STEPHEN KING
BASTION
TŁUMACZYŁ: ROBERT LIPSKI
Dla Tabby
Mrocznego kufra pełnego cudów
Na zewnątrz ulica płonie ogarnięta
walcem śmierci
Pomiędzy świat...
3 downloads
8 Views
STEPHEN KING
BASTION
TŁUMACZYŁ: ROBERT LIPSKI
Dla Tabby
Mrocznego kufra pełnego cudów
Na zewnątrz ulica płonie ogarnięta
walcem śmierci
Pomiędzy światem realnym a ułudą
A poeci tu, na dole
Nie piszą nic – zupełnie
Po prostu czekają na uboczu na dalszy
ciąg wydarzeń
I nagle, gdzieś pośród nocy
Odnajdują swą doniosłą chwilę
Próbują wtedy stworzyć bastion
uczciwości
Ale ranni skręcają się z bólu
Nawet nie martwi
Dziś wieczorem w Krainie Dżungli
Bruce Springsteen
To oczywiste, że nie mogła iść dalej!
Drzwi były otwarte i wdarł się wiatr
Zgasły świece a potem znikły
Zasłony uniosły się wysoko i wtedy
pojawił się ON,
Powiedział: – Nie bój się
Podejdź, Mary.
I strach ją opuścił
I podbiegła do niego
A potem wzbił się w powietrze...
Wzięła go za rękę...
– Chodź, Mary
Nie obawiaj się Żniwiarza!
Blue Oyster Cult
Co to za czar?
Co to za czar?
Co to za czar?
Country Joe and the Fish
KRĄG SIĘ OTWIERA
Potrzebujemy pomocy, zauważył Poeta
Edward Dorn
– Sally.
Mruknięcie.
– Obudź się, Sally.
Głośne mruknięcie:
– Zooostaw mnie!
Potrząsnął nią mocniej.
– Obudź się. Musisz się obudzić!
Charlie.
Głos Charliego. Wołał ją. Od jak
dawna?
Sally wysunęła się z objęć snu.
Najpierw spojrzała na zegarek na
nocnym stoliku; kwadrans po drugiej w
nocy. Charliego nie
powinno tu być – powinien być teraz w
pracy, na nocnej zmianie. A potem po
raz pierwszy
przyjrzała mu się uważniej i coś w jej
wnętrzu drgnęło – ogarnęło ją jakieś
dziwne uczucie.
Jej mąż był śmiertelnie blady. Miał
błędny wzrok. Oczy wychodziły mu z
orbit. W jednej ręce
trzymał kluczyki od samochodu. Drugą
w dalszym ciągu nią tarmosił, pomimo
że miała otwarte
oczy. Zupełnie jakby nie zauważył, że
się obudziła.
– Charlie, o co chodzi? Co się stało?
Sprawiał wrażenie jakby nie wiedział,
co ma powiedzieć. Jego jabłko Adama
daremnie
podrygiwało w górę i w dół, ale
jedynym słyszalnym odgłosem jaki
rozlegał się wewnątrz
niewielkiego, służbowego bungalowu,
było tykanie zegara.
– Pali się? – spytała. To była jedyna
rzecz jaka przyszła jej na myśl, a która
mogłaby
doprowadzić go do takiego stanu.
Wiedziała, że jego rodzice zginęli
podczas pożaru domu.
– W pewnym sensie – odparł. – W
pewnym sensie to coś o wiele gorszego.
Musisz się ubrać
kochanie. Zabierz małą LaVon. Musimy
się stąd zrywać.
– Dlaczego? – spytała, wstając z łóżka.
Ogarnął ją paniczny strach.
Coś było nie w porządku.
To było niczym senny koszmar.
– Gdzie? Powinniśmy wyjść na
podwórze na tyłach domu?
Ale wiedziała, że nie chodziło mu o
wyjście na podwórze. Jeszcze nigdy nie
widziała Charliego
równie przerażonego. Wzięła głęboki
oddech, jednak nie wyczuła dymu ani
spalenizny.
