DEBRA LEE BROWN Saga o dumnej Ulrice ROZDZIAŁ PIERWSZY Szetlandy, 1206 Śnił. Musiał śnić, to wszystko wyjaśniało. Oczy piekły go od soli i gruboziarni...
6 downloads
6 Views
1020KB Size
DEBRA LEE BROWN
Saga o dumnej Ulrice
ROZDZIAŁ PIERWSZY Szetlandy, 1206 Śnił. Musiał śnić, to wszystko wyjaśniało. Oczy piekły go od soli i gruboziarnistego piasku. Raz po raz zalewała go lodowata woda, a chłód przenikał go wtedy do szpi ku kości. Nóg już w ogóle nie czuł. Gdyby tylko mógł się po ruszyć albo chociaż krzyknąć... - Doskonały - usłyszał kobiecy szept tuż przy uchu, a na policzku poczuł delikatne muśnięcie. - Owszem, doskonały trup. - Szorstki głos należał do męż czyzny mającego bardzo dziwny akcent. Nieznacznie uniósł powiekę. Biel nad horyzontem zwiasto wała poranek, a on starał się skupić wzrok. - Mylisz się, Prawodawco. Popatrz, budzi się. Nie, to z pewnością nie był sen. To była śmierć. Widziadło majaczące mu przed oczami wystarczało, by go przekonać. Naturalnie znał je ze słyszenia, duńscy i norwescy kupcy przypływający do Inverness nieraz snuli o nim opowieści przy ognisku. Był jednak chrześcijaninem i nie wierzył w takie historie.
A jednak coś takiego istniało, bo stało nad nim i czekało. - Walkiria - szepnął. Widziadło zmarszczyło czoło i spojrzało na niego spod przymkniętych powiek niebieskawymi jak lód oczami. - Masz rację - rozległ się męski głos gdzieś na peryferiach jego świadomości. - To nic trup, tylko głupek. Nie, nie. Musiał być zimnym trupem, bo jak inaczej mógłby wytłumaczyć pojawienie się takiej istoty. Gdy jej się przyglądał, po jego obnażonym torsie przesuwa ły się dwa grube, jasne warkocze ściągnięte pierścieniami z brązu. Istota nosiła hełm jak wojownik i miała na nim wy ryte dziwne runy - podobne do tych, które widział na głazach nad Zatoką Firth - miała też lekką, misternie wykonaną kolczu gę. Była kobietą, to nie ulegało wątpliwości. Rumieńce na poli czkach i pełne wargi dziwnie nie pasowały do stroju wojownika i groźnego spojrzenia. Leniwie przesunął wzrokiem po jej szyi i wąskich barkach. Ramiona miała nagie, spalone słońcem, przyozdobione pierście niami z tego samego metalu, co kółka na warkoczach. Przy każ dym oddechu pod kolczugą lekko falowały piersi. - Czy jestem... - wycharczał. - Czy to... - Wykrztusił z siebie następną porcję morskiej wody, po czym pochwycił przenikliwe spojrzenie Walkirii. - To Walhalla? Śmiech mężczyzn zakłócił złowieszczą harmonię wrzasków rybitw i kormoranów. - Och, jak najdalej od Walhalli - odparła Walkiria. - To jest Frideray. Wyspa Fair. Poruszył głową i natychmiast naszły go mdłości. - Ale, to znaczy... - Spróbował usiąść. Kobieta zdecydo-
wanym ruchem pchnęła go z powrotem na piasek. Kolejna lo dowata fala zalała jego zdrętwiałe nogi. Zadrżał. - Kim jesteś? - Jestem Ulrika, córka Frithy. - Rika - westchnął, starając się zachować przytomność. Na jej rozkaz pół tuzina rąk poderwało go w górę i zabrało z brzegu. Musiał zacisnąć zęby, żeby nie jęknąć, bo jego koń czyny przeszył silny ból. - Na krew Thora, jest ciężki - powiedział mężczyzna na zwany przez Ulrikę Prawodawcą. - Potrzebujemy dodatkowego mężczyzny do pomocy. Natychmiast jeszcze ktoś podtrzymał jego bezwładne, zmal tretowane przez morze ciało. To były jej ręce. Mniejsze i deli katniejsze od innych. Przekręcił głowę na bok i pochwycił jej przejrzyste spojrzenie. - Mój statek... - zaledwie poruszył wargami, nie był w sta nie wydobyć z siebie głosu. - Wszystko stracone - odparła. - Wszyscy zginęli. Z całej siły zacisnął powieki, przejęty głębokim żalem. - Niemożliwe. Mój... mój brat? - Wszyscy. Przed oczami zaczęły mu się przesuwać straszliwe obrazy wraku. Sztorm dopadł ich niespodziewanie w nocy. Zacinający deszcz ze śniegiem, pioruny i wicher urywający głowy, jakiego w szkockich górach nie znano. Słysząc wycie tego wichru, zmartwiał, zdawało mu się, że to krzyk diabła. Kadłub ich statku rozpadł się na kawałki niczym zabawka, gdy fala cisnęła go na skały, których wcale nie powinno tam być, przynajmniej według map, jakie mieli. Jego brat. Jego ludzie. Wszyscy zginęli.
- Niech Bóg ma w opiece ich dusze - szepnął. Kobieta parsknęła i mocniej zacisnęła dłonie na jego ciele. Gdy wspinali się po stromym stoku, przyjrzał się jej dokładniej. Miała zacięty wyraz twarzy i ani razu się nie zachwiała, nie pró bowała też zwolnić kroku, mimo że towarzyszący jej mężczyźni dyszeli i pokasływali. Mgliście zdawał sobie sprawę z tego, co go otacza. Okolica była skalista i jałowa, ziała martwym chłodem. Odbijał się on także we wzroku kobiety, która spojrzała na niego pierwszy raz dopiero wtedy, gdy ich oczom ukazała się strzecha długiego, niskiego domu. Przystanęli przed kamiennym budynkiem. Syknął, bo ci, któ rzy dotąd go nieśli, bezceremonialnie rzucili go na ławę przed domem. - Jesteś Szkotem - powiedziała kobieta i przyjrzała mu się z uwagą. Skinął głową, usiłując skupić wzrok na jej twarzy. - Grant. George... Grant. - Głowa mu pękała, a białe, zi mowe niebo tańczyło nad nim jak derwisz. - Grant - powtórzyła. - Dziwne imię. - Jestem... jestem głową Grantów. - Naczelnikiem klanu? - spytał Prawodawca. - To znaczy, że jednak dobrze wybrałaś, Ulriko. Kobieta wysunęła groźnie wyglądający sztylet z pochwy przy pasie. Grant stężał, gdy rozcinała mu przemoczony tartan. Bóg raczy wiedzieć, co stało się z jego bronią. Prawdopodobnie leżała na dnie morza. Był za słaby, by stawić opór lub choćby wyrazić sprzeciw. Chwilę później leżał przed nią nagi, nie mogąc opanować drże nia ciała. Rika przyglądała mu się niczym baranowi przeznaczo-
nemu na rzeź. Co tam, nawet jeśli jeszcze żyje, to i tak wkrótce czeka go śmierć. Zaczął się bezgłośnie modlić. - Nadaje się - stwierdziła po chwili i schowała sztylet do pochwy. Ku zaskoczeniu Grania przykryła go grubym, wełnia nym kocem. - Do czego się nadaję? - Przed oczami przemknęła mu wi zja pogańskiej ofiary. Prawodawca stanął nad nim i uniósł przyprószone siwizną brwi. - Na jej męża. - Co?... Męża? - Jeszcze nigdy nie przeżył takiego buntu żołądka, co gorsza, w głowie czuł przykre pulsowanie, a w ko ściach tępy ból. - Śpij teraz i odzyskuj siły - powiedziała Rika. - Trzeba bę dzie poczynić przygotowania do ślubu. Patrzył na nią, gdy odwracała się i odchodziła, pobrzękując kolczugą, kołyszącą się na jej biodrach. Towarzysze Riki zabrali go z ławy. - Co się dzieje? - szepnął i napotkał niewzruszone spojrze nie Prawodawcy. - Coś, czego nigdy się nie spodziewałem. - Stary uśmiech nął się zagadkowo i znikł za wojowniczą Ulriką, córką Frithy, we wnętrzu długiego domu. - Wikingowie - mruknął pod nosem George. Banda przeklętych wikingów. Rika wypiła do dna miód i odrzuciła róg na bok. - I co myślisz, przyjacielu, o moim planie? Prawodawca skubał koniec brody. Miała wrażenie, że upły nęły długie godziny, zanim odpowiedział:
- Czy jesteś pewna, że tego chcesz? - Nie ma innego sposobu. Wiesz to równie dobrze, jak ja. Za mój posag będziemy mogli wykupić Gunnara. - To prawda. Czy wiemy, gdzie twój brat jest więziony? - W Dunnet Head - odparła Rika - w Szkocji. Słyszałam, jak rozmawiali o tym ludzie Brodira. - Jesteś pewna? - Tak. Prawodawca skinął głową. - Brodir nie będzie zadowolony. On myśli, że wróci do do mu, do oblubienicy... a za posag będzie mógł kupić piękne rze czy i drewno na statki. Rika odwróciła głowę. Nie chciała myśleć o Brodirze. Ani teraz, ani kiedy indziej. To prawda, że połączyły ich chrześci jańskie zaręczyny, jej ojciec dopilnował tego, gdy jeszcze byli dziećmi, ale wiele miesięcy temu Brodir popłynął na wyprawę z wikingami, a ona codziennie modliła się, żeby już nie wrócił do domu. Machinalnie zaczęła obracać brązowe bransolety na przegubach rąk, utwierdzając się w swoim postanowieniu. - Brodir zastanie rozwiedzioną kobietę bez pensa przy du szy, więc przestanie się mną interesować. - Przynajmniej taką miała nadzieję. - A twój brat odzyska należne mu miejsce jarla - dokończył za nią Prawodawca. - Właśnie. To się musi udać. - Brat Gunnar to był jej jedyny żyjący krewny. Naturalnie ojciec się nie liczył, skoro się od niej odciął. Od ojca chciała jedynie posagu. By uwolnić Gunnara, mogła ważyć się na wszystko. Dosłow nie na wszystko. Prawodawca znów zerknął na nią w milczeniu, a ona nie-
cierpliwie poruszyła się na ławie. Musiała uzyskać poparcie i pomoc starego. Ludzie, których Brodir zostawił na straży swo ich interesów, byli niebezpieczni. Bez zgody Prawodawcy jej plan nie miał szans powodzenia. Wreszcie Prawodawca powiedział: - To będzie ryzykowne, a także skomplikowane. Rika zerwała się z ławy, ignorując ostrzeżenie zawarte w wyrażonej nie wprost zgodzie Prawodawcy. - Jestem przygotowana na ryzyko. A co do komplikacji, zo stawiam je tobie. Prawodawca zabłądził wzrokiem ku drugiemu końcowi dłu giego domu, gdzie przez cały dzień Szkot rzucał się na pryczy, pogrążony w niespokojnym śnie. - On też może mieć coś do powiedzenia na ten temat. Rika uśmiechnęła się triumfująco. Szkot nie miał innej mo żliwości, jak przystać na jej plan. - On zrobi, co mu każę. - Pamiętaj, że jest naczelnikiem klanu, lairdem. Myślisz, że ot tak, od razu zechce cię poślubić? - Ładny mi naczelnik. - Pogardliwie parsknęła. - To mię czak. Popatrz na niego. - Omiotła wzrokiem całkiem pospolitą twarz George'a Grania. - Nawet nie ma brody. Prawodawca przesłał jej swoje specjalne spojrzenie. Rezer wował je wyłącznie dla dzieci, no i dla Riki. - Nie lekceważ tego człowieka. Nic u wszystkich ludów broda stanowi najważniejszy symbol męskości. Tak jest tylko u nas. Musisz się jeszcze wiele nauczyć o Szkocji, Anglii i ich mieszkańcach, gdybyś chciała odbyć tam podróż. - Może rzeczywiście - odrzekła bez przekonania i dalej prowadziła oględziny Szkota. Zasługiwał na znacznie wiek-
szy respekt, niż jej się początkowo zdawało. Zwracał uwagęszerokimi barkami i wyćwiczonymi mięśniami. Chociaż jeszcze nie widziała go na stojąco, z pewnością nie jest jednak wyższy od niej. Niewielu mężczyzn mogło się z nią równać wzrostem. Zatrzymała spojrzenie na jego długich, potarganych wło sach. Były gęste, ciemnoblond, na poduszce wyglądały jak stru ga ciekłego miodu. Przy obu skroniach Szkot miał cienkie war koczyki jak u kobiety. Nigdy nie widziała, żeby mężczyzna tak zaplatał włosy. Uśmiechnęła się pod nosem. Tego naczelnika klanu łatwo bę dzie zmusić do uległości. George ocknął się zaniepokojony i zaczął macać wokół sie bie, chcąc znaleźć broń. - Co, do pioruna?... - Przypomniał sobie wszystko naraz: rejs, katastrofę statku, kobietę wikingów. Mruganiem spędził z powiek resztki snu. Jego zmysły ode brały dziwną mieszaninę zapachów i dźwięków. Leżał na nie zwykłym posłaniu, a właściwie niskiej skrzyni ustawionej na klepisku w końcu długiej izby. Pośrodku pomieszczenia paliło się ognisko, smugi dymu le niwie wiły się ku otworowi w dachu. Dziwnie ubrani ludzie mężczyźni, kobiety i dzieci - zebrali się wokół długiego stołu, najprawdopodobniej przy więczerzy. Serce George'a boleśnie załomotało, gdy przypomniał sobie swój ostatni posiłek. Kawał chleba i sera, który dzielił z Sommerledem, swym młodszym bratem. Brat zginął. Wszyscy zginęli. Ogarnął go przejmujący żal. Zebrał jednak siły i zaczął
ostrożnie unosić się ze skrzyni, ciągnąc za sobą miękki koc. Mo rze go nie oszczędzało. Skrzywił się z bólu, bo czuł dosłownie każdy mięsień. Zanim zdążył opuścić stopy na ziemię, znalazła się przy nim Rika, córka Frithy. Patrzył na nią bez słowa, bo język miał jak kołek. Bez kol czugi wyglądała zupełnie inaczej niż przedtem. W blasku ognia opadające na ramiona włosy lśniły srebrzyście. Była ubrana w prostą suknię z jasnej wełny, ozdobioną tym samym kun sztownym pasem, który poprzednio otaczał kolczugę. Dłoń trzymała na rękojeści sztyletu, ukrytego w pochwie. - Musisz coś zjeść - powiedziała. - Każę ci coś przynieść. - Nie, nie będę polegiwać tutaj jak... - Zacharczał, gdy spróbował się podnieść. Rika natychmiast go powstrzymała, kładąc rękę na jego ra mieniu. Ręka okazała się zaskakująco ciepła, zważywszy na lo dowaty chłód bijący ze spojrzenia kobiety. - Połóż się - poleciła i pchnęła go na miękkie poduchy. - Jesteś ranny, musisz wypocząć. Powiedziała to bardzo rzeczowo, bez cienia współczucia. Gdyby nie widział na własne oczy, że ma przed sobą kobietę, trudno byłoby mu w to uwierzyć, takim chłodem i władczością odznaczało się jej zachowanie. Posłusznie położył się na posłaniu. Rika nakazała jednej z kobiet, żeby przyniosła mu jedzenie, a potem z nieprzeniknioną miną usiadła obok niego na ławie, prosta jak tyczka. - Jesteś Grant - powiedziała. Skinął głową. - Ano, jestem. George z klanu Grantów... ze Szkocji.
- George? - Zmarszczyła nos. - To nie jest imię godne męż czyzny. Oburzyła go tą impertynencją. - To jest dobre, chrześcijańskie imię. Rozumiem jednak, że nie znasz się na... - Będę do ciebie mówić Grant. - Odwróciła się, by wziąć tacę z jedzeniem, którą przyniosła kobieta, drugą ręką podtrzy mująca niemowlę na biodrze. Wtedy George dostrzegł bliznę. Głęboką, wyraźną bliznę biegnącą od lewego ucha Riki ku podbródkowi. Nie zauważył jej wcześniej. Widocznie ktoś próbował poderżnąć Rice gardło. Niemowlę zakwiliło i zamachało rączkami. Rika wyciągnęła ramię, zdawało się, że odruchowo, i pochwyciła pulchną dłoń dziecka. Ciepły półuśmiech zagościł na jej surowej twarzy. George'a zaskoczył ten kontrast. Zupełnie jakby nagle zobaczył inną osobę. Trwało to ledwie chwilę. Rika zorientowała się, że jest obserwowana, i uśmiech na tychmiast znikł jej z warg. Spojrzała gniewnie na dziecko i ski nieniem dłoni odesłała jego matkę. - Zabierz je. Tak jak podejrzewał, kobiecie brakowało serdeczności. A jednak... - Masz, jedz. - Rika podsunęła mu tacę. Kobieta z dzieckiem obrzuciła go przelotnym spojrzeniem i szybko wróciła do stołu. Zdawało się, że nie zwraca na nich uwagi nikt z wyjątkiem Prawodawcy śledzącego każdy ruch George'a i młodego blondyna obserwującego rozbitka z gryma sem niechęci na twarzy.
George skinął im głową, a biorąc tacę, przypadkiem musnął dłoń Riki. Przebiegł go dreszcz. Ona też musiała coś poczuć, bo szerzej otworzyła oczy i bardzo szybko cofnęła rękę. Nie miał apetytu, ale zmusił się, żeby coś przełknąć. Jedzenie składało się przede wszystkim z kawałków ryb, solonych i ma rynowanych, podano mu również papkę z czegoś, czego podej rzany zapach przypominał mu rzepę. Powoli wkładał do ust nie duże kęsy, a Rika przez cały czas bacznie mu się przyglądała. Gdy zaczął myśleć nieco jaśniej i odzyskał trochę sił, doko nał oceny sytuacji. Nie była najlepsza. Po katastrofie statku zo stał sam jak palec, w dodatku bez broni. Jego gospodarze, jeśli tak można ich nazwać, byli ludźmi, jakich nigdy wcześniej nie widział. Mówili jego językiem, ale wtrącali do niego dziwne słowa. Nie przypominali jednak zna nych mu ludzi północy. Byli bardziej szorstcy, prymitywni... jakby pochodzili z innej epoki. W zadymionym wnętrzu naliczył przynajmniej tuzin męż czyzn i o połowę mniej kobiet. Domyślał się jednak, że nie są to wszyscy mieszkańcy osady. To był tylko jeden dom, a zda wało mu się, że widział jeszcze inne, gdy niesiono go z mor skiego brzegu. Wyspa Fair. George nie wiedział, gdzie to jest. Płynął z Wick do Inverness, ale zimowy sztorm zniósł ich z kursu daleko na północ. Podejrzewał, że nawet minęli Orkady. Jakim cudem uda mu się stąd wydostać? - Chcesz wrócić do domu - stwierdziła Rika, jakby czytała w jego myślach. - Ano, chcę. - Wrócisz, gdy tylko będziesz dostatecznie silny.
- To znaczy, że macie tu statek. Dzięki Bogu! - Bardzo się ożywił. Naturalnie jak najszybciej musi wyruszyć w drogę po wrotną. - Kto ze mną popłynie? Ktokolwiek to będzie, zostanie hojnie wynagrodzony. - Ja z tobą popłynę, tylko najpierw ułożymy wszystko mię dzy nami. - Co mamy układać? - Ściągnął brwi. Ton jej głosu i prze nikliwość spojrzenia przyprawiały go o gęsią skórkę. - To proste - odrzekła. - Chcesz wrócić do domu, a ja mogę ci to ułatwić. Ale najpierw musisz coś dla mnie zrobić. George odstawił tacę. - A co takiego? - Nie przywykł do załatwiania spraw z ko bietami, a ta w dodatku od początku wybrała bardzo złą taktykę. Przez długą chwilę nie odpowiadała, tylko siedziała i prze szywała go wzrokiem. Raz otworzyła usta, ale bez słowa zam knęła je znowu. Zatrzymał wzrok na jej wargach. Były pełne, mięsiste, takie same jak tego ranka, gdy pochylała się nad nim na morskim brzegu i czuł na twarzy jej gorący oddech. Zacisnął dłonie na kocu, bo nagle zalała go fala podniecenia. Wreszcie kobieta się odezwała. - Weźmiemy ślub. - Co? - Szeroko otworzył oczy. Słyszał, jak rozmawiała o tym z Prawodawcą, lecz sądził, że to mu się przyśniło. Prawdę mówiąc, byłby to senny koszmar. - Powtórz. - Dobrze mnie usłyszałeś. Weźmiemy ślub. - Z jej oczu nie umiał nic wyczytać, ale drżąca warga świadczyła o tym, że pew ność siebie jest udawana. - Potrzebuję męża, żeby wystąpić o posag. Kiedy dostanę posag, możesz wrócić do domu. - Oszalałaś, kobieto. - Serdeczne dzięki, idę swoją drogą.
Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu tartanu, ale nigdzie go nie dostrzegł, podobnie jak i innego odzienia. Owinął się więc kocem w pasie i znów spróbował wstać. Tym razem, gdy Rika próbowała go powstrzymać, odtrącił jej rękę. - Mam narzeczoną - powiedział ochryple i chwiejnie stanął na nogach. Rika wstała wraz z nim. Boże wielki, ta kobieta pra wie dorównywała mu wzrostem. - Jesteśmy po oficjalnych za ręczynach - dodał. - Patronował im mój król Wilhelm. Popatrzyła na niego tak, jakby powiedział albo zrobił coś zu pełnie nieoczekiwanego. Zmierzyła go wzrokiem od stóp po czubek głowy i zmarszczyła czoło. - Wysoki jesteś, Szkocie. - Ty też. - Przesunął spojrzeniem po jej ciele, co było rów nie nietaktowne, jak zuchwałości, na które pozwalała sobie Ri ka. - Zupełnie nie jak kobieta. Słysząc to, drgnęła. - To nie ma znaczenia. Ale miało. Kobiety powinny być drobne i delikatne. Uległe. Dobrze wychowanej chrześcijance nawet by się nie śniło, żeby rozmawiać z obcym mężczyzną. Bezwstydne zachowanie Riki oburzało George'a, ale jego ciało reagowało niezrozumiałym podnieceniem. - Miałam na myśli twoją narzeczoną. Kiedy się rozwiedzie my, możesz wrócić do domu i ją poślubić. Ja chcę tylko posagu. Jest mój po sprawiedliwości i według prawa, więc muszę go wziąć. Pokręcił głową. Zupełnie nie rozumiał, co ona knuje. - Jesteś w błędzie. Nie można się rozwieść. Mężczyzna żeni się z kobietą na całe życie. - Chciał ją wyminąć, ale zastąpiła mu drogę.
Jasnowłosy młodzian zerwał się od stołu, oczy zapałały mu gniewem. George pomyślał, że będą kłopoty z tym młokosem. Co tam. Właśnie miał wyrwać sztylet zza pasa Riki, gdy Pra wodawca podszedł do chłopaka i energicznie posadził go z po wrotem na ławie. - Nie zawsze na całe życie - odparła Rika, nie zwracając uwagi na młodzieńca. - Spytaj Prawodawcy. On ci powie. Roz wody nie są częste, ale wśród nas się zdarzają, a to akurat od powiada mojemu celowi. Ta kobieta musi być szalona. - A jakiż to cel? - Powiedziałam ci już. Chcę dostać posag i tyle. Po ślubie odbierzesz posag od mojego ojca. Kiedy dostanę to srebro, ogło simy przed starszyzną, że się rozwodzimy. - Wzruszyła ramio nami. - Nic mnie nie obchodzi, co będziesz robił potem. Nasz statek zabierze cię tam, gdzie sobie życzysz. George otworzył usta i zaraz je zamknął. I drugi raz to samo. Znów pokręcił głową, jakby nie zrozumiał jej słów, ale przecież mimo dziwnego akcentu Riki każde słowo było jasne. - Jakie to proste - powiedział w końcu. - Tak, proste. To wprost nie do pomyślenia. Co za zuchwałość. Bluźnierstwo przeciwko Bogu. Jeśli kobieta zamierza posłużyć się nim, żeby zdobyć majątek, to lepiej niech pomyśli o czym innym. Małżeństwo jest sakramentem, a w najlepszym przypadku również umową zawieraną dla zabezpieczenia interesów dwóch klanów. To nie jakiś pogański rytuał, który można odprawić, a potem na zawołanie unieważnić tylko po to, żeby wzbogacić oblubienicę.
- Nie ma mowy - powiedział. - Jak chcesz. - Gniewnie zacisnęła usta. - Mam nadzieję, Szkocie, że podoba ci się nasza wyspa, bo będziesz tu mieszkał bardzo długo. - Odwróciła się do niego plecami i ruszyła do długiego stołu. Tymczasem już wszyscy siedzący tam ludzie przyglądali się George'owi z wielką uwagą. - Może nawet do końca życia - zawołała przez ramię, pewnie zmierzając przed siebie.
ROZDZIAŁ DRUGI Szkot okazał się niewiarygodnie uparty. Cztery dni Rika i jej ludzie z rozbawieniem obserwowali, jak ze znalezionego na brzegu drewna, smoły i kawałków prze gniłych lin usiłuje zbudować tratwę nadającą się do żeglugi. Przyglądała mu się z klifu, ciasno otulona opończą. Wiatr rozwiewał jego włosy i szarpał luźną tuniką, którą Szkot dostał od jednego z mężczyzn. Nogi, choć obute, miał gołe, więc Rika nie pojmowała, jak może tak bez końca stać w lodowatej wo dzie i wpatrywać się w horyzont. Był środek zimy. Cienka warstwa śniegu pokryła skały i wrzosowiska na wyspie. Dnie trwały krótko, a zanim wzeszło słońce, zaczynał szaleć wicher. Rika zwróciła twarz ku niebu i głęboko odetchnęła słonym, wilgotnym powietrzem. Znała właściwie tylko morze, wiedziała, co można od niego dostać, a co żywioł zatrzymuje dla siebie. Obserwując Granta, niespodziewanie zaczęła się zastanawiać, jaka jest Szkocja wiosną. - Poddaje się. Obróciła się, wyrwana z zamyślenia przez głos Prawodawcy. - Jeszcze nie, staruszku. Wciąż uważa, że musi być jakiś sposób. Przecież widzę, jak trzyma ramiona i jak zaciska dłonie w pięści.
Prawodawca uśmiechnął się i zerknął za siebie, gdzie na wrzosowisku pasło się stado owięc, którego pilnował. Rika ujęła go pod ramię, jak często jej się to zdarzało, i przy tuliła się. - Nie wiem, czy nie miałeś racji. Jest naczelnikiem klanu i może w ogóle się nie zgodzić. - Zgodzi się. Przyjdzie na to czas. Hm. Nie mieli dużo czasu. Cierpliwość Riki była na wyczer paniu. - Dziś od rana nie robi nic innego, tylko chodzi po brzegu i się wścieka. - Czy przez cały czas tu stałaś i jawnie go obserwowałaś? Skinęła głową. - Ha! - Prawodawca pokręcił głową. - Nic dziwnego, że jest wściekły. - Jak to? Nie rozumiem jego gniewu. Przecież ma rozwią zanie pod ręką. Wystarczy, że się zgodzi, i możemy urzeczywis tnić nasz plan. - Tobie wydaje się to takie proste. - Bo to jest proste. - Wcale tak nie myślała, nie widziała jednak innego sposobu. - A co zrobisz później? Prawdę mówiąc, nad tym się nie zastanawiała. - Nic. Będę dalej robić to, co zawsze. Opiekować się tobą i Gunnarem. Naturalnie tylko do czasu, kiedy mój brat poślubi jakąś kobietę. Prawodawca zerknął na nią kątem oka. - A co z tobą, Riko? Czy nie myślałaś o wyjściu za mąż? Przesłała mu groźne spojrzenie.
- Dobrze wiesz, że nie. Jak możesz wysuwać takie pomysły, wiedząc, jak mój ojciec traktował matkę? I jak Brodir... - Od wróciła się i przygryzła wargę. - I co zrobił Brodir. - Puściła jego ramię. - Gdybym wiedział o postępkach Brodira... Uciszyła go podniesieniem ręki. - To nie ma znaczenia. Było, minęło. Teraz ważna jest wol ność Gunnara. - Nie wszyscy mężczyźni są tacy jak Brodir. Albo jak twój ojciec. W to nie wierzyła. Zamierzała spiorunować Prawodawcę wzrokiem i ostro mu się sprzeciwić, ale spostrzegła, że stary na dal obserwuje Granta. Tymczasem Szkot, patrząc wprost na nią, zbliżał się, a na jego twarzy malowały się nienawiść i z trudem hamowana wściekłość. - On jest właśnie taki - powiedziała. - Widzę to po jego spojrzeniu. Prawodawca wzruszył ramionami. - Ten człowiek jest tutaj w obcym otoczeniu. Wyspa Fair to nie Szkocja. A założę się, że ty też jesteś inna niż kobiety, które on zna. - Ha! Daje mi to do zrozumienia w każdej rozmowie. Nie przyjmę twojego zakładu. - Czy nigdy nie myślałaś o małżeństwie z miłości? - spytał Prawodawca. Na krew Thora, czy stary nie może zmienić tematu? - Miłość? - parsknęła pogardliwie. - To dobre dla ludzi sła bych duchem. Mężczyźni posługują się nią, żeby zmusić kobiety do uległości. Czasem, żeby je poniżyć lub zniszczyć. A ja nie pozwolę, by rozdeptano mnie jak owada.
Prawodawca westchnął. Słyszał to od niej już wiele razy, ale Rika tym się nie przejmowała. - Mówisz o miłości - ciągnęła - ale dla wygody zapomi nasz, że sam nigdy nie miałeś żony. Jesteśmy do siebie podobni, staruszku. Nie jesteśmy słabi i nie potrzebujemy nikogo. A mał żeństwo to kula u nogi. - O, bardzo się mylisz. Kiedyś kochałem głębiej i bardziej prawdziwie, niż zdołałabyś sobie wyobrazić. - Spojrzał jej w oczy i gorzko się uśmiechnął. - Któregoś dnia opowiem ci tę historię. Jeszcze nigdy nie widziała, żeby tak się przed kimś otworzył i tak wprost mówił o swoich uczuciach. - Opowiedz mi teraz. - Nie, jeszcze do tego nie dojrzałaś. Poza tym spójrz... - Skinął głową ku brzegowi. - Nadchodzi twój narzeczony. Istotnie nadchodził, i to tak energicznie, że Rika cofnęła się o dwa kroki. Gdy spojrzała Grantowi w oczy, przekonała się, że jego gniew trochę zelżał. Na wszelki wypadek przygotowała się jednak do starcia. Biła od niego nienawiść. Odraza. Do niej. Czuła to prawie tak samo realnie jak nieraz pięść Brodira na swoim ciele. Wiedziała, że nie jest taka jak inne kobiety i z pew nością nie wygląda tak jak one. Stanowczo daleko jej było do ideału. Może również dlatego dotąd unikała małżeństwa. Kto by ją wziął? Kto, oprócz Brodira, który chciał dotrzymać umowy prze de wszystkim dla pieniędzy i jeszcze dlatego, żeby ją upoko rzyć. Nie, rola żony nie jest jej przeznaczona. Nie potrafiłaby być słodka, uległa i posłuszna. Gdy Grant zbliżał się skalistą ścież-
ką, pocieszała się myślą, że ich małżeństwo to tylko kontrakt, i w dodatku krótkotrwały. - Kobieto! - zawołał Szkot. Nie zareagowała. Nagle, nie wiadomo skąd, za jego plecami pojawił się Ottar. Doganiał go z szybkością, o jaką Rika nigdy by chłopaka nie podejrzewała. - Ottar, nie! - krzyknęła. Za późno. Grant odwrócił się do Ottara. Rika zmartwiała. - Muszę mu pomóc - powiedziała i ruszyła ku mężczyz nom. - Nie. Stój spokojnie. - Prawodawca chwycił ją za ramię. - Ale... - Cicho. Chcę usłyszeć, co mówią. - Prawodawca zdecydo wanie pociągnął ją na poprzednie miejsce i nie pozostało jej nic innego, jak patrzeć, co zajdzie między Ottarem i Szkotem. Nie stety, wiatr zagłuszał ich słowa. - On ma dopiero szesnaście lat - powiedziała. - Grant go zabije. Prawodawca pokręcił głową. - Nie sądzę. Jest wściekły, ale nie wydaje mi się, żeby chciał skrzywdzić niedoświadczonego młodego człowieka. - Skąd ta pewność? Ottar podszedł do Granta z wojowniczą miną, jakby wyzy wał go do walki. Rika znów chciała się wmieszać. Prawodawca jeszcze raz szarpnął ją do tyłu. - Znam się na ludziach. Grant położył rękę na ramieniu młodzieńca i w ten sposób
trzymał go na dystans. Rika z zapartym tchem przyglądała się mężczyznom, czując mocny uścisk Prawodawcy. Wresz cie Grant puścił Ottara i ten zaczął schodzić z klifu. Rika ode tchnęła. - Widzisz? - odezwał się Prawodawca. - Stało się tak, jak przypuszczałem. Przechodząc obok, Ottar przesłał jej ponure spojrzenie. - Jest o ciebie zazdrosny - orzekł Prawodawca. - Zazdrosny? Z czyjego powodu? - Szkota. Powiedziałem Ottarowi o ślubie. - To niedorzeczność. Dlaczego Ottar miałby być zazdrosny? To jeszcze chłopiec. Poza tym... - Podobasz mu się. Chodzi za tobą, odkąd zrobił pierwszy krok, prowadzony przez ciebie za rękę. - Bzdura. Jesteśmy przyjaciółmi. - On wkrótce będzie mężczyzną. Pamiętaj o tym, Riko. Nie miała czasu zastanawiać się nad dziwacznym zachowa niem Ottara ani nad wyjaśnieniem Prawodawcy, bo przed nią stanął Grant. Wyprostowała się i spojrzała Szkotowi w oczy, nie zważając na to, że serce tłucze się jej w piersi w sposób, którego do tej pory nie doświadczyła. - Przystajesz na mój plan? - Czekała na odpowiedź", wydy mając wargi. - Nic z tego - odparł przez zaciśnięte zęby. Spodziewała się kapitulacji Szkota. Czyżby nie rozumiał, że przegrał? Że jej jest na wierzchu? - W takim razie - powiedziała - po drugiej strony wyspy leży na brzegu dużo drewna. Dzieci z pewnością chętnie pomo gą ci je zbierać.
W jego oczach, prawie czarnych, na co pierwszy raz zwróciła uwagę, zapłonął gniew. Ogarnęło ją zakłopotanie. Zmierzyła wzrokiem rosłą sylwetkę, zatrzymała spojrzenie na dolnej czę ści twarzy pokrytej świeżym zarostem, by po chwili przesunąć je na pulsujący punkt na szyi. Może jednak pochopnie odmówiła Szkotowi męskości. Było w nim jednak coś niezwykłego. Coś, co różniło go od znanych jej mężczyzn. Nie bała się go. Nie lękała się, że zaraz stanie się coś złego, tak jak wtedy, gdy nachylał się nad nią roz wścieczony Brodir. Po dłuższej chwili zrozumiała dlaczego. Grant nie śmiał jej tknąć. Pewnie wiedział, że gdyby spróbował, zginąłby z ręki Pra wodawcy. A może stary miał rację i rzeczywiście Grant nie jest złym człowiekiem, który... Nie. Wszyscy mężczyźni są tacy sa mi, co do tego była przekonana. Poza tym mniejsza o przyczy nę. Powściągliwość Szkota dawała jej władzę, a w święcie Brodira nie miała wiele do powiedzenia. - Jak daleko jest stąd do Brytanii? - burknął Grant, wciąż patrząc jej prosto w oczy. - Trzy dni żeglugi... statkiem - odrzekła. Prawodawca zerknął znacząco na namiastkę tratwy na brzegu. - Przy dobrej pogodzie - nie omieszkała dodać Rika. Grant ani na chwilę nie odwrócił od niej wzroku. - Trzy dni? To niezbyt daleko. - Wyminął Rikę tak, że pra wie się o nią otarł, i energicznym krokiem ruszył w stronę wrzo sowiska. Beczące owce rozpierzchły się na wszystkie strony. Rika dostała gęsiej skórki. - Niewiele czasu ci zostało - zauważył Prawodawca, gdy patrzyli w ślad za odchodzącym Grantem. Dobrze wiedziała, co stary ma na myśli. Brodir już dawno
powinien był wrócić do osady, więc należało się go spodziewać w każdej chwili. A po jego powrocie szansa na uratowanie Gunnara będzie stracona raz na zawsze. - To jest jedna z komplikacji, o których wspomniałeś - po wiedziała, przyglądając się, jak Grant siłą usuwa barana, który zastąpił mu drogę. - Właśnie. - Wobec tego, staruszku, zrób coś. George usiadł na ławic w kącie gospody i dumał, co zrobić, żeby dostać kufel przedniego piwa, którym mógłby przepłukać gardło i ugasić pragnienie. Ku jego zaskoczeniu pozwolono mu poruszać się po całej wyspie, a odkąd odzyskał siły, schodził ją wzdłuż i wszerz, wy stawiony na hulające po niej porywiste wiatry. George nie mógł wymyślić żadnego sposobu ucieczki, chyba że nagle wyrosłyby mu skrzydła. Do diabła z tą przeklętą wyspą, dziwaczną kobietą i jej klanem. Wszystkich miejscowych pouczono, niewątpliwie za jej sprawą, choć kobieta wcale nie zdawała się cieszyć wielkim po ważaniem wśród swoich ludzi, żeby nie rozmawiali z nim o ni czym, co nie wiąże się z jedzeniem lub miejscem do spania. Wiedział więc o tej osadzie tylko tyle, ile zdołał sam za obserwować lub podsłuchać. Była nieduża, mieszkało w niej mniej niż stu ludzi. Mieściła się na klifie południowego krańca wyspy. Poniżej znajdował się pas skalistego wybrzeża z zatoczką, w której cumowała jedna, jedyna łódź, przez Rikę dumnie nazwana statkiem. George nic miał dobrego zdania o tej konstrukcji. Na wyspie nie było drzew, a więc i drewna. Łódź zbudowano z tego, co
wyrzuciło morze - drewna pochodzącego z rozbitych statków, a także resztek ich wyposażenia. Miała małe zanurzenie i zda niem Granta mogła sprawiać trudności na wodzie - wydawała się niezbyt przydatna do żeglugi. Mimo to strzeżono jej jak oka w głowie, niewątpliwie ze względu na jego obecność. Natych miast spostrzegł zresztą, że jest zbyt duża, by jedna osoba mogła nią sterować. Mimo marznących deszczy i zdarzających się śnieżnych za mieci George nie cierpiał zimna, miejscowi pożyczyli mu bo wiem futra i wełniane odzienie. Przydzielili mu też kąt do spa nia i dawali jeść. Nie był ani więźniem, ani gościem, a niezwy kłość jego sytuacji potęgowało jeszcze i to, że nie miał broni. Już nie pierwszy raz musiał szukać drogi do celu, posługując się rozumem, a nie mieczem, choć jednak dużo pewniej czuł się, dzierżąc oręż z hiszpańskiej stali. Mógłby po prostu czekać do skutku, aż wyczerpałaby się cierpliwość Riki albo jakieś okoliczności pokrzyżowały jej pla ny lub też jacyś żeglarze dotarli do wyspy. Gdyby była wiosna, tak właśnie by postąpił. Ale w środku zimy niewiele statków wypływało nawet na przybrzeżne wody, a co dopiero mówić o ryzykowaniu rejsu po otwartym morzu. Zapewne minęłoby wiele tygodni lub nawet miesięcy, zanim jakikolwiek statek zawinąłby do malutkiego portu na wyspie Fair. Wspomnienie tonącego statku wciąż go prześladowało, choć nie znalazł żadnych śladów katastrofy, jeśli nie liczyć kawałków drewna rozrzuconych po skalistym wybrzeżu wyspy. Statek wraz z załogą George wynajął w Inverness, wziął też na pokład tuzin ludzi eskorty, w tym własnego brata. Och, Sommerled. Przeczesał dłonią włosy i zamrugał powiekami, by po-
wstrzymać cisnące się do oczu łzy. Jak to się stało, że ten młokos namówił go na taki nierozważny plan? Powinni odbyć podróż konno wzdłuż linii brzegowej, tak jak tego od nich oczekiwano. Oczekiwano! Boże wielki, Sinclairowie! Z pewnością wciąż próbują odgadnąć, co się z nim stało. Je go ślub z Anne Sinclair, najmłodszą córką ich naczelnika klanu, miał się odbyć - policzył w myślach - za dwa dni! Nijak nie uda mu się do tej pory wrócić! Zaklął pod nosem i natychmiast kilkanaście osób obrzuciło go badawczymi spo jrzeniami. W tej sytuacji nie miał szans. Trzask otwieranych drzwi wyrwał go z zamyślenia. Pod much wiatru wmiótł do wnętrza ostre jak igły drobiny zmrożo nego deszczu. George'a owionął chłód. Na progu pojawiła się istota ze świata śniegu i lodu. Rika. Nie zauważyła go, siedział bowiem w kącie, ukryty w pół mroku. Podeszła do wolnego stołu, dobrze widocznego z jego miejsca. Młody człowiek imieniem Ottar, który poprzedniego dnia jasno dał George'owi do zrozumienia, że czuje się opieku nem Riki, usiadł obok niej na ławie. Ta kobieta nie potrzebowała opiekuna. Sama była na poły męż czyzną. Ale właśnie w chwili, gdy George doszedł do wniosku, że ma przed sobą prawdziwy wybryk natury, Rika zsunęła z ramion ciężką pelerynę i machinalnie strzepnęła śnieg z włosów. Gest był niezaprzeczalnie kobiecy i ta dwoistość natury Riki wydała się George'owi fascynująca. Nie mógł oderwać oczu od tej kobiety. Pierwszy raz miał okazję obserwować ją z ukrycia i to sprawiało mu trudną do wytłumaczenia przyjemność. Rika kazała podać na stół miód, a gdy przyniesiono trunek.
wdała się w swobodną rozmowę z młodzieńcem. Ottar przyglą dał się jej z chłopięcym zachwytem, Bóg raczy wiedzieć, dla czego. A wcześniej kazał trzymać się od niej z dala temu, kogo uważał za rywala. Niedorzeczność. George nie miał zamiaru jej dotykać, choć naturalnie nie lubił, gdy ktokolwiek mu rozkazu je, wszystko jedno - mężczyzna czy żółtodziób. Nie ma się czym przejmować. Ottar wydawał się dość nie szkodliwy. Poprzedniego dnia na klifie George mógł mu skręcić kark jedną ręką, gdyby naszła go taka ochota. Wtedy jednak znacznie chętniej udusiłby Rikę. Jeszcze teraz, gdy na nią pa trzył, wyobrażał sobie, jak zaciska ręce na jej szyi. Blizna w tym miejscu wskazywała na to, że nie on jeden miał wobec Riki mor dercze zamiary. Drzwi znów się otworzyły i do środka wszedł Prawodawca. Natychmiast wypatrzył George'a i skinął mu głową. Rika za interesowała się, do kogo było skierowane powitanie starego, a gdy skrzyżowała z George'em spojrzenia, ściągnęła gniewnie jasne brwi, okazując tym samym niezadowolenie. Pod maską irytacji kryło się jednak coś jeszcze. Chociaż George nie umiał tego nazwać, to oględziny Riki niespodziewa nie go poruszyły. Po raz pierwszy na jej widok odczuwał coś innego niż gniew czy wściekłość. Prawodawca usiadł obok dziewczyny. To był niezwykły człowiek, cierpliwy i mądry, sprawiający takie wrażenie, jakby nigdy nie opuszczała go rozwaga. Widok kogoś takiego bardzo podnosił na duchu w tym siedlisku barbarzyńców. Rika umknęła przed spojrzeniem George'a i pochyliła gło wę, żeby lepiej słyszeć Prawodawcę. Niewątpliwie darzyła go szacunkiem, ufała mu. Przed każdą odpowiedzią zdawała się ważyć słowa jak posłuszna córka słuchająca rad ojca.
Choć Prawodawca z pewnością nie był jej ojcem, musiał sta nowić dla niej autorytet. George odniósł zresztą wrażenie, że w tej chwili stary sprawuje władzę w osadzie. Ich laird. jarl czy jak tam się nazywał błąkał się gdzieś po święcie. Od dzieci George wiedział, ze popłynął z wikingami na wyprawę. Najbardziej dziwiło George'a, że Prawodawca wyraźnie sprzyja małżeńskiemu projektowi Riki. Może jednak stary nie miał tak wiele rozsądku, jak się na pierwszy rzut oka zdawało? Tak czy owak, George postanowił dokładniej poznać zamia ry miejscowych, chciał się dowiedzieć, jakie są wobec niego oczekiwania. W tej chwili nie miał żadnego sposobu, by samo dzielnie opuścić tę przeklętą osadę na końcu świata. Wstał i po woli podszedł do stołu zajmowanego przez Rikę i Prawodawcę. Zamilkła w pół zdania, zaraz jednak wyprostowała plecy i zatrzymała na nim spojrzenie. Boże, co za irytująca kobieta. - Czy chciałbyś o czymś porozmawiać? - Tak - przyznał. Skinieniem głowy wskazała mu miejsce przy stole. Nie miał pojęcia, dlaczego czekał na jej pozwolenie. Usiadł naprzeciwko na pustej ławie. - Mam kilka pytań co do tego... małżeństwa. Twarz jej pojaśniała. Jeszcze nie widział, żeby okazała tyle radości, i to tym bardziej go zmieszało. Ottar parsknął i dopił miód. - Muszę wracać do pracy - oznajmił i wstał, przyglądając się George'owi. - Spotkamy się potem przy stole? - To pytanie było skierowane do Riki. - Naturalnie - odrzekła. Ottar opuścił gospodę, przypominał młodego łosia poszu kującego drzewa, żeby naostrzyć łopaty. Chłopak szykował się
do walki, a George miał przeświadczenie, że to jemu przypisano rolę przeciwnika. - Co chcesz wiedzieć? - spytała Rika. - To... małżeństwo... - zaczął. Przerwała mu uniesieniem dłoni. - Naturalnie będzie to małżeństwo tylko z nazwy. W dodat ku krótkotrwałe. Żebyś przypadkiem źle mnie nie zrozumiał, Grant. George nie zwykł jednak słuchać niczyich rozkazów, a już na pewno nie rozkazów jakiejś poganki. Jej pewność siebie wy jątkowo silnie działała mu na nerwy. Zauważył jednak, nie bez satysfakcji, lekki rumieniec na jej policzkach i przekonał się, że ten temat jest dla niej krępujący. - Rozumiem, rozumiem - burknął. Pomyślał, że życzy szczęścia głupcowi, który odważy się przebić przez ten lodowy mur. Osobiście cieszył się, że to nie będzie jego zadanie. - Tylko z nazwy - powtórzyła głośniej. - Z nazwy? - Od sąsiedniego stołu raptownie wstał siwo włosy mężczyzna. - Tylko z nazwy? Ku zaskoczeniu George'a, a sądząc ze spojrzenia Riki nie tylko jego, sąsiad wyrecytował władczym, choć melodyjnym głosem fragment jakiejś pieśni: „Zanim miesiąc wstanie, mąż do łoża bierze poślubioną żonę. Słuchaj płaczu Friggi..." Hm. Cóż to, u diabła, ma zna... - Nie ma mowy! - wykrzyknęła Rika i uderzyła pięścią w stół. Jej róg z grzechotem przetoczył się po stole i upadł na polepę.
To była zupełnie nieoczekiwana reakcja. Zainteresowanie George'a wzrosło przynajmniej dziesięciokrotnie. Zauważył, jak siwowłosy mężczyzna wymienia znaczące spojrzenia z Pra wodawcą. - Kim jest Frigga? - spytał George. Siwowłosy mężczyzna uśmiechnął się. - Boginią miłości... i małżeństwa. Rika zakłęła pod nosem. - A kim ty jesteś, jeśli wolno spytać? - dociekał dalej George. - Skaldem - odparł tamten. - Nazywam się Hannes. - Skald? - George zmarszczył czoło, usiłując przypomnieć sobie, gdzie już słyszał to słowo. - Jest poetą - powiedział Prawodawca. Rika spojrzała z niechęcią na Hannesa. - Moim zdaniem kiepskim poetą. Nie będzie żadnego... - skrzyżowała ramiona na piersiach i George zobaczył, jak jej twarz oblewa rumieniec - ...brania panny młodej - dodała sta nowczym tonem. - Musi być - odparł Hannes. - Takie jest prawo. - Zmarsz czył czoło i spojrzał na Prawodawcę, który siedział pozornie obojętny na słowa skalda i wściekłość Riki. - Hannes ma rację - powiedział w końcu. - Małżeństwo nieskonsumowane nie jest małżeństwem, a wtedy nie ma rów nież posagu. Rika gwałtownie zerwała się od stołu. - Przedtem nic mi o tym nie powiedziałeś. Prawodawca wzruszył ramionami i przybrał minę niewi niątka. - Myślałem, że wiesz. Do tej pory George jeszcze nie widział jej w złości, więc cał-
kicm dobrze się bawił. Ta zimna jędza wreszcie przestała nad sobą panować. Policzki jej pałały, co zwracało uwagę na inten sywny błękit oczu. Wargi, które tak mu się podobały, ułożyły się w gniewny grymas. Musiał jakoś wykorzystać okazję. - Jeśli chcesz tylko pieniędzy - powiedział, gdy pomysł przybrał konkretne kształty - to nie musisz wychodzić za mąż, żeby je zdobyć. Spojrzała na niego jeszcze bardziej koso. - Wytłumacz. - Już ci to mówiłem. Dobrze zapłacę za odwiezienie mnie do domu. - Ile? - Zmrużyła oczy. Zawahał się, powinien wykręcić się jak najmniejszym kosz tem. Klan miał pieniądze, ale nie był bajecznie bogaty. W do datku i jego czekały wydatki z okazji ślubu z Anne Sinclair. Srebro, które załadował na statek, poszło na dno, należało ze brać nowe. Prawodawca odchrząknął. - To nie ma znaczenia, Riko, ile Szkot daje. Jeśli twój posag zostanie nietknięty, a ojciec... George widział głęboki namysł Riki. - Och, naturalnie - odezwała się w końcu. - To nie rozwią załoby drugiego z moich problemów. George nic miał pojęcia, czego dotyczy rozmowa, ale był nią zainteresowany znacznie bardziej, niż powinien. - Czyli musisz znaleźć sobie męża - powiedział Prawodawca. Hannes ruszył po miód. - I małżeństwo musi być skonsumowane! - zawołał przez ramię.
- Odmawiam! Nie pozwolę mu się tknąć. - Rika zacisnęła dłonie i pochwyciła wzrok George'a. Odniósł wrażenie, że jeśli będą toczyć ten pojedynek dostatecznie długo, to jej czyste spo jrzenie przeniknie go na wylot. Zwrócił uwagę na piersi rysujące się pod grubą tkaniną sukni. W gospodzie było zimno, toteż rysunek z każdą chwilą stawał się wyraźniejszy. Nagle George odczuł coś trudnego do wytłu maczenia i dość krępującego. Podniecenie. Poruszył się na ławie i poprawił tunikę. Myśl o dzieleniu ło ża z taką ordynarną i do tego wysoką kobietą wydawała mu się odrażająca. Rika miała wszystkie możliwe cechy, jakich nie po winna mieć pociągająca panna: była władcza, zarozumiała i nie okrzesana, co u jej płci wyjątkowo raziło. Tak, gdyby rzeczywiście mieli żyć ze sobą jak mąż z zoną, ta diablica niechybnie zapragnęłaby go dosiąść. Aż mu zaschło w ustach na tę myśl. Przez ułamek sekundy przypominał sobie, co czuł, gdy pierwszy raz ją zobaczył, a jego tors muskały jej warkocze. Rika zdrętwiała, jakby odczytała jego myśli. Przygryzła war gę, czym znów przyciągnęła wzrok George'a do swoich ust. Przez głowę przemknęła mu niepokojąca myśl. Może płacz Friggi wcale nie byłby taki nieprzyjemny.
ROZDZIAŁ TRZECI Ta kobieta napawała go wstrętem. Zarazem jednak intrygowała. Pora była późna i ogień w długiej izbie powoli dogasał, a za dymione pomieszczenie wypełniała czerwonawa poświata biją ca od żarzących się węgli. George siedział na ławie w pobliżu swojego posłania i dyskretnie obserwował, jak Rika ogrywa Ottara w jakiejś grze. Raz zerknęła na Granta. a gdy ich spojrzenia się spotkały, w jej oczach natychmiast pojawił się chłód. Zaraz jednak od wróciła głowę i znów wesoło się roześmiała z kolejnego żartu Ottara. Prawodawca siedział z Hannesem, szeptali coś do siebie, po zornie obojętni na wszystko, co się dzieje dookoła. George wie dział jednak, że nic nie ujdzie uwagi starego. Od incydentu w gospodzie poprzedniego popołudnia Rika unikała wszystkich z wyjątkiem Ottara. Przy stole siedziała w milczeniu, a gdy George pochwycił jej spojrzenie, wyczytał z niego coś, czego przedtem nigdy nie zauważył. Zakłopotanie i obawę. Powinien być zadowolony. Bądź co bądź, przyzwoita kobieta powinna się go bać i darzyć szacunkiem. Poczuł jednak tylko zdziwienie i nawet pewne rozczarowanie, którego nic umiał so bie wytłumaczyć.
To rozmowa o konsumpcji małżeństwa tak ją zmieniła. Tego George był pewien. Odkąd usłyszała bezceremonialne słowa skalda, zachowywała się zupełnie inaczej. Przeczesał dłonią włosy i pokręcił głową. Przecież to nie on wymyślił to przeklęte małżeństwo. On nic chciał mieć z tym nic wspólnego. Głupi był, że w ogóle zaczął się wahać. Nie, sta nowczo nie wolno mu ustąpić. Musi istnieć inny sposób wydo stania się z wyspy. Omiótł wzrokiem twarze mężczyzn wciąż siedzących przy stołach oraz tych zajmujących miejsca na grubo ociosanych ła wach okalających ognisko. Na wrzosowiskach wokół osady sza lała zamieć, podmuchy wiatru biły w kawałki foczej skóry za słaniające okna. Młoda kobieta wstała od środkowego stołu i pochwyciła spojrzenie George'a. Była drobna i jasnowłosa, odznaczała się subtelną urodą i zmysłowością, która robiła na nim wrażenie. Patrzyli sobie w oczy przez cały ten czas, gdy kobieta nale wała miodu do rogu, a potem podchodziła, poruszając się z ko cim wdziękiem. - Chcesz pić? - spytała, wysuwając przed siebie rękę z na czyniem. - Tak - odrzekł i przyjął poczęstunek. Gdyby był na swoim te renie, chemie poflirtowałby z tą blondynką. - Dziękuję. - Skrzy wił się, czując słodki smak, ale wypił zawartość rogu do dna - Nie smakuje ci? - Kobieta uroczo się nadąsała. - Wolę piwo. - Nazywam się Lina - powiedziała. - Może znajdę ci rów nież piwo. Zmierzył wzrokiem jej ciało, a Lina zachichotała. Nagle jed nak poczuł zimny dreszcz przebiegający mu po plecach.
Rika. Zerknął ku stołowi, przy którym toczyła się gra, i naturalnie pochwycił lodowate spojrzenie Riki ściskającej w uniesionej dłoni bierkę. Nie uszło to uwagi Liny, dziewczyna w milczeniu wróciła na swoje wcześniejsze miejsce. Rika postawiła bierkę na planszy. George'a zachwyciła ta dyskretna demonstracja siły. Owszem, mieszkańcom osady zapowiedziano, że mają z nim nie rozmawiać, ale w ciągu ostatnich dwóch dni zakazu prze strzegano coraz mniej sumiennie, a Rika zdawała się nie zwra cać na to uwagi. Aż do teraz. Zakłopotanie, które widział w jej oczach chwilę wcześniej, znikło bez śladu. To była znowu dawna Rika. Zimna. Władcza. Chciwa. Krótko mówiąc, oblubienica, jakiej pragnie mężczyzna, po myślał z ironią. George parsknął i odwrócił wzrok. W jakie tarapaty się wpa kował, na miłość boską? Musiał znaleźć sposób opuszczenia lej wyspy. Lina zachowywała się wobec niego całkiem przyjaźnie, więc może również inni byliby skłonni mu pomóc? Przyjrzał się mężczyznom i kobietom zgromadzonym przy ogniu i siedzącym na ławach ustawionych wzdłuż ścian. Nie którzy nieśmiało się do niego uśmiechali, inni patrzyli koso. Za pewne wydawał się im cudakiem. Mieszkańcy wyspy Fair bez wątpienia nic spotykali wielu obcych. Przebywał wśród nich już prawie dwa tygodnie i ze strzęp ków podsłuchanych rozmów jedno wynikało dlań zupełnie jas no. Osada była podzielona. Nie wszyscy wyrażali się dobr/e o nieobecnym jarlu. Jarl nazywał się Brodir.
Nawet teraz, w przyćmionym świetle dogasającego ognia George wyraźnie widział podział na dwa obozy -jeden lojalny wobec Brodira i drugi, przeciwny. Dwaj lojaliści przyglądali mu się z ławy przy ogniu. Bardziej buńczuczny z tych dwóch, Ingolf, z namaszcze niem ostrzył nóż na osełce. Klinga odbijała czerwonawy blask. Drugi z mężczyzn szeroko się uśmiechnął, demonstrując nie mal bezzębne dziąsła, choć miał najwyżej trzydzieści lat. Nie, nawet nie tyle. - Czemu się tak przyglądasz, Szkocie? - spytał. George wzruszył ramionami. Ingolf nadal obserwował go w milczeniu, potem wstał i pod szedł, chowając po drodze osełkę, lecz nie nóż. Bezzębny po dążał za nim jak cień. - Widzi mi się, że powinniśmy z nim pogadać - powiedział Ingolf do towarzysza. - Co ty na to, Szkocie? Porozmawiasz ze mną i Rasmusem? - Nie czekając na odpowiedź, usiedli po obu jego stronach na ławie. Rusmus śmierdział foczym łojem i miodem. George natych miast pojął, że to jest człowiek Ingolfa, który robi wszystko, co tamten każe. Ingolf wytarł nóż w skórzaną tunikę i spojrzał na klingę pod światło. - Chcesz się ożenić z tą wysoką? - spytał. Pytanie zaskoczyło George'a. Do tej pory nikt nie rozmawiał z nim o tym dziwacznym pomyśle małżeństwa z Riką, chociaż znali go wszyscy. Ta sprawa zajmowała całą wyspę. Może ci dwaj, choć wydają się raczej niewiele warci, pomo gą mu znaleźć inne rozwiązanie niż to żałosne małżeństwo. George zaczął szukać odpowiednich słów.
- Wiec jak? - Rasmus przysunął się bliżej. - Myślisz, że się 7. nią ożenisz? W innych okolicznościach George nie traciłby czasu i szyb ko nauczył tych dwóch pogan szkockich manier. Wiedział, że mógłby ich w okamgnieniu rozbroić i postarać się, by płasz czyli się przed nim, błagając o litość. Jednak otaczali go ich krewni i znajomi. Siły były mniej więcej dwadzieścia do jed nego. - Może - powiedział, starając się opanować instynktowne reakcje. - I co z tego? Ingolf zerknął na niego kątem oka, a jego półuśmiech stał się złowieszczy. - Nawet nie śniłbym o tym na twoim miejscu, Szkocie. Rasmus drgnął i wydał z siebie chrapliwy chichot. - Ale nie jesteś na moim miejscu, prawda? - odparł George i wyprostował plecy. - Nie jesteśmy - powiedział Rasmus. - Bo gdybyśmy byli, już byśmy nie żyli, tak jak ty nie będziesz żył, jeżeli nie odstą pisz, od tego pomysłu. George przez chwilę przyglądał się swoim dłoniom, po czym obrzucił obu swoich rozmówców uważnym spojrzeniem. - Grozicie mi, chłopcy? Żaden z nich nie odpowiedział. W pomieszczeniu zrobiło się nagle duszno. George'owi prze szkadzał smród bijący od tych dwóch. Zdał sobie jednak spra wę, że jeszcze ktoś bacznie mu się przygląda. Prawodawca. Czyżby miała to być kolejna próba? Jak tamtego ranka na brzegu z Ottarem? Stary znowu z uwagą czekał na rozwój wy padków.
Zresztą nie on jeden. To samo dotyczyło również dwóch mło dych ludzi, którzy w podsłuchanej przez George'a rozmowie źle mówili o jarlu. A niech ich wszystkich diabli! Nikt nie będzie mu groził. Nikt. - Ta duża należy do Brodira - wyjaśnił w końcu Ingolf. George spojrzał na niego spod przymrużonych powiek. - To znaczy? - Nie potrafił sobie wyobrazić, by Rika mogła należeć do kogokolwiek. - Jeśli ją tkniesz... - Ingolf przesunął brudnym palcem po ostrzu noża, zostawiając krwawy ślad na poszczerbionej metalowej krawędzi. - Pamiętaj, że ostrzegałem - dodał i wstał. Rasmus przesłał jeszcze George'owi krzywy uśmiech, po czym obaj z Ingolfem wyszli na dwór i znikli w mroku. Prawodawca podjął rozmowę z Hannesem. Dwaj młodzi buntownicy znów zajęli się swymi rogami z miodem. Nastrój wyraźnie się poprawił. George zerknął na Rikę i przekonał się, że przestała już grać z Ottarem. Siedziała sztywno wyprostowana z nieodgadniona miną. Co tu, u diabła, się dzieje? Rika polała szmatę cienką strużką foczego oleju i zaczęła na cierać tłuszczem kolczugę swojego brata. Odkąd ostatniego lata Brodir wyruszył na wyprawę, w zbrojowni panował spokój. Ri ka lubiła przebywać w tym miejscu, w którym napawała się po czuciem odosobnienia. Wokół rozchodził się charakterystyczny zapach skóry, a chłodny dotyk kolczugi położonej na kolanie był jej dobrze znany.
