Dla Alice L. Kent S Rozdział 1 późniła się. Już prawie skończyły, kiedy nagle do sali wpadła młoda kobieta. Była podenerwowana i skruszona. Widząc, ja...
5 downloads
21 Views
928KB Size
Dla Alice L. Kent
Rozdział 1
późniła się. Już prawie skończyły, kiedy nagle do sali wpadła młoda kobieta. Była podenerwowana i skruszona. Widząc, jak dziewczyna gwałtownie otwiera drzwi, Marnie pomyślała, że pewnie pomyliła sale. Po pierwsze, była dużo młodsza od reszty grupy – sądząc po wyglądzie, miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Po drugie, była uderzająco piękna. Miała proste blond włosy i bladoniebieskie oczy. Poruszała się zupełnie inaczej niż pozostałe kobiety, które wcześniej przyszły tu mozolnym krokiem, jakby były więźniarkami na galerach. Dziewczyna miała w sobie tyle energii. Wpadła do środka przy akompaniamencie brzęczących bransoletek. Z ramienia zwisała jej ogromna torba. – Bardzo przepraszam – powiedziała. – Były straszne korki, a potem nie mogłam znaleźć miejsca do parkowania... Prowadząca zajęcia Debbie o okrągłej twarzy wskazała jej puste krzesło przy Marnie i poszła po identyfikator dla nowego uczestnika. Zanim im przerwano, opowiadały sobie o tym, co je rozwesela, kiedy dopada je kiepski nastrój. Debbie dała im kilka minut, żeby zanotowały sobie choć jedną rzecz, która mogłaby być ich „codziennym rozweselaczem”, ale Marnie nic nie przychodziło do głowy. Podczas gdy inne kobiety pisały z zapałem, ona siedziała w bezruchu, a w głowie miała pustkę. Młoda kobieta wzięła swój identyfikator i wyciągnęła z torebki fioletowy mazak. Gdy nachyliła się, by napisać swoje imię, włosy opadły jej do przodu, zasłaniając jej twarz. To były ich pierwsze zajęcia, uczestniczki już znały ich schemat. Mówiły jedna po drugiej, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a prowadząca udzielała im głosu. Marnie miała nadzieję, że zanim do niej dojdzie, czas się skończy, ale nie mogła mieć pewności. Jeszcze dwie osoby i nadejdzie jej kolej. Kolejna kobieta, którą wskazała Debbie, odchrząknęła i zaczęła czytać ze swojej kartki. – Zawsze poprawia mi humor, gdy mąż rozgrzewa mi samochód w mroźne dni. – Nieco się zawahała przy słowie „mąż”i sprawiała wrażenie zakłopotanej, jakby nagle coś sobie przypomniała. Marnie wiedziała, o czym myśli. Wiele kobiet w grupie było wdowami, tak więc już samo wspomnienie o mężu wydawało się całkowicie pozbawione taktu. Ale nie powinna się była martwić. Członkinie grupy wiedziały, co to ból, i nikomu nie
S
życzyłyby podobnego nieszczęścia. – To miłe – odezwała się któraś, a reszta grupy pokiwała głowami w akcie zgody. Kolejna wypowiedziała się kobieta o imieniu Leticia. – Kiedy jest mi już bardzo źle, lubię wstąpić do starbucksa na waniliowe latte na odtłuszczonym mleku. – A w jaki sposób poprawia to twój dzień? – zapytała Debbie. – Właściwie to nie wiem – odpowiedziała Leticia, wyginając swoją kartkę. – Chyba po prostu lubię zapach kawy. I lubię też obserwować ludzi. Zapominam wtedy o codziennych zmartwieniach. – Świetnie, świetnie! – Debbie pokazała jej uniesione kciuki. – To świetny przykład proaktywnego zachowania. Leticia z rozmysłem udaje się do starbucksa, wiedząc, że w taki sposób poprawi sobie humor, kiedy tego potrzebuje. – Korzystam też z moich kart podarunkowych – dodała Leticia. – Kolejna osoba – przerwała jej Debbie, pokazując palcem na Marnie. – Teraz ty. Marnie lekko spanikowana zerknęła na swoją pustą kartkę. Czy zajęcia organizowane przez Centrum Kultury i Rekreacji nie powinny być bezstresowe? Zapisała się właściwie tylko z tego powodu, że polecił jej to szef zakładu pogrzebowego. Powiedział, że wielu ludziom takie zajęcia przyniosły ulgę. Pomogły im poradzić sobie ze stratą. Przyglądając się pochmurnym minom kobiet w sali, Marnie ośmielała się w to wątpić. Wyprostowała się i powiedziała: – Chyba się poddam. – Jak to „się poddam”? – Debbie zrobiła minę osoby zmieszanej. – Chcesz, żeby kto inny za ciebie przeczytał? – Nie. – Marnie podniosła swoją karteczkę na dowód, że jest pusta. – Nie mam czego przeczytać. Możecie mnie po prostu ominąć. Debbie była nieustępliwa. – Ale chyba istnieje choć jedna rzecz, która cię rozwesela. – Niezręczne milczenie zakłócało jedynie brzęczenie świetlówek nad ich głowami. Nowa blondynka uśmiechnęła się do Marnie życzliwie, po czym pomachała dłonią, wywołując brzęk bransoletek. – Przepraszam? Pod tym kątem Marnie mogła dostrzec imię na identyfikatorze, przypiętym do koszulki po lewej stronie. „Jazzy”. Dwa „z” były pochylone i wyglądały jak pioruny. – Tak... – Debbie przymrużyła oczy, żeby przeczytać jej imię. – Jazzy? – Chętnie opowiem o tym, co poprawia mi nastrój. Jeśli nie masz nic przeciw temu, że zajmę
twoją kolejkę – powiedziała, spoglądając na Marnie. – Ależ skąd – odpowiedziała Marnie, oddychając z ulgą. Jazzy odgarnęła włosy. – Jedną z rzeczy, które uwielbiam, jest uczucie, jakiego doznaję, kiedy mijam jakiegoś faceta i kiedy odwracam się, żeby zobaczyć, czy na mnie zerknie, i widzę, że mierzy mnie wzrokiem od góry do dołu. Która z nas tego nie lubi? – Rozejrzała się po wszystkich z uśmiechem zadowolenia na twarzy. – Albo kąpiel z bąbelkami na koniec beznadziejnego dnia? Robi się jeszcze lepsza przy dobrej muzyce i kieliszku wina. To trzy zmysłowe doświadczenia naraz. Debbie odchrząknęła, ale Jazzy nie dała sobie przerwać. Dopiero się rozkręcała. – Wiecie, co jest jeszcze fajnego? Chodzenie do sklepów, w których wszystko kosztuje dolara, i nakupowanie sobie różnego badziewia zupełnie bez potrzeby. Raz kupiłam sobie całkiem przypadkowo minilatareczkę, a potem zapakowałam ją ładnie i dałam jednemu starszemu panu z pracy. Ledwie go znałam, ale powiedziałam mu, że gdy ją zobaczyłam, od razu pomyślałam, że kupię ją dla niego. O rany, miał taką zdziwioną minę, ale widziałam, że jest mu miło. Sprawiło mu to wielką przyjemność i to mi bardzo poprawiło nastrój. – Uśmiechała się szeroko do wszystkich kobiet w kręgu i Marnie poczuła, jak atmosfera w sali się zmienia. Pogoda ducha – to próbowała im przekazać. Jazzy mówiła coraz szybciej, wyczuwając, że Debbie za chwilę odbierze jej głos. – Kolejna fajna rzecz, którą robię, gdy mam doła, to wyszukanie podczas jazdy samochodem w którejś stacji radia jednej z wielu moich ulubionych piosenek. Wtedy zmuszam się, żeby ją zaśpiewać bardzo, bardzo głośno. Ile sił w płucach. Zawsze mnie to bawi, zwłaszcza jeśli muszę się nagle zatrzymać na światłach. Ludzie czasem mają zdziwione miny, kiedy na mnie patrzą. Zawsze do nich macham. Kobiety z uwagą nachyliły się w jej stronę. – Fantastyczny pomysł – odrzekła kobieta, dla której mąż rozgrzewał samochód. Sala rozbrzmiała entuzjastycznym aplauzem. Debbie nie była zadowolona z tego, jak Jazzy przejęła kontrolę nad dyskusją. Była zwolenniczką porządku. Marnie czuła to w powietrzu – jej zajęcia, jej zasady. – Proszę, jeszcze jedna rzecz, jeśli mogę... – powiedziała Jazzy, podnosząc dłoń. – Nie było cię tu – odparła Debbie, wchodząc jej w słowo – kiedy umówiłyśmy się, że każda z nas podaje tylko jeden rozweselacz. Tylko jeden. Ten najlepszy. – Aha – odezwała się Jazzy, zakrywając dłonią usta. – Przepraszam. – Jej twarz zrobiła się czerwona. Debbie zerknęła na zegarek.
– Na tyle starczyło nam czasu dziś wieczorem. Za tydzień porozmawiamy o ćwiczeniach fizycznych i ich roli w poprawianiu nastroju. Bardzo proszę o punktualność. Podczas gdy inne kobiety zabierały swoje torebki i odnosiły składane krzesła pod ścianę, Jazzy otworzyła klapkę swojej komórki i zaczęła pisać SMS-y. Marnie nie rozumiała, na czym polega ta cała fascynacja SMS-ami. Czym takim dzielili się ludzie, że wymagało to nieprzerwanej wymiany? Nie mogła tego pojąć. Po chwili do Jazzy podeszła kobieta, która miała włosy przycięte na eleganckiego boba, i położyła jej dłoń na ramieniu. Jej włosy miały wyjątkowy srebrnawy odcień, który wyglądał prawie jak blond. Marnie pomyślała, że kobieta jest jeszcze przed sześćdziesiątką. Była szczupła i elegancka, miała na sobie ekskluzywne ubrania, a wokół szyi owinęła jedwabny szalik. Jak jej było na imię? A, tak – Rita. – Twoje pomysły były po prostu wspaniałe – powiedziała kobieta, nachylając się nad Jazzy. W oczach miała łzy. – Tak miło było cię słuchać. Od razu widać, że z ciebie iskierka, jak z mojej córki. – Dzięki – odpowiedziała Jazzy, odkładając telefon. – Ile ma lat? – Dwadzieścia trzy. – Rita na chwilę odwróciła wzrok, przełknęła ślinę i znów spojrzała na Jazzy. – To znaczy miała dwadzieścia trzy – odparła i teraz łzy spływały jej po policzkach. – Nie żyje. Zmarła dziesięć lat temu. Została zamordowana. Jesteśmy pewni, że to jej były chłopak, ale policja nie jest w stanie tego udowodnić. Jazzy wstała tak nagle, że jej telefon spadł z trzaskiem na podłogę. – Przepraszam – powiedziała, otwierając ramiona. Wzięła Ritę w objęcia, a ta mocno do niej przylgnęła. – No już – szepnęła Jazzy, jakby pocieszała małe dziecko. Marnie zastygła w bezruchu z kluczykami w dłoni i patrzyła, jak Rita znalazła pocieszenie w objęciach zupełnie obcej osoby. – Chodzi o to – łkała Rita – że tak bardzo za nią tęsknię. – Oczywiście, że tak – powiedziała Jazzy, gładząc ją po głowie. – Oczywiście. Reszta pomieszczenia zrobiła się dla Marnie rozmazana, a jedynym rzeczywistym obrazem był widok tych dwóch przytulonych do siebie kobiet.
Rozdział 2
azzy nie planowała tego, że we wtorek wieczorem pójdzie na spotkanie grupy wsparcia dla osób w żałobie. Nawet nie wiedziała, że coś takiego istnieje. Miała raczej w planach spokojny samotny wieczór. Ułożyła się na kanapie z puszką prażonych orzeszków z miodem i kieliszkiem wina, gdy nagle w głowie usłyszała głos: „Musisz dziś wieczorem koniecznie wyjść z domu”. Głos wydał się cichy i delikatny, jakby tylko coś sugerował. Ha! Niezły kit. Wiedziała przynajmniej tyle, że nie może tego ignorować. Kiedy w przeszłości słyszała podobne głosy, próbowała nie zwracać na nie uwagi, ale bezskutecznie. Nigdy nie dawały jej spokoju, aż w końcu dopadało ją niepokojące wrażenie, jakby zapomniała o czymś ważnym. Potem było tylko gorzej i przez resztę nocy przemierzała mieszkanie w tę i z powrotem, cierpiąc z powodu ciężkiego, niewywołanego niczym konkretnym niepokoju. Całkowite szaleństwo! Prościej było po prostu się poddać. Zadzwoniła do pracy swojego brata Dylana i powiedziała mu, że wychodzi wieczorem, i pewnie będzie musiał później po nią przyjechać. Nie była w stanie powiedzieć, gdzie się wybiera. Dylan rozumiał. Znał to od dziecka. Ich babcia miała tak samo – w jej głowie nagle pojawiały się głosy, jakby właśnie odebrała pilny telefon z wszechświata i musiała rzucić wszystko, żeby zająć się jakąś ważną sprawą. – One cię prowadzą, Jazzy – powtarzała babcia. – Słyszysz te głosy nie bez powodu. Mówiła też, że każdy ma potencjał, żeby je słyszeć, ale tylko kilku osobom się to udawało. A jeśli Jazzy będzie robić to, co mówią głosy, przydarzą jej się cudowne rzeczy. Jeśli zaś będzie je ignorować, to nigdy się nie dowie, co mogłoby się stać. Babcia nie powiedziała jej natomiast, że te głosy należały do zmarłych. To by nieźle wystraszyło każdą dziesięciolatkę. Kiedy Jazzy sobie to uświadomiła, była już przyzwyczajona do tego, że obce głosy nawiedzają jej myśli. Było to dziwne, lecz stanowiło część niej. W końcu nikt nie jest całkiem normalny. A teraz, o ironio, babcia była jej najczęstszym gościem. Stanowiło to pewne pocieszenie. Gdy żyła, babcia była pełna energii, a jej rady zawsze sprawiały, że Jazzy ruszała głową. Tego wieczoru odwiedził ją jednak ktoś inny. Po tym jak Jazzy skończyła rozmawiać z bratem, dopiła wino i odstawiła kieliszek do zlewu, nieznany głos odezwał się ponownie. „Musisz dziś wieczorem koniecznie wyjść z domu”. A to dopiero natręt. Halo! Miała w tej samej
J
chwili wstać z miejsca i wyjść? Co za niecierpliwość. – Może rzeczywiście „powinnam” wyjść? – powiedziała, ważąc słowa. Doznała wrażenia potwierdzenia, jakby ktoś dawał jej znak, że w końcu zrozumiała. Była pewna, że to duch kobiety. Młodej – może w jej wieku – dwudziuestodwuletniej. Jaka szkoda umierać, zanim zacznie się żyć. Ale może ona, Jazzy, będzie w stanie zrobić coś, co wszystko odmieni. Zapakowała do torby wszystko, co uznała, że może jej się przydać, i wyszła z domu, zamykając za sobą drzwi na klucz. Dylan zabrał ze sobą samochód, więc jej możliwości były ograniczone, jednak nie martwiła się tym. Wszystko się jakoś ułoży. Poszła wzdłuż ulicy, zatrzymując się przy przystanku, na wypadek gdyby miał odegrać jakąś rolę tego wieczoru. Coś mówiło jej jednak, aby szła dalej. Piętnaście minut później zatrzymał się koło niej samochód jej sąsiadki. Greta krzyknęła ze środka: – Hej, Jazzy! Gdzieś cię podrzucić? Greta zajmowała mieszkanie obok nich i Jazzy uważała ją za jedną z najmilszych osób pod słońcem. Nie dało się jej nie lubić, chyba że ktoś był zepsuty i zły do szpiku kości. Okazało się, że Greta wybierała się do centrum rekreacji na lekcję robienia na drutach. Na dźwięk słów „centrum rekreacji” coś w niej drgnęło, a właściwie zareagował głos wewnątrz niej. Powiedziała więc Grecie, że świetnie się składa, bo też się tam wybiera, i chętnie skorzysta z jej propozycji. – Co za zbieg okoliczności – odparła Greta z uśmiechem. Jazzy wsiadła do samochodu, mając pewność, że zmierza we właściwym kierunku. – Mamy wspaniałą pogodę – odezwała się Greta, włączając się do ruchu. – W końcu spadł deszcz, którego tak brakowało. Uwielbiam zapach powietrza po porządnej ulewie. Jazzy słuchała grzecznie, patrząc przez okno na uciekające budynki i znaki drogowe. Miała szczęście, że po drodze spotkała Gretę. Oczywiście wiedziała, że to więcej niż zwykły fuks. Tak po prostu miało być. Jazzy wiedziała, że jeśli wszystko potoczy się jak zwykle, w centrum jakoś natrafi na tę jedną, jedyną osobę, która potrzebowała tego, co tylko ona mogła jej dać. Jakoś nawiążą kontakt. Zawsze tak się działo, więc nie było sensu nad niczym zbytnio się zastanawiać. Teraz cieszyło ją to, że mogła patrzeć przez okno i słuchać, jak Greta z entuzjazmem opowiada o włóczkach i drutach, jakie ostatnio kupiła. Kupiła chyba ciężarówkę miękkiej alpaki, bo miała zamiar własnoręcznie zrobić wszystkie świąteczne prezenty. Jazzy żywiła przeczucie, że w jej przyszłości pojawi się jakiś nowy szalik. Uśmiechnęła się na tę myśl. Gdy weszły do budynku, Greta zapytała Jazzy, czy będzie chciała wrócić z nią do domu. – Nie, dzięki, mam już transport – odpowiedziała Jazzy i każda poszła w swoją stronę.
Błądziła po korytarzach, próbując znaleźć ludzi, tak jak niektórzy szukają różdżką wody – dała się ponieść instynktowi i sterującej nią sile. Jeśli tylko uspokoi myśli i chwilę zaczeka, niewyjaśniony odruch poprowadzi ją we właściwą stronę. Przeszła się jeszcze trochę, zatrzymując po drodze, by przeczytać tablicę ogłoszeń. Centrum rekreacji miało bogatą ofertę zajęć. Gotowanie, różne rodzaje rękodzielnictwa, joga, pisarstwo – lista wydawała się ciągnąc w nieskończoność. I w dodatku zajęcia nie były drogie – nie więcej niż trzydzieści dolarów. Pomyślała, że może kiedyś powinna się na któreś zapisać. Gotowanie mogłoby być fajne. I przydatne. O wpół do otworzyły się drzwi sal, zza których wyszły kobiety w średnim wieku. Kilka z nich pożegnało się radosnym „Adios!”, więc Jazzy pomyślała, że to dodatkowe zajęcia z hiszpańskiego. Oparła się o ścianę, żeby zejść im z drogi. Jedna z kobiet, babcia o siwych kręconych włosach, mijając ją, uśmiechnęła się do niej. Jazzy odczekała kilka minut, po czym podeszła do otwartych drzwi i zerknęła na nauczycielkę, ładną, młodą, ciemnowłosą kobietę, która pakowała swoje rzeczy. Widząc Jazzy, zawołała do niej: – Hola! – Hola! – odpowiedziała Jazzy. Chwilę wcześniej zastanawiała się, czy to jej szukała, ale nie, to nie była ona. Zdecydowanie nie. Poszła sobie, zanim zaszła potrzeba, by powiedzieć po hiszpańsku coś więcej niż „cześć”. Na końcu korytarza zaraz obok klatki schodowej znajdowała się winda. Jej radar zaczynał teraz intensywniej działać, więc Jazzy podążyła za swoim instynktem po schodach w górę. Gdy dotarła na pierwsze piętro, z wyraźnym poczuciem celu poszła w głąb korytarza, aż stanęła przed zamkniętymi drzwiami. Przez przezroczystą szybkę zobaczyła grupkę kobiet siedzących w kręgu na metalowych, składanych krzesłach. Usłyszała szum głosu jednej z kobiet, ale nie mogła rozróżnić słów. Wzięła głęboki wdech, otworzyła drzwi i weszła do środka. – Bardzo przepraszam – powiedziała. – Były straszne korki, a potem nie mogłam znaleźć miejsca do parkowania...
Rozdział 3
arnie poprawiła lusterko wsteczne, ale nie odpaliła silnika. Zajęcia już się skończyły, nie musiała się więc spieszyć. Nigdzie się nie wybierała, a w domu nikt na nią nie czekał. To, gdzie przebywała, nie miało znaczenia. Ostatnio czuła się ociężała. Nie aż tak przygnębiona jak dawniej, ale nadal brakowało jej motywacji, by cokolwiek zrobić. Jakby czekała na coś, czego nie mogła bliżej określić. Jak na razie nic się jednak nie przydarzyło. Najlepsze czasy były już za nią. Miała trzydzieści pięć lat i wiedziała, że nie zostanie ani zawodniczką olimpijską, ani mistrzynią wspinaczki górskiej, ani gwiazdą rocka. Na wszystkie te rzeczy było już za późno. Zamknęło się przed nią tyle furtek. Gdy była młoda, miała przed sobą mnóstwo możliwości. Od dawna nie czuła, że coś ją jeszcze może czekać. Dwa miesiące temu miała dom, rodzinę i karierę. Teraz wszystko przepadło. A przynajmniej większość z tych rzeczy. Kariera zeszła na dalszy plan. Po śmierci Briana Marnie zrobiła sobie przerwę w nauczaniu. Planowała wrócić do pracy w podstawówce imienia Lincolna we wrześniu, ale nie była to wielka pociecha. Parking opustoszał. Niebo zrobiło się szare i wzmógł się wiatr. Po długiej i ciężkiej zimie nastała deszczowa i pochmurna wiosna. Nawet teraz, u progu lata, pogoda nie wydawała się poprawiać. Typowe dla Wisconsin. Nie zawsze można mieć to, czego się chce. W upalne dni Marnie pragnęła chłodnej bryzy, a gdy było zimno, czekała na słońce. Przejechała obok swojego dawnego domu. Ogród wyglądał jak po błotnej eksplozji. Widać było tylko kilka kwiatów, wieloletnich roślin, które próbowały odrosnąć, lecz nawet one sprawiały wrażenie pokonanych. Tablica z napisem: „Na sprzedaż”, nadal widniała na ganku i teraz była nieco przechylona. Widok zaniedbanego domu przyniósł jej trochę przyjemności. Wyglądał lepiej, gdy to ona tu mieszkała. Prowadząca zajęcia Debbie wyszła z budynku, trzymając w jednej ręce wielką torbę, a w drugiej telefon komórkowy. Nie wydawała się zadowolona. Marnie miała teorię na temat ludzi, którzy zawodowo zajmowali się zdrowiem psychicznym. Terapeuci, psychiatrzy, analitycy, psychologowie – wszyscy byli w jakiś sposób zwichrowani. Ten zawód pociągał ich ze względu na własne psychologiczne niedobory. Jej współlokatorka ze studiów, teraz pani psycholog, opowiadała jej straszne historie o tym, jak była wykorzystywana w dzieciństwie. Przez rok, który przemieszkały razem w akademiku, przechodziła z ramion jednego okropnego chłopaka w ramiona kolejnego. Lata później Marnie dowiedziała się, że koleżanka dwa razy się rozwodziła.
M
I, o ironio, ta sama kobieta prowadziła w radiu autorski program i udzielała ludziom rad na temat związków. Marnie patrzyła, jak Debbie wsiada do swojego samochodu i wyjeżdża z parkingu. Teraz nie było tu już nikogo. Czas jechać do domu. Marnie zapięła pasy, których zatrzask wydał z siebie głośne kliknięcie. Gdy podniosła głowę, zauważyła, że za szybą samochodu rozpościera się delikatna mgła. Tylko tego jej trzeba – więcej deszczu. W końcu przekręciła kluczyk w stacyjce, spodziewając się znajomego dźwięku silnika. Ale nie usłyszała niczego. Zupełna cisza. Z niedowierzaniem spróbowała jeszcze raz. Klik. Wyciągnęła kluczyk, obejrzała go, włożyła z powrotem do stacyjki i spróbowała jeszcze raz, z tym samym rezultatem. Cholera. To pewnie akumulator. Samochód miał sześć lat, pomyślała. Jak długo wytrzymuje akumulator? Nigdy go chyba nie wymieniali. Samochód był działką Briana. Wiedziała, że to zupełnie nielogiczne winić kogoś, kto nie żył, ale do diabła, czemu się tym nie zajął? Po raz kolejny sprawił jej zawód. Najpierw tym, że umarł, potem każdą złą rzeczą, jaka jej się przytrafiła. Otworzyła torebkę w poszukiwaniu komórki. Sprawdzała wszystkie trudno dostępne zakamarki, ale natrafiała tylko na paragony i kosmetyki. Czy można się było czegokolwiek doszukać w tym śmietniku?! Gdy powoli zaczynała dopadać ją panika i była gotowa wysypać całą zawartość na siedzenie pasażera, poczuła pod palcami gładką obudowę telefonu. Wyciągnęła go z westchnieniem ulgi. Nareszcie. Tylko jeden telefon dzielił ją od bycia uratowaną. Po kilku minutach uczucie paniki powróciło, bo telefon najwyraźniej się rozładował, a ładowarka samochodowa, którą zawsze trzymała w schowku, w dziwny sposób zniknęła. Pewnie wcale by nie pomogła, skoro akumulator był rozładowany, pomyślała Marnie i zatrzasnęła z hukiem drzwiczki schowka. I jakby tego było mało, gdy wróciła do budynku, okazało się, że jest już zamknięty i mimo że na obrzeżach parkingu stało jeszcze kilka samochodów, walenie do drzwi nikogo nie przywołało. Zrezygnowana, pobiegła do zepsutego auta. Porządnie się rozpadało, a właściwie lało jak z cebra. W myślach oszacowała odległość od domu – przynajmniej osiem kilometrów. Centrum rekreacji otaczał kompleks biurowców, z których żaden nie powinien być otwarty o tej godzinie. Wydawało jej się, że po drodze, może półtora kilometra stąd, minęła stację benzynową, nie miała jednak pewności. Czemu dała się namówić na te zajęcia? Głupota! Była głupia, że posłuchała właściciela zakładu. Brian, który zostawił ją samą, też był głupi. Marnie oparła się czołem o kierownicę. Jeśli deszcz nie przestanie padać, zostanie tu całą wieczność. Nie da się przemoczyć do suchej nitki na lodowatym deszczu. Nie zniesie wody ściekającej jej po włosach i ubrań lepiących jej się do ciała. Co to, to nie. Nawet jeśli będzie lało
w nieskończoność, dokładnie tyle tu zostanie, ignorując głód, pragnienie i pełen pęcherz, jak najwytrwalszy męczennik. Odpowiednie służby znajdą jej szkielet i wszyscy pewnie będą mówić, że zastanawiali się, co się stało z Marnie, ale byli tak sobą zajęci, że nie mieli czasu sprawdzić co u niej. A teraz czują się okropnie. I powinni. Wszyscy co do jednego. Dobrze im tak. Dobrze było się nad sobą poużalać. Kierownica piła ją w czoło, ale to była niezbędna część jej umartwiania się, więc postanowiła wytrzymać dyskomfort. Marnie była już bliska rozpłakania się, gdy nagle przestraszyło ją stukanie do szyby, aż usiadła wyprostowana. Widok przez okno samochodu był rozmazany przez deszcz, ale Marnie od razu rozpoznała dziewczynę, która pod koniec wpadła na zajęcia. Jazzy zapukała jeszcze raz i zawołała: – Hej. – Podeszła bliżej. – Wszystko w porządku? Marnie nigdy tak bardzo nie ucieszyła się na czyjś widok jak w tej chwili. Odrobinę uchyliła drzwi. – Dzięki Bogu, że tu jesteś – odpowiedziała przez wąską szczelinę. Wtedy zauważyła, że Jazzy trzymała w ręku jakiś metalowy pręt. Po chwili zdała sobie sprawę, że to uchwyt wielkiego czerwonego parasola. – Coś się stało? Zobaczyłam, że siedzisz taka zgarbiona... – Nie, nie. Wszystko w porządku – pospiesznie odparła Marnie. – Ale padł mi akumulator, komórka nie działa, a centrum jest zamknięte. Trochę mnie to załamało. Jazzy pokiwała głową ze zrozumieniem i Marnie poczuła, jak jej rozpacz uchodzi w niebyt. – Czy mogę skorzystać z twojego telefonu? A może odwieziesz mnie do domu? Zapłacę za fatygę. – Może wpuścisz mnie do środka – Jazzy wskazała siedzenie pasażera – i coś razem wymyślimy? Marnie pokiwała głową i zamknęła drzwi. Patrzyła, jak Jazzy przechodzi na przód samochodu, zbaczając na chwilę, aby poczłapać radośnie przez wielką kałużę w swoich wielobarwnych kaloszach. Gdy Jazzy wsiadła do samochodu, położyła na wycieraczce przed sobą torbę i złożony parasol i popatrzyła na Marnie. – Ale deszcz! Pogoda ostatnio strasznie wariuje. – Jak twoje kalosze? – powiedziała Marnie. – Nie pamiętam, żebyś miała je na sobie na zajęciach. – Dzięki. Są nowe. Miałam je w torbie i dopiero co je włożyłam. Zabawne, ale marzyła mi się
okazja, żeby je ponosić, i nagle – masz! – z nieba spadła ta ulewa. – Oczy jej błyszczały. – Jakby to były czary. – Tak się cieszę, że się pojawiłaś. Nie wiedziałam, co robić, i prawie się załamałam. – Biedactwo. Problemy z samochodem są najgorsze, prawda? Nie wspominając komputerów. Kiedy coś się psuje, zawsze czuję się bezsilna. – Jazzy przeczesała palcami włosy. – To takie frustrujące, kiedy nie można czegoś naprawić. Deszcz walił o przednią szybę. Marnie poczuła, jak zaczyna się rozluźniać w fotelu. Odczekała chwilę, licząc na propozycję podwiezienia, ale ponieważ nie nadchodziła, zapytała: – Czy mogłabym skorzystać z twojego telefonu? Na pewno chcesz jechać do domu, a nie chciałabym zajmować ci więcej czasu. – Nie przejmuj się. Nie ma pośpiechu. – Jazzy pochyliła się i sięgnęła do torby. – Proszę bardzo – powiedziała, otwierając klapkę komórki i podając ją Marnie. Na wyświetlaczu widniał napis „Jestem super”, otoczony migoczącymi gwiazdkami. Marnie uśmiechnęła się do siebie, ale jej uśmiech szybko zbladł. Telefon na nic się jej nie przyda. Nie znała żadnych numerów. Od lat nie nauczyła się na pamięć ani jednego, bo zawsze polegała na liście kontaktów. – Jest włączony – powiedziała Jazzy, pochylając się, żeby jej pokazać. – Musisz jedynie... – Wiem, jak się z niego korzysta, tylko nie mogę sobie przypomnieć żadnego numeru. Czy to niedziwne? W głowie mam pustkę. Marnie przełknęła ślinę i zaczęła myśleć. Znała numer Briana do pracy – nie zmienił się od lat. Ten jej się jednak nie przyda. Jej mama nie prowadziła samochodu i pewnie zaczęłaby marudzić. Choć z drugiej strony mama mogła podać jej inne numery, na przykład do brata lub siostry. Jednak oboje mieszkali prawie godzinę drogi stąd. Owszem, przyjechaliby po nią, ale byliby zirytowani tym, że sprawiła im kłopot, i pewnie nigdy nie przestaliby jej tego wypominać. Jako najmłodszej w rodzinie przydzielono jej rolę zepsutej i nieporadnej. Choć było zupełnie odwrotnie, rodzeństwo trzymało się swojej teorii, a nawet szukało na nią dowodów. Nie, zdecydowanie nie do nich chciałaby teraz zadzwonić. Przyjaciele? Miała kilku, ale nadawali się raczej na lunch, nie na pomoc z samochodem. Poza tym nie znała ich numerów. Nagle poczuła się bardziej osamotniona niż po pogrzebie. Jazzy wyrwała ją z zamyślenia, klepiąc po ramieniu. – Nie przejmuj się. Sama znam na pamięć jeden, góra dwa numery. To całkiem normalne. – Może zadzwonię do mechanika, żeby odholował samochód – powiedziała Marnie, ale nie wykonała ani jednego ruchu. Kolejny numer, którego nie znała. Mogłaby zadzwonić na informację, gdyby tylko wiedziała jak, ale nie wiedziała. Była chyba największą idiotką na
świecie. Łzy, które wezbrały jej w oczach, były tak obfite jak krople deszczu na zewnątrz. – O tej porze pewnie trudno będzie sprowadzić kogoś do holowania. Westchnęła ciężko. – Nie chcę ci sprawiać kłopotu, ale czy mogłabyś podwieźć mnie do domu? Zwrócę ci za benzynę. – Właściwie to nie mam samochodu – odpowiedziała Jazzy. – Brat po mnie przyjedzie. Może podrzucimy cię do domu, a jutro się tym wszystkim zajmiesz? – Na pewno? Mieszkam osiem kilometrów na zachód. – Na pewno. – Jazzy zabrała swój telefon. – Dylan nie będzie miał nic przeciwko. Zadzwonię i dam mu znać.
Rozdział 4
la Dylana był to jednak większy kłopot, niż Jazzy próbowała jej wmówić. Marnie doskonale słyszała jego słowa dobiegające ze słuchawki. Wydawał się poirytowany. Ale mimo to, kiedy skończyli rozmawiać, Jazzy zatrzasnęła klapkę, odwróciła się do Marnie i powiedziała: – To żaden kłopot. Powiedział, że bez problemu cię podrzuci. Piętnaście minut później podjechał czarną toyotą camry. Obie kobiety wyskoczyły z samochodu Marnie i pobiegły sprintem, ale i tak przemokły. Dylan otworzył im drzwi od środka, a Jazzy pokazała ruchem ręki, żeby Marnie usiadła z przodu. Sama ulokowała się na tylnym siedzeniu. Wycieraczki wściekle przesuwały się w prawo i w lewo. Samochód pachniał sosnowym odświeżaczem. Jazzy pochyliła się do przodu i przedstawiła ich sobie. – Marnie, to mój starszy brat Dylan, nasz dzisiejszy bohater. Właściwie bohater mojego życia. – Miło się poznać, Marnie – powiedział, wyciągając dłoń. Jego ton był przyjazny. Jeśli wcześniej się zdenerwował, to już mu przeszło. – Chcesz, żebym spróbował uruchomić twój samochód z mojego akumulatora? Popatrzyła na ulewę i przecząco pokręciła głową. – Dzięki, ale nie przy tej pogodzie. Poza tym akumulator ma przynajmniej sześć lat i chyba czas go wymienić. – Dobrze – odparł z nutą ulgi w głosie. Marnie pokierowała Dylana autostradą i przez boczne uliczki, aż dotarli do jej dupleksu. Był to budynek z czerwonej cegły z białymi okiennicami i kolumnami w stylu kolonialnym, które otaczały frontową werandę. Kolumny odróżniały budynek od innych na ulicy, z których większość wyglądała jak ceglane kostki. Marnie mieszkała w górnej części, ale mogła korzystać z piwnicy, w której znajdowały się jej pralka i suszarka. Tego wieczoru jej część domu była ciemna, ale w dolnej, tam gdzie mieszkała właścicielka, pani Benner, świeciło się światło. Marnie pomyślała, że powinna zostawiać wieczorem zapalone lampy. Mieszkanie w pojedynkę wymagało pewnych przyzwyczajeń. – To twój dom? – zapytała Jazzy. – Bardzo ładny. – Dopiero się tu przeprowadziłam i wynajmuję – odpowiedziała Marnie. – Nie wiem, ile tu jeszcze zostanę. Rozglądałam się za mieszkaniami w bloku. – To właściwie nie była prawda. Tak naprawdę to tylko myślała o rozejrzeniu się za mieszkaniem, ale właściwie to myślała o wielu
D
rzeczach. Robienie ich było zupełnie czymś innym. Samochód się zatrzymał i Marnie zaczęła szperać w torebce, aż wyciągnęła papier i długopis. – To jest mój numer – powiedziała, zapisując go i podając Jazzy. – Jestem ci wdzięczna za pomoc i chciałabym się jakoś odwdzięczyć. Może mogłabym zaprosić cię na obiad w niedzielę? Nie mam ostatnio zbyt wiele okazji, by gotować. – Brzmi świetnie – odparła Jazzy. – Dziękuję! Pożegnali się i Marnie pobiegła pod zadaszenie. Okazało się, że pani Benner już zamknęła drzwi na noc. Odszukanie właściwego klucza trochę jej zajęło i była zadowolona, kiedy w końcu znalazła właściwy i usłyszała trzask otwierającego się zamka. Mimo że pani Benner mieszkała tuż pod nią, Marnie nigdy jej nie widziała i raczej nie było szans, by to się zmieniło. Warunki najmu ustaliła z Dave’em Bennerem, który ostrzegał ją, by nie próbowała absorbować jego matki. – Jest raczej samotniczką. Proszę uszanować jej prywatność – powiedział, kiedy skończył pokazywać jej, jak obsługiwać termostat i interkom, który łączył ganek z jej mieszkaniem. – Mogę pani zagwarantować, że w ogóle nie będzie jej pani widywać. Byłbym wdzięczny, gdyby nie próbowała pani nawiązywać z nią kontaktu. Proszę do niej nie pukać ani nie dzwonić. Jeśli będzie pani miała jakieś problemy, proszę kontaktować się ze mną. – Nie pozostawił Marnie wątpliwości, że naruszenie tej zasady będzie się równało zerwaniu ich kontraktu. Ponieważ nie miała długoterminowej umowy najmu, mógł ją wyrzucić w dowolnym momencie, a nawet nie chciała myśleć o kolejnej przeprowadzce. Po ich rozmowie Marnie wróciła myślami do tego, co mówił. Zastanawiała się, jaki problem miała pani Benner, lecz bała się zapytać. To byłoby niegrzeczne. Nie próbować nawiązywać z nią kontaktu, powiedział. Zakomunikował jej to w dziwny sposób. Marnie nie miała zamiaru zaprzyjaźniać się z panią Benner, więc nie było sprawy. Też lubiła swoją prywatność, więc sąsiadowanie z odludkiem bardzo jej odpowiadało. Na dolnym poziomie zawsze było bardzo cicho. Od czasu do czasu Marnie czuła zapach gotowanych potraw lub usłyszała miauknięcie kota. Zwykle jednak miała wrażenie, że jest sama w domu. Przypomniała sobie pouczenia Dave’a i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi, upewniając się, że zrobiła to starannie. Na chwilę zatrzymała się przy drzwiach pani Benner i nasłuchiwała. Nic. Wiedziała, że starsza pani była u siebie, i aby sprawdzić tę teorię, zatrzymała się na półpiętrze. Klik – i oto otwarły się drzwi mieszkania pani Benner, która – jak spodziewała się Marnie – chciała ją sprawdzić.. Zdarzało się to niemal za każdym razem, gdy wchodziła lub wychodziła. Jeśli ośmieliła się cofnąć, drzwi szybko się zatrzaskiwały. Jak na kobietę, która ceniła sobie prywatność, pani Benner była bardzo wścibska.
Marnie zastanawiała się, czy uznanie obecności starszej pani łamało zasadę o braku kontaktu. – Dobranoc, pani Benner – powiedziała delikatnie, zanim poszła do siebie. – Kolorowych snów.
Rozdział 5
arnie nie zdążyła jeszcze wypić drugiej filiżanki kawy, kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Przez dwa miesiące, odkąd się tu wprowadziła, nikt jeszcze go nie użył, więc przez minutę nie mogła sobie uświadomić, co to za dźwięk. Kiedy w końcu do niej dotarło i podeszła do interkomu, ktoś zdążył już przycisnąć guzik niezliczoną ilość razy. – Tak? – Cześć, Marnie. To ja, Jazzy. Z wczorajszych zajęć. – Usłyszała, jak gdyby potrzebowała przypomnienia. Jazzy mówiła dalej tak szybko, jakby za chwilę coś miało je rozłączyć. – Jestem samochodem mojego brata, więc jeśli potrzebujesz pomocy, to służę. Marnie pół nocy przekręcała się z boku na bok, martwiąc się o zepsuty samochód, teraz więc poczuła, jak ogarnia ją nagła fala ulgi. – Naprawdę? – Chyba że coś już sobie załatwiłaś. – Nie, nie, nie. – Marnie zbliżyła usta do interkomu i powiedziała głośno: – Niczego nie załatwiłam. Tak się cieszę, że przyjechałaś. Poprosiła Jazzy, żeby zaczekała na dole, i zeszła do drzwi, by wpuścić ją do środka. Zauważyła, że dziś Jazzy wygląda inaczej niż poprzedniego wieczoru. Włosy miała gładko ściągnięte do tyłu w wysoko upiętego kucyka i była ubrana w ciemnoniebieską kamizelkę z laminowaną etykietką przypiętą na przedzie, na której wielkimi grubymi literami napisane było „JESSICA”. – Hej – powiedziała Jazzy. – Dzień dobry. – Jej uśmiech był zaraźliwy i Marnie poczuła, że naturalnie go odwzajemnia. – Dzień dobry. Kim jest Jessica? – zapytała Marnie, wskazując na jej strój. Jazzy spojrzała w dół. – Aaa, to. – Przykryła identyfikator ręką. – To ja, w pewnym sensie. Mój szef nalega, żebyśmy używali imion, które mamy w dowodach. Ale ja wolę Jazzy. Proszę, nie mów do mnie Jessica. – Nie ma sprawy. Podoba mi się Jazzy. Pasuje do ciebie – odparła Marnie. Jazzy oparła się o framugę i od razu przeszła do rzeczy. – Kupiłam nowy akumulator i pomyślałam, że możemy sprawdzić, czy to on na pewno był przyczyną. Mogę ci go podłączyć i jeśli zadziała, to problem z głowy. Jeśli nie, wezwiemy pomoc
M
drogową, a ja zwrócę sprzęt do sklepu. O ile uznasz, że to okej. – Brzmi wspaniale. Jak dobrze mieć kogoś, kto wszystkim się zajął. Marnie wróciła na górę po torebkę i kilka minut później siedziała wygodnie na przednim siedzeniu w samochodzie brata Jazzy. Miała problem z zapięciem pasa i Jazzy od razu jej pomogła. – Ja to zrobię – powiedziała, widząc, jak Marnie męczy się z zatrzaskiem przez dobrą minutę. – To podchwytliwy mechanizm. Siedząc w samochodzie, Marnie przypomniała sobie rodzinne auta jej rodziców z czasów, gdy była mała. Jako najmłodsza z trójki rodzeństwa zawsze musiała siedzieć na podniesieniu pośrodku tylnego siedzenia. – Marnie siada w środku! Zaklepuję! – zawsze wykrzykiwał jej brat, gdy biegli do samochodu. Była najmniejsza, więc nie miała w tej kwestii nic do powiedzenia. Nie pamięta też, by jej rodzice interweniowali w jej obronie. Brat i siostra mieli prawo starszeństwa, i tyle. Ona dostawała tyko to, czego nie chcieli. Resztki. Jazzy była dobrym kierowcą i na dodatek rozmownym. Opowiedziała jej, że tymczasowo mieszka ze swoim bratem Dylanem. Rozwiódł się w zeszłym roku. Ten układ dobrze się sprawdzał – ona dorzucała się do czynszu i korzystała z jego samochodu, kiedy go nie potrzebował. Dobrze się dogadywali. Jednak ostatnio i Jazzy, i Dylan myśleli o znalezieniu czegoś tylko dla siebie, żeby każde z nich mogło pójść własną drogą. – Doszłam do rozdroża. Nie mogę mieszkać z bratem do końca życia – powiedziała Jazzy. – Wiem o tym, a mimo to trudno mi dokonać tej zmiany. Kiedy skręciły na parking przy centrum rekreacji, Marnie z ulgą zobaczyła, że samochód nadal tam stoi. Bała się, że zostanie odholowany albo że wlepią jej mandat, ale auto było dokładnie tam, gdzie je zostawiła. Jazzy zaparkowała zderzak w zderzak. – Nowy akumulator jest w bagażniku. Jeśli podniesiesz maskę, to od razu zabierzemy się do roboty. – A nie powinnyśmy najpierw spróbować uruchomić go z twojego akumulatora? – zapytała Marnie. – Nie, na pewno potrzebujesz nowego – powiedziała Jazzy zdecydowanym tonem. – W porządku – odparła Marnie zadowolona, że ktoś przejął dowodzenie. Jazzy okazała się ekspertem od samochodowych napraw. – Lubię majsterkować – powiedziała, gdy Marnie skomentowała jej umiejętności. Wyciągnęła stary akumulator i włożyła go do kartonowego pudła, które miała ze sobą. – Nie dotykaj – odezwała się, gdy Marnie próbowała pomóc. – Kwasy zawarte w baterii są żrące. Raz zniszczyłam
sobie parę dżinsów, trzymając akumulator na kolanach. Przeżarł materiał na wylot. Gdy nowa bateria znajdowała się we właściwym miejscu, Jazzy zręcznie podłączyła wszystkie przewody do odpowiednich końcówek. – Czerwony kabel idzie do zacisku z plusem, a czarny – z minusem. Zawsze pamiętam – Czerwony Krzyż, a czarny to negatywna energia. Popatrzyła w górę, a Marnie pokiwała głową, choć była niemal pewna, że za dziesięć minut nowa wiedza zupełnie uleci jej z głowy. Jazzy poprawiła zacisk nakrętek kluczem francuskim i zrobiła krok w tył. – Powinno wystarczyć – powiedziała. – Spróbuj go uruchomić. Zobaczymy, czy działa. Marnie wsiadła do samochodu i wstrzymała oddech, przekręcając klucz w stacyjce. Ku swojemu zaskoczeniu wydała z siebie okrzyk radości, kiedy silnik zaczął warczeć. Wczoraj awaria samochodu wydawała jej się katastrofą, dziś była tylko drobnym problemem, jakich w życiu przytrafia się mnóstwo. Uderzyło ją, jak prozaiczna była to usterka. Pięć minut temu samochód był olbrzymem nie do ruszenia, a teraz po wymianie małego pudełka można było nim wszędzie pojechać. I to wszystko dzięki pomocy jednej osoby. Niewiarygodne. Jazzy zatrzasnęła maskę i podeszła do okna od strony Marnie. – Udało ci się – powiedziała, wyciągając ręce w geście tryumfu, tak jakby to Marnie naprawiła samochód, a nie na odwrót. Marnie otworzyła drzwi. – Nie, to tobie się udało – odpowiedziała. – Jestem ci strasznie wdzięczna za wczorajszą podwózkę, dzisiejszą wymianę i wszystko inne. – To przecież nic. – Nie dla mnie. Dla mnie to było, jakby... – Marnie zamilkła na chwilę, szukając właściwego słowa. – ... jakby ktoś mi cię zesłał z nieba. Nie wiem, jakbym sobie bez ciebie poradziła. Jazzy wzruszyła ramionami. – Na pewno byś coś beze mnie wymyśliła. Znam się na ludziach i mam przeczucie, że jesteś jedną z tych sprytnych, zaradnych osóbek. – Tak myślisz? – zapytała Marnie z powątpiewaniem w głosie. Nie uważała się ani za sprytną, ani za zaradną. W szkole zawsze była typem niezdary. Miała długie myszowate włosy, niesforną grzywkę i okulary, których oprawki były za duże jak do jej twarzy. Była rozmarzona i zupełnie nieporadna w relacjach z innymi. Okulary, które wtedy nosiła, teraz były szczytem mody, a grzywki już dawno się pozbyła. Mimo to przez większość czasu nadal czuła się jak tamta dziewczyna. Ostatnio była nieswoja i nieskoordynowana. Jakby znalazła się w obcym ciele i nie potrafiła w pełni kontrolować kończyn.
– Jak najbardziej – potwierdziła Jazzy pewnym siebie tonem. – Gdy wczoraj wieczorem byłyśmy na zajęciach i powiedziałaś tej apodyktycznej prowadzącej, że nie chcesz się wypowiadać, pomyślałam, że jesteś naprawdę super. Wszystkie pozostałe panie były jak potulne owieczki, ale ty postanowiłaś nie dać się zdominować. Marnie zastanowiła się nad słowami Jazzy. To prawda, że sprzeciwiła się władczej Debbie, ale nigdy nie pomyślała o swoim zachowaniu jako o oznace siły. Raczej jak o porażce, że nie mogła niczego wymyślić. – A potem, kiedy podeszła do mnie Rita i powiedziała mi o swojej córce, patrzyłaś na nią z takim współczuciem. Masz ogromne serce, mówię ci. – Dziękuję. To był prawdziwy komplement. Kiedy ostatnio jakiś usłyszała? Na pewno nie od Briana, no chyba że chodziło o jej kuchnię. „Świetne jedzenie, Marn”, mówił niemal każdego wieczoru. Ale to była raczej pochwała posiłku, nie jej samej. A patrząc wstecz, Marnie wydało się, że jego słowa były prawie jak odruch. Odpowiednik „na zdrowie” po kichnięciu. Troy był właściwie jedyną osobą, która kiedykolwiek naprawdę prawiła jej komplementy. Kiedy był mały, cały czas nią nimi obsypywał. Mówił, że jest ładna, i śmiał się z jej żartów. Wolał ją od Briana właściwie we wszystkim – od czytania książek przez nalewanie soku aż po opatulanie do snu. Dużo komplementów jak dla macochy... A właściwie pseudomacochy, jak to kiedyś określiła jej siostra, skoro Brian nigdy się z Marnie nie ożenił. Była wystarczająco dobra, żeby przez niemal dziesięć lat być mamą dla jego synka, ale na legalizację ich związku nigdy nie przyszedł dobry moment. Marnie myślała, że ma jakąś straszną skazę, która sprawiała, że nigdy nie została żoną. Teraz kompletnie obca jej osoba dostrzegła w niej pozytywne cechy. Oparła dłonie na kierownicy i przełknęła ślinę, żeby wzruszenie nie zacisnęło jej gardła. – Dziękuję, że tak mówisz. – To wszystko prawda – To ile powinnam ci zapłacić? Za akumulator oczywiście. – Kosztował niecałe sześćdziesiąt dolarów. Poszukam paragonu, jeśli chcesz dokładną sumę. – Nie, zaokrąglijmy do sześćdziesięciu. Sięgając po portfel, Marnie wiedziała, że nie ma przy sobie tyle gotówki. W myślach wyraźnie widziała za to książeczkę czekową na blacie kuchennym, dokładnie tam gdzie ją zostawiła. – Przepraszam, nie mam ze sobą gotówki. Gdybyś podjechała za mną do bankomatu, to zapłacę ci od razu. – Muszę już jechać do pracy, ale nie przejmuj się. Mogę poczekać do następnego razu, gdy
się zobaczymy. Następnego razu? Aaa, na zajęciach! Choć Marnie nie zamierzała po raz drugi uczestniczyć w zajęciach grupy „Dobry smutek”, nagle pomyślała, że to niezły pomysł. Wyobraziła sobie, jak szykuje się na zajęcia w przyszły wtorek i upewnia się, że na pewno zabrała ze sobą sześćdziesiąt dolarów obiecane Jazzy. Może po drodze wstąpi do starbucksa po kawę, o której opowiadała Leticia. Co to było? Waniliwe latte z odtłuszczonym mlekiem? Tak, to właśnie kupi. Myśl o tym sprawiła, że poczuła się lepiej. Miała jakiś cel. Plany na przyszły tydzień. Może nawet, wychodząc z budynku, krzyknie do pani Benner: „Idę na zajęcia. Wrócę koło dziewiątej!”. Marnie była smutna, ale pani Benner na pewno było dużo trudniej. Biedna kobieta. Cokolwiek zrobiło z niej odludka, musiało być straszne. Może gdyby Marnie dzieliła się z nią drobnostkami ze swojego życia, starsza pani czułaby się mniej samotna. – Świetnie – powiedziała Jazzy. – Uważaj na siebie i do zobaczenia w niedzielę. – Niedzielę? – Na obiedzie. Pamiętasz? Zaprosiłaś mnie na domowy obiad. Teraz wszystkie trybiki zaskoczyły. Przypomniała sobie. Obiad w ramach podziękowania. Naprawdę zaproponowała niedzielę? Jazzy wydawała się taka pewna. – No jasne. Na chwilę uciekło mi z głowy. – Nadal jesteśmy umówione? – Tak. – Marnie zachichotała zawstydzona. – Czekałam na tę niedzielę. Przyjdź o szóstej. Zostawię otwarte drzwi na dole. Miło będzie mieć towarzystwo. Zanim Jazzy wsiadła do swojego samochodu, w głowie Marnie pojawiło się jeszcze jedno pytanie. Wychyliła się przez okno i zawołała: – Jazzy! Dziewczyna odwróciła się zaciekawiona. – Tak? – Czym się zajmujesz? – Jestem kasjerką. – Obracała kółko breloczka z kluczykami na jednym palcu. – W centrum handlowym niedaleko autostrady 63. Brzmiało to okropnie. Praca Marnie, uczenie czteroletnich przedszkolaków – to dopiero było wspaniałe zajęcie. Im młodsze były dzieci, tym bardziej je lubiła. Małe dzieci są tak przepełnione energią i naturalnie ciekawe wszystkiego. Nawet te, które męczyły ją swoimi błazenadami, działały na nią pozytywnie. I patrzyło się na nie z taką radością – na te idealne, młodziutkie buźki o gładkiej skórze i ząbkach jak perełki. Według niej wszyscy byli piękni, kiedy byli mali. Praca z dziećmi była tak wspaniała, bo w dzieciach tkwiło tyle potencjału. Świat stał przed nimi
otworem. Ale praca z przypadkowymi ludźmi? Stanie przy kasie przez niekończące się godziny? Rany, to musiało być przygnębiające. – Lubisz swoją pracę? – zapytała. Jazzy zrobiła zamyśloną minę. – Nie powiedziałabym, że ją lubię, ale teraz właśnie czegoś takiego mi trzeba. Wiesz, jak to jest. Marnie pokiwała głową, choć nie do końca rozumiała, o co chodzi. – Wiem, że mój czas jest ograniczony – powiedziała Jazzy. – Tak naprawdę czuję, że niedługo coś się zmieni. Wierzę, że w odpowiednim czasie odkryję, co powinnam zrobić ze swoim życiem, i wszystko jakoś się ułoży. Jak na razie to mi wystarczy.
Rozdział 6
W niedzielę pod wieczór Laverne Benner patrzyła zza żaluzji na młodą blondynkę, która zaparkowała po drugiej stronie ulicy, wysiadła z samochodu i ruszyła w stronę ścieżki prowadzącej do domu. Kot Laverne zaczął plątać się jej między nogami, aż w końcu kobieta lekko go odepchnęła. Głuptas. Chciała zobaczyć, co zrobi dziewczyna, gdy dojdzie do drzwi wejściowych. Dawno temu poprosiła, żeby jej syn Dave odłączył dzwonek od jej mieszkania. Ten na górze nadal działał i kiedy dzwonił, Laverne słyszała go przez sufit. Ignorowała wszystkich gości. W większości byli to domokrążcy albo członkowie wspólnoty. Nikt, z kim chciałaby rozmawiać. Im bliżej dziewczyna była drzwi, tym lepiej Laverne widziała jej twarz. Była to ładna drobna blondynka o błyszczących włosach, które sprężyście poruszały się z jednej strony na drugą przy każdym jej kroku. Uśmiechała się szeroko, choć w zasięgu wzroku nie było nikogo. Przed drzwiami wejściowymi nie zawahała się, tylko od razu weszła do środka. Laverne na chwilę zdrętwiała ze strachu, ale po krokach w holu poznała, że dziewczyna zmierzała do mieszkania na górze. Ktoś do nowej lokatorki, pomyślała. Co za ulga. Usłyszała pukanie do drzwi na górze, a potem głos, który wita gościa. Dziewczyna powiedziała coś i zachichotała. Laverne uśmiechnęła się do siebie. To był uroczy, zaraźliwy dźwięk. Jak z musicalu. Podeszła do drzwi i uchyliła je w nadziei, że usłyszy więcej. Oscar, który kręcił się jej przy stopach, wyjrzał razem z nią, i zanim Laverne zablokowała go stopą, kot przecisnął się przez szparę na korytarz. – Oscar – syknęła Laverne. – Wracaj tutaj.
Rozdział 7
arnie miała wszystko przygotowane. Pieniądze za akumulator leżały w kopercie gotowe do przekazania, gdy tylko Jazzy przekroczy próg. Cały dzień gotowała prawdziwy obiad na Święto Dziękczynienia – indyka, pieczeniowy sos, bułeczki i słodkie ziemniaki. Zbyt późno zorientowała się, że wszystko w menu było ciężkostrawne. Zielone warzywa dobrze zbilansowałyby posiłek, ale jak się okazało, Jazzy niczego nie brakowało. – Wszystko jest takie pyszne – powiedziała Jazzy kilkakrotnie. Uwielbiała mówić i była w tym świetna. Opowiadała historie o swoich znajomych z pracy. Jej gesty – entuzjastyczne ciosy w powietrze – stanowiły odpowiedniki wykrzykników. Jej radość była tak nieskrywana. Aż trudno uwierzyć, że potrzebowała grupy wsparcia. Miło było mieć towarzystwo przy obiedzie, pomyślała Marnie. Wcześniej, gdy mieszkała z Brianem i Troyem, nastrój był zawsze poważny. Brian często milczał, i wcale nie dlatego że słuchał. Właściwie zawsze pogrążał się we własnych myślach i nie miało to z nią nic wspólnego. Była tego pewna, bo tak samo zachowywał się wobec swojego syna. Troy opowiadał o swoim dniu w szkole – coś zabawnego o jednym z nauczycieli albo o walce na jedzenie w stołówce – a potem Brian twierdził, że nie słyszał o niczym słowa. Żyjąc z Brianem, czuła się samotna. Teraz to widziała. Kiedy na chwilę zapadła cisza, Marnie zapytała: – Jeśli to nie jest zbyt osobiste pytanie, czy możesz mi powiedzieć, kto nie żyje. Jazzy zrobiła zdziwioną minę. – Co masz na myśli? – odparła, nakładając sobie dokładkę słodkich ziemniaków. – Nikt nie umarł. – Chodzi mi o grupę wsparcia w centrum rekreacji. Czemu się tam zapisałaś? Jazzy odchrząknęła. – To właściwie nie dla mnie. Bardzo często nawiązuję kontakt z osobami, które straciły swoich bliskich. Chciałam się dowiedzieć, jak wykazać zrozumienie wobec tego, przez co przechodzą. – Aha. – To brzmiało sensownie. Czemu więc Jazzy miała minę, jakby Marnie przyłapała ją na kłamstwie? Dziwne. – Zasadniczo to nie jestem zapisana na zajęcia – dodała Jazzy, odgarniając za uszy kosmyki włosów. – Pomyślałam, że najpierw je przetestuję.
M
– Nie wiedziałam, że tak można – odparła Marnie. Jazzy wzruszyła ramionami. – Nie wiem, czy tak można. Ja po prostu na nie przyszłam. – Zmieniła temat. – Dlaczego ty się zapisałaś? Kto ci zmarł? – Mieszkałam z kimś – powiedziała Marnie, wzdychając. – Z mężczyzną. Byliśmy zaręczeni, ale nigdy nie mieliśmy żadnych planów. Właściwie to pewnie nigdy byśmy się nie pobrali – powiedziała uczciwie. Brian mówił o małżeństwie, ale nigdy nie dał jej pierścionka, nigdy nawet nie wspomniał o konkretnej dacie. Z biegiem lat zdała sobie sprawę, że się odkochała, lecz ani razu nie przyszło jej o głowy, żeby go zostawić i się wyprowadzić. Nawet gdy uczucia do Briana zaczęły blednąć, jej miłość do Troya rosła, aż stała się silniejsza od wszystkiego, czego kiedykolwiek doświadczyła. Czasem, kiedy przyśniło mu się coś złego, jego wołanie Marnie było tak gorączkowe i niewyraźne, że jej imię brzmiało jak „Mama”. Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, poczuła, jak w jej sercu wzbiera miłość wyraźna i trwała jak znamię. Odejście od Briana oznaczałoby odejście od Troya, a tego nie umiała sobie wyobrazić. Była zastępczą mamą Troya, odkąd chłopiec skończył cztery lata, i całkowicie od niej zależał. – Miał tylko czterdzieści pięć lat. Umarł niespodziewanie. Byliśmy razem przez dziesięć lat. Byłam też blisko związana z jego synem. Traktowałam go jak własnego. – To musiała być dla ciebie ogromna strata. – Jazzy uśmiechnęła się do niej lekko i coś w jej pełnych współczucia niebieskich oczach sprawiło, że Marnie ogarnęła chęć, by się rozpłakać. Śmierć Briana nadeszła tak nagle. Kiedy to się stało, robiła pranie w piwnicy. Najpierw usłyszała głuchy odgłos – jak się potem okazało, wywołany osunięciem się Briana na podłogę, gdy doznał zawału. Potem Troy zaczął panicznie krzyczeć: „Marnie! Marnie! Chodź szybko”. Pobiegła po schodach ile sił w nogach, by zobaczyć, jak Troy klęczy nad ciałem swojego ojca, trzęsąc się i płacząc. To, co zdarzyło się później – telefon na pogotowie, przyjazd karetki – było niewyraźnym wspomnieniem. Jedyne, co pamięta wyraźnie, to to, jak Troy ją przytulał. Dawno nie zdarzyło mu się być blisko niej tak długo. Gdy Brian został zabrany, zostało tylko ich dwoje. Wtedy wróciła matka Troya Kimberly i wszystko zabrała. Jak się okazało, nadal widniała jako współwłaściciel domu, co dla Marnie było szokiem. Brian uczynił ją również jedyną beneficjentką swojej polisy ubezpieczeniowej. Kimberly zajęła się wszystkimi formalnościami, zorganizowała pogrzeb i przywitała zebranych w domu pogrzebowym ludzi. To było jej przedstawienie. Kimberly. Na myśl o tym imieniu Marnie przechodziły dreszcze. Jakby tego brakowało,
Kimberly była piękną, smukła blondynką. Jedną z tych kobiet, które miały wrodzone poczucie szyku i stylu. Na dodatek wszyscy ją lubili. Była nawet miła w stosunku do Marnie, co w innych okolicznościach sprawiłoby, że trudno byłoby jej nie lubić. W tym wypadku Marianne zrobiła wyjątek. Gdy Kimberly wyjechała, zabrała ze sobą Troya i Marnie nie mogła nic na to poradzić. Czuła się, jakby ostatnie dziesięć lat jej życia było zapisane na białej szkolnej tablicy, którą Kimberly wytarła do czysta. Spojrzała na Jazzy przez mgłę łez. – Jest mi ciężko – powiedziała, delikatnie wycierając oczy chusteczką. – Bardzo tęsknię za moim pasierbem. Czuję się, jakby ktoś żywcem wyrwał mi serce. – Gdzie on teraz mieszka? – zapytała Jazzy. – Z matką w Las Vegas – odparła, przełykając łzy. Jeśli nadal będą rozmawiać o Troyu, straci nad sobą kontrolę, a nie chciała się zupełnie rozkleić przy swoim gościu. – Może kawy? – powiedziała pogodnym tonem. – Wstawię wodę. Przy kawie i deserze rozmowa zrobiła się nieco weselsza. Jazzy lubiła czytać, podobnie jak Marnie. Rozmawiały o książkach, a potem przeszły do filmów. – Następnym razem gdy będę chciała coś obejrzeć, zadzwonię do ciebie – powiedziała Jazzy. Marnie z zadowoleniem pokiwała głową. Jazzy pewnie tylko chciała być miła, ale skąd mogła mieć pewność. Może to początek przyjaźni. O dwudziestej Jazzy powiedziała, że musi wstać wcześnie rano następnego dnia i powinna wracać do domu. – Spotkamy się na grupie wsparcia, prawda? – powiedziała Marnie. – Aa, jasne – odparła Jazzy. – Do zobaczenia. Pożegnały się i Jazzy spontanicznie uściskała Marnie, co zupełnie ją zaskoczyło. Gdy otworzyła jej drzwi, szary pręgowany kot spokojnym krokiem wszedł do środka i zaczął się ocierać o kostkę Jazzy. – Cześć, słodziaku – powiedziała Jazzy, pochylając się, by pogłaskać kota. Spojrzała na Marnie. – Nie wiedziałam, że masz kota. Marnie na chwilę otworzyła usta, a po chwili, gdy doszła do siebie, odpowiedziała: – Nie jest mój. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Należy pewnie do kobiety, która mieszka na dole. Czasem z jej mieszkania dobiegają miauknięcia. Jazzy podniosła kota i teraz trzymała go jak niemowlaka. – Ale z ciebie maskotka. O, tak. – Pogłaskała go po głowie i zwróciła się do Marnie: – Odniosę go po drodze. Wyszła na korytarz i ruszyła w stronę schodów.
Marnie poczuła, że się czerwieni, i zaczęła mówić pospiesznie. – Pani Benner nie lubi, by jej przeszkadzać. Zostaw kota w korytarzu. Na pewno znajdzie drogę do domu. Ale Jazzy była już na parterze i zawołała tylko: – To żaden kłopot. To i tak po drodze. Odgłos jej kroków na drewnianej klatce schodowej nagle wydał się Marnie ogłuszający. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie pobiec za nią i nie przejąć sprawy, było już jednak na to za późno. Usłyszała, jak Jazzy puka do drzwi pani Benner.
Rozdział 8
dy Laverne usłyszała pukanie do drzwi, znieruchomiała przestraszona. Ostatnio reagowała tak na wszystko i powoli zaczynała być tym zmęczona. Męczyło ją życie w odosobnieniu. Męczyło ją to, że była uziemiona w domu, ale nie wiedziała, jak zakończyć tę wszechogarniającą samotność. Przebywanie z innymi było dla niej jak męka. Ostatnio była w stanie znieść małe wyjścia – na pocztę, do biblioteki, do sklepu spożywczego. Na szczęście do wszystkich tych miejsc mogła się udać piechotą, bo ważność jej prawa jazdy wygasła. Zaczynała już – przynajmniej w swoim odczuciu – pokonywać bezsensowne odczucie, że świat jest zbyt przerażający i ogromny, by samodzielne się po nim poruszać. Mimo wszystko nie było to łatwe. Nic nigdy nie było. Czasami – tak jak teraz – nie potrafiła się zmusić, by wyjść za próg. Jej kot uciekł, a ona nie mogła się zmusić, by wyjść po niego na piętro. Wiedziała, że to niedorzeczne, i strasznie ją to irytowało. Potrzebowała chyba porządnego kopniaka. Znów usłyszała pukanie do drzwi. Ktoś po drugiej stronie nie miał zamiaru sobie pójść. – Tak? – powiedziała drżącym głosem. – Dzień dobry – odezwał się kobiecy głos. – Przyniosłam pani kota. Laverne przez chwilę szarpała się z zasuwą, aż w końcu spuściła łańcuch. – Chwileczkę. To ta młoda kobieta, którą widziała wcześniej. Z bliska była jeszcze ładniejsza. Miała przyjazne niebieskie oczy i naturalny uśmiech. Laverne chciała tylko wziąć kota i zatrzasnąć drzwi, ale kiedy dziewczyna pomachała łapką Oscara, mówiąc zabawnym głosem: „Cześć, mamusiu, zgubiłem się, ale ta miła pani mi pomogła”, coś w niej zmiękło. Laverne się uśmiechnęła, a ponieważ dawno się jej to nie zdarzyło, pozwoliła drzwiom uchylić się nieco bardziej. Przez chwilę patrzyły na siebie, aż w końcu dziewczyna się przedstawiła. – Jestem Jazzy. Odwiedzałam Marnie z góry i pani kot się tam przyplątał. Wyciągnęła ręce i Laverne wzięła od niej Oscara. – Dziękuję – odpowiedziała z wysiłkiem. – To miło z pani strony. – Ma pani uroczą kotkę. – Powiedziała Jazzy. – Mruczy jak maszyna. – To kocur – odrzekła Laverne. – Na imię mu Oscar. – Pasuje mu. – Jazzy oparła się o framugę i odgarnęła dłonią swoje blond pasma. Miała włosy, które bez względu na wszystko zawsze dobrze się układały, pomyślała Laverne.
G
Nawet podczas wichury wyglądałyby idealnie. Jazzy pomachała do niej, przebierając palcami. – Cóż, miło było panią poznać, pani mamo Oscara. Miłego wieczoru. Laverne patrzyła, jak odchodzi, po czym zamknęła drzwi i postawiła Oscara na podłodze. Kot ziewnął i czmychnął w głąb mieszkania. Zamknęła drzwi na łańcuch i zasuwę i podeszła do okna popatrzeć, jak Jazzy wsiada to samochodu. Zabawne, jak nawet taka krótka rozmowa wydała się jej nietypowa. Laverne unikała obcych od przynajmniej trzech lat. Odkąd zmarł jej mąż, każde tego typu spotkanie było dla niej męczące. Wykańczały ją nawet codzienne uprzejmości. Jeśli przypadkiem w spożywczym nawiązała z kimś kontakt wzrokowy, później byłaby pewnie wciągnięta w rozmowę o pogodzie i możliwym deszczu. Kurier UPS nie mógł wręczyć jej przesyłki bez pogodnego komentarza. Najgorzej było, gdy musiała pójść do banku. Kasjerzy czuli się w obowiązku, żeby pytać o stan zdrowia, poczęstować cukierkiem lub dać darmowy długopis. Czy nikt nie umiał już wypełniać swoich obowiązków bez gadki szmatki? Czy wymagała zbyt wiele? Jej syn uważał, że to depresja, i błagał, by poszła na terapię. Ona jednak wiedziała, że to nie to. Była po prostu zmęczona wszystkimi i wszystkim. Nie miała myśli samobójczych, choć też nie wyskakiwała co rano z łóżka gotowa na nowe przygody. No dobrze, może była w lekkiej depresji. Wszystko wymagało od niej tak wielkiego wysiłku. Jej syn brał niechęć Laverne za strach. Nie było to do końca słuszne, ale postanowiła nie wyprowadzać go z błędu. I tak wierzył w to, co chciał. Jej słowa nie miały znaczenia. Prawda była taka, że nie bała się być sama. Okolica była całkiem bezpieczna. Nawet kiedy Laverne wychodziła wczesnym rankiem na spacer (najlepsza pora, żeby nikogo nie spotkać), nigdy się nie bała. Na pewno w pewnym stopniu dlatego, że nosiła przy sobie niewielki pistolet, którego oboje z mężem używali do trenowania strzałów do celu. Kupując go, mąż twierdził, że taki sam pistolet miał James Bond, ale jakoś w to nie wierzyła. Wydawał się za mały. Gdy znalazła go w szufladzie ze skarpetkami kilka tygodni po pogrzebie, sprawdziła, czy jest dobrze zabezpieczony, i włożyła go do sekretnej przegródki w swojej torebce. Myślała, że raczej nigdy go nie użyje, ale zawsze uważała, że należy być przygotowanym. Niczego w życiu nie można było być pewnym.
