Stephen King
Podpalaczka
NOWY JORK z ALBANY
- Tatusiu, jestem zmêczona - marudzi³a
ma³a, rozdra¿niona
dziewczynka w czerwonych spodniach i
zielonej bl...
11 downloads
12 Views
2MB Size
Stephen King Podpalaczka
NOWY JORK z ALBANY - Tatusiu, jestem zmêczona - marudzi³a ma³a, rozdra¿niona dziewczynka w czerwonych spodniach i zielonej bluzce. - Nie mo ¿emy siê zatrzymaæ? - Jeszcze nie, skarbie.
By³ wysoki, szeroki w ramionach; mia³ na sobie znoszon¹ sztruksow¹ marynarkê i zwyk³e br¹zowe spodnie. Szli nowojorsk¹ Trzeci¹ Alej¹, trzymaj¹c siê za rêce; szli szybko, prawie biegli. Kiedy mê¿czyzna obejrza³ siê za siebie, zobaczy³, ¿e zielony samochód wci¹¿ pod¹¿a za nimi, jad¹c wolno wzd³u¿ krawê¿nika. - Tatusiu, proszê. Proszê. Mê¿czyzna spojrza³ na dziewczynkê i dostrzeg³, ¿e jest bardzo blada i ma podkr¹¿one oczy.
Wzi¹³ j¹ na rêce, lecz nie wiedzia³, jak d³ugo wytrzyma jej ciê¿ar. On te¿ by³ zmêczony, a Charlie nie by³a ju¿ tak lekka jak dawniej. Dochodzi³a siedemnasta trzydzieœci. Trzecia Aleja by³a zapcha na ludŸmi. Mijali przecznice z ostatnimi numerami, ciemniejsze i mniej zat³oczone... lecz o wiele bardziej niebezpieczne. Potr¹cili kobietê pchaj¹c¹ wózek wype³niony zakupami.
- Cholera, moglibyœcie uwa¿aæ syknê³a kobieta i znik³a, wes-sana w spiesz¹cy siê t³um. Ramiê zaczê³o mu drêtwieæ, wiêc przesadzi³ Charlie na drugie. Zerkn¹³ za siebie. Zielony samochód ci¹gle jecha³ w œlad za nimi, oddalony o jakieœ pó³ przecznicy. Wewn¹trz siedzia³o dwóch lu dzi, a mo¿e trzech. Co mam teraz zrobiæ? Na to pytanie nie zna³ odpowiedzi. Nie potrafi³ zebraæ myœli. By³ zmêczony i
czu³ ogromne przera¿enie. Z³apali go w najgorszym momencie i, skurwysyny, pewnie o tym wiedzieli. Jego jedynym marzeniem by³o usi¹œæ na brudnym krawê¿niku i wykrzyczeæ z siebie rozczarowanie i strach. Ale to niczego by nie rozwi¹za³o. Jest przecie¿ doros³y. Musi zadbaæ o siebie i o Charlie. Co mamy teraz zrobiæ? Nie mieli pieniêdzy. Byæ mo¿e to
najwiêkszy problem mê¿czyzn w zielonym samochodzie. W Nowym Jorku przetrwaæ bez pieniêdzy. W Nowym Jorku ludzie bez pieniêdzy przestaj¹ istnieæ, padaj¹ na chodnik i znikaj¹ z pola widzenia Spojrza³ przez ramiê. Kiedy dostrzeg³, ¿e zielony samochód nieznacznie siê zbli¿y³, zimny pot obla³ mu plecyi ramiona. Wiedz¹ to, co podejrzewa³, ¿e wiedz¹ -jeœli wiedz¹, jak ma³o zosta³o mu pchniêcia - mog¹ spróbowaæ
zgarn¹æ ich tu i teraz. Do diab³a z tymi wszystkimi ludŸmi. W Nowym Jorku dopiero wówczas kiedy coœ przytrafia siê w³aœnie tobie, dostrzegasz istnienie z³a. „Czy robili wykresy? - myœla³ rozpaczliwie Andy. - Jeœli robili, wiedz¹ i mogê ju¿ tylko krzyczeæ. Jeœli robili, znaj¹ wzór. IdŸ dalej. Jasne, szefie. Oczywiœcie, szefie. Dok¹d?
W po³udnie poszed³ do banku, bo instynktownie wyczu³, ¿e oni znów siê zbli¿aj¹. W banku mia³ pieni¹dze; dziêki nim mogliby z Charlie uciec, gdyby musieli. I - czy to nie zabawne? okaza³o siê, ¿e Andrew McGee nie ma ju¿ ¿adnego konta w Chemical Al-lied Bank w Nowym Jorku. Pieni¹dze rozp³ynê³y siê w powietrzu i wtedy w³aœnie zrozumia³, ¿e tym razem padnie decyduj¹cy cios. Czy to wszystko naprawdê zdarzy³o siê tylko piêæ i pó³
godziny temu? Ale mo¿e zosta³o mu jeszcze trochê pchniêcia? Tylko trochê, troszeczkê? Od ostatniego razu min¹³ prawie tydzieñ - od sprawy z tym niedosz³ym samobójc¹, który przyszed³ na regularne spotkanie Stowarzyszenia Pewnoœci Siebie i z niesamowitym spokojem zacz¹³ mówiæ o tym, jak zabi³ siê Hemingway. Przy wyjœciu, niby to przypadkowo, obejmuj¹c potencjalnego samobójcê ramieniem, Andy
zaaplikowa³ mu pchniêcie. ¯ywi³ teraz gorzk¹ nadziejê, ¿e by³o warto. Bo wszystko wskazywa³o na to, ¿e on i Charlie bêd¹ musieli za to drogo zap³aciæ. Niemal mia³ nadziejê, ¿e mo¿e echo... Nie. Przera¿ony, czuj¹c obrzydzenie do samego siebie, odrzuci³ tê myœl. Tego nie ¿yczy³by nikomu. „Tylko troszeczkê - modli) siê cicho. Bo¿e, wystarczy tylko odrobina. Tylko tyle, by
wydostaæ mnie i Charlie z tej matni". Dochodz¹c do Siedemdziesi¹tej Ulicy, trafili na czerwone 6 œwiat³o. Przez skrzy¿owanie p³yn¹³ nieprzerwany sznur samochodów, przy krawê¿niku stali st³oczeni piesi, nie mo¿na by³o siê ruszyæ. I nagle nabra³ pewnoœci, ¿e mê¿czyŸni z zielonego samochodu dopadn¹ ich w³aœnie tu. Jeœli siê da, wezm¹ ich ¿ywcem - ale jeœli coœ pójdzie
krzywo, to... Có¿, o Charlie te¿ im pewnie powiedzieli. Byæ mo¿e ju¿ nawet nie chc¹ mieæ nas ¿ywych. Byæ mo¿e zdecydowali siê utrzymaæ status quo. Co robisz z b³êdnym równaniem ? Wymazujesz z tablicy. Nó¿ w plecy, pistolet z t³umikiem, a mo¿e coœ bardziej wyrafinowanego kropla rzadkiej trucizny na koñcu ig³y. Drgawki na rogu Trzeciej i Siedemdziesi¹tej. Panie w³adzo, ten facet mia³ chyba atak serca.
Bêdzie musia³ sprawdziæ, czy zosta³a mu ta odrobina. Po prostu nie ma innego wyjœcia. Na przejœciu pali³o siê czerwone œwiat³o, niezmienne i najwyraŸniej wieczne. Obejrza³ siê. Zielony samochód stan¹³. Otworzy³y siê drzwi od strony chodnika; wysiad³o dwóch mê¿czyzn w ciemnych garniturach. Byli m³odzi, g³adko ogoleni. Wygl¹dali znacznie bardziej rzeœko, ni¿ czu³ siê Andy McGee. Zacz¹³ przepychaæ siê przez t³um, nie
¿a³uj¹c ³okci. Rozpaczliwie rozgl¹da³ siê za taksówk¹. - Hej, cz³owieku... „ - Na litoœæ bosk¹, kolego... - Proszê pana, pan depcze po moim psie... - Przepraszam... przepraszam... powtarza³ Andy, wypatruj¹c wolnej taksówki. Nic. W ka¿dej innej chwili ulice by³yby nimi za pchane. Czu³, ¿e ludzie z zielonego
samochodu depcz¹ im po piê tach, ¿e chc¹ po³o¿yæ ³apy na nim i Charlie, ¿e chc¹ zabraæ ich ze sob¹ Bóg wie gdzie, Sklepik, nie Sklepik; mo¿e zrobi¹ im nawet coœ gorszego... Charlie po³o¿y³a mu g³owê na ramieniu i ziewnê³a. Andy wreszcie dostrzeg³ taksówkê.; - Stój, stój - wrzasn¹³, wymachuj¹c dziko woln¹ rêk¹. Dwaj mê¿czyŸni za jego plecami
odrzucili wszelkie pozory. Zaczêlibiec. 7 Taksówka podjecha³a do krawê¿nika. - Staæ! - krzykn¹³ jeden z nich. - Policja! Policja! Za plecami czekaj¹cych na skrzy¿owaniu ludzi rozleg³ siê kobiecy krzyk i t³um zacz¹³ siê rozpraszaæ. Andy otworzy³ drzwi taksówki, wsadzi³ do niej Charlie i sam da³ nurka do
œrodka. - La Guardia, gaz do dechy powiedzia³. - Taksówka, staæ! Policja! Taksówkarz odwróci³ siê, s³ysz¹c krzyk, a Andy pchn¹³ bardzo delikatnie. Sztylet bólu pojawi³ siê dok³adnie w œrodku czo³a i za raz znik³, pozostawiaj¹c po sobie nieokreœlone j¹dro - jak poranna migrena od spania g³ow¹ w dó³. - Chyba goni¹ tego czarnego w czapce w
kratkê – zasugerowa³ taksówkarzowi. - Jasne spokojnie odpar³ kierowca. Pojechali Wschodni¹ Siedemdziesi¹t¹. Andy obejrza³ siê. Dwaj mê¿czyŸni stali samotnie przy krawê¿ niku; reszta przechodniów nie chcia³a mieæ z nimi nic wspólnego. Jeden z nich odpi¹³ od pasa krótkofalówkê i coœ do niej mówi PóŸniej obaj zniknêli. - Co zmalowa³ ten czarny? - zapyta³
kierowca taksówki. - Obrabowa³ sklep alkoholowy czy co, jak pan s¹dzi? - Nie wiem - odpowiedzia³ Andy, próbuj¹c myœleæ, co jeszcze i jak wyci¹gn¹æ z taksówkarza - jak najwiêcej jak najmniejszym pchniêciem. Czy spisali numery rejestracyjne? Powinien za³o¿yæ, ¿e tak. Ale niechêtnie pójd¹ z tym na policjê; s¹ chyba zaskoczeni ''_- i rozbici, przynajmniej na razie. - Czarni w tym mieœcie to banda
æpunów - stwierdzi³ taksówkarz. - Ju¿ ja to wiem. ^ Charlie zasypia³a. Andy zdj¹³ sztruksow¹ marynarkê, zwin¹³ j¹ i wsun¹³ dziewczynce pod g³owê. Poczu³ niewielki przyp³yw nadziei. Jeœli rozegra to dobrze, mo¿e siê im udaæ. Bogini szczêœæ zes³a³a mu cz³owieka, którego Andy (bez ¿adnych uprzedzeñ na- zywa³ popychad³em. Ludzi tego rodzaju naj³atwiej by³o pchn¹æ, i do koñca; by³ bia³y (z jakiegoœ powodu z
kolorowymi sz³o najgo rzej), o œredniej inteligencji (inteligentnych naj³atwiej by³o pchn¹æ 8 g³upich najtrudniej, z upoœledzonymi umys³owo nie wychodzi³o wcale. - Zmieni³em zdanie - powiedzia³ Andy. Proszê nas zawieŸæ do Albany. Zdezorientowany kierowca spojrza³ we wsteczne lusterko. - Cz³owieku, nie wolno mi woziæ ludzi do Albany, zwariowa³eœ czy co?
Andy wyci¹gn¹³ portfel, w którym znajdowa³ siê jeden dolarowy banknot. Dziêkowa³ Bogu, ¿e nie by³ to ten rodzaj taksówki, w którym pasa¿er nie mo¿e kontaktowaæ siê z kierowc¹, bo oddziela ich kuloodporna szyba ze szczelin¹, przez któr¹ wsuwa siê pieni¹dze. Otwarty kontakt zawsze u³atwia³ pchniêcie. Andy nie potrafi³ okreœliæ, czy to tylko bariera psychologiczna, ale w tej chwili nie mia³o to najmniejszego znaczenia.
- Mam zamiar daæ panu piêæsetdolarowy banknot - powiedzia³ cicho Andy - za zawiezienie mnie i córki do Albany. W porz¹dku? - Jeeezu, proszê pana... Andy wcisn¹³ banknot kierowcy i kiedy ten spojrza³ na niego, pchn¹³... i to pchn¹³ mocno. Na jedn¹ straszn¹ sekundê przerazi³a go myœl, ¿e to siê nie uda, ¿e po prostu nic mu ju¿ nie zosta³o, ¿e wyskroba³ resztki, kiedy sprawi³, ¿e kierowca dostrzeg³ tego nie istniej¹cego
czarnego mê¿czyznê w kraciastej czapce. I wtedy przysz³o to uczucie - jak zawsze w towarzystwie stalowego sztyletu bólu. W tej samej chwili ¿o³¹dek jakby przybra³ mu na wadze, a wnêtrznoœci skrêci³y siê w strasznej, przejmuj¹cej mêce. Dr¿¹c¹ rêk¹ Andy przykry³ twarz i myœla³, czy zwymiotuje... czy mo¿e umrze. W tej jednej chwili chcia³ umrzeæ, jak zawsze, kiedy nadu¿y³ pchniêcia. U¿yj, nie
nadu¿yj - œpiewny slogan jakiegoœ disc-jockeya sprzed lat odbi³ siê boleœnie w jego mózgu. Gdyby w tej w³aœnie chwili ktoœ w³o¿y³ mu do rêki pistolet... A póŸniej Andy spojrza³ na Charlie, œpi¹c¹ Charlie, Charlie ufaj¹c¹, ¿e on wyci¹gnie ich z tego bagna, jak wyci¹ga³ ze wszystkich innych, Charlie pewn¹, ¿e po obudzeniu zastanie go na miejscu. Tak, te wszystkie bagna... Tylko ¿e przez ca³y czas jest to
9 to samo bagno, to samo pieprzone bagno, a oni nic nie mog¹ zro-biæ i tylko znów uciekaj¹. Serce œcisnê³a mu czarna rozpacz. Rozpacz minê³a... ale nie migrena, która bêdzie ros³a i ros³a a¿ stanie siê wielka, nie do zniesienia i z ka¿dym uderzeniem serca czerwone ostrza bêd¹ mu przebijaæ czaszkê. Jasne œwiat³o spowoduje, ¿e oczy zaczn¹ ³zawiæ, a strza³y cierpienia przeszyj¹ g³owê za oczami. W
skronie wkrêc¹ siê œwidry. Normalne odg³osy bêd¹ brzmia³y jak uderzenia kowalskich m³otów, g³oœniejsze stan¹ siê nie do wytrzymania. Migrena bêdzie ros³a, a¿ Andy czuje, jak g³owê zgniata mu dêbowy pierœcieñ. I na tym pozie ból siê zatrzyma - na szeœæ godzin, na osiem, na dziesiêæ...' razem nie potrafi³ powiedzieæ, na jak d³ugo. Nigdy jeszcze pchn¹³ tak mocno, kiedy by³ tak bardzo wyczerpany. A przez czas, który przyjdzie mu spêdziæ w niewoli
bólu, bêdzie praktycznie bezbronny. Charlie bêdzie musia³a o niego dbaæ. Robi³a to przedtem... ale wtedy mieli szczêœcie. Ile mo¿na mieæ szczêœcia na raz? - Jeeeezu, proszê pana, no, nie wiem... Co oznacza³o, ¿e kierowca przypuszcza, i¿ w sprawê wmieszane jest prawo. - Jeœli wspomni pan coœ o tym mojej ma³ej córeczce, nici z umowy stwierdzi³ Andy. - Te dwa tygodnie spêdzi³a ze mn¹. Jutro rano
musi wróciæ do matki. - Prawo do odwiedzin - powiedzia³ taksówkarz. - Wiem o tym wszystko. - No i widzi pan, mia³em polecieæ z ni¹ samolotem. - Do Albany? Pewnie Ozarkiem. Mam racjê? - Tak. Tylko problem w tym, ¿e ja œmiertelnie bojê siê samolotów. Wiem, jak g³upio to brzmi, ale to prawda. Zazwyczaj sam j¹ odwo¿ê, ale tym razem moja by³a
zrobi³a mi awanturê i... no, sam nie wiem. I Andy naprawdê nie wiedzia³. Wymyœli³ tê historiê na poczekaniu i zabrn¹³ z ni¹ w œlep¹ uliczkê. Prawdopodobnie by³ po prostu wyczerpany. - Wiêc podrzucê was na stare lotnisko w Albany i mamusia nie dowie siê niczego, poza tym, ¿e przylecieliœcie, co?
10 , - Jasne. - £omot w g³owie. - I mamusia nie bêdzie podejrzewaæ, ¿e pan jest fiu-fiu-fiu, co - Tak. „Fiu-fiu-fiu"? Co to niby mia³o oznaczaæ? Ból by³ ju¿ nie dozniesienia. - Piêæset dolców, ¿eby nie lecieæ zaduma³ siê taksiarz. - Dla mnie to tyle warte - stwierdzi³ Andy i u¿y³ ostatecznego argumentu. Bardzo cichym
g³osem, pochylaj¹c siê niemal do ucha kierowcy, doda³: -I chyba dla pana te¿. - S³uchaj pan - powiedzia³ taksiarz rozmarzonym g³osem. - Ja nie wyrzucam piêciuset dolców, o nie. Ju¿ ja to wiem. - Wiêc w porz¹dku - Andy opad³ na siedzenie. Zadowoli³ taksiarza. Taksiarz przesta³ pow¹tpiewaæ w naprêdce wymyœlon¹ historyjkê. Nie zastanawia³ siê, dlaczego siedmioletnia dziewczynka odwiedza ojca na dwa tygodnie w paŸdzierniku, kiedy
powinna chodziæ do szko³y. Nie zastanawia³ siê nad tym, ¿e ¿adne z nich nie ma nawet podrêcznej torby. Nie przejmowa³ siê tym. Dosta³ pchniêcie. \ teraz jemu przyjdzie za to zap³aciæ. Andy po³o¿y³ rêkê na nodze Charlie. Dziewczynka spa³a mocno. Uciekali ca³e popo³udnie —od chwili, gdy Andy dotar³ do szko³y i wyci¹gn¹³ j¹ z klasy, u¿ywaj¹c prawie zapomnianego pretekstu... „Babcia powa¿nie chora... Zadzwoni³a do
domu... Przykro mi, ¿e zabieram j¹ w œrodku dnia". A pod tym wszystkim wielka, rosn¹ca ulga. Jak strasznie ba³ siê zajrzeæ do pokoju pani Mishkin, jak strasznie siê ba³, ¿e zobaczy puste krzes³o Charlie, ksi¹¿ki porz¹dnie z³o¿one w kasetce: Nie, panie McGee... Dwie godziny temu wysz³a z pañskimi przyjació³mi... Pokazali mi kartkê od pana... Czy coœ nie w porz¹dku? Wracaj¹ wspomnienia o Vicky, ten dzieñ, pusty dom, pora¿aj¹cy strach. Szalony
poœcig za Charlie. Bo ju¿ j¹ przedtem mieli, o tak! Ale Charlie tu by³a. Jakim cudem mu siê uda³o? O ile ich wyprzedzi³? Pó³ godziny? Piêtnaœcie minut? Mniej? Nie chcia³ o tym i myœleæ. W barze zjedli póŸny lunch, a potem, przez ca³e popo³ud11 nie, po prostu wiali - teraz ju¿ Andy potrafi³ przyznaæ siê przed sob¹, ¿e wpad³ w panikê -
jeŸdzili metrem, autobusami, lecz g³ównie wêdrowali. Charlie by³a wykoñczona. Obdarzy³ córeczkê d³ugim, kochaj¹cym spojrzeniem. Piêkne blond w³osy spada³y jej na plecy; we œnie by³a spokojna i wygl¹da³a cudownie. A¿ do bólu przypomina³a mu Vicky. Andy zamkn¹³ oczy. Na przednim siedzeniu taksówkarz w zdumieniu przygl¹da³ siê piêæsetdolarowemu banknotowi, który wrêczy³ mu ten
pasa¿er. Wsadzi³ go w specjaln¹ kieszeñ paska; trzyma³ w niej wszystkie napiwki. Nie zastanawia³ siê nad dziwnoœci¹ faktu, ¿e ten facet z ty³u niE chodzi³ po Nowym Jorku z ma³¹ dziewczynk¹ i piêæsetdolarowym banknotem w kieszeni. Nie myœla³ o tym, jak za³atwi to z dyspozy-torem. Myœla³ o tym, jak bardzo zachwyci sw¹ dziewczynê, Glyn. my c Glyn ci¹gle mu powtarza³a, ¿e prowadzenie taksówki to przygnêbiaj¹ca, nieciekawa praca.
Dobra, poczekajmy, a¿ zobaczy przygnêbiaj¹c¹, nieciekaw¹ piêæsetkê. - W Andy odchyli³ g³owê na oparcie i przymkn¹³ oczy. Migrena zbli¿a³a siê, nadchodzi³ ból nie do unikniêcia. Bum... bum... bum... go, l Czarny, dziki koñ o czerwonych oczach rozpocz¹³ galop przez korytarze jego g³owy, ¿elazne podkowy zaczê³y wbijaæ siê w miêkkie, nogi szare grudy tkanki mózgowej, zostawiaj¹c œlady wype³nione krwi¹, Bezustanna ucieczka.
On i Charlie. Ma trzydzieœci cztery lata i do tego roku uczy³ angielskiego na stanowym uniwersytecie dow w Harrison w Ohio. Harrison by³o ma³ym, sennym miasteczkiem uniwersyteckim. Dobre, stare Harrison, samo serce Ameryki. Dobry, stary Andrew McGee - mi³y, m³ody cz³owiek, filar spo³ecznoœci. Pamiêtasz tê zagadkê? Dlaczego rolnik jest filarem spo³ecznoœci? Bo na swoim polu wyrasta nad wszystko.
Zdrzemn¹³ siê i zobaczy³ twarz Charlie. Potem twarz Charlie zmieni³a siê w twarz Vicky. dy'e -: Andy McGee i jego ¿ona, œliczna Vicky. Wyrywali jej paznokcie, jeden za drugim. Wyrwali cztery i wtedy zaczê³a mówiæ. Przynajmniej tego siê domyœla³. Kciuk, wskazuj¹cy, œrodkowy, serdeczny. „Bêdê mówiæ. Powiem wam wszystko, wszystko. Tylko mnie ju¿ nie drêczcie. Proszê". Wiêc im powiedzia³a. A potem... mo¿e
12 to by³ przypadek... Potem jego ¿ona umar³a. Có¿, niektóre rzeczy przerastaj¹ nas oboje, a inne przerastaj¹ nas wszystkich. Rzeczy takie, jak na przyk³ad Sklepik. Bum... bum., bum... Dziki, czarny koñ zbli¿a³ siê, zbli¿a³, zbli¿a³; strze¿cie siê czarnego konia. Andy zasn¹³. I wspomina³. ^
Eksperymentem kierowa³ doktor Wanless. By³ t³usty, ³ysia³ i mia³ co najmniej jeden dziwaczny nawyk. - Ka¿demu z was, dwunastu m³odych pañ i panów, zamierzamy daæ zastrzyk mówi³, rozdzieraj¹c papierosa nad stoj¹c¹ przed nim popielniczk¹. Jego ma³e, ró¿owe palce szarpa³y cienk¹ papierosow¹ bibu³kê, wysypuj¹c z niej okruchy z³otobr¹zowego tytoniu. - W szeœciu strzykawkach bêdzie woda. W szeœciu
bêdzie woda zmieszana z maleñk¹ iloœci¹ syntetycznego preparatu chemicznego, który nazywamy Lot Szeœæ. Dok³adny sk³ad tego preparatu jest tajny, ale zasadniczo jest to œrodek hipnotyczny i ³agodnie halucynogenny. Rozumiecie pañstwo, ¿e dziêki temu preparat zostanie wam podany w sposób podwójnie przypadkowy... przez co chcê powiedzieæ, ¿e dopiero w trakcie eksperymentu i pañstwo, i my
dowiemy siê, komu go zaaplikowano, a komu nie. Wasza dwunastka bêdzie pod œcis³¹ obserwacj¹ przez czterdzieœci osiem godzin po podaniu zastrzyku. Pytania? By³o kilka pytañ, w wiêkszoœci dotycz¹cych dok³adnego sk³adu Lotu Szeœæ - s³owo „tajny" zadzia³a³o jak spuszczenie psów z ³añcucha. Wanless wykrêca³ siê ca³kiem zrêcznie. Nikt nie zada³ pytania, które najbardziej interesowa³o dwudziestodwuletniego An-dy'ego McGee.
Zastanawia³ siê, czy nie podnieœæ rêki i nie przerwaæ nudy panuj¹cej w niemal pustej sali wyk³adowej wspólnego budynku Wydzia³u Psychologii i Wydzia³u Socjologii pytaniem: „Proszê mi powiedzieæ, dlaczego niszczy pan ca³kiem dobre papierosy?" Ale lepiej nie, lepiej popuœciæ cugli wyobraŸni. A wiêc, Wanless próbowa³ rzuciæ palenie. Palacze oralni pal¹ papierosy, 13
palacze analni dr¹ papierosy. (Ta myœl rozbawi³a Andy'ego). Brat doktora zmar³ na raka p³uc i doktor w symboliczny sposób mœci siê na ca³ym przemyœle tytoniowym. A mo¿e by³ to jeden z tych malowniczych tików, które profesorowie uniwersytetów czuj¹ siê w obowi¹zku raczej pielêgnowaæ ni¿ t³umiæ. Na drugim roku w Harrison Andy mia³ wyk³adowcê (przeniesionego ju¿ litoœciwie na emeryturê), który wyk³adaj¹c o Williamie Deanie Howellsie i narodzinach
realizmu, bez przerwy w¹cha³ krawat. - Jeœli nie ma ju¿ wiêcej pytañ, proszê wype³niæ te formularze i przyjœæ we wtorek, punktualnie o dziewi¹tej. Dwóch asystentów rozdawa³o fotokopie formularzy z dwudziestoma piêcioma idiotycznymi pytaniami, na które trzeba by³o odpowiedzieæ „tak" lub „nie". Czy kiedykolwiek przechodzi³ PanzPani kuracjê psychiatryczn¹? -# 8. Czy jest PanzPani
przekonany(a), ¿e mia³ PanzPani autentyczne doœwiadczenieponadzmyslowe? - #14. Czy u¿ywa³ PanzPani kiedykolwiek œrodków halucynogennych? - # 18. Po krótkiej chwili namys³u Andy zaznaczy³ przy ostatnim pytaniu „nie", myœl¹c: „Kto ich nie u¿ywa³ w naszym wspania³ym 1969 roku?" Wci¹gn¹³ go w to Quincey Tremont goœæ, z którym Andy mieszka³ podczas studiów w
jednym pokoju. Quincey wiedzia³, ¿e sytuacja finansowa Andy'ego nie przedstawia siê ró¿owo. By³ maj, ostatni rok studiów, Andy by³ czterdziesty na roku, na którym studiowa³o piêæset szeœæ osób. W semestrze jesiennym Andy mia³ obj¹æ asystenturê, która, wraz z pakietem po¿yczki stypendialnej, powinna by³a mu wystarczyæ na jedzenie podczas studiów dla zaawansowanych; ale to wszystko mia³o nast¹piæ jesieni¹, a tymczasem trwa³ letni sezon.
Wszystko, co Andy'emu uda³o siê na razie za³atwiæ, to jedynie wymagaj¹c¹ czasu i odpowiedzialn¹ posadê pomocnika na nocnej zmianie na stacji benzynowej. - Co myœlisz o szybkich dwóch stówach? - zapyta³ go kiedyœ Quincey. Andy uœmiechn¹³ siê podejrzliwie. - W jakim mêskim kibelku mam ustawiæ stolik? ^^^ 14 - Nie, to eksperyment z psychiatrii odpowiedzia³ Quincey. prowadzi go Szalony Doktor. Ostrzegam.
- Kto to? - Niejaki Wanless, ciemniaku. Du¿y, du¿y szaman na tym ich dziale Psychologii. - Dlaczego nazywaj¹ go Szalonym Doktorem? - Có¿ - odpowiedzia³ Quincey - to eksperymentator od szczurów i facet Skinnera jednoczeœnie. Behawiorysta. A behawiory-stów w naszych czasach niekoniecznie otacza siê mi³oœci¹.
- Aha - mrukn¹³ Andy, niewiele z tego rozumiej¹c. - A poza tym nosi bardzo grube malutkie okulary bez oprawki i dziêki nim mocno przypomina faceta, który zmniejsza³ ludzi w „Dr Cyclops". Mo¿e kiedyœ to widzia³eœ? Andy, który by³ namiêtnym kinomanem, widzia³ ten film i poczu³ siê nieco spokojniejszy. Ale mimo wszystko nie by³ pewien, czy chce uczestniczyæ w eksperymencie profesora, którego nazywano: a)
eksperymentatorem od szczurów i b) Szalonym Doktorem. - Ale oni nie zamierzaj¹ zmniejszaæ ludzi, co? - zapyta³. Quincey rozeœmia³ siê serdecznie. - Nie, to wy³¹cznie domena ludzi od efektów specjalnych w horrorach klasy B - zapewni³. Wydzia³ Psychologii testuje seriê ³agodnych œrodków halucynogennych. Pracuj¹ rêka w rêkê z wywiadem USA. - CIA? - zapyta³ Andy.
- Ani CIA, ani DLA, ani NSA odpowiedzia³ Quincey. - Bardziej utajnione od nich wszystkich. Spotka³eœ siê kiedy z czymœ, co nazywaj¹ Sklepikiem? - Mo¿e w niedzielnym magazynie... Nie jestem pewien. Quincey zapali³ fajkê. - Te sprawy dziej¹ siê wszêdzie mniej wiêcej tak samo. Psychologia, chemia, fizyka, biologia... Nawet socjologom odpala siê coœ ze zwitka zielonych. Pewne progi amy subsydiowane s¹ przez rz¹d. Wszystko,
pocz¹wszy od rytua³ów godowych muchy tse-tse do mo¿liwoœci pozbycia siê zu¿ytych odpadków plutonu. Coœ takiego jak 15 sk Sklepik musi wydaæ w ci¹gu roku ca³¹ forsê, ¿eby uzasadniæ przyznanie podobnego bud¿etu na nastêpny rok. - Ca³e to gówno cholernie mnie martwi powiedzia³ Andy.
- Martwi niemal ka¿dego myœl¹cego cz³owieka - powiedzia³ Quincey z promiennym uœmiechem, œwiadcz¹cym, ¿e wcale nie jest zmartwiony. -wszystko toczy siê dalej. Czego nasza instytu- & cja wywiadowcza chce od ³agodnych halucynogenów? Kto wie? Nie ja. Nie ty. Oni sami te¿ mog¹ nie wiedzieæ. Ale raporty bêd¹ wygl¹da³y nieŸle na zamkniêtym posiedzeniu komitetu bud¿eto wego. Maj¹ swoich pupilków na ka¿dym wydziale. W
Harrison, na Psychologii, ich pupilkiem jest Wanless. · - Administracji to nie przeszkadza? - Nie b¹dŸ naiwny, mój ch³opcze. Quincey zapali³ fajkê i za- } cz¹³ wydmuchiwaæ wielkie chmury œmierdz¹cego dymu do nêdznego saloniku ich mieszkania. Odpowiednio do fajki zmieni³ siê jego . g³os; by³ dŸwiêczniejszy, bardziej napuszony, bardziej fajczany. -Co jest dobre dla Wanlessa, jest dobre dla Wydzia³u Psychologii Uniwersytetu w Harrison, który w
nastêpnym roku bêdzie mia³ tu. swój w³asny gmach; ju¿ nie bêdzie siê gniót³ z tymi ciemnymi typkami z socjologii. A co jest dobre dla Wydzia³u Psychologii, jest dobre dla Uniwersytetu Stanowego w Harrison. I dla Ohio. I ca³e topla-pla. - Myœlisz, ¿e to bezpieczne? ; - Na studentach-ochotnikach nie testuje siê niczego, co mog³oby byæ niebezpieczne stwierdzi³ Quincey. - Gdyby tylko mieli ^ najmniejsze w¹tpliwoœci, testowaliby
to na szczurach i skazañcach. Mo¿esz byæ w stu procentach pewien, ¿e to, co ci wstrzykn¹ wstrzyknêli ju¿ przedtem mniej wiêcej trzystu ludziom, których reakcje obserwowano bardzo uwa¿nie. <_ - Nie podoba mi siê ten interes z CIA... : - Ze Sklepikiem... . ? . - A co to za ró¿nica? - spyta³ ponuro Andy. Spojrza³ na plakat, który powiesi³
Quincey, przedstawiaj¹cy Kiœcie charda Nucona stoj¹cego przed zmia¿d¿onym wrakiem samochodu. Nixon uœmiecha³ siê szeroko i z zaciœniêtych piêœci wystawa³ 16 mamusia stercz¹cy znak zwyciêstwa. Andy ci¹gle jeszcze nie móg³ uwierzyæ, ¿e przed niespe³na rokiem ten cz³owiek zosta³ prezydentem.
- Có¿, myœla³em, ¿e po prostu przyda ci siê dwieœcie dolców, to wszystko. - A czemu p³ac¹ tak dobrze? - zapyta³ podejrzliwie Andy.Quincey wyrzuci³ rêce w górê. - Andy, to na koszt rz¹du! Nie potrafisz tego zrozumieæ? Dwa lata temu Sklepik zap³aci³ coœ oko³o trzystu tysiêcy dolarów za studium nad przydatnoœci¹ masowej produkcji wybuchaj¹cych rowerów - i to by³o w niedzielnym „Timesie". Pewnie kolejna wietnamska afera, chocia¿ prawdopodobnie nikt nic
nie wie na pewno. Jak lubi³ mawiaæ Cygan McGee: „Wtedy wydawa³o siê to dobrym pomys³em". - Quincey wystukiwa³ fajkê szybkimi, nerwowymi ruchami. - Dla takich facetów ka¿da uczelnia w Stanach to ekskluzywny supermarket. Tutaj trochê kupi¹, tutaj coœ podpatrz¹. Ale jeœli nie chcesz... - No, mo¿e chcê. A ty w to wchodzisz? Quincey uœmiechn¹³ siê. - Jego ojciec mia³ w Ohio i Indianie sieæ bardzo modnych
- sklepów z mêsk¹ konfekcj¹. Dwustu dolców to ja a¿ tak nie potrzebujê. A poza tym nie znoszê igie³. - Aha. - Na mi³oœæ bosk¹, ja ci wcale nie próbujê tego sprzedaæ, po prostu wyda³eœ mi siê jakby g³odny. W ka¿dym razie masz piêædziesi¹t procent szans, ¿e bêdziesz w grupie kontrolnej. Dwieœcie dolców za zastrzyk z wody. I to nawet nie wody z kranu, ale wody
destylowanej. - Mo¿esz to za³atwiæ? - Chodzê z jedn¹ asystentk¹ Wanlessa powiedzia³ Quincey. - Bêd¹ mieli mniej wiêcej piêædziesi¹t zg³oszeñ, wiêkszoœæ od lizu-sków zarabiaj¹cych na przody u Szalonego Doktora... - Wola³bym, ¿ebyœ przesta³ go tak nazywaæ. - No, to u Wanlessa - Quincey rozeœmia³ siê. - Ju¿ on osobiœcie
przypilnuje, ¿eby lizuski odpad³y. Moja dziewczyna dopilnuje, ICH ¿eby twoje podanie zosta³o przyjête. A póŸniej, kochany, musisz siê staraæ sam. 17 Kiedy og³oszenie „Poszukujemy ochotników" pojawi³o w gablotce na œcianie w holu gmachu Psychologii, Andy z³o¿y³ odpowiednie podanie. Po tygodniu zadzwoni³a m³oda asystentka tego, co wiedzia³ Andy,
dziewczyna Quinceya) i zada³a mu kilka pytañ. Powiedzia³, ¿e jego rodzice nie ¿yj¹, ¿e ma grupê krwi. ¿e nigdy przedtem nie bra³ udzia³u w ¿adnym eksperymencie' dzia³u Psychologii, ¿e rzeczywiœcie jest studentem w Harrison, rocznik 69, i ¿e ma ponad dwanaœcie zaliczeñ, co klasyfikuje go jako regularnego studenta. Ach, tak, skoñczy³ dwadzieœcia jeden lat i mo¿e podejmowaæ wszystkie czynnoœci prawne, publicznie
i prywatnie. Tydzieñ póŸniej, poczt¹ uniwersyteck¹, Andy otrzyma³ list z zawiadomieniem, ¿e jego kandydatura zosta³a przyjêta, i proœb¹, by podpisa³ siê na formularzu. Proszono go o przyniesienie podpisanego formularza szóstego maja do pokoju numer sto w gmachu Jasona Gearneigha. I tak to siê tu znalaz³. Odda³ podpisany formularz, niszczyciel papierosów, doktor Wanless,
znik³ (i naprawdê wygl¹da³ trochê jak szalony naukowiec w filmie, o którym mówi³ Quincey), a on -razem z jedenastoma innymi studentami - odpowiada³ na pytania dotycz¹ce doœwiadczeñ religijnych. „Czy mia³ epilepsjê?" „Nie" Jego ojciec zmar³ nagle na atak serca, gdy Andy mia³ jedenaœcie lat. Jego matka zginê³a w wypadku samochodowym, gdy Andy mia³ lat siedemnaœcie - wstrêtne, boles'ne doœwiadczenia. Jedyn¹ >. blisk¹ krewn¹ by³a siostra
matki, ciocia Córa, osoba mocno ju¿ starsza. Posuwa³ siê wzd³u¿ kolumny pytañ, zaznaczaj¹c „nie", „nie", „nie". Tylko na jedno pytanie odpowiedzia³ TAK. Czy kiedykolwiek dozna³eœ z³amania lub powa¿nego urazu? Jeœli tak, opisz iu. We w³aœciwym miejscu Andy opisa³ fakt, ¿e z³ama³ lew¹ kostkê, wœlizguj¹c siê do drugiej bazy w meczu ligi juniorów dwanaœcie lat temu. Sprawdza³ odpowiedzi, przesuwaj¹c czubek d³ugopisu w górê kolumny pytañ
i w³aœnie wtedy ktoœ poklepa³ go po ramieniu, a dziewczêcy g³os, s³odki i nieco ochryp³y, zapyta³ go: 18 - Czy mogê po¿yczyæ d³ugopis, jeœli skoñczy³eœ? Mój siê wypisa³. - Oczywiœcie - odpowiedzia³ i odwróci³ siê, by wrêczyæ d³ugopis dziewczynie. By³a ³adna. Wysoka. Jasnokasztanowe w³osy, niezwykle piêkna cera. Ubrana w niebieskoszar¹ bluzê i
krótk¹ spódniczkê. Zgrabne nogi. Bez poñczoch. Szybka ocena przysz³ej ¿ony. Wrêczy³ jej d³ugopis, a ona uœmiechnê³a siê w odpowiedzi. Kiedy znów pochyli³a siê nad formularzem, blask umieszczonych wysoko œwiate³ odbi³ siê miedzi¹ w jej w³osach, niedbale zwi¹zanych szerok¹, bia³¹ wst¹¿k¹. Andy zaniós³ formularze do asystenta siedz¹cego przy katedrze. - Dziêkujê - odpowiedzia³ asystent niczym dobrze zaprogramowany robot Robbie. - Pokój
siedemdziesi¹t, sobota, dziewi¹ta rano. Proszê byæ punktualnie. - Jaki odzew? - wyszepta³ ochryple Andy. Asystent rozeœmia³ siê uprzejmie. Andy wyszed³ z sali wyk³adowej, ruszy³ przez hol w stronê wielkich podwójnych drzwi (za drzwiami dziedziniec zieleni³ siê w oczekiwaniu lata, studenci ³azili po nim bez celu, tu i tam) i przypomnia³ sobie o d³ugopisie. Niemal machn¹³ na niego rêk¹. By³ to tylko d³ugopis za dziewiêtnaœcie centów, a na niego
czeka³o jeszcze kilka zaliczeñ. Ale dziewczyna by³a ³adna, mo¿e warta, jak to mówi¹ Brytyjczycy, przygadania. Nie mia³ z³udzeñ co do swej urody i sylwetki, które niczym szczególnym siê nie wyró¿nia³y, ani te¿ co do sytuacji dziewczyny (zaanga¿owana albo zarêczona), ale dzieñ by³ ³adny i Andy czu³ siê dobrze. Zdecydowa³, ¿e zaczeka, ricu przynajmniej jeszcze raz obejrzy sobie jej nogi. iewczyna wysz³a trzy lub
cztery minuty póŸniej; pod pach¹ mia³a kilka notatników i podrêcznik. Naprawdê by³a œliczna idy skonstatowa³, ¿e warto byk) poczekaæ. Ach, tu jesteœ - zagadnê³a dziewczyna z uœmiechem. Tu jestem - odpowiedzia³ jej Andy McGee. - Co o tym wszystkim s¹dzisz? Nie wiem. Przyjació³ka powiedzia³a mi, ¿e takie eksperymenty odbywaj¹ siê tu bez przerwy w tym semestrze bra³a udzia³
19 w jednym z nich. Karty do badania ESP. Dosta³a piêædziesi¹t dolarów, chocia¿ pomyli³a prawie wszystkie. Wiêc pomyœla³am sobie... - Skoñczy³a myœl wzruszeniem ramion. - Tak. Ja te¿ - powiedzia³ Andy, odbieraj¹c od niej d³ugopis. -Ta przyjació³ka jest na psychologii? - Tak. I mój ch³opak te¿. Jest w jednej z grup doktora Wanles-sa, wiêc nie móg³ wzi¹æ
udzia³u w eksperymencie. Konflikt interesów albo coœ podobnego. Ch³opak. Oczywiœcie, wysoka, kasztanow³osa piêknoœæ musi mieæ jakiegoœ ch³opaka. Tak siê krêci ten œwiat. - A co z tob¹? - zapyta³a. - To samo. Przyjaciel na psychologii. Przy okazji, nazywam siê Andy. Andy McGee. - Vicky Tomlinson. Trochê siê tym denerwujê. A jeœli bêdê mia³a z³¹ podró¿ albo przydarzy
mi siê coœ z³ego? - Wydaje mi siê, ¿e to bardzo ³agodny œrodek. A nawet jeœli to kwas, có¿... Laboratoryjny jest inny ni¿ ten, który mo¿esz kupiæ na ulicy- tak przynajmniej s³ysza³em. Bardzo czysty, bardzo ³agodny, podawany w dok³adnie kontrolowanych okolicznoœciach. Prawdopodobnie us³yszysz tylko Cream albo Jefferson Airplane. - Andy uœmiechn¹³ siê szeroko. - Du¿o wiesz o LSD? - zapyta³a
dziewczyna z lekkim uœmiechem, który bardzo mu siê spodoba³. - Niewiele - przyzna³ Andy. Spróbowa³em dwa razy - raz dwa lata temu, raz w tym roku. W pewien sposób poczu³em siê po tym lepiej. Wyczyœci³ mi g³owê... a przynajmniej tak mi siê wydawa³o. Po wszystkim znik³o mi z g³owy mnóstwo starego œmiecia. Ale nie chcia³bym siê do niego przyzwyczaiæ. Nie lubiê traciæ kontroli nad sob¹. Mogê ci kupiæ
colê? - Dobrze - zgodzi³a siê i poszli razem do g³ównego budynku. Skoñczy³o siê na tym, ¿e kupi³ jej dwie cole i spêdzili razem ca³e popo³udnie. Wieczorem w miejscowym barze wypili kilka piw. Okaza³o siê, ¿e miêdzy ni¹ i jej ch³opakiem dosz³o do zerwania i nie by³a pewna, jak to dalej rozegraæ. Absolutnie zakaza³ jej braæ udzia³ w eksperymencie Wanlessa, a ona dok³adnie z tego powodu zdecydowa³a
siê i podpisa³a zgodê, chocia¿ trochê siê ba³a. 20 - Ten Wanless naprawdê przypomina nieco szalonego naukowca powiedzia³a, robi¹c na stole kó³ka szklank¹ od piwa. - Jak ci siê podoba³a jego sztuczka z papierosami? Vicky zachichota³a. - Dziwny sposób rzucenia palenia, co? Zapyta³, czy mo¿e wpaœæ po ni¹ rankiem, przed
eksperymentem, i Vicky zgodzi³a siê z wdziêcznoœci¹. - Dobrze bêdzie wejœæ w to wszystko z przyjacielem - powiedzia³a, patrz¹c na niego szczerymi, niebieskimi oczami. Naprawdê trochê siê bojê, wiesz? George by³ taki... nie wiem, nieugiêty. - Dlaczego? Co ci powiedzia³? - W tym problem. Nie chcia³ mi nic powiedzieæ oprócz tego, ¿e nie ufa Wanlessowi.
Powiedzia³, ¿e niemal nikt na wydziale mu nie ufa, ale wielu wpisuje siê na jego testy, poniewa¿ jest ich opiekunem naukowym. A poza tym wiedz¹, ¿e to bezpieczne; po prostu znowu odrzuci ich kandydatury. Andy siêgn¹³ przez stó³ i dotkn¹³ rêki Vicky. - I tak prawdopodobnie dostaniemy wodê destylowan¹ - powiedzia³. Spokojnie, dziecko. Wszystko bêdzie dobrze.
Lecz okaza³o siê, ¿e nic nie by³o dobrze. Nic a nic. . , . - Panie, to lotnisko Albany... Proszê pana, ju¿ dojechaliœmy... Proszê pana, jesteœmy na lotnisku. Andy otworzy³ oczy i zaraz je zamkn¹³; razi³y go bia³e œwiat³a neonówek. Us³ysza³ potworne, wrzaskliwe, rosn¹ce bez koñca wycie i zadr¿a³. Czu³, jak wielkie stalowe ig³y wbijaj¹ mu siê w uszy. Samolot. Startuje. Rzeczywistoœæ wróci³a do niego
poprzez czerwon¹ mg³ê bólu. Tak, doktorka, ju¿ wszystko pamiêtam. - Proszê pana? - W g³osie taksówkarza brzmia³ niepokój. -Proszê pana, dobrze siê pan czuje? - Migrena. - Jego g³os zdawa³ siê dochodziæ z bardzo daleka, pogrzebany w huku samolotowego silnika, który - dziêki Bogu -cich³. - Która godzina? - Prawie pó³noc. D³ugo tu siê jedzie. Ju¿
ja to wiem. Autobusy 21 nie kursuj¹, jeœli taki mia³ pan plan. Na pewno nie odwieŸæ pana do domu? Andy szuka³ w g³owie fragmentów bajki, któr¹ sprzeda³ taksówkarzowi. To wa¿ne, ¿eby j¹ sobie przypomnieæ, i do diab³a z migren¹. Z powodu echa. Jeœli powie coœ, co zaprzeczy opowiedzianej wczeœniej historii nawet w najmniejszym szczególe, w mózgu taksówkarza
mo¿e powstaæ efekt odbicia. I mo¿e siê wyt³umiæ (najprawdopodobniej siê wyt³umi), ale mo¿e siê i nie wyt³umiæ. Taksówkarz móg³by siê przyczepiæ do jakiegoœ szczegó³u, móg³by sfiksowaæ na jego punkcie, móg³by wkrótce straciæ kontrolê; myœla³by tylko o tym, a¿ po nied³ugim czasie jego mózg rozpad³by siê na kawa³ki. To siê ju¿ zdarza³o. - Mam samochód na parkingu powiedzia³ Andy. - Wszystko w porz¹dku.
- Aha. - Taksówkarz uœmiechn¹³ siê uspokojony. - Wie pan, Glyn w to nie uwierzy. Rany! Ju¿ ja to...! - Z pewnoœci¹ uwierzy. Przecie¿ pan wierzy, nie? Taksówkarz uœmiechn¹³ siê szeroko. - Mam sporo forsy. To dobry dowód, proszê pana. Dziêkujê. - To ja dziêkujê panu. - Andy próbowa³ byæ uprzejmy. Próbowa³ siê poruszyæ. Dla Charlie. Gdyby by³ sam, ju¿ dawno pope³ni³by samobójstwo. Bóg nie stworzy³
cz³owieka, by znosi³ taki ból. - Pan na pewno dobrze siê czuje? Jest pan strasznie blady. - Czujê siê nieŸle, dziêkujê. - Andy zacz¹³ potrz¹saæ Charlie. -Hej, kochanie. - Uwa¿a³, ¿eby nie wymówiæ jej imienia. Prawdopodobnie nie mia³o to najmniejszego znaczenia, ale ostro¿noœæ przychodzi³a mu tak naturalnie jak oddychanie. - ObudŸ siê. Jesteœmy na miejscu.
Charlie mruknê³a i próbowa³a przewróciæ siê na drugi bok. - Kochanie. Skarbie, obudŸ siê. "*" Charlie mrugnê³a, otworzy³a oczy szczere, niebieskie oczy, które odziedziczy³a po matce. Usiad³a, przecieraj¹c twarz. - Tato? Gdzie jesteœmy? - Albany, skarbie. Lotnisko. - Pochylaj¹c siê nad ni¹, Andy szepn¹³: - Nic nie mów. Nie teraz. - W porz¹dku. - Charlie uœmiechnê³a siê
do taksówkarza, a tak-
22sówkarz uœmiechn¹³ siê do niej. Wyœliznê³a siê z samochodu, a Andy poszed³ za ni¹, staraj¹c siê iœæ prosto. - Jeszcze raz bardzo panu dziêkujê powiedzia³ taksówkarz. Andy potrz¹sn¹³ wyci¹gniêt¹ d³oni¹. - Proszê na siebie uwa¿aæ. - Jasne. Glyn nie uwierzy w takie branie!
Taksówkarz wróci³ do samochodu i odjecha³ od pomalowanego na ¿ó³to krawê¿nika. Startowa³ nastêpny odrzutowiec, ryk silników narasta³, a¿ Andy przestraszy³ siê, ¿e g³owa pêknie mu na dwie po³owy i spadnie na chodnik jak pusta tykwa. Kiedy na chwilê straci³ równowagê, Charlie po³o¿y³a mu rêkê na ramieniu. - Och, tatusiu - powiedzia³a g³osem dobiegaj¹cym z bardzo daleka. - W œrodku. Muszê usi¹œæ.
Weszli do terminalu, ma³a dziewczynka w czerwonych spodniach i zielonej bluzce i wysoki, ciemnow³osy mê¿czyzna, zgarbiony potargany. Baga¿owy patrzy³, jak wchodzili i pomyœla³, ¿e to najczystsze œwiñstwo: taki wielki facet, na oko zalany w trupa, na dworze po pomocy z córeczk¹, która powinna od dawna byæ w ³ó¿ku, a nie prowadziæ go jak pies przewodnik. „Takich rodziców powinno siê sterylizowaæ" - pomyœla³ baga¿owy.
A póŸniej mê¿czyzna i dziewczynka weszli do terminalu przez sterowane fotokomórk¹ drzwi i baga¿owy ca³kiem o nich zapomnia³ do chwili, gdy w czterdzieœci minut póŸniej podjecha³ do krawê¿nika zielony samochód i wysiad³o z niego dwóch mê¿czyzn, którzy zaczêli z nim rozmawiaæ. "' By³o dziesiêæ po dwunastej. Terminal objêli w posiadanie ludzie wczesnego poranka: ¿o³nierze, którym koñczy³y siê
przepustki, zmordowane kobiety, prowadz¹ce grupki rozdra¿nionych, zaspanych dzieci, biznesmeni ze spuchniêtymi od niewyspania oczami, m³odzi ludzie w wielkich butach, z d³ugimi w³osami, wêdruj¹cy znik¹d donik¹d (niektórzy dŸwigali plecaki), kobieta 23 i mê¿czyzna z rakietami tenisowymi w torbach. G³oœniki na bie¿¹co informowa³y o
przylotach i odlotach samolotów. Andy i Charlie usiedli obok siebie przy dwóch sto³ach z wmontowanymi telewizorami. Obudowy telewizorów by³y pogiête, podrapane i pomalowane na martwy, czarny kolor. Andy'emu wydawa³y siê jakimiœ tajemniczymi, futurystycznymi kobrami. Wrzuci³ w nie ostatnie dwudziestopiêciocentówki, ¿eby nikt nie kaza³ im wstaæ i opuœciæ miejsca. Telewizor Charlie pokazywa³ powtórkê programu
rozrywkowego; u Andy'ego Johnny Carson dokazywa³, jak zwykle, z przyjació³mi. - Tato, czy muszê? - Charlie zada³a to pytanie po raz drugi. W oczach mia³a ³zy. - Skarbie, mnie ju¿ nic nie zosta³o. Nie mamy pieniêdzy. Nie mo¿emy tu zostaæ. - li ludzie nadchodz¹? - zapyta³a Charlie i jej g³os opad³ do szeptu. - Nie wiem. - £omot w mózgu. Ju¿ nie dziki koñ, lecz wielkie wory pe³ne ostrych
kawa³ków ¿elaza, spuszczone mu na g³owê z okna na pi¹tym piêtrze. Musimy za³o¿yæ, ¿e tak. - Sk¹d mam wzi¹æ pieni¹dze? Andy zawaha³ siê, a póŸniej powiedzia³: - Ty wiesz. Rozp³aka³a siê i ³zy sp³ynê³y jej po policzkach. - To nie³adnie. To nie³adnie kraœæ. - Wiem. Ale oni te¿ nie maj¹ prawa nas
œcigaæ. Wyjaœnia³em ci to, Charlie. A przynajmniej próbowa³em. ^ - Ma³o Ÿle i du¿o Ÿle? ' *% - Tak. Mniejsze i wiêksze z³o. „, - Czy g³owa naprawdê tak ciê boli? - Jest raczej kiepsko - powiedzia³ Andy. Nie by³o potrzeby t³umaczyæ jej, ¿e za godzinê, mo¿e dwie, ból bêdzie tak straszny, ¿e uniemo¿liwi mu logiczne myœlenie. Nie ma potrzeby
jej straszyæ, i tak ju¿ jest przestraszona. Nie ma potrzeby mówiæ jej, ¿e jego zdaniem tym razem siê im nie uda. - Spróbujê - powiedzia³a Charlie i wsta³a z krzes³a. - Biedny tatuœ - doda³a i poca³owa³a go. , ·*,**.. 24 ' ' *Andy zamkn¹³ oczy. Na wprost niego gra³ telewizor: daleki be³kot, zeœrodkowany w morzu rosn¹cego bólu. Kiedy znów otworzy³ oczy, Charlie by³a ju¿ tylko dalek¹ figurk¹,
bardzo ma³¹, ubran¹ na zielono i czerwono jak ³añcuch na choinkê, przemykaj¹c¹ siê raŸno wœród ma³ych grupek ludzi. „Bo¿e, proszê, niech nic siê jej nie stanie. Niech nikt jej nie skrzywdzi, niech nikt nie przestraszy jej bardziej, ni¿ jest przestraszona. Proszê ciê, Bo¿e, i dziêkujê ci. Tak dobrze?" Jeszcze raz przymkn¹³ oczy. Ma³a dziewczynka w czerwonych, obcis³ych spodniach i zielonej bluzce ze sztucznego
jedwabiu. D³ugie, jasne w³osy. Powinna ^. ju¿ le¿eæ w ³ó¿ku, a tymczasem jest tu, sama. Sama w jednym z niewielu miejsc, w których nikt nie zwróci uwagi na samotn¹, ma³¹ dziewczynkê, nawet po pó³nocy. Mija³a ludzi, ale tak naprawdê nikt jej nie widzia³. Gdyby p³aka³a, stra¿nik móg³by do niej podejœæ i zapytaæ, czy siê nie zgubi³a, czy wie, na jak¹ liniê mamusia i tatuœ maj¹ bilety; zapyta³by o nazwiska, by mo¿na ich by³o wywo³aæ. Ale ta
dziewczynka nie p³aka³a; sprawia³a wra¿enie, jakby wiedzia³a, dok¹d idzie. Charlie nie by³a pewna, gdzie iœæ - ale ca³kiem dok³adnie wiedzia³a, czego szuka. Potrzebowali pieniêdzy- tak powiedzia³ tatuœ. | Zbli¿ali siê Ÿli ludzie, a tatê bola³a g³owa. Kiedy g³owa go tak bola³a, nie móg³ myœleæ. Powinien siê po³o¿yæ i mieæ jak najwiêcej spokoju. Powinien spaæ, a¿ g³owa przestanie go boleæ. Ale Ÿli ludzie zbli¿ali siê... Ludzie ze
Sklepiku, ludzie, którzy chcieli ich rozdzieliæ i zobaczyæ, dlaczego s¹ w³aœnie tacy - i czy mo¿na ich u¿yæ, zmusiæ, ¿eby robili te rzeczy. Zobaczy³a papierow¹ torebkê, wystaj¹c¹ z kosza na œmieci, i wziê³a j¹. A nieco dalej, w poczekalni, trafi³a na to, czego szuka³a: rz¹d kabin telefonicznych. Charlie stanê³a, patrz¹c na nie i czuj¹c strach. Ba³a siê, bo tatuœ powtarza³ jej ci¹gle, ¿e nie powinna tego robiæ... Od
najwczeœniejszego dzieciñstwa wiedzia³a, ¿e to coœ Z³ego. Nie zawsze umia³a 25 kontrolowaæ Z³o. Mog³a zraniæ siebie, kogoœ, wielu ludzi. Ten dzieñ. W kuchni, kiedy by³a ma³a... Ale bola³o za bardzo, ¿eby o tym myœleæ. To by³o Z³o, bo kiedy je wypuœci³a, sz³o... wszêdzie. I przera¿a³o. By³y i inne rzeczy. Na przyk³ad pchniêcie - tata to tak nazwa³: pchniêcie.
Tylko ¿e ona potrafi³a pchn¹æ znacznie mocniej ni¿ tata. I g³owa nigdy jej po tym nie bola³a. Ale czasami, póŸniej... pojawia³ siê ogieñ. Charlie sta³a, zerkaj¹c nerwowo na budki telefoniczne i nazwa Z³ego b³ysnê³a jej w g³owie: pirokineza. „Nie o nazwê chodzi powiedzia³ jej tata, kiedy ci¹gle jeszcze byli w Port City i myœleli jak g³upi, ¿e s¹ bezpieczni. Kochanie, jesteœ podpalaczk¹. Jak du¿a, wielka
zapalniczka". Pomyœla³a wtedy, ¿e to œmieszne, i zachichota³a; teraz ju¿ nie widzia³a w tym nic œmiesznego. Inny powód, dla którego nie powinna pchaæ, to ten, ¿e o n i mogli to odkryæ. li ludzie ze Sklepiku. „Nie wiem, jak du¿o o tobie wiedz¹ t³umaczy³ jej tata - ale nie chcê, ¿eby jeszcze siê czegoœ dowiedzieli. Twoje pchniêcie nie jest dok³adnie takie jak moje, skarbie. Nie mo¿esz
zmusiæ ludzi, ¿eby... no, zmienili zdanie, prawda? - Nieee... - Ale mo¿esz sprawiæ, ¿eby rzeczy siê porusza³y. Jeœli kiedykolwiek dostrzeg¹ w tym jak¹œ prawid³owoœæ i powi¹¿¹ tê prawid³owoœæ z tob¹, bêdziemy w jeszcze gorszych opa³ach ni¿ jesteœmy teraz". A to jest kradzie¿, a kradzie¿ te¿ jest z³a. Nie szkodzi. Tatusia boli g³owa i musz¹ dotrzeæ do jakiegoœ cichego, ciep³ego
miejsca, póki nie rozboli go tak, ¿e w ogóle nie bêdzie móg³ myœleæ. Charlie zrobi³a krok do przodu. Budek by³o chyba z piêtnaœcie. Mia³y okr¹g³e przesuwane drzwi. Kiedy wesz³o siê do budki, siedzia³o siê w niej jak w wielkiej kapsule z telefonem poœrodku. Wiêkszoœæ by³a ciemna. Charlie dostrzeg³a to, przechodz¹c obok. W jedn¹ z nich wcisnê³a siê t³usta pani w spodniumie; mówi³a szybko i
uœmiecha³a siê. A trzy budki od koñca m³ody mê¿czyzna w wojskowym mundurze sie26 dzia³ na ma³ym sto³eczku. Drzwi mia³ otwarte i wystawi³ przez nie nogi. Mówi³ szybko: - Sally, s³uchaj, rozumiem, co czujesz, ale mogê wszystko wyjaœniæ. Oczywiœcie. Wiem... wiem... tylko daj mi... Spojrza³ w górê, zobaczy³, ¿e patrzy na niego ma³a dziewczynka, wci¹gn¹³ nogi i
popchn¹³ drzwi, a¿ siê zamknê³y z trzaskiem wszystko jednym ruchem, jak ¿ó³w kryj¹cy siê w skorupie. „K³óci siê z dziewczyn¹ - pomyœla³a Charlie. - Pewnie na niego czeka³a, a on nie przyszed³. Ja tam nigdy nie bêdê czeka³a na ch³opaka". Echo g³oœników. Strach czai³ siê w jej g³owie jak szczur. I gryz³. Wszystkie twarze by³y
obce. Czu³a siê samotna i taka ma³a, nawet teraz ci¹gle jeszcze têskni³a za mam¹. Mia³a kraœæ, ale to by³o bez znaczenia. Oni ukradli mamusi ¿ycie. Charlie wœliznê³a siê do ostatniej budki i zaszeleœci³a papierow¹ torebk¹. Podnios³a s³uchawkê udaj¹c, ¿e rozmawia. „Tak, dziadku, tak, tata i ja w³aœnie przylecieliœmy, czujemy siê dobrze". Wyjrza³a przez szybê, ¿eby sprawdziæ, czy ktoœ siê ni¹ nie interesuje. Nikt siê ni¹ nie
interesowa³. Najbli¿ej sta³a Murzynka wykupuj¹ca w automacie ubezpieczenie na lot, odwrócona do Charlie plecami. Charlie spojrza³a na telefon i nagle go ruszy³a. Sapnê³a cicho z wysi³ku i przygryz³a doln¹ wargê; lubi³a, jak dolna warga ugina siê pod jej zêbami. Nie, nie czu³a ¿adnego bólu. Przyjemnie by³o ruszaæ rzeczy - i tego te¿ siê ba³a.
Przypuœæmy, ¿e polubi tê niebezpieczn¹ rzecz? Ruszy³a jeszcze raz, bardzo lekko i nagle strumieñ drobnych wylecia³ z automatu. Próbowa³a podstawiæ pod niego torebkê, ale nim zd¹¿y³a, wiêkszoœæ monet rozsypa³a siê po pod³odze. Pochyli³a siê i zebra³a, ile mog³a, raz za razem patrz¹c przez szybê. Kiedy zebra³a pieni¹¿ki, przesz³a do nastêpnego automatu. ¯o³nierz, z trzeciej budki od koñca ci¹gle rozmawia³. Znów otworzy³ drzwi. Pali³ papierosa, zach³annie
zaci¹gaj¹c siê dymem. - Sal, przysiêgam na wszystko, tak! Po prostu zapytaj brata, jeœli mi nie wierzysz! On... Charlie zasunê³a drzwi, zag³uszaj¹c jego trochê jêkliwy g³os. 27 Mia³a tylko siedem lat, ale na pierwszy rzut oka potrafi³a rozpoznaæ, ¿e ktoœ buja. Spojrza³a na telefon i chwilê póŸniej posypa³y siê z niego drobne. Tym razem precyzyjnie
podstawi³a torebkê i monety wpad³y wprost do niej z cichym, melodyjnym brzêkiem. Kiedy wysz³a, ¿o³nierza ju¿ nie by³o i Charlie wesz³a do jego budki. Krzese³ko ci¹gle by³o ciep³e. Mimo krêc¹cego siê wiatraczka okropnie pachnia³o papierosem. ,; Pieni¹dze zabrzêcza³y w torebce, a Charlie posz³a dalej. Ms Eddie Delgardo siedzia³ na twardym, plastykowym krzese³ku, patrzy³ w sufit i pali³.
„Suka" - myœla³. Nastêpnym razem dwa razy siê zastanowi, czy trzymaæ razem te swoje cholerne nogi. Eddie to i Eddie tamto, i Eddie, nie chcê ciê wiêcej widzieæ, i Eddie, jak mo¿esz byæ tak okrutny. Ale jemu uda³o siê ju¿ sprawiæ, ¿e zmieni³a zdanie na temat tego wyœwiechtanego numeru, co to „nie chcê ciê wiêcej widzieæ". Mia³ trzydziestodniow¹ przepustkê i jecha³ sobie do Nowego Jorku, ¿eby skosztowaæ tego Smakowitego Jab³uszka,
poogl¹daæ widoki i pow³óczyæ siê po barach dla samotnych. A kiedy wróci, to Sally bêdzie ju¿ jak wielkie, czerwone, dojrza³e jab³uszko dojrza³e i gotowe spaœæ. Eddie Delgardo z Marathon na Florydzie nie prze³knie tego gówna, tego „czy ty mnie w ogóle nie szanujesz?" Sally Bradford bêdzie musia³a siê poddaæ, a jeœli naprawdê uwierzy³a w tê bzdurê, ¿e mia³ wasektomiê, to tylko dobrze jej to zrobi. A póŸniej, jeœli tylko zechce, niech sobie pobiegnie
do tego swojego braciszka, nauczyciela z jakiejœ pipidówki. Eddie Delgardo nied³ugo bêdzie prowadzi³ ciê¿arówkê z zaopatrzeniem dla wojska w Berlinie Zachodnim. Bêdzie... Tok trochê ura¿onych, a trochê przyjemnych marzeñ Eddie'ego zosta³ nagle przerwany niezwyk³ym uczuciem ciep³a ogarniaj¹cego mu stopy, jakby pod³oga podgrza³a siê nagle o parê stopni. Towa-
kê, wczeœniej spaceruj¹c¹ wokó³ automatów: siedmio- mo¿e oœmioletnia i wygl¹daj¹ca na strasznie zapuszczon¹. Teraz nios³a wypchan¹ papierow¹ torebkê, trzyma³a j¹ za spód, jakby w torebce by³y zakupy albo coœ ciê¿kiego. Ale... stopy! To teraz najwa¿niejsze! Ju¿ nie by³y ciep³e. By³y gor¹ce! Eddie Delgardo spojrza³ w dó³ i wrzasn¹³: < - Wszechmocny Jeeeeezu!
Jego buty p³onê³y. Eddie skoczy³ na równe nogi, a ludzie zaczêli siê za nim ogl¹daæ. Jakaœ kobieta spostrzeg³a, co siê dzieje, i krzyknê³a na alarm. Dwóch stra¿ników, gawêdz¹cych z urzêdnikiem sprzedaj¹cym bilety na liniê Allegheny, odwróci³o siê, chc¹c sprawdziæ, o co chodzi. Dla Eddie'ego Delgardo wszystko to by³o gówno warte. Myœli o Sally Bradford i zemœcie z powodu zawiedzionej mi³oœci
kompletnie wywietrza³y mu z g³owy. Jego wojskowe buty ogarnê³y weso³e p³omienie ognia. Mankiety mundurowych spodni dymi³y. Wystartowa³ i pobieg³ przez poczekalniê, ci¹gn¹c za sob¹ ogon dymu, jak pocisk wystrzelony z balisty. Damska toaleta by³a bli¿ej i Eddie, wiedziony nies³ychanie wyostrzonym instynktem samozachowawczym, bez chwili namys³u uderzy³ w drzwi ramieniem i wbieg³ do œrodka.
Z jednej z kabin wychodzi³a m³oda kobieta. Spódnicê mia³a podci¹gniêt¹ do pasa i poprawia³a sobie majtki. Kiedy zobaczy³a Eddie'ego, ludzk¹ pochodniê, wyda³a z siebie krzyk upiornie wzmocniony przez zwykle dobr¹ w takim miejscu akustykê. Z zajêtych kabin dobieg³y pytania: „Co to by³o?", „O co chodzi?" Eddie chwyci³ drzwi p³atnej toalety, nim zd¹¿y³y siê zamkn¹æ i zatrzasn¹æ. Rêkami z³apa³ siê œcianek i obiema nogami wskoczy³ do
klozetu. Rozleg³ siê syk, a w górê unios³a siê ogromna chmura pary. Dwóch stra¿ników dopad³o go w œrodku. , - Stój, ty tam krzykn¹³ jeden z nich. Trzyma³ w rêce broñ. -Wy³aŸ z rêkami na g³owie. Czy raczycie zaczekaæ a¿ wyci¹gnê nogi? - warkn¹³ Eddie Delgardo. 29 Charlie wróci³a. Zap³akana. - Co siê sta³o, panienko?
- Mam pieni¹dze, ale... tatusiu, to znowu mi uciek³o... Tam by³ cz³owiek... ¿o³nierz... Nic nie mog³am poradziæ... Andy poczu³ osaczaj¹cy go strach. Strach st³umiony bólem g³owy i szyi, ale wyraŸnie narastaj¹cy. - Czy... czy to by³ ogieñ, Charlie? Nie mog³a mówiæ, ale przytaknê³a skinieniem g³owy. Po policzkach p³ynê³y jej ³zy. - O mój Bo¿e - szepn¹³ Andy i zmusi³
siê, by wstaæ. To kompletnie za³ama³o Charlie. Ukry³a twarz w d³oniach i za-szlocha³a rozpaczliwie, kiwaj¹c siê w przód i w ty³. W pobli¿u wejœcia do damskiej toalety zgromadzi³ siê t³um. Drzwi by³y otwarte, ale Andy nie móg³ dostrzec niczego... I nagle zobaczy³. Dwóch stra¿ników, którzy tam przedtem pobiegli, wyprowadza³o z toalety umundurowanego m³odego cz³owieka, który wygl¹da³ na
twardziela, i prowadzi³o go do biura. M³ody cz³owiek wrzeszcza³ na nich, a wiêkszoœæ tego, co mia³ do powiedzenia, sprowadza³a siê do wymyœlnych obelg. Mundur poni¿ej kolan przesta³ prawie istnieæ; ¿o³nierz niós³ dwa poczernia³e, ociekaj¹ce wod¹ przedmioty, które kiedyœ mog³y byæ jego butami. Znik³ w biurze ochrony lotniska, zatrzaskuj¹c za sob¹ drzwi, a w terminalu zahucza³o od plotek. Andy znowu usiad³ i przytuli³ Charlie.
Myœlenie sprawia³o mu ju¿ ogromny k³opot; jego myœli by³y jak maleñkie srebrne rybki, p³ywaj¹ce we wszechogarniaj¹cym czarnym oceanie têpego bólu. Ale musia³ zrobiæ wszystko, co móg³. Potrzebowa³ Charlie, jeœli mieli wyjœæ z tego ca³o. - Nic mu nie jest, Charlie. Wszystko w porz¹dku. Tylko zabrali go do biura. Teraz powiedz mi, co siê sta³o?
Ju¿ prawie nie p³acz¹c, Charlie wszystko mu opowiedzia³a. Pods³uchan¹ rozmowê telefoniczn¹. Tych kilka przypadkowych myœli, które o nim mia³a; uczucie, ¿e próbuje oszukaæ dziewczynê, z któr¹ rozmawia³. - A potem, kiedy wraca³am do ciebie, zobaczy³am go... i nim 30 mog³am coœ na to poradziæ... to siê zdarzy³o. Po prostu mi uciek³o. Mog³am go zraniæ, tatusiu. Mog³am go strasznie zraniæ. Ja go podpali³am!
- Mów ciszej - powiedzia³ Andy. Chcê, ¿ebyœ mnie pos³ucha³a, Charlie. Myœlê, ¿e to jest najlepsza rzecz, jaka przydarzy³a siê nam od jakiegoœ czasu. - Na... naprawdê? - Charlie spojrza³a na niego z wyraŸnym zaskoczeniem. - Mówisz, ¿e ci siê wymknê³o powiedzia³ Andy, zmuszaj¹c siê, by wypowiedzieæ tych kilka s³ów. -I wymknê³o siê. Ale nie tak jak przedtem. Uciek³o ci tylko trochê. To, co siê zdarzy³o, kochanie, by³o niebezpieczne,
ale... Mog³aœ podpaliæ mu w³osy. Albo twarz. Charlie drgnê³a na te s³owa przera¿ona. Andy delikatnie odwróci³ jej twarz ku sobie. - To kwestia podœwiadomoœci. To zawsze ucieka pod wp³ywem tego, kogo nie lubisz. Ale... tak naprawdê nie skrzywdzi³aœ tego ¿o³nierza, Charlie. Ty... - Ale reszta przemowy gdzieœ zniknê³a i zosta³ tylko ból. Czy jeszcze mówi³? Przez chwilê nie by³ pewien nawet tego.
Charlie ci¹gle czu³a tê rzecz; czu³a Z³o kr¹¿¹ce po jej g³owie, próbuj¹ce uciec i zrobiæ coœ jeszcze. By³o jak ma³e, drapie¿ne i raczej g³upie zwierz¹tko. Trzeba wypuszczaæ je z klatki, by na przyk³ad wydobyæ pieni¹dze z automatów... Ale to mo¿e robiæ, podobnie jak i inne rzeczy, prawdziwie z³e. Ale teraz nie mia³o to znaczenia. Teraz nie bêdzie o tym myœla³a, nie bêdzie myœla³a o niczym takim. Teraz chodzi³o o tatê.
Skuli³ siê w tym fotelu przed telewizorem, twarz mia³ skrzywion¹ z bólu. Oczy nabieg³y mu krwi¹. „Tatuœku - pomyœla³a Charlie zamieni³abym siê z tob¹, gdybym tylko mog³a. Masz coœ, co boli, ale nigdy nie ucieka z klatki. Ja mam coœ, co wcale nie boli, ale, och! Czasami tak strasznie siê bojê..." - Mam pieni¹dze - powiedzia³a Charlie. - Nie posz³am do wszystkich budek, bo torba
zrobi³a siê ciê¿ka i ba³am siê, ¿e mo¿e pêkn¹æ. 31 Przyjrza³a siê ojcu z trosk¹. - Dok¹d pójdziemy, tato? Musisz siê po³o¿yæ. Andy wzi¹³ torebkê i zacz¹³ powoli garœciami przek³adaæ drobne do kieszeni swej sztruksowej marynarki. Zastanawia³ siê, czy ta noc w ogóle siê kiedyœ skoñczy. Niczego nie pragn¹³ bardziej, ni¿ z³apaæ kolejn¹
taksówkê, pojechaæ do miasta i zameldowaæ siê w pierwszym hotelu czy motelu, na który natrafi¹... Ale ba³ siê. Taksówkê mo¿na wyœledziæ. I mia³ silne uczucie, ¿e ludzie z zielonego samochodu ci¹gle s¹ gdzieœ blisko. Spróbowa³ zebraæ wszystko, co wiedzia³ o lotnisku w Albany. Po pierwsze, lotnisko okrêgu Albany wcale nie znajdowa³o siê w Albany, lecz w miasteczku o nazwie Colonie. Okrêg Shakerow* - czy to nie dziadek
powiedzia³ mu kiedyœ, ¿e to okrêg Shakerow? A mo¿e oni wszyscy ju¿ wymarli? Jak tu z autostradami? Z drogami stanowymi? Odpowiedzi pojawia³y siê powoli. Jest tu droga... jakaœ szosa. Szosa Pó³nocna czy mo¿e Po³udniowa, tak mu siê wydawa³o. Otworzy³ oczy i spojrza³ na Charlie. - Czy dasz radê jeszcze trochê pomaszerowaæ, ma³a? Mo¿e nawet kilka mil?
- Oczywiœcie. - Charlie przespa³a siê i czu³a siê wzglêdnie wypoczêta. - A ty? To by³o dobre pytanie. Nie zna³ odpowiedzi. - Mam zamiar sprawdziæ - powiedzia³. - Myœlê, ¿e powinniœmy wyjœæ na g³ówn¹ drogê i spróbowaæ z³apaæ jakiœ samochód, skarbie. - Autostop? Andy skin¹³ g³ow¹. '''·' - Trudno jest wytropiæ autostopowicza, Charlie. Jeœli bêdziemy mieli
szczêœcie, trafimy na kogoœ, kto rano bêdzie ju¿ w Buffa-lo. A jeœli nie bêdziemy mieli szczêœcia, zielony samochód nadjedzie, gdy ci¹gle jeszcze bêdziemy staæ na poboczu z kciukami w górze. * Shakerzy - cz³onkowie sekty wyznaj¹cej wiarê, ¿e drugie przyjœcie Chrystusa ju¿ nast¹pi³o (przyp. t³um.) 32 - W porz¹dku - zgodzi³a siê Charlie
niepewnie. - Ruszamy. Pomó¿ mi. Kiedy wsta³, przeszy³ go potê¿ny dreszcz bólu. Zatoczy³ siê lekko, zamkn¹³ oczy, a póŸniej je otworzy³. Ludzie wygl¹dali surrealistycznie. Kolory wydawa³y siê zbyt ostre. Obok nich przesz³a kobieta w butach na szpilkach; ka¿dy jej krok brzmia³ jak zatrzaœniêcie wrót do podziemi. - Tatusiu, jesteœ pewien, ¿e dasz radê? -
G³os Charlie by³ cichy i bardzo przestraszony. Charlie. Tylko Charlie by³a taka jak zawsze. - Chyba tak. Idziemy. Wyszli innymi drzwiami, a baga¿owy, który zauwa¿y³, jak wysia dali z taksówki, zajmowa³ siê wy³adowywaniem walizek z samo chodu i nie widzia³, jak wychodzili. -W któr¹ stronê, tatku? - zapyta³a Charlie.
Rozejrza³ siê i dostrzeg³ Szosê Pomocn¹, wij¹c¹ siê daleko, poni¿ej i po prawej od terminalu. Problem tkwi³ w tym, jak do niej dotrzeæ. Wokó³ pe³no by³o dróg - rozjazdy, przejazdy, tunele. ZAKAZ SKRÊTU W PRAWO. ZATRZYMAJ SIÊ NA ŒWIAT£ACH. JED PO LEWEJ. ZAKAZ PARKOWANIA. Œwiat³a drogowe pob³yskiwa³y w nocnej
ciemnoœci jak duchy, nie mog¹ce rozstaæ siê z tym œwiatem. - Chyba têdy - powiedzia³ Andy i poszli wzd³u¿ terminalu, po poboczu drogi dojazdowej oznaczonej znakami: TYLKO ZA £ADUNEK I WY£ADUNEK. Chodnik skoñczy³ siê wraz z koñcem budynku. Wielki, srebrzysty mercedes przemkn¹³ obok nich obojêtnie; blask lamp neonowych na jego karoserii sprawi³, ¿e Andy zadr¿a³. Charlie patrzy³a na niego pytaj¹co. .
....,..'·, Andy skin¹³ g³ow¹. , - Po prostu idŸ jak najbli¿ej krawê¿nika. Zimno ci? - Nie, tatusiu. - Dziêki Bogu, noc jest ciep³a. Matka nigdy... - |- Us³ysza³ te s³owa i nagle zamilk³. (Weszli w ciemnoœæ; wysoki, szeroki w ramionach mê¿czyzna 33
i ma³a dziewczynka w czerwonych spodniach i zielonej bluzce, trzymaj¹ca go za rêkê; wydawa³o siê, ¿e go prowadzi. Zielony samochód pojawi³ siê mniej wiêcej kwadrans póŸniej i zaparkowa³ przy krawê¿niku oznakowanym ¿ó³t¹ lini¹. Wysiad³o z niego dwóch mê¿czyzn - tych samych, którzy tam, na Manhattanie, zagonili Andy'ego i Charlie do taksówki. Trzeci pozosta³ za kierownic¹. Natychmiast zjawi³ siê przy nich
lotniskowy policjant. - Tu nie wolno parkowaæ, proszê pana. Jeœli móg³by pan odjechaæ na... - Mnie wolno - odpowiedzia³ kierowca i pokaza³ gliniarzowi legitymacjê. Gliniarz spojrza³ na ni¹, spojrza³ na kierowcê i znów na zdjêcie w legitymacji. - Och - powiedzia³ - przepraszam pana. Czy to coœ, o czym powinniœmy wiedzieæ? - Nic dotycz¹cego bezpieczeñstwa lotniska - odpar³ kierowca
- ale pewnie moglibyœcie nam pomóc. Czy widzieliœcie tu dziœ w nocy kogoœ z tej dwójki? Wrêczy³ gliniarzowi zdjêcie Andy'e-go, a potem zamazan¹ fotografiê Charlie. Mia³a na niej d³u¿sze w³osy, zwi¹zane w dwa mysie ogonki. Jej matka jeszcze wtedy ¿y³a. - Dziewczynka jest teraz starsza mniej wiêcej o rok - mówi³ dalej kierowca. Ma trochê krótsze w³osy. Takie do ramion. Gliniarz przygl¹da³ siê zdjêciom dok³adnie, najpierw jednemu, póŸniej
drugiemu i znowu pierwszemu. - A wie pan - powiedzia³ - chyba widzia³em tu tê dziewczynkê. Jasna, prawda? Trochê trudno oceniæ to ze zdjêcia. - Tak, jasna. - Ten facet to jej ojciec? - To ja tu zadajê pytania. Lotniskowy gliniarz poczu³ przyp³yw niechêci do tego m³odego faceta o nijakiej twarzy,
siedz¹cego za kierownic¹ zielonego, nijakiego samochodu. Ju¿ przedtem mia³ do czynienia z dzia³aniami FBI, CIA i jednostki, któr¹ nazywano Sklepikiem. Ich agenci byli 34 zawsze tacy sami: têpi, aroganccy i patrz¹cy na wszystko z góry. Na niebieskich patrzyli jak na zabawki z porcelany, ale kiedy piêæ lat temu by³o tu porwanie, to w³aœnie mundurowi z porcelany zmusili do wyjœcia z samolotu porywacza, ca³ego
obwieszonego granatami, a „prawdziwi" policjanci opiekowali siê nim, kiedy pope³ni³ samobójstwo, rozdrapuj¹c sobie paznokciami têtnicê na szyi. Dobra robota. - Zaraz... sir. Pyta³em, czy ten facet to jej ojciec, bo chcia³em siê zorientowaæ, czy jest jakieœ rodzinne podobieñstwo. Trochê trudno oceniæ to z tych zdjêæ. - Wygl¹daj¹ nieco podobnie. Inny kolor w³osów. „Tyle to ja sam widzê, dupku" pomyœla³
lotniskowy gliniarz, a kierowcy zielonego samochodu powiedzia³: - Widzia³em ich oboje. Ten facet jest du¿y, wiêkszy, ni¿ to siê wydaje ze zdjêcia. Wygl¹da³ na chorego. - Naprawdê? - Ta wiadomoœæ wydawa³a siê sprawiaæ przyjemnoœæ kierowcy. - A tak w ogóle to mieliœmy tu rozrywkow¹ noc. Jednemu durniowi uda³o siê nawet podpaliæ w³asne buty.
- Proszê powtórzyæ. - Kierowca wyprostowa³ siê na siedzeniu Lotniskowy gliniarz skin¹³ g³ow¹, szczêœliwy, ¿e uda³o mu siê zmieœæ wyraz nudy z twarzy kierowcy. Nie by³by taki szczêœliwy, gdyby kierowca powiedzia³ mu, ¿e w³aœnie zarobi³ sobie na przes³uchanie w manhattañskim biurze Sklepiku. A Eddie Dclgardo prawdopodobnie ciê¿ko by go pobi³, bo zamiast odwiedzaæ kolejne bary dla samotnych (i salony masa¿u, i
sklepy porno przy Times Square) podczas swego pobytu w Nowym Jorku i wspaniale bawiæ siê w wielkim mieœcie, prawie ca³y czas spêdzi³ tam naszpikowany narkotykami zmuszaj¹cymi do mówienia, opisuj¹c raz za razem, co siê zdarzy³o tu¿ przed tym, nim jego buty stanê³y w ogniu, i tu¿ PO Dwaj pozostali mê¿czyŸni z zielonego samochodu rozmawiali
35 z personelem lotniska. Jeden z nich znalaz³ baga¿owego, który zauwa¿y³ Andy'ego i Charlie, kiedy wysiadali z taksówki i wchodzili do terminalu. - Pewnie, ¿e ich widzia³em. Pomyœla³em, ¿e to taki cholerny wstyd: facet pijany w dym i ma³a dziewczynka. Ciekawe, czy ona o tym wie. - W¹tpiê - powiedzia³ mê¿czyzna w ciemnoniebieskim, drogim garniturze. Powiedzia³ to
bardzo szczerze. - Nie widzia³ pan, ¿eby wychodzili? - Nie, proszê pana. Z tego, co wiem, musz¹ gdzieœ tu byæ... Chyba ¿e, oczywiœcie, wywo³ano ju¿ ich lot. Dwóch mê¿czyzn przeszuka³o szybko g³ówny terminal i korytarze prowadz¹ce do wejœæ do samolotów, trzymaj¹c ukryte w d³oniach legitymacje i pokazuj¹c je s³u¿bie bezpieczeñstwa lotniska. Spotkali siê ko³o stanowiska United Airlines.
- Pusto - powiedzia³ pierwszy. - Myœlisz, ¿e odlecieli? - zapyta³ drugi. To by³ ten w ³adnym garniturze. - Nie s¹dzê, ¿eby sukinsyn mia³ przy sobie wiêcej ni¿ piêædziesi¹t dolców... A mo¿e znacznie, znacznie mniej. - To lepiej sprawdŸmy. - No. Ale szybko. United Airlines, Allegheny, American, Braniff, linie czarterowe. Nikt nie zapamiêta³
szerokiego w ramionach mê¿czyzny, który wygl¹da³ na chorego i kupowa³ bilety. Ale przyjmuj¹cy baga¿e na stanowisku Albany Airlines mia³ wra¿enie, ¿e widzia³ dziewczynkê w czerwonych spodniach i zielonej bluzce. Mia³a œliczne, jasne w³osy, siêgaj¹ce ramion. Dwaj mê¿czyŸni spotkali siê po raz drugi przy stoliku z telewizorami, przy którym ca³kiem niedawno siedzieli Andy i Charlie, - Co o tym myœlisz? - zapyta³ pierwszy.
Agent w drogim garniturze sprawia³ wra¿enie podnieconego. - 36 - Myœlê, ¿e powinniœmy zablokowaæ teren - powiedzia³. - Myœlê, ¿e wiej¹ pieszo. Pospieszyli do samochodu. Niemal biegli 11 Andy i Charlie maszerowali wytrwale po miêkkim poboczu drogi dojazdowej. Ko³o nich od
czasu do czasu przemyka³ jakiœ samochód. By³a niemal pierwsza w nocy. Nieca³e dwa kilometry za ich plecami, w terminalu, dwaj mê¿czyŸni dotarli ju¿ do trzeciego, czekaj¹cego na nich w zielonym samochodzie. Andy i Charlie szli równolegle do Szosy Pó³nocnej, która znajdowa³a siê teraz po ich prawej stronie i w dole, oœwietlona sp³aszczaj¹cym wszystko œwiat³em neonówek. Mo¿e uda³oby siê zejœæ w dó³ po nasypie i próbowaæ ³apaæ okazjê na
poboczu, ale jeœli pojawi³aby siê policja, straciliby nawet tê maleñk¹ szansê, by siê ze wszystkiego wypl¹taæ. Andy zastanawia³ siê, jak d³ugo bêd¹ jeszcze szli, nim trafi¹ na zjazd. Przy ka¿dym kroku ³omot stawianej na ziemi nogi wywo³ywa³ bolesne echo w jego g³owie. __ - Tato? Nadal wszystko w porz¹dku? - Na razie nieŸle. - Odpowiedzia³ Andy, ale wcale nie by³o tak nieŸle. Nie potrafi³ oszukaæ
samego siebie i w¹tpi³, czy uda³o mu siê oszukaæ Charlie. - Czy jeszcze daleko? - Jesteœ zmêczona? >; ·? - Na razie nie... ale, tato... ^; Andy zatrzyma³ siê i spojrza³ powa¿nie na Charlie. ' * - O co chodzi, dziecko? | - Czujê, ¿e ci Ÿli ludzie znów s¹ w pobli¿u - szepnê³a. - W porz¹dku. Myœlê, ¿e lepiej bêdzie pójœæ teraz na skróty, skarbie. Potrafisz zejœæ têdy i
nie przewróciæ siê? Dziewczynka spojrza³a na zbocze pokryte zwiêd³¹, paŸdziernikow¹ traw¹. - Chyba tak - powiedzia³a z pow¹tpiewaniem. Andy przeszed³ przez barierkê i pomóg³ przejœæ Charlie. Jak to Siê ju¿ zdarza³o w chwilach najgorszego bólu i stresu, jego umys³ 37 próbowa³ ucieczki od napiêcia, ucieczki w przesz³oœæ. Prze¿yli kilka dobrych lat, kilka
dobrych chwil, nim pe³zn¹cy cieñ zacz¹³ padaæ na ich ¿ycie - najpierw tylko na niego i na Vicky, póŸniej na ca³¹ trójkê, niszcz¹c ich szczêœcie powolutku i nieub³aganie. By³o... - Tato! - krzyknê³a Charlie, nagle przestraszona. Poœliznê³a siê na zdradliwej, przywiêd³ej kêpie trawy. Andy próbowa³ z³apaæ j¹ za ramiê, chybi³ i sam siê poœlizn¹³. Upad³, a wstrz¹s spowodowa³ tak bolesne ³upniêcie w g³owie, ¿e a¿
krzykn¹³ g³oœno. A póŸniej oboje toczyli siê i zeœlizgiwali po nasypie ku Szosie Pó³nocnej, któr¹ pêdzi³y samochody, o wiele za szybko, by siê zatrzymaæ, gdyby któreœ z nich - on lub Charlie - wyl¹dowali na jezdni. 12 Asystent przewi¹za³ ramiê Andy'ego tu¿ nad ³okciem gumow¹, elastyczn¹ rurk¹ i powiedzia³: - Proszê zacisn¹æ piêœæ.
Andy spojrza³ w drug¹ stronê, czuj¹c nadchodz¹ce md³oœci. Mimo dwustu dolarów nie mia³ zamiaru przygl¹daæ siê szczegó³om eksperymentu. Vicky Tomlinson le¿a³a na s¹siednim ³ó¿ku, ubrana w bia³¹ bluzeczkê bez rêkawów i luŸne spodnie w ciep³ym, szarym kolorze. Uœmiechnê³a siê do niego z napiêciem. Andy znów pomyœla³ o tym, jakie piêkne s¹ jej kasztanowe w³osy, jak dobrze pasuj¹ do szczerych,
niebieskich oczu... A póŸniej by³o uk³ucie bólu i têpe uczucie ciep³a w ramieniu. - Ju¿ - stwierdzi³ asystent uspokajaj¹co. - ¯adne „ju¿" - odpowiedzia³ mu Andy. Nie czu³ siê uspokojony. Znajdowali siê w sali nr 70, na piêtrze gmachu Jasona Gear-neigha. Umieszczono w niej dwanaœcie ³ó¿ek wypo¿yczonych z uniwersyteckiego szpitala; dwunastu ochotników le¿a³o podpartych na wywo³uj¹cych uczulenia piankowych poduszkach i zarabia³o
pieni¹dze. Doktor Wanless sam nie pod³¹cza³ ¿adnych kro38 plówek; chodzi³ tylko tam i z powrotem miedzy ³ó¿kami, wymieniaj¹c z ka¿dym kilka s³ów i posy³aj¹c ma³y, zimny uœmieszek. „W ka¿dej chwili mo¿emy zacz¹æ siê zmniejszaæ" - pomyœla³ makabrycznie Andy. Kiedy wszyscy siê zebrali, Wanless wyg³osi³ krótkie przemówienie, które
sprowadza³o siê do nastêpuj¹cego stwierdzenia: „Nie macie siê czego baæ. Spoczywacie w ciep³ych objêciach Matki Nauki". Andy nie darzy³ szczególnym zaufaniem Matki Nauki, która wraz ze szczepionk¹ na polio i aspiryn¹ obdarzy³a œwiat bomb¹ wodorow¹, napalmem i dzia³ami laserowymi. Asystent robi³ teraz coœ innego. Zagi¹³ przewód kroplówki.
Kroplówka zawiera³a piêcioprocentowy roztwór cukru w wodzie, t³umaczy³ Wanless i nazywa³ to roztworem DSW. Pod zagiêciem z przewodu kroplówki wystawa³ czubek ig³y. Jeœli Andy mia³ dostaæ Lot Szeœæ, dostanie go ze strzykawki przez tê ig³ê. Jeœli trafi³ do grupy ochronnej, bêdzie to zwyk³y roztwór soli fizjologicznej. Orze³ czy reszka. Andy znów zerkn¹³ na Vicky. r - Co s³ychaæ, ma³a?
- W porz¹dku. Pojawi³ siê Wanless. Stan¹³ miêdzy ³ó¿kami, patrz¹c najpierw na Vicky, a póŸniej na Andy'ego. - Czujesz lekki ból, tak? Jêzyk, którym mówi³ Wanless, pozbawiony by³ wszelkiego akcentu, a ju¿ z pewnoœci¹ jakiegokolwiek amerykañskiego akcentu regionalnego. Budowa³ jednak zdania w sposób, który Andzemu kojarzy³ siê z angielskim
wyuczonym jako jêzyk obcy. - Ucisk - powiedzia³a Vicky. - S³aby ucisk. - Tak? To minie. Uœmiechn¹³ siê dobrodusznie do Andzego. W swym bia³ym fartuchu laboratoryjnym wydawa³ siê bardzo wysoki. Jego okulary wydawa³y siê maleñkie. Du¿y malutki. Andyzapyta³: . , - Kiedy zaczniemy siê zmniejszaæ? V ^ · · -Wanless nadal siê uœmiecha³.
- Czy ma pan wra¿enie, ¿e bêdzie siê pan zmniejsza³? * 39 - Zmm mnnniiiieeeejszzzzza³ powiedzia³ Andy i uœmiechn¹³ siê g³upio. Coœ siê z nim dzia³o. Na Boga, by³ naæpany. Startowa³. Odlot. - Wszystko bêdzie dobrze - powiedzia³ Wanless i uœmiechn¹³ siê szerzej. Odp³yn¹³. „P³yñ, barko moja" - pomyœla³ z rozbawieniem Andy i znów spojrza³ na Vicky. Jak piêknie
b³yszcza³y jej w³osy! Z jakiegoœ szalonego powodu przypomina³y mu miedziane przewody na g³owicy nowego silnika... Generator... alternator... plaplagator... Andy rozeœmia³ siê g³oœno. Uœmiechaj¹c siê lekko, jakby us³ysza³ ten sam dowcip, asystent zagi¹³ przewód kroplówki, wstrzykn¹³ jeszcze trochê z zawartoœci strzykawki w ramiê Andy'ego i odszed³. Andy móg³ ju¿ patrzeæ na kroplówkê. Teraz ju¿ siê ni¹ nie przejmowa³.
„Jestem sosn¹ - pomyœla³. - Widzisz moje przeœliczne ig³y?" Znów siê rozeœmia³. Vicky uœmiecha³a siê do niego. „Bo¿e, jaka ona œliczna". Chcia³ jej powiedzieæ, jaka jest piêkna; ¿e jej w³osy s¹ jak p³on¹ca miêdl - Dziêkujê ci - powiedzia³a Vicky. Mi³y komplement. Czy ona to powiedzia³a? Czy on to sobie wyobrazi³? Czepiaj¹c siê rozpaczliwie resztek przytomnoœci umys³u, Andy powiedzia³: - Zdaje siê, ¿e przegra³em destylowan¹
wodê, Vicky. Vicky odpowiedzia³a spokojnie: , ' - Ja te¿. ·-''' - To mi³e, prawda? " : '" - Mi³e - zgodzi³a siê jak we œnie. Ktoœ gdzieœ coœ krzycza³; histeryczny be³kot. DŸwiêk wznosi³ siê i opada³ w intryguj¹cym rytmie. Andy mia³ wra¿enie, ¿e minê³yjo-ny, które poœwiêci³ kontemplacji, nim odwróci³ g³owê, by zobaczyæ, co siê dzieje. To
by³o interesuj¹ce. Wszystko wydawa³o siê interesuj¹ce. Wszystko zdawa³o siê dziaæ w zwolnionym tempie. Zdjêcia zwolnione, jak to zawsze pisali w recenzjach awangardowi, studenccy krytycy filmowi. „W tym filmie, jak i w poprzednich, Antonioni osi¹gn¹³ niektóre z najœwietniejszych efektów, u¿ywaj¹c monta¿u zdjêæ zwolnionych". Jakie to interesuj¹ce, prawdziwie 40 sprytne sformu³owanie. Brzmi, jakby
w¹¿ wysuwa³ siê z lodówki: zzzdjêcia zzzwolnione. Kilku asystentów bieg³o w zwolnionym tempie ku jednemu z ³ó¿ek, ustawionemu na sali w pobli¿u tablicy. M³ody ch³opak na ³ó¿ku robi³ chyba coœ ze swymi oczami. Tak, na pewno robi³ coœ ze swoimi oczami, bo wbi³ w nie palce. Palce wbite mia³ w g³owê jak szpony, z oczu p³ynê³a krew. W zwolnionym tempie. Ig³a wyskoczy³a z jego ramienia w zwolnionym tempie.
Wanless bieg³ w zwolnionym tempie. Oczy ch³opaka wygl¹da³y teraz jak rozgniecione jajka na miêkko, zauwa¿y³ Andy z klinicznym ch³odem. Dok³adnie tak. A póŸniej wszystkie bia³e fartuchy zgromadzi³y siê dooko³a ³ó¿ka i ju¿ nie mo¿na by³o dostrzec ch³opaka. Bezpoœrednio za nim wisia³a plansza przedstawiaj¹ca przekrój ludzkiego mózgu. Andy przygl¹da³ siê jej przez chwilê z wielkim zainteresowaniem. Otworzymy,
zobaczymy, jak mawiaj¹ chirurdzy dowcipnie. Krwawa rêka, jak rêka ton¹cego, wystrzeli³a w górê nad fale bia³ych fartuchów. Palce zlepione by³y krzepn¹c¹ krwi¹, zwisa³y z nich strzêpki cia³a. Rêka uderzy³a w planszê, pozostawiaj¹c na niej krwawy œlad w postaci wielkiego przecinka. Plansza zwinê³a siê z trzaskiem. A póŸniej podniesiono ³ó¿ko (ci¹gle nie sposób by³o zobaczyæ ch³opaka, który
wy³upi³ sobie oczy) i szybko wyniesiono z pokoju. Parê minut (godzin? dni? lat?) póŸniej jeden z asystentów podszed³ do ³ó¿ka, na którym spoczywa³ Andy, sprawdzi³, jak¹ Andy otrzyma³ dawkê, i wstrzykn¹³ mu w mózg jeszcze trochê Lotu Szeœæ. - Jak siê czujesz, kolego? - spyta³ asystent, który oczywiœcie wcale nie by³ asystentem, nie
by³ studentem; ¿aden z nich nie by³ ani asystentem, ani studentem. Po pierwsze, ten facet wygl¹da³ na jakieœ trzydzieœci piêæ lat, a to ju¿ niezbyt pasowa³o do asystentury. Po drugie, facet pracowa³ w Sklepiku. Andy nagle by³ tego pewien. Absurd - a jednak wiedzia³. I ten facet nazywa³ siê... Andy poszuka³ informacji i znalaz³ j¹. Facet nazywa³ siê Ralph Baxter. Andy uœmiechn¹³ siê. Ralph Baxter. Bardzo fajnie.
- Czujê siê dobrze. A jak ten drugi goœæ? 41 - Jaki drugi goœæ, Andy? * ' - Ten, który wy³upi³ sobie oczy powiedzia³ pogodnie Andy. Ralph Barter uœmiechn¹³ siê i poklepa³ Andy'ego po d³oni. - Mocny œrodek, co, kolego? - Nie, naprawdê - powiedzia³a Vicky. Ja te¿ to widzia³am. - Myœlisz, ¿e widzia³aœ - stwierdzi³
asystent, który nie by³ asy stentem. - Po prostu doznaliœcie tego samego z³udzenia. By³ tam przy tablicy ch³opak, który mia³ reakcjê miêœniow¹... Coœ podo bnego do skurczu. Nie wy³upi³ sobie oczu. Nie by³o krwi. Ruszy³ dalej. < Andy powiedzia³ mu: - Mój dobry cz³owieku, nie mo¿na mieæ takiego samego z³udzenia jak ktoœ inny bez
uprzedniej konsultacji. I czu³ siê bardzo m¹dry. Jego logika by³a nienaganna, nie sposób by³o siê z ni¹ spieraæ. Trzyma³ Ralpha Baxtera za jaja. Ralph uœmiechn¹³ siê nie zniechêcony. - Z tym œrodkiem wszystko jest mo¿liwe - powiedzia³. - Przyjdê za chwilê, dobrze? - Dobrze, Ralph - powiedzia³ Andy. Ralph zatrzyma³ siê i zawróci³ w stronê ³ó¿ka, na którym le¿a³ Andy. Szed³ w zwolnionym
tempie. Przygl¹da³ siê Andemu z namys³em. Andy uœmiechn¹³ siê do niego: szeroki, durny uœmiech naæpanego. „Tu ciê mam, Ralph, stary sukin... Trzymam ciê dok³adnie za przys³owiowe jaja". Nagle zala³a go fala informacji o Ralphie Barterze, tony informacji: mia³ trzydzieœci piêæ lat, pracowa³ w Sklepiku od szeœciu lat, przedtem przez dwa lata by³ w FBI i... Wci¹gu swej kariery zabi³ troje ludzi,
dwóch mê¿czyzn i jedn¹ kobietê. I zgwa³ci³ kobietê, kiedy ju¿ by³a martwa. Kobieta pracowa³a dla agencji prasowej i wiedzia³a o... Ta czêœæ nie by³a jasna. I nie mia³o to ¿adnego znaczenia. Nagle Andy nie chcia³ ju¿ wiedzieæ. Uœmiech spe³z³ mu z twarzy. Ralph Baxter ci¹gle na niego patrzy³ i Andy'ego ogarnê³a czarna paranoja, któr¹ pamiêta³ ze swych dwóch poprzednich podró¿y z LSD...
Tylko ta by³a g³êbsza i znacznie bardziej przera¿aj¹ca. Nie mia³ pojêcia, sk¹d móg³ dowiedzieæ siê tego wszystkiego o Ralphie Barterze - i sk¹d w ogóle dowiedzia³ siê, jak on ma na imiê - ale 42 jeœli powiedzia³by Ralphowi Baxterowi, ¿e wie, by³ pewny (i przera¿ony), ¿e móg³by znikn¹æ z gmachu Jasona Gearneigha z szybkoœci¹, z jak¹ znikn¹³ z niego ch³opak, który wy³upi³
sobie oczy. A mo¿e to wszystko rzeczywiœcie by³o halucynacj¹; ju¿ wcale nie wydawa³o siê realne. Ralph ci¹gle mu siê przygl¹da³. Po chwili powoli zacz¹³ siê uœmiechaæ. - Widzisz - powiedzia³ cicho. - Z Lotem Szeœæ zdarza siê kupa popapranych rzeczy. I odszed³. Andy pozwoli³ sobie na ciche westchnienie ulgi. Spojrza³ na Vicky i dostrzeg³, ¿e i ona wpatruje siê w niego szeroko otwartymi, przera¿onymi oczami.
„Odbiera moje uczucia pomyœla³ Andy. - Jak radio. Nie znêcaj siê nad ni¹. W koñcu te¿ jest naæpana, niezale¿nie od tego, czym jeszcze jest to gówno". Uœmiechn¹³ siê do niej i po chwili ona uœmiechnê³a siê do niego. Zapyta³a go, czy sta³o siê coœ z³ego. Odpowiedzia³, ¿e nie wie, ¿e prawdopodobnie nic. Ale przecie¿ nie rozmawiamy - twoje usta siê nie poruszaj¹. Nie poruszaj¹?
Vicky, to ty? Czy to telepatia, Andy? Telepatia? Nie wiedzia³. Ale coœ to przecie¿ by³o. Pozwoli³, by opad³y mu powieki. - Czy ci faceci to rzeczywiœcie asystenci? - zapyta³a go zaniepokojona. Jakoœ inaczej wygl¹daj¹. Czy to narkotyk, Andy? - Nie wiem - odpowiedzia³, ci¹gle z zamkniêtymi oczami. - Nie wiem, kim s¹. Co siê sta³o z tym ch³opcem? Tym, którego zabrali?
Znów otworzy³ oczy i spojrza³ na dziewczynê, lecz Vicky potrz¹sa³a g³ow¹. Nie pamiêta³a. Andy by³ zaskoczony i rozczarowany tym, ¿e sam ledwie o tym pamiêta³. Wydawa³o mu siê, ¿e zdarzy³o siê to tak! Ten facet dosta³ kurczy, prawda? Skurcze miêœni, to wszystko. I... Wy³upil sobie oczy. Ale tak naprawdê, jakie to mia³o znaczenie? Krwawa rêka, jak rêka ton¹cego, wystrzeli³a w górê nad fale bia³ych
fartuchów 43 Ale to zdarzy³o siê dawno temu. Jakby w XII wieku. ; " Krwawa rêka. Uderza w planszê. Plansza zwija siê na róikach z trzaskiem. Lepiej zapaœæ w drzemkê. Vicky znów siê zaniepokoi³a. · * Nagle z umieszczonych w suficie g³oœników pop³ynê³a muzyka i to by³o mi³e... znacznie milsze ni¿ myœli o skurczach i wyp³ywaj¹cych oczach. Muzyka by³a
delikatna, a jednak majestatyczna. Znacznie póŸniej (i po konsultacjach z Vicky) Andy zdecydowa³, ¿e by³ to Rachmaninow. I od tej pory zawsze, gdy us³ysza³ Rachmaninowa, przypomina³ mu siê czas spêdzony w sali nr 70 gmachu Ja-sona Gearneigha. Ile z tego by³o prawd¹, a ile halucynacj¹? Dwanaœcie lat poœwiêconych wyrywkowym wspomnieniom nie przynios³o Andy'emu McGee ¿adnej odpowiedzi. W
pewnej chwili po sali zaczê³y lataæ przedmioty: papierowe kubki, rêczniki, gumowe opaski do mierzenia ciœnienia krwi, zabójczy grad piór i o³ówków, jakby powia³ po niej niewidzialny wiatr. W innym momencie, nieco póŸniej (a mo¿e wczeœniej? linearne nastêpstwo zdarzeñ po prostu znik³o), jeden z testowanych dosta³ parali¿u miêœni i zawa³u -przynajmniej tak to wygl¹da³o. Dosz³o do panicznych prób ocalenia go
przez stosowanie sztucznego oddychania usta-usta, po którym wstrzykniêto mu coœ bezpoœrednio do klatki piersiowej, w koñcu pojawi³a siê maszyna wyj¹ca cienko i maj¹ca dwie czarne muszle przyczepione do grubych przewodów. Andy'emu wydawa³o siê, ¿e jeden z „asystentów" wrzeszcza³: - Daj mu! Daj mu! Rany, oddaj to mnie, ty dupku! W innej chwili spa³, drzema³ i raz po raz wychyla³ siê na powierzchniê
œwiadomoœci. Mówi³ do Vicky; opowiadali sobie wszystko. Andy opowiedzia³ jej o wypadku samochodowym, w którym zginê³a jego matka, i o tym, jak póŸniej spêdzi³ ca³y rok u ciotki w stanie za³amania nerwowego. Ona opowiedzia³a mu, ¿e kiedy mia³a siedem lat, napad³ na ni¹ nastoletni opiekun do dzieci i ¿e teraz ona okropnie boi siê seksu i jeszcze bardziej tego, ¿e mo¿e byæ oziêb³a i ¿e to bardziej ni¿ cokolwiek
innego spowodowa³o rozstanie z jej ch³opakiem. On... on j¹ po prostu ponagla³. Opowiedzieli sobie o tym, o czym kobieta i mê¿czyzna nie opo44 wiadaj¹ sobie, jeœli nie znaj¹ siê od wielu lat... i o rzeczach, o których mê¿czyzna i kobieta nie mówi¹ sobie nigdy, nawet po ciemku, w ma³¿eñskim ³o¿u, kiedy prze¿yli ju¿ ze sob¹ dziesiêciolecia.
Ale czy rozmawiali? Tego Andy nigdy siê nie dowiedzia³. Czas siê zatrzyma³, ale jakimœ cudem p³yn¹³ nadal. 13 Budzi³ siê z drzemki powoli, stopniowo. Rachmaninow ucich³... Czy rzeczywiœcie kiedyœ tu gra³. Na ³ó¿ku obok spokojnie spa³a Vicky. Rêce mia³a z³o¿one na piersiach, jak dziecko, które zasnê³o w œrodku wieczornej modlitwy. Spojrza³ na ni¹ i
najzwyczajniej w œwiecie zda³ sobie sprawê z tego, ¿e w tym momencie zakocha³ siê w niej. By³o to uczucie pe³ne i kompletne, ponad (i poza) wszelkimi w¹tpliwoœciami. Po chwili Andy rozejrza³ siê dooko³a. Sporo ³ó¿ek by³o pustych. W pokoju pozosta³o mo¿e piêæ z testowanych obiektów. Niektórzy spali. Jeden siedzia³ na ³ó¿ku, a asystent - zupe³nie normalny asystent, maj¹cy ze dwadzieœcia piêæ lat - zadawa³ mu
pytania i zapisywa³ odpowiedzi w notatniku. Obiekt powiedzia³ najwyraŸniej coœ zabawnego, poniewa¿ obaj siê rozeœmieli; Œmiali siê cicho, rozwa¿nie, jak to zwykle wtedy, gdy wokó³ œpi¹ ludzie. Andy usiad³ i próbowa³ zinwentaryzowaæ sam siebie. Czu³ siê œwietnie. By³ rzeœki i œwie¿y, ka¿dy zmys³ mia³ doskonale wyostrzony i w jakiœ sposób niewinny. Zupe³nie jak kiedyœ, kiedy jako dziecko budzi³ siê w sobotni
ranek, wiedz¹c, ¿e rower czeka na niego w gara¿u, i czuj¹c, ¿e ma przed sob¹ ca³y weekend podobny karnawa³owi marzeñ, kiedy wszystko mo¿na dostaæ za darmo. Jeden z asystentów podszed³ do niego i zapyta³: - Jak siê czujesz, Andy? Andy zerkn¹³ na asystenta. By³ to ten facet, który da³ mu zastrzyk... Kiedy? Rok temt.? Przejecha³ palcem po policzku i us³ysza³
cichy szelest nieogolonej brody. 45 - Jak Rip van Winkle.* «. , Asystent uœmiechn¹³ siê. - Minê³o tylko czterdzieœci osiem godzin, a nie dwadzieœcia lat A tak naprawdê to jak siê czujesz? - Dobrze. : - Normalnie? - Cokolwiek to s³owo znaczy, tak.
Normalnie. Gdzie Ralph? - Ralph? - Asystent podniós³ brwi. - Tak, Ralph Baxter. Mniej wiêcej trzydzieœci piêæ lat. Wielki facet. Jasne w³osy. Asystent uœmiechn¹³ siê. - Przyœni³o ci siê. , Andy spojrza³ na niego niepewnie. - Co? - Przyœni³o ci siê. Mia³eœ halucynacje. Jedyny Ralph, którego znam i który ma coœ
wspólnego z programem Lot Szeœæ, to Ralph Steinham, przedstawiciel Dartan Pharmaceutical. A on ma z piêædziesi¹t piêæ lat. Andy patrzy³ na asystenta przez d³ug¹ chwilê, w milczeniu. Ralph jako iluzja? Có¿, mo¿liwe. Z pewnoœci¹ by³y w tym wszystkie paranoiczne elementy narkotycznego zamroczenia; Andy'e-mu wydawa³o siê, ¿e pamiêta, i¿ myœla³ o Ralphie jako o tajnym agencie, który zabi³ mnóstwo ró¿nych
ludzi. Uœmiechn¹³ siê. Asystent te¿ siê uœmiechn¹³... „Nieco za szeroko" - pomyœla³ Andy. A mo¿e to te¿ objaw paranoi? Z pewnoœci¹ tak. Facet, który siedzia³ na materacu i rozmawia³, kiedy budzi³ siê Andy, w³aœnie wychodzi³, troskliwie odprowadzany do drzwi. Z papierowego kubka popija³ sok pomarañczowy. Andy zapyta³ ostro¿nie: - I nikomu nic siê nie sta³o, prawda?
- Sta³o? - No... nikt nie mia³ konwulsji, prawda? Albo... *Rip van Winkle - bohater opowiadania Washingtona Irvinga z 1820 roku. Zasn¹³ on w górach Catskill i obudzi³ siê dwadzieœcia lat póŸniej, w kompletnie zmienionym œwiecie, (przyp. t³um.) \, 46 Asystent pochyli³ siê. Wygl¹da³ na zatroskanego.
- S³uchaj, Andy, mam nadziejê, ¿e nie bêdziesz rozpowiada³ takich rzeczy po uczelni. Rozpieprzy³oby to ca³kowicie program badawczy doktora Wanlessa. W nastêpnym semestrze bêdzie Lot Siedem i Lot Osiem, .... - Czy coœ siê sta³o? - By³ jeden ch³opiec, który mia³ reakcjê miêœniow¹, drobn¹, ale raczej bolesn¹. Trwa³o to nieca³y kwadrans i minê³o bez ¿adnych z³ych skutków Ale ¿yjemy teraz w atmosferze
polowania na czarownice. Koniec z brank¹, precz z ROTC, precz z naganiaczami z Dow Chemicals, bo produkuj¹ napalm... Strasznie siê to wszystko wyolbrzymia, a ja akurat myœlê, ¿e to bardzo wa¿ny program. - Kim by³ ten ch³opak? - S³uchaj, Andy, sam wiesz, ¿e tego nie mogê ci powiedzieæ. Mówiê tylko, abyœ pamiêta³, ¿e by³eœ pod wp³ywem ³agodnego œrodka halucynogennego. Nie zacznij mieszaæ narkotycznych
fam z prawami i rozprzestrzeniaæ tego wszystkiego po kampusie. ;>pozwolilibyœcie na to? yslent sprawia³ wra¿enie zaskoczonego. - Nie wiem, jak moglibyœmy ciê powstrzymaæ. Ka¿dy eksperymentalny program uniwersytecki jest w zasadzie na ³asce ochotni ków. Za nêdzne dwieœcie dolarów nikt nie podpisze przysiêgi milczenia, prawda'.' Andy poczu³ ulgê. Jeœli ten goœæ k³ama³, to robi³ genialn¹ robotê. Wszystko by³o tylko seri¹
halucynacji. A na s¹siednim matera cu Vicky zaczyna³a siê ju¿ wierciæ, - No i co teraz? - zapyta³ uœmiechniêty asystent. - Podobno ja tu jestem od zadawania pytañ. I zacz¹³ zadawaæ pytania. Nim Andy skoñczy³ na nie odpowiadaæ, Vicky ca³kiem siê ju¿ rozbudzi³a. Sprawia³a wra¿enie w pe³ni wypoczêtej; uœmiecha³a siê do niego, spokojna, promieniej¹ca. Pytania by³y bardzo szczegó³owe. Wiele z nich zada³by sam, gdyby znajdowa³ siê
na ich miejscu Wiêc dlaczego mia³ uczucie, ¿e to zacieranie œladów? 47 14 Wieczorem, siedz¹c na kanapie w jednym z mniejszych uniwersyteckich barów, Andy i Vicky porównywali halucynacje. Vicky w ogóle nie pamiêta³a tego, co najbardziej martwi³o An-dy'ego: nie
pamiêta³a zakrwawionej rêki, dramatycznie wyci¹gniêtej nad morzem bia³ych fartuchów. Andy nie pamiêta³ z kolei tego, co dla niej by³o naj¿ywsze: mê¿czyzna o d³ugich, jasnych w³osach ustawi³ ko³o jej ³ó¿ka sk³adany stolik, tak ¿e mia³a go dok³adnie na wysokoœci oczu. Na stoliku postawi³ szereg wielkich kostek domina i powiedzia³: „Przewróæ je, Vicky. Przewróæ je wszystkie". Podnios³a rêce,
¿eby je popchn¹æ; chcia³a spe³niæ proœbê, ale ten mê¿czyzna, ³agodnie, choæ zdecydowanie, z³apa³ j¹ za rêce. „Nie potrzebujesz r¹k, Vicky powiedzia³. - Po prostu je przewróæ". Wiêc spojrza³a na kostki domina i wszystkie siê przewróci³y, jedna za drug¹. Mniej wiêcej dwanaœcie sztuk. - Poczu³am siê póŸniej bardzo zmêczona - mówi³a Andy'emu, uœmiechaj¹c siê tym charakterystycznym uœmiechem, samymi
k¹cikami ust. - I by³am przekonana, ¿e rozmawiamy o Wietnamie, wiesz, i powiedzia³am coœ takiego: „Tak, to dowodzi, ¿e jeœli stracimy Po³udniowy Wietnam, stracimy wszystko". A ten facet uœmiechn¹³ siê i poklepa³ mnie po rêkach i stwierdzi³: „Dlaczego trochê siê nie przeœpisz, Vicky? Musisz byæ bardzo zmêczona". Wiêc zasnê³am. Vicky potrz¹snê³a g³ow¹.
- Ale teraz to wcale nie wydaje siê rzeczywiste. Myœlê, ¿e musia³am sobie wszystko wymyœliæ albo mia³am halucynacje w zwi¹zku z jakimœ zupe³nie normalnym testem. Ty go nie pamiêtasz, prawda? Wysoki facet, jasne w³osy do ramion, ma³a blizna na brodzie. Andy potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Ale ci¹gle nie potrafiê zrozumieæ, jak mogliœmy dzieliæ jak¹kolwiek iluzjê powiedzia³. Chyba ¿e ci tam wymyœlili pigu³ê, która
ma dzia³anie zarówno halucynogenne, jak i telepatyczne. Wiem, ¿e przez ostatnich parê lat trochê siê o tym mówito... Jest taki pomys³, ¿e halucynogeny wyostrzaj¹ zmys³y... Wzruszy³ - 48 ramionami i uœmiechn¹³ siê. - Carlosie Castanedo, gdzie jesteœ, kiedy ciê potrzebujemy? - Czy nie wydaje ci siê bardziej prawdopodobne, ¿e najpierw rozmawialiœmy o czymœ
nierealnym, a potem o tym zapomnieliœmy? - zapyta³a Vicky. Zgodzi³ siê, ¿e to powa¿na mo¿liwoœæ, ale ci¹gle mia³ w zwi¹zku z eksperymentem uczucie niepokoju. By³a to, jak mówi¹, wpadka. Zbieraj¹c ca³¹ odwagê, Andy powiedzia³: - Jedyne, czego jestem ca³kowicie pewny, to to, ¿e zaczynam siê w tobie zakochiwaæ, Vicky. Vicky uœmiechnê³a siê nerwowo i
poca³owa³a go w policzek. - To s³odkie, co mówisz, Andy, ale... - Ale mo¿e trochê siê mnie boisz. Mo¿e trochê boisz siê mê¿czyzn w ogóle? - Mo¿e trochê siê ich bojê. -' - Proszê ciê tylko o szansê. - Bêdziesz mia³ swoj¹ szansê powiedzia³a. - Lubiê ciê, Andy. Nawet bardzo. Ale pamiêtaj, ¿e ja siê bojê. Czasami... po prostu siê bojê. Próbowa³a wzruszyæ lekko ramionami,
ale bardziej przypomina³o to dreszcz. - Bêdê pamiêta³ - powiedzia³, przytuli³ j¹ i poca³owa³. Przez chwilê Vicky siê waha³a, a póŸniej odda³a mu poca³unek, mocno trzymaj¹c go za rêce. 15 - Tato!- krzyknê³a Charlie. Przed oczami Andy'ego œwiat obrzydliwie wirowa³. Neonówki oœwietlaj¹ce Szosê Pó³nocn¹ znalaz³y siê pod nim, a ziemia nad nim i ziemia go strz¹snêla! A póŸniej
siedzia³ na ty³ku, zje¿d¿aj¹c po dolnej czêœci nasypu jak dzieciak bawi¹cy siê na sankach. Charlie spada³a przed nim tocz¹c siê, tocz¹c, nie mog¹c siê zatrzymaæ. - Bo¿e, nie, wyl¹duje wprost pod ko³ami...." ":·_ 49 - Charlie! - krzykn¹³ ochryple. Od tego krzyku poczu³ ból w gardle, ból w g³owie. - Uwa¿aj! I nagle Charlie znalaz³a siê na samym
dole; le¿a³a skulona na poboczu, omywana œwiat³ami pêdz¹cych samochodów, szlochaj¹ca. Moment póŸniej on sam wyl¹dowa³ obok niej z g³oœnym stukniêciem, które przenios³o siê przez krêgos³up do g³owy. Œwiat roz-dwoi³ siê przed jego oczami, podzieli³ na trzy œwiaty, a póŸniej, stopniowo, sta³ siê znowu jednym. Charlie le¿a³a na boku, z g³ow¹ z³o¿on¹ w ramiona. - Charlie - powiedzia³ Andy, dotykaj¹c
jej ramienia. - Ju¿ dobrze, skarbie. - Szkoda, ¿e nie wpad³am pod samochód! - krzyknê³a dziewczynka g³osem jasnym i z³ym, pe³nym takiej nienawiœci do siebie, ¿e Andy poczu³ ból w sercu. - Zas³u¿y³am na to, bo podpali³am tego ¿o³nierza! - Ciii - powiedzia³. - Charlie, nie powinnaœ wiêcej o tym myœleæ. Przytuli³ j¹. Obok nich przemyka³y samochody. W ka¿dym z nich móg³ siedzieæ gliniarz i
wówczas wszystko mog³oby siê skoñczyæ. W tym momencie Andy przyj¹³by koniec niemal z ulg¹. Szloch Charlie cich³ powoli. Przynajmniej w czêœci - rozumowa³ Andy - p³aka³a ze zmêczenia. Tego samego, które zwiêksza³o jego migrenê, a¿ nie móg³ ju¿ nawet krzyczeæ z bólu, a jednoczeœnie zmêczenie przywo³ywa³o falê nie chcianych wspomnieñ. Gdyby tylko dotarli gdzieœ, gdzie mo¿na by siê
po³o¿yæ... - Dasz radê wstaæ, Charlie? Dziewczynka wsta³a powoli, wycieraj¹c z buzi resztki ³ez. Jej twarz w ciemnoœci by³a jak blady ksiê¿yc. Patrz¹c na ni¹, Andy poczu³ ostre uk³ucie wstydu. Otulona ko³dr¹, przytulona do pluszowego misia, Charlie powinna le¿eæ w ³ó¿ku w jakimœ regularnie sp³acanym domu, gotowa wróciæ do szko³y i walczyæ o Boga, Ojczyznê i promocjê do drugiej klasy. Zamiast
tego wszystkiego za piêtnaœcie pierwsza w nocy sta³a na poboczu odnogi autostrady w stanie Nowy Jork; ucieka³a z¿erana przez poczucie winy, bo o-dziedziczy³a po ojcu i matce coœ, za co - jak za swe czyste, niebieskie oczy nie by³a w najmniejszym stopniu odpowiedzialna. Jak 50 mo¿na wyt³umaczyæ siedmioletniej dziewczynce, ¿e tatuœ i mamusia potrzebowali kiedyœ
dwustu dolarów, a ludzie, z którymi rozmawiali, powiedzieli, ¿e wszystko jest w porz¹dku, i k³amali? - Zaraz z³apiemy okazjê - powiedzia³ Andy i obj¹³ córkê, nie bêd¹c pewien, czy robi to, by dodaæ jej odwagi, czy te¿, by mieæ siê na czym oprzeæ. - Znajdziemy jakiœ hotel czy motel i pójdziemy spaæ. PóŸniej pomyœlimy, co robiæ dalej. Czy to brzmi rozs¹dnie? Charlie przytaknê³a milcz¹co.
- W porz¹dku - stwierdzi³ Andy i podniós³ rêkê. Kierowcy mijali go obojêtnie; nie dalej ni¿ trzy kilometry st¹d zielony samochód jecha³ ju¿ t¹ drog¹. Andy nic o tym nie wiedzia³; jego obola³y mózg wróci³ pamiêci¹ do tej nocy, kiedy siedzieli z Vicky w barze. Mieszka³a w jednym z akademików. On podrzuci³ j¹ do domu; raz jeszcze na schodach, tu¿ przed wielkimi, podwójnymi drzwiami ciesz¹c siê smakiem jej ust,
kiedy z wahaniem objê³a go za szyjê ta dziewczyna, która ci¹gle by³a dziewic¹. Byli m³odzi. Jezu, jacy byli wtedy m³odzi! Obok nich przemyka³y samochody, w³osy Charlie powiewa³y w ci¹gn¹cych siê za nimi podmuchach powietrza, a Andy wspomina³ to, co zdarzy³o siê tej nocy, dwanaœcie lat temu. 16 Odprowadziwszy Vicky do akademika, Andy poszed³ przez teren uniwersytetu w kierunku
autostrady, na której móg³by z³apaæ okazjê do miasta. Chocia¿ czu³ tylko lekkie podmuchy na twarzy, majowy wiatr wia³ mocno wœród ga³êzi wi¹zów rosn¹cych po obu stronach alei. Gmach Jasona Gearneigha sta³ mu niemal na drodze i Andy zatrzyma³ siê przed frontem ponurego budynku. Wokó³ niego ga³êzie drzew, poroœniête wiosennymi liœæmi, tañczy³y i chwia³y siê poruszane niewidzialnym pr¹dem rzeki wiatru. Andy zadr¿a³, chocia¿ wieczór by³
ciep³y. Œwiat³o ksiê¿yca wsi¹ka³o w okna budynku, które sprawia³y wra¿enie upiornie pustych oczodo³ów. „Coœ siê tu zdarzy³o - pomyœla³. - Coœ wiêcej, ni¿ nam mówiono i ni¿ nam kazano... Ni¿ pozwolono siê spodziewaæ. Co to by³o?" 51 Oczami wyobraŸni Andy raz jeszcze zobaczy³ tê znikaj¹c¹ krwaw¹ d³oñ; tylko tym razem
zobaczy³ te¿, jak uderza w planszê, zostawiaj¹c na niej plamê w kszta³cie przecinka... A póŸniej plansza zwija siê z nieprzyjemnym trzaskiem. Poszed³ w stronê budynku. Szaleñstwo. Nikt nie wpuœci ciê na salê wyk³adow¹ po dziesi¹tej wieczorem. I... z bojê siê. Tak. To by³o to. Zbyt wiele niepokoj¹cych, niemal zapomnianych wspomnieñ. Zbyt ³atwo
potrafi³by wyt³umaczyæ sobie, ¿e by³y tylko fantazjami; Vicky ju¿ zaczyna³a w to wierzyæ. Testowany obiekt, który wy³upi³ sobie oczy. Dziewczyna krzycz¹ca, ¿e chce umrzeæ, ¿e œmieræ by³aby lepsza ni¿ to, nawet gdyby oznacza³a wiecznoœæ sma¿enia siê w piekle. Ktoœ inny doznaj¹cy zawa³u i wywieziony w nieznane z mro¿¹cym krew w ¿y³ach profesjonalizmem. Poniewa¿ - spójrz prawdzie w oczy, Andy, stary przyjacielu - to nie
telepatia ciê przera¿a. Przera¿a ciê myœl, ¿e któraœ z tych rzeczy mog³a siê rzeczywiœcie zdarzyæ. Podeszwy butów zastuka³y, gdy Andy podchodzi³ do du¿ych, podwójnych drzwi. Chwyci³ za klamkê. Zamkniête. Za drzwiami widzia³ pusty korytarz. Zastuka³, a kiedy zobaczy³ kogoœ wychodz¹cego z cienia, prawie uciek³. Prawie uciek³, poniewa¿ twarz, która mia³a mu siê za chwilê pojawiæ wœród ruchomych
cieni, bêdzie twarz¹ Ralpha Baxtera albo wysokiego mê¿czyzny z d³ugimi do ramion, jasnymi w³osami i blizn¹ na brodzie. Ale nie pojawi³a mu siê ¿adna z tych twarzy. Mê¿czyzna, który podszed³ do drzwi, otworzy³ je i wychyli³ za nie sw¹ zrzêdliw¹ twarz. By³ typowym uniwersyteckim stra¿nikiem: mniej wiêcej szeœædziesi¹t dwa lata, czo³o i policzki pomarszczone, czujne niebieskie oczy, bia³ka zaczerwienione z mi³oœci do butelki.
Stra¿nik mia³ przyczepiony do pasa wielki zegarek. - Gmach zamkniêty! - powiedzia³. - Wiem - odrzek³ Andy - ale bra³em udzia³ w eksperymencie, w sali siedemdziesi¹t, który skoñczy³ siê dziœ rano i... - To bez znaczenia! Budynki w tygodniu zamyka siê o dziewi¹ tej! Proszê wróciæ jutro! 52 *\ - ...i chyba zostawi³em tam zegarek -
mówi³ dalej Andy. - Zaraz, co pan na to? Tylko zerknê. - Nie mogê - odpar³ stra¿nik, lecz brzmia³o to tak, jakby nagle straci³ ca³¹ pewnoœæ siebie. Nie zastanawiaj¹c siê nad tym, co mówi, Andy powiedzia³ cicho: - Jasne, ¿e pan mo¿e. Tylko spojrzê i zaraz zejdê panu z drogi. Pan nawet nie bêdzie pamiêta³, ¿e tu by³em. Dobra? Nagle dziwne uczucie w g³owie: takie,
jakby siêgn¹³ i pchn¹³ tego starszego cz³owieka, tylko nie rêkami, ale g³ow¹. I stra¿nik cofn¹³ siê niepewnie o dwa albo trzy kroki, puszczaj¹c drzwi. Andy wszed³ do œrodka nieco zaniepokojony. W g³owie poczu³ nag³y, ostry ból, który zmniejszy³ siê do dokuczliwego æmienia i znik³ w pó³ godziny póŸniej. - Zaraz... Pan siê dobrze czuje? - zapyta³ stra¿nik.
- Co? Jasne, w porz¹dku. Podejrzliwoœæ otwieraj¹cego drzwi znik³a. Uœmiechn¹³ siê do Andy'ego prawdziwie przyjaznym uœmiechem. - Proszê iœæ i rozejrzeæ siê za zegarkiem, jeœli pan chce. Niech pan siê nie spieszy. Pewnie nie bêdê nawet pamiêta³, ¿e pan tu by³. I odszed³. Andy popatrzy³ za nim, nie wierz¹c w³asnym oczom, i bezmyœlnie potar³ czo³o, jakby chcia³
z³agodziæ niewielki ból g³owy. Co, na Boga, zrobi³ temu staremu? Bo coœ mu zrobi³ na pewno. Odwróci³ siê, podszed³ do schodów i zacz¹³ po nich wchodziæ. Korytarz pierwszego piêtra by³ ciemny i w¹ski; ogarnê³o go uczucie nag³ej klaustrofobii i wydawa³o mu siê, ¿e dusi go jak niewidzialna obro¿a. Tu, na górze, budynek zanurza³ siê w rzekê wiatru, który wœlizgiwa³ siê pod okapy, wyj¹c cienko. Sala
siedemdziesi¹ta mia³a dwoje podwójnych drzwi, przeszklonych u góry grubymi, matowymi szybami. Andy stan¹³ przed nimi, s³uchaj¹c wiatru szemrz¹cego w starych rurach i rynnach, przewracaj¹cego wysch³e liœcie minionych lat. Serce ³omota³o mu g³oœno w piersi. Niemal odszed³ wtedy od tych drzwi; nagle wyda³o mu siê, ¿e ³atwiej jest nie wiedzieæ, zapomnieæ. Lecz jednak wyci¹gn¹³ rêkê i z³apa³ jedn¹ z klamek, mówi¹c sobie, ¿e
przecie¿ nie ma siê czego 53 baæ, bo ta cholerna sala i tak bêdzie zamkniêta, i to za³atwi sprawê na zawsze. Tylko ¿e wcale nie by³a zamkniêta. Klamka obróci³a siê g³adko. Drzwi stanê³y otworem. Sala by³a pusta i oœwietlona tylko dr¿¹cym œwiat³em ksiê¿yca, przesianym przez chwiej¹ce siê za oknem ga³êzie starego wi¹zu.
Œwiat³a wystarcza³o, by zobaczyæ, ¿e usuniêto ³ó¿ka. Tablica by³a wymazana i zmyta. Plansza zosta³a podci¹gniêta jak roleta, zwisa³ tylko pierœcieñ, przy pomocy którego mo¿na j¹ by³o œci¹gn¹æ. Andy podszed³ bli¿ej; po chwili wyci¹gn¹³ rêkê, która lekko dr¿a³a, i œci¹gn¹³ planszê. Przekrój mózgu; ludzki mózg poæwiartowany i oznaczony jak w podrêczniku dla rzeŸników. Sam ten widok
spowodowa³, ¿e Andy poczu³ siê niepewnie, jak po narkotyku. Nic w tym nie by³o zabawnego, to straszne. Jêkn¹³; delikatny jêk jak srebrne pasmo pajêczyny. Na planszy zosta³ œlad krwi: przecinek, czarny w bladym, s³abym œwietle ksiê¿yca. By³ tu. Wydrukowany na planszy napis, który przed wczorajszym eksperymentem g³osi³ niew¹tpliwie CORPUS CALLOSUM, teraz wygl¹da³ jak CÓR OSUM, z przerw¹ na plamê w
kszta³cie przecinka. Taka ma³a rzecz. Taka wielka rzecz. Andy sta³ w ciemnoœci, patrz¹c na plamê; naprawdê zacz¹³ dr¿eæ. Co sta³o siê przez to prawd¹? Czêœæ? Wiêkszoœæ? Wszystko? ¯adna z tych mo¿liwoœci? Gdzieœ zza pleców us³ysza³ coœ... albo wydawa³o mu siê, ¿e coœ us³ysza³; ciche skrzypniêcie buta.
Rêce mu drgnê³y, a jedna z nich uderzy³a w planszê z tym samym obrzydliwym piaskiem. Plansza zwinê³a siê terkocz¹c, przeraŸliwy ha³as w ciemnym jak otch³añ pokoju. Nag³e trzaœniecie jednego z oblanych œwiat³em ksiê¿yca okien; ga³¹Ÿ - a mo¿e martwa d³oñ pokryta na pó³ skrzep³¹ krwi¹ i pasemkami cia³a .Wpuœæ mnie zostawi³em tu oczy wpuœæ mnie wpuœæ mnie... Odwróci³ siê jak we œnie, gdy wszystko
jest zwolnione, straszli54 wie pewien, ¿e to ten ch³opiec, duch w bia³ym fartuchu, ciekn¹ce, czarne dziury w miejscu, gdzie kiedyœ by³y oczy. Serce podesz³o mu do gard³a i wi³o siê jak ¿ywe. Nie by³o nikogo. Nie by³o niczego. Ale nerwy mia³ w strzêpach i kiedy nieub³agana ga³¹Ÿ znów zaczê³a stukaæ, uciek³, nie staraj¹c siê nawet zamkn¹æ za sob¹ drzwi sali. Bieg³ w¹skim korytarzem i nagle
us³ysza³ kroki, które go œciga³y - echo jego w³asnych kroków. Zbieg³ po dwa stopnie i wpad³ do holu, oddychaj¹c ciê¿ko; krew dudni³a mu w skroniach. Powietrze k³u³o go w gard³o jak œciête siano. Nie dostrzeg³ nigdzie stra¿nika. Zwia³, zamykaj¹c za sob¹ skrzyd³o wielkich, przeszklonych drzwi. Potem przemyka³ siê chy³kiem, przez dziedziniec, jak uciekinier, którym mia³ zostaæ. 17
Piêæ dni póŸniej i najzupe³niej wbrew jej woli, Andy zaci¹gn¹³ Vicky Tomlinson do gmachu Jasona Gearneigha. Vicky zdecydowa³a ju¿, ¿e nie chce wiêcej nawet myœleæ o eksperymencie. Zabra³a z Wydzia³u Psychologii czek na dwieœcie dolarów, wp³aci³a pieni¹dze na konto i chcia³a zapomnieæ, sk¹d siê wziê³y. Andy sk³oni³ j¹, u¿ywaj¹c elokwencji, której nawet u siebie nie podejrzewa³. Poszli tam za dziesiêæ trzecia, w przerwie miêdzy
wyk³adami; dzwony kaplicy Harrisona wygrywa³y sw¹ melodiê, rozbrzmiewaj¹c¹ w sennym majowym powietrzu. - W pe³nym œwietle dnia nic nie mo¿e siê nam staæ - powiedzia³ zaniepokojony, nie chc¹c, nawet wobec samego siebie, okreœliæ, czego dok³adnie mia³by siê baæ. - Nie przy tych wszystkich ludziach. - Ja po prostu nie chcê tam iœæ, Andy mówi³a Vicky, ale ostatecznie posz³a
Z sali wyk³adowej wychodzi³a grupa studentów trzymaj¹cych ksi¹¿ki pod pach¹. S³oñce odbija³o siê od okien blaskiem bardziej prozaicznym ni¿ diamentowy py³ promieni ksiê¿yca, który pamiêta³ Andy. Wraz z nim i z Vicky do sali wesz³o kilka osób zbieraj¹cych siê 55 na seminarium z biologii, które mia³o siê zacz¹æ o trzeciej. Jedna z nich zaczê³a cicho, lecz gwa³townie rozmawiaæ z dwoma innymi
o marszu protestacyjnym, który mia³ siê odbyæ w najbli¿sz¹ sobotê. Nikt nie zwróci³ na nich najmniejszej uwagi. - W porz¹dku - powiedzia³ Andy g³osem st³umionym ze zdenerwowania. Zobaczymy, co o tym myœlisz? Z³apa³ za zwisaj¹cy pierœcieñ i œci¹gn¹³ planszê. Patrzyli na nagiego mê¿czyznê; obdarto go ze skóry i ponumerowano mu organy
wewnêtrzne. Jego miêœnie wygl¹da³y jak popl¹tane nici czerwonej w³óczki. Jakiœ dowcipniœ podpisa³ planszê: Oskar Zrzêda. · Jezu!-wykrzykn¹³ Andy. Vicky z³apa³a go za ramiê, jej d³oñ by³a ciep³a i spocona. i - Andy. Proszê, chodŸmy. Nim ktoœ nas rozpozna. Tak, by³ gotów odejœæ. To, ¿e podmieniono planszê, z jakiegoœ powodu przerazi³o go
bardziej ni¿ cokolwiek innego. Gwa³townie szarpn¹³ i natychmiast puœci³ pierœcieñ. Plansza podnios³a siê ze znajomym trzaskiem. Ró¿ne plansze. Ten sam dŸwiêk. Dwanaœcie lat póŸniej ci¹gle go s³ysza³ - jeœli pozwala³a mu na to migrena. Po tym dniu nigdy ju¿ nie przekroczy³ progu sali siedemdziesi¹t w gmachu Jasona Gearneigha, ale a¿ za dobrze pamiêta³ ten dŸwiêk. S³ysza³ go czêsto w snach... I widzia³ b³¹dz¹c¹ i znikaj¹c¹, za
krwawion¹ rêkê 18 Zielony samochód przemkn¹³ cicho drog¹ dojazdow¹ do lotniska, kieruj¹c siê w stronê wjazdu na Drogê Pomocn¹. Norville Bates siedzia³ za kierownic¹ z rêkami w pozycji za dziesiêæ druga. Z radia p³ynê³a œciszona muzyka klasyczna. W³osy Norville'a by³y teraz krótkie i sczesane z czo³a, lecz ma³a, pó³kolista blizna na brodzie nie zmieni³a siê - by³a tam
od chwili, gdy jako dziecko zrani³ siê ostrym szk³em pot³uczonej butelki po coca-coli. Gdyby Vicky ¿y³a, rozpozna³aby go z pewnoœci¹. - Jeszcze jedna jednostka w drodze powiedzia³ mê¿czyzna 56 w drogim garniturze. Nazywa³ siê John Mayo. - Ten facet to wtyczka. Pracuje dla nas i dla DLA. - Po prostu zwyk³a kurwa - powiedzia³ mê¿czyzna i wszyscy rozeœmieli siê nerwowo, z
napiêciem. Wiedzieli, ¿e s¹ blisko; niemal czuli zapach krwi. Trzeci mê¿czyzna nazywa³ siê Orville Ja-mieson, ale wola³, by nazywano go OJ lub nawet Jêdrny. Wszystkie oficjalne dokumenty podpisywa³ OJ. Raz podpisa³ siê nawet Jêdrny i ten sukinsyn, Kap, udzieli³ mu nagany. I to nie ustnej, lecz pisemnej, z wniesieniem do akt. - Myœlisz, ¿e s¹ na Pó³nocnej? - zapyta³ OJ. Nowille Bates wzruszy³ ramionami. - Albo tu, albo w Albany - powiedzia³. -
Hotele w mieœcie sprawdza tutejszy wieœniak, bo to jego teren, nie? - Jasne - powiedzia³ John Mayo. Dobrze mu siê pracowa³o z Norville'em. A wspó³pracowali od dawna. Od tego eksperymentu w gmachu Jasona Gearneigha nigdy wiêcej nie chcia³by przejœæ przez coœ równie strasznego. To on ratowa³ dzieciaka z zawa³em. By³ sanitariuszem w Wietnamie i wiedzia³, co robiæ z defibrylatorem,
przynajmniej w teorii. W praktyce nie posz³o mu tak dobrze i ch³opak im siê wymkn¹³. Dali wtedy Lot Szeœæ dwunastu dzieciakom. Zmar³o dwoje: ch³opak, który dosta³ zawa³u serca, i dziewczyna, szeœæ dni póŸniej, w akademiku, najwyraŸniej na skutek nag³ego skrzepu w mózgu. Inna dwójka beznadziejnie oszala³a: ch³opak, który siê oœlepi³, i dziewczyna, co póŸniej dosta³a parali¿u od szyi w dó³. NieŸle jak
na jeden dzieñ, nie ma co mówiæ. - Ten miejscowy zabra³ ze sob¹ ¿onê mówi³ Orville. - Ona szuka wnuczki. Jej syn uciek³ z ma³¹ dziewczynk¹. Brzydka sprawa rozwodowa, otó¿ to. Nie chce zawiadamiaæ policji, dopóki nie musi, ale boi siê, ¿e jej syn dostaje bzika. Jeœli to dobrze rozegra, w ca³ym mieœcie nie bêdzie nocnego recepcjonisty, który by jej nie powiedzia³, jeœli tych dwoje wprowadzi³o siê do jego hotelu.
