Co znajdziemy na Marsie? Arthur C. Clarke, znany fizyk angielski, wielokrotny prezes Brytyjskiego Towa rzystwa Międzyplanetarne go, autor pracy Expl...
10 downloads
18 Views
1MB Size
Co znajdziemy na Marsie? Arthur C. Clarke, znany fizyk angielski, wielokrotny prezes Brytyjskiego Towa rzystwa Międzyplanetarne go, autor pracy Exploration of Space (Badanie przestrze ni, przekład polski w przy gotowaniu) uznanej przez wielu za najlepszą książkę popularnonaukową o lotach w przestrzeni kosmicznej i wielu innych prac nauko wych i popularnonauko wych, udziela na to pytanie szeregu odpowiedzi w ni niejszej fascynującej po wieści fantastycznonaukowej. Akcja jej toczy się w epoce podróży kosmicznych, na progu której obecnie stoi my. Autor przedstawia pla netę Mars w świetle danych współczesnej nauki. Czytel nik nie znajdzie tu więc ani „marsjańskich władców", ani „starożytnych cywili zacji", ani „baśniowych miast". Dużo więcej emocji niż czysta fantazja dać nam może prawda, a właśnie Piaski Morsa przeniknięte są atmosferą jedynej w swoim rodzaju, w książkach tego typu, autentyczności i realności.
ARTHUR C.CLARKE
PRZEŁOŻYŁ Z ANGIELSKIEGO B O L E S Ł A W RAYZACHER
WIEDZA POWSZECHNA WARSZAWA 1957
1 Więc pan jest po raz pierwszy wewnątrz rakiety? — zapytał pilot rozpierając się leniwie w swym ruchomym fotelu i splatając nonszalanckim ruchem ręce na karku, co bynajmniej nie uspokoiło pasażera. — Tak — odpowiedział Martin Gibson, nie odrywając oczu od chronometru, odmierzającego sekundy. — Tak sądziłem. Nigdy nie oddał pan dobrze tego mo mentu w swoich opowiadaniach: te wszystkie nonsensy o omdleniach pod wpływem przyspieszenia. Dlaczego ludzie piszą takie rzeczy? To nie jest dobre dla sprawy. — Bardzo mi przykro — odpowiedział Gibson. — Przypuszczam jednak, że ma pan na myśli moje wcześ niejsze opowiadania. Kiedy je pisałem, podróże między planetarne jeszcze się nie rozpoczęły i musiałem fanta zjować. — Być może — powiedział niechętnie pilot, który nie zwracał najmniejszej uwagi na instrumenty, mimo że start miał nastąpić za dwie minuty. — Bawi mnie, że start, tak często przez pana opisy wany, będzie pan za chwilę przeżywać. Określenie — pomyślał Gibson — nie należało do tych, których by on sam użył, lecz rozumiał punkt widzenia tamtego. Dziesiątki jego bohaterów wpatrywało się za hipnotyzowanym wzrokiem w bezlitosne wskazówki chronometru, oczekując na wyrzucenie ich rakiety 5
w przestrzeń. A teraz — jak zawsze, gdy czeka się dostatecznie długo —- rzeczywistość dogoniła fantazję. Od opisywanej chwili dzieli jego samego zaledwie dzie więćdziesiąt sekund. Tak, to mogło bawić, był to piękny przykład dziejowej sprawiedliwości. Pilot rzucił na niego okiem, odgadł, jego uczucia i uśmiechnął się pogodnie. — Niech się pan nie da nastraszyć swym własnym opowiadaniom. Przecież kiedyś wystartowałem stojąc, tak dla zakładu, choć przyznaję, nie było to zbyt mądre. — Nie boję się — odpowiedział z niepotrzebnym na ciskiem Gibson. — Hm — chrząknął pilot, raczył przy tym rzucić okiem na zegar. Wskazówka sekundowa miała do wyko nania jeszcze jeden obrót. — Poza tym ja bym się tak nie trzymał fotelu. To tylko stop berylomanganowy, mo że go pan zgiąć. Zawstydzony Gibson rozluźnił mięśnie. Wiedział, że musi się opanować, lecz świadomość miała niewiele wspólnego z rzeczywistością. — Oczywiście — powiedział pilot, nadal swobodnie, lecz jak zauważył Gibson, śledził teraz z uwagą tablicę z instrumentami — byłoby to bardzo niewygodne, gdyby trwało dłużej niż kilka minut. O, zaczynają działać pom py paliw. Niech pan się nie niepokoi, jeśli zaczną się dziać dziwy z pionem, niech pan pozwoli fotelowi prze suwać się tak, jak mu się podoba. Jeśli to pomoże, to niech pan zamknie oczy. (Słyszy pan? Teraz zaczynają działać rakiety zapłonowe.) Potrzebujemy około dwu dziestu sekund do nabrania pełnej mocy — to naprawdę nic wielkiego poza hałasem. Musi się pan z tym po prostu pogodzić. Lecz Martin Gibson nie zdążył się pogodzić. Utraci] , bowiem świadomość już przy przyspieszeniu nie prze kraczającym przyspieszenia windy ekspresowej. 6
Ocknął się po paru minutach o tysiąc kilometrów da lej, wstydząc się samego siebie. Słoneczny promień świe cił mu prosto w twarz; zdał sobie sprawę, że osłona za bezpieczająca została już odsunięta. Światło me było tak nieznośnie ostre, jak można było się spodziewać; dostrzegł, że tylko część pełnego natężenia przedzierała się przez mocno przyciemnione szkło. Spojrzał na pilota, zgarbionego nad tablicą rozdzielczą i pilnie zapisującego w dzienniku pokładowym. Było bardzo cicho, lecz od czasu do czasu odzywały się dzi wne, stłumione odgłosy — jakby miniaturowe wybu chy — które Gibson uznał za niepokojące. Chrząknął lekko, aby dać znać o powrocie do przytomności i zapy tał pilota, co to jest. — Termiczne kurczenie się silników — odpowiedział krótko pilot. — Pracowały przy około pięciu tysiącach stopni, a teraz bardzo szybko stygną. Jak się pan czuje, dobrze? — Świetnie — rzekł Gibson, nie mijając się z praw dą. — Czy mogę wstać? Psychicznie powracał teraz do stanu równowagi. Była to bardzo niestała pozycja, aczkolwiek nie zdawał sobie z tego sprawy. — Jeśli pan chce — powiedział powątpiewając pilot. Niech pan jednak będzie ostrożny... i proszę się trzymać czegoś solidnego. Gibson promieniował radością. Nadeszła chwila, na którą czekał przez całe życie. Był w przestrzeni kosmicz nej. Niedobrze się stało, że nie widział startu, lecz pod czas pisania jakoś tę część wygładzi. Z odległości tysiąca kilometrów Ziemia była nadal bardzo wielka... i to go trochę rozczarowało. Co wcale nie było dziwne, widział bowiem tyle setek fotografii i filmów wykonanych z rakiet, że nie mógł mieć niespo dzianki; wiedział dokładnie, czego można oczekiwać. Tak 7
jak na fotografiach glob powoli okrążały taśmy chmur. W centrum dysku, gdzie wyraźnie występowała granica między lądem a morzem, było dobrze widać wiele drob nych szczegółów, a w kierunku horyzontu wszystko .gi nęło w gęstniejącej mgle. Nawet w stożku dobrej wi dzialności, pionowo pod nim, większość szczegółów była nierozpoznawalna, a więc bez znaczenia. Niewątpliwie meteorolog wpadłby w zachwyt na widok ruchomej mapy pogody rozłożonej poniżej, lecz większość meteo rologów i tak przebywała w górze, na stacjach kosmicz nych, skąd mieli jeszcze lepszy widok. Gibson wkrótce zmęczył się wyszukiwaniem miast i innych dzieł ludz kich. Uprzytomnił sobie, że wszystkie tysiąclecia cywi lizacji ludzkiej nie spowodowały zauważalnej zmiany w panoramie tam, w dole. Z kolei Gibson spojrzał na gwiazdy i rozczarował się po raz drugi. Były ich setki, lecz wyglądały blado i nę dznie, jakieś duchy tych oślepiających miriad, które spo dziewał się znaleźć. Zawiniło tu ciemne szkło okna, które przygasiło Słońce i obdarło gwiazdy z ich blasku. Gibson był już zmęczony. Tylko jedna rzecz odpowia dała jego oczekiwaniom. Uczucie unoszenia się w po wietrzu, możność przerzucania od ściany do ściany po dotknięciu palcem, były tak przyjemne, jak się tego spodziewał — choć pomieszczenie było zbyt zatłoczone, aby można było dokonywać bardziej ambitnych ekspe rymentów. Nieważkość była zachwycająca, bajkowa, co prawda dopiero obecnie, gdy istniały już leki na unie ruchomienie organów równowagi i choroba kosmiczna należała do przeszłości. Był z tego bardzo zadowolony. Jakże cierpieli jego bohaterowie. (Bohaterki też, lecz o tym nigdy się nie wspominało.) Przypomniał sobie pierwszy lot Robina Blake'a w początkowej wersji Pyłu Marsa. Gdy pisał tę książkę, był pod silnym wpływem 8
1
D. H. Lawrence'a . Byłoby rzeczą ciekawą układanie listy autorów, którzy nie wywierali wpływu na niego. Nie ulega wątpliwości, że Lawrence był wspaniały w opisach przeżyć fizycznych i właściwie Gibson posta nowił umyślnie pokonać go w jego własnej dziedzinie. Poświęcił cały rozdział chorobie kosmicznej — opisywał każdy symptom, poczynając od słabych znaków ostrze gawczych (mogły być czasem usunięte wysiłkiem woli), podnoszących się z głębi fal, których nawet największy optymista nie mógł już ignorować, poprzez stadia wul kanicznych kataklizmów, aż do końcowego litościwego wyczerpania. Rozdział był majstersztykiem mocnego realizmu. Na nieszczęście jego wy dawcy, ze względu na ckliwy cha rakter Klubu „Książki co Miesiąc", uparli się, by go usunąć. Włożył mnóstwo pracy w ten rozdział; gdy go pisał, naprawdę przeżywał te sensacje. Nawet teraz... * — To bardzo zagadkowe — powiedział w zamyśleniu lekarz, gdy spokojnego już pisarza przepchnięto przez śluzę wejściową. — Badania lekarskie przeszedł dobrze i na pewno otrzymał odpowiednie zastrzyki przed opusz czeniem Ziemi. Musi być psychozomatyczny. — Niewiele mnie wzrusza, co to jest — powiedział gorzko pilot, gdy podążał za ^orszakiem do serca Stacji Kosmicznej 1. — Chciałbym tylko wiedzieć, kto wyczy ści moją maszynę? Nikt nie miał ochoty odpowiedzieć na to bolesne py tanie, a najmniej Martin Gibson, który tylko niejasno zdawał sobie sprawę z białych ścian przesuwających się w jego polu widzenia. Zwolna powstało uczucie rosną cego ciążenia i ciepły, pieszczotliwy żar zaczął obejmo1
D. H. L a w r e n c e — pisarz i dramaturg angielski (1885— 1930). (Przyp. tłum.)
9
wać jego członki. Niebawem zdał sobie w pełni sprawę z otoczenia. Był w sali szpitalnej i bateria podczerwo nych lamp kąpała go w przyjemnym, rozleniwiającym cieple, które przechodziło przez ciało aż do samych kości. — No i jak? — zapytał lekarz. Gibson uśmiechnął się słabo. — Bardzo mi przykro z tego powodu. Czy to znów mi się przydarzy? — Nie wiem, jak to się zdarzyło za pierwszym razem. To rzecz niezwykła; środki, które obecnie posiadamy, są uważane za niezawodne. — Myślę, że to moja własna wina — powiedział prze praszająco Gibson. — Widzi pan, mam bardzo silną wy obraźnię i zacząłem myśleć o symptomach choroby kos micznej, oczywiście w sposób zupełnie obiektywny. Lecz zanim wiedziałem, co się stało... — Dość tego! — rozkazał ostro doktor. — Albo wy ślemy pana prosto na Ziemię. Nie można robić takich rzeczy, wybierając się na Marsa. Niewiele by z pana pozostało po trzech miesiącach. Dreszcz przeszedł przez umęczone ciało Gibsona. Lecz wracał szybko do siebie i zmora ostatniej godziny znikła w przeszłości. — Będę okey — powiedział. — Pozwólcie mi wyjść z tego pieca, zanim się ugttuję. Trochę niepewnie stanął na nogach. Wydawało się dziwne, że tu, w przestrzeni kosmicznej, miał znów nor malną wagę. Przypomniał sobie, że Stacja 1 obracała się wokół osi i pomieszczenia mieszkalne były zbudo wane wokół ścian zewnętrznych, tak że siła odśrodkowa mogła sprawiać wrażenie ciążenia. Wielka przygoda — myślał żałośnie — nie zaczęła się zbyt dobrze. Postanowił jednak, że nie zostanie w nie łasce odesłany do domu. Nie była to jedynie sprawa jego 10
godności osobistej: wpływ takiego wypadku na publicz ność będzie godny pożałowania, a jego reputacja jako pisarza — też. Drgnął, gdy wyobraził sobie tytuły: „GIBSON ZDJĘTY ZE STATKU. CHOROBA KOSMICZNA ZMUSZA DO POWROTU PISARZA-ASTRONAUTĘ".
Nawet
stateczne tygodniki literackie podstawiłyby mu nogę, a taki „Times"... nie, to straszne. — Na szczęście — powiedział lekarz — mamy dwa naście godzin do startu. Wezmę pana na oddział bezgrawitacyjny i zobaczę, jak pan tam sobie da radę, nim wydam panu zaświadczenie. Gibson również był zdania, że to dobry pomysł. Zawsze uważał się za dość zdrowego i jak dotychczas nigdy sobie poważnie nie wyobrażał, że ta podróż może być nie tylko niewygodna, ale nawet niebezpieczna. Można się śmiać z choroby kosmicznej dopóty, dopóki jej się samemu nie doświadczy. Potem wygląda tu zu pełnie inaczej. Stacja Wewnętrzna — zwykle nazywana „Stacją Kosmiczną 1" — znajdowała się niewiele ponad dwa tysiące kilometrów od Ziemi, opisując krąg wokół pla nety co dwie godziny. Był to pierwszy kamień milowy Człowieka na drodze do gwiazd. Ze względów technicz nych nie była już nieodzowna dla lotów kosmicznych, jej obecność miała dziś jedynie wielki wpływ na ekono mikę podróży międzyplanetarnych. Stąd rozchodziły się drogi na Księżyc i planety; niezgrabne rakiety ato mowe unosiły się przy tej placówce Ziemi, podczas gdy w ich ładowniach składano towary z ojczystego świata. Stację ze znajdującą się w dole planetą łączyły rakiety-promy o napędzie chemicznym, ponieważ w myśl prawa napęd atomowy nie mógł być stosowany w odległości do tysiąca kilometrów od powierzchni Ziemi. Nawet ta strefa bezpieczeństwa była uważana przez wielu za nie wystarczającą, ponieważ atomowy strumień napędu ją11
drowego mógł przebyć tę odległość w czasie krótszym od minuty. Stacja Kosmiczna 1 z biegiem lat dzięki rozbudowie urosła tak dalece, że nawet twórcy nigdy by jej nie poznali. Wokół centralnego, kulistego ośrodka wyrosły obserwatoria, laboratoria łączności z fantastycznymi systemami anten i labirynt urządzeń naukowych, które mógłby zidentyfikować tylko specjalista. Jednakże mimo tych wszystkich dodatków głównym zadaniem sztucznego księżyca było nadal zaopatrywanie w paliwo małych statków, przy pomocy których człowiek rzucał wyzwanie olbrzymiej pustce Układu Słonecznego. — Czy naprawdę pan się teraz dobrze czuje? — za pytał doktor, gdy Gibson przeprowadzał próby ze swy mi nogami. — Myślę, że tak — odpowiedział, niezupełnie zdecy dowanie. — Chodźmy więc do izby przyjęć, gdzie dostaniemy coś do picia... coś gorącego — dodał, aby uniknąć niepo rozumienia. — Może pan tam usiąść i poczytać przez pół godzinki gazetę, zanim zdecydujemy, co z panem robić. Gibsonowi wydawało się, że nonsens następował po nonsensie. Znajdował się w odległości dwóch tysięcy kilometrów od Ziemi, w otoczeniu gwiazd, i oto musiał siedzieć popijając herbatę — zwyczajną herbatę! — w czymś, co mogłoby być zwyczajną poczekalnią den tysty. Nie było okien, prawdopodobnie dlatego, że widok szybko obracającego się nieba mógłby zepsuć dobrą ro botę zespołu lekarskiego. Jedynym sposobem zabicia czasu było grzebanie w stosie już znanych czasopism (były niewygodne do przeglądania, ponieważ drukowano je na bibułce papierosowej). Na szczęście znalazł bardzo stary egzemplarz „Argosy", zawierający jego tak dawno napisane opowiadanie, że całkowicie zapomniał zakoń czenia, i ta lektura zajęła go aż do powrotu doktora. 12
— Tętno pana wydaje się normalne — powiedział lekarz z uśmiechem. — Zaprowadzimy pana do komory bezgrawitacyjnej. Proszę iść za mną i nie dziwić się niczemu, co nastąpi. Po tej tajemniczej uwadze wprowadził Gibsona do szerokiego, jasno oświetlonego korytarza, który jak gdyby zakrzywiał się ku górze w obu kierunkach od miejsca, w którym stali. Gibson nie miał czasu zająć się tym zjawiskiem, ponieważ doktor odsunął boczne drzwi i ruszył po metalowych schodach. Gibson automatycznie postąpił za nim kilka kroków i dopiero wówczas zdał sobie sprawę z tego, co znajdowało się przed nim. Za trzymał się z mimowolnym okrzykiem zdumienia. Bezpośrednio pod stopami nachylenie klatki schodo. wej wynosiło coś około czterdziestu pięciu stopni, lecz dalej szybko wzrastało, aż w odległości jakichś dziesię ciu metrów stopnie wznosiły się już pionowo. Potem — i to był widok, który mógł wyprowadzić z równowagi każdego, kto zetknął się z tym po raz pierwszy — wzrost nachylenia następował nieustannie, aż stopnie zaczynały zwisać i ginęły z oczu ponad i za nim. Usłyszawszy jego okrzyk, doktor obejrzał się i zaśmiał uspokajająco. — Nie zawsze należy wierzyć własnym oczom — po wiedział. — Niech pan idzie naprzód i przekona się, jakie to łatwe. Gibson ruszył i wtedy zdał sobie sprawę, że zachodzą dwa szczególne zjawiska. Po pierwsze stopniowo stawał się lżejszy; po drugie, mimo że nachylenie klatki scho dowej wzrastało, pochyłość u jego stóp wynosiła stale czterdzieści pięć stopni. W istocie, pion odchylał się po woli, w miarę posuwania się naprzód, tak że mimo wzrastającego zakrzywienia nie zmieniało się nachyle nie schodów. 13
Gibson nie potrzebował wiele czasu, by wyjaśnić to zjawisko. Całe pozorne ciążenie było wynikiem siły odśrodkowej, powstającej w wyniku powolnego obrotu stacji wokół osi, a w miarę jak zbliżał się do środka, siła ta spadała do zera. Sama klatka schodowa zwijała się w kierunku osi wzdłuż pewnego rodzaju spirali (kiedyś znał jej matematyczną nazwę), tak że mimo zmian pola ciążenia nachylenie pod stopami pozostawało stale to samo. Była to rzecz, do której ludzie żyjący na stacjach kosmicznych muszą się szybko przyzwyczaić; prawdo podobnie, gdy powracali na Ziemię, widok normalnych schodów był dla nich równie wstrząsający. Na końcu schodów nie było już uczucia „góry" i „do łu". Znaleźli się w długim, cylindrycznym pomieszcze niu, w którym krzyżowały się liny; poza tym było ono puste. W jednym odległym końcu przez okno obserwa cyjne wpadał słup światła słonecznego. Gdy Gibson przyglądał mu się, słup przesuwał się równomiernie po metalowej ścianie jak światło reflektora, na chwilę zgasł i znów zajaśniał wpadając przez inne okno. Była to pierwsza wskazówka, którą otrzymał od zmysłów, że stacja istotnie obraca się wokół osi. Odmierzył z grubsza czas obliczając, ile potrzebowało go światło słoneczne, aby powrócić na swą poprzednią pozycję. „Doba" tego maleńkiego sztucznego świata trwała mniej niż dziewięć sekund; wystarczało to do stworzenia uczucia normal nego ciążenia przy jego zewnętrznych ścianach. Gibson czuł się jak pająk w sieci, gdy posuwał się za doktorem przy pomocy rąk wzdłuż lin komunikacyj nych, podciągając się bez wysiłku aż do posterunku obserwacyjnego. Znaleźli się, jak spostrzegł, na końcu czegoś, co jak komin wybiegało z osi stacji, tak że znaj dowali się ponad jej urządzeniami i aparaturą, mając wyśmienity widok na gwiazdy. 14
Zostawię pana na chwilę — powiedział doktor. — tu wiele do oglądania i powinien pan być zadowo lony. Jeśli nie — no to niech pan pamięta, że normalne ciążenie jest u podnóża tych schodów. Tak — pomyślał Gibson — a także powrotna podróż na Ziemię najbliższą rakietą. Był zdecydowany przejść tę próbę i otrzymać zaświadczenie lekarskie. Nieomal było rzeczą niemożliwą zdać sobie sprawę z tego, że obraca się stacja kosmiczna, a nie otoczenie — Słońce i gwiazdy: przeciwny pogląd wymagał aktu wia ry i świadomego wysiłku woli. Gwiazdy poruszały się tak szybko, że tylko jaśniejsze spośród nich były wy raźnie widoczne, a Słońce, gdy Gibson spojrzał na nie kątem oka, było złocistą kometą przebiegającą niebo co pięć sekund. Przy tym fantastycznym przyspieszeniu naturalnego biegu rzeczy, łatwo było zrozumieć, że dawny człowiek nie chciał wierzyć w to, że jego solidna Ziemia kręci się i przypisywał wszelkie ruchy obracają cej się sferze niebieskiej. Ziemia, częściowo zakryta korpusem stacji, była wiel kim sierpem, rozpiętym na połowie nieba. Rósł on po woli w miarę posuwania się stacji wzdłuż orbity, po której obiegała glob; za czterdzieści minut będzie pełnia, a w godzinę później Ziemia stanie się niewidzialna, bę dzie wielkim dyskiem zaciemniającym Słońce, gdy tym czasem stacja przebiegać będzie przez stożek jej cienia. Ziemia przejdzie przez wszystkie fazy — od nowiu do pełni i z powrotem — w ciągu dokładnie dwóch godzin. Poczucie czasu, gdy o tym myślał, stawało się wypaczo ne; podział na dzień i noc, miesiące i pory roku nie miał tu sensu. Mniej więcej kilometr od stacji widać było porusza jące się wraz z nią po jej orbicie, jednakże niczym z nią nie połączone, trzy statki kosmiczne, które zawinęły „do 15
portu". Jednym z nich była, podobna do grota strzała niewielka rakieta, która godzinę temu przywiozła Gibso; na z Ziemi — z takim kosztem i z takimi trudnościami Drugim był chodzący na linii księżycowej frachtowiec o pojemności, jak przypuszczał, około tysiąca ton. Trze cim był oczywiście Ares, niemal oślepiający blaskiem swej nowej farby aluminiowej. Gibson nie pogodził się nigdy z tym, że rakiety utra ciły smukłe, opływowe kształty, -o których marzono we wczesnych latach dwudziestego wieku. Błyszczące kule połączone rurą, coś w rodzaju hantli sportowców — te przecież nie było jego wyobrażeniem o liniowcu kos micznym; choć cały świat do tego się przyznawał, on dotychczas z tym się nie pogodził. Oczywiście znał wszystkie argumenty: statek, który nigdy nie wchodził do atmosfery, nie potrzebował linii opływowej i z tego względu o wyglądzie projektów decydowały wyłącznie względy strukturalne i napędowe. Ponieważ bardzo ra dioaktywne silniki musiały być możliwie jak najdalej odsunięte od pomieszczeń załogi, dwie kule i długa rura łącząca były najprostszym rozwiązaniem. Było to również — myślał Gibson — rozwiązanie najbrzydsze; co zresztą nie miało wielkiego znaczenia, po nieważ takie statki jak Ares spędzą w rzeczywistości całe swoje życie w przestrzeni, gdzie jedynymi widzami są gwiazdy. Prawdopodobnie Ares został już zaopatrzo ny w paliwo, a teraz po prostu czekał na ściśle obliczoną chwilę, kiedy ożyją jego silniki, by wyprowadzić go z orbity, w której krąży i na której spędził całe swe do tychczasowe życie, a skierować go na długą hiperbolę prowadzącą do Marsa. Gdy to nastąpi, Gibson na pokładzie Aresa rozpocznie przygodę, chociaż prawdę powiedziawszy nigdy nie wie rzył, że mu się ona przytrafi. 16
2 Kabina kapitańska na pokładzie Aresa nie była obliczona na więcej niż trzy osoby przy nor malnym ciążeniu, lecz swobodnie mieściło się w niej sześć osób, gdy statek był na „wolnej orbicie" i można było, w zależności od upodobania, stanąć na ścianie lub suficie. Wszyscy, z wyjątkiem jednego, skupieni w sur realistycznych pozach wokół kapitana Nordena, latali już w przestrzeni kosmicznej i wiedzieli, co mają robić. To jednak nie była zwykła odprawa. Inauguracyjny lot nowego statku kosmicznego jest zawsze wydarzeniem, a Ares był pierwszym z serii i w ogóle pierwszym stat kiem kosmicznym zbudowanym przede wszystkim dla pasażerów, a nie do przewożenia towarów. Po przejściu wszystkich prób będzie miał załogę z trzydziestu osób i będzie zabierał stu pięćdziesięciu pasażerów, dla któ rych przygotowano nieco spartańskie wygody. W pierw szej podróży jednak proporcje były niemal odwrócone i obecnie sześcioosobowa załoga oczekiwała przybycia jedynego pasażera. — Ciągle nie bardzo rozumiem — powiedział Owen Bradley, oficer elektroniki — co mamy robić z tym jegomościem, gdy tu się zjawi. A w każdym razie cie kaw jestem, kto wpadł na ten genialny pomysł? — Właśnie miałem o tym mówić — rzucił kapitan Norden — przesuwając dłoń po głowie, gdzie jeszcze przed paru dniami znajdowała się jego wspaniała blond czupryna. (Na statkach kosmicznych rzadko są zawodo wi fryzjerzy i mimo że załogom nie zaszkodziłyby ich odwiedziny, każdy astronauta woli odroczyć jak najbar dziej ten straszny dzień.) — Wszyscy oczywiście znacie pana Gibsona. Ta uwaga wywołała chór odpowiedzi, z których nie wszystkie były pełne szacunku. 17
— Moim zdaniem, jego opowiadania są wstrętne — powiedział dr Scott. — W każdym razie ostatnie. Pyl Marsa nie był zły, ale oczywiście jest obecnie całkowicie przestarzały. — Nonsens! — parsknął astrogator Mackay. —Ostatnie opowiadania są znacznie lepsze, gdyż Gibson za interesował się podstawami, a zrezygnował z krwi i z grzmotów. Ten wybuch łagodnego, małego Szkota był zupełnie nieoczekiwany. Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, kapitan Norden przerwał. — Nie zebraliśmy się, by dyskutować nad literaturą. Jeśli panom nie sprawia różnicy, odłóżmy to na później, będzie mnóstwo czasu. Istnieją jeden czy dwa punkty, które z polecenia Towarzystwa chciałbym wyjaśnić, za nim przyjmiemy jiaszego pasażera. Pan Gibson jest bar dzo ważną osobą, znakomitym gościem i został zapro szony do odbycia tej podróży, aby mógł później o niej napisać książkę. To nie jest żaden kawał reklamowy. — Oczywiście, nie! — wtrącił bardzo sarkastycznie Bradley. — Ale naturalnie Towarzystwo ma nadzieję, że przyszli klienci nie zostaną... hm... zniechęceni tym, co przeczytają. Niezależnie od tego my robimy historię; nasza inauguracyjna podróż powinna być właściwie opisana. Spróbujcie więc zachowywać się trochę jak dżentelmeni — ciągnął kapitan. — Książka Gibsona ro zejdzie się prawdopodobnie w ilości pół miliona egzem plarzy i nasza reputacja może zależeć od waszego zacho wania w ciągu trzech najbliższych miesięcy. . — To mi pachnie szantażem — powiedział Bradley. — Niech i tak będzie — rzekł wesoło Norden. — Oczywiście wyjaśnię Gibsonowi, że nie może oczekiwać takiej obsługi, jaka będzie później, gdy otrzymamy ste ig
wardów, kucharzy i Bóg wie kogo. Zrozumie to i nie będzie oczekiwał śniadania w łóżku każdego ranka. — Czy pomoże w szorowaniu? — zapytał ktoś rze czowo. Zanim Norden mógł zająć się tym problemem, nagle zabrzęczał dzwonek na tablicy łączności i zza siatki głośnika wybiegł głos. — Stacja 1 wzywa Aresa... wasz pasażer przybywa. Norden pstryknął przełącznikiem i odpowiedział: — Dobrze, jesteśmy gotowi. — I znów zwrócił się do załogi. — Gdy popatrzy na nasze do skóry ostrzyżone fryzu ry, biedny chłopak pomyśli, że trafił na dzień promocji w Alcatrazie. Wyjdź na spotkanie, Jimmy, i pomóż mu przejść przez śluzę powietrzną, gdy przycumuje szalupa. Martin Gibson jeszcze odczuwał radość po pokonaniu pierwszej wielkiej przeszkody, jaką był lekarz Stacji Kosmicznej 1. Utrata grawitacji przy opuszczaniu stacji i w drodze do Aresa w malutkiej napędzanej sprężonym powietrzem „szalupie" nie wywarła na nim niemal wra żenia, lecz widok, jaki uderzył go po wejściu do kabiny kapitana Nordena, wywołał chwilowo recydywę. Nawet przy braku grawitacji lubimy myśleć, że jakiś kierunek to „dół" i że powierzchnia, do której są przyśrubowane krzesła i stół, to podłoga. Niestety, większość zebranych w kabinie zadecydowała inaczej: dwaj członkowie za łogi zwisali jak stalaktyty z „sufitu", dwaj inni spoczy wali pod dość dowolnymi kątami w powietrzu, tylko ka pitan, według pojęć Gibsona, był na właściwym miejscu. Co gorsza, ogolone głowy tych normalnie dość przystoj nych mężczyzn nadawały im nieco złowieszczy wygląd, tak że cały obraz przypominał rodzinne zebranie du chów w zamku. Zapanowała chwila ciszy. Załoga przyglądała się Gibsonowi. Wszyscy natychmiast go poznali, gdyż twarz powieściopisarza była znana publiczności od chwili uka19
zania się przed prawie dwudziestu laty jego pierwszego „best-sellera" — Grzmot o świcie. Był to pucułowaty, mały człowieczek o wyrazistych rysach, jeszcze po tej lepszej stronie czterdziestu pięciu lat, a gdy mówił, głos jego był zadziwiająco głęboki i dźwięczny. — To — powiedział kapitan Norden, wskazując wzrokiem — jest nasz mechanik, porucznik Hilton, to jest dr Mackay, nasz nawigator — doktor nauk przy rodniczych, a oto prawdziwy doktor — dr Scott. Porucz nik Bradley jest oficerem elektroniki, a Jimmy Spencer, który spotkał pana przy śluzie, jest naszym praktykantern i ma zamiar zostać kapitanem, gdy dorośnie. Gibson rozejrzał się po niewielkiej grupie z pewnym! zdziwieniem. Było ich tak niewielu: pięciu i chłopiec. Jego twarz musiała zdradzić myśli, bo kapitan Norden uśmiechnął się i mówił dalej : — Niewielu nas, prawda? Lecz musi pan pamiętać, że nasz statek jest niemal automatyczny, a poza tym nic nigdy się w przestrzeni nie dzieje. Gdy zaczniemy nasze regularne rejsy pasażerskie, załoga będzie trzydziesto osobowa. W tej podróży naszym obciążeniem są towary, tak że w rzeczywistości jesteśmy szybkim frachtowcem. Gibson przyglądał się uważnie ludziom, którzy przez najbliższe trzy miesiące będą jego jedynymi współto warzyszami. Jego pierwszym wrażeniem (nie dowierzał nigdy pierwszym wrażeniom, lecz było mu trudno im zapobiec) było zdumienie, że wydawali się tacy zwy czajni, jeśli nie brać pod uwagę tak powierzchownych cech, jak ich dziwaczne postawy i brak włosów. Nie można było zgadnąć, że należą do najbardziej roman tycznego zawodu, znanego światu od chwili, gdy ostatni cowboye zamienili swe rumaki na helikoptery. Na znak kapitana, którego Gibson nie spostrzegł, członkowie załogi oddalili się wyfruwając bez wysiłku 20
z zadziwiającą precyzją przez otwarte drzwi. Kapitan Norden znów usiadł na swym fotelu i podał Gibsonowi papierosa. Pisarz przyjął go z powątpiewaniem. — Pan jednak pali? — zapytał. — Czy nie marnuje się przez to tlenu? — Wywołałbym bunt — zaśmiał się Norden — gdy bym zakazał palenia przez trzy miesiące. Zresztą zuży cie tlenu jest nieduże. Kapitan Norden — pomyślał Gibson — wcale nie pasuje do wymyślonego wzoru. Szyper kosmicznego liniowca według najlepszej, a w każdym razie najpopu larniejszej, tradycji literackiej powinien być posiwia łym, bystrookim weteranem, który spędził połowę swego życia w eterze i może nawigować po Układzie Słonecznym całkiem na ślepo dzięki swej fantastycznej znajomości dróg w przestrzeni. Musi być także służbistą; kiedy wydaje rozkazy, jego oficerowie powinni podry wać się na baczność (co nie jest łatwe bez grawitacji), dziarsko salutować i szybko odchodzić. Natomiast kapitan Aresa miał z pewnością poniżej czterdziestki i mógłby być uważany za przemysłowca, któremu się poszczęściło. Co się zaś tyczy służbistości, to Gibson nie zauważył w ogóle śladu dyscypliny. To wra żenie, jak stwierdził później, nie było całkiem ścisłe. Dyscyplina na pokładzie Aresa była autodyscypliną; była to jedyna możliwa jej forma wśród ludzi tego typu. — A więc nigdy przedtem nie był pan w przestrze ni — mówił Norden, patrząc w zamyśleniu na Gibsona. — Niestety nie. Podejmowałem kilka prób, aby udać się w podróż na Księżyc, ale jest to zupełnie niemożliwe poza wyjazdami służbowymi. Szkoda, że podróże ko smiczne są tak piekielnie drogie. Norden uśmiechnął się. — Mamy nadzieję, że Ares zrobi coś, aby to zmienić. Muszę powiedzieć — dodał — że panu udało się napisać 21
dużo na te tematy, przy... hm... minimum doświadcze nia. — Owszem! — odpowiedział Gibson z grymasem, który miał być lekkim uśmiechem. — Jest to powszech nie spotykane mniemanie, że autor musiał doświadczyć wszystkiego, o czym pisze w swoich książkach. Gdy by- , łem młodszy, czytałem wszystko, co mogłem dostać o podróżach kosmicznych, i robiłem wszystko, aby oddać koloryt lokalny. Proszę nie zapominać, że wszystkie moje powieści międzyplanetarne napisałem w młod szych latach; prawie wcale nie zajmowałem się tym te- , matem w ciągu ostatnich kilku lat. To po prostu dziwne, że ludzie jeszcze łączą moje nazwisko z tą dziedziną. Norden zastanawiał się, ile z tej skromności było uda ne. Gibson musiał doskonale wiedzieć, że jego powieści o kosmosie uczyniły go sławnym i sprawiły, że Towa rzystwo zaprosiło go na tę wyprawę. Norden uznał, że cała sytuacja jest bardzo zabawna. Jednakże trzeba bę dzie poczekać; tymczasem należy wyjaśnić temu lądo wemu szczurowi, jaki jest tryb życia na Aresie. — Na pokładzie statku stosujemy się do normalnego czasu południka Greenwich i na „noc" wszystko jest , zamykane. Nie ma wacht, jak to bywało w dawnych czasach; automaty przejmują nasze obowiązki, gdy śpi my, a więc stała służba nie jest potrzebna. Oto jeden z powodów, które pozwalają na utrzymanie tak małej załogi. W tej podróży mamy mnóstwo miejsca i każdy; otrzymał własną kabinę. Pańska jest normalnym apar tamentem pasażerskim; jedynym zresztą, który już zo stał wykończony. Mam nadzieję, że będzie wygodny. Czy pańskie bagaże są na pokładzie? Ile panu pozwolili zabrać? — Sto kilo. Są w śluzie wejściowej. — Sto kilo? — Norden zdołał ukryć zdziwienie. Jego- . mość chyba emigruje zabierając ze sobą cały spadek» 22
rodzinny. Norden odczuwał strach każdego prawdziwe go astronauty przed zbędnym ciężarem i nie wątpił, że Gibson wiózł wiele niepotrzebnych gratów. Jeśli jednak Towarzystwo zgodziło się, a ciężar, na który Gibson dostał pozwolenie, nie został przekroczony, nie ma przeciwko czemu protestować... — Zawołam Jimmiego, aby zaprowadził pana do ka biny. Jest on naszym pomocnikiem w tej podróży, zara bia pracując i tak opłaca przejazd, a przy tym uczy się trochę o lotach kosmicznych. Większość z nas zaczyna w ten sposób, zaciągając się na przeloty na Księżyc w czasie wakacji. Jimmy to zdolny chłopak, właśnie .otrzymał stopień magistra. Gibson poczuł się dumny, że jego boyem będzie absolwent wyższej uczelni. Poszedł za Jimmim — który wydawał się nieco onieśmielony jego obecnością — do kabin pasażerskich. Apartament był mały, lecz ślicznie zaprojektowany i z doskonałym smakiem urządzony. Pomysłowe oświe tlenie i lustrzane ściany sprawiały, że wydawał się znacznie większy, niż był w rzeczywistości, a osadzone na osi łóżko mogło być w „dzień" odwrócone i służyć za stół. Było bardzo niewiele oznak braku grawitacji; zro biono wszystko, aby podróżny czuł się jak w domu. Przez następną godzinę Gibson układał swoje rzeczy i zapoznawał się z mechanizmami i urządzeniami poko ju. Sprzętem, który mu się najbardziej podobał, było lustro do golenia, które po naciśnięciu guzika stawało się okienkiem patrzącym w gwiazdy. Zastanawiał się, jak było skonstruowane. Gdy w końcu wszystko porozkładał na właściwych miejscach, nie miał nic więcej do roboty.' Położył się na łóżku i zapiął elastyczne pasy wokół piersi i ud. Złudze nie ciężkości nie było zbyt przekonywające, ale było to iepsze niż nic i dawało pewne poczucie pionu. 23
Leżąc spokojnie w jasnym, małym pokoiku, który miał być jego światem przez sto dni, mógł zapomnieć o rozczarowaniach i drobnych przykrościach, jakie rzu ciły cień na jego odlot z Ziemi. Teraz nie było powodu do zmartwień; po raz pierwszy od niepamiętnych cza sów złożył całą swą przyszłość w ręce innych. Zajęcia, terminy pogadanek i wszystkie inne sprawy zostawił na Ziemi. Uczucie błogiego odprężenia było zbyt wspaniałe, aby mogło być trwałe, lecz chciał, aby jego umysł roz koszował się nim tak długo, jak tylko było to możliwe. Po upływie nieokreślonego czasu delikatne pukanie do drzwi kabiny wyrwało go ze snu. Przez chwilę nie zda wał sobie sprawy, gdzie się znajduje, wreszcie powró ciła zupełna świadomość. Odpiął przytrzymujące go pa sy i wyskoczył z łóżka. Ponieważ jego ruchy nie były jeszcze zbyt skoordynowane, uderzył w sufit, zanim dopadł drzwi. Stał w nich Jimmy Spencer, trochę zdyszany. — Pozdrowienia od kapitana, sir, czy nie chciałby pan przyjść, aby zobaczyć start? — Oczywiście — odpowiedział Gibson. — Proszę za czekać, zaraz wezmę aparat fotograficzny. Po chwili ukazał się z nowiutką Leicą XXA, przybraną w pomoc nicze obiektywy i światłomierze, na którą Jimmy pa trzył z nieukrywaną zazdrością. Szybko dotarli do ga lerii obserwacyjnej, biegnącej jak kolisty pas wokół korpusu Aresa. Gibson ujrzał gwiazdy w ich pełnym blasku po raz pierwszy, nie przyćmione już ani przez atmosferę, ani przez przyciemnione szkło; ponieważ był po „nocnej" stronie statku, filtry słoneczne zostały od sunięte. Ares, w odróżnieniu od Stacji Kosmicznej, nie obracał się wokół swej osi, lecz był utrzymywany w sta łym położeniu przez swe żyroskopy, tak że gwiazdy tkwiły nieruchomo na jego niebie. 24
Gdy spoglądał na rzeczy, które tak często i tak bez skutecznie usiłował opisać w swych książkach, stwier dzał, że bardzo trudno jest zanalizować wrażenia — a Gibson jako pisarz nie lubił tracić wrażeń, które mogą z korzyścią być zastosowane w druku. O dziwo, ani ! jasność, ani liczba gwiazd nie wywarła większego wra żenia w jego umyśle. Podobne niebo widział ze szczy tów ziemskich gór lub z pokładów obserwacyjnych sa molotów stratosferycznych; nigdy przedtem jednak tak żywo nie odczuł, że gwiazdy są wszędzie dokoła, poni żej horyzontu, który już nie istniał, a nawet pod jego stopami. Stacja Kosmiczna 1 była skomplikowaną, lśniąco po lerowaną zabawką, unoszącą się w próżni parę metrów poniżej okna. Nie można było ocenić jej rzeczywistej od ległości lub wielkości, ponieważ kształt jej był nieco dzienny, a uczucie perspektywy zawodziło. Ziemia i Słońce były niewidoczne poza korpusem statku. Nagle zadziwiająco blisko odezwał się bezcielesny głos z ukrytego głośnika: — Sto sekund do startu. Proszę zająć swoje stano wiska. Gibson bezwiednie wyprężył się i zwrócił do Jimmiego o poradę. Zanim jednak zdążył sformułować pytanie, jego przewodnik powiedział szybko: „Muszę wracać na służbę" i zniknął w zgrabnym locie, pozostawiając Gib sona z jego-myślami. Następne półtorej minuty minęło nadzwyczaj powol nie, choć czas często podawały głośniki. Gibson zasta nawiał się, kto jest spikerem: nie był to głos Nordena i najprawdopodobniej było to po prostu nagranie, któ rym kierował automatyczny obwód, pełniący obecnie nadzór nad statkiem. —• Dwadzieścia sekund do startu. Do rozwinięcia mocy potrzeba było około dziesięciu sekund. 25
— Do startu dziesięć sekund. — Pięć sekund, cztery, trzy, dwie, jedna... Coś bardzo delikatnie chwyciło Gibsona i przesunęła go wzdłuż wygiętej, oszklonej ściany na miejsce, której nagle stało się podłogą. Trudno było zorientować się, że „góra" i „dół" znów powróciły, a jeszcze trudniej po łączyć ten fakt z odległym, słabym grzmotem, który przerwał ciszę statku. Daleko, w drugiej kuli, która była połową-Aresa, w tym tajemniczym, odgrodzonym świe cie umierających a'tomow i automatycznych maszyn, gdzie żaden człowiek nie mógł wejść bez utraty życia, wyzwolono te same siły, które napędzają gwiazdy. Nie było jednak uczucia narastającego, bezwzględnego przy spieszenia, towarzyszącego zawsze startowi rakiet o na pędzie chemicznym. Ares miał nieograniczoną przestrzeń do manewrowania; mógł dowolnie długo wychodzić ze swej dotychczasowej orbity i powoli wchodzić na przej ściową hiperbolę, która prowadziła do Marsa. W każdym razie maksymalna moc jego atomowego napędu mogła nadać dwutysięcznotonowej masie przyspieszenie równe zaledwie jednej dziesiątej grawitacji ziemskiej; w tej zaś chwili przyspieszenie wynosiło mniej niż połowę tej niewielkiej wartości. Gibson nie potrzebował wiele czasu, by to obliczyć. Przyspieszenie statku było bardzo niewielkie — nada wało mu ciężar nie przekraczający czterech kilogramów, tak że jego ruchy były praktycznie biorąc nieskrępo wane. Stacja Kosmiczna 1 nie zmieniała prawie wcale swego położenia i musiał czekać prawie minutę, zanim zauważył, że Ares rzeczywiście powoli się od niej od dalał. Wówczas przypomniał sobie o swym aparacie i zaczął fotografować odlot. Gdy w końcu — jak miał nadzieję — udało mu się rozwiązać skomplikowany proMem przesłony przy małym, silnie oświetlonym przed miocie na kruczoczarnym tle, stacja odsunęła się już 26
•wyraźnie. Po dziesięciu minutach wyglądała jak daleki punkt świetlny, który trudno już było odróżnić od gwiazd. Gdy Stacja Kosmiczna 1 całkowicie znikła, Gibson przeszedł na „dzienną" stronę statku, aby zrobić trochę zdjęć cofającej się Ziemi. Gdy ją ujrzał, była wielkim, cienkim sierpem, zbyt długim, aby go można było objąć jednym rzutem oka. Potem zauważył, że sierp powoli się rozszerza, ponieważ Ares musiał przynajmniej jesz cze raz okrążyć Ziemię, nim zdoła się oderwać i skiero wać na Marsa. Minie dobra godzina, zanim Ziemia wy raźnie zmaleje; w tym czasie przejdzie znów z nowiu do pełni. Tak więc — myślał Gibson — tam w dole jest całe moje dotychczasowe życie i życia wszystkich moich przodków aż do pierwszej kropli galarety w pierwszym pierwotnym morzu. Żaden kolonista ani badacz rozwi jając żagle u brzegów swej ojczystej ziemi nie zostawiał tyle za sobą, ile ja teraz pozostawiam. W dole, za tymi chmurami, leży cała historia ludzkości; wkrótce będę mógł przysłonić moim małym palcem to, co jeszcze dla poprzedniego pokolenia było jedyną własnością Człowie ka i wszystko, co potrafił swą działalnością uchronić przed czasem. To nieuniknione oddalenie się od znanego ku niezna nemu miało w sobie coś z ostateczności śmierci. Tak sa mo obnażona dusza, pozostawiając za sobą wszystkie swoje skarby, odchodzi w końcu w ciemność i noc. Gibson ciągle jeszcze siedział na posterunku obserwa cyjnym, gdy po godzinie Ares osiągnął wreszcie pręd kość ucieczki i uwolnił się od Ziemr? Co prawda nic się nie zmieniło, ponieważ Ziemia nadal panowała na nie bie, a silniki wydawały ten sam przytłumiony, daleki grzmot. Dopiero po dziesięciu godzinach nieprzerwanego działania wykonają swe zadanie i można będzis wyłą czyć je na pozostały okres podróży. 27
Gibson spał, gdy chwila ta nadeszła. Nagła cisza, cał kowity zanik nawet tego lekkiego ciążenia, jakie pano wało na statku w ostatnich godzinach, przywróciły mu półświadomość. Zaspany rozglądał się po ciemnym po koju dopóty, dopóki jego oczy nie trafiły na mały obra zek gwiazd w ramach okienka. Były one oczywiście cał kowicie nieruchome. Trudno było uwierzyć, że Ares oddalał się od orbity Ziemi z szybkością tak wielką, że nawet Słońce nie mogłoby go nigdy dogonić. W półśnie umocnił zapięcia pościeli, aby nie zdryfować na pokój. Minie około stu dni, zanim znów będzie miał uczucie ciężaru.
3 Ten sam obraz gwiazd wypełniał okien ko, gdy seria dźwięków gongu, rozlegająca się z głośni ków radiowęzła statku, zbudziła go z dość mocnego snu. Ubrał się pośpiesznie i pobiegł na pokład obserwacyjny, zastanawiając się, co w ciągu nocy stało się z Ziemią. Mieszkańca Ziemi zaskakuje widok dwóch księżyców na niebie. O dziwo, obydwa obok siebie, w pierwszej kwadrze, jeden dwukrotnie większy od drugiego. Minęło kilka sekund, zanim Gibson zdał sobie sprawę, że patrzy na Księżyc i Ziemię — i dalsze kilka, zanim połapał się, że mniejszy i odleglejszy sierp był jego ojczyzną. Ares, niestety, nie przelatywał blisko Księżyca, który i tak był ponad dziesięć razy większy od tego, jaki Gib son oglądał z Ziemi? Widać było wyraźnie łańcuchy ko listych kraterów wzdłuż poszarpanej linii oddzielającej dzień od nocy. Nie oświetlona część dysku była słabo wi doczna wskutek padającego na nią odbitego światła ziemskiego. — Cóż to... — Gibson pochylił się nagle do przodu, aby stwierdzić, czy nie mylą go oczy. Tak, nie 28
było wątpliwości: poniżej, pośród tej zimnej i delikatnie lśniącej krainy, oczekującej na świt, od którego dzieliło ją jeszcze wiele dni, błyszczały maleńkie iskierki światła, podobne do świętojańskich robaczków. Nie było ich tam przed pięćdziesięciu laty; były to światła pierwszych księżycowych miast, mówiące gwiazdom, że wreszcie, po miliardzie lat oczekiwania, na Księżyc przyszło życie. Dyskretne chrząknięcie, płynące z nieokreślonego kie runku, przerwało marzenia Gibsona i lekko modulowa ny głos zauważył w tonie swobodnej rozmowy: — Jeśli pan Gibson łaskawie przyjdzie do. messy, znajdzie jeszcze na stole nieco ciepłej kawy i trochę owsianki. Szybko spojrzał na zegarek. Zupełnie zapomniał o śniadaniu: rzecz niesłychana. Niewątpliwie ktoś po szedł po niego do kabiny i nie znalazłszy szukał go przy pomocy radiowęzła. Gdy wpadł przepraszając do messy, załoga dyskuto wała nad jakością różnych typów statków kosmicznych. Jedząc Gibson obserwował niewielką grupkę dyskutu jących zapamiętując sobie i notując w myśli ich zacho wanie i charakterystyczne cechy. Norden prezentując załogę ograniczył się niejako do naklejenia etykietek. Gibson dotychczas nie zdefiniował jeszcze osobowości swych towarzyszy. Wiedział i myślał o tym z zacieka wieniem, że zanim skończy się podróż, będzie prawdo podobnie lepiej znał każdego z członków załogi od więk szości swych znajomych na Ziemi. W maleńkim świecie Aresa nie mogły istnieć sekrety ani maski. W tej chwili mówił dr Scott. Później Gibson miał się przokonać, że była to scena normalna. Wydawał się tro chę pobudliwym typem, który podrażniony lubił zabie rać głos w sprawach, w których być może nie posiadał najlepszych kwalifikacji. Tym, który mu oponował w sposób najbardziej udany, był Bradley, specjalista od 29
elektrotechniki i łączności — cyniczna osobistość, która wydawała się znajdować sardoniczną przyjemność w sło wnej dywersji. Od czasu do czasu rzucał małą bombę w środek konwersacji, która na chwilę powstrzymywała Scotta, choć nigdy na długo. Mackay, niski szkocki matematyk, również wpadał od czasu do czasu w wir bitwy, mówiąc szybko w sposób precyzyj ny, nieomal pe dantyczny. Pasowałby lepiej — pomyślał Gibson — do auli uniwersyteckiej aniżeli do statku kosmicznego. Kapitan Norden występował jako niezupełnie bez stronny sędzia, popierając to jedną, to drugą stronę i usiłując zapobiec ostatecznemu zwycięstwu. Młody Spencer przez cały czas pracował, a Hilton, ostatni czło nek załogi, nie brał udziału w dyskusji. Mechanik sie dział spokojnie, obserwując innych z nieco roztargnio nym rozbawieniem; jego twarz wydała się Gibsonowi jak gdyby znajoma. Gdzież oni się spotkali? Ach, oczy wiście — jak można się było nie zorientować, cóż za głupiec ze mnie — to był sławny Hilton! Gibson obrócił się na krześle, aby lepiej go widzieć. Zapomniał o swym nie dokończonym jedzeniu i patrzył z szacunkiem i za zdrością na człowieka, który przyprowadził z powrotem na Marsa Arcturusa po największej przygodzie w historii podróży kosmicznych. Tylko sześciu ludzi dotarło do tychczas do Saturna i tylko trzech z nich jeszcze żyło! Hilton stał, wraz ze swymi zmarłymi współtowarzysza mi, na tych dalekich księżycach, których same nazwy brzmiały magicznie: Tytan, Enceladus, Tethys, Rhea, Dione... Widział nieporównywalne piękno wielkich pier ścieni rozpiętych na niebie tak symetrycznie, że wyda wały się zbyt doskonałe, aby były naturalne. Był na tej 1 Ultima Thule , gdzie krążyły zimne, odległe olbrzymy 1 U l t i m a T h u l e — nazwa wyspy odkrytej w 325 r. p.n.e., wysuniętej najbardziej na północ z wszystkich ówcześnie zna nych. (Przyp. red.)
30
rozproszonej rodziny Słońca, i znów powrócił do światła I i ciepła 'światów wewnętrznych. Tak — myślał Gibfson — jest bardzo wiele rzeczy, o których muszę z nim t porozmawiać, zanim skończy się podróż. \ Grupa dyskusyjna rozpadała się, gdyż poszczególni oficerowie wychodzili, a raczej unosili się na swe po sterunki, lecz myśli Gibsona nadal krążyły wokół Sa[ turna, gdy kapitan Norden zbliżył się do niego i prze| rwał mu marzenia. } — Nie wiem, jakie ma pan plany — powiedział — f lecz przypuszczam, że pragnąłby pan obejrzeć nasz sta tek. Ostatecznie, tak się zazwyczaj dzieje w pańskich opowieściach. Gibson uśmiechnął się nieco z przymusem. Obawiał się, że trzeba będzie trochę czasu, zanim zapomną mu jego przeszłość. — Wydaje mi się, że ma pan rację. Jest to, oczywi ście, najłatwiejszy sposób wyjaśnienia czytelnikowi, jak to wszystko działa, i nakreślenia miejsca akcji. Szczę śliwie obecnie, kiedy wszyscy dokładnie wiedzą, jak wygląda wewnątrz statek kosmiczny, nie jest to już tak ważne. Można uznać szczegóły techniczne za znane i dalej rozwijać opowiadanie. Gdy jednak zaczynałem pisać o astronautyce w latach sześćdziesiątych, trzeba było tysięcy słów na opisanie skafandrów kosmicznych, działania napędu atomowego i wyjaśnienia innych szcze gółów opowieści. — Czy mogę zatem uważać — powiedział Norden z najbardziej rozbrajającym uśmiechem — że niewiele możemy pana nauczyć o Aresie? Gibsonowi udało się powstrzymać wystąpienie ru mieńca. — Będę panu bardzo wdzięczny, jeśli mnie pan opro wadzi, niezależnie od tego, czy zrobi pan to zgodnie z normalnymi zasadami literackimi, czy też nie.
— Świetnie — uśmiechnął się Norden. — Zaczniemy od pomieszczenia kontrolnego. Przez dwie następne godziny unosili się po labiryncie korytarzy, które krzyżowały się w różne strony w kuli stym korpusie Aresa. Wkrótce Gibson tak pozna wnętrze statku, że będzie mógł na ślepo trafić z jednego końca na drugi; lecz teraz jeszcze często się gubił. Ponieważ statek był kulisty, został podzielony, jak Ziemia, na strefy i szerokości „geograficzne". Wynika jąca z tego nomenklatura była bardzo pożyteczna, po nieważ natychmiast uzmysławiała „geografię" liniowca. Iść „na północ" oznaczało kierować się ku pomieszcze niu kontrolnemu i kwaterom załogi. Podróż na równik była albo wizytą w wielkiej jadalni, zajmującej większą część centralnej płaszczyzny statku, albo w galerii ob serwacyjnej, opasującej cały korpus liniowca. Półkula południowa była niemal w całości zbiornikiem paliwa i ładownią oraz zawierała różne mechanizmy. Teraz Ares nie używał już swych silników i tak się obrócił w przestrzeni, że półkula północna znajdowała się stale w świetle słonecznym, a „nie zamieszkana" półkula po łudniowa w cieniu. Na samym biegunie południowym znajdowały się małe metalowe drzwi, zaopatrzone w zbiór imponujących pieczęci urzędowych i napis: „Otwierać tylko na SPECJALNY ROZKAZ Kapitana lub jego Zastępcy". Za nimi znajdowała się długa, wąska rura łącząca główny korpus statku z mniejszą kulą, znaj dującą się w odległości stu metrów; były w niej siłownia i silniki napędowe. Gibson dziwił się, po co w ogóle po trzebne są drzwi, jeśli nikt nie może przez nie przecho dzić; potem przypomniał sobie, że roboty Komisji Ener gii Atomowej, obsługujące mechanizmy, muszą mieć jakąś drogę, aby mogły dotrzeć do miejsca swej pracy. 32
Choć może się to wydawać dziwne, największe wra żenie wywarły na Gibsonie nie cuda naukowe i tech niczne statku, których zresztą się spodziewał, lecz puste kwatery pasażerskie, które jak plaster leżących obok siebie komórek w ulu zajmowały większą część północ nej strefy umiarkowanej. Wrażenie było raczej nieprzy jemne. Dom tak nowy, że nikt w nim jeszcze nie miesz kał, może być bardziej samotny aniżeli stare, wylud nione ruiny, które kiedyś tętniły życiem i mogły być zamieszkane przez duchy. Uczucie pustki było bardzo silne w rozbrzmiewających echem, jaskrawo oświetlo nych korytarzach, które kiedyś zapełnią się życiem, lecz obecnie są nagie i puste w słonecznym świetle przenika jącym przez ściany, świetle znacznie błękitniej szym niż na Ziemi i dlatego twardym i zimnym. Gibson był wyczerpany ' umysłowo i fizycznie, gdy wrócił do swej kabiny. Norden był aż nadto sumiennym przewodnikiem i Gibson podejrzewał, że oprowadzał go z jakimś ukrytym zamiarem. Zastanawiał się, co współtowarzysze podróży myślą o jego działalności lite rackiej; przypuszczał, że wkrótce dowie się o tym. Leżąc na tapczanie porządkował swe wrażenia, gdy usłyszał ciche pukanie do drzwi. — Do diabła! — zaklął z cicha. — Kto tam? — dodał trochę głośniej. — Jim ... Spencer, mister Gibson. Mam radiogram dla pana. Młody Jimmy wpłynął do pokoju, niosąc kopertę ze znakiem oficera łączności. Była zaklejona, lecz Gibson przypuszczał, że on jeden na statku nie znał jej zawar tości. Domyślał się, od kogo mogła pochodzić, i jęknął wewnętrznie. Nie można uciec od Ziemi; złapie cię, gdziekolwiek będziesz. Depesza była krótka i zawierała tylko jedno niepo trzebne słowo: 33
„NEW YORKER", „REVUE DES QUATRE MONDES", „LIFe INTERPLANETARY" CHCĄ PO PIĘĆ TYSIĘCY SŁÓW KAŻ DY. NADAJ RADIEM DO NAJBLIŻSZEJ NIEDZIELI. SER DECZNOŚCI. RUTH. Gibson westchnął. Opuścił Ziemię tak pośpiesznie, że nie było czasu na konferencje z jego agentką, R u t h Goldstein, nie licząc rozmowy telefonicznej przez pół świata. Lecz przecież powiedział jej, ze chce, by go po zostawili w spokoju przez dwa tygodnie. Oczywiście, nigdy to nie pomagało. R u t h zawsze robiła swoje, pe wna, że dostarczy m a t e r i a ł u na czas. Dobrze, t y m razem nie da się nad sobą znęcać, a ona diabelnie długo po czeka; zasłużył na te wakacje. Chwycił notatnik i gdy J i m m y ostentacyjnie patrzył gdzie indziej, napisał szybko: PRZYKRO. WYŁĄCZNE PRAWA JUŻ PRZYRZECZONE „HODOWCY PROSIĄT POŁUDNIOWEJ ALABAMY" I „MI ŁOŚNIKOWI DROBIU" SZCZEGÓŁY PRZEŚLĘ LADA MIE SIĄC. KIEDY OTRUJESZ HARRY'EGO? SERDECZNOŚCI. MART. H a r r y był drugą, nie związaną businessem połową firmy „Goldstein i S-ka". Był szczęśliwym małżonkiem R u t h od przeszło dwudziestu lat, przy czym w ciągu ostatnich piętnastu Gibson nigdy nie przestawał przy pominać im, że wpadają w rutynę, potrzebują zmiany i że cała sprawa nie może tak wlec się dalej. Wybałuszając nieco oczy J i m m y Spencer zniknął z t y m niezwykłym telegramem, pozostawiając Gibsona samego z myślami: oczywiście, będzie kiedyś musiał za cząć pracować, ale tymczasem maszynę do pisania u k r y ł w szufladzie, aby jej nie widzieć. Miał nawet ochotę przyczepić do niej jedną z kartek z napisem: „NIEPOTRZEBNE W DRODZE — MOŻE BYC PRZECHO WYWANE W PRÓŻNI", lecz po męsku przezwyciężył tę pokusę. J a k większość pisarzy, którzy nigdy nie musieli polegać jedynie na swych literackich zarobkach, Gibson
34
nienawidził rozpoczynania pisania. Gdy raz zaczął, było inaczej... czasem. Wakacje Gibsona trwały cały tydzień. Po upływie tego czasu Ziemia była zaledwie najbardziej błyszczącą z gwiazd i wkrótce miała zniknąć w aureoli Słońca. Trudno mu było uzmysłowić sobie, że znał kiedykolwiek jakieś inne życie niż to w małym, zamkniętym wszech świecie Aresa. Załoga rakiety nie składała się już z Nordena, Hiltona, Mackaya, Bradleya i Scotta, lecz z Johna, Freda, Angusa, Owena i Boba. Poznał ich wszystkich, choć Hilton i Bradley zacho wali jakąś dziwną rezerwę, której nie zdołał przełamać. Każdy z tych ludzi miał określony i ostro zarysowany charakter; nieomal jedyną ich wspólną cechą była inte ligencja, Gibson wątpił, czy współczynnik inteligencji 1 któregokolwiek z nich był niższy od 120 i niekiedy krę cił się z zakłopotaniem, gdy przypominał sobie załogi wymyślone przez siebie dla swych fikcyjnych statków kosmicznych. Przypominał sobie głównego pilota Gra hama z książki O pięć księżyców za dużo, który był do tychczas jego ulubioną postacią. Graham był twardy (czyż kiedyś nie przeżył pół minuty w próżni, zanim dotarł do swego skafandra kosmicznego?) i regularnie wypijał butelkę whisky dziennie. Wyraźnie kontrasto wał z doktorem nauk przyrodniczych (astronautyka), członkiem Królewskiego Towarzystwa Astronautycznego, Angusem Mackayem, który teraz siedział spokojnie w kącie czytając gęsto upstrzone notatkami Opowieści canterburskie2, pociągając od czasu do czasu łyk z pla stycznej gruszki, wypełnionej... mlekiem. 1
Chodzi o współczynnik obliczany na podstawie tzw. testów do badania zdolności. 2 Najznakomitsze dzieło angielskiego poety i pisarza, Geoffrey Chancera (1340—1400). (Przyp. tłum.)