Ottar pracował obok, zajęty wyrzynaniem starodawnego or namentu na tarczy, którą zrobił z drewna wyrzuconego na brzeg po katastrofie statku. Dzień był pogodny, lecz zimny, więc Ottar rozpalił nie wielki ogień na kowalskim palenisku znajdującym się w ką cie chaty. Rika odłożyła kolczugę i zaczęła rozgrzewać dło nie. - Dlaczego chcesz poślubić Szkota? - spytał nagle chłopak. Odwróciła się ku niemu. Miała gotową odpowiedź, wiedziała bowiem, że prędzej czy później to pytanie padnie. - Są sprawy, które muszę... - Jeśli szukasz męża, to dlaczego mnie nie weźmiesz? - spytał odważnie i spojrzał jej w oczy. Nie potrafiła ukryć zdumienia. - Ottar, ty nie rozumiesz... Wpadł jej w słowo. - Rozumiem. Potrzebujesz ochrony... przed Brodirem. - Wyciął sęk z drewna, nie przejmując się, że niweczy własne dzieło. - Będę więc cię chronił. Masz mnie za dziecko, a już dawno nim nie jestem. Rika przykryła jego dłoń swoją, żeby powstrzymać go przed następnym atakiem na nieszczęsną tarczę. - Nie. Mam oczy, więc widzę, że jesteś mężczyzną. Uśmiechnął się i przez to wydał jej się jeszcze bardziej chło pięcy niż zwykle. Któregoś dnia ten ciemny puch na jego twarzy miał się przekształcić w prawdziwą brodę, ale jeszcze nie w tym roku. - Wobec tego weź mnie za męża - powiedział Ottar i odło żył tarczę oraz toporek. - Pasujemy do siebie. Temu nie zaprze czysz.
Rzeczywiście nie mogła, wszak spędzali razem mnóstwo czasu i od dawien dawna byli najlepszymi przyjaciółmi. - Tego pragnąłby Gunnar, gdyby tutaj był. Rika zmarszczyła czoło. Brat na pewno by tego nie pragnął, a tym bardziej nie sprzyjałby planowi, który uknuła, by wyku pić go z niewoli. Nikt nie znał tego planu oprócz Prawodawcy i dwóch naj bliższych przyjaciół Gunnara. Wszyscy sądzili, że chodzi jej wyłącznie o posag i zagrożenie pozycji Brodira. Bardzo uważa ła, by w obecności Ottara i innych mieszkańców osady nie zdra dzić, po co potrzebuje srebra. Ottar jest wprawdzie lojalny wo bec jej brata, ale ma stanowczo za długi język. 1 dlatego dowie się prawdy dopiero we właściwym czasie. Ottar bałwochwalczo uwielbiał Gunnara i snuł się za nim jak cień aż do czasu, gdy jej brata podstępnie porwano nocą i sprze dano w niewolę załodze okrętu zmierzającego na południe. Nie wielu wierzyło, że za tym postępkiem kryje się Brodir, ale Rika była tego pewna. Umacniała się w swym przekonaniu za każ dym razem, gdy olbrzym spoglądał jej w oczy i ohydnie się uśmiechał. Na wspomnienie Brodira zadrżała. Ottar dalej czekał na odpowiedź, nie odrywając od niej wzro ku. Musiała wymyślić, jak zgasić ten młodzieńczy zapał, nie ra niąc uczuć młodzieńca. Prawodawca jednak miał rację. - Nie jestem odpowiednią kandydatką na żonę dla ciebie powiedziała w końcu. - Nie jestem... - Zabrakło jej koceptu. - Brodir już... - Zacisnęła dłonie, usiłując znaleźć odpowiednie słowa. - Wiem, oo zrobił, a gdybym wiedział to wcześniej, zabił bym go. - Ottar ukląkł przed Riką. - Ale... ożenię się z tobą mimo wszystko.
Zasmucił ją, lecz mimo to zrobiło jej się odrobinę lżej na duszy. - Wiem, że chcesz, i jestem ci za to ogromnie wdzięczna - odparła, a w duchu dodała, że gdyby nawet nie miała innego pomysłu, i tak za nic nie zgodziłaby się na ślub z Ottarem. To było po prostu nie do pomyślenia. Brodir zabiłby chłopaka tak samo jak każdego, który pozwoliłby sobie na taką zuchwałość podczas nieobecności jarla. Na szczęście los Szkota nikogo nie obchodzi. Zresztą, jeśli się pospieszą, to zanim Brodir wróci, dawno nie będzie już śladu po niej i Szkocie. - Chodź - powiedziała i wstała ze stołka. - Dość się napra cowaliśmy. Zjedzmy więczorny posiłek razem ze wszystkimi. - Ottar otworzył usta, ale zanim zdołał zaprotestować, Rika uniosła dłoń w ostrzegawczym geście. - O tym nie będziemy więcej rozmawiać - stwierdziła stanowczo i wyszła na dwór, gdzie właśnie pięknie zachodziło słońce. Ottar z ociąganiem ruszył za nią. Śnieg skrzypiał mu pod no gami. Rika uśmiechnęła się pod nosem. Honor i rycerskie cechy u jej ziomków były rzadkością. Któregoś dnia Ottar da wiele szczęścia kobiecie, którą pojmie za żonę. - Ho! - zagrzmiał głos za ich plecami. Rika odwróciła się i ujrzała Prawodawcę, podbiegającego do nich od strony łaźni. Z ust dobywały mu się obłoki pary, która potem zamarzała na szpakowatej brodzie. - Zobaczymy się przy stole - powiedział Ottar, nie przery wając marszu ku długiemu domowi. Skinęła głową, po czym obdarzyła Prawodawcę uśmiechem. To dziwne, że stary zdecydował się na kąpiel w środku tygo dnia. Zerknęła ku niewielkiej chacie po przeciwnej stronie dzie-
dzińca i stwierdziła, że z otworu w dachu istotnie unoszą się kłęby dymu. - Przecież dopiero czwartek - zauważyła, gdy stary stanął przy niej. Wziął ją pod rękę i zaprowadził na nadmorski klif. Słońce chyliło się nisko nad linią horyzontu. - Tak, ale moje stare kości nie chcą się rozgrzać. Dobrze im zrobi, jeśli je trochę wymoczę. Rika zadrżała z zimna, więc ciaśniej otuliła się opończą. - Mnie też by to dobrze zrobiło. - Jak skończę, zostawię rozpalony ogień. Możesz z niego skorzystać. Skinęła głową i zbliżyła się do Prawodawcy. Wiatr targał jej rozpuszczonymi włosami i przenikał ją chłodem do szpiku ko ści, ale Rika za nic nic opuściłaby widoku zachodzącego słońca w piękny, zimowy dzień. Często stali tak razem i przyglądali się, jak ognista kula Odyna całuje morze. Tym razem jednak jeszcze ktoś robił to samo, niżej, na samym brzegu. Grant. Siedział samotnie na skale, odwrócony plecami do nich, nie świadomy ich obecności. Rika poczuła nagły przypływ współ czucia dla Szkota, szybko jednak nad nim zapanowała. Współ czucie, podobnie jak miłość, stanowiło dowód słabości. - Jeśli zejdziesz tą ścieżką - powiedział Prawodawca, wpa trując się w Szkota - nie będzie dla ciebie odwrotu. Rika nie zamierzała jednak się cofnąć. Za wszelką cenę mu siała uwolnić Gunnara - to było jej zadanie - a innego sposobu nie umiała wymyślić. - Sądzisz pewnie, że małżeństwo cię nie zmieni. - Prawo-
dawca popatrzył na nią oczami, w których można było wyczy tać życiowe doświadczenie. - Stanie się jednak inaczej. Przebiegł ją dreszcz. - Wątpię. - Krępowała ją ta rozmowa, bez zastanowienia więc zmieniła temat. - Wczoraj w domu Ingolf mu groził. - To prawda, ale Szkot ani trochę tym się nie przejął. Nie widziałaś, jak mu płoną oczy? Głowę bym dał, że swędziała go ręka, żeby wyrwać Ingolfowi nóż i poderżnąć mu nim gardło. A potem zrobić to samo z Rasmusem. Pospolitszy człowiek tak właśnie by zrobił. Rika dobrze to widziała. Opanowanie Grania wywarło na niej duże wrażenie. - Może powinieneś z nim porozmawiać - powiedziała, wi dząc, że Grant wstaje ze skały i odchodzi wzdłuż brzegu. - Porozmawiam dziś więczorem - odrzekł Prawodawca. - Miał już dość czasu do namysłu. George wstał syty od stołu i skierował się do drzwi. Dwaj młodzi buntownicy, którzy od dawna go obserwowali, zapro ponowali mu, by usiadł z nimi przy ognisku i napił się miodu. Odmówił jednak, chciał bowiem przed snem odetchnąć świe żym powietrzem i pobyć w samotności. Przyszedł czas na podjęcie decyzji. Dziś w Wick miał odbyć się ślub, tyle że Anne Sinclair i jej rodzina na próżno oczekiwali pana młodego. George zamknął za sobą drzwi i głęboko odetchnął orzeźwiającym, mroźnym powietrzem. Król i Sinclairowie zechcą, żeby zapłacił za to głową. Nie stety, nie miał jakiegokolwiek sposobu przesłania wiadomości ani im, ani swojemu klanowi, więc nie mógł opisać, co zaszło.
Może w Szkocji uważają go już za zmarłego? Chyba jednak nie. Nikt przecież nie wie, że popłynęli statkiem. Podjęli tę decyzję w ostatniej chwili na nabrzeżu w Inverness. Przypomniał sobie zachwycony wyraz twarzy Sommerleda. gdy ten zauważył zgrabny statek w porcie. Głupi, głupi wybór. George wiedział, że nigdy tego sobie nie wybaczy. Wszyscy zginęli. Dobrze zapamiętał beznamiętne słowa Riki. Jaka kobieta może być taka gruboskórna? Tylko ta, która ubiera się jak wo jownik, pije, bawi się z mężczyznami i nie ma w sobie ani krzty delikatności lub wdzięku właściwych jej płci. Nigdy nie zgodzi się na jej plan. Nigdy. Nawet gdyby miał mieszkać na tej przeklętej wyspie jeszcze sto lat. - Podejmujesz decyzję - rozległ się nagle głos w ciemności. Odwrócił się gwałtownie w stronę, z której padły te słowa. In stynktownie sięgnął za pas, nie natrafił jednak na rękojeść sztyletu. Do diabła! Brak broni zaczynał go poważnie irytować. - Kto tam?! - odkrzyknął, gotów do podjęcia walki, i zbli żył się do mrocznej postaci, ukrytej w cieniu rzucanym przez okap domu. - Prawodawca. Poczuł ulgę. Przez ostatni tydzień zadzierzgnęła się między nim a starym wątła więź. Prawodawca przypominał George'owi zmar łego wuja, człowieka, który ukształtował sposób jego myślenia. - Piękna noc - powiedział Prawodawca. - Chodź, usiądzie my. - Wskazał ławę pod ścianą. George posłusznie zajął na niej miejsce. Księżyc gdzieś się skrył, ale gwiazdy rozświetlały ciemno granatowe niebo. Wiatr ucichł, jak zawsze po zmroku, słyszeli więc głośny szum morza.
Prawodawca usiadł w milczeniu obok niego. George wie dział, że to on ma się odezwać pierwszy, a ponieważ w głowie kłębiły mu się dziesiątki pytań, zaczął od tego, które dręczyło go najdłużej. - Jak się naprawdę nazywasz? Stary zachichotał. - O to nie pytano mnie od lat. Pewnie nie potrafiłbyś wy mówić mojego imienia. - Dlaczego nazywają cię tutaj Prawodawcą? - To dawny zwyczaj, u nas wciąż żywy. Musi być człowiek, który zna prawo, taki, który je pamięta. - I to jesteś ty. - Tak. Jeszcze jako bardzo młody człowiek przejąłem tę od powiedzialność. George nie wątpił, że właśnie tak było. Prawodawca miał od powiednie usposobienie. Podobną funkcję pełnili starsi w szkockich klanach. - A co z Riką? - spytał. - Czy podczas nieobecności ojca jesteś jej opiekunem? - Na to wygląda. Naturalnie na tyle, na ile ktoś może nim być, zważywszy na jej naturę. George wybuchnął śmiechem. - Nie znam drugiej podobnej kobiety. - To mnie nie dziwi. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie, gdy pochylała się nad nim na brzegu. - Wytłumacz mi, dlaczego właśnie tutaj kobieta nosi hełm i zbroję. Zdawałoby się, że na wyspie nic nikomu nie grozi. Prawodawca westchnął. - Grozi więcej, niż sobie wyobrażasz. Zwłas/.c/a Ricc. Ona
nie ma łatwego życia. Stoczyła już wiele walk, po których po zostały jej blizny. Przypomniał sobie jedną z tych blizn i oczami wyobraźni zo baczył, jak przesuwa palcem po szyi Riki. - Poza tym, kiedy znaleźliśmy cię na brzegu, nie wiedzieli śmy, czy jesteś przyjacielem, czy wrogiem. Nie wiedzieliśmy nawet, czy żyjesz. Gdy chodzi o mężczyzn, Rika jest porywcza, czasem wręcz niefrasobliwa. Dlatego stara się dmuchać na zimne. George spojrzał staremu w oczy. - Ma powód - dodał Prawodawca. George wiedział, że wkrótce pozna ten powód, i to było nie pokojące. Z drugiej strony, cóż go to obchodziło? - Ta zbroja należy do jej brata, a nie do niej. - Do brata? - Nikt dotąd nie wspomniał ani słowem o bracie Riki. - Gdzie on jest? Dlaczego jeszcze go nie wi działem? Prawodawca nie odpowiedział. - Czy jej brat nie ma nic do powiedzenia w sprawie... - Jego nie ma - wpadł mu w słowo Prawodawca. - Nikt nie wie, gdzie przepadł. Stary popadł w irytację, ale dlaczego? Z pewnością wiedział więcej, niż mówił. Ojciec, który wyrzekł się córki. Zaginiony brat. Nieobecny jarl. Szepty wśród kobiet, napięta atmosfera wśród mężczyzn. Kryła się w tym wszystkim tajemnica, a Prawodawca znał odpowiedzi na pytania. George wiedział, że tego więczoru nie dowie się wszystkiego. Mimo to nie przestał naciskać. - A ten Brodir, wasz jarl... - zaczął. - Czy Rika jest jego... - Jak to ujął Ingolf? - Czy Rika do niego należy?
- Kto ci to powiedział? George wzruszył ramionami. Prawodawca naturalnie wie dział kto. - Rika nie należy do żadnego mężczyzny. Jeszcze nie - do dał stary i przesłał mu wymowne spojrzenie. Ta aluzja go rozdrażniła. - Dlaczego ja? Tu jest mnóstwo mężczyzn. Jeśli ona chce tylko posagu, to czemu nie poślubi kogoś ze swoich? Kogoś, kto tego chce? - Nie, to byłoby zbyt... skomplikowane. Ty jesteś dla niej doskonałym kandydatem. Nie interesujesz się ani nią, ani posa giem. Mam rację? - To pewne. - Jaka jest więc twoja odpowiedź? George wstał z ławy i kopnął butem w śnieg. Czy miał wy bór? Pokręcił głową, wciąż bowiem nie chciał skapitulować. Musi być jakiś inny sposób. - Póki co, nie odpowiadaj - odezwał się w końcu Prawo dawca i wstał. - Jesteś zły, jeszcze nie pogodziłeś się ze swoją sytuacją. W złości ludzie podejmują błędne decyzje. Miał rację. - Lepiej idź się wykąpać. - Stary popchnął go w stronę nie wielkiej chaty stojącej w drugim końcu dziedzińca. Niewątpli wie palił się tam ogień, bo przez szpary w drzwiach sączyła się poświata. Hm, może to i dobry pomysł. Jeśli nawet kąpiel nie pomoże mu w myśleniu, to przynajmniej go rozgrzeje. - Odpowiem ci później! - zawołał jeszcze przez ramię i wkrótce zdejmował skobel. W środku było gorąco i ciasno. Para buchała spod wewnęt-
rznych drzwi prowadzących do pomieszczenia zwanego przez miejscowych sauną. George nigdy dotąd czegoś takiego nie wi dział. Zwróciło jego uwagę, że kadzie w pierwszym pomiesz czeniu są puste. To dziwne. Przecież Prawodawca powiedział, że kąpiel dobrze mu zrobi. Nieważne. Można spróbować tej sauny. George zdjął odzie nie i umieścił rzeczy na ławie obok starannie złożonej opończy. Ktoś jeszcze był w środku. Któryś z mężczyzn, jeśli sądzić po wyglądzie okrycia. Cóż, w tej przeklętej osadzie doprawdy trudno doświadczyć samotności. Do diabła z nimi wszystkimi. Żar bijący zza drzwi był obie cujący. Już w przedsionku George czuł, jak rozluźniają się jego mięśnie. Otworzył drzwi i znalazł się w kłębie pary. Wciągnął do płuc haust wilgotnego powietrza pachnącego ziołami. Och, boskie uczucie. Gdzieś tu musi być ława. Miejsce, gdzie można spocząć. Ostrożnie zrobił krok. Następny. Zar się wzmagał, na skórze George'a zaczął się perlić pot. Boże, przecież tu nic nie widać. Gd/ie ta ława? Powinna być właśnie... Nagle w kłębie pary zmaterializowała się wizja. Kobieta. Siedziała plecami do niego, długie włosy oblepiały jej nagie ciało. George przełknął ślinę. Jak długo nie miał kobiety? Stanow czo za długo. Tymczasem zjawa leniwym ruchem sięgnęła do wiadra, stojącego u jej stóp i czerpakiem dobyła z niego wody, by wylać ją sobie na głowę. Odwróciła się trochę. Woda spływała po jej ciele i George zobaczył zarys jednej piersi. Mieniąca się kropla dotarła do sa mego szczytu pełnej jędrnej piersi. Oblizał wargi.
Gdy para nieco się rozrzedziła, ich spojrzenia się spotkały. Rika. Żachnęła się, ale nie okryła ciała ani nawet nie uciekła wzro kiem. George poczuł przyspieszone bicie serca. Nabrał do płuc wil gotnego, rozgrzanego powietrza, poruszony bliskością tej ko biety. Zacisnął dłonie, zupełnie nie wiedział bowiem, co robić. Rika przyjrzała mu się dokładnie, zupełnie inaczej niż tam tego dnia, gdy obnażyła go na dziedzińcu tak, jakby był zwie rzęciem. Wreszcie odwróciła głowę. George odetchnął. Chwilę potem był już ubrany i niepewnym krokiem wyszedł z powrotem na dziedziniec. Fala chłodu spadła na niego jak młyński kamień. Oszołomiło go to. Poczuł się bardzo nieswojo, jakby nagle stał się kimś innym. Z mroku wyłoniła się postać i w przyćmionym świetle gwiazd George dojrzał szpakowatą brodę Prawodawcy. - I co powiesz, Szkocie? Ożenisz się z nią? Czas na chwilę stanął w miejscu. George'a otoczył szum morza. - Ano, ożenię się - usłyszał swój głos. Nad wodą ukazał się wąski sierp księżyca. Prawodawca tylko się uśmiechnął.
ROZDZIAŁ CZWARTY Wcale nie czuła się jak oblubienica. Stała naga przed Sitryg, kobietą, która kiedyś była najbliższą przyjaciółką jej matki, i marszczyła czoło. - Spokojnie. - Sitryg włożyła jej przez głowę lekką, wełnia ną koszulkę. - Czyż nie tego chciałaś? Będziesz miała Szkota. - Ano tak - przytaknęła. - To jest chłop na schwał - oświadczyła Sitryg i posadziła Rikę na stołku, by rozczesać jej włosy grzebieniem z żółwiej skorupy. - Drugiego takiego przystojnego i łebskiego jeszcze nie widziałam. - Hm. Marna to pochwała. Ilu mężczyzn widziałaś w życiu? Sitryg cmoknęła językiem. - Och, dość, pannico. Niedługo znajdziesz się w jego łożu. A jeśli jesteś taka sprytna, jak mi się zdaje, to postarasz się być w lepszym humorze. - Po co? - Grzebień szarpnął ją za włosy. - Au! - Bo wtedy będzie ci łatwiej. Mężczyzna oczekuje w łożu zgodnej towarzyszki, a nie węża w niewieściej skórze. Rika zgodziła się włożyć kobiece odzienie, chociaż wolałaby wystąpić w kolczudze i hełmie Gunnara. Wydawały jej się bar dziej stosowne na tę okazję. Skrzyżowała ramiona na piersi i zacisnęła zęby. Dobrze, bę dzie zgodną towarzyszką, póki trzeba. Jeśli wziąć pod uwagę jej
dotychczasowe kontakty z Brodirem, to nie będzie musiała dłu go się wysilać. Zrobi to dla Gunnara. Nic innego nie ma znaczenia. W końcu czy to, co ją czeka, może być gorsze od tego, czego doświad czyła ze strony Brodira? Machinalnie zaczęła bawić się branso letami na przegubach. - Proponuję, żebyś zdjęła bransolety. Nie pasują do sukni - powiedziała Sitryg. Rika zignorowała radę starej. Bransolety zdejmowała jedynie w saunie i tylko wtedy, gdy była tam sama. Dreszcz przebiegł ją na wspomnienie spotkania z Grantem. Mógł ją wziąć w kłębach pary. na podłodze usłanej brzozo wymi witkami. Brodir tak by zrobił. Ale Grant zachował się ina czej i nawet wiedziała dlaczego. Budziła w nim odrazę. Obrzy dzenie. Była taka wielka, miała pospolite rysy i do tego blizny na ciele... na krew Thora, czyżby zobaczył ją bez bransolet? Stał bliżej niż na wyciągnięcie ręki, ale wypowiedział tylko jej imię. Mimo to czuła bijącą od niego pogardę. To uczucie dobrze znała. Ojciec wpoił jej już w dzieciństwie, że jest nic niewarta. Ona, jej brat i matka. Rika nie mogła pojąć, dlaczego Fritha pozostawała jego żoną tyle lat. Śmierć, która ją zabrała, wydawała się niemal błogosła wieństwem. Matka leżała na marach z wyrazem takiej błogości, że Rika zatęskniła, by przyłączyć się do niej na tamtym święcie. Potem nadszedł czas na lekcje życia jakich udzielił jej Brodir. Zamknęła oczy i wstrząsnęła się. Zgodnie z prawem mogła komuś o tym opowiedzieć i wtedy Brodira by ukarano. Nic zro biła tego. Zbyt wielkie było jej upokorzenie. Poza tym bała się że ten okrutnik zemści się na niej z wrodzoną sobie bezwzględ nością. Znosiła więc swój los w milczeniu.
Była w stanie wytrzymać jeszcze raz to samo z obcym Szko tem. Nawet musiała. - Zostaw mnie teraz - powiedziała i wstała ze stołka. Jasna, wełniana suknia leżała na ławie w chacie, w której mieli z Grantem spędzić noc poślubną. Większość mieszkań ców osady spała w czterech długich domach, które stały wokół dziedzińca, aczkolwiek niektóre pary po ślubie budowały włas ne chaty, tak jak na Brytanii. Szkoci zapewne mieli ten sam zwyczaj. - Pozwól, że jeszcze pomogę ci się ubrać. - Sitryg sięgnęła po suknię. - Nie. Dam sobie radę sama. - Ale... - Sitryg, proszę cię. - Rika położyła dłoń na ramieniu ko biety. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, że drży jej ręka. To niedorzeczne. Musi się opanować. - Zostaw mnie już. Zo baczymy się podczas ceremonii. - Jak sobie życzysz. - Kobieta przykryła dłoń Riki swoją. - Wiesz, że twoja matka była mi bardzo droga. Chciałabym po móc jej córce w każdy możliwy sposób, nawet jeśli to tylko dro biazg. Rika uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie przyjaźń Si tryg i Frithy. - Wiem i bardzo ci dziękuję. Starsza kobieta uścisnęła jej dłoń i odeszła. Rika bezsilnie opadła na świeże posłanie i chyba setny raz tego dnia szepnęła: - Muszę być silna. - Tak silna jak matka. Tak silna, jak silny musi być Gunnar, żeby przetrwać, póki nie będzie mogła przyjść mu z pomocą.
Ten ślub to dopiero pierwsza próba. Potem będzie musiała przeciwstawić się gniewowi ojca, a po powrocie stanąć przed Brodirem. Ogień rozpalony w chacie nie chciał jej rozgrzać. Wstała, na łożyła suknię i wygładziła ją na wełnianej koszulce. Może po uwolnieniu Gunnara nie wróci na wyspę Fair? Mogłaby zostać na Brytanii i zacząć nowe życie. To całkiem dobry pomysł. Wzuła trzewiki z foczej skóry i przytrzymała włosy pierście niem z brązu, który lekko opierał się jej na czole. To musi wy starczyć. Nie jest pięknością, więc przejmowanie się swoim wy glądem nie ma sensu. Zresztą co za różnica? Przecież to i tak nie jest prawdziwy ślub. Po ceremonii Grant skonsumuje małżeństwo, niech diabli wezmą Hannesa. i nigdy więcej nie będzie już musiała tego zno sić. Jak błyskawica przemknęła jej przez głowę wizja Szkota po chylającego się nad nią w saunie. Zdarzyło się to nie pierwszy raz tego dnia. Poprzedniego więczoru w rozgrzanym, dusznym wnętrzu ogarnęło ją tak potężne i przytłaczające doznanie, że aż się przestraszyła. Pożądanie. - Już czas! - zawołał głos zza drzwi. - Pan młody czeka. George nerwowo chodził tam i z powrotem po kłepisku w chacie Prawodawcy. Raz po raz kręcił głową. - Ona chyba oszalała, jeśli sądzi, że będę recytował takie pogańskie zaklęcia. Prawodawca zmarszczył czoło. George wiedział, że to ozna ka rozdrażnienia i zniecierpliwienia. Szczegóły ceremonii zdą żyli już omówić dziesiątki razy.
- To nie od niej zależy. Takie jest prawo. Wy macie swoje zwyczaje, my mamy swoje. - Ale to jest... pogańskie. - Nie chciał obrazić starego, jak jednak miał to powiedzieć? - Większa część ceremonii jest chrześcijańska. - Czyżby? Gdzie wobec tego jest ksiądz? Prawodawca wzruszył ramionami. - Jedyny, który tu był, umarł wiele lat temu. Zresztą ludzie lubią, jak wszystko jest po staremu. Niewiele już nam przypo mina o naszych przodkach. Dlatego wszystkim bardzo się podo ba ceremonia ślubu. - Hm. - Jemu nie podobała się ani trochę. Z drugiej strony, chyba powinien być zadowolony, że nie ma księdza. Król nie uzna niechrześcijańskiego ślubu. To było pocieszające. Nikt się o niczym nie dowie po jego powrocie do domu. Dom. Znowu przypomniał mu się Sommerled. - Weź to. - Prawodawca ofiarował mu miecz. Zaskoczony, instynktownie zacisnął dłoń na pięknie rzeźbionej rękojeści. Od razu wyczuł, że broń była dobrze wy ważona. Prawodawca szeroko się uśmiechnął. - Jakby dla ciebie stworzony. - Dlaczego dajesz mi broń akurat teraz? I dlaczego taką piękną? - Przesunął dłonią po pokrytej runami głowni. - Och, nie na zawsze. Ceremonia wymaga, byś wręczył ob lubienicy miecz twojej rodziny na znak tego, że przysięgasz ją chronić. George zmarszczył czoło. - Nie masz rodziny, więc daję ci swój miecz. - Prawodawca
czekał na przyjęcie oręża, a George nie wątpił, że spotkał go duży zaszczyt. Wzruszyło go zaufanie starego. - Dziękuję - powiedział. - W zamian Rika ofiaruje ci miecz swojej rodziny. Należał do jej brata. - A to znak czego? - Posłuszeństwa. - Ha! - I lojalności - dodał Prawodawca. - Nie rób kwaśnej miny. Powiedziałem to Rice, a teraz powiem tobie... - Odebrał George'owi miecz i schował go do pochwy. - To małżeństwo zmieni was oboje, myślę, że na lepsze. George parsknął. - Jedyne, co się zmieni, to miejsce mojego pobytu. Bo jeśli zrobię, co mam zrobić, to spodziewam się szybko skończyć tę peregrynację i wreszcie zobaczyć brzegi Szkocji. - Hm, powiadasz: peregrynację. Łacina. Jesteś wykształco ny, tak jak przypuszczałem. To będzie udane małżeństwo. - Co ty gadasz. - Stary zirytował go ponad miarę. Specjal nie wysłał go do sauny, wiedząc, że jest tam Rika. A teraz z ko lei wiedział, że on, George, o tym wie. Niech go diabli. George był wściekły, że zgodził się na ślub. Co gorsza, zanim odzyskał rozum, o wszystkim wiedziała już cała osada. Skoro zaś dał słowo, to musiał go dotrzymać. Takie miał zasady. A Pra wodawca o tym też wiedział, szczwany lis. - Weź i to. - Hę? - Zupełnie przestał słuchać starego. Prawodawca podał mu mały, lecz diabelnie ciężki młot. - A to po co?
- Wsadź go za pas. Symbolizuje młot Thora. Jest potrzebny podczas ceremonii. George spojrzał na niego nieufnie, ale posłusznie umieścił młot we wskazanym miejscu. - Co oznacza? Prawodawca się uśmiechnął. - Twoją władzę w tym związku. I owocne małżeństwo, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Rozumiem, rozumiem. - George spojrzał na niego z iry tacją i stary się roześmiał. Te owoce będą w najlepszym wypadku kwaśne, pomyślał. - Miej jeszcze trochę cierpliwości, synu. Już prawic skoń czyliśmy. Nareszcie. Nie umiał przewidzieć, ile tych pogańskich bzdur jeszcze jest w stanic wytrzymać. - Teraz o cenie oblubienicy. Moim zdaniem... - Jest jakaś cena? Chyba nie sądzicie, że jeszcze za nią zapłacę. Ciekaw jestem, czym? - Tego już naprawdę za wiele. - Nie przejmuj się. - Prawodawca położył rękę na jego ra mieniu. - Chciałem powiedzieć, że poradzimy sobie z tym w swoim czasie. Kiedy poznasz ojca Riki - Dobrze. - Tymczasem musisz tylko dać jej morgen gifu, poranny po darunek, po... uhm, skonsumowaniu małżeństwa. George mimo woli wytrzeszczył oczy. - Dasz jej to rano, kiedy będzie okazja. - Prawodawca wyjął coś ze stojącej za nim skrzyni. - Masz. - Wcisnął mu w dłoń drobny przedmiot. - Co to jest? - George przyjrzał się misternie wykonanej
srebrnej broszy. Mieszkańcy tej wyspy byli dość nieokrzesani, ale rzemiosłem doprawdy mogli się chlubić. - Mam tę broszę od lat. Należała do matki Riki. Już najwyż szy czas, żeby dziewczyna ją dostała. George wsunął klejnot do sakiewki przy pasie i skinął głową. - Czy jesteś gotowy? - Mniej więcej tak samo jak skazaniec pod szubienicą. Prawodawca uśmiechnął się niczym kot, który zapędził mysz do kąta. - Chodź więc. Oblubienica czeka. Rika wyszła na dziedziniec zupełnie nieprzygotowana na to, co tam zastała. Stawili się wszyscy mieszkańcy wioski. Na jej widok zapad ła cisza. Szła wśród rozstępujących się ludzi, dookoła pobrzmie wały tylko tłumione szepty i dziecięce śmiechy. Za nią po chmurny Ottar niósł miecz Gunnara. Nie była przyzwyczajona do skupiania na sobie uwagi, więc ciekawskie spojrzenia ziomków wprawiały ją w zakłopotanie. Prawodawca stał z Grantem przy studni, pośrodku dziedzińca. Zebrawszy się na odwagę, zatrzymała wzrok na spokojnej twa rzy starego i zrobiła pierwszy krok, potem następny i jeszcze następny, aż w końcu znalazła się u celu. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Pogoda była burzo wa, niebo bielało, więc cienka wełniana suknia słabo chroniła ją przed przenikliwym zimnem. Gdy Sitryg wyszła jej na spotkanie, Rika pochyliła głowę, by kobieta mogła zdjąć jej kransen, pierścień z brązu, przytrzy mujący włosy. Był to symbol dziewictwa, do którego od nastę pnego dnia Rika już nie będzie miała prawa. Tylko nieliczni
wiedzieli, dlaczego przestała nosić kransen wiele miesięcy te mu. Zresztą większość mieszkańców wyspy miała ją za dziwadło, więc jej zachowanie nie zwracało niczyjej uwagi. Lina trzymała koronę oblubienicy, uwitą ze słomy i zeszło rocznej pszenicy, ozdobioną suszonymi kwiatami i kilkoma cennymi kawałkami kryształu górskiego, które miejscowi znaleźli na brzegu morza. Sitryg włożyła Rice koronę na głowę, a Rika wyprostowała się i pierwszy raz spojrzała na pana młodego. Grant stał z kamienną twarzą. Miał na sobie niegarbowaną skórę i pożyczone futro, wyglądał więc jak urodzony wiking. Ku swemu zaskoczeniu zobaczyła u jego boku miecz Prawo dawcy. Gdy zerknęła na starego, pochwyciła jego uśmiech. Prawodawca odchrząknął i skinął głową Szkotowi. Grant wystąpił naprzód. Rika musiała zwalczyć w sobie absurdalną chęć ucieczki. Tymczasem Szkot dobył miecza i znacząco na nią spojrzał. Przez chwilę miała wrażenie, że zaraz zetnie jej głowę, taki chłód był w tym spojrzeniu. Czego jednak miała się spodziewać? Małżeństwo mu narzucono. Szkot jej nienawidził i wie działa, że potem, w małżeńskim łożu, wyładuje na niej swój gniew - tak samo jak nieraz robił to Brodir. Trudno. Była na to przygotowana. Przełknęła ślinę i dalej mężnie znosiła jego wzrok. Gdy Grant podawał jej miecz, zauważyła, jak drży jej ręka. Skinęła na Ottara, ale ten nie podszedł do niej. Odwróciła się, by go przynaglić. Stał ze wzrokiem utkwionym w twarzy Granta i z trudem hamował wściekłość. - Ottar - szepnęła. - Miecz. Młodzieniec ze złością wcisnął jej broń do ręki, tak że omal
jej nie upuściła, i znikł w otaczającym tłumie. Postanowiła po tem go odszukać i wszystko mu wytłumaczyć. Tymczasem Prawodawca skinął głową, dając znak do pod jęcia ceremonii. Popatrzyła na broń Gunnara. Kiedyś miecz należał do ich oj ca, zawsze jednak uważała go za własność brata, a teraz, nieste ty, była zmuszona się z nim rozstać. Niewiele zostało jej pamią tek po bracie, a ta stanowiła jedną z najcenniejszych. - Riko - odezwał się Prawodawca. Spojrzała Grantowi w oczy i dostrzegła w nich zupełnie no wy wyraz. Czyżby rozbawienia? Tak, bo kącik ust lekko mu się uniósł. Prawodawca musiał mu zdradzić znaczenie tego rytuału. Ogarnęła ją złość. Zaciskając zęby, podała Szkotowi miecz. Jego dłoń zamknę ła się na rękojeści i przez chwilę trzymali broń oboje. Potem Szkot z uśmiechem wyszarpnął jej miecz z ręki. Na krew Thora, ależ go nienawidziła. Nienawiść dodawała jej sił i pewności siebie. Przecież znała mężczyzn, a Szkot w ni czym nie różnił się od innych. Tego więczoru to on wygra bitwę, ale zwycięstwo w wojnie będzie do niej należało. Prawodawca dobył coś z sakiewki przy pasie. Dojrzawszy, co trzyma, Rika szeroko otworzyła oczy. Ślubne obrączki. Nikt wcześniej nie wspomniał ani słowem o obrączkach. Spiorunowała go wzrokiem, on jednak tylko wzruszył ramio nami. Hannes stał obok i szczerzył zęby. Grant najwidoczniej został dobrze poinstruowany, bo wysu nął przed siebie rękojeść otrzymanego miecza, a Prawodawca położył na niej mniejszą obrączkę. Rika zrobiła nadąsaną minę i postąpiła podobnie z mieczem, który dał jej Grant.
Wymienili obrączki, podając je sobie na rękojeściach mie czy. Rika bez ceregieli włożyła swoją na palec. Grant poszedł za jej przykładem. Stało się. Zostało jeszcze tylko ślubowanie, chrześcijański obyczaj, który dla Riki nigdy wiele nie znaczył. Grant wyrecytował po trzebne formułki, a Rika wymamrotała swoje odpowiedzi. W tłumie rozległy się okrzyki. Zadowolony Prawodawca mruknął coś pod nosem. Rika pomyślała, że i ona powinna być szczęśliwa. Bądź co bądź, tego właśnie chciała. Został zrealizo wany pierwszy element jej starannie obmyślonego planu. Zwróciła się do gapiów i odszukała wśród nich dwie twarze, których nie mogło tam nie być. Erik i Leif, najlepsi przyjaciele jej brata. Gdy pochwyciła ich spojrzenia, każdy z osobna skinął jej głową. Obaj znali jej sekret, a ich pewne miny dodały jej otuchy. - Żono - zagrzmiał za jej plecami Grant. Obróciła głowę. Szkot miał czelność podać jej ramię. - Chodź, będzie wesele. Zmarszczyła czoło. - Nie chcę się weselić. - Chce, chce - powiedział natychmiast Prawodawca . i pchnął Rikę ku przejściu, które tworzyli rozstępujący się lu dzie. Nie potrafiła zapanować nad złością. Przesłała mordercze spojrzenia Szkotowi i Prawodawcy, po czym zaczęła się szybko oddalać ku domowi. - Poczekaj! - zawołał za nią Prawodawca. Obejrzała się, lecz nie przystanęła.
- Riko, uważaj... - Uch! - Potknęła się o próg i z łoskotem runęła na klepi sko. Na krew Thora! Wszyscy jak jeden mąż wydali westchnienie zgrozy. George w jednej chwili znalazł się przy niej, lecz choć się nachylił, nie zaproponował jej pomocy. Prawodawca odepchnął go i podniósł Rikę z ziemi. - Co się stało? - spytał George, bardzo zdziwiony wstrząś niętymi minami zebranych. - Powinieneś tu na nią czekać, tak jak ci mówiłem - skarcił go Prawodawca. - Nie zdążyłem, tak mi śmignęła. Ale co z tego? - Wzruszył ramionami. - To zły omen, głupcze. - Prawodawca z niezadowoleniem pokręcił głową. - Miałeś ją przenieść przez próg, pamiętasz? Grant parsknął. - Jest taka wielka, że nie byłem pewien, czy dam sobie radę. Co za bezczelność. Zaufani Riki wydali gniewny okrzyk, a Rika poczuła, jak się czerwieni. Zważyła w dłoni miecz dany jej przez Granta. Naj chętniej zrobiłaby z niego natychmiastowy użytek i pozbawiła tego szubrawca męskości. Ale tylko zmierzyła go spojrzeniem, od którego uśmiech za marł mu na ustach, i szybko weszła pomiędzy weselników. Po chwili również George przekroczył próg domu pełnego gości. Całą wolną przestrzeń zastawiono stołami, na których by ło mnóstwo jadła: pieczony baran, chleb i kilka rodzajów sera. W zasięgu każdego z biesiadników stał dzban z miodem. Pośrodku izby, jak zawsze dusznej i zadymionej, płonęło du-
że ognisko. George ucieszył się z jego żaru, bo pogoda znowu zmieniła się na gorsze. Najstarsi przepowiadali, że jeszcze przed zmrokiem spadnie dużo śniegu. - Hej, Szkocie! - Krzepki wyspiarz wyrżnął George'a w plecy. - Spróbuj no się z tym palem, żebyśmy zobaczyli, ileś wart. - Mężczyzna wskazał jeden z filarów podtrzymujących sklepienie. George nie miał pojęcia, o co obcemu chodzi. Rika przyzwa ła go do stołu na podwyższeniu, przy którym siedziała z Prawo dawcą. - Nie musisz brać udziału w takich głupich zabawach. - Dalej, chłopie - nie ustępował mężczyzna. - Dobądź tego pięknego miecza, który dostałeś, i pokaż, co potrafisz. George spojrzał na drewniany filar za plecami mężczyzny i zauważył na nim liczne wyszczerbienia. Mimo to nadal nie ro zumiał, czego się od niego oczekuje. Mężczyźni tłoczyli się wo kół i zachęcali go do próby. - To jest wróżba dla małżeństwa - wyjaśnił jeden z nich. - Ach, rozumiem. - George skinął głową, choć nadal nicze go nie rozumiał. - To jest sprawdzian męskości. - Krzepki wyspiarz znów klepnął go w plecy. - Im głębiej zatopisz swój miecz... - Lu bieżnie spojrzał na Rikę, która spurpurowiała ze złości. - No, już rozumiesz, prawda? George wreszcie pojął, w czym rzecz. - Czemu nie? - powiedział, rozbawiony zakłopotaniem Riki. Dobył miecza i uniósł go oburącz nad głową, jak kazali mu mężczyźni. W pomieszczeniu zapadła cisza jak makiem zasiał. Rika spojrzała na niego bardzo złym wzrokiem. Odpowie-
dział jej szerokim uśmiechem, potem zaczerpnął tchu i z całej siły uderzył żelazem w filar. - Hurrra! - rozległ się okrzyk. Dziesiątki rąk zaczęły go kle pać po plecach, kilku mężczyzn nawet zmierzwiło mu włosy. George'owi wydało się to bardzo zabawne. Człowiek, który skłonił go do tej próby, wyciągnął miecz z pnia i starannie zmierzył, jak głęboko klinga wcięła się w drewno. Najwyraźniej wynik okazał się godzien uwagi, bo wyspiarz podniósł miecz do góry, żeby wszyscy mogli to zoba czyć. Potem George nie mógł opędzić się od gratulujących, aż wreszcie tłum popchnął go ku stołowi, przy którym czekała jego żona. Policzki miała jak dojrzałe wiśnie. - Nie musiałeś tego robić - syknęła. - Wiem, ale to było zabawne. - Uśmiechnął się znowu, Rice na przekór. Przypomniał sobie jednak, że jego brat nie żyje, a Szkocja leży za morzem. Stanowczo za daleko. Jakoś zapomniał w całym tym zgiełku, kim jest i po co uczestniczy w owym pogańskim obrządku. Omiótł wzrokiem twarze, wyławiając z tłumu ludzi, których znał, by pozdrowić ich skinieniem głowy. Większość mężczyzn zdawała się godzić z jego obecnością i nową sytuacją, co wy dawało mu się dziwne. Niektórzy jednak, a zwłaszcza Ingolf, przez cały czas spoglądali na niego złym wzrokiem. - Masz. - Rika podsunęła mu dziwnie wyglądające naczy nie. - Puchar panny młodej. Musisz się z niego napić, a ja zro bię to samo. Uszy pucharu były wyrzeźbione w kształcie fantazyjnych stworów morskich. George nigdy czegoś takiego nie widział. Ujął naczynie, przytknął je do warg i upił łyk. Naturalnie miód. a cóż by innego. Znów rozległy się wiwaty. Skrzywił się, czując
słodki smak. Znośnego piwa nie było tu zapewne w promieniu wielu kilometrów. Trzy dni żeglugi. Podał puchar Rice i ona również upiła trochę miodu. - Skończone - powiedziała do Prawodawcy. - Dopełnili śmy wszystkich obrzędów. - Wszystkich z wyjątkiem jednego - odezwał się Hannes i wstał ze swojego miejsca naprzeciwko oblubienicy. - Grant powiedział - twój młot. - Nie. - Rika zdrętwiała. - Nie ma mowy. - Zwyczaj jest zwyczajem - oświadczył Hannes przy aplau zie zebranych. George zastanawiał się, dlaczego ten zwyczaj tak bardzo onieśmiela Rikę. Na znak skalda wstał z miejsca i podał mu młot. - To nie ma sensu - syknęła Rika i zwróciła się do Prawo dawcy, jakby ten mógł położyć kres rubaszności Hannesa. George nie miał pojęcia, co się dalej zdarzy, ale Prawodawca wyraźnie nie zamierzał w tym przeszkadzać. Tymczasem Hannes stanął za Riką, która siedziała z dłońmi zaciśniętymi w pięści i wściekłą miną. - Kończ z tym, poeto - burknęła. Hannes położył jej młot na podołku, a wszyscy obecni w do mu - mężczyźni, kobiety i dzieci - wydali z siebie głośne wy cie. Prawodawca się uśmiechnął. - Co to znaczy? - spytał George Prawodawcę za plecami Riki. - Hannes przyzywa Friggę, która jest również boginią ma cierzyństwa.
George mimo woli szerzej otworzył oczy. - Ten gest jest zamierzony jako błogosławieństwo kobie cej... hm, kobiecego łona. - Rozumiem - powiedział George i uznał, że mimo wszyst ko wypije jeszcze trochę tego nieszczęsnego miodu. Nastąpiły długie godziny ucztowania, podczas których Hannes deklamował różne poematy, między innymi miłosne, co bar dzo irytowało Rikę. George odprężył się po raz pierwszy od czasu przybycia na wyspę Fair. Doszedł do wniosku, że ten ślub nie jest dla niego aż takim ciężarem, jak początkowo sądził. W gruncie rzeczy był to tylko całkiem nieszkodliwy pogański obrządek. Gdyby zgo dził się od razu, pewnie już byłby w domu. Spochmumiał jednak, gdy pomyślał o zobowiązaniach wo bec króla, klanu oraz rodzin ludzi, którzy zginęli w katastrofie jego statku. Był pewien, że nazajutrz wypłyną w drogę. Pannie młodej spieszyło się do posagu nie mniej niż jemu do Szkocji. Co zaś do najbliższego więczora i nocy... zamierzał wyko rzystać je jak najlepiej. Rika siedziała tuż przy nim, ale przez cały więczór właściwie ani razu na niego nie spojrzała. Wreszcie pochylił się do jej ucha i szepnął: - Pamiętaj, że to nie był mój pomysł. Bliskość Szkota zaskoczyła ją. Raptownie cofnęła głowę, że by zwiększyć dzielącą ich odległość. - Wiem. Już niedługo będzie po wszystkim. - Twarz miała beznamiętną, tylko w oczach widniało zatroskanie. - Im szybciej, tym lepiej. - Zastanawiał się, czy to całe we selisko jest naprawdę potrzebne. Z kolei Rika szepnęła coś do Prawodawcy i stary wstał.
- Już czas! - przekrzyczał gwar. - Zapada noc. - Na co czas? - spytał George. nie kierując tego pytania do nikogo konkretnego. Bladość Riki wystarczyła mu za odpowiedź. - Ach, na... - Tak - przerwała mu Rika. - Teraz pójdziemy do naszej... - Nabrała tchu. Gdyby George nie wiedział, jaka to zimna istota, pomyślał by, że po prostu chce dodać sobie odwagi. - Do naszej chaty - dokończyła zamierającym głosem. Niespodziewanie dla Granta pijani wyspiarze porwali ich z ławy i na ramionach wynieśli na dwór. Padał śnieg. Białe płatki kleiły mu się do twarzy, włosów i ubrania. Zaczerpnął łyk orzeźwiającego, mroźnego powietrza i poniewczasie stwierdził, że wypił stanowczo za dużo miodu. Kręciło mu się w głowie. Zaraz potem ktoś otworzył kopniakiem drzwi do niewielkiej chaty i Rikę bezceremonialnie rzucono na posłanie. Jego posta wiono na ziemi przed posłaniem. Zanim zorientował się, w czym rzecz, trzej mężczyźni ode brali mu broń, zdjęli buty oraz tunikę, został więc prawie nagi, jedynie w nogawicach. Chwycił skórę z posłania i rozpostarł przed sobą. Zwykle nie był taki wstydliwy, ale sytuacja, w jakiej się znalazł, wydawała mu się bardzo krępująca. Dwie kobiety pochyliły się nad Riką, a gdy odeszły, przeko nał się, że i oblubienicę pozbawiono wierzchniego odzienia. Koszulka Riki była cienka, prawie przezroczysta. Oczami wyobraźni zobaczył Rikę taką jak niedawno w saunie, z kropla mi potu perlącymi się na ciele i wilgotnymi włosami oblepiają cymi krągłości ciała.
Musiał zaczerpnąć tchu, żeby ochłonąć. Jedna z kobiet, starsza wiekiem, odezwała się: - Pamiętaj, co ci powiedziałam, pannico. Rika nie odpowiedziała i nawet się nie poruszyła. Hannes, Prawodawca i kilkoro innych wyspiarzy, którzy weszli do izby, /umilkli. Wreszcie Rika wysunęła podbródek ku George'owi i powiedziała: - No, zrób to. Miejmy to już za sobą. Spojrzał na nią zdezorientowany. Zacisnęła zęby i z powrotem spoczęła na posłaniu. - Jestem gotowa, Szkocie. Dokończ to. - Co takiego? - spytał ochryple. Nagle coś mu zaświtało. Aż otworzył usta ze zdumienia. - Chcesz powiedzieć... - Zerknął na ludzi w chacie i pokręcił głową. - Ona chyba nie myśli tego, co mi się zdaje? - A co ci się zdaje? - spytał Prawodawca z miną niewi niątka. No, nie. Chyba ci wszyscy ludzie nie sądzą, że... - Muszą być świadkowie - oznajmił Hannes. - Tego wyma ga prawo. George stał w milczeniu, osłaniając ciało skórą. - Dalej - zachęcił go krzepki wyspiarz i klepnął w plecy, chyba już setny raz tego więczoru. - Przy was wszystkich? Chyba oszalałeś, człowieku. - Pra wdę mówiąc, po trzecim czy czwartym dzbanie miodu doszedł do wniosku, że obowiązek małżeński wcale mu tak bardzo nie ciąży. Czemu nie? Podczas sztormu każdy port jest dobry, jak mawiali żeglarze z Invemess. Ale to było zupełnie nie do pomyślenia. Rika usiadła na posłaniu.
- Musisz, bo inaczej małżeństwo nie będzie zgodne z pra wem. Czy mam rację? - Spojrzała na Prawodawcę, jakby pro sząc o potwierdzenie. - Chyba że w ogóle nie musimy tego ro bić? - Na twarzy zajaśniał jej wyraz nadziei. - O tym już rozmawialiśmy - stwierdził Hannes. - Mam ra cję? - Tak - przyznał Prawodawca. - Świadkowie nie są konie czni. To jest stary obyczaj, rzadko już praktykowany. W razie potrzeby osobiście zaświadczę, że małżeństwo jest zgodne z prawem. A teraz chodźmy stąd. - Ale... - Rika zerwała się z posłania, gdy Prawodawca zaczął wyprowadzać ludzi z chaty. - Nie, musicie zostać! - George przy siągłby, że w jej oczach widzi strach. - Sitryg, Prawodawco, nie zostawiajcie mnie z nim samej! Prawodawca przystanął na progu i przesłał jej surowe spo jrzenie. - On jest teraz twoim mężem. Musisz mu ufać, tak samo jak on zaufał tobie, że dotrzymasz warunków umowy. Ruszyła do drzwi. George odruchowo chwycił ją za nadgars tki osłonięte bransoletami. Zdrętwiała. - Pamiętaj, co ci powiedziałem - dodał jeszcze Prawodaw ca, - Nie wszyscy mężczyźni są jednakowi. George spojrzał na pobladłą twarz swojej żony i podczas gdy stary zamykał za sobą drzwi, bardzo intensywnie rozmyślał, co te ostatnie słowa miały znaczyć.
ROZDZIAŁ PIĄTY Wszyscy mężczyźni są jednakowi. Rika usiadła na posłaniu, podkurczyła nogi i czekała. Cze kanie trwało długo. Wydawało jej się, że mijają wieki, a Grant, owinięty skórą w pasie, wciąż stał odwrócony do niej plecami i grzał się przy palenisku, w którym wątły ogień spalał kostki torfu. To, czego się obawiała, w końcu przyszło, toteż nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie będzie po wszystkim. - Co robisz? - spytała niepewnie, bo nie bardzo wiedziała, co mogłaby powiedzieć. - Chcę, żeby mi się trochę rozjaśniło w głowie. Zaskoczył ją. Brodir nigdy nie kłopotał się takimi drobiaz gami. W gruncie rzeczy prawie za każdym razem, gdy ją brał, był mocno pijany. - Może to będzie dla ciebie przyjemniejsze, jeśli nie bę dziesz myślał zbyt trzeźwo. Popatrzył na nią, a z jego miny wynikało, że musiała go za dziwić. Gdy skrzyżowali spojrzenia, zsunął okrywającą go skórę na klepisko. Na krew Thora! Grant nie był ani trochę podobny do Brodira. Rumieniec zalał jej twarz, gdy Szkot ściągnął nogawice i od-
rzucił je na bok. Ponieważ zmierzył ją wzrokiem od stóp po czu bek głowy, przygotowała się na najgorsze. Podchodził do niej skąpany w blasku ognia. Już drugi raz tego dnia zwróciła uwagę na jego posturę i siłę. Wydał jej się bardzo męski. Prawodawca miał rację. Nie doceniła Szkota. Była gotowa. Siedziała, zaciskając pięści, i powtarzała sobie w myślach, że nie wolno jej okazać strachu. Nie wolno sprawić mu takiej satysfakcji. Za nic. Niech ją weźmie i koniec. Puls raptownie jej przyspieszył, gdy Grant usiadł na po słaniu. - Zrób to - zażądała. - Zrób to teraz. Przechylił głowę i przyjrzał się jej twarzy. Czemu się zawa hał? Niech to zrobi i koniec! Jego twarz nagle złagodniała. - Nigdy w życiu nie wziąłem kobiety wbrew jej woli i nie zamierzam zrobić tego również teraz. Takiej reakcji zupełnie się nie spodziewała. - Ale przecież... musisz. - Nie, dziewczyno. - Pokręcił głową. - Nie chcesz mnie. więc... -Wzruszył ramionami. Prawda tych słów okazała się bardziej bolesna niż razy, które zadawał jej Brodir. Grant jej nie chciał. Poczuła ukłucie w sercu. Dziwne, przecież wiedziała o tym od samego początku, więc dlaczego teraz tak ją to zabolało? Powinna cieszyć się, odczuć ulgę. Przyszła jej do głowy nowa myśl. - To bez znaczenia, czego oboje chcemy. Prawo jest pra wem. Słyszałeś starszyznę. Małżeństwo nieskonsumowane jest nieważne, więc nie mogę domagać się posagu.
Pokręcił głową. - Te pieniądze są dla ciebie bardzo ważne... Na tyle że chcesz poświęcić dziewictwo i dać je człowiekowi, którego nie znosisz i nigdy więcej nie zobaczysz. Zamknęła oczy. Wyobraźnia podsuwała jej straszne obrazy z przeszłości. Nie było sensu ukrywać przed nim prawdy, skoro i tak wkrótce miał ją poznać. - Nie jestem dziewicą, więc niczego nie poświęcam. Zapadło milczenie nie do zniesienia. Czuła, jak płoną jej po liczki. Wreszcie Grant się odezwał: - Możemy powiedzieć, że to zrobiliśmy, i nikt nie dowie się prawdy. Rika otworzyła oczy. On naprawdę jej nie chciał. Omal nie wybuchnęła śmiechem. Dla Brodira to nie byłaby przeszkoda. Żądza stanowiła część jego nienawiści, więc zaspo kajał ją nie jako kochanek, lecz jako wróg. Nie, kompletnie nie rozumiała tego Szkota. - Prawodawca widzi wszystko - powiedziała. - Będzie wiedział, że kłamiemy. Grant roześmiał się i spojrzał na nią cieplej. - Mnie też się zdaje, że nic się przed nim nie ukryje. Mimo woli uśmiechnęła się i spróbowała okrasić swoje sło wa odrobiną życzliwości. Wszystko zależało teraz od tego, czy Szkot zechce jej pomóc. - Dotrzymasz więc umowy? - Ano, dotrzymam - powiedział i ujął jej dłonie. Zaskoczyło go, jaki ciepły jest jego dotyk. Cofnęła ręce i z determinacją ściągnęła przez głowę wełnianą koszulkę. Grant głośno westchnął.
- Nie będę się opierać - powiedziała, kładąc się na podusz kach. - Rób, co chcesz. Bardzo długo nie zrobił nic, po prostu siedział i przyglądał się jej ciału w czerwonawym blasku ognia. Bała się na niego spojrzeć, ale w końcu ciekawość przemogła, więc zerknęła ką tem oka. Twarz Szkota kryła się w cieniu, za to jego włosy złociście lśniły. Przesunęła wzrok niżej, na muskularny tors falujący w rytmie oddechów. Całe ciało Szkota było umięśnione i lekko owłosione, a skóra miała złotawy odcień, jakby całowało ją słońce. Wiedziała, że Szkot ją obserwuje, mimo woli zaczęła oddy chać szybciej i płycej. A gdy wreszcie spojrzeli sobie w oczy, to, co ujrzała, wzburzyło jej krew. Czy to możliwe, że jej pożąda? Nie zdążyła jednak się nad tym zastanowić, bo dłonie Szkota zaczęły ostrożnie przesuwać się po jej udach. Wzdrygnęła się. - Nie skrzywdzę cię - szepnął i przysunął się bliżej. Jak miała mu uwierzyć? Stężała, gdy nachylił się nad nią, ale gdy znów spojrzała mu w oczy, nabrała przekonania, że uwierzy we wszystko, co Grant jej powie. - Ccco robisz? - A to. - Delikatnie pocałował ją w usta. Świat nagle zawirował, poczuła się niebywale lekka, jakby ten czuły pocałunek pomógł jej wzlecieć. Gorący oddech Szkota był pachnący, język gładki niczym szkło. Otworzyła się dla niego. Co się z nią dzieje? - Riko - szepnął tuż przy jej wargach. - Obejmij mnie. Odruchowo usłuchała tego wezwania, a Grant pogłębił po-
całunek. Przykrył ją swoim ciałem, ale wrażenie było przyjem ne, zupełnie inne niż wtedy, gdy przygniatał ją Brodir. Usta Szkota dotykały jej w coraz to nowych miejscach, wyzwalały w niej potężne, zupełnie nieznane doznanie. Wes tchnęła. - Dotknij mnie - szepnął jej Grant do ucha. Nie był to roz kaz, lecz prośba wyrażona z taką czułością, że nie można jej było odmówić. Sama nie wiedziała, kiedy zaczęła go głaskać po plecach i pośladkach. Wydał z siebie westchnienie zadowolenia, czym zachęcił ją do dalszych pieszczot. Zaczęła go całować z taką gwałtownością, że aż sama się dziwiła. - Grant - westchnęła i poruszyła biodrami. - Nie będziesz do mnie mówić George? Szeroko otworzyła oczy. Na krew Thora, co ona wyrabia? Natychmiast zdrętwiała. Zgoda, może mu się oddać, ale nig dy nie będzie jego. Słyszała wcześniej o takich mężczyznach, chociaż nigdy nie dawała wiary tym opowieściom. Ich bohate rowie posługiwali się czułymi słówkami i pieszczotami jak wielkim toporem. Ich broń była po dziesięciokroć groźniejsza niż brutalne metody Brodira. Próbowała zepchnąć go z siebie, ale gdy usta Granta objęły jej pierś, straciła wolę oporu. - George - szepnęła mimo woli i wsunęła ręce w jego wło sy. W jej wnętrzu rozpalał się żar. Zręcznym ruchem rozsunął jej uda. Zrozumiała, że nieunik nione wreszcie nadeszło. Grant był gotowy, więc i ona też. Ku swemu zaskoczeniu poczuła jednak dotyk palców Szkota. Wy dało jej się, że gra na niej jak na instrumencie.
- Nie rób tego! - Próbowała mu przeszkodzić. - Cicho, cicho - szepnął i znów zaczął pocałunkami zgłę biać jej usta. Żadne z doświadczeń z Brodirem nie przygotowało jej do te go, co miała przeżyć z Grantem. Miejsce, które czarował paka mi, stało się dla niej źrodłem zupełnie nieznanych, rozkosznych doznań. Serce wyrywało jej się z piersi, ciało dostarczało niewyob rażalnych przyjemności. Była pewna, że za chwilę umrze z roz koszy, i właśnie wtedy George szerzej rozchylił jej uda i znalazł się w jej wnętrzu. Zachłysnęła się powietrzem, zaskoczona nowym odczuciem, ale teraz liczył się tylko Gcorge. Czuła jego zapach, siłę, gorąco jego zwilgotniałej skóry, w którą nieświadomie wbiła pazno kcie. George wydał okrzyk i pchnął jeszcze raz. Fala jasności, która nadchodziła od dłuższej chwili, omal nie pozbawiła jej zmysłów. Resztkami świadomości Rika odnoto wała jej uderzenie, a zaraz potem również Grant znalazł swoje spełnienie. W jej ciele. George okrył futrem śpiącą obok niego kobietę, rozmyślając, co, u diabła, go naszło. Ogień w palenisku powoli dogasał. W czerwonawym blasku George spojrzał na Rikę, córkę Frithy, w zupełnie nowy sposób. Jej brak doświadczenia bardzo go zdziwił, bo rzeczywiście nie była dziewicą. Ale całowała go niezręcznie i zupełnie nie umiała opanować wybuchu namiętności, do którego ją dopro wadził. W pieszczotach była tak samo otwarta i prostolinijna jak
w swoim zachowaniu. Ani trochę nie przypominała kobiet, jakie pamiętał ze Szkocji. Nie powinien jej pragnąć, lecz stało się inaczej. Nawet teraz pożądanie budziło się w nim na nowo. Niewia rygodne. To musiał być wpływ miodu. Na pewno tak. Cóż in nego mogłoby spowodować to niezwykłe nienasycenie? Miał w łożu wiele kobiet, ale żadnej nie pragnął tak jak Riki. Wiedział, że gdyby spróbował najdelikatniejszej pieszczoty, to zbudziłaby się i spojrzała na niego z wielkim zdumieniem, tak samo jak wtedy, gdy pierwszy raz jej dotknął. Zupełnie jak by dokonał czegoś niezwykłego. Jakby nigdy przedtem mężczyzna jej nie pieścił. Ta wysoka należy do Brodira. Wreszcie pojął znaczenie tych słów. Jarl jest jej kochankiem. Cóż to musi być za mężczyzna, skoro nigdy nie pokazał jej drogi do rozkoszy? Zatrzymał wzrok na bliźnie biegnącej do ucha Riki. Przypo mniał sobie panikę, która biła z jej oczu, gdy pocałował ją w tym miejscu. Czy to właśnie Brodir zaszczepił w niej lęk, mi mo że Rika chciała pozować na nieustraszoną? Bransolety. Próbował je zdjąć z przegubów Riki, zanim zasnęła, spotkał się jednak z niemal histerycznym sprzeciwem, więc nie nalegał. Teraz jedno smukłe ramię leżało wyciągnięte na poduszce, obok głowy. Pochylił się nad nim i ostrożnie, bez pośpiechu, ob luzował zatyczkę bransolety. Rika westchnęła przez sen. Zmartwiał.. Bransoleta spadła na poduszkę, a Rika, nie budząc się ani na chwilę, wyciągnęła do niego ręce. - Jezu przenajświętszy - westchnął, gdy ujął jej nadgarstek.