- Jeœli to dobrze rozegra - powiedzia³ OJ. - Z wtykami nigdy nie wiadomo. - Wyje¿d¿amy najbli¿szym wjazdem, prawda? - zapyta³ John. - Prawda - przytakn¹³ Norville.- Jeszcze trzy, cztery minuty. 57 - Sk¹d mieli doœæ czasu, ¿eby tu zejœæ? ; - Starczy³o, jeœli siê sprê¿yli. Mo¿e spotkamy ich na wjeŸdzie, trzymaj¹cych rêce w górze i próbuj¹cych z³apaæ okazjê. A mo¿e
poszli na skróty, bezpoœrednio na pobocze. W ka¿dym razie wystarczy przejechaæ kawa³ek i sami na nich wpadniemy. - Dok¹d to, kolego, wskakuj powiedzia³ Jêdrny i rozeœmia³ siê. W olstrze pod pach¹ mia³ magnum 357. Nazywa³ je Narkoz¹. - A jeœli ju¿ z³apali okazjê, to mamy cholernego pecha, Norv -powiedzia³ John. Norville wzruszy³ ramionami. - Wszystko sprowadza siê do
prawdopodobieñstwa. Jest pierwsza piêtnaœcie w nocy. Ze wzglêdu na reglamentacjê benzyny ruch jest teraz mniejszy. Co pomyœli sobie pan biznesmen, jeœli zobaczy na poboczu wielkiego faceta i ma³¹ dziewczynkê z rêkami podniesionymi do góry? - Pomyœli sobie, ¿e to k³opot. - Zgadzam siê z przedmówc¹. Jêdrny znowu siê rozeœmia³. Przed nimi zab³ys³o czerwone i zielone œwiat³o,
oznaczaj¹ce wjazd na autostradê. OJ uj¹³ w rêkê orzechow¹ rêkojeœæ Narkozy. Tak na wszelki wypadek. 19 Pó³ciê¿arówka minê³a ich, ci¹gn¹c za sob¹ strumieñ ch³odnego powietrza... lecz nagle œwiat³a stopu zab³ys³y jaœniej i wóz zjecha³ na pobocze, jakieœ piêædziesi¹t metrów dalej. - Bogu niech bêd¹ dziêki - powiedzia³ cicho Andy. - Pozwól mi mówiæ, Charlie.
- W porz¹dku, tatusiu. - G³os Charlie brzmia³ apatycznie. Pod jej oczami znów pojawi³y siê ciemne krêgi. Poszli w stronê samochodu, który cofa³ siê im na spotkanie. Andy czu³ sw¹ g³owê jak puchn¹cy wolno, o³owiany balon. Na burcie pó³ciê¿arówki widnia³y ilustracje do „Baœni z tysi¹ca i jednej nocy": kalifowie, panny kryj¹ce twarze pod przezroczystymi maskami, dywan mistycznie p³yn¹cy w powietrzu.
Dywan mia³ 58 . by³ niew¹tpliwie czerwony, ale w œwietle neonówek nad autostrad¹ wygl¹da³ jak ciemna wyspa skrzepniêtej krwi. Andy otworzy³ drzwi od strony pasa¿era, podsadzi³ Charlie, wepchn¹³ j¹ do samochodu i wsiad³ sam. - Dziêkujê panu - powiedzia³. Uratowa³ nam pan ¿ycie. - Ca³a przyjemnoœæ po mojej stronie odpowiedzia³ kierowca. | - Czeœæ,
ma³a nieznajoma.
- Czeœæ - odpowiedzia³a Charlie cichutko. Kierowca spojrza³ we wsteczne lusterko, ruszy³ poboczem, nabieraj¹c szybkoœci, a póŸniej zjecha³ na autostradê. Andy zerkn¹³ nad lekko schylon¹ g³owê Charlie i poczu³ uk³ucie wstydu. kierowca nale¿a³ do tego typu m³odych ludzi, których sam zawsze omija³, gdy stali na poboczu z wyci¹gniêt¹ rêk¹. Wysoki, szczup³y, mia³ roz³o¿yst¹, czarn¹ brodê, która
spada³a mu w lokach na piersi, i wielki, bezkszta³tny kapelusz, wygl¹daj¹cy niczym rekwizyt z filmu o tocz¹cych walki rodowe góralach z Apallachów. W ustach trzyma³ papierosa, który wygl¹da³ jak skrêt, i puszcza³ z niego k³êby dymu. S¹dz¹c po zapachu, by³ to zwyk³y tytoñ; Andy nie czu³ s³odkiego aromatu marihuany - Dok¹d, dobry cz³owieku? - zapyta³ kierowca. - Dwa miasteczka st¹d. - Odpowiedzia³
Andy. Hastings Glen? S³usznie. Kierowca skin¹³ g³ow¹. - Przypuszczam, ¿e przed kimœ uciekacie? Charlie zesztywnia³a; Andy uspokajaj¹co po³o¿y³ jej d³oñ na plecach i masowa³ je, póki siê nie rozluŸni³a. W g³osie kierowcy nie us³ysza³ groŸby - Na lotnisku czeka³ woŸny s¹dowy. Kierowca uœmiechn¹³ siê - groŸna
broda niemal ukry³a ten uœmiech - wyj¹³ z ust papierosa i delikatnie podsun¹³ go wiatrowi, dm¹cemu tu¿ za pó³otwartym wietrznikiem. Pêd powietrza wessa³ niedopa³ek, - Ma to coœ wspólnego z NASZ¹ ma³¹ nieznajom¹, jak s¹dzê? - Mo¿na tak powiedzieæ Kierowca umilk³. Andy usiad³ wygodnie i stara³ siê poradziæ so59
bie jakoœ z migren¹. Ból najwyraŸniej ustali³ siê na najwy¿szym, nieznoœnym poziomie. Czy kiedyœ ju¿ go tak bola³o? Nie sposób powiedzieæ. Kiedy przesadzi³, ostatni raz zawsze wydawa³ siê najgorszy. Minie z miesi¹c, nim znowu odwa¿y siê u¿yæ pchniêcia. Wiedzia³, ¿e dwa miasteczka st¹d to zdecydowanie za blisko, ale dzisiaj nie staæ go ju¿ by³o na wiêcej. By³ wykoñczony. Hastings Glen bêdzie musia³o wystarczyæ.
- Na kogo stawiasz, kolego? - zapyta³ kierowca. - Co? - W lidze. San Diego Padres. Co ty na to? - Ca³kiem mo¿liwe - zgodzi³ siê Andy. Jego g³os dochodzi³ z daleka, jak g³os podwodnych dzwonów. - Dobrze siê czujesz, kolego? Wygl¹dasz blado. - Ból g³owy. Migrena.
- Za du¿o napiêæ - powiedzia³ kierowca. - Rozumiem to. Jedziesz do hotelu? Potrzebujesz gotówki? Mogê ci daæ pi¹tkê. Chcia³bym wiêcej, ale jadê do Kalifornii i muszê bardzo uwa¿aæ. Tak - jak Joadowie z „Gron gniewu". Andy uœmiechn¹³ siê z wdziêcznoœci¹. - Chyba sobie poradzimy. - To dobrze. - Kierowca przyjrza³ siê Charlie, która drzema³a. - Œliczna dziewczynka,
kolego. Uwa¿asz na ni¹? - Jak tylko potrafiê. - To w porz¹dku - powiedzia³ kierowca. - Tak¹ melodiê lubiê. 20 Hastings Glen by³o ledwie rozszerzeniem drogi. O tej godzinie wszystkie œwiat³a uliczne mruga³y tylko na ¿ó³to. Brodaty kierowca w kapeluszu w³óczêgi zjecha³ z autostrady, przemkn¹³ przez œpi¹ce miasteczko i drog¹ 40 dojecha³ do motelu
Slumberland - budynku z sekwojowego drzewa, za którym œwieci³a ³ysa plama pola z¿êtej kukurydzy. Od frontu pob³yskiwa³ pomarañczowo neon dukaj¹cy nie istniej¹ce s³owa: „wo ne m e sca". W miarê jak Charlie zasypia³a coraz g³êbiej, coraz bardziej i bardziej pochyla³a siê w lewo, a¿ wreszcie jej g³owa spoczê³a na obci¹gniêtej d¿insem nodze 60
kierowcy. Andy zaproponowa³, ¿e j¹ przesunie, lecz kierowca potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Jej tu dobrze, kolego. Nie budŸ dziewczyny. - Czy nie sprawi³oby panu ró¿nicy, gdyby wyrzuci³ pan nas trochê dalej? zapyta³ Andy. Myœlenie przychodzi³o mu z trudem, lecz jego ostro¿noœæ by³a niemal instynktowna. - Nie chcesz, ¿eby recepcjonista wiedzia³, ¿e nie masz samochodu? Kierowca uœmiecha³
siê. - Oczywiœcie, kolego. Ale w takim miejscu nie ruszy³oby ich nawet, gdybyœ przyjecha³ jednoko³owym rowerkiem. Ko³a zazgrzyta³y na wysypanym kamieniami podjeŸdzie. - Jesteœ pewien, ¿e nie znajdziesz zajêcia dla pi¹tki? - No... chyba bym znalaz³ - odpar³ z wahaniem Andy. - Móg³by pan zapisaæ mi swój adres? Odeœlê pieni¹dze poczt¹. Kierowca znów siê uœmiechn¹³.
- Mój adres brzmi: „W podró¿y" powiedzia³, wyjmuj¹c portfel. - Ale mo¿e kiedyœ jeszcze zobaczysz gdzieœ moj¹ uœmiechniêt¹ gêbê, nie? - Chwytaj forsê! - poda³ Andy'emu pi¹tkê, a Andy nagle siê rozp³aka³. Nie bardzo, ale siê rozp³aka³. - Nie, kolego - powiedzia³ ³agodnie kierowca, lekko dotykaj¹c jego szyi. ¯yje siê krótko, a potem umiera. ZnaleŸliœmy siê na ziemi po to, by pomagaæ sobie
nawzajem. Komiksowa filozofia Ji-ma Paulsona w streszczeniu. Opiekuj siê dobrze nasz¹ ma³¹ nieznajom¹. - Jasne - odpowiedzia³ Andy, wycieraj¹c oczy. W³o¿y³ piêæ dolarów do kieszeni sztruksowej marynarki. - Charlie? Skarbie? ObudŸ siê. Jeszcze tylko chwilka. 21 Trzy minuty póŸniej zaspana Charlie opiera³a siê o Andy*ego, który patrzy³, jak Jim
Paulson odje¿d¿a w stronê zamkniêtej restauracji, zawraca i mija ich, kieruj¹c siê ku autostradzie. Andy podniós³ rêkê; Paulson te¿ podniós³ rêkê w geœcie po¿egnania. Stara pó³ciê¿arówka z wymalowanymi na burtach scenami z „Ty61 si¹ca i jednej nocy": d¿innami, wielkimi wezyrami i tajemniczym, lataj¹cym dywanem. „Mam nadziejê, ¿e dobrze ci bêdzie w Kalifornii" - pomyœla³ Andy.
Skierowali siê z Charlie do motelu Slumberland. - Chcê, ¿ebyœ zaczeka³a na mnie na zewn¹trz i w ukryciu - powiedzia³ Andy. - Dobrze? - Dobrze, tato. - Charlie by³a bardzo œpi¹ca. Zostawi³ j¹ przy kêpie iglastych krzewów, poszed³ do recepcji i nacisn¹³ dzwonek. Mniej wiêcej po dwóch minutach pojawi³ siê mê¿czyzna w p³aszczu k¹pielowym, przecieraj¹c
okulary. Otworzy³ drzwi i bez s³owa wpuœci³ Andy'ego. - Chcia³bym dostaæ ten pokój przy koñcu lewego skrzyd³a, jeœli mo¿na powiedzia³ Andy. Podjecha³em tam samochodem. - O tej porze roku móg³by pan wykupiæ ca³e zachodnie skrzyd³o, gdyby pan chcia³ uœmiechn¹³ siê recepcjonista, pokazuj¹c z¿ó³k³e, sztuczne zêby. Da³ Andy'emu drukowany formularz i d³ugopis z reklam¹ firmy produkuj¹cej sprzêt biurowy. Na
zewn¹trz przemkn¹³ samochód, œwiat³a zalœni³y i znik³y. Andy wpisa³ siê jako Bruce Rozelle. Bruce prowadzi³ vegê z 1978 roku, rejestracja nowojorska LMS 240. Andy spojrza³ na rubrykê oznaczon¹: INSTYTUCJAzFIRMA i - w momencie na tchnienia (takiego, na jakie pozwala³a jego pêkaj¹ca g³owa) -wpi sa³: „Amerykañska Korporacja Automatów Handlowych". Jako
formê p³atnoœci zaznaczy³: „GOTÓWKA". , Autostrad¹ przejecha³ kolejny samochód. Recepcjonista podpisa³ i schowa³ formularz. - To bêdzie siedemnaœcie dolarów i piêædziesi¹t centów. - Ma pan coœ przeciwko drobnym? zapyta³ Andy. - Nie zd¹¿y³em wp³aciæ pieniêdzy i noszê przy sobie z dziesiêæ kilogramów drobnych. Nienawidzê tych wyjazdów w teren.
- Te¿ pieni¹dz. Nie mam nic przeciw. - Dziêkujê. Andy siêgn¹³ do kieszeni marynarki, odsun¹³ piêciodolarowy banknot i wyci¹gn¹³ garœæ dwudziestopiêcio- dziesiêcio- i piêciocentówek. Odliczy³ czternaœcie dolarów, siêgn¹³ raz jeszcze i do62 p³aci³ reszty. Urzêdnik uk³ada³ monety w zgrabne kupki i zgarnia³ je w odpowiednie
przegródki kasy. - Wie pan - powiedzia³, zamykaj¹c kasê i patrz¹c na Andy'ego z nadziej¹ - potr¹cê piêæ dolców z rachunku za pokój, jeœli naprawi mi pan automat z papierosami. Od tygodnia nie dzia³a. Andy podszed³ do automatu stoj¹cego w rogu pokoju, uda³, ¿e mu siê przygl¹da, i wróci³ do lady. - To nie nasz - powiedzia³.
- O, cholera! W porz¹dku. Dobrej nocy, przyjacielu. W szafce jest dodatkowy koc, jeœli bêdzie go pan potrzebowa³. - Œwietnie. Andy wyszed³. ¯wir zazgrzyta³ mu pod nogami; dŸwiêk dotar³ do jego mózgu nieznoœnie wzmocniony, jakby kroczy³ po p³atkach kukurydzianych z kamienia. Podszed³ do kêpy krzaczków, przy której zostawi³ Charlie Nie by³o jej tam.
- Charlie? ¯adnej odpowiedzi. Obie d³onie nagle mu siê spoci³y. - Charlie? Wci¹¿ ¿adnej odpowiedzi. Andy zastanowi³ siê i nagle wyda³o mu siê, ¿e pamiêta, i¿ samochód, który przejecha³, kiedy on wype³nia³ kartê meldunkow¹, zwolni³.. Mo¿e by³ to zielony mercedes? Serce zaczê³o mu biæ szybciej, a wraz z jego rytmem wzmóg³ siê ból g³owy.
Próbowa³ pomyœleæ, co zrobi, jeœli Charlie zniknê³a - i nie potrafi³. Za bardzo bola³a go g³owa. Co... G³êboko spod krzaków dobieg³o go ciche posapywanie. Ten dŸwiêk zna³ bardzo dobrze. Pobieg³ w jego kierunku, spod butów pryska³ ¿wir. Sztywne, iglaste ga³êzie drapa³y mu nogi, czepia³y siê sztruksowej marynarki. Charlie le¿a³a na boku na skraju hotelowego trawnika; kolana podci¹gnê³a pod brodê i
schowa³a miêdzy nimi d³onie. Spa³a mocno, Andy sta³ nad ni¹ przez chwilê z zamkniêtymi oczami, a póŸniej potrz¹sn¹³ ni¹, a¿ siê obudzi³a; mia³ nadziejê, ¿e po raz ostatni tej nocy. Bardzo, bardzo d³ugiej nocy. Charlie mrugnê³a i popatrzy³a wprost na niego. 63 - Tatusiu? - powiedzia³a niewyraŸnie, ci¹gle na pó³ œpi¹ca. -Zesz³am z oczu, jak kaza³eœ.
- Wiem, skarbie - powiedzia³. - Wiem, ¿e zesz³aœ z oczu. ChodŸ. Pora spaæ. 22 Dwadzieœcia minut póŸniej le¿eli w podwójnym ³ó¿ku w pokoju numer szesnaœcie. Charlie spa³a mocno i równo oddycha³a, Andy nie spa³ jeszcze, lecz powoli zasypia³ pomimo ³omotu w g³owie. I mimo w¹tpliwoœci. Uciekali mniej wiêcej od roku. Niemal nie sposób by³o w to uwierzyæ, mo¿e dlatego, ¿e nie
zawsze wydawa³o siê to ucieczk¹ -nie wtedy, gdy mieszkali w Port City w Pensylwanii, prowadz¹c æwiczenia dla oty³ych. Charlie chodzi³a do szko³y w Port City, a co to za ucieczka, kiedy masz pracê, a córka chodzi do pierwszej klasy? W Port City omal ich nie z³apali; nie dlatego, ¿eby okazali siê szczególnie dobrzy (chocia¿ byli wyj¹tkowo uparci i to bardzo przestraszy³o Andy'ego), lecz dlatego, ¿e Andy pope³ni³ zasadniczy b³¹d pozwoli³ sobie na
jakiœ czas zapomnieæ, ¿e oboje uciekaj¹. Teraz nie by³o mu to dane. Gdzie s¹ tamci? Ci¹gle w Nowym Jorku? Gdyby tylko móg³ w to uwierzyæ - nie zanotowali numeru taksówki, ci¹gle j¹ tropili. Bardziej prawdopodobne, ¿e dotarli do Albany i ³a¿¹ po lotnisku jak robaki po och³apie miêsa. Hastings Glen? Mo¿e rano. A mo¿e nie. Dwadzieœcia kilometrów dzieli³o Hastings Glen od lotniska. Nie ma sensu topiæ zdrowego
rozs¹dku w morzu paranoi. Zas³u¿y³am na to! Zas³u¿y³am, ¿eby wpaœæ pod samochód, bo podpali³am tego ¿o³nierza. I jego w³asny g³os odpowiadaj¹cy: Mog³o byæ gorzej. Mog³aœ mu spaliæ twarz. G³osy z pokoju, w którym straszy. Przysz³o mu do g³owy coœ innego. Poda³, ¿e prowadzi vegê. Gdy przyjdzie ranek i recepcjonista nie zobaczy vegi
zaparkowanej przed pokojem numer szesnaœcie, to czy za³o¿y, ¿e facet z Amerykañskiej Korporacji Automatów Handlowych po prostu odje64 cha³? Czy zainteresuje siê tym? Teraz nie móg³ ju¿ temu zaradziæ. Nie mia³ si³. Pomyœla³em, ¿e coœ z nim nie tak. By³ blady, jakby chory. Zap³aci³ drobnymi Powiedzia³, ¿e pracuje w firmie zajmuj¹cej siê automatami, ale nie potrafi³ naprawiæ mojego automatu z
papierosami G³osy z pokoju, w którym straszy. Przewróci³ siê na bok, s³uchaj¹c powolnego, równego oddechu Charlie. Myœla³, ¿e j¹ dostali, a ona tylko schowa³a siê g³êbiej w krzaki. Zesz³a z oczu. Charlene Norma McGee, Charlie od... có¿, od pocz¹tku. Nie wiem, co zrobiê, Charlie, jeœli ciê dostan¹. 23
Ostatni g³os, g³os przyjaciela, g³os Quinceya sprzed siedmiu lat. Charlie mia³a wtedy rok i oczywiœcie wiedzieli, ¿e nie jest normalna. Wiedzieli to od chwili, kiedy mia³a tydzieñ i Vicky przynios³a j¹ do nich, do ³ó¿ka, bo kiedy zostawili j¹ w ³ó¿eczku, poduszka zaczê³a... zaczê³a siê tliæ. Tej nocy odstawili ³ó¿eczko na zawsze, nie rozmawiaj¹c o swoim strachu, który by³ zbyt wielki i zbyt dziwny, by zamkn¹æ go w s³owach; poduszka
rozgrza³a siê wystarczaj¹co, by oparzyæ jej policzek, i Charlie p³aka³a przez ca³¹ noc, mimo maœci, któr¹ Andy znalaz³ w domowej apteczce. Co za szpital wariatów mieli w tym pierwszym roku, bezsennoœæ, ci¹g³y strach. Ogieñ w œmieciach, kiedy spóŸnia³a siê butelka; kiedyœ zapali³a siê zas³ona i gdyby Vicky akurat nie by³o w pokoju... W koñcu, kiedy Charlie spad³a ze schodów, musia³ zadzwoniæ do Quinceya. Charlie ju¿
wtedy raczkowa³a i ca³kiem dobrze wchodzi³a po schodach na czworakach, a póŸniej schodzi³a ze schodów w ten sam«sposób. Tego dnia zajmowa³ siê ni¹ Andy, Vicky pojecha³a z przyjació³k¹ na zakupy. Nie chcia³a jechaæ i Andy prawie wyrzuci³ j¹ z domu. Ostatnio sprawia³a wra¿enie zbyt przepracowanej, zbyt zmêczonej. Mia³a jakiœ taki nieruchomy wzrok, który przywodzi³ mu na myœl opowieœci z czasów wojny o ¿o³nierzach pozostaj¹cych w sianie
szoku wywo³anego walk¹. Siedzia³ w du¿ym pokoju, tu¿ przy schodach, i czyta³. Charlie 65 wchodzi³a i schodzi³a. Na najwy¿szym stopniu le¿a³ pluszowy miœ. Móg³ go podnieœæ, oczywiœcie, ale Charlie ca³y czas omija³a misia i to uœpi³o Andy'ego - tak jak uœpi³o go to, co wydawa³o siê normalnym ¿yciem w Port City. Kiedy schodzi³a po raz trzeci, zahaczy³a
nog¹ o niedŸwiadka i spad³a a¿ na dó³, bum, bum, ³up, krzycz¹c ze z³oœci i strachu. Na schodach le¿a³ dywan i nawet nie nabi³a sobie guza - Bóg czuwa nad pijakami i dzieæmi, mawia³ Quincey; w ten sposób po raz pier-wszy, œwiadomie, pomyœla³ tego dnia o Quinceyu - ale Andy sko-czy³ w jej kierunku, podniós³ j¹, przytuli³, uspokaja³, mówi¹c ja-kieœ nonsensy, przygl¹daj¹c siê jej uwa¿nie, szukaj¹c œladów krwi,
nienaturalnie skrêconej rêki lub nogi, rany. I... I poczu³, jak to go mija - niewidzialny, nieprawdopodobny ³adunek œmierci z mózgu jego córki. Przypomina³o to podmuch gor¹cego powietrza, jak ten, który poprzedza wje¿d¿aj¹ce na stacjê metro, kiedy jest lato i stoisz odrobinê za blisko torów. Miêkki, cichy podmuch gor¹cego wiatru... i pluszowy miœ stan¹³ w ogniu. Miœ skrzywdzi³ Charlie, Charlie skrzywdzi
misia. W powietrze wzbi³y siê p³omienie i przez chwilê Andy patrzy³ na czerniej¹c¹ zabawkê, przez zas³onê ognia widz¹c czarne, plastykowe oczy; i zaraz zapali³ siê dywan na schodach, na których le¿a³ przewrócony niedŸwiadek. Andy postawi³ córkê na pod³odze i pobieg³ po gaœnicê wisz¹c¹ na œcianie niedaleko telewizora. Nie rozmawiali z Vicky o tym, co potrafi ich córka - czasami Andy próbowa³ o
tym rozmawiaæ, ale Vicky nie chcia³a o niczym s³yszeæ, unika³a tematu, z histerycznym uporem powtarzaj¹c, ¿e Charlie jest normalna, normalna -ale gaœnice pojawi³y siê w domu w ciszy, w milczeniu, tak samo tajemniczo jak motyle na prze³omie wiosny i lata. Nie rozmawiali o tym, co potrafi Charlie, ale w ca³ym domu roi³o siê od gaœnic. Z³apa³ tê gaœnicê, czuj¹c ciê¿ki smród p³on¹cego dywanu, pobieg³ w kierunku schodów... i
wystarczy³o mu czasu, by pomyœleæ o tym opowiadaniu „To wspania³e ¿ycie", napisanym przez jakiegoœ Jerome'a Bixby'ego. Opowiadanie by³o o ma³ym dziecku, które zniewoli³o rodziców terrorem psychicznym, koszmarem ty66 siêcy mo¿liwych snuciu; nie wiesz nigdy... Nigdy nie wiesz, co mo¿e rozwœcieczyæ ma³e dziecko
Charlie zawodzi³a, siedz¹c na pupie u stóp schodów. Andy przekrêci³ wœciekle kurek gaœnicy i skierowa³ strumieñ piany na pal¹cy siê dywan, t³umi¹c p³omienie. Podniós³ misia, którego futerko pokryte by³o plamami, pêcherzykami i grudkami piany, i zabra³ go na dó³. Nienawidz¹c siê, lecz w jakiœ pierwotny sposób wiedz¹c, ¿e mu-silo zrobiæ, ¿e musi wytyczyæ liniê, ¿e musi j¹ czegoœ nauczyæ, wepchn¹³ zabawkê niemal w
sam¹ wrzeszcz¹c¹, przera¿on¹, zap³akan¹ twarz Charlie. „Ty cholerny, skurwysynu - pomyœla³ rozpaczliwie dlaczego nie pójdziesz po prostu do kuchni, nie weŸmiesz ostrego no¿a i nie zrobisz jej naciêæ na policzkach? Dlaczego jej tak nie naznaczysz?" I uchwyci³ siê tej myœli. Blizny. Tak. To w³aœnie musi zrobiæ Napiêtnowaæ dziecko. Wypaliæ piêtno w jej duszy. - Podoba ci siê miœ? - wrzasn¹³. Miœ by³ zwêglony, czarny, a w rêkach ci¹gle
czu³ jego ciep³o, jak w gasn¹cym wêgielku. Podoba ci siê miœ, ca³y spalony? Ju¿ nigdy nie bêdziesz siê nim bawiæ! Charlie zanios³a siê g³oœnym, przerywanym szlochem; czerwona jak gor¹czka i blada jak œmieræ, oczy ton¹ce w morzu ³ez. - Taaata. Miœ! Miœ! - Tak, miœ - powiedzia³ groŸnie Andy. Spali³aœ misia, Charlie. Spali³aœ misia! Spali³aœ
misia, mo¿esz spaliæ mamê, tatê, Charlie... Nie wolno ci tego robiæ! Pochyli³ siê nisko, nie dotykaj¹c córki, nie podnosz¹c jej. - Nie wolno ci tego robiæ, bo to z³e! - Taaaaata I na tym poprzesta³; tylko tak by³ w stanie j¹ skrzywdziæ, tylko tak przeraziæ. Podniós³ Charlie, przytuli³ j¹, chodzi³ z ni¹ tam i z powrotem, a¿ du¿o, du¿o póŸniej szloch zmieni³ siê w g³êbokie westchnienia i sapniêcia Kiedy spojrza³ na córkê, zobaczy³, ¿e
zasnê³a z policzkiem na jego ramieniu. Po³o¿y³ j¹ na kanapie i z telefonu w kuchni zadzwoni³ do Quin-ceya. Quincey nie chcia³ z nim rozmawiaæ. Tego 1975 roku pracowa³ w wielkiej firmie lotniczej i w listach towarzysz¹cych wszystkim jego œwi¹tecznym kartkom wysy³anym do Andy'ego i Vicky nazywa³ 67
siê Wiceprezydentem od Dopieszczania. Kiedy ludzie, którzy robili samoloty, mieli problemy, powinni odwiedzaæ Quinceya. On mia³ im pomóc w ich problemach - poczuciu wyobcowania, kryzysie to¿samoœci, a mo¿e po prostu przekonaniu, ¿e praca ich dehumanizuje - by wracali na taœmê i wk³adali dynks tam, gdzie dynks powinien siê znajdowaæ i tym sposobem samoloty nie spada³y i ¿adne niebezpieczeñstwo nie grozi³o demokracji. Za to
wszystko Quincey dostawa³ trzydzieœci dwa tysi¹ce dolarów rocznie, siedemnaœcie tysiêcy dolarów wiêcej, ni¿ zarabia³ Andy. „I wcale nie czujê siê winny - pisa³. Uwa¿am, ¿e to za ma³e wynagrodzenie za to, ¿e sam jeden podtrzymujê Amerykê w jej locie ku przysz³oœci". Stary Quincey, zawsze tak samo ironiczny, zawsze tak samo dowcipny. Tylko ¿e wcale nie by³ ironiczny i wcale nie dowcipkowa³, kiedy tego dnia Andy zadzwoni³ do niego z Ohio,
patrz¹c na œpi¹c¹ na kanapie córkê i czuj¹c w nosie smród spalonego misia i nadpalonego dywanu. - S³ysza³o siê ró¿ne rzeczy - powiedzia³ w koñcu Quincey, ale dopiero wtedy, gdy zorientowa³ siê, ¿e Andy mu nie odpuœci, jeœli nie dowie siê czegoœ. Ale ró¿ni ludzie s³uchaj¹ rozmów telefonicznych, stary przyjacielu. To epoka Watergate. - Bojê siê - powiedzia³ Andy. - Vicky te¿ siê boi. I Charlie te¿. Co s³ysza³eœ,
Quincey? - Dawno, dawno temu by³ sobie eksperyment, w którym bra³o udzia³ dwanaœcie osób. Mniej wiêcej szeœæ lat temu. Pamiêtasz to? - Pamiêtam - potwierdzi³ ponuro Andy. - Niewielu zosta³o z tej dwunastki. Ostatnim razem, kiedy coœ s³ysza³em, czworo. A dwoje wziê³o œlub. - Tak - powiedzia³ Andy i czu³, jak gdzieœ, w œrodku, rodzi siê przera¿enie. Tylko czworo?
O czym ten Quincey gada!? - Jak rozumiem, jeden z nich potrafi zginaæ klucze i zamykaæ drzwi, nawet siê do nich nie zbli¿aj¹c. - S³aby g³os Quinceya, przemierzaj¹cy trzy tysi¹ce kilometrów, przep³ywaj¹cy przez centrale, przez otwarte stacje przekaŸnikowe, przez z³¹cza w Nêwadzie, Idaho, Kolorado, Iowa - milion miejsc na za³o¿enie pods³uchu. - Tak? - Andy próbowa³ opanowaæ dr¿enie g³osu. I pomyœla³ o Vicky, która
potrafi³a czasami w³¹czyæ radio i wy³¹czyæ telewi68 zor, wcale siê do nich nie zbli¿aj¹c. I najwyraŸniej nie by³a nawet œwiadoma tego, co robi - Och, tak, to nie bajka - mówi³ Quincey. - Tylko - jak to siê mówi? udokumentowany przypadek. G³owa go boli, jeœli robi to za czêsto, ale potrafi to robiæ. Trzymaj¹ go w ma³ym
pokoju z drzwiami, których nie potrafi otworzyæ, i zamkiem, którego nie potrafi przekrêciæ. Robi¹ na nim testy. Zgina klucze. Zamyka drzwi. I-jak rozumiem -jest bliski szaleñstwa. - O... mój... Bo¿e - powiedzia³ s³abo Andy. - To w ramach naszych wysi³ków w celu utrzymania pokoju, wiêc jeœli zwariuje, nie ma sprawy - mówi³ dalej Quincey. Wariuje, ¿eby dwieœcie dwadzieœcia milionów Amerykanów
mog³o byæ bezpiecznych i wolnych. Rozumiesz? - Tak - szepn¹³ Andy. - A co z tymi, którzy wziêli œlub? Nic. A przynajmniej ci tam nic nie wiedz¹. Ci ludzie ¿yj¹ sobie spokojnie w jakimœ spokojnym œrodkowoamerykañskim stanie, na przyk³ad w Ohio. Mo¿e sprawdza siê ich co roku. Tylko po to, aby mieæ pewnoœæ, ¿e nie robi¹ czegoœ takiego jak zginanie kluczy lub zamykanie
drzwi z daleka, albo nie popisuj¹ siê jakimiœ sztuczkami na pikniku dobroczynnym w celu zebrania pieniêdzy na Fundusz Dystrofii Miêœniowej. | To dobrze, ¿e oni niczego takiego nie potrafi¹, co, Andy? Andy zamkn¹³ oczy i odetchn¹³ zapachem spalonego dywanu. Czasemi Charlie otwiera³a lodówkê, zagl¹da³a do niej i odchodzi³a. A jeœli Vicky akurat prasowa³a, spogl¹da³a tylko na drzwi lodówki i drzwi siê zamyka³y... I wcale
nie by³a œwiadoma, ¿e robi coœ dziwnego. Czasami siê tak zdarza³o. A czasami nie udawa³o siê jej, musia³a zostawiaæ prasowanie i sama zamyka³a lodówkê (albo wy³¹cza³a radio, albo w³¹cza³a telewizor). Vicky nie potrafi³a zginaæ kluczy, czytaæ myœli, lataæ, zapalaæ ogni i przepowiadaæ przysz³oœci. Czasami udawa³o siê jej zamkn¹æ drzwi z drugiego k¹ta pokoju i to by by³o na tyle. Czasami, jeœli zrobi³a kilka takich
sztuczek, Andy zauwa¿a³, ¿e zaczyna³a siê skar¿yæ na ból g³owy albo na ¿o³¹dek, ale czy to by³a reakcja fizyczna, czy pomruk ostrze¿enia z podœwiadomoœci, tego Andy nie wiedzia³. Jej niezwyk³e zdolnoœci manifestowa³y siê mo¿e trochê mocniej mniej wiêcej w czasie 69 okresu. Takie drobne sztuczki, tak rzadkie, ¿e Andy zacz¹³ o nich myœleæ jak o czymœ
normalnym. A on sam... Tak, on sam potrafi³ pchaæ ludzi. Na to nie by³o w³aœciwej nazwy; mo¿e najlepiej okreœla³o to s³owo „autohipno-za". I nie móg³ robiæ tego czêsto, poniewa¿ dostawa³ migreny. Przez wiêkszoœæ czasu nie pamiêta³, ¿e nie jest ca³kowicie normalny i od czasu tego eksperymentu w sali siedemdziesi¹tej gmachu Jasona Gearneigha nigdy nie by³. Zamkn¹³ oczy i na czarnym tle powiek
dostrzeg³ plamê krwi w kszta³cie przecinka i nic nie znacz¹ce litery CÓR OSUM. - Tak, to bardzo dobrze - mówi³ Quincey, jakby Andy siê z nim zgodzi³. Bo inaczej mogliby ich wsadziæ do dwóch ma³ych pokoików, w których ci ludzie mogliby pracowaæ na pe³en etat, broni¹c bezpieczeñstwa i wolnoœci dwustu dwudziestu milionów Amerykanów. - To bardzo dobrze - zgodzi³ siê Andy.
- Co do tej dwunastki, to mo¿e dali im œrodek, którego nie ca³kiem znali. Mo¿e byæ tak, ¿e ktoœ, pewien Szalony Doktor, œwiadomie wprowadzi³ ich w b³¹d. A mo¿e tylko myœla³, ¿e wprowadza ich w b³¹d, a oni prowadzili go na smyczy. To bez znaczenia. - Bez. - Wiêc dano im ten œrodek i mo¿e on zmieni³ trochê ich chromosomy. Albo i nie trochê? Kto to wie? I mo¿e tych dwoje siê pobra³o, zdecydowa³o na dziecko i mo¿e
to dziecko ma coœ jeszcze oprócz oczu i ust. Czy nie zainteresowaliby siê takim dzieckiem? - Pewnie, ¿e tak - powiedzia³ Andy, teraz ju¿ tak przera¿ony, ¿e prawie w ogóle nie móg³ mówiæ. Zd¹¿y³ ju¿ zdecydowaæ, ¿e wcale nie powie Vicky o telefonie do Quinceya. - To tak, jakbyœ mia³ cytrynê i to fajnie, i martini, i to fajnie, ale kiedy zmieszasz jedno z drugim... To zupe³nie nowy smak. Za³o¿ê siê, ¿e chcieliby wiedzieæ, co te¿ to
dziecko potrafi. Mogliby te¿ chcieæ je zabraæ, zamkn¹æ w ma³ym pokoiku i sprawdziæ, czy nie pomog³oby im uczyniæ œwiat bezpieczniejszym i bardziej demokratycznym. I to chyba wszystko, co chcê ci powiedzieæ, stary przyjacielu... Oprócz jednego. Nie wychylaj siê. - 70 G³osy w pokoju, w którym straszy. Nie wychylaj siê. Odwróci³ g³owê le¿¹c¹ na hotelowej
poduszce i spojrza³ na Charlie, która spa³a g³êboko. Charlie, malutka, co mamy teraz robiæ? Dok¹d pójœæ, ¿eby zostawili nas w spokoju? Jak to siê skoñczy? Na te pytania nie by³o odpowiedzi I w koñcu Andy zasn¹³, a niedaleko zielony samochód mkn¹³ w ciemnoœci, z nadziej¹, ¿e gdzieœ na poboczu trafi na wysokiego mê¿czyznê w sztruksowej marynarce i jasnow³os¹
dziewczynkê w czerwonych spodniach i zielonej bluzeczce. LONGMONT, WIRGINIA SKLEPIK Dwa piêkne domy, typowe domy plantatorów z Po³udnia, stary naprzeciwko siebie oddzielone wielkim, g³adkim trawnikiem, przeciêtym kilkoma krêtymi dró¿kami rowerowymi i dwupasmow¹ ¿wirow¹ drog¹, nikn¹c¹ za grzbietem wzgórza, prowadz¹c¹ do autostrady. Przy bocznej œcianie jednego z domów wybudowano wielk¹ stodo³ê,
pomalowan¹ na jasny, czerwony kolor i wykoñczon¹ nieskalan¹ biel¹. Obok drugiego domu stajniê pomalowano t¹ sam¹ czerwieni¹ i wykoñczono t¹ sam¹ biel¹. W tej stajni trzymano jedne z najlepszych koni na Po³udniu. Pomiêdzy stodo³¹ i stajni¹ znajdowa³ siê szeroki, p³ytki staw, spokojnie odbijaj¹cy niebo. W 1860 roku w³aœciciele obu domów poszli na wojnê i dali siê zabiæ; ich spadkobiercy te¿
ju¿ nie ¿yli. W 1954 roku plantacje po³¹czono w jedn¹ posiad³oœæ rz¹dow¹. Tu znajdowa³a siê g³ówna kwatera Sklepiku. Pewnego s³onecznego paŸdziernikowego dnia - dzieñ po tym, kiedy Andy i Charlie wyjechali taksówk¹ z Nowego Jorku do Al-bany - dziesiêæ minut po godzinie dziewi¹tej do jednego z domów podjecha³ na rowerze starszy mê¿czyzna o ³agodnych, b³yszcz¹cych oczach, w brytyjskiej czapce d¿okejce
na g³owie. Mia³ za plecami ukryty za drugim pagórkiem punkt kontrolny, który przekroczy³ dopiero wtedy, gdy komputerowy system identyfikacyjny potwierdzi³ odcisk jego kciuka. Punkt kontrolny znajdowa³ siê pomiêdzy dwoma ogrodzeniami z drutu kolczastego. Ogrodzenie zewnêtrzne, wysokie na ponad dwa metry, co piêtnaœcie metrów oznaczone by³o ostrzegawczymi napisami: UWAGA!
W£ASNOŒÆ RZ¥DOWA! OGRODZENIE POD NIEWIELKIM NAPIÊCIEM! W ci¹gu dnia napiêcie rzeczywiœcie by³o niewielkie. W nocy znajduj¹cy siê na terenie posiad³oœci generator podnosi³ je do œmier72 telnej wysokoœci i ka¿dego ranka oddzia³ piêciu ogrodników obje¿d¿a³ ogrodzenie w ma³ych, elektrycznych wózkach golfowych, zbieraj¹c cia³a usma¿onych królików, kretów, ptaków,
œwistaków i czasami skunksów le¿¹cych w ka³u¿y smrodu. Zdarza³y siê jelenie. I -dwukrotnie - ludzie, równie¿ usma¿eni. Miêdzy zewnêtrznym i wewnêtrznym ogrodzeniem by³a trzymetrowa przerwa. Dniem i noc¹ patrolowa³y j¹ psy - dobermany, wytresowane, by trzymaæ siê z dala od ogrodzenia pod napiêciem. Na ka¿dym rogu wznosi³y siê wie¿e stra¿nicze; drewniane, równie¿ pomalowane na kolor jaskrawej czerwieni i wykoñczone
biel¹. Zajmowali je ludzie bêd¹cy prawdziwymi ekspertami w obs³udze ró¿nych œmiercionoœnych narzêdzi. Ca³¹ posiad³oœæ bez przerwy obserwowa³y kamery telewizyjne, a obrazy nadsy³ane z ró¿nych kamer bezustannie analizowa³ komputer. Kwatera Sklepiku w Longmont by³a miejscem bezpiecznym. Starszy pan jecha³ na rowerze, uœmiechaj¹c siê do ludzi, których mija³. Stary, ³ysy mê¿czyzna w baseballowej czapce,
prowadz¹cy d³ugonogiego Ÿrebca, podniós³ rêkê i zawo³a³: - Czeœæ, Kap! Strasznie piêkny dzieñ. - Nie sposób siê napatrzyæ - przyzna³ Kap. - Wszystkiego dobrego, Henry. Mê¿czyzna dojecha³ do pó³nocnego budynku, zsiad³ z roweru i ustawi³ go na stojaku. Odetchn¹³ g³êboko ³agodnym powietrzem poranka, a póŸniej wbieg³ rzeœko po stopniach i przeszed³ miêdzy potê¿nymi doryckimi
kolumnami. Otworzy³ drzwi i wszed³ do szerokiego holu. Za biurkiem siedzia³a rudow³osa kobieta; przed ni¹ le¿a³ otwarty podrêcznik statystyki matematycznej. Jedn¹ rêk¹ kobieta zaznacza³a miejsce, w którym przerwa³a lekturê, a drug¹ trzyma³a w otwartej szufladzie biurka, dotykaj¹c lekko Smitha & Wessona 38. - Dzieñ dobry, Josie - powiedzia³ starszy d¿entelmen.
- Czeœæ, Kap. SpóŸniamy siê trochê, co? - £adne dziewczêta mog³y sobie pozwoliæ na coœ takiego; gdyby za biurkiem siedzia³a Duane... Jej nie usz³oby to na sucho. Kap nie by³ zwolennikiem ruchu wyzwolenia kobiet. - Najwy¿szy bieg mi siê zaci¹³, skarbie. - Kap w³o¿y³ palec 73 w odpowiedni otwór. Coœ w konsolecie za³omota³o ciê¿ko i na biurku Josie zamigota³o i
zapali³o siê równo zielone œwiat³o. - A teraz b¹dŸ ju¿ grzeczna. - Có¿, bêdê uwa¿aæ - powiedzia³a znacz¹co Josie i skrzy¿owa³a nogi. Kap rykn¹³ œmiechem i poszed³ przez korytarz. Josie popatrzy³a za nim, zastanawiaj¹c siê, czy powinna mu powiedzieæ, ¿e dwadzieœcia minut temu przyszed³ ten niesamowity staruch Wanless. „I tak zaraz siê dowie" pomyœla³a i westchnê³a. Doskona³y sposób na spieprzenie tego cudownego dnia: koniecznoœæ
gadania z tym starym koz³em. Ale ludzie tacy jak Kap, zajmuj¹cy bardzo odpowiedzialne stanowiska, musz¹ ³ykaæ muchy w miodzie. Gabinet Kapa znajdowa³ siê z ty³u domu. Wielkie wykuszowe okno dawa³o wspania³y widok na trawnik, stodo³ê i staw, czêœciowo zas³oniêty olchami. Rich McKeon na ma³ym traktorku-kosiar-ce dojecha³ do po³owy trawnika. Kap patrzy³ na niego przez chwilê, a
póŸniej podszed³ do stoj¹cego w k¹cie ekspresu i nala³ trochê kawy do swojego marynarskiego kubka. Doda³ œmietanki i dopiero wtedy usiad³ i nacisn¹³ guzik interkomu. - Czeœæ, Rachel - powiedzia³. - Czeœæ, Kap. Doktor Wanless cze... - Wiem o tym. Dobrze o tym wiem. Wyczu³em tego starego skurwysyna, kiedy tylko wszed³em. - Czy mam mu powiedzieæ, ¿e jesteœ dziœ zajêty?
- Nie mów mu nic takiego - powiedzia³ Kap dzielnie. - Niech siedzi w ¿ó³tej poczekalni ca³y cholerny ranek. Jeœli nie zdecyduje siê pójœæ do domu, to chyba zobaczê siê z nim przed lunchem. - Oczywiœcie, proszê pana. I problem rozwi¹zany - przynajmniej dla Rachel, pomyœla³ Kap z odrobin¹ zazdroœci. Wanless wcale nie by³ jej problemem. W rzeczywistoœci Wanless powoli stawa³ siê k³opotem.
Prze¿y³ za74 równo sw¹ u¿ytecznoœæ, jak i wp³ywy. Có¿, zawsze jest jeszcze obóz w Maui. I jest Rainbird. Myœl¹c o tym, Kap poczu³ lekki wewnêtrzny dreszcz - a nie by³ cz³owiekiem, który dr¿y z byle powodu. Jeszcze raz przycisn¹³ guzik interkomu - Chcê znowu dostaæ wszystkie akta McGee, Rachel. I o dziesi¹tej trzydzieœci chcê siê
widzieæ z Alem Steinowitzem. Jeœli Wanless jeszcze tu bêdzie, kiedy skoñczê z Alem, mo¿esz go do mnie przys³aæ - - Doskonale, Kap. Kap wygodnie rozpar³ siê w fotelu, splót³ palce i popatrzy³ przez gabinet na wisz¹cy na œcianie portret George'a Patiuna. Futton sta³ w rozkroku nad górnym w³azem czo³gu, jakby myœla³, ¿e jest samym Johnem Wayne'em lub kimœ takim.
- Twardzi ludzie maj¹ ciê¿kie ¿yciepowiedzia³ Kap Pattono-wi i napi³ siê kawy Dziesiêæ minut póŸniej Rachel przywioz³a akta na bibliotekarskim wózku. Le¿a³o na nim szeœæ pude³ raportów i innych papierów i cztery pud³a fotografii. Zapisy rozmów telefonicznych tak¿e. Telefon rodziny McGee by³ na pods³uchu od 1978 roku. - Dziêki, Rachel. - Nie ma za co. Pan Steinowitz bêdzie tutaj o dziesi¹tej trzydzieœci.
- No, przecie¿. Czy Wanless ju¿ zdech³? - Niestety, nie. - Rachel uœmiechnê³a siê. - Po prostu siedzi w poczekalni i patrzy, jak Henry spaceruje z koñmi. - I drze te cholerne papierosy? Rachel zakry³a usta jak uczennica, zachichota³a i skinê³a g³ow¹. - Zd¹¿y³ ju¿ za³atwiæ pó³ paczki. Kap chrz¹kn¹³. Rachel wysz³a. Zacz¹³ grzebaæ w papierach. Ile to razy wertowa³ je w ci¹gu
ostatnich jedenastu miesiêcy? Dziesiêæ? Dwadzieœcia? Streszczenia zna³ niemal na pamiêæ. I jeœli Al ma s³usznoœæ, oboje McGee znajd¹ siê pod kluczem pod koniec 75 tygodnia. Na sam¹ myœl o tym poczu³ w ¿o³¹dku gor¹cy dreszcz podniecenia. Zacz¹³ szperaæ w aktach na chybi³ trafi³, od czasu do czasu wyjmuj¹c jak¹œ kartkê, od czasu do czasu czytaj¹c jakieœ zdanie. W taki sposób „w³¹cza³" siê w sprawê. Œwiadomoœæ
pracowa³a na luzie, podœwiadomoœæ na najwy¿szych obrotach. Nie zale¿a³o mu na szczegó³ach, chcia³ mieæ pe³ny obraz sytuacji. Jak mawiaj¹ gracze w baseball, szuka³ w³aœciwego chwytu. Oto notatka od Wanlessa, m³odszego Wanlessa (ach, wtedy wszyscy byliœmy m³odsi!), z dat¹ 12 wrzeœnia 1968 roku. Jeden z ustêpów przyci¹gn¹³ wzrok Kapa. „...niezmiernej wagi w prowadzonych studiach kontrolowanych fenomenów
psychicznych. Kolejne testy na zwierzêtach nie zwiêksz¹ zakresu naszej wiedzy (patrz za³¹cznik 1) i, jak to wy³o¿y³em na zebraniu naszej grupy tego lata, testy na skazañcach i innego rodzaju obiektach o zdeformowanej osobowoœci mog¹ prowadziæ do powa¿nych k³opotów, jeœli Lot Szeœæ jest chocia¿by w czêœci tak potê¿ny, jak podejrzewamy (patrz za³¹cznik 2). Z tego powodu w dalszym ci¹gu polecam..."
„W dalszym ci¹gu poleca³eœ, ¿ebyœmy dali go kontrolnej grupie studentów uniwersytetu, maj¹c w zapasie komplet pewnych planów na wypadek niepowodzenia" myœla³ Kap. Wanless nie bawi³ siê wtedy w ¿adne albo - albo. Co to, to nie. Jego motto brzmia³o: „Ca³a naprzód, a ostatnich gryz¹ psy". Testowano dwunastu studentów. Dwójka zmar³a, jedno w czasie testu, drugie wkrótce po nim. Dwójka beznadziejnie oszala³a - i oboje zostali
okaleczeni; jedno by³o œlepe, drugie dozna³o parali¿u na pod³o¿u psychotycznym. S¹ teraz w obozie w Maui, w którym pozostan¹ do koñca ich ¿a³osnego ¿ycia. Zosta³o oœmiu. Z tych jeden zgin¹³ w wypadku samochodowym w 1972 roku -w wypadku, który niemal na pewno nie by³ wypadkiem, lecz samobójstwem. Drugi skoczy³ z budynku poczty w Cleveland w 1973 roku i w tym przypadku nie by³o najmniejszych w¹tpliwoœci; zostawi³ liœcik, w którym
pisa³, ¿e „nie mo¿e ju¿ znieœæ tych obrazów w g³owie". Policja uzna³a to za paranojê i samobójcz¹ depresjê, 76 Kap i Sklepik postawili natomiast inn¹ diagnozê: œmiertelny kac po Locie Szeœæ. Pozosta³o jeszcze szeœciu. Trzej kolejni pope³nili samobójstwa pomiêdzy 1973 i 1977 rokiem, zwiêkszaj¹c listê oczywistych samobójstw do czterech,
mniej oczywistych - do piêciu. Niemal po³owa klasy, mo¿na by powiedzieæ. Ca³a czwórka oczywistych samobójców wydawa³a siê zupe³nie normalna a¿ do chwili, kiedy wziêli w rêce strzelbê, sznur czy skoczyli z du¿ej wysokoœci. Ale kto wie, przez jakie przeszli piek³o? Kto to mo¿e wiedzieæ? Zosta³a trójka. W 1977 roku, kiedy to zawieszony od d³u¿szego czasu projekt Lot Szeœæ zmartwychwsta³ nagle z hukiem, wziêto
pod ci¹g³¹ obserwacjê faceta nazwiskiem James Richardson, który mieszka dziœ w Los Angeles. W 1969 roku wzi¹³ udzia³ w testowaniu Lotu Szeœæ i podczas eksperymentu, jak wszyscy inni, wykaza³ ca³¹ zdumiewaj¹c¹ skalê niezwyk³ych talentów: telekineza, telepatia i byæ mo¿e najciekawszy z nich, przynajmniej z punktu widzenia Sklepiku: dominacja umys³owa. Lecz, jak to siê zdarzy³o z innymi,
zaszczepione przez narkotyk zdolnoœci zdawa³y siê nikn¹æ ca³kowicie po ustaniu jego dzia³ania. Kolejne rozmowy w 1971,1973 i 1975 roku nie wykaza³y niczego. Nawet Wanless musia³ siê z tym pogodziæ, a jeœli chodzi o LotSzeœæ, to Wanless by³ prawdziwym fanatykiem. Niezmienne wykresy komputerowe, badane na zasadzie przypadku (badania sta³y siê znacznie mniej przypadkowe od czasu, kiedy zdarzy³a siê ta sprawa z rodzin¹ McGee) nie
wykazywa³y, by Richardson, œwiadomie lub nieœwiadomie, u¿ywa³ jakichkolwiek si³ psi. Skoñczy³ studia w 1971 roku, wyjecha³ na zachód, pracowa³ w kilku firmach na ni¿szych stanowiskach kierowniczych - z pewnoœci¹ nie korzysta³ tu z ¿adnej dominacji umys³owej - a teraz by³ w Telemyne Corporation. By³ tak¿e zasranym peda³em. Kap westchn¹³. Ci¹gle jeszcze mieli oko na Richardsona,
ale Kap osobiœcie by³ przekonany, ¿e ten facet nic nie znaczy. Zostawa³a dwójka, Andy McGee i jego ¿ona. Radosna niespodzianka w postaci ich œlubu poruszy³a zarówno Sklepik, jak i Wanlessa, który zacz¹³ bombar77 dowaæ biuro notatkami sugeruj¹cymi, by rezultatom tego zwi¹zku przygl¹daæ siê jak naj uwa¿niej - liczy³ kury przed z³o¿eniem jajek, mo¿na by powiedzieæ - i niejeden raz Kap igra³
z pomys³em, by powiedzieæ mu, i¿ w³aœnie odkryli, ¿e Andy McGee przeszed³ sterylizacjê. To uciszy³oby starego durnia. Wtedy Wanless by³ ju¿ po wylewie i sta³ siê nieu¿ytecznym, zwyk³ym marud¹. Przeprowadzili tylko jedno doœwiadczenie z Lotem Szeœæ. Rezultaty okaza³y siê tak niszcz¹ce, ¿e ich zatajenie sta³o siê z koniecznoœci ca³kowite, kompletne i... kosztowne. Z bardzo wysoka przyszed³ rozkaz, by na
czas nieokreœlony na³o¿yæ moratorium na przysz³e eksperymenty. Wanless mia³ na ten temat wiele do wywrzeszczenia - ...i, jasne, wrzeszcza³. Ale nie dostali ¿adnego sygna³u, ¿e Rosjanie lub którekolwiek œwiatowe mocarstwo interesuje siê wzbudzaniem si³ psi narkotykami, i wielcy zdecydowali, ¿e mimo kilku pozytywnych rezultatów Lot Szeœæ to droga donik¹d. Patrz¹c na komplet wyników, jeden z naukowców
pracuj¹cych nad projektem porówna³ go do zamontowania silnika odrzutowego w starym fordzie. Jasne, jecha³ jak szatan... do pierwszej przeszkody. - Dajcie nam jeszcze dziesiêæ tysiêcy lat ewolucji - powiedzia³ ten facet - i znowu spróbujemy. Czêœæ k³opotów powodowa³ fakt, ¿e kiedy zaszczepione narkotykiem si³y psi by³y najsilniejsze, obiektom doœwiadczenia mózg wycieka³ uszami. Nie istnia³a
¿adna mo¿liwoœæ kontroli. A jeœli podejœæ do sprawy z drugiej strony, to szar¿e niemal sra³y w gacie ze strachu. Utajniæ œmieræ agenta, a nawet przypadkowego przechodnia, który napatoczy³ siê na operacjê - to jedno. Utajniæ œmieræ studenta, który dosta³ ataku serca, znikniêcie dwójki innych studentów i powtarzaj¹ce siê wœród kolejnych przypadki histerii i paranoi to coœ zupe³nie innego. Oni wszyscy mieli przyjació³ i
znajomych, mimo to, ¿e jednym z wymagañ przy klasyfikacji do testów by³ brak bliskiej rodziny. Koszta i ryzyko okaza³y siê ogromne. Z³o¿y³o siê na nie siedemset tysiêcy dolarów w ³apówkach za milczenie i koniecznoœæ uciszenia jednej osoby: ojca chrzestnego tego faceta, który wy-³upi³ sobie oczy. Ojciec chrzestny po prostu nie chcia³ ust¹piæ. 78
Mia³ zamiar dotrzeæ do samych korzeni sprawy. Jak siê okaza³o, jedynym miejscem, do którego dotar³, by³o dno oceanu, gdzie prawdopodobnie spoczywa do tej pory z dwoma cementowymi boia-mi na tym, co pozostalo z jego nóg I ci¹gle wiêkszoœæ z tego, co siê uda³o zrobiæ - zbyt cholernie wiele zawdziêczali szczêœliwemu przypadkowi. Tak wiêc projekt Lot Szeœæ od³o¿ono na pó³kê, przydzielaj¹c mu roczny
bud¿et. Pieniêdzy u¿ywano na prowadzenie wyrywkowej kontroli nad tymi, którzy prze¿yli, poszukuj¹c jakiegoœ wzoru. I w koñcu odkryli wzór. Kap przerzuci³ album z fotografiami i znalaz³ b³yszcz¹ce, po-cztówkowe zdjêcie. Zrobili je trzy lata temu, kiedy dziewczynka mia³a cztery lata i chodzi³a do ¿³obka w Harrison. Teleobiektywem, przez okno
pó³ciê¿arówki ze znakiem piekarni; powiêkszyli je póŸniej i wy kadrowali, by zmieniæ fotografiê bawi¹cych siê dzieci w portret uœmiechniêtej dziewczynki z w³osami œci¹gniêtymi w mysie ogonki i œciskanej w d³oniach r¹czki skakanki. Przez d³u¿szy czas Kap przygl¹da³ siê temu zdjêciu z uczuciem. Po wylewie Wanless odkry³ strach. Teraz myœli, ¿e trzeba uciszyæ tê ma³¹. I chocia¿ dzisiaj Wanless ju¿ siê nie liczy, s¹ jednak tacy, którzy zgadzaj¹ siê z
jego opini¹ - i jeszcze siê licz¹. Kap mia³ szczer¹, wielk¹ nadziejê, ¿e do tego nie dojdzie. Sam mia³ troje wnucz¹t, a dwoje z nich by³o niemal dok³adnie w wieku Charlene McGee. Oczywiœcie, bêd¹ musieli oddzieliæ dziewczynkê od ojca. Prawdopodobnie na zawsze. Niemal na pewno trzeba te¿ bêdzie uciszyæ jego... Kiedy ju¿ nie bêdzie przydatny, oczywiœcie.
By³o piêtnaœcie po dziesi¹tej. Zadzwoni³ na Rachel. - Czy przyszed³ Albert Steinowitz? - Akurat wszed³, proszê pana. ^ , - Bardzo dobrze. Wpuœæ go.. - Chcê ¿ebyœ osobiœcie poprowadzi³ ostatnie rozdanie, Al. - Doskonale. Kap 79 Albert Steinowitz by³ ma³ym cz³owieczkiem o blado¿ó³tej cerze i bardzo czarnych w³osach; w m³odoœci mylono go czasem z
aktorem Victorem Jorym. Kap wspó³pracowa³ z nim ju¿ blisko osiem lat. Wyszli razem z marynarki i Kap zawsze mia³ wra¿enie, ¿e Al wygl¹da tak, jakby mia³ zaraz pójœæ do szpitala i zostaæ tam ju¿ do œmierci. Pali³ bez przerwy, tylko nie w tym pokoju, gdzie nie wolno by³o paliæ. Chodzi³ powolnym krokiem, który nadawa³ mu wyraz dziwacznej godnoœci, a nieprzenikniona godnoœæ jest rzadkim atrybutem mê¿czyzny.
Kap, który przegl¹da³ wyniki badañ lekarskich wszystkich agentów Sekcji Pierwszej, wiedzia³, ¿e pe³ne godnoœci kroki Alberta to wra¿enie fa³szywe. Albert cierpia³ na powa¿ny przypadek hemoroidów i by³ z ich powodu dwukrotnie operowany. Nie zgodzi³ siê na trzeci¹ operacjê, mog³a bowiem oznaczaæ torbê na odchody miêdzy nogami. Jego pe³en godnoœci krok zawsze przywodzi³ Kapowi na myœl baœñ o syrenie, która chcia³a byæ kobiet¹, i o cenie,
jak¹ zap³aci³a za rêce i nogi. Kap wyobra¿a³ sobie, ¿e ona te¿ musia³a chodziæ z godnoœci¹. - Kiedy mo¿esz byæ w Albany? - W godzinê po wyjœciu z tego pokoju. - Doskonale. Nie bêdê ciê zatrzymywa³. Co siê tam dzieje? Albert z³o¿y³ na brzuchu ma³e, lekko ¿ó³tawe rêce. - Policja stanowa œlicznie z nami wspó³pracuje. Zablokowaliœmy wszystkie autostrady prowadz¹ce z Albany. Blokady
rozmieszczone s¹ w koncentrycznych krêgach, w których œrodku znajduje siê lotnisko. Promieñ szeœædziesi¹t kilometrów. - Zak³adasz, ¿e nikt ich nie zabra³? - Muszê - powiedzia³ Albert. - Jeœli z³apali kogoœ, kto podrzuci³ ich trzysta kilometrów czy coœ takiego, oczywiœcie bêdziemy musieli zaczynaæ od nowa. Ale za³o¿y³bym siê, ¿e s¹ wewn¹trz tego krêgu. - Tak? A dlaczego, Albercie? - Kap
pochyli³ siê. Bez ¿adnych w¹tpliwoœci Albert Steinowitz by³ najlepszym agentem Sklepiku, mo¿e z wyj¹tkiem Rainbirda. B³yskotliwy, z intuicj¹ - a kiedy praca tego wymaga³a, tak¿e bezlitosny. - Czêœciowo to przeczucie - powiedzia³ Albert. - A czêœciowo 80 wyniki, które dostaliœmy z komputera, kiedy w³o¿yliœmy w niego wszystko, co wiemy o ostatnich trzech latach ¿ycia Andy'ego McGee. Kazaliœmy Komjjuiciuwi
podaæ ka¿d¹ prawid³owoœæ doty-cz¹c¹ tego talentu, który podobno ma. - On go rzeczywiœcie ma, Al powiedzia³ ³agodnie Kap. -I to w³aœnie czyni tê operacjê tak cholernie delikatn¹. - W porz¹dku, ma. Ale analiza komputerowa sugeruje, ¿e zdolnoœu¿ycia tego daru jest niezwykle ograniczona. Jeœli go nadu¿yje, jest chory. - Racja. Na to liczymy.
- W Nowym Jorku prowadzi³ to biuro, coœ jak Dale Carnegie. Kap skin¹³ g³ow¹. „Stowarzyszenie Pewnoœci Siebie" - firma za³o¿ona g³ównie z myœl¹ o nieœmia³ych kierownikach. Dochodów wystarczy³o, ¿eby z dziewczynk¹ mogli kupiæ sobie chleb, mleko i miêso; i niewiele wiêcej. - Przes³uchiwaliœmy ludzi z ostatniej grupy - mówi³ Albert Steinowitz. - By³o ich szesnaœcioro, a ka¿dy z nich p³aci³ honorarium w ratach: stu dolarów przy
zapisie, a drugie sto w trakcie kur su, jeœli czu³, ¿e to mu pomaga. Oczywiœcie pomog³o wszystkim. Kap skin¹³ g³ow¹ Talent Andy'ego wyj¹tkowo nadawa³ siê do tego, by wzmagaæ w ludziach pewnoœæ siebie. On ich po prostu popycha³ we w³aœciwym kierunku. - Ich odpowiedzi na kilka kluczowych pytañ wprowadziliœmy do komputera. Pytaliœmy o to, czy w jakimœ szczególnym okresie ktoœ czu³ siê nastawiony lepiej i przychylniej
do samego siebie i do „Stowarzyszenia". Czy pamiêta nastêpuj¹ce po spotkaniach „Stowarzyszenia" szczególne dni w pracy, kiedy czu³ siê jak tygrys. Czy pamiêta... - Czu³ siê jak tygrys? - zapyta³ Kap. Jezu, pytaliœcie, czy ci ludzie czuli siê jak tygrysy? - To s³owo zasugerowa³ komputer - No dobra. Dalej - Trzecie kluczowe pytanie brzmia³o: „Czy odnios³eœ jakiœ zdecydowany
sukces w pracy po podjêciu nauki w „Stowarzyszeniu Pewnoœci Siebie"? Na to pytanie wszyscy mogli odpowiedzieæ w pe³ni obiektywnie i w sposób najbardziej godny zaufania, bo lu81 dzie zawsze dobrze pamiêtaj¹ dzieñ, w którym dostali podwy¿kê albo kiedy szef poklepa³ ich po ramieniu. Rozmawiali bardzo chêtnie. Dla mnie by³o to trochê przera¿aj¹ce, Kap. On
rzeczywiœcie robi³ to, co obieca³. Z tej szesnastki jedenaœcioro dosta³o awans. Jedenaœcioro. A¿ pozosta³ej pi¹tki trójka ludzi pracuje w firmach, w których awansy przydzielane s¹ raz na rok w œciœle okreœlonym czasie. - Nikt nie kwestionuje zdolnoœci Andy'ego McGee - powiedzia³ Kap. Ju¿ nie. - W porz¹dku. Wracam do tego, co istotne. Kurs trwa³ szeœæ tygodni. Korzystaj¹c z odpowiedzi na kluczowe pytania, przy
udziale komputera trafiliœmy na cztery dni, w których McGee wspomóg³ najprawdopodobniej swe zwykle „hip-hip-hurrra -jeœli spróbujesz, na pewno ci siê uda!" dobrym, mocnym pchniêciem. Te dni to: siedemnasty sierpnia, pierwszy wrzeœnia, dziewiêtnasty wrzeœnia... I czwarty paŸdziernika. - I co z tego? - Có¿, wczoraj wieczorem pchn¹³ taksówkarza. Mocno. Facet ci¹gle siê trzêsie. Wszystko
wskazuje na to, ¿e McGee przesadzi³. Jest chory. Byæ mo¿e unieruchomiony. Albert patrzy³ na Kapa nieruchomym wzrokiem. - Komputer daje nam dwadzieœcia szeœæ procent szans, ¿e McGee nie ¿yje. - Co? - No, ju¿ wczeœniej zdarza³o mu siê przesadziæ i l¹dowa³ w ³ó¿ku. On robi coœ ze swoim mózgiem... Jeden Bóg wie co. Byæ mo¿e powoduje mini wylewy. To mo¿e postêpowaæ.
Komputer wyliczy³, ¿e mamy trochê wiêcej ni¿ jedn¹ szansê na czte-ry, ¿e on nie ¿yje - albo serce, albo, co bardziej prawdopodobne, wylew krwi do mózgu. - Musia³ pchn¹æ, nim siê na³adowa³. Albert skin¹³ g³ow¹ i wyj¹³ coœ z kieszeni. Coœ oprawionego w giêtki plastyk. Poda³ to Kapowi, który spojrza³ i zwróci³ mu tê rzecz. - I co to niby ma znaczyæ? - zapyta³.
- Nic wielkiego - odpowiedzia³ Al, przygl¹daj¹c siê z namy- \ - 82 s³em oprawionemu w plastyk banknotowi. - Tylko ¿e tym czymœ McGee zap³aci³ taksówkarzowi. - Przejecha³ z Nowego Jorku do Albany za dolara, co? - Kap wzi¹³ banknot i przyjrza³ mu siê z nowym zainteresowaniem. -Op³aty za taksówki musia³y... Co, u diab³a! Rzuci³ oprawny w plastyk banknot,
jakby go oparzy³, i pad³ na oparcie fotela mrugaj¹c - Ty te¿, co? - powiedzia³ Al. - Ty te¿ to widzia³eœ? - Chryste, nie wiem, co widzia³em powiedzia³ Kap i siêgn¹³ po ceramiczny pojemnik, w którym trzyma³ pigu³ki na wrzód ¿o³¹dka. -Przez jedn¹ chwilê to wcale nie przypomina³o jednodolarówki. - Ale teraz przypomina? Kap spojrza³ na banknot.
- Jasne, ¿e tak To George, nie... Chryste! Kap pad³ na fotel, tym razem tak gwa³townie, ¿e niemal waln¹³ g³ow¹ w drewnian¹ boazeriê za biurkiem. Spojrza³ na Ala. - Ta twarz... na chwilê jakby siê zmieni³a. Okulary czy coœ. Co to za sztuczka? - Och, to cholernie dobra sztuczka stwierdzi³ Al, odbieraj¹c banknot. - Ja widzia³em to bardzo dobrze, chocia¿ teraz ju¿ nic nie widzê. Chyba jakoœ siê dostosowa³em, chocia¿ niech
mnie diabli, jeœli wiem jak. Tego oczywiœcie nie ma. To tylko jakaœ.zwariowana halucynacja. Uda³o mi siê nawet rozpoznaæ twarz. Ben Frañ klin. - Dosta³eœ to od taksówkarza? - Kap zafascynowany przygl¹da³ siê dolarówce czekaj¹c na kolejn¹ zmianê. Ale ci¹gle widzia³ tylko Jerzego Waszyngtona. All rozeœmia³ siê - No - przytakn¹³. - Zabraliœmy banknot i daliœmy mu czek na piêæset dolarów. Tak
naprawdê to teraz jest bogatszy. - Dlaczego? - Ben Franklin nie figuruje na piêæsetce, tylko na setce. NajwyraŸniej McGee o tym nie wiedzia³. - Niech no jeszcze na to popatrzê. Al znów wrêczy³ Kapowi dolarówkê; Kap przygl¹da³ siê jej z napiêciem przez niemal dwie minuty. Kiedy mia³ j¹ ju¿ oddaæ, 83
znów przeskoczy³a - chocia¿ nie do koñca. Ale tym razem czu³ z pewnoœci¹, ¿e ten skok dokona³ siê w jego mózgu, a nie w banknocie. - Powiem ci coœ jeszcze - stwierdzi³ Kap. - Nie jestem pewien, ale nie s¹dzê, by Franklin na setce mia³ okulary. W ka¿dym razie to... - Zawaha³ siê, nie wiedz¹c, jak skoñczyæ myœl. Do g³owy przysz³y mu s³owa „cholernie niesamowite", aleje odrzuci³. - No - przytakn¹³ Al - cokolwiek to jest,
ma efekt przejœciowy. Dziœ rano pokaza³em dolarówkê mo¿e szeœciu osobom. Kilka z nich myœla³o, ¿e chyba coœ zobaczy³o, ale bez tej pewnoœci, jak¹ mia³ taksówkarz i dziewczyna, z któr¹ ¿yje. - Wiêc zak³adasz, ¿e pchn¹³ zbyt mocno? - Tak. W¹tpiê, by móg³ wiaæ dalej. Mo¿e spali w lesie, mo¿e w jakimœ motelu poza miastem, mo¿e w³amali siê do domku letniskowego w tej okolicy. Ale myœlê, ¿e gdzieœ tam
s¹ i wpadn¹ nam w rêce bez wiêkszych k³opotów. - Ilu ludzi do tego potrzebujesz? - Mamy wszystko, czego potrzebujemy. Wliczaj¹c policjê, bawi siê tym wiêcej ni¿ siedmiuset ludzi. Priorytet AlA. Chodz¹ od drzwi do drzwi, od domu do domu. Ju¿ sprawdziliœmy ka¿dy motel w najbli¿szym s¹siedztwie Albany; jest ich ponad czterdzieœci. Teraz sprawdzamy s¹siednie miasteczka. Mê¿czyzna i ma³a dziewczynka... Oni
stercz¹ jak chory palec. Dostaniemy ich. Lub dziewczynkê, jeœli on nie ¿yje. Albert wsta³. - I myœlê, ¿e powinienem siê w to w³¹czyæ. Chcia³bym byæ tam, kiedy to wszystko siê skoñczy. - Oczywiœcie, bêdziesz. SprowadŸ ich do mnie, Al. - Sprowadzê - powiedzia³ Al i poszed³ w stronê drzwi.
- Albercie ? - Al odwróci³ siê; ma³y cz³owieczek o niezdrowej, ¿ó³tej cerze. - Albercie, kto jest na piêæsetce? Sprawdzi³eœ to? i= Al Steinowitz uœmiechn¹³ siê. , - McKinley - powiedzia³. - Zosta³ zamordowany. Wyszed³, cicho zamykaj¹c za sob¹ drzwi i zostawiaj¹c sprawê do przemyœlenia Kapowi. 84Dziesiêæ minut póŸniej Kap
ponownie przycisn¹³ interkom. Czy Rainbird wróci³ z Wenecji, Rachel? - Ju¿ wczoraj - odpar³a Rachel i Kap wyobrazi³ sobie, ¿e s³yszy cieñ niechêci nawet w jej tonie - starannie pielêgnowanym tonie sekretarki szefa - Jest tu czy na Sanibel? - Sklepik mia³ w³asny oœrodek wypoczynkowy na wyspie Sanibel na Florydzie. Rachel nie odpowiedzia³a od razu.
Sprawdza³a w komputerze. - Jest w Longmont, Kap. Od wczoraj, od godziny osiemnastej zero zero Pewnie przesypia ró¿nicê czasów. - Poœlij kogoœ, ¿eby go obudzi³. Chcê siê z nim spotkaæ po rozmowie z Wanlessem... Oczywiœcie zak³adaj¹c, ¿e Wanless ci¹gle tu jest. - By³ piêtnaœcie minut temu. - W porz¹dku... Powiedzmy, Rainbird o dwunastej.
- Tak jest, proszê pana. - Dobra z ciebie dziewczyna, Rachel. - Dziêkujê panu. Mia³ wra¿enie, ¿e sprawi³ jej przyjemnoœæ. Lubi³ j¹. Bardzo j¹ lubi³. - Przyœlij Wanlessa, Rachel. Usiad³ wygodnie, splót³ d³onie na biurku i pomyœla³: „Za moje grzechy" Doktor Joseph Wanless dosta³ wylewu w tym samym dniu, w którym Richard Nixon oznajmi³, ¿e rezygnuje z pe³nienia
funkcji prezydenta - 8 sierpnia 1974 roku. Wylew mia³ œredni zasiêg i Wanless nigdy nie odzyska³ pe³ni zdrowia fizycznego, a w opinii Kapa - tak¿e psychicznego. Dopiero po wylewie jego zainteresowanie eksperymentem z Lotem Szeœæ nabra³o charakteru obsesji. Wanless wszed³ do pokoju, opieraj¹c siê na lasce; œwiat³o z okna w wykuszu odbi³o siê od jego okr¹g³ych okularów bez oprawki
85 i sprawi³o, ¿e szk³a zab³ys³y œlepo. Lewa rêka Wanlessa przypomina³a wyci¹gniête szpony. Lewa strona ust skrzywiona by³a w niezmiennym, lodowatym grymasie. Ponad ramieniem doktora Rachel spojrza³a wspó³czuj¹co na Kapa, który skinieniem da³ jej znak, ¿e mo¿e odejœæ. I Rachel odesz³a, cicho zamykaj¹c za sob¹ drzwi. - Nasz dobry doktor - powiedzia³ Kap bez krzty humoru.
- Jak ci idzie? - zapyta³ Wanless, siadaj¹c ze stêkniêciem. - Tajne - odpowiedzia³ Kap. - Sam o tym wiesz, Joe. Co mogê dziœ dla ciebie zrobiæ? - Widzia³em, jak tu siê wszyscy krz¹tali. - Wanless zignorowa³ pytanie Kapa. - Co mi zosta³o do roboty, kiedy czekam na ciebie ca³y ranek? - Skoro przyszed³eœ, nie umawiaj¹c siê wczeœniej...
- Myœlisz, ¿e znów prawie ich masz – przerwa³ Wanless. - Bo i po co innego pojawi³by siê tu ten kat Steinowitz? Mo¿e i masz. Mo¿e. Ale przedtem te¿ ju¿ tak myœla³eœ, prawda? - Czego chcesz, Joe? - Kap nie lubi³, by mu przypominaæ przesz³e klêski. Dziewczynkê ju¿ kiedyœ mieli. Na krótko. Agenci, którzy w tym uczestniczyli, nie nadawali siê jeszcze do roboty. I mo¿e nigdy nie bêd¹ siê nadawaæ.
- Czego zawsze chcia³em? - zapyta³ Wanless, garbi¹c siê i opieraj¹c na lasce. „O, Chryste pomyœla³ Kap - stary piernik bêdzie siê bawi³ w retorykê". Dlaczego ¿yjê? By sk³oniæ ciê do uciszenia obojga. Do uciszenia tego Jamesa Richardsona. Do uci szenia tych w Maui. Uciszenia na zawsze, kapitanie Hollister. Na le¿y ich wymazaæ. Zetrzeæ z powierzchni ziemi. Kap westchn¹³.
Wanless wskaza³ sw¹ szponiast¹ rêk¹ na bibliotekarski wózek. - Jak widzê, znowu czyta³eœ akta. - Znam je prawie na pamiêæ-powiedzia³ Kap i uœmiechn¹³ siê lekko. W ci¹gu ostatniego roku jad³, pi³ i oddycha³ Lotem Szeœæ; dwa lata przedtem Lot Szeœæ by³ g³ównym bohaterem wszystkich zebrañ. Jeœli wzi¹æ to pod uwagê, mo¿e Wanless nie by³ w tym pokoju jedynym, który mia³ na tym punkcie obsesjê?
86 „Ró¿nica w tym, ¿e mnie za to p³ac¹. Dla Wanlessa to hobby. Niebezpieczne hobby" pomyœla³ Kap. - Czyta³eœ, a niczego siê nie nauczy³eœ. Pozwól, ¿e jeszcze raz spróbujê ciê nawróciæ na drogê prawdy, kapitanie Hollisier. Kap próbowa³ zaprotestowaæ, lecz pomyœla³ o Rainbirdzie i o wyznaczonym na po³udnie spotkaniu i twarz mu siê wyg³adzi³a.
By³a teraz spokojna, nawet przyjazna. - W porz¹dku - powiedzia³. - Cel, pal, sier¿ancie! - Ci¹gle myœlisz, ¿e jestem wariatem. Szaleñcem? - Ty to powiedzia³eœ. - Dobrze ci zrobi, jeœli zawsze bêdziesz pamiêta³, ¿e to ja pierwszy zasugerowa³em program eksperymentów z di-lisergicznym kwasem irójjedynyiii - S¹ diu, kiedv mysie., ¿e lepiej by³o z tym nie zaczynaæ - powiedzia³ Kap.
Gdyby przymkn¹³ oczy, móg³by przywo³aæ z pamiêci pierwszy raport Wanlessa, dwustustronicow¹ analizê hipotetycznego dzia³ania narkotyku, znanego najpierw jako DLT, póŸniei wœród u-t.h-ników nazywanego „kwasem przyspieszaj¹cym", a w koñcu ochrzczonego: „Lot Szeœæ". Poprzednik Kapa zatwierdzi³ oryginalny projekt; szeœæ lat temu d¿entelmen ten zosta³ pochowany w Arlington ze wszystkimi honorami wojskowymi.
- Stwierdzam tylko, ¿e moja opinia siê tu liczy - powiedzia³ Wanless. Tego ranka wydawa³ siê zmêczony; mówi³ powoli, niewyraŸnie. Skrzywiony lewy k¹cik ust nie porusza³ siê w trakcie przemowy. - S³ucham ciê - powiedzia³ Kap. - Z tego, co wiem, mogê stwierdziæ, ¿e jestem jedynym psychologiem lub cz³onkiem personelu medycznego, którego od czasu do czasu jeszcze s³uchasz. Was wszystkich oœlepi³a
jedna, jedyna myœl: co ten mê¿czyzna i ta dziewczyna znacz¹ dla bezpieczeñstwa Ameryki... i mo¿liwej przysz³ej równowagi si³. Na ile potrafiê powiedzieæ, œledz¹c poczynania tego McGee, jest on kimœ w rodzaju dobroczynnego RaSputina. Potrafi... Wanless gada³ dalej, lecz Kap na chwilê przesta³ go s³uchaæ. ..Dobroczynny Rasputin" pomyœla³. Ozdobne to by³o stwierdze87
nie, ale podoba³o mu siê. Zastanowi³ siê, co te¿ powiedzia³by Wanless, gdyby go poinformowaæ, ¿e komputer da³ jedn¹ szansê na cztery, i¿ uciekaj¹c z Nowego Jorku, McGee uciszy³ sam siebie. Prawdopodobnie posika³by siê z radoœci. A gdyby mu pokazaæ ten dziwny banknot? Kolejny wylew? Kap uœmiechn¹³ siê na tê myœl i przykry³ usta. - Przede wszystkim bojê siê dziewczynki - mówi³ mu Wanless po raz dwudziesty?
trzydziesty? piêædziesi¹ty? - Œlub McGee i Tomlinson... Szansa jeden na tysi¹c. Powinno siê unikn¹æ tego za wszelk¹ cenê. Ale kto móg³ przewidzieæ... - W swoim czasie bardzo podoba³ ci siê ten pomys³- stwierdzi³ Kap i doda³ sucho: Powiedzia³bym, ¿e by³byœ nawet gotów poprowadziæ pannê m³od¹ do o³tarza, gdyby ciê o to poproszono. - Nikt z nas siê nie orientowa³ - mrukn¹³ Wanless. - Potrzeba by³o wylewu,
¿ebym zacz¹³ widzieæ jasno. W koñcu Lot Szeœæ by³ jedynie syntetyczn¹ kopi¹ wydzieliny przysadki mózgowej... Niesamowicie potê¿nym œrodkiem przeciwbólowo-halucynogennym, którego nie rozumieliœmy wtedy i nie rozumiemy teraz. Wiemy, a w ka¿dym razie spodziewamy siê z dziewiêædziesiêcioprocentow¹ pewnoœci¹, ¿e naturalny odpowiednik tej substancji wywo³uje przypadkowe pojawienie siê zdolnoœci
psi niemal u wszystkich ludzi. Pojawia siê zaskakuj¹co szeroki wachlarz zdolnoœci: prekognizja, telekineza, dominacja umys³owa, manifestacje nadludzkiej si³y, czasowa kontrola nad sympatycznym uk³adem nerwowym. Czy wiesz, ¿e przysadka mózgowa uaktywnia siê nagle we wszystkich eksperymentach z biosprzê-¿eniem zwrotnym? Kap wiedzia³. Wanless w nieskoñczonoœæ powtarza³ mu to i
wszystko inne. Ale nie musia³ odpowiadaæ; retoryka Wanlessa rozkwit³a tego ranka, kazanie rozwija³o siê wspaniale. A Kap by³ w dobrym nastroju i móg³ s³uchaæ... Ten ostatni raz. Niech staruszek ma swój benefis. Dla Wanlessa by³o to ostatnie przedstawienie. - Tak, to prawda - odpowiedzia³ Wanless sam sobie. - Jest czynna w biosprzê¿eniu zwrotnym, w aktywnym œnie; ludzie z uszkodzeniami przysadki bardzo rzadko
normalnie œni¹, natomiast zdumiewaj¹co czêsto cierpi¹ na guzy mózgu i leukemiê. Przysadka - 88 mózgowa, kapitanie Hollister, operuj¹c terminami ewolucyjnymi, jest to najstarszy gruczo³ hormonalny w ludzkim ciele. We wczesnym okresie dojrzewania pompuje do krwi hormony w iloœci wielokrotnie przewy¿szaj¹cej sw¹ wagê. To niesamowicie wa¿ny gruczo³ i
niesamowicie tajemniczy. Gdybym wierzy³ w to, ¿e cz³owiek ma duszê, kapitanie Hollister, powiedzia³bym, ¿e przebywa ona w przysadce mózgowej Kap chrz¹kn¹³, - Wiemy o tym - mówi³ Wanless - i wiemy, ¿e Lot Szeœæ zmieni³ jakoœ sk³ad fizyczny przysadki mózgowej tych, którzy brali udzia³ w eksperymencie. Nawet u Jamesa Richardsona, którego nazywasz „cichym". Co najwa¿niejsze, z zachowania dziewczynki
mo¿emy tak¿e wydedukowaæ, ¿e zmieni³ jakoœ budowê chromosomów... I ¿e zmiana przysadki mo¿e byæ prawdziw¹ mutacj¹. - Czynnik X zosta³ przekazany kolejnemu pokoleniu. - Nie - zaprzeczy³ Wanless. - To jedna z wielu rzeczy, których nie potrafi pan zrozumieæ, panie kapitanie Hollister. To Andrew McGee sta³ siê czynnikiem X w swym posteksperymentalnym ¿yciu. Victoria Tomlinson by³a czynnikiem Y eksperyment zmieni³
j¹ tak¿e, ale w inny sposób ni¿ jej mê¿a. Mia³a s³abe zdolnoœci tele-kinetyczne. McGee zachowa³ œrednie zdolnoœci dominacji umys³owej. Ale ta ma³a... Ta ma³a, kapitanie Hollister... Kim ona jest? Tego nie wiemy. Jest czynnikiem Z. - Mamy zamiar siê dowiedzieæ. - Kap mówi³ cicho. Teraz skrzywi³y siê oba k¹ciki ust Wanlessa. - Macie zamiar siê dowiedzieæ powtórzy³. - Jeœli bêdziecie siê
upieraæ, z pewnoœci¹ wam siê uda... Wy œlepi, obsesyjni durnie. Wanless zamkn¹³ na chwilê oczy i zakry³ je d³oni¹. Kap przygl¹ da³ mu siê spokojnie. - Jedno ju¿ wiecie - powiedzia³ w koñcu Wanless. - Dziewczynka potrafi rozniecaæ ogieñ. - Tak. - Zak³adacie, ¿e odziedziczy³a po matce zdolnoœci telekinety-czne. A nawet powa¿nie podejrzewacie.
- Tak. * 89 - Jako ma³e dziecko nie by³a w stanie kontrolowaæ tego... tego talentu, z braku lepszego s³owa... - Ma³e dzieci nie potrafi¹ nawet kontrolowaæ pêcherza -stwierdzi³ Kap, u¿ywaj¹c jednego z przyk³adów przytoczonych w aktach. Ale w miarê jak dziecko roœnie... - Tak, tak, znam tê analogiê. Ale i starszemu dziecku zdarzaj¹ siê
nieszczêœliwe wypadki. Uœmiechaj¹c siê Kap powiedzia³: - Mamy zamiar trzymaæ j¹ w ognioodpornym pomieszczeniu. - W celi. W dalszym ci¹gu z uœmiechem Kap stwierdzi³: - Jeœli wolisz. - Pragnê podzieliæ siê z tob¹ pewnym przypuszczeniem. Dziewczynka nie lubi u¿ywaæ swego talentu. Odstraszano j¹, a ten
strach zosta³ jej zaszczepiony z rozmys³em. Dam ci przyk³ad. Dziecko mojego brata. W domu by³y zapa³ki. Fred chcia³ siê nimi bawiæ. Zapalaæ je, a póŸniej gasiæ. Powtarza³: „œliczne, œliczne". Wiêc mój brat postanowi³ zaszczepiæ mu kompleks. Przestraszyæ go tak, by dzieciak ju¿ nigdy nie chcia³ siê bawiæ zapa³kami. Powiedzia³ Fredowi, ¿e g³ówki zapa³ek zrobione s¹ z siarki, która sprawi, ¿e zêby mu zgnij¹ i
wypadn¹. ¯e patrzenie na p³on¹ce zapa³ki kiedyœ go oœlepi. A w koñcu przytrzyma³ rêkê dziecka nad p³omieniem i oparzy³ je. - Twój brat - burkn¹³ Kap - to prawdziwy wzór ojca. - Lepsza ma³a, czerwona blizna na d³oni ni¿ dzieciak w szpitalu, ca³y w banda¿ach, z poparzeniami trzeciego stopnia na szeœædziesiêciu procentach powierzchni cia³a. - A jeszcze lepiej jest po prostu trzymaæ zapa³ki poza zasiêgiem dziecka.
- A czy mo¿esz trzymaæ zapa³ki Charlene McGee poza jej zasiêgiem? Kap powoli skin¹³ g³ow¹. - Tu masz jak¹œ racjê, ale... - Niech pan zada sobie to pytanie, kapitanie Hollister: Co zdarzy³o siê z pañstwem McGee, kiedy ich dziecko by³o bardzo ma³e? Kiedy ju¿ zorientowali siê, co siê dzieje? SpóŸnia siê butelka. 90
Dziecko p³acze. W tej samej chwili jakieœ pluszowe zwierz¹tko, le¿¹ce w tej samej ko³ysce, wybucha p³omieniami i dymem. Kupa w pieluszkach, dziecko p³acze. W chwilê póŸniej brudna bielizna w bieliŸniarce sama z siebie staje w ogniu. Ma pan raporty, kapitanie Hollister; wie pan, co siê dzia³o w tym domu. W ka¿dym pokoju wykrywacze dymu i gaœnice. A raz zapali³y siê jej w³osy; rodzice weszli do pokoj i zobaczyli, ¿e stoi w ko³ysce, p³acze i
p³on¹ jej w³osy. - Tak - powiedzia³ Kap. - To musia³o ich cholernie zdenerwowaæ. - Wiêc - mówi³ Wanless - uczyli j¹ nie siusiaæ w pieluchê... I uczyli j¹ nie rozniecaæ ognia - Nie siusiaæ i nie paliæ - zastanowi³ siê Kap. - Co po prostu oznacza, ¿e - jak w przypadku mojego brata i jego synka zaszczepili jej kompleks. Pan przytoczy³ tê analogiê, kapitanie Hollister, wiêc proszê pozwoliæ, ¿e siê nad
ni¹ przez chwilê zatrzymam Czym jest uczenie dziecka, by nie siusia³o w majtki? Jest zaszczepianiem kompleksu. Po prostu i zwyczajnie. Nagle, nieoczekiwanie g³os starego mê¿czyzny zmieni³ siê w wysoki, dr¿¹cy g³os kobiety krzycz¹cej na dziecko: „Zobacz, co zrobi³eœ! To brzydko, widzisz, jak to brzydko?! To brzydko robiæ w majtki! Wo³aj siusiu, gówniarzu, wo³aj siusiu!" - Proszê, tylko... - powiedzia³
zdegustowany Kap. - To zaszczepianie kompleksu powtórzy³ Wanless. -Uczenie siusiania na nocniczku prowadzi siê, zwracaj¹c uwagê dziecka na jego proces wydalania w sposób, który uznalibyœmy za niezdrowy, gdyby obiektem fiksacji by³o co innego. Mo¿na by zapytaæ: jak silny kompleks wyrabia siê u dziecka? Richard Da-mon z Uniwersytetu Waszyngtoñskiego zada³ sobie to samo pytanie i poszukuj¹c
odpowiedzi, przeprowadzi³ pewien eksperyment. Znalaz³ piêædziesiêciu studentów ochotników. Napoi³ ich wod¹, col¹ i mlekiem, a¿ wszystkim strasznie chcia³o siê siusiu. Po pewnym czasie powiedzia³ im, ¿e mog¹ siê wysiusiaæ, ale w spodnie. - To obrzydliwe - powiedzia³ g³oœno Kap. By³ zaszokowany, 91 zemdli³o go. - Nie by³ to eksperyment,
lecz æwiczenie w degeneracji. - Widzisz, jak g³êboko kompleks ten tkwi w twej w³asnej psychice? stwierdzi³ cicho Wanless. - Kiedy mia³eœ pó³tora roku, nie myœla³eœ, by by³o to obrzydliwe. Wtedy robi³eœ to, co musia³eœ zrobiæ. Zrobi³byœ to na kolanach papie¿a, gdybyœ musia³ i gdyby ktoœ ciê. tam posadzi³. Wyniki eksperymentu Damona by³y nastêpuj¹ce: wiêkszoœæ z nich nie mog³a. Ci ludzie wiedzieli, ¿e przynajmniej
podczas eksperymentu nie obowi¹zuj¹ oryginalne wzorce zachowañ; ka¿dy z nich znajdowa³ siê w pokoju co najmniej tak intymnym, jak ka¿da ³azienka... ale osiemdziesi¹t osiem procent nie mog³o. Niezale¿nie od tego, jak silna by³a fizyczna potrzeba, kompleks zaszczepiony im przez rodziców okaza³ siê silniejszy. - To tylko bezsensowne gadanie powiedzia³ krótko Kap. - Nie. Chcê, ¿ebyœ zastanowi³ siê nad
podobieñstwami nauki niesiusiania w majtki i nauki nierozniecania ognia... I nad jedn¹ powa¿n¹ ró¿nic¹, jak¹ jest ogromny skok jakoœciowy miêdzy koniecznoœci¹ nauczenia jednego i drugiego. Jeœli dziecko powoli uczy siê siadania na nocniczku, jakie s¹ tego konsekwencje? Niewielkie przykroœci. Jego pokój brzydko pachnie, jeœli siê go bez przerwy nie wietrzy. Mama jest przykuta do pralki. Trzeba wzywaæ ludzi i
praæ wyk³adziny, kiedy dziecko ju¿ skoñczy. Najgorsze mo¿e byæ to, ¿e dziecko dostanie ci¹g³ej wysypki na pupci, a to zdarza siê tylko wtedy, gdy jego skóra jest bardzo delikatna albo mama jest niechlujna i nie utrzymuje dziecka w czystoœci. Ale skutki poczynañ dziecka, które umie rozniecaæ ogieñ... Oczy Wanlessa b³yszcza³y. Lewa strona ust skrzywiona by³a w grymasie. - Bardzo ceniê oboje McGee jako rodziców. Jakoœ przez to przeszli.
Myœlê, ¿e zaczêli uczyæ dziecko du¿o wczeœniej, nim zazwyczaj robi¹ to inni rodzice, mo¿e przed tym, nim ich dziecko zaczê³o raczkowaæ. „Nie wolno! Si! Nie, nie, nie! Z³a dziewczynka. Z³a! Z³aaa!" Lecz pañskie w³asne komputery sugeruj¹, ¿e Char-lene zdobywa w³adzê nad swym kompleksem, panie kapitanie Hollister. I znajduje siê w niezwykle korzystnej sytuacji, by to uczyniæ. Jest m³oda; kompleks nie mia³
czasu zakorzeniæ siê. w latach i stwardnieæ na beton. I ma przy boku ojca! Czy nie rozumiesz znaczenia tego prostego faktu?! Nie, nie rozumiesz. Ojciec to postaæ pe³na w³adzy. On trzyma w rêku psychiczne wodze ka¿dego zboczenia ma³ej dziewczynki. Oralnego, analnego, genital-nego; za ka¿dym z nich, jak postaæ ukryta w cieniu za kotar¹, stoi dzier¿¹cy w³adzê ojciec. Dla córeczki jest on Moj¿eszem, prawa s¹ jego
prawami; dziecko nie wie, sk¹d siê wziê³y, ale to on je ustanawia. Ojciec jest prawdopodobnie jedyn¹ osob¹ na ziemi, która mo¿e usun¹æ tê blokadê. Nasze kompleksy, kapitanie Hollister, przyczyniaj¹ nam zawsze najwiêcej bólu i psychicznego napiêcia, gdy ci, którzy je narzucili, umarli i odeszli poza zasiêg dyskusji... I wybaczenia Kap spojrza³ na zegarek i stwierdzi³, ¿e Wanless siedzi u niego ju¿ niemal czterdzieœci
minut. Mia³ wra¿enie, ¿e to raczej czterdzieœci godzin. - Skoñczy³eœ ju¿? Mam nastêpne spotkanie... - Kiedy kompleksy puszczaj¹, pêkaj¹ jak tamy po tropikalnych deszczach powiedzia³ cicho Wanless. - WeŸmy tak¹ wyzwolon¹ seksualnie dziewiêtnastoletni¹ dziewczynê. Mia³a ju¿ trzystu kochanków. Ma cia³o zara¿one seksem jak czterdziestoletnia prostytutka. Ale do siedemnastego roku ¿ycia ta dziewczyna
by³a dziewic¹. Mia³a ojca pastora; i kiedy by³a ma³¹ dziewczynk¹, Ojciec powtarza³ jej, ze seks w ma³¿eñstwie jest z³em koniecznym, a poza ma³¿eñstwem to piek³o i potêpienie, ¿e seks to jab³ko grzech u pierworodnego. Kiedy pêka taki kompleks, to jest jak pêkniêcie tamy. Najpierw jedna czy druga szczelina, maleñkie strumyki wody, których nawet siê nie zauwa¿a. A zgodnie z informacjami, które dosta³eœ z
komputera, to w³aœnie dzieje siê teraz z nasz¹ ma³¹ dziewczynk¹. Komputer sugeruje, ¿e ona u¿ywa swych zdolnoœci, by pomóc ojcu, na jego proœbê. A póŸniej tama pêka, wylewaj¹ siê z niej miliony litrów wody, niszcz¹ wszystko, topi¹ wszystkich, którzy znajd¹ siê na jej drodze, zmieniaj¹c okolice na zawsze. Ochryp³y g³os Wanlessa wzniós³ siê, z cichego przeszed³ w za³a93
muj¹cy siê krzyk starego cz³owieka, lecz by³ to krzyk bardziej rozpaczliwy ni¿ imponuj¹cy. - S³uchaj - mówi³ do Kapa. Przynajmniej raz mnie pos³uchaj. Wyd³ub œpiochy z oczu. Ten mê¿czyzna, sam i pozostawiony sam sobie, nie jest niebezpieczny. Ma niewiele mocy, ta moc jest zabawk¹, mo¿na z ni¹ igraæ. On to rozumie. Nie potrafi³ jej u¿yæ, by zarobiæ milion dolarów. Nie rz¹dzi ludŸmi i narodami. U¿ywa³ swych mocy, by pomóc t³ustym babom
straciæ wagê. U¿ywa³ swych mocy, by pomóc nieœmia³ym biznesmenom zyskaæ pewnoœæ siebie. On nie jest w stanie u¿ywaæ swej mocy dobrze i czêsto - ogranicza go jakiœ czynnik psychologiczny. Lecz dziewczynka jest niesamowicie niebezpieczna. Ucieka z tat¹ w sytuacji, w której wa¿y siê ¿ycie i œmieræ. Jest bardzo przestraszona. On te¿ siê boi i to czyni go niebezpiecznym. Sam w sobie nie jest groŸny; groŸne jest to, ¿e zmuszacie go, by zmieni³
córkê. Zmuszacie go, by zmieni³ jej pogl¹d na jej w³asn¹ moc. Zmuszacie go, by zmusi³ j¹ do jej u¿ycia Wanless oddycha³ ciê¿ko. Rozgrywaj¹c za³o¿ony scenariusz, którego koniec by³ ju¿ bliski, Kap zapyta³ spokojnie: - Co sugerujesz? - Mê¿czyznê trzeba zabiæ. Szybko. Nim zdo³a powa¿nie naruszyæ kompleks, który wraz z ¿on¹ zaszczepili córeczce. I s¹dzê, ¿e
dziewczynkê te¿ trzeba zabiæ. Na wypadek, gdyby dokonano ju¿ dzie³a zniszczenia. - Wanless, mimo wszystko to tylko ma³a dziewczynka. Mo¿e rozniecaæ ogieñ, tak. Nazywamy to pirokinez¹. Ale wed³ug ciebie to jak Armageddon. - Bo to mo¿e byæ Armageddon. Nie wolno, by jej wiek i to, jaka jest ma³a, og³upi³o ciê i sprawi³o, ¿e zapomnisz o czynniku Z... Tylko ¿e ty najwyraŸniej w³aœnie o nim zapominasz.
Przypuœæmy, ¿e rozniecanie ognia to tylko czubek góry lodowej? Za³ó¿my, ¿e jej talent siê rozwija? Ma siedem lat. Kiedy John Milton mia³ siedem lat, by³ pewnie ma³ym ch³opcem, z trudem trzymaj¹cym kawa³ek wêgla i ciê¿ko pracuj¹cym, by wypisaæ swoje imiê literami, które mama i tata mogliby odczytaæ. By³ dzieckiem. Wyrós³ i napisa³ „Raj utracony". - 94 -- Nie wiem, o czym u diab³a mówisz -
powiedzia³ bezdŸwiê-cznie Kap. - Mówiê o potencjalnej zdolnoœci niszczenia. Mówiê o zdolnoœciach zwi¹zanych z przysadk¹ mózgow¹, która w ciele dziecka w wieku Charlene McGee niemal nie funkcjonuje. Co siê stanie, gdy dziewczynka zacznie dojrzewaæ, gdy przysadka obudzi siê ze snu i na dwadzieœcia miesiêcy stanie siê najwiêksz¹ si³¹ w ludzkim. ciele, rz¹dz¹c¹ wszystkim, pocz¹wszy od nag³ego dojrzewania i
pojawiania siê pierwotnych i wtórnych cech seksualnych, a koñcz¹c na produkcji cia³ka purpurowego w oku. Przypuœæmy, ¿e masz to dziecko zdolne wywo³aæ eksplozjê j¹drow¹ sam¹ si³¹ woli? - Nigdy nie s³ysza³em niczego bardziej szalonego. - Nie? To niech pan pozwoli, ¿e posunê siê dalej w .szaleñstwo, panie kapitanie Hollister. Przypuœæmy, ¿e dziœ rano gdzieœ tam w ukryciu ¿yje dziewczynka nios¹ca w
sobie, ukryty tylko czasowo, talent mog¹cy spowodowaæ, ¿e pewnego dnia sama Ziemia pêknie na dwie po³owy jak porcelanowy talerz na strzelnicy. Patrzyli sobie w oczy w milczeniu. I nagle zabrzêcza³ interkom. Po chwili Kap pochyli³ siê i nacisn¹³ przycisk. - Tak,Rachel? Niech to diabli, jeœli na jedn¹ chwilê ten staruch nie z³apa³ go na wêdkê.
Kraka³ jak jakiœ kruk zag³ady i to by³ kolejny powód, dla którego Kap go nie lubi³ Sam by³ cz³owiekiem czynu i jedyne, czego na œwiecie nie znosi³, by³ pesymizm. - Rozmowa telefoniczna z szyfrownikiem - powiedzia³a Ra-chel. Z terenu s³u¿bowego. - W porz¹dku, skarbie. Dziêkujê. Przytrzymaj j¹ dla mnie przez parê minut, dobrze? - Tak jest, proszê pana Kap opad³ na fotel.
- Muszê przerwaæ tê rozmowê, doktorze Wanless. Mo¿e pan byæ pewien, ¿e wszystko, co pan powiedzia³, zostanie bardzo dok³adnie rozwa¿one. - Doprawdy? – zapyta³ Wanless. Lewy k¹cik jego ust wydawa³ siê skrzywiony w cynicznym grymasie. - Tak. 95 - Ta dziewczynka... McGee... i ten facet, Richardson, to ostatnie trzy znaki
pozosta³e na tablicy po pewnym nieudanym równaniu, kapitanie Hollister. Niech pan je wyma¿e. I zacznie od nowa. Dziewczynka jest bardzo niebezpieczna. - Rozwa¿ê, co pan powiedzia³. Powtórzy³ Kap. - Niech pan to zrobi. – I Wanless zacz¹³ siê w koñcu podnosiæ, opieraj¹c siê na lasce. Zabra³o mu to sporo czasu. W koñcu wsta³.
- Nadchodzi zima - oznajmi³. - Stare koœci jej nie znosz¹. - Zostajesz na noc w Longmont? ,>- Nie, jadê do Waszyngtonu. Kap zawaha³ siê i powiedzia³: - Zatrzymaj siê w Mayflower. Mogê chcieæ siê z tob¹ skontaktowaæ. W oczach starego mê¿czyzny pojawi³o siê coœ, czego Kap nigdy nie widzia³. Wdziêcznoœæ? Tak, prawie na pewno wdziêcznoœæ. - Doskonale, kapitanie Hollister –
powiedzia³ Wanless i podpieraj¹c siê lask¹, podszed³ powoli do drzwi. Starzec, który kiedyœ otworzy³ puszkê Pandory, a teraz chcia³ wystrzelaæ wszystko, co z niej wylecia³o, zamiast zaprz¹c to do roboty. Kiedy drzwi siê za nim zamknê³y, Kap odetchn¹³ z ulg¹ i podniós³ s³uchawkê telefonu pod³¹czonego do szyfrownika.
J
- Z kim mówiê? ·"- Tu Orv Jamieson, panie kapitanie. - Macie ich, Jamieson? - Jeszcze nie, panie kapitanie, ale na lotnisku znaleŸliœmy coœ interesuj¹cego. '. - Co takiego? - Automaty telefoniczne s¹ puste. ZnaleŸliœmy trochê dziesi¹tek i dwudziestopiêciocentówek w jednej z budek, na pod³odze.
- Rozbite? - Nie, panie kapitanie. Dlatego do pana dzwoniê. Nikt ich nie rozbija³, po prostu s¹ puste. Firma telefoniczna szaleje. - W porz¹dku, Jamieson. 96 - To nam u³atwia sprawê. Myœleliœmy, ¿e mo¿e facet zostawi³ dziewczynkê na dworze ' zameldowa³ siê sam. Teraz wiemy, ¿e szukamy goœcia, który zap³aci³ mnóstwem drobnych. - Jeœli poszli do motelu, a nie w³amali
siê do jakiegoœ domku - Oczywiœcie, panie kapitanie. - Pracujcie dalej, OJ. - Tak jest, panie kapitanie, dziêkujê. Jamieson wydawa³ siê absurdalnie zadowolony, ¿e pamiêtano o jego przezwisku. Kap odwiesi³ s³uchawkê. Przez piêæ minut siedzia³ z zamkniêtymi oczami myœl¹c. £agodne, jesienne œwiat³o wpada³o przez wielkie okno, oœwietla³o i ogrzewa³o gabinet. Po chwili
pochyli³ siê i znów wykrêci³ numer do Rachel - Czy przyszed³ John Rainbird? - Tak, Kap, przyszed³. - Daj mi jeszcze piêæ minut, a póŸniej wprowadŸ go. Chcê rozmawiaæ z Batesem w miejscu akcji. Jest szefem, póki nie dotrze tam Al. - Tak jest, proszê pana - powiedzia³a Rachel z lekkim pow¹tpiewaniem. - To musi byæ otwarta linia. Po³¹czenie z
krótkofalówk¹. Niezbyt.... - Tak, doskonale. - Kap by³ lekko zniecierpliwiony. Zabra³o to dwie minuty. G³os Batesa by³ cichy, przerywany. Ba-tes by³ dobrym agentem nie grzeszy³ wyobraŸni¹, ale potrafi³ wgryŸæ siê w sprawê Takiego agenta potrzebowa³ Kap do obrony twierdzy, póki nie dotrze tam Albert Steinowitz. W koñcu Nor-ville znalaz³ siê na linii i powiedzia³ Kapowi, ¿e rozdzielaj¹ siê na s¹siednie miasteczka:
Oakville, Tremont, Messalonsett, Hastings Glen, Looton - W porz¹dku, Nowille, to dobrze. - Kap pomyœla³ o Wan-lessie mówi¹cym mu: „Zmuszacie go do reedukacji dziewczynki". Pomyœla³ o Jamiesonic mówi¹cym mu, ¿e wszystkie telefony s¹ puste McGee tego nie zrobi³. Zrobi³a to dziewczynka. A póŸniej, ci¹gle wzbudzona, spali³a temu ¿o³nierzowi buty, prawdopodobnie przez przypadek. Wanless by³by
szczêœliwy, gdyby wiedzia³, ¿e Kap zastosuje siê do jego wskazówek w piêæ97 dziesiêciu procentach - stary kozio³ by³ dziœ rano zdumiewaj¹co elokwentny. - Coœ siê zmieni³o - powiedzia³ Kap. Musimy uciszyæ faceta. Na zawsze. Rozumiesz? - Uciszyæ na zawsze - powtórzy³ bezdŸwiêcznie Norville. - Tak jest, kapitanie. - Bardzo dobrze, NorwIlle - powiedzia³ cicho Kap, Od³o¿y³ s³uchawkê i czeka³
na wejœcie Johna Rainbirda. W chwilê póŸniej otworzy³y siê drzwi i pojawi³ siê Rainbird, wielki jak œwiat i dwa razy potworniejszy. Zachowywa³ siê tak naturalnie cicho, ten pó³krwi Cherokee, ¿e gdyby Kap patrzy³ na biurko, czytaj¹c albo odpowiadaj¹c na korespondencjê, nie zauwa¿y³by z pewnoœci¹, ¿e ktoœ wszed³ do pokoju. Kap wiedzia³, jaki to rzadki talent. Wiêkszoœæ ludzi
potrafi wyczuæ, ¿e ktoœ wszed³ do pokoju; Wanless nazwa³ to raz nie szóstym zmys³em, lecz ³¹cznym zmys³em: wiedz¹ zrodzon¹ z niezauwa¿alnie maleñkich informacji, pochodz¹cych od piêciu zwyk³ych zmys³ów. Ale Rainbirda nigdy siê nie wyczuwa³o. ¯aden z nieskoñczenie ma³ych czu³ków nawet nie zadr¿a³. Popijaj¹c porto w domu Kapa, Al Steinowitz powiedzia³ kiedyœ o Rainbirdzie dziwn¹ rzecz: „To jedyny znany mi cz³owiek, który id¹c nie porusza
przed sob¹ powietrza". I Kap cieszy³ siê, ¿e Rainbird gra w ich dru¿ynie, by³ to bowiem jedyny ze spotkanych przez niego ludzi, który budzi³ w nim paniczne przera¿enie. Rainbird by³ trollem, orkiem, balrogiem wœród ludzi. Mia³ wiêcej ni¿ dwa metry wzrostu. Lœni¹ce, czarne w³osy sczesywa³ do ty³u i wi¹za³ w krótki koñski ogon. Dziesiêæ lat temu, gdy po raz drugi pojecha³ do Wietnamu, granat wybuch³ mu w twarz i teraz by³a ona
sk³adank¹ blizn i ciekn¹cych ran, jak z horroru. Nie mia³ lewego oka. Lewy oczodó³ by³ pust¹ jam¹. Nie chcia³ przejœæ operacji plastycznej lub wstawiæ sobie sztucznego oka, poniewa¿ -jak mówi³ - kiedy znajdzie siê w Krainie Wiecznych £owów, ka¿¹ mu pokazaæ wyniesione z walk blizny. A kiedy Rainbird mówi³ coœ takiego, nie wiedzia³eœ, czy masz mu wierzyæ, czy nie, nie wiedzia³eœ, czy mówi serio, czy nabiera ciê z jakichœ sobie tylko znanych powodów.
98 Przez kolejne lata Rainbird udowadnia³, ¿e jest zdumiewaj¹co dobrym agentem czêœciowo dlatego, ¿e ze wszystkich ludzi na ziemi najmniej wygl¹da³ na agenta, a przede wszystkim z tego powodu, ¿e za mask¹ zrujnowanego cia³a kry³ siê wspania³y, niezwykle bystry umys³. Mówi³ p³ynnie czterema jêzykami i rozumia³ trzy kolejne. Teraz uczy³ siê we œnie rosyjskiego. Kiedy siê odezwa³, jego
g³os by³ niski, muzykalny, cywilizowany - Mi³ego popo³udnia, Kap. - A czy to ju¿ popo³udnie? - spyta³ Kap zdziwiony. Rainbird uœmiechn¹³ siê, pokazuj¹c rz¹d doskona³ych, olœniewaj¹co bia³ych zêbów „Zêby rekina'' - pomyœla³ Kap. _ - Od czternastu minut. W Wenecji na czarnym rynku kupi³em kwarcowy zegarek seiko To fascynuj¹ce. Ma³e, czarne cyferki, ci¹gle siê zmieniaj¹. Cud techniki. Czêsto
myœlê, Kap, ¿e walczyliœmy w Wietnamie nie po to, by zwyciê¿yæ, lecz by dokonywaæ cudów techniki. Walczyliœmy, by powsta³y tanie kwarcowe zegarki, gry wping-ponga, które mo¿na pod³¹czyæ do telewizora, kieszonkowe kalkulatory W nocnych ciemnoœciach patrzê na mój nowy zegarek, który mówi mi, ¿e z sekundy na sekundê jestem bli¿szy œmierci. To dobra wiadomoœæ
- Siadaj, przyjacielu - powiedzia³ Kap. Jak zawsze podczas rozmowy z Rainbirdem w ustach mia³ sucho i musia³ powstrzymywaæ siê, by nie splataæ r¹k i nie wykrêcaæ palców spoczywaj¹cych na b³yszcz¹cym blacie biurka. Mimo to Kap wierzy³, ¿e Rainbird go lubi -jeœli mo¿na by³o powiedzieæ o nim, ¿e lubi kogokolwiek Rainbird usiad³. Mia³ na sobie d¿insy i sp³owia³¹ flanelow¹ koszulê.
- Jak tam Wenecja? - spyta³ Kap. - Tonie. - Jeœli chcesz, mam dla ciebie zajêcie. Nic wielkiego, ale mo¿e prowadziæ do przydzia³u, który zainteresowa³by ciê znacznie bardziej. - O co chodzi'' 99 - Zg³aszasz siê na ochotnika - naciska³ Kap. - Jeszcze ci¹gle jesteœ na urlopie. - O co idzie? - powtórzy³ ³agodnie
Rainbird. I Kap powiedzia³ mu, o co idzie. Spêdzi³ z Rainbirdem tylko piêtnaœcie minut, ale minuty te wydawa³y mu siê godzinami. Kiedy wielki Indianin wyszed³, Kap wyda³ z siebie d³ugie westchnienie. Wizyty obu tych ludzi jednego ranka: Rainbirda i Wanlessa - to mog³o zrujnowaæ ka¿demu dobre samopoczucie. Ale ranek ju¿ siê SKOñczy³, wiele uda³o siê osi¹gn¹æ i kto wie, co mo¿e siê zdarzyæ
po po³udniu? Kap skontaktowa³ siê z Rachel. - Tak, Kap? - Zjem w gabinecie, kochanie. Przynios³abyœ mi coœ z baru? Wszystko jedno co, cokolwiek. Dziêkujê, Rachel. Nareszcie sam. Telefon z szyfrownikiem spoczywa³ spokojnie na grubej podstawie pe³nej uk³adów scalonych, mikroprocesorów pamiêci i Bóg jeden wie czego jeszcze. Kiedy znów
zadzwoni, prawdopodobnie bêdzie to Albert albo Norville z informacj¹, ¿e w Nowym Jorku wszystko skoñczone, dziewczynka wziêta, ojciec zabity. To bêdzie dobra wiadomoœæ. Kap znowu zamkn¹³ oczy. Myœli i sformu³owania przelatywa³y mu przez mózg jak wielkie k³êbki kurzu, poruszane s³abym wiatrem. Dominacja umys³owa. Nasi jajog³owi stwierdzili, ¿e mo¿liwoœci s¹ tu nieograniczone. WyobraŸmy sobie kogoœ takiego jak McGee ko³o Castro
albo w otoczeniu Ajatollaha Chomeiniego. WyobraŸmy sobie, ¿e dociera w pobli¿e tego ró¿owego Teda Kennedy'ego i sugeruje mu cichym, pe³nym ca³kowitego przekonania g³osem, ¿e samobójstwo by³oby najlepszym wyjœciem. WyobraŸmy sobie kogoœ takiego jak on napuszczonego na dowódców ró¿nych komunistycznych oddzia³ów partyzanckich. Szkoda, ¿e przyjdzie go straciæ. Ale... co osi¹gniêto raz, mo¿na osi¹gn¹æ po raz drugi.
Dziewczynka. Wanless mówi¹cy: „Moc zdolna pewnego dnia rozwaliæ sam¹ Ziemiê na po³owy jak porcelanowy talerz na strzelnicy"... Œmieszne, oczywiœcie. Wanless oszala³ jak ten ch³opiec z opowiadania D.H. Lawrence'a. Ten, który potrafi³ przewidzieæ 100 zwyciê¿a; na wyœcigach. Dla Wanlessa Lot Szeœæ zmieni³ siê w kwas z akumulatora i wy¿ar³ wielkie dziury w jego zdrowym
rozs¹dku. To w koñcu tylko ma³a dziewczynka, a nie broñ mog¹ca zg³adziæ œwiat. Musz¹ siê jej trzymaæ wystarczaj¹co d³ugo, by udokumentowaæ jej zdolnoœci i oznaczyæ, do czego mog¹ doprowadziæ. Samo to wystarczy, by przywróciæ ¿ycie programowi badania Lot Szeœæ. Jeœli uda siê j¹ przekonaæ, by u¿y³a swych zdolnoœci dla dobra kraju, tym lepiej. „Tym lepiej" - pomyœla³ Kap.
Telefon z szyfrownikiem wyda³ nagle z siebie d³ugi, ochryp³y krzyk. Czuj¹c, jak szybko bije mu serce, Kap z³apa³ s³uchawkê.
ZDARZENIE NA FARMIE MANDERSÓW Podczas gdy w Longmont Kap omawia³ jej przysz³oœæ z Alem Steinowitzem, Charlie McGee siedzia³a na krawêdzi ³ó¿ka w pokoju nr 16 w motelu Slumberland ziewaj¹c i
przeci¹gaj¹c siê. Jasne œwiat³o s³oñca wpada³o przez okno; niebo za oknem mia³o g³êboki, nieska¿ony kolor jesiennego b³êkitu. W jasnym œwietle dnia wszystko wydawa³o siê takie pogodne. Charlie spojrza³a na tatusia, który wydawa³ siê jedynie nieruchomym wzgórkiem ukrytym pod kocami. Wystawa³a spod nich tylko kêpka ciemnych w³osów; to wszystko. Uœmiechnê³a siê. Tata zawsze bardzo siê stara³. Kiedy
by³ g³odny i ona by³a g³odna, mieli jedno jab³ko, on tylko gryz³ je raz i zmusza³ j¹, by zjad³a resztê. Kiedy nie spa³, zawsze stara³ siê, jak móg³. Ale kiedy spa³, œci¹ga³ na siebie ko³drê. Charlie posz³a do ³azienki, zdjê³a majteczki i odkrêci³a wodê w prysznicu. Odczeka³a, a¿ woda siê zagrzeje, a póŸniej wesz³a pod prysznic. Uderzy³a w ni¹ fala gor¹cej wody; Charlie zamknê³a oczy i uœmiechnê³a siê. Na œwiecie nie by³o nic przyjemniejszego
ni¿ pierwsza minuta czy dwie pod gor¹cym prysznicem. By³aœ niedobra w nocy. Charlie zmarszczy³a czo³o. Nie. Tata powiedzia³, ¿e nie. Podpali³a buty tego mê¿czyzny. Niedobra dziewczynka, bardzo z³a, podoba ci siê miœ, ca³y czarny? Zmarszczka siê pog³êbi³a. Do niepewnoœci do³¹czy³ strach i wstyd.
Myœl o pluszowym niedŸwiadku nigdy nie wyp³ynê³a na sam wierzch; by³a cieniem myœli i jak to siê czêsto zdarza, wina skojarzy³a siê jej z zapachem - zapachem spalenizny. Tl¹ce siê p³ótno i g¹bka. A zapach przywo³a³ przed oczy zatarte obrazy matki i ojca, pochylaj¹cych siê nad ni¹; byli wielcy, byli gigantami 102 i bali siê, gniewali, mówili donoœnymi,
za³amuj¹cymi siê g³osami, jak w kinie g³azy tocz¹ce siê po zboczu góry. Z³e dziecko! Bardzo z³e! Nie wolno, Charlie! nigdy! nigdy! nigdy! Ile mia³a wtedy lat? Trzy' Dwa.' Jak daleko cz³owiek mo¿e siêgn¹æ pamiêci¹? Zapyta³a kiedyœ tatê, a tata powiedzia³, ¿e nie wie. Powiedzia³, ¿e pamiêta, jak uk¹si³a go pszczo³a, a mama powiedzia³a mu, ¿e mia³ wtedy tylko piêtnaœcie miesiêcy.
Jej pierwsze wspomnienie, pochylaj¹ce siê nad ni¹ wielkie twarze, donoœne g³osy jak huk staczaj¹cych siê z góry g³azów i zapach jakby spalonego wafla. Ten zapach to by³y jej w³osy. Podpali³a w³asne w³osy i niemal wszystkie siê spali³y. To po tym tata wspomnia³ o „pomocy" i mama zachowa³a siê tak œmiesznie: najpierw siê œmia³a, póŸniej p³aka³a, póŸniej znowu œmia³a - tak piskliwie i dziwnie, ¿e tata uderzy³ j¹ w twarz. Zapamiêta³a to, bo by³ to jedyny
raz, kiedy tatuœ przy niej zrobi³ coœ takiego mamusi. „Mo¿e powinniœmy pomyœleæ o jakiejœ pomocy" - powiedzia³ tata. Byli w ³azience i ona mia³a umyæ g³owê, bo tata zabra³ j¹ pod prysznic. „Tak, oczywiœcie powiedzia³a mama - chodŸmy do doktora Wanlessa, on nam z pewnoœci¹ pomo¿e, tak jak pomóg³ nam ju¿ kiedyœ..." A póŸniej œmiech, p³acz, œmiech i uderzenie. W nocy by³aœ taka NIEDOBRA.
- Nie - mruknê³a Charlie, s³uchaj¹c bêbnienia wody pod prysznicem. -Tata powiedzia³, ¿e nie. Tata powiedzia³, ¿e to... mog³a... byæ... jego... twarz. W NOCY BY£AŒ BARDZO NIEDOBRA. Ale potrzebowali drobnych z telefonu. Tata tak powiedzia³. BARDZO NIEDOBRA' A potem Charlie zaczê³a znów myœleæ o mamie; mia³a wtedy piêæ lat, prawie szeœæ. Nie
lubi³a o tym myœleæ, ale teraz przypomnia³a sobie o tym i nie potrafi³a zapomnieæ. Zdarzy³o siê to tu¿ przed tem, nim przyszli Ÿli ludzie i skrzywdzili mamusiê. Zabili j¹, przecie¿ wiesz, zabili j¹. Dobrze, w porz¹dku, nim j¹ zabili i zabrali ze sob¹ Charlie, tata posadzi³ j¹ na kolanach jak wtedy, kiedy opowiada³ jej historyjki, tylko ¿e nie opowiada³ jej o Czerwonym Kapturku i Kubusiu Puchatku. Zamiast tych ksi¹¿ek mia³ na kolanach grube ksiêgi bez
103 obrazków. Charlie skrzywi³a nos na te ksiêgi i poprosi³a o Kubusia. - Nie, Charlie - powiedzia³ tata. - Chcê ci przeczytaæ inne historie i chcê, ¿ebyœ mnie s³ucha³a. Myœlê, ¿e jesteœ ju¿ wystarczaj¹co du¿a i mamusia myœli tak samo. Te historie mog¹ ciê trochê wystraszyæ, ale to wa¿ne. One s¹ prawdziwe. Zapamiêta³a tytu³y ksi¹¿ek, z których tata wzi¹³ te historie, bo one naprawdê j¹ wystraszy³y.
By³a tam ksi¹¿ka pod tytu³em „Patrzcie!" napisana przez kogoœ, kto nazywa³ siê Charles Fort. I ksi¹¿ka pod tytu³em „Dziwniejsze do nauki", któr¹ napisa³ Frank Ed-wards. I ksi¹¿ka pod tytu³em „Prawdy Nocy". I by³a tam jeszcze jedna ksi¹¿ka pod tytu³em „Pirokineza: opis przypadków", ale mamusia nie pozwoli³a tacie przeczytaæ niczego z tej ksi¹¿ki. „PóŸniej powiedzia³a mamusia. - Kiedy bêdzie znacznie starsza, Andy". Ta ksi¹¿ka znik³a. Charlie
by³a z tego zadowolona. To by³y straszne historie, bardzo straszne. Jedna opowiada³a o mê¿czyŸnie, który spali³ siê na œmieræ w parku. Druga o pani, która spali³a siê w du¿ym pokoju jej domkuprzyczepy; w pokoju nic siê nie spali³o, tylko ta pani i kawa³ek krzes³a, na którym siedzia³a i ogl¹da³a telewizjê. Niektóre fragmenty tej opowieœci ci¹gle by³y dla niej zbyt trudne, ale jedno pamiêta³a: policjanta, który powiedzia³:
„Nie potrafimy wyjaœniæ tego nieszczêœliwego przypadku. Z ofiary nie pozosta³o nic oprócz zêbów i zwêglonych kawa³ków koœci. Wygl¹da³o na to, jakby spalono j¹ lamp¹ lutownicz¹, lecz wokó³ niej nic nie by³o nawet zwêglone. Nie potrafimy wyjaœniæ, dlaczego ca³a przyczepa nie wybuch³a jak granat". Trzecia historia by³a o du¿ym ch³opcu mia³ jedenaœcie, mo¿e dwanaœcie lat który spali³
siê, kiedy by³ na pla¿y. Tata wsadzi³ go do wody i sam powa¿nie siê poparzy³, ale ch³opiec pod wod¹ p³on¹³ dalej, a¿ spali³ siê ca³y. I by³a tam historia o nastoletniej dziewczynie, która spali³a siê w konfesjonale, mówi¹c ksiêdzu swe grzechy. Charlie wiedzia³a wszystko o katolikach, spowiedzi i konfesjonale; opowiedzia³a jej o tym przyjació³ka, Deenie. Deenie twierdzi³a, ¿e ksiêdzu trzeba powiedzieæ o wszystkich brzydkich rzeczach, które zrobi³o siê
przez ca³y tydzieñ. Deenie nie chodzi³a jeszcze do ksiêdza, poniewa¿ nie by³a u pierwszej komunii, ale jej 104 brat Carl by³. Chodzi³ do czwartej klasy i musia³ opowiedzieæ wszy-i stko, nawet to, ¿e kiedyœ wœlizn¹³ siê do pokoju mamy i zjad³ czekoladê pozosta³¹ po jej urodzinach. Poniewa¿ jeœli nie powiesz ksiêdzu, nie zostaniesz obmyta KRWI¥ CHRYSTUSA i pójdziesz do GOR¥CEGO
MIEJSCA. Charlie nie pozosta³a œlepa na konkluzjê tych wszystkich opowieœci. Jedna z nich, ta o dziewczynie w konfesjonale, przestraszy³a j¹ do tego stopnia, ¿e Charlie a¿ siê pop³aka³a. - Czy ja siê spalê'' - szlocha³a. - Jak kiedy by³am ma³a i zapali³am sobie w³osy? Czyja siê spalê na kawa³ki? Tatuœ i mamusia wygl¹dali na poruszonych. Mama by³a blada i ssa³a doln¹ wargê, lecz tata
obj¹³ j¹ i powiedzia³: - Nie, skarbie Nie, jeœli zapamiêtasz, by zawsze byæ ostro¿na i nie myœleæ o tej... rzeczy. Tej rzeczy, któr¹ robisz czasem, kiedy jesteœ z³a i przestraszona. - Co to jest? - p³aka³a Charlie. - Co to jest, powiedzcie mi, co to jest, nawet nie wiem, co to jest, nigdy tego nie zrobiê, obiecujê!! Odpowiedzia³a jej mama: - My wiemy tyle, ¿e to siê nazywa pirokineza. Oznacza zdolnoœæ
wzniecania ognia, czasami tylko przez myœlenie o ogniu. Zdarza siê na ogó³, kiedy ludzie s¹ zdenerwowani. Niektórzy najwyraŸniej maj¹ tê... tê zdolnoœæ przez ca³e ¿ycie i nawet o tym niewiedz¹. A inni ludzie... No, ta moc ich na chwilê opanowuje i... - Mama nie potrafi³a skoñczyæ. - I spalaj¹ siê - powiedzia³ tata. - Tak jak wtedy, kiedy by³aœ ma³a i podpali³aœ sobie w³osy, tak. Ale ty mo¿esz to kontrolowaæ, Charlie. Musisz. I Bóg jeden wie, ¿e to
nie twoja wina. Oczy mamy i taty spotka³y siê, kiedy tata to mówi³, i Charlie mia³a wra¿enie, ¿e rodzice ze sob¹ rozmawiaj¹. Obejmuj¹c j¹, tata powiedzia³: - Czasami nic nie mo¿esz na to poradziæ, wiem. To jak nieszczêœcie, jak wtedy, kiedy by³aœ ma³a i zapomina³aœ pójœæ do ³azienki, bo siê bawi³aœ i zmoczy³aœ majteczki. Nazywaliœmy to nieszczêœciem, pamiêtasz?
- - Ju¿ mi siê to nie zdarza - Nie, oczywiœcie, ¿e nie. I nied³ugo bêdziesz potrafi³a kontrolowaæ w ten sam sposób tê drug¹ rzecz. Ale teraz, Charlie, musisz mi obiecaæ, ¿e nigdy, nigdy, nigdy nie rozgniewasz siê w ten sposób, jeœli tylko zdo³asz siê opanowaæ. Nie rozgniewasz siê w sposób, który powoduje, ¿e rozpalasz ogieñ. A jeœli to siê zdarzy, jeœli nie zdo³asz siê opanowaæ, odepchnij to od siebie. Odepchnij do kosza na
œmieci lub popielniczki. Próbuj wyjœæ. Staraj siê wepchn¹æ to do wody, jeœli w pobli¿u jest woda. - Ale nigdy nie rób tego cz³owiekowi powiedzia³a mama. Twarz mia³a nieruchom¹, blad¹ i powa¿n¹. - To mo¿e byæ bardzo niebezpieczne, Charlie. Tak zrobi³aby z³a dziewczynka. Ty mo¿esz... - zaciê³a siê i z wysi³kiem wyrzuci³a z siebie te s³owa - ...mo¿esz kogoœ zabiæ. Na to Charlie rozp³aka³a siê
histerycznie, ze strachu i z poczucia winy, bo mama mia³a obie rêce zabanda¿owane, a Charlie wiedzia³a, dlaczego tata przeczyta³ jej te przera¿aj¹ce opowieœci. Bo wczoraj, kiedy mama powiedzia³a, ¿e Charlie nie mo¿e iœæ do Dee-nie, bo jeszcze nie posprz¹ta³a pokoju Charlie, zrobi³a siê bardzo z³a i nagle pojawi³ siê ogieñ. Pojawi³ siê znik¹d jak zawsze, jak jakiœ z³owrogi diabe³ z pude³ka, szczerz¹c zêby i kiwaj¹c
g³ówk¹, a ona by³a tak z³a, ¿e wyrzuci³a ten ogieñ z siebie na mamusiê i nagle zapali³y siê rêce mamy. Ale to nie by³o najgorsze. Mog³o byæ gorzej - to mog³a byæ twarz. Bo w zlewie pe³no by³o wody z p³ynem do zmywania, to nie by³o najgorzej, ale by³o BARDZO LE i obieca³a rodzicom, ¿e ju¿ tego nie zrobi nigdy, nigdy, nigdy. Gor¹ca woda oblewa³a jej twarz, piersi, plecy, otulaj¹c j¹ ciep³ym ok³adem, kokonem,
³agodz¹c wspomnienia i troski. Tata powiedzia³ jej, ¿e to by³o w porz¹dku. A jeœli tata tak powiedzia³, to tak na pewno by³o. Tata jest najm¹drzejszy na œwiecie. Przesta³a myœleæ o przesz³oœci i wróci³a do tego, co siê dzieje teraz. Charlie pomyœla³a o ludziach, którzy ich œcigaj¹. To ludzie z rz¹du, powiedzia³ tata, ale nie z tej dobrej czêœci rz¹du. Pracuj¹ dla tej czêœci rz¹du, która nazywa siê Sklepikiem. Ci mê¿czyŸni
ci¹gle ich œcigali. Dok¹dkolwiek poszli, po pewnym czasie zawsze pojawiali siê tam ludzie ze Sklepiku. -.. 106 „Ciekawa jestem, jakby siê im podoba³o, gdybym ich podpali-³a?" zapyta³a ch³odno jakaœ czêœæ umys³u Charlie i dziewczynka zacisnê³a powieki, pe³na strachu i winy. Brzydko by³o tak myœleæ. To by³o Z£E. Charlie wyci¹gnê³a rêkê, z³apa³a kurek z napisem GOR¥CA i zakrêci³a go
nag³ym, mocnym ruchem. Przez nastêpne dwie minuty sta³a, dr¿¹c i kul¹c ma³e cia³ko pod lodowatozimnym prysznicem, chc¹c wyjœæ i nie wychodz¹c. „Jeœli masz z³e myœli, musisz za nie odpokutowaæ". Tak jej powiedzia³a Deenie. Andy budzi³ siê po troszeczku, zaledwie œwiadom szumu prysznicu. Najpierw prysznic by³ czêœci¹ snu; siedzia³ z dziadkiem w
³ódce na jeziorze Tashmore; mia³ znów osiem lat, próbowa³ nadziaæ wij¹cego siê robaka na haczyk i nie przebiæ sobie palca. Ten sen by³ niesamowicie rzeczywisty. Andy widzia³ w nim popêkany wiklinowy podbierak, wisz¹cy na dziobie ³odzi, widzia³ czerwone ³atki do dêtek na starych, zielonych butach Granthera McGee, widzia³ swoj¹ star¹, wygniecion¹ rêkawicê baseballow¹ i kiedy na ni¹ spojrza³, przypomnia³o
mu siê, ¿e ma jutro trening na Roosevelt Field. Ale dziœ jeszcze trwa³o, ostatnie œwiat³o dnia wspaniale wspó³gra³o z mrokiem nadchodz¹cej nocy; piêkny zmierzch, jezioro by³o tak spokojne, ¿e widzia³o siê ma³e chmurki komarów lataj¹cych nad jego powierzchni¹ koloru chromu. B³yskawice suchej burzy lœni³y od czasu do czasu... A mo¿e to by³a prawdziwa burza - pada³ przecie¿ deszcz. Przyciemniaj¹c burty, spad) na star¹, niegdyœ bia³¹ ³ódŸ Uranihera
kroplami wielkimi jak moneta. S³ychaæ te¿ by³o deszcz na jeziorze, tajemniczy syk, jak... ...jak dŸwiêk... — prysznicu. Charlie bierze prysznic... Andy otworzy³ oczy i spojrza³ na nieznajomy, belkowaty sufit. Rzeczywistoœæ wraca³a do niego stopniowo, ale przez moment czu³ siê zdezorientowany, co by³o spowodowane zbyt czêstymi w ci¹gu ostatniego roku zmianami miejsca, zbyt czêstymi
uciecz107 kami i zbyt wielkim stresem. Z têsknot¹ pomyœla³ o œnie i po¿a³owa³, ¿e nie mo¿e wróciæ do czasów, które spêdzi³ z Grantherem McGee, nie ¿yj¹cym ju¿ od dwudziestu lat. Hastings Glen. By³ w Hastings Glen. O n i byli w Hastings Glen. A co z g³ow¹? Kiepsko - ale nie tak Ÿle jak wieczorem, kiedy jechali z tym brodatym
facetem. Czu³ tylko dobrze znany, pulsuj¹cy ból. Jeœli od ostatniego razu nic siê nie zmieni³o, ból zmniejszy siê do wieczora, a rano nie bêdzie po nim œladu. Prysznic ucich³. Andy usiad³ i spojrza³ na zegarek. By³a za piêtnaœcie jedenasta. - Charlie? . Charlie wesz³a do sypialni, energicznie wycieraj¹c siê rêcznikiem. - Dzieñ dobry, tatusiu.
- Dzieñ dobry. Co s³ychaæ? - Jestem g³odna. Charlie podesz³a do krzes³a, na którym po³o¿y³a ubranie i podnios³a zielon¹ bluzkê. Pow¹cha³a j¹. Skrzywi³a siê. - Powinnam zmieniæ ubranie. - Na razie musisz obejœæ siê tym, skarbie. PóŸniej coœ ci kupimy. - Mam nadziejê, ¿e nie bêdê musia³a tak d³ugo czekaæ na jedzenie. - Z³apiemy jak¹œ okazjê - powiedzia³ - i
zatrzymamy siê przy pierwszym barze, na jaki trafimy. - Tato, kiedy zaczê³am chodziæ do szko³y, powiedzia³eœ, ¿ebym nigdy nie jeŸdzi³a z obcymi. - Charlie w³o¿y³a ju¿ majteczki i zielon¹ bluzkê i przypatrywa³a mu siê ciekawie. Andy wsta³ z ³ó¿ka, podszed³ do córki i po³o¿y³ jej d³onie na ramionach. - Z³o, którego nie znasz, jest czasami lepsze od z³a, które znasz - powiedzia³. Czy wiesz,
co mam na myœli, ma³a? Charlie przemyœla³a to sobie dok³adnie. Z³em, które znali, byli ci ludzie ze Sklepiku, jak s¹dzi³a. Ci, którzy wczoraj œcigali ich po ulicach Nowego Jorku. Z³em, którego nie znali... $$& 108 »? - Myœlê, ¿e to znaczy, ¿e wiêkszoœæ tych, co je¿d¿¹ samochodami, nie pracuje dla Sklepiku powiedzia³a. Andy uœmiechn¹³ siê.
-·'- Trafiony. I to, co powiedzia³em wczoraj, jest nadal wa¿ne. "Czasami kiedy jest Ÿle, musisz robiæ rzeczy, których nie zrobi³abyœ nigdy, gdyby wszystko sz³o dobrze Uœmiech Charlie znik³. Jej twarz by³a powa¿na, czujna. ''·— Jak kraœæ pieni¹dze z automatu? - Tak. - I to nie by³o Ÿle? - Nie. W tych okolicznoœciach to nie by³o Ÿle. [·- Bo jeœli idzie Ÿle, trzeba
zrobiæ wszystko, ¿eby znów by³o dobrze. | - Z paroma wyj¹tkami tak. |- A co to za wyj¹tki, tatusiu? Andy zmierzwi³ jej w³osy. - To niewa¿ne, Charlie. Rozchmurz siê. Ale Charlie siê nie rozchmurzy³a. - Nie chcia³am podpaliæ butów tego mê¿czyzny. Nie zrobi³am tego specjalnie - Nie, jasne, ¿e nie.
I wtedy Charlie rozchmurzy³a siê; jej buziê rozjaœni³ uœmiech -bardzo podobny do uœmiechu Vicky. - A jak g³owa, tatusiu? - O wiele lepiej, dziêkujê. - To dobrze. - Przyjrza³a mu siê dok³adnie. - Masz œmieszne oko. - Które oko? Wska- za³a na lewe. - To. - Tak? - Andy poszed³ do ³azienki i przetar³ czêœæ zaparowanego lusterka
Patrzy³ na oko przez d³u¿szy czas i czu³, jak opuszcza go dobry humor. Prawe oko by³o jak zawsze szarozielone; kolor oceanu w jasny, wiosenny dzieñ. Lewe te¿ by³o szarozielone, lecz bia³ko 109 mia³ mocno przekrwione, a Ÿrenica wydawa³a siê mniejsza. I powieka jakoœ dziwnie mu opad³a; nigdy przedtem tego nie
zauwa¿y³. W g³owie nagle rozbrzmia³ mu g³os Vicky, tak czysty, jakby sta³a tu¿ obok: „ Te bóle g³owy, one mnie przera¿aj¹, Andy. Kiedy u¿ywasz pchniêcia, czy jak tam chcesz to nazwaæ, robisz coœ nie tylko tym ludziom, ale i sobie". Myœli towarzyszy³ obraz balonu, nadmuchiwanego.... nadmuchiwanego... nadmuchiwanego... I w koñcu pêkaj¹cego z donoœnym trzaskiem. Zacz¹³ dok³adnie badaæ lew¹ stronê
twarzy, dotykaj¹c jej, miejsce po miejscu, palcami prawej rêki. Wygl¹da³ jak bohater telewizyjnej reklamówki, zachwycaj¹cy siê tym, jak g³adko jest ogolony. Znalaz³ trzy miejsca, w których nie mia³ czucia: jedno pod lewym okiem, jedno na lewym policzku i jedno tu¿ poni¿ej lewej skroni. W p³ucach i ¿o³¹dku poczu³ strach jak zbieraj¹c¹ siê wczesnym wieczorem mg³ê. Nie tyle ba³ siê o siebie, ile o Charlie, o to, co
sta³oby siê z ni¹, gdyby zosta³a sama. Pojawi³a siê jak na zawo³anie; zobaczy³ j¹ w lustrze. - Tatusiu... - Wydawa³a siê przestraszona. - Nic ci nie jest? - W porz¹dku - odpowiedzia³. Jego g³os brzmia³ dobrze. Nie by³o w nim dr¿enia i nie by³ zbyt pewny ani zbyt fa³szywy czy donoœny. - W³aœnie myœlê o tym, ¿e koniecznie muszê siê ogoliæ. Charlie zakry³a usta d³oni¹ i
zachichota³a. - Drapiesz jak papier œcierny. Uuuch. Okropnie. Andy pogoni³ j¹ do pokoju i potar³ swym szorstkim policzkiem jej g³adki. Charlie chichota³a i próbowa³a siê wyrywaæ. Gdy Andy tar³ policzek Charlie sw¹ k³uj¹c¹ brod¹, Orville Ja-mieson, alias OJ, alias Jêdrny i drugi agent Sklepiku, Bruce Cook, wysiadali z jasnoniebieskiego chevroleta przed restauracj¹ Ha-stings Dinner.
OJ przystan¹³ na chwilê i przyjrza³ siê g³ównej ulicy z jej skoœnymi miejscami do parkowania, sklepem przemys³owym, sklepem 110 spo¿ywczym, dwiema stacjami benzynowymi, jedn¹ aptek¹ oraz ' drewnianym ratuszem z tablic¹ na œcianie, upamiêtniaj¹c¹ jakieœ historyczne wydarzenie, które dawno przesta³o kogokolwiek ob-chodziæ. G³ówna ulica miasteczka by³a jednoczeœnie drog¹ nr 40. Andy i
Charlie McGee znajdowali siê nie dalej ni¿ szeœæ kilometrów siad - Spójrz na tê pipidówê - powiedzia³ z obrzydzeniem OJ. -Dorasta³em niedaleko st¹d. W miasteczku o nazwie Lowville. S³ysza³eœ kiedyœ o Lowville w stanie Nowy Jork? Bruce Cook potrz¹sn¹³ g³ow¹. - To niedaleko Utica. Tam, gdzie robi¹ piwo Utica Club. W ¿yciu nie by³em tak szczêœliwy, jak tego dnia, kiedy wyjecha³em z Lowville. - OJ siêgn¹³ pod marynarkê i
poprawi³ Narkozê. - S¹ ju¿ Tom i Steve - powiedzia³ Bruce. Po drugiej stronie ulicy jasnobr¹zowy pacer parkowa³ na miejscu, które w³aœnie opuœci³a furgonetka z jakiejœ farmy. Wysiadali z niego dwaj mê¿czyŸni w ciemnych garniturach, wygl¹daj¹cy na bankierów. Nieco dalej, pod migaj¹cym œwiat³em, dwaj kolejni agenci Sklepiku rozmawiali ze star¹ kobiet¹, która w czasie du¿ej przerwy przeprowadza³a uczniów
przez jezdniê. Pokazywali jej zdjêcie, a ona krêci³a g³ow¹. Tu, w Hastings Glen, by³o dziesiêciu agentów koordynuj¹cych akcjq, z Noryille^m Batescrn siedz¹cym w Albany i czekaj¹cym na cudown¹ broñ Kapa, Ala Steinowitza. - Tak, Lowville - westchn¹³ OJ. - Mam nadziejê, ¿e dorwiemy tê dwójkê gówniarzy przed po³udniem. I mam nadziejê, ¿e nastêpne zadanie dostanê w Karaczi. Albo na Islandii.