35
Błędem, jaki popełnił Gibson wraz z innymi pisarza mi lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, było założenie, że nie będzie zasadniczej różnicy między statkami ko smicznymi a statkami morskimi i między ich załogami. Co prawda, były pewne podobieństwa, ale przeważały różnice. Różnice wynikały ze względów czysto technicz nych i popularni pisarze z połowy wieku powinni byli je przewidzieć. Wybrali jednak łatwiejszą drogę usiłując wyzyskać tradycje Hermana Melville'a1 i Ryszarda Dana 2 , w środowisku, do którego groteskowo nie pa sowały. Statek kosmiczny był bardziej podobny do liniowego samolotu stratosferycznego aniżeli do czegokolwiek, co poruszało się po powierzchni oceanu, a techniczne wy szkolenie załogi było nawet na znacznie wyższym pozio mie, aniżeli było to wymagane w lotnictwie. Taki Norden spędził pięć lat na wyższej uczelni, trzy lata w Kosmosie i znów dwa lata na uczelni, studiując wyższą teorię astronautyki, zanim mógł objąć swe sta nowisko. Gibson spokojnie grał z dr Scottem w strzałki, gdy spadło na nich niespodziewanie pierwsze wydarzenie w podróży. Niewiele jest gier zręcznościowych, które mogą być stosowane w Kosmosie; przez długi czas karty i szachy były klasycznymi rozrywkami, póki jakiś po mysłowy Anglik nie doszedł do wniosku, że strzałki będą doskonale nadawać się do zabawy w przestrzeni bezgrawitacyjnej. Odległość między rzucającym a tabli cą została zwiększona do dziesięciu metrów, lecz poza tym gra nie odbiegała od zasad sformułowanych w ciągu wieków w atmosferze piwa i dymu angielskich knajp. 1 Herman M e l v i l l e (1819—1891) powieściopisarz amery kański. (Przyp. tłum.) 2 Richard Henry D a n a (1787—1879) pisarz amerykański, świetny krytyk i poeta; piewca grozy i piękna morza. (Przyp. red. polsk.)
36
Gibson był zachwycony, gdy stwierdził, że jest mocny w strzałkach. Prawie zawsze udawało mu się pobić Scotta, mimo — a może właśnie dzięki jego skompliko wanej technice: polegała ona na starannym umieszcze niu „strzały" w powietrzu, cofaniu się następnie o kilka metrów w celu zbadania, czy „leży w celu", a następnie pchnięciu jej w kierunku tarczy. Scott optymistycznie liczył na zdobycie potrójnej dwudziestki, gdy Bradley wpłynął do pokoju niosąc w ręku blankiet telegraficzny. — Nie wygląda na to — powiedział swym miękkim, starannie modulowanym głosem — lecz jesteśmy ści gani. Wszyscy wlepili oczy w niego, stał niedbale oparty o odrzwia. Mackay pierwszy oprzytomniał. —- Wyjaśnij, proszę — powiedział wytwornie. — Pędzi za nami na łeb na szyję pocisk pocztowy Typ III. Został właśnie wyrzucony ze Stacji Zewnętrz nej i powinien nas minąć w ciągu czterech dni. Chcą, abym go złapał naszym radiem, gdy będzie przechodził obok nas, lecz przy rozrzucie, jaki będzie miał przy tej odległości, wymagają bardzo wiele. Wątpię, czy znajdzie się w odległości stu tysięcy kilometrów od nas. — Po co to potrzebne? Czy ktoś zapomniał szczo teczki do zębów? — Zdaje się, że niesie ważne lekarstwa. Doktorze, popatrz. Dr Scott starannie przeczytał depeszę. — To jest interesujące. Przypuszczają, że wynaleźli szczepionkę na gorączkę marsjańską. Jest to rodzaj se rum; dokonał tego Instytut Pasteura. Muszą być tego bardzo pewni, jeżeli zadali sobie tyle trudu, aby nas złapać. — Co to jest, do diabła, pocisk Typ III, nie mówiąc 37
już o marsjańskiej gorączce? — wybuchł wreszcie Gibson. Dr Scott odpowiedział, nim ktokolwiek zdążył powie dzieć słowo. — Gorączka marsjańska nie jest w gruncie rzeczy chorobą marsjańska. Wydaje się być wywołana przez pewien organizm ziemski przywieziony tam przez nas, który wolał tamtejszy klimat od starego. Ma objawy podobne do malarii; ludzie na nią rzadko umierają, ale efekty ekonomiczne choroby są bardzo poważne. W cią gu jednego roku procent straconych roboczogodzin... — Dziękuję bardzo. Już wszystko sobie przypomi nam. A pocisk? Hilton wśliznął się gładko w rozmowę. — Jest to po prostu mała automatyczna rakieta z radiosterowaniem i bardzo dużą prędkością końcową. Jest używana do przewozu ładunków między stacjami ko smicznymi lub do pościgu za statkami kosmicznymi, które czegoś zapomniały. Gdy znajdzie się w zasięgu ra diowym, przyjmie nasz sygnał i skieruję się do nas. Hej, Bob — powiedział, nagle zwracając się do Scotta — dlaczego nie skierowano jej wprost na Marsa? Byłaby tam znacznie wcześniej od nas. — Ponieważ nie znieśliby tego jej mali pasażerowie. Muszę przygotować dla nich kilka pożywek, aby mieli czym żyć i pilnować ich jak niańka. Nie jest to moja specjalność, lecz przypuszczam, że przypomnę sobie coś z tych rzeczy, które robiłem w szpitalu św. Tomasza. — Czy nie warto by — zażartował Mackey, co zresztą rzadko mu się przytrafiało — aby ktoś poszedł i nama lował czerwony krzyż na zewnątrz? Gibson zamyślił się. — Byłem przekonany — powiedział po chwili — że życie na Marsie jest bardzo zdrowe zarówno fizycznie, jak i psychicznie. 38
— Nie wierz wszystkiemu, co czytasz w książkach — wycedził Bradley. — Nie mogę sobie wyobrazić, po co ktoś się w ogóle może wybierać na Marsa. Jest płaski, zimny i pełen nędznych, wpółzeschniętych badyli, wy glądających jak coś z Edgara Allana Poe 1 . Utopiliśmy w nim miliony, a nie wydostaliśmy z powrotem ani gro sza. Ktokolwiek udaje się tam z własnej woli, powinien dać sobie zbadać głowę. Bez obrazy, oczywiście. Gibson uśmiechnął się tylko przyjaźnie. Nauczył się odliczać od cynizmu Bradleya około dziewięćdziesięciu procent; nie był jednak nigdy zbyt pewien, jak dalece pozostali współtowarzysze udawali obrażonych. Tym razem kapitan Norden wykorzystał swój autory tet; nie tylko dlatego, aby Bradley się nie zagalopował, ale także aby takie alarmistyczne i przygnębiające po glądy nie rozeszły się w druku. Rzucił oficerowi elek troniki surowe spojrzenie. — Muszę ci powiedzieć, Martin — oświadczył — że choć pan Bradley nie' lubi Marsa, ma równie pogardli wy pogląd na Ziemię i Wenus. Tak więc niech ta opinia nie oziębi twego entuzjazmu. — Na pewno nie — roześmiał się Gibson. — Chciał bym jednak zadać jedno pytanie. — Co takiego? — zapytał z niepokojem Norden. — Czy pan Bradley równie „pogardliwie" zapatruje się na pana Bradleya, jak na wszystko inne? — Dziwne, ale tak jest — przyznał Norden. — Wy kazuje to, że przynajmniej jeden z jego sądów jest słuszny. — Trafiony — mruknął Bradley, raz przynajmniej pokonany. — Wycofam się do mojej wieży, by ułożyć odpowiednią odpowiedź. Tymczasem, Mac, oblicz koor1
E. A. P o e (1809—1849) — amerykański poeta i pisarz.
39
dynaty pocisku i zawiadom mnie, kiedy powinien zna leźć się w zasięgu. — Dobrze — odpowiedział Mackay, znów zatopiony w Chancerze.
4 W ciągu kilku następnych dni Gibson był zbyt zajęty własnymi sprawami, aby brać żywszy udział w trochę ograniczonym życiu towarzyskim Aresa. Ruszyło go sumienie, co zawsze miało miejsce po wypo czynku trwającym dłużej niż tydzień; pracował więc całą parą. " Maszyna do pisania, wydobyta spod innych rzeczy, zajmowała honorowe miejsce w małej kabinie. Kartki maszynopisu walały się wszędzie (Gibson był bardzo nieporządny) i aby zapobiec ich ucieczce, trzeba było przymocowywać je elastycznymi taśmami. Mnóstwo kłopotu .było z kalką, którą często porywał prąd po wietrza i przyklejał do wentylatora, obecnie jednak Gibson opanował już drobne techniczne szczegóły życia w warunkach bezgrawitacyjnych. Zadziwiająca rzecz, jak szybko człowiek się tego uczy i jak prędko nowe umiejętności stają się zwykłą częścią codziennego życia. Gibson stwierdził, że niełatwo przelać swoje wrażenia z pobytu w kosmosie na papier; łatwo jest powiedzieć, że „przestrzeń jest strasznie wielka" i nic poza tym. Opis startu z Ziemi wymagał maksimum jego umiejęt ności. Właściwie nie kłamał, lecz każdy, kto wyobraził sobie dramatyczny obraz Ziemi oddalającej się w szu mie silników atomowych, z pewnością nie odniósł wra żenia, że autor znajdował się wówczas w stanie błogiej nieświadomości, którą szybko zastąpiła bynajmniej nie błoga świadomość. 40
Gdy tylko napisał parę artykułów, które miały na jakiś czas uspokoić Ruth (tymczasem przysłała trzy dalsze, coraz bardziej gorzkie radiogramy), poszedł na „północ" do biura łączności. Bradley.przyjął kartki ma szynopisu z wyraźnym brakiem entuzjazmu. — Zdaje się, że będzie to się powtarzało teraz co dziennie — powiedział posępnie. — Mam nadzieję, choć obawiam się, że nie. Zależy to od mego natchnienia. — U góry strony 2 została użyta niewłaściwa składnia. — Doskonale, nic nie szkodzi. — Napisałeś „odśrodkowa" na stronie 3, mając na myśli „dośrodkowa". — Ponieważ jestem płatny od słowa, to czyż nie jestem szczodry używając słów tak długich? • — Dwa następujące po sobie zdania na stronie 4 za czynają się od „I". — Dosyć. Wyślesz ten przeklęty materiał, czy też mam to zrobić sam? Bradley zaśmiał się. — Chciałbym zobaczyć, jakby to wyglądało, gdybyś spróbował. Ale, mówiąc poważnie, powinienem cię ostrzec, abyś używał czarnej taśmy. Niebieska nie daje dostatecznego kontrastu i chociaż ten nadajnik faksymilowy da sobie doskonale radę przy tej odległości, gdy bardziej oddalimy się od Ziemi, będziemy musieli zwra cać więcej uwagi, by sygnał był mocny i wyraźny. Mówiąc to Bradley wsuwał kartki do uchwytu auto matycznego nadajnika. Gibson patrzył zafascynowany, jak niknęły jedna za drugą w szczękach maszyny i wy padały po pięciu sekundach do koszyka. Dziwna była myśl, że jego słowa biegną teraz w przestrzeni nie przerwanym strumieniem, pokonując co trzy sekundy milion kilometrów. 41
Zbierał właśnie kartki maszynopisu, gdy gdzieś w dżungli przełączników, zegarów i wskaźników, po krywających niemal całą ścianę małego pokoiku, rozległ się dźwięk brzęczyka. Bradley rzucił się do jednego z odbiorników i zaczął z wielką szybkością wykonywać niezrozumiałe zabiegi. Przejmujący gwizd odezwał się w jednym z głośników. — Nareszcie mamy w zasięgu pocisk pocztowy — po wiedział. — Ale jest daleko... przypuszczalnie minie nas w odległości około stu tysięcy kilometrów. — Co możemy na to poradzić? — Niewiele. Włączyłem nasz własny sygnał. Jeśli pocisk go chwyci, automatycznie skieruje się do nas i podejdzie na odległość kilku kilometrów. — A jeśli nasz sygnał go nie dosięgnie? — To pocisk wyskoczy z Układu Słonecznego. Poru sza się dostatecznie szybko, aby uciec od Słońca; jeśli o to chodzi, my także. — To bardzo ciekawe. Ile by nam to zajęło czasu? — Co takiego? — Opuszczenie Układu. — Prawdopodobnie parę lat. Lepiej spytaj Mackaya. Nie znam wszystkich odpowiedzi... Nie jestem podobny do bohaterów twoich książek! — Ale teraz możesz znaleźć się między nimi — po wiedział tajemniczo Gibson. Zbliżanie się pocisku wprowadziło do* życia na Aresie nieoczekiwany a chętnie powitany czynnik podniecenia i hazardu. Gdy otrzaskano się z nowym otoczeniem, podróż kosmiczna musiała stać się przesadnie monoton na. Inaczej będzie w przyszłości, gdy pasażerowie oży wią liniowiec, lecz obecnie — niekiedy samotność sta wała się przygniatająca. Dr Scott zorganizował totalizatora sportowego, lecz przyznanie nagród powierzono kapitanowi Nordenowi. 42
Niektóre z obliczeń Mackaya wskazywały, że pocisk minie Aresa w odległości stu dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów, z błędem około trzydziestu tysięcy. Więk szość zakładów znalazła się w pobliżu najprawdopodobniejszej wartości, lecz niektórzy pesymiści, całkowicie niedowierzając Mackayowi, doszli aż do ćwierć miliona kilometrów. Zakłady robiono nie w gotówce, ale w znacznie potrzebniejszych od pieniędzy artykułach, jak papierosy, cukierki i inne przedmioty luksusowe. Ponieważ dla załogi dozwolony ciężar bagaży był ściśle ograniczony, zakłady te miały szczególną wartość. Mackay dorzucił nawet do puli pół butelki whisky i z tego względu zgłosił prawo do przestrzeni szerokiej na dwadzieścia tysięcy kilometrów. Nigdy tego sam nie pił — wyjaśniał — ale wiezie trochę dla ziomka na Marsie, który nie' mógł zdobyć tam dobrego towaru, a nie stać go było na powrotną podróż do Szkocji. Nikt Mackayowi nie wierzył, co wobec pewnych cech praw dopodobieństwa historyjki, 'było trochę nieładne. * — Jimmy. — Tak jest, kapitanie. — Czy sprawdziłeś już wskaźniki tlenu? — Tak jest. Wszystko w porządku. — A co z tym automatycznym przyrządem rejestrują cym, wstawionym przez fizyków do magazynu? Czy wygląda na to, że dalej działa? — Wydaje taki sam szum, jak w chwili naszego startu. — W porządku. Czy uprzątnąłeś ten bałagan w kuch ni, gdzie panu Hiltonowi wykipiało mleko? — Tak jest, kapitanie. — A więc już wszystko zrobiłeś? 43
— Wydaje mi się, że tak, lecz miałem nadzieję... — To świetnie. Znalazłem dla ciebie ciekawą pracę... coś raczej niezwykłego. Pan Gibson chce uzupełnić swoją znajomość astronautyki. Oczywiście, każdy z nas mógłby mu wyjaśnić to, co chciałby wiedzieć, lecz... hm... ty niedawno wyszedłeś z uczelni i być może bę dziesz mógł najlepiej wyłożyć te sprawy. Nie zapomnia łeś jeszcze o trudnościach początkującego... My byśmy zbyt wiele rzeczy uważali za oczywiste. To nie zabierze ci wiele czasu... Po prostu zajmij się tym i odpowiadaj, gdy zapyta. Jestem pewien, że dasz sobie radę. Jimmy wyszedł ponury.
— Proszę — powiedział Gibson, nie racząc oderwać oczu od swej maszyny. Drzwi otworzyły się i Jimmy Spencer wpłynął do pokoju. — Oto książka, panie Gibson. Wydaje mi się, że znaj dzie pan w niej wszystko, co potrzebne. To Podstawy astronautyki Richardsona, specjalne przystępne wy danie. Położył tom przed Gibsonem. Pisarz przewracał cien kie kartki z zainteresowaniem, które szybko jednak wyparowało, gdy zobaczył, jak prędko malała ilość słów na stronicy. Zrezygnował wreszcie w połowie książki, gdzie jedynym zdaniem było: „Podstawiając pod war tość perihelium odległość z równania 15,3 otrzymuje my...". Reszta była matematyką. — Czy jesteś pewien, że to jest najbardziej elemen tarna książka na statku? — zapytał powątpiewająco, nie chcąc zniechęcać Jimmiego. Dziwił się nieco, że Jimmy został mianowany jego nieoficjalnym nauczycielem, lecz był dostatecznie przebiegły, aby domyślić się powo du. Gdziekolwiek mianowicie była praca, której nikt nie 44
chciał się podjąć, miała ona zadziwiającą tendencję do spadania na Jimmiego. — Ależ oczywiście. Obchodzi się ona bez rachunku wektorowego i nie rusza nawet teorii perturbacji. Po winien by pan zobaczyć niektóre książki z tych, które ma Mackay w swoim pokoju. Każde równanie zajmuje parę stron druku. — No tak, w każdym razie dziękuję. Poproszę cię, gdybym gdzieś utknął. Już od dwudziestu mniej więcej lat nie miałem do czynienia z matematyką, choć kiedyś byłem w niej mocny. Zawiadom mnie, kiedy będzie ci potrzebna książka. — Proszę się nie spieszyć. Nie używam jej teraz często, ponieważ zajmuję się bardziej skomplikowanymi problemami. — Aha, zanim wyjdziesz, może będziesz mógł wy jaśnić mi pewną sprawę. Wydaje się, że wielu ludzi nie pokoi się nadal meteorami i proszono mnie o najnowsze informacje w tej sprawie. Jak dalece są one niebez pieczne? Jimmy zastanowił się przez chwilę. — Mógłbym panu opowiedzieć o tym bardzo ogólnie, radziłbym porozumieć się z panem Mackayem. Ma on tablice podające dokładne dane. — Doskonale, zrobię to. Gibson mógł zatelefonować do Mackaya, lecz warto było skorzystać z okazji i przerwać pracę. Małego astrogatora zastał przy wygrywaniu jakichś melodii na wiel kiej elektronowej maszynie rachunkowej. — Meteory? — rzekł Mackay. — Ach tak. Bardzo interesujący temat. Obawiam się jednak, że opubliko wano w tej sprawie bardzo wiele błędnych informacji. Nie tak dawno ludzie wierzyli, że statek kosmiczny, gdy tylko opuści atmosferę, będzie podziurawiony jak sito. 45
— Wielu jeszcze w to wierzy — odpowiedział Gib son. — A w każdym razie myślą, że podróże pasażerskie odbywające się na wielką skalę nie będą bezpieczne. Mackay żachnął się z niesmakiem. — Meteory są znacznie mniej niebezpieczne od pio runów. Najcięższe, zwykłe meteory są znacznie mniej sze od ziarnka grochu. — Ale ostatecznie jeden statek został przez nie uszkodzony. — Masz na myśli Królową Gwiazd? Tylko jeden po ważny wypadek w ciągu ostatnich pięciu lat — to dość zadowalający wynik. Nie utraciliśmy przecież żadnego statku wskutek uszkodzenia przez meteory. — A Pallas? — Nikt nie wie, co si^ z nią stało. To tylko popularna teoria. Zresztą wcale niepopularna wśród specjalistów. — Muszę więc powiedzieć czytelnikom, aby zapo mnieli o tej sprawie? — Tak. Oczywiście, istnieje zagadnienie pyłu... — Pyłu? — Jeśli przez meteory rozumiesz dość duże bryłki, od paru milimetrów wzwyż, to nie ma się czym martwić. Jednakże pył jest kłopotliwy, szczególnie dla stacji kosmicznych. Co parę lat ktoś musi sprawdzić poszycie stacji i ustalić przekłucia. Zwykle są one zbyt małe, aby można je było zauważyć, lecz kruszyna pyłu porusza jąca się z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na se kundę może przebić metal dużej grubości. Brzmiało to dla Gibsona nieco alarmująco i Mackay musiał go uspokajać. — Zresztą nie ma najmniejszych powodów do niepo koju. — Zawsze są jakieś nieszczelności kadłuba, przez które ucieka powietrze; jest ono uzupełniane z zapasów. 46
Gibson niezależnie od zająć, jakie miał lub udawał, że ma, zawsze znajdował czas, aby bez wytchnienia wę drować po rozbrzmiewających echami labiryntach statku lub siedzieć w równikowej galerii statku i obser wować gwiazdy. Zazwyczaj udawał się tam w czasie codziennych koncertów. Dokładnie o godzinie 15 radio węzeł ożywiał się i przez godzinę ziemska muzyka pa nowała w pustych korytarzach Aresa. Każdego dnia kto inny układał program i nikt nie znał jego kolejności, choć po chwili łatwo było odgadnąć, kto jest w radiowęźle. Norden grał lekkich klasyków i opery, Hilton właściwie nic poza Beethovenem i Czajkowskim. Mackay i Bradley uważali ich za beznadziejnych ponura ków, sami natomiast dawali upust swoim upodobaniom w hałaśliwej muzyce tanecznej i w atonalnych kakofo niach, których nikt poza nimi nie mógł ani też specjalnie nie usiłował zrozumieć. Mikroteka książek i muzyki na statku była tak obszerna, że wystarczyłaby na całe życie w kosmosie. Zawierała równowartość ćwierci miliona książek i kilku tysięcy utworów orkiestrowych, zare jestrowanych przez aparaty elektronowe oczekujące tylko na rozkaz, który powołałby je do życia. Gibson siedział w galerii obserwacyjnej usiłując sprawdzić, ile Plejad rozpozna gołym okiem, kiedy jakiśmały pocisk gwizdnął mu koło ucha i z cmoknięciem przyczepił się do szkła okna, gdzie zawisł drżąc jak strzała. Na pierwszy rzut oka tak zresztą wyglądał i przez chwilę Gibson zastanawiał się, czy Indianie Cherokee znów wstąpili na ścieżkę wojenną. Następnie zauważył, że na miejscu grota była wielka gumowa ssawka, a od podstawy, tuż za piórami, ciągnęła się dłu ga, cienka nić. Na końcu biegnącej w dal nici znajdował się dr med. Robert Scott, posuwając się wzdłuż niej jak energiczny pająk. 47
Gibson komponował jakąś odpowiednio uszczypliwą uwagę, gdy — jak zwykle — doktor odezwał się pierw szy. — Nie uważasz, że to sprytne? — powiedział. — Ma zasięg dwudziestu metrów, waży tylko pół kilo; opaten tuję to natychmiast po powrocie na Ziemię. — Po co? — zapytał Gibson zrezygnowanym tonem. — Na Boga, czyż nie widzisz? Przypuśćmy, że chcesz przedostać się z jednego miejsca na drugie na Stacji Kosmicznej, gdzie nie ma ciążenia obrotowego. Wystar czy wystrzelić w kierunku jakiejkolwiek płaskiej po wierzchni w pobliżu miejsca przeznaczenia i nawinąć sznur. Stanowi to pewną kotwicę do chwili odczepienia ssawki. — A dlaczego nie można poruszać się w zwykły spo sób? — Gdy będziesz tak długo w przestrzeni jak ja — powiedział Scott gładko — będziesz wiedział, dlaczego. Na statkach takich jak ten pełno jest uchwytów, za któ re można się złapać. Ale załóżmy, że chcesz się dostać do gładkiej ściany po drugiej stronie pokoju i rzucasz się w powietrze z miejsca, w którym się znajdujesz. Co się dzieje? Łagodzisz jakoś swój upadek, zwykle przy pomocy rąk, jeżeli nie zdołasz się obrócić po drodze. Nawiasem mówiąc, czy wiesz, jaką dolegliwość naj częściej leczy lekarz na statkach kosmicznych? Zwi chnięte nadgarstki — i to właśnie z tego powodu. W każdym razie, jeśli nawet dotrzesz do celu, to odbi jesz się od niego, jeśli nie będziesz miał za co się chwy cić. Można nawet zawisnąć w powietrzu. Wydarzyło mi się to pewnego razu na Stacji Kosmicznej 3, w jednym z wielkich hangarów. Najbliższa ściana znajdowała się w odległości 15 metrów i nie mogłem do niej dotrzeć. 48
— Czy nie mogłeś dotrzeć do celu spluwając? — po wiedział z powagą Gibson. — Wydawało mi się, że jest to sposób często stosowany w takich okolicznościach. — Spróbuj tego któregoś dnia, a zobaczysz jak daleko dojdziesz. A w każdym razie, to niehigieniczne. Czy wiesz, co musiałem zrobić? Było to bardzo krępujące. Miałem na sobie, jak zwykle, tylko szorty i koszulę i obliczyłem, że mają około jednej setnej mojej masy. Jeśli uda mi się odrzucić je z prędkością trzydziestu metrów na sekundę, dotrę do ściany w ciągu mniej więcej minuty. — I udało się? — Tak. Lecz tęgo popołudnia dyrektor oprowadzał swoją żonę po Stacji... Teraz wiesz, dlaczego muszę za rabiać na życie na pokładzie takiego starego trupa, włócząc się od portu do portu, jeśli nie prowadzę jakie goś nędznego szpitalika. — Minąłeś się z powołaniem — powiedział z podzi wem Gibson.—Powinieneś pracować w moim zawodzie. — Wydaje mi się, że nie bardzo mi wierzysz — po skarżył się gorzko Scott. — Łagodnie to sformułowałeś. Pozwól spojrzeć na swoją zabawkę. Scott podał mu ją. Był to przerobiony pistolet po wietrzny, zaopatrzony w sprężynę z bębnem nici nylo nowej, przj'czepionym do kolby. — To podobne do... — Jeśli powiesz, że do pistoletu promieniowego, to uznam cię za zarażonego. Trzy osoby powiedziały już to samo. — Wobec tego dobrze zrobiłeś, że mi przerwałeś — powiedział Gibson, oddając broń dumnemu wynalaz cy. — A propos, co robi Owen? Czy już nawiązał łącz ność z tym pociskiem? 49
— Nie i nie wygląda na to, żeby mu się to miało udać. Mac mówi, że pocisk przejdzie w odległości około stu czterdziestu tysięcy kilometrów — a więc z pe wnością poza zasięgiem. To diabelny wstyd, przez wiele miesięcy nie będzie innego statku udającego się na Marsa i dlatego tak im zależało na złapaniu nas. — Owen to dziwak, prawda? —• zapytał znienacka Gibson. — Och, nie jest taki zły, jak się wydaje, gdy się go lepiej pozna. To co opowiadają, że otruł swoją żonę, nie jest prawdą. Zapiła się na śmierć z własnej woli — od powiedział Scott ze smakoszostwem. * Owen Bradley, doktor nauk przyrodniczych, członek Instytutu Inżynierów Elektryków i Instytutu Inżynie rów Radiowców, był bardzo znudzony życiem. Jak każdy człowiek na pokładzie Aresa, traktował swoją pracę z pełną pasji powagą, choćby z niej nie wiadomo ile żartował. W ciągu ostatnich dwunastu godzin niemal nie opuszczał kabiny łączności, mając nadzieję, że nie przerwany sygnał pocisku zmieni modulację, co by do wodziło, że pocisk otrzymuje sygnał Aresa i zaczyna kierować się ku statkowi. Lecz nie było żadnej zmiany; nie miał zresztą prawa oczekiwać czegoś innego. Mały pomocniczy nadajnik, mający przywoływać takie po ciski, miał niezawodny zasięg jedynie do dwudziestu tysięcy kilometrów; choć było to dużo na zwykłe po trzeby, obecnie stanowczo nie wystarczało. Bradley nakręcił numer telefonu kabiny astrogatora i Mackay odezwał się niemal natychmiast. — Co nowego, Mac? — Nie zbliży się już bardziej. Właśnie wprowadziłem poprawki do ostatniej pozycji i wygładziłem ostatnie błędy. Jest teraz w odległości stu pięćdziesięciu tysięcy 50
kilometrów: idzie prawie równoległym kursem. Najbliż sza odległość, którą osiągniemy mniej więcej za trzy godziny, będzie wynosiła sto czterdzieści tysięcy kilo metrów. Tak więc przegrałem zakład i przypuszczam, że straciliśmy pocisk. — Obawiam się, że na to się zanosi — mruknął Bradley—ale jeszcze zobaczymy. Schodzę do warsztatu. — Po co? — Oczywiście, aby zbudować jednoosobową rakietę i pogonić za tym diabelstwem. Nie zajęłoby to w opo wiadaniu Martina więcej niż pół godziny. Zejdź także i pomóż. Ma-;kay był bliżej równika statku niż Bradley; pierw szy zatem doszedł do warsztatu na biegunie południo wym i czekał z lekkim niepokojem na Bradleya, który przyniósł z magazynu długi kabel. Krótko wyjaśnił swój plan. Powinienem był to zrobić wcześniej, ale bałem się bałaganu, a poza tym należę do tych, którzy mają na dzieję do ostatniej chwili. Wadą naszego sygnału jest to, że promieniuje we wszystkich kierunkach — zresztą musi tak być, ponieważ nie wiadomo, skąd nadejdzie pocisk. Chcę zbudować reflektor, który rzuci całą moc, jaką mi się uda osiągnąć, w pościg za naszym ucieki nierem. I pokazał ogólny szkic prostej anteny Y—T, wyjaśnia jąc go Mackayowi. — Ten dipol jest właściwym radiatorem. — Inne to kierunkowe i reflektory. Staroświeckie, ale łatwe do wykonania, i to powinno wystarczyć. Zawołaj Hiltona» jeśli musisz mieć pomoc. Ile czasu na to potrzeba? Mackay, który jak na człowieka o takich gustach i zainteresowaniach, miał jakąś atawistyczną zręczność w palcach, rzucił okiem na szkic i na stos materiałów zebranych przez Bradleya. 51
— Około godziny — odpowiedział już pracując. — Gdzie teraz idziesz? — Muszę iść na zewnątrz i odłączyć nadajnik sygna łowy. Przynieś całą tę historię do śluzy, gdy skończysz, dobrze? Mackay mało się znał na radiu, lecz dostatecznie jasno rozumiał, co chce zrobić Bradley. W tej chwili słaby sygnał Aresa był nadawany we wszystkich kierunkach w przestrzeń. Bradley chciał go odłączyć od obecnego systemu anten i skierować całą jego moc dokładnie w kierunku lecącego pocisku, zwiększając w ten sposób wielokrotnie jego zasięg. Mniej więcej godzinę później Gibson spotkał Mackaya, gdy ten holował przez korytarze statku wątłą konstruk cję równoległych' drutów rozpiętych na drążkach z pla stiku. Patrzył na to zdziwiony, podążając za Mackayem do śluzy, gdzie oczekiwał już niecierpliwie Bradley w swym niezdarnym skafandrze kosmicznym ze zdję tym hełmem. — Jaka gwiazda leży najbliżej pocisku? — zapytał Bradley. Mackay szybko myślał. — Jest teraz gdzieś w pobliżu ekliptyki — mruczał. — Ostatnie dane, jakie miałem, były — chwileczkę — de klinacja piętnaście na północ, rektascenzja około pięt nastu godzin. Przypuszczam, że to będzie — nigdy nie pamiętam tych rzeczy! — gdzieś w Wolarzu. Ach tak, niedaleko od Arktura: nie więcej, tak na oko, niż 10 stopni od niego. Obliczę za minutę dokładne dane. — To wystarczy na początek. Na wszelki wypadek będę poruszał promieniem. Kto jest teraz w kabinie łączności? -^- Szyper i Fred. Zadzwoniłem do nich i teraz są na nasłuchu. Będę z tobą w łączności przez nadajnik statku. 52
Bradley zapiął hełm i zniknął w śluzie. Gibson patrzył na niego z zazdrością. Zawsze marzył o włożeniu ska fandra kosmicznego, lecz chociaż przy różnych okazjach poruszał tę sprawę, Norden oświadczył, że to jest całko wicie sprzeczne z przepisami. Skafandry były bardzo złożonymi mechanizmami, mógł się w czymś pomylić, a wtedy trzeba by diabelnie dużo zapłacić, a może nawet organizować pogrzeb w dość niezwykłych okolicznoś ciach. Bradley pc wyjściu na zewnątrz nie tracił czasu na podziwianie gwiazd. Posuwał się powoli po lśniącym kadłubie przy pomocy swych silniczków odrzutowych, aż dotarł do usuniętej poprzednio przez siebie sekcji płyt. Wewnątrz leżała sieć kabli i przewodników, oświetlona oślepiającymi promieniami Słońca; jeden z kabli był przecięty. Zrobił szybkie tymczasowe połą czenie. Następnie odnalazł Arktura i skierował nań wiązkę promieni. Poruszał nią przez chwilę i pełen na dziei włączył radio w swoim skafandrze. — Udało się? — spytał z niepokojem. W głośniku odezwał się przygnębiony głos Mackaya. — Nic. Przełączę cię na kabinę łączności. Norden potwierdził tę wiadomość. — Sygnał przyjmujemy, ale pocisk nas jeszcze nie zauważył. Bradley był rozczarowany. Był prawie pewny, że tym razem się uda; przecież zwiększył zasięg sygnału w jed nym kierunku przynajmniej dziesięciokrotnie. Jeszcze parę minut poruszał promieniem i zrezygnował. Nie omal widział mały pocisk z dziwnym, lecz cennym ła dunkiem, wyślizgujący się z zasięgu jego promieni w kierunku nieznanych granic Układu Słonecznego i poza nie. Znów połączył się z Mackayem. 53
— Słuchaj, Mac — powiedział szybko — sprawdź jeszcze raz współrzędne, a następnie przyjdź tuta] i sam kieruj wiązką. Ja pójdę zbadać nadajnik. Gdy Mackay go zastąpił, Bradley pospieszył z powro t e m do swej kabiny. Zastał t a m Gibsona i resztę załogi zebranych z ponurymi m i n a m i wokół odbiornika, z k t ó - , rego wydobywał się doprowadzający do szaleństwa swą obojętnością gwizd z dalekiego, obecnie już oddalają cego się pocisku. Znikły ślady normalnie powolnych, prawie kocich ruchów Bradleya, gdy wydobył dziesiątki schematów połączeń wnętrzności urządzeń łącznościowych. Wpro wadzenie dwóch przewodników do serca nadajnika sygnałowego zajęło mu zaledwie chwilę. Pracując za rzucał pytaniami Hiltona. — Znasz się trochę na tych pociskach pocztowych. Ile czasu musi otrzymywać nasz sygnał, aby skierować się dokładnie na nas? — To, oczywiście, zależeć będzie od względnej p r ę d kości i wielu innych czynników. W t y m wypadku, po nieważ chodzi o pocisk o m a ł y m przyspieszeniu, p r a w dopodobnie jakieś 10 minut. — A potem nie ma już znaczenia, jeśli nasz sygnał nawali? — Nie. Gdy tylko pocisk skieruje się na nas, można przerwać nadawanie. Naturalnie, trzeba wysłać mu drugi sygnał, gdy będzie koło nas przechodził, ale to powinno być łatwe. — Ile czasu potrzeba, aby się tu pojawił? — P a r ę dni, może trochę mniej. Co próbujesz zrobić? — Amplifikatory l tego nadajnika pracują na sied miuset pięćdziesięciu woltach. Podłączam tysiącwoltową linię z innego źródła — to wszystko. Będzie to krótkie 1
A m p l i f i k a t o r — wzmacniacz prądu lub napięcia.
54
i ucieszne życie, ale póki wytrzymują lampy, podwoję lub potroję wydajność. Połączył się z Mackayem, który nie wiedząc, że na dajnik od pewnego czasu został wyłączony, nadal sta rannie celował w Arktura, niby zakuty w pancerz Wilhelm Tell ze swoją kuszą. — Halo, Mac, jesteś gotów? — Jestem zupełnie skostniały — odpowiedział z go dnością Mackay. — Jak długo jeszcze... — Właśnie zaczynamy. Jazda! Bradley przekręcił włącznik. Gibson, który oczekiwał pojawienia się iskier, był rozczarowany. Wszystko wy glądało tak, jak przedtem; lecz Bradley, który znał się na tym lepiej, patrzył na swoje wskaźniki gryząc z za pamiętaniem wargi. Fala radiowa powinna była w ciągu pół sekundy przebyć przestrzeń dzielącą ją od tej malutkiej, dalekiej rakiety z jej cudownymi automatycznymi mechanizma mi, które czekały na właściwy sygnał. Minęło pół se kundy i następne pół. Był już czas na odpowiedź, lecz z głośnika dobywał się dalej gwizd heterodyny. Nagle zamilkł. Milczenie trwało wieczność. W odległości stu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów robot badał nowe zja wisko. Potrzeba mu było jakichś pięciu sekund do na mysłu i znów odezwał się sygnał, ale tym razem zmo dulowany w nie kończący się łańcuch ,,pii-pii-pii". Bradley spojrzał na rozentuzjazmowanych ludzi w ka binie. — Jeszcze nie jesteśmy w domu — powiedział. — Nie zapominajcie, że nasz sygnał musi trwać dziesięć minut, zanim pocisk zdąży zmienić kurs. — Spojrzał z niepoko jem na swoje wskaźniki i pomyślał, ile też czasu lampy wytrzymają jeszcze tę nierówną bitwę. Wytrzymały siedem minut, lecz Bradley miał już przygotowane lampy zapasowe i po dwudziestu sekun55
dach znów nadawał sygnał. Zapasowe lampy jeszcze pracowały, gdy sygnał pocisku ponownie zmienił mo dulację, a Bradley z westchnieniem ulgi zamknął zmal tretowany nadajnik. — Możesz teraz wracać, Mac — krzyknął do mikro fonu. — Udało się. — Dzięki Bogu. Stojąc tu jak Amor z łukiem dosta łem niemal porażenia słonecznego i zwapnienia stawów. — Kiedy skończysz celebrować tę uroczystość — pro sił Gibson, który był ciekawym, lecz zawiedzionym widzem — może wreszcie powiesz mi w paru krótkich, dobrze dobranych słowach, na czym polega ta magiczna sztuczka. — Na utworzeniu z naszego sygnału zwartej wiązki promieni, a następnie na przeciążeniu nadajnika. — Tak, to wiem. Ale nie rozumiem, po co później wyłączyłeś. — Urządzenia kontrolne pocisku wykonały swoje za danie — wyjaśnił Bradley z miną profesora filozofii rozmawiającego z umysłowo niedorozwiniętym dziec kiem. — Ten pierwszy sygnał wskazywał, że pocisk uchwycił naszą falę; wiedzieliśmy, że automatycznie kieruje się na nas. Zajęło mu to kilka minut, a kiedy skończył, wyłączył silniki i wysłał nam drugi sygnał. Oczywiście, znajduje się nadal prawie w tej samej od ległości, lecz leci już w naszym kierunku i będzie nas mijał za parę dni. Wtedy znów włączę sygnał. To go sprowadzi na odległość kilometra lub mniej. W kącie pokoju rozległo się uprzejme chrząknięcie. — Jest mi przykro panu przypominać... — zaczął Jimmy. .i Norden roześmiał się. — Dobrze, zaraz wypłacę, tutaj są klucze: schowek 26. Co zrobisz z tą buteleczką whisky? — Chciałem odprzedać ją z powrotem dr Mackayowi. 56
— Hm — chrząknął Scott, patrząc surowo na Jimmiego — uroczystość ta wymaga co najmniej toastu... Lecz Jimmy nie czekał na wysłuchanie reszty. Wy biegł, aby zabrać swój łup.
5 — Przed godziną mieliśmy tylko jed nego pasażera — powiedział dr Scott, ostrożnie przeno sząc długą metalową puszkę przez śluzę. — Teraz mamy wiele miliardów. — Czy przypuszczasz, że dobrze zniosły podróż? — zapytał Gibson. — Termostaty, zdaje się, dobrze pracowały, więc wszystko powinno być w porządku. Przeniosę je teraz na przygotowane pożywki i chyba będą dość szczęśliwe obżerając się do syta aż do przybycia na Marsa. Gibson podszedł do najbliższego posterunku obserwa cyjnego. Mógł stamtąd oglądać krępy, biały pocisk, le żący w pobliżu śluzy z obwisłymi cumami dryfującymi powoli jak czułki jakiegoś głębokowodnego stworu. Gdy w odległości paru kilometrów od statku rakieta została nieomal zatrzymana przez automatyczne urządzenia ra diowe, ostatecznie uchwycono ją przy pomocy raczej niezbyt skomplikowanych środków technicznych. Hilton i Bradley wyszli na zewnątrz i schwytali pocisk na lasso. Następnie elektryczne windy Aresa przyciągnęły go do statku. — Co się stanie teraz z rakietą? — zapytał Gibson Nordena, który również przyglądał się staraniom mają cym na celu sprowadzenie rakiety. — Wydobędziemy motory i urządzenia kontrolne, a kadłub pozostawimy w przestrzeni. Nie wart paliwa, jakie jest potrzebne do przewiezienia go na Marsa. Tak 57
więc, zanim znów uzyskamy przyspieszenie, będziemy mieli mały, własny księżyc. — W stylu psa z opowieści Verne'a. — Jak w Podróży na Księżyc? Nigdy tego nie czyta łem. A właściwie kiedyś próbowałem, ale dałem spokój. Tak jest zawsze z tymi starymi powieściami. Nie ma nic nudniejszego od wczorajszej powieści fantastycznej, a Verne należy do dnia przedwczorajszego. Gibson uznał, że musi bronić swego zawodu. — Czy uważasz więc, że powieści fantastycznonaukowe nie mogą mieć trwałej wartości literackiej? — Tak nie myślę. Czasem mogą mieć pewną wartość społeczną, lecz dla następnej generacji muszą wydawać się zawsze dziwne i archaiczne. Zauważ, na przykład, co się stało z opowiadaniami o podróżach międzyplane tarnych. — Mów śmiało. Nie bierz pod uwagę moich uczuć... jeżeli to ci odpowiada. Norden wyraźnie dosiadł swego „konika", co zresztą wcale nie dziwiło Gibsona. Gdyby się nagle okazało, że jeden z jego współtowarzyszy jest specjalistą od zale siania, sanskrytu lub bimetalizmu, uważałby to za rzecz zupełnie naturalną. Wiedział zresztą, że powieści fantastycznonaukowe były — czasem jako przedmiot żar tów — niezwykle popularne wśród zawodowych astronautów. — Doskonale — powiedział Norden. — Patrz na rozwój wydarzeń. Do roku 1960, czy może 1970, ludzie ciągle pisali powieści o pierwszej podróży na Księżyc. Obecnie te powieści prawie nie nadają się do czytania. Gdy Księżyc został osiągnięty, przez kilka następnych lat bezpieczniej było pisać o Marsie i Wenus. Teraz tamte opowiadania również są martwe i nikt nie może ich czytać bez śmiechu. Przypuszczam, że planety ze wnętrzne będą polem do działania dla jeszcze jednego 58
pokolenia pisarzy; lecz powieści międzyplanetarne ta kie, jakie znali nasi dziadkowie, skończyły się w latach siedemdziesiątych. — Jednakże temat podróży kosmicznych jest nadal tak samo popularny. — Tak, ale to nie są już fantazje naukowe. Są to albo fakty — coś w rodzaju tego, co nadajesz na Ziemię — albo zupełne fantazje. Opowiadania musiały wyjść poza Układ Słoneczny i w ten sposób mogą być po prostu tylko bajkami. Większość z nich nie jest niczym innym. Norden mówił z wielką powagą, lecz w kącikach jego oczu błyszczała złośliwa iskierka. — Nie zgadzam się z twoją argumentacją w dwóch punktach — powiedział Gibson. — Przede wszystkim wszyscy, a co najmniej wielu ludzi, ciągle czytają duby smalone Wellsa, choć mają one już sto lat. I przechodząc od rzeczy wyrafinowanych do śmiesznych, nadal czytają moje pierwsze książki, np. Pyl Marsa, chociaż fakty do goniły już fantazję i zostawiły ją daleko w tyle. — Wells tworzył literaturę — odpowiedział Nor den. — Ale nawet w tym wypadku potrafię udowodnić, że mam rację. Które z jego książek są najpopularniej sze? Zwykłe powieści, jak Kipps i Mr Polly. Jeśli czy tywane są inne, to raczej ze względu na inne wartości, a nie na ich beznadziejnie przestarzałe przepowiednie. Jedynie Machina czasu jest ciągle popularna po prostu dlatego, że akcja jej toczy się w tak dalekiej przyszłości, że nie jest przestarzała... i ponieważ jest najlepszą książką Wellsa. Krótka przerwa. Gibson zastanawiał się, czy Norden podejmie jego drugi punkt. W końcu usłyszał pytanie: — Kiedy napisałeś Pył Marsa? Gibson policzył szybko w pamięci. — W roku 73 lub 74. 59
— Nie wiedziałem, że tak wcześnie. Ale to część wy jaśnienia. Podróże kosmiczne miały się wówczas rozpo cząć i wszyscy o tym wiedzieli. Zacząłeś właśnie zdoby wać imię zwykłymi powieściami, a Pył Marsa doskonale chwycił narastającą falę. — To wyjaśnia tylko, dlaczego wtedy książka ta poszła. Ale nie odpowiada na mój drugi punkt. Jest nadal dość popularna i przypuszczam, że kolonia marsjańska zabrała ze sobą wiele egzemplarzy, mimo że opi suję Marsa, który nigdzie poza moją wyobraźnią nie istniał. — Przypisuję to pozbawionej skrupułów reklamie twego wydawcy, umiejętnemu sposobowi utrzymywania się na oczach publiczności oraz •— i to możliwe — temu, że jest to najlepsza twoja rzecz. Co więcej, jakby po wiedział Mac, udało ci się tam uchwycić ducha czasu lat siedemdziesiątych i to nadaje obecnie książce war tość ciekawostki. — Hmm — mruknął Gibson zamyślając się. Przez chwilę milczał; następnie twarz mu się rozpo godziła i wybuchnął śmiechem. — Powiedz, co cię tak bawi? Niech i ja się pośmieję. — Nasza rozmowa. Zastanawiałem się właśnie, co by pomyślał sobie H. G. Wells, gdyby wiedział, że pewnego dnia paru mężczyzn będzie dyskutować nad jego opo wiadaniami w połowie drogi między Ziemią a Marsem. — Nie przesadzaj — uśmiechnął się Norden. — Jak dotąd, jesteśmy dopiero w jednej trzeciej drogi. * Było już dobrze po północy, gdy Gibson przebudził się nagle z głębokiego snu. Coś przerwało mu sen — jakiś hałas, podobny do dalekiego wybuchu we wnętrzu statku. Usiadł w ciemności, napierając na elastyczne pasy przytrzymujące go w łóżku. Z lustra-okienka do60
chodził jedynie poblask gwiazd, ponieważ jego kabina była po nocnej stronie statku. Nasłuchiwał z półotwar tymi ustami, hamując oddech w celu uchwycenia naj słabszego śladu dźwięku. W nocy na Aresie było wiele dźwięków i Gibson znał je wszystkie. Statek żył, a cisza oznaczałaby śmierć wszystkich i wszystkiego na jego pokładzie. Uspokaja jąco i bez pośpiechu mruczały pompy powietrzne — źródło wiatrów stworzonych przez człowieka na tej maleńkiej planecie. Na tym delikatnym, lecz nieustan nym tle słychać było inne przerywane odgłosy: od czasu do czasu ,,bzzz" ukrytych silników, wykonujących ja kieś tajemnicze i automatyczne zadanie, dokładnie co trzydzieści sekund „tik" elektrycznych zegarów, a cza sem dźwięk wody biegnącej pod ciśnieniem w rurach wodociągowych. Z pewnością żaden z tych dźwięków nie mógł go obudzić, ponieważ były one tak normalne, jak bicie własnego serca. Ciągle na wpół rozbudzony, Gibson podszedł do drzwi kabiny i chwilę nasłuchiwał w korytarzu. Wszystko było najzupełniej normalne; wiedział, że był jedynym czło wiekiem na statku, który nie śpi. Przez chwilę zastana wiał się, czy nie powinien zawołać Nordena, lecz wkrót ce się rozmyślił. Może tylko śniło mu się, a może hałas wywołał jakiś przyrząd, który poprzednio jeszcze nie działał. Był już znów w łóżku, gdy nagle przyszła mu do gło wy myśl: czy rzeczywiście hałas był tak daleki? To było tylko pierwsze wrażenie; mógł być przecież cał kiem blisko. Zresztą, był zmęczony i nie miało to zna czenia. Gibson żywił bezgraniczne, zgoła wzruszające zaufanie do oprzyrządowania statku. Gdyby naprawdę coś się wydarzyło, automatyczne urządzenia alarmowe ostrzegłyby wszystkich. Były wypróbowane wielokrot nie w czasie podróży i dostatecznie silne, aby przebu61
dzić zmarłego. Mógł spokojnie iść spać, pewien, że jest niestrudzenie strzeżony. Miał całkowitą rację, choć nigdy się o tym nie do wiedział; rano nie pamiętał już o tym. * „Kamera filmowa opuszcza Izbę Radców podążając za pogrzebowym orszakiem- ciągnącym się bez końca po schodach aż do przewiewnych strzelnic nadmorskich. Muzyka szlocha w ciszy; przez chwilą samotne postacie z ich tragicznym brzemieniem rysują się na tle zacho dzącego słońca, nieruchomo stojąc na murach zamku w Elsinore. — «Dobranoc, słodki książę...» Sztuka była skoń czona."1 Nagle zapaliły się światła w malutkim teatrze i Pań stwo Duńskie znalazło się w odległości czterech wieków i pięćdziesięciu milionów kilometrów. Gibson niechętnie powrócił do teraźniejszości, uwalniając się od czaru, który go zniewalał. Co by zrobił Szekspir z tą interpre tacją, myślał, liczącą już kilkadziesiąt lat, a jednak nie tkniętą przez czas, podobnie jak jeszcze starsza wspa niała, nieśmiertelna poezja? A co ponadto pomyślałby o tym fantastycznym teatrze, gdzie rzędy i szeregi krze seł unosiły się niepewnie w powietrzu? — Wielka szkoda — powiedział dr Scott, gdy sześcio osobowe audytorium wypłynęło na korytarz — że w na stępnych podróżach nie będziemy już mieli takiej wspaniałej kolekcji filmów. Ta seria jest przeznaczona dla Centralnej Biblioteki Marsjańskiej i nie zdążymy się do niej przywiązać. — Jaki będzie następny program? — zapytał Gibson. — Jeszcze nie zdecydowaliśmy. Może być jeden ze 1
Wyjątek ze scenariusza filmu Orsona Wellesa Hamlet wg Szekspira.
62
Współczesnych filmów muzycznych, możemy też konty nuować klasyków, wyświetlając „Przeminęło z wia trem". — Mój dziadek szalał za tym; bardzo chciałbym to zobaczyć, kiedy jest okazja — powiedział gorąco Jimmy. — Doskonale — odrzekł Scott. — Przedstawię to Komitetowi Rozrywkowemu i zobaczymy, czy da się coś zrobić. — Ponieważ Komitet składa się ze Scotta i nikogo więcej, starania zakończą się zapewne pozy tywnie. Norden, który od zakończenia filmu siedział p.ogrążony w myślach stanął za Gibsonem i odkaszlnął nerwowo. — Aha, słuchaj Martin — powiedział. — Pamiętasz, dręczyłeś mnie, abym ci pozwolił wyjść na zewnątrz w skafandrze? — Tak. Powiedziałeś, że sprzeciwia się to przepisom. Norden wydawał się zakłopotany, co było u niego niezwykłe. — Tak, w pewnym sensie to jest przeciwne, ale to nie jest normalna podróż, a ty właściwie nie jesteś pasaże rem. Wydaje mi się, że będzie to można urządzić. Gibson był uszczęśliwiony. Zawsze myślał o tym, jakby to było wspaniale nosić skafander kosmiczny i zawisnąć w nicości z gwiazdami wokół. Nigdy mu nie przyszło do głowy zapytać Nordena, dlaczego zmienił zdanie, i Norden był mu za to bardzo wdzięczny. Spisek był przygotowywany od tygodnia. Każdego dnia w kabinie Nordena odbywała się mała ceremonia, kiedy zjawiał się Hilton z codziennymi wykazami prac konserwacyjnych i raportem o stanie statku i pracy wszystkich jego rozlicznych maszyn w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin. Zwykle nie było nic ważne go i Norden podpisywał raporty, wciągając je do książki 63
pokładowej. Odmiana była tu rzeczą najmniej potrzeb ną, ale czasami się wydarzała. — Słuchaj, John — powiedział Hilton (on jeden zwracał się do Nordena po imieniu; dla innych członków załogi kapitan był zawsze „szyprem"). — Ta sprawa z ciśnieniem powietrza jest już całkiem pewna. Spadek jest, praktycznie biorąc, stały; w ciągu mniej więcej dziesięciu dni znajdziemy się poniżej granicy tolerancji. — Niech to diabli wezmą! Musimy coś zrobić. A mia łem nadzieję, że nie sprawi to kłopotu aż do zadokowania. — Obawiam się, że nie będziemy mogli tak długo czekać. Zapisy po powrocie będą musiały być przeka zane Komisji Bezpieczeństwa Kosmicznego i jakaś sta ra, nerwowa baba na pewno podniesie wrzask, jeśli ciśnienie spadnie poniżej granicy. — Jak myślisz, gdzie jest uszkodzenie? — Prawie na pewno w kadłubie. — Czy to twoja ukochana nieszczelność w okolicy bieguna północnego? — Wątpię; to zbyt nagle powstało. Przypuszczam, że znów zostaliśmy przedziurawieni. Norden był lekko znudzony. Przekłucia statków tych rozmiarów przez pył meteorytowy zdarzają się dwa lub trzy razy rocznie. Zwykle załoga czeka, aż zbierze się ich tyle, że warto się nimi zająć, lecz to wydawało się zbyt duże, aby można było przejść nad nim do porządku dziennego. — Ile czasu zajmie znalezienie nieszczelności? — Z tym właśnie jest kłopot — powiedział Hilton z niezadowoleniem. — Mamy tylko jeden wykrywacz nieszczelności i pięćdziesiąt tysięcy metrów kwadrato wych kadłuba. Spacery po nim mogą zająć parę dni. Gdyby to był ładny, duży otwór, automatyczne prze pierzenia zaczęłyby działać i wykonałyby robotę za nas. 64
— Bardzo się cieszę, że jej nie wykonały — uśmiech nął się Norden. — Trzeba by to Gibsonowi wyjaśniać! Jimmy Spencer, jak zwykle, otrzymał pracę, której nikt inny nie chciał się podjąć; znalazł przebicie trzy dni później, zaledwie po dziesięciu okrążeniach statku. Niewyraźny, mały krater był zaledwie widoczny dla oka, lecz bardzo czuły wykrywacz nieszczelności zare jestrował fakt, że próżnia w pobliżu tej części kadłuba nie była tak doskonała, jak być powinna. Jimmy zazna czył to miejsce kredą i zadowolony powrócił do śluzy wejściowej. Norden wydobył plan statku i ustalił w przybliżeniu miejsce krateru na podstawie sprawozdania Jimmiego. Nagle cicho gwizdnął i jego brwi podniosły się do góry. • — Jimmy, czy pan Gibson wie, gdzie wychodziłeś? — Nie — odrzekł Jimmy. -"- Nie przerywałem co dziennych lekcji astronautyki, chociaż było trudno po godzić to... — Dobrze, dobrze! Czy przypuszczasz, że ktoś powie dział mu o nieszczelności? — Nie wiem, ale sądzę, że wspomniałby o tym. — Świetnie. Słuchaj uważnie. To przeklęte przebicie nastąpiło w środku ściany jego kabiny r jeśli piśniesz mu o tym słowo, obedrę cię ze skóry. Zrozumiano? — Tak — bąknął Jimmy i szybko uciekł. — I co teraz? — zapytał z rezygnacją Hilton. — Musimy jakoś usunąć Martina pod jakimkolwiek pretekstem i jak najszybciej załatać dziurę. — Dziwna rzecz, że nie zwrócił uwagi na uderzenie. Musiał być niezły huk. — Pewno nie było go wtedy w kabinie. Ciekawa rzecz, że nigdy nie zauważył prądu- powietrza — musiał być niemały. — Prawdopodobnie był podobny do normalnej cyr kulacji. Ale właściwie po co to całe zamieszanie? Dla65
czego nie wyjaśnić wszystkiego Martinowi? Po co ten melodramat? — Czyżby? Przypuśćmy, że Martin powie swym czy telnikom, że meteor dwunastej wielkości przebił sta tek — i dalej doda, że takie rzeczy zdarzają się w każdej podróży? Ilu czytelników zrozumie, że nie tylko nie ma żadnego niebezpieczeństwa, ale że zwykle nic nie robi my, jeśli to się przytrafi? Powiem ci, jaka będzie po wszechna reakcja: „Ten był mały, ale równie dobrze może być duży". Publiczność nigdy nie wierzy statysty kom. A wyobrażasz sobie tytuły w gazetach. „Ares przedziurawiony przez meteor!" To nie będzie dobre dla rozwoju komunikacji! — Dlaczego więc nie powiedzieć tego wprost Marti nowi i poprosić go o milczenie? — To będzie nieładnie wobec niego. Od tygodnia nie działo się nic, co mogłoby stanowić materiał do arty kułów. Grzeczniej będzie nic nie mówić. — Dobrze — westchnął Hilton. — To twój pomysł. Nie miej do mnie pretensji, jeśli się nie uda. — Nie będę miał. Zdaje się, że mam plan zapięty na ostatni guzik. — Guziki nic nie pomogą. Lepiej sprawdź, czy nie ma tam jakichś dziur. * Gibson przez całe życie miał słabość do badania różnych mechanizmów i pr-zyrządów, wśród których znalazł się teraz także skafander kosmiczny. Bradley bardzo skrupulatnie sprawdził, czy pisarz opanował właściwe ćwiczenia, aby upewnić się, że nie zagubi się w próżni. Gibson dziwił się, że skafandry na Aresie nie miały nogawic i że wystarczyło usiąść w ich wnętrzu. Było to jednak zupełnie zrozumiałe, ponieważ zostały zbudo66
wane do użytku w warunkach bezgrawitacyjnych, a nie do chodzenia po pozbawionych powietrza planetach. Brak giętkich „stawów", koniecznych przy nogawicach, bardzo uprościł budowę skafandrów, które były po prostu cylindrami, oszklonymi przezroczystym plasti kiem i zaopatrzonymi w górnej części w ruchome ra miona. Po bokach znajdowały się tajemnicze wgłębienia i występy, związane z klimatyzacją, radiem, regulowa niem ciepła i systemem napędowym małej mocy. We wnątrz była dość duża swoboda ruchów: można było operować rękoma, by posługiwać się różnymi wewnętrz nymi urządzeniami kontrolnymi, a nawet bez specjal nych wyczynów akrobatycznych zjeść posiłek. Bradley spędził prawie godzinę w śluzie wyjściowej, aby się upewnić, czy Gibson opanował posługiwanie się głównymi urządzeniami kontrolnymi i ucząc go reguł ich stosowania. Gibson doceniał jego pedantyczność, lecz zaczął się trochę niecierpliwić, gdy lekcja nazbyt się przedłużała. W końcu zbuntował się, gdy Bradley zaczął wyjaśniać, jak działają prymitywne urządzenia sani tarne skafandra. — Skończ już! — zaprotestował. — Nie będziemy na zewnątrz tak długo! Bradley zaśmiał się. — Zdziwiłbyś się — powiedział tajemniczo — gdybyś wiedział, ilu ludzi popełnia ten błąd. Otworzył szafkę w ścianie śluzy i wyjął dwa zwoje lin, podobnych do zwykłych cum używanych przez ry baków. Umocował je starannie do uchwytów przy ska fandrach, tak aby nie mogły się przypadkowo rozwiązać. — To jest pierwsza zasada bezpieczeństwa — powie dział. Lina musi cię zawsze łączyć ze statkiem. Przepisy istnieją co prawda po to, aby je łamać — ale tego łamać nie wolno! Aby mieć podwójną pewność, połączę twój 67
skafander z moim dziesięciometrową linką. Teras mo żemy wchodzić na Matterhorn. Drzwi zewnętrzne otworzyły się po naciśnięciu. Gibson poczuł pęd powietrza ulatującego na zewnątrz. Słabe pchnięcie skierowało go ku wyjściu; powoli spły nął na zewnątrz ku gwiazdom. Powolny ruch i bezwzględna cisza sprawiły, że chwila ta wywierała głębokie wrażenie. Ares cofał się z prze rażającą nieuchronnością. Gibson zanurzał się w prze strzeni — nareszcie w prawdziwej przestrzeni — a je dyną więzią z czymś bezpiecznym była ta cienka nić rozkręcająca się u jego boku. Doświadczenie to, chociaż nowe, wywołało słabe, znajome echo w pamięci. Mózg Gibsona umiał pracować z niezwykłą szyb kością, ponieważ nieomal natychmiast przypomniał so bie coś, co było podobne do tej chwili — chwilę z dzie ciństwa, o której mógłby przysiąc, że zapomniał już nieodwołalnie. Wtedy podczas nauki pływania wrzucono go do głębokiej na dziesięć metrów wody. Znów zagłę biał się w nowy i nieznany żywioł. Tarcie bębna, na który nawinięta była lina, hamowało ruch skafandra. Wreszcie szarpnęła nim lina wiążąca z Bradleyem. Niemal zapomniał o swym współtowarzy szu, który oddalał się od statku przy pomocy małych rakiet gazowych, umieszczonych w dolnej części ska fandra, holując za sobą Gibsona. Gibson drgnął, gdy głos Bradleya rozdarł ciszę, dźwię cząc metalicznie w głośniku skafandra. — Nie używaj swoich rakiet, dopóki ci nie powiem. Nie chcę nabierać zbyt dużej szybkości i musimy uwa żać, aby nie poplątać naszych lin. — Dobrze — odpowiedział Gibson, trochę niezado wolony z tego pogwałcenia swojej samotności. Spojrzał w tył, na statek, który był już w odległości kilkuset metrów, i szybko malał. 68
— Jaka jest długość liny?,— zapytał z niepokojem. Nie było odpowiedzi. Przerażony, dopiero po chwili przypomniał sobie, że trzeba nacisnąć przycisk z napi sem NADAWANIE. — Około kilometra — odpowiedział Bradley, gdy Gibson powtórzył pytanie. — To wystarczy, aby odczuć samotność. — A gdyby lina pękła? — zapytał Gibson na wpół tylko żartując. — Nie pęknie. Na Ziemi wytrzymałaby twój ciężar. Zresztą, gdyby się to stało, moglibyśmy doskonale po wrócić przy pomocy naszych rakiet. — A gdyby rakiety się wyczerpały? — To bardzo budująca konwersacja. Nie mogę sobie tego wyobrazić, jak tylko na skutek skandalicznego niedbalstwa lub trzech jednoczesnych uszkodzeń me chanicznych. Pamiętaj, że w takich nagłych wypadkach mamy zapasową jednostkę napędową — a poza tym są w skafandrze wskaźniki alarmujące, które działają znacznie wcześniej, nim nastąpi całkowite opróżnienie głównego zbiornika. — No, ale przypuśćmy — upierał się Gibson. — W takim wypadku włączasz sygnał SOS i czekasz, aż ktoś. cię przyholuje z powrotem. Wątpię zresztą, czy bardzo by się spieszyli. Ktoś, kto wpakował się sam w taką kabałę, nie wzbudza wielkiej sympatii. Nagłe szarpnięcie — to lina rozkręciła się całkowicie. Bradley zlikwidował drgania swoimi rakietami. — Jesteśmy teraz daleko od domu — powiedział spo kojnie. Gibsonowi dopiero po kilku sekundach udało się zo rientować, gdzie był Ares. Znajdowali się po nocnej stronie statku, niemal całkowicie w jego cieniu; dwie kule były małymi, cienkimi sierpami, które mogły być łatwo wzięte za Ziemię i Księżyc, widziane z odległości 69
około miliona kilometrów. Nie czuł najmniejszej łącz ności z Aresem: statek był zbyt mały i znikomy, aby można go było uważać za schronienie. Gibson wreszcie był sam z gwiazdami. Później zawsze był wdzięczny Bradleyowi, że pozo stawił go w spokoju i nie przerywał mu toku myśli. Prawdopodobnie i jego onieśmielało uczucie wspaniałej samotności. Gwiazdy tak silnie błyszczały i było ich tak wiele, że w pierwszym momencie Gibson me mógł rozpoznać nawet najbardziej znanych konstelacji. Na stępnie odnalazł Marsa, najjaśniejsze obok Słońca ciało niebieskie, i w ten sposób ustalił płaszczyznę ekliptyki. Powoli przy pomocy ostrożnych wybuchów swoich ra kiet obrócił skafander w ten sposób, że prawie nad jego. głową znalazła się Gwiazda Polarna. Teraz „stanął" we właściwej pozycji i obraz gwiazd stał się znajomy. Powoli przesuwał wzrok wzdłuż Zodiaku, zastanawia jąc się, ilu też ludzi mogło już oglądać ten obraz. (Oczy wiście niedługo obraz ten będzie tak znany, że czar rozpłynie się w powszedniości.) Wkrótce znalazł Jowi sza, następnie Saturna — przynajmniej tak mu się wydawało. Planet nie można było już odróżnić od gwiazd na podstawie stałego, nie drgającego światła, co było dla astronomów-amatorów wskazówką tak poży teczną, choć często zwodniczą. Gibson nie szukał Ziemi ani Wenus, ponieważ blask Słońca natychmiast by go oślepił, gdyby tylko zwrócił oczy w ich kierunku. Cały krąg Drogi Mlecznej widać było niby bladą taśmę światła spawającą dwie półkule nieba. Gibson mógł wyraźnie dostrzec otwory i rozdarcia na jej skra ju, tam gdzie całe kontynenty gwiazd zdawały się odry wać, by ruszyć w drogę ku otchłani. Na półkuli połud niowej czarny otwór Worka Węgla wyglądał jak tunel przebity w gwiazdach do innego wszechświata. 70
Ta mysi kazała Gibsonowi zwrócić się ku Androme dzie. Tam leży Wielka Mgławica — majacząca soczewka światła. Mógł nakryć ją paznokciem, a była przecież całą galaktyką, równie rozległą jak rozpostarty na nie bie gwiezdny okrąg, w którego sercu teraz się unosił. Ta mglista zjawa była milion razy dalsza od gwiazd — a one były milion razy odleglejsze od planet. Jak nędzne były w tym zestawieniu ludzkie podróże i przygody! Gibson szukał gwiazdy Alfa w konstelacji Centaura wśród nieznanych gwiazdozbiorów, półkuli południo wej, gdy nagle dostrzegł coś, czego jego umysł przez chwilę nie potrafił rozpoznać. W olbrzymiej odległości na tle gwiazd unosił się biały, prostokątny przedmiot. Takie w każdym razie było jego pierwsze wrażenie; wreszcie zorientował się, że jego odczucie perspektywy jest błędne i że w rzeczywistości widzi coś małego w odległości zaledwie kilku metrów. Nawet wówczas potrzebował pewnego czasu, nim rozpoznał tego mię dzyplanetarnego podróżnika: był to najzwyklejszy arkusz papieru in quarto, powoli poruszający się w prze strzeni. Trudno było w tym miejscu spotkać coś zwyklejszego — i bardziej nieoczekiwanego. Gibson przez dłuższy czas wpatrywał się w ten przed miot, dopóki nie upewnił się, że to nie złudzenie. Wów czas włączył nadajnik i zwrócił się do Bradleya. Ten nie był wcale zdziwiony. — Nie ma w tym nic nadzwyczajnego — odpowie dział dość niecierpliwie. — Codziennie od wielu tygodni wyrzucamy nasze śmiecie, a ponieważ nie mamy żadnego przyspieszenia, niektóre unoszą się w pobliżu nas. Oczy wiście, gdy zaczniemy hamować, pozostaniemy za nimi, a cała ta rupieciarnia wyskoczy z Układu Słonecznego. Jakie to oczywiste, pomyślał Gibson, czując się nieco niewyraźnie, ponieważ nic tak nie zbija z tropu, jak tajemnica, która nagle przestaje być tajemnicą. Był to 71
prawdopodobnie brulion któregoś z jego artykułów. Gdyby był trochę bliżej, warto byłoby go złapać na pamiątkę i zbadać, jakie skutki pociągnęło dla niego pozostawanie w przestrzeni. Niestety, był on już poza zasięgiem i nie można było go złapać bez rozerwania linki łączącej z Aresem. Gdy nie będzie już od stuleci żył, ten kawałek papieru będzie ciągle niósł jego pismo wśród gwiazd; a co ono zawiera, nigdy się nie dowie. * Norden spotkał ich w śluzie. Miał wygląd osoby zado wolonej z siebie, ale Gibson nie był w stanie zauważyć takiego szczegółu. Był nadal zagubiony wśród gwiazd i potrzeba było trochę czasu, aby oprzytomniał i aby jego maszyna do pisania zaczęła stukać notując próby odtworzenia jego wrażeń. — Wszystko załatwiliście? — zapytał Bradley, gdy Gibson znalazł się poza zasięgiem głosu. — Tak, piętnaście minut przed waszym powrotem. — Zatrzymaliśmy wentylatory i znaleźliśmy nieszczelność za pomocą starej, dobrej techniki — kopcącej świecy. Ślepy nit i kropla szybkoschnącej farby dokonały reszty; kadłub zewnętrzny możemy zatkać, gdy będzie my w doku, oczywiście jeśli będzie trzeba. Mac zrobił świetną robotę — marnuje swój talent jako nawigator.