– Sally, kochanie, o nic nie pytaj.
Musimy się stąd wynieść. Wyjechać.
Daleko stąd. Po prostu
zabierz małą i ubierz ją.
– Ale czy... czy mamy dostatecznie dużo
czasu bym mogła spakować trochę
rzeczy?
Jej słowa sprawiły, że znieruchomiał.
Zupełnie jakby zbiła go z pantałyku.
Miała wrażenie, że
jej strach sięgnął zenitu, ale
najwidoczniej się myliła. Uświadomiła
sobie nagle że to, co uważała za
przerażenie było czystą paniką.
Przesunął drżącą dłonią po włosach i
odparł:
– Nie wiem. Będę musiał sprawdzić
kierunek wiatru.
Wyszedł, pozostawiając ją z tym
dziwacznym stwierdzeniem, które nic
dla niej nie znaczyło.
Była zziębnięta, przerażona i
zdezorientowana, a do tego bosa i
ubrana jedynie w krótką nocną
koszulkę. Zupełnie jakby stracił rozum.
Co mogło mieć wspólnego sprawdzanie
kierunku wiatru z
tym czy miała czas na spakowanie paru
walizek? I co oznaczało określenie:
„daleko”? Reno?
Vegas? Salt Lake City? I...
Przyłożyła dłoń do szyi i wtem, przyszła
jej do głowy całkiem nowa myśl.
DEZERCJA. Wyjazd w środku nocy
oznaczał, że Charlie zamierzał
ZDEZERTEROWAĆ.
SAMOWOLNE ODDALENIE.
Weszła do małego pokoiku dziecinnego i
przez chwilę stała nieruchomo,
niezdecydowana,
patrząc na śpiące dziecko otulone
różowym kocykiem.
Wciąż jeszcze miała słabą nadzieję, że
to jedynie koszmarny sen, bardziej
wyrazisty niż inne.
Ale to minie, a ona obudzi się, jak
zwykle o siódmej rano, nakarmi małą i
sama coś przekąsi,
poogląda pierwszą godzinę programu
„Today”, a potem, kiedy Charlie o ósmej
wróci z nocnej
zmiany w północnej wieży Rezerwatu,
usmaży mu jajecznicę. Za dwa tygodnie
znów wróci na
dzienną zmianę, przestanie się dziwnie
zachowywać, a kiedy ponownie zacznie
spędzać noce u jej
boku, nie będzie już miewała równie
szalonych snów jak ten i...
– Pospieszże się! – syknął, pozbawiając
ją wszelkiej nadziei. – Mamy niewiele
czasu. Tylko
tyle aby zgarnąć trochę
najpotrzebniejszych rzeczy. Ale na
miłość Boską, kobieto, jeżeli ją kochasz
– wskazał na leżące w łóżeczku dziecko
– ubierz ją!
Kaszlnął nerwowo, zasłaniając usta
dłonią. Zaczął wyrzucać rzeczy z szuflad
komody i
upychać je bezładnie do paru starych
walizek.
Sally obudziła małą LaVon, próbując ją
uspokoić, najlepiej jak tylko potrafiła.
Trzyletnie
dziecko było zdziwione i zaskoczone
faktem, iż obudzono je w środku nocy, a
kiedy Sally ubrała ją
w majteczki, bluzeczkę i kombinezon,
zaczęła płakać.
Płacz dziecka przeraził ją bardziej niż
kiedykolwiek. Skojarzyła to z innymi
przypadkami,
kiedy mała LaVon, zazwyczaj aniołek,
płakała w nocy jak bóbr. Przyczyny były
różne – wysypka,
ząbkowanie, krup, kolka. Strach powoli
zmieniał się w gniew, kiedy zobaczyła,
że Charlie prawie
biegiem wpadł do pokoju, niosąc dwa
naręcza jej bielizny. Ramiączka
biustonoszy unosiły się za
nim niczym wstęgi noworocznych
serpentyn.