Na całym nadgarstku widać było blizny. Ani chybi kobietę nie raz krępowano. Jaki potwór mógł się zdobyć na coś podobnego? Odruchowo przysunął jej dłoń do ust i pocałował purpurową bliznę na przegubie, a potem odłożył bransoletę na skrzynię przy posłaniu. Wezbrał w nim gniew. Chrześcijanin czy poganin, mężczyzna, który tak traktuje ko bietę, zasługuje na powolną śmierć w męczarniach. George żało wał, że nie ma teraz w pobliżu tego drania. O, dałby mu lekcję... Co, u diabła, znowu go opętało? Co go obchodzi los dwojga pogan? To nie jego sprawa. On ma narzeczoną, która czeka na niego w Szkocji i w odróżnieniu od Riki jest wszystkim, czym powinna być kobieta. Tak w każ dym razie zapewnił go król. George otrząsnął się z chwilowego zamroczenia. Musi zapo mnieć o tej kobiecie. To, co zaszło między nimi tej nocy, było skutkiem upojenia miodem. Przecież na początku wcale jej nie pragnął. To ona nalegała. Co innego mógł zrobić? Jest mężczy zną, a nie mnichem. Ostrożnie odsunął się i zaczął wypatrywać swojego odzienia w ciemności. Aha, wszystko zabrano. Trudno. Spędzi noc tutaj, ale prędzej zamarznie na śmierć, niż znowu dotknie tej kobiety. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Odkąd wygasł ogień, w chacie było zimno jak w grobie. Wlazł pod futra i odwróci wszy się tyłem do Riki, odsunął się na sam skraj, dalej nie mógł, by nie spaść na klepisko. Nazajutrz odpłyną na wyspę jej ojca, a on wkrótce znajdzie się z powrotem w domu. Po chwili zapadł w niespokojny sen. Śniły mu się węże, pły wające w pucharze oblubienicy wypełnionym miodem.
O świcie Rika ubrała się w codzienny strój, który schowała w chacie poprzedniego popołudnia. Granta nie było, ale czuła jego zapach na swym ciele. Postanowiła szybko wziąć kąpiel i zjeść śniadanie. Była so bota, spodziewała się więc, że w łaźni jest rozpalony ogień i wo da w kadziach, a wilgotne powietrze w saunie pachnie ziołami. Focza skóra w oknie trzepotała, szarpana podmuchami coraz silniejszego wiatru. Rika odsunęła zasłonę na bok i natychmiast smagnęły ją igły zmrożonego deszczu. Poczuła zimny dreszcz. Wkładając pelerynę i trzewiki, omiotła wzrokiem wnętrze cha ty. Zmierzwione posłanie stanowiło nieme oskarżenie. - Było ci przyjemnie - szepnęła do siebie. Nie, nieprawda. Nie mogło być. Było jej okropnie. Było jej... Cudownie. Pragnęła go i on też jej pragnął. Energicznie pokręciła głową i ciaśniej otuliła się opończą. To się więcej nie zdarzy. Nigdy. Odryglowała drzwi i wyszła na dwór. Na krew Thora, skąd się wzięła ta zamieć? Nie wypłyną w taką pogodę. Dziedziniec święcił pustkami, widocznie wszyscy kryli się po domach. Kąpiel musiała pocze kać. Rika pobiegła do największego domu, gdzie jadała posiłki. i jak burza wpadła do środka. - Jesteś. Przy wejściu otupała śnieg z butów, po czym odwróciła się w stronę, z której doszedł ją znajomy głos Prawodawcy. - Chodź na śniadanie. Twój mąż czeka. Mąż. Najeżyła się, słysząc starego, ale wiedziała, że nie ma dla niej odwrotu. Grant siedział obok Prawodawcy na ławie, a pełne
jedzenia tace przed nimi wskazywały, że żaden jeszcze nie za czął jeść. Grant nawet na nią nie spojrzał, gdy szła przez pomieszcze nie, by usiąść na ławie naprzeciwko niego. I dobrze. Ona też nie miała mu nic do powiedzenia, więc ucieszył ją ten brak zain teresowania. To, co dzielili poprzedniej nocy, a właściwie to, co robił jej Szkot, nie miało żadnego znaczenia. Na pewno nie dla niej. Zresztą, jeśli sądzić po jego obojętnej minie, dla niego też nie. Było, minęło, a teraz nadszedł czas wykonania jej planu. Sitryg przyniosła do stołu dzban miodu i dwa rogi. - Nie - powiedział Grant, unosząc dłoń. - Dla mnie nie. - Musisz - nie dała się zniechęcić Sitryg. - Oblubieniec i ob lubienica razem piją miód codziennie aż do pierwszego nowiu. Grant zmierzył starą kobietę groźnym spojrzeniem i pier wszy raz Rika poczuła, że podziela jego odczucia. - To wasz miodowy miesiąc. Rika spiorunowała ją wzrokiem i odepchnęła dzban. - Odnieś to do gospody. Sitryg zerknęła z oburzeniem ku Prawodawcy i bez słowa wyszła. - Jest zamieć. - Rika zmieniła temat. - Czy możemy żeglo wać w taką pogodę? Prawodawca pokręcił głową. - Wiesz równie dobrze jak ja, że nie. - Dlaczego nie, u diabła? - włączył się do rozmowy Grant. Na jego twarzy malowało się niedowierzanie. - Czyżbyś tak bardzo chciał powtórzyć swoje ostatnie do świadczenie? - Prawodawca zmarszczył czoło. - Nie dość ci straty brata?
Grant zacisnął zęby. Mimo ze starał się zachować obojętną minę, Rika widziała jego cierpienie. Nie miała litościwej natury. To był pierwszy krok do słabości, zwłaszcza gdy w grę wchodził mężczyzna. A jednak poddała się fali współczucia. Szybko jednak skupiła uwagę na pogodzie. Niczego nie pragnęła bardziej, niż odpłynąć z tej wyspy. Każdy dzień zwłoki przedłużał niewolę jej brata, poza tym coraz bardziej prawdo podobny stawał się powrót Brodira. - Śnieg nie jest groźny, ale wiatr owszem - usłyszała Pra wodawcę. Wiedziała, że stary ma rację. Łódź rozpadłaby się na kawałki, zanim jeszcze straciliby wyspę z oczu. Grant potarł podbródek, na którym widniał ślad świeżego za rostu. Rika przypomniała sobie dotyk tego podbródka na swoim ciele i zadrżała. - Jak długo musimy czekać? - spytał. Prawodawca wzruszył ramionami. - Kto to wie? Grant zaklął pod nosem. To było jakieś chrześcijańskie prze kleństwo, którego Rika nigdy przedtem nie słyszała Wydawało się groźne. Chciała spytać o jego znaczenie, ale chwila z pewnością nie była odpowiednia, więc odłożyła ten zamysł na później. Grant wpatrywał się w jakiś trudny do określenia punkt. Od ruchowo zwilżyła językiem wargi, gdy przypomniała sobie ich wspólną noc. Grant jej pragnął. Może nie od razu i nie potem. Z pewnością również nie te raz. Ale przez chwilę żar jego pocałunków i namiętne spojrzenie były przeznaczone tylko dla niej. Grant zauważył, że jest obserwowany. Co spodziewała się zobaczyć w jego szarych oczach? Miłość?
Co za niedorzeczność! Mężczyźni nie znają miłości, mężczyźni panują. Dręczą. By ła dostatecznie mądra, by to wiedzieć. Wiedziała też aż za do brze, jak pokonać ich w tej grze. Wreszcie uciekła przed jego spojrzeniem i wzięła kęs jedze nia z tacy. - Co teraz, Prawodawco? - Hm... - Stary autorytatywnie odchrząknął. - O ile wiem, twój mąż... Spojrzała na niego lodowato. - Chciałem powiedzieć: Grant - Prawodawca urwał i skinął głową George'owi - ma coś dla ciebie. Rika gniewnie zmierzyła ich obu. - Co takiego? - Twoje... - Grant spojrzał na Prawodawcę, jakby szukał u niego pomocy. - Morgen gifu? O, tak. Twój poranny podaru nek. Jak on śmie? Szeroko otworzyła oczy i poczuła nagłą falę gorąca. - Nnie... nie chcę go. - Jak uważasz. - Grant przesunął ozdobę ku Prawodawcy. - Po prostu robię to, co mi polecono. - Weź podarek - odezwał się Prawodawca i popchnął go ku Rice. - A przynajmniej rzuć na niego okiem. Stary ją bardzo zirytował, lecz mimo to spojrzała na prezent. Była to srebrna brosza. Coś w tej ozdobie wydawało jej się zna jome. Wzięła broszę ze stołu i obróciła w dłoni. - Co się stało? - spytał Grant, widząc jej podejrzliwość. Pokręciła głową. - Nic takiego. Tylko że... - Gdzie już widziała tę broszę?
Spojrzała spod przymrużonych powiek na Prawodawcę, ten jed nak miał minę niewiniątka, która doprowadzała ją do wrzenia. - Nic - powtórzyła i odłożyła broszę na stół. - Po prostu nie chcę tego przyjąć i już. - Niech ci będzie. Mnie to nie przeszkadza - stwierdził Grant. Prawodawca wzruszył ramionami. - Poranny podarunek wynagradza oblubienicy... jej goto wość do współżycia z mężem. Grant szerzej otworzył oczy. - Chcesz powiedzieć... - Tak - odpowiedziała za starego Rika. Nie miała najmniejsze go zamiaru powtórnie zapewnić Grantowi korzystania z praw mę ża. - Rozumiesz więc, dlaczego nie chcę tego przyjąć. - Niech będzie. - Szkot uniósł dłonie, wyrażając tym swoje poparcie dla jej decyzji. - Zgadzam się. Rika czuła, że zaraz się zaczerwieni. Rozmowa zbaczała na niebezpieczny temat. Na wszelki wypadek wstała od stołu, po stanowiła bowiem wziąć kąpiel. - Wczoraj więczorem wspomniałem ci o zaufaniu - powie dział Prawodawca do Riki. - No i co z tego? - Nie była w nastroju do wysłuchiwania nauk starego, zresztą Grant chyba również nic, jeśli sądzić po jego minie. - Wygląda na to, że wzięłaś sobie moją radę do serca. Zmarszczyła czoło. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Poza Ottarem i swoim bratem nic ufała żadnemu mężczyźnie, a na pewno nie Szkoto wi. Nawet sam Prawodawca szybko tracił w jej oczach wiary godność.
Chciała wyjść z domu, ale Prawodawca chwycił ją za nad garstek. Nadgarstek. Na krew Thora, bransoleta! Wyrwała się z uścisku Prawodawcy i odruchowo zakryła nadgarstek dłonią drugiej ręki. Gdzie jest jej bransoleta? Spo jrzała na Granta. Przyglądał jej się beznamiętnie i nawet nie drgnęła mu po wieka. - Spadła ci - wyjaśnił - gdy spałaś. Położyłem ją na skrzyni. Skłamał. Poczuła, że jej policzki oblewa rumieniec, co jeszcze bar dziej ją rozeźliło. - Mam coś do zrobienia - powiedziała drętwo, otuliła ra miona opończą i ruszyła do drzwi. - Możemy wykorzystać ten czas! - zawołał za nią Prawo dawca. Odwróciła się, stojąc w otwartych drzwiach. Do pomiesz czenia zaczął sypać deszcz ze śniegiem. - Jaki czas? Na co? - Dopóki się nie wypogodzi i nie będziemy mogli wypłynąć - wyjaśnił stary. Zwrócił się do Granta. - Szkot musi się niejed nego nauczyć, jeśli chce namówić twojego ojca do przekazania ci posagu. O tym nie pomyślała. Prawodawca miał rację. Grant nie znał ich obyczajów. Odrzucona brosza leżąca na stole dowodziła te go aż nadto dobitnie. - Daj mu kilka lekcji - poradził Prawodawca. - Lekcji? - Grant skrzywił się gniewnie i niespokojnie po ruszył na ławie. - Nie chcę być pouczany.
Rika wyprostowała się. Jego widoczne zakłopotanie i sma gający deszcz ze śniegiem dodały jej sił. Och, uwielbiała zimę. Skąd w ogóle przyszło jej do głowy, żeby zastanawiać się, jak wygląda Szkocja wiosną? - Nie interesuje mnie, czego chcesz, a czego nie. Twoja na uka zaczyna się od dzisiaj.
ROZDZIAŁ SZÓSTY To był stanowczo poroniony pomysł. - Na co mi to? - burknął George, ignorując starania dwóch młodych wojowników, którzy od prawie godziny usiłowali go przekonać. - Jeśli poznasz nasze obyczaje, będzie ci łatwiej rozmawiać z Rollem - odparł ciemnowłosy Leif. Z ojcem Riki. Prawdę mówiąc, George wątpił, czy Rollo mo że być trudniejszym człowiekiem do rozmowy niż jego pyskata córka. W gospodzie było gorąco i duszno. W zatłoczonym po mieszczeniu unosił się odór mokrej wełny, potu i mdły zapach miodu. Jasnowłosy Erik właśnie kazał przynieść następny dzban, więc George się skrzywił. - Chcesz wrócić do domu, prawda? - spytał Erik. George'owi pytanie wydało się tak niedorzeczne, że nawet nie zadał sobie trudu odpowiedzenia. Leif szepnął coś do Erika, a ten skinął głową. - Zdaje mi się, że Rollo mieszka niedaleko twojego domu. - Co? - Zaledwie kilka dni konnej jazdy. W najgorszym razie ty dzień.
- Jazdy? - Jak to możliwe? George myślał, że ojciec Riki mieszka na Szetlandach albo Orkadach. Nie sądził, że pożeglują prosto do... - Czy to znaczy, że jej ojciec mieszka w Szkocji? Jego rozmówcy skinęli głowami. - W każdym razie w Brytanii - zapewnił go Erik. - Nigdy nie wiadomo, czy na ziemi Szkotów, czy Norwegów, bo to się zmienia z dnia na dzień. Żona Rolla jest Szkotką, a on służy temu, kto mu obieca największe korzyści. Bardzo interesująca wiadomość. George zaczął mieć nadzie ję, że wyplącze się z tego ambarasu wcześniej, niż przypuszczał. Co powstrzyma go przed porzuceniem tej niedorzecznej awan tury z posagiem i pójściem własną drogą, gdy tylko wylądują na szkockim wybrzeżu? Ostatnio płynął do Wick, portu w pobliżu najbardziej wysu niętego na północ punktu Brytanii. Może wylądują właśnie tam. Ha! Ta myśl podniosła go na duchu. - Więc jak? - odezwał się znowu Erik. - Czy pozwolisz, że nauczymy cię tego. co powinieneś wiedzieć i umieć? George słuchał go jednym uchem. Myślał o Auguście Sinc lairze i Anne, swojej narzeczonej. - Zaczniemy od prostych gier - powiedział Leif. - Co? - O czym oni, u diabła, mówią? George znowu skupił uwagę na dwóch młodzieńcach. - Już wam powiedziałem, że nie widzę potrzeby uczenia się waszych obyczajów. Ktoś głośno beknął za jego plecami. - Po mojemu jest na to stanowczo za głupi. George wolno się odwrócił. Poznał ten głos. Przy sąsiednim stole siedział Ingolf z tępym, lecz wiernym Rasmusem i dzie siątką innych mężczyzn - ludźmi Brodira, w czym George zdą żył się już zorientować.
- Nikt cię nie pytał o zdanie - powiedział Erik. - Nie zwa żaj na niego. Grant. George nie był przyzwyczajony do puszczania płazem obelg, zwłaszcza gdy padły z ust ordynarnego poganina. Zmierzył wzrokiem Ingolfa i pożałował, że nie ma przy sobie miecza bra ta Riki ani poręcznego młota za pasem. Po ceremonii ślubnej broń mu odebrano. - Szkoci się do tego nie nadają. - Ingolf przechylił róg. Miód pociekł mu po brodzie. - Zwyczajów i umiejętności wi kingów nie można się nauczyć. Ktoś się z tym rodzi albo nie. Co za brednia. George miał wielką ochotę pokazać temu ciem nemu poganinowi, do czego nadają się Szkoci. - Jakich umiejętności? - spytał, patrząc na Erika i Leifa. Leif wzruszył ramionami. - Takich, które dowodzą bystrości i zdolności strategicz nych. - Takich, które sprawdzają męskość. - Ingolf spojrzał wy zywająco na George'a, - Takie też są - przyznał Leif. George odwrócił się do nich plecami. - Powiedziałem wam... - Mimo gwaru głos Ingolfa rozległ się w całym pomieszczeniu. - On nie jest prawdziwym męż czyzną. Ludzie Brodira zarechotali. George poczuł, że burzy się w nim krew. - Kiedy zaczynamy? - spytał. Leif i Erik jednocześnie się uśmiechnęli. - Natychmiast - odrzekli chórem. - Co innego można robić przy takiej paskudnej pogodzie dodał Erik.
George w duchu przyznał mu rację. Wiedział, że jeśli się czymś nie zajmie, to oszaleje. Drzwi gospody otworzyły się z hukiem i do środka weszła Rika, a za nią Ottar. Oboje usiedli na ławie przed George'em. Rika nawet na niego nie spojrzała, zresztą wcale tego nie ocze kiwał. Ottara zobaczył pierwszy raz od czasu ślubu. Rozgniewany młodzieniec nie pojawił się na weselu. Nic dziwnego. George zajął miejsce, na którym Ottar widział siebie. Tak przynajmniej się zdawało, jeśli sądzić po opiekuńczych zapędach młodzieńca wobec Riki. Teraz też Ottar spojrzał na George'a wrogo. Rika była dziwnie milkliwa. Incydent przy śniadaniu bardzo ją wzburzył. Musiała natychmiast potem iść po zgubę, bo znowu miała na nadgarstkach obie brązowe bransolety. Początkowo George sądził, że to Brodir kazał jej nosić te oz doby, dopiero potem odgadł prawdę. Gdy zauważył u niej wyraz upokorzenia, z najwyższym trudem powstrzymał się przed oka zaniem współczucia. Rika po prostu wstydziła się tego, co zro biła jej ta bestia. Teraz przyglądał się jej zachowaniu i myślał o tym, że w ogóle nie widać, by ostatnia noc lub ranek różniły się dla niej od dziesiątków innych. Maska walkirii była niewzruszona, a przecież wiedział, co się za nią kryje. Poznał żarliwość, na miętność i uległość tej kobiety. Porwana miłosnym upojeniem, nawet wypowiedziała jego imię, choć tylko raz. Jeszcze nigdy nie wydawało mu się tak egzotyczne jak w jej ustach. Od świtu znów był po prostu Grantem. Jego nazwisko Rika wymawiała z syczącym przydechem, niczym przekleństwo. Wiedział już jednak, że Rika tylko stara się stworzyć pozory
obojętności. W lodowym pancerzu wcale nie było jej tak do brze, jak chciała pokazać światu. Wszak miała wiele kobiecego wdzięku i kto uważnie się przyjrzał, mógł to zauważyć. A on się przyjrzał. Tak czy owak. Rika najwidoczniej czerpała radość z ukry wania wszelkich kobiecych cech, takich jak współczucie, czu łość, szczodrobliwość. No, nie wszystkich. Ostatniej nocy oka zała się dla niego bardzo szczodrobliwa. Szczerze mówiąc, od tej pory ciągle o niej myślał. Potrzebował czegoś, co odwróciłoby jego uwagę. Jakiegoś zajęcia do czasu, aż się wypogodzi. Może te lekcje strategii trochę go rozerwą. - Wasz dzban - odezwał się kobiecy głos. Lina. O, to była rozrywka godna mężczyzny. George spojrzał w sarnie oczy Liny. Postawiła dzban miodu na stole i ślicznie zatrzepotała rzęsami, specjalnie dla niego. - Dziękujemy - powiedział Leif i puścił do niej oko. Taką kobietę mężczyzna potrafi docenić. I nie musi się mę czyć, żeby ją zrozumieć. - Znalazłam baryłkę piwa. - Lina skromnie się do niego uśmiechnęła. - Jest w spiżarni. Jeszcze trochę za młode, ale pewnie i tak będziesz je wolał od miodu. - Przysunęła się bliżej, tak że jej piersi znalazły się na wysokości oczu George'a. - Mam rację? O, tak. Rozumiał ją doskonałe. - Ale nie uniosę tej baryłki. - Znów zatrzepotała rzęsami. - Jest dla mnie o wiele za ciężka. George szeroko się uśmiechnął. Dobrze znał kobiece wybie gi. Wszystkie kobiety snuły intrygi, manipulowały, zamiast po wiedzieć wprost, o co im chodzi.
- Ale nie dla mnie - rozległ się lodowaty głos. Rika zniena cka stanęła nad Liną. - Idź po to piwo. - Popchnęła dziewczynę w stronę drzwi. - Zaraz przyjdę ci pomóc. George otworzył usta, ale Rika nie dopuściła go do głosu. - A ty, Grant, spotkasz się ze mną na dziedzińcu. Chcę ci coś pokazać, zanim wypłyniemy. Odwróciła się do niego plecami, wzięła pelerynę z ławy i wyszła na dwór. Znów wpadł do środka przeraźliwie zimny podmuch, taki sam jak ten, który zwiastował jej nadejście. - Nasze ćwiczenia mogą poczekać - powiedział Leif. Erik tylko się uśmiechnął. George napełnił swój róg miodem. Gdy poczuł w ustach słodki smak, doszedł do wniosku, ze niektóre kobiety mataczą, a inne po prostu tego nie robią. Rika czekała na niego w pobliżu stajni, pod dachem szopy. Obok niej cicho rżał na słomie jej ulubiony kuc i trącał ją py skiem, domagając się poczęstunku. Gdy otworzyła dłoń, zwierzę szybko zjadło rzepę. Uśmiechnęła się i podrapała kuca po łbie. - Mogłabyś to robić częściej. Na pewno by nie zaszkodziło. - Drgnęła zaskoczona. Grant stał w śniegu przed szopą i bacz nie jej się przyglądał. - Co takiego mam robić? - burknęła zła, że nie usłyszała, jak nadchodzi. - Uśmiechać się. Wyglądasz wtedy bardziej... Zesztywniała. Czekała, aż dokończy swą myśl. - Och, nieważne. Zapomnij o tym. - Schronił się pod da chem i z wielką życzliwością obejrzał kuca. - Cóż to jest, na miłość boską? Nigdy nie widziałem takiego źrebięcia. - To nie jest źrebię, tylko dorosłe zwierzę.
- Nie żartuj. - Nie żartuję, właśnie tak jest. - Zmarszczyła czoło. Szkot musiał się jeszcze naprawdę wiele nauczyć, jeśli nie umiał od różnić kuca od źrebięcia. - Jest za mały jak na dorosłe zwierzę. Cmoknęła językiem. - Jest największy i najsilniejszy na całej wyspie. - Ha! - Prawodawca sprowadza je z sąsiednich wysp. To są kuce szetlandzkie. Grant pogłaskał kuca po szyi. - A to ci wyspa! Kobiety są tu wielkie, a konie małe. Rika rozzłościła się i zmełła w ustach przekleństwo. Nie miało sensu wypowiadać go głośno. Ten niedouczony głupek i tak by nie zrozumiał. - Chodź za mną - powiedziała krótko i ruszyła przez wrzo sowisko, nie zważając na wicher i deszcz ze śniegiem. Znalazła się sam na sam z Grantem pierwszy raz po ich wspólnej nocy. Przemknęło jej przez myśl, że rozsądnie postę powała, unikając Szkota. Jego obecność odbierała jej pewność siebie. Czuła się przy nim tak, jakby nie była sobą. Osiągnąwszy niewysoki skalny grzbiet, przystanęła i od wróciła się, czekając, aż Grant do niej dołączy. Omal na nią nie wpadł. - Na krew Thora! - Och, przepraszam - powiedział, wcale nie zdyszany. Musiała przyznać, że jest sprawny. Nawet sprawniejszy niż większość jej ludzi, którzy zimą przebywali głównie pod da chem, co nie służyło sprężystości ich mięśni. Grant nie miał na sobie ani grama zbędnego tłuszczu. Był
wspaniale umięśniony. Przypomniała sobie, jak wyglądał w no cy, i aż westchnęła. Mógł wziąć ją siłą, ale tego nie zrobił. Czule całował ją i pie ścił, a dłonie miał tak delikatne jak gołębie skrzydła. Dość tego! Stanowczo nie wolno jej mieć takich myśli. Nachodziły ją zupełnie nie chciane przy byle okazji. Musiała jak najszybciej wziąć się w garść. Czekały ją niemałe trudy, więc nie mogła pozwolić, by jedna wspólna noc z obcym ode brała jej jasność myślenia. Albo, co gorsza, odmieniła jej przekonania. Mężczyźni wykorzystują kobiety do własnych celów. Ten nie stanowił wyjątku. W Szkocji miał dom i narzeczoną. Nie wolno jej było zapomnieć, że to, co Grant robi na ich wyspie, służy wyłącznie temu, by mógł jak najszybciej znaleźć się w domu. - Co to za miejsce? - Grat wyrwał ją z zamyślenia. - O, tam na dole. - Wskazał cmentarz na wrzosowisku. - Tam leżą moi przodkowie. Chodź, czegoś się dowiesz. - Ruszyła stokiem po drugiej stronie grzbietu w stronę cmenta rza. Grant schodził obok niej, wiatr rozwiewał mu włosy i szar pał ubranie. Pogoda zdawała się Grantowi nie przeszkadzać. To ją zdzi wiło. Zawsze wyobrażała sobie Szkocję jako kraj bujnej zieleni, osłonięty przed szalejącymi wiatrami i gniewem morza. Tutaj deszcz ze śniegiem bił ją po twarzy, więc wsunęła kap tur, żeby lepiej chronił ją przed lodowymi igłami. - Weź moją pelerynę - powiedział Grant. - Ma większy kaptur. - Zanim zdążyła zaprotestować, zdjął okrycie, ciasno ją nim otulił i opuścił kaptur tak, że zasłonił jej dużą część twarzy. - O, teraz lepiej. Ich spojrzenia się spotkały. Dostrzegła w jego oczach ciepło,
które pamiętała z ostatniej nocy. Przez ulotną chwilę zdawało jej się, że naprawdę są mężem i żoną. Zaraz jednak odwróciła głowę i czar prysnął. - Dziękuję - powiedziała zakłopotana i poszła dalej. Kilka minut później stanęli wśród grobów. Cmentarz był jak flota płynąca w zaświaty, każdą mogiłę otaczały kamienic uło żone w kształcie długiej łodzi wikingów. Grant próbował się zorientować, jak zbudowano te groby. Najwidoczniej w Szkocji nie było takiego zwyczaju. - Na niektórych grobach są krzyże - powiedział dość zdzi wiony, skinieniem głowy wskazując jeden z chrześcijańskich symboli. - Nie jesteśmy tacy bezbożni, jak ci się zdaje. To prawda, że wciąż mamy dawne obrzędy, ale większość z nas jest chrze ścijanami. - To samo powiedział mi Prawodawca. - Przesunął dłonią po chropowatym głazie, w którym dawno, dawno temu wykuto krzyż. - A ty? Czy jesteś chrześcijanką? Zawahała się. Ciekawe dlaczego? Czy obchodzi ją, co Szkot sobie pomyśli? Czyżby chciała odpowiedzieć tak, by go zado wolić? - Byłam - odparła, głusząc niepokój. - Póki nie umarła mo ja matka, a ojciec nie wyjechał. Potem... - Wzruszyła ramiona mi. - Potem bogowie przestali mnie interesować. - Kiedy to było? Odwróciła się i wlepiła wzrok w morze. - Wiele lat temu. Jeszcze byłam dzieckiem. - I od tamtego czasu opiekuje się tobą Prawodawca? - Prawodawca... i Gunnar. chociaż jest moim młodszym bratem.
- Gdzie jest twój brat, Riko? - Przysunął się do niej i zdjął jej kaptur, żeby widzieć twarz. - Dlaczego zostawił cię samą? Opadły ją wspomnienia. Boże, jak bardzo tęskniła za Gunnarem. - Był... Ludzie Brodira... - Ugryzła się w język. Omal nie wygadała prawdy. Gwałtownym ruchem naciągnęła kaptur na głowę. Przeszła do kamiennego kręgu nad brzegiem morza. Grant pobiegł tam za nią. Gdy dotarła do zewnętrznego pierścienia, chwycił ją za ramię. - Puść mnie. - Przesłała mu ostrzegawcze spojrzenie. - Opowiedz mi o Brodirze. Serce podeszło jej do gardła. Szkot mocniej zacisnął dłoń na jej ramieniu. - O co ci chodzi? Puść mnie! - Nic. Kim jest dla ciebie Brodir oprócz tego, że jarlem? - Nikim. - Wyrwała się z uścisku i spostrzegła, że drży. Mniej niż nikim. Nie wymawiaj przy mnie więcej jego imienia. - Dlaczego? Co on ci zrobił? - Grant znów się przysunął, więc chciała się cofnąć, ale jej plecy oparły się o głaz. - Odsuń się - zażądała, wskazując podbródkiem w bok. - Nie mam zamiaru. - Położył dłonie na głazie, zamykając ją w potrzasku. - Te blizny, które masz na nadgarstkach... To przez niego, prawda? A to drań! Skłamał. To on zdjął jej bransoletę, gdy spała. - On nic mi nie zrobił. Odsuń się. - Pchnęła go, ale stał nie wzruszony jak kamienny posąg. - Czyli nie jest twoim kochankiem, jak powiedział Ingolf. - Ingolf? Jakie znowu kłamstwa rozsiewa Ingolf? - Jeszcze raz pchnęła Granta, lecz naturalnie znowu na próżno.
- Powiedział, że należysz do Brodira. Ze je.
Zanim wróciła do osady, była przemoczona do suchej nitki. Przed drzwiami największego domu stał Ottar i na nią czekał. Wiedziała, że tak będzie. Zwolniwszy kroku, próbowała wyrów nać oddech i trochę się opanować. - Riko, co się stało? - Ottar odłożył pajdę chleba i szybko ruszył jej na spotkanie. - Nic. Wszystko w porządku. - Wyminęła go i poszła dalej. - Gdzie masz pelerynę? - Nigdzie. Jest... - Dotarli pod okap i Rika bezsilnie oparła się o bieloną ścianę długiego domu. - Zgubiłam. - Ale... Zza rogu wyszedł Grant, niosąc jej ociekającą pelerynę. Na widok Ottara stanął jak wryty. Ottar wyciągnął nóż zza pasa. - To drań! Czy cię skrzywdził? - Nie. Ottar... - Rika chwyciła go za ramię. - On nic nie zrobił. Schowaj broń. Grant podszedł do nich. - Twoja opończa... żono. Ottara te słowa wyraźnie zmroziły. - Wejdź" do środka - powiedziała do niego Rika i popchnęła chłopaka ku drzwiom. - Chcę porozmawiać z moim... z Gran tem w cztery oczy. Po odejściu Ottara uprzytomniła sobie, że nie ma nic do po wiedzenia Szkotowi. Jego pocałunek był oszałamiający, ale do skonale wiedziała, że to nie on wprawił ją w popłoch, lecz jej własna reakcja. Stali więc na deszczu przed domem i milczeli. Po chwili oboje znowu mieli na twarzach obojętne miny. Wszystko wróciło do normy.
Grant otworzył drzwi, więc weszła do środka i przyłączyła się do swoich. - Nie uważasz - skarcił go Prawodawca. Wziął z planszy rzeźbioną bierkę i umieścił ją tam, gdzie stała, zanim George ją przesunął. - Spróbuj jeszcze raz, ale tym razem zastanów się, co chcesz osiągnąć. - Wiem, wiem. - George z irytacją przeczesał dłonią włosy. - Muszę pojmać twojego króla, zanim dotrze do brzegu planszy. - Właśnie - potwierdził Prawodawca. - Ponieważ ataku jesz, masz dwa razy więcej bierek niż ja. Do roboty! - To nie jest podobne do szachów. - A w szachy grywał du żo, bywał przeciwnikiem najtęższych umysłów górskiej części Szkocji. - Powiedziałem ci już, że to nie są szachy, tylko tafl. George pogardliwie się skrzywił. - Cokolwiek to jest, nie mogę się skupić, kiedy ona stoi nade mną i pomrukuje, gdy tylko chcę wykonać ruch. - Zerknął przez ramię na Rikę, która przyglądała się planszy ze zmarsz czonym czołem. - Rozumiesz, o co mi chodzi? Prawodawca wzruszył ramionami. - To twoja żona. Ma prawo stać nad tobą. George zaklął pod nosem i trzeci raz przestawił rzeźbioną bierkę. - Dobrze. - Prawodawca skinął głową, wreszcie usatysfak cjonowany. Rika parsknęła pod nosem. - Co znowu? - George miał dość jej arogancji. Od powrotu z popołudniowego spaceru Rika demonstrowała zły humor. A chociaż sama była winna temu, co się stało, przy kolacji kar-
ciła go za każde najmniejsze odstępstwo od miejscowych oby czajów. Zaczynał nienawidzić tych obyczajów. Leif i Erik przez cały posiłek wykładali mu historię wikin gów. W większej części były to opowieści o krwawych bitwach. Teraz dwaj młodzi ludzie przyglądali mu się z boku, a on za stanawiał się nie pierwszy raz, jaką rolę odgrywają w tej historii z posagiem. Z pewnością nie darzyli go przyjaźnią bezintere sownie. Obaj byli zżyci z Riką i Prawodawcą jak członkowie rodzi ny. A tymczasem Ingolf siedział w kącie ze swoimi zausznika mi i bacznie obserwował każdy krok Riki. George pomodlił się w myślach o rozpogodzenie. Im szyb ciej wypłyną, tym lepiej. Dla niego na pewno, lecz podejrzewał, że również dla Riki. - Twój ruch, Grant. - Rika dźgnęła go w plecy. - Myślisz, że umiałabyś lepiej? - Popatrzył na nią z irytacją. - To usiądź tu za mnie i pokaż mi, jak się gra. Chciał wstać, ale stanowczym ruchem pchnęła go z powro tem na ławę. - Nie. Musisz się nauczyć tej gry, jeśli chcesz zyskać przy chylność mojego ojca. Słyszał to tego więczoru przynajmniej dziesięć razy. - Może powinnaś z nim zagrać, Riko. - Prawodawca wstał i zaofiarował jej swoje miejsce. - To byłby znakomity spraw dzian koncentracji. George przysiągłby, że stary z najwyższym trudem ukrył uśmiech. - Phi! Nie będę z nim grała. Przez całe popołudnie George szukał sposobu na zmniejsze-
nie napięcia między nimi. Te fochy nie miały sensu i tylko nie potrzebnie zaostrzały sytuację, gdy pogoda zatrzymywała ich pod dachem. Może właśnie tafl jest sposobem na poprawienie nastroju Riki. Prawodawca ponowił prośbę i George dostrzegł w tym swo ją szansę. - Nie zmuszaj jej - powiedział. - Kobiety nie mają głowy do gier, w których trzeba wykazać się umiejętnościami strate gicznymi. Po co jej taki wstyd? Liczył, że Rika nie ma broni. Stojąc za jego plecami, łatwo mogłaby poderżnąć mu gardło. Wprawdzie opanował chęć, by się odwrócić, nie musiał jednak długo czekać na jej reakcję. - Odsuń się, staruszku - powiedziała i usiadła na miejscu Prawodawcy. - Jak sobie życzysz. - Prawodawca uniósł ręce, jakby się bronił, dyskretnie przesłał uśmiech George'owi, po czym od szedł do ogniska, gdzie siedzieli rozbawieni Erik i Leif. Dobrze. Zagra z nią, jeśli wszyscy tego chcą. - Twój ruch - powiedziała Rika i oparła łokcie na stole. Zapowiadała się dobra zabawa. George miał żyłkę do gier, zwłaszcza tych, które wymagały umiejętności przewidywania. Prawodawca nauczył go wszyst kich ruchów i podstaw strategii, więc George był pewien, że po kona Rikę bez wielkiego wysiłku, jeśli tylko zechce. Ale nie chciał. Wolał, żeby wygrała. To mogłoby poprawić jej humor. Poza tym kobiety naprawdę nie mają głowy do takich zajęć. Owszem, widział, jak Rika wygrywa z Ottarem, ale ten żółtodziób jest w niej zakochany, więc z pewnością daje jej fory, żeby zaskar bić sobie jej łaski.
George przesunął bierkę i ukradkiem zerknął na Rikę przy glądającą się sytuacji na planszy. Miał dziwne wyrzuty sumienia z powodu swojego zachowa nia po południu. Nie powinien wspominać Brodira. Należało się spodziewać, że Rika zaprzeczy wszystkim podejrzeniom. George nie bardzo rozumiał, co go właściwie opętało. I nagle poczuł przypływ irytacji, nad którym nie potrafił zapanować. Czego właściwie oczekiwał? Że Rika padnie mu w ramiona i będzie błagać, by chronił ją przed tą bestią? Zwyczajna kobieta tak właśnie by zrobiła. Ale Rika, córka Frithy, nie jest zwyczajną kobietą. Spojrzała na niego, uniósłszy brew, i zdecydowanym gestem przesunęła króla. - Kto cię nauczył w to grać? - George również wykonał ruch. - Prawodawca po tym, jak ojciec nas opuścił. - Dlaczego twój ojciec odszedł? Spochmurniała, jak zakażdym razem, gdy wspominano przy niej Rolla. - Po śmierci mojej matki drugi raz się ożenił. - Ano, tak. Ze Szkotką. - Kto ci to powiedział? - Erik. A może Leif. - Wzruszył ramionami. - Nie pamię tam, który z nich. - Pozwalam im, żeby cię uczyli, ale nie zadawaj im zbęd nych pytań. - Będę pytał o to... - Powiem ci wszystko, co musisz wiedzieć. Wyniosła baba. Może jednak nic pozwoli jej wygrać. Naszła go chęć, by dać jej surową lekcję. Czekając na następny ruch Riki, skupił się więc na grze.
Rika kazała podać więcej miodu, dlatego stara imieniem Sitryg przyniosła do ich stołu następny dzban. Liny George nie widział od tamtego ranka. Wydało mu się zabawne, że Rika wi dzi w Linie rywalkę. Wziął bierkę z planszy. - Na twoim miejscu nie robiłabym tego ruchu. - Czemu nie? - Coraz bardziej go irytowała. To był przecież wygrywający ruch, świetnie o tym wiedział. Intrygantka. Może jednak wcale nie różni się tak bardzo od Liny. - Ruch wykonany - powiedział całkiem już zdecydowany zadać jej klęskę. - Jak chcesz. - Postawiła jedną ze swoich bierek na polu, które było całkiem nieistotne dla ochrony króla. Przegrała, ale jeszcze tego nie widziała. George uśmiechnął się szeroko i przesunął jedną ze swoich bierek ku królowi. Rika uniosła brew. - Uważaj. Roześmiał się w przedsmaku triumfu, ale po trzech nastę pnych ruchach uśmiech znikł mu z twarzy. - Raichi! - zawołała Rika i wstała. - Przegrałeś, Szkocie. - Ale... - George wpatrywał się osłupiały w planszę. Jak, u diabła, to zrobiła? Kilku mężczyzn, którzy obserwowali grę, parsknęło śmiechem. - Może powinieneś wrócić do szachów. - Obeszła stół, obwo dząc palcem krawędź planszy. - Co przed chwilą powiedziałeś? Puścił to pytanie mimo uszu. Kręcąc głową, przypominał so bie ostatnie ruchy partii. Prawodawca położył rękę na jego ramieniu. - Powiedział, że kobiety nie mają strategicznych umiejęt ności.
Niech ją diabli! George potarł świeży zarost na podbródku. Wreszcie uznał się za pokonanego i spojrzał Rice w oczy. Uśmiechała się do niego... Nie, miała na wargach kpiący grymas. Krew w nim zawrzała. - Wniosek z tego - powiedziała - że do tej pory znał jedy nie głupie kobiety. George zmełł w ustach przekleństwo, a Rika odwróciła się do niego plecami i usiadła przy ogniu między Erikiem a Leifem. - Powiedziałem ci, że to niezwykła kobieta. - Prawodawca zajął opuszczone przez nią miejsce. - No, dalej - zachęcił go, ustawiwszy bierki od nowa. - Spróbujmy jeszcze raz.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Pogoda jeszcze się pogorszyła. Rika obawiała się, że nigdy nic zdołają wypłynąć. Stała przy oknie w chacie, w której spędziła z Grantem noc poślubną, i wpatrywała się w morze. Gunnar znikł prawie rok temu, ale dopiero po wielu miesią cach zdobyła dowody nieuczciwości Brodira i jego udziału w porwaniu. Tymczasem Brodir został jarlem i prawie nikt nic chciał słuchać jej oskarżeń. Była sama. No, prawie sama. Wspierali ją Prawodawca i kil ku młodych wojowników, którzy pozostali lojalni wobec jej bra ta. Gdzie teraz podziewa się Gunnar? - zastanawiała się. Czy przymusowo pracuje w kopalni w Dunnet Head, przemarznięty i wycieńczony, czy może jest już na tamtym święcie? Nie, Gunar żyje. Jest młody, silny i prawie tak samo żywotny jak ona. Tak, musi żyć. Rika była przekonana, że odnajdzie brata i sprowadzi go do domu. Głęboko odetchnęła słonym, nadmorskim powietrzem i z powrotem zasłoniła okno foczą skórą. Jej posłanie było nie tknięte. Miała kłopoty z zasypianiem, odkąd z Grantem... Och, od tamtej pory minęło wiele dni. Dlaczego nie mogła przestać o tym myśleć? Na jej żądanie Grant nocował tam gdzie wcześniej, w największym domu. Nie mogła znieść jego blisko-
ści w nocy, więc spała w chacie sarna, a każdego więczoru na wszelki wypadek ryglowała drzwi. Nie dlatego, żeby spodziewała się wizyty Granta. Wszak jas no dała mu do zrozumienia, że nie chce mieć z nim do czynienia więcej niż to niezbędne, a Szkot przystał na wszystkie jej ży czenia, nawet trochę zbyt skwapliwie. Ale przynajmniej w tym byli zgodni. Miejscowi zdawali się nie interesować losem ich małżeń stwa. Zawsze uważali ją za dziwaczkę, a ona nie starała się tego zmienić. Grant był przez większość akceptowany, więc moty wów jej ślubu nie kwestionowano. Na wyspie Fair bezdzietna kobieta mogła sobie wziąć nowe go męża, jeśli poprzedni nie wracał do osady tak długo jak Brodir. Mężczyźni, którzy ruszali na wyprawy wikingów, często przepadali bez wieści. Oprócz kilku wtajemniczonych osób nikt nie wiedział, że Grant wkrótce opuści osadę, a ona będzie mu towarzyszyć. Prawda miała wyjść na jaw dopiero w dniu powrotu Gunnara na wyspę. Do tej pory cała ta sprawa musiała być utrzymana w sekrecie; Prawodaw cy i kilku przyjaciołom Gunnara mogła zaufać. Rozległo się pukanie do drzwi. Rika odsunęła rygiel i ostrożnie otworzyła drzwi. Ingolf i je go ludzie nie kryli swojej wrogości, więc od dnia ślubu bardzo uważała, żeby z którymś z nich nie zostać sam na sam. Przez szparę w drzwiach spojrzały na nią bystre oczy Pra wodawcy. - Chodź - powiedział. - Jest coś, co pewnie zechcesz zoba czyć. Nie czekając na wyjaśnienie, chwyciła pelerynę, zarzuciła ją na ramiona i pospiesznie wyszła na dziedziniec.
- Szkot pojedynkuje się dzisiaj ze wszystkimi chętnymi. - Co? - Ścisnęła go za ramię. - Gdzie? Z kim? Na krew Thora, a jeśli zginie? Prawodawca uśmiechnął się. - Nie martw się. Walka jest pozorowana. Leif i Erik uczą go posługiwać się naszą bronią. - Aha. - Uspokoiła się. Takie przedstawienie rzeczywiście chciała zobaczyć. Ujęła Prawodawcę pod ramię i pozwoliła się zaprowadzić do długiego domu przy stajniach, którego zimą przy złej pogodzie używano do różnych prac i ćwiczeń wojsko wych. Z domu wyniesiono skromne umeblowanie. Tylko pośrodku zostało palenisko, które dawało trochę ciepła, a przy okazji słu żyło jako naturalna przeszkoda dla walczących. Miejscowi siedzieli na ławach pod ścianą i tłoczyli się w po bliżu drzwi. Lekcje obyczajów brane przez Szkota stanowiły dla tubylców źródło rozrywki. Śledzenie postępów Granta wpra wiało ich w takie ożywienie, jakiego Rika nie widziała u nich od czasu, gdy Gunnar jako jarl urządzał raz na kwartał turniej, żeby zachęcić swoich wojowników do ćwiczenia sprawności. Czyniono niezliczone zakłady. Zakładano się o wszystko, począwszy od wyników Granta przy planszy do gry w to/7, po jego zdolności pamięciowe, słuchanie deklamacji stanowiło bo wiem w osadzie ceniony sposób spędzania wolnego czasu. Rika przepchnęła się przez tłum i wcisnęła na jedną z ław obok Prawodawcy. - Co się dzieje? - spytała, usiłując zrozumieć, co robią gru py mężczyzn stłoczone wokół Granta w jednym końcu domu i wokół Ottara w drugim. Prawodawca szturchnął ją w bok.
- Są prawie gotowi. Popatrz. Szkot wspaniale nadaje się na wikinga, nie sądzisz? Rika szerzej otworzyła oczy, widząc Granta, który wystąpił naprzód. Musiała przyznać rację Prawodawcy. George miał obnażony tors, pozostał tylko w butach i noga wkach, długie ciemnoblond włosy spadały mu na ramiona. W ręce trzymał halberd, włócznię, której lipowe drzewce były prawie tak długie, jak wysoki jest człowiek. Był zdecydowanie wyższy od większości wyspiarzy, więc w jego rękach oręż wy dawał się zabawką. Ottar wystąpił odziany i uzbrojony podobnie, ale przy Szko cie wydawał się chuderlawym, niezręcznym młokosem. Rikę zirytowało, że chłopaka zestawiono w parę z Grantem. - Ottar nie ma szans ze Szkotem. Jest przynajmniej o pięt naście kilo od niego lżejszy. Prawodawca nie przejął się jej zastrzeżeniem. - Za to walczy o większą stawkę. Mnie się wydaje, że to dobra para. Dawno już powinni się zmierzyć. Rika obserwowała przeciwników, jak usiłują zajść jeden dru giego od tyłu. - Mówisz zagadkami, staruszku. O jaką stawkę walczy Ot tar? Nie rozumiem. - Nie rozumiesz, bo jesteś kobietą. Rika parsknęła. - Ottar znalazł się teraz na granicy dorosłości - wytłuma czył jej Prawodawca. - Ma ciało mężczyzny, no, prawie męż czyzny, ale jest w gorącej wodzie kąpany, jak to młody czło wiek. To niebezpieczna kombinacja. Bardzo łatwo urazić jego dumę.
- Chyba masz rację. - Na pewno mam rację. Przesłała staremu kpiący uśmieszek i dalej obserwowała walkę. Takiego Ottara jeszcze nie widziała. Był napięty jak struna. Zachodził Granta od tyłu jak drapieżnik podkradający się do zdobyczy. Zęby miał zaciśnięte, oczy mu płonęły. Natomiast Grant wydawał się całkiem rozluźniony. Poruszał się znacznie lżej, niż można byłoby się spodziewać po mężczyźnie jego po stury. Przez dłuższą chwilę obaj blokowali ataki, próbowali sięgnąć przeciwnika i stosowali uniki, starając się nie potknąć o paleni sko. Walki toczyły się zwykle do pierwszego poważnego zra nienia. Jednakże o powadze rany decydowali widzowie. Roze jrzawszy się po pomieszczeniu, Rika zauważyła kilku męż czyzn, których znała z krwiożerczych upodobań. Był wśród nich Ingolf. Podejrzewała, że Ingolfowi jest wszystko jedno, który z za wodników zrani przeciwnika. Ottar zniecierpliwił się bierną postawą Granta i uderzył. Rika żachnęła się, gdy grot sięgnął torsu Szkota. Tłum zawył. Rika odetchnęła, gdy zorientowała się, że to tylko draśnięcie. Wśród kręconych włosów na klatce piersiowej Granta pojawiła się cienka czerwona linia. Ku jej zaskoczeniu Grant skinął gło wą do Ottara i uśmiechnął się. Czyżby nie był zły? Brodir wpadłby w furię, gdyby taki nieopierzony młodzik pierwszy go trafił. Mógłby nawet zabić za taką obelgę. Natural nie nie publicznie. Znalazłby odosobnione miejsce, by się zemścić.
Rika zadrżała, przypomniała sobie bowiem, ile razy oszuki wała Brodira. Ottar poczynał sobie bardzo pewnie. Atakował śmiało i co raz bardziej niefrasobliwie. Kilka razy omal nie wpadł do pale niska. Grant zmuszał go do nieustannego ruchu i od czasu do czasu pozwalał mu zadać nieszkodliwy cios. Znowu Prawodawca miał rację. Dla Granta była to po prostu rozrywka, okazja do doskona lenia umiejętności w posługiwaniu się nieznaną bronią. Ale Ot tar traktował tę walkę ze śmiertelną powagą. Za wszelką cenę chciał pokonać Szkota. Czytała to z jego oczu i zaciętej miny. Grant również to wyczytał, zastanawiała się więc, jak postą pi. Wiedziała, co zrobiłby Brodir lub każdy inny wojownik z osady. Zniszczyłby młodzieńca przy pierwszej nadarzającej się sposobności. Pokazałby mu, kto jest lepszy. Zmiażdżyłby go. Taki jest porządek rzeczy na wyspie Fair. Szkot zapewne nie różnił się szczególnie od miejscowych. Przecież wszyscy mężczyźni są tacy sami. Tak przynajmniej jej się zdawało. Grant znów zapędził Ottara pod palenisko. Wstrzymała dech, bo chłopak potknął się i omal nie wpadł w dół. Podparł się drzewcami włóczni, ale odsłonił przy tym prawy bok. Grant miał okazję uderzyć, ale nie wykorzystał tej okazji. Rika się zdumiała. Tymczasem Ottar odzyskał równowagę i wykonał nieocze kiwany atak na Granta. Nieoczekiwany dla wszystkich z wyjąt kiem Szkota. Grant zauważył cios w porę, by go sparować. Rika dostrzegła wahanie w jego oczach. Nagle zdarzyło się coś nieprawdopodobnego. Grant znieru-
chomiał, a ostrze włóczni Ottara rozcięło mu skórę na torsie. Po płynęła krew, a widzowie wydali głośny okrzyk. Rika zerwała się z miejsca i rzuciłaby się na pomoc Granto wi, gdyby Prawodawca nic chwycił jej za kraj sukni. - To męska sprawa - powiedział. - Nie mieszaj się do tego. Nie mieszać się? Grant jest ranny. Musi iść do niego i... Zamarła. Na krew Thora, co właściwie chciała zrobić? Grant spojrzał na nią zdyszany, pot perlił mu się na czole. Ciarki chodziły jej po ciele, gdy się w nią wpatrywał. Wreszcie uśmiechnął się. Wiedziała, że ten uśmiech zapamięta na długo. Tymczasem wybuchł wielki zgiełk, mężczyźni wzięli Otta ra na ramiona, jak przystoi zwycięzcy. Zachwyt widoczny na twarzy chłopaka sprawił, że Rika znów odczuła głęboki podziw. Nie dla Ottara, lecz dla Grama. - Jesteś szczęśliwą kobietą, Ulriko - powiedział Prawodaw ca. - Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Zapadł więczór i wiatr ucichł. Deszcz nie padał już od daw na, a Rika modliła się, żeby taka pogoda się ustaliła. Ostatni raz zerknęła na przejaśniające się niebo i skryła się w cieple długie go domu. Zebrani w środku byli w znakomitych humorach, miód lał się strumieniami. Ottar siedział przy ogniu, a u jego stóp roz siedli się młodsi chłopcy, którzy nie wiadomo który raz prosili go, by opowiedział im, jak pokonał Szkota. Niewątpliwie do końca więczoru historia miała zabrzmieć jeszcze przynajmniej kilka razy. Lina przyniosła chłopakowi talerz słodkich ciastek. Zmierzy ła go wzrokiem pełnym aprobaty, jakby widziała go po raz
pierwszy. Ottar szeroko się uśmiechnął. Ta spryciara jest dla nie go o wiele większym zagrożeniem niż Grant, pomyślała Rika, chociaż Ottar był zbyt głupi, by to zauważyć. - Chodź do nas, dziewczyno. Rika odwróciła się za głosem Hannesa i zobaczyła, że Grant siedzi ze skaldem przy stole do gry w tafl. - Jeszcze się nie znudziłeś grą? - Od dawna nie była w tak dobrym nastroju jak tego więczoru. Nawet przesłała Szkotowi uśmiech. Jego postawa w ćwiczebnej walce wzbudziła jej sza cunek, a na to niełatwo było u niej zasłużyć. - Chętnie spróbuję jeszcze raz - powiedział Grant. - Ale uważaj. Prawodawca zdradził mi kilka sekretów. - Oczy błysz czały mu wesoło, policzki miał lekko zarumienione. Jeszcze nigdy nie widziała go takiego... odprężonego. Gdyby nie wiedziała, jak bardzo Grant nie znosi miodu, przysięgłaby, że nie wylewał go za kołnierz. Hm. Może ta głupia Lina jednak znalazła dla niego baryłkę piwa. Naturalnie tamtego dnia, gdy Rika poszła z Liną do spiżami, żadnej baryłki tam nie znalazły. To właśnie na skutek podobnych intryg mężczyźni uważali, że kobiety uciekają się do podstępów, żeby ich zdobyć i nimi manipulować. - Nie, nie, dzisiaj nie będziemy grali w tafl - zwrócił się Hannes do Granta. - Dzisiaj masz wykonać zadanie, które wy znaczyłem ci już dawno. - To znaczy? - Rika szturchnęła skalda, żeby zrobił dla niej miejsce na ławie. - Powiedziałem ci przecież, że z tym sobie nie poradzę. - Grant ponownie napełnił swój róg. - Te słowa nic dla mnie nie znaczą, a wymowa jest za trudna. O czym oni rozmawiają?
- Nauczyłem go pewnego tekstu, żeby zadeklamował go twojemu ojcu - powiedział Hannes. - Naprawdę? - To znów zrobiło na niej wrażenie. Niewielu jej ziomków poświęcało czas na naukę deklamacji. - I jednego poematu - dodał Hannes. - Ano, sprawdźmy, co z tego zapamiętałem. - Grant dopił miód i wstał z ławy. Nikt nie zwracał na niego uwagi, co bardzo Rikę ucieszyło. Nie chciała, żeby Grant zrobił z siebie głupca w obecności tylu wyspiarzy. Tymczasem Szkot uroczyście od chrząknął i zaczął deklamować. Akcent miał okropny, a chociaż kaleczył słowa, to bez wa hania parł naprzód. Był pewny siebie, a jej ojciec lubił ludzi pewnych siebie. Rika zaczynała nabierać przekonania, że Grant zyska przychylność Rolla. Przy trzeciej zwrotce poznała poemat. Szkot deklamował dalej, a jej z każdą zwrotką robiło się co raz bardziej gorąco i na policzki wystąpiły krwiste rumieńce. Nie uszło to uwagi Hannesa. Wreszcie Grant z powrotem usiadł na ławie i szeroko się uśmiechnął. - Niech mnie diabli, jeśli wiem, co to znaczy, ale tym razem byłem dobry, musicie przyznać. Rumieniec Riki jeszcze się pogłębił. - Co się stało? - Grant zmarszczył czoło, widząc jej reakcję. - Czyżbym powiedział to nie tak, jak należało? - Nie, było znakomicie. Prawda, Riko? - Skald przybrał minę niewiniątka. Bez wątpienia nauczył się tego od Prawo dawcy. - Stąpasz po cienkim lodzie, Hannes - zauważyła z przeką sem Rika.
Grant popatrzył na Rikę zdziwiony, nie rozumiejąc jej reak cji. - Hannes powiedział, że lubisz ten poemat i że powinienem ci go zadeklamować przy pierwszej nadarzającej się okazji. - Naprawdę? - No, może niezupełnie tak - zaczął wycofywać się Hannes. - Czy powiedział ci, co te słowa znaczą? - spytała ze złością, wypatrując u Granta najdrobniejszych oznak nieszczerości. - Powiedział właśnie tak. - Nigdy nie powiedziałem, że... - Cicho, Hannes. - Była gotowa zdzielić skalda pięścią, je śli ośmieli się jeszcze raz otworzyć usta. - Nazwał to drottkvoett, metryką wojownika. To jest poemat sławiący jakieś wielkie zwycięstwo. Czy tak? Omal nie pękła ze złości. - Tak, mowa jest rzeczywiście o wielkim zwycięstwie wo jownika. - No, więc... - Ale nie na polu bitwy, lecz w małżeńskim łożu. - To mi nie przyszło do głowy - powiedział zakłopotany Grant. Sięgnął po dzban, ale Rika sprzątnęła go ze stołu. - Moim zdaniem wypiłeś dość. A ty, poeto - zmierzyła Hanncsa lodowatym spojrzeniem - od dziś przestajesz go cze gokolwiek uczyć. Obaj mężczyźni opuścili głowy jak skarceni przez nauczy cielkę uczniowie. Grant był niewątpliwie pijany. Na krew Thora, tylko tego potrzebowała: męża. który nie wie, kiedy przestać pić. Jej ojciec z pogardą wyrzuciłby go z domu. Uciekła na inną ławę, jak najdalej od tej, którą zajmował Szkot. Po drodze powąchała dzban. Hm, chyba jednak miód.
Dała dzban najbliższemu mężczyźnie, a ten w odpowiedzi czknął. Dosyć tego! Zaklęła pod nosem. Jutro wypłyną bez względu na pogodę. Miała już dość czekania. Im dłużej zwlekali, tym bardziej rosło niebezpieczeństwo, że ktoś odkryje ich plan. Grant obiecał nie zdradzić szczegółów ich umowy i dotąd dotrzymywał słowa. Ale miód rozwiązuje człowiekowi język, więc lepiej mieć się na baczności. Sprawa jest zbyt poważna, żeby ryzykować. Obiecała sobie, że odnajdzie brata, i zrobi to za każdą cenę i wbrew wszelkim przeciwieństwom. Ingolf śledził każdy jej krok. Nawet teraz obserwował ją z kąta, ostrząc nóż, tak samo jak pierwszego więczoru po przy byciu Granta. Ciekawe, ile Ingolf zdołał się dowiedzieć. I co za mierzał. Gdyby był sposób na przesłanie wiadomości Brodirowi, In golf zrobiłby to bez wahania, kiedy tylko rozeszła się nowina o jej ślubie ze Szkotem. Nikt jednak nie wiedział, gdzie szukać Brodira, nawet jego poplecznicy, których zostawił na straży w osadie. Poza tym nikt nie wypływał w morze zimą, jeśli nie było to konieczne. Wyspiarzom musiałoby grozić nieszczęście, aby w tak niebezpiecznych dla żeglugi warunkach wyruszyli w mo rze. Jej małżeństwo ze Szkotem nikomu nie wadziło, a sojusz ników Brodira nie zmuszało do pośpiechu. Zresztą, na podróż musiałby się zgodzić Prawodawca z resztią starszyzny, a Ingolf jest za mądry, by prosić o pozwolenie. Prawodawca wystawił warty przy statku. Zerknęła na Granta i przekonała się, że opiera głowę o ścianę, a powieki same mu opadają. On bez wątpienia uważał, że warty są z jego powodu. Ha! Przecież sam nie poradziłby sobie z żeglugą.
Pochwyciła spojrzenie Ingolfa. Warty miały pilnować statku przed nim i jego ludźmi, w ra zie gdyby ci zechcieli go opanować i wyruszyć na poszukiwanie jarla. Rika przesłała Ingolfowi uśmiech, ten zaś na chwilę za trzymał nóż na osełce.
