TOMASZ OLSZAKOWSKI 064 PAN SAMOCHODZIK I DIABLE WIANO WSTĘP Jesień przyszła tego roku wcześnie. Poranki stały się chłodne i mgliste, w nocy chłód zwar...
13 downloads
20 Views
1MB Size
TOMASZ OLSZAKOWSKI
064 PAN SAMOCHODZIK I DIABLE WIANO
WSTĘP Jesień przyszła tego roku wcześnie. Poranki stały się chłodne i mgliste, w nocy chłód zwarzył trawy. Odwieczna bukowa puszcza spała jeszcze. Ptaki drzemały w gałęziach drzew, wtuliwszy głowy pod skrzydła przeczekiwały najchłodniejszą godzinę tuż przed świtem. Ryjący w poszukiwaniu buczyn dzik zamarł nagle. Od strony gór nadleciała sowa i pohukując skryła się w dziupli. Gdzieś pośród drzew zazgrzytał naciągany zamek hakownicy. Spłoszona sama pomknęła przez krzaki.
Gdzieś szczęknęła karabela wysuwana z pochwy. I znowu wszystko ucichło. Stary zamek stał na wyniosłym pagórku. Fosa zamuliła się już dawno i zarosła trzciną. Mgła otulała ziemię. Mury wzniesione w czasach Kazimierza Wielkiego z białego wapiennego kamienia nadkruszył już ząb czasu. Tu i ówdzie ziejące w nich dziury starannie załatano czerwoną cegłą Obecnie warownie wznoszono zupełnie inaczej, zamek nie przetrzymałby oblężenia przez nowocześnie wyposażoną armię. Kilka salw szwedzkich kartaczownic obróciłoby go w gruzy. Ale na potrzeby prywatnych wojenek między magnatami wystarczał. Aż do dzisiaj.
Strażnik na murach patrzył na różowiejące niebo. Coś poruszyło się u stóp ściany. Przechylił się, by przyjrzeć się temu dokładniej. Cztery kudłate kształty posuwały się wzdłuż obwałowań. Niedźwiedzie? Tak blisko warowni? Znikały już za załomem muru. Przyspieszył kroku, by przyjrzeć im się dokładniej. Wychylił się i za późno spostrzegł swoją pomyłkę. Kozacy odrzucili maskujące ich kożuchy. Świsnęły w powietrzu arkany. Trzy nie trafiły, czwarty oplótł się wokół ręki. Chciał krzyknąć, ale bełt kuszy utkwił mu w gardle. Gwałtowne szarpnięcie ściągnęło go z muru. Cztery noże uniosły się w górę, a potem opadły, choć nie
było to już potrzebne... Pomiędzy kamieniami ziała niewielka dziura — otwór odpływowy. Napastnicy poruszali się szybko i sprawnie, bez jednego zbytecznego słowa czy gestu. Po chwili w kanale tkwiła już skórzana kiszka wypełniona najlepszym niemieckim prochem. Natarty prochem i oblepiony woskiem lont zwisał czekając na jedną iskrę... Pozostało czekać na sygnał. Druga grupa miała trudniejsze zadanie. Jednak i ona dobrze się spisała. Dwaj strażnicy pilnujący bramy zginęli natychmiast. Każdego trafiono co najmniej kilkoma strzałami. Pół beczki prochu wetknięto pod opuszczoną kratę. Eksplozja skruszy
żelazo i wyrwie stare, gęsto nabijane ćwiekami, dębowe wrota. Kasztelan Łukasz Opaliński opuścił „perspektywę” — jak dawniej nazywano lunety. Gdzieś w lesie rozległ się chrapliwy krzyk łosia. — Jesteśmy gotowi — zameldował Łukasz Sienieński. — W twierdzy zostało nie więcej jak trzystu jego ludzi — chłop, którego złapali, gdy wypasał kozy na skraju lasu, musiał szczerze nienawidzić swojego pana, bo sypał informacjami jak z rękawa. — Diabeł zabrał ze wsi i miasta resztę czeladzi. Wzięli wszystkie armaty i pociągnęli przedwczoraj ku Sanokowi...
— Trzystu — ucieszył się kasztelan. Spodziewali się przeszło tysiąca. Tak donosili konfidenci... — Siła to nadal znaczna — Łukasz Sienieński zachował powagę. — Trza kilku kozaków pchnąć jego śladem. Niech śledzą co zrobi. Nie możemy dać się zaskoczyć. Gdy twierdzę zdobędziemy, zasadzić się na niego można. — Pewnie czyjś majątek planuje spalić, tedy dziś lub jutro do dom wróci — zamyślił się jego towarzysz. — W murach możemy opór stawić lub w lesie go znienacka
rozbijemy. Trzecią część swoich zostawił na zatracenie. Słaby będzie. Pola nam nie dotrzyma. — Liczyłem, że jak borsuka w norze go osaczymy, ale kto wie, czy tak łatwiej nam nie będzie. Odpalać — polecił kasztelan. Oślepiająco biała pochodnia z wiórów magnezu zmieszanych z siarką zabłysła na skraju lasu. Kozacy widząc umówiony sygnał podpalili lonty zwisające z ładunków i pospiesznie odbiegli na bezpieczną odległość. Dwustu rękodajnych ruszyło biegiem w stronę warowni. Pierwsi rzucili na bagno sklecone z desek pomosty. Z trzcin zarastających fosy poderwało się
kilka dzikich kaczek. Dwa upiorne wybuchy rozdarły powietrze. Brama i mur runęły. Niecałą minutę później przez wyłomy do środka wdarła się zbrojna gromada. Kasztelan biegł pierwszy. Kiedyś był już wewnątrz zameczku. Teraz mógł poprowadzić atak. Wpadli na majdan. Kilka budynków otaczało dziedziniec. Z okien i drzwi huknęły strzelby i krócice. Za późno! Solidne dębowe drzwi prowadzące do izby czeladnej zdążono zaprzeć. Kopnął w nie, ale nie ustąpiły. Dał znak dłonią. Czterech jego towarzyszy wysunęło się naprzód. Wystrzały z hakownic zlały się w jedno. Ołowiane kule skruszyły deski i podpierające je belki.
Zaskoczenie było kompletne. Czeladź Stadnickiego, załamana nieobecnością swego budzącego grozę pana, walczyła słabo. Niebawem dwie setki powiązanych powrozami jeńców stanęły pod murem. Ludzie Opalińskiego przeszukiwali wszystkie zakamarki warowni. Do wielkiej skrzyni stojącej na podwórzu wrzucano znalezione kosztowności: srebrne świeczniki, ozdobną broń, przedmioty liturgiczne złupione w cerkwiach i kościołach. Na wyrobach migały herby szlachty z całej Małopolski... Przywleczono też okuty kufer wypełniony papierami. To w nich kryła się potęga „Diabła”. Setki pozwów sądowych, aktów własności,
weksli i zobowiązań. Wreszcie listy. Będzie jeszcze czas, aby to spokojnie przestudiować. Wiele ciekawych spraw wyjdzie przy okazji na jaw... — Co ze Stadnickim? — kasztelan rozglądał się coraz bardziej zdenerwowany. — Wiadomo już coś? — Przed świtem konia osiodłał i ku przełęczy ruszył — jeden z kozaków zdążył już przesłuchać kilku jeńców. — Resztę wojska dla zmylenia nas pchnął w stronę Sanoka. Inni wyprowadzali tymczasem więźniów uwolnionych z lochów. Szlachta i chłopi pospołu wynurzali się z piwnic, mrużąc oczy porażone niewidzianym od miesięcy blaskiem
dnia. Ubrani w łachmany, podzwaniający łańcuchami kajdan, wychudzeni, przedwcześnie posiwiali. Ich udręka właśnie się skończyła. Należało jeszcze obejrzeć podziemia. Kasztelan szedł sklepionymi z kamienia korytarzami. Mijał kolejne pomieszczenia, sale tortur i cele. Z pozoru był obojętny. Jednak w głębi jego duszy płonął ogień nienawiści. W niedużej sali na końcu amfilady lochów spoczywał drewniany pień. Zdobywca patrzył długą chwilę na wbite w niego metalowe klocki, i nagle zrozumiał. Jego wróg najwyraźniej urządził tu fałszerską mennicę. W kurzu na podłodze leżał krążek pociemniałej cyny. Ktoś
sprawdzał stempel, wybił na próbę jedną monetę... Na kamiennej posadzce zadudniły kroki. Kasztelan odwrócił się. Łukasz Sienieński Jego towarzysz, stał zadyszany. W dłoni trzymał kawałek papieru. — Panie bracie, w sypialni skrzynię żelazem kowaną znaleźlim, aż niej list ciekawy dobyli... — Co w nim stoi? — Diabeł posłał swego człowieka na Węgry, by zaciąg sabatów uczynił. Już tu idą. — Niech się ino pojawią w pył na szablach zbójów rozniesiemy... — kasztelan położył odruchowo dłoń na
rękojeści. — Ciągnie ich tu dwadzieścia tysięcy. Tylu zwerbował dotąd. A jeszcze drugie tyle zamiaruje. Opaliński ogłuszony tą wieścią zatoczył się aż na ścianę. Moneta wysunęła się z jego nagle zmartwiałej ręki. Niezrozumiałe dotąd elementy układanki nagle dopasowały się do siebie. Ujrzał przed sobą przyszłość. I była to wizja, która przeraziłaby każdego... Przyjaciel schylił się i podniósł z ziemi dukata. Jeden rzut oka wystarczył. Jego twarz pokryła się trupią bladością... Przeżegnał się, by odegnać majak.
— A więc to planuje — wykrztusił przerażony. — Z siłą taką dokonać tego może i zdoła... A wtedy górze mam. Na hakach w Łańcucie zawiśniemy, a ze skór naszych pasami żywcem dartych kańczugi zrobić każe... Kasztelan też już się otrząsnął. — Którędy ciągną? — zapytał. — Trza pospolite ruszenie wśród szlachty zwołać i drogę im natychmiast przeciąć. W przełęczach górskich, dobrze zasadzeni, czoła im i niewielkimi siłami stawić możemy... Jeśli zdążymy. W jego oczach zapłonęły ponure ognie. Znowu był panem tej ziemi, król postawił go na jej straży. I on ją obroni. Tak jak poprzysiągł. Nawet za
cenę własnego życia. — Pewnikiem przez Przełęcz Dukielską pój da, to szlak ku Węgrom najpewniejszy. List datę sprzed trzydziestu dni nosi... — powiedział towarzysz. Zagryzł wargi. — Przez góry tak szybko przejść niepodobna, więc jeszcze sił swych połączyć nie zdołali. I z opatrzności pomocą nie zdążą. Ruszajmy w drogę, trzeba nam Diabła pochwycić, nim wojsko jego nazbyt w siły urośnie. Każę jednak na wszelki wypadek wszystkie twierdze opatrzyć, gdybyśmy się w chadzce rozminąć mieli. — Co z zamkiem? Warto by go obsadzić i punkt oparcia uzyskać.
Mury wybuchem nadwerężone, ale w dni kilka zniszczenia naprawić zdołamy. — Nie mamy dość ludzi, by siły nasze rozdzielić... Spalimy, by w ich ręce nie wpadła. . — A co z jeńcami? — Powiesić. Jak który szlachcic, ściąć można. — Szlachtę śmiercią karać? Toż się nie godzi... — Na wszystkich infamia nałożona. Tedy na gardłach pokarać ich możemy. A królowi rzecz wytłumaczę. Czasu mało; przed wieczorem lasy przeczesać i Diabła pochwycić. A nagrody nie pożałuję! Jak który kozak
lub chłop tego dokona, nawet do herbu przyjmę.
ROZDZIAŁ 1 ZAGADKOWA PRZESYŁKA • KRÓL, KTÓRY NIE ISTNIAŁ • ZNAJOME HASŁO • ANALIZY NUMIZMATYCZNE • ROKOSZ ZEBRZYDOWSKIEGO • RUSZAMY DO LUBLINA Pana Tomasza nie było jeszcze w
biurze, gdy posłaniec przyniósł tę dziwną przesyłkę. Upierał się, że musi ją oddać osobiście adresatowi, więc poczęstowałem go herbatą i kazałem poczekać. Wreszcie szef pojawił się w ministerstwie. Odebrał płaską paczuszkę, podpisał gdzie trzeba i zostaliśmy sami. — Hmm — mruknął oglądając grubą kopertę ochroną, taką, w jakich przesyła się płyty CD–ROM. Zważył jaw dłoniach, obejrzał pod światło, poskrobał się po głowie widząc adres nadawcy, wreszcie sięgnął do szuflady. Wyjął krzemienny przecinak do skór i jednym pociągnięciem rozciął brzeg.
Spojrzałem z podziwem. Prezent od doktora Hreczkowskiego, narzędzie wykonane przed siedemdziesięcioma tysiącami lat przez neandertalczyka, znalazł zastosowanie także u progu XXI wieku... Z wnętrza koperty Pan Samochodzik wydobył list oraz niewielką złotą monetę. Najpierw przeczytał tekst, potem obejrzał staranie pieniążek. Wiele razy widziałem go zdziwionego, choć zazwyczaj starał się trzymać nerwy na wodzy. Tym razem był wyraźnie poruszony. Wstał i podszedł do okna. Zawrócił i dopiero teraz przypomniał sobie o mojej obecności. — Cóż tam przyszło? —
zagadnąłem. — Jakieś ciekawe wieści? Jego twarz ściągnęła się, a czoło pobruździło. Westchnął i przez chwilę bawił się papierem. — Nie wiem — powiedział wreszcie, zdejmując okulary. — Wygląda na bardzo głupi dowcip... Choć z drugiej strony. Człowiek, który mi to przysłał, nigdy by sobie tak nie zażartował... Zamilkł. — Mogę zobaczyć? — Co? Ach tak... Wybacz rozkojarzenie. Po prostu niecodziennie widzi się coś tak dziwacznego. Podał mi monetę. Zbliżyłem ją zaciekawiony do oczu i poczułem zawrót głowy. Wielokrotnie miałem w
rękach siedemnastowieczne dukaty. Napatrzyłem się na wybite w złocie wizerunki naszych i obcych królów. Jednak takiego egzemplarza dotąd nie wdziałem. Na awersie widniała podobizna jakiegoś brodacza o dość wrednym wyrazie twarzy. — Stanislav Rex Poloniae — odczytałem zbaraniały. — Imię z błędem — powinno być Stanislaus — lub wręcz Stanislays, bo literę „u” zastępowali często „y”.,. — Wiem — uciął. Odwróciłem monetę w palcach. Na rewersie połyskiwał herb, wyglądał jak Szreniawa. Poniżej widniała data: „1606”. Wokoło umieszczono napis po
łacinie. — Lepiej nie żyć, niż wolności odstąpić — przełożyłem go od razu na język polski. — Nic nie rozumiem. Przecież w tym czasie królem był Zygmunt III Waza... A Stanisław Leszczyński to nie tylko inna epoka, ale i monet własnych wybić nie zdążył... — Właśnie — pan Tomasz patrzył przez okno. — Jak sądzisz, czy ta moneta jest autentyczna? — Chodziłem na zajęcia do znanego polskiego numizmatyka, profesora Bogdana Suchodolskiego — pochwaliłem się. — Muszę obejrzeć trochę monet z tej epoki, porównać... ale chyba lepiej zrobi to ekspert. Z drugiej
strony, jeśli to współczesne fałszerstwo, to bardzo trudno będzie to udowodnić. Mogę od ręki sprawdzić wagę, co do stopu... Tu potrzeba fachowca. Szef odwrócił się w moją stronę. Twarz miał poważną a spojrzenie surowe. Poczułem się jak uczniak przyłapany na błędnej lub niewystarczającej odpowiedzi. — Czy napis na rewersie nic ci nie mówi? — zapytał. — Powinieneś go kojarzyć... Coś nieśmiało przebijało się z głębin pamięci. Nie z historii sztuki, ale z historii. Wykłady profesora Henryka Samsonowicza? Wojny prywatne początku XVII wieku.
— Zaraz, to hasło... — Mnie też wydaje się znajome — mruknął. — W innej nieco formie, ale masz rację. — Rokosz Zebrzydowskiego. Odezwa do buntującej się szlachty napisana przez największego warchoła, łupieżcę i pijanicę, jakiego polska ziemia nosiła! — Czeka nas pilny wyjazd do Lublina — powiedział. — Musimy wyjaśnić pochodzenie tego pieniążka. Ale najpierw wpadnijmy do Instytutu Historii Kultury Materialnej. — Obecnie Instytutu Archeologii i Etnologii Kulturowej — podpowiedziałem.
— Słusznie. — Pokażemy to ekspertom? — Właśnie... Sprawą tak czy siak zająć się musimy. Jeśli to fałszerstwo, trzeba wykryć, kto to puszcza w obieg i postarać się, by swoje odsiedział. Ale jeśli to autentyk... — w jego oczach zabłysła znajoma iskierka. — To znaczy, że jesteśmy na tropie naprawdę poważnego odkrycia naukowego — uzupełniłem. — Na tropie odkrycia, które może nieźle namieszać — zatarł dłonie. — Cała masa historyków na widok tej monetki zawału dostanie. A co najmniej będzie cierpieć na wrzody żołądka... O ile się uda.
Uśmiechnął się do swoich myśli. Lubił zagadki, których rozwiązanie sprawiało, że niepodważalne fundamenty nauki pokrywała delikatna siateczka pęknięć... Pracownia numizmatyczna trochę mnie rozczarowała. Spodziewałem się stosów złotych monet, garnków z talarami, a tymczasem stał tu prosty stół kreślarski, dwa binokulary oraz nieduży, pękaty sejfik. Resztę miejsca zajmowały regały z setkami książek i katalogów. Doktor Lewandowski na widok naszego znaleziska wytrzeszczył oczy. Jego zdumienie było znacznie większe niż poranne zaskoczenie pana Tomasza. — E, niemożliwe... —
ocenił, po czym zabrał się do dokładnego badania monety. Najpierw pokropił jej rant płynami do sprawdzania próby metalu. Ciecze te zawierają mieszaninę kwasu azotowego i innych substancji. Jeśli złoto jest czyste chemicznie, nie zostaje na nim żaden ślad. Jednak im słabsza próba, tym łatwiej pojawiają się czarne plamy. Stosując kilka odczynników można określić z dużą dokładnością, jaka jest domieszka miedzi... — Stopa mennicza z grubsza się zgadza... — mruknął. — Nawet jest ciut lepsza niż w dukatach króla Zygmusia... Waga też odpowiada tej z epoki.
— Trochę to za duże jak na dukata — zauważyłem. — Z tego co pamiętam, są mniejsze. — Oczywiście. To prawdopodobnie donatywa, moneta o nominale dwóch dukatów — wyjaśnił. — W okresie panowania Zygmunta III Wazy w obiegu krążyły monety, na przykład dwu–, trzy– i pięciodukatowe. A także grubsze, dzesięciodukatówki i słynne studukatowe. Ten, kto to wybił, musiał o tym wiedzieć... Albo żył w tamtych czasach i było to dla niego coś naturalnego. Sądzę, że może pochodzić z tamtej epoki, ale zaraz to jeszcze dokładniej zweryfikujemy. — Co jeszcze da się
powiedzieć o naszym pieniążku? — zapytał szef. — Chcemy wiedzieć jak najwięcej. — W tamtych czasach stempel robiono w kilku etapach. Najpierw przygotowywano punce z wyjątkowo twardej stali, z poszczególnymi literami, a potem rozgrzawszy mocno stalowy klocek, wybijano w nim potrzebne elementy. Tak było i w tym wypadku — zwróćcie uwagę, panowie, że niektóre litery awersu powtarzają się w identycznej formie na rewersie. To cenna wskazówka, przemawiająca za autentycznością znaleziska. Na tym najczęściej wpadaj ą fałszerze — mało
który wie... — Coś jeszcze? — Tak. Zastosowane tu ozdobniki — wskazał na otaczające herb gałązki — to element bardzo charakterystyczny dla tej epoki. Jeśli mamy do czynienia z fałszerstwem, to wykonanym przez mistrza... Ale sądzę, że ta moneta jest autentyczna. Choć z drugiej strony... — zamyślił się głęboko. — Rozumiem — powiedziałem. — Ostatecznej pewności nie będziemy mieli nigdy. — Cóż, technika idzie do przodu, także technika fałszerska. Moglibyśmy wprawdzie zrobić badanie na obecność pierwiastków śladowych.
— Na czym ono polega? — zaciekawił się szef. — Każde złoże złota na świecie posiada inną domieszkę pierwiastków promieniotwórczych i ich izotopów — wyjaśnił. — Podobnie zresztą jak złoża miedzi i innych metali. Możemy zbombardować ten pieniążek neutronami w reaktorze i zbadać domieszkę. Dzięki określeniu wzajemnych proporcji izotopów będzie można powiedzieć, czy tę donatywę wybito ze złota pochodzącego z Syberii, Alaski, Siedmiogrodu, Śląska... — Czyli gdyby kruszec pochodził, na przykład, z Kalifornii, której złoża odkryto w połowie XIX
wieku, wiedzielibyśmy, że to falsyfikat — domyśliłem się. — Dokładnie tak. Ale powiem od razu, że koszt takiego badania jest bardzo wysoki. Z drugiej strony — to unikat. Jeśli pochodzi z prywatnej kolekcji, właściciel może się na to zdecydować, bo i tak doliczy sobie koszt ekspertyzy, gdy będzie sprzedawał monetę. Jeśli jednak należy ona do muzeum... — rozłożył ręce. — Tak, budżety naszych placówek są ostatnio coraz skromniejsze, — westchnął szef. — Dostaliśmy to w depozyt, więc i tak nie możemy podjąć żadnych działań... — Stanisław, król Polski
— zadumał się Lewandowski. — Wiecie, było coś podobnego... Gdy po śmierci Aleksandra I decydowano, kto zostanie carem Rosji, kandydatów było dwóch: książę Konstanty i jego brat Mikołaj. Teoretycznie tron należał się starszemu, Konstantemu, ale on zakochał się w polskiej arystokratce, a prawa jeszcze z czasów Pawła I mówiły wyraźnie, że przyszły car może poślubić wyłącznie członkinię domu panującego. Dlatego korona ostatecznie przypadła Mikołajowi, a starszy brat został namiestnikiem Królestwa Polskiego. Jednak w tych dniach, gdy sprawy się ważyły, wybito kilka sztuk monet z podobizną cara, który carem nie został...
Dziś to wielki rarytas. Jednak w historii mennictwa znanych jest kilka podobnych przypadków. — Gdyby w 1606 roku doszło do elekcji, moglibyśmy założyć taką ewentualność — powiedział szef. — Ale wiemy, że nie doszło — dodałem. — Zygmunt III Waza panował przeszło 40 lat. — To faktycznie zastanawiające — doktor Lewandowski poskrobał się po głowie. — Ale może wybili ją jacyś rokoszanie? Czas był niepewny, a nasza szlachta była skłonna do buntów. — Niewykluczone — pan Tomasz pokręcił głową. — W tym roku,
owszem, szalał rokosz Zebrzydowskiego, ale on miał na imię Mikołaj. I chyba nie miał ambicji zostać królem Polski. Jednak w jego obozie był kandydat na emitentatej donatywy... — A może Szwedzi? — podsunąłem. — Plany najazdu na Polskę mogły już powstać. Może wymyślili sobie osadzić na naszym tronie jakiegoś marionetkowego władcę i zawczasu wybili dla niego monety? — Szwecja w tym okresie prawie nie biła pieniądza kruszcowego — zaoponował doktor. — Mieli bardzo niewiele złota, a złoża srebra odkryto później... W obiegu były u nich tak zwane talary płytowe, sztaby
miedzi o wadze nawet kilkunastu kilogramów. Oczywiście emisji złotych monet wykluczyć się nie da, ale na pewno byłyby ze znacznie gorszego stopu. — Nie słyszałem nigdy o podobnym projekcie — zadumał się szef — A przecież próba stworzenia marionetkowego rządu na pewno zostałaby odnotowana przez historyków dyplomacji... — A może to w ogóle nie była moneta — zasugerowałem — tylko, na przykład, jakiemuś magnatowi koledzy chcieli zrobić przyjemność z okazji urodzin i sprezentowali taki właśnie pieniążek wybity tylko w
jednym egzemplarzu? — Hmm — zamyślił się Pan Samochodzik. — Medale to i owszem, bito z okazji ślubów... — W obiegu nie była — zwrócił się do mnie pan Lewandowski. — Nie ma żadnych wytarć ani zarysowań, ale jest coś, co przemawia przeciw pańskiej teorii. — Cóż takiego? — zaciekawiłem się. — Nie powstał w jednym egzemplarzu. Ani nawet w kilkudziesięciu. Było ich więcej. — Skąd pan wie? — zdumiałem się. — Proszę zwrócić uwagę
na tę skazę — pokazał mi lekkie zniekształcenie. — O czym to świadczy? — To proste. Aby wybić monetę, trzeba mieć dwa klocki z dobrej stali. Jeden wbija się na stałe w pieniek, na nim kładzie krążek blachy, a drugim klockiem uderza z góry. Siłą rzeczy, nawet jeśli bijemy w złocie, po kilkuset uderzeniach stal zaczyna się odkształcać lub pękać. Tu mamy właśnie ślad pierwszego pęknięcia. Jeszcze kilkadziesiąt uderzeń i górny klocek trzeba było wymienić. Dolne przeważnie okazywały się bardziej trwałe... — Rozumiem. Czyli tych monet wybito wcześniej...
— No właśnie — wszedł mi w słowo pan Tomasz. — Ile sztuk? Jak długo mogła posłużyć taka sztanca? — Jeśli wykonano jaz najlepszej stali, to dolna maksymalnie kilka tysięcy razy, górna może siedemset. Jeśli metal był gorszej jakości, kilkaset albo kilkadziesiąt zaledwie, jeśli z bardzo słabej... Tak czy inaczej, było tego więcej. Oczywiście mogło się zdarzyć tak, że do naszych czasów dotrwał tylko jeden egzemplarz. Na przykład monety bite w 1813 roku w oblężeniu Zamościa są dziś bardzo rzadkie, gdyż Rosjanie po poddaniu się twierdzy przechwycili prawie cały zapas i przetopili. Ta może być dziś
unikatem. Z bardzo różnych przyczyn. Ale na pewno było ich sporo. Podziękowaliśmy serdecznie za tak dokładną ekspertyzę i opuściliśmy budynek instytutu. Szosa była paskudnie zatłoczona, choć od początku wakacji minęło już kilka dni. Tabuny ludzi ciągnęły we wszystkich kierunkach. Za samochodami holowano przyczepy kempingowe, przytroczone na dachach pakunki kryły w swoich wnętrzach namioty i sprzęt obozowy. Fascynował mnie ten pęd, chęć zobaczenia, co kryje się za horyzontem. Z drugiej strony, współczułem ludziom, którzy spędzą wiele godzin w ciasnych jak wnętrze
puszki samochodach. Dotrą na zatłoczone kempingi, tylko niektórzy szczęśliwcy zostawią swoje pojazdy na podwórzach krewnych żyjących na wsi i przez kolejne tygodnie nie siądą za kierownicą... Nielicznym dane będzie przeżyć coś, o czym będą mogli wspominać, gdy już wrócą do domów. A my? Jakie przygody nas czekają? — Czy data wybita na monecie nic ci nie mówi? — zapytał pan Tomasz. — 1606? — zamyśliłem się. — Tak zwany rokosz sandomierski albo rokosz Zebrzydowskiego. Zresztą i pan Lewandowski tak przypuszczał... — No to zreferuj.
— Cała rozróba zaczęła się od tego, że Zygmunt III Waza nie bardzo mogąc sobie poradzić z samowolą polskiej szlachty i magnaterii postanowił wzmocnić swoją władzę. Jednak wszelkie próby reform utykały w martwym punkcie. Ponadto prawo liberum veto pozwalało zrywać sejmy... — Korzystano z tego prawa niezwykle rzadko — zaprotestował. — Ale faktycznie, jeśli obrady sejmu przypadały w okresach zagrożenia, mogło być niebezpieczne dla państwa. — A więc król wydał prawo, żeby sejm można było zerwać tylko większością głosów i podobnie, aby ustawy sejmowe były uchwalane
większością głosów, a nie przy jednomyślności posłów... Niestety, polska szlachta nie zrozumiała, że w okresie rosnącego zagrożenia zewnętrznego trzeba usprawnić działanie aparatu państwa. Uznała to za zamach na jej wolność... Dlatego też wiosną zwołano zjazd szlachty w Stężycy, a niebawem nastąpił drugi — w Lublinie. Z tego co pamiętam, rokoszanie zażądali od króla poszanowania odwiecznych praw szlacheckich, a bardziej radykalni wprost zasugerowali, że władca powinien kraj opuścić, co otworzyłoby drogę do nowej elekcji. — Myślę, że zagadkowy
emitent tej monety widział j uż siebie na tronie. — Sadzi pan, że wśród rokoszan był ktoś zdolny przejąć władzę nad krajem — zdumiałem się. — Albo tak zadufany w sobie, że gotów był sięgnąć po koronę... Stanisław Rex Poloniae — mruknął. — Czyli słusznie domyślam się, o kogo chodzi — wyszeptałem. — To hasło wybite na rewersie... — Tak Pawle. To on. Możesz puścić jakąś muzyczkę? — nieoczekiwanie zmienił temat.
ROZDZIAŁ 2 TAJEMNICZY ZENEK • BUSZUJEMY PO LUBLINIE • OBRZYDLIWA SPELUNA • NA SKARPIE • WZGÓRZE CZWARTEK • ŚLADY DIABŁA W Lublinie byliśmy późnym popołudniem. Podjechaliśmy pod znajomy ośrodek kultury, gdzie Pan
Samochodzik zarezerwował już dla nas pokoje gościnne. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka, ale istniała możliwość, że będziemy musieli spędzić tu kilka dni wypełnionych drobiazgowym śledztwem. Zaparkowaliśmy samochód przed pałacykiem i ruszyliśmy w stronę Starego Miasta. Krakowskie Przedmieście drzemało w upale. Szara kostka brukowa rozgrzała się tak, że zdawała się parzyć nawet przez grube podeszwy butów. Ludzie poruszali się niemrawo, ospale walcząc ze zmęczeniem. Z ulgą zanurkowaliśmy w wypełnioną cieniem, chłodną bramę. Domofon. Pan Tomasz zadzwonił i po kilku minutach
drapaliśmy się po starych drewnianych schodach. Przypomniałem sobie, jak nie tak dawno przecież odnaleźliśmy w tym mieście potomków szwedzkiego admirała porwanego przez kozaków na początku XVII wieku... Ale oni mieszkali w innej części miasta. I wreszcie drzwi, stare, drewniane, ozdobione półbelkami i rzeźbieniami. Stara mosiężna kołatka. Zastukaliśmy i po chwili wpuszczono nas do środka. Przyjaciel, który przysłał monetę panu Tomaszowi, okazał się krzepkim, na oko sześćdziesięcioletnim mężczyzną. — Oswald — mruknął ściskając mi dłoń. — A to mój syn, Jarek — przedstawił ciemnowłosego
gimnazjalistę w drucianych okularach o mocnych szkłach. — Zaintrygowałeś nas — szef zwrócił się do przyjaciela. — Skąd, u licha, wytrzasnąłeś coś takiego? — Głupia historia — Oswald uśmiechnął się. — Jak wiesz, jestem kościelnym w katedrze... Przedwczoraj na niedzielnej mszy zbierałem datki na tacę i trafiło tam między innymi to. Myślałem w pierwszej chwili, że to okolicznościowa dwuzłotówka — biją je z mosiądzu — ale jak potem sortowałem monety, okazało się, że to dukat... — Ściślej rzecz biorąc, donatywa — wtrąciłem.
— Co to takiego? — zdumiał się. — Dwudukatówka po prostu — wyjaśnił szef niecierpliwie. — Aha. No więc obejrzeliśmy jaz księdzem proboszczem i trochę się zdziwiliśmy, bo przecież nie było takiego króla... — To prawda... — Ksiądz powiedział, że to może być bardzo ważne odkrycie naukowe, postanowiliśmy więc pokazać ją fachowcom. Wtedy pomyślałem o tobie... — A kto to wrzucił? Przepraszam — zreflektował się szef. — Głupie pytanie, tysiące ludzi... Jarek uśmiechnął się.
— A właśnie że wiemy — powiedział triumfalnie. — Jakim cudem? — zdumiałem się. — Wieczorem tego dnia ktoś zadzwonił na plebanię i powiedział księdzu, że tę złotą monetę to on dał, żeby oczyściła się, służąc jako datek na jakiś szlachetny cel... — wyjaśnił jego ojciec. — Przedstawił się? — Powiedział tylko, że ma na imię Zenek. — Mamy zatem zagadkowego Zenka, który ot tak przyszedł do kościoła z unikatową bezcenną złotą monetą w dłoni...
— I rzucił na tacę zamiast sprzedać choćby za cenę kruszcu albo i poszukać spokojnie kogoś, kto da mu dużo więcej... — uzupełniłem. — Ciekawe, skąd ją miał... Myśli pan, że znalazł jedną czy może cały garnek? — Jeśli znalazł jedną to będzie rył w tym miejscu w poszukiwaniu drugiej — odparł pan Oswald. — Jeśli garnek, to może niebawem na rynku pojawią się kolejne egzemplarze? Bo chyba nie zaniesie wszystkich do kościoła? — Jeśli religijny człowiek, to kto wie... — Chyba że sumienie
ruszyło go jednorazowo? — zasugerowałem. — Albo już znalazł więcej i... — Tak czy inaczej musimy go odnaleźć — zadecydował szef. — Problem w tym, że nie wiemy, jak on wygląda. — Może policja mogłaby nam w tym pomoc? — zaproponował pan Oswald. — Nawet jeśli nic dotąd nie przeskrobał, to mogą go kojarzyć. Dzielnicowego trzeba zapytać. — To nie jest zły pomysł — odparł się szef — ale z drugiej strony, pójdziemy do nich i co powiemy? Każdemu wolno posiadać złote monety i ofiarowywać je na
dowolne cele, a nawet nimi handlować... Gdyby ją ukradł albo gdybyśmy mieli choćby dowód na to, że ją gdzieś wykopał. A tak — wzruszył ramionami — Nie ma przestępstwa. Upalny dzień powoli dobiegał końca. — Pójdę go poszukać — zaproponowałem. — Mamy imię, a to dobry punkt zaczepienia. — Może być fałszywe — ostrzegł szef. — Nie sądzę, aby człowiek, który rzuca na tacę coś tak cennego, miał potem kłamać w rozmowie z księdzem. Taki czyn świadczy o znacznej religijności... — To jak szukanie igły w
stogu siana — zauważył nasz gospodarz. — W tym mieście są pewne tysiące Zenków — Chyba nie, to dość rzadkie dziś imię. — A ja przejdę się na bazar posłuchać plotek — pan Tomasz też podniósł się z miejsca. — I do fryzjera. — Też posłuchać plotek — domyśliłem się. Stosowaliśmy już kiedyś tę metodę w małych miasteczkach w powiecie chełmskim. Wtedy się sprawdziła, więc dlaczego nie miałaby poskutkować tutaj? — Mogę wam pomóc? — zapytał chłopak. W jego głosie
usłyszałem echo własnej młodości. Nadzieja, żądza przygód... — Oczywiście — szef natychmiast wyraził zgodę. — To ja przejdę się na Czwartek, pogadam z kumplami — zaofiarował się Jarek. — Tylko jak to zrobić, żeby nie puścić przy tym plotki? Bo potem jak gruchnie wieść, że ktoś coś znalazł, to nie odróżnimy prawdziwych i fałszywych informacji... Spojrzałem na chłopaka z podziwem. Główka nie od parady. I o takim szczególe pomyślał. — Zacznij od tego, że zastanawiasz się nad kupieniem wykrywacza metali
— szef wyjął z teczki katalog amerykańskiej firmy Whites. — Powiedz, że chętnie poszukałbyś skarbów. Jeśli coś ostatnio znaleziono, szybko się o tym dowiesz. — Tak jest! — zasalutował. — Folder możesz zatrzymać, możesz im dać na pamiątkę albo zapłacić nim za informacje. — Nie będzie potrzebny? — Gdzie tam. Bez przerwy dostajemy nowe pocztą... — wzruszyłem ramionami. — Ekstra. — Spotkajmy się o dwudziestej przed zamkiem —
zaproponowałem. Kiwnęli głowami. Od południa lubelskie Stare Miasto zamyka Brama Grodzka. Wzgórze, na którym leży i wzgórze zamkowe rozdziela parów, nad nim jest przerzucony mostek. Oba pagórki łączy nasyp, obudowany z obu stron kamiennymi ścianami. Górą biegnie alejka. Po naszej lewej stronie w dole leży rozległy plac. Dalej na wschód, za ulicą rozciągała się niegdyś dzielnica żydowska. W czasie wojny miejsce to stało się widownią potwornych zbrodni. W latach pięćdziesiątych XX wieku morze ruin rozebrano, wytyczając na tym miejscu dworzec PKS i bazar. Między nimi powstała hala targowa, a wokoło
dworca ulokowały się drobne jadłodajnie, sklepiki oraz pijalnie piwa, przeważnie o dość nieciekawej reputacji. Za dworcem i bazarem wznosi się kolejne wzgórze zwane Czwartkiem. Gdy patrzy się na nie od strony zamku, widać piękny kościół oraz stojący naprzeciw niego ponury gmach liceum. Ponadto wzniesienie oblepiaj ą przedwojenne kamienice i powojenne bloki. Zeszliśmy na dół i rozdzieliliśmy się. Pan Tomasz pomaszerował na bazar, ja zakręciłem do najbliższej speluny, a nasz towarzysz poszedł prosto i po chwili wdrapywał się uliczką prowadzącą jarem oddzielającym
kościół i szkołę. Stanąłem przed drzwiami i zawahałem się. Ktoś, używając gwoździa lub tępego noża, wydrapał na sklejce ostrzeżenie: „Witamy w krainie, gdzie obcy zginie!”. W normalnej sytuacji ominąłbym to miejsce szerokim łukiem. Ale cóż, służba... Wszedłem do lokalu. W nozdrza uderzył mnie paskudy zapach. Kilku bywalców, słysząc trzask drzwi odwróciło w moją stronę głowy. Po chwili stracili zainteresowanie. Zamówiłem małe piwo i usadowiłem się przy odrapanym stoliku. Po lewej stronie dwaj rosyjscy „biznesmeni” obgadywali interesy, zdaje się polegające na przerzucaniu
przez granicę kilku beczek spirytusu. Po prawej nieco liczniejsze towarzystwo biesiadowało w najlepsze. Pięciu tubylców w wieku mniej więcej emerytalnym przepijało do siebie. Wzdrygnąłem się mimowolnie. Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy pić taniego słodkiego wina i zagryzać go kaszanką... Wsłuchałem się w gwar... — ...no i wiecie leży frajer na schodach, to go obszukałem i znalazłem portfel, a w nim dwie dychy. Poszliśmy na strych na metę, wypiliśmy, wracam rano, a frajer właśnie się budzi... I gada: „Facet, daj pięć złotych”. No to ja mu: „Co ty do mnie, ja nie instytucja charytatywna”, a on:
„Portfel mi zabrałeś, to choć piątaka oddaj, na autobus potrzebuję”... — U hę hę hę! — roześmiało się towarzystwo. Poczułem gwałtowny przypływ obrzydzenia, ale przemogłem się. Podszedłem do baru i po chwili z sześcioma flaszkami piwa w rękach zbliżyłem się do ich stoika. — Można się dosiąść? — zagadnąłem. Otaksowali mnie spojrzeniami. Butelki wyraźnie zrobiły na nich wrażenie. — Siadł — przyzwolił starzec z czerwonym nochalem, najwyraźniej ich przywódca. Przysunąłem sobie krzesło, przed
każdym postawiłem flaszkę. Odkorkowali je zręcznie o kant stołu i po chwili lali złocisty napój w spragnione gardła... A ja spokojnie pociągałem maleńkie łyczki z kufla. — ...no więc inżynier gada tej babce, że fundament można podlać kwasem i wtedy wyschnie... — łysy podjął przerwany moim przybyciem wątek. — Jakim kwasem? — zdumiał się „wódz”. — Fluorokrzemowym — wyjaśniłem. — A, chyba że tak — zgodził się bez problemu, choć pewnie słyszał tę nazwę pierwszy raz w życiu. — ...no a drugi na to, że
lepiej cementu wstrzyknąć. Stara metoda, ale pewniejsza, bo wypróbowana... — Można i tak — włączył się ten w wyświechtanym skórzanym płaszczu. — I co babka? — A ona na to, że nie kupi. — Hłe hłe hłe hłe — roześmieli się wszyscy. Widać w tym stanie upojenia wszystko ich bawiło. A może to mnie brakowało poczucia humoru? — A ty będziesz kto? — menel w pobrudzonej koszuli przechylił głowę patrząc na mnie. — Monetami handluję —
odparłem. — Starymi najchętniej. Szukam Zenka. — A — mruknął „wódz”. — To wiem którego. Ale tu go nie ma. On jest niebieski, a my biali. Nie zrozumiałem. — No, denaturat pije — wyjaśnił, widząc moją zakłopotaną minę. — A my tego świństwa do ust nie bierzemy. „Za to chyba wszystkie inne tak” — z trudem powstrzymałem się, by nie powiedzieć tego głośno. — Denaturat to i oślepić z wolna może — dodał jeszcze. — Farba się w oczach odkłada — dodał naukowo. A potem popatrzył z żalem na pustą
butelkę. Zawołałem bufetową i zamówiłem po jeszcze jednej flaszce. — Podobno Zenek coś znalazł — drążyłem temat. — Ano, tak gadali — włączył się ten z czerwonym nochalem. — Gadali, że monetę miał złotą. Ale pewnie dawno już spylił... — Ktoś gadał, że nie mógł spylić, to księdzu dał — dodał któryś. — Zresztą na co mu dukat? Wszyscy zarechotali zgodnie. Ale jednak z ich bełkotu to i owo zaczynało wynikać. — Gdzie mogę go znaleźć? — zainteresowałem się. — Jak sprzedał, to pewnie
kupił coś do picia — wydedukował skórzany. — A jak się napije, to go baba nie wpuszcza do domu. A wtedy jak ciepło, to w krzakach śpi. — Za takie złoto to na kilka dni mu starczy — zamyślił się brudas. — No to pewnie leży z kumplami w krzakach koło boiska. Podziękowałem za informacje i na odchodnym zamówiłem dla nich jeszcze po piwie. Kto wie, może jeszcze będą mi potrzebni? Gdzie w okolicy szukać boiska? Zapewne koło szkoły... Wspiąłem się uliczką i po kilku minutach byłem przy liceum. Zniszczone schodki koło budynku prowadziły na krawędź skarpy.