6 Dla Martina Gibsona podróż przebie gała dość gładko i przyjemnie. Jak zawsze, udało mu się wygodnie urządzić w otoczeniu (przez które rozumiał nie tylko otoczenie materialne, ale rów nież istoty ludzkie, które je z nim dzieliły). Dość dużo 72
pisał; część tego była raczej dobra, reszta mierna; wie dział zresztą, że przed przybyciem na Marsa na pewno nie uda mu się osiągnąć nadzwyczajnych sukcesów. Lot powoli zbliżał się ku końcowi i dało się już zau ważyć nieuniknione uczucie znużenia i braku zaintere sowania, które będzie trwało aż do chwili wejścia na orbitę Marsa. Nic do tej chwili się nie wydarzy; chwi lowo skończyły się wszystkie emocjonujące momenty podróży. Ostatnim poważnym wydarzeniem był dla Gibsona poranek, w którym ostatecznie zgubiła się Ziemia. Dzień po dniu zbliżała się do perłowych skrzydeł korony słonecznej jakby w tym celu, aby złożyć w ofierze na pogrzebowym stosie Słońca zaludniające ją miliony.. Ostatniego wieczoru była jeszcze widoczna przez tele skop jako maleńka iskierka, bohatersko błyszcząca w pobliżu blasku, który miał ją pochłonąć. Gibson przypuszczał, że rano będzie ją jeszcze widać, lecz w no cy jakaś kolosalna eksplozja wyrzuciła koronę słoneczną o pół miliona kilometrów dalej w przestrzeń i Ziemia znikła za tą migocącą zasłoną. Minie znów tydzień, nim się ukaże. Któż mógł przypuszczać, że w tym czasie świat Gibsona zmieni się tak poważnie!
Gdyby ktoś spytał Jimmiego Spencera, co właściwie myśli o Gibsonie, młody ten człowiek udzielałby dość różnych odpowiedzi w różnych stadiach podróży. Po czątkowo onieśmielał go znakomity współtowarzysz podróży; lecz ten okres szybko przeminął. Trzeba przy znać Gibsonowi, że był całkowicie wolny od snobizmu i nigdy nie korzystał w sposób nierozsądny ze swej uprzywilejowanej pozycji na pokładzie Aresa. W ten sposób dla Jimmiego był on bardziej dostępny od reszty 73
mieszkańców statku, którzy byli w różnym stopniu przełożonymi chłopca. Gdy Gibson zaczął poważnie interesować się astro nautyką, Jimmy raz lub dwa razy w tygodniu przeby wał w jego towarzystwie i usiłował niejednokrotnie poznać go bliżej. Nie było to wcale łatwe, ponieważ Gibson nigdy przez dłuższy czas nie był tą samą osobą. Czasami był uczynnym, dbałym, dobrym współtowarzy szem. A czasami, w innych okolicznościach, tak ponuro zrzędził, że uznawano go za osobę, której należy najbar dziej na Aresie unikać. Jimmy nie był pewien, co Gibson o nim myślał. Cza sem miał przykre wrażenie, że pisarz uważał go po prostu za surowiec, który" pewnego dnia może się do czegoś przydać. Większość ludzi mało znających Gibso na miała to wrażenie i większość z nich miała rację. Ponieważ jednak nigdy nie starał się bezpośrednio wy badać Jimmiego, rzeczywiste podstawy do takich po dejrzeń wydawały się nie istnieć. Inną zadziwiającą u Gibsona rzeczą były jego wiado mości techniczne. Gdy Jimmy zaczynał swe wieczorowe wykłady — jak to wszyscy nazywali — zakładał, że Gib sonowi chodzi po prostu o uniknięcie rażących błędów w materiałach nadawanych na Ziemię, ale że nie inte resuje się on głębiej astronautyką samą w sobie. Wkrótce okazało się, że nie o to chodziło. Gibson pragnął opanować zawiłe gałęzie wiedzy i domagał się matema tycznych dowodów, których czasem Jimmiemu trudno było dostarczyć. Ten starszy pan musiał kiedyś mieć duży zasób wiedzy technicznej, której resztki jeszcze pozostały. Nigdy nie wyjaśniał, jak ją zdobył; nie tłu maczył również graniczących z samozaparciem prób, skazanych zresztą na niepowodzenie, opanowania po glądów naukowych zbyt dla niego zaawansowanych. Rozczarowanie Gibsona po tych niepowodzeniach 74
b y ł o tak oczywiste, że J i m m i e m u było aż przykro — z wyjątkiem, tych wypadków, kiedy jego uczeń stawał się nieopanowany i wykazywał chęć przerzucenia winy na nauczyciela. Następowała wówczas k r ó t k a wymiana nieuprzejmości, J i m m y pakował swoje książki i podjęcie lekcji następowało dopiero po przeprosinach Gibsona. Czasem znów Gibson przyjmował te porażki z wesołą rezygnacją i zwyczajnie zmieniał temat. Opowiadał wtedy o swych doświadczeniach w, przedziwnej dżungli literackiej, w której żył, o świecie nieludzkich i krwio żerczych bestii, których zachowanie fascynowało Jim miego. Gibson umiał opowiadać, posiadał zdolność wę szenia skandali i podważania czyichś reputacji. Robił to zresztą bez złośliwości i niektóre historie opowiedzia ne J i m m i e m u o wybitnych osobistościach dnia wstrzą snęły nieco prostodusznym młodzieńcem. Ciekawą było rzeczą, że ludzie, których Gibson tak chętnie wiwisekcjonował, często wydawali się być jego najbliższymi przyjaciółmi. Tego J i m m y nie potrafił zrozumieć. Mimo tych wszystkich ostrzeżeń, gdy przyszedł czas, J i m m y zaczął chętnie mówić o sobie. J e d n a z lekcji osiadła na rafie r ó w n a ń całkowo-różniczkowych i nie pozostawało nic innego, jak opuścić okręt. Gibson znaj dował się w przyjemnym nastroju i gdy z westchnie niem zamknął książkę, obrócił się do Jimmiego i zapytał niedbale: — Nigdy mi nic nie mówiłeś o sobie, J i m m y . Z jakich stron Anglii pochodzisz? — Z Cambridge — t a m w każdym razie się urodzi łem. — Dwadzieścia lat t e m u znałem je dość dobrze. Ale teraz t a m nie mieszkasz? — Nie; kiedy miałem około sześciu lat, moi starzy przenieśli się do Leeds. Od tej pory t a m mieszkam. — Dlaczego wybrałeś astronautykę? 75
— To trudno powiedzieć. Zawsze interesowałem się naukami przyrodniczymi, a. loty kosmiczne zrodziły się, gdy dorastałem. Wydaje mi się, że jest to naturalne. Gdybym się urodził przed pięćdziesięciu laty, prawdo podobnie poszedłbym do lotnictwa. — Czyli lotami kosmicznymi interesujesz się jako problemem technicznym, a nie — jakby to powiedzieć — jako czymś, co może zrewolucjonizować myśl ludzką, zdobyć nowe planety i tak dalej? Jimmy uśmiechnął się. — Mam wrażenie, że to jest słuszne. Oczywiście, interesuję się tymi sprawami, ale naprawdę fascynuje mnie strona techniczna. Nawet, jeśli na planetach nic nie ma, chcę wiedzieć, jak się do nich dostać. Gibson potrząsnął głową w udanej desperacji. — Wyrośniesz na jednego z tych zimnokrwistych naukowców, którzy wiedzą wszystko o niczym. Jeszcze jeden człowiek stracony! — Cieszę się, że pan myśli, iż ludzkość może na tym stracić — powiedział dowcipnie Jimmy. — A dlaczego pan interesuje się astronautyką? Gibson zaśmiał się, lecz w jego głosie brzmiał ślad smutku, i odpowiedział: — Interesuję się astronautyką tylko jako środkiem, a nie jako celem samym w sobie. Jimmy był pewien, że nie była to prawda. Lecz coś ostrzegło go, aby nie przeciągać dłużej tej sprawy; zresztą zanim zdążył odpowiedzieć, Gibson znów go indagował. Robił to tak przyjaźnie i z tak oczywistym zaintere sowaniem, że Jimmy czuł się mile połechtany i nie mógł powstrzymać się od szczerego opowiadania. Nie miało zresztą znaczenia, czy Gibson rzeczywiście badał go równie zimno i klinicznie jak biolog obserwujący reakcje jednego ze swych zwierząt doświadczalnych. 76
Jimmy mówił z przyjemnością, a co do motywów Gib sona, wolał mieć w tej sprawie tylko lekkie wątpliwości. Mówił o swym dzieciństwie i latach chłopięcych, i Gibson wreszcie zrozumiał powody przejściowych chmur, które zaciemniały zwykle wesołe usposobienie chłopaka. Była to stara historia. Matka Jimmiego umarła, gdy był on jeszcze prawie niemowlęciem; ojciec oddał go pod opiekę zamężnej siostry. Ciotka Jimmiego była dla niego dobra, lecz zawsze czuł się obco wśród swoich kuzynów. Ojca prawie nie znał, ponieważ ten rzadko bywał w Anglii; a umarł, gdy Jimmy miał około dziesięciu lat. Nie zostawił synowi zbyt wielu wspo mnień o sobie. Chłopiec miał, co może wydawać się dziwne, więcej wspomnień o matce, którą przecież za ledwie znał. Gdy mur dzielący ich został obalony, Jimmy mówił bez żadnej powściągliwości, jakby chciał pozbyć się ciężaru. Czasem, aby go zachęcić, Gibson stawiał pyta nia, lecz czynił to coraz rzadziej i w końcu przestał. — Nie wydaje mi się, aby moi rodzice zbytnio się kochali — powiedział Jimmy. — Z tego, co mówiła ciotka Ellen, była to raczej pomyłka. Najpierw był jakiś inny mężczyzna, lecz nic z tego nie wyszło. Mój ojciec był drugim. Ach, wiem, że to brzmi niezbyt serdecznie, "lecz proszę pamiętać, że to wszystko wydarzyło się bar dzo dawno i nie ma dla mnie wielkiego znaczenia. — Rozumiem — powiedział spokojnie Gibson, a przy najmniej wydawał się spokojny. — Powiedz mi więcej o swej matce. — Jej ojciec, to jest mój dziadek, był jednym z pro fesorów na uniwersytecie. Zdaje mi się, że moja matka spędziła całe życie w Cambridge. Po maturze zapisała się na studia — słuchała wykładów historii. Ale pana to wszystko nie może przecież interesować! 77
— Wręcz przeciwnie — powiedział poważnie Gib son. — Mów dalej. Jimmy opowiadał więc dalej. Wszystko, co wiedział, musiało pochodzić ze słyszenia, lecz obraz, jaki nakreślił Gibsonowi, był wyjątkowo jasny i szczegółowy. Jego słuchacz domyślał się, że ciotka Ellen musiała być ga datliwa, a Jimmy — bardzo uważnym chłopakiem. Był to jeden z niezliczonych romansów studenckich, zakwitających na krótko, więdnących w ciągu paru lat, a wydających się mikrokosmosem samego życia. Lecz ten był poważniejszy od innych. Na ostatnim roku matka Jimmiego — nie powiedział dotychczas jej imie nia — zakochała się w młodym studencie inżynierii, który znajdował się w połowie swej uniwersyteckiej kariery. Miłość przyszła błyskawicznie, lecz para była dobrana, mimo że dziewczyna była o parę lat starsza od chłopca. Doszło niemal do zaręczyn, kiedy... Jimmy nie wiedział co się właściwie stało. Młody człowiek ciężko zachorował czy też załamał się nerwowo i nigdy już nie powrócił do Cambridge. —• Moja matka nigdy tego nie zapomniała — powie dział Jimmy z powagą, która tym razem nie kontrasto wała z jego wiekiem. — Inny student jednak był w niej bardzo zakochany i wyszła za niego. Czasem żal mi mego ojca, ponieważ musiał wiedzieć wszystko. Nie wi dywałem go często, ponieważ... co się panu stało, czy czuje się pan źle? — To nic — to tylko nawrót.,, choroby... kosmicznej. Mam to od czasu do czasu... minie za chwilę. Chciałby, aby to była prawda. W ciągu tych wszyst kich tygodni, kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy w pełni zabezpieczony przed niespodziankami czasu i wydarzeń, zbliżał się ku temu spotkaniu z Losem. 78
I teraz, w chwili gdy nastąpiło zderzenie, dwadzieścia minionych lat znikło jak sen, a on stanął twarzą w twarz z widmami zapomnianej przeszłości.
— Z Martinem jest niedobrze •— powiedział Bradley, podpisując z rozmachem dziennik łączności. — Nie mo gą to być wiadomości z Ziemi... czytałem je wszystkie. Czy nie przypuszczasz, że tęskni za domem? — Chodzi zbyt późno spać, jeśli to może coś wyjaś nić — odpowiedział Norden. — Ostatecznie za dwa tygodnie będziemy na Marsie. Ty, zdaje się, lubisz zaj mować się psychologią, prawda? — A kto nie lubi? — Ja — zaczął z namaszczeniem Norden. — Wtrąca nie się w prywatne sprawy innych ludzi nie jest jedną z moich... Ostrzegawczy blask w oczach Bradleya zaalarmował go i ku wyraźnemu niezadowoleniu przerwał głoszoną sentencję w pół zdania. Do kabiny wpłynął Martin Gibson, zaopatrzony w notes i ołówek, z miną młodego reportera na pierwszej konferencji prasowej. — No, Owen, co chciałeś mi pokazać? — zapytał nie cierpliwie. Bradley podszedł do głównego urządzenia łącznościo wego. — Nie robi to zbyt wielkiego wrażenia — powie dział — lecz oznacza, że minęliśmy drugi kamień milowy, co zawsze mnie trochę podnieca. Słuchaj. Włączył głośnik i powoli przekręcił potencjometr. Kabina napełniła się gwizdami i trzaskami, podobnymi do hałasu, z jakim tysiąc kotletów przypalałoby się na patelniach. Był to dźwięk, który Bradley wielokrotnie słyszał w kabinie łączności i który mimo niezmiennej swej monotonności zawsze budził w nim uczucie pew79
nego zdumienia. Wiedział, że słucha głosu gwiazd i mgławic-fal, które wyruszyły w podróż pnzed naro dzeniem Człowieka. A głęboko ukryte wśród tego gwiż dżącego i trzaskającego chaosu mogą — muszą — być dźwięki obcych cywilizacji, rozmawiających ze sobą przez głębie przestrzeni. Lecz, niestety, ich głosy ginęły w plątaninie innych, stworzonych przez samą przyrodę. Lecz z pewnością nie po to zawołał go tutaj ßradley. Oficer łączności, marszcząc się trochę, delikatnie pokrę cił gałką mikrometru. — Miałem go przed minutą... mam nadzieję, że nie zanikł... o, jest! W pierwszej chwili Gibson nie dostrzegł zmiany w burzy hałasów. Zauważył jednak, że Bradley milcząco wybija takt ręką... szybki takt: dwa uderzenia na sekun dę. Dopiero po chwili Gibson odkrył nieskończenie nikły, falujący gwizd, przebijający się przez kosmiczny wicher. — Co to jest? — zapytał, prawie pewien odpowiedzi. — To sygnał radiowy z Deimosa. Phobos też nadaje, ale tamten nie jest tak silny i nie możemy go jeszcze złapać. Gdy będziemy bliżej Marsa, według tego sygnału będziemy mogli ustawić się z dokładnością do kilkuset kilometrów. Obecnie jesteśmy w odległości dziesięcio krotnego użytecznego zasięgu sygnału, ale dobrze jest o nim wiedzieć. Tak, pomyślał Gibson, dobrze jest wiedzieć. Oczywiś cie, radiowa pomoc nie jest konieczna, kiedy przez cały czas widać cel podróży, jednakże ułatwia niektóre pro blemy nawigacyjne. Gdy z na wpół zamkniętymi oczy ma słuchał tego słabego, falującego dźwięku, czasem tonącego w kosmicznej burzy, wyobrażał sobie, jak mu sieli czuć się marynarze dawnych czasów, gdy z pełnego morza dostrzegli pierwsze światła portu. 80
— Myślę, że to wystarczy — powiedział Bradley, wy łączając głośnik. — W każdym razie dałem ci nowy temat do pisania. Ostatnio wszystko jest dość spokojne, prawda? Mówiąc to, patrzył uważnie na Gibsona, lecz pisarz nie odpowiedział. Zapisał tylko kilka słów w notatniku; podziękował z nieuważną i niezwykłą uprzejmością Bradleyowi i wrócił do swej kabiny. — Masz rację — powiedział po jego wyjściu Nor den. — Martinowi coś się stało. Będę musiał pogadać z doktorem. Raczej nie — odrzekł Bradley. — Bez względu na to, co to jest, nie można tego leczyć pigułkami. Lepiej niech Martin sam się wyliże. — Może masz rację — powiedział Norden mrukli wie. — Mam nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo. Trwało to już prawie tydzień. Pierwszy wstrząs wy wołany odkryciem, że Jimmy Spencer był synem Kathleen Morgan, minął, lecz zaczęły działać wtórne efekty. Wśród nich było uczucie żalu, że coś podobnego musiało się jemu wydarzyć. Było to tak wyraźne po gwałcenie rachunku prawdopodobieństwa, że tego ro dzaju historie nie zdarzały się w jego opowiadaniach. Lecz życie odbiega od sztuki... i nic na to nie można poradzić. Ten rodzaj dziecinnej urazy obecnie przemijał, ustę pując miejsca głębszemu uczuciu zaniepokojenia. Wszy stkie uczucia, które uważał za bezpiecznie pogrzebane pod dwudziestoletnią gorączkową działalnością, wypły wały teraz na powierzchnię jak głębokowodne stwory, wyrzucone przez jakiś podmorski wybuch. Na Ziemi mógł od tego uciec, chroniąc się jeszcze raz w tłumie; tu był w pułapce, bez drogi wyjścia. Nie warto było udawać, że w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło. Próbował wmówić w siebie, że oczywiście 81
nie wiedział, jakoby Kathleen i Gerald mieli syna, ale czy to ma teraz jakieś znaczenie? Miało to wielkie zna czenie. Za każdym razem na widok Jimmiegc stanie przed nim przeszłość i — co gorsze — możliwa przy szłość. Najważniejszym problemem było teraz spojrzeć rzeczywistości w oczy i opanować nową sytuację. Gibson wiedział bardzo dobrze, że był tylko jeden na to sposób i że okazja wkrótce się nadarzy. Jimmy był w południowej półkuli i przechodził właśnie przez równikową kabinę obserwacyjną, gdy zobaczył Gibsona siedzącego przy oknie i patrzącego w przestrzeń. Przez chwilę przypuszczał, że go pisarz nie dostrzegł, i postanowił nie przerywać mu myśli, gdy Gibson zawołał: — Hallo, Jimmy! Masz chwilę czasu? Jimmy był właściwie dość zajęty, wiedząc jednak, że z Gibsonem coś było nie w porządku, doszedł do wnio sku, że starszy mężczyzna potrzebował jego obecności. Podszedł i usiadł na ławce pod oknem obserwacyjnym. Niebawem dowiedział się tyle prawdy, ile Gibson uznał za konieczne udzielić mu dla dobra ich obu. — Chcę ci coś powiedzieć, Jimmy — zaczął — o czym wie tylko niewiele osób. Nie przerj'waj mi i nie stawiaj pytań — w każdym razie, dopóki nie skończę. — Gdy byłem młodszy od ciebie, chciałem być inży nierem. Byłem wtedy dość zdolnym chłopcem i nie miałem trudności ze zdaniem egzaminów wstępnych. Ponieważ nie bardzo wiedziałem, co chcę robić, zapisa łem się na pięcioletni kurs ogólnej fizyki technicznej, co w owych czasach było czymś nowym. W pierwszym roku szło mi dość dobrze, tak że zachęciło mnie to do jeszcze gorliwszej pracy. W drugim roku nie byłem ce lujący, ale stałem dobrze ponad średnim poziomem. A w trzecim — zakochałem się. Nie było to po raz pierwszy, ale tym razem wiedziałem, że to coś prawdzi82
wego. Kiedy się jest na uniwersytecie, miłość może być czymś dobrym lub złym — wszystko zależy od okolicz ności. Jeśli to tylko lekki flirt, to nie robi on żadnej różnicy. Ale jeżeli to coś poważnego, to istnieją dwie możliwości. Może to działać jako zachęta... może wywo łać postanowienie robienia wszystkiego jak najlepiej, by pokazać, że jest się lepszym od innych. Albo też można tak się zaangażować uczuciowo w całej sprawie, że reszta wydaje się nie mieć znaczenia i studia idą do diabła. Tak właśnie było ze mną. Gibson zamilkł na długą chwilę. Jimmy spojrzał na niego; siedział w ciemności o kilka stóp dalej. Byli po nocnej stronie statku i światła korytarza były tak przy ćmione, że można było widzieć gwiazdy w całej ich wspaniałości. Na wprost była konstelacja Lwa i rubino wy klejnot w jej sercu był ich celem. Poza Słońcem, Mars był najjaśniejszym z ciał niebieskich, jego tarczę można było już widzieć gołym okiem. Silne, szkarłatne światło bijące w twarz Gibsona nadawało mu wygląd człowieka zdrowego, nawet zadowolonego, wygląd da leki od jego prawdziwych uczuć. A więc to prawda, myślał Gibson, że nigdy się niczego nie zapomina? Teraz wydawało się to prawdziwe. Dziś tak samo wyraźnie jak przed dwudziestu laty widział zawiadomienie wywieszone na tablicy ogłoszeń wydzia łu: „Dziekan Inżynierii pragnie przyjąć p. Gibsona w swym gabinecie o godz. 3,00". Musiał oczywiście cze kać do 3,15, co nie wpłynęło na poprawę samopoczucia. Także nie byłoby źle, gdyby dziekan był sarkastyczny albo lodowato wyniosły, a nawet gdyby się rozzłościł. Gibson widział ciągle ten nieludzko uporządkowany pokój z prostymi półkami i starannie ustawionymi rzę dami książek, pamiętał sekretarkę dziekana stukającą w kącie na maszynie i udającą, że nie słyszy. (Może 83
zresztą, wpadło mu teraz do głowy, wcale nie udawała. Taki wypadek nie był dla niej czymś nowym.) Gibson lubił i szanował dziekana za jego gładkie ma niery i drobiazgową pedanterię i dlatego porażka była dwukrotnie cięższa do zniesienia, gdy właśnie dziekan go karcił. Dziekan zastosował tu swą technikę „więcej żalu niż złości", która była znacznie efektowniej sza, niż przypuszczał i pragnął. Dawał Gibsonowi jeszcze jedną szansę, z której ten nigdy nie miał skorzystać. Co pogorszyło sprawę, choć wstyd mu było się do tego przyznać, to fakt, że Kathleen zdała dobrze egza miny. Gdy wyniki egzaminów zostały ogłoszone, Gibson unikał jej przez kilka dni, a gdy się znów spotkali, uznał, że ona jest powodem jeg© klęski. Teraz widział to wyraźnie, kiedy już tak nie bolało. Czy rzeczywiście był zakochany, jeśli chciał poświęcić Kathleen dla miłości własnej? Bo doszło właśnie do tego: usiłował zrzucić na nią odpowiedzialność. Reszta była nieunikniona. Kłótnia w czasie ostatniej, długiej wycieczki rowerowej na wieś i powrót różnymi drogami. Listy, które nie zostały otwarte... a przede wszystkim listy, które nie zostały napisane. Nieudana próba pożegnania się w ostatnim dniu jego pobytu w Cambridge. Nie doszło do tego, po nieważ list nie dotarł do Kathleen na czas, i choć czekał do ostatniej chwili, ona nie przyszła. Natłoczony pociąg, wypełniony roześmianymi studentami, wyjechał z ha łasem ze stacji, pozostawiając za sobą Cambridge i Kathleen. Nie zobaczył ich nigdy więcej. Nie warto było opowiadać Jimmiemu o tych ponu rych miesiącach, które nastąpiły. Czy musi wiedzieć, co oznaczały zwykłe słowa: „załamałem się nerwowo i zalecono mi przerwać studia"? Dr Evans dobrze się napracował, nim go skleił do kupy; Gibson był mu za to wdzięczny. To właśnie Evans namówił go do pisania w czasie rekonwalescencji; wyniki zadziwiły ich obu. 84
(Ilu ludzi pamięta, że pierwszą swą powieść dedykował lekarzowi? Ostatecznie, jeśli Rachmaninow mógł zrobić to samo ze swym koncertem fortepianowym c-moll...) Evans nadał mu nową osobowość i zaszczepił powo łanie, dzięki czemu Gibson mógł zdobyć zaufanie do sa mego siebie. Lecz nie mógł odbudować przeszłości, która została utracona. Przez całe życie miał zazdrościć ludziom, którzy doprowadzili do końca to, co on zaled wie zaczął — ludziom, którzy przed swym nazwiskiem mogli umieścić zdobyte tytuły naukowe, posiedli kwali fikacje, których on nigdy nie posiądzie, znaleźli uprag nioną prace w dziedzinach, w których on mógł być tylko widzem. Gdyby problem ograniczał się tylko do tego, byłoby jeszcze dobrze. Lecz zrzucając winę na Kathleen, aby ratować swą dumę, wypaczył całe swoje życie. Ona. a przez nią wszystkie kobiety stały się uosobieniem po rażki i nieszczęścia. Poza paroma miłostkami, nie bra nymi poważnie przez żadną ze stron, Gibson nigdy wię cej się nie zakochał, a obecnie uświadomił sobie, że i w przyszłości się nie zakocha. Poznanie przyczyny choroby i tak nie pomogło mu w znalezieniu lekarstwa. Oczywiście, o tych rzeczach nie trzeba mówić Jimmiemu. Wystarczy podać nagie fakty i pozostawić mu domysły. Być może, kiedyś będzie mógł więcej powie dzieć, lecz to zależało od wielu rzeczy. Gdy Gibson skończył, zdumiał go niepokój, z jakim oczekiwał na reakcję Jimmiego. Zastanawiał się, czy chłopiec umiał czytać między wierszami i rozłożył właściwie winy, czy będzie wyrozumiały, zły... czy po prostu zakłopotany. Zdobycie jego szacunku i przyjaźni stało się nagle rzeczą najważniejszą, ważniejszą od wszystkiego, co działo się od bardzo długiego czasu. Tylko wtedy będzie mógł uspokoić swoje sumienie i uciszyć oskarżające go głosy przeszłości. 85
Nie mógł widzieć twarzy Jimmiego, ponieważ krył ją cień i wydawało mu się, że minęła wieczność, zanim tamten przerwał ciszę. — Po co pan mi to opowiedział? — zapytał spokojnie. Jego głos był zupełnie naturalny, wolny zarówno od sympatii, jak i wyrzutu. Gibson zawahał się przed odpowiedzią. Pauza była dość naturalna, ponieważ, nawet wobec samego siebie, trudno było mu wytłumaczyć wszystkie swoje motywy. — Po prostu musiałem — odrzekł poważnie. — Nie mógłbym być szczęśliwy bez tego. A poza tym... wyczu wałem, że to może jakoś pomóc. Znów szarpiące nerwy milczenie. Jimmy powoli pod niósł się. — Przemyślę to, co pan mi powiedział — jego głos nadal był beznamiętny. — Teraz nie wiem, co powie dzieć. I poszedł. Pozostawił Gibsona w stanie zupełnej nie pewności i pomieszania, zastanawiającego się, czy zrobił z siebie głupca, czy też nie. Opanowanie Jimmiego i brak jakiejkolwiek reakcji z jego strony wytrąciły go z równowagi i zdezorientowały. Jednej tylko rzeczy był pewny: opowiadając ulżył w dużym stopniu samemu sobie. Było jednak jeszcze wiele rzeczy, o których nie po wiedział Jimmiemu: o wielu sam jeszcze nie wiedział.
7 — To kompletny idiotyzm! — pieklił się Norden, wyglądający jak rozwścieczony wódz Wi kingów. — Musi być jakieś wyjaśnienie! Na litość boską, na Deimosie nie ma odpowiednich urządzeń por86
towych. J a k oni wyobrażają sobie rozładowanie? Połą czę się z Naczelnym Kierownikiem i zrobię piekło. — Na twoim miejscu nie robiłbym tego — wy cedził Bradley. — Zauważyłeś podpis? To nie jest polecenie z Ziemi idące via Mars. Pochodzi z biura Naczelnego Kierownika. Stary może być dzikusem, ale nic nie robi bez powodów. — Ależ wymień choć jeden. ' Bradley wzruszył ramionami. — Ja nie kieruję Marsem, cóż więc mogę wiedzieć? Wkrótce się dowiemy — zachichotał złośliwie. — Cie k a w jestem, jak to przyjmie Mac. Musi przeliczyć całą naszą orbitę przejściową. Norden nachylił się n a d tablicą rozdzielczą i przekrę cił włącznik. — Hallo, Mac... tu Szyper. Słyszysz mnie? . Chwila ciszy: następnie głos Hiltona odezwał się z głośnika. — Maca chwilowo tu nie ma. Jakieś polecenie? — Przekaż mu. Mamy z Marsa rozkaz zmiany trasy statku. Nie podając powodów zawrócono nas z Phobosa. Powiedz Macowi, niech obliczy orbitę na Deimosą i niech mi ją poda jak najszybciej. — Nie rozumiem, dlaczego. Przecież Deimos to tylko kupa gór, bez... — Tak, już o t y m mówiliśmy. Może dowiemy się, gdy t a m będziemy. Niech Mac zadzwoni do mnie, gdy tylko będzie mógł, dobrze? Dr Scott przyniósł nowinę Gibsonowi, gdy ten osta tecznie wygładzał jeden ze swych tygodniowych arty kułów. — Słyszałeś ostatnie wiadomości? — krzyknął bez tchu. — Skierowano nas na Deimosą. Szyper jest dia belnie wściekły... to może nas opóźnić o jeden dzień. — Czy ktoś wie, dlaczego? 87
— Nie, to tajemnica. Pytaliśmy, ale Mars nie chce wyjaśnić. Gibson podrapał się w głowę, wynajdując i odrzucając pół tuzina powodów. Wiedział, że Phobos, wewnętrzny księżyc, był używany jako baza do przybycia pierwszej ekspedycji. Znajdował się o 6000 km 1 od powierzchni planety, miał ciążenie mniejsze niż jedna tysiączna ziemskiego i doskonale nadawał się do przyjmowania statków kosmicznych. Ares miał przybyć w ciągu niespełna tygodnia i Mars był już niewielkim krążkiem, na którym nawet gołym okiem było widać wiele szczegółów. Gibson wypożyczył wielką mapę Marsa w rzucie Mercatora i uczył się nazw jego głównych części — nazw w większości nadanych przeszło sto lat temu przez astronomów, którzy z pew nością nigdy nie śnili, że ludzie będą ich używać w co dziennym życiu. Jakże poetyczni byli ci starzy karto grafowie, gdy okradali mitologię! Wystarczyło spojrzeć na same nazwy na mapach, aby przyspieszyć bieg krwi w żyłach: Deukalion, Elysium, Eumenides, Arkadia. Atlantis, Utopia, Eos... Gibson mógł siedzieć godzinami, pieszczotliwie wymawiając te słowa i czując, jakby rzeczywiście otwierały się przed nim magiczne okna Keatsa 2 . Nie było jednak na Marsie mórz ani niebez piecznych, ani łagodnych — choć niektóre okolice były dostatecznie dzikie. Droga Aresa przecinała obecnie pod ostrym kątem orbitę planety; za kilka dni silniki zaczną wstrzymywać pęd statku. Zmiana szybkości potrzebna do zmiany orbity podróży z Phobosa na Deimosa była nieznaczna^ choć wymagała od Mackaya wielogodzinnych obliczeń. Przy każdym posiłku rozmawiano o planach spędzę1 Autor miał na pewno na myśli mile angielskie. Odległośćw kilometrach wynosi 9380. (Przyp. tłum.). 2 John K e a t s (1795—1821) — poeta angielski.
88
• nia czasu na Marsie. Plany Gibsona mogły być stresz czone w jednym zdaniu: zobaczyć jak najwięcej! Co prawda, trzeba było być optymistą, by wyobrażać sobie, że można poznać całą planetę w ciągu dwu miesięcy, chociaż Bradley uparcie zapewniał, że dwa dni to aż nadto dla Marsa. Podniecenie wywołane zbliżaniem się kresu podróży oderwało trochę umysł Gibsona od jego osobistych pro blemów. Spotykał się z Jimmim wielokrotnie w ciągu dnia przy posiłkach i przy innych okazjach, lecz nie po ruszali tego tematu. Przez pewien czas Gibson podej rzewał, że Jimmy rozmyślnie go unika, lecz wkrótce spostrzegł, że tak nie jest. Podobnie jak reszta załogi, Jimmy brał udział w przygotowaniach do zakończenia podróży. Norden chciał mieć statek w doskonałym stanie i dlatego kontrolowano i konserwowano szereg rzeczy. Mimo tych zajęć Jimmy często myślał o tym, co po wiedział mu Gibson. Początkowo odczuwał gorycz i miał żal do człowieka, który był mimowolnym sprawcą nie szczęścia jego matki. Lecz po pewnym czasie zaczął na to patrzeć z punktu widzenia Gibsona i trochę rozumieć jego uczucia. Jimmy był dostatecznie dojrzały i przy puszczał, że Gibson nie tylko nie powiedział wszystkie go, lecz że przedstawił siebie w możliwie najlepszym świetle. Ale nawet przy tym założeniu było rzeczą oczywistą, że Gibson istotnie żałował przeszłości i prag nął odrobić w możliwie największym stopniu szkody z opóźnieniem o jedno pokolenie. Odczucie ciężaru i ponowny daleki grzmot silników wywołały dziwne uczucie; Ares zmniejszał swą sz5'bkość dostosowując ją do znacznie mniejszej szybkości Marsa. Ponad dwadzieścia cztery godziny zajęły manewry i końcowe poprawki kursu. Gdy je zakończono, Mars był już dziesięć razy większy niż Księżyc w pełni oglą89
dany z Ziemi, a Phobos i Deimos stały się maleńkimi, wyraźnie poruszającymi się gwiazdami. Gibson nie zdawał sobie nigdy sprawy, jak czerwone są wielkie pustynie Marsa. Zwykłe jednak słowo „czer wony" nie oddaje wielkiej różnorodności tej barwy na powoli powiększającym się dysku. Niektóre rejony były nieomal szkarłatne, inne żółtobrązowe, gdy tymczasem najpospolitszy odcień można by określić jako barwę sproszkowanej cegły. Na południowej półkuli była późna wiosna i czapa polarna na większych szerokościach, tam gdzie śnieg nadal trzymał się uparcie, zmalała do kilku lśniących białych plam. Szeroka strefa wegetacji między biegu nem a pustynią była w zasadzie bladoniebieskozielona, ale poza tym można tam było znaleźć wszystkie wyo brażanie odcienie barw. Ares wchodził na orbitę Deimosa ze względną pręd kością poniżej tysiąca kilometrów na godzinę. Malutki satelita leżący na wprost statku był już wyraźnym dyskiem, a z każdą godziną rósł tak, że z odległości kilkuset kilometrów wydawał się równie duży jak Mars. Ale jakże był inny od niego! Nie było tu bogatej czer wieni i zieleni, tylko ciemny chaos porozrzucanych skał, gór wystrzelających w gwiazdy pod wszystkimi kątami w tym praktycznie bezgrawitacyjnym świecie. Powoli dzikie skały podsunęły się bliżej i przemknęły pod nimi, gdy tymczasem Ares ostrożnie wybierał sobie drogę na podstawie sygnału radiowego, który Gibson słyszał przed wielu dniami. Wreszcie dojrzał na niemal idealnej płaszczyźnie o parę kilometrów poniżej pierw sze oznaki bytności człowieka w tym jałowym świecie. Wyrastały tam dwa szeregi pionowych masztów, między którymi rozwieszono sieć przewodów. Prawie niedo strzegalnie Ares opadał na Deimosa; główne rakiety od dawna już milczały, ponieważ małe rakiety pomocnicze 90
nie miały żadnej trudności w utrzymaniu efektywnego ciężaru statku, liczącego kilkaset kilogramów. Niełatwo było określić moment zetknięcia się z grun tem; tylko nagła cisza od chwili wyłączenia silników odrzutowych mówiła, że podróż zakończono i Ares spo czął w przygotowanej kołysce. Odległość od Marsa co prawda wynosiła jeszcze dwadzieścia tysięcy kilo metrów 1 i Gibson nie mógł spodziewać się, że przybę dzie na planetę tego samego dnia, chociaż w drodze znajdowała się już jedna z małych rakiet, przeznaczona do przewiezienia załogi na miejsce. Jednakże jeśli cho dzi o Aresa, podróż była skończona. Mała kabina, która przez tyle tygodni była jego do mem, wkrótce będzie pusta. Opuścił pokład obserwacyjny i podążył do kabiny kontrolnej, którą rozmyślnie omijał w ciągu ostatnich, pracowitych godzin. Nie było już tak łatwo poruszać się wewnątrz Aresa, ponieważ niewielkie pole grawitacyjne Deimosa wystarczało do wytrącenia Gibsona z instynk townych ruchów — musiał świadomie je planować. Zastanawiał się, jakie będą wrażenia, gdy znów do świadczy działania prawdziwego pola grawitacyjnego. Trudno było uwierzyć, że zaledwie trzy miesiące temu całkowity brak grawitacji wydawał się bardzo dziwny i niewygodny, gdy obecnie był zupełnie naturalny. Jak łatwo przystosowuje się ludzkie ciało! Cała załoga siedziała wokół stołu, bardzo wystrojona i zadowolona z siebie. — Przyszedłeś w samą porę, Martin — powiedział wesoło Norden. — Odbędzie się mała uroczystość. Przy nieś swój aparat i zrób nam zdjęcia, gdy wzniesiemy toast za zdrowie tej starej łajby. 1 Dokładna odległość Deimosa od Marsa wynosi 23 460 km. (Przyp. tłum.).
91
— Nie pijcie, zanim nie wrócę! — ostrzegł Gibson i wybiegł po swoją Leicę. Gdy powrócił, dr Scott robił właśnie ciekawe doświadczenie. — Mam dość wyciskania mego piwa z gruszki — wy jaśnił. — Chcę je normalnie wlać do szklanki, gdy znów mam okazję. Zobaczymy, ile na to potrzeba czasu. — Zwietrzeje, nim się tam dostanie — ostrzegł Mackay. — Obliczmy: g wynosi około pół centymetra na sekundę do kwadratu, nalewasz z wysokości... — i zagłębił się w skomplikowanych rachunkach. Doświadczenie już się jednak rozpoczęło. Scott trzy mał przekłutą puszkę z piwem na wysokości około trzydziestu centymetrów nad szklanką — i po raz pierwszy od trzech miesięcy słowo „nad" miało jakieś znaczenie, aczkolwiek niewielkie. Niesłychanie powoli bursztynowy płyn wyciekał z puszki — tak wolno, że mógł być wzięty za syrop. Cienki strumień wydłużał się ku dołowi najpierw nieomal niedostrzegalnie, potem trochę szybciej. Minęło kilka sekund, nim płyn dotarł do szklanki; chóralny okrzyk powitał moment, gdy strumień dotknął dna i poziom cieczy zaczął się pod nosić. — ...Według moich obliczeń powinno to zająć sto dwadzieścia sekund — rozległ się wśród wrzawy głos Mackaya. — Wobec tego policz jeszcze raz — odpowiedział Scott. Sto dwadzieścia sekund równa się dwóm minu tom, a płyn jest już w środku! — Co? — zdumiał się Mackay, najwyraźniej dopiero teraz spostrzegając, że doświadczenie już się skończyło. Szybko sprawdził obliczenia i nagle uśmiechnął się od krywając, że źle postawił przecinek. — Ależ głupiec ze mnie! Nigdy nie byłem mocny w liczeniu pamięciowym. Oczywiście, chodzi o dwa naście sekund. 92
— I to jest człowiek, który doprowadził nas na Marsa! — wykrzyknął ktoś ze zdumieniem. — Wracam na piechotę! Nikt nie zdradzał chęci, by powtarzać eksperyment, który chociaż był interesujący, miał według powszech nego przekonania małą wartość praktyczną. Szybko du że ilości płynu wytrysnęły z gruszek w „normalny" sposób i zebranie stawało się coraz weselsze. Dr Scott wyrecytował całą epopeję wędrowców kosmosu (był to prawdziwy wyczyn pamięciowy), którą normalni pasa żerowie rzadko słyszą, a która rozpoczyna się od słów: „Był to kosmiczny statek Wenus..." Gibson przez pewien czas śledził przygody tego aż nazbyt odpowiednio nazwanego statku i jego naiwnej, choć jednomyślnej załogi. Wreszcie atmosfera zaczęła się stawać dla niego zbyt gorąca — wyszedł więc, by się przewietrzyć. Nieomal automatycznie powrócił na ulu bione miejsce na pokładzie obserwacyjnym. Musiał się tam przywiązać, aby zapobiec obsunięciu się na skutek małego, choć ciągłego przyciągania Deimosa. Mars był w drugiej kwadrze i powoli rósł na wprost niego. Tam w dole przygotowują się do ich po witania i nawet w tej chwili wznoszą się ku Deimosowi niewidoczne jeszcze małe rakiety, aby odwieźć ich na miejsce. Szesnaście tysięcy kilometrów niżej, lecz jesz cze sześć tysięcy kilometrów ponad powierzchnię, prze suwał się po nie oświetlonej części planety Phobos, jaskrawo lśniąc na tle gaszącego gwiazdy sierpa. Co też dzieje się na tym małym księżycu — zastanowił się Gibson. Ach, dowie się o tym wkrótce. Tymczasem przypominał sobie areografię.1 Oto podwójne widły Sinus Meridiani (bardzo wygodna jest ta kropka na równiku i na zerowym południku), a wyżej na wschód 1 Odpowiednik geografii na Ziemi. Od greckiej nazwy Mar sa — Ares. (Przyp. tłum.).
93
jest Syrtis Major. Opierając się na tych dwóch wyraź' nych cechach terenowych mógł rozpoznać drobniejsze szczegóły. Margaritifer Sinus był dziś bardzo wyraźny, lecz nad Xanthe zgromadziło się mnóstwo chmur i... — Panie Gibson! Obejrzał się zaskoczony. — Co, Jimmy... ty też masz dość? Jimmy był rozpalony i czerwony, najwidoczniej też szukał świeżego powietrza. Usiadł nieco niepewnie na ławce obserwacyjnej i przez chwilę wpatrywał się mil cząco w Marsa, jakby go dotychczas nigdy nie widział. Następnie potrząsnął głową z niechęcią. — Strasznie wielki jest ten Mars — rzucił w prze strzeń. — Nie tak wielki jak Ziemia — zaprotestował Gib son. — Zresztą twój krytycyzm jest bez znaczenia, jeśli nie stwierdzisz, jakiej używasz miary. Wreszcie jak duży, twoim zdaniem, powinien być Mars? To najwyraźniej nie przyszło Jimmiemu do głowy i zamyślił się głęboko na chwilę. — Nie wiem — powiedział smutno. — Ale jest za duży. Wszystko jest za duże. Gibson doszedł do wniosku, że ta konwersacja do ni czego nie doprowadzi. Należało zmienić temat. — Co będziesz robił na Marsie? Będziesz miał parę miesięcy do zabawy, zanim Ares wyruszy do domu. — Przypuszczam, że będę włóczył się po Porcie Lowell, pewnie rzucę też okiem na pustynie. Chciałbym wziąć udział w jakiejś wyprawie, jeśli mi się to uda. Gibson pomyślał, że idea jest interesująca, lecz wie dział, że wyprawy badawcze na Marsie, a zwłaszcza takie, które by mogły przynieść jakiś pożytek, nie były łatwym przedsięwzięciem; wymagały dużej ilości wy posażenia i doświadczonych przewodników. Nie było 94
rzeczą zbyt prawdopodobną, aby Jimmy mógł przyłą czyć się do jednej z naukowych wypraw, opuszczają cych od czasu do czasu osady. — Mam pomysł — powiedział. — Prawdopodobnie pokażą mi wszystko, co będę chciał. Może uda mi się zorganizować jakąś wycieczkę do Hellady lub Hesperii, gdzie jeszcze nikt nie był. Chciałbyś pojechać? Może spotkamy tam jakichś Marsjan. To był, oczywiście, żart z długą brodą, bo już pierw szy statek powrócił z przykrą wiadomością, że nie ma na Marsie żadnych Marsjan. Chociaż, pomimo to, pewna ilość ludzi, wbrew wszelkim dowodom, nadal miała na dzieję, że mogą tam istnieć inteligentne istoty, gdzieś na nie zbadanych terenach planety. — Tak — powiedział Jimmy — to dobry pomysł. W każdym razie, nikt mnie nie może zatrzymać... cały czas, z chwilą gdy znajdziemy się na Marsie, należy do mnie. To jest zastrzeżone w kontrakcie. Powiedział to dość wojowniczo, jakby dla informacji jakiegoś przełożonego, i Gibson uznał za rzecz wskaza ną zachować milczenie. Cisza trwała kilka minut. Nagle Jimmy zaczął powoli dryfować z posterunku obserwacyjnego, obsuwając się wzdłuż ściany statku. Zanim zdążył odsunąć się daleko, Gibson chwycił go i przywiązał jego ubranie do dwóch elastycznych uchwytów, uważając, że Jimmy mógł tu spać równie wygodnie, jak gdziekolwiek indziej. Sam był zbyt zmęczony, aby zanieść go do łóżka. Czy to prawda, że jesteśmy sobą tylko wtedy, gdy śpimy? — myślał Gibson. Jimmy wyglądał teraz bardzo spokojnie, chociaż może to rubinowe światło wielkiej planety nadawało mu taki wygląd. Fakt, że Jimmy wreszcie sam szukał jego towarzystwa, miał pewne zna czenie. Co prawda był niezupełnie przytomny i mógł 95
do rana zapomnieć o całym wypadku. Ale Gibson był innego zdania. Jimmy postanowił, być może nie całkiem świadomie, dać mu jeszcze jedną szansę. Odbywał okres próbny. * Dnia następnego przebudził Gibsona piekielny hałas. Brzmiało to tak, jakby Ares rozpadał się na kawałki. Ubrał się szybko i wyszedł na korytarz. Pierwszą na potkaną osobą był Mackay, który nie zatrzymując się krzyknął przechodząc obok: „Rakiety przybyły! Pierw sza wyrusza w dół za dwie godziny. Pospiesz się — masz nią lecieć!". Gibson podrapał się w głowę. — Ktoś powinien mi był powiedzieć — mruknął i nagle przypomniał sobie, że ktoś to zrobił, a więc może mieć pretensje tylko do samego siebie. Wrócił do ka biny i zaczął wrzucać swoje rzeczy do walizek. Od czasu do czasu odczuwał jakieś drgania Aresa i zastanawiał się, co to może być. Norden, który miał wygląd człowieka zmęczonego, spotkał go przy śluzie wyjściowej. Dr Scott, również gotów do odjazdu, był razem z nim, niosąc ostrożnie wielką, metalową skrzynię. — Mam nadzieję, że będziecie mieli dobrą podróż — powiedział Norden. — Zobaczymy się za kilka dni, gdy rozładujemy statek. A więc do zobaczenia... Ach, zupeł nie zapomniałem! Mam ci to dać do podpisania. — Co to jest? — spytał podejrzliwie Gibson. — Nigdy nic nie podpisuję, co nie jest sprawdzone przez mego agenta. — Przeczytaj — uśmiechnął się Norden. — To nie omal historyczny dokument. Na pergaminie wręczonym przez Nordena widniały .słowa: 96
NINIEJSZYM ZAŚWIADCZA SIĘ, ŻE MARTIN M. GIBSON, PISARZ, BYŁ PIERWSZYM PASAŻEREM LINIOWCA ARES W PODRÓŻY Z ZIEMI NA MARSA.