Gdziekolwiek, byle nie w stanie Nowy Jork. To za blisko Lowville. Za blisko, ¿ebym siê tu dobrze czu³. - Myœlisz, ¿e dostaniemy ich przed po³udniem? - spyta³ Bruce. OJ wzruszy³ ramionami. - Dorwiemy ich przed zachodem s³oñca. Mo¿esz na to liczyæ. Weszli do restauracji, usiedli przy barze i zamówili kawê. Przynios³a im j¹ m³oda, zgrabniutka kelnerka. - Od której tu jesteœ, siostrzyczko? zapyta³ j¹ OJ.
- Jeœli masz siostrê, to jej wspó³czujê odpowiedzia³a mu kelnerka. - To znaczy, jeœli jest do ciebie podobna. 111 - Tylko nie tym tonem, siostrzyczko. - OJ pokaza³ kelnerce sw¹ legitymacjê. Patrzy³a na ni¹ bardzo d³ugo. Za jej plecami goœæ wygl¹daj¹cy jak podstarza³y, m³odociany przestêpca w motocyklowej kurtce naciska³ guziki jednorêkiego bandyty.
- Jestem tu od siódmej. Od siódmej ka¿dego dnia. Pewnie chcecie porozmawiaæ z Mike'em. Jest w³aœcicielem. Zaczê³a siê odwracaæ. OJ z³apa³ j¹ za przegub i mocno œcisn¹³. Nie lubi³, kiedy dziewczyny œmia³y siê z jego wygl¹du. Wiêkszoœæ z nich to kurwy, w tym jego matka mia³a racjê, chocia¿ poza tym przewa¿nie siê myli³a. A jego matka z pewnoœci¹ wiedzia³aby, co myœleæ o takiej cycatej kurwie jak ta.
- Czy powiedzia³em, ¿e chcê rozmawiaæ z w³aœcicielem, siostrzyczko? Dziewczyna sprawia³a wra¿enie przestraszonej i Jêdrnemu bardzo siê to podoba³o. - Nie. - To prawda. Bo ja chcê pogadaæ z tob¹, a nie z facetem, który przez ca³y ranek siedzia³ w kuchni i sma¿y³ jajka. OJ wyj¹³ z kieszeni zdjêcie Andy'ego i Charlie i poda³ je kelnerce, nie wypuszczaj¹c jej
rêki. - Poznajesz ich, siostrzyczko? Mo¿e podawa³aœ im dzisiaj œniadanie? - Proszê mnie puœciæ! To boli. - Twarz kelnerki by³a bardzo blada z wyj¹tkiem miejsc, w których upudrowa³a siê jak kurwa. Pewnie w liceum przewodzi³a dopingowi na meczach. Takie dziewczyny œmia³y siê, kiedy Orville zaprasza³ je na randki, bo by³ prezesem klubu szachowego, a nie rozgrywaj¹cym w dru¿ynie futbolowej. Banda tanich
kurew z Lowville. Bo¿e, jak on nienawidzi³ stanu Nowy Jork. Nawet miasto Nowy Jork by³o do niego podobne. - Powiedz mi, czy obs³u¿y³aœ ich, czy nie, siostrzyczko. Potem ciê puszczê. Dziewczyna rzuci³a okiem na zdjêcie. - Nie! Nie! A teraz... - Za krótko patrzy³aœ na zdjêcie, siostrzyczko. Lepiej spójrz na nie jeszcze raz. - Dziewczyna spojrza³a.
112 - Nie! Nie! - powtórzy³a g³oœno. Nigdy ich nie widzia³am, puœæ mnie, dobrze? Podstarza³y, m³odociany przestêpca w przecenionej skórzanej kurtce podszed³ do nich, trzymaj¹c rêce w kieszeni spodni. - Napastujecie kobietê - powiedzia³. Bruce Cook spojrza³ na niego z otwart¹, niczym nie maskowan¹ pogard¹. - Uwa¿aj, ¿ebyœmy nie zaczêli napastowaæ ciebie, pryszczaty.
- Och - powiedzia³ ch³opak w skórzanej kurtce, a jego g³os okaza³ siê naraz bardzo cienki. Wyszed³ szybko; najwyraŸniej przypomnia³ sobie, ¿e na ulicy ma do za³atwienia interes nie cierpi¹cy zw³oki Dwie siedz¹ce przy stoliku starsze panie nerwowo przygl¹da³y siê scenie przy barze. Potê¿ny mê¿czyzna w ca³kiem czystym, bia³ym fartuchu kucharza prawdopodobnie Mike, w³aœciciel - sta³ w drzwiach kuchni i
tak¿e siê temu przygl¹da³. W jednej rêce trzyma³ rzeŸnicki nó¿, ale trzyma³ go bardzo niepewnie. - Czego chcecie? - zapyta³. - To agenci - powiedzia³a zdenerwowana kelnerka. - Oni... - Nie obs³ugiwa³aœ ich? Jesteœ pewna? Siostrzyczko? - Jestem pewna. - Kelnerka ju¿ niemal p³aka³a. - Lepiej upewnij siê jeszcze raz. Pomy³ka mo¿e zaprowadziæ ciê za
kratki na piêæ lat, siostrzyczko. - Jestem pewna - szepnê³a dziewczyna. W k¹ciku jednego oka zebra³a siê jej ³za i sp³ynê³a po policzku. - Proszê, puœæ. Nie krzywdŸ mnie ju¿. OJ œcisn¹³ jej przegub jeszcze mocniej; podoba³o mu siê to, jak w jego uœcisku porusza³y siê jej drobne koœci, podoba³o mu siê, ¿e wiedzia³, i¿ mo¿e œcisn¹æ j¹ mocniej i z³amaæ te koœci...
i puœci³. W sali zapad³a cisza, m¹ci³ j¹ tylko g³os Stevie'ego Wondera, p³yn¹cy z szafy graj¹cej i zapewniaj¹cy przera¿onych klientów Ha-stings Dinner, ¿e poczuj¹ to ca³ym cia³em. Dwie starsze panie wsta³y od stolika i szybko wysz³y OJ podniós³ fili¿ankê, pochyli³ siê za bar, wyla³ kawê i upuœci³ fili¿ankê, która roztrzaska³a siê na pod³odze. Od³amki porcelany rozsypa³y siê woko³o. Kelnerka zaszlocha³a g³oœno.
113 - Koñskie szczyny - powiedzia³. - W³aœciciel bez przekonania machn¹³ no¿em. Wydawa³o siê, ¿e OJ zap³on¹³ w³asnym œwiat³em. - No, chodŸ, kolego - powiedzia³ kpi¹co. - No, chodŸ. Zobaczymy, co zrobisz. Mikê po³o¿y³ nó¿ przy opiekaczu do grzanek i nagle wybuch³, wœciek³y i zawstydzony. - Walczy³em w Wietnamie! Mój brat walczy³ w Wietnamie! Napiszê o tym do
mojego pos³a! Zobaczycie, ¿e napiszê! OJ tylko na niego patrzy³. Po chwili Mikê spuœci³ wzrok, przera¿ony. Dwaj agenci wyszli. Kelnerka pochyli³a siê i szlochaj¹c zaczê³a zbieraæ od³amki rozbitej fili¿anki. A na zewn¹trz Bruce zapyta³: - Ile moteli? - Trzy i szeœæ oœrodków z domkami kempingowymi - odpowiedzia³ OJ,
patrz¹c na neon. Ten neon go fascynowa³. Kiedy by³ ma³y, w Lowville by³a podobna restauracja; na plakietce umocowanej nad dwufajerkow¹ kuchenk¹ widnia³ napis: JEŒLI NIE LUBISZ NASZEGO MIASTECZKA, SPRAWD ROZK£AD JAZDY AUTOBUSÓW. Ile razy mia³ ochotê zerwaæ tê plakietkê i wcisn¹æ j¹ komuœ do gard³a! - Inni ju¿ je sprawdzaj¹ - powiedzia³, kiedy szli do jasnoniebieskiego
chevroleta, który by³ w³asnoœci¹ rz¹dow¹, kupion¹ i utrzymywan¹ za pieni¹dze podatników. Ju¿ nied³ugo dowiemy siê wszystkiego. John Majo siedzia³ w samochodzie razem z agentem, który nazywa³ siê Ray Knowles. Jechali drog¹ nr 40 w stronê motelu Slum-berland. Siedzieli w nowym, ciemnym fordzie i kiedy wje¿d¿ali na ostatni z pagórków oddzielaj¹cych ich od motelu, strzeli³a im dêtka.
- Jasna cholera! - zakl¹³ John, kiedy samochód zatañczy³ 114 "\ na drodze skrêcaj¹c w prawo. I takie gówno daje nam rz¹d. Cholerni kretyni. Zjecha³ z drogi na miêkkie pobocze i w³¹czy³ Œwiat³a ostrzegawcze w samochodzie.
- Ty idŸ dalej - powiedzia³. - Ja zmieniê to cholerne ko³o. - Pomogê ci - odpowiedzia³ Ray. - To nam nie zajmie nawet piêciu minut. - Nie, idŸ. Hotel jest za tym wzgórzem, on powinien tam byæ. - Jesteœ pewien? - Tak. Dogoniê ciê. Chyba ¿e mamy kapcia i w kole zapasowym, Wcale bym siê nie zdziwi³. Minê³a ich roztrzêsiona furgonetka. Ta
sama, któr¹ widzieli stoj¹cy przed restauracj¹ OJ i Bruce Cook, jak wyje¿d¿a³a z miasta. Ray uœmiechn¹³ siê. - Lepiej, ¿eby by³o dobre. Musia³byœ wypisaæ zapotrzebowanie wczterech egzemplarzach John nie odpowiedzia³ mu uœmiechem. - Jakbym nie wiedzia³ - stwierdzi³ ponuro. Podeszli do baga¿nika i Ray go otworzy³. Zapasowe ko³o by³o dobre.
- W porz¹dku - powiedzia³ John. - IdŸ ju¿. Przecie¿ zmIENIENIE tego ko³a nie zajê³aby nam nawet piêciu minut, - Jasne. A ich nigdy nie by³o w tym motelu. Ale rozegrajmy to odpowiednio. W koñcu gdzieœ przecie¿ musz¹ byæ. - No, racja. John wyj¹³ z baga¿nika podnoœnik i zapasowe ko³o. Ray Know-les przygl¹da³ mu siê przez chwilê, a póŸniej poszed³ poboczem w
stronê motelu Slumberland Tu¿ za motelem Andy i Charlie McGee stali na miêkkim poboczu drogi nr 40. Strach Andy'ego spowodowany myœl¹ o tym, ¿e ktoœ zauwa¿y, i¿ nie maj¹ samochodu, okaza³ siê najzupe³niej nieuzasadniony; kobieta w recepcji nie interesowa³a siê niczym, 115 oprócz ma³ego telewizora Hitachi na kontuarze. Wœrodku telewizora tkwi³ schwytany
miniaturowy Phil Donahue; kobieta przygl¹da³a mu siê z zapartym tchem. Zabra³a klucze, które Andy wsadzi³ przez okienko, nie odrywaj¹c oczu od ekranu. - Mam nadziejê, ¿e dobrze pañstwo spali - powiedzia³a. Zajada³a czekoladowe p¹czki z nadzieniem z orzecha kokosowego i dosz³a ju¿ do po³owy pude³ka. - Oczywiœcie - odpowiedzia³ Andy i wyszed³. Charlie czeka³a na niego na zewn¹trz. Kobieta da³a mu kopiê rachunku i
schodz¹c po schodach, Andy wsun¹³ j¹ w kieszeñ sztruksowej marynarki. Drobne, wydobyte z telefonów na lotnisku w Albany, dŸwiêcza³y cicho. - Wszystko w porz¹dku, tato? - spyta³a Charlie, kiedy poszli w kierunku drogi. - Wygl¹da nieŸle - odpowiedzia³ Andy i obj¹³ córkê. Z prawej, za wzgórzem, Ray Knowles i John Mayo w³aœnie z³apali gumê. - Dok¹d jedziemy, tato?
- Nie wiem. - Nie podoba mi siê to. Jestem zdenerwowana. - Myœlê, ¿e siê od nich oderwaliœmy. Nie bój siê. Prawdopodobnie ci¹gle jeszcze szukaj¹ kierowcy taksówki, któr¹ dojechaliœmy do Albany. Ale tylko pogwizdywa³, przechodz¹c obok cmentarza. Zdawa³ sobie z tego sprawê i prawdopodobnie wiedzia³a to tak¿e Charlie. Sam fakt, ¿e sta³ na drodze, powodowa³, i¿ czu³
siê wystawiony jak kryminalista z komiksu w pasiastym mundurku. „Uspokój siê - powiedzia³ sam do siebie. - Jeszcze chwila i bêdziesz ich widzia³ wszêdzie; po jednym za ka¿dym drzewem i ca³¹ armiê za najbli¿szym wzgórzem. Czy ktoœ kiedyœ nie powiedzia³, ¿e stuprocentowa œwiadomoœæ zagro¿enia i stuprocentowa paranoja niczym siê od siebie nie ró¿ni¹? - Charlie...
- JedŸmy do Granthera - powiedzia³a Charlie. Andy spojrza³ na ni¹ zaskoczony. Znienacka powróci³ do niego jego sen sen o ³owieniu ryb w jeziorze i o deszczu, który okaza³ siê prysznicem, który bra³a Charlie. 116 - Dlaczego o tym wspomnia³aœ? Gramher zmar³ d³ugo przedtem, nim urodzi³a siê Charlie. Ca³e ¿ycie mieszka³ w Tasnmoie, w Vermont, w miasteczku le¿¹cym na
zachód od pobliskiej granicy New Hampshire. Kiedy zmar³, domek nad jeziorem odziedziczy³a matka Andy'ego, a kiedy ona zmar³a, Andy. Ju¿ dawno w³adze miejskie zabra³yby go za zaleg³e podatki, gdyby nie to, ¿e Granther zostawi³ w banku pieni¹dze, z których je p³acono Andy i Vicky jeŸdzili tam raz do roku, na letnie wakacje, póki nie urodzi³a siê Charlie. Domek sta³ trzydzieœci kilometrów od najbli¿szej przyzwoitej drogi, w
g³êbokich, rzadko zaludnionych lasach. W lecie nad jeziorem Tashmore przebywa³o mnóstwo ludzi; jezioro by³o ca³kiem du¿e, le¿a³o nad nim miasteczko Brad-ford. Ale o tej porze wszystkie letnie oœrodki wypoczynkowe bêd¹ zamkniête. Andy nie przypuszcza³, by w zimie w ogóle odœnie¿ano drogê. - Nie wiem - odpowiedzia³a Charlie. To po prostu... wpad³o mi do g³owy. W tej chwili.
Na przeciwleg³ym zboczu wzgórza John Mayo otwiera³ baga¿nik forda i sprawdza³ stan zapasowego ko³a. - Dziœ rano œni³ mi siê Granther powiedzia³ wolno Andy. -To chyba pierwszy raz od ponad roku, kiedy o nim pomyœla³em. Wiêc pewnie mo¿na powiedzieæ, ¿e i mnie tak to po prostu wpad³o do g³owy. - Czy to by³ mi³y sen, tato? - Tak - odpowiedzia³ Andy i uœmiechn¹³
siê lekko. - To by³ mi³y sen. - No i co myœlisz? - Myœlê, ¿e to wspania³y pomys³. Mo¿emy tam pojechaæ, zostaæ na krótko i pomyœleæ, co powinniœmy zrobiæ. Jak sobie z tym poradziæ. Myœla³em, ¿e gdybyœmy mogli napisaæ o wszystkim do gazet, tak ¿eby ludzie siê o nas dowiedzieli, to oni musieliby zosta wiæ nas w spokoju Stara furgonetka z farmy zbli¿y³a siê do
nich ha³aœliwie i Andy 117 wyci¹gn¹³ rêkê. Po drugiej stronie wzgórza Ray Knowles maszerowa³ po miêkkim poboczu drogi. Ciê¿arówka zatrzyma³a siê; wyjrza³ z niej facet w fartuchu i baseballowej czapeczce z god³em New York Mets. - Co za œliczna, ma³a panienka powiedzia³ i uœmiechn¹³ siê. - Jak siê nazywasz, panienko?
- Roberta - odpowiedzia³a szybko Charlie. Roberta to by³o jej drugie imiê. - I có¿, Roberto, dok¹d to zmierzamy dzisiejszego ranka? - Jedziemy do Vermont - odpowiedzia³ Andy. - Do St. Johns-bury. ¯ona pojecha³a do siostry, no i mia³a ma³y wypadek. - Doprawdy-powiedzia³ farmer i nie doda³ nic wiêcej, lecz bystro zerkn¹³ na Andy'ego k¹tem oka. - Poród - powiedzia³ Andy i uœmiechn¹³
siê promiennie. - Ta tu panienka ma nowego braciszka. Urodzi³ siê w nocy, za dwanaœcie druga. - Ma na imiê Andy - powiedzia³a Charlie. - Czy to nie œliczne imiê? - Wystrza³owe - powiedzia³ farmer. Wsiadajcie, podwiozê was piêtnaœcie kilometrów bli¿ej St. Johnsbury. Wsiedli do ciê¿arówki, która ko³ysz¹c siê i zgrzytaj¹c wyjecha³a na drogê, kieruj¹c siê w
jasne s³oñce poranka. W tej samej chwili Ray Knowles doszed³ do szczytu wzgórza. Zobaczy³ pust¹ autostradê prowadz¹c¹ do motelu Slumberland, a poza motelem furgonetkê z farmy, która niedawno wyprzedzi³a ich samochód, znikaj¹c¹ za nastêpnym wzgórzem. Nie widzia³ powodu, by siê spieszyæ. Farmer nazywa³ siê Manders, Irv Manders. W³aœnie odwióz³ do miasta ³adunek dyñ; w mieœcie robi³ interesy z goœciem z
A&P. Manders powiedzia³, ¿e przedtem robi³ interesy z First National, ale goœæ stamt¹d po prostu nie pojmowa³, co to dynie. Wed³ug Mandersa by³ zwyk³ym g³upkiem, który dosta³ kopa w górê. Szef A&P by³ w dechê. Manders opowiedzia³ im tak¿e, ¿e w lecie jego 118 prowadzi stoisko z pami¹tkami, on sklepik warzywny przy iosiraUzie i ¿e we dwójkê
powodzi im siê ca³kiem nieŸle. - Pewnie wam siê nie spodoba, ¿e siê wtr¹cam-powiedzia³ Irv Manders Andy'emu - ale ty i twoja laleczka nie powinniœcie polowaæ na okazje. Chryste, tylko nie to. Nie z tymi ludŸmi, co pa³êtaj¹ siê dzisiaj po autostradach. Ko³o sklepu w Hastings Glen jest przystanek autobusowy. Tego wam by³o trzeba. - No... - odpowiedzia³ bardzo zak³opotany Andy i w tym momencie Charlie zgrabnie
wtr¹ci³a siê w rozmowê. - Tata nie ma pracy - stwierdzi³a radoœnie. - To dlatego ma-musia wyjecha³a do cioci Em, ¿eby urodziæ dziecko. Ciocia Em nie lubi tatusia Wiêc siedzieliœmy w domu. A teraz jedziemy zobaczyæ siê z mam¹, prawda, tatusiu? - To nasze prywatne sprawy, Bobbi powiedzia³ Andy niepewnie. I czu³ siê niepewnie. Opowieœæ Charlie prawie nie trzyma³a siê kupy.
- Ju¿ nic nie musisz mówiæ - stwierdzi³ Irv. - Wiem, ¿e w rodzinie zda¿aj¹ siê ró¿ne rzeczy. Czasami bywa kiepsko. I wiem, ¿e czasami bywa ciê¿ko. To nie wstyd. Andy odchrz¹kn¹³ i nic nie powiedzia³ Nie potrafi³ niczego wymyœliæ. Przez chwilên jechalii w ciszy. - S³uchajcie, dlaczego nie mielibyœcie pojechaæ do nas i zjeœæ œniadania ze mn¹ i z moj¹ ¿on¹? - zapyta³ nagle Irv.
- Nie, nie, nie powinniœmy... - Bêdziemy szczêœliwi - odpowiedzia³a Charlie. - Prawda, tatusiu? Andy wiedzia³, ¿e Charlie rzadko zawodzi intuicja, a poza tym by³ zbyt zmêczony fizycznie i psychicznie, by teraz siê jej przeciwstawiaæ. Charlie by³a pewna siebie i agresywna i Andy wiêcej ni¿ raz zastanawia³ siê, kto tak naprawdê nosi tu spodnie. - Jeœli jesteœ pewien, ¿e wystarczy... - Nigdy nie zabraknie - powiedzia³ Irv
Manders i zdo³a³ w koñcu wrzuciæ trzeci bieg. Trzês¹c siê jechali miêdzy kolorowymi, jesiennymi drzewami: klonami, wi¹zami, topolami. - Mi³o nam bêdzie was ugoœciæ, - - to my Bardzo dziêkujemy odpowiedzia³a Charlie. 119 - Ca³a przyjemnoœæ po mojej stronie, laleczko. I mojej ¿ony, kiedy tylko ciê zobaczy. Charlie uœmiechnê³a siê.
. Andy potar³ d³oñmi skronie. Pod palcami lewej rêki by³o jedno z tych miejsc, w których chyba znik³y mu nerwy. Jakoœ mu to przeszkadza³o. I coraz mocniej czu³, ¿e oni siê zbli¿aj¹. Kobieta, która nieca³e dwadzieœcia minut temu odebra³a klucze od wyprowadzaj¹cego siê z hotelu Andy'ego, zaczyna³a siê denerwowaæ. I ca³kiem zapomnia³a o Philu Donahue. - Czy jesteœ pewna, ¿e to ten mê¿czyzna?
Ray Knowles pyta³ o to po raz trzeci. Nie podoba³ siê jej ten niski, schludny, jakiœ taki spiêty mê¿czyzna. Mo¿e i pracowa³ dla rz¹du, ale to nie uspokaja³o Leny Cunningham. Nie podoba³a siê jej jego w¹ska twarz, nie podoba³y siê jej zmarszczki wokó³ jego zimnych, niebieskich oczu, a przede wszystkim nie podoba³o siê jej to, jak podsuwa³ jej zdjêcie pod nos. - Tak, to on - powtórzy³a. - Ale nie by³o
z nim ma³ej dziewczynki. Naprawdê, proszê pana. Mój m¹¿ mo¿e powiedzieæ panu to samo. Pracuje w nocy. Prawie siê nie widujemy, oprócz kolacji. On panom powie... Drugi mê¿czyzna wróci³ do recepcji, zdradzaj¹c oznaki jeszcze wiêkszego podniecenia; Lena zauwa¿y³a, ¿e w jednej rêce ma krótkofalówkê, a w drugiej wielki pistolet. - To oni - powiedzia³ John Mayo. Ze z³oœci i rozczarowania prawie dosta³
histerii. - W tym ³ó¿ku spa³o dwoje. Na jednej poduszce s¹ jasne w³osy, na drugiej ciemne. Niech szlag trafi tego kapcia! Niech go szlag trafi! Rêczniki na wieszaku w ³azience s¹ jeszcze mokre! Z cholernego prysznica kapie woda! SpóŸniliœmy siê najwy¿ej piêæ minut, Ray! John wsadzi³ rewolwer w olstro pod marynark¹. - Zawo³am mê¿a - powiedzia³a s³abo Lena.
- Nie warto - stwierdzi³ Ray. Wzi¹³ Johna pod rêkê i wyprowa dzi³ go z recepcji. John ci¹gle przeklina³ kapcia. 120 - Daj sobie spokój, John. Rozmawia³eœ z OJ, z miastem? - Rozmawia³em z nim, a on rozmawia³ z Norville'em. Norville przyje¿d¿a z Albany i ma ze sob¹ Ala Steinowitza. Steinowitz wyl¹dowa³ jakieœ dz.iesie_æ iniiiui temu. - No i dobrze. S³uchaj, pomyœl przez
chwilê, John. Oni musz¹ ³apaæ okazje. - Tak, pewnie. Chyba ¿e ukradli samochód. - Ten facet to nauczyciel angielskiego. Nie wiedzia³by nawet, jak zwêdziæ czekoladkê w sklepie ze s³odyczami w domu œlepców. £apali okazjê, musieli. Wczoraj w nocy jechali autostopem, Z³apali okazjê dziœ rano. Za³o¿ê siê o roczn¹ pensjê, ¿e kiedy maszerowa³em pod górê, oni stali na poboczu z podniesionymi rêkami.
- Gdybyœmy nie z³apali tego kapcia... Za okularami w drucianej oprawce oczy Johna wyra¿a³y rozpacz. Widzia³, jak awans powoli oddala siê od niego i ginie we mgle. - Do cholery z kapciem! - powiedzia³ Rick. - Co nas minê³o? Po tym, kiedy z³apaliœmy gumê, co nas minê³o!? John myœla³, przypinaj¹c krótkofalówkê do paska. - Furgonetka z farmy - powiedzia³. - Ja te¿ j¹ pamiêtam - potwierdzi³ Rick. Obejrza³ siê i dostrzeg³ du¿¹, okr¹g³¹
twarz Leny Cunningham, przygl¹daj¹cej siê im przez okno recepcji. Lena zorientowa³a siê, ¿e j¹ dostrzegli i zas³ona upad³a na miejsce. - Rozklekotany grat - doda³ Rick. Powinniœmy jeszcze ich dorwaæ, jeœli tylko nie zjechali z autostrady. - No, to jedŸmy. Bêdziemy mieli kontakt z Alem i Norville'em przez krótkofalówkê OJ. Podbiegli do samochodu i wskoczyli do
œrodka. W chwilê póŸniej ciemny ford wystartowa³ z parkingu, pryskaj¹c spod tylnych kó³ bia³ym ¿wirem. Lena Cunningham z ulg¹ przygl¹da³a siê, jak odje¿d¿ali „W naszych czasach ciê¿ko jest prowadziæ motel" - pomyœla³a i posz³a obudziæ 121 8 Kiedy ford z Rayem Knowlesem za kierownic¹ i Johnem Mayo wisz¹cym w
nie domkniêtych drzwiach lecia³ drog¹ nr 40 z prêdkoœci¹ stu trzydziestu kilometrów na godzinê (a karawana dziesiêciu lub jedenastu podobnych, niczym siê nie wyró¿niaj¹cych nowoczesnych samochodów pod¹¿a³a ze wszystkich stron w kierunku Hastings Glen z podobn¹ szybkoœci¹), Irv Manders wystawi³ rêkê przez okno i skrêci³ z autostrady w lewo, w nie oznaczon¹, nierówn¹, asfaltow¹ drogê
o po³atanej nawierzchni, prowadz¹c¹ mniej wiêcej na pó³nocny wschód. Samochód piszcza³ i koleba³. Na proœbê Irva Charlie odœpiewa³a ju¿ niemal wszystko ze swego repertuaru dziewiêciu piosenek, wœród których by³y i takie z³ote przeboje jak: „Happy Birthday to You", „This Old Mañ", „Jesus Loves Me" i „Campdown Races". Ten ostatni utwór œpiewali z ni¹ i Irv, i Andy. Krêta droga wspiê³a siê na szereg coraz
bardziej zalesionych wzgórz, a póŸniej zbieg³a w dó³ na p³askie uprawne pola. W pewnej chwili, z lewej strony drogi, spod liœci i zesz³orocznego siana wystrzeli³a przepiórka. - Wal w ni¹, Bobbi! - krzykn¹³ Irv, a Charlie wymierzy³a z palca, krzyknê³a: Ba-bam! - i dosta³a ataku œmiechu. W kilka minut póŸniej Irv zjecha³ na drogê gruntow¹. Po dwóch kilometrach minêli
zniszczon¹ , bia³o-czerwono-niebiesk¹ skrzynkê na listy z wypisanym na boku nazwiskiem MANDERS. Irv skrêci³ na poznaczony koleinami podjazd, d³ugi prawie na kilometr. - Musi ciê to nieŸle kosztowaæ: odœnie¿yæ ten podjazd w zimie stwierdzi³ Andy. - Sam go czyszczê - odpar³ Irv. Podjechali do du¿ego, bia³ego, trzypiêtrowego domu z naro¿nikami pomalowanymi na kolor jaskrawej zieleni. Andy mia³
wra¿enie, ¿e kiedyœ by³ to ca³kiem zwyk³y dom, który z biegiem czasu rozrasta³ siê ekscentrycznie. Z ty³u dobudowano do niego dwie szopy, ka¿d¹ odchylon¹ obecnie w inn¹ stronê. Po po³udniowej stronie postawiono szklarniê, a od pó³nocnej kryty ganek stercza³ jak sztywna halka. 122 Za domem sta³a czerwona stodo³a, która najlepsze lata mia³a ju¿ za sob¹, a miêdzy stodo³¹ i
domem rozci¹ga³o siê podwórze kawa³ek nagiej ziemi, na której gdaka³o i dzioba³o kilkadziesi¹t kur. Kiedy samochód potoczy³, siê klekocz¹c w ich kierunku, kury uciek³y, machaj¹c bezu¿ytecznymi skrzyd³ami i omijaj¹c pieniek z wbit¹ weñ siekier¹. Irv podjecha³ samochodem do stodo³y, w której s³odko pachnia³o sianem Andy pamiêta³ ten zapach z letnich wakacji w Ver-mont. Kiedy Irv wy³¹czy³ silnik ciê¿arówki, wszyscy
us³yszeli ciche, melodyjne muczenie, rozlegaj¹ce siê gdzieœ z g³êbi zalegaj¹cego stodo³ê cienia. - Pan ma k r o w ê - powiedzia³a Charlie; na jej twarzy pojawi³ siê wyraz zbli¿ony do zachwytu. - S³yszê j¹. - Mamy trzy - odpowiedzia³ Irv. S³ysza³aœ Szefow¹; bardzo oryginalne imiê, no nie, laleczko? Szefowa myœli, ¿e powinno siê j¹ doiæ trzy razy dziennie. Mo¿esz j¹ zobaczyæ
póŸniej, je¿eli tata siê zgodzi. - Zgodzisz siê, tato? - Chyba tak - powiedzia³ Andy, kompletnie rozbrojony. Wygl¹da³o na to, ¿e stali na poboczu, próbuj¹c z³apaæ okazjê, a sami zostali z³apani. - ChodŸcie, poznacie moj¹ ¿onê. Przeszli przez podwórko, zatrzymuj¹c siê wraz z Charlie, która chcia³a podejœæ do ka¿dej kury po kolei. Tylne drzwi otworzy³y siê i na próg wysz³a kobieta w wieku oko³o
czterdziestu piêciu lat. Kobieta os³oni³a oczy przed s³oñcem i zawo³a³a: - To ty, Irv? Kogó¿ to przyprowadzi³eœ? Irv uœmiechn¹³ siê. - No, ta laleczka tutaj to Roberta. A to jej ojciec. Nie us³ysza³em nazwiska, wiêc nie wiem, czy jesteœmy spokrewnieni. Andy zrobi³ krok do przodu i powiedzia³: - Jestem Frank Burton, proszê pani. Pani m¹¿ zaprosi³ mnie i Bobbi na œniadanie, jeœli to
pani nie przeszkodzi. Mi³o pani¹ poznaæ. - Mnie te¿ - stwierdzi³a Charlie, ci¹gle jeszcze bardziej zainteresowana kurami ni¿ kobiet¹. 123 - Nazywam siê Norma Manders odpowiedzia³a kobieta. -WejdŸcie. Jesteœcie mile widziani. Ale Andy dostrzeg³, jak ze zdziwieniem spojrza³a na mê¿a. Weszli wszyscy do œrodka - do
korytarza, w którym polana do pieca z³o¿one by³y do wysokoœci wzrostu cz³owieka, i wielkiej kuchni, w której królowa³ ogromny piec i d³ugi stó³, przykryty bia³o-czerwon¹ cerat¹. W powietrzu unosi³ siê delikatny zapach owoców i parafiny. „Przetwory" - pomyœla³ Andy. - Ten tu Frank i jego laleczka jad¹ do Vermont - powiedzia³ Irv. Pomyœla³em, ¿e nie zaszkodzi³oby im, gdyby po drodze dostali coœ gor¹cego do jedzenia.
- Na pewno nie - zgodzi³a siê kobieta. Gdzie pana samochód, panie Burton? - Có¿... - zacz¹³ Andy. Zerkn¹³ na Charlie, ale z jej strony nie móg³ spodziewaæ siê pomocy; Charlie powoli spacerowa³a po kuchni, przygl¹daj¹c siê wszystkiemu z w³aœciwym dziecku zdziwieniem. - Frank ma ma³y k³opot - powiedzia³ Irv, patrz¹c ¿onie prosto w oczy. - Nie ma o czym mówiæ. W ka¿dym razie nie teraz.
- Dobrze - zgodzi³a siê Norma. Mia³a mi³¹, uczciw¹ twarz, by³a zgrabna i wygl¹da³a na nawyk³¹ do ciê¿kiej pracy. Jej d³onie by³y zgrubia³e, czerwone. - Mam kurczaka i mogê zrobiæ naprawdê dobr¹ sa³atkê. I nie zabraknie mleka. Lubisz mleko, Roberto? Charlie nie obejrza³a siê. „Nie ^reagowa³a na imiê - pomyœla³ Andy. Jezu, coraz lepiej i lepiej". - Bobbi! - powiedzia³ g³oœno.
Dopiero teraz Charlie obejrza³a siê i uœmiechnê³a nieco zbyt szeroko. - Och, tak - stwierdzi³a. - Kocham mleko. Andy dostrzeg³, jak Irv rzuca ¿onie ostrzegawcze spojrzenie: ¯adnych pytañ, przynajmniej nie teraz. Czu³ coraz g³êbsz¹ rozpacz. Rozpad³o siê w³aœnie wszystko, co jeszcze pozosta³o z ich historii. Ale nie móg³ zrobiæ nic, oprócz zjedzenia œniadania i czekania, by Irv Manders wyjaœni³, co mu le¿y na sercu.
124 - Ile odjechaliœmy od motelu? -zapyta³ John Mayo. Ray spojrza³ na odleg³oœciomierz. - Dwadzieœcia piêæ kilometrów odpowiedzia³ i zjecha³ na pobocze - Wystarczy. - Mo¿e... - Nie, gdybyœmy mieli ich z³apaæ, ju¿ byœmy ich mieli. Wracamy. Musimy spotkaæ siê z reszt¹. John waln¹³ piêœci¹ w deskê rozdzielcz¹.
- Musieli gdzieœ skrêciæ - powiedzia³. - Cholerny kapeæ! Talbota od pocz¹tku by³a pechowa, Ray. Jajog³owy i ma³a dziewczynka. I nie mo¿emy ich z³apaæ! - Nie. Wed³ug mnie ju¿ ich mamy powiedzia³ Ray, wyci¹gaj¹c krótkofalówkê. Wysun¹³ antenê i wystawi³ j¹ za okno. - Za pó³ godziny obejmiemy kordonem ca³y ten teren. I za³o¿ê siê, ¿e po Obejœciu tylko kilku domów trafimy na kogoœ, kto rozpozna tê - furgonetkê. Ciemnozielony
international harvester, z przodu zaczepy do p³ugu, wokó³ burt drewniane tyczki do przytrzymywania wysokich ³adunków. Ci¹gle myœlê, ¿e dostaniemy ich, nim siê œciemni Chwilê póŸniej rozmawia³ ju¿ z Alem Steinowitzem, który doje¿d¿a³ do motelu Slumberland. Al z kolei poinformowa³ o wszystkim pozosta³ych agentów. Bruce Cook pamiêta³, ¿e widzia³ tê ciê¿arówkê w mieœcie. Podobnie OJ. Sta³a na parkingu A&P.
Al wys³a³ ich z powrotem do miasta i w pó³ godziny póŸniej wszyscy wiedzieli, ¿e ciê¿arówka, która najpewniej zatrzyma³a siê, by wzi¹æ uciekinierów, nale¿y do Irva Mandersa. RFD #5, Bai-lings Ruad, Hastmgs Glen, Nowy Jork. By³o tu¿ po wpó³ do pierwszej. 10 minê³o im bardzo przyjemnie. Charlie zajada³a jak - trzy dok³adki kurczaka z sosem,
dwie - gor¹cych ciastek Normy, wielki talerz sa³atki i trzy dok³adki domowych, kiszonych ogórków. Skoñczyli œniadanie plastrami szarlotki z kawa³kami sera cheddar - Irv zaopiniowa³ g³oœno, ¿e „szarlotka bez sera jest jak 125 buziak bez jêzyczka" i zarobi³ tym stwierdzeniem pe³nego uczucia szturchañca od ¿ony. Irv przewróci³ oczami, a Charlie rozeœmia³a siê. Andy jad³ z apetytem, który zaskoczy³ jego
samego. Charlie czknê³a i ze wstydem przykry³a usta. Irv uœmiechn¹³ siê. - Zabrak³o miejsca w brzuszku, laleczko? - Jeœli zjem jeszcze coœ, to pêknê odpowiedzia³a mu Charlie. - Tak zawsze mówi³a mamusia... To znaczy, mama tak mówi... Andy uœmiechn¹³ siê zmêczonym uœmiechem. - Norma - powiedzia³ Irv wstaj¹c. Czemu nie weŸmiesz Bob-bi i nie nakarmicie naszych
kur? - Bo œniadanie rozwleczone jest jeszcze na pó³ kuchni. - Posprz¹tam po œniadaniu. Chcia³bym trochê pogadaæ z tym tu Frankiem. - Chcesz nakarmiæ kury, kochanie? zapyta³a Norma. - Oczywiœcie. - Oczy Charlie zab³ys³y. - No to chodŸ. Masz kurtkê? Zrobi³o siê ch³odno. - No... - Charlie spojrza³a na Andy'ego. - Mo¿esz sobie wzi¹æ mój sweter -
powiedzia³a Norma, jeszcze raz wymieniaj¹c z mê¿em to spojrzenie. - Tylko podwiñ trochê rêkawy i bêdzie dobrze. - Oczywiœcie. Norma wyjê³a z szafy w korytarzu star¹, wyszarza³¹, ocieplan¹ kurtkê i bia³y, postrzêpiony sweter, w którym Charlie p³ywa³a mimo kilkakrotnego podwiniêcia rêkawów. - Czy te kury dziobi¹? - spyta³a trochê nerwowo. - Tylko to, co jedz¹, skarbie.
Wysz³y i drzwi zamknê³y siê za nimi. Charlie ci¹gle mówi³a. Andy spojrza³ na Irva Mandersa, a Irv odpowiedzia³ mu spokojnym spojrzeniem. - Napijesz siê piwa, Frank? - Nie nazywam siê Frank - powiedzia³ Andy. - Chyba ju¿ o tym wiesz. - Chyba wiem. Jak ci na imiê? Andy odpowiedzia³: - Im mniej wiesz, tym jesteœ bezpieczniejszy. - Dobrze - przytakn¹³ Irv. - Bêdê ciê
nazywa³ Frank. - 126 Z podwórka, s³abo, dobieg³ ich zachwycony okrzyk.aaa Norma powiedzia³a coœ i Charlie siê z ni¹ zgodzi³a. - Chyba napi³bym siê piwa - stwierdzi³ Andy. - W porz¹dku. Irv wyj¹³ z lodówki dwie puszki piwa, otworzy³ je, postawi³ jedn¹ na stole przed Andym, a
drug¹ na blacie przy kuchni. Z haczyka przy zlewie zdj¹³ fartuch i zawi¹za³ go. Fartuch by³ czerwono-¿ó³ty i mia³ falbankê, ale mimo to Irv nie wygl¹da³ w nim g³upio. - Mogê ci pomóc? - zapyta³ Andy. - Nie. Wiem, gdzie wszystko po³o¿yæ. No, prawie wszystko. Norma zmienia coœ ka¿dego tygodnia. ¯adna kobieta nie chce, ¿eby mê¿czyzna dobrze siê czu³ w jej kuchni. Chc¹, ¿eby im pomagaæ, oczywiœcie, ale czuj¹ siê lepiej, kiedy je pytasz, gdzie po³o¿yæ
naczynie do zapiekanek albo gdzie jest p³yn do zmywania. Andy, pamiêtaj¹c swe dni czeladnika w kuchni Vicki uœmiechn¹³ siê i skin¹³ g³ow¹ - Wtr¹canie siê w sprawy innych ludzi nie jest moj¹ mocn¹ stron¹ - mówi³ Irv, napuszczaj¹c wody do zlewu i dodaj¹c do niej detergentu. - Jestem farmerem i jak ci ju¿ mówi³em, moja ¿ona ma ma³y sklepik z pami¹tkami, tam gdzie Baillings Road krzy¿uje siê z
autostrad¹ Albany. Mieszkamy tu prawie dwadzieœcia lat. Zerkn¹³ na Andy'ego. - Ale od* chwili, kiedy zobaczy³em was tam na drodze, wiedzia³em, ¿e coœ tu nie gra. Doros³y mê¿czyzna i ma³a dziewczynka to nie jest para, któr¹ czêsto spotyka siê na autostradzie. Wiesz, O CO mi chodzi? Andy skin¹³ g³ow¹ i napi³ siê piwa.
- Co wiêcej, wygl¹da³o mi na to, ¿e w³aœnie wyszliœcie z motelu, tylko nie mieliœcie ze sob¹ ¿adnego baga¿u, nawet ma³ej torby. Wiêc prawie ju¿ zdecydowa³em, ¿eby was min¹æ. Ale zatrzyma³em siê. Bo... no, nie wtr¹caæ siê w cudze sprawy to jedno, a widzieæ kogoœ, kto wygl¹da cholernie Ÿle, i nie pomóc mu to co innego. - Wiêc tak wygl¹daliœmy? Cholernie Ÿle? -Wtedy. Nie teraz. Iiv dok³adnie my³ stare, nie
pasuj¹ce do siebie naczynia i ustawia³ je na suszarce. - 127 - Teraz nie wiem, co o was s¹dziæ. Najpierw myœla³em, ¿e jesteœcie t¹ dwójk¹, której szukaj¹ gliniarze. Irv dostrzeg³, jak nagle zmieni³a siê twarz Andy'ego i jak gwa³townie postawi³ na stole puszkê piwa. - Wiêc to wy - powiedzia³ cicho. Mia³em nadziejê, ¿e nie.
- Co z tymi gliniarzami? - spyta³ ochryple Andy. - Zablokowali wszystkie g³ówne drogi prowadz¹ce z i do Alba-ny - powiedzia³ Irv. Gdybyœmy przejechali czterdziestk¹ jeszcze dziesiêæ kilometrów, natknêlibyœmy siê na blokadê, tam gdzie przecina dziewi¹tkê. - Wiêc czemu nie pojecha³eœ dalej? zapyta³ Andy. - Dla ciebie skoñczy³yby siê k³opoty. Nie mia³byœ z tym nic wspólnego.
Irv zabra³ siê do garnków, przerywaj¹c zmywanie i szukaj¹c czegoœ na pó³kach nad zlewem. - No, nie mówi³em? Nie mogê znaleŸæ tej cholernej g¹bki... Zaraz... tu jest... Dlaczego nie dowioz³em was wprost w rêce gliniarzy? Powiedzmy, ¿e chcia³em nasyciæ sw¹ naturaln¹ ciekawoœæ. - Chcesz mi zadaæ parê pytañ, co? - Mnóstwo pytañ. Doros³y mê¿czyzna i
ma³a dziewczynka poluj¹cy na okazjê dziewczynka nie ma nawet kosmetyczki i œcigaj¹ ich gliniarze. Wiêc mia³em taki pomys³. Ca³kiem zwyczajny. Myœla³em, ¿e mo¿e jest tatuœ, który chcia³ opieki nad dzieckiem i nie móg³ jej uzyskaæ. Wiêc wyrwa³ dziecko mamusi. - Jak dla mnie, mia³eœ nienadzwyczajny pomys³. - To siê zdarza ci¹gle, Frank. I pomyœla³em sobie, ¿e mamusi nie bardzo to siê spodoba³o i
wydoby³a nakaz na tatusia. To wyjaœnia blokady na drogach. Coœ takiego zdarza siê tylko po wielkim napadzie... Albo po porwaniu. - Jest moj¹ córk¹, ale jej mama nie nas³a³a na nas policji - powiedzia³ Andy. - Jej mama nie ¿yje od roku. - Có¿, ja te¿ ju¿ raczej odrzuci³em ten pomys³ - powiedzia³ Irv. - Nie potrzeba prywatnego detektywa, ¿eby stwierdziæ, ¿e jesteœcie ze sob¹ blisko. O cokolwiek tu chodzi, nie wygl¹da
mi, ¿ebyœ j¹ trzyma³ wbrew woli. Andy milcza³. - No, wiêc taki tu mam problem. Zabra³em was, bo myœla³em, 128 ,' ¿e dziewczynka potrzebuje pomocy. I teraz nie wiem, co zrobi³em. Nie wygl¹dasz mi na przestêpcê. Ale mimo wszystko i ty, i dziew czynka pos³ugujecie siê fa³szywymi nazwiskami, opowiadacie historiê tak kiepsk¹ jak tani papier toaletowy, a ty wygl¹dasz na cho
rego, Frank, Tak chorego, jak tylko mo¿e byæ chory cz³owiek, który jeszcze potrafi utrzymaæ siê na nogach. Takie mam pytania. By³oby dobrze,, gdybyœ na któreœ odpowiedzia³. - Przyjechaliœmy do Albany z Nowego Jorku i póŸno w nocy z³apaliœmy okazjê do Hastings Glen - powiedzia³ Andy. - To Ÿle, ¿e s¹ tutaj, ale chyba zdawa³em sobie z tego sprawê. I Charlie te¿.
- Wymieni³ imiê Charlie i to by³ b³¹d, ale w tym momencie nie mia³o to chyba najmniejszego znaczenia. - Czego od was chc¹, Frank? Andy myœla³ przez d³ug¹ chwilê, a póŸniej spojrza³ w szare, uczciwe Oczy Irva. ' - Przyjecha³eœ z Hastings - powiedzia³ - prawda? Widzia³eœ tam jakiœ obcych ludzi? Miastowych? Ubranych w te œwie¿e, schludne garnitury, które zapominasz prawie dok³adnie
w chwili, kiedy ubrany w taki garnitur facet zniknie ci z oczu? Prowadz¹cych nowe samochody, tak jakoœ zlewaj¹ce siê z t³em? Teraz myœla³ Irv. By³o ich dwóch w A&P. Rozmawiali z Helg¹. To jedna trolerek. Wygl¹da³o, jakby jej coœ pokazywali. Prawdopodobnie nasze zdjêcie - stwierdzi³ Andy. - To agenci rz¹dowi. Pracuj¹ z policj¹, Irv. Mo¿e s³uszniej by³oby powiedzieæ, ¿e to policja pracuje z nimi. Gliny nie wiedz¹,
za co nas szukaj¹. - O której rz¹dowej agencji mówimy? FBI? - Nie. Sklepik. - Co? Ten oddzia³ CIA? - Irv wygl¹da³ na szczerze w¹tpi¹cego. - Oni nie maj¹ zupe³nie nic wspólnego z CIA - wyjaœni³ Andy. - Sklepik nazywa siê naprawdê DSI Department of Scientific Inteiiigence*. Jakieœ trzy lata temu czyta³em artyku³, ¿e jakiœ cwa-
*Wydzia³ Wywiadu Naukowego (przyp. t³um .) 129niak nazwa³ to Sklepikiem na pocz¹tku lat szeœædziesi¹tych, za powieœci¹ science fiction pod tytu³em „Sklepy z broni¹ Ishtar"*. Napisa³ j¹ chyba goœæ nazwiskiem Van Vogt, ale to bez znaczenia. Sklepik jest podobno wpl¹tany we wszystkie krajowe projekty naukowe, mog¹ce mieæ wp³yw na bezpieczeñstwo narodowe, teraz lub w przysz³oœci. Ta
definicja pochodzi z ich statutu. W publicznej œwiadomoœci ³¹czy siê ich najczêœciej z badaniami w dziedzinie energetyki, które prowadz¹ i nadzoruj¹ energi¹ elektromagnetyczn¹ i j¹drow¹. W rzeczywistoœci robi¹ znacznie wiêcej. Charlie i ja jesteœmy czêœci¹ eksperymentu, który przeprowadzony by³ dawno temu. Jeszcze przed urodzeniem Charlie. Jej matka te¿ bra³a w nim udzia³. Zosta³a zamordowana. To
by³a robota Sklepiku. Irv myœla³ przez chwilê. Wypuœci³ wodê ze zlewu, wytar³ rêce, wróci³ do sto³u i zacz¹³ czyœciæ przykrywaj¹c¹ go ceratê. Andy podniós³ swoj¹ puszkê piwa. - Nie powiem wprost, ¿e ci nie wierzê stwierdzi³ w koñcu Irv. - Nie po tym, co by³o w tym kraju tajne, a póŸniej wysz³o na jaw. Agenci CIA daj¹cy ludziom alkohol z LSD, niektórzy agenci FBI oskar¿eni o mordowanie ludzi podczas
marszów pokojowych, pieni¹dze w papierowych torebkach i wszystko inne. Wiêc nie mogê powiedzieæ od razu, ¿e ci nie wierzê. Powiedzmy, ¿e jeszcze mnie nie przekona³eœ. - Nawet nie myœlê, ¿eby chcieli dostaæ mnie - powiedzia³ Andy. - Mo¿e kiedyœ tak by³o. Ale teraz zmienili priorytety. Teraz chc¹ mieæ Charlie. - Twierdzisz, ¿e rz¹d poluje na dziewczynkê z pierwszej czy drugiej klasy z powodów
bezpieczeñstwa narodowego? - Charlie nie jest zwyk³¹ drugoklasistk¹ odpowiedzia³ Andy. - Jej matka i ja otrzymaliœmy zastrzyk narkotyku o nazwie kodowej Lot Szeœæ. Do dziœ nie wiem, co to dok³adnie by³o. Przypuszczam, ¿e jakiœ rodzaj syntetycznej wydzieliny gruczo³ów. Lot Szeœæ zmieni³ chromosomy moje i dziewczyny, któr¹ póŸniej poœlubi³em. Przekazaliœmy te chromosomy Charlie, a one u³o¿y³y siê
130 w zupe³nie inny sposób. Je¿eli Charlie przeka¿e je swoim dzieciom, to jak s¹dzê, mo¿na bêdzie nazwaæ j¹ mutantem. Jeœli z jakichœ powodów jest to niemo¿liwe lub jeœli zmiana spowodowa³a bezp³odnoœæ, Charlie bêdzie nazywana dziwad³em, mu³em. W ka¿dym razie jest im potrzebna. Chc¹ j¹ studiowaæ, sprawdziæ, co powoduje, ¿e mo¿e robiæ to, co robi. Myœlê, ¿e chc¹ jeszcze czegoœ -chc¹
dowodu. Chc¹ jej u¿yæ, by o¿ywiæ program Lot Szeœæ. - A co takiego ona umie robiæ? - spyta³ Irv. Przez okno kuchni widzieli Normê i Charlie, wychodz¹ce ze stodo³y. Bia³y sweter ³opota³ na wietrze i owija³ siê dooko³a cia³a dziewczynki, siêgaj¹c jej prawie do ³ydek. Policzki mia³a zaró¿owione, mówi³a coœ do Normy, która uœmiecha³a siê do niej i przytakiwa³a. Andy powiedzia³ cicho:
- Ona umie rozniecaæ ogieñ. - Ja te¿ - powiedzia³ Irv. Usiad³ i patrzy³ na Andy'ego w szczególny, ostro¿ny sposób. Tak patrzy siê na ludzi podejrzanych o szaleñstwo - Charlie umie rozniecaæ ogieñ tylko o tym myœl¹c - powiedzia³ Andy Fachowo nazywa siê to pirokineza. To zdolnoœæ psi, jak telepatia, telekineza albo prekognicja przy okazji, Charlie ma tak¿e odrobinê tych zdolnoœci - ale pirokineza jest znacznie
rzadsza I znacznie groŸniejsza. Ona boi siê tego daru - i ma prawo siê go baæ. Nie zawsze umie go kontrolowaæ. Gdyby tylko chcia³a, mog³aby spaliæ ci dom, stodo³ê albo podwórko. Albo mog³aby ci zapaliæ fajkê. - Andy uœmiechn¹³ siê s³abo. Tylko ¿e zapalaj¹c ci fajkê, mog³aby spaliæ równie¿ dom, stodo³ê i podwórko. Irv dopi³ piwo i powiedzia³: - Myœlê, ¿e powinieneœ zawiadomiæ
policjê i poddaæ siê im, Frank. Potrzebujesz pomocy. - Chyba to, co ci powiedzia³em, zabrzmia³o jak bredzenie szaleñca, nie? - Tak - zgodzi³ siê Irv powa¿nie. - Nigdy nie s³ysza³em niczego tak szalonego. Siedzia³ na krzeœle lekko napiêty. Andy pomyœla³: „Spodziewa siê, ¿e zrobiê coœ zwariowanego, gdy tylko bêdê mia³ okazjê". 131 - Chyba nie ma to ju¿ wielkiego
znaczenia - powiedzia³ g³oœno. -Zjawi¹ siê tutaj bardzo szybko. Myœlê, ¿e policja by³aby nawet lepsza. Kiedy dostaniesz siê w ³apy policji, to przynajmniej nie znikasz. Irv próbowa³ coœ powiedzieæ, kiedy otworzy³y siê drzwi. Wesz³y Norma i Charlie. Charlie by³a rozpromieniona, oczy jej b³yszcza³y. - Tatusiu! - powiedzia³a. - Tatusiu, karmi³am....
Przerwa³a. Rumieñce na jej policzkach zblad³y; zerknê³a spod oka na Irva Mandersa, na ojca i znowu na Irva. Wyraz radoœci spe³z³ z jej twarzy, zast¹piony g³êbok¹ rozpacz¹. „Wygl¹da³a tak zesz³ej nocy - pomyœla³ Andy. - Wygl¹da³a tak wczoraj, kiedy wyci¹gn¹³em j¹ ze szko³y. To trwa i trwa. Kiedy Charlie doczeka szczêœliwego zakoñczenia?" - Powiedzia³eœ. Och, tato, dlaczego wszystko powiedzia³eœ? Norma zrobi³a krok do przodu i
objê³a dziewczynkê obronnym gestem. - Irv, co tu siê dzieje? - Nie wiem. Co masz na myœli, Bobbi? - Nie nazywam siê Bobbi - powiedzia³a Charlie. W jej oczach zab³ys³y ³zy. Wiesz, ¿e nie nazywam siê Bobbi. - Charlie - odezwa³ siê Andy. - Pan Manders wiedzia³, ¿e coœ jest nie tak. Powiedzia³em mu, ale mi nie uwierzy³. Jeœli pomyœlisz, zrozumiesz dlaczego.
- Nic nie rozu... - zaczê³a Charlie, mówi¹c coraz g³oœniej i nagle ucich³a. Przechyli³a g³owê na bok, jakby s³ucha³a, chocia¿ nikt inny nie s³ysza³ niczego, czego warto by³oby s³uchaæ. Patrzyli na Charlie i widzieli, jak twarz jej blednie; by³o tak, jakby ktoœ wylewa³ czerwone wino z przezroczystej butelki. - Co siê sta³o, skarbie? - zapyta³a Norma i z trwog¹ spojrza³a na Irva. - Zbli¿aj¹ siê, tatusiu - szepnê³a Charlie. Jej oczy by³y dwoma krêgami pe³nymi
strachu. Jad¹ po nas. 11 Spotkali siê na rogu szosy nr 40 i nie numerowanej, asfaltowej drogi, w któr¹ skrêci³ Irv. Na mapach miejskich Hastings Glen na-132 zywa³a siê ona Old Baillings Road. Al Steinowitz do³¹czy³ w koñcu do oddzia³u swych agentów i przej¹³ dowództwo szybko i zdecydowanie. W piêciu samochodach jecha³o ich
szesnastu. Na drodze do farmy Irva Mandersa wygl¹dali jak bardzo szybki kondukt. Ze szczer¹ ulg¹ Norville Bates przekaza³ Alowi bu³awê - wraz odpowiedzialnoœci¹ za akcjê pytaj¹c jednoczeœnie o miejscow¹ stanow¹ policjê, w³¹czon¹ w operacjê. - Od tej chwili nie informujemy ich o niczym - powiedzia³ Al. Jeœli dostaniemy tamtych, ka¿emy policji zwin¹æ blokady. Jeœli ie, polecimy im poruszaæ siê ku œrodkowi krêgu. Ale mówi¹c
iêdzy nami, jeœli nie potrafimy zakoñczyæ sprawy z szesnastoma ludŸmi, to nie potrafimy jej zakoñczyæ w ogóle. Norville wyczu³ ³agodn¹ naganê i umilk³. Wiedzia³, ¿e lepiej dopaœæ uciekinierów bez przeszkód z zewn¹trz, poniewa¿ gdy tylko ich dostan¹, Andy McGee musi paœæ ofiar¹ nieszczêœliwego wypadku. Œmiertelnego wypadku. Gdy wokó³ nie bêdzie niebieskich, wypadek nast¹pi znacznie szybciej.
Przed samochodem jego i Ala zab³ys³y krótko œwiat³a stopu wozu OJ, skrêcaj¹cego w³aœnie na drogê gruntow¹. Inni pojechali za nimi. 12 - Nic z tego nie rozumiem - stwierdzi³a Norma. - Bobbi... Charlie... Proszê, uspokój siê. - Nie rozumiesz - powiedzia³a Charlie. G³os mia³a piskliwy, zduszony. Samo patrzenie na ni¹ denerwowa³o Irva. Twarz
dziewczynki przypomina³a pyszczek z³apanego w sid³a zaj¹ca. Wyrwa³a siê z objêæ Normy i podbieg³a do ojca, który przytuli³ j¹ mocno. - Chyba chc¹ ciê zabiæ, tatusiu powiedzia³a. ; - Czemu? - Zabiæ - powtórzy³a. Oczy mia³a nieruchome, b³yszcz¹ce panicznym strachem. Jej usta rozpaczliwie dr¿a³y. - Musimy uciekaæ. Musimy...
Gor¹co. Tu jest za gor¹co. 133 Andy zerkn¹³ w lewo. Miêdzy kuchenk¹ i zlewem wisia³ na œcianie termometr, jaki mo¿na kupiæ tanio z ka¿dego katalogu. Na dole plastykowy, czerwony diabe³ z wid³ami uœmiecha³ siê i wyciera³ czo³o. Pod jego podkutymi kopytami widnia³ napis: „Wystarczaj¹co ci ciep³o?" Rtêæ w termometrze podnosi³a siê jak palec w oskar¿aj¹cym geœcie.
- Tak, tego w³aœnie chc¹ - mówi³a Charlie. - Zabiæ ciê, zabiæ jak mamusiê, zabraæ mnie, zabraæ mnie st¹d, ja nie pozwolê... ¿eby to siê sta³o, ja nie pozwolê... Jej g³os podnosi³ siê. Jak rtêæ w termometrze. - Charlie! Uwa¿aj, co robisz! Oczy Charlie nabra³y wyrazu. Irv i Norma przytulili siê do siebie. - Irv... Co...? Lecz Irv dostrzeg³, jak Andy rzuci³ okiem na termometr. I nagle uwierzy³. W
kuchni by³o gor¹co. Wystarczaj¹co, by zaczêli siê pociæ. Rtêæ w termometrze zatrzyma³a siê na trzydziestu trzech stopniach. - Œwiêty Jezu - powiedzia³ Irv ochryp³ym g³osem. - Czy ona to zrobi³a, Frank? Andy zignorowa³ go. Rêce trzyma³ ci¹gle na ramionach Charlie. Spojrza³ jej w oczy. - Charlie, czy myœlisz, ¿e ju¿ za póŸno? Jak to czujesz?
- Tak - odpowiedzia³a Charlie. W jej twarzy nie by³o kropli krwi. - S¹ ju¿ na gruntowej drodze. Och, tatusiu, tak bardzo siê bojê. - Mo¿esz ich powstrzymaæ, Charlie. powiedzia³ cicho Andy. Charlie podnios³a g³owê i spojrza³a na ojca. - Tak - powiedzia³ Andy. - Ale... Tatusiu, to Ÿle. Wiem, ¿e Ÿle. Mogê ich zabiæ. - Tak. Mo¿esz teraz zabiæ lub zostaæ zabit¹. Mo¿e ju¿ do tego dosz³o.
- I to nie Ÿle? - zapyta³a niemal nies³yszalnym g³osem. - le - powiedzia³ Andy. - le. Nigdy siê nie oszukuj, Charlie. I nie rób tego, jeœli nie potrafisz siê kontrolowaæ, Charlie. Nawet dla mnie. 134 .. : .,..,,,.. · Spojrzeli sobie wprost w oczy. Oczy Andy'ego by³y zmêczone, zaczerwienione i przestraszone, Charlie zaœ mia³a oczy rozszerzone; by³a prawie zahipnotyzowana.
Powiedzia³a: i - Jeœli zrobiê... coœ... czy nie przestaniesz mnie kochaæ? Pytanie to zawis³o miêdzy nimi i cich³o powoli. - Charlie - odpowiedzia³ Andy. Zawsze bêdê ciê kocha³. Za-|wsze. Irv sta³ przy oknie. Teraz przeszed³ ku nim przez kuchniê. - Chyba muszê was gor¹co przeprosiæ powiedzia³ - Drog¹ zbli¿a siê ca³a karawana samochodów. Zostanê z wami, jeœli chcecie. Tylko przyniosê sztucer.
Ale wygl¹da³ na przestraszonego, jakby nagle zachorowa³. , Charlie powiedzia³a: p Nie potrzeba sztucera. Wyœliznê³a siê z objêæ ojca i podesz³a do siatkowych drzwi. W bia³ym, zrobionym na drutach, swetrze Normy Mandsrs wydawa³a siê jeszcze mniejsza ni¿ w rzeczywistoœci. Wysz³a. Po chwili Andy przypomnia³ sobie, jak poruszaæ nogami, i poszed³ za ni¹. W ¿o³¹dku czu³
zimno, jakby po³kn¹³ na raz wielk¹ porcjê lodów. Mandersowie zostali w kuchni. Andy dostrzeg³ przelotnie zdumion¹, przestraszon¹ twarz Irva i przez g³owê przelecia³a mu przypadkowa myœl: „To ciê nauczy nie braæ autostopowiczów". Wraz z Charlie stanêli na ganku, patrz¹c na pierwszy samochód, wje¿d¿aj¹cy na d³ugi podjazd. Kury zagdaka³y i rozpierzch³y siê. W stodole Szefowa jeszcze raz zamucza³a
przeci¹gle, wzywaj¹c kogoœ, by przyszed³ i j¹ wydoi³. S³abe, paŸdziernikowe s³oñce oœwietla³o obramowane lasem czerwonobr¹zowe pola ma³ego miasteczka na granicy stanu Nowy Jork. Uciekali niemal przez rok i Andy ze zdumieniem stwierdzi³, ¿e czuje dziwn¹, pomieszan¹ z przera¿eniem ulgê. S³ysza³, ¿e w ostatecznoœci, na chwilê przed tym, nim zostanie rozdarty na strzêpy, nawet zaj¹c rzuca siê czasami na œcigaj¹ce go psy, uciekaj¹c siê
do g³êboko ukrytej i mniej tchórzliwej czêœci swej natury. 135 W ka¿dym razie dobrze by³o nie uciekaæ. Andy sta³ obok Charlie; ³agodne s³oñce oœwietla³o jej jasne w³osy. - Och, tato - jêknê³a Charlie. - Nie mogê ustaæ w miejscu. Andy obj¹³ córkê i przytuli³ j¹ mocno. Pierwszy z samochodów zatrzyma³ siê przy wjeŸdzie na podwórko. Wysiad³o z niego
dwóch ludzi. 13 - Czeœæ, Andy - powiedzia³ Al Steinowitz i uœmiechn¹³ siê. -Czeœæ, Charlie. D³onie mia³ puste, ale p³aszcz rozpiêty. Za jego plecami drugi mê¿czyzna sta³ w skupieniu obok samochodu, trzymaj¹c rêce wzd³u¿ cia³a. Za pierwszym zatrzyma³ siê drugi samochód i wysiad³o z niego czterech agentów. Zatrzymywa³y siê kolejne samochody, wysiadali z nich
kolejni mê¿czyŸni; Andy doliczy³ do dwunastu i przesta³ liczyæ. - Wynoœcie siê! - krzyknê³a Charlie. W ch³odnym powietrzu wczesnego popo³udnia jej g³os by³ cichy, piskliwy. - Daliœcie nam popaliæ - powiedzia³ Al i spojrza³ na Charlie. -Kochanie, nie musisz... - Wynoœcie siê! Al wzruszy³ ramionami i uœmiechn¹³ siê rozbrajaj¹co. - Obawiam siê, ¿e tego nie mogê zrobiæ,
skarbie. Mam swoje rozkazy. Nikt nie chce skrzywdziæ ani ciebie, ani twego taty. - Ty k³amco! Masz go zabiæ! Wiem o tym! Andy przemówi³; by³ nieco zaskoczony tym, ¿e jego g³os nie za³ama³ siê. - Radzê wam, ¿ebyœcie zrobili to, co mówi moja córka. Z pewnoœci¹ poinformowano was, dlaczego jej szukacie. I wiecie o ¿o³nierzu na lotnisku. OJ i Norville Bates wymienili niepewne
spojrzenia. - Gdybyœcie tylko wsiedli do samochodu, moglibyœmy o tym porozmawiaæ - powiedzia³ Al. - Uczciwie, nic siê tu nie dzieje, tylko... - Wiemy, co siê dzieje - powiedzia³ Andy. - 136 Agenci, którzy wysiedli z ostatnich dwóch czy trzech samochodów, rozstawili siê na stanowiskach i powoli zaczêli zbli¿aæ siê do ganku.
- Proszê - zwróci³a siê Charlie do mê¿czyzny o dziwnie ¿ó³tej twarzy. - Nie zmuszajcie mnie, ¿ebym coœ zrobi³a. - To nie ma sensu, Charlie - stwierdzi³ Andy. : Na ganku pojawi³ siê Irv Manders. - Ludzie, wtargnêliœcie na teren prywatny - powiedzia³. - Manders - Jazda z mojej farmy. Trzech spoœród agentów Sklepiku wesz³o na schodki ganku i sta³o mniej ni¿ dziesiêæ metrów na lewo od Charlie i Andy'ego. Charlie rzuci³a
im ostrzegawcze, rozpaczliwe spojrzenie i mê¿czyŸni zatrzymali siê - na moment. - Jesteœmy agentami rz¹dowymi, proszê pana - cichym, uprzejmym g³osem poinformowa³ lrva Manuersa Al Sieinov,~',„ — Ta dwójka zostanie zatrzymana celem przes³uchania. Nic wiêcej. - Dla mnie mo¿ecie chcieæ ich zatrzymaæ za zabójstwo prezydenta Stanów Zjednoczonych -
powiedzia³ Irv. Mówi³ piskliwie, ³ami¹cym siê g³osem. - Poka¿cie mi nakaz albo wynoœcie siê w cholerê z mojej ziemi. - Nie potrzebujemy nakazu. - G³os Ala zadŸwiêcza³ stal¹. - Potrzebujecie, chyba ¿e rano obudzi³em siê w Rosji - odpar³ Irv. Powiedzia³em, ¿ebyœcie siê wynosili, i lepiej, jeœli wyniesiecie w podskokach. To ostatnie s³owo. Irv, wejdŸ do œrodka - krzyknê³a Norma, Andy poczu³, jak coœ tworzy siê w powietrzu, roœnie
wokó³ Charlie jak ³adunek elektryczny. W³osy na jej ramionach zafalowa³y i podnios³y siê jak wodurusiy na fali przyp³ywu. „Ju¿ - pomyœla³ bezradnie. - To ju¿, mój Bo¿e, to naprawdê ju¿" - Wynoœ siê - krzykn¹³ do Ala. - Nie pojmujesz, co ona robi? Nie czujesz? Cz³owieku, nie b¹dŸ durniem! - Proszê - powtórzy³ Al. Spojrza³ na trzech agentów stoj¹cych na krawêdzi
ganku i niemal niedostrzegalnie skin¹³ im g³ow¹. Gdybyœmy tylko mogli o tym porozmawiaæ... - Uwa¿aj, Frank! - krzykn¹³ Irv Manders. 137 Stoj¹cy na ganku trzej agenci nagle zaszar¿owali, wyci¹gaj¹c broñ. - Stój, stój! - krzykn¹³ jeden z nich. - Nie ruszaj siê! Rêce na... Charlie odwróci³a siê ku nim. W tej samej chwili kilku innych agentów, w tym John Mayo i
Ray Knowles, wskoczy³o na ganek z drugiej strony, równie¿ z broni¹ w rêku. Oczy Charlie rozszerzy³y siê lekko i Andy poczu³, jak w drgniêciu ciep³ego powietrza przelatuje ko³o niego coœ gor¹cego. Trzech mê¿czyzn atakuj¹cych z przodu ganku przebieg³o ju¿ pó³ drogi, gdy nagle ich w³osy stanê³y w p³omieniach. Rewolwer wystrzeli³ z og³uszaj¹cym „bum" i z jednej z podtrzymuj¹cych ganek kolumienek
odskoczy³a mo¿e piêtnastocentymetrowa drzazga. Norma Manders krzyknê³a; Andy drgn¹³, ale Charlie zdawa³a siê nie zauwa¿aæ niczego. Twarz mia³a zamyœlon¹, marz¹c¹. Drobny uœmiech, uœmiech Mony Lizy, podniós³ k¹ciki jej ust. „Jej siê to podoba - pomyœla³ Andy z jakimœ œmiertelnym przera¿eniem. Czy dlatego tak siê tego boi? Poniewa¿ to lubi?" Charlie odwraca³a siê ju¿ w stronê Ala Steinowitza. Trzej agenci, których
wys³a³, by z³apali j¹ i Andy'ego na ganku, zapomnieli o swych obowi¹zkach wzglêdem Boga, ojczyzny i Sklepiku. T³umili rêkami p³omienie na g³owach i wrzeszczeli. Popo³udniowe powietrze wype³ni³o siê nagle zjadliwym zapachem p³on¹cych w³osów. Kolejny strza³. Brzêknê³o rozbite okno. - Nie dziewczynkê - krzycza³ Al. -Nie dziewczynkê! Ktoœ brutalnie chwyci³ Andy'ego. Na
ganku miotali siê ludzie. Poprzez ten chaos ktoœ ci¹gn¹³ go w stronê porêczy, a ktoœ inny szarpa³ w przeciwnym kierunku. Andy czu³ siê jak lina w zawodach w przeci¹ganie. - Puœæcie go! - wrzeszcza³ ochryple Irv Manders. - Puœæcie... Trzeci strza³ i nagle znów rozleg³ siê wrzask Normy, powtarzaj¹cej w kó³ko imiê mê¿a. Charlie spojrza³a na Ala Steinowitza i nagle ch³odna pewnoœæ siebie znik³a z jego twarzy,
zast¹piona przera¿eniem. Jego ¿ó³ta cera z¿ó³k³a jeszcze bardziej. 138 - Nie, nie - powiedzia³ Al spokojnie, prawie tak, jakby z kimœ rozmawia³. Tylko nie... Nie sposób powiedzieæ, sk¹d wybuch³y p³omienie. Nagle zap³onê³y spodnie i sportowy p³aszcz, zaraz po nich stanê³y w ogniu w³osy. Al cofn¹³ siê z krzykiem, odbi³ od samochodu i zwróci³ w stronê Norville'a Batesa, wyci¹gaj¹c rêce przed siebie. Andy
znów poczu³ miêkki ruch ciep³a, przesuniêcie powietrza, jakby przed nosem przelecia³ mu wêgielek wystrzelony z prêdkoœci¹ rakiety. Twarz Ala Steinowitza stanê³a w p³omieniach. Przez moment Al sta³ nieruchomo, wrzeszcz¹c w przezroczystym ca³unie ognia - i nagle jego rysy rozp³ynê³y siê, stopi³y, pociek³y jak parafina. Norville odskoczy³. Al Steinowitz
p³on¹³ jak strach na wróble. Zataczaj¹c siê pobieg³ oœlep³y podjazdem, wymachuj¹c rêkami, pad³ przy trzecim samochodzie. Wcale nie przypomina³ cz³owieka, wygl¹da³ jak p³on¹ca kupa szmat. Mê¿czyŸni na ganku zamarli, wpatruj¹c siê niemo w ten pokaz pirotechniki. Trzej z nich, których w³osy Charlie podpali³a wczeœniej, zdo³ali siê ugasiæ. W przysz³oœci (ile jej mieli?) bêd¹ wygl¹daæ zdecydowanie
dziwacznie; ich regulaminowo krótkie fryzury przypomina³y poczernia³e grudki popio³u, przyklejone do czubków g³ów - Wynoœcie siê - powiedzia³ ochryple Andy. - Jak najszybciej. Ona nigdy jeszcze nie robi³a niczego takiego i nie wiem, czy potrafi przestaæ. - Czujê siê dobrze, tatusiu - powiedzia³a Charlie. Mówi³a g³osem spokojnym, równym i dziwnie obojêtnym. - Wszystko w porz¹dku.
I wtedy zaczê³y wybuchaæ samochody. Eksplodowa³y od ty³u. PóŸniej, gdy Andy myœla³ o incydencie na farmie Mandersów, by³ ca³kiem pewien, ¿e dobrze pamiêta. Wszystkie wybucha³y od ty³u - tam, gdzie mia³y zbiorniki paliwa. Pierwszy wybuch³ zielony piymouth A.! u, wylatuj¹c w powietrze. ze st³umionym hukiem. Z ty³u samochodu unios³a siê kula p³omieni, zbyt jasna, by na ni¹ patrzeæ. Tylne okno
implodowa³o. Nastêpny - w niespe³na dwie sekundy potem - wystrzeli³ ford Johna 139 Raya. Kawa³ki metalu z gwizdem przeciê³y powietrze, zagrzechota³y o dach. - Charlie! - krzykn¹³ Andy. -Charlie, przestañ! Charlie odpowiedzia³a mu spokojnym g³osem: - Nie potrafiê. Wybuch³ trzeci samochód. Ktoœ uciek³. Ktoœ pobieg³ za nim.
Mê¿czyŸni zaczêli wycofywaæ siê z ganku. Ktoœ znowu poci¹gn¹³ Andy'ego, Andy zapar³ siê i nagle nikt ju¿ go nie trzyma³. Nagle uciekali wszyscy, oœlepli z panicznego przera¿enia. Jeden z mê¿czyzn o spalonych w³osach próbowa³ przeskoczyæ barierkê ganku, zaczepi³ o ni¹ nog¹ i spad³ g³ow¹ w dó³ do ogródka, w którym Norma zasia³a fasolê. Tyczki, po których piê³a siê fasola, ci¹gle tkwi³y w ziemi; jedna z nich
przebi³a szyjê tego agenta i wysz³a mu przez kark z mokrym „plum" dŸwiêkiem, którego Andy nie by³ w stanie zapomnieæ. Agent wi³ siê na ziemi jak wyci¹gniêty na brzeg pstr¹g. Z karku stercza³a mu tyczka jak be³t strza³y, krew la³a siê na gors jego koszuli. Wydawa³ s³abe, charcz¹ce dŸwiêki. Reszta samochodów wylecia³a w powietrze z rozrywaj¹cym bêbenki hukiem serii petard. Dwóch uciekaj¹cych mê¿czyzn wybuch
rzuci³ w powietrze jak szmaciane lalki, jeden z nich p³on¹³ od pasa w dó³, drugi naszpikowany by³ kawa³kami szk³a. W powietrze wzniós³ siê ciemny, t³usty dym. W tle, widoczne poprzez podwórko wzgórza i pola wi³y siê i drga³y w gor¹cym powietrzu, jakby przera¿one potwornoœci¹ tego, co siê zdarzy³o. Kury ucieka³y w panice, gdacz¹c rozpaczliwie. Nagle trzy z nich wybuch³y p³omieniem i bieg³y dalej jak kule ognia
na ³apkach, nim wreszcie pad³y w k¹cie podwórka. - Charlie, przestañ! Przestañ natychmiast! Po przek¹tnej podwórka przebieg³a linia ognia; cienk¹, prost¹ lini¹ p³onê³a sama ziemia, jakby ktoœ rozsypa³ po niej œcie¿kê prochow¹. P³omieñ dosiêgn¹! pieñka, w który Irv wbi³ siekierê, okr¹¿y³ go i skierowa³ siê do œrodka. - CHARLIE, NA LITOŒÆ BOSK¥!
Pistolet jednego z agentów le¿a³ na skraju trawnika, pomiêdzy gankiem a szeregiem p³on¹cych samochodów. Nagle zaczê³y 140 w nim wybuchaæ ³adunki; seria ostrych, szybkich eksplozji. Pistolet przedziwnie podskakiwa³ w trawie. Andy uderzy³ Charlie tak mocno, jak tylko potrafi³. G³owa Charlie odskoczy³a; oczy dziewczynki by³y niebieskie, puste. Nagle spojrza³a na
niego, zaskoczona, ura¿ona, oszo³omiona, i Andy poczu³, jak z niczego otacza go pêcherz rosn¹cego gor¹ca. Wci¹gn¹³ powietrze jak p³ynne szk³o. Wydawa³o mu siê, ¿e p³on¹ mu w³osy w nosie „Samozapalenie - pomyœla³. - Sp³onê w p³omieniu samozapalenie...." I wszystko usta³o. Charlie zatoczy³a siê i ukry³a twarz w d³oniach. Nagle spod d³oni przedar³ siê
rosn¹cy, nabrzmiewaj¹cy krzyk takiego strachu, takiego przera¿enia, ¿e Andy pomyœla³, ¿e mózg Charlie rozpad³ siê na kawa³ki. - TATUUUUUSIUUUUU... Wzi¹³ j¹ w ramiona, przytuli³ mocno. - Ciiii - powiedzia³. - Och, Charlie, skarbie, ciiii... Krzyk usta³ i Charlie osunê³a siê w jego ramionach. Zemdla³a.
Andy podtrzyma³ osuwaj¹c¹ siê córkê, kiedy jej g³owa przetoczy³a siê bezw³adnie po jego piersi. Powietrze by³o gor¹ce, nasycone zapachem p³on¹cej benzyny. P³omienie podpe³z³y po trawie pod ga³êzie dzikiego wina i wspina³y siê na nie ze zrêcznoœci¹ ch³opaka zakradaj¹cego siê o pó³nocy do okna dziewczyny. Dom by³ skazany na zag³adê. Irv Manders siedzia³ oparty o siatkowe drzwi kuchni, nogi mia³ rozrzucone. Obok niego
klêcza³a Norma. Irv dosta³ postrza³ w ramiê powy¿ej ³okcia i rêkaw jego niebieskiej, roboczej koszuli nasi¹k³ jaskraw¹ czerwieni¹. Norma oddar³a r¹bek spódnicy, próbowa³a podci¹gn¹æ ten rêkaw i zabanda¿owaæ ranê. Irv mia³ otwarte oczy. Jego twarz przybra³a barwê popio³u, usta by³y sinawe, oddycha³ szybko 141 Andy zrobi³ krok w ich kierunku. Norma Manders uchyli³a siê, os³aniaj¹c mê¿a swym
cia³em. Spojrza³a na Andy'ego b³yszcz¹cymi oczami. Patrzy³a twardo. - Wynoœ siê - syknê³a. - Zabierz tego potwora i wynoœ siê. 15 OJ wia³. Narkoza podskakiwa³a mu pod pach¹. Wia³ i nie zwraca³ uwagi na drogê. Wia³ przez pola. Przewraca³ siê, wstawa³ i wia³. Wykrêci³ kostkê, wpadaj¹c w jak¹œ dziurê, znów upad³ i padaj¹c wrzasn¹³. Wsta³ i wia³ dalej. Czasami mia³ uczucie, ¿e wieje sam, czasami
wydawa³o mu siê, ¿e ktoœ biegnie obok niego. Nie mia³o to najmniejszego znaczenia. Liczy³o siê tylko, by zwiaæ, zwiaæ jak najdalej od tej p³on¹cej kupy ³achmanów, która dziesiêæ minut temu by³a jeszcze Alem Steinowitzem, zwiaæ przed ³añcuchem wybuchaj¹cych samochodów, zwiaæ przed Bruce'em Cookiem, le¿¹cym na skrawku ogródka z gard³em przebitym tyczk¹ fasoli. Wiaæ, wiaæ, wiaæ. Narkoza wypad³a z olstra, boleœnie walnê³a go w kolano i upad³a
miêdzy chwasty, zapomniana. Nagle OJ znalaz³ siê wœród drzew. Potkn¹³ siê o zwalony pieñ i rozci¹gn¹³ jak d³ugi. Le¿a³, oddychaj¹c chrapliwie i przyciskaj¹c rêkê do boku, z którego zacz¹³ promieniowaæ ból. Le¿a³ p³acz¹c - zszokowany, przera¿ony. Pomyœla³: „Nigdy wiêcej zadañ w Nowym Jorku. Koniec. Wszystkich nas wykoñczy³a. Ju¿ nigdy nie postawiê stopy w Nowym Jorku, choæbym mia³ ¿yæ dwieœcie lat".
Po d³u¿szej chwili wsta³ i kulej¹c poszed³ w stronê drogi. 16 - Znieœmy go z ganku - powiedzia³ Andy. Charlie po³o¿y³ ju¿ wczeœniej na trawie, za granic¹ podwórka. P³onê³a ca³a œciana domu; iskry sp³ywa³y na ganek jak wielkie, powolne robaczki œwiêtojañskie. - Wynoœ siê - powtórzy³a ochryple Norma. - Nie dotykaj go. - Dom p³onie. Chcê tylko pomóc.
- Wynoœ siê. Ju¿ nam wystarczaj¹co pomog³eœ. ; 142 - Przestañ, Norma - Irv spojrza³ na ¿onê. - To przecie¿ nie jego wina. Wiêc zamknij siê. Norma spojrza³a na mê¿a, jakby mia³a jeszcze wiele do powiedzenia... Ale zamknê³a siê. - Podnieœcie mnie - powiedzia³ Irv. Nogi mam jak z waty. Chyba siê zla³em. Wcale nie by³bym zdziwiony. Któryœ z tych sukinsynów postrzeli³ mnie. Nie wiem,
który. Podaj rêkê, Frank. - Jestem Andy - powiedzia³ Andy i pod³o¿y³ rêkê pod plecy Ir-va, który wsta³ powoli. -I nie mam ¿alu do twej pani. Powinieneœ nas min¹æ tam, na drodze. - Gdyby wszystko mia³o siê powtórzyæ, zrobi³bym dok³adnie to, co zrobi³em. Banda ³obuzów wlaz³a na moj¹ ziemiê ze strzelbami. Banda ³obuzów, banda zasranych rz¹dowych
alfonsów i ...ooo-och, Chryste! - Irv? - krzyknê³a Norma. - Cicho, kobieto. Ju¿ w porz¹dku. ChodŸ Frank, Andy czy jak ci tam. Robi siê gor¹co. I by³o gor¹co. Podczas gdy Andy ci¹gn¹³ Irva po schodach na podwórko, podmuch wiatru przys³a³ na ganek k³¹b iskier. Z pieñka do r¹bania pozosta³y poczernia³e resztki, z kur, które podpali³a Charlie, prawie nic oprócz kilku spalonych koœci i dziwnego, gêstego popio³u, który
móg³ byæ piórami. Nie zosta³y upieczone, lecz spopielone. - PosadŸ mnie przy stodole - sapn¹³ Irv. - Chcê z tob¹ pogadaæ. - Potrzebujesz doktora. - No. I doczekam doktora. Co z twoj¹ ma³¹? - Zemdla³a. Andy posadzi³ Irva, opieraj¹c go o drzwi stodo³y. Irv patrzy³ na niego; jego twarz z lekka siê zaczerwieni³a, z ust znikn¹³ siny odcieñ. Poci³ siê. Za ich plecami znika³
w p³omieniach wielki dom, który sta³ tu, na Baillings Road, od 1868 roku. - ¯aden cz³owiek nie powinien umieæ tego, co ona zrobi³a -powiedzia³ Irv. - Z pewnoœci¹ masz racjê - przytakn¹³ Andy, a póŸniej odwróci³ oczy od Irva i spojrza³ wprost w nieruchom¹, nieprzeb³agan¹ Normy Manders. - Ale te¿ ¿aden cz³owiek nie powinien 143 cierpieæ na parali¿ dzieciêcy, pora¿enie
mózgowe lub leukemiê. A to siê trafia. Trafia siê nawet dzieciom. - Nie mia³a g³osu - Irv skin¹³ g³ow¹. Zgadza siê. Ci¹gle patrz¹c na Normê, Andy doda³: - I ona nie jest potworem bardziej ni¿ dziecko pod³¹czone do sztucznego p³uca albo umieszczone w domu dla niedorozwiniêtych umys³owo. - Przykro mi, ¿e to powiedzia³am odpar³a Norma, a jej spojrzenie straci³o pewnoœæ i ugiê³o
siê pod wzrokiem Andy'ego. - By³am z ni¹ na dworze, kiedy karmi³a kury. Patrzy³am, jak g³aszcze krowê. Tylko, proszê pana, mój dom p³onie i zginêli ludzie. - Przykro mi. - Dom jest ubezpieczony, Norma powiedzia³ Irv i uj¹³ jej d³oñ zdrow¹ rêk¹. - To nic nie pomo¿e naczyniom babci, które dosta³am od mamy-odpar³a Norma. -I mojej piêknej sekreterze, i obrazom, które kupiliœmy w czerwcu w Shenectady, na
wystawie sztuki. - Z oka Normy sp³ynê³a ³za; wytar³a j¹ z policzka rêkawem. - A te wszystkie listy, które pisa³eœ do mnie, kiedy by³eœ w wojsku... - Czy z twoj¹ laleczk¹ wszystko bêdzie dobrze? - zapyta³ Irv. - Nie wiem. - Có¿, s³uchaj. Powiem ci, co mo¿esz zrobiæ, jeœli chcesz. Za stodo³¹ stoi stary willys d¿ip. - Irv, nie! Nie mieszaj siê w to jeszcze
bardziej. Irv obejrza³ siê na ¿onê; twarz mia³ szar¹, pobru¿d¿on¹, spocon¹. Za nimi p³on¹³ ich dom. Gonty pêk³y w p³omieniach z dŸwiêkiem podobnym do tego, jaki wydaj¹ orzechy wrzucane do kominka na Bo¿e Narodzenie. - Ci ludzie przyjechali bez nakazu i bez ¿adnego papierka i chcieli ich zabraæ z naszej ziemi - powiedzia³. - Chcieli zabraæ z naszej ziemi goœci, których zaprosi³em do siebie, jak to siê
robi w normalnym kraju z uczciwymi prawami. Jeden z nich postrzeli³ mnie, a jeden próbowa³ zabiæ tego tu Andy'ego. Chybili najwy¿ej o pó³ centymetra. Andy przypomnia³ sobie pierwszy, og³uszaj¹cy wystrza³ i drzazgê, która odskoczy³a od kolumienki ganku, i zadr¿a³. - Przyjechali i tak w³aœnie by³o. To co ja mam wed³ug ciebie 144 zrobiæ, Norma? Siedzieæ tu i wydaæ ich tajnej policji, jeœli tylko irczy jej odwagi, by wróciæ?
Byæ dobrym Niemcem? - Nie - odpowiedzia³a ochryple Norma. - Chyba nie. - Nie musisz... - zacz¹³ Andy. - Czujê, ¿e muszê - przerwa³ mu Irv. - A kiedy wróc¹... Bo oni \, prawda, Andy? - O, tak. Wróc¹. W³aœnie kupi³eœ akcje bardzo bogatej firmy. Irv rozeœmia³ siê gwi¿d¿¹cym, urywanym dŸwiêkiem. - To œwietny ¿art. No wiêc, jeœli siê tu poka¿¹, wiem tylko tyle, ¿e wzi¹³eœ mojego willysa. I
nic wiêcej. ¯yczê ci wszystkiego dobrego. - Dziêkujê - odpar³ cicho Andy. - Musimy siê spieszyæ. Daleko st¹d do miasta. Ale ju¿ na pewno dostrzegli dym. Przyjedzie stra¿ po¿arna. Powiedzia³eœ, ¿e wraz z laleczk¹ jedziecie do Vermont. Czy to prawda? - Tak. Po lewej rozleg³ siê jêk. - Tatusiu...
Charlie usiad³a. Czerwone spodnie i zielona bluzeczka pokryte by³y ziemi¹. Twarz mia³a blad¹, w oczach straszn¹ niepewnoœæ. - Tato, co siê pali? Czujê, ¿e coœ siê pali. Czy to przeze mnie? siê pali? Andy podszed³ i podniós³ j¹. - Wszystko w porz¹dku - powiedzia³ i pomyœla³: „Czemu musisz to mówiæ dziecku nawet wtedy, gdy wie doskonale, równie dobrze jak ty, ¿e to nieprawda". - Ju¿ dobrze. Jak siê
czujesz, kochanie? Charlie patrzy³a przez ramiê na sznur p³on¹cych samochodów, na skrêcone, le¿¹ce w ogródku cia³o i na dom Mandersów z dachem zwieñczonym koron¹ p³omieni. Ganek p³on¹³ ju¿ tak¿e. Wiatr niós³ dym i ogieñ w przeciwn¹ stronê, lecz zapach benzyny i gontów by³ bardzo silny - Ja to zrobi³am - powiedzia³a Charlie prawie nies³yszalnie. Jej buzia znów zaczê³a siê
krzywiæ i marszczyæ. - Laleczko! - powiedzia³ powa¿nie Irv. Charlie spojrza³a na niego. - Ja...-jêknê³a. 145 - PosadŸ j¹ - powiedzia³ Irv. - Chcê z ni¹ porozmawiaæ. Andy przyniós³ j¹ tam, gdzie siedzia³ oparty o œcianê, stodo³y Irv, i posadzi³ obok. - Pos³uchaj mnie, laleczko. Ci ludzie zamierzali zabiæ twego tatê. Wiedzia³aœ o tym przede
mn¹, mo¿e nawet przed nim samym, choæ niech mnie diabli, jeœli wiem, jakim sposobem. Czy mam racjê? - Tak. - W oczach Charlie nadal by³a bezdenna rozpacz. - Ale ty nie pojmujesz. By³o jak z ¿o³nierzem, tylko gorzej. Nie mog³am... Ju¿ nie mog³am tego powstrzymaæ. Posz³o wszêdzie. Spali³am kilka twoich kur... I omal nie spali³am taty! - Ze zrozpaczonych oczu pociek³y nie powstrzymane ³zy.
- Tata czuje siê fajnie - stwierdzi³ Irv. Andy milcza³. Pamiêta³ nagle uczucie dusznoœci, uczucie zamkniêcia w pêcherzu ciep³a. - Nigdy ju¿ tego nie zrobiê powiedzia³a Charlie. - Nigdy! - Ju¿ dobrze - Andy po³o¿y³ d³oñ na jej ramieniu. - Ju¿ wszystko dobrze, Charlie. - Nigdy - powtórzy³a Charlie ze spokojnym naciskiem. - Nie powinnaœ tego mówiæ, laleczko stwierdzi³ Irv, podnosz¹c wzrok na Charlie. - Nie
powinnaœ siê tak zarzekaæ. Robi siê to, co trzeba zrobiæ, i najlepiej, jak siê umie. To wszystko. Wierzê, ¿e jest jedna rzecz, któr¹ Bóg uwielbia: ka¿e robiæ coœ ludziom, którzy zarzekali siê, ¿e „nigdy tego nie zrobi¹". Czy mnie rozumiesz? - Nie - szepnê³a Charlie. - Kiedyœ zrozumiesz. - Irv spojrza³ na Charlie z tak g³êbokim wspó³czuciem, ¿e Andy poczu³, jak smutek i strach zaciskaj¹ mu gard³o.
Irv spojrza³ na ¿onê. - Podaj mi ten patyk, który le¿y ko³o twej nogi, Norma. Norma w³o¿y³a mu patyk w rêkê i napomnia³a raz jeszcze, ¿e siê przemêcza, ¿e powinien odpocz¹æ. Tylko Andy us³ysza³ wiêc, jak Charlie powtórzy³a „nigdy". Niemal nies³yszalnie, do siebie, jakby by³a to jej prywatna przysiêga. 146 ... 17 | - Popatrz no tu, Andy - powiedzia³ Irv i
w pyle podwórka na-; narysowa³ prost¹ liniê. - To droga gruntowa, któr¹ przyjechaliœmy. " lillings Road. Jeœli pojedziesz trzysta metrów na pó³noc, po prawej trafisz na przecinkê w lesie. Samochodem byœ po nie nie przejecha³, ale willys powinien daæ radê, jeœli siê nie zatrzymasz i bêdziesz delikatnie u¿ywa³ sprzêg³a. Parê razy mo¿e ci siê wydaæ, ¿e droga po prostu znik³a; jedŸ dalej i znowu na ni¹ trafisz. Nie ma
jej na mapie, rozumiesz? Na ¿adnej mapie. Andy skin¹³ g³ow¹, patrz¹c na patyk rysuj¹cy w pyle leœn¹ drogê. - PojedŸ ni¹ dwadzieœcia kilometrów na wschód i jeœli nie ugrzêŸniesz ani siê nie zgubisz, wyjedziesz na drogê 152 ko³o Hoag jrners. Skrêæ w lewo - na pó³noc - i po przejechaniu mniej wiêcej pó³tora kilometra po sto piêdziesi¹tej drugiej trafisz na kolejn¹ przecinkê. Idzie dolin¹, jest wilgotna, bagnista. Mo¿e
willys ni¹ przejedzie, a mo¿e nie. Nie jecha³em tamtêdy ponad piêæ lat. To ta trasa, jak¹ znam, która prowadzi na wschód, do Vermont, i nie bêdzie zablokowana. Ta druga przecinka powinna ciê wyprowadziæ na autostradê, 22 na pó³noc od Cherry Plain i na po³udnie granicy Vermont. Tam mo¿e ju¿ byæ ³atwiej, chocia¿ przypuszczam, ¿e przeœl¹ wasze nazwiska i zdjêcia telegrafem. Ale ¿yczymy i powodzenia.
Czy nie tak, Norma? - Tak - odpowiedzia³a Norma; s³owo to by³o niemal wes-chnieniem. Spojrza³a na Charlie. Ocali³aœ ¿ycie swemu ojcu, ileñka. Warto o tym pamiêtaæ. - Warto? - spyta³a Charlie, a jej g³os by³ tak doskonale dŸwiêczny, ¿e Norma Manders spojrza³a na ni¹ zdumiona i trochê przestraszona. Wówczas Charlie uœmiechnê³a siê z wahaniiem, na co Norma odpowiedzia³a pe³nym ulgi uœmiechem.
- Kluczyki s¹ w stacyjce i.. - Irv przekrzywi³ g³owê. - S³uchaj! Us³yszeli dŸwiêk syren, wznosz¹cy siê i opadaj¹cy na przemian, ale daleki, lecz coraz bli¿szy - Stra¿ po¿arna - powiedzia³ Irv. - Jeœli macie jechaæ, lepiej jedŸcie. - ChodŸ, Charlie. - Andy zwróci³ siê do córki. Dziewczynka podesz³a. Oczy mia³a zaczerwienione od ³ez. Nie147 pewny uœmiech znik³ jak promieñ
s³oñca za chmurami, ale Andy czu³ siê mocno podbudowany tym, ¿e uœmiech w ogóle jest. Na razie Charlie przypomina³a rannego, zszokowanego rozbitka. W tej jednej chwili Andy pragn¹³ tylko jednego: mieæ jej talent u¿y³by go i wiedzia³, przeciw komu by go u¿y³. - Dziêkujê ci, Irv - powiedzia³. - Przepraszam - doda³a Charlie bardzo cicho. - Przepraszam za dom, za kury i... i za
wszystko inne. - To z pewnoœci¹ nie twoja wina, laleczko - pocieszy³ j¹ Irv. -Sami siê o to prosili. Uwa¿aj na tatusia. - Dobrze. Andy wzi¹³ j¹ za rêkê i poprowadzi³ wokó³ stodo³y, gdzie pod rozpiêtym na tyczkach p³ótnem sta³ zaparkowany willys. Gdy uda³o mu siê zapaliæ i wyjechaæ przez trawnik na drogê, syreny by³y ju¿ bardzo blisko.
Przez ten czas dom zmieni³ siê w piek³o. Charlie nie chcia³a siê obejrzeæ. Andy po raz ostatni zobaczy³ Mandersów we wstecznym lusterku krytego brezentem dzipa; Irv opiera³ siê o œcianê stodo³y, zranione ramiê owiniête mia³ bia³¹, zakrwawion¹ szmat¹. Obok niego siedzia³a Norma. Obejmowa³ j¹ sprawnym ramieniem. Andy pomacha³ im, a Irv próbowa³ podnieœæ rann¹ rêkê. Norma nie odmacha³a; byæ mo¿e myœla³a o porcelanie matki, o
sekreterze, o listach mi³osnych - o wszystkim, czego nie kupi siê za pieni¹dze z ubezpieczenia i czego nigdy nie mo¿na by³o kupiæ za pieni¹dze. 18 Pierwsz¹ leœn¹ przecinkê znaleŸli dok³adnie tam, gdzie powinna siê znajdowaæ wed³ug opisu Mandersa. Andy w³¹czy³ napêd na cztery ko³a i wjecha³ w las. - Trzymaj siê, Charlie - powiedzia³. Bêdzie rzucaæ.
Charlie wtuli³a siê w siedzenie. Twarz mia³a blad¹, apatyczn¹; samo patrzenie na ni¹ niepokoi³o Andy'ego. „Domek - pomyœla³. - Domek Granthera McGee nad jeziorem Tashmore. Gdybyœmy tylko zdo³ali tam dojechaæ i odpocz¹æ. 148 Charlie jakoœ siê pozbiera, a potem pomyœlimy, co powinniœmy robiæ dalej. Pomyœlimy o tym jutro, jak mawia³a
Scarlett. Jutro bêdzie nowy dzieñ". Rycz¹c silnikiem i kiwaj¹c siê na boki, willys pe³z³ przecink¹, a w³aœciwie œladem dwóch kolein, pomiêdzy którymi ros³y krzaczki i nawet kilka skar³owacia³ych sosen. Wygl¹da³o na to, ¿e zwalone drzewa wywieziono z tego lasu mniej wiêcej dziesiêæ lat temu; Andy w¹tpi³, czy póŸniej ktoœ w ogóle u¿ywa³ przecinki, chyba ¿e jakiœ przypadkowy myœliwy. Po dziesiêciu kilometrach dotar³ do
miejsca, w którym droga „zdawa³a siê znikaæ" i musia³ dwukrotnie wysiadaæ z samochodu, by usun¹æ zwalone drzewa. Za drugim razem przerwa³ na chwilê ciê¿k¹ pracê - w g³owie mu hucza³o i serce bi³o a¿ za szybko - i dostrzeg³ sarnê, przygl¹daj¹c¹ mu siê z namys³em. Popatrzy³a jeszcze przez chwilê i uskoczy³a w g³êbszy las, machaj¹c bia³ym ogonkiem. Andy spojrza³ na Charlie, zobaczy³, ¿e patrzy³a na uciekaj¹c¹
sarnê z czymœ w rodzaju zachwytu... I znowu poczu³ przyp³yw nadziei. Kawa³ek dalej znów znaleŸli koleiny i oko³o trzeciej wyjechali na dwupasmow¹, asfaltow¹ drogê 152. 19 Orville Jamieson, podrapany, ub³ocony i prawie niezdolny do marszu z powodu zwichniêtej kostki, usiad³ przy Baillings Road niepe³ny kilometr od farmy Mandersów i zacz¹³ mówiæ do krótkofalówki. To, co mówi³, przekazane
zosta³o do czasowego punktu dowodzenia w pó³ciê¿arówce zaparkowanej na g³ównej ulicy Ha-stings Glen. W samochodzie znajdowa³ siê nowoczesny sprzêt radiowy z maszyn¹ do szyfrowania i potê¿nym nadajnikiem. Raport OJ zosta³ zaszyfrowany, wzmocniony i wys³any do Nowego Jorku. Stacja przekaŸnikowa w Nowym Jorku przechwyci³a wiadomoœæ i przekaza³a j¹ do Longmont w Wirginii, a w
Longmont wys³ucha³ jej Kap. Twarz Kapa nie by³a ju¿ taka weso³a i jowialna jak rankiem, gdy przyjecha³ do pracy na rowerze. Raport OJ by³ niemal niewiary149 godny. Wiedzieli, ¿e w dziewczynce jest coœ, lecz relacja o nieoczekiwanej rzeŸni i odwróceniu ról by³a (przynajmniej dla Kapa) gromem z jasnego nieba. Czterech do szeœciu
agentów martwych, inni w panice rozproszeni po lesie, szeœæ samochodów w p³omieniach, dopalaj¹cy siê dom, cywil ranny, sk³onny opowiadaæ wszystkim razem i ka¿demu z osobna o bandzie neonazistów, która napad³a na jego dom i próbowa³a porwaæ mê¿czyznê i dziewczynkê, których zaprosi³ na œniadanie. Kiedy OJ skoñczy³ raport (w rzeczywistoœci OJ wcale go nie skoñczy³, tylko zacz¹³ siê
powtarzaæ - mia³ atak histerii), Kap odwiesi³ s³uchawkê, zapad³ siê w obrotowy fotel i spróbowa³ pomyœleæ. Nie pamiêta³, by jakaœ tajna operacja posz³a tak spektakular-nie Ÿle od czasu Zatoki Œwiñ - a to tutaj zdarzy³o siê na amerykañskiej ziemi. Teraz, kiedy s³oñce przesunê³o siê na drug¹ stronê budynku, biuro by³o ciemne i pe³ne g³êbokich cieni, ale Kap nie zapali³ œwiat³a. Rachel zg³osi³a siê przez interkom; odpowiedzia³
jej krótko, ¿e absolutnie nie chce rozmawiaæ z nikim. Czu³ siê staro. Us³ysza³ g³os Wanlessa: „Mówiê o zdolnoœci niszczenia". Fajnie, to ju¿ nie by³a kwestia zdolnoœci, prawda? „Ale dostaniemy j¹ - pomyœla³, patrz¹c przez pokój i niczego nie widz¹c. - O tak, dostaniemy j¹". Zadzwoni³ do Rachel.
- Chcê rozmawiaæ z Orville'em Jamiesonem, gdy tylko tu przyleci powiedzia³. - I chcê rozmawiaæ z genera³em Brackma-nem w Waszyngtonie, priorytet A-l-A. I chcê rozmawiaæ z szefem policji stanowej, tam, w Nowym Jorku. Policja bra³a udzia³ w poszukiwaniach i Kap chcia³ im o tym przypomnieæ. Jeœli mia³o dojœæ do wzajemnego obrzucania siê b³otem, niech maj¹ pewnoœæ, ¿e zachowa dla nich piêkne,
du¿e wiadro. Lecz chcia³ im tak¿e powiedzieæ, ¿e jeœli pójd¹ równym frontem, s¹ w stanie wyjœæ z tego, wygl¹daj¹c wzglêdnie uczciwie. Kap zawaha³ siê i doda³: - I kiedy zg³osi siê John Rainbird, powiedz mu, ¿e chcê z nim rozmawiaæ. Mam dla niego kolejne zajêcie. > - 150 - Tak, proszê pana.
Kap puœci³ guzik interkomu. Rozpar³ siê w fotelu i patrzy³ na cienie. - Nie zdarzy³o siê nic, czego nie mo¿na by naprawiæ - powiedzia³ cieniom. Takim mottem pos³ugiwa³ siê przez ca³e ¿ycie. Nie wyhaftowa³ go na makatce, nie wyry³ w miedzi i nie postawi³ na stole; tê prawdê mia³ wyryt¹ w sercu. Nic, czego nie mo¿na by naprawiæ. A¿ do dziœ, do raportu OJ, wierzy³ w³aœnie w to. Ta filozofia pomog³a biednemu dziecku
górnika z Pensylwanii przejœæ d³ug¹ drogê. I wierzy³ w to ci¹gle, choæ przez chwilê jego wiara siê zachwia³a. Jeœli chodzi o tego Mander-sa i jego ¿onê, to pewnie maj¹ krewnych rozrzuconych od Nowej Anglii po Kaliforniê, a ka¿dy z nich to potencjalny punkt nacisku. Tu, w Longmont, jest wystarczaj¹co wiele tajnych materia³ów, by zabezpieczyæ siê na wypadek przes³uchania w Kongresie; przes³uchanie takie by³oby...
có¿, trudne do us³yszenia. Samochody, a nawet agenci byli tylko narzêdziami, chocia¿ minie wiele czasu, nim przyzwyczai siê do myœli, ¿e Al Steinowitz nie ¿yje. Czy jest tu ktoœ, kto móg³by zast¹piæ Ala? Ten dzieciak i jej stary zap³ac¹ za to, co zrobili Alowi, jeœli nie za wiêcej. Ju¿ on tego dopilnuje. Lecz dziewczynka... Czy mo¿na naprostowaæ dziewczynkê? S¹ sposoby. S¹ sposoby, aby j¹ powstrzymaæ.
Akta McGee ci¹gle le¿a³y na bibliotekarskim wózku. Kap wsta³, podszed³ do nich i zacz¹³ je niecierpliwie przewracaæ. Zastanawia³ siê, gdzie jest teraz John Rainbird.
WASZYNGTON, ttCS 151 W chwili, kiedy Kap poœwiêci³ mu przelotn¹ myœl, John Rain-bird siedzia³ w swoim pokoju w hotelu Mayflower i ogl¹da³ teleturniej
„The Crosswits". Siedzia³ na krzeœle bose, schludnie z³o¿one stopy spoczywa³y na pod³odze - i ogl¹da³ program. Czeka³, a¿ siê œciemni. Kiedy ju¿ siê œciemni, bêdzie czeka³, a¿ zrobi siê póŸno. Kiedy zrobi siê póŸno, bêdzie czeka³, a¿ zrobi siê wczeœnie. Kiedy zrobi siê wczeœnie i puls hotelu bêdzie bi³ najwolniej, przestanie czekaæ, pójdzie na górê do pokoju 1217 i zabije doktora Wanlessa. PóŸniej zejdzie do siebie i
zacznie myœleæ o wszystkim, co Wanless mu powie, nim umrze; a nied³ugo po wschodzie s³oñca zdrzemnie siê na chwilê. John Rainbird by³ cz³owiekiem ¿yj¹cym w pokoju. ¯y³ w pokoju niemal ze wszystkim - z Kapem, ze Sklepikiem, ze Stanami Zjednoczonymi. ¯y³ w pokoju z Bogiem, szatanem i wszechœwiatem. Jeœli nie osi¹gn¹³ pokoju w swej duszy, to tylko dlatego, ¿e jego pielgrzymka jeszcze siê nie zakoñczy³a. Dokona³
wielu wspania³ych wyczynów, mia³ wiele zaszczytnych blizn. To bez znaczenia, ¿e ludzie odwracaj¹ siê od niego pe³ni obrzydzenia i strachu. Nic go nie obchodzi³o, ¿e w Wietnamie straci³ oko. Nie obchodzi³o go te¿, ile mu p³acili. Bra³ pieni¹dze i wydawa³ je g³ównie na buty. Bardzo kocha³ buty. Mia³ dom we Flagstaff i chocia¿ sam rzadko tam zagl¹da³, kaza³ tam wysy³aæ wszystkie kupione buty. Kiedy mia³ okazjê, by
znaleŸæ siê w domu, podziwia³ buty: Gucci, Bally, Bass, Adidas, Van Donen. Buty. Jego dom by³ przedziwnym lasem; wszêdzie ros³y drzewa butowe, a John Rainbird chodzi³ z pokoju do pokoju, podziwiaj¹c butowe owoce, które na nich ros³y. Lecz gdy by³ sam, chodzi³ boso. Ojca, czystej krwi Cherokee, pochowali boso. Ktoœ ukrad³ jego pogrzebowe mokasyny. Oprócz butów Johna Rainbirda interesowa³y tylko dwie rzeczy. Jedn¹ z nich by³a œmieræ.
Oczywiœcie jego w³asna œmieræ; przygotowywa³ siê na jej nieuchronne nadejœcie od dwudziestu lat, mo¿e 152 d³u¿ej. Rozdawanie œmierci zawsze by³o jego zawodem i jedynym zajêciem, w którym celowa³. W miarê jak siê starza³, interesowa³ siê tym coraz bardziej i bardziej; jak artysta coraz bardziej zainteresowany jakoœci¹ i natê¿eniem œwiat³a, jak pisarz zainteresowany
postaciami i niuansami, jak œlepiec czytaj¹cy Braille'a. Tym, co interesowa³o go najbardziej, by³ moment opuszczeni a... Moment odejœcia duszy... odejœcie od cia³a oraz tego, co ludzie znaj¹ jako ¿ycie, i przejœcie w coœ innego. Co czuje cz³owiek, który odp³ywa? Czy myœli, ¿e to sen, z którego siê obudzi? Czy spotyka chrzeœcijañskiego diab³a z wid³ami, gotowego nadziaæ na nie wrzeszcz¹c¹ ludzk¹ duszyczkê i zanieœæ j¹ do piek³a jak nadziany na ro¿en
szasz³yk? Czy czuje siê radoœæ? Czy cz³owiek wie, ¿e odchodzi? Co widz¹ oczy umieraj¹cego? Rainbird mia³ nadziejê, ¿e trafi na okazjê, by samemu dowiedzieæ siê wszystkiego. W jego zawodzie œmieræ by³a czêsto szybka i nieoczekiwana, by³a czymœ, co dzia³o siê w mgnieniu oka. Mia³ nadziejê, ¿e gdy nadejdzie jego œmieræ, bêdzie mia³ czas na przygotowanie i bêdzie czu³
wszystko. Ostatnio coraz czêœciej i czêœciej patrzy³ w twarze ludzi, których zabija³, chc¹c odkryæ ten sekret w ich oczach. Interesowa³a go œmieræ. Interesowa³a go tak¿e ma³a dziewczynka, któr¹ wszyscy byli zaniepokojeni. Ta Charlene McGee. Kap s¹dzi³, ¿e Rainbird mo¿e coœ tam s³ysza³ o rodzinie McGee, ale nic nie wie o Locie Szeœæ. W rzeczywistoœci Rainbird wiedzia³ niemal tyle co sam Kap - i gdyby Kap siê
tego domyœla³, zastosowa³by wobec niego sankcjê ostateczn¹. Podejrzewali, ¿e dziewczynka ma jak¹œ wielk¹ - lub potencjalnie wielk¹ - moc, a mo¿e mnóstwo mocy. Wiedzia³ tak¿e, ¿e Andy McGee ma coœ, co Kap nazywa³ „potencjaln¹ zdolnoœci¹ dominacji umys³owej" - ale to nie obchodzi³o Johna Rainbir-da. Nigdy jeszcze nie spotka³ cz³owieka, który móg³by go zdominowaæ. Skoñczy³ siê teleturniej. Rozpoczê³y siê
wiadomoœci; ¿adna z nich nie by³a dobra. John Rainbird siedzia³ nie jedz¹c, nie pij¹c, nie pal¹c; czysty, pusty jak skorupa cz³owieka - czeka³, a¿ przyjdzie czas odpowiedni, by zadaæ œmieræ. 153 Tego samego dnia rano Kap z niepokojem myœla³ o tym, jak cicho porusza siê Rainbird. Doktor Wanless wcale go nie us³ysza³. Obudzi³ siê z g³êbokiego snu. Obudzi³ siê, bo palec
³askota³ go tu¿ pod nosem. Obudzi³ siê i zobaczy³, ¿e nad jego ³ó¿kiem pochyla siê jakiœ potwór rodem z koszmarnego snu. Jedno oko b³yszcza³o w œwietle bij¹cym z ³azienki. Tam, gdzie powinno byæ drugie oko, zia³ pusty krater. Wanless otworzy³ usta do krzyku; John Rainbird palcami jednej rêki z³apa³ go za nos, a drug¹ przykry³ mu usta. Wanless zacz¹³ rzucaæ siê w ³ó¿ku. - Ciii - powiedzia³ Rainbird. Mówi³ z
pe³n¹ troski pob³a¿liwoœci¹ matki, która przysz³a zmieniæ dziecku pieluszkê. Wanless próbowa³ walczyæ. - Jeœli chcesz ¿yæ, le¿ nieruchomo i b¹dŸ cicho - powiedzia³ Rainbird. Wanless spojrza³ na niego, drgn¹³ raz i znieruchomia³. - Czy bêdziesz cicho? - zapyta³ Rainbird. Wanless skin¹³ g³ow¹. Twarz mia³ bardzo, bardzo czerwon¹. Rainbird usun¹³ d³oñ i Wanless zacz¹³ oddychaæ chrapliwie. Z jednego z nozdrzy
s¹czy³ siê w¹ski strumyk krwi. - Kto... ty... Kap ciê... przys³a³? - Jestem Rainbird - odpowiedzia³ Rainbird powa¿nie. - Kap mnie przys³a³, tak. W mroku oczy Wanlessa wydawa³y siê ogromne. Z ust wysun¹³ jêzyk i obliza³ wargi. Le¿¹c w ³ó¿ku pod skopanym do chudych kostek przeœcierad³em, Wanless wygl¹da³ jak najstarsze dziecko œwiata. - Mam pieni¹dze - szepn¹³ bardzo
szybko. - Konto w banku, w Szwajcarii. Mnóstwo forsy. Wszystko twoje. Ju¿ nigdy siê nie odezwê. Przysiêgam na Boga. - Nie przyszed³em tu po pañskie pieni¹dze. Wanless gapi³ siê na niego z uœmiechem szaleñca w lewym k¹ciku ust; lewa, na wpó³ opuszczona powieka dr¿a³a. - Jeœli chce pan ¿yæ o wschodzie s³oñca - stwierdzi³ Rainbird -bêdzie pan do mnie mówi³, doktorze Wanless. Wyg³osi mi pan wy-
- 154 k³ad. Seminarium dla jednego studenta. Bêdê uwa¿a³, jestem pilnym uczniem. I wynagrodzê pana pañskim ¿yciem, które spêdzi pan z daleka od Kapa i od Sklepiku. Czy pan mnie rozumie? - Tak - odpowiedzia³ ochryple Wanless. - Czy pan siê zgadza? - - Tak... lecz co...? Rainbird podniós³ dwa palce do ust i
doktor Wanless natychmiast umilk³. Jego chuda pierœ wznosi³a siê i opada³a gwa³townie. - Mam zamiar powiedzieæ dwa s³owa i wtedy zacznie pan swój wyk³ad. Bêdzie w nim wszystko, co pan wie, wszystko, co pan podejrzewa, wszystkie pañskie teorie. Czy jest pan gotów us³yszeæ te dwa s³owa, doktorze Wanless? - Tak. - Charlene McGee - powiedzia³
Rainbird i Wanless zacz¹³ mówiæ. ^ S³owa p³ynê³y najpierw powoli, póŸniej coraz szybciej. Opowiedzia³ Rainbirdowi wszystko o projekcie Lot Szeœæ, o testach i o straszliwym eksperymencie. Rainbird zna³ ju¿ wiêkszoœæ jego rela cji, ale opowieœæ Wanlessa wype³ni³a tak¿e kilka luk. Profesor powtórzy³ ca³e kazanie, które rano wyg³osi³ do Kapa, i tu zosta³ uwa¿nie wys³uchany. Rainbird s³ucha³
w skupieniu, czasami marszcz¹c siê, cicho bij¹c brawo i chichocz¹c z metafory o nauce siusiania na nocniczku. Sk³oni³o to Wanlessa, by opowiada³ jeszcze szybciej, a kiedy zacz¹³ siê powtarzaæ, jak to bywa ze starymi ludŸmi, Rainbird znów wyci¹gn¹³ rêce, jedn¹ z³apa³ go za nos, a drug¹ przykryl mu usta. - Przykro mi - powiedzia³. Wanless wi³ siê pod ciê¿arem Rainbirda i rzuca³ jak ryba; Rainbird przycisn¹³ go jeszcze
mocniej, a kiedy Wanless os³ab³, nagle usun¹³ d³oñ, któr¹ zatyka³ mu nos. DŸwiêk, z jakim dobry doktor wci¹gn¹³ oddech, przypomina³ syk powietrza uchodz¹cego z przebitej gwoŸdziem opony. Oczy dziko obraca³y mu siê w orbitach, obraca³y siê jak oczy oszala³ego ze strachu konia.... Rainbird z³apa³ go za ko³nierz pi¿amy i szarpniêciem u³o¿y³ na boku, tak ¿e zimne, bia³e œwiat³o z ³azienki œwieci³o
Wanlessowi prosto w twarz. ,*·.. ·:.z··'·-:... 155 I znów zatka³ mu nos. Cz³owiek mo¿e czasami nie oddychaæ do dziewiêciu minut, nie nara¿aj¹c siê na uszkodzenie mózgu, jeœli le¿y ca³kiem nieruchomo. Kobieta, z nieco wiêksz¹ pojemnoœci¹ p³uc i nieco lepszym systemem wydalania dwutlenku wêgla, wytrzymuje dziesiêæ, dwanaœcie. Oczywiœcie strach, walka skracaj¹
znacznie ten czas. Doktor Wanless walczy³ rozpaczliwie przez czterdzieœci sekund, a póŸniej wysi³ki i próby ocalenia zaczê³y s³abn¹æ. To by³a w³aœciwa chwila. Rainbird pochyli³ siê i z dziecinn¹ ciekawoœci¹ wpatrzy³ siê w oczy Wanlessa. To samo, zawsze to samo. Oczy traci³y swój przera¿ony wyraz, który zastêpowa³o ogromne zdziwienie. Nie zachwyt, nie rosn¹ce
zrozumienie, nie strach czy pojmowanie, lecz proste zdziwienie. Przez chwilê dwoje zdziwionych oczu spojrza³o w oko Rainbirda i Rainbird wiedzia³, ¿e go dostrze¿ono. Pewnie niewyraŸnie, we mgle gêstniej¹cej w miarê jak doktor odchodzi³ coraz dalej, ale dostrze¿ono. PóŸniej nie by³o ju¿ nic oprócz œlepego blasku. Doktora Wanlessa nie by³o ju¿ w pokoju hotelu Mayflower; Rainbird siedzia³ na ³ó¿ku, na
którym le¿a³a naturalnych rozmiarów lalka. Siedzia³ nieruchomo, ci¹gle trzymaj¹c d³oñ na ustach lalki, ci¹gle œciskaj¹c palcami jej nos. Lepiej siê upewniæ. Bêdzie tak siedzia³ jeszcze dziesiêæ minut. Myœla³ o tym, co Wanless powiedzia³ mu na temat Charlene McGee. Czy to mo¿liwe, by ma³e dziecko mia³o tak¹ moc? Podejrzewa³, ¿e to mo¿liwe. W Kalkucie widzia³, jak cz³owiek przebija siê no¿ami: nogi, brzuch, pierœ,
szyjê - a póŸniej wyjmuje no¿e, nie zostawiaj¹c ran. To mo¿liwe. A ju¿ na pewno... interesuj¹ce. Myœla³ o tym, a póŸniej zorientowa³ siê, ¿e myœli, jak to by by³o - zabiæ dziecko. Nigdy nie zabi³ dziecka œwiadomie (chocia¿ raz pod³o¿y³ bombê w samolocie, bomba wybuch³a, zabijaj¹c wszystkich szeœædziesiêciu pasa¿erów; mo¿e jedno czy dwoje z nich by³o dzieæmi, ale to nie to samo - tamto by³o
bezosobowe). W jego zawodzie œmieræ dzieci rzadko by³a konieczna. W koñcu nie byli przecie¿ zwyk³ymi terrorystami jak IRA lub O WP, niezale¿nie od 156 tego, w co chcieliby wierzyæ pewni ludzie - na przyk³ad niektórzy jajog³owi z Kongresu. W koñcu s¹ przecie¿ instytutem naukowym. Byæ mo¿e w przypadku dziecka bêdzie
inaczej. Oczy umieraj¹cego dziecka mog¹ mieæ inny wyraz, mo¿e w nich byæ coœ oprócz zdziwienia, które sprawia, ¿e czuje siê taki pusty i - tak, to prawda -smutny. Ze œmierci dziecka mo¿e siê dowiedzieæ czêœci tego, co musi poznaæ. Œmierci dziecka takiego jak Charlene McGee. - Mo¿e ¿ycie jest jak prosta œcie¿ka na pustyni - powiedzia³ cicho John Rainbird. Spojrza³
zach³annie w mêtne, niebieskie kamyczki, które by³ oczami doktora Wanlessa. - Lecz twoje wcale nie jest œcie¿k¹, mój przyjacielu... Mój dobry przyjacielu. Poca³owa³ Wanlessa najpierw w jeden, potem w drugi policzek. PóŸniej z powrotem po³o¿y³ go na ³ó¿ku i przykry³ przeœcierad³em. Spad³o powoli jak spadochron i przykry³o bia³ym trawnikiem jego stercz¹cy i teraz nieruchomy nos. Rainbird wyszed³ z pokoju.
Tej nocy myœla³ o dziewczynce, która byæ mo¿e potrafi rozniecaæ ogieñ. Du¿o o niej myœla³. Zastanawia³ siê, gdzie jest, o czym myœli, o czym marzy. Myœla³ o niej ciep³o, chcia³ j¹ chroniæ. Tu¿ po szóstej rano, kiedy wreszcie zasn¹³, czu³ pewnoœæ: ta dziewczynka bêdzie jego. 157 TASHMORE, Dwa dni po spaleniu farmy Mandersów
Andy i Charlie McGee dotarli do domku nad jeziorem Tashmore. Willys od pocz¹tku nie by³ w najlepszej formie, a grz¹skie leœne drogi, które wskaza³ im Irv, raczej mu zaszkodzi³y. Kiedy nadszed³ zmierzch ci¹gn¹cego siê bez koñca dnia, rozpoczêtego w Hastings Glen, Andy i Charlie znajdowali siê dwadzieœcia metrów od koñca drugiej i gorszej - z dwóch leœnych dróg. Przed nimi, os³oniêta
gêstymi krzakami, le¿a³a szosa 22. Chocia¿ nie mogli jej widzieæ, od czasu do czasu s³yszeli gwizd i szum silników przeje¿d¿aj¹cych samochodów i ciê¿arówek. Przespali noc w willysie. Ruszyli w drogê nastêpnego ranka wczoraj - tu¿ po pi¹tej. Œwiat³o dnia objawia³o siê wy³¹cznie s³abym poblaskiem na wschodzie. Charlie by³a blada, apatyczna, znu¿ona. Nie zapyta³a, co siê zdarzy, jeœli blokady
przesuniêto na wschód. Nie mia³o to ¿adnego znaczenia - jeœli bowiem blokady przesuniêto, zostan¹ z³apani kropka. I nie mogli te¿ pozbyæ siê willysa; Charlie nie mia³a si³y, by iœæ, i prawdê mówi¹c, Andy tak¿e. Wiêc Andy wyjecha³ na szosê i ca³y ten paŸdziernikowy dzieñ zygzakowa³ po bocznych drogach pod bia³ym niebem zwiastuj¹cym deszcz, który nigdy nie spad³. Charlie du¿o spa³a i Andy martwi³ siê o ni¹; martwi³ siê, ¿e
sen nie daje jej zdrowia - ¿e jest ucieczk¹ od tego, co siê sta³o, od tego, z czym trzeba siê pogodziæ. Dwukrotnie zatrzymywali siê przy przydro¿nych restauracjach, kupuj¹c hamburgery z frytkami. Za drugim razem Andy u¿y³ piez ciodolarowego banknotu, który da³ mu kierowca mikrobusu, Jim Paulson, Wiêkszoœæ drobnych z telefonu znik³a. Pewnie trochê wypad³o mu z kieszeni w czasie tego szaleñstwa na
farmie Mandersów, ale nie pamiêta³, ¿eby je gubi³. Znik³o tak¿e coœ innego: przera¿aj¹ce miejsca na twarzy, te, w których nie mia³ czucia. Znik³y kiedyœ w nocy. Nie zmartwi³a go ta strata. Wiêkszoœæ porcji hamburgerów i frytek, które kupi³ dla Char-lie, pozosta³a nie tkniêta. Ostatniej nocy, w godzinê po zapadniêciu ciemnoœci, wjechali na parking przy autostradzie. Oprócz nich nie by³o na nim nikogo.
Nadesz³a jesieñ i pora na turystów minê³a -a¿ do przysz³ego roku. iDrewniany wiejski znak, wypalony w drewnie, oznajmia³: NIE NOCOWAÆ. NIE SPUSZCZAÆ PSÓW ZE SMYCZY. KARA ZA ŒMIECENIE: 500 DOLARÓW. - Fajni ludzie tu mieszkaj¹ - mrukn¹³ Andy i zjecha³ willysem po zboczu, poza granicê wysypanego ¿wirem parkingu, do lasku przy ma³ym, szemrz¹cym strumyku.
Wysiedli z samochodu i w i milczeniu zeszli nad wodê. Na niebie wisia³y chmury, lecz noc by³a ciep³a. Nie widzieli gwiazd, by³o niezwykle ciemno. Usiedli na tra-ie i przez Chwilê s³uchali *strumyka szepcz¹cego im sw¹ opowieœæ. Andy wzi¹³ Charlie za rêkê i wtedy Charlie wybuch³a p³aczem silnym szlochem, który niemal rozszarpa³ j¹ na strzêpy. , Andy obj¹³ córkê i zacz¹³ j¹ ko³ysaæ.
- Charlie - mrukn¹³. - Charlie, Charlie, nie. Nie p³acz. - Proszê, nie ka¿ mi znów tego robiæ szlocha³a Charlie. - Bo jjeœli mi ka¿esz i ja to zrobiê, to chyba siê zabijê, wiêc tato... pro-?... nigdy... Kocham ciê - powiedzia³ Andy. - Tylko b¹dŸ cicho i nie mów osamobójstwie. To szaleñstwo. - Nie - powiedzia³a Charlie. - Nie. Obiecaj, tato.
Myœla³ o tym przez d³u¿sz¹ chwilê, a potem powiedzia³ powoli: - Nie wiem, czy mogê, Charlie. Ale obiecujê, ¿e bêdê próbowa³. Czy to ci wystarczy? Niepewna cisza starczy³a za odpowiedŸ. - Ja te¿ siê ba³em - powiedzia³ cicho Andy. - Tatusiowie te¿ Siê boj¹. wiesz? Lepiej w to uwierz. Tê noc tak¿e spêdzili w willysie. Wyjechali na drogê o szóstej rano. Chmury na niebie zrzed³y
i o dziesi¹tej zacz¹³ siê piêkny, jasny dzieñ. Chwilê póŸniej przejechali granicê Vermont i zobaczyli mê¿czyzn wspinaj¹cych siê na drabiny stercz¹ce jak maszty œród wysokich jab³oni i stoj¹ce w sadach ciê¿arówki ze skrzynia-i jab³ek. 159 O jedenastej trzydzieœci skrêcili z drogi 22 na w¹sk¹, zaroœniêt¹ dró¿kê, oznaczon¹ znakiem W£ASNOŒÆ PRYWATNA i Andy poczu³ ucisk w gardle. Dotarli do domku
Granthera McGee. Byli na miejscu. Jechali wolno w stronê jeziora; dzieli³y ich od celu mo¿e dwa kilometry. Jesienne, czerwone i z³ote liœcie opada³y na drogê tu¿ przed mask¹ d¿ipa. W chwili gdy wœród drzew mogli ju¿ dostrzec b³ysk wody, droga rozdzieli³a siê. Wê¿sz¹ zamyka³ ciê¿ki, ¿elazny ³añcuch, do którego przyczepiona by³a ¿ó³ta, zardzewia³a tabliczka z napisem: ZAKAZ WSTÊPU Z
POLECENIA MIEJSCOWEGO SZERYFA. Tabliczka zardzewia³a przede wszystkim wokó³ szeœciu czy oœmiu wybitych w metalu dziur; Andy przypuszcza³, ¿e dzieciak jakichœ turystów, którzy przyjechali tu na lato, z nudów wystrzeli³ je ze swej wiatrówki. Ale to zdarzy³o siê ca³e lata temu. Wysiad³ z willysa i wyj¹³ z kieszeni klucze. Przy kó³ku wisia³a skórzana plakietka z jego inicja³ami: A.McG., wytartymi, prawie
nieczytelnymi. Vicky da³a mu kiedyœ ten kawa³ek skóry pod choinkê. Na Bo¿e Narodzenie, przed urodzinami Charlie. Przez chwilê sta³ przy ³añcuchu, patrz¹c na skórzan¹ plakietkê i na same klucze. By³o ich kilkadziesi¹t. Klucze to zabawne przedmioty; gromadz¹ siê na kó³ku i na ich podstawie mo¿esz oceniæ ca³e swoje ¿ycie. Podejrzewa³, ¿e niektórzy ludzie niew¹tpliwie ludzie, którzy potrafi¹ zorganizowaæ sobie
¿ycie lepiej ni¿ on - po prostu wyrzucaj¹ nieu¿yteczne klucze; tacy geniusze organizacji mniej wiêcej co pó³ roku robi¹ porz¹dki w portfelu. Andy nigdy nie zrobi³ ani jednego, ani drugiego. Mia³ klucz, który otwiera³ drzwi do wschodniego skrzyd³a Prin-ce Hali w Harrison, gdzie by³ kiedyœ jego gabinet. Klucz do samego gabinetu. Do biura Wydzia³u Anglistyki. Mia³ klucz do swojego domu w Harrison;
domu, który widzia³ po raz ostatni w dniu, w którym Sklepik zabi³ mu ¿onê i porwa³ córkê. Dwóch czy trzech kolejnych nie potrafi³ nawet zidentyfikowaæ. Klucze to zabawne przedmioty, no tak. Oczy mu siê zamgli³y. Nagle zatêskni³ za Vicky, zatêskni³ tak, jak nigdy nie têskni³ za ni¹ od czasu tych pierwszych, strasznych tygodni, które spêdzi³ z Charlie na szosach. Taki by³ zmêczony, ta-160
ki przera¿ony, taki wœciek³y. Gdyby w tej chwili wszyscy agenci Sklepiku stanêli rzêdem przy drodze do domku Granthera i gdyby ktoœ da³ mu pistolet maszynowy... - Tatusiu? - By³ to g³os Charlie, zaniepokojony. - Nie mo¿esz znaleŸæ klucza? - Nie, ju¿ go mam. Klucz wisia³ z innymi, ma³y kluczyk Yale, na którym wydrapa³ scyzorykiem litery J.T., oznaczaj¹ce jezioro Tashmore. Ostatni raz byli tutaj w roku, w którym urodzi³a
siê Charlie, i teraz Andy musia³ parê razy poruszaæ kluczem w zamku, nim zardzewia³a k³ódka siê otworzy³a. Zamek puœci³ w koñcu. Andy po³o¿y³ ³añcuch na dywanie opad³ych liœci. Wjechali willysem na drogê. Andy z powrotem zamkn¹³ ³añcuch. Z zadowoleniem stwierdzi³, ¿e droga by³a w kiepskim stanie. Kiedy przyje¿d¿ali regularnie, ka¿dego lata spêdza³ tu trzy czy cztery tygodnie i zawsze znajdowa³ kilka dni,
by popracowaæ nad drog¹: przywozi³ trochê ¿wiru z kamienio³omu Sama Moora i wysypywa³ go w najg³êbsze dziury, wycina³ krzaki, œci¹ga³ samego Sama, który wyrównywa³ drogê staroœwieckim walcem. Szersza przecinka prowadzi³a do kilkunastu letnich domów i domków stoj¹cych przy brzegu jeziora. Ci ludzie mieli swoje stowarzyszenie, p³acili roczne sk³adki, odbywali sierpniowe spotkania i
wszystko inne (chocia¿ spotkania by³y naprawdê tylko pretekstem, by upiæ siê strasznie przed Labour Day i nieuniknionym koñcem wakacji); ale dom Granthera by³ jedynym przy wê¿szej drodze, bo sam Granther w najgorszych dniach depresji wykupi³ za grosze ca³¹ ziemiê. W dawnych czasach mieli du¿y, rodzinny samochód - forda combi. Andy w¹tpi³, czy stary samochód przejecha³by teraz t¹ drog¹; nawet wysoko zawieszony willys raz
czy dwa zawadzi³ podwoziem o ziemiê. Andy nie mia³ nic przeciwko temu. Oznacza³o to, ¿e nikt przed nimi têdy nie przeje¿d¿a³. - Czy bêdziemy mieli elektrycznoœæ, tato? - zapyta³a Charlie. - Nie. I nie bêdziemy mieli telefonu. Nie oœmielimy siê w³¹czyæ elektrycznoœci, ma³a. By³oby tak, jakbyœmy wywiesili szyld: 161
TU JESTEŒMY! Ale mamy lampy naftowe i dwie beczki nafty. Jeœli nie ukradziono paliwa. Tego siê obawia³. Od czasu, kiedy tu by³, nafta podro¿a³a wystarczaj¹co, by skusiæ z³odziei; tak przynajmniej przypuszcza³. - A czy starczy... - O, cholera! - krzykn¹³ Andy i kopn¹³ hamulec. Na drogê, tu¿ przed nimi, zwali³o siê drzewo; wielka, stara brzoza, z³amana przez któr¹œ z zimowych zamieci.
- Obawiam siê, ¿e st¹d musimy iœæ piechot¹. To tylko pó³tora kilometra. Damy sobie radê. PóŸniej trzeba koniecznie wróciæ tu z ma³¹ pi³¹ Ganthera i poci¹æ zwalone drzewo. Nie chcia³ zostawiaæ willysa Irva w tym miejscu. By³by zbyt widoczny. Zmierzwi³ w³osy Charlie. - Idziemy! Wysiedli z d¿ipa. Charlie bez wysi³ku przesz³a pod drzewem. Andy ostro¿nie prze³azi przez
zwalony pieñ. Kiedy szli, liœcie szeleœci³y przyjaŸnie pod ich stopami; w lesie mocno pachnia³o jesieni¹. Z drzewa przygl¹da³a siê im wiewiórka, z zainteresowaniem obserwuj¹c, dok¹d id¹. I znów mogli widzieæ pob³yski b³êkitu wœród drzew. - O czym mówi³aœ akurat wtedy, gdy zobaczy³em drzewo? - zapyta³ Andy. - Czy starczy nam paliwa na d³u¿szy czas? Gdybyœmy mieli spêdziæ tu zimê. - Nie, ale wystarczy na pocz¹tek. I mam zamiar naci¹æ mnóstwo drzewa.
Bêdziesz mi pomagaæ je œci¹gaæ. W dziesiêæ minut póŸniej doszli do miejsca, w którym droga rozszerza³a siê w polanê nad brzegiem jeziora Tashmore. Doszli na miejsce. Przez chwilê oboje stali w milczeniu. Andy nie wiedzia³, co czuje Charlie; jego zala³a taka masa wspomnieñ, ¿e nie sposób by³o nazwaæ tego ³agodnym s³owem „nostalgia". Ze wspomnieniami zmiesza³a siê pamiêæ o œnie sprzed
trzech dni - ³ódŸ, skradaj¹ca siê noc¹ bestia, nawet ³aty na kaloszach Granthera. Dom mia³ piêæ pokoi. Zbudowany by³ z drewna na kamiennym fundamencie. Od strony jeziora sta³ taras, a kamienny pomost wy-162 suwa³ siê w wodê. Prawie nic sie tutaj nie zmieni³o. Andy mia³ wra¿enie, ¿e zaraz pojawi siê sam Granther, ubrany w jedn¹ ze swych zielono-czarnych koszul, machaj¹c rêk¹ i krzycz¹c,
¿e czas ju¿ szykowaæ wêdki. To by³o dobre miejsce, bezpieczne miejsce. Na przeciwnym brzegu jeziora sosny b³yszcza³y zielono i szaro w blasku s³oñca. G³upie drzewa, powiedzia³ kiedyœ Granther. Nie wiedz¹ nawet, co to ró¿nica miêdzy latem i zim¹. Jedynym znakiem cywilizacji by³o ci¹gle miasteczko Bradford. Nikt nie postawi³ tu supermarketu ani weso³ego miasteczka. Nadal wiatr szumia³ tu w ga³êziach drzew Zielone dachówki wci¹¿ wygl¹da³y na
drewniane i poroœniête mchem, a sosnowe ig³y ci¹gle spada³y na dachy i do drewnianych rynien Andy przyje¿d¿a³ tu jako ch³opiec. Granther nauczy³ go, jak nak³adaæ przynêtê na haczyk. Przyje¿d¿a³ tutaj tak¿e jako mê¿czyzna i kocha³ siê z ¿on¹ w podwójnym ³ó¿ku, które nale¿a³o kiedyœ do Granthera i jego ¿ony - tej cichej i nieco groŸnej kobiety, cz³onkini Amerykañskiego Stowarzyszenia
Ateistów, która na ¿yczenie potrafi³a wymieniæ Trzydzieœci Najwiêkszych Niespójnoœci w Biblii Króla Jamesa lub, jeœli wola³eœ, Œmieszn¹ Pró¿noœæ Teorii Rozszerzaj¹cego siê Wszechœwiata; wszystko z dobitn¹, dok³adn¹ logik¹ oddanego swym pogl¹dom kaznodziei. - Têsknisz za mam¹, prawda? - zapyta³a Charlie s³abym g³osem. - Tak - odpowiedzia³. - Tak, têskniê. - Ja te¿. Tu ci by³o dobrze, prawda? ·
- Nam by³o tu dobrze. ChodŸ, Charlie. Charlie sta³a, wpatruj¹c siê w ojca. | - Tato, czy u nas kiedyœ znów wszystko bêdzie dobrze? Czy bê—dê chodzi³a do szko³y i tak dalej? Mia³ zamiar sk³amaæ, ale k³amstwo by³o kiepsk¹ odpowiedzi¹. - Nie wiem - powiedzia³ w koñcu. Spróbowa³ siê uœmiechn¹æ, ale uœmiech nie chcia³ siê pojawiæ; odkry³, ¿e nie potrafi nawet rozci¹gn¹æ : w przekonywaj¹cym
grymasie. - Nie wiem, Charlie. 163 W warsztacie wydzielonym z szopy na ³odzie le¿a³y porz¹dnie pouk³adane narzêdzia Granthera. Andy znalaz³ tam coœ wiêcej -coœ, co mia³ nadziejê znaleŸæ, chocia¿ przekonywa³ sam siebie, ¿e nie warto mieæ nadziei w komorze pod szop¹ by³y dwa s¹gi drewna, starannie por¹banego i wysuszonego przez czas.
Wiêkszoœæ z tego drewna por¹ba³ kiedyœ sam; polana le¿a³y pod porwanym, brudnym brezentem, którym sam je kiedyœ przykry³. Dwa s¹gi nie wystarczy³yby im na zimê, ale kiedy zbierze po³amane ga³êzie walaj¹ce siê po terenie i por¹bie le¿¹c¹ na drodze brzozê, bêd¹ ju¿ mieli jakieœ zapasy. Wzi¹³ pi³ê, wróci³ do powalonego drzewa i podpi³owa³ je wystarczaj¹co, by przeprowadziæ willysa. Zabra³o mu to czas do
zmierzchu. By³ zmêczony i g³odny. Nikt nie pofatygowa³ siê tak¿e i nie w³ama³ do dobrze zaopatrzonej spi¿arni; jeœli przez ostatnich szeœæ zim grasowali tu jacyœ chuligani lub z³odzieje zaopatrzeni w pojazdy œnie¿ne, to najwyraŸniej trzymali siê bardziej zaludnionego, po³udniowego brzegu. Na piêciu pó³kach sta³y ciasno ustawione puszki zupami bella, sardynek Wymana, konserw miêsnych Dinty Moore i wszelkiego
rodzaju konserw warzywnych. Na pod³odze sta³o te¿ opakowanie do po³owy wype³nione jedzeniem dla psów: pozosta³oœæ po dobrym, starym psie Granthera imieniem Bimbo - ale Andy nie przypuszcza³, by mia³o dojœæ a¿ do tego. Kiedy Charlie przegl¹da³a ksi¹¿ki stoj¹ce na pó³kach w wielkim pokoju goœcinnym, Andy po trzech stopniach zszed³ ze spi¿arni do ma³ej piwnicy, zapali³ zapa³kê, pocieraj¹c j¹ o
krokiew, wsadzi³ palec w dziurê po sêku w jednej z desek stanowi¹cych œcianê piwniczki z klepiskiem zamiast pod³ogi i poci¹gn¹³. Deska da³a siê wyj¹æ. Andy zajrza³ za ni¹ i po chwili szeroko siê uœmiechn¹³. W obroœniêtym pajêczynami, niewielkim, zamykanym na zasuwkê schowku sta³y cztery kamienne dzbany, wype³nione czystym, nieco oleistym p³ynem, bêd¹cym stuprocentowym, autentycznym spirytusem, którego dzia³anie Granther opisywa³
jako „kopniêcie mu³a". Zapa³ka sparzy³a go w palec. Potrz¹sn¹³ ni¹, zgasi³ i zapali³ now¹. Jak ponurzy kaznodzieje z dawnej Nowej Anglii (od których pochodzi³a w prostej linii) Hulda McGee nie lubi³a, nie rozumia³a 164 i nie tolerowa³a prostych i nieco g³upawych mêskich rozrywek. By³a purytañsk¹ ateistk¹ i Granther mia³ przed ni¹ ma³y sekret,
którym podzieli³ siê z Andym na rok przed œmierci¹. Za dzbanami Andy znalaz³ ma³e pude³eczko po herbacie, pe³ne ¿etonów do pokera. Wyci¹gn¹³ je i wymaca³ skrytkê. Rozleg³o siê trzaœniecie i w jego rêku znalaz³ siê cienki zwitek banknotów -kilka dziesi¹tek i pi¹tek, trochê jednodolarówek. Wszystkiego razem mo¿e osiemdziesi¹t dolarów. S³aboœci¹ Granthera by³ siedmiokartowy poker, a owe pieni¹dze
nazywa³ sw¹ „w³asn¹ kas¹". Druga zapa³ka tak¿e go parzy³a i Andy zgasi³ j¹. W ciemnoœci od³o¿y³ na miejsce pude³ko na ¿etony do pokera i wszystko inne. Dobrze by³o wiedzieæ, ¿e je ma. Za³o¿y³ na miejsce deskê i wyszed³ z piwniczki. - Mo¿e byæ zupa pomidorowa? - zapyta³ córkê. Cud nad cudami, Charlie znalaz³a wszystkie ksi¹¿ki o Kubusiu Puchatku i by³a ju¿ wraz z Kubusiem i K³apouchym gdzieœ w Stumilowym
Lesie. - Jasne - odpowiedzia³a, nie odrywaj¹c wzroku od ksi¹¿ki. Andy ugotowa³ wielki gar zupy pomidorowej i otworzy³ dla ^ka¿dego z nich po puszce sardynek. Zaci¹gn¹³ dok³adnie zas³ony, i zapali³ lampê naftow¹ i postawi³ j¹ poœrodku sto³u. Usiedli do kolacji, prawie nie rozmawiaj¹c. Po jedzeniu Andy zapali³ od lampy papierosa W bieliŸniarce babci Charlie odkry³a pude³ko z kartami by³o w nim
chyba z dziesiêæ talii, a w ka¿dej brakowa³o d¿oke-ra, dwójki czy czegoœ jeszcze, dlatego Resztê wieczoru dziewczynka spêdzi³a, kompletuj¹c je i rozk³adaj¹c, podczas gdy Andy przechadza³ siê po terenie. Nieco póŸniej, uk³adaj¹c Charlie do ³ó¿ka, Andy zapyta³ j¹, jak siê czuje - Bezpiecznie - odpowiedzia³a bez œladu wahania. - Dobranoc, tatku. Jeœli to wystarcza³o Charlie, to wystarcza³o tak¿e i jemu. Siedzia³ przy niej przez chwilê, ale
dziewczynka zasnê³a szybko i bez problemu, wiêc wyszed³, zostawiaj¹c drzwi otwarte, by s³yszeæ, gdyby obudzi³a siê lub przestraszy³a czegoœ we œnie. 165 Przed pójœciem spaæ Andy zszed³ jeszcze do piwnicy, wyci¹gn¹³ jeden z dzbanów, nala³ sobie niewielkiego drinka do szklanki na sok i przez wahad³owe drzwi wyszed³ na pomost. Usiad³ w jednym z p³óciennych, rozk³adanych le¿aków (pachnia³y
pleœni¹; przez chwilê zastanawia³ siê, co mo¿na by z tym zrobiæ) i patrzy³ na wielkie, ciemne, faluj¹ce jezioro. By³o ch³odno, ale kilka ³yczków z prezentu Granthera rozprawi³o siê z ch³odem ca³kiem skutecznie. Po raz pierwszy od czasu tego strasznego poœcigu na Trzeciej Alei on te¿ poczu³ siê bezpiecznie i odpoczywa³. Andy pali³ i patrzy³ na jezioro Tashmore.