Rozdział 9
dy Jazzy przyjechała nieco za wcześnie na zajęcia grupy wsparcia, okazało się, że drzwi do sali są zamknięte. Widniała na nich karteczka: „Wtorkowa grupa wsparcia odwołana z powodu nagłego wypadku w rodzinie instruktorki”. Kilka razy uderzyła palcem w brodę, myśląc o tym, jaka to ironia losu, że Debbie znalazła się w podobnej sytuacji co członkinie grupy. Jazzy ściągnęła kartkę, wyjęła z torebki kartę kredytową i kilka razy przejechała nią pomiędzy drzwiami a framugą, aż usłyszała trzask. Ha! Słodycz zwycięstwa. Widziała sztuczkę z kartą kredytową w programie o technikach przestępców i kilka razy próbowała w różnych miejscach, bezskutecznie. Najwyraźniej trzeba było mieć odpowiedni zamek. I na szczęście centrum go miało. Przygotowała salę na przyjście grupy – włączyła światła, otworzyła okiennice i ustawiła rozkładane krzesła w kręgu. Znalazła kilka kolorowych pisaków na tacce pod białą tablicą i narysowała las, jednorożca i kilka wiewiórek. Od podstawówki mówiono jej, że wiewiórki dobrze jej wychodzą, narysowała je więc z zaangażowaniem i nawet ozdobiła ich ogony zawijasami. Nad rysunkiem napisała: „Rób to, czego pragniesz, i stań się tym, kim jest ci przeznaczone”. Gdy skończyła, rozejrzała się po sali, ale nie była całkiem zadowolona. Czegoś brakowało. Nagle coś jej zaświtało. Sięgnęła do torby i grzebała w niej, aż znalazła iPoda i głośniczki, które dostała od Dylana pod choinkę. Gdy je podłączyła, wybrała jakąś optymistyczną muzykę, mając na uwadze średnią wieku uczestniczek. Nie były pierwszej młodości. Zaczęła od Sunny Side of the Street Sinatry i The Best Is Yet to Come, a potem Here Comes the Sun George’a Harrisona i Walking on Sunshine Katrina and the Waves. Nic tak nie poprawiało ludziom nastroju jak muzyka. Kolejne członkinie grupy schodziły się pojedynczo, a twarz każdej z nich jaśniała na widok zmian, jakie zaszły w sali. – Ładny rysunek – pochwaliła Jazzy jedna z kobiet i dziewczyna uśmiechnęła się do niej w odpowiedzi. Gdy do sali weszła Rita, od razu ruszyła w stronę Jazzy i usiadła tuż koło niej. – Przyniosłam zdjęcia mojej córki – powiedziała, wyciągając malutki album. Jazzy nachyliła się ku niej, żeby popatrzeć. Na każdym zdjęciu córka Rity uśmiechała się, szeroko odsłaniając piękne, proste zęby. Na kilku zdjęciach obejmowała mamę. Wyglądało na to,
G
że dobrze się razem czuły, pomyślała Jazzy. Taka piękna dziewczyna. Jej śmierć była stratą dla świata. – Była moim skarbem – powiedziała Rita, uśmiechając się z tęsknotą. – To widać. Tak mi przykro. – Myślę o niej codziennie. – To zrozumiałe– odparła Jazzy. Rita ścisnęła jej przedramię. – I nie tylko ja. Wszyscy ją kochali. Na pogrzebie było mnóstwo jej przyjaciół i każdy z nich mógł opowiedzieć o tym, jak wpłynęła na jego życie. Jej śmierć była ogromną stratą – potrząsnęła głową. – Ale sprawca nadal chodzi wolno. Boję się, że jest gdzieś tam i krzywdzi kolejną czyjąś córkę. – Uważasz, że zrobił to jej chłopak? – zapytała Jazzy. Rita stanowczo pokiwała głową. – O tak. Był bardzo czarujący i świetnie ukrywał swoją ciemną stronę. Melinda czasem wspomniała, że trochę się kłócą, lecz myślałam, że to zwykłe problemy, przez które przechodzą wszystkie pary – westchnęła. – To był wierzchołek góry lodowej. Coś było nie tak, ale nie umiałam czytać znaków. Po jej śmierci jeden z jej przyjaciół powiedział nam kilka rzeczy, które ostatecznie nas przekonały. Miał wybuchowy charakter, dużo się kłócili, a jego alibi było słabe. Ale wiedzieć coś na pewno to jedno. Udowodnić – zupełnie co innego. – Policja nic na niego nie znalazła? – Nie – odparła Rita. Jazzy pokiwała głową i czekała w ciszy, wiedząc, że to nie koniec. – Tamtego dnia miałyśmy razem iść na lunch – powiedziała Rita. – Kiedy się nie pojawiła, zaczęłam się martwić. Kiedy nie odebrała telefonu, wiedziałam, że stało się coś złego. – Spuściła głowę, a jej głos stał się słaby i cichy. – Policja znalazła ją w jej samochodzie uduszoną własnym szalikiem. Zrobiłam go na szydełku. To był prezent gwiazdkowy. Glenn i ja musieliśmy zidentyfikować ciało. – Tak mi przykro. – Jazzy czuła emocje Rity, jakby były jej własne. Dziesięć lat po śmierci córki kobieta nadal odczuwała dręczący ból i pustkę, która wyciekała z niej teraz niepohamowanym strumieniem prosto w serce Jazzy. Tego elementu swojej intuicyjności Jazzy chętnie by się pozbyła. – Miał na imię Davis. Nie przyjechał na pogrzeb, a jakiś miesiąc później zabrał swoje rzeczy i wyprowadził się Bóg wie gdzie. – Tak mi przykro – powtórzyła Jazzy. Czasami słowa były tak nieadekwatne.
– Dziękuję. To dużo dla mnie znaczy. Sala się wypełniała. Wśród ostatnich osób, które weszły do środka, była Marnie. Rozmawiała z jakąś kobietą. Pomachała do Jazzy i usiadła, kładąc swoją torbę na podłodze. W sali zaczęły padać pytania. Gdzie jest Debbie? I o co chodzi z tą muzyką? – Witam wszystkich – powiedziała Jazzy, wstając, po czym przedstawiła się. – Powiedziano mi, że Debbie dziś nie będzie, ponieważ ma pewną nagłą sytuację rodzinną. Zasugerowano mi również, byśmy wykorzystały ten czas, skoro już wszystkie tu przyszłyśmy, i sobie porozmawiały. – Jazzy była osobą, która to sugerowała, więc zasadniczo nie skłamała. – Jeśli nikt nie ma nic przeciw, to z chęcią będę moderować dyskusję. – Debbie nie będzie? – powiedziała jedna z kobiet podirytowanym tonem. – Centrum powinno nas o tym wcześniej poinformować. – Powinno zwrócić nam część kosztów – powiedziała inna z grymasem na twarzy. – A ja się cieszę, że dziś mam wolne od Debbie – odezwała się Marnie. – Jestem za tym, żeby pozwolić Jazzy poprowadzić dyskusję. – Popieram – powiedziała Rita, podnosząc rękę w górę. – Debbie była trochę apodyktyczna – stwierdziła kobieta, która jeszcze przed chwilą była za zwróceniem kosztów. Inne panie popatrzyły po sobie i jedna po drugiej zgodziły się, by Jazzy przejęła dowodzenie. Dla niej samej nie było to zaskoczeniem. Jakiś głos powiedział jej, że właśnie tak się stanie. Przez pierwsze półgodziny każda z kobiet albo płakała, albo się śmiała, a niektóre i to, i to. Jazzy trzymała się tematu, który napisała na tablicy: rób, to czego pragniesz, i stań się tym, kim jest ci przeznaczone. Jedna po drugiej każda z uczestniczek zajęć wyznawała swój skrywany sekret, zapomniany cel, marzenie z dzieciństwa. Bez względu na to, jak cudaczny był ich pomysł, kobiety szukały rozwiązania, jak takie marzenie urzeczywistnić. Leticia, która tydzień wcześniej wspomniała o poprawianiu sobie nastroju waniliowym latte, wyznała wszystkim, że jako dziecko marzyła o karierze aktorki na Broadwayu. Wtedy inna powiedziała, że należy do miejscowej grupy teatralnej, która niedługo organizuje przesłuchania. Leticia wyciągnęła długopis i kartkę, żeby to sobie zanotować. – Choć to nie Brodway, zawsze to jakiś początek – zachichotała. Inna z kobiet w grupie ledwie zaczęła opowiadać o swoim marzeniu, jakim jest praca w charakterze szefa kuchni, gdy kobieta tuż koło niej (która jak się okazało, nie znosi gotować) powiedziała: – Masz u mnie pracę! – Organizowała kolację dla dwudziestu osób i z przerażeniem myślała o przygotowywaniu posiłku. Pierwsza kobieta zobowiązała się ją zorganizować i obie panie od
razu wymieniły się kontaktami. Jazzy uwielbiała chwile, gdy wszechświat sprawiał, że wszystko toczyło się idealnie gładko. W końcu nadeszła kolej Marnie. Skrępowana, wzruszyła ramionami i powiedziała, że nie ma się czym podzielić. – Żadnych niezrealizowanych marzeń? – zapytała Jazzy. – Nie, nie bardzo. To znaczy zawsze chciałam być nauczycielką i jestem. Uwielbiam gotować, pracować w ogrodzie i czytać, i robię to wszystko właściwie cały czas – powiedziała Marnie. – W porównaniu z wieloma ludźmi całkiem mi się poszczęściło. Jazzy rozejrzała się wokół. Nie miała wątpliwości, że inne kobiety siedzące w okręgu również nie były przekonane. Leticia nachyliła się w przód. – Więc tak wyobrażałaś sobie swoje życie, kiedy byłaś mała? Marnie niespokojnie wierciła się na krześle. – Nie do końca, ale byłam bardzo rozmarzonym dzieckiem – powiedziała, uśmiechając się na to wspomnienie. – Chciałam być królewną i na co dzień nosić diamenty. Chciałam mieć czystej krwi konia, który reagowałby na swoje imię. Nazwałabym go Lancelot. Kiedy dorosłam, myślałam, że będę miała pięcioro dzieci: trzy dziewczynki i dwóch chłopców. – Czy to się spełniło? – zapytała Leticia. – Masz pięcioro dzieci? – Nie mam ani jednego – powiedziała Marnie smutno. – Ale jedno wychowałam i było moje na wszystkie możliwe sposoby. Nauczyłam go, jak wiązać buty, i zajmowałam się nim, gdy był chory, chodziłam na jego wywiadówki. Wykonywała pracę matki, ale nie mogła się nią nazwać. Każdego dnia poświęcała swój czas, żeby odrabiać z Troyem lekcje, do czego Brian nie miał cierpliwości. Zapakowała do szkoły setki kanapek, podsuwała przekąski dzieciom, które odwiedzały Troya, dzwoniła do innych rodziców, żeby ustalić, kto kogo podwiezie na szkolne uroczystości. Zawsze określała się mianem macochy i Troy też ją tak nazywał. Zbyt późno zdała sobie sprawę, że była to tylko fasada, piękny sen odebrany jej przez powrót Kimberly. Jedna z kobiet podała jej żółtą chusteczkę, gdy Marnie zaczęła płakać. Po chwili zdusiła w sobie łkanie i zaczęła mówić mimo łez. Opowiedziała im o pogrzebie i o tym, jak Kimberly tanecznym krokiem wkroczyła w jej życie, ciągnąc za sobą komplet markowych toreb podróżnych i duszną woń perfum. Gdy przyjechała do nich Kimberly, od razu przytuliła Troya i Marnie i wysłuchała opowieści o tym, jak Brian przewrócił się i umarł w ich obecności. – Biedactwa – odparła, uderzając długimi pazurami o kuchenny blat. Wtedy jej jeszcze nie nienawidziła. Prawdę mówiąc, czuła z nią pewną więź. Nienawiść przyszła później, gdy zdała sobie sprawę, że Kimberly kradnie jej Troya. Tej zaś ta kwestia była
dość obojętna. Zapytała Troya, które z rzeczy chciałby zabrać ze sobą. – Wszystko, co nie wejdzie do dwóch walizek, trzeba będzie wysłać pocztą – powiedziała. – Albo mogę po to wpaść, gdy przyjadę sprzedać dom. Troy miał zszokowaną minę, a jego buzia robiła się coraz bledsza. Marnie czuła się, jakby dostała cios w plecy. Powinna była to przewidzieć. – Czy Troy nie może ze mną zostać? – zapytała Kimberly. – Ma czternaście lat. W przyszłym roku idzie od liceum, jego przyjaciele... Kimberly się roześmiała. Jej śmiech miał niski, chropowaty ton, który faceci uznawali za seksowny. Marnie chciała ją udusić, żeby się uciszyła. – W Las Vegas też mają licea – odparła. – A Troy miał już szansę poznać kilku chłopców z okolicy, prawda? Chłopiec w ciszy pokiwał głową, co wprawiło Marnie w osłupienie. Gdzie się podział wygadany, pyskaty chłopak, który na wszystko miał swoją odpowiedź i którego tak bardzo kochała? Jak wszyscy inni mężczyźni, w obecności Kimberly zapominał, gdzie ma rozum. Marianne wyrzuciła z siebie tę historię i gdy skończyła mówić, zdała sobie sprawę, że przygląda się jej osiem pełnych współczucia twarzy. Kobieta obok niej mocno ją przytuliła. Marnie nigdy wcześniej nie czuła się tak wdzięczna za zwykłą ludzką serdeczność. Rita nieśmiało podniosła rękę. – Jak to się stało, że Troy poznał tam kolegów? – No tak. – Marnie otarła łzy i wytarła nos chusteczką. – Troy zawsze spędzał u niej trzy tygodnie latem, a czasem odwiedzał ją też w długie weekendy w czasie roku szkolnego. Nie lubił tych wizyt, ale taki był układ. Nie wspomniała, że Brian często dołączał do Troya w połowie letniej wizyty i obaj wracali w złym humorze. Czasem zajmowało im całe tygodnie, zanim znów zaczęli zachowywać się normalnie. Ona nigdy nie została zaproszona do domu Kimberly. A nawet gdyby – nie mogłaby pojechać, bo Brian i Troy zawsze lecieli do Vegas samolotem. Marnie miała straszne przeżycia związane z lataniem z czasów, gdy była w liceum, i od tamtej pory nie dała się namówić na podróż samolotem. – Jesteś z Troyem w kontakcie? – zapytała Jazzy, opierając dłonie na kolanach. Miała minę, jakby była zdeterminowana, by rozwiązać problem. – Próbuję – odpowiedziała Marnie. – Kiedy wysyłam mu SMS-y, odpowiada jednym, może dwoma słowami. A gdy dzwonię, nigdy nie ma czasu na rozmowę. Zawsze gdzieś się spieszy i szybko chce się rozłączyć. Ostatnim razem miał taki głos, jakby się na mnie gniewał. W końcu powiedziałam mu, żeby zadzwonił, kiedy będzie miał ochotę. – Zamilkła na chwilę. – Nie wiem,
co się z nim dzieje. Wiem tylko, że tęsknię za nim. – To okropne – powiedziała jedna z kobiet. – Moje biedactwo. Wszystkie kobiety zgodziły się, że Marnie wyrządzono krzywdę, która tylko spotęgowała jej ból. Wcześniej tylko raz wspomniała o sytuacji z Troyem – podczas rodzinnego spotkania. „A czego się spodziewałaś? – Skomentowała jej siostra. – Jest jego matką. A ty właściwie jesteś dla niego nikim”. Te słowa przebiły serce Marianne jak nóż. – Co masz zamiar z tym zrobić? – zapytała Leticia. – A co mogę zrobić? – Marnie wzruszyła ramionami. – Wiem, co ja bym zrobiła – powiedziała Jazzy, rozglądając się po twarzach zebranych. – Pojechałabym do Las Vegas, żeby spotkać się z Troyem. Dowiedziałabym się, o co mu chodzi. – Kilka kobiet zaczęło klaskać, a inne pomrukiwały z aprobatą. – Nie mogłabym tego zrobić – odparła Marnie. – Czemu nie? Ton Jazzy był zachęcający. Brzmiało to tak prosto. Marnie wypuściła powietrze. – Z prawnego punktu widzenia nie mam żadnego punktu oparcia. A jeśli pojawię się ni stąd, ni zowąd, Kimberly pewnie nie wpuści mnie za próg. Nie wyszłoby z tego nic dobrego. Troy pewnie już się przyzwyczaił do nowego domu i nowej okolicy i byłaby tam niemile widziana. – Mogłabyś polecieć nawet jutro i być na miejscu już po czterech godzinach – powiedziała Jazzy, nie odpuszczając. Zmarszczyła brwi. – A może po trzech. Nie jestem pewna, ile trwają loty, ale pewnie w tych przedziałach. Teraz Marnie czuła na sobie presję. – Nie latam – odparła stanowczym tonem. – Nigdy, przenigdy. Mam ogromny problem, jeśli chodzi o samoloty. – Możesz pojechać samochodem – powiedziała Jazzy. – Pojadę z tobą. – Popatrzyła po grupie. – Ktoś się dołączy? Kto chce z nami jechać? – W pokoju nagle zrobiło się cicho. – Może ty, Rito? Lubisz wycieczki samochodem? – Kiedyś jeździłam cały czas – powiedziała Rita stęsknionym głosem. – Ale nie robiłam tego od lat. Jazzy entuzjastycznie machała rekami. – Wygląda mi na to, że jakaś ci się należy. Byłaś kiedyś w Las Vegas? Rita potrząsnęła głową. – Chciałyśmy jechać z córką, lecz jakoś nigdy nam się nie udało. – No widzisz – Jazzy zwróciła się do Marnie. – Teraz już dwie osoby chcą ci towarzyszyć. – To miłe, ale nie mogłabym was o to prosić.
– Nie prosiłaś. Same zaproponowałyśmy. – Jazzy przeczesała dłońmi włosy. – To nic wielkiego. Ile to? Dwanaście, trzynaście godzin jazdy? – Właściwie to dwa lub trzy razy dłużej, jeśli mam być dokładna – powiedziała Rita. – Ale to nadal wykonalne. Można tam dojechać w dwa lub trzy dni, jeśli jest się zdeterminowanym. – Uwielbiam jeździć samochodem – powiedziała Jazzy. – Dobre przekąski, fajna muzyka i jest się na miejscu, zanim zdążysz się obejrzeć. Marnie potrząsnęła głową. – Nie, nie pojadę do Las Vegas. Ale bardzo dziękuję za propozycję. W sali zrobiło się cicho. Patrząc na ich twarze, Marnie czuła się niemal, jakby czytała im w myślach. Niektóre z tych kobiet uważały, że powinna jechać do Las Vegas, zrobić zamieszanie i przekonać Troya, aby z nią wrócił, inne, że powinna dać sobie spokój i zacząć wszystko od nowa. Wszystkie jej współczuły, bo były kobietami i ją rozumiały. Wydawało jej się, że mężczyźni lepiej radzą sobie ze stratą, a może po prostu nie okazują tego w podobny sposób. Ta grupa dobrze rozumiała, przez co przechodzi Marnie. – Zajęłam za dużo czasu – powiedziała, rozglądając się po sali. – Kto następny? – Rita – powiedziała Jazzy. – Chyba jeszcze ty nie powiedziałaś nam o swoim marzeniu. – Och, Jazzy – odparła Rita smutnym głosem. – Pokazałam ci zdjęcie mojego marzenia. Moja córka była całym moim światem. Ale nie ma sposobu na to, bym mogła ją odzyskać. – Mimo wszystko – odezwała się Jazzy. – Musisz mieć jakieś marzenia i plany, których nie udało ci się zrealizować. – Raczej nie. – O niczym nie marzysz? Na nic nie masz nadziei? – Ton głosu Jazzy był niemal błagalny. – Nie ma ani jednej takiej rzeczy? Rita spuściła wzrok na podłogę. – Ostatnio mam nadzieję, że nastanie sprawiedliwość, i marzę o zemście. To chciałaś usłyszeć? – Nie. – Twarz Jazzy spochmurniała. – Przepraszam. – Nie szkodzi – powiedziała Rita. – Nie przeszkadza mi, że jesteś optymistką i masz głowę pełną pomysłów. Podoba mi się to. Jesteś młoda. Kiedyś się przekonasz, że niektórych rzeczy nie da się łatwo rozwiązać. – Zmieniła pozycję na krześle. – Albo wcale nie da. – Przez chwilę sprawiała wrażenie, że zaraz wybiegnie z pokoju. Leticia, która siedziała po przeciwnej stronie, zaproponowała: – Może pomogłoby, jeśli odmówimy modlitwę za Ritę, by znalazła ukojenie? Marnie zobaczyła, że Rita łagodnieje. Właśnie tego jej było trzeba. Rita pokiwała głową z wdzięcznością. Bez konkretnego znaku kobiety wzięły się za ręce i opuściły głowy.
– Drogi Boże lub Bogini, lub inna siło, którą wyznajemy – powiedziała Leticia. – Pomóż naszej przyjaciółce Ricie odnaleźć spokój i radość życia. Trochę sprawiedliwości też by nie zaszkodziło. I pozwól Marnie pogodzić się z utratą pasierba. – Jedna po drugiej, Leticia uwzględniła w modlitwie wszystkie kobiety, kończąc słowami: – I dziękuję ci za zesłanie nam Jazzy i doprowadzenie jej do naszego grona. Po modlitwie Marnie dołączyła do wszystkich w płynącym prosto z serca „amen”, co było dziwne, bo ostatnio straciła wiarę prawie we wszystko.
Rozdział 10
astępnego ranka w sklepie spożywczym Marnie właśnie wkładała banany do swojego koszyka, gdy zauważyła Matta Havermana, który od trzeciej klasy był najlepszym przyjacielem Troya. – Cześć, Marnie – powiedział. Oparł się o ekspozycję z owocami, pupą dotykając rzędu granatów. – Jak leci? Zadziwiała ją pewność siebie właściwa jego pokoleniu. Co za różnica od czasów, gdy sama była w liceum i ledwie starczało jej odwagi, by nawiązać z dorosłą osobą kontakt wzrokowy. Matt rozmawiał z dorosłymi bez skrępowania. Czasem, kiedy był u nich w domu, wychodził z pokoju Troya, żeby porozmawiać z Marnie. Prowadziła z nim lepsze rozmowy niż z większością dorosłych. – Cześć – odpowiedziała ze szczerym uśmiechem na ustach. Matt miał długie ręce i nogi, które rozciągały się, im bardziej rósł. Tego dnia miał na sobie luźne szorty khaki i Marnie dostrzegła, że ma nogi owłosione jak mężczyzna. Jak ten czas leci, pomyślała. Tak się przynajmniej zdawało, kiedy dzieci dorastały. Jej rozmyślania zostały przerwane, gdy nagle włączył się automatyczny zraszacz i zaczął opryskiwać wodą warzywa. Oboje z Mattem nagle się odwrócili zaskoczeni. Matt się roześmiał. – O rany! Ale się przestraszyłem. Nie wiedziałem, że warzywa się tu kąpią. Matt był w nastroju na pogawędkę. Pokazał, gdzie jest jego mama, która rozmawiała teraz z inną kobietą, i powiedział, że przyszedł, by jej pomóc. – Mam nieść karmę dla psa i sól do zmywarki. Mama mówi, że torby są dla niej za ciężkie – dodał, przewracając oczami. – Dobrze, że jej pomagasz – odparła Marnie. – Mama na pewno to docenia. – Zaczęła przeszukiwać torebkę w poszukiwaniu listy zakupów. – A o co chodzi z Troyem? – zapytał Matt. – To znaczy? – Jak to się stało, że jedzie na ten obóz? Marnie zrobiło się smutno. Jak to możliwe, że Matt wiedział, co się dzieje w życiu Troya, a ona nie? – Właściwie to nie wiem, co u niego słychać – powiedziała powoli. – Kimberly sprawuje nad nim opiekę. Ja nie mam nic do powiedzenia. – Znów spojrzała do torebki, próbując opanować
N
łzy, które napływały jej do oczu. W końcu znalazła złożony kawałek papieru z napisaną ręcznie listą zakupów. Banany były na samym szczycie. – Czyli jedzie na obóz? Matt pokiwał głową. – W połowie miesiąca. Na jakiś obóz przetrwania nie za daleko od domu. Na jakieś sześć tygodni. Troy powiedział, że musieli z mamą coś znaleźć, bo ona w tym czasie będzie w Europie. Jest przez to strasznie wkurzony. Powiedziałem mu, żeby się nie zabił. – Dlaczego? – zapytała Marnie, zaniepokojona. – Mówił, że chce się zabić? – Nie. – To czemu powiedziałeś coś takiego? Matt wzruszył ramionami. – Nie wiem. Jego tata niedawno umarł i musiał się przeprowadzić. Na pewno jest w depresji. Nigdy go nie ma na Facebooku, i zawsze kiedy wyślę mu SMS-a, jest w złym humorze. – Chętnie wzięłabym go do siebie na te sześć tygodni, skoro nie ma gdzie się podziać. Nic mi nie powiedział – odparła Marnie. – No tak, brał to pod uwagę, ale jego mama uparła się na ten obóz. – Tak bardzo za nim tęsknię. Nawet nie wiesz jak. Aż boli mnie serce. – On też za tobą tęskni. – Skąd wiesz? – Tak mi powiedział – odparł Matt, wzruszając ramionami. Zaczął bawić się granatem, jakby był niezainteresowany rozmową, i podrzucił go do góry, a potem bez wysiłku chwycił w dłonie. Marnie wyrwała mu go z rąk. – Naprawdę ci powiedział? – No. – Dokładnie te słowa? „Tęsknię za Marnie”? – Podeszła bliżej i złapała go za ramię. – Tak właśnie powiedział? Po twarzy Matta widać było, że śmiertelny uścisk nieco go wystraszył, ale miała to w nosie. To było dla niej ważne. – Nie, ujął to trochę inaczej. Powiedział, że chciałby dalej tutaj z tobą mieszkać. Jego mama chyba często jest poza domem. Nawet w noce i weekendy. Marnie rozluźniła uścisk. – A gdzie jest, gdy jej nie ma? – Nie wiem – Matt miał zmieszaną minę. – Nie powinna go tak zostawiać.
– Troy jest wystarczająco duży, żeby zostać w domu sam. Tylko tego nie lubi. – Przestąpił z nogi na nogę i odwrócił wzrok. – Muszę już iść. Mama mnie chyba potrzebuje. Bez pożegnania odwrócił się i poszedł przed siebie spokojnym krokiem. Marnie zawołała za nim: – Matt, zaczekaj! – Tak? – Zatrzymał się i odwrócił. – Mówiłeś, że Troy jedzie w połowie tego miesiąca. Powiedział kiedy dokładnie? – Nie, tylko że to niedługo. – Okej. Dzięki! Marnie została przy bananach, próbując przyswoić sobie to, co powiedział chłopiec. Troy za nią tęsknił. Naprawdę za nią tęsknił. I nie podobało mu się w Las Vegas. Dobra, Matt tego nie powiedział, ale jej interpretacja nie sięgała za daleko. A Kimberly nigdy nie było w domu. Typowe. Według Briana Kimberly lubiła ekskluzywne butiki, eleganckie restauracje i wernisaże w galeriach. To nie miejsca, które mogłyby zainteresować nastolatka. A teraz pozbywała się go na sześć tygodni, posyłając na obóz, gdy Marnie byłaby przeszczęśliwa, gdyby mogła mieć go u siebie. Co za niesprawiedliwość. Marnie od lat słyszała o Kimberly, ale zdała sobie sprawę, że w ogóle jej nie znała. Bóg jedynie wiedział, co się tam działo i na co Troy był narażony. Krępa rudowłosa kobieta stanęła przy Marnie i sięgnęła przed nią po kiść bananów. Marnie cofnęła się i wróciła do robienia zakupów. Pchając przed sobą koszyk w stronę alejki z makaronami, podjęła decyzję. Pojedzie do Las Vegas.
Rozdział 11
azzy musiała zakończyć tydzień pracy, a Rita potrzebowała trochę czasu, aby ugotować dla męża posiłki i wypełnić nimi zamrażarkę. Postanowiły wyruszyć w sobotę. Marnie nie chciała tyle zwlekać, ale nie chciała też jechać sama. Kiedy nadszedł dzień wyjazdu, Marnie była przygotowana. Poinformowała pocztę, by wstrzymała listy do niej. Dokończyła mleko, wyrzuciła łatwo psujące się produkty i ustawiła światła w salonie na programatorze. Zastanawiała się, czy nie powiedzieć rodzeństwu, że wyjeżdża, lecz ostatecznie zdecydowała, że nie. Nie będzie jej tylko tydzień. Nie rozmawiali tak często, a poza tym weźmie ze sobą komórkę. Jeśli ktoś bardzo będzie chciał się z nią skontaktować, będzie miał jak. Odkąd spotkała Matta, nie mogła spać. Cały czas słyszała w głowie jego słowa. Troy czuł się samotny. Był nieszczęśliwy. Tęsknił za na. W jej pamięci był małym chłopcem, który płakał podczas burz, bo martwił się o zwierzęta, które były na zewnątrz. Był kochanym, wrażliwym dzieckiem. Wiedziała, że pod powłoką opryskliwego nastolatka nadal gdzieś tkwił ten słodki maluch. Po wielu nieprzespanych godzinach wstała i wyszczotkowała zęby. Kiedy zobaczyła swoje odbicie w lustrze, miała wrażenie, że patrzy na kogoś obcego. Czuła się tak osamotniona, że nie wiedziała już, kim jest. Włożyła okulary i przygładziła sięgające do ramion włosy, przyglądając się swojej twarzy w poszukiwaniu śladów własnej tożsamości. Podczas roku szkolnego była panią Mayhew, dla swojego rodzeństwa zawsze pozostanie małą Marnie, a dla Briana i Troya zawsze będzie Marn. Troy. Na samą myśl o nim zaczynała się uśmiechać. Kochała tego chłopca ponad wszystko, ale nie była jego matką i nigdy nie będzie. Przez cały tydzień Marnie podniosła słuchawkę telefonu przynajmniej z dziesięć razy i za każdym razem ostatecznie postanawiała nie dzwonić. Chciała zaskoczyć Kimberly. Obawiała się też, że Troy będzie zgrywał twardziela i każe jej nie przyjeżdżać. Nie było już takiej możliwości. Marnie się zdecydowała. Musiała zobaczyć go na własne oczy, bo czegoś potrzebowała. Nie była w stanie powiedzieć czego. Zamknięcia jakiegoś etapu? Zapewnienia? Świadomości, że miała znaczenie. Inna część niej chciała wykraść Troya. Powiedzieć Kimberly, że nie pojedzie na obóz i że wróci z nią do domu. Chciała odzyskać swoje dziecko. Marnie pokręciła głową na tę myśl. Nigdy nie starczy jej tupetu.
J
Gdy przyjechały Rita i Jazzy, zaparkowały przy krawężniku i zatrąbiły klaksonem. Marnie podeszła do okna i zobaczyła, jak wysiadają z samochodu Rity. Gdy się patrzyło na jej siwe włosy przystrzyżone w idealnego boba i tańczące włosy Jazzy, różnica wieku od razu rzucała się w oczy. Mogłyby być matką i córką. Jazzy miała na sobie luźną letnią sukienkę, wiązaną z tyłu, a Rita ubrana była w spodnie capri, białą bluzkę i srebrne sandały z cienkich pasków. Gdy Jazzy zerknęła na jej okno, Marnie podniosła palec, pokazując, że zejdzie na dół za minutę. Wcześniej wystawiła za próg turystyczną lodówkę i wróciła do mieszkania, by jeszcze raz sprawdzić termostat i światła, gdy Rita weszła przez uchylone drzwi. – Jeśli potrzebujesz pomocy, to jesteśmy – powiedziała Rita, po czym odwróciła się do Jazzy, ale nie zobaczyła jej za swoimi plecami. Wzruszyła ramionami. – Szła za mną jeszcze chwilę temu. Trudno. Ja tu jestem. Mogę ci w czymś pomóc? Chybocząc lodówką na wszystkie strony, w końcu dały radę znieść ją na parter. Rita trzymała za przód i schodziła po schodach tyłem, stawiając ostrożnie kroki. – Co ty tam zapakowałaś? – zapytała Rita, naprężając się z wysiłku. – Wiem, chyba trochę przesadziłam – powiedziała Marnie – ale wierzę w dobre przygotowanie. Moja filozofia brzmi: „Lepiej coś mieć, ale tego nie potrzebować, niż potrzebować, a nie mieć”. – A moja filozofia brzmi, że lepiej podróżować bez bagażu. Jeśli się czegoś zapomni, zawsze można to kupić po drodze. – Rita zatrzymała się, by przez chwilę odpocząć. Odwróciła się i zawołała: – Jazzy! Kiedy nie usłyszała odpowiedzi, powiedziała: – Chyba zgubiłyśmy naszą młodą koleżankę. – Otarła dłonią czoło. – Trochę pech, skoro to nasz nawigator. Zaczęły dalej schodzić na dół i zakręciły na półpiętrze. – Jeśli nie znasz drogi, to mam jakieś mapy – powiedziała Marnie. – E tam, mapy! Kto by je odczytał. Jazzy ma GPS. Kiedy wyszły na zewnątrz, Marnie z zadowoleniem zauważyła, że samochód ma spory bagażnik. – Ładny samochód – powiedziała, gdy wstawiały lodówkę do środka bagażnika. – To nie jest tylko samochód. To crown victoria – odparła Rita prześmiewczym tonem. – Mój mąż ubóstwia ten samochód. Trochę się denerwował, że go zabieram. – Jestem ci bardzo wdzięczna, że będziesz prowadzić. Mój samochód jest raczej niewielki. – Nie ma sprawy. Lubię prowadzić i od lat nie byłam w żadnej podróży. Potrzebujesz jeszcze pomocy? – zapytała z kluczykami w dłoniach.
– Nie. Została tylko walizka. Dam sobie radę sama. – Miałam nadzieję, że tak powiesz. Gdy Marnie z powrotem znalazła się na dole z bagażem w ręce, Rita znów zaczęła się rozglądać za Jazzy, która przepadła gdzieś na dobre. – Zawsze tak robi? – zapytała. – Nic mi o tym nie wiadomo – odparła Marnie. Słońce widniało wysoko na niebie. Temperatura była przyjemna – około dwudziestu kilku stopni i było niezbyt wilgotno. W końcu nastała idealna pogoda, a ona wybiera się do Las Vegas. – Czyli zwykle nie znika tak po prostu? – Rita wycierała dłonie o spodnie. – Trudno powiedzieć. – Odparła Marnie. – Nie znam jej długo. – Nie znasz jej długo? A nie jesteście spokrewnione? – Nie. Poznałam ją na grupie wsparcia, tak jak ty. – Dziwne. Z jakiegoś powodu myślałam, że łączy was jakaś więź. Że jesteście rodziną, sąsiadkami albo coś w tym rodzaju. Marnie pokręciła głową. – Raz podwiozła mnie do domu, kiedy mój samochód nie chciał zapalić. Potem zaprosiłam ją do siebie na obiad w ramach podziękowania. Lubię ją i wydaje się bardzo miła, ale nie mogę powiedzieć, że dobrze ją znam. Rita zmarszczyła brwi. – Czyli wyruszamy w podróż z zupełnie obcą osobą? Jak na mój gust to trochę ryzykowne decydować się dzielić z kimś samochód przez tydzień, zupełnie go nie znając. Zupełnie obca osoba. Marnie zaświtało, że to samo mogłaby powiedzieć o Ricie. Właściwie to nie znała żadnej z nich. Jedyne, co mogła o nich powiedzieć, to to, że mają mordercze myśli. Albo że są strasznie irytujące. Zanim zdążyła odpowiedzieć, Rita pokazała palcem na dom. – O, tam jest. Dziwne, że jej nie zauważyłyśmy, gdy byłyśmy w środku. Marnie zobaczyła, jak Jazzy idzie po chodniku prowadzącym do domu, lekko podskakując. – Dobre wieści! – powiedziała Jazzy, uśmiechając się od ucha do ucha. – Laverne chce jechać z nami.
Rozdział 12
ita oparła się o samochód. Miała niepewną minę. – Kim jest Laverne? – zapytała Marnie. – Laverne – powtórzyła Jazzy, pokazując palcem na dom. – No wiesz, Laverne. To do niczego nie prowadziło. Marnie spróbowała jeszcze raz. – Skąd ją znasz? – To twoja sąsiadka, głuptasie. – Moja sąsiadka? – Starsza pani, która mieszka pod tobą. – Jazzy zatrzymała się na odległość ramion od obu kobiet. Z tej odległości Marnie dokładnie widziała jasne oczy Jazzy i każdy pieg rozrzucony wokół jej nosa. – Kiedy powiedziałam, że jedziemy do Las Vegas, odparła, że chciałaby do nas dołączyć. – Starsza pani z dołu. Mówisz o pani Benner? – zapytała Marnie zdziwiona. – Nie znam jej nazwiska. Dla mnie to Laverne. – Trzeba było nas najpierw zapytać, Jazzy. Najzwyczajniej w świecie nie mamy już miejsca dla kolejnej osoby. Będziesz musiała jej powiedzieć, że nie może z nami jechać. – Jej głos był stanowczy. To był głos matki. – Przepraszam. – Jazzy zrobiła zawiedzioną minę. – Nie pomyślałam o tym. Ona po prostu tak się ucieszyła, więc pomyślałam, że skoro to sąsiadka Marnie, to nie będzie problemu. Moja filozofia to: im więcej, tym weselej. – Ale ja nigdy jej nie poznałam – zaprotestowała Marnie. – Nie wiem nawet, jak wygląda. – Nigdy jej nie spotkałaś? – Teraz to Rita była zdziwiona. – Jak można mieszkać w tym samym domu i nie wiedzieć, jak ona wygląda? – Jej syn powiedział mi, że pani Benner chce, by zostawiono ją w spokoju. Że pod żadnym pozorem nie powinnam jej przeszkadzać. Wyraził się bardzo jasno. – Musisz pomaszerować do środka i powiedzieć jej, że się pomyliłaś – powiedziała Rita do Jazzy. – Jeśli zajdzie taka potrzeba, możesz zwalić wszystko na mnie. Powiedz jej, że uznałam, że w samochodzie jest za mało miejsca i że może z nami pojechać następnym razem. – Przeczesała palcami włosy. Jazzy zrobiła głęboki wdech.
R
– Tylko że ja czuję gdzieś głęboko, że ona musi z nami pojechać. Rita westchnęła. – Jazzy, nie chcę psuć zabawy, ale nam trzem już i tak będzie wystarczająco ciasno. – Nie sądzę, by zajęła dużo miejsca – powiedziała Jazzy. Marnie pomyślała, że wygląda jak małe dziecko, które błaga o szczeniaczka. – Dwie z przodu i dwie z tyłu to dobry układ. Nagle drzwi wejściowe się otworzyły i na ganek wyszła drobna staruszka, która na głowie miała białe loczki jak pudelek, a na nosie okulary w cienkich drucianych oprawkach. Ciągnęła za sobą walizeczkę. – Już, już, już – zawołała do nich. Gdy zeszła na chodnik, drzwi wejściowe zatrzasnęły się z hukiem. – Nie wiem, jak wam dziękować, dziewczyny, że zechciałyście zabrać mnie ze sobą.
Rozdział 13
atrząc, jak Laverne ciągnie swój bagaż po chodniku, Jazzy pomyślała, że jej wygląd bardzo się zmienił w ciągu ostatnich dziesięciu minut. Według niej ludzie często zauważali, że ktoś się postarzał, ale rzadko chwalili tych, u których zaszedł odwrotny proces. Jak często ktoś mówił drugiej osobie, że odmłodniała? Laverne wyglądała zdecydowanie młodziej niż przed kilkoma minutami, jakby ubyło jej kilka lat. Jej twarz nadal była pełna zmarszczek, ale uśmiech odwracał od nich uwagę. – Cześć, Laverne – zawołała Jazzy. Laverne zatrzymała się przy nich i pogładziła swoją walizkę, jakby była potulnym psem. – Dziękuję, że poczekałyście. Byłabym szybciej, ale musiałam zadzwonić do syna, żeby mu powiedzieć, by zajął się Oscarem. – Oscarem? – zapytała Marnie. – Moim kotem. – Laverne, poznaj Ritę. To jej samochód. A to oczywiście Marnie, twoja sąsiadka z góry. – Hej – szorstko odparła Laverne, machając do niej dłonią. –Mam nadzieję, że nie potrzebujecie kolejnego kierowcy, bo moje prawo jazdy wygasło jakiś czas temu. – No właśnie – odezwała się Jazzy. – Obawiam się, że mam złe wieści. – Tak? – Laverne zmarszczyła brwi. – Tak... – Ja jej powiem. To w końcu mój samochód – wtrąciła się Rita. Uśmiechnęła się szeroko. – Najprawdopodobniej całą drogę będziesz musiała jechać z tyłu. Zanim okazało się, że do nas dołączysz, ustaliłyśmy, gdzie która będzie siedzieć. Jazzy przeczuwała, że Rita zmieni zdanie, za to Marnie była ogromnie zdumiona i jej brwi powędrowały w górę. – Nie ma problemu – odparła Laverne. – Jest mi wszystko jedno, o ile nie wsadzicie mnie do bagażnika. – Nie bądź niemądra – odparła Jazzy. – W bagażniku nie ma miejsca. Było w tym sporo prawdy. Zostało w nim miejsce tylko na walizkę Laverne i nic więcej. Jazzy zatrzasnęła klapę i dołączyła do Rity z przodu. Z tyłu Marnie i Laverne zmagały się z pasami. Dwa kliknięcia później Marnie powiedziała, że mogą ruszać. – Dobra – odezwała się Jazzy, patrząc na swój GPS. – Jeśli będziemy jechać przez cztery
P
godziny bez przerwy, to na jedzenie będziemy mogły zatrzymać się w... – Skarbie – powiedziała Rita, wchodząc jej w słowo – mogę ci już teraz powiedzieć, że na żadnym etapie tej podróży nie będziemy jechać przez cztery godziny bez przerwy. – Czemu nie? Rita się roześmiała i wyjechała na ulicę. – Jesteś jeszcze młodziutka i pewnie o tym nie wiesz, ale kiedy podróżuje się z takimi starymi piernikami jak my, trzeba uwzględnić w planach wiele przystanków na siku.
Rozdział 14
odążając za wskazówkami Jazzy, Rita skierowała się na zachód, a potem wjechała na autostradę. Uznała, że GPS to najlepszy wynalazek dla amatorów samochodowych wycieczek od czasów klimatyzacji. Jazzy ochrzciła swój sprzęt „Garmina” i nastawiła go tak, by mówił z brytyjskim akcentem. Rita nie wiedziała, że coś takiego jest nawet możliwe. – Garmina wydaje się dużo bardziej uprzejma, gdy mówi jak Brytyjka – zapewniła je Jazzy. – W amerykańskiej wersji jest bardziej poirytowana, zwłaszcza gdy w kółko powtarza słowo „przekalkuluj”. Jakby mnie miała za skończoną idiotkę. Mąż Rity Glenn z trudem uwierzył, że jego żona wyrusza w podróż z dwiema kobietami, które ledwo co poznała, ale widziała, że cieszy się wraz z nią. Odkąd zmarła Melinda, nie była sobą. Wiele razy próbowała odnaleźć w sobie osobę, którą była przed morderstwem, ale nawet gdy sprawiała wrażenie, że jest taka jak dawniej, udawała. Zachowywała się tak, jak wszyscy tego od niej oczekiwali. Myślała, że z każdym kolejnym rokiem będzie jej łatwiej, lecz to nigdy nie nastąpiło. Każdy dzień był po prostu kolejnym dniem bez Melindy. W pewnym programie radiowym usłyszała kiedyś wypowiedź psychologa, który twierdził, że w śmierci najbliższych nie jest najgorsze to, że nie możemy ich już więcej zobaczyć, tylko to, że nie możemy się z nimi komunikować. Rita w pełni się z tym zgadzała. Mogła znieść to, że nie widzi Melindy i że córka nie uczestniczy w jej codziennym życiu, ale gdyby tylko mogła się z nią jakoś skontaktować i zyskać jakieś zapewnienie, że córka ma się dobrze, gdziekolwiek jest, byłoby jej lżej. Przemoc, z którą Miranda została jej odebrana, przyćmiła Ricie żywe, radosne wspomnienia o córce. Dzięki temu wyjazdowi pierwszy raz od dawna poczuła w sobie choć odrobinę radości. Bardzo chciała pomóc Marnie odzyskać jej pasierba. Nawet jeśli ona nie mogła przytulić swojego dziecka, inni powinni mieć choć szansę, by móc to uczynić. Gdy nadeszła pora, Glenn zaniósł jej bagaże do samochodu i zapytał, czy nie zapomniała telefonu i czy wzięła wystarczająco dużo pieniędzy. – Pamiętaj, żeby do mnie zadzwonić – powiedział. Jakby istniała szansa, że Rita tego nie zrobi. – Wrócę mniej więcej za tydzień – obiecała i pocałowała go. – Będę dzwonić co wieczór. Ciekawe, co powie, gdy się dowie, że w ostatniej chwili postanowiły zabrać czwartą pasażerkę. Wciąż nie mogła uwierzyć, że pozwoliła Laverne pojechać z nimi. Ale staruszka była
P
tak rozentuzjazmowana wyjazdem, że Rita nie chciała zepsuć wszystkiego niczym burzowa chmura. – Wszystkim wygodnie? – zapytała Rita. Jazzy energicznie pokiwała głową, a z tylnego siedzenia dobiegło chóralne „tak”. – Tak się cieszę, że nie musimy jechać przez Chicago – powiedziała Jazzy. – Teraz przez remonty jazda po mieście to koszmar. Nie znoszę tych pomarańczowych słupków. – Betonowe ogrodzenia są gorsze – podchwyciła Marnie. – Zawsze się boję, że przejadę po nich karoserią. – To chyba dobrze, że żadna z was nie prowadzi – powiedziała Rita. Była dumna ze swojej nienagannej jazdy, bez punktów karnych na koncie. Nigdy nie miała żadnego wypadku, a nawet nigdy nie dostała mandatu. Rita miała nerwy ze stali, gdy siedziała za kierownicą. Gdy Melinda skończyła szesnaście lat i dostała prawo jazdy, Glenn zabrał ją na przejażdżkę. Dla obojga było to straszne doświadczenie. Kiedy wrócili, Miranda płakała. – Tata na mnie nakrzyczał – powiedziała cała we łzach. Rita spojrzała na Glenna oskarżycielsko. – Zobaczymy, czy ty dasz sobie lepiej radę – powiedział, podnosząc ręce do góry. Od tamtej pory tylko przy niej Mel prowadziła samochód – i problemy znikły. Matka i córka postanowiły też wyruszyć we wspólną podróż samochodem i prowadzić na zmianę. Za pierwszym razem Glenn wolał zostać w domu. Następnym razem nie został już zaproszony. W ich wspólnych podróżach było coś świętego. Śmiały się i rozmawiały bez końca. Zatrzymywały się, gdy taka była potrzeba, i zbaczały z trasy, kiedy coś je zainteresowało. Świadomość, że brakowało jej nie tylko córki ale i przyjaciółki, mocno Ritę bolała. Tęskniła też za przyszłą Melindą, córką, która kiedyś zostałaby matką i zrobiła z niej babcię. Melinda byłaby dobrą mamą. Laverne lekko uchyliła okno i niepewnie wystawiła przez nie rękę, po czym zamknęła oczy i westchnęła. Cieszyła się jak dziecko. Rita zerknęła w lusterko wsteczne i uśmiechnęła się. – Jeśli chcesz, żebym włączyła nawiew, daj tylko znać. – Jak na razie jest idealnie – odpowiedziała Laverne, nie otwierając oczu. – Powiedz tylko, kiedy przekroczymy granicę stanu. Nigdy w życiu nie byłam poza Wisconsin. Chcę mieć tego świadomość. – Nigdy nie byłaś poza Wisconsin? Żartujesz! – Oczy Jazzy były szeroko otwarte ze zdziwienia. – Czemu nie? – zapytała, odwracając się do Laverne.
– Nigdy nie mieliśmy tyle pieniędzy, żeby się szwendać tak daleko. Miałam dzieci, które potrzebowały butów, jedzenia i wielu innych rzeczy. A gdy dorosły, zaczęliśmy oszczędzać na emeryturę. Zawsze coś nam stało na drodze. – Mimo wszystko – odparła Jazzy. – Żeby całe życie siedzieć w jednym miejscu. – Moje życie jeszcze się nie skończyło. – Laverne zamknęła okno. – Poza tym teraz wyjeżdżam z Wisconsin, prawda? – Nawet więcej. Jedziesz do Las Vegas – powiedziała Rita. – Do miasta grzechu – dodała Jazzy. – Pod Tamę Hoovera – dorzuciła Rita. – Do oazy na pustyni – Jazzy nie pozostawała w tyle. – Do jaskini hazardu – powiedziała Laverne. Oczy jej błyszczały. – Miejsca, gdzie jest mój Troy – cicho wyszeptała Marnie.
Rozdział 15
azzy nuciła melodię piosenki dobiegającej z głośników. Gdy tylko ruszyły w drogę, zapytała, czy może podłączyć swojego iPoda do radia w samochodzie, i nikt nie zgłosił sprzeciwu. Od tamtej pory spędziła dużo czasu, wybierając piosenki, które pasowałyby do widoków za oknem. Mniej więcej co godzinę robiły przystanek na toaletę. Marnie powiedziała na początku, że właściwie to nie potrzebuje, ale dołączała do pozostałych dwóch – tak na wszelki wypadek. Jazzy odmawiała. Nie mogła uwierzyć, że można chodzić za potrzebą tyle razy w ciągu dnia. – Może trzeba wam pójść do lekarza? – zapytała. Kobiety wybuchły śmiechem. Gdy Rita powiedziała o częstych przystankach na siku, Jazzy nie brała pod uwagę, że będzie to aż tak często. Dobry Boże, jak można było funkcjonować, jeśli co chwilę trzeba było polować na toaletę. Podczas jazdy większość czasu spędzały, wypatrując ubikacji na trasie, najlepiej w niewielkich zadrzewionych zatoczkach na poboczach autostrady. W trakcie postoju, kiedy pozostałe kobiety ruszały do toalety, Jazzy sprawdzała znajdującą się na miejscu mapę, na której umieszczono czerwony punkcik z napisem „Jesteś tutaj”. Jej nauczycielka z trzeciej klasy powiedziała kiedyś, że Wisconsin wygląda jak wielka rękawica z jednym palcem. Nie mogła temu zaprzeczyć, jednak w czasie podróży stwierdziła, że stan Michigan bardziej przypomina ten kształt. Marnie spędzała dużo czasu, przyglądając się atlasowi drogowemu i śledząc ich drogę palcem. Jazzy wiedziała, że Marnie chciałaby dotrzeć na miejsce jak najszybciej. Mimowolnie połączyła się ze strumieniem myśli z Marnie i znała jej odczucia i emocje. W głowie Marnie nie było najweselej. Miała do siebie mnóstwo pretensji. Teraz wyrzucała sobie głównie swój strach przed lataniem. „Gdybyś się tak nie bała samolotów, już byłabyś w Las Vegas. Gdybyś się tak nie bała samolotów, już byłabyś w Las Vegas”. Ta mantra doprowadzała Jazzy do szału. Chciała powiedzieć Marnie, żeby sobie trochę odpuściła. Każdy coś miał – jakiś lęk, słabą stronę, problem. Niektórzy mieli ich kilka, i to na różnych polach. Problemy czynią nas bardziej ludzkimi – wywołują współczucie i sprawiają, że się rozwijamy. Gdyby wszyscy byli idealni, życie byłoby nieciekawe. Z doświadczenia wiedziała, że nic nie wskóra, tylko jej to mówiąc. Marnie sama musiała się o tym przekonać. Z nich wszystkich Laverne była najbardziej zainteresowana widokami. Wyglądała za szybę
J
zupełnie pochłonięta krajobrazem i kurczowo trzymała na kolanach swoja wielką torbę. Otworzyła usta w niemym zachwycie, gdy minęły trzodę czarnego bydła, rozsianą po pastwisku. Gdy wjechały do Fitchburga, powiedziała, że kojarzy jej się z wojną secesyjną. Gdy zobaczyła, że krąży nad nimi jastrząb, lekko szturchnęła Marnie, która przez chwilę udawała zainteresowanie, po czym wróciła do studiowania atlasu. Im bardziej zbliżały się do Misissipi, tym bardziej górzysta robiła się trasa. Szosa często znikała pomiędzy skalistymi ścianami wysokimi na trzy piętra. Usta Laverne się nie zamykały, ale ona najwyraźniej zupełnie się tym nie przejmowała. Późnym popołudniem, niedaleko od granicy z Iowa, zobaczyły znak, że zbliżają się do ostatniego miejsca postoju w Wisconsin. – Zatrzymamy się? – znów zapytała Rita. – Jasne! – odparła Laverne. Rita zjechała z autostrady i skierowała się w stronę zatoczki. W oddali zauważyła parking i budynek, przed którym stał maszt. Powiewała z niego flaga USA i flaga stanowa. – Kiedyś byłam tu z córką – powiedziała Rita. – Projekt budynku był inspirowany architekturą Franka Lloyda Wrighta, stylem preriowym. Z tyłu znajduje się bardzo ładne patio. Nie można zobaczyć stamtąd rzeki, ale czuje się tam jej obecność. – Miała smutny głos, ale kiedy natrafiła na wzrok Jazzy, zdołała się uśmiechnąć. Gdy wyszły z samochodu, Rita odwróciła się, by zamknąć auto pilotem. Bip-bip. Laverne wlokła się za nimi powoli, jakby brodziła w wodzie. – Idźcie przodem – powiedziała. – Wiem, że jestem trochę powolna. Jazzy została przy niej. – Nie przejmuj się. Nie ma pośpiechu. Weszła z Laverne do środka i gdy staruszka znikła za drzwiami łazienki po lewej stronie, poszła napić się wody z dystrybutora. Piła małymi łykami, zanurzając wargi w wodzie. Była zimna, krystaliczna i orzeźwiająca jak prosto ze źródła. Wróciła na zewnątrz i wystawiła twarz do słońca. Dzień był piękny. O takich właśnie dniach jak ten marzy się w najgorszą zimową pogodę. Zeszła po schodach i poszła w kierunku krytych stołów piknikowych za budynkiem. Oparła się o jeden z nich, ale nie usiadła. Było jej dobrze w cieniu. W głowie zaświtało jej, by pójść na skraj polany, w stronę zagajnika otoczonego wysoką trawą. Czy była to jej własna myśl czy głos spoza niej? Czasem trudno było to stwierdzić. Tak czy inaczej, pomysł wydawał się w porządku. Jazzy zeszła po łagodnym zboczu. Gęstwina drzew wydała jej się tak przepastna, że czuła się prawie jak na skraju lasu. „Zamknij oczy”, odezwał się głos. Jazzy poczuła, że musi szeroko rozpostrzeć ramiona. Była w pełni świadoma szumu wiatru w gałęziach i czuła zapach spalin dochodzący z parkingu. Była w kontakcie ze wszystkim, co ją otaczało. Powietrze w płucach,
energia w jej mięśniach, impulsy w mózgu – każda jej część łączyła się z każdym istnieniem i duchem wszechświata. Zrobiła głęboki wdech, mając nadal rozwarte ramiona. Chciała nimi objąć świat. „Nie ruszaj się”, powiedział głos. „Otwórz się na różne możliwości”.
Rozdział 16
ita pierwsza wyszła z toalety. Pokręciła się przy stojaku z ulotkami i obejrzała kilka. Napiła się wody z dystrybutora, a potem postanowiła wyjść na zewnątrz, by tam poczekać na resztę. Były w podróży tylko od kilku godzin, a Rita już miała wątpliwości, czy wyjazd w ogóle miał sens. Kiedy Jazzy podrzuciła pomysł podczas zajęć, wydał jej się świetny. Nikt nie wiedział, jak bardzo potrzebowała wyrwać się z rutyny. Poczciwy Glenn próbował zrobić to od lat, ale bez rezultatu. Wyjeżdżali razem, kupili sobie kota, pracowali jako wolontariusze w schroniskach dla bezdomnych. Za każdym razem Rita myślała, że wszystkie te doświadczenia byłyby dużo przyjemniejsze, gdyby mieli przy sobie Melindę. Ten wyjazd różnił się od innych. Po pierwsze, nie było z nią Glenna, a po drugie, poznała te kobiety po śmierci Melindy. Pomyślała, że może to wystarczy, by nie skupiała całej uwagi tylko na sobie. W pewnym sensie już przynosiło to rezultaty. Prowadzenie pojazdu wymagało koncentracji, a pozostałe kobiety jak dotąd były bardzo miłe. Dlaczego więc czuła się taka samotna? Do szklanych drzwi zbliżała się kobieta z wózkiem i Rita otworzyła je dla niej. Kobieta, ubrana w sportowe buty, obcisłe szorty i koszulkę na ramiączkach, wyglądała na bardzo wysportowaną. – Bardzo dziękuję – powiedziała pogodnym tonem. Jedną ręką popychała wózek, a w drugiej trzymała butelkę wody, z której wzięła kilka łyków. Rita skinęła głową i gdy wózek wjechał do środka, wyszła na zewnątrz, by tam poczekać na resztę grupy. Żeby rozprostować nogi, Rita zeszła po łagodnym zboczu wzdłuż tylnego patio w kształcie litery V i zaczęła oddalać się od budynku. Słońce ogrzewało jej twarz. Podniosła brodę, by w pełni wykorzystać promienie, a po chwili weszła pod zadaszenie ze stołami piknikowym. Po chwili zauważyła Jazzy, która stała na skraju drzew jakieś dwadzieścia metrów dalej. Rozłożyła szeroko ramiona i z zamkniętymi oczami obracała się bardzo, bardzo powoli. Rita już miała do niej zawołać, ale powstrzymał ją widok wyłaniającego się spomiędzy drzew zwierzęcia. Słowa uwięzły jej w ustach. Dużych rozmiarów łania celowo szła w stronę Jazzy. Rita wstrzymała oddech. Co za widok. Przy boku Rity pojawiła się Laverne i obie kobiety patrzyły, jak zwierzę z każdym krokiem jest bliżej dziewczyny. W końcu łania podeszła na tyle, że dotknęła pyskiem dłoni Jazzy.
R
Kobiety nachyliły się, by lepiej widzieć. Laverne przybliżyła się do Rity i powiedziała głośnym szeptem: – Widzisz to co ja? Oswojony jeleń. Rita potrząsnęła głową. – Raczej nie jest oswojony. – Utkwiła wzrok w Jazzy, pragnąc jej przekazać myślami, by się nie ruszała. Bała się, że jelenia może spłoszyć nawet najmniejszy ruch. – Ach – westchnęła Laverne tak cicho, że był to bardziej wydech niż słowo. Podniosła rękę i pokazała w stronę zarośli za Jazzy, z których jeden po drugim wyłaniało się stado jeleni. Rita zaczęła liczyć. Pięć, sześć, siedem. Osiem zwierząt, wszystkie łanie. Wyszły razem spomiędzy drzew i zatrzymały się tuż przed nimi. Utkwiły wzrok w Jazzy i pierwszym jeleniu. Od strony budynku dobiegł ją odgłos parkowanego samochodu. Nie przestraszył zwierząt, ale nieco zaskoczył Ritę, która usłyszała dźwięk, zanim poczuła zapach spalin. Zerwał się lekki wiatr, który poderwał włosy Jazzy z ramion. Podnosiły się i opadały jak tkanina trzepanego obrusa. Jazzy otworzyła oczy, ale nie wydawała się zszokowana widokiem jelenia, który nosem gładził jej dłoń, ani pozostałą grupką, która patrzyła na nią z uwagą. Dziewczyna spotkała się wzrokiem z łanią i zwierzę zrobiło krok do przodu. Jazzy pogładziła jej głowę i wyszeptała jej coś do ucha, czego Rita i Laverne nie były w stanie usłyszeć. Łania podniosła łeb i przytuliła się do ramienia Jazzy. Rita była świadoma odgłosów samochodu zatrzymującego się na parkingu i otwieranych i zatrzaskiwanych drzwi. Mały chłopiec krzyknął: – Mamusiu, popatrz! Jelonki. Kątem oka Rita zobaczyła, jak chłopiec biegnie w ich stronę. – Poczekaj, Tyler – zawołała do niego mama, lecz chłopiec nie słuchał. Im bliżej nich był, tym bardziej jelenie traciły oswojone oblicze i znów robiły się dzikie. Ich reakcja była widoczna – podniosły łby, jakby próbowały wyczuć niebezpieczeństwo, ciała zaczęły się poruszać, nogi naprężać. Wkrótce widać było tylko ich znikające w lesie białe ogony. Chłopiec odwrócił się zawiedziony. – Nie poczekały na mnie – powiedział pełnym rozczarowania tonem. – Nic się nie stało, skarbie – powiedziała matka. – Możesz sobie wybrać batonika z automatu. Rodzina weszła do budynku, mijając po drodze Marnie. Zeszła po zboczu i dołączyła do Rity i Laverne przy stole piknikowym. – Coś przegapiłam? – zapytała.
Rozdział 17
G
dy zbliżały się autostradą numer 151 do Misissipi, Rita zawołała: – Kiedy znajdziemy się po drugiej stronie rzeki, nie będziemy już w Wisconsin,
tylko w Iowa. Rita zerknęła w lusterko wsteczne. Laverne miała minę jak dziecko przed karuzelą w wesołym miasteczku. Aż trudno było uwierzyć, że przekroczenie niewidzialnej linii stanu miało tak ogromne znaczenie dla kobiety w jej wieku. Laverne przyłożyła dłoń do szyby, gdy samochód bezszelestnie wjechał na most. – Jak ogromna! – powiedziała, szeroko otwartymi oczami patrząc na wodę. – Nie wiedziałam, że rzeka jest aż tak wielka. – Majestatyczna Misissipi – powiedziała Jazzy, przylepiając Garminę do przedniej szyby auta. – Ta sama, po której płynęła tratwa Hucka i Jima. Jazzy bardzo lekko potraktowała spotkanie z jeleniami i nie chciała robić z tego wielkiego wydarzenia. Przyznała, że było niezwykłe, ale nie miała zamiaru się nad nim rozwodzić. Dlaczego zwierzęta zachowały się tak, a nie inaczej? Może myślały, że miała jedzenie? Rita nie zamierzała tak łatwo odpuścić tematu. Poczekała, aż wjadą dalej na terytorium Iowa i pozostałe kobiety czymś się zajmą – Laverne wlepi nos w szybę, a Marnie wróci do czytania gazety. Jazzy dopasowywała nachylenie ekranu GPS, gdy Rita powiedziała: – Nadal myślę o tych jeleniach. Czemu wszystkie do ciebie przyszły? – Niesamowite, co? – odparła Jazzy. – Pewnie są przyzwyczajone do ludzi. – Naprawdę tak uważasz? Oswoiły się, i tyle? Jazzy odgarnęła za ucho kosmyk włosów. – A co innego? Czy Ricie się zdawało, czy Jazzy zrobiła się spięta? Ściszyła głos, żeby nie było jej słychać z tyłu auta. – Możesz mi powiedzieć prawdę. Muszę wiedzieć, co to było, choćby nie wiem, co to było. Atmosfera zrobiła się napięta. Ciszę przerywały jedynie odgłosy tarcia opon. Jazzy zwróciła się do Rity i spojrzała na nią ostrożnie. – Ile chcesz wiedzieć? – Wszystko – odparła Rita. – Całą prawdę. Jazzy uderzała palcami o deskę rozdzielczą i westchnęła.
– Po prostu mi powiedz. – Przydarza mi się wiele dziwnych rzeczy. Zazwyczaj nie mówię o tym innym, bo to wszystko zmienia. – Proszę cię. – Uznasz mnie za wariatkę. – Obiecuję, że w ogóle tak nie pomyślę. – Teraz tak mówisz – przez chwilę Jazzy patrzyła prosto przed siebie, a potem rzuciła Ricie przeciągłe, dociekliwe spojrzenie. – Sprawdź mnie – powiedziała Rita. – No dobrze, skoro musisz wiedzieć... mam pewien dar – wykrztusiła z siebie Jazzy. – A może to przekleństwo. Wciąż nie jestem pewna. Chodzi o to, że – wierz mi, wiem jak to brzmi – mam zdolności parapsychologiczne. Słyszę ludzkie myśli i dostaję wiadomości od zmarłych. Rita mocniej zacisnęła dłonie na kierownicy. Tego się spodziewała, ale pewność swoich przypuszczeń była zupełnie innym doznaniem. – Przeczuwałam to – powiedziała, z trudem próbując skupić się na drodze. – Nie jest tak dramatycznie jak na filmach – wyjaśniła Jazzy. – Nie mam widzeń, a przynajmniej nie w takiej formie, jak wszyscy sobie wyobrażają. Nie wiem, co stanie się w przyszłości, choć czasem miewam przeczucia. Nie są zbyt wyraźne, to raczej takie... – Co? – Myśli – odparła Jazzy. – Wiadomości. Nie mam nad nimi kontroli. Po prostu się pojawiają. Przebłyski pomysłów lub słów. Te myśli są jak głosy w mojej głowie. Sugerują mi, co mam robić, albo przekazują informacje. Rita słuchała zafascynowana. – Skąd wiesz, że to na pewno głosy zmarłych? – Moja babcia miała to samo. To ona powiedziała mi, że to duchy. To tak, jakbym miała w głowie odbiornik radiowy. – A jeleń? – zapytała Rita. – Zwierzęta wyczuwają takie rzeczy – Jazzy mówiła teraz bardzo powoli. – Muszą polegać na swoich instynktach bardziej niż ludzie. Coś je do mnie przywiodło. I jakkolwiek głupio to brzmi – przeczesała włosy palcami – kiedy jeden z nich dotknął mojej dłoni, została mi przekazana wiadomość. Usłyszałam kobiecy głos. Powiedziała, że mamy zatrzymać się gdzieś w Colorado. Nie dosłyszałam nazwy, ale brzmiało to trochę jak Preston Place. Tak czy inaczej, mamy tam zrobić przystanek.
– Dlaczego? – Dlaczego mamy się zatrzymać, czy dlaczego dostałam wiadomość? – I jedno, i drugie. Jazzy znów westchnęła. – Nie wiem. Często to bardzo mylące. Ale zazwyczaj wszystko dobrze się układa. – A ten kobiecy głos? – Rita starała się mówić spokojnie, choć nie było to łatwe. – Była to młoda kobieta? Może nieco po dwudziestce? – Nie wiem. Może – odparła Jazzy. – Na pewno nie stara. – Ton jej głosu zrobił się przepraszający. – To zdarzyło się tak szybko. Odniosłam takie wrażenie, ale to jakbym podsłuchiwała czyjąś rozmowę w innym pokoju. – Ale to mogła być młoda kobieta? – Być może. Na pewno kobieta. Co do wieku trudno go określić. Raczej młoda niż stara. Czemu pytasz? – Myślę, że to była moja córka – powiedziała Rita, a po chwili poprawiła samą siebie. – Nie, ja nie myślę, ja wiem. Wiem, że to Melinda. – Nie mogę tego potwierdzić. Nie wyczułam więzi między wami – odpowiedziała Jazzy. – Ale to była młoda kobieta. – Rita nawet nie starała się opanować swojego podekscytowania. – I przyszła pod postacią jelenia. – Nie chcę wzbudzać w tobie nadziei – powiedziała Jazzy ostrożnie. – Czasem przytrafia mi się coś zupełnie przypadkowego, co nie łączy się z niczym wokół mnie. – Nie. To była Melinda. – Czemu tak uważasz? – Wiele razy byłam z Melindą w tamtym miejscu. Zatrzymywałyśmy się tam podczas każdej naszej podróży. I te jelenie? – Rita poczuła w sobie jakąś iskrę. – To dokładnie w jej stylu. Nawet nie masz pojęcia, jakie to oczywiste. Melinda kolekcjonowała figurki i maskotki w kształcie jeleni. Przyjaciele mówili na nią Bambi, bo płakała, gdy pierwszy raz zobaczyła film, a była wtedy w liceum. Powiedziała kiedyś, że chciałaby w kolejnym wcieleniu być jeleniem. – Wow – odpowiedziała Jazzy, ale Rita nie uwierzyła, że jest to dla niej zaskakujące. Kogoś, kto dostaje wiadomości od zmarłych, niewiele rzeczy może zaskakiwać. – To była Melinda – powiedziała Rita jakby do samej siebie. – Ona tak właśnie by zrobiła. Rita poczuła w sobie falę emocji, które musiała opanować, żeby się nie rozpłakać. Czuła się jak wtedy, gdy pierwszy raz wzięła Melindę na ręce. Czuła zachwyt i nadzieję. Teraz, tak jak wtedy, stał się cud. Niebo się otworzyło i córka mogła przesłać jej wiadomość. Z tylnego siedzenia odezwała się Marnie:
– O czym tam tak szepczecie? – O jeleniach – odpowiedziała Jazzy, nonszalancko machając ręka. – A co z nimi? – dopytywała Marnie. – Właśnie mówiłam Jazzy, że przypominały mi o mojej córce – powiedziała Rita, starając się zapanować nad głosem. – Melinda kolekcjonowała jelenie. Laverne się ożywiła. – Jak to kolekcjonowała jelenie? – Maskotki, plastikowe figurki i tym podobne. – Aha – Laverne rozparła się wygodnie na siedzeniu. – Miłe hobby. Gdy Rita zerknęła na Jazzy, dziewczyna uśmiechnęła się do niej porozumiewawczo. Nie było potrzeby, by pozostałe kobiety poznały jej sekret.
Rozdział 18
adąc na tylnym siedzeniu, Marnie miała zbyt wiele czasu do rozmyślań. Były w drodze dopiero dzień, a już powątpiewała w słuszność ich wyprawy do Las Vegas. Gdyby jechała sama, już dawno by zawróciła, ale niestety – nie była sama. Pozostałe kobiety zdążyły się już zjednoczyć niczym długoletnie lub zgodne koleżanki z pracy. Jazzy była ich siłą napędową: rzucała Laverne przekorne spojrzenia i straszyła wszystkie grą w gry samochodowe, gdy zbyt długo jechały w ciszy. Laverne dość szybko się oswoiła i chętnie opowiedziała, im jak poznała swojego męża na szkolnej potańcówce. Rita miała lepszą historię. Jej mąż Glenn dosłownie wpadł na nią, gdy była na obiedzie, i wylał filiżankę kawy na jej najlepszy niebieski sweterek. Wstąpiła do restauracji tylko po to, by czymś wypełnić czas przed rozmową o pracę. – Był bardzo zakłopotany – powiedziała. – Zrobił się czerwony jak burak, ale wyglądał tak uroczo, że trudno było się na niego gniewać. Przyznaję jednak, że na początku byłam trochę zła. – Nie dostała pracy, ale jak zapewniła, wtedy nie miało to już dla niej znaczenia. – A jak ty poznałaś swojego mężczyznę? – Jazzy zapytała Marnie. Marnie miała nadzieję, że fakt, iż Brian zmarł dość niedawno, sprawi, że powstrzymają się od rozgrzebywania jej ran, ale niestety. – Nie mam wspaniałej historii – powiedziała, najpierw odchrząknąwszy. – Poznaliśmy się w pracy. – Więc razem pracowaliście? – zapytała Laverne. – Nie – odparła Marnie. – Poznałam Briana, bo jego syn był w mojej grupie przedszkolnej. Żona go zostawiła i wyjechała do Las Vegas, więc szukał kogoś, kto zająłby się Troyem po szkole. Zapytał mnie, czy znam jakąś opiekunkę, a ja zgłosiłam się na ochotnika. – To miło z twojej strony – odparła Rita, nie spuszczając oka z drogi. Marnie wzruszyła ramionami. – I tak nie miałam zbyt wielu zajęć, a on zdawał się znajdować w bardzo trudnej sytuacji. – Myślę, że to wspaniała historia – powiedziała Jazzy. – Co pomyślałaś, gdy zobaczyłaś go po raz pierwszy? – Ach, był najsłodszym maluchem na świecie – odparła Marnie. – Przychodził do przedszkola ze swoim małym kocykiem. Nazywał go Biffy. Laverne zaczęła rechotać i Marnie zdała sobie sprawę ze swojej pomyłki. Jazzy pytała o Briana, a nie o Troya.