Pod tym data i miejsce na podpisy Gibsona i całej załogi. Gibson złożył swój ozdobny podpis. —- Mam nadzieję, że znajdzie się to w Muzeum Astronautyki, gdy wreszcie zapadnie decyzja, gdzie je założyć — zauważył. — Przypuszczam, że Ares również się tam znaj dzie — dodał Scott. — To nieładnie tak mówić na zakończenie jego pierwszej podróży! — zaprotestował Norden. — Przy puszczam jednak, że masz rację. Muszę już iść. Inni są na zewnątrz w skafandrach. Krzyknijcie do nich po dro dze. Do zobaczenia na Marsie! Po raz drugi Gibson włożył skafander, uważając się tym razem za starego weterana. — Oczywiście domyślasz się — wyjaśnił Scott — że gdy obsługa zostanie' racjonalnie zorganizowana, pasa żerowie będą przechodzić do rakiet-promów przez rury łącznikowe. Wtedy nie będą potrzebne te wszystkie historie. — Stracą wiele przyjemności — zauważył Gibson, szybko sprawdzając urządzenia na małej desce rozdziel czej poniżej podbródka. Zewnętrzne drzwi otwarły się przed nimi i powoli wysunęli się za pomocą swych silniczków rakieto wych na powierzchnię Deimosa. Ares, przytrzymywany siecią lin (które musiały być pospiesznie przygotowane w ciągu ostatniego tygodnia) wyglądał, jakby rozpoczęto jego rozbiórkę. Gibson zrozumiał powody hałasów i wstrząsów, które go zbudziły. Większość płyt poszycia południowej półkuli usunięto by dostać się do ładowni i ubrani w skafandry członkowie załogi wydobywali ładunek, który składali na skałach wokół statku. Wszy97
stko to, pomyślał Gibson,' sprawia wrażenie improwi zacji. Miał nadzieję, że nikt nie popchnie zbyt silnie jego bagaży, co mogłoby je rzucić nieodwołalnie w prze strzeń i zamienić w trzeciego, jeszcze mniejszego sate litę Marsa. W odległości pięćdziesięciu metrów od Aresa, jakby przytłoczone jego olbrzymim kadłubem, stały dwie skrzydlate rakiety, które przybyły tu w nocy. Na jedną z nich ładowano właśnie towary, druga, znacznie mniej sza, była widocznie przeznaczona tylko dla pasażerów. Gibson powoli i ostrożnie posuwał się za Scottem w jej kierunku. W pewnej chwili włączył swój nadajnik, by pożegnać się z współtowarzyszami. Natychmiast roz legły się ich głosy pełne zazdrości, przerywane postęki waniem i westchnieniami — ponieważ ciężary, które przenosili, chociaż w rzeczywistości praktycznie nie ważkie, miały normalną bezwładność i nadanie im ru chu było równie trudne, jak na Ziemi. — A, to ładnie! — posłyszał głos Bradleya. — Zosta wiasz nam całą robotę! — Możecie mieć za to pełną satysfakcję — zaśmiał się Gibson. — Jesteście z pewnością najlepiej płatnymi tragarzami w Układzie Słonecznym! Rozumiał zresztą stanowisko Bradleya; to nie była robota dla wybitnych specjalistów techników, którzy zaciągnęli się na Aresa. Lecz tajemniczy zakaz lądowa nia w małym, lecz dobrze wyposażonym porcie na Phobosie spowodował konieczność takiej improwizacji. Nie można we użyciu otwartego przez pół tuzina ich wszystkich za słów na osobności poczekać.
właściwy sposób pożegnać się przy obwodu, gdzie jest się słuchanym osób jednocześnie, a zresztą zobaczy kilka dni. Pragnąłby zamienić kilka z Jimmym, ale i z tym trzeba będzie
98
Zobaczenie nowej twarzy było prawdziwą sensacją. Pilot rakiety przyszedł do śluzy wejściowej, aby pomóc im w zdjęciu skafandrów, które następnie delikatnie wyrzucono na Deimosa przez otwarcie drzwi ze wnętrznych; prąd powietrza dokonał reszty. Pilot wpro wadził ich do maleńkiej kabiny i polecił spocząć na miękkich fotelach. — Ponieważ nie mieliście grawitacji przez parę mie sięcy — powiedział — będę was wiózł jak najostrożniej. Nie będę używał przyspieszenia większego niż normalne przyciąganie ziemskie, ale i tak będzie wam się wyda wało, że ważycie tonę. Gotowi? — Tak — odpowiedział Gibson, starając się boha tersko zapomnieć o swych doświadczeniach z podobnych podróży. . Rozległ się delikatny, daleki szum i coś wepchnęło go zdecydowanie w głąb fotela. Turnie i skały Deimosa szybko przesunęły się do tyłu; błysnął Ares, lśniąca srebrna kula na tle złowrogiego, kamiennego obrazu. Dopiero drugi wybuch rakiet uwolnił ich od małego księżyca; lecieli wokół Marsa po wolnej orbicie. Przez kilka minut pilot badał swoje instrumenty, otrzymując sygnały radiowe z leżącej w dole planety i obracał sta tek wokół żyroskopów. Następnie raz jeszcze nacisnął dźwignię zapłonu i rakiety zagrzmiały znów na kilka sekund. Oderwali się od orbity Deimosa i zaczęli spadać na Marsa. Cała operacja była miniaturowym wydaniem prawdziwej podróży międzyplanetarnej. Jedynie czas uległ zmianie; aby osiągnąć cel, potrzebowali trzech go dzin, zamiast miesięcy, i mieli do przebycia tysiące, zamiast milionów kilometrów. — W porządku — powiedział pilot, regulując przy rządy sterujące i obracając się na siedzeniu. — Podróż była dobra? 99
— Dziękuję, dość przyjemna—powiedział Gibson.— Niezbyt wiele, oczywiście, rozrywek. Wszystko poszło gładko. — Co słychać na Marsie? — zapytał Scott. — Och, wszystko po staremu. Dużo pracy i mało za bawy. Największą sensacją jest obecnie budowa nowej kopuły w Lowell. Rozpiętość trzysta metrów — będzie wam się zdawało, że jesteście z powrotem na Ziemi. Zastanawiamy się, czy uda się urządzić wewnątrz chmury i deszcz. — Co to za historia z tym Phobosem? — zapytał Gibson węsząc nowiny. — Mieliśmy z tym mnóstwo kłopotów. — Ech, nie przypuszczam, żeby to było coś ważnego. Nikt nie wie, o co dokładnie chodzi, ale jest tam mnóstwo ludzi budujących wielkie laboratorium. Przy puszczam, że Phobos ma być stacją tylko naukową i nie chcą, aby włóczyły się tam liniowce, które by zanie czyszczały ich instrumenty wszystkimi znanymi nauce promieniowaniami. Gibson był rozczarowany załamaniem się różnych interesujących teorii. Być może, gdyby nie był tak za jęty zbliżaniem się do planety, przyjąłby to wyjaśnienie bardziej krytycznie, lecz chwilowo zadowoliło go i prze stał o tym myśleć. Ponieważ do zakończenia podróży zostało jeszcze tro chę czasu, postanowił skorzystać z obecności prawdzi wego kolonisty i dowiedzieć się jak najwięcej o szcze gółach życia na planecie. Trochę obawiał się palnąć głupstwo — albo z nieświadomości, albo z braku taktu — mimo to przez parę następnych godzin pilot był bardzo zajęty to Gibsonem, to swoimi instrumen tami. Mars był w odległości mniejszej niż tysiąc kilome trów, gdy Gibson uwolnił swą ofiarę i zwrócił całą 100
uwagę na widok roztaczający się w dole. Przelatywali szybko nad równikiem, dotykając zewnętrznych warstw bardzo głębokiej, choć bardzo rozrzedzonej atmosfery. Obecnie — trudno było powiedzieć, kiedy ta chwila na deszła — Mars przestał być planetą unoszącą się w przestrzeni, a stał się leżącym daleko w dole krajo brazem. Pod nimi przesuwały się pustynie i oazy; Syrtis Major pojawił się i zniknął, nim Gibson miał czas go rozpoznać. Byli na wysokości pięćdziesięciu kilometrów, gdy pojawiły się pierwsze oznaki zagęszczenia atmosfe ry. Rzadkie strugi powietrza szarpały słabymi palcami tnący je pocisk, lecz siła ich stopniowo rosła — gdyby zaś sterowanie było niewłaściwe, mogła urosnąć zbyt szybko. Gibson czuł wyraźne zmniejszanie się pręd kości rakiety; gwizd powietrza był teraz tak głośny — mimo izolacji ścian — że z trudem można było prowa dzić normalną rozmowę. Wydawało się, że trwa to bardzo długo, choć minęło zaledwie kilka minut. Wreszcie zamarł ostatni jęk wiatru. Rakieta utraciła nadwyżkę prędkości dzięki oporowi powietrza; dziób rakiety i ostre jak noże skrzydła szybko stygły i traciły wiśniową czerwień. Już nie rakieta kosmiczna, ale zwyczajny szybki szybowiec leciał nad pustynią z prędkością poniżej tysiąca kilo metrów na godzinę wzdłuż promienia sygnałów radio wych z Portu Lowell. Gibson najpierw spostrzegł osadę, która jako mała, biała plama na horyzoncie odcinała się od ciemnego tła Aurorae Sinus. Pilot rzucił rakietę w wielki łuk, kieru jąc ją na południe i wytracając wysokość i szybkość. Gdy rakieta podchodziła do lądowania, Gibsonowi mi gnęło pół tuzina wielkich okrągłych kopuł, stłoczonych jedna obok drugiej. Następnie grunt wybiegł na ich spotkanie, odczuli kilka delikatnych podrzutów i ma szyna powoli potoczyła się po ziemi. 101
Był na Marsie. Dotarł do miejsca, które dla starożyt nych było czerwonym punktem świetlnym, poruszają cym się wśród gwiazd, dla ludzi sprzed wieku tajemni czym i całkowicie nieosiągalnym światem, a teraz stało się granicą rasy ludzkiej. — Przybył tu chyba cały komitet powitalny — zau ważył pilot. — Przyjechała nas zobaczyć cała flota transportowa. Nie wiedziałem, że mają tyle pojazdów na chodzie! Dwie małe, przysadziste maszyny na bardzo grubych, balonowych oponach jechały pełnym gazem na spotka nie. Każda miała hermetyczną kabinę na dwie osoby, lecz tuzin pasażerów uwiesiło się na wozie, chwytając się, za co tylko się dało. Za nimi jechały dwa duże, półgąsienicowe autobusy, również pełne widzów. Gibson nie spodziewał się takiego tłumu i zaczął przygotowy wać krótkie przemówienie. — Nie przypuszczam, abyście umieli obchodzić się z tymi rzeczami — powiedział pilot pokazując dwie maski tlenowe. — Ale będziecie potrzebowali ich tylko przez minutę, zanim dostaniecie się do pcheł. (Do cze go? — pomyślał Gibson. — Ach, oczywiście, te małe pojazdy są słynnymi marsjańskimi „pchłami piaskowy mi", uniwersalnym środkiem transportowym na plane cie.) — Założę je wam. Tlen dochodzi? Proszę iść na prawo. Początkowo uczucie będzie dziwne. Powietrze powoli wydostawało się z kabiny, aż do zrównania ciśnienia zewnętrznego i wewnętrznego. Gibson poczuł, że skóra zaczęła nieprzyjemnie szczypać; atmosfera wokół niego była rzadsza niż na szczycie Everestu. Potrzeba było trzech miesięcy powolnego przystosowywania się na Aresie i wszystkich środków współczesnej nauki lekarskiej, aby mógł wyjść na po wierzchnię Marsa z osłoną nie większą niż zwykła maska tlenowa. 102
Był mile połechtany, że tak wiele osób przybyło na i ego powitanie. Naturalnie, Mars nie często miał okazję witania tak znakomitego gościa, lecz wiedział, że mała, pracowita kolonia nie miała czasu na ceremonie. Dr Scott stanął obok niego, w dalszym ciągu trzyma jąc wielką, metalową skrzynkę, którą tak pieszczotliwie niańczył przez całą drogę. Na jego widok cała grupa kolonistów runęła do przodu, wcale nie zwracając uwa gi na Gibsona i tłocząc się wokół Scotta. Gibson słyszał ich głosy, tak zmienione w rzadkim powietrzu, że nie mal niezrozumiałe. — Cieszymy się, doktorze, że pana znów widzimy! Prosimy tutaj, my to poniesiemy! — Wszystko jest już gotowe i dziesięć skrzynek czeka w szpitalu. Dowiemy się, czy to dobre, w ciągu ty godnia. — Prosimy... niech pan wejdzie do autobusu, a potem porozmawiamy! Nim się Gibson zorientował, co się dzieje, już znikł Scott i jego bagaże. Zaszumiał potężny silnik i autobus pognał w kierunku Port Lowell, pozostawiając Gibsona z tak głupim uczuciem, jakiego nie miał jeszcze nigdy w życiu. Zupełnie zapomniał o szczepionce. Jej przybycie na Marsa miało nieskończenie większe znaczenie aniżeli wizyta jakiegokolwiek pisarza, choćby najbardziej zna komitego na Ziemi. Była to nauczka, której prędko nie zapó"mni. Na szczęście nie był całkowicie samotny: pozostały jeszcze „pchły piaskowe". Jeden z ich pasażerów pod biegł do niego. — Pan Gibson? Jestem Westerman z „Times'a"... z „Marsjańskiego Times'a". Bardzo mi miło pana poznać. To jest... 103
— Henderson, komendant lotniska — przerwał mu wysoki mężczyzna o grubych rysach, wyraźnie niezado wolony, że został ubiegnięty. — Przypilnuję, aby wyła dowano pański bagaż. Proszę wsiadać. Było rzeczą jasną, że Westerman wolałby mieć Gibso na w swoim wozie, ale musiał robić dobrą minę do złej gry. Gibson wszedł do „pchły" Hendersona przez ela styczny worek z plastiku, będący prostą, ale dobrze działającą śluzą powietrzną pojazdu; minutę później kie rowca był też w kabinie. Z ulgą zdjął maskę tlenową; kilka minut spędzonych na zewnątrz było bardzo mę czących. Zdawało mu się również, że jest bardzo ciężki i ślamazarny — a więc miał uczucie, przeciwne temu, jakiego należało oczekiwać po przybyciu na Marsa. Lecz przez trzy miesiące nie odczuwał w ogóle ciążenia i bę dzie potrzebował trochę czasu, by przyzwyczaić się na wet do jednej trzeciej ciężaru ziemskiego. Pojazd ruszył w poprzek pasa startowego w kierunku kopuł Portu, leżących w odległości paru kilometrów. Po raz pierwszy Gibson zauważył, że wokół niego były tyl ko twarde rośliny, w jasnozielone cętki, najpowszech niejsza forma życia na Marsie. Niebo nad nim nie było już kruczoczarne, lecz ciemnoniebieskie. Słońce docho dziło do zenitu i jego promienie nadspodziewanie mocno grzały przez plastikową kopułę kabiny. Gibson patrzył na ciemne sklepienie nieba, usiłując znaleźć malutki księżyc, na którym jeszcze pracowali jego współtowarzysze. Henderson zauważył jego spoj rzenie, oderwał rękę od kierownicy i wskazał na punkt w pobliżu Słońca. — To tam — powiedział. Gibson przysłonił oczy i spojrzał w górę. Zobaczył nieco na zachód od Słońca błyszczącą gwiazdę, podobną do dalekiego łuku elektrycznego, zawieszonego w błęki cie. Była zbyt mała, nawet jak na Deimosa, lecz minęła 104
dłuższa chwila, nim Gibson zorientował się, że jego to warzysz nie odgadł, co było obiektem jego poszukiwań. To stałe, nie drgające światło, płonące nieoczekiwanie na dziennym niebie było poranną gwiazdą Marsa, którą le piej znano pod nazwą Ziemi.
8 — Przykro mi, że musiał pan czekać — powiedział burmistrz Whittaker — lecz wie pan, jak to jest. Szef miał godzinną konferencję. Dopiero przed chwilą udało mi się go zawiadomić, że pan tu jest. Pro szę tędy... skrócimy drogę przez archiwum. Mogło to być zwykłe biuro na Ziemi. Na drzwiach wisiała tabliczka: „Naczelny Kierownik", bez nazwiska; było niepotrzebne; wszyscy w Układzie Słonecznym wiedzieli, kto kieruje Marsem. Trudno po prostu było myśleć o tej planecie, nie myśląc jednocześnie o Warre nie Hadfieldzie. Gibson zdziwił się, gdy go ujrzał. Naczelny Kierownik był znacznie niższy, niż to sobie wyobrażał. Widocznie oceniał tego człowieka według jego dzieła i nie żałował mu tych kilku centymetrów wzrostu. Lecz jego szczupła, muskularna budowa i wrażliwa, niemal ptasia głowa były takie, jak się spodziewał. Na początku rozmowy Gibson, któremu zależało na tym, by zrobić dobre wrażenie, był niejako w defensy wie. Jego zadanie byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby miał Szefa po swej stronie. Gdyby zaś Hadfield stał się jego wrogiem, to równie dobrze mógłby natychmiast powró cić do domu. — Mam nadzieję, że Whittaker zaopiekował się pa nem — powiedział Szef po wymianie wstępnych grzecz ności. — Rozumie pan, że nie mogłem się nim wcześniej 105
zająć, ponieważ właśnie wróciłem z inspekcji. Jakże się pan tu urządził? — Zupełnie dobrze — uśmiechnął się Gibson. — Stłukłem trochę przedmiotów stawiając je w powietrzu, ale przyzwyczajam się do życia w warunkach ciążenia. — A co pan myśli o naszym miasteczku? — To wspaniałe osiągnięcie. Nie wiem, jak wam się udało tak wiele dokonać w tak krótkim czasie. Hadfield obserwował go bacznie. — Proszę mówić całkiem szczerze. Jest mniejsze, niż pan oczekiwał, prawda? Gibson zawahał się. — Tak, być może... ale jestem przyzwyczajony do roz miarów Londynu czy Nowego Jorku. Ostatecznie dwa tysiące ludzi na Ziemi tworzyłoby zaledwie wielką wieś. Zresztą duża część Portu Lowell jest podziemna i to też zmienia postać rzeczy. Naczelny Kierownik nie był ani strapiony, ani zdzi wiony. — Każdy, kto zobaczy największe miasto Marsa, jest rozczarowany — powiedział. — Zresztą za tydzień, gdy powstanie nowa kopuła, znacznie się ono powiększy. Kiedy jest pan już tutaj — jakie są pańskie plany? Przy puszczam, że pan wie, iż nie byłem wielkim zwolenni kiem tej wizyty? -~ Dowiedziałem się o tym na Ziemi — powiedział nieco dotknięty Gibson. Jeszcze nie odkrył, że otwartość była jedną z największych cnót Naczelnego Kierownika; nie przysparzała mu ona zresztą wielu przyjaciół. — Wyobrażam sobie, że był pan niezadowolony, gdy wy ruszyłem w drogę. — Tak, ale z chwilą, gdy pan tu jest, zrobimy dla pana wszystko możliwe. Mam nadzieję, że pan zrobi dla nas to samo. — W jaki sposób? — zapytał podejrzliwie Gibson. 106
Hadfield pochylił się nad stołem splatając dłonie. — Jesteśmy w stanie wojny, panie Gibson. Prowadzi my wojną z Marsem i wszystkimi siłami, które może on przeciwko nam rzucić: z zimnem, brakiem wody, bra kiem powietrza; i niestety z Ziemią. Co prawda, wojna z Ziemią jest wojną papierową, lecz obejmuje zarówno zwycięstwa, jak i klęski. Prowadzę wojnę na końcu linii dostaw, nie krótszej niż pięćdziesiąt milionów kilome trów. Najbardziej pospieszne dostawy docierają do mnie po co najmniej pięciu miesiącach — a otrzymuję je tylko wtedy, gdy Ziemia dojdzie do wniosku, że inaczej nie dam sobie rady. — Przypuszczam, że zdaje sobie pan sprawę, o co przede wszystkim walczę... co jest moim naczelnym ce lem. Samowystarczalność. Niech pan pamięta, że pierw sze wyprawy musiały wszystko z sobą przywozić. Tak. A teraz wszystkie podstawowe do życia produkty mo żemy otrzymywać z naszych własnych źródeł, Nasze warsztaty mogą wykonać niemal wszystko, co nie jest zbyt skomplikowane. Istnieją co prawda bardzo specjal ne wyroby, które muszą być wykonywane na Ziemi i póki nasza ludność nie będzie dziesięciokrotnie więk sza, nic na to nie poradzimy. Każdy na Marsie jest spe cjalistą w jakiejś dziedzinie — lecz na Ziemi istnieje więcej specjalności, niż jest ludzi na tej planecie, a z arytmetyką trudno się spierać. — Widzi pan te wykresy? Zacząłem je rysować pięć lat temu. Obrazują wskaźniki produkcji różnych podsta wowych materiałów. Osiągnęliśmy poziom samowystar czalności; ta pozioma, czerwona prosta — dla około po łowy z nich. Mam nadzieję, że za pięć lat bardzo niewiele rzeczy będziemy musieli importować z Ziemi. Nawet obecnie najbardziej potrzebni są nam ludzie — i tu pan potrafi nam pomóc. Gibson czuł się trochę niewyraźnie. 107
— Nie mogę nic przyrzekać. Proszę pamiętać, że jestem tu jedynie jako sprawozdawca. Uczuciowo jestem po waszej stronie, ale będę opisywał fakty tak, jak je będę widział. — Doceniam to. Ale fakty to nie wszystko. Mam na dzieję, że pan wytłumaczy Ziemi, co pragniemy tu zro bić i co już zrobiliśmy. To pierwsze jest nawet ważniej sze... lecz plany możemy zrealizować tylko wtedy, gdy Ziemia udzieli nam swego poparcia. Nie wszyscy pańscy poprzednicy zdawali sobie z tego sprawę. To prawda — pomyślał Gibson. Pamiętał serię kry tycznych artykułów w „Daily Telegraph" sprzed roku. Fakty były dość ścisłe, lecz podobne sprawozdanie z osiągnięć pierwszych osiedleńców po pięciu latach ko lonizacji Ameryki Północnej byłoby prawdopodobnie równie nie zachęcające. — Wydaje mi się, że widzę obie strony zagadnienia — powiedział Gibson. — Musi pan pamiętać, że z punktu widzenia Ziemi Mars jest daleko, kosztuje kupę pienię dzy i nie daje nic w zamian. Zatarł się początkowy blask wypraw międzyplanetarnych. Teraz ludzie pytają: „Co z tego mamy?" Jak dotąd, odpowiedź brzmiała: „Bardzo mało". Jestem przekonany, że wasza praca jest bardzo ważna, lecz jeśli chodzi o mnie, jest to raczej akt wiary, niż wynik logicznego rozumowania. Przeciętny człowiek na Ziemi myśli prawdopodobnie, że miliony, które tu wydajecie, mogłyby być lepiej użyte dla polepszenia życia na jego planecie — oczywiście, jeśli w ogóle o tym myśli. — Rozumiem pana obiekcje; są dość powszechne. I niełatwo je odparować. Spróbujmy to wyjaśnić na stępująco. Wydaje mi się, że większość inteligentnych ludzi rozumie potrzebę istnienia bazy naukowej na Mar sie, poświęconej czystym badaniom? — Niewątpliwie. 108
. Nie rozumieją jednak potrzeby tworzenia samo istnej kultury, która z biegiem czasu mogłaby stać się niezależną cywilizacją? — Tu właśnie leży trudność. Nie wierzą w taką mo żliwość, a nawet godząc się na nią nie widzą celowości. Często czyta się artykuły dowodzące, że Mars zawsze będzie ciężarem dla Ziemi ze względu na olbrzymie trudności naturalne, w jakich pracujecie. — A podobieństwo Marsa do amerykańskich kolonii? — Nie można go posuwać zbyt daleko. Ostatecznie przybywając do Ameryki ludzie mieli czym oddychać i znajdowali pożywienie! — To prawda, lecz chociaż problem skolonizowania Marsa jest znacznie trudniejszy, mamy w swych rękach znacznie większe możliwości. Rozporządzając czasem i materiałem możemy ten świat zrobić równie dogod nym do życia, jak Ziemia. Nawet teraz nie znajdzie pan wielu naszych ludzi, którzy chcieliby tam powrócić. Ro zumieją wagę tego, co robią. Teraz Ziemia może nie potrzebować Marsa, lecz w przyszłości... — Chciałbym w to wierzyć — powiedział Gibson z lekkim żalem. Wskazał na bogatą, zieloną falę roślin ności, rozbijającą się jak morze o nieomal niewidoczne kopuły miasta, na wielką równinę, szybko niknącą za dziwnie bliskim horyzontem, i na szkarłatne wzgórza, wśród których leżało miasto. — Mars jest ciekawym, a nawet pięknym światem. Lecz nigdy nie może być ta kim, jak Ziemia. — Dlaczego nie? A co pan ma na myśli mówiąc „Ziemia"? Czy południowo-amerykańskie pampasy, winnice Francji, koralowe wyspy Pacyfiku, czy sybe ryjskie stepy? „Ziemia" jest tym wszystkim! Gdziekol wiek zjawia się człowiek, tam staje jego dom. A wcześ niej czy później człowiek będzie mógł żyć na Marsie bez 109
tego wszystkiego. — Wskazał ręką kopuły wznoszące się nad miastem i dające mu życie. — Czy doprawdy myśli pan — wykrzyknął Gibson — że człowiek będzie mógł się kiedykolwiek przystosować do marsjańskiej atmosfery? Przestanie być człowiekiem, jeśli tego dokona! Przez chwilę Naczelny Kierownik nie odpowiadał. Następnie zauważył spokojnie: — Nie mówiłem o przystosowaniu się człowieka do Marsa. Czy nie rozważał pan możliwości, że Mars mógł by pójść nam na rękę? Zostawił Gibsonowi akurat tyle czasu, ile ten potrze bował na zrozumienie tych słów, i wstał, zanim jego gość mógł sformułować pytanie. — Tak, mam nadzieję, że Whittaker zaopiekuje się panem i pokaże panu wszystko, co pan pragnie zobaczyć. Rozumie pan, że sytuacja transportowa jest u nas raczej trudna, lecz poślemy pana na wszystkie placówki, jeśli zostawi nam pan trochę czasu na przygotowania. Proszę mnie zawiadomić, gdyby były jakieś trudności. Pożegnanie było grzeczne, ale, przynajmniej na razie, ostateczne. Najbardziej zajęty człowiek na Marsie udzie lił Gibsonowi szczodrej porcji swego czasu. Pytania pi sarza musiały zaczekać na następną okazję. — Co pan myśli o Szefie? — zapytał burmistrz Whit taker, gdy Gibson powrócił do biura. — Jest bardzo miły i chętnie udziela pomocy — od powiedział ostrożnie Gibson. — Prawdziwy entuzjasta Marsa, co? Whittaker zacisnął wargi. — Nie wiem, czy to dobre słowo. Wydaje mi się, że uważa Marsa za nieprzyjaciela, którego należy pokonać. 110
Wszyscy to, oczywiście, robimy, ale Szef ma swoje.szcze gólne racje. Słyszał pan o jego żonie? _ Nie. — Była jedną z pierwszych, którzy zmarli na gorącz kę marsjańską w dwa lata po przybyciu. — Och — powiedział z namysłem Gibson. — Rozu miem. To prawdopodobnie jeden z powodów, dla którego z takim nakładem wysiłków poszukiwano lekarstwa. — Tak, Szef kładł na to wielki nacisk. Poza tym go rączka bardzo szkodzi zapasom sił ludzkich. Nie możemy sobie tu pozwalać na choroby! Ta ostatnia uwaga — myślał Gibson idąc Broadwayem (zwanym tak, ponieważ miał aż piętnaście metrów sze rokości) — nieomal streszczała sytuację kolonii. Jeszcze niezupełnie pozbył się rozczarowania, ciągle wydawało mu się, że Port Lowell jest za mały i że za trudno w nim o wygody, do których przywykł na Ziemi. Ze swymi szeregami jednakowych metalowych domów i kilku bu dynkami publicznymi wydawał się raczej obozem woj skowym niż miastem, choć mieszkańcy zrobili wszystko, by ozdobić go ziemskimi kwiatami. Niektóre, przy ma łym ciążeniu, osiągnęły zadziwiające rozmiary i Oxford Circus lśnił od słoneczników trzykrotnie wyższych od człowieka. Chociaż już raczej przeszkadzały, nikt nie miał serca kazać je usunąć; jeśli nadal będą rosły w tym tempie, trzeba będzie doświadczonego drwala do ich obalenia bez uszkodzenia szpitala. Gibson szedł zamyślony Broadwayem aż do Marmu rowego Łuku, gdzie stykały się Pierwsza Kopuła z Dru gą. Było to miejsce ogólnych spotkań. Tutaj, strate gicznie umieszczony w pobliżu licznych śluz powietrz nych, znajdował się „George" — jedyny bar na Marsie. — Moje uszanowanie, panie Gibson — powiedział barman George. — Mam nadzieję, że Szef był w do brym humorze. 111
Ponieważ opuścił budynek Administracji zaledwieprzed dziesięcioma minutami, Gibson musiał przyznać, że była to dobra robota. Wkrótce odkrył, że wiadomości rozchodziły się w Porcie Lowell bardzo szybko, a wiek- ; szość z nich zdawała się przechodzić przez George'a. George był ciekawym typem. Ponieważ właścicieli knajp uważano jedynie za względnie, a nie bezwględnie koniecznych dla dobrobytu Portu, miał dwa oficjalne zawody. Na Ziemi był znanym konferansjerem, lecz nierozsądne wymagania trzech czy czterech żon, które zdobył dzięki młodzieńczemu entuzjazmowi, sprawiły, że zdecydował się emigrować. Obecnie kierował małym teatrem Portu i wydawał się być całkiem zadowolony z życia. Mając około czterdziestu pięciu lat, był jednym z najstarszych ludzi na Marsie. — W przyszłym tygodniu będziemy mieli przedsta wienie — zauważył, gdy obsłużył Gibsona. Mam nadzie ję, że pan przyjdzie. — Oczywiście — odparł Gibson. — Nie będę się mógł doczekać. Jak często dajecie przedstawienia? — Mniej więcej raz na miesiąc. Filmy mamy trzy razy w tygodniu. — Cieszę się, że Port Lowell ma trochę nocnego życia. — Zdumiałby się pan nawet. Ale lepiej, żebym panu o tym nie mówił, bo opisze pan to w gazetach. — Nie pisuję do tego rodzaju gazet — odpowiedział Gibson, pociągając w zamyśleniu miejscowe piwo. Cho ciaż całkowicie syntetyczne, nie było złe; oczywiście trzeba się było do tego przyzwyczaić, był to potomek marsjańskiej farmy i chemicznego laboratorium. Bar był właściwie pusty, ponieważ o tej porze wszyscy w Porcie Lowell pracowali. Gibson wyciągnął notes i zaczął w nim starannie pisać, z cicha pogwizdując. Było to niemiłe przyzwyczajenie, z którego niemal nie zdawał sobie sprawy. 112
George przeszedł do kontrataku, włączając radio. Nana bezpośrednią audycję nadawaną na Marsa a fił któregoś tam punktu na nocnej stronie Ziemi. Prze rzucono ją przez przestrzeń za pomocą iluś tam mega watów, odebrano i następnie retransmitowano przez radiostację położoną na niskich wzgórzach na południe od miasta Odbiór był dobry, pomijając słoneczne trzaski, pochodzące z tego nieskończenie większego na dajnika, na którego tle działały nadajniki ziemskie. Gibson zastanawiał się, czy naprawdę warto było zada wać sobie tyle trudu nad wysłaniem z jednej planety na drugą głosu całkiem pośledniego sopranu i lekkiej orkiestry. Lecz prawdopodobnie połowa Marsa słuchała tego koncertu z różnym natężeniem sentymentu i tę sknoty — czemu zresztą głośno zaprzeczano by z obu rzeniem. Gibson zanotował kilkadziesiąt pytań, które będzie musiał komuś zadać. Czuł się jak chłopiec w swojej pier wszej szkole; wszystko było tak dziwne, niczego nie mo żna było uznać za rzecz oczywistą. Trudno było uwierzyć, że dwadzieścia metrów stąd, po drugiej stronie przezro czystej bani, czekała śmierć od uduszenia. Mimo wszyst ko nie miał nigdy takiego uczucia na Aresie, a przecież przestrzeń kosmiczna była podobna. Tutaj jednak wszy stko wydawało się dziwne. Można było patrzeć na jasno zieloną płaszczyznę, będącą polem bitwy, na którym uparte marsjańskie rośliny toczyły swą doroczną walkę o istnienie — walkę kończącą się wraz z przyjściem zimy śmiercią dla zwycięzców i zwyciężonych. Nagle Gibsona ogarnęła przemożna chęć opuszczenia ciasnych ulic i znalezienia się pod otwartym niebem. Chyba po raz pierwszy naprawdę poczuł brak Ziemi, planety, o której myślał, że może mu dać już tak nie wiele. Jak Falstaff, słyszał szmer zielonych pól — z tym jednak szyderczym dodatkiem, że zielone pola były 213
wokół niego męcząco bliskie, a jednak oddzielone odeń przegrodą praw przyrody. — George — rzekł gwałtownie — jestem tu od pew nego czasu, a jeszcze nie byłem na zewnątrz. I nie mogę tego zrobić bez czyjejś opieki. Nie będzie pan miał żad nych gości jeszcze przez dobrą godzinę. Pan jest swój chłop: niech mnie pan przeprowadzi przez śluzę po wietrzną — tylko na dziesięć minut. Niewątpliwie — myślał trochę wstydliwie Gibson — George będzie uważał to za nieco zwariowane żądanie. Mylił się jednak: zdarzało się to i poprzednio tak często, że George uważał takie prośby za dość naturalne. Osta- "! tecznie, do niego należało zaspokajanie zachcianek gości, ? a większość „nowych" tak właśnie się czuła po kilku dniach pobytu pod kopułą. George filozoficznie wzru szył ramionami zastanawiając się, czy nie powinien wystąpić o dodatkową płacę jako psychoterapeuta, i zniknął w swym sanktuarium. Po chwili powrócił nio sąc dwie maski tlenowe i przyrządy pomocnicze. — Nie potrzebujemy wdziewać pełnego stroju w tak piękny dzień jak dzisiejszy — powiedział, gdy tymcza sem Gibson zakładał maskę. — Proszę się upewnić, czy ten kołnierz z pianogumy ściśle przylega do szyi. Wszy stko w porządku — chodźmy. Ale tylko na dziesięć minut. Gibson ruszył posłusznie za nim i tak doszli do wyjścia z kopuły. Były tam dwie śluzy: jedna wielka, szeroko otwarta, wiodąca do Kopuły Drugiej, i mniejsza, prowa dząca na zewnątrz. Była to po prostu metalowa rura średnicy około trzech metrów, przechodząca przez mur ze szklanych cegieł, stanowiący podstawę giętkiej, pla stikowej obudowy kopuły. Było tam czworo oddzielnych drzwi, z których żadne nie mogły być otwarte, nim nie zamknięto pozostałych trzech. Gibson całkowicie pochwalał tę ostrożność, lecz 114
Hawało mu się, że zbyt wiele czasu upłynęło, zanim ta tnie drzwi oddzieliły się od swych uszczelnień • otwarła się przed nim jasnozielona płaszczyzna. Wsku tek niskiego ciśnienia zaczęła go swędzić skóra, lecz powietrze było dość ciepłe i wkrótce poczuł się zupełnie dobrze. Całkowicie zapominając o George'u zaczął się szybko przedzierać przez niską, gęstą roślinność, dzi wiąc się, dlaczego tak tłoczy się wokół kopuł. Być może przyciągało ją ciepło lub powolne przenikanie powietrza z miasta. Zatrzymał się o paręset m e t r ó w dalej, czując się wreszcie wolnym od duszącego baldachimu i znów pod otwartym niebem. Fakt, że głowa była przecież dalej całkowicie zamknięta, nie miał jakoś znaczenia. Pochylił się i przyjrzał roślinom sięgającym mu do kolan. . Oczywiście, poprzednio wielokrotnie widział fotogra fie roślin marsjańskich. Nie były zbyt ciekawe, nie znał się zresztą dostatecznie na botanice, aby docenić ich osobliwość. Istotnie, gdyby spotkał takie rośliny gdzieś na Ziemi, nie spojrzałby na nie dwa razy. Żadna z nich nie sięgała mu wyżej niż do pasa, a wydawało się, że są zrobione z arkuszy jasnozielonego pergaminu, bardzo cienkiego, ale twardego, tak aby mogły chwytać jak najwięcej światła słonecznego, nie tracąc cennej wody. Te chropowate liście rozpościerały się w Słońcu jak małe żagle, obracając się za nim, dopóki nie znikło o zmroku na zachodzie. Gibson pragnąłby, aby jakieś kwiaty dodały kontrastowych kolorów jasnemu szma ragdowi otoczenia, lecz na Marsie nie było kwiatów. Być może kwitły kiedyś, gdy jeszcze powietrze było tak gęste, że mogły unosić się w n i m owady; obecnie m a r s jański świat roślinny mnożył się głównie przez samozapylanie. George dogonił go i przyglądał się roślinności z po sępną obojętnością. Gibson podejrzewał, że był znie115
cierpliwiony bezwzględnym wyciągnięciem za drzwi. W rzeczywistości skrupuły były nie na czasie. George po prostu rozmyślał nad swym następnym przedstawie niem rozważając, czy ryzykować wystawienie sztuki Noela Cowarda 1 po klapie, jaką poniosła jego trupa, gdy próbowała grać sztuki współczesne. Nagle przebudził się ze swych marzeń i zwrócił się do Gibsona (głos był ci chy, ale wyraźny z tak niewielkiej odległości): — To zabawne. Proszę stać nieruchomo przez chwilę i popatrzeć na tę roślinę, która jest w pańskim cieniu. Gibson wysłuchał to niezwykłe polecenie. Przez chwi lę nic się nie działo. Wreszcie zauważył, jak bardzo po woli pergaminowe liście poczęły się zwijać jeden po drugim. Cały proces dokonał się w ciągu trzech minut; po upływie tego czasu roślina stała się małą ścisłą kulką zielonego papieru, stanowiącą ułamek poprzedniego wy miaru. George zachichotał. — Myśli, że zapadła noc i nie chce być złapana na drzemce po zajściu słońca. Gdy pan się odsunie, będzie myślała przez pół godziny, nim zaryzykuje ponowne rozwinięcie. Gdyby pan tak robił przez cały dzień, prawdopodobnie załamałaby się nerwowo. — Czy te rośliny służą do czegokolwiek? — zapytał Gibson. — To jest, czy mogą być spożywane lub czy zawierają jakieś wartościowe chemikalia? — Jeść ich na pewno nie można; nie są trujące, ale wywołałyby niestrawność. Widzi pan, w rzeczywistości to nie są rośliny takie jak na Ziemi. Ta zieleń jest wła ściwie przypadkowa. To nie jest... jak się nazywa ta historia... — Chlorofil? 1 Noel C o w a r d (ur. 1899) — angielski aktor, dramaturg i kompozytor.
116
.— Tak. Nie są one uzależnione od powietrza, tak jak nasze rośliny; wszystko, czego potrzebują, dobywają z gruntu. W istocie mogą rosnąć, jak rośliny na Księ życu, w całkowitej próżni, jeśli tylko mają odpowiednią glebę i dość światła słonecznego. Prawdziwy triumf ewolucji — pomyślał Gibson. — Ale w jakim celu? zastanowił się. Dlaczego życie tak uparcie trzyma się tego małego świata, mimo że ma on najgorsze cechy, jakie może wymyślić natura? Być może, Naczelny Kierownik zaczerpnął część swego opty mizmu od tych upartych i śmiałych roślin. — Hej! — zawołał George. — Czas wracać. Gibson ruszył za nim dość posłusznie. Nie odczuwał już ucisku lęku zamkniętej przestrzeni, który, jak się domyślał, był wynikiem czegoś w rodzaju rozczarowania db warunków panujących na Marsie. Kto przybył tu, aby wykonywać określoną pracę i nie miał czasu na rozmyślania, prawdopodobnie w ogóle tego stadium nie przeżywał. Jemu jednak pozostawiono swobodę, aby mógł zebrać wrażenia, i jak dotąd, głównym wrażeniem było uczucie bezsilności, gdy porównywał to, co czło wiek zrobił na Marsie, z tym, co jeszcze do zrobienia pozostawało. Przecież dotychczas trzy czwarte planety były nie zbadane! To w pewnym stopniu wskazywało na wielkość zadania. W pierwszych kilku dniach w Porcie Lowell Gibson miał dość ciekawych zajęć. W niedzielę burmistrz Whittaker miał trochę wolnego czasu i osobiście poka zywał mu miasto, po umieszczeniu go w jednym z czte rech apartamentów marsjańskiego Grand Hotelu. (Trzy pozostałe były jeszcze nie wykończone.) Zaczęli od Ko puły Pierwszej, która była zbudowana najwcześniej. Burmistrz z dumą kreślił historię powstania swego miasta z grupy hermetycznych domów, istniejących jeszcze przed dziesięciu laty. Zabawną, a zarazem wzru117
szającą cechą kolonistów było nadawanie ulicom i pla com wszelkich możliwych nazw pochodzących z ich dalekich miast. Istniał również naukowy system nume rowania ulic w Porcie Lowell, ale nikt nigdy go nie używał. Domy mieszkalne były przeważnie jednakowe: meta lowe, dwukondygnacjowe budynki o zaokrąglonych ro gach i dość małych oknach. W każdym mieszkały dwie rodziny i bynajmniej nie miały zbyt wiele miejsca, po nieważ wskaźnik urodzin był najwyższy w całym zna nym dotychczas wszechświecie. Było to oczywiście zro zumiałe, ponieważ wiek prawie wszystkich mieszkańców wahał się w granicach dwudziestu do trzydziestu lat, a tylko niewielu wyższych urzędników administracyj nych przekraczało czterdziestkę. Każdy dom miał bardzo skomplikowane drzwi wejściowe, które dziwiły Gibsona, póki nie pojął, że zostały pomyślane jako śluza po wietrzna w razie niebezpieczeństwa. Whittaker zaprowadził go najpierw do ośrodka admi nistracyjnego, najwyższego budynku w mieście. Z jego dachu można było niemal dosięgnąć unoszącej się w gó rze kopuły. Administracja nie była ciekawa. Wyglądała jak pierwszy lepszy budynek biurowy na Ziemi, zapeł niony szeregami biurek, maszyn do pisania i szaf. Główny Zakład Produkcji Powietrza był znacznie bardziej interesujący. Było to prawdziwe serce Portu Lowell,- gdyby przestało działać, miasto i wszyscy jego mieszkańcy w krótkim czasie zginęliby. Początkowo Gibson wyobrażał sobie, że powietrze było wydobywane z otaczającej atmosfery, zapominał jednak, że rzadka atmosfera Marsa zawierała poniżej jeden procent tego gazu. Burmistrz Whittaker wskazał na wielką hałdę czerwo nego piasku, przesuniętą przez spychacze z zewnątrz kopuły. Nazywano to „piaskiem" mimo znikomego po ns
dobieństwa do piasku ziemskiego. Była to skompliko wana mieszanina tlenków metali, szczątki ,,zardzewiaj e go" na śmierć świata. — Cały potrzebny nam tlen jest w tych rudach — powiedział Whittaker, trącając butem grudkę zlepionego pyłu. Tak samo wszystkie metale, jakie można sobie wyobrazić. Mieliśmy na Marsie jedno czy dwa przypad kowe odkrycia: to jest najszczęśliwsze. Pochylił się i podjął grudkę twardszą od innych. — Nie bardzo znam się na geologii — powiedział — ale niech pan popatrzy. Ładne, prawda? Jest to, jak mi powiedziano, głównie tlenek żelaza. Oczywiście, żelazo niezbyt się nam przydaje, ale z innych metali korzysta my. Jedynym metalem, którego nie możemy bezpośred nio wydobyć z piasku, jest magnez. Najlepszym jego źródłem jest dno starego morza. W Xanthe są pokłady soli grubości stu metrów; kiedy jej potrzebujemy, je dziemy tam i kopiemy. Weszli do niskiego, jasno oświetlonego budynku, do którego wsuwał się na taśmie konwój era nieustanny strumień piasku. Nie było tam właściwie wiele do oglą dania i chociaż naczelny inżynier chętnie tłumaczył, jak przebiega cały proces, Gibsonowi wystarczała wiado mość, że krakowanie rud odbywało się w elektrycznych piecach, tlen był oddzielany, oczyszczany i sprężany, a różne mieszaniny metali przesyłane do innych dzia łów, gdzie podlegały bardziej skomplikowanym opera cjom. Tutaj produkowano dużą część wody, która nie omal wystarczała na potrzeby osady, aczkolwiek były dostępne i inne jej źródła. — Naturalnie — mówił burmistrz Whittaker — poza magazynowaniem tlenu, musimy podtrzymywać ciś nienie powietrza na odpowiedniej wysokości i pozbywać się C0 2 - Zdaje pan sobie chyba sprawę z tego, że kopuły 119
są utrzymywane w górze jedynie za pomocą ciśnienia wewnętrznego i nic innego ich nie podpiera? — Tak — odrzekł Gibson. — Wydaje mi się, że gdyby ciśnienie nagle spadło, to to wszystko zapadłoby się jak przedziurawiony balon, — Słusznie. W lecie utrzymujemy ciśnienie 150 mili metrów, a w zimie trochę większe. Daje to prawie takie samo ciśnienie tlenu jak w atmosferze ziemskiej. CO2 pozbywamy się po prostu dzięki roślinom. Importowa liśmy w tym celu dużą ich ilość, ponieważ rośliny marsjańskie nie stosują fotosyntezy. — Stąd, przypuszczam, te przerośnięte słoneczniki na Oxford Circus. — Właściwie służą one raczej do ozdoby niż do wy konywania pożytecznych funkcji. Obawiam się, że stają się kłopotliwe i że będę musiał uniemożliwić im roz siewanie nasion po całym mieście, czy jak tam one się rozmnażają. A teraz pójdziemy popatrzyć na farmę. Nazwa ta wprowadzała w błąd, chodziło bowiem o wielką fabrykę żywności, mieszczącą się w Kopule Trzeciej. Powietrze było tam dość wilgotne, a światło słoneczne wzmożone całymi bateriami świetlówek, tak że wzrost mógł trwać dzień i noc. Gibson niewiele wie dział o hydroponicznej hodowli i nie zdziwiły go cyfry, którymi zasypywał go z dumą burmistrz Whittaker. Zrozumiał jednak, że jednym z najpoważniejszych pro blemów była produkcja mięsa i podziwiał pomysłowość, z jaką został on częściowo rozwiązany przez hodowlę tkanek prowadzoną na szeroką skalę w wielkich base nach z odżywczym płynem. — To lepsze niż nic — powiedział trochę tęsknie bur mistrz. — Dużo bym jednak dał za dobrą pieczeń bara nią! Kłopot z naturalną hodowlą mięsa polega na tym, że zajmuje ona zbyt wiele miejsca i nie możemy sobie ną nią pozwolić. Mimo to, z chwilą gdy zostanie zakoń120
czona budowa nowej kopuły, utworzymy tam małą far mę z kilku owcami i krowami. Będzie to podobało się dzieciom, które oczywiście nie widziały jeszcze żadnych zwierząt. Nie było to zupełnie zgodne z prawdą, jak miał wkrótce odkryć Gibson: burmistrz zapomniał widocznie o dwóch najbardziej znanych mieszkańcach Portu Lowell. Przy końcu wycieczki Gibson zaczął cierpieć na lekką niestrawność umysłową. Mechanika życia w mieście była tak skomplikowana, a burmistrz Whittaker usiło wał mu pokazać wszystko! Był bardzo zadowolony, gdy powrócili do domu burmistrza na kolację. — Wydaje mi się, że to wystarczy na jeden dzień — powiedział Whittaker — ale chciałem panu pokazać •wszystko, ponieważ jutro będę zajęty i nie będę miał wolnej chwili. Widzi pan, Szefa nie ma i nie wróci aż do czwartku, a muszę wszystkiego dopilnować. — A gdzie pojechał? — spytał Gibson raczej przez grzeczność niż przez ciekawość, — Na Phobosa — odpowiedział Whittaker prawie bez wahania. — Gdy tylko powróci, chciałby pana zo baczyć. Rozmowę przerwało przybycie pani Whittaker z ro dziną; przez resztę wieczoru Gibson musiał mówić o Ziemi. Po raz pierwszy, ale bynajmniej nie ostatni doświadczył na własnej skórze, jak bardzo koloniści interesują się macierzystą planetą. Mało kto przyznawał się do tego otwarcie, udając całkowitą obojętność wobec ,,starego świata" i jego problemów. Lecz ich pytania, a przede wszystkim szybka reakcja na ziemską krytykę i komentarze, całkowicie temu przeczyły. Dziwna była rozmowa z dziećmi, które nigdy nie wi działy Ziemi — urodziły się i spędziły całe swe krótkie życie pod osłoną wielkich kopuł. Gibson zastanawiał się, 121
co oznacza dla nich „Ziemia"? Czy jest bardziej rzeczy wista od krainy z baśni? Wszystko, co wiedziały o świe cie, z którego wyemigrowali ich rodzice, pochodziło z drugiej ręki, z książek i obrazków. Jeśli chodziło o do świadczenie ich własnych zmysłów, Ziemia bj r ła po prostu jedną z gwiazd. Nigdy nie zaznały zmian pór roku. Co prawda, na zewnątrz kopuły mogły widzieć śmiercionośną zimę, gdy Słońce przechodziło na północną stronę nieba, mogły obserwować wzrost i śmierć dziwnych roślin, przygotowujących miejsce dla następnego pokolenia, gdy powróci wiosna. Lecz nie wpływało to na życie mia sta. Inżynierowie w siłowni po prostu włączali więcej obwodów ogrzewających i śmieli się ze złości Marsa. A jednak te dzieci, mimo całkowicie sztucznego oto czenia, wydawały się szczęśliwe, zdrowe i nie zdawały się tęsknić do innego życia. Gibson zastanawiał się, jaka byłaby ich reakcja, gdyby kiedyś przybyły na Ziemię. Byłoby to bardzo ciekawe doświadczenie, lecz, jak do tąd, żadne z dzieci urodzonych na Marsie nie było tak dorosłe, aby mogło opuścić swoich rodziców. Gasły już światła miasta, gdy Gibson opuścił dom burmistrza po przeżyciu swego pierwszego dnia na Mar sie. Niewiele mówił, gdy Whittakër odprowadzał go do hotelu; przytłaczał go nadmiar wrażeń. Rano zacznie je sortować, lecz obecnie dominowało w nim uczucie, że największe miasto na Marsie było po prostu zmechani zowaną wioską.
Gibson nie opanował jeszcze tajemnic marsjańskiego kalendarza, lecz wiedział, że dni tygodnia są takie same jak na Ziemi i że po niedzieli normalni? następował po niedziałek. Miesiące również nosiły té same nazwy, lecz liczyły pięćdziesiąt do sześćdziesięciu dni. Gdy opuścił 122
hotel o rozsądnej jak sądził godzinie, miasto wydawało się wymarłe. Nie było żadnych grup ciekawskich, któ rzy poprzedniego dnia śledzili go z takim zainteresowa niem. Wszyscy pracowali w biurach, fabrykach czy laboratoriach i Gibson czuł się jak truteń, który wpadł do wyjątkowo pracowitego ula. Burmistrza Whittakera otaczały sekretarki, a on sam rozmawiał przez dwa telefony na raz. Nie chcąc mu przeszkadzać Gibson odszedł na palcach i zaczął zwie dzanie na własną rękę. Ostatecznie, niebezpieczeństwo zgubienia się nie było wielkie. Największa odległość w linii prostej wynosiła mniej niż pół kilometra. To nie był taki sposób badania Marsa, o jakim pisał w swo ich książkach... Pierwsze dwa dni w Porcie Lowell spędził na włócze niu się tam i siam w czasie godzin pracy, stawianiu mniej lub bardziej rozsądnych pytań oraz na przyję ciach wieczornych u burmistrza Whittakera i innych wyższych urzędników. Czuł się tak, jak gdyby przeby wał tu od lat. Nie było nic nowego do oglądania; poznał wszystkich ludzi, którzy cośkolwiek znaczyli, aż do Na czelnego Kierownika włącznie. Wiedział jednak, że jest tu obcy: poznał w rzeczywi stości mniej niż jedną stumilionową część całej po wierzchni Marsa. Poza osłoną kopuły, poza szkarłatnymi wzgórzami, poza granicą szmaragdowej płaszczyzny — cały ten świat był tajemnicą.
9 • - Tak bardzo się cieszę, że was znów widzę — mówił Gibson niosąc ostrożnie napoje z ba ru. — Teraz pewnie wprawicie Port Lowell w szał ra123
dości. Domyślam się, że pierwszy wasz krok to będzie skontaktowanie się z miejscowymi przyjaciółkami? — To nigdy nie jest łatwe — odrzekł Norden. — Wychodzą za mąż i trzeba być taktownym, A propos, George, co się stało z panną Margaret Mackinson? — Pan ma na myśli panią Henrykową Lewis — od powiedział George. — Ma ślicznego chłopczyka. — Czy dała mu imię John? — zapytał bynajmniej nie szeptem Bradley. — Tak, tak — westchnął Norden. — Mam nadzieję, że zachowała dla mnie kawałek ślubnego tortu. Twoje zdrowie, Martin! — Zdrowie Aresa — odrzekł Gibson trącając się z nim kieliszkiem. — Mam nadzieję, że złożyliście go z powrotem do kupy. Wyglądał bardzo nieszczęśliwie, gdy widziałem go ostatni raz. Norden zaśmiał się. — Ach, to! Nie, zostawiliśmy zdjęte poszycie aż do ponownego załadowania. Deszcz mu na pewno nie na pada do środka! — Co myślisz o Marsie, Jimmy? — zapytał Gib son. — Jesteś tu, jak i ja, po raz pierwszy. — Dotychczas niewiele widziałem — odpowiedział ostrożnie Jimmy. — Wszystko wydaje się jednak dość małe. Gibson tak gwałtownie się zachłysnął że musieli go uderzyć w kark. — Pamiętam, że mówiłeś coś zupełnie innego, gdy byliśmy na Deimosie. Przypuszczam jednak, że o tym zapomniałeś. Byłeś wtedy trochę pijany. — Nigdy nie byłem pijany — odpowiedział z urazą Jimmy. — Wobec tego muszę ci pogratulować pierwszorzęd nej mistyfikacji: całkowicie mnie zwiodłeś. Interesuje 124
mnie jednakże to, co mówisz, ponieważ dokładnie to samo odczuwałem przez kilka pierwszych dni, gdy obej rzałem wszystko, co było do zobaczenia wewnątrz kopuł. Jest tylko jeden sposób na to; wyjść na zewnątrz i wy prostować nogi. Zrobiłem kilka krótkich spacerów; teraz udało mi się wydostać od Wydziału Transportowego „pchłę piaskową". Jutro jadę na przejażdżkę po wzgó rzach. Chcesz, mogę cię zabrać? Jimmiemu zabłysły oczy. — Ależ tak, chciałbym bardzo! — Hej, a co z nami? — zaprotestował Norden, — Byliście tam już przedtem — odpowiedział Gib son — ale będzie jedno miejsce wolne i możecie losować. Musimy zabrać ze sobą urzędowego kierowcę; bez niego nie dadzą nam jednego ze swych cennych pojazdów i trudno im się dziwić. Mackay wygrał w losowaniu, wobec czego wszyscy pozostali natychmiast zaczęli twierdzić, że i tak nie chcieli jechać. — Sprawa więc załatwiona — powiedział Gibson. — Spotkamy się jutro o dziesiątej w Wydziale Transporto wym, w Kopule Czwartej. Teraz już muszę iść. Mam napisać trzy artykuły albo co najmniej jeden artykuł o trzech różnych tytułach. Podróżnicy spotkali się punktualnie, niosąc całe wy posażenie ochronne otrzymane zaraz po przybyciu, ale dotąd nie używane z braku okazji. Obejmowało ono maskę, butle tlenowe i pochłaniacz — wszystko to było potrzebne na wolnym powietrzu na Marsie w ciepły dzień — i ogrzewany kombinezon z małymi bateriami. Dostarczał on tyle ciepła, że można było w nim przeby wać poza Kopułami nawet przy temperaturze stu stop ni poniżej zera. Nie będzie potrzebny na tej wycieczce, chyba że „pchle" przydarzyłby się jakiś wypadek da leko od domu. 125
Kierowcą był młody, żylasty geolog, który twierdził, że spędził tyleż czasu poza Portem Lowell, co i w nim. Wydawał się bardzo doświadczony i pewny siebie, tak że Gibson nie miał żadnych obaw, gdy powierzał jego opiece swą dostojną osobę. — Czy te wozy nie psują się czasem, gdy są na zewnątrz? — zapytał, gdy wsiadali. — Nie za często. Mają olbrzymi współczynnik bezpie czeństwa i właściwie mało co może się zepsuć w nich. Naturalnie, nieostrożnemu kierowcy coś czasem nawala, lecz zwykle można sobie dać ze wszystkim radę przy pomocy klucza. W ostatnim miesiącu były tylko dwa wypadki i ludzie musieli piechotą wracać do domu. — Wierzę, że nie będziemy trzecim — powiedział Mackay gdy pojazd wjechał do śluzy. — Nie należy się tym martwić — zaśmiał się kierow ca, czekając na otwarcie się zewnętrznych drzwi. — Nie pojedziemy daleko od bazy, tak że zawsze dostaniemy się z powrotem, nawet w najgorszym wypadku. Pełnym gazem wyjechali ze śluzy i z miasta. Wśród niskiej roślinności wycięta była wąska droga obiegają ca Port — od niej promieniście rozchodziły się inne drogi, biegnące do niedalekich kopalń, do stacji radiowej i obserwatorium na wzgórzach oraz do lądowiska, gdzie jeszcze teraz rozładowywano dostawy z Aresa, prze wożone rakietami z Deimosa. — Teraz od was tylko zależy, którą drogą mamy po jechać — powiedział kierowca zatrzymując się na pierwszym skrzyżowaniu. Gibson walczył z mapą, trzy razy większą od po wierzchni kabiny. Przewodnik patrzył na nią z lekce ważeniem. — Nie wiem, gdzie pan to znalazł — powiedział. Przypuszczalnie dała ją panu Administracja. W każ dym razie jest zupełnie nieaktualna. Proszę powiedzieć, 126
gdzie chce pan jechać, a zawiozę pana nie patrząc na tę mapę. — Dobrze — odpowiedział potulnie Gibson. — Pro ponuję wyjechać na wzgórza, aby można było coś zoba czyć. Jedźmy do Obserwatorium. „Pchła" gwałtownie ruszyła wąską drogą i jasna zie leń wokół nich zlała się w bezkształtną plamę. — Jak szybko może „to" jechać? — zapytał Gibson, gdjr wygrzebał się z ramion Mackaya. — Co najmniej sto km po dobrej drodze. Ponieważ jednak nie ma dobrych dróg na Marsie, musimy być ostrożni. Teraz jedziemy sześćdziesiąt. Po wyboistym terenie osiąga się średnio najwyżej połowę tego. — A jaki zasięg? — spytał Gibson, wyraźnie jeszcze trochę zdenerwowany. — Dobre tysiąc kilometrów po każdym załadowaniu, zakładając nawet, że dużo energii zużyje się na ogrze wanie, gotowanie itp. Na długie podróże ciągnie się przyczepkę z zapasowymi akumulatorami. Obecny re kord wynosi około pięciu tysięcy kilometrów; poprzed nio zdobyłem trzy, prowadząc badania w Argyrze. W takich wypadkach organizuje się zrzucanie zapasów z powietrza. Choć podróż trwała dotąd tylko parę minut, Port Lowell zaczął już ginąć za horyzontem. Znaczna krzy wizna powierzchni Marsa bardzo utrudniała ocenę od ległości, a fakt, że kopuły były już w połowie ukryte za krzywizną planety, kazał przypuszczać, że są znacz nie większe i że leżą o wiele dalej, niż to było w rzeczy wistości. Wkrótce kopuły znów się zaczęły wynurzać, w miarę jak „pchła" windowała się w górę. Wzgórza ponad Port Lowell nie miały nawet tysiąca metrów wysokości, lecz stanowiły skuteczną osłonę przed zimnymi wiatrami 127
z południa i dostarczały dogodne punkty dla radiostacji i obserwatoriów. Dojechali do radiostacji w pół godziny po opuszcze niu miasta. Uważając, że czas na małą przechadzkę, założyli maski i wyszli kolejno z „pchły" przez małą, -elastyczną śluzę. Widok nie był nadzwyczajny. Na północy kopuły Portu Lowell unosiły się jak bańki na szmaragdowym morzu. Na zachodzie Gibsonowi udało się zauważyć szkarłat pustyni, otaczającej całą planetę. Ponieważ stoki wzgórz wznosiły się jeszcze trochę wyżej, nie mógł widzieć nic w kierunku południowym, lecz wie dział, że zielony pas roślinności rozciągał się na kilkaset kilometrów wlewając się do Mare Erythraeum. Na szczycie wzgórza nie było niemal żadnych roślin; przy puszczał, że przyczyną tego był brak wilgoci. Podszedł do radiostacji. Była nieomal automatyczna, tak że nie miał komu w swój zwykły sposób wiercić dziury w brzuchu, lecz znał dostatecznie zagadnienie, aby domyślić się, o co chodzi. Olbrzymi paraboliczny reflektor leżał prawie na plecach, skierowany lekko na południe od zenitu — na Ziemię, odległą o sześćdziesiąt milionów kilometrów w kierunku Słońca. Wzdłuż jego niewidzialnych promieni szły tam i z powrotem wia domości, łączące oba światy. Być może, w tej właśnie chwili któryś z jego artykułów leci w kierunku Ziemi lub też jedno z poleceń Ruth Goldstein podąża ku niemu. Głos Mackaya, niewyraźny i słaby w rzadkim po wietrzu, zmusił go do odwrócenia się. — Jakaś rakieta podchodzi do lądowania... tam w prawo. Gibson z trudem dostrzegł maleńki grot, szybko mknący po niebie jak wtedy, gdy lądowali przed ty godniem. Skręcił ponad miastem i zniknął za kopułami 128
chwili, gdy dotknął drogi startowej. Gibson miał na dzieję, że rakieta przywiozła resztę jego bagażu, który od długiego czasu nie mógł do niego dotrzeć. Obserwatorium było o pięć kilometrów dalej na po łudnie, tuż za krawędzią wzgórza, gdzie światła Portu Lowell nie mogły przeszkadzać w pracy. Gibson łudził się trochę, że zobaczy lśniące kopuły, mieszczące na Zie mi obserwatoria astronomiczne, lecz jedyną kopułą była mała plastikowa bańka mieszkalna. Same instrumenty znajdowały się na otwartym powietrzu, chociaż istniały urządzenia pozwalające na ich zakrycie w rzadkich wypadkach złej pogody. Gdy „pchła" się zbliżała, wszystko wydawało się puste. Zatrzymali się przy największym instrumencie — reflektorze ze zwierciadłem o średnicy, jak przypu szczał, poniżej jednego metra. Jak na główne obserwa torium Marsa, był to zadziwiająco mały instrument. Były też dwa małe reflektory i skomplikowane urzą dzenia poziome, nazwane przez Mackaya tranzystorem lustrzanym. Ktoś najwidoczniej był w domu, ponieważ na zew nątrz budynku była zaparkowana mała „pchła piasko wa". — To bardzo towarzyscy ludzie — powiedział zatrzy mując pojazd kierowca. — Tutejsze życie jest nudne i bardzo się cieszą, gdy mogą kogoś zobaczyć. A w ko pule będzie dość miejsca, by rozprostować nogi i wy godnie zjeść obiad. Nie możemy przecież spodziewać się, aby nas kar mili — zaprotestował Gibson, który nie lubił doznawać uprzejmości, za które nie mógł się odwdzięczyć. Kierow ca zdumiał się szczerze i następnie serdecznie roześmiał. — Widzi pan, to nie jest Ziemia. Na Marsie jeden drugiemu pomaga; musimy tak robić, gdyż inaczej nic nie osiągniemy. Zabrałem zresztą nasze zapasy. Chcę w
129
tylko skorzystać z ich kuchni. Jeśli pan kiedyś spróbuje ugotować jedzenie w „piaskowej pchle" w obecności czterech pasażerów, to zrozumie pan, o co chodzi. Jak powiedział, dwaj astronomowie będący na służbie powitali ich gorąco i wkrótce klimatyzacja małej pla stikowej bańki musiała dać sobie radę z kuchennymi zapachami. Mackay zagarnął kierownika i rozpoczął techniczną dyskusję o pracy obserwatorium. Gibson, chociaż dyskusja była dla niego zbyt trudna, usiłował z niej wyłowić, ile się tylko dało. Odniósł wrażenie, że tutejsze obserwatorium zajmo wało się głównie astronomią pozycyjną: była to nudna, ale konieczna praca polegająca na ustalaniu długości i szerokości areograficznych, dostarczaniu sygnałów czasu i innych wiadomości. Niewiele czasu poświęcono na obserwacje; dawno już bowiem przejęły je wielkie instrumenty ziemskiego Księżyca, a tutejsze małe teleskopy, przy dodatkowej trudności w postaci atmosfery, nie mogły z nimi współ zawodniczyć. Zmierzono paralaksy kilku bliższych gwiazd, lecz bardzo niewielki wzrost dokładności, który wynikał z większej orbity Marsa, nie był tego właściwie wart. Gdy Gibson jadł posiłek — stwierdzając ku swemu zdumieniu, że miał apetyt większy niż kiedykolwiek od przybycia na Marsa — odczuł lekką satysfakcję, że choć trochę przyczynił się do urozmaicenia szarego życia astronomów. Chociaż bowiem rzadko ich spotykał, miał dla nich dużo szacunku, uważając, że prowadzą życie pełne mniszego oddania w swych górskich samotniach. Nawet pierwsze spotkanie ze znakomitym cocktailba rem na Mount Palomar nie zniszczyło w nim tej na iwnej wiary. Po posiłku wszyscy z takim oddaniem pomagali w zmywaniu talerzy, że zajęło to dwa razy więcej czasu 130
niż normalnie. Następnie gości zaproszono do popatrze nia przez duży reflektor. Ponieważ było wczesne popo łudnie, Gibson nie przypuszczał, aby było wiele do zo baczenia. Mylił się jednak. Przez chwilę obraz był zamglony; nastawił szkła n i e zgrabnymi palcami. Niełatwo było obserwować przez specjalny wziernik, potrzebny p r z y noszeniu maski tle nowej, lecz po chwili udało mu się opanować tę u m i e jętność. Zawieszony w polu widzenia na niemal czarnym t l e nieba w pobliżu zenitu, lśnił piękny, perłowy sierp, p o dobny do trzydniowego Księżyca. Na oświetlonej części widać było jakieś plamy, lecz choć Gibson jak najbar dziej wysilał oczy, nie udało mu się ich rozpoznać. Zbyt duża część planety była w mroku, aby dojrzeć któryś z większych kontynentów. W pobliżu unosił się sierp o identycznym kształcie, lecz mniejszy i bledszy; Gibson ujrzał na jego krawędzi niektóre znane kratery. Ziemia i Księżyc tworzyły piękną parę, lecz wydawały się zbyt dalekie i eteryczne, aby wywołać w nim uczucie tęsknoty lub żalu po tym, co pozostawił za sobą. J e d e n z astronomów odezwał się przybliżając swój h e ł m do h e ł m u Gibsona. — Gdy jest ciemno, można ujrzeć tam, na nocnej części, światła miast. Łatwo zauważyć Nowy J o r k i Lon dyn. Najładniej jednak wygląda odbicie Słońca w m o rzu; otrzymuje się je w pobliżu brzegu dysku. Gdy nie ma t a m c h m u r — wygląda jak błyszcząca, drżąca gwiaz da. Teraz go nie widać, ponieważ na sierpie jest prze ważnie ląd. Przed opuszczeniem Obserwatorium obejrzeli jeszcze Deimosa, który wznosił się powoli na wschodzie. P r z y maksymalnej sile teleskopu mały, jak gdyby chropo w a t y księżyc był odległy o kilka zaledwie kilometrów • 131
i Gibson ze zdumieniem dość wyraźnie zobaczył Aresa: dwie leżące blisko siebie, błyszczące kropki. Chciał rów nież popatrzyć na Phobosa, lecz wewnętrzny księżyc jeszcze nie wzeszedł. Gdy nie było już nic do oglądania, pożegnali się z obu astronomami, którzy dość smutnie machali za nimi rękoma, gdy „pchła" ruszyła wzdłuż krawędzi wzgórza. Kierowca chciał trochę zboczyć, by po drodze zdobyć kilka próbek skał; Gibson, dla którego jedna część Mar sa była bardzo podobna do drugiej, nie protestował. Na wzgórzach nie było właściwie żadnej drogi, lecz ubiegłe stulecia zniwelowały wszystkie nierówności, tak że grunt był idealnie gładki. Tu i ówdzie sterczały jeszcze uparte głazy, olśniewające fantastyczną orgią barw i kształtów, lecz te przeszkody można było bez trudności omijać. Raz czy dwa razy spotkali małe drzew ka — jeśli można je tak nazwać — jakich Gibson nigdy przedtem nie widział. Wyglądały raczej jak sztywne i skamieniałe kawałki koralu. Według kierowcy, były one niezwykle stare i chociaż niewątpliwie żyły, niko mu jeszcze nie udało się zmierzyć, jaki mają przyrost. Ich wiek wynosił co najmniej pięćdziesiąt tysięcy lat, a sposób rozmnażania był całkowitą tajemnicą. Około czwartej po południu dojechali do niskiej, lecz cudownie barwnej ściany skalnej — nazwanej przez geologa Tęczowym Urwiskiem — która nieodparcie przypominała Gibsonowi najjaskrawsze kaniony Arizo ny, choć znacznie była od niech mniejsza, Wyszli z „pchły piaskowej" i gdy kierowca odłupywał swoje próbki, Gibson wypstrykał połowę taśmy nowej błony Multichrome, którą przywiózł z Ziemi na takie właśnie okazje. Gdyby oddała wszystkie te kolory, byłaby tak doskonała, jak ją reklamował producent, lecz niestety z wywołaniem musiał czekać aż do powrotu na Ziemię. Na Marsie nikt się na tym nie znał. 132
I -— No — powiedział kierowca — mam wrażenie, że i-czas już wracać, jeśli chcemy zdążyć do domu na her batę. Możemy pojechać drogą, którą przyjechaliśmy, trzymając się pagórków, albo też objechać wzgórza od tyłu. Co kto woli? — Możemy przecież pojechać równiną? To będzie najprostsza droga — powiedział Mackay, którego za częło to już trochę nudzić. — I najpowolniejsza; bowiem wśród tych przerośniętych jarzyn będziemy musieli jechać znacznie wolniej. — Nie lubię wracać tą samą drogą — powiedział Gibson. — Jedźmy wokół wzgórz, zobaczymy, co tam jest. Kierowca uśmiechnął się. '— Próżne nadzieje. Po obu stronach jest właściwie to samo. Jedziemy! „Pchła" skoczyła naprzód i wkrótce Tęczowe Urwisko pozostało za nimi. Jechali teraz przez zupełne pustko wie; znikły nawet skamieniałe drzewa. Od czasu do czasu Gibson dostrzegał plamę zieleni, która wyglądała jak roślinność, lecz gdy się zbliżali, okazywało się nie zmiennie, że jest to skała wynurzająca się na powierzch nię. Okolica była fantastycznie piękna, prawdziwy raj dla geologów; Gibson miał nadzieję, że nie zostanie nigdy poryta przez kopalnie. Było to niewątpliwie jedno z okien wystawowych Marsa. Jechali już pół godziny, gdy wzgórza zbiegły się tworząc długą, wijącą się dolinę, która niewątpliwie była dawnym łożyskiem rzecznym. Jak opowiedział im kierowca, może przed pięćdziesięciu milionami lat dro gą tą płynęła wielka rzeka, wlewająca swe wody do Mare Erythraeum, jednego z niewielu marsjańskich ,,mórz", ochrzczonych słusznie — aczkolwiek nieco an tycznie — tym mianem. Zatrzymali „pchłę" i patrzyli w dół, na łożysko rzeki, z różnymi uczuciami. Gibson 133
starał się wyobrazić sobie tę scenerię tak, jak wyglą dała w tych odległych dniach, gdy wielkie gady królo wały na Ziemi, a człowiek był snem odległej przyszłości. Czerwone skały niewiele się zmieniły od tego czasu, gdy między nimi leniwie toczyła swe wody w kierunku morza rzeka, płynąca powoli na skutek małego ciążenia. Była to sceneria, która mogłaby z niewielkimi zmia nami istnieć na Ziemi. Czy była kiedykolwiek obserwo wana przez inteligentne oczy? Nikt tego nie wiedział. Być może, w owych dniach istnieli Marsjanie, lecz czas całkowicie zniszczył ich ślady. Dawna rzeka pozostawiła po sobie ślad — w niższych częściach doliny nadal było wilgotno. Wąska taśma roś linności wybiegała z Erythraeum, a jej jasna zieleń żywo odbijała od purpury skał. Były to te same rośliny, które Gibson spotkał po drugiej stronie wzgórz, lecz gdzieniegdzie rosły również inne gatunki. Były one do statecznie wysokie, tak że można było określić je mia nem drzew, lecz nie miały liści — jedynie cienkie, biczowate gałęzie, które nieustannie drżały, mimo braku wiatru. Gibson pomyślał, że ze wszystkich roślin, jakie kiedykolwiek spotkał, ta wygląda najbardziej strasznie; zdawało się, że ta złowieszcza roślina nagle opasze mac kami niczego nie spodziewającego się przechodnia. W rzeczywistości, jak o tym doskonale wiedział, były one równie nieszkodliwe, jak wszystko na Marsie. Zygzakiem zjechali w dolinę i wznosili się na drugie zbocze, gdy kierowca nagle zatrzymał „pchłę". — Hej! — zawołał. — To dziwne. Nie wiedziałem, że w tych stronach jest jakiś ruch. Przez chwilę Gibson, który wbrew temu, co sam o so bie sądził, nie był dobrym obserwatorem, nie wiedział, o co chodzi. Następnie jednak zauważył słabe ślady gą sienic, biegnące prostopadle do ich własnych śladów. 134
.— Były tu jakieś ciężkie pojazdy — powiedział kie rowca. — Jestem pewny, że tych śladów tu nie było, gdy jechałem tędy ostatni raz... jak dawno temu?... mniej więcej przed rokiem. A w tym czasie nie było też żadnych ekspedycji do Erythraeum. — Dokąd ślady prowadzą? — zapytał Gibson. — Jeśli pojedziemy wzdłuż doliny, a następnie przez szczyty wzgórz, wrócimy do Portu Lowell; właśnie miałem zamiar to zrobić. Przeciwny kierunek prowadzi jedynie do Mar% — Mamy jeszcze czas... pojedźmy trochę tymi śla dami. Kierowca dość chętnie wykręcił „pchłę" i skierował ją wzdłuż doliny. Od czasu do czasu ślady znikały, gdy jechali gładką powierzchnią skalną, lecz zawsze znów się pojawiały. W końcu jednak stracili je całkowicie. Kierowca zatrzymał „pchłę". — Wiem, co się stało — rzekł. — Jest tylko jedna droga, którą mogli pojechać. Czy zauważył pan tę przełęcz, mniej więcej kilometr w tył? Dziesięć przeciw jednemu, że ślad prowadzi tamtędy. — A dokąd prowadzi? — To właśnie jest dziwne: przełęcz jest zamknięta. Jest tam mały, ładny amfiteatr o średnicy około dwóch kilometrów, lecz nie może się z niego nikt wydostać inną drogą, tylko tą, którą przyjechał. Spędziłem tam kiedyś parę godzin, gdy przeprowadzałem pierwsze ba dania tego rejonu. Jest to ładne miejsce, osłonięte i za opatrzone na wiosnę w wodę. — Dobra kryjówka dla przemytników — zaśmiał się Gibson. Kierowca uśmiechnął się. — To jest myśl! Może ukrywa się tam banda szmuglująca befsztyki z Ziemi. Za jeden befsztyk na tydzień zobowiążę się nie puścić pary z ust. 135
W wąskiej przełęczy niewątpliwie znajdował się kie dyś dopływ głównej rzeki i posuwanie się było znacznie trudniejsze niż w dużej dolinie. Nie trzeba było jechać daleko, aby przekonać się, że są na dobrej drodze. — Wysadzano tu coś w powietrze — odezwał się kierowca. — Tego kawałka drogi nie było, kiedy tu poprzednio jechałem. Musiałem zawracać tamtędy, stokiem, i już chciałem porzucić „pchłę". — Jak pan myśli, co tu się dzieje? — zapytał Gibson, czując podniecenie. — Cóż, istnieją różne przedsięwzięcia badawcze, które są tak wyspecjalizowane, że niewiele się o nich słyszy. Wie pan, że niektórych rzeczy nie można robić w pobliżu miasta. Może budują tu obserwatorium magnetyczne... mówiono coś o tym. Prądnice w Porcie Lowell zostaną dobrze zasłonięte wzgórzami. Nie przy puszczam jednak, aby to było wyjaśnienie, bo słyszał bym coś o tym... Mój Boże! Wyjechali nagle z przełęczy i zobaczyli przed sobą niemal doskonały owal zieleni, otoczonej niskimi wzgó rzami koloru ochry. Kiedyś mogło to być śliczne jezioro górskie; i teraz była to prawdziwa ulga dla oka, znużo nego martwą, wielobarwną skałą. Przez chwilę Gibson nie zauważył lśniącego dywanu roślinności: był zbyt zaskoczony grupą kopuł podobną w miniaturze do Portu Lowell, stłoczoną na skraju małej równiny. Pojechali w milczeniu drogą wyciętą w żywym zielo nym kobiercu. Na zewnątrz kopuł nie było nikogo, lecz duży pojazd transportowy, wielokrotnie większy od „pchły piaskowej", dowodził, że ktoś z pewnością był w domu. — A to ci kawał — zauważył kierowca, wkładając maskę. — Musi być jakiś uzasadniony powód, dla które go wydaje się taką kupę pieniędzy. Poczekajcie chwilę.., pójdę z nimi pogadać. 136
Patrzyli, jak zniknął w śluzie wejściowej większej kopuły. Niecierpliwym pasażerom wydawało się, że nie było go dość długo. Potem drzwi zewnętrzne znów się otworzyły i kierowca zaczął powoli iść ku nim. — No i co? — zapytał z ciekawością Gibson, gdy kierowca wszedł z powrotem do kabiny. — Co mieli do powiedzenia? Zapanowała chwila ciszy; następnie kierowca włączył silnik i „pchła piaskowa" ruszyła. — Cóż, gdzie się podziała słynna marsjańska gościn ność? Nie zaproszono nas do środka? — wykrzyknął Mackay. Kierowca wydawał się zmieszany. Gibson pomyślał, że wyglądał na człowieka, który właśnie przekonał się, że się wystrychnął na dudka. Kierowca odchrząknął nerwowo. — To stacja badawcza roślin — powiedział, dobie rając słów z wyraźną starannością. — Działa od nie dawna i dlatego nigdy przedtem o niej nie słyszałem. Nie możemy wejść do środka, ponieważ całe wnętrze jest sterylizowane i nie chcą, aby wnosić im tam drob noustroje... musielibyśmy zmienić nasze ubrania i wziąć kąpiel dezynfekcyjną. — Ach, tak — odrzekł Gibson. Coś mu mówiło, że stawianie dalszych pytań jest bezcelowe. Wiedział z całą pewnością, że jego przewodnik powiedział tylko część prawdy, i to jej najmniej ważną część. Po raz pierwszy drobne sprzeczności i wątpliwości, do których dotych czas nie przywiązywał znaczenia lub o których zapo minał, poczęły krystalizować się w jego umyśle. Zapo czątkowała to zmiana kursu Aresa z Phobosa. A teraz natknął się na tę ukrytą stację badawczą. Była ona nie spodzianką zarówno dla jego doświadczonego przewod nika, jak i dla niego samego, ale tamten usiłował ukryć swą przypadkową niedyskrecję. 137
Coś się działo. Co to było, tego Gibson nie potrafił sobie wyobrazić. Musi to być coś wielkiego, bo doty czyło nie tylko Marsa, ale i Phobosa. Było to coś, o czym nie wiedziała większość kolonistów, a jednocześnie, jeśli się na to natykano, coś zmuszało ich do uczestnictwa w utrzymywaniu tajemnicy. Mars coś ukrywał; a mógł ukrywać tylko przed Ziemią.