Wrzucił je do jednej z walizek i
zatrzasnął wieko. Rąbek jej najlepszej
halki wystawał na
zewnątrz i mogła się założyć, że materiał
został rozerwany.
– O co chodzi? – krzyknęła, a
podniesiony ton jej głosu sprawił, że
dziecko, które jeszcze przed
chwilą pochlipywało cichutko, na nowo
wybuchnęło płaczem. – Czyś ty oszalał?
Charlie, wyślą za
nami żołnierzy! ŻOŁNIERZY!
– Nie wyślą. Nie dzisiejszej nocy –
powiedział i pewność w jego głosie
wprawiła ją w jeszcze
większe zdenerwowanie. – Sęk w tym
słodziutka, że jak szybko nie weźmiemy
dupy w troki, to w
ogóle nie wydostaniemy się z bazy.
Właściwie nie mam pojęcia, jak to się
stało, że zdołałem
opuścić wieżę. Chyba coś się gdzieś
spieprzyło. W sumie, dlaczego by nie?
Wszystko inne
spieprzyło się równo.
Mówiąc to, wybuchnął przeciągłym,
obłąkańczym śmiechem, który
wystraszył ją bardziej niż
wszystko, co zrobił do tej pory.
– Dziecko ubrane? To dobrze. Wrzuć
parę jej ubranek do drugiej walizki.
Resztę spakuj do
niebieskiej torby podróżnej. Jest w
szafie. Zrób to i wynośmy się stąd.
Wydaje mi się, że mamy
szansę. Dzięki Bogu wiatr wieje ze
wschodu na zachód.
Ponownie kaszlnął w dłoń.
– Tatusiu! – zawołała stanowczo mała
LaVon, unosząc do góry rączki. – Chcę
tatusia! Pewno!
Chcę na konika, tatusiu! Na konika!
Pewno!
– Nie teraz – rzekł Charlie i zniknął w
kuchni.
W chwilę potem Sally usłyszała brzęk
naczyń. Wybierał jej oszczędności z
niebieskiej wazy
stojącej na górnej półce. Jakieś
trzydzieści, czterdzieści dolarów, które
zdołała odłożyć. JEJ
OSZCZĘDNOŚCI. A więc sprawa była
poważna. Cokolwiek to było, sprawa
musiała być naprawdę
poważna. Mała, której tatuś odmówił
przejażdżki „na koniku”, choć przecież
bardzo rzadko – jeżeli
w ogóle kiedykolwiek jej czegoś
odmawiał – ponownie zaczęła płakać.
Sally z trudem zdołała ubrać małą w
cienką kurteczkę, a potem bezładnie
wrzuciła większość
jej ubranek do torby. Pomysł dokładania
czegokolwiek do drugiej walizki wydał
się idiotyczny –
walizka po prostu by pękła. Musiała
przydusić ją kolanem aby zatrzasnąć
zamki. Uświadomiła
sobie, że dziękuje Bogu, iż mała LaVon
była na tyle duża, że nie trzeba było
martwić się o pieluchy.
Charlie wrócił do sypialni i tym razem
rzeczywiście biegł. W dalszym ciągu
wpychał pomięte
banknoty jedno i pięciodolarowe do
przedniej kieszeni „suntanów”. Sally
wzięła małą na ręce.
LaVon była już na dobre obudzona i
mogła iść sama, ale Sally chciała czuć ją
w swoich ramionach.
Pochyliła się i podniosła torbę
podróżną.
– Dokąd idziemy tatusiu? – spytała mała
LaVon – Spałam.
– Dziecko może spać w samochodzie –
rzekł Charlie, biorąc dwie walizki.
Rąbek wystającej z walizki halki
zatrzepotał gwałtownie. Jego oczy wciąż
wydawały się mętne,
jak gdyby zapatrzone gdzieś w dal. W
umyśle Sally zaczęła świtać pewna
myśl, przeradzająca się
wolno w pewność.