J
– Brian był bardzo przystojnym, czarującym mężczyzną – powiedziała, znów odchrząkując. – Ale zawsze myślę o nich w parze. Dziwne, ale nie potrafiła sobie dokładnie przypomnieć, jaki był Brian w tamtych czasach. Troya pamiętała doskonale. Był nieśmiały, mały jak na swój wiek i zawsze trzymał się z dala od grupy. Miał wspaniałe włosy, które odstawały w każdą stronę. Jego wielkie brązowe oczy otaczały firanki rzęs. W przedszkolu czasem przez pomyłkę nazywał ją mamą, co jednocześnie rozczulało ją i rozdzierało jej serce. – Moja żona nas porzuciła – powiedział Brian, gdy zapytała o mamę Troya, a właściwie o jej nieobecność. Kimberly. Nawet wtedy nie była do niej dobrze nastawiona. Jaka kobieta mogłaby opuścić tak uroczego chłopca jak Troy choćby na jeden dzień, nie mówiąc już o porzuceniu go na zawsze? Gdy Brian powiedział, że szuka kogoś, kto zaopiekowałby się Troyem po szkole, nie zastanawiała się dwa razy. Uzgodnili, że przyjdzie do domu Briana. Miało to najwięcej sensu. Po trochu robiła się tam coraz bardziej obecna, a potem, gdy na Briana czekał na stole ciepły posiłek za każdym razem, gdy wracał z pracy, stała się niezbędna. Był wdzięczny i obsypywał ją pochlebstwami. Mięso było idealnie doprawione, warzywa nigdy nie smakowały tak wspaniale, można było się zapomnieć w jej deserach. Kosztował jej potraw każdym zmysłem. Delektował się najmniejszym kęsem i mruczał z rozkoszy. Nie minęło wiele czasu, a zostali parą. Marnie wprowadziła się wraz z końcem roku szkolnego. Miała wtedy dwadzieścia pięć lat. Przez rok z kawałkiem była szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Szczęśliwsza, niż na to zasługiwała. Brian kupował jej kwiaty po drodze z pracy, bez przerwy prawił jej komplementy i ciągnął za sobą do sypialni każdego wieczoru, gdy tylko mieli pewność, że Troy śpi. Po roku wszystko się rozpadło. Odtrącał ją, gdy próbowała go przytulić, przestał mówić jej miłe rzeczy, a potem nawet jej nie zauważał. Gdy pytała, czy robi coś nie tak, zaprzeczał, twierdząc, że ma urojenia. Przestali ze sobą sypiać. Ona nie mogła go zrozumieć, on przyjmował postawę obronną. Ich relacje się ochłodziły, stwierdził Brian. W międzyczasie jej rodzina zaczęła dopytywać o ślub. Z upływem lat przestała zadawać niewygodne pytania. Ich drogi ostatecznie się rozeszły, gdy u Briana zdiagnozowano zespół bezdechu śródsennego i musiał zacząć spać z maszyną CPAP. Powiedział, że bardzo się denerwuje, kiedy Marnie leży koło niego, gdy on ma maskę na nosie, a pasy oplatają mu głowę. Nie była w stanie tego pojąć: co za różnica, czy była tam czy nie? Żeby nie wyjść na skoncentrowanego tylko na sobie, powiedział, że nie chce, by szum maszyny przeszkadzał Marnie spać. Dziwne, bo CPAP
wydawała z siebie ledwie słyszalny świst powietrza, podobny do odgłosu nawilżacza, tyle że bardziej kojący. Z pewnością lepszy niż chrapanie Briana, gdy nie używał aparatury. Ale co mogła powiedzieć? Jeśli nie chciał z nią spać, kłócenie się o to byłoby żenujące. Skończyło się na tym, że wszystkie swoje ubrania i rzeczy wyniosła do pokoju dla gości. Plusem było to, że w końcu miała łazienkę tylko dla siebie i nie musiała znosić pozostałości kremu do golenia i włosków w zlewie po każdym porannym goleniu się Briana. Wyprowadziłaby się już wówczas, kiedy ich związek zaczął przechodzić kryzys, ale za każdym razem gdy groziła, że to zrobi, Brian błagał, by została. Potem przez pewien czas był taki jak dawniej. Masował jej ramiona, szepcząc do ucha: – Kocham cię, Marnie. Przecież o tym wiesz. Ale nie radzę sobie w związkach. Pracuję nad tym. Daj nam jeszcze jedną szansę. Proszę. Potrzebujemy cię. Potrafił być czarujący. Obsypywał ją kwiatami, był miły, zostawiał jej czułe wiadomości na poczcie głosowej. Zazwyczaj zyskiwała kilka dobrych tygodni. Brian nie wiedział jednak, że to nie jego taktyka trzymała ich przy sobie. Trzymał ich Troy. Ten mały chłopiec ją uwielbiał, i to z wzajemnością. Mieli wspólne żarty, w które ani Brian, ani nikt inny nie był wtajemniczony. Był bardzo spostrzegawczym dzieckiem i potrafił raz spojrzeć na nią, by wiedzieć, czy się martwi, czy boli ją głowa. Gdy stawał się starszy, to w jego domu zbierali się wszyscy koledzy. Marnie robiła najlepsze przekąski i żartowała z chłopcami w swobodny i nieprzytłaczający sposób. Przez większość czasu Brian był jak przypadkowy mężczyzna, który przebywał z nimi w tym samym miejscu. On i Troy dobrze się dogadywali, a Brian cieszył się, że Marnie zajmowała się domem i przejęła jego obowiązki, ale nie okazywał jej tego nadmiernie. Marnie nadal uczyła, a ponieważ wydawała mniej na życie, rok po roku była w stanie odłożyć w banku niemal całą wypłatę. Teraz miała finansowe zabezpieczenie, ale skończyła trzydzieści pięć lat t i została sama. Jazzy przerwała jej rozmyślania. – Więc zawsze myślałaś o nich w parze? – podpowiedziała jej. – Zawsze – odparła Marnie zdecydowanym tonem. – Właściwie to nie zostałabym z Brianem, gdyby nie Troy. – Zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy to komuś powiedziała. Nie przysporzyło jej to powodów do dumy. – Dlaczego? – zapytała Jazzy. – On... – Marnie chciała odpowiedzieć dyplomatycznie. – Nie był zbyt ciepłym człowiekiem. Czułam się samotna. W samochodzie na chwilę zapanowała cisza. – Mężczyźni! Do diaska, zawsze coś z nimi nie tak – powiedziała Laverne. Wszystkie przytaknęły. By zmienić temat, Laverne wyciągnęła torebkę strunową ze swojej
torby i podniosła ją do góry. – Jeśli ktoś ma zły nastrój, to przyniosłam cały swój zapas. Cokolwiek jest nie tak, na pewno mam tu coś, co pomoże. Torba była pełna fiolek leków na receptę i powszechnie dostępnych środków przeciwbólowych. – O Boże – powiedziała Jazzy, sięgając po torbę. – Masz tu całą aptekę? Skąd to wytrzasnęłaś? – Zmarszczyła brwi, sprawdzając etykietki przez plastik. – Jasna cholera! – Nie martw się, to nic nielegalnego – uspokoiła ją Laverne. – Wszystkie dostałam na receptę w różnych momentach. A niektóre to po prostu zwykłe proszki. Aspiryna i takie tam. – Kim jest David Benner? – zapytała Jazzy, czytając etykietki. – To mój syn. Jakiś czas temu miał operację na przepuklinę i nie wykorzystał wszystkich swoich pastylek. – A Christopher Benner? – To mój najmłodszy wnuk. Przez jakiś czas brał leki na nadpobudliwość, ale nie czuł się po nich zbyt dobrze. Są przydatne, jeśli chcesz dodać swojemu krokowi trochę wigoru. – Zauważając wyraz twarzy Jazzy, Laverne dodała: – Biorę tylko w szczególnych wypadkach. Jestem bardzo ostrożna. Jazzy oddała jej torbę. – I rodzina przekazuje ci leki? – Często. – Laverne włożyła apteczkę do torebki. – Nie powinno się brać leków innych ludzi – powiedziała Jazzy. – Wiem. Rzadko kiedy je łykam, ale dobrze je mieć, gdyby naprawdę były potrzebne. Jazzy pokiwała głową, ale Marnie słuchała z przerażeniem. Nigdy w życiu nie wzięła leków przypisanych komuś innemu i nigdy by tego nie zrobiła. Czy Laverne nie wiedziała, że lekarze i farmaceuci dokładnie kalkulowali dawkowanie w zależności od wagi i różnych czynników zdrowotnych? Taki chojracki stosunek do proszków to dobry sposób, aby się zabić. Niektórzy ludzie byli niebywali. Gdy pokonywały kolejne sto pięćdziesiąt kilometrów, Marnie zauważyła, jak oczy Laverne zaczęły się zamykać, a jej głowa opada do przodu. Po chwili Laverne oparła głowę o szybę, a oprawki przechyliły się. Aż dziw pomyśleć, że kobieta mieszkała pod nią całymi miesiącami, i aż do tej pory Marnie ani razu jej nie widziała. Chciała wiedzieć na czym polegał problem Laverne: czemu tak bardzo unikała ludzi? I czemu teraz ośmieliła się wyjść? Ale nie zapytała. Marnie przekonała się, że ludzie otwierają się przed innymi we właściwym sobie momencie. Abo się w końcu odezwą, albo nie zrobią tego wcale. Wybór należał do Laverne. Jeśli Marnie
czegokolwiek nauczyła się od Briana, to tego, by niczego nie wymuszać. Gdy wywierała mniejszą presję, więcej udawało się jej osiągnąć. Iowa była bujna, zielona i lekko pagórkowata. Teren przechodził w równiny, im głębiej wjeżdżały w stan. Słońce świeciło prosto na nie, ale na tylnym siedzeniu Marnie siedziała w cieniu. Rita wcześniej włączyła klimatyzację, która porządnie chłodziła całe auto. Marnie było wygodnie z tyłu. Jazzy majstrowała przy iPodzie i od czasu do czasu rzucała jakąś uwagę, ale poza sporadycznymi kilkoma słowami jechały w ciszy. Zatrzymały się w McDonaldzie na coś do zjedzenia i regularną wizytę w toalecie. Późnym popołudniem Rita zaczęła nalegać, by zatrzymały się na stacji benzynowej, choć wskaźnik w baku pokazywał, że nie jest źle. Zatankowała na stacji, która nazywała się „Lej i gazuj”. Jazzy powiedziała, że ta nazwa budzi w niej fatalne skojarzenia. Mimo to wysiadała wraz z pozostałymi, żeby skorzystać z łazienki i kupić jakieś przekąski i gazety w niewielkim sklepiku. Teraz, kiedy spędziły ze sobą sporo czasu, Marnie jednym zdaniem potrafiła określić osobowości podróżujących z nią kobiet. Jazzy była radosnym wolnym ptakiem, Rita była elegancką damą (rzadko kiedy przekraczała limit prędkości o więcej niż pięć kilometrów, co był strasznie denerwujące), a Laverne na zmianę zachowywała się jak turystka z rozdziawioną gębą albo jak naiwna staruszka. Jej najbardziej charakterystyczną cechą było mówienie, co ślina na język przyniosła. Kobieta nie miała żadnych filtrów. Żadnych. Zapowiadała się długa podróż.
Rozdział 19
adal były w Iowa i nie zapadł jeszcze zmrok, więc Jazzy była zaskoczona, kiedy Rita powiedziała: – To co, drogie panie? Zostajemy tu na noc? Laverne, która drzemała, podniosła głowę i potarła oczy. – Gdzie jesteśmy? – Dojeżdżamy do Des Moines. – Zatrzymujemy się w Des Moines? – zapytała Marnie. Jazzy widziała, że jest zawiedziona i chce jechać dalej, ale to Rita była tu kierowcą, zatem Marnie nie mogła oponować. Rita oznajmiła, że czuje się zmęczona i że pokonały przyzwoitą trasę jak na pierwszy dzień. – Jutro cały dzień będziemy jechać drogą międzystanową i wtedy nadrobimy kilometry – powiedziała. – Wydaje się, że jest tu mnóstwo hoteli. Najpierw poszukajmy miejsca na obiad. Rita zjechała z autostrady, a Jazzy wzięła Garmin i zaczęła szukać restauracji w pobliżu. – Kilka przecznic stąd jest steak house – powiedziała, sprawdzając listę propozycji. – Poza tym jest jeszcze chińska restauracja i pizzeria. – Wszystko, tylko nie pizza – zaprotestowała Laverne. – Smakuje wspaniale, ale potem siedzi mi w żołądku, ciężka jak cegła. – Słyszałam dużo dobrego o steak housie – wtrąciła się Jazzy. – Myślę, że powinnyśmy się tam udać. – A gdzie niby słyszałaś te dobre rzeczy? – zwróciła się do niej Rita. – Tu i tam – wymijająco odparła Jazzy. – Kilku moich kuzynów często jeździło do Des Moines. Widziała, że Rita tego nie kupuje, ale nie chciała kontynuować tematu. Rita wiedziała o głosach z zaświatów, ale Jazzy nie chciała wchodzić w szczegóły. Mogłaby opowiadać, że duchy mówią jej, których zakrętów unikać i do których knajp chodzić. Głosy, które słyszała Jazzy, nie działały jednak jak rekomendacje od przyjaciół. Były raczej jak nieodparte wrażenie. Niezbyt się różniły od tego, czego doznawali inni ludzie, kiedy mieli jakieś przeczucia. Tylko że na jej przeczuciach można było polegać. Nie chciała ładować się w wyjaśnienia. Wiedziała z doświadczenia, że jej zdolności na początku fascynowały, ale niedługo później ludzie zaczynali traktować ją inaczej. Chcieli od niej rzeczy, których nie była w stanie im dać. Przeklęte
N
błogosławieństwo lub błogosławione przekleństwo, w zależności od punktu widzenia. Były teraz w centrum miasta. Steak house znajdował się w kwadratowym budynku na uboczu. Ricie udało się zaparkować pół przecznicy dalej i mogły się przejść w ten przyjemny letni wieczór. Przed restauracją stało trzech mężczyzn około sześćdziesiątki z cygarami w dłoniach. – Dobry wieczór paniom – przywitali je mężczyźni, gdy zbliżały się do wejścia. Laverne pomachała do nich od niechcenia, jakby odganiała muchę. Wnętrze było wyłożone ciemnym drewnem z mosiężnymi akcentami. Mężczyźni przy barze oglądali CNN i pili piwo z wysokich szklanek. Przywitał je młody mężczyzna z włosami na żel i kolczykiem w nosie, po czym wziął kilka kart menu i zaprowadził je do loży niedaleko baru. Było to ostatni wolny stolik. – Może trzeba było pójść gdzie indziej – odezwała się Marnie, marszcząc brwi nad menu. Jazzy zauważyła, że Marnie ma skłonność do kwestionowania swoich decyzji. Jak na kobietę w jej wieku, nie była zbyt pewna siebie. – Nie – powiedziała Jazzy pewnym siebie głosem. – Wybrałyśmy właściwe miejsce. – Ładnie tu pachnie – stwierdziła Rita. Były w połowie posiłku, gdy zauważyły, że trzy osoby przyglądają się im z drugiej strony sali. Kobieta i dwóch mężczyzn. Mężczyźni byli młodzi – trochę po dwudziestce. Pulchna, ale atrakcyjna kobieta o rudych włosach do ramion, obwieszona połyskliwą biżuterią, mogłaby być ich mamą, ale nie była. Jazzy wiedziała, że nie są ze sobą spokrewnieni. Kobieta nie kryła się z tym, że uporczywie przygląda się Jazzy. Dziewczyna w końcu poczuła się skrępowana i odwróciła wzrok. Marnie pierwsza zwróciła na to uwagę. – Gapi się na nas trójka ludzi z drugiej strony sali – odezwała się – Na przykład teraz... Laverne odwróciła się ostentacyjnie. – Nie patrz – ostro powiedziała Marnie, ale było za późno. Kobieta to zauważyła i pomachała do nich, a potem wzięła widelec i zaczęła jeść, jakby nigdy nic. Marnie mówiła dalej: – Obserwują nas od jakichś piętnastu minut. – Może zachwycają się naszą urodą – skomentowała Rita, czym rozbawiła Laverne. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś patrzył w moją stronę. Po pięćdziesiątce kobieta robi się prawie niewidzialna, zwłaszcza dla mężczyzn. – Też to zauważyłam – powiedziała Rita. – Od czasu do czasu starszy mężczyzna otworzy przede na drzwi i myślę sobie wtedy, że jeszcze coś w sobie mam. Smutne, co? Poprawia mi się humor, gdy starszy mężczyzna zrobi dla mnie coś miłego. – Niektórzy starsi mężczyźni wyglądają bardzo dystyngowanie – powiedziała Marnie.
– Nie mówię o tych dystyngowanych – zaśmiała się Rita – mówię o zgredach, którzy taszczą za sobą butlę tlenową. Ciągnęły rozmowę o mężczyznach i pełnych podziwu spojrzeniach, których ilość malała wraz z ich wiekiem. Przez cały ten czas Jazzy zerkała ukradkowo na młodych mężczyzn i starszą kobietę. Teraz obserwowali siebie nawzajem. Gdy pojęła, dlaczego wybrali ją z tłumu, ogarnął ją lęk, który dreszczem przebieg jej po plecach. Wiedzieli, że jest inna. Wiedzieli w taki sam sposób, jak pies wyczuwa strach. Poczuła się bezbronna. Wzięła do ręki widelec i nabiła na niego grzyba, wmawiając sobie, że być może zdaje jej się, iż ją obserwują. Tylko że intuicja zawodziła ją niezwykle rzadko. Gdy kelnerka zebrała ich talerze, ludzie przy innym stoliku gapili się na nią już od pół godziny. Jazzy czuła się tak, jakby próbowali ją osaczyć. Najprostsze nasuwające się rozwiązanie – podejść i zapytać, czy mają jakiś problem ze wzrokiem – nie było tym, na co miałaby ochotę. Chciała się niepostrzeżenie wymknąć i uciec jak najdalej. Tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. Ale oczywiście Laverne musiała zamówić deser. – Deser to jedna z największych życiowych przyjemności – stwierdziła. Jazzy czuła, że opada z sił, gdy Laverne w najdrobniejszych szczegółach analizowała swoje preferencje z kelnerką. Sernik był za ciężki, sherbet to nieprawdziwy deser. Ciasto brzmiało kusząco, ale czy ich key lime pie to prawdziwe key lime pie? Laverne znała różnicę. Bo jeśli to jakaś podróba, to nie ma co sobie zawracać głowy. Rany, zdecyduj się w końcu, pomyślała Jazzy niecierpliwie. I jakby tego było mało, Laverne namówiła Ritę, żeby też sobie coś zamówiła. Kiedy przyniesiono im sernik z truskawkami, Laverne i Rita zachwycały się nim, jakby od lat nie zjadły porządnego posiłku. Podczas gdy Marnie rozważała, czy też nie skusić się na deser, Jazzy doznała dziwnego instynktownego wrażenia. Zakręciło jej się w głowie i poczuła się nieswojo, jakby oplatały ją więzy, z których nie może się otrząsnąć. Wyciągnęła pieniądze z portfela na pokrycie jej części i napiwku i wstała od stołu. – Zaczekam na was na zewnątrz – powiedziała, przewieszając torbę przez ramię. – Potrzebuję świeżego powietrza. Jazzy stanęła przed wejściem do restauracji i napełniła płuca ciepłym wieczornym powietrzem. Grupka palących mężczyzn zniknęła i cała przestrzeń należała tylko do niej. Z każdą minutą uczucie paniki i potrzasku rozpraszało się. Tych troje ludzi nie miało zamiaru wyjść za nią. Na razie była bezpieczna. Ale co teraz? Mogła iść na spacer – pozostałe kobiety miały numer jej komórki i mogły się z nią umówić, kiedy skończą. Ale była w obcym mieście i robiło się ciemno. Może to nie
najlepszy pomysł. „Cierpliwości”, powiedział głos. „Wszystko się ułoży”. Zamknęła oczy i spuściła głowę, próbując się rozluźnić tu i teraz. Drzwi restauracji otworzyły się i usłyszała głosy zmieszane z szybką muzyką. – Jazzy? – Dziewczyna podniosła głowę i zobaczyła Marnie, która patrzyła na nią zatroskana. – Wszystko w porządku? Jazzy odgarnęła włosy z twarzy. – Tak. Wszystko dobrze. – Miała nadzieję, że jej uśmiech rozproszył niepokój Marnie. – Wyglądałaś, jakbyś miała zwymiotować. – Na twarzy Marnie malowało się tak szczere zmartwienie, że Jazzy miała ochotę ją uściskać. Pomyślała, że kobiety, z którymi podróżuje, są w wieku jej ciotki, mamy, babci. – Nie, naprawdę w porządku. – O co więc chodzi? – Marnie stała teraz tuż koło niej i obejmowała ją ramieniem. – Powiedz. Jazzy nie zamierzała się przyznawać. Miała przygotowaną bajkę o bolącym brzuchu i skurczach przed okresem. I choć słowa czekały, by je wypowiedzieć, z jej ust wydobyło się coś zupełnie innego. – Nie mogłam znieść tej trójki gapiów. Wystraszyłam się ich i musiałam uciec. Światła na najbliższym skrzyżowaniu zmieniły się z czerwonego na zielone i czarny mustang pomknął po szosie na czele sznura samochodów. – Zazwyczaj ludzie przyglądają się komuś, bo z kimś go pomylili – powiedziała Marnie. – W twoim przypadku to chyba dlatego, że jesteś taka ładna. – Nie jestem aż tak ładna – odparła Jazzy. – Niczym się nie wyróżniam. – Młodość ma w sobie specyficzne piękno – powiedziała Marnie smutnym głosem. – Jesteś idealna pod każdym względem. Kiedyś spojrzysz wstecz i zdasz sobie z tego sprawę. Jazzy uśmiechnęła się do niej delikatnie. – To ładna teoria i doceniam, że starasz się mnie pocieszyć – powiedziała powoli – ale wydaje mi się, że patrzyli na mnie, bo mogli wyczuć coś na mój temat. – Na przykład? Westchnęła. W końcu się do tego przyznała – Jazzy była zmęczona zaprzeczaniem temu, kim jest. Jeśli ludzie nie są w stanie zaakceptować jej odmienności, to niech idą do diabła. Lepiej było wiedzieć, co myśleli od samego początku. Spojrzała Marnie w oczy. – Zazwyczaj nie mówię tego ludziom, lecz i tak powiedziałam już Ricie, więc reszta z was też może się dowiedzieć. Możesz pomyśleć, że jestem wariatką albo chwilowo mi odbiło czy coś w tym stylu. Nic na to nie poradzę. Jestem medium. Marnie uniosła brew zaskoczona.
– Widzisz zmarłych? – Coś w tym rodzaju. – Wow. – Czy teraz myślisz o mnie inaczej? – zapytała Jazzy. Marnie potrząsnęła głową. – Naprawdę? Nie uważasz mnie za wariatkę albo kłamczuchę? – Nie, nie uważam cię ani za wariatkę, ani za kłamczuchę. Ty w to wierzysz i to mi wystarczy – odparła Marnie. – To pewnie miłe wiedzieć, że ma się niezwykły dar. Przez chwilę obie stały w milczeniu. – Naprawdę dobrze gotujesz – powiedziała Jazzy. – Każdy to potrafi – odpowiedziała Marnie pochmurnie. – Ja nie. Wierz mi, niewielu ludzi dobrze gotuje. Stały przez chwilę w ciszy. Drzwi się otworzyły i z restauracji wyszła roześmiana para w średnim wieku. – Przestań – powiedziała kobieta. – Przecież już przyznałam ci rację. – Zawadiacko szturchnęła mężczyznę w ramię. – Czego jeszcze chcesz? Jazzy nie miałaby nic przeciw usłyszeniu odpowiedzi, ale para stała teraz do nich plecami i szła w stronę samochodu. Odpowiedź mężczyzny była stłumiona. – Więc – powoli zaczęła Marnie – gdybym chciała porozumieć się z jakimś konkretnym duchem, z kimś nieżywym, mogłabym, tak jakby do nich... zadzwonić? – Nie tak to działa – odpowiedziała Jazzy, potrząsając głową. – To raczej jakbym dostawała niespodziewane wiadomości. Prawie zawsze dzieje się to, gdy zupełnie się tego nie spodziewam. W mojej głowie pojawia się myśl, która do mnie nie należy, albo coś wywiera na mnie szczególne wrażenie. – Czyli widzisz tę osobę czy to raczej jak hologram? Jazzy westchnęła. Jak to wyjaśnić? – Kojarzysz, jak czasem będąc na zakupach, trzymasz w dłoni opakowanie czegoś, żeby sprawdzić skład albo nazwę? – Gdy Marnie pokiwała głową, zaczęła mówić dalej. – I kątem oka widzisz, jak ktoś nadciąga z boku, na przykład kobieta z wózkiem? Czasem nawet przesuwasz się, żeby dać jej przejść. Gdyby ktoś potem zapytał cię o tę kobietę, byłabyś w stanie podać ogólny jej opis. Przedział wiekowy, wzrost i tym podobne. Ale nie możesz powiedzieć dokładnie, jak wyglądała. To było tylko wrażenie. – Ty tak to odczuwasz? – Marnie wydawała się zafascynowana. – Mniej więcej. A kiedy otrzymuję wiadomości, to czuję się tak, jakby ta osoba, mijając mnie,
coś do mnie szepnęła. Zazwyczaj i tak zrozumiem jedynie siedemdziesiąt procent całości i rzadko kiedy wiem, o co chodzi albo co mam robić. – Wow. – I niektórzy ze zmarłych są uparci. Zaczynają się frustrować, kiedy nie mogę wpaść na to, o co im chodzi, i ciągle wracają, i wracają – przewróciła oczami. Tyle razy marzyła, że to się skończy. Byłoby tak miło zwinąć się w kłębek z dobrą książką albo uciąć sobie drzemkę i wiedzieć, że nikt ci w tym nie przeszkodzi. Brak kontroli nad własnym wolnym czasem doprowadzał ją do pasji. Duchów nie dało się powstrzymać, zamykając drzwi. Nie było na nie sposobu. – Jak często to się zdarza? Jazzy przechyliła głowę zamyślona. – Przynajmniej raz w tygodniu. Czasem codziennie. – Może to jednak nie takie fajne – zauważyła Marnie. – Nie zawsze jest źle – powiedziała Jazzy. – Czasem pomagam ludziom. Raz zobaczyłam kobietę, która coś jadła w supermarkecie, i w głowie słyszałam cały czas: „Każ jej sprawdzić wewnętrzną kieszeń, każ jej sprawdzić wewnętrzną kieszeń”, i wiedziałam, że chodzi o jej pikowaną torebkę, którą położyła na stole. Podeszłam więc do niej i powiedziałam, że bardzo podoba mi się jej torebka, i zapytałam, gdzie można ją kupić, na co ona odparła, że nie można, bo zrobiła ją jej mama. Powiedziała, że jej mama zajmowała się robieniem pikowanych narzut i była bardzo zdolną szwaczką, a to była ostatnia rzecz, jaką zrobiła przed śmiercią. Powiedziałam jej więc, że chciałam zrobić torebkę dokładnie taką jak jej, i chciałabym wiedzieć, czy ta ma wewnętrzną kieszonkę, na co ona przytaknęła, ale powiedziała, że jej nie używa, bo jest w niewygodnym miejscu. Marnie poświęcała jej teraz całą swoją uwagę. – I co się wtedy stało? – zapytała Marnie. – Zapytałam, czy mogę zobaczyć kieszonkę. Kobieta zaczynała już myśleć, że jestem jakąś wariatką, otworzyła jednak torebkę i pokazała mi zamek na samym dnie. Powiedziałam, że to idealne miejsce, żeby schować tam coś cennego. Wtedy jej mina nieco się zmieniła, ale nic nie powiedziała. Podziękowałam jej i poszłam do mojego stolika, i udawałam, że tylko jem frytki, ale cały czas zerkałam w jej stronę. – I wtedy zerknęła do kieszonki – powiedziała Marnie. – Właśnie. I wyciągnęła z niej pierścionek – powiedziała Jazzy. – Momentalnie się rozpromieniła. – I nigdy nie powiedziałaś jej, skąd wiedziałaś?
– Och, nie – odparła Jazzy z przerażeniem. – Mam z tym złe doświadczenia. Gdybym jej powiedziała, pomyślałaby, że mam nie po kolei, że udaję albo że po prostu jestem złośliwa. W innym wypadku zaczęłaby mnie męczyć, żebym zrobiła coś jeszcze. Możesz mi wierzyć, szybko można się nauczyć, co ludzie są w stanie zaakceptować. Marnie spojrzała na nią życzliwie. – A ci ludzie, którzy patrzyli na ciebie w restauracji? Skąd wiedziałaś? Duch powiedział ci, że wiedzą, że jesteś medium? Jazzy prawie całkiem o nich zapomniała. Prawie. – Nie. Mam bardzo dobrą intuicję. Myślę że to idzie w parze z moimi zdolnościami parapsychologicznymi. Wiem, kiedy ludzie kłamią lub myślą, że ja kłamię. Wiem, kiedy ludzie próbują coś ukryć. I wiem, kiedy coś wyczuwają. – Ale nawet jeśli wiedzą, to co z tego? Jest się czego bać? Jazzy zrobiła wydech. – Nie wiem. Zwykle mam takie straszne uczucie, jakby widzieli mnie bez ubrania. Zwykle, gdy ludzie dowiedzą się, że jestem medium, to oczekują ode mnie różnych rzeczy. Albo traktują mnie inaczej. Nie znoszę tego. – Jak na swój wiek masz dużo na swoich barkach – powiedziała Marnie. – Teraz powinnaś czuć się beztrosko i swobodnie. Pójść na studia lub podróżować. Spotykać się z przyjaciółmi. – Dobrze daję sobie radę. – odparła Jazzy. – Moja babcia miała te same zdolności co ja. Kiedy dorastałam, bardzo się starała dokładnie mi wytłumaczyć, na czym polega ten nasz „szczególny dar”. – Wypowiadając ostatnie dwa słowa, narysowała w powietrzu znaki cudzysłowu. – Babcia zmarła kilka lat temu, ale czasem czuję jej obecność. A Dylan bardzo mnie wspiera i rozumie, co bardzo mi pomaga. – Prawda była taka, pomyślała Jazzy, że jeśli miało się choć jedną osobę, która w ciebie wierzyła, można było znieść właściwie wszystko. – Chciałabym tylko wiedzieć, co z tym wszystkim zrobić. Zawsze mam wrażenie, że w jakiś dziwny sposób nie spełniam oczekiwań. – Jesteś młodziutka – powiedziała Marnie. – Masz jeszcze mnóstwo czasu. Drzwi restauracji otworzyły się i wypłoniły się zza nich Laverne i Rita. – Przegapiłyście boski deser, dziewczęta – powiedziała Laverne. – Sernik z truskawkami. Sernik był pieczony, a truskawki świeże. Niebo w gębie. Podeszła do Jazzy i poklepała ją po plecach. – W twoim wieku powinnaś korzystać, ile możesz. Ta szczupła figura nie jest ci dana na wieki. Przyjdzie taki czas, że będziesz musiała pilnować linii. Ciesz się, póki możesz. O tak, to dopiero był deser.
Rita, która stała za jej plecami, uśmiechnęła się. – Muszę jej przyznać rację. Sernik był pierwsza klasa. – Wyciągnęła kluczyki z torebki. – Może pojedziemy do hotelu? Jutro czeka nas długa droga.
Rozdział 20
arnie uważała, że jeśli ktoś widział jednego Marriotta, to widział wszystkie. Rita wybrała hotel tej sieci ze względu na jakiś tam program lojalnościowy. Zabawne, jak jedna osoba może zdominować grupę. Trudno było mieć do niej o to pretensje. Rita była prawdziwą damą, jedną z tych kobiet, które pięknie nakrywają do stołu, pracują jako wolontariuszki i opowiadają o ludziach z parafii. Kobietą, która po cichu spełnia dobre uczynki, odwiedza ludzi w szpitalach, uczestniczy w wyjazdach misyjnych, sadzi klomby i stara się uzdrawiać świat, nie prosząc o uznanie ani o pochwały. Jakby robiła to, co trzeba, i tyle. Pewnie dlatego zaoferowała, że będzie kierowcą tej wycieczki. To było bardzo miłe z jej strony. Marnie nie wystarczyłoby odwagi, żeby przejechać kraj w pojedynkę, ale mając Ritę za kierowcę i pozostałe dwie kobiety dla wsparcia, wszystko wydawało się możliwe. Będzie miała swoją drużynę za plecami, gdy stanie oko w oko z Kimberly. Ta myśl dodawała jej otuchy. Recepcja hotelu miała dziś dużo pracy. Kiedy nadeszła ich kolej, recepcjonistka przeprosiła je, tłumacząc się mającym miejsce tu weselem. – Nie mamy rezerwacji – powiedziała Rita. – Jest jeszcze jakiś wolny pokój? Laverne nachyliła się w jej stronę i powiedziała: – Nie wiem, jak wy, dziewczęta, ale myślę, jeden wspólny pokój to nie najlepszy pomysł. – Oparła się o ladę i odwróciła, by zobaczyć ich reakcję. Jak dotąd żadna z nich nie pomyślała o tym, jak będą spać, ale w końcu wszystkie się zgodziły, że cztery kobiety w jednym pokoju to zdecydowanie za dużo. Nikt nie chciał dzielić z nikim łóżka ani zbyt długo czekać na wolną łazienkę. Gdy Rita zasugerowała, by dobrały się w pary, Marnie szybko wybrała sobie Jazzy, pozostawiając Ritę skazaną na Laverne. Nawet Laverne uznała, że Ricie się nie poszczęściło. Ukłuła ją w ramię i powiedział: – Wychodzi na to, że wyciągnęłaś najkrótszą słomkę. Mam nadzieję, że masz ze sobą korki do uszu. Według mojej rodziny chrapię tak głośno, że obudziłabym umarlaka. Jak piła łańcuchowa. – Nie przejmuj się – odparła Rita z uśmiechem. – Glenn chrapie od lat. Jestem do tego przyzwyczajona. W pokoju Marnie i Jazzy znajdowały się dwa duże łóżka oddzielone od siebie nocnymi szafkami. Plazmowy telewizor był większy niż ten, który Marnie miała w domu, ale była zbyt
M
zmęczona na oglądanie czegokolwiek. Jazzy zakończyła wieczorną toaletę i wyszła z łazienki ubrana w różowe spodnie od piżamy i zwiewną koszulkę. Marnie nagle poczuła się zażenowana swoją koszulą nocną z pandą. Zdała sobie sprawę, że wszystkie jej ubrania były dziecinne albo babcine. Kiedy przestała dbać o to, jak wygląda? Tamtej nocy, gdy w ciemności leżała w łóżku, Marnie nie mogła się powstrzymać. – Jazzy? Śpisz? Usłyszała, jak Jazzy rusza się pod kołdrą. Szelest pościeli był tylko nieco głośniejszy od szumu klimatyzatora. – Nie, nie śpię. – Czy mogę zadać ci jedno pytanie? O bycie medium. – Jasne. – Gdybyś usłyszała coś od mojego Briana, powiedziałabyś mi? Proszę. Poznałabyś go na pewno, gdyby spróbował się skontaktować. Jest przysadzisty, arogancki, pewny siebie. – Marnie była przekonana, że jego prawdziwa osobowość wyjdzie na jaw nawet po jego śmierci. Czasem, kiedy żył, wyczuwała jego aurę, nawet kiedy był cicho. – Tak, powiedziałabym ci. Ale proszę, nie nastawiaj się, że to się wydarzy. Nie chcę, byś się zawiodła. – Wiem, na nic nie liczę. Jazzy odchrząknęła. – Czego chciałabyś się dowiedzieć? Mieliście między sobą jakieś niedokończone sprawy? Marnie musiała się zastanowić. Właściwie nie było czego między nimi wyjaśniać. Na początku ją kochał (a przynajmniej tak się wydawało), potem zrobił się obojętny, a na koniec czuły tylko wtedy, gdy chciał tym coś ugrać. Przez ostatnie kilka lat wydawał się ledwie świadomy jej istnienia. Bycie ignorowaną przyszło znosić jej najciężej. Poruszała temat jego braku zainteresowania, a on obiecywał, że się poprawi, czasem nawet szedł na kompromis, w końcu jednak znów zachowywał się po staremu. Po jakimś czasie przestała się zastanawiać, dlaczego nie jest dla niego wystarczająco dobra. Ani jej łzy, ani złość niczego nie zmieniły. Nigdy nie miał zamiaru się zmieniać. Przeszła wszystkie stadia żałoby, i gdy nadeszło pogodzenie, jeszcze w trakcie trwania ich związku, ogarnęła ją ulga. Osiągnęli rodzaj niewypowiedzianego porozumienia i od tamtej pory każde z nich odgrywało swoją rolę w ich układzie. Przynajmniej był. Kiedy nie wiedziała, jak rozwiązać jakiś problem w pracy, zawsze mogła się z nim skonsultować. Brian zawsze miał swoje zdanie. I był inteligentny. Podziwiała to w nim. Ale właściwie nie tęskniła za Brianem, tylko za ich życiem. Więc co właściwie chciała od niego usłyszeć? Zamyśliła się nad tym przez sekundę, aż w końcu miała odpowiedź dla Jazzy.
– Właściwie wszystko sobie wyjaśniliśmy. Chciałabym tylko wiedzieć, czy dobrze robię, jadąc do Troya. Potrzebuję jego rady. – Oj, Marnie – powiedział Jazzy. – Nie potrzebujesz jego rady. Podjęłaś tę decyzję, bo tak mówiło ci serce. To wystarczające zapewnienie, że dobrze robisz. Jej słowa podziałały na Marnie uspokajająco. Jakby ją przytuliła. Odetchnęła z ulgą. Przed chwilą była zbyt nakręcona, by zasnąć, ale teraz jej powieki zrobiły się ciężkie i poczuła, jak zapada się w miękkość materaca. – Dzięki, Jazzy. Właśnie to potrzebowałam usłyszeć. – Dobranoc, Marnie. – Dobranoc. Gdy Laverne zasnęła i zaczęła chrapać jak stupięćdziesięciokilogramowy chłop, Rita wstała z łóżka i po omacku znalazła swoją torebkę tuż przy walizce. W łazience włączyła światło i wyciągnęła telefon, żeby zadzwonić do Glenna. Odebrał po jednym sygnale, co sprawiło, że się uśmiechnęła. Czekał na jej telefon. – Jak leci, kochanie? – zapytał. – Dobrze się bawicie? – Wyobrażała sobie, że leży na kanapie, nogi trzyma wyciągnięte na stoliku, a pilot jest na oparciu, w zasięgu ręki. Przy jego boku leży zwinięty w kłębek kot. Dobrze się bawicie? Zawsze zadawał takie pytanie, gdy z Melindą dzwoniły do niego ze swoich wyjazdów. Albo zapomniał, albo nie zdawał sobie sprawy. Miesiąc temu te słowa byłyby jak cios prosto w serce. Dziś postanowiła mu odpuścić. – Tak, dobrze się bawię – powiedziała, spoglądając na swoje odbicie w jaskrawym świetle łazienki, zauważając przyklapnięte włosy i cienie pod oczami. Wyglądała na zmęczoną, ale czuła się wspaniale. Podróżowanie z jej trzema towarzyszkami działało na nią zaskakująco ożywczo. – Nie uwierzysz, co się dziś wydarzyło. Wśród kobiet, z którymi podróżuję, jest młoda dziewczyna imieniem Jazzy. Opowiadałam ci o niej? W każdym razie okazuje się, że jest medium. – Zrobiła przerwę, żeby Glenn mógł przetrawić tę informację. – I wydarzyło się dziś coś zupełnie nie z tej ziemi. Myślę o tym cały dzień i wydaje mi się – nie – właściwie to wiem, że dostałam znak, o który tyle się modliłam. Nawet w ciszy słyszała jego wahanie. Wiedziała, że Glenn będzie ją wspierał, nawet jeśli miał wątpliwości. Z natury nie był tak otwarty jak ona. Ale mimo wszystko chciał, żeby była szczęśliwa, i dzielił z nią jej nadzieję, że kiedyś dowiedzą się prawdy o śmierci ich córki. Nie doszukiwała się w niej sensu – ta zbrodnia była go pozbawiona. W najlepszym razie mogła mieć nadzieję na wykrycie sprawcy przestępstwa i uspokojenie dzięki temu skołatanego serca. Glenn pragnął tego samego, ale nie wierzył w znaki ani odpowiedzi na modlitwę. Był bardzo
praktyczny. Dla niego rzeczy po prostu się działy. Rita nie potrafiła przyjąć takiego myślenia, postanowili więc uszanować wzajemnie prawo drugiego do innego zdania. Chyba dosłyszał niecierpliwość w jej głosie, bo zamiast próbować przemówić jej do rozsądku, powiedział tylko: – Mów od początku. Kiedy skończyła, Glenn przyznał, że było to dziwne, może nawet znaczące, lecz nie potrafił uznać tego za znak ani za cud. – Macie zamiar zatrzymać się w tym Preston Place w Colorado? – Chciałabym – powiedziała Rita. – Problem polega na tym, że nie wiem, gdzie to jest. Próbowały razem z Jazzy znaleźć je przez GPS i w atlasie, ale bezskutecznie. Preston Place ani nic, co mogłoby przypominać tę nazwę, nie istniało na mapie Colorado. Jazzy szukała też w telefonie, ale wyszukiwarka nie zwracała żadnych wyników. W pewnej chwili, kiedy rozmawiały w samochodzie, spomiędzy oparć wyłoniła się głowa Laverne. – Czego szukacie, dziewczęta? – Rita posłała Jazzy porozumiewawcze spojrzenie, znaczące: nie mówmy jej. Nie miała nic przeciw Laverne, ale Rita czuła całą sobą, że dostała znak tylko dla siebie i nie chciała się nim dzielić. A fakt, że mogło z tego nic nie wyniknąć, za bardzo ją zniechęcał, by o tym mówić. Wymyśliła więc historyjkę dla Laverne, jak to szukała miejsca, które kiedyś odwiedziła z rodzicami, kiedy była dzieckiem. Na myśl o tym na chwilę zamilkła, aż Glenn powiedział: – Rita, Jesteś tam? – Tak, przepraszam. Jestem po prostu zmęczona. – Chcesz, żebym poszperał i poszukał tego Preston Place? Może to jakieś historyczne miejsce albo park czy coś. Tak czy siak, mógłbym sprawdzić. Jego propozycja poprawiła jej humor. Gdy Glenn miał zadanie do wykonania, działał niezwykle skutecznie. Jeśli ktokolwiek mógł znaleźć Preston Place, to tylko on. – Mógłbyś? Byłoby wspaniale. Kiedy skończyli to omawiać, powiedziała mu, że go kocha, a on odpowiedział tym samym i wtedy pozostało już im tylko się pożegnać. Gdy zamknęła klapkę telefonu i wślizgnęła się z powrotem do łóżka, czuła się dużo lepiej.
Rozdział 21
astępnego ranka podczas późnego śniadania w restauracji hotelowej opowiadały sobie o swoich wrażeniach z pobytu w hotelu. – Od lat tak się nie wyspałam – powiedziała Rita, soląc jajka. Kelnerka krążyła wokół ich stolika i dolewała kawy trzem starszym kobietom. Tylko Jazzy wybrała sok pomarańczowy. – Jak kamień – dodała. – To przez te wszystkie godziny za kółkiem – powiedziała Laverne. – Taka ciągła koncentracja jest bardzo męcząca. Jedna z was, dziewczęta, powinna dziś przejąć zmianę. – Nie przeszkadza mi to – powiedziała Rita. – Naprawdę. Wolę prowadzić. Jadły przez kilka minut, nic nie mówiąc, tylko wsłuchując się w gwar na sali. Przy wszystkich stolikach siedziały pary w średnim wieku. Marnie wróciła myślami do rozmowy z Jazzy. Jej słowa były pokrzepiające, a mimo to nadal zastawiała się, czy pojawienie się w Vegas bez zapowiedzi to dobry pomysł. Może powinna uprzedzić Troya i Kimberly, że jest w drodze. Co, jeśli pojawi się na miejscu i okaże się, że dom jest pusty, a oni wyjechali? Ale będzie się wtedy czuć głupio! I będzie rozczarowana. Odkąd rozpoczęły tę podróż, Marnie wyciągnęła telefon z torebki przynajmniej z pięć razy, zamierzając zadzwonić, ale ani razu nie starczyło jej odwagi. Coś ją powstrzymywało. Byłoby gorzej, gdyby Troy powiedział jej przez telefon, żeby nie przyjeżdżała. Nie wiedziała, czy poradzi sobie z odrzuceniem. Podczas gdy Rita sprawdzała w telefonie prognozę pogody, a Laverne paplała o niekorzyściach kiełbasy na śniadanie, Marnie zauważyła, że Jazzy coś nagle zaniepokoiło. – O nie – Jazzy wyszeptała pod nosem. Marnie odwróciła się i zobaczyła, jak do sali jadalnej pewnym krokiem wchodzi jakaś kobieta. Nawet nie rozejrzała się po innych stolikach, tylko od razu skierowała w ich stronę. Marnie rozpoznała w niej rudowłosą, która gapiła się na nich nieustannie poprzedniego wieczora. Wtedy była w towarzystwie dwóch mężczyzn. Tego ranka była sama. Gdy znalazła się blisko, Marnie zauważyła rysujący się na twarzy kobiety zachwyt na widok Jazzy. Wczoraj Marnie wydawało się, że kobieta ma około pięćdziesięciu lat, ale widząc ją z bliska, uznała, że odjęła jej z dziesięć lat. Kobieta poruszała się jak młodsza osoba, ale jej pomarszczona twarz zdradzała wiek. Miała na sobie dzianinową bluzkę na ramiączkach,
N
plisowaną spódnicę do kolan i gladiatorki. Z cienkiego paska na jej ramieniu zwisała mała torebka. Strój wyglądałby ciekawie na kimś młodszym i choć trochę opalonym. – Przepraszam panie – powiedziała kobieta, opierając się dłońmi o stół. Marnie nie spuszczała wzroku z Jazzy, która miała minę osaczonej zwierzyny. – Nie chciałabym przeszkadzać wam w posiłku, ale miałam nadzieję, że mogłybyśmy chwilkę porozmawiać – odezwała się rudowłosa. – Witamy – powiedziała Rita, a potem wskazała kobiecie krzesło. – Może pani do nas dołączy. Oj, Rita, westchnęła w duchu Marnie, najpierw pomyśl! – Dziękuję – odparła kobieta, przyciągając krzesło z innego stolika i wciskając się pomiędzy Jazzy i Ritę. – Widziałam was wczoraj w restauracji i podeszłabym się przedstawić, ale pora nie wydawała się odpowiednia. Nazywam się Scarlett Turner. – Wypowiedziała swoje imię i nazwisko w taki sposób, jakby była kimś znanym. Kiedy żadna z nich nie zareagowała, otwarła torebkę, wyciągnęła z niej wizytówki i dała każdej po jednej. – Coś pani sprzedaje? – zapytała Rita. – Ależ skąd – odparła Scarlett. – Jestem medium. Światowej sławy. Może słyszałyście o mojej książce Wiadomości z zaświatów? Była bestsellerem „New York Timesa”. Trzydzieści dwa tygodnie na liście. – Zaraz! – Laverne pstryknęła palcami. – Chyba to czytałam. Ma świetlny tunel na okładce? – Nie. – To nieważne. Pewnie ją pomyliłam z jakąś inną. – Ja o pani słyszałam – powiedział Jazzy z poważną miną. – Czytałam pani książkę. – Świetnie – odpowiedziała Scarlett z entuzjazmem. – Miałam taką nadzieję. Jak ci na imię? – Jazzy. Scarlett powtórzyła jej imię i zachichotała z aprobatą. – Bardzo mi się podoba. Ma w sobie pewną energię. – Jestem Laverne – staruszka wdarła się w ich rozmowę i wyciągnęła dłoń. Scarlett grzecznie ją uścisnęła i wpatrując się w nią uważnie, powiedziała: – Laverne, odnoszę wrażenie, że stoisz u progu wielkiej zmiany. Dzieje się właśnie coś, co odmienia twoje życie. – Zgadza się – powiedziała Laverne. – Po raz pierwszy w życiu wyjechałam z mojego stanu. Marnie i Rita również się jej przedstawiły. Scarlett skinęła głową na powitanie, ale Marnie wiedziała, że interesuje ją tylko Jazzy. – W przyszły weekend będzie się tu odbywać konwencja – powiedziała kobieta. –
Największe na świecie zgrupowanie najbardziej utalentowanych medium na Ziemi. – Dobrze, że nie z kosmosu – zarechotała Laverne. – Przyjechałam na kilka dni przed wszystkimi – powiedziała Scarlett – ponieważ biorę udział w kręceniu dokumentu na temat swojej pracy. Towarzyszą mi dwaj operatorzy z Discovery Channel. – Rozejrzała się, jakby czekając na pytania, ale kobiety siedziały cicho. – Czego ode mnie chcesz? – zapytała Jazzy spokojnie. Kelnerka podeszła, by zebrać ich talerze, lecz Rita ruchem ręki kazała jej z tym zaczekać. – Poczułam wczoraj od ciebie bardzo silne fluidy – odparła Scarlett z uśmiechem. – Moi duchowi przewodnicy powiedzieli mi jakiś czas temu, że poznam kogoś podczas tej podróży, kto stanie się dla mnie bardzo ważny. Kogoś, kto ma ogromne parapsychologiczne zdolności. Wyczekiwałam tej osoby z ogromną cierpliwością. – I uważasz, że to ja, tak? – zapytała Jazzy. – Tak. Uważam, że to ty. Uważam, że masz talent. Czy się mylę? Jazzy bawiła się serwetką. Po chwili podniosła głowę. Jej błękitne oczy błyszczały. – Nie, nie mylisz się. Scarlett pokiwała głowa. – Teraz, skoro się spotkałyśmy, darujmy sobie czczą gadaninę. Mam ci coś do zaoferowania. Ciekawi mnie, czy byłabyś zainteresowana moją mentorską opieką, Mogę zaoferować ci pomoc, której nikt nie będzie w stanie ci zapewnić. Rozpoczęłaby się dla ciebie wspaniała podróż. Gdybyśmy spędziły razem trochę czasu, mogłabym cię nauczyć, jak wysublimować twoje zdolności, jak dawać sygnały duchom, by ci się nie narzucały, gdy potrzebujesz czasu na regenerację. – Aha – ostrożnie odpowiedziała Jazzy, odgarniając za ucho kosmyk blond włosów. Chyba nie tego się spodziewała. – Czyli proponujesz mi pewnego rodzaju nauki? Nastrój w pomieszczeniu nieco się zmienił. Jak przy użyciu teleskopu, Marnie widziała tylko Jazzy i Scarlett. Jazzy była lekko zaintrygowana, a Scarlett starała się poskromić swój entuzjazm, choć widać było, że jest ogromnie podekscytowana tym, że znalazła osobę, której poszukiwała. – Nic nie rozumiem – powiedziała Laverne do Rity. – O czym one rozmawiają? Rita przyłożyła palec do ust. – Potem ci powiem. Jazzy potrząsnęła głową. – Chyba z kimś mnie jednak pomyliłaś. Mam skłonności, o których mówisz, ale nie są aż tak duże jak twoje. I nie mam nad nimi żadnej kontroli. Po prostu różne rzeczy mi się przydarzają. – Tak jak powiedziałam, mogę ci pomóc osiągnąć pełnię możliwości. Proszę mi wierzyć,
masz rzadko spotykany dar. To właśnie powinnaś robić ze swoim życiem. – Co powinna robić? – Laverne szepnęła do Rity. – Pracować jako medium – odpowiedziała Rita, delikatnie nachylając się do Laverne. – Czekaj! Czekaj! – powiedziała Laverne pospiesznie – Jazzy jest jasnowidzem? Dlaczego nic o tym nie wiedziałam? – Nie chwalę się tym – odparła Jazzy. – Ale wy dwie wiedziałyście, tak? – zapytała Laverne, pokazując na nie palcem. Rita i Marnie pokiwały głowami. – A niech mnie. To, że jestem tu na doczepkę, nie znaczy, że należy mnie ze wszystkiego wykluczać. Scarlett podała Jazzy wizytówkę. – Nie musisz decydować się od razu – powiedziała kobieta. – Kiedy skończy się ta podróż, zadzwoń do mnie, to wszystko omówimy. – To znaczy? – Omówimy to, co dla ciebie zaplanowałam. – Czyli? – Na początku pracowałabyś jako moja asystentka. Podróżowałabyś ze mną i pomagała mi w kwestiach technicznych. W zamian pomogę ci rozwinąć twój talent. – Mam już pracę – odparła Jazzy. – I jestem w niej całkiem niezła. – Uwierz mi, w tej pójdzie ci lepiej. Będziesz mogła zmieniać ludzkie życia. Jeśli przyjmiesz moją ofertę, każdy kolejny dzień będzie przygodą. – A czy będę musiała się przeprowadzić? – Gdzie teraz mieszkasz? – W Wisconsin. – W Wisconsin? – roześmiała się Scarlett. – Tak, będziesz musiała się przeprowadzić. Ale możesz mi zaufać, to nie będzie poświęcenie. Mogę ci obiecać, że tam gdzie ja mieszkam, będzie ci się bardziej podobać. Jazzy trzymała wizytówkę między palcami. – Zastanowię się. Naprawdę. Miło było cię poznać, Scarlett. – Jazzy wyciągnęła do niej rękę na pożegnanie. Grzecznie, ale niezobowiązująco. Scarlett wzięła jej rękę i trzymając ją w swojej, odpowiedziała. – Też było mi miło. Czekam na twój telefon. – Wstała, odepchnęła krzesło i po swoich śladach wyszła z sali jadalnej. Kobiety w ciszy śledziły ją wzrokiem. – No, no. To dopiero było ciekawe – powiedziała Rita. – W życiu bym się tego nie
spodziewała. – Nie będę udawać, że podobało mi się oczernianie Wisconsin – powiedziała Laverne. – Co o jest nie tak z Wisconsin? Jazzy spojrzała na wizytówkę. – Ona jest z Nowego Jorku. – To wszystko wyjaśnia. Elityzm ze wschodniego wybrzeża. Patrzą na środkowy zachód z pogardą. Laverne prychnęła śmiechem. – Jak można patrzeć na niego z pogardą? Do diaska, mogę wymienić przynajmniej sto rzeczy, które są w Wisconsin zupełnie jak trzeba. – Mają nas za prostaków – wytłumaczyła Rita. – I gdybyśmy mieli choć trochę oliwy w głowie, wynieślibyśmy się do Nowego Jorku. – Przyjmiesz tę pracę? – Marnie zapytała Jazzy. – Nie wiem – podarła Jazzy powoli. – Mam co do tego mieszane uczucia. Chętnie się przekonam, czy babcia ma jakąś opinię na ten temat. Jej babcia. Chodzi chyba o tę zmarłą. Marnie pomyślała, że to musi bardzo jej pomagać – móc utrzymać relację z kimś bliskim nawet po śmierci. Gdyby wszyscy to umieli, nie byłoby ateistów. – Skąd Scarlett Turner wiedziała, że jesteśmy na wycieczce? – zapytała Laverne. – Jesteśmy w hotelu – odparła Rita. – Można się domyślić.
Rozdział 22
iększość piosenek, które wybierała Jazzy, była pogodna i świetna do tańca. Dla Laverne żadna z nich nie była szczególnie obrzydliwa. Właściwie to chętnie nuciła melodie pod nosem. Tamtego poranka, gdy wyjeżdżały z De Moines, Jazzy odwróciła się do Laverne i Marnie i zapytała: – Hej, dziewczyny! Nie wyobrażacie sobie czasem, że występujecie w filmie i muzyka w tle to wasza ścieżka dźwiękowa? – Nie – powiedziała Marnie i wróciła do czytania gazety. – Nigdy? Straszna szkoda. Ja to robię cały czas – odparła Jazzy zupełnie niezniechęcona jej brakiem entuzjazmu. – To naprawdę świetna zabawa, kiedy się już załapie rytm. Laverne nie chciała być niegrzeczna, zapytała więc: – O czym mówisz? – O życiu ze ścieżką dźwiękową. – Głos Jazzy dźwięczał od podekscytowania. – Pokażę ci, co mam na myśli. – Podniosła palec, zanim zaczęła szukać piosenki na swoim iPhonie. – Ooo, ta będzie idealna. – Zabrzmiała muzyka i Jazzy podgłośniła. – Zam tę piosenkę – odezwała się Rita. – Wszyscy ją znają. To stary numer. Klasyk. Queen. Wydał się Laverne znajomy, ale nie mogła sobie przypomnieć, jak się nazywa. Nie chciała wyjść na głupią, więc powiedziała: – A, tak, Queen. Uwielbiam tę piosenkę. – Ta piosenka świetnie nadaje się na tło filmu o czterech przyjaciółkach, które wspólnie jadą samochodem ku nowym horyzontom – powiedziała Jazzy, zamaszyście gestykulując. – Gdyby to był film, zobaczyłybyśmy Ritę za kierownicą, a każda z nas wyglądałaby za okno w poszukiwaniu swojej przyszłości. Kamera pokazałaby, jak samochód toczy się po jezdni, muzyka przechodziłaby w crescendo, a na naszych twarzach malowałaby się nadzieja. – Odwróciła się i uśmiechnęła szeroko do Laverne. – Crescendo – powtórzyła Laverne. Co za piękne słowo. Nigdy wcześniej nie wypowiedziała go na głos i mogłaby przeżyć bez tego całe swoje życie, gdyby nie Jazzy. Nachyliła się w przód i chwyciła za oparcie fotela Jazzy, próbując pochwycić promienie radości, jakie biły od dziewczyny. Co by dała, żeby mieć tyle
W
energii co ona! To byłoby wspaniałe. – Możesz to sobie wyobrazić? – zapytała Jazzy. Zrobiła literę L z palców dłoni, złączyła je w obiektyw i spojrzała przez środek. – Mogę. Jasne, że mogę – odparła Rita, a Laverne pokiwała głową. Jazzy odwróciła się i zaczęła stukać palcami o deskę rozdzielczą w rytm muzyki. Laverne w końcu zobaczyła – były bohaterkami filmu o czterech, zupełnie sobie obcych kobietach, które zaprzyjaźniają się po drodze z Wisconsin do Las Vegas. Tydzień temu jej codzienny plan dnia obejmował sprzątanie po kocie i sprawdzanie poczty. Nigdy nie wyobrażała sobie, że wszystko tak się potoczy. Laverne pomyślała o reakcji jej syna, gdy zadzwoniła, by mu powiedzieć, że jedzie na wycieczkę. Zdumienie to było za małe słowo. – Żartujesz sobie czy co? Tydzień temu nie chciałaś wyjść ze mną na obiad, bo wydawało ci się, że to dla ciebie za dużo, a teraz jedziesz w podróż z ludźmi, których nigdy nie poznałem? Najbardziej rozbawił ją sposób, w jaki to ujął – że jedzie z ludźmi, których on nigdy nie poznał. Jak gdyby potrzebowała jego zgody. – Nie uważam, żeby to był dobry pomysł – mówił dalej. Gdyby miała jakiekolwiek wątpliwości na temat tego wyjazdu, ten komentarz całkiem by je rozwiał. Nie potrzebowała jego pozwolenia – była przecież dorosłą kobietą. A nawet więcej, pomyślała Laverne. Była u kresu życia i jeśli teraz nie ośmieli się zaryzykować, to już nigdy tego nie zrobi. Nie potrafiła tylko wytłumaczyć, w jaki sposób wszystko się tak nagle idealnie ułożyło. W dniu, w którym postanowiła zakończyć swoją izolację, Jazzy stanęła w jej drzwiach i zaproponowała jej wyjazd do miejsca, w którym zawsze chciała się znaleźć – Las Vegas. Jakie były szanse, że taka okazja trafi się jej po raz kolejny? Jazzy bez wątpienia była przekonująca. Oparła się o framugę, promiennie się do niej uśmiechając. Z entuzjazmem opowiedziała Laverne o wycieczce i o tym, jak wszystkie chciały pomóc Marnie. – Ten wyjazd odmieni życie nas wszystkich – powiedziała. Oczy jej błyszczały. Jazzy powiedziała też, że każda kobieta powinna wyruszyć w podróż z przyjaciółkami przynajmniej raz w życiu. W tamtej chwili Laverne czuła wszechogarniającą ją radość. To właśnie wtedy podjęła spontaniczną decyzję, żeby pojechać. Poszła się spakować, zanim zdąży zmienić zdanie. Potem zdała sobie sprawę, że określenie „z przyjaciółkami” nie odnosi się do ich grupy. Ale było za późno. Były już w drodze na zachód. A teraz brała udział w udawanym filmie Jazzy o czterech przyjaciółkach w podróży, który
miał własny soundtrack. Dobrze zrobiła, że z nimi pojechała. – Teraz będzie najlepsze – powiedziała Jazzy, podgłaśniając i śpiewając wers „We are the champions”. Podniosła ręce jakby dyrygowała. – Uwaga, dziewczyny! Wszystkie musicie się włączyć. Rozbujajmy tę brykę! Rita zaśmiała się i zaczęła śpiewać razem z nią. Miała dobry głos. Laverne nie do końca znała słowa, ale Jazzy z zaangażowaniem gestykulowała, by włączyła się do śpiewania, więc zmyślała. Na szczęście Jazzy śpiewała tak głośno i tak fałszowała, że nikt nie zauważył pomyłek Laverne. Ostatecznie Marnie nie mogła ich już dłużej ignorować. Odłożyła swoje czasopisma i spojrzała z dezaprobatą na ich błazenadę. – Nie wstydź się, Marnie – krzyknęła Jazzy. – Dołącz do nas! Przejdź na ciemną stronę mocy. Marnie potrząsnęła głową i przez chwilę Laverne myślała, że się nie przełamie, ale urok piosenki był nie do odparcia. Na sam koniec Marnie otworzyła usta i wykrzyczała razem z nimi ostatni wers przeboju. Były mistrzyniami świata. Iowa wydawało się ciągnąć w nieskończoność. Jak okiem sięgnąć, rozpościerały się przed nimi pola kukurydzy. Wydawało się, że tak będzie już zawsze, więc było pewnym zaskoczeniem, gdy Rita oznajmiła, że zbliżają się do kolejnej granicy. – Gdy przejedziemy przez Council Bluffs, wjedziemy do Nebraski. Laverne usiadła wyprostowana, żeby nacieszyć się tą chwilą. Zauważyła, że rzeki często stanowią naturalne linearne granice stanów. Nic dziwnego, że linie na mapach były tak pozawijane. Gdy wjeżdżały na most, Laverne wierciła się z niecierpliwości. Poczuła wibracje nadciągającego pojazdu i ciężarówka oddzieliła ją od pięknego widoku. – A niech to! – powiedziała, pokazując ręką na przeszkodę. – Mógłby się ruszyć. W końcu musiała się zadowolić widokiem z okna Marnie. Missouri nie była tak szeroka jak Missisipi, ale również robiła ogromne wrażenie. – Pierwszy raz w życiu jestem w Nebrasce – oznajmiła. Marnie nie podniosła wzroku znad numeru „People”. Była tak niezainteresowana widokami za oknem, jakby jechała miejskim autobusem. Laverne długo czekała, by w końcu zobaczyć Amerykę, i nie chciała stracić żadnego widoku za oknem. Podczas gdy Jazzy bawiła się iPhonem, a Marnie czytała, Laverne z uwagą patrzyła, co się dzieje za szybą auta. Minuty zamieniały się w godziny. Nebraska wydawała się ciągnąć w nieskończoność i widok niewiele się zmieniał, nie dbała jednak o to. Nawet znaki na autostradzie międzystanowej i mijające je samochody interesowały ją. Po wielu latach, gdy mogła zobaczyć tylko rejestracje Wisconsin, odkryła, że najróżniejsze wzory tablic są takie ciekawe. Zauważała też inne rzeczy: niebieskie znaki oznaczały
miejsca postoju, brązowe – atrakcje turystyczne, a na zielonych znajdowały się nazwy miast. Kiedy powiedziała o tym reszcie, wszystkie kobiety zdawały się dobrze o tym wiedzieć. Tyle rzeczy było dla niej zupełnie nowych. A wydawało jej się, że dużo wie o życiu i świecie, skoro wychowała troje dzieci, była mężatką przez czterdzieści dwa lata i pracowała jako kadrowa w Duffy’s Food Service. Ale tak naprawdę wszystkie lata doświadczeń były wierzchołkiem góry lodowej w porównaniu z tym wszystkim, co znajdowało się za granicą stanu. Czemu wcześniej nie wyruszyła w taką podróż? Pewnie dlatego że kiedy dzieci były małe, jeździli na wakacje na północ, tak jak wszyscy ich znajomi. Wynajęta chatka nad jeziorem była dla nich prawdziwym rajem. W mieszkaniu nad wodą było coś relaksującego, a dzieci uwielbiały pływać i łowić ryby. Nie, nie żałowała tego. Żałowała za to, że ostatnie trzy lata spędziła zamknięta w domu. Po śmierci męża zupełnie się zagubiła. Nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Pierwsza zima była mroźna i śnieżna, więc Laverne zaczęła opuszczać msze w kościele i przestała umawiać się z przyjaciółmi na lunch. Wszystkie dzieci pracowały i dobrze było dla nich gotować i zajmować się różnymi drobnymi sprawami. Po pewnym czasie jej prawo jazdy wygasło, a samochód miał jakieś techniczne usterki, więc po prostu pozwoliła mu stać w garażu. W końcu przestała wychodzić, z wyjątkiem spacerów na zakupy, gdy tylko rano otwarto sklep. Zawsze była potem wyczerpana. Ludzie ją męczyli. Laverne spojrzała na puchate białe chmury w oddali. Wyobraziła sobie, że się unosi, z góry patrzy na ich samochód i widzi swoją twarz za szybą. Młodsi ludzie uznawali ją za starszą panią, staruszkę. Można było się domyślić, po tym, jak się do niej zwracali, oferowali pomoc z zakupami, kiedy była w supermarkecie. Bez wątpienia wyglądała na swoje lata przez siwiutkie kręcone włosy i wysuszoną twarz, a mimo to tak się nie czuła. Jej stawy były nieco zastane, gdy budziła się rano, ale po ciepłym prysznicu i kilku ćwiczeniach na rozciąganie była gotowa na nowy dzień. Najgorzej było spojrzeć w lustro. Gdy była młodsza, ostrzegano ją przed zmarszczkami i artretyzmem, ale nikt nigdy jej nie powiedział, że kiedyś będzie miała szyję żółwia i plamy na skórze. Ani że jej skóra straci elastyczność. Wszędzie. Nawet w miejscach, których opadnięcie wydawało jej się niemożliwe. Także jej łokcie zrobiły się obwisłe. Łokcie! Część ciała, której nigdy nie poświęcała wiele uwagi, teraz wyglądała jak pysk buldoga. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy to wszystko stało się z jej ciałem. Pewnego dnia zauważyła po prostu, że nie wygląda już tak jak wcześniej. Bez wątpienia, życie płynęło szybko, gdy nie zwracało się na to uwagi. Dorastanie zdawało się trwać całe wieki. Wiek średni toczył się miarowym rytmem. Cała reszta przemknęła w mgnieniu oka. Poprzysięgła sobie zwracać więcej uwagi na to, co się dzieje wokół niej, na przykład na to, że Rita prowadziła tak, jakby obrała sobie nowy cel. Według niej pierwszego dnia trzeba było się do
wszystkiego przyzwyczaić. – Teraz dopiero rozpoczyna się prawdziwa wyprawa. Zatrzymujemy się tylko na posiłki i naprawdę niezbędne wizyty w toalecie. – I posiłki niech będą szybkie – dorzuciła Marnie. – Może być fast food. Powinnam być w Las Vegas wczoraj. Laverne żartowała, że nie potrafi nic zrobić, by Marnie poczuła się lepiej. Pozostałe z nich były na wakacjach. Dla Marnie podroż była emocjonalna, nerwowa i przełomowa. W pewnej chwili Laverne powiedziała bardzo delikatnym tonem: – Umartwianie się tylko pogorszy sprawę. Marnie pokiwała głową, ale można było odnieść wrażenie, że nie wzięła sobie tego do serca. W Nebrasce nie było zbyt wielu restauracji wzdłuż autostrady międzystanowej. W porze lunchu sięgnęły do napojów i winogron z lodówki Marnie. Kilka razy zatrzymały się po benzynę i na siku, zgodnie z planem, i nie ociągały się. Na autostradzie obowiązywało ograniczenie prędkości do stu dwudziestu kilometrów, ale samochody jeździły z prędkością około stu czterdziestu. Ku zaskoczeniu wszystkich Rita jechała tak szybko jak wszyscy. I nawet powiedziała, że po powrocie do Wisconsin jazda zrobi się nudna. Nadrabiały kilometry, lecz podróż robiła się uciążliwa. Tam gdzie Iowa miało pola, tam w Nebrasce pasło się bydło. Jazzy podśpiewywała Home on the Range, przestała jednak, gdy Laverne zwróciła jej uwagę, że piosenka jest o Kansas. Rita postawiła sobie za punkt honoru, by zatrzymać się na noc poza granicami stanu. Laverne uznała, że to ciekawe patrzeć przez okno, nawet kiedy widok się nie zmieniał. Krowy w oddali, większość z nich skubiąca trawę, przypominały jej plastikowy zestaw zwierząt domowych, z zabawkowej farmy. Niedługo jednak zorientowała się, że przysypia. Ułożyła głowę na oparciu, zamknęła oczy i pozwoliła sobie odpłynąć.
Rozdział 23
icie trudno było prowadzić wieczorem, gdy jechały na zachód. Gdy słońce schodziło niżej, światło zbytnio ją oślepiało. Próbowała dopasować daszek i pożałowała, że nie wzięła ciemniejszych okularów. Kiedy droga zakręcała, miała krótkie chwile odpoczynku od rażącego światła. Mimo to jej skronie nie przestawały pulsować rozpoczynającym się bólem głowy. – Może przystaniesz przy kolejnym zjeździe i się zamienimy? – zaproponowała Jazzy. – Chętnie poprowadzę. Jazzy świetnie sprawdzała się jako towarzyszka podróży. Informowała Ritę, jaki dystans pokonały i ile im zostało do celu. Z wielką zręcznością wyszukiwała też miejsca, gdzie mogłyby coś przekąsić, zarówno w swoim telefonie, jak i w Garminie, i podawała jej butelkę z wodą w najbardziej odpowiednich momentach. – Ile zostało nam do następnego hotelu? – zapytała Rita, rozważając jej ofertę. – Około dwóch godzin – odparła Jazzy. – Jeszcze czuję się dobrze. Ale może skorzystam z twojej propozycji późnej. – Okej. Jazzy odsłoniła lusterko na daszku po swojej stronie i przejrzała się, a potem zerknęła na tylne siedzenie. – Obie śpią? – zapytała Rita. Pochrapywanie Laverne było odpowiedzią na pół jej pytania. Marnie lekko się poruszyła i nie otwierając oczu, powiedziała, że nie śpi, tylko pozwala oczom odpocząć. Pędziły w kierunku Colorado, krajobraz był płaski i suchy. Nie było co podziwiać za oknem, przez co podroż była monotonna. Rita pewnie przysnęłaby za kierownicą, gdyby nie Jazzy, która zagadywała ją od czasu do czasu o to, czy nie ma ochoty na łyk wody albo gumę do żucia. Teraz zadała jej pytanie, ale ściszyła głos, żeby nie było jej słychać na tylnym siedzeniu. – Twój mąż znalazł Preston Place? Przez sekundę Rita była zupełnie zaskoczona. Nie przypominała sobie, by mówiła Jazzy o swojej rozmowie z Glennem. Czy wspomniała o niej, ale zapomniała, czy Jazzy po prostu wiedziała? Dziewczyna była tak niebywała, że aż ją to przerażało. – Nie – odpowiedziała, nie spuszczając oka z drogi. – Robił, co mógł, ale niczego się nie doszukał.
R
– Nawet jeśli teraz je przegapimy, zawsze możemy spróbować w drodze powrotnej – odparła Jazzy. – Może dostaniesz kolejną wiadomość, która coś nam wyjaśni? – Nie liczyłabym na to. Jechały dalej, czując się w samochodzie odizolowane od reszty świata. Od dłuższego czasu nie minęło ich żadne auto i zaczynały się czuć jak bohaterki jednego z odcinków Strefy mroku. Ostatni ludzie na ziemi w drodze donikąd. Wcześniej, kiedy słońce zaczęło zachodzić, Jazzy ściszyła muzykę. Teraz była ledwie słyszalna i lekko szumiała w tle. Na autostradzie ruch nie był teraz duży. W ciągu dnia mijały sporo samochodów: małe ciężarówki, SUV i samochody z przyczepami. Teraz droga należała tylko do nich. Gdy wjechały do Colorado, Jazzy zauważyła znak: „Witamy w kolorowym Colorado”. Odwróciła się, by zobaczyć reakcję Laverne, ale ta spała jak suseł niczego nieświadoma. – Po zmroku nie jest tu tak kolorowo – zauważyła Rita. Gdy przekroczyły granicę stanu, poczuła się lepiej. Nebraska była uboga w hotele w pobliżu międzystanowej autostrady. Według tego, co Jazzy przeczytała w internecie, Colorado oferowało więcej możliwości. To, że przejechała trzy stany w jeden dzień dawał, sprawiało jej satysfakcję. Czuła, że coś osiągnęła. Zauważyły, że z samochodem jest coś nie tak, gdy muzyka ucichła. Jazzy i Rita wymieniły zdziwione spojrzenia, ale zanim zdążyły cokolwiek powiedzieć, światła na desce rozdzielczej przygasły. – O nie – powiedziała Jazzy, jakby wiedziała, co się święci. – Co? – zapytała Rita. – Zatrzymaj się – odpowiedziała dziewczyna. – Teraz! – Nie jesteśmy przy zjeździe. – Co się dzieje? – ożywiła się Marnie na tylnym siedzeniu. Ledwie przytomna Laverne mruknęła coś z tyłu. Zanim ktokolwiek mógł odpowiedzieć, samochód stanął jak wielka nakręcana zabawka, której skończył się napęd. Rita była w stanie skręcić na pobocze, zanim samochód zupełnie straci pęd. Auto podudniło po wypukłej linii oddzielającej pobocze i całkiem zgasło. – Nie możesz się tu zatrzymać – powiedziała Marnie. – Ktoś na nas wjedzie. – Nie mam wyboru – ostro odparła Rita. Taki stanowczy ton nie był w jej stylu, ale okoliczności ją do tego zmusiły. Prowadziła cały dzień, podczas gdy pozostałe spały, czytały gazety i sprawdzały telefony. Śmią mieć jeszcze zastrzeżenia do tego, co robiła? – Straciłam zasilanie.