10 Marsjański Grand Hotel gości obecnie aż dwóch przybyszów; ten stan rzeczy nakładał poważne obowiązki na jego tymczasowy zarząd. Reszta współto warzyszy podróży Gibsona postarała się o prywatne po mieszczenia w Porcie Lowell; jedynie Jimmy, który nie znał nikogo w mieście, musiał przyjąć gościnę oficjalną. Gibson zastanawiał się, czy spotkanie z Jimmym da pożądany wynik; nie chciał zbytnio przeciążać ich przyjaźni, która w dalszym ciągu była jeszcze trochę prowizoryczna, a gdyby Jimmy poznał go za dobrze, wynik mógłby być zgubny. Pamiętał powiedzenie ukute przez jednego z jego największych wrogów: „Martin jest jednym z najprzyjemniejszych ludzi, jakich można spotkać, jeśli tylko nie spotyka się go zbyt często". Było w tym powiedzeniu dość prawdy, aby było bolesne i bał się jeszcze jednego jej potwierdzenia. Jego życie w Porcie Lowell ułożyło się obecnie w sposób dość unormowany. Rankiem mógł pracować przelewając na papier swe wrażenia z Marsa; była w tym pewna zarozumiałość, gdy tylko uświadomił so bie, jak niewielką część planety dotychczas zobaczył. Popołudnia poświęcał na turystyczne przechadzki i wy wiady z mieszkańcami miasta. Czasem Jimmy brał 138
udział w tych wycieczkach, a kiedyś cała załoga Aresa udała się do szpitala, aby zobaczyć jak dr Scott i jego koledzy dają sobie radę z gorączką marsjańską. Było jeszcze za wcześnie na wysnucie jakichś konkluzji, ale Scott wydawał się nastrojony optymistycznie. — Czego nam właściwie potrzeba — powiedział zacierając ręce — to dobrej epidemii, wtedy moglibyśmy tę rzecz dobrze wypróbować. Obecnie mamy zbyt mało wypadków. Jimmy miał dwa powody, aby towarzyszyć Gibsono wi w jego wycieczkach po mieście. Przede wszystkim starszy pan mógł pójść nieomal wszędzie, gdzie za pragnął, i w ten sposób Jimmy mógł dotrzeć do wszyst kich miejsc, które w innym wypadku byłyby dla niego zamknięte. Drugi powód był czysto osobisty: rosnące zainteresowanie ciekawym charakterem Martina Gib sona. Choć obecnie tak często przebywali razem, nie wra cali nigdy do swej dawnej rozmowy. Jimmy wiedział, że Gibsonowi zależało na przyjaźni, by jakoś nadrobić to, co wydarzyło się w przeszłości. Był gotów przyjąć tę ofertę nie wnikając w jej intencje, ponieważ zdawał sobie dość dobrze sprawę z tego, że Gibson mógł mu być bardzo pożyteczny w karierze. Jak większość ambitnych młodych ludzi, Jimmy miał w swym charakterze trochę zimnego wyrachowania i samolubstwa. Gibson byłby nieco rozczarowany, gdyby wiedział, na co liczy Jimmy. Bylibyśmy jednak niesprawiedliwi wobec Jimmiego, gdybyśmy sądzili, że te materialne rozważania odgry wały pierwszoplanową rolę w jego umyśle. Były chwile, gdy odczuwał wewnętrzną samotność Gibsona — samot ność kawalera w średnim wieku. Być może, zdawał sobie sprawę — choć jak dotychczas nie całkiem świadomie — że Gibson zaczyna traktować go jak syna, którego nigdy nie miał. Prawdopodobnie Jimmy nie był pewien, czy pragnąłby odegrać taką rolę, lecz często żal mu było 139
Gibsona i chciał mu się przypodobać. Ostatecznie, trud no nam nie przywiązać się trochę do kogoś, kto nas lubi. Wypadek, który zaważył w sposób nowy i niespodzie wany na życiu Jimmiego, był bardzo pospolity. Pewnego popołudnia wyszedł sam i czując pragnienie wstąpił do małej kawiarni naprzeciwko budynku Adminisitracji. Na nieszczęście, niezbyt dobrze wybrał czas, ponieważ gdy spokojnie popijał filiżankę herbaty — która nigdy nie była bliżej Cejlonu niż o miliony kilometrów — na ka wiarnię dokonano nagle istnej inwazji. Zaczęła się dwudziestominutowa przerwa, kiedy to na Marsie przery wano wszędzie pracę. Zasadę tę narzucił Szef w interesie wydajności, choć każdy wolałby żyć bez niej, kończąc pracę o dwadzieścia minut wcześniej. Jimmiego szybko otoczyła armia młodych kobiet, któ ra patrzyła na niego z całkowitą otwartością i bez cienia nieufności. Choć powódź ta przyniosła również kilku mężczyzn, tłoczyli się oni jednak dla wspólnej obrony przy jednym stole, a sądząc po ich natchnionym wyrazie twarzy, w dalszym ciągu toczyli boje z papierami pozo stawionymi na biurkach. Jimmy postanowił jak najszyb ciej wypić swój napój i wyjść. Dość ociężała niewiasta, dobrze po trzydziestce —• prawdopodobnie starsza sekretarka — siedziała naprze ciw niego rozmawiając ze znacznie młodszą dziewczyną, siedzącą po jego stronie stołu. Aby przejść, trzeba było się przeciskać, i gdy Jimmy wdarł się w tłum kręcący się po wąskim przejściu, potknął się o czyjąś wystawioną nogę. Padając, schwycił się stołu i udało mu się uniknąć całkowitej klęski, za cenę jednak bolesnego uderzenia łokciem o szklaną taflę. Zapominając w pomieszaniu, że nie jest już na Aresie, dał wyraz swym uczuciom wyrzu cając kilka starannie dobranych wyrazów. Wreszcie, czerwieniąc się gwałtownie, opanował się i wyrwał na wolność. Zdążył jeszcze uchwycić wzrokiem minę star140
szej kobiety, usiłującej z trudem ukryć śmiech, i młod szej, nie próbującej nawet się opanować. I natychmiast — choć gdy popatrzymy dziś na tę sprawę, wyda się to niezrozumiałe — zapomniał o jednej i drugiej. Właśnie Gibson, zupełnie przypadkowo, dostarczył drugiego bodźca. Mówili o szybkim wzroście miasta w ciągu kilku ostatnich lat i zastanawiali się, czy wzrost ten będzie trwał również w przyszłości. Gibson zwrócił uwagę na nienormalny rozkład wieku mieszkańców, spowodowany przez fakt, że na Marsa nie mógł emigro wać nikt w wieku poniżej dwudziestu jeden lat, tak że istniała wyrwa między dziesięciu a dwudziestu jeden latami. Wyrwa ta zostanie, oczywiście, szybko załatana, gdy dorośnie pokolenie urodzone w kolonii. Jimmy słu chał nieuważnie, gdy jedna z uwag Gibsona nagle go zainteresowała. — To dziwne — powiedział. — Wczoraj widziałem dziewczynę, która nie mogła mieć więcej niż osiem naście lat. I przerwał. Jak bomba o opóźnionym działaniu sta nął w jego pamięci obraz śmiejącej się dziewczyny, wtedy gdy potknął się w kawiarni. Nie usłyszał uwagi Gibsona, że musiał się pomylić. Wiedział, że bez względu na to, kto to jest i skąd po chodzi, musi ją jeszcze raz zobaczyć. W miejscowości takiej jak Port Lowell spotkanie kogoś jest tylko kwestią czasu: sprawi to rachunek prawdopodobieństwa. Jimmy nie miał jednak zamiaru czekać, aż ten niepewny sprzymierzeniec przygotuje drugie spotkanie. Następnego dnia, tuż przed popołud niową przerwą, pił herbatę w małej kawiarni przy tym samym stole. To niezbyt subtelne posunięcie wzbudziło w nim pe wien niepokój. Po pierwsze, było zbyt oczywiste. Ale 141
ostatecznie dlaczego nie ma pić herbaty tam, gdzie robi to większość Administracji? Drugą i poważniejszą obiekcją była pamięć o niefortunnym wydarzeniu. Jimmy jednak przypomniał sobie jakiś odpowiedni cytat o omdlewających sercach i sprzyjających damach. Martwił się niepotrzebnie. Chociaż czekał aż do opróż nienia kawiarni, nie zobaczył dziewczyny ani jej towa rzyszki. Musiały pójść gdzie indziej. Była to nieprzyjemna, ale tylko chwilowa porażka dla tak pomysłowego młodzieńca, jak Jimmy. Prawie na pewno pracowała w budynku Administracji i istniały niezliczone preteksty, by złożyć tam wizytę. Mógł wy myślić jakieś sprawy związane z jego płacą, chociaż to nie doprowadziłoby go do głębin archiwum czy biura stenografów, gdzie prawdopodobnie pracowała. Drugim najprostszym sposobem byłoby stanąć pod budynkiem Administracji i śledzić przychodzących lub wychodzących pracowników, choć poważnym proble mem było, jak zrobić to niespostrzeżenie. Zanim zdołał to rozwiązać, los znów wystąpił, starannie przebrany za Martina Gibsona, niezmiernie zadyszanego. — Wszędzie cię szukam, Jimmy. Pospiesz się i idź się przebrać. Wiesz o tym, że dziś wieczorem jest przedsta wienie? Przed teatrem mamy być na kolacji u Szefa. Pozostały tylko dwie godziny. — W jakim ubraniu idzie się na oficjalną kolację na Marsie? — zapytał Jimmy. — Czarne szorty i biały krawat, zdaje się — powie dział niepewnie Gibson. — A może na odwrót? W każ dym razie powiedzą nam w hotelu. Mam nadzieję, że znajdę coś, co będzie na mnie pasowało. Znaleźli, choć z trudem. Wieczorowy strój na Marsie, gdzie ze względu na ciepło i klimatyzację miast wszyst kie ubrania ograniczone były do minimum, składał się po prostu z białej, jedwabnej koszuli z dwoma szeregami 142
perłowych guzików, czarnej muszki i czarnych satyno wych szortów, z pasem z szerokich aluminiowych płytek na elastycznej taśmie. Było to bardziej eleganckie, niż można się było spodziewać, lecz Gibson po włożeniu na siebie tego stroju czuł się jak coś pośredniego między harcerzem a Małym Lordem Fauntlercy. Norden i Hil ton dobrze w tym wyglądali, Mackey i Scott nienajle piej, a Bradley był, oczywiście, wściekły. Rezydencja Szefa była największym prywatnym do mem na Marsie, co prawda na Ziemi byłby on zaledwie skromny. Zebrali się w hallu, aby porozmawiać i napić się przed posiłkiem sherry — prawdziwej sherry. Bur mistrz Whittaker, będący zastępcą Hadfielda, był rów nież na przyjęciu i Gibson słuchając ich rozmowy z Nordenem po raz pierwszy zauważył, z jakim respektem i podziwem koloniści traktowali ludzi zapewniających im jedyną łączność z Ziemią. Hadfield szeroko rozwo dził się nad Aresem, lirycznie rozpływając się nad jego szybkością i ładownością oraz wpływem, jaki wywrze na gospodarkę Marsa. — Zanim przejdziemy dalej — powiedział Szef, gdy skończyli sherry — pragnąłbym przedstawić moją cór kę. Nadzoruje właśnie przygotowania... proszę mi wy baczyć chwilę nieobecności, poszukam jej. Znikł na kilka tylko sekund. — To jest Irena — powiedział głosem, który usiłował nie być dumnym, ale to mu się zupełnie nie udało. Przedstawił ją kolejno swym gościom, na końcu Jimmiemu. Irena spojrzała na niego i uśmiechnęła się słodko. — Zdaje mi się, że już spotkaliśmy się — rzekła. Barwa twarzy Jimmiego uległa wzmocnieniu, lecz nie stracił rezonu i odpowiedział z uśmiechem. — Tak jest. 143
Był prawdziwym głupcem, że się tego nie domyślił. Gdyby tylko zaczął rozumować poprawnie, musiattßr odgadnąć, kim była nieznajoma. Na Marsie jedynym człowiekiem, który może łamać zasady, jest ten, który je narzuca. Jimmy przypomniał sobie, że słyszał, iż Szef miał córkę, ale nigdy nie zestawił tych faktów. Teraz wszystko znalazło się na swoim miejscu. Gdy Hadfield i jego żona przybyli na Marsa, przywieźli ze sobą dziec ko — jak sobie zastrzegli w umowie. Nikomu innemu na to nie pozwolono. Jedzenie było znakomite, lecz właściwie szkoda go było dla Jimmiego. Nie stracił apetytu — to było nie do pomyślenia — ale jadł nie myśląc o tym. Ponieważ sie dział przy końcu stołu, mógł widzieć Irenę tylko wycią gając szyję w bardzo nietaktowny sposób. Był bardzo zadowolony, gdy posiłek się skończył i poszli na kawę. Czekali tam na gości dwaj inni mieszkańcy domu Naczelnego Kierownika. Zajmując pierwsze miejsca sie działa para pięknych kotów syjamskich patrząc na wcho dzących swymi niebieskimi oczyma. Nazywały się Topaz i Turkus, a Gibson, który lubił koty, natychmiast podjął próbę zaprzyjaźnienia się z nimi. — Lubi pan koty? — zapytała Irena Jimmiego. — Tak sobie — odrzekł Jimmy, który kotów nie znosił. — Jak dawno są tutaj? — Och, mniej więcej od roku. To śmieszne: są jedy nymi zwierzętami na Marsie! Zastanawiam się, czy to doceniają. — W każdym razie docenia je Mars. Pewnie są roz pieszczane? — Są na to zbyt niezależne. Nie przypuszczam, aby kogokolwiek lubiły... nawet ojca, chociaż twierdzi, że tak. Subtelnie — choć nie w takim stopniu, jak robiła to Irena — Jimmy skierował rozmowę na bardziej osobiste 144
gprawy. Odkrył więc, że pracowała w buchalterii, ale wiedziała dużo o wszystkim, co działo się w Administra cji, gdzie miała nadzieję otrzymać kiedyś odpowiedzialne stanowisko kierownicze. Jimmy przypuszczał, że pozycja ojca musi jej w pewnym stopniu przeszkadzać. O ile bowiem pod pewnymi względami ułatwiała życie, to pod innymi działała niewątpliwie na niekorzyść, ponieważ Port Lowell był ambitnie demokratyczny. Trudno było rozmawiać z Ireną o Marsie. Znacznie bardziej interesowała ją Ziemia, którą opuściła, gdy była dzieckiem, i dlatego w jej umyśle musiała pozosta wić bardzo mgliste wspomnienia. Jimmy robił, co mógł, aby odpowiedzieć na pytania, zadowolony, że może mó wić o czymś, co ją interesuje. Opowiadał o wielkich miastach Ziemi, o górach i morzach, o błękitnym niebie i płynących z wiatrem chmurach, rzekach i tęczach. O tym wszystkim co na Marsie przestało istnieć. I w mia rę jak mówił, coraz bardziej poddawał się czarowi śmie jących się oczu Ireny. Śmiejące się oczy — jedyny spo sób na ich określenie. Czy śmiała się z niego? Jimmy nie wiedział i nie martwił się tym. Jakie to dziwne, myślał, wyobrażać sobie, że można w takim wypadku stać się małomów nym! Nie był nigdy w życiu bardziej wymowny... Nagle zdał sobie sprawę, że zapadło milczenie. Wszy scy patrzyli na niego i na Irenę. — Hm! — chrząknął Naczelny Kierownik. — Jeśli już skończyliście, to może pójdziemy. Przedstawienie zaczyna się za dziesięć minut. Wydawało się, że większa część Portu Lowell wtłoczy ła się już do małego teatru. Burmistrz Whittaker, który pospieszył naprzód, aby sprawdzić przygotowania, spot kał ich przy drzwiach i zaprowadził na miejsca znajdu jące się w pierwszym rzędzie. Gibson, Hadfield i Irena byli w środku, a na flankach tej trójki, ku wielkiemu 145
zmartwieniu Jimmiego, zasiedli Norden i Hilton. Jimmy nie miał nic innego do roboty jak śledzić przedstawienie. Jak wszystkie tego rodzaju amatorskie występy, było ono częściowo dobre. Numery muzyczne były doskonałe, a jeden mezzosopran odpowiadał najlepszym wymogom ziemskim. Gibson nie zdziwił się, gdy obok nazwiska artystki przeczytał w programie: „Była śpiewaczka Królewskiej Opery w Cowent'Garden". Potem nastąpiło interludium dramatyczne, w którym strapiona bohaterka i staroświecki czarny charakter robili, co mogli. Widzom to się podobało; chwalili i potę piali poszczególne typy, wypowiadali głośno odpowied nie rady. Następnym numerem był najbardziej zadziwiający pokaz brzuchomówcy, jaki Gibson kiedykolwiek widział. Pokaz był niemal zakończony, gdy zdał sobie sprawę — o minutę wcześniej, niż wyjaśnił to dobrowolnie aktor— że wewnątrz lalki znajdował się odbiornik radiowy, a za kulisami pomocnik. Dalszym numerem była satyra na życie w mieście, zawierająca tyle lokalnych aluzji, że Gibson zrozumiał tylko jej część. Jednakże groteskowe pozy głównej po staci — zmęczonego urzędnika, wyraźnie wzorowanego na burmistrzu Whittakerze — wywołały huragany śmiechu. Wzrastały one nieprzerwanie od chwili, gdy ową postać zaczęła prześladować fantastyczna osoba, nieprzerwanie stawiająca śmieszne pytania, notująca odpowiedzi w małym notesie (nieustannie przezeń gu bionym) i fotografująca wszystko wokół. Minęło kilka minut, zanim się Gibson zorientował, co to jest. Na chwilę zaczerwienił się mocno, ale wnet do szedł do wniosku, że istnieje tylko jedna właściwa re akcja: musi się śmiać głośniej od innych. Przedstawienie zakończył chóralny śpiew wykonany przez wszystkich; była to forma rozrywki, której Gibson 146
nigdy nie szukał, a nawet unikał. Tym razem jednak doszedł do wniosku, że jest to przyjemniejsze, niż ocze kiwał, i gdy włączył się do chóru, poczuł nagłą falę opanowującej go emocji, która sprawiła, że głos jego zamarł. Przez chwilę siedział jako jedyny milczący w tłumie człowiek dziwiąc się, co mu się stało. Otaczające twarze udzielały odpowiedzi. Byli to mężczyźni i kobiety zjednoczeni we wspólnym dziele, dążący do wspólnego celu, zdający sobie sprawę, że pra ca każdego z nich ma żywotne znaczenie dla całej wspól noty. Mieli poczucie własnego znaczenia, jakie tylko niewielu mogło posiadać na Ziemi, gdzie już dawno wszystkie granice zostały osiągnięte. Uczucie to było tym głębsze i tym bardziej osobiste, że Port Lowell był ciągle jeszcze tak mały, że wszyscy się znali. Naturalnie, było to zbyt wspaniałe, by mogło być trwałe. W miarę wzrostu kolonii duch pionierskich dni będzie zanikał. Wszystko będzie się stawało zbyt wielkie i zbyt dobrze zorganizowane; rozwój planety będzie już tylko zwykłą pracą. Lecz obecnie panowało tu jeszcze wspaniałe uczucie, które człowiek pragnie przeżyć przy najmniej raz w życiu. Gibson wiedział, że uczucie to istniało u wszystkich, którzy go otaczali, a jednak on sam nie mógł go podzielać. Był człowiekiem obcym, obserwatorem: grał swoją zwykłą rolę, ale teraz odczu wał potrzebę czynu. Nie było jednak jeszcze za późno, by przyłączyć się do wspólnej gry. To była chwila — jeśli można w tym wypadku mó wić o określonym momencie — gdy Martin Gibson prze niósł swoje uczucie dla Ziemi na Marsa. Nawet ci, któ rzy byli obok niego, jeśli w ogóle cokolwiek zauważyli, to tylko tyle, że na kilka sekund przestał śpiewać, lecz °becnie z podwójnym zapałem znów włączył się do chóru.
Dwójkami i trójkami, rozmawiając i podśpiewując, widzowie powoli rozeszli się. Gibson i jego przyjaciele wyruszyli do hotelu, pożegnawszy Szefa i burmistrza Whittakera. Obaj mężczyźni, którzy faktycznie kierowali życiem Marsa, patrzyli, jak cała grupa niknęła w wą skich ulicach; następnie Hadfield zwrócił się do córki i powiedział spokojnie: , — Idź teraz, kochanie, do domu... Pójdę z panem Whittakerem na mały spacer. Wrócę za pół godziny. Poczekali, odpowiadając od czasu do czasu „dobra noc", aż mały placyk opustoszał. Burmistrz Whittaker, który domyślał się, o co chodzi, kręcił się niespokojnie. — Przypomnij mi, abym pogratulował George'owi dzisiejszego przedstawienia — odezwał się Hadfield. — Tak — odrzekł Whittaker. — Bardzo mi się podo bała satyra na nasze wspólne zmartwienie — Gibsona. Zdaje mi się, że niepokoisz się jego ostatnim odkryciem? Szef był trochę dotknięty tym bezpośrednim atakiem. 1 — Teraz jest już trochę za późno... i nie ma dowodów jakichś rzeczywistych szkód. Zastanawiam się, jak za pobiec przyszłym tego rodzaju wypadkom. — Nie była to właściwie wina kierowcy. Nic nie wie dział o Projekcie i tylko nieszczęśliwy przypadek tam go sprowadził. — Czy przypuszczasz, że Gibson coś podejrzewa? — Mówiąc szczerze, nie wiem. Jest bardzo sprytny. — Akurat teraz przysyłać tu reportera. Tylko bogo wie wiedzą, jak się napracowałem, aby go tu nie do puścić. — Niedługo odkryje, że coś się tu dzieje. Jest tylko jedno rozwiązanie. — Jakie? — Będziemy musieli mu powiedzieć. Może nie wszy stko, ale dość dużo. 148
Przeszli kilka metrów w milczeniu. Hadfield zau ważył: — To bardzo niebezpieczna metoda. Przypuszczasz, że można na nim całkowicie polegać. — Dość dobrze go poznałem w ciągu ostatnich ty godni. W gruncie rzeczy jest po naszej strome. Widzisz, my robimy właśnie to, o czym on pisał przez całe życie, choć nie może w to jeszcze uwierzyć. Nieszczęściem byłoby, gdyby powrócił na Ziemię podejrzewając coś, ale nie wiedząc dokładnie, o co chodzi. Znów zapadło długie milczenie. Doszli do granicy ko puły i patrzyli na błyszczący krajobraz marsjański, lekko oświetlony łuną miasta. — Muszę to przemyśleć — powiedział Hadfield, za wracając z powrotem. — Oczywiście, wiele zależy od tego, jak szybko wszystko pójdzie. — A czy są jakieś dane? — Nie, nie należy ich brać poważnie. Nigdy nie można zobowiązywać naukowców jakimś terminem. Obok nich przeszła, nikogo nie widząc, młoda para, obejmując się ramionami. Whittaker uśmiechnął się. — To mi coś przypomina. Wydaje się, że Irena bardzo się zainteresowała tym młodzikiem... jakże on się nazy wa?... Spencer. — Ach, nie wiem. To wynik pojawienia się nowej twarzy. A poza tym podróże kosmiczne są znacznie bar dziej romantyczne od naszej roboty. — Każda ładna dziewczyna kocha się w marynarzu, tak? W każdym razie nie mów, że cię nie uprzedziłem! Wkrótce Gibson pojął, że Jimmiemu coś się przyda rzyło i nie potrzebował zastanawiać się długo, aby od gadnąć, o co chodzi. Uznał, że chłopiec dobrze wybrał: 149
Irena była bardzo miłą dziewczyną, o ile mógł się zo rientować na podstawie krótkich spotkań. Była dość bezpośrednia, ale to niekoniecznie musiało być zaletą. Znacznie ważniejszy był fakt, że miała wesołe i radosne usposobienie, choć raz czy dwa razy Gibson widział ją głęboko zamyśloną. Była wtedy bardzo ładna; Gibson był dostatecznie doświadczony, aby wiedzieć, że nie jest to rzecz najważniejsza, chociaż Jimmy mógł mieć inny pogląd na tę sprawę. Początkowo postanowił nie poruszać tej sprawy, póki nie poruszy jej Jimmy. Najprawdopodobniej chłopiec był nadal przekonany, że nikt jeszcze nie zauważył nic niezwykłego. Gibson jednak nie potrafił się opanować, gdy Jimmy wyraził chęć przyjęcia tymczasowej pracy w Porcie Lowell. Nie było w tym nic niezwykłego; w istocie, był to dość powszechny zwyczaj wśród załóg statków kosmicznych, które szybko nudziła jednostajność życia. Wybierano jednak zawsze pracę o charakte rze technicznym i związaną w jakiś sposób z pracą za wodową; Mackay, na przykład, prowadził wieczorowe wykłady z matematyki, podczas gdy biedny dr Scott nie miał żadnych wakacji, ponieważ natychmiast po przy byciu do Portu Lowell poszedł do szpitala. Jimmy jednak, jak się okazało, zapragnął zmiany. Personel w wydziale buchalterii był zbyt mały i jego zdaniem znajomość matematyki mogła się tam przydać. Wysunął niezwykle przekonujące argumenty, których Gibson wysłuchał z prawdziwą przyjemnością. — Mój drogi Jimmy — odrzekł, gdy chłopiec skończył mówić — dlaczego to wszystko mówisz mnie? Nic nie stoi na przeszkodzie, abyś to zrobił, jeśli tylko pragniesz. — Wiem — odpowiedział Jimmy — lecz pan często widuje burmistrza Whittakera i mógłby mi pan to ułatwić, mówiąc mu jedno słówko. 250
— Porozmawiam z Szefem, jeśli chcesz. — Ach, nie, nie... — zaczął Jimmy, usiłując ukryć zmieszanie. — Nie warto zawracać mu głowy takimi głupstwami. — Posłuchaj no, Jimmy — powiedział z wielką sta nowczością Gibson. — Dlaczego nie chcesz postawić sprawy otwarcie? Czy to twój pomysł, czy też podsunęła ci go Irena? Warto było odbyć całą drogę na Marsa, aby ujrzeć wyraz twarzy Jimmiego. Wyglądał jak ryba od dłuższe go czasu oddychająca powietrzem, która dopiero w tej chwili zdała sobie z tego sprawę. — Och — powiedział wreszcie — nie wiedziałem, że pan wie. Nie powie pan nikomu, prawda? . Gibson chciał właśnie zauważyć, że jest to zupełnie niepotrzebne pytanie, łecz coś w oczach Jimmiego po wstrzymało go od żartów. Koło dokonało pełnego obrotu; znów powrócił do tej wiosny sprzed dwudziestu lat. Wiedział dokładnie, co w tej chwili odczuwa Jimmy i wiedział również, że nic nie da się porównać z tymi uczuciami odkrywanymi po raz pierwszy, ciągle równie nowymi i świeżymi, jak w pierwszy poranek powstałego świata. Może zakochać się znów, gdy będzie starszy, lecz pamięć o Irenie będzie go kształtować i barwić całe jego życie — tak jak sama Irena musi być wspomnie niem jakiejś idei, przyniesionym przez niego na ten świat. — Zrobię, co tylko będę mógł — powiedział łagodnie Gibson i pragnął tego całym sercem. Choć historia może się powtarzać, nigdy nie zrobi tego tak dokładnie, aby jedno pokolenie mogło uczyć się na błędach poprzednie go. Niektórych rzeczy nie można zaplanować ani prze widzieć, ale zrobi wszystko, aby tu dopomóc; może tym razem wynik będzie inny.
251
11 Zapłonęło bursztynowe światło. Gibson pociągnął ostatni łyk wody, lekko odchrząknął i spraw dził, czy kartki jego rękopisu są ułożone jak należy. Choć wielokrotnie mówił już przez radio, zawsze na początku odczuwał ucisk w gardle. W kabinie kontrolnej prowadząca audycję nacisnęła guzik; bursztyn zmienił się nagle w czerwień. — Halo, Ziemia! Martin Gibson mówi do was z Portu Lowell na Marsie. Przeżywamy dziś wielki dzień. Rano napełniono powietrzem nową kopułę i obecnie miasto pod względem powierzchni wzrosło niemal o połowę. Nie wiem, czy potrafię przedstawić wam ogromne znaczenie tego faktu; czy potrafię przekazać uczucie zwycięstwa w bitwie z Marsem. Ale spróbuję... — Jak wiecie, nie można oddychać w atmosferze Marsa: jest zbyt rzadka i praktycznie nie zawiera tlenu. Port Lowell, nasze największe miasto jest zbudowane pod sześciu kopułami z przezroczystego plastiku, pod trzymywanego przez ciśnienie powietrza od wewnątrz. Powietrzem tym możemy doskonale oddychać, choć jest rzadsze od waszego. — W ciągu ostatniego roku budowano siódmą kopułę, dwa razy większą od pozostałych. Opowiem wam, jak to wyglądało wczoraj, gdy do niej wszedłem przed rozpo częciem nadmuchiwania. — Wyobraźcie sobie wielką, kulistą powierzchnię o średnicy pół kilometra, otoczoną grubym murem ze szklanych cegieł, dwa razy wyższym od człowieka. Przez ten mur prowadzą przejścia do innych kopuł i wyjścia ku jasnozielonemu krajobrazowi marsjańskiemu, otacza jącemu nas zewsząd. Przejścia są zwykłymi metalowymi rurami z wielkimi drzwiami, zamykającymi się w razie 152
gdyby powietrze uciekło z jednej z kopuł. Na Marsie nie wkładamy wszystkich jajek do jednego koszyka'. — Gdy wczoraj wszedłem do Kopuły Siódmej, cała ta kolista powierzchnia była pokryta cienką, przezro czystą błoną, przymocowaną do otaczającego muru i układającą sią w wielkie fałdy, pod którymi musieliś my się przedzierać. Jeśli wyobrazicie sobie, że znajduje cie się pod balonem, z którego wypuszczono gaz, to zro zumiecie moje wrażenia. Powierzchnia kopuły jest wykonana z bardzo mocnego plastiku, nieomal doskonale przezroczystego i dość giętkiego: jest to coś w rodzaju grubego celofanu. — Oczywiście, miałem na sobie maskę tlenową, bo choć byliśmy oddzieleni od atmosfery zewnętrznej, w kopule nadal nie było powietrza w dostatecznej ilości. Pompowano je jak najszybciej i widać już było wielkie płaty plastiku powoli podnoszące się w miarę wzrostu ciśnienia. — Trwało to przez całą noc. Dziś rano pokrycie wy dęło się w części centralnej w wielką banię, lecz na brzegach leżało jeszcze na ziemi. Ta wielka bania — o średnicy mniej więcej stu metrów — zdradzała pewne ruchy jak jakiś żywy stwór i rosła nieprzerwanie. — Późnym rankiem dostrzegliśmy, że całość przy biera kształty kopuły; pokrycie w całości uniosło się w górę. Przerwano na chwilę pompowanie, by zbadać, czy nie ma szczelin; podjęto je ponownie koło południa. Obecnie pomagało również Słońce, nagrzewające i roz prężające powietrze. — Przed trzema godzinami zakończono pierwsze sta dium nadmuchiwania. Po zdjęciu masek wznieśliśmy okrzyk. Powietrze nadal nie było jeszcze dostatecznie gęste, by wygodnie oddychać, ale można już było w nim przebywać i technicy pracowali nie kłopocząc się więcej o maski. W ciągu najbliższych kilku dni przeprowadzi 253
się badanie naprężeń wielkiego pokrycia i sprawdzi się, czy nie ma gdzieś szpar. Najprawdopodobniej będzie ich trochę, ale dopóki utrata powietrza nie przekracza pew nej wartości, dopóty nie ma to znaczenia. — A więc znów przesunęliśmy trochę granice za mieszkania Marsa. Wkrótce w Kopule Siódmej powstaną nowe budynki; planujemy utworzenie tam małego par ku, a nawet stawu — jedynego na Marsie, ponieważ odkryta woda nie może tu, poza kopułami, istnieć przez czas dłuższy. — Oczywiście to dopiero początek i któregoś dnia będzie się to wydawać zaledwie skromnymi osiągnięcia mi; lecz dziś jest to wielki krok naprzód w naszej walce, zdobyliśmy bowiem dalszą połać Marsa. Oznacza to przestrzeń życiową dla nowego tysiąca ludzi. Czy sły szysz, Ziemio? Dobrej nocy. Czerwone światło zgasło. Przez chwilę Gibson siedział patrząc na mikrofon i dumając nad faktem, że jego pierwsze słowa, choć poruszały się z prędkością światła, dopiero teraz docierały do Ziemi. Następnie zebrał swe papiery i otworzywszy wyściełane drzwi przeszedł do kabiny kontrolnej. Kobieta-technik podała mu słuchawkę telefoniczną. — Właśnie w tej chwili zadzwoniono, panie Gibson— powiedziała. — Ktoś bardzo szybko się zdenerwował. — Nic dziwnego — odpowiedział z uśmiechem. — Halo, tu Gibson. — Tu Hadfield. Gratulacje. Właśnie słuchałem... Wie pan, że nadano to również przez lokalną radiostację. — Cieszę się, że się panu podobało. Hadfield zaśmiał się. — Domyśla się pan pewnie, że czytałem większość pańskich wcześniejszych artykułów. Ciekawie przebie gała zmiana pańskiego stanowiska. — Jaka zmiana? 154
— Gdy pan zaczął, byliśmy „oni". Teraz jesteśmy „my". Nie bardzo to jasno wyłożyłem, ale chyba pan mnie rozumie? Nie dał Gibsonowi czasu na odpowiedź, ale mówił dalej: — Dzwonię właściwie nie w tej sprawie. Udało mi się wreszcie załatwić pańską wycieczkę do Skia. W środę leci tam pasażerski odrzutowiec i mamy w nim trzy miejsca. Whittaker poda panu szczegóły. Do widzenia. Trzask w słuchawce i cisza. Zamyślony i bardzo zado wolony Gibson odłożył ją na miejsce. To, co powiedział Szef, było właściwie prawdą. Był tutaj niecały miesiąc i w tym czasie jego stosunek do Marsa zmienił się cał kowicie. Pierwsze podniecenie uczniaka trwało nie dłu żej niż kilka dni; rozczarowanie, które potem nastąpi ło — tyleż. Obecnie wiedział dość, aby patrzeć na kolonię z wstrzemięźliwym entuzjazmem, niezupełnie opartym na logice. Bał się go analizować, aby nie utracić tego, co zdobył. Część entuzjazmu niewątpliwie płynęła z ro snącego szacunku dla otaczających go ludzi, z podziwu dla mądrej organizacji, dla gotowości podjęcia dobrze obliczonego ryzyka. To wszystko pozwalało im nie tylko przeżyć w tym straszliwie wrogim świecie, ale również założyć podstawy pozaziemskiej kultury. Bardziej niż kiedykolwiek odczuwał pragnienie przyłączenia się do ich działalności, dokądkolwiek mogłoby to prowadzić. Tymczasem nadarzyła się pierwsza prawdziwa okazja bliższego zapoznania się z Marsem. We środę wystartuje do Portu Schiaparelli, drugiego miasta planety, położo nego w odległości dziesięciu tysięcy kilometrów na wschód, w Trivium Charontis. Podróż zaprojektowano przed dwoma tygodniami, ale za każdym razem coś sta wało na przeszkodzie jej urzeczywistnieniu. Będzie mu siał zawiadomić Hiltona i Jimmiego, którym szczęście dopisało w losowaniu, by się przygotowali. Może Jimmy 155
tym razem nie będzie tak zadowolony z podróży, jak poprzednio. Niewątpliwie teraz ze strachem liczy dni dzielące ich od odlotu z Marsa i z niezadowoleniem przyjmie wszystko, co oddala go od Ireny. Lecz jeśli odrzuci tę szansę, Gibson straci dla niego wszelką sym patię. — Dobra robota, co? — rzekł z dumą pilot. — Jest takich tylko sześć na Marsie. To sztuka projektować odrzutowce, które mogą latać w tutejszej atmosferze, nawet jeśli zadanie ułatwia małe ciążenie. Gibson nie znał się na aerodynamice, by ocenić drob niejsze szczegóły samolotu, choć zauważył, że po wierzchnia skrzydeł była nienormalnie duża. Cztery silniki odrzutowe były zgrabnie ukryte tuż obok kadłu ba, tak że tylko niewielkie zgrubienia zdradzały ich pozycję. Gdyby spotkał taką maszynę na którymś z ziemskich lotnisk, nie zwróciłby na nią szczególniej szej uwagi, choć zdziwiłoby go może silne podwozie o kołach traktorowych. Samolot ten był przeznaczony do szybkich i dalekich przelotów i do lądowania na każdej powierzchni, która by była choć trochę płaska. Wszedł do samolotu za Jimmem i Hiltonem i usadowił się najwygodniej w dość ciasnym wnętrzu. Większa część kabiny była zajęta przez starannie umocowane wielkie skrzynie — jak przypuszczał, ważne dostawy dla Skia. Dla pasażerów zostało niewiele miejsca. Silniki szybko przyspieszyły obroty, aż ich gwizd do szedł do granicy słyszalności. Potem nastąpiła znana przerwa, w czasie której pilot badał instrumenty i stery; wreszcie silniki ruszyły pełną mocą i pas startowy za czął się usuwać spod nich. W parę sekund później nastą pił nagły wzrost mocy, gdy odpaliły rakiety startowe i bez trudu wzniosły ich ku niebu. Samolot szedł w górę 156
w kierunku południowym, następnie wielkim łukiem skręcił nad miastem. Wyrównał w kierunku wschodnim i wielka wyspa Aurorae Sinus znikła za horyzontem. Poza nielicznymi oazami na tysiące kilometrów rozcią gała się wielka pustynia. Pilot włączył automatyczne sterowanie i przeszedł do środka samolotu, aby porozmawiać z pasażerami. — Mniej więcej za cztery godziny będziemy nad Cha rontis — powiedział. — Obawiam się, że po drodze jest niewiele do oglądania, chociaż gdy będziemy nad Eufra tem, zobaczycie ładne efekty barwne. Potem będzie prawie jednostajna pustynia, aż do Syrtis Major Gibson szybko policzył w pamięci. . — Chwileczkę... lecimy na wschód i wystartowaliśmy dość późno... będzie ciemno, gdy tam dolecimy. — Niech pan tym się nie martwi; chwycimy po prze leceniu paruset kilometrów sygnał Charontis. Mars jest tak mały, że rzadko dokonuje się długodystansowych lotów cały czas w świetle dziennym. — Jak długo jest pan na Marsie? — zapytał Gibson, który właśnie przerwał fotografowanie przez okienka. — Pięć lat. — Cały czas lata pan? — Przeważnie tak. — Nie wolałby pan być na statku kosmicznym? — Raczej nie. Brak tam wszelkich podniet... ot, takie unoszenie się całe miesiące w niczym. — Spojrzał we soło w kierunku Hiltona, który uśmiechał się przyja cielsko, lecz nie wykazywał chęci do dyskusji. — Co pan ma na myśli mówiąc o „podniecie"? — za pytał z niepokojem Gibson. — Ot, jest na co patrzeć, nie jest się z dala od domu przez dłuższy czas, zawsze istnieje szansa, że odkryje się coś nowego. Wie pan, odbyłem pół tuzina przelotów ponad biegunami, głównie w lecie, ale ostatniej zimy 157
leciałem przez Mare Boreum. Sto pięćdziesiąt stopni poniżej zera na zewnątrz! Jak dotąd, to rekord dla Marsa. — Mogę go pobić — odezwał się Hilton. — Na Tyta nie w nocy temperatura dochodzi do dwustu poniżej zera. Po raz pierwszy Gibson usłyszał Hiltona nawiązują cego do swej saturnijskiej wyprawy. — A propos, Fred — zapytał — czy ta pogłoska jest prawdziwa? — Jaka? — Że masz znów skoczyć na Saturna. Hilton wzruszył ramionami. — Jeszcze nie ma decyzji... Mnóstwo trudności. Myślę jednak, że do tego dojdzie; szkoda by stracić okazję. Widzisz, jeśli wyruszymy w przyszłym roku, możemy po drodze przelecieć obok Jowisza i po raz pierwszy na prawdę dobrze mu się przyjrzeć. Mac opracował dla nas bardzo interesującą orbitę. Podejdziemy dość blisko do Jowisza — wyminąwszy wszystkie jego księżyce — i pozwolimy jego polu grawitacyjnemu wykręcić nami tak, że wyjdziemy we właściwym kierunku na Saćurna. Aby otrzymać taką orbitę, jakiej potrzebujemy, będzie my musieli prowadzić dość dokładną nawigację, ale to jest do zrobienia. — A co utrudnia zrealizowanie tych planów? — Jak zwykle, pieniądze. Podróż będzie trwała dwa i pół roku i będzie kosztowała około pięćdziesięciu mi lionów. Mars nie może sobie na to pozwolić: zdwoiłoby to normalny deficyt! Obecnie staramy się namówić Ziemię, aby pokryła koszta. — Wcześniej czy później do tego dojdzie — powie dział Gibson. — Ale jak wrócimy do domu, podaj mi wszystkie fakty, a napiszę druzgocący artykuł na temat 158
skąpych polityków ziemskich. Nie powinieneś nie doce niać siły prasy. Następnie rozmawiano o walorach planet; póki Gibson nie przypomniał sobie, że traci wspaniałą okazję bezpo średniego przyjrzenia się Marsowi. Po złożeniu przy rzeczenia, że niczego nie dotknie, otrzymał pozwolenie na zajęcie miejsca pilota, i rozsiadł się wygodnie za ste rami. Pięć kilometrów niżej kolorowa pustynia przesuwała się pod nim ku zachodowi. Lecieli na wysokości, którą na Ziemi uważano by za bardzo niską, ponieważ rzadkość marsjańskiego powietrza wymagała lotu na wysokości najniższej, na jaką pozwalały względy bezpieczeństwa. Gibson nigdy dotychczas nie odczuwał tak wyraźnie szybkości; choć na Ziemi latał na znacznie szybszych maszynach, jednak tak wysoko, że powierzchnia była niewidzialna. Bliskość horyzontu zwiększała jeszcze efekt, ponieważ przedmiot, który pojawiał się na brzegu planety, przesuwał się pod spodem już po kilku minu tach. Od czasu do czasu pilot przychodził, aby sprawdzić kurs, choć była to czysta formalność, ponieważ nic nie było do roboty prawie do końca podróży. W połowie drogi, gdy podano kawę i lekkie zakąski, Gibson przy siadł się do swych towarzyszy w kabinie. Hilton i pilot gwałtownie sprzeczali się o Wenus — był to słaby punkt marsjańskich kolonistów, którzy interesowanie się tą planetą uważali za absolutną stratę czasu. Słońce było już bardzo nisko na zachodzie i nawet karłowate pagórki rzucały długie cienie na pustynię. W dole temperatura była już poniżej punktu zamarza nia i nadal szybko spadała. Nieliczne uparte rośliny, które przeżyły w tej niemal nagiej pustce, zwijały szczelnie swoje liście, zachowując ciepło i energię na trudy nocy. 159
Gibson ziewnął i przeciągnął się. Szybko przesuwają cy się krajobraz miał niemal hipnotyczne właściwości i trudno było nie usnąć. Postanowił przespać się w czasie tych dziewięćdziesięciu minut, które pozostały do końca podróży. Przebudziła go prawdopodobnie jakaś zmiana w przy gasającym świetle. Przez chwilę trudno mu było uwie rzyć, że już nie śni; mógł tylko siedzieć i patrzeć, znie ruchomiały ze zdumienia. Nie widział już płaskiego, prawie że pozbawionego cech szczególnych krajobrazu, stykającego się z granatem nieba na horyzoncie. Pusty nia i horyzont zniknęły; na ich miejscu piętrzył się łańcuch szkarłatnych gór, rozciągający się na północ i na południe, dokąd tylko oko mogło sięgnąć. Ostatnie promienie zachodzącego słońca dotarły do ich wierzchoł ków, przekazując im swą zamierającą chwałę; podstawa gór ginęła już w mrokach nocy, która przesuwała się na zachód. Przez długie sekundy widok był tak wspaniały, że aż nierzeczywisty, a więc także pozbawiony wszelkiej gro zy. Nagle zbudził się z tego snu na jawie, zdając sobie z przerażeniem sprawę z tego, że lecieli o wiele za nisko, aby móc przeskoczyć szczyty tych Himalajów. Uczucie największej paniki trwało tylko moment — potem nastąpiło jeszcze gorsze przerażenie. Gibson przypomniał sobie to, co w pierwszej chwili wypadło mu z pamięci: prosty fakt, o którym powinien był po myśleć od początku. Na Marsie nie było gór. * Hadfield dyktował ważny memoriał dla Urzędu Roz woju Międzyplanetarnego, gdy nadeszła ta wiadomość. Port Schiaparelli poczekał przepisowe piętnaście minut od przewidzianej chwili lądowania samolotu, a Kontrola 160
Portu Lowell dalsze dziesięć, zanim wydała sygnał „spóźniony". Jeden z cennych samolotów małej flotylli marsjańskiej był już gotowy do podjęcia z nadejściem świtu poszukiwań na linii lotu. Duża szybkość i mała wysokość lotu bardzo utrudniały takie poszukiwania, lecz z chwilą wzejścia Phobosa teleskopy tego księżyca przyłączą się do akcji gwarantując większy sukces. Wiadomość dotarła do Ziemi po godzinie, w chwili gdy nie było już nic innego, co mogłoby zainteresować prasę i radio. Gibson byłby zadowolony z reklamy, jaką mu to zdarzenie zrobiło: wszędzie ludzie z chorobliwą ciekawością zaczęli czytać jego ostatnie artykuły. Ruth Goldstein nic o tym nie wiedziała, póki pewien wydaw ca, z którym pertraktowała, nie przybiegł wymachując wieczornym dziennikiem. Natychmiast sprzedała prawa do drugiego wydania ostatniej serii Gibsona po cenie o połowę wyższej, niż zamierzała zapłacić jej ofiara, a następnie schowała się w swoim pokoju i rzewnie przez całą minutę płakała. Oba te wydarzenia sprawiły by Gibsonowi wielką przyjemność. W wielu redakcjach, aby nie tracić czasu, wydobyto i zaczęto składać jego pośmiertny życiorys, a w Londy nie wydawca, który wypłacił Gibsonowi dość dużą za liczkę, poczuł się bardzo nieszczęśliwy. « Okrzyk zgrozy, wydany przez Gibsona, rozbrzmiewał jeszcze w kabinie, gdy pilot dopadł sterów. Maszyna poderwała się nieomal pionowo w desperackiej próbie skręcenia na północ. Gibson runął na podłogę. Gdy uda ło mu się znów wstać na nogi, spostrzegł dziwnie zama zane, pomarańczowe urwisko, pędzące na nich z od ległości zaledwie kilometra. Mimo narastającej paniki zauważył coś bardzo dziwnego w tej szybko zbliżającej się barierze i nagle spadło na niego zrozumienie prawdy: 161
to nie był łańcuch górski, lecz coś, co mogło być równego śmiertelnie groźne. Wpadli w burzę piaskową, sięgającą od pustyni nieomal do skraju stratosfery. Parę sekund później uderzył w nich huragan. Rzut gwałtownie maszynę z jednej strony w drugą, a przd izolację ścian przedarł się wściekły, świszczący ryk który był najbardziej przeraźliwym dźwiękiem, ja! Gibson kiedykolwiek w życiu słyszał. W jednej chwili zapadła nad nimi noc; lecieli bezsilni przez bezdenną otchłań. Wszystko skończyło się w ciągu pięciu minut, które jednak wydawały się wiekiem. Uratowała ich szybkość samolotu, który przeciął serce huraganu jak pocisk. Nagle pojawiła się rubinowa poświata, w samolot prze stały kuć miliony kowalskich młotów i dzwoniąca cisza wypełniła kabinę. Przez tylne okienko obserwacyjne Gibson dostrzegł po raz ostatni burzę pędzącą na zachód, porywającą pustynię na swej drodze. Zataczając się dotarł Gibson do siedzenia i wydał głę bokie westchnienie ulgi. Przez chwilę zastanawiał się, czy zostali daleko odrzuceni z kursu, ale zdał sobie spra wę, że nie ma to właściwie znaczenia przy ich wyposa żeniu nawigacyjnym. Dopiero wówczas, gdy jego uszy doszły do normy po ogłuszającym ryku burzy, przeżył drugi wstrząs. Silniki nie pracowały. W małej kabinie panowało wielkie napięcie i cisza. Nagle pilot krzyknął przez ramię: — Włóżcie maski! Kadłub może pęknąć przy lądo waniu. Niezgrabnymi palcami Gibson wyciągnął swoje opo rządzenie i nałożył na głowę. Gdy skończył, grunt wydawał się bardzo blisko, choć trudno było w zapada jącym zmroku ocenić odległość. 162
Niskie wzgórze przesunęło się obok i znikło w ciem ności. Samolot gwałtownie skoczył, by uniknąć na stępnego, nagle silnie szarpnął dotykając gruntu i podskoczył. Chwilę później znów go dotknął i Gibson zesztywniał w oczekiwaniu na nieuniknione zderzenie. Zdawało się, że minął wiek, nim zdecydował się na rozluźnienie mięśni, wciąż jeszcze nie wierząc, że wylą dowali bezpiecznie. Hilton przeciągnął się w fotelu, zdjął maskę i zawołał do pilota: — To było piękne lądowanie, kapitanie. Jak daleko będziemy musieli teraz iść na piechotę? • Przez chwilę nie było odpowiedzi. Wreszcie pilot odezwał się zduszonym głosem: — Czy ktoś może mi zapalić papierosa? Dostałem drżączki. — Proszę bardzo — odpowiedział Hilton, idąc do przodu. — Czy można zapalić światło w kabinie? Ciepłe, miłe światło rozpraszając otaczającą marsjańs&ą noc bardzo się przyczyniło do podniesienia ich na duchu. Poczuli się zabawnie wesołymi, było mnóstwo śmiechu ze słabych nawet żartów. Działało prawo re akcji: byli tak zadowoleni, że jeszcze żyją, iż ten tysiąc kilometrów dzielący ich od najbliższej bazy wydawał się bez znaczenia. — To ci burza dopiero — powiedział Gibson. — Czy tego rodzaju awantury często się na Marsie zdarzają? I dlaczego nas nie ostrzeżono? Pilot, który ochłonął po pierwszym wstrząsie, analizo wał wypadek, przy czym nieuchronne służbowe docho dzenie najwyraźniej zaczęło dominować w jego myślach. Nawet mimo automatycznego pilota powinien był czę ściej zachodzić do przodu... — Nigdy podobnej burzy nie widziałem — odpowie dział — choć odbyłem co najmniej pięćdziesiąt lotów między Lowell a Skia. Nieszczęście polega na tym, że 163
nawet obecnie jeszcze nie mamy pojęcia o meteorologii marsjańskiej. Na planecie jest zaledwie pół tuzina stacji meteorologicznych, co nie W3'starcza do utworzenia do kładnego obrazu. — A co z Phobosem? Czy nie mogli dostrzec tego, co się dzieje i uprzedzić nas. Pilot wyciągnął swój almanach i szybko przerzucił strony. — Phobos do tej pory jeszcze nie wzeszedł — powie dział po krótkim obliczeniu. — Przypuszczam, że burza wybuchła nagle w Hadesie... właściwa nazwa, co?... i obecnie już pewnie się uspokoiła. Myślę, że nie prze chodziła w pobliżu Charontis, tak że oni nie mogli nas ostrzec. To był właśnie jeden z takich wypadków, w którym nikt nie ponosi winy. Ta myśl wydawała się go bardzo cieszyć, lecz Gibson nie potrafił być równie filozoficznie nastrojony. — Tymczasem — odrzekł — utknęliśmy nie wiadomo gdzie. Ile czasu potrzeba, aby nas odnaleźć, albo czy istnieje jakaś możliwość naprawienia samolotu? — Nie ma żadnej nadziei; silniki odrzutowe są znisz czone. Przecież zostały zbudowane do pracy w powie trzu, a nie w piasku! — No, dobrze, a czy możemy porozumieć się za po mocą radia ze Skia? — Nie teraz, gdy jesteśmy tu w dole. Ale kiedy Pho bos wzejdzie za... za ile?... za godzinę, będziemy mogli wezwać obserwaitorium, a oni przekażą dalej. To jest dla nas, jak pan wie, jedyny sposób porozumiewania się na dłuższe odległości. Jonosfera jest zbyt słaba, aby odbijać sygnały tak, jak na Ziemi. Na wszelki wypadek pójdę sprawdzić, czy radio jest w porządku. Przeszedł do kabiny i zaczął pobrzękiwać nadajnikiem samolotu, gdy tymczasem Hilton zajął się sprawdzaniem 164
ogrzewania i ciśnienia w kabinie, a pozostali dwaj pasa żerowie patrzyli na siebie w zamyśleniu. — Ładna historia! — wybuchnął Gibson, trochę zły i trochę rozbawiony. — Przyleciałem bezpiecznie z Zie mi na Marsa — ponad pięćdziesiąt milionów kilome trów — a gdy tylko postawiłem nogę w tym nędznym samolocie, oto co się wydarza! W przyszłości będę uży wał tylko statków kosmicznych. Jimmy uśmiechnął się. — Będziemy mieli co opowia dać po powrocie, prawda? Może nareszcie będziemy mogli przedsięwziąć jakąś małą wyprawę badawczą. Popatrzył przez okienko, osłaniając dłońmi oczy, aby zakryć odbicie światła kabiny na szybie. Okolica była pogrążona w kompletnej ciemności, jedy'nie światło bi jące z samolotu rozjaśniało najbliższe otoczenie. — Wydaje mi się, że wokół nas są wzgórza; mamy szczęście, że udało nam się wylądować. Boże!... po tej stronie jest ściana skalna... jeszcze kilka metrów, a roz bilibyśmy się na miazgę! — Czy ma pan jakieś pojęcie, gdzie jesteśmy? — za pytał Gibson pilota. Tym nietaktownym pytaniem zasłu żył sobie na zimne spojrzenie. — Około 120° długości wschodniej i 20° szerokości północnej. Burza nie mogła nas znieść daleko z kursu. — A więc jesteśmy gdzieś w Aetherii — odpowiedział Gibson, pochylając się nad mapą. — Tak... tutaj jest za znaczony pagórkowaty rejon. Niewiele o nim informacji. — To dlatego, że po raz pierwszy ktoś tu ląduje. Ta część Marsa jest prawie że niezbadana; została jedynie sfotografowana z powietrza i to wszystko. Gibsona ubawiło spostrzeżenie, że Jimmy rozjaśnił się na tę wiadomość. Niewątpliwie było coś podniecającego w wiadomości, że znajdują się w okolicy, w której nie stanęła dotychczas stopa ludzka. 165