Powędrowałem nimi. Faktycznie rosły tu krzaki, a wysoki parkan otaczał boisko szkolne. Liczne potłuczone butelki po alkoholach utwierdziły mnie w przekonaniu, że jestem na właściwym tropie, Zdezelowana parkowa ławeczka, otoczona niedopałkami papierosów i rozmaitymi śmieciami... Kolejne krzaki... Dwaj miejscowi żule siedzieli na jakichś deskach, sącząc z plastykowych kubeczków tanie wino. Na mój widok unieśli leniwie głowy i zaraz powrócili do kontemplacji trunku. Pan Samochodzik niespiesznie wędrował po bazarze. On także starał się nasłuchiwać, o czym plotkują ludzie,
jednak ich rozmowy były zupełnie jałowe. Żadna wieść o odkrytych skarbach nie zelektryzowała plotkarek... Odrobinę zniechęcony zawrócił i zaszedł do fryzjera. — Poproszę strzyżenie — zadysponował sadowiąc się w fotelu. — Krótko i z przedziałkiem po lewej stronie. — Się wie — mruknął fryzjer i zadzwonił nożyczkami. — Dawno nie byłem w Lublinie — klient zagaił rozmowę. — Ale bardzo lubię wasze miasto. — I jak pan widzi? Lepiej czy gorzej? — mistrz pracował w natchnieniu.
— Trochę się tu pozmieniało. Słyszałem też o jakiejś złotej monecie wykopanej niedawno. — Atak, to głośna historia... Fryzjer zmienił grzebień na inny. Przez chwile obaj milczeli. Wreszcie klient nie wytrzymał. — To prawda? — A cholera wie, czy ona złota była. Jest tu taki obszczymurek, Zenek go wołają, który faktycznie parę dni temu łaził po bazarze z czymś, co nazywał talarem... — Talar to ze srebra chyba? — pan Tomasz udał niewiedzę. — I dość duży jest.
— No to pewnie dukat był, bo świeciło jak złoto. Ale wie pan, Zenek nie ma dobrej opinii, więc nikt jakoś nie miał ochoty kupić... U mnie też był, ale patrzę ja na to, a tam pisze Stanisław, myślałem najpierw, że Poniatowski, ale mi się coś nie zgadzało... Raz, że imię na starej monecie to po łacinie powinno być, dwa, że herb u Poniatowskiego był jakby snopek, a tu coś innego... — Tak, ten herb nazywa się Ciołek — wyjaśnił Pan Samochodzik. — To ciekawe. Mówił może, skąd to wziął? — Paplał o jakiejś okutej skrzyni, ale co, to już nie pamiętam,
miałem klientów, to go za drzwi wyrzuciłem z jego falsyfikatem. A teraz myślę, czy dobrze zrobiłem... Trza było chyba na policję zadzwonić, bo on pewnie poleciał na dworzec PKS i mógł jakiegoś frajera ze wsi oszukać... — Rozumiem — pokiwał głową pan Tomasz. — Zenek to bez przerwy jakieś przekręty robi. Wszyscy go tu znają O, tam koło Starego Miasta czasem stoi ze starzyzną... No i gotowe — popatrzył z dumą na swoje dzieło. Pan Tomasz obejrzał się w lustrze. — Ma pan talent — pochwalił. — Ile się należy? — Dwanaście złotych.
„O połowę taniej niż w Warszawie i do tego cenne informacje gratis” — pomyślał wychodząc z zakładu. — Szukam Zenka — powiedziałem potrząsając zachęcająco butelką taniego wina. Obaj degeneraci popatrzyli na mnie, a właściwie na nią z ogromnym zainteresowaniem. — Zenka tu nie ma — ten o bardziej inteligentnym wyglądzie z mozołem sklecił zdanie. — Widzę — mruknąłem, choć miałem cichą nadzieję, że któryś z nich okaże się poszukiwanym przeze mnie menelem. — Gdzie mogę go znaleźć? Poskrobali się po głowach.
— Żona się za niego wzięła, powiedziała, że już nie będzie pił z kumplami...Pobiła go nawet. I z domu nieczęsto puszcza. Już z nami nie pije — omal się nie rozpłakał nad losem kolegi. — A może my pomożemy? — zaproponował ten z fioletowym nochalem. Usiadłem na pieńku naprzeciw nich. — Podobno Zenek coś znalazł — zacząłem ostrożnie sondować. — A tak — mruknął jego kompan. — Monetę ze złota. Pokazywał wszystkim. Mówiłem mu nawet, żeby schował, bo sobie biedy napyta... I
chyba napytał — popatrzył na mnie badawczo. — Nie, chcę tylko dowiedzieć się, gdzie ją znalazł — wyjaśniłem. — Sami rozumiecie. Może jest tam tego więcej. — A moja babcia to miała jeszcze za komuny przygodę — wtrącił się drugi. — Zakopywała stare strzykawki po insulinie, bo cukrzycę miała i wykopała z ziemi garnek złotych monet. Ale wtedy były takie czasy, że milicjanci jej po prostu wszystko zabrał i... Słuchałem cierpliwie, czekając, aż pierwszy wróci do przerwanego Wątku. — Zenek mówił o jakiejś
skrzynce, tu gdzieś miała być znaleziona na Czwartku — wreszcie usłyszałem coś istotnego. — Zabrał ją do domu, powiedział, że sobie na pamiątkę weźmie. — A gdzie ją znalazł? — Nie wiem. A bo mało tu miejsca? — zatoczył ręką krąg obejmując tym gestem krzaki, wądoły, krawędź skarpy i panoramę Lublina rozpościerającą się przed nami. Zamyśliłem się. W sumie mogło tak być. Skarpa osuwała się rok po roku po każdym deszczu. Może zakopana pierwotnie w bezpiecznym miejscu skrzynia znalazła się w końcu na krawędzi i kolejny obwał ją odsłonił?
Nie można było tego wykluczać... — Czyli trafił na skrzynkę pełną złotych monet — drążyłem temat z uporem. Facet z fioletowym nosem spojrzał pożądliwie na trzymaną przeze mnie flaszkę. Uśmiechnąłem się i delikatnie nią poruszyłem. — Daj — poprosił. — Bądź człowiekiem, wszystko ci zaraz powiemy. To nieładnie tak się znęcać nad spragnionymi... Dałem mu wino. Odbił korek jednym sprawnym ruchem i pociągnął kilka łyków, po czym podał butelkę kompanowi. — Nie — pokręcił głową.
— To inaczej było. Miał tylko ten jeden pieniądz — zniżył głos do szeptu. — Bo on spotkał diabła — tu przeżegnał się odruchowo. — Diabła? — zdziwiłem się. — Cii... — zgromił mnie. — Tego słowa lepiej na głos nie wypowiadać. — Co ze skrzynką? — W skrzynce było złoto w skórzanych woreczkach. Dużo złota. Ale czort zabrał wszystko, co do grosza, a Zenkowi tylko jeden pieniążek zostawił... Nic więcej nie udało mi się z nich wycisnąć.
— Powiedzcie Zenkowi, że go szukam — zostawiłem im wizytówkę z numerem mojego telefonu komórkowego. — Do tego, że miał monetę i ją sprzedał, nie będziemy się czepiali, a za skrzynkę damy mu parę złotych. A jak powie, co mu się stało, dołożymy jeszcze trochę... — Się wie — Nosacz schował kartonik do kieszeni. — Jak go spotkamy... — pociągnął jeszcze łyk wina. — Dla ciebie, szefuńciu, wdzięczność wielką mamy... — zrymował. Poszedłem odszukać pana Tomasza,
ROZDZIAŁ 3 CZEGO BAŁ SIĘ ZENEK • LOKALNE ZABOBONY • TWARDA ŻONKA • POD MUREM KOŚCIOŁA • SKRZYNKA • TRUDNE ZADANIE Pan Tomasz już na mnie czekał. — A zatem wszystko zaczyna nam się układać w logiczną całość — powiedział z zadowoleniem. — Zenek spotyka diabła, dostaje od
niego złotą monetę, próbuje ją sprzedać, ale nie może się jej pozbyć, bo wszyscy uważają go za drobnego krętacza. Zaczyna się okropnie bać... — Ale czego, u licha? — zdumiałem się. — Diabeł go wynagrodził za pomoc i poszedł. Czy zresztą dorosły człowiek... — To częsty motyw w baśniach ludowych i podaniach. Dostajesz coś od diabła w zamian za swoją duszę. Musisz się tego za wszelką cenę pozbyć, by unieważnić transakcję... Zenek próbuje monetę sprzedać, nie idzie mu to. Ogarnia go panika, ale wpada na dobry pomysł i wrzucają na tacę w kościele...
— Myślałem, że cyrograf trzeba do tego spisać... — zdziwiłem się. — Własną krwią na wołowej albo ludzkiej skórze... — To zachodnie zapożyczenie. U nas szatan nie potrzebuje cyrografu. Tam gra zazwyczaj fair, a u nas, jak to czort, po prostu oszukuje, wykorzystuje słabość... Nasze legendy są jakby bardziej z życia wzięte. — To ma ręce i nogi — uśmiechnąłem się. — Tylko skąd, u diabła... To znaczy skąd ten diabeł? — Ktoś musiał go naprawdę przestraszyć — szef w zadumie przeszedł kilka kroków po pokoju. — Chodźmy spać. Noc przynosi
dobrą radę. A rano Zenka trzeba odnaleźć i przesłuchać. Wiele rzeczy od razu się wyjaśni... Funkcjonariusze z lubelskiej Komendy Wojewódzkiej Policji byli bardzo mili. Na wieść, że odwiedził ich „ten słynny Pan Samochodzik” od razu przydzielili nam do pomocy posterunkowego Marka, stażystę świeżo po szkole policyjnej. Wysłuchał cierpliwie naszych relacji. Dłuższą chwilę układał to sobie w głowie. — Zenek popijający denaturat — mruknął. — Zaraz sprawdzimy w kartotece. Z pewnością był już notowany... — Może nie jest przestępcą
tylko drobnym pijaczkiem? — zasugerowałem. — Niewykluczone, ale w takim razie będzie figurował choćby w notatkach służbowych jako odwieziony do izby wytrzeźwień. Co do spotkania z diabłem... — grzebał w papierach przerzucając fiszki z ogromną wprawą. — Może spotkał kogoś o ciemnej karnacji i resztę sobie dopowiedział — podsunął Pan Samochodzik. — Jeszcze nie tak dawno po wsiach ludzie żegnali się na widok zwykłego Murzyna... — E, nie sądzę, to przecież miasto — zaoponowałem.
— Pijany człowiek łatwo popada w paranoję... — powiedział posterunkowy. — Pytanie, czy widział tego diabła naprawdę, czy tylko oczyma wyobraźni... No i jeszcze problem skrzynki. — Może ktoś wykopał skarb, w tym momencie zaskoczył go ten Zenek — snułem teorię — i poszukiwacz dał mu na odczepnego jedną monetę... — Zaraz się wszystkiego dowiemy. Posterunkowy znalazł to, czego szukał. Triumfalnie położył teczkę na stole. — No i co my tu mamy?
Pięć awantur domowych zakończonych interwencją kilka pobytów w izbie wytrzeźwień... — Znęca się nad rodziną? — skrzywił się szef. — Raczej to żona biła go za powroty po pijanemu, a on prosił, żeby go zabrać do aresztu — posterunkowy ze zdumieniem czytał raporty kolegów. — W opinii sąsiadów zupełnie nieszkodliwy, a jak trzeźwy, to nawet miły i uczynny. Niestety, rzadko trzeźwy... Jest i jego adres, chodźmy go odwiedzić. Założył na głowę czapkę i zapakowaliśmy się do samochodu.
Zenek mieszkał na Czwartku w starej, odrapanej kamienicy. Weszliśmy po zniszczonych, drewnianych schodach. Ściany też się prosiły o odnowienie. Policjant załomotał do drzwi. — Kto tam? — rozległ się przestraszony głos. — Policja — wyjaśnił Marek. — Otwieraj, Zenek, musimy pogadać o twoich grzeszkach. — O grzeszkach? Precz, diable! Nie mam monety! Żywcem się do piekła nie dam wziąć! — Gdybym był diabłem, to przeszedłbym przez drzwi — nasz towarzysz próbował podejść do sprawy spokojnie.
— A figę, poświęconą kredą naznaczone — zaśmiał się chrapliwie Zenek. W tym momencie wewnątrz rozległ się władczy kobiecy głos i zasuwka szczęknęła. W progu stanęła istna Horpyna. Kobietka była zbudowana jak zapaśnik, przerastała mnie o głowę. — No i gdzie te twoje diabły? — huknęła w głąb mieszkania — Zwykli ludzie do ciebie. Co przeskrobał? — zwróciła się do funkcjonariusza. — Nie ma co go po kolegiach ciągać. Zaraz mu taki łomot spuszczę, że ruski miesiąc popamięta... — Na razie nic, był
przypadkowym świadkiem pewnego zdarzenia — uspokoił ją posterunkowy. — No, wyłaź, ty tchórzu! — huknęła w głąb mieszkania. — Panowie pozwolą do salonu — zwróciła się do nas. Weszliśmy. Salon był niewielki, ale przytulnie urządzony. Najwyraźniej dopiero co skończono remont, w powietrzu unosiła się jeszcze woń farby. Zasiedliśmy na kanapie pokrytej kocem. Kobieta ruszyła do kuchni. — No, gdzieś się schował? — Ależ, myszko... — Ja ci dam myszkę... Znowu się włóczyłeś z kumplami... Po
chwili wróciła do nas, wlokąc za kark drobnego, niziutkiego mężczyznę około czterdziestki. Wyglądał na wystraszonego i sponiewieranego. Posadziła go z rozmachem na krześle. — No i zeznawaj, a ja sobie posłucham — stanęła w drzwiach jak groźny posąg. Zenek popatrzył na nas i nerwowo przełknął ślinę. — Panie Zenonie, znalazł pan złotą monetę — pan Tomasz pierwszy przerwał niezręczne milczenie. — Co!? — ryknęła kobieta. — Złoto znalazłeś i do domu nie przyniosłeś!? Znowuście wszystko przechlali?
— Spokojnie — wtrąciłem się. — Wrzucił na tacę w kościele — Wyjaśniłem. — A, to w porządku — złagodniała od razu. — No więc gdzie ją pan znalazł — szef wrócił do meritum. — Proszę nam o tym opowiedzieć. — A wy kto jesteście? — zaciekawił się nasz rozmówca. — A co cię to obchodzi?! — ryknęła na niego żona. — Odpowiadaj, jak policja pyta! — Jesteśmy przedstawicielami Ministerstwa Kultury i Sztuki — powiedziałem. — Zajmujemy się poszukiwaniem zaginionych dóbr
kultury i zabytków. Wzmianka o ministerstwie podziałała na kobietę kojąco. Jej groźna mina nieco złagodniała. — Zrobię panom herbaty — powiedziała i zniknęła w kuchni. — A dla mnie kawy, żabciu — zaskomlał Zenek. — A więc wróćmy do tematu — szef nie tracił cierpliwości. — Proszę opowiedzieć o złocie i skrzynce. Mężczyzna wzdrygnął się. — Spotkałem diabła — szepnął strzelając wokoło oczami. — Diabła? — podchwyciłem. — Cii...
— Gdzie to było? — szef drążył temat. — Na skarpie koło szkoły. Najpierw myślałem, że to zwykły człowiek, ale było w nim coś dziwnego... — Znowu na tą przeklętą skarpę łaziłeś? — huknęła jego żona stając w drzwiach. — Znowu do kumpli moczymordów? — Ich tam nie było, duszko — wykrztusił przerażony. — Ani jednego. Ja już z nimi nie gadam nawet. Pamiętam, że zabroniłaś... — To po coś tam polazł? — Panoramę Lublina obejrzeć.
— Dam ja ci panoramę! Podniosła go za wątłe ramiona i z hukiem posadziła z powrotem na krześle. Mebel zatrzeszczał. Zrozumiałem, dlaczego w pokoju nie ma na czym siedzieć. — Proszę pani — posterunkowy nie wytrzymał — przeszkadza pani w śledztwie... Nie zwróciła na niego uwagi. Zakasała rękawy, najwyraźniej szykując się do egzekucji na małżonku. — Co z naszą herbatą? — szef uśmiechnął się sympatycznie. — Ach tak — przypomniała sobie i odpłynęła do kuchni. Pan Tomasz miał świetne
wyczucie, potrafił bez problemu rozwiązać niejeden konflikt... — A zatem jesteśmy na skarpie — przypomniałem. — I widać z niej panoramę miasta. — Pojawił się zupełnie znienacka — wyjaśnił. — Zapytał, czy chcę zarobić. Jasne, że chciałem. Dał mi saperkę i kazał iść przodem. Przeszliśmy ulicę i weszliśmy przez furtkę tam, gdzie kościół. Musiał już tam być wcześniej, bo pod murem na ziemi miał zaznaczone, gdzie trzeba kopać. — W którym miejscu? — Jakieś siedem kroków na lewo od bramy. Poznają panowie, bo jeszcze dołek jest. Nie bardzo mi się to
spodobało i powiedziałem, że nie będę kopał. — I co było dalej? — zapytał posterunkowy. — Zaśmiał się tylko i powiedział, że nie mam wyboru. I spojrzał na mnie tak... Miał strasznie dziwne oczy... — Jak to: dziwne? — zapytałem. — Takie przeszywające, nie mogłem znieść jego wzroku. Zacząłem kopać. Ale jeszcze mi się to wydało dziwne i spytałem, dlaczego sam nie kopie... Zamilkł. Oddychał ciężko. — Spokojnie — szepnąłem, aby go uspokoić. — To już
minęło. Co się wtedy stało? — Powiedział, że nie może kopać, bo ziemia jest poświęcona i by go oparzyła... Wtedy zrozumiałem, że to diabeł. — Diabeł nie mógłby wejść na teren przy kościele — próbowałem go uspokoić. — Buty miał — wykrztusił Zenek. — To go pewnie w stopy nie parzyło... Trudno było dyskutować. — No więc jakieś pół metra pod ziemią leżało kilka cegieł, a pod nimi drewniana skrzynka obita miedzianą blachą. Kazał mi ją wyciągnąć i otworzyć. Była potwornie ciężka, ledwo ją wywlokłem. Diabeł
myślał, że zmieści się w plecaku, ale okazało się, że jest za duża. No to kazał odbić kłódkę i otworzyć. — Co było w środku? — zaciekawił się pan Tomasz. — Woreczki jakby z grubej skóry, trochę zapleśniałe. Ciężkie jak piorun, pewnie to czyste złoto było. Wkładałem je do plecaka. On wziął jeden i rozsupłał. Dał mi monetę i powiedział, że to za pracę, a potem się roześmiał tak strasznie... Kazał zasypać dziurę i zabrać skrzynkę. No to zabrałem i uciekłem czym prędzej. Kobieta przyniosła herbatę. Piliśmy w milczeniu. — Co się stało ze
skrzynką? — Rzuciłem ją jak już byłem na podwórzu. Potem chciałem się monety pozbyć, ale nikt nie chciał jej kupić. I to wtedy zrozumiałem, że zapłacił nią za mój ą duszę i wrzuciłem w kościele... I się uratowałem... — odetchnął z ulgą. — Jak on wyglądał? — zapytał posterunkowy konkretnie. — Rogów nie miał, ale włosy czarne, oczy czarne, brwi takie grube... — Śniady na twarzy? — zapytałem. — Nie, blady jak trup... — dreszcze przechodziły go na samo
wspomnienie. — To chyba wszystko — szef powstał z wersalki. — Dziękujemy za informacje. Wyszliśmy. Gdy tylko drzwi się za nami zatrzasnęły, w mieszkaniu rozpętało się istne pandemonium. — Ja ci pokażę łażenie na skarpę!!! — darła się żona. — Ależ, żabciu... — Ja ci dam żabcię!!! — tu coś trzasnęło, chyba przyładowała mu krzesłem. — Zobaczysz, w przyszłym miesiącu się wyprowadzamy. W Elblągu nie będziesz miał kolesi od flaszki... Odpowiedzi już nie usłyszeliśmy. — Zdaje się, że żonka
uratuje zbłąkaną duszyczkę — powiedziałem w zadumie. — Jeśli go wcześniej krzesłem nie zatłucze — westchnął posterunkowy. — Zrobimy wizję lokalną? Poszliśmy pod kościół. Faktycznie pod murem widać było miejsce, w którym coś wykopano. A na murze ktoś wymalował sprayem herb. — Litera „S” ozdobiona krzyżem — powiedziałem. — Szreniawa. — Nie, to herb Drużyna — zaprotestował pan Tomasz. — Tak czy inaczej ten sam co na monecie — pogodził nas Marek.
— Do licha — mruknął szef. — A cóż to może znaczyć? Bez przekonania rozgarnąłem ziemię butem. Coś błysnęło rdzawą czerwienią skorodowanego żelaza. Podniosłem niewielką zardzewiała kłódkę. Ktoś złamał jej kabłąk. Pan Tomasz wyjął mi jaz ręki i obejrzał uważnie. — Wygląda na siedemnastowieczną — powiedział wreszcie. — Zobaczymy, może da siej ą uratować... — Nie sądzę, całkiem przeżarta korozją — odszukałem jeszcze kilka oderwanych fragmentów. — Ale trzeba spróbować...
Marek, jak się okazało, miał przy sobie mały wykrywacz metali do rewidowania zatrzymanych. Przesunął nim nad kopczykiem ziemi, znajdując jeszcze kilka metalowych okruchów. I to było wszystko. Skarb zniknął bez śladu. — Hmm... — zamyśliłem się. Zenek spotkał kogoś, kogo wziął za diabła... Ale dlaczego tamten nie wykopał złota sam? No i można by oczekiwać, że uciszy świadka na zawsze... — Ponieważ nie wierzę w diabły — odezwał się Pan Samochodzik — sądzę, że po prostu zagadkowy nieznajomy musiał się zranić w rękę albo ją sobie nawet złamać. Nie
był w stanie kopać sam tak niewygodnym narzędziem jak saperka. Potrzebował pomocy... — To brzmi sensownie — zgodził się Marek. — Jeśli panowie pozwolą, opuszczę was... Obowiązki wzywają. — Oczywiście — ukłoniliśmy się na pożegnanie. — To bardzo interesujące — powiedział pan Oswald, gdy zreferowaliśmy mu, czego się dowiedzieliśmy. — Skrzynia pełna złota... Teraz pytanie, czy to co Zenek dostał, to była pierwsza z brzegu moneta, przez przypadek ozdobiona portretem nieistniejącego króla, czy też
może... — ...wszystkie, były identyczne? — wyszeptałem. — Skrzynka monet nieznanych nauce? — To chyba niemożliwe, choć z drugiej strony... — zamyślił się pan Tomasz. W tym momencie trzasnęły drzwi wejściowe. To Jarek wrócił do domu. — O, świetnie, że panów widzę — zawołał od progu. — Powęszyłem na Czwartku i dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy. Ten wasz Zenek podobno spotkał diabła i wykopali razem skrzynię pieniędzy, a potem jedną monetę dostał na pamiątkę...
Nie zdradziliśmy ani słowem, że już o tym wiemy. Chłopak się napracował, nie chcieliśmy psuć mu chwili triumfu. — A tak wygląda ta skrzynka — z dumą pokazał nam brudny worek z czymś kanciastym w środku. — Ten Zenek wyrzucił ją do śmietnika, a jeden mój kumpel zabrał sobie. Dałem mu za nią bagnet od kałasznikowa i ten wasz folder o wykrywaczach metali, ale chyba warto było... Strasznie staro wygląda. Spojrzeliśmy po sobie zdumieni. — Pokaż — poprosił szef. Po chwili na stole stanęło spore drewniane pudełko okute miedzianą
blachą. — Strasznie zaśniedziała, ale chyba da się odczyścić — zauważyłem. — Metalowe sztyfty trzeba będzie wymienić rozsypują się już... — Kwasem czy jak? — zamyślił się kościelny — Broń Boże! — zaprotestowałem. — Co najwyżej kwaskiem cytrynowym, a i to trzeba uważać... Otworzyłem wieko. Na szczęście zawiaski też były wykonane z miedzi lub mosiądzu, bo żelazne dawno rozsypałyby się w proch. W powietrzu rozszedł się zapach zbutwiałego drewna.
Wilgoć dawno już wdarła się do środka, ścianki pokrywał kożuch pleśni. Widać było wyraźnie miejsca, gdzie skórzane sakiewki dotykały drewna. — Kilogram złota jest wielkości niedużej kostki mydła — powiedziałem w zadumie. — Zenek z wielkim trudem podniósł pełną skrzynkę — przypomniałem. — A przecież bardzo ciężka nie jest... — Faktycznie, blacha jest cienka, miała raczej chronić zwartość przed wilgocią niż stanowić, na przykład, zabezpieczenie przed złodziejami... — uzupełnił pan Oswald. — To ile tu mogło tego
być? — zaciekawił się Jarek. — Jeśli z trudem ją podniósł, to pewnie ze dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilogramów — oszacowałem. — Dukat ważył około 3,5 grama... — Siedem tysięcy dukatów, mniej więcej — policzył szybko Pan Samochodzik. — Co można było za to kupić? — zapytał Jarek. — No cóż, na przykład cielę kosztowało 24 grosze, a koń pociągowy osiem dukatów. Myślę, że kilka wsi... — wyjaśnił szef. — A biorąc pod uwagę, jak drogie są dukaty z tego okresu, sądzę, że
aktualny właściciel zawartości tej skrzyneczki będzie mógł naprawdę poszaleć... — westchnąłem. — Co planujecie zrobić? — zainteresował się Jarek. — Trzeba go będzie wyśledzić, aresztować, skonfiskować znalezisko, a potem zobaczymy — odparłem. — Prawo mamy takie, że wszystko co się znajdzie jest własnością państwa, ale jeśli człowiek sam się zgłosi, można liczyć na nagrodę... — Symboliczną — westchnął pan Tomasz. — Od lat walczymy, żeby podnieść jej wysokości i zmienić prawo na mniej restrykcyjne... — W zasadzie to państwo
sporo zyskuje na tych przepisach — powiedział chłopak. — Dla was to chyba wygodne? — Nie — pokręciłem głową. — Więcej z tego strat i kłopotów niż zysków. W tej chwili poszukiwacze, którym przypadkiem uda się znaleźć coś cennego, chowają to skrzętnie i sprzedają na czarnym rynku. Na przykład w Niemczech co i rusz pojawiają się monety i przedmioty prawdopodobnie wykopane w Polsce... — Jeśli ktoś na przykład znajdzie garnek średniowiecznych monet, to po cichu j e sprzeda, po trochu tu i ówdzie... — wyjaśnił szef. — On na tym zarobi może nawet kilkanaście
tysięcy, ale my tracimy wiedzę, którą mogłaby nam dać naukowa analiza takiego zbioru. Albo weźmy taki skarb ze Środy Śląskiej. Znalazcy rozerwali na kawałki średniowieczną koronę; do dziś nie udało się znaleźć wszystkich jej elementów, trzeba było rekonstruować brakujące detale. Gdyby wiedzieli, że po zawiadomieniu archeologów dostaną godziwe wynagrodzenie, zachowaliby się inaczej... — Poza tym często zamiast polować na złodziei dzieł sztuki musimy uganiać się za takimi właśnie jak udający diabła facet z Czwartku — dodałem z goryczą. — Do tego przepisy są tak mętne, że jak już takiego złapiemy,
to najczęściej sąd go wypuszcza. — Ale złapać musimy — powiedziałem. — To, co wykopał, jest własnością nie tylko państwa, ale i kościoła, na którego terenie spoczywało... — A może jego? — zamyślił się kościelny. — Skoro wiedział dokładnie, gdzie zostało ukryte. — Do końca nie wiadomo — zgodziłem się. — Złapiemy, przesłuchamy, może wtedy wszystko się wyjaśni... Na razie ma nad nami cztery dni przewagi. Zobaczyłem, że Jarek wciąż się wyrywa, by o coś zapytać. Zachęciłem go gestem dłoni. — Mogę wam pomóc?
Znam Lublin jak własną kieszeń — zaofiarował się. — Nie widzę przeciwwskazań — odparł szef. — Oczywiście jeśli twój tato się zgodzi. Ale od razu powiem, że nasze śledztwo niekoniecznie musi być związane z Lublinem. Nie wiemy, skąd przybył zagadkowy diabeł. Raczej nie był to ktoś tutejszy, skoro Zenek nie rozpoznał go nawet z widzenia... — Nie wiadomo też, czy uda się podjąć jakikolwiek sensowny trop — dodałem. — Na razie ustalimy pochodzenie tej monety i będziemy cierpliwie czekać, czy gdzieś nie wypłynie reszta zawartości skrzynki... — I tak nie mieliśmy
żadnych planów na wakacje — powiedział pan Oswald. — Jeśli tylko chłopak nie będzie wam zawadzał... — W żadnym razie — zapewniłem. — To od jutra pracujemy razem — ucieszył się Jarek. — Musisz tylko obiecać, że nie będziesz się pchał tam, gdzie niebezpiecznie — ostrzegł go Pan Samochodzik. — Do tej pory nikt z moich młodych pomocników nie zginął, ale bywało nieciekawie... I czasem wyciągałem ich z bardzo dziwnych miejsc. Ale chłopaka niełatwo było zniechęcić.
— Ślubuję ślepe posłuszeństwo! — ryknął gromko. — To dla mnie zaszczyt pracować razem ze słynnym Panem Samochodzikiem. — Świetnie — stwierdził pan Tomasz. — Zadanie pierwsze będzie proste. Trzeba ustalić, kto z uczestników rokoszu Zebrzydowskiego pieczętował się herbem Drużyna. Jest... — spojrzał na zegarek — czternasta. Spotkajmy się u nas na kwaterze o dziewiętnastej, zreferujemy sobie nawzajem, czego się dowiedzieliśmy. Jarek myślał przez chwilę. — To ja podjadę do biblioteki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego
— powiedział. — Tam znajdę herbarze i jakieś książki historyczne... — Dobry pomysł — pochwalił szef. — Gnaj. Szliśmy powoli przez lubelską Starówkę. — Sądzi pan, że sobie poradzi? — powątpiewałem. — To trudne zadanie dla trzynastolatka. — Tak sądzisz? — Aha. — Nie przesadzaj, Pawełku. Dzieci teraz szybciej dojrzewają. Zresztą — uśmiechnął się — obaj domyśliliśmy się przecież odpowiedzi... Wprawdzie człowiek ten grasował trochę gdzie indziej, ale nie mam wątpliwości, że chodzi o niego. —
Hmm... — Chłopak zdobędzie potwierdzenie naszej teorii albo pchnie nasze dociekania na inne tory. Chodź, pozwiedzamy sobie. Byliśmy tu nie tak dawno, ale wtedy nie było okazji... Z Rynku Starego Miasta powędrowaliśmy uliczką i po chwili wyszliśmy przez jedną z bram miejskich. Nad bramą wznosiła się wyniosła wieża. — Baszta Trynitarska — odezwał się szef. — Co możesz powiedzieć o niej tak na pierwszy rzut oka? Spojrzałem na ceglane ściany budowli. — Gdybyśmy nie byli na
Lubelszczyźnie, powiedziałbym że ten budynek wznieśli Krzyżacy — powiedziałem. — Wątek muru jest identyczny jak w Malborku czy Nidzicy... — I nie mylisz się. Tę basztę wznosili krzyżaccy jeńcy wzięci do niewoli pod Grunwaldem. Dla miasta był to bardzo cenny łup wojenny. Przywleczono tu w pętach i kajdanach kilkunastu znakomitych fachowców od murarki. Wtedy powstała ta baszta, kilka kamienic, parę kościołów... Weszliśmy do baszty. Jak się okazało, wewnątrz urządzono wystawę sztuki sakralnej. Stare figury ołtarzowe i przydrożne świątki, detale pochodzące z wykopalisk
i znalezione na strychach świątyń... Piękne, bogate zbiory. Oglądaliśmy je długo i w skupieniu, wymieniając uwagi na temat rzeźb w stylu ludowego baroku tej części kraju, Potem wspięliśmy się po stromych schodkach, podziwiając skomplikowaną drewnianą konstrukcję wypełniającą wnętrze wieży. Wreszcie zasapani stanęliśmy na szczycie i wyszliśmy na wąską galeryjkę obiegającą budynek. Lublin znalazł się u naszych stóp. Patrzyłem na morze czerwonych dachówek, wąskie zaułki, ruch uliczny. Potem spojrzałem na wschód. Wzgórze Czwartek z kościołem, a nieco w bok paskudna żółta bryła lubelskiego zamku
na planie prostokąta... Główny korpus wzniesiono w XVI wieku, tylko od południa zachowało się trochę wcześniejszych konstrukcji, między innymi kaplica zamkowa ze słynnymi freskami łączącymi tradycje sztuki bizantyjskiej i łacińskiej... — W zasadzie ten budynek mógłby się nam nawet podobać — zauważył szef. — A jednak jest w nim coś odpychającego. — Może to kolor ścian, może zakłócenie proporcji — zastanawiałem się. — Człowiek widząc wzgórze od razu wyobraża sobie na jego szczycie coś bardziej strzelistego, a tymczasem mamy tam płaski, szeroki
klocek... — Może masz rację. A może nie... Ten zamek był widownią straszliwych zbrodni. W czasie okupacji była w nim siedziba gestapo, po wojnie — UB... W jego murach zginęło wielu polskich patriotów oraz jeńców różnych narodowości. Po wojnie więziono w nim zarówno Polaków, którym nie podobał się komunizm, jak i Ukraińców, którzy nie chcieli opuszczać swoich ziem i wyjeżdżać do ZSRR. Nie bardzo wierzę w bioenergoterapię i inne takie sztuczki, ale nie lubię tego miejsca. Znienawidziłem je od pierwszego wejrzenia, a byłem wtedy jeszcze dzieckiem i nie miałem pojęcia o jego
historii... A przecież coś się czuje, jakieś tchnienie śmierci... Zeszliśmy na parter i nieco przygnębieni wydostaliśmy się na ulicę. — Przed nami jeszcze jeden zabytek wart obejrzenia — pan Tomasz poprowadził mnie do katedry. Z pięknego, barokowego wnętrza strome schodki prowadziły do podziemi. Zstąpiliśmy do głębokich krypt. — Odkryto je zupełnie przypadkiem zaledwie kilka lat temu — wyjaśnił szef. — Wcześniej nie sądzono, że w tym miejscu są puste przestrzenie... W gablotach eksponowano stare szlacheckie stroje. Żupan, kontusz, para
butów... — Jak się domyślam, przy okazji remontu dokonano odkryć dawnych pochówków? — obrzuciłem szklane szafki uważnym spojrzeniem. — Owszem. Było tu trochę bardzo zniszczonych trumien z XVII i XVIII wieku. Wydobyto z nich ubrania i po renowacji zdecydowano pokazywać zwiedzającym... — Jeśli dobrze pamiętam, nasi sarmaccy przodkowie podczas pogrzebów stosowali specjalne ubiory trumienne, różniące się od tego co nosili na co dzień. — Owszem. Do pogrzebu zmarłego ubierano najczęściej w czarny
strój haftowany czerwoną srebrną i złotą nicią. Sporządzano portret trumienny, a ponadto do trumny przybijano niekiedy specjalne blachy wyobrażające herby przodków nieboszczyka aż do trzeciego pokolenia wstecz... Ci pochowani tutaj — popatrzył na widoczne w gablocie szaty — nie zaliczali się do magnaterii czy choćby zamożniejszej szlachty, pogrzebano ich chyba w tym, co nosili na co dzień... Wyszliśmy z lochu. Pan Tomasz chciał mnie zabrać jeszcze do sali szeptów — znajdującego się koło zakrystii pomieszczenia, w którym zachodzi zaskakujące zjawisko akustyczne — słowa wypowiedziane
półgłosem w jednym z rogów pomieszczenia słychać wyraźnie w przeciwległym... Niestety, salę poddawano właśnie renowacji... Zawróciliśmy na Stare Miasto. Południe już minęło i należało pomyśleć o jakimś obiedzie. Znaleźliśmy lokal o nazwie „Pueblo Desperados”. Ja zamówiłem pizzę, a szef tradycyjnie zrazy wołowe z ziemniakami. — Gdy byłem tu po raz pierwszy — powiedział patrząc w zadumie przez okno — Stare Miasto było miejscem budzącym takąż grozę jak dawniej krakowski Kazimierz. Nikt nie pomyślał, że przecież może to być atrakcja turystyczna, wręcz przeciwnie,
do średniowiecznych kamienic pozbawionych kanalizacji wysiedlano wszelaki możliwy margines... Na szczęście te czasy już minęły. I pomyśleć, że jeszcze piętnaście lat temu nie było tu ani jednego lokalu, do którego można by wejść bezpiecznie i zjeść coś smacznego... Podano nam obiad. Podjedliśmy zdrowo. Potem ja wróciłem na kwaterę, a szef pojechał odwiedzić jakichś znajomych...
ROZDZIAŁ 4 STANISŁAW STADNICKI Z ŁAŃCUTA • PLANY ROKOSZAN • WOJNY PRYWATNE • DZIEJE DIABŁA • POŻAR STOLARNI • HERB NA ŚCIANIE Jarek pojawił się w Domu Kultury punktualnie o dziewiętnastej. W dłoni trzymał zeszyt. Miał przy tym bardzo
uroczystą minę. Widać coś udało mu się znaleźć. — Opowiadaj, czego się dowiedziałeś — zachęcił szef. Na to tylko czekał. — Zidentyfikowałem, kto wybił te monety — oświadczył triumfalnie. — Stanisław Stadnicki z Łańcuta. Zgadza się widniejący na nich herb. I jeszcze coś, w książce o rokoszu Zebrzydowskiego jest zamieszczony fragment mowy, którą wygłosił do uczestników buntu... I tam padają takie słowa... — sięgnął po kartkę z notatkami. — „Lepiej nie żyć, niż szlachcicem nie być. Lepiej
szlachcicem nie być, niż wolności odstąpić” — zacytował Pan Samochodzik. — Ojej — zmartwił się chłopak. — Już wiecie. — Nie przejmuj się. Zdałeś test na naszego współpracownika — uspokoiłem go. — Tak właśnie pomyślałem, że napis na monecie jest podobny: „Lepiej umrzeć, niż wolności odstąpić”. To by się zgadzało... — Owszem — mruknąłem. — Gdy widziałem ten pieniążek po raz pierwszy, tknęło mnie, że gdzieś już słyszałem podobne hasło, ale nie przypomniałem sobie gdzie...