– Może to akumulator? – zapytała Marnie. – Nie wiem. Nie sądzę. Jest nowy. – To alternator – powiedziała Jazzy z przekonaniem. – Skąd ta pewność? – zapytała Rita, zastanawiając się, czy parapsychologiczne wiadomości, które odbierała Jazzy, obejmowały też samochodowe usterki. – To samo przydarzyło się kiedyś mnie i mojemu chłopakowi, kiedy byliśmy w liceum – wyjaśniła. – Trzy godziny spóźniliśmy się do domu. Rany! Ale mój tata był wściekły. Dostałam szlaban na miesiąc. – Potrząsnęła głową na to wspomnienie. – No to co robimy? – zapytała Marnie. – Może duchy coś ci sugerują? – odezwała się Rita. – Nie. Nic nie słyszę. – A mówiąc o duchach, byłoby miło, gdyby nas przed tym ostrzegły zawczasu. Mogłyśmy wymienić alternator przed wyjazdem – powiedziała Marnie. – Wiesz co? – odparła Jazzy. – Właśnie dlatego nienawidzę mówić ludziom o moich zdolnościach. Przyrzekam ci, że nie mam nad tym żadnej kontroli. Nastrój w samochodzie uległ zmianie. Jazzy, która tryskała dobrym humorem, teraz wydawała się podirytowana. – Mniejsza z tym – powiedziała Marnie. – Tak tylko powiedziałam. Jazzy to nie przekonało. – Duchy przychodzą, kiedy chcą. Zazwyczaj nie jest to wygodne. Czasem mi się narzucają i nie wiem, czego, do diabła, mogą ode mnie chcieć. Czasem czuję się, jakby duchy mnie prześladowały, jeśli chcesz wiedzieć. – Okej – powiedziała Marnie. – Nie chciałam cię zdenerwować. – Jestem trochę przeczulona na tym punkcie. Rita po matczynemu poklepała Jazzy po ramieniu. – Nie przejmuj się. Wszystkie jesteśmy zmęczone. – A ja muszę siku – powiedziała Marnie. Nikogo to nie zaskoczyło. – To co robimy? – zapytała Jazzy. Rita po kolei odhaczała w głowie wszystkie rzeczy na ich niekorzyść: było późno, ciemno, znajdowały się na obrzeżach stanu i nie od końca wiedziały, gdzie dokładnie. Co się robi w takich okolicznościach? Dzwoni do szeryfa albo po służby ratunkowe? Sprawdza pogotowie drogowe w okolicy? Nie była pewna. Na pasie obok tylko kilka centymetrów od nich przejechał duży pick-up. Kierowca otrąbił je,
przejeżdżając obok. Jakby były winne temu, że utknęły na poboczu. Hałas obudził Laverne, która podniosła głowę zdezorientowana. – Co się dzieje? – zapytała półprzytomna. Potarła oczy jak dziecko i zamrugała. – Zepsuł się nam samochód – oznajmiła Marnie. – To chyba alternator. – Zadzwoniłyście po Amerykańskie Stowarzyszenie Samochodowe? – zapytała Laverne. Była to pierwszy sensowny pomysł. Rita mruknęła: – Nie odnowiłam członkostwa. Nie było takiej potrzeby. Zazwyczaj jeździła tylko po okolicy i zawsze miała przy sobie telefon, więc dodatkowe ubezpieczenie uznała za zbędne. Ale może nie wszystko stracone. Wiedziała z doświadczenia, że ASS opiekowało się kierowcą, a nie samochodem. – Może któraś z was jest członkiem? Jazzy i Marnie pokręciły głowami. – Ja nawet nie mogę prowadzić – przypomniała im Laverne. – Myślałam, żeby je wykupić po śmierci Briana, ale jakoś nigdy do tego nie doszło – odparła Marnie. – Teraz by się przydało – stwierdziła Rita znużonym tonem. W niebezpiecznie bliskiej odległości przemknęło koło nich kilka samochodów. – Powinnaś włączyć światła awaryjne – zauważyła Laverne. – Nie mamy zasilania. – Rita nie wiedziała, jak ma to powiedzieć jaśniej. – No tak – westchnęła Laverne i zagłębiła się w fotel. – Nie wiem, jak wy – powiedziała Marnie – ale ja za chwilę eksploduję. Jazzy, masz nadal serwetki z McDonalda? Jazzy otworzyła schowek i podała plik jej serwetek na tylne siedzenie. Marnie chwyciła torebkę, otworzyła drzwi i zniknęła w ciemności. – Co ona wyprawia? – zapytała Rita. – Pewnie będzie sikać – powiedziała Laverne. Bez lamp wzdłuż drogi i przednich reflektorów jedyne światło dawał niemal pełny księżyc i komórka Jazzy. Patrzyły, jak Marnie schodzi do rowu w wysoką trawę, aż stopiła się z ciemnością i zniknęła im z oczu. – Gdyby to był horror, to już więcej byśmy jej nie zobaczyły – powiedziała Jazzy wesoło. – Nawet tak nie mów – upomniała ją Rita. Jazzy wlepiła wzrok w telefon. – Wygoogluję serwisy samochodowe w Colorado. Ktoś na pewno przyjedzie.
Mówiła pewnym siebie tonem, ale Rita miała co do tego wątpliwości.
Rozdział 24
arnie nie sikała na zewnątrz od czasów obozu harcerskiego, gdy miała dwanaście lat, ale w retrospekcji była wdzięczna druhnie, że stworzyła jej drużynie taką możliwość. Odeszła wystarczająco daleko, by mieć pewność, że nie widać jej z ulicy, ale sama była w stanie dostrzec samochód dzięki światełku z telefonu Jazzy widocznym na przednim siedzeniu. Od czasu do czasu mijał je samochód. Czy powinny jakiś zatrzymać? Może podczas jej nieobecności grupa coś wymyśli? Była bardziej zdenerwowana problemem z samochodem, niż to okazywała. Bardzo osobiście odbierała to opóźnienie w podróży. Jakby wszechświat sprzysiągł się przeciw niej. A może to przez Kimberly? Nawet nie znała kobiety, ale przez te wszystkie lata Brian mówił o niej czule i chwalił długie lata po rozwodzie. Jak często można usłyszeć coś takiego od rozwiedzionego faceta? Marnie zawsze zastanawiała się, czy w tajemnicy nie usychał z tęsknoty i nie był gotowy w mgnieniu oka rzucić Marnie, gdyby Kimberly chciała go z powrotem. Choć ta myśl była niedorzeczna, odnosiła wrażenie, że Kimberly wybrała życie w Las Vegas, mając pewność, że Marnie nigdy nie wsiadłaby do samolotu. Kimberly była dla niej nieosiągalna. Gdy Brian i Troy odwiedzali Kimberly, zawsze lecieli samolotem, pozostawiając Marnie w domu, na miejscu. Brian utrzymywał, że to ze względu na Troya, bo chłopiec powinien od czasu do czasu widzieć rodziców razem. Ale dlaczego Kimberly rzadko kiedy przyjeżdżała do Wisconsin? A kiedy już się pojawiała, dlaczego nigdy nie odwiedzała ich w domu? Brian i Troy zawsze udawali się do jej hotelu. Marnie mogłaby przypuszczać, że Briana i Kimberly nadal coś łączyło, gdyby nie to, że zawsze był z nimi Troy. Nic nie działo się bez jego udziału. Brian zawsze mówił, że obecność Marnie krępowałaby Kimberly. Na początku Marnie myślała, że to komplement. Później jednak zaczęła w to wątpić. Czy Kimberly czuła, że Marnie zajęła jej miejsce, czy po prostu nie chciała mieć z nią nic do czynienia? Marnie domyślała się, że po przeprowadzce do Vegas Kimberly pewnie czuła nad nią wyższość, tak jak nad całym jej stanem. Pewnie powiedziała swoim nowym znajomym, że ludzie ze środkowego zachodu są nudni i bez charakteru. Że jedzą tylko ziemniaki i pieczoną kiełbasę. Że weekendy spędzają na pokazach strzelania i na monster truckach. Kimberly wolała styl glamour. Marnie nigdy nie widziała zdjęcia, na którym Kimberly by źle wyszła, a przejrzała wszystkie w poszukiwaniu choć jednego złego ujęcia. Bez powodzenia. Brian robił im mnóstwo zdjęć podczas letnich wycieczek i na każdym – bez względu na to, czy jadła,
M
mówiła czy śmiała się – Kimberly wyglądała pięknie. Wydawało się to niemal niemożliwe, żeby ktoś był aż tak fotogeniczny. Marnie skończyła, zapięła szorty i rzuciła mokre serwetki w wysoką trawę. Na szczęście były biodegradowalne. Nie będzie musiała mieć poczucia winy, że śmieci. Otworzyła torebkę, wyciągnęła z niej płyn antybakteryjny i wtarła go w dłonie. Po wszystkim poszła wolnym krokiem w stronę samochodu, stąpając powoli, by uniknąć wystających kamyków albo wzgórka ziemi. Nie chciała dodawać odrapanych rąk i kolan do listy swoich nieszczęść. Miała już wystarczająco dużo problemów. Przemknęło jej przez myśl, że gdyby pojawiła się w Vegas z gipsem na nodze, to w dramatyczny sposób ilustrowałoby on jej emocjonalny ból. Usłyszała ryk, zanim zobaczyła światła. Grupa motocyklistów, nie, gang motocyklistów zatrzymał się za samochodem Rity. Marnie znieruchomiała. Cztery motocykle stały po obu stronach samochodu, a po chwili dwa ustawiły się z przodu. Ich maszyny wydawały z siebie groźny ryk. Powietrze wypełniał zapach spalin. Przed twarzą przeleciał jej owad, którego odgoniła ruchem dłoni, nagle zdając sobie sprawę, że na jej nogach jest kilka swędzących miejsc. Motocykliści wyłączyli maszyny i jeden z nich podszedł do samochodu od strony kierowcy. Marnie wyciągnęła szyję. Był to potężny mężczyzna o szerokich ramionach i pewnym siebie kroku. Miał na sobie ciemną kurtkę i czerwoną bandanę na głowie. Pod pachą trzymał kask. Oparł się o samochód i spojrzał w okno. Nie słyszała dokładnie, co mówi, ale jego głos był spokojny, a nie groźny. Wspięła się po nasypie i podeszła do samochodu. Torebka ciążyła jej na ramieniu. Jeden z mężczyzn odwrócił się, kiedy ją zauważył. Gdy pojawiła się na szosie, musiało to wyglądać, jakby wyłoniła się znikąd. Zanim weszła do samochodu, Jazzy wyskoczyła ze środka: – Hej, Marnie – zawołała, machając rekami. – Zgadnij, co się stało? Nadeszła pomoc. Mężczyźni zsiedli z motocykli i zgromadzili się przy masce samochodu. Jeden z nich włączył czołowe światła motoru, a drugi gestem dał znać Ricie, by podniosła maskę. Jazzy stała przy nich i opowiadała, jak doszło do awarii, nadmiernie przy tym gestykulując. – A tu nagle nie mamy zasilania i samochód pada na poboczu. Naprawdę pada. Nic nie działa. Myślę, że to alternator. Laverne pojawiła się nie wiadomo skąd ciekawa, co się dzieje. Zatrzasnęła drzwi samochodu, podeszła do Marnie i wzięła ją pod ramię. – Czy to nie ekscytujące? – powiedziała. – Może to gang Hells Angels czy coś takiego? Marnie dokładniej przyjrzała się mężczyznom, którzy rozmawiali ze sobą pochyleni nad silnikiem. Ich motory rzeczywiście były ogromne – pewnie harleye davidsony – ale nic nie wskazywało na to, że są członkami gangu. Trzech z nich miało na karku czterdziestkę, a może
i pięćdziesiątkę. Tylko jeden nosił skórzaną kamizelkę. Najmłodszy w grupie, mężczyzna około dwudziestu pięciu lat, był ubrany w T-shirt, poszarpaną dżinsową kamizelkę oraz spodnie khaki. Na prawym przedramieniu miał wytatuowaną sporą czaszkę, ale rysunek bardziej pasował do kreskówki niż do horroru. Spojrzał na Marnie i uśmiechnął się, jakby wiedział, że zmierzy go wzrokiem. – Gdyby nie dzisiejszy turniej w lotki, nie przejeżdżalibyśmy tędy. – Świetnie się składa – odparła Marnie nie do końca przekonana. – Niech się pani nie martwi – odpowiedział. – Mój ojciec zna się na samochodach – wskazał na tęgiego mężczyznę, który dłubał pod maską. – Bardzo się cieszę – powiedziała, pokazując mu uniesione kciuki. Marnie nachyliła się i szepnęła do Laverne: – Nie chciałabym cię rozczarowywać, ale oni raczej nie należą do gangu. Laverne wyciągnęła szyję. – Jak dla mnie, to należą. Wielki mężczyzna zatrzasnął klapę i powiedział: – To chyba rzeczywiście alternator, ale nie będziemy mieć pewności aż do rana. Rita wysiadła z samochodu, by z nimi porozmawiać, i machnęła do Marnie i Laverne, żeby włączyły się do rozmowy. Jedna za wszystkie, wszystkie za jedną. – Dziękuję, że pan na to zerknął – powiedział Rita. – Zna pan te okolice? Czy jest gdzieś warsztat, do którego mogę zadzwonić, by odholowano nasze auto? – Dziś wieczorem już nikogo pani tutaj nie sprowadzi – odezwał się ten młodszy. – Jest późno i nic już o tej porze nie będzie otwarte. – A jakiś hotel? – zapytała Marnie. – Zapłacimy za taksówkę, gdyby tylko udało się tu jakąś przywołać. – Mieszkamy w tej okolicy i możemy panie zapewnić, że nie ma tu ani taksówek, ani hoteli – powiedział łysy mężczyzna z kozią bródką. – Pięknie nas tu witają – skwitowała Laverne. – Mam pomysł – powiedział potężny. – Wraz z żoną mieszkamy piętnaście minut stąd i mamy mnóstwo miejsca. Jeśli chciałyby panie się u nas zatrzymać, rano zajmiemy się samochodem. – Widząc ich wahanie, dodał: – Nazywam się Mike Kent, a to mój syn Carson. Pozostali dwaj mężczyźni – Bob i Charlie – również się przedstawili. Miło było wiedzieć, jak im na imię, ale samo to nie czyniło ich to godnymi zaufania. W końcu i seryjni mordercy mają imiona. Mike Kent powiedział: – Decyzja należy do pań. Ze swej strony mogę zapewnić, że żona na pewno nie będzie miała nic przeciw.
Marnie już otwierała usta, by odmówić, ale Jazzy odezwała się pierwsza: – Dziękujemy za zaproszenie. Skorzystamy z przyjemnością.
Rozdział 25
iedząc na tylnym siedzeniu motocykla, rękami oplatając talię obcego mężczyzny, Laverne pomyślała, że nigdy nie była ani tak przerażona, ani tak upojona szczęściem. Serce waliło jej jak młot, a wszystkie zmysły odbierały setki bodźców. Wibracje maszyny, zapach spalin, ogłuszające dudnienie silnika, podmuch wiatru na jej twarzy i niezwykła prędkość. Od drogi nie dzieliło jej nic więcej niż dwa koła i siedzenie. Tak przynajmniej się czuła. Jeden z jej synów miał motocykl, ale nigdy nie zaproponował jej przejażdżki. Uznał to za zbyt niebezpieczne. A teraz jechała na motorze, trzymając w pasie zupełnie obcego mężczyznę. Jej dzieci pomyślałyby pewnie, że brak jej piątej klepki, gdyby tylko wiedziały. Może więc im nie powie. Przynajmniej miała kask – każdy z mężczyzn nalegał, by je włożyły. Tak podobno stanowiły przepisy dotyczące pasażerów. Mężczyźni zaproponowali, że zabiorą je do domu Mike’a – każdy zawiezie tam na swoim motorze jedną z kobiet – po czym wrócą samochodem po ich bagaż. Rita była trochę temu niechętna. Laverne widziała to po sposobie, w jaki kurczowo trzymała swoją torebkę, i po tym, jak delikatnie próbowała wybić im ten pomysł z głowy. Żadna z jej kontrpropozycji nie była jednak do zaakceptowania. Żadnych mechaników ani hoteli nie uświadczy się w okolicy. Wylądowały w kompletnej dziurze, gdzie wszystko było już pozamykane. – Może zadzwonimy po ludzi z patrolu autostrady – zaproponowała Rita. – Może pani to zrobić – powiedział jeden z mężczyzn – ale długo pani poczeka, a na koniec powiedzą pani to samo co my. Rita wyglądała na nieco spanikowaną, więc Marnie poklepała ją po ramieniu i szepnęła jej coś do ucha. Autostrada wydawała się ciągnąć bez końca. Oni i asfalt. Pewnie nadal stałyby na poboczu i rozważały różne możliwości, gdyby Jazzy nie przejęła inicjatywy i nie wspięła się na tył motoru Carsona, gestem wskazując pozostałym, by zrobiły to samo. – No, chodźcie, będzie w porządku. Wszystko będzie w porządku. Rita podeszła do niej i powiedziała coś, czego Laverne nie dosłyszała, ale dotarła do niej odpowiedź Jazzy: – Zaufaj mi, tak właśnie ma być. Czuję, że wszystko jest w zupełnym porządku – powiedziała to zdecydowanie i z przekonaniem.
S
Ostatnio wydawało się jej, że Jazzy nadawała ton grupie. Jej pogoda ducha wszystkich wprawiała w dobry nastrój i nikt się jej nie sprzeciwiał. Rita i Marnie musiały chyba czuć podobnie, bo Laverne zauważyła, jak przez chwilę się zastanawiają, porozumiewawczo wzruszając ramionami w geście rezygnacji. Zanim Laverne zdążyła się zorientować, zamknęły samochód, każda z nich siedziała na motocyklu i mknęły po szosie. Oczywiście przyszło jej do głowy, że może ci mężczyźni wiozą je do jakiejś kryjówki, podziemnej pieczary, gdzie rabują i mordują kobiety, które im zaufały, ale ta myśl pojawiła się dopiero, gdy wsiadła na motor. Na szczęście torebka, którą powiesiła sobie na szyi i przycisnęła do siebie, zawierała pistolet schowany w sekretnej kieszonce. Na początku Laverne zamknęła oczy, ale po kilku minutach ciekawość wzięła górę i podniosła głowę, by zobaczyć, gdzie zmierzają. Księżyc i światła reflektorów całkiem dobrze oświetlały pozostałe maszyny, więc widziała Marnie i Ritę, które jechały przed nią. Chwilę później jej strach zamienił się w przyjemność. O dziwo, nie miała wrażenia, że spadnie. Czuła się dość pewnie. Kto by pomyślał, że jazda na motocyklu sprawi jej tyle frajdy? Obok nich jechał drugi motocykl – Jazzy i Carson. Laverne zerknęła w bok i widok sprawił, że uśmiechnęła się szeroko. Jazzy opierała głowę o plecy Carsona. Jej długie włosy wystające spod kasku fruwały we wszystkie strony i powiewały na wietrze. Laverne była niemal rozczarowana, gdy zjechali z autostrady i zwolnili, jadąc po zwykłej szosie. Jej kierowca, mężczyzna około czterdziestki, odwrócił się do niej nieznacznie i krzyknął, że są już prawie na miejscu. Chwilę później skręcili na długi podjazd, na którego końcu znajdował się dwupiętrowy wiejski dom z szerokim gankiem. Podjazd oświetlały punktowe lampy, które prowadziły aż do domu. Błyszczące instalacje świetlne po obu stronach drzwi wyraźnie oświetlały ganek i stojące na nich wiklinowe meble oraz donice z kwiatami. Cały wystrój mógłby się znaleźć w jednym z numerów magazynu „Country Living”. Motocykle się zatrzymały i zapadła kompletna cisza. – Ładny dom – powiedziała Laverne.
Rozdział 26
azzy zeszła z motoru, ściągnęła kask i wygładziła swoje splątane włosy. Carson też z niego zeskoczył i postawił go, a potem stanął twarzą do niej, włożywszy palce w szlówki spodni. – Mam nadzieję, że jazda była płynna – powiedział nieśmiało. – Starałem się unikać wszystkich dziur. Jazzy założyła włosy za uszy. Tylko tyle mogła poradzić bez grzebienia. Na razie musiało jej to wystarczyć. – Było świetnie – odpowiedziała. – Naprawdę świetnie. Wielkie dzięki. – Rzuciła Carsonowi długie spojrzenie i zmierzyła go wzrokiem. Podczas przejażdżki motorem poczuła coś głębszego. Carson, miłośnik harleyów, był całkiem ciekawym gościem, który mieszkał na wsi i który w wieku dwudziestu pięciu lat lubił spędzać czas z ojcem i jego kolegami. Miał ciekawą, surową urodę, jak kowboj w starym westernie. Lubił zwierzęta, małe dzieci i dobre książki. Codziennie starał się zrobić dla kogoś choć jedną dobrą rzecz. Nawyk z college’u. Uważał, że gdyby wszyscy to robili, świat byłby lepszym miejscem. Czuł obowiązek świecenia przykładem. Carson nigdy nie powiedział nikomu o swoim szczególnym przekonaniu, ale Jazzy od razu je wyczuła. Wszystko to dotarło do niej podczas piętnastu minut, które jechali razem motorem. Jak zwykle, nie miała pojęcia, dlaczego niektóre duchy czuły się zobligowane, by przekazywać jej takie informacje, i co powinna z nimi zrobić. Wszyscy po kolei zatrzymywali się przy Jazzy i Carsonie, zsiadali z motocykli i doprowadzali się do porządku, poprawiając i wygładzając ciuchy oraz włosy. Rita obciągnęła koszulę, a Marnie rozglądała się niespokojnie. Tylko Laverne wydawała się w pełni zrelaksowana. Emanował z niej zachwyt. – Juu-huu! Ale to była jazda. – Lekko szturchnęła w ramię łysego mężczyznę, z którym jechała. – Brakowało mi takiej przygody. – Cieszę się, że się pani podobało – powiedział jej kierowca. – Mike. – Otworzyły się drzwi, zza których wyłoniła się kobieta ubrana w dżinsy i T-shirt. Była szczupła, swoje ciemne włosy związała w niedbały koczek. Nie wyglądała na typową dziewczynę motocyklisty, jaką można zobaczyć na filmach. Bardziej na mamę, która chodziła na pilates. – O, dobry wieczór. – Zeszła po schodach pozornie niewzruszona stadem kobiet przed jej
J
domem. – Przyprowadziłem nam gości na noc, kochanie – powiedział Mike. – Te panie utknęły na autostradzie. – Biedactwa. – Podeszła bliżej, wyciągając dłoń do Rity. – Jestem Beth, żona Mike’a. – Rzuciła mężowi spojrzenie jak reprymendę. – Przepraszam, skarbie – powiedział, zwracając się do pozostałych: – Zawsze zapominam przedstawić swoją żonę. – Zapomina od dwudziestu siedmiu lat – poinformowała. – Powoli zaczynam brać to do siebie. Mike wyjaśnił, co stało się z samochodem, i opowiedział, jak zaprosił kobiety, by zostały u nich na noc. Beth nie wydawała się ani trochę zakłopotana tym, że jej mąż i przyjaciele przyprowadzili do domu cztery obce kobiety. Jak tylko skończył wyjaśniać, Mike wziął od Rity kluczyki, tłumacząc, że wstawią motocykle do stodoły i wrócą po bagaże do unieruchomionego samochodu. Gdy mężczyźni odjechali, cztery kobiety weszły z Beth do domu. Poprowadziła je korytarzem do pomieszczenia, które jak domyśliła się Jazzy, miało spełniać funkcję salonu. Była to przyjemna przestrzeń, delikatnie oświetlona lampami witrażowymi. Kanapa w cielistym kolorze i dwa pasujące do siebie krzesła były miękkie i kuszące. Przedstawiły się sobie wzajemnie i usadowiły wygodnie. – Skąd jesteście? – zapytała Beth. – Wisconsin – odparła Laverne, a potem z wyprzedzeniem, jakby w obronie dodała – naprawdę wspaniałego stanu. – Byłam w Wisconsin wiele razy – odpowiedziała Beth. – Mój kuzyn mieszka w Lake Geneva. Jest tam naprawdę pięknie. – Jesteśmy z północy stanu – dodała Marnie. Beth nagle wstała. – Proszę mi wybaczyć moje maniery. Nie zaproponowałam wam nic co picia. – Ja dziękuję za napój – powiedziała Laverne – Ale chętnie skorzystałabym z toalety. O rany, znowu ta toaleta, pomyślała Jazzy. Następna będzie Rita, jeśli schemat nadal obowiązywał. – Oczywiście – powiedziała Beth i skierowała Laverne w głąb korytarza. Gdy były na tyle daleko, by nie móc ich usłyszeć, Rita nachyliła się do Jazzy i syknęła: – Co ty sobie myślałaś, wsiadając na ten motor i decydując za nas wszystkie? Nie do wiary! W głowie się nie mieści.
Dla Jazzy jej słowa były jak monotonny szum w tle. Skupiała się na innej formie komunikacji. Głos w jej głowie dopominał się uwagi. Podniosła dłoń, ale Rita, nie rozumiejąc znaku, mówiła dalej. – Musimy coś wymyślić. Nie będę się czuć komfortowo, jeśli zostaniemy tu na noc. Marnie mruknęła coś pod nosem, czego Jazzy nie wyłapała, ale było dla niej jasne, że Marnie próbuje załagodzić sprawę. Nie lubiła konfliktów żadnego rodzaju. – Jazzy? Nie słyszałaś, co powiedziałam? – spytała Rita, machając ręką. – To czemu wsiadłaś na ten motocykl? – powiedziała Marnie do Rity. – Uznałam, że nie masz z tym problemu. Rita pokazała na Jazzy. – Nie mogłam jej puścić z grupą obcych mężczyzn. Musiałam podjąć szybką decyzję. Pomyślałam, że w grupie będziemy bezpieczniejsze. Beth wyłoniła się z korytarza. Nie słyszały, jak nadchodzi, lecz po wyrazie jej twarzy łatwo było poznać, że słyszała wystarczająco dużo. – Czy jest jakiś problem? – zapytała troskliwie. – Nie – odpowiedziała Jazzy. – Wszystko w porządku. – Właściwie to jest problem – powiedziała Rita z wymuszonym uśmiechem. – Bardzo doceniam waszą gościnność, ale musicie zrozumieć, że nie czuję się komfortowo, przyjmując tę propozycję. – Nie że nie doceniamy... – wcięła się Marnie. Rita kontynuowała, miażdżąc starania Marnie, by załatwić wszystko w miłej atmosferze. – Na pewno wiesz, co mam na myśli, gdy mówię, że choć wyglądacie na bardzo miłych ludzi, nie znacie nas ani my nie znamy was. Byłoby dla nas niezręczne zostać tu na noc. Mogłybyśmy wezwać taksówkę, która zabrałaby nas do hotelu, nawet jeśli koszt będzie duży, to myślę... Jazzy nie mogła tego dłużej znieść. W końcu zinterpretowała słowa głosu. Teraz wszystko miało sens. Stanęła na równe nogi, czym przestraszyła wszystkich w pokoju. – Nie, Rita, nie – powiedziała zdecydowanym tonem. – Musimy tu zostać. Z bardzo dobrego źródła wiem, że powinnyśmy tu zostać. – Podkreśliła słowa „z bardzo dobrego źródła” w nadziei, że Rita załapie, co ma na myśli, ale najwyraźniej nic z tego. Rita zrobiła tylko zdziwioną minę. – O czym ty mówisz? – zapytała Rita zirytowana. – To wiadomość od Melindy – powiedziała Jazzy. – Tu właśnie mamy się zatrzymać. Słyszałaś może o Preston Place? – zapytała, zwracając się do Beth.
– Oczywiście – odparła Beth nieco speszona. Rita wyprostowała się i zbladła. – Gdzie to jest? Gdzie jest Preston Place? To daleko stąd? – Nie, niedaleko. Jest w środku miasta przy głównej ulicy. Tuż przy sklepie żelaznym, po drugiej stronie stacji benzynowej – odpowiedziała Beth, jakby to cokolwiek wyjaśniło. – Nie da się przeoczyć. – Ale co to dokładnie jest? – dopytywała Jazzy. – To nazwa restauracji, której właścicielami jesteśmy z Mikiem. – Macie restaurację o nazwie Preston Place? – głos Rity był pełen niedowierzania. – Tak jest. – To wasz interes? – Tak, to nasz interes – odpowiedziała Beth rozbawiona. – To mała knajpka z domowymi ciastami, ale serwujemy też zupy i sałatki. – Czemu nie ma tego w googlach? Beth wyglądała na zmieszaną. – Istniejemy dopiero od sześciu miesięcy. Mieliśmy w planach otworzyć stronę, ale jeszcze się do tego nie zabraliśmy. Nasi klienci pochodzą stąd, więc nie jest to nasz priorytet. – Czuję się, jakbym zaczęła oglądać film od połowy – powiedziała Marnie. – Czy ktoś może mi powiedzieć, o co chodzi? – Pomyślałam o tym samym – powiedziała Beth. – Skąd wiecie o Preston Place? – Jazzy dostała pewne wiadomości – powiedziała Rita. Jazzy przerwała jej, nie chcąc się wdawać w tłumaczenie parapsychologii. – Podsłuchałam pewnych ludzi, którzy o was rozmawiali na stacji benzynowej. Preston Place w Colorado. – W Colorado? – powtórzyła Laverne, która właśnie wróciła do pokoju. – Jesteśmy w Colorado – powiedziała Jazzy. – Nie wiedziałaś? – Teraz jesteśmy w Colorado? – Laverne pokazała palcem na podłogę. – Tak – powiedziała Rita. – Przejechałyśmy granicę stanu godziny temu. – Kurka, jak mogłam przegapić koniec Nebraski! Powinnyście mnie były obudzić, dziewczęta. – Zobaczysz ją w drodze powrotnej – powiedziała Jazzy. – Czyli zostajecie tu na noc czy nie? – zapytała Beth. – Bo jeśli decydujecie się na hotel, to macie do niego jakieś osiemdziesiąt kilometrów i niełatwo będzie was tam zawieźć. – Nie, zostajemy – zdecydowała Rita. – Jeśli oferta jest nadal aktualna, chętnie przyjmiemy
waszą gościnę. Jutro rano, jak już wymyślimy, co zrobić z samochodem, chciałybyśmy zobaczyć restaurację, jeśli to możliwe. – Otwieramy na lunch o wpół do dwunastej i zawsze miło witamy gości spoza stanu. A właściwie wszystkich gości – odpowiedziała Beth.
Rozdział 27
dy Mike i Carson wrócili z walizkami, kobiety zostały oprowadzone po domu i przekonały się, że dwie z trzech znajdujących się w nim sypialni będą należeć do nich. Carson rycersko zaoferował, że odda im swój pokój i prześpi się na kanapie. Rita szybko zaklepała Jazzy jako współlokatorkę, co oznaczało, że Marnie będzie spać z Laverne. Był to uczciwy układ, bo poprzedniej nocy Rita była skazana na staruszkę. Poprzednią noc spędziły w hotelu, w którym można było mieć więcej prywatności niż w niewielkiej sypialni z małżeńskim łożem. – Którą stronę wolisz? – zapytała Laverne, a Marnie mruknęła coś do siebie pod nosem. Pokój Jazzy i Rity miał dwa podwójne łóżka i był urządzony w stylu sportowym. Marnie łaskawie pozwoliła im go wziąć, nie wiedząc, co czeka ją w pokoju Carsona. – Ja śpię od ściany – powiedziała Marnie. – Jeśli nie masz nic przeciwko. – Jak wolisz. Ja nawet nie zmrużę oka, więc jest mi wszystko jedno. Wiele razy słyszały już o problemach Laverne ze snem. O ironio, była jedyną osobą, która drzemała podczas podróży. – Ten typ tak ma – mówiła, jakby normalne było, że nie śpi całymi nocami. Po prysznicu, umyciu zębów i włożeniu piżam obie weszły pod kołdry. Marnie nie dzieliła z nikim łóżka od bardzo dawna i czuła się dziwne. Laverne musiała wyczuć jej niechęć, bo wzięła ozdobne jaśki, zwinęła je w rulony i przedzieliła nimi łóżko. – Teraz każda z nas ma swoją połowę. – Dzięki, Laverne – odpowiedziała Marnie. Może była dla niej zbyt surowa. Laverne potrafiła być irytująca, ale w gruncie rzeczy była dobrą istotą. To nie jej wina, że Marnie tak się stresowała całą tą wyprawą ani że entuzjazm Laverne tak ją irytował. – Laverne – odezwała się, gdy wyłączyły światła i ułożyły pod przykryciem. – Jak myślisz, o co chodzi z Preston Place? Laverne ziewnęła. Marnie usłyszała, jak łóżko zatrzeszczało, gdy Laverne przekręciła się z boku na bok. – Nie wiem. – To ma coś wspólnego z Ritą i jej córką. Tylko tyle udało mi się wydedukować z tego, co mówiły, gdy byłaś w łazience.
G
– W porządku. – Trochę mnie niepokoi, że mają przed nami sekrety. W końcu wszystkie wiemy, że Jazzy jest medium, więc chyba nie ma czego ukrywać. Nie znoszę, kiedy ktoś mnie wyklucza z grupy. – Na pewno jutro nam powiedzą. – Głos Laverne zrobił się ledwie słyszalny. – Nie brałabym tego do siebie. – Pewnie masz rację. – Marnie pociągnęła za krawędź poszewki, aż miękka bawełna dotknęła jej brody. Zrobiła głęboki wdech i poczuła zapach świeżego prania. – Po prostu nie znoszę sekretów. Tak już mam. Brian nie wtajemniczał mnie w tyle rzeczy, że czułam się gorsza. Wiesz, co mam na myśli? – czekała na odpowiedź, ale usłyszała tylko ciężki oddech dobiegający z drugiej strony łóżka. Chwilę potem oddech zamienił się w chrapanie. Dziwne chrapanie – głośne wydymanie powietrza przez sklejone usta, westchnienie, a na koniec przytłumione parskniecie. Dla Marnie, która słyszała męską wersję tych dźwięków każdej nocy przez pierwsze kilka lat, kiedy zostali z Brianem parą, dźwięki te były bardzo znajome. Nie była lekarzem, ale czuła się pewnie, diagnozując tę przypadłość. Laverne miała zespół bezdechu śródsennego. Nic dziwnego, że wiecznie była zmęczona. Marnie powie jej o tym z samego rana. W drugiej sypialni Rita była zbyt podekscytowana, żeby spać. Zadała Jazzy mnóstwo pytań, gdy zostały same, ale nie była zadowolona z odpowiedzi. – Ten głos, który słyszałaś – jesteś absolutnie pewna, że był taki sam jak głos jelenia na postoju? – Tak, był ten sam – odpowiedziała Jazzy. – I powiedział, że właśnie tutaj mamy trafić, jeśli chcemy znaleźć Preston Place. – I odniosłaś wrażenie, że była to Melinda? – Tak, nie miałam wątpliwości. – Mówiła coś o mnie? – zapytała Rita. – Czy uzyskałaś jakieś inne informacje? – Rita – powiedziała Jazzy stanowczo i przez chwilę jej ton brzmiał jak głos Melindy, gdy uważała, że matka wtrąca się w jej sprawy. – Powiedziałam ci wszystko, co wiem. Gdyby było coś jeszcze, na pewno nie trzymałabym tego dla siebie. Gdy Jazzy zamknęła się w łazience, Rita zadzwoniła do Glenna, myśląc, że wprawi go w zdumienie, mówiąc, jak znalazła Preston Place, ale on przyjął to bardzo spokojnie. – Wybacz, że to mówię, kochanie, lecz to po prostu mógł być fuks. Nie chciał, żeby robiła sobie nadzieje, które potem zostaną brutalnie zmiażdżone. Ale czy zabiłoby go, gdyby okazał choć odrobinę więcej entuzjazmu?
Próbowała mu wyjaśnić, jakie to było niewiarygodne, że Jazzy usłyszała głos, który wyszeptał jej słowa „Preston Place”, a po kilku minutach usłyszała je z ust Beth. – Gdybyś to tylko widział, Glenn, opadłaby ci szczęka, to jest takie tajemnicze. Jazzy i ja obie jesteśmy przekonane, że to Melinda. Dzieje się tu coś niezwykłego, ważniejszego niż wszystko, czego doświadczyłam w życiu. Przytaknął, ale Rita wyczuła, że próbuje ją udobruchać. Bardziej martwił się o samochód. – Nie podoba mi się, że nocujesz u obcych ludzi – powiedział. – Chcesz, żebym jutro przyleciał? Mogę wypożyczyć samochód na lotnisku, przyjechać po ciebie i sam załatwić wszystko z mechanikiem. Odmówiła, ale po chwili namysłu obiecała, że jeszcze to przemyśli. Da mu znać. Problemy z samochodem były bardzo frustrujące. Zawsze czuła się jak idiotka, gdy mechanicy wyjaśniali jej, co się zepsuło. Nigdy nie była pewna, czy powinna kiwać głową, jakby rozumiała, czy przyznać się do swojej ignorancji i prosić o dokładniejsze wytłumaczenie. Tak czy inaczej, rachunek zawsze był taki sam. Gdyby Glenn przyjechał i wszystkim się zajął, byłoby jej łatwiej. Tego typu naprawy były jego działką. Lecz odniosłaby wtedy wrażenie, że poniosła klęskę. Czuła się dobrze, wykazując inicjatywę w czymś poza jej normalnym życiem. – Zadzwonię jutro, gdy dowiem się czegoś więcej o samochodzie. – Dobrze, skarbie – odpowiedział jej mąż. – Kocham cię. – Ja ciebie też. Dobranoc. Rita wyłączyła telefon, tym mniej się przejmując tym, że utknęła w Colorado, w domu zupełnie obcych jej ludzi. Będzie spać o wiele lepiej, mając świadomość, że Glenn wie, gdzie się znajduje. Gdziekolwiek by była, gdyby go potrzebowała, przyjechałby do niej.
Rozdział 28
amtej nocy Jazzy obudził głos babci, która wołała ją po imieniu. Usiadła na łóżku i rozejrzała się wokół, bo przez chwilę nie mogła sobie przypomnieć, gdzie jest. Potarła oczy, pozwalając, by przystosowały się do ciemności, i wsłuchiwała się w ciszę. Słyszała tylko delikatny oddech Rity dobiegający z drugiego łóżka. Jej uśpioną sylwetkę oświetlało światło księżyca, które przedzierało się przez żaluzje. – Babciu? – powiedziała na głos, bardziej z przyzwyczajenia niż z konieczności. Zmarli słyszeli zarówno jej, głos jak i myśli. Werbalizowała myśli bardziej dla siebie niż dla babci, nauczona doświadczeniem, że myśli są bardziej płynne. Dla żywych wypowiedziane słowa miały formę i znaczenie. Wiedziała, że babcia do niej przyszła, gdy chwilę później wyczuła w pokoju znajomą energię. Jazzy czuła się szczęśliwa i spełniona, mogąc spotkać się z jedyną osobą, która naprawdę ją rozumiała. W takich chwilach cieszyła się, że jest jasnowidzem. Odepchnęła pościel, podciągnęła kolana do piersi i objęła je mocno. – Cześć, babciu. – Słowa zabrzmiały jak szept, bo Jazzy się powstrzymywała. Gdyby była tu sama, wykrzyczałaby pewnie to powitanie. Od chwili gdy Scarlett Turner zaoferowała jej pracę i powiedziała, że zostanie jej mentorem, Jazzy pragnęła usłyszeć opinię babci i miała nadzieję, że nadarzy się okazja, by ją o to zapytać. Nigdy nie brała duchowych spotkań za pewnik. Każde było jak szczególny dar, który mógł się jej więcej nie trafić. „Jazzy, moja kochana”. Jazzy poczuła na głowie delikatny dotyk, typowy czuły gest, którym obdarzała ją babcia. – Co powinnam zrobić, babciu? Przyjąć pracę u Scarlett Turner w Nowym Jorku? – zapytała cicho, od razu przechodząc do konkretu. Na łóżku obok Rita przewróciła się na drugi bok. Jazzy miała nadzieję, że się nie obudzi. Nie chciała, by ktoś przerwał jej połączenie. „A chcesz pracować dla Scarlett Turner?” – Może, ale nie znam nikogo w Nowym Jorku i... – dlaczego babcia odpowiadała pytaniem na pytanie? Jazzy chciała wiedzieć, co ona myśli. – Nie jestem pewna. Chciałabym podjąć słuszną decyzję. „Jak na medium, nie używasz zbyt często swojej intuicji”. Babcia droczyła się z Jazzy, ale dziewczyna nie była w nastroju do przekomarzanek.
T
– Babciu, powiedz mi, co mam robić. „Nie mogę ci mówić, co jest dla ciebie dobre. Sama musisz podjąć decyzję”. – Naprawdę? Nie powiesz mi? – zapytała Jazzy sfrustrowana. To było zupełnie nie w stylu babci, która za życia uwielbiała udzielać rad. Nieustannie pouczała Jazzy we wszystkim – od instrukcji dotyczących ścielenia łóżka (prześcieradło pod materac!), przez wskazówki, jak witać się uściskiem dłoni (patrz w oczy!), aż po rady, jak utrzymać dom w czystości (wszystko odkładaj na miejsce!). A teraz, gdy zdarzyło się coś tak ważnego, miała zamiar nagle przerwać? „Kochanie, tylko ty wiesz, co cię uszczęśliwi – robienie tego, co dyktuje ci serce”. Babcia serwowała jej dzisiaj teksty jak z ciasteczek z przepowiednią. Jazzy westchnęła. – Dobrze, babciu. Skoro tak twierdzisz. „Pamiętaj, kiedy we wszechświecie pojawia się jakiś układ gwiazd, dzieje się to z określonego powodu. Nie ma zbiegów okoliczności”. Co to, na miłość boską, miało oznaczać? Jazzy otworzyła usta, żeby zapytać, ale wtedy zdała sobie sprawę, że ich czas dobiegł końca. Mgła, w której czuła obecność babci, zaczynała się rozpraszać. Jazzy czuła, jak duch znika, podobnie jak w autobusie ma się świadomość, że ktoś wstaje z siedzenia obok, nawet kiedy jest się pogrążonym w lekturze książki. – Zaczekaj, babciu! – wyszeptała Jazzy z paniką w głosie. „Zdaj się na instynkt. Dasz sobie radę”. I wtedy zniknęła, a Jazzy została sama, na środku łóżka w obcym domu. Co to wszystko znaczyło? Poczuła uciskowy ból za oczami i przeczesała włosy palcami, żeby trochę się odprężyć. W oczach wezbrały jej łzy i wydobyła z siebie cichy szloch. Usłyszała, jak na sąsiednim łóżku szeleści pościel, po czym odezwała się Rita. – Jazzy? Wszystko porządku? Wzięła głęboki wdech, zanim odpowiedziała. – Tak, po prostu nie mogę zasnąć i zaczyna mnie boleć głowa. Przepraszam, jeśli cię obudziłam. Kolistymi ruchami zaczęła masować miejsce nad uszami. Ruch zmniejszył ciśnienie, ale kiedy tylko zabierała dłonie, ból był tak uciążliwy jak wcześniej. Jazzy jej nie obudziła. Rita cały czas nie spała i słyszała tylko urywki jej szeptów. Dziewczyna rozmawiała ze swoją babcią. Nie było to dla Rity niczym dziwnym. Regularnie rozmawiała z Melindą. – Mam w torebce coś na ból głowy – powiedziała Rita, po czym usiadła na łóżku i włączyła lampkę na nocnej szafce.
Jazzy zaczęła mrugać od nagłego światła. – Nie musisz... – Nonsens. Mam je tutaj. – Rita wzięła swoją torebkę z podłogi i zaczęła w niej grzebać, aż po minucie wyciągnęła z niej biały pojemnik. – To na pewno ci pomoże. – Podała go Jazzy i dziewczyna otworzyła go i potrząsała, aż wyskoczyła z niego niebieska pastylka. – Wziąć jedną? – Na ulotce jest napisane, że dwie, ale mnie pomaga już jedna. Jak bardzo boli cię głowa? Jazzy zastanowiła się. – Nie tak bardzo. Dopiero zaczęła. – Weź jedną – poradziła Rita. Znów sięgnęła do torebki i wyciągnęła z niej małą plastikową butelkę z wodą. – Jest ciepła, ale nikt nie pił z tej butelki. – Dziękuję. – Jazzy wzięła ją z jej wyciągniętej dłoni. – Przepraszam, że cię obudziłam. – Nie przejmuj się. – Rita machnęła ręką, na znak, że nic cię nie stało. – Byłam mamą przez dwadzieścia trzy lata. Jestem przyzwyczajona. – Nadal jesteś mamą – powiedziała Jazzy. – Nie można ci tego odebrać. Rita westchnęła. – Miło z twojej strony. Wiem, że mówisz o mentalnym wymiarze, ale fizycznie ktoś mi odebrał moje macierzyństwo. Davis Diamontopoulos zabił moją córkę i jedyne, co mi pozostało, to wspomnienia i smutna myśl, że nie przeżyła swojego życia w pełni. Nie tylko odebrał Melindzie życie, zniszczył też życie moje i mojego męża. Rita widziała, że Jazzy jest niezręcznie, ale nie mogła nic na to poradzić. Frazesy już na nią nie działały. Rita nie chciała słyszeć, że jej córka jest aniołem, który nigdy się nie zestarzeje, albo że przynajmniej ona i Glenn mieli szczęście być rodzicami przez dwadzieścia trzy lata. Niektórzy ludzie w ogóle nie mogli mieć dzieci – tak jej ostatnio powiedziała pewna kobieta o dobrych intencjach, gdy spotkały się na poczcie. Jak ktoś śmie minimalizować jej stratę? – Tak to jest – powiedziała. – Po prostu jej nie ma. – Przykro mi. – Mnie też. Jazzy oddała jej wodę. – Chyba powinnyśmy spróbować zasnąć. Mam przeczucie, że jutro będzie wielki dzień.
Rozdział 29
amtej nocy Marnie śniła o Troyu, więc rano, zamiast czekać, aż Laverne wyjdzie z łazienki, wyciągnęła swoją komórkę i wybrała jego numer. Kiedy włączyła się jego poczta głosowa, rozłączyła się, nie zostawiając wiadomości, i wybrała domowy numer Kimberly. Słysząc kolejne sygnały, wyobraziła sobie aparat brzęczący gdzieś na drugim końcu linii, w Vegas. Na zdjęciach widziała, że Kimberly miała elegancki dom, pełen mebli, które wydawały się bardzo niewygodne, rozstawionych wśród oślepiająco białych ścian. Według Briana, Kimberly chwaliła się upodobaniami New Age i uważała, że domowe fontanny dodają domowi pozytywnej energii. Chodziło o jej ciągły przepływ. Kimberly miała też dziwne chromowane rzeźby wyeksponowane we wnękach w ścianach. Zdaniem Marnie dom został urządzony przez dekoratora, który specjalizował się w holach sieciowych hoteli. Mieszkanie nie wyglądało źle, tylko było mało przytulne. Trzymała telefon kurczowo przy uchu gotowa go odłożyć, jeśli Laverne pojawiłaby się z powrotem w pokoju. Jeden, dwa, trzy sygnały. Chciała się rozłączyć, lecz tego nie zrobiła. – Rezydencja Berringerów, słucham – powiedział starszy kobiecy głos z dziwnym akcentem. Może służąca? – Dzień dobry – powiedziała Marnie oficjalnym tonem. – Czy mogę rozmawiać z Troyem? – Nie ma go. Czy mam coś przekazać? Marnie się zawahała. Chciała potwierdzenia, że u Troya wszystko w porządku. Jej sen był niepokojący. – Czy Troy ma się dobrze? – zapytała. – Jest z matką na zakupach. Czy mam coś przekazać? – Na zakupach? – Tak, tak. Na zakupach. – W jej ustach potaknięcia brzmiały jak „ta-ta”. Na chwilę zapadła cisza, po czym kobieta dodała: – Robią zakupy na obóz. Czy mam coś przekazać? – Proszę przekazać Troyowi, że dzwoniła Marnie. – Marnie? – Tak, Marnie. – Powoli przeliterowała swoje imię, ale nie była pewna, czy kobieta zapisała je właściwie. – Proszę mu powiedzieć, że jestem w drodze do niego, do Las Vegas. Jadę się z nim zobaczyć.
T
– Tak, tak, powiem – odparła kobieta. – Bardzo dziękuję. – Marnie się rozłączyła, czując ulgę, że u chłopca wszystko w porządku. Jeśli był na zakupach z Kimberly, to musiał być zdrowy. Umierający ludzie nie chodzą po sklepach. A we śnie był umierający. Śniło jej się, że pojechała go odwiedzić, ale nie było go u Kimberly. Znajdował się gdzie indziej, gdzie nie było tak elegancko. Było jak na wsi. Leżał na jakichś noszach i jęczał z bólu. Serce jej pękało. Odgarnęła jego przydługą grzywkę i położyła rękę na jego mokrym czole. Troy otworzył piękne ciemne oczy, spojrzał na nią z wdzięcznością i powiedział: – Marnie, tak bardzo chciałem, żebyś przyjechała. Umieram. Usiadła przy nim i zaczęła płakać, wiedząc, że naprawdę umiera. Sen był tak realistyczny, że obudziła się osłupiała. Nadal czuła miażdżący serce ból straty. Po twarzy spływały jej prawdziwe łzy. Płakała przez sen. Ale to był tylko koszmar. Troy miał się dobrze. Gdy Laverne wróciła do pokoju, miała na głowie turban z ręcznika, Marnie zebrała swoje kosmetyki i ruszyła do łazienki. Dziwnie było kąpać się w obcym domu. Nie mogła sobie wyobrazić, że mogłaby komuś obcemu okazać taką samą życzliwość jak Mike i Beth jej. Czy czyniło ją to ostrożną czy zamknięta w sobie? Na pewno niegościnną. Była zachowawcza i zasadnicza, no i po co? Nic jej to nie dało. Gdy Marnie zeszła na śniadanie, Laverne i Rita jadły przy stole jajka i tosty. Rita pokazała jej nakryte miejsce i podeszła do kuchenki. – Dobre wieści – powiedziała Rita, wracając z talerzem pełnym jedzenia i kubkiem kawy. – Mike pojechał ze swoim kolegą mechanikiem po crown vica, by odholować go do jego warsztatu. – Marnie wzięła od niej naczynia, a Rita wróciła na swoje miejsce i z powrotem zabrała się za śniadanie. – To rzeczywiście dobre wieści. – Marnie wzięła łyk kawy. Była mocna, ale niezbyt gorzka. Tego właśnie potrzebowała. – Gdzie się wszyscy podziali? – zapytała. Dom był niespotykanie cichy. – Beth, Mike i Carson pojechali do restauracji. Jazzy zabrała się z nimi, żeby im pomóc. – I tak po prostu nas zostawili? – dopytywała Marnie zdziwiona, że rodzina Kentów miała do nich tyle zaufania. Rozejrzała się wokół po zadbanym domu i zaczęła się zastanawiać, czy mogłaby na tyle zaufać obcym, by nie bać się, że ją okradną lub coś zepsują. – Jak trzeba harować, to trzeba harować – powiedziała Laverne. – Powiedzieli, żebyśmy czuły się jak u siebie. Ktoś po nas przyjedzie przed lunchem, żebyśmy mogły zjeść w restauracji. – W Preston Place? – zapytała Marnie. – O co w tym wszystkim chodzi?
– Właśnie – włączyła się Laverne. – Czemu zrobiłyście z tego z Jazzy taką aferę? Rita dodała więcej śmietanki do kawy, zanim im odpowiedziała. – Naprawdę chcesz wiedzieć? – Oczywiście. Przecież zapytałyśmy, prawda? – powiedziała Laverne. Rita opowiedziała więc im o jeleniu i o spektaklu, który ominął Marnie, kiedy kupowała 7up z automatu. Podczas gdy Marnie była w środku, wygładzając jednodolarówki, żeby przyjął je automat, Rita dostała znak z nieba. A przynajmniej tak to odebrała. Marnie nie chciała zdusić jej entuzjazmu, ale widziała już takie numery z jeleniami i kozłami na farmach dla zwierząt. A wiedziała, że ludzie, którzy potrzebowali znaku, potrafili dostrzec go tam, gdzie go nie było. – Od razu wiedziałam, że to moja Melinda. – Gdy skończyła opowiadać, Rita zabrała się za tost posmarowany masłem. – Bo kolekcjonowała jelenie – powiedziała Laverne z dumą w głosie, że udało jej się wszystko poskładać w całość. – Dokładnie. A Jazzy usłyszała, że mamy zatrzymać się w Preston Place w Colorado. I proszę, przywiodło nas tam, gdzie trzeba. – Ugryzła mały kęs z wyrazem zadowolenia na twarzy. – Czyli zepsuty alternator jest częścią planu? Wszechświat sprawił, że zepsuł się samochód? – Mimo swojej całej otwartości Marnie pomyślała, że jest się nad czym zastanawiać. Rita uniosła brew. – Działy się już dziwniejsze rzeczy.
Rozdział 30
cześniej tego dnia Jazzy obudziła się przed wszystkimi. Ubrała się, podczas gdy Rita nadal spała. Gdy zeszła na dół, zastała Carsona, który siedział przy stole z dużym kubkiem kawy i czytał. – Dzień dobry! – powitał ją serdecznie, zamykając książkę. – Jazzy, prawda? – Tak – odpowiedziała, odsuwając sobie krzesło z taką pewnością i swobodą, jakby była u siebie, a ona i Carson przyjaźnili się od lat. Wczorajszy dzień był tak szalony, że nie miała okazji dokładnie mu się przyjrzeć. Teraz widziała, jak bardzo był przystojny. Jego uroda była nieoczywista, ale i nieprzeciętna. Miał ciemne falowane włosy i bardzo niebieskie oczy, co nie było często spotykane. Jego szeroki uśmiech odsłaniał proste białe zęby. Koszula z krótkim rękawem, którą miał na sobie, zasłaniała jego tatuaż z trupią czaszką. Teraz wyglądał bardziej na studenta niż na motocyklistę. Okazało się, że pierwsi byli na nogach, i Carson zaproponował Jazzy kawę, sok i pełnoziarniste tosty, które sam jadł. W domu słychać było tylko tykanie zegara na ścianie. Nawet w chłodnej kuchni Jazzy czuła podmuch lata, które wdzierało się z zewnątrz. Słońce wisiało lekko nad linią horyzontu i jego promienie odbijały się od szyb. Czerwcowe powietrze miało w sobie niepowtarzalną lekkość. Jazzy pozwoliła się obsłużyć, podziękowała i zaczęła jeść, dopiero wtedy zdając sobie sprawę, jak bardzo była głodna. Może dlatego wczoraj wieczorem tak bardzo bolała ją głowa. Carson oparł łokcie o książkę. Była to powieść, którą Jazzy przeczytała w zeszłym roku, gdy została wydana. Miała go o nią zapytać, ale on odezwał się pierwszy: – Skąd się wszystkie znacie? Przyjaźnicie się czy jesteście spokrewnione? – Ani jedno, ani drugie. – Nie miała w planach opowiadać mu całej historii, ale wydawał się bardzo ciekawy, a ponieważ mieli mnóstwo czasu, opowiedziała mu wszystko. Pół godziny później ich talerze były puste, a Carson znał cały przebieg ich wyjazdu. – Więc tak ni stąd, ni zowąd zdecydowałaś się wyjechać w podróż z trzema starszymi kobietami, które ledwie znasz? – Mniej więcej. – I nie bałaś się, że będziesz podróżować z obcymi? A gdyby jedna z nich okazała się zupełną wariatką?. Miał słuszność, mimo że on również na początku był dla niej kimś zupełnie obcym.
W
– Nie, nie martwiłam się – odparła Jazzy. – Znam się na ludziach. Taki szósty zmysł. – Szósty zmysł? Też by mi się przydał. – Odchylił się na krześle i balansował tylko na dwóch nogach. – Moja ciotka, ona to ma dopiero prawdziwy szósty zmysł. Czasem nawet widzi duchy. – Też tak czasem mam – wypaliła bez zastanowienia. Podczas tej wyprawy jej zasada, by nie rozpowiadać o swoich umiejętnościach, całkowicie wzięła w łeb. W bardzo krótkim czasie odsłoniła się przed trzema towarzyszkami podróży, a teraz i przed Carsonem. – Ciekawe – odpowiedział. Przestała mówić, spodziewając się pytań, które zazwyczaj następowały po takim wyznaniu, ale Carson tylko patrzył na nią z zaciekawieniem. W końcu uznała, że musi wiedzieć, o czym myśli. – Nad czym się tak zamyśliłeś? – zapytała. – Tak sobie myślałem... – zamilkł na chwilę i rozejrzał się po kuchni, żeby się upewnić, że nadal są sami. Kiedy znów się odezwał, jego słowa ją zaskoczyły: – Myślałem sobie, że nigdy nie wierzyłem w istnienie ludzi takich jak ty. – To znaczy w medium? – Nie. Myślałem, że to bardzo miłe, że poszukujesz osób, które potrzebują twojej pomocy. Większość unika przejęcia inicjatywy jak ognia. Ty natomiast robisz dokładnie na odwrót. – No, nie wiem... – Pomyśl o tym tak: ile osób byłoby w stanie wziąć wolne w pracy i wyruszyć w długą podróż, żeby pomóc komuś, kogo się ledwo zna? – Właściwie to my trzy – powiedziała, odgarniając włosy. – Ale w twoim przypadku jest nieco inaczej – odparł. – Pozostałe podróżniczki są starsze. Nie miały nic lepszego do roboty. Ty musiałaś się poświęcić. Niesłuszna pochwała. Wcale nie miała nic lepszego do roboty, lecz nie zaprzeczyła. Słuchał jej z pełną uwagą. Kąciki oczu Carsona nieco się marszczyły, kiedy się uśmiechał. Nagle Jazzy miała wizję. Zobaczyła go za dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat. Jego włosy nieco się przerzedzą i trochę posiwieją nad uszami, ale jego wspaniały uśmiech się nie zmieni i będzie przeznaczony tylko dla niej. Dla niej, bo nadal będą razem. Aż szarpnął nią gwałtowny dreszcz. Przyglądał się jej. Jego oczy śledziły rysy jej twarzy z dużą intensywnością. – Lubię twój uśmiech. Przed oczami Jazzy znów stanęły obrazy i teraz zobaczyła ich dzieci i wnuki. Na widok wizji, która mieszała się z jej życiem, znów przeszły nią dreszcze. Jej wizje zawsze przedstawiały innych ludzi. To było bardzo mocne przeżycie.
– O jejku! – zakrzyknęła. – Wszystko w porządku? – zapytał zatroskany. – Nie chciałem cię przestraszyć. – Nie przestraszyłeś – powiedziała Jazzy. – Wszystko w porządku. Rzeczywiście, czuła się dobrze, ale i tak poczuła ulgę, gdy w tej samej chwili usłyszała, że Beth i Mike schodzą na dół. Już spotkanie osoby, która nie była ciekawa jej parapsychologicznych zdolności, było sporym przeżyciem, a co dopiero wiadomość, że jest to mężczyzna, z którym spędzi resztę życia... Potrzebowała trochę czasu, aby to sobie przyswoić. Gdy pozostali pojawili się w kuchni, wizje zniknęły. Jazzy zauważyła, że Carson zerka na nią kątem oka, ale gdy ich spojrzenia się spotykały, odwracał wzrok, nieśmiały w towarzystwie rodziców. W ciągu kolejnej godziny w kuchni zrobiło się tłoczno i gwarno, więc ona i Carson nie byli w stanie kontynuować rozmowy. Gdy Rita i Laverne zeszły na dół, Mike umówił się z mechanikiem na holowanie auta na miejscu, a rodzina zaplanowała resztę dnia. – Niestety, musimy jechać do restauracji – powiedziała Beth, tłumacząc przygotowania, jakie musieli poczynić, zanim klienci pojawią się na lunch. – Dziś rano zostaniecie zatem same. Jazzy, która właśnie skończyła pomagać Carsonowi w zmywaniu, zawołała podekscytowana: – Czy ja też mogę pojechać? Z radością pomogę wam w pracy. – Czuła w sobie mnóstwo energii, ale nie tylko z tego powodu. Uległa zagadkowej, magnetycznej fascynacji Carsonem i jego rodzicami. Czuła dziwną konieczność, by udać się tam z nimi. By zobaczyć, jacy są. Perspektywa poranka z trzema starszymi kobietami była dla niej zupełnie nieatrakcyjna. – No cóż, oczywiście, skarbie, jeśli tylko masz ochotę – odpowiedziała Beth. – Zawsze się przyda kolejna para rąk. Kiedy zaparkowali na parkingu na tyłach restauracji, Jazzy straciła poczucie, że jest na wakacjach, które towarzyszyło jej od chwili, gdy wyjechały z Wisconsin. Z każdym kolejnym krokiem – idąc z parkingu do budynku, czekając, aż Wielki Mike znajdzie dobry klucz i otworzy im drzwi, i wchodząc do wielkiej kuchni – miejsce wydawało się jej coraz bardziej znajome, coś jednak było nie w porządku. Czuła, że zna to miejsce nie dlatego, że była tu wcześniej, tylko dlatego że pojawiało się w jej wizjach przyszłości. Teraźniejszość mieszała się tu z tym, co się dopiero wydarzy. Beth włączyła fluorescencyjne lampy. Przez chwilę migotały, zanim pełnym światłem rozjaśniły pomieszczenie, w którym znajdowały się długie blaty ze stali nierdzewnej, zlew głęboki na tyle, że można by w nim wykąpać labradora, szereg przemysłowych kuchenek i kilka lodówek ze szklanymi drzwiami. – Witaj w naszym świecie – powiedziała. – Moim głównym zadaniem jest pieczenie ciast. Otwieramy o jedenastej trzydzieści. Carson gotuje, mój mąż zajmuje się zamówieniami, a ja stoję
przy kasie. Nasza kelnerka Sherry, która pracuje tu dorywczo, będzie dopiero koło jedenastej. Jazzy spojrzała na Carsona. – To ty gotujesz? Carson pokiwał głową. – Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Karta jest bardzo ograniczona. Głównie zupy i kanapki. Zupa jest już gotowa. Ludzie zamawiają przeważnie tylko ciasto i kawę. – Skromnie spuścił wzrok, zanim dodał: – Właściwie tylko zastępuję naszego kucharza. Jest w ośrodku rehabilitacyjnym. – Naprawdę? – powiedziała Jazzy, unosząc jedną brew. – Biedny Burt miał operację stawów kolanowych – powiedziała Beth. – Całe szczęście Carson mógł go zastąpić na czas jego rekonwalescencji. – Nie masz pracy? – zapytała Jazzy. – Dopiero co skończyłem studia. Nową pracę zaczynam dopiero na jesieni – powiedział. Nim Jazzy zdążyła go zapytać, co skończył i co miał zamiar robić, Beth podała jej fartuszek, kazała pokroić ser na plasterki i wypełniać papierowe kubeczki sałatką z kapusty. Przygotowanie restauracji do codziennego otwarcia wymagało serii powtarzalnych zadań, które wydały się Jazzy otępiające, ale i kojące. Przez skrzętnie ukryte w całym lokalu głośniki wydobywała się muzyka rockowa lat osiemdziesiątych i po pewnym czasie Jazzy zauważyła, że pracuje do rytmu. Po poporcjowaniu sałatki przekroiła bułki i poskładała serwetki. Byli gotowi, zanim zdążyła się zorientować, i Mike pojechał po pozostałe kobiety. – Nie otwierajcie, póki nie wrócę – powiedział do żony. – Spokojna głowa – odpowiedziała.
Rozdział 31
ie umknęło uwagi Rity, że Marnie była tego dnia w pochmurnym nastroju. Kiedy ją o to zapytała, Marnie odparła: – Nie podoba mi się cały ten układ. Lepiej funkcjonuję, kiedy wiem, czego się spodziewać. Nie zakładałam, że zepsuje się nam samochód ani że zostaniemy na noc w obcym domu. Chciałabym po prostu, byśmy wsiadły do auta i odjechały. – Żadna z nas nie chciała, by tak się stało – powiedziała Laverne. – Ale stało się. Próby Lacerne, by załagodzić sprawę, wydawały się tylko ją pogarszać. Rita pomyślała, że Marnie i Laverne najmniej pasowały do siebie charakterem. Jazzy uważała, że brak taktu Laverne był uroczy, na Ricie jednak nie robił wrażenia. Tylko Marnie nie miała do niego cierpliwości. – Żadna z was chyba nie rozumie, jak pilna jest ta podróż – powiedziała Marnie przez zaciśnięte zęby. – Muszę dostać się do Las Vegas tak szybko, jak to możliwe. – Jeśli chciałaś się tam szybko dostać, to trzeba było lecieć samolotem. Ale nie, co to, to nie – stwierdziła Laverne, na co w odpowiedzi Marnie rzuciła jej spojrzenie, które – jakby to powiedziała Melinda – powoduje „śmierć z miejsca”. Rita podejrzewała, że Marnie jest o krok od histerii. – No już – powiedziała Rita. – Jesteśmy zmęczone i ta mała przeszkoda wszystkie nas wyprowadziła z równowagi. Wiem, że było ci ciężko. Rita po matczynemu poklepała Marnie po ramieniu, która dopiero wtedy nieco się uspokoiła. W nagłym odruchu rozłożyła ramiona. – Przytulić cię? – spytała Rita Marnie. Marnie wzruszyła ramionami i odwróciła się, ale po chwili jakby się namyśliła i zawróciła. Zaskoczyła Ritę, zarzucając jej ręce na szyję i wtulając się w nią. – Wszystko będzie dobrze – zapewniła Rita. – Jakoś się ułoży. – Wiele hałasu o nic – burknęła Laverne. – Zobaczysz. Rita posłała jej surowe spojrzenie, ale bez rezultatu. Laverne nie wyłapywała niuansów. Marnie wtuliła się w Ritę, która gładziła ją po plecach i uciszała łagodnym głosem. – To dlatego że tak strasznie tęsknie za Troyem. – Głos Marnie drżał. Na dźwięk tych słów Rita gotowa była przysiąc, że słyszała bicie serca młodszej kobiety. A może to było jej własne serce? Tęsknota za dzieckiem w jakiś sposób zbliżyła je do siebie, chociaż jej podłoże w przypadku każdej z nich było bardzo różne. – Czasem myślę, że już nigdy go nie zobaczę.
N
– Nie bądź niemądra, oczywiście, że go zobaczysz – odparła Laverne. – Nie jestem przyzwyczajona, żeby żyć z dala od niego. Spędzałam z nim prawie każdy dzień, odkąd skończył cztery lata. A minęło już tyle czasu... – Wierz mi, nikt nie rozumie tęsknoty za dzieckiem tak dobrze jak ja – powiedziała Rita. Marnie nagle wyrwała się z jej objęć. – Przepraszam, nie pomyślałam... – Nic się nie stało. Popatrz na to z innej perspektywy. Troy jest bezpieczny, a ty jutro będziesz na miejscu. Zobaczysz. Jeśli będzie trzeba, będę prowadzić całą noc. Marnie otarła łzy. – To było takie nietaktowne z mojej strony. Przepraszam. Naprawdę nie chciałam. Rita machnęła na to ręką. – Masz pełne prawo – powiedziała. – Niczym się nie przejmuj. Marnie najwyraźniej czuła się źle z tym, że wyżaliła się Ricie, ale żadna z nich nie powiedziała słowa więcej. Zamiast tego spędziły resztę poranka, sprzątając po śniadaniu i pakując swoje rzeczy, by były wyszykowane, gdy tylko ktoś po nie przyjedzie. Gdy pojawił się Mike, ich walizki były zamknięte i ustawione w progu, gotowe do zabrania. Mike wypełnił framugę swoją ogromną posturą i zawołał tubalnym głosem: – Dzień dobry, drogie panie. Gotowe na lunch? – Miał na sobie zapinany fartuch szefa kuchni i bandanę luźno zawiązaną wokół szyi. Góra nie pasowała do krótkich spodni w kolorze khaki, białych skarpetek i butów trekkingowych, ale najwyraźniej taki strój był praktyczny. – Ja tak – powiedziała Laverne. – Umieram z głodu. – Przewiesiła torebkę przez ramię i gestem przywołała Marnie i Ritę. – Zbieramy się, dziewczyny. – Mamy zabrać ze sobą walizki? – ochoczo zapytała Marnie. – Mogłybyśmy pojechać do warsztatu od razu z restauracji. Wyraz twarzy Mike’a zmienił się. Rita wyczuła, że nadciągają złe wieści. – No właśnie. Przykro mi, ale jest mały problem – powiedział, uśmiechając się nerwowo. – Jaki problem? – zapytała Marnie. – Już tłumaczę – odparł Mike. – Problem nie tkwi tylko w alternatorze. Jason musiał zamówić też inną część, więc z naprawą zejdzie dłużej, niż myślałem. Marnie wyglądała na zdenerwowaną. – Ale powiedziałeś mu, że musimy dzisiaj wyjechać, prawda? – Powiedziałem. Po lunchu zabiorę was do warsztatu i same możecie z nim porozmawiać. Mówił, że na pewno będzie opóźnienie. Więcej nie wiem. – Może jest tu jakiś inny mechanik, który posiada tę część? – Głos Marnie był
spanikowany. – Albo Jason mógłby wykorzystać część ze złomowanego samochodu. Używane części często są jeszcze całkiem zdatne. – Proszę mi wierzyć, powiedziałem mu, że muszą panie ruszyć w drogę tak szybko, jak to możliwe, i pracuje pełną parą – zapewnił je Mike łagodnym tonem. – To porządny gość. Znam go od dwudziestu lat. Ma czole Marnie pojawiła się niebieska żyłka. – A co, jeśli on... – Marnie – odezwała się Rita zdecydowanym tonem. – Nie ma sensu się o to kłócić. Pojedziemy na lunch, a potem porozmawiamy z mechanikiem. Wtedy się dowiemy, jakie mamy możliwości. – Nie kłóciłam się – odparła Marnie smutno. – Podawałam tylko pewne sugestie. – Nastawmy się pozytywnie i zabierzmy ze sobą bagaże – powiedział Mike. – Jeśli samochód będzie gotowy, nic nie stanie wam na przeszkodzie. Marnie wydawała się pocieszona tą propozycją, ale bardzo nieznacznie. Po drodze do restauracji Rita odsunęła na bok myśli o smutku Marnie i problemach z samochodem. Wzbierało w niej zniecierpliwienie. Jechała do Preston Place. Czy oszukiwała samą siebie, myśląc, że to Melinda prowadzi ją do tego miejsca? Nie, chyba nie. Czuła, że postępuje słusznie. Rita nigdy nie myślała o duchach i zaświatach. Przyjęła to, czego jako dziecko nauczyła się w szkółce niedzielnej. Wszystko działo się z jakiegoś powodu, a po śmierci, jeśli było się dobrym człowiekiem, szło się do nieba. Naprawdę okropni ludzie szli do piekła. Nigdy nie miała co do tego wątpliwości, nawet kiedy umarli jej rodzice. Sam świat wokół niej – to już było sporo do ogarnięcia. Miała Glenna i Melindę, rodzinę i przyjaciół, swój piękny dom. Uwielbiała pracować w ogrodzie i śpiewać w kościelnym chórze. Przy tylu zajęciach trudno jej było znaleźć czas, by rozmyślać nad rzeczami, które jej nie dotykały. I wtedy Melinda została zamordowana, a życie, które dotąd prowadziła Rita, zakończyło się bezpowrotnie. Na pogrzebie w otoczeniu przyjaciół i rodziny nieobecność Davisa była jeszcze bardziej widoczna. A kiedy w końcu Glenn dodzwonił się do niego kilka dni później, zachowywał się obcesowo i nie chciał rozmawiać. Ona i Glenn nie mogli tego zrozumieć i czuli się zranieni, ale doszli do wniosku, że Davis tak przeżywał swój żal. Gdy chłopak wyjechał z miasta bez uprzedzenia, nie wiedzieli, co o tym myśleć. A gdy przyjaciółka Melindy Tiffany przyjechała do nich kilka dni później, jej słowa potwierdziły to, co wcześniej podejrzewali, a w co nie chcieli początkowo uwierzyć.
– Myślę, że to Davis zabił Melindę – powiedziała Tiffany ze łzami w oczach. Okazało się, że alibi Davisa – jego brat – opowiedział jej zupełnie inną historię o tym, co stało się tamtego wieczoru. Davis nie spał u niego, choć tak zeznał policji, tylko opuścił bar koło północy, mówiąc, że idzie do domu. Brat Davisa powiedział, że chłopak wyszedł wściekły, bo Melinda bez przerwy do niego wydzwaniała. – Melinda chciała z nim zerwać – wyznała Tiffany. – Tak mi powiedziała. Męczyły ją jego zazdrość i ciągłe awantury. Rita i Glenn słuchali w przerażeniu. Oczywiście przekazali te nowe informacje policji, ale brat Davisa trzymał się oficjalnej wersji historii, a narzeczony córki dawno zniknął. Wtedy Rita rozpoczęła duchowe poszukiwania i zaczęła szukać sensu w przepełniającym ją bólu. Czytała Biblię, szukając odniesień do śmierci i życia pozagrobowego. Czytała o doświadczeniach ludzi, którzy byli bliscy przejścia na drugą stronę. Gdy poruszyła ten temat wśród znajomych, okazało się, że wielu z nich miało mistyczne doświadczenia. Jedna z jej przyjaciółek, wdowa, obudziła się z uczuciem, że jej mąż przytula się do niej w łóżku. Czuła nawet jego oddech na karku. Była pewna, że to nie był sen. Syn innej koleżanki spadł z rusztowania i poczuł, że coś łapie go w połowie drogi na dół, spowalniając jego upadek. Uderzenie, które mogło być śmiertelne, spowodowało tylko złamanie ręki. Jej kuzynka zarzekała się, że oglądając zdjęcia rodzinne i myśląc o swojej babci, zauważyła kątem oka jakąś postać. – To była babcia – twierdziła stanowczo. – Stała w mojej jadalni i patrzyła na mnie. – Jak wyglądała? – zapytała Rita zafascynowana. – Jak babcia, a właściwie hologram babci. Trwało to tylko kilka sekund, a potem zniknęła. Gdy powiedziała o tym Glennowi, był sceptyczny, ale Rita uwierzyła. Jej kuzynka zawsze mówiła prawdę. Myślała o tym wszystkim w drodze do Preston Place i z niecierpliwością stukała palcami w szybę. Na przednim siedzeniu Marnie patrzyła przez okno też głęboko pogrążona w myślach, choć Rita była przekonana, że obie myślą o zupełnie różnych rzeczach. Mijali domy wzdłuż wiejskiej drogi, aż w końcu wjechali na autostradę, gdzie pojawiły się pierwsze oznaki cywilizacji – stacja benzynowa z małym sklepikiem. – Czy to mechanik, u którego jest nasz samochód? – zapytała Marnie. – Co? – Mike zerknął na nią. – Nie, to tylko stacja benzynowa. Zakład Jasona jest na zachód stąd. Z zewnątrz wygląda na warsztat samochodowy, choć właściwie Jason głównie reperuje opony. Resztę drogi przejechali w milczeniu. Gdy wjechali na asfaltowy parking, Rita poczuła lekkie rozczarowanie. Budynek wyglądał bardzo zwyczajnie. Restaurację urządzono w zaadaptowanym
magazynie i z zewnątrz niewiele zrobiono, by to ukryć. Drzwi wejściowe osłonięte były małym daszkiem. Nad nim znajdował się duży drewniany szyld, na którym farbą napisane było „Preston Place”. Po jednej stronie drzwi widniał kolejny szyld: „DOMOWE CIASTA”. Dlaczego ją tu przywiedziono? Melindzie raczej by się tu nie spodobało. Gdy podjeżdżali do budynku, Rita zobaczyła, jak Beth odwraca wywieszkę w drzwiach na stronę z napisem „OTWARTE”. Beth otworzyła drzwi z szerokim uśmiechem. – Witajcie! – zawołała. W restauracji nie było nikogo oprócz Jazzy, która ubrana w biały fartuszek, trzymała w dłoniach plik jadłospisów. Ruszyła w ich stronę. – Patrzcie na mnie, dziewczyny. Wyglądam, jakbym tu pracowała. W normalnych okolicznościach Rita coś by odpowiedziała, ale była zbyt zaabsorbowana doszukiwaniem się jakichś znaków w przestrzeni restauracji. Przeszukiwała pomieszczenie wzrokiem, lecz nie mogła natrafić na nic, co mogłoby mieć znaczenie. Miejsce było czyste i wygodne, ale też po części zniszczone i stare. Ciemne drewniane podłogi były porysowane. Oświetlenie stanowiły zwisające z sufitu żarówki osłonięte stożkowymi metalowymi kloszami. W lodówce z przeszklonymi drzwiami znajdowało się przynajmniej sześć ciast. Na stolikach nakrytych ceratami w kratkę stały szklane świeczniki owinięte tiulem. Wzdłuż jednej ze ścian dostrzegła trzy loże, których drewno nie pasowało do żadnego elementu wystroju sali. Robiły wrażenie, doszła do wniosku Rita, jakby odkupili je od innej restauracji, która wyprzedawała wyposażenie przed zamknięciem. Choć na wielu ludziach wystrój mógł robić wrażenie stylowej eklektyki, dla niej był przypadkową zbieraniną wszystkiego i niczego. Carson wszedł przez wahadłowe drzwi z tacą pełną ciast. – Witam panie – powiedział radośnie, zanim otworzył drzwi do lodówki i wstawił tam nowe wypieki. Jazzy odwróciła się i uśmiechnęła do Carsona, jakby mieli jakiś wspólny sekret. – Daj mi menu – powiedziała Laverne, energicznie gestykulując. – Umieram z głodu. – Co to, to nie – powiedziała Jazzy, chowając za sobą karty. – Zobaczysz, jak usiądziesz. – Rzeczywiście! Jakbyś tu pracowała – powiedziała Marnie. – Doskonale tu pasujesz. Naprawdę tu pasowała. Włosy miała związane w wysoki kucyk, a koszulkę wpuściła w fartuszek, który umiejętnie zawiązała wokół talii. Trzymała menu jak doświadczona hostessa. – Nie tylko „wyglądam”, jakbym tu pracowała. Ja naprawdę tu pracuję. Sherry zadzwoniła, że jest chora. – Jazzy przewróciła oczami, jakby chciała powiedzieć: „Wiecie, że na Sherry nie można polegać”. – Zastępuję ją w porze lunchu. Proszę tędy. Pokażę wam wasz stolik. Mogę je posadzić przy ósemce? – zawołała do Beth.