Odpoczywa³, czu³ siê bezpiecznie - po raz pierwszy, ale nie od czasu Nowego Jorku. Po raz pierwszy od chwili, gdy w ten straszny, sierpniowy dzieñ przed czternastoma miesi¹cami Sklepik ponownie wkroczy³ w ich ¿ycie. Od tego momentu albo uciekali, albo kryli siê i nie zaznali spokoju ani w ucieczce, ani w ukryciu. Pamiêta³, jak rozmawia³ z Quinceyem, czuj¹c zapach spalonej wyk³adziny. On w Ohio,
Quincey tam, w Kalifornii, któr¹ w swych nielicznych listach zawsze nazywa³ Magicznym Królestwem Dr¿¹cej Ziemi. „Tak, to dobrze - mówi³ Quincey. - Bo mogliby wsadziæ ich do dwóch ma³ych pokoików, w których pracowaliby na pe³en etat, by dwieœcie dwadzieœcia milionów Amerykanów ¿y³o bezpiecznie i wolno... Za³o¿ê siê, ¿e chcieliby dostaæ to dziecko, wsadziæ je do ma³ego pokoiku, by sprawdziæ, czy nie
pomog³oby im uczyniæ ten œwiat bezpieczniejszym dla demokracji. I to chyba wszystko, co chcê powiedzieæ, stary przyjacielu, oprócz jednego. Nie wychylaj siê". Myœla³ wtedy, ¿e siê boi. Nie wiedzia³, co to strach. Czujesz strach, kiedy wracasz do domu i zastajesz ¿onê martw¹, z wyrwanymi paznokciami. Wyrywali jej paznokcie, ¿eby im powiedzia³a, gdzie jest Charlie. Charlie spêdzi³a dwa dni i dwie noce w domu
przyjació³ki, Terri Dugan. Za miesi¹c czy coœ ko³o tego mieli przyj¹æ Terri na podobny czas. Vicky nazywa³a to Wielk¹ Wymian¹ 1980 roku. Teraz, siedz¹c na pomoœcie i pal¹c, Andy móg³ zrekonstruowaæ to, co siê sta³o - chocia¿ wtedy nie myœla³; nios³a go fala ¿alu, pa-166 niki i gniewu. Mia³ najzwyklejsze, dzikie szczêœcie (a mo¿e by³o to coœ wiêcej ni¿ szczêœcie) i
tylko szczêœcie umo¿liwi³o mu dorwanie sukinsynów. Obserwowano ich, ca³¹ rodzinê. Musiano ich obserwowaæ od jakiegoœ czasu. I kiedy tego œrodowego popo³udnia Charlie nie wróci³a z wycieczki do domu i nie pojawi³a siê w domu tak¿e w czwartek - ani w dzieñ, ani wieczorem - musieli zdecydowaæ, ¿e Andy i Vicky zorientowali siê w tym, ¿e s¹ obserwowani. Zamiast odkryæ, ¿e Charlie nie pope³ni³a nic
groŸniejszego od kilkudniowej przeprowadzki do przyjació³ki mieszkaj¹cej trzy kilometry od nich, musieli zdecydowaæ, ¿e Andy i Vicky zabrali córkê i zeszli do podziemia. To by³a wariacka, kretyñska pomy³ka, lecz nie pierwsza w aktach Sklepiku. S¹dz¹c z artyku³u, który Andy czyta³ w „Roi-ling Stone", Sklepik bra³ udzia³ (i mia³ ostatnie s³owo) w krwawej ³aŸni, w jak¹ zmieni³o siê porwanie samolotu przez terrorystów z Czerwonej Armii
(porwaniu zapobie¿ono kosztem szeœædziesiêciu trupów), sprzedawa³ heroinê CIA w zamian za informacje o przewa¿nie nieszkodliwych kubañskoamerykañskich grupach w Miami i uczestniczy³ w komunistycznym przewrocie na karaibskiej wysepce, znanej niegdyœ z luksusowych, wartych miliony hoteli i z ludnoœci wyznaj¹cej kult woodoo. Bior¹c pod uwagê seriê tak kolosalnych gaf, ³atwiej przychodzi³o zrozumieæ, jak agenci
Sklepiku pilnuj¹cy rodziny McGee mogli pomyliæ to, ¿e dzieciak spêdzi³ dwie noce u przyjació³ki, z prób¹ ucieczki. Jakby powiedzia³ Quincey (i mo¿e nawet kiedyœ to powiedzia³), gdyby najsprawniejsi z tysi¹ca lub wiêcej pracowników agencji poszli do pracy w sektorze prywatnym, pobieraliby zasi³ki dla bezrobotnych przed koñcem okresu próbnego. „Ale to obie strony pope³nia³y zwariowane pomy³ki" - myœla³ Andy i jeœli gorycz tej myœli
z³agodnia³a i rozmy³a siê z czasem, to kiedyœ by³a wystarczaj¹co ostra, by kaleczyæ do krwi; gorycz o wielu ostrzach zanurzonych w kurarze poczucia winy. Przerazi³o go to, co implikowa³ Quincey w rozmowie przeprowadzonej po upadku Charlie ze schodów, ale najwyraŸniej nie by³ wystarczaj¹co przera¿ony. Bo gdyby by³, mo¿e zeszli by do podziemia. 167 Zbyt póŸno odkry³, ¿e mózg mo¿e byæ
jak zahipnotyzowany, gdy czyjeœ ¿ycie (lub ¿ycie czyjejœ rodziny) zaczyna zeœlizgiwaæ siê z normalnego œwiata w gor¹czkowy œwiat fantazji, który zazwyczaj akceptuje siê tylko na godzinkê, przy telewizorze, lub na nieca³e dwie, w miejscowym kinie. W œlad za rozmow¹ z Quinceyem Andy'ego zaczê³o przeœladowaæ szczególne uczucie wydawa³o mu siê, ¿e jest bezustannie wstawiony. Pods³uch na telefonie? Ktoœ
go obserwuje? Mo¿liwoœæ, ¿e zgarn¹ ich wszystkich do pokoi w piwnicy jakiegoœ oœrodka rz¹dowego? Tak ³atwo jest uœmiechn¹æ siê na to g³upim uœmiechem i patrzeæ, jak coœ takiego po prostu siê zdarza, tak ³atwo oddaæ siê cywilizowanym zajêciom, kpi¹c z w³asnego instynktu... Z jeziora nagle dobieg³ szum i w powietrze wzlecia³o stado kaczek, kieruj¹c siê na zachód. Wschodzi³ pó³ksiê¿yc, rzucaj¹c na ich
skrzyd³a delikatny, srebrzysty poblask. Andy zapali³ kolejnego papierosa. Za du¿o pali, ale wkrótce bêdzie mia³ szansê, ¿eby siê odzwyczaiæ zosta³o mu tylko kilka papierosów. Tak - podejrzewa³, ¿e za³o¿ono mu pods³uch na telefon. Czasami po podniesieniu s³uchawki i powiedzeniu „halo" rozlega³o siê dziwne podwójne brzêkniêcie. Raz czy dwa razy, kiedy rozmawia³ ze studentem na temat pracy lub z którymœ z kolegów, coœ
tajemniczo przerywa³o po³¹czenie. Podejrzewa³, ¿e w domu mog¹ byæ pluskwy, ale nigdy nie ry³ w œcianach i nie zrywa³ pod³ogi, by je znaleŸæ (czy¿by spodziewa³ siê, ¿e da radê?). A kilka razy podejrzewa³ nie, by³ prawie pewny - ¿e s¹ obserwowani. Mieszkali w Lakeland, na przedmieœciach Harrison, a Lake-land by³o krystalizacj¹ archetypu przedmieœcia. Po dobrej nocy mo¿na by³o kr¹¿yæ wœród siedmiu czy
oœmiu uliczek, godzinami szukaj¹c w³asnego domu. Ich s¹siedzi pracowali albo poza miastem, w IBM, albo w fabryce pó³przewodników w mieœcie, albo wyk³adali na uniwersytecie. Na deklaracjach podatkowych wszystkich rodzin mo¿na by wykreœliæ dwie proste linie - doln¹ na osiemnastu i pó³ tysi¹cach dolarów rocznie, górn¹ gdzieœ na trzydziestu tysi¹cach. Dochody niemal wszystkich w Lakeland mieœci³y siê
pomiêdzy tymi liniami. Ludzi po prostu siê zna³o. K³ania³eœ siê na ulicy pani Bacon, 168 która straci³a mê¿a i od tej pory flirtowa³a z wódk¹. £atwo to by³o stwierdziæ, bowiem miesi¹c miodowy spêdzony z tym szczególnym partnerem wyczynia³ straszne rzeczy z jej twarz¹ i figur¹. Macha³eœ rêk¹ do dwóch dziewczyn w jaguarze, które wynajmowa³y dom na
rogu Jasmine Street i Lakeland Avenue i zastanawia³eœ siê, «jakby to by³o, gdyby spêdziæ noc z nimi obiema. Dyskutowa³eœ o baseballu z panem Hammondem z Laurel Lane, gdy bez przerwy przycina³ ¿ywop³ot. Pan Hammond pracowa³ dla IBM (co oznacza: „ Bêdziesz Mieszka³... gdzie indziej", powtarza³ w nieskoñczonoœæ, a elektryczne no¿yce szczêka³y i szumia³y), pochodzi³ z Atlanty i by³ wœciek³ym fanem Atlanta Braves. Nienawidzi³ Big Red
Machinê z Cincinatti, co nie zjednywa³o mu sympatii otoczenia; ale pana Hammonda gówno to wszystko obchodzi³o - po prostu czeka³, kiedy IBM znowu go gdzieœ przeniesie. Ale nie chodzi³o tu o pana Hammonda. I nie chodzi³o o pani¹ Bacon ani o te dwie kapitalne laleczki w ich bia³ym jaguarze, wymalowanym przy reflektorach matow¹, czerwon¹ farb¹ podk³adow¹. Chodzi³o o to, ¿e po pewnym czasie mózg wytwarza³ podœwiadomy obraz:
obraz ludzi, którzy pasuj¹ do Lakeland. Lecz kilka miesiêcy przed tym, nim zginê³a Vicky, a Charlie porwano z domu Duganów, pojawili siê tu ludzie nie pasuj¹cy do tego obrazu. Andy stara³ siê ich nie dostrzegaæ, t³umacz¹c sobie, ¿e g³upio by³oby denerwowaæ Vicky tylko dlatego, ¿e rozmowa z Quinceyem spowodowa³a u niego atak paranoi. Ludzie w jasnoszarym mikrobusie. Rudzielec, jednego wieczora skulony za
kierownic¹ AMC matadora, a nastêpnego, mo¿e po dwóch tygodniach, siedz¹cy w plymouthcie arrow, póŸniej zaœ, po mo¿e dziesiêciu dniach, w wysokim siedzeniu szarego mikrobusu. Przychodzi³o zbyt wielu komiwoja¿erów. Bywa³y wieczory, kiedy wracali do domu po dniu spêdzonym poza miastem albo z kina, w którym Charlie ogl¹da³a najnowszy film Disneya, i mieli wra¿enie, ¿e ktoœ by³ w domu, ¿e
- prawie niezauwa¿alnie - ktoœ poprzestawia³ ich rzeczy. I uczucie, ¿e go obserwuj¹. Nie wierzy³, by posunêli siê do czegoœ wiêcej ni¿ obserwacja. To by³a jego zwariowana pomy³ka. Ci¹gle nie by³ ca³kowicie prze169 konany, ¿e maj¹ jakiœ powód do paniki. Byæ mo¿e planowali, ¿e porw¹ jego i Charlie i zabij¹
Vicky, która by³a niemal bezu¿yteczna kto tak naprawdê potrzebuje kogoœ z niewielkim talentem psychokinetycznym, którego najwiêkszym osi¹gniêciem jest zamkniêcie lodówki z drugiego koñca kuchni i to raz na tydzieñ? Mimo wszystko to, co zrobili, wygl¹da³o na nieprzemyœlane, pospieszne; zastanawia³ siê, czy zaskakuj¹ce znikniêcie Charlie nie zmusi³o ich, by dzia³ali szybciej, ni¿ to sobie
zaplanowali. Mo¿e by i poczekali, gdyby znikn¹³ Andy, ale to nie by³ on. Zniknê³a Charlie - a to ni¹ siê szczególnie interesowali. Tego Andy by³ ju¿ pewien. Wsta³ i przeci¹gn¹³ siê, s³uchaj¹c, jak trzeszczy mu krêgos³up. Czas spaæ, czas przestaæ przesiewaæ stare, bolesne wspomnienia. Nie ma zamiaru spêdziæ reszty ¿ycia, obwiniaj¹c siê za œmieræ Vicky. By³ w koñcu tylko wspó³uczestnikiem przed faktem. I wcale nie musia³
d³ugo ¿yæ. To, co zdarzy³o siê na ganku domu Irva Man-dersa, nie usz³o uwagi Andy'ego McGee. Mieli zamiar go rozwaliæ. Teraz ju¿ chcieli tylko Charlie. Po³o¿y³ siê do ³ó¿ka i po jakimœ czasie zasn¹³. A we œnie raz za razem widzia³ liniê ognia, biegn¹c¹ po ubitej ziemi podwórka, widzia³, jak siê rozdwaja, by omin¹æ pieniek, widzia³ kury wybuchaj¹ce jak ¿ywe fajerwerki. We œnie czu³, jak otacza go kapsu³a ognia, jak robi
mu siê coraz bardziej gor¹co. Powiedzia³a, ¿e nigdy wiêcej nie roznieci ognia. Mo¿e tak by³oby najlepiej. A na dworze ch³odny, paŸdziernikowy ksiê¿yc oœwietla³ jezioro Tashmore, oœwietla³ Bradford, New Hampshire - miasteczko le ¿¹ce na przeciwleg³ym brzegu - i resztê Nowej Anglii. Na po³ud niu œwieci³ tak¿e nad Longmont w Wirginii. ;·-
170 Czasami Andy McGee miewa³ przeczucia - przeczucia o niezwyk³ej sile. Zaczê³y siê po eksperymencie w gmachu Jasona Gearneigha. Nie wiedzia³, czy przeczucia te by³y rodzajem s³abej pre-kognicji, czy nie - ale skoro siê ju¿ zdarza³y, nauczy³ siê im ufaæ. 170
Oko³o po³udnia tego sierpniowego dnia 1980 roku dozna³ silnego, z³ego przeczucia. Zaczê³o siê podczas lunchu w Buckeye, wydzia³owym barku znajduj¹cym siê na najwy¿szym piêtrze gmachu Zwi¹zku. Przypomina³ sobie nawet, kiedy dok³adnie siê to sta³o. Jad³ ry¿ i kurczaka w œmietanie, siedz¹c z Ev O'Brian, Billem Wallacem i Donem Grabowskim, wyk³adowcami na wydziale anglistyki. Wszyscy byli jego dobrymi
przyjació³mi. Jak zwykle ktoœ opowiedzia³ nowy polski kawa³ Donowi, który je kolekcjonowa³. Opowiedzia³a go Ev. By³o w nim coœ o tym, jak odró¿niæ polsk¹ drabinê od zwyk³ej - po tym, ¿e polska ma na najwy¿szym szczeblu napis „Stop". Wszyscy œmieli siê serdecznie, gdy w g³owie Andy'ego odezwa³ siê cichy, bardzo spokojny g³os. Coœ nie tak w domu. To by³o wszystko. I wystarczy³o.
Zaczê³o rosn¹æ niemal tak, jak ros³y jego bóle g³owy, kiedy nadu¿ywa³ pchniêcia i siê wyczerpywa³. Tylko ¿e to nie by³a sprawa g³owy. Wszystkie jego emocje zdawa³y siê napinaæ, niemal leniwie, jakby by³y przêdz¹ i jakby jakiœ zagniewany koñ wypuszczony zosta³ na nici jego systemu nerwowego, bawi¹c siê nimi i rw¹c je. Ju¿ nie czu³ siê dobrze. Kurczê w œmietanie straci³o wszystkie, od
pocz¹tku zreszt¹ mierne walory. W ¿o³¹dku poczu³ skurcz; serce zaczê³o mu biæ gwa³townie, jakby nagle bardzo siê przestraszy³. A póŸniej rozbola³y go palce prawej rêki, jakby przytrzasn¹³ je sobie w drzwiach. Wsta³ nagle. Czo³o pokry³ mu zimny pot. - S³uchajcie, nie czujê siê najlepiej powiedzia³. - Czy mo¿esz wzi¹æ za mnie zajêcia o pierwszej, Bili?
- Ci m³odzi poeci? Jasne. Nie ma sprawy. Co siê sta³o? - Nie wiem. Mo¿e coœ zjad³em? - Wygl¹dasz raczej blado - stwierdzi³ Don Grabowski. — Chy ba powinieneœ wybraæ siê do przychodni, Andy. , . - Mo¿e to niez³y pomys³ - odrzek³ Andy. Wyszed³, ale wcale nie mia³ zamiaru iœæ do przychodni. By³o piêtnaœcie po dwunastej. Pogr¹¿ony w lenistwie kampus drzema³
171 w ostatnim tygodniu letniej sesji. Spiesz¹c do wyjœcia, po¿egna³ Ev, Billa i Dona gestem rêki. Nigdy ich ju¿ nie zobaczy£ Zatrzyma³ siê na parterze gmachu, podszed³ do automatu i zadzwoni³ do domu. Nikt nie odpowiada³. I nie by³o ¿adnego istotnego powodu, by odpowiedzia³; Charlie pojecha³a do Duganów, Vicky mog³a wyjœæ na zakupy, do fryzjera, pójœæ z Tammy Upmore do niej do
domu lub jeœæ lunch z Eileen Bacon. A mimo to nerwy mu napiê³y siê o stopieñ ciaœniej. Prawie pêka³y. Wyszed³ z gmachu i niemal pobieg³ do samochodu, stoj¹cego na parkingu Prince Hali. Pojecha³ przez miasto do Lakeland. Prowadzi³ Ÿle, nerwowo. Przelatywa³ przez czerwone œwiat³a, naje¿d¿a³ na samochody przed nim i omal nie zrzuci³ hippisa z roweru. Hippis pokaza³ mu palec. Andy nie zwróci³ na
to uwagi. Jego serce wali³o ju¿ jak trzy m³oty. Czu³ siê tak, jakby siê napompowa³. Mieszkali na Conifer Place. W Lakeland, jak w wielu podmiejskich osiedlach wybudowanych w latach piêædziesi¹tych, wiêkszoœæ ulic nazywano od drzew i krzewów.* W po³udniowym, sierpniowym upale ulica wydawa³a siê dziwnie opuszczona. To tylko umocni³o jego uczucie, ¿e zdarzy³o siê coœ z³ego. Przy krawê¿nikach sta³o tak
niewiele zaparkowanych samochodów, ¿e ulica wydawa³a siê szersza. Nawet dzieciaki bawi¹ce siê tu i ówdzie nie rozprasza³y tego strasznego uczucia opuszczenia; wiêkszoœæ z nich i tak jad³a lunch w domu albo bawi³a siê w parku. Minê³a go pani Flynn z Laurel Lane, wioz¹c torbê z zakupami na wózku; jej ty³ek, opiêty elastycznymi, zielonymi spodniami, by³ okr¹g³y i twardy jak pi³ka. Wzd³u¿ ca³ej ulicy
leniwie obraca³y siê spryskiwacze, woda opada³a na trawniki, w powietrzu pojawia³y siê têcze. Andy wjecha³ zewnêtrznymi ko³ami na krawê¿nik i zahamowa³ tak gwa³townie, ¿e pasy bezpieczeñstwa zablokowa³y siê, a maska niemal otar³a siê o asfalt. Wy³¹czy³ silnik, choæ samochód by³ ci¹gle na biegu - nigdy tego nie robi³- poszed³ popêkan¹, cementow¹ œcie¿k¹, któr¹ ci¹gle zamierza³ za³ataæ i nigdy nie
móg³ siê do tego zabraæ. Buty bezsensownie stuka³y po cemencie. Zauwa¿y³, ¿e ¿aluzje na wielkim oknie w du¿ym pokoju („okno francuskie", tak * Conifer (z ³ac.) - ka¿da roœlina iglasta (przyp. t³um.). 172 nazywa³ je agent, który sprzeda³ im ten dom; „szanowni pañstwo maj¹ tu okno francuskie") by³y zasuniête, powoduj¹c, ¿e dom sprawia³ tajemnicze, sekretne wra¿enie, które wcale mu
siê nie podoba³o. Czy Vicky mia³a zwyczaj spuszczaæ ¿aluzje? Mo¿e po to, ¿eby wnêtrze nie nagrzewa³o siê zbytnio? Nie wiedzia³. Zorientowa³ siê, ¿e niewiele wie o ¿yciu, które prowadzi³a, kiedy nie by³o go w domu. Siêgn¹³ po klamkê, ale nie obróci³a siê; tylko jego palce œlizga³y siê po jej g³adkiej powierzchni. Czy Vicky zamyka³a drzwi, kiedy wychodzi³? Nie móg³ w to uwierzyæ. To nie by³o do niej podobne. Jego strach - nie,
teraz by³o to ju¿ przera¿enie - zwiêkszy³ siê jeszcze bardziej. A przecie¿ by³a chwila (do której póŸniej nigdy nie chcia³ siê przyznaæ), jedna krótka chwila, w której nie czu³ nic z wyj¹tkiem chêci, by odwróciæ siê ty³em do tych zamkniêtych drzwi. Po prostu siê od nich odwróciæ. Do diab³a z Vicky, z Char-lie i tymi s³abymi usprawiedliwieniami, które mia³y przyjœæ póŸniej. Uciec.
Zamiast uciekaæ, zacz¹³ po kieszeniach szukaæ kluczy. W swym zdenerwowaniu upuœci³ je i musia³ siê pochyliæ, by je podnieœæ klucze do samochodu, klucze do wschodniego skrzyd³a Prince Hali, poczernia³y klucz, którym po ka¿dej letniej wizycie zapina³ ³añcuch zamykaj¹cy drogê do domu Granthera. Klucze tak jakoœ œmiesznie siê gromadz¹. Wyszuka³ na kó³ku klucz do domu i otworzy³ drzwi. Wszed³ i zamkn¹³ je za
sob¹. Œwiat³o w du¿ym pokoju by³o st³umione, chore, ¿ó³te. W powietrzu dr¿a³ upa³. I spokój. Bo¿e, jaki straszny spokój. - Vicky? Nikt nie odpowiedzia³. I wszystko, co oznacza³ brak odpowiedzi, to to, ¿e nie by³o jej w domu. W³o¿y³a „buty do tañca", jak lubi³a je nazywaæ, i wysz³a na zakupy albo z wizyt¹. Tylko ¿e nie robi³a zakupów ani nikogo
nie odwiedza³a. By³ tego pewien. I jego rêka... jego prawa rêka... Dlaczego palce tak go bol¹? - Vicky! Poszed³ do kuchni. W k¹cie sta³ ma³y plastykowy stó³ i trzy 173 krzes³a. On, Vicky i Charlie zazwyczaj jadali œniadanie w kuchni. Jedno z krzese³ le¿a³o na boku jak zdech³y pies. Solniczka by³a przewrócona i sól wysypa³a siê na blat
sto³u. Nie myœl¹c o tym, co robi, Andy zebra³ szczyptê lew¹ rêk¹ i rzuci³ za plecy, mrucz¹c pod nosem, jak to robi³ jego ojciec, a przed nim Granther, mrucz¹c zaklêcia przeciw z³ym urokom. Na kuchence sta³ garnek z zup¹. By³a zimna. Pusta puszka sta³a na blacie obok. Lunch na jedn¹ osobê. Gdzie jest Vicky? - Vicky! - wrzasn¹³, patrz¹c w dó³ schodów. Na dole by³o ciemno. Schody prowadzi³y do
pralni i pokoju rodzinnego, ci¹gn¹cego siê pod ca³ym domem. Brak odpowiedzi. Jeszcze raz rozejrza³ siê po kuchni. Czysto wysprz¹tana. Dwa z rysunków, które Charlie zrobi³a w wakacyjnej szkó³ce niedzielnej, dok¹d chodzi³a w lipcu, wisia³y na lodówce przyczepione do niej plastykowymi warzywami na magnetycznej podk³adce. Rachunek za elektrycznoœæ i rachunek za telefon wisia³y przyczepio-ne pinezk¹ i
ozdobione napisem: ZAP£ACIÆ NA KOÑCU. Wszystko na miejscu i miejsce na wszystko. Tylko to przewrócone krzes³o. Tylko ta rozsypana sól. W ustach zabrak³o mu œliny, nie pozosta³ po niej nawet œlad. Jego usta by³y g³adkie i suche jak chrom w s³oneczny dzieñ. Wszed³ po schodach na piêtro; przeszuka³ pokój Charlie, ich pokój, pokój goœcinny. Nic. Wróci³, przeszed³ przez kuchniê, w³¹czy³
œwiat³o na schodach i ruszy³ na dó³. Pralka automatyczna by³a otwarta. Suszarka patrzy³a na niego jednym, szklanym, okr¹g³ym okiem. Na œcianie pomiêdzy pralk¹ i suszark¹ wisia³ haft, który Vicky gdzieœ tam kupi³a; na hafcie widnia³ napis: „Skarbie, jesteœmy ca³kiem sp³ukani". Andy wszed³ do pokoju rodzinnego i zacz¹³ macaæ w poszukiwaniu wy³¹cznika; przesuwa³ palcami po œcianie, czuj¹c szalon¹
pewnoœæ, ¿e lada moment lodowate palce zamkn¹ siê na jego d³oni i poprowadz¹ j¹ do kontaktu. W koñcu znalaz³ w³¹cznik i spod belkowanego sufitu rozb³ys³y budz¹ce siê do ¿ycia jarzeniówki. To by³ fajny pokój. Spêdza³ w nim wiele czasu, naprawiaj¹c ró¿ne rzeczy i przez ca³y czas uœmiechaj¹c siê do siebie, bo w koñcu 174 sta³ siê dok³adnie tym, kim - wraz z
kolegami ze studiów - zawsze przysiêga³, ¿e siê nie stanie. Wszyscy troje spêdzali mnóstwo czasu w tym pokoju. By³ tu wbudowany w œcianê telewizor, stó³ do ping-ponga, wielka plansza do backgammona. Wiêcej gier sta³o przy œcianie. Wielkie albumy le¿a³y na niskim stoliku, który Vicky zrobi³a z kawa³ka surowego drewna. Jedn¹ ca³¹ œcianê zajmowa³y ksi¹¿ki w kieszonkowych wydaniach. Na innej wisia³y
utkane przez Vicky i oprawione kawa³ki afgañskiego dywanu; Vicky lubi³a ¿artowaæ, ¿e pojedyncze kwadraty wychodz¹ jej wspaniale, tylko brakuje jej wytrwa³oœci, by zrobiæ z nich ca³y cholerny dywan. Na specjalnym ma³ym regale sta³y ksi¹¿ki Charlie, u³o¿one w porz¹dku alfabetycznym, którego Andy nauczy³ j¹ pewnego nudnego zimowego popo³udnia dwa lata temu i który ci¹gle j¹ fascynowa³. Fajny pokój. Pusty pokój. Andy próbowa³ poczuæ ulgê.
Przeczucie, przeb³ysk, jakkolwiek to nazwaæ, okaza³o siê b³êdne. Po prostu nie ma jej w domu. Wy³¹czy³ œwiat³o i wróci³ do pralni. Pralka, stara, ³adowana od przodu, któr¹ kupili okazyjnie za szeœædziesi¹t dolców, by³a ci¹gle otwarta. Zamkn¹³ j¹ bezmyœlnie, tak samo jak bezmyœlnie rzuci³ szczyptê soli przez lewe ramiê. Na szkle klapy by³a krew. Niewiele. Tylko kilka kropel, ale by³a to krew.
Andy sta³ i gapi³ siê na ni¹. Ch³odno by³o tu, na dole, o wiele za ch³odno, jak w kostnicy. Spojrza³ na pod³ogê. Na pod³odze by³o wiêcej krwi. Jeszcze nawet nie wysch³a. Z gard³a Andy'ego wydoby³ siê cichy, zduszony dŸwiêk, jak gwizd. Zacz¹³ obchodziæ pralniê, która by³a jedynie ma³¹ wnêk¹ o gipsowych œcianach. Otworzy³ kosz na bieliznê. Nie by³o w nim nic oprócz jednej skarpetki. Zajrza³ do szafki pod zlewem.
Nic oprócz proszków do prania. Szuka³ pod schodami - znalaz³ pajêczyny i plastykow¹ nogê jednej ze starszych lalek Charlie; oderwana od tu³owia le¿a³a tu i Bóg jeden wie, jak d³ugo czeka³a na znalezienie. Otworzy³ drzwi miêdzy pralk¹ i suszark¹. Zza drzwi wypad³a z trzaskiem i hukiem deska do prasowania, a pod desk¹, zwi¹zana tak, ¿e kolana mia³a niemal pod brod¹, z oczami otwartymi, nieru-
175 chomymi i martwymi le¿a³a Vicky Tomlinson McGee, ze œcierecz-k¹ wciœniêt¹ miêdzy zêby. W powietrzu wisia³ ciê¿ki, mdl¹cy zapach politury. Andy wyda³ z siebie cichy g³os, jakby siê dusi³, i odskoczy³. Wysun¹³ przed siebie rêce, jakby chcia³ obroniæ siê przed tym strasznym obrazem; jedn¹ z nich dotkn¹³ w³¹cznika suszarki i suszarka ruszy³a. W œrodku z szumem zaczê³y obracaæ siê ubrania.
Andy wrzasn¹³. I uciek³. Ucieka³ po schodach, potkn¹³ siê, okr¹¿aj¹c róg po drodze do kuchni, przewróci³ siê i uderzy³ czo³em w pokryt¹ linoleum pod³ogê. Usiad³, dysz¹c ciê¿ko. Wróci³ do niego obraz tego, co zobaczy³. Wróci³ jak na zwolnieniu, jak wtedy, gdy pokazuj¹ blokadê rozgrywaj¹cego lub przebieg zakoñczony przy³o¿eniem. Ten obraz straszy³ go w snach, które przysz³y póŸniej. Otwieraj¹ce siê drzwi, wypadaj¹ca i rozk³adaj¹ca siê z
hukiem deska do prasowania, jakoœ przypominaj¹ca mu gilotynê, cia³o ¿ony wciœniête w miejsce pod desk¹ i ta œciereczka w jej ustach, œciereczka, u¿ywana do wycierania mebli. Ten obraz wróci³ do niego ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegó³ami i Andy wiedzia³, ¿e znowu krzyknie, wiêc zatka³ sobie usta rêk¹, zacisn¹³ zêby i dŸwiêk, który wyda³, by³ tylko niewyraŸnym, œciszonym wyciem. Krzykn¹³ dwukrotnie i coœ z niego opad³o, i znowu by³
spokojny. By³ to fa³szywy spokój szoku, ale mo¿na go by³o wykorzystaæ. Amorficzny strach i niesprecyzowane przera¿enie znik³y. Usta³ ból prawej rêki. A myœl, która wkrad³a siê w jego mózg, by³a zimna jak spokój, który go ogarn¹³, zimna jak szok; myœl ta brzmia³a: CHARLIE. Andy wsta³, ruszy³ do telefonu, a póŸniej zawróci³ w stronê schodów. Sta³ przez chwilê na ich szczycie, zagryzaj¹c usta, uzbrajaj¹c siê w si³ê, a póŸniej ponownie zszed³ na dó³.
Suszarka ci¹gle siê obraca³a. Nie by³o w niej nic oprócz pary jego d¿insów i to wielki mosiê¿ny guzik w pasie dzwoni³ o szk³o, dzwoni³, gdy spodnie wznosi³y siê i opada³y, wznosi³y siê i opada³y. Andy wy³¹czy³ suszarkê i spojrza³ na schowek, w którym mieœci³a siê deska. - Vicky - powiedzia³ cicho. Vicky patrzy³a na niego martwymi oczyma. Jego ¿ona. Chodzi³ z ni¹ na spacery, trzyma³ za
rêkê, w ciemnoœciach nocy wchodzi³ 176 w jej cia³o. Zorientowa³ siê, ¿e wspomina tê noc, kiedy na uniwersyteckiej zabawie wypi³a trochê za du¿o i trzyma³ j¹ za g³owê, kiedy wymiotowa³a. W pamiêci wróci³ i ten dzieñ, kiedy my³ samochód, poszed³ na chwilê do gara¿u, ¿eby zdj¹æ z pó³ki pastê do polerowania, a ona wziê³a w¹¿, podkrad³a siê z ty³u i wsadzi³a mu go w spodnie. Pamiêta³, jak brali œlub i
poca³owa³ j¹ przy wszystkich, rozkoszuj¹c siê tym poca³unkiem, jej ustami, jej pe³nymi, miêkkimi ustami. - Vicky - powtórzy³ z d³ugim, dr¿¹cym westchnieniem. Wyci¹gn¹³ j¹ ze schowka i wyj¹³ z ust œciereczkê. G³owa Vicky kiwa³a siê bezw³adnie na szyi. Zauwa¿y³, ¿e krwawi³a jej prawa rê-ka, ¿e wyrwali z niej kilka paznokci. Z nosa wyp³ywa³ tak¿e w¹t³y strumyczek krwi, ale poza tym nie by³a ranna. Jednym,
mocnym 'Ciosem z³amano jej kark. - Vicky - szepn¹³. i Charlie, odpowiedzia³o coœ w jego mózgu. Wœród cichego spokoju, który wype³ni³ mu g³owê, pojawi³o siê zrozumienie, ¿e teraz Charlie sta³a siê najwa¿niejsza, ¿e teraz tylko ona jest wa¿na. Oskar¿enia trzeba zostawiæ na póŸniej. Wróci³ do rodzinnego pokoju, tym razem nie troszcz¹c siê o zapalanie œwiat³a.
Przy przeciwleg³ej œcianie, za sto³em do ping-pon-ga sta³a przykryta narzut¹ wersalka. Andy zdj¹³ narzutê, wróci³ do pralni i przykry³ ni¹ Vicky. Jakoœ ten nieruchomy, przykryty narzut¹ z wersalki kszta³t wydawa³ mu siê straszniejszy. Niemal go zahipnotyzowa³. Czy ona ju¿ siê nie poruszy? Czy to mo¿liwe? Odkry³ jej twarz i poca³owa³ j¹ w usta. Usta by³y zimne.
„Wyrywali jej paznokcie. - Nie móg³ siê pozbyæ tej myœli. - Jezu Chryste, wyrywali paznokcie mojej ¿onie". Wiedzia³ dlaczego. Chcieli siê dowiedzieæ, gdzie jest Charlie. Jakoœ stracili j¹ z oczu, gdy po wycieczce, zamiast wróciæ do domu, zamieszka³a u Terri Dugan. Spanikowali - i teraz faza obserwacji ju¿ siê skoñczy³a. Vicky nie ¿y³a - albo zabili j¹ specjalnie, albo któregoœ z agentów Sklepiku poniós³ temperament.
Andy uklêkn¹³ przy Vicky i pomyœla³, ¿e mog³o siê zdarzyæ, i¿ w strachu Vicky zrobi³a coœ bardziej spektakularnego ni¿ zatrzaœniêcie drzwi lodówki z drugiego koñca pokoju. Mog³a pchn¹æ jednego z nich, 177 podci¹æ nogi drugiemu. „Szkoda, ¿e nie wystarczy³o jej si³y, by pchn¹æ na œcianê obu, z prêdkoœci¹ osiemdziesiêciu kilometrów na godzinê" - pomyœla³ Andy.
A mo¿e, myœla³, wiedzieli tyle, by siê zdenerwowaæ. Byæ mo¿e nawet dostali specjalny rozkaz: Ta kobieta mo¿e byæ bardzo niebezpieczna. Jeœli zrobi coœ cokolwiek - co mo¿e zagroziæ operacji, pozb¹dŸcie siê jej. Szybko. A mo¿e po prostu nie lubili zostawiaæ œwiadków? W koñcu gra sz³a o wiêcej ni¿ ich dzia³kê w forsie podatników. Tylko ta krew. Powinien myœleæ o krwi, która nie ca³kiem jeszcze wysch³a,
gdy j¹ odkry³. Nie byli daleko, gdy zjawi³ siê w domu. Z wiêkszym ju¿ naciskiem jego mózg przypomnia³ mu: CHARLIE! >#, Andy jeszcze raz poca³owa³ ¿onê i powiedzia³: - Ja tu wrócê, Vicky! Ale Vicky te¿ ju¿ nigdy nie zobaczy³. ; Poszed³ na górê, do telefonu, i w notatniku Vicky znalaz³ nu
mer Duganów. Zadzwoni³. Odpowiedzia³a mu Joan Dugan. - Czeœæ, Joan - powiedzia³. Szok mu teraz pomaga³. Jego g³os by³ doskonale spokojny, taki, jakim mówi³ co dnia. - Czy móg³bym pogadaæ z Charlie przez sekundkê? - Charlie? -w g³osie pani Dugan brzmia³a niepewnoœæ. -Ale... Charlie wyjecha³a z tymi dwoma pañskimi przyjació³mi. Tymi nauczycielami. Czy... czy zrobi³am coœ z³ego? Coœ w nim jak rakieta wzbi³o siê w
powietrze, a póŸniej runê³o w dó³. Mo¿e by³o to jego serce. Ale nie mia³ powodu, by przera¿aæ tê mi³¹ kobietê, któr¹ spotka³ mo¿e trzy czy cztery razy. Nie pomog³oby to ani jemu, ani Charlie. - Cholera! Mia³em nadziejê, ¿e z³apiê j¹ jeszcze u pani. Kiedy odjechali? G³os pani Dugan oddali³ siê. - Terri, kiedy odjecha³a Charlie? ,·=,. Dzieciêcy g³os coœ odpowiedzia³. Nie us³ysza³ co. Miêdzy ko
stkami palców czu³ pot. - Terri mówi, ¿e jakieœ piêtnaœcie minut temu. - G³os brzmia³ przepraszaj¹co. - Robi³am pranie i nie mam zegarka. Jeden z nich 178 zszed³ tu do mnie porozmawiaæ. Nie zrobi³am nic z³ego, prawda, panie McGee? On wygl¹da³ przyzwoicie... Nasz³a go szaleñcza chêæ, by po prostu rozeœmiaæ siê lekko i powiedzieæ: Robi³aœ pranie,
tak? Jak moja ¿ona. Znalaz³em j¹ wciœniêt¹ w schowku, pod desk¹ do prasowania. Mia³aœ dziœ kupê szczêœcia, Joan. - Wszystko w porz¹dku. Zastanawiam siê, czy mieli przyjechaæ zaraz tutaj. Pytanie zosta³o przekazane Terri, która odpowiedzia³a, ¿e nie wie. „Cudownie pomyœla³ Andy. - ¯ycie mojej córki spoczywa w rêkach innej szeœciolatki". Chwyci³ siê s³omki. - Muszê iœæ na ten targ na rogu -
powiedzia³ do pani Dugan. -Proszê zapytaæ Terri, czy mieli zwyk³y samochód, czy mikrobus. Gdybym ich spotka³. Tym razem us³ysza³ g³os Terri. - To by³ mikrobus. Odjechali szarym mikrobusem, takim samym jak ten, który ma tata Davida Pasioco. - Dziêkujê - powiedzia³ Andy. Pani Dugan odpar³a na to, ¿e nie ma za co. Znowu przysz³a mu ta ochota, tym razem, by
wrzasn¹æ w s³uchawkê: Moja ¿ona nie ¿yje! Moja ¿ona nie ¿yje i dlaczego robisz pranie, kiedy moja córka wsiada do szarego mikrobusu z obcymi mê¿czyznami? Zamiast wrzasn¹æ to lub coœ innego, odwiesi³ s³uchawkê i wyszed³ z domu. Upa³ og³uszy³ go jak cios w g³owê i Andy a¿ siê zachwia³. Czy kiedy przyjecha³, te¿ by³o tak gor¹co? Wydawa³o siê, ¿e teraz jest znacznie gorzej. By³ listonosz. Ze skrzynki na listy wisia³ kawa³ek
broszury reklamowej, której wczeœniej nie by³o. By³ tu listonosz - wtedy gdy on siedzia³ w pralni, tul¹c do siebie sw¹ martw¹ ¿onê. Biedna, martwa Vicky, wyrywali jej paznokcie. To zabawne - tak naprawdê znacznie bardziej zabawne ni¿ sposób, w jaki gromadz¹ siê klucze jak sam fakt œmierci spada na cz³owieka z ró¿nych stron i w ró¿ny sposób. Próbujesz uskoczyæ tu i tam, próbujesz broniæ siê z jednej strony, a prawda uderza ciê z drugiej. „Œmieræ
jest jak gracz w futbol - pomyœla³ - i to wielki 179 ...syn. Œmieræ jest jak Franco Harris lub Sam Cunningham czy GroŸny Joe Green. Rzuca ciê na dupê, zaraz na linii m³yna". „Rusz siê - ponagli³ siebie. - Piêtnaœcie minut przewagi to nie tak du¿o. Œlad jeszcze nie wystyg³. Nie wystyg³ - chyba ¿e Terri Dugan nie potrafi odró¿niæ kwadransa od godziny lub
dwóch godzin. A jeœli nawet, to nie ma sprawy. Rusz siê". Ruszy³ siê. Wróci³ do samochodu zaparkowanego krzywo, czêœciowo na chodniku, a czêœciowo na ulicy. Otworzy³ drzwi od strony kierowcy i jeszcze raz rzuci³ okiem na swój schludny, podmiejski dom, za który kredyt by³ ju¿ w po³owie sp³acony. Bank dawa³ dwa miesi¹ce „wakacji kredytowych" w roku tym, którzy ich potrzebowali. Andy nigdy ich nie
potrzebowa³. Patrzy³ na dom drzemi¹cy w promieniach s³oñca i nagle w jego zszokowany mózg uderzy³a czerwona flara reklamowej broszurki wystaj¹cej ze skrzynki na list. BAM! œmieræ znów go uderzy³a, powoduj¹c zamglenie wzroku i zaciœniêcie zêbów. Wsiad³ do samochodu i pojecha³ do domu Terri Dugan, nie kieruj¹c siê ¿adnym rzeczywistym, logicznym przekonaniem o mo¿liwoœci z³apania œladu porywaczy, lecz tylko
œlep¹ nadziej¹. Ju¿ nigdy nie zobaczy³ swego domu na Conifer Place. Prowadzi³ lepiej. Teraz, kiedy zdarzy³o siê najgorsze, prowadzi³ o wiele lepiej. W³¹czy³ radio i s³ucha³ Boba Segera œpiewaj¹cego: „Taki sam". Przejecha³ przez Lakeland, prowadz¹c tak szybko, jak tylko siê odwa¿y³. Przez jeden straszny moment nie móg³ sobie przypomnieæ nazwy ulicy, ale w koñcu wygrzeba³ j¹ z g³êbokich zakamarków pamiêci.
Duganowie mieszkali na Blassmore Place. ¯artowali z tego z Vicky: Blassmore Place z domami zaprojektowanymi przez Billa Blassa. Zacz¹³ siê uœmiechaæ na to wspomnienie i buch! œwiadomoœæ jej œmierci uderzy³a go znowu, a¿ zadr¿a³. Dojecha³ na miejsce w dziesiêæ minut. Blassmore Place by³o krótk¹, œlep¹ uliczk¹. Szary mikrobus nie móg³ ni¹ przejechaæ, drogê zagradza³a gêsta siatka ogrodzenia
szko³y imienia Johna Glenna. Andy zatrzyma³ siê na rogu Blassmore Place i Ridge Street. Przy skrzy¿owaniu sta³ zielonobia³y dom. Na trawniku obraca³ siê spryskiwacz. Przed domem bawi³a siê dwójka dzieci, dziewczynka 180 i ch³opiec, mniej wiêcej dziesiêcioletni. JeŸdzili na desce, najpierw jedno, póŸniej drugie. Dziewczynka ubrana by³a w szorty,
kolana mia³a mocno podrapane. Andy wysiad³ z samochodu i podszed³ do dzieci, które obejrza³y go uwa¿nie od góry do do³u. - Czeœæ - powiedzia³. - Szukam córki. Przeje¿d¿a³a têdy mniej wiêcej pó³ godziny temu szarym mikrobusem. By³a z... z kilkoma moimi przyjació³mi. Widzieliœcie przeje¿d¿aj¹cy têdy szary mikrobus? Ch³opiec obojêtnie wzruszy³ ramionami.
Dziewczynka spyta³a: - Czy pan siê o ni¹ martwi, proszê pana? - Widzia³aœ j¹, prawda? - powiedzia³ Andy przyjaŸnie i pchn¹³ delikatnie. Zbyt silne pchniêcie nie mia³o sensu. Zaczê³aby widzieæ mikrobus jad¹cy w ka¿dym kierunku, o który by zapyta³, nawet w niebo. - Tak, widzia³am go. - Dziewczynka wskoczy³a na deskê, doje-cha³a ni¹ do hydrantu na rogu i zeskoczy³a na drogê. - Pojecha³
tam Wskaza³a na dalszy ci¹g Blassmore Place. Dwa lub trzy skrzy¿o-wania dalej znajdowa³a siê Carlisle Avenue, jedna z g³ównych przelotowych przez Harrison. Andy przypuszcza³, ¿e pojechali t¹ drog¹, ale dobrze mieæ pewnoœæ. - Dziêki - powiedzia³ i wsiad³ do samochodu. - Martwi siê pan o ni¹? - powtórzy³a dziewczynka. '
- Tak, trochê - odpowiedzia³ Andy. Zawróci³ i pojecha³ Blassmore Place do skrzy¿owania z Carlis-*'le Avenue. Beznadziejne, zupe³nie beznadziejne. Poczu³, jak rodzi siê w nim panika; na razie by³ to ma³y, gor¹cy punkt, ale bêdzie gorzej. Odpêdzi³ go od siebie, skupi³ siê na tropieniu œladu tak d³ugo, jak siê oka¿e mo¿liwe. Jeœli bêdzie musia³ u¿yæ pchniêcia, u¿yje go. Móg³ wykonaæ wiele ma³ych, pomocniczych pchniêêæ i nie
chorowaæ. Dziêkowa³ Bogu, ¿e przez ca³e lato nie u¿ywa³ swego talentu - lub przekleñstwa, jeœli spojrzeæ na to z innego punktu widzenia. By³ w szczycie formy, w pe³ni na³adowany, niezale¿nie od tego, ile to by³o warte. · 181 Carlisle Avenue by³a czteropasmow¹ szos¹. Na skrzy¿owaniu ruch regulowa³y œwiat³a. Po prawej mia³ myjniê, po lewej zamkniêty bar. Po przeciwnej stronie szosy sta³a
stacja benzynowa Exxon i sklep z aparatami fotograficznymi. Jeœli skrêcili w lewo, pojechali do miasta. Jeœli w prawo, to pojechali w stronê lotniska i autostrady miêdzystanowej numer 80. Andy podjecha³ do myjni. M³ody ch³opak z nieprawdopodobn¹ grzyw¹ krêconych, rudych w³osów, opadaj¹cych na ko³nierz sp³owia³ego, zielonego kombinezonu, wyszed³ do niego podryguj¹c. Jad³ loda.
- Nic nie poradzê, ch³opie - powiedzia³, nim Andy zd¹¿y³ otworzyæ usta. - Mniej wiêcej godzinê temu urwa³ siê wa³ek na myjni. Nieczynne. - Nie chcê myæ samochodu - powiedzia³ Andy. - Szukam szarego mikrobusu, który przejecha³ przez to skrzy¿owanie mniej wiêcej pó³ godziny temu. By³a w nim moja córka i trochê siê o ni¹ bojê. - Myœli pan, ¿e ktoœ móg³ j¹ porwaæ? zapyta³ ch³opak i dalej liza³ loda.
- Nie, nic takiego. Czy widzia³ pan mikrobus? - Szary mikrobus? Hej, dobry cz³owieku, ma pan pojêcie, ile samochodów przeje¿d¿a têdy w ci¹gu godziny. Albo w pó³ godziny? To ruchliwa ulica, cz³owieku. Carlisle to bardzo ruchliwa ulica. Andy wskaza³ kciukiem za plecy. - Przyjechali z Blassmore Place. Ona nie jest taka ruchliwa. Gotów by³ poprzeæ pytanie delikatnym
pchniêciem, ale nie musia³. Oczy ch³opaka nagle rozb³ys³y. Z³ama³ loda na pó³ i wyssa³ ca³¹ purpurow¹ zawartoœæ z jednej czêœci jednym, nieprawdopodobnym ³ykiem. - Tak, jasne - powiedzia³. - Widzia³em go. Powiem panu, dla czego go zauwa¿y³em. Przejecha³ przez nasz podjazd, ¿eby nie za trzymywaæ siê na œwiat³ach. Ja tam nic do tego nie mam, ale szefa cholernie to irytuje. Nie to, ¿eby wkurzy³
siê dzisiaj, z t¹ awa ri¹ wa³ka. Dzisiaj ma siê na co wœciekaæ. ^ - Wiêc jechali w stronê lotniska? 182 i · Ch³opak skin¹³ g³ow¹, wyrzuci³ patyk loda przez ramiê i zacz¹³ zajadaæ to, co mu zosta³o. - Mam nadziejê, ¿e znajdziesz swoj¹ dziewczynkê, dobry cz³owieku. Jeœli nie masz nic przeciw, powiedzmy, bezp³atnej radzie, to jeœli naprawdê siê o ni¹ martwisz,
powinieneœ zawiadomiæ gliniarzy. - Nie s¹dzê, ¿eby to siê na coœ przyda³o - odpowiedzia³ mu Andy. - W tych okolicznoœciach... Znów wsiad³ do samochodu, przejecha³ przez podjazd myjni i skrêci³ w Carlisle Avenue. Kierowa³ siê na zachód. W tym miejscu by³o mnóstwo stacji benzynowych, myjni, barów z hamburgerami i punktów sprzeda¿y u¿ywanych samochodów. Kino dla
zmotoryzowanych reklamowa³o podwójny seans z³o¿ony z filmów: MASZYNKA DO MIELENIA CIA£ i KRWAWI HANDLARZE ŒMIERCI¥. Andy spojrza³ na reklamê i us³ysza³ huk, z jakim ze schowka wypad³a deska do prasowania. Jego ¿o³¹dek wykona³ salto. Przejecha³ przed znakiem oznajmiaj¹cym, ¿e po dwóch kilometrach mo¿na zjechaæ na 1-80, jeœli ktoœ ma na to ochotê. Za tym znakiem sta³ inny, mniejszy, z
wymalowanym na nim samolotem. „Dobra, dojecha³eœ a¿ tu. I co teraz?" Nagle zdecydowa³ siê zjechaæ na parking pizzerii. Zatrzymanie siê tu i zadawanie pytañ nie mia³o sensu. Jak powiedzia³ ten ch³opak w myjni, Carlisle to bardzo ruchliwa ulica. Móg³ popychaæ ludzi, a¿ mózg wyciek³by mu uszami, i jedyne, co by osi¹gn¹³, to zmylenie samego siebie. Móg³ pojechaæ dalej autostrad¹ lub na lotnisko. Orze³ czy reszka?
Andy nigdy jeszcze nie próbowa³ przywo³aæ jednego ze swych przeczuæ. Po prostu przyjmowa³ je jako dary wtedy, gdy przysz³y, i zazwyczaj dzia³a³ w zgodzie z nimi. Teraz wtuli³ siê g³êbiej w siedzenie samochodu, lekko dotkn¹³ skroni palcami i próbowa³ je przywo³aæ. Silnik pracowa³, radio by³o ci¹gle w³¹czone. Rolling Stones. Tañcz, siostrzyczko, tañcz. „Charlie" - pomyœla³. Posz³a do Terri z
ubrankami wciœniêtymi w plecaczek, z którym siê prawie nie rozstawa³a. To mog³o przyczyniæ siê do ich og³upienia. Kiedy widzia³ j¹ ostatni raz, mia³a na 183 sobie d¿insy i ³ososiow¹, luŸn¹ bluzkê. W³osy uczesane w mysie ogonki, jak prawie zawsze. Niedba³e „do widzenia, tatusiu", poca³unek. O Jezu, Charlie, gdzie teraz jesteœ?
Nic. Nie szkodzi. Jeszcze poczekaj. Pos³uchaj Stonesów. Pizza. Chce pan mocniej czy s³abiej wysma¿on¹? P³acisz i wybierasz, jak zwyk³ mawiaæ Granther McGee. Stonesi zachêcali siostrzyczkê, by tañczy³a, tañczy³a, tañczy³a. Quincey powiedzia³, ¿e najprawdopodobniej wsadz¹ j¹ do ma³ego pokoiku, ¿eby dwieœcie dwadzieœcia milionów Amerykanów ¿y³o wolno i bezpiecznie.
Vicky. On i Vicky mieli na pocz¹tku spore k³opoty z seksem. Vicky œmiertelnie siê ba³a. Po pierwszym, rozpaczliwie nieudanym razie powiedzia³a przez ³zy: „Po prostu nazywaj mnie Dam¹ z Krainy Lodu". Tylko nie seks, proszê, jesteœmy Anglikami. Lecz eksperyment z Lotem Szeœæ jakoœ im w tym pomóg³ wspólnota, któr¹ dzielili, na swój w³asny sposób przypomina³a stosunek. Tylko ci¹gle by³o im trudno. Po troszeczku. Delikatnie. £zy. Vicky
zaczyna reagowaæ i nagle sztywnieje, krzyczy: Nie, to bêdzie boleæ, przestañ, Andy, przestañ! I jakoœ to w³aœnie eksperyment z Lotem Szeœæ, to wspólne doœwiadczenie, to ono umo¿liwi³o mu ponawianie prób. By³ jak kasiarz, który wie, ¿e zawsze jest sposób, jakiœ sposób jest zawsze. Wreszcie przysz³a noc, kiedy tego dokona³. A póŸniej noc, kiedy by³o w porz¹dku. A wreszcie, nagle, noc, kiedy by³o wspaniale. Tañcz, siostrzyczko, tañcz. By³ z ni¹, kiedy
rodzi³a siê Charlie. Szybki, ³atwy poród. £atwo naprawiæ, du¿o radoœci... Nic nie nadchodzi³o. Œlad styg³, a on nie mia³ niczego. Lotnisko czy autostrada? Orze³ czy reszka? Stonesi umilkli. Zaœpiewali Doobie Brothers, dopytuj¹c siê, gdzie by³byœ bez mi³oœci, gdzie by³byœ bez niej teraz? Andy nie wiedzia³. S³oñce grza³o. Œwie¿o wymalowane linie na parkingu pizze-rii wydawa³y siê bardzo bia³e i bardzo wyraŸne na tle czarnego
asfaltu. Parking wype³niony by³ w ponad trzech czwartych. Pora lunchu. Czy Charlie zjad³a lunch? Czy dali jej jeœæ? Mo¿e siê zatrzymaj¹, mo¿e zrobi¹ sobie przerwê, wiesz, na jednym z tych parkingów przy autostradzie - w koñcu nie mog¹ jechaæ, nie mog¹ jechaæ, nie mog¹ jechaæ. ^, .,,,,;.> 184 Gdzie? Gdzie nie mog¹ jechaæ? · ^, ?
Nie mog¹ jechaæ ca³¹ drogê do Wirginii bez przerwy, prawda? To znaczy, musi od czasu do czasu zrobiæ siusiu na postoju, prawda? Wyprostowa³ siê, czuj¹c wielkie, choæ têpe uczucie wdziêcznoœci. Przysz³o, po prostu przysz³o. Nie lotnisko, gdzie pojecha³by najpierw, gdyby mia³ siê opieraæ wy³¹cznie na domys³ach. Nie lotnisko, lecz autostrada. Nie mia³ ca³kowitej pewnoœci, ¿e przeczucie by³o kompletnie autentyczne, ale by³ prawie
pewny. I tak by³o lepiej ni¿ nie mieæ w ogóle ¿adnego przeczucia. Przejecha³ samochodem przez œwie¿o namalowan¹ strza³kê, wskazuj¹c¹ wyjazd, i znów skrêci³ w prawo w Carlisle. W dziesiêæ minut póŸniej jecha³ ju¿ autostrad¹, z biletem w³o¿onym w wygnieciony, zaczytany egzemplarz „Raju utraconego", le¿¹cy na siedzeniu pasa¿era. Po kolejnych dziesiêciu minutach zostawi³ za sob¹ Harrison i
Ohio. Zacz¹³ sw¹ podró¿ na zachód, która w czternaœcie miesiêcy póŸniej zaprowadzi³a go do Tashmore w stanie Vermont. Ci¹gle by³ spokojny. Radio gra³o g³oœno i to mu pomaga³o. Piosenka za piosenk¹; rozpoznawa³ tylko te starsze - trzy czy cztery lata temu praktycznie w ogóle przesta³ s³uchaæ muzyki pop. Bez ¿adnego szczególnego powodu, tak siê po prostu zdarzy³o. Ci¹gle mieli nad
nim przewagê, lecz jego spokój przekonywa³ z w³aœciw¹ sobie logik¹, ¿e nie by³a to wielka przewaga - i ¿e tylko sprowadzi na siebie k³opoty, jeœli zjedzie na lewy pas i poleci nim sto trzydzieœci na godzinê. Prêdkoœciomierz tkwi³ odrobinê powy¿ej setki. Andy rozumowa³, ¿e mê¿czyŸni, którzy porwali Charlie, nie bêd¹ chcieli przekroczyæ przepisowej dziewiêædziesi¹tki. Ka¿demu gliniarzowi, który zatrzyma³by ich za przekroczenie prêdkoœci,
mogli zaœwieciæ w oczy legitymacjami, lecz pewnie mieliby przy okazji pewne k³opoty z t³umaczeniem, sk¹d w ich samochodzie wziê³o siê wrzeszcz¹ce szeœcioletnie dziecko. To dopiero mog³oby zwolniæ ich tempo i z pewnoœci¹ narazi³oby ich na starcie z tym, kto poci¹ga³ za sznurki - ktokolwiek to by³. Mogli j¹ uœpiæ i ukryæ, szepta³ jego mózg. Wtedy, jeœli gliniarze zatrzymaj¹ ich za jazdê z prêdkoœci¹ sto czterdzieœci, nawet sto
piêædziesi¹t, wystarczy im machn¹æ papierami i mog¹ lecieæ dalej. Czy 185 stanowy gliniarz z Ohio przytrzyma samochód, który nale¿y do Sklepiku? Andy walczy³ z tymi myœlami, a za oknem przelatywa³o wschodnie Ohio. Po pierwsze, mog¹ siê obawiaæ uœpienia Charlie. Usypianie dziecka to trudna sztuka, chyba ¿e jesteœ fachowcem... i mog¹ nie byæ pewni, co
œrodek usypiaj¹cy zrobi z talentami, które podobno maj¹ badaæ. Po drugie, stanowy gliniarz mo¿e siê po prostu nie przej¹æ i zatrzymaæ samochód albo przynajmniej przytrzymaæ go na poboczu podczas sprawdzania autentycznoœci legitymacji. Po trzecie, po co maj¹ siê wysilaæ? Nie mieli pojêcia, ¿e ktoœ na nich poluje. Nawet nie by³o jeszcze pierwszej. Andy mia³ siedzieæ na uniwersytecie do drugiej. Ludzie ze
Sklepiku nie spodziewaj¹ siê, ¿e wróci³ do domu wczeœniej ni¿ dwadzieœcia po drugiej czy coœ ko³o tego i prawdopodobnie myœl¹, ¿e minie jeszcze od dwudziestu minut do dwóch godzin, nim podniesie alarm. Dlaczego nie maj¹ jechaæ sobie statecznie i spokojnie? Andy przyspieszy³ lekko. Minê³o czterdzieœci, póŸniej piêædziesi¹t minut. Wydawa³o siê, ¿e trwa to d³u¿ej. Zacz¹³ siê trochê pociæ, strach przebija³ siê przez
sztuczn¹ skorupê spokoju i szoku. Czy mikrobus by³ rzeczywiœcie gdzieœ tam przed nim, czy te¿ ta ca³a sprawa by³a wy³¹cznie pobo¿nym ¿yczeniem? Samochody mija³y siê i wyprzedza³y. Dostrzeg³ dwa szare mikrobusy. Jednego prowadzi³ starszy pan z powiewaj¹cymi siwymi w³osami. Drugi by³ pe³en œwirów pal¹cych trawkê. Kierowca zauwa¿y³, jak dok³adnie przygl¹da mu siê Andy, i pokaza³ mu
dwa palce. Siedz¹ca ko³o niego dziewczyna wyprostowa³a œrodkowy palec, poca³owa³a go delikatnie i wyci¹gnê³a w jego stronê. I ju¿ by³ przed nimi. G³owa zaczyna³a go boleæ. Na drodze by³ t³ok, s³oñce œwieci³o jasno. Na ka¿dym samochodzie mnóstwo by³o chromu, a ka¿dy kawa³ek chromu wysy³a³ sw¹ w³asn¹ strza³ê s³oñca w jego oczy. Przejecha³ ko³o znaku: PARKING. DWA KILOMETRY.
Jecha³ lewym pasem. Wrzuci³ migacz i zjecha³ na prawy. Zwolni³ powoli do siedemdziesiêciu, póŸniej szeœædziesiêciu kilome186 trów na godzinê. Ma³y, sportowy samochód wyprzedzi³ go, podczas wyprzedzania zirytowany kierowca zatr¹bi³. PARKING - g³osi³ znak. Nie by³o tu restauracji ani stacji benzynowej, po prostu zjazd z miejscami do ustawienia samochodów,
basenikiem z wod¹ do picia i toaletami. Sta³o tu kilka samochodów osobowych i szary mikrobus. Ten szary mikrobus. Andy by³ tego niemal pewny. Serce zaczê³o mu waliæ w œciany klatki piersiowej. Obróci³ szybko kierownicê, ko³a zje¿d¿aj¹cego na parking samochodu zapiszcza³y. Jecha³ powoli w stronê mikrobusu rozgl¹daj¹c siê, staraj¹c siê zauwa¿yæ wszystko naraz. Przy dwóch stolikach siedzia³y dwie
rodziny Jedna w³aœnie sprz¹ta³a stolik i przygotowywa³a siê do odejœcia, matka wk³ada³a resztki do jaskrawej, pomarañczowej foliowej torebki, ojciec i dwójka dzieci wrzucali œmieci do kosza. Przy drugim stoliku mê¿czyzna i m³oda kobieta zajadali kanapki i sa³atkê ziemniaczan¹. Pomiêdzy nimi siedzia³o ma³e dziecko, ubrane w sztruksowy kombinezon z mnóstwem tañcz¹cych s³oni. Na trawie, pomiêdzy dwoma
wielkimi, piêknymi, starymi wi¹zami siedzia³y dwie mniej wiêcej dwudziestoletnie dziewczyny i te¿ jad³y lunch Nie by³o ani œladu Charlie ani mê¿czyzn wygl¹daj¹cych wy-starczaj¹co m³odo i wystarczaj¹co twardo, by pracowaæ dla Sklepiku. Andy wy³¹czy³ silnik. Czu³, ¿e serce podchodzi mu do gard³a Jeszcze wy¿ej. Mikrobus by³ chyba pusty. Wysiad³.
Starsza pani o lasce wysz³a z damskiej wygódki i podesz³a postarego, ciemnoczerwonego samochodu. Pan mniej wiêcej w jej wieku wsta³ zza kierownicy, obszed³ samochód, otworzy³ drzwi i posadzi³ j¹ na siedzeniu. Wróci³, zapali³ silnik - z rury wydechowej wydoby³ siê k³¹b t³ustego, niebieskiego dymu - i samochód cofn¹³. Drzwi mêskiej toalety otworzy³y siê i wysz³a z nich Charlie. Po jej obu stronach szli mniej wiêcej trzydziestoletni mê¿czyŸni
sportowych marynarkach, rozpiêtych pod szyj¹ koszulach i ciemnych, podwójnie tkanych spodniach. Twarz Charlie by³a blada, zszokowana. Spojrza³a najpierw na jednego mê¿czyznê, póŸniej na drugiego i z powrotem na pierwszego. Andy poczu³, jak skrêca mu siê ¿o³¹dek. Charlie mia³a na plecach swój plecaczek. Szli 187 w stronê mikrobusu. Charlie powiedzia³a coœ do jednego mê¿czyzny,
a on potrz¹sn¹³ g³ow¹. Odwróci³a siê do drugiego. Ten wzruszy³ ramionami i ponad jej g³ow¹ powiedzia³ coœ do kolegi. Kolega skin¹³ przyzwalaj¹co. Zawrócili w kierunku baseniku z wod¹ do picia. Serce Andy'ego bi³o szybko jak nigdy dot¹d. Adrenalina zala³a jego cia³o kwaœn¹, dr¿¹c¹ fal¹. By³ przera¿ony, bardzo przera¿ony, lecz coœ jeszcze ros³o w jego ciele; by³ to gniew, by³a to wœciek³a furia. Furia by³a nawet
lepsza ni¿ spokój. Czu³ siê niemal b³ogo. To byli ci dwaj mê¿czyŸni, którzy zabili mu ¿onê i ukradli córkê i jeœli nie pogodzili siê jeszcze z Jezusem, to im wspó³czu³. Kiedy agenci podchodzili wraz z Charlie do baseniku z wod¹ do picia, odwróceni byli do niego plecami. Andy wyœlizn¹³ siê z samochodu i ukry³ za mikrobusem. Czteroosobowa rodzina, która w³aœnie skoñczy³a jeœæ lunch, podesz³a do nowego,
niedu¿ego forda, wsiad³a do niego i wyjecha³a z parkingu. Matka przyjrza³a siê Andy'emu bez ¿adnej ciekawoœci, w sposób, w jaki ludzie przygl¹daj¹ siê sobie podczas d³ugich podró¿y, przesuwaj¹c siê powoli przez system trawienny amerykañskich autostrad. Na parkingu pozosta³y teraz trzy samochody, szary mikrobus i kombi Andy'ego. Jeden z tych samochodów nale¿a³ do dziewczyn. Przez parking sz³y dwie osoby, a w ma³ej budce informacyjnej sta³
mê¿czyzna, który trzyma³ d³onie w tylnych kieszeniach d¿insów i patrzy³ na plan Andy nie mia³ pojêcia, co w³aœciwie powinien zrobiæ. Charlie skoñczy³a piæ. Jeden z dwóch mê¿czyzn pochyli³ siê i te¿ siê napi³. Zaczêli iœæ w kierunku mikrobusu. Andy przygl¹da³ siê im, ukryty za lew¹ burt¹ samochodu. Charlie wygl¹da³a na przestraszon¹, naprawdê przestraszon¹. P³aka³a. Andy spróbowa³ otworzyæ
tylne drzwi mikrobusu, w³aœciwie nie wiedz¹c po co, ale nic mu z tego nie wysz³o, bo drzwi by³y zamkniête. Nagle - wyszed³ z ukrycia. Byli szybcy. Andy zobaczy³, jak w ich oczach natychmiast pojawia siê zrozumienie, szybciej ni¿ zadowolenie pojawi³o siê na twarzy Charlie, zamazuj¹c widoczny na niej têpy strach i szok. - Tatusiu!- krzyknê³a cienko Charlie, a
na jej krzyk m³odzi 188 ludzie z dzieckiem obejrzeli siê wokó³ siebie. Jedna z siedz¹cych pod wi¹zem dziewczyn os³oni³a oczy, chc¹c zobaczyæ, co siê dzieje. Charlie chcia³a podbiec do ojca, ale jeden z mê¿czyzn z³apa³ j¹ za ramiê i przyci¹gn¹³ do siebie, przekrzywiaj¹c wisz¹cy na plecach dziewczynki plecak. Moment póŸniej trzyma³ ju¿ w rêku pistolet. Wyj¹³ go gdzieœ spod sportowej marynarki jak magik
pokazuj¹cy wstrêtn¹ sztuczkê. Przy³o¿y³ lufê do skroni Charlie. Drugi z mê¿czyzn niespiesznie odszed³ od Charlie i swego towarzysza, a nastêpnie zacz¹³ zbli¿aæ siê do Andy'ego. Trzyma³ rêkê pod marynark¹, lecz jego koordynacja nie dorównywa³a koordynacji jego kolegi; mia³ pewne k³opoty z wyci¹gniêciem broni. - Jeœli nie chcesz, by coœ siê sta³o twej córce, odsuñ siê od samochodu -
powiedzia³ agent trzymaj¹cy pistolet. - Tato! - krzyknê³a znów Charlie. Andy powoli odsun¹³ siê od mikrobusu. Ten drugi facet, który przedwczeœnie wy³ysia³, trzyma³ ju¿ w rêku pistolet. Celowa³ nim w Andy'ego. By³ nie wiêcej ni¿ dwa metry od niego. - Radzê ci bardzo serdecznie, nie ruszaj siê - powiedzia³ cicho. - To colt, czterdziestka pi¹tka; robi wielkie dziury.
M³ody cz³owiek siedz¹cy z ¿on¹ i dzieckiem przy piknikowym stole wsta³. Mia³ na nosie okulary bez oprawki i wygl¹da³ bardzo powa¿nie. - O co tu w³aœciwie chodzi? - zapyta³ donoœnym, pedantycznym tonem nauczyciela. Agent trzymaj¹cy Charlie odwróci³ siê ku niemu. Lufa jego pistoletu odsunê³a siê na chwilê od g³owy dziewczynki, tak by mê¿czyzna móg³ j¹ zobaczyæ. - Sprawa rz¹dowa - oznajmi³. - Nie
ruszaj siê, wszystko jest w porz¹dku. ¯ona z³apa³a go za rêkê i poci¹gnê³a na sto³ek. Andy spojrza³ na ³ysiej¹cego agenta i powiedzia³ niskim, spokojnym g³osem: - Ten rewolwer jest o wiele za gor¹cy, by go trzymaæ w rêku. £ysek spojrza³ na niego zaskoczony. I nagle - wrzasn¹³ i upuœci³ broñ. Colt uderzy³ o asfalt i wypali³. Jedna z dziewczyn spod wi¹zu 189
krzyknê³a ze zdumienia. £ysek trzyma³ siê za rêkê i tañczy³ w miejscu. Na jego d³oni pojawi³y siê b¹ble, rosn¹c jak œwie¿e p¹czki. Agent trzymaj¹cy Charlie zerkn¹³ na partnera i przez chwilê lufa jego rewolweru odchylona by³a ca³kowicie od jej ma³ej g³ówki. - Jesteœ œlepy - powiedzia³ mu Andy i pchn¹³ tak mocno, jak tylko potrafi³. Mdl¹ca ig³a bólu przeszy³a mu g³owê.
Agent wrzasn¹³ nagle. Puœci³ Charlie, a jego d³onie powêdrowa³y do oczu. - Charlie - powiedzia³ Andy cicho i córeczka podbieg³a do niego i z³apa³a go za nogi w dr¿¹cym, kurczowym uœcisku. Mê¿czyzna z budki informacyjnej wybieg³ na zewn¹trz, by zobaczyæ, co siê dzieje. £ysek, ci¹gle trzymaj¹c siê za d³oñ, pobieg³ w kierunku Andy*e-go i Charlie. Robi³ przy tym straszne miny.
- IdŸ spaæ - powiedzia³ mu krótko Andy i pchn¹³ po raz drugi. £ysek zwali³ siê na ziemiê, jakby podciêto mu nogi; uderzy³ czo³em o asfalt. M³oda ¿ona powa¿nego mê¿czyzny jêknê³a. Andy czu³ rosn¹cy ból g³owy i w jakiœ odleg³y sposób czu³ siê szczêœliwy, ¿e by³o lato i ¿e co najmniej od maja wcale nie u¿ywa³ pchniêcia, nawet po to, by pomóc studentowi opuszczaj¹cemu siê w nauce bez wyraŸnych powodów. By³ na³adowany
- lecz bez wzglêdu na to jeden Bóg wiedzia³, czym zap³aci za to, co zrobi³ tego gor¹cego, letniego dnia. Œlepiec zatacza³ siê po trawie, przyciskaj¹c rêce do twarzy i wrzeszcz¹c. Wpad³ na zielon¹ beczkê z wypisanym na boku poleceniem: WRZUÆ ŒMIECI TAM, GDZIE ICH MIEJSCE i upad³ w kupê opakowañ po kanapkach, puszek po piwie, niedopa³ków papierosów i pustych butelek po coca coli.
- Tato, rany, tak siê ba³am! powiedzia³a Charlie i zaczê³a p³akaæ. - Tam jest samochód, widzisz go? Andy us³ysza³ samego siebie, wypowiadaj¹cego te s³owa. - Wsiadaj, za chwilkê do ciebie przyjdê. - Mamusia tam czeka? - Nie. Wsiadaj, Charlie. - Nie móg³ teraz zajmowaæ siê t¹ spra w¹. Teraz musia³ sobie jakoœ poradziæ ze œwiadkami. . 190 ^
- Co tu siê, do diab³a, dzieje? - zapyta³ w zdumieniu mê¿czyzna z budki informacyjnej. - Moje oczy! - krzycza³ ten agent, który przedtem trzyma³ rewolwer przy g³owie Charlie. Moje oczy! Moje oczy! Co zrobi³eœ z moimi oczami, ty sukinsynu! - Wsta³. Do rêki przylepi³a mu siê torebka po kanapce. Zataczaj¹c siê poszed³ w kierunku budki; mê¿czyzna w d¿insach ¿wawo wskoczy³ do œrodka. - IdŸ, Charlie. ; , , ,.
- A ty przyjdziesz, tatusiu? - Tak, za sekundkê. IdŸ! Charlie odesz³a. Jej jasne mysie, ogonki podskakiwa³y w rytm kroków. Plecaczek na jej plecach ci¹gle wisia³ krzywo. Andy min¹³ œpi¹cego agenta Sklepiku, pomyœla³ o jego rewolwerze i zdecydowa³, ¿e wcale tego nie chce. Podszed³ do m³odego ma³¿eñstwa, siedz¹cego przy stoliku piknikowym. Nie przesadŸ, powiedzia³ do siebie. Lekko.
Ma³e dotkniêcia. Nie wzbudŸ echa. Nie mo¿esz skrzywdziæ tych ludzi. Kobieta gwa³townie wyszarpnê³a dziecko z noside³ka. Dziecko zaczê³o p³akaæ. - Nie podchodŸ do mnie, ty wariacie powiedzia³a. - Nie sta³o siê tu nic wa¿nego powiedzia³ i pchn¹³. Nowa strza³a bólu przeszy³a mu podstawê czaszki... I uwiêz³a w mózgu. M³ody ojciec wydawa³ siê uspokojony.
- No, dziêki Bogu. Kobieta uœmiechnê³a siê niepewnie. Trudniej by³o j¹ pchn¹æ, dzia³a³ jej instynkt macierzyñski. - Œliczne dziecko - powiedzia³ Andy. Ch³opczyk, prawda? Œlepiec spad³ z krawê¿nika, przewróci³ siê i uderzy³ g³ow¹ w stopieñ czerwonego pinto, nale¿¹cego prawdopodobnie do dwóch dziewczyn. Zawy³. Z jego czo³a p³ynê³a krew.
- Jestem œlepy!- wrzasn¹³ znowu. Powœci¹gliwy uœmiech m³odej kobiety rozszerzy³ siê. - Tak, ch³opczyk - powiedzia³a. - Ma na imiê Michael. - Czeœæ, Mikê. - Andy pog³aska³ dziecko po g³ówce, prawie ³ysej. - Nie rozumiem, dlaczego p³acze powiedzia³a m³oda kobieta. - A¿ do tej pory spa³ tak ³adnie. Musi byæ g³odny. 191 - Pewnie, ¿e jest g³odny - stwierdzi³ jej
m¹¿. - Przepraszam na sekundkê. - Andy podszed³ do budki informacyjnej. Nie mia³ ju¿ czasu do stracenia. W ka¿dej chwili ktoœ jeszcze móg³ zjechaæ na parking - w sam œrodek tego piek³a. - O co tu chodzi, cz³owieku? - zapyta³ facet w d¿insach. - Czy to napad? - Nie, nic siê nie sta³o. - I Andy pchn¹³ lekko jeszcze raz. To pchniêcie spowodowa³o, ¿e dosta³ md³oœci. W g³owie czu³ ³omot i huk.
- Aha. No nic, po prostu chcia³em siê zorientowaæ, jak dojechaæ st¹d do Chagrin Falls. Przepraszam pana. - I facet znów wszed³ do budki. Dziewczyny wycofa³y siê a¿ do siatki odgradzaj¹cej parking od czyichœ pól. Patrzy³y na niego rozszerzonymi oczami. Œlepiec chodzi³ teraz po parkingu w kó³ko, trzymaj¹c przed sob¹ sztywno wyci¹gniête rêce. Kl¹³ i p³aka³. Andy podchodzi³ do dziewczyn powoli,
trzymaj¹c rêce przed sob¹ i pokazuj¹c, ¿e nic w nich nie ma. Odezwa³ siê do nich. Jedna z nich zapyta³a go o coœ i Andy jej odpowiedzia³. Wkrótce obie uœmiechnê³y siê z ulg¹ i zaczê³y kiwaæ g³owami. Andy pomacha³ do nich - obie mu odmacha³y. Poszed³ szybko przez trawê w stronê samochodu. Z czo³a œcieka³ mu zimny pot, w ¿o³¹dku coœ skrêca³o siê obrzydliwie. Móg³ siê tylko modliæ, by nikt nie wjecha³ na
parking, póki on i Charlie st¹d siê nie wynios¹, bo nic mu ju¿ nie zosta³o. By³ za³atwiony. Wœlizn¹³ siê za kierownicê i w³¹czy³ silnik. - Tatku! - krzyknê³a Charlie. Rzuci³a siê na niego i przytuli³a g³owê do jego piersi. Andy przycisn¹³ j¹ do siebie na moment, a póŸniej wyjecha³ z parkingu. Obrócenie g³owy powodowa³o ból nie do wytrzymania. Czarny koñ. Ta myœl zawsze pojawia³a siê w jego
g³owie, kiedy by³o ju¿ po wszystkim. Wypuszcza³ jakoœ czarnego konia z zamkniêcia w ciemnej stajni podœwiadomoœci i teraz koñ ten bêdzie galopowa³, tratuj¹c jego mózg. Musi dojechaæ gdzieœ, gdzie bêdzie móg³ siê po³o¿yæ. Szybko. Nied³ugo nie bêdzie ju¿ w stanie prowadziæ. - Czarny koñ - powiedzia³ ochryple. Czarny koñ nadbiega³. Nie... nie. Nie nadbiega³. Ju¿ tu by³. Tak, ju¿ tu by³. Wolny.
192 - Tato, patrz! - krzyknê³a Charlie. Œlepiec zatoczy³ siê wprost pod maskê samochodu. Andy zahamowa³. Œlepiec zabêbni³ w dach samochodu, wrzeszcz¹c o ratunek. Po prawej kobieta zaczê³a karmiæ dziecko piersi¹. Jej m¹¿ czyta³ ksi¹¿kê. Facet z budki informacyjnej podszed³ do dwóch dziewczyn z pinto - byæ mo¿e mia³ nadziejê na szybk¹ przygodê wystarczaj¹co perwersyjn¹, by póŸniej napisaæ o niej
do „Pent-house". £ysek spa³, rozci¹gniêty na asfalcie. Drugi agent wali³ w dach kombi. - Ratunku! - wrzeszcza³. - Jestem œlepy. Ten skurwysyn zrobi³ mi coœ z oczami. Jestem œlepy! - Tatku -jêknê³a Charlie. Przez jedn¹ szalon¹ chwilê Andy mia³ ochotê przycisn¹æ gaz. W œrodku bol¹cej g³owy us³ysza³ pisk opon na asfalcie, poczu³ têpy wstrz¹s kó³ przeje¿d¿aj¹cych przez
cia³o. Ten facet porwa³ Charlie i trzyma³ rewolwer przy jej g³owie. Byæ mo¿e to w³aœnie on wsadzi³ œciereczkê w usta Vicky, ¿eby nie krzycza³a, kiedy wyrywali jej paznokcie. Tak, dobrze by³oby go zabiæ... Tylko ¿e co by ich wtedy ró¿ni³o? Zamiast gazu przycisn¹³ klakson. Jego dŸwiêk przeszy³ mu g³owê now¹ fal¹ bólu. Œlepiec odskoczy³ od samochodu, jakby go uk¹si³a pszczo³a. Andy przekrêci³
kierownicê i przejecha³ obok. Ostatni¹ rzecz¹, jak¹ dostrzeg³ we wstecznym lusterku, wyje¿d¿aj¹c z parkingu, by³ œlepiec siedz¹cy na asfalcie, z twarz¹ skrzywion¹ z gniewu i strachu... I m³oda kobieta spokojnie k³ad¹ca sobie ma³ego Michaela na ramieniu, ¿eby bekn¹³. Wpad³ w strumieñ samochodów na autostradzie, nie patrz¹c, dok¹d jedzie. Wielki lincoln zjecha³ gwa³townie na s¹siedni pas; podczas wyprzedzania jego kierowca
wymachiwa³ piêœciami. - Tatku, dobrze siê czujesz? - Bêdzie lepiej - powiedzia³. Jego g³os zdawa³ siê brzmieæ z daleka. - Charlie, weŸ kwit op³aty i sprawdŸ, gdzie jest najbli¿szy zjazd. Jad¹ce przed nim samochody wydawa³y siê rozmazane. Roz-dwoi³y siê i rozdwoi³y jeszcze raz, zesz³y i rozmy³y w pryzmatyczne odbicia. Odbite w chromie s³oñce razi³o
go ze wszystkich stron 193 - I zapnij pas, Charlie. Najbli¿szy zjazd by³ w Hammersmith, za trzydzieœci kilometrów. Jakoœ tam dojecha³. PóŸniej doszed³ do wniosku, ¿e na drodze trzyma³a go tylko œwiadomoœæ, ¿e jest tu Charlie, ¿e siedzi obok niego i ¿e on jest za ni¹ odpowiedzialny. Tak jak Charlie zawdziêcza³ to, ¿e
przeszed³ przez kolejne próby zawdziêcza³ to œwiadomoœci, ¿e Charlie istnieje i ¿e go potrzebuje. Charlie McGee, której rodzice potrzebowali kiedyœ dwustu dolarów. Przy koñcu zjazdu do Hammersmith sta³ hotel. Andy zdo³a³ ich zameldowaæ, prosz¹c o pokój jak najdalszy od autostrady. Poda³ fa³szywe nazwisko. - Bêd¹ nas œcigaæ, Charlie powiedzia³. - Muszê siê przespaæ. Lecz tylko do zmroku, tylko
tyle mamy czasu... Tylko tyle mam odwagi, aby tu zostaæ. ObudŸ mnie, kiedy siê œciemni. Charlie mówi³a coœ, ale Andy ju¿ pada³ nieprzytomnie na ³ó¿ko. Œwiat rozmy³ siê w szary punkt, a póŸniej znikn¹³ nawet i ten punkt i zosta³a tylko wszechogarniaj¹ca ciemnoœæ, w któr¹ nie móg³ siêgn¹æ ból. Nie by³o bólu i nie by³o snów. Kiedy Charlie obudzi³a go tego gor¹cego, sierpniowego wieczora piêtnaœcie po siódmej, w pokoju by³o upiornie gor¹co, a
jego ubranie sp³ywa³o potem. Próbowa³a w³¹czyæ klimatyzacjê, ale nie potrafi³a manipulowaæ wy³¹cznikami. - W porz¹dku - powiedzia³ Andy. Opuœci³ nogi na ziemiê, przy³o¿y³ rêce do skroni i przycisn¹³ nimi rozlatuj¹c¹ siê g³owê. - Czujesz siê lepiej, tatusiu? - zapyta³a troskliwie Charlie. - Troszeczkê - odpowiedzia³. I mówi³ prawdê. Czu³ siê lepiej... Troszeczkê. Zatrzymamy
siê gdzieœ i coœ zjemy. To te¿ trochê mi pomo¿e. - A dok¹d jedziemy? Andy wolno potrz¹sn¹³ g³ow¹. Mia³ przy sobie tyle pieniêdzy, ile zabra³ rano z domu oko³o siedemnastu dolarów. Mia³ te¿ dwie karty kredytowe, ale za pokój zap³aci³ dwiema dwudziestkami, które trzyma³ zawsze w portfelu w przegródce na zaskórniaki („Mam za co uciec" - mówi³ czasami do Vicky, w ¿artach. Jak szatañsko prawdziwe
okaza³y siê te s³owa), a nie kart¹ kredytow¹. U¿ycie którejœ z kart by³oby jak wystawienie znaku: TÊDY DO 194 UCIEKAJ¥CEGO NAUCZYCIELA AKADEMICKIEGO I JEGO CÓRKI! Za siedemnaœcie dolarów mog¹ kupiæ sobie parê hamburgerów i raz zatankowaæ samochód, a póŸniej nie bêd¹ mieli nic. ; ,.,
- Nie wiem, Charlie. Przed siebie. , , - A kiedy spotkamy mamusiê? Andy spojrza³ na córkê i g³owa znów go bardziej rozbola³a. Pomyœla³ o kroplach krwi na pod³odze, o krwi na okienku pralki. Pomyœla³ o zapachu politury. - Charlie... - powiedzia³ i nie móg³ wykrztusiæ nic wiêcej. W ka¿dym razie nie by³o powodu. Charlie patrzy³a na niego rozszerzaj¹cymi siê powoli oczami. D³oñ podnios³a do dr¿¹cych ust. .,..._
- Och, nie, tato... Powiedz, ¿e nie. ': - Charlie... , ,,; Charlie krzyknê³a: , - Powiedz, ¿e nie! Charlie, ci ludzie... - Powiedz, ¿e mamusia ¿yje, ¿e ¿yje, powiedz, ¿e mamusia ¿yje! W pokoju by³o tak gor¹co, klimatyzacja nie dzia³a³a, to wszystko, to wszystko, tak tu gor¹co, g³owa go bola³a, pot p³yn¹³ mu po twarzy, nie zimny, gor¹cy, jak olej, gor¹cy...
- Nie - mówi³a Charlie - nie, nie, nie. Potrz¹sa³a g³ow¹. Mysie ogonki skaka³y raz w jedn¹, raz w drug¹ stronê i absurdalnie przypomina³y mu, jak po raz pierwszy wziêli j¹ z Vicky do weso³ego miasteczka, karuzela... H To nie klimatyzacja. H - Charlie krzykn¹³. - Charlie, ³azienka! Woda! Charlie krzyknê³a. Odwróci³a siê w stronê otwartych drzwi do ³azienki i nagle rozb³ys³o tam b³êkitne œwiat³o, jakby przepali³a siê ¿arówka. Prysznic oderwa³ siê od
œciany i wpad³ do wanny, skrêcony i czarny. Kilka niebieskich kafelków rozlecia³o siê na kawa³ki. Zaledwie zd¹¿y³ podtrzymaæ padaj¹c¹, szlochaj¹c¹ dziewczynkê. - Tato, przepraszam, przepraszam, przepraszam... - Ju¿ wszystko dobrze - powiedzia³ dr¿¹cym g³osem i przytuli³ j¹. 195 Z ³azienki, ze skrzynki z bezpiecznikami, wydobywa³o siê cienkie pasmo dymu.
Wszystkie porcelanowe urz¹dzenia popêka³y w jednej chwili. Wygl¹da³o tak, jakby ca³a ³azienka przesunê³a siê przez potê¿ny piec do wypalania. Rêczniki siê tli³y. - Ju¿ dobrze. - Andy czule tuli³ córkê. Ju¿ dobrze, Charlie, wszystko bêdzie dobrze, jakoœ sobie poradzimy, obiecujê. - Chcê do mamy. Andy skin¹³ g³ow¹. On te¿ chcia³. Tuli³ Charlie mocno i wdycha³ zapach ozonu,
porcelany, p³on¹cych rêczników. Omal ich obojga nie usma¿y³a. - Wszystko bêdzie dobrze - powtarza³, ko³ysz¹c córkê; nie bardzo w to wierzy³, lecz by³a to litania, by³ to psa³terz, g³os doros³ego wo³aj¹cy w g³¹b czarnej studni lat, w ciasn¹ dziurê rozpaczliwego dzieciñstwa. Tak siê mówi, gdy wszystko jest Ÿle, to by³o œwiate³ko w ciemnej nocy, niezdolne wystraszyæ potwora z szafy, lecz zdolne utrzymaæ go w szafie
jeszcze przez chwilê; by³ to g³os bez mocy, który musia³ mówiæ - mimo wszystko. - Wszystko bêdzie dobrze - powiedzia³ do Charlie, nie bardzo w to wierz¹c; wiedz¹c to, co wszyscy doroœli wiedz¹, ¿e nic nigdy nie jest dobrze. - Wszystko bêdzie dobrze. P³aka³. Teraz nic nie móg³ na to poradziæ. Z oczu p³ynê³y mu ³zy. Przytula³ Charlie tak mocno, jak tylko potrafi³.
- Obiecujê ci, Charlie, wszystko siê jakoœ u³o¿y. Jeszcze wszystko bêdzie dobrze. W jedno nie mogli go wrobiæ (chocia¿ niew¹tpliwie bardzo by chcieli) - to znaczy w morderstwo Vicky. Zdecydowali wiêc po prostu wymazaæ to, co zdarzy³o siê w pralni. W ten sposób uniknêli k³opotów. Czasami, nieczêsto, Andy zastanawia³ siê, co te¿ pomyœleli sobie ich s¹siedzi z Lakeland. Nie zap³acone rachunki? Problemy ma³¿eñskie? Mo¿e narkomania
lub okrucieñstwo wobec dziecka? Na Conifer Place nie znali nikogo wystarczaj¹co dobrze, by ich znikniêcie sta³o siê powodem czegoœ wiêcej ni¿ normalnej ploteczki przy kolacji; trzydniowa sensacja, zapomniana 196 zaraz po tym, jak bank, któremu sp³acali kredyt, wystawi³ dom na sprzeda¿. Siedz¹c teraz na pomoœcie i patrz¹c w ciemnoœæ, Andy myœla³, ¿e owego dnia mia³ pewnie
wiêcej szczêœcia, ni¿ przypuszcza³ (i ni¿ doceni³). Przyjecha³ zbyt póŸno, by uratowaæ Vicky, lecz zd¹¿y³ odjechaæ, nim pojawili siê grabarze. Nikt nigdy nie napisa³ nic w gazetach, nikt siê nawet nie zaj¹kn¹³ o tym, ¿e zabawne! wyk³adowca angielskiego nazwiskiem Andy McGee i jego rodzina nagle gdzieœ zginêli, przepadli. Byæ mo¿e Sklepik zdusi³ plotki w zarodku. Z pewnoœci¹ zg³oszono jego zaginiêcie;
jeden albo i wszyscy z kolegów, z którymi jad³ tego dnia lunch, zrobiliby dla niego przynajmniej tyle. Ale nie trafi³o to do gazet, no a przecie¿ w gazetach nigdy nie reklamuje siê spraw nie zap³aconych rachunków. - Wrobiliby mnie w to, gdyby mogli powiedzia³ Andy, nie zdaj¹c sobie sprawy, ¿e mówi g³oœno. Ale nie mogli. Przeprowadzaj¹cy sekcjê patolog by³ w stanie okreœliæ czas œmierci i Andy,
który przez ca³y dzieñ przebywa³ w towarzystwie bezstronnego œwiadka (a w przypadku zajêæ H-116 „Styl i opowiadanie", od dziesi¹tej do jedenastej trzydzieœci, w towarzystwie dwudziestu piêciu bezstronnych œwiadków), w ¿aden sposób nie móg³ zostaæ poci¹gniêty do odpowiedzialnoœci. Nawet jeœli nie uda³oby mu siê przedstawiæ alibi na tych kilka krytycznych chwil, brakowa³o motywu. Wiêc tych dwóch zabi³o Vicky i uda³o
siê na poszukiwanie >Charlie - lecz przedtem zawiadomili ludzi, których Andy nazywa³ w myœli grabarzami (i nawet widzia³ ich oczami wyobraŸni: m³odzi mê¿czyŸni o g³adkich policzkach, ubrani w bia³e kombinezony). A w jakiœ czas po tym, gdy i o n uda³ siê na poszukiwanie Charlie, mo¿e zaledwie w piêæ minut póŸniej, lecz raczej nie d³u¿ej ni¿ po godzinie, pod jego dom podjechali grabarze. Vicky zosta³a
pogrzebana, gdy Conifer Place drzema³a w popo³udniowym upale. Mogli nawet rozumowaæ - prawid³owo - ¿e zaginiona ¿ona bêdzie dla Andy'ego wiêkszym problemem ni¿ ¿ona urzêdowo martwa. Nie ma cia³a, nie ma przypuszczalnego czasu œmierci. Nie ma przypuszczalnego czasu œmierci, nie ma alibi. Obserwowaliby go, 197 dopieszczali, a wreszcie grzecznie zwi¹zali. Oczywiœcie, rozes³aliby opis
Charlie - i skoro ju¿ o tym mowa, tak¿e Vicky - lecz Andy nie zosta³by przecie¿ puszczony, by spokojnie narobiæ ha³asu. Wiêc pogrzebano Vicky, a on nawet nie wie, gdzie j¹ pogrzebano. A mo¿e spalono. A mo¿e... Cholera, dlaczego tak siê torturujesz? Andy wsta³ nagle i wyla³ resztkê spirytusu Granthera przez barierkê. To wszystko ju¿ siê zdarzy³o, nic nie mo¿na zmieniæ,
najwy¿szy czas, by przestaæ o tym myœleæ. By³oby fajnie, gdyby to siê da³o zrobiæ. Spojrza³ na ciemne cienie drzew, praw¹ rêk¹ mocno œcisn¹³ szklankê; przez g³owê znów przebieg³a mu ta myœl: Charlie, przysiêgam ci, ¿e wszystko siê jakoœ u³o¿y. Podczas spêdzonej w Tashmore zimy, d³ugo po ¿a³osnym przebudzeniu w motelu w Ohio, wydawa³o siê, ¿e jego rozpaczliwe
proroctwo wreszcie siê spe³ni³o. Nie by³a to dla nich idylliczna zima. Nied³ugo po Bo¿ym Narodzeniu Charlie z³apa³a katar. Smarka³a i kaszla³a a¿ do pocz¹tku kwietnia. Przez pewien czas mia³a gor¹czkê. Andy dawa³ jej po pó³ aspiryny dziennie i powtarza³ sobie, ¿e jeœli w ci¹gu trzech dni gor¹czka nie spadnie, to w koñcu bêdzie musia³ zabraæ j¹ na drug¹ stronê jeziora, do Bradford, do lekarza; i do diab³a z konsekwencjami. Ale
gor¹czka spad³a i przez resztê zimy katar ju¿ tylko denerwowa³ Charlie. Pewnego pamiêtnego, marcowego dnia Andy narazi³ siê na ³agodne odmro¿enia, a raz w zimn¹, lutow¹ noc, w czasie zawiei, omal ich nie spali³, ³aduj¹c do pieca zbyt du¿o drew. Ironia losu sprawi³a, ¿e to w³aœnie Charlie obudzi³a siê w œrodku nocy i stwierdzi³a, ¿e w domku jest o wiele za gor¹co. Czternastego grudnia œwiêtowali
urodziny Andy'ego, a dwudziestego czwartego marca urodziny Charlie. Mia³a ju¿ osiem lat i Andy przygl¹da³ siê jej czasami z niejakim zdumieniem, jakby po raz pierwszy zacz¹³ j¹ dostrzegaæ. Ju¿ nie by³a ma³¹ dziewczynk¹; siêga³a mu g³ow¹ powy¿ej ³okcia. W³osy znów jej uros³y. Zaczê³a je 198 czesaæ w taki sposób, by nie wpada³y jej do oczu. Zapowiada³a siê na piêknoœæ. Ju¿ by³a
piêkna, mimo spuchniêtego nosa i kataru. Nie mieli samochodu. Willys Irva Mandersa zamarz³ na sztywno w styczniu, zdaniem Andy'go pêk³ blok silnika. Przedtem zapala³ go co dzieñ - bardziej z poczucia odpowiedzialnoœci ni¿ jakiegokolwiek innego powodu. Nawet samochód z napêdem na cztery ko³a nie da³by rady wyjechaæ z domku Granthera po Nowym Roku. Œnieg, nie naruszony, z wyj¹tkiem œladów wiewiórek, kilku jeleni i upartego szopa, który nieustannie
próbowa³ wyci¹gn¹æ coœ do jedzenia ze œmietnika, mia³ ju¿ wtedy powy¿ej pó³ metra g³êbokoœci. W ma³ej szopie za domem Andy znalaz³ staroœwieckie narty biegówki. Trzy pary, ale ¿adna z nich nie pasowa³aby na Charlie. I dobrze - Andy próbowa³ utrzymaæ j¹ w domu tak d³ugo, jak to tylko mo¿liwe. Z katarem mogli sobie poradziæ, nie chcia³ jednak ryzykowaæ nawrotu gor¹czki.
Znalaz³ tak¿e stare buty narciarskie Granthera, brudne i popêkane ze staroœci, wciœniête w kartonowe pude³ko po papierze toaletowym i w³o¿one pod stó³, na którym staruszek heblowa³ kiedyœ okiennice i robi³ drzwi. Andy smarowa³ je i rozci¹ga³, a póŸniej stwierdzi³, ¿e ci¹gle jeszcze nie dorós³ do standardów Granthera i musi wypchaæ buty solidn¹ porcj¹ gazet. By³o w tym coœ zabawnego, lecz tak¿e trochê groŸnego. Tej zimy Andy du¿o myœla³ o Grantherze i
zastanawia³ siê, co te¿ Granther pomyœla³by sobie o jego przewidywaniach na przysz³oœæ. Tej zimy kilka razy zak³ada³ narty (nie mia³y wspó³czesnych wi¹zañ zatrzaskowych, lecz skomplikowan¹ i denerwuj¹c¹ pl¹taninê pasków, kó³ek i klamerek) i maszerowa³ przez wielkie, zamarzniête jezioro Tashmore na przystañ w Bradford. Z przystani w¹ska, krêta droga prowadzi³a do wioski odleg³ej o trzy kilometry od jeziora i wtulonej miêdzy dwa
wzgórza. Zawsze wyrusza³ przed wschodem s³oñca, z plecakiem Granthera na plecach i nigdy nie wraca³ przed trzeci¹. Pewnego dnia zaledwie zd¹¿y³ przed szalej¹c¹ zamieci¹, w której z pewnoœci¹ zab³¹dzi³by, straci³ poczucie kierunku i tylko kr¹¿y³ po lodzie. Kiedy
}·' 199 wszed³, Charlie rozp³aka³a siê z radoœci, a póŸniej niepokoj¹co d³ugo
kaszla³a. Do Bradford maszerowa³ po jedzenie i ubrania dla siebie i dla córki. Mia³ zachomikowan¹ forsê Granthera; póŸniej w³ama³ siê do trzech wiêkszych domków na drugim koñcu jeziora Tashmore i ukrad³ pieni¹dze. Nie czu³ dumy z tego powodu, ale mia³ wra¿enie, ¿e by³a to po prostu kwestia przetrwania. Wartoœæ rynkowa domów, do których siê w³ama³, wynosi³a oko³o osiemdziesiêciu tysiêcy dolarów za
ka¿dy i przypuszcza³, ¿e w³aœciciele znios¹ stratê trzydziestu lub czterdziestu schowanych na czarn¹ godzinê dolców - a tyle w³aœnie znajdowa³ w wiêkszoœci z nich. Jeszcze jedn¹ rzecz przyw³aszczy³ sobie tej zimy: by³a to wielka beczka nafty, stoj¹ca za du¿ym, nowoczesnym domem, nazwanym malowniczo „Kemping Zmy³ka". Zabra³ z niej prawie sto piêædziesi¹t litrów. Nie lubi³ chodziæ do Bradford. Nie
lubi³ tego przeœwiadczenia, ¿e staruszkowie siedz¹cy przy kasie ko³o wielkiego pêkatego pieca z pewnoœci¹ gadaj¹ o obcym, spêdzaj¹cym zimê w jednym z domów po drugiej stronie jeziora. Takie historyjki jakoœ szybko siê rozchodz¹ i czasami trafiaj¹ do tych uszu, do których nie powinny trafiæ. Sklepikowi nie trzeba by³o wiele, by po³¹czyæ Andy'ego z jego dziadkiem i z domem dziadka w Tashmore w Vermont.
Andy po prostu nie wiedzia³, co jeszcze mo¿e zrobiæ. Musieli jeœæ i nie mogli spêdziæ ca³ej zimy na sardynkach z puszki. Charlie musia³a mieæ œwie¿e owoce, witaminy i ubrania. Pojawi³a siê nad jeziorem, maj¹c na sobie brudn¹ bluzeczkê, czerwone spodnie i majtki. Jedyne. Nie mieli lekarstwa na kaszel, któremu móg³by zaufaæ, ¿adnych œwie¿ych warzyw i choæ brzmi to idiotycznie, brakowa³o im zapa³ek. W ka¿dym domku, do którego siê
w³amywa³, by³ kominek, ale znalaz³ tylko jedno pude³ko zapa³ek. Móg³ szukaæ szczêœcia dalej - dalej by³y inne tereny i inne domki -ale wiele odleglejszych dróg odœnie¿ano i patrolowa³a je policja z Tashmore. Ryzyko przypadkowego natkniêcia siê na kogoœ by³o tam zbyt du¿e. W sklepie w Bradford dostawa³ wszystko, czego potrzebowa³, ³¹cznie z trzema parami ciep³ych gaci i trzema we³nianymi swetrami, w przybli¿eniu rozmiaru
Charlie. Nie mieli tylko dziewczêcych 200 majtek i Charlie musia³a siê obejœæ szortami rozmiar osiem, co na zmianê bawi³o j¹ i denerwowa³o. Dziesiêciokilometrowe marsze na nartach Granthera mêczy³y Andy'ego, lecz tak¿e sprawia³y mu przyjemnoœæ. Nie lubi³ zostawiaæ Charlie samej - nie dlatego, by jej nie ufa³,
lecz poniewa¿ ca³y czas by³ w strachu, i¿ po powrocie zobaczy, ¿e jej nie ma... Lub ¿e nie ¿yje. Od starych butów dostawa³ odcisków niezale¿nie od tego, ile par skarpet w³o¿y³. Jeœli bieg³ za szybko, pojawia³y siê bóle g³owy, a to przypomina³o mu o ma³ych pozbawionych czucia punktach na twarzy i powodowa³o, ¿e wyobra¿a³ sobie swój mózg jako star¹, ³ys¹ oponê, tak zu¿yt¹, i¿ miejscami nie by³o ju¿ na niej gumy. Jeœli dostanie wylewu na œrodku
tego cholernego jeziora i zamarznie na œmieræ, co wówczas stanie siê z Charlie? Ale podczas marszów najlepiej mu siê myœla³o. Cisza jakoœ rozjaœnia³a mu w g³owie. Jezioro Tashmore nie by³o szerokie droga z zachodniego brzegu na wschodni, któr¹ maszerowa³ Andy, nie by³a d³u¿sza ni¿ pó³tora kilometra - lecz za to bardzo d³uga, Kiedy w lutym na lodzie zaleg³a ponad metrowa warstwa œniegu, Andy czasami zatrzymywa³ siê
poœrodku drogi i patrzy³ w prawo i w lewo. Jezioro wydawa³o mu siê d³ugim korytarzem, wy³o¿onym oœlepiaj¹co bia³ymi kafelkami, czystym, jednolitym, rozci¹gaj¹cym siê w obie strony, jak daleko siêga³ wzrok. Ze wszystkich stron otacza³y go obsypane szronem sosny. Nad nim wisia³o oœlepiaj¹ce, bezlitoœnie niebieskie zimowe niebo lub niebo jednolicie szare w zapowiedzi nadchodz¹cego œniegu. S³ysza³ dalekie krakanie wron lub niski huk naprê¿aj¹cego
siê lodu, lecz to by³o wszystko. Wysi³ek wzmocni³ mu cia³o. Zmêczenie, pot na skórze i ocieranie potu z czo³a sprawia³o mu przyjemnoœæ. Wyk³adaj¹c Yeatsa i William-sa i sprawdzaj¹c prace, zapomnia³ jakoœ, jakie to uczucie. W tej ciszy, podczas wielkiego wysi³ku cia³a myœla³o mu siê lepiej i Andy zastanawia³ siê. Trzeba coœ zrobiæ - trzeba by³o zrobiæ coœ dawno, ale to ju¿ przesz³oœæ. Dotarli przed zim¹ do
domku Granthera, ale ci¹gle uciekali. Obawa, jak¹ czu³ w obecnoœci miejscowych siedz¹cych przy piecu, kopc¹cych fajki i patrz¹cych na niego z ciekawoœci¹, wystarczy³a, by mu to uœwiadomiæ. Wraz 201 z Charlie zapêdzeni zostali w œlep¹ uliczkê i musieli jakoœ siê z niej wydostaæ. Andy ci¹gle czu³ gniew, bo to nie by³o w porz¹dku. Nie mieli prawa. On i jego rodzina s¹
amerykañskimi obywatelami ¿yj¹cymi w spo³eczeñstwie uwa¿anym za demokratyczne; jego ¿onê zamordowali, jego córkê porwali, a teraz polowali na nich jak na króliki. Po raz kolejny pomyœla³, ¿e gdyby dotar³ z t¹ histori¹ do kogoœ, do kilku osób, móg³by zburzyæ ich plan. Nie zrobi³ tego jeszcze, bo ta dziwna hipnoza - ten sam rodzaj hipnozy, który skoñczy³ siê œmierci¹ Vicky trwa³a, przynajmniej do pewnego stopnia. Nie chcia³, by
jego córka dorasta³a jako karze³ w cyrku. Nie chcia³, ¿eby zamkniêto j¹ w szpitalu - ani dla dobra kraju, ani dla jej w³asnego dobra. I, co najgorsze, oszukiwa³ samego siebie. Nawet po tym, jak zobaczy³ ¿onê wciœniêt¹ pod deskê do prasowania w pralni, z ustami zatkanymi szmat¹, ci¹gle oszukiwa³ sam siebie i t³umaczy³ sobie, ¿e prêdzej czy póŸniej zostawi¹ ich w spokoju. „Gramy w fanty - mówili jako dzieci. - Po skoñczeniu gry wszyscy dostan¹ swoje
fanty z powrotem". Tylko ¿e nie byli ju¿ dzieæmi, nie grali w fanty, a kiedy gra siê skoñczy, nikt nie odda nic ani jemu, ani Charlie. Tu siê gra³o serio. W ciszy zacz¹³ pojmowaæ niektóre twarde prawdy. W pewien sposób Charlie by³a dziwol¹giem, niemal niczym nie ró¿ni¹cym siê od ofiar thalidomidu w latach szeœædziesi¹tych lub córek matek, które bra³y DES; lekarze po prostu nie wiedzieli, ¿e tym
dziewczynkom po szesnastu czy siedemnastu latach przytrafi siê guz pochwy. Charlie nie ponosi³a za to winy, ale to nie zmienia³o faktów. Jej kalectwo, jej dziwnoœæ tkwi³y wewn¹trz. To, co zrobi³a na farmie Mandersów, by³o przera¿aj¹ce, absolutnie przera¿aj¹ce i Andy odkry³, ¿e od tego czasu czêsto zastanawia siê, jak daleko siêgaj¹ jej zdolnoœci i jak daleko mog¹ siêgn¹æ. W ci¹gu ostatniego roku, podczas ucieczki, przeczyta³ sporo ksi¹¿ek o
parapsychologii; wystarczaj¹co wiele, by wiedzieæ, ¿e pirokinezê i teleki-nezê wi¹zano z pewnymi ma³o znanymi gruczo³ami. Z lektury wiedzia³ tak¿e, ¿e obie te zdolnoœci by³y œciœle ze sob¹ spokrewnione 202 i ¿e wiêkszoœæ udokumentowanych przypadków dotyczy³a dziewcz¹t niewiele starszych od Charlie. Maj¹c siedem lat, Charlie zdo³a³a
rozpêtaæ orgiê zniszczenia na farmie Mandersów. Teraz mia³a ju¿ prawie osiem. Co mo¿e siê zdarzyæ, kiedy bêdzie mia³a dwanaœcie lat i zacznie dojrzewaæ? Mo¿e nic. A mo¿e wiele. Mówi³a, ¿e nigdy nie u¿yje ju¿ swej mocy, lecz jeœli zostanie zmuszona, by jej u¿yæ? A co, jeœli ta moc zacznie siê objawiaæ spontanicznie? Co, jeœli Charlie zacznie wydzielaæ ogieñ we œnie, jako czêœæ jej w³asnego, dziwnego
dojrzewania; p³on¹cy odpowiednik polucji, których doznaje we œnie wiêkszoœæ dorastaj¹cych ch³opców? Co, jeœli Sklepik zdecyduje siê wreszcie odwo³aæ swe psy... I Charlie zostanie porwana przez obce mocarstwo? Pytania. Pytania. W czasie podró¿y przez jezioro Andy próbowa³ znaleŸæ na nie jak¹œ odpowiedŸ i w koñcu, z wahaniami, zdecydowa³, ¿e byæ mo¿e Charlie bêdzie musia³a na resztê ¿ycia poddaæ siê
jakiejœ kontroli, dla jej w³asnego dobra. W jej przypadku mo¿e to byæ tak konieczne, jak okrutne kajdany na nogach dzieci cierpi¹cych na zanik miêœni i niesamowite protezy dla ofiar thalidomidu. By³y te¿ pytania dotycz¹ce jego przysz³oœci. Pamiêta³ o pozbawionych czucia miejscach na twarzy, o przekrwionym oku. Nikt nie uwierzy, ¿e wydano i podpisano na niego wyrok œmierci. Andy te¿ nie wierzy³ w to do
koñca, ale by³ œwiadom, ¿e trzy czy cztery mocne pchniêcia mog¹ go zabiæ i zdawa³ sobie sprawê z tego, ¿e przewidywana d³ugoœæ jego ¿ycia mo¿e wcale nie byæ taka d³uga. Trzeba zabezpieczyæ jakoœ Charlie na wypadek, gdyby zdarzy³o siê coœ z³ego. Ale nie tak, jak wyobra¿a to sobie Sklepik. ¯aden pokoik. Na to nie pozwoli. Wiêc Andy dobrze to sobie przemyœla³
i w koñcu podj¹³ bolesn¹ decyzjê. Andy napisa³ szeœæ niemal identycznych listów. Dwa zaadresowane by³y do senatorów stanu Ohio. Jeden do kobiety, która re203 prezentowa³a w Izbie Reprezentantów dystrykt, do którego nale¿a³o Harrison. Jeden wys³any zosta³ do nowojorskiego „Timesa", jeden do chicagowskiej „Tribune" i jeden do „Blade" z Toledo. Ka¿dy z szeœciu listów
opowiada³, co siê. zdarzy³o, poczynaj¹c od eksperymentu w gmachu Jasona Gearneigha, a koñcz¹c na wymuszonej na nich obojgu ucieczce nad jezioro Tashmore. Kiedy skoñczy³, da³ jeden list do przeczytania Charlie. Przeczyta³a go powoli i dok³adnie; zajê³o jej to niemal godzinê. Po raz pierwszy pozna³a ca³¹ historiê od pocz¹tku do koñca. - Chcesz je wys³aæ? - zapyta³a, kiedy skoñczy³a czytaæ.
- Tak - odpowiedzia³. - Jutro. Myœlê, ¿e jutro po raz ostatni odwa¿ê siê przeprawiæ przez jezioro. W koñcu zaczê³o siê robiæ cieplej. Lód by³ ci¹gle gruby, lecz pêka³ ju¿ prawie bez przerwy i Andy nie wiedzia³, jak d³ugo jeszcze mo¿na bêdzie chodziæ po nim bezpiecznie. - I co potem, tato? Andy potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Nie jestem pewien. Mogê tylko mieæ nadziejê, ¿e jeœli to wszystko wyjdzie
na jaw, ci, którzy nas przeœladowali, bêd¹ musieli daæ nam spokój. Charlie trzeŸwo skinê³a g³ow¹. - Trzeba to by³o zrobiæ wczeœniej. - Tak - odpar³, wiedz¹c, ¿e myœli o katastrofie, do której omal nie dosz³o w paŸdzierniku na farmie Mandersów. - Pewnie tak. Ale wtedy nie mia³em szansy, ¿eby siê zastanowiæ. Mog³em tylko myœleæ o tym, jak im uciec jeszcze raz. A o czym masz szansê
myœleæ uciekaj¹c... No, przewa¿nie myœlisz g³upio. Mia³em nadziejê, ¿e w koñcu dadz¹ sobie spokój i zostawi¹ nas. To by³a straszna pomy³ka. - Oni mnie nie zabior¹, prawda, tatusiu? To znaczy, od ciebie. Zostaniemy razem, prawda, tatusiu? - Tak. - Nie chcia³ siê przed ni¹ przyznaæ, ¿e o tym, co siê stanie, kiedy listy dotr¹ do adresatów, wiedzia³ niewiele wiêcej od
niej. To mia³o nast¹piæ „póŸniej". - Bo tylko o to mi chodzi. Ju¿ nie bêdê wzniecaæ ognia. - W porz¹dku. - 204 Andy dotkn¹³ jej w³osów. Gard³o œcisn¹³ mu raptowny, ostrzegawczy lêk i nagle przypomnia³o mu siê coœ, co zdarzy³o siê niedaleko st¹d; coœ, o czym nie myœla³ od lat. By³ na spacerze z ojcem i Grantherem i Granther da³ mu sw¹ dwudziestkê
dwójkê, któr¹ nazywa³ „strzelb¹ na szkodniki", bo Andy bardzo o ni¹ prosi³. Andy zobaczy³ wiewiórkê i chcia³ j¹ zastrzeliæ. Jego tata protestowa³, lecz Granther uciszy³ go z dziwnym, niewyraŸnym uœmieszkiem. Andy wymierzy³ tak, jak nauczy³ go Granther; nacisn¹³ spust delikatnie nie zrywaj¹c (tak¿e tak, jak nauczy³ go Granther) i trafi³ wiewiórkê. Spad³a z ga³êzi jak pluszowa zabawka. Andy
odda³ Grantherowi strzelbê i podbieg³ do niej podniecony. To, co zobaczy³ z bliska, sparali¿owa³o go. Z bliska wiewiórka nie przypomina³a wcale pluszowej zabawki. I nie by³a martwa. Trafi³ j¹ w grzbiet i le¿a³a tam zdychaj¹c, sk¹pana we w³asnej, jasnej krwi; czarne oczy mia³a otwarte, ¿ywe i pe³ne strasznego cierpienia. Jej pch³y, znaj¹ce ju¿ potworn¹ prawdê, ucieka³y z cia³a trzema cienkimi strumyczkami.
Nagle poczu³ ucisk w gardle i - w wieku dziewiêciu lat - pozna³ po raz pierwszy jasny, gêsty smak pogardy dla samego siebie. Patrzy³ nieruchomym wzrokiem na konaj¹c¹ wiewiórkê, œwiadom tego, ¿e jego ojciec i dziadek stoj¹ za nim, ¿e rzucaj¹ na niego swe cienie - trzy pokolenia mê¿czyzn rodziny McGee, stoj¹cych nad trupem wiewiórki, zamordowanej w lasach Vermond Za jego plecami Granther zapyta³ cicho:
- No i zrobi³eœ to, Andy. Jak ci siê podoba? Andy rozp³aka³ siê wtedy nagle, nieopanowanie, gor¹cymi ³zami strachu i zrozumienia, ¿e jak to zrobisz raz, nie ma odwrotu. Przysi¹g³, ¿e ju¿ nigdy niczego nie zastrzeli. Przysi¹g³ na Boga. „Ju¿ nigdy nie zapalê ognia" powiedzia³a Charlie, a Andy przypomnia³ sobie, co odpowiedzia³ mu Granther tego dnia, kiedy
zastrzeli³ wiewiórkê i przysi¹g³ na Boga, ¿e ju¿ nigdy nie zrobi ni czego takiego. „Nie mów tak, Andy. Bóg kocha sprawiaæ, by ludzie ³amali przysiêgi. To powoduje, ¿e czuj¹ siê odpowiednio mali, ¿e znaj¹ swe miejsce na œwiecie, i wiedz¹, ile maj¹ samokontroli". i Niemal to samo Irv Manders powiedzia³ Charlie. (-. Charlie znalaz³a na strychu ca³y komplet ksi¹¿eczek o przygo205
dach Bomby, ch³opca z d¿ungli, i czyta³a je powoli, lecz pewnie. Andy patrzy³ na ni¹; siedzia³ na starym bujaku w promieniu s³oñca wpadaj¹cym przez zakurzone okno, dok³adnie tam, gdzie siadywa³a jej babka, zazwyczaj z koszykiem pe³nym skarpet do cerowania; i walczy³ z przemo¿n¹ chêci¹ powiedzenia jej, by odwo³a³a to, co powiedzia³a, by odwo³a³a to, póki jeszcze mo¿e; powiedzenia jej, ¿e nie rozumie tej strasznej pokusy - jeœli strzelba le¿y w
widocznym miejscu wystarczaj¹co d³ugo, prêdzej czy póŸniej przy³o¿ysz j¹ do ramienia. Bóg kocha sprawiaæ, by ludzie ³amali przysiêgi 18 Nikt oprócz Charlesa Paysona nie widzia³, jak Andy wysy³a listy. Charles Payson pojawi³ siê w Bradford w paŸdzierniku i od paŸdziernika próbowa³ rozruszaæ star¹ pasmanteriê. By³ to ma³y cz³owieczek o smutnej twarzy; podczas jednej z wizyt próbowa³
postawiæ Andy'emu drinka. W mieœcie spodziewano siê, ¿e jeœli Payson nie wyjdzie na swoje najbli¿szego lata, to piêtnastego wrzeœnia przed jego sklepem pojawi siê znak NA SPRZEDA¯ lub DO WYNAJÊCIA. By³ ca³kiem fajnym facetem, ale z trudnoœci¹ wi¹za³ koniec z koñcem. Bradford nie by³o ju¿ takie jak niegdyœ. Andy szed³ ulic¹ - narty zostawia³ wbite w œnieg na pocz¹tku drogi prowadz¹cej do
przystani w Bradford - w stronê sklepu przemys³owego. Kiedy wszed³, miejscowi przyjrzeli mu siê bez szczególnego zainteresowania. Tej zimy o Andym sporo siê mówi³o. Zgodzono siê wreszcie, ¿e ten tu cz³owiek od czegoœ ucieka -od bankructwa mo¿e albo od umowy o podziale maj¹tku przy rozwodzie. Mo¿e od z³ej ¿ony, której nie przyznano prawa do opieki nad dzieckiem; dziecinne ubranka, które kupowa³ Andy, nie usz³y niczyjej uwagi. Zgodzono
siê tak¿e, ¿e wraz z dzieckiem w³ama³ siê do jednego z domków nad jeziorem i spêdza tam zimê. Nikt nie wtajemniczy³ w te rozwa¿ania policjanta z Bradford; on by³ tu nowy, mieszka³ w miasteczku zaledwie dwanaœcie lat i zachowywa³ siê tak, jakby ca³e do niego nale¿a³o. Ten tu facet przyjecha³ z dru206 giej strony jeziora, z Tashmore, z Vermont. Nikt z miejscowych seniorów, siedz¹cych wokó³
pieca w sklepie Johna Rowleya, nie kocha³ Vermont i tego tam jego durnych praw antyalkoholowych i tego zasranego Ruska*, siedz¹cego w domu jak car i pisz¹cego ksi¹¿ki, których nikt nie potrafi zrozumieæ. Niech Vermontczycy sami za³atwiaj¹ swoje sprawy brzmia³a jednog³oœna, choæ nigdy wyraŸnie nie wyartyku³owana, opinia. - Ju¿ nied³ugo bêdzie przechodzi³ przez jezioro - powiedzia³ jeden, odgryz³ kolejny kawa³ek
czekoladowego balonika i zacz¹³ go ¿uæ bezzêbnymi ustami. - Chyba ¿e sprawi sobie skrzyd³a powiedzia³ drugi i wszyscy zachichotali. - Mo¿e widzimy go po raz ostatni stwierdzi³ z zadowoleniem Jake, gdy Andy podchodzi³ do sklepu. Andy mia³ na sobie star¹ kurtkê Granthera i niebiesk¹, we³nian¹ opaskê naci¹gniêt¹ na uszy; jakieœ wspomnienie, byæ mo¿e podobieñstwo rodzinne do starego, zatañczy³o w g³owie Jake'a, by zaraz
znikn¹æ. - Kiedy lód zacznie topnieæ, zniknie jakby go nigdy nie by³o. On i ktokolwiek tam z nim jest. Andy zatrzyma³ siê przed sklepem, zdj¹³ z ramion plecak i wyj¹³ z niego kilka listów. Nastêpnie wszed³. Zgromadzeni w sklepie mê¿czyŸni patrzyli uwa¿nie na paznokcie, na zegarki i na sam stary piec. Jeden z nich wyj¹³ gigantyczn¹, niebiesk¹, kolejarsk¹ chustkê i wysmarka³ siê w ni¹ potê¿nie.
Andy rozejrza³ siê dooko³a. - Dzieñ dobry, panowie - powiedzia³. - Dzieñ dobry panu -odpar³ Jake Rowley.- Chce pan czegoœ - - Pan ?sprzedaje znaczki, prawda? P Och, tak, oczywiœcie. Rz¹d ufa mi a¿ do tego stopnia. - Poproszê szeœæ za piêtnaœcie centów. Jake wyj¹³ star¹, czarn¹ ksi¹¿kê pocztow¹ i oderwa³ ostro¿nie szeœæ znaczków. - Czy potrzebuje pan dziœ jeszcze
czegoœ? Andy pomyœla³ i uœmiechn¹³ siê. By³ dziesi¹ty marca. Nie odpoVermont mieszka Aleksander So³¿enicyn (przyp. t³um.) 207 wiadaj¹c Jake'owi, podszed³ do pó³ki za m³ynkiem do kawy i wy bra³ wielk¹, ozdobn¹ kartkê pocztow¹. Na kartce widnia³ napis: TOBIE, CÓRECZKO, W TWÓJ SPECJALNY DZIEÑ. Zaniós³
j¹ do lady i zap³aci³. - -,- Dziêkujê - powiedzia³ Jake i zadzwoni³ kas¹. , * - Ale¿ nie ma za co - odpar³ Andy i wyszed³. "'"<"·" » Patrzyli, jak poprawia opaskê i nakleja znaczki na listy, jeden za drugim. Z nosa unosi³a mu siê para. Patrzyli, jak okr¹¿a budy nek, id¹c do skrzynki pocztowej, ale ¿aden z siedz¹cych przy piecu mê¿czyzn nie móg³by oœwiadczyæ w s¹dzie, ¿e Andy wys³a³ te listy.
Zobaczyli go, gdy wróci³ i zak³ada³ plecak. - Tyle go widzieliœmy - stwierdzi³ jeden z weteranów. - Ca³kiem grzeczny facet - oznajmi³ Jake i to zamknê³o sprawê. PóŸniej rozmawiano ju¿ o czymœ innym. Charles Payson sta³ w drzwiach swojego sklepu, w którym przez ca³¹ zimê nie uhandlowa³ nawet trzystu dolarów, i patrzy³, jak Andy odchodzi. Payson móg³by zaœwiadczyæ w s¹dzie,
¿e listy zosta³y wys³ane; sta³ i widzia³, jak Andy wrzuca je wszystkie do skrzynki. Kiedy Andy znikn¹³ z pola widzenia, Payson wróci³ do œrodka i przez drzwi ko³o lady, z której sprzedawa³ tanie s³odycze, kapiszony i gumê do ¿ucia, wszed³ do mieszkania. Na telefonie mia³ maszynê do szyfrowania. Zadzwoni³ do Wirginii po instrukcje. W Bradford w New Hampshire (jeœli o to chodzi - tak¿e w Tashmore w Vermont) nie by³o i
nie ma poczty; oba miasteczka s¹ na to za ma³e. Najbli¿sza od Bradford poczta znajduje siê w Tel-ler w New Hampshire. Dziesi¹tego marca o godzinie pierwszej piêtnaœcie ma³y samochód pocztowy z Teller zatrzyma³ siê naprzeciw sklepu w Bradford i listonosz wyj¹³ listy ze skrzynki stoj¹cej tam, gdzie do 1970 roku Jake prowadzi³ stacjê benzynow¹. Poczta sk³ada³a siê z szeœciu listów Andy'ego i kartki od Shirley Devine,
piêædziesiêcioletniej starej panny, do jej siostry mieszkaj¹cej w Tampa na Flory208 dzie. Po drugiej stronie jeziora Andy McGee za¿ywa³ drzemki, a Charlie lepi³a ba³wana. Listonosz, Robert Everett, zapakowa³ listy do worka, wrzuci³ worek do swego niebieskobia³ego samochodu i pojecha³ do Williams, innego miasteczka w New Hampshire, le¿¹cego
na terenie Teller. PóŸniej zawróci³ poœrodku tego, co mieszkañcy Williams nazywali dla ¿artu ulic¹ G³ówn¹, i pojecha³ z powrotem do Teller, gdzie poczta mia³a byæ rozsortowana i wys³ana dalej, oko³o trzeciej po po³udniu. Nieca³e dziesiêæ kilometrów za miastem na drodze sta³ zaparkowany w poprzek be¿owy chevrolet caprice, blokuj¹cy oba w¹skie pasma. Everett zatrzyma³ siê przy zaspie odgarniêtego œniegu i wysiad³ zobaczyæ, w czym móg³by pomóc.
Na jego spotkanie wyszli z samochodu dwaj mê¿czyŸni. Pokazali mu legitymacje i powiedzieli, czego chc¹. - Nie! - krzykn¹³ Everett. -- Spróbowa³ siê rozeœmiaæ; jego œmiech zabrzmia³ niedowierza; niem, jakby ktoœ mu w³aœnie powiedzia³, ¿e tego popo³udnia maj¹ otworzyæ jezioro Tashmore dla p³ywaków. - - Jeœli w¹tpisz, ¿e jesteœmy tymi, za których siê podajemy... -; zacz¹³ jeden z
nich. By³ to Orville Jamieson, zwany czasami OJ, a czasami Jêdrny. Chêtnie gada³ z tym listonoszem z pipidówki, chêtnie zrobi³by wszystko tak d³ugo, jak d³ugo nikt nie ka¿e mu zbli¿yæ siê na mniej ni¿ piêæ kilometrów do tej diabelskiej dziewczynki. - Nie, to nie to, to wcale nie to powiedzia³ przestraszony Robert Everett - przestraszony jak ka¿dy cz³owiek, który znajdzie siê
wobec potêgi rz¹du, wobec szarej rz¹dowej biurokracji, która nagle nabra³a twarzy jak coœ trwa³ego i powa¿nego, materializuj¹cego siê z kryszta³owej kuli. Ale nadal by³ zdecydowany. - Ale to przecie¿ poczta. Poczta Stanów Zjednoczonych! Przecie¿ musicie to zrozumieæ. - To sprawa bezpieczeñstwa narodowego - powiedzia³ OJ. Po klêsce w Hastings Glen farmê Mandersów otoczono ochronnym
kordonem. Ziemiê i resztki domu przeszukano i zbadano pod mikroskopem. W rezultacie poszukiwañ OJ odzyska³ Narkozê, która przyjemnie uciska³a mu teraz lew¹ pierœ. 209 Wy tak mówicie, ale mnie to nie wystarcza - powiedzia³ Eve-rett. OJ rozpi¹³ swój drogi ko¿uch tak, by Robert Everett móg³ dostrzec Narkozê. Oczy listonosza rozszerzy³y siê, a OJ
uœmiechn¹³ siê lekko. - Chyba nie chcesz, ¿ebym go wyci¹gn¹³, prawda? Everett nie potrafi³ uwierzyæ w œwiadectwo w³asnych zmys³ów. Spróbowa³ po raz ostatni. - Czy wy wiecie, jaka jest kara za kradzie¿ poczty Stanów Zjednoczonych? Za to wsadz¹ was do Leavenworth w Kansas. - Jak wrócisz do Teller, wyjaœnisz to z szefem - powiedzia³ ten drugi facet. Odezwa³ siê po
raz pierwszy. - A teraz przestañ pieprzyæ, dobra? Daj nam torbê z poczt¹ spoza miasta. Everett da³ im ma³¹ torbê poczty z Bradford i Williams. Otworzyli j¹ tu, na drodze i bez zainteresowania zaczêli przerzucaæ listy. Robert Everett czu³ gniew i straszny wstyd. To, co robili, nie by³o w porz¹dku, nawet jeœli listy zawiera³y tajemnicê bomby j¹drowej. Otwieraæ przy drodze pocztê Stanów Zjednoczonych to nie w porz¹dku. Œmieszne, ale odkry³, ¿e czuje
siê tak, jakby do domu wtargnêli mu obcy mê¿czyŸni i zdarli ubranie z jego ¿ony. - Jeszcze o tym us³yszycie! - powiedzia³ zd³awionym, przera¿onym g³osem. Zobaczycie. - Tu s¹ - powiedzia³ ten drugi facet OJ i wrêczy³ mu szeœæ listów zaadresowanych t¹ sam¹, pewn¹ rêk¹. Robert Everett rozpozna³ je natychmiast. Pochodzi³y ze skrzynki przy sklepie w Bradford. OJ w³o¿y³ listy do kieszeni i obaj faceci poszli do swego chev-roleta, zostawiaj¹c
otwarty worek na poboczu. - Jeszcze o tym us³yszycie! - krzykn¹³ Everett dr¿¹cym g³osem. Nie ogl¹daj¹c siê za siebie, OJ powiedzia³: - Pogadaj ze swoim szefem, nim pogadasz z kimœ innym. To znaczy, jeœli dalej chcesz pracowaæ jako listonosz. Odjechali. Everett patrzy³ za nimi, wœciek³y, przera¿ony, chory. W koñcu podniós³ worek i wrzuci³ go do samochodu.
- Rabunek - powiedzia³ zdumiony tym, ¿e niemal p³acze. -Zosta³em obrabowany, zosta³em obrabowany, o cholera, zosta³em obrabowany! 210 Wróci³ do Teller tak szybko, jak tylko pozwala³a na to œliska droga. Porozmawia³ z szefem, jak mu poradzi³ tamten cz³owiek. Szefem Everetta w Teller by³ Bili Cobham. Everett siedzia³ w gabinecie Cobhama przesz³o godzinê. Czasami przez zamkniête drzwi
dobiega³y g³osy, z³e i podniesione. Cobham mia³ piêædziesi¹t szeœæ lat. Na poczcie pracowa³ trzydzieœci piêæ lat i by³ bardzo przestraszony. W koñcu uda³o mu siê jakoœ zaraziæ tym strachem Everetta. I Everett nigdy nie powiedzia³ nic o tym, jak zosta³ obrabowany na Teller Road, miêdzy Bradford i Williams; nikomu, nawet swojej ¿onie. Lecz nigdy o tym nie zapomnia³ i nigdy nie pozby³ siê na dobre
uczucia gniewu, wstydu... I nie odzyska³ utraconych z³udzeñ. 10 O wpó³ do trzeciej Charlie skoñczy³a ba³wana, a Andy wsta³, nieco wypoczêty po drzemce. Orville Jamieson i jego nowy partner, George Sedaka, siedzieli ju¿ w samolocie. Cztery godziny póŸniej, gdy Andy i Charlie grali w tysi¹ca, a pozmywane po kolacji naczynia suszy³y siê na suszarce, listy znalaz³y siê na biurku Kapa Hollistera.
211 KAP IRAINBIRD Dwudziestego czwartego marca, w dzieñ urodzin Charlie McGee, Kap Hollister siedzia³ za biurkiem pe³en wielkiej, choæ nieokreœlonej obawy. Powód, dla którego czu³ obawê, nie by³ nieokreœlony; spodziewa³ siê, Rainbirda mniej ni¿ za godzinê; by³o to zbyt podobne do oczekiwania na nieoczekiwan¹ wizytê diab³a. Mniej wiêcej. Choæ przecie¿ diabe³ wype³nia
zobowi¹zania wynikaj¹ce z ustaleñ cyrografu, przynajmniej jeœli wierzyæ jego rzecznikom prasowym, a jeœli chodzi o Johna Rainbirda to Kap zawsze mia³ uczucie, ¿e g³ównym rysem jego osobowoœci jest to, ¿e nie da siê jej ograniczyæ do wype³niania ustaleñ. Kiedy wszystko ju¿ zosta³o powiedziane i za³atwione, by³ on tylko cynglem, a cyngle prêdzej czy póŸniej niszcz¹ siê same. Kap czu³, ¿e kiedy wreszcie Ra-inbird zejdzie z tego œwiata, odbêdzie siê to
z widowiskowym bum! A co on w³aœciwie wiedzia³ o operacji McGee? Nie wiêcej, ni¿ powinien, jasne... Ale to pytanie ci¹gle go przeœladowa³o. Nie po raz pierwszy Kap zastanawia³ siê, czy po zakoñczeniu sprawy McGee nie by³oby m¹drze zrobiæ z wielkiego Indianina ofiarê wypadku. Zgodnie ze s³owami ojca Kapa, Rainbird by³ szalony jak facet zjadaj¹cy szczurze gówna i twierdz¹cy, ¿e to kawior.
Kap westchn¹³. Na dworze pada³ deszcz; niesione silnym wiatrem krople bêbni³y w szyby. Gabinet, latem jasny i mi³y, wype³niony by³ teraz ruchliwymi, szarymi cieniami. Nie by³y to cienie przyjazne, myœla³ Kap, siedz¹c za biurkiem i maj¹c pod lew¹ rêk¹ biblioteczny wózek wype³niony aktami sprawy McGee. Zima sprawia³a, ¿e czu³ siê staro; nie by³ ju¿ tym jowialnym mê¿czyzn¹, który tego paŸdziernikowego dnia, kiedy ojciec i córka McGee uciekli
po raz kolejny, zostawiaj¹c za sob¹ burzê i p³omienie, podjecha³ na rowerze pod g³ówne wejœcie. Zmarszczki na jego twarzy, wtedy niemal niewidoczne, pog³êbi³y siê teraz w bruzdy. Los zmusi³ go do upokarzaj¹cego noszenia grubych okularów. Nazywa³ je „okularami staruszków"; musia³ siê do nich przyzwyczajaæ, choæ przez 212
szeœæ tygodni czu³ md³oœci. By³y to drobiazgi - zewnêtrzne symbole tego, jak
szaleñczo, og³upiaj¹co Ÿle rozwinê³a siê sytuacja. Wœcieka³ siê za to na siebie, jakby ta przeklêta ma³a by³a jakimœ jego osobistym Jonaszem. Jedyne dwie kobiety, które kocha³ po œmierci matki, umar³y w zimie na raka: jego ¿ona, Georgia, trzy dni po Bo¿ym Narodzeniu i jego osobista sekretarka, Rachel, zaledwie nieca³y miesi¹c temu. Oczywiœcie wiedzia³, ¿e Georgia jest powa¿nie chora; wyciêcie macicy
zwolni³o, lecz nie zatrzyma³o postêpu choroby. Œmieræ Rachel by³a jednak okrutn¹ niespodziank¹. Pamiêta³ (jak¿e niewybaczalne wydawa³o mu siê to teraz), jak ¿artowa³, ¿e powinna trochê przytyæ, a ona odpowiada³a mu podobnymi ¿artami. Teraz zosta³ mu jedynie Sklepik - a byæ mo¿e wcale nie na d³ugo. Podstêpny rodzaj raka zaatakowa³ samego Kapa. Jak by go nazwaæ? Rak pewnoœci siebie? To by³o
coœ takiego. A wœród pewnego rodzaju elity ta choroba by³a niemal zawsze œmiertelna. Nixon, Lance, Helms... wszyscy zmarli na raka zaufania. Kap otworzy³ akta McGee i wyj¹³ najnowsze dokumenty-szeœæ listów, które Andy wys³a³ mniej ni¿ dwa tygodnie temu. Przerzuca³ je nie czytaj¹c. W gruncie rzeczy by³ to jeden list, którego treœæ zna³ na pamiêæ. Pod listami le¿a³y b³yszcz¹ce fotografie,
niektóre zrobione przez Charlesa Paysona, niektóre przez agentów dzia³aj¹cych od strony Tashmore. By³y tu zdjêcia pokazuj¹ce Andy'ego maszeruj¹cego po g³ównej ulicy Bradford. By³y fotografie Andy'e-go robi¹cego zakupy i p³ac¹cego za nie. Fotografie Andy'ego i Charlie stoj¹cych ko³o szopy na ³odzie, na tle zasypanego œniegiem wzgórka, który by³ willysem Irva Mandersa. By³a fotografia Charlie zje¿d¿aj¹cej po
lœni¹cym, zlodowacia³ym œniegu na rozp³aszczonym kartonowym pudle; jej w³osy, wymykaj¹ce siê spod zbyt du¿ej, we³nianej czapki, powiewa³y w pêdzie. Na tym zdjêciu Andy sta³ w tle, rêce w mitenkach oparte mia³ na biodrach i rycza³ ze œmiechu. Kap przygl¹da³ siê temu zdjêciu czêsto, d³ugo, powa¿nie i czasami zastanawia³ siê, dlaczego dr¿¹ mu rêce, gdy je odk³ada. Chcia³ ich mieæ a¿ tak bardzo. Wsta³ i na chwilê podszed³ do okna. Za
oknem ¿aden Rich McKeon nie kosi³ dzisiaj trawy. Olchy by³y nagie jak szkielety, 213 a staw miêdzy dwoma domami lœni³ pusty. Tej wczesnej wiosny na talerzu Sklepiku mnóstwo by³o dañ, prawdziwy szwedzki talerz, ale dla Kapa liczy³o siê tylko jedno: sprawa Andy'ego McGee i jego córki Charlene. Fiasko na farmie Mandersów okaza³o siê niemal niszcz¹ce. Sklepik jakoœ
sobie z tym poradzi³, ale fala p³ywowa wznios³a siê wysoko i wkrótce mo¿e siê za³amaæ. Najwy¿szym punktem fali by³ problem tego, jak radzono sobie ze spraw¹ rodziny McGee od momentu zamordowania Yictorii McGee i porwania - na krótko -jej córki. Krytyka skupia³a siê na tym, ¿e nauczyciel, który nawet nie by³ w wojsku, zdo³a³ odebraæ córkê dwóm wytrenowanym agentom, doprowadzaj¹c jednego z nich
do szaleñstwa, a drugiego do stanu œpi¹czki trwaj¹cej szeœæ miesiêcy. Ten drugi agent nigdy ju¿ nie bêdzie siê nadawa³ do s³u¿by; kiedy tylko us³yszy s³owo „œpij", wali siê bezw³adnie, gdzie sta³, i œpi od czterech do dwunastu godzin. W jakiœ niesamowity sposób by³o to nawet œmieszne. Krytyka skupia³a siê tak¿e na drugim punkcie- na tym, ¿e obojgu McGee udawa³o siê zawsze o krok wyprzedzaæ agentów.
Stawia³o to Sklepik w z³ym œwietle. Oni wszyscy wychodzili przez to na g³upków. Ale najwiêksz¹ falê krytyki wzbudzi³ incydent na farmie Mandersów, poniewa¿ omal nie wykoñczy³ ca³ej cholernej agencji. Kap wiedzia³, ¿e zaczê³y siê szepty. Szepty, notatki, mo¿e nawet zeznania przed supertajn¹ komisj¹ Kongresu: Nie chcemy, ¿eby czepial siê sto³ka jak Hoover. Ta kubañska sprawa zakoñczy³a siê
kompletnym fiaskiem, bo tylko siedzi z g³ow¹ w aktach tych cholernych McGee. Niedawno umar³a mu ¿ona, wiecie? Straszna szkoda. Mocno go trafi³o. Ca³y interes z tymi McGee to nic innego tylko katalog niekompetencji. Mo¿e ktoœ m³odszy... Tylko ¿aden z nich nie rozumia³, jakiego tu maj¹ przeciwnika. Myœleli, ¿e rozumiej¹, ale nie rozumieli. Raz za razem, na jego oczach, odrzucali ten prosty fakt, ¿e dziewczynka ma
zdolnoœci pirokinetyczne, ¿e jest podpalaczk¹. Dos³ownie kilkanaœcie raportów stwierdza³o, ¿e po¿ar na farmie Mandersów zacz¹³ siê od wycieku benzyny, od st³uczonej przez kobietê lampy naftowej, od 214 jakiegoœ pieprzonego samozapalenia. Niektóre z tych raportów napisali œwiadkowie wydarzeñ. Stoj¹c obok okna, Kap stwierdzi³ nagle, ¿e przewrotnie ¿a³uje, i¿ nie ma tu doktora
Wanlessa. Wanless by go zrozumia³. Z Wan-lessem móg³by porozmawiaæ na temat... Na temat tej groŸnej œlepoty. Wróci³ do biurka. Nie ma sensu siê oszukiwaæ; kiedy wojna podjazdowa raz siê zaczê³a, nie ma sposobu, by j¹ powstrzymaæ. To naprawdê przypomina raka. Mo¿esz opóŸniæ jego rozwój, przypominaj¹c zas³ugi (a tej zimy Kap przypomnia³ je chyba z dziesiêciu lat tylko po to, by utrzymaæ siê w siodle), mo¿esz
nawet powstrzymaæ rozwój choroby, lecz prêdzej czy póŸniej i tak jesteœ gotowy. Kap czu³, ¿e ma czas mo¿e do lipca, jeœli bêdzie gra³ czysto, a mo¿e do paŸdziernika, jeœli zechce siê okopaæ i graæ twardo. To jednak mog³o oznaczaæ rozszarpanie agencji na strzêpy, a na tym wcale mu nie zale¿a³o. Nie mia³ ochoty niszczyæ czegoœ, w co zainwestowa³ pó³ ¿ycia. Ale jeœli bêdzie musia³, zrobi to; mia³ zamiar
doprowadziæ sprawy do samego koñca. G³ównym czynnikiem, który umo¿liwi³ mu utrzymanie siê w siodle, by³a szybkoœæ, z jak¹ powtórnie zlokalizowali Andy'ego i Charlie McGee. Kap z radoœci¹ przyzna³ siê do zas³ugi, która wzmocni³a jego pozycjê, lecz osi¹gniêcie to zawdziêcza³ wy³¹cznie komputerowi. Sprawa trwa³a wystarczaj¹co d³ugo, by zdo³ali siê przekopaæ wzd³u¿ i wszerz przez ¿ycie rodziny McGee. W komputerze
zgromadzone by³y informacje o wiêcej ni¿ dwustu krewnych i ponad czterystu znajomych wszystkich, pocz¹wszy od najlepszej kole¿anki Vicky z pierwszej klasy, dziewczynki imieniem Kathy Smith, która by³a teraz pani¹ Worthy z Cabral w Kalifornii i która prawdopodobnie nie pomyœla³a o Vicky ani razu od jakichœ dwudziestu lat. Komputerowi dostarczono „najnowsze dane" i komputer pos³usznie wyplu³ listê
mo¿liwoœci. Na czele tej listy znajdowa³o siê nazwisko nie¿yj¹cego dziadka Andy'ego, maj¹cego posiad³oœæ nad jeziorem Tashmore w Vermont; tytu³ w³asnoœci tej posiad³oœci przeszed³ na Andy'ego. RodzinaMcGee spêdza³a tam wakacje, 215 miejsce to znajdowa³o siê w rozs¹dnej odleg³oœci od farmy Mandersów i mo¿na by³o dojechaæ tam bocznymi drogami. Komputer przeczuwa³, ¿e jeœli Andy i
Charlie zechc¹ zatrzymaæ siê w jakimœ „znanym sobie miejscu", bêdzie to w³aœnie to miejsce. Po niespe³na tygodniu od czasu, gdy Charlie i Andy wprowadzili siê do domu Granthera, Kap wiedzia³ ju¿, ¿e tam s¹. Otoczono ich luŸnym ³añcuchem agentów. Poczyniono przygotowania do wykupienia pasmanterii w Bradford na podstawie przypuszczenia, ¿e Andy bêdzie za³atwia³ swe zakupy w³aœnie tam.