C/.uła się śmiertelnie zmęczona i senna Pomyślała, że tego więczoru po Jej nowa chata stała w samym końcu dziedzińca, odizolowana od reszty. Ingolf znów zaczął ostrzyć nóż wolnymi, kolistymi ruchami, ani na chwilę nie odrywając od niej wzroku. Gdyby coś złego miało się stać tej nocy, nikt nie usłyszałby jej krzyków w chacie. Rika zamknęła oczy i dla uspokojenia głęboko odetchnęła. Trzymaj się, Ulriko. Ten koszmar wkrótce się skończy. George przyglądał się tym dwojgu spod przymrużonych po wiek. Rika wydawała się wycieńczona, jakby od wielu dni nie spała. Ingolf wpatrywał się w nią ze złowieszczą miną, która ka zała George'owi zachowywać najwyższą czujność. Dawno już minęła godzina, o której Rika zwykle odchodziła do chaty na spoczynek. Może tego więczoru postanowiła tam nie spać. George modlił się, żeby tak właśnie było. Chyba nikt oprócz niego nie zdawał sobie sprawy ze złych zamiarów Ingolfa wobec Riki, nawet młody Ottar, który w razie niebezpieczeństwa zawsze pierwszy stawał w jej obronie. Chło pak był dla niej wartościowym sprzymierzeńcem, lecz brako wało mu życiowej wiedzy dorosłego mężczyzny. Z pewnością nie miał doświadczenia w postępowaniu z takimi szubrawcami jak Ingolf i jego banda. Poza tym Ottar musiał tego więczoru stawić czoło innym
niebezpieczeństwom. Lina siedziała na jego kolanach i uroczo szczebiotała. George ukrył uśmiech. W końcu chłopak musi do rosnąć. A w objęciach Liny z pewnością nie będzie na to długo czekał. Poczuł ukłucie w sercu. Przypomniał mu się jego brat Sommerled - tak bardzo za nim tęsknił. Zacisnął usta, przejęty nagłą melancholią. Musiał wrócić do domu. To jest najważniejsze. Mieszkał na wyspie Fair już prawie dwa tygodnie. Klan na pewno zdążył rozesłać umyślnych i szu ka jego i Sommerleda. Może ktoś odkrył, że wypłynęli statkiem z Invemess. Może już rozeszła się wiadomość o katastrofie. Może uważają go za zmarłego. Powinien również utonąć. Nie wróciłoby to bratu życia, ale byłoby dostateczną karą za lekkomyślność. Zaklął pod nosem, wiedział jednak, że musi przestać o tym myśleć, ma bowiem ważniejsze sprawy na gło wie. Mógł oddać się żałobie po bezpiecznym wylądowaniu w Szkocji i zakończeniu pertraktacji z Augustem Sinclairem. Tymczasem... Rika wstała, więc natychmiast wzmógł czujność. Wprawdzie nadal udawał pijanego, ale nie spuszczał wzroku z Ingolfa i jego bandy. Ten łajdak również wstał, a w ręce trzymał nóż. George ukradkiem zacisnął dłoń na rękojeści sztyletu, który niedawno mu zwrócono. Wolałby miecz, ale trudno. Takiego ga da jak Ingolf mógłby pokonać nawet gołymi rękami. Jednak wo bec solidnej eskorty Ingolfa broń dodawała George'owi pewno ści siebie. Rika nie patrzyła już na pijanego Szkota, lecz zaczęła prze ciskać się między stołami do drzwi. Po drodze wyciągnęła zza
pasa ziomka, który wypił za dużo miodu, topór z krótkim drzewcem i zerknęła na Ingolfa. Przesłała mu ostrzeżenie. Gdy tylko znalazła się za drzwiami, Ingolf i jego ludzie ru szyli za nią. George obserwował ich, póki nie wyszli na dwór, po czym zerwał się na równe nogi. - Ho! - Nagle zbudzony Hannes niespokojnie drgnął. - Do kąd spieszysz, chłopcze, z taką zaciętą twarzą? - Donikąd. Śpij dalej. Podejrzewał, że Rika wolałby sobie odciąć ramię, niż prosić któregoś z mężczyzn o pomoc, nie zamierzał jednak zostawić jej wyboru w tej sprawie. Nikt oprócz skalda nie próbował go zatrzymać, szybko więc znalazł się na dworze. Zaciskając dłoń na rękojeści sztyletu, sta nął, aby przyzwyczaić oczy do ciemności. Zmrużył powieki. Ano, właśnie. Potwierdziły się jego obawy. Rika stała oparta plecami o studnię pośrodku dziedzińca, dzierżąc topór. Ingolf i jego banda otoczyli ją półkolem. Wystarczyło kilka długich kroków, aby znalazł się przy nich. Ingolf się odwrócił. - Tylko bez głupich pomysłów. - George przytknął mu ostrze sztyletu do gardła, zanim Ingolf zdążył zorientować się w sytuacji. Pozostali wyciągnęli broń. George skupił uwagę, wyglą dało bowiem na to, że będzie miał więcej niż jednego prze ciwnika. - Nie tak szybko - rozległ się głos za jego plecami. Erik. George odepchnął Ingolfa. - A co my tu mamy? - Erik znalazł się obok George'a. Kil-
ku innych, nieznanych George'owi mężczyzn utworzyło tyra lierę. Przez chwilę trwało milczenie. - Chcieliśmy trochę się zabawić z niedawną oblubienicą, to wszystko. - Ingolf obojętnie skinął głową w stronę Riki i scho wał nóż. - To jest zarezerwowane dla jej męża. - Erik przyzwał Ingolfa skinieniem dłoni. - Chodź, napijemy się miodu, a nowo żeńcy niech się nacieszą tym pięknym, pogodnym więczorem. George uświadomił sobie, że pogoda rzeczywiście się popra wiła. Zerknął w górę i zobaczył niebo usiane gwiazdami. Chwilę później zostali z Riką sami. Rika cisnęła broń na zie mię i odwróciwszy się do niego plecami, wsparła się o cembro winę studni. - Może ci się to potem przydać - powiedział George, pod nosząc topór z ziemi. - Będę spokojniejszy o twoje bezpieczeń stwo, jeśli weźmiesz broń ze sobą. - Co cię obchodzi moje bezpieczeństwo?! - Zdawało mu się, że odparła ze złością. Stanął za nią i przekonał się, że Rika drży. Zatem to nie była złość, lecz strach. George oparł topór o cembrowinę i ujął Rikę za ramiona. Zesztywniała. - Czego chcesz? - Niczego. Tylko mieć pewność, że nic ci nie grozi. Wyrwała się z jego uścisku. - Dlaczego? - Bo... Ano, właśnie. Dlaczego mu na tym zależy? Może dlatego, że Rika jest kobietą, a Ingolf i jego ludzie sta-
nowią dla niej niemałe zagrożenie? A może dlatego, że jest jego żoną? Wydawało mu się to niedorzeczne, ale w tym ostatnim wytłumaczeniu tkwiło ziarno prawdy. - Obiecaj mi, że gdybyś chciała oddalić się od osady, weźmiesz z sobą Ottara. Odwróciła się do niego z chmurną twarzą. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, ale lśniące gwiazdy odbijały jej się w oczach. - Chciałam ci podziękować za to, co dziś dla niego zrobiłeś. - Dla Ottara? Nic nie zrobiłem. Pokonał mnie w uczciwej walce. - Ostrożnie poklepał się po torsie. - Ano, tak. Jeszcze mnie piecze to skaleczenie. - Nikt z naszych nie postąpiłby w ten sposób. Spojrzał w srebrzystą głębię jej oczu i znalazł w niej coś, czego przedtem tam nie było. - Nie jestem stąd. Krew zaczęła mu szybciej krążyć w żyłach, mocniej zabiło serce. Zaschło mu w ustach i bardzo chciał zaspokoić pragnie nie. - Nie - szepnęła. - Nie jesteś. Pochylił głowę, żeby ją pocałować. - Popatrz! - Rika odsunęła się i wskazała niebo na północy. Poczuł się tak, jakby wylano mu na głowę kubeł zimnej wody. Spojrzał we wskazane miejsce. - Dobry Jezu, a cóż to? - Zachwyciła go gra czerwieni i zie leni na więczornym niebie. - Zorza polarna - odrzekła. - Aurora borealis. Jak widzisz, ja też trochę znam łacinę. Wpatrywał się jak urzeczony w niezwykły widok. - Słyszałem o tym zjawisku, ale nigdy nie widziałem go na własne oczy.
- Zdarza się tylko zimą, gdy jest pogodnie, lecz zimno. - Zadrżała, a George odruchowo zbliżył się do niej. - Czy zorza zawsze jest taka lśniąca? - Barwna zasłona to blakła, to znów stawała się wyraźniejsza. - Nie zawsze. Zresztą czerwone światło jest rzadkością. Do tej pory widziałam je tylko raz. Tamtej nocy mojego brata... - Urwała. - Tamtej nocy mój brat odpłynął. W jej oczach pojawiły się łzy. Przykro mu było patrzeć na smutek Riki. Gdy odwróciła się do niego, objął ją, a ona wtuliła twarz w jego szyję. Zaczął scałowywać jej łzy i zanim zdołał się powstrzymać, wycisnął pocałunek na wargach swojej żony.
ROZDZIAŁ ÓSMY Rika wiedziała, że to skutek miodu wypitego przez Szkota, ale wcale o to nie dbała. Rozchyliła wargi, zachęcona ruchem jego języka, i zatraciła się w słodkim pocałunku. - Jesteś pijany. - Dla spokoju sumienia spróbowała go ode pchnąć. Grant dobrze wiedział, że w gruncie rzeczy nie zamierzała odejść. - Nie jestem. - Przyciągnął ją do siebie i znów pocałował. Jego ręce zaczęły wędrować po jej ciele i czynić cuda, jakich nikt przed nim nie próbował. Dlaczego mu na to pozwalała? Gdy przywarł do niej, poczuła, że jej pragnie. Ostatnim wy siłkiem woli zmusiła się do przerwania pocałunku. - Miałeś rację - westchnęła. - W czym? - Teraz pocałował ją bardziej namiętnie. Rika pojęła, że jeśli szybko go nie powstrzyma, nie będzie w stanie oprzeć się jego pieszczotom. Po omacku odnalazła topór oparty o cembrowinę i wolno wsunęła broń między ich ciała. - W tym. Grant odskoczył do tyłu. - Kobieto, co ty chcesz zrobić?
Nuta strachu w jego głosie przywiodła uśmiech na jej wargi. - Wygląda na to, że może być mi potrzebny. Sam mówiłeś, że będziesz wtedy spokojniejszy o moje bezpieczeństwo. Przeczesał dłonią zmierzwione włosy i wbił wzrok w niebo. Ale zorza już znikła, tak samo jak wyraz namiętności z jego oczu. Miała rację, że mu przeszkodziła. - Przepraszam - powiedział. Nieważne. Przełożyła topór przez ramię i ruszyła ku swojej chacie. - Przepraszam za ten poemat. Odwróciła się za siebie. Twarz miał tak poważną, że chyba nie mógł z niej kpić. - Nie wiedziałem, co te słowa znaczą. - W to nie wątpię. Księżyc wzeszedł nad morzem i Grant znalazł się w smudze jego światła. Przez ulotną chwilę Rice zdawało się, że piękniej szego mężczyzny jeszcze nigdy nie widziała. Miała mu już nic nie mówić o poemacie, ale nagle zmieniła zdanie. - Opowiadałeś o sile wojownika i o tym, jak miłość do żony dodała mu śmiałości i dzielności. Nie odpowiedział, ale Rika czuła na sobie jego wzrok przez cały czas, gdy zmierzała w stronę chaty i otwierała drzwi. Wie działa, że Prawodawca znowu miał rację. To małżeństwo ich zmieni. Już ich zmieniło. Od niej tylko zależało, jak głębokie będą to zmiany.
Nadszedł świt, a wraz z nim niewiarygodny spokój. Bezkresne morze wyglądało jak zwierciadło odbijające pro mienie słońca. George stał na klifie i liczył godziny do wypły nięcia w morze. Ostatniej nocy prawie nie spał, choć trudno byłoby mu po wiedzieć, czy bardziej zawiniły groźby Ingolfa, czy pocałunki Riki. Tłumaczył sobie, że to nie ma znaczenia. Wyruszą w mo rze, korzystając z więczornego odpływu, i za trzy dni wyspa Fair będzie dla niego już tylko wspomnieniem. Zgodnie z umową, z nikim nie rozmawiał o wyprawie. Dwaj młodzi buntownicy Leif i Erik wydawali się jednak znać ich pla ny. Być może nawet lepiej niż on sam. Inni mieszkańcy wyspy naturalnie domyślali się, że mąż Riki w pewnej chwili postanowi zażądać należnego mu posagu. Nie mieli jednak pojęcia, jak szybko to się stanie, a ściślej mówiąc, jak szybko to się nie stanie. George bowiem miał nadzieję odzyskać wolność, gdy tylko ich statek zacumuje przy brzegu Brytanii. - Myślisz o swoim kraju. Odwrócił się zaskoczony i spojrzał prosto w oczy Prawo dawcy. - Czy zawsze podkradasz się do ludzi tak bezszelestnie? - To było bardzo niepokojące. Prawodawca się uśmiechnął. - Za czym najbardziej tęsknisz? Razem zwrócili się ku morzu i zapatrzyli w stronę, gdzie po winna leżeć Szkocja. - To bez znaczenia, za czym tęsknię lub nie tęsknię. Jestem naczelnikiem i mam swoje zobowiązania wobec klanu i króla, a także wobec ojca kobiety, z którą byłem zaręczony.
- Aha. Jesteś mężczyzną, który poważnie traktuje swoje obowiązki. - Bardzo poważnie. Prawodawca skinął głową. - Nie ważyłbym się pomyśleć inaczej. Opowiedz mi o tej pannie, która na ciebie czeka. - O Anne Sinclair? - Wzruszył ramionami. - Nie znam jej. - A mimo to zamierzasz pojąć ją za żonę? - Naturalnie. Muszę to zrobić. Wszystko zostało uzgodnione. - Jak stary mógł spodziewać się po nim czegokolwiek innego? Morski ptak zniżył lot nad linią przyboju i z wdziękiem za nurkował po śniadanie, które znalazł w niczego się niespodziewającej ławicy ryb. - Czy ta Anne Sinclair jest niezwykłą osobą? George'owi pytanie Prawodawcy wydało się dziwne. - Tak twierdzi mój król. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Je żeli jest posłuszna i ma ładną twarz, to nadaje się na żonę. - Czyżby? George zmarszczył czoło. - A dlaczego nie? Czego jeszcze może wymagać mężczyzna od żony? - O, wiele. - Na przykład? Prawodawca uniósł brew. - Na przykład bystrego umysłu. Odwagi. Siły charakteru. George wybuchnął śmiechem. Skręcili na skalistą ścieżkę prowadzącą do osady. - Od żony na pewno nie. Chcę kobiety, która będzie mnie bezwarunkowo słuchać. Nawet trochę się bać, jeśli ma być przez to bardziej posłuszna.
- Rozumiem. Nie chcesz, żeby żona w jakikolwiek sposób próbowała ci się przeciwstawić. - Ją masz na myśli? - Skinął głową ku długim domom w oddali. Widać było Rikę, która stała wsparta pod biodra i wy dawała rozkazy Leifowi i Erikowi. - Nie, nie chcę. Kwestiono wanie decyzji mężczyzny nie należy do kobiety. Kątem oka zauważył, że Prawodawca się uśmiecha. - Często zastrzeżenia kobiety pomagają mężczyźnie znaleźć lepsze rozwiązanie. Głupio myśli ten stary. George dobrze wiedział, czego prag nie u żony: całkowitego przeciwieństwa tego, o czym wspo mniał Prawodawca. Gdy zbliżali się do osady, zmierzył Rikę wzrokiem. Całkowitego przeciwieństwa tej kobiety. A jednak... Przyjrzał się, jak Rika unosi koniec skrzyni ciągniętej przez Eri ka i pomaga młodzieńcowi postawić ją na ławie. Ostatniego więczoru ni stawić im czoło. Ta wojownicza postawa dodała mu odwagi. Ech, zaczynał myśleć tak samo głupio jak Prawodawca. Ta kobieta nic dla niego nie znaczyła. Wprawdzie zdarzało się, że budziła w nim pragnienie, ale nad tym mężczyzna nie zawsze może zapanować. Przeważnie jednak był pewien, że jej nienawidzi. Rika nagle na niego spojrzała i uśmiechnęła się. Czy to możliwe? - Chodź - powiedział Prawodawca. - Zjemy u mnie w cha cie. Inni pewnie już są po śniadaniu. George zapomniał o swoich wahaniach i poszedł za starym przez dziedziniec.
W chacie panowała wilgoć, powietrze było stęchłe. Chleb i ser leżały na tacy, na stole. George'owi zaburczało w brzuchu. - Siadaj, jedz. - Prawodawca wskazał mu ławę i zdjął okrycie. George skorzystał z zaproszenia. Za jego plecami w paleni sku tlił się jeszcze torf, który dawał akurat tyle ciepła, żeby ogrzać chatę. Tego ranka George nie włożył opończy, ale dopiero gdy usiadł, zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo prze marzł. - Mam coś dla ciebie - powiedział Prawodawca. - Tak? - Odgryzł duży kęs sera. - A co takiego? - To. - Ku zaskoczeniu George'a, stary położył na stole miecz ozdobiony dziwnymi runami, ten sam, który pożyczył mu przed ślubem. - Nie rozumiem. Przecież to twoja broń, prawda? - Od tej chwili jest twój. Sądzę, że przyda ci się podczas podróży. Niewykluczone, że nawet wcześniej. George przypomniał sobie zaciętą minę Ingolfa. - Niektórzy ludzie chcieliby przeszkodzić nam w wypłynię ciu. Czy to masz na myśli? - Oni nie ważą się spróbować. Jest ich niewielu, więc w ra zie potrzeby możemy wezwać na pomoc naszych ludzi, chociaż wolałbym uniknąć rozlewu krwi. Zresztą póki trzymasz język za zębami, nikt nie wie, że wypływamy. - Prawodawca spojrzał na niego surowo. - Ale gdy dopłyniemy na Brytanię, będą inne niebezpieczeństwa. To wiesz. Przenikliwe spojrzenie starego odbierało mu pewność siebie. Zupełnie jakby Prawodawca znał jego myśli i wiedział, że George zamierza iść swoją drogą, gdy tylko wylądują w Szkocji.
- Weź go. - Prawodawca popchnął miecz po stole. George zacisnął dłoń na pięknie rzeźbionej rękojeści i po czuł wyrzuty sumienia. - A ty? - Och, mam inne miecze. Poza tym nie mam tyle siły co kiedyś. Nie potrzebuję takiej dobrej broni. Przyjęcia zaszczytnego wyróżnienia George nie mógł odmó wić. Spojrzał staremu w oczy i skinął głową. - Zgoda. Dziękuję. - Wypłyniemy, gdy tylko się ściemni. - Czy on ma nazwę? - George dobył miecz z pochwy i za czął podziwiać rzemiosło jego twórcy. - Słyszałem, że nadaje cie imiona swoim mieczom. Prawodawca wskazał runy na rękojeści. - Ten nazywa się Gunnlogi: Płomień Walki. - Płomień Walki - powtórzył George. - Podoba mi się. - Przesunął dłonią po runach zdobiących klingę. - A tu co jest napisane? - Zaklęcia. Na szczęście. George zatrzymał wzrok na napisie i zmarszczył czoło. Prawodawca wybuchnął śmiechem. - Nie martw się. Magią już się nie posługujemy. - To dość pocieszające. - Schował miecz do pochwy i znów zajął się śniadaniem. - Być może mamy ostatnią okazję porozmawiać sam na sam przed wypłynięciem. - Prawodawca usiadł obok niego na ławie. - Chciałbym ci coś powiedzieć. - Co? - Geroge odłożył na stół pajdę chleba. - O ojcu Riki. - Ach, o okrytym niesławą Rollu.
- Właśnie. Nie lekceważ go, Grant. To jest bardzo sprytny człowiek. - Nie był dość sprytny, by wydać córkę za mąż, zanim ta wzięła sprawy w swoje ręce. - Ale ją zaręczył. - Co?! - Dopilnował tego, zanim opuścił wyspę. - Więc dlaczego... - Zaręczył ją z Brodirem. George spojrzał na Prawodawcę z najwyższym zdziwieniem. - Kiedy pytałem cię wcześniej, powiedziałeś, że nie jest za ręczona. - Nie. Powiedziałem, że Rika nie należy do żadnego męż czyzny. To znaczy co innego. - Nie tam, skąd pochodzę. Gdy zażądamy posagu, jej ojciec skróci mnie o głowę. I ją też. Rika może zapomnieć o pieniądzach. Zresztą wcale nie zamierzał spotkać się z jej ojcem. Ode pchnął tacę, bo nagle opuścił go głód. - Nie złość się. Zasłużysz sobie na szacunek Rolla i zdobę dziesz posag. Zerwana umowa między nim a Brodirem niewiele znaczy. Brodir. Ten poganin, który ją brał siłą. Jej narzeczony. - Rollo pilnuje wyłącznie swoich interesów. Przymierze z naczelnikiem szkockiego klanu jest dla niego zbyt cenne, by lekkomyślnie z niego rezygnować. George wstał od stołu. Miał dość tej przeklętej intrygi. - Zobaczymy się na statku. Prawodawca również wstał. - Dziś więczorem. I nie zapomnij tego. - Dotknął miecza. Przeklęci krętacze. George wziął miecz.
- Dziś wieczorem - powtórzył jeszcze i ze złością wyszedł na zimno, zostawiając drzwi chaty otwarte. Promień popołudniowego słońca przenikał do chaty i rozjaś niał dość ponure wnętrze. Rika starannie rozłożyła kolczugę i hełm na pelerynie przykrywającej posłanie, po czym sięgnęła po miecz Gunnara. - Myślałem, że płyniemy po posag, a nie na wojnę. Ten głos mógł należeć tylko do Grania. Gdy odwróciła się, zobaczyła go na progu. Stał i przyglądał się jej posłaniu. - Na krew Thora, czy nie masz zwyczaju pukać, zanim wej dziesz? - Jesteśmy małżeństwem, czyż nie? - Wszedł do chaty i zamk nął za sobą drzwi. - Nie widziałem potrzeby pukania. Widząc jego minę, natychmiast wzmogła czujność. - Czego chcesz? Jestem zajęta. - To widzę. - Dotknął błyszczącej kolczugi, potem odsunął ją na bok i usiadł na posłaniu. - Wynoś się! Wynoś się stąd natychmiast. Puściwszy mimo uszu żądanie Riki, wziął do ręki hełm. - To rzeczywiście może się przydać. - Co masz na myśli? Ej, daj mi to. - Nic tak szybko. - Odsunął hełm poza zasięg jej ręki. - Zdaje się, że nie wystarczy granie w tafl i recytowanie poezji, żeby zdobyć twój posag. Cześć zbroi może mi się przydać. Naszły ją złe przeczucia. Zmarszczyła czoło. - Co się stało? Dlaczego tak mówisz? - Nic się nic stało. Chcę być przygotowany na każdą okolicz ność. Twój ojciec oczekuje kogo innego. - Przesłał jej chłodne spojrzenie. - Jarla.
Zacisnęła zęby, gotując się do następnego starcia. Nie po zwoli doprowadzić się do płaczu jak tamtego dnia na wrzoso wisku. - Twojego narzeczonego. - Znowu Ingolf coś nagadał. Powiedziałam ci, żebyś go nie słuchał. - Nie, tym razem nie Ingolf. - Więc kto? - Twój opiekun... Prawodawca. Rika zaklęła pod nosem. - Czy w dniu naszego ślubu było ci po prostu wygodnie za pomnieć o swoich zobowiązaniach wobec tamtego człowieka? Wyrwała mu z ręki hełm Gunnara, położyła go na kolczudze, po czym owinęła jedno i drugie opończą. - Nic mu nie jestem winna. Nawet pies nie jest taki podły. Zanim zdążyła zerwać się z posłania, zacisnął jej dłoń na nadgarstku, mając wzrok wbity w bransoletę. - Z tym, co ostatnio powiedziałaś, nie będę się sprzeczał. - Ta sprawa nie ma dla ciebie znaczenia. - Wyrwała się z uścisku i zaczęła składać w jednym miejscu rzeczy, których potrzebowała do podróży. - Moim zdaniem ma. Zwłaszcza jeśli czeka na mnie nie skrzynia srebra, lecz miecz twojego ojca. Pogardliwie parsknęła. - Nie rozumiesz naszych obyczajów. Gdybyś rozumiał, w ogóle nie przejmowałbyś się moim narzeczonym. - Oświeć mnie więc. - Na krew Thora, ale jesteś męczący! - Wzięła stołek i usiadła zrezygnowana. - To prawda, przyrzeczono mnie Brodirowi dawno, dawno temu, jeszcze gdy byliśmy dziećmi. Mu-
sisz jednak wiedzieć, że u nas jest to coś wyjątkowego. Zarę czyny są obyczajem chrześcijańskim, który nie pasuje do nasze go sposobu życia. - Mów dalej. - Jeśli mężczyzna i kobieta chcą się pobrać, po prostu to ro bią. Nie muszą czekać na zgodę ojca kobiety. - Dlaczego więc... - Gdy dorosłam, wiedziałam, że nie chcę Brodira. Zresztą on wyruszył na wyprawę i może nigdy nie wrócić. - Och, gdyby miała tyle szczęścia... - Moi ludzie wiedzą o tym. Jak sądzisz, dlaczego tak niewielu sprzeciwiało się naszemu małżeństwu? Zmarszczył czoło. Domyśliła się, że intensywnie myśli. - Czyli odkąd Brodir opuścił osadę, znowu jesteś... do wzięcia. - Właśnie. - Bardzo jej się jednak nie podobało, że można o niej myśleć w ten sposób. To było... poniżające. Wstała ze stołka i znów zajęła się pakowaniem. - Również mój ojciec bę dzie tak uważał. - W każdym razie na to liczyła. - Nie masz powodu się go obawiać. - Nie obawiam się nikogo. - Zerwał się z posłania. - Nie pozwolę zrobić z siebie głupca. Czego jeszcze mi nie powie działaś? Nie odpowiedziała od razu. Zebrała rzeczy Gunnara i poło żyła je obok skórzanej sakwy przy drzwiach. - Wiesz wszystko, co potrzebujesz wiedzieć, żeby dotrzy mać swojej części... Chwycił ją za ramię. Zamarła. - Umowy? - dokończył. - Mam nadzieję, że tak jest napra wdę. Bo jeśli mnie okłamałaś... Krew napłynęła jej do twarzy.
- To co? - Wyrwała się z uścisku. - Co mi zrobisz? Stanęła w wyzywającej pozie, a Grant przesunął palcem po jej bliźnie, od ucha aż po szyję. Przeszył ją dreszcz. - Lepiej, żebyś się tego nie musiała dowiedzieć. Zanim zdążyła znaleźć ciętą ripostę, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Zatrzasnęła za nim drzwi i zaciągnęła rygiel. Chce jej grozić? Przesunęła dłonią po rękojeści miecza Gunnara. Lepiej niech się dobrze zastanowi.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Wypłynęli, o dziwo, bez kłopotów. George stał na rufie i przyglądał się brzegom wyspy Fair, pó ki nie roztopiły się w mroku. Wreszcie głęboko odetchnął, gdy stwierdził, że nie czuje już zapachu owięc ani dymu z kostek torfu, którymi ogrzewano domy i chaty. Został tylko słony, orzeźwiający zapach morza z domieszką woni śledzi, które mieli w beczkach na pokładzie. Transporto wali drogocenny ładunek: marynowane ryby, ser, miód i bele płótna tkanego na wyspie Fair. Erik i Leif przez ostatni tydzień potajemnie gromadzili to wszystko w nadbrzeżnej jaskini, przenosząc tam beczki o sza rówce, gdy wszyscy jeszcze spali. Nietrudno było szybko prze toczyć je teraz na statek. Prawodawca zamierzał wymienić te dobra na konie, gdy przybiją do brzegu Brytanii. George nie miał serca wyjawić mu, że za to wszystko mogą w najlepszym razie dostać jedną szkapę, no, może dwie, ale na pewno nie kilka sprawnych i zdrowych wierzchowców. Zadziwiło go, jak niewielu ludzi stanowi załogę byrthingu. Statek był mały, przeznaczony do pływania po przybrzeżnych wodach i wyposażony jedynie w pojedynczy, kwadratowy ża giel. Jeśli nie liczyć masywnego kila, który z przodu i tyłu łodzi wystawał z wody i był misternie rzeźbiony, byrthing w zasadzie
nie przypominał łodzi wikingów, które George widywał w szkockich portach. Ładunek zajmował dużo miejsca, toteż tylko cztery pary wioseł były gotowe do użytku, w dodatku - jak wytłumaczył mu Erik - wszystkie były potrzebne jedynie w szczególnych sy tuacjach, takich jak przybijanie do brzegu lub utrzymywanie po zycji pod wiatr podczas sztormu. W sumie było ich na pokładzie sześcioro: on i Rika, Prawo dawca, Erik z Leifem i zawsze obecny Ottar. George spodzie wał się znacznie liczniejszej grupy. Gdy spojrzał na południe i zobaczył bezkresną, mroczną taflę, zdjęła go obawa o pomyśl ne zakończenie wyprawy. Ciaśniej ściągnął pelerynę podbitą futrem i przypomniał so bie swój poprzedni rejs. Ile czasu minęło od katastrofy? Dwa tygodnie? Trzy? Wydawało mu się, że znacznie więcej, że mie siące. To było tak dawno, gdy stał na pokładzie z Sommerledem i wdychał morskie powietrze. Pomyślał, że gdy dopłyną do celu, długo potem nie spojrzy na żaden statek. Prawodawca przycupnął z Riką na dziobie, przed żaglem. Co chwila wyciągał rękę ku niebu, a Rika kiwała głową. Po wszechnie wiedziano, że ludy północy są wybornymi nawiga torami. George słyszał o ich dziwacznych instrumentach i za stanawiał się, czy mogą być przydatne w nocy. Póki co nie miał nic do roboty, pomyślał więc, że jeśli przyłączy się do tych dwojga, to może dowie się czegoś nowego. Erik, Leif i Ottar byli zajęci trymowaniem żagla. George py tał ich wcześniej, czy nie potrzebują jego pomocy. Ottar dał mu jasno do zrozumienia, że nie. George'owi to zresztą odpowia dało.
Wzmógł się wiatr. Nagle George usłyszał, jak Rika szczę ka zębami. Omal nie uległ odruchowi i nie objął jej ramieniem, by osłonić ją przed żywiołem. W ostatniej chwili się zreflek tował. Rika nieraz dawała mu do zrozumienia, że nie życzy sobie męskiej opieki. Może dlatego, że nigdy nie doświadczyła takie go wsparcia, przecież znała tylko przyjaźń starego człowieka i młodego chłopaka. Spojrzał na nią i uśmiechnął się. Jaka kobieta poważyłaby się na taką wyprawę? To przecież szalone przedsięwzięcie. Kobieta mądra i odważna. Kobieta z charakterem. Odwrócił się do niej plecami i przysłonił oczy przed smaga jącymi słonymi kroplami, które nadlatywały od dziobu. W południowej części nieba coraz wyżej nad horyzontem stała Wega. Brzegi Szkocji wydawały się, niestety, bardzo dalekie. O świcie nadeszła mgła, tak gęsta, że Rika ledwie widziała wodę za burtą. Mrużąc powieki, spojrzała w górę i ciaśniej otu liła się opończą. Światło było rozproszone, więc nie mogła usta lić położenia Słońca. - Zgubiliśmy się - usłyszała za sobą głos Granta. - Wcale nie. - Nawet nie zadała sobie trudu, by się od wrócić. Grant stanął przy niej. Podmuchy wiatru targały mu włosy. - Skąd wiesz? W tej diabelnej mgle nic nie widzę! - Nie muszę widzieć. - To skąd wiesz, dokąd...
- Wiem. - Zerknęła na niego kątem oka, całkiem obojętna na jego obawy. Szkot wiedział o żegludze mniej niż głupie dziecko. Powinna coś z tym zrobić. Choć z drugiej strony, dla czego... - Ach, powiem ci. - Zdjęła z szyi linkę z foczej skóry i wy ciągnęła do niego rękę. Niewielu ludziom wolno było potrzy mać ten drogocenny kamień zwisający na końcu linki, dla Szko ta zrobiła jednak wyjątek. - Popatrz. Stąd wiem. Gdy wcisnęła mu kamień do ręki, zrobił wielkie oczy. - Co to? Jakaś pogańska magia? Uśmiechnęła się pogardliwie. - To jest słoneczny kamień. Twierdziłeś, że znasz się na na wigacji. - Nie. Powiedziałem, że znam się na gwiazdach. - Za dnia nie można posługiwać się gwiazdami. Może szu kałeś Wozu, kiedy twój statek się rozbił. - Ledwie zdążyła to powiedzieć, pożałowała swoich słów. Grant zmienił się na twarzy, w jego oczach odmalowało się cierpienie. Widać było, że jeszcze się nie pogodził z utratą brata. Ona też wciąż cierpiała z powodu Gunnara. - Grant, nie... - Pokaż mi, jak to działa - powiedział szorstko i uniósł sło neczny kamień. Zrezygnowała z zamierzonych przeprosin i zaczęła mu tłu maczyć własności kamienia. - Andaluzyt. Hm. - Grant w zadumie przesunął palcem po krysztale. - Czyli ten kamień wychwytuje światło i umożliwia określenie położenia słońca nawet we mgle? - Właśnie, ale... - Rika zerknęła na kryształ i zmarszczyła czoło. - Dzisiaj mówi nam niewiele, tak przyćmione jest świat-
ło. - Wydobyła z kieszeni opończy małą, płócienną sakiewkę. - Możemy za to spróbować' magnetytu. - Magnetytu? - Z braku lepszego miejsca Grant powiesił sobie słoneczny kamień na szyi i zdążył jeszcze w porę otwo rzyć dłoń, by złapać zawartość sakiewki. - Pokażę ci - powiedziała i uklękła. Chwilę później pod ważyła wieko niedużej beczki miodu wchodzącej w skład ładunku. - Co, jesteś spragniona? - Nie. Rozewrzyj dłoń. Grant posłusznie wykonał polecenie, a Rika wyjęła z jego dłoni żelazną igłę i ciemny, ciężki kamień. - Popatrz. - Trzy razy potarła igłą o kamień w jednym kie runku. - Teraz podaj mi słomkę. Grant spełnił jej życzenie. Wszystkiemu, co robiła, przyglą dał się z zainteresowaniem, które bardzo Rikę dziwiło. Włożyła igłę do pustej słomki i ostrożnie opuściła na powierzchnię miodu. - O, zobacz. Grant zdumiał się, widząc, że słomka wskazuje dokładnie dziób byrthingu. Wyjął ją z miodu, włożył do słomki drugą stro ną i znów opuścił na powierzchnię cieczy. Słomka ponownie wskazała dziób statku. - Niech to diabli - sapnął. Rika uśmiechnęła się. - Igła zawsze będzie wskazywać kierunek północ-południe. - Słyszałem o czymś takim, ale nigdy nie sądziłem, że zo baczę to na własne oczy. - Popatrzył na nią tak ciepło, że po czuła się nieswojo. - To znaczy, że masz rację. Nie musimy oba wiać się o to, czy płyniemy dobrym kursem.
A jednak musieli. Rika czuła to tak samo wyraźnie jak zale wające ją gorąco. Grant zatrzymał wzrok na jej wargach i na tychmiast zrobiło jej się sucho w ustach. - A to co? - zagrzmiał za nimi głos Prawodawcy. Rika natychmiast otrząsnęła się z oszołomienia. - Precz z tym, bo ładunek się zepsuje! - Prawodawca po chylił się i wyjął igłę z miodu. Grant z powrotem docisnął wieko beczki, a Rika schowała magnetyt, igłę i słomkę do sakiewki. - Czy mamy właściwy kurs? - spytał ją Prawodawca. - Tak. Płyniemy dokładnie na południe. - To dobrze. - Stary z satysfakcją skinął głową, a potem klepnął Granta po ramieniu. - Uważaj, synu. Od Ulriki wiele możesz się nauczyć, jeśli tylko będziesz chciał. Grant przesłał jej spojrzenie pełne uznania. - Ano, na to wygląda. Zrobiło jej się ciepło mimo chłodu panującego dookoła. - Chodź - powiedział do Granta Prawodawca. - Ottar po trzebuje pomocy przy trymowaniu żagla, chociaż sam nigdy by się do tego nie przyznał. Grant uśmiechnął się do Riki, a ona mimo woli odpowiedzia ła mu tym samym. Patrzyła za nim, gdy znikał we mgle za starym. Potem przykucnęła między beczkami i ciaśniej otuliła się opoń czą. W ten sposób miała przynajmniej namiastkę zasłony przed przenikliwym wiatrem. W jednej z beczek rozległ się dziwny chro bot. Czyżby szczury? Nie, niemożliwe. Odgłos rozległ się ponow nie. Bóg jeden wie, czego Prawodawca tam napakował. Przy szczęśliwych wiatrach za dwa dni miała pierwszy raz w życiu zobaczyć Brytanię. Zrobiła głęboki wdech i zatrzyma-
ła słone powietrze w płucach. Naturalnie wiele razy żeglowała po morzu, ale tylko w stronę Szetlandów. Nigdy nie była na południu. Na południu mieszkał jej ojciec i przez te wszystkie lata, od kąd opuścił ją i Gunnara, nigdy nie odważyła się tam skierować. To był jej pierwszy raz. Wolno wypuściła powietrze z płuc. Wszystko układało się zgodnie z planem. Wkrótce z bożą pomocą miała odnaleźć brata. Tymczasem nie myślała o próbach, które jeszcze ją cze kają. Dość było jej wiedzieć, że koniec końców Gunnar będzie wolny. Na pewno zgani ją i Prawodawcę za ten plan. Uśmiechnęła się w duchu. Podejrzewała, że przez rok, który upłynął od po rwania Gunnara, bardzo się zmieniła. Może Gunnar też spojrzy na nią inaczej. Tak samo jak Grant tego ranka. Zerknęła ku rufie, gdzie w mgle rysowała się postać Szkota pracującego przy żaglu wespół z Ottarem. Mocowali go linami I natłuszczonej skóry morsa. Osiągnęła z Grantem trudny rozejm. Była z tego zadowolo na, choć nie umiałaby wytłumaczyć dlaczego. Powtarzała sobie, że potrzebuje Szkota, by zdobyć posag, i że wszystko pójdzie gładziej, jeśli znajdą wspólny język. To była prawda, ale prze cież nie cała. Polubiła go. To uczucie narodziło się z szacunku, którym wbrew woli musiała go obdarzyć. Był dobrym człowiekiem... jak na Szkota. Naturalnie innych Szkotów nie znała. W każdym razie w dniu ślubu Prawodawca powiedział jej, że ma szczęście. Może miał rację.
Słony bicz smagnął ją po twarzy. Krztusząc się wodą, sko czyła jak oparzona. - Nic ci nie jest? - zawołał Grant. Ruszył do niej, ale poka zała mu, żeby został na swoim miejscu. Na krew Thora, musiała skupić się na tym, co ważne. Odkąd spędziła noc z Grantem, zbyt łatwo pozwalała sobie na niepew ność i wahania. Szlachetność, jaką okazał Grant w ostatnim tygodniu, jeszcze bardziej zamąciła jej w głowie. Stanowczo należało pozostać przy swoich poglądach, no i zdławić słabość w zarodku. Takie uczucia są niebezpieczne. Gdy kobieta traci stanowczość, łatwo ją urazić i skrzywdzić. Tak samo niebezpieczne było przejmowanie się udawanym po dziwem Granta. Bo Grant udawał bez wątpienia. Miał ku temu swoje powody i o tym nie powinna ani na chwilę zapomnieć. Ona też miała swoje powody. Intymne chwile, które dzielili, nic nie zna czyły ani dla niej, ani dla niego. Gdy posag znajdzie się w jej rę kach, będzie mogła pozbyć się Szkota, i dobrze. Mgła zaczęła rzednąć. Widziała Granta coraz wyraźniej. Na dal pracował z Ottarem, chociaż kwaśna mina chłopaka dowo dziła, że nie jest to mile widziana pomoc. Po niebie sunęło coraz więcej burych chmur. Zerknęła w gó rę i ogarnęło ją przeczucie czegoś niedobrego. Było coraz cie mniej. - Zmienia się pogoda! - zawołał do nich Prawodawca. - Lepiej zabezpieczmy ładunek. Rika stanęła pewniej na kołyszącym się pod stopami pokła dzie i wyszeptała modlitwę w intencji zachowania pogody bez zmian. To była chrześcijańska modlitwa. Dawno, dawno temu nauczył ją tych słów ojciec.
- Uważaj na głowę, człowieku! George raptownie się schylił na chwilę przed tym, jak Erik puścił żagiel. Płótno z trzaskiem spadło na pokład. Statek gwał townie przechylił się na prawą burtę i George stracił równo wagę. - Niech to diabli... Uff! - Wpadł na rząd beczek. - Grant! - Przez ogłuszające wycie wiatru głos Riki ledwie było słychać. - Gdzie jesteś? Czy coś ci się stało? - Nie... - Odepchnął na bok ciężki żagiel i z wysiłkiem wstał. - Wszystko w porządku. Rika chwyciła go za przemoczoną tunikę i przyciągnąwszy do siebie, sprawdziła, czy nie jest ranny. Sama też wyglądała tak, jakby cudem uratowała się przed utonięciem. Suknię miała przemoczoną, włosy kleiły jej się do twarzy. Gdzie się podziała jej opończa? Omal się nie roześmiał. - Nie wierzysz mi? Naprawdę wszystko w porządku. - Riko! Puściła go i spojrzała na wołającego Prawodawcę. Stary usi łował zabezpieczyć dwie beczki, które przewróciły się i toczyły tam i z powrotem po pokład/ic George wyminął ją i ruszył na pomoc Prawodawcy. - Boże, co za ciężar! Coś ty do nich napakował? - Woda bryznęła mu prosto w twarz. Niech to diabli! Żeglowanie w taką pogodę było szaleństwem. Popołudniowy sztorm pojawił się całkiem niespodziewanie. - No, mam je. - Prawodawca obwiązał beczki liną i przy mocował do reszty ładunku. George przez cały czas pomagał mu, trzymając je nieruchomo. Byrthing znów niebezpiecznie się przechylił. George po omac-
ku szukał czegoś, czego mógłby się uchwycić. Wiatr wył, za głuszając wszystko dookoła. Rozkołysane morze raz po raz biło w statek wielkimi falami niczym drapieżnik czyhający na łup. Wspomnienie katastrofy, która rzuciła go do tego piekła, wróciło doń jak żywe. Krzyki jego ludzi, przerażenie malujące się na twarzy Sommerleda. Tysiące razy przeżywał tę chwilę, gdy ręka brata wyślizgnęła się z jego uścisku i mógł tylko bez radnie patrzeć, jak tonącego porywa morze. - Grant! - Prawodawca przyzywał go do Leifa, Ottara i Eri ka, którzy skupili się wokół ogołoconego masztu. Ostrożnie lawirując między beczkami, zaczął się do nich zbliżać. Po drodze chwytał się wszystkiego, co miał pod ręką. Byrthing przechylał się to na jedną, to na drugą burtę, toteż na pokładzie trudno było ustać. Niebo przecięła błyskawica, która na moment oświetliła po nure twarze mężczyzn przy maszcie. Riki tam nie było. Grant otarł wodę z twarzy i zerknął spod przymkniętych powiek ku rufie. - Gdzie ona jest? - Tam. - Ottar wskazał stertę zmoczonego płótna wciśniętą między beczki niedaleko rufy. Ta kobieta była doprawdy nieznośna. Powinna być z nimi i z całej siły ściskać maszt. Tu mogliby jakoś ją chronić przed sztormem. - Co ona tam robi, u diabła? - George pokręcił głową, zdu miony brakiem instynktu samozachowawczego. - Bóg jeden raczy wiedzieć - mruknął Prawodawca. George bez namysłu ruszył ku rufie. Ottar chwycił go za ramię. - Nie. Ja po nią pójdę.
George wyrwał się z uścisku i pchnął młodzieńca z powro tem w stronę masztu. Ottar rzucił się na niego. - Głupcy! - burknął Prawodawca, wymijając obu. - Zo stańcie tutaj. Ja po nią pójdę! - Zgoda - odrzekli chórem. George poczuł jeszcze na sobie mordercze spojrzenie Ottara, po czym obaj chwycili za wyciąg nięte ręce Erika i Leila. - Co dalej? - krzyknął George. Leif pokręcił głową. - Przeczekamy. - A jeśli sztorm nie przejdzie? Trzej młodzi ludzie wymienili między sobą pełne obawy spojrzenia. George zrozumiał, że żaden z nich nie jest doświadczonym żeglarzem. Co oni sobie wyobrażali, ryzykując taką wyprawę w środku zimy? Plan Riki był pozbawiony sensu. Naturalnie on również ponosił winę, tak samo jak każdy z wyspiarzy. Przecie/ był gotów na wszystko, byle tylko wrócić do Szkocji. Zmrużył powieki, chroniąc oczy przed igłami deszczu i sło nymi odpryskami fal. Gdzie się podział Prawodawca? - Co się dzieje... Błysnęło i słowa u więzły mu w gardle. Prawodawca stał oparty tyłem o niską burtę byrthingu, ręce miał zaciśnięte na poręczy, a przy gardle nóż. Nóż Ingolfa. W okamgnieniu George dobył sztyletu i zaczął czołgać się po pokładzie ku beczkom i stercie płótna. Rika leżała u stóp In golfa, a gdy na niebie pojawiła się kolejna błyskawica, George zauważył, że i ona wyciąga sztylet. Zamarło mu serce. Jeszcze trzy ruchy. Dwa...
- Rika, poczekaj! - krzyknął Ottar i chciał wyprzedzić George'a. Byrthing znów się gwałtownie przechylił i wszyscy polecieli na lewą burtę. George zerwał się pierwszy. Beczka dzieliła go od Ingolfa, który wciąż przyciskał Prawodawcę do burty. Rika czołgała się ku tym dwóm, a w dłoni wciąż błyszczał jej sztylet. - Nie ruszaj się! - krzyknął i przeskoczył przez ostatnią be czkę. Tymczasem wieko beczki z hukiem odpadło. Chwilę wcześniej nim ze środka wypadł Rasmus z toporem, George od skoczył w bok. Rika krzyknęła. - Zabiję go! - Ingolf zamachnął się nożem na Prawodawcę. - Nie! - Rika ruszyła na pomoc staremu. George również rzucił się naprzód, nie zdając sobie sprawy z tego, że Ramsus zwalił się na pokład, przygnieciony przez Gi tara. Zaraz potem u jego boku znaleźli się uzbrojeni Leif i Erik. - Zawróćcie statek! - Ingolf znowu oparł nóż o gardło sta rego. - Inaczej go zabiję, przysięgam! - Posłuchajcie go! - krzyknęła Rika. - Eriku, zawróć statek. Uklękła przed Ingolfem, jej sztylet zawisł w powietrzu. - Nie. - Prawodawca pokręcił głową. - Nie zawracajcie. Jeszcze jeden krok. - Grant, nie! - Prawodawca spojrzał mu w oczy i George się zawahał. - Pamiętaj o posagu. Dopilnuj, żeby go dostała. - Uśmiechnął się i chwycił Ingolfa za gardło. Rika krzyknęła, a nóż Ingolfa zagłębił się między żebrami starego. Chwilę później ku zdumieniu George'a Prawodawca runął do morza, pociągając za sobą napastnika. Erik i Leif sko czyli do burty, a George chciał podnieść Rikę. - Nie! - zaprotestowała. - Ratujcie Prawodawcę!
W byrthing uderzyła olbrzymia fala, George upadł na Ottara i Rasmusa. Zanim zdążył się pozbierać, Rika była już prawie za burtą. - Riko! - Chwycił ją za nadgarstek, ale za późno. Zawisła na jego ręce, ale nogi miała już w wodzie. Chciała się uwolnić. - Puść mnie! Muszę go wyciągnąć! Puść! - Przy każdym przechyle statku znikała pod powierzchnia morza, a gdy się wy nurzała, krztusiła się wodą. George trzymał ją z całej siły, ale w płucach miał ogień, a każde następne uderzenie fali mogło oznaczać dla niego śmierć przez udławienie. - Puść mnie! Błysnęło tak blisko, że włosy zjeżyły mu się na karku. Na chwilę ich spojrzenia się spotkały, wtedy jednak wcale nie zo baczył nieustraszonych oczu Riki, lecz szeroko rozwarte ze stra chu oczy Sommerleda. Wreszcie Rika wyszarpnęła rękę i znikła pod wodą. - Riko! - Ottar dopadł burty obok George'a i bezsilnie wy krzykiwał jej imię. George wciąż stał z wyciągniętym ramieniem, jakby sądził, że stanie się cud i morze odda mu Rikę. Kolejna ogromna fala uniosła się nad statkiem niczym czarna zjawa. Głowa Riki wyłoniła się z kipieli na chwilę przed tym, nim masa wody runęła na pokład. George widział, że odległość jeszcze nie jest duża, miał szansę Rikę wyciągnąć. Instynkt podpowiadał mu, żeby spróbować. Nagle zmar twiał. A gdyby utonęła? Byłby wtedy wolny. Nie wiązałaby go umowa. Nie wiązałby
go ślub z Riką. Mógłby jechać prosto do domu... pod warun kiem, że przeżyłby tę podróż. Runęła na nich następna masa lodowatej wody. Przez mgłę dostrzegł wyciągniętą rękę Riki. Palce miała rozczapierzone, światło błyskawicy złowrogo odbiło się w bransolecie na nad garstku.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Czy Grant pozwoli jej utonąć? Morze ciągnęło ją w dół i tym razem nic próbowała już wal czyć. Po co? Prawodawca nie żył. Gunnar prawdopodobnie też nie. Nie wolno jej dłużej się łudzić. To już rok doświadczał cięż kich robót w wilgoci i zimnie kopalni Dunnct Head. Słyszała, że więźniów tam biją i torturują. Jaki człowiek byłby w stanie to przetrzymać? Nie, straciła i Prawodawcę, i Gunnara. Już nikogo na święcie nie obejdzie jej śmierć. Była jeszcze taka chwila, gdy Grant pu ścił jej rękę, że zdawało jej się... Ale nie. Myliła się. Przestała się bronić przed żywiołem. Zbierała się na odwagę, by ugasić pożar w płucach lodowatą morską wodą. I nagle poczuła dotyk czyichś ramion. Grant! Silne, pewne ramiona objęły ją wpół i pociągnęły do góry. Gdy razem wydo stali się na powierzchnię, płuca omal jej nie pękły. Na krew Thora, nie mogła złapać powietrza. Dławiąc się, walczyła z Grantem. - Uspokój się! - Znowu poszli pod wodę, poczuła jednak nowy uścisk wokół talii. Lina. Wydostali się na powierzchnię i udało jej się zaczerpnąć trochę powietrza. Grant mocno ciągnął za linę. - Obejmij mnie. kobieto! - Nie! - Zaczęła okładać go pięściami. - Puść mnie!
Wiedziała, że Grant tego nie zrobi. Ujął ją pod ramiona i z całej siły ciągnął za linę, dłoń za dłonią przybliżając się do burty statku, który kołysał się na czarnej wodzie jak korek. Ottar i Leif już sięgali po nią z burty. Erik trzymał drugi ko niec liny, którą obwiązał ją Grant. Wiatr wył. Morze szalało. Nogi miała sztywne, ręce jak z lo du. Nawet nie wiedziała, kiedy wciągnięto ją na pokład. Statek znowu zakołysał się na fali, więc ciężko upadła na przetaczającą się beczkę miodu. - Moja głowa... - Rika zaczęła obmacywać czaszkę. Zam knięte oczy piekły ją od soli. - Nie ruszaj się. To Grant. Cichy, stanowczy dźwięk jego głosu sprawił, że trochę przestało jej się kręcić w głowie. Szkot uratował jej życie. Uchyliła powiekę i natychmiast oślepiło ją jaskrawe światło. - Sztorm... - Już minął. Paliło ją w gardle. - Jak dawno? - Kilka godzin temu. Uderzyłaś głową w beczkę. Ale nie mocno. Nic ci nie będzie. Zerknęła na niego kątem oka. Klęczał przed nią i podawał jej kubek. - Masz, wypij. - Co to jest? - Woda. Żołądek podszedł jej do gardła. Zasłoniła się ręką. - Dość mam wody. - Może spróbuj tego. - Zobaczyła przemoczone buty Otta-
ra. Kucnął obok niej i Granta wyciągnąwszy rękę z czerpa kiem. - To miód. - Niech będzie. - Spróbowała usiąść, więc obaj natychmiast rzucili się na pomoc. - Już dobrze. Dajcie mi spokój. Grant i Ottar wymienili spojrzenia, których nie umiała od czytać, w każdym razie pozwolili jej gramolić się samodzielnie. Słodki smak miodu nieco ją otrzeźwił. - O, teraz lepiej. Mrugając, powoli przyzwyczajała się do słońca. Biały żagiel byrthingu odcinał się od czystego błękitu nieba. Może sztorm tylko jej się przyśnił. - Gdzie jest... - Imię Prawodawcy zamarło jej na ustach. Wszystko sobie przypomniała. - Na dnie - powiedział Grant. - Nie. - Pokręciła głową. Nie mogła w to uwierzyć. Ale wil gotne oczy Ottara i tępy ból w jej sercu dowodziły, że właśnie tak jest. - Nie! -jęknęła i pochwyciła chłodne spojrzenie Granta. - Tak, to prawda. - Pomógł jej wstać i podtrzymywał ją je szcze przez chwilę, póki nie poczuła się pewniej na lekko koły szącym się pokładzie. Stanąwszy samodzielnie, zamknęła oczy i głęboko odet chnęła słonym powietrzem. Boże, i co ona teraz zrobi? - Grant, ona powinna odpocząć - powiedział Ottar. - Nie. Nic mi nie jest. - Odepchnęła ich obu, zacisnęła ręce na relingu i spojrzała na południe. Czyżby widziała zarysy lądu? - Gdzie jesteśmy? - Jakimś cudem na kursie - odrzekł Ottar. - Erik twierdzi... Obróciła się w stronę dziobu. Erik! Leif! Gdzie oni są? - Przypomniało jej się więcej z wydarzeń ostatniej nocy. Ingolf, Rasmus. Jak oni...?
Grant stanął przed nią i zasłonił jej widok. - Chłopcy czują się dobrze. Śpią, o tam, na płótnie. - A... - Związani. - Grant skinął głową ku środkowej części ła dunku, gdzie tył głowy Ingolfa obijał się o jedną z beczek. - On żyje? - Wezbrał w niej gniew. Grant wyczytał to w jej oczach, więc na wszelki wypadek położył jej rękę na ramieniu. - Ale... - Nie - odparł. - Wiem, co myślisz, ale nic nie mogliśmy zrobić. Prawodawca zginął, zanim jeszcze wpadł do wody. Na wspomnienie blasku noża Ingolfa w świetle błyskawicy naszły ją mdłości. - Erik wyłowił tego drania - powiedział Ottar i prze słał Ingolfowi mordercze spojrzenie. - Bóg raczy wiedzieć po co. Grant zabłądził wzrokiem nad morze i rysy mu zhardziały. - Bo żaden człowiek nie powinien pozwolić drugiemu utonąć. Przypomniał sobie Sommerleda. Rika miała wrażenie, że udziela jej się ból widoczny w oczach Szkota. Grant wciąż ob winiał się o śmierć brata. Ona również czuła się odpowiedzialna, tyle że za odejście Prawodawcy. Stary poświęcił się celowo dla dobra ich misji. Zamknęła oczy i w milczeniu pomodliła się za jego duszę. - Rasmus ciągle leży bez ducha. - Głos Ottara przywrócił ją do rzeczywistości. Chłopak stanął przed nią wyprostowany. Zapomniała na chwilę o swoim bólu i uśmiechnęła się do Ottara. - Byłeś dzielny wczoraj w nocy. Dziękuję ci.
Młodzieniec otarł dłonią łzę z zaczerwienionego policzka i odpowiedział jej promiennym uśmiechem. - Ano, dzielny - potwierdził Grant. Obaj wymienili spojrzenia. Rika wyczuła, że między tymi dwoma został zawarty kruchy rozejm, co naprawdę bardzo ją ucieszyło. Ottar zerknął złym wzrokiem na czubki głów jeńców. - Powinniśmy byli od razu ich zabić. Jaki jest pożytek z te go, że żyją? To są ludzie Brodira. Grant parsknął. - Ano, są. Jeszcze jeden powód, żeby poderżnąć im gardła. - A jednak nie pozwoliłeś Ingolfowi utonąć. - Rika spojrza ła na niego ze zdziwieniem. Grant wzruszył ramionami. Reakcja Szkota sprawiła jej dziwną satysfakcję. Nie byli mordercami. Prawodawca nigdy nie zgodziłby się popełnić zbrodni. Chociaż więc tęskniła do zemsty, może nawet bardziej niż inni, postanowiła poczekać, aż Gunnar sprawiedliwie ukarze tych dwóch. - Nie, nie tkniemy tych szubrawców. - Ale... - Ottar umilkł, widząc jej uniesioną rękę. - Sprawdź, czy są mocno skrępowani. - Złapała się na tym, że rozciera sobie nadgarstki. Grant spojrzał na nią ze zrozumie niem. Tak ją tym zmieszał, że aż się odwróciła. - Chodź - powiedziała do Ottara. - Zobaczymy, gdzie je steśmy. - Słońce wystarczało jako przewodnik, tym bardziej że widzieli wyspy na południowym zachodzie, ale potrzebowała jakiegoś zajęcia. Miała w głowie gonitwę myśli, których tym czasem nie potrafiła uporządkować. Jej sakiewka była przemoczona, ale nietknięta. Pocieszyła ją
świadomość, że magnetyt jest ukryty w środku. To przynajmniej jest coś. Została praktycznie sama. Owszem, miała do pomocy Ottara, Leifa i Erika, ale młodzi ludzie, choć dzielni i wierni, nie dorównywali Prawodawcy ani rozwagą, ani umiejętnością prze widywania. Oparła dłonie na rclingu i zacisnęła zęby. Jeśli zaczniesz schodzić tą ścieżką, nie będzie dla ciebie odwrotu. Wiatr roz wiewał jej włosy. Machinalnie zaczęła je zaplatać. Teraz wszystko zależało od niej. Jeśli Bóg tak chce, doprowadzi ich do celu. I ocali Gunnara. George stał na prawej burcie statku i mrużąc oczy, przyglą dał się zachodzącemu słońcu. Niebo zabarwiło się ciepłą czer wienią i stopniowo chłodło, a w miarę jak ognista kula kryła się za wyspami na horyzoncie, stawało się fioletowe. - Orkady - powiedział Ottar. George spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Skąd wiesz? - Nie może być inaczej. Prawodawca mówił, że będziemy je mijać od wschodu pod koniec drugiego lub na początku trze ciego dnia żeglugi. - To prawda. - George cierpiał po stracie starego nie mniej niż inni, i to go bardzo niepokoiło. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Przysiągł sobie, że więcej go nie odpasze. Gdyby nie zrobił tego na statku. Prawodawca może jeszcze by żył. - Czyli prawie dopłynęliśmy - powiedział Ottar. - Ano, tak. - Jeszcze najwyżej dzień, hm? Jak sądzisz? George popatrzył na młodzieńca i dostrzegł w wyrazie jego
twarzy coś, czego przedtem tam nie było. Niepewność. Wyda rzenia ostatniej nocy podziałały trzeźwiąco na nich wszystkich. Po raz pierwszy Ottar spytał go o zdanie. Pierwszy raz uprzejmie się do niego odniósł. Zdawało się, że sztorm porwał jego młodzieńczą dumę i nierozważne pragnienie rywalizacji. Również Erik i Leif stawiali mu różne pytania. George wiedział, że wszyscy trzej są jeszcze bardzo młodzi, a chociaż jest cudzo ziemcem i podróżuje z nimi nie całkiem z własnej woli, to jest od nich starszy i bardziej doświadczony, dlatego szukają u niego rady. Ottar niecierpliwie wyczekiwał odpowiedzi, co zdradzał gry mas na jego młodzieńczej twarzy. - Ano, dzień - potwierdził George i zobaczył, że Ottar się odprężył. W tej chwili bardzo przypominał mu Sommerleda, był wcieleniem młodzieńczej żywiołowości, nieco już przygnie cionej ciężarem obowiązków dorosłego. - Erik przygotowuje coś do jedzenia. Czy jesteś głodny? Nie był, uznał jednak, że powinien coś zjeść. Wbił wzrok w morze, które pod wpływem ciemniejącego nieba nabrało perłowego odcienia. Nisko nad horyzontem zami gotały pierwsze gwiazdy, fioletowe tło zaczęło granatowieć. - Zbudzić ją? - spytał Ottar. - Rikę? - Spojrzał na kobietę uśpioną na stercie płótna, wśród beczek. - Nie, niech śpi. Zanim Ottar odszedł na rufę, gdzie Leif z Erikiem przesta wiali część ładunku, przesłał George'owi uśmiech. George bar dziej to wyczuł, niż zobaczył, ale wiedział, że łatwiej im się z Ottarem dogadać, odkąd wyciągnął Rikę z morza. Dlaczego właściwie to zrobił? Teraz, patrząc na nią, dziwił się, że w ogóle przez chwilę się
wahał. We śnie Rika wydawała się drobna i bezbronna jak każda inna kobieta. Tylko że ona wcale nie jest taka jak inne. Powiew wiatru rozchylił jej pelerynę. Nie zastanawiając się wiele, przyklęknął i ściągnął poły okrycia, by lepiej osłaniały mokrą suknię. W wodzie Rika straciła trzewiki. Stopy miała lo dowate. Stwierdziwszy to, szybko oderwał prawie suche futro, którym miał podbitą tunikę, i owinął nim stopy Riki. Poruszyła się i cicho westchnęła. Miał wielką ochotę położyć się obok niej, objąć ją i pocało wać w skroń. Nie zrobił tego jednak. Tłumaczył sobie, że pró bowałby wyratować z tej lodowatej kipieli każdego. To chrze ścijański obowiązek przyjść z pomocą potrzebującemu. Znów przypomniał sobie katastrofę. Widział, jak Sommerled przelatuje przez reling i wpada do rozszalałego morza. Skoczył za nim, ale zaczepił nogą o część olinowania. Zdołał chwycić wyciągniętą rękę brata, który za wszelką cenę starał się utrzymać głowę na powierzchni, ale tonący statek przewrócił się na bok i wtedy stracili ze sobą kontakt. - Jezu miłosierny - szepnął. - Nie ma w nim nic miłosiernego - odezwała się znienacka Rika. Otworzyła oczy. W gasnącym świetle dostrzegł, że musia ła długo płakać. - Jest okrutnym i bezlitosnym Bogiem. Długo patrzył na nią w milczeniu. - Ano, jest. Zadrżała i ciaśniej otuliła się opończą. George musiał bardzo się starać, żeby nie zaproponować jej pomocy. Nagle Rika zerknęła na futro otulające jej stopy. Potem ich spojrzenia się spotkały. - Dziękuję - powiedziała po chwili. Skinął głową, a potem wstał, skrępowany jej badawczym wzrokiem.
- Dlaczego to zrobiłeś? - Z tym futrem? - Wzruszył ramionami. - Przemarzły ci nogi... - Nie chodzi o futro. Ostatniej nocy... - Usiadła i znów spojrzała na niego swymi bystrymi oczami. - Dlaczego wyciąg nąłeś mnie z wody? No, właśnie. Dlaczego? Odpowiedź, którą miał przygotowaną, nie przeszła mu przez usta. Wzruszył ramionami. - Grant! - Głos Ottara przebił się przez szum wody i wiatru. - Chodź z nami zjeść. - Młodzieniec machał do niego ręką. George stał jeszcze chwilę nad Riką, zastanawiając się, o czym myśli, a potem dołączył do chłopaków. Wrzask ptaków zbudził ją tuż przed świtem. Ranek był bar dzo zimny. Piekły ją przemarznięte stopy, gdy stała boso przy dziobie byrthingu i przyglądała się wschodowi słońca. Tarcza wolno wysuwała się znad horyzontu w całunie mgły. Ale to, co ukazało się w świetle słońca, zaparło jej dech w piersiach. Ziemia. - Wreszcie kończymy tę piekielną podróż - powiedział Grant, stając za jej plecami. - Tak. - Gdzie zamierzasz nas doprowadzić? - Zerknął na nią tak, że natychmiast obudził jej podejrzenia. - Do Zatoki Gellis - odrzekła, przypominając sobie mapę, którą Prawodawca narysował jej na śniegu w przeddzień opusz czenia wyspy. - Musimy odszukać człowieka nazwiskiem MacInnes. - Czyli Szkota. W porządku. Ale MacInnesów są na pewno
dziesiątki. To bardzo pospolite nazwisko na północy. Jeśli wiesz tylko tyle... - To ma być Thomas MacInnes, który mieszka na kli fach nad zatoką. - Prawodawca opisywał jej to miejsce wiele razy. - Jesteś pewna? Skinęła głową. - Prawodawca powiedział, że nietrudno będzie znaleźć tego MacInnesa. To jedyny człowiek, który tam mieszka na prze strzeni wielu kilometrów. - Wcale się nie dziwię. Tu diabeł mówi dobranoc. - Twarz mu się rozjaśniła. - A więc płyniemy do Zatoki Gellis? - Tak. Znasz to miejsce? - Słyszałem o nim. Dzięki Bogu. Był jedynym człowiekiem z ich grupy, który miał jakie takie pojęcie, gdzie się znajdą. Brodir zabrał ze sobą wszystkie mapy Brytanii. Nie pozostało jej więc nic innego, jak polegać na dobrej pamięci Prawodawcy. A teraz musiała zaufać Grantowi. - To jest tam. - Wskazał poszarpany, spowity mgłą brzeg. - Na wschód od Dunnet Head. Wydała mimowolny okrzyk. - Znasz Dunnet Head? - Nie. - Gwałtownie zaprzeczyła ruchem głowy i odwróciła się do niego plecami. - Nigdy nie słyszałam o takim miejscu. - Nie powinnaś mnie oszukiwać. Odważyła się znów zerknąć na niego kątem oka. Okazało się. że bacznie ją obserwuje. Odkąd wypłynęli, ani ona, ani Leif lub Erik ni razu nie wspomnieli Gunnara. Ottarowi zamierzała powiedzieć prawdę, gdy znajdą się na morzu, ale ponieważ na
pokład wdarli się Ingolf i Rasmus, bała się szepnąć mu o tym choćby słowo. - Czy wciąż trzymasz się swojego szalonego planu? - Jakiego planu? - Przez chwilę zastanawiała się, czy Szkot nie czyta w jej myślach. - Ach, chodzi ci o posag? - Wyprosto wała się i spojrzała mu w oczy. - Trzymam się go zdecydo wanie. Mruknął pod nosem coś niezrozumiałego. - A ty mi pomożesz. Przebyliśmy długą drogę, w dodatku nie małym kosztem. - Śmierć Prawodawcy nie dawała jej spokoju. - Ano, niemałym. Pomysł jest szalony, ale ja nie. - Dałeś słowo... mężu. Nie odezwał się ani słowem, a Riką targnął lęk, że po śmierci Prawodawcy Szkot zechce się wycofać z ich umowy. Musiała jednak przyznać, że przez ten niedługi czas, który spędził wśród nich, dowiódł, że zna wartość swojego słowa. Że jest czło wiekiem honoru. Na wyspie Fair takie cnoty nie były w cenie. Zresztą Rika rzadko miała i nimi styczność, odkąd Brodir sięgnął po władzę w osadzie. Wcześniej chciała wykorzystać dziwną więź, która powstała między Prawodawcą i Szkotem, by zachęcić Szkota do współpracy. Skoro jednak Prawodawca zginął, trudno było przewidzieć, co teraz postanowi Grant. Znalazła się w niewygodnej sytuacji i zdawała sobie sprawę, że Szkot o tym wie. - Co chcesz z nimi zrobić? - Grant skinął głową w stronę jeńców. Rasmus głośno chrapnął, po czym ze świstem nabrał powie trza prawie bezzębnymi ustami. Ingolf nie spał, zaczęła się więc zastanawiać, ile podsłuchał z jej rozmowy z Grantem.