Gdy dostała zielone światło, zdecydowanym krokiem poprowadziła je między stolikami aż do ich loży. Laverne wślizgnęła się na kanapę. Marnie zrobiła to samo po przeciwnej stronie, ale Rita nie mogła już dłużej wytrzymać. Złapała Jazzy za rękę i zapytała: – Wiesz, dlaczego trafiłyśmy do Preston Place? Miałaś jakieś znaki od mojej córki? Jazzy potrząsnęła głową i położyła menu na stole. – Nic a nic, a przynajmniej jeszcze nie. – Rozejrzała się szybko po sali. – Wydaje mi się, że coś się dziś wydarzy. To dobre miejsce. Znajome. Jakbym tu kiedyś była. Rita nie czuła się w ten sposób. – Nie uważasz, że poczułabyś coś wcześniej, gdyby to rzeczywiście o to miejsce chodziło? Nazwa idealnie pasuje... – Załamała ręce. – Myślałam, że będziesz wiedzieć od razu. – Nie zawsze wszystko wiadomo od razu – odparła Jazzy. – Po prostu usiądź i zobaczymy, co się będzie działo. Jeśli coś ma się wydarzyć, to się wydarzy. – Poklepała Ritę po ramieniu w pokrzepiającym geście. Rada w stylu New Age. Nie tego Rita teraz potrzebowała. Niechętnie usiadła w loży koło Laverne, która była zaczytana w menu. – Właściwie same kanapki – powiedziała Laverne, śledząc palcem listę głównych dań. – Są też zupy – odezwała się Marnie. Rita nawet nie spojrzała w kartę. Widziała, jak Jazzy i Laverne wymieniły spojrzenia, gdy zapytała Jazzy o nowe informacje. Mają mnie za wariatkę, pomyślała. Pogrążoną w żałobie matkę, która nie potrafi się pogodzić z rzeczywistością. Nie mogła ich winić. Tak to musiało wyglądać z zewnątrz. Ale mimo wszystko, jaka matka odrzuciłaby nadzieję na chociaż jedną wiadomość? Ritą nagle owładnęło wrażenie, że jest bardzo zmęczona towarzystwem tych kobiet. Nie miało to sensu, bo nie zrobiły niczego, co sprawiłoby, by tak się poczuła. Każda z nich była na swój sposób sympatyczna i w tym krótkim czasie Rita bardzo je polubiła. Potrafiła się wczuć w pragnienie Marnie, by zobaczyć Troya. Cieszyła się, że Laverne, która wcześniej była więźniem własnego domu, w końcu mogła zobaczyć trochę świata. A Jazzy? No cóż, była w swoim żywiole. Bardzo dobrze dla nich wszystkich. Rita czuła się jednak zagubiona. Tęskniła za Glennem i ich codziennym życiem. Za wspólnym wieczornym oglądaniem wiadomości, wspólnymi obiadami i opowiadaniem sobie nawzajem, jak im minął dzień. Choć rozstali się zaledwie dwa dni temu, miała wrażenie, że minęły całe lata. Może poczuje się lepiej po dobrym posiłku. Nie pogardziłaby też mrożoną herbatą. Jazzy nie tylko „wyglądała” na kelnerkę – gdy w porze lunchu zrobiło się tłoczno, świetnie odgrywała swoją rolę. Zbierała zamówienia i obsługiwała stoliki szybko i dokładnie. To, jak się
krzątała i uwijała, było zadziwiające – żartowała z grupą starszych mężczyzn przy jednym ze stolików, dolewała kawy do filiżanek i zwinnie zbierała talerze. Można było odnieść wrażenie, że pracowała tam od lat. – Ma naturalny talent – zauważyła Laverne, maczając frytki ze słodkich ziemniaków w keczupie. – A biorąc pod uwagę, jak przymila się do Carsona, chyba zostanie tu na dłużej. – Jak to „zostanie”? – zapytała Marnie. – Nie może zostać. Laverne odchrząknęła ostentacyjnie. – To dorosła kobieta i może robić, co chce. Pierwsza ci to mówię. Stracimy nawigatora, bo Jazzy ustrzelił Amor. – Przecież to jakaś bujda. Dopiero się poznali. – Marnie spojrzała na Ritę, szukając potwierdzenia. – Nie może tu zostać. Przyjechałyśmy razem i odjedziemy razem. Znikamy stąd, gdy tylko samochód będzie gotowy, prawda? Laverne zanurzyła kolejną frytkę w kałuży keczupu na brzegu swojego talerza. – A czy zauważyłaś, że nikt nic nie wie na temat naszego samochodu? Przepadł jak kamień w wodę. Mogli go na przykład sprzedać na złom. I co wtedy? – Laverne! – oburzyła się Marnie. – Jak możesz tak mówić? – Ale to prawda. Raz mój kuzyn Marvin pożyczył swój oldsmobil bratu sąsiadów. Miało być tylko na jeden dzień. I zgadnij co? Więcej go nie zobaczył. Przepadł, i już. Zdarza się to częściej, niż myślisz. Marnie zrobiła zachmurzoną minę. – Przestaniesz? – Pstryknęła palcami przed oczami Rity. – Możesz jej powiedzieć, że tak się nie stanie? Rita jednak nie zwracała na nie uwagi. Nie słuchała ich od chwili, gdy zobaczyła mężczyznę, który wstał od baru i podszedł do kasy, żeby zapłacić. Zaschło jej w gardle i nie mogła wydobyć z siebie głosu. Przełknęła ślinę i pokazała na niego palcem. – Co się stało? – zapytała Marnie, odwracając się, by popatrzeć. Laverne już miała zjeść kolejną frytkę, ale znieruchomiała, gdy kąsek był w połowie drogi do ust, i zmrużyła oczy, żeby popatrzeć w stronę, którą wskazywała Rita. Rita słyszała w uszach bicie własnego serca. Obniżyła trzęsącą się rękę. – To on – ledwie wypowiedziała te słowa. – Kto? – zapytała Marnie. – Davis – zebrała się w sobie i wymówiła jego imię odrobinę głośniej. – Chłopak Melindy Davis. Wyglądał inaczej. Jego kiedyś kosmate włosy były krótkie, niemal zgolone do zera.
Zazwyczaj widywała go ubranego w koszulki polo i dokładnie wyprasowane spodnie, dziś miał na sobie T-shirt i brudne od błota spodnie. Ale to był on. Sposób, w jaki chodził, powolność, z jaką wyciągnął portfel z tylnej kieszeni spodni, gdy gawędził z Beth za kasą. Rita prawie czytała z ruchu jej warg, gdy pytała standardowo o to, jak wszystko smakowało. Widziała go z profilu, to jednak wystarczyło, by zauważyła, że jego twarz się rozpromieniła, gdy odpowiedział i podał pieniądze. Rita znała ten uśmiech. – Jesteś pewna? – zapytała Laverne. – Tak. Zalała ją fala wspomnień. Melinda i Davis przy stole w jej jadalni. To, jak się droczyli i uśmiechali do siebie. A później przyjaźń między nimi, przez którą Melinda i Davis przypominali trochę Glenna i ją samą. Była pewna, że się pobiorą i że Davis zostanie ojcem jej wnuków. Jej przepiękna córka była kiedyś zakochana i szczęśliwa. Aż coś to wszystko zepsuło. Złapała torebkę, wstała od stolika i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę Davisa, niepewna, co powie lub zrobi, ale pchana do przodu nieznaną siłą, większą niż jej własna wola. Usłyszała za sobą wołania Marnie, która próbowała ją zatrzymać, lecz nie było na to sposobu. Z łazienki wyszła młoda kobieta o krótkich ciemnych włosach i Rita momentalnie zwolniła, żeby ją przepuścić, ale potem tego pożałowała, ponieważ ona też zmierzała na przód sali, z tym że dużo wolniej niż Rita. Kobieta była ubrana w czarną bokserkę i bardzo dopasowane dżinsy. Jej krótko przycięte włosy były na długość jej wiszących srebrnych kolczyków. Na opalonych ramionach miała wiele wzorzystych tatuaży. Rita starała się spojrzeć jej przez ramię, by mieć pewność, że Davis nadal tam stoi. Poczuła ukłucie w sercu, widząc, że chłopak nie tylko był przy kasie, ale odwraca się w jej stronę i uśmiecha, jakby ją poznał. Gdy dzieliło ich już tylko kilka kroków, Rita się zawahała, a w tej chwili ciemnowłosa kobieta podeszła do Davisa i położyła dłonie na jego plecach. – Możemy iść? – zapytała go. Rita uświadomiła sobie, że uśmiech nie był dla niej, tylko dla dziewczyny. Davis nie rozpoznał Rity. Właściwie to w ogóle jej nie zauważył. – Możemy – odpowiedział, wkładając portfel do tylnej kieszeni spodni. Rita obeszła ich, blokując im drogę do wyjścia. Odchrząknęła i odezwała się: – Davis? Kiedy spojrzał na nią i zdał sobie sprawę, kim jest, zupełnie zdębiał. Otworzył usta ze zdziwienia, a jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki. – Nie – powiedział, robiąc krok do tyłu. – Nie – powiedział raz jeszcze, tym razem bardziej zdecydowanym tonem. Zdając sobie sprawę ze swojego położenia, przeszedł koło niej, ciągnąc za
sobą dziewczynę. Dotarł do drzwi ale Rita była tuż za nim. – Gdzie ty się niby wybierasz? – powiedziała głośnym, przenikliwym głosem. – Myślisz, że możesz tak po prostu sobie pójść? Rozmowy w restauracji ucichły i wszystkie oczy skierowały się na nich. – Nie tu i nie teraz. Do widzenia. – Pchnął drzwi, wywołując brzęk przyczepionego do nich dzwonka. Kobieta, z którą przyszedł, rzuciła Ricie pytające spojrzenie, zanim wyszła na zewnątrz. Rita deptała im po piętach i wraz z nimi wyszła z restauracji. – Tak, teraz. Musimy porozmawiać. – Poszła za nimi w odległy róg parkingu zdeterminowana, by nie pozwolić mu uciec. Ciemnowłosa kobieta patrzyła raz na Ritę, raz na Davisa. – Davis, o co chodzi? – Wsiadaj do samochodu, Sophie, potem ci powiem. Popchnął ją za ramię, ale ona odskoczyła i utkwiła w nim wzrok. – Nie. Nie wsiądę do samochodu. Nie wsiądę, dopóki nie dowiem się, o co chodzi. – Wyjaśnię ci to – powiedziała Rita, sięgając do torebki po portfel. Trzęsącymi się rękami wyciągnęła zdjęcie Melindy i Davisa, które trzymała pod prawem jazdy. Zdjęcie z ich zaręczyn. Nie mogła na nie patrzeć, ale mimo to zachowała je, wiedząc, że kiedyś może się przydać. Podała je Sophie. – To moja córka Melinda. – Minęło tyle lat – powiedział Davis. – Dla mnie to się wcale nie wydarzyło tak dawno – powiedziała Rita i choć wciąż drżała z emocji, znalazła w sobie wewnętrzną siłę i koncentrowała całą swą uwagę na Sophie. – Moja córka nie żyje od dziesięciu lat. Twarz Sophie złagodniała, a jej wyraz był pełen współczucia. Rita mówiła z pośpiechem, póki jeszcze miała szansę. – Morderstwo nigdy nie zostało wyjaśnione. Mieszkała wtedy z Davisem i to on ostatni widział ją żywą. Drzwi restauracji zaskrzypiały i Rita zauważyła, że wszystkie trzy przyjaciółki wyszły na zewnątrz i teraz stały za nią jak mur cichego wsparcia. – Muszę wiedzieć, Davis. Zabiłeś moją córkę? Wiele razy rozmawiali z Glennem o tym, co by zrobili, gdyby kiedykolwiek stanęli z Davisem twarzą w twarz. W swojej głowie odgrywała tę scenę setki razy. I za każdym razem gdy o tym myślała, wypowiadała dokładnie te słowa. Nie czuła jednak satysfakcji, bo Davis nie
odpowiedział. Pragnęła, by przyznał się do tego, co zrobił, więc nie ustępowała. – Czy udusiłeś ją, a potem porzuciłeś na tamtym parkingu? Czy zostawiłeś moje dziecko samo w samochodzie na zimnie i w ciemnościach? – Cała się trzęsła z gniewu i siły swojego przekonania o prawdzie. Przez chwilę dojrzała w jego oczach przerażenie. Miała nadzieję, że złamie się i przyzna, ale on wyprostował się tylko, jakby oprzytomniawszy, i odpowiedział z oburzeniem. – Nie muszę tego wysłuchiwać. Nie miałem nic wspólnego ze śmiercią Melindy i dobrze o tym wiesz. – Twój brat przyznał, że nie byłeś u niego przez całą noc. A Tiffany Meller powiedziała mi, że Melinda chciała z tobą zerwać. Sophie wpatrywała się w zdjęcie, a potem w twarz Davisa, jakby próbowała połączyć obraz w jej dłoniach z mężczyzną obok. – Dlaczego nigdy wcześniej o niej nie wspomniałeś? – Sophie, to się wydarzyło lata temu. – Przycisnął guzik na pilocie od samochodu, który piknął, otwierając drzwi. – Byli zaręczeni – powiedziała Laverne, kładąc dłoń na ramieniu Rity, po czym dodała dla jasności: – Mieli się pobrać. – Byłeś z nią zaręczony? – zapytała Sophie. Wydawała się zraniona. Oddała zdjęcie i wtedy Rita zauważyła na palcu jej lewej dłoni pierścionek z diamentem. – To jest napaść – wrzasnął Davis z oburzeniem. – Odszukujesz mnie tutaj i upokarzasz publicznie. Wynajęłaś detektywa czy co? – Nie – powiedziała Rita. – Nie wynajęłam detektywa. Melinda mnie tu wysłała, żebym cię odnalazła. Otworzył drzwi samochodu i wsiadł do środka – Sophie! Wsiadasz czy nie? Rita złapała za drzwi. – Melinda wiedziała, że tu będziesz, a ona zna prawdę. Wkrótce wszyscy ją poznają. – Oszalałaś. Zostaw mnie w spokoju. – Zatrzasnął drzwi i odpalił silnik. Sophie niechętnie poszła na drugą stronę auta i wsiadła do środka. Davis wycofał, nawet nie spoglądając na kobiety, i z wściekłością odjechał, wzniecając za sobą kurz na żwirowym podjeździe. Widok malutkiej twarzyczki Sophie w oknie chwycił Ritę za serce. – No to by było na tyle – stwierdziła Rita. Oczy wzbierały jej łzami. Kiedy wyobrażała sobie ich konfrontację, wyglądała inaczej. Chciała, żeby Davis przyznał się do winy, by powiedział jej wszystko, co się zdarzyło. Teraz
pozostało jej tylko uczucie niespełnienia. – Bardzo dobrze dałaś sobie radę – pochwaliła ją Laverne. – Naprawdę dobrze. Marnie zwróciła się do Jazzy: – Podałaś nazwę Preston Place i okazało się, że on tu będzie. Niewiarygodne. – Nie mam poczucia, że dobrze zrobiłam – powiedziała Rita. – Miałam nadzieję na dużo więcej. – Drżenie w jej piersi ogarnęło całe ciało i Rita zaczęła szlochać jak dziecko, a wielkie łzy spływały jej po policzkach. Marie spojrzała na nią z troską i objęła ją, do czego dołączyły się Laverne i Jazzy. Rita była szczelnie owinięta ich ramionami i próbowała powstrzymać łzy. – Na tym koniec. – Jeszcze nie – powiedziała Jazzy. – Pożyjemy, zobaczymy. Drzwi się otworzyły i wyjrzała zza nich głowa Carsona. – Wszystko w porządku? Rita pomyślała, że pewnie wyglądają śmiesznie. Uśmiechnęła się i otarła łzy. – W porządku. Trochę się rozkleiłam – zawołała. – Chcesz przerwać pracę, Jazzy? – zapytał. – Mama może się zająć twoimi stolikami. – Nie – odpowiedziała. – Zaraz wrócę. – Zwróciła się do Rity. – Poczekaj, wszystko odmieni się na lepsze.
Rozdział 32
ytuacja się jednak nie poprawiła. Jeśli już, to pogorszyła. Kiedy ruch w porze lunchu zmalał, Beth zawiozła Ritę do warsztatu. Pozostałe trzy panie zostały w restauracji. Gdy wróciły pół godziny później, Marnie wiedziała, że nie mają dobrych wiadomości. Miny Rity i Beth mówiły wszystko. – Złe wieści, drogie panie – powiedziała Beth do Marnie i Laverne, które siedziały przy stole, sącząc drinki. – Samochód będzie gotowy dopiero na jutro. Słowa trafiły Marnie jak strzała prosto w serce. – Nie – powiedziała Marnie, a potem powtórzyła jeszcze raz, jakby dzięki temu sytuacja miała się zmienić. – Nie! To nie może być prawda. Musi być jakiś sposób. Musimy dziś wyjechać. Już i tak mamy zbyt duże opóźnienie. Jazzy, która stała w pobliżu i napełniała solniczki, podniosła głowę i zaczęła słuchać. – Naprawdę bardzo mi przykro – powiedziała Beth – ale musisz zrozumieć, że to mechanik z małego miasteczka. Większość części musi zamawiać. Tak to już u nas jest. – A gdybyśmy pojechały do większego miasta? – zapytała Marnie – I same przywiozłybyśmy nowy alternator? Gdybyś pożyczyła nam samochód i powiedziała, gdzie pojechać, mogłybyśmy ruszyć od razu. – Nie potrafiła ukryć desperacji w głosie. Czy mogło być gorzej? Czuła się jak w realnej wersji złego snu, w którym bez względu na to, ile się próbuje, nie można dotrzeć z powrotem do domu. – Mogłybyśmy tak zrobić, prawda Rito? Rita i Beth wymieniły spojrzenia, które zdawały się mówić „O rany, zaczyna się”. Beth wyciągnęła sobie krzesło, ale Rita nadal stała. – Nawet gdybyśmy tak zrobiły, samochód nadal wymaga pracy – powiedziała Rita z westchnieniem. – Tak czy inaczej, będzie gotowy dopiero na jutro – przekazała tę wiadomość najdelikatniej, jak mogła, a mimo to Marnie miała ochotę paść na ziemię i zacząć łkać. Albo pójść do Las Vegas piechotą. Wszystko, byle tylko nie siedzieć tu w poczuciu bezradności. – Ale... ale – Marnie niechcący przygryzła sobie wnętrze policzka. Trzeba było nie dukać jak głupia, pomyślała. Ale tak się czuła. Jak idiotka na skraju załamania. Pozostałe kobiety spojrzały na nią ze współczuciem. Wiedziała, że rozumieją, jak się czuje. – Mam wrażenie, że nigdy tam nie dojedziemy. – Mam pomysł – powiedział Carson. Marnie nawet nie zauważyła, kiedy pojawił się koło
S
Jazzy. – Może pożyczycie mój samochód? – Serio? – zapytała Marnie, ale w tej samej chwili odezwała się Rita: – Nie mogłybyśmy tego zrobić. – Pewnie, że mogłybyście. Czemu nie? – Carson otarł czoło dłonią. – Mam motor. Poradzę sobie bez samochodu przez tydzień albo i dłużej. – To miło z twojej strony, ale prowadzę tylko własny samochód – powiedziała Rita stanowczo. Cała Rita, pomyślała Marnie. Rita, idealna dama, nigdy nie porzuciłaby swojego samochodu i nie wsiadła do auta kogoś obcego. Spojrzała na nią błagalnie. – Przyjedziemy po niego w drodze powrotnej – zaproponowała. Rita była jednak niewzruszona. – Nie ma mowy. Jeden dzień nie zrobi nam wielkiej różnicy. Marnie czuła jednak, że robi ją każda minuta. Wzięła łyk coli light. Oczy zaszły jej łzami. Gdzieś tam Troy był smutny i samotny. Był bez niej. Przypomniała sobie, jak Matt Haverman powiedział, gdy spotkali się w sklepie, że Troy pewnie ma depresję. Powiedział też, że za nią tęskni. Jeśli tęskni za nią przynajmniej w połowie tak bardzo jak o na za nim, to był bardzo nieszczęśliwy. – Mam pomysł – powiedziała Laverne i Marnie jęknęła w duchu. Laverne była taka dziwna. Kto mógł wiedzieć, co wymyśli. Na pewno nic dobrego. – Jaki? – zapytała Jazzy. – Może się rozdzielimy? – powiedziała Laverne, zerkając na każdą w poszukiwaniu reakcji. – Nie jesteśmy przecież do siebie przyklejone, prawda? Dwie z nas mogą tu zostać i poczekać na samochód Rity, a pozostałe dwie wezmą samochód Carsona i od razu wyjadą. Oczy Marnie zrobiły się wielkie ze zdziwienia. Co za wspaniały pomysł. I pomyśleć, że to Laverne na niego wpadła. – To raczej nie jest dobry pomysł – oznajmiła Rita. – Przyjechałyśmy razem i powinnyśmy trzymać się razem. – Lekceważąco poklepała Marnie po ramieniu, sygnalizując koniec dyskusji. – System dwójkowy – dodała. System dwójkowy. Czemu Marnie nie zdziwiło, że Rita traktuje je jak harcerki? A może to harcerze propagowali tę zasadę? – W tym wypadku się z tobą nie zgadzam – odezwała się Jazzy. – Myślę, że Marnie musi wyjechać teraz, a nie jutro. Myślę – powiedziała i posłała Carsonowi uśmiech, który on od razu odwzajemnił – że wszechświat posyła Marnie dar. Jeśli ktoś oferuje coś z dobroci serca osobie w potrzebie, to nie można odmówić. – Zwróciła się bezpośrednio do Marnie. – Weź samochód.
Zostanę tu z Ritą, a ty i Laverne możecie wyjechać choćby w tej chwili. – Jestem gotowa – powiedziała Laverne, schodząc z barowego stołka. – Tylko krótka wycieczka do toalety i możemy ruszać. – Ale... – powiedziała Marnie, patrząc, jak Laverne oddala się do łazienki. Pokazała palcem na Jazzy. – Myślałam, że może to my pojedziemy, a Laverne i Rita zaczekają na samochód. – Ile godzin dzieliło je od Las Vegas? Trzynaście? Nie była tego całkiem pewna, ale z Laverne przy boku na pewno ten czas będzie się ciągnął w nieskończoność. Jazzy energicznie pokręciła głową. – Nie, to Laverne powinna pojechać. Myślę, że wszystko jakoś się ułoży. Rita wzruszyła ramionami. – Jeśli nikomu to nie przeszkadza, jakoś to przeżyję. Cała reszta potoczyła się tak błyskawicznie, że Marnie nie miała czasu oponować. Jak się okazało, samochód Carsona stał na parkingu za budynkiem. – Czysty i zatankowany do pełna – powiedział. – Możecie mi wierzyć, to się nie zdarza często. Załadował do tyłu ich bagaże i pokazał kobietom schowek z zapasowym kołem i podnośnikiem. Marnie słuchała grzecznie, żałując w duchu, że nie zwracała na to uwagi, gdy Brian tłumaczył jej takie rzeczy. Zawsze uważała, że to jego działka. Teraz, gdy już go nie było, wszystko zostało na jej głowie. Jazzy i Rita stały w pobliżu i słuchały potulnie jak turystki na wycieczce. – Nie zapomnij GPS-a – powiedziała Jazzy do Carsona, osłaniając oczy od słońca i zerkając do samochodu. – Na pewno im się przyda. – Cieszę się, że o tym wspomniałaś. Trzymam go pod siedzeniem. Marnie zastanowiło, jak szybko tych dwoje się ze sobą zaprzyjaźniło. Na miłość boską, dopiero się poznali. Skąd się wzięła ta zgodność? I skąd wiedziała, że miał GPS? Cała ta wyprawa była nierealna. Po wysłuchaniu instrukcji o tym, jak obsługiwać GPS, radio i wszystkie inne części auta, w końcu były gotowe do drogi. – Uściski – zawołała Jazzy, otwierając ramiona. Ileż w niej było słonecznej radości. Światło promieniami tryskało jej niemal spod palców. Laverne wcisnęła się przed Marnie, żeby mogła pierwsza uściskać Jazzy na pożegnanie. Trudno było uwierzyć, że do niedawna staruszka prowadziła życie samotniczki. Nawet Carson przeszedł do działania i najpierw uściskał Laverne, a potem Marnie i życzył im powodzenia. Marnie uderzyło, jak silne były jego smukłe ramiona. Jego uścisk rozgrzewał jak gorący domowy
rosół. Marnie niechętnie uścisnęła Ritę, która – w porównaniu z innymi – była nieco sztywna. Na końcu podeszła do Jazzy. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, jak drobna była ta dziewczyna. Drobniusieńka. Aż trudno było uwierzyć, że taka mała klatka piersiowa mieściła tak ogromne serce. Jej chude ramiona roznosiła energia, a resztę jej ciała dopełniał ogromny uśmiech. – Wszystko będzie dobrze – szepnęła do Marnie. – Tylko poczekaj. Słowa te wydały się Marnie pokrzepiające i Marnie czuła w sobie ogromną wdzięczność. Do głowy przyszło jej coś zabawnego – nagła myśl, której normalnie nie powiedziałaby na głos. Ale teraz powiedziała. – Jazzy – szepnęła jej do ucha. – Jesteś moim strachem na wróble. Jazzy przerwała ich uścisk i spojrzała na Marnie, nie rozumiejąc. – Co powiedziałaś? – Jesteś moim strachem na wróble. – Marnie na chwilę zamilkła, myśląc, jak to najlepiej wyjaśnić. – Jak w Czarnoksiężniku z Oz, gdy Dorotka żegna się z przyjaciółmi... Dla wszystkich jest miła, ale do stracha na wróble mówi... – Nachyliła się do niej, jakby chciała wyznać jej sekret. – Za tobą będę tęsknić najbardziej.
Rozdział 33
arnie ustawiła daszek nad szybą, żeby chronił ją od blasku słońca, i wycofała auto z parkingu. Carson wprowadził adres Kimberly do GPS-a, więc mogły ruszać. Dziwnie jej się prowadziło cudzy samochód. Po dwóch dniach jazdy z tyłu czuła się nieswojo od samego siedzenia z przodu – jak dorosła. Z prowadzenia samochodu przez Ritę wynikała jedna dobra rzecz – Marnie nie musiała na nic zwracać uwagi. Mogła bez końca gapić się przez okno i błądzić myślami gdzie chciała. Koniec z tym. Teraz musiała mieć nad wszystkim kontrolę. Wypatrywać zjazdów i ciężarówek, które zmieniały pas jak popadnie – teraz to wszystko należało do jej zadań. Laverne niewiele by jej w tym pomogła. Z jej trzech towarzyszek Laverne wybrałaby na końcu, ale lepiej było mieć ją ze sobą, niż nie mieć nikogo. Jak gdyby czytała jej w myślach, Laverne powiedziała: – To cudaczne, że jesteśmy tu we dwie, co? – Przesylabowała słowo „cuu-daa-czne”. – Rzeczywiście, to trochę dziwne. – Marnie wjechała na drogę szybkiego ruchu. Wkrótce będą na autostradzie. – Do tego samochodu też nie jestem przyzwyczajona, więc jeszcze jedna rzecz, z którą należy się oswoić. – Z lusterka wstecznego dyndała mała choinka, która dawała z siebie sztuczny sosnowy zapach. – Mój syn ma taką toyotę corollę jak ta. Nigdy nie sprawiła mu najmniejszego kłopotu. O, nie! Maszyna jak złoto. – Hmm – Marnie zastanawiała się po cichu, czy będzie w stanie znieść paplaninę Laverne przez resztę dnia. Tak czy inaczej, będzie musiała. – Tak, maszyna jak złoto – Laverne otworzyła schowek i zajrzała do środka. – Szukasz czegoś konkretnego? – Nie. Tak tylko sobie węszę. Można wiele o kimś powiedzieć po tym, co trzyma w aucie. – Laverne grzebała dalej. – Żadnych narkotyków ani kontrabandy. Informacje o ubezpieczeniu, chusteczki higieniczne, banknot pięciodolarowy. Karta ASS. Odpowiedzialny chłopak. – To dobrze. Chciałabym się nim nie rozczarować, bo Jazzy chyba wpadła mu w oko. – O tak, i to z wzajemnością – odparła Laverne i zatrzasnęła schowek. – Dziewczyna czuje do niego taką miętę, jakby wiedziała, że są sobie pisani. – Bardzo szybko coś ich połączyło, nie uważasz? – powiedziała Marnie, wyciągając szyję, żeby zerknąć na GPS. – Często tak się dzieje. Wiesz, jak to jest.
M
– To prawda. – Marnie powiedziała to bez przekonania. Patrząc wstecz, miała wrażenie, że Brian ją sobie upatrzył. Szukał odpowiedniej, łatwowiernej kobiety, aż w końcu ona – wpatrzona w niego i naiwna – weszła w jego sieć zwabiona obietnicą miłości. Dopiero teraz widziała, jak płynnie przeszła od opiekunki do dziewczyny, a potem kochanki, która z nim mieszka. A po tym wszystkim została zdegradowana do lokatorki gościnnej sypialni. Jak mogła się nie zorientować, że Brian od początku taki miał plan? Z powodu Troya. W pewnym momencie Marnie zdała sobie sprawę z tego, jak nisko Brian ją cenił i jak słabo kochał, ale wtedy chodziło już tylko o dobro małego chłopca. A on potrzebował jej tak bardzo jak ona jego. To jej wystarczyło. Laverne przerwała jej rozmyślania. – Pewnie nie możesz się doczekać, kiedy zobaczysz Troya. To będzie wspaniałe spotkanie. – Mam nadzieję – odparła Marnie. Bez względu na to, co powiedział Matt Haverman, część niej wciąż się martwiła, że nie będzie mile widziana, gdy pojawi się na progu domu Kimberly. – Na pewno będzie – powiedziała Laverne pewnym siebie tonem. – Więź pomiędzy matką a synem jest zawsze bardzo silna. – Tylko że zasadniczo nie jestem jego mamą. Laverne prychnęła i z lekceważeniem machnęła ręką. – To nieważne. Wszyscy tyle mówią o więzach krwi, ale zapewniam, że to jedna wielka bujda. Wiem to z własnego doświadczenia. Mam trzech synów, a najstarszy z nich jest tak naprawdę moim pasierbem. Nie żebym myślała o nim w ten sposób. Wychowywałam go od małego. Tak jak pozostałych karmiłam go, nauczyłam, jak wiązać buty, zajmowałam się nim, gdy był chory, pomagałam w lekcjach i Bóg wie co jeszcze. Nie robiło mi to żadnej różnicy, że to nie ja go urodziłam. – A kochałaś go tak samo jak pozostałych? Laverne pokiwała głową. – Do diaska, czasem nawet myślę, że jest moim ulubionym. Zależnie od dnia. – Dobrze to słyszeć. Głos GPS-a skierował ją w stronę wjazdu na autostradę. – Teraz już nic nas nie powstrzyma – powiedziała Laverne, energicznie uderzając dłonią o deskę rozdzielczą. – Nie mogę uwierzyć, że jadę do Las Vegas. – Ja też nie. Były w drodze do celu.
Rozdział 34
ita wypiła kubek kawy na zapleczu restauracji, myśląc o swoim spotkaniu z Davisem. Nadal była wstrząśnięta i zastanawiała się, co to wszystko mogło oznaczać. Miała pewne niezbyt sprecyzowane nadzieje, że rozmowa z Davisem coś jej wyjaśni w kwestii śmierci Melindy. Zamiast tego chłopak ją zlekceważył i odszedł. Ciężko westchnęła i Mike, który stał w pobliżu i kroił cebulę, na chwilę przerwał pracę. – Mogę w czymś pomóc? – zapytał. – Nie, dziękuję – powiedziała. Pamiętała o manierach, nawet gdy miała gorszy dzień. – Jeśli już, to chyba ja powinnam pomagać tobie. Na pewno nie ma tu dla mnie żadnej roboty? – Jesteście naszymi gośćmi – powiedziała Beth, rozładowując tace brudnych naczyń. – Wystarczy już, że zagnaliśmy Jazzy do pracy. Choć Bóg mi świadkiem, ratuje nas w kłopocie. O drugiej trzydzieści restauracja została zamknięta i miała zostać ponownie otworzona dopiero w czasie obiadu. Beth odwróciła wywieszkę w drzwiach i przekręciła klucz w zamku. – Co teraz robicie? – zapytała Rita. – Sjesta? – Chciałabym – zaśmiała się Beth. – Zwykle przygotowujemy się do obiadu. Czasem załatwiam drobne sprawy, jeśli jesteśmy do przodu z robotą. Ale to się nie zdarza za często. – I robicie to codziennie – powiedziała Rita. – Trudno mi to sobie wyobrazić. Mnie przeraża wizja kolacji dla ośmiu osób. A co dopiero regularnie gotować i obsługiwać aż tyle. – Uwielbiamy to – powiedziała Beth. – Prawda, kochanie? – Żona uwielbia – powiedział Mike. – Ludzie to jej żywioł. A jeśli ona jest szczęśliwa, to mnie nie potrzeba niczego więcej. – Mądry z ciebie mężczyzna – powiedziała Rita. – Odkryłeś sekret udanego małżeństwa. Z restauracji dochodził ją śmiech Jazzy, po którym nastąpił odgłos trzepnięcia ścierką wraz z zalotnym „ach, ty”. Rita musiała się uśmiechnąć. Tych dwoje było jak dzieci.
R
Jazzy przekonała się, że przy zmywaniu naczyń w restauracji można się nieźle bawić. Gwizdała sobie podczas płukania talerzy i układania ich w kwadratowej plastikowej skrzynce. Nie miała nic przeciwko parze ani zapachowi detergentu. – W życiu nie widziałem, żeby ktoś zmywał naczynia z taką radością – skomentował Carson. – Zazwyczaj jestem szczęśliwa, jeśli robię coś przydatnego – powiedziała Jazy. – Zauważyłem – odparł.
Sam wyglądał na dość zadowolonego, gdy owijał tace z jedzeniem i pakował je do lodówki. W pracy w restauracji była prostota, która bardzo Jazzy odpowiadała. Gdy ludzie przychodzili napić się i zjeść, dostawali to, czego chcieli. Wszystko inne działo się po to, by wspierać spełnianie tych potrzeb. Trzeba było posadzić gości, dodać lodu do napojów, przyrządzić jedzenie i umyć naczynia. Kluczem do wszystkiego było wyczucie czasu. Gdy skończyła podawać lunch, powitała niewymagającą myślenia mechanikę sprzątania. Kiedy tak szorowała, płukała i układała, zaskoczył ją nagły przebłysk intensywnych obrazów. Zobaczyła komisariat policji i kobietę w mundurze – najwyraźniej policjantkę. Na chwilę przestała pracować i zamknęła oczy, prosząc o więcej obrazów, ktokolwiek je wysyłał. Co ma to ze mną wspólnego?, pomyślała. Chwilę potem, gdy zobaczyła, że na komisariacie są obie z Ritą, miała swoją odpowiedz. Siedziały przy biurku, naprzeciw funkcjonariuszki, która z zainteresowaniem słuchała tego, co miała jej do powiedzenia Rita. Zdała sobie sprawę, że wypełniają raport policyjny. Teraz uwaga skupiła się na policjantce. Była grubo po czterdziestce, miała brązowe włosy do ramion, przez które przeplatały się srebrne pasma. Kobieta nie przykuwała zbyt dużej wagi do wyglądu. Mimo to wyglądała na życzliwą. Policjantka coś notowała, a Jazzy usłyszała słowo „tępak”, które wywołało u niej uśmiech. Melinda przemawiała do niej z potężną siłą. Imię pojawiło się w jej głowie tak wyraźnie, jakby ktoś je do niej powiedział. Davis. Bardzo rzadko doświadczała takiej klarowności co do otrzymywanych przekazów. Jeszcze raz: Davis. Wtedy duch Melindy zaczął się wycofywać. Skończyło się. – Przyjęłam – powiedziała głośno. – Się robi. Jazzy mówiła teraz do siebie, ale z tym nigdy nie można było mieć pewności. Babcia zawsze mówiła, że duchy zerkały zewsząd, nawet gdy nie można było ich wyczuć. Rita kończyła pić swoją kawę, gdy dziesięć minut później Jazzy weszła przez wahadłowe drzwi z kluczykami w dłoni. – Patrz. Mam pozwolenie, by użyć samochodu. Możemy jechać. – Gdzie? – odpowiedziała speszona Rita. – Beth i Mike powiedzieli, że możemy pożyczyć ich samochód na resztę dnia, bo oni i tak tu zostają. Zadzwonią do nas, kiedy będą chcieli wrócić do domu. – Naprawdę? – powiedziała Rita. Ci ludzie byli najbardziej ufnymi duszami, jakie kiedykolwiek poznała. Ratowali obcych, którzy utknęli na autostradzie, pozwalali im korzystać ze swoich samochodów i otwierali przed nimi swój dom. Niewiarygodne. – Tak jest. – Jazzy poszła za blat i wzięła swoją torebkę. Gdy szły parkingiem do samochodu, Rita powiedziała:
– Miałam nadzieję, że będziemy mogły porozmawiać o moim spotkaniu z Davisem i o tym, co ono według ciebie znaczy. Trochę mną to wstrząsnęło. – Jeśli chcesz, możemy porozmawiać – powiedziała Jazzy, otwierając drzwi pilotem – ale myślę, że czyny mówią więcej niż słowa. A jest coś, co musimy zrobić.
Rozdział 35
dy tylko wyjechały na autostradę, Marnie ruszyła z kopyta. Choć ruch był płynny, samochody poruszały się szybko i zwinnie, Marnie czuła potrzebę, by nie mieć ani jednego auta przed sobą. Jeśli tylko pojawił się przed nimi zlepek pojazdów, manewrowała tak długo, aż miała cały pas dla siebie. – Spokojnie, Hamilton – powiedziała Laverne, osłaniając oczy od słońca. – Wiem, że się spieszysz, ale lepiej być spóźnionym niż martwym. – Szukała czegoś pod nogami, w końcu znalazła torebkę i wyciągnęła z niej okulary panoramiczne. – Nie znoszę tych dziwnych sprzętów, ale im starsza się robię, tym gorszy mam wzrok. Zobaczysz. Ciebie też to czeka. – Ach ta wspaniała starość – powiedziała Marnie oschle. – Wręcz nie mogę się doczekać. – Masz dopiero trzydzieści parę lat – odparła Laverne. – Nie musisz się tym martwić. Masz jeszcze dużo czasu. Przez kilka minut podróżowały w ciszy, mijając równinny krajobraz. Marnie nie spodziewała się tak płaskiego terenu. Wyobrażała sobie raczej, że gdy tylko przekroczą granicę stanu, rozpoczną się górskie łańcuchy. Czy Colorado nie kojarzy się z narciarstwem i wspinaczką? Z krystalicznie czystą górską wodą i widokami, które zapierają dech w piersiach? Wciąż na to czekała. – Czy to ci nie przeszkadza? – zapytała Laverne. – Słucham? – Ostre światło. Nie razi cię w oczy? – Tylko odrobinę. – Marnie lekko zmieniła pozycję i dopasowała daszek nad szybą. – Mnie strasznie męczy. Tyle w tym temacie. – Hmmm. – Czasem przyprawia mnie też o ból głowy. – Nie gniewaj się, Laverne, ale nie mam dziś ochoty na pogaduszki. – Aha, to przepraszam. – Chciałabym dziś jechać najszybciej, jak tylko mogę, a łatwiej jest mi się koncentrować, jeśli nie rozmawiamy. – W porządku. Marnie zerknęła na Laverne i zobaczyła, że kobieta nieco się usztywniła, a jej usta zwarły się w jedną zaciętą linię.
G
– Nie że nie lubię rozmawiać – usprawiedliwiała się Marnie – tylko jestem skoncentrowana na tym, żeby dostać się do Las Vegas. – A rozmowa spowolni samochód? – Powiedziała to w taki sposób, że słowa Marnie wydały się śmieszne. – No... nie. – Marnie lekko wychyliła się zza ciężarówki, po czym dziko pomknęła pasem obok. Zdecydowana jazda. Od początku powinny przyjąć taką taktykę. Mogłyby do tej pory pokonać więcej kilometrów, gdyby pierwszego dnia Rita nie była taka powolna i ostrożna. – Po prostu nie mam podzielnej uwagi. – Myślę, że wcale nie o to chodzi – odparła Laverne. – Myślę, że ty mnie po prostu nie lubisz. – Nie bądź śmieszna. To nieprawda. – To widać. Zawsze siadasz koło Jazzy albo Rity, jeśli tylko masz wybór. I zachowujesz się tak, jakbym ci działała na nerwy. Kompletna bzdura, bo cały czas byłam dla ciebie miła – mówiąc „bzdura”, dla podkreślenia walnęła dłonią o deskę. Marnie skrzywiła się. Skąd to się nagle wzięło? To prawda, że Laverne nie była jej ulubienicą, ale przed chwilą przeprowadziły miłą rozmowę o jej pasierbie. Myślała, że wszystko między nimi w porządku. – Lubię cię – odparła wyważonym tonem. – Naprawdę. Jeśli zrobiłam coś, przez co uznałaś, że jest inaczej, to przepraszam. Przechodzę trudny okres i nie jestem do końca sobą. – Wszystkie przechodzimy trudny okres – odpowiedziała Laverne. – Wszystkie mamy jakiś problem. Nie jesteś jedyna. Bez kłopotów nie ma życia. – Odwróciła głowę pod pozorem, że patrzy na coś przez okno. – Wiem – odpowiedziała Marnie smutnym tonem. – Masz rację. Laverne nie zareagowała. Ostatni odcinek ich podróży będzie się bardzo dłużyć, jeśli taka atmosfera się utrzyma. Marnie wyobraziła sobie setki kilometrów, które pokonują w bolesnej ciszy. A gdy dotrą do Las Vegas, wcale nie będzie lepiej. No właśnie – jak wytłumaczy obecność starszej pani, kiedy zjawi się u Troya i Kimberly? Jak ją przedstawi? Nie były przyjaciółkami. Dopiero trzy dni temu pierwszy raz ujrzała ją na oczy, mimo że mieszkały w tym samym budynku. Zostały we dwie i musiały się jakoś dogadać. W geście pokoju Marnie powiedziała: – Może rzeczywiście powinnyśmy trochę porozmawiać. Przepraszam, że byłam taka zrzędliwa. Laverne nie odezwała się słowem, co doprowadziło ją niemal do szału. Marnie nie znosiła, gdy ludzie się na nią złościli. Cisza między nimi, która jeszcze kilka chwil temu wydawała się neutralna, teraz stawała się toksyczna. Przepaść zranionych uczuć. Kiedy samochód najechał na
wybój, obie lekko podskoczyły i Marnie poczuła nacisk pasa na ramię. Laverne też musiała to odczuć, bo w końcu odwróciła się do Marnie i powiedziała: – Poczułam to. Człowiek naprawdę czuje, że żyje, kiedy uderza głową w dach samochodu. Marnie z ulgą stwierdziła, że Laverne nie była na nią zła. – To na pewno nie zdarzyłoby się w Wisconsin. Mamy bardzo dobre drogi. – I bardzo dobrze – burknęła Laverne. – Płacimy w końcu wysokie podatki. – W końcu były na znajomym terenie. Wróciły na znajomy teren. Laverne miała swoje zdanie na każdy temat. Marnie grzecznie słuchała, jak staruszka narzeka na podatki i konstrukcję dróg. Zabawne, skoro nawet nie miała prawa jazdy. Marnie chciała jej o tym przypomnieć, ale Laverne nie dałaby sobie przerwać i z jednej tyrady płynnie przechodziła w kolejną. – A to łóżko, na którym spałyśmy u Mike’a? Chyba było wypchane trocinami. Ledwie zmrużyłam oko. Tekst o zmrużaniu oka należał do ulubionych w repertuarze Laverne. Co przypomniało Marnie o czymś, co chciała jej powiedzieć. – Laverne, czy słyszałaś kiedy o zespole bezdechu śródsennego?
Rozdział 36
omisariat policji okazał się mieścić w nieoznaczonym budynku z cegieł o płaskiej przedniej fasadzie i szklanych drzwiach. Jazzy zaparkowała blisko wejścia przy radiowozie. Po ostatnich dwóch dniach Rita przekonała się, że miło oddać komuś kierownicę. – Jesteś na to gotowa? – zapytała Jazzy, poprawiając ustawienie auta. – Chyba bardziej gotowa już nie będę. – Rita przyciągnęła do siebie torebkę, ale ani drgnęła, żeby otworzyć drzwi. – Wiesz, spotkanie z Davisem przebiegło inaczej, niż się spodziewałam. Wydawało mi się, że coś się wyjaśni albo lepiej coś zrozumiem. Nie jestem nawet pewna co. – Może potrzebowałaś wyraźnego zakończenia? – Twarz Jazzy była pełna troski. – Nie, nie zakończenia – powiedziała Rita, potrząsając głową. – Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo nienawidzę tego słowa. Jest tanie jak film na Hallmarku. Kiedy traci się dziecko, nie ma czegoś takiego jak „zakończenie”. – W gardle czuła gulę, ale przełknęła ją. – Nic się nie kończy. Ból z czasem łagodnieje, lecz strata pozostaje na zawsze. – Oczywiście. – Nie ma sposobu, żeby ją odzyskać. Nie żebym nie doceniała wszystkiego, co dla mnie zrobiłaś, ale w głębi duszy chciałabym, by dało się zrobić coś jeszcze. I jestem o ciebie zazdrosna, i nie mogę się pogodzić z tym, jak się czuję. – Zazdrosna o mnie? – Jazzy ściągnęła z nadgarstka gumkę, zebrała włosy w koński ogon i sprawnie je związała. – Jak to? – Bo czujesz obecność Melindy i możesz się z nią komunikować. Wszystko bym oddała, żeby móc ją jeszcze raz zobaczyć i porozmawiać z nią choć przez chwilę. Wszystko. – Rozumiem, to bardzo trudne. Jeśli to cokolwiek zmieni, to moje wrażenie nie jest takie jak podczas rozmowy. – Mimo wszystko. – Musisz uwierzyć, że czasem, gdy wydaje ci się, że ona przy tobie jest, to naprawdę tam jest. Nie potrzebujesz medium, aby czuć jej miłość. Moja babcia twierdziła, że wszyscy mamy pewne zdolności, ale wykorzystujemy je w różnym stopniu. To tylko kwestia treningu. – Czasem wpatruję się w drzwi wejściowe, czekając, aż w nich stanie. Nie wiem, skąd to się bierze. Nawet o niej nie myślę i coś takiego wpada mi do głowy. Minęło tyle czasu, a ja nadal mam nadzieję, że ona wróci do domu. Jazzy wyłączyła silnik i przez chwilę obie siedziały w ciszy, patrząc na budynek na wprost
K
nich. – Nie wygląda mi to na komisariat. Miejsce wydaje się prawie opuszczone – powiedziała Rita. – Po co tu w ogóle przyjechałyśmy? – Twoja córka chce, żebyśmy złożyły raport. – Jazzy dźwięczała kluczykami. – Będziemy rozmawiać z bardzo miłą policjantką, choć podobno trochę z niej tępak. – Skąd to wiesz? – Melinda mi powiedziała. Czasem słowa nie docierają do mnie wyraźnie, lecz tym razem nie miałam wątpliwości. Przy wyłączonej klimatyzacji przednie siedzenie zaczynało robić się gorące. – Idziemy na posterunek, choć nie jestem pewna, co mamy zgłosić. Davis nie jest poszukiwany przez policję. Został przesłuchany jako osoba z kręgów ofiary, miał alibi na tamtą noc. Detektyw, który prowadził sprawę, powiedział, że wyjazd na stałe poza granice stanu nie jest niezgodny z prawem. Podejrzany, ale niekaralny. Chyba wzięli mnie za matkę histeryczkę. Oboje z Glennem byliśmy pewni, że ją zabił. – Zabił – powiedziała Jazzy, otwierając drzwi samochodu. – Wczoraj wina spływała z niego strumieniami. Żar letniego dnia buchał z nagrzanych chodników i obie kobiety czuły go, idąc do budynku. Pierwsze szklane drzwi powiodły je do kolejnej pary wewnątrz budynku. Gdy weszły do środka, uderzył je podmuch chłodnego powietrza. Nie było tu ani recepcji, ani ścianek działowych. Komisariat stanowiło jedno duże pomieszczenie, którego przestrzeń zagospodarowywało kilka biurek i niepasujących do siebie krzeseł. W witrynach wzdłuż jednej ściany znajdowały się odznaki i oprawione fotografie. Korytarz na tyłach prowadził w nieznane rejony. Jeden samotny policjant, schludny mężczyzna około trzydziestki, siedział przy wysuniętym bliżej drzwi biurku. Jego włosy były na tyle długie, że trzymały się elegancko zaczesane na jedną stronę, jak u małego chłopca, który właśnie wrócił od fryzjera. Gdy weszły do środka, rozmawiał przez telefon. Zauważył je i lekko podniósł dłoń. – Muszę kończyć, Roger – powiedział. – Przyszły jakieś dwie panie. – Odwrócił się i ściszył głos, ale Rita i tak go słyszała. – Jedna jest, a druga nie. – Mogła sobie wyobrazić, o co chodziło. – Tak to już jest – mówił dalej. – Raz na wozie, raz pod wozem. Gdy odłożył słuchawkę, był gotów poświęcić im swoją uwagę. – Wyglądacie panie na zagubione – powiedział, uśmiechając się znacząco. – I pewnie potrzebujecie informacji, jak się z powrotem dostać na drogę międzystanową, tak? Jazzy zrobiła kilka kroków do przodu i oparła się o biurko. – Nie zgubiłyśmy się. Wręcz odwrotnie. Chciałybyśmy rozmawiać z funkcjonariuszem.
Wyciągnął dłonie w ich stronę. – Jesteście więc panie we właściwym miejscu. – Innym funkcjonariuszem. Kobietą o brązowych włosach. Starszą od pana. Bardzo miłą, o życzliwej twarzy. – Rzuciła okiem na tyły pomieszczenia i w stronę korytarza. – Jest tutaj? Policjant uderzał ołówkiem o blat biurka. – Funkcjonariuszka Tempack jest w terenie i nie wiadomo kiedy wróci. Ale ja jestem gotowy pomóc. „Nie!” odezwał się głos w głowie Jazzy. – Poczekamy na jej powrót – powiedziała. – Proszę posłuchać – policjant okazał zniecierpliwienie. – Ona nie zrobi niczego, czego i ja nie mógłbym zrobić. – Szczerze w to wątpię – odparła Rita zniechęcona jego protekcjonalnym tonem. – Zaczekamy. – Może to potrwać godzinę lub dłużej – powiedział z irytacją w głosie. – Mówię paniom, że mam wszelkie kwalifikacje, by poradzić sobie z każdą sprawą. – Odgonił ręką muchę, która krążyła nad jego głową, a potem wlepił wzrok w obie kobiety. Wąsko osadzone oczy zmrużył w wyrazie dezaprobaty. – Gdzie możemy zaczekać? – zapytała Rita, a gdy mężczyzna pokazał im ręką kilka wolnych krzeseł, Rita grzecznie zajęła jedno z nich. Jazzy nie dała się jednak zbyć. – Czy mógłby pan zadzwonić do funkcjonariuszki Tempack i powiedzieć jej, że tu na nią czekamy? – Uśmiechnęła się słodko i położyła jedną dłoń na biodrze. – Będę bardzo wdzięczna. – No cóż – powiedział policjant, spuszczając z tonu. – Jestem dziś dość zajęty, ale pomogę pani, bo taki miły ze mnie gość. – Bardzo to doceniam, funkcjonariuszu...? – Mahoney. – Wyciągnął do niej rękę nad biurkiem i niezdarnie uścisnął jej dłoń. – Bruce Mahoney. – Dzięki, Bruce. Ogromnie mi pomożesz. – Jazzy uśmiechnęła się do niego szeroko, po czym kołysząc biodrami, poszła do Rity. – O, mamo – wyszeptała Rita. – Jesteś niebywała, dziewczyno. – Babcia zwykła mówić, że muchy łapie się na miód, nie na ocet. – Pomachała do policjanta, przebierając palcami, a on uśmiechnął się do niej. – Moja mówiła, że co minutę na świecie rodzi się kretyn. – Może to prawda, ale popatrz, już podniósł słuchawkę.
Jazzy miała rację. Wierciła się na obitym skajem krześle, aż zatknęła jedną nogę pod drugą. Funkcjonariusz Mahoney prawie szeptał, lecz w zupełnie cichym pokoju Rita i Jazzy i tak dosłyszały, jak opisuje je jako matkę i córkę. Odwrócił się, gdy zauważył, że na niego patrzą, przy czym Rita zdążyła wyczytać z jego warg słowa „słodka blondyneczka”. Była pewna, że jej opis na pewno nie był tak pochlebny, lecz nie dbała o to. Coś wpadło jej do głowy i lekko szturchnęła Jazzy w bok. – Kobieta, z którą będziemy rozmawiać, nazywa się Tempack. – Tak. – Na nazwisko ma Tempack. – Rita wyprostowała nogi i oparła sobie dłonie na kolanach. – Wiem, słyszałam. – Chodzi mi o to, że ona nie jest tępakiem. Tak ma na nazwisko – Tempack. – Aaaa – odezwała się Jazzy. – Masz rację. Pewnie źle zrozumiałam – a potem dodała niemal przepraszającym tonem: – Rozumiesz, że te wizje to nie to samo co nauki ścisłe, prawda? Po przeciwnej stronie pomieszczenia Mahoney skończył rozmawiać przez telefon i zawołał: – Już jedzie. Będzie migusiem. Rita pomyślała, jakie to dziwne, że użył właśnie takiego słowa. „Migusiem”. Brzmiało jak wyrwane z ust jowialnego staruszka. – Ogromnie dziękuje – odparła Jazzy. Rita była gotowa przysiąc, że gdzieś po drodze Jazzy nabrała południowego akcentu. – Naprawdę jesteś jedyna w swoim rodzaju– powiedziała Rita, ściskając serdecznie ramię dziewczyny. „Miguś” okazał się trwać około piętnastu minut. Gdy funkcjonariuszka Tempack weszła do budynku, Rita i Jazzy przywitały ją na stojąco. Policjantka okazała się przeciwieństwem swojego współpracownika. Była mniej szorstka, bardziej gościnna. Dokładnie taka, jaką opisała ją Jazzy – miała ponad czterdzieści lat, włosy sięgały jej do ramion i przeplatały je pasma siwizny. Miała lekką nadwagę, ale zbędę kilogramy wyglądały bardziej jak mięśnie niż tłuszcz. Sprawiała wrażenie osoby godnej zaufania. Rita poczuła nagły przypływ strachu na myśl, że będzie musiała jeszcze raz opowiedzieć o śmierci Melindy, ale kobieta miała ciepły uśmiech, co trochę ułatwiało sytuację. Zaprowadziła je do swojego biurka, które zastawione było dokumentami, rodzinnymi zdjęciami w ramkach i roślinką w doniczce. Rita rozpoznała, że to fiołek afrykański. Zgodnie z mahoniową plakietką, biurko należało do Judy Tempack. Rita pomyślała, że kobiecie pasowało to imię. Wszystkie Judy mocno stąpają po ziemi i nie znoszą bzdur. Usiadły naprzeciw niej. Po przedstawieniu się policjantka zapytała:
– W czym mogę paniom pomóc? Po drugiej stronie pokoju funkcjonariusz Mahoney poruszył się na swoim krześle. Choć nawet na niego nie zerknęła, Rita była pewna, że ma uszy nastawione jak anteny i próbuje wyłapać każde ich słowo. Jazzy spojrzała na Ritę, która wzięła głęboki wdech i zaczęła mówić: – Moja córka Melinda została zamordowana dziesięć lat temu w Wisconsin, gdzie mieszkam. To zdarzyło się w grudniu tuż przed świętami. Miała dwadzieścia trzy lata. – Jej głos lekko się załamał, ale Rita nie przerwała. – Była piękną dziewczyną i wspaniałą córką. Wszyscy ją uwielbiali. Była naszym jedynym dzieckiem. – Bardzo mi przykro – powiedziała cicho policjantka i zmarszczyła czoło zatroskana. Otworzyła szufladę biurka, wyciągnęła z niej paczkę chusteczek i podała Ricie, która wzięła jedną. – Chłopak, z którym mieszkała, miał alibi, ale mój mąż i ja zawsze byliśmy przekonani, że to on to zrobił. Nie przyszedł na pogrzeb, a zaraz potem zniknął. Nigdy się nie dowiedzieliśmy, gdzie wyjechał. Nawet jego rodzina tego nie wiedziała – powiedziała Rita. – W pełni zrozumiem, dlaczego tak państwo uznali. – Policjantka wzięła długopis i otworzyła mały notatnik na sprężynie. – A co sprowadza was do Colorado? – Ja... – Spodziewała się tego pytania. – Właściwie my... Zerknęła na Jazzy, która ruszyła jej z odsieczą. – Jesteśmy w podróży. Jedziemy grupą do Las Vegas, by pomóc przyjaciółce zobaczyć się z jej pasierbem. – Ach tak. – Tempack zanotowała coś w swoim notatniku. Rita wzięła głęboki wdech. – Zatrzymałyśmy się tu, bo miałyśmy problemy z samochodem. Gdy jadłyśmy lunch w Preston Place, zobaczyłam narzeczonego córki. – Rita z nim rozmawiała i chłopak próbował się bronić, jakby był winny – powiedziała Jazzy. – Jego samochód miał stanowe rejestracje, co znaczy, że pewnie tu mieszka. Rita była zbyt zdenerwowana, by myśleć o tablicach. Całe szczęście Jazzy nic nie umknęło. – Bardzo współczuję – powiedziała policjantka Tempack – jednak z prawnego punktu widzenia nie mogę nic zrobić, jeśli nie mam bardzo wyraźnych przesłanek. Na pewno mogę się sprawie przyjrzeć. – Spojrzała na swoje zapiski. – Jak się nazywa? – Davis Diamontopoulos. Policjantka wypuściła długopis z dłoni. – Davis Diamontopoulous? – powiedziała z niedowierzaniem.
– Tak – odparła Rita. – Zna go pani? Najwyraźniej znała. – Uważa pani, że Davis Diamontopoulos zabił pani córkę? – Ja wiem, że on ją zabił. – Rita czuła, jak coś uciska ją w gardle i ból promieniuje jej do piersi. Miała wrażenie, ze coś się zmieniło, ale nie wiedziała co. Sądząc po wyrazie twarzy, Jazzy też nie miała zielonego pojęcia. – Jak zginęła pani córka? – zapytała Tempack łagodnym tonem. – Została znaleziona w swoim samochodzie, uduszona własnym szalikiem. Samochód stał zaparkowany o kilka przecznic od jej mieszkania. Nie było świadków, a zagadka morderstwa nigdy nie została wyjaśniona. – Rita powtarzała tę formułkę wiele razy, lecz z czasem nie stało się to ani trochę łatwiejsze. – A dlaczego uważa pani, że to on? Tylko dlatego że nie przyszedł na pogrzeb? Ludzie przeżywają żałobę na różne sposoby. Może to było dla niego zbyt trudne. A opuszczenie miasta bez podania nowego adresu też nie jest karalne. – Jej ton nadal był miły, ale już nie tak współczujący. – Rozumiem – odparła Rita – tylko że jego alibi okazało się nieprawdziwe. Powiedział, że całą noc pił razem z bratem, a potem został u niego na noc na kanapie. Potem brat powiedział jednak przyjaciółce Melindy, że rozeszli się koło północy. Judy Tempack uderzała miarowo długopisem o biurko. – Po alkoholu ludzie często przeinaczają fakty. – Jego brat wyraził się bardzo jasno – odparła Rita. – Powiedział, że Melinda dzwoniła do niego bez przerwy, gdy byli w barze, i Davis był wściekły, gdy wychodził. – Zgłosiła to pani policji? – Brat trzymał się pierwotnej wersji, kiedy był ponownie przesłuchiwany. Po kilku tygodniach przyszli do nas kolejni przyjaciele córki. Powiedzieli, że chciała z nim zerwać, że był zbyt trudny i zmienny. Męczyła ją jego zazdrość. – Rita spuściła wzrok na swoje dłonie. – Byłam blisko z córką, ale nigdy mi się z tego nie zwierzyła. Wmieszałabym się i pomogła jej, gdybym tylko wiedziała. – Skąd mogłaś wiedzieć? – powiedziała Jazzy, kładąc jej dłoń na ramieniu. Rita podniosła wzrok i spojrzała na policjantkę. – Nie miałam zielonego pojęcia. Przy nas Davis zachowywał się bez zarzutu. Był częścią naszej rodziny. Pomagał Glennowi, gdy grillowaliśmy, a mnie wyręczał przy zmywaniu. Uwielbiał przeglądać nasze stare albumy i oglądać zdjęcia Melindy, kiedy była dzieckiem. Mówił, że jest uzależniony od naszej córki.
– Używał słowa „uzależniony”? – Cały czas. Wiem, że to brzmi trochę dziwnie, ale mówił to, jakby żartując, kiedy bawił się jej włosami albo trzymał ją za rękę. – Przepraszam... – Funkcjonariuszka Tempack nagle wstała, aż jej krzesło z piskiem przesunęło się po linoleum. – Potrzebuję przerwy. Wstała od biurka i odeszła od niego energicznym krokiem. Zanim doszła do korytarza na końcu pomieszczenia, powiedziała przez ramię stłumionym głosem: – Zostańcie, proszę. Zaraz wrócę. Posterunkowy Mahoney, najwyraźniej zaniepokojony, wstał od biurka i podszedł do nich. – My tylko... – Rita próbowała wyjaśniać, ale on poniósł dłoń, by przestała mówić. – Wszystko słyszałem – powiedział. Wyglądał jakoś młodziej i był bardziej pewny siebie niż wcześniej. – Całą rozmowę. Miała pani rację. Ona zna Davisa. Jeśli to ten sam chłopak, to wszyscy go znamy. – Usiadł koło nich i podniósł jedno z oprawionych zdjęć, które stały na biurku policjantki, a potem odwrócił je, by mogły zobaczyć. – To on? – zapytał. Rita jęknęła ze zdziwienia. Wszędzie by go rozpoznała. To był Davis. Na zdjęciu mocno obejmował ciemnowłosą dziewczynę, którą widzieli na parkingu. Nazywał ją Sophie. – To on – powiedziała Jazzy. – Bez cienia wątpliwości. Rita wstała, wyjęła policjantowi zdjęcie z rąk i przyjrzała się mu. Para na zdjęciu miała na sobie eleganckie ubrania i stała pod bramą z kwiatów. Wyglądali jak goście weselni. Sophie patrzyła na Davisa z wielkim uśmiechem. Jego wzrok i uśmiech skierowane były wprost do kamery. Doskonale znała ten obrazek. Miała mnóstwo podobnych zdjęć Davisa i Melindy. – Ta dziewczyna to córka funkcjonariuszki Tempack – zgadła Rita. – Tak. Są zaręczeni. Mieszkają razem. – Mój Boże. – Rita przejechała palcem po szkle. Kolejna młoda kobieta, czyjaś córka. Davis pewnie potrafił sprawić, że Sophie czuła się wyjątkowa i kochana. – Wszyscy bardzo go lubią – powiedział Mahoney. – Spotkałem go kilka razy i nigdy nie zrobił ani nie powiedział niczego podejrzanego. A znam się na ludziach. – Cóż, świetnie gra – powiedziała Rita. – Mieszka z Sophie? – zapytała Jazzy. – Tak, i pracuje dla męża Judy. Rita nie przestawała wpatrywać się w zdjęcie. Nie mogła przeboleć tego, że tyle czasu szukała Davisa. Podczas gdy on był tu cały czas. Wyobrażała sobie raczej, że bez przerwy ucieka, śpi w zatęchłych norach i żebrze na ulicy. Zasłużył na to, by cierpieć. Zupełnie się myliła. Zamiast
tego Davis wrócił do starych sztuczek – oczarowywał ludzi swoją osobowością i dostawał to, czego chciał. On nie zmienił się nic a nic, zmienił tylko lokalizację. Gdy Judy Tempack powróciła, podeszła od razu do Rity i wzięła zdjęcie z jej rąk. Trudno było powiedzieć, co oznacza wyraz jej twarzy. Rita chciała powiedzieć coś mądrego, co przekonałoby policjantkę, że Davis nie jest taki czarujący, jak się wydaje, i że Sophie była w niebezpieczeństwie. A przy okazji nie wyjść na matkę histeryczkę. Stawiałaby swoje słowo przeciw słowu Davisa. Wszystko, co przyszło jej do głowy, wydało się nieadekwatne, powiedziała więc: – Pani córka jest przepiękna. – Moja córka jest dla mnie wszystkim – powiedziała Judy Tempack, odstawiając zdjęcie na biurko. – Jest całym moim światem. – Podeszła do Mahoneya, który siedział na jej krześle, i machnęła do niego ręką, jakby odganiała muchę. – Bruce, potrzebujemy prywatności. Czy mógłbyś wyjść? Bruce był zaskoczony, ale powiedział: – Ależ oczywiście, jeśli uważasz, że tak będzie najlepiej. – Tak, tak właśnie uważam. Podszedł do swojego biurka, żeby zabrać kluczyki, i zawahał się przez chwilę, zanim wyszedł. Oparł dłoń o drzwi i jeszcze raz rzucił kobietom pytające spojrzenie. – No już – powiedziała policjantka, pokazując palcem drzwi. Patrzyła na nie, aż usłyszała kliknięcie zatrzaskującego się zamka. – A teraz – spojrzała na Ritę z pełną uwagą – proszę mi opowiedzieć wszystko od początku.
Rozdział 37
espół bezdechu półsennego? Laverne nigdy wcześniej nie przyszło to do głowy, ale Marnie wydawała się pewna, że właśnie to jej dolegało. Nie było to pozbawione sensu. Musiało istnieć jakieś wytłumaczenie tego, że przez całe lata Laverne czuła się zupełnie pozbawiona sił. Już godzinę po przebudzeniu miała ochotę na drzemkę. Dzieci myślały, że ma depresję, wnuki – że to kwestia wieku, a przyjaciele, że zrobiła się nietowarzyska. Prawda była jednak taka, że czuła się koszmarnie zmęczona. Wyczerpana jak po najcięższej harówce. Bywały takie dni, że stawianie nogi za nogą stanowiło największy wysiłek, na jaki mogła się zdobyć. Nic jej nie cieszyło. Marnie wytłumaczyła jej, jak Brian został zdiagnozowany w ośrodku leczącym bezsenność w centrum miasta. Dostał skierowanie od lekarza, a potem spędził tam noc, z elektrodami przypiętymi do piersi i głowy. – Zespół nagrywa cię kamerą przez całą noc i monitoruje poziom tlenu – powiedziała Marnie. – To nie jest trudne badanie. Mogę cię zawieźć, jeśli zdecydujesz się mu poddać. Pod warunkiem że będziesz chciała, oczywiście. Laverne uznała to za bardzo miłą propozycję. Gdyby okazało się, że Laverne rzeczywiście cierpi na zespól bezdechu śródsennego, lekarstwem byłoby spanie w masce połączonej rurką ze specjalną maszyną. Musiałaby ją sobie umocować na twarzy i mieć na sobie co noc podczas snu. – Brzmi to o wiele bardziej skomplikowanie, niż jest w rzeczywistości – tłumaczyła Marnie. – Brian od razu przyzwyczaił się do maski i bardzo szybko wrócił do formy. Mówił, że od lat nie czuł się tak dobrze. – Miał potem więcej siły i wigoru? – zapytała Laverne. – Zrobił się szczęśliwszy? – Miał zdecydowanie więcej energii – powiedziała Marnie, jednym palcem miarowo uderzając o kierownicę. – Ale nie powiedziałabym, że stał się szczęśliwszy. Brian nie był szczęśliwym mężczyzną. Przynajmniej nie w mojej obecności. Był raczej posępny i łatwo tracił cierpliwość. Posępny i łatwo tracił cierpliwość, powiedziała. Co za połączenie. Choć Laverne o nic więcej nie zapytała, Marnie przeszła małe załamanie na trasie I-70. Zaczęła tak mocno szlochać, że Laverne obawiała, iż będą miały wypadek. Znalazła chusteczkę w schowku i podała ją Marnie, która wzięła ją bez słowa, wytarła delikatnie kąciki oczu i wysmarkała nos.
Z
– Brian nigdy mnie nie kochał. – Dławiona płaczem, wyrzuciła z siebie te słowa niczym karabin maszynowy. – Bez względu na to, co zrobiłam. Próbowałam wszystkiego. Interesowałam się jego pracą, zajmowałam domem, organizowałam wszystkie jego wyjazdy. Robiłam to przez tyle lat, ale dla Briana moje poświęcenie nigdy nie miało znaczenia. – Niektórzy mężczyźni po prostu tacy są – skwitowała Laverne. – Są palantami, i kropka. – Nie, nie rozumiesz. On nie był palantem. Wszyscy zawsze uważali, że jest fantastycznym facetem. Miał kumpli od golfa, kolegów z pracy i przyjaciół ze studiów. Zawsze był umówiony z kimś na drinka albo szedł na happy hour. Wiele razy słyszałam, jak rozmawiał z pokoju w piwnicy i śmieje się, opowiada dowcipy. Potem wychodził do mnie na górę i stawał się zupełnie inną osobą. Marnie docisnęła pedał gazu i szybko zmieniła pas, okrążając minivana pełnego dzieci. Gdy go mijały, były tak blisko, że Laverne widziała wyraźnie, że dziecko na środkowym siedzeniu miało na głowie bejsbolówkę drużyny New York Mets i przygląda jej się surowo. – Mówił, że się do niego lepię. – Marnie otarła nos kulką z chusteczek. – Ha! – krzyknęła Laverne. – Tak powiedziałby tylko palant. – Mówił, że mam nierealne oczekiwania. – Palant, palant, palant! – Laverne wzięła głęboki, spanikowany wdech, gdy Marnie ni stąd, ni zowąd wychyliła się lekko na drugi pas. – Marnie! Ostrożnie. Chciałabym dożyć jutra. Marnie otarła łzy. – Przepraszam za tę moją paplaninę. Myślałam, że jakoś się z tym wszystkim pogodziłam. Sama zadecydowałam, że z nim zostanę... Laverne wzruszyła ramionami. – Masz prawo czuć, co czujesz. W tym świetle profil Marnie – jej pokryty plamkami nos i usta o kącikach zwróconych w dół – był jeszcze wyraźniejszy. Nie wyglądała teraz najkorzystniej. – Może powinnam się była bardziej starać. – Wiesz co, Marnie? – powiedziała Rita. – Możemy o tym rozmawiać bez końca, ale wyjaśnij mi jedno. Dlaczego tak się zadręczasz? Było, jak było. Nie można tego cofnąć, więc równie dobrze możesz sobie postanowić, by wspominać tylko dobre momenty i zacząć żyć na nowo. Najwyższy czas dać spokój przeszłości. – Czuję się jak idiotka. Zmarnowałam dziesięć lat. – Nie powiedziałbym, że je zmarnowałaś. Wychowałaś małego mężczyznę, prawda? Zamilkły na chwilę i pośród tej ciszy na twarzy Marnie wyłonił się nieznaczny uśmiech. – To prawda. Troy był jedynym pozytywem, który z tego wyniknął.