— Bardzo mi przykro rozczarować was — zauważył Hilton trochę zmartwionym głosem — ale wcale nie jestem pewny, czy będziemy mogli porozumieć się z Phobosem, nawet kiedy on wzejdzie. — Dlaczego?! — krzyknął pilot. — Nadajnik jest w porządku... Właśnie go wypróbowałem. — Tak, ale czy pan zauważył, gdzie jesteśmy? Nie zobaczymy nawet Phobosa. To urwisko musi się znajdo wać na południe od nas i całkowicie zasłania widok. A to oznacza, że tamci nie będą mogli złapać naszych ultrakrótkich fal. I co gorsze, nie będą mogli nas rów nież zauważyć przez swoje teleskopy. Zapanowało pełne przygnębienia milczenie. — I co teraz zrobimy? — zapytał Gibson. Ujrzał po tworną wizję tysiąckilometrowej wędrówki przez pusty nię Charontis, lecz natychmiast tę możliwość odrzucił. Najprawdopodobniej nie byliby w stanie unieść ko niecznego tlenu, nie mówiąc już o żywności i potrzeb nym oporządzeniu. A nikt nie mógłby spędzić bez tego nocy na Marsie, nawet tu, w pobliżu równika. — Będziemy musieli sygnalizować w jakiś inny spo sób — odpowiedział spokojnie Hilton. — Rankiem wej dziemy na te wzgórza i rozejrzymy się. A tymczasem nie przejmujmy się. — Ziewnął i przeciągnął się, wypełnia jąc kabinę od podłogi do sufitu. — Nie mamy żadnych bezpośrednich kłopotów: mamy powietrza na szereg dni i energii w bateriach tyle, że będziemy mieli ciepło przez czas nieomal nieograniczony. Możemy być trochę głodni, jeśli pozostaniemy tu dłużej niż tydzień, ale nie przy puszczam, aby było to prawdopodobne. Na mocy czegoś w rodzaju milczącej umowy Hilton przejął kierownictwo. Być może, nie zdawał sobie nawet sprawy z tego faktu, ale stał się teraz dowódcą małej grupy. Pilot bez namysłu przekazał mu swój autorytet. 7fifi
— Powiedział pan, że Phobos wschodzi za godziną? — zapytał Hilton. — Tak. — A kiedy zachodzi? Nigdy nie mogą zapamiętać, jak zachowuje sią ten wasz mały, zwariowany księżyc. — Wschodzi na zachodzie i zachodzi na wschodzie mniej więcej cztery godziny później. — Tak więc będzie po stronie południowej około pół nocy? — Tak. Ale, mój Boże, to oznacza, że i tak nie będzie my mogli go zobaczyć. Będzie zaćmiony co najmniej przez godzinę! — Co za księżyc! — mruknął Gibson. — Kiedy jest najbardziej potrzebny, nie można tego drania nawet zobaczyć! — Nie przejmuj się — powiedział spokojnie Hil ton. — Wiemy już, gdzie się znajduje, i spróbujemy porozumieć sią z nim przez radio. To wszystko, co mo żemy zrobić dzisiejszej nocy. Czy kto z was nie ma przy sobie talii kart? Nie? No to czy ty, Martin, nie mógłbyś nas rozerwać jednym ze swych opowiadań? Propozycja była niespodziewana i miła, ale Gibson odmówił. — Ani mi się śni — odpowiedział. Dziś ty będziesz opowiadać. Hilton spochmurniał i Gibson przez chwilę obawiał sią, czy go nie obraził. Wiedział, że Hilton rzadko opo wiada o wyprawie na Saturna, ale okazja była za dobra, aby ją stracić. Podobna szansa może się nigdy nie po wtórzyć, a opowiadanie o wielkich przygodach poprawia samopoczucie. Prawdopodobnie Hilton również zdał so bie z tego sprawą, ponieważ nagle się uśmiechnął. — Pięknie mnie zapędziłeś w kozi róg, Martin. Do brze, będę opowiadał... ale pod jednym warunkiem. 167
— Jakim? — Nie będziesz mnie bezpośrednio cytował. — Oczywiście. — A jeślibyś kiedyś o tym pisał, pokażesz mi naj pierw manuskrypt. — Dobrze. Poszło lepiej, niż Gibson mógł się spodziewać. Nie miał chwilowo zamiaru pisać o przygodach Hiltona, ale dobrze było wiedzieć, że będzie mógł to zrobić, jeśli tyl ko zapragnie. Myśl, że może już nigdy tego nie będzie mógł zrobić, w ogóle nie przyszła mu do głowy. Za ścianami kabiny panowała niepodzielnie surowa noc marsjańska, nabijana ostrymi jak igły, nie mruga jącymi gwiazdami. Blade światło Deimosa słabo roz świetlało krajobraz, który wyglądał tak, jakby jaśniał zimną fosforescencją. Na wschodzie wznosił się w całej swej chwale Jowisz, najjaśniejsze ciało niebieskie. Lecz myśli czterech ludzi w uszkodzonym samolocie były i jeszcze o sześćset milionów kilometrów dalej od Słońca. I Wielu ludzi dziwiło to, że człowiek odwiedził Saturna, ' a nie był jeszcze na Jowiszu, który znajduje się o wiele bliżej. Lecz w podróżach kosmicznych sama odległość nie ma znaczenia. Zresztą Saturn został osiągnięty dzię ki zadziwiającemu przypadkowi, który jeszcze ciągle wydawał się zbyt szczęśliwym, aby być prawdziwym. Wokół Saturna krąży Tytan, największy satelita w Układzie Słonecznym, mniej więcej dwa razy większy od Księżyca ziemskiego. Jeszcze w roku 1944 odkryto, że Tytan posiada atmosferę, nie nadającą się co prawda do oddychania, ale bardzo wartościową pod innymi wzglę dami. Jest to bowiem atmosfera z metanu, idealnego środka napędowego dla rakiet atomowych. Powstała jedyna w swoim rodzaju sytuacja w całej historii lotów kosmicznych. Po raz pierwszy można było wysłać ekspedycję do obcego świata, mając stuprocen168
tową pewność, że po przybyciu na miejsce będzie można uzupełnić paliwo. Arcturus z sześcioosobową załogą wyruszył w prze strzeń z orbity Marsa. Doleciał do systemu saturnijskiego dopiero po dziewięciu miesiącach z ilością paliwa, która akurat.wystarczyła do bezpiecznego lądowania na Tyta nie. Następnie załoga włączyła pompy i wielkie zbiorniki napełniono zapasem pochodzącym z tych niezliczonych trylionów ton metanu, które tam czekają na odbiorców. Zaopatrując się w miarę potrzeby w paliwo na Tytanie, Arcturus odwiedził wszystkie piętnaście księżyców Sa turna, a nawet zawadził o brzeg systemu wielkiego pierścienia. W ciągu kilku miesięcy więcej dowiedziano się o Saturnie niż w ciągu minionych wieków telesko powej obserwacji. Załoga jednak musiała za to zapłacić. Dwaj jej człon kowie zmarli na chorobę promieniowania po dokonaniu koniecznej naprawy jednego z silników atomowych. Koledzy pochowali ich na Dionie, czwartym z księży ców. Kierownik wyprawy, kpt. Envers, zginął pod lawi ną zamrożonego powietrza na Tytanie: jego ciała nigdy nie znaleziono. Hilton objął dowództwo i przyprowadził po roku Arcturusa z powrotem na Marsa, mając do po mocy tylko dwóch ludzi. Wszystkie te nagie fakty Gibson znał dość dobrze. Jeszcze pamiętał, jak słuchał tych wiadomości radio wych, przedzierających się przez kosmiczną przestrzeń, przekazywanych z jednego ciała niebieskiego na drugie. Czymś jednak zupełnie innym było słuchanie opowieści, którą Hilton wygłaszał spokojnym, beznamiętnym to nem, jakby był nie uczestnikiem wyprawy, ale widzem. Mówił o Tytanie i jego mniejszych braciach, małych księżycach, które krążąc wokół Saturna tworzyły mały model Układu Słonecznego. Opisał, jak wylądowali na 169
najbardziej wewnętrznym z księżyców, na Mimasie, bę dącym o połowę bliżej Saturna niż Księżyc od Ziemi. — Wylądowaliśmy w szerokiej dolinie między dwo ma górami, ponieważ mieliśmy pewność, że grunt będzie tam dość solidny. Nie chcieliśmy powtórzyć błędu popeł nionego na Rhei! Było to dobre lądowanie; włożyliśmy nasze skafandry, aby wyjść na zewnątrz. To śmieszne, jak niecierpliwie człowiek tego zawsze pragnie, choćby nie wiadomo ile razy lądował na nowych światach. Oczywiście, ciążenie na Mimasie jest niewielkie: jed na setna ziemskiego. To wystarczało, abyśmy nie wysko czyli w przestrzeń. Bardzo to lubię: wiadomo, że czło wiek skacząc wróci zawsze w dół bezpiecznie, jeśli tylko odpowiednio długo poczeka. — Wylądowaliśmy wczesnym rankiem. Dzień na Mi masie jest trochę krótszy od ziemskiego. Mimas obiega Saturna w ciągu dwudziestu dwu godzin, a ponieważ ma zawsze tę samą stronę zwróconą w kierunku planety, jego dni i miesiące mają tę samą długość, jak na Księ życu. Wylądowaliśmy na półkuli północnej, niedaleko od równika; większa część Saturna wznosiła się ponad horyzontem. Wyglądał dość niesamowicie: potężny sierp sterczący w niebo jak nieprawdopodobna góra wysokości wielu tysięcy mil. — Z pewnością widzieliście nakręcone przez nas fil my, w szczególności ten przyspieszony film kolorowy, przedstawiający cały cykl faz Saturna. Nie wydaje mi się jednak, aby dawał pojęcie o tym, jak się żyje mając wciąż przed oczami tę potężną planetę, unoszącą się na niebie. Jest zbyt wielka, aby można ją było objąć jed nym rzutem oka. Jeśli stanąłeś twarzą do niej i rozłoży łeś ramiona, to mogłeś sobie wyobrazić, że palce widzia ły brzegi pierścieni. Samych pierścieni nie mogliśmy dobrze widzieć, ponieważ były obrócone do nas brze170
giem, ale zawsze przypominały o sobie, rzucając na planetę mroczną taśmę cienia. — Nie mogliśmy się napatrzyć na Saturna. Wiecie, obraca się tak szybko, że widok nieustannie się zmienia. Formacje chmur — jeśli to są chmury — przebiegały w ciągu kilku godzin z jednej strony tarczy na drugą, nieprzerwanie zmieniając swój kształt. I te cudowne kolory: przeważnie zielony, brązowy i żółty. Od czasu do czasu następowały powolne, wielkie wybuchy i coś równie wielkiego jak Ziemia podnosiło się z głębin, rozprzestrzeniając się leniwie jak wielka plama na po łowie powierzchni planety. — Nie można na długo oderwać od niego oczu. Nawet gdy jest na nowiu, a więc całkowicie niewidzialny, można stwierdzić jego obecność, ponieważ tworzy wśród gwiazd wielką dziurę. Jest jeszcze ciekawa rzecz, o któ rej oficjalnie nie donosiłem, ponieważ nigdy jej nie by łem pewien. Raz czy dwa razy, gdy znajdowaliśmy się w cieniu planety i jej tarcza powinna była być całkowi cie ciemna, wydawało mi się, że widzę słabą, fosforyzu jącą poświatę, dochodzącą z nocnej strony. Nie trwało to długo — jeśli w ogóle się wydarzyło. Być może, była to jakaś reakcja chemiczna, zachodząca w tym obracają cym się kotle. — Dziwicie się, że znów chcę lecieć na Saturna? Czego na prawdę pragnę, to tym razem podejść rzeczy wiście blisko, jakieś tysiąc kilometrów. Powinno to być bezpieczne i niezbyt trudne do wykonania. Wystarczy wejść na paraboliczną orbitę i pozwolić sobie na spada nie, jak kometa biegnąca wokół Słońca. Oczywiście, blisko Saturna można by się znaleźć jedynie przez kilka minut, ale w tym czasie można dokonać bardzo wielu obserwacji. — Chcę znów wylądować na Mimasie i ujrzeć ten wielki, lśniący sierp, rozciągający się na pół nieba. War171
to odbyć taką podróż po to tylko, aby widzieć rosnącego i malejącego w kwadrach Saturna, aby zobaczyć burze szalejące wokół jego równika. Tak, warto. Gdybym na wet tym razem nie miał powrócić. Nie było żadnej pozy, żadnego bohaterstwa w tych ostatnich słowach. Było to proste stwierdzenie faktu i słuchacze uwierzyli Hiltonowi całkowicie. Dopóki trwał urok opowiadania, każdy z nich gotów był zapłacić taką cenę. Gibson przerwał długie milczenie podchodząc do okienka i patrząc w noc. — Czy można zgasić światło? — zapytał. Gdy pilot zgasił, zaległa całkowita ciemność. Pozostali również po deszli do okienka. — Patrzcie — powiedział pisarz. — Tam w górze... można zobaczyć, jeśli się wyciągnie szyję. Skalna ściana, pod którą leżeli, nie była już całkowicie i nieprzenikliwie ciemna. Na samym jej szczycie grało światło, przebłysku jąc między postrzępionymi skałami i spływając w dolinę. Phobos wynurzył się na zachodzie i wznosił jak meteor ku południowi. Z każdą minutą światło rosło i niebawem pilot zaczął nadawać sygnały. Zaledwie jednak zaczął, blade księży cowe światło znikło tak nagle, że Gibson krzyknął ze zdumienia. Phobos wbiegł w cień Marsa i chociaż nadal się podnosił, na całą godzinę przestał świecić. Co gorsza, nie można było w żaden sposób stwierdzić, czy wzniesie się ponad brzeg wielkiej skały w położenie, które mu pozwoli na odbiór ich sygnałów. Nie tracili nadziei prawie przez dwie godziny. Nagle światło znów pojawiło się na szczytach, lecz padało teraz od wschodu. Phobos wyszedł z zaćmienia i opadał w kie runku horyzontu, który powinien był osiągnąć za nie całą godzinę. Pilot z niezadowoleniem wyłączył na dajnik. 172
— Nic z tego — powiedział. — Będziemy musieli spróbować zrobić coś innego. — Wiem! — wykrzyknął podniecony Gibson. — Czyż nie możemy wynieść nadajnika na szczyt wzgórza? — Myślałem o tym, ale byłaby to bez odpowiednich narzędzi diabelna robota. Wszystko — anteny i cała maszyneria — jest wbudowane w kadłub. — A więc dziś w nocy tego nie zrobimy — powiedział Hilton. — Proponuję przespać się do świtu. Życzę dobrej nocy. Rada była doskonała, ale niełatwa do wykonania. Umysł Gibsona pracował przygotowując plany na na stępny dzień. Nie udało mu się pogrążyć w przerywanej drzemce, dopóki Phobos w końcu nie zanurzył się i do póki jego światło nie przestało szyderczo igrać na skale. Nawet wówczas śniło mu się, że usiłuje zastosować napęd pasowy do traktorowego podwozia, aby przejechać ostatnie tysiąc kilometrów do portu SchiaparelK.
12 Gibson obudził się późno po wschodzie Słońca. Było ono ukryte za skałami, lecz promienie, od bite od szkarłatnych ścian, zalewały kabinę dziwnym, wręcz niesamowitym światłem. Przeciągnął się boleśnie: te siedzenia stanowczo nie były zrobione do spania. Rozejrzał się dokoła i . stwierdził, że Hilton i pilot wyszli, a Jimmy jeszcze spał. Ci pierwsi musieli przebu dzić się wcześnie i poszli rozejrzeć się w sytuacji. Gibson poczuł się lekko dotknięty, że go pozostawili, lecz wie dział, że byłby jeszcze bardziej niezadowolony, gdyby przerwali mu drzemkę. W widocznym miejscu na ścianie wisiała kartka od Hiltona. Wiadomość była krótka: „Wyszliśmy na ze173
wnątrz o 6,30. Wrócimy za godzinę. Będziemy głodni Fred". Trudno było przejść nad nią do porządku. Zresztą Gibson sam był głodny. Zaczął grzebać w paczce z zapa sowym pożywieniem, znajdującej się w samolocie na takie okazje, zastanawiając się tymczasem, na jak długo może ona wystarczyć. Próby przygotowania gorącej ka wy w małym hermetycznym garhku obudziły Jimmiego, który miał trochę głupią minę, gdy spostrzegł, że prze budził się ostatni. — Spałeś dobrze?—zapytał Gibson szukając kubków. — Okropnie — odpowiedział Jimmy drapiąc się w głowę. — Czuję się, jakbym nie spał przez tydzień. Gdzie reszta? Odpowiedzią na to pytanie był hałas wywołany czyimś wejściem do powietrznej śluzy. Po chwili ukazał się Hilton, a za nim pilot. Zdjęli maski i oporządzenie ogrze wające — na zewnątrz temperatura była jeszcze nadal około zera — i ochoczo rzucili się na kawałki czekolady i prasowanego mięsa, podzielonego z nienaganną dokład nością przez Gibsona. — No — odezwał się niecierpliwie Gibson — jak brzmi wyrok? — Jedną rzecz mogę ci już powiedzieć — wymamro tał Hilton między jednym kęsem a drugim. — Mamy diabelne szczęście, że żyjemy. — O tym wiem. — Nie wiesz nawet połowy... Nie wiedziałeś, gdzie wylądowaliśmy. Zanim zatrzymaliśmy się, lecieliśmy równolegle do tego urwiska prawie kilometr. Gdybyśmy zboczyli o parę stopni w prawo... trrach! Przy wylądo waniu zgięliśmy trochę kadłub do środka, ale bez wiel kiej szkody. — Jesteśmy w długiej dolinie, biegnącej ze wschodu na zachód. Dolina ta wygląda raczej na geologiczne 174
obsunięcie niż na stare łożysko rzeki. To zresztą tylko mo je przypuszczenie. Ściana naprzeciw nas jest wysoka na dobre sto metrów i prostopadła, ma lekki nawis w pobliżu szczytu. Może gdzieś dalej jest dostępna, ale nie sprawdzaliśmy. Zresztą nie jest to potrzebne: jeśli chcemy, aby nas zobaczono z Phobosa, wystarczy pójść kawałek na północ, tak aby urwisko nie przesłaniało widoku. W istocie myślę, że jeśli zdołamy wypchnąć sa molot na wolną przestrzeń, sprawę będzie można uważać za rozwiązaną. Będziemy mogli wówczas użyć radia i damy teleskopom i szukającym z powietrza większą szansę dojrzenia nas. — Ile waży to pudlo? — zapytał powątpiewająco Gibson. *— Około trzydziestu ton z pełnym obciążeniem. Na turalnie wiele rzeczy możemy stąd wynieść. — Nie, nie możemy — odezwał się pilot. — Oznacza łoby to zmniejszenie ciśnienia, a nie możemy sobie po zwolić na marnowanie powietrza. — Mój Boże, zapomniałem o tym, ale mimo to grunt jest dość gładki, a podwozie w stanie doskonałym. Gibson wydał serię dźwięków wyrażających ? krajne powątpiewanie. Nawet przy ciążeniu wynoszącym jedną trzecią ciążenia ziemskiego, poruszenie samolotu nie było łatwym zadaniem. Przez następne kilka minut jego uwaga była zajęta kawą, którą chciał nalać, zanim ostygnie. Gdy tylko zmniejszył ciśnienie w hermetycznym garnku, natychmiast całą kabinę wypełniła para, tak ze wydawało się przez chwilę, że każdy będzie musiał wdy chać swoją porcję pokrzepiającego płynu. Przygotowy wanie gorących napojów na Marsie jest zawsze kiopoliwe, ponieważ woda normalnie wrze tam przy sześć dziesięciu stopniach Celsjusza, i kucharze zapominając o tym zwykle ponoszą klęskę. 175
Prostego, lecz pożywnego posiłku dokończyli w mil czeniu; jedząc zastanawiali się nad planami ratunku. Nie byli zresztą specjalnie zrozpaczeni: wiedzieli, że trwają intensywne poszukiwania i znalezienie ich było tylko kwestią czasu. Lecz czas ten mógł być skrócony do kilku godzin, gdyby udało im się wysłać jakiś sygnał na Phobosa. Po śniadaniu usiłowali poruszyć samolot. Po wielu próbach udało się przesunąć go o pięć metrów. Potem opony ugrzęzły w miękkim podłożu i samolot stał jak wmurowany. Dysząc wrócili do kabiny, by omówić dal sze poczynania. — Czy mamy coś białego, co moglibyśmy rozłożyć na dużej powierzchni? — zapytał Gibson. Tego doskonałego pomysłu Jtiie udało się zrealizować, gdyż intensywne poszukiwania w kabinie doprowadziły do odkrycia sześciu chusteczek do nosa i kilku szara wych szmat. Zgodzono się, że nawet w najkorzystniej szych warunkach przedmioty te nie będą widzialne z Phobosa. — Jest tylko jeden sposób — powiedział Hilton. — Będziemy musieli wykręcić reflektory, przeciągnąć ka bel do miejsca, którego nie zasłania skała, i skierować je na Phobosa. Wolałbym, co prawda, tego nie robić, bo trzeba będzie nadwerężyć skrzydło, a szkoda niszczyć tak dobry samolot. Jak można było sądzić po ponurym wyrazie twarzy, pilot całkowicie podzielał te uczucia. Nagle Jimmiemu wpadł do głowy nowy pomysł. — Możemy przecież zbudować heliograf ! Jeśli skieru jemy lustro na Phobosa, będą mogli nas dostrzec. — Z odległości sześciu tysięcy kilometrów? — spytał z powątpiewaniem Gibson. — Dlaczego nie? Mają tam teleskopy powiększające ponad tysiąc razy. Czy nie zauważyłby pan lustra 176
błyszczącego w słońcu z odległości zaledwie sześciu kilo metrów? — Jestem pewny, że jest jakiś błąd w tym obliczeniu, choć nie wiem, gdzie — odpowiedział Gibson. — Na ogół zjawiska nie zachodzą tak prosto. Lecz zgadzam się z ogólną zasadą pomysłu. A teraz, kto ma lustro? Po kwadransie poszukiwań projekt Jimmiego upadł, po prostu dlatego, że w samolocie nie znaleźli lustra ani nic podobnego. — Można by wyciąć kawał poszycia skrzydła i wy polerować — powiedział w zamyśleniu Hilton. — To by wystarczyło. .— Ten stop magnezowy nie bardzo się da wypolero wać — odrzekł pilot, w dalszym ciągu zdecydowany bronić swej maszyny do końca. Nagle Gibson skoczył na nogi. — Czy ktoś może spuścić mi solidne lanie? — zwrócił się do słuchaczy? — Z przyjemnością — uśmiechnął się Hilton — tylko powiedz za co. Nie odpowiadając, Gibson poszedł na tył samolotu i zaczął grzebać w swoich rzeczach. Po chwili znalazł to, czego szukał; szybko się odwrócił do zaciekawionych widzów. — Oto macie — rzekł triumfująco. Gwałtowny błysk światła wypełnił nagle kabinę, za lewając każdy kąt ostrym lśnieniem i rzucając na ścianę wykrzywione cienie. Wydawało się, że piorun uderzył w kabinę i przez kilka minut każdy był na wpół ośle piony, mając na siatkówce oka trwały obraz kabiny, uchwycony w momencie błysku. — Przepraszam — powiedział ze skruchą Gibson. Nigdy przedtem nie stosowałem całej mocy w zamknię tym pomieszczeniu... To jest pomyślane do nocnych zdjęć na dworze.
m
— Pfuj! — odezwał się Hilton, trąc oczy. — Myśla łem, że eksplodowała bomba atomowa. Czy każdego, kogo fotografujesz, musisz śmiertelnie przerazić? — Do użytku w miejscu zamkniętym, wygląda to tak — zademonstrował Gibson. Wszyscy znów mrugnęli, ale tym razem błysk było ledwie widać. — To jest spe cjalne urządzenie, które kazałem zrobić przed opuszczę- " niem Ziemi. Chciałem mieć pewność, że będę mógł robić kolorowe zdjęcia w nocy, jeśli zapragnę. Dotychczas nie miałem okazji z tego skorzystać. — Pozwól mi to obejrzeć — poprosił Hilton. Gibson podał mu lampę błyskową i wyjaśnił jej dzia łanie. — Jest zbudowana na zasadzie kondensatora o wiel kiej pojemności. Jedno załadowanie wystarcza mniej więcej na sto błysków, a praktycznie kondensator jest pełny. — Sto błysków o pełnej mocy? — Tak, a parę tysięcy normalnych. — A więc w tym kondensatorze jest dość energii dla dobrej bomby. Mam nadzieję, że nie wybuchnie. Hilton oglądał małą lampkę umieszczoną w środku niewielkiego reflektora, nie większą od ziarnka grochu, w której następowało rozładowanie elektryczne w gazie. — Czy można lampkę ustawić w ogniskowej, aby otrzymać dobry snop światła? — zapytał. — Z tyłu reflektora jest uchwyt... o, w ten sposób. Snop jest dość szeroki, ale tak będzie lepiej. Hilton był wyraźnie zadowolony. — Powinni to dostrzec z Phobosa, nawet przy silnym świetle dziennym, jeśli przeszukują tę okolicę przez dobry teleskop. Ale w każdym razie nie powinieneś marnować błysków. — Phobos jest teraz wysoko, prawda? — spytał Gib son. — Pójdę to zrobić. 278
Wstał i zaczął wkładać oporządzenie tlenowe. — Nie więcej, jak dziesięć błysków. — ostrzegł Hil ton. — Zachowajmy je na noc. Stań w cieniu, jeśli go znajdziesz. — Czy mogę także wyjść? — zapytał Jimmy. — Dobrze — odrzekł Hilton. — Ale trzymajcie się razem i nie chodźcie zbyt daleko, aby robić jakieś poszu kiwania. Ja zostanę, aby zorientować się, co można zro bić z reflektorami. Fakt, że mieli już plan działania, znacznie poprawił ich samopoczucie. Przyciskając fotoaparat z cenną lampą błyskową do piersi, Gibson w skokach przebiegał dolinę, jak. młoda gazela. Ciekawa rzecz, że na Marsie szybko przystosowuje się wysiłek mięśni do mniejszego ciążenia i normalnie nie robi się większych skoków niż na Ziemi. Jednakże zapas mocy istnieje na wypadek potrzeby... lub dobrego samopoczucia. Szybko wydostali się z cienia urwiska na teren, skąd dobrze było widać niebo. Phobos unosił się właśnie wy soko po zachodniej stronie, był teraz małym półksięży cem, który w miarę posuwania się ku południowi wkrót ce przybierze postać cienkiego sierpa, Gibson patrzył nań w zamyśleniu i zastanawiał się, czy w tej chwili ktoś patrzy stamtąd na tę część Marsa. Było to bardzo praw dopodobne, ponieważ domniemane miejsce wypadku powinno być znane. Odczuł nierozsądną chęć zatańczenia i machania rękoma, a nawet wydania okrzyku: „Jesteś my tutaj! Widzicie nas?" Jak może wyglądać ta okolica przez teleskopy, które patrzą teraz, jak się spodziewał, na Aetherię? Czy widać cętkowaną zieleń roślinności, przez którą obecnie się przedziera? Wielkie urwisko powinno być dobrze wi dzialne jako czerwona kreska, rzucająca, gdy Słońce jest nisko, szeroki cień na dolinę. Teraz prawdopodobnie nie 179
widać żadnego cienia, ponieważ zbliżało się południe. Najlepiej będzie — postanowił — wejść w środek naj ciemniejszej plamy roślinności, jaką tylko znajdzie. W odległości około kilometra od rozbitego samolotu grunt łagodnie opadał i tam, w najniższej części doliny, widniało szerokie, brązowe pasmo, pokryte wysokim zielskiem. Gibson skierował się w tę stronę, a tuż za nim ruszył Jimmy. Znaleźli się wśród smukłych, skórzastych roślin, ja kich dotąd nigdy nie widzieli. Liście wyrastały pionowo z gleby jak długie, wąskie chorągiewki, pokryte niezli czonymi strączkami, które wyglądały tak, jakby zawie rały nasiona. Płaszczyzna wszystkich liści była zwróco na do słońca i Gibson zauważył, że nasłoneczniona strona liści była czarna, strona zacieniona natomiast — szarobiała. W ten prosty, ale skuteczny sposób, rośliny zmniejszały ubytek ciepła. Nie tracąc czasu na rozważania botaniczne, Gibson przedarł się do środka małego lasku. Rośliny nie były zbyt gęste, dość łatwo więc przedostał się przez nie. Gdy wszedł w głąb zagajnika, podniósł lampę i wycelował w Phobosa. Satelita był teraz wąskim sierpem, tuż w pobliżu Słońca i Gibson czuł się niezwykle głupio, gdy kierował swe błyski w Słońce letniego nieba. Lecz czas był dobrze wybrany, ponieważ na skierowanej ku nim stronie Pho bosa było ciemno i tamtejsze teleskopy prowadziły obserwacje w korzystnych warunkach. r
Oddał dziesięć błysków — pięć razy po dw a — od dzielone przerwami. Sposób ten był najbardziej oszczęd ny i gwarantował jednocześnie, że sygnały będą wzięte za sztuczne. — Wystarczy na dzisiaj — powiedział. — Resztę amu180
nicji zachowamy na noc. A teraz przyjrzyjmy się tym roślinom. Wiesz, co mi przypominają? — Przerośnięte wodorosty — odpowiedział szybko Jimmy. — Tym razem masz rację. Zastanawiam się, co jest w tych strączkach? Masz może scyzoryk?-Dziękuję. Gibson zaczął ciąć najbliższy liść i przekłuł jeden z małych czerwonych baloników. Najwidoczniej zawie rał on gaz i to pod znacznym ciśnieniem, ponieważ po przecięciu usłyszeli słaby syk. — Co to za dziwna historia! — zawołał Gibson. — Zabierzmy trochę tego zielska. Nie bez trudności odciął jeden z długich, czarnych liści w pobliżu korzeni. Ciemny, brązowy płyn sączył się z przeciętego końca i burzył maleńkimi bańkami ga zu. Przerzuciwszy zdobycz przez ramię ruszył w kierun ku samolotu. Nie wiedział, że niesie przyszłość jednego z ciał nie bieskich. Po kilku zaledwie krokach natknęli się na gęstszą kępę i musieli ją obejść. Ponieważ Słońce było przewodni kiem, nie obawiali się zabłądzenia, zwłaszcza w tak ma łym zagajniku, toteż nie starali się odnaleźć swych poprzednich śladów. Gibson prowadził, ale wnet stwier dził, że dość trudno mu posuwać się naprzód. Zastana wiał się właśnie, czy nie zrezygnować z dumy i nie zmienić się na miejsce z Jimmim, gdy zobaczył wąską, wijącą się ścieżkę, prowadzącą mniej więcej we właści wym kierunku. Dla każdego obserwatora byłby to interesujący do wód powolności niektórych procesów myślowych. Oto zarówno Gibson, jak i Jimmy przeszli dobre sześć kro ków, zanim przypomnieli sobie tę prostą, ale wstrząsa jącą prawdę, że zazwyczaj ślady same nie powstają. 181
— Byłby już czas, aby nasi badacze wrócili, praw da? — odezwał się pilot, pomagając Hiltonowi odczepiać (reflektory spod skrzydła samolotu. Okazało się mimo wszystko, że było to dość proste i Hilton miał nadzieją, że znajdzie długi kabel w samolocie i doprowadzi światło daleko od urwiska, aby było widzialne z Phobosa, gdy ten znów wzejdzie. Nie będzie tak jaskrawe, jak błyski Gibsona, ale będzie za to trwać znacznie dłużej, a więc zwiększy się prawdopodobieństwo jego zauważenia. — Jak długo już ich nie ma? — spytał Hilton. — Około czterdziestu minut. Mam nadzieję, że mają tyle rozsądku, by nie zbłądzić. — Gibson jest zbyt ostrożny, aby się gdzieś włóczyć. Nie zawierzyłbym samemu Jimmiemu, ponieważ... za cząłby szukać Marsjan! — O, tam są. Zdaje się, że coś im spieszno. Dwie małe postacie wynurzyły się w pewnej odleg łości i wielkimi skokami posuwały się przez dolinę. Pośpiech był tak oczywisty, że obaj widzowie odłożyli narzędzia i obserwowali zbliżających się z wielką cieka wością. To, że Gibson i Jimmy powracali tak prędko, było triumfem ostrożności i samozaparcia. Przez długą chwi lę pełnego niewiary zdumienia stali gapiąc się na ścieżkę biegnącą wśród smukłych, brązowych roślin. Na Ziemi byłby to widok nie mający żadnych cech niezwykłości: przejście, jakie bydło wydeptuje wśród wzgórz lub dzi kie zwierzęta w lesie. Właśnie ta zwyczajność nie po zwoliła im wcześniej zauważyć ścieżki, a nawet, gdy dostrzegli jej istnienie, usiłowali wytłumaczyć je przy padkiem. Gibson odezwał się pierwszy bardzo przyciszonym głosem... jakby obawiał się, że może być podsłuchany. 7fi?
— To jest prawdziwa ścieżka, Jimmy. Ale kto, na miłość boską, mógł ją wydeptać? Nikogo tu dotychczas nie było! — Musiało to zrobić jakieś zwierzę. — I to nawet dość duże. — Być może wielkości konia. — Albo tygrysa. Zapanowało przykre milczenie. Wreszcie Jimmy ode zwał się: — Jeśli dojdzie do walki, ta lampa błyskowa może każdego oślepić. — Jeśli tylko to ma oczy — zauważył Gibson. — A jeśli ma jakieś inne zmysły? Jimmy wyraźnie szukał rozsądnych powodów, aby pójść dalej. — Jestem pewny, że możemy biec szybciej i skakać wyżej aniżeli to zwierzę. Gibson wolał wierzyć, że podjęta przez niego decyzja była raczej oparta na ostrożności niż na tchórzostwie. — Nie będziemy ryzykować — oświadczył stanow czo. — Pójdziemy i opowiemy im o tym. Wtedy dopiero pomyślimy o zbadaniu okolicy. Jimmy był tak rozsądny, że powstrzymał się od narze kania i tylko oglądał się z żalem, gdy wracali do samo lotu. Jakiekolwiek miał wady, nie było wśród nich braku odwagi. Przekonywanie innych, że nie próbują zrobić marnego kawału, zajęło im trochę czasu. Ostatecznie każdy wie dział, że na Marsie nie mogły żyć zwierzęta. Było to za gadnienie metabolizmu: przecież zwierzęta o tyle szyb ciej od roślin zużywały paliwo, że nie mogłyby istnieć w tej rzadkiej, praktycznie nieruchomej atmosferze. Biologowie, gdy tylko dokładnie zbadano warunki panu jące na powierzchni Marsa, zwrócili na to uwagę i przez ostatnie dziesięć lat zagadnienie życia zwierzęcego na 183
planecie było uważane przez wszystkich za rozstrzygnię te — z wyjątkiem nieuleczalnych romantyków. — Nawet jeśli widzieliście to, co mówicie — dowodził Hilton — to musi być jakieś naturalne wytłumaczenie. — Chodź i zobacz sam — odpowiedział Gibson. — Mówię ci, że jest to dobrze przetarta ścieżka. — Idę — zgodził się Hilton. — Ja także — dodał pilot. — Chwileczkę. Nie możemy iść wszyscy. Przynaj mniej jeden z nas musi tu pozostać. Przez chwilę Gibson miał chęć zgłosić się na ochotni ka. Potem jednak doszedł do wniosku, że nigdy by sobie tego nie darował. — Ja znalazłem ścieżkę — oświadczył stanowczo. — Wygląda mi na to, że tu przygotowuje się bunt — zauważył Hilton. — Czy ktoś ma monetę? Kto z was będzie miał reszkę, zostaje. — To i tak nie ma sensu — oświadczył pilot, który wyrzucił reszkę. — Czekam na was godzinę. Jeśli się ; spóźnicie, przyprowadźcie prawdziwą marsjańską księ żniczkę à la Edgar Rice Burroughs 1 . Hilton, mimo swego sceptycyzmu, ujmował rzecz po-»a ważniej. •' — Będzie nas tam trzech — powiedział — więc damy sobie radę, nawet jeśli spotkamy coś niezbyt przyjazne go. Ale gdyby żaden z nas nie powrócił, musi pan tu siedzieć i nie szukać nas. Zrozumiano? — Doskonale. Będę siedział kamieniem. Trójka ruszyła pod przewodnictwem Gibsona w po przek doliny w kierunku lasku. Po dojściu do wysokich, cienkich liści „wodorostów", bez trudu ponownie odna leźli ścieżkę. Hilton przyglądał się jej w milczeniu dobrą 1 E. R. B u r r o u g h s (1875—1950) — pisarz amerykański, twórca cyklu fantastycznych powieści o Tarzanie i o Marsie. (Przyp. tłum.)
minutę, tymczasem Gibson i Jimmy patrzyli na niego z minami „a co, nie mówiłem?". Wreszcie powiedział: — Daj mi lampę błyskową, Martin. Idę pierwszy. Nie było sensu oponować. Hilton był wyższy, silniej szy i bystrzejszy. Gibson oddał mu swoją broń bez słowa. Nie ma bardziej przykrego uczucia aniżeli wtedy, gdy idzie się wąską ścieżyną między wysokimi, liściastymi ścianami, wiedząc, że w każdej chwili można stanąć twarzą w twarz z nieznanym, a może wrogim stworze niem. Gibson usiłował przekonać sam siebie, że zwierzę ta, które nigdy nie spotykały ludzi, rzadko bywają nie przyjazne... choć było dość wyjątków od tej reguły, aby uczynić życie interesującym. Przeszli mniej więcej połowę lasku, gdy ścieżka się rozdwoiła. Hilton skręcił w prawo, lecz, wkrótce przeko nał się, że dróżka kończy się ślepo. Prowadziła na po lankę o średnicy około dwudziestu metrów, na której wszystkie rośliny były wycięte — może wyjedzone — prawie do korzeni, tak że pozostały tylko kikuty. Wy puszczały one zresztą znów liście i widać było, że tą drogą już od dłuższego czasu nie chodziły żadne stwo rzenia. — Trawożerne — wyszeptał Gibson. — I dość inteligentne — d o d a ł Hilton. — Spójrz na te korzenie... zostawiły je, by znów odrosły. Chodźmy z powrotem do drugiego odgałęzienia. Pięć minut później doszli do drugiej polanki. Była znacznie większa od pierwszej... i nie była pusta. Hilton mocniej chwycił lampę, a Gibson jednym wy próbowanym ruchem przesunął aparat do właściwej pozycji i zrobił najsłynniejsze ze zdjęć kiedykolwiek wykonanych na Marsie. Stanęli trochę swobodniej, cze kając, aż Marsjanie ich zauważą. Na polance było dziesięć zwierząt, które jadły ze zbyt wielkim apetytem, aby zwracać uwagę na intruzów.
Wyglądały jak bardzo tłuste kangury; ich niemal ku liste ciała kołysały się na dwóch dużych, smukłych tylnych łapach. Były nie owłosione, a skóra miała dziwny połysk woskowy, jakby była wypolerowana. Z górnej części ciała wyrastały dwie całkowicie giętkie, cienkie łapy, zakończone małymi dłońmi, podobnymi do szponów ptaka. Łapy wydawały się zbyt małe i słabe, aby mogły mieć jakieś praktyczne znaczenie. Głowy z dwojgiem wielkich, bladych oczu z szerokimi powie kami były osadzone bezpośrednio na tułowiu prawie bez szyi. Nozdrzy nie było, tylko bardzo dziwaczna, trój kątna paszcza ze ściętym dziobem szybko załatwiała się z liśćmi. Para szerokich, nieomal przezroczystych uszu zwisała miękko z głowy, drgała nerwowo od czasu do czasu i zwijała się w trąbkę; prawdopodobnie nawet w tej rzadkiej atmosferze był to niezwykle czuły aparat słuchowy. Największe ze stworzeń było wzrostu Hiltona, lecz pozostałe były znacznie mniejsze. Jedno młode, wysokie mniej więcej na metr, zasługiwało na ten nadużywany przymiotnik „sprytny". Skakało w podnieceniu wokoło roślin, usiłując dotrzeć do najbardziej soczystych liści i wydawało co chwila wzruszające, cienkie, przejmujące piski. — Jaka jest, twoim zdaniem, ich inteligencja? — wyszeptał wreszcie Gibson. — Trudno powiedzieć. Zauważ, jak są ostrożne, aby nie zniszczyć służących im za pożywienie roślin. Oczy wiście to może być instynkt... jak u pszczół podczas bu dowy plastrów. — Poruszają się bardzo powoli, prawda? Zastana wiam się, czy są ciepłokrwiste. — Nie widzę powodów, dla których w ogóle miałyby mieć krew. Ich przemiana materii musi być bardzo dziwna, jeżeli przeżyły w tym klimacie. 186
— Mogłyby już nas zauważyć. — Ten duży jegomość wie, że tu jesteśmy. Zauważy łem, że patrzy na nas kątem oka. Zwróć uwagę, w jaki sposób kieruje ucho w naszą stronę. — Wyjdźmy na otwartą przestrzeń. Hilton zastanowił się. — Nie wiem, w jaki sposób mogłyby nam uczynić coś złego, gdyby nawet chciały. Te małe rączki wyglądają dość słabo... Przypuszczam jednak, że trójkątne dzioby mogłyby zrobić jakąś szkodę. Pójdziemy naprzód, bardzo powoli, sześć kroków. Gdyby na nas ruszyły, błysnę lampą, a ty uciekaj. Jestem pewien, że łatwo je przego nimy, Nie sądzę, by mogły szybko biegać. Bardzo powoli, w sposób raczej przyjazny niż skrada jąc się, wyszli na polanę. Nie ulegało wątpliwości, że Marsjanie ich zobaczyli; pół tuzina par wielkich, spokoj nych oczu patrzyło na nich przez chwilę; następnie zwierzęta powróciły do znacznie ważniejszej sprawy — jedzenia. — Nie wydają się nawet zaciekawione — powiedział Gibson trochę zawiedziony. — Czyżbyśmy byli tak mało interesujący? — Uwaga... młodzik nas spostrzegł! Co teraz zrobi? Najmniejszy Marsjanin przerwał jedzenie i patrzył na intruzów z wyrazem, który mógł oznaczać zarówno brak zaufania, jak i zainteresowanie nowym pożywieniem. Wydał parę ostrych kwiknięć, którym odpowiedziało nieobowiązujące ,hum" jednego z dorosłych. Po czym zaczął skakać w kierunku zaciekawionych widzów. Zatrzymał się o parę kroków przed nimi nie okazując najmniejszej oznaki strachu lub ostrożności. — Moje uszanowanie — powiedział uroczyście Hil ton. — Pozwolę sobie nas przedstawić. Po prawej —• James Spencer, po lewej — Martin Gibson. Obawiam się jednak, że nie dosłyszałem pańskiego nazwiska. 187
— Kwik — odpowiedział mały Marsjanin. — Świetnie, Kwik, czym możemy ci służyć? Małe stworzenie wysunęło łapkę i dotknęło ubrania Hiltona. Następnie podskoczyło w kierunku Gibsona, który pilnie fotografował tę wymianę wzajemnych uprzejmości. Znów wysunęło badawczo łapkę i Gibson zrobił unik aparatem, aby wycofać go ze strefy niebez pieczeństwa. Wyciągnął dłoń i małe palce objęły ją z niespodziewaną siłą. — Przyjacielski chłopiec, co? — powiedział Gibson, z trudem oswobodziwszy dłoń. — W każdym razie, nie jest tak nadęty jak jego rodzina. Dorośli jak dotąd nie interesowali się w najmniejszym stopniu tym, co się dzieje. Nadal spokojnie żuli po dru giej stronie polany. — Chciałbym go czymś poczęstować, ale nie przy puszczam, aby mógł jeść coś z naszych wiktuałów. Po życz mi swego scyzoryka, Jimmy. Natnę mu trochę tych wodorostów na dowód, że jesteśmy przyjaciółmi. Podarunek został wdzięcznie przyjęty i szybko zje dzony, a dwie rączki wysunęły się po więcej. — Zdaje się, że zdobyłeś sympatię, Martin — powie dział Hilton. — Obawiam się, że to tylko słomiany ogień — westch nął Gibson. — Hej, zostaw aparat, to nie do jedzenia! — Powiedziałbym — odezwał się nagle Hilton — że tu jest coś dziwnego. Jakiego koloru, twoim zdaniem, jest ten mały? — Co takiego? Brunatny z przodu i... no... brudno szary z tyłu. — Dobrze, a teraz przejdź na jego drugą stronę i daj mu troszkę jedzenia. Gibson posłuchał; Kwik obrócił się na tylnych nogach, aby złapać nowy kęsek. Gdy tego dokonał, wydarzyła się 189
dziwna historia: brunatny kolor z przodu ciała powoli nikł i w ciągu niecałej minuty stał się brudnoszary; w tym samym czasie odwrotny proces zachodził na ple cach stworzenia, aż zamiana stała się całkowita. — Boże! — wykrzyknął Gibson. — Zupełnie jak ka meleon. Jak myślisz, w jakim to celu? Zabarwienie za bezpieczające? — Nie, to rzecz znacznie sprytniejsza. Spójrz na pozostałe. Widzisz, są zawsze brunatne... a raczej prawie czarne... po stronie zwróconej ku słońcu. To po prostu urządzenie do chwytania ciepła i zapobiegania jego wypromieniowaniu. Rośliny robią to samo... Zastanawiam się, kto zaczął pierwszy? Nie miałoby to sensu, gdyby zwierzęta poruszały się szybko, lecz niektóre z tych du żych zwierzaków nie zmieniły pozycji od pięciu minut. Gibson szybko przystąpił do fotografowania tego szczególnego fenomenu, co zresztą nie było trudne, po nieważ gdziekolwiek ruszył, Kwik obracał się za nim pełen nadziei i siadał cierpliwie czekając. Gdy Gibson skończył fotografować, Hilton zauważył: — Przykro mi przerywać tę wzruszającą scenę^ ale mieliśmy wrócić w ciągu godziny. — Nie musimy iść wszyscy. Bądź tak dobry, Jimmy, pobiegnij i powiedz, że wszystko jest w porządku. Lecz Jimmy patrzył w niebo: pierwszy zauważył, że w ciągu ostatnich pięciu minut wysoko nad doliną krążył samolot. Okrzyk, jaki wszyscy wznieśli, poruszył nawet spo kojnie żujących Marsjan, którzy rozejrzeli się z niezado woleniem. Kwik przeraził się tak bardzo, że zrobił olbrzymi skok w tył, lecz już po chwili był z powrotem. — Do zobaczenia! — zawołał Gibson przez ramię, gdy wybiegali z polany. Tubylcy nie zwrócili na to najmniej szej uwagi.
Przebiegli już połowę drogi przez zagajnik, gdy Gib son nagle zdał sobie sprawę, że ktoś za nim podąża. Zatrzymał się i obejrzał. Z wielkim trudem, ale wesoło skakał za nim Kwik. — Sio! — krzyknął Gibson, machając rękoma, jak roztrzepany strach na wróble. — Wracaj do matki! Nie mam nic dla ciebie. Nie pomogło to wcale, a przerwa umożliwiła jedynie Kwikowi dogonienie go. Inni już znikli, nie wiedząc, że Gibson pozostał w tyle, i nie widzieli interesującej sce ny, gdy pisarz bardzo grzecznie i oględnie usiłował po zbyć się swego nowego przyjaciela. Po pięciu minutach zrezygnował z prób bezpośrednich i uciekł się do podstępu. Szczęśliwie zapomniał oddać Jimmiemu nóż i po długim cięciu i szarpaninie udało mu się zebrać małą kupkę „wodorostów", którą położył przed Kwikiem. To, jak przypuszczał, powinno go na chwilę zająć. Właśnie skończył, gdy nadbiegli Hilton i Jimmy, aby zobaczyć, co się z nim stało. — W porządku... teraz już idę — powiedział. — Mu siałem się jakoś pozbyć Kwika. To zatrzyma jego pościg. * Pilot w rozbitym samolocie zaczął się niepokoić, po nieważ godzina już prawie minęła, a po współtowarzy szach nie było nawet śladu. Wyszedłszy na wierzch kadłuba, widział część doliny i ciemną plamę roślin ności, w której znikli. Wypatrywał ich właśnie, gdy ra towniczy samolot nadleciał ze wschodu i zaczął krążyć nad doliną. Gdy pilot się upewnił, że został dostrzeżony, znów skierował wzrok ku dolinie. W tej właśnie chwili grupa osób wyszła na otwarte miejsce... pilot przetarł oczy w zdumieniu.
Do lasu weszły trzy osoby, cztery zaś stamtąd wy chodziły. I ta czwarta była doprawdy bardzo dziwna.
13 Po tej katastrofie, którą później na zwano najpomyślniejszym rozbiciem w historii badań Marsa, wizyta w Trivium Charontis i Porcie Schiaparelli była bardzo nieinteresująca. Dlatego Gibson pragnął ją odłożyć i natychmiast powrócić do Portu Lowell ze swą zdobyczą. Szybko zrezygnował z prób pozbycia się Kwi ka, a ponieważ każdy w kolonii pragnął za wszelką cenę ujrzeć prawdziwego, żywego Marsjanina, postanowiono zabrać małe stworzenie ze sobą. Jednakże Port Lowell nie pozwolił im wrócić; minęło dziesięć dni, nim znów zobaczyli stolicę. Pod wielkimi kopułami toczyła się teraz jedna z decydujących bitew o panowanie nad planetą. O bitwie tej Gibson wiedział jedynie z komunikatów radiowych — bitwie cichej, lecz śmiertelnej, w której, ku swemu zadowoleniu, nie wziął udziału. Wybuchła epidemia, na której tak zależało doktorowi Scottowi. W jej szczytowym nasileniu chorowała na gorączkę marsjańską dziesiąta część ludności miasta. Jednakże szczepionka przywieziona z Ziemi złamała atak i bitwa została wygrana przy trzech jedynie wy padkach śmiertelnych. Ostatni to już raz gorączka nawiedziła kolonię. Przywiezienie Kwika do Portu Schiaparelli stano wiło poważną trudność, ponieważ wymagało jedno czesnego przerzucenia znacznych ilości paszy. Początko wo powątpiewano, czy będzie mógł żyć w zawierającej tlen atmosferze, lecz Wkrótce się okazało, że mu to w niczym nie przeszkadzało, a stracił jedynie apetyt.
Wyjaśnienie tego szczęśliwego zbiegu okoliczności zna leziono dopiero znacznie później. Nigdy natomiast nie wyjaśniono powodów przywiązania Kwika do Gibsona. Ktoś, dość nieuprzejmie, wysunął przypuszczenie, że powodem tego jest ich prawie identyczny kształt. Zanim podjęli dalszą podróż, Gibson i jego towarzy sze wraz z pilotem samolotu ratowniczego oraz grupą reperacyjną, która przybyła później, kilkakrotnie od wiedzili małą rodzinę Marsjan. Odkryli tylko tę jedną grupę i Gibson zastanawiał się, czy są to ostatnie okazy pozostałe na planecie. Jak się później okazało, było ich więcej. Samolot ratowniczy, który prowadził poszukiwania wzdłuż linii ich lotu, otrzymał wiadomość radiową z Phobosa o silnych błyskach w Aetherii. (Wszyscy się dziwili, jak uzyskano 'takie błyski, póki Gibson, ze słuszną dumą, nie wyjaśnił tego.) Gdy się okazało, że wymiana silników odrzutowych zajmie tylko kilka godzin, postanowili poczekać na zakończenie reparacji, poświęcając wolny czas na badanie Marsjan w ich na turalnym otoczeniu. Wówczas to właśnie Gibson po raz pierwszy sformułował swoje podejrzenia co do sekretu ich życia. Marsjanie w zamierzchłej przeszłości najprawdopo dobniej oddychali tlenem i ich procesy życiowe nadal zależały od tego pierwiastka. Nie mogli tlenu wydobywać bezpośrednio z gleby, która zawierała go niezliczone tryliony ton. Lecz potrafiły tego dokonać zjadane przez Marsjan rośliny. Gibson wkrótce odkrył, że liczne „strączki" zawierały tlen pozostający pod dość dużym ciśnieniem. Zwalniając swą przemianę materii, Marsja nom udało się zachować nieomal symbiozę z roślinami, które dostarczały im pożywienia i powietrza. Była to równowaga chwiejna, którą mogła w każdej chwili zburzyć jakaś naturalna katastrofa. Jednakże warunki
na Marsie już dawno się ustaliły, a równowaga trwała od tysiącleci — aż zachwiał ją Człowiek. Naprawa samolotu zajęła nieco więcej czasu, niż przypuszczano, i do Portu Schiaparelli dolecieli dopiero po trzech dniach. W drugim mieście Marsa mieszkało mniej niż tysiąc osób. Żyły one w dwóch kopułach na podłużnej, wąskiej wyżynie. Tu po raz pierwszy wylą dowano na Marsie i położenie miasta było w gruncie rzeczy historycznym przypadkiem. Dopiero parę lat później, gdy lepiej poznano bogactwa planety, posta nowiono przenieść punkt ciężkości kolonii do Lowell i nie 'rozbudowywać już Schiaparelli. Miasteczko pod wieloma względami było dokładną kopią swego większego i bardziej nowoczesnego ry wala. Jego specjalnością była budowa lekkich maszyn i badania geologiczne — a raczej areologiczne — oraz poszukiwania prowadzone w pobliskich rejonach. Fakt, że Gibson i jego towarzysze przypadkowo dokonali największego dotychczas odkrycia na Marsie w odle głości niecałej godziny lotu od miasta, został przez niektórych przyjęty z niechęcią. Wizyta odbiła się demoralizująco na całej normalnej działalności Portu Schiaparelli, ponieważ gdzie tylko pokazał się Gibson, tam zbierały się tłumy wokół Kwika. Ulubioną rozrywką było zwabianie go w miej sce równomiernie oświetlone i przyglądanie się, jak cały stawał się czarny, z błogością, gdy tylko było to możliwe, korzystał z nadarzającej się okazji. Właśnie w Schiaparelli ktoś wpadł na niesmaczny pomysł rzu towania prostych rysunków na Kwika i fotografowania wyniku. Pewnego dnia Gibson z niezadowoleniem na trafił na fotografię swego pupila, niosącego na skórze naiwną, ale możliwą do rozpoznania karykaturę znanej gwiazdy telewizyjnej.