— Do rzeczy — pan Tomasz otworzył butelkę z wodą mineralną i nalał nam do trzech szklanek. — Czego dowiedziałeś się o Stadnickim? — W zasadzie niczego, tyle tylko że przybył do Lublina na czele prywatnej armii liczącej około 1200 ludzi, a potem zdradził i wycofał się. Aha, i jeszcze że rokoszanie obozowali wokoło kościoła, czyli u podnóża wzgórza Czwartek, tam gdzie dziś jest dworzec PKS... O, zapomniałem o najważniejszym. Stanisława Stadnickiego nazywano Diabłem Łańcuckim... — Masz rację —
powiedział pan Tomasz. — Zaraz wam opowiem o tym malowniczym warchole, ale najpierw pomyślmy, w jakich okolicznościach ukryto skrzynkę... — Stadnicki wyrusza na rokosz — zacząłem. — Władza królewska jest zagrożona, a on rokoszanom proponuje porwanie króla, gdy będzie jechał z Warszawy do Krakowa... Jeśli faktycznie marzyła mu się korona... — .. .to musiał mieć pieniądze na przekupienie uczestników buntu — zasugerował chłopak. — Dlatego taszczył ze sobą całą skrzynkę złotych dukatów, — To możliwe — zgodził
się szef. — Ale dlaczego wybił na nich własną podobiznę? — zamyślił się chłopak. — Może z przyczyn propagandowych? — podpowiedziałem. — Albo był próżny... — A może, skoro był na nich jego portret, to byłyby ważne dopiero wtedy, gdyby został królem? — zasugerował. — Rozdawałby sakiewki i każdy, kto by taką dostał, musiałby się starać, aby go osadzić na tronie, bo w przeciwnym razie monety nie miałyby wartości? — Nieźle to wykombinowałeś — szef z uznaniem
pokręcił głową. — Ale to raczej nie tak... Monetę z dobrego złota każdy kupiec by przyjął, niezależnie od tego, co by na niej widniało... — Tylko dlaczego to ukrył? — zamyśliłem się. — Skoro nikogo nie przekupywał, to powinien zabrać sakiewki do domu. Nie zostawia się bez sensu takiej masy dukatów. — Może się po prostu przestraszył — podsunął pan Tomasz. — Po jego pierwszych buńczucznych przemówieniach mogło się okazać, że plany detronizacji króla podziela tylko cześć uczestników zjazdu. W tamtych czasach władca posiadał ogromny autorytet, wsparty dodatkowo
względami religijnymi. Koronacja była traktowana na równi z sakramentem. Zabicie króla czy choćby użycie przeciw niemu siły było świętokradztwem. Nasza szlachta była bardzo religijna. Większość zapewne chciała tylko, aby władca potwierdził i zagwarantował im dawne przywileje... — Stadnicki jako protestant nie miał najwyraźniej takich oporów — mruknąłem. — Niewykluczone. Przybył tu z gotowym planem i naraz okazało się, że źle ocenił swoje szansę. Miał ze sobą ludzi, ale szlachty obozowało tu blisko dziesięć tysięcy. Gdyby sprawa się wydała, roznieśliby go na szablach w
obronie króla, któremu jeszcze chwilę wcześniej byli gotowi wypowiedzieć posłuszeństwo... Dlatego na wszelki wypadek postanowił pozbyć się ewentualnego dowodu winy. Wymknął się więc cichcem, może nocą z obozu, wdrapał na wzgórze i zakopał fatalną skrzynkę pod murem kościoła. Myślał pewnie, że wróci i ją wykopie, ale przeliczył się... Rokoszanie pociągnęli dalej, potem przy pierwszej sposobności zdradził ich i odłączył się... — Ale informację o skarbie przekazał któremuś ze swoich potomków — uzupełniłem. — I oto po upływie 400 lat pojawia się w Lublinie człowiek, który wykopuje go, maluje na
murze herb Stadnickich, a pijaczek Zenek bierze go za diabła... — Czy to może być jakiś potomek tamtego Stadnickiego? — zaciekawił się Jarek. — Tamten ród wygasł. A raczej został bezlitośnie wybity przez koalicję ludzi wcześniej przez Stadnickich skrzywdzonych. — Nich pan opowie — poprosił Jarek. — W książce było tylko o rokoszu... — Zgoda — uśmiechnął się szef. — A zatem przybliżę wam, moi drodzy, tę fascynującą acz plugawą postać. Stanisław Stadnicki urodził Się około 1551 roku w Dubiecku. Wiemy o
tym z listów, które wymieniał miejscowy biskup i ojciec przyszłego Diabła... Poszło o heretycki chrzest syna. Stadniccy przeszli na luteranizm. Miał sześciu braci, jednak żaden nie dorównał mu warcholstwem, choć niektórzy w potrzebie udzielali pomocy... Wszyscy oni przeszli stopniowo na katolicyzm, tylko Stanisław wolał pozostawać protestantem. Między innymi dzięki temu mógł bez wyrzutów sumienia rabować kościoły i cerkwie... — A co robił w młodości? — zaciekawiłem się. — Od małego był takim draniem czy stał się nim później? — Niewiele wiemy o jego
dzieciństwie. Dokumenty rodzinne ani Wspomnienia nie zachowały się. Władysław Łoziński, spisując jego dzieje, opierał się na aktach sądowych i nielicznych zachowanych listach, które zdołał odnaleźć w archiwach ziem przemyskiej i sanockiej... W 15 73 roku Stanisław zaczął najeżdżać dobra swoich sąsiadów. Na przykład kazał chłopom wyrąbać las pewnej szlachcianki. Gdy pachołkowie miejscy w Przeworsku pochwycili jego hajduka, uderzył na miasteczko, wysadził w powietrze bramę miejską zdobył szturmem ratusz i uwolnił tegoż z więzienia. W 1576 pociągnął ze Stefanem Batorym pod Gdańsk. Zabrał
też ze sobą drużynę rozmaitych hultajów i zabijaków. — No, to okolica odetchnęła z ulgą — zauważyłem. — Nie na długo. W 1577 doszło w Krakowie do zamieszek na tle wyznaniowym. Miejscowi żacy urządzili burdę w czasie pogrzebu luteranki. Stadnicki zebrał współwyznawców i przybył do miasta, gdzie urządził regularne polowanie na studentów i, jak odnotowano, spuścił wielu srogie baty... — Jak on to zrobił? — zdumiał się Jarek. — Nie było wtedy policji, ale chyba jakieś siły porządkowe... — Pachołkowie
magistraccy — odparłem. — Ale sytuacja była tu delikatna. Studenci w owych czasach nie cieszyli się dobrą opinią a chroniło ich przed wymiarem sprawiedliwości to, że sądzić ich mogła tylko uczelnia... — streściłem mu wcześniejsze wyjaśnienia pana Tomasza, których udzielił policjantom w szwedzkim Lund. — Z kolei Stadnicki jako szlachcic nie podlegał prawom miejskim... — Przypuszczam — odezwał się szef — że po prostu pachołkowie miejscy, którzy z żakami musieli użerać się codziennie, ucieszyli się, że pojawił się ktoś, kto spuścił tej hałastrze manto. Powinni teoretycznie
aresztować Stadnickiego i jego bandę, ale sądzę, że zbytnio z nim sympatyzowali, by tego dokonać... — Potem pociągnął na wyprawę przeciwko Rosji. Wsławił się bohaterstwem podczas zdobywania Smoleńska, ale już po bitwie uwidoczniła się jego warcholska natura. Gdy król za zasługi wojenne rozdzielał dzierżawy majątków, Stadnickiemu przypadł w udziale całkiem niezły, przynoszący rocznie 1000 złotych dochodu, on jednak uznał, że to za mało i oburzony odjechał, nawet nie dziękując królowi... — Patriotyzm nie był chyba jego mocną stroną — zauważyłem. —
Ojczyznę obronił, forsę dostał, a pewnie jakieś łupy przy okazji zdobył, ale widać chciał więcej. — Łupy? — podchwycił Jarek. — Oczywiście — uśmiechnąłem się. — Dla ówczesnych żołnierzy łupy były świętą rzeczą. Żołd był niski, ale nikt nie zwracał uwagi na rabunki czy obszukiwanie ciał poległych wrogów. Pasek w swoich pamiętnikach skrzętnie wylicza futra, siodła, konie i biżuterię, które zdobył podczas wojen. Zdaje się, że za złoty krzyżyk wypuścił nawet pokonanego Moskala... — Stadnicki, któremu widać łupów było jeszcze mało — pan
Tomasz wrócił do przerwanej opowieści — pociągnął teraz na południe, na Węgry, by walczyć z Turkami. Prawdopodobnie w tym czasie wstąpił na służbę arcyksięcia Maksymiliana. Gdy zmarł Stefan Batory, w kraju nastąpiło krótkotrwałe bezkrólewie. I jak to czasem bywa, pojawili się dwaj kandydaci do korony. Szlachta wybrała w wolnej elekcji Zygmunta III Wazę, ale arcyksiążę Maksymilian też miał ochotę na polski tron. Stadnicki opowiedział się po stronie swojego suwerena i wysyłał listy z pogróżkami do szlachty popierającej Zygmunta, co oczywiście przysporzyło mu wielu wrogów... Wreszcie doszło do
wojny domowej. Wojska Maksymiliana i szlachta wierna nowo obranemu Zygmuntowi starły się pod Byczyną. — Wygrali, oczywiście, zwolennicy Zygmunta III Wazy — uśmiechnął się Jarek. — Skąd wiesz? — zdziwiłem się. — Wydedukowałem z faktu, że to on został królem — puścił do nas oko. Parsknęliśmy śmiechem, — A więc w bitwie Stadnicki dowodził mniej więcej jedną trzecią wojska — podjął szef. — Został jednak pobity. Zebrał swoich ludzi i chyłkiem umknął, podczas gdy
zwolennicy arcyksięcia poszli w niewolę. Wracając do domu, do Łańcuta, postanowił sobie powetować straty. Jego banda kradła i grabiła w biały dzień. — Niech pan opowie o stratach Potockiego — zasugerowałem. — To pokazuje skalę grabieży... — Słusznie. Kasztelan Mikołaj Potocki szykował się, by powitać nowego monarchę przybywającego do Krakowa. Wysłał kilka wozów pod konwojem siedemnastu służących. Na wozach były ubrania, broń i klejnoty, w których planował uroczyście wystąpić wraz ze swymi rękodajnymi przed królem–
elektem... Stadnicki napadł na karawanę, sługi pobił, klejnoty i inne ruchomości złupił. Niedługo potem najechał dobra Dziełuszyn, gdzie zrabował między innymi złote łańcuchy wartości dwudziestu tysięcy dukatów, oraz masę innego dobra. — Ależ to musiała być fortuna! — naszemu przyjacielowi zakręciło się chyba z wrażenia w głowie. — Owszem. W każdym razie okradzeni magnaci postanowili nie puszczać zuchwalstwa płazem i dobrać się do Stadnickiego prawem i lewem... Z jednej strony podali go do sądu, dołączając rejestry swoich krzywd, a do
tego planowali, zdaje się, akcję zbrojną. Stadnicki jednak wyparował bez śladu... — Podejrzewa się, że wrócił na Węgry — dodałem. — Na tamtych ziemiach toczyły się w owym czasie ciężkie walki z muzułmanami. Jednak już około 1592 roku pojawił się w Łańcucie i zaraz się zaczęło... Poprzednie jego grzeszki trochę się w ludzkiej pamięci zdążyły zatrzeć, więc radośnie popełniał nowe. Najeżdżał sąsiadów, rabował co się dało. Utrzymywał całą bandę rozmaitych drabów. Jednak i tego było mu mało. Postanowił urządzić w Łańcucie jarmark. — Mógł go sobie ot tak
zorganizować? — zdziwił się Jarek. — To chyba był przywilej miast? — Prawo organizacji jarmarków dawał król. Przeważnie zezwalano na nie kilka razy do roku przy okazji odpustów i innych świąt kościelnych. Może dobra łańcuckie miały taki przywilej, a może i nie. W każdym razie Stadnicki miał ochotę urządzić własny jarmark, był z tym jednak pewien problem. Kupcy ciągnęli na jarmarki rzeszowskie, a Łańcut leżał w bok od szlaku. — Niech zgadnę, podpalił Rzeszów? — uśmiechnął się Jarek. — Czy tylko ograbił mieszkańców? — Na to był odrobinę za
słaby — odparł szef. — Ale zdołał ze swoją bandą przeciąć szlak z Krakowa do Rzeszowa i siłą zmuszał kupców, by jechali do niego. Zatrzymywał też jadących przez Łańcut, a z opornych zdzierał haracz... Bardzo się to nie spodobało kasztelanowi Spytkowi Ligęzie z Rzeszowa. Ruszył na czele zbrojnej watahy odbijać kupców z konkurencyjnego jarmarku. — O rany — westchnął chłopak. — To dopiero warchoł. Jak się to skończyło? — Wojna o jarmarki trwała przez pięć lat, wreszcie około 1605 roku Stadnicki się wycofał, na odchodnym podając Ligęzę do sądu. Akt oskarżenia
się zachował. Diabeł zarzucał przeciwnikowi, że to tamten mu jarmark w Łańcucie zakłócał... Ale może starczy na dzisiaj tych mrocznych historii... Zrobiło się bardzo późno, więc odwiozłem Jarka do domu. Telefon dzwoniący o trzeciej w nocy wróży zazwyczaj poważne kłopoty. Janusz Ligęza, stary stolarz i właściciel niewielkiego zakładu, wstał półprzytomnie z łóżka i podniósł słuchawkę. — Tak? — wymamrotał. — Szefie, stolarnia się pali! — usłyszał z drugiej strony głos swojego pracownika. — Co!? — krzyknął.
— Wezwaliśmy straż, już jadą. Próbujemy wlej chwili ratować co się da... — Zaraz będę. Cisnął słuchawkę na widełki i wciągnął spodnie. Po chwili gnał fiacikiem po krętych polnych drogach. Wyjechał na pagórek i zrozumiał, że już za późno. Blask pożaru oświetlał całą okolicę. Płomienie objęły warsztaty i magazyny... Na tle łuny widział niewielkie, czarne sylwetki. Po chwili przytoczył się wóz strażacki, dodał gazu i zjechał na dół. Stolarz wysiadł z pojazdu. Strażacy właśnie rozwijali węża. Artur, osmalony, z opalonymi częściowo brwiami, kaszlał zwinięty w
pół. — Szefie — wycharczał — wynieśliśmy cztery obrabiarki... — i rozkaszlał się. — A komputer? — jęknął. Gdzieś w płonącej hali pozostał jego najnowszy nabytek, skomplikowana niemiecka maszyna do robienia intarsji. Zainwestował w nią zyski z trzech ostatnich lat. — Piotrek poszedł... Ale tam piekło... — odparł pracownik. — Już po nim... Stary stolarz spojrzał na płomienie buchające z okna i poczuł zgrozę. Po co on tam polazł? Na pewno już nie żyje... W tym momencie mur z pustaków zadrżał. Jeszcze jedno
uderzenie i cały kawał ściany runął jak długi. Z otworu buchnęły kłęby dymu oraz ognia, po czym na zewnątrz dziarskim krokiem wyszedł dwumetrowy dryblas w osmalonej kurtce. Na lewym ramieniu dźwigał ważące prawie dwieście kilogramów urządzenie. — Cześć, szefie — powiedział. — Przepraszam, że tak długo to trwało, ale solidnie żeśmy to do podłogi przykręcili i ciężko było tak od razu odmontować... Teraz dopiero właściciel spostrzegł, że u nóg maszyny dyndają wyrwane z podłogi bryły betonu. Osiłek odstawił urządzenie i otrzepał okopcone
kułaki. Uśmiechnął się szeroko, pokazując zęby wielkości ziaren fasoli. — Sumo — wyszeptał pan Janusz. — Ozłocę cię... — Co tam, skrzynka piwa wystarczy — uśmiechnął się gigant. — I kurtka by się nowa przydała — zdjął popalony łach z pleców i obejrzał z wyraźnym frasunkiem. — Jutro skoczymy do Lublina, to wybierzesz sobie markową kurtkę, jaką tylko zechcesz... Strażacy walczyli z pożarem aż do rana. Udało się uratować najważniejszy magazyn, ten z gotowymi meblami. Surowiec spłonął, pracownicy zdołali wynieść tylko najcenniejsze deski z
palisandru i kilka paczek mahoniowego forniru. Hala maszyn poszła z dymem całkowicie, sejfy w biurze przetrzymały szalejącą pożogę... — Niech się pan nie martwi — powiedział Artur. — Przecież ubezpieczenie było opłacone... Mury się odbuduje, a odbiorcy poczekają. Znają pańską renomę, a drugiego takiego fachowca w województwie nie znajdą... — Tylko kto to, do diabła, podpalił? — mruknął stary. — Przeżyłem szmat czasu nie robiąc sobie w okolicy ani jednego wroga... A może to było zwarcie instalacji? — zamyślił się. — Gdzie tam — mruknął
Sumo. — Zwarcie nie zostawia po sobie takich śladów... — Śladów? — pan Janusz poderwał głowę. Olbrzym pokazał mu okopconą ścianę. Na pociemniałym od ognia ceglanym murze koś namalował sprayem herb Drużyna. — Jakaś menda ogień podłożyła. Takich rzeczy się płazem nie puszcza. Chłopaki, będę potrzebował waszej pomocy — powiedział poważnie. — Trzeba dorwać tego świra. — I połamać mu wszystkie kości — Sumo zatarł z radością osmalone kułaki. — Macie go tylko dorwać — stolarz podniósł z ziemi solidną
toczoną w dębinie nogę stolika i uśmiechnął się wrednie. — To sprawa honorowa. Sam mu kości połamię. — Ba, ale jak go znaleźć? — zapytał Kudłaty. Animusz uszedł z pana Janusza jak powietrze z przekłutego balonika. Faktycznie, jak? — Nie wiem — mruknął ponuro. — Może wynajmiemy firmę detektywistyczną? Poranny telefon wyrwał mnie z drzemki. Zacząłem wygrzebywać się z pościeli, ale jak się okazało, pan Tomasz wstał już wcześniej i pierwszy odebrał. — Coś podobnego — mruknął. — Dobrze, zaraz wyruszamy. Za godzinę chyba będziemy na miejscu.
Odłożył słuchawkę, a na jego twarzy odmalowała się troska. — Coś się stało? — zapytałem. — Tak. Policja właśnie znalazła drugi herb... Prawdopodobnie namalowany tym samym sprayem... — Gdzie? — zainteresowałem się. — W Piaskach, jakieś 30 kilometrów stąd. — Znowu jakieś nielegalne wykopaliska? — Gorzej, Pawełku. W nocy spłonęła stolarnia. Herb namalowano przed podpaleniem na ścianie magazynu. Myślę, że warto by tam pojechać i przyjrzeć się temu...
— To w drogę — poderwałem się raźno i zaplątany w śpiwór ciężko runąłem z powrotem na tapczan. — Muszę jeszcze zadzwonić do Jarka — powiedział szef, sięgając po komórkę. — Zabieramy go? — Zabieramy. — Ta sprawa zaczyna wyglądać dość paskudnie — zgłosiłem swoje zastrzeżenie. — No cóż, nie mamy wyjścia. — Jak to? — Obiecałem mu, że będzie pracował z nami. Zagryzłem
wargi. Ale nie było wyjścia. Pan Tomasz nigdy nie złamał danego słowa... — Może być niebezpiecznie — westchnąłem. — Dlatego twoim zadaniem będzie zwrócenie na niego uwagi... Żeby mu jakieś drzwi nie przycięły palców. Piętnaście minut później, przeżuwając kajzerkę mającą być moim śniadaniem, sadowiłem się już za kierownicą naszego samochodu. Zapiąłem pasy i przekręciłem kluczyk w stacyjce. Jarek czekał na nas przed Bramą Krakowską. Objechaliśmy Stare Miasto i wyskoczyliśmy na szosę prowadzącą
na południe w stronę Krasnegostawu i Zamościa. Nie tak dawno, gdy szukaliśmy potomka szwedzkiego admirała, poznałem dobrze tę trasę... Niebawem dotarliśmy do niewielkiego miasteczka Piaski. — Tu niedaleko rozegrał się ostatni epizod drugiej wojny światowej — powiedział pan Tomasz. — W 1963 roku KB W dopadło i po wymianie ognia zastrzeliło ostatniego partyzanta z organizacji WiN, Józefa Franczaka... Pokręciłem ze zdumieniem głową. Ukrywać się przez osiemnaście lat po wojnie... Zaiste niezwykły wyczyn... — Sąsiedzi wydali go za
sto tysięcy złotych — mruknął Jarek. — To u nas znana historia... Dojeżdżaliśmy na miejsce. — Trzeba kogoś zapytać o drogę — zasugerował szef. — Bo w atlasie chyba nie ma planu tego miasteczka? — Chyba nie będzie to konieczne... — zauważyłem. — Dlaczego tak sądzisz? Zamiast odpowiedzieć, wskazałem mu słup pary ciągle bijący w niebo gdzieś za domami. Dojechaliśmy na miejsce. Płomienie strawiły kilka budynków z pustaków. Nad pogorzeliskiem ciągle jeszcze unosiła się mocna woń spalenizny. Strażacy
zalewali ruiny wodą by dogasić tlące się jeszcze żagwie. Pan Tomasz wysiadł z samochodu, my też postanowiliśmy rozprostować nogi. Poznany wczoraj policjant na nasz widok wyraźnie się ucieszył. — Witam panów... W tym momencie jego wzrok spoczął na Jarku. Kącik ust drgnął mu nieznacznie, ale widocznie uznał, że chłopak nie będzie przeszkadzał. W każdym razie nic nie powiedział, a nawet się do niego uśmiechnął. Przywitaliśmy się. — Wspominał pan o herbie — zaczął szef. — Tak, jest tutaj —
podprowadził nas do opalonej ściany. Pod wpływem wysokiej temperatury farba nieco się złuszczyła, ale znak nadal był doskonale widoczny. — Faktycznie — pan Tomasz poprawił okulary. — Bardzo podobny do tamtego z muru cmentarza. — Czy właściciel ma jakieś podejrzenia? — W zasadzie nawet tak. Ponad pięćdziesiąt lat temu ktoś podpalił młyn jego dziadka. — Jakieś motywy? — zagadnąłem. — Żadnych uchwytnych. W okolicy nie mamy gangów wymuszających haracze.
„Albo o nich nie wiecie” — pomyślałem. — Może zemsta osobista? — podsunął Jarek. — Mało prawdopodobne. Ktoś musiałby mieć żal do dziadka i wnuka. A minęły 53 lata miedzy pierwszym a drugim podpaleniem... Zresztą właściciel jest w okolicy bardzo lubiany. Nie szczędzi datków potrzebującym, zrobił za darmo meble do szkoły i przedszkola... Żadnych wrogów... — A może to pomyłka? — podsunąłem. — Ktoś wynajął bandytów zza Buga, a oni spalili nie to co trzeba? — W okolicy nie ma
podobnego zakładu. No i jeszcze zagadkowe graffiti... — Fakt, o tym nie pomyślałem. A może zleceniodawca powiedział im, że poprzednio malowano taki znak, więc oni też go smarują by zepchnąć śledztwo na fałszywe tory... — Też mało prawdopodobne...
ROZDZIAŁ 5 STOLARZ PLANUJE ZEMSTĘ • NASZE PRZYPUSZCZENIA • POWRÓT OSIŁKA SUMO • ORNITOLOGIA LUBELSKA • DALSZE LOSY DIABŁA Janusz Ligęza wszedł do wypalonej hali. Sumo oglądał stół montażowy. Niestety, w wysokiej temperaturze
urządzenie uległo odkształceniu. — To też na złom — zameldował. — Chyba że wrzucimy jako zbrojenie pod fundament... Właściciel kiwnął ponuro głową. — Policja przywiozła jakichś ekspertów, żeby rzucili okiem na ten malunek — powiedział. — Widziałem — mruknął Sumo. — I to nie byle jakich... — wzdrygnął się, jakby przypomniała mu się jakaś przykrość. — Znasz ich? — Taaa... — Kim oni są? Dobrzy fachowcy?
— Ten starszy w okularach to niejaki Pan Samochodzik, a ten młodszy to jego prawa ręka, Paweł Daniec — wyjaśnił olbrzym. — Miałem już z nimi do czynienia... — Ten słynny Pan Samochodzik? — zdumiał się stolarz. — Niemożliwe... — A jednak — potwierdził Kudłaty, wchodząc do hali od drugiej strony — Ale jeśli go tu przywieźli, to znaczy, że to podpalenie stanowi element jakiejś większej sprawy... Ten człowiek to prawdziwy fachowiec. Jak się nam kiedyś dobrał do skóry, tylko wióry poleciały. Jak złapie trop, to koniec. Każdą sprawę rozwikła.
— Sądzicie, że policja wynajęła go, żeby złapał kolesia, który mi podhajcował warsztat? — To jakby nie jego profil — zadumał się Kudłaty. — Taki wybitny detektyw jak on nie takie sprawy rozwikłał... Wcześniej czy później dopadnie tego podpalacza, może pan być spokojny... — I co mi z tego, że oni go dopadną? Ja go chcę dopaść... I strzelić go w zęby, żeby ruski miesiąc popamiętał! Jak sądzicie, jeśli powęszymy tropem Pana Samochodzika... — Można spróbować — powiedział Sumo skrobiąc się po
głowie. — Ale jak nas przy tym przyuważy, to klops... — Liczę na was, chłopaki... Obaj pracownicy w zadumie kiwnęli głowami. Nie palili się do ponownego wejścia w drogę detektywowi. Poprzednio dostali niezłą nauczkę. — Jeśli obaj tak szybko pojawili się na miejscu, to znaczy że pracują gdzieś niedaleko — zauważył Kudłaty. — Myślę że policja wezwała ich z Lublina. — Sprawdzimy. Wracaliśmy zatłoczoną szosą. — Nic mi tu nie pasuje —
powiedział Pan Samochodzik zdenerwowany. — Ktoś wykopuje skrzynię pieniędzy i maluje znak, potem pali stolarnię Bogu ducha winnego człowieka i znowu herb na ścianie... — Może maluje go w chwili triumfu? — zasugerowałem. — Bo przecież niejako ostrzeżenie? — A ja przypuszczam — odezwał się Jarek — że ten facet chce kogoś zastraszyć. A symbole czy też herby maluje, żeby ludzie wiedzieli, że to on grasuje... Wtedy przychodzi do kogoś, maluje mu na domu ten znak. Bo to na murze stołami mógł przecież namalować przed podpaleniem. — W zdumiewający
sposób niszczysz nasze teorie — powiedział szef z uznaniem. — Już nie będę. — Wręcz przeciwnie! Mów wszystko, co ci przyjdzie do głowy, nawet jeśli będą to twoim zdaniem idiotyzmy. Dzięki temu znajdziemy słabe punkty w naszym rozumowaniu. — Myślę, że mamy za mało danych... — westchnąłem. — A może to jakaś tajna organizacja? — zaproponował kolejne rozwiązanie. — Nie wiem, może nawet masoni. — Nie, oni używają innej symboliki — zaprotestował szef. — Już
mieliśmy z nimi do czynienia. — To może mafia? — Ci z kolei starają się nie zostawiać śladów, które łatwo zidentyfikować — wyjaśniłem. — Jest coś, co się nazywa modus operandi. Wiesz, co to takiego? — Nie mam pojęcia. — Jeśli na przykład jakiś złodziej za każdym razem włamuje się w ten sam sposób albo zbrodniarz zabija ludzi identycznymi metodami, wtedy gdy wpadnie, można ustalić, które przestępstwa sąjego dziełem — wyjaśnił Pan Tomasz. — Dlatego kryminaliści starają się zmieniać
metody... — Jeśli zostawia takie znaki, to może chce sobie zagrać z policją w kotka i myszkę — nasz młody towarzysz był niestrudzony. — To niewykluczone — jego teoria przypadła mi prawdę powiedziawszy do gustu. — Bandyci często uważają się za wielkich spryciarzy i potem, ku swojemu zdumieniu, przekonują się, że jednak policja zdołała ich przechytrzyć... Dotarliśmy do Lublina. Jarek pobiegł do domu, a my usiedliśmy na placu przed dawnym Trybunałem Koronnym, by na świeżym powietrzu zjeść obiad. Wybraliśmy naleśniki z
kaszy gryczanej z nadzieniem mięsnym. — Wiesz — powiedział pan Tomasz pogodnie — gmatwa się nam ta sprawa coraz bardziej, ale przez to staje się ciekawa... Nieszablonowa. Namęczymy się, ale za to jaka satysfakcja... Poczułem szóstym zmysłem, że ktoś nas obserwuje. Po stoliku przesunął się koncentryczny cień — światło słoneczne odbite od soczewek lunety? Szef też to zauważył. — Ciekawe — mruknął. — Siedzi gdzieś wysoko — zauważyłem. — Ale gdzie? — Tam — pan Tomasz jako pierwszy wypatrzył lunetę sterczącą z
okna jednej z kamieniczek. Spojrzałem uważnie i sięgnąłem do torby po małą lornetkę. Tajemniczy obserwator spostrzegł, co wyjmuję, bo teleskop zniknął z okna. — Chyba się tam przejdę — powiedziałem wstając od stolika. — Uważaj na siebie — polecił. Ruszyłem szybkim krokiem. Obserwowano nas z kamienicy mieszczącej Cech Rzemiosł Różnych. Wszedłem w bramę. Przez budynek można było przedostać się na podwórze; rozlokowała się na nim kawiarnia. Po prawej stronie było wejście do pizzerii, a kawałek dalej schody prowadzące w górę
— na piętra. Śledzono nas z ostatniej kondygnacji. Budynek stał cichy i milczący jakby drzemał w upale. Wszedłem na pierwsze piętro i rozejrzałem się. Jakieś biura i drzwi do toalety. Wdrapałem się wyżej. Znowu biura i kolejna toaleta. Na trzecim piętrze to samo. Sprawdziłem drzwi, które wydawały się prowadzić do pokoi od strony ulicy. Zamknięte na głucho. — Jestem przewrażliwiony — mruknąłem. — Ale to przecież ten budynek. Skoro już tu byłem, przyszło mi do głowy, że mógłbym skorzystać z ubikacji... Pchnąłem drewniane drzwi i... ujrzałem Kudłatego. Przez ramię miał przewieszoną antyczną lunetę, obok
niego majaczył jego gigantyczny braciszek, Sumo. — Co za miłe spotkanie — stwierdziłem z przekąsem. — Dawnośmy się nie widzieli... — Hy — potwierdził Sumo kiwając wielką głową. Minę miał przy tym taką, jakby mózg mu się wyłączył. — Nie udawaj przygłupa — poprosiłem. Inteligencja w ułamku sekundy wykwitła na jego twarzy. Zdumiewający talent aktorski... — Dlaczego nas śledzicie? — zapytałem ostro. — Wcale nie śledzimy — zaprotestował Kudłaty. — W pracy tu jesteśmy. Służbowo.
— Wiesz, chyba mnie nie przekonałeś — burknąłem. — Co macie z tym wspólnego? — Znaczy z czym? — nie dał się złapać. — Prowadzimy tu skomplikowaną sprawę — mruknąłem. — I nieoczekiwanie spotykam was... — Świat jest mały — zauważył filozoficznie Sumo. — Dlatego spotykamy się co jakiś czas, tu i tam... — A jeśli dojdę do wniosku, że świat jest za mały dla nas dwóch? Napiął mięśnie wielkości bochnów chleba, aż zatrzeszczały szwy koszuli. — To się zgłoś — warknął.
— Uwielbiam się trzaskać... — Spokojnie, panowie — ostudził nas jego brat. — Po co nam niepotrzebny przelew krwi? Pan, panie Daniec, powinien się cieszyć, że wreszcie zajęliśmy się uczciwą robotą... — Wy uczciwą robotą? — zdumiałem się. — A dlaczego by nie? — Artur prawie się obraził. — Może nie jesteśmy do końca rozliczeni z Urzędem Skarbowym, ale pracujemy ciężko i nikomu nie robimy krzywdy... — A śledzicie nas przypadkiem... — Przypadkiem — spojrzał mi w oczy, ale nie wytrzymał i
zaraz spuścił wzrok. — Patrzymy sobie przez okno i widzimy: starzy znajomi... No, to przestaliśmy patrzeć, a ty już tu lecisz. To schowaliśmy się w kiblu... — Nie brzmi to najlepiej — pokręciłem głową. — Poza tym co to za uczciwa praca polegająca na obserwowaniu okolicy przez lornetkę? Zostaliście rachmistrzami lubelskich gołębi? — Robimy to dla znajomego ornitologa — Sumo zachował kamienną twarz. — Dobra — parsknąłem. — Idę. I nie wchodźcie nam w drogę. Wróciłem do szefa. Właśnie pochłaniał deser lodowy.
— No i co tam? — zapytał. — Nie uwierzy pan... — Sumo i Kudłaty? — zagadnął. Spojrzałem na niego zdumiony. — Skąd pan wie? — wyszeptałem. Puknął się palcami w skroń. — Dedukcja, Pawełku. Dopiero co widziałem ich braciszka jak snuje się po placu... Ale ci trzej chłopcy nie wyglądają na takich, którzy malowaliby herby na ścianach. — Co pan sugeruje? — Do naszej rozgrywki włączyła się trzecia siła... I, co gorsza, nic z tego nie rozumiem...
— Mamy za mało danych — ze złością powtórzyłem to samo zadanie co przed godziną. — To prawda. Musimy czekać, aż coś się stanie... Po południu postanowiliśmy obejrzeć raz jeszcze miasto z lotu ptaka. Poszliśmy znowu na Basztę Trynitarską. Jarek też wybrał się z nami. Wewnątrz było przyjemnie chłodno i zupełnie pusto. Usiedliśmy na drewnianych schodach pod samym szczytem. — Nie dokończył pan swojej opowieści o Diable Łańcuckim — przypomniał Jarek. — Faktycznie... A na czym to skończyliśmy?
— Wojna o jarmark... — Ach tak. Wkrótce potem nastąpiły kolejne paskudne wypadki. Mianowicie nasz Stadnicki miał zwrócić znaczny dług, ciążący na jego majątku, rodzinie Korniaktów ze Lwowa. Gdyby siedzieli cicho, pewnie nie doszłoby do zwady, ale obaj bracia chcieli odzyskać swoje należności... I wtedy się zaczęło. — Stadnicki nie zapłacił? — A gdzie tam, poczuł się obrażony i jął nękać ich procesami. Wreszcie w Lublinie sąd oddalił jego pozwy, więc Diabeł umyślił sobie wziąć lewem to, czego nie zdołał prawem... Korniaktowie posiadali majątek
Sośnica, dobrze obwarowany stary zameczek. W lochach pod nim trzymali swoje oszczędności, a że rodzina posiadała kilka kamienic we Lwowie i zajmowała się handlem na wielką skalę, mieli sporo wszelakiego dobra... Gdy Stadnicki zaczął im grozić, zebrali ludzi, ale on dość rychło zaproponował ugodę. — Niech zgadnę — uśmiechnął się chłopak. — Gdy tylko zwolnili swoich żołnierzy, uderzył na nich. — Brawo. Jak zgadłeś? — Trochę go już poznałem z tych opowieści — uśmiechnął się skromnie. — A więc Stadnicki ruszył na Sośnicę na czele własnej armii, liczącej
sobie, bagatela, 1500 ludzi... W majątku osaczyli Konstantego Korniakta i jego matkę. Zameczek wzięli szturmem, mieli nawet własną artylerię. Gospodarz zdołał zabarykadować się w jednym z pomieszczeń i długo, rozpaczliwie się bronił, choć próbowali go wykurzyć przy pomocy palącej się słomy. Wreszcie wywlekli go i zabrali ze sobą do Łańcuta. Sośnica została kompletnie złupiona, hajducy Stadnickiego oskubali do czysta z biżuterii nawet kobiety znajdujące się akurat we dworze... — I co się stało z Konstantym? — Diabeł uwięził go w lochach pod łańcuckim zamkiem.
Nawiasem mówiąc, lochy te nazywano piekłem. Ilu ludzi cierpiało tam niewolę, trudno powiedzieć, ale z okazji schwytania Korniakta tak się ucieszył, że nakazał wypuścić czterdziestu więźniów. — Czterdziestu? — zdumiałem się. — Dokładnie. Następnie w ciągu kilku miesięcy, stosując wyrafinowane tortury psychiczne, doprowadził Konstantego do kompletnego załamania... — Jakie tortury? — zaciekawił się Jarek. Dzieci mają chyba jakąś skłonność do badania wszelkich makabrycznych szczegółów...
— Między innymi straszył go rychłym powieszeniem, a nawet urządzał pozorowane egzekucje. Wreszcie Korniakt, trzymany przez cały czas w wilgotnym lochu, załamał się kompletnie. Wtedy Stadnicki podsunął mu do podpisu papiery, z których wynikało, że więzień oddaje mu, oczywiście dobrowolnie, wszelkie swoje majątki... — O rany — mruknął Jarek. — Metody gorsze niż mafijne... I co potem, zabił go? — Nie, wypuścił... Ale Korniakt, gdy tylko znalazł się na wolności, odzyskał pewność siebie. Pospieszył do Lwowa, gdzie zgłosił całą
sprawę w trybunale i unieważnił rzekome transakcje... To się Stadnickiemu strasznie nie spodobało. Wyruszył do miasta na czele swoich warchołów. A trzeba ci wiedzieć, że wziął ich na tę wyprawę dwa tysiące. Marsz takiej czeredy wzbudził panikę we Lwowie. Stadnicki stanął przed swoim niedawnym więźniem i bez trudu uzyskał ponowne przekazanie wszystkich majątków. Potem przez wiele lat toczyły się walki między potomkami obu rodów. Po rozprawie z Korniaktem przyłączył się do rokoszu Zebrzydowskiego... — O tym już wiemy — uśmiechnął się Jarek.
— Ale historia ta wymaga pewnych uzupełnień. Widzicie, gdy ciągnął ze swoim wojskiem pod Lublin, objechał wszystkich sąsiadów, gorąco namawiając ich do poparcia buntu. I wielu zdołał przekonać. Gdy zdradził rokoszan i pod Janowcem umknął na drugą stronę Wisły, wrócił do domu i wykorzystując fakt, że namówieni przez niego sąsiedzi jeszcze nie wrócili, najechał i splądrował ich majątki... — Pojęcie honoru lub choćby zwykłej przyzwoitości było mu chyba zupełnie obce — mruknąłem. — Ależ skądże — uśmiechnął się szef. — Przecież to logiczne. On w porę przejrzał na oczy i
porzucił buntowników, sąsiedzi zaś trwali w opozycji wobec króla, więc on, jako prawy poddany, najechał dobra zdrajców ojczyzny... — Fakt, coś w tym jest — nasz młody przyjaciel pokręcił ze zdumieniem głową. — Niezły gagatek... — Ale wreszcie trafiła kosa na kamień. Stadnicki trafił na godnego siebie przeciwnika. — Kto się odważył? — zaciekawiłem się. — Starosta leżajski Łukasz Opaliński. — A o co im poszło? — zapytał Jarek. — Przecież Leżajsk leży dość daleko od Łańcuta...
— W tej chwili dokładnie nie wiadomo, istnieje wiele wersji, między innymi jedna mówi o tym, że Opaliński upolował zająca w lesie należącym do Stadnickiego. W każdym razie wojenka tym razem rozgorzała na dobre, bo obie strony dysponowały liczną i uzbrojoną czeladzią. Stadnicki szalał z nienawiści, zamordował jednego ze sług starosty, najechał jego dobra, by porwać ulubionego karła, wreszcie prowadził wojnę z przyjaciółmi i rękodajnymi wroga... Dwa razy dochodziło do regularnych bitew, gdy próbowano wziąć szturmem Łańcut, jednak banda Stadnickiego była zbyt silna. W końcu karta się odwróciła.
Diabeł dowiedział się, że kasztelan zamierza wycofać się do Przemyśla, postanowił więc go pochwycić. Tu jednak okazało się, że źle obliczył siły. Jego armia została rozbita, niedobitki uszły do Łańcuta, ale tym razem zamek został zdobyty... Opaliński wypuścił z lochów więźniów, a ci pohulali mszcząc się na ludziach Stadnickiego za wszystkie zniewagi. W ferworze walki i grabieży spalono warownię, najechano też miasto, gdzie złupiono kościół, pogwałcono mieszczki, splądrowano domy prywatne... — Czyli przy okazji i niewinnym się oberwało? — zmartwił się chłopak.
— Takie to już były czasy... Łańcut jako miasto prywatne wzięto po prostu za część dóbr Diabła. — Jak wielkie zdobyto tam łupy? — zaciekawiłem się. — Bo w takim zbójeckim gnieździe można się było pewnie nieźle obłowić? Skoro grabił kościoły i cerkwie, to pewnie i takie kosztowności tam były? — Stadnicki wspomina, że zrabowali mu beczkę, w której było 60 tysięcy dukatów, 27 tysięcy talarów i 10 tysięcy złotych, a ogólne straty głównie w kosztownych sprzętach, srebrach stołowych i klejnotach, wycenił na pół miliona złotych... — Ładna sumka —
mruknąłem. — Stadnicki próbował najpierw posyłać pozwy, ale sprawy zaszły już zbyt daleko. Opaliński był zdecydowany sprawę zakończyć raz na zawsze... Rozbił resztki bandy, zepchnął przeciwnika w Bieszczady. Wreszcie zdobył szturmem ostatnie refugium wroga: zameczek w Wojtutyczach. Jednak nie zdołał w nim pochwycić Diabła. Aten planował kolejne wojny. Przedostał się na Węgry, gdzie zwerbował tak zwanych sabatów — najemnych żołnierzy wsławionych w walkach z Turkami. Gdy po kilku tygodniach wrócił do Polski, był pewien swego. Niebawem miało nadciągnąć 3
tysiące jego najemników. Z taką siłą zdołałby pokonać Opalińskiego. A trzeba dodać, że te 3 tysiące to miał być dopiero początek, gdyż jego ludzie pozostawieni na Węgrzech werbowali kolejnych. Mówiło się o piętnastu, a nawet dwudziestu tysiącach... — Co on planował? — zdumiałem się. — Przecież z taką siłą można by rzucić wyzwanie samemu królowi... — przypomniałem sobie zagadkową monetę i zamilkłem. — Nie wiemy i nie dowiemy się już tego nigdy... Diabeł za późno zorientował się, że jego zamek jest już w rękach wroga. Wyruszył więc do Tarnawy, która była wsią jego brata i
tam został na popas. I znowu miał pecha, bo oddziały Opalińskiego wykurzyły go jak zająca z nory. Stadnicki zbiegł do lasu, tam jednak dopadł go pościg. Poległ, jak odnotowano, od kuli z półhaka i dwudziestu ran siecznych... Ze zwłok zdarto kaftan, w którym znaleziono zaszyte 2 tysiące dukatów... — Półhak? A cóż to takiego? — zaciekawił się Jarek. — W późnym średniowieczu pojawiła się broń palna, najpierw w postaci tak zwanych hakownic — wyjaśniłem. — Długa, niegwintowana lufa, zamek najczęściej lontowy, strzelała ołowianymi kulami wielkości przepiórczych jaj. Jej nazwa
pochodzi od tego, że pod lufą miała specjalny hak. Siła odrzutu przy wystrzale była bardzo duża, broń zaczepiano więc o mur albo konar drzewa... — A więc półhaki to taka lżejsza wersja tej broni? — Zgadłeś. — No, ale gdy go dorwali, wreszcie zapanował spokój — Jarek odetchnął z ulgą. — A gdzie tam. Stadnicki miał żonę, straszliwą herod–babę i trzech synów... Ci, gdy tylko podrośli, podjęli karierę tatusia, tak pechowo przerwaną strzałem w plecy i szybko zyskali sobie miano Diabląt... Ale o nich opowiem innym razem.