– A teraz pomyśl, jaki będzie szczęśliwy, kiedy pojawisz się w drzwiach. Ależ to będzie spotkanie! – Mam nadzieję, że masz rację, Laverne. Przejechały następne sto pięćdziesiąt kilometrów w zupełnej ciszy. Laverne lekko drzemała, gdy Marnie oznajmiła: – Wydawało mi się, że będę mogła prowadzić nocą, ale chyba potrzebuję przerwy na sen. – Będziemy musiały zatrzymać się trochę wcześniej – odparła Laverne. – Wypiłam cały Mountain Dew i jestem gotowa na wizytę w toalecie.
Rozdział 38
ita opowiedziała funkcjonariuszce Tempack całą historię, od chwili gdy Davis i Melinda się poznali, do strasznego dnia, kiedy odebrała telefon i usłyszała, że znaleziono ciało jej córki. A potem opowiedziała o jej spotkaniu z Davisem i Sophie i o reakcji dziewczyny na wiadomość, że jej ukochany był już wcześniej zaręczony. Judy Tempack nie odezwała się słowem, tylko słuchała w ciszy, wykręcając nerwowo dłonie i blednąc z każdą minutą. – Być może trudno pani uwierzyć, że Davis jest sprawcą. Wiem, jaki potrafi być czarujący... – Nie, wierzę pani. Gdy użyła pani słowa „uzależniony”, wtedy to do mnie dotarło. Davis cały czas mówi, że jest uzależniony od Sophie – odparła Judy Tempack. – Zawsze uważałam to za dziwną deklarację uczuć. Przez jakiś czas miałam co do Davisa złe przeczucia. Nie było to nic konkretnego, tylko takie nieuchwytne wrażenie. – Matczyna intuicja – odezwała się Jazzy, wpatrując się w obie kobiety, które niemal zapomniały o jej obecności. – Mój mąż go uwielbia, uważa, że poskromił naszą córkę – powiedziała Judy. – Była bardzo krnąbrna, bez przerwy chodziła na imprezy, ale uspokoiła się, kiedy poznała Davisa. Zawsze mnie martwiło, że Davis jest taki dominujący, lecz jej to jakoś nie przeszkadza. Rita pokiwała głową. Tak samo było z Melindą. – Muszę się zastanowić, jak tę sprawę wyjaśnić – powiedziała Judy i przeczesała dłońmi włosy. – Ma pani pistolet – odparła Rita. – Na pani miejscu po prostu bym go zabiła. – Rita pożałowała swoich słów w chwili, gdy je wypowiedziała. Mimo że naprawdę tak czuła, nie powinna była tego mówić. – Przepraszam, zwykle brzydzę się przemocą. – Rozumiem – powiedziała Judy. – Moja reakcja byłaby pewnie podobna, ale niestety, muszę znaleźć rozwiązanie, przez które nie pójdę do więzienia. – Westchnęła i spojrzała na sufit. Jej oczy poruszały się to w jedną, to w drugą stronę, jakby była w fazie REM. W końcu po kilku minutach znów się odezwała: – Chyba mam pewien pomysł. Ma pani jakieś wspólne zdjęcie córki i Davisa?
R
Rozdział 39
jadły obiad w przydrożnym barze w Utah. W tym tętniącym życiem miejscu klientami byli głównie postawni kierowcy ciężarówek o tubalnych głosach. Przy ich stoliku na tyłach sali niedaleko kuchni czuło się wyraźny zapach panierowanego kurczaka i smażonych na patelni ziemniaków. Kiedy podano im ich zamówienia, Laverne zachwyciła jej ogromna porcja i napoje serwowane w wielkich, wypełnionych kruszonym lodem szklankach. – Dobrą knajpę zawsze można poznać po tym, czy kręci się w niej dużo ludzi – powiedziała Laverne, zatapiając sztućce w swoim klopsie. Marnie zgodnie pokiwała głową, choć nie była zadowolona ze swojej kanapki. Chrupiący bekon jej smakował, ale pomidor był w anemicznym różowym kolorze, a sałata lodowa miała brązowe krawędzie. Przynajmniej kelnerka, sześćdziesięciopięcioletnia tleniona blondynka o imieniu Shirley, okazała się miła, a wszystkie dania z zalaminowanej karty były tanie. Kiedy skończyły, Shirley przyniosła im napisany odręcznie rachunek na kartce rozmiaru pocztówki. – Możecie zapłacić w kasie przy wejściu. – Rzuciła im świstek na stół. – Jedźcie ostrożnie. Marnie pomyślała, że kelnerka wypowiedziała te słowa tysiące razy, a może więcej. Miała je pewnie wryte w usta, struny głosowe i w swoją istotę. Gdy Laverne sięgnęła po portfel, Marnie powstrzymała ją i otworzyła torebkę. – Teraz moja kolej, pamiętasz? Postanowiły płacić na przemian, skoro zostały już tylko we dwie. Tak wydawało się prościej. Laverne pokiwała głową. Odłożyła serwetkę i powiedziała: – To ja w tym czasie skoczę za potrzebą. Odwróciła się, kurczowo trzymając przy sobie torebkę, i skinęła do kierowców siedzących przy barze. Marnie wyciągnęła portfel i wydobyła z niego dwudziestodolarowy banknot, po czym ustawiła się w kolejce do kasy za jakimś mężczyzną. Dopiero wtedy zauważyła, że przy kasie na składanym krześle siedzi chłopiec, a nogi ma przywiązane do niego sznurkiem. Miał na sobie podarte dżinsy i T-shirt bez rękawów. Czarne włosy opadały mu na czoło przewiązane wokół czerwoną bandaną, jakby należał do boysbandu z lat dziewięćdziesiątych. Na oko wydawał się w wieku Troya lub niewiele starszy. Chłopiec miał bardzo nieszczęśliwą minę. Co chwilę zerkał na parking i nerwowo przygryzał wargę. Marnie poczuła nagłą sympatię do dzieciaka.
Z
– Wszystko w porządku? – zapytała. Gdy na nią spojrzał, zauważyła jego błyszczące szare oczy, otoczone ciemnymi rzęsami. – Niech się pani nie przejmuje takimi jak on – powiedział przysadzisty mężczyzna za kasą. Zanim Marnie zdała sobie z tego sprawę, kolejka się skróciła i nadeszła jej kolej. – Dzieciak dostanie to, na co zasłużył. – Mówiłem, że tata miał po mnie wrócić! Ma mój portfel – powiedział nastolatek, po trochu zawodząc płaczliwie, po trochu z oburzeniem. Marnie doskonale znała ten ton. Wielokrotnie słyszała go od Troya. Przysunęła się bliżej kasy i podała mężczyźnie rachunek oraz banknot. – Co zrobił? – zapytała, spoglądając na chłopca ze współczuciem. – Zamówił jedzenie, a teraz nie ma czym zapłacić. A jakby tego było mało, próbował okraść jedną z moich kelnerek. Trzymał jej rękę w kieszeni. Gdyby nie zauważył tego jeden z klientów, wyszedłby stąd z jej pieniędzmi. – Mężczyzna przeliczył banknoty, zanim wydał resztę. – Policja jest już w drodze. – Uniósł brwi i groźnie spojrzał na dzieciaka. – A właściwie będzie, jak tylko zadzwonię. Kusi mnie, aby samemu wymierzyć mu karę. – To trochę za ostro, nie uważa pan? – odparła Marnie. – To tylko dzieciak. Chłopiec uniósł głowę i spojrzał na nią z wdzięcznością. Wystające spod bandany kosmyki sprawiały, że wyglądał na tak młodego, aż Marnie krajało się serce. Mogła sobie wyobrazić, jak co rano stoi przed lustrem i próbuje dobrze zawiązać sobie bandanę, a po chwili rozwiązuje ją i robi wszystko od nowa. W tym wieku wizerunek był najważniejszy. Mężczyzna wzruszył ramionami. – Prowadzę interes, a nie jadłodajnię. A moje kelnerki zasługują na każdy grosz, który tu zarobią. Szczeniak, który je obrobi, to ostatnia rzecz, jakiej potrzebują. Marnie wzięła swoją resztę i kiedy mężczyzna przelotnie musnął jej dłoń, miała wrażenie, jakby trafił ją piorun. Nagle zobaczyła całą sytuację, jakby obserwowała ją z góry. Skruszony chłopak na krześle, nieustępliwy właściciel baru i ona, Marnie – kiedyś szara mysz, a teraz osoba, która brała sprawy w swoje ręce. Byli jak pionki z gry planszowej, która rozgrywała się w prawdziwym życiu. Właśnie nadeszła kolej na jej ruch. Stojący za nią kolejny klient, postawny kierowca ciężarówki, zapytał poirytowany: – Skończyła pani? Marnie odwróciła się i spojrzała na jego muskularne, wytatuowane ramiona i podkręcone do góry wąsy. – Jeszcze chwilę – odpowiedziała i zwróciła się do właściciela: – Chciałabym zapłacić za chłopca.
– Droga pani, rozumiem, że chce pani odegrać dobrego samarytanina, i to się chwali, ale na dłuższą metę wcale mu pani nie pomoże. Znam takich jak on. Musi się nauczyć. – Nalegam – powiedziała. – Proszę mi tylko powiedzieć ile, a zapłacę od razu. Chłopiec zerwał się na równe nogi i ruszył do przodu, ciągnąc za sobą krzesło. Był wyższy, niż jej się wydawało, niższy od niej tylko o dziesięć centymetrów. Mimo to miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że wydawał się mały. Może to przez puszczony luźno, o dwa rozmiary za duży T-shirt. – Ja pani wszystko oddam. Naprawdę. Co do centa. – Hej, idź mi stąd i siadaj na miejscu – wrzasnął właściciel i trzepnął go rękach. – Zamorduję cię. Sposób, w jaki to powiedział, sprawił, że Marnie zjeżyły się włosy na karku. Ludzie w barze zamilkli. Klienci przerywali jedzenie, żeby się zorientować, co powoduje całe to zamieszanie. Mężczyzna z podniesionymi wąsami, który stał za Marnie, powiedział. – Scooter, jeśli pani chce zapłacić, to może puść dzieciaka. Po co się tak upierać?. „Scooter”? Czy istniało inne imię, które w równym stopniu nie pasowało do swojego właściciela? Marnie obserwowała bacznie sytuację, nadal czekając na powrót Laverne z toalety. Wyciągnęła kolejny dwudziestodolarowy banknot i trzymała go w powietrzu. – Dogadajmy się, miły panie – „miły panie” dodała jedynie kurtuazyjnie. – Jeśli go pan puści, zapewniam, że ten młody człowiek już nigdy nie wejdzie panu w drogę. – To na pewno – powiedział spanikowany chłopiec. – Moja noga więcej tu nie postanie. – Już ja się o to postaram – powiedział właściciel, wyrywając Marnie banknot z dłoni. – To powinno pokryć moje straty. – Włożył banknot do szuflady i zamknął ją z trzaskiem. Ze złością rozciął sznurek, którym chłopiec był przywiązany do krzesła. – A teraz zmiataj stąd! – krzyknął do niego. Nastolatek nie czekał ani chwili i rzucił się do wyjścia. – Krzyż na drogę! – wymamrotał właściciel tak, żeby wszyscy słyszeli. Niepotrzebna demonstracja władzy, pomyślała Marnie. Zamieszanie skończyło się, więc pozostali goście powrócili do swoich rozmów. Laverne podeszła do Marnie. Miała zmieszaną minę. – Co się stało? – Powiem ci na zewnątrz – odparła Marnie. – Cóż, to bardzo miło, że za niego zapłaciłaś – stwierdziła, gdy siedziały w samochodzie. Nadal stały na parkingu ze zgaszonym silnikiem. Marnie chciała mieć bar na oku, jakby dzięki temu miało być jej łatwiej zilustrować tę historię. – Niewiele osób zrobiłoby coś takiego dla
obcego dziecka. – Pewnie też byś tak zrobiła, widziałaś go – odpowiedziała Marnie z pewnością w głosie. – Widok jego buzi złamałby ci serce. Biedny dzieciak. Myślałam tylko o tym, że cieszyłabym się, gdyby ktoś pomógł Troyowi, jeśli znalazłby się w podobnej sytuacji. – Patrzyłaś na niego oczami matki – powiedziała Laverne. – Nic nie mogłam na to poradzić – odparła Marnie, poprawiając nachylenie GPS-a Carsona, który został przyczepiony przyssawkami do przedniej szyby. – Chyba powinnyśmy ruszać w drogę. Chciałabym przejechać jeszcze dwie lub trzy godziny, zanim zatrzymamy się na nocleg. Okrążyły budynek i skręciły na drogę odchodzącą od budynku, która prowadziła na autostradę. Marnie nie wierzyła własnym oczom, gdy w oddali zauważyła znajomą postać. Jak miraż, chłopiec w bandanie stał na poboczu i próbował załapać stop. – To on – powiedziała Marnie z podekscytowaniem. – Chłopiec z baru. – Na moje oko to bardziej mężczyzna niż chłopiec – mruknęła Laverne, ale Marnie zlekceważyła jej komentarz i zwolniła, aż znalazły się tuż przy nim. – Cześć – zawołała. – Pamiętasz mnie? Zapłaciłam twój rachunek. – Tak, proszę pani – odpowiedział. – Pamiętam. – Szurał nogami po ziemi, co Marnie wzięła za oznakę skrępowania. – To było bardzo miłe. Dziękuję. – Może cię podwieźć? Laverne złapała Marnie za łokieć. – To chyba nie jest dobry pomysł. Co za dziwne uczucie, gdy ktoś chwyta cię w tym miejscu. Marnie wyrwała się z uścisku. – Jedziemy do Las Vegas. Nie czekając, chłopiec złapał za drzwi, zanim jeszcze Marnie zdążyła zwolnić blokadę. Za pierwszym razem nacisnął na klamkę w chwili, gdy Marnie wcisnęła przycisk zamka, więc blokada nie puściła, ale za drugim razem poszło mu lepiej. Chłopiec otworzył drzwi, wsiadł na tylne siedzenie i rozsiadł się, jakby był u siebie. – Super. Dziękuję – powiedział. – Jadę w tę samą stronę. – A gdzie dokładnie? – zapytała Laverne – I dlaczego nikt po ciebie nie przyjechał? – Była bardzo podejrzliwa. Aby złagodzić brak taktu Laverne, Marnie powiedziała: – Na imię mi Marnie, a to Laverne. Jesteśmy z Wisconsin. – Jestem Max – przedstawił się, zapinając pas jednym płynnym ruchem. – Z Colorado. Jadę do Kalifornii. Pojadę z wami, tak daleko jak tylko mi pozwolicie. – Mam pasierba w twoim wieku – powiedziała Marnie. – Na imię mu Troy. Nie widziałam
go od dłuższego czasu. – A masz jakieś nazwisko, Max? – Czoło Laverne zachmurzyło się z dezaprobaty. Marnie miała ochotę szturchnąć ją za to, że jest tak obcesowa. – Nie musisz go przesłuchiwać – powiedziała pruderyjnie. – Miał ciężki dzień. – Marnie znów wjechała na jezdnię. – To prawda. Tata porzucił mnie na postoju dla TIR-ów. Jest bardzo porywczy i ni stąd, ni zowąd wściekł się na mnie, i zostawił mnie w tej knajpie. – Dlaczego tak się pogniewał? – dopytywała Laverne. – Powiedziałem, że chcę mieszkać z mamą i że mam dość tego, jak mnie traktuje. – I bardzo dobrze – powiedziała Marnie entuzjastycznym tonem, w nadziei, że jej entuzjazm zachęci Laverne, aby była milsza. – To dlatego jedziesz do Kalifornii? Do mamy? – Tak – potwierdził Max. – Sprawuje nade mną opiekę, ale tata zabrał mnie, gdy wypadały jego odwiedziny, i nie chciał mi pozwolić wrócić. Nie pozwolił mi od niej zadzwonić. Bardzo za nią tęsknię. – Biedaku – powiedziała Marnie. Żałowała, że nie może się odwrócić i do niego uśmiechnąć, ale musiała się zadowolić przelotnym spojrzeniem w lusterko wsteczne. Chłopiec nie spojrzał jej jednak w oczy, cały czas wpatrując się w okno. – Chcesz zadzwonić do niej z mojej komórki? – Nie. Jest teraz w pracy. I tak nie mógłbym się z nią porozmawiać. – Mógłbyś zostawić jej wiadomość – zaproponowała Marnie. – Na pewno umiera z niepokoju. – Zadzwoniłem do niej z baru i powiedziałem, że do niej jadę. Wie, że u mnie wszystko w porządku. – Aha – powiedziała Marnie. Coś jej tu nie grało. Czy nie mówił, że ojciec nie pozwalał mu dzwonić do mamy? Na pewno się nie przesłyszała. Jakim cudem zadzwonił do niej z baru? Chłopiec raczej nie miał ze sobą komórki. Właściwie to niczego ze sobą nie miał – tylko ubrania na sobie. Właściciel też na pewno nie pozwolił mu skorzystać ze swojego telefonu. Ten maniak o mało co nie zabił chłopca. I z jakiego powodu? Przez głupie dwadzieścia dolarów. Gdy teraz o tym myślała, musiał to być nie byle jaki lunch. Razem za siebie i Laverne zapłaciła niecałe piętnaście. Bez dwóch zdań, właściciel ją naciągnął. – Co zrobisz, kiedy cię wysadzimy? – zapytała Laverne. – Nie masz ani pieniędzy, ani telefonu. – Odwróciła się do chłopca tak mocno, aż jej ciało skręciło się w korkociąg pod pasem bezpieczeństwa.
– Coś wymyślę – odparł, wzruszając ramionami. – Ludzie są mili. Ktoś mi na pewno pomoże. Pani mi pomogła. – Taka jest teraz moda, że wiąże się chustkę na głowie? – zapytał Laverne, spoglądając na niego krytycznie. – To bandana – powiedziała Marnie. – Mnie się podoba. Max nie odezwał się. Wydawał się ogromnie zaabsorbowany obserwowaniem samochodów na lewym pasie. Jednym palcem popchnął bandanę do góry, nabierając bardziej zawadiackiego wyglądu. – Fajnie wygląda – powiedziała Marnie, ale wzrok Maxa nadal utkwiony był w szybę. – Ile masz lat? – zapytała Laverne. – Ile trzeba – powiedział znudzonym tonem. – Od dawna radzę sobie sam. Marnie pomyślała, że chodzi o to, że nie mógł liczyć na ojca. Pamięta, jak była w podobnym wieku i uważała wtedy, że dorośli są zbędni. Mając czternaście czy piętnaście lat, była przekonana, że gdyby jej rodzice nagle zniknęli, świetnie dałaby sobie radę sama. Może nawet lepiej, niż gdy byli w pobliżu. Laverne podgłośniła radio i z głośników gruchnęła muzyka country. Nachyliła się do Marnie i niby dyskretnie powiedziała coś nie do rozszyfrowania. – Co? Laverne powtórzyła, ale Marnie nadal nie mogła niczego zrozumieć. W końcu Laverne zanurzyła dłoń w torebce i wyciągnęła z niej długopis. Napisała coś na odwrocie starego paragonu i przesunęła co po desce rozdzielczej, ukradkowo zerkając na chłopca. Na karteczce widniało: NIELETNI CHŁOPIEC. ZABRAĆ NA POLICJĘ. Marnie zerknęła na Laverne znad karteczki. Czoło miała zmarszczone ze zmartwienia. Spojrzała na Maxa przez lusterko wsteczne. Miał odchyloną głowę i zamknięte oczy. Gładka skóra i długie rzęsy sprawiały, że wyglądał niemal jak dziecko. Widziała, że pod pozą twardziela ukrywało się niewinne, zagubione dziecko. Czy on je okłamywał? Może. Marnie nie chciała jednak w to uwierzyć. Odwróciła się do Laverne i pokręciła głową. Laverne spojrzała na nią miażdżąco, po czym jeszcze raz wzięła długopis i paragon. Na dole dopisała: ZADZWONIĘ NA NASTĘPNYM PRZYSTANKU. – Skoro nalegasz – odpowiedziała Marnie, tym razem nawet nie obniżając głosu. Laverne podkreśliła ostatni dopisek palcem, ale Marnie udała, że tego nie zauważa, i ściszyła radio. Jechały jeszcze przynajmniej pół godziny, gdy Laverne przerwała milczenie. – Nie możesz go zatrzymać. Mam nadzieję, że o tym wiesz. To nie zagubiony szczeniak. –
Mocowała się z daszkiem i najpierw podniosła go, a potem znów opuściła. – To czyjeś dziecko. – Wiem – odpowiedziała Marnie zrównoważonym tonem, ale w środku poczuła się urażona. Czemu, ach czemu zgodziła się na towarzystwo Laverne? Wyszłaby na tym lepiej, gdyby pojechała sama. Miała trzydzieści pięć lat i potrafiła podejmować sama decyzje. Nie potrzebowała opiekunki. Laverne, zupełnie nieświadoma irytacji Marnie, mówiła dalej: – Możemy się władować w niezłe kłopoty, przewożąc chłopca przez granicę stanu. Mogą nas oskarżyć o porwanie czy coś. Tego nie brała pod uwagę. Marnie masowała sobie czoło, rozmyślając, a po chwili westchnęła. – Na następnym postoju każę mu zadzwonić do mamy i sama z nią porozmawiam – powiedziała. – I nie dowiedziałyśmy się w końcu, jak ma na nazwisko – zauważyła Laverne. – Bardzo podejrzane. – Dzieci nie znoszą odpowiadać na pytania – wyjaśniła Marnie, przypominając sobie, jak to było z Troyem. – Jeśli da się im czas, w końcu same powiedzą. Wiedziała to z własnego doświadczenia. Przez ostatni rok nauczyła się nie pytać Troya o to, jak mu minął dzień. Reagował tak, jakby wtrącała się w jego życie. Zamiast tego zostawiała go w spokoju, żywiąc nadzieję, że jeśli będzie potrzebował porozmawiać, to do niej przyjdzie. Zawsze przychodził. Często w najbardziej nieodpowiednich momentach, na przykład, gdy oglądała film i nadchodził kulminacyjny punkt akcji. Wtedy nie wiadomo skąd zza drzwi wyłaniała się ciemna sylwetka Troya, który potrzebował jej natychmiastowej uwagi. Nigdy nie powiedziała mu, że pora była nieodpowiednia, tylko wyłączała film i robiła mu miejsce na kanapie. Brian nie umiał ani nie miał cierpliwości, żeby rozmawiać z synem, nawet kiedy Marnie wyjaśniła mu metodę. Troy chciał rozmawiać, ale jego ojciec odpowiadał: – Musimy teraz? Chłopiec opuszczał głowę i wychodził z pokoju. Wiedziała, że odpowiednia pora nie istniała. Chwile taka jak ta mijają i znikają. – Wiem, że dzieci nie lubią pytań – mruknęła Laverne. – Wychowałam troje, więc bardzo dobrze o tym wiem. Ale jak rany! Chyba nie wchodzisz mu w życie z butami, pytając o jego nazwisko. Na tym etapie podróży Marnie zaczęła doceniać Jazzy i Ritę w zupełnie nowy sposób. Kiedy wyjazdem dowodziły tamte dwie, nie musiała się martwić o to, że się zgubi, ani zastanawiać, ile
mają do następnego przystanku. Dzięki GPS-owi i telefonowi Jazzy mogła sprawdzić każdy szczegół. Laverne miała do dyspozycji te same akcesoria, ale nie miała takiego tempa. Marnie zobaczyła znak przydrożnej restauracji przy miejscu postojowym, zanim Laverne oznajmiła, że się do niego zbliżają. Nie było z niej wiele pożytku. Było już późno, gdy się zatrzymały, w samą porę, jak uznała Laverne, bo jej pęcherz zbliżał się do granic wytrzymałości. Było tak późno, że Marnie obawiała się, iż miejsce może być zamknięte, ale gdy głośno wyraziła swoją obawę, Laverne odparła, że knajpy przy autostradzie są zawsze otwarte, sugerując tym samym, że Marnie nie ma o niczym pojęcia. Niebywałe słyszeć coś takiego od kobiety, która do tej pory nigdy nie wyjechała poza granice stanu. Parking przed restauracją był oświetlony i im bardziej się do niego zbliżały, tym wyraźniej widziały stojące w pobliżu samochody. – Jesteśmy na miejscu – Marnie zawołała radośnie, wyłączając silnik. Gdy wysiadła z samochodu, owionęło ją ciepłe, ciężkie powietrze i otuliło niczym niewidoczny koc. Tak łatwo przyzwyczaiła się do klimatyzacji, że wydawało jej się, iż przyjemny chłód jest czymś normalnym. Po drugiej stronie samochodu Laverne powiedziała: – Sama obudzisz Johnny’ego Deppa czy ja mam to zrobić? Gdy Marnie powiedziała, że sama to uczyni, Laverne odparła: – Dobrze się składa, bo spieszę się na spotkanie. – Ruszyła do budynku, pospiesznie przebierając nogami. Marnie zdecydowała, że zapłaci za pokój Maxa w hotelu. Najlepiej byłoby, gdyby udało jej się dostać dwa przylegające do siebie pokoje, żeby mogła mieć na niego oko. Porozmawia z jego mamą i coś wspólnie wymyślą. Może jego mama będzie chciała przyjechać po niego do Las Vegas? Ona tak właśnie by zrobiła,. Gdyby chodziło o jej syna. Otworzyła drzwi z tyłu i wsunęła głowę do auta. Max nadal miał zamknięte oczy. Przez chwilę patrzyła na niego, jak śpi. Wyglądał tak spokojnie, że za nic nie chciała mu przeszkadzać. – Max? – powiedziała łagodnie, niemal śpiewając. – Robimy postój. Chcesz skorzystać z toalety? – Mama? – zamrugał powiekami. Chciała się rozpłakać. Duże dzieci zawsze w głębi serca pozostawały maluchami. – Nie, skarbie, nie jestem twoją mamą. Jestem, Marnie, pamiętasz? Podwozimy cię trochę. – Marnie? – Tak. Poznaliśmy się w przydrożnym barze. – Aaa, tak. – Max rozejrzał się i głośno ziewnął. – Co my tu robimy?
– Przystanek na siku. Powinieneś chyba rozprostować nogi. – Okej. – Rozpiął pas, a Marnie odsunęła się od samochodu, żeby zrobić mu przejście. Po drugiej stronie budynku zaryczał silnik ciężarówki i mrok rozświetliły wielkie reflektory. Powiodła za nią wzrokiem, gdy ciężarówka wykręciła z parkingu i skierowała się na wjazd na autostradę. Obok niej Max przeciągnął się i leniwie oparł o samochód. – Idę do toalety – powiedziała. – Może spotkamy się tu za kilka minut i zadzwonimy do twojej mamy, zanim zrobi się za późno. Powiedziałeś, że ona wie, ale będę się lepiej czuła, jeśli sama z nią porozmawiam. Jestem pewna, że to rozumiesz – dodała przepraszającym tonem. – Mamy tak mają. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak bym się czuła, gdyby mój syn włóczył się sam i polegał tylko na pomocy obcych. To znaczy z nami jest wszystko w porządku, ale skąd twoja mama ma o tym wiedzieć. Max wpatrywał się w nią bez emocji. Otworzyła torebkę i wyciągnęła z niej portfel. – Dam ci trochę drobnych. Może jest tu gdzieś automat ze słodyczami. – Rozsunęła przegródkę z monetami i włożyła dwa palce w wąski otwór. Widziała, że chłopiec stoi przy niej i czeka, ale była tak skupiona na wyciąganiu dwudziestopięciocentówek, że nie zauważyła, jak przysunął się do niej do chwili, gdy stał już bardzo blisko. Kiedy złapał ją za ramię i poczuła coś ostrego i twardego przy swoim boku, odruchowo próbowała się wyrwać, lecz jego uścisk był zbyt mocny. – Aua, przestań – próbowała się wykręcić, nie dała jednak rady. – Dawaj kluczyki – powiedział szorstkim, głębokim tonem, zupełnie innym niż wcześniej. – Max, co ty wyrabiasz? – zawołała, myśląc, że to jakieś nieporozumienie. Może w samochodzie przyśniło mu się coś złego i był trochę skołowany? Może się przestraszył i myślał, że Marnie chce mu zrobić krzywdę. Cokolwiek, byle nie to, co widziała teraz – wąskie i groźne oczy, które kiedyś były tak przyjazne. Siła jego uścisku była nie do zniesienia. – Mówię, dawaj te cholerne kluczyki. Portfel też. – Miał głos jak z horroru. – Zranię cię. Przyrzekam, że potnę cię na kawałki. Spojrzała niżej i zobaczyła, że trzyma w ręku nóż, który wpycha jej w bok. Wtedy dotarło do niej, co się dzieje, i zaczęła mówić spanikowanym i błagalnym tonem. – Proszę, Max, zawiozę cię, gdzie zechcesz. Nie chcesz tego robić. Max popchnął nóż i Marnie zawyła z bólu. Wyrwał jej z rąk torebkę. Nie mogła uwierzyć, że chłopiec miał tyle siły. Odepchnął ją i Marnie uderzyła plecami o bok samochodu, a głowa poleciała jej do tyłu od siły uderzenia. Max opróżniał jej torebkę i wyrzucał całą zwartość na chodnik – błyszczyk, chusteczki, nić dentystyczną, batonik muesli, który zawsze nosiła ze sobą
na wszelki wypadek, zapasowe kolczyki, długopisy, rachunki za hotel. – Po co ci te śmieci? – mruknął Max jakby do siebie. Zauważyła, że teraz trzyma nóż pod pachą. Łącznie z rękojeścią mógł mieć ze dwadzieścia centymetrów. Czy był to nóż myśliwski? Przez chwilę Marnie myślała, że mogłaby skorzystać z okazji i rzucić się na chłopaka, by spróbować odzyskać torebkę, ale nie zrobiła tego. To było zbyt niebezpieczne. – Nie rób tego – szepnęła Marnie. Jej bok był mokry. Odruchowo dotknęła go przeciwległą dłonią i dostrzegła krew na swoich palcach. Zranił ją. – To nie musi dziać się w taki sposób. Wściekły dlatego, że nie znalazł kluczyków, Max odwrócił torebkę do góry dnem i nią potrząsnął. Wyleciały z niej pojedyncze monety, pilot do bramy garażu, a na końcu komórka, która odbiła się od chodnika i wylądowała jakieś dwa metry dalej. – Gdzie masz kluczyki, do cholery?! – wrzasnął. Podszedł do niej z nożem w dłoni. Marnie próbowała się odsunąć, ale nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Znów miał nad nią przewagę i złapał ją brutalnie. „Więc tak wygląda mój koniec?”, pomyślała, czując, że serce wali jej jak oszalałe. Co za głupi sposób, żeby umrzeć. Choć tak naprawdę nigdy nie żyła pełnią życia. – Oddawaj kluczyki – wrzasnął. Teraz czuła, jak czubek noża napiera na jej brzuch. – Nie wiem jak... – powiedziała. – Naprawdę, ja... – Marnie przestraszył nagły ogłuszający huk, który rozległ się koło nich. Max puścił ją i cofnął się. Wtedy oboje zauważyli Laverne, która zbliżała się do nich z pistoletem w dłoni skierowanym w niebo. – Chyba sobie żartujesz – powiedział. – Zmiataj stąd, gówniarzu – warknęła Laverne, podchodząc do nich z impetem. Z torebką, która zawieszona na przedramieniu kołysała się jak szalona, Laverne wyglądała jak Królowa Matka na haju. – Pilnuj swojego nosa, starucho. Laverne władczo pomachała przed Maxem pistoletem. Choć był malutki, zdecydowanie robił dużo hałasu. – Nie żartuję. – Nie strzelisz do mnie – zakpił. – Bez żartów. Marnie zauważyła, że ludzie wyglądają zza uchylonych drzwi budynku. – Żarty sobie robisz? Wiesz, ile lat miałam ochotę kogoś zastrzelić? – skinęła do Marnie. – Chodź tu.
Marnie zrobiła, co jej kazano, jedną ręką uciskając bok. Stanęła przy Laverne, uświadamiając sobie z ulgą, że jednak dziś nie umrze. – Słuchaj, stara babo, nie mam na to czasu. Zabieram samochód. – Stój, bo strzelam – ostrzegła go Laverne i wymierzyła prosto w niego. Pokazał jej środkowy palec i nachylił się po torebkę Marnie. Laverne obniżyła pistolet i nacisnęła na spust. Bum! – Jezu! – wrzasnął Max i przewrócił się niemal w zwolniony tempie, a potem bujał z boku na bok, trzymając się za nogę. – Postrzeliłaś mnie, ty głupia suko! – Postrzeliłaś go – powtórzyła Marnie oszołomiona. – Nie mogę uwierzyć, że do niego strzeliłaś. Jak to się wszystko mogło wydarzyć podczas krótkiego postoju na siku? Jakby zjeżdżając z autostrady, na chwilę porzuciła prawdziwe życie i wkroczyła na plan filmu. – Ostrzegałam go. Słyszałaś, że go ostrzegałam. Marnie pokiwała głową. Rzeczywiście, Laverne go ostrzegła. – I pokazał mi środkowy palec. Nie znoszę tego. Nie ma powodu, żeby coś takiego robić. – Pochyliła się nad Maxem, który teraz płakał, trzymając się za nogę. – Nie trzeba było wystawiać palca. To było niegrzeczne. – Podniosła coś z ziemi. – Hej, Marnie mam twój telefon. – Jezu, nie wierzę. Postrzeliłaś mnie! Laverne nieśmiało dotknęła boku Marnie. – Wygląda na to, że krwawisz. – Zranił mnie nożem – Marnie z trudem wydusiła z siebie te słowa. Na sam widok krwi kręciło jej się w głowie. Jakiś mężczyzna ostrożnie wyszedł z budynku, a uznawszy, że nic mu nie grozi, podszedł do nich bliżej. – Wszystko w porządku? – zawołał. Miał na sobie szorty khaki i koszulkę polo. Wyglądał jak ojciec z przedmieścia, który za chwilę rozpali grilla. – Ktoś jest ranny? – Potrzebna będzie karetka – powiedziała rzeczowo Laverne, wkładając broń do torebki. – Mamy mężczyznę z raną postrzałową i kobietę ugodzoną nożem. Na ziemi wściekły Max zwijał się z bólu, krzycząc: – Potrzebuję pomocy. Wezwijcie pogotowie! Marnie patrzyła raz na Laverne, raz na Maxa i raz po raz na grupkę ludzi, którzy biegli do nich nie wiadomo skąd. Wszyscy i wszystko kręciło się wokół i stapiało w jedno. Marnie czuła, jak wiruje jej w głowie, i skołowana, oparła się o samochód, a potem ześlizgnęła na chodnik. I wtedy zrobiło się zupełnie ciemno.
Rozdział 40
dy Marnie wróciła świadomość, znajdowała się na noszach w karetce i miała na twarzy maskę tlenową. Nawet nie patrząc, wiedziała, że jej bluzka została rozcięta, żeby odsłonić jej zraniony bok. Młody ratownik, który wyglądał jak nastolatek, delikatnie mierzył jej puls. Kobieta, która przykucnęła koło niej, opatrywała jej ranę. Marnie poczuła delikatny ucisk miękkiej tkaniny na boku. Młody mężczyzna zauważył, że mruga powiekami. – Witamy z powrotem – powiedział. – Zabieramy panią do szpitala. – Gdzie jest Laverne? – zapytała. Obawiała się, że została wsadzona do więzienia albo że teraz, gdy odkryła już potęgę broni, w międzyczasie strzeliła do kogoś jeszcze. Ratownik, który jak przeczytała na jego identyfikatorze, miał na imię Dave, nachylił się nad nią i ściągnął jej maskę. – Przepraszam, nie dosłyszałem. Marnie przełknęła ślinę i powtórzyła swoje pytanie. – Proszę się nie martwić o swoją macochę. Musi odpowiedzieć policji na parę pytań. Kiedy wszystko wyjaśnią, spotka się z panią w szpitalu. Marnie zastanowiła wzmianka o macosze, ale była zbyt oszołomiona, by próbować to tłumaczyć. Najwyraźniej ktoś coś pomylił. Nie miało to teraz znaczenia. Przez resztę podróży i drogę do szpitala była półprzytomna. Laverne na szczęście zachowała na tyle rozsądku, by zapakować jej do karetki torebkę wraz z dokumentami. Siedząc na pogotowiu i przeczesując jej zasoby, rozsunęła małą kieszonkę w podszewce i znalazła kluczyki do samochodu. Prawie straciła życie, bo Max nie mógł ich odnaleźć, a one leżały tu zamknięte przez cały czas. Niewiarygodne. Rana w jej boku nie była tak wielka, jak jej się zdawało. – Straciła pani dużo krwi – powiedział doktor, który oczyszczał nacięcie – lecz to nic poważnego. Na pewno będzie blizna. Poradził jej, by udała się do chirurga plastycznego, gdyby chciała się jej pozbyć, jednak Marnie wydało się to bezcelowe. Nikt jej już nigdy nie będzie oglądał w tamtym miejscu. Z drugiej strony, taka blizna robiłaby wrażenie jak wojenne odznaczenie. Miałaby dowód na to, co robiła w wakacje, pomyślała z sarkazmem. Ostry dyżur nie był dużym oddziałem i Marnie słyszała, co się dzieje się z Maxem po drugiej stronie parawanu. Kiedy wieziono ją do sali, dobiegł ją jego głos:
G
– I wtedy nie wiadomo skąd, ta starsza kobieta wyciągnęła pistolet i strzeliła do mnie. Zupełnie bez ostrzeżenia. Nic jej nie zrobiłem. Walnięta starucha. – Ktoś go uciszył, aż w końcu został wywieziony do innej sali. – Będzie miał chirurgicznie usuniętą kulę? – Nie, dostał tylko w mięsień – powiedziała jej pielęgniarka. – Kula przeszła na wylot przez łydkę. Chłopak zostanie opatrzony i przekazany policji. Ranę Marnie oczyszczono i zszyto, i z ostrego dyżuru przeniesiono ją na normalną salę na trzecim piętrze. Pokój był urządzony oszczędnie, ale za to świecił czystością i nie musiała go dzielić z innymi pacjentami. Miała też własną łazienkę. Dostała jakiś zastrzyk i nie czuła żadnego bólu. Odprężona, leżała w łóżku, ale po głowie tłukły jej się różne myśli. Były jeszcze bardziej niezorganizowana niż normalnie. Ledwie potrafiła się skupić na obserwowaniu ludzi, którzy co jakiś czas przychodzili do niej, sprawdzali kartę i zadawali pytania. W pewnej chwili młody mężczyzna, który wcześniej mył podłogę na korytarzu, wszedł, trzymając w dłoni damski T-shirt z dekoltem w serek. Pomyślała, że jest Filipińczykiem lub Hmongiem. Nigdy nie była dobra w rozróżnianiu grup etnicznych, ale nikomu się do tego nie przyznała. Wyszłaby wtedy na rasistkę, a nią nie była. Na jego plakietce widniało imię George, co wcale jej nie pomogło. Doszła do wniosku, że jest Amerykaninem o obcych korzeniach. George podał jej koszulkę. – Dla pani. Potrząsnęła głową, myśląc, że próbuje znaleźć jej właścicielkę. – Nie – powiedział i zaczął gestykulować, jakby próbował coś wytłumaczyć. – To z rzeczy znalezionych. Pani weźmie. Założy do domu. Teraz rozumiała. Wszyscy – od ratowników aż po lekarzy i pielęgniarki – byli tacy troskliwi i zaangażowani. Kłębili się koło niej i skakali wokół jej rany. A teraz ten mężczyzna, którego nawet nie znała, zatroszczył się o to, by miała co na siebie włożyć, gdy puszczą ją do domu. Nie chciał w ten sposób niczego zyskać. Jego serdeczność ją wzruszyła. Pomogło to zrównoważyć odkrycie, ile zła było w Maxie. Ludzie potrafili zaskakiwać. – Dziękuję – odpowiedziała, przyjmując podarunek. Gdy wyszedł z pokoju, Marnie przyjrzała się T-shirtowi. Był ogromny i intensywnie pachniał proszkiem do prania. Mimo to Marnie bardzo się z niego ucieszyła. Zanim pojawiła się Laverne w asyście policjanta, zdarzyło się mnóstwo rzeczy. – Cześć, dziewczyno – powiedziała Laverne pogodnym tonem. – Jak się miewasz? – Całkiem nieźle – odparła Marnie i przyciskała guzik na łóżku tak długo, aż usiadła w normalnej pozycji. Naprawdę była w dobrej formie, choć w wszystko wydawało się takie nierealne. Kiedy leki
zaczęły działać, Marnie poczuła, że jest na zupełnie nowej duchowej ścieżce, i wydawało się jej, że rozumie więcej o życiu niż inni ludzie. Młody funkcjonariusz, który pojawił się z Laverne, był przystojny i wyglądał, jakby dopiero co skończył szkołę. Młodziak. Posiadając zupełnie nowy rodzaj wrażliwości, Marie wyczuwała, że uwielbia on ekscytację wynikająca z jego zawodu. Szarmancko wprowadził Laverne do pokoju, na podstawie czego Marnie wywnioskowała, że bardzo kocha swoją mamę i babcię. Miał krótko przystrzyżone włosy, nawet wokół uszu i u nasady karku, co znów oznaczało, że bardzo poważnie traktował swoją rolę w lokalnej społeczności. Można było dowiedzieć się tylu rzeczy, jeśli tylko było się dobrym obserwatorem. Jeszcze krok i mogłaby zostać medium, tak jak Jazzy. Tak długo wpatrywała się w młodego funkcjonariusza, że gdy się odezwał, miała wrażenie, że ożyła rzeźba. – Muszę zadać pani kilka pytań – powiedział. Zaczął od prostych rzeczy – imienia, nazwiska, adresu, daty urodzenia. Następnie przeszedł do pytań związanych z tym, co się wydarzyło podczas postoju. Zadawał jej pytania w taki sposób, że właściwie potwierdzała zeznania Laverne. Czy to prawda, zapytał, że Max ruszył na Laverne z nożem i dlatego ta do niego strzeliła. Marnie zawahała się i spojrzała na Laverne, która powiedziała: – Leżała na ziemi, więc mogła nie widzieć, co się stało. Policjant pokiwał głową i dopisał to do swojego raportu. Nie było to do końca prawdą, ale Marnie nie poprawiła Laverne. Powiedziałaby wszystko, żeby policjant dał im spokój. – Wszystko działo się tak szybko – westchnęła Marnie. Miała mętlik w głowie i niczego nie była do końca pewna. Może Max rzeczywiście rzucił się w stronę Laverne z nożem, kiedy ona osunęła się na ziemię. Wszystko było możliwe. – I powiedział, że panią zabije? – Zrobił pauzę i spojrzał na nią. – Powiedział, że pokroi mnie na kawałki. – W uszach nadal rozbrzmiewało jej echo tych słów. Przecież była dla Maxa taka miła. Jak mógł ją zaatakować? A co gorsza – jak ona mogła się tak pomylić? – Pchnął mnie nożem i powiedział, że mnie pokroi na kawałki. – Czy to właściwie nie to samo? Czułaś, że twoje życie jest zagrożone, prawda, Marn? – wtrąciła się Laverne. Pokiwała głową. – Myślałam, że ze mną koniec. – Nie powinny panie zabierać autostopowiczów. Po pierwsze, to nielegalne, po drugie, niebezpieczne – powiedział funkcjonariusz poważnym tonem. – A biorąc pod uwagę pań wiek, nie powinienem chyba musieć tego przypominać.
– Czy odzyskam swój pistolet? – zapytała Laverne. – Nie, nie odzyska pani – odparł. – Proszę się cieszyć, że nie postawimy pani zarzutów. – W porządku – powiedziała Laverne zrezygnowanym tonem i zwróciła się do Marnie. – Kto by pomyślał, że całe życie przeżyłam bez ani jednego mandatu, a dziś postrzeliłam mężczyznę i pomogłam policji schwytać kryminalistę. – Położyła dłoń na kolanie Marnie. – Okazuje się, że to wcale nie dzieciak. Ma osiemnaście lat i jest poszukiwany. Możesz sobie wyobrazić? – Poszukiwany? – Mamy nakaz jego aresztowania – wytłumaczył funkcjonariusz. – To bardzo ułatwia całą sprawę. Dokładając do tego zeznania świadków, mówiące, że strzały padły w samoobronie, wszystko właściwie jest jasne. – Więc jesteśmy wolne? – zapytała Laverne. – Bo musimy się koniecznie dostać do Las Vegas. – Tak, ale może się też okazać, że kiedyś w przyszłości wasze zeznania będą potrzebne w sądzie. Choć to mało prawdopodobne – dodał, bardziej do siebie niż do nich. – Zawsze możemy wrócić, prawda Marnie? – Jasne – odparła, choć naprawdę nie miała zamiaru wracać tu choćby na chwilę. Jeśli miała być szczera, nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, gdzie się teraz znajduje. Wiedziała tylko, że jest to szpital tysiące kilometrów od domu. Wpadła do króliczej nory i wyskoczyła w równoległej rzeczywistości. Przez pewien czas było to zabawne, ale teraz chciała, aby wszystko się skończyło. I jakby kilka dni ciągłej jazdy, tankowania i niezdrowego jedzenia to było mało, teraz jeszcze została ugodzona nożem. Czuła się zmęczona, zraniona i wstrząśnięta do głębi. Może wszechświat próbował jej powiedzieć, że ta podróż była błędem. Niczego nie pragnęła bardziej niż powrotu do domu. Kiedy już tam wróci, rzuci w progu walizki i położy się do łóżka z postanowieniem, by podnieść się z niego dopiero na rozpoczęcie roku. Jeśli w ogóle. – Proszę na siebie uważać – powiedział policjant, serdecznie ściskając Laverne w ramię. – Jedźcie ostrożnie. – Co za miły młody człowiek – zauważyła Laverne, kiedy wyszedł. Słyszały słabnący odgłos jego kroków, gdy szedł wzdłuż korytarza. – Skąd miałaś ten pistolet? – zapytała Marnie, gdy kroki policjanta były już niesłyszalne. – Należał do mojego męża. Zawsze noszę go w torebce. – Wydęła usta w zamyśleniu. – Nigdy nie pomyślałabym, że go kiedyś użyję, ale jak rany, dzisiaj to się dopiero przydał. – Święte słowa – stwierdziła Marnie. – Gdyby nie on, sprawy mogłyby zajść za daleko. – A co powiedzieli lekarze? – zapytała Laverne, siadając na krześle przy łóżku. – Rana nie jest zbyt poważna, choć bardzo bolała i dużo krwawiła. Miałam szczęście, że nóż
przeciął tylko warstwy skóry i tłuszczu – powiedziała Marnie. Po raz pierwszy dziękowała Bogu, że nie była chudzielcem. – Zatrzymują mnie na noc na obserwację. Wyniki badań były w porządku, ale chcą mnie jeszcze raz przebadać jutro rano przed wypisaniem ze szpitala. – Nie jest to zły pomysł, biorąc pod uwagę to, co przeszłaś. – Laverne zaczęła przeszukiwać swoją torebkę i wyciągnęła z niej komórkę Marnie. – Będzie ci pewnie potrzebna. – Znalazłaś mój telefon! Dzięki. – Ekran był nieco porysowany, ale aparat wyglądał na sprawny. – A właśnie. Godzinę temu dzwoniła Kimberly. Chciała, żebyś od razu przyjechała. Wytłumaczyłam jej, że jesteś w szpitalu, i tak dalej... – Kimberly? – zapytała Marnie oszołomiona – Matka Troya? – We własnej osobie. – Ona zadzwoniła do mnie? – Cóż, chciała z tobą rozmawiać, ale ponieważ byłaś tutaj, odebrałam telefon i rozmawiała ze mną – Laverne mówiła powoli, jakby tłumaczyła coś dziecku. – To na pewno była Kimberly? – Już to przerabiałyśmy– Laverne była wyraźnie zniecierpliwiona. – Zadzwoniła Kimberly. Do ciebie. Bo potrzebowała, żebyś wyświadczyła jej przysługę. Troy jest na obozie, ale jest chory i ma gorączkę. Chcą, żeby po niego przyjechała, ale jej lot do Europy jest jutro wieczorem, więc pomyślała, że może mogłabyś to zrobić za nią. Oczywiście powiedziałam, że nie jesteś... – Już jest na obozie? – Tak właśnie powiedziała. Marnie miała wrażenie, że coś przegapiła. Troy już wyjechał? Matt Haverman musiał coś pomylić. – Powiedziałaś, że jest chory? – Spuściła nogi po jednej stronie łóżka i usiadła prosto. – Co mu dolega? – Nic poważnego, złapał tylko jakiegoś grypowego wirusa. Wiesz, jak to jest. Dzieci chorują bez przerwy. – Laverne znów rozsiadła się na obitym skajem krześle. – Wydawała się zawiedziona. Powiedziała, że spróbuje coś wymyślić w tej sytuacji. Marnie patrzyła się na swój telefon z niedowierzaniem. Kimberly zadzwoniła po przysługę właśnie do niej. A jej przysługa miałaby polegać na opiece nad Troyem. Niewiarygodne. Czy Kimberly nie traktowała jej lekceważąco od czasu pogrzebu? Za każdym razem gdy w przeszłości do niej dzwoniła, Marnie miała wrażenie, że Kimberly była wtedy czymś zajęta i że jej przeszkadza. Tym razem jednak będzie inaczej. Wybrała numer Kimberly. Choć było późno, Kimberly odebrała po drugim sygnale.
– Halo? – Kimberly, to ja, Marnie. – Nastąpiła długa cisza. – Aaa, Marnie – w końcu odezwała się Kimberly. Jej głos brzmiał przyjaźnie. – Bardzo się cieszę, że dzwonisz. Jak się czujesz? – Dobrze – powiedziała pośpiesznie. – Laverne powiedziała, żebym przyjechała zająć się Troyem. – O tak, ale to było, zanim się dowiedziałam, przez co przeszłaś. Przepraszam, że zawracałam ci głowę. Twoja macocha powiedziała, że karetka na sygnale zwiozła cię na pogotowie. – Myślę, że Laverne trochę przesadziła – odparła Marnie, trzymając się za bok. – Jestem bardzo lekko zraniona. Właściwie to tylko draśnięcie. – To dobrze. – Mogę przyjechać po Troya jutro? Jeśli nadal potrzebujesz pomocy. – Laverne rzuciła jej pełne dezaprobaty spojrzenie, ale Marnie je zlekceważyła. – Naprawdę? – W głosie Kimberly pobrzmiewała ulga. – Byłabym ci taka wdzięczna. Nie wiedziałam, co mam robić... – jej głos zanikł w słuchawce i Marnie dosłyszała, jak Kimberly ucisza psa, który szczekał w tle. Troy zawsze chciał psa, ale Brian nie życzył sobie bałaganu i zamieszania, jakie powoduje domowy pupil. – Oczywiście – powiedziała Marnie. – Podaj mi tylko adres ośrodka. – Będziesz musiała najpierw przyjechać do mnie – odparła Kimberly. – Muszę dać ci pisemną zgodę, aby go odebrać. Mój dom jest zresztą po drodze. – Oczywiście. – Wiem, że proszę o wiele, ale czy mogłabyś być u mnie o dziesiątej rano? – Tak, będę na dziesiątą. – Elektroniczny zegar w szpitalu pokazywał prawie północ. Nie wiedziała, ile godzin drogi było od Las Vegas. Nadal były w Utah – tego była pewna. Pewnie zostało im tylko kilka godzin. To nie powinno być trudne. – Tak mi ulżyło – powiedziała Kimberly. – Moja gosposia Natalie obiecała, że zajmie się nim w ciągu dnia, ale nie wiedziałam co z nim zrobię wieczorami. A potem Natalie przypomniała sobie, że w tym całym ferworze przygotowań do obozu Troya nie przekazała mi, że dzwoniłaś. To prawdziwy znak, że byłaś już w drodze. – Oczywiście, że przyjadę. – Gdybyś tylko mogła zostać z nim parę dni, aż moja asystentka wymyśli co dalej, byłabym ci bardzo wdzięczna. – Chętnie zostanę z nim na cały wyjazd – odparła Marnie.
– Porozmawiamy o tym, kiedy przyjedziesz. Obóz znajduje się jakieś dwie godziny drogi stąd. Sama bym go odebrała, ale taka byłam zajęta szykowaniem się do wyjazdu. Musiałam dostać zastrzyki i załatwić opiekę dla psów, że nie wspomnę o moim grafiku. – Kimberly nagle zrobiła się gadatliwa. Marnie za to robiła się coraz bardziej znużona. – Przepraszam, Kimberly, ale muszę już kończyć. Porozmawiamy jutro. – Pożegnały się, po czym Marnie spojrzała na Laverne. – Dlaczego wszyscy myślą, że jesteś moją macochą? Laverne potulnie wlepiła wzrok w szpitalne łóżko i zaczęła bawić się kocem. – Ach, to. Z jakiegoś powodu wszyscy założyli, że jesteśmy spokrewnione, więc tak powiedziałam. Tak było łatwiej. Gdy podniosła głowę, Marnie rozbawiona kręciła głową. – No to w drogę, macocho. Przed nami jeszcze kilka godzin jazdy. – Jesteś pewna, że to dobry pomysł? – zapytała Laverne. – Wyglądasz na zmarnowaną. – Laverne, nie zostanę tu dłużej, niż to absolutnie niezbędne. Troy na mnie czeka. – Świadomość, że niedługo będzie mogła go zobaczyć, była jak zastrzyk energii. Jeszcze kilka minut temu była półprzytomna od leków i wydarzeń całego dnia. Teraz była pobudzona i gotowa do drogi. – Słyszałam. – Laverne wzięła do ręki dużego beżowego pilota, przyczepionego do łóżka grubym kablem. Przyglądała mu się przez chwilę, po czym wcisnęła duży czerwony guzik alarmowy. – Co ty robisz? – powiedziała Marnie wyraźnie zaskoczona. – Daję znać pielęgniarce, że wychodzisz. – Nie, nie, nie! Nie pytaj o zgodę, bo powiedzą, że nie mogę jechać. – Marnie wyrwała jej pilota z rąk, ale było już za późno. Z interkomu nad łóżkiem odezwał się głos. – Tak? Czegoś pani potrzeba? – Nacisnęłam guzik przypadkiem. – odparła Marnie. – Przepraszam. – Nie ma sprawy. – Połączenie zostało zakończone. – Jeśli chcesz mi pomóc – zaczęła Marnie zdecydowanym tonem – to zacznij pakować moje rzeczy, podczas gdy ja się ubiorę, żebyśmy mogły stąd wiać. – Tak jest. Laverne znalazła plastikową torbę z logo szpitala. Wrzuciła do niej pudełko chusteczek higienicznych oraz nerkę, która mogła się przydać, gdyby Marnie zrobiło się niedobrze. Marnie wstała powoli. Jej nogi były słabe i rozedrgane. Miała wrażenie, że to mały przedsmak
tego, co ją czeka, kiedy zrobi się stara. Stawiała każdy krok, koncentrując się na każdym ruchu nóg. Podeszła do szafki, w której znajdowały się jej ubrania, i wyciągnęła je. Ktoś bardzo dokładnie je złożył. Jej sandały znajdowały się na samym dole. Odkładając chwilowo na bok swoją skromność, przebrała się w obecności Laverne, z wysiłkiem wkładając stanik i szary Tshirt. Gdy przyszło do szortów i butów, musiała usiąść na krześle przy łóżku. Wydawało jej się, że schodzi jej z tym bardzo długo, ale Laverne nie zauważyła. Była zbyt zajęta pakowaniem kosmetyków z łazienki. – Miałaś szczęście – powiedziała Laverne, wychodząc z łazienki z wypchaną po brzegi torbą. – Miałaś całe pudełko podpasek, mydło, małą butelkę szamponu i trochę antybakteryjnego płynu Purell. Niezły łup. – Myślę, że nie powinno się zabierać tego typu rzeczy – powiedziała Marnie. – To nie hotel. – Żartujesz sobie – prychnęła Laverne. – I tak cię za to skasują, więc równie dobrze możesz je sobie wziąć. Potem mi za to podziękujesz. Marnie nie była w nastroju na kłótnie. Pozwoliła Laverne przejąć dowodzenie, zabrać obie ich torebki i nałożyć sobie ucha torby na nadgarstek. – Jesteśmy gotowe – ogłosiła Laverne, jeszcze raz omiatając pokój wzrokiem. Stanęła przy boku Marnie i zaoferowała, by wsparła się na jej ramieniu. – Spokojnie. Dojdziemy do celu, powoli ale stabilnie. Odgłosy ich kroków niosły się po pustym korytarzu, lecz nikt najwyraźniej nie zwrócił na to uwagi. Minęły dyżurkę pielęgniarek, w której zauważyły kobietę siedzącą plecami do nich. Pochylała się nad klawiaturą i wklepywała dane do komputera. Nawet na nie nie spojrzała. Kiedy weszły do windy, Marnie oparła się o ścianę, podczas gdy Laverne nacisnęła guzik na parter. Wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Marnie nie czuła się tak od dziesięciu lat. Wraz ze znajomymi zakradali się do jeziora w kopalni odkrywkowej, żeby popływać nocą. Dobrze pamiętała uczucie tryumfu, kiedy udało jej się przejść przez płot z ręcznikiem pod pachą. Gdy drzwi windy otworzyły się na parterze, zobaczyły przed sobą lekarza, który patrzył na swój pager. Minęli się i lekarz w ogóle nie zareagował. Laverne zerknęła na niego, chcąc mu się przyjrzeć. – Nie zatrzymuj się – mruknęła Marnie. – Nie zatrzymuj się. Jeszcze się nam nie udało. Na parterze było jaśniej i gwarniej niż na trzecim piętrze, ale personelowi ich obecność nie wydała się ani trochę dziwna, więc ruszyły do drzwi. Gdy wychodziły, jeden z mężczyzn zawołał za nimi „dobranoc”, na co Laverne odmachała mu ręką. Na parkingu pod Marnie ugięły się nogi. Zapomniała, jaki nieznośny był wszechobecny upał,
który napierał jej na piersi i utrudniał oddychanie. Choć było po zmroku, miała wrażenie, że weszła do piekarnika. Odgarnęła włosy z czoła i rozejrzała się dookoła. – Gdzie jest samochód? Na twarzy Laverne pojawiło się nagłe zdziwienie, które nie przypadło Marnie do gustu. Zapytała raz jeszcze: – Nasz samochód tu jest, prawda? Policja go przyprowadziła? – Nie. – Czemu nie? – Zupełnie zapomniałam. Jest nadal w miejscu postoju – odparła Laverne, uderzając się w czoło. – Nie miałam kluczyków, dlatego przywiózł mnie tu ten miły policjant. Marnie jęknęła. Kto by pomyślał, że kluczyki od samochodu spowodują tyle kłopotów. – I nie zastanowił się nad tym, jak wrócisz ze szpitala bez samochodu? – Coś o tym wspomniał, ale kazałam mu się nie martwić, i palnęłam, że damy sobie radę. Marnie nagle zebrało się na płacz. Nogi miała jak z waty, a jej bok, w którym znajdowało się dziesięć rozpuszczalnych szwów, wydawał się teraz obolały. – Przepraszam – powiedziała Laverne. – Mózg mi się zupełnie wyłączył. – Miała przynajmniej tyle przyzwoitości, aby przyznać się do błędu i przeprosić. – To co my teraz zrobimy? – Marnie spojrzała na parking, jakby stojące na nim auta miały podać jej rozwiązanie. Nie dostrzegła żadnych oznaczeń dotyczących publicznego transportu, ale nawet gdyby tam były, żaden z autobusów raczej nie jechał na autostradę. – Może wezwiemy taksówkę? – zasugerowała Laverne. – Zobaczmy, co się znajduje po drugiej stronie budynku. Niechętnie Marnie dała się poprowadzić wzdłuż rzędu samochodów i za róg szpitala. Ta część również miała swój parking, ale nie był on aż tak mocno oświetlony. Przeczuwała, że jeśli pójdą za kolejny róg, pogrążą się w ciemnościach. – To nie ma sensu, Laverne. Musimy wrócić do środka. – Czekaj – Laverne podniosła rękę i wytężyła wzrok. – Widzę kogoś. Marnie przewróciła oczami. Z budynku wyłonił się jakiś mężczyzna i ciągnął za sobą plastikowy worek. Poszedł szybko na tyły placu, gdzie znajdowały się dwa śmietniki, podniósł pokrywę jednego z nich i rzucił do niego worek z odległości kilku kroków, ciskając pięścią w powietrze. Słyszały, jak radośnie wykrzykuje: – Tak! – Halo! – zawołała Laverne, machając do niego plastikową torbą. – Czy może nam pan pomóc?
Marnie nie była zachwycona tym, w jaką stronę wszystko zmierza. Ostatnio nie wyszła najlepiej na kontaktach z obcymi mężczyznami. – Chodźmy do środka – powiedziała, ciągnąc Laverne za bluzkę. Było jednak za późno. Młody mężczyzna podbiegł do nich. Gdy był już blisko, Marnie poznała, że to ten sam, który przyniósł jej koszulkę. George. – Potrzebują panie pomocy? – powiedział z zatroskaniem i po chwili rozpoznał Marnie ubraną w szary T-shirt. – O, witam ponownie. – Zaparkowałyśmy nasz samochód przy postoju na autostradzie i musimy się tam szybko dostać – powiedziała Marnie. – Czy jest może autobus albo taksówka, która mogłaby nas tam zabrać? – Jest za późno na taksówkę – powiedział. – A autobusy tędy nie jeżdżą. – Mówi pan poważnie? Marnie wyobraziła sobie, jak Troy w gorączce woła jej imię, podczas gdy ona nie może do niego dojechać. Chciała się nim zająć. Niczego nie pragnęła bardziej. To było takie niesprawiedliwe. Była już tak blisko. Ale czuła się wyczerpana. Chodzenie było dla niej ogromnym wysiłkiem, jakby płynęła pod prąd. Zbyt zmęczona, by się opanować, zaczęła płakać, a wielkie łzy strumieniami ciekły jej po policzkach. Nos zaczął ją swędzić i zrobił się zatkany, i Marnie zaczęła go wycierać, zanim jeszcze zaczęło z niego cieknąć. – Proszę nie płakać – powiedział George zaaferowany. Zareagował tak troskliwie, jakby Marnie była jego mamą. – Nie płakać. – Podniósł dłonie, jakby chciał odpędzić jej smutek. – Ja zabiorę. Zabiorę moim samochodem. – A nie musi pan pracować? – Skończone – powiedział. – Śmieci wyniesione, więc idę do domu. – I zawiezie nas pan nas na postój?– zapytała Laverne z niedowierzaniem. Nie mogła uwierzyć w ich szczęście. – O, tak – odparł George. – Zabiorę panie. Jeśli chcą. Marnie pomyślała, że przynajmniej jedna z nich powinna zaoponować przeciwko przejażdżce samochodem z obcym mężczyzną, ale obie milczały.
Rozdział 41
dy Laverne i Marnie jechały nocą do Las Vegas, Rita spała w gościnnej sypialni u Beth i Mike’a. Pierwszy raz od dziesięciu lat była w stanie pogrążyć się we śnie zupełnie zrelaksowana, zadowolona z życia. Śniło jej się, że Melinda siedziała na brzegu łóżka, gładziła jej włosy i szeptała do ucha słowa pocieszenia. Sen wydawał się nie mniej prawdziwy niż to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich godzin. Kidy obudzi się dziewięć godzin później, będzie wszystko pamiętać w najmniejszych szczegółach. W przyszłości wspomnienie tego snu podtrzyma ją na duchu w chwilach największego bólu.
G
Beth i Mike spali przytuleni do siebie w dużym łóżku w pokoju na końcu korytarza. W ich nogach ułożyła się gruba kotka i zasnęła skulona. Kiedy Mike pogrążył się w głębokim śnie, zaczął głośno sapać i pochrapywać, ale Beth była do tego przyzwyczajona. Nie mogłaby spać spokojnie bez tego akompaniamentu. Na dole Jazzy siedziała na jednym końcu kanapy w kwiatowy wzór, a Carson na przeciwnym. Dzieliła ich jedna poduszka. Jazzy próbowała stłumić w sobie pragnienie, by przysunąć się bliżej i dotknąć jego twarzy. Już sam jego uśmiech ją zachwycał. Jazzy zastanawiało to, jak żywo na niego reaguje. Nieraz widziała przecież atrakcyjnych mężczyzn, ale nigdy wcześniej się tak nie czuła. Nie mogła przestać przyglądać się Carsonowi. Zdała sobie sprawę, że była w nim kompletnie zakochana. W przyćmionym świetle jego ciemne oczy zdawały się mieć jeszcze intensywniejszą barwę. – Czyli z nikim się teraz nie spotykasz? – zapytał. – Nie ma niebezpieczeństwa, że wpadnie tu jakiś gość i mi wklepie za to, że zawracam ci głowę? Potrząsnęła głową. – Niewiarygodne. Kobieta taka jak ty jest bez zobowiązań. I gdyby wtedy nie zepsuł ci się samochód, nigdy byśmy się nie poznali. Ja to mam szczęście – powiedział, oplatając ją swoim ciepłem. I co na to odpowiedzieć? Nie była pewna. Poczuła jedynie, że się czerwieni. Weź się w garść, pomyślała. Nie możesz tego zepsuć! Aby odwrócić swoją uwagę od obezwładniającej ochoty, by przysunąć się bliżej i zarzucić mu ręce na szyję (tak robią tylko zdziry), zaczęła myśleć o tym, co po południu zdarzyło się na posterunku policji. – Znam rodzinę Tempacków – powiedział, gdy Jazy dobrnęła do etapu opowieści, kiedy
zdały sobie sprawę, że Davis Diamontopoulos to chłopak córki Judy. – I widziałem w restauracji Sophie i jej chłopaka. Nigdy go jednak nie poznałem. – Funkcjonariuszka Tempack mówi, że zrobi, co w jej mocy. – odparła Jazzy. Tak na poczekaniu nie brzmiało to obiecująco, ale Judy obiecała, że inny policjant wezwie Davisa na dzielnicową komendę, żeby go przesłuchać w taki sposób, by Davis miał wrażenie, że to tylko przyjacielska rozmowa dla wyjaśnienia kilku spraw. Judy powiedziała też, że spróbuje przemówić Sophie do rozsądku. – Szaleje za tym chłopakiem. Nie będzie łatwo przekonać ją, że jest zdolny do morderstwa. Muszę to dobrze rozegrać. – Jej brwi zmarszczyły się w zamyśleniu. To taka trudna sytuacja. Jazzy na chwilę zamilkła. – I wtedy zrobiłaś plakaty – odezwał się Carson. Jazzy podciągnęła nogi do siebie i oparła brodę na kolanach, nie spuszczając oczu z Carsona. Zadziwiające, że poświęcał jej swoją całą uwagę. Był mężczyzną, który naprawdę słuchał. – Rita nosiła to zdjęcie w portfelu, a plakaty wydrukowałyśmy na posterunku. Oczywiście nieoficjalnie. Judy powiedziała, że gdyby ktoś pytał, to nie miała z tym nic wspólnego. Na plakacie wielkości kartki A4 znajdowało się powiększone zdjęcie szczęśliwych Melindy i Davisa. Wyglądał niemal tak samo, choć minęło dziesięć lat. Pod zdjęciem widniał podpis: „Pomóż rozwiązać zagadkę morderstwa Melindy Larson. Czekamy na wszelkie informacje”. Dopisały też datę i miejsce zbrodni oraz dane kontaktowe policjanta, który zajmował się sprawą w Wisconsin. Wydrukowały sto takich plakatów i spędziły kilka godzin, rozwieszając je gdzie tylko wpadło im do głowy – w wystawach sklepowych, na tablicach ogłoszeniowych w sklepach, na słupach ulicznych lamp. Wtykały je nawet za wycieraczki samochodów. Właściciele sklepów byli niezwykle mili. Nikt nie był w stanie odmówić kobiecie, która zaczynała rozmowę od słów: „Mam nadzieję, że mógłby mi pan pomóc w wyjaśnieniu morderstwa mojej córki Melindy”. Niektórzy ludzie rozpoznawali Davisa na zdjęciu. Jazzy widziała to wiele razy. Nic nie mówili, ale poznawała po ich twarzach. Kiedy rozdysponowały plakaty co do ostatniego, Jazzy i Rita były zmęczone i spocone, przy czym miały poczucie, że udało im się coś osiągnąć. – Rita powiedziała na koniec, że choć może z tego nic nie wyjść, to Davis będzie wiedział, że to jeszcze nie koniec. – Wow – odparł Carson i powtórzył: – Przynajmniej będzie wiedział, że to jeszcze nie koniec. Przez chwilę nic nie mówili, po czym Jazzy dodała: – Powiedziałam jej, że na pewno coś z tego wyniknie. – I wiesz to, bo jesteś medium? – W jego oczach pojawiła się ciekawość. – Nie – przyznała Jazzy. – Nie wiem, co się wydarzy. Po prostu chcę wierzyć, że Rita po tych
wszystkich latach doprowadzi do zamknięcia tej sprawy. Ona i jej mąż tyle przeszli. – Naprawdę dobra z ciebie przyjaciółka – stwierdził, przechylając głowę w bok i patrząc na nią z aprobatą. – Staram się. – Więcej niż starasz. Robisz, co tylko w twojej mocy. To bardzo rzadka cecha. Nie odpowiedziała. Komplementy sprawiały, że czuła się nieswojo. A Carson ją nimi zasypywał. – Dziękuje – odparła w końcu, wlepiając wzrok w swoje gołe stopy. – A ty? Pomagasz rodzicom w restauracji, a to też bardzo miłe. – Wcale nie jestem taki miły – roześmiał się. – Muszę gdzieś spać, zanim się przeprowadzę i rozpocznę nową pracę. Ale to dopiero pod koniec lata. Nie mógłbym tu tak po prostu mieszkać i żyć na ich koszt. Zresztą nie mam nic przeciw pracy w kuchni. Są gorsze rzeczy. – A co to za praca? – Skończyłem inżynierię środowiska. Zostałem zatrudniony przez firmę na Long Island. Nie jest to moja wymarzona praca, ale dobre mi zapłacą, biorąc pod uwagę, że jestem świeżo po studiach. – Inżynieria środowiska? A nie mogłeś znaleźć czegoś bliżej domu? – Jazy pomyślała, że w Colorado na pewno nie brak miejsc pracy. Nie było tu właściwie niczego oprócz środowiska – rzek, gór i czystego, świeżego powietrza. – Nie jesteś pierwsza, która mi to mówi – odparł. – Chciałem spróbować, jak to jest mieszkać gdzie indziej. I bardzo mi się spodobało, że byłbym tak blisko Nowego Jorku. Uwielbiam to miasto. Energia, różnorodność, ludzie. To niesamowite miejsce. – Właściwie to ja też dostałam ofertę pracy w Nowym Jorku – wyznała Jazzy, przypomniawszy sobie spotkanie ze Scarlett Turner i jej wizytówkę, która nadal spoczywała w portfelu dziewczyny. – Jeśli przyjmę tę pracę, zostanę asystentką autorki bestsellerów „The New York Timesa”. – A przyjmiesz ją? – Chyba tak – odpowiedziała Jazzy. Po drugiej stronie pokoju, za Carsonem, Jazzy wyczuła obecność babci i w tej samej chwili przed oczami stanął jej obraz dwóch uniesionych kciuków. Babcia dała jej swoje błogosławieństwo. Jazzy nieomal wybuchnęła śmiechem. Carson przechylił głowę w jedną stronę. – Skoro ty będziesz mieszkać w Nowym Jorku, a ja będę niedaleko, to może moglibyśmy się umówić od czasu do czasu? – To wielce prawdopodobne.
Przez chwilę znów nic nie mówili i cisza oplatała ich kokonem intymności. W końcu Carson przerwał milczenie: – Jutro więc wyjedziecie, kiedy samochód będzie gotowy. Umówiłyście się z pozostałymi dwiema przyjaciółkami, że spotkacie się w Las Vegas? Jazzy się zawahała. Obie z Ritą długo rozmawiały o całej sprawie, ale nadal nie były do końca pewne, co robić. – Nie wiem. Rita bardzo chce jechać do domu. Tęskni za mężem. Ale nie chce zostawić Marnie i Laverne na lodzie. To dla niej bardzo niezręczna sytuacja. – Wyciągnęła nogi na kanapie, starając się nie dotknąć Carsona. – Nie wie, co robić. – A ty? – Nachylił się i palcem śledził kształt jej stopy. – Co ty chcesz robić? – Mnie się nie spieszy do wyjazdu – powiedziała, powstrzymując ogarniającą ją falę przyjemności. Czystej rozkoszy. – Nie spieszy ci się do wyjazdu. – Carson uśmiechnął się nieznacznie. – Czy to mniej więcej znaczy, że chciałabyś zostać? – Tak. To znaczy, że chciałabym zostać.