Cały pobyt w Porcie Schiaparelli nie był zbyt udany. W ciągu trzech dni zobaczyli wszystko, co było godne widzenia, i zrobili kilka niezbyt interesujących wy cieczek w okolicę osady. Jimmy bez przerwy martwił się o Irenę i prowadził długie rozmowy z Portem Lowell. Gibson niecierpliwie oczekiwał powrotu do wielkiego miasta, które jeszcze niedawno nazywał roz rośniętą wioską. Tylko Hilton, który — jak się zda wało — rozporządzał nieograniczonymi zapasami cier pliwości, brał życie takim, jakim ono jest, i wypoczywał,; gdy tymczasem wszyscy wokół niego awanturowali się.: W czasie ich pobytu w tym mieście wydarzył się jeden interesujący wypadek. Gibson często zastanawiał się z pewnym niepokojem, co by się stało, gdyby tak zapadła się jedna z kopuł unoszących się dzięki nadci śnieniu. Otrzymał na to odpowiedź. Oto pewnego spo kojnego popołudnia przeprowadzał wywiad z naczel nym inżynierem miasta w jego biurze. Kwik, który był razem z nimi, przykucnął na swych wielkich, gięt kich tylnych łapach, jak niezwykła lalka. W czasie wywiadu Gibson zauważył, że ofiara stawia większy niż inni ludzie w takich sytuacjach opór. Myśli inżyniera wyraźnie przebywały gdzie indziej i wyglą dało na to, że oczekuje jakiegoś wydarzenia. Nagle, bez uprzedzenia, cały budynek lekko drgnął, jakby wsku tek trzęsienia ziemi. Potem nastąpiły dwa dalsze wstrząsy w równych odstępach czasu. Z głośnika, za wieszonego na ścianie, rozległ się alarmujący głos: „Przebicie! Uwaga, tylko ćwiczenia! Macie dziesięć sekund na dojście do najbliższego schronu. Przebicie! Uwaga, tylko ćwiczenia!" Gibson poderwał się, ale natychmiast zdał sobie sprawę, że alarm go nie dotyczy. Z daleka doszedł odgłos zatrzaskujących się drzwi — i cisza. Inżynier
wstał i podszedł do okna wychodzącego na jedyną głów ną ulicę miasta. — Wydaje się, że wszyscy zdążyli się skryć — po wiedział. — Oczywiście, tych ćwiczeń nie można prze prowadzać w warunkach całkowitego zaskoczenia. Odbywają się raz na miesiąc i uprzedzamy ludzi, w którym będą dniu, ponieważ mogliby sądzić, że to prawdziwe niebezpieczeństwo. — Co należy robić w takim wypadku? — zapytał Gibson, któremu powiedziano to już co najmniej dwa razy, jak widać bez większego skutku. •*— Gdy tylko słyszy się sygnał: trzy podziemne wy buchy, należy udać się do schronu. Jeśli ktoś jest w domu, powinien przygotować maskę tlenową, aby dać ją temu, kto będzie jèj potrzebował. Widzi pan, 7. chwilą gdy ciśnienie spada, każdy dom staje się zamkniętą jednostką, zaopatrzoną w dostateczną ilość powietrza na wiele godzin. — A gdy ktoś jest na zewnątrz? — Zanim ciśnienie spadnie, potrzeba kilku sekund, a ponieważ każdy dom ma śluzę powietrzną, powinno zawsze być dość czasu na dotarcie do schronu. Jeśli nawet ktoś zemdleje poza domem, może być uratowa ny, gdy zostanie wniesiony do wnętrza w ciągu dwóch minut... chyba że ma serce nie w porządku. Ale nikt z chorym sercem nie przylatuje na Marsa. — Tak, mam nadzieję, że nigdy nie będę świadkiem prawdziwego przebicia. — I my również. Ale na Marsie trzeba być przygo towanym na wszystko... Oto odwołanie alarmu! Głośnik znów się odezwał. — Ćwiczenie skończone. Ci, którzy nie zdążyli schro nić się w czasie regulaminowym, proszeni są o poinfor mowanie Administracji. Koniec komunikatu.
— Zgłoszą się? — zapytał Gibson. — Myślę, że raczej będą siedzieli cicho. Inżynier zaśmiał się. — To zależy. Prawdopodobnie zgłoszą się, jeśli nie było to z ich winy. Jest to najlepszy sposób wynajdy wania słabych miejsc w naszej obronie. Ktoś przyjdzie i powie: „Popatrzcie, czyściłem jeden z pieców do wy tapiania rudy, gdy zaczął się alarm; wydostanie się z tego diabelstwa zajęło dwie minuty. Jak mam postąpić, gdy będzie rzeczywiste przebicie?" Wtedy musimy, jeśli potrafimy, dać odpowiedź. Gibson patrzył z zazdrością na Kwika, który — jak się zdawało — spał, choć drgania wielkich, przezroczystycz uszu wskazywały, że trochę interesuje się roz mową. — Byłoby dobrze, gdybyśmy byli jemu podobni i nie musieli kłopotać się o ciśnienie powietrza. Wtedy mo glibyśmy rzeczywiście coś zrobić na Marsie. — Zastanawiam się — powiedział w zamyśleniu inżynier — co Marsjanie właściwie poza przeżyciem zrobili. Przystosowywanie siebie do otoczenia jest fatalne. Należy zawsze przystosowywać otoczenie do siebie. Te słowa były nieomal echem uwagi, jaką zrobił Hadfield w czasie ich pierwszego spotkania. W przy szłości Gibson często je sobie przypominał. * Powrót do Portu Lowell był niemal pochodem triumfalnym. Stolica była w radosnym nastroju po zwycięstwie epidemii i teraz z niecierpliwością wyglą dała Gibsona i jego łupu. Naukowcy przygotowali specjalne przyjęcie dla Kwika; szczególnie dużo roboty mieli zoologowie wycofując się ze swego poprzedniego stanowiska, że na Marsie nie ma zwierząt.
Gibson oddał swego pupila w ręce ekspertów dopiero po otrzymaniu solennych zapewnień, że żadna myśl o sekcji nie zaświta w ich głowach. Następnie, pełen pomysłów, pobiegł do Szefa. Hadfield powitał go gorąco. Gibson zauważył wy raźną zmianę w stosunku Szefa do niego. Początkowo Szef był... no, może nie nieprzyjazny, ale pełen rezer wy. Nie usiłował ukryć faktu, że uważa pobyt Gibsona na Marsie za pewien kłopot, za nowy ciężar, dodany do tych, które już musi znosić. Stanowisko to ulegało stopniowej zmianie, aż teraz stało się rzeczą jasną, że Naczelny Kierownik nie uważa ,go już za nie zawinione nieszczęście. — Dodał pan memu małemu imperium trochę cie kawych obywateli — powiedział Hadfield z uśmie chem. — Oglądałem właśnie pańskiego dobrze zapo wiadającego się pupila. Dopiero co ugryzł Naczelnego Lekarza. — Mam nadzieję, że obchodzą się z nim dobrze — powiedział zaniepokojony Gibson. — Z kim? Z lekarzem? — Nie, oczywiście z Kwikiem. Ciekaw jestem, czy istnieją jakieś inne formy życia zwierzęcego, których jeszcze nie odkryliśmy... może bardziej inteligentne. — Innymi słowy, czy są to jedyni prawdziwi Mar sjanie? — Tak. — Miną lata, zanim będziemy tego pewni, ale przy puszczam, że tak jest. Warunki, które pozwoliły im na przeżycie, powtarzają się w niewielu okolicach planety. — To jest właśnie sprawa, o której chciałem z panem pomówić. — Gibson sięgnął do kieszeni i wyciągnął liść brunatnej „wodorośli". Przedziurawił jeden ze strąków i w tej chwili dał się słyszeć syk wydostają cego się gazu. 297
— Gdyby to odpowiednio hodować, można by roz-i wiązać problem tlenu i wyrzucić całą dzisiejszą skom plikowaną maszynerię. Przy dostatecznej ilości piasku rośliny dadzą potrzebną ilość tlenu. — Proszę mówić dalej — powiedział bez przekona nia Hadfield. — Naturalnie, trzeba przeprowadzić hodowlę selek tywną, aby otrzymać gatunek dający możliwie dużo tlenu — mówił Gibson z coraz większym przejęciem. — Oczywiście — rzekł Hadfield. Gibson spojrzał na swego słuchacza podejrzliwie, zdając sobie sprawę, że ten zachowywał się dziwnie. Nikły uśmiech igrał na wargach Hadfielda. — Zdaje się, że nie bierze mnie pan poważnie! — z goryczą powiedział Gibson. Hadfield wyprostował się nagle. — Wprost przeciwnie! — odrzekł. — Biorę pana znacznie poważniej, niż pan sądzi. — Bawił się przez chwilę przyciskiem do papierów i nagle powziął jakąś decyzję. Gwałtownie pochylił się do mikrofonu i na cisnął guzik. — Proszę przygotować przy Zachodniej Śluzie „pchłę piaskową" i kierowcę za trzydzieści minut — powiedział. Zwrócił się do Gibsona: — Będzie pan do tego czasu gotów? — Co?... Tak... mam nadzieję. Muszę tylko zabrać ; z hotelu moje oporządzenie tlenowe. — Doskonale... Do zobaczenia za pół godziny. Gibson, nie mniej niż przedtem zdziwiony, był na miejscu dziesięć minut przed terminem. Transport przysłał pojazd punktualnie, a Szef był dokładny, jak zawsze. Podał kierowcy wskazówki, których Gibson nie usłyszał, i „pchła" wyskoczyła z kopuły na drogę biegnącą wokół miasta. ino
— Działam dość nierozważnie, Gibson — powiedział Hadfield, gdy koło nich migała jasna zieleń krajobra zu. — Czy da mi pan słowo, że bez mego zezwolenia nie powie pan o tym nikomu? — Ależ naturalnie — odpowiedział zdumiony Gibson. — Wierzę, ponieważ jestem przekonany, że jest pan po naszej stronie i nie sprawił nam pan tak wielkiego kłopotu, jak się obawiałem. — Dziękuję — przerwał sucho Gibson. — No i ze względu na to, czego pan nas nauczył o naszej planecie. Mam wrażenie, że jesteśmy panu winni coś w zamian. ,,Pchła" skręciła na południe drogą prowadzącą do wzgórz. I nagle Gibson zrozumiał, dokąd jadą. — Czy byłaś bardzo zmartwiona, gdy dowiedziałaś się o naszym rozbiciu? — pytał z niepokojem Jimmy. — Oczywiście — odpowiedziała Irena. — Okropnie zmartwiona. Obawiając się o was nie mogłam spać. — Teraz, kiedy już wszystko minęło, przyznasz, że warto było się rozbić. — Przypuszczam, że tak, ale to mi przypomina, że za miesiąc znów odlatujesz. Och, Jimmy, co my wtedy zrobimy? Głęboka rozpacz opanowała zakochanych. Całe zado wolenie Jimmiego znikło. Nie można było uciec przed tym nieubłaganym faktem. Ares opuści Deimosa za niecałe cztery tygodnie i mogą upłynąć lata, nim znów będzie mógł powrócić na Marsa. Ta perspektywa była zbyt straszna, aby można było wyrazić ją słowami. — Nie. mogę pozostać na Marsie, nawet gdyby mi pozwolono — powiedział Jimmy. — Nie mogę zacząć za rabiać, dopóki nie zdobędę dyplomu, a muszę jeszcze 199
odbyć dwuletnią praktykę po studiach uniwersyteckie! i podróż na Wenus! Jest tylko jedno wyjście! Oczy Ireny zabłysły, po czym znów przygasły. — Ach, już mówiliśmy o tym. Jestem pewna, że ojciec się nie zgodzi. . — No cóż, nie zaszkodzi spróbować. Namówię Mar tina, żeby się do niego zabrał. — Pana Gibsona? Przypuszczasz, że się na to zgodzi? — Wiem, że to zrobi, jeśli go poproszę. I zrobi to tak, aby wynik był dobry. — Nie widzę powodów, dla których miałby się tym kłopotać. — Ach, bo mnie lubi—odpowiedział Jimmy z pew nością siebie. — Jestem pewny, że się z nami zgodzi. Nie możesz tkwić tu, na Marsie, nigdy nie widząc ka wałka Ziemi. Paryż... Nowy Jork... Londyn... Nie bę dziesz wiedziała, że żyjesz, jeśli tych miast nie zoba czysz. Wiesz, co myślę? — Co? — Że twój ojciec jest egoistą trzymając cię tutaj. Irena żachnęła się. Była bardzo dumna ze iswego ojca i zawsze go broniła. Lecz teraz rozrywały ją dwa uczu cia, choć na dłuższą metę nie było wątpliwości, które z nich zwycięży. — Oczywiście — dodał Jimmy, zauważywszy, że po sunął się zbyt daleko — jestem przekonany, że chce twego dobra, lecz ma tyle spraw na głowie. Prawdo podobnie zapomniał już, jak wygląda Ziemia, i nie zdaje sobie sprawy, co tracisz! Nie, musisz stąd wyje chać, dopóki nie jest za późno. • Irena była nadal wyraźnie niezdecydowana. Wtedy przyszło jej na pomoc o wiele ostrzejsze niż u Jimmiego poczucie humoru: 200
— Jestem pewna, że gdybyśmy byli na Ziemi i mu siałbyś wrócić na Marsa, z równą łatwością udowodnił byś, że muszę tam lecieć z tobą! Jimmy poczuł się - trochę dotknięty, ale wreszcie spo strzegł, że Irena wcale nie kpi z niego. — W porządku — powiedział. — Sprawa jest za łatwiona. Porozmawiam z Martinem, gdy tylko go spotkam... i namówię go, aby zarzucił sieci na ojca. A tymczasem zapomnijmy o tym, dobrze? Zapomnieli — i to bez trudności. * Mały amfiteatr wśród wzgórz wznoszących się nad Portem Lowell wyglądał tak, jak Gibson go pamiętał, tylko zieleń jego bogatej roślinności nieco ściemniała, jakby otrzymawszy pierwsze ostrzeżenie zbliżającej się, choć dalekiej jeszcze jesieni. „Pchła piaskowa" podje chała do największej z czterech małych kopuł; podeszli do śluzy powietrznej. — Gdy byłem tu poprzednio — rzekł sucho Gib son — powiedziano mi, że aby tam wejść, trzeba się poddać dezynfekcji. — Mała przesada, aby zniechęcić nieproszonych gości -•— rzucił swobodnie Hadfield. Na dany przez niego znak zewnętrzne drzwi się otworzyły; szybko zdjęli aparaturę tlenową. — Stosowaliśmy takie ostroż ności, ale obecnie nie jest to już potrzebne. Drzwi wewnętrzne odsunęły się i weszli do wnętrza kopuły. Czekał tam na nich mężczyzna w białym kitlu pracownika naukowego — czystym białym kitlu praw dziwego pracownika na wyższym stanowisku. — Halo, Baines — powiedział Hadfield. — Gibson, to jest profesor Baines. Przypuszczam, że słyszeliście o sobie.
Podali sobie ręce. Gibson wiedział, że Baines był jednym z największych światowych znawców genetyki roślin. Czytał przed rokiem czy dwoma, że przeniósł się na Marsa, aby studiować tamtejszą florę. — A więc to pan jest tym, który odkrył Oxyfera — powiedział Baines. Był to wielki, zwalisty mężczyzna o marzącym wyrazie twarzy, który kontrastował z jego masywną budową i ostrymi rysami. — Aha, tak to nazywacie. Przypuszczałem, że jestem odkrywcą. Lecz teraz zaczynam w to wątpić. — Pan odkrył coś równie ważnego — pocieszył go Hadfield. — Lecz Baines nie interesuje się zwierzętami i nie radzę z nim rozmawiać o pańskich marsjańskich przyjaciołach. Szli między niskimi, prowizorycznymi ścianami, dzielącymi, jak zauważył Gibson, całą kopułę na szereg pomieszczeń i korytarzy. Całość musiała być budowana bardzo pospiesznie; spotykali np. wspaniałe aparaty, ustawione na zwykłych pakach. Wszędzie widać było oznaki gorączkowej improwizacji. Mimo to pracowało tam bardzo mało osób. Gibson odniósł wrażenie, że zadanie, które tu miano rozwiązać zostało wykonane, a teraz pozostał tylko sztab naukowy. Baines zaprowadził ich do śluzy łączącej się z jedną z dalszych kopuł i gdy czekali na otwarcie ostatnich drzwi, spokojnie uprzedził: — Uwaga, tam blask razi trochę w oczy. — Gibson przezornie przesłonił oczy dłonią. Pierwszym wrażeniem było światło i upał. Miał wrażenie, że jednym krokiem przeskoczył z bieguna na równik. Nad głową baterie potężnych lamp napełniały światłem półkolistą salę. W powietrzu unosiło się coś ciężkiego i duszącego, na co wpłynęło nie tylko gorąco, tak że Gibson zaczął zastanawiać się, jaką atmosferą oddycha. P.Ù2
Ta kopuła nie miała przegród; był to po prostu sze roki, okrągły, ogród, podzielony na równe grządki, na których rosły wszystkie marsjańskie rośliny, jakie Gibson kiedykolwiek widział. Około jednej czwartej powierzchni pokrywały wysokie, brązowe, cienkie liście, które pisarz natychmiast rozpoznał. — A więc wiedzieliście o tym już od dawna? — po wiedział ani zdziwiony, ani rozczarowany. (Hadfield miał słuszność: Marsjanie są znacznie ważniejsi.) — Tak — odpowiedział Hadfield. — Zostały odkryte przed dworna mniej więcej laty i nie są zbyt rzadkie w pąsie równikowym. Rosną tylko tam, gdzie mają dużo światła słonecznego; pański mały zagajnik był najdalej wysuniętym na północ z dotychczas znanych. — Wydobycie tlenu z piasku wymaga wielkiej ener gii — wyjaśnił Baines. — Pomagamy im więc tym światłem i przeprowadzamy doświadczenia. Proszę podejść i popatrzyć na wyniki. Gibson podszedł do grządki trzymając się starannie wąskiej ścieżki. A jednak rośliny te nie były iden tyczne z tymi, które odkrył, choć pochodziły niewątpli wie z tej samej rodziny. Najbardziej zdumiewająca różnica polegała na całkowitym braku gazowych strączków; na ich miejscu pojawiły się niezliczone maleńkie otworki. — To bardzo ważny szczegół — powiedział Had field. — Wyhodowaliśmy odmianę, która wypuszcza swój tlen bezpośrednio w powietrze, ponieważ nie po trzebuje go magazynować. Dopóki otrzymuje dużo światła i ciepła, wydobywa wszystko, co jej potrzebne z piasku, nadwyżkę wypuszcza. Cały tlen, którym pan teraz oddycha, dały te rośliny; w tej kopule nie ma innego źródła. — Rozumiem — powiedział powoli Gibson. <—Wpa dliście już na mój pomysł... i poszliście znacznie dalej. 203
Ciągle jednak nie rozumiem, po co ta cała tajemni czość. — Jaka tajemniczość? — zapytał Hadfield z miną zranionej niewinności. — No, wie pan! -— Zaprotestował Gibson. — Przed chwilą prosił mnie pan, abym nic nie mówił o tym, co I tu widzę. — Ach, to tylko z tego powodu, że za kilka dni zo stanie wydany oficjalny komunikat, a nie chcieliśmy wzbudzać fałszywych nadziei. Lecz nie ma żadnej rze czywistej tajemnicy. Gibson rozmyślał nad tą wiadomością przez całą po wrotną drogę do Portu Lowell. Hadfield powiedział mu dużo, ale czy wszystko? A jeśli powiedział wszystko, to gdzie w tym obrazie jest miejsce Phobosa? Gibson zastanawiał się, jakie ma podstawy do snucia podej rzeń dotyczących księżyca wewnętrznego; mógł on, oczywiście, nie mieć nic wspólnego z tym przedsięwzię ciem. Miał ochotę zapytać bezpośrednio Hadfielda i zmusić go w ten sposób do odpowiedzi, &le się po wstrzymał. Bał się, że się wystrychnie na dudka. Kopuły Portu Lowell wynurzały się spoza hory zontu, gdy Gibson poruszył problem, który gnębił go w ciągu ostatnich dwóch tygodni. — Ares wraca na Ziemię za trzy tygodnie, prawda? — powiedział do Hadfielda. Ten skinął tylko głową. Pyta nie było oczywiście czysto retoryczne, gdyż Gibson znał odpowiedź równie dobrze, jak wszyscy. — Doszedłem do wniosku — powiedział powoli — że chętnie bym pozostał na Marsie trochę dłużej. Być może do przyszłego roku. — Hm — odrzekł Hadfield. Nie było w tym ani po chwały, ani niezadowolenia i Gibson poczuł lekkie ukłucie, że)jego wstrząsające wyznanie dało tak słaby wynik. — A co z pańską pracą? 204
— Wszystko mogę tutaj robić równie dobrze, jak na Ziemi. — Chyba zdaje pan sobie sprawę — mówił Hadfield — że jeśli pan tsu pozostanie, będzie pan musiał zająć się jakimś pożytecznym zawodem. — Uśmiechnął się trochę złośliwie, — Nie było to zbyt taktowne, prawda? Chodzi mi o to, że musiałby pan w jakiś sposób przyczynić się do rozwoju kolonii. Nie ma pan jakichś projektów? To było trochę bardziej zachęcające; oznaczało, że Hadfield nie odrzucił od razu jego propozycji. Lecz był to również punkt, który Gibson przeoczył w swym entuzjazmie. — Nie miałem na myśli osiedlenia się tu na stałe — powiedział trochę niezręcznie. — Chcę poświęcić trochę czasu na studiowanie Marsjan i chciałbym zobaczyć, czy nie da się znaleźć ich więcej. Poza tym nie chciał bym opuścić Marsa właśnie wtedy, gdy tutejsze sprawy stają się interesujące. — Co ma pan na myśli? — zapytał szybko Hadfield. — No cóż... te rośliny tlenowe, oddanie do użytku Kopuły Siódmej... chcę zobaczyć, co z tego wyniknie w ciągu kilku najbliższych miesięcy. Hadfield patrzył zamyślony na swego pasażera. Był mniej zdziwiony, niż Gibson mógł przypuszczać, ponie waż miał do czynienia z takimi wypadkami w prze szłości. Zastanawiał się nawet, czy przydarzy się to samo Gibsonowi; zresztą takie rozwiązanie nie spra wiało mu bynajmniej przykrości. Decyzję Gibsona można było wyjaśnić bardzo łatwo'. Pisarz był teraz szczęśliwszy niż kiedykolwiek na Ziemi: zrobił*coś wartościowego i czuł, że staje się częścią marsjańskiej wspólnoty. To zespolenie stało się obecnie niemal całkowite, a fakt, że Mars próbował dokonać zamachu na jego życie, tylko wzmocnił
postanowienie pozostania. Gdyby odleciał na Ziemię nie wracałby do domu, ale... poszedłby na wygnanie. — Jak pan wie, entuzjazm nie wystarcza do wszyst kiego — powiedział Hadfield. » — Rozumiem to doskonale. — Ten mały światek opiera się na dwóch rzeczach: wiedzy, umiejętności i ciężkiej pracy. Bez nich mogli byśmy doskonale wrócić na Ziemię. — Nie boję się pracy i jestem pewny, że mógłbym się nauczyć jakiegoś zajęcia administracyjnego... a rów nież wielu prostych robót technicznych. Jest to — pomyślał Hadfield — bardzo prawdopo dobne. Umiejętność wykonywania czegoś jest funkcją inteligencji, a tej Gibsonowi nie brak. Prócz inteli gencji potrzebne są jednak pewne cechy charakteru. Najlepiej nie budzić w Gibsonie złudnych nadziei, póki nie ma o nim wszystkich danych i póki nie omówi sprawy z Whittakerem. — Powiem panu, co powinien pan zrobić — powie dział. — Proszę złożyć podanie o pozostanie, a ja prze każę je na Ziemię. Odpowiedź ich otrzymamy mniej więcej za tydzień. Oczywiście, jeśli odrzucą prośbę, nic nie będzie można zrobić. Gibson miał pewne wątpliwości, ponieważ wiedział, jak bardzo Hadfield nie przejmował się ziemskimi przepisami, jeśli przeszkadzały mu w jego planach. A więc spytał: — A jeśli Ziemia się zgodzi, czy pan wyrazi swą zgodę? — Wówczas zacznę myśleć nad moją odpowiedzią. Tymczasem jest to wynik dość zadowalający — po myślał Gibson. Gdy dokonał tego skoku do wody, od czuł wielką ulgę. Kości zostały rzucone. Teraz mógł unosić go prąd i trzeba było tylko spokojnie oczekiwać na rozwój wypadków.
Drzwi śluzy powietrznej otwarły się przed nimi i „pchła" wjechała do miasta. Nawet jeśli popełnił błąd, nie może to przynieść wielkiej szkody. Zawsze może powrócić na Ziemię najbliższym statkiem. Nie ulega wątpliwości, że Mars go zmienił. Domyślał się, co powiedzą niektórzy jego przyjaciele, przeczy tawszy tę wiadomość: — Słyszeliście o Martinie? Wy gląda na to, że Mars zrobił z niego człowieka. Kto by mógł sobie to wyobrazić? Gibson poruszył się niespokojnie. Nie ma bynajmniej zamiaru stać się dla nikogo wzorem do naśladowania. Nawet w czasie największego rozmarzenia nie miał żadnego szacunku dla tych ckliwych, wiktoriańskich historyjek o leniwych egoistach, stających się poży tecznymi członkami społeczeństwa. Obawiał się jednak, że właśnie coś takiego i to bardzo niezwykłego przy darzyło się jemu samemu.
14 — No, mów, Jimmy. O czym myślisz? Zdaje się, że nie masz dziś zbytniego apetytu? Jimmy z rozdrażnieniem dłubał widelcem w synte tycznym omlecie, podawszy go na maleńkie kawa łeczki. — Myślę o Irenie i o tym, że to wstyd, żeby nigdy nie zobaczyła Ziemi. — Czy jesteś pewny, że chciałaby? Nigdy nie sły szałem nikogo, kto by o tym mówił. — Och, bardzo tego pragnie. Pytałem jej. — Dość tego owijania w bawełnę. Jakie macie pla ny? Chcecie uciec na Aresie? Jimmy uśmiechnął się dość boleśnie.
— To dobry pomysł, ale bardzo kłopotliwy. Mówi:, jednak szczerze... czy pan nie sądzi, że Irena po wini polecieć na Ziemię, aby dokończyć studiów? Jeśli ;; zostanie, wyrośnie na... na... — Prostą wiejską dziewczynę... nieokrzesaną kolo nistkę? Czy to chciałeś powiedzieć? — Coś w tym rodzaju, chociaż wolałbym, aby par nie formułował tego tak brutalnie. — Przepraszam... nie chciałem. Ale mówiąc szczerze, zgadzam się z tobą; i mnie to przyszło na myśl. Myślę, że ktoś powinien powiedzieć o tym Hadfieldowi. — O to właśnie... — zaczął z podnieceniem Jimmy. — ...Chcieliście mnie prosić? Jimmy załamał ręce z udaną desperacją. — Trudno pana oszukać. Tak. — Gdybyś był to od razu powiedział, pomyśl, ile byśmy czasu zaoszczędzili. Ale Jimmy, powiedz mi szczerze... czy ty poważnie myślisz o Irenie? Jimmy spojrzał otwartym i mocnym spojrzeniem, które samo już było dostateczną odpowiedzią. — Bardzo poważnie; powinien pan o tym wiedzieć. Chcę się z nią ożenić, gdy tylko będzie całkowicie do rosła... a ja będę mógł zarabiać na życie. Zapanowało głębokie milczenie. Wreszcie Gibson powiedział: — Hm... mogłeś wybrać znacznie gorzej — to śliczna dziewczyna. Przypuszczam, że doskonale jej zrobi, jeśli pobędzie rok czy dłużej na Ziemi. Z drugiej strony z Hadfieldem nie zaczynałbym jeszcze teraz. Jest bar dzo zajęty... i poza tym, ma już jedną prośbę, którą ja mu przedstawiłem. — Jaką? — Wykrzyknął Jimmy patrząc z cieka wością. Gibson chrząknął.
— Kiedyś będzie to wiadome, tymczasem nie mów o tym nikomu. Złożyłem podanie o pozostanie na Marsie. — Boże! — wykrzyknął Jimmy. — To... tak... to wspaniale. Gibson ukrył uśmiech. — Uważasz, że postąpiłem słusznie? — Ależ oczywiście. Bardzo tego chciałem. — Nawet gdyby Irena miała powrócić na Ziemię? — zapytał sucho Gibson. — To nieładnie. Ale, jak długo chce pan tu pozostać? — Mówiąc szczerze, nie wiem; to zależy od wielu czynników. Między innymi, muszę zdobyć jakiś zawód. — Jaki zawód? — Jakiś podobny do mojego obecnego i... produk tywny. Masz jakiś pomysł? Jimmy siedział przez chwilę w milczeniu skupiony ze zmarszczkami na czole. Gibson zastanawiał się, nad czym on myśli. Czy było mu przykro, że mogą wkrótce się rozdzielić. W ciągu ostatnich tygodni rozpłynęły się napięcia i urazy, które ich kiedyś łączyły i dzieliły. Osiągnęli stan równowagi uczuć, który był przyjemny, ale nie tak zadowalający, jak Gibson się tego spodzie wał. Być może, była to jego wina, obawiał się bowiem okazać głębsze uczucie i ukrywał je poza żartami, a cza sem nawet sarkazmem. Obawiał się, że osiągnął w tym duży sukces. Kiedyś miał nadzieję, że zdobędzie zaufa nie Jimmiego; teraz wydawało mu się, że młodzieniec przychodził tylko wtedy, gdy czegoś potrzebował. Nie... to nie było słuszne. Jimmy lubił go tak, być może, jak lubią synowie swoich ojców. Było to pozytywne osiąg nięcie, z którego mógł być dumny. Na swoje konto mógł również zapisać znaczną poprawę usposobienia Jimmiego od chwili opuszczenia Ziemi. Nie był już niezgrabny i nieśmiały i choć nadal raczej poważny,
nie był już posępny. To, myślał Gibson powinno da' dużą satysfakcję. Ale teraz niewiele już mógł zrobić. Jimmy wymykał się spod jego wpływu... Jedyną osobą, której władzę teraz uznawał, była Irena. — Obawiam się, że nie mam żadnego pomysłu — po wiedział Jimmy. — Oczywiście, mógłby pan objąć moje obowiązki, które tu pełniłem. Ach, to mi przy pomina coś, o czym słyszałem któregoś dnia w Admi nistracji. — Jego głos zamienił się w konspiracyjny szept, gdy pochylił się nad stołem. — Słyszał pan o „Operacji Świt"? — Nie, co to jest? — Właśnie staram się dowiedzieć. Jest to coś ściśle tajnego i, jak mi się zdaje, bardzo wielkiego. — Och! — powiedział nagle zaalarmowany Gib son. — Zdaje mi się, że coś o tym słyszałem. Powiedz mi, co wiesz. — Któregoś wieczora pracowałem do późna w wy dziale rejestrów i siedziałem na podłodze między sza fami sortując papiery, gdy weszli Szef i burmistrz Whittaker. Rozmawiali nie wiedząc, że tam jestem. Nie chciałem podsłuchiwać, ale pan wie, jak to jest. Nagle burmistrz Whittaker powiedział coś, co mnie aż poderwało. Zdaje się, że tak jego słowa brzmiały do kładnie: „Cokolwiek się zdarzy, trzeba będzie zapłacić drogo, gdy Ziemia dowie się o Operacji Świt... nawet jeśli się uda." Wtedy Szef zaśmiał się krótko i powie dział coś o zwycięstwie, które pozwala na wybaczenie. To wszystko, co mogłem usłyszeć; wkrótce potem wy szli. Co pan o tym myśli? „Operacja Świt"... W samej nazwie tkwiła jakaś magia, która przyspieszała tętno Gibsona. Operacja z pewnością musi mieć jakąś łączność z badaniami pro wadzonymi na wzgórzach za miastem... Ale to nie usprawiedliwiało uwagi Whittakera. A może tak?
Gibson niewiele wiedział o stosunkach między Zie mią a Marsem. Z przypadkowych uwag Hadfielda i ko mentarzy w miejscowej prasie zauważył, że kolonia przechodziła obecnie kryzys. Na Ziemi protestowano przeciwko olbrzymim wydatkom, które, jak się wyda wało, będą rosły w nieskończoność. Niejednokrotnie Hadfield z goryczą mówił o projektach, które musiał porzucić ze względów oszczędnościowych, i o przedsię wzięciach, na które nie uzyskał zezwolenia. — Zobaczę, czego będę mógł się dowiedzieć z mo ich... eee... źródeł informacji — powiedział Gibson. — Czy mówiłeś komu o tym? — Nie. — Na twoim miejscu milczałbym nadal. Ostatecznie, to może być coś mało ważnego. Powiem ci, gdy tylko czegoś się dowiem. W roli prywatnej agencji detektywistycznej Gibson nie odniósł sukcesu. Podjął dwie dość niezdarne, bez pośrednie próby, zanim doszedł do wmosku, że ude rzenie frontalne nie przynosi skutku. Barman George był jego pierwszym celem, ponieważ sprawiał wrażenie dobrze poinformowanego o wszystkim, co się dzieje na Marsie. Był to jeden z najbardziej wartościowych infor matorów Gibsona. Tym razem jednak całkowicie zawiódł. — Operacja Świt? — odpowiedział ze zdumioną miną. — Nigdy o tym nie słyszałem. — Jest pan pewny? — dopytywał się Gibson, obser wując go uważnie. George zagłębił się w myślach. — Jestem pewny — powiedział w końcu. I to było wszystko. George był tak doskonałym aktorem, że nie można było się domyślić, czy kłamie, czy też mówi prawdę.
Troszkę lepiej poszło Gibsonowi z redaktorem „Marsjańskieh Czasów". Westerman był człowiekiem, któ rego zwykle unikał, ponieważ ten starał się wydębić od niego artykuły, a Gibson nieustannie był dłużnikiem w stosunku do swych ziemskich wierzycieli. Dwuosobo wa redakcja więc była dość zdumiona, gdy zobaczyła, co za gość wkroczył do maleńkiego biura jedynego dziennika na Marsie. Podając kilka kopii swych artykułów na znak po koju, Gibson podjął ofensywę. — Usiłuję zebrać wszelkie informacje o „Operacji Świt" — powiedział niedbale. — Wiem, że jest ona niejawna na razie, ale chcę mieć wszystko gotowe, gdy będzie mogła być opublikowana. Przez chwilę trwało głębokie milczenie. Wreszcie Westerman zauważył: — Mam wrażenie, że będzie lepiej, jeśli zwróci się pan z tym do Szefa. — Nie chcę mu robić kłopotu... jest tak zajęty — odrzekł niewinnie Gibson. — No tak, ale nic panu nie mogę powiedzieć. — Czy dlatego, że nic pan nie wie? — Jeśli pan to tak chce rozumieć. Na Marsie jest tylko kilkudziesięciu ludzi, którzy mogliby panu powie dzieć, co to w ogóle jest. To ostatecznie była wartościowa wiadomość. — Czy pan przypadkiem jest może jednym z nich? Westerman wzruszył ramionami. — Mam oczy otwarte i trochę się domyślam. Nic więcej nie udało się Gibsonowi z niego wydobyć. Podejrzewał, że Westerman wiedział niewiele więcej od niego, ale usiłował ukryć swoją ignorancję. Wywiad potwierdził mimo wszystko dwa podstawowe fakty: „Operacja Świt" niewątpliwie istniała i była doskonale
t-
ukryta. Gibson mógł jedynie naśladować Westermana: mieć oczy otwarte i domyślać się... Postanowił na razie zrezygnować z dochodzeń i od wiedzić Laboratorium Biofizyczne, gdzie Kwik był ho norowym gościem. Mały Marsjanin siedział na tylnych łapach i nie przejmował się niczym, gdy tymczasem naukowcy rozważali, co należy dalej robić. Gdy tylko zobaczył Gibsona, wydał pisk radości i skoczył przez pokój, przewracając po drodze krzesło; na szczęście nie trafił na żaden cenny aparat. Grono biologiczne obser wowało tę demonstrację z pewnym niepokojem: praw dopodobnie niezupełnie zgodna była z ich poglądami na marsjańską psychologię. — No cóż — powiedział Gibson do kierownika grupy biologów, gdy wreszcie uwolnił się z uścisków Kwi ka. — Zadecydowaliście wreszcie, jaka jest jego inte ligencja? Naukowiec podrapał się w głowę. — To złośliwa bestia. Czasem mi się wydaje, że się z nas śmieje. Bardzo dziwne, ale dość poważnie różni się od reszty swego plemienia. Jak pan wie, mamy też grupę, która prowadzi badania w terenie. — I czym się różni? — Inne nie objawiają, jak zdołaliśmy zauważyć, żad nych wzruszeń. Wykazują całkowity zanik ciekawości. Można stać koło nich; nic sobie z tego nie robią. Jak długo nie przeszkadza się im, nie zwracają żadnej uwagi na nikogo. — A jeżeli się im przeszkadza? — Starają się zepchnąć tego kogoś z drogi, jak jakąś przeszkodę. Jeśli nie potrafią tego zrobić, idą po prostu gdzie indziej. Nie ma rzeczy, która mogłaby ich zanie pokoić. — Są tak dobroduszne, czy też tak głupie? — Jestem skłonny sądzić, że ani jedno, ani drugie.
Tak długo nie miały naturalnych wrogów, że po prostu nie mogą sobie wyobrazić, aby ktokolwiek mógł im zrobić coś złego. Obecnie muszą kierować się głównie nawykami, bo ich życie jest tak ciężkie, że ciekawość i inne uczucia są kosztownymi luksusami. — No, to jak pan wytłumaczy zachowanie tego mal ca? — zapytał Gibson wskazując na Kwika, grzebią cego mu w kieszeniach. — Nie jest przecież głodny... przed chwilą próbowałem mu dać jedzenie... to musi być czysta ciekawość. — Prawdopodobnie jest to okres, który przechodzą w młodości. Niech pan pomyśli, jak bardzo kociak różni się od dorosłego kota... albo ludzkie dziecko od osoby pełnoletniej. — A więc kiedy Kwik dorośnie, będzie taki jak inni Marsjanie? — To jest możliwe, ale nie jest pewne. Nie wiemy, w jakim stopniu może nabywać nowe nauki. Na przy kład potrafi doskonale wynajdywać wyjście z labiryn tu... jeśli tylko namówić go do podjęcia tego wysiłku. — Biedny Kwiku — powiedział Gibson. — Czasem poczuwam się do winy, że wyciągnąłem cię tak daleko od domu. No cóż, to był jednak twój pomysł. Chodźmy na spacer. Kwik natychmiast skoczył ku drzwiom. — Widzieliście? — wykrzyknął Gibson. — Rozumie, co do niego mówię. — Tyle także rozumie pies, gdy słyszy rozkaz. Może to być po prostu kwestia przyzwyczajenia: zabiera go pan ze sobą codziennie o tej porze i przyzwyczaił się do tego. Czy może go pan przyprowadzić za pół godzi ny? Przygotowujemy encefalograf do otrzymania za pisu działalności jego mózgu. Te popołudniowe spacery miały ułatwić Kwikowi pogodzenie się z losem, a jednocześnie ratować sumie214
nie Gibsona. Czasem czuł się jak kidnaper, który po rzucił swą ofiarę po jej uprowadzeniu. Lecz zrobił to dla dobra nauki, a biologowie przysięgli, że w żadnym razie nic złego Kwikowi nie zrobią. Mieszkańcy Portu Lowell przywykli już do widoku tej dziwnie dobranej pary, udającej się na swą codzien ną przechadzkę i tłumy nie zbierały się już na ich drodze. Po południu, gdy dzieci skończyły lekcje, zbie rał się zwykle wokół Kwika orszak młodych admiratorów, którzy chcieli się z nim bawić. Ale teraz było dopiero południe i młodociana rzesza była jeszcze uwięziona. Było zupełnie pusto, gdy Gibson i jego współtowa rzysz wkroczyli na Broadway, ale wkrótce w oddali ukazała się znana sylwetka. Hadfield dokonywał co dziennej inspekcji, w czasie której jak zwykle towarzy szyły mu jego pupile. Po raz pierwszy koty Topaz i Turkus spotkały Kwika i ich arystokratyczny spokój uległ poważnemu zakłóce niu, choć starały się za wszelką cenę to ukryć. Zwol niły kroku i nieznacznie ukryły się za Hadfieldem, gdy tymczasem Kwik nie dał po sobie poznać, że w ogóle je zauważył. — Cała menażeria! — zaśmiał się Hadfield. — Nie przypuszczam, aby Topaz i Turkus nie uświadamiały sobie, że Kwik jest ich rywalem; rolę jedynych zwie rząt Marsa grają już od tak dawna, że myślą, iż nikt nie jest w stanie im jej odebrać. — Czy są już jakieś wiadomości z Ziemi? — zapytał z niepokojem Gibson. — A, w sprawie pańskiego podania? Na litość boską, wysłałem je przecież dopiero przed dwoma dniami! Wie pan przecież, z jaką szybkością tam, w dole, wszystko załatwiają. Minie co najmniej tydzień, zanim otrzymamy odpowiedź. 215
Gibson odkrył, że Ziemia była zawsze „w dole", a zewnętrzne planety ,,w górze". To określenie ilustro wał w myśli zabawnym obrazem wielkiej pochyłości, prowadzącej w dół ku Słońcu z planetami leżącymi na różnych wysokościach. — Nie widzę, jaki to właściwie może mieć związek z Ziemią — kontynuował Gibson. — Ostatecznie, nie ma tu problemu przyznania komuś miejsca na statku. Ja już tutaj jestem i zaoszczędzę kłopotów, jeśli nie powrócę! — Pan z pewnością nie przypuszcza, aby tak roz sądne argumenty miały jakieś znaczenie dla polityków z Ziemi! — odrzekł Hadfield. — O nie, mój drogi! Wszystko musi iść drogą służbową. Gibson wiedział, że zazwyczaj Hadfield nie wyrażał się tak złośliwie o swych przełożonych i poczuł to szczególne ciepło zadowolenia, powstające w nas wów czas, gdy zostajemy dopuszczeni do udziału w rozmyśl nej niedyskrecji. Była to nowa oznaka, że Naczelny Kierownik ufał mu i uważał, że ma go po swojej stro nie. Czy poruszyć wobec tego inne zagadnienia związa ne z „Operacją Świt" i z Ireną? Jeśli chodzi o Irenę, to dał przyrzeczenie, które będzie musiał wcześniej czy później dotrzymać. Najpierw trzeba będzie jednak po rozmawiać z Ireną... Tak; to dobra wymówka, aby to jeszcze odłożyć. * Tak długo tę sprawę odkładał, że wymknęła mu się całkiem z rąk. Irena, niewątpliwie pod wpływem Jimmiego, postanowiła sama zaatakować. Jimmy następne go dnia złożył Gibsonowi dokładne sprawozdanie, zre sztą z wyrazu twarzy łatwo było odgadnąć wynik roz mowy. 216
Prośba Ireny musiała być poważnym wstrząsem dla Hadfielda, który niewątpliwie sądził, że dał córce wszyst ko, czego potrzebowała, podzielając w ten sposób bar dzo powszechne wśród rodziców złudzenie. Mimo to przyjął tę prośbę spokojnie i bez żadnych scen. Był zbyt inteligentnym człowiekiem, aby grać rolę głęboko dotkniętego ojca. Po prostu przytoczył błyskotliwe i lo giczne argumenty, z których wynikało, że będzie mogła udać się na Ziemię nie wcześniej, aż osiągnie dwadzieś cia jeden lat; wtedy on weźmie dłuższy urlop i będą mogli razem zwiedzić świat. Trzeba było czekać tylko trzy lata... — Trzy lata! — skarżył się Jimmy. — To tyle, co trzy wieki! Gibson głęboko mu współczuł, ale usiłował wydobyć również jasne strony takiego rozwiązania. — To doprawdy nie jest tak długi okres czasu. Bę dziesz już wtedy miał pełne kwalifikacje i zarabiał znacznie więcej pieniędzy niż większość młodych ludzi w tym wieku. A nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak szybko mija czas. Te dobre rady starej cioci nie przyczyniły się do umniejszenia zmartwienia Jimmiego. Gibson miał ochotę dodać, że i tak, na szczęście, czas na Marsie liczono według rachub ziemskich, ponieważ astrono miczny rdk marsjański miał 687 dni. Powstrzymał się jednak i zamiast tego zauważył: — A co Hadfield w ogóle o tym myśli? Mówił o tobie z Ireną? — Nie przypuszczam, aby cokolwiek o tym wiedział. •— Daję głowę, że wie! Wydaje mi się, że najlepiej by było pójść do niego i załatwić całą tę sprawę. — Myślałem o tym parokrotnie — powiedział Jim my — ale trochę się boję. 217
— Ale jeśli ma być twoim teściem, będziesz musiał kiedyś to załatwić! — odrzekł Gibson. — A poza tym, cóż to może szkodzić? — Może zakazać Irenie widywania się ze mną. — Hadfiéld nie jest człowiekiem tego rodzaju, a gdyby miał zamiar zakazać, zrobiłby to już dawno. Gdy Jimmy się zastanowił, nie mógł odrzucić tego argumentu. Do pewnego stopiśa Gibson rozumiał jego uczucia, ponieważ pamiętał swoje zdenerwowanie przy pierwszym spotkaniu z Hadfieldem. Przy tym jego uczucie było mniej usprawiedliwione od uczucia Jimmiego, ponieważ doświadczenie już dawno go nauczyło, że niewielu wielkich ludzi pozostaje takimi z bliska. Lecz dla Jimmiego Hadfield nadal był dalekim i nie osiągalnym władcą Marsa. — A gdybym się zdecydował na rozmowę z nim — powiedział wreszcie Jimmy — co powinienem, pana zdaniem, powiedzieć? — A dlaczegóżby nie całą i szczerą prawdę? Wia domo, że w takich wypadkach działa ona cuda. Jimmy spojrzał nań urażony; nigdy nie był pewny, kiedy Gibson mówi serio, a kiedy śmieje się z niego. Była to wina Gibsona i stanowiła główną przeszkodę w całkowitym ich wzajemnym zrozumieniu. — Wiesz co? — odezwał się Gibson. — Chodź ra zem ze mną dziś wieczór do domu Szefa i porozmawiaj z nim. Ostatecznie, spójrz na to z jego punktu widze nia. Może przypuszczać, że jest to zwykły flirt i żadna ze stron nie bierze go zbyt poważnie. Ale jeśli pójdziesz i powiesz mu, że chcecie się zaręczyć — no to wtedy jest to zupełnie inna sprawa. Odetchnął, gdy Jimmy zgodził się bez dalszej dyskusji. Ostatecznie, jeśli chłopak jest coś wart, powinien sam, bez namowy powziąć tę decyzję. Gibson był dostatecz nie delikatny, aby rozumieć, że chociaż pragnął pomóc 218
mu, nie powinien był stawiać na kartę samodzielności Jirramiego. * Jedną z zalet Hadfielda było to, że zawsze było wia domo, gdzie go można o danej porze znaleźć, choć biada temu, kto by chciał załatwić z nim bieżące sprawy urzę dowe w ciągu tych kilku godzin, które przeznaczał dla siebie. Ta sprawa nie była urzędowa i, jak domyślał się Gibson, nie była też całkowicie niespodziewana, po nieważ Hadfield nie okazał żadnego zdziwienia, gdy zo baczył, kogo Gibson ze sobą przyprowadził. Ireny nie było — przezornie się usunęła. Gibson zresztą zrobił to samo jak mógł najszybciej. Czekał w bibliotece, grzebiąc w książkach Had fielda i zastanawiał się, ile też z nich Szef mógł rzeczy wiście przeczytać, gdy wszedł Jimmy. — Pan Hadfield pragnie pana zobaczyć — powie dział. — Jak poszło? — Jeszcze nie wiem, ale nie było takie straszne, jak myślałem. — Nigdy tak nie jest. Nie martw się. Darn ci najlep sze referencje, jakie tylko będę mógł dać, nie uciekając się do kłamstwa. Gdy Gibson wszedł do gabinetu, Hadfield siedział zagłębiony w fotelu i wpatrzony w dywan, tak jakby go jeszcze nigdy w życiu nie widział. Wskazał gościowi drugi fotel. — Jak długo pan zna Spencera? — zapytał. — Od chwili opuszczenia Ziemi. Nie spotykałem go nigdy przed zaokrętowaniem się na Aresa. — I przypuszcza pan, że jest to wystarczający okres czasu, by poznać jego charakter. 219
— Czy wystarczy na to całe życie? — odrzekł Gibson. Hadfield uśmiechnął się i pierwszy raz podniósł wzrok. — Proszę nie wymigiwać się od odpowiedzi — po wiedział spokojnie. Co pan o^nim naprawdę myśli? Czy pan chciałby, żeby był pana zięciem? — Tak — odpowiedział Gibson bez namysłu. — Bar dzo bym się z tego cieszył. Dobrze się stało, że Jimmy nie mógł słyszeć ich roz mowy w ciągu następnych dziesięciu minut, chociaż może z drugiej strony należałoby tego żałować, ponie waż lepiej poznałby uczucia Gibsona. Stosując ostrożnie metodę pytań krzyżowych Hadfield starał się nie tylko jak najwięcej dowiedzieć o Jimmym, ale również badał Gibsona. Gibson mógł był się tego spodziewać; że za pomniał o tym zabiegając o interesy Jimmiego, nale żało zapisać na jego dobro. Gdy przesłuchanie nagle zmieniło kierunek, był na to zupełnie nie przygotowany. — Proszę mi powiedzieć, Gibson — powiedział znie nacka Hadfield — dlaczego zadaje pan sobie tak wiele kłopotów dla młodego Spencera? Powiedział pan, że po raz pierwszy spotkaliście się przed pięciu miesiącami. — To prawda. Lecz znałem dobrze oboje jego rodzi ców... byliśmy razem na uniwersytecie. Wymknęło mu się to, zanim się zastanowił. Brwi Hadfielda uniosły się nieco w górę; niewątpliwie zain teresowało go, dlaczego pisarz nie uzyskał nigdy stop nia naukowego. Był jednak zbyt taktowny, by analizo wać ten fakt, i postawił tylko kilka przypadkowych pytań o rodziców Jimmiego i kiedy Gibson ich poznał. W każdym razie pytania te brzmiały niewinnie; były właśnie takie, jakich od Hadfielda należało oczekiwać, i Gibson odpowiedział na nie dość prosto. Zapomniał, że miał do czynienia z jednym z najbystrzejszych umy słów w Układzie Słonecznym, co najmniej równie zdol220
nym, jak jego własny, do analizowania sprężyn i mo tywów ludzkiej działalności. Gdy zdał sobie sprawę z tego, co się stało, było już za późno. — Bardzo mi przykro — powiedział Hadfield ze zwodniczą gładkością — ale ta cała pańska historia nie jest przekonywająca. Nie mówię, że to, co mi pan opo wiedział, nie jest prawdą. Jest całkiem prawdopodobne, że pan zainteresował się tak bardzo Spencerem, ponie waż znał pan przed dwudziestu laty bardzo dobrze jego rodziców. Lecz starał się pan zbyt wiele wyjaśnić, i jest rzeczą oczywistą, że cała ta sprawa dotyczy pana o wiele głębiej. Nagle pochylił się i wycelował palec w Gibsona. • — Gibson. Nie jestem głupcem i umysły ludzkie to dziedzina, którą mam obowiązek się zajmować. Nie musi pan na to odpowiadać, jeśli pan nie chce, ale wy daje mi się, że obecnie jest pan wobec mnie zobowią zany. J i m m y S p e n c e r j e s t p a ń s k i m sy nem, prawda? Bomba upadła... i było już po wybuchu. W milczeniu które nastąpiło, jedynym uczuciem Gibsona była wiel ka ulga. — Tak — odpowiedział. — Jest moim synem. Jak pan tego się domyślił? Hadfield się uśmiechnął; był jakby trochę z siebie zadowolony jak ktoś, kto rozwiązał długo gnębiącą go zagadkę. — To zadziwiające, jak ślepy może być człowiek w stosunku do swojej działalności... i jak łatwo przy puszcza, że nikt poza nim nie ma zdolności obserwa cyjnych. Między panem a Spencerem istnieje niewiel kie, ale wyraźne podobieństwo; gdy was po raz pierw szy zobaczyłem razem, pomyślałem, że jesteście krew nymi i byłem bardzo zdziwiony, gdy usłyszałem, że tak nie jest. 221
— To ciekawe — wtrącił Gibson — że gdy byliśmy razem przez trzy miesiące na Aresie, nikt tego tam nie zauważył. — Cóż w tym dziwnego? Współtowarzysze Spencera przypuszczali, że znają jego przeszłość i nigdy nie przy szło im do głowy łączyć was razem. To prawdopodobnie przysłoniło im wasze podobieństwo, które ja — nie działając pod sugestią — natychmiast zauważyłem. Odrzuciłbym je jednak jako czysty przypadek, gdyby nie opowiedział mi pan swojej historii. Dostarczyła ona brakujących ogniw. Proszę mi powiedzieć... czy Spen cer o tym wie? — Jestem pewny, że nawet tego nie podejrzewa. — Dlaczego jest pan tego tak pewny? I dlaczego mu pan nie powiedział? Badanie było bezwzględne, ale Gibson tego nie od czuwał. Nikt nie miał większego od Hadfielda prawa do stawiania tych pytań. A Gibson musiał komuś się zwierzyć... tak jak tam, na Aresie, Jimmy. I pomyśleć, że sam to wszystko zaczął! Z pewnością nigdy nie przy puszczał, dokąd to zaprowadzi... — Mam wrażenie, że będzie lepiej zacząć wszystko od początku — powiedział Gibson, kręcąc się niespo kojnie w fotelu. — Opuściłem kolegium, chory nerwo wo, i przebywałem przeszło rok w szpitalu. Gdy stamtąd wyszedłem, straciłem wszelką łączność z przyjaciółmi z Cambrigde; i choć niektórzy próbowali utrzymać stosunki ze mną, nie chciałem, aby mi przypominali przeszłość. Później, oczywiście, spotkałem znów nie których z nich, ale dopiero po wielu latach dowiedzia łem się, co stało się z Kathleen — matką Jimmiego. Wówczas już nie żyła. Przerwał, przypominając sobie po tylu latach to pełne zmieszania zdziwienie, że tamta wiadomość wy wołała w nim tak mało wzruszenia. 222
— Słyszałem, że urodził się im syn, ale mało o tym myślałem. Byliśmy zawsze... no, ostrożni, a przynaj mniej tak się nam wydawało... i byłem pewny, że chłopiec jest synem Gera!da. Widzi pan, nie wiedzia łem, kiedy wzięli ślub ani kiedy urodził się Jimmy. Chciałem po prostu zapomnieć o całej sprawie i wyrzu ciłem ją z pamięci. Nie mogę sobie nawet teraz uzmy słowić, czy kiedykolwiek przyszło mi do głowy, że chłopiec może być mój. Może panu trudno w to uwie rzyć, ale to prawda. Potem spotkałem Jimmiego i wszystko znów wróciło. Najpierw było mi go żal, potem zacząłem go lubić. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że jest moim synem. Usiłowałem nawet znaleźć w nim podobieństwo do Geralda — choć obecnie już nie przypominam sobie jego rysów. Biedny Gerald! Oczywiście, musiał znać prawdę, lecz kochał bez względu na wszystko Kathleen i gotów był ożenić się z nią. Być może, należy mu rów nie współczuć jak jej, ale o tym nikt już nie będzie nigdy wiedział. — A kiedy — dopytywał się Hadfield — odkrył pan prawdę? — Dopiero przed paru tygodniami, gdy Jimmy prosił mnie o pomoc w wypełnianiu kilku oficjalnych doku mentów... Było to podanie o zezwolenie na podjęcie tu pracy. Wtedy po raz pierwszy poznałem datę jego urodzenia. — Rozumiem — powiedział w zamyśleniu Had field. — Ale nawet to nie jest absolutnym dowodem, prawda? — Jestem całkiem pewny — odrzekł Gibson z tak wyraźną urazą, że Hadfield nie mógł powstrzymać uśmiechu — że nikogo innego nie było. Nawet gdybym miał jakieś wątpliwości, to pan sam je rozproszył. 223
— A Spencer? — zapytał Hadfield, powracając do poprzedniej kwestii. — Nie powiedział mi pan, dlaczego jest pan tak pewny, że nic nie wie. Dlaczego on sam nie mógł sprawdzić kilku dat? Na przykład daty ślubu ro dziców? Chyba to, co pan mu powiedział, musiało obudzić w nim podejrzenia? — Nie przypuszczam —odrzekł powoli Gibson, dobie rając słów z tą delikatną precyzją, z jaką kot kroczy po mokrej drodze. — Widzi pan, on raczej idealizuje swoją matkę i choć może przypuszczać, że nie powie działem mu wszystkiego, wątpię, aby doszedł do takich konkluzji. Nie jest człowiekiem, który by milczał, gdyby to zrobił. A poza tym, nie miałby dowodu, nawet jeśli wie, kiedy jego rodzice wzięli ślub... czego ludzie na ogół nie wiedzą. Nie, jestem pewny, że Jimmy nie nie wie, i obawiam się, że będzie to dla niego wstrzą sem, gdy odkryje prawdę. Hadfield milczał; Gibson nie mógł odgadnąć, co my ślał. Nie była to zbyt ładna historia, ale przynajmniej zdobył się na odwagę szczerości. Wreszcie Hadfield wzruszył ramionami w sposób, który dowodził wielolet nich badań nad naturą ludzką. — On pana lubi — powiedział. — Przyjmie to dobrze. Gibson odetchnął z ulgą. Wiedział, że najgorsze minęło. *
%
— Ależ to długo trwało — powiedział Jimmy. — My ślałem, że nigdy nie skończycie. Co się stało? Gibson wziął go pod rękę. — Nie martw się — odrzekł. — Jest dobrze. I wszy stko teraz pójdzie dobrze. Miał nadzieję i wierzył, że mówi prawdę. Hadfield był rozsądny, a to było więcej, niż można było oczekiwać od wielu ojców w tych czasach i w tym wieku. 224
— Nie interesuje mnie specjalnie — powiedział — kim byli lub nie byli rodzice Spencera. To nie są czasy wiktoriańskie. Interesuje mnie sam chłopak, a muszę przyznać, że wywarł na mnie dobre wrażenie. Miałem, nawiasem mówiąc, również rozmowę o nim z kapitanem Nordenem, tak że nie polegam tylko na dzisiejszych danych. Och tak, wiedziałem już od dawna, do czego to zmierza! Było to nawet w pewnym sensie nieunik nione, ponieważ na Marsie jest bardzo niewielu mło dzików w wieku Spencera. Rozłożył dłonie przed sobą — przyzwyczajenie, które już poprzednio Gibson u niego zauważył — i wpatry wał się z uwagą w swe palce, jakby zobaczył je po raz pierwszy w życiu. — Zaręczyny mogą być ogłoszone jutro — powiedział miękko. A teraz... jaki pan chce mieć udział w całej sprawie? Wpatrzył się bystro w Gibsona, który odpowiedział mu otwartym spojrzeniem. — Chcę postąpić tak, jak będzie najlepiej dla Jimmiego — odrzekł. — Muszę tylko rozstrzygnąć, co jest najlepsze. — I nadal pragnie pan pozostać na Marsie? — spytał Hadfield. — Myślałem również o tym — odpowiedział Gib son. — Gdybym powrócił na Ziemię, cóż dobrego by z tego wynikło? Jimmy nigdy tam nie będzie dłużej niż parę miesięcy za każdym razem... w gruncie rzeczy będę częściej go widywał, jeśli pozotstanę na Marsie! — Tak, przypuszczam, że rozumuje pan słusznie — powiedział z uśmiechem Hadfield. — Zobaczymy jeszcze, jak będzie się czuła Irena mając męża, który spędzać będzie połowę życia w kosmosie... ale ostatecz nie żony żeglarzy jakoś dawały sobie z tym radę, i to 225
przez dość długi czas. — Nagle przerwał. — Wie pan, co, jak sądzę, powinien pan zrobić? — Chętnie poznam pański punkt widzenia — odpo wiedział szczerze Gibson. — Nic nie robić, dopóki nie odbędą się zaręczyny i cała sprawa nie będzie załatwiona. Nie widzę, co do brego mogłoby wyniknąć z ujawnienia przez pana tej historii; mogłoby to przynieść jedynie szkodę. Później jednak będzie pan musiał Jimmiemu powiedzieć, kim pan jest... albo kim on jest, w zależności od tego, od której strony pan na to patrzy. Nie przypuszczam jed nak, aby taka chwila mogła być bliska. Po raz pierwszy Hadfield nazwał Spencera po imie niu. Prawdopodobnie nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, lecz dla Gibsona była to niewątpliwa oznaka, że myślał już o Jimmim jako o zięciu. Uczuł nagły przypływ serdeczności i sympatii dla Hadfielda. Byli zjednoczeni w altruistycznym poświęceniu dla tego samego celu: szczęście dwojga dzieci, w których widzieli odrodzenie się własnej młodości. Później Gibson uzna tę chwilę za początek przyjaźni z Hadfieldem, pierwszym człowiekiem, który potrafił wzbudzić w nim nieograniczony podziw i szacunek. Była to przyjaźń, która w przyszłym rozwoju Marsa miała odegrać większą rolę, niż którykolwiek z nich mógł przypuszczać.