ROZDZIAŁ 6 POJEDYNEK POD ZAMKIEM W JANOWCU • RUSZAMY W DROGĘ • CZY SZABLA JEST LEPSZA OD SZPADY? • DAWNE PIENIĄDZE • PRZEPRAWA PRZEZ WISŁĘ Zamek w Janowcu wzniesiono w XVI wieku na cyplu górującym nad
pradoliną Wisły. Mury zbudowane z białego wapienia są widoczne z daleka. Główny korpus ocalał szczęśliwie mimo licznych wojen i najazdów i po niewielkiej tylko rekonstrukcji jest dziś wykorzystywany. Zabytkowe pomieszczenia mieszczą bar, restaurację, kilka pokoi gościnnych oraz biuro. W jednym ze skrzydeł znalazła swoje miejsce ekspozycja historyczna. W lochach, gdzie niegdyś jęczeli więźniowie, pomieszczono lapidarium — podczas prac renowacyjnych znaleziono setki fragmentów rzeźbionych kamieni. Spoczywa tu także zniszczona statua Tadeusza Kościuszki. Niegdyś stała dumnie na zamkowej baszcie,
jednak w czasie okupacji hitlerowcy strącili ją do fosy. Z krużganków roztacza się widok na zamkowy dziedziniec. Po prawej stronie budynki zrekonstruowano, po lewej u podnóża muru widać zniszczone ściany kilkunastu pomieszczeń. Tylko jedna baszta została już odnowiona. W ciepłe, letnie dni funkcjonuje w niej kawiarnia. Naprzeciw widzimy resztki absydy — tylko tyle pozostało po kaplicy zamkowej. Obok, po lewej drewniany płotek uniemożliwia dostęp do remontowanej właśnie części zamku. W przyszłości zwiedzającym zostaną udostępnione sale w przyziemiu i na piętrze, oraz całkiem głębokie lochy.
Jeśli wystarczy funduszy, zostanie zadaszona dawna sala rycerska. Tego letniego wieczoru na zamku odbywał się festyn. Przeszło dwie setki turystów wypełniły zamek. Siedzieli teraz sącząc piwo lub colę i obserwowali jak w szrankach na dziedzińcu potykają się członkowie kilku bractw rycerskich. Zespól muzyczny przebrany w stroje nie bardzo wiadomo z jakiej epoki przygrywał utwory z okresu średniowiecza. Rycerze walczyli z pasją ochoczo okładając się mieczami i toporami. Odgłosy głuchych uderzeń w blachę oraz szczęk mieczy niosły się wokoło. Wicedyrektor Marek Opaliński przeszedł się krużgankiem i
po schodach dostał się na taras nad bramą. Tu turystów było niewielu. Gospodarz ruin, ubrany w żupan, z szablą u boku prezentował się znakomicie. Oparł się o kamienną barierę. Patrzył z dumą na rozgrywające się w dole widowisko. To on wpadł na ten pomysł... Trzask i na kolczudze jednego z wojów wykwitła wielka plama krwi. Odcięta ręka potoczyła się wraz z tarczą. Widzowie wydali zgodny jęk zgrozy, ale pokonani zaraz podnieśli się cali i zdrowi. Kilka drobnych sztuczek rodem z taniego horroru znakomicie podniosło walory widowiska. Rycerze zeszli z dziedzińca. Teraz pora na szlachtę. Kilku
miłośników sarmackiego obyczaju w kontuszach, deliach i żupanach potykało się na szable. Scenka rodzajowa porwania panny zakończyła się palbą z replik pistoletów skałkowych. Huk wystrzałów wstrząsnął starymi murami. I kolejna scena. Na plac boju wystąpili dwaj szermierze wyspecjalizowani w walce rapierem, jeden ubrany jak francuski szlachcic, drugi w mundurze szwedzkiego oficera. Wreszcie pokaz dobiegł końca. Na ognisku rozpalonym opodal piekł się już dzik. Miłe zakończenie pracowitego dnia... Opaliński westchnął cicho. Impreza zarobiła na siebie, wpływy z biletów wystarczyły, by wyłożyć dla
rycerzy po kilka złotych za ich krwawy trud... W kasie też została niewielka nadwyżka; na cement wystarczy. Konserwacja bieżąca, remont i rekonstrukcje pochłoną jeszcze ciężkie miliony złotych, ale kiedyś... Może za dziesięć, może za trzydzieści lat, zamek będzie wyglądał jak nowy. W zrekonstruowanych budynkach znajdzie się trzydzieści miejsc noclegowych, ustawi się sklepik z pamiątkami, w sali rycerskiej będzie można organizować średniowieczne uczty, jak na zamku w Nidzicy. W zeszłym roku był w Visby na Gotlandii podejrzeć, jak wygląda obchodzony tam w lipcu tydzień średniowieczny...
Nad Janowcem zapadał już zmrok. Dyrektor spojrzał na zegarek. Dziewiąta. Impreza potrwa do rana, ale na niego już pora. Trzeba się trochę zdrzemnąć... Zszedł na dziedziniec i powędrował w stronę skansenu. Tam w dworku na piętrze miał pokój służbowy. Wszedł między drzewa parku, gdy nieoczekiwanie drogę zastąpił mu wysoki mężczyzna w karmazynowej delii. Czaple pióra przy czapce połyskiwały lekko. — Stawaj waść — mruknął nieznajomy, kładąc dłoń na rękojeści szabli. Dyrektor chciał obrócić sprawę w żart, ale jeden rzut oka upewnił go, że to nie jest głupi dowcip. Oczy
przeciwnika płonęły dziwnym blaskiem. — Kim jesteś? — zapytał. — Stanisław Stadnicki herbu Drużyna do usług — warknął tamten. — Stawaj waść. — Czego ode mnie chcesz? — Antenaci waszeci spalili mi dobra w Łańcucie. Stawaj waść — powtórzył, miękkim ruchem wyjmując szablę z pochwy. Opaliński zlustrował otoczenie. Zamek daleko, park pusty... Ochrona stoi na bramie, ale jeśli zacznie krzyczeć, nie usłyszą. Przypomniał sobie, jak w młodości uczył się szermierki szablą. Ten przybłęda chce bitki? Gorzko pożałuje. Wydobył swoją szablę z pochwy. Jeszcze kilka godzin
temu wisiała w dworku w salonie, pokrywając się kurzem... Polska, ułańska, długa — dobra do walki z konia... Stalowa głownia zalśniła ponuro. Lekka wygodna broń, kwintesencja pięciu wieków doskonalenia umiejętności płatnerskich. — A gdybym nie miał szabli? — zagadnął. — Na wszelki wypadek zabrałem dwie — mruknął wróg. Dyrektor wykonał cięcie z nadgarstka, szybkie i niebezpieczne, choć mało efektownie wyglądające. Wróg zablokował je zręcznie i przeszedł do kontrataku. Był niesamowicie szybki. Opaliński z największym trudem
parował grad ciosów. Wreszcie odskoczyli od siebie i stali przez chwilę zadyszani. — To jedyny powód naszej zwady? — zapytał. — To dobry powód, a w każdym razie nie znam lepszego — warknął przeciwnik. — Jesteś potomkiem Stanisława Stadnickiego, zwanego Diabłem Łańcuckim? — Nie, ja jestem Stanisław Stadnicki, jak mówicie. Diabeł... Wróciłem wymierzyć wam sprawiedliwość... — Cztery wieki w lodówce siedziałeś?
— Cztery wieki dusza moja błąkała się po zaświatach, by wreszcie osiąść w ciele mego sługi... Dyrektor dopiero w tej chwili zrozumiał, że jego przeciwnik jest umysłowo chory. Poczuł strużkę zimnego potu na plecach. Starli się ponownie, szybka wymiana ciosów. Dyrektor poczuł, że jest niewesoło. Szabla tamtego już dwa razy zahaczyła o jego strój. W dodatku przekonał się, że tamten jest dużo lepszy we władaniu szablą... Znowu odskoczyli od siebie. „Muszę go ciężko zranić albo rozbroić — pomyślał opiekun zamku. „I to jak najszybciej”. Zmęczenie wolno ogarniało jego
ciało. Miał dziwny skurcz w nadgarstku. Teraz doskoczyli do siebie. Szabla Diabła świsnęła złowrogo i Opaliński zobaczył przed oczyma wszystkie gwiazdy. Z jękiem runął na trawę. Krew lała mu się po szyi. Chwycił się lewą ręką za głowę. Ucho. Wróg uciął mu połowę ucha... Zacisnął dłoń na rękojeści i uniósł głowę. Stadnicki stał opodal uśmiechając się. — Słabyś w szabli, panie bracie — mruknął. — Aleś dzielnie stawał, więc życie daruję. Bywaj waść... I zniknął między drzewami. Dyrektor jęcząc cicho odszukał odcięty
kawałek ucha i zataczając się ruszył do dworu. Trzeba wezwać pogotowie. Jeśli dojedzie odpowiednio szybko, może zdołają mu w szpitalu doszyć... A jeśli nie... Wzdrygnął się. Paradować bez połowy ucha?! Telefon zadzwonił o siódmej rano. Podniosłem słuchawkę jakby przez sen i przyłożyłem ją do ucha. — Pan Tomasz? — usłyszałem głos Marka, naszego znajomego policjanta. — Paweł Daniec przy telefonie — zameldowałem. — Szefa nie ma — rzuciłem okiem na starannie zasłane łóżko. — Do sklepu pewnie poszedł...
— Rozumiem — zawahał się na ułamek sekundy. — Nasz zagadkowy szlachcic powrócił. — Co tym razem zmalował? — Głupia sprawa. Prawie wypatroszył szablą wicedyrektora zamku i skansenu w Janowcu. A konkretnie uciął mu kawał ucha... — O... Pan Tomasz stanął w drzwiach trzymając siatkę z bułkami i kiełbasą. Oddałem mu słuchawkę. Porozmawiał jeszcze przez chwilę z funkcjonariuszem. — Wesoło — mruknął. — Z pewnością chodzi o niego, nasmarował na murze zamku swój herb.
Ranny pracownik przebywa w szpitalu. Stracił sporo krwi, a do tego prawdopodobnie jest w ciężkim szoku. Paskudna sprawa. — Ja myślę. Spotkać wariata z szablą samotnie w nocy... Zeznał coś? — Na razie nie bardzo jest w stanie. Zbieraj się, bierzemy Jarka i jedziemy. — Janowiec, to koło Kazimierza Dolnego nad Wisłą ale od drugiej strony — zauważyłem. — Owszem. Dzwoń po chłopaka, niech się spakuje, kilka dni może nam zejść. Wyruszamy za kwadrans.
Rozłożył na stoliku gazetę i pospiesznie zaczął robić kanapki... Nie minęło dużo czasu i pędziliśmy szosą na zachód. Lubelszczyzna. Piękne lessowe wzgórza, złocące się zboża... A gdzieś tam za horyzontem ukryty zły człowiek z szablą i workiem złota... — A więc napadł go i tak po prostu uciął ucho — zdziwił się chłopak. — Dziwne... — Dlaczego? — Mógł przecież zabić... — Czyja wiem? — poskrobałem się po głowie. — Jeśli facet uważa się za szlachcica, to nie jest to nic nadzwyczajnego. Zwady sąsiedzkie rzadko kończyły się u nas
śmiercią jednej ze stron. Dwaj panowie bracia, jeśli mieli do siebie jakieś pretensje, cięli się szablami. Owszem czasem zdarzało się, że któryś poległ, ale ci najlepsi szermierze szczycili się tym, że zamiast zabijać zostawiali przeciwnikowi „pamiątkę”: a to szramę na czole, a to ucięte ucho, rozpłatany nos czy obcięte wąsy... — Ciekawe. Myślałem zawsze, że jak dochodziło co do czego, to pojedynki były na śmierć i życie. — Raczej nieczęsto — pokręciłem głową. — Oczywiście u nas było zupełnie inaczej niż na zachodzie Europy. My używaliśmy szabel, tam w powszechnym użyciu były szpady i
rapiery... — Czym to się różni? — Szabla to broń sieczna. Służy do zadawania ran ciętych, podczas gdy rapierem ciąć się po prostu nie da. — Dlatego nasi przodkowie z pojedynków wchodzi bez rąk, ze szramami na łbach, ale przeważnie żywi, a we Francji pchnięcie rapierem przebijało na wylot. Nawet jeśli nie trafiono w serce, głęboka kłuta rana brzucha była zazwyczaj śmiertelna. Jeżeli nawet nie uszkodzono narządów wewnętrznych, to przebicie otrzewnej powodowało zakażenie i w rezultacie śmierć... — dodał szef. — Może dlatego we Francji
szlachta stanowiła zaledwie około 3% społeczeństwa, a u nas ponad 10%. Milczeliśmy dłuższą chwilę zadumani. — Czyli nasi przodkowie, choć mieli opinię warchołów, w rzeczywistości byli dużo bardziej humanitarni niż ci z Zachodu? — upewnił się chłopak. — Wiele obiegowych opinii nie odpowiada prawdzie — powiedziałem poważnie. — Chyba mamy towarzystwo — zauważył szef. — Już od dłuższego czasu siedzi nam na ogonie mały beżowy fiat. — Może Sumo i jego bracia? — mruknąłem.
— Ciekawe, czemu się za nami snują... — Wcześniej czy później dowiemy się. Na razie proponuję ich zignorować. Ignorowaliśmy ich przez następne pół godziny. Nie próbowali nas dogonić, chwilami traciliśmy ich z oczu, ale przez cały czas utrzymywali podobny dystans. — Właściwie nie wiem, jak wyglądało mennictwo tamtych czasów — powiedział Jarek. — Mój tata znalazł kiedyś taką drobną srebrną monetkę, mówił że to półtorak... — To bardzo proste — odparłem. — W obiegu były monety miedziane, srebrne i złote.
Najdrobniejsze miedziane monetki nazywane były denarami. — Bito zarówno jednodenarówki, jak i tak zwane trenary, popularnie zwane trzeciakami... — dodał szef. — Osiemnaście denarów lub sześć trenarów stanowiło szeląga. Szeląg był już najczęściej bity ze srebra. — Przeważnie kiepskiej próby — uzupełnił pan Tomasz. — A na początku XVII wieku pojawiają się szelągi wręcz bite z miedzi... — Trzy szelągi stanowiły jednego grosza — podjąłem wątek. — Grosz w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów był to kawałek
grosza... — zaplatałem się w przenośni. Roześmieliśmy się. — Ale żeby sprawę dodatkowo zagmatwać, bito monety o nominale pół grosza, grosza i półtora grosza, czyli właśnie półtoraki — dodał Pan Samochodzik. — Ale mętlik — mruknął chłopak. — Ponadto trojaki i szóstaki, czyli odpowiednio trzy– i sześciogroszówki... Też oczywiście w srebrze. Dziesięć groszy dawało orta, a cztery orty — talara. — Czyli talar był równy 40 groszom? — upewnił się. — Teoretycznie tak —
uśmiechnąłem się lekko. — Ale nie do końca. Wartość monety zależała od zawartości kruszcu, więc początkowo za talara dawano 35 groszy wykonanych z dobrego stopu lub 40 z gorszego. W obiegu jednocześnie znajdowały się monety z kilku emisji, więc w zależności od tego, jakimi płaciłeś, cena towaru się zmieniała... Jednak przeważnie ort stanowił pewną granicę — jego cena w groszach się zmieniała, ale cztery orty bardzo długo dawały talara. — A dukaty? — Jeden dukat kosztował 56 groszy — wyjaśniłem. — Oczywiście jeśli płaciło się za niego w ortach, półtalarach lub talarach. Jeśli
drobniejszą monetą — był droższy. — O rany — westchnął. — Jak oni byli w stanie się w tym połapać? — Jakoś dawali sobie radę — uśmiechnąłem się. — To zresztą tylko polskie monety. Tymczasem w tej epoce każdy kraj bił własną walutę, czasem odmienny system menniczy miały także prowincje i lenna... W Inflantach mennica w Rydze biła monety na wzór niemiecki: 96 krajcarów stanowiło jedną markę... Ponadto na polskim rynku dość masowo krążyły dukaty holenderskie, a i monety tureckie, węgierskie i weneckie nie stanowiły rzadkości... — Nauka u kupca trwała
wiele lat — dodał szef. — Ale jeśli uwzględnimy różnice wagi, zawartości kruszcu oraz zmiany stopy menniczej, łatwo możemy zrozumieć, dlaczego ówcześni kupcy musieli być znakomicie przygotowani do swojego zawodu... — Oczywiście przyszły kupiec musiał nie tylko dobrze poznać kursy walut, ale także systemy miar i wag. Tu już była kompletna katastrofa. Każde miasto miało inne miary objętości i stosowało własne odważniki... Będąc kupcem, na przykład, ze Lwowa mogłeś kupować we Wrocławiu wołu, podano ci jego wagę w miejscowych cetnarach, a ty za to płaciłeś srebrnymi monetami wicekrólestwa Peru... Bo i one
pojawiamy się na naszym rynku. — Nie chcę być kupcem — potrząsnął głową. — To co mówicie jest straszne. — Na szczęście teraz jest łatwiej — powiedziałem. — System metryczny przyjął się prawie na całym świecie, wszędzie też waży się w kilogramach i gramach... Nawet Anglicy jakoś się przyzwyczajaj ą choć jeszcze nie tak dawno stawiali opór... — Do tego pojawia się pieniądz międzynarodowy — dodał pan Tomasz. — W Europie rozszerza się strefa euro, w Ameryce Środkowej wiele krajów używa dolara wschodniokaraibskiego...
— W Afryce w kilku krajach używany jest frank CFA — uzupełniłem. — Prawdopodobnie za sto lat na świecie będzie już tylko jedna waluta... — Choć wtedy też było fajnie — mruknął Pan Samochodzik. — Ja tam lubię różnorodność... Minęliśmy Kazimierz Dolny i nieco na południe od miasteczka zjechaliśmy na drogę prowadzącą nad Wisłę. Od lat planuje się tu budowę mostu, jednak jak do tej pory inwestycja nie doczekała się realizacji z braku środków. Dlatego też podróżnych na drugą stronę rzeki przewozi prom pamiętający jeszcze czasy międzywojenne... Akurat cumował
przy drugim brzegu. Spojrzeliśmy na tablicę i miny nam się wydłużyły. — Dwie godziny przerwy? — wycedził pan Tomasz. — W samym środku dnia? Granda! Stanęliśmy na końcu kolejki do przeprawy. Beżowy fiacik nadjechał niebawem. — Zaczynają mnie wkurzać — stwierdziłem. — Co robimy? — zapytał Jarek. — Słyszałem, że niegłupio jest zatkać rurę wydechową kartoflem, wtedy nie ruszą z miejsca... A może jakiś inny numer im wytniemy? — Pomysł z kartoflem niczego sobie — przyznałem. — Tylko
jak podkraść się tam i zatkać, kiedy siedzą w środku? — uśmiechnąłem się lekko. — Mogę spróbować — zaofiarował się. — Jak ktoś siedzi w aucie, to patrzy zazwyczaj do przodu... — A kartofle macie — Pan Samochodzik popatrzył na nas pobłażliwie. Zrobiliśmy głupie miny, a potem parsknęliśmy śmiechem. Faktycznie o tym szczególe jakoś żaden z nas nie pomyślał. — Połączmy przyjemne z pożytecznym — polecił szef. Zrozumiałem go w lot. Uruchomiłem turbinę i po pochylni zjechałem na wodę.
— Słyszałem, że to amfibia... — nasz towarzysz z niejaką obawą spojrzał na wodę podnoszącą się coraz wyżej. — Ale czy to na pewno bezpieczne? — Pojazd był już testowany w znacznie mniej komfortowych warunkach — uspokoiłem go. — Nic nam się nie stanie... Wisła w tym miejscu jest dość szeroka, ale toczy swoje nurty leniwie. Nie ma tu podwodnych głazów ani niebezpiecznych wirów... Wyjechaliśmy na drugi brzeg tuż koło zacumowanego promu. Jego obsługa odprowadziła nas zdumionymi spojrzeniami.
Pomachaliśmy im wesoło. Zatrzymałem się na chwilę i przez lornetkę popatrzyłem na drugi brzeg. Sumo i jego bracia wysiedli z fiacika. Patrzyli w naszą stronę przez swoją lornetkę. Nabrałem ochoty, by pokazać im kilka obraźliwych gestów, ale obecność nieletniego przyjaciela i pana Tomasza powstrzymała mnie. Pomknęliśmy kiepskimi drogami naprzód. — Przeciwnik wyeliminowany — powiedziałem z zadowoleniem. — Sprytnie i bez strat własnych. — Nie mów hop — ostrzegł mnie szef. — A swoją drogą — zmienił temat
— ciekawe, co leży w tym miejscu na dnie Wisły... — A co może tam leżeć? — zaciekawił się Jarek. — W miejscu przeprawy promowej musiał być kiedyś bród przez rzekę lub starsza przeprawa — wyjaśnił szef. — Zobacz, że do przystani prowadzi niemal wąwóz. Tej drogi używano przez całe stulecia. Dlatego przypuszczam, że niejeden wóz kupiecki może dziś spoczywać w mule... — Moi koledzy mówili, że dalej na północ, gdzie Rosjanie przeszli Wisłę w 1945 roku, w suche lato ludzie wyciągają z mułu karabiny, niewypały, a czasem nawet kości poległych —
powiedział poważnie. — Myśli pan, że warto by tu przy przeprawie zrobić badania? — Kto wie? — Koło Ostrowa Lednickiego nawyciągali różności — zauważyłem — więc kto wie, czy i tutaj się nie uda, choć z drugiej strony tam jest spokojna toń, a tutaj dno rzeki zawsze jest w ruchu... — Ostrów Lednicki — Jarek zmarszczył brwi. — Tam było palatium Bolesława Chrobrego, w którym przyjmował Ottona I? — Najprawdopodobniej — kiwnąłem głową. — Znajdują się tam
ruiny budynku mieszkalnego na planie wydłużonego prostokąta, a przylegał do nich kościół na planie rotundy z basenami chrzcielnymi, czyli baptysterium. — To faktycznie interesujące... — Zwłaszcza że wyspa miała bardzo ciekawe połączenie z lądem stałym — dodał pogodnie szef. — Do brzegu wiodły dwa długie, drewniane pomosty po kilkaset metrów długości. — Faktycznie długie — powiedział z uznaniem. — Ale najciekawsze było to, że nie były to takie mosty jak dzisiejsze — uzupełniłem. — Wręcz
przeciwnie, biegły pod powierzchnią wody. Idąc nimi człowiek był po pierś zanurzony. — Gdyby ktoś najechał, trudno byłoby je zniszczyć — stwierdził Jarek. — Ale widzisz, te pomosty miały taki drobny detal... Nie biegły prosto. W połowie długości były niewielkie zakręty. — Po co? — zdumiał się. — To właśnie koło tych zakrętów archeolodzy wyciągnęli z mułu hełmy, miecze, okucia od kół wozów i inne zabytki — roześmiał się szef. — Jeśli ktoś wiedział, przechodził bezpiecznie. A ten, kto nie był
wtajemniczony, szedł pod wodę... — No tak, człowiek w kolczudze kiepsko pływa — uśmiechnął się chłopak. — Sprytnie to sobie wykombinowali. Zaparkowaliśmy koło zamku. Sądziłem, że cały teren będzie obstawiony, ale policja odgrodziła taśmami tylko część skansenu, turyści zwiedzali zamek bez przeszkód. Zadzwoniłem do Marka. Przyszedł po chwili. — Tak to wygląda — poprowadził nas w stronę dworku. — Znak namalowany tą samą farbą i prawdopodobnie tą samą ręką co poprzednie.
— Jak to można stwierdzić? — zainteresował się chłopak. — Przecież to nie takie proste. — Ma identyczny kształt i podobną wielkość — wyjaśnił policjant. — Jeśli się popatrzy uważnie, widać z jakiego kierunku padały kropelki aerozolu. Najpierw wykonał te kreski, potem resztę — wskazał. — Herb wykonał zanim zaatakował dyrektora? — Tak nam się wydaje. Sekcja traseologii... — spojrzał na naszego przyjaciela. — Traseolodzy to fachowcy od odcisków stóp — wyjaśnił. — A więc ich sekcja zebrała sporo materiału.
— Da się znaleźć ślady obuwia na tak spieczonej ziemi? — zdumiał się chłopak. — Pomógł nam przypadek. Jakiś czas temu podlewano trawnik, wąż był dziurawy i trochę wody rozlało się na boki. Powstała spora kałuża. Wprawdzie wieczorem woda już wsiąkła, ale gleba pod oknem ciągle była dość wilgotna... — A jak stan rannego? — Bez zmian, jest nieprzytomny. Mówił w malignie coś o jakimś Stadnickim, który powrócił... — Stadnicki herbu Drużyna — zadumał się Pan Samochodzik. — Czyli jakiś potomek Stanisława,
zwanego Diabłem Łańcuckim... — Co robimy? — zapytał Jarek. — Wracamy do Lublina czy może zostaniemy tutaj? — Musimy wczuć się w psychikę naszego przeciwnika — powiedział pan Tomasz. — Wykopuje złoto, podpala warsztat, tnie szablą przypadkowo spotkanego człowieka... Nie, nie tak znowu przypadkowo spotkanego. Skoro dyrektor mimo szoku coś o nim powiedział, to znaczy, że znali się wcześniej albo przynajmniej porozmawiali przed pojedynkiem... — Lublin, Piaski, Janowiec... Poza herbem i postacią sprawcy nic nie łączy tych trzech
miejsc... — zauważyłem. — I tu się mylisz — szef spojrzał znad okularów. — Piaski należały kiedyś do Stadnickich tego herbu, ale z innej linii. W Lublinie nasz bohater pojawia się, by siać zamęt wśród rokoszan i podburzać ich do zamachu na króla, wreszcie Janowiec... — Tu Stadnicki zdradził buntowników i przeprawił się na drugą stronę Wisły — szepnąłem. — Czyżby człowiek, którego szukamy, podążał tropem swojego przodka lub idola? — Kto wie? Jeśli czwarte uderzenie nastąpi w kolejnym miejscu związanym z postacią Diabła, będziemy mieli pewność...
— I zastawimy zasadzkę w piątym miejscu — ucieszył się Jarek. — I tam go dorwiemy. — Ba, tylko jak je wytypować? Stanisław spalił kilkadziesiąt folwarków, prowadził wojny z wszystkimi sąsiadami... — westchnął szef. — Teraz pytanie, jakie mogą być motywy tego człowieka — zauważyłem. — Jak pan sądzi? W Lublinie czegoś szukał, w Piaskach tylko podpalił, tutaj pojedynkował się z dyrektorem muzeum... Bez sensu. — A może wrócił do kraju i teraz załatwia na raz wiele spraw? W
takim razie trudno będzie go namierzyć... Ale dajmy znać policji, żeby badała listy ludzi, którzy ostatnio przekroczyli granicę. Może coś się uda znaleźć. Kto wie, może ustalą personalia i zdobędą jego fotografię? A na razie to równie dobre miejsce jak każde inne — zdecydował. — Przenocujemy tutaj, a rano się zobaczy. Dochodziło południe, w restauracji na zamku można było zjeść obiad. Byłem już kiedyś w Janowcu, więc zamek nie zrobił na mnie większego wrażenia, za to Jarek był oczarowany. Rozdzieliliśmy się. Szef zabrał naszego przyjaciela na zwiedzanie ruin, a ja podreptałem obejrzeć skansen.
ROZDZIAŁ 7 W RUINACH ZAMKU • KOLEJNY HERB NA MURZE • KAZIMIERZ DOLNY • ROZMOWA W KLINICE • PLANUJEMY ZASADZKĘ • POJEDYNEK • PORWANIE Pan Samochodzik z Jarkiem przeszli na tę część dziedzińca, która była na razie wyłączona ze zwiedzania.
Muzealnik staranie zaniknął na klucz furtkę. — Wszędzie pana wpuszczają — zachwycał się chłopak. — No, może nie wszędzie, ale z racji mojego zawodu bywam w rozmaitych niedostępnych dla publiczności miejscach — pochwalił się. Weszli po schodkach do dużej sali pozbawionej dachu. — Tu kiedyś zbierali się rycerze — stary muzealnik pogładził ścianę. — Kto wie, gdy kiedyś zamek zostanie odbudowany, może znowu w tych pomieszczeniach będą odbywały się uczty? — Bractw rycerskich jest sporo — uśmiechnął się chłopak. — U nas w Lublinie nawet robili inscenizację
szturmu na Bramę Grodzką... — I jak to wyglądało? — zaciekawił się Pan Samochodzik. — Piękna bitwa, tylko że jednemu rycerzowi w zamieszaniu odcięli palec i policja imprezę zamknęła... — Cóż, bywa i tak... — westchnął. Przeszli do pomieszczeń nakrytych dachem. — Tu mamy resztki siedemnastowiecznych polichromii — pan Tomasz pokazał wijące się ślady kwiatowych ornamentów. Weszli do niewielkiego pokoiku znajdującego się w jednej z zamkowych baszt.
— Popatrz na okolicę. Co o niej możesz powiedzieć? — Wydaje się jakaś taka... — strzelił palcami, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa. — Stara? — No właśnie. — Ten krajobraz nie zmienił się od 500 lat. Domy zasłonięte drzewami, szachownica pól... Żadnych linii energetycznych, szos, nic podobnego. Popatrzył w zadumie na stromy stok zamkowego wzgórza i szerokie plecy Sumo zbiegającego z górki na pazurki. Ruszyli dalej. Zeszli po schodkach na parter, a potem do lochów.
— Są plany, by to wszystko wyremontować i zaadaptować — wyjaśnił chłopcu. — Ale koszta są oczywiście zaporowe... — Ciekawe te tunele — Jarek rozejrzał się wokoło — ale jakieś puste... — Często nam się wydaje, gdy badamy lochy starych fortów lub zamków, że tuż za zakrętem czeka na nas skrzynia pełna dukatów. Tymczasem najczęściej jest tak, że nasi poprzednicy zwiedzali te miejsca tysiące razy... Sam pamiętam, jak w lochu, co do którego sądziliśmy, że był zamknięty od czasów wojny, natrafiliśmy na zupełnie świeży strzęp gazety... Ale tunele pod zamkiem
w Janowcu kryją pewne zagadki. W trakcie renowacji znaleziono na przykład dwa wąskie chodniki biegnące stąd w kierunku północnej wieży i kaplicy... Są jednak częściowo zasypane, ich odgruzowanie musi potrwać. Wyszli na światło dzienne. — Może przejdziemy się po okolicy? — zaproponował pan Tomasz. — W skansenie jest kilka ciekawych budowli... Wyszli przez bramę i odwrócili się, by popatrzeć na zamek od tej strony. — O rany — wykrztusił Jarek. Gdy krążyli po zrujnowanych
pomieszczeniach i lochach, na wapiennej ścianie ktoś namalował herb Drużyna. Nowy znak znajdował się na lewo, kilkanaście metrów od bramy. Pan Tomasz zbiegł na dół fosy, z trudem wdrapał się na jej przeciwległy stok, podszedł do muru i dotknął znaku placem. — Już nie brudzi — powiedział. — Ale to niczego nie dowodzi. Taki lakier schnie błyskawicznie... — Ktoś to nasmarował kilkanaście minut temu... — Szkoda, że nie ma z nami pana Pawła — westchnął Jarek. — Spokojnie, poradzimy
sobie sami... Sam nie wiedziałem, czego szukać. Zagadkowy napastnik był tu na pewno poprzedniego dnia wieczorem. Zapewne zrobił swoje i natychmiast się ulotnił. Policja uczyniła wszystko, co należy w takich wypadkach: zabezpieczyła ślady, przesłuchała świadków... Z wyjątkiem najważniejszego. Dyrektor nadal był w szoku. Przeszedłem się po skansenie. Mijały mnie grupki turystów. W starej karczmie natknąłem się na Młodego i Kudłatego. Siedzieli nad talerzami z golonką i konferowali z ożywieniem z jakimś starszym mężczyzną. A więc śledzą nas? Mogli wprawdzie trafić tu przypadkowo, ale
nie bardzo chciało mi się wierzyć w takie przypadki... Zamierzałem chwilę ich poobserwować, ale jak na złość zapikał mi w kieszeni telefon komórkowy. Marek dawał znać, żebym przyjechał do Kazimierza. Dyrektor dochodził powoli do siebie. Wysłałem SMS szefowi i po chwili pędziłem już w stronę Wisły. Prom oczywiście był na drugim brzegu, więc ponownie przedostałem się własnym „środkiem transportu”. Kazimierz Dolny jest uroczym, niewielkim miasteczkiem, pięknie położonym nad szerokimi w tym miejscu rozlewiskami Wisły. W miasteczku zachował się śliczny ryneczek i
otaczające go kamieniczki. W dawnych czasach, gdy Rzeczpospolita stanowiła spichlerz całej Europy, w tym miejscu kończył się szlak wiodący z Lubelszczyzny. Jesienią do miasta docierały setki wozów zaprzężonych w woły i zapakowanych workami oraz plecionymi koszami ze złocistą polską pszenicą. Część kupowano na potrzeby magazynów państwowych, resztę pakowano na barki, by spławić Wisłą do Gdańska. Nadwyżki sprzedawano dopiero wiosną gdy ceny rosły dwukrotnie. Kupcy za ziarno płacili holenderskimi dukatami, a mieszczanie zarobione pieniądze wydawali z
pożytkiem dla swego miasteczka. Dziś o tamtych czasach przypomina kościół famy oraz spichrze i ich ruiny stojące rzędem nad rzeką. Nad okolicą góruj ą ruiny zamku dolnego, zbudowanego z wapiennych bloków. Nie miałem niestety czasu ich odwiedzić, jednak z poprzednich pobytów pamiętałem, że rozciąga się z nich piękny widok na dolinę Wisły. Wyżej sterczy pośród drzew samotna baszta — jedyna pamiątka po zburzonym doszczętnie zamku górnym. Miasteczko leży dość daleko od Warszawy i Lublina, nie ma też połączenia kolejowego z resztą kraju, ale latem pełne jest turystów... Pan Opaliński był już w zasadzie
przytomny. — No i jesteśmy w komplecie — ucieszył się Marek na mój widok. Siedliśmy przy szpitalnym łóżku. Dyrektor był blady, ale transfuzja krwi postawiła go na nogi. Odcięte ucho też zdołano przyfastrygować, nie było tylko wiadomo, czy się przyjmie... — Niech nam pan opowie, co się stało — poprosił policjant. Dyrektor zreferował wypadki. Pożałowałem, że nie zabrałem szefa ze sobą. Bardziej by się tu przydał. — Twierdził, że nazywa się Stanisław Stadnicki — mruknąłem — a zwą go Diabłem... — Nie pomyślał, że tamten
Stadnicki nie żyje od 400 lat — mruknął Marek. — Ale z drugiej strony był taki polski szpieg, który uciekł na Zachód i podawał się za cudownie ocalałego syna ostatniego cara, choć był o osiem lat za młody. — Ten z szablą wiedział, że minęły cztery wieki — ranny pokręcił głową. — Powiedział, że jego dusza błąkała się w zaświatach przez stulecia. Co więcej, nie wziął mnie za tego Opalińskiego który mu spalił Łańcut. Chciał mnie zabić za to, co zrobili moi domniemani przodkowie. — Jest pan potomkiem tego słynnego kasztelana tarnowskiego,
Łukasza Opalińskiego? — zainteresowałem się. — Skąd, przypadkowa zbieżność nazwisk... Nawet nie jestem szlachcicem, ale nie pomyślałem jakoś, by mu to powiedzieć. Swój ą drogą ciekawe, co by zrobił. — Hmm — zadumałem się. — Dobrze władał szablą? — Znakomicie. Lekarz dał znak, żebyśmy kończyli wizytę. Chory był ciągle jeszcze bardzo osłabiony. — Co za dziwna sprawa? — mruknął policjant, gdy wyszliśmy z izolatki. — Nic się kupy nie trzyma. — Ale jednocześnie mamy
jakiś punkt zaczepienia — powiedziałem. — Wiemy, że mamy szukać wariata świetnie znającego fechtunek szablą... I chyba przekonanego, że jest tamtym historycznym Stadnickim. — A raczej jego inkarnacją. Tyle że ja nie wierzę jakoś w wędrówkę dusz. — Ja też nie. Trzeba skontaktować się z zakładami dla umysłowo chorych. Może ten facet po prostu skądś uciekł, a nawet jeśli nie uciekł, to może mają go w ewidencji? Może kiedyś się leczył... — A najbliższy taki zakład jest chyba w Nałęczowie — mruknąłem.
Zapikał mi w kieszeni telefon. Przeprosiłem i odebrałem. SMS od pana Tomasza. — Wracamy do Janowca — powiedziałem. — I to natychmiast. — Co się stało? — zaniepokoił się. — Na zamku pojawił się właśnie kolejny herb. — Mój plan jest bardzo prosty — powiedział Sumo zacierając potężne, owłosione kułaki. — Facet zaatakował dyrektorka i namalował herb. Jak zobaczy namalowany herb, to pomyśli, że dyrektorek wcale nie jest tak ciężko ranny i chce rewanżu. Przy lezie, a wtedy Kudłaty go wypatroszy szablą.
— A my będziemy na wszelki wypadek czuwali w pobliżu — uśmiechnął się Młody zacierając dłonie. — Dobry plan — pochwalił ich pracodawca. — Ale co będzie, jeśli tamten okaże się lepszy we władaniu bronią białą? Dobrze walczysz? — spojrzał na Kudłatego — Wcale nie umiem. — Wiesz, chłopcze, walka na szable to nie przelewki... Co będzie jeśli cię zabije? — E, tam — uśmiechnął się Sumo. — Mamy swoje sposoby, by przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę... Z kieszeni wyjął garść
elektronicznych drobiazgów. — Co to takiego? — Ano mały kondensatorek, wydłubany z lampy błyskowej i prosty powielacz napięcia. — I co to da? — Naładujemy kondensator prądem, podczepimy do powielacza... Nasza szabla będzie pod prądem, a jak tamten stuknie swoją to nastąpi wyładowanie — wyjaśnił cierpliwie Młody. — Zabić go nie zabije, ale zada mu bobu. — A jak już się zwali nieprzytomny, to worek na łeb, do samochodu i wywieziemy go sobie w odludne miejsce, żeby szczerze pogadać
na temat szkodliwości społecznej podpalania ludziom miejsc pracy — Kudłaty zatarł dłonie. — Widzę tu jeden problem — westchnął pracodawca. — Nie mamy szabli. — W Kazimierzu w sklepach z pamiątkami z pewnością coś się znajdzie — uspokoił go Młody. — Wprawdzie to sprzęt, który nadaje się głównie do tego, by powiesić nad kominkiem, ale nie musi być do walki. Wystarczy, że wytrzyma pierwsze uderzenie. — A zatem ruszajmy w drogę... A jak będzie po wszystkim, to sobie chętnie powieszę nad komikiem.
Na pamiątkę... — A poniżej jego uszy — dodał Sumo rozmarzonym głosem. — Fajna dekoracja będzie. — Dobry pomysł, ale może zbyt drastyczny — stary stolarz nieco się zreflektował. — To bardzo proste — powiedziałem. — Ten gość namalował znak na murze najwyraźniej sądząc, że dyrektor nie jest ciężko ranny i będzie chciał wyrównać porachunki z zeszłej nocy. Przyjdzie, a zamiast dyrektora spotka mnie. — A my na wszelki wypadek będziemy czuwali obok — uśmiechnął się Pan Samochodzik.
Pozostawał jeszcze jeden problem. Musieliśmy zdobyć odpowiednią szablę. We dworku mieszczącym siedzibę skansenu udało się znaleźć coś odpowiedniego. — Ludwikówka — mruknął szef zdejmując oręż ze ściany. — Uważaj na nią Pawełku Jest warta około sześciu tysięcy złotych... Dobyłem jaz pochwy i zrobiłem piruet. — Niezła — mruknąłem. — Świetnie wyważona... — Co zrobisz, jeśli okaże się od ciebie lepszy? — szef wyraźnie się niepokoił. — No cóż — uśmiechnąłem się. — Nie zamierzam
przeciągać pojedynku — pokazałem mu pistolet gazowy. Skrzyżujemy szable, rąbnę go gazem, zwiążemy i na posterunek. Jarek z uciechy zatarł dłonie. — Mam jeszcze jedno pytanie — powiedział. — Cóż cię niepokoi? — łagodnie zapytał szef. — Skąd będziemy wiedzieli o której? — Myślę, że trzeba będzie zjawić się na miejscu o dwudziestej drugiej — odparłem. — O tej porze został zaatakowany dyrektor. W razie czego — poczekamy. Popołudnie spędziłem pracowicie.