– Był jakiś wypadek? – wyszeptała. –
Jezus, Maria, Józefie Święty! Zdarzył
się wypadek,
zgadza się? Wypadek. TAM.
– Układałem właśnie pasjansa –
powiedział. – Uniosłem wzrok i nagle
zobaczyłem, że cyfry
zegara zmieniły się z zielonych na
czerwone. Włączyłem monitor. Sally,
okazało się, że oni
wszyscy... – Przerwał, spojrzał w oczy
małej LaVon, które pomimo iż
rozszerzone i zaczerwienione
od łez, pełne były zaciekawienia. – Oni
wszyscy tam, na dole NIE ŻYJĄ – dodał
– oprócz jednego,
może dwóch, ale do tej pory oni też już
na pewno wyzionęli ducha.
– Co to znaczy „nie szyją”, tatusiu? –
spytała mała LaVon.
– Nieważne, kochanie – powiedziała
Sally. Miała wrażenie jakby jej głos
dochodził z głębi
przepastnego kanionu.
Charlie przełknął ślinę. Coś strzyknęło
mu w gardle.
– Kiedy zapalają się czerwone cyfry,
wszystko powinno być automatycznie
zablokowane. Mają
tam komputer firmy Chubb, który
zarządza całym tym miejscem, dzięki
czemu powinno ono być
maksymalnie zabezpieczone.
Zobaczyłem co było na monitorze i
natychmiast wybiegłem z
pomieszczenia. Bałem się, że drzwi
przetną mnie na pół. Powinny zostać
zamknięte w momencie
gdy włączył się alarm, a nie wiem od
jak dawna palił się wskaźnik zanim
uniosłem wzrok i
zauważyłem co się dzieje. Ale nim
usłyszałem szczęk zamykanych
automatycznie drzwi, byłem już
prawie na parkingu. Prawdopodobnie,
gdybym uniósł wzrok trzydzieści sekund
później,
siedziałbym teraz w pomieszczeniu
kontrolnym wieży, jak owad w butelce.
– Co to jest? Co się...
– Nie wiem i NIE CHCĘ wiedzieć.
Wiem tylko tyle, że to coś ZABIŁO ich
błyskawicznie.
Jeżeli chcą mnie dostać, będą musieli
mnie złapać. Fakt, płacą mi dodatek za
ryzykowną pracę, ale
nie dość duży żebym miał tu zostawać.
Wiatr wieje na zachód. Pojedziemy na
wschód. Chodź. Czas
ruszać w drogę.
Sally w dalszym ciągu na wpół zaspana,
z wrażeniem jakby utkwiła w samym
sercu jakiegoś
upiornego, nie kończącego się koszmaru,
wyszła na podjazd, gdzie, rdzewiejąc
spokojnie pośród
kalifornijskiej, pustynnej nocy stał ich
piętnastoletni chevy.
Charlie wrzucił walizki do bagażnika, a
torbę podróżną na tylne siedzenie. Sally
stała przez
chwilę przy drzwiach od strony pasażera
i, trzymając dziecko w ramionach,
spoglądała na
bungalow, w którym spędzili ostatnie
cztery lata.
Uświadomiła sobie, że kiedy się tu
wprowadzili mała LaVon rosła
wewnątrz jej ciała, a
wszystkie przejażdżki „na koniku” były
jeszcze przed nią.
– No chodź! – powiedział. – Wsiadaj,
kobieto!
Zrobiła, co kazał. Wycofał wóz, przez
moment snop światła z reflektorów
chevy omiótł ścianę
domku. Ich refleksy w szybach
wyglądały jak ślepia ogromnej,
drapieżnej bestii.
Pochylił się nad kierownicą w pełnym
skupieniu. W świetle bijącym z urządzeń
znajdujących
się na desce rozdzielczej, jego twarz
wydawała się bardzo spięta i zmęczona.
– Jeżeli brama bazy jest zamknięta,
spróbuję się przez nią przebić.
I rzeczywiście miał taki zamiar.