15 Dzień ten rozpoczął się jak każdy inny w Porcie Lowell. Jimmy i Gibson razem zjedli śniada nie — nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, ponieważ obaj byli zajęci swymi osobistymi problemami. Jimmy znajdował się nadal w stanie, który można by określić 226
jako ekstatyczny, chociaż miał chwilowe napady przy gnębienia na myśl o opuszczeniu Ireny, gdy tymczasem Gibson zastanawiał się, co Ziemia zrobiła z jego poda niem. Czasami był pewny, że to wszystko było wielką pomyłką, że nawet miał nadzieję, że papiery zaginą. Wie dział jednak, że będzie musiał przez to przejść i posta nowił przyspieszyć całą sprawę w Administracji. Gdy wszedł do biura, natychmiast odgadł, że coś tam jest nie w porządku. Pani Smyth, sekretarka Hadfielda, powitała go grzecznie, jak zwykle, gdy przychodził do Szefa. Zwykle wprowadzała go natychmiast; czasem wyjaśniała, że Hadfield jest bardzo zajęty albo że roz mawia z Ziemią i zapytuje, czy Gibson nie mógłby przyjść później? Tym razem powiedziała po prostu: •— Bardzo mi przykro, ale pan Hadfield jest nie obecny. Wróci dopiero jutro. — Nie ma go? — dopytywał się Gibson. — Pojechał do Skia? — Ach, nie — odpowiedziała pani Smyth wahając się trochę i wyraźnie ociągając. — Obawiam się, że nie będę mogła powiedzieć. Będzie z powrotem w ciągu 24 godzin. Gibson postanowił odłożyć rozwiązanie zagadki na później. Przypuszczając, że pani Smyth zna całą jego sprawę i może prawdopodobnie udzielić odpowiedzi na jego pytanie, przerwał: — Nie wie pani, czy przyszła już jakaś odpowiedź na moje podanie? Pani Smyth zrobiła jeszcze bardziej nieszczęśliwą minę. — Sądzę, że tak — odrzekła. — Lecz jest osobista notatka dla pana Hadfielda i nie mogę nic o tym po wiedzieć. Przypuszczam, że będzie chciał pana zobaczyć natychmiast po powrocie. 227
To było najgorsze. Żle się czuł, gdy nie było odpo wiedzi, ale jeszcze gorzej, gdy nadeszła i nie można jej było zobaczyć. Gibson czuł, że ulotniła się jego cier pliwość. — Doprawdy, nie widzę powodów, dla których nie miałaby pani mi tego powiedzieć! — wykrzyknął. — Tym bardziej że będę o tym wiedział jutro. — Jest mi doprawdy niezwykle przykro, panie Gib son. Znam jednak pana Hadfielda i wiem, że byłby niezmiernie niezadowolony, gdybym teraz coś powie działa. — Och, dobrze, dobrze — powiedział Gibson i wy biegł. Aby poprawić swoje samopoczucie, postanowił wier cić dziurę w brzuchu burmistrza Whittakera. Przypu szczał, że go zastanie w Zarządzie. Był tam — i nie wydawał się zbyt uszczęśliwiony widokiem pisarza, który usiadł w fotelu dla interesantów dając do pozna nia w sposób nie nasuwający wątpliwości, że przyszedł załatwiać interesy. — Niech pan popatrzy — zaczął. — Jestem cierpli wym człowiekiem i chyba zgodzi się pan z tym, że nie stawiam nierozsądnych żądań. Ponieważ burmistrz nie wykazywał chęci udzielenia odpowiedzi, Gibson mówił szybko dalej: — Tu naokoło dzieje się coś bardzo dziwnego; prag nę to zbadać. Whittaker westchnął. Przypuszczał, że to się stanie wcześniej czy później. Szkoda, że Gibson nie poczekał z tym do jutra; wtedy nie miałoby to już znaczenia... — Co pana zmusiło do wysunięcia tego wniosku? •— zapytał. — Och, wiele rzeczy... i nie nastąpiło to nagle. Chcia łem właśnie zobaczyć się z Hadfieldem i pani Smyth 228
powiedziała mi, że nie ma go w mieście, a następnie zamknęła się jak ślimak w skorupie, gdy postawiłem jej kilka niewinnych pytań. — Wyobrażam sobie, jak to wyglądało! — roześmiał się wesoło Whittaker. — Jeśli pan spróbuje zrobić to samo, zacznę rzucać meblami! Ostatecznie, jeśli nie może mi pan powie dzieć, co się dzieje, niech mi pan do diaska powie, dlaczego pan nie może. Chodzi o „Operację Świt", prawda? Wiadomość ta spadła na Whittakera jak piorun... — Jak pan się o tym dowiedział? — zapytał. — Mniejsza z tym; ja też potrafię być uparty. — Ja nie jestem uparty — powiedział żałosnym to nem burmistrz. — Niech pan nie przypuszcza, że lubię tajemnice dla samych tajemnic; to przeklęty zwyczaj. Ale cóż szkodzi, jeśli pan mi powie, co pan wie. — Doskonale, jeśli ma to pana zmiękczyć. „Operacja Świt" ma coś wspólnego ze stacją genetyki roślin tam, na wzgórzach, gdzie hodujecie... jak to nazywacie?... Oxyfere. A ponieważ nie ma żadnych powodów do utrzymywania tego w tajemnicy, musi to stanowić część znacznie szerszego planu. Podejrzewam, że musi być w to wmieszany Phobos, chociaż nie mam pojęcia, jak. Udało się wam utrzymać to w takiej tajemnicy, że tych kilku ludzi na Marsie, którzy coś o tym wiedzą, po prostu nic nie chcą mówić. Lecz wy ukrywacie to nie tyle przed Marsem, ile przed Ziemią. I co pan teraz ma do powiedzenia? Whittaker nie wydawał się bynajmniej zmieszany. — Muszę pogratulować panu... hm... przenikliwo ści — powiedział. — I być może zainteresuje pana rów nież fakt, że przed dwoma tygodniami proponowałem Szefowi, byśmy panu całkowicie zaufali. Ale nie mógł 229
się na to zdecydować, a od tej pory sprawy poszły znacznie szybciej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Bębnił w roztargnieniu palcami po biurku i wreszcie zdecydował się. — Nie mogę psuć ustalonego porządku — powie dział — i nie powiem panu, co teraz się dzieje. Lecz jest mała historyjka, która może pana zabawić. Wszel kie podobieństwo do... eee... rzeczywistych osób i miejsc jest całkiem przypadkowe. — Rozumiem — uśmiechnął się Gibson. — Proszę zaczynać. — Przypuśćmy, że w okresie początkowego entuzjaz mu do podróży międzyplanetarnych świat A założył ko lonię B. Po iluś tam latach świat A odkrywa, że ko sztuje to znacznie więcej, niż przewidywano, i nie daje namacalnych korzyści. W macierzystym świecie po wstają dwa stronnictwa. Jedno, konserwatywne, chce zlikwidować przedsięwzięcie, by uniknąć strat. Drugie, postępowe, chce kontynuować eksperyment, ponieważ wierzy, że człowiek musi zbadać i opanować wszech świat, bo w przeciwnym razie grozi mu całkowity za stój. Lecz tego rodzaju argumenty nie przemawiają do podatników i konserwatyści zaczynają mieć przewagę. Wszystko to, oczywiście, oburza kolonistów; poglądy ich stają się coraz bardziej niezależne i nie chcą oni odgrywać roli biednych krewnych, żyjących z jałmużny. Mimo to nie widzą żadnej drogi wyjścia... Aż pewnego dnia zostaje dokonane rewolucyjne odkrycie naukowe. (Powinienem był wyjaśnić na wstępie, że planeta B przyciągała najtęższe mózgi planety A, co było jeszcze jednym powodem niezadowolenia planety A.) Odkrycie to otwiera niemal że nieograniczone możliwości rozwo ju planety B, lecz jego zastosowanie wymaga pewnego ryzyka, jak również rzucenia ograniczonych zasobów B. Mimo to plan jest przedstawiony planecie A — i oczy230
wiście przez nią odrzucony. Za kulisami trwa przecią gająca się walka, ale macierzysta planeta jest twarda jak kamień. Przed kolonistami stają alternatywy. Mogą odwołać się do publicznej opinii świata A. Naturalnie, będą w niewygodnej sytuacji, ponieważ ludzie znajdujący się w świecie A zakrzyczą ich. Mogą wreszcie przepro wadzić cały plan, nie powiadamiając o tym Ziemi... chciałem powiedzieć — planety A... i to właśnie posta nowiono zrobić. Oczywiście, w grę wchodziło również wiele innych czynników: politycznych, personalnych, a także nauko wych. Tak się złożyło, że przywódca kolonistów był nie zwykle stanowczy, nie bał się niczego ani nikogo na żadnej planecie. Miał też grupę znakomitych uczonych, którzy go popierali. Tak więc plan zaczęto realizować; ale nikt jeszcze nie wie, czy to się uda. Przykro mi, że nie mogę panu opowiedzieć zakończenia historii; wie pan, że te powieści w odcinkach zawsze urywają się w najciekawszym miejscu. — Zdaje mi się, że już pan wszystko opowiedział — odrzekł Gibson. — Wszystko, poza jednym drobnym szczegółem. Nadal nie wiem, co to jest „Operacja Świt". — Powstał. — Jutro przyjdę wysłuchać ostat niego odcinka pańskiej pasjonującej powieści. — Nie będzie już potrzeba — odpowiedział Whittaker. Rzucił mimo woli okiem na zegarek. — Będzie pan wszystko wiedział znacznie wcześniej. Wychodzącego z budynku Administracji Gibsona za trzymał Jimmy. — Powinienem pracować — powiedział zadyszany — ale musiałem pana złapać. Dzieje się coś ważnego. — Wiem — odparł niecierpliwie Gibson. — Dojrze wa „Operacja Świt" i Hadfield opuścił miasto. — Och — westchnął Jimmy trochę rozczarowany. — 231
Nie przypuszczałem, że pan już słyszał. Ale tego w każ dym razie pan nie wie: Irena jest bardzo niespokojna; powiedziała mi, że jej ojciec pożegnał się z nią wczoraj wieczorem, jakby... no, jakby miał jej więcej nie zo baczyć. Gibson gwizdnął. To stawiało całą sprawę w odmien nym świetle. „Operacja Świt" była nie tylko wielką, ale mogła być niebezpieczną. Tej możliwości, nie wziął pod uwagę. — Cokolwiek by się wydarzyło — powiedział — bę dziemy o tym wiedzieli jutro... przed chwilą powiedział mi to Whittaker. Myślę jednak, że mogę odgadnąć, gdzie jest teraz Hadfield. — Gdzie? — Na Phobosie. Tam jest klucz do „Operacji Świt" i tam mógłbyś teraz znaleźć Szefa. Gibson gotów był założyć się o każdą sumę, że przy puszczenie jest słuszne. Na szczęście nie było nikogo, kto by chciał pójść o zakład — ponieważ domysł był błędny. Hadfield był bowiem równie daleko od Phobosa, jak i od Marsa. W tej chwili siedział trochę nie wygodnie w małej rakiecie zapełnionej naukowcami i ich rozebranymi aparatami. Grał w szachy, i to grał bardzo źle, z jednym z największych fizyków Układu Słonecznego. Jego przeciwnik grał równie źle i każdy obserwator zauważyłby bez trudu, że starają się tylko zabić czas. Jak wszyscy na Marsie — czekali; ale tylko oni wiedzieli dokładnie, na co. Długi dzień — jeden z najdłuższych w życiu Gibso na — powoli mijał. Był to dzień dzikich plotek i domy słów: każdy w Porcie Lowell miał jakąś teorię, którą chętnie głosił. Ponieważ jednak ci, którzy znali prawdę, milczeli, a ci, którzy nic nie wiedzieli, mówili zbyt "wiele, gdy nadeszła noc, miasto było w stanie skraj nego zamieszania. Gibson zastanawiał się, czy warto 232
czuwać do późna, i około północy zdecydował się pójść do łóżka. Już prawie zasypiał, gdy niewidocznie, bez dźwięcznie ziściła się „Operacja Świt". Dojrzeli to tylko ludzie w rakiecie i nagle, zawracając w kierunku domu, zmienili się z poważnych naukowców we wrze szczących, roześmianych uczniów. Bardzo wcześnie obudziło Gibsona potężne walenie w drzwi. Był to Jimmy, który krzyczał, aby pisarz na tychmiast wstał i wyszedł. Ubrał się szybko, ale gdy wyszedł z pokoju, Jimmiego już nie było. Dogonił go w drzwiach wyjściowych. Ze wszystkich stron zbiegali się ludzie przecierając senne oczy i dziwiąc się, co się stało. Słychać było szum głosów i dalekie pokrzyki wania: Port Lowell huczał jak nagle poruszone gniaz do os. Dopiero po minucie Gibson zrozumiał, co przebu dziło miasto. Zaczynał się świt: wschodnia część nieba rozjaśniała się pierwszymi błyskami wschodzącego Słońca. Wschodnia część?... Boże, ten świt wstawał na zachodzie! Nikt nie był mniej przesądny od Gibsona, lecz na chwilę fala nierozsądnego strachu sparaliżowała jego umysł. Trwało to tylko mgnienie oka; po czym rozsą dek powrócił na swoje miejsce. Coraz jaśniej rozpalało się światło wylewając się zza horyzontu; teraz pierwsze promienie dotykały wzgórz nad miastem. Poruszały się szybko, o wiele szybciej niż Słońce, i nagle oślepiają cy, złoty meteor wyskoczył spoza pustyni, prąc niemal pionowo ku zenitowi. Szybkość go zdradziła. Był to Phobos — albo to, co jeszcze przed kilku godzinami było Phobosem. Teraz była to żółta tarcza ognia i Gibson mógł odczuć jej ciepło na twarzy. Ludzie wokół niego ucichli zupełnie, patrzyli na cud i zaczynali powoli zdawać sobie sprawę z tego, jakie ten cud może mieć znaczenie dla Marsa. 233
A więc to właśnie była „Operacja Świt" — nazwę dobrano doskonale. Poszczególne części łamigłówki znalazły się na swoich miejscach, lecz zasadnicza spra wa nadal nie była jasna. Przekształcenie Phobosa w drugie słońce było trudnym do uwierzenia osiągnię ciem — prawdopodobnie... inżynierii jądrowej, ale Gibson nadał nie rozumiał, w jaki sposób może to przyczynić się do rozwiązania trudnych problemów ko lonii. Ciągle jeszcze łamał sobie nad tym głowę, gdy odezwał się rzadko używany radiowęzeł Portu Lowell i na ulicach dał się słyszeć głos Whittakera. — Halo, halo! — Przypuszczam, że już wszyscy przebudziliście się i widzicie, co się stało. Naczelny Kierownik jest w drodze powrotnej i pragnąłby do was przemówić. Oto jego przemówienie, które transmi tujemy. Dał się słyszeć trzask, potem ktoś cicho powiedział: „Pan jest połączony z Portem Lowell". W chwilę póź niej z głośników popłynął głos Hadfielda. Był zmęczo ny, ale triumfujący jak głos człowieka po wielkiej i zwycięskiej bitwie. — Halo, Mars! Mówi Hadfield. Jestem teraz w dro dze do domu... Wyląduję mniej więcej za godzinę. Mam nadzieję, że nowe słońce wam się podoba. Zanim się ono wypali, według naszych obliczeń, minie około tysiąca lat. Zapaliliśmy Phobosa, gdy znajdował się poniżej horyzontu, ze względu na początkowy szczyt promieniotwórczości, który mógł być zbyt wysoki. Reakcja ustaliła się obecnie dokładnie na przewidzia nym przez nas poziomie, choć w ciągu najbliższego tygodnia może wzrosnąć o kilka procent. Jest to głów nie mezonowa reakcja rezonansowa, bardzo wydajna, ale niezbyt gwałtowna, tak że uwzględniając materiał, z jakiego składa się Phobos, nie grozi nam wybuch atomu. 234
— Nowe ciało niebieskie — ciągnął Hadfield — da nam około jednej dziesiątej ciepła Słońca, co podniesie temperaturę dużej części powierzchni Marsa prawie do tego samego poziomu, jaki jest na Ziemi. Ale to nie jest powód, dla którego rozpaliliśmy Phobos, w każdym razie nie powód zasadniczy. Mars potrzebuje tlenu jeszcze bardziej niż ciepła, a tlen, którego by starczyło do stworzenia atmosfery niemal równie dobrej, jak na Ziemi, leży pod waszymi stopami, zawarty w piasku. Przed dwoma laty odkryliśmy roślinę, która rozkłada piasek i wydobywa tlen. Jest to roślina tropikalna: może rosnąć tylko na równiku, a nawet tam dobrze się nie rozwija. Gdyby było dość światła słonecznego, mogłaby — przy pewnej pomocy z naszej strony — rozprzestrzenić się na całym Marsie i w ciągu pięćdzie sięciu lat stworzyć atmosferę, którą człowiek mógłby oddychać. To jest cel, do którego dążymy: gdy go osiągniemy, będziemy mogli pójść na Marsie wszędzie i zapomnieć o naszych kopulastych miastach i maskach tlenowych. Jest to marzenie o opanowaniu przez ludz kość nowego świata, którego realizację ujrzy wielu z was. — Nawet obecnie są pewne korzyści — mówił Na czelny Kierownik — które uzyskamy natychmiast. Bę dzie o wiele cieplej, przynajmniej wtedy, gdy Phobos i Słońce będą świecić razem; zimy będą znacznie łagod niejsze. Wprawdzie Phobos nie jest widzialny poza szerokością siedemdziesięciu stopni, to jednak nowe wiatry przeniosą ciepło znad równika i ogrzeją rejony polarne zapobiegając zatrzymywaniu przez pół roku naszej cennej wilgoci w czapach lodowych. Będą rów nież pewne kłopoty — mianowicie pory roku i noce będą teraz inne niż dotychczas — lecz niewątpliwie te niedogodności będą zrównoważone przez korzyści. Każdego dnia, gdy ujrzycie wznoszące się na niebie 235
ognisko przez nas zapalone, pamiętajcie o nowym świecie, który tworzymy. Pamiętajcie, że tworzymy historię, ponieważ po raz pierwszy człowiek próbuje zmienić oblicze jakiejś planety. Jeśli tu nam się to uda, inni będą próbować gdzie indziej. W przyszłych stuleciach całe cywilizacje światów, które powstaną, zawdzięczać będą swe istnienie temu dziełu, którego dokonaliśmy tej nocy. — To wszystko, co chciałem powiedzieć — kończył Hadfield. •— Może żałujecie tego, co poświęciliśmy, aby temu światu przywrócić życie. Ale pamiętajcie, że choć Mars stracił jeden księżyc, zyskał jedno słońce, a któż może wątpić, co jest wartościowsze? — A teraz życzę wszystkim dobrej nocy. Ale w Porcie Lowell nikt nie wrócił do łóżka. Dla miasta noc się już skończyła i zaczął się nowy dzień. Trudno było oderwać oczy od tej małej, złotej tarczy, która wdrapywała się coraz wyżej po niebie, dając z każdą minutą więcej ciepła. „Co też porabiają marsjańskie rośliny?" — zastana wiał się Gibson. Poszedł do najbliższej ściany kopuły i spojrzał przez przezroczysty mur. Było tak, jak tego oczekiwał: wszystkie się przebudziły i obróciły w kie runku nowego słońca. Co też zrobią, gdy oba słońca będą razem na niebie?... Rakieta Szefa wylądowała pół godziny później, lecz Hadfield i uczeni uniknęli spotkania z tłumami, prze dostając się do miasta piechotą przez Siódmą Kopułę; pojazdy wysłali głównym wejściem. Podstęp udał się tak dobrze, że wszyscy dotarli spokojnie do domów, zanim ktokolwiek zorientował się, co zaszło, i nim roz poczęto iiroczyste powitanie, którego nie byliby w sta nie wysłuchać z powodu zmęczenia. Mimo to jednak odbyły się liczne prywatne zebrania w całym mieście, 236
na których każdy twierdził, że od dawna wiedział, na czym polega „Operacja Swit;<. Phobos już zbliżał się do zenitu, był znacznie bliżej i dawał o wiele więcej ciepła niż o świcie, gdy Gibson i Jimmy spotkali swych współtowarzyszy podróży w tłumie, który dobrodusznie, lecz stanowczo przeko nywał George'a, że zrobi lepiej otwierając bar. Każda grupa dowodziła zresztą, że przyszła tutaj, gdyż była pewna, iż spotka współtowarzyszy. Hiltona, który jako naczelny inżynier Aresa powi nien był wiedzieć więcej od innych o nukleonice, wkrótce tłum wypchnął na czoło i prosił o wyjaśnienie, co się właściwie stało. Hilton jednak stanowczo za przeczył, jakoby był kompetentny do podjęcia się tego zadania. — To, co zrobiono na Phobosie — mówił — o wiele lat wyprzedza wszystko, czego uczyłem się na uniwer sytecie. Cóż, wówczas nie odkryto jeszcze reakcji mezonowej, nie mówiąc już o jej opanowaniu. W gruncie rzeczy przypuszczam, że nikt na Ziemi do tej pory nie wie, jak to zrobić. Musi to być coś, co Mars sam odkrył. — Chcesz mi więc powiedzieć — odezwał się Bra dley — że Mars wyprzedził Ziemię w opanowaniu fizyki jądrowej albo w czymkolwiek w tej dziedzinie? Uwaga ta wywołała niemal rozruchy i koledzy Bradleya musieli ratować go z rąk obrażonych koloni stów... co robili zresztą w nieco powolny sposób. Gdy znów zapanował spokój, Hilton nieomal popełnił nowy błąd dowodząc, że „w ciągu ostatnich lat przybyło tu wielu najlepszych ziemskich uczonych, a więc nie ma w tym nic specjalnie dziwnego". Twierdzenie było zupełnie słuszne i Gibson przy pomniał sobie uwagę zrobioną przez Whittakera po przedniego ranka: „Mars nęcił wielu nie tylko swoimi zagadkami." Teraz rozumiał, dlaczego. Jakich cudów 237
perswazji, jakich skomplikowanych starań i zwykłych oszustw dokonał Hadfield w ciągu kilku ostatnich lat! Prawdopodobnie zwerbowanie najwybitniejszych umy słów nie było rzeczą najtrudniejszą; umieją one odpowiedzieć na wezwanie. Trudniej było o tych prze ciętnych szeregowców nauki. Może pewnego dnia rozszyfruje tajemnicą i odkryje, jak przygotowano i doprowadzono do zwycięstwa „Operacji Świt". Reszta nocy minęła bardzo szybko. Phobos opadał po wschodniej stronie nieba, gdy wzeszło Słońce witając swego rywala. Był to pojedynek, któremu oczarowane miasto przyglądało się w milczeniu, chociaż wynik walki był z góry wiadomy. Gdy Phobos sam jaśniał na nocnym niebie, można było twierdzić, że jest równie jasny, jak Słońce, lecz pierwsze blaski prawdziwego świtu rozwiały te iluzje. Z każdą minutą, w miarę jak Słońce wychylało się spoza pustyni, Phobos ginął, cho ciaż wznosił się jeszcze wysoko nad horyzontem. Do piero się okazało, jak był blady i żółty. Powoli obraca jącym się roślinom nie groziła pomyłka, ponieważ gdy świeciło Słońce, trudno było w ogóle dostrzec Phobosa. Lecz był on dostatecznie jasny, aby wykonać po wierzone mu zadanie i przez tysiąc lat będzie panem marsjańskich nocy. A później? Gdy ogień wygaśnie po wyczerpaniu paliwa, czy stanie się znów zwykłym księżycem, świecącym tylko odbitą chwałą Słońca. Gibson wiedział, że nie ma to znaczenia. Nawet po stu latach Phobos wykonałby swe zadanie i Mars miał by atmosferę, której nie utraci wcześniej niż po kilku okresach geologicznych. Gdy w końcu Phobos spopieli się i zamrze, nauka tych dalekich dni znajdzie jakisś rozwiązanie, być może równie nieprawdopodobne obec nie, jak zapalenie całego świata było nieprawdopodobne przed stu zaledwie laty. 238
Przez chwilę Gibson przyglądał się swemu podwój nemu cieniowi, leżącemu u jego stóp. Obydwa cienie wskazywały zachód, ale gdy jeden z nich zaledwie się poruszał, drugi — słabszy, wydłużał się w oczach, stawał coraz bardziej niedostrzegalny, aż zniknął, gdy Phobos ukrył się za krawędzią Marsa. Nagłe zniknięcie Phobosa przypomniało Gibsonowi coś, o czym — wraz z większością mieszkańców Portu Lowell — zapomniał w ciągu tych kilku godzin pod niecenia. Wiadomość o tym, co się stało, musiała do trzeć do Ziemi; być może — choć nie był tego pew ny — Mars stał się wyraźnie jaśniejszy na ziemskim niebie. Niedługo Ziemia zacznie stawiać bardzo ostre py tania.
16 Była to jedna z tych małych uroczy stości, tak lubianych przez kronikę telewizyjną. Hadfield i cały jego sztab stali w grupie na skraju wyrębu, na tle wznoszących się za nimi kopuł Portu Lowell. Był to — myślał operator — ładnie skomponowany obraz, chociaż ciągle zmieniające się podwójne oświe tlenie utrudniało mu trochę pracę. Otrzymał sygnał z kabiny kontrolnej i zaczął prze suwać kamerę od lewej strony ku prawej, aby dać telewidzom wrażenie ruchu, nim zacznie się cała uro czystość. Nie było zbyt wiele do oglądania: krajobraz był strasznie płaski i tracił wszystkie swoje powaby w tej czarno-białej transmisji. (Nie można było sobie pozwolić na kolor w bezpośredniej transmisji aż na Ziemię; nawet transmisja czarno-biała nie była łatwa.) Skończył właśnie przekazywać ten obraz, gdy otrzymał 239
polecenie skierowania kamery na Hadfielda, który wy głaszał teraz krótkie przemówienie. Transmitowano je innym kanałem dźwiękowym i operator nie mógł go słyszeć, chociaż w kabinie kontrolnej miało być połą czone z wysyłanym przez niego obrazem. W każdym razie wiedział, co powie Szef, słyszał przemówienie już przedtem. Burmistrz Whittaker podał łopatę, na której opierał się wdzięcznie od pięciu minut, i Hadfield zaczął zasy pywać piaskiem korzenie smukłej, ciemnożółtej rośliny marsjańskiej, podtrzymywanej przez drewnianą pod pórkę. „Powietrzorośl", jak ją teraz powszechnie na zywano, nie sprawiała specjalnego wrażenia: wydawało się, że z trudem utrzyma pionową pozycję, nawet przy tak małym ciążeniu. Zupełnie nie wyglądało na to, że od niej zależy przyszłość planety... Hadfield skończył swą honorową działalność rolni czą; ktoś inny miał dokończyć pracy i zasypać wykop. W głębi czekali ogrodnicy, aż grube ryby zejdą im z drogi, i oni będą mogli spokojnie kontynuować pracę. Było mnóstwo uścisków rąk i klepania po plecach; Hadfielda zakrył tłum, który zebrał się wokół niego. Jedną istotą, która nie zwracała na to wszystko naj mniejszej uwagi, był marsjański pupil Gibsona, który siedział jak jakaś wańka-wstańka. Operator zwrócił kamerę w jego stronę i podjechał, aby otrzymać zbli żenie; po raz pierwszy na Ziemi zobaczą prawdziwego Marsjanina — przynajmniej w bezpośredniej trans misji. Hej, co mu się stało? Coś zwróciło jego uwagę — zdradziło to drganie wielkich, membranowatych uszu. Zaczął iść krótkimi, ostrożnymi skokami. Operator ścigał go, rozszerzając jednocześnie pole widzenia, aby zobaczyć, co przyciągnęło jego uwagę. Nikt nie zauwa240
żył, że ruszył z miejsca. Gibson dalej rozmawiał z Whittakerem i zupełnie zapomniał o swym pupilu. Ach, o to chodziło! To dobre, spodoba się ludziom na Ziemi. Czy dojdzie tam, zanim go odkryją? Tak, udało się! Ostatni skok prowadził do płytkiego dołka i mały trójkątny dziób zaczął ogryzać słabą roślinkę marsjańską, którą tak troskliwie zasadzono tam przed chwilą. Niewątpliwie był wdzięczny swym przyjaciołom, że za dali sobie tyle trudu dla niego... A może wiedział, że robi psotę? Jego okrężny manewr był tak sprytny, że trudno przypuścić, aby został wykonany całkiem nie winnie. W każdym razie operator nie miał zamiaru psuć mu zabawy; obraz będzie doskonały! Na chwilę przeskoczył znów na Hadfielda, któremu składano jeszcze gratulacje... Było to zbyt dobre, aby trwało długo. Gibson zau ważył, co się dzieje, i krzyknął tak głośno, że wszyscy drgnęli. Podbiegł do Kwika, który rozejrzał się wokół i stwierdziwszy, że nie ma gdzie się schować, po prostu usiadł z miną pokrzywdzonego niewiniątka. Dał się spokojnie odprowadzić, nie powiększając swego prze stępstwa uporem. Gibson schwycił go za ucho i od ciągnął od miejsca zbrodni. Wokół powietrzorośli zebrała się zaniepokojona grupka ekspertów i wkrótce ku ogól nej uldze stwierdzono, że szkoda nie była wielka. Był to taki sobie zwykły wypadek i nikt nie mógł przypuścić, że może mieć daleko idące konsekwencje. Jednakże, choć Gibson nigdy nie zdał sobie z tego spra wy, zdarzenie to podsunęło mu jeden z najbardziej błyskotliwych i owocnych pomysłów. Dla Martina Gibsona życie stało się nagle bardzo skomplikowane i niezwykle interesujące. Był on jed nym z tych, których przyjął Hadfield po inauguracji „Operacji Świt". Naczelny Kierownik wezwał go, ale 241
mógł mu poświęcić tylko kilka minut. To jednak wy starczyło, by zmienić całą przyszłość Gibsona. — Przykro mi, że musiał pan czekać — powiedział Hadfield — ale otrzymałem odpowiedź z Ziemi tuż przed wyjazdem. Odpowiedź brzmi, że może pan tu pozostać, jeśli w naszej strukturze administracyjnej, używając oficjalnego żargonu, znajdzie się miejsce dla pana. Ponieważ przyszłość naszej „struktury admini stracyjnej" zależała w dużym stopniu od „Operacji Świt", uznałem za słuszniejsze odłożyć sprawę aż do naszego powrotu. Samopoczucie Gibsona wyraźnie się poprawiło: uczu cie niepewności znikło; wszystko było teraz jasne. Nawet jeśli popełnił błąd — nie wierzył w to. Zresztą nie było teraz odwrotu. Związał swój los z Marsem i będzie stanowił nieodłączną cząstkę kolonii w jej walce o odrodzenie tego świata, który obecnie powoli budził się ze snu. — A jaką ma pan dla mnie pracę? — zapytał z lek kim niepokojem. — Postanowiłem zatwierdzić to, co nieoficjalnie już istnieje — powiedział z uśmiechem Hadfield. — To znaczy? — Czy pan pamięta, co powiedziałem w czasie na szego pierwszego spotkania? Prosiłem pana o pomoc przez podawanie Ziemi nie tylko nagich faktów doty czących naszej sytuacji, lecz również objaśnianie celów i... przypuszczam, że tak by pan to nazwał... ducha, jaki tu na Marsie się wytworzył. Zrobił pan to dobrze, mimo że nie wiedział pan nic o „Operacji", z którą wiązaliśmy największe nadzieje. Przykro mi, że nie mówiłem panu o „Świcie", ale gdyby pan znał naszą tajemnicę i nie mógł nic o niej powiedzieć, miałby pan o wiele trudniejszą pracę. Czy nie tak? 242
Gibson nigdy tak nie myślał o tym, ale z pewnością miało to sens. — Byłem bardzo ciekaw •— mówił dalej Hadfield — jakie skutki będą miały pańskie artykuły i audycje radiowe. Nie wie pan zapewne, że posiadamy bardzo dokładną metodę badania tego wpływu. — Jaką? — spytał zdumiony Gibson. — Nie domyśla się pan? Co tydzień mniej więcej dziesięć tysięcy osób rozrzuconych po całej Ziemi decyduje się wyjechać tutaj, a blisko trzy procent przechodzi wstępne próby. Odkąd zaczęły się regular nie ukazywać pańskie artykuły, liczba ta wzrosła do piętnastu tysięcy tygodniowo i nadal rośnie. — Ach — bąknął w zamyśleniu Gibson. Nagle uśmiechnął ,się. — Pamiętam także — dodał — że po czątkowo nie chciał pan, abym tu przyjeżdżał. — Wszyscy robimy błędy, ale ja nauczyłem się wy ciągać wnioski ze swoich — zaśmiał się Hadfield. — A więc pragnąłbym, aby poprowadził pan mały wy dział, który, mówiąc szczerze, byłby naszym departa mentem propagandy. Oczywiście znajdziemy jakąś ładniejszą nazwę! Pańskim zadaniem będzie sprzeda wanie Marsa opinii publicznej. Obecnie, gdy mamy się czym pochwalić, pole do działania jest znacznie więk sze. Gdy znajdziemy dość ludzi, którzy będą chcieli tu się dostać, Ziemia będzie musiała dostarczyć środków transportowych. A im prędzej się to stanie, tym prę dzej będziemy mogli przyrzec Ziemi, że staniemy na własnych nogach. Co ipan na to? 1
Gibson* poczuł przelotne rozczarowanie. Z jego punktu widzenia zmiana była niewielka. Lecz Naczelny Kierownik miał rację: w ten sposób mógł bardziej przydać się Marsowi niż w jakikolwiek inny. 243
— Mogę się tego podjąć — odpowiedział. — Proszęmi dać tydzień na uporządkowanie moich spraw ziem skich i zlikwidowanie istniejących zobowiązań. Tydzień to trochę mało — pomyślał — ale będzie można w tym czasie odwalić najtrudniejszą robotę. Zastanawiał się, co na to powie Ruth. Będzie pewnie myślała, że zwariował, i prawdopodobnie będzie miała rację. — Wiadomość, że pan tu zostaje — powiedział z za dowoleniem Hadfield — wywoła wielkie zainteresowa nie i wzmoże naszą kampanię. Nie ma pan nic prze ciwko temu, abyśmy to od razu ogłosili? — Nie. — Dobrze. Teraz chciałbym porozmawiać z panem Whittakerem, aby omówić szczegóły. Oczywiście, zda je sobie ipan sprawę, że pańska płaca pędzie płacą urzędnika administracyjnego II klasy; odpowiednio do pańskiego wieku. — .Naturalnie, zainteresowałem się tym — odrzekł Gibson. Nie dodał, uważając to za niepotrzebne, że zainteresowanie to było czysto teoretyczne. Jego płaca na Marsie, choć mniejsza niż jedna dziesiąta część jego dochodów na Ziemi, całkiem wystarczy na wygodne życie na planecie, gdzie jest tak mało rozrywek. Nie wiedział jeszcze, jak zużyje swe ziemskie oszczędności, ale niewątpliwie można je będzie zużyć, gdy się uda przezwyciężyć trudności transportowe. Po długiej konferencji z Whittakerem, który nie omal zgasił jego entuzjazm lamentując nad brakiem ludzi i miejsca, Gibson poświęcił resztę dnia na pisanie dziesiątków radiogramów. Najdłuższy, do Ruth, był poświęcony głównie, choć nie w całości, sprawom ogólnym. Ruth często mówiła o zadziwiającej różnorod ności spraw, które musiała załatwiać za swoje dziesięć procent od jego dochodów, i Gibson zastanawiał się, co 244
teraz powie na jego polecenie, aby zaopiekowała się niejakim Jamesem Spencerem i w ogóle uważała na niego, gdy będzie w Nowym Jorku — c o zresztą, ponie waż Jimmy miał kończyć studia w Instytucie Techno logii w Massachussetts, było bardzo aktualne. Sprawa byłaby o wiele prostsza, gdyby mógł jej po dać fakty; i tak prawdopodobnie się ich domyśli. Ale byłoby to nieładnie wobec Jimmiego. Gibson postano wił, że Jimmy pierwszy dowie się o tym. Tymczasem napięcie wywołane przez to, że nie może mu jeszcze wszystkiego powiedzieć, było bardzo silne, tak że był prawie zadowolony, że Jimmy już wkrótce odjedzie. Mimo to Hadfield, jak zwykle, miał rację. Mógł czekać jedno pokolenie, może zaczekać jeszcze trochę. Teraz mogłoby to dotknąć i wzburzyć Jimmiego — a nawet doprowadzić do zerwania narzeczeństwa z Ireną. Czas powiedzenia mu wszystkiego nadejdzie, gdy będą po ślubie i, jak Gibson przypuszczał, staną się wytrzy mali na wstrząsy pochodzące ze świata zewnętrznego. Była jakaś ironia w tym, że gdy wreszcie tak późno znalazł syna, musi go znów stracić. Może była to część kary za egoizm i brak odwagi •— aby nie nazwać tego gorzej — wykazane przed dwudziestu laty. Jimmy powróci na Marsa, gdy tylko będzie mógł — nie było co do tego wątpliwości. Gibson jeśli nawet dotychczas był pozbawiony dumy i radości ojcostwa, będzie miał później zadośćuczynienie, patrząc na wnu częta przychodzące na świat, w którego przebudowie bierze udział. Po raz pierwszy w swym życiu Gibson posiadł przyszłość, w którą mógł patrzeć z ciekawością i podnieceniem. 1 * Ziemia odpowiedziała uderzeniem cztery dni później. Gibson dowiedział się o tym dopiero z tytułu wydruko245
wanego w poprzek całej pierwszej strony „Marsjańskiego Timesa". Przez chwilę te dwa słowa wyszcze rzające się ku niemu były tak nieprawdopodobne, że zapomniał o dalszym czytaniu. HADFIELD ODWOŁANY Otrzymaliśmy przed chwilą wiadomość, że Międzypla netarny Urząd Rozwoju zażądał od Naczelnego Kierow nika powrotu na Ziemię na Aresie, który opuszcza Deimosa za cztery dni. Nie podano żadnych wyjaśnień.
To wystarczyło, aby spowodować wybuch namiętno ści na Marsie. Nie podano wyjaśnień — i nie były one potrzebne. Każdy dobrze wiedział, dlaczego Ziemia chciała widzieć Warrena Hadfielda. — Co o tym myślisz? — zapytał Gibson Jimmiego, podając mu gazetę przez stół podczas śniadania. — Mój Boże! — wykrzyknął Jimmy. — Teraz do piero zaczną się kłopoty! Jak pan myśli, co on teraz zrobi? — Cóż może zrobić? — No, może odmówić wyjazdu. Tutaj każdy go poprze. — To tylko pogorszy sprawę. Bądź spokojny, poje dzie. Hadfield nie należy do ludzi, którzy uciekają przed walką. Oczy Jimmiego nagle się rozjaśniły. — To znaczy, że Irena również pojedzie. — Byłem pewny, że o tym pomyślisz. — śmiał się Gibson. — Masz zdaje się nadzieję, że to zło wam dwojgu wyjdzie na dobre. Ale weź pod uwagę i to, że Hadfield może zostawić Irenę tutaj. Uważał co prawda, że to jest bardzo nieprawdopo dobne, gdy bowiem Szef powróci na Ziemię, będzie potrzebował całego moralnego poparcia. 246
Mimo oczekującej go pracy, Gibson wpadł na chwilę do Administracji i stwierdził, że wszyscy są oburzeni, a jednocześnie niepewni przyszłości. Oburzeni z powo du potraktowania Szefa, niepewni, ponieważ nikt nie wiedział, na co się on teraz zdecyduje. Hadfield przy szedł tego ranka wcześniej, tak że nie widział go do tej pory nikt poza Whittakerem i sekretarką. Ci zaś twierdzili, że jak na człowieka, który miał zostać od wołanym w niełasce, był bardzo wesoły. Gibson myślał o tym wszystkim, gdy zboczył do La boratorium Biologicznego. Nie widział swego małego marsjańskiego przyjaciela dwa dni i poczuwał się teraz do pewnej winy. Idąc powoli wzdłuż Regent Street za stanawiał się, jak Hadfield będzie się bronić. Teraz zrozumiał ową uwagę, którą podsłuchał Jimmy. Ale czy zwycięstwo przyczyni się do wybaczenia wszyst kiego? Sukces był jeszcze daleki; jak powiedział Had field, aby doprowadzić „Operację Świt" do końca, po trzeba pół wieku, nawet przy maksymalnej pomocy z Ziemi. Zapewnienie tej pomocy jest konieczne i Had field zrobi wszystko, aby nie rozdmuchać antagonizmu z macierzystą planetą. Najlepszą rzeczą, jaką Gibson może zrobić, by mu dopomóc, jest dostarczenie odpo wiednich argumentów przez departament propagandy. Kwik jak zwykle ucieszył się na jego widok, choć Gibson powitał go z lekkim roztargnieniem. Jak zawsze, podał mu kawałek powietrzorośli z zapasu znajdującego się w Laboratorium. Ten prosty czyn musiał poruszyć coś w podświadomości Gibsona, bo nagle zatrzymał się i zwrócił do naczelnego biologa. — Właśnie przyszedł mi do głowy wspaniały po mysł — powiedział. — Pamięta pan? Mówił mi pan o różnych sztukach, których nauczyliście Kwika. — Uczyliśmy go! Problem polega na tym, co robić, aby*przestał się ich wreszcie uczyć! 247
— Mówił mi pan również, że prawie na pewno Marsjanie potrafią komunikować się ze sobą, prawda? — Tak, nasi badacze stwierdzili, że Marsjanie po trafią przekazywać sobie proste myśli, a nawet pewne oderwane pojęcia, jak barwy. Oczywiście, to niczego nie dowodzi. Pszczoły potrafią to samo. — Czy nie sądzi pan, że moglibyśmy Marsjan na uczyć hodowli powietrzorośli. Mają nad nami ogromną przewagę, mogą pójść, gdzie im się podoba, gdy omy musimy wszystko robić za pomocą maszyn. Nie muszą naturalnie wiedzieć, co robią. Dostarczymy im po pro stu odrośli... w ten sposób chyba rozmnażają się te rośliny, prawda?... Nauczymy, co należy z tym robić i następnie wynagrodzimy. — Chwileczkę! Pomysł jest dobry, ale czy nie po minął pan jakichś praktycznych szczegółów? Myślę, że możemy je wytresować tak, jak pan proponuje — nie wątpliwie dostatecznie poznaliśmy ich psychologię. Ale czy muszę przypominać, że istnieje tylko dziesięć znanych okazów, wliczając w to Kwika? — Nie zapomniatem o tym — odpowiedział niecier pliwie Gibson. — Po prostu nie wierzę, aby grupa, którą odkryłem, była jedyną. Byłby to nieprawdopo dobny zbieg okoliczności. Niewątpliwie są dość rzadkie, ale muszą ich być na całej planecie setki, jeśli nie ty siące. Mam zamiar zaproponować przeprowadzenie roz poznania lotniczego wszystkich lasów powietrzorośli; nie powinno chyba być trudności w odkrywaniu wy jedzonych przez nie polanek. W każdym razie jest to plan długookresowy. Teraz, gdy warunki życia stały się łatwiejsze, będą rozmnażały się szybko, tak jak roz mnażają się już marsjańskie rośliny. Proszę pamiętać, że gdybyśmy je nawet pozostawili samym sobie, powietrzorośl pokryłaby strefę równikową w ciągu czterystu lat... według waszych obliczeń. Wspólnie 248
z Marsjanami możemy skrócić „Operację Świt" o całe lata! Biolog potrząsnął z powątpiewaniem głową, ale za czął coś obliczać w swoim notesie. Gdy skończył, za cisnął wargi. -— Tak... ja... ja nie potrafię teraz udowodnić, że to jest niemożliwe: istnieje zbyt wiele nieznanych czyn ników — w tym najważniejszy ze wszystkich: współ czynnik przyrostu naturalnego Marsjan. A propos, przypuszczam, że pan wie, iż należą do workowatych? Właśnie zostało to potwierdzone. — To znaczy, że należą do tej samej grupy co kangury? — Tak. Małe żyją pod osłoną, dopóki dostatecznie nie podrosną, aby wyjść na zimny, bezwzględny świat. Przypuszczamy, że wiele samic jest w ciąży, a więc prawdopodobnie rodzą corocznie. Ponieważ Kwik jest jedynym odnalezionym malcem, śmiertelność dzieci musi być potwornie wysoka... co bynajmniej nie jest dziwne w tym klimacie. — O to właśnie chodzi! — wykrzyknął Gibson. — Teraz nic im nie przeszkodzi w rozradzaniu się, pod warunkiem, że dopilnujemy, aby miały dostateczną ilość żywności. — Chce pan żywić Marsjan, czy hodować powietrzorośl? — zaoponował biolog. — I jedno, i drugie. To idzie w parze, jak zsiadłe mleko z kartoflami i flaki z pulpetami. — Dość! — krzyknął biolog z taką głębią uczucia, że Gibson natychmiast przeprosił go za brak taktu. Za pomniał, że na Marsie od lat nikt nawet nie skoszto wał tych przysmaków. Im dłużej Gibson rozważał swój pomysł, tym bar dziej go on pociągał. Mimo nawału spraw osobistych znalazł czas na napisanie memoriału w tej sprawie do 249
Hadfieida. Miał nadzieję, że Szef będzie mógł omówić z nim tę sprawę przed odlotem na Ziemię. Było coś szlachetnego w myśli o odradzaniu nie tylko świata, ale również rasy, może starszej od człowieka. Gibson zastanawiał się, w jaki sposób zmienione wa runki klimatyczne wpłyną za sto lat na Marsjan. Jeśli będzie dla nich za ciepło, mogą emigrować na północ lub południe, a w razie konieczności — w okolice po larne, gdzie Phobos nigdy nie jest widzialny. Jeśli chodzi o atmosferę tlenową, to Marsjanie byli do niej przyzwyczajeni i najprawdopodobniej mogą się do niej przystosować. Istniały poważne dowody, że obecnie Kwik pobierał znaczną część potrzebnego mu tlenu z powietrza i powodziło mu się doskonale. Nadal jednak nie było odpowiedzi na zasadnicze py tanie; czy Marsjanie są zdegenerowanymi potomkami rasy, która w przeszłości stworzyła cywilizację, a na stępnie straciła ją, gdy warunki stały się zbyt trudne? Był to pogląd romantyczny, nie poparty żadnymi do wodami. Uczeni jednomyślnie przypuszczali, że Mars nigdy nie miał cywilizacji... lecz już okazało się, że byli w błędzie więc mogą mylić się po raz drugi. W każdym razie należało przeprowadzić ten niezwykle ciekawy eksperyment i zbadać, jak wysoko wdrapią się Marsja nie po drabinie ewolucyjnej teraz, gdy ich świat znów zaczął rozkwitać. To był bowiem ich świat, a nie człowieka. Jakkolwiekby go bowiem człowiek na swoje potrzeby kształ tował, obowiązkiem jego będzie zawsze bronić intere sów prawnych właścicieli. Nikt nie może przewidzieć, jaką rolę mogą oni jeszcze odegrać w historii wszech świata. I w końcu gdy, co na dalszą metę jest nieunik nione, zauważy człowieka jakaś jeszcze bardziej rozwi nięta rasa, będzie go sądzić właśnie według zachowa nia się tu, na Marsie.
17 — Przykro mi, Martin, że nie wracasz z nami — powiedział Norden, gdy zbliżali się do Pierwszej Śluzy Zachodniej — ale jestem przekonany, że postępujesz słusznie i wszyscy cię za to cenimy. — Dziękuję — odpowiedział szczerze Gibson. •— By łoby mi miło odbyć z wami drogę powrotną... ale, ostatecznie i później będzie niejedna okazja! Bez względu na wszystko, nie będę siedział przez całe ży cie na Marsie! — zaśmiał się. — Przypuszczam, że nie myślałeś, że tak zamienisz pasażerów. — Na pewno nie myślałem. Pod pewnym względem jest to trochę kłopotliwe. Czuję się jak kapitan okrętu, który przewoził Napoleona na Elbę. A co o tym wszyst kim myśli Szef? — Nie rozmawiałem z nim od chwili nadejścia od wołania; będę go widział dopiero jutro przed odlotem na Deimosa. Lecz Whittaker jest dobrej myśli i nie wydaje mi się, aby się zbytnio martwił. A ty jak myślisz, co z tego będzie? — Z oficjalnego punktu widzenia można Hadfieldowi zarzucić bezprawne rozporządzanie funduszami, urządzeniami, personelem... och, dość różnych rzeczy, aby do końca życia nie wyjrzał z więzienia. Ponieważ jednak w tę sprawę zamieszana jest połowa odpowie dzialnych kierowników na Marsie i wszyscy naukowcy, co może zrobić Ziemia? To doprawdy zabawna sytu acja. Szef jest bohaterem dwóch światów i Międzypla netarny Urząd Rozwoju będzie się z nim musiał obcho dzić jak z jajkiem. Przypuszczam, że wyrok będzie brzmiał: „Nie powinien pan był tego robić, ale cieszy my się, że pan to zrobił." — I pozwolą mu wrócić na Marsa? — Muszą. Nikt inny nie potrafi wykonać jego pracy. 251
— Kiedyś ktoś go zastąpi. — To prawda, byłoby jednak szaleństwem rezygno wać z Hadfielda, wtedy gdy ma jeszcze przed sobą całe lata pracy. A poza tym, biada człowiekowi, którego by tu przysłali na jego miejsce! — Tak, to z pewnością jest szczególna sytuacja. Przypuszczam, że jest wiele rzeczy, o których nie wie my. Dlaczego Ziemia odrzuciła „Operację Świt" wów czas, gdy projekt został po raz pierwszy wysunięty? — Zastanawiałem się nad tym i kiedyś dotrę do jądra sprawy. Tymczasem moja teoria jest następują ca: przypuszczam, że wielu ludzi na Ziemi nie chce, aby Mars stał się zbyt potężny, a tym bardziej — cał kowicie niezależny. Zwracam uwagę, że nie z powodu jakichś złowrogich zamysłów, ale po prostu dlatego, że myśl ta im się nie podoba. To rani ich dumę. Pragną, aby Ziemia pozostała centrum wszechświata. — Wiesz — powiedział Norden — to zabawne, że mówicie o „Ziemi", jakby to była jakaś mieszanina skąpca i sadysty, gdy tymczasem wy zgłaszacie pre tensje do całego dokonanego tu postępu. Przecież to jest niesłuszne! Narzekacie na urzędników w Międzyplane tarnym Urzędzie Rozwoju i pokrewnych organiza cjach... a oni naprawdę robią, co mogą. Nie zapominaj, że wszystko, co tu macie, zawdzięczacie przedsiębior czości i inicjatywie Ziemi. Obawiam się, że wy, kolo niści — uśmiechnął się kwaśno, mówiąc to — patrzycie na wszystko tylko z punktu widzenia waszego podwór ka. Ja widzę obie strony zagadnienia. Gdy jestem tutaj, przyjmuję wasz punkt widzenia lub mogę z nim sym patyzować. Ale za trzy miesiące będę po drugiej stro nie i prawdopodobnie pomyślę, że wy tu, na Marsie, jesteście bandą mrukliwych, nieprzydatnych nie wdzięczników! 252
Gibson śmiał się, choć niezbyt szczerze. W tym, co mówił Norden, było dużo prawdy. Trudności i koszty podróży międzyplanetarnych oraz długi czas potrzebny do przebycia drogi dzielącej oba światy, musiały stwa rzać pewien brak zrozumienia, a nawet tolerancji we wzajemnych stosunkach między Ziemią a Marsem. Miał nadzieję, że wzrost szybkości podróży obali te ba riery i obie planety zbliżą się zarówno psychicznie, jak i w czasie. Doszli do śluzy i czekali na pojazd, który miał prze wieźć Nordena na lotnisko. Reszta załogi już się po żegnała i była w drodze na Deimosa. Tylko Jimmy otrzymał specjalne pozwolenie na przybycie tam z Hadfieldem i Ireną, którzy mieli wyjechać nazajutrz. Nie wątpliwie, myślał rozbawiony Gibson, stanowisko Jimmiego od chwili opuszczenia Ziemi na Aresie uległo zmianie. Zastanawiał się też, w jakim stopniu Norden zdecyduje się ulżyć rnu w pracy w drodze powrotnej.
— No, John, mam nadzieję, że podróż będzie do bra — powiedział Gibson wyciągając rękę, gdy otwo rzyły się drzwi śluzy. — Kiedy się zobaczymy? — Mniej więcej za osiemnaście -miesięcy: muszę jeszcze najpierw odbyć podróż na Wenus. Gdy tu wrócę, spodziewam się wielkich zmian: wszędzie powietrzorośl i Marsjanie! — Nie przyrzekam wiele — zaśmiał się Gibson — ale zrobimy wszystko, aby cię nie rozczarować. Uścisnęli sobie ręce i Norden odjechał. Mimo woli Gibson poczuł pewną zazdrość, gdy pomyślał o tym wszystkim, do czego tamten wracał: o wszystkich nie dostrzegalnych urokach Ziemi, które kiedyś uważał za coś zwykłego i których przez wiele lat nie zobaczy. 253
Miał przed sobą jeszcze dwa pożegnania — i to naj trudniejsze. Ostatnie spotkanie z Hadfieldem będzie wymagało wielkiej delikatności i taktu. Porównanie Nordena było dobre: będzie to podobne do wywiadu ze zdetronizowanym monarchą przed wyjazdem na wy gnanie. Rzeczywistość okazała się jednak całkiem odmienna. Hadfield był nadal panem sytuacji i nie przejmował się swoją przyszłością. Gdy wszedł Gibson, właśnie koń czył sortować papiery; pokój był nagi i ciemny, a trzy kosze stały wypełnione z czubem wyrzuconymi formu larzami i notatkami. Whittaker, jako pełniący obowiąz ki Naczelnego Kierownika, miał się tu jutro wpro wadzić. — Przejrzałem pańską notatkę o Marsjanach i po wietrzorośli — powiedział Hadfield, grzebiąc w otchła niach swego biurka. — To bardzo ciekawy pomysł, ale nikt nie potrafi mi powiedzieć, czy to da się wykonać. Sprawa jest bardzo skomplikowana i brak nam dosta tecznej ilości danych. W rzeczywistości wszystko spro wadza się do tego, czy będą większe zyski, gdy nauczy my Marsjan sadzenia powietrzorośli, czy też jeśli sami wykonamy tę pracę? W każdym razie utworzymy małą grupę badawczą, która ten pomysł rozważy, choć nie wiele możemy zrobić, zanim znajdziemy trochę więcej Marsjan! Poprosiłem dra Petersena, aby zajął się stroną naukową, i pragnąłbym, aby pan wziął na siebie spra wy organizacyjne — pozostawiając, oczywiście, podej mowanie ważniejszych decyzji Whittakerowi. Petersen to zdrowo myślący jegomość, ale brak mu wyobraźni. We dwójkę powinniście stanowić zrównoważoną parę. — Będę się starał zrobić wszystko, co możliwe — powiedział zadowolony Gibson, jednocześnie zastana wiając się trochę nerwowo, czy da sobie radę z tym wszystkim. W każdym razie fakt, że Szef powierzył mu 254
tę robotę, jest zachęcający: a więc Hadfield jest prze konany, że Gibson z tym sobie poradzi. Gdy omawiali szczegóły organizacyjne, Gibson zro zumiał, że Hadfield nie oczekuje, aby jego nieobecność na Marsie potrwała dłużej niż rok. Wydawało się na wet, że uważa swą podróż na Ziemię niemal za dawno należny mu urlop. Gibson miał nadzieję, że ten opty mizm będzie usprawiedliwiony. Pod koniec spotkania rozmowa nieuchronnie przeszła na Irenę i Jimmiego. Długa podróż na Ziemię dostar czy Hadfieldowi sposobności poznania charakteru przy szłego zięcia. Hadfield zresztą myślał o tym aspekcie podróży trochę rozbawiony. Słusznie zauważył, że jeśli Irena i Jimmy potrafią ze sobą współżyć przez trzy miesiące w takim zamkniętym światku, to ich małżeń stwo będzie się układało jak najlepiej. Jeśli nie — to im szybciej zdadzą sobie z tego sprawę, tym będzie lepiej. Po opuszczeniu biura, Gibson był przekonany, że udało mu się w dostateczny sposób wyrazić swoją sympatię dla Hadfielda. Szef miał za sobą całego Mar sa, a Gibson postanowił zrobić wszystko, aby zapewnić mu również poparcie Ziemi. Spojrzał na skromny napis na drzwiach. Cokolwiek miało zajść, nie trzeba będzie go zmieniać, ponieważ słowa określały stanowisko, a nie człowieka. W ciągu dwunastu czy więcej miesiący za tymi drzwiami będzie pracował Whittaker, demokratyczny władca Marsa i — w rozsądnych granicach — sumienny sługa Ziemi. Ktokolwiek przyjdzie na to stanowisko i odej dzie, napis na drzwiach pozostanie ten sam. Była to jedna z idei Hadfielda: że stanowisko jest ważniejsze od człowieka. Nie dał on temu, oo prawda, myślał Gib son, zbyt dobrego początku, jako że anonimowość nie leżała w jego charakterze. 255
W trzy godziny później wystartowała na Deimosa ostatnia rakieta z Hadfieldem, Ireną i Jiimmim na po kładzie. Irena przyszła do Grand Hotelu, aby pomóc Jimmiemu w pakowaniu i pożegnać Gibsona. Była AA
bardzo podniecona i tak promieniowała szczęściem, że przyjemnie było na nią patrzyć. Oba jej marzenia spełniły się na raz: leciała z powrotem na Ziemię, i to razem z Jimmim. Gibson miał nadzieję, że ziszczenie tych marzeń nie przyniesie jej zawodu. Pakowanie rzeczy Jimmiego komplikowała ilość pa miątek zebranych na Marsie w czasie wycieczek, głów nie różnych roślin i minerałów. Po dokładnym zważe niu trzeba było powziąć trudną decyzję, gdy okazało się, że dopuszczalny ciężar został przekroczony o dwa kilogramy. Wreszcie jednak ostatnią walizkę zamknęli i wyprawili na lotnisko. — A nie zapomnij — upominał go Gibson -— poroz mawiać z panią Goldstein natychmiast po przyjeź dzie. — Czeka na ciebie. — Nie zapomnę — odpowiedział Jimmy. — Jaki pan dobry, że zadaje pan sobie tyle kłopotu. Naprawdę jesteśmy wdzięczni za wszystko, co pan zrobił, prawda, Ireno? — Oczywiście — odrzekła. — Nie wiem, jak dali byśmy sobie bez pana radę. Gibson uśmiechnął się nieco smutnie. — Myślę, że tak czy inaczej poradzilibyście sobief Cieszę się jednak, że wszystko skończyło się tak dobrze i jestem pewny, że będziecie szczęśliwi. Mam nadzieję, że niedługo znów oboje będziecie na Marsie. Gdy na pożegnanie chwycił dłoń Jimmiego, poczuł przemożną chęć uściskania go jako syna i ujawnienia swego ojcostwa. Gdyby jednak tak postąpił, to, jak so bie z tego zdawał sprawę, byłby egoistą. Byłby to akt ja kiegoś przyznania się do swej własności, który by po256
grzebał wszystko, co zrobił w ostatnich miesiącach. A jednak gdy puścił rękę Jimmiego, zauważył w wy razie jego twarzy coś, czego nigdy poprzednio nie widział. Mógł to być przebłysk pełnego zdumienia do mysłu, narodziny półświadomej myśli, która może urosnąć do pełnego zrozumienia... i uznania. Gibson miał nadzieję, że tak właśnie było; ułatwi mu to jego zadanie, gdy nadejdzie pora. Patrzył na nich, gdy szli trzymając się za ręce wąską ulicą, nie widząc otoczenia, z myślami unoszącymi się w przestrzeni. W tej chwili o nim nie pamiętali... Tuż przed świtem Gibson wyszedł przez główną śluzę ze śpiącego jeszcze miasta. Phobos zaszedł przed godzi ną; jedynym światłem były gwiazdy i Deimos, stojący wysoko na zachodzie. Spojrzał na zegarek: start za dziesięć minut, jeśli nie stało się nic nieprzewidzianego. — Chodź, Kwik — powiedział. — Zrobimy szybki spacer, aby się rozgrzać. Choć temperatura otoczenia opadła poniżej pięćdzie sięciu stopni, Kwik nie wydawał się zmartwiony. Mimo to Gibson uważał, że lepiej będzie, aby jego pupil się ruszał. Sam nie odczuwał zimna — miał na sobie ubra nie ochronne. Jak te rośliny urosły w ciągu ostatnich kilku tygodni. Teraz były już wyższe od człowieka, i choć część tego przyrostu była naturalna, Gibson wiedział, że głównie był to wynik działalności Phobosa. „Operacja Świt" wywarła już swój wpływ na planetę. Nawet północna czapa polarna, która powinna zbliżać się do swego let niego maksimum, zatrzymała się na drugiej półkuli, a resztki czapy południowej całkiem znikły. Zatrzymali się w odległości około kilometra od mia sta, dość daleko, tak że światła nie przeszkadzały !
i
257
w obserwacji. Gibson spojrzał na zegarek. Pozostała niecała minuta; wiedział, jakie są teraz uczucia jego przyjaciół. Patrzył na maleńką, ledwie widoczną gar batą tarczę Deimosa i czekał. Nagle Deimos wyraźnie się rozjaśnił. W chwilę póź niej zdawało się, że rozpada się na dwie części. To od jego brzegu oderwała się mała, ale niewiarygodnie jasna gwiazdka i powoli zaczęła się oddalać na zachód. Nawet z odległości tylu tysięcy kilometrów blask silni ków atomowych był tak oślepiający, że niemal raził oczy. Nie wątpił ani przez chwilę, że tam, w górze, na Aresie wszyscy byli przy oknach obserwacyjnych i pa trzyli w dół na ten świat w kształcie sierpa, który teraz opuszczali... podobnie, jak on patrzył, gdy tak już dawno temu żegnał Ziemię. O czym teraz myśli Hadfield? Może zastanawia się, czy jeszcze zobaczy Marsa? W tej sprawie Gibson nie miał już żadnych poważnych wątpliwości. Hadfield wygra i tę bitwę, tak jak wygrywał w przeszłości. Wra cał na Ziemię jako triumfator, a nie jak człowiek w niełasce. Oślepiająca, białobłękitna gwiazda była już kilka stopni od Deimosa. Pozostawała w tyle i traciła prędkość, by spadać w kierunku Słońca — i Ziemi. Na wschodzie ukazała się krawędź Słońca; zielone, wysokie rośliny budziły się ze snu przerwanego już poprzednio przez meteorowy przelot Phobosa. Gibson raz jeszcze spojrzał na dwie gwiazdy zniżające się na zachodzie i podniósł rękę w milczącym pożegnaniu. — dużo — obaj
Chodź, Kwik — zawołał. — Czas wracać... mam roboty. — Uszczypnął w ucho małego Marsjanina. A także i ty — dodał — chociaż o tym nie wiesz; mamy przed sobą wielką pracę. 258