Bierna obserwacja, nic wiêcej. Wszystkie zdjêcia zrobiono teleobiektywem, z najlepszego mo¿liwego ukrycia. Kap nie mia³ zamiaru ryzykowaæ kolejnego podpalenia. Mogli spokojnie zgarn¹æ Andy'ego podczas ka¿dej z jego podró¿y przez jezioro. Mogli zastrzeliæ ich oboje tak ³atwo, jak ³atwo zrobili zdjêcie Charlie zje¿d¿aj¹cej z górki na sp³aszczonym kartonowym pudle. Lecz Kap chcia³ dostaæ dziewczynkê i zaczyna³ wierzyæ, ¿e
jeœli maj¹ mieæ nad ni¹ jak¹kolwiek rzeczywist¹ kontrolê, bêd¹ tak¿e potrzebowali jej ojca. Kiedy ich ju¿ zlokalizowali, najwa¿niejsze by³o uzyskanie pewnoœci, ¿e Andy z córk¹ siedzi cicho. Kap nie potrzebowa³ komputera, by zrozumieæ, ¿e Andy jest coraz bardziej przestraszony i ¿e szansê, i¿ poszuka pomocy z zewn¹trz, s¹ coraz wiêksze. Przed spraw¹ Mandersów przeciek prasowy mo¿na by³oby za³ataæ lub prze¿yæ, - ka¿da interwencja to
zupe³nie inna para kaloszy. Kap mia³ koszmary od samego myœlenia, co by siê sta³o, gdyby nowojorski „Times" dowiedzia³ siê o ca³ej sprawie. Przez krótki czas tu¿ po zamieszaniu wywo³anym spaleniem farmy Mandersów Andy mia³ sw¹ wielk¹ szansê na wys³anie listów albo na przeprowadzenie jakiejœ rozmowy telefonicznej, o której by nie wiedziano... A bardzo prawdopodobne, ¿e i to do niczego by nie
doprowadzi³o. W lasach mnóstwo jest dzisiaj szaleñców, a dziennikarze nie s¹ mniej cyniczni ni¿ inni ludzie. Ich zawód sta³ siê bardzo popularny. Bardziej interesuje ich, co robi¹ Margaux Hemingway, Bo Derek i Cheryl Ladd. Tak bezpieczniej. Teraz Kap mia³ ju¿ tê dwójkê pod ochron¹, a przez ca³¹ zimê móg³ rozwa¿aæ mo¿liwoœci. Rozwa¿a³ je nawet na pogrzebie ¿ony. 216 W koñcu zdecydowa³ siê na pewien'
plan, a teraz by³ gotów, by wcieliæ ten plan w ¿ycie. Payson, jego cz³owiek w Bradford, donosi³, ¿e na jeziorze Tashmore topnieje lód. A Andy McGee wys³a³ w koñcu swe listy. Teraz zaczyna siê pewnie niepokoiæ brakiem odpowiedzi a mo¿e nawet podejrzewa, ¿e listy nigdy nie dota r³y do adresatów. Byæ mo¿e szykuje siê ju¿ do odlotu, a Kap chcia³ ich mieæ tam, gdzie byli. Pod zdjêciami znajdowa³ siê gruby,
maj¹cy ponad trzysta stron wypisany na maszynie raport, oprawiony w niebieskie ok³adki z nadrukiem „Œciœle Tajne". Ten raport, uzupe³niony zaleceniami na przysz³oœæ, przygotowa³o jedenastu lekarzy i psychiatrów pod kierunkiem doktora Patricka Hockstettera, psychologa kliniczne go i psychoterapeuty. Zdaniem Kapa, Hockstetter by³ jednyi z dziesiêciu czy dwunastu najlepszych mózgów, jakie mia³ do
dyspozycji Sklepik. Bior¹c pod uwagê osiemset tysiêcy dolarów, które kosztowa³ podatników ten raport, nawet powinien byæ. Przegl¹daj¹c go teraz, Kap zastanawia³ siê, co by na to powiedzia³ Wanless, ten stary kruk wieszcz¹cy zag³adê. Przekonanie, ¿e Andy powinien pozostaæ przy ¿yciu, znajdowa³o potwierdzenie w raporcie. Za³o¿enie, na którym ludzie Hockstettera oparli swe rozumowanie, brzmia³o: talent, którym jesteœmy zainteresowani,
objawia siê za zgod¹ obdarzonej tym talentem osoby i ma sw¹ pierwsz¹ przyczynê w zgodzie tej osoby na jego u¿ycie.... A s³owem kluczowym jest tu s³owo zgoda. Moc dziewczynki, której pirokineza by³a tylko kamieniem wêgielnym, mog³a wyrywaæ siê spod jej kontroli, mog³a ³atwo przeskoczyæ przez mur jej woli; lecz raport, bazuj¹cy na wszystkich dostêpnych informacjach, dostarcza³ dowodów na to, ¿e sama dziewczynka
dokonywa³a wyboru dotycz¹cego jej u¿ycia - tak jak zrobi³a to na farmie Mandersów, gdy zorientowa³a siê, ¿e agenci Sklepiku chc¹ zabiæ jej ojca. Kap przejrza³ streszczenia pierwszych raportów dotycz¹cych eksperymentu ^ Lotem Szeœæ. Wykresy i wydruki komputerów* prowadzi³y do tego samego - przyczyn¹ sprawcz¹ by³a wola. Po stwierdzeniu, ¿e udzia³ woli jest podstaw¹ wszystkiego, Hocks tetter i
jego koledzy przeanalizowali zdumiewaj¹ce mnóstwo 217 w¹tków, nim zdecydowali siê na torazynê dla Andy'ego i nowe lekarstwo o nazwie orazyn dla dziewczynki. Siedemdziesi¹t stron bredni w raporcie sprowadza³o siê do tego, ¿e w wyniku u¿ycia pigu³ek pacjenci bêd¹ siê czuli œwietnie: rozmarzeni i odciêci od œwiata. ¯adne z nich nie bêdzie mia³o si³y woli, by
zdecydowaæ, czy woli mleko kakaowe czy zwyk³e, nie mówi¹c ju¿ o tym, by rozniecaæ ogieñ, wmawiaæ ludziom, ¿e s¹ œlepi, czy coœ takiego. Andy'ego McGee mogli trzymaæ na pigu³ach bez przerwy. Nie bêd¹ mieli ¿adnego po¿ytku; zarówno raport, jak i intuicja Kapa mówi³y, ¿e Andy siê skoñczy³, a wraz z nim jego sprawa. Teraz interesowa³a ich tylko dziewczynka. „Dajcie mi szeœæ miesiêcy -myœla³ Kap. - To
wystarczy". Akurat wystarczy, by odkryæ, co tkwi w tej zdumiewaj¹cej g³ówce. Jeœli tylko dziewczynka chocia¿ w po³owie bêdzie taka, jak podejrzewa³ Wanless, to ani Izba, ani senacki podkomitet nie opr¹ siê pokusie wzbudzanych chemicznie si³ psi i niezwyk³ych skutków, jakie mia³oby to dla wyœcigu zbrojeñ. A rysowa³y siê i inne mo¿liwoœci. Nie wspomniano o nich w niebieskim raporcie; by³y zbyt
wybuchowe nawet na œciœle tajne akta. Hockstetter, który podnieca³ siê coraz bardziej, w miarê jak obraz nabiera³ kszta³tu przed jego oczami i jego ekspertów, zaledwie tydzieñ temu wymieni³ jedn¹ z tych mo¿liwoœci w rozmowie z Kapem. - Czynnik Z - powiedzia³. - Czy rozwa¿a³ pan konsekwencje faktu, ¿e dziewczynka mo¿e siê okazaæ nie dziwad³em, lecz prawdziw¹ mutacj¹? Kap zastanawia³ siê nad tym, chocia¿
nie wspomnia³ o tym Hockstetterowi. Pojawia³a siê tu interesuj¹ca kwestia eugeniki, z ci¹gn¹cymi siê za ni¹ konotacjami z nazizmem i superras¹ - z tymi wszystkimi rzeczami, z którymi walczyli Amerykanie w II wojnie œwiatowej i którym pragnêli po³o¿yæ kres. Ale sondowanie filozoficznych studni i produkowanie kupy gówna o uzurpowaniu sobie mocy boskich to jedna rzecz, a wyprodukowane laboratoryjnie dowody na
to, ¿e dzieci ludzi po Locie Szeœæ mog¹ byæ ludzkimi pochodniami, mog¹ lewitowaæ, byæ czynnymi lub biernymi telepatami i jeden Bóg wie czym jeszcze, to zupe³nie co innego. £atwo przejmowaæ siê ideami, dopóki nie obalaj¹ ich solidne 218 dowody. A jeœli je obal¹, to co? Zak³ady hodowli ludzi? Mo¿e i brzmia³o to szaleñczo, ale Kap potrafi³ je sobie wyobraziæ. To mo¿e byæ klucz do wszystkiego. Do
œwiatowego pokoju i œwiatowej dominacji, a jeœli usunie siê krzywe zwierciad³a retoryki i wykrzykników, czy nie jest to w rzeczywistoœci to samo? Mo¿liwoœci s¹ nieskoñczone. S¹ w tym mo¿liwoœci badañ na lata. Kap wiedzia³, ¿e w najlepszym razie mo¿e spodziewaæ siê szeœciu miesiêcy, ale szeœæ miesiêcy mog³oby wystarczyæ na opracowanie strategii na zmierzenie kraju, w którym wybuduje siê drogi,
ziemi, po której bêd¹ jeŸdziæ poci¹gi. To bêdzie jego spadek dla ojczyzny, dla œwiata. W porównaniu z tym ¿ycie wiej¹cego w panice nauczyciela i jego córki znaczy³o mniej ni¿ py³ek na wietrze. Dziewczynki nie da siê testowaæ z jak¹kolwiek wiarygodnoœci¹, jeœli bêdzie siê j¹ szpikowaæ lekami; lecz przecie¿ dostan¹ zak³adnika, ojca. A przy tych niewielu okazjach, kiedy bêd¹ chcieli przeprowadziæ
badania na nim, sytuacjê siê odwróci. Prosty system dŸwigni. A jak to zauwa¿y³ Archimedes, wystarczaj¹co d³uga dŸwignia mo¿e poruszyæ œwiat. Zadzwoni³ interkom. - Jest tu John Rainbird - powiedzia³a nowa sekretarka. Jej zwyk³y, obojêtny g³os by³ wystarczaj¹co cienki, by ukazaæ kryj¹cy siê pod nim strach. „O to jedno nie mam do ciebie pretensji, ma³a" - pomyœla³ Kap.
- Proszê go wpuœciæ. Ten sam, stary Rainbird. Wszed³ wolno, ubrany w br¹zow¹, wytart¹ kurtkê i flanelow¹ koszulê. Noski tanich, zniszczonych butów wystawa³y z nogawek prostych d¿insów. Czubek jego wielkiej g³owy, zdawa³o siê, niemal siêga³ sufitu. J¹trz¹ca siê rana, jedyna pozosta³oœæ po oku, przyprawi³a Kapa o wewnêtrzne dr¿enie. 219
- Kap - powiedzia³ Rainbird i usiad³. Zbyt d³ugo by³em na pustyni. - S³ysza³em o twoim domu we Flagstaff - przyzna³ Kap. - I o kolekcji butów. Rainbird tylko patrzy³, nie mrugaj¹c zdrowym okiem. - Jak to jest, ¿e nigdy nie widzia³em ciê w niczym innym tylko w tych starych œmieciach? Rainbird uœmiechn¹³ siê md³o i nic nie powiedzia³. Kap poczu³ star¹ niepewnoœæ i zacz¹³ siê zastanawiaæ, ile Rainbird wie i
dlaczego to go w ogóle obchodzi. - Mam dla ciebie robotê. - Dobrze. Czy to robota, której chcia³em? Kap spojrza³ na niego ze zdumieniem, pomyœla³ i odpowiedzia³? - Chyba tak. - Wiêc powiedz mi wszystko, Kap. Kap przedstawi³ mu plan, maj¹cy sprowadziæ do Longmont Andy'ego i Charlie. Nie zabra³o mu to wiele czasu.
- Czy potrafisz pos³u¿yæ siê t¹ broni¹? zapyta³ na koñcu. - Potrafiê siê pos³u¿yæ ka¿d¹ broni¹. A twój plan jest dobry. Powiedzie siê. - Jak to mi³o, ¿e go aprobujesz - Kap spróbowa³ lekkiej ironii, lecz zabrzmia³o to po prostu opryskliwie. Niech szlag trafi tego Rainbirda! - Bêdê strzela³ - powiedzia³ Rainbird. Pod jednym warunkiem. Kap wsta³, po³o¿y³ d³onie na biurku zaœmieconym aktami McGee i pochyli³ siê w stronê
Rainbirda. - Nie - odpowiedzia³. - Ty mi nie stawiasz warunków. - Tym razem stawiam - odpar³ Rainbird. - Ale myœlê, ¿e ten przyjdzie ci spe³niæ ca³kiem ³atwo. - Nie - powtórzy³ Kap. Serce nagle rozszala³o mu siê w piersi; nie wiedzia³ czy z gniewu, czy ze strachu. - Nie zrozumia³eœ mnie. Ja rz¹dzê t¹ agencj¹ i jej kwater¹. Jestem twoim
prze³o¿onym. Zdaje siê, ¿e by³eœ w wojsku wystarczaj¹co d³ugo, by wiedzieæ, co to znaczy dowódca. - Tak. - Rainbird uœmiechn¹³ siê. Swego czasu za³atwi³em - 220 ich paru. Jednego na bezpoœredni rozkaz Sklepiku. Na twój rozkaz, Kap. - Czy to groŸba!? - krzykn¹³ Kap. Zdawa³ sobie sprawê, ¿e przesadza, ale najwyraŸniej nie móg³ siê powstrzymaæ. - Do jasnej
cholery, czy to groŸba? Bo skoro tak, to chyba kompletnie zwariowa³eœ. Jeœli zdecydujê, ¿e nie chcê, byœ wyszed³ z tego budynku, wystarczy tylko nacisn¹æ guzik! Jest trzydziestu ludzi, którzy mog¹ wystrzeliæ... - Ale ¿aden z nich nie strzeli tak celnie jak ten jednooki, czerwony czarnuch. Spokojny g³os Rainbirda nie zmieni³ siê. - Teraz myœlisz, ¿e ich masz, Kap, ale oni s¹ jak p³omyki na wietrze. Jeœli istniej¹ gdzieœ jacyœ
bogowie, mogli zdecydowaæ, ¿e ich nie dostaniesz. Mog¹ nie chcieæ, byœ ich zamkn¹³ w pokojach z³a i pustki. Ju¿ przedtem by³eœ pewien, ¿e ich masz. - Wskaza³ na akta spiêtrzone na bibliotekarskim wózku, a póŸniej na niebiesk¹ teczkê. Czyta³em to wszystko. Czyta³em raport twojego doktora Hocks-tettera. - Zesra³eœ siê, a nie czyta³eœ! - krzykn¹³ Kap, ale w oczach Rainbirda wyczyta³ prawdê. Czyta³. „Jakim sposobem. Kto mu to da³
-myœla³ wœciekle. - Kto?" - Och, czyta³em. Dostajê, co chcê, jeœli tego chcê. Ludzie mi to daj¹. Myœlê... ¿e tak na piêkne oczy. - Rainbird uœmiechn¹³ siê szeroko; ten uœmiech, nagle, sta³ siê straszliwie drapie¿ny. Przewróci³ swym jedynym okiem. - Co ty mówisz? - zapyta³ Kap. Mia³ ochotê na szklankê wody. - Tylko to, ¿e spêdzi³em du¿o czasu w Arizonie spaceruj¹c, ws³uchuj¹c siê w to, co mówi
wiatr... a tobie, Kap, przynosi on nowiny gorzkie jak wiatr wiej¹cy z wapiennych równin. Mia³em mnóstwo czasu, by myœleæ, i mnóstwo, by czytaæ. I myœlê, ¿e jestem jedynym cz³owiekiem, który mo¿e zdzia³aæ coœ z t¹ ma³¹, gdy ju¿ siê tu znajdzie. Twój gruby raport, twoja torazyna i orazyn... mo¿e jest to coœ, z czym nie poradz¹ sobie lekarstwa. Mo¿e jest to bardziej niebezpieczne ni¿ sobie wyobra¿asz.
S³uchanie Rainbirda by³o jak s³uchanie ducha Wanllesa, wiêc Kapem zaw³adn¹³ taki strach i taka furia, ¿e odjê³o mu mowê. Zrobiê to wszystko, dostarczê ci ich i przeprowadzicie wszystkie wasze testy. - Rainbird mówi³ ³askawie, jak ojciec pozwalaj¹cy dziecku, by pobawi³o siê now¹ zabawk¹. - Pod warunkiem, ¿e kiedy skoñczycie wszystkie testy, dziewczynka dostanie siê mnie. - Jesteœ szalony - szepn¹³ Kap.
- Jak¿e s³usznie zauwa¿y³eœ. - Rainbird rozeœmia³ siê. - Ty tak¿e. Szalony jak marcowy zaj¹c. Siedzisz tutaj i planujesz, jak kontrolowaæ si³y, które, byæ mo¿e, nale¿ne s¹ samym bogom... i tej ma³ej dziewczynce. - A co mnie powstrzyma przed za³atwieniem ciebie? Teraz, zaraz? - Moje s³owo, ¿e jeœli zniknê, w ci¹gu miesi¹ca po ca³ym kraju rozleje siê taka fala obrzydzenia i oburzenia, ¿e w porównaniu z ni¹ Watergate bêdzie
wygl¹da³a jak kradzie¿ cukierka. Moje s³owo, ¿e jeœli zniknê, Sklepik przestanie istnieæ w ci¹gu szeœciu tygodni, a w ci¹gu szeœciu miesiêcy staniesz przed sêdzi¹ oskar¿ony o przestêpstwa wystarczaj¹co ciê¿kie, by umieœciæ ciê za kratkami na resztê ¿ycia. - Rainbird uœmiechn¹³ siê znowu, pokazuj¹c krzywe pieñki zêbów. - Nie w¹tpij we mnie, Kap. Spêdzi³em w tej œmierdz¹cej, zgni³ej winnicy wiele lat, a winobranie zaiste
gorzki przynios³o owoc. Kap spróbowa³ siê rozeœmiaæ. Z jego ust wydoby³ siê zd³awiony skrzek. - Przez dziesiêæ lat zbiera³em orzeszki i szuka³em nowych -mówi³ spokojnie Rainbird - jak ka¿de zwierzê, które prze¿y³o zimê i j¹ pamiêta. Zgromadzi³em tyle rzeczy, Kap: fotografie, taœmy, odbitki dokumentów, które zmrozi³yby krew naszych dobrych przyjació³, pañstwa Obywateli.
- To niemo¿liwe - powiedzia³ Kap, ale wiedzia³, ¿e Rainbird nie blefuje, i czu³, jak wokó³ serca zaciska mu siê zimna, niewidzialna rêka. - Och, bardzo mo¿liwe. Przez ostatnie trzy lata otrzymywa³em wszystkie informacje na bie¿¹co, poniewa¿ przez ostatnie trzy lata mog³em siê pod³¹czaæ do twojego komputera, kiedy tylko chcia³em. Na zasadzie podzia³u czasu, oczywiœcie, co podnios³o koszta, ale by³em w
stanie je zap³aciæ. Jestem bardzo dobrze op³acany, a inwestycje zwiêkszy³y moje mo¿liwoœci finansowe. Stojê przed - 222 tob¹, Kap - lub raczej siedzê, co jest bli¿sze prawdy, lecz mniej poetyckie jako tryumfuj¹cy przyk³ad amerykañskiej przedsiêbiorczoœci. - Nie. - Tak. Jestem John Rainbird, lecz jestem tak¿e Federalnym Biurem Studiów
Geologicznych. SprawdŸ, jeœli chcesz. Kod mojego komputera: AXON. SprawdŸ kody podzia³u czasu na swoim g³ównym komputerze. Wsiadaj do windy. Ja poczekam. - Rainbird za³o¿y³ nogê na nogê; prawa nogawka jego spodni podjecha³a do góry, pokazuj¹c rozdarcie na cholewce buta. Wygl¹da³ na cz³owieka, który jeœli musi, bêdzie czekaæ wieki. Kap czu³ w g³owie kompletny zamêt.
- Dostêp do komputera na zasadzie podzia³u czasu, byæ mo¿e. Ale to nie oznacza jeszcze... - IdŸ, zobacz siê z doktorem Noftziegerem - poradzi³ uprzejmie Rainbird. - Zapytaj, na ile sposobów mo¿esz siê w³¹czyæ w komputer, je¿eli masz ju¿ do niego dostêp na zasadzie podzia³u czasu. Dwa lata temu bystry dwunastoletni dzieciak pod³¹czy³ siê do centralnego banku informacji Stanów Zjednoczonych. A przy okazji, znam twój kod, Kap. W tym roku
brzmi BREW. W zesz³ym roku brzmia³ SAP. Myœlê, ¿e to by³o znacznie bardziej odpowiednie. Kap usiad³ i spojrza³ na Rainbirda. Mózg najwyraŸniej mu siê podzieli³ jak cyrk z trzema arenami. Po pierwsze - zdumiewa³ siê tym, ¿e nigdy jeszcze nie s³ysza³, by John Rainbird tak d³ugo mówi³ bez przerwy. Po drugie próbowa³ przyswoiæ sobie fakt, ¿e ten szaleniec najwyraŸniej wiedzia³ wszystko o
interesach Sklepiku. Po trzecie przypomnia³ sobie chiñskie przekleñstwo, przekleñstwo brzmi¹ce zwodniczo przyjemnie, póki siê nie usiad³o i nie pomyœla³o. „Obyœ ¿y³ w ciekawych czasach". Przez ostatnie pó³ roku ¿y³ w niesamowicie ciekawych czasach. Jeœli jeszcze przytrafi mu siê coœ ciekawego, niechybnie zwariuje. A potem Kap znowu pomyœla³ o Wanlessie - z rodz¹cym siê, rosn¹cym przera¿eniem. Czu³
siê tak, jakby niemal... jakby niemal... jakby sam niemal zmienia³ siê w Wanlessa. Oblê¿ony ze 223 wszystkich stron przez demony i niezdolny do zwalczania ich, niezdolny nawet do znalezienia pomocy. - Czego chcesz, Rainbird? - Ju¿ ci powiedzia³em, Kap. Nie chcê niczego oprócz twego s³owa, ¿e mój zwi¹zek z
Charlene McGee nie skoñczy siê na przyciœniêciu spustu, lecz zacznie. Chcê... - Oko Rainbirda pociemnia³o - zamyœlone, spokojne, zwrócone do wewn¹trz -... chcê j¹ poznaæ intymnie. Kap patrzy³ na niego przera¿ony. ,. Rainbird zrozumia³ nagle i potrz¹sn¹³ g³ow¹ z pogard¹. - Nie tak intymnie. Nie w sensie biblijnym. I poznam j¹. Zostaniemy przyjació³mi, Kap.
Jeœli jest a¿ tak potê¿na, a wszystko na to wskazuje, zostaniemy bardzo dobrymi przyjació³mi. Kap da³ do zrozumienia, ¿e ta myœl go rozbawi³a. Nie rozeœmia³ siê; brzmia³o to raczej jak zduszony chichot. Wyraz twarzy Rainbirda nie zmieni³ siê. - Nie, oczywiœcie, nie s¹dzisz, by by³o to mo¿liwe. Patrzysz w moj¹ twarz i widzisz potwora. Patrzysz na moje rêce i widzisz, ¿e s¹ splamione krwi¹, któr¹ kaza³eœ mi przelaæ.
Lecz ja ci mówiê, Kap, ¿e to nast¹pi. Ta dziewczynka przez dwa lata nie mia³a przyjació³. Mia³a tylko ojca, to wszystko. Widzisz j¹ tak, jak widzisz mnie, Kap. To twoja wielka s³aboœæ. Patrzysz i widzisz potwora. Tylko, ¿e w niej widzisz swojego potwora. Byæ mo¿e dlatego, ¿e jesteœ bia³y. Blade Twarze wszêdzie widz¹ potwory. Patrz¹ na swe kutasy i tak¿e widz¹ potwory. - Rainbird rozeœmia³ siê znowu.
Kap uspokaja³ siê nareszcie i zaczyna³ myœleæ rozs¹dnie. - Dlaczego mia³bym ci na to pozwoliæ, nawet jeœli wszystko, co powiedzia³eœ, jest prawd¹? Twoje dni s¹ policzone, obaj o tym wiemy. Od dwudziestu lat polujesz na w³asn¹ œmieræ. Wszystko inne to by³ po prostu margines, hobby. Wkrótce j¹ znajdziesz. A potem wszystko siê dla nas skoñczy. Wiêc dlaczego mam ci sprawiæ przyjemnoœæ i daæ ci to, czego chcesz?
- Byæ mo¿e jest jak mówisz. Byæ mo¿e polowa³em na w³asn¹ œmieræ - to okreœlenie bardziej skomplikowane, ni¿ móg³bym siê po tobie spodziewaæ, Kap. Byæ mo¿e nale¿a³oby ci zaszczepiaæ czêœciej ten boski strach. 224 - Ty mi na Boga nie wygl¹dasz. Rainbird skrzywi³ siê w uœmiechu. - Jasne, przypominam bardziej chrzeœcijañskiego diab³a. Ale powiem ci to: gdybym
rzeczywiœcie polowa³ na w³asn¹ œmieræ, s¹dzê, ¿e znalaz³bym j¹ dawno temu. Byæ mo¿e tropi³em j¹ dla zabawy. Ale nie mam ochoty niszczyæ ciebie, Kap, albo Sklepiku, albo kontrwywiadu USA. Nie jestem idealist¹. Chcê tylko tej dziewczynki. Byæ mo¿e dojdziesz do wniosku, ¿e zdo³am osi¹gn¹æ wiêcej, ni¿ wszystkie pigu³ki z apteczki doktora Hockstettera razem wziête. - A w zamian za to?
- Kiedy skoñczy siê sprawa McGee, Federalne Biuro Studiów Geologicznych przestanie istnieæ. Szef twojej sekcji komputerów, Noftzieger, mo¿e zmieniæ wszystkie kody. A ty, Kap, polecisz ze mn¹ do Arizony rejsowym samolotem. Zjemy sobie doskona³y obiad w mojej ulubionej restauracji we Flagstaff, a póŸniej pojedziemy do mnie do domu i za tym domem, na pustyni, rozpalimy wielki ogieñ i usma¿ymy na nim kolacjê z papierów i filmów. Poka¿ê
ci nawet moj¹ kolekcjê butów, jeœli zechcesz. Kap przemyœla³ to sobie. Rainbird nie przeszkadza³ mu, siedzia³ spokojnie. - Hockstetter i jego koledzy twierdz¹, ¿e ca³kowite otwarcie tej dziewczynki mo¿e zaj¹æ do
dwóch lat. W zale¿noœci od tego, jak g³êbokie s¹ nawyki obronne. | - A ty odejdziesz w cztery do szeœciu miesiêcy. Kap wzruszy³ ramionami. Rainbird dotkn¹³ nosa wskazuj¹cym palcem i przechyli³ g³owê - groteskowo baœniowy gest. - Myœlê, ¿e mo¿emy utrzymaæ ciê w siodle znacznie d³u¿ej, Kap. Miêdzy nami mówi¹c, wiemy, gdzie pogrzebano setki trupów, zarówno dos³ownie, jak w przenoœni. I w¹tpiê, czy
zajmie to lata. W koñcu obaj dostaniemy to, czego chcemy. Co na to powiesz? Kap przemyœla³ to sobie. Czu³ siê stary, zmêczony i kompletnie zagubiony. ,» Myœlê powiedzia³ w koñcu - ¿e ubiliœmy interes. 225 - Œwietnie - odpowiedzia³ mu raŸno Rainbird. - Chyba bêdê jej s³u¿¹cym. W zwyk³ej hierarchii wa¿noœci - nikim. To bêdzie istotne, dla niej. I, oczywiœcie, ona nigdy nie dowie
siê, ¿e to ja poci¹gn¹³em za spust. To by³aby niebezpieczna wiedza, prawda? Bardzo niebezpieczna. - Dlaczego - spyta³ w koñcu Kap dlaczego posun¹³eœ siê a¿ tak szaleñczo daleko? - Czy wydaje ci siê to szaleñstwem? zapyta³ lekko Rainbird. Wsta³ i wzi¹³ jedno ze zdjêæ z biurka Kapa. By³o to zdjêcie rozeœmianej Charlie, zje¿d¿aj¹cej po zamarzniêtym œniegu na swym sp³aszczonym kartonowym pudle.
- W tym biznesie wszyscy gromadzimy orzeszki w oczekiwaniu zimy. Robi³ to Hoover. I niezliczeni dyrektorzy CIA. I ty te¿ ju¿ teraz pobiera³byœ emeryturê. Kiedy zacz¹³em, Charlene McGee jeszcze siê nawet nie urodzi³a; kry³em tylko w³asny ty³ek. - Ale dlaczego dziewczynka? Rainbird d³ugo nie odpowiada³. Patrzy³ na zdjêcie uwa¿nie, niemal z czu³oœci¹. Dotkn¹³
jego powierzchni. - Jest bardzo piêkna - powiedzia³. -I bardzo m³oda. A jednak w jej wnêtrzu kryje siê czynnik Z. Boska moc. Bêdziemy sobie bliscy. Jego oczy nabra³y marz¹cego wyrazu. . Tak, bêdziemy sobie bardzo, bardzo bliscy. 226 ÓWIÊZIENI Dwudziestego siódmego marca Andy McGee zdecydowa³ siê, ¿e nie mog¹ ju¿ d³u¿ej
siedzieæ w Tashmore. Od czasu wys³ania listów minê³y ponad dwa tygodnie i jeœli mieliby dostaæ jak¹œ odpowiedŸ, to ju¿ by nadesz³a. Sam fakt przed³u¿aj¹cej siê ciszy wokó³ domu Granthera napawa³ go niepokojem. Zak³ada³ mo¿liwoœæ, ¿e wszyscy adresaci potraktowali go z góry jako wariata... ale nie bardzo w to wierzy³. Wierzy³ w to, co podpowiada³a mu najg³êbsza intuicja, ¿e jego listy zosta³y jakimœ
sposobem przechwycone. A to by oznacza³o, ¿e wiedz¹, gdzie jest on i Charlie. - Wyje¿d¿amy - powiedzia³ Charlie. No, pakuj siê. Dziewczynka tylko spojrza³a na niego charakterystycznym, uwa¿nym wzrokiem, trochê przestraszona. Nie spyta³a, dok¹d jad¹ i co maj¹ zamiar zrobiæ i to go tak¿e zdenerwowa³o. W jednej z szaf znalaz³ dwie stare walizki, oblepione naklejkami z dawnych wakacji: wodospad
Niagara, Wielki Kanion, Miami Beach i we dwójkê zaczêli sortowaæ dobytek na to, co mieli wzi¹æ, i to, co musieli zostawiæ. Przez wschodnie okno domku bi³o oœlepiaj¹ce œwiat³o s³oñca. W rynnach szumia³a i kapa³a woda. Poprzedniej nocy Andy spa³ niewiele; lody ruszy³y, le¿a³ i s³ucha³ wysokiego, eterycznego, w jakiœ sposób niesamowitego dŸwiêku starego lodu, pêkaj¹cego i ruszaj¹cego powoli w stronê ujœcia z jeziora, z
którego Great Hancock River wylewa³a siê na wschód, p³yn¹c przez New Hampshire i ca³e Maine, coraz bardziej œmierdz¹ca i coraz mocniej zanieczyszczona, by wreszcie wyrzygaæ siê, ha³aœliwa i martwa, do Atlantyku. DŸwiêk przypomina³ nieskoñczony jêk kryszta³u lub mo¿e ton smyczka przesuwanego w nieskoñczonoœæ po cienkiej strunie skrzypiec - ci¹g³e, melodyjne zzziiinnnggg, graj¹ce na koñcach nerwów i sprawiaj¹ce, ¿e
wibrowa³y w akompaniamencie. Andy nigdy jeszcze nie by³ tu wtedy, gdy rusza³y lody, i nie by³ pewien, 227 czy chcia³by byæ œwiadkiem tego raz jeszcze. W tym dŸwiêku, wibruj¹cym miêdzy z¿artymi erozj¹ wzgórzami, by³o coœ strasznego i nieziemskiego. Czu³, ¿e s¹ bardzo blisko, jak zaledwie dostrzegalny potwór w rodz¹cym 'siê koszmarze. W
dzieñ po urodzinach Charlie wyruszy³ na jedn¹ ze swych wêdrówek na biegówkach niewygodnie przymocowanych do stóp i trafi³ na liniê œladów, zrobionych przez rakiety œnie¿ne, prowadz¹cych do wysokiego œwierka. Pod drzewem le¿a³o szeœæ niedopa³ków po vantage'ach i zgniecione, ¿ó³te opakowanie od filmu Kodak Tri - X. Jeszcze bardziej zaniepokojony, Andy zdj¹³ narty i wlaz³ na drzewo. W po³owie wysokoœci zorientowa³ siê, ¿e
doskonale widzi domek Granthera, odleg³y o nieca³e dwa kilometry. Wydawa³ siê ma³y i najwyraŸniej pusty. Ale z teleobiektywem... Nie wspomnia³ Charlie o tym, co znalaz³. Spakowali walizki. Milczenie córki spowodowa³o, ¿e mówi³ nerwowo, bez przerwy. - Z³apiemy jak¹œ okazjê do Berlin, a stamt¹d pojedziemy Greyhoundem z powrotem do Nowego Jorku. Pójdziemy do biura
„Timesa"... - Ale, tato, wys³a³eœ im list. - Kochanie, mogli go nie dostaæ. Przez chwilê Charlie patrzy³a na niego w milczeniu. Potem zapyta³a: - Czy myœlisz, ¿e oni go nie dostali? - Oczywiœcie, ¿e nie - Potrz¹sn¹³ g³ow¹ i zacz¹³ od nowa. -Charlie, po prostu nie wiem. Charlie umilk³a. Uklêk³a, zamknê³a jedn¹ walizkê i zaczê³a mocowaæ siê z zamkami. Bez
rezultatu. - Pomogê ci, skarbie. - Sama potrafiê! - krzyknê³a dziewczynka i nagle rozp³aka³a siê. - Nie p³acz, kochanie. Proszê. To ju¿ prawie koniec. - Nie. - Charlie rozp³aka³a siê jeszcze mocniej. - To siê nigdy nie skoñczy! 228 .,..z·.. - ··''.'". Wokó³ domku Granthera McGee zgromadzi³ siê równy tuzin agentów.
Zajêli swe pozycje poprzedniej nocy. Wszyscy ubrani byli w bia³o-zielone panterki. ¯aden z nich nie uczestniczy³ w akcji na farmie Mandersów i ¿aden z nich nie mia³ broni; oprócz Johna Rainbirda uzbrojonego w strzelbê i Dona Julesa, który mia³ pistolet kalibru 22. - Nie bêdê ryzykowa³, ¿e ktoœ spanikuje z powodu tego, co zdarzy³o siê w Nowym Jorku powiedzia³ Kapowi Rainbird. - Ten
Jamieson ci¹gle wygl¹da tak, jakby zbiera³ jaja wokó³ kolan. I podobnie - nie chcia³ nawet s³yszeæ, ¿eby jego ludzie byli uzbrojeni. Mo¿e siê zdarzyæ wszystko, a nie chcia³ zakoñczyæ operacji z dwoma trupami. On sam dobra³ sobie agentów, a tym, który mia³ za³atwiæ Andy'ego, by³ Don Jules; niewysoki, oko³o trzydziestki, cichy, ponury. Pracowa³ nieŸle. Rainbird wiedzia³ o tym, poniewa¿ Jules by³
jedynym agentem, którego wybra³ sobie do wspó³pracy wiêcej ni¿ jeden raz. Okaza³ siê szybki, praktyczny. W krytycznych chwilach nie w³azi³ w drogê. - McGee wyjdzie na dwór w ci¹gu dnia powiedzia³ Rainbird na odprawie. Dziewczynka wychodzi czêsto, ale McGee zawsze. Jeœli wyjdzie sam, ja go za³atwiê, a Jules szybko i cicho ukryje cia³o. Jeœli dziewczynka wyjdzie z domu sama, bêdzie podobnie. Jeœli
wyjd¹ razem, ja za³atwiê dziewczynkê, a Jules faceta. Wy, reszta, jesteœcie tylko statystami, rozumiecie. Jedyne oko Rainbirda zap³onê³o, rzucaj¹c im z³e spoj r¿enie. - Jesteœcie tu na wypadek, gdyby coœ posz³o drastycznie Ÿle. Oczywiœcie, jeœli coœ pójdzie drastycznie Ÿle, wiêkszoœæ z was bêdzie wia³a do jeziora z p³on¹cymi portkami. Jesteœcie tutaj, bo istnieje jedna szansa na sto, ¿e bêdziecie mogli zdzia³aæ coœ
po¿ytecznego. I - oczywiœcie - wszyscy rozumiemy, ¿e jesteœcie obserwatorami i œwiadkami na wypadek, gdybym spieprzy³ robotê. . Odpowiedzia³y mu cienkie, nerwowe chichoty. Rainbird podniós³ palec. - Jeœli którykolwiek z was nawali i jakoœ ich ostrze¿e, osobiœcie dopilnujê, ¿eby skoñczy³ w najnêdzniejszej dolinie po³udniowoamerykañskiej d¿ungli... z ogryzion¹ dup¹. Uwierzcie w
to, 229 d¿entelmeni. Jesteœcie statystami w moim przedstawieniu. Macie o tym pamiêtaæ. PóŸniej, podczas „próby generalnej" w opuszczonym motelu St. Johnsbury, Rainbird zaci¹gn¹³ Julesa do k¹ta. - Czyta³eœ w aktach o moim cz³owieku? - zapyta³. - Jules zapali³ camela. ' - Tak odpowiedzia³.
- Rozumiesz, co to znaczy „dominacja umys³owa"? - Tak. - Rozumiesz, co siê zdarzy³o tym dwóm facetom w Ohio? Tym, którzy usi³owali porwaæ jego córkê? - Pracowa³em z George'em Waringiem odpowiedzia³ Jules. -Ten facet zagotowywa³ wodê na herbatê. - W tej jednostce to nic nadzwyczajnego. Chcê tylko, ¿ebyœmy wszystko sobie wyjaœnili.
Musisz byæ bardzo szybki. - Tak. - Ten facet odpoczywa³ ca³¹ zimê. Jeœli dasz mu czas, trafiasz do pokoju bez klamek na jakieœ trzy lata, wierz¹c, ¿e jesteœ ptakiem, warzywem albo czymœ w tym rodzaju. - W porz¹dku. . , - Cowporz¹dku? ,, > - Bêdê szybki. Daj sobie spokój, John. - Jest spora szansa, ¿e wyjd¹ razem -
powiedzia³ Rainbird, i-gnoruj¹c Julesa. Bêdziesz sta³ za rogiem ganku, niewidoczny dla tych, którzy wyjd¹ z domu. Czekaj, a¿ za³atwiê dziewczynkê. Ojciec pójdzie w jej kierunku. Zajdziesz go od ty³u. Strzelaj w szyjê. - Pewnie. - Nie spieprz tego, Jules. Jules uœmiechn¹³ siê krótko i zaci¹gn¹³ siê papierosem. - Nie spieprzê.
Walizki by³y ju¿ spakowane. Charlie za³o¿y³a p³aszcz i ciep³e spodnie. Andy zadr¿a³, zapi¹³ kurtkê i podniós³ walizki. Nie czu³ siê dobrze, o nie. By³ zdenerwowany. Jedno z tych jego przeczuæ. 230 - Ty te¿ to czujesz, prawda? - zapyta³a Charlie. Jej drobna buzia by³a blada, bez wyrazu. Andy niechêtnie skin¹³ g³ow¹. - I co robimy?
- Mamy nadziejê, ¿e nasze przeczucia s¹ nieco przedwczesne -powiedzia³ Andy, chocia¿ w g³êbi serca nie wierzy³, by tak by³o. -Co innego mo¿emy zrobiæ? - Co innego mo¿emy zrobiæ? - zgodzi³a siê Charlie. Podesz³a do niego i podnios³a rêce, prosz¹c, by j¹ podniós³; nie robi³a tego od dawna, mo¿e od dwóch lat. Zdumiewaj¹ce, jak szybko mija czas i jak szybko mo¿e siê zmieniæ dziecko, na twoich oczach, niemal niezauwa¿alnie.
To prawie potworne. Od³o¿y³ walizki, wzi¹³ Charlie na rêce i przytuli³ j¹. Charlie poca³owa³a go w policzek i bardzo mocno przytuli³a siê do niego. - Gotowa? - zapyta³ Andy, stawiaj¹c j¹ na pod³odze. - Chyba tak. - Charlie znów omal nie zaczê³a p³akaæ. - Tato, ja nie bêdê rozniecaæ ognia. Nawet jeœli przyjad¹, nim im ucieknie my. ,;
- Tak. Wszystko w porz¹dku, Charlie. Rozumiem ciê. ; - Kocham ciê, tatusiu. Andy skin¹³ g³ow¹. - Ja te¿ ciê kocham, ma³a. Podszed³ do drzwi i otworzy³ je. Przez chwilê s³oñce go oœlepi³o i nic nie widzia³. PóŸniej Ÿrenice zwêzi³y mu siê i móg³ ju¿ dostrzec œwiat i jasne s³oñce na topniej¹cym œniegu. Po prawej mia³ jezioro Tashmore: oœlepiaj¹ce, poszarpane, nieregularne p³aszczyzny
b³êkitnej wody pomiêdzy kawa³kami p³ywaj¹cego po niej lodu. Na wprost by³ sosnowy las. Pomiêdzy drzewami po³yskiwa³ dach s¹siedniego domu, nareszcie wolny od œniegu. Las by³ cichy i Andy poczu³ siê jeszcze bardziej niepewnie. Gdzie siê podzia³y ptaki, których œpiew wita³ ich ka¿dego ranka od czasu, gdy usta³y zimowe mrozy? Nie s³ysza³ ptaków... tylko szelest padaj¹cych z ga³êzi kropel wody. Po¿a³owa³ nagle, ¿e Granther nie
za³o¿y³ w domku telefonu. Powstrzyma³ chêæ zawo³ania z ca³ej si³y: „Jest tam kto?"; to by tylko bardziej przestraszy³o Charlie. 231 - Wygl¹da nieŸle - powiedzia³. - S¹dzê, ¿e nadal ich wyprzedzamy... jeœli w ogóle siê tu wybieraj¹. - To dobrze - odpar³a bezbarwnie Charlie. - No, to w drogê, ma³a. I Andy pomyœla³ po raz setny: - „Co innego
mo¿emy zrobiæ?" Pomyœla³ te¿ o tym, jak bardzo ich nienawidzi. Charlie podesz³a do niego przez pokój, mijaj¹c suszarkê pe³n¹ naczyñ, które pozmywali po dzisiejszym œniadaniu. Ca³y domek wygl¹da³ tak jak wtedy, kiedy do niego weszli: nieskazitelnie wysprz¹tany. Granther by³by zadowolony. Andy obj¹³ Charlie i przytuli³ j¹ na chwilê. PóŸniej podniós³ walizki i razem wyszli w s³oñce wczesnej
wiosny. John Rainbird tkwi³ w po³owie wysokiego œwierku, niewiele ponad sto piêædziesi¹t metrów od domu. Mia³ na nogach raki, a pas s³upo³aza przyciska³ go mocno do pnia. Kiedy otworzy³y siê drzwi chaty, podrzuci³ strzelbê i przycisn¹³ j¹ do ramienia. Ca³kowity spokój otoczy³ go swym koj¹cym p³aszczem. Przed jego jedynym zdrowym okiem œwiat siê wyostrzy³. Od kiedy Rainbird straci³ lewe oko,
doznawa³ zak³óceñ g³êbi widzenia - lecz w chwilach ca³kowitej koncentracji, jak teraz, widzia³ wszystko dok³adnie i ostro; by³o tak, jakby zniszczone oko regenerowa³o siê na te krótkie chwile. Nie by³ to trudny, daleki strza³ i Rainbird nie ba³by siê nawet przez chwilê, gdyby mia³ zamiar strzeliæ w dziewczynkê kul¹; ale mia³ do czynienia z czymœ znacznie bardziej niezrêcznym, czymœ, co
dziesiêciokrotnie powiêksza³o czynnik ryzyka. W magazynku specjalnie zmodyfikowanej strzelby tkwi³a strza³ka nas¹czona ampu³k¹ orazynu, a na tym dystansie strza³ka mog³a zawsze zacz¹æ kozio³kowaæ lub zmieniæ kierunek. Na szczêœcie dzieñ by³ niemal bezwietrzny. - Jeœli taka jest wola Wielkiego Ducha i mych przodków modli³ siê cicho Rainbird - niech poprowadz¹ m¹ d³oñ i oko, by
strza³a trafi³a w cel. : 232 Dziewczynka wysz³a wraz z ojcem - a wiêc Jules mia³ wzi¹æ udzia³ w grze. W celowniku teleskopowym wydawa³a siê wielka jak stodo³a. Ko¿uszek odbija³ siê jaskrawym b³êkitem od poczernia³ych desek chaty. Rainbird mia³ chwilê, by dostrzec walizki w rêkach Andy'ego, by zorientowaæ siê, ¿e mimo wszystko zd¹¿y³ w ostatniej chwili.
Kaptur ko¿uszka Charlie by³ opuszczony, a zamek podci¹gniêty tylko do mostka, tak ¿e kurtka rozchyla³a siê pod szyj¹. Dzieñ by³ ciep³y i to te¿ mu sprzyja³o. Zacisn¹³ palce na spuœcie i naprowadzi³ skrzy¿owane nitki w celowniku na gard³o dziewczynki. Jeœli taka jest wola... Poci¹gn¹³ spust. Nie by³o huku, tylko ciche pufl Z lufy wzniós³ siê ob³oczek dymu.
Stali na szczycie schodów, gdy Charlie wyda³a z siebie nagle st³umiony g³os, jakby coœ prze³yka³a. Andy natychmiast upuœci³ walizki. Nic nie s³ysza³, ale coœ by³o strasznie nie w porz¹dku. Coœ siê zmieni³o w Charlie. - Charlie? Charlie? | Przyjrza³ siê córce. Sta³a nieruchomo jak pos¹g, nies³ychanie piêkna na tle b³yszcz¹cego œniegu. Nies³ychanie ma³a. I nagle zauwa¿y³, jaka to by³a zmiana. By³a tak podstawowa, tak
okropna, ¿e nie potrafi³ dostrzec jej od razu. Z gard³a Charlie, tu¿ poni¿ej jab³ka Adama, stercza³o coœ, co wydawa³o siê d³ug¹ ig³¹. Jej d³onie w mitenkach podnios³y siê do tego czegoœ, znalaz³y to i przekrêci³y do góry pod innym, groteskowym k¹tem. Cienka nitka krwi sp³ynê³a z rany na szyi. Krwawy kwiat, ma³y i delikatny, zaplamii ko³nierz jej koszuli i sp³yn¹³ na futro otaczaj¹ce zamek jej ko¿uszka.
- Charlie!- wrzasn¹³ Andy. Skoczy³ przed siebie i z³apa³ córkê za rêkê w³aœnie w chwili, w której jej oczy wywróci³y siê i polecia³a przed siebie. Andy z³o¿y³ j¹ na ganku, bezustannie wykrzykuj¹c jej imiê. Wbita w gard³o strza³ka zab³ys³a w s³oñcu. Cia³o Charlie by³o nieruchome, bezw³adne, martwe. Andy trzyma³ j¹, tu233 li³ i patrzy³ na oblane s³onecznymi promieniami lasy, które wydawa³y siê
tak puste - i w których nie œpiewa³y ptaki. - Kto to zrobi³? - krzykn¹³. - Kto to zrobi³? Wy³aŸ, chcê ciê zobaczyæ! Don Jules wyszed³ zza œciany ganku. Na nogach mia³ tenisówki Adidasa. W rêku pistolet 22. - Kto zastrzeli³ mi córkê? - krzykn¹³ Andy. Coœ w jego gardle zawibrowa³o boleœnie od si³y tego krzyku. Przytuli³ córkê, tak strasznie nieruchom¹ i bezw³adn¹ w swym
niebieskim ko¿uszku. Jego palce siêgnê³y po strza³kê i wyjê³y j¹. Z rany pociek³ œwie¿y strumyk krwi. „Wnieœ j¹ do œrodka - pomyœla³. Musisz wnieœæ j¹ do œrodka". Jules podszed³ i strzeli³ do niego z ty³u, ca³kiem tak, jak aktor Booth strzeli³ kiedyœ do prezydenta. Na chwilê Andy poderwa³ siê w górê, ci¹gle klêcz¹c, przytulaj¹c Charlie jeszcze mocniej. A póŸniej pad³ na jej cia³o.
Jules przyjrza³ siê z bliska i pomacha³ do ukrytych w lesie mê¿czyzn. - Takie nic - powiedzia³ do siebie, gdy Rainbird zbli¿y³ siê do chaty, brn¹c przez lepki, topniej¹cy, marcowy œnieg. - Takie nic. O co ten ca³y krzyk? - 234 MROK £añcuch zdarzeñ, zakoñczony tak potwornymi zniszczeniami i ofiarami w ludziach, zacz¹³ siê od letniej burzy i awarii dwóch
generatorów. Burza nadesz³a dziewiêtnastego sierpnia, niemal piêæ miesiêcy po tym, jak Andy i Charlie zostali ujêci w domu Granthera w Vermont. Od dziesiêciu dni by³o duszno i parno. Tego sierpniowego dnia, zaraz po po³udniu, na horyzoncie zaczê³y siê zbieraæ burzowe chmury, lecz ¿aden z ludzi pracuj¹cych na terenie, na którym królowa³y dwa piêkne, stare domy, stoj¹ce naprzeciw siebie i oddzielone
wielkim, zielonym trawnikiem i zadbanymi grz¹dkami kwiatów, nie wierzy³, by chmury te zwiastowa³y burzê - nie wierzyli w to ani ogrodnicy strzyg¹cy trawê ma³ymi traktorkamikosiarka-mi, ani kobieta rz¹dz¹ca podsekcj¹ komputerów A-E (oraz nale¿¹cym do sekcji komputerowej ekspresem do kawy), która podczas przerwy œniadaniowej osiod³a³a jednego z koni i troskliwie przegalopowa³a starannie
utrzymanymi œcie¿kami do jazdy konnej, ani nawet Kap, który zjad³ kanapkê w swym klimatyzowanym gabinecie, nie przerywaj¹c pracy nad przysz³orocznym bud¿etem, nieœwiadom upa³u i duchoty. Byæ mo¿e jedyn¹ osob¹ w nale¿¹cej do Sklepiku posiad³oœci, pewn¹ nadejœcia deszczu, by³ cz³owiek, który mia³ w nazwisku s³owo „deszcz". Wielki Indianin przyjecha³ do pracy o dwunastej trzydzieœci, choæ jego s³u¿ba
zaczyna³a siê o pierwszej. W koœciach i w krwawej jamie, w której tkwi³o kiedyœ lewe oko, czu³ ból zwiastuj¹cy zmianê pogody. Indianin prowadzi³ bardzo starego i bardzo zardzewia³ego thunderbirda z przyklejon¹ do szyby nalepk¹ parkingow¹ z liter¹ „D". Ubrany by³ w bia³y fartuch s³u¿¹cego. Przed wyjœciem z samochodu za³o¿y³ na oko haftowan¹ opaskê. Nosi³ j¹ tylko w pracy i wy³¹cznie z powodu dziewczynki. Nie lubi³ opaski.
Tylko ona przypomina³a mu o utraconym oku. 235 Na tarasie Sklepiku by³y cztery parkingi. Prawdziwy samochód Rainbirda: nowy, ¿ó³ty cadillac z silnikiem diesla, mia³ na szybie nalepkê z liter¹ „A"- „A" oznacza³o parking VIPów, znajduj¹cy siê pod po³udniowym domem. Podziemny system tuneli i wind ³¹czy³ ten parking bezpoœrednio z sal¹ komputerów, sal¹ odpraw, wielk¹
bibliotek¹ i czytelni¹ Sklepiku i - oczywiœcie - ze skrzyd³em goœcinnym; nazwa ta mówi³a niewiele o kompleksie laboratoriów i s¹siaduj¹cych z nimi mieszkañ, w których trzymano Charlie McGee i jej ojca. Parking „B", przeznaczony dla pracowników œredniego szczebla, znajdowa³ siê nieco dalej. Parking „C", dostêpny dla sekretarek, mechaników, elektryków i temu podobnych, le¿a³ za parkingiem „B"- Parking „D",
przeznaczony dla pracowników niewykwalifikowanych, wed³ug okreœlenia Rainbirda „statystów", znajdowa³ siê niemal o kilometr od czegokolwiek i wype³niony by³ zawsze ¿a³osn¹, pstrokat¹ kolekcj¹ ¿elastwa z Detroit, nadaj¹c¹ siê niemal tylko na wyœcigi wraków odbywaj¹ce siê co tydzieñ w Jackson Plains. „Biurokratyczna hierarchia wa¿noœci" pomyœla³ Rainbird, zamykaj¹c resztki swego T birda i podnosz¹c g³owê, by móc
popatrzeæ na ciemne chmury. Nadchodzi³a burza. S¹dzi³, ¿e dotrze tu oko³o czwartej. Podszed³ w stronê ukrytego ze smakiem w sosnowym zagajniku baraku z falistej blachy, w którym umieszczono zegar pracowników klasy V i VI. Bia³y fartuch powiewa³ wokó³ niego. Min¹³ go ogrodnik siedz¹cy na jednym z kilkunastu nale¿¹cych do Wydzia³u Zieleni traktorków-kosiarek. Nad siedzeniem ko³ysa³ siê weso³y, kolorowy parasol.
Ogrodnik nie zauwa¿y³ Rainbirda; to tak¿e œwiadczy³o o biurokratycznej hierarchii wa¿noœci. Jeœli nale¿a³eœ do grupy VI, dla grupy V by³eœ niewidzialny. Nawet zrujnowana twarz Rainbirda nie prowokowa³a komentarzy; jak ka¿da rz¹dowa agencja, Sklepik zatrudnia³ akurat tylu weteranów, by wygl¹da³o to dobrze w raportach. Max Factor niewiele by³by w stanie przekazaæ wiedzy o kosmetyce rz¹dowi
Stanów Zjednoczonych. Rozumiano te¿, oczywiœcie, ¿e weteran z widocznym upoœledzeniem fizycznym - sztuczne ramiê, wózek inwalidzki, rany twarzy - wart 236 by³ trzech weteranów wygl¹daj¹cych „normalnie". Rainbird zna³ ludzi o umys³ach i duszach zrujnowanych w weso³ym miasteczku Wietnamu co najmniej tak, jak jego twarz; i ci ludzie
byliby szczêœliwi, dostaj¹c prace, recepcjonistów w burdelu... ale oni po prostu Ÿle wygl¹dali. Nie to, ¿eby siê nad nimi litowa³. W rzeczywistoœci wszystko wydawa³o mu siê raczej œmieszne. I nikt z tych, z którymi teraz pracowa³, nie zna³ go jako agenta Sklepiku i jego cyngla; na to móg³by przysi¹c. Przed siedemnasto-ma tygodniami by³ tylko zarysem postaci za polaryzowan¹ szyb¹ swego cadillaca, kimœ z nalepk¹ „A" na szybie.
- Czy nie s¹dzisz, ¿e trochê z tym przesadzasz? - zapyta³ go Kap. Dziewczynka nie ma ¿adnego kontaktu z ogrodnikami i sekretarkami. Jesteœcie sami na tej scenie. Rainbird potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Wystarczy jedna ma³a wpadka. Wystarczy, by jedna osoba wspomnia³a w rozmowie, ¿e przyjazny s³uga ze zmasakrowan¹ twarz¹ parkuje samochód na miejscu dla VIPów i przebiera siê w bia³y fartuch w
dyrektorskiej szatni. Staram siê stworzyæ poczucie zaufania; zaufania zbudowanego na przekonaniu, ¿e obydwoje jesteœmy poza nawiasem, jesteœmy, jeœli wolisz to s³owo, dziwol¹gami w trzewiach amerykañskiego biura KGB. Kapowi siê to nie podoba³o; nie podoba³o mu siê, gdy ktokolwiek pozwala³ sobie na tanie przytyki do metod Sklepiku, zw³aszcza w tym przypadku, gdy rzeczywiœcie u¿yto metod eksperymentalnych.
- Có¿, z pewnoœci¹ robisz wspania³¹ robotê - powiedzia³. Na to Rainbird nie mia³ ju¿ zadowalaj¹cej odpowiedzi, poniewa¿ w rzeczywistoœci wcale nie robi³ wspania³ej roboty. Przez ca³y czas swego pobytu w Longmont dziewczynka nie zapali³a nawet zapa³ki. To samo mo¿na by³o powiedzieæ o jej ojcu, który nie okaza³ najmniejszego znaku dominacji umys³owej, jeœli w ogóle mia³ jeszcze tê zdolnoœæ. W to
akurat wszyscy zaczynali coraz powa¿niej w¹tpiæ. Dziewczynka fascynowa³a Rainbirda. W pierwszym roku pracy w Sklepiku przeszed³ szereg kursów, których nie wyk³ada siê w ¿adnym z uniwersytetów: pods³uch, kradzie¿e samochodów, 237 niezauwa¿alne rewizje i kilkanaœcie innych. Jedynym, który interesowa³ go naprawdê, by³
kurs w³amañ do sejfów, gdzie wyk³adowc¹ by³ starzej¹cy siê kasiarz nazwiskiem G. M. Rammaden. Ram-madena zwolniono z wiêzienia w Atlancie tylko w tym celu, by uczy³ fachu agentów Sklepiku. Uwa¿ano go za najlepszego i Rain-bird nigdy w to nie w¹tpi³, chocia¿ s¹dzi³, ¿e teraz niemal mu dorównuje. Rammaden, który zmar³ trzy lata temu (Rainbird wys³a³ kwiatek na jego pogrzeb - jak¹ komedi¹ bywa ¿ycie!) uczy³ ich
wszystkich rodzajów zamków, wszystkich rodzajów sejfów i tego, ¿e klapa sejfu blokuje siê na sta³e, kiedy rozbije siê zamek m³otkiem i d³utem; uczy³ ich wiedzy o blokadach, wytrychach i o tym, jak wykorzystaæ grafit, jak wzi¹æ odcisk klucza na kartce z notesu, jak domowym sposobem zrobiæ nitroglicerynê i jak otworzyæ sejf od ty³u, rozbieraj¹c go warstwa po warstwie. Rainbird zareagowa³ na nauki G. M. Rammadena z ch³odnym, cynicznym
entuzjazmem. Rammaden powiedzia³, ¿e sejfy s¹ jak kobiety: maj¹c narzêdzia i czas mo¿na otworzyæ ka¿dy z nich. S¹ takie, mówi³, które ³atwo otworzyæ, i takie, które trudno otworzyæ, ale nie ma takich, których nie sposób otworzyæ. Dziewczynka by³a twarda. Na pocz¹tku musieli ¿ywiæ Charlie do¿ylnie; po prostu po to, by nie zag³odzi³a siê na œmieræ. Po pewnym czasie
dziewczynka stwierdzi³a, ¿e odmow¹ jedzenia zyskuje jedynie siñce na ramionach i zaczê³a jeœæ; bez apetytu, tylko dlatego, ¿e jedzenie by³o mniej bolesne. Czyta³a niektóre z ksi¹¿ek, które jej dawali - a w ka¿dym razie przegl¹da³a je - i czasami w³¹cza³a stoj¹cy w jej pokoju kolorowy telewizor tylko po to, by wy³¹czyæ go po kilku minutach. Przez ca³y czerwiec ogl¹da³a na kanale lokalnym serial „Mój Kary", raz czy dwa
obejrza³a Walta Disneya. I to wszystko. W cotygodniowych raportach coraz czêœciej zaczê³o siê pojawiaæ s³owo „sporadyczna afazja". Rainbird znalaz³ to s³owo w s³owniku medycznym i zrozumia³ je od razu; dziêki swym doœwiadczeniom indiañskiego wojownika zrozumia³ je mo¿e nawet lepiej ni¿ sami lekarze. Czasami dziew-238 czynce po prostu brakowa³o s³ów. Sta³a tylko, wcale tym nie zmieszana, i
bezdŸwiêcznie porusza³a ustami. A czasami u¿ywa³a s³ów ca³kowicie wyrwanych z kontekstu, najwyraŸniej zupe³nie nie zdaj¹c sobie z tego sprawy. „Nie podoba mi siê ta sukienka, wola³abym trawow¹". Mog³a siê poprawiæ obojêtnie: „Znaczy - zielon¹" - lecz zazwyczaj po prostu niczego nie zauwa¿a³a. Wed³ug s³ownika „afazja" to zanik pamiêci, spowodowany uszkodzeniem mózgu. Lekarze
natychmiast rozpoczêli igraszki z lekarstwami. Orazyn zast¹piono valium bez widocznej zmiany na lepsze. Spróbowano orazynu i valium, ale ich nieprzewidziana reakcja spowodowa³a napady nieprzerwanego, monotonnego p³aczu, trwaj¹cego tak d³ugo, jak d³ugo trwa³o dzia³anie tych œrodków. Wypróbowano coœ ca³kiem nowego: kombinacjê leku uspokajaj¹cego i ³agodnie halucynogennego i to wydawa³o siê dzia³aæ -na krótko. PóŸniej
Charlie zaczê³a siê j¹kaæ i dosta³a lekkiej wysypki. Teraz znów podawano orazyn i obserwowano j¹ uwa¿nie na wypadek, gdyby afazja siê pogorszy³a. Zapisano ca³e ryzy papieru na temat delikatnego stanu psychicznego dziewczynki i tego, co jajog³owi nazwali „podstawowym konfliktem ognia" - œmieszny sposób na okreœlanie, ¿e tata zakaza³, a Sklepik ka¿e... a wszystko to skomplikowane poczuciem winy z powodu wypadku
na farmie Mandersów. Rainbird nic z tego nie kupi³. To nie pigu³ki i nie to, ¿e obserwowano j¹ bezustannie, i nie to, ¿e oddzielono j¹ od ojca. By³a twarda. To wszystko. W którymœ momencie Charlie postanowi³a, ¿e niezale¿nie od wszystkiego nie bêdzie wspó³pracowaæ. Koniec. Tut fini. Psychiatrzy mogli do koñca œwiata uwijaæ siê przy niej, pokazuj¹c jej plamy atramentu,
doktorzy mogli bawiæ siê lekarstwami, mrucz¹c w brody o tym, jak trudno jest dobraæ œrodki skuteczne wobec oœmioletniej dziewczynki, góry papierów mog³y sobie rosn¹æ. Kap móg³ siê wœciekaæ do woli. A Charlie McGee by³a coraz twardsza. Rainbird czu³ to tak pewnie, jak tego popo³udnia poczu³ zbli¿a nie siê deszczu. I podziwia³ tê ma³¹. Spowodowa³a, ¿e ca³a ta ban da krêci siê w pogoni za w³asnym
ogonem i gdyby to im zostawiæ, 239 krêciliby siê za nim do Œwiêta Dziêkczynienia i do Bo¿ego Narodzenia. Ale nie bêd¹ goniæ w³asnego ogona do koñca œwiata; i to zaniepokoi³o Rainbirda bardziej ni¿ cokolwiek innego. Rammaden, kasiarz, opowiedzia³ im zabawn¹ historiê o dwóch z³odziejach, którzy w³amali siê do supermarketu pewnego dnia, kiedy zamieæ spowodowa³a, ¿e ciê¿arówka Wells Fardo
nie mog³a odebraæ du¿ych pieniêdzy z utargu. Próbowali przewierciæ zamek szyfrowy i nie dali rady. Próbowali rozebraæ sejf, ale nie umieli odgi¹æ rogu, ¿eby zacz¹æ. W koñcu wysadzili sejf. Odnieœli olœniewaj¹cy sukces. Rozwalili sejf, rozwalili go tak wspaniale, ¿e zniszczyli le¿¹ce w nim pieni¹dze. To, co zosta³o, wygl¹da³o jak pociêta forsa, któr¹ czasami wtyka siê do d³ugopisów. - Chodzi o to - powiedzia³ im
Rammaden tym swoim suchym, jêkliwym g³osem - ¿e ci dwaj nie pokonali sejfu. Gra idzie o to, by pokonaæ sejf. Nie pokonacie sejfu, jeœli nie wyci¹gniecie jego zawartoœci, tak by nadawa³a siê do u¿ycia. Rozumiecie? Ci dwaj przesadzili z nitrogliceryn¹. Zabili forsê. To by³y dupki i sejf ich pokona³. Rainbird zrozumia³. Spraw¹ zajmowa³o siê ponad szeœædziesiêciu facetów ze stopniami naukowymi. Chcieli
przewierciæ zamek szyfrowy dziewczynki swymi pigu³kami. Mieli wystarczaj¹co wielu jajog³owych, by wystawiæ dru¿ynê softballu. Jajog³owi robili wszystko, by rozwi¹zaæ „podstawowy konflikt ognia". Jednak ca³a ta szczególna kupa gówna sprowadza³a siê do tego, ¿e próbowali rozebraæ sejf od ty³u. Rainbird wszed³ do ma³ego baraku, wyj¹³ sw¹ kartê i podbi³ j¹. T. B. Norton, szef zmiany: spojrza³ na niego znad paperbacka.
- Za wczesne przyjœcie nie ma nadgodzin, czerwony. - Nie? - zapyta³ Rainbird. - Nie. - Norton spojrza³ na niego wyzywaj¹co, pe³en ponurej, niemal œwiêtej pewnoœci, która tak czêsto towarzyszy skromnej w³adzy. Rainbird opuœci³ oczy i podszed³ do gabloty z og³oszeniami. Dru¿yna krêglarska s³u¿¹cych wygra³a wczoraj wieczorem mecz. Ktoœ chcia³ sprzedaæ „dwie œwietne pralki". Oficjalna
notatka g³o-240 si³a, ¿e: WSZYSCY PRACOWNICY Wl DO W-6 MUSZ¥ UMYÆ RÊCE PRZED WYJŒCIEM Z TEGO BIURA. - Zanosi siê na deszcz - powiedzia³ przez ramiê do Nortona. - Nie ma szans, czerwony - odpar³ Norton. - Czemu siê st¹d nie wyniesiesz? Zasmradzasz pokój. - Jasne, szefie. Tylko podbijê kartê.
- To nastêpnym razem przyjedŸ tu o w³aœciwej godzinie. - Jasne, szefie - powiedzia³ Rainbird po raz drugi i wyszed³. Zerkn¹³ na bok ró¿owej szyi Nortona, na miêkki punkt tu¿ poni¿ej szczêki. „Czy mia³byœ czas krzykn¹æ, szefie? Czy mia³byœ czas krzykn¹æ, gdybym w tym miejscu przebi³ ci szyjê palcem? Jak ro¿en przez kawa³ek szasz³yka... szefie" - pomyœla³. Wyszed³ w wilgotny upa³. Chmury zbli¿a³y siê, powolne, uginaj¹ce siê pod
ciê¿arem deszczu. Bêdzie du¿a burza. Zagrzmia³o, ci¹gle z daleka. Dom by³ ju¿ blisko. Rainbird okr¹¿y³ go. Przejdzie do bocznego wejœcia, które prowadzi do spi¿arni, i pojedzie wind¹ „cztery piêtra w dó³. Dzisiaj mia³ umyæ i zapastowaæ wszystkie pod³ogi w mieszkaniu dziewczynki; to da mu du¿¹ szansê. Nie by³o tak, ¿eby nie chcia³a z nim rozmawiaæ - co to, to nie. Chodzi o to, ¿e by³a zawsze tak cholernie daleka.
Chcia³ roz³o¿yæ sejf na swój w³asny sposób; jeœli tylko móg³by spowodowaæ, by siê rozeœmia³a, ¿eby za¿artowa³a razem z nim ze Sklepiku, to by³oby tak, jakby odgi¹³ róg. Mia³by miejsce na oparcie d³uta. Niech rozeœmieje siê i choæby raz. To by ich po³¹czy³o: dwójka wewn¹trz Sklepiku, komitet na tajnej sesji. Para przeciw wszystkim. Jak na razie nie zdo³a³ spowodowaæ, by
rozeœmia³a siê choæby raz. Podziwia³ j¹ za to bardziej, ni¿ móg³ wyraziæ s³owami. Rainbird wsun¹³ kartê identyfikacyjn¹ w odpowiedni¹ szczelinê i zszed³ do pokoju s³u¿¹cych, by przed prac¹ napiæ siê kawy. Nie mia³ ochoty na kawê, ale ci¹gle jeszcze mia³ czas. Nie móg³ pozwoliæ : sobie na to, by okazaæ zbyt wielki zapa³; wystarczaj¹co Ÿle siê sta³o, ¿e Norton dostrzeg³ to i
skomentowa³. 241 Nala³ sobie kubek czarnego b³ota z ekspresu i usiad³. Przynajmniej nie przyszed³ ¿aden z tych kretynów. Rainbird siedzia³ na zniszczonej i popêkanej, szarej kanapie i pi³ kawê. Jego zrujnowana twarz (a Charlie zainteresowa³a siê ni¹ tylko przelotnie) by³a nieruchoma, spokojna. Tylko umys³ pracowa³, analizuj¹c zaistnia³¹ sytuacjê.
Ci, którzy zajmowali siê dziewczynk¹, byli jak zieloni kasiarze z opowieœci Rammadena. Na razie obchodzili siê z dziewczynk¹ w rêkawiczkach, bynajmniej nie dlatego, ¿e j¹ kochali. Prêdzej czy póŸniej zdecyduj¹, ¿e grzeczne traktowanie do niczego ich nie prowadzi, a kiedy wyczerpi¹ ³agodne opcje, zdecyduj¹ siê wysadziæ sejf. A Rainbird by³ pewny, ¿e gdy siê do tego zabior¹, z pewnoœci¹ „zabij¹ sejf, by u¿yæ barwnego okreœlenia Rammadena.
W raportach dwóch lekarzy dostrzeg³ s³owa „lekka terapia wstrz¹sowa". Jednym z tych lekarzy by³ Pynchot, a Hockstetter s³ucha³ Pynchota. Rainbird widzia³ te¿ przedstawione na piœmie wytyczne dzia³ania, nafaszerowane tak zwariowanym ¿argonem, ¿e wygl¹da³y niemal jak napisane w obcym jêzyku. Przet³umaczone, sprowadza³y siê zaœ do twardego gadania: jeœli dzieciak zobaczy, ¿e tata naprawdê cierpi, z³amie siê. Rainbird zaœ s¹dzi³, ¿e jeœli
dzieciak zobaczy tatusia pod³¹czonego do akumulatora i tañcz¹cego polkê z w³osami stercz¹cymi dêba na g³owie, to spokojnie wróci do pokoju, st³ucze szklankê i zje od³amki. Ale tego nie wolno im powiedzieæ. Sklepik, jak FBI i CIA, mia³ d³ug¹ tradycjê w zabijaniu forsy. Jeœli z obc¹ pomoc¹ nie dostajesz tego, czego chcesz, bierz rozpylacz i granaty, jedŸ tam i zabij skurwysyna. Nasyæ cyjankiem cygara Castro. To szaleñstwo, ale tego nie wolno
im powiedzieæ. Widzieli tylko SKUTKI, b³yszcz¹ce i pulsuj¹ce jak oznaka zwyciêstwa na mitycznym jednorêkim bandycie z Vegas. Wiêc zabijali pieni¹dze i stali œciskaj¹c w garœci zielone œmiecie, przelatuj¹ce im przez palce, niepewni, co siê, u diab³a, sta³o. Do pokoju wchodzili ju¿ inni sprz¹tacze ¿artuj¹c, klepi¹c siê na wzajem po plecach, gadaj¹c o wczorajszej grze, o samochodach, o kobietach i o tym, jak ich wyko³owano. To samo
gówno, o którym bêd¹ gadaæ do koñca œwiata, alleluja, amen. Trzymali siê z da242 la od Rainbirda. Nikt z nich nie lubi³ Rainbirda. Rainbird nie gra³ w krêgle, nie gada³ o samochodzie i wygl¹da³ jak ¿ywcem wyjêty z filmu o Frankensteinie. Niepokoi³ ich. Tego, który poklepa³by go po ramieniu, Rainbird rozerwa³by na strzêpy. Rainbird wyj¹³ paczkê tytoniu „Czerwonoskóry", paczkê bibu³ek i
skrêci³ sobie jednego szybkiego. Siedzia³, pali³ i czeka³, a¿ przyjdzie czas, by pójœæ do mieszkania Charlie. Bior¹c pod uwagê wszystkie okolicznoœci, od lat nie czu³ siê tak dobrze, od lat nie by³ taki o¿ywiony. Zdawa³ sobie z tego sprawê i by³ za to wdziêczny dziewczynce. W sposób, którego nie pozna nigdy, zwróci³a mu na jakiœ czas ¿ycie - ¿ycie cz³owieka, który czuje i który ma nadziejê, co oznacza mê¿czyznê
maj¹cego ¿yciowe troski. To dobrze, ¿e by³a taka twarda. W koñcu siê do niej dobierze (s¹ sejfy trudne i sejfy ³atwe, nie ma sejfów niemo¿liwych); sprawi, ¿e Charlie zatañczy dla nich, cokolwiek to bêdzie warte; a kiedy skoñczy tañczyæ, zabije j¹ i spojrzy jej w oczy z nadziej¹, ¿e gdy bêdzie przekracza³a granicê ku temu czemuœ, co istnieje po drugiej stronie, on dostrze¿e w nich iskrê zrozumienia, wiadomoœæ.
A tymczasem bêdzie ¿y³. Rainbird zgasi³ papierosa i wsta³ gotów do pracy. ~ ;" Chmur by³o coraz wiêcej. O trzeciej wisia³y ju¿, niskie i ciemne, | nad budynkami Longmont. Grzmia³o coraz g³oœniej i pewniej; bu| rza zmienia³a ziemskich niedowiarków w wierz¹cych. Ogrodnicy odstawili kosiarki. Wniesiono do œrodka stoliki sprzed obydwu domów. W stajni dwóch stajennych próbowa³o uspokoiæ zalêk
nione konie, reaguj¹ce niespokojnym ruchem na ka¿dy z³owró¿b ny ³oskot z niebios. \ Burza wybuch³a o wpó³ do czwartej, nieoczekiwanie jak huk strza³u z colta rewolwerowca, z najwiêksz¹ furi¹. Zaczê³a siê od deszczu, deszcz szybko zmieni³ siê w grad. Wiatr wia³ ze wschodu na zachód, by znienacka ca³kowicie zmieniæ kierunek. 243 Pioruny bi³y bia³oniebieskimi ciosami,
zostawiaj¹c w powietrzu zapach rozwodnionej benzyny. Wiatr zacz¹³ wirowaæ w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. W wieczornych prognozach pogody pokazano ma³e tornado, które zaledwie ominê³o kwaterê w Longmont, a po drodze zerwa³o dach z zak³adu fotograficznego w centrum handlowym. Sklepik dobrze zniós³ niemal ca³¹ burzê. Grad wybi³ dwie szyby, a wiatr zerwa³ nisk¹
balustradê otaczaj¹c¹ malownicz¹ altankê, stoj¹c¹ nad brzegiem stawu, i przeniós³ j¹ o szeœædziesi¹t metrów; ale to by³y wszystkie zniszczenia (oprócz po³amanych ga³êzi i zrujnowanych klombów - dodatkowa robota dla oddzia³ów ogrodniczych). Podczas burzy psy lata³y wœciekle korytarzem miêdzy wewnêtrznym i zewnêtrznym ogrodzeniem, ale kiedy nawa³nica zaczê³a cichn¹æ, uspokoi³o siê wszystko.
Prawdziwych zniszczeñ dokona³y wy³adowania elektryczne, które nadesz³y po gradzie, deszczu i wietrze. W rezultacie uderzeñ piorunów, które trafi³y w transformatory w Rowantree i Briska, czêœæ wschodniej Wirginii pozbawiona by³a pr¹du a¿ do pó³nocy. Transformator w Briska obs³ugiwa³ kwaterê Sklepiku. Siedz¹cy w gabinecie Kap Hollister spojrza³ w górê rozdra¿niony; œwiat³a zgas³y, cichy
szum klimatyzacji ucich³ i ¿arniki. Szary zmrok spowodowany brakiem elektrycznoœci i ciê¿kimi, burzowymi chmurami trwa³ mo¿e z piêæ sekund - wystarczaj¹co d³ugo, by Kap sykn¹³: „cholera!" i zacz¹³ siê zastanawiaæ, co sta³o siê z awaryjnymi generatorami. Wyjrza³ przez okno i zobaczy³ b³yskawice uderzaj¹ce niemal bez przerwy. Tego wieczoru jeden ze stra¿ników z budki powiedzia³ ¿onie, ¿e widzia³ piorun kulisty, wielki jak dwie tace,
odbijaj¹cy siê od s³abo naelektryzowanego zewnêtrznego ogrodzenia do mocno naelektryzowanego wewnêtrznego i z powrotem. Kap siêgn¹³ po telefon, by dowiedzieæ siê, co siê sta³o z elektrycznoœci¹, gdy nagle œwiat³o zaœwieci³o znowu. Klimatyzacja ruszy³a z szumem i zamiast siêgaæ po telefon, Kap siêgn¹³ po o³ówek. I wtedy œwiat³o zgas³o znowu.
- Cholera! - powtórzy³ Kap. Odrzuci³ o³ówek i mimo wszystko 244 TB*PS* siêgn¹³ po s³uchawkê, wyzywaj¹c œwiat³o, by zaœwieci³o, nim obrobi komuœ ty³ek. Œwiat³o odrzuci³o jego wyzwanie. Dwa eleganckie domy, patrz¹ce na siebie poprzez wielki trawnik - i ca³y rozci¹gaj¹cy siê pod nimi kompleks urz¹dzeñ Sklepiku obs³ugiwane by³y przez Urz¹d Energetyczny
Wschodniej Wirginii, ale mia³y tak¿e dwa dieslowskie generatory awaryjne. Jeden system obs³ugiwa³ „funkcje ¿ywotne": elektryczne ogrodzenie, komputery (przerwa w dostawie pr¹du mo¿e kosztowaæ niewiarygodn¹ fortunê mierzon¹ czasem komputerowym) i ma³y szpital. Drugi zasila³ mniej wa¿ne urz¹dzenia: œwiat³a, klimatyzacjê, windy i wszystkie inne. Drugi system skoncentrowany by³ jako „system zastêpczy" - to znaczy, ¿e mia³ siê w³¹czyæ w
przypadku, gdyby pierwszy wskazywa³ oznaki przeci¹¿enia, natomiast pierwszy system nie mia³ siê w³¹czyæ w przypadku przeci¹¿enia drugiego. Dziewiêtnastego sierpnia przeci¹¿enie nast¹pi³o w obu. Drugi system w³¹czy³ siê, gdy pierwszy wskaza³ przeci¹¿enie, tak jak to zaplanowali jego architekci (chocia¿, prawdê mówi¹c, w ogóle nie brali oni pod uwagê mo¿liwoœci przeci¹¿enia pierwszego systemu), i w rezultacie pierwszy system dzia³a³ pe³ne
siedemdziesi¹t sekund d³u¿ej ni¿ drugi. A póŸniej generatory obu systemów wybuch³y po kolei jak serie fajerwerków. Tylko ¿e te fajerwerki kosztowa³y mniej wiêcej po osiemdziesi¹t tysiêcy dolarów sztuka. Prowadzone po wszystkim rutynowe dochodzenie doprowadzi³o do niepowa¿nego werdyktu o „usterce mechanicznej", chocia¿ lepszym sformu³owaniem by³oby: „chciwoœæ i przekupstwo". Kiedy w 1971 roku
instalowano oba generatory, senator znaj¹cy wysokoœæ najwiêkszej ceny na przeprowadzenie ma³ej operacji (oraz na przeprowadzenie innych prac w Sklepiku, wartych szesnaœcie milionów dolarów) da³ cynk swojemu szwagrowi, który by³ in¿ynierem elektrykiem. Szwagier zdecydowa³, ¿e mo¿e spokojnie przedstawiæ ni¿sz¹ ofertê, je¿eli tu i ówdzie pójdzie na skróty. By³a to tylko jedna wiêcej grzecznoœæ w œwiecie, który ¿yje z grzecznoœci i
sprzedawania „tajnych" informacji, warta zapamiêtania wy³¹cznie jako pierwsze ogniwo w ³añcuchu prowadzonym 245 do póŸniejszych zniszczeñ i œmierci. System awaryjny od czasu zainstalowania u¿ywany by³ tylko „czêœciami". W pierwszej rzeczywistej próbie, gdy burza uszkodzi³a transformator w Briska, zawiód³ kompletnie. Tymczasem,
oczywiœcie, in¿ynier elektryk poszed³ w górê i pomaga³ ju¿ w budowie wartego miliony ³añcucha hoteli na pla¿ach Coki Beach w St.Thomas. Sklepik nie mia³ elektrycznoœci a¿ do usuniêcia awarii w Briska - to znaczy otrzyma³ j¹ razem z ca³¹ wschodni¹ Wirgini¹ oko³o pó³nocy. W tym czasie wykute ju¿ zosta³y kolejne ogniwa ³añcucha. W rezultacie burzy i
spowodowanego ni¹ mroku coœ wielkiego zdarzy³o siê zarówno z Andym, jak i Charlie McGee, chocia¿ ¿adne nie mia³o pojêcia o tym, co dzieje siê z drugim. Po piêciu miesi¹cach martwej ciszy wydarzenia ruszy³y z miejsca. Kiedy wysiad³a elektrycznoœæ Andy McGee ogl¹da³ w telewizji Klub MDP. MDP oznacza³o: Módl siê do Pana. Na jednym z kana³ów lokalnych stanu Wirginia MDP wyraŸnie sz³o bez przerwy, dwadzieœcia cztery
godziny na dobê. W rzeczywistoœci prawdopodobnie by³y przerwy, ale Andy do tego stopnia straci³ poczucie czasu, ¿e trudno mu siê by³o w tym zorientowaæ. Andy przyty³. Czasami - czêœciej wtedy, gdy by³ „przytomny" -widz¹c swoje odbicie w lustrze, myœla³ o Elvisie Presleyu i o tym, jak Elvis pod koniec ¿ycia zdawa³ siê powoli puchn¹æ jak nadmuchany balon. Kiedy by³ przytomny, myœla³ o kotach, które
po kastracji staj¹ siê czasami grube i leniwe. Nie by³ jeszcze gruby, ale prawie. W Hastings Glen zwa¿y³ siê w ³azienkowej wadze i uzyska³ rezultat osiemdziesi¹t kilo. Dziœ wskazówka waha³a siê w okolicy dziewiêædziesiêciu piêciu. Policzki mia³ pe³niejsze, rós³ mu drugi podbródek i coœ, co nauczyciel gimnastyki w jego dawnej szkole zwyk³ by³ nazywaæ nie zamierzon¹ pogard¹)
„mêskim cycem". Brzuszek pojawi³ siê wyraŸnie. Nie mia³ wielu okazji do æwiczeñ - ani chêci, zw³aszcza w objêciach ukochanej torazyny - a jedzenie by³o wiêcej ni¿ dobre. 246 Na haju nie martwi³ siê o wagê, a przewa¿nie by³ na haju. Kiedy chcieli przeprowadziæ kolejne z tych ich bezp³odnych testów, odstawili leki na osiemnaœcie godzin, a doktorzy
badali jego reakcje i robiono mu EEG, by upewniæ siê, ¿e fale mózgowe s¹ ³adne i ostre. Nastêpnie prowadzono go do sali testów, która by³a ma³ym, bia³ym pokoikiem o œcianach wy³o¿onych a¿urowym korkiem. Wtedy w kwietniu zaczynali od ochotników. Powiedzieli mu, co ma robiæ, i powiedzieli te¿, ¿e jeœli przesadzi z entuzjazmem, na przyk³ad kogoœ oœlepi, bêdzie cierpia³. Pod t¹ groŸb¹ kry³a siê druga; ¿e nie bêdzie cierpia³
sam. Ta groŸba wydawa³a siê Andy'emu bez pokrycia; nie wierzy³, by rzeczywiœcie zamierzali skrzywdziæ Charlie. Ona by³a ich ulubion¹ uczennic¹. W tym koncercie gra³ drugie skrzypce Doktorem, który nadzorowa³ jego testy, by³ mê¿czyzna nazwiskiem Herman Pynchot. Mia³ blisko czterdziestkê i by³ najzupe³niej zwyk³ym facetem poza tym, ¿e za czêsto siê uœmiecha³. Bywa³o, ¿e ten jego uœmiech niepokoi³ Andy'ego. Czasami przy próbach
pojawia³ siê starszy doktor nazwiskiem Hockstetter, ale na ogó³ by³ to Pynchot. Kiedy zbli¿a³ siê czas pierwszego testu, Pynchot powiedzia³ An-dy'emu, ¿e w ma³ej sali prób stoi stó³. Na stole znajduje siê butelka z sokiem winogronowym i nalepk¹ TUSZ, wieczne pióro na podstawce, notes, dzbanek z wod¹ i dwie szklanki. Pynchot powiedzia³, ¿e ochotnik nie bêdzie mia³ pojêcia, i¿ w butelce tuszu jest sok, a nie tusz. Pynchot
t³umaczy³ dalej, ¿e byliby wdziêczni, gdyby l Andy „pchn¹³" ochotnika tak, by ochotnik nala³ sobie wody do (szklanki, dola³ do niej „tuszu" i wypi³ to œwiñstwo. - £adnie - powiedzia³ Andy. On sam nie czu³ siê jednak tak ³adnie. Têskni³ za torazyn¹ i spokojem, jaki przynosi³a. - Bardzo ³adnie - stwierdzi³ Pynchot. Czy pan to zrobi?
- A niby czemu? ;,»:,;, - Dostanie pan coœ za to. Coœ mi³ego. - B¹dŸ dobrym szczurem, a dostaniesz serek. Tak? Pynchot wzruszy³ ramionami i uœmiechn¹³ siê. Jego fartuch by³ elegancki; wygl¹da³, jakby skroili go bracia Brooks. 247 - W porz¹dku. Poddajê siê. Co dostanê za to, ¿e zmuszê tego biednego durnia do picia
tuszu? - No, na przyk³ad dostaniesz z powrotem swe pastylki. Nagle jakoœ trudno by³o mu prze³kn¹æ i Andy pomyœla³, ¿e to-razyna mo¿e powodowaæ na³óg, i zastanowi³ siê, czy jeœli go powoduje, jest to na³óg fizjologiczny, czy psychiczny. - Powiedz mi, Pynchot - powiedzia³ jak siê czujesz jako handlarz? Co o tym mówi przysiêga Hipokratesa? Pynchot wzruszy³ ramionami i uœmiechn¹³ siê.
- Bêdziesz móg³ tak¿e wyjœæ na chwilê na dwór. Zdaje siê, ¿e mia³eœ na to ochotê? Andy mia³ na to ochotê. Jego mieszkanie by³o przytulne - wystarczaj¹co przytulne, by ³atwo zapomnieæ, ¿e to tylko cela bez klamek. Sk³ada³o siê z trzech pokoi z ³azienk¹, by³ tam kolorowy telewizor z kana³em HBO, na którym ka¿dego tygodnia wyœwietlano trzy nowe filmy. Jeden z decydentów - byæ mo¿e sam Pynchot - musia³ powiedzieæ, komu trzeba, ¿e nie
ma sensu zabieraæ mu paska, dawaæ do pisania miêkkie kredki, a do jedzenia plastykow¹ ³y¿kê. Gdyby Andy chcia³ pope³niæ samobójstwo, nie mieli sposobu, by go powstrzymaæ. Wystarczy³oby odpowiednio d³ugie, odpowiednio mocne pchniêcie, by jego mózg strzeli³ jak stara dêtka. A wiêc jego mieszkanie mia³o wszelkie wygody - ³¹cznie z kuchenk¹ mikrofalow¹. By³o ³adnie wymalowane, a w du¿ym pokoju
posadzkê przykrywa³ gruby dywan, na œcianach zaœ wisia³y dobre grafiki. Lecz, mimo wszystko, psie gówienko posypane cukrem to nie sernik, lecz psie gówienko z cukrem, a ¿adne z drzwi do tego gustownego mieszkanka nie mia³y od wewn¹trz klamek. Tu i ówdzie w œcianach znajdowa³y siê szklane wzierniki, takie jakie mo¿na spotkaæ w drzwiach pokoi hotelowych. By³ nawet jeden w ³azience. Andy wyliczy³
sobie, ¿e mo¿na przez nie obserwowaæ praktycznie ca³e mieszkanie. Przypuszcza³, ¿e kryj¹ siê za nimi kamery, prawdopodobnie filmuj¹ce tak¿e w podczerwieni; nie móg³ nawet wysraæ siê bez œwiadków. Nie cierpia³ na klaustrofobiê, ale nie lubi³ spêdzaæ d³u¿szych okresów w zamkniêciu. Dzia³a³o mu to na nerwy, mimo pigu³ek. 248 Objawami jego ³agodnych za³amañ
nerwowych by³y na ogó³ ciê¿kie westchnienia i okresy apatii. Rzeczywiœcie - chcia³by wyjœæ na zewn¹trz. Chcia³by znowu zobaczyæ s³oñce i zielon¹ trawê. - Tak - powiedzia³ Pynchotowi wyrazi³em zainteresowanie spacerem. Ale nie dosta³ pozwolenia na spacer. Ochotnik najpierw siê denerwowa³, oczekuj¹c niew¹tpliwie, ¿e Andy ka¿e mu stan¹æ na g³owie i gadaæ jak kura albo zrobiæ
coœ równie idiotycznego. Okaza³o siê, ¿e jest zapalonym kibicem futbolu. Andy poprosi³ tego faceta, który nazywa³ siê Dick Albright, ¿eby opowiedzia³ mu wszystko o rozgrywkach poprzedniego sezonu: które dru¿yny trafi³y do playoffu, jak gra³y i kto zdoby³ Super-puchar. Albright o¿ywi³ siê. Nastêpne dwadzieœcia minut spêdzi³ na opowiadaniu o meczach i zacz¹³ siê stopniowo uspokajaæ. Doszed³ do kiepskiego sêdziowania,
które w ostatnim meczu pucharowym umo¿liwi³o Patriotom zwyciêstwo nad Delfinami, kiedy Andy powiedzia³: - Napij siê wody, jeœli chcesz. Musisz byæ spragniony. Albright zerkn¹³ na niego. - - Tak, trochê chce mi siê piæ. Powiedz... czy za du¿o gadam? Etk myœlisz, czy to mo¿e opieprzyæ ich test? - Nie, nie s¹dzê - powiedzia³ Andy. Patrzy³, jak Dick Albright wlewa sobie wodê z dzbanka
do szklanki. - Chcesz trochê? - zapyta³ Albright. - Nie, nie teraz - odpar³ Andy i nagle mocno pchn¹³. - A mo¿e trochê tuszu, czemu nie? Albright znów na niego spojrza³, a póŸniej siêgn¹³ po butelkê. Podniós³ j¹, spojrza³ i od³o¿y³. - Tuszu? Oszala³eœ? Pynchot uœmiecha³ siê po teœcie równie czêsto jak przed nim, ale nie by³ zadowolony. W
najmniejszym stopniu. Andy te¿ nie by³ zadowolony. Kiedy pcha³ Albrighta, nie czu³ towarzysz¹cego pchniêciu poœlizgu... tego dziwnego uczucia rozdwojenia, które mu zwykle towarzyszy³o. I nie bola³a go g³owa. Skoncentrowa³ ca³¹ uwagê na zasugerowaniu Albrightowi, ¿e dodanie tuszu 249 do wody jest czymœ najzupe³niej racjonalnym, a Albright najzupe³niej racjonalnie
odpowiedzia³ na jego sugerowanie stwierdzeniem, ¿e mu odbi³o. Mimo ca³ego spowodowanego przez pchniêcie bólu, Andy poczu³ uk³ucie paniki na myœl o tym, ¿e jego talent go opuœci³. - Dlaczego to ukrywasz? - zapyta³ Pynchot. Zapali³ chester-fielda i uœmiechn¹³ siê. - Nie rozumiem ciê, Andy. Co na tym mo¿esz zyskaæ? - Mówiê po raz dziesi¹ty, ¿e niczego nie ukrywam. Nie udawa³em. Pchn¹³em go
tak mocno, jak tylko mog³em. Po prostu nic siê nie sta³o, to wszystko. Andy potrzebowa³ lekarstwa. By³ w depresji, zdenerwowany. Kolory wydawa³y mu siê zbyt jaskrawe, œwiat³o zbyt silne, g³osy zbyt donoœne. Po lekarstwie jego bezu¿yteczna wœciek³oœæ na to, co siê sta³o, têsknota za Charlie i strach spowodowany myœlami o tym, co mo¿e siê jej zdarzyæ - wszystko blad³o i mo¿na sobie by³o z tym poradziæ.
- Chyba nie mogê w to uwierzyæ powiedzia³ Pynchot i uœmiechn¹³ siê. Przemyœl to sobie, Andy. Nie prosimy ciê o to, byœ zmusi³ kogoœ do zrobienia kroku w przepaœæ lub strzelenia sobie w ³eb. Chyba nie chcesz iœæ na spacer tak bardzo, jak ci siê wydawa³o. Wsta³, jakby mia³ zamiar wyjœæ. - S³uchaj - powiedzia³ Andy, a w jego g³osie s³ychaæ by³o rozpacz, której nie potrafi³ ukryæ chcia³bym dostaæ tê pigu³kê.
- Doprawdy? Có¿, mo¿e zainteresuje ciê wiadomoœæ, ¿e zmniejszamy dawki... na wypadek gdyby torazyna ogranicza³a twoje zdolnoœci. - Na twarzy Pynchota rozkwit³ kolejny uœmiech. -Oczywiœcie, gdyby te zdolnoœci nagle powróci³y... - Jest parê rzeczy, które powinieneœ wiedzieæ. Po pierwsze, ten facet by³ zdenerwowany i czegoœ siê spodziewa³. Po drugie, wcale nie by³ taki bystry. O wiele ciê¿ej pchn¹æ ludzi
starych i ludzi o niskim lub normalnym IQ. Z inteligentami idzie ³atwiej. - Doprawdy? - Tak. - 250 - Wiêc czemu nie pchniesz mnie, ¿ebym da³ ci twoje lekarstwo tu, zaraz. Mój sprawdzony iloraz inteligencji wynosi 155. Andy spróbowa³ - bez najmniejszego rezultatu. W koñcu dosta³ pozwolenie na spacer, w koñcu zwiêkszyli mu nawet dawki jego
lekarstwa - po tym, gdy upewnili siê, ¿e Andy nie oszukuje, ¿e w rzeczywistoœci rozpaczliwie ciê¿ko próbuje u¿yæ pchniêcia i nic mu z tego nie wychodzi. Ca³kiem niezale¿nie od siebie zarówno Andy, jak i doktor Pynchot zaczêli siê zastanawiaæ, czy przypadkiem Andy nie wykoñczy³ siê na dobre w trakcie ucieczki z Charlie z Nowego Jorku na lotnisko w Albany i do Hastings Glen; czy po prostu nie zu¿y³ swego talentu. I
obaj rozwa¿ali, czy nie jest to coœ w rodzaju blokady psychologicznej. Sam Andy doszed³ do wniosku, ¿e albo talent naprawdê go opuœci³, albo w³¹czy³ siê jakiœ mechanizm obronny jego umys³ odmawia³ u¿ycia pchniêcia, wiedzia³, ¿e mo¿e to go zabiæ. Nie zapomnia³ pozbawionych czucia miejsc na twarzy i szyi i przekrwawionego oka. W ka¿dym razie skutek by³ tego jeden wielkie, okr¹g³e nic. Pynchot, którego
marzenia o okryciu siê chwa³¹ pierwszego cz³owieka, który zdoby³ pewne empiryczne dane u psychiczny i talencie iluminacji umys³owej odlecia³y w sin¹ dal, pojawia³ siê coraz rzadziej W maju i czerwcu kontynuowano badania - najpierw na rosn¹cej liczbie ochotników, a póŸniej na niczego siê nie spodziewaj¹cych obiektach. U¿ywanie tych drugich nie by³o zbyt etyczne, co chêtnie przyzna wa³ sam
Pynchot, ale niektóre z pierwszych lotów LSD te¿ nie by³y zbyt etyczne. Andy ze zdumieniem myœla³, ¿e zrównuj¹c w mózgu te dwa z³a, Pynchot dochodzi³ do wniosku, ¿e wszystko jest w porz¹dku. Ale nie mia³o to znaczenia, bo Andy'emu nie uda³o Siê pchn¹æ ani jednych, ani drugich Miesi¹c temu, zaraz po czwartym lipca, rozpoczêto testy na zwierzêtach. Andy protestowa³, twierdz¹c, ¿e pchniêcie zwierz¹t
jest nawet bardziej niemo¿liwe ni¿ pchniêcie ludzi, ale jego proteSty nie dociera³y wcale do Pynchota i jego ludzi, którzy w tym momencie jedynie udawali, ¿e przestrzegaj¹ zasad badañ naukowych Tak wiêc i a¿ w tygodniu Andy siadywa³ w jednym pokoju z kotem, psem iub ma³p¹, czuj¹c siê jak bohater powieœci napisanej przez 251 awangardowego pisarza. Wspomina³ taksówkarza, który spojrza³ na
jednodolarówkê i zobaczy³ piêæsetkê. Wspomina³ nieœmia³ych dyrektorów, których popycha³ ³agodnie, dodaj¹c im stanowczoœci i pewnoœci siebie. Wczeœniej, w Port City w Pensylwanii, by³ program odchudzaj¹cy, w którym uczestniczy³y przede wszystkim grube, samotne, niepracuj¹ce ¿ony uzale¿nione od ciastek, pepsi-coli i wszystkiego, co le¿y miêdzy dwoma kawa³kami chleba. Wymaga³y najl¿ejszego z pchniêæ,
poniewa¿ wiêkszoœæ z nich rzeczywiœcie chcia³a zrzuciæ wagê. On im tylko pomaga³. Wspomina³ te¿ dwóch twardzieli ze Sklepiku, którzy porwali Charlie. Kiedyœ umia³ to robiæ. Kiedyœ. Mia³ nawet k³opoty z przypomnieniem sobie, jakie dok³adnie uczucia towarzyszy³y pchniêciu. Wiêc siedzia³ w pokoju w towarzystwie psów, które szturcha³y go w rêkê, mrucz¹cych kotów i ma³p melancholijnie drapi¹cych
siê w ty³ek i czasami szczerz¹cych zêby w apokaliptycznych, przeraŸliwych uœmiechach, obscenicznych parodiach uœmiechu Pyn-chota; i, oczywiœcie, ¿adne ze zwierz¹t nie zrobi³o nigdy niczego nadzwyczajnego. A póŸniej zabierali go do jego mieszkania o drzwiach pozbawionych klamek; na szafce we wnêce kuchennej, na bia³ym spodeczku le¿a³y b³êkitne pastylki - po chwili nie by³o ju¿ depresji i
zdenerwowania. Znów zaczyna³ siê czuæ ca³kiem nieŸle. Ogl¹da³ sobie jakiœ film na kanale filmowym mo¿e z Clin-tem Eastwoodem, jeœli coœ takiego by³o - a mo¿e Klub MDP. I nie martwi³ siê ju¿ tak, ¿e straci³ talent i sta³ siê zbêdny. W dniu wielkiej burzy Andy siedzia³ i ogl¹da³ popo³udniowy Klub MDP. Kobieta z fryzur¹ podobn¹ do ula opowiada³a prezenterowi, jak to moc Boga wyleczy³a j¹ z choroby Brighta; Andy by³ ni¹ przeraŸliwie
zafascynowany. W silnym œwietle telewizyjnego studia jej w³osy b³yszcza³y jak pokryta werniksem sto³owa noga. Wygl¹da³a jak podró¿nik w czasie, który przeniós³ siê tu z 1963 roku. To go w³aœnie fascynowa³o w Klubie MDP oraz bezwstydne, schlebiaj¹ce, wrzaskliwe proœby o pieni¹dze w imiê bo¿e. Andy s³ucha³ tych wrzasków wyg³aszanych przez m³odego cz³owieka 252
o nieruchomej twarzy, ubranego w kosztowne garnitury i myœla³ rozbawiony, jak to Chrystus wyrzuci³ kupców ze œwi¹tyni. I wszyscy ludzie z Klubu MDP wygl¹dali jak podró¿nicy w czasie, przeniesieni do studia z 1963 roku. Kobieta skoñczy³a opowiadaæ o tym, jak to Bóg ocali³ j¹ od dreszczy, które rozrywa³y j¹ na strzêpy. Przed ni¹ pewien aktor, dobrze znany w latach piêædziesi¹tych, opowiada³, jak to Bóg
ocali³ go od butelki. Teraz kobieta z ulem na g³owie zaczê³a p³akaæ, a niegdyœ znany aktor wzi¹³ j¹ w objêcia. Kamera podjecha³a do zbli¿enia. W tle pieœniarze MDP zaczêli coœ nuciæ. Andy przesun¹³ siê lekko w fotelu. Zbli¿a³ siê czas na lekarstwo. W jakiœ niejasny sposób zdawa³ sobie sprawê, ¿e lekarstwo tylko w czêœci odpowiedzialne jest za szczególne zmiany, jakie zasz³y w nim w ci¹gu ostatnich piêciu miesiêcy; zmiany,
których zewnêtrzn¹ oznak¹ by³o to, ¿e obrós³ t³uszczem. Kiedy Sklepik zabra³ mu Charlie, z³ama³ te¿ jedyny filar, na którym wspiera³o siê jego ¿ycie. Bez Charlie och, z pewnoœci¹ by³a tu gdzieœ blisko, ale równie dobrze mog³a przebywaæ na Ksiê¿ycu - nie mia³ ¿adnego | wyraŸnego powodu, by nie rozlecieæ siê na kawa³ki. A w dodatku czas spêdzony w ucieczce spowodowa³, ¿e Andy znajdowa³ siê || w stanie szoku. Maszerowa³ po linie tak d³ugo, ¿e
kiedy wreszcie | spad³, rezultatem by³ absolutny letarg. W rzeczywistoœci Andy podejrzewa³, ¿e przeszed³ prawie niewidoczne za³amanie nerwowe. Gdyby nawet zobaczy³ Charlie, nie wiedzia³, czy rozpozna³aby w nim cz³owieka, którego zna³a, i tym siê smuci³. Nigdy nie uczyni³ najmniejszego wysi³ku, by oszukaæ Pynchota lub kantowaæ na testach. Nie wierzy³, by coœ takiego mog³o siê odbiæ na Charlie, ale w tym przypadku nie chcia³
podejmowaæ nawet najmniejszego ryzyka, I ³atwiej by³o robiæ to, czego chcieli. Sta³ siê pasywny. Resztki swej wœciek³oœci wykrzycza³ na progu domku Granihera, tul¹c do siebie córkê, której gard³o przebi³a strza³a. Nie by³o w nim ju¿ gniewu. Wystrzeli³ ostatni nabój. W takim stanie umys³u by³ Andy McGee, kiedy siedzia³ i ogl¹da³ telewizjê dnia dziewiêtnastego sierpnia, podczas gdy burza maszerowa³a przez wzgórza do oœrodka.
Prezenter MDP wrzaskli253 wie poprosi³ o datki, a póŸniej zapowiedzia³ trio œpiewaj¹ce go-spel. Trio zaczê³o œpiewaæ i nagle zgas³o œwiat³o. Telewizor zgas³ tak¿e, obraz zbieg³ siê w jasny punkt. Andy siedzia³ w krzeœle nieruchomy, niepewny, co siê w³aœciwie sta³o. Zaledwie zd¹¿y³ zarejestrowaæ w myœli przera¿aj¹c¹ czerñ ciemnoœci, kiedy œwiat³o w³¹czy³o siê
znowu. Pojawi³o siê trio œpiewaj¹ce: „Zadzwoni³ telefon z nieba i Jezus przemówi³ do mnie". Andy g³êboko westchn¹³ z ulg¹. Œwiat³o zgas³o znowu. Siedzia³ w ciemnoœci, trzymaj¹c siê porêczy fotela, jakby ich puszczenie mia³o spowodowaæ, ¿e uleci w powietrze. Rozpaczliwie wpatrywa³ siê w jasny punkt œwiat³a w ekranie nawet wtedy, gdy wiedzia³, ¿e ju¿ znikn¹³ i pozosta³o tylko opóŸnione odbicie
obrazu... albo marzenie o odbiciu. „Œwiat³o pojawi siê za parê sekund t³umaczy³ sobie. - Musz¹ mieæ awariê generatorów. W miejscu takim jak to nie ufa siê wy³¹cznie miejskiej sieci elektrycznej". Mimo to by³ przera¿ony. Nagle zacz¹³ sobie przypominaæ ksi¹¿ki przygodowe, które czyta³ jako ch³opiec. W wiêkszoœci z nich zdarza³o siê, ¿e w jakiejœ jaskini wiatr zdmuchiwa³ latarnie lub œwieczki. I autorzy najwidoczniej bardzo siê starali, by
opisaæ ciemnoœæ jako „namacaln¹", „ca³kowit¹", „absolutn¹". By³ nawet ten poczciwy stary bana³: „¿ywa ciemnoœæ"; „¯ywa ciemnoœæ otacza³a Tomka i jego przyjació³". Jeœli wszystko to robili, by sprawiæ wra¿enie na dziewiêcioletnim Andym McGee, to marnowali czas. Jeœli o niego chodzi, to kiedy chcia³ byæ „otoczony przez ¿yw¹ ciemnoœæ", wystarczy³o wejœæ do szafy i zas³oniæ kocem bij¹ce spod drzwi
œwiate³ko. Ciemnoœæ to w koñcu tylko ciemnoœæ. Teraz zda³ sobie sprawê, ¿e w tej sprawie pope³ni³ omy³kê: nie tylko w tym myli³ siê jako dziecko, ale by³a to byæ mo¿e ostatnia pomy³ka, jak¹ odkry³. Spokojnie mog³o obyæ siê bez tego odkrycia, ciemnoœæ bowiem nie by³a tylko ciemnoœci¹. Nigdy jeszcze w ca³ym swym ¿yciu nie znalaz³ siê w ciemnoœci takiej jak ta. Gdyby nie uczucie, ¿e ma fotel pod ramionami
i poœladkami, móg³by unosiæ siê miêdzy gwiazdami z jakimœ mrocznym lovecraftowskim pr¹dem. Podniós³ rêkê i przesun¹³ j¹ przed twarz¹. I chocia¿ czu³, jak palcami lekko dotyka nosa, nie móg³ niczego dostrzec. '254 Opuœci³ rêkê i opar³ j¹ z powrotem na porêczy fotela. Serce bi³o mu w piersi szybko i s³abo. Na zewn¹trz ktoœ krzycza³ ochryple: Ritchie! Gdzie¿eœ, kurwa, znik³! - i Andy odchyli³ siê w
fotelu, jakby ktoœ siê na niego zamierza³. Obliza³ wargi. „Œwiat³o wróci za parê sekund" pomyœla³, lecz w tej przera¿onej czêœci jego umys³u, która nie dawa³a siê uspokoiæ jakimiœ specjalnymi bzdurami, pojawi³o siê pytanie: - „Jak d³ugo trwa parê sekund lub parê minut, spêdzone w ca³kowitej ciemnoœci?". Na zewn¹trz, poza granicami jego „mieszkania", coœ przewróci³o siê ciê¿ko i ktoœ krzykn¹³ z zaskoczenia i strachu. Andy
wyprostowa³ siê i jêkn¹³ dr¿¹cym g³osem. Nie podoba³o mu siê to. Coœ tu by³o nie tak. .Jeœli zabierze im to wiêcej ni¿ kilka minut -jeœli musz¹ naprawiæ bezpieczniki albo coœ takiemu - przyjd¹ i wyci¹gn¹ mnie st¹d. Musz¹. Nawet najbardziej przera¿ona czêœæ jego umys³u - ta, któr¹ niewiele dzieli³o od paniki rozpozna³a logikê tego rozumowania. Andy rozluŸni³ siê trochê. W koñcu by³a to tylko
ciemnoœæ, to tyle - po prostu brak œwiat³a. Nie oznacza³o to przecie¿, ¿e w ciemnoœci kryj¹ siê potwory - nic z tych rzeczy. By³ bardzo spragniony. Zastanawia³ siê, czy oœmieli siê wstaæ i pójœæ do lodówki po puszkê piwa imbirowego. Zdecydowa³, ¿e mo¿e tego dokonaæ, jeœli bêdzie bardzo ostro¿ny. Wsta³, zrobi³ dwa posuwiste kroki do przodu i wyr¿n¹³ ³ydk¹ o blat niskiego sto³u. Pochyli³ siê i potar³ nogê; w oczach mia³ ³zy bólu.
To te¿ przypomnia³o mu dzieciñstwo. Grali w „œlep¹ babkê"; przypuszcza³, ¿e bawi¹ siê tak wszystkie dzieci. Musisz przejœæ z jednego koñca domu na drugi z OCzami zawi¹zanymi chustk¹ czy czymœ podobnym. I wszystkie dzieci myœla³y, ¿e kiedy przewracasz siê o taboret lub potykasz na stopniu miêdzy kuchni¹ i jadalni¹, to po prostu szczyt dowcipu. Ta gra daje ci bolesn¹ lekcjê o tym, jak ma³o w rzeczywistoœci pamiêtasz z tego, co znajduje siê w twoim
domu, który podobno doskonale znasz, i o ile bardziej polegasz na wzroku ni¿ na pamiêci. I ta gra powoduje, ¿e zaczynasz siê zastanawiaæ, jak, do diab³a, prze¿y³byœ, gdybyœ oœlep³. 255 - Ale ja sobie poradzê - pomyœla³ Andy. - Poradzê sobie, jeœli bêdê szed³ powoli, ostro¿nie". Okr¹¿y³ niski stolik i zacz¹³ powoli iœæ przez pusty pokój, trzymaj¹c wyci¹gniête rêce na wysokoœci twarzy. Zabawne, jaka
groŸna wydaje siê pusta przestrzeñ w ciemnoœci. Prawdopodobnie œwiat³o w³¹czy siê zaraz i bêdzie móg³ serdecznie siê uœmiaæ sam z siebie. Bêdzie siê serdecznie œmia³. Waln¹³ siê w œcianê wyprostowanymi palcami i boleœnie je wy³ama³. Coœ upad³o - chyba wisz¹cy ko³o drzwi do kuchni obrazek w stylu Wyetha, przedstawiaj¹cy stodo³ê i siano. Obraz przelecia³ mu ko³o ucha ze œwistem, z³owrogim jak œwist
opadaj¹cego ostrza miecza, i z trzaskiem uderzy³ o pod³ogê. DŸwiêk by³ szokuj¹co g³oœny. Andy sta³ nieruchomo, œciskaj¹c bol¹ce palce, czuj¹c ból w otartej ³ydce. W ustach zasch³o mu ze strachu. - Hej! - krzykn¹³. - Hej, koledzy, nie zapominajcie o mnie. Sta³ i s³ucha³. Nie doczeka³ siê odpowiedzi. S³ysza³ jakieœ dŸwiêki i g³osy, ale teraz by³y one dalsze ni¿ poprzednio. Jeœli oddal¹
siê jeszcze bardziej, zostanie w ca³kowitej ciszy. „Ca³kiem o mnie zapomnieli" pomyœla³, a jego strach siê pog³êbi³. Serce bi³o mu szaleñczo. Na czole i ramionach czu³ zimny pot; przypomnia³ sobie, jak kiedyœ wyp³yn¹³ za daleko w jezioro Tash-more, zmêczy³ siê, zacz¹³ siê rzucaæ i wrzeszczeæ, pewny, ¿e wkrótce umrze... a kiedy opuœci³ nogi, odszuka³ stopami dno, a woda siêga³a mu tylko do piersi. Gdzie jest teraz dno?
Obliza³ suche wargi, lecz jêzyk te¿ mia³ suchy. - HEJ! - krzykn¹³ z ca³ych si³, a strach w jego g³osie przerazi³ go jeszcze bardziej. Musi siê opanowaæ. Ju¿ prawie da³ siê ogarn¹æ szalonej panice, krêc¹c siê bez sensu po mieszkaniu i wrzeszcz¹c, jak najg³oœniej potrafi³. A wszystko dlatego, ¿e ktoœ przepali³ bezpieczniki. „Och, niech to wszystko diabli, dlaczego musia³o siê to zdarzyæ akurat teraz, kiedy mia³em
dostaæ lekarstwo? Gdybym wzi¹³ lekarstwo, czu³bym siê dobrze. Chryste, czujê, jakbym mia³ g³owê pe³n¹ t³uczonego szk³a..." 256 Sta³ nieruchomo, oddychaj¹c ciê¿ko. Mierzy³ w drzwi do kuchni, zszed³ z kursu i trafi³ w œcianê. Kompletnie straci³ orientacjê i nie móg³ sobie nawet przypomnieæ, czy ten durny obrazek wisia³ po prawej czy po lewej stronie drzwi. ¯a³owa³, ¿e nie zosta³ w fotelu.
- Trzymaj siê - mrukn¹³ g³oœno. Trzymaj siê. Zorientowa³ siê, ¿e to nie tylko panika. Brakowa³o mu lekarstwa, na które czeka³ za d³ugo lekarstwa, od którego siê uzale¿ni³. To by³a prosta z³oœliwoœæ, ¿e wszystko zdarzy³o siê wtedy, gdy mia³ dostaæ lekarstwo. - Trzymaj siê - mrukn¹³ znowu. Piwo imbirowe. Musi siê ruszyæ, ¿eby zdobyæ piwo imbirowe i ma zamiar - na Boga! - je
dostaæ. Musi siê na czymœ skupiæ. Do tego siê wszystko sprowadza, a piwo imbirowe zadzia³a równie dobrze jak cokolwiek innego. Znów zacz¹³ siê przesuwaæ, w lewo, i natychmiast przewróci³ siê o obrazek, który spad³ ze œciany. Andy wrzasn¹³ i upad³, szeroko i bez sensu machaj¹c rêkami dla utrzymania równowagi. Uderzy³ siê mocno w g³owê i znowu wrzasn¹³. Teraz by³ ju¿ bardzo przestraszony. „Pomó¿cie mi pomyœla³. - Niech mi ktoœ pomo¿e,
przynieœcie œwiecê, na litoœæ Bosk¹, niech ktoœ mi coœ przyniesie, jestem przera¿ony..." Zacz¹³ p³akaæ. Macaj¹c palcami, odkry³, ¿e bok g³owy ma mokry od krwi i ogarniêty przera¿eniem zastanawia³ siê, jak groŸna jest rana. - Ludzie, gdzie siê podziewacie!!! krzykn¹³. Nie otrzyma³ odpowiedzi. Us³ysza³ - lub wydawa³o mu siê, ¿e us³ysza³ - jedynie daleki okrzyk, po którym zapad³a cisza. Palcami
wymaca³ obrazek, o który siê potkn¹³, i rzuci³ nim przez pokój, wœciek³y, ¿e siê przez niego porani³. Obrazek uderzy³ w stoj¹cy ko³o kanapy stolik i bezu¿yteczna teraz lampa, która sta³a na stoliku, przewróci³a siê. Dotkn¹³ skroni. Krwi by³o wiêcej, sp³ywa³a mu po policzku ma³ymi Strumyczkami. Dysz¹c Andy zacz¹³ siê czo³gaæ, wyci¹gaj¹c rêkê, któr¹ próbo-] wa³ dotkn¹æ œciany. Kiedy zamiast niej wyczu³ nagle pustkê,
wci¹gn¹³ oddech i cofn¹³ rêkê, jakby siê ba³, ¿e z ciemnoœci wype³znie 257 coœ obrzydliwego i z³apie go. Wyda³ z siebie ciche parskniêcie. Wystarczy³o, ¿e na sekundê powróci³o do niego dzieciñstwo w ca³ym swym bogactwie i móg³ s³yszeæ szepty trolli gromadz¹cych siê, by go zaatakowaæ. - To tylko drzwi do kuchni, ty dupku mrukn¹³ zdyszany. -Tylko drzwi.
Przeczo³ga³ siê przez nie. Lodówka sta³a po prawej stronie i Andy skrêci³ w prawo, pe³zn¹c wolno; rêce mia³ zimne od kafelków pod³ogi. Gdzieœ w górze, na wy¿szym piêtrze, coœ zwali³o siê z wielkim hukiem. Andy poderwa³ siê z kolan. Nerwy mu strzeli³y i kompletnie siê zgubi³. Zacz¹³ wrzeszczeæ: - Ratunku! Ratunku! Ratunku! - Bez przerwy, póki nie ochryp³. Nie mia³ pojêcia, jak d³ugo krzycza³, klêcz¹c na pod³odze, podpieraj¹c siê
rêkami, sam w ciemnej kuchni. W koñcu przesta³ i spróbowa³ siê opanowaæ. Rêce i ramiona dr¿a³y mu beznadziejnie. G³owa bola³a go od uderzenia, ale krew chyba przesta³a p³yn¹æ z rany. To by³ dobry znak. Gard³o mia³ suche i obola³e od wrzasku i to przypomnia³o mu o piwie imbirowym. Znów zacz¹³ siê czo³gaæ i znalaz³ lodówkê bez dalszych perturbacji. Otworzy³ j¹
(idiotycznie spodziewaj¹c siê, ¿e w ciemnoœci zab³yœnie s³abe, bia³e œwiat³o) i maca³ w zimnym mroku, a¿ znalaz³ puszkê z kó³kiem na górze. Otworzy³ j¹ i wypi³ po³owê zawartoœci jednym ³ykiem. Jego gard³o b³ogos³awi³o go za to. Nagle przysz³a mu do g³owy myœl, która œcisnê³a krtañ. „Wszystko p³onie powiedzia³ mu jego mózg z fa³szywym spokojem. -To dlatego nikt nie przyszed³, ¿eby ciebie st¹d
wyci¹gn¹æ. Teraz... jesteœ zbêdny". Ta myœl spowodowa³a taki wybuch klaustrofobicznego przera¿enia, ¿e przekroczy³ on granice paniki. Andy po prostu opar³ siê o lodówkê. Œci¹gniête wargi ods³oni³y wyszczerzone w grymasie zêby. W nogach poczu³ s³aboœæ. Przez chwilê wyobrazi³ sobie, ¿e czuje dym przez jego cia³o przep³ynê³a fala gor¹ca. Puszka wypad³a mu z d³oni i wyla³a siê na pod³odze, mocz¹c mu spodnie.
Andy siedzia³ w mokrej plamie i jêcza³. 258 John Rainbird pomyœla³ póŸniej, ¿e sprawy nie mog³y u³o¿yæ siê lepiej, nawet gdyby je zaplanowali... i gdyby ci wszyscy œmieszni psychologowie warci byli choæby funta k³aków, to by to zaplanowali. Ale z³o¿y³o siê tak, ¿e tylko ³ut szczêœcia, który spowodowa³, ¿e burza wybuch³a wtedy, kiedy wybuch³a, pozwoli³ mu w koñcu wbiæ d³uto w szparê w
psychologicznej stali, w któr¹ uzbroi³a siê Charlie McGee. Szczêœcie i jego w³asna, genialna intuicja. Wszed³ do mieszkania Charlie o wpó³ do czwartej, niemal dok³adnie w chwili, w której rozpêta³a siê burza. Popycha³ przed sob¹ wózek nie ró¿ni¹cy siê od tego, który w hotelach i motelach pchaj¹ przed sob¹ pokojówki, przechodz¹c z pokoju do pokoju. Na wózku le¿a³y czyste przeœcierad³a i pow³oczki, p³yn
do czyszczenia mebli i szampon do dywanów na wypadek plam. Mia³ tak¿e wiadro do mycia pod³ogi i œcierkê. Do wózka przyczepiony by³ elektroluks. Charlie siedzia³a na pod³odze naprzeciw kanapy, ubrana tylko w niebieski trykot. Nogi mia³a skrzy¿owane w pozycji lotosu. Siadywa³a w ten sposób bardzo czêsto. Ktoœ z zewn¹trz móg³by s¹dziæ, ¿e jest na haju, ale Rainbird wiedzia³ lepiej. Ci¹gle
dostawa³a lekarstwa, ale w dawkach, które sprowadza³y je do roli placebo. Wszyscy psychiatrzy doszli do rozczarowuj¹cego wniosku, ¿e wiedzia³a, co robi, kiedy obiecywa³a, ¿e ju¿ nigdy nie roznieci ognia. Pierwotnie zamierzano powstrzymaæ j¹ za pomoc¹ leków przed ewentualnym wypaleniem sobie drogi na zewn¹trz, ale teraz mo¿na ju¿ by³o mieæ pewnoœæ, ¿e nie zrobi tego... ani w ogóle niczego.
- Czeœæ ma³a - powiedzia³ Rainbird i odczepi³ elektroluks. Charlie spojrza³a na niego, ale nie odpowiedzia³a. Rainbird w³¹czy³ elektroluks, a kiedy zacz¹³ sprz¹taæ, Charlie wsta³a z wdziêkiem i posz³a du ³azienki. Zamknê³a za sob¹ drzwi. Rainbird nadal czyœci³ dywan. Nie mia³ ¿adnego planu. W tym przypadku musia³ szukaæ ma³ych znaków i sygna³ów, znajdowaæ je i kierowaæ siê nimi. Podziw, jaki ¿ywi³ do
dziewczynki, trwa³ niezmiennie. Jej ojciec przekszta³ca³ siê w t³ust¹, apatyczn¹ galaretê; psychologowie mieli na to swe w³asne nazwy: „szok zale¿noœci", „utrata to¿samoœci", „umys³owa ucieczka" i „³agodna dysfunkcja rzeczywistoœci" - ale wszystko sprowadza³o siê do tego, ¿e siê podda³ i teraz mo¿na go wykreœliæ z równania. Dziewczynka tego nie zrobi³a. Po prostu ukry³a siê. A Rainbird nigdy
nie czu³ siê tak bardzo Indianinem jak wtedy, kiedy by³ w towarzystwie Charlie McGee. Sprz¹ta³ i czeka³, kiedy Charlie wyjdzie z ³azienki - jeœli wyj dzie. Myœla³, ¿e teraz wychodzi z ³azienki jakby czêœciej. Najpierw zawsze chowa³a siê tam, a¿ skoñczy³. Teraz wychodzi³a czasami i przygl¹da³a mu siê. Mo¿e wyjdzie i dziœ. A mo¿e nie. Bêdzie cze ka³. I szuka³ znaków. : Charlie siedzia³a w ³azience przy
zamkniêtych drzwiach. Zamknê³aby siê na klucz, gdyby tylko mog³a. Nim s³u¿¹cy przyszed³ posprz¹taæ jej mieszkanie, robi³a proste æwiczenia, które znalaz³a w ksi¹¿ce. Siedzia³a na zimnej desce. Bia³e œwiat³o jarzeniówek otaczaj¹cych lustro w ³azience czyni³o wszystko zimnym i zbyt jasnym. Charlie czu³a, ¿e pod wieloma wzglêdami te ostatnie piêæ miesiêcy (musieli jej powiedzieæ, ¿e minê³o piêæ miesiêcy, gdy¿ ona
dawno straci³a poczucie czasu) by³o snem. Nie mia³a sposobu, by jakoœ oznaczyæ czas; twarze pojawia³y siê i znika³y, nie towarzyszy³y im ¿adne wspomnienia, nie powi¹zane z niczym unosi³y siê w powietrzu jak balony. Charlie sama czu³a siê czasami jak balon. Czu³a siê, jakby wzlatywa³a w powietrze. Ale jej rozum t³umaczy³ to z ca³kowit¹ pewnoœci¹, ¿e tak byæ musia³o. By³a morderczyni¹. Z³ama³a najwa¿niejsze z
Dziesiêciu Przykazañ i na pewno pójdzie do piek³a. Myœla³a o tym w nocy, przy przygaszonych œwiat³ach. Mieszkanie wygl¹da³o wtedy jak sen, zaœ wspomnienie tamtych wypadków nabiera³o mocy. Mê¿czyŸni na ganku, otoczeni koron¹ p³omieni. Wylatuj¹ce w powietrze samochody. Zapach benzyny, który by³ zawsze zapachem tl¹cej siê g¹bki, zapachem jej pluszowego misia. Wszystko to by³o bardziej rzeczywiste od
czegokolwiek innego. I ona to lubi³a. 260 To by³o to. W tym tkwi³ problem. Im czêœciej to robi³a, tym bardziej to lubi³a; im czêœciej to robi³a, tym lepiej czu³a moc, jak ¿yw¹ istotê, coraz potê¿niejsz¹. Im czêœciej to robi³a, tym trudniej by³o jej z tym skoñczyæ. Bardzo bola³o, kiedy musia³a z tym skoñczyæ. Wiêc nie zamierza tego robiæ - nigdy wiêcej. Umrze tu, nim zrobi to jeszcze raz. Myœl o
œmierci we œnie nie by³a wcale straszna. Jedyne dwie twarze, które nie by³y oderwane od wszystkiego, to twarz Hockstettera i jego s³u¿¹cego, który codziennie przychodzi³ sprz¹taæ mieszkanie. Charlie zapyta³a go raz, dlaczego przychodzi tak czêsto, skoro ona wcale nie ba³agani. John - tak mia³ na imiê sprz¹tacz wyci¹gn¹³ wygnieciony, stary notatnik z tylnej kieszeni spodni i tanie pióro z kieszeni fartucha
na piersi. Powiedzia³: - Tak¹ mam robotê, ma³a. - A w notatniku napisa³: „Bo to przecie¿ banda gówniarzy, nie?" Charlie niemal zachichota³a, ale zd¹¿y³a siê powstrzymaæ, myœl¹c o mê¿czyznach otoczonych p³omieniami, mê¿czyznach œmierdz¹cych jak tl¹cy siê pluszowy miœ. Œmiech by³by niebezpieczny. Wiêc po prostu uda³a, ¿e nie widzi notatki albo jej nie rozumie. Twarz s³u¿¹cego by³a jedn¹ ran¹. Nosi³
opaskê na oku. ¯a³owa³a go i kiedyœ omal nie zapyta³a, co siê sta³o, czy mia³ mo¿e wypadek samochodowy lub coœ takiego, ale to by³oby nawet bardziej niebezpieczne ni¿ chichotanie z tego, co napisa³. Nie wiedzia³a ' dlaczego, ale czu³a to ka¿dym nerwem. Okropnie by³o patrzeæ na tê twarz, ale sam s³u¿¹cy wydawa³ siê ca³kiem mi³y, a jego twarz ile nie wygl¹da³a gorzej ni¿ twarz ma³ego Chuckie'ego Eber-irda z
Harrison. Mama Chuckie'ego sma¿y³a ziemniaki, kiedy Puckie mia³ trzy lata, i Chuckie œci¹gn¹³ patelniê z rozgrzanym t³uszczem z kuchenki, obla³ siê ca³y i omal nie umar³. Potem niektóre dzieciaki nazywa³y go Chuckie Hamburger lub Chuckie Frankenstcin; wicUy Chuckie p³aka³. To by³o nie³adne. Inne dzieciaki chyba nie rozumia³y, ¿e coœ takiego mo¿e siê zdarzyæ ka¿demu. Kiedy masz trzy lata, g³owa pracuje ci
najlepiej. Twarz Johna by³a ca³a porozrywana, ale Charlie siê tego nie ba³a. Ba³a siê twarzy Hockstettera, a przede wszystkim ba³a siê jego oczu, których u¿ywa³ tylko po to, ¿eby coœ z niej wyci¹gn¹æ. Hockstetter 261 chcia³, ¿eby roznieca³a ogieñ. Ci¹gle j¹ o to prosi³. Zabiera³ j¹ do pokoju, w którym czasami by³y pogniecione kawa³ki papieru,
czasami ma³e naczynia wype³nione olejem, a czasami inne rzeczy. Mimo ca³ej fa³szywej sympatii, wszystko to sprowadza³o siê zawsze do jednego: „Charlie, zapal to". Ba³a siê Hockstettera. Czu³a, ¿e ma ró¿ne... ró¿ne... sposoby, którymi mo¿e j¹ zmusiæ do rozniecenia ognia. Ale ona przyrzek³a sobie, ¿e nie bêdzie. Tylko ba³a siê, ¿e jednak bêdzie. Hocks-tetter u¿yje wszystkich mo¿liwych sposobów. On nie gra³
czysto. Pewnej nocy mia³a sen, a w tym œnie podpali³a Hockstettera. Obudzi³a siê z rêkami w ustach, próbuj¹c st³umiæ krzyk. Pewnego dnia, pragn¹c opóŸniæ nieuniknione ¿¹danie, zapyta³a, kiedy mog³aby zobaczyæ ojca. Myœla³a o tym czêsto, ale nie pyta³a, poniewa¿ wiedzia³a, jaka bêdzie odpowiedŸ. Ale tego dnia czu³a siê bardzo zmêczona i to pytanie po prostu siê jej wymknê³o.
- Charlie, s¹dzê, ¿e znasz odpowiedŸ zwróci³ siê do niej Hocks-tetter. Wskaza³ na stoj¹cy w ma³ym pokoju stó³. Na stoliku sta³a stalowa taca wype³niona skrêconymi drewnianymi wiórkami. -Jeœli je zapalisz, zaraz zabiorê ciê do taty. Mo¿esz go spotkaæ za dwie minuty. I co na to powiesz? - Daj mi zapa³kê - odpar³a Charlie, czuj¹c ¿e mo¿e siê rozp³akaæ - i zapalê to.
- Mo¿esz je zapaliæ, po prostu o tym myœl¹c. Przecie¿ wiesz. - Nie. Nie mogê. A nawet gdybym mog³a, nie zapalê. To Ÿle. Hockstetter przyjrza³ siê jej smutno, a przyjacielski uœmiech znikn¹³ z jego twarzy. - Charlie, czemu siê tak krzywdzisz? Nie chcesz zobaczyæ tatusia? On chce ciê zobaczyæ. Prosi³ mnie, ¿ebym ci powiedzia³, ¿e to w porz¹dku. I wtedy siê rozp³aka³a, p³aka³a spazmatycznie i d³ugo, poniewa¿ chcia³a
go zobaczyæ; ka¿dego dnia, w ka¿dej minucie myœla³a o nim i têskni³a za tym, by obj¹³ j¹ swymi mocnymi ramionami. Hockstetter patrzy³ jak p³acze, a w jego twarzy nie by³o ani sympatii, ani smutku, ani ciep³a. By³o w niej za to ostro¿ne wyrachowanie. Och, jak¿e go nienawidzi³a. Zdarzy³o siê to trzy tygodnie temu. Od tej pory uparcie nie 262 wspomina³a o ojcu, chocia¿ bezwzglêdny Hockstetter bezustannie
napomyka³ o nim, opowiadaj¹c Charlie, ¿e jej ojciec jest smutny, ¿e powiedzia³, i¿ to dobrze rozniecaæ ogieñ, i co najgorsze, ¿e jej ojciec zwierzy³ siê Hockstetterowi, i¿ przypuszcza, ¿e Charlie ju¿ go nie kocha. Spojrza³a na sw¹ blad¹ twarz, odbit¹ w ³azienkowym lustrze, uwa¿nie s³uchaj¹c równego szumu elektroluksu Johna. Kiedy skoñczy sprz¹taæ, poœcieli jej ³ó¿ko. Potem odkurzy. PóŸniej
odejdzie. Nagle zorientowa³a siê, ¿e wcale nie chce, ¿eby odszed³, ¿e chce go s³uchaæ. Najpierw zawsze chodzi³a do ³azienki i czeka³a tam, ¿eby sobie poszed³. Kiedyœ John wy³¹czy³ elektroluks i zapuka³ do drzwi, pyta- j¹c ze strachem: - Ma³a? Dobrze siê czujesz? Nie jesteœ chora, prawda? G³os mia³ taki mi³y, a sympatia, prosta sympatia, by³a tutaj tak ¿adkim towarem, ¿e Charlie musia³a walczyæ, by odpowiedzieæ mu
spokojnym, równym g³osem. - Tak... czujê siê dobrze. Czeka³a zastanawiaj¹c siê, czy John posunie siê dalej, czy spróbuje dobraæ siê do niej jak wszyscy inni, ale on po prostu odszed³ i wróci³ do sprz¹ tania. Charlie poczu³a siê jakoœ rozczarowana. Innym razem, kiedy wysz³a z ³azienki, my³ akurat pod³ogê i nie podnosz¹c g³owy, powiedzia³:
- Uwa¿aj, ma³a, pod³oga jest mokra. Chyba nie chcesz z³amaæ rêki. To wszystko, ale jeszcze raz poczu³a zaskoczenie i niemal ³zy, w jego g³osie by³a troska, tak - troska tak zwyk³a, ¿e a¿ podœwiadoma. Ostatnio coraz czêœciej wychodzi³a z ³azienki i przygl¹da³a mu siê. Przygl¹da³a... i s³ucha³a. Czasami pyta³ j¹ o coœ, ale nie by³y to nigdy groŸne pytania. Mimo to na ogó³ nie odpowiada³a, po prostu dla zasady.
Johna to nie zniechêca³o. I tak do niej mówi³. Mówi³ o grze w krêgle, o swoim psie, o tym, jak zepsu³ mu siê telewizor i ¿e bêdzie go móg³ naprawiæ dopiero za kilka tygodni, bo te ma³e lampy s¹ takie drogie. Przypuszcza³a, ¿e jest samotny. Z tak¹ twarz¹ nie mia³ pewnie ¿ony ani nikogo. Lubi³a go s³uchaæ, bo to by³o jak sekretne wyjœcie 263
z wiêzienia. G³os mia³ niski, melodyjny, czasami mówi³ do rzeczy. Nie przemawia³ nigdy ostro, pytaj¹co jak Hockstetter. I najwyraŸniej nie oczekiwa³ odpowiedzi. Charlie wsta³a z toalety, podesz³a do drzwi i w³aœnie wtedy zgas³o œwiat³o. Znieruchomia³a zaskoczona, trzymaj¹c rêkê na klamce i pochylaj¹c g³owê. Natychmiast przysz³o jej do g³owy, ¿e to jakiœ trick. Us³ysza³a cichn¹cy szum elektroluksu Johna i jego g³os:
- Chryste, a co to? Œwiat³o zapali³o siê nagle. Ale Charlie nie wychodzi³a. Elektroluks zaszumia³. Ktoœ podszed³ do drzwi i John zapyta³: - Czy u ciebie te¿ na moment zgas³o œwiat³o? - Tak. : · ' · ;" ' - To chyba burza. ' - Jaka burza? - Kiedy wychodzi³em do pracy, zbiera³o Siê na burzê. Ciemne chmury. Zbiera³o siê na burzê. Na zewn¹trz.
¯a³owa³a, ¿e nie mo¿e wyjœæ na zewn¹trz i popatrzeæ na ciemne chmury. Poczuæ ten szczególny zapach powietrza przed letni¹ burz¹. Zapach deszczu, wilgoci. Wspania³y wi... Œwiat³o znowu zgas³o. Elektroluks ucich³. Zapanowa³a absolutna ciemnoœæ. Charlie z namys³em uderzy³a jêzykiem w górn¹ wargê. - Ma³a?
Nie odpowiedzia³a. Trick? Powiedzia³: burza. I uwierzy³a. Wierzy³a Johnowi. Zaskoczy³o j¹ i przestraszy³o, ¿e po tym wszystkim jeszcze komuœ wierzy. - Ma³a?-To znowu John. Tym razem w jego g³osie by³... strach. Jej w³asny strach przed ciemnoœci¹, który zacz¹³ siê dopiero wy³amywaæ, wysublimowa³ siê w jego strach. - John? O co chodzi? - Otworzy³a drzwi i wyci¹gnê³a przed siebie rêce. Nie wychodzi³a,
jeszcze nie. Ba³a siê, ¿e potknie siê o elektroluks. - 264 - Co siê sta³o? - W g³osie Johna by³a panika i to jeszcze bar dziej przestraszy³o Charlie. - Co ze œwiat³em? ··· - Zgas³o. Mówi³eœ... burza... - Nie znoszê ciemnoœci. - G³os Johna nabrzmiewa³ przera¿eniem i jak¹œ groteskow¹ proœb¹ o wybaczenie. - Nie rozumiem. Nie mogê... Nie mogê wyjœæ... - Us³ysza³a,
jak John rzuca siê nagle przez pokój, a póŸniej rozleg³ siê g³oœny, okropny trzask; przewróci³ siê o coœ, prawdopodobnie o stolik. Krzykn¹³ rozpaczliwie; to przerazi³o j¹ jeszcze bardziej. - John? John! Nic ci siê nie sta³o? - Chcê wyjœæ! - wrzasn¹³ John. - Zrób coœ, ma³a! O co chodzi? Nie odpowiada³ przez d³u¿sz¹ chwilê. Potem Charlie us³ysza³a niski,
zd³awiony jêk i zrozumia³a, ¿e p³acze. - Ratunku - powiedzia³ nagle, a Charlie, stoj¹c w drzwiach ³azienki, próbowa³a podj¹æ jak¹œ decyzjê. Czêœæ z jej strachu rozp³ynê³a siê ju¿ w sympatii, ale w czêœci nadal w¹tpi³a, mocno, jasno. - Ratunku. Och, niech mi ktoœ pomo¿e powiedzia³ John cicho, tak cicho, jakby spodziewa³ siê, ¿e ktoœ go us³yszy lub zrozumie. I to
zdecydowa³o. Charlie powoli przesz³a przez pokój w jego kierunku, trzymaj¹c przed sob¹ wyprostowane rêce. Rainbird us³ysza³, jak podchodzi. W ciemnoœci nie móg³ powstrzymaæ uœmiechu twardego, pozbawionego humoru uœmiechu, który zakry³ d³oni¹ na wypadek, gdyby œwiat³o w³¹czy³o siê dok³adnie w tej chwili. - John? Poprzez ten uœmiech odpowiedzia³ jej
g³osem pe³nym straszliwego cierpienia: - Przepraszam, ma³a. To... to tylko ciemnoœæ. Nie znoszê ciemnoœci. Jest jak w miejscu, w które mnie wsadzili, kiedy zosta³em z³apany. - Kto ciê z³apa³? - Vietcong. 265 Charlie podesz³a bli¿ej. Rainbird przesta³ siê uœmiechaæ i zacz¹³ wchodziæ w rolê.
Przera¿ony. Jesteœ przera¿ony, bo Vietcong wsadzi³ ciê do dziury w ziemi po tym, jak ich mina rozwali³a ci twarz... trzymali ciê tam... a teraz potrzebujesz przyjaciela.
Ta rola by³a w jakiœ sposób naturalna. Musia³ tylko sprawiæ, by uwierzy³a, ¿e jego wielkie podniecenie, spowodowane t¹ nieoczekiwan¹ szans¹, jest wielkim strachem. Oczywiœcie, czu³ strach. Ba³ siê, ¿e zmarnuje tê wielk¹ szansê. Strza³ z drzewa i trafienie
dziewczynki strza³k¹ nasycon¹ orazynem to przy tym dziecinada. Intuicja Charlie by³a œmiertelnie wyostrzona. Z cia³a sp³ywa³ mu strumieniami pot. - Co to jest Vietcong? - spyta³a Charlie, teraz ju¿ bardzo blisko. Jej rêka przesunê³a siê obok jego twarzy; Rainbird z³apa³ j¹. Dziewczynka drgnê³a nerwowo. - Hej, nie bój siê. To tylko... - Ty... boli. Œciskasz mnie.
To by³ dok³adnie w³aœciwy ton. Ona te¿ by³a przestraszona -ba³a siê ciemnoœci i ba³a siê jego... ale tak¿e ba³a siê o niego. Chcia³, aby czu³a, ¿e uczepi³ siê jej cz³owiek, który tonie. - Przepraszam, ma³a. - Rainbird rozluŸni³ uchwyt, ale nie puœci³ jej rêki. - Czy... tylko, czy mog³abyœ usi¹œæ ko³o mnie? - Oczywiœcie. - Drgn¹³, s³ysz¹c cichy stuk, gdy siada³a na pod³odze. Na zewn¹trz, daleko, ktoœ krzycza³ coœ do kogoœ innego.