W jednym z pomieszczeń gościnnych na zamku zrobiłem sobie małą rozgrzewkę i pomachałem szabelką, żeby dłoń zdążyła się przyzwyczaić. W komandosach mieliśmy kilka lekcji fechtunku, choć nie przewidywano, że będzie nam to potrzebne... Teraz trzeba było przypomnieć sobie zatarte częściowo wiadomości. Ludwikówka była znakomita. Pewnie leżała w dłoni, cięła powietrze ze świstem. Przypuszczałem, że pójdziemy w zwarcie, a gdy będę miał przeciwnika blisko, sięgnę do kabury po pistolet i na tym pojedynek zakończymy. Marka postanowiliśmy nie wtajemniczać. Chcieliśmy zrobić mu
niespodziankę. Wieczór nadszedł niepostrzeżenie. Cienie zamkowych murów wydłużyły się. Założyłem żupan, na to narzuciłem delię, przypasałem szablę i byłem gotów. Na zamkowym dziedzińcu rycerze szykowali się do turnieju, turyści zajmowali już miejsca. Między drzewami parku było ciemno. Pan Tomasz sprawdził swój pistolet gazowy i razem z Jarkiem zapadli w chaszcze. Zszedłem na dno dawnej fosy i powbijałem w spieczoną ziemię pochodnie. Zapaliłem je. Oświetlą pole walki. Byłem podobnej postury jak mój poprzednik, dyrektor, a dla ukrycia braku podobieństwa osłoniłem twarz szerokoskrzydłym kapeluszem ze strusim
piórem. Wyglądałem nieco ahistorycznie, strój polskiego szlachcica z XVI wieku, kapelusz szwedzkiego oficera z XVIII stulecia, szabla pamiętająca pierwszą wojnę światową a na nogach jeansy i wygodne adidasy... Czekałem spokojnie, pochodnie powoli się wypalały, a wróg nie nadciągał... Wreszcie gdy prawie już straciłem nadzieję, nieoczekiwanie nadszedł. Szeroka czarna peleryna upodobniała go do batmana. Wybrał tę samą metodę zamaskowania swojej tożsamości: szeroki kapelusz zasłaniał mu twarz. Bez słowa dobyłem szabli z pochwy. On także dobył swojej. Zdziwiłem się odrobinę. Jego broń
lśniła poniklowaniem, jakby pochodziła ze sklepiku z pamiątkami dla turystów, jednak sądząc z kształtu była to stara zygmuntówka, broń popularna w pierwszej połowie XVII wieku. Ujął ją jakoś dziwnie i drobnymi krokami zaczął obchodzić mnie z lewej strony. Do dzieła. Wykrok i cięcie. Planowałem zranić go w kolano, ale on odskoczył zręcznie. Ociągał się wyraźnie. Doszedłem do wniosku, że wczoraj dyrektor musiał go też nieźle poharatać, skoro nie pali się dziś do zwady. Zaatakowałem ponownie, szable uderzyły o siebie z brzękiem, ale zablokował mój cios. Drugą dłonią uderzył się w nadgarstek. Czyżby tam
mocno odczuł mój cios? A może skurcz go złapał? Zrobiłem kolejny wypad. Głownie zalśniły w blasku dogasających pochodni i zderzyły się z brzękiem. Gdzieś w moim mózgu, pomiędzy zwojami neuronów, wybuchło słońce. Piorun przeleciał przez moje ciało od wyciągniętej dłoni do stóp, układ nerwowy zapłonął i zgasł. Wraz z nim zgasła moja świadomość... — O, do diabła — szepnął pan Tomasz, gdy Paweł Daniec zwalił się w piach. — Przecież nawet go nie drasnął — jęknął Jarek, ale stary muzealnik już biegł dobywając pistoletu. Trzej mężczyźni, którzy pojawili się nie
wiadomo skąd, właśnie zarzucali Pawłowi worek na głowę. — Stać — ryknął biorąc ich na muszkę. Jeden z nich rzucił niewielki, obły przedmiot. — Granat! — krzyknął ostrzegawczo Jarek, który rozsądnie pozostał na brzegu fosy. Pan Samochodzik padł natychmiast na ziemię. Oślepiający błysk i wizg głośniejszy niż start odrzutowca wypełniły fosę. Huk wstrząsnął zamkowymi murami i długo odbijał się w postaci echa. Po chwili pan Tomasz poczuł, że szarpią go czyjeś dłonie. Wrogowie? Nie, to tylko młody przyjaciel. Chłopak coś mówił, ale
żaden dźwięk nie był w stanie przebić się przez watę, w którą zamieniły uszy muzealnika. Pomrugał oczami. Latające przed nimi kolorowe kółka powoli znikały. Odkaszlnął. — Nic nie słyszę — powiedział. — Ogłuszyło mnie... Potrząsnął głową. Powoli dochodził do siebie. Wzrok już wrócił do normy, dźwięki powoli docierały... Gdzieś daleko zawyła syrena radiowozu. — Myślałem już, że pana zabili — jęknął Jarek. — Co to było? — Petarda antyterrorystyczna... Daje oślepiający blask i około trzystu decybeli, co zazwyczaj wystarcza, by trwale uszkodzić słuch. Ale widać tym razem
miałem trochę szczęścia — podłubał palcem w uchu. — Co z Pawłem? — Związali go i zabrali, tam ścieżką w dół. Nie sądziłem, że drań będzie miał obstawę... — Ja też nie. A powinienem był to przewidzieć. Tacy kryminaliści zazwyczaj są podszyci tchórzem... — O, policja przyjechała... — Ale nas zaraz ochrzanią... Sumo, dźwigając skrępowanego jeńca na ramieniu, biegł jak jeleń, przedzierając się przez krzaki. Kudłaty, ciągle z szablą otwierał pochód, stolarz Janusz i Młody ubezpieczali z tyłu. — Gonią nas? — spytał
osiłek. — Nie, petarda ich zatrzymała — wysapał Młody. — A w razie czego mam jeszcze jedną. Wskoczyli do samochodu. Więźnia wsadzili do bagażnika i po kilku minutach byli już daleko. Zaparkowali w pobliskim lesie na upatrzonej już wcześniej polanie. Zamierzamy mu nieco dowalić, zanim wpadnie w wasze ręce — powiedział Sumo zacierając owłosione łapska... — Oraz, z tego co słyszałem, poprzypalać i obciąć to i owo? — westchnąłem. — Czy to nie lekka przesada? Tortury i okaleczenia są
u nas ścigane przez prawo. Skrzywdzicie gnoja, pal diabli, należy mu się. Ale odpowiadać będziecie jak za niewinnego. Nie wiem, czy się wam to opłaca. — Tak! — z czterech gardeł rozległ się zgodny ryk. — Odwieźcie mnie do Janowca — zażądałem. — Niepokoją się o mnie przyjaciele. Poskrobali się po głowach, ale spełnili moją prośbę. Do zamku dotarłem właśnie w chwili, gdy pan Tomasz kończył kajać się przed policjantami... — Już się uwolniłeś? — zdziwił się na mój widok. — Jakim
cudem ci się udało? To ja tu stawiam na nogi policję z całego powiatu... — Nic mi nie jest — uspokoiłem go. A potem wyjaśniłem mu pokrótce, co się stało w lesie... Nie szczędziłem szczegółów. — Będą się nam plątać pod nogami — mruknął. — Niedobrze. W dodatku jak się rozkręcą to przestają odróżniać wrogów od być może chwilowych sojuszników.... — Fakt, jeszcze kilka takich akcji i do domu odeślecie mnie w kawałkach — uśmiechnął się Jarek robiąc minę doświadczonego weterana wielu potyczek z kryminalistami.
— Chodźmy spać — zaproponował rozsądnie szef — Noc przynosi dobrą radę...A jutro pomyślimy co dalej... Obudziłem się słysząc pukanie do drzwi. — Kto tam? — wymamrotałem na wszelki wypadek kładąc dłoń na rękojeści pistoletu gazowego. — To ja — powiedział pan Tomasz. Poczułem się głupio... Schowałem broń do kabury i otworzyłem drzwi. — Co się stało? — zapytałem. — Wyobraź sobie, że
wczoraj po południu w Warszawie pojawiła się kolejna moneta Stadnickiego. — Coś takiego? Potrząsnąłem głową, żeby szybciej dojść do siebie. — Za kwadrans wyruszamy — powiedział pan Tomasz. — Ja poprowadzę, jeśli jesteś zaspany. — A śniadanie? — Szkoda czasu. Możesz ogłosić strajk głodowy — zażartował. — Wezmę dla ciebie frytki z bufetu i kawę do popicia. Wyszedł, a ja zacząłem się pospiesznie myć i ubierać. Jeszcze kilka pompek i byłem gotów. Niebawem
opuściliśmy Janowiec i pomknęliśmy na północ — w stronę Warszawy. — Jak pan sądzi, uda się go złapać? — zapytał Jarek. — Bo czarno to widzę... — Trudno ocenić — powiedział pan Tomasz. — Do tej pory mamy na koncie więcej sukcesów niż porażek... — Jeśli to szaleniec... — To z jednej strony dobrze, bo nie myśli logicznie i popełni wcześniej czy później jakieś błędy, które staną się przyczyną jego klęski. Z drugiej strony fatalnie, bo jego zachowania może mieć elementy logiki,
ale niekoniecznie... — Czasem trafiają się ludzie, którzy kierują się po prostu inną logiką — wyjaśniłem. — Są przy tym konsekwentni. Dla nas to, co robi... — Jeśli oczywiście właściwie odczytaliśmy jego intencje — wszedł mi w słowo Pan Samochodzik — ...wydaje się szalone. Ten człowiek najwyraźniej sporządził sobie listę potomków wrogów swojego przodka Stadnickiego. — I teraz będzie ich wykańczał jednego po drugim? — przeraził się Jarek. — Trudno powiedzieć — westchnął szef. — Jak do tej pory
nikogo nie zabił. Ale strat narobił na setki tysięcy. To jednak może się zmienić w każdej chwili. Takie zachowania czasem zaczynają się eskalować, aż Wymykają się zupełnie spod kontroli... — Dyrektora chyba był w stanie zabić... — chłopak spojrzał na nas zaniepokojony. — Wprawdzie mówiliście, że woleli sobie obcinać uszy i wąsy... — Miejmy nadzieję, że i tym razem tak będzie. Jednak może celować w ucho, a odrąbać głowę. Nie wiemy, czy jest na tyle biegły we władaniu szablą, by mieć pewność, co ucina... Trzeba go złapać, zanim dojdzie do jakiegoś nieszczęścia.
— Mówił pan, że złapiecie go, jeśli będzie popełniał błędy — chłopak spojrzał teraz pytająco na pana Tomasza. — On popełnia je, prawda? — Oczywiście. I chyba domyślasz się jakie. Powiedz, co ci się nasuwa. — Maluje herby. Gdyby nie to, czy dałoby się powiązać wykopanie skrzynki, podpalenie i ten pojedynek? — Brawo. — To od czego zaczniemy? — właściciel spalonego warsztatu palił się do dzieła. — Tak więc, szefie — Młody kipiał inicjatywą — na początek może przypalanie, chłosta z
posypywaniem solą, obcinanie palców sekatorem, możemy zrobić z nim wszystko... — Przypalanie... Tak, myślę, że to może być moja ulubiona tortura — uśmiechnął się sadystycznie. Jeniec odzyskiwał przytomność, bo poruszył głową zakrytą workiem. — Zęby mu pilnikiem przejedziemy, a i do prądu można go znów podłączyć — wycedził Kudłaty. — Za uszy na przykład albo za coś innego... — Albo wytniemy mu ślepą kiszkę bez znieczulenia — zaproponował Sumo. — A skąd wiesz, jak
wygląda ślepa kiszka? — zdziwił się pan Janusz. — Robiłeś to już kiedyś? — Nigdy jeszcze, a jak mnie wycinali, to pod narkozą byłem. Ale poszukamy, najwyżej się pomylimy... I wszyscy trzej parsknęli serdecznym rechotem, aż się po lesie echo rozniosło. — Może odrąbiemy mu jakieś kawałki szabelką — pan Janusz zatarł dłonie. — Przy wiążcie go do drzewka... — Jak się przyrządza tatara? Na paliku... — Młody błysnął „staropolskim” dowcipem.
Starannie przywiązali półprzytomnego do sosny. Nie żałowali grubego, sizalowego sznura. — Odsłońcie mu gębę — powiedział Sumo. — Zanim mu z twarzy zrobimy kotlet mielony, choć zerkniemy, jak pierwotnie wyglądał... — i znowu zarechotał. Kudłaty wyjął z kieszeni zardzewiałą i poszczerbiona brzytwę, po czym zręcznie rozciął worek. — Dajcie latarkę — polecił. Brat wypełnił jego polecenie. Poświecił i... — Jasny gwint! — jęknął. Paweł Daniec zmrużył oślepione
blaskiem oczy. Na jego obliczu gościł wyraz takiej furii, że chłopak mimowolnie odskoczył w tył.
ROZDZIAŁ 8 PRZY DRZEWIE W LESIE • WIEŚCI Z WARSZAWY • RZECZPOSPOLITA OJCZYZNĄ WOLNOŚCI • KOLEJNA MONETA • KUPUJĘ SZABLĘ • TRENING W PIWNICY Stałem przywiązany fachowo do drzewa. Przede mną mrowili się trzej braciszkowie spod ciemnej gwiazdy
oraz jakiś starszy człowiek, chyba ten, którego widziałem w ich towarzystwie, gdy jedli obiad. — No, Kudłaty, co to za wygłupy? — zapytałem ostro. — Wyjaśnij mi to migiem. — Wybaczy pan, zaszła drobna pomyłka — powiedział Sumo dobywając majchra. Przestraszyłem się, ale jak się okazało nóż był mu potrzebny do rozcięcia moich więzów... — To wyście namalowali ten herb na ścianie? — zapytałem jadowicie. — Popsuliście nam całą misternie przygotowaną i zaplanowaną akcję. Już prawie go mieliśmy.
Nadgarstki spuchły mi, musiałem je rozetrzeć. — My — przyznał Sumo. — A po jakiego grzyba? — zainteresowałem się. — Żeby wciągnąć tamtego w zasadzkę — bąknął Młody. — Tak jak wy sobie zaplanowaliście. A tu w zasadzkę capnęliśmy ciebie, Daniec... — Co wy do niego macie? — zdziwiłem się. Przecież nie wiedzieli o złocie, które wykopał. A może wiedzieli? Musiałem to sprawdzić za wszelką cenę. Bo jeśli znowu zaczną nam wchodzić w drogą jak wtedy pod Częstochową... — Ja mam — odezwał się
milczący dotąd mężczyzna. — Janusz Ligęza — przedstawił się. — Ten gnojek co maluje herby spalił mi warsztat... Poszły z dymem budynki, maszyny, produkcja, część zapasów... Straty na dwieście tysięcy złotych! A ci trzej mili chłopcy stracili przez to pracę... — W Piaskach. No jasne — mruknąłem zadowolony, że wszystko składa się w logiczną całość. — Tylko po co go łapiecie sami? Przecież policja już go szuka. I ja z panem Tomaszem,., — Poza tym sprzedaje te monety... chociaż nie, pierwszą dał w prezencie Zenkowi, dopiero teraz sprzedał jedną. Jak myślicie, dlaczego? — Przypuszczalnie
potrzebuje pieniędzy — wyjaśnił pan Tomasz. — To najprostsze wyjaśnienie... — Gryzie mnie jeszcze jeden problem — westchnąłem. — Diabeł Łańcucki miał prywatną armię, a nasz przeciwnik na razie działa w pojedynkę. Niepokoi mnie ta skrzynka pieniędzy. Mając taką fortunę jest w stanie zwerbować setkę bandziorów zza Buga... — Tylko tego brakowało — przeraził się szef... — Jeśli zacznie naśladować Diabła... — W szkole uczyli nas — Jarek zmienił temat — że szlachta była przyczyną wszelkich nieszczęść z rozbiorami włącznie.
— A jak ci się wydaje? — Wydaje mi się, że to chyba nie było do końca tak. Podręczniki pisali ludzie, którzy chyba nie lubili tamtej epoki... Takie odniosłem wrażenie. Nasz nauczyciel też nie lubi pewnych okresów i wtedy jak prowadzi lekcje to często opowiada rozmaite złośliwe komentarze... — Oczywiście że nie — uśmiechnąłem się. — Zasadniczą przyczyną rozbiorów byli zaborcy. Nasz kraj był ewenementem na skalę europejską. Otaczały nas państwa autorytarne, monarchie absolutne, podczas gdy U nas panowała wolność niewyobrażalna wręcz dla mieszkańców
ówczesnej Europy. U nas siedząc w karczmie mogłeś wyklinać na króla, co najwyżej jakiś zagorzały monarchista dał ci po łbie szablą... Szlachta posiadała wolność osobistą bez wyroku sądu nie wolno było naszych przodków trzymać w więzieniu... Wreszcie wolność ekonomiczna, prawie nie było podatków. — A w innych krajach? — No cóż, tam krytyka monarchy czy próby kwestionowania władzy królewskiej karane były przeważnie śmiercią. U nas ilekroć szlachcie się wydawało, że król źle rządzi, otwarcie wypowiadała posłuszeństwo, próbowała się targować
o przywileje... Dla przeciętnego Europejczyka tamtych czasów było to coś niewyobrażalnego. — Dodajmy do tego jeszcze swobodę religijną — uzupełnił szef. — U nas na dobrą sprawę wszystkie religie były równouprawnione. Nie było trybunałów inkwizycyjnych, stosów, pogromów. Nawet czarownice palono sporadycznie. Dlatego też między innymi do Rzeczypospolitej ściągali z całej Europy Żydzi i protestanci... Wiedzieli, że tu znajdą wolność wyznania, a gdy zajdzie potrzeba — także opiekę monarchy. — Nasze mieszczaństwo było często równie bogate jak
zachodnioeuropejskie, ale także cieszyło się znacznie większą wolnością... Zresztą dlatego osiadali u nas Niemcy, Włosi, a nawet Szkoci. — Wspomniał pan o podatkach — Jarek popatrzył na mnie. — Kraj upadł chyba dlatego, że zabrakło pieniędzy na wojsko... — I tak, i nie — powiedziałem. — Oczywiście masz częściowo rację. Nasi przodkowie powinni byli więcej łożyć na obronę kraju. Ale niskie podatki to nie tylko słabe wojsko. Przez kilka stuleci szlachta nie płaciła prawie wcale. Owszem czasem sejm uchwalał doraźną zbiórkę na jakiś cel, jeśli potrzeba
wydawała się odpowiednio paląca, to szlachta wysupływała z mieszków dukaty. Jeśli jednak uznano, że cel nie jest wart zaangażowania, po prostu nie płacono, odrzucano uchwałę i po problemie. Dzięki temu więcej pieniędzy zostawało w kieszeniach ludzi. — Ale przez to nie byli w stanie wystawić wojska. A bez regularnej armii mogliśmy łatwo paść ofiarą najazdów... — W zasadzie przez cały XVI i XVII wiek nie było takiej potrzeby — powiedział szef. — Szlachta część pieniędzy wydawała na uzbrojenie. W każdym dworze wisiała na ścianach
kolekcja szabli, zbroi oraz wszelakich samopałów i strzelb. Każdy szlachcic miał konie zarówno juczne, jak i pod wierzch. Pospolite ruszenie było siłą z którą musiał się liczyć każdy agresor. I wreszcie posuwanie się w głąb Polski oznaczało permanentną wojnę partyzancką. Nie dość, że trzeba było zdobywać każdą wieś z osobna, to jeszcze nie sposób było odróżnić wojska i ludności cywilnej. Wszyscy uzbrojeni, wszyscy przepełnieni nienawiścią do wroga i każdy prędki do szabli... — Ale czy taka zbieranina była w stanie stawić czoła ówczesnym wojskom zaciężnym? — zdziwił się chłopak.
— W czasie potopu szwedzkiego przekonaliśmy się na własnej skórze o słabości naszej obrony — powiedziałem. — Wtargnęła tu bardzo nowoczesna i świetnie wyszkolona armia szwedzka. Pospolite ruszenie zostało rozbite zaraz na początku, a Szwedzi zajęli większą część kraju. Szybko jednak przekonali się, że wejść było łatwo, ale wyjść będzie dużo trudniej... Polacy unikali walki tam, gdzie wróg miał dużą przewagę, ale za to wyżynali mniejsze oddziały, przerywali linie komunikacyjne, blokowali zaopatrzenie, utrudniali wywóz łupów. Tymczasem na głębokim zapleczu frontu szykowano
armię... Szwedzi przegrali. Jednak w XVII wieku ponieśliśmy potworne starty materialne. W czasie potopu jak się oblicza zginęła 1/3 ludności Rzeczypospolitej. Odbudowa kraju była bardzo mozolna. Zwłaszcza że kończyła się koniunktura na polską pszenicę... W XVIII wieku mieliśmy kolejne wojny, które ostatecznie przetrąciły kręgosłup kraju. W czasie gdy naszą ojczyznę rozdzierały koterie magnackie, wokoło powstawały państwa silne i agresywne. Ale i tak nasz upadek trwał blisko sto lat... — A ja bym zrobił inaczej — uśmiechnął się Jarek. — Skoro u nas było tak fajnie i swobodnie, to może
trzeba było zorganizować wymianę młodzieży? Naszą młodą szlachtę wysyłać do Rosji i Prus, żeby zobaczyli jak tam jest źle. A ich młodzież zapraszać do Polski i pokazywać, jak fajnie jest, gdy ma się demokrację, gdy nie trzeba płacić podatków i wolno kląć na swych królów... — A wtedy młodzi Niemcy i Rosjanie wracając do domów ponieśliby ducha wolności i zakazili nim cały kontynent — mruknąłem. — Bardzo dobry pomysł. — Mogłoby się udać — potwierdził pan Tomasz. — Szkoda, że o tym nie pomyślano... Zanarchizowanie całego kontynentu odsunęło by od nas
wszelkie niebezpieczeństwa... Minęliśmy Czersk i Górę Kalwarię. Wokoło rozciągały się ogromne sady. — Tu rosną jabłka dla mieszkańców Warszawy — wyjaśniłem Jarkowi. — A i na eksport trochę ich idzie... — Warto by zrobić sobie przerwę i obejrzeć zamek w Czersku — powiedział Pan Samochodzik. — Szkoda, że nie mamy czasu... — A w Górze Kalwarii jest grobowiec bardzo znanego cadyka odwiedzany przez chasydów z całego świata — dodałem. — Też trzeba by poświecić mu trochę czasu. Niestety, nie mogliśmy.
Dziwnym trafem większość sklepików z monetami koncentruje się W jednym miejscu Warszawy. W kwadracie tworzonym przez aleje Jerozolimskie, Marszałkowską, Koszykową! Emilii Plater jest ich bodaj pięć... Naszym celem było centrum numizmatyczne przy ulicy Wspólnej. Pan Michał, rzeczoznawca, już na nas czekał. Zaproszono nas do pokoju na zapleczu. — Moneta, którą nam zaoferowano, to pięciodukatówka — wyjaśnił wyjmując nieduże pudełeczko. Po chwili oglądaliśmy lśniący ciepłym złotym blaskiem pieniądz. — Stanislavs Rex Poloniae — mruknąłem — u nas imię było
zapisane bardziej po polsku.... Pan Samochodzik na potwierdzenie moich słów wyjął z kieszeni pudełko z naszą donatywą. Rzeczoznawca oglądał ją długo i bardzo uważnie. — Oba stemple wykonano w jednym warsztacie — powiedział poważnie — zwróćcie uwagę na literki. Bito je w klocku tymi samymi puncami. Trzeba jeszcze sprawdzić próbę złota, ale sadząc po kolorze jest identyczna. — A zatem jedna emisja: kilka nominałów, kilkaset, może kilka tysięcy monet — powiedział pan Tomasz. — Jak pan to ocenia? — Zastanawiam się nad tym problemem od wczoraj — przyznał
numizmatyk. — To jak na razie unikat. Zrobimy jeszcze dodatkowe badania — ale prawdopodobnie potwierdzimy jej wiek wynikający z wybitej na awersie daty. Złote monety z tego okresu same w sobie są dość drogie. Pamiętam, że zwykłą donatywę — i to wcale nie jakiś rzadki rocznik — sprzedaliśmy ostatnio za 12 tysięcy złotych. Ta dla zapalonego kolekcjonera będzie warta kilka, może kilkanaście razy więcej... — Skąd pochodzi? — zapytałem. — Trudno określić miejsce wybicia, nie ma żadnych znaków mincerskich... Należy przypuszczać, że
powstała w jakimś tajnym warsztacie. — Miałem na myśli to, jak trafiła w pana ręce... — Ach” przyniósł ją właściciel kantoru z Marszałkowskiej. Ktoś sprzedał mu japo cenie kruszcu. Pożegnaliśmy się i opuściliśmy centrum. Skierowaliśmy się do kantoru. — Nie mam jakoś ochoty gadać z facetem, który nacina ludzi kupując monety na wagę — mruknął pan Tomasz, kiedy byliśmy już niedaleko kantoru. — Dobra, szefie, ja to załatwię. — A może nie trzeba wchodzić do środka? — Jarek wskazał
gestem ...herb Drużyna namalowany na ścianie obok kantoru. — O, do licha. — syknąłem. — Ciekawe, po co go tu narysował — mruknął nasz młody przyjaciel. — Do tej pory smarował go w miejscach triumfu. Tam gdzie wykopał skarb, tam gdzie pomścił urojone krzywdy... — Masz rację. Ciekawy problem... Ale pogadać z kantorowcem musimy i tak... Idę — wszedłem do środka. Facet z kantoru początkowo w ogóle nie chciał ze mną gadać, ale na widok legitymacji i gdy go trochę
postraszyłem, zdołał to i owo wykrztusić. Człowiek, który mu to sprzedał był blady, miał dziwne spojrzenie, ciemne brwi i włosy.
ROZDZIAŁ 9 W MINISTERSTWIE • ODWIEDZAM ANTYKWARIAT • NA AUKCJI W HOTELU • POJAWIA SIĘ DIABEŁ • ŚLUSARZ–SZLACHCIC I PAŃSZCZYZNA Kolejny ranek w ministerstwie. Ściągnąłem pocztę, przejrzałem korespondencję. Nic ciekawego...
Pogrzebałem trochę w naszym archiwum, ustaliłem adresy kilku szpitali dla umysłowo chorych. Skontaktowałem się z wydziałem informacji kryminalnej Komendy Głównej Policji i poprosiłem o rozesłanie informacji o herbie oraz informowanie nas na bieżąco. Wprawdzie łowami na szaleńca podającego się za Diabła powinna zająć się policja — ale do naszego departamentu należała ta część śledztwa, która dotyczyła monet... Pan Tomasz przybył w towarzystwie Jarka parę minut po dziewiątej. Streściłem mu wyniki swoich poszukiwań.
— Bardzo dobrze — pochwalił. — Musimy się naradzić. — Można? — zapytał Jarek podnosząc z fotela moją szablę. — Jasne, oglądaj sobie... — Nie bardzo chyba możemy cokolwiek zrobić — powiedział szef. — Boję się, że musimy czekać... — Na razie faktycznie nie mamy dużo informacji. Jeśli jednak słuszna jest teoria, że facet zabija potomków wrogów swojej rodziny, to może ustalmy listę tych, którzy mogą być zagrożeni... — Nie zapominaj, że pan Opaliński z Janowca w ogóle nie był
spokrewniony z rodziną szlachecką o tym nazwisku. Diabeł nie atakuje tych, którzy są potomkami, ale tych, których uważa za potomków... A wybiera sobie na chybił trafił... — Albo wedle jakiegoś klucza — dodał nasz młody przyjaciel wygrażając bronią niewidzialnemu przeciwnikowi. — Jakoś ich wytypował, coś ich odróżnia od innych noszących te same nazwiska. — To może być zawodne — zaznaczyłem. — Pamiętam sprawę Kwasiarza... — Kto to był? — Umysłowo chory, który walczył z wrogami polewając ich w
autobusie kwasem azotowym ze strzykawki. Trudno było go złapać, bo nie było powiązań miedzy ofiarami. Typował swoich wrogów na oko... — Miejmy nadzieję, że ten ma lepszą metodę. I że zdołamy ją odgadnąć. — Co masz na myśli? — zaciekawił się szef. — Na przykład zdobył „Panoramę Firm”, w niej wyszukał nazwiska przeciwników i teraz leci może nie z listy, ale gdzie mu akurat najbliżej. Gdybyśmy wiedzieli, z czego skorzystał, moglibyśmy ustalić listę przyszłych ofiar. — Masz głowę na karku —
przyznałem. — I faktycznie to co mówisz jest dość prawdopodobne, ale trudno mam będzie odtworzyć źródło j ego wiedzy... — Ciekawe, co robi w Warszawie? — powiedział Pan Samochodzik. — Bo wierzę, że przybył tu nie bez powodu... — Miesiąc temu był kiermasz szlachecki — przypomniałem. — Handlowali tytułami? — zainteresował się Jarek. — Ja bym sobie nawet kupił — z szablą było mu do twarzy. — Nie, to taka impreza organizowana przez towarzystwa
monarchistyczne. Można na niej nabyć herby malowane i rzeźbione, literaturę oraz inne akcesoria niezbędne posiadaczom błękitnej krwi... — A w najbliższym czasie nie ma czegoś podobnego? — zapytał szef. — Pogrzebię w Internecie i zobaczę terminarz imprez w stolicy... Usiadłem do komputera i na dłuższą chwilę zagłębiłem się w sieci... Z zamyślenia wyrwał mnie metaliczny szczęk za plecami, obejrzałem się. Pan Tomasz i Jarek właśnie skrzyżowali szable. Widząc, że im się przyglądam, opuścili broń i zaczerwienili się jak uczniowie przychwyceni na psocie...
— Nic ciekawego — powiedziałem wreszcie wyłączając komputer. — Nic, co mogłoby pasować. Może po prostu wpadł na zakupy albo pozwiedzać muzea... — Może. Ale jak to sprawdzić? — westchnął pan Tomasz. — Szukanie tego gagatka to jak próba znalezienia igły w stogu siana, ale przejdę się po antykwariatach i zobaczę, może przypadkiem trafię na jakiś trop? — Dobrze, a ja pokażę naszemu przyjacielowi Muzeum Narodowe. W Warszawie nietrudno nabyć starą
broń. Powędrowałem do antykwariatu na Rynku Starego Miasta. Wewnątrz jest prezentowana bogata — Pasuje do opisu — ocenił szef. — To nasz Diabeł... — Ja bym go inaczej nazwał — zasugerowałem — Stanisława Stadnickiego zwano Diabłem, jego synów Diablętami, wnuka Diabełkiem... — Niewiele zostało — westchnął Jarek. — Może w takim razie Diablik? — Kiepsko brzmi — ocenił szef. — Skoro on się uważa za tego pierwszego Diabła, to niech mu będzie... Rozstaliśmy się na
Marszałkowskiej. Południe już minęło, pan Tomasz chciał pokazać naszemu przyjacielowi muzea, a ja postanowiłem iść do domu i trochę wypocząć... Wcześniej jednak wdepnąłem do niewielkiego sklepiku z artykułami przeznaczonymi zasadniczo dla bractw rycerskich. Popatrzyłem na kolekcje mieczy i toporów tudzież repliki rozmaitych samopałów. — Czym mogę służyć? — zapytał sprzedawca. — Potrzebuję szabli — wyjaśniłem. — Do powieszenia nad kominkiem, do treningów czy do walki? — moje zamówienie najwyraźniej
wymagało sprecyzowania... — Do walki. Otaksował mnie uważnym spojrzeniem, a potem sięgnął do stojaka. — Batorówka, zygmuntówka, tu mamy replikę husarskiej, te późniejsze... Chyba że chce pan coś specjalnego... Głownia, którą przede mną położył, była pokryta ciemniejszymi i jaśniejszymi pręgami. — Damast — zidentyfikowałem od razu. — Oczywiście. Mamy jeszcze bułat, ale to zdecydowanie droższa inwestycja... Zapytałem o ceny i nogi lekko
ugięły się pode mną. Rąbanie się takimi replikami zabytkowej broni okazało się pierońsko kosztownym hobby. — Uuuuu — wykrztusiłem. — Za drogo? — zmartwił się. — Pięć procent mogę opuścić. Ale nie więcej. — Dobrze — podjąłem bolesną decyzję. Husarska podobała mi się chyba najbardziej, ale gdy przymierzyłem ją do boku, okazało się, że jest ciut za długa, nic dziwnego służyła do walki konnej... Z westchnieniem zdecydowałem się na ładną kopię zygmuntówki. Na głowni zamiast zwyczajowego: „Bóg, Honor, Ojczyzna” wytłoczono napis: „Pilnuj
gęby, bo wytnę zęby”. — No cóż, dobra stalowa klinga, która wytrzyma wiele starć, musi kosztować grubo więcej niż to, co sprzedaje się turystom w sklepikach z pamiątkami... — wyjaśnił sprzedawca przeciągając kartę płatniczą przez czytnik. — A i roboty przy niej jest masa. Wykuć, wyszlifować, zahartować... — Rozumiem — kiwnąłem głową. Po drodze do domu wdepnąłem jeszcze do warsztatu ślusarskiego i zamówiłem naostrzenie szabli. Usługę wykonano mi na poczekaniu i na szczęście nie była droga.
Pochwę zrobiłem sam, Ze starej walizki wyciąłem dwa pasy grubej świńskiej skóry i znitowałem po brzegach. Sprawdziłem, czy szabla dobrze się wyciąga. Idealnie. Teraz trzeba było przypomnieć sobie kilka podstawowych kroków i cięć... W mieszkaniu było trochę ciasno, ale sufit w piwnicy był wysoko... Tam będzie można potrenować bez świadków. Zbiegłem się na dół i zamknąwszy za sobą drzwi zabrałem się do roboty. Ze swojego boksu wyciągnąłem kawał drewnianej belki, który miał być moim przeciwnikiem i podwiesiwszy go na lince do rury, natarłem na niego z furią. Szabla była świetna, dobrze
wyważona, ostra jak brzytwa, idealnie pasowała do ręki... Z belki leciały wióry, a ja ćwiczyłem rozmaite cięcia i zwarcia. Lepiej by mi poszło, gdybym miał żywego partnera, ale niestety... Kroki usłyszałem w ostatniej chwili. Odwróciłem się błyskawicznie na pięcie unosząc szablę do ciosu. — Panie Daniec — wykrztusił nasz dozorca. — Czy pan zwariował? Co pan tu wyrabia? — „Nie wiesz, gdzie się czai zdrada, uczyń zajazd na sąsiada” — zacytowałem piosenkę Kaczmarskiego. Popukał się znacząco w czoło i podreptał dalej. Poczułem się głupio.
Rozmiatałem wióry i schowałem „sprzęt do ćwiczeń”... Wróciłem do siebie i uwaliłem się w fotelu. Pora na dziennik. Nigdy nie lubiłem naszych polityków, a tym razem oglądało mi się nawet przyjemnie. Co chwila mogłem zrywać się na równe nogi, wrzeszczeć „zdrajcy!” i wygrażać im szablą. Pohamowałem się dopiero w chwili, gdy omal nie rozsiekłem telewizora. — Jeszcze was rozliczymy — pogroziłem im na odchodne. — Za wszystkie afery własną krwią zapłacicie... Ale szablę odłożyłem na fotel. Kolekcja zabytkowego oręża. W gablotkach spoczywają pistolety skałkowe i kapiszonowe oraz pierwsze
rewolwery, ładowane jeszcze nie nabojami, ale tradycyjnie. W oszklonej szafce stoją szable, poczynając od siedemnastowiecznych karabelek, a skończywszy na kozackich szaszkach z wybitym sierpem i młotem. Na ścianie wiszą karabiny i strzelby skałkowe, rogi myśliwskie, ładownice... Piękna kolekcja, ale patrząc na ceny można dostać zawału serca. Stanąłem przed gablotkami i przez długie minuty pieściłem zgromadzone w nich przedmioty wzrokiem. Nigdy jakoś nie czułem przemożnej potrzeby posiadania antyków, ale teraz łapałem się na tym, że przyjemnie byłoby iść gdzieś do lasu, nabić
siedemnastowieczną krócicę i wygarnąć na wiwat... Porozmawiałem przez chwilę ze sprzedawcą. Jak się okazało, człowiek odpowiadający mojemu opisowi odwiedził ich wczoraj rano, gdy jeszcze byliśmy w Janowcu. Interesował się starymi szablami i co więcej wyglądał na człowieka gotowego coś takiego kupić... — Ale nie było u nas nic, co by go szczególnie zaciekawiło — wyjaśnił. — Zresztą towaru mamy w tej chwili niewiele, większość poszła na aukcję. — Aukcję? — zainteresowałem się. — Tak, jutro Artmann
wystawia w hotelu „Harenda” całą masę antyków, chce pan katalog? — Jasne! Jadąc do domu przekartkowałem go pospiesznie w poszukiwaniu starej broni. I naraz szczęka opadła mi z wrażenia. Złapałem telefon komórkowy. — Szefie — rzuciłem do słuchawki. — Sensacja. — Co się stało? — zapytał. — Jutro na aukcji będzie wystawiona szabla z interesującego nas okresu i niech pan sobie wyobrazi, że wedle rodzinnej legendy wystawiającego należała kiedyś do samego Stanisława Stadnickiego. Diabeł może się tam pojawić!
— A niech mnie! — Jak pan myśli, czy spróbuje ją kupić? — Wysoce prawdopodobne... O ile go stać. Jaka jest cena wywoławcza? — Dwanaście tysięcy złotych. Trochę oszałamiająca, ale egzemplarz bardzo ciekawy, rękojeść wysadzana turkusami i oryginalna pochwa z epoki, co nieczęsto się zdarza... — Drogo... — Myśli pan, że za drogo dla niego?. — Trudno ocenić. Mam właśnie informację, że w sklepiku
numizmatycznym na ulicy Nowotki... — Teraz nosi nazwę Andersa. — Racja, a więc mają tam donatywę, tyle że nie Stadnickiego, ale Zygmunta III Wazy. Co ciekawe, jest ona fałszywa. — Fałszerstwo z epoki czy dziewiętnastowieczne? — Z epoki. Zażądałem precyzyjnego zdjęcia cyfrowego dobrej rozdzielczości i posłałem rzeczoznawcy — wygląda na to, że pochodzi z tego samego warsztatu fałszerskiego co monety Diabła! Niektóre litery mają identyczny krój... — Ciekawe, czy znajdzie
nabywców... — Sądzę, że tak. Są kolekcjonerzy zbierający fałszerstwa... Wycenili ją na osiem tysięcy złotych. — Jeśli sprzedał gdzieś jeszcze jedną to będzie miał na szablę — mruknąłem. — Właśnie, Pawełku. Dlatego wybierzesz się jutro na tę aukcję i będziesz miał oczy szeroko otwarte. Kto wie, może uda się go pochwycić? — Zobaczymy... A pan nie przybędzie? — Głupia sprawa — poczułem w jego glosie zmieszanie. — Pokazywałem Jarkowi forty i pech
chciał, że zwichnąłem nogę w kolanie. Lekarz twierdzi, że przez tydzień powinienem mieć ją usztywnioną... Ale Jarek chce się wybrać... — Jasne. — Będziesz musiał na niego uważać. Nie wiadomo, czy przy próbie obezwładnienia Diabła nie dojdzie do bójki... — Jeśli będzie okazja — mruknąłem. — Jeśli to on, to po prostu capniemy go, gdy po licytacji będzie odbierał artefakt. — Chyba że przegra. — Wtedy pójdę za nim — zaproponowałem. — Wyśledzę, gdzie siedzi...
— Nie lepiej go aresztować od razu? — Wtedy możemy nie odzyskać jego skórzanych woreczków ze złotem... — Dobra. Liczę na twój rozsądek i doświadczenie. Aukcja organizowana przez dom aukcyjny Artmann odbywała się w hotelu „Harenda”, położonym przy ulicy Kopernika. Wysiadłem przy uniwersytecie i podreptałem spokojnie Krakowskim Przedmieściem. Minąłem sklepik z pączkami położony w bramie. Jako student często tu bywałem... Na rogu była kiedyś galeria sztuki, obecnie — niestety — umieszczono tam pizzerię.
Spojrzałem na ładnie odnowiony pomnik słynnego astronoma i skręciłem w uliczkę biegnąca w dół — na Powiśle. Jeszcze kilka schodków i znalazłem się na miejscu. Spora sala na parterze została zastawiona krzesłami. Tłumek już się zbierał. Kilku antykwariuszy powitało mnie ukłonami, choć nie byłem tak znany w środowisku jak mój szef, zdążyłem już wzbudzić pewien szacunek; odkłaniałem się grzecznie. Poszedłem do organizatorów. Usłyszawszy z czym przychodzę, stropili się nieco, ale obiecali, że w razie czego pomogą Diabła zatrzymać... Zaraz też nadszedł Jarek. Obrzucił salę spojrzeniem.
— A gdzie są eksponaty? — zapytał. — Na zapleczu. Wnosi się po jednym i stawia tam — pokazałem mu podwyższenie, na którym ustawiono malarskie sztalugi oraz intarsjowany stolik do prezentacji szkła i porcelany. Obok na niewielkiej mównicy leżał już młotek. — Tam będzie licytator — domyślił się. — Oczywiście. — A ci ludzie? — wskazał ogonek wijący się w kierunku pakamery. — Przystępujący do licytacji będą musieli wpłacić wadium — wyjaśniłem.