- Macinnes dopilnuje, żeby nie uciekli, zanim wrócimy z domu mojego ojca. - Długo zastanawiała się, co z nimi zro bić, ale innego rozwiązania nie widziała. Modliła się, by Tom Macinnes rzeczywiście okazał się takim przyjacielem, jakiego widział w nim Prawodawca. Grant wzruszył ramionami. - Nie obchodzi mnie, co z nimi zrobisz. Spytałem z czystej ciekawości. Ingolf obrócił do nich głowę i wyszczerzył zęby. - Bardziej z tchórzostwa niż z ciekawości, gdyby ktoś mnie pytał. Rika ruszyła w jego stronę. Grant ujął ją za ramię. - Nie zbliżaj się do niego. Jest niebezpieczny. - Nie wtedy, gdy jest obwiązany jak gęś. - Wyszarpnęła się z uścisku i podeszła do Ingolfa, trzymając dłoń na rękojeści sztyletu. Na wszelki wypadek. Grant poszedł za nią. - Porozmawiam z nim bez świadków - powiedziała i prze słała mu wyćwiczone, władcze spojrzenie przez ramię. - Jak sobie życzysz. - Grant się oddalił, wlazł na beczkę znajdującą się z dala od poprzedniego miejsca i zapatrzył się w ziemię widoczną za szarą taflą wody. Rika uklękła przy Ingolfie, uważając, by nie zbliżyć się doń za bardzo. - Jak powiedziałam, zostaniesz u Toma MacInnesa, póki po ciebie nie wrócimy. - Jacy my? Ty i Szkot? - Ingolf ironicznie się uśmiechnął. - Jesteś głupia, kobieto. Chyba nie sądzisz, że on dotrzyma słowa.
Rika wstrzymała oddech. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści sztyletu. - Myślisz, że jestem taki tępy jak on? - Ingolf kopnął w sto pę swojego towarzysza. Rasmus chrapnął parę razy, ale się nie zbudził. - Mąż, nie mąż, ten człowiek na pewno z tobą nie zo stanie. Zniknie ci z oczu, gdy tylko poczuje, że stanął na pew nym gruncie. Miała wielką ochotę poderżnąć mu gardło, ale zapanowała nad sobą. - Jeśli w ogóle wrócisz, to tylko ze swoimi szczeniakami - dodał Ingolf. Miał na myśli Ottara, Erika i Leifa. - Nie jeśli, tylko kiedy. Wrócę, a wtedy będzie ze mną... - W ostatniej chwili ugryzła się w język. - Kto? - Ingolf zmrużył oczy. Być może już przejrzał jej plany co do srebra, lecz z jego zaintrygowanej miny wynikało, że raczej próbuje się czegoś dowiedzieć. Niespodziewanie na prężył ciało, usiłując zerwać więzy. W tej samej chwili statek się przechylił, a ona zatoczyła się do tyłu i upadła. - Z przyjemnością popatrzę, jak Brodir cię karze, ty suko... i jak najpierw trochę się zabawi. - Zmierzył ją wzrokiem, a jej żołądek podszedł do gardła. - Może pozwoli i mnie. Czemu nie? Już i tak inni cię mieli. - Zamknij się, bo jak nie, to ci pomogę. - Grant stanął przy Rice i oparł czubek miecza Prawodawcy o gardło Ingolfa. Rika zerwała się na równe nogi, zadowolona z tej inter wencji. - O! A to co? - Erik przybiegł do nich z rufy, a Ottar i Leif za nim.
- Nic takiego. - Grant schował miecz. - On potrzebuje lek cji dobrego wychowania, to wszystko. - Przesłał spojrzenie Rice i wrócił na swój posterunek na beczce. - Popatrzcie! - Ottar znieruchomiał przy dziobowej części prawej burty. Rękę miał wyciągniętą na południowy zachód. - Brytania! Widać ziemię we mgle! Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Nawet Ingolf obrócił gło wę na tyle, na ile pozwalały mu więzy. Rika głęboko odetchnęła. Poczuła zapach soli, morza i czegoś jeszcze. - Szkocja - oświadczył Grant. - Wiatr mówi to wyraźnie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Był w domu. Dzięki Bogu. Razem z młodymi wyspiarzami pracował wiosłami, a tym czasem Rika stała na dziobie i pilotowała ich do zacisznej za toczki. W gęstej mgle i dotkliwym chłodzie wkładał w wiosło wanie wszystkie siły, starał się rozgrzać w ten sposób ciało, lecz mimo to szczękał zębami. Na chwilę mgła się przerzedziła i wtedy dojrzał odcinek brzegu, zaraz jednak tuman otoczył ich ponownie. Nie było sposobu na zorientowanie się w terenie. Wprawdzie nigdy nie zawędrował tak daleko na północ, ale dobrze pamiętał kształt linii brzegowej, bo znał się na mapach, a widział niejed ną mapę tych ziem na fregacie, którą płynęli do Wick. Starał się skierować ich jak najbliżej Zatoki Gellis, ale nie było to łatwe, zważywszy na zerową widoczność. - Stop! - zawołała Rika z dziobu. George dojrzał jej ostrze gawczo uniesione ramię. Byrthing zawadził o coś dnem i znieruchomiał. - Dobrze, może być. Obróciła się do nich i dała im znak do wysiadania. Ottar znalazł się na brzegu pierwszy. Kopnął w oderwaną od klifu skałkę, jakich wiele leżało na brzegu, i zrobił bardzo kwaś ną minę.
- To ma być to? George przeskoczył przez reling i wylądował na płyciźnie. - Ano tak, chłopcze. Właśnie to. - Na miękkich nogach do tarł do brzegu i tam opadł na kolana. Zanurzył dłonie w piachu i rozkoszował się jego dotykiem. Szkocja. No, w każdym razie już prawie. Kto wie, czyja jest w tej chwili ziemia tak daleko na półno cy? Na wszelki wypadek należało zachować wielką ostrożność. Ta mgła, wbrew pozorom, mogła okazać się dla nich błogosła wieństwem. Chwycił rzucony mu przez Erika koniec grubej liny i przy pomocy Ottara obwiązał nią skałę w połowie szerokości brzegu. - To powinno utrzymać statek - powiedział, a Ottar przy taknął skinieniem głowy. - Co z nimi? - Leif skinął głową ku dwóm związanym lu dziom Brodira. George przyzwał go gestem na brzeg. - Chodź, zaraz zdecydujemy, kto będzie trzymał straż. Nie wolno zostawić ich samych. - Od kiedy to wydajesz rozkazy? - Głowa Riki wyłoniła się znad beczek. - Odkąd wylądowaliśmy w moim kraju, żono. Nawet z dwudziestu kroków widział jej złą minę. Poczekał na nią na brzegu, choć przez cały czas zastanawiał się, dlaczego jeszcze nie machnął na nich ręką i nie poszedł swoją drogą. Miał piękny miecz Prawodawcy, ale nie miał pie niędzy ani konia. Był przemoczony do suchej nitki i przemar znięty do szpiku kości. W tej sytuacji rejterada nie wydawała się korzystnym rozwiązaniem.
Gdy Rika pojawiła się na dziobie byrthingu, musiał zmrużyć oczy, żeby sprawdzić, czy coś nie przywidziało mu się we mgle. Jednak wzrok go nie mylił. Rika włożyła męski strój: nogawice, wysokie buty i tunikę spiętą pasem, z którego zwisał miecz jej brata. Włosy zebrała w dwa skromnie wyglądające warkocze. Wprawdzie nie miała kolczugi ani hełmu, wyglądała jednak bardzo podobnie jak wtedy, gdy ją ujrzał pierwszy raz. Mimowolnie się uśmiechnął i to go bardzo zaniepokoiło. Wkrótce Rika stanęła obok niego na skalistym brzegu. - Na co się tak gapisz? - Na twój... strój. - Jesteśmy w obcym miejscu. Nie wiemy, kogo ani czego należy się spodziewać. Rozsądek nakazuje być przygotowanym. Zresztą suknia jest przemoczona. Logika tego wywodu była niezaprzeczalna, George nie ode zwał się jednak ani słowem. - Co dalej? - spytał Ottar. Jego zmarznięta twarz przybrała kolor wiśni. George uświadomił sobie, że jeśli zaraz nie znajdą schronie nia, to mróz może okazać się dla nich groźniejszy od sztormu. I tak mieli szczęście, że przeżyli trzy dni żeglugi przy takiej po godzie. Nagle otrząsnął się z zamyślenia i zauważył, że wszyscy na niego patrzą. Wzruszył ramionami. - Czemu mnie o to pytasz? Jesteśmy tu na jej życzenie. - Spojrzał na Rikę i czekał na jej reakcję. Tymczasem Rika wyprostowała się i przybrała tę swoją iry tującą, władczą minę, którą zawsze prowokowała go, tak że miał ochotę ją spoliczkować albo pocałować - nigdy nie wiedział, co powinien wybrać. - Musimy... - Zawahała się, popatrzyła na otaczającą ich
mgłę, potem spuściła głowę. - Musimy odnaleźć tego Maclnnesa. - Tak po prostu - powiedział George. - Właśnie. - Uniosła głowę, ale mimo że próbowała zacho wać pozory pewności siebie, w jej oczach malowało się waha nie. Nie, coś więcej. Lęk. - Prowadź więc. - Zatoczył ramieniem półkole i czekał, aż Rika ruszy w wybranym kierunku. Trzej młodzi ludzie przyglądali im się niepewnie. Wyraźnie niepokoił ich brak sprecyzowanego planu. George był całkiem zadowolony z siebie. Najwyraźniej Rika nie miała pojęcia, co robić. Zabrakło jej zdolności przewidywa nia. Idąc za nią brzegiem, patrzył, jak przystaje przy częściach klifu, które rysowały się we mgle nieco wyraźniej niż pozostałe. Sprawiała wrażenie zagubionej i bezradnej. Niech ją diabli. - No, dobrze - burknął wreszcie. Rika przystanęła i odwró ciła się do niego z pytającą miną. - Wy tutaj zostańcie, a ja wej dę na klif i przekonam się, czy cokolwiek stamtąd widać. Młodzi wydali przytakujące pomruki. - Nie ma mowy - zaprotestowała Rika. - Sądzisz, że jestem aż taka głupia, by... - Czy myślisz, że zostawię was w takiej sytuacji? - wpadł jej w słowo. Prawdę mówiąc, nawet przemknęło mu to przez myśl. - Pójdę z tobą - oświadczyła. - Zgoda. - Zwrócił się do młodzieży. - Wróćcie na statek i tam na nas poczekajcie. Pilnujcie tamtych dwóch. Niedługo będziemy z powrotem.
Ottar zgłosił sprzeciw, ale Rika zbyła go machnięciem ręki. - Chodź - powiedział do niego Leif. - Lepiej nie zostawiać Ingolfa i Rasmusa tak długo bez straży. Ktoś powinien przy nich czuwać. Ottar zmarszczył czoło i zrezygnowany zawrócił w kierunku byrthingu wraz z Erikiem i Leifem. - Ruszamy? - spytał George i skinieniem głowy wskazał klif. Rika wysunęła się na prowadzenie. Godzinę później wciąż kręcili się po wrzosowisku na klifie, bynajmniej nie mądrzejsi niż przedtem. W polu widzenia nie uświadczyli żywej duszy, nie widzieli też trzody ani zasiewów. Nie znaleźli nawet kolein ani śladów podków. Słyszeli jedynie wycie wiatru i szum morza, od czasu do czasu przerywane wrzaskiem rybitwy. Odkąd opuścili statek, George zauważył zmianę w zachowa niu Riki. Była czujna, można by nawet powiedzieć, że lękliwa, i trzymała się podejrzanie blisko niego. Odstępowała go naj wyżej na kilka kroków. To ostatnie zresztą całkiem mu odpowiadało. Bez ustanku wiał lodowaty wiatr, toteż George zaczął w koń cu szczękać zębami. Ręce i stopy miał jak sople lodu. Spojrzał na Rikę i przekonał się, że ona również trzęsie się z zimna. - Chodź - powiedział i rozchylił poły opończy. Przytuliła się z wyraźną przyjemnością. Przypomniał sobie, że została wyrwana ze swojego żywiołu. Niby tutejszy krajobraz przypominał wyspę Fair, jednak była samotną kobietą w obcym kraju. Jak mógłby ją zostawić? A dlaczego miałby jej nie zostawiać?
Popełniał szaleństwo. Stąd miał najwyżej dwa dni jazdy kon no do Wick. Zaledwie tydzień marszu. Obejmując Rikę i grzejąc się jej ciepłem, myślał o Anne Sinclair. O swojej narzeczonej. Ech, co za różnica? Termin ślubu minął przed dwoma tygo dniami. Jakie znaczenie miał jeden tydzień więcej? - Chodź - powiedział i wziął ją za rękę. - Wracamy na sta tek. Kiedy podniesie się ta przeklęta mgła, znajdziemy Maclnnesa i pójdziemy dalej. Spojrzała na niego. Twarz miała czerwoną od wiatru, oczy szkliste. - Naprawdę? Dotrzymasz słowa? Pochwycił jej spojrzenie, ale nie odpowiedział. - Chodź - powtórzył w końcu. - Musimy wracać. Jeszcze zanim dotarli do krawędzi klifu, usłyszeli krzyki Erika. - Coś się stało! - Rika szybko pokonała drogę po skałach w dół i puściła się biegiem. George ją przegonił, po drodze dobywając miecza z pochwy. - Rika! Grant! - Przenikliwy głos Leifa niósł się we mgle. - Tutaj! Jesteśmy... George wpadł na młodego człowieka i omal nie stracił rów nowagi. - Niech to diabli! Co się... - Ingolf i Rasmus - wysapał Leif, wciąż nie mogąc złapać tchu. Rika zatrzymała się na płaskiej, śliskiej skale obok. - Gdzie oni są? Gdzie? George obrócił się najpierw w jedną stronę, potem w drugą, groźnie wymachując mieczem. Zobaczył tylko biel mgły.
- Uciekli - powiedział Leif. - Uciekli już dawno. - Boże, musimy ich znaleźć! - Rika skoczyła naprzód, ale George ją zatrzymał. - Puść mnie! - To moja wina. - Ottar! - Rika cała zesztywniała, gdy chłopak wyłonił się z mgły, ściskając krwawiące udo. Erik wlókł się za nim. Obaj usiedli na ziemi, ciężko dysząc. Rika wpadła w panikę, widząc krew na ich strojach i mie czach. - To nic takiego - powiedział Ottar. - Tylko skaleczenie. - Daj, zobaczę. - Rika przyklękła przed nim. Skrzywił się, gdy rozrywała mu nogawkę i oglądała ranę. Leif wsunął miecz do pochwy, Erik poszedł za jego przy kładem. - Czy jesteście ranni? - George omiótł wzrokiem dwóch pozostałych młodzieńców. Wydawali się w pełni sprawni, choć trochę pokaleczeni. - Nie, mam tylko parę zadraśnięć - odparł Leif. - Ja też. - Erik energicznie wstał. - Co się stało? - George opuścił miecz i przyglądał się, jak Rika kończy bandażować ranę Ottara kawałkiem swojej tuniki. - Powiedzcie wreszcie. Ottar spojrzał na niego. - Erik i... i Leif byli na plaży, zbierali drewno na ognisko. Ja miałem pilnować Ingolfa, ale... - Zacisnął usta i odwrócił głowę. George dobrze znał taki wyraz twarzy. Poczucie winy. - Ottar zasnął - wyjaśnił Erik. - I... Ottar odsunął Rikę i zaczął wstawać, a gdy próbowała mu pomóc, ze złością zaklął. - Dzięki Bogu, byliśmy blisko, kiedy wyswobodzili się
z więzów. - George widział lęk w twarzy Leifa. - Ottar ranił Rasmusa, ale nie poradziliśmy sobie z nimi nawet trzech na dwóch. - Wszyscy odwrócili wzrok, zawstydzeni. George bardzo im współczuł. Boże, przecież żaden z nich jeszcze właściwie nie był mężczyzną. Przeciwko starym wyja daczom, takim jak Ingolf i Rasmus, nie mieli szans. Los im sprzyjał, że wszyscy zostali przy życiu. To on ponosił winę, nie ci młodzi ludzie. Podwójnie przeklinał swój brak rozsądku. Po pierwsze zo stawił chłopców samych z jeńcami, po drugie nie zabił ludzi Brodira, gdy miał okazję. Dla pokrzepienia poklepał Ottara po ramieniu. - To mogło się zdarzyć każdemu z nas, chłopcze. Prawdę mówiąc, wszyscy ostatnio mało spaliśmy. Ottar odepchnął jego rękę. - Rana jest niegroźna - powiedziała Rika. - Najwyżej tro chę poboli. A co do Ingolfa i Rasmusa... musimy ich doścignąć. Chyba nie mówiła tego poważnie? - Oczy wiście - poparł ją Leif. - Na pewno nie uszli daleko. - Spokojnie. - George schował broń, rozważając plan dzia łania. Naturalnie pościg za dwoma szubrawcami we mgle, na obcym terenie nie wchodził w grę. - Mgła jest za gęsta. Nikogo w niej nie znajdziemy. Zresztą to jest w tej chwili mało ważne. Mamy inne problemy, które musimy rozwią... - Nie rozumiesz! - Rika obróciła się ku niemu z wyrazem paniki na twarzy. Pierwszy raz widział ją w takim stopniu zde nerwowaną. Mimo to już podjął decyzję. - To jest naprawdę nieważne. Uciekli, ale nic się nie stało. Zabierzemy posag i wrócimy do domu.
- Nie, nie. - Oczy zaszły jej łzami, przygryzła wargę tak mocno, że pojawiła się na niej kropla krwi. Najwyraźniej jeszcze nie wiedział wszystkiego. Rika po winna się cieszyć, że nie muszą dłużej się przejmować tymi dra niami. - Czego się boisz? Zemsty? Ruszyła ku klifowi, ale co kilka kroków zmieniała kierunek marszu. Zapewne nie wiedziała, co teraz robić. George ją dogonił. - Nie bój się. Dopóki jestem z tobą, będę pilnował, żeby nie stała ci się krzywda. Sam nie rozumiał, dlaczego to powiedział. Chyba zgłupiał, że okazał słabość w takiej sytuacji. Gdyby posłuchał głosu roz sądku, zostawiłby tych czworo ich losowi i zajął się swoimi sprawami. Rika stanęła jak wryta, gdy tuż przed nią spadła na ziemię lawina kamieni z klifu. George podniósł głowę i również za marł. - Na krew Thora - sapnęła Rika. Mężczyzna słusznej postury, ubrany w tartan, solidne buty, pelerynę podbitą futrem i szkocki beret, stał na najbardziej wrzynającym się w morze występie klifów i kręcił głową. W rę ce trzymał miecz. George ujął Gunnlogi. - Kim jesteście i skąd przybywacie?! - zawołał mężczyzna z góry. Rika cofnęła się i oparła o George'a. Ten odruchowo ją objął. - Przypłynęliśmy z wyspy Fair! - odkrzyknęła. - Jestem Ulrika, córka Frithy.
- Frithy, powiadasz? - Wielki mężczyzna spróbował jej się przyjrzeć. - Tak. A to jest... George ścisnął ją za ramię. - Co ty? Zamierzasz nas wszystkich przedstawić? - Wy stąpił przed nią, dzierżąc miecz. - A ty kim jesteś? - za grzmiał. Mężczyzna bez wątpienia był Szkotem - miał strój miesz kańca gór i charakterystyczny akcent. Mimo to... George stężał, gdy dwie podobnie ubrane postaci wyłoniły się z mgły i stanęły u boku obcego. Jedna szepnęła mu coś do ucha. Teraz się zacznie. Może byli to Szkoci, ale na przyjaciół nie wyglądali. George przesłał ostrzegawcze spojrzenie młodym wyspiarzom, którzy dali znak, że w każdej chwili mogą sięgnąć po broń. Rika nieznacznie wysunęła się do przodu i mało wprawnym ruchem dobyła miecza brata. Niech ją diabli! George rozejrzał się dookoła za odpowiednią kryjówką dla Riki. Zaraz rozpęta się piekło. Potrzeba mu do szczęścia jeszcze tylko upartej ko biety... - Jestem MacInnes! - krzyknął do nich Szkot. Co? George wymienił zdumione spojrzenia z Riką. Obcy schował broń, podobnie jego towarzysze. - Chodź, Ulriko, córko Frithy. - Gestem zaprosił ją na klif. - Jesteś tu mile widzianym gościem. - Ty jesteś Thomas MacInnes? - Rika przyglądała się Szko towi mającemu grube rysy twarzy. Z bliska wydawał się starszy niż na pierwszy rzut oka. - Jestem, chociaż prawie wszyscy mówią do mnie Tom.
- Skinął głową Grantowi i pozostałym. - Zobaczyliśmy wasz statek i samego rana na wysokości St. John's, więc pomyśleli śmy, że może płyniecie do zatoki. - I odszukaliście nas. - Grant stanął między Riką i MacInnesem. Mierzył wzrokiem Szkota i jego towarzyszy i dotąd nie schował broni. - Po co? MacInnes wzruszył ramionami. - Żeby się dowiedzieć, kim jesteście i czego tu szukacie. Rzadko miewamy gości. Większość statków zawija do Wick al bo opływa przylądek od zachodu. - Przylądek Dunnet Head? - Rika wstrzymała oddech. - Właśnie. Znasz go? Pokręciła głową stanowczo za skwapliwie, by można jej było uwierzyć. - Nie, nie znam. MacInnes przechylił głowę i zmierzył Rikę wzrokiem, mimo że chowała się za plecami Granta. - Nie jesteś podobna do swojej matki. Widzi mi się. że bar dziej do ojca. Rika zadrżała, ale nie tyle z powodu zimna, co zaskakują cych słów MacInnesa. - Znałeś moich rodziców? - Gdy wyjawiła Szkotowi na kli fie swoją tożsamość, zauważyła jego zaskoczenie, jakby wie dział, z kim ma do czynienia. - Ale... skąd? - Och, spotkaliśmy się na wyspie Fair na długo przed twoim urodzeniem. - Byłeś tam? - Ottar zignorował ostrzegawcze spojrzenie Granta i schował miecz. - Na wyspie Fair? - Byłem, nawet wiele razy, ale za młodu. Tam mieszka człowiek, który kiedyś był dla mnie prawie bratem. Miejsco-
wy sędzia. - Zerknął na broń w ręce Granta i zmarszczył czo ło. - Nazywaliśmy go Prawodawcą. Z pewnością go znacie. Rika z ciężkim sercem skinęła głową. - Mój opiekun. - Opowiadał mi o tobie w listach, które dostawałem od nie go przez lata. Jak on się miewa? - Nie żyje - powiedział Grant. - Dwa dni temu utonął pod czas sztormu. Rika z trudem zapanowała nad nagłym przypływem żalu. Wysunęła się zza pleców Granta w porę, by zobaczyć, jak obaj Szkoci mierzą się wzrokiem. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Nad klifem powiał wiatr od morza, przenikający chłodem do s/piku kości. - Niech odpoczywa w pokoju - szepnął w końcu MacInnes. - Było z nami jeszcze dwóch ludzi - odezwał się w końcu Grant. - Nie widzieliście ich? - Nie. - MacInnes zerknął na kompanów, którzy wzruszyli ramionami. - To głupcy, jeśli kręcą się bez przewodnika w ta kim mleku... - Wskazał głową spowite mgłą wrzosowiska za swoimi plecami. - Oni... uciekli - powiedziała Rika i natychmiast pożało wała, że nie ugryzła się w język. Jak wiele powinni zdradzić MacInnesowi? Z pewnością był to przyjaciel Prawodawcy, któ rego szukali. Ale... MacInnes znów zmarszczył czoło. - Jeden z nich jest odpowiedzialny za śmierć Prawodawcy - dodał Grant. Rice ulżyło, gdy wreszcie schował miecz. - Byli naszymi jeńcami. - Rozumiem. - MacInnes ciaśniej otulił się tartanem, lecz mimo to zadrżał z zimna. - Chodźcie, bo zamarzniemy na
śmierć. Mój dom stoi niedaleko stąd na wschód. Lepiej będzie rozmawiać przy napitku i gorącym posiłku. - Odwrócił się, a Rika ruszyła za nim. Grant chwycił ją za ramię. - Co ze statkiem? - Mamy duży ładunek - dodał Erik, wskazując na brzeg. - Płótno, zboże i miód. MacInnes uniósł brwi. - Powiadacie: miód? Rika skinęła głową. Z miny Granta wynikało, że nie podoba mu się gadatliwość Erika. Ale jakie to miało teraz znaczenie? Było ich tylko pię cioro, a ten MacInnes, wszystko jedno wróg czy przyjaciel, z pewnością miał pod ręką dość ludzi, żeby opanować statek, gdyby tak mu się podobało. - Zamierzaliśmy wymienić płótno i zboże na konie - po wiedziała Rika, uznawszy, że okazanie pozorów zaufania może być w tej sytuacji korzystne. - Miód też. - Nie piłem dobrego miodu, odkąd ostatni raz postawiłem stopę na waszej pięknej wyspie. - Może więc wymienisz się z nami? - włączył się Erik. - Za konie. MacInnes spojrzał na Rikę, która wstrzymała oddech. - To śmiała propozycja, chłopcze. Czy wiesz, jak trudno tu taj o dobrego konia? Grant ją przed tym ostrzegał, ale nie chciała go słuchać. - Najpierw chciałbym dowiedzieć się więcej o powodach waszej wizyty i o tych... jeńcach. - MacInnes ruszył na wschód, a Rika uwolniła się z uścisku Granta i tym razem po szła za nim. - Potem może uda nam się porozumieć w sprawie
wymiany, ale nie powiem, żebym marzył o rozstaniu się z moi mi końmi. - Obdarzył Rike bystrym spojrzeniem. - Poślę kilku moich ludzi po ładunek. Rika odetchnęła. Chociaż nie dostała obietnicy, na jaką li czyła, to pierwszy krok został zrobiony. Podbiegła kawałek i zrównała się z MacInnesem. - A statek... Czy mógłbyś go popilnować przez pewien czas? Macinnes zrobił zamyśloną minę. - Może. - Znowu zerknął na Granta. - Jeśli powiesz mi, dlaczego podróżujesz ze Szkotem i dlaczego Szkot ma miecz Prawodawcy. Potknęła się z wrażenia, zaskoczona bystrością MacInnesa, który rozpoznał Gunnlogi. Na szczęście Grant zdążył ją pod trzymać, żeby nie upadła. W każdym razie wyglądało na to, że ukrywanie prawdy nie ma sensu. Macinnes z pewnością dobrze znał Prawodawcę. - Grant jest moim mężem - powiedziała. - Prawodawca po darował mu ten miecz. Macinnes przystanął i spojrzał na Granta ze znacznie więk szym szacunkiem niż dotąd. Serce Riki wezbrało dumą, choć nie umiałaby wytłumaczyć dlaczego. - Takich rzeczy nie daje się lekką ręką - powiedział Macin nes, wpatrując się niebieskimi oczami w miecz. - Chciałbym le piej cię poznać, Grant. - Ano, tak - odpowiedział Grant z kamienną twarzą. - A ja chciałbym lepiej poznać ciebie. Przedzierali się prawie godzinę przez mokre, wietrzne wrzo sowisko, otoczeni gęstą mgłą. Rika ledwie widziała cokolwiek
na kilka kroków przed sobą, ale MacInnes zdawał się dokładnie wiedzieć, dokąd idzie. Po drodze przyłączali się do nich ludzie MacInnesa. Grant miał rację. Wcześniej szepnął Rice, że Szkot z pewnością nie wyszedł na spotkanie załogi dziwnego statku z zaledwie dwuosobową eskortą. Teraz już prawie dwudziestka ludzi szła ledwie widoczną ścieżką, która wiła się w górę i w dół po skałach. Wiatr bił ich po twarzach i szarpał za odzież. Rika spróbo wała poruszyć palcami stóp w wielkich butach Gunnara i stwierdziła, że już ich nie czuje. Kiedy wreszcie dojdą do celu? Ludzie MacInnesa przyglądali jej się z dziwnymi minami i poszeptywali między sobą. Kilku pozwoliło sobie na grubiańskie uwagi. Rika nie rozumiała wszystkich słów, ale mogła so bie wyobrazić ich znaczenie. Machinalnie przesunęła palcami po bliźnie na szyi. - Nie zwracaj na nich uwagi - powiedział Grant, bacznie obserwując obcych. Przez całą drogę nie odstępował jej na krok, a gdy szli po wyjątkowo uciążliwych wertepach, dla dodania otuchy położył jej dłoń na plecach. Latami unikała uzależnienia się od opieki mężczyzny, tego dnia jednak bliskość Granta wydawała jej się bardzo krzepiąca. Jego rycerskie, choć również dość zaborcze zachowanie bardzo ją wzruszyło. MacInnes był przyjacielem Prawodawcy, więc kusiło ją, by obdarzyć go zaufaniem. Jednak obaj nie widzieli się wiele lat, a ona dobrze wiedziała, że przez taki okres człowiek może bar dzo się zmienić. Ottar, Erik i Leif natychmiast poczuli sympatię do rosłego Szkota. Tłumaczyła sobie, że wszyscy trzej są jeszcze bardzo
młodzi, więc znalazłszy się z dala od domu, szukają jakiegoś oparcia. Grant jednak zachowywał nieufność i taka jego postawa po wstrzymywała ją przed poddaniem obcych ostatecznej ocenie. Tymczasem Grant wziął ją pod ramię i jakby czytając w jej myślach, powiedział: - Jeśli on zaproponuje za cały nasz ładunek coś więcej niż garbatą szkapę, to albo jest głupcem, albo prawdziwym przyja cielem. - Dziwiłbyś się, gdyby okazał się przyjacielem? Wzruszył ramionami. - Widziałem już większe dziwy. Na wszelki wypadek uwa żaj. Gdy dojdziemy do jego domu, trzymaj się blisko mnie. Uśmiechnęła się pod nosem i dalej brnęła naprzód. Wkrótce w rzednącej mgle dostrzegła masywny kształt. To był budynek z drewna i kamienia, otoczony niskim murkiem. - Mój dom - powiedział MacInnes, odwróciwszy się do niej przez ramię. Przystanęli przed ogrodzeniem. - Poczekajcie tu taj, a ja porozmawiam z żoną. Większość ludzi MacInnesa znikła w niskim budynku przy legającym do domu gospodarza. Rika doszła do wniosku, że jest to rodzaj koszar, a może stajnia. Sześciu ludzi rozsiadło się przy nich na murku. Grant nie spuszczał ich z oka. Chwilę po zniknięciu MacInnesa drzwi domu się otworzyły i wyszła ich powitać bystrooka kobieta, bez wątpienia żona gos podarza. - Mój Boże - powiedziała, wyciągając rękę do Riki. Jej zni szczonemu odzieniu i broni przyjrzała się bez cienia dezaproba ty, nawet nie okazała rozbawienia. - Musisz być przemoczona do suchej nitki. I ledwie żywa.
Aż do tej chwili Rika nie dopuszczała do siebie myśli o zmę czeniu, ale życzliwość i współczujący uśmiech kobiety stano wiły kroplę, która przelała czarę. Rika ujęła dłoń kobiety i po wiedziała: - To prawda. Ledwie trzymam się na nogach. - Chodźcie zaraz do środka - zaprosiła ich kobieta. - Już przygotowujemy komnatę dla ciebie i twojego męża. - Gestem przyzwała również Granta. Mąż. Rika zaryzykowała spojrzenie przez ramię. W odpowiedzi Grant aśmiechnął się kącikiem ust i wszedł za nią do wnętrza domu. Po przespaniu nocy w niewygodnej pozycji na podłodze, w ciasnej sypialni dzielonej z Riką, George wstał i spędził dzień, pomagając ludziom Maclnncsa rozładowywać byrthing. Z żoną gospodarza Rika wydawała się całkiem bezpieczna. MacInnesowie nie mieli dzieci, więc Szkotka zajęła się nią jak własną córką. George podejrzewał, że Rika jest nieprzyzwyczajona do ta kiego rozpieszczania, jemu jednak ten widok sprawiał prawdzi wą przyjemność. Niby był to drobiazg, George wiedział jednak, że dla Riki wiele znaczy. W ciągu dnia przyprowadzono mu do obejrzenia pięć koni ze stajni. Hojność MacInnesa wydała mu się wprost bezgranicz na. Wprawdzie konie tylko im pożyczył, nie podarował, ale i tak postąpił szczodrze. Wyglądało na to, że wiele zawdzięczają dawnej przyjaźni MacInnesa z Prawodawcą. George nieraz łapał się na tym, że myśli o starym. Po prostu za nim tęsknił. Wiedział jednak, że nie wolno mu oddawać się
zbyt długo nostalgicznym rozmyślaniom. Miał własne plany i musiał się ich trzymać. Rika była w bezpiecznym miejscu wśród przyjaciół, toteż chyba już setny raz postawił sobie pytanie, czy nie odejść. Po kolacji, gdy już prawie wszyscy udali się na spoczynek, obejrzał mapy MacInnesa. Wick znajdowało się nie dalej niż o dzień ostrej jazdy, naj wyżej dwa dni, jeśli wziąć pod uwagę złą pogodę. Mógł osiodłać konia i w kilka minut zniknąć. Noc była czysta, jasna. Czemu nie? Wstał i ostentacyjnie się przeciągnął. Ottar siedział z dwoma ludźmi MacInnesa przy kominku - licytowali się wyssanymi z palca historiami. Nie zwrócili na niego uwagi, gdy wyszedł z wielkiej sali na korytarz. Przejście było oświetlone kilkoma krótkimi pochodniami. Zamiast udać się do komnaty, którą dzielił z Riką, skierował się do niestrzeżonego wejścia umocnionego domu. - Hej, Grant! - Słysząc wołanie MacInnesa, znieruchomiał w pół kroku. Obrócił się i ujrzał gospodarza opartego o framugę drzwi w głębi korytarza. - Napijmy się razem. Nieczęsto mam okazję pogadać z kimś z południa. Co mu pozostało? Kilka minut później siedział przy ogniu w kuchni i trzymał w rękach kubek miodu. - Twoja żona powinna już chyba iść spać - powiedział MacInnes. - Co? - George zerwał się od stołu. - Gdzie ona jest? - Usiądź, człowieku, nic jej nie grozi. - Skinął głową ku ok nu zasłoniętemu jelenią skórą. - Jest na dworze, w ogródku mo jej żony. Ale obawiam się, że przy takim zimnie może przemar znąć.
George podszedł do okna, odsunął skórę i wyjrzał na zew nątrz. Rika siedziała plecami do niego na topornej ławie wśród zmrożonych resztek ostatnich warzyw. Księżyc oświetlał jej syl wetkę. Wydawała się całkiem wypoczęta. Opuścił skórę na miejsce i wrócił do ognia. - Ona zawsze wie swoje. MacInnes wybuchnął śmiechem. - Ano, widzę. George w milczeniu pił miód, a tymczasem MacInnes bezceremonialnie mu się przyglądał. Skoro gospodarz dotąd nie położył się spać, okazja do ucieczki mogła jeszcze długo się nie nadarzyć. Trudno. George postanowił tymczasem nacieszyć się ciepłem ognia i słodyczą miodu. - Chłopcy mówią mi, że jesteś naczelnikiem klanu. - Bez pośredniość MacInnesa wcałe go nie zaskoczyła. - Ano, jestem. - Skąd wziąłeś się tak daleko na północy? Wyspa Fair jest dziwnym celem podróży dla samotnego Szkota. George pochwycił wzrok MacInnesa i zaczął się zastana wiać, jak wiele Ottar i inni mu powiedzieli. MacInnes nie był głupcem. George musiał zdecydować, jaką część prawdy może mu wyjawić. - Jestem... dopiero co po ślubie. - To widać. George spojrzał zdziwiony na swego rozmówcę. - Tak czule się czubicie - MacInnes skinął głową ku ogro dowi, w którym siedziała Rika. - Jest między wami świeżość, której nie da się ukryć. Spostrzegawczość gospodarza zakłopotała go, a, co gorsza, wiedział, że to okazał.
Macinnes uśmiechnął się. - Ciesz się tym, synu. - Dopił miód, ustawił kubek na pod murówce paleniska i wstał, jakby zamierzał powiedzieć coś ważnego. - A więc przyjechałeś po posag. George zdrętwiał. - Kiedy zejdą się kobiety, to rozwiązują im się języki. Macinnes zrobił kwaśną minę. George wzruszył ramionami. - Ano, taki mamy plan. - Bardzo dobry. Tylko jedno wydaje mi się w nim nie do rzeczy. - Macinnes popatrzył George'owi prosto w oczy. - Dla czego akurat teraz? W środku zimy? Można by poczekać z tym do wiosny. George nie umiał szybko znaleźć dobrej wymówki, więc za chował milczenie. - Ech, mniejsza o to. To nie moja sprawa. Spytałem z cie kawości. - Macinnes wziął dzban z masywnego kuchennego stołu i ponownie napełnił kubek George'a. - Znam go, wiesz? Ojca Riki. - Rolla? Ano, wiem. Tak mówiłeś wczoraj. - To dziwny człowiek i niezbyt przyjaźnie nastawiony do ludzi. - To też mi mówiono. Macinnes potarł krótkie, gęste bokobrody. - Mieszka niedaleko stąd, w Mey Loch. Jedzie się tam na południowy zachód, niewiele więcej niż pół dnia. George zapatrzył się w ogień, sącząc miód. Usiłował poha mować ciekawość, ale mu się nie udało. W końcu poprosił: - Opowiedz mi o tym Rollu. Co z niego za mężczyzna, że zostawił własne dzieci?
MacInnes uniósł brwi. - No, jak to? Mężczyzna, który uważa, że dzieci nie są jego. George otworzył usta ze zdumienia. Chciał coś powiedzieć, ale MacInnes mu przerwał. - Nie wiedziałeś o tym? Pokręcił głową. - A skądże. Chcesz mi powiedzieć, że Rika i jej brat są...? - Czyli Prawodawca jednak był jej ojcem. - O, nie. - MacInnes lekceważąco machnął ręką. - Oni są dziećmi Rolla, ale on nie chce w to uwierzyć. George uznał, że już nic nie rozumie. - Prawodawca nic ci nie powiedział? Hm, to do niego podobne. A co z twoją oblubienicą? Też trzymała język za zębami? George pokręcił głową. - Jeśli nawet wie to, o czym teraz mówisz, sprawia takie wrażenie, jakby jej to nie dotyczyło. Do ojca żywi jedynie po gardę. MacInnes zmierzył go przeciągłym spojrzeniem. Wreszcie powiedział: - Nie wiem, z jakiego powodu Prawodawca ukrywał przed nią prawdę, ale tobie teraz wszystko powiem, bo te informacje mogą ci się przydać w rozmowach z Rollem... i z Riką. - Będę ci bardzo zobowiązany. - George pochylił się na stołku i wsparł łokcie na udach. Sam się dziwił zżerającej go ciekawości. Przecież nie miał do niej powodu. I tak tego więczoru widział Rikę ostatni raz. MacInnes wydmuchał nos w ścierkę i zaczął opowiadać: - Prawodawca i Fritha się kochali. To proste stwierdzenie zaskoczyło George'a, choć gdy się za stanowił, uznał, że wcale nie aż tak bardzo.
- Czy matka Riki była kochanką Prawodawcy? - Tego nie powiedziałem. Kochali się, ale nigdy nie byli ko chankami. To różnica. - Ano, różnica. Mów dalej. - Rollo wiedział o tym, ale myślał, że kiedy ją poślubi, to po prostu skłoni ją ku sobie. George skinął głową ze zrozumieniem. - Ale mu się nie udało. - Nie. - I co się stało? MacInnes wzruszył ramionami. - Rollo zemścił się w jedyny sposób, jaki znał. Źle traktował Frithę. A gdy urodzili się Rika i jej brat, zarzekał się, że dzieci nie są jego. - I również źle je traktował - dopowiedział George. MacInnes skinął głową. - Dlaczego Fritha go nie opuściła? U nich to się dość często zdarza. - Nie umiem powiedzieć. Po narodzinach Gunnara i Riki Rollo stał się jeszcze bardziej gwałtowny. Prawodawca bał się o ich bezpieczeństwo. Wiedział, że dla Frithy i dzieci będzie le piej, jeśli wyjedzie. Zamieszkał więc tutaj, nad Zatoką Gellis ze mną i moimi. Gdy dotarła do nas wiadomość o śmierci Frithy, wrócił na wyspę Fair. A tymczasem Rollo już stamtąd odszedł. - Dlatego Prawodawca zaopiekował się Riką i Gunnarem. - Tak. Z miłości do Frithy wychował te dzieci jak własne. George wsunął rękę do sakiewki przy pasie i wymacał sreb rną broszę, którą Prawodawca dał mu na poranny podarunek dla Riki. - „Mam tę broszę od lat. Należała do matki Riki. Już naj wyższy czas, żeby dostała ją Rika".
MacInnes przeciągnął się i ziewnął. - To smutna historia, ale kształcąca. Sam zdecyduj, czy opo wiesz ją żonie. Skoro Prawodawca już nie żyje... - Sękatą dło nią przetarł oczy. - Ech, może to już jest bez znaczenia. George podniósł się ze stołka. - Dziękuję. Dla mnie to ma duże znaczenie. - Wiedział jed nak, że nie będzie miał okazji powtórzyć tej historii Rice. Zre sztą nawet tego nie chciał. Co by to teraz zmieniło? - Zajmij się nią - powiedział MacInnes i skinął głową w stronę okna na ogród. - Ja idę spad. George podziękował gospodarzowi i odczekał, aż ten skręci z korytarza na schody prowadzące do sypialni. W kuchennym palenisku pozostał już tylko żar. Obok spal mały pies MacInnesa zwinięty w kłębek. George natężył słuch, chcąc sprawdzić, czy ktoś jeszcze jest w wielkiej sali. Z kory tarza dolatywały tylko odgłosy chrapania. Wszyscy w końcu się położyli. Wszyscy, tylko nie Rika, Przystanął przy zasłoniętym oknie, ale nie odchylił jeleniej skóry. Jaki sens miałoby niepokojenie Riki w tej chwili? Jeśli jest sprytny, to za chwilę wyjedzie pod osłoną nocy, żeby po jutrze być w Wick. Za dwa dni zje kolację z narzeczoną, potem ożeni się z nią i będzie dalej żył po swojemu. Na myśl o więczorze z nowo poślubioną żoną poczuł gwał towną reakcję swego ciała, ale o dziwo, wcale nie wyobrażał sobie w tej sytuacji pięknej i delikatnej Anne Sinclair. Krew wzburzyło mu marzenie o kobiecie, która znajdowała się w ogrodzie Thomasa MacInnesa. Jego ręka bez udziału woli odchyliła jelenią skórę. Rika
wciąż siedziała na ławie, ciasno otulona opończą, i drżała z zimna. Głowę miała gołą, rozpuszczone włosy w tajemniczej poświacie księżyca wyglądały jak sztuka srebrzystego jedwabiu. Ostrożnie podszedł do drzwi i odryglował je, przez cały czas powtarzając sobie, że większego głupca świat nie widział. Musiała go usłyszeć, bo się odwróciła. - Grant - powiedziała cicho. Uśmiechnęła się do niego, za skoczona. - Myślałam, że jesteś już w pół drogi do Wick. Czyżby ta kobieta umiała czytać w myślach? George stanął na zaśnieżonej dróżce i przeszyty badawczym spojrzeniem, po czuł się dość niepewnie. - Nie - odparł. - Dziś nie.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Wiedziała, o co mu chodzi. Blask w jego oczach potwierdził jej podejrzenie. George podszedł do niej i podniósł ją z ławy. Gdyby nawet chciała zaprotestować, nie miałaby na to czasu. Pocałował ją namiętnie, podobnie jak wtedy na wrzosowis ku. Były w tym pocałunku pasja i żądza posiadania, które ją rozbudzały. Nie dość, że mu na to pozwoliła, lecz, co gorsza, chciała tego. Tęskniła do tego. Tęskniła do niego. Jak mogła?! Wstyd ścierał się z pożądaniem. Jak mogła chcieć takiej na miętności? Ta myśl budziła w niej obrzydzenie, lecz jej ciało lekceważyło poczucie przyzwoitości, ulegało sile i pewności siebie Granta. Gdy Grant pieścił jej piersi, zalewała ją fala go rąca. - Chodź ze mną do łoża - szepnął. Ten zmysłowy szept i wspomnienie poślubnej nocy przypra wiły ją o gęsią skórkę. Tak bardzo go pragnęła. Nabrała śmia łości i pogłaskała go po plecach, by zatrzymać dłonie na poślad kach. W odpowiedzi Grant jęknął. - Tylko ten raz - szepnął znowu. - Ostatni raz. Chodź do łoża. Zesztywniała w jego objęciach.
- Co się stało? - Odgarnął jej pukiel z twarzy i spojrzał w oczy. - Wiem, że chcesz tego tak samo jak ja. Próbowała go odepchnąć, ale jeszcze bliżej przyciągnął ją do siebie i znów pocałował, nie zważając na litanię zamierających protestów. Ostatni raz. Nagle uprzytomniła sobie, jak krótkotrwała jest natura ich związku. Tego, co ich połączyło, nie można by nawet nazwać romansem. To była umowa handlowa. Zwykła umowa. W do datku zawarta pod obustronnym przymusem. Grant ją wykorzystał... wszyscy mężczyźni wykorzystują kobiety. Wyłącznie dla zaspokojenia swojej żądzy. - Przestań - szepnęła bez przekonania, gdy otarł się o nią. - Przestanę, jeśli tego naprawdę chcesz, ale przecież widzę, że nie chcesz. - Żarliwie ją pocałował i Rikę porwała fala na miętności. - Grant, nie - westchnęła. To jest szaleństwo. Nie wolno jej ulec. Musi zachować rozsądek. - Powiedz mi, że mnie chcesz - poprosił, pieszcząc ją coraz bardziej intymnie. - Nie, nie. - Przerwała pocałunek i pokręciła głową. O Bo że, dlaczego Grant ją dręczy? Stali w śniegu, dookoła panowała zima, ale ona czuła tylko żar jego ciała... i swojego. Groziło jej, że zaraz się podda. Może powinna to zrobić? Gdyby mu uległa, może łatwiej skłoniłaby go do dotrzyma nia warunków umowy. Może zostałby z nią dostatecznie długo, by odebrać od ojca posag. Odwzajemniła pocałunek i objęła go za szyję.
- Teraz dobrze. - Powoli zaczął ją przesuwać ku otwartym drzwiom kuchni. Była pewna, że lada chwila poderwie ją z ziemi i zaniesie korytarzem do ich sypialni. Położy ją na puchowych podusz kach, zdejmie z niej odzienie Gunnara i odsłoni kobiece ciało. Powinna mu na to pozwolić. Dla posagu. Dla Gunnara. Ogarnęła ją trwoga. Znów zdrętwiała w ramionach Granta. Ten odchylił się nieco i spojrzał na nią oczami zamglonymi po żądaniem. Prawda o własnych uczuciach uderzyła ją nagle jak pod much wiatru znad morza. Jej gorliwość nie miała nic wspólnego z wyzwoleniem Gun nara, choćby sobie to bez przerwy wmawiała. Nie. Po prostu pofolgowała swoim potrzebom. A pożądanie było tylko jedną z nich. Chciała go... och, jak bardzo. Udzielała jej się siła Granta. Jego pewność siebie była zaraźliwa. Potrzebowała Granta, lecz ta prawda ją przerażała. - Muszę... Muszę iść - bąknęła i odepchnęła go. - Riko... - Nie mów nic więcej. Zmęczyły mnie twoje kłamstwa. - Mogłaby ich słuchać całą noc. A jednak odwróciła się i bie giem pokonała drogę przez kuchnię i korytarz do ich sypialni. Słyszała za plecami kroki. Ale jeszcze tylko chwila... Wpad ła do sypialni i zaryglowała drzwi. Dopiero wtedy odetchnęła z ulgą. Serce biło jej jak oszalałe. Przez masywną, drewnianą płytę przenikały ciche prośby Granta. Zasłoniła sobie uszy, żeby ich nie słyszeć.
George wyrżnął pięścią w ścianę. Czyżby oszalał? Owszem, oszalał i to przez nią. Kusząc go, przekraczała wszelkie granice. Doprowadzała go do granic wy trzymałości. Mąciła mu w głowie. - Jestem głupcem - sapnął i oparłszy się o chłodną ścianę pod sypialnią, osunął się na usłaną sitowiem podłogę. W domu panowała idealna cisza, słyszał tylko bicie swojego serca. Zaczerpnął tchu i zamknął oczy. - Żmija. Jeszcze nigdy kobieta tak łatwo nie odwiodła go od celu. Rika jest niebezpieczna, on zaś skończonym głupcem. Zaczął uderzać głową o ścianę, żeby dobitnie uzmysłowić sobie tę prawdę. Jest naczelnikiem klanu, spoczywa na nim niemała odpowie dzialność przed klanem i królem, przed narzeczoną i jej rodzi ną. Jak mógł pozwolić się wplątać w taką absurdalną intrygę, tego w żaden sposób nie potrafił pojąć. To wszystko wina Riki. Jej i tylko jej. Ten pogański ślub był świętokradczy... Kościół nigdy nie wybaczyłby mu czegoś takiego. Rika zburzyła jego poczucie porządku, rozumienie tego, co dobre i złe. Była nieokrzesa na i wojownicza, a w dodatku obce jej było wszystko to, co ko biece. Powinien jej nienawidzić, gardzić nią. Czuć odrazę do jej niezręcznych pocałunków i wzdragać się, gdy ją obejmował. - Boże, zmiłuj się nade mną - westchnął. Bo w rzeczy wistości czuł zupełnie co innego. Pożądał jej z niebywałą siłą. To szaleństwo musiało się skończyć. Postanowił niezwłocz nie położyć mu kres.
Wstał i skinieniem głowy potwierdził swoje postanowienie. Oczy mu płonęły, głowa pękała od przykrego pulsowania. Był śmiertelnie zmęczony. MacInnes i wszyscy jego ludzie prawdopodobnie już spali. Łatwo byłoby wyślizgnąć się za ogrodzenie. Ano, łatwo, ale czy rozsądnie? Miał przed sobą dwa dni jazdy po nieznanym terenie. Gdyby wyruszył w środku nocy, mógłby zabłądzić. Nie, ucieczka w tej chwili nie miała sensu. Wystarczy, gdy wyjedzie jutro, kiedy porządnie się wyśpi. Poczeka z tym, aż znajdą się w bezpiecznej odległości od domu MacInnesów. Żadne z nich - ani Rika, ani Ottar, ani dwaj pozostali - nie umie jeździć konno. Prawdopodobnie aż do ostatniego popołud nia w ogóle nie widzieli prawdziwego konia. Zostawienie ich na drodze będzie dziecięcą igraszką. Dałeś słowo. Napomnienie Riki i spokojna twarz Prawodawcy wciąż go prześladowały. Ano, tak było. Przystał na ich warunki... ale pod przymusem. W jego kraju nikt znajomy nie winiłby go za zła manie takiej obietnicy. Podjąwszy decyzję, ruszył korytarzem do wielkiej sali, gdzie kilkunastu mężczyzn spało na futrach i pledach rozłożonych na podłodze przy kominku. Torf dawał niewiele ciepła. George zauważył wolne futro, wyminął kilku śpiących i po łożył się z westchnieniem na tym miejscu. Oczy natychmiast mu się zamknęły. Napięcie ustąpiło. Nazajutrz odejdzie od Riki. Nie powstrzyma go nic, co mogłaby zrobić albo powiedzieć. Żona MacInnesa zbudziła Rikę z samego rana. Rika nie była zresztą pewna, czy w ogóle spała. Pamiętała, że długo przewra-
cała się z boku na bok, dręczona koszmarami. Występowali w nich jej ojciec, Brodir i on - Grant. Uczucia, jakie budził w niej Szkot, stały w sprzeczności ze wszystkimi jej przekonaniami dotyczącymi mężczyzn. Jest nie bezpieczny, bystry i dlatego nie wolno mu ufać. Parsknęła ze złością. To jej nie wolno było ufać. Dowiodła tego ostatniej nocy. Ulegała mu tak łatwo jak zakochana służąca roznamiętnionemu zalotnikowi. Była głupia. Postanowiła bar dzo uważać, by więcej nie zostać z Grantem sam na sam. Szybko się odziała, skubnęła chleba i solonej ryby, które zo stawiła dla niej pani MacInnes, i ruszyła do stajni. Skręcając z korytarza do kuchni, wpadła na... - Na krew Thora! Grant. Uważaj, dokąd idziesz. - O, przepraszam. Chciała go ominąć, a on ją, ale znowu się zderzyli. Zaczer wieniła się. - Bardzo przepraszam - powiedział, unikając jej wzroku. - Nic się nie stało. - Wreszcie go ominęła i tak jej się za częło spieszyć, że przystanęła dopiero na dworze. Natychmiast wiatr smagnął ją po twarzy. Głęboko odetchnęła i spróbowała się opanować. Podjęła decyzję, musiała więc niezłomnie przy niej trwać. - Riko! - Głos dobiegł ją od wejścia do stajni. Powitała Ottara skinieniem głowy. Stał tuż przy drzwiach z Leifem i Erikiem, a obok czekało pięć osiodłanych koni, na których mieli dojechać do posiadłości Roiła. - Są olbrzymie - powiedziała z podziwem, gdy zbliżyła się do rumaków. - Gigantyczne. - Leif czule klepnął deresza po zadzie. - Gdzie się podziewa Grant? - spytał Erik. - Dzień jest po-
godny, ale jazda będzie prawdopodobnie trudna. - Zerknął nie pewnie na wierzchowce. - Powinniśmy zaraz wyruszyć. - Szkot już idzie. - Ottar wskazał na drugą stronę dzie dzińca. Grant i MacInnes powoli nadchodzili od strony domu, zajęci rozmową. W pół drogi do stajni MacInnes zatrzymał Granta, kładąc mu na ramieniu krzepką dłoń. Zaczęli coś szeptać między sobą. Rika bardzo się tym rozzłościła. Co to za spisek, u diabła? Właśnie kończyła się jej cierpliwość, gdy mężczyźni podali so bie ręce i pokonali resztę drogi do stajni. Grant pomógł jej wsiąść na najmniejszego z wierzchow ców, siwą klacz. Wyglądało na to, że postąpiła bardzo roz sądnie, wdziewając strój brata. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak jechałaby konno w sukni. Miecz Gunnara, schowany do pochwy, wisiał jej przy udzie, kolczuga i hełm tkwiły w juku za siodłem. Już niedługo, bracie, bardzo niedługo. Rika dosiadła niespokojnego zwierzęcia i uśmiechnęła się. - Jest zaskakująco wygodnie. Grant podał jej wodze. - Zobaczymy, jak ci będzie wygodnie po całym dniu jazdy przez wrzosowisko. Zignorowała jego uwagę, odwróciła się bowiem, by spraw dzić, jak sobie radzi młodzież. Leif i Erik dosiedli koni z wy siłkiem i trzymając wodze, nie wydawali się zbyt pewni siebie. Za to Ottar sprawił im wszystkim niespodziankę, wskoczył bo wiem na grzbiet wałacha i wyjechał na środek dziedzińca z taką łatwością, jakby siedział w siodle całe życie. - Dobry jeździec - powiedział Grant i skinął głową. Zręcz-
nie dosiadł kasztana, który do niego pasował: wielki i musku larny. Rika ścisnęła boki klaczy i z zadowoleniem stwierdziła, że ta posłusznie reaguje na sygnały. - Czy wiesz, jakie mamy szczęście? - powiedział do niej Grant. - Tak piękne konie stanowią tu rzadkość. Są wręcz bez cenne. Rika dopiero zaczynała sobie to uświadamiać. MacInnes kłepnął kasztana Granta po zadzie. Koń wyrwał naprzód, ale Grant go powściągnął. - Nie zmienisz zdania, MacInnes? Rika zmarszczyła czoło. W jakiej sprawie? - Dziękuję, ale nie - odrzekł MacInnes. - Nie za dobrze nam się gada z Rollem. Nie do wiary. Grant musiał poprosić MacInnesa, żeby im to warzyszył. Widocznie wypożyczenie koni bardzo podbudowało jego zaufanie. Ona też w swoim czasie rozważała, czy nie zwró cić się do MacInnesa z taką propozycją. Do rozmów z Rollem potrzebowała jak najwięcej sprzymierzeńców. - Nie zapomnimy twojej wielkoduszności - powiedziała. MacInnes ujął dłoń Riki. - Dla córki serca Prawodawcy zrobilibyśmy wszystko, co w naszej mocy. Dziwne, że powiedział coś takiego. Na wspomnienie starego Rika posmutniała. Skinęła głową gospodarzowi, uścisnęła dłoń MacInnesa i ruszyła. Grant wyprowadził całą grupę z dziedzińca. Śnieg chrzęścił pod kopytami kasztana. - Z Bogiem! - zawołał za nimi MacInnes. Zmrożone krople pary z ust osiadały mu na brodzie. -I nie martwcie się o statek.
Będzie pod dobrą opieką podczas waszej nieobecności. Spo dziewamy się was z powrotem za tydzień, najwyżej za dwa tygodnie. Jeśli do tej pory się nie pokażecie, to nie obiecuję, że nie pojadę was szukać. Rika odwróciła się i pomachała do niego ręką. Trochę żało wała, że musi stąd odjechać. Grant puścił kasztana kłusem. Rika i młodzi wyspiarze poszli za jego przykładem, ale raz pod raz mimowolnie podskakiwali w siodłach. Już po chwili jazdy Rika poczuła, że bolą ją pośladki. Dwie godziny później Grant przystanął na grani długiego grzbietu. Był najwyższy czas na postój i... - Na krew Thora, a to co znowu? - spytała Rika zdumiona. - O tym myślisz? - Grant skinął głową ku bujnej zieleni wi docznej poniżej. - Zwykły lasek. Co w nim dziwnego? Nie mogła oderwać oczu od tego widoku. - Zupełnie inaczej to sobie wyobrażałam. - Śnieg na czub kach drzew wyglądał jak lukier na cieście. - To jest... urocze. Przez chwilę dziwnie na nią patrzył, a potem powiedział: - Już rozumiem. Nigdy nie widziałaś takich drzew. - My w ogóle nie widzieliśmy drzew. - Ottar przypatrywał się lasowi szeroko rozwartymi oczami. Grant zadrżał z zimna, więc skinął dłonią, że powinni jechać dalej. Klacz Riki zaczęła ostrożnie schodzić po skalistym, zaśnie żonym stoku. Leif i Erik wlekli się z tyłu, narzekając na zimno, na obolałe siedzenia i śliską drogę. Natomiast Ottar wydał okrzyk, spiął konia ostrogami i po chwili zrównał się z Gran tem. Rika pomyślała, że konna jazda zachwyciła go tak samo jak kiedyś ją żegluga.
Przez chwilę miała przed oczami widok Prawodawcy prze chylającego się przez burtę byrthingu, odsunęła jednak od siebie tę ponurą myśl i skupiła się na tym, co ją czeka. Od wyjazdu z domu MacInnesa Grant bardzo ją niepokoił. Mało byłoby powiedzieć, że zachowuje się jak obcy. Bił od nie go lodowaty chłód, a w oczach malowały mu się hardość i wy rachowanie. Coś się szykowało. Odczytywała to z jego twarzy za każdym razem, gdy przystawali, by rozejrzeć się dookoła i sprawdzić, gdzie się znajdują. Posługiwali się mapą, którą do stali od MacInnesa. Czuła to, ilekroć na nią spojrzał. Przyzwała gestem Leifa i Erika. - Czy zwróciliście uwagę, jak on się dzisiaj dziwnie zacho wuje? - Skinęła głową ku Grantowi. Erik zmarszczył czoło. - Nie. A co ci się zdaje dziwne? - Ona myśli, że Grant zamierza nas opuścić - stwierdził Leif. Wytężyła wzrok, by nie stracić z oczu Szkota, który wraz z Ottarem właśnie wjeżdżał do lasu. - Przecież zawarliście umowę - zauważył Erik. - Moim zdaniem on nie zamierza jej dotrzymać. - Rika ścisnęła boki klaczy i chwilę później również ona znalazła się między drzewami. Dzięki Bogu, Szkot i Ottar nadal byli razem, nieznacznie przed nimi. Rika uzmysłowiła sobie, jak mocno bije jej serce. Ostatniej nocy pogodziła się z faktem, że Grant zapewne nie dotrzyma danego słowa, ale w ciepłym domu MacInnesa łatwo było się tym nie przejmować. Teraz jednak, gdy cierpieli, pod skakując na grzbietach dziwnych zwierząt w obcym kraju, stra ciła na pewności siebie.