- Wypuœæcie nas! -wrzasn¹³ natychmiast Rainbird.- Wypuœæcie nas! Hej, ludzie, wypuœæcie nas! - Przestañ. - Charlie by³a zaniepokojona. - Przestañ, nam nic siê nie... to znaczy, czy sta³o siê coœ z³ego? Mózg Rainbirda - szybka, finezyjna maszyna - pracowa³ na najwy¿szych obrotach, pisa³ scenariusz, zawsze kilka kwestii naprzód, wystarczaj¹co, by czuæ siê bezpiecznie,
niewystarczaj¹co, by zniszczyæ wra¿enie spontanicznoœci. Przede wszystkim myœla³ o tym, ile ma czasu, nim w³¹czy siê œwiat³o. Ostrzega³, by nie spodziewaæ siê za wiele. Wbi³ d³uto w sejf. Wszystko inne to tylko premia. - Nie, chyba nie. To tylko ciemnoœæ, nic wiêcej. Nie mam nawet gównianej zapa³ki czy... o rany, ma³a, przepraszam. Tak mi siê wyrwa³o. 266
- Nie szkodzi. Tata czasami mówi to s³owo. Kiedyœ naprawia³ w gara¿u wózek, uderzy³ siê m³otkiem w palec i powiedzia³ je parê razy. Kiedy indziej* te¿. - By³a to bez w¹tpienia najd³u¿sza przemowa, jak¹ Charlie wyg³osi³a w jego obecnoœci. - Pewnie zaraz przyjd¹ i wyci¹gn¹ nas st¹d? - Nie mog¹, póki nie bêdzie œwiat³a powiedzia³ Rainbird, pozornie zrozpaczony, w œrodku zachwycony. - Te drzwi, ma³a, one maj¹
elektroniczne zamki. Zrobione, ¿eby blokowa³y siê, kiedy nie ma pr¹du. Trzymaj¹ ciê w piep... no, w wiêziennej celi, ma³a. Wygl¹da jak fajne, ma³e mieszkanko, ale równie dobrze mog³abyœ byæ w wiêzieniu. - Wiem - powiedzia³a cicho Charlie. Ci¹gle trzyma³ j¹ mocno za rêkê, ale teraz najwyraŸniej jej to wcale nie przeszkadza³o. -Tylko nie powinieneœ tego mówiæ. Myœlê, ¿e oni s³uchaj¹. - Oni!- pomyœla³ Rainbird i poczu³
przeszywaj¹c¹ go gor¹c¹ radoœæ. Zdawa³ sobie sprawê, ¿e od dziesiêciu lat nie doznawa³ tak intensywnych emocji. Oni! Charlie mówi: oni! Czu³, jak d³uto wbija siê g³êbiej w stalowy sejf, którym by³a Charlie McGee, i nieœwiadomie mocniej œcisn¹³ jej rêkê. - Auuu! - Przepraszam, ma³a - powiedzia³ i zwolni³ uœcisk. - Cholernie dobrze wiem, ¿e s³uchaj¹.
Ale teraz, bez pr¹du, nie mog¹ s³uchaæ. Och, ma³a, ja tego nie zniosê, ja muszê st¹d wyjœæ! Zacz¹³ dr¿eæ. - Co to jest Vietcong? - Nie wiesz?... Nie, chyba jesteœ za ma³a. To by³a wojna, ma³a. Wojna w Wietnamie. Vietcong to byli ci Ÿli. Nosili czarne pi¿amy. W d¿ungli. S³ysza³aœ o wojnie w Wietnamie, nie? S³ysza³a o niej... niewiele.
- Byliœmy na patrolu i wleŸliœmy w pu³apkê - mówi³. Mówi³ prawdê, ale od tej chwili prawda i John Rainbird powiedzieli sobie „do widzenia". Nie by³o sensu mówiæ jej, ¿e wszyscy byli zaprawieni: wiêkszoœæ œwiñ na wielkim haju od kambod¿añskiej czerwonej, a ich porucznik z West Point, którego tylko krok dzieli³ od granicy miêdzy krain¹ normalnych i szaleñców, ¿u³ peyotl, gdy tylko wychodzi³ na patrol. Rainbird widzia³, jak ten szaleniec
zastrzeli³ kiedyœ z pistoletu maszynowego kobietê w ci¹¿y. Jej szeœciomie267 siêczny p³ód wypad³, roztrzaskany, z rozprutego brzucha. To - powiedzia³ im wariat - jest aborcja w stylu West Point. Wiêc tak by³o, wracali do bazy i rzeczywiœcie wpadli w zasadzkê, tylko ¿e to by³a zasadzka przygotowana przez ich ludzi, jeszcze bardziej zaprawionych, i czterech ¿o³nierzy rozwali³o siê na
miejscu. Nie widzia³ powodu, by mówiæ Charlie to wszystko i to, ¿e pocisk, który rozwali³ mu pó³ twarzy, zosta³ wyprodukowany w fabryce w Maryland. - Wydosta³o siê tylko szeœciu z nas. Biegliœmy. Biegliœmy przez d¿unglê, a ja chyba pobieg³em w z³ym kierunku. - Z³y kierunek? Dobry kierunek? W tej wariackiej wojnie nikt nie wiedzia³, który kierunek jest dobry, bo tam nie by³o ¿adnych prawdziwych
kierunków. Oddzieli³em siê od moich ludzi. Jeszcze próbowa³em znaleŸæ znajomego, kiedy wlaz³em na minê. Dlatego mam tak¹ twarz. - Bardzo mi przykro - powiedzia³a Charlie. - Kiedy siê ockn¹³em, by³em w ich rêkach - mówi³ Rainbird, przebywaj¹cy ju¿ daleko w krainie ca³kowitej fikcji. W rzeczywistoœci ockn¹³ siê w szpitalu w Sajgonie, z ig³¹ kroplówki
w ramieniu. - Nie chcieli mi daæ ¿adnej pomocy medycznej, niczego takiego... chyba, ¿e odpowiem na ich pytania. Teraz ostro¿nie. Jeœli rozegra to ostro¿nie, bêdzie dobrze; czu³ to. Jego g³os podniós³ siê, niepewny i gorzki. - Pytania, ca³y czas pytania. Chcieli wiedzieæ o ruchach wojsk... dostawy... stanowiska piechoty... wszystko. Nie odpuœcili. Pytali ca³y czas.
- Tak - powiedzia³a gwa³townie Charlie, a Rainbird poczu³, ¿e kamieñ spad³ mu z serca. - Mówi³em im, ¿e nic nie wiem, ¿e nic im nie mogê powiedzieæ, ¿e jestem po prostu zwyk³ym szeregowcem, nic... tylko plecak na grzbiecie. Nie wierzyli mi. Moja twarz... ból... Pad³em na kolana, b³aga³em o morfinê^wiedzieli, ¿e póŸniej... kiedy im powiem, dostanê morfinê. Odeœl¹ do dobrego szpitala... kiedy wszystko powiem.
Teraz zaciska³a siê r¹czka Charlie. Charlie pomyœla³a o ch³odnych szarych oczach Hockstettera, o Hockstetterze wskazuj¹cym wiórki na stalowej tacy. „Myœlê, ¿e znasz odpowiedŸ... jeœli to za-268 palisz, od razu zabiorê ciê do ojca. Mo¿esz z nim byæ za dwie minuty". Serce dziewczynki wyrywa³o siê do tego cz³owieka ze strasznie poranion¹ twarz¹, doros³ego cz³owieka, który ba³ siê ciemnoœci. S¹dzi³a, ¿e potrafi
zrozumieæ, co przeszed³. ¿e zna jego ból. I w ciemnoœci zaczê³a cicho p³akaæ, lituj¹c siê nad nim i w pewien sposób p³acz¹c tak¿e nad sob¹... Wylewa³a ³zy nie wylane przez ostatnie piêæ miesiêcy. By³y to ³zy wœciek³oœci i gniewu za Johna Rainbirda, ojca, matkê, ni¹ sam¹. Pali³y i nêka³y. Nie p³aka³a dostatecznie cicho, by nie us³ysza³y jej czujne jak radary uszy Johna Rainbirda. Musia³ walczyæ, by nie uœmiechn¹æ siê
jeszcze raz. O, tak, d³uto trafi³o w dobre miejsce. Trudne czy ³atwe, ale zawsze mo¿liwe. - Zwyczajnie mi nie uwierzyli. W koñcu wrzucili mnie do dziury w ziemi; tam zawsze by³o ciemno. To by³ ma³y... pokój - tak byœ to chyba nazwa³a. Korzenie stercza³y ze œcian... czasami widzia³em promieñ s³oñca, wysoko, trzy metry w górze. Przychodzili... ich dowódca, to chyba by³ ich dowódca... i pytali, czy ju¿ bêdê gada³. On mówi³, ¿e
robiê siê taki bia³y jak ryba. ¿e mam infekcjê, ¿e dostanê gangreny, ¿e gangrena dostanie mi siê do mózgu, który zgnije; ¿e najpierw zwariujê, a póŸniej umrê. Pyta³, czy chcê wyjœæ i znów zobaczyæ s³oñce. A ja go prosi³em... b³aga³em... przysiêga³em na imiê matki, ¿e nic nie wiem. A oni siê œmiali, z powrotem zak³adali deski i przykrywali je ziemi¹. By³em jak ¿ywcem pogrzebany. Ciemnoœæ... jak teraz...
Uda³, ¿e siê d³awi i Charlie œcisnê³a jego rêkê, by mu pokazaæ, jest tutaj. - By³a tam jama i w¹ski tunel, d³ugi na dwa metry. Musia³em :³zaæ do tunelu, ¿eby... wiesz. Powietrze œmierdzia³o i ca³y czas myœla³em, ¿e siê tam uduszê, ¿e uduszê siê w smrodzie w³asnego gów... Rainbird jêkn¹³. - Nie powinienem o tym mówiæ dziecku.
- Nic nie szkodzi. Jeœli ci pomaga, to mów. Pomyœla³ i postanowi³ posun¹æ siê jeszcze odrobinê dalej. - Siedzia³em w tym dole piêæ miesiêcy, potem mnie wymienili - A co jad³eœ? 269 - Wrzucali do do³u zgni³y ry¿. I czasami paj¹ki. ¯ywe paj¹ki. Wielkie - chyba z tych, co ¿yj¹ na drzewach. Polowa³em na nie po ciemku, zabija³em je i jad³em.
- Och, wstrêtne! - Zmienili mnie w zwierzê - powiedzia³ i ucich³ na chwilê, oddychaj¹c g³oœno Ty masz lepiej ode mnie, ma³a, ale w gruncie rzeczy to dok³adnie to samo. Myœlisz, ¿e zaraz w³¹cz¹ œwiat³o? Myœla³a przez d³ug¹ chwilê, a Rainbirda ogarn¹³ zimny strach na myœl o tym, ¿e przedobrzy³. Potem Charlie powiedzia³a:
- To nie ma znaczenia. Jesteœmy razem. - W porz¹dku. ; A póŸniej, pospiesznie: - Nic nie powiesz, prawda? Mog¹ mnie wyrzuciæ za to, co mówi³em. Potrzebujê tej pracy. Jeœli ktoœ wygl¹da jak ja, to potrzebuje dobrej pracy. - Nie, nie powiem. Czu³, jak d³uto g³adko wchodzi odrobinê g³êbiej. Teraz ³¹czy³a ich jeszcze tajemnica.
Trzyma³ j¹ w ramionach. W ciemnoœciach myœla³, jak to bêdzie: zacisn¹æ d³onie na jej szyi. To by³ oczywiœcie ostateczny cel, a nie ich g³upie testy, ich podwórkowe zabawy. Ona... a póŸniej mo¿e on sam. Lubi³ Charlie, naprawdê lubi³. Mo¿e nawet zaczyna³ j¹ kochaæ. Przyjdzie czas, kiedy wyœle j¹ tam, ca³y czas uwa¿nie patrz¹c jej w oczy. A póŸniej, jeœli jej oczy przeka¿¹ mu sygna³, którego wypatrywa³ tak d³ugo, byæ mo¿e
pójdzie za ni¹. Tak. Mo¿e razem odejd¹ w prawdziw¹ ciemnoœæ. Na zewn¹trz, za zamkniêtymi drzwiami, przewala³y siê fale ba³aganu, czasami bliskie, czasami bardzo dalekie. Rainbird w myœli splun¹³ w d³onie i wzi¹³ siê za Charlie. Andy nie mia³ zielonego pojêcia, ¿e nie przyszli go wyci¹gn¹æ, bo przerwa w dostawie pr¹du automatycznie blokowa³a zamki.
Przez jakiœ nieokreœlony czas siedzia³, na wpó³ przytomny z paniki, 270 pewny, ¿e wybuch³ po¿ar, wyobra¿aj¹c sobie, ¿e czuje dym. Na dworze minê³a burza, blask popo³udniowego s³oñca powoli przechodzi³ w zmierzch. Ca³kiem nagle pojawi³a mu siê w g³owie twarz Charlie, tak wyraŸnie, jakby córka sta³a tu¿ przed nim.
Jest w niebezpieczeñstwie, Charlie jest w niebezpieczeñstwie. By³o to jedno z przeczuæ, pierwsze od tego dnia w Tashmore. Myœla³, ¿e utraci³ je razem z pchniêciem, ale najwyraŸniej tak nie by³o, poniewa¿ nigdy nie mia³ przeczucia jaœniejszego ni¿ to - nawet w dniu, kiedy zabito Vicky. Czy oznacza³o to, ¿e pchniêcie te¿ tam jest? ¿e wcale nie uciek³o, tylko siê ukrywa? Charlie w niebezpieczeñstwie.
Jakie niebezpieczeñstwo? Nie wiedzia³. Ale myœl o niej i strach, przywiod³y mu przed oczy jasny obraz jej twarzy; w ciemnoœci widzia³ ka¿dy szczegó³. A obraz jej twarzy, jej szeroko rozstawionych niebieskich oczu, wij¹cych siê jasnych w³osów, ³¹czy³ siê œciœle ze wstydem... tylko, ¿e wstyd to by³o za s³abe s³owo na okreœlenie tego, co czu³; czu³ raczej jakby grozê. Od czasu, gdy zgas³o œwiat³o, ogarnê³a go szalona panika, lecz ba³ siê
tylko o siebie. Do g³owy mu nawet nie przysz³o, ¿e Charlie te¿ siedzi w ciemnoœci. Nie, przyjd¹ i wyci¹gn¹ Charlie, pewnie przyszli i wyci¹gnêli j¹ ju¿ dawno. Oni chc¹ tylko Charlie. Dla nich Charlie to dostêp do ¿³obu. To mia³o sens, ale ci¹gle czu³ tê dusz¹c¹ pewnoœæ, ¿e grozi jej straszne niebezpieczeñstwo. Strach o Charlie odniós³ jeden skutek zag³uszy³ jego strach o siebie, a przynajmniej
sprowadzi³ go do znoœnych wymiarów. ! Uwaga Andy'ego znów skierowa³a siê na zewn¹trz, sta³ siê bar- dziej obiektywny. Pierwsz¹ rzecz¹, któr¹ sobie uœwiadomi³, by³o to, ¿e siedzi w ka³u¿y piwa imbirowego, Spodnie mia³ mokre i lepkie; prychn¹³ z obrzydzeniem. Ruch. Ruch to lekarstwo na strach. Andy klêkn¹³, przewróci³ siê na puszce od piwa i odrzuci³ j¹ ze z³oœci¹. Potoczy³a siê z brzêkiem po kafelkowej pod³odze. Z lo-
271 dówki wyj¹³ drug¹ puszkê - w ustach ci¹gle mia³ sucho. Oderwa³ blaszkê, wrzuci³ j¹ do puszki, a póŸniej napi³ siê. Blaszka z kó³kiem próbowa³a wyp³yn¹æ z otworu i Andy odepchn¹³ j¹ jêzykiem, nie zastanawiaj¹c siê, ¿e jeszcze ca³kiem niedawno samo to by³oby wystarczaj¹cym powodem do kolejnego, piêtnastominutowego ataku histerii i strachu. Zacz¹³ pe³zaæ, próbuj¹c wyjœæ z kuchni.
Gdzieœ w oddali czasami s³ysza³ krzyki, ale nie by³o w nich nic nerwowego ani panicznego. Zapach dymu okaza³ siê halucynacj¹. Powietrze by³o nieco nieœwie¿e, bo wraz z odciêciem pr¹du przesta³y dzia³aæ wentylatory, ale to wszystko. Zamiast wype³zn¹æ do du¿ego pokoju, Andy skrêci³ w lewo i znalaz³ siê w sypialni. Ostro¿nie sprawdzaj¹c drogê, dotar³ do ³ó¿ka, postawi³ puszkê na stoliku i
rozebra³ siê. Dziesiêæ minut póŸniej mia³ ju¿ na sobie œwie¿e ubranie i czu³ siê znacznie lepiej. Przysz³o mu do g³owy, ¿e nie mia³ z tym wszystkim ¿adnego szczególnego k³opotu, podczas gdy po zgaœniêciu œwiate³ zwyk³e przejœcie przez pokój przypomina³o przejœcie przez pole minowe. Charlie - co siê dzieje z Charlie? Tak naprawdê wcale nie mia³ uczucia, ¿e robi¹ jej coœ z³ego, tylko ¿e jest w
niebezpieczeñstwie i coœ siê dzieje. Gdyby móg³ j¹ zobaczyæ, gdyby móg³ j¹ zapytaæ... Rozeœmia³ siê gorzko w ciemnoœci. Tak, oczywiœcie. Gdyby babcia... Równie dobrze mo¿e sobie ¿yczyæ gwiazdki z nieba. Równie dobrze mo¿e... Przez chwilê nie by³ w stanie myœleæ. PóŸniej tak - ale ju¿ wolniej, bez goryczy. Równie dobrze mo¿e ¿yczyæ sobie, by nieœmiali biznesmeni stali siê pewni siebie.
Równie dobrze mo¿e ¿yczyæ sobie, by t³uste kobiety schud³y. Równie dobrze mo¿e oœlepiæ osi³ków, którzy porwali mu córkê. Równie dobrze mo¿e sobie ¿yczyæ, by wróci³o pchniêcie. Jego rêce pracowa³y, d³uba³y i skrêca³y narzutê na ³ó¿ku - niemal nieœwiadoma potrzeba mózgu, bezustannie wymagaj¹cego jakichœ doznañ zmys³owych. Nie by³o sensu w nadziei, ¿e pchniêcie wróci. 272
Pchniêcie zniknê³o. Równie dobrze mo¿e przepchn¹æ sobie drogê do Charlie, co graæ w dru¿ynie Czerwonych. Pchniêcie zniknê³o. Czy¿by? nagle Andy nie by³ ju¿ tego taki pewny. Jakaœ jego czêœæ, czêœæ g³êboko ukryta, zdecydowa³a, ¿e nie kupuje jego oportunizmu i dania im tego, czego chc¹. Byæ mo¿e ta jego g³êboko ukryta czêœæ postanowi³a siê nie poddaæ.
Siedzia³, g³adz¹c narzutê; g³adz¹c j¹ bez przerwy. Czy to prawda, czy tylko pobo¿ne ¿yczenie spowodowane jednym, nag³ym przeczuciem, którego nie sposób udowodniæ? Samo przeczucie mog³o byæ tak fa³szywe jak zapach dymu, który sobie wyobrazi³; mog³o byæ spowodowane zwyk³ym niepokojem. Nie mia³ sposobu, by dowieœæ s³usznoœci przeczucia, bo z pewnoœci¹ nie by³o tu nikogo, kogo móg³by pchn¹æ.
Napi³ siê piwa. Przypuœæmy, ¿e pchniêcie wróci³o. Pchniêcie nie by³o uniwersalnym lekarstwem na wszystko, on sam wiedzia³ o tym najlepiej. Móg³ kilkanaœcie razy pchn¹æ lekko lub trzy czy cztery razy mocniej, nim siê wykoñczy. Byæ mo¿e dosta³by siê do Charlie, ale pchaj¹c móg³ odnieœæ jeden sukces - móg³ trafiæ do grobu via wylew do mózgu (kiedy o tym myœla³, jego palce automatycznie powêdrowa³y do
miejsc na twarzy, w których kiedyœ straci³ czucie). I by³a jeszcze kwestia torazyny, któr¹ go tu karmili. Jej brak, opóŸnienie dawki, któr¹ mia³ dostaæ, kiedy zgas³y œwiat³a, wzmocni³o panikê, dobrze o tym wiedzia³. Nawet teraz, znacznie lepiej kontroluj¹c samego siebie, potrzebowa³ pigu³ki i uczucia spokojnego lotu, które przynosi³a. Na pocz¹tku nie dawali mu torazyny do dwóch dni przed testami. Rezultatem by³a
ci¹g³a nerwowoœæ i niewielka depresja, jak ciemne chmury, które wcale nie chcia³y siê rozejœæ... a przedtem uzale¿nienie nie by³o tak powa¿ne jak teraz. - Przyznaj siê, jesteœ æpunem - szepn¹³. Nie mia³ pojêcia, czy jest æpunem czy nie. Wiedzia³, ¿e na³ogi maj¹ Ÿród³a fizyczne, jak przyzwyczajenie do nikotyny lub heroiny i ¿e zmieniaj¹ funkcjonowanie centralnego systemu nerwowego. By³y tak¿e na³ogi psychiczne. Uczy³ z facetem, który
nazywa³ siê 273 Bili Wallace i który robi³ siê bardzo, ale to bardzo nerwowy, jeœli nie wypi³ dziennie trzech czy czterech puszek coli. A jego stary kumpel z uczelni, Quincey, po¿era³ ziemniaczane pra¿ynki - ale musia³y to byæ szczególne pra¿ynki z Nowej Anglii, które nazywa³y siê Humpty - Dumpty; twierdzi³, ¿e inne go nie zadowalaj¹. Andy przypuszcza³, ¿e w³aœnie coœ
takiego kwalifikuje siê jako na³óg psychiczny. Nie wiedzia³, czy jego przyzwyczajenie do torazyny jest fizyczne czy psychiczne, ale wiedzia³, ¿e jej potrzebuje, ¿e jej naprawdê potrzebuje. Samo siedzenie i myœlenie o niebieskiej pastylce na bia³ym spodku spowodowa³o, ¿e natychmiast poczu³ suchoœæ w ustach. Teraz ju¿ nie trzymali go bez pigu³ki na czterdzieœci osiem godzin przed testami. Ale czy robili to dlatego, ¿e s¹dzili, i¿ nie wytrzyma tyle czasu,
nie dostaj¹c ataków sza³u, czy te¿ dlatego, ¿e po prostu markowali test, Andy nie wiedzia³. Rezultatem by³ okrutnie prosty, nierozwi¹zywalny dylemat -na³adowany torazyn¹ Andy nie móg³ pchn¹æ, a jednak brakowa³o mu si³y woli, by odstawiæ pastylki (no i, oczywiœcie, gdyby z³apali go na tym, ¿e je odstawi³, otworzy³by puszkê Pandory pe³n¹ œlicznych, wielkich karaluchów, prawda?). Kiedy ju¿ wszystko to siê skoñczy i kiedy przynios¹ mu niebiesk¹
pastylkê na bia³ym spodku, weŸmie j¹. I powoli dojdzie do stanu spokojnej apatii, w której siê znajdowa³, kiedy zgas³o œwiat³o. Wszystko to by³o tylko takim przera¿aj¹cym wyj¹tkiem od regu³y. Szybko wróci do ogl¹dania Klubu MDP i filmów z Clintem Eastwoodem na lokalnym kanale i do podbierania przesadnych iloœci jedzenia z zawsze dobrze zaopatrzonej lodówki. Znów bêdzie ty³. Charlie, Charlie w niebezpieczeñstwie,
Charlie wpad³a w morze k³opotów, w œwiat bólu. Jeœli tak, nic nie móg³ na to poradziæ. A jeœli nawet móg³, jeœli nawet jakoœ pokona na³óg i wyci¹gnie ich st¹d gwiazdka z nieba, czemu nie? - jakakolwiek ostateczna decyzja dotycz¹ca Charlie wcale siê przez to nie przybli¿y. Le¿a³ na ³ó¿ku z szeroko roz³o¿onymi ramionami. Ma³y kawa³ek jego mózgu, zajmuj¹cy siê
wy³¹cznie spraw¹ torazyny, pracowa³ ju¿. W teraŸniejszoœci nie móg³ znaleŸæ rozwi¹zania, wiêc uciek³ 274 w przesz³oœæ. Niby w zwolnionym tempie widzia³, jak uciekaj¹ z Charlie po Trzeciej Alei: wysoki mê¿czyzna w pogniecionej, sztruksowej marynarce i dziewczynka w zielonym i czerwonym. Widzia³ napiêcie, blad¹ twarzyczkê Charlie i ³zy p³yn¹ce po jej policzkach po
tym, kiedy zdoby³a pieni¹dze w automacie na lotnisku... zdoby³a pieni¹dze i podpali³a jakiegoœ ¿o³nierza. Uciek³ nawet w dalsz¹ przesz³oœæ, do interesu, który prowadzi³ w Port City, do Pensylwanii i do pani Gurney. Smutnej, grubej pani Gurney, która przysz³a do biura „Zrzucamy Wagê" w zielonym spodniumie, przytulaj¹c do siebie ulotkê reklamow¹, któr¹ w istocie wymyœli³a Charlie. „Stracisz na wadze albo przez
pó³ roku bêdziemy ci kupowaæ jedzenie". Pani Gurney, która miêdzy 1950 i 1957 rokiem urodzi³a swemu mê¿owi, pracuj¹cemu w firmie transportowej, czworo dzieci; a teraz dzieci dorasta³y i wstydzi³y siê jej, wstydzi³ siê jej m¹¿ i spotyka³ siê z inn¹ kobiet¹ i ona mog³a to zrozumieæ, bo Stan Gurney w wieku piêædziesiêciu piêciu lat by³ ci¹gle przystojnym, ¿ywotnym mê¿czyzn¹, a ona z wolna
przybra³a na wadze - osiemdziesi¹t kilo od czasu, gdy przedostatnie dziecko wyjecha³o do szko³y, od siedemdziesiêciu kilo (tyle wa¿y³a przed œlubem) do okr¹g³ych stu piêædziesiêciu. Kiedy spojrza³a w dó³, na torebkê, szukaj¹c w niej ksi¹¿eczki czekowej, jej trzy podbródki zmieni³y siê w szeœæ. Przyj¹³ j¹ do grupy z trzema innymi grubymi kobietami. By³y æwiczenia i ³agodna dieta; zasady obu Andy pozna³ w miejskiej
bibliotece. By³y tak¿e spokojne rozmowy, które na rachunkach nazywa³y siê „poradami" od czasu do czasu œrednie pchniêcie. Pani Gurney zesz³a ze stu piêædziesiêciu kilogramów do stu czterdziestu i stu trzydziestu piêciu, mówi¹c ze strachem i zachwytem jednoczeœnie, ¿e ju¿ nie bierze sobie drugiej dok³adki. Druga dok³adka ju¿ jej jakoœ nie smakowa³a Przedtem zawsze trzyma³a w lodówce przek¹ski (i p¹czki w szafce, i dwa lub
trzy wielkie kawa³ki sernika w zamra¿arce) na nocne ogl¹danie telewizji, a teraz jakoœ... no, to brzmi prawie g³upio... jakby zapomina³a, ¿e to ma. A zawsze s³ysza³a, ¿e przy diecie jedyn¹ rzecz¹, o której potrafisz myœleæ, to jedzenie. Z pewnoœci¹ inaczej to by³o, kiedy próbowa³a poprzednio. 275 Trzy pozosta³e kobiety radoœnie zareagowa³y podobnie. Andy po prostu sta³ z boku,
przygl¹daj¹c siê im i czuj¹c siê absolutnie ojcowsko. Wszystkie cztery kobiety by³y zdumione i zachwycone wspólnot¹ ich doœwiadczenia. Proste æwiczenia fizyczne, przedtem nudne i przykre, teraz wydawa³y siê ca³kiem przyjemne. I by³a jeszcze ta dziwna chêæ do spaceru. Wszystkie kobiety zgodzi³y siê, ¿e jeœli pod wieczór nie odby³y d³ugiego spaceru, czu³y siê jakoœ niedobrze i niespokojnie. Pani Gurney opowiedzia³a, ¿e nabra³a zwyczaju spacerowania
codziennie do œródmieœcia i z powrotem, chocia¿ musia³a przejœæ prawie cztery kilometry. Kiedyœ zawsze jeŸdzi³a autobusem, co z pewnoœci¹ mia³o sens, skoro przystanek znajdowa³ siê tu¿ przed ich domem. Ale pewnego dnia, kiedy wsiad³a do autobusu, bo miêœnie poœladków bola³y j¹ a¿ tak, zaczê³a siê czuæ tak niepewnie i niespokojnie, ¿e wysiad³a na nastêpnym przystanku. Inne kobiety zgodzi³y siê z ni¹. I wszystkie
b³ogos³awi³y Andy'ego McGee, mimo bólu miêœni i wszystkiego innego. Podczas trzeciego wa¿enia pani Gurney wa¿y³a ju¿ sto dwadzieœcia piêæ kilo, a kiedy skoñczy³ siê szeœciotygodniowy kurs sto siedemnaœcie. Mówi³a Andy'emu, ¿e jej m¹¿ jest strasznie zaskoczony tym, co siê zdarzy³o, zw³aszcza pamiêtaj¹c fiasko, jakie odnios³a, próbuj¹c wczeœniej mnóstwa sesji i diet. Chcia³, ¿eby posz³a do doktora, bo
ba³ siê, ¿e mo¿e mieæ raka. Nie wierzy³, ¿e mo¿na straciæ trzydzieœci siedem kilo w szeœæ tygodni wy³¹cznie tradycyjnymi sposobami. Pokaza³a mu palce, czerwone i pokryte odciskami od szycia i zwê¿ania ubrañ. A póŸniej objê³a go (niemal ³ami¹c mu kark) i rozp³aka³a siê na szyi. Jego uczennice na ogó³ wraca³y, tak jak jego co lepsi studenci, przynajmniej raz; niektórzy po to, by podziêkowaæ, niektórzy po
prostu, by zaimponowaæ odniesionym sukcesem powiedzmy, by pokazaæ: „Popatrz, uczeñ przerós³ mistrza"... co zdarza siê o wiele czêœciej, ni¿ siê najwyraŸniej spodziewali, myœla³ czasami Andy. Ale pani Gurney nale¿a³a do tej pierwszej grupy. Wróci³a, by powiedzieæ „czeœæ" i „ dziêkujê", zaledwie dziesiêæ dni przedtem, nim Andy poczu³ siê zdenerwowany i obserwowany w Port City. Przed
koñcem miesi¹ca wyjechali do Nowego Jorku. 276 Pani Gurney ci¹gle by³a potê¿n¹ kobiet¹; zauwa¿a³o siê wielk¹ zmianê, tylko jeœli zna³o siê j¹ przedtem -jak na tych reklamach, na których pokazuj¹ „przedtem" i „potem". Kiedy wpad³a po raz drugi, wa¿y³a dziewiêædziesi¹t piêæ kilo. Ale, oczywiœcie, nie chodzi³o tu o wagê. Chodzi³o o to, ¿e chud³a ca³y czas, równomiernie, trzy kilo na tydzieñ, plus
minus pó³ kilo czy kilogram, i bêdzie traci³a na wadze w coraz mniejszych dawkach a¿ osi¹gnie siedemdziesi¹t piêæ kilo, plus minus piêæ kilogramów. Nie bêdzie gwa³townej dekompresji, nie bêdzie d³ugiego strachu przed jedzeniem; tego, co prowadzi³o czasami do anorexia nervosa. Andy chcia³ zarobiæ trochê pieniêdzy, ale nie chcia³ nikogo zabiæ, zarabiaj¹c je. - Za robienie tego, co pan robi, powinni og³osiæ pana skarbem narodowym -
stwierdzi³a pani Gurney, opowiedziawszy Andy'emu, ¿e pogodzi³a siê z dzieæmi i ¿e jej stosunki z mê¿em s¹ coraz lepsze. Andy uœmiechn¹³ siê, coraz bardziej senny, pomyœla³, ¿e to w³aœnie zdarzy³o siê z nim i Charlie: zostali uznani za skarb narodowy. Lecz... jego dar nie by³ przecie¿ taki z³y. Nie wtedy, gdy pomaga³ pani Gurney. Andy znów uœmiechn¹³ siê lekko. , *. I uœmiechniêty zasn¹³.
10 Nigdy nie móg³ przypomnieæ sobie szczegó³ów snu, który œni³ w ciemnoœci. Szuka³ czegoœ. Znajdowa³ siê w spl¹tanych jak labirynt korytarzach oœwietlonych wy³¹cznie czerwonymi œwiat³ami awaryjnymi. Otwiera³ drzwi do pusiych pokoi i znowu je zamyka³. Niektóre z pokoi zaœmiecone by³y kulkami pogniecionego papieru; w jednym le¿a³a przewrócona lampa, a na pod³odze obraz w stylu Wyetha.
Mia³ wra¿enie, ¿e jesi w jakimœ urzêdzie, kióry zu-sta³ zamkniêty i opuszczony w straszliwym poœpiechu. Lecz w koñcu znalaz³ to, czego szuka³. Znalaz³... co? Pude³ko? Kasetkê? Czymkolwiek to by³o, by³o straszliwie ciê¿kie i Ozdobione wymalowan¹ czaszk¹ ze skrzy¿owanymi piszczelami, jak s³oik z trutk¹ na szczury, trzymany na najwy¿szej pó³ce w piwnicy. A jednak, mimo wagi (a wa¿y³o gu
najmniej tyle, ile pa277 ni Gurney) zdo³a³ to podnieœæ. Czu³, jak naprê¿aj¹ mu siê miêœnie i œciêgna, lecz nie czu³ bólu. „Oczywiœcie, ¿e nie czujê bólu powiedzia³ sam do siebie. -Nie czujê bólu, bo œniê. Zap³acê za to póŸniej. PóŸniej bêdzie bola³o". Wyniós³ pude³ko z pokoju, w którym je znalaz³. Istnia³o miejsce, w które mia³ je zanieœæ,
ale nie wiedzia³, jakie to miejsce i gdzie jest... Bêdziesz wiedzia³, gdy nadejdzie w³aœciwy czas, szepn¹³ jego mózg. Wiêc niós³ pude³ko czy kasetkê po niezliczonych korytarzach, a jej waga napina³a mu bezboleœnie miêœnie, sztywnia³ mu grzbiet i szyja i chocia¿ miêœnie go nie bola³y, zaczyna³ czuæ ból g³owy. Mózg jest miêœniem, pouczy³ go jego mózg i wyk³ad ten zmieni³ siê w piosenkê, w dziecinn¹ piosenkê,
dziewczêc¹ piosenkê przy grze w klasy: „Mózg jest miêœniem mog¹cym ruszyæ œwiat, Mózg jest miêœniem mog¹cym ruszyæ..." I naraz wszystkie drzwi upodobni³y siê do drzwi wagonów metra, lekko wypuk³ych, wyposa¿onych w wielkie okna; wszystkie te drzwi mia³y zaokr¹glone rogi. Poprzez drzwi (jeœli to by³y drzwi) widzia³ pomieszane sceny. W jednym pokoju doktor Wanless gra³ na wielkim akordeonie. Wygl¹da³ jak jakiœ
szalony Lawrence Welk. Przed nim sta³ blaszany kubek pe³en o³ówków, a na szyi mia³ obro¿ê z napisem: NIKT NIE JEST TAK ŒLEPY JAK TEN, CO NIE CHCE WIDZIEÆ. W innym Andy dostrzeg³ dziewczynkê w bia³ym kaftanie powiewaj¹cym w powietrzu, krzycz¹c¹ i rzucaj¹c¹ siê na œciany; Andy min¹³ te drzwi bardzo szybko. W nastêpnym pokoju zobaczy³ Charlie i znów nabra³ przekonania, ¿e to jakiœ
rodzaj snu o piratach: zakopany skarb, jo - ho -ho i tak dalej, bo Charlie najwyraŸniej rozmawia³a z D³ugim Joh-nem Silverem. Ten ktoœ mia³ papugê na ramieniu i oko przys³oniête opask¹. Ten ktoœ uœmiecha³ siê do Charlie z lizusowskim uœmiechem przyjaŸni, który zaniepokoi³ Andy'ego. Jakby na potwierdzenie tego niepokoju jednooki pirat obj¹³ Charlie ramieniem i krzykn¹³ ochryple: „Jeszcze im
poka¿emy, ma³a!" Andy chcia³ siê zatrzymaæ i pukaæ do okna, póki nie zwróci na 278 siebie uwagi Charlie; patrzy³a na pirata jak zahipnotyzowana. Chcia³ siê upewniæ, i¿ nie jest tym, kim siê wydaje. Ale nie móg³ siê zatrzymaæ. Mia³ to cholerne (pude³ko? kasetkê?) zanieœæ gdzie? Co do diab³a mia³ z nim
w³aœciwie zrobiæ? Bêdzie wiedzia³, kiedy nadejdzie czas. Przeszed³ obok kilkunastu innych pokoi nie potrafi³ spamiêtaæ wszystkiego, co widzia³ - a póŸniej znalaz³ siê w d³ugim, œlepym korytarzu, który koñczy³ siê g³adk¹ œcian¹. Ale nie ca³kiem g³adk¹; w samym œrodku œciany by³o coœ: wielki, stalowy prostok¹t, jak szczelina skrzynki na listy. Napisano na niej: ODPADKI.
Nagle znalaz³a siê przy nim pani Gurney, smuk³a, œliczna, zgrabna pani Gurney; nogi mia³a jakby stworzone, by tañczyæ ca³¹ noc, tañczyæ na tarasie, a¿ zbledn¹ gwiazdy, a na wschodzie roz-b³yœnie s³oñce jak piêkna muzyka. „Nigdy byœ nie zgad³ - pomyœla³ rozbawiony Andy - ¿e kiedyœ pani Gurney ubiera³a siê w namiot". Próbowa³ podnieœæ pude³ko, lecz nie móg³. Nagle po prostu zrobi³o siê za ciê¿kie. I ból
g³owy by³ wiêkszy. By³ jak czarny koñ, dziki, czarny koñ o czerwonych oczach i z rosn¹cym przera¿eniem Andy zorientowa³ siê, ¿e ten koñ jest na wolnoœci, ¿e jest gdzieœ w tych opuszczonych budynkach, ¿e nadbiega ku niemu w galopie, ³up, ³up, ³up... - Pomogê ci - powiedzia³a pani Gurney. - Ty pomog³eœ mnie, teraz ja pomogê tobie. W koñcu to ty jesteœ skarbem narodowym, | nie ja. - Wygl¹dasz tak ³adnie - powiedzia³
Andy. Jego g³os zdawa³ siê dochodziæ z daleka, zza œciany rosn¹cego bólu. - Czujê siê tak, jakby mnie wypuszczono z wiêzienia - odpar³a pani Gurney. Pomogê ci. - To dlatego, ¿e g³owa tak mnie boli... - Oczywiœcie, ¿e boli. Przecie¿, mimo wszystko, mózg to miê-sieñ. Pomog³a mu, czy zrobi³ to sam? Nie pamiêta³. Lecz pamiêta³, ¿e 279
s¹dzi³, i¿ ju¿ rozumie ten sen: pozbywa³ siê pchniêcia, raz na zawsze pozbywa³ siê pchniêcia. Pamiêta³, jak przyk³ada³ pude³ko do krawêdzi zsypu i podnosi³ je, zastanawiaj¹c siê, jak bêdzie wygl¹da³o to coœ, kiedy z niego wypadnie ta rzecz, co siedzia³a w jego g³owie od czasu studiów. Ale to nie pchniêcie wypad³o; kiedy otworzy³o siê pude³ko, Andy poczu³ jednoczeœnie zdumienie i strach. Do zsypu polecia³y pastylki, rzeka niebieskich pastylek, jego
pastylek. By³ przera¿ony, tak, ba³ siê; mówi¹c s³owami Granthera McGee: nagle przestraszy³ siê tak, ¿e sra³ miedziakami. - Nie! - krzykn¹³. - Tak - odpowiedzia³a stanowczo pani Gurney. - Mózg jest miêœniem mog¹cym ruszyæ œwiat. Wtedy zobaczy³ to jej oczami. Wydawa³o mu siê, ¿e im wiêcej pastylek wypada, tym bardziej boli go g³owa, a im bardziej
boli go g³owa, tym ciemniej robi siê woko³o, a¿ nie by³o œwiat³a, a¿ zapad³ ca³kowity mrok. By³a to ¿ywa ciemnoœæ, gdzieœ ktoœ przepali³ wszystkie bezpieczniki i nie by³o œwiat³a, pude³ka, snu; tylko ból g³owy i dziki koñ o czerwonych oczach - nadbiegaj¹cy, nadbiegaj¹cy... » · £up,³up,³up... .,.·· .? * 11 Musia³ siê obudziæ na d³ugo przedtem, nim rzeczywiœcie zda³ sobie sprawê, ¿e
siê obudzi³. Absolutny brak œwiat³a sprawi³, ¿e nie sposób by³o oddzieliæ œciœle snu od jawy. Kilka lat temu czyta³ o eksperymencie, w którym kilkanaœcie ma³p przeniesiono w œrodowisko parali¿uj¹ce wszystkie ich zmys³y. Wszystkie ma³py zwariowa³y. Potrafi³ zrozumieæ dlaczego. Nie mia³ pojêcia, jak d³ugo spa³; nie dociera³y do niego ¿adne impulsy z wyj¹tkiem jednego.
- O Jezu! Kiedy usiad³, g³owê przeszy³y mu dwie straszne, lœni¹ce b³yskawice bólu. Z³apa³ j¹ rêkami i pochyli³ w ty³ i w przód; powoli, bardzo powoli, ból zmniejsza³ siê i stawa³ siê znoœniejszy. ¯adnych doœwiadczeñ zmys³owych oprócz tego pieprzonego bólu. „Musia³em spaæ na karku czy coœ takiego" - pomyœla³ Andy. 280
„Musia³em..." Nie. Och, nie! Zna³ ten ból, zna³ go a¿ za dobrze. To ból œred-niomocnego pchniêcia... mocniejszego ni¿ te, które dawa³ grubym kobietom i nieœmia³ym biznesmenom, s³abszego ni¿ u¿yte przeciw tym facetom wtedy, na parkingu przy autostradzie. Gwa³townym gestem Andy przeniós³ rêce na twarz i obmaca³ j¹ od czo³a do brody. Nie by³o miejsc pozbawionych czucia. Kiedy siê uœmiechn¹³, podnios³y siê oba k¹ciki
ust, jak zawsze. B³aga³ Boga o œwiat³o, by móc obejrzeæ oczy w ³azienkowym lustrze, zobaczyæ, czy podbieg³y a¿ nazbyt dobrze znan¹ krwi¹. Pchniecie? Pchn¹³? Œmieszne. Kogo móg³ tu pchn¹æ?
Kogo, z wyj¹tkiem... Oddech stan¹³ mu w krtani i powróci³ zwolniony. Myœla³ o tym kiedyœ, ale nigdy nie spróbowa³. S¹dzi³, ¿e mo¿e to prowadziæ do prze³adowania obwodu. Ba³ siê zpróbowaæ. „Lekarstwo - pomyœla³. - Nie dosta³em lekarstwa i chcê go, bardzo go chcê, bardzo go potrzebujê. Po lekarstwie wszystko bêdzie dobrze".
By³a to tylko myœl. Nie przyszed³ po niej g³ód. Sam pomys³ wziêcia torazyny mia³ tyle emocjonalnej wagi co proœba: „Podaj mas³o". By³o zaœ faktem, ¿e oprócz strasznego bólu g³owy czu³ siê ca³kiem dobrze. I by³o tak¿e faktem, ¿e miewa³ znacznie gorsze bóle g³owy na przyk³ad na lotnisku w Albany. Przy tamtym ten by³ zabawk¹. „Pchn¹³em siebie" - pomyœla³ Andy w zdumieniu. Po raz pierwszy potrafi³ naprawdê
zrozumieæ, co czu³a Charlie, po raz pierwszy bowiem przestraszy³a go w³asna zdolnoœæ psi. Po raz pierwszy naprawdê, zrozumia³, jak ma³o pojmuje z tego, czym ten talent jest i czego mo¿e dokonaæ. Dlaczego znik³? Nie wiedzia³. Dlaczego wróci³? Tak¿e nie wiedzia³. Czy mia³o to coœ wspólnego z silnym strachem przed ciemnoœci¹? Z nag³ym uczuciem, ¿e Charlie jest w niebezpieczeñstwie (w mózgu pojawi³ siê
zamazany obraz jednookiego pirata i znik³ zapomniany) i przygnêbiaj¹c¹ nienawiœci¹ do samego siebie za to, ¿e o niej zapo281 mnia³? A mo¿e nawet z uderzeniem w g³owê, którego dozna³ gdy siê przewróci³? Nie wiedzia³. Wiedzia³ tylko, ¿e pchn¹³ samego siebie. Mózg to miêsieñ mog¹cy ruszyæ œwiat. Nagle przysz³o mu do g³owy, ¿e zamiast popychaæ lekko biznesmenów i grube
kobiety, móg³ siê staæ jednoosobowym oddzia³em odwykowym. Zasn¹³, myœl¹c, ¿e talent, który pomóg³ biednej, grubej pani Gurney, nie mo¿e byæ ca³kowicie z³y. A co z talentem mog¹cym wyleczyæ wszystkich nieszczêsnych narkomanów w Nowym Jorku? Co z tym, wy nieszczêsne æpuny? - Jezu - szepn¹³ Andy. - Czy¿bym naprawdê by³ czysty? Nie czu³ g³odu. Torazyna, obraz
niebieskiej pigu³ki na bia³ym spodku; ta myœl by³a niew¹tpliwie neutralna. - Jestem czysty - odpowiedzia³ sobie. Nastêpne pytanie: czy mo¿e zostaæ czysty? Zaledwie je sobie zada³, zala³a go fala pytañ. Czy mo¿e odkryæ, co dok³adnie dzieje siê z Charlie? Pchn¹³ siê we œnie, jakby u¿y³ autohipnozy. Czy mo¿e pchn¹æ innych na jawie? Na przyk³ad obrzydliwie, nieustannie uœmiechniêtego Pynchota?
Pynchot mo¿e wiedzieæ, co siê dzieje z Charlie. Czy mo¿na go zmusiæ, by gada³? Czy mo¿na go zmusiæ, ¿eby j¹ nawet st¹d wyprowadzi³? Czy jest na to jakiœ sposób? A jeœli siê st¹d wynios¹, to co? ¯adnej ucieczki, to pewne. To nie jest wyjœcie. Musz¹ mieæ swoje miejsce pod s³oñcem. Po raz pierwszy od miesiêcy czu³ siê podniecony, mia³ nadziejê. Próbowa³ u³amków planu akceptuj¹c, odrzucaj¹c, sprawdzaj¹c. Po
raz pierwszy od miesiêcy akceptowa³ swe myœli, ¿y³ i chcia³ ¿yæ, by³ zdolny do akcji. A przede wszystkim mia³ to: jeœli zdo³a sk³oniæ ich, by wierzyli w dwie rzeczy - ¿e jest ci¹gle na prochach i ¿e ci¹gle nie mo¿e u¿ywaæ dominacji umys³owej - mo¿e... mo¿e mieæ szansê... coœ zrobiæ. Myœla³ o tym bez przerwy, kiedy zapali³o siê œwiat³o. W drugim pokoju telewizor wyplu³ z siebie niezmienne: „Jezus zatroszczy siê
o tw¹ duszê, a my o twe konto w banku". Oczy. Elektryczne oczy! Znów na ciebie patrz¹, albo szybko zaczn¹... Nie zapominaj! 282 Na chwilê wróci³o do niego wszystko czekaj¹ce go dni i tygo-dnie udawania (musi udawaæ, jeœli w ogóle chce mieæ jak¹œ szansê) i nieomal ca³kowita pewnoœæ, ¿e w którymœ momencie go przy³a-pi¹. Pojawi³a siê depresja... ale nie przynosi³a ze sob¹ pragnienia lekarstwa i to mu
pomog³o siê opanowaæ. Pomyœla³ o Charlie. To pomog³o mu bardziej. Powoli wsta³ z ³ó¿ka i poszed³ do du¿ego pokoju. - Co siê sta³o? - krzykn¹³ g³oœno. Przestraszy³em siê! Gdzie moje lekarstwo? Niech ktoœ przyniesie mi lekarstwo! Usiad³ przed telewizorem, twarz mia³ og³upia³¹, obwis³¹. Ukryty za pust¹ twarz¹ mózg - ten miêsieñ mog¹cy ruszyæ œwiat -
pracowa³ coraz szybciej. 12 Jak we œnie, który jej ojciec œni³ w³aœnie wtedy, Charlie McGee nigdy nie przypomnia³a sobie szczegó³ów swej d³ugiej rozmowy z Johnem Rainbirdem; w pamiêci pozosta³o jej jedynie to co najwa¿niejsze. Nigdy nie zorientowa³a siê, jak dosz³o do tego, ¿e opowiedzia³a mu wszystko o tym, jak siê tu dosta³a; dlaczego mówi³a o swej wielkiej têsknocie za ojcem i
strasznym strachu, ¿e jak¹œ sztuczk¹ zmuszaj¹, by znów u¿y³a pirokinezy. Przyczyn¹ tej opowieœci z pewnoœci¹ by³ czêœciowo mrok i wiedza, ¿e o n i jej nie s³ysz¹. Czêœciowo by³ ni¹ tak¿e sam John, który tyle przeszed³ i tak rozpaczliwie ba³ siê ciemnoœci i wspomnieñ, jakie ze sob¹ nios³a wspomnieñ o okropnej dziurze, do której wrzucili go „vietcongi". Zapyta³ j¹, niemal bezinteresownie, dlaczego jest zamkniêta, i zaczê³a mówiæ, by
odwróciæ jego uwagê. Ale szybko jej opowieœæ sta³a siê czymœ wiew;]. Sta³a siê potokiem wylewanych coraz szybciej s³ów, opisuj¹cych wszystko, co do tej pory ukrywa³a, tak gor¹czkowo, ¿e a¿ s³owa wpada³y na siebie w kompletnym zamieszaniu. Raz czy dwa rozp³aka³a siê, a on obejmowa³ j¹ niezdarnie. John by³ taki s³odki... pod wieloma wzglêdami przypomnia³ jej ojca - No, a jeœli siê dowiedz¹, ¿e wszystko
wiesz - powiedzia³a 283 w koñcu Charlie - prawdopodobnie ciebie te¿ zamkn¹. Nie powinnam ci tego mówiæ. - No pewnie, ¿e zamkn¹ - odpar³ pogodnie John. - Mam uprawnienia klasy „D", ma³a. To mnie uprawnia do otwierania butelek z past¹ do pod³ogi i niczego wiêcej. Rozeœmia³ siê. Przypuszczam, ¿e wszystko bêdzie dobrze, jeœli siê nie wygadasz.
- Nie wygadam siê - rzek³a Charlie z zapa³em. Nie czu³a siê najpewniej i myœla³a, ¿e jeœli John siê wygada, mog¹ go u¿yæ na ni¹ jako dŸwigni. - Strasznie chce mi siê piæ. W lodówce jest zimna woda. Chcesz trochê? - Nie zostawiaj mnie - powiedzia³ natychmiast. - To chodŸmy razem. Trzymajmy siê za rêce. John przemyœla³ to sobie. - Dobrze - powiedzia³ w koñcu. Poszli do kuchni, trzymaj¹c siê mocno za
rêce. - Lepiej nic nie mów, ma³a. Zw³aszcza o tym. Wielki jak góra Indianin boi siê ciemnoœci. Koledzy tak by siê œmiali, ¿e musia³bym siê st¹d wynieœæ. - Nie œmialiby siê, gdyby wiedzieli... - Mo¿e tak, a mo¿e nie. - John zachichota³ krótko. - Ale wola³bym, ¿eby siê nigdy nie dowiedzieli. Dziêki Bogu, ¿e tu by³aœ, ma³a. By³a tak wzruszona, ¿e jej oczy znów
wype³ni³y siê ³zami i musia³a walczyæ, by zachowywaæ kontrolê nad sob¹. Doszli do lodówki. Charlie domaca³a siê dzbanka. Woda nie by³a ju¿ zimna, ale i tak zwil¿a³a gard³o. Czuj¹c œwie¿y przyp³yw niepokoju, Charlie zastanawia³a siê, jak d³ugo w³aœciwie rozmawia³a z Johnem. Nie wiedzia³a. Ale na pewno zd¹¿y³a opowiedzieæ mu... wszystko. Nawet to, co zamierza³a zatrzymaæ w tajemnicy.
Przejmowa³a siê Johnem... i jego opini¹ o niej. On zadawa³ pytania, które dociera³y jakoœ do sedna sprawy... a ona mówi³a, najczêœciej z p³aczem. I zamiast kolejnych pytañ, przes³uchañ i nieufnoœci natrafi³a na akceptacjê i zwyk³¹ sympatiê. Zdawa³o siê, ¿e rozumia³ piek³o, przez które przesz³a; byæ mo¿e dlatego, ¿e sam by³ w piekle. - Masz wodê - powiedzia³a. .
284 - Dziêki. - Us³ysza³a, jak pije, a potem dzbanek wróci³ do jej r¹k. - Wielkie dziêki. Odstawi³a dzbanek do lodówki. - ChodŸmy do drugiego pokoju powiedzia³ John. - Ciekawe, [ czy w ogóle uda siê im przywróciæ œwiat³o? - doda³. Niecierpliwie czeka³ na powrót elektrycznoœci. Wed³ug jego | oceny przerwa trwa³a ponad siedem godzin. Chcia³ siê st¹d wydo-
staæ i wszystko sobie przemyœleæ, by wiedzieæ jak u¿yæ tego, co mu powiedzia³a. Dotarli do sofy i usiedli. - I nic ci nie mówili o twoim staruszku? ^, - Tylko tyle, ¿e ma siê dobrze. - Za³o¿ê siê, ¿e móg³bym do niego dotrzeæ - powiedzia³ Rainbird, tak jakby ta myœl dopiero przysz³a mu do g³owy. - Móg³byœ? Naprawdê myœlisz, ¿e
móg³byœ? - Mogê siê kiedyœ zmieniæ z Herbie'em. Zobaczy³bym twojego starego, powiedzia³bym mu, ¿e nic ci siê nie sta³o. - Och, a czy to nie bêdzie niebezpieczne? - Mo¿e, gdyby to by³o czêœciej, ma³a. Ale coœ ci jestem winien. [Sprawdzê, co u niego. Otoczy³a go ramionami i poca³owa³a. Rainbird przytuli³ j¹ z sympati¹. Na swój w³asny
sposób kocha³ j¹, teraz bardziej ni¿ kiedykolwiek. Teraz nale¿a³a do niego, a jak przypuszcza³, i on na-le¿a³ do niej. Na jakiœ czas. Siedzieli przez chwilê, nie rozmawiaj¹c wiele. Charlie drzema³a. Nagle John powiedzia³ coœ, co obudzi³o j¹ tak nagle i tak skutecznie jak wiadro zimnej wody. - Do diab³a, powinnaœ im roznieciæ te cholerne ognie, jeœli tylko potrafisz. Charlie wci¹gnê³a oddech zszokowana, jakby j¹ nagle
uderzy³. - Mówi³am ci. To jak... jak wypuœciæ z klatki dzikie zwierzê. Obieca³am sobie, ¿e nigdy tego nie zrobiê. Ten ¿o³nierz na lotnisku... ci ludzie na farmie... ja ich zabi³am, ja ich spali³am. Twarz dziewczynki by³a rozgoryczona; znów zbiera³o jej siê na p³acz. 285 - Z tego, co mówi³aœ, wygl¹da³o to na samoobronê. - Tak, ale to nie usprawiedliwia...
- Wygl¹da³o mi te¿ na to, ¿e byæ mo¿e uratowa³aœ ¿ycie swego ojca. Charlie zamilk³a. Ale czu³a, ¿e opada z niej zak³opotanie, zmieszanie i rozpacz. John Rainbird mówi³ dalej szybko, nie chc¹c, by przypomina³a sobie, ¿e przy okazji niemal zabi³a ojca. - A jeœli chodzi o Hockstettera, to go tu widzia³em. Widzia³em takich jak on w czasie wojny. Ka¿dy z nich to jednodniowy, ósmy cud Œwiata... taki Król Gówna z
Góry Gnoju. Jeœli nie wyci¹gnie z ciebie tego, czego chce jednym sposobem, u¿yje innego. - Tego najbardziej siê bojê powiedzia³a Charlie cicho. - A poza tym to facet, któremu warto by³oby podpaliæ piêty. Charlie by³a zszokowana, ale zaczê³a chichotaæ - g³oœniej, jak z nieprzyzwoitego dowcipu, ¿e niby to brzydko opowiadaæ takie dowcipy. Kiedy przesta³a chichotaæ, powiedzia³a:
- Nie bêdê rozniecaæ ognia. Obieca³am sobie. To Ÿle i nie bêdê. Doœæ. Pora siê powstrzymaæ. Intuicja podpowiada³a mu, ¿e mo¿e posuwaæ siê dalej, ale czu³ tak¿e, ¿e intuicja mo¿e go zawieœæ. By³ zmêczony. Praca nad dziewczynk¹ by³a nie mniej mêcz¹ca ni¿ praca nad jednym z sejfów Rammadena. Zbyt ³atwo by³o brn¹æ dalej i pope³niæ b³¹d, którego nigdy nie da³oby siê naprawiæ. - No tak, jasne. Pewnie masz racjê. ,
- Naprawdê zobaczysz siê z tat¹? - Spróbujê, ma³a. - Przykro mi, ¿e zamknêli ciê tu ze mn¹, John. Ale te¿ jestem strasznie zadowolona. - Jasne. "* Rozmawiali o rzeczach bez znaczenia. Potem Charlie po³o¿y³a mu g³owê na ramieniu. Czu³, ¿e znów siê zdrzemnê³a - by³o ju¿ bardzo póŸno - i kiedy czterdzieœci minut póŸniej zapali³y siê
œwiat³a, mocno spa³a. Œwiat³o na jej twarzy sprawi³o, ¿e poruszy³a siê, obróci³a i odwróci³a g³owê w stronê jego ciemnoœci. Z namy s³em przyjrza³ siê delikatnej, g³adkiej ³odydze jej szyi, ³agodnej krzywiŸnie jej czaszki. Tyle mocy w tej ma³ej, kruchej kolebce z koœci. Czy to mo¿e byæ prawda? Jego mózg ci¹gle nie wyra¿a³ 286 akceptacji, ale sercem czu³, ¿e to prawda. By³o to dziwne, lecz jakieœ
wspania³e uczucie - byæ tak podzielonym. Wzi¹³ dziewczynkê na rêce, zaniós³ do ³ó¿ka i wsun¹³ pod ko³-drê. Kiedy poprawia³ ko³drê, Charlie prawie siê obudzi³a. Pod wp³ywem impulsu pochyli³ siê i poca³owa³ j¹. - Dobranoc, ma³a - powiedzia³. - Dobranoc, tato - odpowiedzia³a st³umionym, sennym g³osem. Przewróci³a siê na bok i zasnê³a.
Patrzy³ na ni¹ jeszcze kilka minut, a póŸniej wróci³ do du¿ego pokOju. Po kolejnych dziesiêciu minutach do mieszkania wpad³ jak bomba Hockstetter. - Awaria elektrycznoœci - obwieœci³. Burza. Te cholerne ele-:tryczne zamki; nie ma jak ich otworzyæ. Czy ona... - Wszystko bêdzie dobrze, jeœli, do cholery, zni¿ysz g³os - po-wiedzia³ cicho Rainbird Jego wielkie d³onie wystrzeli³y przed sie-bie, z³apa³y Hockstettera za klapy bia³ego,
laboratoryjnego fartucha poderwa³y go w górê tak, ¿e nagle przera¿ona twarz doktora znalaz³a siê o centymetry od twarzy Raindbirda. - A jeœli kiedykolwiek zachowasz siê tu tak, jakbyœ mnie zna³ikiedykolwiek odezwiesz siê do mnie tak, jakbym nie by³ s³u¿¹cym klasy „D", zabijê ciê, potnê na kawa³ki, podsma¿ê i przerobiê na pokarm dla kotów. Hockstetter wi³ siê niezdarnie. W k¹cikach jego ust pojawi³a siê œlina.
- Rozumiesz? Zabijê ciê. - Rainbird dwukrotnie potrz¹sn¹³ Chockstetterem. - Ro... ro... rozu...miem. - To wynoœ siê st¹d - powiedzia³ i wypchn¹³ bladego, przera¿onego Hockstettera na korytarz. Po raz ostatni rozejrza³ siê po pokoju, wyci¹gn¹³ na korytarz swój wózek i zamkn¹³ samozatrzaskuj¹ce siê drzwi. W sypialni Charlie nadal spa³a; spokojniej, ni¿ ^darzy³o siê jej spaæ od miesiêcy A mo¿e od lat.
287 MA£Y P£OMYK, WIELKI BRACIE Minê³a gwa³towna burza. Mija³ czas przesz³y trzy tygodnie. Lato, wilgotne i butne, ci¹gle panowa³o nad wschodni¹ Wirgini¹, lecz szko³y ju¿ wype³ni³y siê krzykiem dzieci. Wokó³ Longmont zaje¿d¿one, ¿ó³te autobusy toczy³y siê tam i z powrotem po dobrze utrzymanych bocznych drogach. W pobliskim mieœcie, w Waszyngtonie, zacz¹³ siê kolejny sezon
uchwalania ustaw, plotek i insynuacji jak zwykle otoczony atmosfer¹ kojarzon¹ raczej z wystêpami cyrkowych kar³ów, kreowan¹ przez telewizyjnych dziennikarzy, umyœlne przecieki prasowe i wszechobecne chmury wyziewów whisky. W tym czasie Charlie McGee posz³a do szko³y. Pomys³ by³ Hocks-tettera, wiêc Charlie protestowa³a, ale John Rainbird namówi³ j¹, by zmieni³a zdanie. - A co ci to mo¿e zaszkodziæ? - zapyta³.
- Nie ma sensu, ¿eby taka m¹dra dziewczynka jak ty zosta³a daleko z ty³u. Cholera... przepraszam, Charlie, ale, na Boga, czasami ¿a³ujê, ¿e nie skoñczy³em niczego oprócz podstawówki. Nie zmywa³bym teraz pod³óg... mo¿esz siê o to za³o¿yæ. A poza tym nie bêdziesz siê nudziæ. Wiêc Charlie zaczê³a siê uczyæ - dla Johna. Pojawili siê nauczyciele: m³ody mê¿czyzna od angielskiego, starsza kobieta od
matematyki, m³oda kobieta w okularach od francuskiego, mê¿czyzna w wózku inwalidzkim od fizyki. S³ucha³a ich i przypuszcza³a, ¿e siê uczy, ale robi³a to dla Johna. John trzy razy ryzykowa³ utratê pracy, nosz¹c jej listy do ojca. Charlie czu³a siê winna i z poczucia winy gotowa by³a zrobiæ o wiele wiêcej, by, jak s¹dzi³a, sprawiæ mu przyjemnoœæ. Przyniós³ jej te¿ wiadomoœæ od taty, ¿e czuje siê dobrze, ¿e cieszy siê, wiedz¹c,
i¿ Charlie te¿ siê czuje dobrze. To j¹ trochê przygnêbi³o, ale by³a ju¿ wystarczaj¹co du¿a, by zrozumieæ, a w ka¿dym razie zaczynaæ ro288 zumieæ, ¿e to, co najlepsze dla niej, mo¿e nie byæ najlepsze dla ojca. Ostatnio zaczyna³a siê zastanawiaæ, coraz czêœciej i g³êbiej, czy mo¿e John nie wie najlepiej, co jest najlepsze dla niej. Na swój szczery, zabawny sposób
(zawsze przeklina³, a póŸniej przeprasza³, co bawi³o j¹ do ³ez) John by³ bardzo przekonywaj¹cy. Przez niemal dziesiêæ dni po burzy nie mówi³ nic o rozniecaniu ognia. O tych sprawach zawsze rozmawiali w kuchni, gdzie, zdaniem Johna, nie by³o „pluskiew", i zawsze mówili cicho. Tego dnia John powiedzia³: - Myœla³aœ trochê o tej sprawie z ogniem, Charlie? - Teraz zacz¹³ mówiæ
do niej Charlie, a nie „ma³a". Prosi³a go o to. Charlie zadr¿a³a. Od czasu farmy Mandersów ju¿ samo myœlenie o ogniu wywo³ywa³o tak¹ reakcjê. Stawa³a siê zimna, spiêta, przejmowa³y j¹ dreszcze; w raportach Hockstetter nazywa³ to „³agodn¹ fobi¹". - Mówi³am ci. Nie mogê. Nie chcê. - Zaraz, nie mogê i nie chcê to dwie ró¿ne rzeczy. - John my³ , ale robi³ to bardzo wolno, tak
¿e móg³ z ni¹ rozmawiaæ, loki a szczotka œmiga³a po pod³odze. Mówi³ jak starzy wiêŸ-iowie, niemal nie otwieraj¹c ust. Charlie nie odpowiedzia³a. - Ja tam wiem swoje - stwierdzi³ - ale jeœli nie chcesz pos³uchaæ, jeœli ju¿ siê zdecydowa³aœ... no, to siê zamknê. - Nie, w porz¹dku - odpowiedzia³a uprzejmie Charlie, ale tak naprawdê chcia³a, ¿eby siê zamkn¹³, nie mówi³ o tym i nawet nie
myœla³. Od lêku Ÿle siê czu³a. Ale John tyle dla niej zrobi³... i Charlie rozpaczliwie próbowa³a nie obraziæ go i nie uraziæ jego uczuæ. Potrzebowa³a przyjaciela - No, có¿, myœla³em po prostu, ¿e przecie¿ musz¹ wiedzieæ, jak to siê wyrwa³o spod kontroli na tej farmie. Pewnie bêd¹ bardzo ostro¿ni. Nie s¹dze, ¿eby mieli zamiar testowaæ ciê w pokoju pe³nym papierów i t³ustych szmat, co?
- Nie, tylko... John puœci³ szczotkê i podniós³ lekko jedn¹ rêkê. ' ^ Pos³uchaj mnie, pos³uchaj do koñca. Dobrze. I z pewnoœci¹ wiedz¹, ¿e to tylko raz rozpêta³aœ... to ma³e... 289 piek³o. Ma³e ognie, Charlie. I jest wyjœcie. Ma³e ognie. A jeœli coœ siê stanie, w co w¹tpiê, bo myœlê, ¿e masz wiêksz¹ samokontrolê,
ni¿ nawet przypuszczasz... ale powiedzmy, ¿e coœ siê zdarzy, to kogo obwini¹, co? Ciebie? Po tym, jak te kutasy przez pó³ roku wykrêca³y ci rêkê, ¿ebyœ to zrobi³a? O, do diab³a, przepraszam. Charlie ba³a siê tego, co mówi³ John, ale, mimo wszystko, musia³a przy³o¿yæ rêce do ust i zachichotaæ na widok jego nieszczêœliwej miny. John tak¿e siê uœmiechn¹³, a póŸniej wzruszy³ ramionami.
- Myœla³em jeszcze i o tym, ¿e nie mo¿esz nauczyæ siê czegoœ kontrolowaæ, jeœli nie æwiczysz bez przerwy. - Nie obchodzi mnie, czy to kontrolujê czy nie, bo po prostu nie mam zamiaru tego u¿ywaæ. - Mo¿e tak, a mo¿e nie - powtórzy³ John z uporem, machaj¹c szczotk¹, póŸniej odstawiaj¹c j¹ do k¹ta i wylewaj¹c wodê z wiadra do zlewu. Nastêpnie zacz¹³ nalewaæ do wiadra czyst¹ wodê, ¿eby sp³ukaæ pod³ogê.
- Mog¹ ciê zaskoczyæ i wtedy tego u¿yjesz. - Nie. Nie s¹dzê. - Albo przypuœæmy, ¿e dostaniesz wysokiej gor¹czki. Z grypy, krupu albo, do diab³a, nie wiem, z jakiejœ choroby. - By³ to jeden z niewielu po¿ytecznych argumentów, które podrzuci³ mu Hocks-tetter. - Mia³aœ operacjê wyrostka, Charlie? - Nieee... John zabra³ siê do zmywania pod³ogi.
- Mojemu bratu wyciêli, ale najpierw pêk³ i brat niemal umar³. To dlatego, ¿e byliœmy Indianami z rezerwatu i ¿adnego z tych chu... ¿adnego z nich nie obchodzi³o, czy bêdziemy ¿yæ czy umrzemy. Dosta³ wysokiej gor¹czki, chyba ze czterdzieœci stopni, i ataku sza³u, strasznie przeklina³, mówi³ do ludzi, których tam wcale nie by³o. Czy uwierzysz? Myœla³, ¿e nasz ojciec jest jakimœ Anio³em Œmierci, który przyszed³ po niego i chcia³ go zabiæ no¿em
le¿¹cym na stoliku przy ³ó¿ku? Opowiada³em ci o tym, prawda? - Nie - powiedzia³a Charlie, szepcz¹c nie z powodu pods³uchu, lecz ze strachu i fascynacji. Naprawdê? - Naprawdê - powiedzia³ John i znów wy¿¹³ œcierkê. - To nie - 290 by³a jego wina. To przez gor¹czkê. Ludzie mog¹ robiæ i powiedzieæ wszystko, kiedy s¹ w gor¹czce. Wszystko.
Charlie zrozumia³a, co chcia³ powiedzieæ, i poczu³a uk³ucie strachu. Nad tym nigdy siê nie zastanawia³a. - Ale kiedy bêdziesz mia³a kontrolê nad tym piro coœ tam... - Jak mog³abym mieæ kontrolê, kiedy bêdê nieprzytomna? - Po prostu bêdziesz mia³a. - Rainbird postanowi³ u¿yæ metafory Wanlessa; tej, która tak zdegustowa³a Kapa ju¿ niemal rok temu. -To jak z nauk¹ siadania na nocniku, Charlie. Jak raz
opanujesz pêcherz, masz pe³n¹ kontrolê. Nieprzytomni ludzi czasami mocz¹ ca³e ³ó¿ko, ale prawie nigdy w nie nie siusiaj¹. Hockstetter powiedzia³ mu, ¿e niekoniecznie musi to byæ prawda, ale Charlie nie mog³a o tym wiedzieæ. - No tak, w ka¿dym razie chcê ci powiedzieæ, ¿e jeœli bêdziesz to kontrolowa³a, rozumiesz, to ju¿ o nic nie bêdziesz siê musia³a martwiæ. Bêdziesz to mia³a w ma³ym palcu. Ale ¿eby kontrolowaæ, musisz æwiczyæ i æwiczyæ. W taki
sam sposób, w jaki nauczy³aœ siê wi¹zaæ buty albo pisaæ litery w przedszkolu - Ja... ja po prostu nie chcê rozniecaæ ognia! Nie bêdê! Nie bêdê! - NO i zdenerwowa³em ciê. - John by³ zmartwiony. - Nie chcia³em. Przepraszam, Charlie. Ju¿ nie bêdê gada³. Ta moja niewyparzona gêba Ale nastêpnym razem Charlie sama zaczê³a rozmowê. By³o to trzy, czy cztery dni póŸniej. Charlie bardzo dok³adnie przemyœla³a
sobie, co ma zamiar powiedzieæ... i s¹dzi³a, ¿e znalaz³a rozumowaniu Johna jedn¹ lukê. - To siê nigdy nie skoñczy powiedzia³a. - Zawsze bêd¹ chcieli wiêcej, wiêcej, wiêcej. Gdybyœ tylko wiedzia³, jak nas œciga³ i; oni nigdy nie daj¹ za wygran¹. Jeœli tylko zaczn¹, bêd¹ chcieli mieæ wiêksze ognie, a potem jeszcze wiêksze, a potem ogniska, a potem... nie
wiem... ale bojê siê. I znów j¹ podziwia³. Mia³a intuicjê i wrodzon¹ inteligencjê, która by³a niesamowicie przenikliwa. Zastanawia³ siê, co powiedzia³by Hockstetter, gdyby on, Rainbird, poinformowa³ go, ¿e Charlie McGee ma doskona³e pojêcie o tym, jak wygl¹da ich œcis³y tajny, mistrzowski plan. Wszystkie raporty o Charlie McGee za291
wieraty teoriê, ¿e pirokineza to tylko j¹dro, w którym zbiega siê wiele pokrewnych talentów psi, i Rainbird wierzy³, ¿e jej intuicja jest jednym z tych talentów. Jej ojciec powtarza³ im raz za razem, ¿e Charlie wiedzia³a o zbli¿aniu siê Ala Steinowitza i innych, tam, na farmie Mandersów; wiedzia³a jeszcze, nim nadjechali. Ta myœl przera¿a³a. Jeœli kiedykolwiek zdarzy siê jej domyœliæ, kim jest on... có¿, mówi¹, ¿e gdzie diabe³ nie mo¿e, tam babê... i to
oszukan¹; a jeœli tylko po³owa z tego, co wiedzia³ o Charlie, oka¿e siê prawd¹, œci¹gnie mu ona na g³owê piek³o albo przynajmniej jego bardzo udan¹ kopiê. Mo¿e nagle poczuje, ¿e robi mu siê strasznie gor¹co? Dodawa³o to pewnego smaczku jego pracy... smaczku, którego nie czu³ od bardzo, bardzo dawna. - Charlie - powiedzia³ Rainbird przecie¿ nie mówiê, ¿ebyœ to wszystko robi³a za darmo. Dziewczynka spojrza³a na niego
zaskoczona. John westchn¹³. - Zupe³nie nie wiem, jak ci to powiedzieæ. Chyba trochê ciê kocham. Jesteœ córeczk¹, której nigdy nie mia³em. I to, jak ciê tu trzymaj¹ w zamkniêciu, nie pozwalaj¹ zobaczyæ taty i w ogóle; nie pozwalaj¹ ci wyjœæ na dwór, tracisz wszystko, co maj¹ inne ma³e dziewczynki... od tego mnie siê po prostu chce rzygaæ. Przez chwilê popatrzy³ na ni¹ swym jedynym, p³on¹cym okiem; chcia³ j¹ trochê
przestraszyæ. - Mo¿esz dostaæ parê tych ró¿noœci, jeœli tylko siê z nimi zgodzisz... i dodasz kilka haczyków. - Haczyków... - powtórzy³a Charlie ca³kiem zdenerwowana. - Jasne. Mo¿esz ich zmusiæ, ¿eby ciê wypuœcili na dwór, na s³oñce. Za³o¿ê siê. Mo¿e nawet, ¿ebyœ pojecha³a na zakupy do Longmont. Mogliby ciê przenieœæ z tej pieprzonej klatki do
normalnego domu. ¯ebyœ mog³a bawiæ siê z innymi dzieæmi. I... - I zobaczyæ siê z tat¹? - Jasne, to te¿. - Ale by³a to jedna z tych rzeczy, które nigdy nie mia³y siê zdarzyæ, bo gdyby ich dwoje podzieli³o siê informacjami, musieliby dojœæ do wniosku, ¿e Jasio Przyjazny Sprz¹tacz jest nieco za dobry, by byæ prawdziwym. Rainbird nigdy nie przekazywa³ ¿adnej wiadomoœci Andy'emu McGee. Hockstetter s¹dzi³, ¿e by³o-
- 292 by to ponoszenie ryzyka bez zysku, a Rainbird, uwa¿aj¹c, ¿e w wiêkszoœci tych syraw Hockstetter jest kompletn¹ dup¹ z hemoroidami, tu siê z nim zgodzi³. Jedn¹ rzecz¹ by³o og³upianie oœmioletniego dziecka bajkami o tym, ¿e w kuchni nie ma pluskiew, i o tym, ¿e mog¹ rozmawiaæ przyciszonymi g³osami i nie byæ pods³uchani, a kompletnie inn¹ og³upienie ojca oœmioletniego dziecka
tymi samymi bajeczkami, nawet jeœli ojciec by³ narkomanem od czubka g³owy do piêt. McGee móg³ zachowaæ wystarczaj¹co wiele rozs¹dku, by dostrzec, ¿e to, co teraz robi¹, to jedynie zabawa w Dobrego Faceta i Z³ego Faceta; a tej techniki policjanci u¿ywali do ³apania przestêpców od niepamiêtnych czasów. Wiêc uparcie udawa³, ¿e zanosi jej karteczki do Andy'ego, tak Ijak uparcie udawa³ tyle innych
rzeczy. To prawda, widywa³ Andego ca³kiem czêsto, lecz tylko na telewizyjnych monitorach. By³o prawd¹, ¿e Andy wspó³pracowa³ z ich testami, ale by³o tak¿e [prawd¹, ¿e jest ca³kowicie wykoñczony, niezdolny zmusiæ dziecko Ido zjedzenia lodów. Zmieni³ siê w wielkie, t³uste zero. zainteresowane wy³¹cznie tym, co dzieje siê na ekranie i kolejn¹ pigu³k¹; ju¿ ale nie pyta³, kiedy zobaczy córkê. Gdyby Charlie spotka³a siê z ojcem twarz¹ w twarz i zobaczy³a,
co z nim zrobili, mog³aby zaprzeæ siê od nowa - a przecie¿ John by³ tak bliski z³amania jej; "teraz Charlie chcia³a, ¿eby j¹ przekonaæ. Nie, mo¿na by³o rozmawiaæ o wszystkim, tylko nie o tym.Charlie McGee ju¿ nigdy nie zobaczy swego ojca. Przypuszcza³, ¿e ju¿ nied³ugo Kap wsadzi Andego McGee na samolot do oœrodka Maui. Ale tego dziewczynka te¿ nie musia³a wiedzieæ - Naprawdê myœlisz, ¿e pozwol¹ mi siê
z nim zobaczyæ? - Na pewno - odpowiedzia³ swobodnie. - Nie od razu, oczywiœcie; to ich as i dobrze o tym wiedz¹. Ale jeœli dojdziesz do jakiegoœ punktu, a potem powiesz, ¿e dalej guzik i musisz zobaczyæ... -Zarzucona przynêta dynda³a na ¿y³ce; b³ystka ci¹gnê³a siê pod wod¹, naje¿ona haczykami, a poza tym i tak niejadalna, ale to te¿ by³o coœ, czego nie wiedzia³a ta ma³a, twarda panienka.
Charlie przyjrza³a siê mu z namys³em. Nie mówi³a nic wiêcej. Tego dnia. 293 A teraz, mniej wiêcej w tydzieñ póŸniej, Rainbird nagle zmieni³ przekonania. Zrobi³ to bez okreœlonego powodu; tylko jego intuicja mówi³a mu, ¿e starym sposobem nie osi¹gnie ju¿ nic. Teraz trzeba by³o b³agaæ jak ten zaj¹c, co b³aga³ przyjació³, by bronili go przed psem. - Pamiêtasz, o czym mówiliœmy? zacz¹³ Rainbird, woskuj¹c pod³ogê w
kuchni. Charlie udawa³a, ¿e nie mo¿e siê zdecydowaæ, któr¹ z czekoladek z lodówki wybraæ. Sta³a na jednej nodze, drug¹ zgina³a lekko w kolanie; widzia³ jej czyst¹, ró¿ow¹ stopê - ta poza dziecka wydawa³a mu siê prowokuj¹ca. By³o w niej coœ preerotycz-nego, niemal mistycznego. Jego serce jeszcze raz wzlecia³o ku dziewczynce. Charlie podejrzliwie obejrza³a siê przez ramiê. W³osy uczesane w koñski ogon le¿a³y na
jej ramieniu. - Tak - powiedzia³a - pamiêtam. - No bo myœla³em i pyta³em sam siebie, co ze mnie za specjalista od udzielania rad. Nie potrafiê nawet po¿yczyæ z banku tysi¹ca dolarów na samochód... - Och, John, to nic nie znaczy... - A w³aœnie, ¿e tak. Gdybym coœ wiedzia³, by³bym jak ten Hocks-tetter. Wykszta³cony. Charlie odpowiedzia³a bardzo pogardliwie:
- Tatuœ mówi, ¿e ka¿dy dureñ mo¿e sobie kupiæ wykszta³cenie na którymœ z uniwersytetów. Rainbird uradowa³ siê szczerze. W trzy dni póŸniej ryba po³knê³a haczyk. Charlie powiedzia³a Rainbirdowi, ¿e zdecydowa³a siê pozwoliæ im na ich test. Bêdzie ostro¿na, powiedzia³a. I sprawi, by o n i byli ostro¿ni, jeœli sami nie zechc¹. Jej buzia by³a chuda, ostra, blada.
- Nie rób tego - powiedzia³ John. Jeœli nie przemyœla³aœ sobie wszystkiego. - Próbowa³am - szepnê³a Charlie. - Robisz to dla nich? ·:$:-.· - Nie! 294 - Dobrze. Robisz to dla siebie? - Tak. Dla siebie. I dla taty. - Jasne. Charlie, pamiêtaj, spraw, by grali wed³ug twoich regu³.
Rozumiesz? Pokaza³aœ im, jaka potrafisz byæ twarda. Nie pozwól im zobaczyæ teraz, swojego punktu. Jeœli go zobacz¹, nacisn¹. Graj twardo. Wiesz, o czym mówiê? - Ja... chyba tak. - Oni coœ dostan¹ i ty coœ dostaniesz. Zawsze. Nic za darmo. -Rainbird zgarbi³ siê lekko. Jego p³on¹ce oko zgas³o. Charlie nie znosi³a, kiedy tak wygl¹da³: smutny, pokorny. - Nie daj siê potraktowaæ tak, jak mnie
potraktowali. Odda³em cztery .;: lata z¿ycia i jedno oko. Rok z tych czterech lat spêdzi³em w dziurze · w ziemi, jedz¹c robaki, gor¹czkuj¹c, w¹chaj¹c w³asne gówno i bez przerwy iskaj¹c wszy. A kiedy siê wydosta³em, powiedzieli mi: „Dziêkujemy ci, John", i dali mi szczotkê do rêki. Okradli mnie. Charlie. Kapujesz? Nie pozwól, ¿eby okradli i ciebie. Rozumiem - stwierdzi³a uroczyœcie
Charlie. - John rozjaœni³ siê odrobinê i uœmiechn¹³. - Wiêc kiedy ten wielki dzieñ? - Jutro zobaczê siê z Hockstetterem. Powiem mu, ¿e zdecydowa³am siê wspó³pracowaæ... troszeczkê. I powiem im... powiem im, czego chcê. - No... tylko na pocz¹tku nie ¿¹daj za wiele. Jak oszust na jarmarku - musisz trochê straciæ, ¿eby wiêcej wygraæ. Charlie skinê³a g³ow¹.
- Tylko poka¿ im, kto tu rz¹dzi, dobrze? Poka¿, kto tu jest szefem. - Jasne. Rainbird uœmiechn¹³ siê szerzej. ^Dobra dziewczynka! - powiedzia³. Hockstetter szala³ z wœciek³oœci. - I w co ty, do diab³a, grasz? wrzeszcza³ na Rainbirda. Sieli w gabinecie Kapa. „Oœmieli³ siê krzykn¹æ - pomyœla³ Rain295 Rainbird - bo jest tu Kap w roli sêdziego". A póŸniej spojrza³ raz jeszcze w p³on¹ce,
niebieskie oczy Hockstettera, na jego zaczerwienione policzki, na pobiela³e kostki palców i przyzna³, ¿e najprawdopodobniej siê myli. Oœmieli³ siê przekroczyæ wrota, wdar³ siê do œwiêtego raju przywilejów Hockstettera. Terapia wstrz¹sowa, jak¹ zastosowa³ na nim po przerwie w dostawie pr¹du to jedno Hoc-kstetter pope³ni³ powa¿ny b³¹d i wiedzia³ o tym. To by³o zupe³nie co innego. Przynajmniej zdaniem samego Hockstettera. Rainbird tylko patrzy³.
- Starannie wmówi³eœ jej niemo¿liwe! Wiesz cholernie dobrze, ¿e nigdy nie zobaczy ojca! „Ty coœ dostaniesz i oni coœ dostan¹!" Hockstetter naœladowa³ Rainbirda z wœciek³oœci¹. -Ty durniu! Rainbird nadal siê w niego wpatrywa³. - Nigdy wiêcej nie nazywaj mnie durniem - powiedzia³ g³osem ca³kowicie pozbawionym intonacji. Hockstetter drgn¹³... lecz bardzo nieznacznie.
- Panowie, proszê. - G³os Kapa by³ zmêczony. - Proszê. Na jego biurku sta³ magnetofon. W³aœnie skoñczyli przes³uchanie rozmowy, któr¹ Rainbird przeprowadzi³ rano z Charlie. - Doktor Hockstetter najwyraŸniej nie dostrzega faktu, ¿e on i jego zespó³ wreszcie coœ dostan¹ - stwierdzi³ Rainbird. - Co powiêkszy ich zasób wiedzy o sto procent, jeœli moja matematyka mnie nie myli. - W rezultacie ca³kowicie
nieprzewidywalnego przypadku powiedzia³ Hockstetter ponuro. - Przypadku, którego wy, ludzie, nie potrafiliœcie wyprodukowaæ. Byliœcie na to za g³upi skontrowa³ Rainbird. - Mo¿e za czêsto zabawiacie siê ze szczurami? - Doœæ, panowie! - stwierdzi³ Kap. Nie jesteœmy tutaj, by robiæ sobie wyrzuty. Nie to jest celem naszego spotkania. - Spojrza³ na Hockstettera. - Dostaliœcie zabawkê powiedzia³. Muszê przyznaæ, ¿e wykazujesz
zdumiewaj¹cy brak wdziêcznoœci. Hockstetter mrukn¹³ coœ w odpowiedzi. :? Kap spojrza³ na Rainbirda. 296 - Lecz myœlê te¿, ¿e pod koniec zagra³eœ sw¹ rolê amicus. a¿ za dobrze. - Doprawdy tak myœlisz? A wiêc dalej nie rozumiecie. - Rain-bird spojrza³ na Kapa, póŸniej na Hockstettera i znów na Kapa. – Myœlê ¿e obaj wykazaliœcie niemal parali¿uj¹cy brak zrozumienia.
- £atwo powiedzieæ - stwierdzi³ Hockstetter. - To... - Nie rozumiecie, jaka m¹dra jest ta ma³a - przerwa³ mu Rain-bird„ - Nie rozumiecie, jak... jak wspaniale pojmuje przyczyny i skutki dzia³añ. Praca z ni¹ to jak marsz po polu minowym. Przedstawi³em jej zasadê kija i marchewki, bo sama by na to wpad³a. Wskazuj¹c jej tê mo¿liwoœæ, wzmocni³em jej zaufanie do siebie... w efekcie zmieni³em s³aboœæ w si³ê.
Hockstetter otworzy³ usta. Kap podniós³ do góry rêkê i obróci³ j¹ w stronê Rainbirda. Mówi³ cichym, pojednawczym tonem, którego nie u¿ywa³ w stosunku do nikogo innego... no, ale nikt inny nie by³ Johnem Rainbirdem. - Nie zmienia to faktu, ¿e najwyraŸniej ograniczy³eœ Hockstet-terowi i jego ludziom pole manewru. Prêdzej czy póŸniej dziewczynka zrozumie, ¿e jej najwa¿niejsze ¿¹danie - by zobaczyæ siê z ojcem - nigdy nie
zostanie spe³nione. Wszyscy siê zgadzamy, ¿e jeœli na to pozwolimy, mo¿emy na zawsze uczyniæ j¹ dla nas nieu¿yteczn¹. - Dok³adnie - powiedzia³ Hockstetter. - A jeœli jest taka bystra, jak mówisz stwierdzi³ Kap - to za¿yczy sobie spe³nienia niespe³nianego raczej prêdzej ni¿ póŸniej. - Za¿yczy - zgodzi³ siê Rainbird - i to bêdzie koniec. Po pierwsze, gdy tylko go zobaczy,
natychmiast zrozumie, ¿e ³ga³em na temat tego, jak siê czuje. To doprowadzi j¹ do wniosku, ¿e przez ca³y czas pracowa³em dla was, koledzy. Wiêc naszym jedynym problemem jest to, jak d³ugo j¹ utrzymamy. Rainbird pochyli³ siê w krzeœle. - Jeszcze parê spraw. Po pierwsze, wy dwaj ju¿ przyzwyczailiœcie siê do myœli, ¿e po prostu nie bêdzie rozniecaæ ognia ad infinitum. To cz³owiek, ma³a dziewczynka, która chce
zobaczyæ siê z tat¹. To nie laboratoryjny szczur. - Ju¿ przecie¿... - przerwa³ Hockstetter niecierpliwie. 297 - Nie. ¯adne „ju¿ przecie¿"... Chodzi o sam podstawowy system nagród w eksperymencie. Kij i marchewka. Charlie myœli, ¿e dziêki swym zdolnoœciom trzyma marchewkê i w koñcu poprowadzi was i siebie do ojca. Ale my wiemy, ¿e to nie tak. W rzeczywistoœci to jej ojciec
jest marchewk¹ i to my j¹ prowadzimy. I teraz: mu³ zaora³by nam ca³e pole, próbuj¹c z³apaæ marchewkê wisz¹c¹ mu przed nosem, bo mu³ jest g³upi. Ale to dziecko nie jest! Spojrza³ na Kapa i Hockstettera. - Ci¹gle to wam powtarzam. To jest wbijanie gwoŸdzia w d¹b, w œwie¿o œciêty d¹b. Ciê¿ko idzie, wiecie - a wy ci¹gle o tym zapominacie. Prêdzej czy póŸniej dziewczynka zm¹drzeje i powie wam, ¿ebyœcie sobie wsadzili. Bo nie jest mu³em. Ani bia³ym,
laboratoryjnym szczurem. „A ty chcesz, ¿eby tak siê sta³o pomyœla³ Kap z rosn¹c¹ nienawiœci¹. Chcesz, ¿eby tak siê sta³o, bo bêdziesz móg³ j¹ zabiæ. - Wiêc zaczynacie, maj¹c ten jeden, podstawowy fakt - mówi³ dalej Rainbird. - To start. A póŸniej zacznijcie myœleæ o tym, co zrobiæ, ¿eby chcia³a wspó³pracowaæ z wami jak najd³u¿ej. A jeszcze póŸniej, kiedy wszystko siê
skoñczy, napiszecie swe raporty. Jeœli zbierzecie odpowiednio wiele danych, dostaniecie za nie premie. Zjecie marchewkê. I wtedy od nowa zaczniecie strzykaæ bandê biednych ciemniaków tymi czarodziejskimi wywarami. - Obra¿asz nas - powiedzia³ Hockstetter dr¿¹cym g³osem. Obra¿am beznadziejnych idiotów - odpar³ Rainbird. I jak proponujesz przed³u¿yæ jej wspó³dzia³anie?
- Pogonicie j¹ trochê, daj¹c jej niewa¿ne przywileje. Spacer po trawniku. Albo... wszystkie ma³e dziewczynki lubi¹ konie. Za³o¿ê siê, ¿e roznieci ³adnych parê ogni, jeœli dacie jej stajennego, ¿eby przeprowadzi³ j¹ œcie¿kami oœrodka na którymœ z naszych wa³achów. To powinno wystarczyæ. Kilkunastu zarozumia³ych gówniarzy, jak ten tu Hockstetter, przez piêæ lat tañczy³o na ³ebku od szpilki. Hockstetter gwa³townie poderwa³ siê
zza sto³u. - Nie muszê siedzieæ i wys³uchiwaæ czegoœ takiego! - Siadaj i zamknij siê - powiedzia³ Kap. Ciemna krew zala³a twarz Hockstettera. Sprawia³ wra¿enie go- 298 towego do walki... lecz krew odp³ynê³a tak szybko, jak przyp³ynê³a i ju¿ po chwili wygl¹da³ tak, jakby mia³ siê rozp³akaæ. Usiad³.
- Mo¿ecie zabraæ j¹ do miasta na zakupy - mówi³ dalej Rain-bird. - Mo¿e zorganizujecie jej wyjazd do Seven Flags w Georgii i jazdê górsk¹ kolejk¹. Mo¿e nawet pojedzie tam ze swoim dobrym przyjacielem - Johnem Sprz¹taczem? - Czy ty serio przypuszczasz, ¿e te drobiazgi... - Nie, nie przypuszczam. Nie na d³ugo. Prêdzej czy póŸniej wyp³ynie sprawa ojca. Ale Charlie to tylko cz³owiek. Chce te¿
czegoœ dla siebie. Przejdzie spory kawa³ek drog¹, w której chcecie j¹ mieæ, t³umacz¹c sobie, ¿e wszystko jest OK, mówi¹c sobie, ¿e daje wam wygraæ ma³o, aby zarobiæ wiele. Lecz w koñcu wróci sprawa dobrego, starego ojczulka. Ta ma³a nie jest tania, nie. Jest twarda. - A to oznacza kres weso³ego miasteczka - powiedzia³ w zamyœleniu Kap. Wysiadamy. Koniec projektu. A w ka¿dym razie tej fazy projektu.
Prawdopodobieñstwo koñca z wielu powodów sprawia³o mu ogromn¹ radoœæ. - Nie. Jeszcze nie - odpowiedzia³ Rainbird, uœmiechaj¹c siê swym bezlitosnym uœmiechem. - Mamy w rêkawie jeszcze jedn¹ kartê. Kiedy skoñcz¹ siê ma³e marchewki, mo¿emy wywiesiæ wielkie. Nie ojca - nie g³ówn¹ nagrodê - lecz coœ, co utrzyma j¹ w ruchu przez jakiœ czas. - A co to takiego? - zapyta³ Hockstetter.
- Domyœl siê - odpar³ ci¹gle uœmiechniêty Rainbird i nie powiedzia³ nic wiêcej. Kap mo¿e siê domyœli, mimo ¿e mniej wiêcej przez ostatnie pó³ roku nie móg³ siê pozbieraæ. Ma wiêcej rozumu, dzia³aj¹c na pó³ gwizdka ni¿ wiêkszoœæ jego pracowników (i wszyscy pretendenci do tronu) w pe³nej sprawnoœci. Jeœli chodzi o Hockstettera, ten nigdy na to nie wpadnie. Hockstetter wspi¹³ siê ³adnych parê piêter ponad swój poziom niekompetencji -osi¹gniêcie
³atwiejsze w ramach pañstwowej biurokracji ni¿ gdziekolwiek indziej. Hockstetter mia³by k³opoty, szukaj¹c nosem chleba z gównem. Ale to, czy domyœlaj¹ siê, jaka to marchewka (mo¿na by powiedzieæ: Wielka Marchewka) jest nagrod¹ w tym konkursie czy nie, 299 nie mia³o najmniejszego znaczenia rezultat zawsze bêdzie ten sam. Tak czy inaczej to on
znajdzie siê w siodle. Móg³by ich teraz zapytaæ: „Jak s¹dzicie, kto jest jej ojcem pod nieobecnoœæ jej ojca?" Niech sami na to wpadn¹. Jeœli potrafi¹. Rainbird wyszed³ z pokoju uœmiechaj¹c siê. Andy McGee siedzia³ przed telewizorem. Ma³e, bursztynowe œwiate³ko kablowego kana³u filmowego œwieci³o na stoj¹cym na odbiorniku prostok¹tnym pude³ku. Na ekranie Richard
Dreyfuss próbowa³ zbudowaæ Diabelsk¹ Górê w domu, w pokoju. Andy obserwowa³ go ze spokojem, z têpym i radosnym wyrazem twarzy. Wewn¹trz a¿ gotowa³ siê ze zdenerwowania. Musia³ to zrobiæ dzisiaj. Dla Andy'ego trzy tygodnie, które minê³y od przerwy w dostawie elektrycznoœci, by³y czasem niemal nieznoœnego napiêcia i zdenerwowania, przetykanego jasnymi niæmi radoœci pe³nej poczucia winy. Teraz potrafi³
zrozumieæ zarówno to, jakim cudem rosyjskie KGB mog³o budziæ tak szalone przera¿enie, jak i to, co czu³ Orwellowski Winston Smith podczas swego krótkiego, bezp³odnego buntu. Znów mia³ sekret. Ten sekret z¿era³ go od wewn¹trz, tak jak wszystkie wa¿ne sekrety z¿era³y umys³y ich nosicieli, lecz tak¿e pozwala³ mu czuæ siê znowu potê¿nym i pe³nym. Przebija³ ich kartê. Jeden Bóg wie, jak d³ugo jeszcze bêdzie móg³
to robiæ i czy coœ mu z tego przyjdzie, ale teraz po prostu to robi³. Dochodzi³a dziesi¹ta rano. Pynchot, facet z wiecznym uœmiechem na ustach, przychodzi³ do niego o dziesi¹tej. Pójd¹ na spacer do ogrodu „przedyskutowaæ jego postêpy". Andy mia³ zamiar pchn¹æ Pynchota... lub przynajmniej spróbowaæ. Móg³by spróbowaæ wczeœniej, gdyby nie monitory, kamery telewizyjne i wszechobecne pluskwy. A oczekiwanie da³o mu czas na
przemyœlenie taktyki ataku. W rzeczywistoœci przepisywa³ scenariusz w g³owie raz za razem. W nocy, w ciemnoœci, le¿¹c w ³ó¿ku, Andy myœla³ bez ustanku: „Wielki Brat patrzy. Po prostu myœl o tym, myœl tylko 300 o tym Trzymaj¹ ciê wprost w mózgu Wielkiego Brata i jeœli masz zamiar naprawdê pomóc Charlie, musisz ich nadal oszukiwaæ". Sypia³ krócej ni¿ kiedykolwiek; g³ównie
dlatego, ¿e ba³ siê, i¿ bêdzie mówi³ przez sen. By³y noce, podczas których czuwa³ godzinami, boj¹c siê nawet drgn¹æ i przewróciæ z boku na bok, bo mogli przecie¿ zacz¹æ siê zastanawiaæ, jakim cudem cz³owiek po narkotykach mo¿e byæ taki niespokojny. A kiedy w koñcu zasypia³, spa³ p³ytko, œni³ dziwne sny (najczêœciej o postaci podobnej do D³ugiego Johna Silvera, jednookiego pirata, chodz¹cego o kuli) i budzi³
siê. Pozbywanie siê pigu³ek by³o naj³atwiejsze, poniewa¿ wierzyli, ¿e ich potrzebuje. Przynosili mu je teraz cztery razy dziennie, a od czasu przerwy w elektrycznoœci nie by³o testów. Wierzy³, ¿e dali sobie spokój ¿e o tym Pynchot chce mu powiedzieæ dzisiaj, na spacerze. Czasami wykrztusza³ pigu³ki w z³o¿one d³onie i odk³ada³ je do resztek jedzenia, które wrzuca³ póŸniej do maszynki do
mielenia œmieci. Wiêcej trafia³o Uo sedesu, inne popija³ piwem imbirowym, wypluwaj¹c w niedopite puszki, w których siê rozpuszcza³y, i zostawia³ puszki tak, jakby o nich zapomnia³. PóŸniej wylewa³ je do umywalki Bóg jeden wiedzia³, ¿e nie by³ w tym zawodowcem, a ludzie, którzy go obserwowali, prawdopodobnie byli. Ale nie s¹dzi³, by teraz ju¿ pilnowali go bardziej uwa¿nie. Jeœli tak, zostanie z³apany. To proste.
Dreyfuss i kobieta, której dziecko ufoludki zabra³y na przeja¿d¿kê, wspinali siê po zboczu Diabelskiej Góry, kiedy odezwa³ siê krótki dzwonek, oznajmuj¹cy, ¿e przerwano obwód w zamku drzwi. Andy zmusi³ siê, by nie drgn¹æ. „To jest 10" - powtórzy³ sobie. Herman Pynchot wszed³ do du¿ego pokoju. By³ ni¿szy od An-dy"ego i bardzo szczup³y; by³o w nim coœ, co zawsze intrygowa³o Andy'ego, jakaœ cecha kobieca, choæ
nie da³o siê jej œciœle zdefiniowaæ. Dziœ, ubrany w cienki, szary sweter z golfem i letni¹ marynar kê, wygl¹da³ niezwykle delikatnie i elegancko - Dzieñ dobry, Andy - powiedzia³. 301 - Ach - odpar³ Andy i przerwa³, jakby musia³ zebraæ myœli. -Dzieñ dobry, doktorze Pynchot. - Czy pozwolisz, ¿e wy³¹czê telewizor? Wiesz, powinniœmy teraz pójœæ na
spacer. - Ach. - Andy zmarszczy³ brwi i zaraz siê rozpogodzi³. - Oczywiœcie. Ju¿ to widzia³em, trzy czy cztery razy. Ale lubiê zakoñczenie. Jest ³adne. UFO zabiera go z Ziemi, wie pan? Zabiera go do gwiazd. - Doprawdy? - powiedzia³ Pynchot i wy³¹czy³ telewizor. Idziemy? - Dok¹d? - Na spacer - przypomnia³ mu cierpliwie Pynchot. - Pamiêtasz?
- Ach! Oczywiœcie. - Andy wsta³. Z pokoju Andy'ego wychodzi³o siê na szeroki korytarz z pod³og¹ wy³o¿on¹ kafelkami. Œwiat³o by³o œciemnione, rozproszone. Gdzieœ niedaleko znajdowa³o siê centrum komputerowe lub komunikacyjne; korytarzem chodzili ludzie z dziurkowanymi kartkami i pêczkami wydruków, s³ychaæ by³o cichy szum niewielkich maszyn. M³ody cz³owiek w nowiutkiej, sportowej marynarce - stuprocentowy
agent rz¹dowy pró¿nowa³ przy drzwiach mieszkania Andy'ego. Agent by³ czêœci¹ standardowej procedury operacyjnej; kiedy minêli go z Pynchotem, poszed³ za nimi obserwuj¹c, lecz nie pods³uchuj¹c. Andy s¹dzi³, ¿e nie sprawi k³opotu. Agent szed³ tu¿ za nimi, a Andy i Pynchot zmierzali w kierunku windy. Serce Andzego wali³o tak mocno, jakby mia³o rozbiæ klatkê piersiow¹. Staraj¹c siê niczego nie
daæ poznaæ po sobie, próbowa³ uwa¿nie wszystko obserwowaæ. Widzia³ kilkanaœcie nie oznakowanych drzwi. Niektóre by³y otwarte podczas innych jego spacerów korytarzem: ma³a, specjalistyczna biblioteka, kserokopiarki; ale nie mia³ pojêcia, co mog³o byæ w innych pokojach. Za którymiœ z tych drzwi mogli trzymaæ Charlie; mo¿e jednak trzymaj¹ j¹ w zu302
pe³nie innej czêœci budynku. Weszli do windy, wystarczaj¹co wielkiej, by zmieœci³o siê w niej szpitalne ³ó¿ko. Pynchot wyj¹³ klucze, w³o¿y³ jeden z nich do szczeliny i nacisn¹³ jeden z nie oznaczonych guzików. Drzwi zamknê³y siê i winda ruszy³a g³adko. Agent Sklepiku sta³ pod przeciwleg³¹ œcian¹ kabiny. Andy trzyma³ rêce w kieszeni d¿insów; na twarzy mia³ lekki, g³upi uœmiech. Drzwi windy otworzy³y siê na dawn¹
salê balow¹. Pod³oga wy-³o¿ona by³a klepkami z polerowanego dêbu. Po przeciwnej stronie wielkiego pokoju spiralne schody, w dwóch pe³nych wdziêku skrêtach, prowadzi³y na kolejne piêtro. Po lewej przeszklone do pod³ogi drzwi otwiera³y siê na os³oneczniony taras i rozci¹gaj¹cy siê za nim ogródek skalny. Po prawej, za pó³otwartymi dêbowymi drzwiami, trzaska³y maszyny do pisania; w hali maszyn
zapisywano codziennie pó³ tony papieru. A zewsz¹d dochodzi³ zapach œwie¿ych kwiatów. Pynchot ruszy³ przez pokój jako pierwszy i jak zawsze Andy zdumia³ siê klepkami pod³ogi, jakby nigdy ich przedtem nie do-strzeg³. Wyszli przez przeszklone drzwi, zostawiaj¹c za sob¹ swe sklepikowe cienie. By³o bardzo ciep³o i bardzo wilgotno. W po-wietrzu leniwie bucza³y pszczo³y. Za ogródkiem skalnym ros³y krzaki hortensji, forsycji i
rododendronów. S³ychaæ by³o dŸwiêk kr¹¿¹cych w nieskoñczonoœæ maszyn do strzy¿enia trawników. Andy obróci³ twarz ku s³oñcu z nieudan¹ wdziêcznoœci¹. - Jak siê czujesz, Andy? - zapyta³ Pynchot. - Dobrze. Dobrze. Wiesz, jesteœ tutaj ju¿ prawie pó³ roku stwierdzi³ Pynchot tonem ³agodnego zdumienia, sugeruj¹cym: „Jak to ten czas leci, kiedy,
jest mi³o". Skrêcili w prawo, na jedn¹ z zasypanych ¿wirem œcie¿ek. W nieruchomym powietrzu wisia³ zapach kapryfolium i s³odkiemu szafranu. Po przeciwnej stronie stawu, ko³o drugiego domu, spacerowa³y leniwie dwa konie. - To d³ugo - odpar³ Andy. - Tak, to d³ugo - przytakn¹³ Pynchot i uœmiechn¹³ siê. -I zdecydowa³em, ¿e twoja moc... zmniejszy³a siê, Andy. W rzeczywistoœci, jak wiesz, nie
mieliœmy ¿adnych, widocznych rezultatów. - No bo ca³y czas dajecie mi pigu³ki. W g³osie Andy'ego 303 brzmia³ wyrzut. - Chyba nie spodziewacie siê po mnie wiele, kiedy jestem naprany. Pynchot odchrz¹kn¹³, lecz nie przypomnia³, ¿e podczas trzech pierwszych serii testów, które nie przynosi³y najmniejszych rezultatów, Andy by³ czysty jak ³za.
- To znaczy, robi³em, co mog³em, doktorze Pynchot. Stara³em siê. - Tak, tak. Oczywiœcie, ¿e siê stara³eœ. I myœlimy - to znaczy ja myœlê - ¿e zas³u¿y³eœ na odpoczynek. No wiêc Sklepik ma ma³y oœrodek w Maui - to na Hawajach, Andy. A ja wkrótce bêdê musia³ napisaæ mój pó³roczny raport. Jak by ci siê podoba³o - uœmiech Pynchota rozci¹gn¹³ siê w przeraŸliwy grymas prezentera telewizyjnego, prowadz¹cego teleturniej, a
g³os przybra³ ton, jakim doros³y oferuje dziecku nies³ychany przywilej - jak by ci siê podoba³o, gdybym zarekomendowa³ wys³anie ciê tam na jakiœ czas? „Jakiœ czas, to pewnie ze dwa lata pomyœla³ Andy. - Mo¿e piêæ". Bêd¹ chcieli mieæ go na oku na wypadek, gdyby wróci³a mu zdolnoœæ dominacji umys³owej, a mo¿e te¿, by mieæ asa w rêkawie na wypadek jakichœ k³opotów z Charlie. Ale nie mia³ w¹tpliwoœci, ¿e w koñcu
spotka go „wypadek", „przedawkowanie" lub „samobójstwo". W jêzyku Orwella stanie siê nieosob¹. - Czy dalej bêdê dostawa³ lekarstwo? zapyta³ Andy. ! - Ale¿ tak, oczywiœcie odpowiedzia³ Pynchot. - Hawaje... - powiedzia³ Andy z rozmarzeniem. A póŸniej spojrza³ na Pynchota z min¹ wyra¿aj¹c¹, mia³ nadziejê, g³upawe cwaniactwo. - A mo¿e doktor Hockstetter nie wypuœci
mnie st¹d. Doktor Hockstetter mnie nie lubi. Ja to wiem. - Och, pozwoli - zapewni³ Pynchot. - On ciê lubi, Andy. A w ka¿dym razie jesteœ moim pacjentem, nie doktora Hockstettera. Upewniam ciê, on pos³ucha mojej rady. - Ale nie napisa³eœ jeszcze notatki w tej sprawie? - Nie. Myœla³em, ¿e lepiej najpierw porozmawiaæ z tob¹. Ale tak naprawdê zgoda Hockstettera to tylko formalnoœæ.
- M¹drze by³oby przeprowadziæ jeszcze jedn¹ seriê testów -powiedzia³ Andy i lekko pchn¹³. - Tak dla œwiêtego spokoju. < 304 Pynchot nagle mrugn¹³ dziwnie. Jego uœmiech zgas³, a póŸniej znik³ ca³kowicie. Teraz on wygl¹da³ jak naæpany i to sprawi³o Andemu mœciw¹ satysfakcjê. W kwiatach brzêcza³y pszczo³y. W powietrzu wisia³ zapach œwie¿o œciêtej trawy, ciê¿ki i mdl¹cy.
- W raporcie, który napiszesz, zasugerujesz jeszcze jedn¹ seriê testów powtórzy³ Andy. Oczy Pynchota zab³ys³y. Na usta triumfalnie powróci³ uœmiech. - Oczywiœcie, ta sprawa z Hawajami zostanie na razie miedzy nami powiedzia³. - Kiedy bêdê pisa³ raport, zasugerujê jeszcze jedn¹ seriê testów. Myœlê, ¿e to bêdzie m¹drze. Dla œwiêtego spo-koju, wiesz. - Ale potem bêdê móg³ pojechaæ na Hawaje?
- Tak. Potem. - A kolejna seria testów mo¿e zaj¹æ mniej wiêcej trzy mie-si¹ce? - Tak, mniej wiêcej trzy miesi¹ce. Pynchot uœmiechn¹³ siê, jakby Andy by³ jego najlepszym uczniem. Zbli¿yli siê do jeziora. Po jego g³adkiej powierzchni p³ywa³y leniwie kaczki. Na brzegu sta³o dwóch mê¿czyzn. Zza ich pleców ³ody agent w sportowej marynarce przygl¹da³ siê
mê¿czyŸnie kobiecie w œrednim wieku, przechadzaj¹cym siê po przeciwnej stronie. Ich odbicia w wodzie narusza³ tylko d³ugi, g³adki œlad, zostawiony przez jedn¹ z bia³ych kaczek. Andy pomyœla³, ¿e ta para wygl¹da niesamowicie - jak reklama ubezpieczenia listownego, z rodzaju tych, co po otwarciu niedzielnej gazety wypadaj¹ z niej na kolana... lub do kawy. W g³owie czu³ uk³ucie bólu. Nic powa¿nego. Ale w zdenerwowaniu omal nie pchn¹³
Pynchota znacznie mocniej, ni¿ musia³, a rezultaty mocnego pchniêcia m³ody cz³owiek móg³ zauwa¿yæ. Nie sprawia³ wra¿enia, ta ich Obserwuje, ale nie oszuka³ Andy'ego. - Opowiedz mi trochê o drogach i okolicach - powiedzia³ cicho do Pynchota i znów popchn¹³ go leciutko. Z fragmentów ró¿nych rozmów wiedzia³, ¿e s¹ niedaleko Waszyngtonu, ale nie a¿ tak blisko jak baza CIA w LangJey. Poza tym nie wiedzia³ nic.
- Œlicznie tu - powiedzia³ Pynchot marz¹co - od czasu, gdy zasypali dziury. 305 - Tak, to bardzo ³adne - stwierdzi³ Andy i umilk³. Pchniêcie uruchamia³o czasami niemal hipnotyczny œlad w pamiêci pchniêtej osoby, zazwyczaj dziêki jakiejœ dalekiej asocjacji myœlowej, i przerywanie tego, co siê dzia³o, nie by³o najm¹drzejsze. Mog³o spowodowaæ efekt echa, echo mog³o staæ siê rykoszetem, a rykoszet móg³ prowadziæ
do... no, do wszystkiego. Zdarzy³o mu siê to kiedyœ z nieœmia³ym biznesmenem i wystraszy³o Andy'ego œmiertelnie. Wszystko w koñcu skoñczy³o siê dobrze, lecz jeœli przyjaciel, Pynchot, nagle zacz¹³by wrzeszczeæ w napadzie strachu, nie doprowadzi³oby to do szczêœliwego zakoñczenia. - Moja ¿ona pokocha³a j¹ - powiedzia³ Pynchot tym samym, marz¹cym tonem.
- Co? Co pokocha³a twoja ¿ona? - Now¹ maszynê do mielenia odpadków. Jest bardzo... -ucich³. - Bardzo ³adna - podsun¹³ Andy. Facet w sportowej marynarce przysun¹³ siê bli¿ej i Andy poczu³, jak cienka warstwa potu pokrywa mu cia³o nad górn¹ warg¹. - Bardzo ³adna - zgodzi³ siê Pynchot i spojrza³ niepewnie na jezioro. Agent Sklepiku przysun¹³ siê jeszcze bli¿ej i Andy zdecydowa³, ¿e bêdzie chyba musia³
zaryzykowaæ jeszcze jedno pchniêcie, bardzo leciutkie. Pynchot sta³ ko³o niego jak telewizor z rozwalonym kineskopem. Cieñ podniós³ ma³y kawa³ek drzewa i wrzuci³ go do wody. Drewienko lekko spad³o do jeziora i po jego powierzchni rozesz³y siê b³yszcz¹ce krêgi. Pynchot mrugn¹³. ; - Okolica jest tu bardzo ³adna powiedzia³. - Pagórkowata, wiesz? Dobra do je¿d¿enia konno. JeŸdzimy tu z ¿on¹ raz w tygo-
> dniu, jeœli mo¿emy siê wyrwaæ. Chyba Dawn jest najbli¿sz¹ miejscowoœci¹ na zachodzie... dok³adnie na po³udniowym zachodzie. Dawn jest ca³kiem ma³e. Le¿y przy autostradzie trzysta jeden. Na * wschód najbli¿ej jest Gether. - Czy Gether le¿y przy autostradzie? - Nie. Przy lokalnej szosie. - A dok¹d prowadzi autostrada trzysta jeden? Pora Dawn? - 306
- No, oczywiœcie, a¿ do Waszyngtonu, jeœli jedziesz na pó³noc A na po³udnie prawie do Richmond. Andy chcia³ teraz spytaæ o Charlie, lecz reakcja Pynchota trochê go przestraszy³a. Zwi¹zek pchniêcia z pojêciami: ¿ona, dziury, ³adny i - najdziwniejsze - maszyna do mielenia odpadków, by³ szczególny i jakoœ niepokoj¹cy. Mog³o siê zdarzyæ, ¿e Pynchot, chocia¿ dostêpny, nie by³ jednak dobrym
obiektem. Mog³o siê zdarzyæ, ¿e Pynchot cierpia³ na jakieœ zaburzenia osobowoœci, ciasno opiête w gorset normalnoœci, pod którym œciera³y siê ze sob¹ i balansowa³y jeden Bóg wie jakie si³y. Pchanie ludzi niestabilnych umys³owo mog³o doprowadziæ do ró¿nego rodzaju nieprzewidzianych konsekwencji. Gdyby nie by³o z nimi „cienia", próbowa³by mimo wszystko (po tym wszystkim, co mu siê dot¹d zdarzy³o, mia³
diabelnie ma³o obiekcji przeciw szperaniu w g³owie Pynchota), ale teraz by³ trochê przestraszony. Psychiatra z pchniêciem móg³by wielce przys³u¿yæ siê ludzkoœci.. lecz Andy McGee nie by³ ryzykantem. Byæ mo¿e g³upio by³o wyci¹gaæ takie wnioski z jednej reakcji na jakiœ œlad w pamiêci; zdarza³o mu siê to wczeœniej z mnóstwem ludzi, ale tylko z niewielu coœ siê sta³o, lecz nie ufa³ Pynchotowi. Pynchot za czêsto siê
uœmiecha}. Z g³êbi Andy'ego, z jakiejœ studni w g³êbokiej podœwiadomoœci, przemówi³ zimny, szyderczy g³os Powiedz mu, ¿eby poszed³ do domu i pope³ni³ samobójstwo. PóŸniej go pchnij. Pchnij go mocno. Andy odrzuci³ tê myœl, przera¿ony i trochê chory. - Có¿ - powiedzia³ Pynchot, ogl¹daj¹c siê naoko³o z uœmie-Chem. Mo¿e
returnez-vuus? - Jasne - odpowiedzia³ Andy. Zrobi³ pocz¹tek. Ale o Charlie nadal nie wiedzia³ nic NOTATKA MIÊDZYWYDZIA£OWA Od: Hermana Pynchota Do. Patricka Hockstettera 307 Dnia: 12 wrzeœnia Dot: Andy McGee · '
Przez ostatnie trzy dni przestudiowa³em wszystkie notatki i wiêkszoœæ taœm, rozmawia³em te¿ z McGee. Nie ma zasadniczej zmiany w sytuacji takiej, jak¹ omawialiœmy pi¹tego wrzeœnia, ale chcia³bym zawiesiæ pomys³ z Hawajami na jakiœ czas, jeœli nikt siê temu nie sprzeciwi (jak mówi sam kapitan Hollister: „To tylko forsa") Tak naprawdê, Pat, wierzê, ¿e m¹drze by³oby przeprowadziæ ostatni¹ seriê testów - tak dla
œwiêtego spokoju. Po testach mo¿emy pójœæ dalej i wys³aæ go na Hawaje. Ostatnia seria powinna zaj¹æ oko³o trzech miesiêcy. Proszê o opiniê, nim zabiorê siê za konieczn¹ robotê papierkow¹. Herman NOTATKA MIÊDZYWYDZIA£OWA Od:P.H. . ·^;;,:',: ..·,·>··*.· :-;.>*^<.;:.*s-?,*«.,. Do: Hermana Pynchota Dnia: 13 wrzeœnia - ^ *
Dot: Andy McGee ,.»...'. Nie kapujê! Kiedy spotkaliœmy siê ostatnim razem, zgodziliœmy siê - i ty tak¿e, bez sprzeciwów - ¿e McGee jest tak u¿yteczny jak przepalony bezpiecznik. Kiedy idziesz po linie, mo¿esz stan¹æ tylko na pewien czas, wiesz? Jeœli masz zamiar przeprowadziæ kolejn¹ seriê testów-skrócon¹ seriê proszê bardzo. W przysz³ym tygodniu startujemy z dziewczynk¹, ale dziêki kretyñskim
zak³óceniom z pewnego Ÿród³a, s¹dzê, ¿e jej wspó³praca mo¿e trwaæ nie za d³ugo. Póki bêdzie trwa³a, mo¿e to niezty pomys³ mieæ w pobli¿u jej ojca... Jako „gaœnicê"??? Och, tak, mo¿e „tylko forsa", ale to forsa podatników i beztro-308 ska pod tym wzglêdem rzadko bywa zalecana, Herm. Zw³aszcza przez kapitana Hollislera. Miej to na uwadze. Planuj test na szeœæ do oœmiu tygodni maksimum, chyba ¿e bêdziesz mia³
rezultaty... a jeœli bêdziesz je mia³, osobiœcie zjem twoje kapcie Pat 8 - Pieprzony skurwysyn - powiedzia³ g³oœno Herm Pynchot, Podczas lektury notatki. Wróci³ do trzeciego akapitu; oto Hucks-³eiter Hockstetter, który mia³ ca³kowicie zrekonstruowanego pnunderbirda z 1958 roku - robi¹cy jemu przytyki z powodu pieniêdzy! Pynchot zgniót³ papier, wrzuci³ go do
kosza i odchyli³ siê w fotelu z ruchomym oparciem. Najwy¿ej dwa miesi¹ce! To mu siê nie podoba³o. By³oby lepiej mieæ trzy. Naprawdê czu³, ¿e... Oderwany i tajemniczy, w jego g³owie pojawi³ siê obraz maszyny do mielenia odpadków, któr¹ zainstalowa³ w domu. To te¿ mu siê nie podoba³o. Maszyna ostatnio jakoœ zagnieŸdzi³a mu siê
g³owie i najwyraŸniej nie potrafi³ jej stamt¹d wyrzuciæ. Pojawia-³a siê zw³aszcza wlecly, kiedy próbowa³ rozstrzygn¹æ problem Andy'ego McGee. Czarna dziura w œrodku zlewu, os³oniêta gumow¹ os³on¹... przypomina³a pochwê... Odchyli³ siê w krzeœle jeszcze g³êbiej i zacz¹³ marzyæ. Kiedy ockn¹³ siê nagle, z niepokojem stwierdzi³, ¿e minê³o niemal dziesiêæ minut Przyci¹gn¹³ do siebie wydrukowane formularze i
napisa³ do tego skurwysyna Hockstettera, odszczekuj¹c niewczesn¹ wzmiankê o „forsie". Musia³ siê powstrzymaæ przed proœb¹ o trzy miesi¹ce (i przed oczami znów pojawi³ mu siê obraz czarnej, g³adkiej dziury jego maszyny) -jeœli Hockstetter powiedzia³ dwa, bêd¹ dwa Ale jeœli osi¹gnie rezultaty z Andym, w piêtnaœcie minut póŸniej Hockstetter znajdzie na biurku dwa kapcie rozmiaru dziewiêæ, nó¿, widelec i butelkê mineralnej na trawienie.
Skoñczy³ pisaæ, nabazgra³ na dole „Herm" i usiad³, masuj¹c skronie. Bola³a go g³owa. W szkole œredniej i na uczelni Herm Pynchot by³ skrytym trans309 westyt¹. Lubi³ siê ubieraæ w kobiece stroje, poniewa¿ s¹dzi³, ¿e wygl¹da w nich... no, œlicznie. Na trzecim roku studiów, bêd¹c cz³onkiem Delta Tau Delta, zosta³ przy³apany przez dwóch cz³onków tego bractwa. Cen¹ za ich milczenie by³o rytualne poni¿enie, nie
ró¿ni¹ce siê wcale od uroczystoœci przysiêgi, w której uczestniczy³ i œwietnie siê bawi³. O drugiej nad ranem ci, co go przy³apali, rozsypali œmiecie po ca³ej kuchni w akademiku, w którym by³a siedziba bractwa, i zmusili Pynchota, ubranego wy³¹cznie w damskie majtki, poñczochy z pasem i biustonosz wypchany papierem toaletowym, do ich zebrania i umycia pod³ogi - w ci¹g³ym strachu przed ujawnieniem tajemnicy; wystarczy³o, by
jakiœ inny cz³onek bractwa zszed³ na dó³ na wczesne œniadanie. Incydent zakoñczy³ siê wspóln¹ masturbacj¹; Pynchot s¹dzi³, ¿e powinien dziêkowaæ losowi za takie zakoñczenie - prawdopodobnie wy³¹cznie ta ostatnia scena spowodowa³a, ¿e rzeczywiœcie dotrzymali s³owa. Ale i tak odszed³ z bractwa przestraszony, czuj¹c obrzydzenie do samego siebie - przede wszystkim dlatego, ¿e to go jakoœ podnieci³o. Od
tej chwili nigdy siê nie przebiera³". Nie by³ peda³em. Mia³ œliczn¹ ¿onê i dwójkê zdrowych dzieciaków, a to dowodzi³o, ¿e nie jest peda³em. Od lat nie myœla³ nawet o tym upokarzaj¹cym, obrzydliwym incydencie. A jednak... W mózgu tkwi³ mu obraz maszyny do mielenia odpadków -g³adkiej, czarnej dziury, os³oniêtej gum¹. I coraz bardziej bola³a go g³owa.
Odezwa³o siê echo obudzone pchniêciem Andy'ego. Na razie porusza³o siê wolno, leniwie; przewa¿a³ tylko obraz maszyny, zwi¹zany z pojêciem „œliczne". $ Lecz echo przyspieszy, zmieni siê w rykoszet. - ^ "· A¿ stanie siê nie do zniesienia. u ; *'*'"'- Nie - powiedzia³a Charlie. - To nie tak. - Obróci³a siê i po raz kolejny wysz³a z ma³ego pokoju. Buziê mia³a blad¹, napiêt¹, a pod oczami ciemne siñce.
310 - Hej, co jest, zaczekaj chwilê. Hockstetter roz³o¿y³ rêce. -Co jest nie tak, Charlie? - Wszystko - odpowiedzia³a dziewczynka. - Wszystko jest nie tak. Hockstetter rozejrza³ siê po pokoju. W jednym rogu ustawiono kamerê Sony. Kable prowadzi³y poprzez wy³o¿on¹ korkiem Œcianê do magnetowidu umieszczonego w pokoju obserwacyjnym. Poœrodku, na stole, na stalowej tacy le¿a³y wiórki drewna. Po
lewej | od sto³u sta³ elektroencefalograf z mnóstwem przewodów. Opiekowa³ siê nim m³ody cz³owiek w bia³ym stroju - Niewiele mi to mówi - stwierdzi³ Hockstetter. Ci¹gle uœmie- cha³ siê po ojcowsku, ale ju¿ siê wœciek³. Nie trzeba by³o telepatii, ] by siê o tym dowiedzieæ; wystarczy³o spojrzeæ mu w oczy. - Nie s³uchacie - powiedzia³a Charlie
g³oœno. - Nikt z was mnie nie s³ucha, oprócz... Mia³a na myœli Johna, ale tego nie mog³a powiedzieæ. - Powiedz nam, jak to zrobiæ - poprosi³ j¹ Hockstetter. Charlie nie da³a siê przeb³agaæ. - Gdybyœcie s³uchali, to byœcie wiedzieli. Stalowa taca z kawa³kami drewna jest w porz¹dku, ale tylko tyle. Stó³ jest drewniany, œciana ³atwopalna, tak samo jak ubranie tego goœcia. - Wskaza³a na technika, który
lekko drgn¹³. - Charlie... - I kamera te¿. - Charlie, ta kamera... - Jest z plastyku i jeœli rozgrzeje siê wystarczaj¹co, to eksploduje i kawa³ki bêd¹ lataæ wszêdzie. I nie ma wody! Mówi³am wam, ¿e kiedy siê zacznie, muszê to pchn¹æ do wody. Tak mi mówili tatuœ i mamusia. Albo... albo...
I Charlie rozp³aka³a siê nagle. Chcia³a do Johna. Chcia³a do taty. A bardziej od wszystkiego, o wiele bardziej, nie chcia³a byæ w tym pokoju. Poprzedniej nocy wcale nie spa³a. Ze swej strony Hockstetter przygl¹da³ siê jej z namys³em. £zy, niestabilnoœæ emocjonalna... s¹dzi³, ¿e to wszystko, bardziej ni¿ cokolwiek innego, oznacza, ¿e jest gotowa wspó³pracowaæ. 311
- Dobrze, Charlie - powiedzia³. - Ju¿ dobrze. Powiedznam, co zrobiæ, a my to zrobimy. ,,:.,: - S³usznie. Albo nic nie dostaniecie. - „Dostatecznie mnóstwo, ty zarozumia³a, ma³a suko" - pomyœla³ Hockstetter. I - jak siê okaza³o - mia³ ca³kowit¹ s³usznoœæ 10 PóŸnym popo³udniem zaprosili j¹ do zupe³nie innego pokoju. Kiedy j¹ zabrali do
mieszkania, zasnê³a przed telewizorem organizm mia³a wystarczaj¹co m³ody, by zmusi³ do wspó³pracy przestraszony, zdezorientowany mózg - i Charlie spa³a niemal szeœæ godzin. Dziêki temu i dziêki hamburgerowi z frytkami na obiad czu³a siê znacznie lepiej, mia³a znacznie wiêcej kontroli. Przez d³ug¹ chwilê dok³adnie przygl¹da³a siê pokojowi. Taca ze stru¿ynami sta³a na metalowym stole. Œciany os³oniête by³y
szar¹, przemys³ow¹ stal¹ bez przykrycia. - Ten technik tutaj ma na sobie azbestowy kombinezon i azbestowe kapcie - powiedzia³ Hockstetter. Przemawia³ do Charlie z góry, z tym swoim ojcowskim uœmiechem. Cz³owiek opiekuj¹cy siê EEG wygl¹da³ na zgrzanego, z pewnoœci¹ nie by³o mu wygodnie. Mia³ na twarzy p³ócienn¹ maskê, przeciwdzia³aj¹c¹ wdychaniu w³ókien azbestu. Hockstetter wskaza³ na d³ug¹, prostok¹tn¹
taflê szk³a, umieszczon¹ za przeciwleg³¹ œcian¹. - To jednostronne lustro - powiedzia³. Kamera umieszczona jest za nim. A tu stoi wanna. Charlie podesz³a bli¿ej. By³a to staroœwiecka wanna na nó¿kach, zdecydowanie nie pasuj¹ca do tego surowego wnêtrza. Wype³niono j¹ wod¹. Zdecydowa³a, ¿e to powinno wystarczyæ. - W porz¹dku - powiedzia³a. Hockstetter uœmiechn¹³ siê jeszcze szerzej. - Doskonale. ,
- Tylko ty masz pójœæ do tamtego pokoju. Nie chcê na ciebie 312 patrzeæ, kiedy bêdê to robi³a. - Charlie spojrza³a na Hockstettera wzrokiem bez wyrazu. - Coœ siê mo¿e staæ. Ojcowski uœmiech Hockstettera przygas³ lekko. 11 - Mia³a racjê, wiesz - powiedzia³ Rainbird. - Gdybyœcie jej s³uchali, za pierwszym razem zrobilibyœcie wszystko jak trzeba. ;
Hockstetter spojrza³ na niego i chrz¹kn¹³. - - Ale ty w to ci¹gle nie wierzysz, prawda? ! Hockstetter, Rainbird i Kap stali naprzeciw jednostronnego lustra. Za ich plecami kamera wideo zagl¹da³a w g³¹b pokoju, magnetowid Sony szumia³ niemal nies³yszalnie. Szyba by³a lekko polaryzowana; wszystko, co znajdowa³o siê w pokoju, w którym mia³a siê odbyæ próba, wydawa³o siê b³êkitnawe jak krajobraz za oknem autobusu Greyhounda. Technik
pod³¹cza³ Charlie do EEG. Monitor w sali obserwacyjnej wyœwiella³ wykres jej fal mózgowych. - Spójrzcie na fale alfa - mrukn¹³ któryœ z techników. - Jest rzeczywiœcie spiêta. - Przestraszona - stwierdzi³ Rainbird. Jest naprawdê przestraszona. - Ty w to wierzysz, prawda? - zapyta³ nagle Kap. - Z pocz¹tku nie wierzy³eœ, ale teraz wierzysz? - Tak - odpar³ Rainbird. - Teraz wierzê.
W s¹siednim pokoju technik odsun¹³ siê od Charlie. - Gotowi - powiedzia³. Hockstetter przesun¹³ dŸwigienkê. - Zaczynaj, Charlie. Kiedy tylko chcesz. Charlie spojrza³a w lustro i przez jedn¹ niesamowit¹ chwilê wydawa³o siê, ¿e patrzy wprost w jedno oko Rainbirda. Rainbird wytrzyma³ jej spojrzenie, uœmiechn¹³ siê lekko. 12 Charlie spojrza³a w lustro i nie
zobaczy³a nic prócz w³asnego odbicia... lecz bardzo wyraŸnie czu³a, ¿e na ni¹ patrz¹. Chcia³a, 313 aby by³ tam John; z nim czu³a siê swobodnie}. Ale nie mia³a wra¿e nia, ¿e tam jest. · Spojrza³a na tacê z wiórkami. Nie mia³a pchn¹æ, mia³a ruszyæ. Pomyœla³a o tym, ¿e to robi i znów poczu³a obrzydzenie i
strach, wiedz¹c, ¿e chce to zrobiæ. Myœla³a o zrobieniu tego, tak jak ktoœ zgrzany i g³odny myœli o koktajlu czekoladowym z lodami; chcia³by go po³kn¹æ jednym ³ykiem, ale najpierw czeka... zachwyca siê chwil¹ oczekiwania. Chêæ ruszenia sprawia³a, ¿e Charlie najpierw zawstydzi³a siê, a póŸniej gwa³townie potrz¹snê³a g³ow¹. „Dlaczego nie mia³abym chcieæ tego zrobiæ? Jeœli ludzie robi¹ coœ dobrze,
zawsze chc¹ to robiæ. Mamusia robi³a na drutach, a pan Doway, mieszkaj¹cy na tej samej ulicy w Port City, zawsze wypieka³ chleb. Kiedy Dowayo-wie mieli wystarczaj¹co du¿o chleba w domu, piek³ chleb dla s¹siadów. Jeœli robisz coœ dobrze, to chcesz to robiæ..." „Stru¿yny - pomyœla³a z odcieniem pogardy. - Powinni daæ mi coœtrudniejszeg o". 13 Pierwszy poczu³ to technik. Grza³ siê w
kombinezonie, poci³ i czu³ niewygodnie i najpierw myœla³, ¿e to po prostu to. Potem zobaczy³, ¿e fale alfa ma³ej wyostrzy³y siê, co jest znakiem maksymalnej koncentracji, a tak¿e oznaczeniem, jakie mózg nadaje wyobraŸni. Uczucie ciep³a zwiêksza³o siê - i nagle ch³opak poczu³ strach. 14 - Coœ siê tam dzieje - powiedzia³ jeden z techników z sali obserwacyjnej wysokim,
podnieconym g³osem. - Temperatura w³aœnie podskoczy³a o przesz³o piêæ stopni. - Zaczyna siê - oznajmi³ Kap. -Zaczyna siê!- Jego g³os wibrowa³ z wielkiego triumfu, jak g³os cz³owieka, co ca³e ¿ycie czeka³ na chwilê, która w³aœnie nadesz³a. - 314 15 Ruszy³a tacê ze stru¿ynami tak mocno, jak tylko potrafi³a. Kawa³ki drzewa nie tyle stanê³y
w p³omieniach, co eksplodowa³y. Moment póŸniej sama taca, pryskaj¹c p³on¹cymi wêgielkami, wykrêci³a podwójne salto i uderzy³a w œcianê z si³¹ wystarczaj¹c¹ do wgiêcia pokrywaj¹cej j¹ stali. Technik obserwuj¹cy na monitorze wykres EEG wrzasn¹³ ze strachu i wystartowa³ jak szaleniec w kierunku drzwi. Jego krzyk przeniós³ Charlie na lotnisko w Albany. By³ to krzyk Eddie'ego Delgardo biegn¹cego do
damskiej toalety w ¿o³nierskich butach buchaj¹cych p³omieniami. W nag³ym strachu i zachwycie Charlie pomyœla³a: „O Bo¿e, to siê tak strasznie wzmocni³o!" Na stalowej œcianie pojawi³a siê dziura, ciemna zmarszczka. W pokoju by³o nieznoœnie gor¹co. W sali obserwacyjnej termometr cyfrowy, wskazuj¹cy najpierw dwadzieœcia dwa stopnie, a póŸniej dwadzieœcia osiem,
pokaza³ nagle ponad trzydzieœci i zwolni³ dopiero przy trzydziestu szeœciu. Charlie skierowa³a p³omieñ do wanny; by³a ju¿ bliska paniki. Woda o¿y³a i zmieni³a siê w piek³o bêbelków. W ci¹gu piêciu sekund ca³a zawartoœæ wanny z ch³odnej zmieni³a siê we wrz¹c¹. Technik opuœci³ pokój, beztrosko zostawiaj¹c za sob¹ otwarte | drzwi. W sali obserwacyjnej
zapanowa³ nag³y, zaskakuj¹cy chaos. Hockstetter wrzeszcza³, Kap sta³ przed szyb¹ z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami, patrzy³ na gotuj¹c¹ siê w wannie wodê. ! W powietrze wznios³y siê chmury pary i jednostronne lustro zaczê³o powoli zaparowywaæ. Spokojny by³ tylko Rainbird; sta³ z rêkami za³o¿onymi na plecach, uœmiechaj¹c siê lekko. Wygl¹da³ jak nauczyciel, którego najlepszy uczeñ u¿y³ najtrudniejszych równañ, | by rozwi¹zaæ szczególnie
skomplikowane zadanie Cofnij siê. Krzyk w g³owie. Cofnij siê! cofnij siê! COFNIJ SIÊ. nagle znik³o. Coœ siê od³¹czy³o, obraca³o chwilê na ja³owych (obrotach, a póŸniej po prostu stanê³o. Koncentracja za³ama³a siê ji uwolni³a p³omienie. Znów widzia³a pokój i czu³a, jak poci siê 315 z ciep³a, które wywo³a³a. W pokoju obserwacyjnym termometr wskazywa³
trzydzieœci siedem stopni, a póŸniej opad³ o pó³ stopnia. Woda wœciekle gotuj¹ca siê w wannie przesta³a syczeæ, ale wyparowa³a jej przynajmniej po³owa. Mimo otwartych drzwi, w ma³ym pokoiku by³o gor¹co i duszno jak w ³aŸni. 16 Hockstetter gor¹czkowo sprawdza³ pomiary. Jego w³osy, zazwyczaj zaczesane tak porz¹dnie i g³adko, rozsypa³y siê teraz i
stercza³y mu na karku. Przypomina³ Alfalfê z The Little Rascals. - Mamy to - dysza³. - Mamy to, mamy to wszystko... na taœmie... wskaŸnik wzrostu temperatury... widzieliœcie, jak gotowa³a siê woda w wannie? ... Jezu! ... A nagranie dŸwiêku... mamy? ... Mój Bo¿e, widzieliœcie, co zrobi³a? Min¹³ jednego z techników, obróci³ siê gwa³townie i z³apa³ go brutalnie za po³y fartucha.
- Jak s¹dzisz, czy mog¹ byæ jakieœ w¹tpliwoœci, ¿e ona to sprawi³a? Technik, podniecony niemal tak samo jak sam Hockstetter, potrz¹sn¹³ g³ow¹. - ¯adnych w¹tpliwoœci, szefie. Najmniejszych. - Œwiêty Bo¿e. - Hockstetter znów siê obróci³, znów zbity z tropu. Pomyœla³bym... ¿e coœ... tak, coœ... ale ta taca... polecia³a... Dostrzeg³ Rainbirda, ci¹gle stoj¹cego przy oknie z rêkami za³o¿onymi na plecach i z tym
³agodnym, pe³nym rozbawienia uœmiechem na ustach. Hockstetter zapomnia³ o dawnych sporach. Podbieg³ do wielkiego Indianina, z³apa³ go za rêkê i potrz¹sn¹³ ni¹. - Mamy to - powiedzia³ mu z dzik¹ satysfakcj¹. - Mamy to wszystko. To wystarczy³oby nawet jako dowód przed s¹dem. Przed samym pieprzonym S¹dem Najwy¿szym! - Tak, macie to - zgodzi³ siê Rainbird. A teraz lepiej wyœlijcie kogoœ po ni¹. - Co? - Hockstetter spojrza³ na niego
têpo. - Có¿ - stwierdzi³ Rainbird, ci¹gle tak samo ³agodnie - facet 316 który tam siedzia³, chyba przypomnia³ sobie, ¿e siê z kimœ umówi³, i wylecia³, jakby ktoœ mu podpali³ ty³ek. Zostawi³ otwarte drzwi i twoja podpalaczka w³aœnie przez nie wysz³a. Hockstetter zagapi³ siê w szybê. Para skropli³a siê na niej gêœciej, ale nie by³o w¹tpliwoœci, ¿e pokój jest pusty z wyj¹tkiem wanny, EEG, le¿¹cej na pod³odze stalowej tacy i
p³on¹cych re-SZtek Stru¿yn. - Niech ktoœ za ni¹ idzie! - wrzasn¹³, obracaj¹c siê dooko³a. Piêciu czy szeœciu mê¿czyzn sta³o przy instrumentach bez ruchu. NajwyraŸniej nikt oprócz Rainbirda nie zauwa¿y³, ¿e Kap wyszed³ niemal równo z dziewczynk¹ Rainbird uœmiechn¹³ siê do Hockstettera, a póŸniej podniós³ wzrok, obejmuj¹c tym uœmiechem tak¿e innych mê¿czyzn,
których twarze zblad³y nagle na kolor ich laboratoryjnych fartuchów. - Jasne - powiedzia³. - Który z was pójdzie po tê ma³¹ dziewczynkê? Nikt siê nie ruszy³. Tak naprawdê to by³o nawet zabawne. Rainbird pomyœla³, ¿e pewnie tak w³aœnie bêd¹ wygl¹daæ politycy, kiedy odkryj¹, ¿e wreszcie siê sta³o, ¿e rakiety s¹. ju¿ w powietrzu, ¿e bomby spadaj¹ na ziemiê jak deszcz, ¿e miasta i lasy p³on¹. By³o to tak
zabawne, ¿e zacz¹³ siê œmiaæ i nie móg³... i nie móg³... przestaæ. 17 - S¹ takie piêkne - powiedzia³a Charlie cicho. - Wszystko jest takie piêkne. Stali na brzegu jeziora, niedaleko miejsca, gdzie przed niewielu dniami sta³ z Pynchotem jej ojciec. Tylko ten dzieñ by³ ju¿ znacznie ch³odniejszy, a niektóre liœcie zaczê³y siê przebarwiaæ. Powierzchniê jeziora marszczy³ wiatr, nieco zbyt mocny, by nazywaæ go
wietrzykiem. Charlie obróci³a twarz do s³oñca i zamknê³a oczy. Uœmiechnê³a siê. Stoj¹cy obok niej John Rainbird, który spêdzi³ szeœæ miesiêcy jako stra¿nik obozu Camp Stewart w Arizonie, nim wybra³ siê za 317 morze, widzia³ podobny wyraz na twarzach mê¿czyzn wychodz¹cych za bramê po ciê¿kich odsiadkach.