— Dzięki temu uniknie się prób licytowania przedmiotów przez kogoś przypadkowego lub kogoś, kto wszedł ot tak z ulicy... Każdy z nich dostanie tabliczkę z numerem. — Przy licytacji będzie ją ponosił o góry? — Tak. — Widziałem to kiedyś na jakimś filmie. Ale co innego gapić się w telewizor, a co innego zobaczyć to na własne oczy... — uśmiechnął się. — My nie potrzebujemy? — Nie, bo nie planujemy nic kupować. Jesteśmy tu jako obserwatorzy... Spokojnie siadłem na brzegu jednego z krzeseł i zagłębiłem się w lekturze opasłego katalogu. Wreszcie
impreza rozpoczęła się. Byłem w życiu na wielu aukcjach dzieł sztuki i antyków. Przeważnie chodziłem na nie służbowo, raz tylko dałem się ponieść emocjom i za całe dwadzieścia złotych kupiłem ciekawie przedrukowany znaczek. Właściwie sam nie wiem po co, bo znaczków nie zbieram. Na podium wnoszono kolejne przedmioty, prezentowano je publiczności i zaczynało się. Spokojni przed chwilą stateczni panowie zrywali się z miejsc podnosząc swoje tabliczki, kobiety wydawały dźwięki, o jakie trudno byłoby podejrzewać istoty rozumne... Niektóre przedmioty nie
znalazły nabywców, o inne walczono do upadłego. I oto wreszcie pracownik galerii wniósł starą szablę. Położył ją na sztalugach. Licytator uderzył młotkiem. — Szabla polska, batorówka, koniec XVI wieku, niesygnowana, rękojeść wysadzana turkusami, stan dobry, wedle rodzinnej legendy stanowiła własność słynnego rokoszanina Stanisława Stadnickiego, zwanego Diabłem Łańcuckim. Cena wywoławcza: dwanaście tysięcy złotych. Człowiek siedzący w pierwszym rzędzie zerwał się na równe nogi i jednym susem wdarł na podest. Błyskawicznie porwał szablę. Ochroniarz doskoczył do niego, ale nieznajomy był szybszy. Uderzył go
stalową rękojeścią pod brodę. Strażnik runął na plecy przewracając sztalugi. Sala zamarła, Stał przed nami. Pociągła twarz, czarne włosy, dość grube czarne brwi i oczy niczym gorejące węgle. W jednym ułamku sekundy zrozumiałem, że to on. Dwaj ochroniarze stojący przy drzwiach ruszyli biegiem przejściem pomiędzy krzesłami. Jeden w biegu wyjmował pistolet, drugi sięgnął po pałkę. Stadnicki na ich widok roześmiał się koszmarnym rechotem i obnażył szablę. Kilku licytujących ocknęło się i też wyciągało broń. Diabeł zaśmiał się ponownie i strzepnął lekko dłonią. W stronę widowni poleciały trzy obłe
kształty. Rozpoznałem wojskowe petardy. Taka petarda przypomina nieco granat. Posiada zawleczkę, której wyrwanie powoduje uruchomienie zapalnika. Korpus petardy składa się z grubej tektury, wewnątrz której jest umieszczony ładunek prochu. W chwili wybuchu kawałki tektury lecą wokoło jak odłamki granatu. Petard takich używa się na poligonach do ćwiczeń i symulacji ostrzału pociskami moździerzowymi. Tektura wydawać by się mogła mało groźna, ale mimo wszystko rozrywając się na małe, grube kawałki może poważnie ranić, a niekiedy nawet zabić...
Ochroniarz z pistoletem wykazał się nieprawdopodobnym refleksem: kopnął pierwszą petardę w uchylone drzwi na zaplecze. Druga potoczyła się prosto pod moje nogi. Siedzący wokół mnie zerwali się, ale wiedziałem, że nie zdołają w porę uciec. Mogłem zrobić tylko jedno. Skoczyłem na petardę obunóż. Liczyłem, że zdołam w ten sposób wybić denko grubej tekturowej rurki albo uszkodzę zapalnik. Udało się to pierwsze. Proch zamiast rozerwać rurkę wystrzelił jak z lufy zapalając dywan i kalecząc ludzi po nogach. Ci z przodu mieli mniej szczęścia: dwa wybuchy zlały się w jedno. Podmuch wybił okna, a lampy na suficie rozprysły
się na tysiące odłamków. Ogłuszony i zdezorientowany poderwałem się z ziemi. Rozejrzałem się za moim młodym towarzyszem i spostrzegłem, że zrobił rzecz najrozsądniejszą z możliwych: leżał płasko pod ścianą nakrywając głowę dłońmi. I znowu usłyszałem ten sam szaleńczy śmiech. Ludzie zgłupieli do reszty, nikt nie wystrzelił. Runąłem do przodu jak burza, chcąc dorwać tego drania, jednak uciekający w panice tłum skutecznie mnie od niego odgrodził. Dlaczego ludzie uciekali? Dwa kolejne wybuchy wyjaśniły to... Kawałek tekturowej tulejki uderzył mnie w pierś. Straciłem dech i zwaliłem się w tył.
Doszedłem do siebie dopiero po kilkunastu minutach. Sala wyglądała jak pobojowisko. Policja właśnie dotarła na miejsce, niemal jednocześnie pojawiło się pogotowie ratunkowe. Kilka osób straciło przytomność, kogoś poturbowano podczas ucieczki. Byli też ranni. Na szczęście nikt nie ucierpiał poważniej. Szaleniec zbiegł w zamieszaniu, prawdopodobnie skacząc przez wybite okno na teren uniwersytetu. Jedynym znakiem, jaki po sobie zostawił, był herb Drużyna nasmarowany pospiesznie na ścianie. Ale najgorsze z tego wszystkiego były skutki wybuchu jednej z petard. Ochroniarz kopnął ją do pakamery na
zapleczu, tam gdzie zgromadzono zabytki przeznaczone do sprzedaży. Wybuch podziurawił obrazy, roztrzaskał porcelanowe i majolikowe wazy, potłukł kryształy... — Sto dwadzieścia tysięcy strat — krzyczał do telefonu komórkowego prowadzący aukcję. — Nic ci nie jest? — zapytałem Jarka. — O to samo chciałem pana zapytać — wykrztusił. Koszulę miałem osmaloną wybuchem, a dwukrotne tarzanie się po podłodze nie poprawiło mojego wyglądu. — U mnie OK — uspokoiłem go. — Nawet nie jestem
draśnięty... Przyjrzałeś mu się dobrze? — Uhum... — mruknął wyjmując z kieszeni aparat cyfrowy. — Nawet mu pamiątkowe zdjątko zrobiłem. Będzie mógł sobie powiesić w celi, jak już go dorwiemy... Spojrzałem na wbudowany z tyłu ciekłokrystaliczny wyświetlacz. Jakość zdjęcia była bardzo dobra. — Brawo — powiedziałem z uznaniem. Policja wykazała się sprawnością. Szybko spisano dane wszystkich obecnych i zabrano się do zabezpieczania śladów... Zostałem złożyć wyjaśnienia... Szef był zadumany, gdy w jego
kawalerce relacjonowaliśmy wydarzenia, których byliśmy świadkami. — Co o tym sądzisz. Pawle? — Nie jest aż tak szurnięty, jak można by sądzić — powiedziałem — ale chyba nie planował tego specjalnie precyzyjnie. Zabrał petardy, wślizgnął się i usiadł w pierwszym rzędzie, ale potem działał czysto instynktownie. Złapał szablę, uderzył ochroniarza i zaczął rzucać... Mogli go zastrzelić, ale pogłupieli. Oczywiście większość tych pistoletów była gazowa, ale mimo wszystko... — A ja nie mogę zapomnieć jego śmiechu — wzdrygnął
się Jarek. — Normalny to on nie jest... — Myślę, że trzeba pozwolić działać policji — zauważył szef. — To fachowcy. I powinni nas zawiadomić, gdy złapią trop... — Albo i nie — zauważyłem. — Byli nieco wkurzeni, że działałem na własną rękę, zamiast ich zawiadomić... — Gdybyś ich zawiadomił, to zapewne nikogo na aukcję by nie przysłali wymawiając się brakiem ludzi... — Co robimy jutro? — zapytałem. — Czekamy. — Jeśli zdobył szablę,
może zechcieć ją na kimś wypróbować — zauważyłem. — Jeśli faktycznie mści się, a raczej dopada niewinnych, sądząc, że odgrywa się za jakieś krzywdy, to i tak nie jesteśmy w stanie ustalić, kto figuruje na jego liście. — Opalińscy, Ligęzowie, kto wie, może i Korniaktowie... — sypałem nazwiskami wrogów rodziny Stadnickich. — Do tej pory nie dopadł żadnego Korniakta — zauważył Jarek — Trzeba ustalić, ilu jest w Polsce ludzi o tym nazwisku i czy są jacyś w Warszawie... W niedzielę rano wyszedłem z
kościoła i włączyłem telefon komórkowy. Zaraz też przyszedł SMS. Generał Skorliński. Przeczytałem wiadomość i uniosłem wysoko brwi. Wystukałem numer szefa. — Halo? — usłyszałem jego głos. — Zidentyfikowali nam diablika... — wydyszałem. — Diabła — poprawiłem się. — Znakomicie! — ucieszył się szef. — I kto to jest? — Sylwester Malik, lat dwadzieścia siedem, z wykształcenia ślusarz narzędziowy. Ostatnio zatrudniony w warsztatach naprawy taboru kolejowego.
— Co? — zdumiał się szef. — Przed tygodniem zbiegł z zakładu dla umysłowo chorych w Tworkach pod Warszawą. — Musisz tam pojechać i dowiedzieć się, ile tylko zdołasz... — polecił. — Pewnie będą się zasłaniali tajemnicą lekarską ale ten człowiek jest niebezpieczny dla otoczenia, więc... — Zrobię, co tylko się da — zapewniłem. — Do Warszawy przyjeżdża Marek... Wie pan, ten policjant... — Z Lublina — uzupełnił szef. — Oddelegowali go do tej sprawy, dostał wezwanie jeszcze
wczoraj... Muszę go odebrać z Dworca Centralnego za czterdzieści pięć minut. — To goń, bo się spóźnisz... Kilka minut później wsiadłem do samochodu. Marek przyjechał o czasie. — Dawno się nie widzieliśmy... — zażartował. — Gdyby upływ czasu mierzyć nie w minutach, ale w zdarzeniach, to minęły całe wieki — pozwoliłem sobie na poetycką metaforę. — Wiem, narozrabiał wam na aukcji. Zdaje się było kilkunastu lekko rannych. Podobno masz jego zdjęcie? — Tak, nasz młody
przyjaciel zrobił — podałem mu kolorowy wydruk. — Nie wygląda na szczególnie groźnego — mruknął. — Ale pozory mogą mylić. Szpital dla umysłowo chorych leży na obrzeżach podwarszawskiego Pruszkowa. Budynki wzniesiono przeważnie jeszcze w XIX stuleciu, potem dobudowano jeszcze parę... Pomiędzy nimi znajduje się stary park. Grube drzewa, ławeczki, trawniki i alejki wysypane żwirem tworzą nastrój spokojny, choć nieco melancholijny. Pacjenci podzieleni są na kilka kategorii. Ten nasz nie był uważany za szczególnie groźnego.
— Spokojnie tu i nawet przyjemnie — mruknął Marek, gdy szliśmy przez park kierując się planikiem narysowanym nam przez portiera siedzącego na bramie. Kilka minut później siedzieliśmy wygodnie w fotelach. Brodaty lekarz, który przedstawił się jako doktor Jakubowski, wyciągnął opasłą teczkę z historią choroby naszego gagatka. — Nie będę panów zanudzał terminologią naukową — powiedział na wstępie. — Mimo to chcielibyśmy usłyszeć jakąś ogólną diagnozę, żeby wiedzieć, czego się po nim spodziewać — zasugerowałem.
— Ależ oczywiście. To coś w rodzaju opętania — uśmiechnął się z własnego dowcipu, o ile to był dowcip. — Stworzenie sobie fałszywej osobowości, która stopniowo wypiera prawdziwą. Dość częsty i szczerze powiedziawszy banalny przypadek, przeważnie daje się nieźle leczyć i w większości przypadków mija bez śladu. Czasem zdarzają się oczywiście silniejsze lub słabsze nawroty... — Wydaje mu się, że jest kimś innym? — zadałem pytanie uściślające. — Tak. Ale zapewne nie cały czas, może mieć przebłyski świadomości prawdziwej tożsamości.
Jeśli w takim momencie zda sobie sprawę z tego co się z nim dzieje, prawdopodobnie poszuka pomocy psychiatry lub księdza. — Księdza? — zdziwiłem się. — Może dojść do wniosku, że jest opętany. Tyle tylko, że wpadnie jak mysz w pułapkę, bo ksiądz skieruje go do egzorcysty, a wszyscy egzorcyści przechodzą drobiazgowe szkolenia psychiatryczne, żeby odróżniać chorobę od prawdziwego opętania... Szczęka lekko opadła mi z wrażenia, ale Marka słowa doktora jakby wcale nie zdziwiły. Może wiedział już o tym?
— Jak tu trafił? — zmieniłem trochę temat. — Przywieźli go do nas pół roku temu — powiedział. — W jakich okolicznościach? — poczułem, że to może być dla sprawy istotne. — No cóż, pracował w zakładach remontowych. Korzystając z prasy podrzutowej wykuł sobie piękną szablę. Stała w pakamerze socjalnej, gdzie robotnicy jedli zazwyczaj drugie śniadania. Malik, choć nie miał wykształcenia, dużo czytał i — jak wspominają — zanudzał ich opowieściami z życia polskiej szlachty, a niejednokrotnie dawał do zrozumienia,
że też się do tej grupy zalicza, a tylko chichot historii skazał go na nudną egzystencję ślusarza. — I co oni na to? — W zasadzie go lubili, więc puszczali jego bajdurzenia mimo uszu. Przestało im się podobać, jak zaczął tłumaczyć, że powinni odrabiać za niego pańszczyznę. — Co? — zdumiałem się. — Stwierdził, że on jako szlachcic nie może pracować fizycznie. Było ich w zespole sześciu. Umyślił to tak, że każdy z nich miał zostawać codziennie godzinę dłużej, a on by do roboty przychodził tylko po wypłatę. — A to ci dopiero —
Marek z podziwem pokiwał głową. — Jak rozumiem, wkurzyli się? — Właśnie. Chcieli mu dać w zęby, by — jak to określili — „przywrócić mu świadomość klasową”. Niestety, nie zdążyli, bo złapał za szablę i natarł na nich jak wariat. Na szczęście w pakamerze było ciasno i walały się rozmaite graty. Zdołali go rozbroić i stuknęli deską po głowie, żeby stracił przytomność. Tylko dwaj zostali powierzchownie ranni, ale uraz do szlachty będą chyba mieli na całe życie. A potem wezwali nas. — I co było dalej? — zaciekawiłem się. — U nas podał personalia
Stanisław Stadnicki herbu Drużyna, stwierdził, że jest inkarnacją słynnego Diabła Łańcuckiego i zagroził krwawym odwetem, jeśli nie zostanie natychmiast wypuszczony. — O rany — mruknąłem. — Ee — lekarz machnął dłonią. — Co drugi nasz pacjent tak mówi. Bywało już, że straszyli nas odwetem Marsjan, jeden twierdził, że jest bratem prezydenta... Zastosowaliśmy silne środki psychotropowe i trochę doszedł do siebie. Niestety, dwa tygodnie temu zdarzyło się drobne niedopatrzenie. Mamy nieźle zaopatrzoną bibliotekę, dostaliśmy też od sponsorów
prenumeratę kilku pism. I pech chciał, że nasz Malik–Stadnicki zamówił sobie dwa roczniki „Spotkań z Zabytkami”. Trafił akurat na artykuły dotyczące Polski szlacheckiej i cale leczenie diabli wzięli. Uciekł podczas spaceru... — Ciekawe, skąd wiedział o skarbie pod murem kościoła? — zamyślił się Marek. — Ale skoro ustaliliśmy personalia, można działać na dużo szerszą skalę. — Listy gończe? — zasugerowałem. — Oczywiście... W pierwszej kolejności muszą e dostać posterunki na dworcach kolejowych... — Musicie uważać —
powiedziałem do lekarza. — Wczoraj warcholił w Warszawie, skoro się odgrażał, może złożyć wam niezapowiedzianą wizytę... — Teren jest dobrze strzeżony... — nie zrobiło to na nim wrażenia.
ROZDZIAŁ 10 NA STARYM MIEŚCIE W KRAKOWIE • „SPOTKANIA Z ZABYTKAMI” • LISTA POTENCJALNYCH OFIAR • ARTYKUŁ Z KRAKOWSKIEJ GAZETY • DIABLĘTA STADNICCY Ciężki upał rozpalał krakowski bruk do białości. Duszny żar wypełniał
wąskie uliczki Starego Miasta. Turyści nurkowali pospiesznie w cieniste bramy i do piwnic, gdzie barmani lali do szklanic hektolitry chłodnego piwa. Gołębie drzemały, kryjąc łebki pod skrzydłami. Mężczyzna w płóciennej koszuli szedł spokojnie uliczkami. W ręce trzymał długi pakunek zawinięty w płótno. Trzy szable, dwie repliki i jedna ukradziona na aukcji, przyjemnie ciążyły mu w dłoni. W wąskiej uliczce koło Akademii Muzycznej stała szesnastowieczna kamienica. Od sąsiadek odróżniało ją tylko jedno — nieprawdopodobnie brudne szyby w oknach. Diabeł uśmiechnął się na ten widok, po czym
podszedł pewnym krokiem do drzwi. Zamek zaśniedział, nie używano go, od kiedy wysiedlono mieszkańców kilka lat temu. Przybysz wyjął z plecaka urywek — specjalny kawałek tytanu oszlifowany na kształt klucza. Wsunął go w zamek i przełożywszy przez uszko kawałek stalowego pręta pociągnął potężnie. Zamek chrupnął głośno i drzwi stanęły otworem. Wszedł i starannie zatrzasnął je za sobą. Pół godziny później zainstalował w drzwiach nowy zamek. Wyszedł na miasto, wrócił dźwigając kilka paneli z cieniutkiej sklejki. Starannie zabił od środka okna i dopiero wtedy włączył światło. W porządku, nikt go nie zauważy z zewnątrz... Zszedł do
piwnic. Niczego sobie lochy. Rzucił na ziemię kilka metrów grubego łańcucha. — Już niebawem — mruknął sam do siebie. — Już niebawem. Powarcholimy jak za dawnych czasów... W ścianie wywiercił głęboką dziurę, wpuścił w nią śrubę w stalowej tulejce. Sprawdził wytrzymałość okowów i uśmiechnął się. Żaden więzień nie zdoła się uwolnić. Będzie tu siedział dopóty, dopóki nie podpisze cesji... Uśmiechając się wrednie poszedł na piętro. Na podłodze miał już naszykowany materac i cienki śpiwór. Rzucił się na posłanie i zapadł w głęboki sen.
Siedzieliśmy w kawalerce pana Tomasza. Ja, Jarek i oczywiście sam gospodarz. Ten ostatni był rozparty wygodnie w fotelu, nadwerężoną nogę wyciągnął i oparł o wyściełany stołek. — Myślę, że do ucieczki skłoniła go jakaś informacja, którą znalazł wertując roczniki „Spotkań z Zabytkami” — powiedział wysłuchawszy naszej relacji. — Przecież nie mogli napisać tam o skarbie zakopanym pod murem kościoła — westchnąłem. — Tymczasem on od momentu ucieczki działa jak automat. Wedle planu. Wykopuje skrzynię pieniędzy, pali warsztat, dopada Opalińskiego,
wreszcie porywa szablę prosto z licytacji... Szef długo milczał. — Podaj mi dwa ostatnie roczniki — polecił Jarkowi. Chłopak bezbłędnie wyłowił dwa opasłe skoroszyty. — Każdy z nas niech weźmie po kilka numerów i przekartkujcie je uważnie. Może coś znajdziemy — rozkazał. Przez następne pół godziny w pokoiku słychać było tylko szelest kartek. — Mam — mruknąłem — Jest tu artykuł o szablach z XVII wieku i jako ciekawostka podana informacja o
licytacji... Ale ani słowa, że chodzi o broń przypisywaną Stadnickiemu... — Tego dowiedział się w antykwariacie przeglądając katalog, ale faktycznie mogło go to zainteresować, jeszcze zanim uciekł... — zauważył szef. — Tu jest artykuł o Janowcu — Jarek podniósł głowę znad swojego egzemplarza. — I informacja, że latem będą organizowane w nim turnieje rycerskie. Napisano też, że jednym z organizatorów jest wicedyrektor Opaliński... — Reklama warsztatu stolarskiego pana Janusza Ligęzy — zameldował szef. — W takim piśmie? —
zdumiałem się. — Robią meble stylowe i renowacje antyków... To znaczy robili przed pożarem... — Może jeszcze staną na nogi — wyraziłem przypuszczenie. — A ty coś znalazłeś? — szef spojrzał na mnie świdrującym wzrokiem. — Mam tu artykuł o ciekawym znalezisku. Mianowicie dwaj młodzi ludzie znaleźli na strychu malowaną deskę. Nie bardzo wiedzieli, co z nią zrobić, ale wykazali się postawą obywatelską i zamiast wyrzucić lub sprzedać, wysłali ją do redakcji. — Co na niej było?
— Herb Drużyna i rebusik: „Siedem kroków od bramy na Czwartku schowano Głęboko w ziemi leży diable wiano”. — Diable wiano — podchwycił Pan Samochodzik. — Skrzynka pełna pieniędzy... A zatem nasz Diabeł musiał się domyślić, o jaki Czwartek chodzi. A potem po prostu pojechał i wykopał. Ciekawe, skąd pochodzi ta deska? — Znaleźli ją na strychu cerkwi w łgani. — Gdzie to jest? — zainteresował się Jarek. — Łgań leży w Bieszczadach — wyjaśniłem. —
Niedaleko Jawornika Ruskiego. A w XVII wieku wieś ta była w rękach Stadnickich... Sięgnęliśmy po kolejny rocznik. Szansę znalezienia jakiegoś ciekawego tropu malały. Trafiliśmy na artykuły piętnujące fatalny stan licznych zabytków. — Eureka! — krzyknąłem. — Co się stało? — zainteresował się chłopak. — W Nowym Sączu przy rynku przystąpiono do remontu kamienicy należącej do Korniaktów! Pan Tomasz popatrzył na zegarek. — Jest dwudziesta — powiedział poważnie. — Jeśli wyruszymy za dwie godziny, rano
będziemy na miejscu. Zagryzłem wargi. „Kolejna zarwana noc?” — pomyślałem. — Jeśli trzeba, to będziemy — westchnąłem. — Niestety, Pawełku — on też westchnął. — Musimy sobie jeszcze zapewnić wsparcie policji... Zadzwoniłem do Marka i dowiedziałem się, że jest w drodze do Lublina. Przynajmniej on się wyśpi... Potężne łapska Sumo pogładziły gazetę z czułością. — Szefie, mamy farta — powiedział. — I założę się że, ten Pan Samochodzik jeszcze o tym nie wie... — Ja bym go nie
lekceważył — mruknął Kudłaty. — Ten człowiek to chodzący mózg... I to najwyższej jakości. — Pokaż to jeszcze raz — polecił Janusz. Oglądał dłuższą chwilę gazetę. — Sensacyjne odkrycie numizmatyczne — przeczytał. — Co to jest numizmatyka? — Nauka o monetach — wyjaśnił Młody. — Aha. Wczoraj w godzinach popołudniowych do naszej redakcji przyniesiono zaskakujący zbiór czterech złotych monet pochodzących z XVII wieku. Monety te są najprawdopodobniej produktem
fałszerskiej mennicy Stanisława Stadnickiego, zwanego Diabłem Łańcuckim. Jutro postaramy się potwierdzić ich autentyczność u ekspertów Muzeum Czartoryskich, w którego zbiorach znajduje się cynowa odbitka podobnej monety znaleziona przez kasztelana Łukasza Opalińskiego po zdobyciu zameczku w Wojtutyczach — doczytał do końca. — Poszedł do redakcji i dal im cztery dukaty — zadumał się Sumo. — Ciekawe po co? — Może uważa się za bardzo sprytnego i chciał zagrać na nosie temu Samochodzikowi, a może liczył, że w ten sposób wywabi jakiegoś
kolejnego frajera z listy do likwidacji? — burknął stary stolarz. — Zatem jedziemy do Krakowa? — zagadnął Sumo. — I co dalej? — Jak zaniósł do redakcji, to przecież nie w prezencie, tylko żeby im pokazać — zastanawiał się głośno pan Janusz. — A w takim razie mają jego adres. — Ale czy dadzą? — westchnął Kudłaty. Zaciskane pięści Sumo zaskrzypiały. — Wyciśniemy — mruknął. — Samochodzikowcy mówili, że ma tego złota całą skrzynkę... I warsztat się odbuduje i jeszcze dla nas coś zostanie
— uśmiechnął się. — Jasne, chłopaki, dzielimy na cztery — Ligęza zatarł pomarszczone dłonie. — Tylko najpierw trzeba gnoja złapać. — Złapiemy — zapewnił go Młody. Zakład dla umysłowo chorych w podkrakowskim Kobierzynie spał głębokim snem. Cicho świsnęła w powietrzu kotwiczka. Stalowe ostrze okręcone pianką służącą w supermarketach do pakowania owoców, zaczepiło się o szczyt muru. Mężczyzna ubrany na czarno bez większego problemu wdrapał się na górę i przerzuciwszy linkę, z podobną
zręcznością opuścił się do szpitalnego ogrodu. Wyczekiwał w ciemności długą chwilę. Jednak wokoło panowała ciemność i cisza. Nigdzie nie szczeknął pies, nie nadbiegli strażnicy z latarkami. Najwyraźniej nikt nie dostrzegł jego pojawienia się. Przeciął zalany księżycowym blaskiem trawnik. Wysokie buty zostawiały ciemne plamy w miejscach, gdzie strąciły z łodyżek srebrzące się krople rosy. Nieznajomy wybrał pawilon położony na uboczu. Nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Uśmiechnął się. W jego dłoni zabłysł pistolet gazowy. W dyżurce dwie pielęgniarki siedziały smętnie nad kawą.
Wystarczył jeden nabój z gazem usypiającym. Związał je i zakneblował. Odszukał pokój lekarzy i wyłamał zamek. W tym budynku mieścił się oddział dla umysłowo chorych, których nie zaklasyfikowano do kategorii szczególnie niebezpiecznych. PrzebyA wali tu łagodni maniacy, histerycy, katatonicy oraz ludzie mający przejściowe problemy ze swoją osobowością... Dłuższą chwilę grzebał w historiach choroby wyszukując odpowiednie przypadki. Henryk, księgowy z dużego banku, który nieoczekiwanie za pieniądze swojego oddziału zamówił dwa wagony
romansów Harlequina, a gdy sprawa się wydała, usiłował wyskoczyć oknem. Lekko niedorozwinięty osiłek Supuś, który postanowił zostać siejącym postrach gangsterem i ruszył przez willowe przedmieście zdzierać haracze. Igor, woźny z państwowej szkoły, który po dwudziestu latach pracy nagle zwariował i postanowił zostać służącym u kogoś ważnego. W tym celu włamał się o trzeciej w nocy do mieszkania prezydenta miasta... — Oto zuchy, jakich mi trzeba — Stadnicki uśmiechnął się do swoich myśli. — Zalążek armii, która pomści nasze krzywdy i zniewagi. Z dyżurki zabrał klucze i ruszył
otwierać pokoje. Pół godziny później cztery niewyraźne cienie przebiegły przez park i niebawem sforsowały mur. Siedząc na jego szczycie Stadnicki spojrzał na teren szpitala i westchnął. W głównym budynku znajdował się oddział dla szczególnie niebezpiecznych... Siedziało tam kilku piromanów; przydaliby mu się... Nie byłem miłośnikiem nocnych eskapad, ale skoro szef uznał, że nie możemy czekać... Wariat podający się za Stadnickiego mógł właśnie tej nocy puszczać z dymem połowę Nowego Sącza. Zawiadomiliśmy miejscowy posterunek, obiecali, że zwrócą szczególną uwagę, ale zdaje się, iż siły,
którymi dysponowali, były szczupłe... Jarek położył się wygodnie na tylnym siedzeniu, a szef siedział po mojej prawicy. — Obiecywał pan opowiedzieć o synach Diabła Łańcuckiego — przypomniałem. — Ach tak — uśmiechnął się do swoich myśli. — Ale czy was to zaciekawi? — Prosimy — odezwał się Jarek — przecież w szkole mi tego nie powiedzą a pan bombowo opowiada... — A więc Łukasz Opaliński zdobył i ogołoć ił Łańcut, Diabła zabił, ale piekło trwało nadal... Zaledwie kilka miesięcy po śmierci
Stanisława Stadnickiego przyjaciel i imiennik Opalińskiego — Sienieński przybył do Łańcuta, by zgodnie z wyrokiem sądowym sprzed kilku lat zająć dobra. Póki żył Stadnicki, poty nie było szans na wyegzekwowanie wyroku, ale gdy banda poszła w rozsypkę, liczył, że mu się uda. I faktycznie zdołał zdobyć dwór, w którym zastał wdowę po Diable, czule nazywaną przez ówczesnych kronikarzy Diablicą, i trzech jego synów, którzy niebawem dorobili się miana Diabląt. W każdym razie nakazał towarzystwo to eksmitować, zapakować na drabiniasty wóz i wygonić z okolicy. Sam zaś zaczął przywracać zrujnowany majątek do
dawnej świetności. — Mieszkać w miejscu owianym tak złą sławą — wzdrygnąłem się — gdzie tyle krwi przelano i tyle ludzkiego cierpienia wgryzło się w ściany... — Chyba nie taka straszna była z niej Diablicą skoro dała się wsadzić na wóz i wywieźć? — zauważył Jarek. — Daleko nie zajechała — uśmiechnął się szef. — Nie zapominajcie, że Diabeł miał kilku braci. Może specjalnie go nie kochali, ale bratankom i ich matce pomocy nie odmówili. Zaledwie kilka tygodni po tym jak Łukasz Sienieński osiadł w
swych nowych dobrach, Diablicą przyprowadziła prywatną armię, zdobyła miasto, a potem obiegła zameczek. Biedak w ostatniej chwili salwował się ucieczką w dodatku musiał porzucić wszystko co zrabował, a do tego własne sprzęty i broń, którą przywiózł na nowe mieszkanie... — Oddał i ze swego jeszcze dołożył... — mruknął chłopak. — Kiepska transakcja. — Dwaj starsi synowie przebywali przez kilka lat na wychowaniu u stryja Marcina Stadnickiego, kasztelana przemyskiego. Był to człowiek prawy, a poza tym katolik. Umyślił sobie wychować
bratanków na porządnych ludzi i może nawet dopiąłby swego, ale ich mamuśka miała inne plany. Najpierw odzyskała średniego Zygmunta... Chłopak zachorował i kasztelan zgodził się odesłać go do matki, aby się wykurował. Drugiego próbowała wykraść, nasyłając na szwagra szpiegów. I w końcu się jej udało... — Czyli wszystko skończyło się dobrze — mruknąłem. — A gdzie tam. Problemy dopiero się zaczęły... Matka, niewiasta jeszcze dość młoda, postanowiła powtórnie wyjść za mąż. Trzej syneczkowie dyszeli do siebie nienawiścią, od najmłodszych lat żrąc
się o spadek po ojczulku... Do tego wszyscy trzej kombinowali, jakby przejąć część spadku należną ich siostrze, Felicjanie... Matka swój plan wprowadziła w życie, wyszła za niejakiego Poniatowskiego, niegdyś żołnierza rokoszu, potem herszta swawolnych kup hultajstwa, który trybem życia musiał jej przypominać jako żywo przedwcześnie zastrzelonego męża... Z pomocą nowego małżonka urządziła kolejną wojnę z Opalińskim, potem usiłowała okiełznać synów, co jednak nie do końca jej się udało, a ponadto jeden z nich zdołał porwać spod opieki matki Felicjanę... Trzymali ją bardzo długo pod kluczem traktując
jak niewolnicę, a jednak udało jej się zbiec z pomocą niejakiego Cieciszowskiego. Był to też niezły warchoł: szybko zebrał liczny oddział, najechał Łańcut, poślubił dziewczynę, potem najechali majątek Stadnickich w Żurawicy, gdzie osiedli i uwili sobie małżeńskie gniazdko... Niedługo tam jednak przebywali. — Braciszkowie wrócili? — domyśliłem się. — Niezupełnie. Na widowni pojawił się jeden z Korniaktów. Zajął Żurawicę na mocy wyroku sądowego... Bracia dogadali się ze sobą na krótko zresztą, wyśledzili siostrę i szwagra, porwali ich i zakuli w
kajdany, a potem niewolili w lochach Łańcuta, aż ci „dobrowolnie” oddali im niemal wszystko co mieli. Później i w siostrze odezwała się zła krew, małżonek jej się znudził i zaczęła prowadzić z nim wojnę, której widownią były głównie lwowskie zaułki i karczmy. Były tam napady uzbrojonego hultajstwa, rabunki, podpalenia... Tak więc małżeństwo zakończyło się zbrojną separacją... — westchnął. — A trzej bracia? Jakie były ich losy? — Jak już wspomniałem, poszli w ślady ojca. Każdy z nich zebrał prywatną armię i łupili bez litości wszystkich, którzy się nawinęli. Prowadzili też wieloletnie wojny z
Korniaktami i innymi wrogami Diabła. Średni, Zygmunt, pierwszy trafił na tamten świat. Nie znamy dokładnych okoliczności jego śmierci, jednak zważywszy, że zajmował się na Śląsku pospolitym zbójowaniem, prawdopodobnie został w końcu schwytany i powieszony lub zasieczony w potyczce z regularnym wojskiem czy grupą miejscowej szlachty. Jego starszy brat, Władysław, padł ofiarą starosty Jerzego Krasickiego, który zebrawszy 600 ludzi zdobył dwór w Łańcucie. Syn Diabła został zaprowadzony w kajdanach do Leżajska, ale do procesu nie doszło. Nocą wyprowadzono go z zamkowych lochów na brzeg rzeki i
zastrzelono, po czym na wszelki wypadek odcięto mu głowę... — A najmłodszy? — Niewiele o nim wiemy. Ponoć miał dwie żony, jedną otruł, druga mu się utopiła prawdopodobnie podczas przeprawy przez rzekę. Nawet nie próbował jej ratować. Nie wiemy, w jakich okolicznościach zginął. Siad po nim nagle urywa się gdzieś w okolicach Krakowa. Jego nieznany z imienia syn w czasie potopu szwedzkiego zajął Biecz i okolice, by przyłączyć je do Szwecji. Gdy Polacy odbili to miasto, zginął z ręki kata... — Wesoła rodzinka — podsumował Jarek.
— Oczywiście ród Stadnickich przetrwał, oprócz linii Diabła było jeszcze kilka wywodzących się od jego braci i stryjów... Około piątej zatrzymałem się na parkingu przed całodobową stacją benzynową kupiłem w sklepiku rozmaite produkty na śniadanie. Siedząc w przyjemnie nagrzanym wnętrzu wehikułu zrobiliśmy pospiesznie kanapki. — Śniadanie przed świtem nazywa się podkurkiem — powiedział szef. Słońce wstawało z mgieł okrywających ziemię. Zapowiadał się kolejny upalny dzień...
ROZDZIAŁ 11 UCZTA SZALEŃCÓW • SEKRETY DAWNEJ KUCHNI • W NOWYM SĄCZU • ZWIEDZAMY MIASTO • NA BUDOWIE • SZABLA • POSTERUNKOWY GRZEGORZ • SUMO PLANUJE ZJAZD SZLACHTY
Wyjęte z zawiasów drzwi postawiono na kozłach w sieni. Narzucone białym obrusem przypominały stół. wokoło stanęły cztery krzesła. — Pożywcie się, bracia, po więziennym wikcie — Diabeł wskazał gestem zastawę. Pośrodku na blaszanej tacy spoczywała piramida kilkunastu pieczonych kurczaków z supermarketu. Obok pachniała świńska głowa, skóra wypełniona pieczonym farszem. Na półmiskach spoczywały ryby w galarecie przystrojone barwnymi sosami. Całe bochny krojonego chleba, osełki masła, sosjerki i naczyńka na
przyprawy. Jakieś ciasta z lukrem, czekolady i kilkanaście flaszek miodu półtoraka. Kielichy kupił w galerii. Wykonano je z ciemnego szkła, każdy mieścił prawie litr napitku. Wokoło w kilkunastu lichtarzach płonęły świece. Trzej przybysze spojrzeli na zastawiony suto stół i z radością rzuci li się najadło. — Najważniejszą rzeczą na sarmackich ucztach były kosztowne przyprawy, tak zwane korzenie — powiedział pan Tomasz. — Nie było lodówek, ani nie potrafiono jeszcze konserwować mięsa, na przykład robiąc weki.... — To co z nim robiono? —
zaciekawił się Jarek. — Po pierwsze solono. Brało się beczkę i układano warstwami mięso, przesypując solą. Oszczędniejsi stosowali tak zwany rosołek. Robili mocny roztwór solanki i w nim zatapiali mięsiwa. — I ile czasu tak wytrzymywały? — Nawet kilka miesięcy, tylko że po wydobyciu z takiej kąpieli zapach ich był dość odstraszający. Zabijano go mocząc mięso dla odmiany w occie i rozmaitych marynatach, a po upieczeniu dodatkowo przyprawiano, aby zabić zniechęcającą woń... — wyjaśnił.