- Czarodziejska kraina! - Ottar uśmiechnął się do nich szeroko i pomachał im ręką. Zmiana krajobrazu wyrwała Rikę z zamyślenia. Rozejrzała się dookoła, zaskoczona. Rzeczywiście wyglądało to jak czary. Słońce prześwietlało szmaragdowy baldachim gałęzi, a jego promienie odbijały się w śniegu tworzącym zaspy wokół pni drzew. Rika wypuściła powietrze z płuc i przyjrzała się obłocz kowi pary. - Nie podoba mi się tutaj - powiedział Leif. - To miejsce jest zbyt... - Osłonięte - dokończył za niego Erik. Mieli rację. Las był tak gęsty, że koniom trudno byłoby szyb ciej się w nim poruszać, gdyby zaistniała taka potrzeba. A Rika miała złe przeczucia. Zerknęła na Granta i pochwyciła jego spojrzenie. Szybko od wrócił głowę. - Którędy? - spytała. - Na zachód. - Ruszył dalej, a oni jedno za drugim przeci skali się za nim wśród drzew. Im głębiej wjeżdżali w las, tym było ciemniej. Rika podnios ła głowę i przekonała się, że już nie widać nieba, tak mocno splecione są korony drzew. Kilka razy jej klacz potknęła się w śniegu. Ottar zawsze przystawał, żeby sprawdzić, czy Rice nic się nie stało. Natomiast Grant nawet nie odwrócił głowy. Światło słabło, dookoła nich zrobiło się biało. Rikę przeszył nagły dreszcz. Była ciepło ubrana, na wełnianą tunikę brata wło żyła jeszcze drugą, podbitą futrem, a na to ciężką pelerynę. Mi mo to zadrżała. Z jej obliczeń wynikało, że pokonali mniej więcej trzecią
część drogi. MacInnes powiedział im, że prawdopodobnie będą jechać cały dzień. Może powinni nieco przyspieszyć? Wyprzedziła Ottara i zrównała się z Grantem. - Czy nie możemy jechać szybciej? Grant spojrzał na nią badawczo, jakby się nad czymś zasta nawiał, po czym wzruszył ramionami. - Jeśli chcesz... - Ku zaskoczeniu Riki spiął konia. Nie chciała od niego odstać, więc zrobiła to samo. - Ej, poczekajcie! - zawołał za jej plecami Erik. - Dalej, wy dwaj - odpowiedział mu Ottar. - Ruszajcie się. Grant gnał coraz szybciej i stopniowo się oddalał. - Tylko nie to - sapnęła Rika, zmuszając klacz do jeszcze większego wysiłku. Za plecami słyszała krzepiące parskanie i tętent konia Ottara. Nie zauważyła jednak nisko zwisającej, zaśnieżonej gałęzi blo kującej jej drogę. Pędziła tak szybko, że nie zdążyłaby jej omi nąć. Wtuliła się w szyję klaczy... na krew Thora, omal nie spad ła na ziemię! Za sobą usłyszała stłumiony krzyk. Ottar. Obejrzała się akurat w chwili, gdy chłopak lądował w śnie gu. Jego wałach natychmiast zaczął uciekać. - Stój! - krzyknął za nim Ottar. Rika spojrzała przed siebie. Widziała gąszcz drzew, ale Szkot już jej znikł z oczu. Do diabła, co on wyrabia? - Grant! - zawołała pełną piersią. Bez skutku. Ogarnęła ją paraliżująca pewność. Grant nie zamierza na nich poczekać. Rejteruje. Obróciła się w siodle i zobaczyła, że Erik i Leif przystają koło Ottara. - Pomóżcie mu! - krzyknęła i ścisnęła boki klaczy.
- Poczekaj na mnie! - odkrzyknął Ottar. - Nie ma czasu! Klacz poniosła ją naprzód, za Grantem, a jej pozostało wal czyć o utrzymanie się w siodle. Chłopcy wołali za nią, ale zle kceważyła te okrzyki. Po kilku minutach ich głosy przestały być słyszalne i wokół niej zapadła złowroga cisza. Ślady kasztana były w śniegu wyraźnie widoczne. Prowadzi ły w głąb lasu i nagle skręcały na południe, ku szczytowi wzgó rza. Do diabła! Rika zacisnęła dłonie na grzywie klaczy, oparła się o kulę u siodła i zaczęła zdobywać wzniesienie. Serce wyrywało jej się z piersi. Wszystko, co dla niej było ważne, zależało od posagu. Musiała go mieć, ale do tego po trzebowała Granta. Na szczycie wzgórza jej klacz stanęła dęba. - Ojej! - Rika wyleciała z siodła i twardo wylądowała w śnieżnej zaspie. - Uff! - Zanim zdążyła się pozbierać, silna ręka podniosła ją z ziemi, ciągnąc za kaptur peleryny. Grant! Dzięki Bogu. Obróciła się, gotowa zwymyślać go od najgorszych. Słowa zamarły jej na wargach. - In... Ingolf - bąknęła przerażona. - Dzień dobry, dziewko. Wiedziałem, że będziesz tędy przejeżdżać, więc na ciebie poczekałem. Jakie to szczęście, że mąż cię opuścił. - Ingolf wyszczerzył zęby i podniósł ramię. Widziała zbliżającą się pięść, ale nie była w stanie zrobić uniku. A więc tak to się skończy. Zginie marnie w szkockim le sie. Albo zostanie oszczędzona i potem spotka ją jeszcze groszy los. Znajdzie się w rękach Brodira.
Nagle dziki okrzyk przeszył powietrze. Ingolf zamarł z unie sioną pięścią. - Spróbuj tylko ją uderzyć, to utnę ci rękę! Rika obróciła się i głośno nabrała powietrza. - Grant! Stał na wzniesieniu, purpurowy na twarzy. Z końca jego dłu giego sztyletu jak kawał zgniłego mięsa bezwładnie zwisał Rasmus.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Najwyraźniej opuścił go rozsądek. George pchnął ciało martwego obwiesia na ziemię i schował sztylet. W sekundę później miał w dłoni miecz, który podarował mu Prawodawca. Czemu, do diabła, nic uparł się, żeby MacInnes z nimi poje chał? Mógłby wtedy powierzyć Rikę i chłopców opiece Szkota i odjechać z czystym sumieniem. - Ale będzie zabawa - powiedział Ingolf i również dobył miecza. Rika sięgnęła po sztylet. - Kobieto! - George przesłał jej surowe spojrzenie. - Nie mieszaj się do tego. Zawahała się. Grant zauważył jej krwiożerczą minę i dłoń, która zatrzymała się o włos od rękojeści sztyletu. Był gotów wkroczyć w razie, gdyby uczucia wzięły u niej górę nad rozsąd kiem, ale Rika się opanowała. Wciąż krzyżując z nim spojrze nia, cofnęła się kilka kroków. - Nie martw się - powiedział. - Zaraz będzie po wszystkim. - Masz rację, Szkocie. - Ingolf zaatakował. George sparował cięcie, ale omal nie stracił równowagi. In golf ponownie wykonał szeroki zamach i wtedy George rozpo znał miecz Gunnara.
Na Boga, był gotów. Poleciały iskry, a ciszę rozdarł szczęk metalu. Gunnlogi zderzył się z mieczem Ingolfa. Przez chwilę walczący próbowali się wzajemnie prze pchnąć. - Do pioruna! George potknął się o ciało Rasmusa. Próbował utrzymać równowagę, ale śnieg był za głęboki. - George! - krzyknęła Rika. Miecz Ingolfa już opadał ze świstem. George przetoczył się w lewo, serce podeszło mu do gardła. Próbował zasłony, ale ostry ból szarpnął go za lewy bark. Spóźnił się. Poczuł zapach własnej krwi i zrozumiał, że jest po wszystkim. Bark zalało mu gorąco. Spojrzał Ingolfowi w oczy. Biła z nich żądza mordu. Ingolf uniósł miecz, by zadać śmierć. George. Rika nazwała go George'em. Zebrał siły, uchwycił miecz oburącz i czekał na uderzenie, by je odbić. Ale uderzenie nic nastąpiło. Uśmiech nagle znikł z twarzy Ingolfa, a z jego ust wyrwał się krzyk. George nie wierzył własnym oczom. Za Ingolfem stała Rika, trzymając ociekający krwią sztylet. Zaraz potem odepchnęła szubrawca z drogi i przyklękła. - O Boże, George. - Zatrzymała wzrok na jego ranie. - Bar dzo z tobą źle? - To drobiazg... au! tylko rozcięta skóra. - Ano, tak, skóra i mięsień. George spróbował usiąść, krzywiąc się z bólu. - Wszystko w porządku - powiedział, ale świat wirował mu przed oczami, wiedział więc, że wcale nie jest w porządku. Dzięki Bogu, że Ingolf zranił jego lewy bark, a nie prawy.
Rika odsłoniła ranę, odchylając przesiąknięte krwią futra, i wydała cichy okrzyk. - Nie jest tak źle... Pomóż mi wstać. - Wpatrywał się w rannego Ingolfa, który usiłował się podnieść, chociaż broczył krwią jak szlachtowana świnia. George chciał dokończyć dzieła, ale głowa mu pękała, a żołądek podchodził do gardła. - Do diabła, kobieto, puść mnie! Rika nie posłuchała i delikatnie ułożyła Granta na śniegu. Zręcznie rozcięła mu trok przytrzymujący tunikę na ramieniu i oderwała rękaw koszuli. - Trzeba będzie zszyć tę ranę, ale tutaj tego nie zrobię. Zbyt słaby, by stawić opór, George tylko patrzył, jak Ingolf na miękkich nogach zbliża się do klaczy Riki, ciągnąc za sobą miecz Gunnara. - Muszę... muszę go zatrzymać. Ingolf wdrapał się na grzbiet klaczy i znikł między drzewa mi. Hałas zwrócił uwagę Riki. - Nie! George pojął jej zamierzenie, więc chwycił ją za nadgarstek. Za nic, nawet za cenę zobaczenia Sommerleda przy życiu, nie pozwoliłby jej ruszyć w pościg za Ingolfem. - Niech ucieka, zostaw go w spokoju. - Ale... U stóp wzniesienia rozległo się wołanie Ottara. George wy ciągnął szyję. Trzej młodzi ludzie wspinali się na wzgórze, ciąg nąc za sobą konie z okrytymi pianą pyskami. Rika spojrzała tam, gdzie Ingolf skrył się między drzewami. W miejscu walki śnieg był obficie zbroczony krwią. - Chcesz mieć posag czy nie? - spytał George.
Spojrzała mu w oczy. - Chcę. - To daj spokój Ingolfowi. Ze znalezieniem go i dobijaniem będzie więcej kłopotu niż to warte. - Ale jeśli on... Spiorunował ją wzrokiem. - On nie dotrwa do więczora. Żaden człowiek nie przeżyłby takiego ciosu w plecy. Przyglądała mu się długo, wreszcie skinęła głową. - Dobrze, niech tak będzie. Puścił jej przegub i z powrotem opadł na śnieg. Ottar dotarł na wzgórze zasapany i czerwony na twarzy, ale gdy zobaczył, co się stało, stanął jak wryty. - Rasmus! - Przykląkł przy towarzyszu Ingolfa i zaczął sprawdzać, czy wyczuje puls. - Nie trudź się - powiedziała Rika. - Nie żyje. - A Ingolf? - Erik zbadał ślady podków w śniegu upstrzo nym czerwonymi plamami. - Uciekł na klaczy Riki - wyjaśnił George. - Musimy go znaleźć! - krzyknął Leif. - Nie będziemy tego robić. - Rika przesłała każdemu z osobna surowe spojrzenie. George rozumiał, że czuje się odpowiedzialna za młodych ludzi. Gdyby jej na to pozwolił, sama ruszyłaby za Ingolfem, ale pod żadnym pozorem nie zaryzykowałaby życia chłopców. Ottar ukląkł przy nim i obejrzał ranę. - Nic ci nie będzie? - Ano, nie, ale piecze jak diabli. - Głośno nabrał powietrza, bo Rika obmyła mu ranę garścią czystego śniegu. - Ottar, zajmij się końmi, dopilnuj, żeby były razem - po-
wiedziała stanowczo. - Leif, Erik, czy możecie coś zrobić z tym ciałem? - Skinęła głową ku zwłokom Rasmusa. - Ziemia jest zmrożona - odparł Leif. - To prawda, ale możemy go pochować głęboko w śniegu, żeby nie dobrały się do niego zwierzęta... chociaż, prawdę mó wiąc, nie zasłużył sobie na tyle uwagi. - Erik wykonał gest w stronę Leifa. - Choć, zrobimy to i już. Młodzi ludzie zajęli się swoimi zadaniami. George czekał, aż Rika zabandażuje mu ranę. - Omal cię nie zabił - powiedziała do niego cicho, tak żeby inni nie usłyszeli. - Omal, ale wciąż żyję... dzięki tobie. Pochwyciła jego spojrzenie. - A co miałam zrobić? Stać z boku i patrzeć, jak cię mordu je, tak jak przedtem zamordował Prawodawcę? - Większość kobiet tak właśnie by zrobiła. - Dlaczego wcześniej nie zauważył, jakie piękne oczy ma Rika? Ściągała prowizoryczny bandaż coraz ciaśniej, aż wreszcie się wzdrygnął. - Nie jestem taka jak większość kobiet. - Ano, święta prawda. Odwróciła spojrzenie, a on utkwił wzrok w jej wargach, czerwonych od mrozu jak wiśnie. Pomyślał, że chciałby je w tej chwili pocałować. - Dlaczego wróciłeś? - spytała cicho. Ogarnęło go poczucie winy. - Jak to? - Dobrze wiesz, o co pytam. Chciałeś nas zostawić. - W jej spojrzeniu nie dostrzegł wyrzutu, tylko rezygnację. - Nie było tak?
Owszem, było, George szybko zrozumiał jednak, że nie mo że tak postąpić. Zawrócił, żeby odszukać Rikę i chłopców, i wtedy zauważył świeże ślady w śniegu. Szybko zorientował się w sytuacji. Gdyby Ingolf skrzywdził Rikę, nigdy by sobie tego nie wybaczył. Ottar ukląkł przy nich w śniegu i czar prysnął. Rika spochmurniała. - Co masz? - spytał George, zerkając na zwój pergaminu. Młodzieniec rozwinął mapę daną im przez MacInnesa. - Czy potrafisz powiedzieć, jak daleko znajdujemy się od majątku Rolla? - Niedaleko. - George zatrzymał wzrok na twarzy Riki, któ ra tymczasem skończyła bandażować jego ranę. - Jeśli się po spieszymy, dotrzemy tam o zachodzie słońca. Rika usiadła na piętach i obrzuciła Granta badawczym spo jrzeniem. - Czy to znaczy, że zamierzasz dotrzymać warunków naszej umowy? Nie odpowiedział, tylko zacisnął zęby. - Czy muszę śledzić każdy twój krok, żeby się o tym upew nić? - Zniecierpliwiła się. - Powiedz, Grant, wprost. Tak albo nie. Czy dotrzymasz danego słowa? - Ach, więc znowu nazywasz mnie Grantem, tak? Zarumieniła się. Leif i Erik przerwali pracę, czekając na odpowiedź. Również Ottar znieruchomiał. George nie musiał długo się zastanawiać. - Tak - oznajmił, naśladując sposób mówienia Riki. Uniosła brwi, zaskoczona i chyba trochę rozbawiona. - Dotrzymam naszej umowy.
Młodzi ludzie szeroko się uśmiechnęli. Tłumaczył sobie, że podjął taką decyzję, bo przecież dał sło wo. Poza tym Rika była samotną kobietą i potrzebowała jego ochrony, choć chyba nie jest najlepszym opiekunem, jeśli zwa żyć na to, co zaszło. To ona uratowała mu życie. I przynajmniej za to miał wobec niej dług. Rika wstała i podała mu rękę. Ujął ją. Przez chwilę miał przed oczami ich wspólną noc, przypomniał sobie smak poca łunków Riki i żar jej ciała. Rika myślała o tym samym. Wyczytał to z jej oczu, z rumieńca na policzkach, czuł, jak delikatnie jej palce obejmują jego dłoń. Nagle Rika odwróciła się do niego plecami. Młodzi ludzie dosiedli koni, więc George zrobił to samo, bar dzo się pilnując, żeby jak najmniej poruszać lewym barkiem. - Co z Riką? - spytał Ottar. - Została bez konia. - Straciłam nie tylko konia, ale też miecz Gunnara! - Rika odwróciła się w tę stronę, gdzie niedawno zniknął Ingolf. Zno wu sposępniała. - Również jego hełm i kolczugę. Wszystko by ło w juku przy siodle. - Nic na to nie poradzimy - powiedział George i zatrzy mał przy niej konia. Na widok jej zrozpaczonej miny krajało mu się serce. - Wsiadaj, pojedziesz ze mną. - Podał jej prawą rękę. Zawahała się, ale skorzystała z pomocy i usiadła za nim. - Trzymaj się mocno - polecił. - Grunt jest skalisty. Nie chciałbym, żebyś znowu spadła. Objęła go w pasie, a George poczuł miły dotyk jej piersi. Obrali kierunek na zachodzące słońce i jechali w milczeniu. Było teraz tak mroźno, że każdy oddech palił go w płucach.
Śnieg między drzewami mienił się w złocistoczerwonym świet le. Rika przytuliła się mocniej do Granta. George dumał, czy sam siebie nie oszukuje. Honor, obowiązek, powinność - ano, były to wszystko po wody, żeby zostać z nią do końca i dotrzymać umowy. Ale czy przypadkiem nie ukrywał przed sobą innego, pra wdziwego powodu? Rika ocknęła się gwałtownie, gdy Grant zatrzymał kasztana na krawędzi lasu. Jak mogła przysnąć...? - Na krew Thora! Grant zerknął na nią przez ramię. - Chętnie powiedziałbym to samo. Rozplotła ręce i otarła oczy z resztek snu. Nie, już nie śniła. Bu dowla z kamienia i drewna wznosiła się na wrzosowisku jak dra pieżny ptak rozpościerający skrzydła na tle zachodzącego słońca. - To zamek! - powiedział Ottar. Grant parsknął. - To jakaś diabelska forteca! Erik i Leif również powściągnęli wierzchowce i wymienili zdumione spojrzenia. - To jest to? - spytali chórem. Grant wzruszył ramionami. - Nie wiem. Rika zeskoczyła z końskiego grzbietu w zmrożony śnieg. Przy każdym oddechu z jej ust unosił się obłoczek pary. - Tak, to jest to... dom mojego ojca. - Skąd wiesz? - zainteresował się Grant. Przebiegł ją dreszcz, więc ciaśniej otuliła się peleryną. Nie mogła oderwać oczu od złowieszczej budowli.
- Po prostu wiem. Nawet nie zauważyła, kiedy stanął przy niej Grant. Odciąg nął ją na bok, aby inni nie słyszeli ich rozmowy. - Wiesz, że nie musimy tego robić? - Ccco? - Opanowała się i skupiła uwagę na jego słowach. - Musimy. Potrzebuję tych pieniędzy. - Po co? To już właściwie nie ma znaczenia. Zmarszczyła czoło. Nie nadążała za jego myślami. - Słyszałaś, co powiedział MacInnes. Zrobiłby wszystko co w jego mocy, żebyście byli bezpieczni, ty i twoi bliscy. - Co masz na myśli? Grant przyglądał jej się bardzo długo, zanim odpowiedział: - Brodira. - Och. - Jego pomagierzy nie żyją, a on już się nie liczy. Po co masz w ogóle wracać na wyspę? Sama przyznałaś, że wszy scy ludzie, których kochałaś, albo nie żyją, albo stamtąd wy jechali. Grant miał rację, ale nie wiedział wszystkiego. - MacInnes przyjmie cię pod swój dach z radością - ciągnął. - O ile wiem, ma licznych przyjaciół, a sam dysponuje setką ludzi. Pod jego opieką nic będziesz potrzebować tego posagu. Ani mnie, zdawały się dopowiadać jego oczy. No cóż, MacInnes wziąłby ją tak samo jak krowę, którą trze ba chronić przed rabusiami. Hm. Grant wyraźnie chciał iść swo ją drogą. Nic dziwnego. W Wick czeka na niego narzeczona. Tego dnia Rika zastanawiała się po wielokroć, czy nie zwró cić się do Granta z prośbą o pomoc w uwolnieniu Gunnara. Po ostatnich wydarzeniach porzuciła tę myśl raz na zawsze. - Nie rozumiesz - odparła chłodno.
Popatrzył na ciemniejące niebo z karmazynowymi pasemka mi. - Oświeć mnie więc. Nie zamierzała wyjawić mu prawdy. Nie teraz. Co mu do tego? Zawarli umowę, a on obiecał jej dotrzymać. Czy muszą wracać do tego tematu przy każdej okazji? - Za pieniądze mogę nie tylko zapewnić sobie ochronę przed Brodirem. To jest również gwarancja mojej niezależności. - Dumnie uniosła głowę. - Od wszystkich mężczyzn. Rozu miesz więc, Grant... - Ano, rozumiem. - Gniewnie zacisnął usta. Byli tak blisko celu. Nic nie zawróciłoby jej teraz z drogi. Musiała jeszcze ten ostatni raz nakłonić Granta do współdzia łania. - Boisz się - powiedziała i skinęła głową ku mrocznej twierdzy. - Co? - Dlatego próbujesz mnie zniechęcić. Oczy Szkota zapłonęły złością i wtedy zorientowała się, że wygrała. Doprawdy, tak łatwo jest przewidywać zachowanie mężczyzn. Grant zwrócił się do młodych ludzi, którzy przywiązali wierz chowce do drzew na krawędzi lasu. - Dosiadajcie koni - burknął. - Zaraz zrobi się ciemno. Gdy ich konie wlokły się brukowaną drogą prowadzącą do bramy zamku, z kobaltowego aksamitu nieba mrugały na nich gwiazdy. Rikę ogarnął lęk, gdy Grant zaczął rozmawiać ze strażą. Uświadomiła sobie w pełni ryzyko całego przedsięwzięcia.
W końcu dwaj wartownicy wyszli z pochodniami, chyba po to, żeby lepiej jej się przyjrzeć. Bóg raczy wiedzieć, co Grant im naopowiadał. Ponieważ z uporem odmawiała włożenia nawet najprostszej sukni z tych, które pożyczyła jej na drogę pani MacInnes, straż nicy zrobili zdumione miny na widok jej odzienia. To śmieszne. Czyżby te osiłki sądziły, że normalnie ubrana kobieta może do siadać takiej bestii jak wierzchowięc MacInnesa? Z rozbawienia wartowników wywnioskowała, że istotnie tak sądzą. Nigdy dotąd nie była we wnętrzu zamku. Widziała kilka ta kich budowli podczas swoich podróży z Prawodawcą na połu dniowe wyspy Szetlandów. Ale dotychczasowe doświadczenia zupełnie nie przygotowały jej na widok tak okazałego i pyszne go wnętrza jak wielka sala w domostwie Rolla. Na Grancie ten przepych zdawał się nie robić żadnego wra żenia. Zauważyła za to, że Szkot bardzo się pilnuje, mierzy ba dawczym spojrzeniem każde drzwi, a najwięcej uwagi poświęca ścianie z kolekcją broni Szkotów i wikingów. Przyszło jej do głowy, że dla tak bogatego człowieka jak Roi ło jej posag zapewne nie ma wielkiego znaczenia. Jak on zbił taki majątek? - Co wy tam o sobie mówiliście? Surowy, wysoki głos zaskoczył Rikę. Instynktownie sięgnęła po sztylet. - Co, chcesz mnie zadźgać w mojej własnej wielkiej sali? Rika otworzyła usta, chciała coś powiedzieć, ale wszystkie słowa uciekły jej z głowy. Kobieta stojąca przed nimi zupełnie nie przypominała tych, które Rika znała. Była w średnim wieku, może nawet starsza, a skórę miała bielutką jak wapienne klify
wyspy Fair. Czarne włosy lśniące niczym krucze skrzydła były starannie ufryzowane, jednak wszystko to psuła kwaśna mina pani na zamku. Ale najbardziej zdumiała Rikę suknia uszyta z cienkiej, połyskliwej tkaniny zupełnie niepodobnej do suro wego płótna, które Rika widywała na co dzień. Grant uroczyście odchrząknął. - Pani, czy mogę przedstawić Ulrikę, córkę... - Przesłał Rice szybkie spojrzenie i zauważył jej skinienie głowy. - .. .Córkę Rolla. Kobieta zbladła. - To niemożliwe. Rika stała dumnie wyprostowana, chociaż nie miało to wiel kiego znaczenia, bo pani domu była niska i krępa. - Jestem tym, kim słyszałaś, pani. A czy wolno mi spytać, kim ty jesteś? - Jestem Catherine Leonard, pani tego wszystkiego, co tu widzicie. - Czyli jesteś... - wtrącił Ottar, ale zamilkł pod wpływem groźnego spojrzenia gospodyni. - Żoną Rolla - burknęła. - Kim innym mogłabym być? - Przyjrzała się męskiemu odzieniu Riki z dezaprobatą. - Po co się tak ubierasz? - Byłam... - Na krew Thora, czy miała pozwolić tej starej jędzy na takie impertynencje? Wyprężyła się jak struna, by spo jrzeć na żonę Rolla jeszcze bardziej z góry. - To jest strój do konnej jazdy. Catherine parsknęła. - Śmieszny. Grant zbliżył się do Riki i ku jej zaskoczeniu otoczył ją ra mieniem.
- Ano, mieliśmy trudną podróż i... - A ty to kto? - spytała Catherine. - Widzę, że do nich nie należysz. - Omiotła wzrokiem Rikę i młodzież. - Nie. Jestem Szkotem. I jej mężem. - Nie mów. - Catherine przyjrzała mu się, mierząc go od stóp po czubek głowy. - Nazywam się Grant, George Grant. Jestem naczelnikiem klanu, który mieszka bardziej na południe, w pobliżu Inverness. Catherine uniosła brwi. - Czyżby? To znaczy, że mój mąż z przyjemnością zawrze znajomość przynajmniej z tobą. Rika miała dość tego podłego traktowania. - Posłuchaj. Przyjechaliśmy z tak da... Grant uszczypnął ją w ramię. - Au! Dlaczego to... - Ano, mam sprawę właśnie do twojego męża, pani - oznaj mił, a Rice przesłał ostrzegawcze spojrzenie. Niech mu będzie. Zdecydowała, że pozwoli Grantowi pro wadzić pertraktacje z tą jędzą, jeśli tego sobie życzy, ale na takie traktowanie nie mogła się zgodzić. Dość wycierpiała pod opieką Rolla jako dziecko i więcej nie zamierzała. - Dobrze więc - powiedziała Catherine. - Każę komuś za prowadzić was do komnaty. - Popatrzyła na Ottara, a potem na Leifa i Erika, którzy odkąd przestąpili próg, nie ważyli się nawet pisnąć. - Chłopcy mogą spać w wielkiej sali. Rika przypuszczała, że na nic więcej nie może liczyć, więc nie zaprotestowała. Zresztą Grant wciąż trzymał ją z całej siły za ramię. - Bardzo dziękujemy - powiedział. - Jesteś pani bardzo wspaniałomyślna.
Catherine wzruszyła ramionami. - Nie mam wyboru, prawda? Znów spojrzała na Rikę, która tym razem odpowiedziała równie nieprzyjaznym spojrzeniem. - A więc Ulrika? O, to się Roiło zdziwi. Czekali w wielkiej sali prawie godzinę, podczas której grup ka krewnych Catherine, a może służby, krzątała się, rozstawia jąc ławy i stoły do więczornego posiłku. Rika siedziała sama na stołku przy olbrzymim kominku, bęb niąc palcami po skórzanych spodniach. Jak dotąd nie było ani śladu jej ojca lub kogokolwiek, kto okazałby im chociaż odro binę gościnności. Jej cierpliwość powoli się wyczerpywała. Grant siedział przy pobliskim stole i szeptał z Erikiem, Ottarem i Leifem. O ile zdołała się zorientować z podsłuchanych strzępków tej rozmowy, pouczał młodych ludzi, jak należy się zachowywać w obcym i nieprzyjaznym miejscu, a także co ro bić, gdyby nie wszystko ułożyło się po ich myśli. Na twarzy kładł mu się ciepły blask ognia, ciemnoszare oczy patrzyły z wielką bystrością. Roztaczał aurę pewności siebie. Młodzi starali się brać z niego przykład, zwłaszcza Ottar. Zaszła w nim zadziwiająca zmiana. Nie tylko w nim. W nich wszystkich. Teraz byli w święcie Granta, więc musieli ufać, że dotrzyma umowy, tak jak obiecał, i wyprawi ich w powrotną drogę ze zdobytym posagiem. Stłumione śmiechy odbiły się echem o wysokie ściany sali. Rika zerknęła w stronę sklepionego wejścia. Do pomieszczenia weszły dwie młode kobiety podobne do Catherine. Bez wątpie nia córki pani domu. Siostry. Obie miały na sobie suknie z tej
samej tkaniny co Catherine, lecz w tak żywych kolorach, że Rika głośno nabrała tchu. Jej towarzysze nie omieszkali zauważyć urody i elegancji panien. Grant wstał tak raptownie, że omal nie przewrócił ławy, na której wcześniej siedział. - Dobry więczór - powiedział i ciepło się uśmiechnął do sióstr. Rika jeszcze nie widziała u niego takiego uśmiechu. Nagle boleśnie sobie uświadomiła, jak brudne i poplamione jest jej odzienie - w dodatku męskie - jak wyglądają jej włosy pozlepiane w żałosne strąki. Machinalnie zaczęła się bawić bransoletami na przegubach dłoni. Ottar, Erik i Leif szybko stanęli przy Grancie, doprowadzając do porządku swoje mokre stroje i przeczesując palcami włosy. Czyżby myśleli, że spotkali księżniczki? Dziewczęta były ładne, Rika musiała im to przyznać. Nawet więcej, były piękne. A moc tej urody odbijała się w oczach Gran ta. Krew napłynęła jej do twarzy. Bez zastanowienia zerwała się na równe nogi, zwracając tym uwagę obecnych w sali. Panny wydały ciche okrzyki, oczy zrobiły im się wielkie jak spodki. Rika zareagowała z wrodzoną sobie gwałtownością i jak zwykle uświadomiła sobie po fakcie, że nic powinna się tak za chować. Zmieszała się. Była dziwadłem, zupełnie tutaj nie pa sowała. Tu było królestwo urody i wyrafinowania. Ale co z te go? Postanowiła, że nie będzie się wstydzić dlatego, że ktoś nią pogardza. Te czasy już minęły. Pewnym krokiem podeszła do Granta, odpychając Erika łokciem. - To jest moja... żona - powiedział Grant. - Wasza... sio stra. Rika zacisnęła dłonie i spojrzała na panny spode łba. Wcale
nie uważała się za siostrę tych dwóch pawi, które nadal mierzyły ją zdumionym wzrokiem od stóp do głowy. Przede wszystkim zresztą do głowy, bo sięgały Rice zaledwie do ramienia. - Ty... ty jesteś Ulrika - wybąkała w końcu jedna z nich. prawdopodobnie starsza. Rika sądziła, że jej tożsamość stała się już dla wszystkich oczywista. Służba obrzucała ją dziwnymi spojrzeniami, odkąd weszli do zamku. - Tak, córka Frithy... i Rolla. - A my jesteśmy... Rika uciszyła Ottara uniesieniem dłoni. - Siedzimy tu już godzinę i dotąd nie podano nam nic do jedzenia ani picia - powiedziała cierpkim tonem. - Wasza mat ka wspominała coś o komnacie, która ma być przygotowana. Grant spojrzał na nią z niezadowoleniem, ale Rika nie zare agowała. Młodsza z sióstr wreszcie odzyskała mowę. - Och, prosimy o wybaczenie! Wasza komnata jest już go towa. - Gestem zaprosiła Granta i Rikę, by poszli za nią. - Po każę wam drogę. Starsza siostra została w wielkiej sali. Wychodząc z pomie szczenia, Rika zauważyła, że Leif, Erik i Ottar pchają się do panny jak szczeniaki do sutka suki. Grant z nie mniejszym zain teresowaniem podążał po schodach za ich przewodniczką. Rice wystąpiły na policzki krwiste rumieńce. Uznała, że na leży przynajmniej trochę się opanować. To nie był czas na oka zywanie kobiecych słabości. Te są tylko dla głupich. A ona nie jest głupia. - Tutaj, proszę - powiedziała panna. Skromnie opuściła po wieki i wskazała drzwi w głównym korytarzu.
Rika zajrzała do pięknie urządzonej komnaty. Niewielkie łóżko, przykryte pledami i futrami, stało w kącie przy kominku. Parsknęła i przesłała Grantowi zirytowane spojrzenie. Ale Grant na nią nie patrzył. Był zauroczony córką gospodarzy, zresztą z wzajemnością. Rika przepchnęła się między nimi do komnaty, zgrzytając zę bami i zaciskając dłonie w pięści. Skąd u niej ta złość? Skąd wzięły się te wszystkie niepożądane, kłębiące się w niej uczucia? Grant zdawał się nie zauważać jej stanu, co bardzo ją cieszyło - Zaraz do ciebie przyjdę - powiedział, nie patrząc na nią. - Jeśli ta miła panna pokaże mi drogę do kuchni, to przyniosę coś dla nas, żeby zaspokoić pragnienie. Panna uroczo się zarumieniła i gdyby nie odeszła z Grantem chwilę później, Rika chyba wymierzyłaby jej kilka siarczystych razów w tę delikatną buzię. Zatrzasnęła za nimi drzwi. - Mała kokota. - Co ta panna sobie wyobraża? Żeby tak go uwodzić? Przecież Grant wyraźnie przedstawił ją jako swoją żonę. A z niego też dobry mąż! Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Coś, żeby zaspokoić pragnienie. Phi, prędzej, żeby zaspokoić żądzę. Odwróciła się plecami do zamkniętych drzwi i zaparło jej dech w piersiach. - Na krew Thora! Z drugiego końca pokoju patrzyła na nią kobieta wyglądają ca dokładnie tak jak ona. Co, u diabła... Och, naturalnie! Przecież to tylko zwierciadło.
Raz widziała zwierciadło na Szetlandach, lecz nigdy takie wielkie. To było prawie tak wysokie jak ona. Nieufnie zbliżyła się do srebrzystej tafli, jakby jej wizerunek mógł nagle na nią wyskoczyć. Podszedłszy bliżej, sposępniała. Co w tym dziwnego, że Grant wolał tę rumieniącą się pannę? Przesunęła dłonią po swym spalonym słońcem policzku, po posiekanych wiatrem wargach, które wydawały jej się zbyt peł ne. Przykucnęła, by obejrzeć się w całości. Czasem zapominała o swoim wzroście, zwłaszcza w obecności Granta. A jej wło sy... Brr, wyglądały dużo gorzej, niż sądziła, siedząc w wielkiej sali. Przyszło jej na myśl wronie gniazdo. Przed zwierciadłem w srebrnej ramie stał stołeczek. Rika usiadła na nim i machinalnie dobyła sztyletu. Zanim jeszcze zdecydowała, co ma zamiar zrobić, zacisnęła dłoń na splątanym kosmyku włosów. Mocniej ujęła rękojeść sztyletu. Jakie to ma znaczenie, że nie jest piękna? Kiedy zaczęło za leżeć jej na tym, co sądzi o niej Grant? Czy kiedykolwiek przy glądał jej się z taką tęsknotą w oczach, jaką widziała u niego przed chwilą? No, może raz, w ich noc poślubną. Oczy zaszły jej łzami. Przechyliła głowę, żeby na jej twarz padł bursztynowy blask ognia, i wtedy zobaczyła w zwierciadle dzieło Brodira. Blizna jest doprawdy paskudna. - To nie ma znaczenia - szepnęła do siebie. Żaden mężczyzna nigdy jej nie zechce, a już na pewno nie Grant. W gruncie rzeczy byłoby nawet lepiej, gdyby jej po wierzchowność była jeszcze okropniejsza, niż pokazało zwier ciadło.
Prawodawca zawsze twierdził, że jest odważna. Czy to prawda? Ręka jej zadrżała, gdy przesuwała chłodną, metalową po wierzchnię po policzku. Odsunąwszy włosy od twarzy, lekko przekręciła rękojeść' sztyletu. Nabrała powietrza. Na skroni pojawiła jej się krwawa rysa. - Jezu miłosierny, Riko, co ty robisz? Grant! Prawie zeskoczyła ze stołka. Dzban miodu i dwa kubki roz trzaskały się o podłogę u stóp Granta i rozpadły na tysiące ka wałeczków. Sztylet wyleciał jej z dłoni i wbił się w podłogę. Chwilę potem Grant klęczał u jej boku. - Coś ty zrobiła? Pokaż tę ranę. - Zostaw mnie. - Wyrwała się z uścisku. - Oszalałaś? - Oszalałam, że cię poślubiłam. Dzięki Bogu, że to już pra wie koniec. Zobaczyła w zwierciadle jego niedowierzającą minę. Próbo wał zatamować krew, delikatnie zbierając ją kawałkiem płótna oddartego z koszuli. - Nie dotykaj mnie! - Dlaczego nie, do diabła?! Ty też mnie opatrzyłaś, kiedy zostałem ranny. Zerknęła na jego zabandażowane ramię. - Ha! Pewnie wolałbyś, żeby opatrywał cię jeden z tych pa wi Catherine! - Co?! Wyrwała mu się i uciekła pod wąskie okno. To nie tak miała przebiegać rozmowa, jaką zamierzała z nim prowadzić.
- Czy o to ci chodzi? - spytał napastliwie. - Nie rozumiem. Chwycił ją za ramię i zmusił, by na niego spojrzała. Drań miał czelność się uśmiechać. - Jesteś zazdrosna - powiedział. - Nie jestem! To niedorzeczność. I pomyśleć, że jeszcze chwilę temu była gotowa się okale czyć. Po co? Aby dowieść sobie samej, że ma dość odwagi, by przekreślić nawet najmniejszą szansę na pozyskanie wzglę dów Granta. Tfu! Nie chciałaby cieszyć się jego względami na wet wtedy, gdyby był ostatnim mężczyzną, który pozostał na święcie. Szeroko się do niej uśmiechnął. - Ano, jesteś. Tylko spójrz na swoją twarz. Czerwona jak jabłko jesienią. Próbował ująć ją pod brodę, ale energicznie plasnęła go po ręce. - Przestań! Nie dotykaj mnie! - Spojrzała na niego ze złoś cią, ale jego uśmiech jeszcze się poszerzył. - Co... co to jest jabłko? - Ty naprawdę jesteś zazdrosna. - Próbował odgarnąć jej włosy z twarzy. - Daj, zobaczę tę ranę. - Nie! - Odepchnęła go. - Pewnie zostanie ci po niej blizna. - I co z tego? Jedna więcej, jedna mniej... - Chwycił ją za nadgarstek, choć przez cały czas się broniła. - Powiedziałam ci, żebyś przestał! Zostaw mnie... W otwartych drzwiach rozległ się ryk, na dźwięk którego oboje zamarli. Rika z lękiem spojrzała na stojącą przed nimi zjawę.
Rollo. Jej ojciec. Był potężnej postury, ale niższy, niż go pamiętała. Tyle że ostatnio widziała go, gdy miała dwa i pół roku. Roztrzaskany dzban, krew na jej skroni, sztylet w podłodze - nic nie uszło uwagi Rolla. Catherine czaiła się za nim w korytarzu, a na twarzy miała wymalowaną nienawiść. - A nie mówiłam - odezwała się zadowolona. - To ona czy nic? Rollo zmierzył Rikę wzrokiem. Grant ją puścił i oboje zwrócili się ku gospodarzowi. Rika poczuła, że uginają się pod nią kolana. - To ona - przyznał Rollo. Przyjrzał się jeszcze z uwagą ob szarpanemu odzieniu i podszedł bliżej. Podniósł rękę. Rika instynktownie się skuliła. Grant objął ją w talii, jakby chciał przypomnieć, że jest obecny i jej strzeże. Musiała przyznać, że gdyby nie on, z jej zde cydowania niewiele by zostało. Wydęła wargi, dumnie uniosła głowę i wytrzymała chytre spojrzenie ojca. Rollo powoli przesunął palcem po jej bliźnie od ucha aż po podbródek. Potem dotknął skóry przy świeżym rozcięciu. Krew została mu na dłoni. - Mało jesteś podobna do matki - powiedział. Przez ledwie uchwytną chwilę zdawało jej się, że widzi w je go oczach jeszcze coś oprócz pogardy, na którą była przygoto wana. Ależ tak. Żal. - Mnie się zdaje, że ona jest z twarzy bardziej podobna do ciebie, panie - odezwał się Grant. Rollo przeniósł wzrok na Szkota.
- A ty kto, u diabła, jesteś? Rika wstrzymała oddech. Grant dodał jej otuchy, mocno ją obejmując. - To jest mój mąż - powiedziała krótko. - Co? - Rollo zwrócił się do Granta. - Co to za sztuczka? - To prawda. - Grant ukrył Rikę za sobą i spojrzał w oczy Rollowi. Obaj byli podobnej budowy i podobnego wzrostu. To jest moja żona. Poślubiłem ją na wyspie Fair prawie dwa tygodnie temu. Rollo zmrużył oczy, poddając Granta takim samym bezlitos nym oględzinom, jakie Rika musiała znosić dzień w dzień, póki pozostawała pod opieką ojca. - Grant... z Inverness, hm? Tak mówi moja żona. Catherine popatrzyła na nich z satysfakcją. - Ano, tak, mieszkam na wschód od Inverness. - Grant wy trzymał spojrzenie Rolla i nie odwrócił głowy. Na Rice zrobiło to niemałe wrażenie. Na jej ojcu również. Zauważyła jego prawie niedostrzegalne kiwnięcie głową. Pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że mimo woli wyraził uznanie. - Po co przyjechałeś? - spytał w końcu Rollo. - Po to, co moje. - Grant przesłał swojej żonie szybkie spo jrzenie. - Po posag. Rika zamarła. Jej ojciec wyrzucił z siebie kilka przekleństw, ale Grant rów nież i tym się nie przejął. - Nie jesteś człowiekiem, którego dla niej wybrałem. Gdzie jest Brodir? - Znów spojrzał na Rikę. Serce zabiło jej tak gwałtownie, że nie była pewna, czy nie wyrwie się z piersi.
- Jest... To znaczy nie wiem dokładnie... - To nie ma znaczenia - przerwał jej Grant. - Ja jestem jej mężem, więc zgodnie z prawem posag mnie się należy. Rollo zmrużył oczy. - Po moim trupie. Ty go nie dostaniesz. O Boże. 1 co teraz? Od dawna miała obawy, że ojciec zajmie takie stanowisko, jeśli nie będzie z nimi Prawodawcy. A przy jechali z daleka, zapłacili za tę podróż najwyższą cenę. To nie mogło się tak skończyć. Na szali była wolność, a może nawet życie Gunnara. Rika wiedziała, że musi coś zrobić, i to szybko. - Dobrze - powiedział Grant. - Co?! - Rice oczy omal nie wyszły z orbit. Grant skrzyżował ramiona i spojrzał na nią obojętnie. - Mnie to nie przeszkadza. Rika wpatrywała się w niego z otwartymi ze zdumienia usta mi. Natomiast Catherine napuszyła się na progu jak egzotyczny ptak i przyglądała się tej scenie z dużym ukontentowaniem. - Naprawdę? - Jasne brwi zbiegły się w jednym punkcie. Rollo wyraźnie stracił kontenans. - Ano, tak - potwierdził Grant. - Nie ma posagu, nie ma małżeństwa. Możesz ją sobie wziąć z powrotem. - Bezceremo nialnie chwycił Rikę za ramię i pchnął w objęcia Rolla - Co za zuchwałość! - Rika odskoczyła od twardego torsu ojca i obróciła się do Granta. - Co to ma znaczyć? - To, co powiedziałem. - Uniósł brew i zwrócił się do Rolla. - Nie ma posagu, nie ma małżeństwa. Bierz ją, jest twoja.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Jeszcze nigdy nie słyszał tak paskudnych przekleństw wydo bywających się z tak uroczych ust. Wyładowawszy swój gniew, Rika nie odzywała się do niego prawie dwa dni. George uśmie chał się pod nosem, przypominając sobie rozmiary jej furii. - Coś cię bawi? Zerknął na Rolla znad planszy do gry w tafl. - Nie. Po prostu myślałem o mojej żonie. Rollo parsknął. - Mnie tam nic w niej nie wydaje się zabawne. - Przelotnie spojrzał na Rikę. Siedziała przy olbrzymim kominku, pochło nięta robótką, którą dostała od jednej z córek Catherine. George wiele razy tego więczoru łapał się na tym, że ją ob serwuje. Dla zdobycia posagu Rika przeistoczyła się w przy kładną chrześcijańską żonę. Wynik okazał się wstrząsający. Catherine pożyczyła jej wełnianą suknię prostego kroju, zbyt krótką i zbyt obcisłą. Tkanina sięgała zaledwie łydek Riki i opi nała się na ciele, zwracając uwagę na jego atrakcyjne krągłości. Umyte włosy Rika zaplotła w jeden gruby warkocz. Dziwnie wyglądała bez broni. Po incydencie przed zwier ciadłem George skonfiskował jej sztylet. Wprawił ją tym w wielką złość, ale nie ustąpił. Zmiana była niewyobrażalna. Rika na każdym kroku osten tacyjnie demonstrowała pokorę wobec męża. Jeśli w ogóle się
odzywała, to z jej ust padały układne zdania, wypowiedziane grzecznym tonem. Chociaż wszystko to było jedynie pokazem na użytek Rolla. służącym zdobyciu pieniędzy, George uważał, że i tak powinien dobrze się bawić. Wcale jednak dobrze się nie bawił. W ogóle się nie bawił. Wiedział, jak cierpi jej duma. Jakim kosztem Rika odgrywa tę rolę. Posag miał dla niej olbrzymie znaczenie. O wiele wię ksze, niż początkowo sądził. Co ona zamierza zrobić z tym sre brem? Może nic. Samo posiadanie srebra zapewniało jej niezależność. A Rika przez cały czas twierdziła, że o to jej chodzi. Na początku nie rozumiał, jak wielkie znaczenie ma dla niej wolność, ale przez ostatnie tygodnie żył w pewnym sensie w niewoli i nie mógł te go znieść. Dlatego teraz już dobrze rozumiał jej powody. Rollo przesunął bierkę i mruknął z zadowoleniem. - Jesteś pewny, że nie wolisz posagu w ziemi i bydle? - Zamiast w srebrze? Nie, potrzebuję pieniędzy. Rollo znów coś mruknął i kazał podać następny dzban miodu. Ta gra toczyła się już dwa dni i dwie noce. Ryzyko, jakie podjął George, opłaciło się. Tylko groźba pozostawienia Riki w zamku mogła skłonić jej ojca do wypłacenia posagu. Pertrak tacje z Rollem rzeczywiście były trudne. George znów zerknął na Rikę. Oboje zostali ulepieni z jednej gliny, córka i ojciec. Uparci. Nieprzejednani. Przyzwyczajeni do stawiania na swoim. Prawdę mówiąc, nawet z wyglądu byli podobni. Pierwszego więczoru George wcale nie skłamał. Rollo roztaczał aurę władzy: wysoki, jasnowłosy i niezwykle
sprawny jak na człowieka, który pierwszą młodość dawno ma za sobą. Rika odziedziczyła po nim oczy: bystre i w tak lodo watym odcieniu błękitu, że ich spojrzenie mogło zmrozić do szpiku kości. Łączyło ich zresztą znacznie więcej i gdyby którekolwiek z nich spróbowało się nad tym zastanowić, dostrzegłoby to bez wątpienia. W obojgu drzemała zawziętość karmiona nienawi ścią i dumą, lecz również duża doza lęku, do czego-żadne z nich za nic by się nie przyznało. Rany Riki były głębokie. Skrzywdzili ją dwaj najważniejsi mężczyźni, jacy są w życiu młodej kobiety: ojciec i narzeczony. George żałował, że nie wiedział o tym wcześniej. Często rozmyślał o rozmowie z MacInnesem, który wyjawił mu prawdę o czystej miłości Frithy i Prawodawcy i wytłuma czył, skąd wziął się mrok i chłód w sercu Rolla. Rika podniosła wzrok znad robótki i zauważyła, że George ją obserwuje. Jej chłodny uśmiech przyprawił go o dreszcz. Chociaż znowu zaczęła się do niego odzywać, to gdy zostawali sami, odnosiła się do niego z lodowatą obojętnością, tak samo jak w dniu, gdy się spotkali. Jeszcze jej nie powiedział, że Rollo najprawdopodobniej zgodzi się wypłacić posag. Czekał z tą wiadomością na chwilę, gdy Rika będzie w nieco lepszym nastroju. Może tego więczoru uda mu się z nią o tym porozmawiać. Roztarł krzyż. Miał sta nowczo dość spania na twardej podłodze. - Twój ruch, Grant. - Rollo wyrwał go z zadumy. - Tak, przepraszam. - Zerknął na rozłożoną planszę z foczej skóry i przesunął jedną z atakujących bierek. Lekcje gry w tajl, których udzielał mu Prawodawca, jednak się przydały. Zresztą wszystko, czego dowiedział się od wyspia-
rzy, okazało się użyteczne w zamku Roiła. Leif i Erik mieli ra cję. Ten człowiek był bystry i wykształcony. Przez ostatnie dwa dni zajmował George'a wszelkimi możli wymi rodzajami ćwiczeń fizycznych i umysłowych, a wszystko po to, by wyrobić sobie o nim zdanie. Grali w tafl, próbowali walczyć na miecze, choć George z powodu zranionego ramienia nie był w najlepszej formie, mimo że rana szybko się goiła. Ra zem polowali, a nawet wypocili się razem w saunie. Rollo zbudował w swoim zamku łaźnię, która bardzo przy pominała tę na wyspie Fair. Teraz George nagle przypomniał sobie nagą, spoconą Rikę z rozpuszczonymi włosami. Szybko jednak odsunął od siebie wspomnienie i postanowił skupić się na grze. Zauważył, że Rollo wpatruje się w jego miecz. - Skąd go masz? Aż dziwne, że nie spytał o to wcześniej. Bez wątpienia mu siał znać ten miecz. - Gunnlogi? Dostałem w prezencie - odrzekł. - Ciekawe od kogo. - Rollo udawał, że bada sytuację na planszy, ale George wiedział, że nie jest to pytanie bez zna czenia. - Prawodawca nie żyje. Rollo podniósł głowę i ich spojrzenia się spotkały. - Od kiedy? - Zginął podczas naszej podróży, podczas sztormu. - Uznał, że lepiej nie wdawać się w szczegóły śmierci starego. Od czasu ich przyjazdu nikt nie wspomniał Brodira ani jego ludzi. - Czy w dniu ślubu nie dałeś mojej córce miecza należącego do rodziny? - Dałem. To był miecz twojego syna. - George wytrzymał
spojrzenie Rolla z nadzieją, że dostrzeże w jego nieprzeniknio nych oczach choćby iskrę jakiegoś uczucia. Na próżno. - A gdzie on jest? - Ukradziono go. Razem z jednym z naszych wierzchow ców. Rollo skubnął brodę. - Ten miecz kiedyś należał do mnie... a przedtem do moje go ojca. Ale to już nie ma znaczenia. George starał się bardzo ostrożnie dobrać słowa: - Ten miecz bardzo wiele znaczył dla twojej córki. Głęboko przeżyła jego stratę. George zauważył, że wzrok Rolla powędrował do miejsca przy kominku, które zajmowała Rika. Po chwili spytał: - Skąd ona ma tę bliznę? - Och, to był wypadek. Skaleczyła się tego więczoru, gdy... - Mówię o tej głębokiej, która biegnie od ucha po podbró dek. - Rollo narysował ją palcem na swojej szyi. - Czy to pa miątka po tobie? - Nie. - Więc po kim? - O ile wiem, to po człowieku, z którym ją zaręczyłeś. Przez moment zdawało mu się, że oczy Rolla zapłonęły gnie wem. Potem tubalnie się roześmiał. - Ha, to nie pierwszy mężczyzna, którego kusiło, żeby pode rżnąć jej gardło. I nie ostatni, pomyślał George. Rollo się opanował i dalej obserwował Rikę. - Naprawdę myślisz, że jest do mnie podobna? - A do kogóż by? - Do tego, który, jak mówisz, nie żyje. Do Prawodawcy.
George skinął głową. - No, dobrze. To wreszcie są razem. - Rollo sztywno wstał od planszy do gry. Oni, czyli Fritha i Prawodawca. Rika zdawała się nie słyszeć tej rozmowy, a jeśli nawet słyszała, to widocznie nie zrozumiała ostatniego zdania. - Jeśli chodzi o cenę panny młodej... - powiedział George, przypominając sobie radę Prawodawcy. Rollo zbył ten temat machnięciem ręki. - Mnie interesuje tylko twoja lojalność w razie, gdybym kiedyś jej potrzebował - powiedział, czym mile zaskoczył George'a, choć nie przywiązywał uwagi do tej deklaracji. Prze cież z Riką łączyła go tylko umowa. Odległość z zamku Rolla do Inverness była znaczna, należało się więc spodziewać, że mo gą się z Rollem nigdy więcej nie spotkać. - Późno już - powiedział Rollo. - Idę się położyć. Rika podniosła głowę, gdy jej ojciec wychodził z wielkiej sali, ale on nawet na nią nie spojrzał. - Na krew Thora, a to co znowu? - Rika wychyliła się, opie rając się o futrynę zamkowych wrót. Wiatr hulał po dziedzińcu, przerzucając śnieg, który został po popołudniowej zamieci. Przeszył ją zimny dreszcz. - Łucznictwo, jeśli dobrze widzę. - Leif skinął ku słomia nym celom ustawionym pod stajnią. Rollo podał Grantowi łuk i kołczan, po czym klepnął go po plecach. - Jest trzaskający mróz. Co ten mój ojciec wyrabia? Grant ma zraniony bark, może mu się otworzyć rana. Erik wzruszył ramionami.
- Twój ojciec się uparł, że znajdzie jego słaby punkt. - Skoro tak, to możemy tu tkwić jeszcze wiele tygodni. - Rika odwróciła się do nich plecami i poszła do wielkiej sali, żeby ogrzać się przy kominku. - Dlaczego nie powiesz mu wprost? - spytał Erik, który podążył za nią. Parsknęła. - Nie i już. - Dziesiątki razy rozmawiała o tym z Prawodawcą i swoimi młodymi zwolennikami, zanim odpłynęli z wyspy Fair. - Nie potrzebuję pomocy ojca. - Prędzej zapadłaby się pod ziemię, niż poprosiła Rolla o coś, co nie jest przepisane prawem. Leif przysunął ławę do kominka i wszyscy troje usiedli przy ogniu. - Gunnar jest jedynym synem Rolla - powiedział. - Z pew nością gdyby Rollo dowiedział się o jego uwięzieniu... Obaj chłopcy spojrzeli na Rikę prosząco. Pozostała niewzru szona. - Rollo nie dba o swojego syna... ani o mnie. Gdyby było inaczej, na pewno by nas nie porzucił. Leif ujął jej dłoń. - Może gdybym tylko wspomniał, że Gunnar... - Pamiętaj, jeżeli wymknie ci się choć jedno słowo na ten temat, to utnę ci język. - Raptownie cofnęła rękę. Nie chciała pomocy Rolla. Nie potrzebowała jej. Srebro wy starczy. A gdyby zostało trochę pieniędzy po uwolnieniu Gunnara, to najchętniej odesłałaby je Rollowi, pod warunkiem, że nie użyłby ich któregoś dnia przeciwko niej. - Może przynajmniej wtajemniczysz Granta? - Granta? - Nieraz to rozważała. - Szkotowi nie można ufać.
Erik się rozpromienił. - Miał mnóstwo okazji, żeby nas zostawić, gdyby chciał, ale tego nie zrobił. - Poza tym jest twoim mężem - dodał Leif. Rika spiorunowała go wzrokiem, ale nie zrobiło to na nim wrażenia. - I za chowuje się jak mąż. Erik skwapliwie mu przytaknął. - Gdyby nie Grant, moglibyśmy już wszyscy nie żyć. Zasadzka w lesie przed trzema dniami wciąż była żywa w ich pamięci. - Nie możesz go winić, Riko - powiedział Leif. Rzeczywiście nie mogła, mimo że bardzo chciała. - Nie wiem o wszystkim, co jest między wami, ale na włas ne oczy widzę, jak wielkimi względami darzy cię Grant. - Ha! - W okazywaniu względów Grant był w najlepszym razie kapryśny. Robił to tylko wtedy, gdy miał nadzieję skorzys tać z praw męża. - Zostaliśmy we troje - powiedział Erik. -I żadne z nas nie zna tutejszych zwyczajów ani dróg. - Z Ottarem jest nas czworo. - Rika spojrzała w kąt, gdzie przy planszy do gry w tafl Ottar prowadził ożywioną rozmowę z młodszą córką Catherine. - Ottar nie zna prawdziwego celu naszej wyprawy. - Rów nież Erik spojrzał na zauroczonego młodzieńca. - Sama tak po stanowiłaś. Rika skinęła głową. - Uważaliśmy z Prawodawcą, że lepiej nie wyjawiać mu na szych planów, ale wkrótce i tak musi się dowiedzieć, co zamie rzamy zrobić ze srebrem. Miała to powiedzieć Ottarowi już dawno, zaraz po wylądo-
waniu w Szkocji, ale im bardziej młodzieniec lgnął do Granta, tym bardziej się obawiała mu zaufać. A bardzo zależało jej na tym, żeby Grant o niczym nie wiedział. Szkot natychmiast wtajemniczyłby w sprawę Rolla. Zapatrzyła się na tych dwoje w kącie. Ciemnooka panna sie działa urzeczona i słuchała jakiejś opowieści Ottara. Rika mu siała przyznać, że siostry są przemiłe i mają jak najlepsze inten cje. Przez ostatnie trzy dni okazały jej wiele życzliwości. Nale żało to uznać za co najmniej dziwne, zważywszy na jędzowatą naturę ich matki. Natężyła słuch, bo ktoś otworzył zamkowe wrota. Usłyszała dudniący śmiech ojca, a potem niewyraźną uwagę Granta. Obaj weszli roześmiani do sali, policzki mieli zaróżowione od mrozu. Grant energicznie pokręcił głową, otrzepując się ze śniegu. Przy okazji zasypał planszę do gry, Ottara i pannę. Córka Rolla zachichotała i zgromiła winowajcę. W odpowiedzi Grant tak się do niej uśmiechnął, że Rice ścisnęło się serce. To prawda, że panna jest urocza. Jej świeżej, niczym nieska żonej urodzie towarzyszył subtelny wdzięk. Czego więcej może chcieć mężczyzna? Widocznie niczego, bo za młodszą córką Rolla wodzili wzrokiem wszyscy mężczyźni w wielkiej sali. Rice krew napłynęła do twarzy. Nagle poczuła się niezręcz nie, jakby zupełnie nie pasowała do tego miejsca. Nie rozumiała tylko, dlaczego tak jest, bo ani Grant, ani jej ojciec w ogóle nie zwrócili na nią uwagi. Pomyślała, że pójdzie się położyć jeszcze przed kolacją. Chciała wstać, ale Erik chwycił ją za rękę. - Powiedz Grantowi, jakie mamy plany - poradził. - Poproś go o pomoc. Nie tym razem, pomyślała.
- Ten człowiek jest zręcznym dyplomatą - zwrócił jej uwa gę Erik. - Potrzebujemy kogoś takiego. Leif poparł przyjaciela. - Zrób to, Riko. Dla dobra Gunnara. Gunnar. Uścisnęła dłoń Erika i wstała. - Przemyślę waszą propozycję - obiecała jeszcze. Gdy przechodziła przez salę, Grant przelotnie na nią spo jrzał. Czyżby zauważyła na jego wargach uśmiech? Ojciec otoczył go ramieniem i coś mu szepnął. W tym mo mencie Grant roześmiał się od ucha do ucha. Jacy podobni wy dawali jej się ci dwaj. Nie z wyglądu, lecz z zachowania. Zu pełnie jakby przez ostatnie trzy dni Grant przeistoczył się w od młodzoną wersję jej ojca. Może właśnie w ten sposób Szkot dążył do wkradnięcia się w laski Rolla. Ale i tak jej się to nie podobało. - Dokąd idziesz, żono?! - zawołał, gdy go mijała. W milczeniu zmierzyła go lodowatym spojrzeniem. Grant odwrócił się do Rolla i wzruszył ramionami. Jej ojciec coś mruknął i obaj ponownie się roześmiali. Rika nakazała sobie spokój, chociaż najchętniej powiedzia łaby im coś do słuchu. Prędzej obcięłaby sobie język, niż poprosiła Granta o po moc. Łączyła ich umowa i nic więcej. Gdy Szkot wywiąże się ze swoich zobowiązań, będzie mogła rozstać się z nim na za wsze. I z ojcem również. Tego więczoru Rika wcale nie czuła się bliżej celu niż w dniu przyjazdu. Jej cierpliwość była na wyczerpaniu. - Prawie nic nie zjadłaś - zwrócił jej uwagę Grant.
Przez dłuższy czas skubała jeden kawałek chleba, wreszcie rzuciła go psom leżącym przy kominku. - Nie jestem głodna. Catherine przyjrzała jej się uważnie, po czym zwróciła się do Granta. - Zdaje mi się, że jeden opuszczony posiłek lub nawet dwa nie zaszkodzą kobiecie mającej... hm, posturę twojej żony. Na krew Thora, jak długo jeszcze ta jędza będzie ją obrażać? Rika podniosła do ust kubek i wypiła jego zawartość. Grant natychmiast dolał jej miodu z dzbana. - Po prostu uśmiechaj się i nie zwracaj na nią uwagi - szep nął jej do ucha. Rika posłusznie przykleiła do twarzy uśmiech, chociaż go towała się ze złości. - Grant... - Rollo zawiesił glos, żeby wsadzić do ust kawa łek mięsa nadziany na koniec sztyletu. - Co sądzisz o moich córkach? Rika zamarła. Oczy zebranych przy stole zwróciły się w stronę Granta, któ ry, ku zdziwieniu Riki, objął ją ramieniem. Dotknął jej pierwszy raz od dawna. - Moja żona jest niepowtarzalną ko... - Nie pytam o nią, tylko o pasierbice, Celeste i Karen. Rollo uśmiechnął się do spłonionych rumieńcem panien, któ re siedziały między Erikiem i Leifem, a Catherine obrzuciła Rikę pogardliwym spojrzeniem. Gdyby Grant jej nie obejmował, Rika chyba rzuciłaby się na stół, porwała z niego całego zająca i wepchnęła tej babie do gardła. - Spokojnie - szepnął do niej Grant, nie przestając się uśmiechać. Lekko uścisnął Rikę, a potem cofnął rękę.