Sally poczuła nagle, że miękną jej
kolana.
Okazało się jednak, że tak desperackie
rozwiązanie nie było konieczne. Brama
bazy była
otwarta. Jeden ze strażników pochylał
głowę nad jakimś czasopismem. Nie
zauważyła drugiego.
Być może przebywał teraz w głównej
kwaterze. To była zewnętrzna część bazy
– konwencjonalny
magazyn pojazdów wojskowych. Tych
mężczyzn nie interesowało, co działo się
w sercu
kompleksu.
„Uniosłem wzrok i nagle zobaczyłem, że
cyfry zegara zmieniły się z zielonych na
czerwone”.
Zadrżała i położyła dłoń na jego nodze.
Mała LaVon ponownie usnęła. Charlie
poklepał ją
lekko po ręce i powiedział:
– Będzie dobrze, kochanie.
O świcie, przemierzając terytorium
Nevady, w dalszym ciągu podążali na
wschód, a Charliego
męczył dokuczliwy, silny kaszel.
KSIĘGA PIERWSZA
KAPITAN TRIPS
16 CZERWCA – 4 LIPCA, 1990
Zadzwoniłem do lekarza
Mówię: Doktorze, proszę.
Cały się trzęsę, dygoczę i kręcę
Powiedz mi, co to może być?
Czy to jakaś nowa choroba?
The Sylvers
Mała, czy możesz polubić swojego
faceta?
To porządny gość
Mała, czy możesz polubić swojego
faceta?
Larry Underwood
ROZDZIAŁ 1
Należąca do Texaco stacja Hapscomba
mieściła się przy drodze numer 93 na
północ od Arnette,
mieściny gdzie „diabeł mówi
dobranoc”, leżącej o sto mil od Houston.
Dziś wieczorem byli tam
sami stali bywalcy, którzy, siedząc przy
kasie, popijali piwo, prowadzili leniwe
pogawędki i patrzyli
na muchy wlatujące do ogromnego,
podświetlanego neonu firmy.
Była to stacja Billa Hapscomba, toteż
tamci odnosili się do niego z
szacunkiem, pomimo iż był
zupełnym kretynem. Oczekiwaliby
takiego samego poważania, gdyby
spotkanie miało miejsce w
ich pracy. Tyle tylko, że wszyscy byli
bezrobotni. W Arnette nastały ciężkie
czasy. W 1980 roku
miasto miało dwa zakłady przemysłowe
– fabrykę produkującą wyroby
papierowe (głównie na
pikniki i rodzinne przyjęcia) i
wytwórnię kalkulatorów. Obecnie
fabrykę wyrobów papierowych
zamknięto na cztery spusty, a wytwórni
kalkulatorów też nie wiodło się
najlepiej – okazało się, że
dużo tańsze produkowano na Tajwanie,
podobnie jak rzecz się miała z
przenośnymi telewizorami i
radiami tranzystorowymi.
Norman Bruett i Tommy Wannamaker
pracowali niegdyś w zakładzie
wyrobów papierowych;
obecnie żyli z pomocy opieki
społecznej, gdyż już od dawna nie
przysługiwał im zasiłek dla
bezrobotnych. Henry Carmichael i Stu
Redman pracowali w wytwórni
kalkulatorów, ale rzadko
przepracowywali więcej niż trzydzieści
godzin tygodniowo. Victor Palfrey był
na emeryturze i palił
ohydnie cuchnące skręty – jedyne
papierosy na jakie mógł sobie teraz
pozwolić.
– Mówię wam – powiedział Hap,
opierając dłonie na kolanach i
pochylając się do przodu –
powinni olać całą tę inflację. Pal licho
dług narodowy. Mamy prasy i papier.
Wydrukowałoby się
pięćdziesiąt milionów banknotów
tysiącdolarowych i puściło je w obieg.
Palfrey, który do 1984 roku był
maszynistą, jako jedyny spośród
obecnych miał dość ikry i
szacunku względem siebie aby wyrazić
sprzeciw wobec ewidentnie
idiotycznych stwierdzeń Hapa.