Rozdział 42
godnie z danym słowem, George zawiózł je bezpośrednio na miejsce postoju, a potem zaczekał, aż uruchomia samochód. Laverne próbowała wcisnąć mu pięciodolarowy banknot za fatygę, ale odmówił. – Żadnych pieniędzy – powiedział, wyraźnie urażony. – Lubię pomagać. Laverne spodobał się jego hart ducha. Takie podejście sprawiało, że odzyskiwała wiarę w ludzi. Kiedy odjechał, Laverne kazała Marnie usiąść z tyłu. – Jesteś na lekach. Równie dobrze możesz iść spać – powiedziała. – Moja kolej, żeby prowadzić. – Wydawało mi się, że nie masz prawa jazdy – odparła Marnie. – Oj tam – powiedziała Laverne, lekceważąco machając ręką. – Tak, skończyła się data ważności, ale nadal wiem co i jak. To jak jazda na rowerze. Tego się nie zapomina. Marnie, która z trudnością trzymała oczy otwarte, postanowiła się nie kłócić. Zamieniły się miejscami. Laverne okrążyła samochód, żeby wsiąść od strony kierowcy, a Marnie przeniosła się na tylne siedzenie. Gdy zatrzasnęła drzwi, powiedziała: – Dzięki, Laverne. Ratujesz mi życie. – Drobiazg. – Obudź mnie za godzinę – wymamrotała Marnie, luźno zapinając pas i kładąc się na zdrowym boku. – Potrzebuję tylko krótkiej drzemki. – Jasne. – Laverne spokojnie dopasowała siedzenie i lusterka, a potem sprawdziła, czy GPS nadal nastawiony jest na adres Kimberly. Na podłodze po stronie pasażera znalazła pełną butelkę Mountain Dew i umieściła ją w uchwycie na kubek. Trochę kofeiny bardzo się przyda, jeśli trasa zrobi się zbyt monotonna. Nie prowadziła samochodu od lat, dlatego zadziwiło ją, jak szybko sobie wszystko przypomniała. Zapomniała, jaka niezależna się wtedy czuła. W domu pozwoliła sobie stać się odludkiem, lecz w ciągu ostatnich kilku dni wszystko się zmieniło. Gdy rozpoczynały podróż, czuła się jak piąte koło u wozu, osoba, którą zaprasza się z litości (tak przynajmniej podejrzewała), ale teraz wszystko zależało od niej. Widziała, że na początku Marnie jej nie lubiła, ale teraz musiała mieć o niej inne zdanie. Laverne uratowała jej życie, a obecnie zabierała ją do Las Vegas. Co za dzika podróż!
Z
Gdy wjechały na autostradę, Lavernę dodała gazu i gładko włączyła do niezbyt tłocznego wieczornego ruchu. Zgodnie z GPS-em od Las Vegas dzieliły je tylko dwie godziny i czterdzieści osiem minut jazdy. Będą tam w mgnieniu oka. Włączyła radio w poszukiwaniu dobrej muzyki country i gdy natrafiła na piosenkę Taylot Swift, wzięła to za dobry znak. Taka śliczna dziewczyna z tej Taylor. I jaka zdolna! W końcu sama pisze wszystkie swoje teksty. Laverne nuciła w takt muzyki i trzymała się prawego pasa pewna, że GPS zawiedzie je do celu. Kiedy Carson przysunął się do niej i wziął ją w ramiona, Jazzy była bardzo zadowolona, że duch babci zniknął. Gdy ją pocałował, uderzyło ją, jak swobodnie czuje się w towarzystwie tego mężczyzny. Czuła, że łączy ich więź, jaka nie łączyła ją nigdy z żadnym innym człowiekiem. Wiedziała, że jej całe życie miało na celu doprowadzić ją do tego momentu. Wiedziała też, jak ckliwie to brzmi, ale nie przejmowała się. Kiedy Carson się od niej odsunął i delikatnie trzymał jej twarz w dłoniach, ujęła ją jego zachwycona mina. – Czy coś takiego kiedykolwiek ci się przydarzyło? – zapytał, pokazując dłonią na nią i na siebie. – Nie, nigdy. Raz jeszcze ją pocałował. Chciała, by ta noc nigdy się nie skończyła. Gdyby miała wybór, zamieniłaby swoje parapsychologiczne zdolności na życie z tym człowiekiem. Była gotowa oddać wszystko, co ma, wiedząc, że Carson jest tego wart. Jazda trasą I-15 do Las Vegas przebiegała gładko i bez problemu, ale ciągnęła się w mroku. Laverne popijała małe łyki Mountain Dew i próbowała nie spoglądać na długą ciągłą linię, bo działała na nią hipnotycznie. W zamian koncentrowała się na drodze, którą oświetlały przed nią reflektory auta. Od czasu do czasu minął ją jakiś pojazd, ale przez długie minuty wydawało jej się, że ma jezdnię tylko dla siebie. Od czasu do czasu z tylnego siedzenia dobiegały wydawane przez Marnie dźwięki zadowolenia. Zwinęła kurtkę i użyła jej zamiast poduszki. Wyglądało na to, że jest jej całkiem wygodnie. Po około dwóch godzinach Laverne dostrzegła wyłaniające się z ciemności światło. Było tak jasne, jakby nad górami zaczęło właśnie wschodzić słońce. Wiedziała jednak, że to jeszcze nie wschód, tylko światła miasta. Co pomyśleliby o tym ludzie z dawnych czasów, kiedy nie było jeszcze elektryczności? Czy uznaliby, że światła, które nigdy nie gasną, to magia? A ludzie z przyszłości? Ci, którzy jeszcze się nie narodzili. Wyobraziła sobie czasy, w których wszystkie udogodnienia, jakie uważała za zupełnie zwyczajne – bieżąca woda, ogrzewanie, klimatyzacja, elektryczność – były jeszcze bardziej cenne niż teraz. Czy przyszłe pokolenia wkurzą się o śmieci pozostawione przez ich przodków? Za to, że podlewali trawinki i chłodzili latem restauracje do
tego stopnia, że klienci musieli zakładać swetry. Trochę ją cieszyło, że dawno jej tu nie będzie, gdy obecne pokolenie zostanie rozliczone za swoje czyny. Nikt nie wskaże jej palcem. Zgodnie z instrukcją zjechała z autostrady w stronę miasta. Zamierzała obudzić Marnie, żeby dać jej znać, że dojechały na miejsce, ale się powstrzymała. Przynajmniej jedna z nich powinna wypocząć. Lavrne była bardzo podekscytowana, podniecona obecnością palm, jasno oświetlonych kasyn i hoteli.Wszystkie wyglądały jak w telewizji, w jej ulubionym serialu CSI: Kryminalne zagadki Las Vegas. Wjechała na główną arterię – The Strip. Niesamowite, że wszystko to zostało wybudowane na pustyni. Ludzie na chodniku szli jakby bez konkretnego celu. Niektórzy mieli na sobie szorty i topy, inni wyglądali jak z czasopism o modzie, ale wszyscy sprawiali wrażenie, że są turystami. To miejsce było jak Disneyland dla dorosłych. Laverne nigdy nawet nie przyszło do głowy, że zobaczy je na własne oczy, nie mówiąc o tym, że przejedzie przez nie jak jakaś ważniaczka. Gdyby tylko widziały ją jej dzieci. Nigdy by nie uwierzyły. Laverne pogwizdywała, wyjeżdżając ze ścisłego centrum. Żegnaj, jaskinio hazardu. Zmierzały do domu Kimberly.
Rozdział 43
dy Marnie w końcu się obudziła, samochód stał zaparkowany z boku ulicy w bliżej nieznanym jej podmiejskim kwartale. Słońce dopiero co zaczęło wschodzić. Usiadła i potarła kark, a potem poczuła, że jej zszyty bok bardzo boli. Wtedy przypomniała sobie wszystko, co zdarzyło się w ciągu ostatniej doby. – Gdzie jesteśmy? – zapytała Laverne, która regulowała głośność radia. Miała przemożne uczucie, że jej snami owładnęła ta samą muzyka country, która teraz dobiegała jej uszu. – Pod domem Kimberly. – Co? – Marnie odgarnęła włosy z twarzy. – Miałaś mnie obudzić. Gdy Laverne się odwróciła, miała przepraszającą minę. – Wiem, ale tyle wczoraj przeszłaś, że potrzebowałaś wypoczynku, a tak dobrze ci się spało, że nie mogłam się zmusić, by Cię obudzić. Myślałam sobie więc, że przejadę jeszcze troszeczkę i jeszcze troszeczkę, zanim to zrobię. Zatankowałam nawet, zanim przejechałyśmy przez The Strip, ale byłaś zupełnie nieprzytomna. I nim się obejrzałam, byłyśmy na miejscu. – Ale... ale... – dukała Marnie. – Ale... to strzeżone osiedle. Jak się tu dostałaś? – Na froncie stała budka z okienkiem, ale była pusta, a brama była otwarta, więc się nie zatrzymałam. Stoimy tu już jakiś czas. Pomyślałam, że będzie lepiej, jeśli chwilę poczekamy. Jest strasznie wcześnie. Brak ochrony przy wjeździe zdenerwował Marnie,. Była przekonana, że przystanek przy bramie na pewno by ją obudził. Liczyła, że będzie miała choć chwilę, by się ogarnąć, zanim stanie przed Kimberly. Laverne postanowiła jednak dać jej spać, i oto były na miejscu. – Ale wielki dom – Laverne wskazała na niego palcem. – Nieco poniżej dwustu pięćdziesięciu metrów kwadratowych – powiedziała Marnie, przecierając oczy. – Cały teren wydaje się nieduży. – Niecałe ćwierć akra. – Kosztowało to pewnie z milion dolarów. – Nie całkiem. – Marnie wiedziała wszystko o tym domu. Gdy Kimberly kupiła go trzy lata temu, Marnie znalazła opis agenta w internecie. Dom miał basen, kręcone schody i okna dachowe. Marnie wiedziała dokładnie, jaki podatek odprowadziła Kimberly, do okręgu jakiej szkoły przynależał i że miał cztery pełne łazienki oraz dodatkową
G
toaletę i kabinę prysznicową z biczami wodnymi czy cokolwiek to było. – Szkoda że nie wzięłam ze szpitala żadnych recept. Leki przestały działać i teraz boli mnie jak diabli. – Mam tu coś, co postawi cię na nogi – powiedziała Laverne i sięgnęła po swoją torebkę z lekami. – Popatrzmy. Potrzebujesz czegoś silnego. – Wyciągnęła jakąś fiolkę i przeczytała etykietkę, a potem wrzuciła ją z powrotem. – Nie, po tym tylko zrobisz się senna, a na to nie możemy pozwolić. – Następna fiolka też nie spełniała jej wymagań – Te pastylki trzeba brać z jedzeniem. Na wszystko trzeba uważać. – Zmarszczyła brwi i znów zagłębiła się w torbie. – O, proszę. To będzie dobre na twoje boleści. – Otworzyła fiolkę i wytrząsnęła z niej dwie pastylki, które podała Marnie. – Co to? – Marnie wzięła je do ust i łyknęła wody z plastikowej butelki, którą podniosła z podłogi. – Czasem lepiej nie wiedzieć. – Widząc jednak pełen nagany wzrok Marnie, dodała: – Jeśli znika po nich ból, to jakie ma znaczenie, jak się nazywają? – Jeśli przedawkuję, było by miło móc powiedzieć ratownikom, co mam w sobie. – Jak rany, nie można tego przedawkować. To lekarstwo na receptę. Marnie nie mogła dyskutować z tym tokiem myślenia. W niezbyt odległej przeszłości zbulwersowałby ją pomysł, by wzięła leki kogoś innego, bez względu na to, czy były na receptę czy nie. Wraz z upływem kilometrów stawała się mniej ostrożna, a bardziej otwarta, nawet na rzeczy potencjalnie niebezpieczne. Kobieta, którą była wcześniej nie zaakceptowałaby tego, ale teraz się tym nie przejmowała. Ze starej Marnie była trochę nudziara. I po prawdzie wiele brakowało jej do szczęścia. Wyciągnęła z torebki grzebień i lusterko i spróbowała poprawić fryzurę oraz makijaż, jednak bez względu na to, jak bardzo się starała, nadal wyglądała jak kobieta, która spędziła noc w samochodzie. Cienie pod oczami dodawały jej dziesięć lat. Jej pozbawione życia włosy płasko przylegały do głowy. I jakby tego było mało, szary T-shirt, za który wcześniej była taka wdzięczna, pomiął się i stracił kształt. Szczyt bezguścia, pomyślała. Podniosła wzrok i zobaczyła, że Laverne się jej przygląda. – Wiem – jęknęła Marnie, przeczesując palcami włosy. – Są beznadziejne. – Według mnie wyglądasz w porządku – odparła Laverne, wzruszając ramionami. – Troy i tak nie zwróci na to uwagi. Będzie się cieszył, że cię widzi bez względu na wszystko. Dzięki słowom Laverne na wszystko spojrzała racjonalnym okiem. Jej wygląd nie miał znaczenia. Nie szła na rozmowę o pracę i nie obchodziło jej (przynajmniej w teorii), co Kimberly o niej myśli. Troy był jedynym powodem, dlaczego tu przyjechała.
Kiedy pojawiła się firma ogrodnicza zajmująca się utrzymaniem trawnika, Laverne i Marnie stwierdziły, że jest wystarczająco późno, by zapukać do drzwi. Marnie poczuła w żołądku nerwowy ucisk, kiedy czekały na wycieraczce pod ozdobnym łękiem nad wejściem. – Może powinnyśmy były zadzwonić z samochodu? – spytała. – Może powinnyśmy ją uprzedzić? – Chyba żartujesz – odpowiedziała Laverne, znów pukając do drzwi, tym razem głośniej. Na chodniku, pracownicy pełną parą zabrali się do pracy i rozładowywali sprzęt z przyczepy. Obrzucili kobiety lekko zdziwionymi spojrzeniami. Laverne wybałuszyła na nich oczy i krzyknęła: – Miałyśmy tu przyjechać. Ktoś tu na nas czeka. Mężczyźni – wszyscy po dwudziestce, ubrani w białe T-shirty i jasne spodenki – mieli na tyle przyzwoitości, aby spojrzeć w inną stronę i zabrać się z powrotem do pracy. Jeden nawet pomachał do nich, zanim się odwrócił. – No właśnie, do roboty – powiedziała Laverne, ale tym razem jej głos był tak cichy, że tylko Marnie go słyszała. – Bóg raczy wiedzieć, na co im to wygląda. Pewnie myślą, że coś sprzedajemy – wymamrotała Marnie, zakładając włosy za uszy. Teraz, w pełnym świetle poranka, zauważyła, że corolla Carsona nie należała do najnowszych. Miała duże wgniecenie przy tylnym zderzaku i palmy błota wokół błotników. Nie pomagało to jej wizerunkowi. – Niech pilnują własnego nosa. – Laverne zapukała raz jeszcze, tym razem głośniej i gwałtowniej, jakby była dziewczynką z horroru, która próbuje uciec facetowi w masce. – To dopiero tupet – powiedziała, a po chwili dodała: – Z pewnością nie jechałam całą noc, żeby pocałować klamkę. – Przekręciła gałkę w drzwiach, a one się potworzyły. – Ho, ho! – Uniosła brew. – No i proszę. – To chyba nie jest dobry... – zaczęła Marnie, ale Laverne zdążyła już wejść do środka. Marnie westchnęła. –...pomysł. Poszła za Laverne, z dozą niepewności, ale też świadoma, że nie ma ochoty sterczeć na ganku. Dopiero gdy weszła do środka, dotarło do niej, jak wielki był to dom. A na dodatek wydawało się, że jest zupełnie pusty. – Juu-huu – Laverne zawołała śpiewnie, stojąc w holu, którego sufit sięgał do drugiego piętra, i przyglądając się kryształowemu żyrandolowi wielkości minicoopera. – Spójrz tylko na to! – Elegancki hol wygląda spektakularnie i zachęcająco – wyrecytowała Marnie, cytując opis agenta nieruchomości. – Marmurowe podłogi zostały sprowadzone z Włoch.
– Bardzo ładnie – powiedziała Laverne, śledząc wzór na posadzce. – Całkiem, całkiem. – Chodziła po domu, jakby była w publicznej bibliotece albo muzeum. – Halo! Jest tu kto? Marnie nie była przekonana, czy robią dobrze, lecz pozwoliła przejąć Laverne dowodzenie. Może to wpływ leków przeciwbólowych, ale odnosiła wrażenie, że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia. Dom był ogromny. – Możesz sobie wyobrazić, jak tu wygląda sprzątanie? – zapytała Laverne. – Nie dałoby się tego zrobić bez pomocy – odparła Marnie. – Dużej pomocy. Kiedy usłyszały kobiecy głos, Marnie przystanęła i przyłożyła palec do ust. Kimberly rozmawiała z kimś przez telefon. Odsuwając na bok niepewność, Marnie poszła w stronę głosu. Kimberly była jej biletem do Troya. Im szybciej porozmawiają, tym lepiej. Marnie weszła do dużego salonu, za którym znajdowało się szerokie przejście do gabinetu Kimberly. Siedziała przy biurku, plecami do drzwi, i ramieniem przytrzymywała telefon przy uchu. Marnie delikatnie zapukała we framugę. – Już wróciłeś, Dean? – powiedziała, nie odwracając się. – Sekundę. Rozmawiam z kierownikiem obozu. – Miała na sobie bladoniebieski szlafrok i trzymała w dłoni długopis, którym nerwowo uderzała o blat biurka. – To nie Dean – odezwała się Marnie wysokim tonem. – To ja, Marnie. Kimberly wyprostowała się gwałtownie i odwróciła na krześle. – Chwileczkę – powiedziała do osoby po drugiej stronie telefonu. – Właśnie przyjechała Marnie. Przyjedzie dziś po Troya. – Wskazał Marnie miejsce, gdzie mogła usiąść, i zakończyła rozmowę, dziękując swojemu rozmówcy i przepraszając za niedogodności. Odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się do Marnie z wyrazem ulgi na twarzy, po czym nagle wstała i uścisnęła ją. – Marnie, tak dobrze znów cię widzieć. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że tu jesteś – powiedziała, po czym przerzuciła wzrok na Laverne, która nieśmiało stała w drzwiach. – Dzień dobry pani. – Kim jest Dean? – zapytała Laverne. – To Laverne – przedstawiła ją Marnie. – Przyjechała ze mną. – A, tak, tak. Jesteś macochą Marnie. Rozmawiałyśmy przez telefon. Miło poznać. – Kimberly wstała, by uścisnąć dłoń staruszki, po czym lekko zawstydzona, poprawiła szlafrok. – Wybaczcie mój strój, ale jesteście wcześniej, niż się spodziewałam. Ale nie mam nic przeciwko. – wyjaśniła pospiesznie. – Najbardziej bałam się tego, że w ogóle nie przyjedziecie. To byłaby katastrofa. Kilka ostatnich dni upłynęło tak nerwowo. Dean – mój asystent – przyjechał tu
o świcie, żeby odwieźć psy do opiekuna, a i ja mam bez przerwy ręce pełne roboty. I kiedy tylko uda mi się coś skreślić z listy, to zaraz dopisuję nowy punkt, więc lista nigdy nie robi się krótsza. – Przygładziła włosy i zaśmiała się. – Przepraszam, wyglądam pewnie okropnie. Było to kompletnie niezgodne z prawdą. Choć włosy miała w nieładzie i była nieumalowana, nie dało się zaprzeczyć, że Kimberly była olśniewająca. Miała delikatne rysy i promieniejącą cerę, które Marnie zawsze kojarzyła z Francuzkami. Na dodatek posiadała godną pozazdroszczenia wiotką sylwetkę, nie będąc chudą. Jej gęste blond włosy opadały na ramiona naturalnymi falami. Choć Marnie próbowała czegoś się dopatrzeć, nie dostrzegała w niej ani jednej niedoskonałości. Idealnego kształtu uszy Kimberly przylegały do jej głowy, a zęby były równe i białe jak perełki i nie sprawiały wrażenia sztucznych licówek. Ta kobieta była chodzącym ideałem. I choć chciała, Marnie nie mogła jej nienawidzić przez jej niezaprzeczalne podobieństwo do Troya. Nigdy nie zauważyła tego na zdjęciach, ale na żywo wrażenie było nie do odparcia. Ślady Troya były w jej postawie, oczach, uśmiechu, nawet w tym, jak bawiła się długopisem. – Czy jadłyście już śniadanie? – zapytała Kimberly. – Właśnie miałam iść coś przekąsić. Nie czekając na odpowiedź, wstała i poszła do kuchni. Każda część domu była przestronna i pełna światła. Marnie zastanawiała się, gdzie Kimberly trzyma wszystkie swoje rupiecie. Czemu przy drzwiach nie stały buty ani tkwiła sterta poczty. Razem z Laverne poszły za nią posłusznie, podczas gdy Kimberly plotła o najbliższej podróży do Londynu i o tym, jak zadzwoniono do niej z obozu Troya na wieczór przed jej wyjazdem z informacją, że chłopiec ma gorączkę. – Tylko trzydzieści siedem i pół. To chyba niedużo, prawda? Chcieli jedynie, bym została poinformowana, co jest oczywiście jak najbardziej zrozumiałe, choć chyba nieco zbyteczne. Następnego ranka zadzwonili, że temperatura wzrosła do trzydziestu ośmiu i że muszę przyjechać zabrać stamtąd Troya. Tolerują gorączkę tylko do trzydziestu ośmiu stopni. Okropna kobieta. Zupełnie pozbawiona rozsądku. Czułam się, jakbym rozmawiała z trzylatką. Powtarzała jedynie, co jest zgodne z regulaminem. Tylko do trzydziestu ośmiu stopni. – Wymieniając liczbę, Kimberly pokazała palcami znak cudzysłowu. – Dokładnie trzydzieści osiem stopni. To przecież zupełnie umowne, prawda? Była dziesiąta wieczorem, więc możecie sobie wyobrazić, jak się zirytowałam. Nalegałam, żeby dała mi Troya do telefonu. Głos miał w porządku. Powiedziałam im, jakie mam plany, ale nic ich to nie obchodziło. – Westchnęła ciężko i wprowadziła je do wymarzonej przez Marnie kuchni. Były tam błyszczące granitowe blaty, mnóstwo miejsca w szafkach i wszystko podwójne: piekarniki, zestawy palników, zmywarki i bardzo szeroka lodówka. Z boku w kąciku śniadaniowym znajdował się stół na sześć osób, na którym stał ogromny bukiet białych kalii w przeźroczystym wazonie. Za uchylonymi drzwiami po drugiej stronie zauważyła nakryty
obrusem stół, na którym stały szkarłatne świece. – Ładna kuchnia – skomentowała Laverne. Niedopowiedzenie roku. – Dzięki. Kimberly nachyliła się nad blatem i zaczęła się przyglądać ekspresowi do kawy. – Nie wiedziałam, co zrobić, ale Troy cały czas o ciebie pytał... – Skupiona, wpatrywała się w przyciski. – Gosposia nastawiła timer, ale chyba jakoś da się go ominąć. – O, tutaj – powiedziała Marnie, wychylając się nad blatem i przyciskając guzik. Na ekspresie zapaliła się lampka i maszyna wydała z siebie syczący dźwięk. Kimberly zrobiła krok do tyłu i teraz patrzyła na Marnie z podziwem. – Dobra robota, Marnie. – Z aprobatą poklepała ją po ramieniu. – Kapitalny ruch. Kapitalny! – Gestem zaprosiła je do stołu i wyciągnęła z szafki trzy kubki. – Oddzwoniłam więc do dyrektora obozu. Ma na imię Helga. To imię chyba wszystko wyjaśnia. Nie dali mu nawet nic na zbicie temperatury. Żadnych środków przeciwbólowych, żadnej aspiryny. To wbrew regulaminowi. – Zmarszczyła nos w geście dezaprobaty. – Powiedziałam jej, że nie będę mogła przyjechać po syna, ale za to pojawi się u nich jego ciocia Marnie. Na początku upierała się, że nie wyda Troya nikomu poza mną, i tylko powtarzała, jak to niby muszę natychmiast przyjechać, kiedy jednak wspomniałam o moim adwokacie, zmieniła płytę. Stwierdziła, że jeśli wszystko załatwimy w dwadzieścia cztery godziny, a ty jesteś krewną, to będzie w porządku. – Oparła łokieć na stole i uderzała palcami o brodę. – To dlatego powiedziałam, że jesteś ciocią. Ze strony ojca. Mówię, żeby nasze wersje się zgadzały. – Spuściła wzrok na blat. – Niemożliwie, że zaparzenie dzbanka kawy może aż tyle trwać. Może coś się zepsuło? Wszystkie wlepiły wzrok w ekspres, z którego równomiernym strumieniem wypływał czarny płyn, wypełniając podstawioną pod niego szklaną karafkę. – Jak na moje oko, wszystko w porządku – odparła Laverne. – Trzeba się tylko uzbroić w cierpliwość. – Tego mi właśnie brakuje. – Teraz Kimberly uderzała palcami o blat stołu. – Lepsza jestem w robieniu niż czekaniu. Zresztą pewnie o tym słyszałaś. – Rzuciła Marnie pytające spojrzenie, ta zaś nie wiedziała, co odpowiedzieć. – Pewnie Brian wiele ci opowiadał o tym, jakie mam braki jako żona i matka. – Powietrze w pokoju nagle zrobiło się gęstsze, a Kimberly powstrzymała się od bębnienia o stół. – Pewnie znasz tę historię, jak to porzuciłam syna i wyprowadziłam się na drugą stronę kraju bez najmniejszego ostrzeżenia, ale to nie do końca prawda. Owszem, wyjechałam i nie brałam udziału w wychowaniu Troya w takim stopniu, w jakim powinnam, ale nie słyszałaś mojej wersji tej historii. Nie jestem złym człowiekiem. Nastała między nimi niezręczna cisza, którą w końcu przerwała Marnie:
– Brian nigdy nie powiedział o tobie złego słowa. Taka była prawda. Oczywiście, kiedy się poznali, wyznał, że zostawiła go żona, lecz potem niewiele rozmawiali na jej temat, chyba że były to słowa podziwu. Ale jakże – Marnie miała o Kimberly własne zdanie. Jaka matka zdecydowałaby się mieszkać tak daleko od swojego dziecka? Według niej nie było na to usprawiedliwienia. – Cóż – odezwała się Kimberly. – Trudno mi w to uwierzyć. Ale przyjmijmy, że tak właśnie było. – Kawa gotowa – Laverne zebrała ich kubki i poszła do ekspresu, który nadal wypuszczał z siebie krople kawy, ale najwyraźniej już kończył cykl parzenia, i zabrała się do rozlewania jej do naczyń. – Przeprowadziłam się tutaj ze względu na pracę. Plan był taki, że Brian sprzeda dom i do mnie przyjedzie. Zostawiłam z nim Troya, ponieważ dużo podróżowałam i pomyślałam, że będzie lepiej, jeśli najpierw nieco się tu zadomowię. Gdzieś po drodze Brian zmienił swoje plany i zapomniał mi o tym powiedzieć. Nie sprzedał domu i nie miał zamiaru się przeprowadzać. – Wzięła kubek z rąk Laverne i postawiła go przed sobą. – Dziękuję, pachnie wspaniale... A tu ni stąd, ni zowąd dzwoni do mnie sąsiad i mówi, że Brian z kimś się spotyka i że ta kobieta całe dnie spędza z Troyem. Myślałam, że pęknie mi serce. Marnie była tak zszokowana, że oddech ugrzązł jej w piersi. Jak to możliwe, że przez tyle lat była tą drugą? Kimberly wstała po śmietankę, wzięła przy okazji trzy łyżeczki i położyła je na stole. – Któraś z was słodzi? Nie? W porządku. Marnie nie wiedziała, od czego ma zacząć. – Nie miałam pojęcia – wydusiła z siebie przepraszającym tonem. – Powiedział, że żona go porzuciła. Nie miałam powodu, by myśleć inaczej. – Wiem – odparła Kimberly, wygodnie odpierając się na krześle – wiem. Ale to nie wszystko. Zapytałam o to Briana i powiedział, że jesteś opiekunką do dziecka. A gdy zamieszkałaś z nimi, powiedział, że wynajął pokój swojej gosposi. To, że w tym czasie zażądał rozwodu, było zupełnie przypadkowym zbiegiem okoliczności – dodała oschłym tonem. – Gosposi? – Marnie czuła, jak pieką ją uszy. – Tak ci powiedział? – Mąż ci powiedział, że mieszka z gosposią, a ty mu uwierzyłaś? – prychnęła Laverne, pijąc swoją kawę. Marnie rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie zaniepokojona, że jej paplanina może ją skłócić z Kimberly. Bądź miła, Laverne, pomyślała. Cicha i miła. – Wiem, zabrakło mi przenikliwości – Kimberly wzruszyła ramionami. – Ale Brian potrafił
być bardzo przekonujący. Kilka lat temu zastanawiałam, nawet zaczęłam w to wątpić, lecz gdy zapytałam o ciebie Troya, zapewnił, że śpicie z Brianem w oddzielnych sypialniach. – Nie zawsze tak było – powiedziała Marnie. – Na początku byliśmy parą, lecz potem... nasz związek przerodził się w... nic. – Do głowy nie przychodziło jej nic, czym mogłaby poprzeć swoją wersję zdarzeń. Czy to, że wypisywała czeki z książeczki Briana i płaciła ich wspólne rachunki, podwyższało jej status? Czy rola ukochanej opiekunki Troya sprawiała, że nie była gosposią? Patrząc wstecz, nie była pewna, czy przez cały ten czas nie była gosposią tylko i wyłącznie. Choć w takim wypadku oklaski dla Briana, który sprytnie wymigał się z płacenia jej pensji. Cały ten czas pocieszała ją myśl, że była częścią rodziny. Nawet to okazało się kłamstwem. – Nie wiedziałam, że byliście małżeństwem, to znaczy wiedziałam, ale myślałam, że od niego odeszłaś. – Wierzę ci – powiedziała Kimberly. – Byłaś taka jak ja: wierzyłaś jego słowom. Marnie pokiwała głową. Ona i Kimberly uważały się za rywalki, ale żadna z nich nie znała całej prawdy o swojej przeciwniczce. To była wina Briana, choć Marnie nie była do końca pewna, czy zrobił to wszystko świadomie. Pewnie czuł się opuszczony, a Marnie wypełniła tę pustkę. Po jakimś czasie wszyscy popadli w rutynę i zaczęli odgrywać swoje role. Briana stać było tylko na powierzchowność. Cała jego rodzina taka była. Poznała wszystkich jego krewnych na rodzinnych weselach. Umieli klepać się po plecach i śmiać ze swoich dowcipów, jednak Marnie nigdy nie zauważyła, by prowadzili ze sobą głębszą rozmowę. – Mówię o tym tylko dlatego – powiedziała Kimberly, podnosząc swój kubek – że zdaję sobie sprawę, iż trochę cię to wykluczyło z pogrzebu. Aż do zeszłego tygodnia, kiedy Troy powiedział mi, jak to wszystko wyglądało naprawdę, nadal myślałam, że tylko tam pracowałaś. – Napiła się kawy. – Chciałam ci też podziękować, że zajmowałaś się dla mnie Troyem. Byłaś naprawdę świetną zastępczą mamą. Marnie aż zakrztusiła się kawą z oburzenia. – Nie robiłam tego dla ciebie – powiedziała, lecz zanim zdołała dodać coś więcej, Laverne dorzuciła swoje trzy grosze. – Marnie była dla Troya wspaniałą prawdziwą mamą – powiedziała z przekonaniem. Ktoś, kto niczego nie był świadom, mógł pomyśleć, że widziała to na własne oczy. – Od czasu gdy się przeprowadził, bardzo za nim tęskniła. – Nie wiedziałam, że nastolatkowie potrafią być takie trudne – ciągnęła Kimberly, jakby nie usłyszała ani jednego słowa. – Myślałam, że jest dorosły i nie potrzebuje opiekunki. Jest lato, więc nie ma szkoły. Może sobie sam kupić coś do jedzenia. Wiem, że długo pracuję, ale zawsze jest tu gosposia. Kiedy wyznał mi, że się nudzi, pomyślałam, że zapiszę go na jakieś zajęcia. Mój
asystent nawet sprawdzał, co mamy do wyboru, jednak Troy nie chciał o niczym słyszeć. W jego wieku marzyło mi się, żeby się nudzić. Ma dla siebie cały dom, basen, komputer, telewizję, filmy. Ale nic go nie uszczęśliwia. Nie zaprzyjaźnił się z dziećmi sąsiadów. Czasem mam ochotę po prostu się poddać. Nie mam czasu go zabawiać. – Wyjeżdżasz na sześć tygodni? – zapytała Marnie. – Zgadza się. Robię to co roku. Wyjeżdżam na tygodniową konferencję, a stamtąd podróżuję do moich dostawców i sprzedawców. To wyczerpująca, długa wyprawa, niezbędna dla moich interesów. Kiedy znalazłam ten obóz, myślałam, że mam problem z głowy przynajmniej na lato, więc zapisałam go na sześć tygodni. Cieszyłam się, że przynajmniej będzie się trzymał z dala od kłopotów, a może nawet z kimś się zaprzyjaźni. Kiedy się rozchorował, wszystko legło w gruzach. Cały mój misterny plan wziął w łeb. – Uniosła ręce w geście rezygnacji. – Mówię wam, psy sprawiają mi mniej problemu. – No tak – wtrąciła się Laverne, która splotła dłonie pod brodą. – Tylko że to są psy. – Mam pomysł – odezwała się Marnie. – Może pod twoją nieobecność zabiorę Troya do Wisconsin. Lato mam wolne, zatem mogłabym go popilnować. Kimberly stukała o blat długimi wypielęgnowanymi paznokciami. – Cóż, nie chciałabym ci się narzucać, ale mogłabyś? – zapytała, unosząc brew. – To żaden kłopot – powiedziała Marnie stanowczo. – Nie chciałabym robić niczego innego. Kimberly zrobiła długi wydech. – Skoro tak, to świetnie. Zrekompensuję ci wydatki podczas jego pobytu. – To nie będzie konieczne – odparła Marnie. – Chcę z nim spędzić trochę czasu. Bardzo się za nim stęskniłam. Mógłby się zobaczyć z rodziną ze strony taty i spędzić trochę czasu z przyjaciółmi. Dobrze mu to zrobi. – Marnie, ratujesz mi życie. – Kimberly zerknęła na zegar i odsunęła kubek. – Nie chcę być niegrzeczna, ale niedługo mam samolot, a nie jestem jeszcze całkiem gotowa. Dam ci dokumenty i wskazówki, jak dojechać na teren obozu. Pozostałe szczegóły możemy doprecyzować potem. Zadzwonisz do mnie, gdy dotrzesz na miejsce, żebym wiedziała, że Troy jest cały i zdrowy?
Rozdział 44
dy przejechały przez bramy Obozu Przyszłych Liderów Ameryki, Marnie wymamrotała: – Nie wierzę, że Brian wmówił wszystkim, że jestem jego gosposią. To po prostu niewiarygodne. – To nie jest niewiarygodne. Możesz w to uwierzyć, bo to się stało naprawdę – odpowiedziała Laverne tonem, który wskazywał, że nie chciała już o tym więcej słyszeć. – Ale to już minęło. Czas o tym zapomnieć. – Wiem, że to minęło, nie potrafię jednak o tym zapomnieć – powiedziała Marnie, skręcając w kierunku wskazywanym przez tabliczkę z napisem „administracja obozu”. – Czuję się jak głupek. – Dlaczego? Nie zrobiłaś nic złego. A na dodatek nadal żyjesz. Jak na moje oko, to twoje na wierzchu. Marnie nic na to nie odpowiedziała, tylko dalej jechała żwirową dróżką aż do celu. Budynek administracji wyglądał jak koszary wojskowe. Gdy wysiadły z samochodu, Laverne rozejrzała się dookoła. – Ładnie tu. Brakuje tylko szarłatów, ale ładnie. Rzeczywiście, w zasięgu wzroku nie było ani jednego. Było za to mnóstwo suchej, spalonej ziemi. Tam gdzie coś na niej rosło, rośliny wyglądały, jakby walczyły o przetrwanie w śmiertelnym upale. Wielkie brązowe wzniesienie na horyzoncie było ich wersją góry, pomyślała Marnie. Co za kontrast w porównaniu z pełnymi jezior terenami obozów w Wisconsin. Ktoś, kto znalazłby sposób na to, jak eksportować cień ze środkowego wschodu do Nevady, zrobiłby chyba majątek. Laverne otarła czoło. – Mają tu niezłe piekiełko. Z ulgą przekonały się, że w budynku działała klimatyzacja. Co dziwne, wnętrze było większe, niż można się było spodziewać po wyglądzie budynku. Długi blat z laminatu służył za biurko dwóm kobietom. Jedna z nich rozmawiała przez telefon. Druga – młoda kobieta z kręconym kucykiem – wstała, żeby się z nimi przywitać. Na jej koszulce polo w miętowym kolorze widniało logo obozu. Była młoda i radosna jak cheerleaderka z drużyny uniwersyteckiej. Kiedy Marnie się przedstawiła, kobieta mocno uścisnęła jej dłoń. – Jestem Helga. Czekałam na panią.
G
Przeczytała dokładnie list od Kimberly, przyjrzała się wnikliwie zdjęciu Marnie na prawie jazdy i wszystko skopiowała kilkukrotnie, zanim zwróciła jej dokument. – Musimy mieć podkładkę w papierach – powiedziała przepraszającym tonem. – Czy mogę się zobaczyć z Troyem? – zapytała Marnie, próbując opanować zniecierpliwienie w głosie. Czuła w brzuchu narastający niepokój i miała wrażenie, ze zaraz wyjdzie ze skóry, jeśli wkrótce do niego nie pójdzie. Była gotowa pobić każdego, kto stanie jej na drodze. Na szczęście nie było to konieczne. – Oczywiście. Jest na izbie chorych – odparła Helga i poprowadziła ją korytarzem do pozbawionego okien pokoju na samym końcu. Drzwi były otwarte i Marnie zobaczyła w środku starszą kobietę, która siedziała przy biurku pomiędzy dwoma polowymi łóżkami, z których jedno było zajęte. Leżał na nim chłopiec z kocem podciągniętym pod brodę. Oczy miał zamknięte, ale Marnie od razu poznała, że to Troy. Minęła Helgę, która teraz rozmawiała z kobietą na temat spakowania rzeczy chłopca, ponieważ wyjeżdża. Laverne niepewnie krążyła w pobliżu drzwi, ale Marnie nie myślała teraz o niej. Troy tu był. W tym samym pomieszczeniu. Przykucnęła przy nim i odgarnęła mu włosy z twarzy, tak jak robiła to tysiące razy wcześniej. Czoło miał rozpalone, a policzki zarumienione. Wiedziała, że personel nie mógł podać mu leków, lecz czy regulamin zabrania im też stosowania zimnych kompresów? – Troy? – odezwała się cicho. Zamrugał powiekami i otworzył oczy. Na jego buzi pojawił się zaspany uśmiech. – Cześć, Marnie – powiedział w taki sam sposób, jak robił to codziennie, gdy wracał ze szkoły, przed śmiercią Briana. – Cześć, Troy – powiedziała, kładąc mu na czole swoją chłodną dłoń, żałując, że nie może nią zbić mu gorączki. – Słyszałam, że nie najlepiej się czujesz. – Jestem chory. Czuję się strasznie. – Wiem, skarbie, tak mi powiedzieli. Znów zamknął oczy. – Wiedziałem, że przyjedziesz. – No pewnie. – Marnie gładziła go po głowie. – Dlaczego tyle to trwało? – zapytał. Marnie zerknęła na Laverne, która ocierała łzy. – Przyjechałam najszybciej, jak mogłam – zapewniła Troya. – Czekałem – odparł. Sądząc po głosie, Troy wydawał się zmęczony tak samo jak ona. Czuła się zmęczona, ale nie
mogła narzekać. Dobrze jej było w takim stanie. Ta chwila warta była całego wysiłku – wszystkich godzin spędzonych w aucie, napadu na parkingu, wizyty w szpitalu, a nawet konieczności dzielenia pokoju z Laverne. Gdyby musiała, zrobiłaby to wszystko raz jeszcze. Cofnęła dłoń. – Gotowy, żeby się stąd zmyć i pojechać do domu? – Tak. – Podniósł się, wspierając na jednej ręce, i popatrzył na nią pytająco. – O którym domu mówimy? – Zabieram cię do Wisconsin. Twoja mama pozwoliła, żebyś zatrzymał się u mnie na sześć tygodni. Co ty na to? – Bardzo się cieszę. Chętnie pojadę. – Ktoś nauczył chłopca dobrych manier – powiedziała Laverne, puszczając oko do Marnie i lekko ją szturchając. – Ciekawe kto.
Rozdział 45
ita ociągała się przy śniadaniu, podczas gdy reszta domowników krzątała się wokół, szykując do rozpoczęcia dnia. Jazzy, która założyła, że dziś znów będzie pomagać w restauracji, nastawiła budzik i wstała wcześniej, żeby zdążyć wziąć prysznic. Już niedługo Beth, Mike, Carson i Jazzy wyjadą, by przygotować Preston Place na klientów w porze lunchu. Rita postanowiła zostać w domu i poczekać na telefon od Glenna. Rozmawiali poprzedniego wieczoru, ale od tamtej pory Rita nie mogła się do niego dodzwonić. Ignorowanie telefonów nie było w jego zwyczaju. Zostawiła mu dwie wiadomości. Za jakiś czas spróbuje złapać go w pracy. Gdy tak siedziała, popijając mocną kawę, wsłuchiwała się w dźwięki zza domu: kroki i skrzypienie otwieranych drzwi, kiedy poszczególni członkowie rodziny pakowali samochód koszami, w których przewozili rzeczy do restauracji. Beth wyprała lokalowe ściereczki i fartuszki w domu. Każdego wieczora pisała tu menu, listy zakupów i grafiki pracowników, podczas gdy Mike opłacał rachunki i zamawiał produkty takie jak olej do smażenia, korzystają ze swojego komputera. Dla Rity granice między domem a pracąa były tu zbyt zatarte. Nigdy nie chciałaby takiego życia. Mike i Beth zawsze byli w ruchu, zawsze w pracy. Nie mieli czasu na książki i telewizję. Rita zatęskniła za swoim cichym, spokojnym domem i chwilami kiedy siedzieli z Glennem po przeciwnych stronach kanapy, każde pogrążone w swojej książce. Jeszce kilka dni temu chciała uciec od swojego życia. Teraz bardzo pragnęła jej odzyskać. Wczoraj odebrała samochód z warsztatu. Działał bez zarzutu. Co za ulga. Stał zaparkowany przed domem i Rita widziała go z okien domu. Marzyło jej się, by zapakować swoją walizkę do bagażnika i po prostu odjechać. Bez przystanków mogłaby dotrzeć do domu w czternaście godzin. Następnej nocy mogłaby już spać w swoim łóżku. Czy byłoby to takie straszne, gdyby porzuciła swoje towarzyszki? Przywiozła je tak daleko – czy to nie wystarczy? Owszem, umówiły się na jazdę do Las Vegas i z powrotem, lecz po drodze tyle się zmieniło. Może na powrotną podróż wynajmą sobie samochód? Ponowne spotkanie z Davisem wyprowadziło ją z równowagi bardziej, niż się spodziewała. Niesprawiedliwość, jaką było to, że on chodził wolno, podczas gdy jej córka nie żyła, bardzo ją gnębiła. Co gorsza, łajdak nie miał w sobie ani odrobiny skruchy. I na dodatek spotykał się z córką policjantki. Zachowywał się tak, jakby nikt nie mógł go tknąć. Może tak właśnie było. Wraz z Jazzy rozwiesiły plakaty, co dało jej satysfakcję. Czuła się, jakby dawała mu ostrzeżenie
R
i alarmowała resztę społeczności, jednak zastanawiała się, czy w dłuższej perspektywie miało to jakiekolwiek znaczenie. Jeśli nie będzie tu dłużej mile widziany, pojedzie gdzie indziej. Była tego pewna. Pewnie zabierze ze sobą swój urok i manipulacyjne sztuczki. Nigdy nie poniesie kary za to, co zrobił Melindzie. Nigdy nie zostanie ukarany za to, że zniszczył im wszystkim życie. Jazzy wpadła do kuchni, ciągnąc za sobą Carsona za koszulkę. – Rita! Zgadnij co? – Rita nie miała pojęcia, więc tylko spojrzała na nią w oczekiwaniu. – Dobra, powiem ci. –Jazzy wymieniła z Carsonem podekscytowane spojrzenia. – Właśnie rozmawiałam z Laverne. Odebrały z Marnie Troya z obozu i jadą tu z powrotem. Czy to nie dobre wiadomości? Rita wypiła ostatni łyk kawy, zanim odpowiedziała: – Wspaniałe. – Chciała, by w jej głosie było więcej entuzjazmu, ale wydawała się znużona. – Kimberly pozwoliła jej więc zabrać Troya? – Tak. Na sześć tygodni, gdy nie będzie jej w domu. Marnie zabiera go z powrotem do Wisconsin. – W samochodzie zrobi się trochę tłoczno, nie sądzisz? – zapytała Rita. – Damy sobie radę. – Kiedy przyjadą? – Pewnie dopiero jutro – odpowiedziała Jazzy. – To bardzo długa droga. Na pewno będą musiały zatrzymać się gdzieś na noc. – Widząc minę Rity, dodała: – Przecież i tak planowałyśmy, że cała ta podróż tyle nam zajmie, prawda? Nadal wracamy do domu zgodnie z planem. Po prostu ty i ja zrobiłyśmy sobie przystanek po drodze. – Wiecie, że możecie zostać u nas, jak długo zechcecie – delikatnie wtrącił Carson. – Rodzice nie mają nic przeciw. – Wiemy – odparła Rita, przełykając rozczarowanie. – Twoja rodzina jest wspaniała i bardzo doceniamy waszą gościnność. Jazzy stanęła za nią i objęła ją za szyję. – Wiem, że jesteś przygnębiona, ale wszystko się jeszcze odmieni. Zobaczysz – wyszeptała. – Mówisz to jako medium czy wieczna optymistka? – zapytała Rita, klepiąc ją po ramionach. – I jedna, i druga – odpowiedziała Jazzy, rozluźniając uścisk., a potem zerknęła na Ritę z wyrazem troski. Rita znała to spojrzenie. Od śmierci Melindy widziała je wiele razy. Ludzie czuli się tacy bezradni, gdy ktoś koło nich cierpiał emocjonalny ból. Była całkiem niezła w pocieszaniu przyjaciół, których płynące z serca próby podniesienia jej na duchu kończyły się niczym. Rita zdołała się uśmiechnąć. Jazzy Miała dobre intencje. Nie było sensu próbować wszystkich
unieszczęśliwić. Ale mimo to, kiedy wszyscy wyjechali do restauracji, cieszyła się, że ma dom dla siebie. Aby czymś się zająć, przepakowała walizkę na wypadek, gdyby następnego dnia miały znów wyruszyć w drogę, a potem posprzątała w samochodzie i pozbierała papierki po cukierkach i plastikowe butelki. Zwłaszcza z tyłu było wyjątkowo brudno, gdzie rozrzucone były pokruszone chipsy, a do szyby kleiło się coś lepkiego. Wytarła tylną szybę papierowym ręcznikiem, co musiało na razie jej wystarczyć. Gdy wróciła do środka, posprzątała po śniadaniu, nalała sobie kolejny kubek kawy i sprawdziła godzinę. Czekanie na Laverne i Marnie będzie prawdziwą torturą. Rita odkurzała w salonie, pacając szczotkę regularnymi równymi ruchami, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. Gdy usłyszała go po raz pierwszy, na chwilę przerwała pracę niepewna, co to za dźwięk. Rozbrzmiał po raz drugi. Postanowiła go zignorować i nie otwierać. W końcu w normalnych okolicznościach i tak nikogo nie byłoby teraz w domu. Coś jednak sprawiło, że zerknęła przez zasłony. Niebieski masywny samochód na podjeździe nie wyglądał znajomo. Nie widziała, kto stoi przy drzwiach, ale najwyraźniej nie osoba ta nie dawała za wygraną. Dzwonek dzwonił bez przerwy w regularnych odstępach. – Tak? – zawołała Rita przez zamknięte drzwi. – Kto tam? – Rita? To ty? Zmagała się z zaimkiem przez – jak jej się wydawało – całą wieczność i w końcu gwałtownie szarpnęła drzwi. W progu stał Glenn z bukietem kwiatów w ręce i uśmiechem na twarzy. Miał nietuzinkowy uśmiech – zamknięte usta, rozciągnięte, prawie w wyrazie zażenowania – i tak właśnie uśmiechał się do niej teraz. Kiedyś poprosiła, by uśmiechnął się inaczej, z zębami, ale kiedy jej posłuchał, wybuchnęła śmiechem. Jego zębaty uśmiech wydawał się nienaturalny i wymuszony. Ten naturalny sposób bardziej do niego pasował. Rita wpatrywała się w niego z niedowierzaniem. – Nie zaprosisz mnie do środka? – zapytał. Podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję, zgniatając kwiaty i wpuszczając do domu ciepłe powietrze, a wypuszczając z niego to klimatyzowane, zupełnie się nie martwiąc rachunkiem za prąd Beth i Mike’a. – Nigdy w życiu tak bardzo nie cieszyłam się, że cię widzę – powiedziała. Ucałowała go w policzek, ucho i szyję, aż w końcu Glenn zaoponował: – Wystarczy już tego. Rozumiem. Ja też się cieszę, że cię widzę. – Co za uroczy człowiek. W końcu wpuściła go do środka, gdzie wręczył jej kwiaty, nadal pachnące i kolorowe, choć nieco zmarnowane. Wzięła je, spojrzała na nie z aprobatą, zanim położyła na stole w kuchni. – Co ty tu robisz? – zapytała, opierając się o kuchenny blat.
– Mam sobie pojechać? – droczył się. – Za żadne skarby! Objął ją ramieniem, jak miał w zwyczaju, kiedy umawiali się na randki. – Usłyszałem to w twoim głosie: byłaś taka zagubiona. Wiedziałem, że mnie potrzebujesz. No więc zadzwoniłem to pracy i powiedziałem, że potrzebuję kilku dni wolnego ze względu na sprawy rodzinne, po czym wskoczyłem do samolotu, wynająłem samochód i przyjechałem. Zobaczyłem nasze auto na podjeździe, więc dalej wciskałem dzwonek. Następnie pojechałbym pewnie do restauracji. – Przyjechałeś z mojego powodu? – Rita była wzruszona i czuła ulgę. Jakaś drobna część niej obawiała się najgorszego. – Oczywiście. A z jakiego innego? – Bałam się, że przyjechałeś zabić Davisa. – Możesz mi wierzyć, bardzo bym chciał. – Spuścił wzrok na podłogę i wziął głęboki oddech, zanim spojrzał jej w oczy. – Chciałeś osobiście z nim porozmawiać? – zapytała cicho. – Wiem, gdzie mieszka. Glenn odchrząknął. – Kuszące, ale jeśli mam być szczery, nie wiem, co mógłbym na tym zyskać. Nie wspominając o tym, że sam się boję, co mógłbym mu zrobić. Chętnie bym go załatwił – dodał przenikliwym tonem. – Ale już straciliśmy córkę i nie mam zamiaru pójść przez niego do więzienia. Glenn mówił serio. Była tego pewna. Od śmierci Melindy przeszli od fazy kompletnego otępienia i wyczerpania do nieopanowanego gniewu. Wizyty u psychologa pomogły im zmierzyć się z bólem i opanować gniew, lecz ten od czasu wychylał swój łeb. Może tak miało być już zawsze? – Gdzie są twoi przyjaciele? – zapytał Glenn, przerywając ciszę. – Marnie i Laverne nie wróciły jeszcze z Las Vegas, a Jazzy jest w restauracji z Mikiem, Beth i ich synem. Jazzy i Carson czują do siebie miętę. Aż miło się na nich patrzy. – Myślisz, że będą mieli coś przeciwko, jeśli cię im ukradnę? – A co konkretnie masz na myśli? – Dom jest pusty bez ciebie – szepnął Ricie na ucho. – Bardzo samotny. A sądząc po twoim głosie, masz chyba dosyć. Może wrócisz ze mną do domu? – Gdy zaczęła protestować, przyłożył jej palec do ust. – Najpierw mnie posłuchaj. Wiem, że nie chcesz zostawić koleżanek na lodzie, więc pomyślałem, że możemy zostawić im samochód i udać się do domu samolotem. A gdy wrócą do Wisconsin, jakoś umówimy się na odbiór auta.
– Pozwoliłbyś im prowadzić naszą victorię? – zapytała Rita zaskoczona ale i rozbawiona. – Przecież to twoja duma i chluba. – No, no – przerwał jej Glenn. – Mała poprawka. To ty jesteś moja dumą i chlubą. Crown victoria to tylko najlepszy samochód, jaki miałem w życiu, ale jest ubezpieczony i nie jest niezastąpiony. Nie żebym chciał go zastępować – dodał pospiesznie. – Tylko tak dla ścisłości. Rita ochoczo weszła do Preston Place, chcąc przedstawić Glenna Jazzy i rodzinie Kentów. Restauracja nie była jeszcze otwarta, ale drzwi frontowe tak, więc weszli do środka. Beth stała na krześle i wypisywała dania dnia na białej tablicy. Jazzy i Carson przestawiali stoliki, zsuwając razem te czteroosobowe tak, aby stworzyły jeden długi stół bankietowy. Cała trójka przystanęła, gdy usłyszeli trzaśnięcie drzwiami. Jazzy spojrzała na nich zaskoczona i wypaliła: – Glenn przyjechał? Jej głos był tak pełen niedowierzania, że Rita nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Beth zeszła z krzesła i wytarła ręce w fartuszek, zanim podeszła się przywitać. – To mój mąż Glenn – powiedziała Rita. Carson uścisnął mu dłoń, a Jazzy uścisnęła go mocno, jakby był starym, dobrym znajomym. – Czy my się znamy? – Glenn zapytał Jazzy. – Nie, ale rozpoznaję cię ze zdjęć i opowiadań Rity. – Zrobiła krok w tył, żeby spojrzeć na nich razem. – Dobrana z was para. – Mam nadzieję – odparł Glenn. – Jesteśmy w tandemie. Z kuchni wyłonił się Mike, żeby sprawdzić, co spowodowało to zamieszanie. Glenn przywitał go ciepło, dorzucając przyjacielskie klepnięcie po plecach, które udaje się tylko mężczyznom. – Dzięki, że uratowałeś damy z opresji, kiedy zepsuł im się samochód. Dobry z ciebie człowiek. Porozmawiali przez kilka minut. Glenn opowiedział, jaki pusty wydawał mu się dom bez żony („Rany, już samo tykanie zegara doprowadzało mnie do szału”) i jak w jednej chwili postanowił zarezerwować sobie bilet na poranny lot. – Mam nadzieję nie będziecie mieli mi tego za złe – powiedział – ale wam ją wykradnę. Jest mi potrzebna. Rita nigdy wcześniej nie słyszała, by Glenn mówił o niej z takim oddaniem. Rzeczywiście, o nieobecnych myśli się życzliwiej. Glenn objął ją i położył jej dłoń na biodrze. Jak to możliwe, że przez ostatnie lata brała jego uczucia za pewnik. Kiedy odsunęło się na bok codzienne sprawy – obowiązki, irytujące błahostki, choroby i ból – ich więź i miłość były najważniejsze. To one liczyły się naprawdę. Może brzmiało to jak wyświechtany slogan wyszyty krzyżykowym
ściegiem na makatce z cepelii, ale nie było przez to ani odrobinę mniej prawdziwe. Zauważyła, jak Carson zerka na Jazzy, i pomyślała, że są sobą tak zafascynowani, że nie mają pojęcia, w co się ładują. Może tak było najlepiej. – Kradniesz moja Ritę – załkała Jazzy i teatralnym gestem przyłożyła sobie do czoła wierzch dłoni. – Opuszczają mnie wszystkie przyjaciółki. – Biedactwo – powiedziała Rita. Glenn wyjaśnił, że postanowili wrócić samolotem i zostawić im samochód, żeby miały jak dostać się do Wisconsin. – Logistyką i przekazaniem samochodu zajmiemy się po powrocie. – powiedział do Jazzy. – Nie chcę wam pokrzyżować planów – odezwał się Carson – ale mam inny pomysł. – Wszyscy czekali z uwagą, podczas gdy on zbierał myśli. – Weźcie samochód, a ja biorę na siebie odpowiedzialność, żeby bezpiecznie odwieźć pozostałe panie do domu – powiedział, wykonując szarmancki, dworski ukłon. Jazzy spojrzała na niego znacząco. – To bardzo miło z twojej strony, ale „panie” same mogą dostać się do domu. Bardzo dziękujemy. Mina mu zrzedła. – Nie chciałem nikogo obrazić. Chciałem tylko pomóc. – Wiem – powiedziała łagodniejszym tonem. – Ale świetnie dajemy sobie radę. Przyjechałyśmy tu same i tak właśnie wrócimy. Wszyscy zgodnie pokiwali głowami i nikt nawet nie wspomniał, że zasadniczo wcale nie dostały się tu same, bo zepsuł im się samochód i ktoś musiał wybawić je z opresji. Nikt też nie wypunktował, że gdyby nie grupa motocyklistów, byłoby z nimi krucho. – Musielibyśmy odstawić samochód do wypożyczalni, ale to nie kłopot. – Lekko szturchnął Ritę. – Jak myślisz? Zrobię, co każesz. – Naprawdę nie będzie ci przykro, jeśli pojadę? – Rita zapytała Jazzy, czując nagłe ukłucie winy. Wiedziała, że jej nie spodobałoby się, gdyby któraś z koleżanek zmieniła plany i porzuciła grupę. Pora też nie była najlepsza, skoro Marnie wiozła ze sobą chłopca. Ale mając przy sobie Glenna, myśl, że mogłaby po prostu wsiąść w samochód i pojechać do domu, brzmiała bardzo atrakcyjnie. – Oczywiście, że nie – powiedziała Jazzy. – Widziałam portfel Marnie. Ma ze cztery karty kredytowe. Bez problemu wynajmiemy samochód. Nie ma sensu, żebyście na nas czekali. – machnęła na nich ręka, jakby próbowała ich odgonić:
– No już! Sio!
Rozdział 46
arnie nadal czuła działanie leków, nie protestowała więc, gdy Laverne zaproponowała, że w drodze powrotnej weźmie pierwszą zmianę za kierownicą. Zanim odjechały, Laverne wyciągnęła ze swojej „apteczki” dostępne bez recepty przeciwgorączkowe leki dla Troya i leki przeciwbólowe dla Marnie. Na końcu sama łyknęła jakąś pastylkę, mówiąc, że to na poprawę nastroju. Choć na początku Marnie z przerażeniem patrzyła na zapas prochów, który Laverne nosiła ze sobą, teraz była jej za niego wdzięczna. Jakim prawem miała ją oceniać? Może amerykańscy lekarze byli zbyt zasadniczy w kwestii leków? „Trzeba sobie radzić” było nową dewizą Marnie. Przynajmniej tymczasowo. Troy usiadł z tyłu po lewej stronie, zwinął się w kłębek i oparł głowę na poduszce, którą dostał na obozie. Marnie siedziała po drugiej stronie na wyciągniecie ramion, ale wystarczająco blisko, by sprawdzać, jak się chłopiec czuje. To Laverne zaproponowała, żeby oboje usiedli z tyłu. Ukryją się tam przed słońcem. Według GPS-a czekała je dwunastogodzinna jazda do domu Mike’a i Beth. Marnie wydawało się, że trwająca pół doby podróż jest ponad jej siły. Ale musiały ruszać w drogę. Wyobraziła sobie, że trasa międzystanowa jest jak wybrukowana żółtą kostką dróżka do Szmaragdowego Grodu. Jak na kogoś, kto od dawna nie prowadził siedział za kierownicą, Laverne prowadziła bardzo sprawnie. Gdy dojechały do autostrady, Marnie nieco się rozluźniła. W szumie silnika, który pracuje na pełnych obrotach, było coś kojącego. – Marnie? – odezwał się Troy. Poduszka lekko tłumiła jego głos. – Tak? – Tęsknię za tatą. Nie to spodziewała się usłyszeć. Tęsknił za Brianem? Brianem, który każdego trzymał na dystans? Brianem – pracoholikiem? Wzięła głęboki wdech, zanim odpowiedziała. – Za czym tęsknisz najbardziej, skarbie? – Właściwie za wszystkim. – Po głosie Troya można było sądzić, że tłumi w sobie łzy. Marnie sama miała ochotę się rozpłakać. – Zawsze umiał mi coś poradzić, kiedy miałem kłopot. Nigdy nie wpadał w złość jak inni ojcowie. Mówił, żebym dawał z siebie wszytko, a gdy dostawałem dobry stopień, umiał mnie pochwalić. Wszystko się zgadzało.
M
– A pamiętasz, jak zawsze smakowały mu twoje potrawy? Zawsze jadł trzy dokładki pieczonych warzyw według twojego przepisu. Mówił, że robisz najlepsze warzywa na świecie. – Rzeczywiście, uwielbiał je. – Byliśmy tacy szczęśliwi – powiedział ze smutkiem w głosie. – Nikt się nigdy nie kłócił ani nie krzyczał. Ty i tata zawsze się dogadywaliście. Mogłem robić, co chciałem. – A czy ktoś krzyczy w domu twojej mamy? – Tam się nic nie dzieje – odparł, z każdym słowem robiąc się coraz bardziej nerwowy. – Nie mówię teraz o domu mamy, tylko o naszym domu i o tym, jak tam było. – Tylko na chwilę odwrócił do niej głowę. To wystarczyło, by dostrzegła, że mruganiem powstrzymuje łzy. – Dobrze, przepraszam, że ci przerwałam – powiedziała. – Powinnam była pozwolić ci mówić. – Po prostu tęsknie za tatą, i tyle. – Znów położył głowę na poduszce, pociągając przy tym nosem. Do Marnie powróciło tyle wspomnień. Brian w kuchni podnosi pokrywki garnków, które stały na palnikach, nie mogąc się doczekać dobrego posiłku. Brian wypisuje czeki dla organizacji charytatywnych przed Bożym Narodzeniem. Brian sprząta w garażu. Żadne z tych wspomnień jej nie wzruszyło, dostrzegła jednak, że przy wszystkich swoich wadach Brian miał też dobre cechy. Był przyzwoitym mężczyzną, na którym można było polegać, i najwyraźniej był dla Troya wystarczająco dobrym ojcem. Spędziła zbyt wiele czasu na rozmyślaniach o tym, jak ją oszukał, by zmierzyć się z uczuciem straty. – Wiem, że za nim tęsknisz – odparła. – Przykro mi, że tyle cię ostatnio dotknęło. – Za tobą i wszystkimi moimi przyjaciółmi też tęskniłem. Mama mówiła, że nie powinienem zawracać ci głowy. Powiedziała, że pewnie pracujesz teraz u kogoś innego. – Głos mu zadrżał. – Myślała, że byłaś naszą gosposią. – Wiem. Zaszło jakieś nieporozumienie. – Kiedy dzwoniłaś, byłem na ciebie strasznie zły. – Słyszałam to. – Nawet nie próbowałaś powstrzymać mojej mamy przed zabraniem nie do Las Vegas. Czekałem, że coś powiesz, lecz milczałaś. A mogłaś coś zrobić, gdybyś tylko chciała. – To nie zależało ode mnie – odparła Marnie. – Ale masz rację. Powinnam była bardziej się starać. Wziął głęboki wdech. – Już się na ciebie nie gniewam. – To dobrze – powiedziała Marnie. – Kiedy dojedziemy na miejsce, będziesz musiał chyba
jakoś umówić się z Mattem. Co ty na to? – Okej. – Przekręcił się i wyciągnął nogi tak, że teraz opierały się o jej, ale nie miała nic przeciw temu. – Prześpij się trochę, Troy. To będzie długa podróż. Na autostradzie kilka stanów dalej, crown victoria z Glennem za kierownicą i Ritą na siedzeniu pasażera zmierzała na wschód. Rita podziwiała widoki za oknem. – Miło mieć drugiego kierowcę – powiedziała. – Czy to oznacza, że będziemy prowadzić na zmianę? – Och, nie, ja już zrobiłam swoje kilometry. Po prostu miło nie musieć tego robić. – Żałujesz, że pojechałaś? – zapytał Glenn, patrząc przed siebie. Nie odrywał oczu od droga biegnącej przed, ale Rita wiedziała, że jego uszy czekają na jej odpowiedź. – Nie, nie żałuję, lecz nie mam też poczucia, że coś z tego wynikło. – A miało coś z tego wyniknąć? – Miałam taką nadzieję. – Rita mocowała się z daszkiem przy szybie, opuszczając go i podnosząc. – Na początku to była tylko przygoda. Pomyślałam, że pomogę Marnie odwiedzić pasierba. A gdy Jazzy spotkała jelenie na postoju, zrobiło się ekscytująco. Tak się cieszyłam, że dostała wiadomość od Melindy. – Zerknęła na Glenna. Jego twarz niczego nie wyrażała. – Wiem, że masz sceptyczne nastawienie, jednak ja naprawdę czułam jej obecność. Tak czekałam, że zdarzy się jakiś cud, no i wtedy zepsuł się samochód, i atmosfera stała się nerwowa. A potem spotkanie z Davisem wywołało we mnie tyle okropnych uczuć i bolesnych wspomnień. – Zawsze postrzegała siebie jako spokojną osobę, ale widok Davisa sprawił, że do głosu doszła jej ciemna strona. Gdyby miała w dłoni pistolet, pociągnęłaby za spust i zabiła go wtedy na parkingu. – Tyle okropnych uczuć. Myślę czasem, że byłoby lepiej, gdybym go już więcej nigdy nie zobaczyła. Mieć pewność, że gdzieś tam jest... – Zadrżała. – Policjantka Tempack powiedziała, że go przesłuchają, lecz jeśli wszystkiego się wyprze, nie będą mogli nic zrobić. Nie dotarły do mnie żadne informacje, więc zakładam, że tak się właśnie stało. – Samo mówienie o tym przywiodło uczucie smutku. Włączyła radio w poszukiwaniu dobrej piosenki.Po minucie bezcelowego przełączania stacji straciła zainteresowanie i wyłączyła je. Glenn przerwał ciszę. – Wiem, że spodziewałaś się czegoś więcej, ale uważam, że to dobrze, że pojechałaś. – Naprawdę? – Jasne. Zmieniłaś otoczenie, poznałaś nowych przyjaciół i miałaś nowe doświadczenia. – Rzadko mi się to zdarza – powiedziała z nutą smutku w głosie. – I miałaś okazję trochę się za mną stęsknić.
Rita uśmiechnęła się do niego. – I popatrz, jak to się wszystko ułożyło – powiedział, stukając palcami o kierownicę. – Jestem tutaj, mimoże jest środek tygodnia, i jadę samochodem z moją ukochaną, zamiast siedzieć za biurkiem. Zatrzymamy się gdzieś na miłą kolację i spędzimy noc w eleganckim hotelu. – Uśmiechnął się swawolnie. – A wiesz, że w hotelach mój urok osobisty robi się nie do odparcia. Rita się roześmiała. – To się jeszcze okaże. Nie było jednak nad czym dywagować. Gdy razem nocowali w hotelach, jego urok zawsze na nią działał.
Rozdział 47
azzy postanowiła przejąć dowodzenie na ostatnim etapie podróży. Wiedziała, że Marnie i Laverne pojawią się w Colorado bladym świtem, za późno, by spać u Mike’a i Beth. Wymyśliła nowy plan, a ponieważ wiedziała, że Marnie nigdy się na niego nie zgodzi, wszelkie knowania musiała uzgodnić z Laverne. Kiedy zatrzymali się na postój w Utah, Marnie zniknęła w łazience, a Troy poszedł kupić chipsy z automatu, Jazzy i Laverne dogadały szczegóły planu przez telefon. – Już wszystko wyjaśniam – powiedziała Jazzy. – Mąż Rity przyleciał dziś rano i oboje pojechali ich samochodem do Wisconsin. Nie porzuciła nas. Kazałam jej wracać – dodała dla wyjaśnienia. – Bardzo chciała jechać do domu, więc zapewniłam ją, że damy sobie radę same. – Ale jak? Jazzy wyobraziła sobie, jak Laverne marszczy twarz zaintrygowana, i uśmiechnęła się na tę myśl. – Podejęłam decyzję za nas wszystkie – oznajmiła Jazzy. – Zrobimy tak. Spotkasz się ze mną w hotelu Marriott niedaleko lotniska w Denver. Znajdziesz je za pomocą GPS-a. Wszystkie zostaniemy tam dziś na noc i jutro rano polecimy do domu samolotem. Sprawdziłam i w kilku porannych rejsach są jeszcze wolne miejsca. Miejmy nadzieję, że nadal będą dostępne, gdy będziemy mogły je zarezerwować. – Nie wrócimy więc samochodem? W jej głosie było tyle niedowierzania, że Jazzy niemal parsknęła śmiechem. – Nie. Lecimy do domu. Mój brat powiedział, że odbierze nas z lotniska. – A to ci dopiero – powiedziała Laverne. – Wiesz, że nigdy wcześniej nie leciałam samolotem? – Domyśliłam się. – Nie wiem tylko, czy Marnie da się na to namówić. Wiesz, że ona ma lęk przed lataniem. – Wiem, ale wszystko będzie dobrze. Zaufaj mi.
J
Kilka godzin później Jazzy i Carson usiedli na kanapie w lobby Marriotta, czekając na pozostałych troje podróżnych. Jazzy zarezerwowała dla nich dwa pokoje i zostawiła swoje walizki w jednym z nich. Beth i Mike podrzucili ich do hotelu. Ustalili, że Carson odbierze swój samochód i tam się pożegna z nowymi znajomymi, ale sądząc po jego minie, wcale mu się do
tego nie spieszyło. – Nie wierzę, że jutro wyjeżdżacie – powiedział rozpaczliwym tonem. Jedno ramię trzymał rozprostowane wzdłuż oparcia kanapy, za jej plecami. Był nienachalny, nawet nieśmiały, co zaskoczyło Jazzy, zwłaszcza po tym jak obściskiwali się w domu jego rodziców. Tylko że teraz siedzieli w lobby Marriotta, w zasięgu wzroku i słuchu dwóch pracowników recepcji i wszystkich, którzy pojawili się we frontowych drzwiach, więc się powstrzymywał. – Dopiero co cię zalazłem, a już znikasz. Jazzy też to czuła – magnetyczne przyciąganie, przez które ciężko im będzie być z dala od siebie. Dziwne, że choć znali się tak krótko, ona już miała wryte w pamięć rysy jego twarzy, kształt jego pięknych uszu, sposób, w jaki opowiadał rękami, jego lekko krzywy uśmiech. Przegadali całe godziny i Carson wiele jej o sobie opowiedział. Mimo to nadal pragnęła więcej. Nie poznała jeszcze tylu anegdot z czasów dzieciństwa aż po studia. Może nigdy nie dowie się wszystkiego, choć z czasem na pewno będzie wiedzieć o nim oraz więcej. Nie mogła się tego doczekać. – Rzeczywiście, jutro wyjeżdżam – powiedziała. – Więc lepiej w to uwierz. Muszę wrócić do pracy i rozwiązać kilka spraw. Nie martw się. Będziemy w kontakcie. W głębi serca Jazzy nie pragnęła niczego bardziej, niż zostać w Colorado aż do końca lata, ale miała wrażenie, że musi lekko przystopować. Będą mieli jeszcze czas, by ich związek nabrał tempa. Mnóstwo czasu. – Jakie sprawy masz na myśli? – zapytał Carson, zbliżając usta do jej ucha. – Mam z nimi coś wspólnego? – Być może – odparła, próbując zachować poważną minę. – Ale na razie muszę z kimś porozmawiać o nowej pracy.