- Chcia³abyœ przespacerowaæ siê do stajni i obejrzeæ konie? - Och, tak, oczywiœcie - odpowiedzia³a natychmiast, a póŸniej zerknê³a na niego zawstydzona. - To znaczy, jeœli nie masz nic przeciwko temu. - Przeciwko? Ja te¿ jestem szczêœliwy, ¿e wyszed³em na zewn¹trz. To dla mnie jak wakacje. - Przydzielili ciê do mnie? - Nie - odpowiedzia³. Wzd³u¿ brzegu jeziora ruszyli do stoj¹cych na
przeciwnym brzegu stajni. - Szukali ochotników. Nie s¹dzê, ¿eby ich wielu znaleŸli - po tym, co zdarzy³o siê wczoraj. - Przestraszy³am ich? - spyta³a Charlie odrobinê za s³odko. - Chyba tak - odpowiedzia³ Rainbird i mówi³ najœwiêtsz¹ prawdê. Kap dogoni³ maszeruj¹c¹ korytarzem Charlie i odprowadzi³ j¹ z powrotem do mieszkania. Ch³opak, który uciek³ sprzed EEG,
czeka³ na rozkazy przenosz¹ce go do Panama City. Odprawa po próbie przypomina³a szpital wariatów; naukowcy, jednoczeœnie w najlepszej i najgorszej formie, jak z rêkawa tryskali nowymi pomys³ami i bardzo - jak równie¿ nieco po fakcie - martwili siê, jak tu j¹ kontrolowaæ. Proponowano, by zmieniæ jej mieszkanie w ognioodporne, by umieœciæ w nim na sta³e stra¿nika, by znów zacz¹æ stosowaæ
œrodki uspokajaj¹ce. Rainbird wys³uchiwa³ tego wszystkiego tak d³ugo, jak d³ugo by³ w stanie znieœæ ich gadanie, a póŸniej g³oœno zastuka³ w krawêdŸ sto³u pierœcionkiem z turkusem, który zawsze nosi³ na palcu. Stuka³, póki nie skupi³ na sobie uwagi wszystkich. Poniewa¿ Hockstetter nie lubi³ go, nie lubi³a go tak¿e jego stajnia naukowców, ale gwiazda Rainbirda wznosi³a siê mimo wszystko. W koñcu to on spêdza³
³adny kawa³ek ka¿dego dnia z t¹ ludzk¹ pochodni¹. Proponujê - powiedzia³, wstaj¹c i wpatruj¹c siê w nich z³owrogo wzrokiem skupionym w straszliwej soczewce resztek jego \ twarzy - ¿ebyœmy postêpowali nadal dok³adnie tak jak przedtem. A¿ do dzisiejszego dnia dzia³aliœcie, przyjmuj¹c za³o¿enie, ¿e dziewczynka prawdopodobnie nie ma zdolnoœci, których istnie318
nie, jak wszyscy wiecie, zosta³o wielokrotnie udowodnione, a jeœli je ma, to s¹ to zdolnoœci niewielkie, a jeœli nie s¹ niewielkie, to i tak prawdopodobnie nigdy ich nie u¿yje. Teraz wiecie ju¿, ¿e jest ^Inaczej i chcecie j¹ zaniepokoiæ od nowa. - To nieprawda - odpowiedzia³ Hockstetter. - To po prostu... - To prawda -wrzasn¹³Rainbird, a Hockstetter skuli³ siê na krzeœle. Rainbird znów uœmiechn¹³
siê. do siedz¹cych przy stole ludzi. - Co teraz. Ona znów je. Przyty³a piêæ kilogramów i nie jest ju¿ tym zwiêd³ym cieniem samej siebie. Czyta, mówi, koloruje zeszyciki i poprosi³a o dom dla lalek; jej stary przyjaciel, John Rainbird obieca³, ¿e spróbuje go zdobyæ. Mówi¹c krótko, jej nastawienie jest lepsze ni¿ kiedykolwiek, od momentu gdy tu siê dosta³a. Panowie, nie zamierzamy chyba majstrowaæ przy czymœ, co tego
Cz³owiek, który zajmowa³ siê przedtem sprzêtem wideo, powiedzia³ z wahaniem: - A co, jeœli podpali to swoje mieszkanko? - Gdyby mia³a zamiar - odpowiedzia³ spokojnie Rainbird -ju¿ by to zrobi³a Na to stwierdzenie nie by³o odpowiedzi. W chwili, gdy wraz z Charlie skrêcali od jeziora w stronê ciemnoczerwonych stajni z widocznymi wyraŸnie liniami bia³ej farby, Rainbird
rozeœmia³ siê g³oœno. Chyba naprawdê ich przestraszy³aœ, Charlie. A ty siê nie boisz? A czemu mia³bym siê baæ? - Rainbird zmierzwi³ jej w³osy. nie ze strachu tylko zamkniêty gdzieœ w ciemnoœci. : Och, John, wcale nie musisz siê tego wstydziæ. - Jeœli mia³abyœ mnie spaliæ powiedzia³ s³owami, których u¿y³ poprzedniej nocy w innych okolicznoœciach- to chyba ju¿ byœ
spali³a. Charlie momentalnie zesztywnia³a. Och ¯a³ujê... ¿a³ujê, ¿e w ogóle powiedzia³eœ coœ takiego. Charlie, przepraszam. Czasami mówiê szybciej, ni¿ myœlê. Weszli do stajni, mrocznej i pachn¹cej. Przez szpary w œcianach 319 wpada³y st³umione promienie s³oñca, w których œwietle z senn¹ powolnoœci¹ tañczy³y ŸdŸb³a siana.
Ch³opiec stajenny splata³ grzywê czarnego wa³acha z bia³¹ plamk¹ na czole. Charlie zamar³a z zachwytu, wpatruj¹c siê w konia. Stajenny obróci³ siê, spojrza³ na ni¹ i uœmiechn¹³ siê. - Ty musisz byæ t¹ panienk¹. Mówili mi, ¿ebym na ciebie uwa ¿a³, - Jest taka piêkna - szepnê³a Charlie. Jej d³onie a¿ dr¿a³y z pragnienia dotkniêcia jedwabistej
koñskiej skóry. Jedno spojrzenie w ciemne, ³agodne, spokojne oczy konia i by³a zakochana. - No, w zasadzie to on - powiedzia³ stajenny i pos³a³ perskie oko Rainbirdowi, którego nigdy przedtem nie widzia³ i o którym nie wiedzia³ absolutnie nic. - Do pewnego stopnia. - Jak siê nazywa. - Wró¿ - odpowiedzia³ ch³opak. Chcesz go pog³askaæ? Charlie podesz³a z wahaniem do konia. Wró¿ pochyli³ g³owê i dziewczynka
pog³aska³a go, a po kilku chwilach zaczê³a do niego przemawiaæ. Nie przysz³o jej nawet do g³owy, ¿e roznieci³aby kilkanaœcie ogni, byle tylko móc na nim pojeŸdziæ razem z Johnem... ale Rainbird dostrzeg³ to w jej oczach i uœmiechn¹³ siê. Charlie obejrza³a siê nagle i dostrzeg³a ten jego uœmiech; na moment rêka, któr¹ g³adzi³a chrapy konia, zamar³a. By³o w tym uœmiechu coœ, co siê jej nie podoba³o,
a myœla³a, ¿e w Johnie lubi wszystko. Wyczuwa³a wiêkszoœæ ludzi i nigdy nie poœwiêci³a temu szczególnej uwagi; to wyczucie nale¿a³o do niej, jak niebieskie oczy i dwa stawy kciuka. Niemal zawsze ocenia³a ludzi na podstawie tych uczuæ. Nie lubi³a Hockstettera, poniewa¿ czu³a, ¿e nie troszczy siê o ni¹ bardziej ni¿ o laboratoryjn¹ probówkê. By³a dla niego tylko przedmiotem. Ale w przypadku Johna jej sympatia
opiera³a siê tylko na tym, co robi³, jaki by³ dla niej uprzejmy; a mo¿e czêœæ tej sympatii prowokowa³a jego zdeformowana twarz - z tego powodu mog³a siê z nim identyfikowaæ i mog³a mu wspó³czuæ. W koñcu znalaz³a siê tu dlatego, ¿e te¿ jest dziwad³em. Ale poza tym by³ on jednym z tych rzadkich ludzi - jak pan Raucher, w³aœciciel delikatesów w Nowym Jorku, który czêsto gra³ w szachy z jej tat¹ - ca³kowicie
320 dla niej zamkniêtych. Pan Raucher by³ stary, nosi³ aparat wzmacniaj¹cy s³uch, a na przedramieniu mia³ wytatuowany wyblak³y numer. Kiedyœ zapyta³a taty, czy ten numer coœ oznacza i tata obieca³ jej, ¿e póŸniej to wyjaœni - ale najpierw ostrzeg³, by nigdy nie wspomina³a o tym panu Raucherowi. I nigdy nie wyjaœni³. Czasami pan Raucher przynosi³ jej kawa³ki kabanosa, które zajada³a,
ogl¹daj¹c telewizjê. A teraz, patrz¹c na uœmiech Johna, taki dziwny i jakoœ niepokoj¹cy, po raz pierwszy zastanawia³a siê: „Co ty sobie myœlisz?" Lecz tê przelotn¹ myœl prawie natychmiast wywia³ jej z g³owy zachwyt nad koniem. - John - spyta³a - co to znaczy „Wró¿"? - Có¿, wydaje mi siê, ¿e to coœ jak „czarnoksiê¿nik", „mê-drzec", - Czarnoksiê¿nik, mêdrzec - powtarza³a
te s³owa cicho, jakby smakuj¹c, i g³aska³a ciemny jedwab pyska Wró¿¹. 18 Odprowadzaj¹c Charlie ze stajni, Rainbird powiedzia³: - Powinnaœ poprosiæ tego Hockstettera, ¿eby pozwoli³ ci pojeŸdziæ na tym koniu. jeœli tak bardzo go polubi³aœ. - Nie... nie mogê... - Ale¿ oczywiœcie, mo¿esz - odpar³,
celowo udaj¹c niezrozumienie Niewiele znam siê na wa³achach, ale wiem, ¿e podobno s¹ ³agodne. Ten wygl¹da na strasznie wielkiego, ale nie s¹dzê, ¿eby poniós³, Charlie - Nie. Nie o to mi chodzi. Oni mi po prostu nie pozwol¹. Rainbird zatrzyma³ dziewczynkê, k³ad¹c jej rêce na ramionach. - Charlie McGee, czasami jesteœ strasznym g³uptasem. Da³aœ mi dobr¹ lekcjê, wtedy kiedy
zgas³o œwiat³o, Charlie, i potrafi³aœ utrzymaæ sekret. Wiêc teraz pos³uchaj mnie, co ja mam ci do powiedzenia. Chcesz znowu zobaczyæ ojca? Charlie skinê³a g³ow¹ gwa³townie. - To musisz im pokazaæ, ¿e to interes. Jak w pokerze, Charlie. Jeœli nie zaczynasz z pozycji si³y... no, to w ogóle nie zaczynasz. Za 321 ka¿dym razem, kiedy rozniecisz ogieñ w którymœ z tych ich testów, musisz coœ
od nich wyci¹gn¹æ. - £agodnie potrz¹sn¹³ j¹ za ramiona. - Mówi ci to twój wujek John. Czy ty s³yszysz, co mówiê? - Naprawdê myœlisz, ¿e mi pozwol¹? Jeœli ich poproszê? - Jeœli poprosisz? Mo¿e i nie. Ale jeœli za¿¹dasz, to tak. Czasami s³yszê, co mówi¹. Wyrzucasz œmieci z kosza i czyœcisz im popielniczki, a oni myœl¹, ¿e jesteœ tylko jeszcze
jednym meblem. Ten Hockstetter prawie sika w gacie. - Naprawdê? - Charlie uœmiechnê³a siê lekko. - Naprawdê. - Ruszyli przed siebie. - A co z tob¹, Charlie? Wiem, jaka przestraszona by³aœ przedtem. A jak siê teraz z tym czujesz? Milcza³a d³ugo, a kiedy przemówi³a, mówi³a w sposób przemyœlany i jakiœ taki doros³y; Rainbird po raz pierwszy s³ysza³ j¹ mówi¹c¹ w ten sposób.
- Teraz to jest inne. Znacznie mocniejsze. Ale... kontrolowa³am to lepiej ni¿ kiedykolwiek przedtem. Tego dnia na farmie -Charlie zadr¿a³a lekko, jej g³os nieco przycich³ to... to po prostu na chwilê mi siê wyrwa³o. I... i uciek³o wszêdzie. - Jej oczy pociemnia³y. Spojrza³a we wspomnienia i zobaczy³a kury wybuchaj¹ce jak straszne, ¿ywe fajerwerki. - Ale wczoraj, kiedy kaza³am temu siê cofn¹æ, to siê cofnê³o. Powiedzia³am sobie, ¿e ma byæ tylko ma³y
ogieñ. I by³. By³o tak, jakbym to wypuœci³a w jednej prostej linii. - A potem wci¹gnê³aœ w siebie? - Bo¿e, nie - powiedzia³a Charlie i spojrza³a na Rainbirda. -Wepchnê³am do wody. Gdybym wci¹gnê³a do siebie, to chyba... chyba sama bym siê spali³a. Przez chwilê szli w milczeniu. ; ' - Nastêpnym razem musz¹ daæ wiêcej wody. - Ale teraz ju¿ siê nie boisz?
- Nie tak jak kiedyœ - powiedzia³a, przeprowadzaj¹c dok³adne rozró¿nienie. - Jak myœlisz, kiedy pozwol¹ mi zobaczyæ siê z tat¹? Poklepa³ j¹ po ramieniu, jak to miêdzy kumplami. - Tylko daj im sznurek... - powiedzia³. ; «« 322 , 19 Po po³udniu zaczê³o siê chmurzyæ, a wieczorem spad³ zimny, jesienny deszcz. W jednym z
domów niewielkiego i bardzo ekskluzywnego przedmieœcia w pobli¿u kwatery Sklepiku przedmieœcie to nazywa³o siê Longmont Hills - Patrick Hockstetter siedzia³ w warsztacie, budowa³ model statku (modele statków i odrestaurowany T-bird stanowi³y jego jedyne hobby, ca³y dom zastawiony by³ fregatami, statkami wielorybniczymi i statkami pocztowymi) i myœla³ o Charlie McGee. By³ we wspania³ym nastroju. S¹dzi³, ¿e jeœli tylko wymusi z niej
jeszcze kilkanaœcie testów (a mo¿e wystarczy i dziesiêæ), nie bêdzie ju¿ musia³ martwiæ siê o przysz³oœæ. Resztê ¿ycia spêdzi, badaj¹c w³aœciwoœci Lotu Szeœæ... za sporo wy¿sz¹ pensjê. Ostro¿nie przyklei³ bezanmaszt i zacz¹³ pogwizdywaæ. W innym domu w Longmont Hills Herman Pynchot przykrywa³ gigantyczn¹ erekcjê majtkami ¿ony. ¯ona wysz³a na dobroczynn¹ herbatkê. Jeden z jego wspania³ych dzieciaków
by³ na harcerskiej zbiórce, drugi z jego wspania³ych dzieciaków uczestniczy³ w turnieju szachowym w szkole. Pynchot uwa¿nie zapi¹³ jeden z biustonoszy ¿ony, wisz¹cy luŸno na jego w¹t³ej piersi. Przyjrza³ siê sobie w lustrze i pomyœla³, ¿e wygl¹da... no, bardzo œlicznie. Przeszed³ do kuchni, nie przejmuj¹c siê ods³oniêtymi oknami. Szed³, jakby œni³. Zatrzyma³ siê przy zlewie i spojrza³ w paszczê nowo za³o¿onej maszyny do mielenia odpadków. Po
d³u¿szej, pe³nej namys³u chwili w³¹czy³ j¹. I w rytm wiruj¹cych, tr¹cych o siebie stalowych zêbów wzi¹³ w rêkê cz³onek i zacz¹³ siê onanizowaæ. A po wytrysku drgn¹³ i rozejrza³ siê wokó³. W oczach mia³ œlepy strach, jak cz³owiek budz¹cy siê z koszmaru. Wy³¹czy³ maszynê i pobieg³ do sypialni; mijaj¹c okna, pochyla³ siê nisko. W g³owie czó³ ból i szum. Na litoœæ Bosk¹, co siê z nim dzieje? W kolejnym domu w Longmont Hills,
domu z widokiem na wzgórza - na coœ takiego Hocksteterow i Pynchotów tego œwiata nie stali nigdy - Kap Hollister i John Rainbird siedzieli w pokoju goœcinnym, popijaj¹c brandy. Z wie¿y stereo s¹czy³a siê muzyka Vivaldiego. Vivaldi by³ ulubionym kompozytorem pani domu. Biedna Georgia. - Zgadzam siê z tob¹ - powiedzia³ wolno Kap, po raz kolejny 323
zastanawiaj¹c siê, dlaczego zaprosi³ do domu cz³owieka, którego ba³ siê i nienawidzi³. Dziewczynka mia³a niezwyk³¹ moc, a jak przypuszcza³, wielka moc pomaga³a nawi¹zaæ sojusz nawet z samym diab³em. - To, ¿e wspomnia³a „nastêpny raz" tak od niechcenia, jest niezwykle znacz¹ce. - Tak - odpowiedzia³ Rainbird. - Wydaje siê, ¿e rzeczywiœcie mo¿emy jeszcze graæ na tej strunie.
- Ale nie w nieskoñczonoœæ. - Kap poruszy³ kieliszkiem, w którym zawirowa³a brandy, i zmusi³ siê, by popatrzyæ w jedno b³yszcz¹ce oko Rainbirda. - Chyba rozumiem, jak zamierzasz wzmocniæ tê strunê, chocia¿ Hockstetter tego nie rozumie. - Doprawdy? - Tak - powiedzia³ Kap, przerwa³ na chwilê i doda³: - To dla ciebie bardzo niebezpieczne. Rainbird uœmiechn¹³ siê.
- Jeœli dowie siê, po której stronie rzeczywiœcie jesteœ, masz niez³¹ szansê na odkrycie, co czuje stek w kuchence mikrofalowej. Uœmiech Rainbirda poszerzy³ siê w pozbawiony weso³oœci uœmiech rekina. - Czy¿byœ wyla³ nade mn¹ gorzk¹ ³zê, kapitanie Hollister? - Nie. Nie ma sensu k³amaæ ci na ten temat. Ale ju¿ od jakiegoœ czasu, jeszcze przed tym, nim ona to zrobi³a, czujê unosz¹cego siê wokó³ nas ducha doktora Wanlessa.
Czasami wisi mi tu¿ za plecami. - Poprzez krawêdŸ kieliszka Kap przyjrza³ siê Rainbirdowi. - Czy ty wierzysz w duchy, Rainbird? - Tak. Wierzê. - Wiêc wiesz, o czym mówiê. W czasie naszego ostatniego spotkania Wanless próbowa³ mnie ostrzec. Zrobi³ porównanie... muszê sobie przypomnieæ - ...do siedmioletniego Johna Miltona, próbuj¹cego napisaæ czytelnie
swe imiê i tego samego cz³owieka, wyrastaj¹cego na autora „Raju utraconego". Mówi³ o niej... o jej zdolnoœciach destrukcji. - Tak - potwierdzi³ Rainbird. Jego oko lœni³o. - Zapyta³ mnie, co zrobimy, jeœli odkryjemy, ¿e mamy ma³¹ dziewczynkê, zdoln¹ wykonaæ skoku od rozniecania ognia do spowodowania eksplozji nuklearnej, mog¹cej rozwaliæ ca³¹ nasz¹ ko-
324 chan¹ planetê na drobne kawa³ki. Myœla³em wtedy, ¿e to œmiesznie denerwuj¹ce i ¿e ten facet niemal na pewno jest szalony. - Ale teraz myœlisz, ¿e móg³ mieæ racjê. - Powiedzmy, ¿e czasami zastanawiam siê nad tym o trzeciej nad ranem. Ty nie? - Kap, kiedy ci z Projektu Manhattan zdetonowali sw¹ pierwsz¹ bombê atomow¹, nikt nie by³ ca³kiem pewien, co siê mo¿e zdarzyæ. Istnia³a grupa ludzi, którzy
myœleli, ¿e reakcja ³añcuchowa nigdy siê nie skoñczy, ¿e miniaturowe s³oñce bêdzie p³on¹æ na pustyni a¿ do skoñczenia œwiata. Kap powoli pokiwa³ g³ow¹. - Naziœci te¿ byli straszni - mówi³ dalej Rainbird. - I Japoñ-czycy byli straszni. A teraz Japoñczycy i Niemcy s¹ fajni, a Rosjanie straszni. I muzu³manie s¹ straszni. Kto wie, kto stanie siê straszny w przysz³oœci?
- Ona jest niebezpieczna - powiedzia³ Kap wstaj¹c. Z niepokoju nie móg³ wysiedzieæ w fotelu. - W tym Wanless mia³ s³usznoœæ. To œlepa uliczka. - Byæ mo¿e. - Hockstetter powiedzia³, ¿e w miejscu, w którym uderzy³a taca, jest pêkniêcie. To by³ arkusz stali, a mimo to pêk³ z gor¹ca. A sama taca odkszta³ci³a siê nie do poznania. Ona j¹ stopi³a. Ta ma³a dziewczynka mog³a na moment stworzyæ tam temperaturê
przekraczaj¹c¹ tysi¹c szeœæset stopni Celsjusza. - Kap spojrza³ na Rainbirda, ale Rainbird bez zainteresowania rozgl¹da³ siê po po koju, jakby nie ciekawi³a go ju¿ ta rozmowa. - Próbujê tylko powiedzieæ, ¿e to, co zamierzasz, jest niebezpieczne dla nas wszystkich, nie tylko dla ciebie. - Tak, oczywiœcie - zgodzi³ siê potulnie Rainbird. - To ryzykowne. Mo¿e nie powinniœmy
tego robiæ. Mo¿e Hockstetter dostanie, czego chce, nim trzeba bêdzie... no, wprowadziæ w ¿ycie plan B, - Hockstetter nale¿y do pewnej kategorii ludzi - stwierdzi³ Kap stanowczo. - Jest na³ogowym zbieraczem informacji. Nigdy nie bêdzie mu doœæ. Mo¿e j¹ sobie testowaæ i dwa lata, a kiedy j¹... 325 kiedy j¹ usuniemy, zacznie wrzeszczeæ, ¿e postêpujemy zbyt pochopnie. Ty to
wiesz i ja to wiem, wiêc przestañmy udawaæ. - Kiedy nadejdzie czas, bêdziemy wiedzieæ. Ja bêdê wiedzia³. - I co siê wtedy zdarzy? - Przyjedzie John Przyjazny Sprz¹tacz powiedzia³ Rainbird, uœmiechaj¹c siê lekko. Powita j¹, porozmawia z ni¹, sprawi, ¿e ona siê uœmiechnie. John Przyjazny Sprz¹tacz uczyni j¹ szczêœliw¹, bo tylko on to potrafi. A kiedy John poczuje, ¿e osi¹gnie moment
najwiêkszego szczêœcia, uderzy j¹ w grzbiet nosa, ³ami¹c go nagle tak, ¿e od³amki koœci utkwi¹ w mózgu. I to zdarzy siê szybko... i ca³y czas bêdzie jej patrzy³ w oczy. Uœmiechn¹³ siê - tym razem nie by³ to uœmiech rekina. Jego uœmiech by³ ³agodny, pogodny... i ojcowski. Kap wypi³ sw¹ brandy. Potrzebowa³ jej. Móg³ tylko mieæ nadziejê, ¿e Rainbird rzeczywiœcie rozpozna nadejœcie w³aœciwej chwili, bo
inaczej oni wszyscy mog¹ siê dowiedzieæ, co czuje stek w kuchence mikrofalowej. - Jesteœ szalony - powiedzia³. Te s³owa wyrwa³y mu siê i nie zdo³a³ ich powstrzymaæ, ale Rainbird nie wydawa³ siê obra¿ony. - Och, oczywiœcie - przytakn¹³, po czym wypi³ sw¹ brandy i wy szed³ uœmiechniêty. 20 F Wielki Brat. Wielki Brat to by³
problem. -'' ' i?" Andy, zamkniêty w swym mieszkaniu, przeszed³ z du¿ego po koju do kuchni, zmuszaj¹c siê, by iœæ wolno, by utrzymaæ na twarzy lekki uœmiech - chód i uœmiech cz³owieka zaæpanego przyjemnie, lecz ca³kowicie. Jak dot¹d uda³o mu siê tylko zostaæ tutaj, blisko Charlie i odkryæ, ¿e najbli¿sz¹ drog¹ jest autostrada trzysta jeden i ¿e teren wokó³ jest raczej wiejski. Wszystkiego tego
dokona³ przed tygodniem. Od awarii min¹³ miesi¹c, a on nadal nie dowiedzia³ siê niczego nowego o planie oœrodka; wiedzia³ tyle, ile zauwa¿y³ podczas przechadzki z Pynchotem. Nie chcia³ pchaæ nikogo tu, w swym nieszkaniu, poniewa¿ 326 Wielki Brat zawsze s³ucha³ i patrzy³. I nie chcia³ ju¿ pchaæ Pyncho-ta, poniewa¿ Pynchot pêka³ - tego Andy by³ pewien. Od ich
przechadzki nad stawem Pynchot straci³ na wadze. Oczy mia³ podkr¹¿one, jakby kiepsko sypia³. Czasami zaczyna³ mówiæ, a póŸniej przerywa³, jakby traci³ w¹tek... albo jakby mu przerwano. A wszystko to powodowa³o, ¿e pozycja Andy'ego by³a coraz trudniejsza. Ile trzeba czasu, by przyjaciele Pynchota zauwa¿yli, co siê z nim dzieje? Mog¹ myœleæ, ¿e to tylko napiêcie nerwowe, lecz przypuœæmy, ¿e zwi¹¿¹ to z nim? To
zmniejszy³oby do zera i tak w¹tlutkie szansê Andy'ego na wyrwanie siê st¹d wraz z Charlie. A uczucie, ¿e Charlie ma powa¿ne k³opoty, by³o coraz mocniejsze. Na mi³oœæ Bosk¹, co zrobiæ z Wielkim Bratem? !&· Wyj¹³ z lodówki puszkê soku, wróci³ do pokoju i rozsiad³ siê przed telewizorem, nie widz¹c nic i bez przerwy szukaj¹c wyjœcia z sytuacji. Ale kiedy pojawi³o siê wyjœcie, by³o (jak awaria
elektrycznoœci) ca³kowicie niespodziewane. W pewien sposób otworzy³ mu to wyjœcie Hemian Pynchot; a zrobi³ to, pope³niaj¹c samobójstwo.
Przysz³o po niego dwóch. Jednego rozpozna³ z farmy Mander-sów. - Idziemy, panie kolego - powiedzia³ ten znany. - Ma³y spacer. Andy uœmiechn¹³ siê g³upio, ale gdzieœ,
wewn¹trz, poczu³ narastaj¹cy strach. Coœ siê sta³o. Sta³o siê coœ z³ego, nie wysy³aj¹ facetów takich jak ci, jeœli sta³o siê coœ dobrego. Mo¿e siê o nim dowiedzieli. Faktycznie by³o to najbardziej prawdopodobne. - Dok¹d? - No, chodŸ. Zaprowadzili go do windy, ale kiedy wyszli z sali balowej, ruszyli w g³¹b domu, a nie na zewn¹trz. Minêli halê maszyn i weszli do
mniejszego pokoju, w którym sekretarka przepisywa³a list na elektronicznej IBMce. at - Mo¿ecie wejœæ od razu powiedzia³a sekretarka. 327 Minêli j¹ z prawej strony i weszli do ma³ego gabinetu z wku-szowym oknem, z którego przez zas³onê niskich olch widaæ by³o stawek. Za staroœwieckim biurkiem siedzia³ stary mê¿czyzna o bystrej, inteligentnej twarzy; policzki
mia³ ró¿owe, ale raczej od s³oñca i wiatru ni¿ trunków. Tak przynajmniej pomyœla³ Andy. Mê¿czyzna spojrza³ na niego, a póŸniej skin¹³ na dwóch goœci, którzy go tu przyprowadzili. - Dziêkujê. Mo¿ecie poczekaæ na zewn¹trz. Wyszli. Mê¿czyzna za biurkiem bystro przygl¹da³ siê Andy'emu. Andy odpowiada³ mu bezmyœlnym
spojrzeniem, ci¹gle lekko uœmiechniêty. W Bogu mia³ nadziejê, ¿e nie przesadza. - Czeœæ, jak siê nazywasz? - zapyta³. - Nazywam siê kapitan Hollister, Andy. Mo¿esz mówiæ do mnie Kap. Mówi¹, ¿e rz¹dzê tym wariatkowem. - Mi³o mi pana poznaæ - powiedzia³ Andy i uœmiechn¹³ siê nieco szerzej. Gdzieœ w œrodku napiêcie podnios³o siê o kolejny stopieñ. - Mam dla ciebie smutn¹ wiadomoœæ,
Andy. Kap patrzy³ na niego tymi swoimi nieruchomymi, ma³ymi, cwa-nymi oczkami - oczkami pogr¹¿onymi tak g³êboko w dobrodusznej siateczce drobnych zmarszczek, ¿e niemal nie sposób by³o zauwa¿yæ, jakie s¹ zimne i czujne. - Och? - Tak - powiedzia³ Kap i zawiesi³ g³os na moment. Cisza przed³u¿a³a siê straszliwie
boleœnie. Kap wpatrywa³ siê w swe rêce, równo z³o¿one na le¿¹cym przed nim bibularzu. Andy zmusza³ siê ca³ym wysi³kiem woli, by nie skoczyæ przez biurko i nie zadusiæ go. Kap spojrza³ w górê. - Doktor Pynchot nie ¿yje, Andy. Zabi³ siê wczoraj w nocy. Andy'emu szczêka opad³a w nie udawanym zdziwieniu. Przebieg³y po nim na zmianê fale
ulgi i przera¿enia. A ponad innymi uczuciami, jak sk³êbione niebo nad wzburzonym morzem, pojawi³o siê zrozumienie, ¿e to zmienia wszystko... ale jak? Jak? Kap przygl¹da³ mu siê uwa¿nie. On podejrzewa. On coœ podejrzewa. Ale czy podejrzewa na serio, czy to tylko czêœæ jego pracy? 328 Sto pytañ. Potrzebowa³ czasu, by pomyœleæ, ale nie mia³ 'Bêdzie musia³ myœleæ w locie.
- To ciê zaskoczy³o? - spyta³ Kap. - By³ moim przyjacielem - odpar³ Andy po prostu i w ostatniej chwili powstrzyma³ siê, by nie powiedzieæ wiêcej. Ten cz³owiek bêdzie s³ucha³ cierpliwie; bêdzie robi³ d³ugie przerwy po ka¿dej jego kwestii (takie jak teraz), bêdzie czeka³, a¿ on sam siê wkopie, a¿ powie coœ, nim zd¹¿y pomyœleæ. Typowa technika przes³uchañ. A w tej d¿ungli czyha³y pu³apki na ludzi. Andy mocno je wyczuwa³. Oczywiœcie,
to by³o echo. Echo, które przesz³o w rykoszet. Pchn¹³ Pynchota i wszcz¹³ rykoszet, który rozszarpa³ go na kawa³ki. I mimo wszystko, w g³êbi serca, Andy wcale nie czu³ siê winny. Czu³ przera¿enie... i prymitywn¹ radoœæ zwyciêzcy. - Czy jest pan pewien, ¿e... to znaczy, wypadek mo¿e czasami wygl¹daæjak... - Obawiam siê, ¿e to nie by³ wypadek. - Zostawi³ list?^ - Ubra³ siê w bieliznê ¿ony, poszed³ do
kuchni, uruchomi³ ma-szynê do mielenia odpadków i wsadzi³ w ni¹ rêkê. - O... mój... Bo¿e! - Andy usiad³ ciê¿ko. Gdyby nie trafi³ na s³o, usiad³by na pod³odze. Nie czu³ nóg. Wpatrywa³ siê w Kapa Hollistera chory ze strachu. - Ty nie masz z tym nic wspólnego, prawda, Andy? - zapyta³ Cap. - Chyba nie pchn¹³eœ go do tego? - Nawet gdybym ci¹gle umia³ to robiæ,
to po co mia³bym robiæ coœ takiego? - Mo¿e dlatego, ¿e chcia³ ciê wys³aæ na Hawaje? Mo¿e nie chcia³eœ pojechaæ na Maui, poniewa¿ tu zostaje twoja córka. Mo¿e przez: ca³y czas wprowadza³eœ nas w b³¹d, Andy? I chocia¿ Kap Hollister niemal otar³ siê o prawdê, Andy poczu³, jak spada mu z serca czêœæ ciê¿aru. Gdyby Kap naprawdê s¹dzi³, ¿e to on pchn¹³ Pynchota do samobójstwa, nie rozmawia³by teraz w cztery oczy. Nie,
Kap tylko przeprowadza³ rutynow¹ rozmowê, nic wiêcej. Najprawdopodobniej mieli w aktach wszystko, co mog³o usprawiedliwiæ samobójstwo Pynchota bez przywo³ywania scenariusza skomplikowanego morderstwa. Czy nie udowo329 dniono, ¿e wœród psychiatrów odsetek samobójstw jest najwiêkszy? - Nie, to nieprawda - powiedzia³ Andy. Mówi³ g³osem pe³nym strachu, zmieszania, niemal
be³kota³. - Chcia³em pojechaæ na Hawaje. Powiedzia³em mu to. Pewnie dlatego chcia³ przeprowadziæ wiêcej testów, ¿e ja chcia³em jechaæ. Nie s¹dzê, ¿eby pod pewnymi wzglêdami mnie lubi³. Ale na pewno nie mia³em nic wspólnego z tym... z tym, co siê z nim sta³o. Kap przygl¹da³ mu siê z namys³em. Ich oczy spotka³y siê na chwilê i Andy spuœci³ wzrok. - Có¿, wierzê ci, Andy. Ostatnio Herm Pynchot ¿y³ w du¿ym stresie. Przypuszczam, ¿e to
nasze ryzyko zawodowe. Godne po¿a³owania. Dodaj¹c do tego jego utajony transwestytyzm... có¿, to bêdzie cios dla jego ¿ony. Wielki cios. Ale my troszczymy siê o swoich, Andy. - Andy czu³, jak przewiercaj¹ go oczy tego cz³owieka. - Tak, zawsze troszczymy siê o swoich ludzi. To najwa¿niejsze. - Jasne - powiedzia³ Andy bezdŸwiêcznie. Nast¹pi³a przed³u¿aj¹ca siê chwila ciszy. Po jakimœ czasie Andy zerkn¹³ w górê,
spodziewaj¹c siê, ¿e Kap bêdzie go obserwowa³. Lecz Kap patrzy³ przez okno, na trawnik i olchy; twarz mia³ obwis³¹, zmêczon¹, star¹; wygl¹da³ jak cz³owiek, którego skusi³y rozmyœlania o dawnych, byæ mo¿e szczêœliwych czasach. Dostrzeg³ wzrok Andy'ego i przez jego twarz przebieg³ wyraz lekkiego obrzydzenia, który zaraz znik³. W sercu Andy'ego zap³onê³a nagle gorzka nienawiœæ. Dlaczego ten Hollister patrzy na niego z obrzydzeniem?
Na krzeœle przed sob¹ widzi t³ustego narkomana; przynajmniej s¹dzi, ¿e to w³aœnie widzi. Lecz - kto wydawa³ rozkazy? I co ty robisz Charlie, ty potworze? - No, tak - powiedzia³ Kap. - Jestem szczêœliwy, mog¹c ci oznajmiæ, ¿e i tak wyje¿d¿asz do Maui, Andy. Czy nie mówi¹ czegoœ o z³ym wietrze, przynosz¹cym dobre wieœci? Ju¿ zabra³em siê do kompletowania papierów. - Ale... zaraz, pan chyba nie myœli, ¿e
mia³em coœ wspólnego z tym, co przydarzy³o siê doktorowi Pynchotowi, prawda? - Nie, oczywiœcie, ¿e nie. - Znów ma³e, podœwiadome drgniê-330 cie obrzydzenia. I tym razem Andy poczu³ wstrêtne zadowolenie, które, jak przypuszcza³, musi czuæ Murzyn, który z powodzeniem przywali³ ³omem niesympatycznemu bia³emu. Ale satysfakcjê zag³uszy³ alarm obudzony s³owami: „Ju¿ zabra³em siê do kompletowania
papierów". - No, to fajnie. Biedny doktor Pynchot. Andy opuœci³ wzrok tylko na u³amek sekundy, a póŸniej zapyta³ entuzjastycznie: - To kiedy jadê? - Jak najszybciej. NajpóŸniej w koñcu przysz³ego tygodnia. Najwy¿ej dziesiêæ dni! Ugodzi³o go to jak potê¿ny cios w brzuch. - Mi³o siê z tob¹ rozmawia³o, Andy. Przykro mi, ¿e musieliœmy siê spotkaæ w tak
nieprzyjemnych okolicznoœciach. - Kap siêgn¹³ po przycisk interkomu. Andy nagle zorientowa³ siê, ¿e nie mo¿e mu na to pozwoliæ. W swoim pokoju, przy tych wszystkich kamerach i pluskwach, niewiele móg³ zdzia³aæ. Ale jeœli ten facet to rzeczywiœcie szycha, w jego gabinecie nie bêdzie nic; jego gabinet regularnie przeczesywano. Oczywiœcie, mog¹ tu byæ jego pluskwy, ale... - Opuœæ rêkê - powiedzia³ Andy i
pchn¹³. Kap zawaha³ siê. Jego rêka cofnê³a siê i do³¹czy³a do swojej towarzyszki spoczywaj¹cej na bibularzu. Kap zerkn¹³ na trawnik z tym nieobecnym wyrazem twarzy wskazuj¹cym na to, ¿e wspomina. - Nagrywasz prowadzone tu rozmowy? - Nie - odpowiedzia³ Kap.- Przez d³u¿szy czas mia³em w³¹czanego g³osem Uhera 5000; takiego jak ten, który wpêdzi³ w k³opoty
Nucona, ale cztery tygodnie temu kaza³em go st¹d zabraæ. - Dlaczego? , - Poniewa¿ wygl¹da³o na to, ¿e stracê pracê. - Dlaczego s¹dzi³eœ, ¿e stracisz pracê? Bardzo szybko, jakby odmawiaj¹c jak¹œ litaniê, Kap wyrecyto-a³- Brak wyników. Brak wyników. Rezultaty usprawiedliwiaj¹ nak³ady. Zmieñcie cz³owieka
na szczycie. ¯adnych nagrañ. ¯adnego skandalu. Andy próbowa³ to sobie przemyœleæ. Czy to wszystko prowadzi331 to go w kierunku, w którym chcia³ pod¹¿yæ? Nie potrafi³ powiedzieæ, a nie mia³ czasu na rozwa¿ania. Czu³ siê jak najg³upsze, upoœledzone dziecko, szukaj¹ce naj³adniejszej pisanki na Wielkanoc. Zdecydowa³, ¿e pójdzie tym tropem jeszcze trochê.
- Dlaczego nie by³o wyników? - McGee nie ma ju¿ ¿adnych zdolnoœci dominacji umys³owej. Ca³kowicie wykoñczony. Wszyscy siê z tym zgadzaj¹. Dziewczynka nie chce niczego podpaliæ. Mówi, ¿e nie bêdzie, ¿eby nie wiem co. Ludzie mówili, ¿e oszala³em na punkcie Lotu Szeœæ. Wysadzi³o bezpieczniki. - Kap uœmiechn¹³ siê. Teraz ju¿ wszystko dobrze. Nawet Rainbird tak mówi. Andy powtórzy³ pchniêcie i poczu³ w
g³owie uk³ucie bólu. - Dlaczego dobrze? - By³y ju¿ trzy testy. Hockstetter wpad³ w ekstazê. Wczoraj podpali³a fragmenty arkusza stali. Temperatura punktowa powy¿ej tysi¹ca trzystu stopni Celsjusza. Tak mówi Hockstetter. Szok spowodowa³ nasilenie bólu g³owy, spowodowa³, ¿e trudniej by³o zapanowaæ nad nat³okiem myœli. „Charlie roznieca ogieñ? Co oni jej zrobili? Na Boga, co oni jej zrobili!?"
Otwiera³ ju¿ usta, by zadaæ to pytanie, kiedy zabrzêcza³ inter-kom. Zaskoczony, pchn¹³ mocniej, ni¿ to by³o konieczne. Przez chwilê omal nie w³adowa³ w Kapa wszystkiego, co mia³. Kap drgn¹³, jakby uderzono go elektrycznym, bydlêcym prêtem. Zabulgota³ cicho, a z jego twarzy spe³z³ niemal ca³y kolor. Ból g³owy podskoczy³ o kilkanaœcie stopni i Andy - bez sensu ostrzeg³ siê w myœli: „Nie przesadzaj, wylew w tym
pokoju w niczym nie pomo¿e Charlie." - Przestañ-jêkn¹³ Kap.-Boli. - Powiedz im: „¯adnych rozmów przez nastêpne dziesiêæ minut". - Gdzieœ tam czarny koñ uderzy³ kopytami w drzwi stajni, chcia³ siê wyrwaæ, chcia³ wyrwaæ siê na wolnoœæ. Andy poczu³, jak po policzkach sp³ywa mu t³usty pot. Interkom zabrzêcza³ po raz drugi. Kap pochyli³ siê i wcisn¹³ guzik. Jego twarz postarza³a siê
o piêtnaœcie lat. - Kap, jest tu doradca senatora Thompsona z tymi liczbami, o które prosi³eœ w zwi¹zku z Projektem Skok. 332 - ¯adnych rozmów przez nastêpne dziesiêæ minut. - Kap wy³¹czy³ interkom Andy siedzia³ sk¹pany w pocie. Czy to ich powstrzyma? Czy te¿ wyczuj¹ niebezpieczeñstwo? Jak to czêsto krzycza³ Willy Loman, p³on¹ lasy. Chryste, po co teraz
myœleæ o Willym Lomanie? Dostaje Œwira. Czarny koñ wkrótce wyrwie siê na wolnoœæ^ bêdzie mo¿na siê na nim przejechaæ. Omal nie zachichota³. - Charlie roznieca ogieñ? - Tak. - Jak j¹ do tego zmusiliœcie? - Kij i marchewka. Pomys³ Rainbirda. Za pierwsze dwa testy pozwoliliœmy jej wyjœæ na zewn¹trz. Teraz jeŸdzi konno. Rainbird myœli, ¿e to wystarczyy na kolejne kilka
tygodni. -I Kap powtórzy³. - Hockstetter jest w ekstazie. - Kim jest ten Rainbird? - zapyta³ Andy, nie maj¹c bladego pojêcia, ¿e tym pytaniem w³aœnie rozbi³ bank.
Kap mówi³ krótkimi zdaniami przez nastêpne piêæ minut. Powiedzia³ Andy'emu, ¿e Rainbird to cyngiel Sklepiku, ¿e by³ ciê¿ko ranny W Wietnamie i straci³ oko
(„jednooki pirat z moich snów" -pomyœla³ têpo Andy). Opowiada³, ¿e to Rainbird dowodzi³ operacj¹ Sklepiku, która doprowadzi³a do ich uwiêzienia nad jeziorem Tashmore. Opowiada³ o awarii i natchnieniu, w którym Rainbird zrobi³ pierwszy krok na œcie¿ce prowadz¹cej do Charlie roznieca-j¹cej ogieñ w warunkach laboratoryjnych. I w koñcu opowiedzia³, ¿e Rainbird osobiœcie interesuje siê tylko ¿yciem
Charlie, które ma jej odebraæ, gdy pêknie w koñcu napiêta struna k³amstw. Mówi³ o tym g³osem pozbawionym emocji, ale z jakimœ naciskiem. PóŸniej umilk³. Andy s³ucha³ z rosn¹cym gniewem... i strachem. Kiedy Kap skoñczy³ recytowaæ, dr¿a³ na ca³ym ciele. „Charlie - pomyœla³. -Och, Charlie" Dziesiêæ minut ju¿ prawie up³yne³o, a tyle jeszcze musia³ siê dowiedzieæ. Obaj siedzieli w
milczeniu przez mniej wiêcej czterdzie œci sekund; gdyby ktoœ obserwowa³, móg³by dojœæ do wniosku, ¿e oto siedz¹ tu starzy przyjaciele, którzy niczego ju¿ nie musz¹ sobie mówiæ. Andy myœla³ intensywnie. 333 - Kapitanie Hollister? <* ? - Tak? - Kiedy jest pogrzeb Pynchota? ;': -?< " - Pojutrze.
- Jedziemy tam. Czy pan to rozumie? - Tak. Rozumiem. Jedziemy na pogrzeb Pynchota. - Ja pana o to prosi³em. Za³ama³em siê i p³aka³em, dowiedzia³em siê o jego œmierci. - Tak. Za³ama³eœ siê i p³aka³eœ. - Bardzo siê zdenerwowa³em. - Tak. Bardzo. - Pojedziemy pañskim samochodem, tylko we dwóch. W samochodach za nami i przed
nami mog¹ byæ ludzie Sklepiku i motocykle po obu stronach, jeœli to standardowa procedura operacyjna, ale my jedziemy sami. Czy pan to rozumie? - Tak, oczywiœcie. To zupe³nie jasne. Tylko my dwaj. - I w samochodzie porz¹dnie sobie pogadamy. Czy to te¿ pan rozumie? - Tak, porz¹dnie pogadamy. - Czy samochód jest na pods³uchu? - Absolutnie nie.
Andy znów zacz¹³ go pchaæ seri¹ lekkich dotkniêæ. Za ka¿dym pchniêciem Kap podskakiwa³ lekko, a Andy wiedzia³, ¿e zrobi³ wszystko, by spowodowaæ jeszcze jedno echo. Musia³ to zrobiæ. - Porozmawiamy o tym, gdzie trzymacie Charlie. Porozmawiamy, jak spowodowaæ zamieszanie w tym miejscu bez blokowania drzwi, jak to siê zdarzy³o z powodu burzy. I porozmawiamy o sposobach, dziêki którym razem z Charlie bêdziemy siê
mogli st¹d wyrwaæ. - Nie mo¿ecie st¹d uciec. - Powiedzia³ Kap pe³nym nienawiœci dziecinnym g³osem. - Tego nie by³o w scenariuszu. - Teraz jest - powiedzia³ Andy i pchn¹³ jeszcze raz. - Auuuuu...! -jêkn¹³Kap. - Czy to rozumiesz? - Tak, rozumiem, tylko nie rób tego wiêcej, to boli! - 334
- Ten Hockstetter... czy on nie sprzeciwi siê temu, ¿ebym pojecha³ na pogrzeb? - Nie, Hockstetter zajmuje siê teraz niemal tylko dziewczynk¹ i nie myœli o czym innym. - To dobrze. - Wcale nie by³o dobrze. By³o rozpaczliwie. -Ostatnia sprawa, kapitanie Hollister. Zapomnij o tym, ¿e odbyliœmy tu ma³¹ pogawêdkê. - Tak, mam zamiar zapomnieæ o pogawêdce. Czarny koñ wyrwa³ siê na wolnoœæ. Galopowa³. „WyprowadŸcie mnie st¹d -
pomyœla³ s³abo Andy. - WyprowadŸcie mnie st¹d, koñ wyrwa³ siê na wolnoœæ i p³on¹ iasy" Migrena zbli¿a³a siê w uderzeniach mdl¹cego bólu - Wszystko, co ci powiedzia³em, objawi ci siê naturalnie jako twój w³asny pomys³. - Tak. Andy spojrza³ na biurko Kapa i zobaczy³ na nim pude³eczko papierowych chusteczek do nosa. Wzi¹³ jedn¹ i zacz¹³ pocieraæ ni¹
oczy. Nie p³aka³, ale migrena sprawia³a, ¿e oczy mu ³zawi³y. I dobrze. - Mogê wyjœæ - powiedzia³ Kapowi. Wsta³. Z bezmyœlnym namys³em Kap jeszcze raz popatrzy³ na olchy. Powoli jego twarz zaczê³a odzyskiwaæ wyraz: obróci³ siê w stronê Andy'ego, który ci¹gle wyciera³ sobie oczy i poci¹ga³ nosem - Jak siê teraz czujesz, Andy?
- Trochê lepiej - odpowiedzia³ Andy Ale... wie pan... us³yszeæ coœ takiego... - Tak, bardzo siê zdenerwowa³eœ. Chcia³byœ kawy czy czegoœ? - Nie, dziêkujê. Proszê, chcia³bym wróciæ do siebie. - Oczywiœcie. Odprowadzê ciê do drzwi. - Dziêkujê.
22
Dwaj mê¿czyŸni, którzy oprowadzili Andy'ego do gabinetu, przyjrzeli mu siê z pe³n¹ w¹tpliwoœci podejrzliwoœci¹; chusteczka, 335 czerwone, za³zawione oczy, ojcowski gest, z jakim Kap obejmowa³ go ramieniem. Podobny wyraz pojawi³ siê w oczach sekretarki Kapa. - Za³ama³ siê i p³aka³, kiedy mu powiedzia³em, ¿e Pynchot nie ¿yje -
wyjaœni³ spokojnie Kap. - Bardzo siê zdenerwowa³. Chyba postaram siê za³atwiæ, ¿eby móg³ pojechaæ ze mn¹ na pogrzeb Hermana. Chcia³byœ, Andy, prawda? - Tak - odpowiedzia³ Andy - proszê. Jeœli da siê to za³atwiæ. Biedny doktor Pynchot. - I nagle Andy rozp³aka³ siê naprawdê. Dwaj faceci przeprowadzili go ko³o zdumionego i za¿enowanego doradcy senatora Thompsona, trzymaj¹cego w rêkach kilka
niebieskich teczek, i wyprowadzili ci¹gle p³acz¹cego, delikatnie trzymaj¹c go za ³okcie. Obaj mieli podobny co Kap wyraz twarzy -wyraz obrzydzenia tym t³ustym narkomanem, który ca³kowicie straci³ kontrolê nad uczuciami i umiejêtnoœæ oceny faktów i p³aka³ z powodu œmierci cz³owieka, który trzyma³ go w klatce. A Andy p³aka³ naprawdê... ale p³aka³ z ¿alu nad Charlie.
23 John jeŸdzi³ z ni¹ zawsze, ale w snach Charlie jeŸdzi³a sama. Szef stajenny, Peter Drabble, da³ jej ma³e, eleganckie, damskie siod³o, ale w snach Charlie jeŸdzi³a na oklep. Z Johnem jeŸdzi³a œcie¿kami wij¹cymi siê po terenach Sklepiku, wpadaj¹cymi i wypadaj¹cymi z ma³ego, sosnowego zagajnika i okr¹¿aj¹cymi stawek -nie szybciej ni¿ lekkim k³usem - ale w snach Charlie i Wró¿ galopowali razem,
szybciej, coraz szybciej, poprzez prawdziwy las. W pe³nym galopie przebiegali dzikie, leœne œcie¿ki, œwiat³o s³oñca by³o zielone od krzy¿uj¹cych siê nad ich g³owami ga³êzi, a w³osy dziewczynki powiewa³y rozpuszczone. Charlie czu³a grê miêœni Wró¿¹ pod jego jedwabist¹ skór¹. Rêce wplecione mia³a w jego grzywê i szepta³a mu do ucha, ¿e chce galopowaæ szybciej... szybciej... szybciej. A Wró¿ odpowiada³ na jej szept. £oskot
podków by³ jak grzmot. Œcie¿ka w dzikim, zielonym lesie by³a tunelem, a gdzieœ spoza jej pleców dobiega³ s³aby trzask i widaæ by³o wst¹¿kê dymu. 336 To ona roznieci³a ten ogieñ, ale nie czu³a wstydu, lecz zachwyt. S¹ szybsi od ognia. Wró¿ pobiegnie wszêdzie, zrobi wszystko. Uciekn¹ z tego tunelu-lasu. Przed sob¹ czu³a jasnoœæ. Szybciej. Szybciej.
Zachwyt. Wolnoœæ. Ju¿ nie potrafi³a powiedzieæ, gdzie koñcz¹ siê jej uda, a zaczyna cia³o Wró¿¹. Wtopili siê w siebie, wtopili siê tak mocno jak metal, który spoi³a sw¹ moc¹ na pocz¹tku testów. Przed sob¹ widzia³a stos po³amanych drzew, drzew powalonych przez wiatr, spiêtrzonych w œcianê bia³¹ jak œciana spl¹tanych koœci. Z szalon¹ radoœci¹ uderzy³a Wró¿¹ bosymi stopami i czu³a, jak sprê¿a siê jego cia³o.
Skoczy³a i przez moment lecieli w powietrzu. Odrzuci³a g³owê, mocniej chwyci³a siê grzywy i krzyknê³a - nie ze strachu lecz dlatego, ¿e gdyby nie krzycza³a, gdyby wstrzyma³a siê od krzyku, mog³aby eksplodowaæ. Wolni, wolni, wolni... Wró¿u, kocham ciê. Z ³atwoœci¹ przeskoczyli przez powalone drzewa, lecz zapach dymu by³ teraz wyraŸniejszy, czystszy - z ty³u rozleg³ siê trzask i dopiero gdy z góry spad³a wiruj¹ca iskra i uk³u³a jej cia³o
w swej drodze na ziemiê, Charlie zorientowa³a siê, ¿e jest naga. Naga i wolna, nieskrêpowana, swobodna - ona i Wró¿, pêdz¹cy do œwiat³a. - Szybciej - szepnê³a Charlie. - Och, proszê ciê, szybciej. Jakimœ cudem wielki, czarny wa³ach pobieg³ szybciej. Wiatr powiewaj¹cy w jej uszach hucza³ grzmotem. Nie musia³a oddychaæ; wiatr wciska³ siê w jej gard³o przez pó³otwarte usta. S³oñce œwieci³o przez ga³êzie
starych drzew promieniami jak stara miedŸ; w jego promieniach wirowa³ pyi. A przed nimi by³o œwiat³o - kraniec lasu, otwarte pola, po których bêd¹ mogli galopowaæ razem w nieskoñczonoœæ. Za nimi zosta³ p³omieñ, znienawidzony zapach dymu, uczucie strachu. Przed nimi by³o s³oñce; pojad¹ z Wró¿em a¿ do morza, nad morzem znajdzie pewnie oica i we dwójkê bêd¹ ¿yli, wyci¹gaj¹c sieci pe³ne srebrnych, œlicznych ryb.
- Szybciej - krzyknê³a Charlie z triumfem. - Och, Wró¿, biegnij szybciej, biegnij szybciej, biegnij... I w tej w³aœnie chwili, w rozszerzaj¹cym siê tunelu œwiat³a, tam, na krañcu lasu, pojawi³a siê postaæ, która swym ogromem zas³oni337 ³a œwiat³o, zas³aniaj¹c drogê na pola. Na pocz¹tku, jak zawsze w tym œnie, Charlie myœla³a, ¿e
to jej ojciec i radoœæ niemal j¹ bola³a... nim zmieni³a siê w ostateczny, parali¿uj¹cy lêk. Mia³a tylko czas dostrzec, ¿e ten mê¿czyzna by³ zbyt wielki, zbyt wysoki a jednak jakoœ znajomy, strasznie znajomy, chocia¿ pozostawa³ tylko cieniem - nim Wró¿ stawa³ dêba krzycz¹c. Czy konie mog¹ krzyczeæ? Nie wiedzia³a, ¿e mog¹ krzyczeæ... Walcz¹c, by utrzymaæ siê na grzbiecie Wró¿¹, czuj¹c, jak jej uda
zsuwaj¹ siê po œliskich bokach konia wierzgaj¹cego w powietrzu kopytami... Wró¿ nie krzycza³, Wró¿ r¿a³, ale to by³ krzyk, a z ty³u dobiega³y inne r¿enia jak krzyk i - o Bo¿e, pomyœla³a, tam s¹ konie, tam z ty³u s¹ konie i p³on¹ pasy... A z przodu - zas³aniaj¹ca œwiat³o sylwetka, ten straszny kszta³t. Kszta³t, który zaczyna³ siê do niej zbli¿aæ. Upad³a na œcie¿kê, Wró¿ delikatnie dotkn¹³ pyskiem jej nagiego brzucha.
- Nie skrzywdŸ mojego konia! krzyknê³a na zbli¿aj¹c¹ siê sylwetkê, na ojca ze snu, który nie by³ ojcem. - Nie krzywdŸ mojego konia. Och, proszê, nie krzywdŸ koni! Lecz postaæ zbli¿a³a siê, wyjmowa³a broñ i wtedy Charlie siê budzi³a, czasami z krzykiem, czasami tylko dr¿¹c, sk¹pana w zimnym pocie, wiedz¹c, ¿e mia³a koszmar, ale nie pamiêtaj¹c niczego oprócz szalonej, zachwycaj¹cej galopady leœn¹ œcie¿k¹ i zapachu ognia... tego
wszystkiego i mdl¹cego uczucia zdrady. A rankiem, w stajniach, dotknie Wró¿a lub mo¿e przy³o¿y buziê do jego ciep³ego boku i poczuje strach, dla którego nie znajdowa³a nazwy. 338 OSTATNIE ROZOANDE Ten pokój by³ wiêkszy. A¿ do zesz³ego tygodnia by³a to w rzeczywistoœci kaplica Skle-³ku, nie poœwiêcona ¿adnemu
szczególnemu wyznaniu. Tempo, jakiego nabiera³y wydarzenia, symbolizowaæ mog³o tempo, z jakim Kap wype³nia³ ¿yczenia Hockstettera. Nowa kaplica - nie ¿adna tam zbêdna sala, ale prawdziwa kaplica - mia³a zostaæ wybudowana we wschodniej czêœci kompleksu. Tymczasem, a¿ do koñca testów, Charlie McGee mia³a byæ przetrzymywana tutaj. Boazeriê ze sztucznego drewna zerwano, ³awki usuniêto. Zarówno pod³oga, jak i œciany
wy³o¿one zosta³y azbestowymi matami, wygl¹daj¹cymi jak stalowa we³na, i pokryte p³atami stali, hartowanymi w wysokiej temperaturze. Od nawy oddzielono czêœæ, która niegdyœ by³a prezbiterium. Zainstalowano monitory i urz¹dzenia kontrolne Hockstettera. Wszystkiego tego dokonano w niespe³na tydzieñ; pracê zaczêto cztery dni przed obrzydliwym' samobójstwem Pynchota. Teraz, pewnego dnia na pocz¹tku
paŸdziernika, o drugiej po po³udniu, poœrodku d³ugiego pokoju sta³a œciana z wypalonej ceg³y. Po lewej znajdowa³ siê wielki, niski zbiornik wype³niony wod¹. Do tego zbiornika, g³êbokiego na blisko dwa metry, wrzucono ponad tonê lodu. A naprzeciw tego wszystkiego sta³a Charlie McGee, ma³a i schludna w niebieskim, d¿insowym ubranku z czerwonych skarpetkach w czarne paski. Jasne mysie ogonki zwi¹zane
kawa³kami czarnej, aksamitnej wst¹¿ki, wisia³y poni¿ej ³opatek. - W porz¹dku, Charlie - przemówi³ z g³oœników g³os Hockstettera. Jak wszystko tutaj, system komunikacyjny instalowano w poœpiechu. G³os by³ cienki, zniekszta³cony. - Jesteœmy gotowi, kiedy tylko chcesz. Kamery sfilmowa³y (o wszystko wiernie i w kolorze. Na filmie g³owa dziewczynki pochyla siê lekko i przez kilka sekund nie dzieje siê nic. W lewej czêœci klatki widaæ
cyfrowy odczyt temperatury. 339 Nagle i niespodziewanie liczby zaczynaj¹ siê zwiêkszaæ, od dwudziestu paru przez trzydzieœci do blisko czterdziestu stopni Celsjusza. PóŸniej cyfry przeskakuj¹ tak szybko, ¿e s¹ ju¿ tylko ruchom¹, czerwon¹ mgie³k¹; elektroniczny czujnik temperatury wmontowano w œrodek ceglanej œciany.
PóŸniej widaæ wszystko w zwolnionym tempie; tylko w ten sposób mo¿na obserwowaæ to, co siê dzieje. Mê¿czyznom widz¹cym wszystko zza szk³a o³owianego sali obserwacyjnej wydawa³o siê, ¿e wydarzenie nastêpuje w tempie lec¹cej karabinowej kuli. Przy maksymalnym zwolnieniu widaæ, jak ceglana œciana zaczyna dymiæ; ma³e cz¹stki zaprawy i betonu leniwie pryskaj¹ w powietrze jak sma¿one ziarna kukurydzy. PóŸniej
zaprawa spajaj¹ca ceg³y zaczyna p³yn¹æ jak ciep³a melasa. PóŸniej ceg³y zaczynaj¹ siê kruszyæ, od œrodka na boki. Drobiny, a póŸniej chmury cz¹stek wylatuj¹ w powietrze, gdy ceg³y wybuchaj¹ z gor¹ca. Elektroniczny czujnik temperatury, umieszczony w œrodku muru, zatrzymuje siê, wskazuj¹c blisko cztery tysi¹ce stopni Celsjusza. Zatrzymuje siê nie dlatego, ¿e temperatura przesta³a rosn¹æ, lecz dlatego, ¿e zosta³ zniszczony.
Wokó³ sali prób, przerobionej z kaplicy, stoi osiem wielkich klimatyzatorów i wszystkie pracuj¹ pe³n¹ moc¹, wszystkie pompuj¹ do sali lodowate powietrze. Wszystkie osiem w³¹czy³o siê, gdy œrednia temperatura przekroczy³a trzydzieœci piêæ stopni Celsjusza. Charlie znakomicie ju¿ opanowa³a kierowanie strumieniami gor¹ca -jakoœ siê z niej wydobywa³y w jednym punkcie, lecz co wie ka¿dy, kto kiedyœ oparzy³ siê r¹czk¹ widelca przy gotowaniu,
nawet tak zwane tworzywa nie przewodz¹ce, bêd¹ przewodziæ ciep³o... jeœli jest go wystarczaj¹co wiele. Podczas pracy wszystkich oœmiu klimatyzatorów temperatura powietrza w sali nie powinna przekraczaæ dwudziestu piêciu stopni Celsjusza, plus minus trzy stopnie. Termometry wskazuj¹ jednak jej sta³y wzrost, od czterdziestu do czterdziestu piêciu stopni. Lecz pot sp³ywaj¹cy po twarzach wszystkich
obserwuj¹cych to, co siê tu dzieje, nie jest spowodowany wy³¹cznie gor¹cem. Teraz nawet maksymalne zwolnienie nie pokazuje jasno tego, co siê dzieje, ale jedno jest pewne - ceg³y eksploduj¹ i nie ma w¹t340 pliwoœci, ¿e p³on¹; ceg³y p³on¹ jak gazety w p³omieniu kominka. Oczywiœcie, na lekcjach fizyki w klasie ósmej ucz¹, ¿e wszys tko bêdzie p³on¹æ, jeœli zosta³o
odpowiednio rozgrzane, ale co innego jest wiedzieæ, a co innego patrzyæ na ceg³y wybuchaj¹ce b³êkitnym i ¿ó³tym p³omieniem. W koñcu gwa³towny wybuch py³u przes³ania obraz; ca³a œciana znik³a. Ma³a dziewczynka obraca siê w zwolnionym tempie i w chwilê póŸniej spokojna tafla wody w zbiorniku dr¿y i wrze. A temperatura w pokoju, dochodz¹ca do piêædziesiêciu stopni,
mimo oœmiu klimatyzatorów upalna jak letnie popo³udnie w Do linie Œmierci, zaczyna opadaæ. , , ,,, Punkt dla sprz¹tacza. ..,,,.. NOTATKA MIÊDZYWYDZIA£OWA Od: Bradforda Hyucka : Do: Patricka Hockstettera ·> Dnia: 2 paŸdziernika Dot: Telemetria, C, Mc Gee, ostatni test #4 Pat - ogl¹da³em film ju¿ cztery razy i
ci¹gle nie mogê uwierzyæ, ¿e to nie jakieœ efekty specjalne. Nieproszona rada: kiedy trafisz ju¿ do senackiej podkomisji zajmuj¹cej siê kredytami i planami wznowienia Lotu Szeœæ, miej wszystkie papiery w porz¹dku i nie tylko chroñ sw¹ dupê - opancerz j¹! Bior¹c pod uwagê w³aœciwoœci natury ludzkiej, ci faceci bêd¹ ogl¹daæ filmy i wierzyæ, ¿e maj¹ do czynienia z tanim, nêdznym fa³szerstwem!
Do rzeczy: Odczyty dostarczone zostan¹ przez specjalnego pos³añca, a ta notatka dotrze do ciebie najwy¿ej dwie, trzy godziny wczeœniej. Odczyty przeczytaj sobie sam, ja tylko podsumujê krótko nasze odkrycia. Nasze wnioski opisaæ mo¿na w dwóch s³owach, zatka³o nas! Tym razem pod³¹czyliœmy j¹ do czego tylko siê da³o -wygl¹da³a jak astronauta przed lotem w galaktykê. Zauwa¿, ¿e: 1. Ciœnienie krwi w granicach normy
dla oœmioletniego dziecka, nawet nie drgnê³o, gdy ia œciana wybuch³a jak bomba nad Hiroszim¹. 341 2. Nienormalnie wysoki odczyt fal alfa. Œwiadczy to o powa¿nym zaanga¿owaniu tego, co nazywamy jej „obwodem wyobraŸni". Mo¿esz siê zgodziæ albo i nie, ze mn¹ i z Clapperem, ¿e fale te s¹ raczej bardziej p³askie, co sugeruje „kontrolowan¹ elastycznoœæ wyobraŸni"(doœæ
niesmaczne okreœlenie Clappera, nie moje). Mo¿e to oznaczaæ, ¿e zdobywa nad tym kontrolê i mo¿e manipulowaæ swymi zdolnoœciami z wiêksz¹ precyzj¹. Praktyka, jak mówi¹, czyni mistrza. A mo¿e to i nic nie oznaczaæ. 3. Telemetria metabolizmu w granicach normy - nic dziwnego, nic nieoczekiwanego. Jakby czyta³a dobr¹ ksi¹¿kê albo pisa³a klasówkê, a nie wytwarza³a, wed³ug twych sugestii, miejscow¹ temperaturê w granicach
siedemnastu tysiêcy stopni Celsjusza. Dla mnie przynajmniej najbardziej fascynuj¹c¹ (i frustruj¹c¹!) informacj¹ jest test CAT Beal - Searlesa. Niemal ¿adnej utraty kalorii! Na wypadek gdybyœ zapomnia³, czego uczono ciê na lekcjach fizyki - ryzyko zawodowe z wami, jajog³owymi - kaloria to tylko jednostka ciep³a, a dok³adnie: iloœæ ciep³a potrzebna do podgrzania grama wody o jeden stopieñ Celsjusza. W
ci¹gu tego ca³ego pokazu spali³a mo¿e 25 kalorii - tyle, ile przy wykonaniu szeœciu przysiadów lub dwukrotnym obejœciu gmachu. Lecz kalorie mierz¹ ciep³o, do cholery! Ciep³o , a to, co ona produkuje, to ciep³o... a mo¿e nie? Czy pochodzi ono z niej... czy przechodzi przez ni¹? A jeœli to drugie, to sk¹d siê bierze? RozgryŸ to i masz Nobla w kieszeni na ty³ku! Powiem ci tylko tyle: jeœli ta seria testów jest tak krótka, jak mówisz, jestem pewien, ¿e nigdy
siê nie dowiemy. Ostatnie s³owo: Czy jesteœ pewien, ¿e chcesz kontynuowaæ te testy? Ostatnio jakoœ nie mogê przestaæ myœleæ o tym dziecku i robiê siê bardzo dra¿liwy. Zaczynam myœleæ o ró¿nych pulsarach, neutrinach, czarnych dziurach i Bóg wie o czym jeszcze. W naszym wszechœwiecie s¹ si³y, o których jeszcze nawet nie wiemy, i te, które mo¿emy obserwowaæ wy³¹cznie z odleg³oœci milionów lat œwietlnych... i
oddychamy z ulg¹, myœl¹c o takich dystansach. Kiedy ogl¹da³em ten film po raz ostatni, zacz¹³em myœleæ o tej dziewczynce jak o szczelinie - rysie, jeœli wolisz - w samym palenisku Stworzenia. Wiem, jak to brzmi, ale czujê, ¿e by³oby niedbalstwem 342 o tym nie wspomnieæ. Niech mi Bóg wybaczy, ¿e to mówiê - kiedy ju¿ zostanie zneutralizowana. Jeœli potrafi wyprodukowaæ punktow¹ temperaturê
rzêdu siedemnastu tysiêcy stopni, nawet siê nie wysilaj¹c, to czy kiedykolwiek pomyœla³eœ, do czego mo¿e byæ zdolna, jeœli siê przy³o¿y? Brad - Chcê siê zobaczyæ z tat¹ - powiedzia³a Charlie, gdy tylko "Hockstetter wszed³ do jej pokoju. Wygl¹da³a blado, s³abo. Przebra³a siê z d¿insów i kurtki, mia³a na sobie star¹ koszulkê nocn¹, a rozpuszczone w³osy
sp³ywa³y jej na plecy. - Charlie... - zacz¹³ Hockstetter, lecz nie powiedzia³ nic z tego, co chcia³ powiedzieæ. Notatka Brada Hyucka, wyniki telemetrii, i wyniki badañ pomocniczych, niepokoi³y go g³êboko. Sam taks, zc Brad zdecydowa³ siê napisaæ dwa ostatnie akapity, mówi³ wiele, a sugerowa³ jeszcze wiêcej. Hockstetter ba³ siê. Podpisuje decyzjê o przekszta³ceniu kaplicy w salê testów, Kap podpisa³ tak¿e decyzjê
o rozmieszczeniu dodatkowych klimatyzatorów wokó³ mieszkania Charlie - mia³o ich byæ nie osiem, lecz dwadzieœcia. Na razie zainstalowano szeœæ, ale po czwartym teœcie Hockstetter straci³ zainteresowanie klimatyzatorami. Mia³ wra¿enie, ¿e mog³oby byæ ich nawet dwieœcie, ale i tak nie ograniczy³yby mocy tej dziewczynki. Teraz ju¿ nie obchodzi³o go to, czy Charlie mog³aby
pope³niæ samobójstwo, lecz to, czy gdyby chcia³a, mog³aby zniszczyæ ca³y kompleks Sklepiku - a na deser tak¿e kawa³ wschodniej Wirginii. .Hockstetter sk³ania³ siê ostatnio do opinii, ¿e gdyby chcia³a, to by mog³a. A najstraszniejsze by³o ostatnie ogniwo w ³añcuchu tego rozumowania: tylko John Rainbird móg³ j¹ efektywnie kontrolowaæ, a Rainbird mia³ œwira. - Chcê siê zobaczyæ z tat¹ - powtórzy³a
Charlie. Jej tata by³ na pogrzebie tego biedaka Pynchota. Pojecha³ tam z Kapem, na ¿yczenie tego ostatniego. Nawet œmieræ Pynchota, tak bardzo nie zwi¹zana ze wszystkim, co siê tutaj dzia³o, najwyraŸniej rzuca³a z³owrogi ca³un na mózg Hockstettera. 343 - Có¿, s¹dzê, ¿e da³oby siê to za³atwiæ powiedzia³ ostro¿nie Hockstetter gdybyœ tylko
zademonstrowa³a nam jeszcze trochê... - Zademonstrowa³am wam wystarczaj¹co wiele - odpar³a dziewczynka. - Chcê zobaczyæ tatê. - Jej dolna warga dr¿a³a, w oczach kry³ siê blask ³ez. - Twój s³u¿¹cy, ten Indianin, powiedzia³, ¿e dziœ rano, po teœcie, nie chcia³aœ pojeŸdziæ na swoim koniu. Chyba siê tego przestraszy³. - To nie mój koñ - odpowiedzia³a Charlie. G³os mia³a ochryp³y. - Nic tu nie jest moje. Nic
oprócz mojego taty i... chcê... go... zobaczyæ! - Jej g³os wzniós³ siê do z³ego, p³aczliwego krzyku. - Tylko spokojnie, Charlie. - Hockstetter nagle siê przestraszy³. Czy naprawdê zrobi³o siê tu teraz cieplej, czy to tylko jego wyobraŸnia? Tylko...tylko spokojnie. Rainbird. Do cholery, to przecie¿ robota Rainbirda. - Pos³uchaj mnie, Charlie. - Hockstetter b³ysn¹³ szerokim, przyjacielskim uœmiechem. - Nie
chcia³abyœ pojechaæ do Six Flags w Georgii? To chyba najfajniejsze weso³e miasteczko na ca³ym Po³udniu, mo¿e z wyj¹tkiem Disney Worldu. Wynajmiemy je na ca³y dzieñ, tylko dla ciebie. PojeŸdzisz na diabelskim m³ynie, pójdziesz do pa³acu duchów, na karuzelê... - Nie chcê jechaæ do ¿adnego weso³ego miasteczka, tylko zobaczyæ tatê. I zobaczê go. Mam nadziejê, ¿e to rozumiesz, bo ja go zobaczê.
Zrobi³o siê cieplej. - Pan siê spoci³ - powiedzia³a Charlie. Pomyœla³ o ceglanej œcianie eksploduj¹cej tak b³yskawicznie, ¿e p³omieñ by³o tylko widaæ na filmie puszczonym w zwolnionym tempie. Pomyœla³ o krêc¹cej podwójne salto stalowej tacy, lec¹cej przez pokój i pluj¹cej p³on¹cymi wêglami. Jeœli u¿yje swej mocy przeciwko niemu, zmieni go w kupê popio³u i zwêglonych koœci, niemal nim zd¹¿y pomyœleæ, co
siê sta³o. O Bo¿e, nie... - Charlie, wœciekanie siê na mnie nie doprowadzi ciê do ni... - Owszem - odpowiedzia³a w absolutnej zgodzie z prawd¹. -344 ¿em, doprowadzi. I jestem na pana wœciek³a, doktorze Hodcstter. Naprawdê wœciek³a. - Charlie, proszê... - Chcê go zobaczyæ - powtórzy³a Charlie jeszcze raz. - A teraz wynoœ siê
st¹d. Powiedz im, ¿e chcê siê zobaczyæ z tat¹, a potem mog¹ zrobiæ jeszcze kilka testów, jeœli chc¹ Nie robi mi to ró¿nicy. Ale jeœli go nie zobaczê, sprawiê, ¿e coœ siê zdarzy. Niech im pan to powie. Wyszed³. Czu³, ¿e móg³by powiedzieæ coœ wiêcej - coœ, co ocali³oby resztki jego godnoœci, wynagrodzi³oby odrobinê prze¿yty strach, który widzia³a wypisany na jego twarzy - ale nic mu nie przysz³o do g³owy. Wyszed³ i
nawet dziel¹ce ich stalowe drzwi nie wymaza³y ca³kowicie jego strachu i wœciek³oœæ; na Jchna Rainbir-da. Bo Rainbird, Indianin, tylko uœmiechn¹³by siê swym mro¿¹cym uœmiechem i zapyta³, kto tak naprawdê jest tu psychiatr¹'.' Testy zmniejszy³y jej kompleks rozniecania ognia. Testy by³y æwiczeniami koniecznymi, by przekszta³ciæ niezdarn¹ maczugê jej mocy w coœ, czym mog³a siê pos³ugiwaæ ze œmierteln¹
precyzj¹, jak cyrkowiec rzucaj¹cy specjalnie wywa¿onymi no¿ami. I testy by³y doskona³¹ lekcj¹ praktyczn¹. Pokaza³y jej, bez najmniejszego cienia w¹tpliwoœci, kto tu rz¹dzi. Ona. Gdy Hockstetter ju¿ wyszed³, Charlie pad³a na ³ó¿ko i rozszlocha³a siê z twarz¹ ukryt¹ w d³oniach. Miota³y ni¹ sprzeczne uczucia: wina i strach, oburzenie i nawet jakiœ rodzaj gniewnej przyjemnoœci. Ale
najgwa³towniejszym z tych uczuæ by³ strach. Od kiedy zgodzi³a siê na testy, zmieni³o siê wiele: czu³a strach, ¿e zmieni³o siê na zawsze. A teraz ju¿ nie tylko chcia³a zobaczyæ siê z ojcem, ona go potrzebowa³a. Potrzebowa³a go, ¿eby powiedzia³ jej, co ma robiæ. Na pocz¹tku by³y nagrody: spacery na œwie¿ym powietrzu z Johnem, wyczesywanie Wró¿a, jazda konna. Kocha³a Johna i kocha³a Wró¿a... gdyby tylko ten g³upi
cz³owiek wiedzia³, jak mocno j¹ zrani³, mówi¹c, ¿e Wró¿ jest jej, kiedy Charlie wie345 dzia³a, ¿e nigdy nie bêdzie. Wielki wa³ach by³ jej tylko w tych niepokoj¹cych, na pó³ zapomnianych snach. Lecz teraz... teraz... same testy, sama szansa u¿ycia potêgi i uczucia, jak ta potêga roœnie... samo to zaczyna³o byæ nagrod¹. Zaczê³a siê straszna, lecz na³ogowa gra. I Charlie czu³a, ¿e zaledwie naruszy³a
powierzchniê. By³a dzieckiem, które zaledwie nauczy³o siê chodziæ. Potrzebowa³a ojca; potrzebowa³a ojca, by powiedzia³ jej, co jest s³uszne, a co nie, czy posuwaæ siê dalej, czy przestaæ na zawsze. - Jeœli... Jeœli potrafiê przestaæ - szepnê³a Charlie przez zaciœniête palce. To by³a najstraszniejsza myœl - nie byæ ju¿ pewn¹, czy potrafi przestaæ. A jeœli nie potrafi, to co to oznacza? Charlie znów zaczê³a p³akaæ. Nigdy w ¿yciu nie
czu³a siê tak strasznie samotna. Pogrzeb wypad³ kiepsko. Andy myœla³, ¿e wszystko bêdzie dobrze. Ból g³owy przeszed³. W koñcu pogrzeb by³ przecie¿ tylko pretekstem, by znaleŸæ siê z Kapem sam na sam. Nie przepada³ za Pynchotem, choæ w³aœciwie Pynchot okaza³ siê zbyt niewa¿ny, by go nienawidziæ. Zaledwie ukrywana arogancja i nie ukrywana przyjemnoœæ, jak¹ sprawia³a Pynchotowi sama przewaga nad innym
cz³owiekiem. Z tych powodów - i z wiêkszej ponad wszystko troski o Charlie - Andy nie czu³ wyrzutów sumienia w zwi¹zku z rykoszetem, który niechc¹cy wywo³a³ w mózgu Pynchota. Rykoszetem, który w koñcu rozerwa³ tego cz³owieka na strzêpy. Echo zdarza³o siê ju¿ wczeœniej, ale zawsze mia³ szansê, by zapobiec nieszczêœciu. By³ w tym ca³kiem niez³y, jeszcze nim musia³ wraz z Charlie uciekaæ z Nowego Jorku.
Mia³ wra¿enie, ¿e g³êboko w mózgu niemal ka¿dego cz³owieka znajduje siê jakieœ pole minowe: poczucie strachu i winy, impulsy samobójcze, schizofreniczne, paranoiczne, a nawet mordercze. Pchniêcie wprowadza³o mózg w stan ca³kowitej podleg³oœci sugestiom, a jeœli sugestie przetar³y sobie drogê do którejœ z tych ciemnych œcie¿ek, mog³y zniszczyæ. Jedna z gospodyñ domowych w jego programie
odchudzaj¹cym doznawa³a przera¿aj¹cych napadów katatonii. Jeden z biznesmenów wyzna³ samobójcz¹ ochotê do wyjêcia z szuflady 346 s³u¿bowego pistoletu i zagrania w rosyjsk¹ ruletkê, ochotê w jakiœ sposób zwi¹zan¹ w jego umyœle z opowiadaniem Edgara Allana Poego „William Wilson", które czyta³ dawno temu, na uniwersytecie. W obu przypadkach Andy'emu uda³o siê powstrzymaæ echo, nim
przyspieszy³o, zmieniaj¹c siê w ten œmiercionoœny rykoszet. W przypadku biznesmena, cichego, jasnow³osego, trzeciorzêdnego urzêdnika z banku, wystarczy³o tylko dodatkowe pchniêcie wraz z sugesti¹, ¿e nigdy nie czyta³ opowiadania Poego. Zwi¹zek, jakikolwiek by³, zosta³ przerwany. Z Pynchotem Andy nie mia³ najmniejszej szansy na przerwanie echa. Kiedy w drodze na pogrzeb przebijali siê przez zimny, zacinaj¹cy jesienny deszcz, Kap gada³ bez
przerwy o tym samobójstwie; sprawia³ wra¿enie, ¿e próbuje siê z nim jakoœ pogodziæ. Mówi³, ¿e nigdy nie wyobra¿a³ sobie, by cz³owiek po prostu... po prostu utrzyma³ tam rêkê, gdy ostrza zaczynaj¹ ju¿ gnieœæ i ci¹æ. Ale Pynchot nie wyj¹³ rêki. Pyn-chot jej nie wyj¹³. To wtedy pogrzeb zacz¹³ siê kiepsko zapowiadaæ. Wraz z Kapem uczestniczyli tylko w ceremonii na cmentarzu, stoj¹c w sporym oddaleniu od ma³ej grupki z³o¿onej z rodziny i
przyjació³, st³oczonej pod os³on¹ czarnych parasoli. Andy odkry³, ¿e pamiêæ o arogancji Pynchota, o jego manierze ma³ego Cezara, rozkoszuj¹cego siê œmieszn¹ w³adz¹ - manierze cz³owieczka pozbawionego jakiejkolwiek w³adzy - i pamiêæ o nieustannym, nieznoœnym nerwowym uœmiechu to jedno. Zupe³nie czym innym by³o obserwowanie œmiertelnie bladej, zap³akanej wdowy w czarnej sukni i kapeluszu z welonem, trzymaj¹cej za rêce dwóch
synków (m³odszy by³ mniej wiêcej w wieku Charlie, a obaj wygl¹dali na ca³kowicie oszo³omionych, nic nie rozumiej¹cych), wdowy wiedz¹cej... Przecie¿ wiedzia³a na pewno, ¿e przyjaciele i krewni s¹ œwiadomi tego, jak znaleziono jej mê¿a: ubranego w bieliznê ¿ony, prawe ramiê przemielone do ³okcia, wyostrzone jak ¿ywy o³ówek, krew rozpryskana na zlewie i szafkach, kawa³ki cia³a... Andy poczu³ md³oœci. Wychyli³ siê na
zimny deszcz, próbuj¹c siê opanowaæ G³os ksiêdza wznosi³ siê i opada³ bez sensu. - Chcê st¹d iœæ - powiedzia³ Andy. Mo¿emy st¹d iœæ? - Tak, oczywiœcie - odpar³ Kap. Wygl¹da³ blado, staro i wcale 347 nie najlepiej. - Nie mam ochoty tu zostaæ. W tym roku bra³em udzia³ w wystarczaj¹cej iloœci pogrzebów.
Dyskretnie od³¹czyli siê od grupy stoj¹cej na sztucznej trawie. Kwiaty ju¿ gubi³y p³atki w ulewnym deszczu; trumna na kó³kach sta³a ko³o dziury w ziemi. Ramiê w ramiê poszli w stronê krêtego, ¿wirowego podjazdu, na którym niewielka vega Kapa sta³a zaparkowana tu¿ za karawanem. Szli pod wierzbami, których ga³êzie szumia³y tajemniczo, strz¹saj¹c na nich krople deszczu. Wokó³ porusza³o siê trzech czy czterech niemal niewidocznych mê¿czyzn.
Andy pomyœla³, ¿e teraz ju¿ wie, jak musi siê czuæ prezydent Stanów Zjednoczonych. - Bardzo niedobrze dla wdowy i tych ch³opców - powiedzia³ Kap. - Skandal, wiesz? - Czy... no, czy ktoœ siê ni¹ zaopiekuje? - Bardzo troskliwie, jeœli chodzi o pieni¹dze - odpowiedzia³ Kap g³osem bez wyrazu. Zbli¿ali siê ju¿ do drogi. Andy widzia³ pomarañczow¹ vegê Kapa, zaparkowan¹ przy krawê¿niku. Dwóch mê¿czyzn wsiada³o
cicho do stoj¹cego przed ni¹ biscayne'a, dwóch innych do stoj¹cego za ni¹ szarego plymoutha. - Ale nikt nie zdo³a kupiæ szczêœcia tym ch³opcom. Widzia³eœ ich twarze? Andy nie odpowiedzia³. Poczu³ wyrzuty sumienia, tn¹ce mu wnêtrznoœci jak ostrze pi³y. Nie pomaga³o nawet powtarzanie, ¿e zrobi³ to z powodu tak rozpaczliwej sytuacji. Zdolny by³ tylko do utrzymania przed oczami obrazu Charlie... i stoj¹cej za ni¹ ciemnej,
z³owrogiej postaci jednookiego pirata nazwiskiem John Ra-inbird, któremu podstêpnie uda³o siê zdobyæ jej zaufanie. Wsiedli do vegi i Kap w³¹czy³ silnik. Stoj¹cy z przodu biscayne ruszy³ i Kap pojecha³ za nim. Plymouth trzyma³ siê w przepisowej odleg³oœci z ty³u. Andy poczu³ nag³¹, niemal zabobonn¹ pewnoœæ, ¿e pchniêcie znowu go opuœci³o, ¿e kiedy spróbuje, oka¿e siê, i¿ nic mu
nie zosta³o. Jakby mia³ tym zap³aciæ za wyraz twarzy tych dwóch ch³opców. Ale nie mia³ wyboru. Musia³ spróbowaæ. - Porozmawiamy sobie trochê powiedzia³ i pchn¹³. Pchniêcie go nie opuœci³o, a migrena pojawi³a siê niemal od razu - cena do zap³acenia za u¿ycie pchniêcia tak szybko, raz za razem. - To ci nie przeszkodzi prowadziæ. - 348
Kap jakby zapad³ siê w fotelu. Lewa rêka, poruszaj¹ca siê w stronê migacza, zatrzyma³a siê na chwilê, a póŸniej ruszy³a dalej. ega statecznie przejecha³a przed plymouthem miêdzy dwiema kamiennymi kolumnami i wyjecha³a na drogê. - Nie, wcale nie s¹dzê, ¿eby rozmowa mia³a mi przeszkadzaæ w prowadzeniu powiedzia³ Kap. Znajdowali siê trzydzieœci kilka kilometrów od kwatery Sklepiku; Andy sprawdzi³
licznik, kiedy wyje¿d¿ali i drugi raz, kiedy dojechali na cmentarz. Wiêkszoœæ drogi prowadzi³a po autostradzie trzysta jeden, o której opowiedzia³ mu Pynchot. By³a to szybka autostrada. Andy przypuszcza³, ¿e na za³atwienie wszystkiego ma nie wiêcej ni¿ dwadzieœcia piêæ minut. Przez ostatnie dwa dni nie myœla³ niemal o niczym innym i s¹dzi³, ¿e ma wszystko nieŸle przygotowane... ale rozpaczliwie musia³ siê dowiedzieæ jednego.
- Jak d³ugo jeszcze pan i Rainbird potraficie zapewniæ sobie wspó³pracê Charlie, kapitanie Hollister? - Nied³ugo - odpowiedzia³ Kap. Rainbird zaaran¿owa³ wszystko bardzo sprytnie, tak ¿e pod pana nieobecnoœæ jest jedynym, który sprawuje nad ni¹ prawdziw¹ kontrolê. Zastêpczy ojciec. -Cichym, niemal Œpiewnym g³osem powiedzia³: - Jest jej ojcem, gdy nie ma jej ojca. - A kiedy przestanie, ma zostaæ zabita?
- Nie od razu. Rainbird mo¿e zapewniæ jej wspó³pracê na jakiœ - Kap w³¹czy³ migacz skrêcali na autostradê. - Bêdzie uda-:, ¿e siê wszystkiego dowiedzieliœmy. ¯e siê dowiedzieliœmy ich rozmowach. ¯e siê dowiedzieliœmy, i¿ dawa³ jej rady, co ma zrobiæ IA swuuii ze swoim problemem. ¯e siê dowiedzieliœmy, i¿ przekazywa³ u grypsy. - Umilk³, ale Andy nie potrzebowa³ niczego wiêcej Zemdli³o go. Zastanawia³ siê, czy gratulowali
sobie ³atwoœci, z jak¹ oszukali dziecKo, zdobyli jego zaufanie w tym miejscu, w którym by³o takie samotne, i kiedy ju¿ im zaufa³o, wykorzystali to do w³asnych celów. Kiedy nie zostanie im ju¿ nic innego, po prostu powiedz¹ jej, ¿e jej jedyny przyjaciel, sprz¹tacz John, mo¿e straciæ pracê za to, ¿e jest jej przyjacielem, a mo¿e nawet zostanie skazany na podstawie dekretu o tajemnicy pañstwowej. Charlie sama domyœli siê
reszty. Charlie zawrze z nimi uk³ad. Bêdzie nadal 349 wspó³pracowaæ. Mam nadziejê, ze spotkam tego faceta. Mam nadziejê, ¿e spotkam go wkrótce.-Ale teraz nie by³o czasu, ¿eby o tym myœleæ... a jeœli wszystko pójdzie dobrze, nigdy nie bêdzie musia³ spotkaæ siê z Rainbirdem. - Jestem na liœcie na wyjazd na Hawaje za tydzieñ od dziœ -powiedzia³ Andy.
- Tak, to siê zgadza. , - Jak wyjadê? - Wojskowym samolotem transportowym. , - Z kim siê kontaktowa³eœ, za³atwiaj¹c przelot? , - Z Puckiem - odpowiedzia³ natychmiast Kap. , . · - Kto to jest Puck, kapitanie Hollister? - Major Yictor Puckeridge. Z Andrews. , ,;,;;; - Z Bazy Wojsk Lotniczych w Andrews?
, , <- Tak, oczywiœcie. \ »: \ - Czy to pana przyjaciel? - Gramy w golfa. - Kap uœmiechn¹³ siê nieznacznie. - Wali z fa³sza. „Wspania³a wiadomoœæ" - pomyœla³ Andy. G³owa bola³a go jak zepsuty z¹b. - Przypuœæmy, ¿e zadzwoni pan do niego dziœ po po³udniu i powie, ¿e chce pan przesun¹æ lot o trzy dni? - Tak? - powiedzia³ Kap z
pow¹tpiewaniem. - Czy to sprawi jakieœ k³opoty? Mnóstwo papierkowej roboty? - Och, nie, Puck zawali... za³atwi papierki. - Na twarzy Kapa znowu pojawi³ siê uœmiech, jakiœ dziwny i nie bardzo szczêœliwy. On wali z fa³sza. Czy ju¿ ci o tym mówi³em? - Tak, mówi³ pan. - Aha. W porz¹dku. Samochód jecha³ przed siebie z najzupe³niej dozwolon¹ prêd
koœci¹ dziewiêædziesiêciu kilometrów na godzinê. Deszcz prze szed³ w wilgotn¹ m¿awkê. Wycieraczki stuka³y monotonnie. - Zadzwoñ do niego jeszcze dzisiaj, Kap. Gdy tylko wrócimy. - Zadzwoniæ do Pucka, tak. W³aœnie myœla³em, ¿e powinienem do niego zadzwoniæ. - Powiedz mu, ¿e przenosicie mnie w œrodê, a nie w sobotê. - 350 Cztery dni to niewiele na
rekonwalescencjê - znacznie lepiej brzmia³oby: trzy tygodnie - ale rozwi¹zanie zbli¿a³o siê milowymi krokami. Rozpoczê³o siê ostatnie rozdanie. By³o to faktem i An dy, z koniecznoœci, rozpozna³ ten fakt. Nie zostawi, nie mo¿e zo stawiæ Charlie na drodze tego potwora Rainbirda. Ani chwili d³u ¿ej. | - Œroda zamiast soboty. i; - Tak. I powiedz Puckowi, ¿e jedziesz z
nami. - Jadê z wami? Nie mogê... Andy powtórzy³ pchniêcie. Bola³o go, ale pchn¹³ mocno. Kap rzuci³ siê na siedzeniu. Samochód wykona³ ma³y zygzak i Andy po raz kolejny pomyœla³, ¿e praktycznie robi wszystko, by wszcz¹æ echo w g³owie tego goœcia. - Jadê z wami. Tak, jadê z wami. - W porz¹dku - powiedzia³ srogo Andy. A teraz: jakie przygotowania poczyni³eœ w sprawie bezpieczeñstwa.
* - ¯adnych szczególnych przygotowañ w sprawie bezpieczeñstwa. Jesteœ ju¿ prawie ca³kiem ubezw³asnowolniony przez torazy-nê. A tak¿e jesteœ wykoñczony i niezdolny do u¿ycia dominacji umys³owei Zosta³a uœpiona. - Ach, oczywiœcie. - Andy przy³o¿y³ lekko dr¿¹c¹ d³oñ do czo³a - Czy to znaczy, ¿e polecê samolotem sam? - Nie - odpar³ natychmiast Kap. - Chyba ja polecê z tob¹.
- Ale oprócz nas dwóch? - Bêdzie z nami dwóch agentów Sklepiku. Polec¹ trochê jako stewardzi a, trochê po to, ¿eby mieæ oko na ciebie. Ochrona w³asnoœci rz¹dowej, wiesz? Trzeba chroniæ inwestycjê. - Ma z nami polecieæ tylko dwóch agentów? Jesteœ pewien? - Tak. - I oczywiœcie za³oga samolotu? - Tak. ·. :·- - ... · · .·-.. ;. ... -Andy spojrza³ przez okno. Byli ju¿ w po³owie
drogi. Zbli¿a³ siê najwa¿niejszy moment, a on mia³ ju¿ tak straszn¹ migrenê, ¿e ba³ siê, i¿ czegoœ zapomni. Jeœli zapomni, ca³y ten domek z kart zawali siê w sekundê. „Charlie" - pomyœla³ i próbowa³ wytrzymaæ. 351 - Z Wirginii na Hawaje to kawa³ drogi, kapitanie Hollister. Czy samolot bêdzie l¹dowa³ dla
nabrania paliwa? - Tak. - Wie pan gdzie? - Nie - odpar³ Kap tak pogodnie, ¿e Andy mia³ ochotê podbiæ mu oko. - Kiedy bêdziesz rozmawia³ z... - Andy rozpaczliwie grzeba³ w pamiêci, w zmêczonej, obola³ej g³owie i znalaz³ w niej imiê. Kiedy bêdziesz rozmawia³ z Puckiem, zapytaj go, gdzie samolot wyl¹duje celem uzupe³nienia paliwa.
- Tak, w porz¹dku. - Masz zapytaæ o to naturalnie, jakby wynika³o to z rozmowy. - Tak, dowiem siê, gdzie wyl¹dujemy po paliwo i bêdzie to naturalnie wynika³o z rozmowy. - Kap spojrza³ na Andy'ego zamyœlonymi, rozmarzonymi oczami i Andy zacz¹³ siê zastanawiaæ, czy to ten cz³owiek wyda³ rozkaz zabicia Vicky. Poczu³ gwa³town¹ chêæ, by daæ mu rozkaz przydepniêcia gazu do dechy i wyr¿niêcia w balustradê zbli¿aj¹cego siê
mostku. Tylko ¿e Charlie. „Charlie! - krzyknê³o coœ w jego g³owie. Wytrzymaj dla Charlie!". - Czy powiedzia³em ci, ¿e Puck wali z fa³sza? - zapyta³ z upodobaniem Kap. - Tak, powiedzia³eœ. - „Myœl! Myœl, do diab³a!" Wyl¹duj¹ najprawdopodobniej gdzieœ ko³o Chicago albo Los Angeles. Ale nie na cywilnym lotnisku jak O'Hare lub lotnisko miêdzynarodowe w Los Angeles.
Samolot uzupe³ni paliwo w bazie wojskowej. Samo to nie stanowi³o problemu dla opracowanych przez niego strzêpków planu -jedna z niewielu rzeczy, które nie robi³y ró¿nicy -jeœli tylko bêdzie wiedzia³ wczeœniej, gdzie to nast¹pi. - Wyjedziemy o trzeciej po po³udniu powiedzia³ Kapowi. - O trzeciej. - Dopilnujesz, ¿eby John Rainbird by³ gdzieœ daleko.
- Mam go gdzieœ wys³aæ? - spyta³ Kap g³osem pe³nym nadziei. Andy przerazi³ siê tego, ¿e Kap boi siê Rainbirda - bardzo siê tego przerazi³. - Tak. Nie ma znaczenia, gdzie. - San Diego? 352 - W porz¹dku. Teraz. Ostatni krok. Musi go zrobiæ, bo przez przedni¹ szybê widzia³ ju¿ odblaskowy znak wskazuj¹cy zjazd do Longmont. Andy siêgn¹³ do bocznej kieszeni spodni i
wyci¹gn¹³ z niej zwiniêty kawa³ek papieru. Przez chwilê trzyma³ go tylko na kolanach, pomiêdzy wskazuj¹cym i serdecznym palcem. - Powiesz obu agentom, ¿e maj¹ siê z nami spotkaæ w bazie -powiedzia³. Spotkaj¹ siê z nami w Andrews. My pojedziemy do Andrews, tak jak jedziemy teraz. - Tak. Andy wci¹gn¹³ g³êboko powietrze. - Ale bêdzie z nami moja córka.
- Ona? - Po raz pierwszy Kap zdradzi³ oznaki zaniepokojenia. - Ona? Jest niebezpieczna. Nie mo¿e... nie mo¿emy... - Nie by³a niebezpieczna, dopóki wy, ludzie, nie zaczêliœcie z ni¹ igraæ stwierdzi³ ostro Andy. - A teraz pojedzie z nami i nie wolno ci siê sprzeciwiaæ, czy ty to rozumiesz? Tym razem samochód pojecha³ wyraŸniejszym zygzakiem, a Kap jêkn¹³. - Pojedzie z nami - przytakn¹³. - Ju¿ nigdy ci siê nie sprzeciwiê. To boli. To
boli. - Ale nie tak, jak boli mnie. Teraz jego g³os zdawa³ siê dobiegaæ z daleka, przez przesi¹kniêt¹ krwi¹ siatkê, która coraz ciaœniej i ciaœniej oplata³a jego mózg. - Dasz jej to. - Andy poda³ Kapowi zwiniêty kawa³ek papieru. - Dasz jej to dziœ, ale ostro¿nie, ¿eby nikt niczego nie podejrzewa³. Kap schowa³ liœcik do kieszeni na piersi. Zbli¿ali siê ju¿ do Sklepiku, po lewej widzieli podwójne
ogrodzenie z drutu pod napiêciem. Œwiat³a ostrzegawcze b³yska³y mniej wiêcej co piêædziesi¹t metrów. - Powtórz najwa¿niejsze punkty. Kap odpowiedzia³ szybko i precyzyjnie, g³osem cz³owieka, którego od czasów m³odoœci, spêdzonej w akademii wojskowej uczono precyzyjnego zapamiêtywania rozkazów, - Zorganizujê ci wylot na Hawaje samolotem wojskowym w œrodê zamiast w sobotê. Polecê
z tob¹, bêdzie z nami tak¿e two353 ja córka. Dwóch agentów Sklepiku, którzy tak¿e bêd¹ nam towarzyszyæ, spotkamy w Andrews. Dowiem siê od Pucka, gdzie zatrzymamy siê po dodatkowe paliwo. Zrobiê to, kiedy ka¿ê mu zmieniæ datê odlotu. Mam list do przekazania twojej córce. Dam go jej, kiedy skoñczê rozmawiaæ z Puckiem i zrobiê to tak, by nie spowodowaæ niepotrzebnych podejrzeñ.
I za³atwiê, by John Rainbird wyjecha³ w œrodê do San Diego. To chyba najwa¿niejsze punkty. - Tak - powiedzia³ Andy. - To najwa¿niejsze. - Rozsiad³ siê wygodniej i przymkn¹³ oczy. Przez g³owê przelatywa³y mu oderwane fragmenty przesz³oœci i teraŸniejszoœci, przypadkowe jak liœcie unoszone przez silny wiatr. Czy ten plan da siê zrealizowaæ, czy te¿ po prostu wyda³ na oboje wyrok œmierci? Teraz ju¿ wiedz¹, do czego jest zdolna Charlie, wiedz¹ z samego
Ÿród³a. Jeœli coœ pójdzie Ÿle, obydwoje zakoñcz¹ podró¿ w ³adowni tego samolotu. W dwóch drewnianych jesionkach. Kap zatrzyma³ samochód przed budk¹ stra¿nika, opuœci³ okno i poda³ wartownikowi plastykow¹ kartê, któr¹ wartownik w³o¿y³ do komputera. - Proszê jechaæ, sir. Kap wjecha³. - Ostatnia sprawa, kapitanie Hollister. Pan o wszystkim zapomni. Ka¿d¹ sprawê, o której rozmawialiœmy, za³atwi pan doskonale spontanicznie. Nie bêdzie pan o tym z
nikim rozmawia³. - W porz¹dku. Andy skin¹³ g³ow¹. Nic nie by³o w porz¹dku, ale to, co zrobi³, musi wystarczyæ. Szansê wzniecenia echa by³y w tym wypadku niesamowicie wysokie, poniewa¿ musia³ pchn¹æ tego mê¿czyznê straszliwie mocno i poniewa¿ instrukcje, które da³ Kapowi, sprzeciwia³y siê ca³emu jego doœwiadczeniu. Kap mo¿e
dokonaæ wszystkiego po prostu dlatego, ¿e zajmuje tu pozycjê, jak¹ zajmuje. Albo i nie. Akurat teraz Andy czu³ takie zmêczenie i taki ból, ¿e niewiele go to obchodzi³o. Zaledwie zdo³a³ wyjœæ z samochodu. Kap musia³ z³apaæ go za rêkê, ¿eby siê nie przewróci³. Andy niejasno zdawa³ sobie sprawê, ¿e zimna m¿awka ch³odzi przyjemnie jego twarz. Dwóch mê¿czyzn z biscayne'a patrzy³o na niego z rodzajem zimnego
obrzydzenia. Jednym z nich by³ Don Jules. Jules mia³ na 354 sobie b³êkitn¹ bluzê z napisem: OLIMPIJSKA REPREZENTACJA USA W PICIU „Przyjrzyjcie siê dobrze zaæpanemu grubasowi - pomyœla³ mgliœcie Andy. Znów by³ bliski ³ez, oddycha³ urywanie, g³oœno. Przyjrzyjcie mu siê dobrze, póki macie okazjê, bo jeœli grubasowi uda siê daæ nogê, zmiecie to ca³e szambo z powierzchni ziemi".
- Spokojnie, spokojnie - powiedzia³ Kap i poklepa³ go po plecach z niedba³¹ wy¿szoœci¹. „Rób, co masz robiæ - pomyœla³ Andy, z wysi³kiem powstrzymuj¹c ³zy - nigdy ju¿ przy nich nie zap³aczê, przed ¿adnym z nich. A ty rób swoje, sukinsynu". Po powrocie do mieszkania Andy pad³ na ³ó¿ko, prawie nie zdaj¹c sobie sprawy z tego, co robi i zasn¹³. Spa³ jak nie¿ywy przez nastêpne szeœæ godzin, a krew s¹czy³a siê z maleñkich
dziur w jego mózgu i pewna iloœæ komórek mózgowych zbiela³a i sta³a siê martwa. Kiedy siê obudzi³, by³a dziesi¹ta wieczorem. Migrena szala³a. Podniós³ rêce do twarzy. Martwe miejsca - jedno pod lewym okiem, jedno na lewym policzku i jedno tu¿ poni¿ej szczêki - pojawi³y siê znowu. I tym razem by³y wiêksze. „Nie mogê d³u¿ej stosowaæ pchniêcia nie zabijaj¹c siê" - pomyœla³ i wiedzia³, ¿e to prawda. Ale jeœli tylko da radê, bêdzie
siê trzyma³ wystarczaj¹co d³ugo, by dokoñczyæ, co zacz¹³, by daæ Charlie jej szansê. Jakoœ to musi wytrzymaæ. Poszed³ do ³azienki i wypi³ szklankê wody. I znów siê po³o¿y³. I po d³u¿szej chwili sen powróci³. Tu¿ przed zaœniêciem pomyœla³, ¿e Charlie powinna ju¿ przeczytaæ jego liœcik. Kap Hollisterod chwili powrotu z pogrzebu Hermana Pynchota by³ niesamowicie zajêty. Jeszcze nie zd¹¿y³ usi¹œæ za biurkiem,
kiedy sekretarka przynios³a mu notatkê miêdzywydzia³ow¹ ozna- · czon¹: PILNE. Pochodzi³a od Pata Hockstettera. Kap powiedzia³ sekretarce, ¿eby po³¹czy³a go z Vikiem Puckeridge'em i zacz¹³ czy355 taæ notatkê. „Powinienem czêœciej wychodziæ na dwór - pomyœla³. - To wietrzy komórki mózgowe czy coœ w tym rodzaju. W czasie powrotu z pogrzebu przysz³o mu do g³owy, ¿e nie
ma ¿adnego prawdziwego powodu, by czekaæ ca³y tydzieñ na wys³anie Mc Gee do Maui; ta œroda to i tak wystarczaj¹co póŸno." A póŸniej notatka zaw³adnê³a nim bez reszty. Napisana by³a stylem dalekim od zwyk³ego, ch³odnego, ozdobnego stylu Hockstettera; w rzeczywistoœci napisano j¹ jêzykiem histerycznym i pe³nym wykrzykników i Kap pomyœla³ rozbawiony, ¿e dziewczynka musia³a zaleŸæ Hockstetterowi za skórê.
ZaleŸæ mu za skórê ca³kiem g³êboko. A wszystko sprowadza³o siê do tego, ¿e Charlie siê zapar³a. Zdarzy³o siê to wczeœniej, ni¿ siê spodziewali, to wszystko. Mo¿e -nie, prawdopodobnie - wczeœniej ni¿ siê spodziewa³ Rainbird. Có¿, odczekaj¹ kilka dni, a póŸniej... póŸniej... Tok jego myœli zosta³ nagle przerwany. W oczach Kapa pojawi³o siê nieobecne zaskoczenie. W jego g³owie zrodzi³ siê
obraz kija golfowego, kija numer piêæ, uderzaj¹cego pi³eczkê Spalding. S³ysza³ ten cichy, gwi¿d¿¹cy dŸwiêk. A póŸniej pi³eczka znik³a, lecia³a wysoko, bia³a na tle niebieskiego nieba. I skrêca³a, skrêca³a... Czo³o Kapa rozpogodzi³o siê. O czym to myœla³, ho, ho? To niepodobne do niego, tak zapominaæ, co ma do zrobienia. Charlie zapar³a siê, o tym w³aœnie myœla³. Có¿, wszystko w porz¹dku. Nie ma siê czym przejmowaæ.
Zostawi¹ j¹ sam¹ na jakiœ czas, mo¿e a¿ do niedzieli, a póŸniej u¿yj¹ na ni¹ Rainbirda. Zapali ca³e mnóstwo ogni, by tylko utrzymaæ Rainbirda z dala od wiêziennej celi. Siêgn¹³ rêk¹ do kieszeni na piersi i znalaz³ w niej z³o¿on¹ kartkê papieru. W g³owie us³ysza³ œwist uderzaj¹cego kija, który wydawa³ siê odbijaæ echem od œcian. Ale teraz nie brzmia³ jak wŸŸŸ... Brzmia³ jak ciche ssss, niemal jak syk... wê¿a. Nieprzyjemne. Zawsze,
od najwczeœniejszego dzieciñstwa, Kap uwa¿a³, ¿e wê¿e s¹ nieprzyjemne. Z pewnym wysi³kiem odepchn¹³ od siebie wszystkie te g³upoty o wê¿ach i kijach golfowych. Byæ mo¿e pogrzeb zdenerwowa³ go mocniej, ni¿ chcia³ przyznaæ. Zadzwoni³ interkom i sekretarka powiedzia³a mu, ¿e Puck jest na linii. Kap podniós³ s³uchawkê i po 356 chwilce nie zobowi¹zuj¹cej' rozmowy zapyta³, czy Puck mia³by jakieœ
problemy, gdyby zdecydowali siê przewieŸæ ten ³adunek na Maui nie w sobotê, lecz w œrodê. Puck sprawdzi³ i powiedzia³, ¿e nie widzi ¿adnego problemu. - Powiedzmy o trzeciej po po³udniu? - ¯aden problem-powtórzy³ Puck.-Tylko ju¿ tego wiêcej nie przestawiaj, bo siê zakorkujemy. Zaczyna tu byæ gorzej ni¿ na autostradzie w godzinie szczytu. - Nie, œroda to mur - powiedzia³ Kap. I jeszcze jedno: ja te¿ jadê. Ale
zatrzymaj to dla siebie, OK? Puck wybuchn¹³ szczerym, basowym œmiechem. - S³oñce, dziewczyny i spódniczki z trawy, co? - A czemu nie? - zgodzi³ siê Kap. Eskortujê bardzo cenny ³adunek. Potrafi³bym chyba wy³gaæ siê z tego nawet przed senack¹ komisj¹. Od 1973 roku nie mia³em ¿adnych wakacji. A z tych ostatnich i tak ci cholerni
Arabowie i ich ropa wyrwali tydzieñ. - Zatrzymam to dla siebie. Masz zamiar pograæ w golfa, kiedy ju¿ siê tam znajdziesz? Znam przynajmniej dwa znakomite tereny [.'na Maui. Kap umilk³. Spojrza³ uwa¿nie na blat swojego biurka, a póŸniej przez blat. S³uchawka lekko oddali³a siê od jego ucha. - Kap, jesteœ tam? W ma³ym, eleganckim gabinecie rozleg³o siê ciche, wyraŸne,
- Cholera, chyba nas roz³¹czy³o - mrukn¹³ Puck. - Kap? Ka... - Ci¹gle fa³szujesz uderzenia, przyjacielu? Puck rozeœmia³ siê. - ¯artujesz? Kiedy umrê, pochowaj¹ mnie w cholernych krzakach. Przez chwilê s¹dzi³em, ¿e nas roz³¹czy³o. - Jestem tutaj. Puck, czy na Hawajach s¹ wê¿e? : Teraz Puck umilk³ na chwilê. . - Powtórz?
- Wê¿e. Jadowite wê¿e. - Ja... niech mnie diabli, jeœli wiem. Mogê sprawdziæ, jeœli to takie wa¿ne... - Pe³nym pow¹tpiewania g³osem Puck wyraŸnie da357 wa³ do zrozumienia, ¿e Kap zatrudnia z piêæ tysiêcy nawiedzonych, ¿eby sprawdzali takie rzeczy. - Nie, wszystko w porz¹dku - stwierdzi³ Kap i znów mocno przycisn¹³ s³uchawkê
do ucha. Chyba po prostu g³oœno myœla³em. Mo¿e siê starzejê? - Nie ty, Kap. Jest w tobie zbyt wiele z wampira. - Tak, mo¿e. Dziêkujê, przyjacielu. - Nie ma sprawy. Dobrze, ¿e siê wyrwiesz na trochê. Nikt nie zas³uguje na to bardziej ni¿ ty po tym, co przeszed³eœ w tym roku. - Oczywiœcie mia³ na myœli Georgiê. Nic nie wiedzia³ o rodzince Mc Gee. „Co oznacza -
pomyœla³ Kap - ¿e w ogóle o niczym nie ma pojêcia". Zacz¹³ siê ¿egnaæ i nagle doda³: - A przy okazji, Puck, gdzie ten samolot wyl¹duje i uzupe³ni paliwo? Wiesz coœ? - Durban, Illinois - odpowiedzia³ natychmiast Puck. - Ko³o Chicago. Kap podziêkowa³ mu, powiedzia³: „do widzenia" i odwiesi³ s³uchawkê. Palce znowu powêdrowa³y mu do kieszonki, dotknê³y kartki papieru. Oczy spoczê³y na notatce Hockstettera. Wygl¹da na to, ¿e oprócz wszystkiego dziewczynka by³a mocno
zdenerwowana. Pewnie nie zaszkodzi, jeœli pójdzie do niej i pogada z ni¹, trochê j¹ popieœci. i Pochyli³ siê i wcisn¹³ przycisk interkomu. i - Tak, Kap? - Schodzê na chwilê na dó³. Powinienem wróciæ za jakieœ pó³ ' godziny. ' Doskonale. · Kap wsta³ i ruszy³ do drzwi gabinetu. Kiedy szed³, po raz kolejny wsadzi³ rêkê do kieszonki i dotkn¹³ liœciku.
8 Piêtnaœcie minut po wyjœciu Kapa Charlie le¿a³a na ³ó¿ku, czuj¹c w g³owie kompletny zamêt z pe³nej obaw niepewnoœci. Najdo-s³owniej nie wiedzia³a, co myœleæ. Przyszed³ pó³ godziny temu, za piêtnaœcie pi¹ta, i przedstawi³ 358 siê jako kapitan Hollister („Ale proszê, nazywaj mnie Kap, wszyscy mnie tak nazywaj¹"). Mia³ mi³¹, bystr¹ twarz, która przypomina³a jej trochê ilustracjê z „O
czym szumi¹ wierzby". By³a to twarz, któr¹ gdzieœ niedawno widzia³a, ale nie mog³a jej umiejscowiæ, dopóki sam Kap nie pomóg³ jej pamiêci. To on odprowadzi³ j¹ do pokoju po pierwszym teœcie, kiedy mê¿czyzna w bia³ym kombinezonie da³ dyla, zostawiaj¹c otwarte drzwi. Czu³a wtedy szok, winê i - tak ! - radosny tryumf; nic dziwnego, ¿e nie zapamiêta³a tej twarzy. Prawdopodobnie nie zauwa¿y³aby nawet, gdyby do
mieszkania odprowadzi³ j¹ Gene Simmons z Kiss. Ten Kap mówi³ tak g³adko i przekonywuj¹co, ¿e od razu przesta³a mu ufaæ. Powiedzia³ jej, ¿e Hockstetter jest zmartwiony, poniewa¿ zapo-iedzia³a, ¿e nie bêdzie wiêcej testów, póki nie zobaczy siê z ojcem. Charlie potwierdzi³a, ¿e tak w³aœnie jest i ¿e nie powie nic i nie powiedzia³a, g³ównie ze strachu. Jeœli przedstawiasz argumenty takim wygadanym
ludziom jak ten Kap, to on rozwa¿a argumenty i rozwa¿a, i rozwa¿a, a¿ w koñcu czarne wydaje siê bia³e, a bia³e wydaje siê czarne. Lepiej jest po prostu stawiaæ ¿¹daAle Kap j¹ zaskoczy³. - Jeœli tak uwa¿asz, to w porz¹dku powiedzia³. Wyraz zaskoczenia na jej twarzy musia³ byæ trochê komiczny, bo Kap zachichota³ Trzeba bêdzie to i owo za³atwiæ, ale... Na s³owa „to i owo za³atwiæ" buzia Charlie znowu
znieruchomia³a. - Niczego wiêcej nie podpalê. ¯adnych testów. Nawet jeœli trzeba bêdzie dziesiêæ lat, ¿eby to „za³atwiæ". - Och, nie s¹dzê, ¿eby mia³o to trwaæ tak d³ugo - odpar³ Kap, nie sprawiaj¹c wra¿enia ura¿onego. - Chodzi tylko o to, ¿e i ja dostajê polecenia, Charlie W takiej pracy jak ta jest mnóstwo biurokracji. Ale nie bêdziesz musia³a podpaliæ nawet œwieczki do czasu, a¿ to
za³atwiê - To dobrze - odpowiedzia³a twardo Charlie, nie wierz¹c mu, nie wierz¹c, ¿e ma zamiar cokolwiek za³atwiæ. - Bo niczego nie podpalê 359 - Myœlê, ¿e bêdê móg³ to za³atwiæ... do œrody. Tak, z pewnoœci¹ do œrody. I nagle zamilk³. Przekrzywi³ lekko g³owê, jakby s³ucha³ dŸwiêku odrobinê za wysokiego, by i ona mog³a go us³yszeæ. Charlie
spojrza³a na niego zaskoczona i ju¿ mia³a go zapytaæ, czy dobrze siê czuje, gdy oniemia³a zamknê³a buziê. W sposobie, w jaki siedzia³, by³o coœ... by³o coœ niemal znajomego. - Czy pan naprawdê myœli, ¿e mog³abym go zobaczyæ w œrodê? zapyta³a skromnie. - Tak, z pewnoœci¹. - Kap poruszy³ siê w krzeœle i westchn¹³ ciê¿ko. Ich spojrzenia zbieg³y siê i Kap uœmiechn¹³ siê do Charlie niepewnym, krótkim uœmiechem... który
tak¿e zna³a. - S³ysza³em, ¿e twój tata dobrze grywa w golfa. Zaskoczona Charlie przymknê³a oczy. O ile wiedzia³a, jej ojciec nigdy w ¿yciu nie dotkn¹³ kija do golfa. Ju¿ gotowa by³a to powiedzieæ... lecz nagle wszystko u³o¿y³o siê w jej g³owie i przebieg³ j¹ osza³amiaj¹cy dreszcz zaskoczenia i podniecenia. „Pan Merle! On zachowuje siê jak pan Merle!"
Pan Merle by³ jednym z dyrektorów tatusia, kiedy jeszcze mieszkali w Nowym Jorku. Po prostu ma³y cz³owieczek o jasnych w³osach, mia³ okulary w ró¿owej oprawce i s³odki, nieœmia³y uœmiech. Musia³ zyskaæ pewnoœæ siebie, jak wszyscy inni. Pracowa³ w firmie ubezpieczeniowej, w banku czy gdzieœ tam. I przez jakiœ czas tata bardzo martwi³ siê o pana Merle'a. To by³ ten ryk... ryko... rykoszet. Bra³ siê od pchniêcia. Mia³ coœ wspólnego z
opowiadaniem, które czyta³ kiedyœ pan Merle. Pchniêcie, którego u¿y³ tata, by daæ panu Merle'owi wiêcej pewnoœci siebie, spowodowa³o, ¿e przypomnia³ sobie to opowiadanie w z³y sposób, w sposób, który sprawi³, ¿e by³ chory. Tatuœ mówi³, ¿e rykoszet pochodzi³ od tego opowiadania i lata³ po g³owie pana Merle jak odbijaj¹ca siê od œciany pi³ka tenisowa, tylko ¿e zamiast siê zatrzymaæ, tak jak zatrzyma³aby siê w koñcu pi³ka tenisowa, wspomnienie tego
opowiadania stawa³oby siê coraz to mocniejsze, a¿ w koñcu sprawi³oby, ¿e pan Merle ciê¿ko by zachorowa³. Tylko ¿e Charlie mia³a wra¿enie, i¿ tata martwi³ siê, ¿e to mo¿e sprawiæ nie tylko, ¿e pan Merle zachoruje, ale te¿, ¿e pan Merle umrze. Wiêc pewnego wieczora tata 360 zatrzyma³ pana Merle'a, kiedy wszyscy ju¿ wyszli i pchn¹³ go tak, by zapomnia³, ¿e kiedykolwiek czyta³ to opowiadanie. I
póŸniej pan Merle by³ w porz¹dku. Tata powiedzia³ jej kiedyœ, ¿e ma nadziejê, ¿e pan Merle nigdy nie pójdzie na film „£owca jeleni", ale nie wyt³umaczy³ czemu. Nim tata wszystko naprawi³, pan Merle wygl¹da³ tak jak Kap teraz. Nagle Charlie by³a ca³kowicie pewna, ¿e jej ojciec pchn¹³ tego mê¿czyznê i jej podniecenie by³o jak tornado. Przez ca³y czas nie s³ysza³a o nim nic oprócz czegoœ w rodzaju
ogólnikowych raportów, które czasami przynosi³ John; przez ca³y czas nie widzia³a go i nie wiedzia³a, gdzie jest; a w ten dziwny sposób ojciec jakby nagle pojawi³ siê w tym pokoju, ko³o niej, mówi¹c, ¿e wszystko jest w porz¹dku i ¿e jest blisko. Kap wsta³ nagle. - Có¿, muszê ju¿ iœæ. Ale bêdê siê z tob¹ widywa³, Charlie. I nie martw siê. Chcia³a mu powiedzieæ, ¿eby jeszcze nie odchodzi³, ¿eby jej opowiedzia³ o tatusiu, czy
wszystko z nim dobrze... ale jêzyk mia³a jak przyroœniêty do podniebienia. Kap podszed³ do drzwi, a póŸniej zatrzyma³ SIÊ - Och, prawie zapomnia³em. Wróci³ przez pokój do Charlie, z kieszeni na piersiach wyj¹³ zwiniêty kawa³ek papieru i poda³ go dziewczynce. Charlie wziê³a go machinalnie, obejrza³a i schowa³a do kieszeni szlafroka. - A kiedy jeŸdzisz konno - powiedzia³
konfidencjonalnie Kap - uwa¿aj na wê¿e. Kiedy koñ dostrze¿e wê¿a, stanie dêba. Zawsze. One... Kap przerwa³, podniós³ rêce do czo³a i potar³ je. Przez chwilê wydawa³ siê stary, zagubiony. A póŸniej krótko potrz¹sn¹³ g³ow¹, jakby odrzuca³ od siebie tê myœl. Po¿egna³ Charlie i wyszed³. Przez d³u¿sz¹ chwilê po jego wyjœciu Charlie sta³a nieruchomo. PóŸniej wyjê³a list, rozwinê³a, przeczyta³a to, co napisa³ jej
ojciec i wszystko siê zmieni³o. „Charlie, kochanie... 361 Po pierwsze: Kiedy skoñczysz czytaæ, wrzuæ list do toalety i sp³ucz, OK? Po drugie: Jeœli wszystko pójdzie tak, jak zamierzam, jak mam nadziejê, ¿e pójdzie, wydostaniemy siê st¹d w œrodê. Cz³owiek, który da ci ten liœcik, gra w naszej dru¿ynie, chocia¿ sam o tym nie wie... jasne?
Po trzecie: Chcê, ¿ebyœ by³a w stajniach w œrodê o pierwszej po po³udniu. Nie ma znaczenia, jak to zrobisz - podpal coœ jeszcze, jeœli bêd¹ chcieli. Ale b¹dŸ tam. Po czwarte, najwa¿niejsze: Nie ufaj temu Johnowi Rain-birdowi. To mo¿e ciê zdenerwowaæ. Wiem, ¿e mu ufa³aœ. Ale to bardzo niebezpieczny cz³owiek, Charlie. Nikt nie mo¿e ci mieæ za z³e, ¿e mu zaufa³aœ Hollister mówi, ¿e by³ wystarczaj¹co przekonywaj¹cy,
by zdobyæ Oscara. Ale wiedz jedno: on dowodzi³ ludŸmi, którzy nas z³apali w domku Granthera. Mam nadziejê, ¿e nie zdenerwowa³o ciê to za bardzo, ale wiem, ¿e po tym, co przesz³aœ, chyba jednak zdenerwowa³o. To nie przelewki dowiedzieæ siê, ¿e ktoœ nas u¿ywa³ do w³asnych celów. Pos³uchaj, Charlie: jeœli Rainbird siê u ciebie pojawi - a najprawdopodobniej siê pojawi -to bardzo wa¿ne, by dalej myœla³, ¿e twoje uczucia do niego
siê nie zmieni³y. Zejdzie nam z drogi w œrodowe popo³udnie. Jedziemy do Los Angeles lub Chicago, Charlie. S¹dzê, ¿e mam sposób, aby za³atwiæ nam konferencjê prasow¹. Mam starego przyjaciela imieniem Cjuincey i liczê na to, ¿e nam pomo¿e i wierzê - muszê wierzyæ - ¿e wyjdzie nam naprzeciw, jeœli tylko zdo³am siê z nim skontaktowaæ. Konferencja prasowa oznacza, ¿e ca³y kraj siê o nas dowie. Mo¿e nadal bêd¹
chcieli trzymaæ nas gdzieœ, ale bêdziemy razem. Mam nadziejê, ¿e nadal chcesz tego tak mocno jak ja. Nie by³oby tak Ÿle, gdyby nie to, ¿e chcieli, abyœ im coœ podpala³a z najgorszych powodów. Jeœli masz jakieœ w¹tpliwoœci na temat kolejnej ucieczki, pamiêtaj, ¿e to po raz ostatni... i ¿e tego chcia³aby mama. Têskniê za tob¹, Charlie, i bardzo ciê kocham. Tata."
362 to John? · , John dowodzi³ ludŸmi, którzy postrzelili j¹ i tatê stratami ze i œrodkiem usypiaj¹cym? John? Przewraca³a g³ow¹ z boku na bok. Uczucie wewnêtrznej pustki, z³amanego serca, wydawa³o siê zbyt wielkie, by mo¿na je by³o
; znieœæ. Nie by³o wyjœcia z tego okrutnego krêgu. Jeœli wierzy ojcu, i musi uwierzyæ, ¿e John oszukiwa³ j¹ przez ca³y czas po to, ¿eby zgodzi³a siê na ich testy. Jeœli nadal bêdzie wierzy³a Johnowi, to liœcik, który podar³a i wrzuci³a do toalety, by³ tylko k³amstwem podpisanym przez ojca. W ka¿dej sytuacji ból, koszty by³y niesamowite. Czy doros³oœæ oznacza w³aœnie to? Poradziæ sobie i z tym bólem? Z tymi kosztami? Jeœli
tak, mia³a nadziejê, ¿e umrze m³odo. Pamiêta³a, jak po raz pierwszy odwróci³a siê od Wró¿¹ i zobaczy³a uœmiech Johna... i coœ w tym uœmiechu, co siê jej nie podoba³o. Pamiêta³a, ¿e nigdy tak naprawdê nie odebra³a od niego ¿adnego uczucia, jakby by³ zamkniêty lub... lub... martwy w œrodku. Próbowa³a odsun¹æ od siebie tê myœl, ale ta myœl nie da³a siê odsun¹æ. Ale on nie by³ taki. Nie by³. To
przera¿enie podczas awarii pr¹du. Opowieœæ o tym, co zrobi³ mu ten Kong. Czy to mog³oby byæ k³amstwem? Czy to mog³o byæ k³amstwem, z t¹ jego zrujnowan¹ twarz¹, poœwiadczaj¹c¹ jego opowieœæ? Przewraca³a g³owê na poduszce, w jedn¹ stronê, w drug¹ i z powrotem, w nieskoñczonym geœcie przeczenia. Nie chcia³a o tym myœleæ, nie chcia³a, nie chcia³a i nie mog³a uwolniæ siê od myœli. Przypuœæmy... przypuœæmy, ¿e sami
spowodowali tê awariê? Albo przypuœæmy, ¿e po prostu siê zdarzy³a... a on jej u¿y³? NIE! NIE! NIE! NIE! A jednak umys³ Charlie by³ ju¿ poza jej œwiadom¹ kontrol¹ i kr¹¿y³ i z upart¹, ch³odn¹ determinacj¹ po nitkach doprowadzaj¹cej do szaleñstwa, przera¿aj¹cej sieci. Charlie by³a m¹dr¹ dziewczynk¹ i uwa¿nie œledzi³a ³añcuch swego rozumowania, sprawdza363
j¹c go krok po kroku, spowiadaj¹c siê jak skruszony grzesznik, wyznaj¹cy grzechy na ostatecznej spowiedzi, w pe³nym poddaniu. Pamiêta³a odcinek serialu, który ogl¹da³a kiedyœ w telewizji; to by³ „Starsky i Hutch". Wsadzili gliniarza do tej samej wiêziennej celi, w której siedzia³ z³y cz³owiek, co wiedzia³ wszystko o napadzie. Gliniarza, który udawa³ bandytê, nazywali „wtyczk¹". Czy John Rainbird by³ wtyczk¹?
Jej tata mówi³, ¿e tak. A dlaczego tata mia³by jej k³amaæ? Komu ma wierzyæ? Johnowi czy tacie? Tacie czy Johnowi? Nie, nie nie - powtarza³ jej umys³; regularnie, monotonnie... i bez skutku. Przechodzi³a torturê niepewnoœci, której nie powinno przechodziæ ¿adne oœmioletnie dziecko i kiedy pojawi³ siê sen, wraz z nim przyszed³ koszmar. Tylko ¿e tym razem dostrzeg³a twarz postaci, która sta³a, zas³aniaj¹c œwiat³o.
11 - W porz¹dku, o co chodzi?-zapyta³ opryskliwie Hockstetter. Jego ton sugerowa³, ¿e lepiej, aby chodzi³o o coœ wa¿nego. Siedzia³ w domu, w sobotnim kinie nocnym szed³ film z Jamesem Bondem i wtedy zadzwoni³ telefon, a g³os w s³uchawce powiedzia³ mu, ¿e mog¹ mieæ k³opoty z dziewczynk¹. Rozmawiali normaln¹ lini¹ wiêc Hockstetter nie odwa¿y³ siê zapytaæ, jakie to mog¹ byæ k³opoty. Po prostu
pojecha³, jak sta³, w poplamionych farb¹ d¿insach i podkoszulku. Przyjecha³ przera¿ony, zajadaj¹c czekoladkê, by zabiæ kwaœne uczucie w ¿o³¹dku. Poca³owa³ ¿onê przy wyjeŸdzie i odpowiedzia³ jej uniesionym brwiom, ¿e jest niewielki problem ze sprzêtem i ¿e zaraz wraca. Zastanawia³ siê, co by powiedzia³a, gdyby wiedzia³a, ¿e ten „niewielki problem" mo¿e go w ka¿dej chwili zabiæ.
Stoj¹c teraz w dy¿urce, patrz¹c na upiorny, podczerwony obraz na monitorze, na którym zwykle obserwowali Charlie, kiedy œwiat³o by³o wy³¹czone, raz za razem ¿yczy³ sobie, ¿eby by³o ju¿ po wszystkim i ¿eby usun¹æ ju¿ z drogi tê dziewczynkê. Nigdy o tym nie marzy³, kiedy ta ca³a sprawa by³a jeszcze akademickim problemem, zarysowanym w kilku tomach akt w niebieskich teczkach. 364
Prawd¹ by³a p³on¹ca, ceglana œciana, prawd¹ by³a punktowa tem-jperatura prawie siedemnastu tysiêcy stopni Celsjusza, prawd¹ by³ FBrad Hyuck mówi¹cy o si³ach napêdzaj¹cych silnik Wszechœwiata, prawd¹ by³o to, ¿e siê ba³. Czu³ siê tak, jakby siedzia³ na wierzcho³-_ku niestabilnego generatora j¹drowego. Kiedy Hockstetter wszed³, stra¿nik na s³u¿bie, Neary, obróci³ Jsiê w krzeœle. - Kap przyszed³ j¹ odwiedziæ oko³o
pi¹tej - powiedzia³. - Nawet nie spojrza³a na kolacjê. Wczeœnie posz³a spaæ. Hockstetter zerkn¹³ w monitor. Charlie, ca³kowicie ubrana, przewraca³a siê niespokojnie w nie zas³anym ³ó¿ku. - Wygl¹da, jakby mia³a koszmar. - Jeden albo ca³y serial - poœwiadczy³ ponuro Neary. - Dzwoni³em, bo temperatura u niej w ci¹gu ostatniej godziny posz³a trzy stopnie w górê.
- To niewiele. - Ca³kiem sporo w pokoju tak klimatyzowanym, jak ten. Nie ma w¹tpliwoœci, ¿e ona to robi. Hockstetter zastanawia³ siê nad tym, przygryzaj¹c kostki palców Myœlê, ¿e ktoœ tam powinien pójœæ i j¹ obudziæ - stwierdzi³ ry, docieraj¹c wreszcie do sedna rzeczy '- Czy po to mnie tu sprowadzi³eœ? - wrzasn¹³ Hockstetter. bym obudzi³ dziecko i da³ mu szklankê ciep³ego mleka? Nie chcia³em przekraczaæ moich uprawnieñ
- stwierdzi³ po-ic Neary - Pewnie - powiedzia³ Hockstetter i zd³awi³ resztê tego, co chcia³ powiedzieæ. Jeœli temperatura pójdzie jeszcze w górê, dziewczynkê trzeba bêdzie obudziæ i zawsze jest szansa, ¿e jeœli bêdzie wystarczaj¹co przestraszona, mo¿e siê wy³adowaæ na pierwszej osobie, któr¹ zobaczy po obudzeniu. W koñcu mocno siê napracowali, zdejmuj¹c wszelkie ograniczenia z
jej zdolnoœci pirokinetycznych i nieŸle im siê to uda³o. A - Gdzie Rainbird? - zapyta³. Neary wzruszy³ ramionami. ,·- £ tego, co wiem, mo¿e nawet urwa³ siê do Winnipeg. Ale 365 jeœli o niego chodzi, nie jest na s³u¿bie. Myœlê, ¿e by³aby strasznie podejrzliwa, gdyby pokaza³ siê te...
Cyfrowy termometr wmontowany w kontrolki przy Nearym przeskoczy³ o kolejny stopieñ, stan¹³ i szybko przeskoczy³ o dwa dalsze. - Ktoœ musi siê u niej pojawiæ powiedzia³ Neary i teraz g³os lekko mu dr¿a³. - Tam jest dwadzieœcia piêæ stopni. Co bêdzie, jeœli to wszystko wyleci w powietrze? Hockstetter próbowa³ coœ wymyœliæ, lecz mózg mia³ jak zamarzniêty. Poci³ siê mocno, ale w ustach mia³ sucho, jakby gryz³
we³nian¹ skarpetê. Chcia³ byæ z powrotem w domu, rozwalony w wygodnym fotelu, patrz¹c jak James Bond rozwala SMERSH czy co tam, do diab³a, rozwala³. Nie chcia³ byæ tutaj. Nie chcia³ patrzeæ, jak temperatura nagle roœnie o dziesi¹tki, trzydziestki, setki stopni, jak to by³o z t¹ ceglan¹ œcian¹.... „Myœl! - wrzeszcza³ na siebie. - Co masz zrobiæ? Co masz..." - W³aœnie siê obudzi³a - powiedzia³ cicho Neary.
Obaj wpatrzyli siê uwa¿nie w monitor. Charlie opuœci³a nogi na pod³ogê i siedzia³a z opuszczon¹ g³ow¹, podpieraj¹c j¹ rêkami; w³osy zakrywa³y jej twarz. Po chwili wsta³a i posz³a do ³azienki - bardziej œpi¹ca ni¿ rozbudzona, przypuszcza³ Hockstetter. Neary przekrêci³ prze³¹cznik i w³¹czy³a siê kamera w ³azience. Filmowany w jasnym œwietle jarzeniówek obraz by³ ostry i czysty. Hockstetter spodziewa³ siê, ¿e dziewczynka
zrobi siusiu, ale Charlie po prostu zatrzyma³a siê w drzwiach. - Matko najœwiêtsza, spójrz tylko na to - mrukn¹³ Neary. Woda w sedesie zaczê³a parowaæ. Trwa³o to ponad minutê (minutê dwadzieœcia jeden sekund, wed³ug sprawozdania Neary'ego), a potem Charlie wesz³a do ³azienki, spuœci³a wodê, zrobi³a siusiu, spuœci³a wodê po raz drugi, wypi³a dwie szklanki wody i wróci³a do ³ó¿ka. Hockstetter spojrza³ na termometr i
zobaczy³, ¿e temperatura spad³a o cztery stopnie. Kiedy na niego patrzy³, spad³a jeszcze o stopieñ, do dwudziestu jeden - zaledwie o stopieñ wiêcej ni¿ normalnie. Pozosta³ z Nearym a¿ do pó³nocy. 366 - Idê do domu, do ³ó¿ka - powiedzia³ w koñcu. - Zaznacz to wszystko w raporcie, dobra? - Za to mi p³ac¹ - odpowiedzia³ spokojnie Neary. Hockstetter wróci³ do
domu. Nastêpnego dnia napisa³ notatkê '. sugesti¹, ¿e nadzieja na wzbogacenie wiedzy jakimikolwiek przysz³ymi testami musi uwzglêdniaæ ryzyko, które wed³ug niego ros³o decydowanie za szybko 12 Charlie niewiele pamiêta³a z tej nocy. Wiedzia³a, ¿e by³o jej gor¹co, ¿e wsta³a i pozby³a siê tego ciep³a. Prawie nie pamiêta³a snu · z wyj¹tkiem uczucia wolnoœci...
...przed nimi by³o œwiat³o - kraniec lasu, otwarta ³¹ka, po której bêd¹ jeŸdziæ z Wró¿em w nieskoñczonoœæ. ...zmieszanego z uczuciem strachu i uczuciem straty. To by³a jego twarz, to by³a twarz Johna, przez ca³y czas. Byæ mo¿e o tym wiedzia³a. Mo¿e wiedzia³a o tym... ...p³on¹ lasy, nie skrzywdŸ koni, och, proszê, nie skrzywdŸ koni ...ca³y czas. Nastêpnego ranka, kiedy siê obudzi³a,
jej strach, niepewnoœæ i rozpacz rozpoczê³y sw¹, byæ mo¿e nieuniknion¹, przemianê w lœni¹cy, twardy klejnot gniewu „Lepiej, ¿eby w œrodê zszed³ mi z drogi - myœla³a. - Lepiej dla niego, ¿eby zszed³ mi z drogi. Jeœli naprawdê to zrobi³, lepiej, ¿eby w œrodê nie podchodzi³ ani do mnie, ani do tatusia". 13 Tego samego dnia, póŸnym rankiem,
pojawi³ siê Rainbird, pchaj¹c przed sob¹ wózek z proszkami do czyszczenia, œcierkami, g¹bkami i szmatami. Bia³y fartuch sprz¹tacza wisia³ na nim luŸno. - Czeœæ, Charlie - powiedzia³. Charlie le¿a³a na tapczanie, ogl¹daj¹c ksi¹¿eczkê z obrazkami. Spojrza³a w górê; buziê mia³a w tym momencie blad¹, powa¿n¹... ostro¿n¹. Skóra na jej policzkach wydawa³a siê zbyt
mocno napiê367 ta. Uœmiechnê³a siê nagle. „Ale to nie jest jej normalny uœmiech" - pomyœla³ Rainbird. - Czeœæ, John. - Wybacz, ¿e ci to mówiê, Charlie, ale nie wygl¹dasz mi dzisiaj najlepiej. - Nie spa³am dobrze. - Ach, tak? - Doskonale o tym wiedzia³.
Ten kretyn Hockstet-ter ca³y siê zapieni³, bo we œnie dziewczynka podnios³a temperaturê o parê stopni. - Przykro mi to s³yszeæ. Czy to przez tatê? - Pewnie tak. - Charlie zamknê³a ksi¹¿kê i wsta³a. - Chyba pójdê i na chwilê siê po³o¿ê. Po prostu nie mam ochoty rozmawiaæ. - Jasne. Kapujê. Patrzy³, jak odchodzi, a kiedy drzwi sypialni zamknê³y siê z trzaskiem,
poszed³ do kuchni nape³niæ wiadro. Tak jakoœ na niego patrzy³a. Ten uœmiech. To mu siê nie podoba³o. Mia³a kiepsk¹ noc, tak, racja. Od czasu do czasu zdarza siê to ka¿demu, a rankiem krzyczysz na ¿onê albo przypalasz spojrzeniem gazetê, albo coœ. Jasne. Tylko... Coœ tak g³êboko dzwoni³o na alarm. Wiele czasu minê³o od chwili, kiedy tak na niego patrzy³a. Dziœ rano nie podbieg³a do niego, szczêœliwa i zadowolona, ¿e
go widzi, i to mu siê te¿ nie podoba³o. Trzyma³a siê na dystans. Niepokoi³o go to. Mo¿e by³ to tylko skutek nieprzespanej nocy, a koszmary tej nocy spowodowa³y coœ, co zjad³a, ale mimo wszystko nie przestawa³o go to niepokoiæ. I coœ jeszcze nie dawa³o mu spokoju: wczoraj wieczorem Kap zszed³ do niej w odwiedziny. Nigdy przedtem tego nie robi³. Rainbird postawi³ wiadro na pod³odze i opar³ o nie szczotkê.
Namoczy³ i wy¿¹³ œcierkê i d³ugimi, powolnymi poci¹gniêciami zacz¹³ zmywaæ pod³ogê. Zrujnowan¹ twarz mia³ spokojn¹, nieruchom¹. „Czy¿byœ wbija³ mi nó¿ w plecy, Kap? Stwierdzi³eœ, ¿e masz ju¿ |doœæ? A mo¿e po prostu siê mnie przestraszy³eœ?" | Jeœli to ostatnie to prawda, to sporo przeceni³ Kapa. ; Hockstetter to jedno. Hockstetter mia³ tyle co nic doœwiadczenia z komitetami i
subkomitetami, s³ówko tu i s³ówko tam, przyja368 zny œwiadek. Móg³ sobie pozwoliæ na luksus okazywania strachu. Kap nie móg³. Kap powinien wiedzieæ, ¿e coœ takiego, jak prze-konywuj¹ce dowody, nie istnieje, zw³aszcza jeœli ma siê do czynienia z czymœ potencjalnie tak wybuchowym (gra s³ów z pewnoœci¹ zamierzona) jak Charlie McGee. A Kap nie bêdzie prosi³ po prostu o pieni¹dze;
kiedy znajdzie siê na posiedzeniu zamkniêtym, z jego ust sp³ynie najbardziej mistyczne i najstraszniejsze z biurokratycznych okreœleñ: „fundusze d³ugoterminowe". A w tle, ukryte i niewypowiedziane, lecz potê¿ne, widmo eugeniki. Rain-bird przypuszcza³, ¿e Kap w koñcu nie bêdzie w stanie unikn¹æ odwiedzin senatorów na wystêpie Charlie. Mo¿e nale¿a³oby im pozwoliæ, by zabrali ze sob¹ dzieci, pomyœla³ myj¹c i wycieraj¹c pod³oge..
To lepsze ni¿ tresowane delfiny w Sea Worldzie. Kap powinien wiedzieæ, ¿e potrzebuje wszelkiej mo¿liwej pomocy Wiêc dlaczego poszed³ j¹ wczoraj odwiedziæ? Czemu huœta³ ³odzi¹'' Rainbird wy¿¹³ œcierkê i patrzy³, jak brudna woda wpada z powrotem do wiadra. Przez otwarte drzwi kuchni spojrza³ na zamkniêt¹ sypialnie, Charlie. Zamknê³a mu drzwi przed nosem. Wcale mu siê to nie podoba³o
Denerwowa³o go to bardzo. Bardzo. 14 By³a poniedzia³kowa noc na pocz¹tku paŸdziernika. Z dalekiego po³udnia nadci¹gn¹³ silny, choæ niezbyt groŸny wiatr, goni¹c poszarpane chmury przez okr¹g³¹ twarz wisz¹cego tu¿ nad horyzontem ksiê¿yca w pe³ni. Z drzew spad³y pierwsze liœcie; wiatr przewiewa³ je to doskonale utrzymanych trawnikach i œcie¿kach, dostarczaj¹c zajêcia kompaniom
niezmordowanych ogrodników, które mia³y pojawiæ siê rano. Niektóre z liœci wpad³y do stawu i p³ywa³y po wodzie jak maleñkie ³ódki. Do zachodniej Wirginii znów zawita³a jesieñ. Zamkniêty w swym mieszkaniu Andy ogl¹da³ telewizjê i walczy³ z migren¹. Martwe punkty na twarzy zmniejszy³y siê, ale nie 369 znik³y. Móg³ jedynie mieæ nadziejê, ¿e bêdzie gotów na œrodowe popo³udnie. Jeœli wszystko
pójdzie, jak zaplanowa³, zdo³a ograniczyæ do absolutnego minimum przypadki, w których zmuszony bêdzie rzeczywiœcie pchaæ. Jeœli Charlie dosta³a jego list, jeœli zdo³a spotkaæ siê z nim po drodze, w stajniach... to ona bêdzie jego pchniêciem, jego dŸwigni¹, jego broni¹. Kto zdo³a siê mu przeciwstawiæ, jeœli bêdzie trzyma³ w rêku odpowiednik miotacza nuklear.nego? Kap by³ w domu, na Longmont Hill. Tak
jak tej nocy, kiedy odwiedzi³ go Rainbird, trzyma³ w rêku kieliszek koniaku, a z g³oœników s¹czy³a siê cicha muzyka. Tym razem by³ to Chopin. Kap siedzia³ na kanapie. Pod przeciwleg³¹ œcian¹, pod dwiema grafikami van Gogha sta³a stara, podarta torba do golfa. Wyj¹³ j¹ z piwnicy, w której przez dwanaœcie przemieszkanych tu z Georgi¹ lat (odliczaj¹c czas spêdzony gdzieœ, w œwiecie) nagromadzi³o siê mnóstwo
sprzêtu sportowego. Przyniós³ torbê golfow¹ do du¿ego pokoju, bo ostatnio nie móg³ jakoœ pozbyæ siê myœli o golfie. O golfie i o wê¿ach. Przyniós³ tu torbê golfow¹, maj¹c zamiar wyj¹æ z niej po kolei wszystkie kije, obejrzeæ je, dotkn¹æ ich, sprawdziæ, czy mu to nie ul¿y. Lecz nagle jeden z kijów jakby... to zabawne (w³aœciwie œmieszne), ale jeden z kijów chyba siê poruszy³. I ju¿ wcale nie by³ kijem do golfa
lecz wê¿em, jadowitym wê¿em, który wpe³z³ tu... Kap rzuci³ torbê pod œcianê i uciek³. Pó³ kieliszka koniaku powstrzyma³o minimalnie dr¿enie jego d³oni. A kiedy wypije wszystko, mo¿e zdo³a sobie wyt³umaczyæ, ¿e wcale nie dr¿a³y. Podniós³ kieliszek do ust i zamar³. Znowu! Ruch... czy te¿ zawiod³y go oczy? Oczywiœcie, to tylko zawiod³y go oczy. W tej przeklêtej torbie nie by³o ¿adnych
wê¿y. Tylko kije, których ostatnio nie nadu¿ywa³. Za du¿o pracy. Gra w golfa ca³kiem nieŸle. ¯aden z niego Nicklaus ani Tom Watson, co to, to nie, ale potrafi trafiæ do do³ka. Nie fa³szuje ci¹gle jak Puck. Kap nie lubi fa³szowaæ, bo trafia³o siê w pole, w wysok¹ trawê, a tam czasami by³y... „Opanuj siê. Natychmiast siê opanuj. Jesteœ jeszcze kapitanem, czy nie?"