Teraz, rolując w palcach kolejnego,
cuchnącego jak stare skarpety skręta,
oznajmił:
– Tym sposobem nigdzie nie zajdziemy.
Byłoby zupełnie jak w Richmond w
dwóch ostatnich
latach wojny secesyjnej. Kiedy miałeś
ochotę na piernika, płaciłeś piekarzowi
konfederackiego
dolara, a on wycinał ci należny kawałek.
Wielkości dolarówki. Wiecie, forsa to
tylko papier.
– Wiem, że niektórzy się z tobą nie
zgadzają – powiedział z goryczą Hap. –
Mam dług wobec
tych ludzi. A oni zaczynają być pod tym
względem coraz bardziej drażliwi.
Stuart Redman, który był
najprawdopodobniej najbardziej cichym
mężczyzną w Arnette,
siedział na popękanym plastikowym
krześle typu Woolco z puszką pabsta w
dłoni i wyglądał przez
ogromne okno budynku stacji
benzynowej. Stu znał smak biedy.
Dorastał w tym mieście. Był
synem dentysty; ojciec zmarł kiedy Stu
miał siedem lat, pozostawiając żonę i
dwoje dzieci oprócz
Stu.
Jego matka dostała pracę w Red Ball
Truck Stop na przedmieściach Arnette –
Stu mógłby z
tego miejsca zobaczyć ów budynek,
gdyby Red Ball nie spłonął doszczętnie
w 1979 roku. Matka
zarabiała dostatecznie dużo, by cała
czwórka miała co zjeść, ale nic poza
tym. Mając dziewięć lat,
Stu poszedł do pracy – najpierw do
Roga Tuckera, właściciela Red Ball,
gdzie pomagał po
zajęciach szkolnych rozładowywać
ciężarówki za trzydzieści pięć centów
na godzinę, a następnie
do pobliskiego Braintree, gdzie, aby
móc harować do utraty sił po
dwadzieścia godzin tygodniowo,
musiał zawyżyć swój wiek.
Teraz kiedy słuchał jak Hap i Vic
Palfrey kłócą się na temat pieniędzy i
tajemniczego sposobu
w jaki wyparowały, przypomniał sobie
pierwszy okres pracy w rzeźni i swoje
dłonie krwawiące od
nie kończącego się ciągania ciężkich
wózków załadowanych skórami i
wnętrznościami. Próbował
zataić to przed matką, ale domyśliła się
wszystkiego w niecały tydzień.
Popłakała nieco nad ich
losem, jednak nie należała do kobiet,
które często i łatwo roniły łzy. Nie
poprosiła go aby rzucił
pracę. Wiedziała, jak przedstawiała się
ich sytuacja. Była realistką.
Po części jego milczenie wynikało z
faktu, że nigdy nie miał przyjaciół, albo
nie miał dla nich
czasu. Dla niego istniały tylko szkoła i
praca.
Jego najmłodszy brat, Dev, zmarł na
zapalenie płuc w tym samym roku, w
którym Stu zaczął
pracować w rzeźni. Stu nigdy nie
otrząsnął się z tego do końca.
Przypuszczał, że dręczyło go
poczucie winy. Najbardziej kochał
Deva... ale jego śmierć oznaczała, że
było o jedną gębę mniej do
wykarmienia.
W liceum odkrył futbol i to dodało jego
matce otuchy, mimo że musiał przez to
zmniejszyć
liczbę godzin pracy.
– Graj – powiedziała. – Jeżeli możesz w
jakiś sposób się stąd wydostać, to
właśnie dzięki
futbolowi, Stuart. Graj! Pamiętaj o
Eddiem Warfieldzie.
Eddie Warfield był lokalnym bohaterem.