- Czy nie wydają ci się urocze? - dopytywała się Catherine. Grant uniósł kubek, przepijając do niej. - Nie tak urocze jak ich matka, ale owszem, ładne z nich panny. Catherine zaszczebiotała zachwycona. Rika miała ochotę zwrócić jedzenie na stół. Gdyby potrafiła wymyślić jakiś sposób na uwolnienie Gunnara bez pieniędzy z posagu, wyszłaby z wielkiej sali w tej se kundzie nie zważając na nic, dosiadła pierwszej szkapy, która by się jej nawinęła, i uciekła najdalej jak można od ojca, Cat herine i Granta. Tymczasem ta jędza promiennie się uśmiechnęła do swoich córeczek. - Będą dobrymi żonami, czyż nie? Erik, Leif i Ottar z rozmarzonymi minami odpowiedzieli chórem: - Tak. Rika mimo woli się zaczerwieniła, gdy Grant spojrzał z nie ukrywanym zachwytem na siostry. Do diabła! Co ją obchodzi, że Grant lub jakikolwiek inny mężczyzna zachwyca się córkami Catherine? Przecież Grant powiedział prawdę: są ładne. Nawet więcej: piękne. A przy tym są jej całkowitym przeciwieństwem. Taka jest prawda. Rika zaczęła się bawić bransoletami na przegubach dłoni. Czuła się upokorzona. - Szkoda, że twoja żona nie jest podobna do swojej matki - odezwała się Catherine do Granta. Rika spojrzała na nią gniewnie. Catherine odwzajemniła to spojrzenie. Oczy żarzyły jej się jak węgle.
- Wiele razy słyszałam, jak Rollo opowiadał o subtelnej urodzie Frithy. Rollo odłożył sztylet. - Z drugiej strony, to było prawdziwe błogosławieństwo dla ciebie i twojego brata, że Fritha młodo umarła - ciągnęła Catherine. Rika sztywno wstała od stołu. Zacisnęła dłonie w pięści z ta ką siłą, że paznokcie wbijały jej się w skórę. Miała tylko mglistą świadomość tego, że Grant trzyma ją za nadgarstek. - Bądź co bądź - ciągnęła Catherine - które dziecko chcia łoby mieć sukę za matkę? Rollo zerwał się na równe nogi. Rika dotrzegła błysk gniewu w jego oczach. - Co powiedziałaś? - zwrócił się do żony. Catherine wzruszyła ramionami. - Po prostu myślę, że... - Dość tego! - Rollo wyrżnął pięścią w stół. Celeste i Karen żachnęły się, wyraźnie przestraszone. Mło dzi wyspiarze zamarli, tylko ich oczy wędrowały od Rolla do Granta i z powrotem, jakby spodziewali się interwencji Szkota. Grant jednak zachował powściągliwość. Po chwili puścił rę kę Riki. Tymczasem na Rikę spojrzał ojciec i na chwilę nawiązało się między nimi porozumienie bez słów. Suka. Nie pierwszy raz nazwano tak matkę w obecności Riki, choć lata minęły, odkąd ostatnio słyszała to oskarżenie. Wtedy, na kil ka dni przed śmiercią Frithy. wypowiedział je nie kto inny jak Rollo. - Dlaczego? - szepnęła, spoglądając na niego.
Rollo nie odpowiedział, a po chwili iskierka ciepła znikła z jego oczu. Rika głęboko odetchnęła i opuściła wielką salę, pilnując się, by iść niespiesznym, dumnym krokiem. Miała dość. Miarka się przebrała. Musiał istnieć inny sposób. Może przypomnieć MacInnesowi jego obietnicę? Wrócić na zajutrz nad Zatokę Gellis i poprosić go o pomoc w uwolnieniu brata? Przede wszystkim musiała zapanować nad wzburzeniem, aby móc się spokojnie zastanowić, uporządkować myśli. Było jej zimno, gdy mijała kuchnię, idąc wietrznym koryta rzem. Mimo woli zatrzymała się przed drzwiami łaźni. Sauna. Otóż to, właśnie tego potrzebowała. Oczyści ciało, a przy okazji powróci jasność umysłu. Gdy otworzyła masywne drzwi i przestąpiła próg, owionęło ją miłe ciepło. Rollo zbudował łaźnię jako przybudówkę do za mku. Była podobna do łaźni na wyspie Fair, lecz większa, miała aż trzy komory. Palono w niej codziennie, jako opału używano drewna. Rolla stać było na taki luksus, ponieważ zamek otaczały lasy i drewna nie brakowało. Z ulgą ściągnęła z siebie ciasną suknię i koszulkę pożyczone od Catherine. Celowo rzuciła je na zaśmiecone klepisko. Weszła do najmniejszej komory i natychmiast owionął ją wonny opar. Zanim usiadła na szerokiej, miękkiej ławie, zary glowała drzwi, mimo że nie spodziewała się innych gości w łaźni. Przez myśl przemknęło jej wyobrażenie nagiego Granta. - Musisz go zapomnieć.
Odłożyła czerpak na bok i wylała na rozgrzane kamienie całe wiadro wody przesiąkniętej zapachem ziół. Woda parowała, sy cząc i skwiercząc, a aromatyczny opar stał się jeszcze gęściejszy. - Uff. - Głęboko odetchnęła i leniwie rozsiadła się na ławie. Musiała pogodzić się z tym, że już wkrótce Grant przestanie być dla niej użyteczny. To prawda, że doprowadził ich aż do zamku Rolla, ale nie wyglądało na to, by miał szansę zdobyć posag. Był po prostu igraszką w rękach jej ojca, którego cieszy ło, że może ich poróżnić. Nieważne. Nic jej to nie obchodziło. Nie mogło jej obcho dzić. Sama widziała, jak Grant patrzy na córki Catherine. - Żebym była choć w połowie taka ładna - szepnęła do siebie. - Żebyś była choć w połowie taka cierpliwa. Omal nie spadła z ławy. Drzwi sauny z trzaskiem się zam knęły. - Kto to? Co to miało zna... Gwałtownie nabrała tchu, gdy w kłębach pary ukląkł przed nią nagi Grant. Natychmiast podciągnęła kolana pod brodę i op lotła je ramionami, żeby osłonić ciało przed jego wścibskim wzrokiem. - Co tu robisz? - Chciałem się wypocić. Mogłaś na mnie poczekać. - Jak tu się dostałeś? Zaryglowałam drzwi. Uśmiechnął się. - Rygiel można odsunąć z obu stron. Nie zauważyłaś? Nie, i to było bardzo irytujące. Już drugi raz zaskoczył ją w kąpieli, a to oznaczało o dwa razy za dużo. - Idź sobie. Chcę być sama.
- Kłamiesz. Przesuwał dłoń po ławie tak, że była coraz bliżej jej stopy. Gdy objął jej kostkę, poczuła nagłą zmianę tętna. - Czego chcesz? Czy nie dość ci, że razem z moim ojcem i tą jędzowatą suką upokarzacie mnie w obecności moich ludzi? Natychmiast przestał się uśmiechać. - Nie miałem udziału w ordynarnym zachowaniu tej ko biety. - Ha! - Uwolniła nogę z jego delikatnego uścisku. Starała się zachować opanowanie. - Doskonale się bawiłeś. - Nie. - Przesunął wzrokiem po jej ciele. - Nie patrz na mnie! Postanowiła, że wstanie i wyjdzie. Tylko dlaczego ciało nie chciało jej usłuchać? Duszny żar, skupione spojrzenie Granta, jej nagość... wszystko to potęgowało jej zakłopotanie. - Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką widziałem. Serce jej zamarło. Mimo woli pochwyciła jego spojrzenie. - Nie szydź ze mnie. - Nie odważyłbym się, Riko. - Szczerość jego tonu całkiem ją rozbroiła. Łzy zapiekły ją pod powiekami. Dlaczego Grant ją dręczy? Przygryzła wargę, coraz bliższa utraty kontroli nad przepeł niającymi ją uczuciami. Och, ile dałaby za to, żeby móc mu uwierzyć. Tylko ten jeden raz. Uwierzyć w jego słowa. Zaczerpnąć od niego siły. Nigdy w życiu nie oczekiwała pomocy ani pokrzepienia od mężczyzny. Nigdy nie odczuła takiej potrzeby, która teraz tak boleśnie dawała o sobie znać. Spojrzała mu w oczy i natychmiast zorientowała się, że po-
pełniła błąd. Gdyby Grant chciał ją teraz objąć, zapomniałaby o wszystkich postanowieniach i poddała się jego woli. Nie, nie wolno jej. Nie mogłaby tego zrobić. Posag. Musiała skupić wszystkie myśli na posagu. - Moje pieniądze - powiedziała szorstko. - Muszę je mieć. Kiedy spytasz ojca... - Twój posag nie ma najmniejszego znaczenia. Nieprawda. Ma olbrzymie znaczenie. Gdyby nie dostała po sagu... Przysunął się bliżej... tak blisko, że otarł się torsem o jej ko lana. Krople potu spadały z jego czoła na jej nagie uda. - Próbujesz zapewnić sobie bezpieczeństwo, a w gruncie rzeczy obawiasz się, że kiedy nie będzie srebra, to żaden męż czyzna więcej cię nie zechce - zaryzykował. Nie, nieprawda... Para kłębiła się wokół nich, moczyła jej włosy i rozpalała skórę. Dlaczego Grant patrzy na nią takim nienasyconym wzro kiem? - Żaden mężczyzna mnie nie zechce - powtórzyła. Przeszywając ją wzrokiem, rozplótł jej dłonie. Powoli, z na maszczeniem zdjął i rzucił na ziemię jej bransolety. Dlaczego go nie powstrzymała? Zrobiło jej się jeszcze goręcej, gdy wargi Granta otarły się o jej pokryte bliznami nadgarstki. - Mylisz się - szepnął i wziął ją w ramiona.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Namiętność, którą dostrzegł w jej wzroku, doprowadziła go do zguby. Popchnął Rikę na ławę i pocałował. Przez cały czas powta rzał sobie, że to pragnienie, niespełnienie, ta chęć posiadania jest czymś czysto fizycznym. - Nie powinniśmy - zaprotestowała, ale mimo to objęła go za szyję. - Dlaczego nie? - Pocałował ją jeszcze raz, zanim zdążyła odpowiedzieć. - Ktoś może wejść. - A niech wchodzi. Jesteśmy małżeństwem, prawda? Spojrzała na niego. Na jej twarzy malowało się pożądanie przemieszane z lękiem. George zrozumiał, że wreszcie stopił lo dowe mury. Skórę Riki pokrywała warstewka potu. Przesunął dłońmi po żebrach i krągłych biodrach swojej żony. Wolno poprowadził język wzdłuż blizny, od podbródka po ucho. Rika zamknęła oczy i głośno nabrała tchu. - Jesteś słona i gorąca - szepnął. Położył się na niej, a ona oplotła go nogami i mocno objęła. - Powoli - szepnął w przerwie między pocałunkami, choć i jemu trudno było się opanować. Każdy ruch groził wybuchem.
- Weź mnie - szepnęła Rika i rozchyliła powieki, i wtedy wydało mu się, że widzi w jej oczach odbicie własnych uczuć. Nie, powiedział sobie. To niemożliwe. Absolutnie niemożliwe. Pożądam jej, ale to wszystko. Para dostająca się do płuc pachniała jałowcem. George upajał się czystością oczu Riki i wrażeniami, które odbierały dłonie dotykające jej ciała. Teraz liczyła się dla niego tylko ta chwila. - Dam ci rozkosz, jakiej nawet nie umiesz sobie wyobrazić. - Wycisnął na jej ustach gwałtowny, namiętny pocałunek, chcąc zapomnieć o drążącej go słabości. Stał się drapieżnikiem, a ona jego zdobyczą. Ale nieskrępo wana reakcja Riki kazała mu się zastanowić. Nie był już całkiem pewien, kto na kogo poluje. Słuchając tęsknych westchnień, pieścił wargami jej piersi. - Och, George - szepnęła omdlewająco. Ten dźwięk jeszcze bardziej go rozpalił. Okrywał pocałunkami jej żebra i płaski brzuch. Gdy dotarł językiem do najwrażliwszego miejsca, jęk nęła. - Rozchyl nogi - szepnął. Popatrzyła na niego oczami zamglonymi pożądaniem. Twarz jej płonęła, po chwili jednak spełniła to życzenie. - George! - krzyknęła, porażona siłą intymnej pieszczoty. Błagała go, żeby przestał, ale nie chciał jej usłuchać. Pieścił ją dalej, aż wreszcie nabrała pewności, że za chwilę oszaleje. Wtedy wszedł w nią i razem osiągnęli rozkosz spełnienia, spleceni w miłosnym uścisku. Zamknąwszy oczy, George usłyszał swój własny głos. Wy krzyczał imię Riki. - Popatrz na mnie - zażądała. Wolno uniósł powieki. Jej wargi powoli wyszeptały jego
imię. Na twarzy Riki malowało się żywe uczucie. Och, jaką wspaniałą chwilę właśnie przeżywał. Dużo później - choć trudno mu było określić, ile czasu up łynęło - usiadł na ławie i posadził sobie Rikę na kolanach. - Miałem ci coś powiedzieć, ale mnie... rozproszyłaś. - Co? - Oparła się wygodnie o jego ramiona i przyglądała mu się spod rzęs. Jak mógł kiedyś nie dostrzegać jej piękna? - Twój posag... srebro... - Co?! - Nagłe zesztywniała. Zacisnęła ręce na jego szyi tak mocno, że omal nie wyzionął ducha. Rozluźnił jej uścisk i uśmiechnął się. - Mam posag. Twój ojciec obiecał mi go przygotować na jutro. Wydała okrzyk radości i oplotła go niczym wąż z ich ślub nego pucharu. Ta reakcja była dla Granta jak uderzenie obu chem w głowę. Więc aż tyle znaczyły dla niej pieniądze. Więcej, niż miał nadzieję, że znaczą. Ale czemu tu się dziwić? Od początku Rika twierdziła, że chce od niego tylko tyle. Zawarli umowę, on wy wiązał się ze swojej części, a ona ze swojej. Skąd więc wzięło się u niego to poczucie pustki? Rika okrywała jego twarz delikatnymi pocałunkami. George zapomniał o swoim zamęcie uczuć i poddał się tym pieszczo tom. Wrażeniu, jakie robiło na nim nagie ciało Riki, nie był w stanie się oprzeć. Żądza. Łączyło ich właśnie tyle. I tylko tyle mogło ich kiedykol wiek łączyć. Pocałował ją namiętnie i znów przykrył własnym ciałem.
zdecydowany udowodnić sobie prawdziwość tego przeświad czenia. Rika zbudziła się raptownie. Serce biło jej jak oszalałe. - Gdzie ja jestem? Co to za miejsce? - Mrugając, rozglądała się po mrocznym wnętrzu, oświetlonym tylko żarem dogasają cego ognia na kominku. Ach, naturalnie. Wreszcie sobie przypomniała. Późnym więczorem, gdy w domu Rolla wszyscy już udali się na spoczynek. Grant przeniósł ją z sauny do ich wspólnej sypialni. Co więcej, tym razem stanowczo odmówił spania na podłodze. - Śnisz - wymruczał, a potem przyciągnął ją i przytulił do swego nagiego ciała. Był gorący jak kowalskie palenisko. Mimo to naciągnął na nich jeszcze jedną kołdrę i cmoknął ją w ucho. - Śpij spokojnie dalej. Delikatnie ujął jej dłoń. Rika leżała nieruchomo w bezpiecz nym schronieniu jego ramion, póki nie zaczął wolno i równo oddychać. Ona była daleka od zaśnięcia. Blask ognia odbijał się w srebrze ich obrączek. Rika przyłożyła sobie dłoń Granta do piersi i przykryła ją swoją dłonią. Szkot był zupełnie inny, niż jej się początkowo zdawało. Pra wodawca od razu trafnie odczytał jego charakter, wkrótce po tym jak znaleźli rozbitka na brzegu. Znał się na ludziach. Boże, ależ za nim tęskniła. Gdyby to Prawodawca był jej ojcem, a nie Rollo...
Grant zaskakiwał ją na każdym kroku podczas podróży, którą razem odbywali. Niewielu mężczyzn cechowała tak do głębna uczciwość. Należał do nich Prawodawca. Gunnar rów nież. Jednak tylko przy Grancie czuła się piękna i pożądana, do ceniona i chciana, nawet jeśli trwało to tylko część nocy. Za pierwszym razem, gdy pieścił ją i wziął w noc poślubną na wyspie Fair, złożyła to poczucie na karb przypadku. Sądziła, że jego czułość i namiętność były skutkiem nadmiaru wypitego miodu. Tego więczoru w saunie Grant był całkowicie trzeźwy. Wcześniej nie miała pojęcia, że kobietę i mężczyznę mogą po łączyć takie doznania. Potrzeba intymnych pieszczot. Radość dawania i czerpania rozkoszy. Namiętność. Wzajemne oddanie. Miłość. Tak, już wiedziała, że go kocha. Tyle że miłość obudziła w niej lęk. Obróciła się, by popatrzeć na Granta w świetle ognia. Le żał prawie nieruchomo. Jeszcze nigdy nie widziała takiego spokoju malującego się na jego twarzy. Złociste włosy roz sypały się na poduszce. Wyciągnęła rękę i odgarnęła kosmyk z jego skroni. Jak mogła sobie pozwolić na taki brak czujności? Miłość jest najniebezpieczniejszym z uczuć, i to nie dlatego, że mąci kobiecie w głowie, jak kiedyś Rika była skłonna sądzić, lecz wręcz przeciwnie. Osiągnęła bowiem poczucie jasności celu, na które wcale nie czuła się przygotowana. Nasłuchiwała oddechu George'a, przyglądała się powolne-
mu falowaniu torsu, wdychała zapach skóry i wiedziała, że zro biłaby wszystko, o co Grant by ją poprosił. - Niebezpieczeństwo - szepnęła i przesunęła palcem po je go dolnej wardze. Skrzywił się. A jeśli o nic nie poprosi? Co wtedy? Jakie znaczenie ma jej miłość? Tu, w swoim święcie, w święcie jej ojca. Grant wydawał się bardzo podobny do Roiła, i to ją smuciło i napawało obawą. Był za bardzo obojętny, niewzruszony. Owszem, tej nocy oboje wiele razem przeżyli. Ale na pokusy cielesne reagują wszyscy mężczyźni. Tak naprawdę Grantowi wcale na niej nie zależało. Jak mogłoby zależeć? Zmusiła go do małżeństwa, z którego uczyniła dlań drogę do odzyskania wolności. To była umowa dwóch obcych osób, nic więcej. Przecież gdy postanowiła wykorzystać Granta do włas nych celów, on zamierzał poślubić inną. Narzeczona nadal cze kała na niego w Wick. W Wick mieszkała panna wychowana specjalnie na oblubie nicę dla naczelnika szkockiego klanu, panna w guście Granta. Posłuszna, skromna. Wątła i delikatna jak córki Catherinc. Zatrzymała wzrok na swych pooranych bliznami nadgars tkach. Znów postawiła sobie pytanie, jakie znaczenie ma jej miłość do George'a Granta. To uczucie tylko odwodziło ją od najważ niejszego celu. Od uwolnienia Gunnara. Wypłynęła z wyspy Fair, licząc na sprowadzenie brata do do mu i wciąż niezachwianie wierzyła, że dopnie swego. Co dalej, nie miała pojęcia. Z wyspą Fair nic już jej nie wiązało. W każ-
dym razie nie teraz. W przyszłości Gunnar zajmie należne mu miejsce jarla i wszystko będzie jak dawniej. Tylko ona się zmieniła. Grant ją zmienił. Otworzył oczy, kąciki jego ust uniosły się w leniwym uśmie chu. - Co robisz? - szepnął. - Patrzę na ciebie. Wziął ją w ramiona i znów poddała się jego czułym piesz czotom. Postanowiła tej jednej, jedynej nocy udawać, że wierzy w miłość Granta. Że Grant jest jej mężem, a ona jego żoną i że jutro nigdy nie nadejdzie. George przekręcił się na brzuch i wtulił twarz w poduszkę. To była poduszka Riki. - Mmm. - Poczuł jej zapach. Światło sączyło się do wnętrza przez szpary przy zasłonie i rozlewało na drewnianej podłodze sypialni. Zaspał. Nie miało to jednak znaczenia. Pierwszy raz od dawna miał tyle snu, ile potrzebował. Ostatnio dobrze się wyspał po ich poprzedniej wspólnej nocy. - Riko - powiedział, choć właściwie wiedział, że nie ma jej w pobliżu. Przesunął się ku drugiej krawędzi łóżka, ale prze ścieradło było zimne. Rika zawsze wstawała bladym świtem. Odrzucił futrzane nakrycie. Orzeźwiający chłód pomógł mu się ocknąć. Boże, ależ wspaniale się czuł! I wtedy wszystko sobie przypomniał. Już wiedział, kim jest i skąd się tu wziął... i dlaczego musi odjechać.
Zasłoniwszy poduszką oczy przed światłem, zaczął wdychać zapach ciała Riki i ich miłosnego uniesienia. Nie miało sensu dłużej ukrywać uczuć. Szczerze mówiąc, nawet nie umiał ich nazwać. W każdym razie złapał się na roz ważaniu możliwości, jakie otworzyłyby się przed nim, gdyby jego klan, król i Sinclairowie uznali go za zmarłego. Natychmiast ogarnął go wstyd z powodu takiej myśli. Co mu zrobiła Anne Sinclair, że w ogóle dopuścił możliwość cofnięcia danego słowa? Cisnął poduszkę w kąt komnaty i przewrócił się na drugi bok. I wtedy coś zauważył na skrzyni przy łóżku. Obrączka Riki. Dziesięć minut później ubrany stanął przed Riką w stajni. Miała na sobie strój podróżny, należący - o ile mu było wiado mo - do jej brata. - Twoja obrączka - powiedział. - Zostawiłaś ją w komnacie. Chłód w jej zachowaniu bardzo go zdziwił. Jeszcze niedaw no była dlań więcej niż życzliwa. Doznawał jej czułości, na miętności i czegoś jeszcze, co zupełnie go oszołomiło. Miłości. Był tego absolutnie pewien. Tego ranka ta pewność uległa zachwianiu. Jak mógł być tego pewien? Przecież nigdy żadna kobieta go nie kochała. Kobiety słuchały go, nawet odczuwały przed nim lęk. Ano, tak powinno być. A może nie? Co do tego też już nie był przekonany. Wiedział tylko, że jeszcze nigdy kobieta nie patrzyła na niego tak jak Rika ostatniej nocy. Przyglądając jej się teraz, nie mógł wyczytać z chłodnych,
niebieskich oczu absolutnie niczego. Były puste. Beznamiętne. Co ją tak zmieniło? Nagle poczuł się śmieszny. Rika zerknęła na obrączkę leżącą na jego wyciągniętej dłoni i wzruszyła ramionami. - Specjalnie ją zostawiłam. Już przestała być mi potrzebna. Te słowa zapiekły go bardziej niż rany, które zadawano mu w przeszłości. - Aha - mruknął, mimo woli okazując zdumienie. Zamknął dłoń i niezgrabnie schował obrączkę do kieszeni. Wyminął go Ottar dźwigający siodło. George zajrzał za plecy Riki do mrocznej stajni i zobaczył Erika z Leifem szykujących konie do drogi. - Dokąd oni się wybierają? - Oni? - spytała Rika. - Chciałeś powiedzieć: my. Odjeż dżamy w ciągu godziny. Wszyscy. - Tak szybko? - Sądził, że jeszcze przynajmniej dzień za bawią u Rolla. - Nie zamierzam spędzać następnej nocy pod dachem ojca. - Mocno zacisnęła usta. - Ale twój ojciec... Co sobie pomyśli? - Powiedziałam mu, że masz pilną sprawę do załatwienia. - Sprawę? Jaką spra... - W Wick. Zatkało go. Nie mógł uwierzyć, że taka zimna, bezwzględna kobieta niedawno wykrzykiwała w ekstazie jego imię. - Przecież tam zmierzałeś, prawda? - Rika uniosła brwi. - Ano, tak. Ale... - Ja też mam swoje sprawy. - Przyklękła obok sterty juków i wyjęła spod niej niewielką skrzynkę. - Srebro - powiedział Grant, poznał bowiem skrzynkę, kto-
rą pokazał mu poprzedniego więczoru Rollo, gdy Rika uciekła z wielkiej sali. - Właśnie. Rano czekało na nas w wielkiej sali. - Uniosła wieko i przesunęła dłonią po monetach. Dopiero wtedy w jej oczach zatliło się życie. Uśmiechnęła się, a George nagle poczuł obrzydzenie. - A więc umowa przestaje nas obowiązywać. - Właśnie. Tylko tyle. Tak po prostu. Gdy Rika zerknęła na niego, przez chwilę zdawało mu się, że oczekuje sprzeciwu. Zakręciło mu się w głowic. Słowa wyrwały mu się, zanim zdążył ugryźć się w język. - A ostatnia noc? Wytrzymała jego spojrzenie, choć sama nie wiedziała, jak jej się to udało. - Ostatnia noc była... - Spłoniła się rumieńcem. - Uważa łam, że jestem ci to winna. Wystarałeś się o posag, więc by łam.. . byłam ci za to wdzięczna. - Zamknęła wieko i wstawszy, podniosła skrzynkę z ziemi. - Chcesz powiedzieć, że zrobiłaś to dla pieniędzy? - Tak. Odwróciła się do koni, ale szarpnął ją za ramię. - Przecież - zniżył głos, żeby młodzi ludzie nie słyszeli kochaliśmy się. Ich spojrzenia na chwilę się spotkały, zaraz jednak Rika od wróciła głowę i zawołała do Ottara: - Jak długo jeszcze? Ottar wyjrzał zza zadu wałacha. - Jesteśmy prawie gotowi. Twój ojciec dał nam brakującego wierzchowca. Skinął głową ku karej klaczy. - Zamiast tego, którego ukradł Ingolf.
- To dobrze - powiedziała. George stał oszołomiony. Ta przeklęta kobieta zachowuje się tak, jakby nic ich nie łączyło. Jakby był tylko obcym człowie kiem, wynajętym do brudnej roboty. Ano, prawdę mówiąc, tak właśnie jest. Rika umieściła skrzynkę ze srebrem na grzbiecie klaczy, a Ottar zabezpieczył ładunek przed spadnięciem. - Zrobione - powiedział i zwrócił się do Granta. - Jesteś gotowy? Grant skinął głową. - Z pewnością chcesz jeszcze pożegnać się z moim ojcem - odezwała się Rika. - My tu na ciebie poczekamy. - A ty nie chcesz powiedzieć mu do widzenia? Rika parsknęła. - Mam mu powiedzieć, jak się cieszę, że stąd odjeżdżam? - Poklepała skrzynkę ze srebrem. - Dostałam to, czego chcia łam, i nie ma już o czym mówić. Ano, cóż. Jaśniej już nie można wyłuszczyć swoich racji. Zostawił ją w stajni i wrócił do komnaty po swoje nieliczne rzeczy. Czuł się brudny. Wykorzystany. Jak dziewka z tawerny, która jeszcze nie przywykła do swojego zajęcia. Wkrótce potem ich piątka, już na koniach, czekała na dzie dzińcu, aż zjawi się gospodarz, by ich pożegnać. Rollo w towarzystwie Catherine stanął na schodach przed wejściem. George wiedział, że ich odjazd cieszy panią domu. Jej córki chowały się z tyłu, drżąc z zimna. Boże, ależ był mróz. George uniósł rękę w pożegnalnym geście. Rollo odpowiedział mu skinieniem głowy. Potem przez chwilę zatrzymał wzrok na Rice, swojej córce, choć nadal nie było wiadomo, czy uwierzył w ich pokrewieństwo.
George pomyślał, że gdyby opowiedział Rice o miłości Pra wodawcy i Frithy, może zrozumiałaby okrutne zachowanie oj ca, a nawet mu je wybaczyła. Jednak Rika o niczym nie wie działa i bez słowa wyprostowała się w siodle, ściskając boki klaczy. Nie, ona mu nigdy nie wybaczy. I nie będzie chciała go zro zumieć. Roiło patrzył za nią, póki nie znikła mu z oczu. Ramieniem otaczał Cathenne. W jego oczach George wreszcie dostrzegł ślad żalu. - Zegnaj! - zawołał. - I ty, Grant - odpowiedział gospodarz. George zajął swoje miejsce w szyku, ale jeszcze raz się od wrócił i spojrzał na Roiła. - Opiekuj się nią! - zawołał za nim Rollo. - Ano, będę się opiekował... jeżeli mi na to pozwoli. Gdy do zmroku pozostawała najwyżej godzina, a oni właśnie wyjechali z lasu, Rika powściągnęła klacz. George podjechał do żony. Pogoda na szczęście się poprawiła. Panował chłód, po wietrze było ostre, ale wiatr zelżał i tylko od czasu do czasu powiewał znad morza. George chuchnął w dłonie. - Dlaczego się zatrzymałaś? - spytał. - Jesteśmy - odparła Rika. Ottar spojrzał na nią zdziwiony. - Gdzie? - Na rozstaju. - Wskazała na drogę prowadzącą na północ, do Toma MacInnesa. George natężył wzrok i wydało mu się, że widzi zarysy bielonego domu na klifach.
A więc to tak. Rika wskazała na wschód, gdzie wśród wrzosowisk wiła się niewyraźna ścieżka. - Tam leży Wick, w każdym razie według mapy. - Chcesz nas opuścić, naprawdę? - spytał Ottar. - Po tym... - Twarz mu spochmurniała. - Po tym wszystkim? Leif i Erik popatrzyli surowo na Rikę, jakby spodziewali się jej interwencji. George wiedział, że ich nadzieje są próżne. - Nasza umowa wygasa - powiedziała stanowczym, har dym tonem. Wielki Boże, ta kobieta naprawdę jest jak wykuta z lodu, po myślał George. - Ale... - Groźne spojrzenie Riki natychmiast zamknęło Ottarowi usta. - Na Granta czeka w Wick narzeczona. - Dumnie uniosła głowę i spojrzała na George'a. - Prawda? - Ano, tak jest. - George wyjął z juków mapę i rozpostarł ją przed sobą. - Dwa dni jazdy, jak mi się zdaje. Nie więcej. Leif i Erik podjechali do niego, by zerknąć na mapę. Erik wsunął rękę między George'a i Rikę i przesunął palcem po pergaminie. Krótki, gruby palec znieruchomiał na chwilę na poszarpanej linii brzegowej w pobliżu Dunnet Head. - Najwyżej dzień - powiedział Leif. George zmarszczył czoło. - Dzień? Przecież dom MacInnesa jest zaledwie o godzinę... Erik raptownie cofnął rękę, a Rika obrzuciła go karcącym wzrokiem. Młodzi ludzie wymienili znaczące spojrzenia. O co im chodzi, u diabła? - Dopilnuję, żebyście bezpiecznie dotarli do domu MacInnesa - powiedział George. - Dopiero potem pojadę swoją drogą.
- Nie ma mowy. - Rika zawróciła swoją klacz. - Wystarczy, że zjedziemy ze wzgórza, i już znajdziemy się na miejscu. Poza tym będzie nam dużo łatwiej wytłumaczyć MacInnesowi twoją nieobecność, jeśli się nie pojawisz, niż jak zawrócisz u samych wrót. - Rika ma rację - poparł ją Erik. Ottar podjechał bliżej. - Ale dlaczego w ogóle musisz nas opuścić? Możesz z nami wrócić na wyspę Fair. - Dość tego, Ottar - powiedziała Rika. - Grant ma swoje ży cie. Jest naczelnikiem klanu, czeka na niego narzeczona. Czyż nie? Drugi raz zadała mu to samo pytanie. Po co, skoro znała odpowiedź? George próbował to wyczytać z jej oczu. Czyżby Rika chciała, żeby został? Czy o to jej chodzi? Rika patrzyła na niego naburmuszona i dumnie wyprostowana. Nie, ona chce, aby odjechał. A on jest głupi, że się ociąga. - Przecież jesteś żonaty - nie ustępował Ottar. - A skoro Prawodawca nie żyje, nie ma człowieka, który mógłby rozwią zać to małżeństwo. Rika parsknęła. - To nie ma znaczenia. Już nigdy nikogo nie poślubię, więc nie potrzebuję rozwodu. Co do Granta... - Zmierzyła go wzro kiem mniej więcej tak samo jak pierwszego dnia na dziedzińcu w osadzie. - To nigdy nie było małżeństwo w rozumieniu chrześcijańskim, a zatem w ogóle nie istnieje. - Jakie to proste - odezwał się George. - Właśnie, bardzo proste. Arogancja, a także łatwość, z jaką się go pozbywała, dopeł niły czary goryczy.
- Skoro tak, to się pożegnamy. - Zwinął pergamin i podał go Rice. - Oddaj to MacInnesowi. Ja nie potrzebuję mapy. Wiem, dokąd się udaję. Rika przekazała pergamin Ottarowi, który wcisnął go do juków. - Zgoda. Wobec tego szerokiej drogi, Grant. Niech cię Bóg prowadzi. Jestem pewna, że twoją... narzeczoną ucieszy twój widok. - Ano, ucieszy. - Skierował wierzchowca na wschód, po chwili jednak gwałtowne go powściągnął, coś mu się bowiem przypomniało. Wsadził dłoń do sakiewki przy pasie i zważył w ręce jakiś przedmiot, po czym rzucił go Rice. Chwyciła go, a gdy zorientowała się, co trzyma, twarz jej skamieniała. - Brosza - powiedział George. - Twoje morgen gifu. - Powiedziałam ci, że nie... - Weź to. Jako zapłatę za ostatnią noc. Spojrzała na niego tak, że mogłaby zamienić go w sopel lo du. Boże, co za kobieta. Rika spięła karą klacz ostrogami i odjechała na północ przez wrzosowisko. Jasne włosy powiewały za nią, odbijając ostatnie promienie zachodzącego słońca. Ottar uniósł dłoń na pożegnanie. Widać było, że jego chło pięcą twarz wykrzywia grymas smutku. Erik i Leif pożegnali Granta, życząc, by Bóg go prowadził. George zawrócił konia i ruszył na wschód, do Wick.
ROZDZIAŁ SZESNASTY To okazało się trudniejsze, niż początkowo sądziła. Rika przycupnęła na posterunku za skałkami, a w szarym świetle świtu coraz wyraźniej rysowała się przed nią kopalnia. Uzbrojeni po zęby strażnicy wygonili grupę więźniów z szop i zaczęli prowadzić ku cuchnącym hałdom na obrzeżach obozu. Chuchnęła w zgrabiałe dłonie i wytężyła wzrok, Dunnet Head spowijała bowiem mgła. Gdzie jest Gunnar? A jeśli źle ustaliła miejsce jego uwięzienia? Jeśli ludzie Brodira specjalnie pozwolili się podsłuchać, żeby wyprowadzić ją w pole? Nie, jej brat musiał gdzieś tam być. Przeczuwała to. W pozostałościach dawnego zamku, usytuowanego na klifie, mieściła się komenda obozu. Tyle wraz ze swoimi młodymi po mocnikami zdołała odkryć, prowadząc obserwację z mało sta bilnej półki skalnej na wrzosowisku rozciągającym się powyżej kotliny. Wcisnęła rękę do kieszeni opończy i wymacała srebrną bro szę, którą Grant dał jej przed rozstaniem poprzedniego ranka. „Zapłata za ostatnią noc". Jego wczorajsze słowa nie straciły bynajmniej na ostrości. Zacisnęła zęby, przypominając sobie, jaką miał bezwzględną minę, gdy je wypowiadał. Na co więcej jednak zasługiwała? Sa ma go do siebie zraziła.
Może gdyby mu zaufała, powiedziała prawdę o Gunnarze, wyznała miłość... no, nie - jak mogłaby to zrobić? Instynkt i dotychczasowe życiowe doświadczenia ostrzegały przed takim postawieniem sprawy. Stawka była za wysoka. Zresztą Grant by ją wyśmiał. To nie ulegało wątpliwości. Wyjęła srebmą broszę z kieszeni i zaczęła podziwiać mist rzostwo twórcy. Przy okazji zwróciła uwagę na zaschnięty brud za swoimi paznokciami i popękaną skórę dłoni z licznymi od ciskami. - Hm. Grant wyśmiałby ją z pewnością. Patrzyła, jak strażnicy popędzają więźniów krótkimi włócz niami i zaostrzonymi kijami. Aż podskoczyła, gdy doleciał ją odgłos pejcza smagającego czyjeś plecy. Już nie wiedziała, czy lepiej mieć nadzieję, że brat jest wśród więźniów, czy jednak lepiej, żeby go tam nie było. Jedno nie ulegało wątpliwości. Jeśli Gunnar rzeczywiście znajdował się w tym obozie, to wierzyłaby w jego uwolnienie po stokroć bardziej, gdyby tuż obok niej za skałami krył się Grant. Nie mogła zrozumieć, skąd u niej takie przeświadcze nie. Przy Brodirze, przy swoim ojcu i wszystkich innych męż czyznach z wyjątkiem Prawodawcy czuła się słaba i bezwarto ściowa. Za to gdy był obok niej Grant, miała poczucie, że jest nie zwyciężona. Zupełnie jakby we dwoje mogli pokonać całe zło tego świata. Uświadomiła to sobie dopiero teraz. Zaczęła się zastanawiać, jak to możliwe, że mężczyzna na straja ją w ten sposób. Może jednak omyliła się co do miłości i kochania. Do niedawna niezłomnie wierzyła, że prowadzą do słabości i rozpaczy.
Tak było aż do teraz. Poprzedniego dnia na dziedzińcu zamku, gdy ostatni raz się odwróciła, by popatrzeć na mężczyznę, który jest jej ojcem, wy dało jej się, że widzi w jego oczach coś innego, nowego, natu ralnie oprócz ulgi z powodu jej wyjazdu. Co to było? Rollo nigdy niczego nie robił wbrew swej woli. A jednak rozstał się ze srebrem stanowiącym całkiem pokaźny majątek. Podejrzewała, że skłoniły go do tego nie tylko zabiegi Granta. Czyżby jednak coś znaczyła dla Roiła? Może odrobinę. Ale jeśli tak, to czy powinna zapomnieć o tym, że przez lata zaniedbywał dzieci, że traktował je brutal nie, że jawnie okazywał im wzgardę? Przejść nad tym do po rządku, a nawet wybaczyć? Prawodawca przepowiadał jej, że jeśli lepiej pozna Rolla, to któregoś dnia tak się stanie. Czy gdyby stary był z nią teraz, mo głaby łatwiej zrozumieć swoje uczucia? - Popatrz, idzie! Szept Ottara wyrwał ją z zadumy. - Gdzie? - Zaczęła rozglądać się po okolicznych ścieżkach w poszukiwaniu niepozornej postaci Leifa. - Tam. - Erik wskazał palcem. - Aha, już go widzę. Miejmy nadzieję, że przynosi dobre nowiny. Ottar i Erik przysunęli się do niej i wszyscy troje przyglądali się wracającemu szybkim krokiem przyjacielowi. - Wciąż nie rozumiem, dlaczego przez cały czas chowałaś to przede mną w tajemnicy. - Ottar spojrzał na nią z wyrzutem. - Przecież pomógłbym w układaniu planów, może nawet namó wiłbym Granta...
- Przestań - ucięła Rika. Przeczucia jej nie omyliły. Ottar natychmiast wypaplałby wszystko Szkotowi. - Powiedziałam ci już, że nasze zamiary miało znać jak najmniej osób. Ludzie Brodira na wyspie Fair wszystko wiedzą. - To fakt. I tak się dowiedzieli. Zmarszczyła czoło. Bardzo nie lubiła przypominać sobie tamtej sztormowej nocy. - Już po nich. Obaj nie żyją. - Ale Grant mógł nam pomóc... - Tak jest lepiej. On ma swoje życie, a my mamy nasze. Po za tym już go nie potrzebujemy. - Gdyby jeszcze była w stanie uwierzyć we własne słowa! Skryli się głębiej za skałami, czekając, aż Leif dobiegnie na miejsce. Gdy wreszcie się pojawił, Rika natychmiast posadziła go obok siebie. - I co? Czy jest tam Gunnar? - Z zapartym tchem czekała na odpowiedź. Leif uśmiechnął się szeroko. - Widziałem go. Mimo woli wydała okrzyk radości i zamknęła zaskoczonego chłopaka w uścisku. - Dzięki Bogu! Och, dzięki Bogu! - Chyba zaraziła się od Szkota chrześcijańskimi zwyczajami - rzekł Ottar. Erik uśmiechnął się od ucha do ucha. - Och, przestańcie, obaj. - Odsunęła Leifa i czule klepnęła Ottara w czoło. - Doskonale więcie, że łączę stare obyczaje /. nowymi. - Grantowi tego nie pokazałaś - zarzucił jej Ottar. Nie zareagowała na tę uwagę i zwróciła się do Leifa.
- Jak się czuje mój brat? Opowiedz mi wszystko dokładnie. - Ręce jej drżały. Ściskała srebrną broszę tak mocno, że wrzy nała jej się w dłoń. Szybko schowała ją do kieszeni. - Gunnar wychudł, ale rusza się sprężyście - powiedział Leif. - Na oko wydaje się, że jest we względnie dobrym zdrowiu. - To cud. - Pokręciła głową, bo aż bała się w to uwierzyć. - Czy cię poznał? Czy wie, że tu jesteśmy? - Nie. Tylko mignął mi przed oczami. Sądzę, że mnie nie widział. - Gdzie on jest? - Rika zerwała się z ziemi i wbiła wzrok w pracujących więźniów. - Pokaż mi. Leif pociągnął ją z powrotem na ziemię. - Nie pokazuj się. To niebezpieczne. Miał rację, ale już o to nie dbała. Jej brat żył! - Poza tym nie ma go z innymi. Trzymają go osobno... w zamku. - A co z nadzorcą kopalni? - dopytywał się Erik. - Czy ma ochotę z nami rozmawiać? Leif wyszczerzył zęby. - Owszem. Nieczęsto proponuje mu się taki majątek za wy puszczenie więźnia, w dodatku wikinga. Rika pomyślała, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. - Kiedy będziemy mogli dokonać wymiany? - Zaraz - odrzekł Leif. - Nadzorca czeka na nas na dole. Skoczyła na równe nogi i chciała pobiec do koni przywiąza nych w pobliskich zaroślach, na granicy wrzosowiska i lasku. Ottar chwycił ją za ramię. - Ja pójdę, Riko. Ty zostań tutaj. To zbyt niebezpieczne. - Nie. - Wyswobodziła się i obdarzyła ostrzegawczym spo-
jrzeniem Erika oraz Leifa. - Ja pójdę, a wy trzej na mnie po czekacie. - Ale... - Jeśli nie wrócę za godzinę... - Urwała, bo nie miała po jęcia, co im powiedzieć. Jej duma i nieufność wobec mężczyzn nie pozwoliły jej nawet zwrócić się o pomoc do MacInnesa. Nie wykluczała jednak, że popełniła błąd, z góry odrzucając możli wość wsparcia i pomocy. Tak czy owak, było już za późno na zmianę decyzji. Najważ niejsze, że Gunnar żyje. Ottar zaczął protestować, ale go zlekceważyła. Cierniste ja łowce i osty szarpały ją za odzienie, gdy przedzierała się przez zarośla. Gdzie te konie? Czy nie zostawili ich tuż... - Szukasz czegoś? Rika stanęła jak wryta, tak że wpadli na nią idący z tyłu. Znała ten głos. Krew zastygła jej w żyłach. - Może tego? - Potężny wiking w kolczudze wyszedł spo między drzew, trzymając pod pachą jej skrzynkę ze srebrem. - Brodir - sapnęła, starając się przemóc chęć natychmiasto wej ucieczki. W pobliżu usłyszała rżenie zaniepokojonych koni i śmiech, który mógł wydać z siebie jedynie Ingolf. Brodir się uśmiechnął. Rika wiedziała, co ten uśmiech oznacza. Strach chwycił ją za gardło. Po całym dniu szybkiej jazdy George oczekiwał z niecierpli wością w niewielkiej, lecz bogato urządzonej komnacie, aż Au gust Sinclair wróci z polowania i będzie mógł powitać gościa. W ogrodzie widocznym przez okno ciemnowłosa panna
odziana w gronostaje i brokaty szczebiotała z siostrami, pochy lając się nad bukietem suszonych róż. Anne Sinclair. Jego narzeczona. Zacisnął dłonie na futrynie okna i zaczął się jej przy glądać. Naprawdę była piękna. Mleczna skóra, łagodne, delikatne rysy, dziewiczy rumieniec na policzkach wygląda jący tak, jakby dobrano go specjalnie do róż trzymanych przez pannę przy piersi. Obietnice stały się rzeczywistością. Czego jeszcze męż czyzna może pragnąć u oblubienicy? Mimo to Grant pozostał dziwnie obojętny. Przeniósł wzrok na srebrną obrączkę na serdecznym palcu i drugą, mniejszą, którą założył na mały palec. Nie miał serca ich wyrzucić. - Wielki Boże, ty żyjesz! Obrócił się ku miejscu, z którego dobiegł go głos. W otwar tych drzwiach komnaty stał bezbrzeżnie zdumiony August Sin clair. - Ano, na to wygląda - przyznał George. - Ale... - Sinclair przyjrzał mu się nieufnie, jakby nie wie rzył, że ma przed sobą człowieka z krwi i kości. - Rozbił się nasz statek. - Słyszałem. - Wiesz więc o moich ludziach i moim... - Tak, to straszna tragedia. George'owi przypomniała się delikatna twarz Sommerleda. Znowu ogarnęły go wyrzuty sumienia. - Wyrzuciło mnie na brzeg wyspy... Dużo czasu minęło, nim znalazłem statek, który mnie stamtąd zabrał. - Najlepiej nie
wyjawiać zbyt wiele, pomyślał. - Przypłynąłem najszybciej, jak mogłem. Sinclair podszedł bliżej. Zdumienie widoczne na jego twarzy ustąpiło miejsca zatroskaniu. Wbrew swoim oczekiwaniom George nie widział jednak u Sinclaira oznak ulgi ani gniewu. - Bardzo przepraszam za kłopoty, na które naraziłem cie bie i twoją rodzinę. Ślub miał się odbyć ponad dwa tygodnie temu, z pewnością musiałeś zadać sobie wiele trudu, by zmienić... - Nie, nie, tym się nie przejmuj. - Sinclair zbagatelizował przeprosiny niedbałym gestem, wciąż jednak wydawał się mar kotny. Zaczął chodzić tam i z powrotem po komnacie, skubiąc brodę, jakby rozpatrywał sprawę najwyższej wagi. - Twoja córka... - zaczął George. - Jest w ogrodzie. - Sinclair przystanął. - Ale jeszcze do niej nie idź. George ucieszył się ze zwłoki. Nie czuł się gotowy do spot kania z narzeczoną. Po wydarzeniach ostatnich tygodni wciąż miał zamęt w głowie. W głębi duszy zastanawiał się nawet, czy nie udałoby mu się wykręcić z tego wszystkiego: małżeństwa, przymierza z Sinclairami. Boże, skąd u niego takie myśli? To był jego obowiązek, jego przeznaczenie. Wszystko do kładnie ustalono. Zaledwie przed miesiącem, który teraz wyda wał mu się całą epoką, nie mógł się doczekać spotkania z na rzeczoną i sfinalizowania umowy. Dlaczego więc instynkt podpowiadał mu, by jak najszybciej opuścić to miejsce? Złapał się na zabawie obrączką Riki, wcisnął więc ręce do kieszeni, żeby nie okazywać zdenerwowania. Aż za dobrze wie-
dział, gdzie chciałby być w tej chwili. Na pewno nie w ramio nach czarnowłosej piękności z zamku w Wick. Sinclair nadal chodził po komnacie, głęboko zatopiony w myślach. George skorzystał więc z chwili czasu, by rozważyć całą sytuację. Znów podszedł do okna, zwabiony dźwięcznym śmiechem Anne. Jak mógł jej nie chcieć? Może to dlatego, że nie była jasnowłosa, jak początkowo są dził? Zmrużył oczy i przyjrzał jej się dokładniej. Ano tak, jest zbyt drobna, ma za jasną skórę i za delikatne rysy. Nie wyobra żał sobie, by mogło starczyć jej sił na długi marsz, a tym bar dziej na całodzienną jazdę konną. O morskiej podróży w ogóle nie może być mowy. Poza tym jest więcej niż pewne, że nigdy nie trzymała w ręce broni. Nie wyglądała też na zbyt lotną. Prawdę mówiąc, król wspo mniał o jej braku wykształcenia, tak jakby była to zaleta. Nale żało się spodziewać, że Anne nie wie niczego o pogodzie, morzu ani gwiazdach. Z pewnością nie miała też głowy do szachów i innych gier umysłowych. Dlaczego więc król Wilhelm mówił o niej w samych super latywach? Przecież wcale nie jest taka znowu niezwykła. Niezwykła. Czy przypadkiem nie rozmawiał na ten temat z Prawo dawcą? Nie mógł sobie dokładnie przypomnieć treści rozmo wy, ale miał wrażenie, że stary chciał przekazać mu coś ważnego. Głupiutkie ćwierkanie Anne wyrwało go z zamyślenia. Ode tchnął chłodnym powietrzem i podjął decyzję. Do diabła z kon sekwencjami. Zwrócił się do gospodarza. - Sinclair, musimy porozmawiać po męsku.
Sinclair zatrzymał się przy oknie. - To prawda. Jest coś, czego powinieneś się dowiedzieć. Myśleliśmy, że nie żyjesz, więc poczyniliśmy... - Zanim powiesz więcej, chcę, żebyś wiedział, co sądzę o tym małżeństwie. - Może ci się nie spodoba to, co powiem, Grant, ale... - Naturalnie nie chcę przez to zrezygnować z naszego przy mierza. Rzecz w tym, że zmieniłem zda... Sinclair uciszył go uniesieniem ręki. - Myśleliśmy, że nie żyjesz. Poczyniliśmy nowe ustalenia. Grant przybrał zdumioną minę. - Co?! - Chwała świętemu Kolumbanowi, jeśli to prawda. - Poza tym ona kocha kogo innego! - Obaj odwrócili się w tę stronę, z której dobiegł ich kobiecy głos. Pani Sinclair, któ rą George poznał wcześniej, szeleszcząc spódnicami, weszła do komnaty i stanęła razem z nimi przy oknie. - To nie ma nic do rzeczy - zaoponował August Sinclair. - Zawarliśmy umowę i... - Zlitujże się, Auguście. To jest bardzo ważne. - Pani Sin clair ruchem głowy wskazała córkę w ogrodzie. - Tylko na nią popatrz. Jest zakochana. Wszyscy troje zaczęli obserwować Anne, która siedziała już samotnie na kamiennej ławce i pieszczotliwymi ruchami gładzi ła płatki róż w bukiecie. George zamrugał powiekami. W najśmielszych marzeniach nie spodziewałby się, że pójdzie mu to tak łatwo. Gdy jednak Wilhelm usłyszy o jego powrocie spomiędzy umarłych, umowa może znowu nabrać mocy. - Mówiłem ci, zdaje się, May, żebyś nie mieszała się do spraw kia...
- Kto jest jej wybrańcem? - spytał Georgc. Może uda mu się wyciągnąć jakąś korzyść z tej sytuacji? - To jest najdziwniejsza część tej historii - odrzekł Sinclair. - Wszystko stało się tak szybko. Zresztą po mojemu to jest bar dziej udany mariaż, a naszym politycznym celom służy równie dobrze. George pokręcił głową, całkiem zdezorientowany. - On już tu jest - powiedziała pani Sinclair. George znowu popatrzył przez okno i serce mu zamarło. Jasnowłosy młodzian rzucił się z impetem w rozwarte ra miona Anne Sinclair. Różowy bukiet spadł jej z kolan. - Sommeried - szepnął George, nie wierząc własnym oczom. Rika stała między kruszącymi się blankami starego muru ob ronnego i drżała z zimna. Wiał porywisty wiatr. Zachodzące słońce barwiło na różowo pokryte śniegiem wrzosowiska i zrytą ziemię kopalni. Odwróciła się do swojego prześladowcy. - Powinnam z tobą skończyć, kiedy miałam okazję. Ingolf szeroko się uśmiechnął. - Możesz mieć następną. Brodir obiecał mi, że kiedy z tobą sobie poigra, pozwoli i mnie się zabawić. - Rika wzdrygnęła się, czując brudny paluch Ingolfa na szyi. - Rozumiesz, dziew ko, co? Odtrąciła jego rękę, a on zarechotał. - Dość tego! - Na murach pojawił się Brodir. Skinął głową na Ingolfa. - Znajdź nadzorcę kopalni i dopilnuj, żeby wykonał moje polecenie. Ingolf czmychnął jak szczur. Gdy ucichły jego kroki na scho dach, Brodir skupił uwagę na Rice.
- Myślisz, że będziesz mnie tu więził? - spytała, zdecydo wana, że nie pozwoli się zastraszyć. Brodir zatrzymał się o krok przed Riką. Już zapomniała, ja kim jest olbrzymem. Sama była wysoka, lecz mimo to sięgała mu ledwo do ramienia, a ważył od niej co najmniej czterdzieści kilogramów więcej. - Przez pewien czas. - Znów wykrzywił wargi w ohydnym uśmiechu. - Dopóki nie znużę się tą okolicą... albo tobą. - Masz moje srebro, czego jeszcze mógłbyś chcieć? - Po żałowała tego pytania w chwili, gdy wyrwało jej się z ust. Brodir nachylił się nad nią. - Tak szybko zapomniałaś? - Zamknął krzepką dłoń na bransoletce okrywającej jej przegub. Rika spojrzała mu w oczy, zaciskając zęby. - Jestem urażony - szydził Brodir. - Bądź co bądź, byliśmy zaręczeni. - Ale już nie jesteśmy. Mam męża. Uśmiech znikł mu z twarzy. Puścił ją. - Słyszałem coś od Ingolfa. To Szkot, prawda? Jej duma wzięła górę nad strachem. - Owszem. Naczelnik klanu. - Naczelnik? No, ładnie. - Wolno obszedł ją dookoła. - A więc gdzie jest ten twój mąż? Mimo zimna i lichego stroju zaczerwieniła się po uszy. - Nie ma go tu. Wyjechał w swoich sprawach. - Jak to? Zostawił żonę samą, żeby wymieniła prawdziwy majątek na jakiś bezwartościowy śmieć. Wymyśl coś lepszego, kobieto. Czy uważasz mnie za skończonego głupca? - Życie mojego brata nie jest bezwartościowym śmieciem. Brodir ryknął śmiechem.
- Jego życie się kończy. Jutro o zachodzie słońca będzie po nim. Rika zmartwiała. - Te skamlące szczeniaki, które przyciągnęłaś tutaj z wyspy, też odejdą z tego świata. Rika stanęła tuż przed nim i spojrzała mu w twarz. Brodir wydał się mocno zaskoczony. - Spróbuj ich tknąć, to cię zabiję - zapowiedziała. - Ha! A to co? - Zmierzył ją wzrokiem. - Męskie odzienie nie czyni wojownika. Chcesz mnie zabić? Ciekawe czym. Go łymi rękami? Instynktownie sięgnęła po broń, lecz naturalnie nie było jej na miejscu. Brodir wzruszył ramionami i wtedy pierwszy raz zwróciła uwagę na rękojeść jego miecza. - To jest miecz Gunnara. Oddaj mi go! - Chciała się na nie go rzucić, ale zamknął jej ramię w mocnym uścisku. - Jest. Dostałem go w prezencie od Ingolfa. Według prawa powinien go mieć twój mąż. Powtarzam pytanie... gdzie on się podziewa? Uwolnił ją. Zatoczyła się na mur. - Już ci powiedziałam. - Opuścił cię, co? Rozwścieczona tym pytaniem, odepchnęła się od muru i wy prostowała. - Tak mi powiedział Ingolf. Szkot miał inną narzeczoną. Ze swoich. Dlatego przy pierwszej okazji zostawił cię i pojechał do tamtej. Wściekłość i wstyd odebrały jej mowę. - Rozumny człowiek. Chciała wyszarpnąć mu sztylet zza pasa, ale był na to pr/y-
gotowany. Znów obezwładnił ją bez większego wysiłku, pode rwawszy z ziemi i odwróciwszy twarzą ku kopalni. Próbowała się bronić, lecz bez skutku. - Patrz! - nakazał. - Spójrz ostatni raz na swojego brata. - Wolną ręką ścisnął ją za podbródek i obrócił jej głowę ku sto jącym poniżej szopom dla więźniów. Więźniowie wracali parami z wyrobiska do miejsca, w któ rym spali. W gasnącym świetle szukała znajomych twarzy. Są! Ottar, Erik i Leif. A z nimi... tak! - Gunnar! - krzyknęła, ale Brodir zasłonił jej usta dłonią. Wśród więźniów wszczął się tumult. Kopiąc i drapiąc, wal czyła, żeby zobaczyć, co tam się dzieje. Ugryzła Brodira w brudną rękę. Smród bijący od niego był odrażający. - Dość tego! - Z wściekłością postawił ją na ziemi. - Masz, popatrz sobie na niego! Ostatni raz. Wychyliła się z wrębu i przesuwając wzrokiem po rzędzie więźniów, dalej wołała brata. Strażnicy szybko położyli kres walce przed wejściem do szop. Gdy wpychali więźniów do środka, jeden z nich pomachał jej ręką. - Gunnar - szepnęła. Odpowiedziała tym samym gestem. Starły się w niej radość i rozpacz. Tymczasem Gunnara we pchnięto do wnętrza, śladem pozostałych więźniów. - Widzisz? - spytał Brodir. - Nie ma rady. Popełniłem tę sa mą omyłkę co ty z Ingolfem. Powinienem zabić Gunnara, kiedy miałem okazję. - Chcesz powiedzieć: kiedy go porwałeś. - Właśnie. Ale pomyślałem, że dłuższy pobyt w tym pie kiełku może mu dobrze zrobić. Zawsze był mięczakiem. - Był twoim jarlem. Brodir pogardliwie parsknął.
- Był miękki. Nie nadaje się na przywódcę. Zrobiłem więc co trzeba i nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Żałuję tylko, że nie widziałem, jak umiera Prawodawca. Stała przed nim i zastanawiała się, kiedy jej strach przed Brodirem przeistoczył się najpierw w nienawiść, a potem w li tość. Bezpowrotnie stracił władzę, którą kiedyś nad nią miał. Pozostał jednak tym samym człowiekiem, samolubnym i głu pim. To w niej zaszła zmiana. Zmieniła ją miłość do Granta. Temu nie mogła już zaprzeczyć. Brodir musiał wyczuć tę przemianę, ale niedowierzanie i czujność widoczne w jego oczach tylko dodały jej odwagi. - Nie możesz mnie już skrzywdzić, bez względu na to, co mi zrobisz. Dookoła szybko zapadał zmierzch. Brodir paskudnie się uśmiechnął. - Nie? - spytał i podszedł do niej. Ostatnie myśli, zanim Brodir sprowadził ją po schodach do swojej zaimprowizowanej sypialni, skierowała ku Grantowi. George. Dzięki Bogu, że jest bezpieczny w Wick. Żałowała niejednego, lecz na pewno nie tego, że go odesłała. Gdyby towarzyszył jej w tej wyprawie, już by nie żył, a może spotkałby go jeszcze straszliwszy los. Przygotowana na najgorsze, pozwoliła się pchnąć na łóżko. George machinalnie bawił się jedzeniem leżącym na tacy, którą dzielił z bratem. W ogóle nie był głodny. W mrocznej wielkiej sali paliły się nieliczne woskowe święce. Sinclairowie wydawali się już tęsknić za chwilą, gdy udadzą się na spoczynek.
- Jeszcze piwa? - zaproponował bez przekonania gospo darz ze swego miejsca u szczytu stołu. - Nie, dziękuję - odparł. - Wolę miód. - Miód? - Sommerled wytrzeszczył na niego oczy, a sztylet z nadzianym nań kawałkiem mięsa zatrzymał tuż przed ustami. - Kiedyś nie znosiłeś miodu. - Och... wiem. - Wzruszył ramionami, by skończyć rozmo wę na ten temat. Anne siedziała sztywna i milcząca między Sommerledem i swoimi rodzicami. Dla George'a było oczywiste, że nie ucie szyła się z jego niespodziewanego powrotu ze świata umarłych. Wcześniej, po południu, August Sinclair skwapliwie przystał na propozycję George'a, by wobec zaistniałych okoliczności wszelkie rozmowy o małżeństwie odłożyć do następnego dnia. Szukając odprężenia, George zwrócił się do Sommerleda i poprosił, by brat jeszcze raz opowiedział historię swego cu downego ocalenia. - Już ci mówiłem - odparł rzeczowo Sommerled w prze rwie między kolejnymi kęsami baraniej pieczeni. - Z morza wy ciągnęli mnie marynarze fregaty płynącej z Szetlandów do Wick. Miałem wyjątkowe szczęście. George pokręcił głową. Wciąż nie mógł uwierzyć w takie za kończenie. Zmierzwił jasne włosy Sommerleda, by dać upust choćby cząstce rozpierającej go radości. - Więcej nic nie powiem - zakończył brat ze śmiechem. - To cud, że chłopak nie zamarzł na śmierć - włączył się do rozmowy Sinclair. - Niewiele mi brakowało. - Sommerled wyszczerzył zęby. - Kiedy wciągnęli mnie na pokład, byłem sztywny niczym umarlak.
George otarł łzę wierzchem dłoni. - Muszę odetchnąć świeżym powietrzem - oznajmił i wstał z ławy. Sommerled poszedł za jego przykładem. - Ja też - powiedział. - Zresztą - zniżył głos, wcisnąwszy sztylet do pochwy - są sprawy, o których chciałbym porozma wiać z tobą w cztery oczy, bracie. - A więc do jutra. - Sinclair skinął im głową, a jego żona zdobyła się na wymuszony uśmiech. Gdy George odwracał się do drzwi, pochwycił spojrzenie pełne rozpaczy, które Anne przesłała jego bratu. Twarz Sommerleda spochmurniała, a panna natychmiast opuściła oczy. Nie umknęło to uwagi Sinclairów. - Chodi. - George położył bratu rękę na ramieniu. - Ja też mam ci wiele do opowiedzenia. Wkrótce znaleźli się w ogrodzie, w którym George pierwszy raz zobaczył swoją niedoszłą wybrankę i jej nowego kawalera. Zanim zdążył się odezwać, Sommerled chwycił go za ramię. - Słowo daję, George, że gdybym wiedział... Na początku wcale się do niej nie zalecałem. Po tej katastrofie nie bardzo wiedziałem, co się ze mną dzieje, ciągle miałem zwidy. - Wiem, chłopcze, wiem. - George popchnął brata na ka mienną ławkę. - Sinclairowie udzielili mi gościny. Annc osobiście pielęg nowała mnie dzień po dniu, póki nie odzyskałem sił. Gdy po wiedziano mi, że nikt więcej nie przeżył katastrofy... - Spokojnie, chłopcze. To już przeszłość. Obaj żyjemy. - Tak, ale... Głos mu się załamał. George poczuł, że dłużej tego nie znie sie. Przykląkł w śniegu i objął brata. Zapłakali jak dzieci. - Wybacz mi - powiedział w końcu Sommerled.