Rozdział 48
a postoju Marnie postanowiła, że da Troyowi się wyciągnąć i zdrzemnąć na tylnej kanapie, a sama przeniosła się na przednie siedzenie. Drzemała lekko, kiedy samochód się zatrzymał. – Jesteśmy na miejscu – ogłosił GPS, wyrywając ją z półsnu. Była przekonana, że wracają do Beth i Mike’a, więc zaskoczyło ją, gdy zdała sobie sprawę, że stoją na hotelowym parkingu. – Dojechaliśmy? – Z tyłu odezwał się Troy. – Wysiadka – zakomederowała Laverne pogodnym tonem, po czym sięgnęła nad kolanami Marnie do schowka, by schować w nim GPS. – Gdzie my jesteśmy? – zapytała Marnie, rozglądając się wokół. – Dlaczego stoimy? – Kręciła głową w prawo i lewo, jednocześnie masując miejsce na karku. – Zmiana planów – oznajmiła Laverne. – Zatrzymamy się w hotelu. Jazzy już tu na nas czeka. Mimo pytań Laverne nic więcej nie chciała jej powiedzieć. Zapewniła tylko, że Jazzy wszystko wyjaśni. – Czeka na nas w lobby. Mimo że to Laverne prowadziła przez większość trasy, Marnie czuła się wyczerpana. Stawiając krok za krokiem, miała wrażenie, że walczy z wodnym wirem. Była też przekonana, że wygląda upiornie. Gorąca kąpiel i hotelowe łóżko wydawały się nęcącą opcją. Troy był w dużo lepszej formie, zwłaszcza że niecałe dwadzieścia cztery godziny wcześniej leżał osłabiony na obozowej pryczy. Pobiegł do hotelowego przedsionka i wrócił z wózkiem bagażowym, a następnie pomógł Laverne opróżnić bagażnik. W tym czasie Marnie bezczynnie stała obok. Chciała pomóc, jednak czuła się jak zombie. Odczucie to nie opuściło jej, nawet gdy spotkały Jazzy i Carsona ani gdy udały się do swoich pokoi. – Pomyślałam, że ty i Troy weźmiecie jeden pokój, a ja i Laverne drugi – powiedziała Jazzy. Gdy winda zatrzymała się na ich piętrze, Marnie na tyle odzyskała jasność umysłu, by się zorientować, że kogoś tu brakuje. – Gdzie Rita? – zapytała, gdy ciągnęły walizki długim korytarzem, a Troy szedł za nimi radosnym krokiem. Z wielkim plecakiem zarzuconym na jedno ramię i sportowa torbą w ręku wyglądał jak uciekinier z obozu harcerskiego. – No właśnie – odparła Jazzy, przez chwilę próbując się wykręcić. – Rita pojechała do domu.
N
– Jak to „do domu”? – krzyknęła Marnie? – Wróciła do Wisconsin swoim samochodem? – Nie panikuj – uspokoiła ją Jazzy, podając jej klucz magnetyczny. Dotarły do swoich pokoi. – Jej mąż przyleciał do niej i rzeczywiście zabrali crown vica, bo sama im kazałam. Powiedziałam, że jakoś dostaniemy się do domu. Marnie trzymała w dłoni swój klucz, ale nawet nie spróbowała otworzyć nim drzwi. – No to pięknie. Nie mogę uwierzyć, że zostawiła nas bez środka transportu. – Nie martw się, damy sobie radę – wtrąciła się Laverne. – Jazzy ma świetny plan – po czym zwróciła się do Troya: – Wiem, że na was, młodych, nie robi to wrażenia, lecz wierz lub nie, taka starucha jak ja nigdy nie leciała samolotem i strasznie mnie to cieszy. – O, nie. – Na samą myśl Marnie wzrosło tempo. – Ja nie latam. Nienawidzę tego. Raz leciałam i było strasznie. W głębi korytarza otworzyły się drzwi, zza których wyjrzała głowa mężczyzny. – Można ciszej? Niektórzy ludzie próbują zasnąć. – Przepraszamy. – Jazzy uniosła dłoń w przepraszającym geście, po czym powiedziała: – Może pogadamy o tym w środku. Marnie wiedziała, że bez względu na, to czy porozmawiają na korytarzu czy w pokoju, będzie równie spanikowana. Mimo to po drugiej stronie drzwi przekonała się, że w wystroju hotelowej sypialni było cos uspokajającego. Po wielu godzinach w samochodzie łóżka i łazienka wydawały jej się bardzo zachęcające. Laverne momentalnie zniknęła w toalecie, a Troy złapał za pilota i zaczął skakać po kanałach. Jazzy postanowiła wykorzystać ten moment, by przekazać Marnie najistotniejsze fakty. Rita wyjechała, a z nią zniknął samochód. Miały teraz dwie opcje. Mogły wynająć nowe auto albo kupić bilety na samolot. – Wiem, że się boisz – powiedziała – ale to będzie bardzo krótki lot, a wszystkie mamy już dość jazdy samochodem. – Mnie też już męczy samochód. Ja jestem za samolotem – wtrącił się Troy, choć nikt nie pytał go o zdanie. – Nadal jest kilka wolnych miejsc na jutrzejszy, poranny lot. Byłybyśmy w domu błyskawicznie. – Nie chodzi o to, że się boję – powiedziała Marnie, zastanawiając się, jak wyjaśnić ogrom problemu. – Zgodziłabym się, gdyby tylko o to chodziło. Tylko że moje ciało zaczyna zupełnie wariować. Na samą myśl dostaję kota. Wiem, że jeśli wsiądę do samolotu, nie będę mogła oddychać, serce będzie mi walić jak młotem i zrobi mi się niedobrze. Pamiętała dokładnie ten jeden raz, gdy leciała samolotem. Była wtedy nastolatką i bardzo ekscytowała się klasową wycieczką do Orlando. Wszystko przebiegało w porządku w drodze do
celu. Ale z powrotem napotkali okropne turbulencje i maszyna tak silnie drgała, że kilka dziewczyn zaczęło krzyczeć ze strachu. Przez głośniki odezwał się pilot, żeby zapewnić pasażerów, iż wszystko jest w porządku. Opiekunka grupy pani Garneau krzyczała, że to jak wycieczka autobusem po wyboistej drodze. Z tą tylko różnica, pomyślała wtedy Marnie, że autobusy nie spadają z nieba. Turbulencje trwały przez dobre pół godziny. Chociaż próbowała się powstrzymać, zwymiotowała do małej torebki przeznaczonej na takie wypadki. Ulżyło jej, że zdążyła z torebką (i była dumna z siebie, że pamiętała, iż znajduje się w kieszeni na oparciu przedniego fotela), ale nadal była przerażona. Najgorsze, że musiała siedzieć z woreczkiem swoich wymiocin w ręce, aż stewardessa zabrała go od niej z miną, jakby pozbywała się zdechłego gryzonia. Koledzy i koleżanki z klasy latami wspominali ten incydent. Nawet pół roku temu były szkolny kolega, którego spotkała w centrum handlowym, wspomniał o tej historii. (A pamiętasz jak zwymiotowałaś w drodze powrotnej z wycieczki do Orlando? Te turbulencje były zabójcze!) Przysięgła sobie, że, ze już nigdy nigdzie nie poleci. – Tym razem tak nie będzie – upierała się Jazzy. – Obiecuję, że nic ci nie będzie. – Zdaję sobie sprawę, że jesteś jasnowidzem i wiesz różne rzeczy wcześniej niż inni, ale ja bardzo dobrze siebie znam. Nie ma takiej możliwości, żeby nic mi nie było. – Rzuciła długie spojrzenie na puste łózko. Jedyne, czego chciała, to położyć się spać. – Posłuchaj, nie zamierzam się z tobą spierać. Jeśli ty i Laverne chcecie lecieć, droga wolna. Dam sobie jakoś radę. Jazzy nie miała zamiaru dać za wygraną. – Tylko mnie posłuchaj. Poświęć mi chwilę, a obiecuję, że dam ci spokój. Nie musimy się na nic decydować od razu. Dopiero jutro rano. Ale czy mogłabyś chociaż się zastanowić? – Zanim Marnie zdążyła odpowiedzieć, Jazzy zaczęła mówić dalej. – Podejmujesz decyzję w oparciu o to, jaka kiedyś byłaś, lecz to już nie ta sama „ty”. –Mówiła z coraz większym zaangażowaniem. – Dwa tygodnie temu twoja karteczka była pusta. Nie chciałaś powiedzieć innym kobietom z grupy wsparcia, co cię rozwesela. A teraz przejechałaś pół kraju w towarzystwie zupełnie obcych ci osób, stanęłaś twarzą w twarz z Kimberly i przejęłaś opiekę nad Troyem. Nie jesteś tą samą kobietą, którą tak niedawno poznałam. – I co z tego? – westchnęła Marnie. – Nikt cię nie zmusi, żebyś zrobiła coś, czego nie chcesz, ale czy mogłabyś przynajmniej przemyśleć możliwość lotu? Obiecałaby wszystko, byleby tyko zakończyć tę rozmowę i pójść się umyć, wyszczotkować zęby, a na koniec wejść pod koc. – Dobrze, przemyślę – odparła. Jazzy miała triumfalna minę, ale Marnie wiedziała, że to tylko słowa.
Rozdział 49
astępnego ranka po nocy spędzonej w hotelu i dobrym śniadaniu Glenn i Rita jechali przez stan Iowa, gdy nagle w jej torebce rozległ się dźwięk Piątej symfonii Beethovena. Wyciągnęła telefon i przyłożyła go do ucha. – Halo? Dzwoniła Judy Tempack. – Obawiam się, że mam złe wieści – powiedziała. Rita słuchała uważnie, po czym westchnęła z przejęciem. Glenn spojrzał na nią, zmieniając pas, ale Rita podniosła tylko dłoń na znak, że zaraz wszystkiego się dowie. Kiedy Judy przekazała jej już wszystkie informacje, Rita podziękowała za telefon i dodała: – Proszę daj nam znać, jeśli dowiesz się czegoś nowego. Gdy się pożegnały, Rita położyła sobie telefon na udzie i przez chwilę patrzyła przez okno, jakby próbowała przyswoić to, co przed chwilą usłyszała. Niezmienność i przewidywalność ciągnących się pól kukurydzy działały na nią kojąco. – O co chodzi? – w końcu zapytał Glenn. Rita westchnęła i włożyła telefon z powrotem do torebki, zanim odpowiedziała: – Dzwoniła Judy Tempack. Pamiętasz? Mówiłam ci o policjantce, z której córką mieszka teraz Davis? – Co się stało? Rita nie była w stanie przytoczyć mu całej rozmowy i opowiedzieć, jaki Davis był pewny siebie, gdy zaprzeczał zabiciu Melindy. Jak Sophie skonfrontowała go, trzymając w dłoni kopię plakatu, gdy wrócił po przesłuchaniu do ich mieszkania, i jak ich kłótnia przerodziła się w głośną i gwałtowną awanturę. Nie mogła mu przekazać, że na koniec Davis uciekł jak tchórz, zostawiając Sophie na skraju rozpaczy. Szczegóły opowie mu później, teraz oznajmiła jedynie: – Davis do niczego się nie przyznał, ale uciekł i nikt nie wie, gdzie się teraz podziewa. Zniknął bez śladu. – Niemożliwe. – Glenn nie był jednak zaskoczony. – Przynajmniej córka Judy jest teraz bezpieczna. – Rita starała się znaleźć choć jedną dobrą stronę. – To zawsze coś. – Oboje wiedzieli jednak, że to za mało. – Cieszę się, że jestem teraz z tobą – powiedziała ze łzami w oczach. – Nikt inny nie mógłby
N
zrozumieć, co teraz czuję. – Kocham cię, Rito. Przejdziemy przez to razem – odrzekł. Właśnie to chciała teraz usłyszeć.
Rozdział 50
arnie stała na lotnisku, trzymając w ręce kartę pokładową, nadal nie do końca pewna, jak to się stało, że dała się namówić na podróż samolotem. Poprzedniej nocy dobrze spała i gdy obudziła się rano, zobaczyła Troya przy oknie. Jedną ręką przytrzymywał zasłonę, drugą trzymał opartą o szybę. Po omacku znalazła swoje okulary na nocnej szafce i włożyła je, mruganiem przyzwyczajając oczy do światła. Po chwili dostrzegła, że Troy gapi się na coś na dole. – Na co tak patrzysz? – zapytała, spodziewając się, że przygląda się górom. – Na dole jakiś facet wyprowadza psa na smyczy – odpowiedział Troy. – I pozwala mu się załatwić na parkingu. Jeny! Marnie uśmiechnęła się. Była taka szczęśliwa, że miała go ze sobą. Wprawiał ją w dobry nastrój. W rezultacie z łatwością zaczęła dzień i przeszła do pakowania walizki oraz szykowania się do wyjazdu. Szło jej to ekspresowo. Troy oglądał telewizję, podczas gdy ona krzątała się po pokoju. Za ścianą Laverne i Marnie robiły to samo. Postanowiły, że zejdą na śniadanie i wszyscy raz jeszcze porozmawiają. Marnie była absolutnie przekonana, że nie ma takiej rzeczy, która skłoniłaby ją do wejścia na pokład samolotu. Postawiłaby na to wszystkie oszczędności, co nie było małą sumą, biorąc pod uwagę, że od dziesięciu lat odkładała co miesiąc niemal całą swoją pensję. Podczas śniadania była nieugięta do tego stopnia, że postanowiła zabrać się razem z Jazzy i Laverne na lotnisko, by tam wynająć samochód. Ale w jakiś dziwny sposób, zanim zdążyła dopić kawę, cała trójka wzięła ją sposobem. Najpierw Jazzy zaczęła się rozwodzić, jak to Marnie się zmieniła. – To jakbyś była tu – powiedziała, pokazując na początek krawędzi stołu – i przeszła o tu. – Przejechała palcem na przeciwległy koniec. Podczas gdy Marnie próbowała się domyślić, co to miało oznaczać, Laverne zaczęła marudzić, jak nigdy nie leciała samolotem, jakie to dla niej ważne i jak nie może się doczekać. – Aż trudno uwierzyć, że po dwóch godzinach będziemy w domu. Dociera to do was? Tylko dwie godziny! Obie poprosiły Marnie, żeby jeszcze raz przemyślała całą sprawę. W rezultacie Marnie zaczynała się coraz bardziej złościć, że jeszcze sobie nie odpuściły. Już miała wybuchnąć, kiedy Troy zapytał:
M
– Nie mogłabyś spróbować, Marnie? To przecież nic strasznego. Biedny chłopiec, nie zdawał sobie sprawy, że nie mogło być mowy o żadnym „próbowaniu”. Kiedy samolot uniesie się w powietrze, nie ma z niego ucieczki. – Nie chodzi o to, że nie chcę, Troy – zaczęła się tłumaczyć, zamilkła jednak, gdy zobaczyła jego łagodny, rozkoszny ale poważny wyraz twarzy. Troy patrzył na nią z pełnym skupieniem. – Będę przy tobie przez cały czas. – A potem dodał coś, przez co Marnie zadrżało serce. – Jeśli się przestraszysz, będziesz mogła się do mnie przytulić. Będę przy tobie i wiesz przecież, że cię nie zawiodę. Zaczęła mięknąć i co gorsza, widzieli to wszyscy przy stoliku. Laverne wyciągnęła swoją torebkę z lekami i powiedziała: – Mam tu coś, co pomoże ci się zrelaksować. Weźmiesz jedną z tych pastylek i w ogóle nie będziesz myśleć o tym, gdzie się znajdujesz. Marnie wiedziała, że już po niej. Wbrew postanowieniu, dała się ponieść fali grupowej perswazji. Teraz siedziała na lotnisku, na plastikowym tłoczonym krześle, i nerwowo wachlowała się swoją kartą pokładową. Czemu, ach czemu dała się namówić? I dlaczego Jazzy tak nalegała, by wsiadła do samolotu? Przecież obie z Laverne mogły polecieć bez niej. Jej obecność nie była im do niczego potrzebna. Czuła, jak wzbiera w niej zdenerwowanie, przełknęła jednak gulę, która uwięzła jej w gardle. I już kiedy miała ulec atakowi paniki, przy jej boku pojawił się Troy, który wrócił z kiosku ze snickersem w dłoni. – Sprawdziłem tablicę i nasz lot będzie o czasie – powiedział radośnie zupełnie nieświadomy jej strachu. Nastolatki myślą tylko o sobie, stwierdziła, ale w tej samej chwili Troy odwinął opakowanie z batona i zaoferował, że się z nią podzieli. Kiedy potrząsnęła głową, pochłonął go w czterech gryzach. Zdali cały bagaż, łącznie z turystyczną lodówką Marnie, co było kolejnym powodem, dlaczego już nie mogą się wycofać. Patrząc wstecz, przyszło jej go głowy, że Jazzy celowo ją do tego namówiła. – Zdajmy wszystko – powiedziała. – Wtedy nie będziemy się musieli martwić pakowaniem naszych gratów do schowków nad głowami. – Wszyscy wokół mieli ze sobą małe walizki, sportowe torby i laptopy. Jej torebka wydała jej się niewystarczająca. Trochę dalej siedziały Jazzy i Laverne i kartkowały kolorowe czasopisma. Gdyby Marnie ich nie znała, pomyślałaby, że to wnuczka i babcia. Siedziały w różnych miejscach, ponieważ trudno
im było znaleźć cztery wolne krzesełka koło siebie na zatłoczonym terminalu. Taka sytuacja miała się powtórzyć w samolocie. Szczęście, że w ogóle znalazły rejs, w którym były wolne miejsca. Troy i Marnie mieli być usadowieni najbliżej siebie. Byli przynajmniej w tym samym, trzyosobowym rzędzie. Niestety, ktoś obcy miał zarezerwowane środkowe miejsce. – Jestem przekonana, że ta osoba pozwoli się wam zamienić – powiedziała Jazzy. – Nikt nie lubi siedzieć w środku. Marnie miała taką nadzieję. Właśnie zażyła środki uspokajające, które wcisnęła jej Laverne, i ufając, że to coś pomoże. Liczyła na pomoc Troya, gdyby dostała ataku paniki. Wiedziała, że dużo oczekiwała od nastoletniego chłopca, ale pomyślała, że jest wystarczająco duży, by dać sobie radę z takim zadaniem. Zresztą sam to zaproponował. Kiedy rozbrzmiał komunikat, że rozpoczęto wpuszczanie pasażerów na pokład, Marnie postanowiła rozproszyć swoje wątpliwości, koncentrując się na Troyu. Włączyła „tryb-macocha”, zaczęła ustawiać go w kolejce i kazała wyciągnąć kartę pokładową. – Czy mogę iść do Matta, kiedy tylko dojedziemy do domu? – zapytał, gdy nadal stali w kolejce. Marnie nie sięgała myślami tak daleko w przyszłość. Nie mogła przewidzieć, co się stanie za dziesięć minut, ale żeby go uszczęśliwić, odpowiedziała: – Oczywiście, skarbie. Idąc rękawem do samolotu, powtarzała sobie w myślach: „To tylko dwie godziny, to tylko dwie godziny, to tylko dwie godziny”. Aby jeszcze bardziej rozproszyć swoją uwagę, zaczęła rozwiązywać w myślach proste równania. Ile procent stanowiły dwie godziny w ciągu dnia, tygodnia, miesiąca, życia (zakładając, że dożyje siedemdziesiątki piątki). Widziała, jak Jazzy i Laverne zajmują miejsca na tyłach samolotu. Śmiech Jazzy roznosił się po kabinie. Marnie znalazła miejsca w rzędzie z trzema fotelami w połowie samolotu. Troy wcisnął się na fotel przy oknie. Ona miała siedzieć przy przejściu, lecz od razu usadowiła się na środku. – Kiedy przyjdzie pasażer, wytłumaczę, że podróżujemy razem. Podczas gdy inni zajmowali swoje miejsca, Marnie poczuła, że zaczyna się rozluźniać, a uczucie paniki słabnie. Leki Laverne zaczynały działać. Marnie wyobraziła sobie, jak lecznicza substancja rozprzestrzenia się z jej żołądka i razem z krwią krąży po całym ciele, rozluźniając każdy mięsień i łagodząc jej każdy zszargany nerw. Była lekko otumaniona, wolała jednak ten stan od panicznego, miażdżącego strachu. Spojrzała na sufit samolotu i zmówiła dziękczynną modlitwę za chemiczną mieszankę, która właśnie poprawiła jej samopoczucie. – Dzięki ci, Boże. Minął ich steward, który zamykał klapy schowków nad ich głowami i sprawdzał, czy
wszyscy mają zapięte pasy. Troy patrzył przez okno i obserwował, jak pracownicy lotniska pakują bagaże do luku. Wiele razy latał z tatą, ale jego ciekawość nigdy nie słabła. Kiedy Marnie zaczęła już wierzyć, że siedzenie koło niej zostanie puste, w przejściu pojawił się młody mężczyzna w beżowej bejsbolówce i zatrzymał się przy ich rzędzie. Wrzucił swoją torbę do schowka. Przez cały ten czas Marnie widziała tylko jego ciało od ud po ramiona. Dyskretnie odwróciła wzrok. Dobiegły ją trzaski szczelnie zamykanego włazu do kabiny z przodu samolotu. Bez pastylek Laverne szalałaby teraz ze strachu. Niech żyją wynalazki współczesnej chemii. Młody mężczyzna zamknął schowek z hukiem, po czym usiadł na fotelu przy przejściu. Marnie chała mu wyjaśnić zamianę miejsc. – Siedzę na pana miejscu – zaczęła i zaraz zamilkła, rozpoznając, z kim ma do czynienia. – W porządku – odparł. – Lubię miejsca od przejścia. – Wyciągnął nogi i oparł głowę na oparciu, a daszek opuścił na oczy. Położył dłoń na jej podramienniku. Marnie cofnęła rękę, nie chcąc go dotykać. Marnie gapiła się na mężczyznę w kompletnym niedowierzaniu, nieprzerwanie mrugając powiekami. Nie miała wątpliwości. To był Davis Diamontopoulos. Nie poznał jej z ich przelotnego spotkania przed restauracją. Marnie momentalnie zapomniała o swoich lękach przed startem. Zastąpiła je świadomość, że siedzi obok mordercy. Rozejrzała się, nie wiedząc, co robić. Przez głośniki rozległ się kobiecy głos, który poprosił, by zapoznać się z ulotką informacyjną zatkniętą w kieszonce na oparciu przed sobą. Troy szturchnął ją lekko. Gdy na niego spojrzała, trzymał w ręku ulotkę. – Tata zawsze kazał mi uważać. Tak na wszelki wypadek – powiedział. Marnie pokiwała głową. Słowa „na wszelki wypadek” pasowały do lądowań awaryjnych. Nikt jednak nie przygotował jej na to, co robić, jeśli w samolocie usiądzie koło mordercy. Prawie nie zauważała tego, co się działo wokół niej w ciągu następnych minut: ogłoszenia, start maszyny, zgoda na ponowne włączenie elektroniki, bo Troy włożył do uszu słuchawki. Poczuła, że na lewej ręce ma gęsią skórkę, choć nie dotykała nią Davisa. Reszta pasażerów wróciła do swoich czynności nieświadoma, że wśród nich znajduje się morderca. Co robić? Co robić? Nie mogła przecież poinformować żadnych służb. Davis nie był poszukiwany. Nie potrafiła przestać patrzeć na jego ręce, które luźno zwisały ze wsporników. Te same ręce udusiły córkę Rity. Ktoś powinien mu je odciąć, pomyślała i od razu przeraziła się, że coś takiego przyszło jej do głowy. Musiała komuś powiedzieć, kto tu jest. Kiedy zgasły znaczki zapiętych padów i można było poruszać się po kabinie, Marnie poinformowała Troya, że idzie do łazienki. – Przepraszam – powiedziała schylając się niezręcznie, by przejść obok Davisa. Nie podniósł
się, żeby zrobić jej miejsce, ale podkulił nogi. Marnie poszła na tyły samolotu i odszukała Jazzy. – Jazzy – syknęła. – Muszę z tobą porozmawiać. – Teraz? – zapytała Jazzy, zerkając znad magazynu – Teraz. – Marnie przywołała ją gestem na tył przejścia i zatrzymała się dopiero przy łazienkach. – Jak się czujesz? – zapytała Jazzy. Marnie mówiła przez zaciśnięte zęby. – Siedzę koło Davisa Diamontopoulosa. – Jazzy w ogóle nie sprawiała wrażenia zaskoczonej. – Tego, który zabił córkę Rity – dodała. Co dziwne, Jazzy tylko pokiwała głową w odpowiedzi. Marnie spodziewała się bardziej ekspresywnej reakcji. – Chyba musimy kogoś powiadomić. – Jasne, jeśli tak uważasz. – Jazzy rozejrzała się wokół. – Komu chciałaś o tym powiedzieć? – Nie wiem – odparła Marnie z poirytowaniem. – To ty masz na wszystko odpowiedź. Pytam cię, co robić. – Mogę zadzwonić do Rity albo Judy, gdy tylko wylądujemy – oznajmiła Jazzy spokojnym tonem. – Niewiele możemy zrobić, kiedy samolot jest w powietrzu. Nie to chciała usłyszeć Marnie. Z kabiny wyszła starsza siwa kobieta i przepchnęła się między nimi. Unosił się za nią duszny kwiatowy zapach perfum. – Świruję tylko, przy nim siedząc. – Marnie wzdrygnęła się mimowolnie. Jazzy ścisnęła ją za ramiona, gestem podnoszącym na duchu. – Chcesz, żebym zamieniła się z tobą miejscami? Zrobię to, jeśli chcesz. – Nie, nie o to mi chodziło – odparła Marnie i nagle przypomniała sobie, że zostawiła Troya samego z Davisem. Odwróciła się na pięcie i bez pożegnania poszła na swoje miejsce. Wyminęła młodą kobietę z małym dzieckiem na rękach i przepuściła tęgiego mężczyznę, który poruszał się o lasce. Samolot dopiero co wystartował, a wszyscy już lecieli skorzystać z toalety. Gdy wróciła na swoje miejsce, Marnie z niepokojem zauważyła, że Davis przesunął się na środkowe miejsce i rozmawiał z Troyem. – Ekhm – odchrząknęła. Gdy spojrzeli na nią, Marnie zobaczyła, że Davis pokazuje Troyowi jakiś elektroniczny sprzęt. – Cześć, Marnie – powiedział Troy, gestykulując entuzjastycznie. – Ten pan ma ten gadżet, o którym ci mówiłem. To... – Może się pan przesunąć? – spytała Marnie chłodnym tonem. – Chciałabym usiąść obok
syna. – Wiedziała, że była nieuprzejma, lecz miała to w nosie. Dzięki lekom Laverne zrobiła się nieustraszona. – Ej – protestował Troy. Davis nawet nie mrugnął, tylko wstał i wyszedł z ich rzędu, żeby Marnie mogła usiąść koło chłopca na środkowym miejscu. – Nie musiałaś się tak zachowywać – powiedział Troy, kiedy zapinała pas i odchylała oparcie fotela. – Potem ci wytłumaczę. Troy spojrzał na nią z zachmurzoną miną i włożył słuchawki z powrotem do uszu, po czym znów zaczął wpatrywać się w okno. Kiedyś zrozumie, że tylko próbowała go chronić. Teraz nie perspektywy miał o tym pojęcia. Marnie rade udawało się nie spoglądać na Davisa przez kolejne pół godziny, ale gdy podjechała stewardesa z napojami, musiała odwrócić się w jego stronę, żeby złożyć zamówienie – cola dla Troya, a dla niej sprite light. Popatrzyła na Davisa, jakby był powietrzem, i obserwowała, jak stewardessa przelewa napoje z puszek do plastikowych kubków o szerokich brzegach. Marnie wzięła napój Troya i postawiła go na jego stoliku. Kiedy się odwróciła, Davis trzymał w ręku jej kubek. – Specjalna dostawa – powiedział. Wzięła kubek bez słowa. Kiedy skończyli pić i stewardesa zebrała puste naczynia, Davis odwrócił się do Marnie i powiedział: – Ma pani ze mną jakiś problem? Nie odpowiedziała. – Nic nie zrobiłem chłopcu – powiedział. – Przyrzekam, jestem dobrym człowiekiem. Marnie nie mogła się powstrzymać. – Słyszałam co innego. – Wymówiła to zdanie przez zaciśnięte zęby, ale wiedziała, że usłyszał. – Co pani powiedziała? – wysunął do niej głowę. Byli teraz zdecydowanie za blisko siebie. – Nic. – Nie, coś pani powiedziała. Co? Był tak blisko, że czuła z jego ust zapach miętówek odświeżających oddech. – Nieważne – odparła. Davis z satysfakcją cofnął się na swoje miejsce. – Jeśli ma mi pani coś do powiedzenia, to proszę mi to powiedzieć w twarz. Albo wcale.
Marnie postanowiła nie wdawać się w dyskusję, ale wtedy zobaczyła na jego ustach uśmieszek wyższości. Usiadła wyprostowana i odezwała się głośno: – Powiedział pan, że jest dobrym człowiekiem, a ja na to, że słyszałam co innego. – Tak? A co pani słyszała? – Słyszałam, że jesteś mordercą. Ot co! – powiedziała bezpośrednio. Davis podniósł nieco daszek i spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. – Nie wiem, co jarasz, paniusiu, ale chyba z kimś mnie pomyliłaś. – Zabiłeś córkę Rity Melindę. – Z trudem panowała nad głosem. – Udusiłeś ją jej własnym szalikiem, a potem jak tchórz porzuciłeś w samochodzie. – To nieprawda – powiedział, ale Marnie widziała, ze uderzyła we właściwą strunę. Obie dłonie zwinął w pięści, jakby próbował się od czegoś powstrzymać. Powinna była sobie odpuścić, ale nie potrafiła. – Morderca – powiedziała wyrzuciła z siebie. – Przestań, dosyć tego! – wrzasnął. Jego krzyk przestraszył Troya, który wyjął słuchawki z uszu i złapał Marnie za rękę. Ludzie wokół nich przestali rozmawiać. – Kto cię do tego namówił? – Twarz Davisa była purpurowa. – Kto rozpowiada o mnie takie rzeczy? – Marnie, co się dzieje? – zapytał wyraźnie przestraszony Troy. – Spokojnie, kochanie, niczym się nie przejmuj – uspokajała go, zasłaniając go swoim ciałem. – Co za tupet – oburzył się Davis. – Nawet nie wiesz, o czym mówisz. Troy nie chciał puścić rękawa Marnie. – Co się dzieje? Marnie odwróciła się plecami od Davisa i spojrzała na chłopca. – Nie ma się czym martwić. Tamten mężczyzna zabił córkę mojej przyjaciółki i… – Ty suko! – zawył Davis, zrywając się na równe nogi. Stanął nad nią i zaczął okładać po głowie i ramionach. Marnie skuliła się, jęcząc z bólu. Próbowała uciec, ale krępował ją ciasno zapięty pas i wąskie przejście. Dostała tak silny cios w głowę, że miała wrażenie, iż mózg odbija jej się od ścian czaszki, a przed oczami zamigotały gwiazdy. Nim zdążyła się otrząsnąć, poczuła jego dłonie na swoim karku i owładnął ją przeraźliwy ból miażdżonej tchawicy. Marnie nie mogła oddychać. Troy zerwał się z miejsca i zaczął krzyczeć: – Przestań, zostaw ją! – próbował ściągnąć jego dłonie z karku Marnie. Młody steward odbiegł do nich w obstawie dwóch innych młodych mężczyzn w koszulkach uniwersyteckiej drużyny Wisconsin Badrgers. Jak później dowiedziała się Marnie, potrzeba było
trzech mężczyzn, żeby oderwać od niej Davisa.
Rozdział 51
pędzili kilka godzin w szpitalu w Milwaukee, ponieważ Marnie musiał zbadać lekarz, a potem trzeba było jeszcze odpowiedzieć na kilka pytań policji. Davis został aresztowany zaraz po wylądowaniu i kilku pasażerów zeznało, co wydarzyło się na pokładzie. Marnie czuła się głupio, widząc, ile osób kręci się przy niej na pogotowiu – Troy, Jazzy i Laverne. Na domiar wszystkiego, brat Jazzy Dylan, który miał je podwieźć do domu, czekał w poczekalni. Zaproponowała, żeby sobie pojechali, ale Jazzy i Laverne, jak na prawdziwe przyjaciółki przystało, nie chciały o tym słyszeć. Wszyscy czekali więc w szpitalu. Gdy doktor z izby przyjęć – młody mężczyzna o smukłej twarzy i w drucianych oprawkach – zapytał Marnie o szwy na boku, przez chwilę nie mogła sobie przypomnieć, skąd je ma. Traumatyczne zetknięcie z Maxem na postoju wydawało się mieć miejsce całe wieki temu. Na szczęście Laverne była przy niej i dopowiadała wszelkie szczegóły. – Byłam z nią i wszystko widziałam – powiedziała i zaczęła opowiadać ubarwioną wersję zdarzenia, nadając swojej roli szczególne znaczenie w całej historii. Sine ślady dłoni na szyi Marnie były teraz bardzo widoczne. Według Laverne, miało się to jeszcze nasilić. – Tak to jest z siniakami. Sama zobaczysz. Jutro będziesz miała na szyi wszystkie kolory tęczy. Łatwiej było pozwolić innym mówić, więc Marnie siedziała cicho. A więc tak to jest, kiedy jest się w szoku, pomyślała. Podniosła dłonie do gardła i delikatnie obadała palcami wrażliwe miejsca – tam gdzie kciuki Davisa wbiły się w jej tchawicę. Atak nadszedł szybko i równie szybko się skończył, ale emocjonalna trauma nie była mała. Marnie czuła, że jest zupełnie roztrzęsiona. Patrząc na Troya, który siedział na brzegu łóżka, Marnie wiedziała, że będzie musiała szybko zebrać się do kupy. Nie ma czasu na tygodniowe odchorowywanie w łóżku całego zdarzenia. Gdy było się odpowiedzialnym za drugą osobę, nie można było zajmować się tylko sobą. Poza tym odkryła, że ma więcej charakteru, niż jej się wcześniej wydawało. Marnie wiedziała, że da sobie radę. Lekarz wstukiwał dane do laptopa i zapytał Marnie, czy przez ostatnią dobę przyjmowała jakieś leki. Marnie spojrzała na Laverne z poczuciem winy i postanowiła się przyznać. – Strasznie boję się latać, więc łyknęłam coś na uspokojenie – powiedziała.
S
Doktor spojrzał na nią znad laptopa. – Muszę znać nazwę leku i dawkę. Ma pani przy sobie opakowanie? Laverne zagłębiła rękę w swojej torebce i wyciągnęła cały swój arsenał. Marnie skrzywiła się, wyobrażając sobie, co powie lekarz na jej nieakredytowaną podręczną aptekę. – Dałam jej trochę tego – powiedziała, podając mu fiolkę. Spojrzał na etykietkę i oddał lek Laverne. – Melatonina nie jest typem leku, o którym chodziło, ale odnotuję to. – Chwileczkę! – oburzyła się Marnie. – To nie to. Powiedz mu, co naprawdę mi dałaś. – Właśnie to ci dałam. Melatoninę. Pomaga mi się odprężyć przed snem, więc pomyślałam, że ty też się po niej zrelaksujesz. – Nie – upierała się Marnie. – Brałam już kiedyś melatoninę. Dałaś mi coś dużo silniejszego. Czułam, jak mi to krąży we krwi. Zupełnie zniwelowało wszystkie lęki. – To bardzo ważne. Musimy dokładnie wiedzieć, co pani wzięła – powiedział lekarz. Rzucił Laverne spojrzenie znad oprawek. – Ale właśnie to wzięła! – upierała się Laverne. – To była melatonina – odezwała się Jazzy. – Widziałam, jak Laverne wyjmowała pastylki. – Widząc dezaprobatę w oczach Marnie, dorzuciła: – Przyrzekam na grób babci. – To niemożliwe. Czułam się… – powiedziała Marnie zaskoczona. – Bardzo silny efekt placebo – skomentował lekarz. – Zdziwiłaby panią potęga ludzkiego umysłu. W drodze do domu Marnie, która siedziała z tyłu pomiędzy Troyem a Laverne, zawołała nagle: – Nie zadzwoniłyśmy do Rity, żeby jej powiedzieć, co się stało. – Już wszystko wie. Rozmawiałam z nią, kiedy byłaś w karetce – powiedziała Jazzy i odwróciła się do Marnie, żeby ją uspokoić. Ich kierowca Dylan wyczuł powagę sytuacji i nie odezwał się ani słowem, od chwili gdy opuścili teren szpitala. – Co powiedziała? – zapytała Marnie. – Chyba była zaskoczona. Było jej strasznie przykro, że zostałaś napadnięta, lecz ulżyło jej na wieść, że Davis jest w areszcie. Powiedziała, że jutro do ciebie zadzwoni. – Jazzy zgarnęła włosy na jedno ramię. – Nie chciała cię zbytnio przytłaczać. Przesyła ucałowania. „Przesyła ucałowania”. Co za podnoszące na duchu sformułowanie. Gdy tylko Jazzy wypowiedziała te słowa, Marnie poczuła płynąca z nich miłość. Miłość otaczała ją ze wszystkich stron. Mimo bólu, szwów, posiniaczonej szyi czuła miłość. Wzruszyła się trochę i pociągnęła
nosem. Troy spojrzał na nią zatroskany. – Wszystko w porządku? – zapytał. – Tak. Doskonale – odpowiedziała mu. Gdy zaparkowali na chodniku przed domem Marnie, wpatrywała się w niego z otępieniem. Nie było ich tylko kilka dni, ale miała wrażenie, że wyjeżdżała stąd jako dziecko. A mimo to dom wyglądał dokładnie tak samo – czerwone cegła, białe okiennice, kolumny w kolonialnym stylu na frontowej werandzie. Dylan wypakował bagaże i pomógł paniom wnieść je do domu. Gdy Laverne otworzyła drzwi i pożegnała się, Marnie pomyślała, że tyle się zmieniło w tak krótkim czasie. Wcześniej jej sąsiadka była tajemniczą kobietą z parteru. Teraz były przyjaciółkami. Gdy nadeszła pora, by się rozstać, Jazzy uściskała Marnie i powiedziała: – Zadzwoń, gdybyś czegoś potrzebowała. Mogę skoczyć do sklepu czy coś. – Okej, dzięki. Gdy w końcu zostali z Troyem sami, powiedziała: – To co? Oprowadzić cię? Obiecuję, nie potrwa to długo. Usiadł obojętnie na kuchennym krześle z plecakiem i torbą rzuconymi przy stopach. Wyglądał na dużo mniej niż swoje czternaście lat. – Coś się stało? Oczy błyszczały mu od łez. – Gdy powiedziałaś, że jedziemy do domu, to myślałem, że jedziemy do naszego domu. Od razu wiedziała, co ma na myśli. Przyciągnęła sobie krzesło i usiadła twarzą do niego. – Och, skarbie. Ja już tam nie mieszkam. Ten dom nie należy do mnie, pamiętasz? Twoja mama wynajęła agenta nieruchomości i wystawiła go na sprzedaż. – Wiedziałem o tym, tylko…– Wytarł łzy wierzchem dłoni zawstydzony. – Tylko zapomniałem. W mojej głowie widziałem, jak wchodzimy do środka i idę do mojego starego pokoju. Coś sobie wyobraziłem, a okazało się, że w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Marnie westchnęła. – Wiem, jak to jest. W życiu często tak właśnie bywa.
Rozdział 52
dy zapadła noc, Rita stała oparta o framugę okna w pogrążonej w ciemności kuchni. Jeszcze kilka minut wcześniej ona i Glenn oglądali w telewizji serwis informacyjny. Prowadzący Spencer Spellman ogłosił: „Miejscowa kobieta została zaatakowana przez współpasażera lotu z Denver do Milwaukee. Zdarzenie miało miejsce dziś po południu”. Rita robiła na drutach i nie bardzo zwracała uwagę na program, jednak natychmiast odłożyła druty i włóczkę, całą swoją uwagę skupiając na materiale telewizyjnym. Tak jak podejrzewała, mówiono o ataku Davisa na Marnie. Rita i Glenn w zupełnym bezruchu oglądali materiał, który przedstawiał, jak Davis został na noszach wsadzony do karetki. Reporter na lotnisku rozmawiał z kilkoma osobami, między innymi kobietą w średnim wieku i jej nastoletnią córką. Potwierdziły, że Davis był niezrównoważony. – Dopiero trzech mężczyzn dało radę go oderwać od tej biednej kobiety – powiedziała matka. – Zachowywał się jak opętany – dodała córka. Kiedy rozpoczął się kolejny temat, Glenn wyciszył telewizor i posłał żonie smutny uśmiech. – Jak się trzymasz, skarbie? – Mogę się przynajmniej cieszyć, że Jazzy powiedziała mi o całym zajściu przez telefon – odparła. – Byłoby gorzej, gdybym dowiedziała się z wiadomości. Zanim zdążyła dodać coś jeszcze, zadzwonił telefon. Rita pozwoliłaby mu dzwonić, ale Glenn wstał, żeby go odebrać. – Nie chcę z nikim rozmawiać – zawołała za nim. Usłyszała, że stojąc w kuchni, rozmawia ze swoją siostrą Carolyn, która najwyraźniej obejrzała materiał i chciała im o tym powiedzieć. Rita czuła zamęt. Kłębiło się w niej tyle sprzecznych myśli i emocji. Jedną z nich było poczucie winy. Gdyby tylko byli z Glennem w tamtym samolocie, może to oni stanęliby przeciw Davisowi, a Marnie uszłaby z tego bez szwanku. Co za okropne doświadczenie dla Troya, który był tuż przy niej, nie mógł jednak powstrzymać Davisa. Biedny dzieciak. Było jej bardzo przykro z powodu Marnie, ale czuła też ulgę. Davis był teraz w areszcie, skąd zabiorą go do więzienia, gdzie jego miejsce. A najlepsze było to, że próbował udusić Marnie, a to potwierdzi jedynie jego winę w sprawie Melindy. Ten sam modus operandi, pomyślała. Miała nadzieję, że to nada sprawie nowej perspektywy. Podczas gdy Glenn nadal rozmawiał przez telefon, Rita poszła do jadalni i nie włączając żyrandola nad stołem, stanęła w ciemnym pokoju i wyjrzała przez okno. Jadalnia była na tyle
G
duża, że mieściły się w niej stół i serwantka z porcelaną. Na ogród wyglądało duże, szerokie okno. Było to jedno z jej ulubionych pomieszczeń w domu, ponieważ tutaj zawsze wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Żadnych rupieci z kuchennego blatu, żadnej nieprzejrzanej poczty, żadnych gumek recepturek ani innych drobiazgów. Takie rzeczy nigdy tu nie trafiały. Jadalniany stół zawsze wyglądał nienagannie. Nakryty był czystym obrusem, a na środku stał wazon z kwiatami. Wystrój serwantki też się nie zmieniał, z wyjątkiem wiosennych porządków, kiedy wyciągała całą zastawę, by ją dokładnie umyć. Drewno w pokoju miało delikatny cytrynowy zapach emulsji do polerowania, który Ricie kojarzyła się z czystością. Stojąc przy oknie, widziała dokładnie ich podwórko na tyłach domu. Wisiał nad nim księżyc w pełni. Jego twarz była tak niewielka, że mogła zakryć ją kciukiem. Zabawne, że taka mała kulka mogła rzucać tyle światła. Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, była w stanie dostrzec, co znajduje się poza patio, w ich zagonie z warzywami, na samym tyle posesji. Jakiś czas temu Glenn ogrodził go siatką, żeby uchronić zagon przed królikami. Jak na razie siatka spełniała swoją funkcję. Księżyc otaczała lekka jaśniejąca łuna. Rita przypomniała sobie, czego Glenn nauczył Melindę, gdy była mała: „Pierścień wokół księżyca – idzie nawałnica”. Może rzeczywiście spadnie rzęsisty deszcz, bo powietrze było wystarczająco wilgotne. Rita była zadowolona, że Glenn włączył nawiew, gdy tylko wrócili do domu. Panowała tu teraz przyjemna temperatura. Gdy Glenn skończył rozmawiać, zastał ją przy oknie otoczoną ciemnością. Słysząc, jak szuka na ścianie pstryczka, poprosiła: – Nie włączaj światła. Tak jest przyjemnie. Stanął za nią i położył jej dłonie na ramionach. – Lubisz tkwić w mroku? – Lepiej mi się wtedy myśli. – O czym? – Próbuję ustalić, jak się czuję. – Współczujesz przyjaciółce – powiedział. – Zgadza się – przyznała. – Czuję się okropnie przez to, co przeszła, i myślę o tym, co czuła Melinda... – Nie zastanawiaj się nad tym – powiedział. – Nic nie mogę na to poradzić. I czuję się winna, bo cieszę się, że Davis dusił Marnie. To dowodzi, że jest zdolny kogoś zabić, a na dodatek trafił przez to za kratki. Jakim trzeba być potworem, żeby się cieszyć z takich rzeczy? – Jesteś dla siebie zbyt surowa. To nie jest takie proste. – Oparł brodę o czubek jej głowy.
Rita zamknęła oczy i oparła się o Glenna szczęśliwa, że ma jego wsparcie. Bez niego już dawno załamałaby się z żalu. Glenn mocno ją objął. – Wiem, że to nie takie proste. Zawsz mówisz, że za dużo myślę – powiedziała Rita. – Co? Ja tak mówiłem? – droczył się. – Chyba mnie z kimś pomyliłaś. – Nie, nie pomyliłam. To ty. – Szturchnęła go łokciem. – Ale wiem, że masz rację. Rzeczywiście, za dużo nad wszystkim myślę. Stali razem w milczeniu i oddychali jednostajnym rytmem. Była pogrążona w myślach, gdy Glenn zagwizdał i powiedział: – Popatrz tylko na to. Otworzyła oczy i chwilę jej zajęło, zanim podążyła wzrokiem w stronę, w którą wskazywał jej mąż, i dostrzegła, co próbuje jej pokazać. Kiedy jednak to zobaczyła, aż jęknęła. To był jeleń. Z sąsiedniego pola szła do nich łania. Czuła się tak swobodnie, jakby była zaprzyjaźnioną sąsiadką, która przyszła pożyczyć ogrodowego węża. Szła w stronę szyb. Glenn zaczął się niepokoić. – Niech no tylko podejdzie do ogrodu... Ruszył do drzwi, ale Rita go powstrzymała. Poczuła, jak zaczyna kiełkować w niej nadzieja. Łania szła dalej eleganckimi krokami, mijając otoczony siatką warzywny ogródek. Podeszła prosto do nich. Rita słyszała, że niekiedy, widząc swoje odbicie, jelenie myślą, że to drugi zwierz i dlatego rozbijają ludziom szyby, ale ona kroczyła majestatycznie, jakby wiedział, gdzie idzie. Ciało Glenna naprężyło się. Jeszcze chwila i otworzy drzwi na patio, by spłoszyć ich gościa. Nie rozumiał. – Nic się nie dzieje, Glenn. Popatrz tylko – powiedziała Rita. Łania wolnym krokiem weszła na patio i spojrzała na ich. Zatrzymała się kilka kroków przed szybą i wlepiała w nich wzrok, pokiwała łbem i postrzygała uszami, jakby im machała. – Rany, w życiu czegoś takiego nie widziałem. Rita nie spuszczała oczu z łani. Kiedy ta odwróciła się, by odejść, zawahała się przez chwilę, po czym kłusem pomknęła przez ogród. I tak czar prysł. Glenn pokręcił głową zupełnie zdezorientowany. – Co to było? – Coś takiego przydarzyło nam się wtedy na postoju. Pamiętasz? Opowiadałam ci o jeleniu i Jazzy. O wiadomości od Melindy? Trudno było ocenić wyraz jego twarzy w półmroku, ale Rita był niemal pewna, że zrobił sceptyczną minę. Może z czasem się przekona. Teraz nie miało znaczenia, czy wierzył, że obecność łani miała niezwykłe znaczenie. Ten znak był przeznaczony tylko dla niej. Niczym nie
musiała się już martwić.
Rozdział 53
iedy wiosną Marnie wprowadziła się do mieszkania na piętrze, nie przyszłoby jej nawet do głowy, że wyniesie się z niego jeszcze przed końcem lata. Tym razem wynajęła inną firmę przeprowadzkową, bo jej hasło „Pogromcy chaosu” bardzo jej się podobało. Nawet przy udziale profesjonalistów nadal miała mnóstwo do zapakowania i owinięcia. Było to męczące,lecz niezbędne. Zjedli razem z Troyem śniadanie u Laverne, bo cała zawartość ich kuchni została już spakowana. – Nie mogę uwierzyć, że mnie zostawiasz – powiedziała Laverne. Popchnęła w stronę Troya talerz z grzankami i chłopiec poczęstował się, mimo że nie zjadł jeszcze tej, którą miał na talerzu. – Przecież nie zostawiam ciebie, tylko mieszkanie – odparła Marnie. – Będziesz nas odwiedzać. Pamiętaj, widzimy się w piątek, kiedy zabieram cię do kliniki. – Laverne w końcu umówiła się na wizytę w sprawie swoich dolegliwości ze snem, na co gorąco namawiała ją Marnie. Zgodziła się tylko pod warunkiem, że Marnie podwiezie ją w obie strony. Wspominała, że spróbuje odnowić prawo jazdy, ale najwyraźniej jej się nie spieszyło. – Nadal nie rozumiem, dlaczego ty też się wyprowadzasz – powiedziała Laverne i szturchnęła Troya w ramię. – Nie wolałbyś zostać tu ze mną i Oscarem? – Na dźwięk swojego imienia kot, który siedział pod stołem, wydał z siebie głośne miaukniecie. Laverne tylko się droczyła, ale Troy postanowił udzielić jej poważnej odpowiedzi. – Nie. Chcę jechać do mojego domu. I tak było dosłownie. Marnie odkupiła ich dawny dom od Kimberly. To było zrządzenie losu. Pewnej niedzieli przejeżdżali tamtędy samochodem i zauważyli, że dom jest otwarty dla kupujących, więc zatrzymali się, żeby zajrzeć do środka. Ze względu na stare dobre czasy. Gdy weszła do środka, Marnie zauważyła ze zdziwieniem, że wiele jej starych mebli tam było. Poczuła, jak ogarnia ją fala wspomnień. Zawsze stawiali choinkę po prawej stronie kominka. Kasetka na przyprawy, którą skonstruował dla niej Brian (we wczesnych latach związku), nadal leżała w jednej z szafek. Pod oknem wykuszowym wciąż stała ławeczka, na której Marnie lubiła siedzieć z książką w deszczowe dni. Zostały na niej nawet poduszki w orientalne wzory. Każde pomieszczenie przywoływało jakieś wspomnienia. Dopiero teraz dotarło do Marnie, że nie był to tylko dom Briana. To był też jej dom. A może bardziej jej niż jego. Gdy weszli do środka i Marnie wpisała się na listę gości, wyjaśniła agentce – ubranej w marynarkę i eleganckie spodnie kobiecie o ciemnych czerwonych ustach – że wraz z Troyem
K
kiedyś tu mieszkali. Dobrze, że od razu się do tego przyznała, bo Troy nie umiał poskromić swojego podekscytowania. – Wszystko wygląda tak samo! – krzyczał. – Mogę iść na górę zobaczyć swój pokój? Marnie pozwoliła mu iść i uśmiechnęła się, słysząc na górze tupot jego stóp. Podczas gdy młode małżeństwo z dzieckiem rozmawiało z agentką, Marnie wzięła kartę informacyjną i przeczytała opis domu. Od dawna znała wszystkie te dane. Był to jednopiętrowy dom w stylu kolonialnym, w którym znajdowały się trzy sypialnie, dwie łazienki, zainstalowano nawiew, a przestrzeń garażowa mieściła minimum dwa samochody. Była zaskoczona, że do tej pory nikt nie złożył Kimberly żadnej oferty. Dom nie kosztował wiele, biorąc pod uwagę lokalizację i wszystkie udogodnienia. Marnie pomyślała, że na koncie ma więcej, niż wynosi cena domu. Było ją na niego stać. Zanim Troy zszedł na dół, Marnie zdążyła złożyć ofertę agentce. Zachowała się impulsywnie, co nie było w jej stylu, ale wydało jej się, że postępuje słuszne. Kiedy agentka wyjaśniła, że uzyskanie decyzji może się trochę przedłużyć, bo właścicielka obecnie przebywa w Europie, Marnie odpowiedziała, że się nie spieszy. Poczeka. Kiedy Troy zorientował się, co zrobiła, nie posiadał się ze szczęścia. Gdy z powrotem byli już w samochodzie, zapytał: – Myślisz, że mama pozwoli mi tu z tobą mieszkać? – Nie wiem. Prosiłbyś ją o bardzo wiele. – Kimberly zgodziła się już na to, by Troy został u Marnie do końca wakacji. Pozwoliła też na wizyty w Wisconsin w przyszłości. Marnie nie chciała przegiąć. – Musi – powiedział Troy, zapinając pas. – Tutaj jest wszystko. Nastolatki lubiły kategoryczne słowa. Tutaj jest wszystko. Tam nie ma nic. Jakby w Las Vegas nie było nic do roboty, natomiast za to na przedmieściach Wisconsin tętniło życie. – To nie takie proste – odparła Marnie. – To twoja mama, a ja nie jestem z tobą spokrewniona. Zrobił smutną minę. – No to kanał – powiedział ze złością. – Co jej szkodzi, jeśli tu zostanę? I tak nie ma dla mnie czasu. – Ma bardzo wymagającą pracę. Odpuść jej trochę. W końcu zarządza wartą wiele milionów firmą. Niewiele go to obchodziło. – Nie może mnie zatrzymać na siłę. Ucieknę z domu i sam tu wrócę. Marnie odpaliła silnik.
– Nie zachowuj się tak, Troy. Zadzwonię i zapytam, ale nie rób sobie nadziei – powiedziała, nie chcąc, by się rozczarował. Marnie poczekała z telefonem do Kimberly do chwili, gdy dom stał się jej własnością. Gdy dokumenty były już podpisane przez adwokata Kimberly i transakcja została sfinalizowana z końcem lipca, Marnie poczuła, że ma mocny argument. Podniosła słuchawkę, wzięła głęboki wdech gotowa wygłosić tyradę o tym, co zyska Troy, gdy wróci do Wisconsin. Ale kiedy Kimberly odebrała telefon, Marnie czekała niespodzianka. Zanim zdołała wymienić swój pierwszy argument, Kimberly powiedziała: – No cóż, to nie najgorszy pomysł, by na jakiś czas zatrzymał się u ciebie. Mam w perspektywie duży projekt i tyle roboty, że ledwo pamiętam, jak się nazywam – zaśmiała się. – W pracy zrobił się straszny kocioł, a dobrze wiesz, że Troy słabo wpasowuje się w mój grafik. – Mówiła tak, jakby zwierzała się najlepszej przyjaciółce, która ją zrozumie i poklepie po plecach. Serce Marnie przepełniła radość. Musiała jednak się upewnić, czy wszystko dobrze zrozumiała. – Czyli Troy może ze mną zamieszkać w naszym dawnym domu i mogę go tu zapisać do pierwszej klasy liceum? Troy siedział przy niej z rękami złożonymi jak do modlitwy. Kiedy Marnie pokiwała głową, dając mu do zrozumienia, że Kimberly się zgadza, wymierzył cios w powietrze, a potem złapał za telefon i zaczął powiadamiać kolegów. Marnie odłożyła słuchawkę i powiedziała: – Rozumiesz, że to tymczasowo? Twoja mama nie podjęła decyzji na zawsze. Mam wrażenie, że to nie będzie trwało wiecznie. Troy jednak się nie przejął. – Mama taka jest. Inna niż ty. Zawsze udaje, że zrobi coś później, ale nigdy tego nie robi. Jeśli nie chodzi o firmę, to można zapomnieć. – Cóż, jestem pewna, że ma zawsze dobre intencje – powiedziała Marnie, nagle czując życzliwość wobec Kimberly. – A ty pewnie powinieneś zacząć planować swoje odwiedziny u mamy w ferie i wakacje. – Równie dobrze mogła mówić do siebie, gdyż cała uwaga Troya była z powrotem skupiona na telefonie. Nic się nie zmieniło. Dziś w końcu przenosili się do tam, gdzie był ich prawdziwy dom. Ekipa miała się pojawić o dziesiątej. – Przeprowadzasz się tam, gdzie już mieszkałaś. Nie masz wrażenia, że robisz krok wstecz? – zapytała Laverne, dolewając Marnie kawy. – Wstecz? Nie – odpowiedziała. – Może i wprowadzam się do starego domu, jednak się nie cofam. To zdecydowany krok naprzód.
Rozdział 54
azzy była spóźniona, tym razem celowo. Jej przyjaciółki z podróży wyprawiały jej przyjęcie pożegnalne-niespodziankę u Marnie. Jazzy miała o tym nie wiedzieć. Oficjalnie była zaproszona na obiad w towarzystwie Rity i Laverne. – Zobaczycie mój dom i pożegnamy się przed twoją przeprowadzką do Nowego Jorku – powiedziała Marnie przez telefon. – Brzmi wspaniale – odparła Jazzy, zanotowując sobie datę i godzinę. – Nie mogę się doczekać, kiedy was zobaczę. Oczywiście od razu wiedziała, że chodzi o coś więcej, niż twierdziła Marnie. W głowie miała wizję domu przyjaciółki ozdobionego dekoracjami z bibuły i balonami. Nad kominkiem zawiśnie wielki złoty napis „SZCZĘŚLIWEJ PODRÓŻY, JAZZY!”, na kuchennym stole będą stały tace pełne przystawek i słodkości, podczas gdy na blatach na podgrzewanych półmiskach będą się prezentować klopsiki i inne ciepłe dania. Pod stołem znajdzie skrzynkę szampana w zestawie z wiaderkiem na lód i paczką odpowiednich kieliszków. Posłużą do toastu, który zostanie wygłoszony na koniec wieczoru. Jazzy widziała też znajomych jej ludzi: panią Gristwold,– sąsiadkę, którą pamiętała z dzieciństwa, kolegów i koleżanki z pracy, z których jedna nadal będzie miała na sobie firmową koszulkę, pozostałe kobiety z grupy wsparcia, różnych znajomych z liceum wraz z osobami towarzyszącymi. Widziała, jak z gracją przechodzi pomiędzy gośćmi, ubrana w letnią sukienkę i sandałki, a włosy upięte ma w wysokiego kucyka. Troy też tam będzie wraz ze swoim najlepszym kolegą ze szkoły Mattem Havermanem. Chłopcy będą się kręcić to tu, to tam, próbując ustalić, czy potrafią ukraść butelkę szampana tak, by nikt się nie zorientował. Jazzy wiedziała, że jeśli pojawi się na czas, to wszystko zepsuje. Niektórzy z gości mieli się odrobinę spóźnić, a Marnie będzie musiała poprosić wszystkich, by zaparkowali auta za rogiem. Wiedząc o tym, Jazzy poprosiła Dylana, by wysadził ją kilka ulic wcześniej. Wykorzystała ten spacer na trenowanie zaskoczonej miny. Kiedy weszła na chodnik prowadzący do domu Marnie, była pod wrażeniem. Zasłony we frontowych oknach były zasunięte, a na podjeździe stało tylko auto Rity. Nic nie zdradzało niespodzianki. Zadzwoniła do drzwi i wydało jej się, że słyszy grupę ludzi tłumiących głosy. Marnie otworzyła jej drzwi. – Cześć, Jazzy! – powiedziała i uścisnęła ją mocno zaraz w progu. – Tak się cieszę, że mogłaś przyjechać. – Zrobiła krok w tył i zmierzyła Jazzy od stóp do głów – Ależ pięknie wyglądasz! Wszystkie będziemy przy tobie jak kocmołuchy.
J
Marnie pociągnęła ją za sobą, paplając nerwowo o tym, co poda na obiad. Jazzy wiedziała, że to tylko zmyłka, ale szła jej na rękę. – Rita i Laverne są w kuchni – powiedziała Marnie. – Chodź. Jazzy poszła za nią posłusznie gotowa na prezentację swojej pokazowej miny – oczy szeroko otwarte i dłoń przykrywająca usta. Ćwiczyła nawet zawstydzone: „O, wy”, z głową skromnie przekrzywioną na bok. Jednak impreza nie rozpoczęła się w kuchni. Stały tam tylko Laverne i Rita, każda z kieliszkiem wina w dłoni. – Spóźniłaś się, moja panno – powiedziała Laverne. – Ale i tak miło cię widzieć. Przywitały się uściskami i komplementami. Jazzy była tak zdezorientowana, że nie mogła wydusić z siebie słowa. W końcu nie wytrzymała. – To gdzie są wszyscy? – wypaliła. Trzy kobiety spojrzały po sobie. – Przecież tu stoimy – powiedziała Rita. – A kogo jeszcze się spodziewałaś? – zapytała Marnie. – No... – zaczęła Jazzy nagle zmieszana – Myślałam, że będzie Troy i Glenn. – Babski wieczór zakłada, że nie ma na nim facetów – odparła Marnie stanowczym tonem, po czym napełniła kieliszek Jazzy. – Troy zostanie dziś na noc u kolegi. – A Glenn cieszy się dziś własnym towarzystwem – powiedziała Rita rozbawiona, Marnie oprowadziła je po domu, a niedługo potem siadły do stołu. Marnie podała polędwicę wieprzową, zapiekankę brokułową i świeże buraczki. Była nerwową gospodynią. Co chwilę wstawała z miejsca, żeby dodać lodu do dzbanka z wodą albo „sprawdzić, co tam w kuchni”. Za każdym razem Jazzy spodziewała się, że za chwilę skądś wyskoczy większa grupa osób, robiąc jej niespodziankę. Nadszedł jednak deser, a nic się nie wydarzyło. Co było nie tak? – Opowiedz nam o tej nowej pracy – odezwała się Rita. Jazzy przerwała pałaszowanie tortu czekoladowego. Od czego zacząć? Gdy po raz pierwszy poznała Scarlett Turner, była niechętna jej propozycji, ale od tamtego czasu wszystko zupełnie się zmieniło. To, że Carson będzie w pobliżu, grało w tej odmianie dużą rolę. Kontaktowali się ze sobą codziennie, odkąd wróciła do domu, i umówili się, że za trzy dni spotkają w Nowym Jorku. Czekanie ją wykańczało. Gdyby miała wehikuł czasu, przeniosłaby się trzy dni tam wcześniej. – Patrzcie, jak się rumieni – powiedziała Laverne. – Chyba nie myśli o samej pracy. – Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę pracować – powiedziała Jazzy afektowanym tonem. – Otworzy przede mną wiele możliwości osobistego, zawodowego i finansowego rozwoju.
Kobiety wydały z siebie grupowe „fiu-fiu”. – Dziewczyno, co ty masz w tej głowie? – skomentowała Laverne. Gdy śmiechy przycichły, Marnie zapytała ją o mieszkanie. – Na początku zamieszkam z moją szefową. Ma duży apartament po zachodniej stronie Central Parku. – Elegancko – stwierdziła Rita z aprobatą. Jazzy przemilczała to, że nie zamierzała zatrzymać się tam na długo. Musiała gdzieś mieszkać, ceny najmu były wysokie, a Scarlett zaoferowała jej pomoc. Jak na razie było to najprostsze rozwiązanie. Mieszkaniem Carsona zajął się jego pracodawca. Jazzy miała mocne przeczucia, że w końcu będą razem, ale nie chciała zaczynać od razu od wspólnego lokum. Wszystko w swoim czasie. Po obiedzie przeniosły się z kieliszkami do salonu i zaczęły opowiadać, co u nich nowego. U Laverne zdiagnozowano zespół bezdechu śródsennego. – Okazuje się, że mój sen nigdy nie był spokojny, mimo że nie miałam o tym pojęcia. Nic dziwnego, że bez przerwy chodziłam taka zmęczona. – Powiedziano jej, że problemy znikną, jeśli będzie zakładać na noc maskę tlenową podłączoną do CPAP. – Jak gdyby spanie w masce nie było niewygodne, to mój kot, Oscar lubi usiąść mi na piersi i bawić się przewodami z powietrzem. – Laverne pokazała, jak kot trąca łapą rurkę. – To strasznie irytujące. W końcu musiałam zacząć wyganiać go z pokoju i teraz zawodzi pod drzwiami jak dziecko. – Nie bądź taka okrutna – prosiła ją Jazzy. – Niech biedulek ma z tego trochę zabawy. – Może załatwisz mu maszynę? – zasugerowała Rita. – Byłaby to najdroższa na świecie zabawka dla kota – odparła Laverne. Zadzwonił dzwonek do drzwi. – To pewnie znowu ci domokrążcy. Spławię ich. – Marnie wyszła z pokoju, a Rita dodała: – Ostatnio sprzedawcy kablówki przychodzą do mnie co tydzień i chcą ze mną rozmawiać o wzbogaceniu mojego pakietu kanałów. Gdy Marnie wróciła do salonu, nie była sama. Nieśmiało szedł za nią Carson z wielkim bukietem róż. – Popatrz, kto wpadł – powiedziała Marnie radosnym tonem, pokazując dłonią w kierunku chłopaka. – Niespodzianka! – krzyknęły Rita i Laverne. – Carson? – Jazzy wstała. Była zaskoczona, ale szczęśliwa. – Co tutaj robisz? – Jesteś zaskoczona? – zapytała Laverne. – Planowałyśmy to od tygodni. Oniemiała Jazzy pogładziła dłonią policzek Carsona i pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Jest zaskoczona – stwierdziła Rita. – Nikt nie byłby w stanie udać takiej reakcji. – Przyjechałem po ciebie – odezwał się Carson. – Możemy razem pojechać do Nowego Jorku. – Ale mój brat już zarezerwował mi bilet – powiedziała. – Wcale, że nie – powiedziały chóralnie przyjaciółki. – Nie? – Jazzy popatrzyła po ich twarzach. – Czyli wszyscy maczali w tym palce? Nawet Dylan? Nie wierzę, że udało się wam mnie nabrać. Jazzy wyczuła w pobliżu ducha babci, która była z siebie wyraźnie zadowolona. Wizja przyjęcia była jej sprawką. Brawo babciu, pomyślała. Zupełnie mnie nabrałaś.
Rozdział 55
arson prowadził corollę, a Jazzy sprawowała pieczę nad GPS-em, muzyką i przekąskami. Uważała, że to dobry układ, a Carson nie zgłaszał sprzeciwu. – Podróż spod mojego domu na Manhattan trwa piętnaście i pół godziny – oznajmiła. – Tyle trwa sama jazda? – Tak, ale gdybyś jechał z grupą staruszek, musiałbyś dorzucić jakieś dziesięć godzin na przerwy na siku. – To bardzo dużo przerw. – Coś o tym wiem. Najwyraźniej Carsonowi podobał się muzyczny gust Jazzy, bo uśmiechał się szeroko i kiwał głową do taktu. Nie czuł potrzeby, aby bez przerwy rozmawiać. Mogli sobie razem milczeć i zwyczajnie cieszyć się podróżą. Potrzebowała tego. Podczas jazdy na wschód krajobrazy były zupełnie inne, niż gdy jechało się na zachód, ale poczucie oczekiwania i konieczności zmierzenia się z nowym wyzwaniem było takie samo. Gdy wszystkie spotkały się u Marnie, Jazzy chciała powiedzieć Ricie, że Davis w końcu się przyzna do morderstwa i dostanie wyrok, na jaki zasługiwał. Wiedziała, bo obudziła się pewnej nocy i zobaczyła to wszystko w wizji: scenę na sali sądowej, podczas której rozbrzmiewał stukot młotka, a Davis z opuszczoną głową został odprowadzony do aresztu. Wiedziała też inne rzeczy – Troy będzie mieszkał z Marnie przez całe liceum, a Laverne w końcu przyzwyczai się do maski tlenowej. Po kilku tygodniach poczuje, ile przybyło jej wigoru. – Czuję się dwadzieścia lat młodsza – będzie z zachwytem mówić każdemu, kto tylko zechce o tym słuchać. Jazzy wiedziała o tym i chciała się tym podzielić z przyjaciółkami, ale kiedy otworzyła usta, duch babci poradził jej, by zatrzymała wszystkie wiadomości dla siebie. Niech się same przekonają, powiedziała babcia. – To jak, panno medium? – odezwał się Carson, przerywając jej rozmyślania. – Jakieś nowe przepowiednie? Bardzo mnie ciekawi, jaką przyszłość widzisz dla nas dwojga. – Dla nas dwojga? – Tak właśnie powiedziałem. Dla nas dwojga – powtórzył radośnie. – Hmm, daj mi chwilę – poprosiła Jazzy, zamykając oczy. Niemal od razu zobaczyła, jak ich wspólne życie rozciąga się przed nią w serii wspólnych
C
samochodowych wypraw. Czuła się, jakby oglądała film przewijany na podglądzie – jadą razem do kościoła w dzień ich ślubu, a potem trzy lata później do szpitala. Carson prowadzi, a Jazzy, w dziewiątym miesiącu ciąży, cały czas każe mu się pospieszyć. Rodzinne wakacje z jednym, dwojgiem, trojgiem dzieci przypiętych pasami na tylnej kanapie miniwana. Odwiedziny u rodziny i przyjaciół. Kolaż obrazków z samochodowych wypraw na rozdaniu świadectw, śluby, urodziny, pogrzeby. – Mam dla nas pewną przepowiednię – powiedziała Jazzy, otwierając oczy i uśmiechając się szczerze. – Widzę, że czeka nas wspólna podróż. Przed nimi rozpościerała się niekończąca asfaltowa wstążka. Wszystko mogło się zdarzyć.
Podziękowania
az jeszcze niekończące się podziękowanie kieruję do Terry’ego Goodmana. Zacny z niego człowiek i wspaniały współwydawca. A na dodatek bardzo go lubię. Może kiedyś kupię sobie kabriolet. Mam nadzieję prezentować się w nim równie dobrze jak on. Gdy myślę o Amazon Publishing, do głowy przychodzą mi przede wszystkim ludzie. Zawsze dbali o moje książki – który autor mógłby tego nie lubić? Na wyrazy uznania zasługuje Jessica Poore. Zawsze zapewnia mnie, że nie sprawiam kłopotu, co nie może być prawdą, lecz miło, że tak mówi. Ogromne podziękowania dla wydawcy Victorii Griffith, która powiedziała kiedyś, że jestem jedną z jej ulubionych autorek. Teraz moim życiowym celem jest zostać jej absolutnym numerem jeden. Dziękuję również Jeffowi Belle, którego podpis bardzo sobie cenię. Na podziękowania zasługują także inni członkowie zespołu: Jacque Ben-Zekry, Sarah Tomashek, Katy Ball, Katie Finch, Brooke Gilbert, Rory Connell i Nikki Sprinkle. Przepraszam, jeśli kogoś nieumyślnie pominęłam. Moja wdzięczność jest ogromna, nawet jeśli szwankuje mi pamięć. Jeśli chodzi o tę powieść, wszystko zaczęło się od słów Jeannée Sacken, „kobiety w drodze”, w kontekście zupełnie innej rozmowy. Dzięki, Jeannée! Zawsze bardzo sobie cienię nasze rozmowy, a ta okazała się szczególnie pomocna. Pierwsi czytelnicy – Geri Erickson, Gail Grenier Sweet, Alice L. Kent, Neve Maslakovic i Jon Olson – udzielili mi cennych uwag i dodali otuchy, której potrzebowałam. Mam wobec was ogromny dług. Dzięki za wszystko! Wasze wspólne rady uczyniły tę powieść lepszą. (Jon – naprawdę wiem, jaka jest różnica między maską a klapą samochodu. Nie wiem tylko, skąd się wziął ten chochlik. Ktoś pewnie zakradł się do mnie w nocy i coś mi pozmieniał). Charlotte Herscher wielokrotnie przeczytała mój manuskrypt, sugerując poprawki, wyłapała wiele błędów i oszczędziła mi kompromitacji. Jest mistrzem edytorstwa bardzo się cieszę, że moja książka skorzystała na jej wiedzy i dokładności. Wszystkie pomyłki i błędy, które się uchowały, są tylko i wyłącznie moją winą. Dziękuję niezwykłym adiustatorkom, Jennifer Williams i Jessice R. Fogleman – ogromnie się cieszę, że wasza niebywała wiedza przyczyniła się do udoskonalenia tej książki! Wasze oddanie słowu pisanemu nie przeszło niezauważone. Kathleen Carter Zrelak, zajmująca się reklamą, umie działać prawdziwe cuda. Przeprowadziła mnie przez bramki ochrony i posadziła przed kamerą w ABC Studios. Tylko z tobą chciałabym zjeść lunch w Trump Tower, nawet jeśli wolne byłyby jedynie miejsca przy barze, tak jak
R
ostatnio. Wznoszę toast za Kimberly Einiger, która uważa, że jestem zabawna, i która pozwoliła mi użyć swojego imienia dla jednej z bohaterek. Kim-ber-ly. Wspaniałość w trzech sylabach. Mój mąż Greg wyjątkowo wspierał mnie podczas pisania tej powieści, i to on był naszym głównym kierowcą podczas czterodniowej wyprawy z Wisconsin do Colorado i z powrotem, dzięki której mogłam sprawdzić wszystkie detale dotyczące takiej podróży. Denerwuje się, kiedy ja prowadzę, więc podejrzewam, że nie był w pełni altruistą, ale to nie umniejsza przyjemności bycia jego pasażerem przez trzydzieści godzin. Dzięki, Greg! Ponad wszystko kocham moje dzieci i mam dużo szczęścia, że dzięki nim mogę dotrzymać kroku tak wielu nowinkom. Podziękowania należą się Jackowi, Marii i Charliemu tylko za to, że są i że dzięki nim Dzień Matki to najwspanialszy dzień w roku. Blogerzy z portali literackich to nieocenieni bohaterowie przemysłu wydawniczego. Otrzymałam wiele życzliwych recenzji i wszystkie bardzo doceniam. Niesłabnące podziękowania dla blogerów z całego świata, teraz i na zawsze. Na koniec – jeśli należysz do tych, którzy lubią moje książki, sympatyzują z moimi bohaterami i znajdują przyjemność w opowiadanych przeze mnie historiach, masz miejsce w moim sercu. Dzięki tobie mogę żyć z pisania. Przesyłam ci niekończące się podziękowania i mam nadzieję, że czujesz moją miłość.