Pochodził z jeszcze biedniejszej rodziny
niż Stu i
okrył się chwałą jako quarterback
okręgowej licealnej drużyny futbolowej,
po czym wyjechał do
Teksasu na stypendium sportowe i przez
dziesięć lat grał w drużynie Green Bay
Packers, głównie
jako quarterback, ale kilkakrotnie stawał
nawet na pozycji rozgrywającego. Eddie
był teraz
właścicielem sieci barów szybkiej
obsługi na zachodzie i południowym
zachodzie, a w Arnette stał
się niemal legendą. W Arnette, kiedy
mówiłeś „sukces” miałeś na myśli
Eddiego Warfielda.
Stu nie grał jako quarterback i nie był
również Warfieldem. Mimo to, w liceum
doszedł do
wniosku, że warto byłoby wywalczyć
sportowe stypendium... a potem
pojawiły się różne
uczelniane programy i opiekun
wydziałowy opowiedział mu o NDEA.
Matka Stu zachorowała i nie mogła już
pracować. Rak. Na dwa miesiące przed
ukończeniem
przez Stu liceum umarła, pozostawiając
opiece Stuarta jego brata, Bryce’a.
Stu zrezygnował ze sportowego
stypendium i podjął pracę w wytwórni
kalkulatorów. Ale to
właśnie Bryce’owi się udało. Odniósł
sukces. Był teraz w Minnesocie, gdzie
pracował dla IBM jako
analityk systemów komputerowych. Nie
pisywał często, a ostatni raz widzieli się
na pogrzebie żony
Stu, która zmarła na tę samą chorobę, co
jego matka – na raka. Przyszło mu na
myśl, że Bryce być
może również nosi swój krzyż... i że
może przepełnia go poczucie winy
wynikające z faktu, iż jego
brat zmienił się w jeszcze jednego
swojskiego chłopaka w dogorywającym
teksańskim miasteczku,
spędzającego dni w fabryce
kalkulatorów a wieczory u Hapa albo w
Indian Head przy kuflu piwa
marki Lone Star.
Małżeństwo było dla niego najlepszym
okresem, a trwało jedynie osiemnaście
miesięcy. Łono
jego młodej żony wydało na świat
jedno, posępne i złośliwe dziecko. To
było cztery lata temu. Od
tej pory myślał tylko o opuszczeniu
Arnette w poszukiwaniu czegoś
lepszego, jednak nie pozwalało
mu na to jego małomiasteczkowe
myślenie, znajome miejsca i twarze.
Był w Arnette powszechnie lubiany, a
Vic Palfrey obdarzył go kiedyś
prawdziwym
komplementem, nazywając „Starym
Twardzielem”. Kiedy Vic i Hap
zakończyli dysputę, wciąż
jeszcze zmierzchało, ale okolica tonęła
już pośród głębokich cieni. Teraz szosą
numer 93 nie
przejeżdżało wiele wozów, skutkiem
czego Hap miał sporo nie zapłaconych
rachunków. Ale oto
właśnie zbliżał się jakiś samochód. Stu
go zauważył.
Wciąż był jeszcze ćwierć mili stąd,
ostatnie promienie zachodzącego słońca
rzucały słabe
refleksy na chromowane, nie pokryte
kurzem części wozu.
Stu miał wyśmienity wzrok, rozpoznał
starego chevroleta rocznik być może 75.
Chevy, bez
włączonych świateł, jadący z prędkością
nie większą niż piętnaście mil na
godzinę, sunął ostrym
zygzakiem. Nikt prócz Stu jeszcze go nie
zauważył.
– Powiedzmy, że masz zastaw
hipoteczny na tę stację – ciągnął Vic – i
powiedzmy, że spłacasz
go po pięćdziesiąt dolarów
miesięcznie...
– Dużo więcej stary. Dużo więcej.
– No dobra, ale załóżmy, że spłacasz
miesięcznie po pięć dych. A teraz
powiedzmy, że rząd
poszedł ci na rękę i wydrukował dla
ciebie całą ciężarówkę szmalu. Gdyby
tak się stało, jestem
pewny, że ci z banku natychmiast
wyczuliby pismo nosem i za...