- Przestań. - George wstał i usiadł obok niego. - To ty po winieneś mi wybaczyć. Sommerled zmarszczył czoło. - Co miałbym ci wybaczyć? - Że... że cię nie wyratowałem. - No, wreszcie to powie dział. Ten grzech dręczył go prawie bez ustanku. Raz po raz przeżywał od nowa straszliwy sztorm. Może teraz uda mu się odzyskać spokój? Długo patrzyli na siebie w milczeniu - Widziałem, że zaczepiłeś o linę. Nic nie mogłeś zrobić. Zresztą... - Sommerled szeroko się uśmiechnął - myślałem, że nie umiesz pływać. - Och, wtedy myślałem podobnie. - Przed oczami pojawiła mu się tonąca Rika. - Ale okazało się, że umiem, nawet to sprawdziłem. Sommerled wybuchnął śmiechem, a George poczuł, że ogar nia go niepohamowana radość. Zawtórował bratu. - Ładni z nas marynarze, co? - A więc wybaczasz mi, bracie? - spytał George, choć już znał odpowiedź. - Naturalnie, ty barania głowo. Przecież w końcu jednak je steśmy u celu. - Ano, jesteśmy, ale następnym razem, gdy przyjdzie nam podróżować, pojedziemy konno. - Co do klanu - odezwał się Sommerled - wiadomość o ka tastrofie statku wysłałem do domu już dawno. Starsi tymczasem zaproponowali, żebym zajął twoje miejsce. Sinclair na to przy stał. Ale królowi jeszcze nie przedstawiono tej sprawy. A skoro wróciłeś, to jedyne słuszne rozwiązanie... no, chcę powiedzieć, że naturalnie ustąpię.
- Spokojnie, chłopcze. Nie tak szybko. - Otoczył Sommerleda ramieniem. - Czyli mówisz, że zdaniem starszych klanu pomysł twojego małżeństwa z Anne jest dobry? - Tak. - I Sinclair wyraził na to zgodę? Sommerled skinął głową. George długo patrzył mu prosto w oczy, aż wreszcie młodszy brat niespokojnie się poruszył. Wtedy George się uśmiechnął. - Z tego, co widziałem dzisiaj przez okno, tej damie pomysł również się podoba. Sommerled z trudem powściągał uśmiech, ale kąciki ust i tak mu się uniosły. George był przekonany, że gdyby było jaś niej, widziałby, jak brat się rumieni. - No, skoro musisz wiedzieć... Tak. Po mniej więcej tygo dniu rzeczywiście jej się spodobał. - Po tygodniu? Chłopcze, co z tobą? Sądziłem, że owinąłeś ją sobie wokół palca w jeden dzień. - No, owszem. Od początku dobrze nam się rozmawiało. George skinął głową, usatysfakcjonowany. - Czyli wszystko mamy omówione. Ja rezygnuję, a ty bę dziesz miał swoją piękną, ciemnowłosą oblubienicę. - A król? Co zrobimy, jeśli... - Wilhelma zostaw mnie. Mam na niego sposoby, tylko mu szę porozmawiać z nim w cztery oczy. Posłaniec w tej sprawie nie wystarczy. Sommerled odetchnął z ulgą. - Och, George, nawet nie wiesz, co przeżyłem przez ostatnie godziny.
- Ano, wiem. - Machinalnie zakręcił obrączką Riki na ma łym palcu. Sommerled zatrzymał wzrok na obrączce i zdziwiony ściąg nął brwi. George szybko schował rękę do kieszeni. Za późno. - Te dwie obrączki są jednakowe. Skąd je masz? - Sommer led wskazał jego kieszeń. - Och, to nic takiego. Po prostu znalazłem. Sommerled zastanawiał się przez chwilę, a potem nagle zer wał się z ławki, promieniejąc. - Już wiem! Ożeniłeś się, prawda? George spojrzał łagodnie na brata i wzruszył ramionami. - Wielki Boże, co tam się z tobą działo? George raptownie wstał i ruszył wyłożoną kamieniami ścież ką. Sommerled poszedł za nim. - Sam już nie wiem. Przeklęta kobieta! Gdyby tylko... - Kto to jest? - Sommerled przyspieszył i zaszedł mu dro gę. - Powiedz mi. Gdzie ją spotkałeś? Czy to Szkotka? - Nie, nie. - Pokręcił głową i z rezygnacją machnął ręką. - Jest córką wikinga. No, więc już ci powiedziałem. Czy jesteś zadowolony? Brat wydał dziki okrzyk, który z pewnością zbudził wszyst kich w całym domostwie. - Córka wikinga! Czy jest piękna? Czy umie walczyć? Sły szałem, że ich kobiety są bardzo dzielne i bardzo wysokie. - Ano, jest wysoka i dzielna. I piękna, ale na swój sposób. Ty byś tego nie zrozumiał. Sam zresztą tego nie rozumiał. Obiecywał sobie, że przesta nie o niej myśleć. Nadaremnie. - Jesteś zakochany! - wykrzyknął Sommerled.
- Zamknij się! - Przycisnął bratu dłoń do ust, ten jednak ją odepchnął. - Widzę to, kochasz tę córkę wikinga, tę... - Rikę - burknął George. - Ma na imię Rika. - Pochwycił spojrzenie brata. - Ano, jest moją żoną i kocham ją. Zdawało mu się, że te słowa zawisły w powietrzu, bo jeszcze długo dźwięczały mu w uszach. Sam nie bardzo mógł w nie uwierzyć, aż musiał powtórzyć: - Kocham ją. Teraz wiedział to na pewno. To była święta prawda. Pokochał ją od pierwszego wejrzenia, gdy zobaczył, jak po chyla się nad nim na brzegu. Od pierwszego jej słowa, które usłyszał. „Doskonały". Myliła się. To ona jest doskonała. A on ją opuścił. Postąpił jak głupiec, zostawił ją samą w obcym kraju pod opieką zale dwie trzech młokosów. - Co ja zrobiłem? - szepnął. Sommerled go nie usłyszał. Z zapałem opowiadał mu jakąś historię, w której brali udział wikingowie. Właśnie przyniósł ją z polowania. - ...a ta głupia kobieta zaoferowała za więźnia prawdziwy majątek w srebrze, ale... - Co? - George chwycił brata za futrzany kołnierz. - Co po wiedziałeś? Jaka kobieta? Jaki majątek? Sommerled uwolnił się z jego uścisku. - Uspokój się. Gdybyś słuchał, wszystko byś wiedział. Dzi siaj na polowaniu rozmawiałem z człowiekiem Sinclaira, który właśnie przyjechał z kopalni Dunnet Head.
Dunnet Head. George chwycił Sommerleda za ramię i pociągnął z powro tem na ławkę. - Opowiedz mi to dokładnie. Co to za kobieta? Jak ma na imię? - Co, do... - Powiedz mi! Sommerled popatrzył na niego jak na szaleńca. - Nie wiem. Słyszałem tylko, że przyjechała do kamienio łomów ze skrzynią srebra, żeby wykupić zesłanego więźnia. Jej brata. Brata. - Gunnar, syn Rolla. Czy takie było jego imię? Sommerled skinął głową. - Właśnie takie. Ale skąd to wiesz? Trwoga ścisnęła George'a za gardło. - A ta kobieta... co się z nią stało? Czy wykupiła brata? Czy go uwolniła? - Setki drobnych zagadek, które dręczyły go od dawna, nagle znalazły rozwiązanie. - Nie. Srebro zrabował jej jakiś olbrzymi wiking. Mówią, że to jej narzeczony, a srebro było posagiem. George'owi drugi raz tego dnia zamarło serce. - Możesz to sobie wyobrazić? Czuł, że jest bliski obłędu. - Wiking wziął w niewolę ją i chłopców, którzy jej towarzy szyli też. - Co takiego? Ona pracuje w kopalni? - Ona nie. Tylko chłopcy. Ona....zaraz, jak to powiedział człowiek Sinclaira? O, już sobie przypomniałem. Wikingowie mają taki zwyczaj.
- Jaki? - Potrząsnął bratem z taką siłą, że omal nie pozbawił go zmysłów. - Co ten drań jej zrobił? Sommeried sposępniał, jakby dopiero teraz zorientował się, kim jest kobieta, o której mowa. - Mówią... mówią, że uczynił z niej swoją nałożnicę.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Nigdy nie wybaczy sobie tego, że ją opuścił. Klepnął okrytego pianą ogiera po zadzie i zwierzę wbiegło do stajni. MacInnes przyglądał mu się z dziedzińca. Usta miał otwarte ze zdumienia. - Hej, chłopcze, coś cię ugryzło? Co... - Nie ma czasu! - George prawie siłą wciągnął MacInnesa do stajni. Sommerled zsiadł z konia i dołączył do nich. Wystarczyło krótkie wyjaśnienie, by MacInnes postawił cały dom na nogi. Natychmiast dostali świeże konie. George cieszył się, że nie spotkał go zawód. - Jechaliście całą noc? - spytał MacInnes. - Ano, całą - potwierdził George. - Będzie dzisiaj zimno i pogodnie. Powinniśmy szybko tam dotrzeć. - MacInnes dosiadł dorodnego wałacha i uniósł rękę, żegnając tym gestem żonę, która stała bezradnie na dziedzińcu. - Z Bogiem! - zawołała, gdy we trzech wraz z dwudziesto ma ludźmi MacInnesa wyjeżdżali za bramę, by skierować się na zachód, ku Dunnet Head. Boże, miej ją w opiece, póki tam nie dotrę, wzniósł błagalną prośbę George. Przez pierwszą godzinę rzeczywiście przejechali kawał dro gi, prawie płaskiej i mało zaśnieżonej. Musieli jednak zwolnić, gdy znaleźli się w lesie.
- Niech to diabli! - George spojrzał ze złością na Maclnnesa. - Czy nie możemy okrążyć tego lasu? - A owszem, możemy, tylko że to wydłuży drogę. Trzyma jąc się tego szlaku, powinniśmy być przy kopalni późnym więczorem. George zaklął pod nosem. - Poza tym mamy teraz znakomitą okazję, żebyś wszystko mi dokładnie opowiedział. - MacInnes spojrzał na niego, uno sząc siwawe brwi. Sommerled, zwolniwszy, dołączył do pozostałych jeźdźców. George był mu za to wdzięczny. Mógł spokojnie opowiedzieć MacInnesowi całą historię, nie narażając się na to, że znów skompromituje się przed młodszym bratem swoją głupotą. MacInnes słuchał, nie przerywając, ale z jego okazjonalnych parsknięć wynikało, że częściowo zna już te fakty. Wreszcie George powiedział: - W dniu gdy wyjeżdżaliśmy do Rolla, nie zdradziłeś się ze wszystkim, co wiesz. MacInnes wzruszył ramionami. - Niejednego tylko się domyślałem, ale masz rację. Od po czątku zauważyłem, że coś się święci. Mężczyzna zaraz po ślu bie nie śpi na podłodze, kiedy żona jest w łożu. Wymienili spojrzenia. - Poza tym moi ludzie jechali za wami aż do zamku Rolla i z powrotem. Tyle że po drodze zgubili wasze ślady i dopiero ostatnio natknęli się na miejsce, gdzie śnieg zbroczyła krew. - Co? W jaki sposób, nie pokazując nam się na oczy...? - Pamiętaj, chłopcze, że tu się urodziłem, a ty jesteś na tej ziemi tylko gościem. Wiem o wszystkim, co się dzieje w pro mieniu trzydziestu kilometrów od mojego domu.
George znowu zaklął pod nosem, już chyba setny raz tego dnia. Czyżby był kompletnym głupcem? - Kiedy rozstaliście się trzy dni temu na drodze powyżej mojego domu i ty pojechałeś na zachód, a ona na północ, na brałem pewności, że mnie okłamałeś. - Nigdy... MacInnes uniósł rękę. - No, może niezupełnie okłamałeś, ale nie powiedziałeś mi całej prawdy. - Sam połowy nie znałem. Przeklęta kobieta. MacInnes wybuchnął śmiechem. - O, tak. Wygarbowałbym jej skórę, gdyby była moją żoną. George znów zaklął. - Nie bój się, chłopcze. Znam tego Brodira. Jego nie bawi zabijanie, on tylko lubi mieć absolutną władzę. George wcale się nie zdziwił. Przypomniały mu się dziesiątki drobnych epizodów z Riką. Jej irracjonalny lęk w noc poślubną, wstyd, gdy wydało się, że Brodir ją krępował i znęcał się nad nią. Przede wszystkim jednak przypomniała mu się jej potrzeba władzy, nieznośna duma i chęć wygrywania za wszelką cenę. Coraz lepiej to rozumiał. Ano, tak. Szukała władzy, bo to był dla niej sposób na pokonanie tych, którzy chcieli ją skrzywdzić. Gorzko się uśmiechnął. Dążenie do niezależności za wszelką cenę sprawiło, że Rika w końcu przejęła najgorsze cechy tych, którzy ją krzywdzili. Żeby tylko była w stanie to dostrzec. On również nie czuł się wolny od takich słabości. Czyż nie chciał mieć żony, której miłość mierzyłoby się pod daniem, a lojalność wynikałaby ze ślepego posłuszeństwa? Może wcale nie tak bardzo różnił się od Brodira.
- A co z tą Anne Sinclair? - spytał MacInnes, wyrywając go z zadumy. - Masz ją poślubić. Jak zamierzasz to rozwiązać? Relacjonując MacInnesowi fakty, pominął milczeniem to, że Sommerled i Anne się kochają. Lepiej było uważać, póki król nic wypowie swego zdania. Zerknął więc teraz na brata i zmar szczył czoło. - Nie wiem. Są w tej chwili ważniejsze sprawy. - Masz racje, chłopcze, ale uważaj. Wilhelm nie lubi lekce ważenia. Małżeństwo naczelnika klanu uzgadnia się jak polity czny traktat, głos serca nie ma tu nic do rzeczy. A pogański ślub dla twojego króla jest nieważny. - Czy Wilhelm nie jest również twoim królem? MacInnes szeroko się uśmiechnął. - Gdy mieszka się w tak odległym zakątku świata, schodzi się z oczu zarówno królowi Szkocji, jak i Norwegii. Och, czego George nie oddałby za to, by zaszyć się w takim zakątku. Niespodziewanie znaleźli się na krawędzi lasu. George zo stawił MacInnesa z Sommerledem i resztą jeźdźców, a sam pu ścił wierzchowca galopem. Dlaczego, na Boga, postanowił ją opuścić? Jak mógł być taki ślepy? Z samego charakteru Riki powinien wywnioskować, że cho dzi o znacznie większą stawkę niż tylko jej posag i niezależ ność. Owszem, Rika miała swoje wady, o tym świetnie wiedział, ale z pewnością nie należał do nich egoizm. Od początku uważał, że ta morska podróż w środku zimy jest szaleństwem, że zupełnie niepotrzebnie ryzykują życie. Obraz Prawodawcy ściągającego za burtę Ingolfa wciąż wracał do nie go z przerażającą ostrością.
I po co to? Dla zdobycia skrzynki srebra, żeby Rika, córka Frithy, mogła się uwolnić od niechcianego kandydata na męża? No, nie. Dla własnego dobra Rika nie zaryzykowałaby życia żadnego ze swoich ludzi. Był wściekły na siebie, że uwierzył w taką bajkę. Dlaczego Rika nie powiedziała mu o bracie? - Nie ufa ci, głupcze - mruknął do siebie i zmusił konia do jeszcze większego wysiłku. A bez zaufania nie mogło być między nimi miłości. Naturalnie szansa na miłość też nie była wielka. Wcale nie jest taką wspaniałą partią. Czyż Rika nie dawała mu tego nieraz do zrozumienia? Rozstali się na rozdrożu jak obcy ludzie. Koń wybiegł na wrzosowisko i George głęboko odetchnął rześkim powietrzem. Tętent podkutych kopyt pobrzmiewał mu w głowie. Na szczęście wiał łagodny wiatr i święciło słońce, ale dzień miał się już ku końcowi, a George bardzo się bał tego, co zasta nie na końcu tej szaleńczej podróży. Nałożnica. - Riko - westchnął, zdjęty trwogą. - George - szepnęła to imię, jakby mogła w ten sposób spo wodować cudowne pojawienie się Granta. Naturalnie wcale nie chciała, by znalazł się w tym strasznym miejscu, ale gdyby mogła jeszcze chociaż raz go zobaczyć, do dałoby jej to sił do zrobienia tego, co należało zrobić. Drzwi lichej sypialni zaskrzypiały na zardzewiałych zawia sach. Rika zamarła, przygotowana na następne spotkanie z Brodirem. Nie widziała go od wczesnego ranka, miała więc mnós two czasu, by w samotności zaplanować zemstę.
Ale para oczu zaglądających ostrożnie do pomieszczenia wcale nie należała do Brodira. - Ottar! - krzyknęła radośnie. - Co tu robisz? On cię zabije, jeśli znajdzie cię u mnie. Młodzieniec wbiegł do środka i wstrząśnięty, rozejrzał się dookoła. Obraz zniszczenia był skutkiem ataku furii Brodira, a w dodatku Rika była nieubrana. - Nie stój jak kołek. Odctnij mnie. - Skinieniem wskazała mu sztylet głęboko wbity w drewnianą ścianę nad jej głową. Ottar poczerwieniał z wściekłości. Łzy szkliły mu się w oczach, gdy przecinał więzy zmuszające Rikę do leżenia na lichym, śmierdzącym łóżku. - Zabiję go - powiedział trzęsącym się głosem, w którym wściekłość mężczyzny mieszała się ze strachem młokosa. Rika ostrożnie usiadła i po chwili poczuła, że krew znowu zaczyna krążyć w jej zdrętwiałych członkach. Wzięła się do ma sowania nadgarstków. Rano sądziła, że Brodir ją zabije. Ale nie, to nie było do niego podobne. - Mmmasz. - Ottar podał jej zgniecione odzienie, które Brodir zdarł z niej poprzedniego więczoru. Odwrócił się, a gdy się ubierała, usłyszała jego cichy szloch. Od razu przypomniała sobie, że Ottar ma zaledwie szesnaście lat. - Nie przejmuj się. - Wstała i ścisnęła go za ramię. - Tym razem nie było tak źle. Odwrócił się do niej. - Jak możesz tak mówić? To potwór. On... on... Pochwyciła jego spojrzenie. - Nie zrobił tego. - Nie zrobił? Uśmiechnęła się i pokręciła głową.
- Nie mógł. Nie wiem dlaczego. - Przypomniała sobie po dobne sytuacje na wyspie Fair. Nie pierwszy raz niedyspozy cja Brodira oszczędziła jej cierpień. - Kiedy nie może, wpada w furię. Ottar się rozpromienił. Otarł łzy z policzków. W korytarzu rozległy się kroki. Ottar chwycił za sztylet i sta nął przed nią. Rika wstrzymała oddech. Kroki były coraz głoś niejsze. Po chwili zaczęły się jednak oddalać i w końcu ucichły. - Niewiele brakowało - powiedziała. - Musimy uciec, za nim znowu ktoś się zjawi. - Nagle coś przyszło jej do głowy. - Jak się tu dostałeś? Wszędzie są strażnicy. Uśmiechnął się do niej. - Gdy zorientowałem się, że zamierzasz oddać cały posag za uwolnienie Gunnara, schowałem garść monet do kieszeni i... - Co?! Jak mogłeś...? Chwycił ją za ramię, żeby przestała się złościć. - Nie dla siebie, na miłość boską. Dla nas. Uważałem, że w powrotnej drodze do Macinnesa pieniądze mogą nam się przydać. Na szczęście dla mnie, gdy nas tu sprowadzono, obszukano tylko Leifa i Erika. W każdym razie teraz po prostu przekupiłem strażnika. Boże, jak bardzo kochała tego niefrasobliwego, odważnego chłopca. - Mogli cię zabić. - Wszystkich nas zabiją, jeśli nie wydostaniemy się stąd przed zmrokiem. Słyszałem, jak główny nadzorca mówił to jed nemu ze strażników. - Wczoraj więczorem Brodir powiedział mi to samo. Spojrzała Ottarowi w oczy. - Powiedz mi, jak się czuje Gunnar. - Całkiem nieźle. Byłem z nim dzisiaj po południu. Za-
martwią się tylko o ciebie. Jeśli uda nam się stąd wydostać, to obawiam się, że będziesz musiała znieść nie tylko jego radość, lecz i gniew. Skinęła głową. - Wiem, że nie będzie zadowolony z mojej obecności w Dunnet Head, ale przecież nie mogłam zostawić go samego na pewną śmierć. Ottar się uśmiechnął. - On to wie. Jesteście do siebie podobni. Chodź, uciekajmy. Musimy sprowadzić pomoc. - Skąd? - Wezwiemy Toma MacInnesa. Ukradniemy nasze konie i... - Nie, droga jest o wiele za długa. Nie zdołamy tam doje chać i wrócić na czas, żeby ocalić resztę. - Wobec tego do twojego ojca. Zamek Rolla jest o kilka go dzin jazdy stąd. Pokręciła głową, chociaż wiedziała, że Ottar ma rację. Na Brodira nie miała wpływu. I tak trudno było dociec, dlaczego do tej pory nie zgładził Gunnara. Może czerpał przyjemność z przeciągania tego dramatu? Może chciał zwiększyć jej cierpienie, zostawiając ją na kilka godzin z myślą, że wszystko, co wycierpieli po to, by uwolnić Gunnara, okazało się bezcelowe? - Drań - szepnęła. - Zabiję go tymi rękami. Okręciła warkocz dookoła głowy i przytrzymała go grubą drzazgą, którą odłamała z ławy zniszczonej przez Brodira po przedniego więczoru. Razem z Ottarem wyjrzeli przez uchylone drzwi. Korytarz był pusty.
- Poczekaj. - Ottar podniósł coś z podłogi. - Zapomniałaś o tym. Jej bransolety. Spłonęła rumieńcem. Przez dłuższą chwilę patrzyła na pier ścienie z brązu, rozcierając nadgarstki. - Dobrze, daj mi je. Dziesięć minut później byli już na terenie wyrobiska i kryli się za cuchnącymi hałdami. Słońce jeszcze nie zaszło, grupa więźniów pracowała w drugim końcu wielkiego wykopu. - Powinnaś mnie posłuchać, Riko. Strażnik podszedł jej zdaniem stanowczo za blisko, więc po ciągnęła Ottara, żeby się bardziej schylił. - Co masz na myśli? - Powinnaś mu zaufać. Wiesz, o kim mówię. Wiedziała. O Grancie. - O człowieku, który jest twoim mężem. Parsknęła, ale bez przekonania. Ottar znowu miał rację. Grantowi powinna wyjawić prawdę. Pomógłby jej uwolnić Gunnara. Nie z miłości, bo to niemożliwe, lecz po prostu dlate go, że jest, jaki jest. Jest dobrym człowiekiem. Najlepszym ze wszystkich ludzi. - MacInnesowi i twojemu ojcu też powinnaś zaufać. Oni cię kochają, chociaż ty tego nie dostrzegasz albo nie chcesz w to uwierzyć. Wszyscy pospieszyliby nam na pomoc, gdybyś tylko im powiedziała, jak sprawy stoją. Przycupnęła obok niego. Nie miała siły zaprotestować. To przez nią znaleźli się w takiej sytuacji. Duma i lęk zaślepiły ją do tego stopnia, że nie widziała oczywistości, które dostrzega nawet szesnastoletni chłopiec.
Od wstydu paliły ją policzki. - Gdybym mu powiedziała... - szepnęła. Ottar pokręcił głową. - Jeszcze nie jest za późno. Pchnij posłańca do Wick, gdy tylko dotrzemy do twojego ojca. - Nie. Grant ma swoje życie... i nową kobietę. - To ty jesteś jego kobietą, żoną, bez względu na jego zo bowiązania wobec króla i klanu. Przyglądałem wam się wiele tygodni. Znam ciebie i jego też poznałem. Spojrzała na Ottara i łzy zapiekły ją pod powiekami. - Prawodawca byłby z ciebie dumny, gdyby dzisiaj nam to warzyszył. - Kochasz go - powiedział Ottar. - Przyznaj to wreszcie. - Tak. - Skinęła głową. - Kocham. - No, więc... Rozległ się złowrogi świst. Rice serce podeszło do gardła. Oboje poderwali głowy i zobaczyli koniec włóczni używanej przez wikingów, sterczący z hałdy, za którą się ukryli. - Wiedziałem, że nie uda wam się uciec daleko - rozległ się znajomy głos, który zmroził jej krew w żyłach. Rika zerwała się na równe nogi, wyciągnąwszy Ottarowi sztylet zza pasa, zanim zdołał ją powstrzymać. Wiedziała, że do tego musi dojść, i była przygotowana. - Brodir - powiedziała, zwracając się ku ich prześladowcy. - Jak to miło, że do nas przyszedłeś. - Gdzie jest ta przeklęta mgła akurat wtedy, kiedy jej po trzebujemy? George kucnął obok MacInnesa i spojrzał znad skałki na ko palnię w dole. Kilkunastu strażników grzało się przy ognisku
przed szopami dla więźniów. Inni patrolowali południową gra nicę terenu. - Ano, właśnie - zgodził się z nim MacInnes i spojrzał na ciemne, lecz pogodne niebo. - Nie mamy dzisiaj żadnej osłony. - Boże, jak tu śmierdzi. - George zmarszczył nos, wyczuwszy odór bijący od hałd. Nawet świeży, słony zapach morza nie był w stanie go zneutralizować. - Siarka. A w dodatku miedź i ołów. Za ich plecami na wrzosowisku zarżał koń. - Pilnujcie koni, żeby nie było ich słychać - syknął George do jednego z ludzi MacInnesa. - Nie spodziewałem się, że będzie ich aż tylu. - MacInnes wskazał ruchem głowy strażników. - Lata minęły, odkąd byłem ostatnio w tym miejscu. Część z nich to zapewne ludzie Brodira. - Ano, musi tak być. Z tego, co powiedział nam człowiek Sinclaira, wynika, że nadzorca kopalni siedzi u Brodira w kie szeni. - Czy jesteś pewien, że ona jest tam, na dole? - Absolutnie pewien. - Opis skandynawskiej kobiety, jaki dostarczył człowiek Sinclaira, nie pozostawiał cienia wątpliwo ści. - Wobec tego nie ma rady. Ich jest za wielu jak na nasze możliwości. Musimy poczekać, aż twój brat przyprowadzi po siłki. To był dobry pomysł, żeby posłać po Rolla. Miejmy na dzieję, że będzie chciał ratować córkę... no, i syna. - Rollo przyjedzie, ale nie mam zamiaru na niego czekać. MacInnes zmarszczył brwi. - Chyba nie myślisz... - Myślę i zrobię to. Tam, na dole, jest moja żona, więziona
przez bestię. - Spojrzał badawczo na Macinnesa. - Idziesz ze mną? MacInnes uśmiechnął się w ciemności. - Idę, ale musimy chyba zamienić się w duchy, żeby nie postrzeżenie prześlizgnąć się przez linię wart. Otwartym ata kiem nic nie zwojujemy. Im mniej nas tam pójdzie, tym lepiej. George dziesiąty raz sprawdził, czy Gunnlogi jest na miej scu. - W porządku, wobec tego chodźmy. MacInnes dobrał jeszcze dwóch swoich ludzi. Pozostałym powiedział: - Czekajcie tutaj. Jeśli nie wrócimy z kobietą przed przyjaz dem Rolla... - Wrócimy. - George odtwarzał w wyobraźni plan nakre ślony mu przez Macinnesa. - Ruszajmy. Pójdziemy ścieżką od strony hałd. Stamtąd wślizgniemy się do zamku MacInnes skinął głową. George biegiem zaczął okrążać teren kopalni, bardzo jednak uważał, by nie zwrócić uwagi strażników. Przez cały czas zbli żał się do pochodni blado święcącej w ruinach zamku, gdzie trzymano Rikę. Modlił się, żeby jeszcze żyła. MacInnes i jego ludzie podążali za nim. Po kilku minutach dotarli od strony morza do murszejących murów niegdyś pięk nego zamku. Do tej pory szczęście im sprzyjało. Pozostawało pytanie, jak niepostrzeżenie dostać się do środka. Nie wyglądało to jednak na tak niewykonalne, jak George początkowo sobie wyobrażał. Pod koniec roboczego dnia więźniom zrobiono zbiórkę i zagoniono ich do szop. Przed zamkiem pozostała nieliczna obsada. Jedyny strażnik.
przed którego wzrokiem mimo ciemności nie zdołaliby umknąć, upadł w śnieg z poderżniętym gardłem. George schował za krwawiony sztylet i zaciągnął zwłoki za stertę gruzu. Chwilę później znów natężył słuch. Doleciał go odgłos kro ków i śmiech nadchodzących ludzi. Natychmiast przypadł do ziemi, a MacInnes i jego pomocnicy ukryli się za stertami ka mieni przy ścieżce. Czyżby ich zauważono? Nie, chyba nie. Mężczyzn było sześciu, prawdopodobnie podwładnych Brodira, jeśli sądzić po ich zachowaniu i akcencie. George był pe wien, że jeszcze kilka metrów i jego obecność zostanie odkryta. MacInnes ze swoimi ludźmi krył się po drugiej stronie ścieżki. Niech to diabli! Miał tylko jedną szansę i musiał z niej skorzystać. Wydobył sztylet i z szybkością błyskawicy skoczył za róg zamkowego muru. Nikogo tam nie było. Po kilku sekundach znalazł nie strzeżone boczne wejście, które z pewnością nie ist niało w czasie, gdy zamek stawiano. Wślizgnął się do środka i z duszą na ramieniu ruszył kory tarzem w kierunku płonących pochodni i szmeru głosów. Skrę ciwszy za róg, wcisnął się do mrocznej alkowy i dosłownie ska mieniał. W komnacie, do której wejście znajdowało się dokładnie na przeciwko, stała sztywno wyprostowana Rika. Ramiona miała opuszczone wzdłuż ciała, dłonie zaciśnięte w pięści. Dzięki Bogu! Najchętniej krzyknąłby z radości na cały głos, rozsądek jednak kazał mu zachować milczenie. Stał więc nie ruchomo, żeby Rika mimo woli nie zdradziła jego obecności, bo wtedy straciłby tę niewielką przewagę, jaką dawało mu za skoczenie przeciwnika. Obok Riki stał... Ingolf! Święci pańscy, czyż ten drań jest
nieśmiertelny? Tym razem George postanowił dopilnować, żeby dostał to, na co zasługuje. Ingolfowi towarzyszył jeszcze jeden człowiek Brodira. W tym samym pomieszczeniu, przywiązani do drewnianych filarów podtrzymujących konstrukcję ścian z kamieni i gliny, stali czterej młodzi ludzie. Trzech z nich znał. Ottar, Erik i Leif wyglądali zaskakująco krzepko, zważywszy na ich położenie. Czwarty młody człowiek znajdował się w znacznie gorszym stanie. Bardzo jasne włosy miał posklejane zaschniętą krwią. Zwisał bezwładnie, nieprzytomny lub martwy. Bez wątpienia go pobito. Jego podobieństwo do Riki było uderzające. Wysoki, jasnowłosy, wyraźnie zmęczony i wychudzony. To ostatnie nie budziło zresztą zdziwienia, zważywszy na miesiące, które chło pak spędził w niewoli. Gunnar, syn Rolla i brat Riki. Rika spojrzała w stronę Gunnara i jeszcze bardziej spochmurniała. W tej chwili George zrozumiał wszystko. Gdyby to jego bra ta tu trzymano, poruszyłby niebo i ziemię, by go uwolnić. Kłamałby. Zabijał. Ano, tak, teraz już dobrze ją rozumiał. Ostrożnie wydobył z pochwy Gunnlogi. Światło pochodni odbiło się w misternie zdobionej klindze, a tajemnicze runy sta nęły w ogniu. W tej chwili George sprzedałby duszę za to, by miecz, który dał mu Prawodawca, rzeczywiście miał magiczne właściwości, tak jak mówiono. - Dogadamy się? - zwróciła się Rika do postaci ukrytej w mroku, stojącej na skraju pola widzenia George'a. - Po co miałbym to robić? - Postać stanęła w świetle i George wstrzymał oddech. Brodir.
Jezu miłosierny, co za olbrzym. Był ubrany w bojowy strój wikinga, a sądząc na pierwszy rzut oka, jego ciało składało się wyłącznie z mięśni. Wiking zmierzył Rikę wzrokiem i zarecho tał. George z trudem zapanował nad ogarniającą go wściekło ścią. - Mam i ciebie, i jego - Brodir wskazał bezwładne ciało Gunnara. - Po co miałbym się dogadywać? Rika zrobiła krok ku swemu prześladowcy. George wstrzy mał oddech. - Bo jeśli ich wypuścisz... - wskazała młodych ludzi - ich wszystkich, to dam ci z własnej woli to, co dotąd mogłeś wziąć ode mnie tylko siłą. Ottar zaczął protestować. George zamknął oczy i zacisnął zęby. Spokojnie, powiedział sobie. Wybierz najwłaściwszą chwilę. Zaczerpnął tchu i otwo rzył oczy. Erik i Leif przyłączyli się do protestów Ottara, aż wreszcie Ingolf wymierzył Ottarowi silny cios pięścią w brzuch. Brodir parsknął pogardliwie i ruszył ku Rice. - Odebrałabyś mi całą przyjemność. - Przesunął palcem po jej bliźnie na szyi. George mocniej zacisnął dłonie na rękojeści miecza. Nagłym ruchem, który zaskoczył absolutnie wszystkich, Ri ka odskoczyła do tyłu. Kątem oka George zauważył błysk. - Ona ma broń! - Ingolf rzucił się w jej stronę, ale Brodir kazał mu się cofnąć. Z mocno bijącym sercem George wyszedł na korytarz. - I dobrze wiem, jak się nią posłużyć. - Jej oczy lśniły nie nawiścią, gdy wolno okrążała Brodira.
Poczekaj, nakazał sobie George. Poczekaj na właściwą chwilę. - No, to chodź. - Brodir zachęcił ją gestem. - Rika, nie! - krzyknął Ottar. Zignorowała go i kocim ruchem przesunęła się naprzód. George czekał na jeszcze jeden jej krok, by położyć temu kres. Brodir przekrzywił głowę i zmarszczył czoło. Rika znierucho miała, zbita z tropu jego miną. George czekał. Jeszcze sekunda. Ku jego zaskoczeniu Brodir wskazał srebrną broszę przypię tą do zmiętej koszuli Riki. Pierwszy raz George zwrócił uwagę na tę ozdobę. - Pamiętam to cacko - oświadczył Brodir. - Należało do tej suki, twojej matki. Rika prawie niezauważalnie drgnęła. Ano, tak, ona też to pa mięta. George widział, jak stopniowo wyraz zmieszania na jej twarzy ustępuje miejsca zdecydowaniu. Dumnie spojrzała na Brodira. - Mam ją od męża. Brodir parsknął śmiechem. - Jako moje morgen gifu - dodała z dumą. George myślał o tym, jak bardzo kocha swoją piękną i dzielną żonę. Za to Brodir przestał się uśmiechać. Uniósł krzepką rękę, jak by chciał Rikę uderzyć. Tymczasem Rika podeszła do niego je szcze o krok. Jej błękitne oczy płonęły. Nadeszła ta chwila. George wyskoczył z ukrycia, mocno dzierżąc Gunnlogi. - Spróbuj jej dotknąć, a zginiesz.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Śniła. Tak, musiała śnić, to wszystko wyjaśniało. - Grant! - krzyknął Ottar, wyrywając ją z osłupienia. Zamrugała powiekami i dalej upajała się obrazem Szkota, choć zdawało jej się, że ma przywidzenia. Ale nie. To był czło wiek z krwi i kości. - Na krew Thora, co tutaj robisz? Grant na chwilę oderwał wzrok od Brodira. - Mógłbym cię spytać o to samo, żono. - Skinął głową ku korytarzowi. - Stań za mną. Żono. Jego głos brzmiał tak stanowczo, a ona była tak oszołomiona jego niespodziewanym nadejściem, że odruchowo wykonała polecenie, zanim zrozumiała jego cel. - Skąd wiedziałeś? - Gdybym miał choć trochę rozumu, to... Ingolf i jego towarzysz rzucili się naprzód z obnażonymi mieczami. Rika zamarła. - Stójcie! - krzyknął Brodir i złowieszczo uśmiechnął się do Granta. - A więc to jest ten mąż, tak? - Tak. - Grant zmierzył go morderczym spojrzeniem i wy żej uniósł Gunnlogi.
- Nie! - Rika wyskoczyła zza jego pleców, trzymając w rę ku krótki sztylet. - To moja walka, nie twoja. Grant wlepił wzrok w Rikę. Nie posiadał się ze zdumienia. Tymczasem Ingolf i ten drugi podsunęli się bliżej. - Chyba nie mówisz poważnie. Sądzisz, że będę stał i przy glądał się, jak ty... - Tak. - Wyprostowała się i popatrzyła mu hardo w oczy. - Mam rachunki do wyrównania... moje rachunki! Brodir uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Ale... - Grant z niedowierzaniem pokręcił głową. - Jesteś moją żoną, więc twoje rachunki są moimi. Jeśli sądzisz, że będę stał z założonymi rękami, mimo że ten szubrawięc jeszcze żyje - pokazał na Brodira - to mnie nie znasz. Ingolf rzucił się naprzód. Rika była na to przygotowana. Gdy ją chwycił od tyłu, wykonała obrót i oczy Ingolfa rap townie się rozwarły. Poczuła jego nieświeży oddech. Odskoczy ła, a Ingolf ze sztyletem wbitym w pierś osunął się na ziemię. Grant nie pozostał bezczynny. Towarzysz Ingolfa padł u jego stóp, a klinga Gunnlogi zaczerwieniła się od krwi. Ottar, Leif i Erik zaczęli szarpać więzy, okrzykami dodając otuchy walczącym. Rika zerknęła na brata, który jednak ani drgnął. - Trzymaj się - szepnęła do niego. Nagle Brodir przystąpił do ataku. - Nie dotykaj jej! - krzyknął Grant i uniósł miecz. Brodir znieruchomiał. - Będziesz miał do czynienia ze mną, bo to ja ci ją odebra łem. Rika zrobiła krok ku swemu mężowi.
- Nie. Już ci powiedziałam, że sama go zadźgam. Okrutny uśmiech wykrzywił wargi Brodira. Och, jak bardzo pragnęła jeszcze raz zrobić dobry użytek ze sztyletu. - Ano, tak - odparł Grant. - Chciałabyś sama jedna podbić cały ten piekielny świat, co? - Zaskoczył ją swym gniewem. - Powiem ci coś. Tamtej nocy Prawodawca skoczył za burtę z własnej woli. - Kopnął zwłoki Ingolfa. - Nic tylko po to, żeby zgładzić tego drania. Wiesz o tym, prawda? Ich spojrzenia się spotkały. Rice dreszcz przebiegł po ple cach. Wiedziała. - Zrobił to, żebym nie miała wyboru, żebym musiała ci za ufać. Grant skinął głową. - Głupi, stary człowiek - sapnęła. - Nie taki głupi, Riko. - Dość tego! - Brodir dobył zza pasa obosieczny topór i zmusił Granta do cofnięcia się pod ścianę, przy której stali skrępowani młodzi ludzie. Rika wyrwała sztylet z piersi Ingolfa i chciała włączyć się do walki. - George, nie znasz go tak dobrze jak ja. On cię zabije. Pro szę, pozwól i... Wyrwał jej sztylet i rzucił go Ottarowi, który zdołał oswo bodzić jedną rękę. W kilka sekund wszyscy młodzi ludzie byli wolni, niestety, mieli tylko jeden sztylet. Brodir wołał swoich ludzi z korytarza. - Ty tchórzu - powiedział Grant. - Nie umiesz mnie roz broić samodzielnie? Musisz wołać o pomoc jak kobieta? Brodir wydał wściekły okrzyk i rzucił się na niego. Rice ser-
ce podeszło do gardła. Grant sparował uderzenie topora, ale z najwyższym wysiłkiem. - Uciekajcie stąd! - krzyknął do młodych. - I weźcie jej brata. MacInnes czeka na was przed drzwiami. Brodir znów zaatakował i Grant musiał skupić na nim całą uwagę. - Nie! - Rika rzuciła się ku walczącym, ale Ottar chwycił ją i odciągnął. - Puść mnie! Muszę mu pomóc! - Zabierz ją stąd! - Na twarzy Grama pojawił się grymas wściekłości. Ottar starał się wyciągnąć wierzgającą Rikę na korytarz, Erik i Leif szli za nim, dźwigając bezwładne ciało Gunnara. - Głupcze, on cię zabije! Nie, nie zabije. George przystąpił do kontrataku. Brodir się cofnął, dając mu okazję do zerknięcia ku drzwiom. Ottarowi niewiele już brako wało do celu, nadal jednak musiał ciągnąć Rikę. - George! George. Och, jak bardzo chciał, żeby znowu wypowiedziała jego imię. Zrobiło mu się błogo. - Musimy porozmawiać, ale później. - Kocham cię - szepnęła. Wiedział, że zapamięta tę chwilę na zawsze. Ottar wreszcie wyciągnął ją na korytarz i Rika znikła. Świt wstał nad wrzosowiskiem otaczającym zamek Rolla. Rika oparła się o kamienny parapet i spojrzała w mgłę na za chodzie. Tam, daleko leżało Dunnet Head. Czy jej mąż żyje, czy zginął?
Bała się, że w końcu oszaleje z niepokoju. - Pośpij trochę - powiedział Ottar. - Stoisz przy tym oknie bez przerwy, odkąd tu przyjechaliśmy wczoraj rano. - Nie, czuję się dobrze - odparła obojętnie, choć już ledwo stała na nogach. Nie czuła się dobrze. Zacisnęła i otworzyła dłonie, żeby pobudzić krążenie krwi w zdrętwiałych członkach. Za każdym razem, gdy z mgły na wrzosowisku wyłaniał się jeździec, ożywała w niej nadzieja. I za każdym razem, gdy okazywało się, że to nie Grant, przeży wała głębokie rozczarowanie. - On żyje - powiedział Ottar. - Musisz w niego wierzyć. Uwierzyła w niego, jednak być może za późno. Wciąż sły szała zgrzyt topora Brodira, ścierającego się z mieczem George'a. Pozostała jej tylko nadzieja, że mąż jednak wróci. - Mój ojciec jest okropny. - Podeszła do masywnych, drew nianych drzwi i już chyba setny raz bezsilnie zabębniła w nie pięściami. - Żeby tak mnie zamknąć. Z łoża doleciał ją cichy śmiech. - Gunnar - szepnęła i podbiegła do brata. Policzki mu się zaróżowiły, wyglądał dużo lepiej niż poprzedniego dnia, gdy po długich zabiegach udało jej się wreszcie przywrócić mu świa domość. Delikatnie dotknęła jego poranionej głowy, ale i tak się wzdrygnął. - To dla twojego dobra, siostro. Sam bym kazał cię zam knąć, gdyby Rollo mnie w tym nie uprzedził. - Na krew Thora, nienawidzę go! Gunnar uśmiechnął się. - Nie - powiedział - twoja nienawiść jest tylko na pokaz. Jego też.
Nadal nie mogła uwierzyć w to, że ojciec pospieszył jej z po mocą. George posłał po niego i Rollo przyjechał. Tak po prostu. I George też. I MacInnes. Pokręciła głową z niedowierzaniem. - Brosza naszej matki. - Gunnar zacisnął dłoń na jej zmiętej koszuli. Dwa razy Catherine domagała się od Riki, by ta ubrała się stosowniej, ale Rika stanowczo odmówiła. Musiała być gotowa do wyjazdu, bo przecież w każdej chwili mogła jej się nadarzyć okazja do ucieczki. Otrząsnęła się z ponurych myśli i uśmiechnęła do brata. - Tak, masz rację. Dopiero teraz sobie przypomniałam. - Dał ci ją Grant? Spojrzała na niego zaskoczona. - Ty wiesz? - Powiedziałem mu - wyjaśnił Ottar i pomógł Gunnarowi usiąść na łożu. - W nocy się zdrzemnęłaś. - Co jeszcze mu wygadałeś? - Wszystko. - Gunnar uniósł jasną brew. - Wszystko, co wiedział. Rika spiorunowała Ottara wzrokiem. On jednak tylko wzru szył ramionami. - Tę broszę dał matce Prawodawca - powiedział Gunnar do Riki. - Na długo przed jej ślubem z Rollem. - Co? - Odruchowo zacisnęła dłoń na ozdobie, jakby chcia ła jej bronić. - Prawodawca? Ale... - Kochali się - dodał Gunnar. - Fritha i Prawodawca? - Niesamowite. Nagle ożyły w jej umyśle tysiące drobnych wspomnień. - Tak. Zanim Frithę poślubił Rollo. - Gunnar zmarszczył czoło. - To była tragedia ich wszystkich.
Pokręciła głową z niedowierzaniem, serce podpowiadało jej jednak, że to prawda. Przemknęło jej przez myśl, że może rów nież Grant o tym wie. - Kiedy się tego dowiedziałeś? - Prawodawca powiedział mi w dniu, gdy zostałem jarlem. - I zachowałeś to w tajemnicy przede mną? - Zapałała gnie wem. - Dlaczego mnie Prawodawca nic nie powiedział? - A czy chciałabyś go słuchać? - Gunnar ujął ją za rękę i przyłożył sobie jej dłoń do serca. - Czy zrozumiałabyś to, Riko? Spojrzała na niego zawstydzona. - Nie. Masz rację. Nie byłam do tego gotowa. - Przypo mniała sobie wyrazistą, życzliwą twarz George'a. - Ale teraz już to rozumiem. Gunnar uścisnął jej dłoń. - Tak i mnie się zdaje. - Puścił ją i zwrócił się do Ottara: - Wiele ci zawdzięczam, przyjacielu. Uratowałeś życie mnie i mojej siostrze. - Nie. - Ottar wstał i podszedł do okna. - To Rika zasługuje na twoje podziękowanie. I Szkot. - Grant. - George - westchnęła Rika. - Kochasz go. - Gunnar uśmiechnął się do niej z braterską czułością. Nieznacznie skinęła głową. - Popatrzcie! - krzyknął Ottar. Rika zerwała się na równe nogi. - Czy to on? Czy nareszcie jedzie? - Podbiegła do okna i odepchnęła Ottara. - Gdzie? Gdzie jest? Ottar wskazał we mgłę i chwilę potem Rika krzyknęła:
- Widzę! Ale mężczyzną, który wjechał na dobrze strzeżony dziedzi niec, nie był jej mąż. Nie wiadomo który już raz przeżyła roz czarowanie. Rollo pozdrowił ją uniesieniem ręki odzianej w rę kawicę. Za nim nadjechało na okrytych pianą koniach czter dziestu ludzi, którzy skierowali się ku stajni. - To nasz ojciec - powiedziała do Gunnara. - Jest sam. Usiadła odrętwiała na stołku w pobliżu kominka i czekała, aż Rollo do nich przyjdzie. Zlodowaciałe ręce w ogóle nie chciały jej się rozgrzać. Gdy uchylono drzwi komnaty, nawet nie podniosła głowy. Na podłodze z desek rozległ się odgłos kroków. Ciężki za pach miodu i tytoniu dowodził, że nadszedł jej ojciec. Rika po stanowiła, że nie spojrzy mu w oczy. - Córko - odezwał się Rollo. - Przywiozłem ci coś. Nadal wpatrywała się w ogień. Zaciśnięte dłonie trzymała na podołku. Rollo poruszył się obok niej tak, jakby chciał wyjąć coś z kieszeni. Wstrzymała oddech, a on upuścił jej na kolana jakiś przedmiot. Słoneczny kamień. Od czasu burzy na morzu George zawsze nosił go na szyi. Zakręciło jej się w głowie. Zamknęła oczy, przekonana, że pierwszy raz w życiu zemdleje. - On... on nie żyje? - Zacisnęła palce na kamieniu. - Nie żyje? - zagrzmiał głos Rolla. - E, tam. Jest trochę po haratany, ale do śmierci mu daleko. Co z ciebie za żona, skoro masz tak mało zaufania do męża? - Żyje? - Szeroko otworzyła oczy. Poderwała się i chwyciła ojca za przód podbitej futrem opończy. - O Boże! Gdzie on jest? Czy ciężko ranny? Na krew Thora...
- Spokojnie, dziewczyno. - Rollo uwolnił się z jej kurczo wego uścisku i mocno nią potrząsnął, żeby się opanowała. Rika łapczywie chwytała powietrze ustami. - Opowiedz mi. Opowiedz mi wszystko. - Dobrze, ale najpierw się uspokój. Pchnął ją z powrotem na stołek, a Ottar wsunął jej w dłonie kubek miodu. Piła, starała się oddychać jak najgłębiej i czuła, jak tętno stopniowo zwalnia. - I dla ciebie, synu, też coś mam. Ku zdumieniu Riki Rollo wydobył z pochwy znajomy oręż. - Twój miecz - powiedział Gunnar, biorąc go z rąk ojca. - Nie, twój, - Rollo uśmiechnął się. - Odebrałem go mar twemu zbójowi, niegodnemu imienia wikinga. Podobno zabiła go moja córka. - Zwrócił się do Riki i szeroko uśmiechnął. - Dobrze to zrobiłaś, dziewczyno. Pierwszy raz się zdarzyło, że ojciec ją pochwalił. Wytrzyma ła jego spojrzenie i odwzajemniła uśmiech. Jeszcze wiele chcia ła się o nim dowiedzieć... może nawet mogłaby mu wybaczyć. Najpierw jednak musiała się dowiedzieć wszystkiego o mężu. - A co z Grantem? - Ach, z Grantem. Odjechał. - Co? - krzyknął Ottar. Kubek wyślizgnął jej się z dłoni i roztrzaskał na kamieniach. - Tak - powiedział Rollo. - Odjechał z bratem. Z Sommerledem. Rika słyszała od MacInnesa o jego cudow nym ocaleniu. Ale żeby odjechali? Pokręciła głową. - Dokąd? - Do Wick. - Do Wick? - powtórzyła ledwie słyszalnym głosem. - Ale przecież...
- Nie wiem dlaczego. - Rollo wzruszył ramionami. - Zdaje się, że ma tam coś pilnego do załatwienia. Prosił, żebyś pocze kała na niego tutaj, dopóki nie wróci i tego nie wytłumaczy. Ogarnęło ją poczucie beznadziejności. - Tak powiedział? Rollo skinął głową. „Musimy porozmawiać, ale później". Ciężkim krokiem podeszła do stolika przy łożu Gunnara. Stał tam kielich po winie, którego używała do przemywania ran brata Uniosła naczynie i obejrzała swoje odbicie w jego srebr nej powierzchni. Natychmiast zobaczyła przede wszystkim ohydną bliznę na szyi. A jednak miała rację co do Grania. Okazał się dobrym i ho norowym człowiekiem. Nie zostawił jej na łasce nieprzyjaciół. Tyle że jej nie kochał. - Ale z pewnością... Uciszyła Ottara zniecierpliwionym gestem. - Zostawcie mnie teraz. Wszyscy. Proszę was, potrzebuję sa motności. - Gunnar chciał wstać z łóżka. - Nie, ty nie, bracie. Czeka nas długa rozmowa. Gunnar popatrzył na nią, a w jego oczach dostrzegła współ czucie. - Odpłynę na wyspę, gdy tylko będziesz w stanie znieść po dróż - powiedziała do niego cicho. - Z pewnością nie przed nadejściem wiosny - wtrącił Rollo. Ottar go wyminął. - I chyba nie przed powrotem Granta? Rika wzruszyła ramionami. - Nasi ludzie potrzebują jarla i od dawna liczą na powrót Gunnara. Wszyscy dobrze o tym więcie.
- Chodź, chłopcze - zwrócił się Rollo do Ottara i klepnął go po ramieniu. - Niech ci dwoje nagadają się za wszystkie cza sy. Co do mnie, chętnie przekąsiłbym coś i wypił trochę miodu. Ottar smutno spojrzał na Rikę i potulnie opuścił komnatę śla dem Rolla. - Nie poczekasz na niego? - spytał Gunnar, gdy zostali sami. Kiedyś nie zwlekałaby z podjęciem decyzji i byłaby przeko nana o jej słuszności. Jednak wiele się zmieniło. - Nie jestem pewna, ale chyba nie - odrzekła z wahaniem. Tydzień później Rika stała na rufie byrthingu i wdychała chłodne, słone powietrze. Lekki wiatr igrał jej grubymi warko czami. Dzień był ciepły, a na czystym niebie lśniło słońce. To był dobry dzień do żeglugi. - Czy jesteś pewna, że tak ma być, siostro? - Gunnar chciał, żeby na niego spojrzała, ale tego nie zrobiła. - Możemy pocze kać. Jeszcze tydzień, nawet dwa. Zbliża się wiosna. Zacisnęła palce na słonecznym kamieniu wiszącym jej na szyi i ostatni raz omiotła wzrokiem horyzont na południu. - Nie. Mamy ładną pogodę, jest odpływ. Wyruszamy. Gunnar skinął głową i odwrócił się do współtowarzyszy: Ottara, Erika. Leifa i ludzi Rolla gotowych do odcumowania statku. Ottar nie rozmawiał z nią od rana, a teraz nawet unikał jej spojrzenia. Głupi chłopak. Rika zeźliła się w duchu. Czego właściwie się po niej spodziewał? Że jak zrozpaczona, ogłupiała z miłości ko bieta będzie czekała na męża tylko po to, by ten powiedział jej, że poślubił inną? Nie, takiego upokorzenia nie potrzebowała Nie była kobietą, jakiej pragnął Grant, teraz jednak wiedziała
również, że wcale nie chciałaby się zmienić. Była Ulriką, córką Frithy i Rolla. Gdyby tylko Grant chciał ją pokochać taką, jaka jest. Gdyby miał dla niej tyle miłości, ile ona dla niego... Promienie słońca odbijały jej się w brązie bransolet na prze gubach dłoni. Pod wpływem nagłego impulsu zdjęła bransolety i cisnęła je do morza. Gdy się odwróciła, ujrzała gorzki uśmiech Ottara. Skinął jej głową, a ona z bolącym sercem odwzajemniła jego uśmiech. Podnieśli kotwicę. Gunnar wydał komendę do odbijania. Leif dyktował tempo, a ludzie Rolla pracowali wiosłami. Ottar i Erik stali przy maszcie, gotowi do podniesienia żagla. Gdy znaleźli się już kilkadziesiąt metrów od brzegu, obejrzała się, by ostatni raz popatrzyć na Szkocję. - MacInnes - powiedziała. Stary Szkot stał na brzegu obok swego konia. - Hm, to dziwne. - Pożegnaliśmy się z nim dziś rano - przypomniał Gunnar, stanąwszy obok niej na rufie. - Zastanawiam się co... - Macha na nas, żebyśmy wracali. Popatrz. - Podniosła rę kę, by potwierdzić odebranie sygnału. - Woła coś do ciebie. Co takiego? Pokręciła głową. - Rozumiem tylko swoje imię. Na skałach nad zatoczką pojawił się drugi jeździec. Rika zmrużyła oczy, żeby osłonić je przed słońcem, i próbowała zo baczyć coś więcej. - Kto to? - spytał Gunnar. - Nie wiem. Ogarnął ją lęk. Ktokolwiek to był, zawarł pakt z diabłem. Tak pędząc, lada chwila musiał skręcić kark.
Czarny ogier jeźdźca przemknął po skalnej grzędzie i wpadł na wrzosowisko, kierując się prosto ku przystani. - Grant! - krzyknął Ottar. Rika zatrzymała oddech. To naprawdę był on. Widziała go już wyraźnie. Miał na sobie tartan spięty pasem, ten sam, w którym znalazła go na brzegu wyspy. - Zawracać! - krzyknął Gunnar i wioślarze natychmiast przerwali pracę. - Nie! - Rika chwyciła brata za ramię. - Nie zawracajmy. Błagam cię. - Ale... Gunnar przesłał Ottarowi ostrzegawcze spojrzenie i mło dzieniec natychmiast zamknął usta. - Czy jesteś tego pewna, Riko? - spytał Gunnar. Przemknęło jej przez myśl przynajmniej dziesięć racjonal nych powodów, dla których powinni płynąć dalej, nie oglądając się za siebie. - Tak - powiedziała, po czym pokręciła głową. - Nie. Nie wiem. - Uświadomiła sobie, że drży, więc na wszelki wypadek chwyciła za reling byrthingu. Z zapartym tchem patrzyła, jak Grant wymija MacInnesa i pędzi dalej, prosto na przystań. Powściągnął wierzchowca w ostatniej chwili, jeszcze kilka metrów i wpadłby do wody. Zeskoczywszy na ziemię, podszedł do samego brzegu. - Riko! - rozległ się jego głos. Grant gorączkowo wymachi wał rękami, żeby zawrócili. - I jak? - spyta) Gunnar. Pokręciła głową, z całej siły zaciskając dłonie na relingu. - Nie wiem...
Ottar, Erik i Leif stali za nią. Milczeli, lecz czuła ich niepo kój. Ludzie Rolla czekali na komendę, trzymając wiosła nad po wierzchnią wody. Minęła minuta, choć Rice zdawało się, że znacznie więcej. Z każdą sekundą czuła silniejsze ściskanie w żołądku. Nagle Grant zrobił coś, co wstrząsnęło wszystkimi. Cisnął miecz i sztylet na ziemię i... - Na krew Thora! - Skoczył! - krzyknął Ottar. Rika zachłysnęła się powietrzem. - Popatrz, płynie do nas - Leif wskazał na Szkota, rozpacz liwie wymachującego ramionami. - Jeśli można to nazwać pły nięciem. Głupiec. Co mu się zdawało? W tak rozpaczliwym stylu po suwał się naprzód jak ślimak. - Wygląda na to, że twoje plany nie spodobały się mężowi. - Gunnar się uśmiechnął. Przechylona przez reling, starała się usłyszeć, co krzyczy George. Zagłuszały go jednak wydzierające się nad ich głowami rybitwy i mewy. Tymczasem George młócił wodę ramionami i mimo wszystko powoli zbliżał się do byrthingu. Wreszcie go usłyszała. Nie mogło być mowy o pomyłce. - Kocham cię! Jęknęła żałośnie. - Powiedział ci to, co chciałaś - odezwał się za jej plecami Ottar. - Ale i tak nie będziesz go słuchać, prawda? - Zamknij się, Ottar - burknął Gunnar. Chwilę potem Rika stała już na relingu, zapatrzona w płyną cego człowieka.
- Woda jest potwornie zimna, siostro, ale zdaje mi się, że tobie to nie przeszkadza. Skoczyła. Woda była rzeczywiście paraliżująco zimna. - Riko! - krzyknął George i omal nie zniknął pod wodą. - George! - Płynęła mu na spotkanie, dopingowana okrzy kami swoich ludzi. Zderzyli się w wodzie, a potem nagle George ją objął. - Ko... kocham cię Ri...riko - wyjąkał, szczękając zębami z zimna. Ledwie mógł złapać oddech. Powtórzył te słowa jeszcze nieraz, okrywając jej twarz po całunkami. - Ale... twoja żona. Co ona... - Ty jesteś moją żoną. - Ujął jej twarz w dłonie, a ona op lotła go nogami. - Moją dzielną, piękną żoną. Niezwykłą ko bietą, taką, że innej nie chcę. - Ale... Anne Sinclair... twój król... Uciszył ją pocałunkiem. - Sinclairowie i Grantowie są połączeni, a król Wilhelm jest z tego zadowolony. Usiłowała znaleźć sens w tych słowach, ale nie mogła. George uśmiechnął się, a jej przyszło do głowy coś, o czym wspomniał w pewnej chwili jej ojciec. - Twój brat! - Ano, tak. To bardzo udana para. Właśnie z tego powodu natychmiast opuściłem Dunnet Head. Musiałem ułożyć sprawy z królem i moim klanem, zanim dam głowę pod topór. - Znów czule ją pocałował. - Czy nie dostałaś ode mnie wiadomości, że masz poczekać? Zaczerwieniła się mimo lodowatego chłodu wody, ale nie by-
ła to odpowiednia chwila na tłumaczenie się z lęków, które skło niły ją do wyruszenia w drogę. - Ja też miałam sprawy do ułożenia - powiedziała. - Twój ojciec. Skinęła głową. - Muszę jeszcze dużo przemyśleć, ale rozstaliśmy się w zgodzie, a z czasem może nawet mu przebaczę. - Przytrzy mała George'a, który z coraz większym trudem utrzymywał się na powierzchni. - Płyńmy - powiedziała. - Mamy bliżej do brzegu niż do statku. Zerknęła jeszcze na brata i chłopców. Wszyscy się uśmiecha li. Gunnar pomachał jej na pożegnanie. - Przywieź ją latem w odwiedziny - zawołał do Granta. Uniesieniem ręki George dał znak, że obiecuje. Potem razem z Riką popłynęli do brzegu. Tam uśmiechnięty MacInnes stał wsparty pod boki. Po chwili znaleźli się obok nie go, przemoczeni do suchej nitki. George przyciągnął ją do siebie, a ona wtuliła się w niego i wtedy poczuła, jak mocno bije mu serce. - Powiedz to - szepnął. - To samo co w kopalni. Spojrzała mu w oczy i zrozumiała, że pozbyła się ostatnich wątpliwości. - Kocham cię. George ją pocałował. - Prawodawca we wszystkim miał rację, nie sądzisz? - spy tała, gdy wreszcie przerwali pocałunek, by zaczerpnąć tchu. - Ano, miał. To był mądry człowiek. Wiedziała, że zapamięta go na zawsze i będzie o nim myśleć tak, jak myśli się o ojcu. Słońce odbiło się w srebrnej broszy, którą miała przypiętą na ramieniu. Uśmiechnęła się.
Razem patrzyli, jak byrthing opuszcza zatoczkę i kieruje się na północ, ku wyspie Fair. Rika myślała już zupełnie o czym innym. Objęła męża za szyję. - Szkocja jest piękna wiosną - powiedział, jakby czytał w jej myślach. - Często się nad tym zastanawiałam. Spojrzał na bezchmurne, przejrzyste niebo, błękitne i przyjazne. pełne nadziei. Jak oczy jego żony. - Ano, tak. Topnieją lody. Czuję to. - Ja też. Powiedziała najświętszą prawdę.