— I nie potruli się!? — Zdarzało się — powiedział z kamienną twarzą szef. — Choć duże ilości alkoholu pite do każdego posiłku trochę zabezpieczały przed jadem kiełbasianym i salmonellą. — Ponadto wędzili lub suszyli — dodałem. — Smalec ze skwarkami przechowywali w ściśle zamkniętych drewnianych faskach. Jakoś sobie radzili... — Poza tym jadało się sporo mięs świeżych, przeważnie ryb i ptactwa — dodał szef. — Niemal przy każdym dworze była ptaszarnia i stawy. Często polowali. Szlachcic objeżdżając o świcie majątek zabierał ze sobą z
reguły rusznicę... Sarmaci uwielbiali wszelakie dziwactwa — dodał pan Tomasz. — Niby to Francja uchodzi za ojczyznę wykwintnej kuchni, ale tamtejszym mistrzom daleko do fantazji naszych kucharzy. — Co na przykład jadano? — zaciekawił się chłopak. — Uwielbiano potrawy, które udawały coś innego. Ryby faszerowano mięsem wieprzowym, skórę ostrożnie ściągniętą z drobiu wypełniano farszem rybnym... Potrawy farbowano na rozmaite kolory... Na deser serwowano cukry, często także barwione i formowane w najróżniejszy sposób. Mickiewicz opisując przybranie
stołu w „Panu Tadeuszu” nie oddał nawet dziesiątej części pomysłowości rozpasanej szlacheckiej wyobraźni... Przeskoczyliśmy kolejne pasmo wzgórz i naszym oczom ukazał się leżący na pagórku w dolinie Nowy Sącz. — Łuny pożaru nad miastem w dniu dzisiejszym nie stwierdzono — zażartowałem. — I całe szczęście — mruknął szef. — Tylko tego by nam brakowało. Zjechaliśmy w dół, i przez most wjechaliśmy prawie prosto na Stare Miasto. — Objedź dookoła — rozkazał. Kierując się planem znalazłem
rynek i zatoczyłem zgrabne kółeczko wokoło ratusza. — Nic sensownego nie widać — powiedział Jarek. — A nas interesuje chyba ta remontowana kamienica — pokazał budynek obstawiony rusztowaniami. — Na to wygląda — zgodziłem się. — A zatem poszukajmy hotelu, trzeba się przedrzemać choć ze dwie godzinki. A potem rozpatrzymy się co i jak... Szef kiwnięciem głowy przyznał mi rację. Hotel położony był na obrzeżach Starego Miasta. Bez problemu wynajęliśmy pokoje i natychmiast udaliśmy się na spoczynek. Przyłożyłem tylko głowę do poduszki, a sen przyszedł
jak na zawołanie. Ale nie było mi dane długo pospać. Pan Tomasz zarządził pobudkę już o dziewiątej. — Wstawaj, śpiochu — powiedział tarmosząc mnie za ramię. — Spałeś cztery godziny, oprzytomniej wreszcie... — Cztery to bardzo mało — wymamrotałem naciągając na siebie kołdrę. — Chroni mnie kodeks pracy. — Jak grzecznie wstaniesz, śniadanie dostaniesz — zrymował. — A potem robota do wieczora. — Jadłem już — odgryzłem się. — A jak nie wstaniesz,
obetnę ci premię za uchylanie się od obowiązków służbowych — starał się, żebym usłyszał w jego głosie groźbę, ale nie udało mu się mnie nastraszyć. — Przecież pan wie, że nie mamy w budżecie funduszy na premie dla pracowników? — wbrew własnej woli jednak oprzytomniałem. — Ja nie załatwię? — prawie się obraził. — Za dziesięć minut czekamy na ciebie w restauracji — dodał i poszedł sobie. Cóż było robić? Wygrzebałem się z łóżka, umyłem, zrobiłem kilka pompek dla poprawienia krążenia. I powlokłem się na parter jak skazaniec. Nałożyłem sobie sutą porcję wędliny i chleba,
popiłem wszystko wściekle mocną kawą i doszedłem do siebie. — Jakie plany na dzisiaj? — Ustalenie, kto jest właścicielem remontowanej kamienicy, w miarę możliwości spotkanie z tym człowiekiem, konferencja z miejscowymi policjantami na temat przygotowania zasadzki na naszego obwiesia. Ponadto trzeba się przejść po antykwariatach i zapytać, czy nie mają tu przypadkiem ostatnio wysypu złotych monet z wizerunkiem człowieka, który nigdy nie był królem — wyliczał Pan Samochodzik, a ja z każdym jego słowem czułem jak tracę energię i chęć do życia... — Trzeba jeszcze ustalić,
jakie są połączenia z Krakowem, nie da się wykluczyć, że ten gość przyjedzie tu PKS–em — dodał z uśmiechem pan Tomasz. Wyszliśmy z hotelu o dziesiątej. Mimo że pora była wczesna, z nieba lal się straszliwy żar. W samochodzie włączyłem klimatyzację, ale niewiele to dało. — Skoro już tu jesteśmy, rzućmy okiem na ich zamek — polecił Pan Samochodzik. — To zaledwie parę kroków stad... Posłusznie zakręciłem w lewo i faktycznie niebawem dotarliśmy do zachodniego krańca wzgórza, na którym rozłożyło się miasto. Górując nad
Dunajcem i łąkami, na lekkim wzniesieniu stało kilka ścian z białego wapienia. — Niewiele z tego zostało — zauważył Jarek. — Zwłaszcza jak się porówna z Janowcem... — Cóż, prawdopodobnie ruiny służyły jako kamieniołom mieszkańcom osady — westchnąłem. Wysiedliśmy i podeszliśmy alejką. Ktoś kiedyś mądrze wymyślił, by teren dawnego zamku obsadzić drzewami. Dzięki temu było tu nieco cienia. Z budowli pozostało zaledwie kilka kawałków muru, jedna zrekonstruowana baszta... — Z jakiego pochodzi
okresu? — zainteresował się chłopak. — Z dokumentów wynika, że zaczęto go wznosić w czasach Kazimierza Wielkiego w roku 1350 — wyjaśniłem. — Musiała to być nielicha warownia, budowano ją około dziesięciu lat. — Bywał tu Władysław Jagiełło, mówi się nawet, że w tych właśnie murach opracowywał plany wyprawy wojennej przeciw Krzyżakom — uzupełnił szef. — Mieszkali tu też synowie Kazimierza Jagiellończyka, co więcej pobierali tu nauki u takich erudytów jak Długosz i Kallimach... Niestety, dwa pożary strawiły te budowle, a ostateczny
upadek przyniosło wysadzenie przez hitlerowców zimą 1945 roku... Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy na rynek. Po drodze minęliśmy starą synagogę zbudowaną w połowie XVIII wieku. — Tu była niegdyś dzielnica żydowska — powiedział Pan Samochodzik. — Jeśli dobrze pamiętam. Żydom zezwolił tu osiąść król Michał Korybut Wiśniowiecki... Wyjechaliśmy na rynek. — Ratusz mają ładny, ale chyba nie bardzo stary — zauważyłem. — Zbudowano go pod koniec XIX wieku na miejscu wcześniejszego, który spłonął — pan
Tomasz, jak się okazało, znał nieźle historię miasta. Zaparkowałem koło kamienicy. Uwijało się tu kilkunastu robotników. Jedni czyścili elewacje piaskując stare kamienne detale, inni nosili do środka deski i cement... Szło im to nawet dość sprawnie. — Sklepienie parteru wygląda na gotyckie — zauważyłem. — Wiele kamienic ma tu gotyckie i renesansowe piwnice — wyjaśnił szef w roztargnieniu. — To herb? — Jarek zadarłszy głowę patrzył na widniejący nad drzwiami symbol w kartuszu: literę „K” przebitą strzałą. — To gmerk kupiecki,
faktycznie coś w rodzaju herbu, ale nie szlacheckiego, tylko mieszczańskiego — powiedziałem. — Pieczętowali się nim Korniaktowie. — Chyba widzę kierownika budowy... — powiedział Szef. — Wstawać, śpiochy! — Diabeł potrząsał swoimi kompanami zalegającymi malowniczo sień kamienicy. — Mamy wiele do zrobienia. — A tak konkretnie, szefie, to co trzeba zrobić? — zaciekawił się Supuś trąc oczy. — Pojedziemy na wycieczkę do Nowego Sącza — wyjaśnił. — I puścimy z dymem interes
jednego łajdaka, który moim synkom żyć nie dawał, gdy mnie nie stało. — Trzeba kupić bilety na pekaes — zauważył Igor. — Pojedziemy samochodem — zadecydował Diabeł. — Ale nie mamy. Przecież przyjechaliśmy tu taksówką — mruknął Supuś. — Ukradniemy komuś? — Stadnicki nie kradnie. Stadnicki rekwiruje, konfiskuje albo zabiera to, co mu się prawnie należy — powiedział gospodarz z dumą. — Henryk, zostaniesz popilnować gospodarstwa. — Uhum...
Diabeł już się zorientował, że z trzeciego członka zespołu nie będzie dużego pożytku. Cały czas siedział i czytał książki... Trudno. Wyruszyli na miasto. Sokole oko niedoszłego gangstera Supusia wypatrzyło przy Plantach ładnego fiacika. — Może ten? — zasugerował. — Nieprawidłowo zaparkowany, mogą pomyśleć, że straż miejska go odholowała — Igor jak na wariata myślał bardzo logicznie. — No, to do dzieła... Stadnicki, choć szlachcic, nie zapomniał przecież, czego się nauczył remontując lokomotywy. Sforsowanie
zamka zajęło mu nie więcej niż dziesięć sekund. Po chwili silnik zagrał. Zapakowali się do pojazdu i ruszyli w drogę. Sumo Kudłaty, Młody i ich szef wyszli zza rogu ulicy minutę za późno. — A niech to szlag! — zaklął najstarszy z braci. — Ktoś nam podprowadził maszynę! Naraz umilkł, widząc na ścianie ociekający jeszcze świeżym lakierem herb Drużyna... Kierownik budowy, inżynier Sławomir Ort, okazał się być miłym człowiekiem pod czterdziestkę. Przedstawiliśmy mu sytuację. Jak się okazało, policja już ich ostrzegła, ale nie
podała tylu szczegółów... — Do licha — zasępił się. — Trzeba będzie poważnie zająć się pilnowaniem budowy w nocy... Bo ten gość atakuje tylko w nocy? — Nie tylko — westchnąłem. — Na aukcji poszalał w biały dzień. Musicie wziąć to pod uwagę. — Jasne. A niech tylko wpadnie w nasze ręce — zatarł z uśmiechem spracowane dłonie. — Łeb ukręcimy. — Gdzie możemy znaleźć właściciela? — Pan Korniakt pojechał na daczę, ale wróci koło szesnastej...
Dam panom numer do niego na komórkę. — Korniakt i kamienica należąca do Korniaktów — powiedziałem. — Czyżby pochodził z tej starej ormiańskiej rodziny kupieckiej? — Ja też go o to pytałem. Śmiał się wtedy, że to przypadkowa zbieżność nazwisk, ale skoro mu kiedyś kamienicę postawili, to się do niej dopasuje — uśmiechnął się inżynier. — To porządny gość. Zadzwoniliśmy na zdobyty numer, ale telefon nie odpowiadał. — Miejmy nadzieję, że nasz Diabeł go nie dopadł — zafrasował się Jarek.
— E, chyba nie — uspokoiłem go. — Pewnie odpoczywa i nie chciał, żeby mu ludzie głowę zawracali... Ale poczułem w sercu ukłucie niepokoju. — Jak wróci, to pewnie najpierw wpadnie do restauracji „Ratuszowej”, to też jego interes — wyjaśnił kierownik. — A jakby chcieli panowie zjeść obiad, to mają tam świetne pierogi... Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Pierwszy antykwariat był w rogu rynku, tuż obok remontowanej kamienicy. Popatrzyłem na wystawę. Wisiały tam trzy szable. Jedna była
chyba atrapą teatralną, druga wyglądała na polską z okresu międzywojennego, trzecia była zdecydowanie ładniejsza, — Ludwikówka — ocenił szef. — O, nawet cena jest... — Pięćset osiemdziesiąt? — zapalił się Jarek. — Ja bym sobie kupił... — Pięć tysięcy osiemset — ostudziłem go. Westchnął boleśnie. Weszliśmy do środka. Wnętrze było bardzo sympatyczne, na ścianach wisiała masa rozmaitych obrazków. W gablotce było trochę srebrnych bibelotów, jakaś stara biżuteria... Oglądałem to wszystko, podczas gdy pan Tomasz pokazywał
monetę i zadawał pytania. Niestety, w Nowym Sączu nikt jeszcze nie oferował jej do sprzedaży. — Może po prostu jesteśmy wcześniej, może jeszcze tu nie dotarł — powiedział szef. Szliśmy szerokim deptakiem do kolejnego antykwariatu. Samochód zostawiliśmy przy rynku. — Boję się, że może szaleć gdzie indziej — westchnąłem. — Rzeszów, Tarnów, nawet Sanok albo i Łańcut... „Spotkania z Zabytkami” nie muszą być jedynym źródłem jego wiedzy. — Też trochę się tego obawiam — powiedział szef. — Ale to
nasz Jedyny punkt zaczepienia. Drugi antykwariat był sympatyczną graciarnią wypełnioną stosami rozmaitej starzyzny. Wśród przedmiotów pamiętających czasy przedwojenne można było wypatrzeć wiele uroczych i całkowicie zbytecznych drobiazgów. W gablocie było kilka monet, ale w sumie nic ciekawego. Pan Tomasz porozmawiał chwilę ze sprzedawcą a ja w tym czasie oglądałem lampkę stojącą na stoliku. Była śliczna. Wykonano ją ze starej trąbki, tylko w miejsce ustnika wmontowano konstrukcję podtrzymująca piękny stary klosz. Cena tego cuda była ciut odstraszająca: dwa i pół tysiąca złotych.
— Masz oko — przyznał mi szef, gdy byliśmy już na ulicy. — To prawdziwy rarytas... Unikatowy pomysł, a sposób wykonania wskazuje na rękę prawdziwego artysty. Druga tak ładna może ci się już w życiu nie trafić... Chłopak patrzył na nas nie bardzo rozumiejąc nasz zachwyt. — Rozdzielmy się — powiedział szef. — Nie ma sensu, żebyśmy dalej krążyli taką bandą. Ja skoczę do miejscowej komendy policji, a wy w tym czasie... Nie byliście jeszcze pewnie w Nowym Sączu? Pokręciliśmy przecząco głowami. — Zwiedźcie katedrę — zasugerował. — Zaraz wam pokażę na
planie, jak tam dojść. — Spore to Stare Miasto — Jarek rozejrzał się wokoło. — Rynek wielki, ratusz, zamek, wiele kamienic, wczoraj widziałem kawałek murów obronnych... I kościołów sporo murowanych. To musiał być kiedyś ważny ośrodek. I chyba bogaty? — Owszem — przyznałem mu rację. — Rynek jest jednym z największych w Polsce. W XVI wieku Nowy Sącz konkurował z Krakowem, a jego Stare Miasto jest prawie tak duże jak krakowskie... Odbywały się tu jarmarki, zresztą miasto leżało na szlaku z Krakowa do Rzeszowa, Przemyśla i dalej przez Lwów do Kijowa... Poza
tym wokoło rozciągły się dobrze zagospodarowane tereny rolnicze. Kraków wygrywał tylko tym, że leżał nad Wisłą która była główną arterią komunikacyjną kraj u... Niebawem stanęliśmy przed zabytkowym kościołem. Bazylikę pod wezwaniem świętej Małgorzaty wzniesiono w połowie XV wieku. Po drugiej wojnie światowej budynkowi przywrócono pierwotną formę przebudowując lub usuwając późniejsze elementy. Weszliśmy do mrocznego wnętrza świątyni. — W prezbiterium znajdują się resztki piętnastowiecznych fresków — powiedziałem rzuciwszy okiem do
przewodnika — proponuję je obejrzeć... Ciekawy jest też ołtarz główny, pochodzi z grubsza z czasów Stadnickiego... — Więc i tutaj grasowali? — W samym Nowym Sączu nie, ale w pobliżu mieli swoje majątki. Telefon zawibrował mi w kieszeni. — Oho — mruknąłem. — Nie pozwiedzamy... — Coś się stało? Odczytałem SMS od szefa. — Właśnie wypłynęła kolejna donatywa. W 4wadzieścia minut po naszym wyjściu... — Szkoda, że tak szybko — chłopak tęsknie rzucił okiem na
wnętrze świątyni. — Taka służba — wyjaśniłem. — Ale nie martw się. Możesz przecie zostać i obejrzeć wszystko na spokojnie. — Nie, idę z wami. Tam będzie ciekawiej, a zabytki jeszcze zdążę pooglądać... Szliśmy szybkim krokiem w stronę rynku. — Zaczyna się. Bez powodu tego nie zrobił. To jakby jego wizytówka, znak, że jest w mieście... — Wydaje mi się bardzo zawodny... — Wręcz przeciwnie. Sprzedaje za grosze monetę wartą
tysiące złotych — każdy nabywca zechce ją od razu wycenić lub nawet spieniężyć. Tym samym porusza skomplikowany układ nerwowy, który oplata rynek dzieł sztuki. — Tylko że chyba nie prowokuje nas — zauważył. — Co więcej, chyba nie zdaje sobie sprawy, że idziemy jego tropem. Że ktokolwiek idzie jego tropem... Zabił mi klina. — To po co to robi? — Nie wiem. Może dla policji? A może sam sobie nie zdaje sprawy z wartości tych monet? Spojrzałem na niego zaskoczony. — Skoro to ślusarz
pracujący na kolei, to dla niego złota moneta jest złotą monetą, nie? Wie, że w kantorach skupują dwudziestodolarówki i carskie dziesięciorublówki... — Tak zwane świnki — podpowiedziałem. — Więc jakoś tam sobie zanotował, że jak się ma złote dukaty, to można je wymienić w kantorach na gotówkę. Dlatego nie idzie z tym do antykwariatów... — Ty to masz łeb — powiedziałem z uznaniem. — Ale jak wyjaśnisz fakt, że jeszcze ani razu nie przyszedł bezpośrednio do sklepu numizmatycznego? — Może myśli, że nie
prowadzą one skupu? Może nigdy nie kolekcjonował monet i nie wie, że takie sklepy istnieją? Zresztą to co robi może wynikać nie z logiki, ale z tego co on uważa za logikę... — Masz rację — mruknąłem. Doszliśmy do rynku. Pan Tomasz czekał na nas na rogu koło antykwariatu. Był z nim jakiś sympatycznie wyglądający młody policjant. — Grzegorz — przedstawił się. — Paweł Daniec. — Dostałem faks z Lublina wprowadzający mnie w szczegóły sprawy — powiedział. — Wasz znajomy
został oddelegowany do pilniejszych zadań. — Rozumiem — kiwnąłem głową. — Czego możemy się spodziewać? — zapytał konkretnie nasz nowy pomocnik. — Nie bardzo wiemy — wyjaśniłem. — Do tej pory mieliśmy jedno podpalenie, jedno okaleczenie i jeden rabunek... — Do tego nielegalne poszukiwania archeologiczne zakończone przechwyceniem skrzynki złotych monet — dodał szef. — Ma zatem pieniądze i ambitny cel. jakim jest danie nauczki
potomkom swoich wrogów — zadumał się Grzegorz. — A pan Eustachy Korniakt może być kolejny na liście? — Tak nam się wydaje — powiedziałem. — Ale może warto by przejrzeć księgi meldunkowe? — Czego mam szukać? — Nazwisk innych jego wrogów. Sienieńsey, Ligęzowie, Opalińscy... — wyliczał Jarek. Policjant popatrzył pytająco na nas. — Nasz młody przyjaciel ma świętą rację — potwierdził szef. — Trzeba też sprawdzić, czy tacy ludzie figurują w książce telefonicznej. — Rozumiem. Będziemy w kontakcie — zasalutował i wsiadł do
zaparkowanego niedaleko radiowozu. Trzej bracia i ich pracodawca siedzieli w pokoju hotelowym i zastanawiali się. — Drań gdzieś tu buszuje — powiedział Janusz. — Teraz pytanie, jak go wywabić z kryjówki. Spojrzeli po sobie w zadumie. — Przybył tu, by coś zdewastować, podpalić albo kogoś pokaleczyć lub może zabić — powiedział wreszcie Sumo. — Nie wiemy kogo — dodał Młody. — ale ten znak, który wszędzie zostawia, to jak sprawdziłem w książce herb Drużyna. — 1 co z tego? — ich szef
przechylił głowę. — Sprawdziłem, że pieczętowała się nim rodzina takich warchołów, morderców i podpalaczy. Mieli na nazwisko Stadniccy, a najbardziej znanego z nich nazywali nawet Diabłem. — Ciekawe, ale co nam to da? — zapytał Sumo. — Pan ma na nazwisko Ligęza — Młody spojrzał na pracodawcę. — A ten z obciętym uchem Opaliński. To są wszystko stare, szlacheckie nazwiska. — Jaki tam ze mnie szlachcic? — prychnął Janusz. — Dziadek nazywał się Geza, to sobie
przerobił, bo się z niego na wsi sąsiedzi śmieli... — Tak czy inaczej, w tej książce było opisane, że ze Stadnickimi walczyli Opalińscy, Sienieńsey, Korniaktowie i Ligęzowie. — On myśli, że jestem potomkiem wrogów jego rodziny? — Na to wychodzi. A herb smaruje na murach na znak, że sprawa honorowa. — A podpalenie to takie honorowe działanie? — Dla niego widać tak. — Dobra. To co trzeba zrobić? Wyszukać wszystkich, którzy się tak nazywają jak ci czterej, a mieszkają
w Krakowie i śledzić ich chałupy, aż przyjdzie zadać im bobu, a wtedy dać mu w łeb? — Pomysł dobry, ale za mało nas. Kobiet, które mają na nazwisko Opalińska jest w Krakowie dwadzieścia jeden, a facetów ośmiu. — Do diabła... no, gdyby te babki odliczyć, może on nie napada kobiet? — Może... no to ośmiu samych Opalińskich. — To są i inni? — Ligęzów 38 osób... Dalej nie sprawdzałem. Milczeli przez chwilę głowiąc się nad rozwiązaniem problemu. — A gdyby tak — zapalił
się Sumo — zrobić wielki zjazd szlachty polskiej tych czterech rodzin... — Pewnie w większości wypadków to nawet nie jest szlachta — zgasił go Kudłaty. — Tak, ale pomyśl sam. Dostajesz zaproszenie na zjazd szlachty, koperta z herbem, twoje nazwisko... Co, nie poszedłbyś? — Dopisać, że żarcie gratis — mruknął Młody. — I co, jak się tak wszyscy zbiorą? — zainteresował się stary stolarz. — Wyłowić z nich tych prawdziwych i wypytać? O co, czy komuś podpiłowali w knajpie nogi krzesła albo podlali drzwi lizolem?
— Nie, jak się zbierze taka kupa luda, to ten psychol będzie miał wszystkich swoich wrogów w jednym miejscu. Ze sto osób albo więcej. No to przyleci z granatnikiem albo miotaczem ognia, a my go wtedy za łeb — zapalił się Sumo. — Ryzykowne, ludzie poginą... — Toż złapiemy go, zanim... — Czekajcie — przerwał Sumo. — A ile kosztuje wynajęcie restauracji? — No z kilka tysięcy jak nic — mruknął stary. — Toż nie musimy płacić,
niech się martwią ci, co przyjdą — Sumo wyszczerzył zęby. — My tylko zaliczkę damy. Za rezerwację sali. — Kupa roboty i kosztów... — westchnął stary stolarz. — Czekaj, co powiedziałeś o herbach? — Kudłaty spojrzał na braciszka. — No, żeby na kopertach były dla zwabienia ludzi? — A gdyby tak prowokację zrobić? — Znaczy się jak? — nie zrozumiał Młody — Gadaj jaśniej! — Maluje to swoje, żeby wrogowie wiedzieli, że to on rozrabia. A gdyby tak namalować gdzieś herb jakiegoś jego wroga? To go może
zaciekawić. — Ty, to jest pomysł — stary popatrzył z zainteresowaniem. — Tylko gdzie to nasmarować, żeby na pewno tego nie przegapił? — Może kilka namalować i pilnować każdego? — To musi być jakieś miejsce, gdzie każdy bywa — zauważył Sumo. — Rynek Starego Miasta czy coś... O, namalujemy to na jakimś ważnym zabytku, to w gazetach opiszą jako akt wandalizmu. On też przyjdzie popatrzeć i wtedy... — Czekaj, nawet nie wiemy, jak drań wygląda — ostudził go Janusz.
— To może zrobimy inaczej — odezwał się Kudłaty. — Skombinujemy gdzieś reflektor, taki jak filmowcy używają. I puścimy na chmury znak jak Batman, tylko z herbem zamiast nietoperza. Wtedy on przyleci spuścić nam łomot, a to my mu spuścimy... — Jesteś genialny — stary stolarz uściskał go serdecznie. — To jest pomysł! Dziś w nocy będzie zachmurzenie? Sumo spojrzał w niebo. — Chyba tak — powiedział. — Teraz pytanie, skąd puścimy? Musi być miejsce dość odludne, ale w miarę łatwe do znalezienia. — Na Błoniach za dużo
ludzi...
ROZDZIAŁ 12 W ZASADZCE • POŻAR • PUŁAPKA NA KOPCU KOŚCIUSZKI • KUDŁATY W OPAŁACH • DIABEŁ W MUZEUM • DO CZEGO SŁUŻĄ EKSPONATY MUZEALNE — Tędy najprawdopodobniej nie będą się mogli dostać — powiedział policjant
otwierając bramę. — Ta kamienica jest zamieszkana i od czasu włamania w zeszłym miesiącu bardzo pilnują żeby brama była zawsze zamknięta. Zresztą naprzeciw założymy posterunek. Przemknęliśmy jak duchy przez podwórze i od tyłu, przez okno skoczyliśmy do wnętrza remontowanego budynku. Ściany lśniły już blaskiem nowych tynków, w pomieszczeniach od strony ulicy położono terakotę. Schody czekały jeszcze na wymianę, także górne piętra znajdowały się na razie w stanie surowym... Położyliśmy na parterze mikrofon i zamaskowaliśmy go pustym workiem po cemencie. Wdrapaliśmy się na piętro. Okno niestarannie zabito
dechami, przez szerokie szpary mieliśmy stąd widok na rynek. — No cóż — powiedział Grzegorz. — Jeśli zechce coś tu zmajstrować, to wlezie prawdopodobnie od frontu. Widzicie coś podejrzanego? Popatrzyłem na szeroką przestrzeń placu. — Ta półciężarówka koło ratusza — powiedziałem. — Siedzi w niej kilku pana kolegów. — Skąd pan wie?! — spojrzał na mnie uważnie. — Mogę powiedzieć? — zapytał Jarek. — Wal — rozkazał posterunkowy. — Stoi tuż koło znaku
zakazu parkowania — uśmiechnął się chłopak — więc ten kto ją tam postawił, najwyraźniej nie boi się mandatu... — Gdzieście wytrzasnęli tego bystrzaka? — zwrócił się do mnie. — Przybłąkał się — wyjaśniłem. — To syn naszego przyjaciela z Lublina. — Jeszcze wcześnie, ale proponuję już koniec rozmów — szepnąłem. Kiwnęli poważnie głowami. Siedliśmy na deskach. Jarek miał ze sobą książkę, ja i Grzegorz gazety. Jednak już przed dwudziestą pierwszą zrobiło się zbyt szaro, żeby można było czytać. Czas wlókł się strasznie Wolno, a wróg jakoś się nie pojawiał.
Na kwadrans przed północą wstałem, by rozprostować nogi — Potwornie duszna ta noc — szepnąłem. — Fakt, upał nie do zniesienia — Grzegorz otarł czoło z potu, a potem podszedł do okna, by wiatr wpadający przez okno ochłodził choć trochę jego głowę. Jarek stanął koło niego i przez chwilę nad czymś się zastanawiał. — W kamienicy jest znacznie cieplej niż na zewnątrz — powiedział. — To normalne — wyjaśniłem. — Mury trzymają ciepło, które pochwyciły za dnia... A na
zewnątrz szybciej wypromieniowuje. — Tu jest znacznie cieplej niż wtedy, gdy zaczynaliśmy czatować — zauważył. — Może to kwestia jakiejś reakcji chemicznej zachodzącej wtedy, gdy tynk wiąże wodę? — zastanawiał się posterunkowy. — Kamienica się pali — powiedział chłopak i miał rację. Wybiegliśmy na korytarzyk prowadzący w stronę schodów. Powietrze miało temperaturę, jakby buchało z hutniczego pieca. — Nie ma dymu — zauważył Jarek — więc to chyba nie jest drewno ani benzyna.
Na schodach nie było czym oddychać, cofnęliśmy się w panice. Policjant pospiesznie wystukał numer straży pożarnej. Teraz na górze pojawił się też dym... Wywaliłem kilkoma ciosami deski blokujące okno i wyjrzałem. — Tu są zaczepy od rynny — zameldowałem. — Solidne? — Nie bardzo... — Ech, gdyby mieć choć kilka metrów liny — westchnął. — Możesz spróbować? Stanąłem na parapecie i ostrożnie postawiłem nogę na najbliższej półobręczy. Uderzyłem butem. Siedziała w ścianie dość solidnie, ale...
— Chyba żeliwo, może się załamać pod moim ciężarem — westchnąłem. Pod kamienicę podjechał właśnie wóz straży pożarnej. — Utknęliście? — jeden ze strażaków spojrzał do góry. Kilku z bosakami wpadło do wnętrza, inny już rozwijał węża. — To ty. Franek? — posterunkowy rozpoznał wołającego. — Rozwińcie nam materac, skoczymy... — Teraz to materac rozwińcie, a przedtem to był mandat za złe parkowanie... — Jaki mandat? — zdziwił się nasz towarzysz. — Żartuję, przecież nie
mam samochodu... Po chwili na dole nadmuchała się gigantyczna poducha. Skoczyliśmy, choć Jarek lecąc w dół nie mógł powstrzymać się od okrzyku. Nie dziwiłem się, za pierwszym razem też miałem trochę tremy... Wreszcie cali i zdrowi staliśmy na ziemi. Materac odsunięto od ściany, żeby się nie zapalił i teraz powoli schodziło z niego powietrze. — Dajcie węża — polecił jeden ze strażaków ze środka. — To chyba było podpalenie. Potwornie gorąco, ale ognia prawie nie widać... Koledzy podali mu parcianą rurę i puścili wodę.
— Stać! — krzyknął ze środka, wybiegając jak opatrzony. — Zapaliło się mocniej... — Od wody? — zdumiał się chłopak. — Możliwe — mruknąłem. — W bardzo wysokich temperaturach następuje rozkład termiczny wody na tlen i wodór, a one się palą... — A i wybuchnąć mogą — dodał strażak. — Spróbujemy pianą... Nieoczekiwanie po placu przetoczył się upiorny śmiech. Dobiegał zewsząd i znikąd zarazem. Momentami słychać było piski interferencyjne, więc prawdopodobnie odtwarzany był z jakiegoś urządzenia.
— To magnetofon — mruknął Grzegorz. — Pewnie ma doczepiony włącznik czasowy, żeby zacząć odtwarzać w chwili, gdy już się będzie solidnie paliło... Po dwudziestu minutach pożar był opanowany. Wszedłem z policjantem do środka. Na ścianach właściwie nie było śladów sadzy, tylko purchle na tynku od wysokiej temperatury. Cofnęliśmy się robiąc miejsce fachowcom. Po chwili Franek wyszedł z wnętrza niosąc coś w tekturowym pudle. — No to zagadka wyjaśniona — powiedział. — Co tam się stało? — zdumiałem się. Bez słowa pokazał nam
karton pełen jakiegoś spieczonego paskudztwa, białego proszku i kawałków metalu. — A to drań — funkcjonariusz domyślił się pierwszy. — Bomba zapalająca. — Budzik, zapalnik, kilkaset gramów magnezu i kilka kilogramów termitu. Zrobiło temperaturę ze trzy tysiące stopni — wyjaśnił strażak. — A dopiero co się rozpalało... Macie szczęście, że wezwaliście nas tak szybko, bo jeszcze pół godziny i stalowe belki stropowe zaczęłyby się giąć jak przed zawaleniem WTC... — Ten biały proszek to tlenek magnezu? — domyślił się Jarek.
— Widziałem na lekcjach chemii w szkole. — Prawdopodobnie. Ale musi to zbadać nasze laboratorium — policjant naszykował sobie plastykowy worek na dowody rzeczowe. — Ale jak łobuz podłożył bombę, że tego nie zauważyliśmy? — usłyszałem głos pana Korniakta. Widać dopiero co dotarł na miejsce zasadzki. — Myślę, że wiem — westchnąłem. — Niech pan spojrzy, to stopione to chyba piasek z cementem... — Wsadził ładunek do worka z zaprawą tynkarską a potem zadziałał mechanizm zegarowy. — Właśnie.
— Szczwany lis... dobrze, że worek leżał na betonie i daleko od ściany... Chwilę później policjanci z furgonetki znaleźli w jednym z kubłów na śmieci magnetofon i upiorny chichot ucichł. — Sporo załatwiania, ale mamy — sapał Sumo dźwigając na plecach generator prądotwórczy. — Oby wypaliło — jego bracia szarpali się z potężnym reflektorem. Kopiec Kościuszki stał przed nimi potężny i majestatyczny w zapadającym zmroku. Od dłuższego czasu trwał remont, wszystko było otoczone płotem z siatki. Sumo idący na przedzie ukręcił kłódkę łomem i
otworzył bramę. Wspinaczka na szczyt trwała kilka minut. Wreszcie zasapani stanęli na płaskim wierzchołku. Kraków rozjarzony morzem świateł leżał u ich stóp. Ustawili reflektor, podczepili kabel. Puścili w ruch generator. Stary stolarz położył na szkle wycięty szablon w kształcie litery „K” przeszytej strzałą — znaku rodu Korniaktów. Jako że nie byli szlachtą nie mieli herbu, ale gmerk kupiecki... Potężny reflektor o sile kilku tysięcy watów powoli się rozjarzył. Na ciemnych chmurach spowijających nieboskłon wykwit! świetlisty krąg. Na jasnym tle trochę niewyraźnie, ale czytelnie rysował się znak wroga
Stadnickich. — No, to teraz musimy czekać — westchnął stary. Jakieś trzy godziny później nic się nie zmieniło. Tylko Janusz strasznie szczękał zębami. — Niech pan idzie do samochodu — zaproponował Sumo — a my tu popilnujemy. — Ale jeden z was niech idzie ze mną — mruknął ich szef — bo jeszcze mnie łobuz tam zaskoczy. Poszedł Młody. Kudłaty i Sumo zostali na posterunku. Minęły może trzy minuty. Kontrolka na generatorze zaczęła migać. — Cholera — zaklął średni z braci. — Benzyna się kończy.
— Diabli nadali. Co robimy? — Weź kanister, skocz do wozu po paliwo. Zapomniałem bak dopełnić... I wracaj zaraz. Olbrzym zniknął. Tymczasem Młody i szef wsiedli do fiacika zaparkowanego u podnóża kopca. — Coś tu papierosami zalatuje — mruknął stary. — Żaden z nas nie pali, nawet Sumo się oduczył — westchnął Młody. — Nic dziwnego, że zalatuje: popielniczka pełna... Nagle urwał. — Szefie, to przecież pana samochód. — I co z tego?
— Przecież przedwczoraj go ukradli! — Do diaska! To znaczy, że oni tu są! Na kopiec, biegiem! Rzucili się tam, skąd przyszli, po drodze wpadając na brata. — Kudłaty ma kłopoty! — wrzasnął Młody. — Na górę! A tymczasem Kudłaty faktycznie miał kłopoty. Obserwował słabnące migotanie kontrolek. — Może wyłączyć, póki nie doniosą benzyny? — zamyślił się. W tej chwili usłyszał sapanie i stromą ścieżką wydeptaną na szczyt przez niesfornych turystów wtarabanili się na wierzchołek jacyś trzej obwiesie.
— Korniakt? — syknął idący na przedzie typek w kontuszu i wspaniałej czapie. — Spalenia kamienicy było ci mało? Mnie próbujesz wyzwanie rzucić? — Stadnicki — odgadł chłopak. — Stanisław Stadnicki, zwany Diabłem Łańcuckim — oświadczył godnie wróg. — A to moi siepacze, Supuś i Igor. Kudłaty poczuł nagle, że coś go dławi w gardle. — Myślałem, że twój ród na psy dawno zszedł — warknął przybysz. — Ale żeś dzielnie wyzwanie podjął, tedy stawaj waść...
Rzucił młodemu szablę, a sam dobył swojej. „No, to się wpakowałem” — pomyślał pechowy szermierz. Wyciągnął broń z pochwy. Stal zalśniła ponuro. Kudłaty machnął szablą jak cepem, a wróg bez trudu odbił jego uderzenie. Starli się ponownie, tym razem chłopak zadał piękny cios, ale szabla przecięła powietrze i uderzyła w generator prądotwórczy. Kolejne uderzenie Diabeł odbił z taką siłą, że Kudłaty z jękiem wypuścił szablę z dłoni. Supuś i Igor rozciągnęli go na ziemi, a Stadnicki szybko obszukał kieszenie i wyciągnął dowód osobisty. — Tfu, z chłopem się biłem — jęknął rozczarowany. W tym
momencie na drodze rozległ się tupot. To bracia nadciągali z odsieczą. Diabeł rąbnął szablą przecinając kabel od reflektora i szczyt kopca zaległa kompletna ciemność. — Żyjesz? — wysapał Sumo. — Żyję, ale uważaj, gdzieś tu mogą być! Jest ich trzech. Mają szable! — Nie, polecieli na dół na złamanie karku... Co z tobą? Kudłaty poruszył rękami i nogami. — O, do diaska, łapę w nadgarstku mi złamał... Uderzenie, którym sparował cios było bardzo mocne. Teraz dopiero odczuł jego skutki.
Na szczyt dobiegli Młody i Janusz. — Pokaż. Nie, to tylko zwichniecie — mruknął olbrzym, a potem szarpnął raz a dobrze i nastawił. — Jauuuu! — zawył Młody. — Dobra już, dobra, do wesela się zagoi. O czym żeście gadali? — Gadali!? Mało mnie szablą nie wypatroszył! Powoli i nieskładnie wyrzucał z siebie relację. — Czyli pomysł dobry był — ucieszył się Sumo. — Tylko zasadzkę spapraliśmy... Ale jest w mieście i może zechcieć wyrównać porachunki — Boję się, że już mnie wyrównał i porachował — jęknął ranny.
— A gdyby użyć go jako przynętę? — zadumał się właściciel warsztatu, — Nie zgadzam się! Wolno ruszyli na dół. Jak się okazało, samochód z wypożyczalni stał na swoim miejscu. Za to fiacik ponownie przepadł... Ruszyli w stronę hotelu. — Wziął cię za Korniakta — mruknął stary stolarz. — I był ubrany w żupan? — Albo kontusz, takie z pasem — wyjaśnił poszkodowany. — I szablę miał przy boku, a drugą dla mnie... A ci jego dwaj chyba też coś dziwnego mieli na sobie... — Ty wiesz co, tu w
Krakowie od czasu do czasu spotykają się po knajpach świry bawiące się w Polskę szlachecką. — I co z tego? — Sumo nie bardzo kapował. — Nie wiało od nich czasem piwem? — Chyba tak — przyznał Kudłaty. — Czyli wyszli gdzieś z lokalu, popatrzyli w niebo i zobaczyli nasz znak. Jutro zrobimy inaczej. — A jak? — zaciekawił się Młody — Rozpoznasz drania? — Jasne — prawie obraził się średni z braci.
— Pożyczymy sobie stroje z teatru, poszukamy, gdzie się zbiera taka szlachecka ferajna, a jak ten koleś przyjdzie — worek na łeb i spuścimy mu łomot. — Ekstra — ucieszył się Sumo. — Ja mogę go trzymać... — Tylko czy nam wypożyczą? — Jasne. Jak byłem młody, tośmy na szkolne przedstawienia pożyczali stroje z teatru w Lublinie. Tylko zapłacić trzeba było... — No, to sobie poigramy — Młody z zadowoleniem zatarł słonie. Przez cały poranek policja przeczesywała Nowy Sącz. Sprawdzili
wszystko co się dało: hotele i zajazdy w promieniu trzydziestu kilometrów od miasta, przesłuchali ludzi wynajmujących prywatnie kwatery turystom. Wypytali kierowców pekaesów. I nic. — Jakoś musiał się tu dostać i jakoś musiał wyjechać — powiedział pan Tomasz w zadumie. Jedliśmy na drugie śniadanie pierogi w restauracji „Ratuszowej”. Stadnicki widocznie nie powiązał jej z Korniaktem, lokal nie doznał bowiem na razie najlżejszego nawet uszczerbku... — To prawda — odparł Grzegorz. — Sądzicie, że przybyli samochodem?
— To wysoce prawdopodobne. Trzeba przepytać na stacjach benzynowych — zadecydowałem. — Może gdzieś tankował. Objechaliśmy stacje i faktycznie na tej przy szosie na Kraków ajent rozpoznał twarz z listu gończego. — Był tu taki — powiedział. — Wczoraj jakoś tak koło dwudziestej pierwszej... Zatankował do pełna i pojechał na Kraków fiatem... — Zapamiętał pan numer? — A po co pamiętać, jak mam tu kamery — uśmiechnął się. — Zaraz wam pokażę wszystko dokładnie... Faktycznie z zaplecza przyniósł
kasetę. Puścił ją nam na wideo. Z samochodu wysiadł jakiś człowiek. Zatankował, zapłacił i pojechał dalej. — Stadnicki, dam sobie rękę uciąć — powiedziałem. — Jeszcze ktoś w tym wozie siedzi — zauważył Jarek. — Czyli nie działa sam... — Odjechał z Nowego Sącza na kilka godzin przed pożarem — uzupełnił nasze obserwacje Grzegorz. — Musi być bardzo pewny siebie... — Albo jedzie tam, gdzie będzie mógł poczytać dzisiejsze gazety z Nowego Sącza i w prasie poszuka relacji — zasugerowałem. — W Krakowie można je
dostać w kilku punktach. W Bochni i Wieliczce też... Zapewne także w Tarnowie i Rzeszowie. To na nic... — policjant poskrobał się po głowie. Na stacji benzynowej można było nabyć gazety. Podniosłem jedną z nich. — A niech mnie... Na pierwszej stronie widniał rysunek gmerku Korniaktów. — Zagadkowy znak nad Kopcem Kościuszki — odczytałem tytuł. — Co tam piszą? — Jarek niecierpliwie zajrzał mi przez ramię. — Ktoś wyświetlił za pomocą silnego reflektora taki symbol na niebie nad Krakowem — wyjaśniłem. — Zjawisko było widoczne przez kilka
godzin. — To nie może być przypadek — powiedział Grzegorz. — Ale nasz drogi biznesmen tego nie zrobił. Dzwoniłem do niego tuż po opanowaniu pożaru i był na miejscu w ciągu pięciu minut... — Ktoś przygotował prowokację? — Kto wie? Sadzę, że trzeba się przejechać do Krakowa — powiedział Grzegorz. — Tylko muszę zapytać komendanta o pozwolenie... Komendant wyraził zgodę. Godzinę później pędziliśmy już w stronę dawnej stolicy naszego kraju... — Kiedy najlepiej włamać
się do muzeum? Wtedy, kiedy nikt się tego nie spodziewa — powiedział Stadnicki. — Dziś czynne do czternastej. Kto sobie wyobraża włamanie w biały dzień dwadzieścia minut po zamknięciu? — Jest pan krynicą geniuszu — powiedział Igor, a Supuś, choć nic z tego nie zrozumiał, pokiwał głową. Szli wzdłuż murów obronnych Krakowa, niosąc długachną drabinę. Mieli na sobie niebieskie robocze drelichy. — Co najważniejsze, dzięki takiemu przebraniu nikt nie pomyśli, że jesteśmy włamywaczami — dodał Diabeł z dumą.
Dotarli pod Muzeum Czartoryskich i oparli drabinę o ścianę. Jej górny koniec znalazł się koło okna. — Moja krócica leży w gablotce — powiedział. — Wracam za pięć minut, a wy pilnujcie tutaj... Z małpią zręcznością wdrapał się na górę i zabranym na tę okazję łomem podważył ramę okna. Nie było mocne, niebawem z trzaskiem ustąpiło. Stanął na parapecie i po chwili zeskoczył na podłogę sali ekspozycyjnej. — Nic a nic nie przesadzają — mruknął sam do siebie. — Polskie muzea są fatalnie zabezpieczone. Migania kontrolki alarmu
umieszczonego pod parapetem nie zauważył... Podszedł do upatrzonej gabloty i ujął mocniej w dłoń łom. W tym momencie drzwi sali otworzyły się z trzaskiem. Uszy Stadnickiego poraził wizg startującego silnika. Spojrzał i zamarł. W progu pomieszczenia stała otulona mgiełką spalin jakaś herod– baba. W dłoni trzymała... Tak, dobrze widział. W dłoni kobieta trzymała drwalską piłę spalinową. — Tuś mi, ptaszku!!! — ryknęła i runęła w jego stronę. Jednym susem znalazł się za oknem. W ostatnim ułamku sekundy zdążył oderwać dłoń od framugi, piła wgryzła się w drewno zasypując go chmurą trocin. Kobieta
kopnęła drabinę. Na szczęście był już blisko ziemi. Upadł ciężko na bruk. Jego dwaj kumple doskoczyli i podnieśli go. Pani dyrektor, widząc, że ptaszki uciekają zawyła i porwała wiszący na ścianie siedemnastowieczny muszkiet. Wzięła ich na cel i wygarnęła. Broń, choć cztery wieki nie była używana, zachowała pełną sprawność. Upiorny huk przetoczył się po zaułkach Starego Miasta. Chmura śrutu siekła ich po nogach, rwąc spodnie i skórę. Zawyli wszyscy trzej jednym głosem, ale nie przerwali ucieczki. Po chwili zniknęli za rogiem. — Do diabła! — zaklęła i przebiegłszy kilka pomieszczeń
otworzyła okno po drugiej stronie. Uniosła szesnastowieczną hakownicę i wypaliła ponowne. To był piękny strzał, niestety spudłowała. Płyta chodnikowa trafiona kulą popękała promieniście. Horpyna porwała starą strzelbę kapiszonową ale trzej obwiesie zdążyli uciec. — Wasze szczęście, gnoje — parsknęła. A potem pieszczotliwym wzrokiem ogarnęła gablotki. Sześćdziesiąt sztuk broni palnej z XVI–XIX wieku. Każda przestrzelona i nabita. Te, które były niesprawne, kazała odnieść do magazynu. Broń musi być w razie czego gotowa do użytku.
ROZDZIAŁ 13 W REDAKCJI • PANI DYREKTOR • FESTYN STAROPOLSKI • MÓJ PLAN • SMS OD DIABŁA • WITAMY W PIEKLE • POJEDYNEK W Krakowie byliśmy o piętnastej. — Skoczysz do redakcji „Gazety Krakowskiej”, przejrzysz numery z ostatniego tygodnia. My się pójdziemy do komendy —
zadysponował szef. W redakcji dostałem bez problemu plik gazet. Siadłem i zacząłem je przeglądać. Jak się okazało, tu także pojawiła się jedna z donatyw Stadnickiego. Poza tym nie było nic ciekawego. Ot, trzech umysłowo chorych uciekło z zakładu w Kobierzynie... Z szefem spotkałem się na Plantach. Siedliśmy na ławeczce opodal Barbakanu. — Przebywa tu od jakichś trzech, może czterech dni. Chyba prosto z aukcji wskoczył do pociągu i przyjechał tutaj — zameldowałem. — Miejscowa policja jak do tej pory go nie zauważyła, ale mają
jeszcze jedną donatywę, wypłynęła w jednym z kantorów — wyjaśnił Grzegorz. — Niestety, dzwonili, że muszę o dwudziestej wracać do Nowego Sącza... — Co on może tu kombinować? — zamyślił się szef. — Cztery dni? Do tej pory działał zawsze z doskoku. — Musi mieć tu niezłą kwaterę — zauważyłem. — A skoro tyle czasu tu siedzi, to znaczy, że natrafił na jakiś problem, którego nie jest w stanie szybko rozwiązać... — Próbuje znowu kogoś dopaść? — zamyślił się Jarek. — A może coś zdobyć?
— Co na przykład? — zaciekawiłem się. — Niech pomyślę. Złoto wykopał, szablę zdobył... szlachcicowi przydałby się jeszcze koń. — W jego sytuacji mógłby być ciut nieporęczny — zaśmiałem się. — Samochód zdobył — wyjaśnił policjant. — Sprawdziłem ten wóz, który tankował na stacji. Został skradziony zaledwie przedwczoraj, tu w Krakowie. — Komu? — coś mnie tknęło. — Właściciel nazywa się Janusz Ligęza... — Do licha, to przecież ten
od spalonego zakładu z Piaskach! — wykrzyknął szef. — To chyba nie może być przypadek. — A zatem stolarz przepełniony żądzą odwetu też jest w Krakowie — powiedziałem. — I zapewne ma ze sobą trzech uroczych pomagierów... — Coś knuje — zastanawiał się Pan Samochodzik. — Przyjmijmy, że coś chce zdobyć. — Na przykład coś, co należało do Stadnickiego — zauważyłem. — Szablę ma, to boja wiem, ulubioną krócicę? — Herb Drużyna. Gdzieś
go tu kiedyś widziałem — odwrócił się i spojrzał na stojące za nami budynki. — Muzeum Czartoryskich — wyszeptałem. — Dobrze strzeżone, pełne skarbów z tej właśnie epoki... — Niemożliwe — zamyślił się szef. — Choć z drugiej strony to szaleniec... — Chyba trzeba ich ostrzec — powiedział poważnie Jarek. — To ja pójdę — zaofiarowałem się. Muzeum było zupełnie blisko, dosłownie o parę kroków. Popatrzyłem na tabliczkę na drzwiach i zmarkotniałem. Już nieczynne. Z drugiej strony ktoś przecież powinien być w
środku, takiej kolekcji nie zostawia się bez nadzoru. Zadzwoniłem domofonem. Minęła chwila, po czym drzwi otworzyły się z rozmachem i stanęła w nich potężnie zbudowana kobieta z płonącym bojowo obliczem. — Ach, pan Daniec — uśmiechnęła się, aż mnie ciarki przeszły. — Pani tutaj? — zdumiałem się, widząc przed sobą krewką panią dyrektor z muzeum w Płocku. — A, przenieśli mnie służbowo w uznaniu zasług. Niech pan wejdzie, po co przeciąg robić. — Szef kazał was ostrzec,
że może by włamanie — powiedziałem. — Tu mam portret pamięciowy tego typka... Kobieta wyjęła mi kartkę z ręki. — Ach ten — ucieszyła się. — Już próbował się włamywać. — I co? — zaciekawiłem się. — Niech pan zapyta na pogotowiu, jeśli zdołał się tam dowlec — obdarzyła mnie czarującym uśmiechem psychopatki. — Uciekał z kilogramem grubego śrutu w tyłku... Bardzo zadowolony opuszczałem mury muzeum. Cieszyła mnie myśl, że bezcenne zabytki znajdują się pod opieką tego koszmarnego babsztyla.
Byłem tylko ciekaw, czy przywiozła ze sobą „bawidełko”, jak pieszczotliwie nazywała używany w Płocku potrzask na niedźwiedzie... Wróciłem na ławkę i opowiedziałem wszystko szefowi. — Znakomicie — zatarł ręce. — A teraz zobacz, co znalazłem w gazecie, — Festyn staropolski w Dworku Białoprądnickim — odczytałem. — To może go przyciągnąć... — Dziś drugi dzień imprezy. Jest szesnasta, zaczął się godzinę temu... Ale potrwa do północy. — Ja muszę się już zbierać — westchnął Grzegorz. — Ale zabawa ma policyjną obstawę, w razie czego
pomogą wam... Podziękowaliśmy za pomoc. — Pewnie masa ludzi będzie ładnie poprzebierana — mruknął szef. — To może i my powinniśmy? Tak łatwiej wtopimy się w tłum... Mieliśmy szczęście, wypożyczalnia strojów była jeszcze czynna. W kilka minut dobrali nam co trzeba. Zapakowaliśmy ubiory do torby i pojechaliśmy. Dworek Białoprądnicki leży prawie na obrzeżach Krakowa. Kiedyś była to letnia siedziba biskupów, obecnie mieści się w nim dom kultury. — Jak tu ładnie — powiedział Jarek.
Zaparkowałem wehikuł i ruszyliśmy przez szeroko otwartą bramę. Dworek, a właściwie pałacyk, stał w sporym parku. Obeszliśmy podjazdem rozległy trawnik. Tłumy ludzi w strojach, rodziny z dziećmi, przytulone parki, grupki jak my... Pan Tomasz w kontuszu i z szablą przy boku wyglądał niezwykle godnie. Jarek przebrał się za kozaczka pacholika. Na trawniku przed budynkiem pokazywano scenki rodzajowe, wewnątrz dla chętnych przygotowano prelekcje o tej epoce. Działała także restauracja, w parku serwowano grzane wino, miód i oczywiście piwo... — Trzeba się rozdzielić —
zadecydował szef. — Spotkajmy się tu za dwadzieścia minut. W razie czego zdzwonimy się wcześniej. Ruszyłem przez tłum. Starałem się wtopić między ludzi, stać się jednym z licznych uczestników festynu. Kupiłem sobie kiełbasę z grilla, bo dopiero teraz przypomniałem sobie, że nie jadłem obiadu. Wetknąłem ją w bułkę robiąc coś w rodzaju hot–doga i pogryzałem tę przekąskę, ciesząc się jej prostym, ale bogatym smakiem. Nieoczekiwanie ktoś klepnął mnie po ramieniu. Odwróciłem się płynnym ruchem kładąc dłoń na rękojeści szabli. Przed sobą zobaczyłem... Młodego, Kudłatego i Sumo. Też poprzebierali się
ładnie, ale ich szable już na pierwszy rzut oka zdradzały swoje teatralne pochodzenie... — Cóż za miłe spotkanie — mruknął średni z braci. — Paweł Daniec we własnej osobie. Co waści tu sprowadza? — A waszmościowie co tu robicie? — Wydaje mi się — odezwał się olbrzym — że nasz tok rozumowania jest podobny. Liczyliśmy, że tego gnojka przywabi festyn... — Ale go tu nie ma? — domyśliłem się. — Wydaje się, że nie — pokręcił głową najmłodszy. — Ale kto
wie, czy nie pojawi się później. — I co wtedy? — Nie ma konfliktu interesów... My mu chcemy spuścić łomot, a wy go aresztować. Jak go dorwiemy, to spuścimy mu łomot, a potem oddamy wam... — powiedział poważnie Kudłaty. — I zapewne, jeśli my go złapiemy pierwsi, to chcielibyście, żeby go... — Powiedzmy, wypożyczyć — Sumo w uśmiechu wyszczerzył zęby. — Na piętnaście minut... — Szef się na to nie zgodzi — zauważyłem.
— Dlatego próbujemy dogadać się z tobą — wyjaśnił Młody. — Boję się, że muszę wykonywać jego polecenia — odparłem. Pokiwali niechętnie głowami. — Ten gmerk Korniaktów wyświetlony na niebie to wasza robota? — zmieniłem temat. — Tak. Liczyliśmy, że wywabimy go z kryjówki. — I co, nie udało się? — W zasadzie udało się, tylko pułapka trochę nie wyszła. Co będziemy tak stać? Siądźmy — wskazał gestem stolik. Zasiedliśmy na plastykowych krzesełkach i konkurenci opowiedzieli
mi, co porabiali przez kilka ostatnich dni. — To był dobry plan — powiedziałem. — Jestem pełen podziwu. My mając więcej informacji doszliśmy do podobnych wniosków jak wy... a przecież nie macie nawet wykształcenia historycznego. — Może i nie, ale czytało się to i owo — mruknął Kudłaty. — „Ogniem i mieczem” w kinie też widzieliśmy — dodał Sumo. Wymieniliśmy się numerami telefonów. — W razie czego proszę nas szukać w Hotelu Warszawskim — powiedział Kudłaty. Ruszyłem na poszukiwanie szefa.
— Na razie ani śladu, ale obserwujcie dalej — polecił. — A ja sobie posłucham prelekcji o portretach trumiennych i sarmackich zwyczajach pogrzebowych... Mnie tymczasem zaświtał w głowie pewien plan... Przy wejście na teren imprezy postawiono dużą tablicę ogłoszeniową. Wisiało na niej wiele okolicznościowych ogłoszeń. Jakieś stowarzyszenie reklamowało pokazy szermierki na urodzinach i bankietach, ktoś szył stroje szlacheckie, kilku kowali kuło repliki zabytkowej broni... Wyprosiłem w administracji dworku kawałek papieru i gruby flamaster. Napisałem: „Wyłaź, Diable, z
piekła”. Poniżej nasmarowałem herb Sienieńskich i napisałem mój numer na komórkę. Może to zadziała? Dwie godziny później ponownie wpadłem na pana Tomasza — To chyba bez sensu — westchnął, gdy powiedziałem mu co zrobiłem. — Sumo i jego bracia już zrezygnowali... — To może i my pójdziemy — czułem się już trochę zmęczony. — Leć, my zostaniemy jeszcze na pokazie filmu, będziemy w hotelu po północy. — Może zostanę z wami — zaniepokoiłem się.
— Pewnie już nie przyjdzie. A jakby co, sami go nie będziemy łapać — wskazał gestem dwóch policjantów stojących koło bramy. Wróciłem do hotelu taksówką i nieludzko zmęczony postanowiłem zaraz iść spać. Umyłem się i w tym momencie telefon zawibrował na blacie stolika. SMS. Patrzyłem przez chwilę w ciekłokrystaliczny wyświetlacz. Adres nic mi nie mówił. Ale domyślałem się, od kogo ta wiadomość. Diabeł wreszcie wychynął z piekła. A więc mój plan zadziałał! Uśmiechnąłem się do swoich myśli. Wyjąłem szablę z pokrowca i zważyłem jaw dłoniach. Będzie okazja
wypróbować... Przebierałem się pospiesznie. Żupan, kamizelka kuloodporna, pas słucki, delia... — Czekaj no. Diabełku — mruknąłem. — Zobaczysz, co to znaczy trafić na prawdziwego szlachcica... Swój ą drogą ciekawe, czy moi przodkowie byli szlachetnie urodzeni... Nazwisko Daniec nie należało do pospolitych. Naskrobałem pospiesznie kartkę do pana Tomasza i wyszedłem z hotelu w wilgotny tuman. Zaskoczyło mnie to trochę, bo gdy wracałem z festynu, jeszcze nie padało. Ochłodziło się i było rześko jak po burzy. Sprawdziłem adres na planie. Wąski
zaułek koło Akademii Muzycznej. A zatem nie jakoś strasznie daleko... Przyspieszyłem kroku. Nieładnie kazać na siebie czekać. Kamienica niczym specjalnym się nie wyróżniała. Szare mury, nieprawdopodobnie brudne szyby w oknach, Stare spróchniałe drzwi, do których ktoś przykręcił herb Drużyna malowany artystycznie na kawałku blachy. A zatem jestem na miejscu. Zastukałem do drzwi. Moje uderzenia poniosły się echem w głąb sieni. Usłyszałem kroki na kamiennej posadzce i po chwili drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem. — Pan Sienieński? — stojący przede mną człowiek był raczej
mikrego wzrostu, na twarzy miał trzydniowy zarost. — A nie widać? — zdziwiłem się. — Pan Stadnicki oczekuje na dziedzińcu — przesunął się robiąc mi przejście. Było ich tu więcej? Miałem zatem rację, że oprócz szabli zabrałem pistolet gazowy. Przewodnik zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku. — No, to witamy w piekle — powiedział z autentycznym zadowoleniem w głosie. — Zanim nasz mistrz odzyska Łańcut, zajmujemy tę tymczasową siedzibę... — Rozumiem — kiwnąłem
głową. Podniósł z podłogi lampę naftową i przeszliśmy korytarz. Jak się okazało, kamienica była jednotraktowa, sień prowadziła przez budynek na przestrzał wychodząc na niewielki dziedziniec. Najwyraźniej nie było tu elektryczności, podwórze oświetlało bowiem kilkadziesiąt latarenek z wstawionymi świeczkami. Mój przeciwnik stał pośrodku dziedzińca. Też miał na sobie szlachecki strój, a przy boku szablę, jak przypuszczałem tę skradzioną podczas aukcji w hotelu. — Dziękuję, Igorze — zwrócił się do mojego przewodnika. — I kogóż tu mamy? — spojrzał na mnie
ironicznie. — To waść rozbił jedną z petard w hotelu — nieoczekiwanie nabrał szacunku. — Ja — potwierdziłem. — Stanisław Stadnicki — przedstawił się. — Łukasz Sienieński — świadomie użyłem historycznego imienia i nazwiska. — W samą porę... W jego głosie było coś, co sprawiło, że włoski uniosły mi się na karku. Ale nie mogłem się już wycofać. Jak zauważyłem, Stadnicki miał co najmniej trzech pomagierów, tyle cieni snuło się po podwórzu. Jeden umięśniony kafar nosił drwa do
kamienicy, drugi siadł na kilku głazach i przyświecając sobie świeczką czytał cienką książeczkę, chyba romans kupiony w kiosku. Igor stał obok z miną zawodowego lokaja i czekał na rozkazy. — Zasady są proste — powiedział Diabeł. — Walczymy do pierwszej śmierci. Chyba że ktoś podda się wcześniej. No, to wesoło... — Zgoda — powiedziałem. Cofnął się robiąc mi miejsce. Zdjął pelerynę i podał Igorowi. Stanął w pozycji szermierczej i jednym ruchem dobył szabli. — Stawaj waść — powiedział.
Dobyłem swojej szabli. W blasku świec klinga zalśniła błękitną barwą doskonałej stali. Na rękojeści batorówki mego przeciwnika połyskiwały turkusy, nasi przodkowie wierzyli, że kamień ten przynosi szczęście i chroni przed wykrwawieniem w razie zranienia. Uśmiechnął się lekko i ruszył na mnie. Kafar noszący drewka zatrzymał się i obserwował nas z zaciekawieniem. Igor z płaszczem swego mistrza przerzuconym przez ramię stał pod ścianą. Trzeci typek odłożył książkę i też się przyglądał. Pierwsze ciosy zadawaliśmy dla sprawdzenia przeciwnika. Były jeszcze słabe, niezbyt szybkie.
Każdy z nas chciał zorientować się w możliwościach wroga, a jednocześnie nie chciał się odsłaniać pokazując, na co go stać. Stopniowo uderzenia stawały się szybsze i mocniejsze. Z pewnym niepokojem myślałem o zabytkowej szabli Stadnickiego, na której głowni każde uderzenie znaczyło pewnie nową szczerbę... Nie należy się zamyślać podczas walki. Diabeł wykorzystał króciutką chwilę mojego zadumania i ciął podstępnie, nisko. Odskoczyłem w ostatniej chwili, koniuszek szabli lekko tylko zaczepił o mój żupan. — Słabyś waść — mruknął mój wróg. — Zobaczymy, kto się
będzie śmiał ostatni — warknąłem. Zmienił nieco taktykę i zasypał mnie gradem uderzeń z góry. Parowałem jedno po drugim wyczekując odpowiedniej okazji. I naraz się pojawiła — ciąłem szybkim ruchem z nadgarstka, ale drań zdążył w ostatniej chwili nieco opuścić rękę i moja głownia uderzyła w jelec. Diabeł roześmiał się. Miał nieprzyjemny śmiech. — Może się poddasz? — zaproponowałem. — Najpierw uszy waści obetnę — spróbował natychmiast wcielić w życie ten błyskotliwy plan. Stalowe ostrze świsnęło mi tuż koło
głowy, na szczęście uchyliłem się w porę. Zaczęło się robić nieciekawie. Powoli ogarniało mnie znużenie. Ile czasu minęło? Dziesięć minut? Ile mocnych ciosów odbiłem, ile wykonałem w powietrzu akrobacji ciężkim stalowym ostrzem? Zdołałem odbić kolejny wyjątkowo podstępny cios, ale zrobiłem to w ostatniej chwili. — Przerwa? — zaproponował. — Przerwa — zgodziłem się. Igor przyniósł dwa stołki. Siedliśmy w odległości jakichś trzech metrów od siebie. Rozmasowałem
nadgarstek i zlikwidowałem skurcz przedramienia. — Odwykłeś waść od szabli — zauważył Diabeł. — Odwykłem — przyznałem. — Dziesięć lat nie trzymałem w ręku... — Ja też ostatnio nie miałem okazji. — W psychiatryku nie pozwalaj ą trzymać takich rzeczy — pokiwałem w zadumie głową. — To dużo o mnie wiesz — zadumał się. — A ja o tobie nic. Ale jesteś moim wrogiem i potomkiem moich wrogów, a to wystarczy — uspokoił sam siebie.
— Co zamierzasz zrobić ze złotem? — zapytałem. — Użyłeś go dotąd, by poinformować świat o tym, że wróciłeś... — Diable wiano — uśmiechnął się. — Też czytuję „Spotkania z Zabytkami”... — Te pieniądze pozwolą mi stworzyć prywatną armię. Ród Stadnickich musi odzyskać należne mu miejsce pod słońcem. — I zapewne zacząłeś werbować już pierwszych siepaczy zła — spojrzałem na jego pomagierów snujących się po dziedzińcu. Nie wyglądali ani na szczególnie
groźnych, ani na zbytnio rozgarniętych. — Owszem. To oni będą zalążkiem mojej nowej drużyny — powiedział z dumą. — Ale im nie muszę płacić. Ofiarowałem im wolność, a to więcej warte od pieniędzy... — A niech mnie — teraz dopiero się domyśliłem. — To ci trzej, którzy zwiali z Kobierzyna! — Owszem — jego głos był pełen powściągliwej dumy. — Uwolniłem ich. Mam dzięki temu rękodajnych, którzy w razie czego staną murem za moimi plecami. Wstał dając mi do zrozumienia, że pora podjąć pojedynek. Poczułem chłód w żołądku. A to się wpakowałem...
ROZDZIAŁ 14 PAN TOMASZ WKRACZA DO AKCJI • UKŁAD • W POTRZASKU • NIEOCZEKIWANY RATUNEK • JAK SIĘ ODBEZPIECZA PISTOLET • ZEMSTA STOLARZA • GDZIE JEST DIABLE WIANO? Pan Samochodzik wsparty ciężko
na lasce przykuśtykał do pokoju. Jarek dźwigając paczkę książek podążał za nim. Zapukali do drzwi, ale odpowiedziała im cisza. — Wyszedł? — zdziwił się pan Tomasz. — Skocz do recepcji po klucz. Chłopak pobiegł i po kilku minutach wrócił z kluczem. Pawła Dańca w pokoju nie było, tyko na stole leżała kartka wyrwana z notesu. — Poszedłem walczyć z Diabłem — przeczytał zdumiony muzealnik. — Czy on zgłupiał?! Złapał komórkę i wystukał numer pracownika. Coś zabrzęczało na łóżku, — Zapomniał telefonu — zameldował Jarek. — O, jakiś SMS
odebrał... Pan Tomasz odczytał wiadomość. — Mamy adres — powiedział. — Biegnijmy mu na pomoc! — Ale do licha, za mało nas... Chyba żeby... Stanął pośrodku pomieszczenia. — Sumo, Kudłaty, Młody — powiedział na glos. — Jak znam życie, macie tu swój podsłuch. Proponuję układ. Spotkajmy się za dziesięć minut przed moim hotelem. Zaczekamy na was... — Sądzi pan, że faktycznie nas podsłuchują? — zafrapował się
chłopak. — Kto wie... Gdzieś na korytarzu trzasnęły drzwi. Rozległo się delikatne pukanie. Pan Tomasz otworzył. Sumo wypełniał prawie całą framugę. — Pan wzywał? — uśmiechnął się lekko. — Który z was jest wodzem? — Ja — zza pleców Sumo wysunął się stary stolarz. — Janusz Ligęza — przedstawił się. — Ten bydlak, którego łapiecie, spalił mi warsztat... — W Piaskach — domyślił się natychmiast muzealnik. —
Potrzebujemy waszej pomocy, żeby go schwytać. Paweł poszedł tam sam jak idiota. — A co w zamian? — zapytał Kudłaty stojący na korytarzu. — A co byście chcieli? — Ja do szczęścia potrzebuję tylko jednego — mruknął właściciel warsztatu. — Sumo go potrzyma, a ja mu dam w mordę... Pan Tomasz odrobinę się skrzywił. — Myślę, że możemy zaakceptować taki układ — westchnął. — Ruszajmy. Wyszli z hotelu w ciemną noc... Zwarcie było bardzo ostre. Odskoczyliśmy od siebie dysząc ciężko.
Pot zalewał mi oczy. Mój strój choć piękny był zdecydowanie zbyt gorący do takich zabaw... Ponownie skrzyżowaliśmy szable. Stadnicki zakręcił swoją jakiś nieprawdopodobny piruet i uderzył w kabłąk mojej. Nawet się nie zorientowałem, kiedy osłabiona dłoń upuściła oręż. Stałem bezbronny przed wariatem uzbrojonym w ostrą jak brzytwa głownię. — Słabyś waść — powtórzył chyba po raz dziesiąty. — Podnieś i walcz — cofnął się kilka kroków. Pochyliłem się oczekując w każdej chwili zdradzieckiego ciosu, ale ten nie
nastąpił. Ująłem broń, otarłem rękawem rękojeść z błota. Zacisnąłem dłoń na skórze pokrywającej dębowe drewno rękojeści. — Do diabła — westchnąłem. — Jestem, jestem — roześmiał się Stadnicki. Sparowałem kolejny cios. Zaczęło to wszystko wyglądać nieciekawie. Sił mi ubywało, a on wręcz przeciwnie, jakby nabierał wigoru. Wykonałem wspaniały zwód i potknąłem się. Uderzył mnie rękojeścią szabli w ramię. Usiłowałem odzyskać równowagę, ale w tym momencie poczułem uderzenie w plecy.
„Zabił mnie” — pomyślałem w pierwszej chwili. Na szczęście uderzył płazem. Runąłem na dziedziniec, aż ziemia zadrżała. Szablę zgubiłem przy upadku. Odwróciłem się na plecy. Zdążę sięgnąć po broń? Gdzie tam... Wróg przyłożył mi koniec swojej głowni do gardła. Co on mówił? Do pierwszej śmierci!? — Poddajesz się? — zapytał. — Poddaję — wyrzuciłem z siebie z ulgą. — Szkoda, że ucha waści obciąć mi się nie udało — zaśmiał się, a jego trzej kompani podchwycili wesoły rechot. — Ale co się odwlecze, to nie
uciecze, może jeszcze kiedyś okazja się trafi... — odwrócił mnie nogą na brzuch i skuł mi ręce za plecami. Igor obszukał mnie starannie. — Sakiewki nie ma — zameldował. — Pistolet tylko i dokumenty jakieś. — Pokaż — rozkazał. Skóra mi ścierpła. Przeglądał dłuższą chwilę moje papiery. — Cóż ja tu widzę? — warknął. — To ty nie Łukasz Sienieński, tylko Paweł Daniec... Znowu z chłopem walczyłem!? Hańba. Powiesimy cię, synu plebejski... — Jeśli w waści ciele dusza Stadnickiego przebywa, to skąd
waść wiesz, żeś jedynym takim przypadkiem? — warknąłem. — Oto ja, wróg twój i synów twoich, z otchłani tamtego świata jak i ty wróciłem, by cię powstrzymać... Zamarł w bezruchu. — Łukaszku, Bóg cię wydał na mą zemstę — krzyknął ucieszony. Zagryzłem wargi. Z deszczu pod rynnę... Chwilowo nie miałem żadnych nowych pomysłów... — Tutaj — stary stolarz popatrzył na herb widniejący na drzwiach. Szarpnął klamkę. Zamknięte. — Sumo, weź łom... — E, po co? Olbrzym rozpędził się i uderzył
barkiem. Stuletnie deski zatrzeszczały, ale nie puściły. — Może zapukamy? — zasugerował Jarek, ale olbrzym go nie słuchał. Wziął dłuższy rozbieg... Drzwi puściły, a osiłek potoczył się w ciemność bramy. Bracia i szef skoczyli jego śladem. Jarek podniósł z kamiennej posadzki kawałek ułamanego rygla. — Mamy szczęście, że tym razem są po naszej stronie — westchnął. — To prawda... Choć nie zawsze tak bywało. Chodźmy za nim, bo jeszcze gotowi coś narozrabiać... — Co tam się, u licha, dzieje — Diabeł podniósł głowę. —
Supuś, sprawdź to... Katar ruszył w stronę drzwi kamienicy. Te otwarły się od jednego uderzenia i stanął w nich Sumo. Poczułem gwałtowną ulgę. Oba osiłki przez ułamek sekundy mierzyły się wzrokiem, po czym Supuś walnął prawym sierpowym w szczękę mojego znajomego. Głowa Sumo leciutko odskoczyła do tyłu. Pachołek Diabła poprawił z drugiej strony lewym sierpowym. Na Sumo nie zrobiło to większego wrażenia. — Duży jesteś, ale siły nie masz — powiedział, po czym grzmotnął kafara na odlew. Supuś przeleciał dwa metry w tył i malowniczo spoczął na
dziedzińcu. Kompletnie zwiotczał; zastanawiałem się w pierwszej chwili, czy przypadkiem osiłek nie zabił go jednym ciosem, ale leżący jęknął i spróbował wstać, jednak zaraz opadł na ziemię. Igor wyskoczył do przodu. W jego dłoni błysnął mój pistolet gazowy. Wycelował w olbrzyma i dwa razy pociągnął za spust. Bez efektu. — Tam trzeba odbezpieczyć — powiedział spokojnie Kudłaty wysuwając się przed brata. — Gdzie? — Igor najprawdopodobniej pierwszy raz miał coś takiego w ręce. — Pokaż — chłopak zabrał
mu spluwę. — O, tutaj — przesunął bezpiecznik kciukiem i wypalił z bliska do nieszczęśnika. Rozejrzałem się za trzecim i omal nie parsknąłem śmiechem. Siedział spokojnie na stosie okrąglaków i czytał książkę przy blasku świecy. Stadnicki spojrzał rozzłoszczony na intruzów. — Zobaczymy, jak wam pójdzie ze mną — warknął dobywając szabli. — Ja już próbowałem — mruknął Kudłaty odruchowo masując ramię. — Sumo, braciszku, staniesz z nim do walki? — Czemu nie? — mruknął osiłek podnosząc z ziemi moją szablę.
Złapał ją niewygodnie, bo pod kabłąkiem zmieściły się tylko trzy jego palce. Stadnicki stanął w pozycji bojowej. Sumo uniósł broń, a potem zadał jeden miażdżący cios. Diabeł oczywiście zablokował, ale nie przewidział siły olbrzyma. Równie dobrze mógłby próbować zatrzymać szablą uderzenie rozpędzonej lokomotywy. Siła ciosu odrzuciła go w tył, a zanim się ocknął, Sumo wykręcił mu rękę i wyrwał z palców rękojeść batorówki. Diabeł wściekle szarpał się w uścisku potężnych owłosionych łap, ale z równym powodzeniem mógłby się siłować z niedźwiedziem. — Szefie — zawołał
pogromca. — Mam go. Stary stolarz wyszedł z bramy i podszedł do Stadnickiego. — Puść go — rozkazał swojemu pracownikowi. Ten wypełnił jego polecenie. — To za mój warsztat! — mruknął mściwie stary i walnął Diabła pięścią. Piękny klasyczny nokaut. Kudłaty z bronią w dłoni podszedł do trzeciego z rękodajnych siedzącego ciągle na belkach. — A ty co? Też chcesz oberwać? — zapytał. — A — To pomyłka, ja tu tylko czytam... — To czytaj dalej — wzruszył ramionami.
Sumo pochylił się nade mną i nie przejmując się szukaniem kluczyka złapał za kajdanki. Sapnął z wysiłku, ale zerwał łańcuch. Pan Tomasz i Jarek weszli na podwórze. — Brawo — powiedział mój szef patrząc na pobojowisko. — Nieźle sobie daliście radę... Dobra, wzywam policję, niech ich sobie zabierze. — Policję — zafrasował się Młody. — To my się wcześniej ulotnimy... — Macie znowu coś na sumieniu? — zdziwiłem się. — Nie, ale uraz psychiczny pozostał — westchnął Kudłaty. — Dobrze, idźcie —
pozwolił szef. Wyszli z podwórza. Zadzwonił na komendę i po kilku minutach gościliśmy już funkcjonariuszy z posterunku przy rynku... Policjanci obejrzeli pobieżnie budynek, pozbierali wszystkie graty zatrzymanych i pojechaliśmy na komendę złożyć zeznania. Młody wszedł do piwnicy. — Poszli — powiedział z zadowoleniem. Kupa brudnych szmat w kącie drgnęła, wygrzebali się z niej Sumo, Kudłaty i Janusz. — No, to do roboty, chłopaki — powiedział stary stolarz. — Założę się, że gagatki schowały gdzieś złoto na wszelki wypadek...
— Ale tamci zauważą że go nie ma — zasępił się Młody — i mogą wrócić. Pan Samochodzik to sprytny gość. — Ale my sprytniejsi — warknął Sumo. — Stań na rogu ulicy na czatach, a my poszukamy — polecił Kudłaty najmłodszemu z braci. W pomieszczeniach na parterze nie zostało dużo śladów pobytu bandy. Materace, śpiwory, puste flaszki po miodzie, ogryzione kości kurczaków.... — W siennik nie zaszyli — Sumo potrząsał dmuchanym materacem, żeby posłuchać, czy coś w środku nie grzechocze.
— Trzeba sprawdzić w spłuczce w kiblu, zawsze tam chowają — Kudłaty zbadał zbiornik i nie krył rozczarowania. — Może za piecem — stary stolarz zajrzał w dziurę. — A może i w piecu? Otworzył drzwiczki i pogrzebaczem rozgarnął popiół. — No i proszę... Wśród niedopalonych węgli błysnęły złote krążki. — Dajcie jakąś torbę — polecił. Po chwili oddalali się już kłusem. Obfity łup przyjemnie ciążył im w siatce. — Do licha — powiedziałem czytając protokół. — Są
tu wymienione wszystkie znalezione w budynku przedmioty, a nie ma ani jednej złotej monety. — Jedna jest, Igor miał jaw kieszeni. — Jarek pokazał odpowiedni punkt. — Gdzie reszta „diablego wiana”? — przesłuchujący Stadnickiego policjant też widać był ciekaw. Więzień wzruszył ramionami. — Przehulałem z moimi kamratami — powiedział. — Musieli schować gdzieś w kamienicy — powiedziałem patrząc na zegarek. — Pierwsza w nocy — zauważył szef. — Ale do rana czekać
nie może. Ruszajmy. Podjechaliśmy do kamienicy. — Oho — powiedziałem. — Ktoś tu chyba buszował... Policyjne pieczęcie na drzwiach powiewały zerwane. Pchnąłem drewniane wrota i weszliśmy do sieni. Po lewej stronie znajdowały się dwa pokoje, rozdzielone korytarzykiem. W jednym z nich koło pieca piętrzył się stos wygarniętego popiołu. W popielniku leżała kartka papieru. Wyjąłem ją ostrożnie. — Artystycznie narysowana figa — westchnął szef. — Ale kto... — jęknąłem. — A jak ci się wydaje? — Kudłaty, Sumo, Młody i
ten dziadek — domyślił się Jarek. — Przechwycili złoto... — nie krył rozczarowania. — Dopadniemy ich — warknąłem. — Teraz pytanie, dokąd mogli pojechać? — Może pod Częstochowę, gdzie kiedyś mieszkali — mruknął szef. — Albo na Lubelszczyznę, gdzie teraz pracują. — Albo do hotelu, wychodząc z założenia, że pod latarnią najciemniej — mruknąłem. Wróciliśmy na posterunek i poleciliśmy sprawdzić wszystkie trzy możliwości. Na próżno.
ZAKOŃCZENIE Grzebałem w komputerze zawiadamiając wszystkie sklepiki numizmatyczne, które mieliśmy w swojej bazie, o problemie z donatywami i o fakcie, że ich sprzedawcy są poszukiwani... Jarek siedział zasępiony w fotelu. — Widzisz, tak niestety czasem jest — powiedział pan Tomasz. — Chwila nieuwagi i szukaj wiatru w polu. — I co się teraz stanie? — zmartwił się chłopak.
— Prawdopodobnie odzyskamy część skarbu — powiedziałem. — Wcześniej czy później policja capnie tych trzech drani, może przy okazji znowu zdobędziemy trochę... Syzyfowa robota... Sekretarka połączyła się z nami interkomem. — Ktoś do panów — zameldowała. — Prosić — westchnął szef. W drzwiach stanął ...Kudłaty. W porządnym garniturze prezentował się niezwykle godnie. — Możemy porozmawiać? — uśmiechnął się.
— Porozmawiać zawsze można — z trzaskiem odbezpieczyłem pistolet gazowy i położyłem na blacie biurka. Teatralny gest nie zrobił na nim wrażenia. A na szefie jak najgorsze... — Mam propozycję — powiedział gość. — Zwrócilibyśmy wam to, co wykopaliśmy z popiołu w kamienicy w Krakowie. Na co możemy liczyć w zamian? — Dożywotnie więzienie — burknąłem pod nosem. Byłem ciągle wściekły. Tak paskudnie daliśmy się wystrychnąć na dudka.. — Proszę nie zwracać na niego uwagi — pan Tomasz wskazał
gościowi fotel. — Możliwości nie ma zbyt wiele. Możecie dostać nagrodę w wysokości do dwudziestu przeciętnych wynagrodzeń, czyli około 50 tysięcy złotych... albo równowartość bądź wielokrotność równowartości wagowej kruszcu. — Nie możemy tego odsprzedać polskim muzeom za powiedzmy połowę wartości rynkowej? — Kudłaty widocznie sam przemyślał kilka możliwości. — Niestety — pokręcił głową szef. — Nasze przepisy są bardzo kiepskie, jeśli o to chodzi. — No cóż — nasz gość położył na stole papierową torbę. —
Zdam się w takim razie na pańską uczciwość... Proszę wytargować tyle, ile się da... Odbudowa stolarni będzie kosztowna, a właśnie zostaliśmy wspólnikami pana Ligęzy. — Rozumiem. Monety brzęknęły. Złość jakoś mi przeszła. — Wsadziliśmy to na wagę, wyszło siedem kilogramów... po trzydzieści tysięcy za kilogram... A schowaliśmy sobie cztery sztuki na pamiątkę. — O tym lepiej nikomu nie mówcie — uśmiechnąłem się. — To u nas karalne... — Dwieście tysięcy... —
mruknął szef. — To jakby cztery nagrody po pięćdziesiąt... — obliczył szybko gość. — Myślę, że minister bez problemu się zgodzi. Zważywszy na unikatowy charakter znaleziska... I wartość wagową kruszcu... — Chcielibyśmy także, żeby odwołał pan listy gończe za nami... Bo chyba pan takie właśnie rozpuścił? — Załatwione. Siedem kilogramów... — mruknął szef. — Powinno być około dwudziestu — zauważyłem. Kudłaty drgnął i nadstawił uszu. — Chodźmy do ministra —
pan Tomasz wziął do ręki torbę z monetami. Wy szli ż pokój u. — Dwadzieścia kilogramów, a on przyniósł tylko siedem — zauważył Jarek. — Schowali sobie! — Wie, ten popielnik nie był duży — pokręciłem głową. — Ten Diabeł musiał ukryć gdzieś resztę! — Poszukamy jej? — Ba, ale gdzie... — zamyśliłem się głęboko. Jarka też coś gryzło, poznałem to po pionowej zmarszczce przecinającej j ego czoło. — Zastanawiam się, dlaczego przyniósł tutaj tę część łupu, którą znaleźli — powiedział w zadumie. — No cóż — wzruszyłem
ramionami — w tej chwili ściga ich policja, a sprzedaż tak unikatowych monet jest bardzo trudna... Poza tym chyba wzięli się wreszcie do uczciwej pracy, może mają już dość szarpania się z wymiarem sprawiedliwości. W tej sytuacji wygodniej jest oddać złoto i wytargować dla siebie nagrodę, a w zamian mieć święty spokój... — Chyba tak — kiwnął głową. — Boję się, że reszty możemy nigdy nie odnaleźć — wróciłem do tematu. — Bo ten drań mógł ją schować gdziekolwiek... — Chyba że Stadnicki
znowu ucieknie i wykopie swoje diable wiano — zauważył Jarek. — To jedyna szansa. Młodzi ludzie często wykazują się zdumiewającą intuicją. Przypomniałem sobie jego słowa dopiero sześć miesięcy później, gdy z zakładu dla umysłowo chorych dostaliśmy telefon z ostrzeżeniem. Diabeł ponownie uciekł i to z pilnie strzeżonego oddziału dla niebezpiecznych szaleńców. Obawiali się, że zechce wyrównać porachunki z nami... Nie zechciał, widać uznał, że nie jesteśmy godni jego trudu... Przez kolejne lata śledziliśmy uważnie rynek monet. W trzymiesięcznych odstępach pojawiły się na nim cztery donatywy.
Jak przypuszczamy, były to te zabrane na pamiątkę przez starego stolarza i jego trzech pracowników. Co stało się z diablim wianem? Czy spoczywa gdzieś w ziemi? A może Stadnicki przetopił je na złote sztabki i wymienił na gotówkę? Gdzie przebywa człowiek uważający się za żywe wcielenie Diabła Łańcuckiego? Jakie kolejne warcholstwa planuje? Być może nie dowiemy się tego nigdy...
SPIS TREŚCI 064 Pan Samochodzik i DIABLE WIANO WSTĘP
3
ROZDZIAŁ 1
9
ROZDZIAŁ 2
17
ROZDZIAŁ 3
27
ROZDZIAŁ 4
41
ROZDZIAŁ 5
53
ROZDZIAŁ 6
63
ROZDZIAŁ 7
75
ROZDZIAŁ 8
87
ROZDZIAŁ 9
93
ROZDZIAŁ 10
107
ROZDZIAŁ 11
115
ROZDZIAŁ 12
129
1
ROZDZIAŁ 13
139
ROZDZIAŁ 14
149
ZAKOŃCZENIE
SPIS TREŚCI
157
161