370 Znów dr¿a³y mu d³onie. Co siê sta³o? Co siê z nim, do diab³a, sta³o? Czasami wydawa³o mu siê, ¿e mo¿na to wyt³umaczyæ, ¿e mo¿na to rozs¹dnie wyt³umaczyæ... mo¿e czymœ, co ktoœ mu powiedzia³ i co on... po prostu zapomnia³. Ale kiedy indziej czu³ siê tak, jakby zaraz mia³ doznaæ za³amania nerwowego. Czu³ siê tak, jakby te dziwne myœli, których nie móg³ siê pozbyæ,
ci¹ga³y mu mózg jak miêkki karmelek. Kap nagle cisn¹³ kieliszek z koniakiem do kominka; kieliszek rozprys³ siê jak bomba. Z gard³a wyrwa³ mu siê zduszony krzyk szloch - jak coœ zgni³ego, co trzeba wyrzygaæ bez wzglêdu na rozpaczliw¹ cenê. Zmusi³ siê, by przejœæ przez pokój (szed³ sztywno, kiwaj¹c siê jak pijak), z³apa³ pasek torby (znów wydawa³o mu siê, coœ siê w niej rusza, œlizga...
œœœœlizga... sssyczy) i zarzuci³ j¹ sobie na ramiê. Zniós³ j¹ z powrotem do wype³nionej tañcz¹cymi cieniami jaskini, piwnicy; napêdza³a go wy³¹cznie odwaga - na czole mia³ wielkie, okr¹g³e krople potu. Grymas strachu i determinacji wykrzywia³ mu twarz. Nie ma tu nic prócz kijów do golfa, nie ma tu nic prócz kijów" - œpiewa³o mu w g³owie raz za razem, raz za razem, a za ka¿dym
krokiem spodziewa³ siê, ¿e coœ d³ugiego i br¹zowego, coœ o oczach jak pere³ki i ma³ych k³ach, ociekaj¹cych œmiercionoœn¹ trucizn¹, wype³znie z torby i wbije mu w kark bliŸniacze ig³y œmierci. Kiedy wróci³ do pokoju, czu³ siê lepiej. Z wyj¹tkiem ostrej migreny czu³ siê znacznie lepiej. Znów móg³ logicznie myœleæ. Prawie logicznie. Upi³ siê. - ··· ·
I rankiem czu³ siê jeszcze lepiej. Na jakiœ czas. 15 Rainbird spêdzi³ ów wietrzny, poniedzia³kowy wieczór, zbieraj¹c informacje. Niepokoj¹ce informacje. Najpierw poszed³ porozmawiaæ z Nearym funkcjonariuszem, który siedzia³ przy monitorach, kiedy poprzedniej nocy Kap odwiedzi³ dziewczynkê. 371
- Chcê zobaczyæ taœmy - powiedzia³ Rainbird. ',;·;. Neary nie sprzecza³ siê. Posadzi³ Rainbirda w ma³ym pokoiku na drugim koñcu korytarza, wyposa¿onym w wideo Sony z mo¿liwoœci¹ stop-klatki i zbli¿enia i da³ mu taœmy z niedzieli. Neary z zadowoleniem pozby³ siê Rainbirda i mia³ tylko nadziejê, ¿e nie pojawi siê z jak¹œ dodatkow¹ proœb¹. Dziewczynka by³a wystarczaj¹co straszna. Na swój gadzi sposób Rainbird
wydawa³ siê jednak straszniejszy. Sklepik u¿ywa³ trzygodzinnych taœm Scotch, oznaczonych numerami od 0000 do 0300 i tak dalej. Rainbird znalaz³ tê, na której zarejestrowano wizytê Kapa, i obejrza³ j¹ cztery razy; poruszy³ siê tylko po to, by przewin¹æ taœmê po s³owach Kapa: „Có¿, muszê ju¿ iœæ. Ale bêdê siê z tob¹ widywa³, Charlie. I nie martw siê". Lecz na taœmie znalaz³o siê parê rzeczy, które go zmartwi³y. Nie spodoba³ mu siê
wygl¹d Kapa. Jakby siê postarza³; a czasami mówi¹c do Charlie, wydawa³ siê traciæ w¹tek jak sklerotyczny dziadek. W oczach mia³ b³êdny wyraz oszo³omienia, niezwykle podobny do wyrazu, który Rainbird kojarzy³ z szokiem bitewnym. Jego towarzysze broni ochrzcili to doskonale: sraczka mózgowa. S¹dzê, ¿e zdo³am to za³atwiæ... do œrody. Tak, z pewnoœci¹ do œrody.
I po co, na Boga, powiedzia³ jej w³aœnie to? Wzbudzenie w umyœle dziecka nadziei na coœ takiego, by³o najpewniejsz¹ znan¹ Rainbirdowi drog¹ do spieprzenia jakiejkolwiek szansy na kolejne testy. Narzuca³ siê oczywisty wniosek: Kap rozgrywa³ sw¹ w³asn¹, ma³¹ gierkê - intrygê w najlepszej tradycji Sklepiku. Ale w to Rainbird nie potrafi³ uwierzyæ. Kap nie wygl¹da³ jak cz³owiek snuj¹cy
intrygê. Wygl¹da³ jak ktoœ spieprzony do ostatecznych granic. Na przyk³ad wzmianka o ojcu Charlie, graj¹cym w golfa. Pojawi³a siê dok³adnie znik¹d. Nie dotyczy³a niczego, co powiedzia³ przedtem, i niczego, co powiedzia³ potem. Rainbird bawi³ siê przez chwilê pomys³em, ¿e to coœ w rodzaju szyfru, ale by³ to oczywiœcie œmieszny pomys³. Kap wiedzia³, ¿e wszystko, co dzia³o siê w pokoju Charlie, by³o
nagrywane i niemal zawsze kilkakrotnie przegl¹dane. Umia³by u¿yæ szyfru znacznie lepiej. Ta 372 wzmianka o golfie. Po prostu zawis³a w powietrzu, niewa¿na, zagadkowa. I jeszcze ostatnia sprawa. Rainbird cofa³ taœmê i puszcza³ j¹ od nowa. Kap milknie. „Ach, niemal zapomnia³em." I podaje coœ Charlie, dziewczynka przygl¹da siê temu ze zdumieniem i wk³ada to coœ do
kieszeni szlafroka. Rainbird naciska³ klawisze sony, a Kap powtarza³ - „Ach, nie mal zapomnia³em" - chyba z dziesiêæ razy. Podawa³ jej to coœ chy ba z ,i ziesiêæ razy. Najpierw Rainbird myœla³, ¿e to guma do ¿ucia, a póŸniej u¿y³ stop-klatki i zbli¿enia. To go przekona³o, ¿e Kap najprawdopodobniej poda³ Charlie list. , ;; „Kap, o co ci, kurwa, chodzi?
16 Resztê nocy i wczesny wtorkowy ranek Rainbird spêdzi³ przy klawiaturze komputera, wyci¹gaj¹c ka¿dy strzêp informacji o Charlie McGee, jaki tylko przychodzi³ mu do g³owy, i próbuj¹c u³o¿yæ te strzêpki w jakiœ wzór. Nic nie wychodzi³o. Od wpatrywania siê w monitor dosta³ bólu g³owy. Mia³ ju¿ zamiar zgasiæ œwiat³o, kiedy pojawi³a mu siê w g³owie nag³a, z niczym nie
zwi¹zana myœl. Nie mia³a nic wspólnego z Charlje; dotyczy³a grubego, znarkotyzowanego zera -jej ojca. Pynchot. Pynchot zajmowa³ siê Andym McGee i w zesz³ym tygodniu Pynchot zabi³ siê na jeden z najwstrêtniejszych sposobów, jaki przychodzi³ do g³owy Rainbirdowi. NajwyraŸniej niezrównowa¿ony. Pêk³. Brak paru klepek. Kap zabra³ Andy'ego na pogrzeb - mo¿e nieco dziwne, kiedy siê nad tym zastanowiæ,
ale wcale nie takie nadzwyczajne. I Kap zaczyna siê naraz dziwnie zachowywaæ - gada o golfie i przekazuje listy „To œmieszne. Jest wykoñczony." Rainbird stan¹³, trzymaj¹c rêkê na wy³¹czniku œwiat³a. Monitor komputera œwieci³ bladozielonym blaskiem jak œwie¿o wykopane szmaragdy Kto mówi, ¿e jest wykoñczony? On sam? 373
Rainbird zorientowa³ siê nagle, ¿e jest tu i inna dziwna rzecz. Pynchot zrezygnowa³ z Andy'ego, zdecydowa³ siê wys³aæ go na Maui. Jeœli Andy nie móg³ w ¿aden sposób zademonstrowaæ, do czego zdolny jest Lot Szeœæ, nie by³o ¿adnego powodu go tu trzymaæ... i bezpieczniej by³oby oddzieliæ go od Charlie. Fajnie. Lecz nagle Pynchot zmienia zdanie i decyduje siê na kolejn¹ seriê testów.
A póŸniej Pynchot decyduje siê wyczyœciæ maszynê do mielenia odpadków... podczas pracy tej¿e. Rainbird wróci³ do klawiatury komputera. Myœla³ chwilê i wystuka³: HALO KOMPUTER z ZBADAJ STATUS ANDREW MCGEE 14112 z DALSZE TESTY z BAZA MAUIz Q4 BADAM - odpowiedzia³ komputer. I w chwilê póŸniej: HALO RAINBIRD z ANDREW MCGEE 14112 ¯ADNYCH BADAÑ z
POLECENIE z 'STARLING'z TERMIN ODLOTU NA MAUI GODZINA 15.00 PADZIERNIK 9 z POLECENIE z ·STARLING' z ANDREWS AFB-DURBAN z ILL z LOTNISKO AFB-KALAMI z HI z KONIEC. Rainbird zerkn¹³ na zegarek. Dziewi¹ty paŸdziernika to œroda. Andy wylatywa³ z Longmont na Hawaje jutro po po³udniu. Kto to powiedzia³? Kryptonim „Starling" powiedzia³, a to
oznacza samego Kapa. Ale Rainbird dowiedzia³ siê o tym dopiero teraz. Palce znów zatañczy³y mu na klawiaturze. ZBADAJ PRAWDOPODOBIEÑSTWO ANDREW MCGEE 14112 z PRZYPUSZCZALNA DOMINACJA UMYS£OWA z WOBEC HERMANA PYNCHOTA Musia³ przerwaæ i sprawdziæ numer kodowy Pynchota w pogniecionej, przepoconej ksi¹¿eczce kodowej, któr¹ wsadzi³ do kieszeni przed zejœciem na dó³.
14409 Q4 BADAM - odpowiedzia³ komputer i milcza³ tak d³ugo, ¿e Rainbird pomyœla³, i¿ pope³ni³ b³¹d w programowaniu i za wszystkie swe trudy dostanie odpowiedŸ 609. Nagle ekran komputera rozb³ys³: ANDREW MCGEE 14112 z PRAWDOPODOBIEÑSTWO DOMINACJI UMYS£OWEJ WOBEC HERMANA PYNCHOTA 35% z KONIEC. 374
Trzydzieœci piêæprocent? ;'i · se Jak to mo¿liwe? · „W porz¹dku - pomyœla³ Rainbird. Wyrzuæmy Pynchota z tego cholernego równania i zobaczmy, co siê stanie." Wystuka³: ZBADAJ PRAWDOPODOBIEÑSTWO AN-REW MCGEE 14112 z PRZYPUSZCZALNA DOMINACJA [UMYS£OWA Q4. BADAM - odpowiedzia³ komputer i tym razem udzieli³ odpo-wiedzi w niespe³na
piêtnaœcie sekund. ANDREW MCGEE 14112 PRAWDOPODOBIEÑSTWO DOMINACJI UMYS£OWEJ %zKONIEC. Rainbird rozpar³ siê w fotelu i przymkn¹³ zdrowe oko; przez pulsuj¹cy ból g³owy przebi³ tryumf. Zada³ najwa¿niejsze pytanie, co prawda od koñca, ale taka jest cena, któr¹ ludzie p³ac¹ za przyp³ywy intuicji - przyp³ywy, o których komputery nic nie wiedz¹, nawet jeœli
zaprogramowano je, by mówi³y „Czeœæ", „Do widzenia", „Przepraszam (tu imiê programisty)", „Nie za dobrze", „O cholera" Komputer nie bardzo wierzy³ w szansê, by Andy zachowa³ zdolnoœæ dominacji umys³owej... dopóki nie doda³o siê do równania Pynchota, Wtedy procenty skaka³y prawie ¿e na Ksiê¿yc. Rainbird uderzy³ w klawiaturê: ZBADAJ DLACZEGO PRZYPUSZCZA ?: \ ZDOLNOŒÆ
DOMINACJI UMYS£OWEJ ANDY MCGEE (PRAWDOPODOBIEÑSTWO) ROŒNIE Z 2% DO 35% GDY DO RÓWNANIA DODANY W z HERMAN PYNCHOT 14409 Q4 BADAM - odpowiedzia³ komputer i wyœwietli³: HERMAN PYNCHOT 14409 UZNANE SAMOBÓJSTWO z WZIÊTO POD UWAGÊ PRAWDOPODOBIEÑSTWO ANDREW MCGEE 14112 MÓG£ SPOWODOWAÆ SAMOBÓJSTWO z DOMINACJA
.UMYS£OWAzKONIEC Informacja czeka³a tutaj, w œrodku pamiêci najpotê¿niejszego inajbardziej skomplikowanego komputera ·.><·· zuchuil.'a:< . Czeka³a na w³aœciwe pytania „Przypuœæmy, ¿e podam to, co podejrzewam w sprawie Kapa, jako pewne?" Rainbird zastanowi³ siê nad tym i zdecydowa³, ¿e 375 owszem, poda to komputerowi. Wyci¹gn¹³ ksi¹¿kê kodów i sprawdzi³
numer Kapa. PRZYJMIJ - wystuka³: KAPITAN JAMES HOLLISTER 16040 z BRA£ UDZIA£ W POGRZEBIE HERMANA PYN-HOTA 14409 Z z W ANDREW MCGEE 14112 F4 PRZYJÊTE - odpowiedzia³ komputer. PRZYJMIJ - wystuka³ Rainbird KAPITAN JAMES HOLLISTER 16040 z OBECNIE WYKAZUJE OZNAKI WIELKIEGO STRESU UMYS£OWEGO F4
609 - odpowiedzia³ komputer. Najprawdopodobnie nie mia³ zielonego pojêcia, co to takiego „stres umys³owy". - Ca³uj mnie w dupê - mrukn¹³ Rainbird i spróbowa³ jeszcze raz: PRZYJMIJ z KAPITAN JAMES HOLLISTER 16040 z OBECNIE ZACHOWUJE SIÊ PRZECIWNIE DO ROZKAZÓW WOBEC CHARLENE MCGEE 14111 F4 PRZYJÊTE
- Przyjmij, kutasie - powiedzia³ Rainbird. - Spróbujmy tak. -I po³o¿y³ palce na klawiaturze. ZBADAJ MO¯LIWOŒÆ ANDREW MCGEE 14112 z PRZYPUSZCZALNA ZDOLNOŒÆ DOMINACJI UMYS£OWEJ z WOBEC HERMANA PYNCHOTA 14409 z WOBEC KAPITANA JAMES A HOLLISTERA 16040 Q4 BADAM - odpowiedzia³ komputer i Rainbird rozsiad³ siê wygodnie, patrz¹c na monitor.
Dwa procent to za ma³o. Trzydzieœci piêæ procent - nie warto siê zak³adaæ. Ale... Komputer wyœwietli³ nastêpuj¹cy rezultat: ANDREW MCGEE 14112 z PRAWDOPODOBIEÑSTWO DOMINACJI UMYS£OWEJ 90% z WOBEC HERMANA PYNCHOTA 14409 z WOBEC KAPITAN JAMES HOLLISTER 16040 KONIEC Prawdopodobieñstwo skoczy³o ju¿ do 90%. A o to warto siê za³o¿yæ. A pozosta³e dwie rzeczy, o które John
Rainbird za³o¿y³by siê w ka¿dej chwili, to: po pierwsze, Kap rzeczywiœcie poda³ dziewczynce list od jej ojca i, po drugie, w liœcie by³ jakiœ plan ucieczki. 376 - Ty cholerny sukinsynu - mrukn¹³ John Rainbild Oiebez po| dziwu. Przysun¹³ siê do komputera i wystuka³: 600 DO WIDZENIA KOMPUTER 600 604 DO
WIDZENIA RAINBIRD 604 Rainbird wy³¹czy³ komputer i zachichota³. 17 Rainbird wróci³ do domu, w którym mieszka³, i zasn¹³ w ubraniu. Obudzi³ siê we wtorek tu¿ po po³udniu, zadzwoni³ do Kapa i powiedzia³, ¿e nie przyjedzie do pracy, bo mocno siê przeziêbi³, mo¿e to nawet grypa; nie chcia³ zaraziæ Charlie. - Mam nadziejê, ¿e nie przeszkodzi ci to pojechaæ jutro do San Diego powiedzia³ radoœnie
Kap. - SanDiego? - Trzy przesy³ki - wyjaœni³ Kap. Œciœle tajne. Potrzebujê kuriera. Ty bêdziesz kurierem. Masz samolot z Andrews siódma zero zero Rainbird myœla³ szybko. Kolejne dzie³o Andy'ego McGee. McGee o nim wiedzia³. Oczywiœcie, ¿e wiedzia³. Napisa³ o nim w liœcie do Charlie; o nim i o jakimœ szalonym,
skleconym naprêdce planie ucieczki To wyjaœni³o, dlaczego wczoraj dziewczynka zachowa³a siê tak niezwykle. Jad¹c na pogrzeb Pynchota albo wracaj¹c z pogrzebu, Andy mocno ruszy³ Kapa i Kap wyœpiewa³ mu wszystko McGee mia³ odlecieæ z Andrews jutro po po³udniu; a teraz Kap powiedzia³ mu, ¿e on, Rainbird, odlatuje jutro rano. McGee u¿y³ Kapa, by zabezpieczyæ siê przed nim, Rainbirdem,
sun¹æ |'o z dro^i. Rainbird, jesteœ tam? Jestem, jestem. Nie mo¿esz pos³aæ kogoœ innego? Cholernie kiepsko siê czujê, Kap. - Nikomu nie ufam tak jak tobie - odpar³ Kap. - To dynamit. Nie chcielibyœmy... ¿eby znalaz³ siê jakiœ zdradziecki., w¹¿ i po³o¿y³... na tym ³apê. - Czy powiedzia³eœ „w¹¿"? - zapyta³ Rainbird. 377 - Tak! W¹¿! - Kap w³aœciwie
wrzeszcza³. McGee pchn¹³ go, oczywiœcie, i w œrodku Kapa Hollistera oberwa³a siê jakaœ powolna lawina. Rainbird dozna³ nagle uczucia -; nie, by³a to raczej intuicja, pewnoœæ - ¿e jeœli odmówi Kapowi i za-, cznie siê przy tym upieraæ, Kap siê rozleci... tak, jak rozlecia³ siê Pynchot. Czy pragnie tego? Zdecydowa³, ¿e nie. - W porz¹dku - powiedzia³. - Bêdê w samolocie. Siódma zero zero. Wraz ze wszystkimi
antybiotykami, które zdo³am prze³kn¹æ. Straszny z ciebie sukinsyn, Kap. - Potrafiê ponad wszelk¹ w¹tpliwoœæ udowodniæ, kim byli moi rodzice. Dowcip Kapa by³ wymuszony, nieszczery. W jego g³osie s³ychaæ by³o dr¿enie i ulgê. - Mogê siê o to za³o¿yæ. - I pewnie pograsz tam sobie w golfa? - Nie gram... - Golf? Kap wspomnia³ ju¿ o golfie w rozmowie z Charlie McGee o golfie i o wê¿ach. Golf i wê¿e sta³y siê jakoœ
koszykami diabelskiego m³yna, który McGee uruchomi³ w jego mózgu. - No, mo¿e - powiedzia³ Rainbird. - B¹dŸ w Andrews o szóstej trzydzieœci i zapytaj o Dicka Fol-soma. To doradca majora Puckeridge'a. - W porz¹dku - przytakn¹³ Rainbird. Nie mia³ zamiaru znaleŸæ siê jutro ko³o bazy Andrews. - Dobranoc, Kap.
Odwiesi³ s³uchawkê i usiad³ na ³ó¿ku. Wci¹gn¹³ na nogi stare, pustynne buty i zacz¹³ planowaæ. HALO KOMPUTER z PODAJ STATUS JOHN RAINBIRD 14222 zANDREWS AFB (DC) DO SAN DIEGO (CA) PUNKT DOCELOWYzO.9 HALO KAP z STATUS JOHN RAINBIRD14222 z ANDREWS (DC) DO SAN DIEGO (CA) PUNKT DOCELOWYz ODLOT ANDREWS AFB GODZINA 0700
CZAS WSCHODNI zSTATUS OK z KONIEC „Komputery s¹ jak dzieci" - pomyœla³ Rainbird, patrz¹c na monitor. Wystarczy³o podaæ nowy kod Kapa - Kap zaniemówi³by, 378 gdyby wiedzia³, ¿e Rainbird go ma - i jeœli chodzi o komputer, by³ Kapem Zacz¹³ pogwizdywaæ bezdŸwiêcznie. By³o dopiero po wschodzie s³oñca i Sklepik porusza³ siê sennie
po utartych œcie¿kach rutyny. PRZYJMIJ ŒCIŒLE TAJNE , ; , PROSZÊ O KOD KOD 19180 KOD 19180, powtórzy³ komputer. GOTÓW NA PRZYJÊÆ® ŒCIŒLE TAJNE Rainbird zawaha³ siê tylko na chwilê, a póŸniej wystuka³: PRZYJMIJ z JOHN RAINBIRD 14222 z ANDREWS (DC) DO SAN DIEGO (CA)
PUNKT DOCELOWY SKASUJ z SKASUJ F9(19180) PRZYJÊTE Nastêpnie, u¿ywaj¹c ksi¹¿ki kodów, Rainbird poinformowa³ komputer, kogo ma zawiadomiæ o skasowaniu rezerwacji:Wictora Puckeridge'a i jego Uuiadce., Richarda Folsoma. Nowe instrukcje znajd¹ siê w teleksie przes³anym o pó³nocy do Andrews i samolot, którym mia³ polecieæ, po prostu wystartuje bez niego.
Nikt siê niczego nie dowie, w³¹czaj¹c w to Kapa. 600 DOBRANOC KOMPUTER 600 f 604 DOBRANOC KAP 604 Rainbird odsun¹³ siê od klawiatury. Oczywiœcie, z du¿ym prawdopodobieñstwem móg³ zakoñczyæ wszystko dzisiaj wieczorem. Ale nie mia³ ca³kowitej pewnoœci. Komputer popar³by go do pewnego stopnia - ale obliczenia komputerowe to tylko suchy fakt. Lepiej ich
powstrzymaæ, gdy wszystko ju¿ siê zacznie, gdy wszystko bêdzie jasne dla ka¿dego. I bardziej zabawne. W ogóle to by³o zabawne. Podczas gdy wszyscy zajmowali siê Obserwowaniem dziewczynki, jej tata odzyska³ swe zdolnoœci (albo ukrywa³ je ca³y czas). Najprawdopodobniej nie przyjmowa³ leków. A teraz wydawa³ rozkazy tak¿e Kapowi, co oznacza³o, ¿e móg³ niemal bez przeszkód rz¹dziæ organizacj¹, która wziê³a go do niewoli
Rzeczywiœcie, bardzo to zabawne; Rainbird nauczy³ siê, ¿e ostatnie rozdania czêsto s¹. zabawne. Nie wiedzia³ dok³adnie, co planuje McGee, ale móg³ siê domy379 œliæ. Pojad¹ do Andrews, oczywiœcie, tylko ¿e bêdzie z nimi dziewczynka. Kap móg³ j¹ wydostaæ poza teren Sklepiku bez wiêkszych problemów - Kap i pewnie nikt inny na œwiecie.
Pojad¹ do Andrews, lecz nie na Hawaje. Byæ mo¿e Andy planowa³, ¿e znikn¹ w Waszyngtonie. A mo¿e opuszcz¹ samolot w Durban i zaprogramuj¹ Kapa, by za¿¹da³ s³u¿bowej limuzyny. W tym przypadku przepadn¹ w slumsach - i pojawi¹ siê w parê dni póŸniej w sensacyjnych nag³ówkach „Chicago Tribune". Przez chwilê igra³ z pomys³em, by w ogóle im nie przeszkadzaæ. To te¿ by³oby zabawne. Przypuszcza³, ¿e Kap skoñczy³by w
szpitalu dla umys³owo chorych, bredz¹c o golfie i wê¿ach, lub sam by siê zabi³. Jeœli zaœ chodzi o Sklepik, to ³atwo sobie wyobraziæ, co dzia³oby siê w mrowisku podminowanym kwart¹ nitrogliceryny. Rain-bird przypuszcza³, ¿e nie wiêcej ni¿ w piêæ miesiêcy od czasu, gdy prasa przew¹cha „Dziwne przygody Andrew McGee i jego rodziny", Sklepik przestanie istnieæ. Nie czu³ wiernoœci wobec Sklepiku, nigdy.
By³ wolnym strzelcem, kalekim najemnikiem, czerwo-noskórym anio³em œmierci i utrzymanie status quo w Sklepiku nie znaczy³o dla niego wiêcej ni¿ krowie gówno na ³¹ce. W tej chwili nie czu³ ¿adnego oddania Sklepikowi. By³ oddany Charlie. Umówili siê. Mia³ patrzeæ jej w oczy, a ona mia³a patrzeæ w jego oczy... i ca³kiem prawdopodobne, ¿e przejd¹ granicê razem, w p³omieniach. To, ¿e, byæ
mo¿e, zabijaj¹c j¹, ocali œwiat od niewyobra¿alnej klêski, nie gra³o w jego kalkulacjach najmniejszej roli. Jego lojalnoœæ w stosunku do œwiata równa³a siê lojalnoœci w stosunku do Sklepiku. To œwiat - i Sklepik - wyrwa³y go z korzeniami z zamkniêtego, pustynnego spo³eczeñstwa, które jedyne mog³o go ocaliæ... lub w innym przypadku zmieniæ w popijaj¹cego czerwonego Johna nalewaj¹cego benzynê w stacji na
Siedemdziesi¹tej Szóstej lub sprzedaj¹cego fa³szywe indiañskie laleczki na jakimœ gównianym straganie przy autostradzie miêdzy Flagstaff i Phoenix. Lecz Charlie, Charlie! Trwali w nierozerwalnym tañcu œmierci - od czasu tej mrocznej nocy po awarii elektrycznoœci. To, co tylko podejrzewa³ tego po380
ranka w Waszyngtonie, gdy za³atwi³ Waniessa, zmieni³o siê w stalow¹ pewnoœæ dziewczynka by³a jego. Lecz dokona aktu mi³oœci, nie zniszczenia, on bowiem niemal na pewno nale¿a³ do niej. Na to móg³ siê zgodziæ. Pod wieloma wzglêdami chcia³ umrzeæ. A umrzeæ z jej rêki, w jej p³omieniach, bêdzie aktem skruchy... i mo¿e odpuszczenia. Kiedy spotkaj¹ siê z ojcem, Charlie bêdzie jak na³adowana strzelba... nie,
jak na³adowany miotacz ognia. Bêdzie j¹ obserwowa³ i sprawi, by odeszli razem. Co siê stanie póŸniej? Kto wie? Ale gdyby wiedzia³, nie by³oby zabawy. 19 *^ Tego wieczora Rainbird pojecha³ do Waszyngtonu i znalaz³ chciwego prawnika, pracuj¹cego w nocy. Da³ mu trzysta dolarów drobnymi I w jego biurze uporz¹dkowa³ swe
skromne ¿ycie, by ! byæ gotowym na jutro. 381 PODPALACZKA W œrodê rano Charlie McGee wsta³a o szóstej, zdjê³a nocn¹ koszulkê i wesz³a pod prysznic. Wyk¹pa³a siê, umy³a w³osy, odkrêci³a zimn¹ wodê i dr¿¹c sta³a pod jej strumieniem przez ponad minutê. PóŸniej wytar³a siê i ubra³a z namys³em: bawe³niane majteczki, jedwabn¹
podkoszulkê, ciemnoniebieskie podkolanówki, d¿insy i d¿insow¹ kurtkê. Skoñczy³a, wk³adaj¹c na nogi wytarte, wygodne pantofle. Przypuszcza³a, ¿e nie uda siê jej zasn¹æ tej nocy; posz³a do ³ó¿ka przestraszona i pe³na nerwowego podniecenia. Ale zasnê³a. I œni³a ca³¹ noc, lecz nie Wró¿¹ i jazdê przez las, ale matkê. By³o to dziwne, bo nie myœla³a ju¿ o matce tak czêsto jak niegdyœ; czasami,
przywo³ywana z pamiêci, jej twarz by³a niewyraŸna i zatarta jak stara fotografia. Lecz w snach z tej nocy twarz jej matki rozeœmiane oczy, ciep³e, pe³ne usta by³a tak wyraŸna, jakby Charlie po raz ostatni widzia³a j¹ nie dalej ni¿ wczoraj. Teraz, kiedy by³a ubrana i przygotowana na niespodzianki dnia i nie mia³a ju¿ na buzi zmarszczek napiêcia, Charlie wydawa³a siê spokojna. Na œcianie ko³o prowadz¹cych do kuchenki drzwi, tu¿
pod wy³¹cznikiem, znajdowa³ siê przycisk wewnêtrznego telefonu i mikrofon wpuszczony w p³ytkê z chromowanej stali. Dziewczynka przycisnê³a go. - Tak, Charlie? W³aœciciela tego g³osu zna³a wy³¹cznie jako Mike’a. O siudmej, za jakieœ pó³ godziny, Mike zniknie i pojawi siê Louis. - Dziœ po po³udniu chcê pójœæ do stajni i zobaczyæ siê z Wró¿em. Powiesz komuœ o tym?
- Zostawiê wiadomoœæ dla doktora Hockstettera, Charlie. - Dziêkujê. – umilk³a na krótk¹ chwilê. Zapamiêtujesz ich g³osy. Mike, Louis, Gary. Wyobra¿asz sobie, jak musz¹ wygl¹daæ; dok³adnie tak, jak wyobra¿asz sobie wygl¹d swego ulubionego - 382 disc-juckeya w radiu. Zaczynasz ich lubiæ. Charlie zorientowa³a siê nagle, ¿e prawie na
pewno nigdy ju¿ nie porozmawia z Mike·em. - Czy coœ jeszcze, Charlie? - NieMikê. ¯yczê ci... mi³ego dnia. - Och, dziêkujê, Charlie. - Mikê by³ zaskoczony i uradowany. - Wszystkiego dobrego. Charlie w³¹czy³a telewizor i nastawi³a go na kana³, który co rano dawa³ filmy rysunkowe. Popeye wdycha³ szpinak z fajki i by³ ju¿
gotów za³atwiæ Bluto na czysto. Pierwsza po po³udniu wydawa³a siê odleg³a o sto lat A co, jeœli doktor Hockstetter powie, ¿e nie wolno jej wyjœæ? Na ekranie telewizora pokazywali przekrój przez miêœnie Po-peye'a. W ka¿dym pracowa³o po kilkanaœcie motorków. „Lepiej, ¿eby tego nie powiedzia³. Niech lepiej nie zabrania. Bo tak wyjdê. Tak czy inaczej, ale wyjdê."
Andy nie przespa³ siê i nie wypocz¹³ w nocy jak jego córka. Rzuca³ siê i przewraca³ z boku na bok, drzemi¹c i budz¹c siê z drzemki, gdy tylko zmieni³a siê w sen, wraz ze snem bowiem pojawia³ siê pocz¹tek straszliwego koszmaru. Pamiêta³ z niego wy³¹cznie Charlie id¹c¹ chwiejnie przejœciem miêdzy boksami stajni, bez g³owy, z szyi tryska³y jej zamiast krwi czerwonob³êkitne p³omienie Zamierza³ zostaæ w ³ó¿ku do siódmej,
lecz kiedy cyfry zegarka przy ³ó¿ku wskaza³y szóst¹ piêtnaœcie, nie potrafi³ ju¿ d³u¿ej czekaæ. Wsta³ i poszed³ pod prysznic. Wczoraj póŸnym wieczorem by³y asystent Pynchota, doktor Nutier, pojawi³ siê u Andy'ego z papierami na wyjazd. Nutter: wysoki, ³ysiej¹cy, oko³o piêædziesi¹tki; taki protekcjonalny wa¿niak. „Szkoda, ¿e musimy siê po¿egnaæ, pewnie dobrze siê bêdziesz bawiæ na Hawajach, chcia³bym z tob¹ pojechaæ, ha, ha,
podpisz no tutaj " Papier, który kaza³ mu podpisaæ Nutter, zawiera³ listê niewielu 383 osobistych rzeczy Andy'ego (³¹cznie z kluczami, o czym przeczyta³, czuj¹c uk³ucie nostalgii). Na Hawajach dostanie je do sprawdzenia i bêdzie musia³ podpisaæ inny dokument, potwierdzaj¹cy, ¿e mu je rzeczywiœcie zwrócono. Kazali mu podpisaæ listê tych osobistych
drobiazgów po tym, kiedy zamordowali mu ¿onê, œcigali jego i Charlie przez pó³ kontynentu, porwali ich i trzymali w niewoli. Andy czu³ w tym czarny humor i odrobinê Kafki. „Jasne, nie chcia³bym straciæ ¿adnego z tych kluczy - pomyœla³, bazgrz¹c podpis na kartce papieru mogê potrzebowaæ któregoœ z nich, ¿eby otworzyæ sobie butelkê coli, nie, przyjaciele?" Dosta³ tak¿e kopiê œrodowego planu podró¿y, podpisan¹ u do³u czytelnym podpisem Kapa.
Wyjad¹ o dwunastej trzydzieœci; Kap zg³osi siê po Andy'ego w jego mieszkaniu. Podjad¹ razem pod wschodni punkt kontrolny, mijaj¹c parking C, z którego do³¹czy do nich eskorta dwóch samochodów. Nastêpnie pojad¹ do Andrews i wsi¹d¹ do samolotu oko³o godziny piêtnastej. Przewidziano miêdzyl¹dowanie w celu uzupe³nienia paliwa -w Bazie Lotnictwa Wojskowego w Durban, ko³o Chicago. „W porz¹dku - pomyœla³ Andy. - OK".
Ubra³ siê i zacz¹³ chodziæ po mieszkaniu, pakuj¹c ubrania, przybory do golenia, buty, kapcie. Przynieœli mu dwie eleganckie walizki. Pamiêta³, by robiæ wszystko wolno, poruszaj¹c siê z wysilon¹ koncentracj¹ naæpanego narkomana. Kiedy dowiedzia³ siê od Kapa o Rainbirdzie, jego pierwsz¹ myœl¹ by³a nadzieja, ¿e siê z nim spotka; jak¹ wielk¹ przyjemnoœci¹ by³oby pchn¹æ cz³owieka, który postrzeli³ Charlie zatrut¹ strza³¹, a potem
zdradzi³ j¹ w straszniejszy nawet sposób; zmusi³by go, by podniós³ rewolwer do skroni i sam siê zastrzeli³. Ale teraz Andy wcale nie marzy³, by spotkaæ Rainbirda. Nie chcia³ ¿adnych niespodzianek. Martwe miejsca na twarzy skurczy³y siê do maleñkich punkcików, ale nie znik³y - przypominaj¹c mu, ¿e jeœli nadu¿yje pchniêcia, najprawdopodobniej sam siê zabije. Chcia³ tylko, by wszystko posz³o ³atwo. Zbyt szybko spakowa³ swój skromny
dobytek i nie mia³ ju¿ nic do roboty, tylko siedzieæ i czekaæ. Myœl, ¿e wkrótce zobaczy siê z córk¹, jarzy³a mu siê w mózgu jak ciep³y wêgielek. , 384 Jemu te¿ wydawa³o siê, ¿e do pierwszej dziel¹ go cale wieki Tej nocy Rainbird nie po³o¿y³ siê do ³ó¿ka. Przyjecha³ z Wa-! szyngtonu oko³o wpó³ do szóstej rano, wstawi³ cadillaca do gara¿u ' i usiad³ przy stole w kuchni,
pij¹c kolejne kubki kawy. Czeka³ na telefon z Andrews i dopóki do niego nie zadzwoni¹, nie spodziewa³ siê dobrego odpoczynku. Teoretycznie ci¹gle jeszcze by³o mo¿liwe, ¿e Kap odkryje, co zrobi³ z komputerem. McGee nieŸle na-miesza³ z Kapem, ale nie wolno go by³o nie doceniaæ. Telefon zadzwoni³ mniej wiêcej za piêtnaœcie siódma. Rainbird odstawi³ kubek z kaw¹, wsta³, poszed³ do du¿ego pokoju i podniós³
s³uchawkê. - Mówi Rainbird - powiedzia³. - Rainbird? Tu Dick Folsom z Andrews. Adiutant majora Fuckeridge'a. - Obudzi³eœ mnie, stary - stwierdzi³ Rainbird. - Mam nadziejê, ¿e z³apiesz hemoroidy wielkie jak kosze pomarañcz. To stare indiañskie przekleñstwo. i - Skreœlili ciê. Pewnie o tym wiesz? - Tak. Wczoraj wieczorem powiedzia³ mi o tym sam Kap.
:' - Przykro mi. To standardowa procedura operacyjna. - Dobra, operujecie bardzo standardowo. Czy mogê ju¿ iœæ spaæ' - Jasne. Zazdroszczê ci. Rainbird rozeœmia³ siê obowi¹zkowo i odwiesi³ s³uchawkê. Poszed³ do kuchni, vvzi¹³ kubek kawy, podszed³ do okna i wyjrza³. Nie dostrzeg³ niczego. W g³owie jak sen krêci³a mu siê modlitwa za umar³ych. Tego ranka Kap pojawi³ siê w swym
biurze przed dziesi¹t¹ trzydzieœci, pó³torej godziny póŸniej ni¿ zazwyczaj. Przed wyjazdem \z domu przeszuka³ sw¹ ma³¹ vegê od dziobu do rufy. W nocy na385 bra³ pewnoœci, ¿e w samochodzie zagnieŸdzi³y siê wê¿e. Poszukiwania zabra³y mu dwadzieœcia minut; musia³ upewniæ siê, ¿e w ciemnoœciach baga¿nika nie kryj¹ siê
grzechotniki, ¿mije (lub coœ bardziej strasznego i egzotycznego), ¿e nie drzemi¹ gdzieœ na ciep³ym bloku silnika, ¿e nie skuli³y siê w skrytce na desce rozdzielczej. Kap otworzy³ skrytkê kijem od szczotki, nie chc¹c byæ zbyt blisko sycz¹cego potwora, który móg³by na niego skoczyæ. Kiedy z kwadratowej dziury na desce wypad³a zwiniêta mapa Wirginii, niemal wrzasn¹³. PóŸniej, po drodze do Sklepiku, mijaj¹c
tereny golfowe klubu Greenway, zjecha³ na pobocze i z senn¹ koncentracj¹ obserwowa³ zawodników rozgrywaj¹cych ósm¹ i dziesi¹t¹ dziurê. Za ka¿dym razem, gdy któryœ z graczy uderzy³ fa³szem w krzaki, Kap z trudem powstrzymywa³ siê, by nie wyjœæ z samochodu i krzykiem nie ostrzec go przed czaj¹cymi siê w wysokiej trawie wê¿ami. W koñcu ryk klaksonu wielkiej, piêcioosiowej ciê¿arówki (zaparkowa³
z lewymi ko³ami na drodze) obudzi³ go z drzemki i Kap ruszy³ w drogê. Sekretarka powita³a go stosem nagromadzonych przez noc teleksów, które Kap po prostu wzi¹³, nie próbuj¹c nawet ich przejrzeæ i sprawdziæ, czy nie ma tam czegoœ gor¹cego i wymagaj¹cego natychmiastowej akcji. Siedz¹ca za biurkiem dziewczyna opowiada³a o nadesz³ych informacjach i proœbach i nagle spojrza³a w górê z
zaciekawieniem. Kap wcale jej nie s³ucha³. Wpatrywa³ siê w szerok¹, górn¹ szufladê jej biurka. - Czy coœ nie tak? - zapyta³a dziewczyna. By³a bardzo œwiadoma tego, ¿e mimo spêdzonych tu miesiêcy ci¹gle jest nowa i ¿e zast¹pi³a kogoœ, kto by³ Kapowi bardzo bliski. Kogoœ, z kim Kap móg³ nawet sypiaæ, myœla³a czasami. - Hmmmm? - Kap rozejrza³ siê w koñcu dooko³a. Ale oczy nadal mia³ puste. By³o to jak coœ
szokuj¹cego - jak patrzenie w zamkniête okiennice domu, w którym podobno straszy. Dziewczyna zawaha³a siê i przycisnê³a. - Kap, dobrze siê czujesz? Jesteœ... no, jesteœ blady. - Czujê siê œwietnie - odpar³ Kap i przez moment znowu by³ sob¹, rozpraszaj¹c nieco jej w¹tpliwoœci. Wyprostowa³ siê, pod386 niós³ g³owê; pustka znik³a z jego oczu. Jeœli ktoœ jedzie na Hawaje, powinien siê. czuæ
dobrze, nie? - Hawaje? - powtórzy³a z pow¹tpiewaniem Gloria. Dla niej to by³a nowoœæ. - Nie o to teraz chodzi - powiedzia³ Kap, bior¹c formularze informacji i notatek miêdzywydzia³owych i upychaj¹c je razem z teleksami. - Przejrzê je póŸniej. Czy coœ siê zdarzy³o z którymœ z McGee? - Jedna sprawa. W³aœnie mia³am o tym mówiæ. Mikê Kellaher powiedzia³, ¿e dziewczynka
poprosi³a go o pójœcie dziœ do po³udnia do stajni, ¿eby zobaczyæ konia... - Dobrze, w porz¹dku. - ...a póŸniej zadzwoni³a jeszcze raz i powiedzia³a, ¿e chcia³aby «tam pójœæ za piêtnaœcie pierwsza. [ - Doskonale, doskonale. - Czy zabierze j¹ pan Rainbird? - Rainbird jedzie do San Diego powiedzia³ Kap z wyraŸnym zadowoleniem. - Poœlê po ni¹ kogoœ.
- To dobrze. Czy chce pan siê spotkaæ z... - Umilk³a. Kap ju¿ na ni¹ nie patrzy³ i znów mia³a wra¿enie, ¿e patrzy na szufladê. Szuflada by³a zawsze czêœciowo otwarta, zgodnie z regulaminem. Le¿a³ w niej pistolet. Gloria doskonale strzela³a, tak samo jak przed ni¹ Rachel. - Kap, jesteœ pewien, ¿e dobrze siê czujesz? - Powinnaœ zamkn¹æ tê szufladê. One lubi¹ ciemne miejsca. Lubi¹ w nie wpe³zaæ i kryæ siê.
- One? - zapyta³a ostro¿nie Gloria. - Wê¿e - odpowiedzia³ Kap i wszed³ do gabinetu. Usiad³ za biurkiem; teleksy i informacje le¿a³y przed nim w nie-porz¹dnej kupce. Nie pamiêta³ o nich. Zapomnia³ ju¿ o wszystkim z wyj¹tkiem wê¿y, kijów golfowych i co ma zrobiæ za piêtnaœcie pierwsza. Zejdzie i spotka siê z Andym McGee. Mia³ mocne po387
czucie, ¿e Andy powie mu, co dalej. Mia³ mocne poczucie, ¿e Andy sprawi, i¿ wszystko bêdzie dobrze. To, co mia³o nast¹piæ po za piêtnaœcie pierwsza, by³o tylko wielk¹, czarn¹ ciemnoœci¹. Nic go to nie obchodzi³o. Czu³ swoist¹ ulgê. .'. O dziesi¹tej piêtnaœcie John Rainbird wœlizn¹³ siê do ma³ego pokoju kontrolnego ko³o mieszkania Charlie. Monitory
obserwowa³ Louis Tranter - wielki, t³usty facet, jego poœladki niemal wyp³ywa³y z krzes³a, na którym siedzia³. Cyfrowy termometr wskazywa³ bezpieczne, niezmienne osiemnaœcie stopni. Gdy otworzy³y siê drzwi, Tranter spojrza³ przez ramiê i twarz mu zamar³a. Dostrzeg³ Rainbirda. - S³ysza³em, ¿e wyje¿d¿asz z miasta powiedzia³. - Skreœlili mnie - odpar³ Rainbird. - W
ogóle mnie nie widzia³eœ dziœ rano, Louis. Louis przyjrza³ mu siê z pow¹tpiewaniem. - Nigdy mnie nie widzia³eœ - powtórzy³ Rainbird. - Co dziœ po pi¹tej, to mnie gówno obchodzi. Ale do pi¹tej wcale mnie nie widzia³eœ. A jeœli us³yszê, ¿e widzia³eœ, to znajdê ciê i wytnê ci trochê t³uszczu. Kapujesz? Louis Tranter wyraŸnie zblad³. Nie dojedzony balonik wypad³ mu z rêki na skoœn¹, stalow¹
tablicê, na której znajdowa³y siê telewizyjne monitory i wskaŸniki poziomu nagrania z mikrofonu. Stoczy³ siê po pochy³ej p³ycie i spad³ nie zauwa¿ony na pod³ogê, zostawiaj¹c za sob¹ œlad okruszków. Louis nagle przesta³ odczuwaæ g³ód. S³ysza³, ¿e ten facet ma fio³a, a teraz widzia³, ¿e to, co s³ysza³, by³o najzupe³niej usprawiedliwione. - Kapujê - powiedzia³ szeptem w twarz z tym niesamowitym uœmiechem i w jedno
b³yszcz¹ce, wpatrzone w niego oko. - To dobrze - powiedzia³ Rainbird i podszed³ do Louisa. Louis odsun¹³ siê, ale na razie Rainbird ca³kowicie go zignorowa³ i tylko patrzy³ w jeden z monitorów. Widzia³ na nim Charlie, œliczn¹ jak obrazek w swym d¿insowym kombinezonie. 388 Okiem kochanka Rainbird dostrzeg³, ¿e dziœ nie zwi¹za³a w³osów Swobodne i piêkne spada³y
na jej szyjê i plecy. Nie robi³a nic, Po prostu siedzia³a na kanapie. ¯adnej ksi¹¿ki. ¯adnej telewizji, Wygl¹da³a jak kobieta czekaj¹ca na autobus. „Charlie pomyœla³ z podziwem. Kocham ciê. Naprawdê ciê kocham". - Co ma w planach na dziœ? - zapyta³. - Niewiele - poinformowa³ go chêtnie Louis. - Za piêtnaœcie pierwsza idzie tylko wyczesaæ tego konia, na którym jeŸdzi. Jutro weŸmie udzia³ w kolejnym teœcie.
Jutro, co? - No. - Testy wcale nie obchodzi³y Louisa, ale myœla³, ¿e mo¿e sprawi to Rainbirdowi przyjemnoœæ i Rainbird wreszcie siê wyniesie. I chyba sprawi³o. Uœmiech pojawi³ siê znowu. - Wychodzi do stajni za piêtnaœcie pierwsza, co? Kto j¹ odprowadza? Skoro wyjecha³em do San Diego? Louis wyda³ z siebie wysoki, niemal
kobiecy chichot, by okazaæ, jak bardzo spudoba³ mu siê ten dowcip. - Ten twój kumpel, Don Jules. - To ¿aden mój kumpel. - Nie, oczywiœcie, ¿e nie - zgodzi³ siê szybko Louis. - On... on nyœla³, ¿e te rozkazy s¹ trochê dziwne, ale skoro pochodzi³y wprost od Kapa... - Dziwne? A co w nich takiego dziwnego?
- No, mia³ po prostu odprowadziæ j¹ do stajni i zostawiæ. Kap powiedzia³, ¿e stajenny bêdzie na ni¹ uwa¿a³. Ale oni nic nie wiedz¹. Don myœli chyba, ¿e to cholerne... - Jasne, ale nie p³aci mu siê tutaj za myœlenie. Prawda, grubasie9 - Rainbird klepn¹³ Louisa mocno w plecy. Zabrzmia³o to jak niewielki grzmot. - Nie, jasne, ¿e nie - odpowiedzia³ szybko Louis. Teraz ju¿ siê poci³. - Do zobaczenia. - Rainbird znów podszed³ do drzwi.
- Wychodzisz? - Louis nie potrafi³ ukryæ ulgi. Rainbird zatrzyma³ siê z d³oni¹ na klamce i spojrza³ na grubasa. 389 - O co ci chodzi? Mnie tu nie by³o. - Nie, sir, nie by³o - zgodzi³ siê pospiesznie Louis. Rainbird skin¹³ g³ow¹ i wyœlizn¹³ siê na korytarz. Zamkn¹³ za sob¹ drzwi. Louis wpatrywa³ siê przez kilkanaœcie sekund w zamkniête drzwi, a potem wyda³ z siebie
szczere i d³ugie westchnienie ulgi. W parê chwil póŸniej podniós³ z pod³ogi przybrudzony balonik, oczyœci³ go i znów zacz¹³ zajadaæ. Dziewczynka nadal siedzia³a spokojnie, nie robi¹c nic. Jak Rainbird - Rainbird, ze wszystkich ludzi - sprawi³, ¿e go polubi³a, by³o wielkim sekretem dla Louisa Trantera.
l
Za piêtnaœcie pierwsza, po up³ywie wiecznoœci od czasu, gdy Charlie siê obudzi³a, u jej drzwi rozleg³ siê krótki dzwonek i do œrodka wszed³ Don Jules, ubrany w ocieplan¹ kurtkê baseballow¹ i stare, sztruksowe spodnie. Spojrza³ na dziewczynkê bez wielkiego zainteresowania. - Idziemy - powiedzia³. Charlie wysz³a za nim. ; Dzieñ by³ ch³odny i piêkny. O wpó³ do pierwszej Rainbird szed³ powoli ci¹gle
zielonym trawnikiem w kierunku niskich stajni, zbudowanych w kszta³cie litery L, pomalowanych na kolor ciemnoczerwony - kolor schn¹cej krwi - z b³yszcz¹cymi, bia³ymi wykoñczeniami. Nad jego g³ow¹ wielkie, bia³e chmury, zwiastuj¹ce dobr¹ pogodê, maszerowa³y wolno po niebie. Kurtk¹ szarpa³ wiatr. Gdyby przysz³o mu umrzeæ, to by³ dobry dzieñ.
Wewn¹trz stajni znalaz³ biuro pierwszego stajennego i wszed³ do œrodka. Pokaza³ legitymacjê z oznaczeniem A. - S³ucham, sir? - zapyta³ Drabble. - Oczyœciæ to miejsce. Wszyscy musz¹ wyjœæ. Piêæ minut. Stajenny nie spiera³ siê z nim i nie j¹ka³, a jeœli nawet poblad³, to ukry³a to jego opalenizna. - Czy konie te¿? zapyta³. 390 - Tylko ludzie. WychodŸcie ty³em.
Rainbird przebra³ siê w spodnie khaki w Wietnamie nazywali Ije czasami „œmierci¹ brudnej dupy". Ich kieszenie by³y wielkie, i g³êbokie, zapinane na klapy. Z jednej z nich wyj¹³ teraz du¿y re-|wolwer Pierwszy stajenny przyjrza³ mu siê m¹drym, spokojnym Spojrzeniem. Rainbird trzyma³ broñ luŸno, lufa skierowana by³a w ziemiê - Czy bêd¹ k³opoty, sir? - Mog¹ byæ - odpowiedzia³ cicho Rainbird. - Doprawdy nie wiem. Rusz
siê,, stary - Mam nadziejê, ¿e nic siê nie stanie koniom - powiedzia³ )rabble Dopiero wtedy Rainbird siê uœmiechn¹³. Pomyœla³: „Ona te¿". Widzia³ jej oczy, kiedy by³a z koñmi. A to miejsce, zbudowane z suchego drzewa, by³o jak zbiornik gazu, oznaczony wszêdzie znakami z napisem NIE PALIÆ. Mia³ maleñk¹ przewagê. Lecz w miarê jak mija³y lata i powoli
przestawa³o mu zale¿eæ na ¿yciu, przyjmowa³ coraz gorsze warunki Podszed³ do wielkich podwójnych wrót i wyjrza³ na dwór. Na razie nie widzia³ nikogo. Odwróci³ siê. i pomaszerowa³ miêdzy boksami, wdychaj¹c s³odki, przenikliwy, têskny zapach koni.
Upewni³ siê, ¿e wszystkie boksy s¹ zamkniête i ¿e skoble s¹ na miejscu. Znów podszed³ do podwójnych wrót. Teraz dostrzeg³ zbli¿aj¹ce siê postaci. Dwie postaci. By³y ci¹gle po przeciwnej stronie sta|Wku, odleg³e o piêæ minut marszu. To nie Kap i Andy McGee. To jn Jules i Charlie. „ChodŸ do mnie, Charlie - pomyœla³ czule. - ChodŸ do mnie".
Przez moment rozgl¹da³ siê po ocienionym poddaszu stajni, a póŸniej podszed³ do drabiny, zwyk³ego pala z nabitymi nañ stopniami, i zacz¹³ siê zwinnie wspinaæ. W trzy minuty póŸniej Charlie i Don Jules wst¹pili w cienisty ch³ód pustej stajni. PRZEZ chwilê, czekaj¹c, a¿ ich oczy przyzwyczaj¹ siê do ciemnoœci, stali tu¿ przy drzwiach. Magnum 357 w d³oni Rainbirda zmodyfikowane by³o tak, by przystosowaæ je do t³umika
391 jego w³asnej konstrukcji, stercz¹cego z lufy jak dziwaczny, czarny paj¹k. Faktycznie nie by³ to doskonale t³umi¹cy t³umik, gdy¿ prawie niemo¿liwe jest wyciszenie wielkiego rewolweru. Gdy poci¹gnie siê za spust, za pierwszym razem rozlegnie siê ochryp³y trzask, za drugim cichy huk i t³umik straci wiêkszoœæ swych walorów. Ra-inbird mia³ nadziejê, ¿e w ogóle nie bêdzie musia³ u¿ywaæ rewolweru, lecz
teraz wyj¹³ go i pochyli³ tak, ¿e t³umik przykry³ ma³y kr¹g na czole Julesa. A Jules uwa¿nie rozgl¹da³ siê dooko³a. - Mo¿esz odejœæ - powiedzia³a Charlie. - Hej! - krzykn¹³ Jules, podnosz¹c g³os i nie zwracaj¹c uwagi na Charlie. Rainbird zna³ go dobrze. Chodz¹cy regulamin. Spe³niaj ka¿dy rozkaz z najwiêksz¹ dok³adnoœci¹ i nikt nie z³apie ciê za ty³ek. Za ka¿dym razem
os³aniaj dupê. - Hej! Stajenny! Jest tu kto? Mam dzieciaka. - Mo¿esz odejœæ - powtórzy³a Charlie, lecz Jules zignorowa³ j¹ jeszcze raz. - ChodŸ - powiedzia³ i z³apa³ dziewczynkê za nadgarstek. -Musimy kogoœ znaleŸæ. Rainbird z pewnym ¿alem przygotowywa³ siê do zastrzelenia Julesa. Ale mog³o byæ gorzej: w koñcu Jules zginie wed³ug regulaminu. Z os³oniêt¹ dup¹.
- Powiedzia³am, ¿e mo¿esz odejœæ przemówi³a Charlie i Jules puœci³ nagle jej nadgarstek. A w³aœciwie nie puœci³ go, oderwa³ d³oñ jak wtedy, gdy z³apie siê coœ gor¹cego. Rainbird z uwag¹ ogl¹da³ to interesuj¹ce przedstawienie. Jules obróci³ siê i patrzy³ na Charlie. Pociera³ rêkê, ale Rainbird nie widzia³, czy ma na niej znaki czy nie. - Wynoœ siê st¹d - powiedzia³a cicho Charlie.
Jules siêgn¹³ pod marynarkê, a Rainbird jeszcze raz przygotowa³ siê, by go zabiæ. Ale nie mia³ zamiaru strzeliæ, póki Jules nie wyci¹gnie broni spod marynarki i nie oka¿e ponad wszelk¹ w¹tpliwoœæ, ¿e ma zamiar odprowadziæ dziewczynkê do mieszkania. Lecz Jules nie zd¹¿y³ nawet wyci¹gn¹æ rewolweru z kieszeni, gdy upuœci³ go z krzykiem na ziemiê. Odskoczy³ o dwa kroki, odsuwaj¹c siê od dziewczynki z szeroko otwartymi oczami. ';
· 392 Charlie obróci³a siê bokiem, jakby Jules ju¿ jej nie interesowa³. Ze œciany, w po³owie d³u¿szego ramienia stercza³ kurek, a pod nim sta³o wiadro nape³nione do po³owy wod¹. Z wiadra leniwie unosi³a siê chmura pary. Rainbird nie s¹dzi³, ¿e Jules zauwa¿y³ parê; wpatrywa³ siê w Charlie jak zaczarowany.
- Wynoœ siê st¹d - powiedzia³a dziewczynka - albo ciê spalê. Usma¿ê ciê. John Rainbird wzniós³ na jej czeœæ niem¹ owacjê. Jules patrzy³ na Charlie i nie móg³ siê zdecydowaæ. W tej szczególnej chwili, z opuszczon¹, lekko przekrzywion¹ g³ow¹, z poruszaj¹cy i,-;. siê na boki oczyma wygl¹da³ jak groŸny w¹¿. Rainbird gotów by³ wspomóc dziewczynkê, gdyby mia³a k³opoty w czasie rozgrywki, ale
mia³ nadziejê, ¿e Jules zachowa siê rozs¹dnie. Moc Charlie wyrywa³a siê czasami spod kontroli. - Masz siê st¹d wynieœæ. Natychmiast powiedzia³a dziewczynka - OdejdŸ tam, sk¹d przyszed³eœ. Bêdê obserwowaæ, czy odszed³eœ. Rusz siê! Wynoœ siê! Zdecydowa³ jej gwa³towny gniew. -~ W porz¹dku. Dobra. Ale nie masz dok¹d uciec, ma³a. Nie masz przed sob¹ nic prócz
k³opotów. Mówi¹c to, mija³ j¹ powoli, cofaj¹c siê w stronê drzwi. - Bêdê patrzeæ - powiedzia³a powa¿nie Charlie. - Nawet nie próbuj siê obejrzeæ ty... ty wstrêtna kupo. Jules wyszed³. Powiedzia³ coœ jeszcze, ale Rainbird tego nie ^us³ysza³. - Masz w¹tpliwoœci - krzyknê³a Charlie. Sta³a w podwójnych wrotach, odwrócona ty³em do Rainbirda; maleñka sylwetka w
promykach niskiego, popo³udniowego s³oñca. Rainbird znów poczu³ przyp³yw mi³oœci. A wiêc tu mieli siê spotkaæ. - Charlie - zawo³a³ cicho. Dziewczynka zesztywnia³a i zrobi³a jeden krok do ty³u. Nie ob-róciL siê, ale czu³, jak przep³ywa przez ni¹ zrozumienie i fala nag³ej furii, chocia¿ mo¿na to by³o dostrzec tylko po tym, jak siê powoli wyprostowa³a.
- Charlie - zawo³a³ znowu. - Hej, Charlie. W* - Ty! - szepnê³a dziewczynka. Zaledwie j¹ us³ysza£ Gdzieœ poni¿ej cicho zar¿a³ koñ. - To ja. Tak, Charlie, to zawsze by³em ja. Teraz dziewczynka odwróci³a siê, omiataj¹c wnêtrze stajni d³ugim spojrzeniem. Rainbird dostrzeg³ to, chocia¿ ona nie mog³a go zauwa¿yæ; ukry³ siê za belami siana, doskonale niewidoczny w cieniu podwy¿szonego
stryszku. - Gdzie jesteœ! - syknê³a Charlie. Oszuka³eœ mnie! To by³eœ ty! Tatuœ powiedzia³ mi, ¿e to ty z³apa³eœ nas u Granthera. Nieœwiadomie siêgnê³a d³oni¹ szyi, w któr¹ trafi³a strza³ka. -Gdzie jesteœ? Ach, Charlie, jak¿e chcia³abyœ wiedzieæ? Zar¿a³ koñ, a jego r¿enie nie by³o dowodem spokoju i zadowolenia, lecz nag³ej fali strachu. Podchwyci³ je drugi. Rozleg³ siê g³uchy,
podwójny stuk; to któryœ z ogierów pe³nej krwi kopn¹³ w zamkniête drzwi swego boksu. - Gdzie jesteœ!- krzyknê³a po raz drugi Charlie, a Rainbird poczu³, ¿e temperatura zaczyna nagle wzrastaæ. Dok³adnie pod nim jeden z koni - byæ mo¿e by³ to Wró¿ - zar¿a³ g³oœno; zabrzmia³o to jak kobiecy krzyk. Dzwonek przy drzwiach wyda³ z siebie krótki, dra¿ni¹cy krzyk i do mieszkania
Andy'ego, znajduj¹cego siê pod pó³nocnym domem plantacji, wszed³ Kap Hollister. Nie by³ to ju¿ ten cz³owiek co rok temu. Tamten mia³ swoje lata, ale by³ twardy, zdrowy i bystry; tamten mia³ twarz cz³owieka czyhaj¹cego w listopadzie w pu³apce na kaczki i trzymaj¹cego strzelbê z niedba³oœci¹ znamionuj¹c¹ d³ugie obycie z broni¹. Ten chodzi³ niezdarnie, poci¹gaj¹c nogami. W³osy, jeszcze rok temu mocne
i szarostalowe, by³y teraz siwe i delikatne jak u dziecka. Usta dr¿a³y mu s³abo. Lecz najwiêksza zmiana zasz³a w oczach, które mia³y teraz wyraz dziecinnego zdziwienia, od czasu do czasu ³amany rzucanymi na boki spojrzeniami pe³nymi podejrzliwoœci, strachu i niemal uni¿onoœci. Rêce 394 wisia³y mu luŸno po bokach, palce dr¿a³y. Echo zmieni³o siê w ry-
· koszet, obijaj¹c siê po mózgu z szalon¹, niesamowit¹, œmierteln¹ (szybkoœci¹. Andy wsta³ na powitanie. Ubrany by³ dok³adnie tak jak tego dnia, kiedy ucieka³ z Charlie po nowojorskiej Trzeciej Alei, tropiony przez samochód Sklepiku. Sztruksowa marynarka mia³a rozpruty szew na lewym ramieniu, a br¹zowe spodnie by³y wyp³owia³e i wyœwiechtane na siedzeniu.
Czekanie przys³u¿y³o siê Andy'emu McGee. Czu³, ¿e uda³o mu siê dojœæ ze wszystkim do ³adu. Nie zrozumieæ, nie. Czu³, ¿e nigdy tego nie zrozumie, nawet gdyby, wbrew wszelkiemu prawdopodobieñstwu, uda³o siê mu i Charlie wygraæ, uciec i prze¿yæ. Nie znalaz³ u siebie ¿adnej wady charakteru, na któr¹ mo¿na by³oby zwaliæ ten ca³y cholerny burdel; jako ojciec nie pope³ni³ ¿adnego grzechu, za który musia³aby pokutowaæ jego córka. Nie by³o grzechem
chcieæ zarobiæ dwieœcie dolców i wzi¹æ udzia³ w kontrolowanym eksperymencie, tak jak nie by³o grzechem pragnienie wolnoœci. „Jeœli uda siê wydostaæ - pomyœla³ Andy - powiem im tak: Uczcie swe dzieci, uczcie je od najm³odszych lat i uczcie je jak najlepiej. Ci ludzie mówi¹, ¿e wiedz¹, co robi¹ i czasami wiedz¹, ale g³ównie ³¿¹. Ale co siê sta³o, to siê nie odstanie n'est-ce pas? Tak czy inaczej przynajmniej trochê
dostan¹ za swoje. Mimo wszystko Andy ani nie wybaczy³, ani nie wspó³czu³ ludziom, którzy do tego doprowadzili. Szukaj¹c pokoju z samym sob¹, Andy skierowa³ ogieñ nienawiœci ku biurokretynom bez twarzy, którzy doprowadzili do tego w imiê bezpieczeñstwa narodowego czy czegokolwiek innego. Tylko ¿e teraz mieli ju¿ twarze; sta³a przed nim jedna z nich, uœmiechniêta, dr¿¹ca, pusta. Andy nie wspó³czu³ Kapowi, mimo jego stanu
Sam siê o to prosi³eœ, stary. - Czeœæ, Andy - powiedzia³ Kap. Gotowy? - Tak. Proszê wzi¹æ jedn¹ z moich walizek, dobrze? Jedno z tych pseudobystrych spojrzeñ rozproszy³o bezmyœlny wyraz twarzy Kapa. 395 - Sprawdzi³eœ je? - warkn¹³. - Czy sprawdzi³eœ, ¿e nie ma w nich wê¿y? Andy pchn¹³ - niezbyt mocno. Chcia³ oszczêdziæ jak najwiêcej na
nieprzewidziane wypadki. - WeŸ to - powiedzia³, wskazuj¹c na jedn¹ z walizek. Kap podszed³ i podniós³ walizkê. Andy zabra³ drug¹. ,.... - Gdzie masz samochód? - Zaraz na zewn¹trz. Przyprowadzili mi go. - Czy ktoœ bêdzie nas sprawdza³? Mia³o to oznaczaæ: „Czy ktoœ spróbuje nas zatrzymaæ?"
- A niby dlaczego? - Kap by³ szczerze zdziwiony. - Ja tu rz¹dzê. Andy musia³ siê tym zadowoliæ. - WychodŸmy - rozkaza³ - W³o¿ymy walizki do baga¿nika... - Baga¿nik jest w porz¹dku - przerwa³ mu Kap. - Sprawdzi³em go dziœ rano. - ...i pojedziemy do stajni zabraæ moj¹ córkê. Masz pytania? - Nie - odpar³ Kap. - Doskonale. Idziemy. Wyszli z mieszkania i poszli do windy.
Ludzie chodzili w obie strony po korytarzach, pilnuj¹c w³asnych nosów. Andy przyjrza³ siê uwa¿nie Kapowi i zaraz spojrza³ w drug¹ stronê. Winda zawioz³a ich do sali balowej. Kap poprowadzi³ ich d³ugim korytarzem do wyjœcia. Josie, rudzielec, który siedzia³ przy drzwiach, gdy Kap rozkaza³ Alowi Steinowitzowi pojechaæ do Hastings Glen, odszed³ za swym wielkim przeznaczeniem. Teraz siedzia³ tam
m³ody, przedwczeœnie ³ysiej¹cy ch³opak, zmagaj¹cy siê z podrêcznikiem programowania komputerów. W rêku trzyma³ ¿ó³ty cienkopis. Gdy siê zbli¿ali, podniós³ g³owê. - Czeœæ, Richard - powiedzia³ Kap. Gonisz szko³ê? Richard rozeœmia³ siê. - To raczej szko³a goni mnie. - Spojrza³ ze zdziwieniem na Andy'ego. Andy odpowiedzia³ mu pustym spojrzeniem. Kap przy³o¿y³ kciuk do p³ytki i coœ stuknê³o. Na konsoli przed Richardem
zapali³o siê zielone œwiat³o. 396 Dok¹d? - zapyta³ Richard. W rêku zamiast cienkopisu mia³ d³ugopis zawieszony nad ma³ym zeszytem. - Stajnie - odpowiedzia³ raŸno Kap. Spotkamy tam córeczkê Andy'ego i oboje uciekn¹. - Pojad¹ do bazy lotnictwa Andrews odparowa³ Andy i pchn¹³. Ból waln¹³ go w g³owê jak
têpy tasak. - Baza Andrews - zgodzi³ siê Richard i zapisa³ to w ksi¹¿eczce m z godzin¹. - Mi³ego dnia, panowie. Wyszli razem na s³oneczny i wietrzny, paŸdziernikowy dzieñ. Vega Kapa czeka³a podstawiona na czystym, jasnym ¿wirze kolistego podjazdu. - Daj mi kluczyki - powiedzia³ Andy i Kap mu je poda³. Andy otworzy³ baga¿nik, do którego
wstawili walizki. Zamkn¹³ klapê odda³ kluczyki Kapowi - Jedziemy. Kap objecha³ stawek i skierowa³ siê w stronê stajni. Kiedy ju¿ zje¿d¿ali, Andy zauwa¿y³ mê¿czyznê w baseballowej ocieplanej kórtce, biegn¹cego po trawniku w kierunku domu i poczu³ ukucie niepokoju. Kap zatrzyma³ siê tu¿ przy otwartych drzwiach stajni. Siêgn¹³ po kluczyk. Andy lekko uderzy³ go po rêku.
- Nie, zostaw j¹ na chodzie. Idziemy. Wysiad³ z samochodu. W g³owie czu³ ³omot, rytmiczne pchniêcia bólu przeszywa³y mu mózg. Ale na razie nie by³o jeszcze tak Na razie. Kap wysiad³ i sta³ niezdecydowany. - Nie chcê tam wchodziæ - powiedzia³. Jego oczy biega³y dziko wszystkie strony. - Tam za ciemno. One lubi¹ ciemnoœæ. Kryj¹ »K¹saj¹. - Wê¿y nie ma - powiedzia³ Andy i
pchn¹³ lekko. Wystarczy³o, ¿eby wprawiæ Kapa w ruch, ale na oko o niczym go nie przekona³o. Weszli do stajni. Przez jeden straszny, paniczny moment Andy myœla³, ¿e jej tam nie ma. Wejœcie ze s³oñca w cieñ sprawi³o, ¿e przez chwilê nic nie widzia³. W œrodku by³o gor¹co, duszno i coœ zdenerwowa³o konie; r¿a³y i kopa³y w drzwi boksów. Andy niczego nie widzia³. 397
- Charlie - zawo³a³ dr¿¹cym, pe³nym pragnienia g³osem. -Charlie! - Tatuœ! - krzyknê³a Charlie i poczu³, jak radoœæ ogarnia go ca³ego; radoœæ, która zmieni³a siê w przera¿enie, kiedy rozpozna³ w jej g³osie ostry strach. - Tatusiu, nie wchodŸ tu. Nie wchodŸ. - Chyba trochê ju¿ na to za póŸno powiedzia³ ktoœ z góry. 10 - Charlie - zawo³a³ cichy g³os. Wo³a³
gdzieœ z góry, ale sk¹d? Wydawa³ siê dobiegaæ zewsz¹d. Poczu³a, jak ogarnia j¹ fala gniewu gniewu podsycanego straszliw¹ niesprawiedliwoœci¹ tego, co do tej pory siê zdarzy³o. Niemal natychmiast poczu³a, jak to zaczyna siê wydobywaæ z jej wnêtrza. To by³o teraz o wiele bli¿sze powierzchni... o wiele chêtniejsze, by wybuchn¹æ. Jak przy tym cz³owieku, który j¹ przyprowadzi³. Kiedy wyci¹gn¹³
broñ, po prostu rozgrza³a j¹ tak, ¿e nie móg³ jej d³u¿ej utrzymaæ. Mia³ szczêœcie, ¿e kule w œrodku nie wybuch³y. Czu³a, jak wewn¹trz niej ju¿ zbiera³o siê ciep³o i jak zaczyna promieniowaæ we wszystkich kierunkach, jakby w³¹czono jakiœ niesamowity akumulator. Charlie przyjrza³a siê cienistym stryszkom, ale nie dostrzeg³a nikogo. Zbyt wiele bali siana. Zbyt wiele cieni.
- Ja bym tego nie robi³, Charlie. - G³os by³ teraz odrobinê do-noœniejszy, lecz ci¹gle spokojny. Przebija³ mg³ê gniewu i zmieszania. - Powinieneœ zejœæ na dó³ - krzyknê³a g³oœno Charlie. Ca³a dr¿a³a. Powinieneœ zejœæ, nim zechcê to wszystko spaliæ! Mogê to zrobiæ! - Wiem, ¿e mo¿esz - odpowiedzia³ cichy g³os. P³yn¹³ w dó³ znik¹d, zewsz¹d. Lecz jeœli to zrobisz, spalisz wiele koni, Charlie. Nie
s³yszysz ich? S³ysza³a. Gdy tylko zwróci³ na nie jej uwagê, us³ysza³a. Konie niemal oszala³y ze strachu, r¿a³y i kopa³y w zamkniête drzwi boksów. W jednym z nich by³ Wró¿. Charlie nie mog³a z³apaæ oddechu. Znów zobaczy³a œcie¿kê 398 ognia biegn¹c¹ przez podwórko farmy Mandersów i wybuchaj¹ce kurczêta. Jeszcze raz odwróci³a siê w stronê wiadra z wod¹, teraz ju¿ bar-; dzo
przestraszona. Moc dr¿a³a na granicy jej zdolnoœci kontroli. Tym razem do po³owy nape³nione wiadro nie tylko pokry³o siê par¹; woda zaczê³a siê w nim gotowaæ natychmiast i gwa³townie. ! W chwilê póŸniej chromowy kurek tu¿ nad wiadrem obróci³ siê [dwukrotni" i wystrzeli³ ze stercz¹cej ze œciany rury, przelecia³ ca³¹ d³ugoœæ stajni jak g³owica rakiety i waln¹³ z hukiem o przeciwleg³¹ œcianê. Z rury trysnê³a woda. Zimna
woda. Charlie czu³a jej ch³ód. Lecz woda, lec¹ca z rury, niemal natychmiast zamienia³a siê w parê i gêsta mg³a spowi³a korytarze miêdzy boksami. Zwiniêty w¹¿, wisz¹cy na ko³ku tu¿ przy rurze, zacz¹³ siê topiæ Odzyska³a kontrolê i zdo³a³a to powstrzymaæ. Rok temu nie da³aby rady; to coœ wyrwa³oby siê, by dokonaæ okropnych zniszczeñ. Teraz kontrolowa³a to znacznie lepiej... och, ale by³o tego za wiele.
Sta³a w miejscu dr¿¹c. - Czego jeszcze chcesz? - zapyta³a cichym g³osem. - Dlaczego ', nie pozwolisz nam po prostu odejœæ? Przera¿ony koñ zar¿a³ piskliwie. Charlie doskonale rozumia³a, jak siê czuje. - Nikt nie s¹dzi, byœcie mogli tak po prostu st¹d wyjœæ - odpo-wiedzia³ jej spokojny g³os Rainbirda. - Przypuszczam, ¿e nie myœli \ tak nawet twój ojciec. Jesteœ groŸna, Charlie. I
dobrze o tym wiesz. : Gdybyœmy ci pozwolili odejœæ, nastêpnymi ludŸmi, którzy ciê z³api¹, mogliby byæ Rosjanie, pó³nocni Koreañczycy lub nawet dzicy [ Chiñczycy. Mo¿esz myœleæ, ¿e ¿artujê, ale ja nie ¿artujê. - To nie moja wina! - krzyknê³a Charlie. - Nie - odpowiedzia³ Rainbird z zadum¹. - Oczywiœcie, to nie twoja wina. W ka¿dym razie to wszystko gówno. Czynnik Z wcale mnie nie obchodzi, Charlie. Nigdy mnie nie obchodzi³.
Obchodzisz mnie tylko ty. - Och, ty k³amco!- krzyknê³a ostro Charlie. - Oszuka³eœ mnie, udawa³eœ, ¿e jesteœ kimœ innym, ni¿ by³eœ... 399 Przerwa³a. Rainbird przelaz³ lekko przez nisk¹ górkê siana i usiad³ na krawêdzi stryszku, zwieszaj¹c nogi. Pistolet trzyma³ na kolanach. Jego twarz patrzy³a na ni¹ z góry jak zniszczony ksiê¿yc.
- K³ama³em ci? Nie. Ja tylko nie mówi³em ci ca³ej prawdy, tylko to. I sprawi³em, ¿e ¿yjesz. - Wstrêtny ³garz - szepnê³a Charlie, lecz ze strachem stwierdzi³a, ¿e chce mu wierzyæ; pod powiekami poczu³a ¿¹d³o ³ez. By³a taka zmêczona i chcia³a wierzyæ, ¿e mówi³ prawdê, chcia³a wierzyæ, ¿e j¹ lubi. - Nie chcia³aœ testów - powiedzia³ Rainbird. - Twój staruszek te¿ ich nie chcia³. To co mieli zrobiæ? Powiedzieæ: „Och, strasznie
przepraszamy, pomyliliœmy siê" - i wypuœciæ was na ulicê? Widzia³aœ, jak ci faceci pracuj¹, Charlie. Widzia³aœ, jak postrzelili tego starego Mandersa w Hastings Glen. Wyrywali paznokcie twej matce, a póŸniej za... - Przestañ!- krzyknê³a przepe³niona bólem dziewczynka, a jej moc znowu siê poruszy³a, niebezpiecznie bliska powierzchni. - Nie, nie przestanê. Czas, ¿ebyœ pozna³a prawdê, Charlie. Ja utrzyma³em ciê przy ¿yciu.
Sprawi³em, ¿e by³aœ dla nich wa¿na. Myœlisz, ¿e zrobi³em to, bo tak¹ mam pracê. Pieprzê pracê. To wszystko durnie. Kap, Hockstetter, Pynchot, ten Jules, co ciê tu przyprowadzi³ - to wszystko durnie. Charlie wpatrywa³a siê w Rainbirda, jakby zahipnotyzowana jego góruj¹c¹ nad ni¹ twarz¹. Tym razem nie nosi³ przepaski i nierówna, straszna dziura, w której kiedyœ mia³ oko, by³a jak wspomnienie o czystym strachu.
- Nie k³ama³em ci i o tym - powiedzia³ Rainbird i dotkn¹³ twarzy. Palce porusza³y siê lekko, niemal z mi³oœci¹, wzd³u¿ otwartych blizn na szczêce, po wpadniêtym policzku, a¿ do samego wypalonego oczodo³u. - Powiedzia³em czêœæ prawdy. Nie by³o dziury, szczurów i Vietcongu. Zrobili to moi towarzysze broni. Bo byli durniami, jak ci tutaj. Charlie nie rozumia³a; nie wiedzia³a, co on ma na myœli. Czu³a zamêt w g³owie. Czy nie
pojmowa³, ¿e w ka¿dej chwili mo¿e zmieniæ siê w grzankê - tam, gdzie siedzi? - Nic nie ma znaczenia - mówi³ Rainbird. - Nic oprócz ciebie 400 i mnie. Musimy byæ ze sob¹ szczerzy, Charlie. To wszystko, czego chcê. Chcê byæ z tob¹ szczery. I dziewczynka wyczu³a, ¿e mówi prawdê - lecz wyczu³a w tym tak¿e podskórn¹, ciemniejsz¹ prawdê. By³o jeszcze coœ, o czym nie mówi³.
- ChodŸ na górê - powiedzia³ Rainbird - pogadamy o wszystkim. Tak, to by³o jak hipnoza. I przypomina³o telepatiê. Bo mimo ¿e Charlie wyczuwa³a kszta³t tej czarnej prawdy, jej stopy porusza³y siê w kierunku prowadz¹cej na stryszek drabiny. On nie mówi³ o rozmowie. Mówi³ o koñcu. O koñcu w¹tpliwoœci, rozpaczy, strachu koñcu pokusy, by wzniecaæ coraz wiêksze ognie, a¿ po jakiœ [straszny kres. Na swój w³asny,
pokrêtny i szalony sposób mówi³ o tym, ¿e jest jej przyjacielem - takim, jakim nie móg³by byæ nikt inny I... tak, jakaœ czêœæ Charlie chcia³a w³aœnie tego. Jakaœ jej (czêœæ pragnê³a kresu i wyzwolenia. Wiêc Charlie zaczê³a przesuwaæ siê w stronê drabinki i kiedy opar³a d³onie o szczeble, do stajni wpad³ jej ojciec. 11 - Charlie? - zawo³a³ i czar prys³.
Rêce opad³y ze szczebli i zala³a j¹ straszna fala zrozumienia. Obróci³a siê w kierunku drzwi i zobaczy³a ojca. Pierwsza myœl, o jego oty³oœci, przemknê³a jej przez g³owê [i zniknê³a tak szybko, ¿e Charlie nie mia³a niemal szansy, by nad ni¹ siê zastanowiæ. Lecz gruby czy nie, to by³ on, pozna³aby go szêdzie; zala³a j¹ fala mi³oœci, zmywaj¹c czar Rainbirda jak mg³ê. I Charlie zrozumia³a, ¿e cokolwiek John Rainbird planowa³ dla
niej, dla jej ojca mia³ tylko œmieræ. - Tatusiu! - krzyknê³a. - Nie wchodŸ tu! Na twarzy Rainbirda pojawi³ siê naraz wyraz irytacji. Broñ nie le¿a³a ju¿ na jego kolanach, trzyma³ j¹ w d³oni, wycelowan¹ w widoczn¹ w drzwiach sylwetkê. - Chyba trochê ju¿ na to za póŸno powiedzia³. Za tatusiem sta³ jakiœ cz³owiek. Pomyœla³a, ¿e to ten, którego 401
wszyscy tu nazywali Kap. Po prostu sta³, plecy mia³ pochylone, jakby ktoœ z³ama³ mu krêgos³up. - WejdŸ - powiedzia³ Rainbird i Andy wszed³. - A teraz stañ. Andy stan¹³. Kap szed³ za nim, krok czy dwa z ty³u, jakby ci dwaj byli ze sob¹ zwi¹zani. Oczy Kapa obraca³y siê niespokojnie, lustruj¹c ciemnoœæ stajni. - Wiem, ¿e mo¿esz to zrobiæ powiedzia³ Rainbird l¿ejszym, niemal ¿artobliwym tonem. -
W rzeczywistoœci mo¿ecie to zrobiæ oboje. Ale, panie McGee... Andy? Czy mogê mówiæ panu Andy? - Jak pan sobie ¿yczy - powiedzia³ jej ojciec. G³os mia³ spokojny. - Andy, jeœli spróbujesz u¿yæ tego, co masz, przeciwko mnie, bêdê próbowa³ oprzeæ siê wystarczaj¹co d³ugo, by zastrzeliæ twoj¹ córkê. I oczywiœcie, Charlie, jeœli spróbujesz u¿yæ tego, co masz, przeciwko mnie, wszystko mo¿e siê zdarzyæ.
Charlie podbieg³a do ojca. Przycisnê³a buziê do szorstkiej klapy jego sztruksowej marynarki. - Tatku, tatku - szepta³a ochryple. - Czeœæ, malutka - powiedzia³ ojciec i pog³aska³ j¹ po g³owie. Przytuli³ j¹, a póŸniej spojrza³ na Rainbirda. Siedz¹c tam, na stryszku jak ¿eglarz na rei, ten cz³owiek by³ wcieleniem jednookiego pirata z jego snów. - I co teraz? - zapyta³ Andy. Zdawa³
sobie sprawê, ¿e prawdopodobnie Rainbirdowi uda siê przytrzymaæ ich tutaj, dopóki jego kumpel, którego widzia³ biegn¹cego przez trawnik, nie sprowadzi pomocy, ale jakoœ nie s¹dzi³, by o to mu chodzi³o. Rainbird zignorowa³ jego pytanie. - Charlie? - powiedzia³. Charlie zadr¿a³a w ramionach ojca, ale nie odwróci³a siê. - Charlie - powtórzy³ Rainbird raz jeszcze, miêkko, nagl¹co. -Spójrz na
mnie, Charlie. Powoli, z oporami, Charlie odwróci³a siê i spojrza³a w górê. - ChodŸ do mnie. Nic siê nie zmieni³o. Za³atwimy nasze sprawy i wszystko siê skoñczy. - Nie, nie mogê na to pozwoliæ stwierdzi³ Andy, niemal uprzejmie. Wychodzimy. - WchodŸ, Charlie - powtórzy³ Rainbird - albo wpakujê kulê 402 w g³owê twego taty, teraz, zaraz. Mo¿esz mnie spaliæ, ale za³o¿y³bym siê, ¿e zdo³am
przedtem poci¹gn¹æ za cyngiel. Charlie jêknê³a z g³êbi gard³a jak zranione zwierzê. - Nie idŸ, Charlie - powiedzia³ Andy. - Nic mu siê nie stanie - t³umaczy³ Rainbird. G³os mia³ niski, racjonalny, przekonywaj¹cy. Wyœlê go na Hawaje i bêdzie mu dobrze. Ty wybierasz, Charlie. Dla niego kula w ³eb lub z³ote piaski pla¿y Ka³ami. Co ma byæ? Ty wybierasz. Wpatruj¹c siê nieruchomymi niebieskimi oczami w jedno oko Rainbirda, Charlie,
dr¿¹c, post¹pi³a krok w jego kierunku. - Charlie! - powiedzia³ ostro jej ojciec. - Nie! - Wszystko siê skoñczy - mówi³ Rainbird. Lufa pistoletu celowa³a, nieruchoma, w g³owê Andy'ego. - A tego w³aœnie chcesz, prawda? Za³atwiê to bez bólu, czysto. Zaufaj mi, Charlie. Zrób to dla taty i zrób to dla siebie. Charlie zrobi³a kolejny krok. I nastêpny.
- Nie - powiedzia³ Andy. - Nie s³uchaj go, Charlie. Zachowa³a siê tak, jakby dostarczy³ jej argumentu na spotkanie z Rainbirdem. Znów podesz³a do drabiny. Po³o¿y³a d³onie na szczeblu znajduj¹cym siê tu¿ nad jej g³ow¹ i zatrzyma³a siê. Spojrza³a w górê, w oczy Rainbirda, przytrzymuj¹c jego wzrok. - Obiecujesz, ¿e nic mu siê nie stanie? - Tak - odpowiedzia³ Rainbird, lecz Andy poczu³ nagle i w ca-³oœci si³ê tego k³amstwa... si³ê
wszystkich jego k³amstw. Bêdzie musia³ j¹ pchn¹æ, pomyœla³ z têpym zdumieniem. Nie jego, lecz j¹. Zebra³ si³y. Charlie sta³a ju¿ na pierwszym szczeblu, siêgaj¹c po kolejny szczebel nad g³ow¹. I wtedy w³aœnie Kap - wszyscy o nim zapomnieli - zacz¹³ wrzeszczeæ Kiedy Don Jules dotar³ do budynku, który Andy i Kap opuœcili przed zaledwie kilkoma minutami, wygl¹da³ tak dziko, ¿e
Richard, dy¿uruj¹cy przy wejœciu, z³apa³ le¿¹cy w szufladzie rewolwer. 403 - CO... - Alarm, alarm - wrzeszcza³ Jules. * - Czy masz poz... - Mam wszystkie pozwolenia, ty cholerny pierdo³o! Dziewczynka! Dziewczynka na wolnoœci!
Na konsoli Richarda znajdowa³y siê dwie proste tarcze typu kombinacyjnego, ponumerowane od jednego do dziesiêciu. Zdenerwowany Richard upuœci³ d³ugopis i ustawi³ lew¹ tarczê na odrobinê po siódemce. Jules przeszed³ za biurko i ustawi³ praw¹ tarczê na odrobinê po jedynce. W chwilê póŸniej z konsoli wydoby³ siê niski pomruk; dŸwiêk ten powtarza³ siê wszêdzie, na ca³ym terenie Sklepiku. Ogrodnicy wy³¹czyli kosiarki i biegli do
szop, w których przechowywano broñ. Drzwi do sal, w których znajdowa³y siê delikatne terminale komputerowe, zaczê³y siê zasuwaæ. Gloria, sekretarka Kapa, wyjê³a rewolwer. Wszyscy obecni na miejscu agenci biegli w stronê g³oœników, czekaj¹c na kolejne rozkazy; marynarki mieli rozpiête, by móc szybciej wydobyæ broñ. £adunek w ogrodzeniu z niskiego, stosowanego w dzieñ, skoczy³ do zabójczego.
Dobermany biegaj¹ce miêdzy ogrodzeniami us³ysza³y pomruk sygna³u, wyczu³y zmianê, gdy Sklepik zbiera³ siê do boju, i zaczê³y szczekaæ, histerycznie podskakuj¹c. Bramy miêdzy Sklepikiem a œwiatem zewnêtrznym zaczê³y siê zasuwaæ i ryglowaæ automatycznie. Ciê¿arówka z piekarni, obs³uguj¹ca intendenturê, straci³a tylny zderzak miêdzy skrzyd³ami zamykaj¹cej siê bramy, a kierowca tylko dziêki ³utowi szczêœcia unikn¹³ œmierci wskutek
szoku elektrycznego. Alarm zdawa³ siê brzêczeæ bez koñca, dra¿ni¹c podœwiadomoœæ. Jules z³apa³ mikrofon z konsoli Richarda i powiedzia³: - Stan „Jasno¿ó³ty". Powtarzam, stan , Jasno¿ó³ty". To nie s¹ æwiczenia. Zbiórka przy stajni, podchodziæ ostro¿nie. - Szuka³ w pamiêci okreœlenia kodowego Charlie McGee i nie móg³ go sobie przypomnieæ. Chyba codziennie zmieniali te pieprzone kody. - To dziewczynka i
zaczê³a! Powtarzam, dziewczynka zaczê³a. - 404 13 Orv Jamieson sta³ pod g³oœnikiem w saloniku na trzecim piêtrze budynku pó³nocnego, trzymaj¹c w rêku Narkozê. Kiedy us³ysza³ komunikat Julesa, usiad³ gwa³townie i wsadzi³ pistolet w ol-stro. - Oho - powiedzia³ sobie, gdy trzech innych agentów, z którymi gra³ w bilard,
rzuci³o siê do drzwi. - Oho, tylko nie ja. Mnie w tym nie ma. Ci inni mog¹ sobie ganiaæ jak psy na œwie¿ym tropie, jeœli tego chc¹. Nie by³o ich na farmie Mandersów. Nie widzieli tej szczególnej trzecioklasistki w akcji. OJ pragn¹³ tylko jednego i to bardziej ni¿ czegokolwiek w ¿yciu. Pragn¹³ znaleŸæ g³êbok¹ dziurê i wpe³zn¹æ na samo jej dno. 14
Kap Hollister s³ysza³ niewiele z trójstronnej rozmowy miêdzy Charlie, jej ojcem i Rainbirdem. Pracowa³ na ja³owym biegu; wype³ni³ stare rozkazy, a nie otrzyma³ jeszcze nowych. Rozmowa wpada³a mu do g³owy jednym uchem, a wypada³a drugim, pozwalaj¹c bez przeszkód myœleæ o grze w golfa, wê¿ach i rozmiarach kijów, o boa dusicielach, ¿mijach, grzechotnikach i pytonach tak wielkich, ¿e mog¹ po³ykaæ kozy w ca³oœci. Nie podoba³o mu
siê to miejsce. Ca³e zasypane by³o sianem , co przypomina³o mu zapach nie przyciêtej trawy na terenach golfowych. W³aœnie w sianie w¹¿ uk¹si³ jego brata, gdy Kap mia³ trzy lata; to nie by³ szczególnie niebezpieczny w¹¿, lecz jego brat wrzasn¹³, wrzeszcza³, wielki, twardy, dziesiêcioletni Leon Hollister wrzeszcza³, czuæ by³o zapach siana, zapach koniczyny, zapach tymianku, a jego brat by³ najsilniejszym, najdzielniejszym ch³opcem na œwiecie, lecz teraz
^wrzeszcza³, wielki, twardy, dziesiêcioletni Leon Hollister |! wrzeszcza³ - „IdŸ po tatê!", po jego policzkach p³ynê³y ³zy, i! trzyma³ puchn¹c¹ nogê w d³oniach i kiedy trzyletni Kap Hollister ^obróci³ siê, by zrobiæ ; , co kaza³ mu zrobiæ przera¿ony, be³kocz¹cy brat, w¹¿ przeœlizn¹³ siê po jego stopie, jego w³asnej stopie, prynny jak œmiercionoœna zielona woda - a doktor powiedzia³ [póŸniej, ¿e uk¹szenie nie by³o szczególnie niebezpieczne, w¹¿ mu-
405 sia³ bardzo niedawno uk¹siæ coœ innego i jego torebki jadowe by³y puste, lecz Lennie myœla³, ¿e umrze a i wszêdzie czuæ by³o s³odki, letni zapach siana, a koniki polne skaka³y woko³o, wydaj¹c ci¹gle ten sam dŸwiêk i pluj¹c sokiem tytoniowym („Pluñ, a dam ci odejœæ" by³o uniwersalnym zaklêciem w tych dawno minionych dniach w Nebrasce); dobre zapachy, dobre dŸwiêki, zapachy i dŸwiêki z pola
golfowego i wrzask brata i suche ³uski przesuwaj¹ce siê po jego stopie; spojrza³ w dó³ i zobaczy³ p³ask¹, trójk¹tn¹ g³owê wê¿a, jego czarne oczy... w¹¿ przeœlizn¹³ siê po stopie Kapa, uciekaj¹c w wysok¹ trawê, jak na ³¹kach golfowych, mo¿na by powiedzieæ... zapach by³ identyczny... nie podoba³o mu siê tutaj. Kije i wê¿e, i golf, i ¿mije... Rykoszet szala³ w g³owie Kapa coraz szybciej i szybciej, jego puste oczy porusza³y siê bez
przerwy po cienistym wnêtrzu stajni, a Rainbird walczy³ z Andym i z Charlie. W koñcu oczy Kapa skupi³y siê na czêœciowo stopionym, plastykowym wê¿u ogrodniczym, wisz¹cym przy wysadzonej rurze. W¹¿ wisia³ w zwojach na ko³ku, ci¹gle jeszcze czêœciowo zas³oniêty chmur¹ pary. Kap poczu³ gwa³towny strach, wybuchowy jak p³omieñ w starych instalacjach gazowych. Przez chwilê strach ten by³ tak wielki, ¿e
uniemo¿liwi³ mu nawet oddychanie, nie mówi¹c ju¿ o wykrzykniêciu ostrze¿enia. Miêœnie Kapa by³y nieruchome, sparali¿owane. A póŸniej miêœnie siê poruszy³y, Kap nabra³ powietrza w p³uca jednym konwulsyjnym, nag³ym wdechem i wyda³ z siebie rozdzieraj¹cy uszy nag³y wrzask: - W¹¿! W¹¿! W¹¹¹¿¿¿! Nie ucieka³. Nawet tak zgnêbiony, Kap Hollister nie nale¿a³ do tych, którzy uciekaj¹. Rzuci³
siê naprzód jak zardzewia³y robot i z³apa³ oparte o œcianê grabie. By³ tu w¹¿ i on go zabije, z³apie go, zmia¿d¿y go. On... On... Uratuje Lennie'ego! Rzuci³ siê na czêœciowo stopiony w¹¿, wymachuj¹c grabiami. Sprawy potoczy³y siê bardzo szybko. 406 15 Agenci, wiêkszoœæ z nich uzbrojona w broñ krótk¹, i ogrodnicy, wiêkszoœæ z
nich ze strzelbami, gromadzili siê w luŸnym krêgu wokó³ niskiej stajni, kiedy us³yszeli wrzask. W chwilê póŸniej rozleg³ siê g³oœny ³omot i coœ, co mog³o byæ st³umionym krzykiem bólu. W nastêpnej sekundzie us³yszeli niskie ³upniêcie i st³umiony huk, pochodz¹cy bez w¹tpienia z pistoletu z t³umikiem. Kr¹g zatrzyma³ siê na chwilê i znów ruszy³ w stronê stajni.
16 Nag³y wrzask Kapa i jego sus po grabie przerwa³y koncentracjê Rainbirda tylko na moment, ale ten moment wystarczy³. Lufa skoczy³a z g³owy Andy'ego na g³owê Kapa - ten ruch by³ instynktowny; szybki, czujny skok tygrysa poluj¹cego w d¿ungli. I tak siê zdarzy³o, ¿e to instynkty zdradzi³y Rainbirda i spowodowa³y upadek z liny, po której chodzi³ tak d³ugo. Andy u¿y³ pchniêcia równie szybko i
równie instynktownie. Kiedy Rainbird skierowa³ broñ na Kapa, krzykn¹³ do Rainbirda: Skacz! i pchn¹³ mocniej ni¿ kiedykolwiek. Ból rozsadzi³ mu g³owê jak rozrywaj¹cy siê szrapnel, mdl¹cy w swym natê¿eniu i Andy poczu³, jak coœ puszcza, ostatecznie i nieodwo³alnie. „Przepali³o siê" - pomyœla³ Andy. Ta myœl by³a gêsta jak b³oto. Zatoczy³ siê,Straci³ czucie w ca³ej lewej stronie cia³a. Lewa noga nie chcia³a go ju¿ podtrzymywaæ.
Tymczasem Rainbird odepchn¹³ siê od krawêdzi stryszka jednym, potê¿nym ruchem ramion; twarz mia³ niemal komicznie zdumion¹. Trzyma³ pistolet. Nawet kiedy wyl¹dowa³ Ÿle i pad³ na twarz ze z³aman¹ nog¹, trzyma³ pistolet. Nie potrafi³ st³umiæ okrzyku bólu i zdumienia, ale nadal trzyma³ pistolet. Kap dopad³ zielonego wê¿a i wali³ go wœciekle grabiami. Porusza³ ustami, ale nie wybiega³y z nich ¿adne s³owa - pryska³ tylko
drobniutkimi kroplami œliny. Rainbird spojrza³ w górê. W³osy opad³y mu na oczy. Podrzuci³ ow¹, usuwaj¹c je z pola widzenia. Jedno oko œwieci³o mu w mro407 ku. K¹ciki zaciœniêtych ust opad³y w gorzkim grymasie. Podniós³ rewolwer i wycelowa³ w Andy'ego. - Nie! - krzyknê³a Charlie. - Nie!
Rainbird wystrzeli³ i z otworów t³umika buchn¹³ dym. Kula od³upa³a jasne drzazgi drzewa ze œciany za ko³ysz¹c¹ siê g³ow¹ Andy'ego. Rainbird opar³ ³okieæ na ziemi i strzeli³ po raz drugi. G³owa Andy'ego opad³a gwa³townie w prawo, z lewej strony szyi trysn¹³ strumieñ krwi. - Nie! - krzyknê³a Charlie jeszcze raz i zas³oni³a buziê d³oñmi.- Tato! Tato! Rêka Rainbirda wysunê³a siê spod jego cia³a, w d³oñ wbi³y siê d³ugie drzazgi.
- Charlie - szepta³. - Charlie, spójrz na mnie. ,>: 17 Otoczyli ju¿ szczelnie stajniê i stanêli, niepewni, co robiæ dalej. - Dziewczynka - powiedzia³ Jules. Sprz¹tniemy j¹... - Nie! - krzyknê³a z g³êbi stajni dziewczynka, jakby us³ysza³a, co planuje Jules. A póŸniej krzycza³a: - Tato! Tato! Nastêpnie rozleg³ siê jeszcze jeden strza³, tym razem znacznie mocniejszy i
nast¹pi³ gwa³towny, wœciek³y b³ysk, który zmusi³ ich do os³oniêcia oczu. Z otwartych wrót stajni wyla³a siê fala gor¹ca; ci, którzy stali naprzeciw nich, musieli siê przed ni¹ cofaæ. PóŸniej pojawi³ siê dym i b³yszcz¹ce jêzyki ognia. i Gdzieœ w œrodku tego embrionu piek³a r¿a³y konie. 18 Przera¿ona, nic nie pojmuj¹ca Charlie
pobieg³a ku ojcu i kiedy Rainbird zawo³a³ j¹ po imieniu, odwróci³a siê. Rainbird le¿a³ na brzuchu, trzymaj¹c rewolwer obur¹cz i próbuj¹c wymierzyæ. Nieprawdopodobne, ale uœmiecha³ siê. - Tak - zachrypia³. - ¯ebym móg³ patrzeæ ci w oczy. Kocham ciê, Charlie. Przycisn¹³ spust. :,;,,,,,. ,.}.,. 408 ... Moc wybuch³a z niej szaleñczo,
ca³kowicie niekontrolowana. Biegn¹c ku Rainbirdowi, zaw³adnê³a w porê kawa³kiem o³owiu, który w innym przypadku wbi³by siê w mózg Charlie. Przez chwilê wydawa³o siê, ¿e potê¿ny wicher zdziera ubranie z Rainbirda i miotaj¹cego siê za nim Kapa i ¿e nie dzieje siê nic innego. Ale ten wicher zdziera³ nie tylko ubranie, zdziera³ cia³o p³yn¹ce jak roztopiony wosk; odrywa³ je od koœci, czerniej¹cych, zwêglonych,
zaczynaj¹cych p³on¹æ. Nag³y b³ysk œwiat³a, jak z flesza, oœlepi³ Charlie; nie widzia³a nic, ale s³ysza³a, jak konie w swych boksach dostaj¹ ob³êdu ze strachu... i czu³a zapach dymu. „Konie! Konie!" - pomyœla³a oœlepiona, wyci¹gaj¹c przed siebie rêce. To jej sen. Zmieniony, lecz ten sam. I nagle, w jednej chwili, Charlie przenios³a siê na lotnisko w Albany; ma³a dziewczynka, piêæ centymetrów ni¿sza, piêæ kilo l¿ejsza i
jak¿e niewin-niejsza; ma³a dziewczynka z papierow¹ torb¹ wyci¹gniêt¹ ze œmietnika, id¹ca od automatu do automatu, ruszaj¹ca je, drobne wypadaj¹ ze szczelin... Ruszy³a teraz niemal na oœlep, szukaj¹c w g³owie informacji o tym, co musi zrobiæ. Fala przebieg³a wzd³u¿ drzwi boksów umieszczonych po obu stronach korytarza. Jeden po drugim na drewnian¹ pod³ogê opad³y dymi¹ce rygle, poskrêcane z gor¹ca.
Moc minê³a Rainbirda i Kapa i wyrwa³a siê na zewn¹trz jak pocisk wystrzelony z psychicznego dzia³a. Tylna œciana stodo³y wybuch³a dymi¹cymi balami i deskami. Potrzaskane szrapnele œwiszcza³y w powietrzu w promieniu ponad piêædziesiêciu metrów i ci agenci Sklepiku, którzy znaleŸli siê na ich drodze, równie dobrze mogli stan¹æ przed luf¹ moŸdzie¿a. Facetowi imieniem Clayton Braddock wiruj¹ca deska prawie uciê³a g³owê. Agent
obok niego zosta³ rozerwany na dwoje belk¹, która nadlecia³a, wiruj¹c jak urwane œmig³o samolotu. Trzeciemu dymi¹cy kawa³ek drewna uci¹³ ucho; ten goœæ zauwa¿y³ to dopiero po dziesiêciu minutach Linia harcowników Sklepiku rozp³ynê³a siê w nicoœæ. Ci, którzy | nie mogli biec, pe³zali. Tylko jednemu cz³owiekowi uda³o siê przez 409
kilka sekund utrzymaæ pozycjê. By³ to George Sedaka - ten, który w New Hampshire razem z Orville'em Jamiesonem ukrad³ listonoszowi listy Andy'ego. Sedaka w³óczy³ siê tylko po terenie Sklepiku, czekaj¹c na przeniesienie do Panamy. Agent, który znajdowa³ siê po jego lewej stronie, le¿a³ na ziemi jêcz¹c. Po prawej Sedaka mia³ nieszczêsnego Claytona Braddocka. On sam, o cudzie, pozosta³ nietkniêty. Od³amki drzewa fruwa³y wokó³ niego jak
gor¹ce szrapnele. Metalowy hak, ostry i œmiercionoœny, wbi³ siê w ziemiê nie dalej ni¿ dziesiêæ centymetrów od jego stopy i œwieci³ s³abym, czerwonym blaskiem. Tylna œciana stajni wygl¹da³a jakby pod³o¿ono pod ni¹ z dziesiêæ lasek dynamitu. Potrzaskane, p³on¹ce drewniane bale otacza³y dziurê, która mia³a ponad piêæ metrów œrednicy. Wielka góra kompostu, w któr¹, wydostaj¹c siê ze stajni, trafi³a wiêksza czêœæ
niesamowitej mocy Charlie, p³onê³a teraz, a to, co pozosta³o z tylnej œciany, zajmowa³o siê od niej. Sedaka s³ysza³ konie, r¿¹ce i parskaj¹ce wewn¹trz stajni, widzia³ krwawe, czerwonopomarañczowe jêzyki ognia, przeskakuj¹ce po belach wysuszonego siana. By³o tak, jakby przez dziurkê od klucza przygl¹da³ siê piek³u. Sedaka zdecydowa³ nagle, ¿e nie chce ju¿ mieæ z tym nic wspólnego.
To by³o nieco trudniejsze ni¿ straszenie broni¹ na pustej drodze bezbronnego listonosza. George Sedaka wsadzi³ pistolet w olstro i da³ dyla. 19 Charlie ci¹gle porusza³a siê po omacku, niezdolna poj¹æ, co siê sta³o. - Tato! - krzycza³a. - Tato! Tato! Wszystko by³o zamazane, upiorne. Powietrze wype³nia³ gor¹cy, dusz¹cy dym i czerwone jêzyki ognia. Konie ci¹gle kopa³y w
drzwi boksów, lecz teraz ju¿ drzwi, pozbawione rygli, otwiera³y siê gwa³townie. Przynajmniej niektóre zdo³aj¹ siê wydostaæ. Charlie pad³a na kolana, szukaj¹c po omacku ojca; uciekaj¹ce 410 konie przemyka³y obok niej: niematerialne cienie jak mroczne kszta³ty ze snu. Z dachu odpad³a w chmurze iskier jedna z p³on¹cych krokwi i zapali³a siano na którymœ ze straszaków. Umieszczony w przedsionku stulitrowy zbiornik z rop¹ do traktorów
wybuch³ z g³uchym, kaszl¹cym hukiem. Charlie czo³ga³a siê po ziemi jak œlepa, podkowy mija³y jej g³owê zaledwie o centymetry. Nagle jeden z uciekaj¹cych koni kopn¹³ j¹ lekko i dziewczynka upad³a na plecy. Rêk¹ dotknê³a buta. - Tatusiu? - wychrypia³a. - Tatusiu? Nie ¿yje. By³a pewna, ¿e nie ¿yje. Wszyscy nie ¿yli, p³on¹³ ca³y œwiat, zabili jej matkê, a
teraz ojca. Wzrok wraca³ jej powoli, ale wszystko nadal pogr¹¿one by³o w ciemnoœci. Nad ni¹ przewala³y siê fale ¿aru. Wymaca³a nog¹ ojca, dotknê³a jego pasa, a póŸniej lekko przesunê³a rêk¹ po koszuli, a¿ jej palce siêgnê³y mokrej, lepkiej plamy. Plama ta rozszerzy³a siê. Charlie zamar³a w przera¿eniu - nie mog³a zmusiæ rêki do dalszego ruchu. - Ta to-szepnê³a. ^
- Charlie? By³ to tylko cichy, ochryp³y szept... ale rozpozna³a g³os Ojca Jego d³oñ znalaz³a jej twarz, przytuli³ j¹ s³abo. - ChodŸ tu. Zb... li¿ siê. Charlie podpe³z³a i teraz z szarej ciemnoœci wychyli³a siê jego g³owa. Lew¹ czêœæ twarzy mia³ œci¹gniêt¹ w grymasie, lewe oko strasznie przekrwione; przypomnia³a sobie ten poranek w Ha-stings Glen, kiedy obudzili siê w
motelu. - Tato, spójrz, co zrobi³am-jêknê³a i zaczê³a p³akaæ. - Nie mam czasu. S³uchaj. S³uchaj, Charlie! Dziewczynka pochyli³a siê, jej ³zy pad³y na jego twarz. - To siê musia³o staæ, Charlie... Nie traæ na mnie ³ez. Tylko... - Nie! nie! - B¹dŸ cicho! - powiedzia³ brutalnie. Teraz spróbuj¹ ciê za- biæ. Rozumiesz? To... to ju¿
nie zabawa - powiedzia³, ledwie mo-' g¹c poruszyæ k¹cikami okrutnie skrzywionych ust. -Nie daj siê im, | Charlie. I nie daj im tego ukryæ. Nie pozwól im powiedzieæ... ¿e to tylko po¿ar... 411 Przedtem Andy podniós³ lekko g³owê, ale teraz zwiesi³ j¹ z powrotem. Dysza³. Z zewn¹trz, zaledwie przebijaj¹c siê przez trzaski g³odnego ognia, dolecia³ s³aby, niewa¿ny stuk wystrza³ów... i ponownie r¿enie koni.
- Tato, nie mów... odpocznij... - Nie. Czas. - Móg³ jeszcze podnieœæ siê trochê, u¿ywaj¹c prawego ramienia, móg³ spojrzeæ jej w twarz. Krew ciek³a mu z obu k¹cików ust. - Musisz spróbowaæ st¹d uciec, Charlie. Wytar³a mu krew z twarzy r¹bkiem swej kurtki. Ogieñ przypieka³ jej plecy. Próbuj uciec. Jeœli bêdziesz musia³a zabiæ tych, którzy stan¹ ci na drodze, zrób to. To wojna. Niech wiedz¹, ¿e byli na wojnie. - G³os ju¿ mu cich³. -
Próbuj uciec, Charlie. Zrób to dla mnie. Rozumiesz? Charlie skinê³a g³ow¹. Z ty³u za jej plecami kolejna krokiew runê³a, wiruj¹c i siej¹c wokó³ iskry jak fajerwerk. Gor¹co buchnê³o na nich jak z otwartego pieca. Na ciele Charlie osiad³y iskry i gas³y gwa³townie jak g³odne, wœciek³e owady. - Spraw - Andy zakrztusi³ siê gêst¹ krwi¹ i zmusi³ do wypowiedzenia nastêpnych s³ów -
spraw, ¿eby ju¿ nigdy niczego takiego nie zrobili. Spal, Charlie. Spal wszystko. i - Tato... - IdŸ ju¿. Nim wybuchnie. - Nie zostawiê ciê - powiedzia³a dr¿¹cym, pozbawionym nadziei g³osem. Andy uœmiechn¹³ siê i przytuli³ j¹ jeszcze mocniej, jakby chcia³ wyszeptaæ jej coœ do ucha. Lecz j¹ poca³owa³. - ...kocham... Char... - wyszepta³ i umar³. 20
Don Jules obj¹³ dowództwo przez aklamacjê. Zaraz po wybuchu po¿aru wstrzymywa³ ludzi tak d³ugo, jak tylko siê da³o, licz¹c, ¿e dziewczynka sama wybiegnie im pod lufy. Kiedy nie wybieg³a -i kiedy ludzie stoj¹cy przed wrotami stajni zaczêli dostrzegaæ, co siê sta³o z tymi, którzy byli z ty³u - zdecydowa³, ¿e nie mo¿e d³u¿ej 412 czekaæ; nie, jeœli chce ich utrzymaæ. Zacz¹³ posuwaæ siê do przodu i reszta
posz³a za nim... ale twarze mieli nieruchome, napiête, nie wygl¹dali ju¿ tak, jakby byli na strzelnicy. W podwójnych wrotach porusza³y siê szybko jakieœ cienie. Dziewczynka wychodzi³a. Rozleg³y siê strza³y; dwóch agentów wystrzeli³o, nim zza drzwi ukaza³o siê cokolwiek. I wtedy... To nie by³a Charlie, lecz konie, piêæ, osiem, dziesiêæ. Boki mia³y spienione, przewraca³y
dziko oczami, oszala³e ze strachu. Ludzie Julesa, spiêci do granic wytrzyma³oœci, zaczêli strzelaæ. Nawet ci, którzy najpierw zdo³ali siê powstrzymaæ, widz¹c nie ludzi, lecz konie wybiegaj¹ce ze stajni, nie byli w stanie oprzeæ siê pokusie, kiedy us³yszeli, ¿e ich koledzy otworzyli ogieñ. Rozpoczê³a siê rzeŸ. Dwa konie opad³y na kolana, jeden z nich r¿a³ w cierpieniu. W jasne œwiat³o paŸdziernikowego dnia trysnê³a krew, zraszaj¹c trawê.
- Stop! - wrzasn¹³ Jules. - Przestañcie, do diab³a! Przestañcie strzelaæ do cholernych koni! Równie dobrze móg³by byæ królem Kanutem rozkazuj¹cym falom. Jego ludzie przera¿eni czymœ, czego nie byli w stanie dostrzec, na³adowani brzêczeniem alarmu i wysokim stopniem gotowoœci, ogniem, który wyrzuca³ w powietrze chmury czarnego dymu i ciê¿kim hukiem wybuchaj¹cej ropy, znaleŸli wreszcie ruchome cele, do których mogli strzelaæ... i strzelali.
Dwa konie le¿a³y na trawie martwe. Trzeci pad³ czêœciowo jeszcze w stajni, a czêœciowo na bia³ym, ¿wirowym podjeŸdzie; jego ! boki porusza³y siê ciê¿ko. Kolejne trzy, oszala³e ze strachu, skrêci³y w lewo i pogalopowa³y na kilku stoj¹cych tam mê¿czyzn. Mê¿czyŸni rozbiegli siê, nadal strzelaj¹c, ale jeden z nich potkn¹³ siê o w³asn¹ nogê i zosta³ stratowany. - Przestañcie!- krzycza³ Jules. Przestañcie! Wstrzymaæ... wstrzymaæ ogieñ! Do jasnej
cholery, wstrzymajcie ogieñ, durnie! Lecz rzeŸ trwa³a. Mê¿czyŸni prze³adowywali broñ z dziwnym, pustym wyrazem twarzy. Wielu z nich, jak Rainbird, by³o weteranami z Wietnamu i ci mieli twarze skrzywione, têpe; twarze ludzi prze¿ywaj¹cych stary koszmar od nowa, z szaleñcz¹ intensywno413 œci¹. Niektórzy przestali strzelaæ, ale by³o ich niewielu. Na trawie i na ¿wirze le¿a³o piêæ
rannych lub martwych koni. Kilku uda³o siê uciec; by³ wœród nich Wró¿ powiewaj¹cy ogonem jak sztandarem. |, - Dziewczynka! - krzykn¹³ ktoœ, wskazuj¹c na wrota. | - Dziewczynka! Za póŸno. Dopiero co skoñczyli zabijaæ konie - ich uwaga by³a jeszcze podzielona. Nim zd¹¿yli odwróciæ siê do Charlie, która sta³a z opuszczon¹ g³ow¹, maleñka i zabójcza w
d¿insowym kombinezonie i ciemnoniebieskich podkolanówkach, strugi ognia ju¿ przebieg³y od niej ku nim jak nitki jakiejœ morderczej pajêczyny. 21 Charlie znów zanurzy³a siê w oceanie mocy i to przynios³o jej ulgê. Strata ojca - ból ostry i zabójczy jak sztylet ust¹pi³ i stêpia³. ; Jak zwykle moc poci¹ga³a j¹ jak fascynuj¹ca i wstrêtna zabawka, której mo¿liwoœci trzeba dopiero odkrywaæ. Smugi ognia
pomknê³y po trawie w stronê nierównej linii ludzi. „Zabiliœcie konie, wy sukinsyny" pomyœla³a Charlie. Odpowiedzia³o jej echo g³osu ojca: „Jeœli bêdziesz musia³a zabiæ tych, którzy stan¹ ci na drodze, Charlie, zrób to. To wojna. Niech wiedz¹, ¿e byli na wojnie". Tak, zdecydowa³a Charlie, uœwiadomi³a im, ¿e s¹ na wojnie. Niektórzy ludzie za³amywali siê i uciekali. Lekkim ruchem g³owy Charlie skrêci³a jedn¹ z
linii ognia na prawo i p³omieñ ogarn¹³ trzech spoœród nich; ich ubrania zapali³y siê jak szmaty. Upadli, krzycz¹c i tarzaj¹c siê po ziemi. Coœ œwisnê³o ko³o jej g³owy, coœ odcisnê³o bolesny œlad na jej nadgarstku. By³ to Jules, który zdoby³ drugi pistolet na stanowisku Richarda. Sta³ na rozstawionych nogach, mierzy³ z pistoletu i strzela³. Charlie pchnê³a w jego kierunku - jedna moc, krótka b³yskawica mocy.
Julesa odrzuci³o do ty³u tak nagle i z tak¹ si³¹, jakby walnê³a 414 w niego niewidzialna kula, rozhuœtana na ramieniu wielkiego dŸwigu burz¹cego. Przelecia³ piêtnaœcie metrów, ju¿ nie cz³owiek, lecz gotuj¹ca siê kula ognia. Wtedy wszyscy za³amali siê i zaczêli uciekaæ. Uciekali tak, jak na farmie Mandersów. „Nale¿y siê wam - pomyœla³a Charlie. To siê wam nale¿y". Nie chcia³a zabijaæ ludzi. To siê nie zmieni³o. Zmieni³o siê to, ¿e teraz
zabija³a ich, jeœli musia³a. Jeœli tylko weszli jej w drogê. Posz³a w stronê bli¿szego z dwóch domów, stoj¹cego niedaleko, przed stajni¹; doskona³ego jak na kalendarzu z wiejskimi pejza¿ami, wpatrzonego w swego bliŸniaka, od którego dzieli³ go wypieszczony trawnik. Okna pêk³y z hukiem. Dzikie wino, pn¹ce siê po wschodniej œcianie, zadr¿a³o i buchnê³o wstêgami p³omieni. Farba zadymi³a siê,
z³uszczy³a i zapali³a. Ogieñ pobieg³ w górê, na dach, jak wyci¹gaj¹ce siê ku niebu d³onie. Otworzy³y siê jedne z drzwi i wyla³ siê przez nie paniczny, ochryp³y ryk syreny przeciwpo¿arowej i kilkanaœcioro sekretarek, techników i analityków. Pobiegli przez trawnik w stronê ogrodzenia, skrêcili, nie chc¹c zgin¹æ od szoku elektrycznego lub w paszczach szczekaj¹cych, podskakuj¹cych psów; zbili siê w t³um jak przera¿one owce. Moc chcia³a
wyrwaæ siê na nich, lecz Charlie skierowa³a j¹ nie na ludzi lecz na samo ogrodzenie; zgrabne kwadraty siatki sp³ynê³y, lej¹c ³zy stopionego metalu. Rozleg³ siê niski pomruk, cichy szum i dosz³o do prze³adowania; spiêcie przeskakiwa³o z segmentu na segment. W górê skoczy³y oœlepiaj¹ce, purpurowe p³omyki. Na szczycie ogrodzenia pojawi³y siê ma³e pioruny kuliste. Porcelanowe bezpieczniki zaczê³y rozpadaæ siê z trzaskiem jak fajansowe kaczki na
strzelnicy. Psy dosta³y ob³êdu. Sierœæ im siê zje¿y³a. Biega³y pomiêdzy ogrodzeniami.; jak ¿¹dne krwi upiory. Jeden z nich wpad³ na pluj¹-|ce wysokim napiêciem ogrodzenie i wylecia³ wysoko w powietrze ze sztywno wyprostowanymi ³apami, po czym pad³ jak dymi¹ce szmaty. Dwa inne psy zaatakowa³y go z histeryczn¹ wœciek³oœci¹. W domu, w którym trzymano Charlie i jej ojca, nie by³o stajni,
415 ale sta³ tam d³ugi, niski, starannie utrzymany budynek, tak¿e zbudowany z czerwonego, pruskiego muru z pomalowanymi na bia³o belkami. W budynku tym by³y gara¿e Sklepiku. Szerokie wrota otworzy³y siê nagle i wyjecha³a z nich opancerzona limuzyna ca-dillac na rz¹dowej rejestracji. Dach mia³a otwarty - wystawa³a z niego g³owa i ramiona mê¿czyzny. Trzymaj¹c ³okcie na dachu, mê¿czyzna
zacz¹³ strzelaæ do Charlie z lekkiego karabinu maszynowego. Charlie spojrza³a na niego i pozwoli³a mocy skoncentrowaæ siê na nim. Jej moc ci¹gle ros³a; zmienia³a siê w coœ zwinnego i jednoczeœnie potê¿nego, w niewidzialne coœ, co teraz wydawa³o siê ¿ywiæ same sob¹, w reakcji ³añcuchowej, której si³a ros³a proporcjonalnie. Bak limuzyny eksplodowa³, otaczaj¹c p³omieniami jej baga¿nik, rura
wydechowa wystrzeli³a w niego jak oszczep, lecz jeszcze nim to siê sta³o, g³owa i ramiona strzelca zosta³y unicestwione, szyba samochodu implodowa³a, a specjalne, samoklej¹ce opony pociek³y jak wosk. Samochód jecha³ dalej we w³asnym krêgu ognia, ryj¹c trawê w nie kontrolowanym pêdzie, trac¹c swój normalny kszta³t, topi¹c siê w coœ, co przypomina³o torpedê. Przekozio³kowa³
dwukrotnie, kiedy wstrz¹snê³a nim kolejna eksplozja. Z drugiego domu wybiega³y sekretarki, uciekaj¹c jak mrówki. Mog³a zmieœæ je si³¹ p³omienia - i czêœæ jej chcia³a to zrobiæ - lecz ca³ym wysi³kiem s³abn¹cej woli Charlie skierowa³a moc na sam dom; dom, w którym trzymano j¹ i jej ojca wbrew ich woli... dom, w którym zdradzi³ j¹ John. Wysy³a³a tam sw¹ moc... ca³¹. Przez chwilê wydawa³o siê, ¿e nic siê nie
dzieje, tylko powietrze zamigota³o s³abo jak nad dobrze rozgrzan¹ kuchni¹ wêglow¹... i nagle ca³y dom eksplodowa³. Jedynym wyraŸnym obrazem, który zapamiêta³a (w sk³adanych póŸniej zeznaniach œwiadków powtórzy³ siê on wielokrotnie) by³ obraz komina wznosz¹cego siê w powietrze jak rakieta z cegie³ i najwyraŸniej nienaruszonego; a pod nim dwudziestopiêciopoko-jowy dom
znik³ jak kartonowy domek dla lalek w p³omieniach lampy lutowniczej. Kamienie, d³ugie deski, kawa³ki drewna wyle416 cia³y w powietrze wysadzone gor¹cym oddechem smoka - moc¹ Charlie. Dziewczynka rozejrza³a siê, co by tu jeszcze zniszczyæ. W niebo wzbija³ siê dym wielu po¿arów; bi³ z obu domów sprzed wojny secesyjnej, ze stajni, z tego, co kiedyœ by³o
opancerzonym samochodem. Upa³ stawa³ siê nie do zniesienia. A moc wirowa³a w niej dalej, chc¹c siê wyrwaæ; musia³a siê wyrwaæ, by nie zapaœæ siê w swe Ÿród³o i go nie zniszczyæ. Charlie nie mia³a pojêcia, jakie to niewyobra¿alne rzeczy mog³yby siê w koñcu zdarzyæ. Lecz kiedy zwróci³a siê w stronê ogrodzenia i drogi prowadz¹cej z terenów Sklepiku, zobaczy³a ludzi, w gor¹czce œlepej paniki rzucaj¹cych siê na
ogrodzenie. W niektórych miejscach siatka zwar³a siê i mogli przez ni¹ przeleŸæ. Kogoœ dopad³y psy dziewczynê w ¿ó³tym poncho; dziewczyna przeraŸliwie krzycza³a. I tak wyraŸnie, jakby ¿y³ i sta³ tu¿ obok niej - Charlie us³ysza³a krzyk ojca: „Dosyæ, Charlie! Dosyæ! Wstrzymaj siê, póki jeszcze mo¿esz!". Tylko czy mog³a? Odwróci³a siê od ogrodzenia, szukaj¹c
rozpaczliwie tego, czego potrzebowa³a, wstrzymuj¹c jednoczeœnie moc, staraj¹c siê utrzymaæ j¹ biern¹, zawieszon¹. Moc zaczê³a rozlewaæ siê na wszystkie strony, zaznaczaj¹c coraz wiêksze krêgi spalonej trawy. Nic. Nic z wyj¹tkiem... ... stawku. 22 OJ wyrwie siê st¹d i ¿aden pies nie zdo³a go powstrzymaæ. Zwia³ z domu, w chwili gdy inni
zaczêli siê zbieraæ wokó³ stajni. Ba³ siê strasznie, ale nie wpad³ w a¿ tak¹ panikê, by po automatycznym zamkniêciu przesuwanych drzwi rzucaæ siê na ogrodzenie Ipod napiêciem. Obserwowa³ zag³adê zza grubego, pokrêconego pnia starego wi¹zu. Kiedy dziewczynka spowodowa³a zwarcie w ogrodzeniu, odczeka³, a¿ odejdzie i zajmie siê niszczeniem domu. Dopiero wtedy pobieg³ w kierunku ogrodzenia; w garœci wci¹¿ ciska³ Narkozê
417 Kiedy w czêœci siatki nie by³o ju¿ pr¹du, przelaz³ przez ni¹ i zeskoczy³ na wybieg dla psów. Rzuci³y siê na niego dwa dobermany. Z³apa³ lew¹ rêk¹ za prawy nadgarstek i zastrzeli³ oba. By³y to wielkie potwory, ale Narkoza by³a potê¿niejsza. Ju¿ nigdy nie zjedz¹ „Psiego przysmaku", chyba ¿e serwuj¹ coœ takiego w ich niebie. Trzeci pies zaatakowa³ od ty³u i odgryz³ mu siedzenie spodni wraz ze sporym
kawa³kiem lewego poœladka, przewracaj¹c go na ziemiê. OJ odwróci³ siê i odepchn¹³ zwierzê jedn¹ rêk¹, wci¹¿ trzymaj¹c Narkozê w drugiej. U¿y³ rêkojeœci jak maczugi, a kiedy pies rzuci³ mu siê do gard³a, wyci¹gn¹³ pistolet. Lufa wœliznê³a siê g³êboko pomiêdzy szczêki dobermana. OJ poci¹gn¹³ za cyngiel. Pad³ st³umiony strza³. - Sos pomidorowy! - krzykn¹³ OJ, powstaj¹c na dr¿¹ce nogi. Zacz¹³ siê
histerycznie œmiaæ. Zewnêtrzne wejœcie nie by³o ju¿ naelektryzowane, nawet w nim nast¹pi³o zwarcie, mimo s³abego, odstraszaj¹cego ³adunku. OJ spróbowa³ otworzyæ bramê. Ludzie zaczêli siê ju¿ t³oczyæ i potr¹caæ go. ¯yj¹ce psy cofnê³y siê warcz¹c. Niektórzy ocaleli agenci tak¿e wyci¹gnêli broñ i zabijali je z bliskiej odleg³oœci. Powróci³o wystarczaj¹co wiele dyscypliny, by ci uzbrojeni otoczyli nieregularnym
ko³em bezbronne sekretarki, analityków i techników. OJ waln¹³ w bramê ca³ym cia³em. Ani drgnê³a. Zablokowana jak wszystko inne. Rozejrza³ siê dooko³a, niepewny, co robiæ dalej. Powróci³o coœ w rodzaju rozs¹dku; nie trudno wyrwaæ galopem, kiedy jesteœ sam i nikt nie widzi, ale teraz wokó³ mog³o byæ zbyt wielu œwiadków. Jeœli to piekielne dziecko zostawi tu jakichœ œwiadków. - Musicie przeleŸæ przez bramê! -
krzykn¹³. Jego g³os znik³ w gwarze. Prze³aŸcie przez bramê, do diab³a!-¯adnej odpowiedzi. Ludzie t³oczyli siê tylko przy zewnêtrznym ogrodzeniu, twarze mieli têpe, napiête z paniki. OJ chwyci³ kobietê tul¹c¹ siê obok niego do bramy. - Nieeee! - rozdar³a siê kobieta. - W³aŸ, kurwo! - wrzasn¹³ OJ i uszczypn¹³ j¹, by siê ruszy³a. Kobieta zaczê³a wdrapywaæ
siê na bramê. Inni zobaczyli to i zrozumieli, o co chodzi. Wewnêtrzne ogro418 dzenie miejscami nadal p³onê³o i plu³o iskrami; grubas, w którym OJ rozpozna³ kucharza z intendentury, z³apa³ mniej wiêcej za dwa tysi¹ce woltów. Podskakiwa³ i tañczy³, próbowa³ stepowaæ w trawie z fantastyczn¹ szybkoœci¹, usta mia³ otwarte, a policzki ju¿ mu
czerwienia³y. Kolejny doberman skoczy³ i wyrwa³ kawa³ miêsa z nogi chudego, m³odego cz³owieka w okularach i laboratoryjnym fartuchu. Jeden z agentów strzeli³ do psa, chybi³ i roztrzaska³ okularnikowi ³okieæ. M³ody technik pad³ na ziemiê, zacz¹³ siê tarzaæ; œciska³ ³okieæ i wzywa³ na ratunek B³ogos³awion¹ Dziewicê. OJ zastrzeli³ psa, nim ten zd¹¿y³ rozerwaæ gard³o m³odzieñca.
- Co za burdel! -jêkn¹³ do siebie. - O Bo¿e, co za burdel! Ju¿ oko³o dziesiêciu osób wspina³o siê na bramê. Kobieta, któr¹ zgalwanizowa³ OJ, wspiê³a siê na szczyt, zachwia³a i zlecia³a na zewn¹trz ze zduszonym okrzykiem. Natychmiast zaczê³a wrzeszczeæ. Brama by³a wysoka; kobieta zlecia³a z trzech metrów, Ÿle wyl¹dowa³a i z³ama³a rêkê. - Jezu Chryste, co za burdel.
Ludzie w³a¿¹cy po bramie wygl¹dali jak sen szaleñca o æwiczeniach komandosów. OJ wykrêci³ szyjê, próbuj¹c zobaczyæ ma³¹, próbuj¹c stwierdziæ, czy siê nimi interesuje. Jeœli tak, œwiadkowie sami mog¹ siê o siebie zatroszczyæ; on prze³azi przez bramê i znika. Nagle jeden ( z analityków krzykn¹³: Co, na mi³oœæ bosk¹... ' Rozleg³ siê œwiszcz¹cy dŸwiêk, zag³uszaj¹cy jego g³os. OJ ; mia³ póŸniej powiedzieæ, ¿e od razu pomyœla³ o swojej
babci, sma¿¹cej jajka, tylko ten dŸwiêk by³ milion razy mocniejszy; jakby ca³e plemiê gigantów zdecydowa³o siê sma¿yæ jajka w tym samym momencie
DŸwiêk pog³êbia³ siê, wzmacnia³ i nagle... le¿¹cy miêdzy dwoma ma³y stawek pokry³ siê bia³¹ par¹. Ca³y staw, maj¹cy mniej wiêcej dwadzieœcia metrów œrednicy i pó³tora metra g³êbokoœci poœrodku, zagotowa³ siê.
Przez chwilê OJ widzia³ Charlie stoj¹c¹ mniej wiêcej dwadzieœcia metrów od stawku, obrócon¹ plecami do ludzi, którzy ci¹gle próbowali wydostaæ siê na zewn¹trz, a póŸniej jej sylwetka znik³a 419 zakryta par¹. Bia³a mg³a pe³z³a nad zielonym trawnikiem; jasne, popo³udniowe s³oñce wznieca³o szalone, ma³e têcze w gêstej wilgoci. Chmura pary ros³a i przesuwa³a siê. Niedoszli
uciekinierzy wisieli na ogrodzeniu jak muchy, wykrêcaj¹c g³owy ile siê da³o i patrzyli. „A co, jeœli tam zabraknie wody? pomyœla³ nagle OJ. - Co jeœli zabraknie wody, by zgasi³a sw¹ zapa³kê, pochodniê czy co to jest, do diab³a? Co siê wtedy stanie?" Orville Jamieson zdecydowa³, ¿e nie ma zamiaru tkwiæ tu i przekonaæ siê na w³asnej skórze. Mia³ ju¿ dosyæ roli bohatera. Wsadzi³ Narkozê w olstro pod pach¹ i niemal pobieg³ do
ogrodzenia. Przeszed³ przez szczyt zgrabn¹ przerzutk¹ i wyl¹dowa³ na ugiêtych nogach ko³o kobiety, która ci¹gle œciska³a z³aman¹ rêkê i krzycza³a. - Radzê pani oszczêdzaæ tchu i wynosiæ siê st¹d do diab³a - powiedzia³ jej OJ i natychmiast zastosowa³ siê do w³asnej rady. 23 Charlie tkwi³a we w³asnym œwiecie bieli, kieruj¹c moc w stawek, zmagaj¹c siê z ni¹,
staraj¹c siê podporz¹dkowaæ j¹ sobie i sprawiæ, by przesta³a dzia³aæ. ¯ywotnoœæ mocy wydawa³a siê nieskoñczona. Mia³a j¹ teraz pod kontrol¹, oczywiœcie; moc wpada³a do jeziorka pos³usznie, jakby p³ynê³a tam przez niewidzialn¹ rurê. Lecz co siê stanie, jeœli ca³a woda wyparuje, nim ona zdo³a skruszyæ tê moc i rozproszyæ j¹? ¯adnych zniszczeñ wiêcej. Sprawi, by moc zapad³a w ni¹ i zniszczy³a j¹, nim pozwoli jej
siê wyrwaæ, by znów ¿ywi³a siê sama sob¹. Cofnij siê! Cofnij siê! Nareszcie poczu³a, jak moc traci coœ ze swej gwa³townoœci... ze swej zdolnoœci do skupienia. Rozpada³a siê. Wokó³ by³a tylko bia³a para i zapach prania. I grzmi¹cy œwist ze stawku, którego nie mog³a d³u¿ej widzieæ. COFNIJ SIÊ!!! Pomyœla³a nieœmia³o o ojcu i poczu³a
œwie¿e uk³ucie ¿alu: umar³, ojciec umar³; ta myœl zdawa³a siê dodatkowo rozpraszaæ 420 moc i teraz, w koñcu, œwiszcz¹cy dŸwiêk pocz¹³ cichn¹æ. Wokó³ niej majestatycznie przesuwa³a siê para. S³oñce nad g³ow¹ Charlie wygl¹da³o jak brudna, srebrna moneta. „Zmieni³am s³oñce - pomyœla³a Charlie bez zwi¹zku a póŸniej: - Nie - nie zmieni³am - to
para - mg³a - rozejdzie siê..." Lecz nagle z ca³ym przekonaniem, powsta³ym gdzieœ w g³êbi jej serca, Charlie zorientowa³a siê, ¿e mog³aby zmieniæ s³oñce, gdyby tylko chcia³a... za jakiœ czas. Moc ci¹gle ros³a. Wszystkie te zniszczenia, ca³a ta apokalipsa, nie wyczerpa³a nawet jej obecnych granic. Potencja³ nie zosta³ nawet naruszony. Charlie upad³a w trawie na kolana i zaczê³a p³akaæ, p³acz¹c po ojcu, po
innych ludziach, których zabi³a, nawet po Johnie. Byæ mo¿e to, czego chcia³ dla niej Rainbird, by³o najlepsze, lecz mimo œmierci ojca i deszczu zniszczenia, który spad³ na jej g³owê, chcia³a ¿yæ; czu³a twardy, œlepy instynkt przetrwania. A wiêc, byæ mo¿e najbardziej ze wszystkich, Charlie p³aka³a po sobie. 24
Nie wiedzia³a, jak d³ugo siedzia³a w trawie z g³ow¹ z³o¿on¹ w d³oniach; chocia¿ wydawa³o siê to najzupe³niej nieprawdopodobne, s¹dzi³a, ¿e mog³a siê nawet zdrzemn¹æ. Zreszt¹ niewa¿ne, ile to trwa³o; w ka¿dym razie, kiedy dosz³a do siebie, zobaczy³a, ¿e s³oñce œwieci jaœniej i nieco bardziej na zachodzie. Para z wygotowanego stawku rozproszy³a siê, rozwiana przez lekki wietrzyk. Charlie wsta³a powoli i rozejrza³a siê
dooko³a. Najpierw dostrzeg³a stawek. Dostrzeg³a, ¿e ledwie, ledwie siê jej uda³o. Zosta³y tylko ka³u¿e wody, lœni¹ce p³asko w promieniach s³oñca, jak b³yszcza³y szkie³ka, le¿¹ce w zgromadzonym na dnie b³ocie. Rozwleczone lilie i inne wodne roœliny po-. niewiera³y siê tu i tam jak zniszczone klejnoty; w niektórych [miejscach b³oto ju¿ wysch³o i zaczyna³o pêkaæ. Le¿a³o w nim
421 kilka monet i coœ zardzewia³ego, co wygl¹da³o jak bardzo d³ugi nó¿ albo mo¿e ostrze kosiarki do trawy. Wokó³ stawku trawa by³a zwêglona. Nad ca³ym terenem Sklepiku panowa³a martwa cisza, rozpraszana tylko dziarskim trzaskiem ognia. Ojciec powiedzia³ jej, ¿e ma sprawiæ, by czuli, ¿e s¹ na wojnie, a to, co zosta³o, bardzo przypomina³o pobojowisko. Stajnie, stodo³a i dom po
jednej stronie stawku p³onê³y gwa³townie. Z domu po drugiej stronie pozosta³y tylko dymi¹ce ruiny; wygl¹da³ tak, jakby trafi³a go wielka bomba zapalaj¹ca lub jedna z rakiet V z drugiej wojny œwiatowej. Czarne linie spalonej trawy bieg³y we wszystkich kierunkach, uk³adaj¹c siê w idiotyczne wzory spirali, i ci¹gle dymi³y. Opancerzona limuzyna le¿a³a zakopana przy koñcu ziemnego wa³u. Nie przypomina³a ju¿
samochodu; by³a tylko kawa³em bezsensownego ¿elastwa. Najgorzej wygl¹da³o ogrodzenie. Wzd³u¿ wewnêtrznego krêgu le¿a³y rozrzucone zw³oki; by³o ich co najmniej kilka. W korytarzu miêdzy ogrodzeniami le¿a³y jeszcze dwa lub trzy cia³a i trupy psów. Charlie posz³a w tym kierunku jak we œnie. Po trawnikach chodzili ludzie, ale nie by³o ich wielu. Dwoje z nich zobaczy³o j¹ i uciek³o.
Inni najwyraŸniej nie wiedzieli, kim jest i nie mieli pojêcia, ¿e to ona spowodowa³a to wszystko. Chodzili powolnymi, niepewnymi krokami, jak ludzie ocaleli po wybuchu bomby. Charlie zaczê³a wspinaæ siê po wewnêtrznej siatce. - Nie robi³bym tego - zawo³a³ do niej tonem zwyk³ej rozmowy mê¿czyzna w bia³ym fartuchu s³u¿¹cego. - Jak przejdziesz, dopadn¹ ciê psy. Charlie nie zwróci³a na niego uwagi.
Pozosta³e dobermany warcza³y, ale nie zbli¿a³y siê; najwyraŸniej one te¿ mia³y doœæ. Charlie przesz³a przez wewnêtrzn¹ bramê, poruszaj¹c siê powoli i ostro¿nie, trzymaj¹c siê mocno siatki i uwa¿nie wk³adaj¹c czubki pantofli w jej kwadratowe oka. Dotar³a na górê, prze³o¿y³a przez bramê najpierw jedn¹ nogê, póŸniej drug¹. Potem, z t¹ sam¹ ostro¿no422
œci¹, zesz³a na dó³ i po raz pierwszy od pó³ roku stanê³a na ziemi nie nale¿¹cej do Sklepiku. Przez chwilê sta³a nieruchomo, jakby dozna³a szoku. „Jestem wolna - pomyœla³a. - Wolna". >;'Z daleka dobieg³o zbli¿aj¹ce siê wycie syren. ; · Kobieta ze z³aman¹ rêk¹ nadal siedzia³a w trawie, mniej wiêcej dwadzieœcia kroków od opuszczonej wie¿y stra¿niczej. Wygl¹da³a
jak grube dziecko, zbyt zmêczone, by wstaæ. Pod oczami mia³a bia ³e pó³ksiê¿yce spowodowane szokiem, jej usta by³y sine. - Pani rêka - powiedzia³a ochryple Charlie. Kobieta spojrza³a w górê i jej oczy œwiadczy³y o tym, ¿e j¹ rozpozna³a. Zaczê³a siê czo³gaæ, jak najdalej, jêcz¹c ze strachu: - Nie podchodŸ - sycza³a ochryple. - Te ich testy! Te ich testy! Nie chcê ¿adnych testów. Jesteœ czarownic¹. Czarownic¹! Charlie stanê³a.
- Pani rêka - powiedzia³a. - Proszê. Pani rêka. Przepraszam. Proszê? - Usta znów jej dr¿a³y. Wydawa³o siê jej teraz, ¿e paniczny strach tej kobiety i to, jak przewraca oczami, jak nieœwiadomie podwija wargê, obna¿aj¹c zêby - ¿e to jest najgorsze ze wszystkiego. - Proszê - krzyknê³a. - Przepraszam. Oni zabili mi tatê! - Powinni zabiæ i ciebie - powiedzia³a kobieta dysz¹c. - Dlaczego sama siê nie spalisz, je¿eli
tak ci przykro? Charlie post¹pi³a krok do przodu, a kobieta znowu siê odsunê³a, upad³a na zranione ramiê i krzyknê³a. - Tylko do mnie nie podchodŸ! I nagle gniew, z³oœæ i krzywda Charlie odnalaz³y swój g³os. - To nie moja wina! - krzyknê³a na kobietê ze z³aman¹ rêk¹. - Nic tu nie jest moj¹ win¹; oni sami sprowadzili to na siebie, ja jestem niewinna, wiem, ¿e jestem niewinna i ja
siê nie zabijê. S³y-szyszmnie! S³yszysz? Kobieta skuli³a siê be³kocz¹c. Syreny by³y blisko. Charlie poczu³a moc, o¿ywiaj¹c¹ siê, czujn¹ na jej emocje. Przesz³a przez szosê, zostawiaj¹c za sob¹ skulon¹, be³kocz¹c¹ kobietê. Po drugiej stronie by³o pole zaroœniête siêgaj¹c¹ ud 423
traw¹ i tymiankiem, srebrnobia³ym w paŸdzierniku, lecz ci¹gle pachn¹cym. Dok¹d sz³a? Jeszcze nie wiedzia³a. , , Ale oni nigdy ju¿ jej nie z³api¹. : 424 CHARLIE SAMOTNA Strzêpy informacji pojawi³y siê w œrodê w wieczornych wiadomoœciach, lecz ca³a historia powita³a Amerykê, gdy wsta³a z ³ó¿ek nastêpnego ranka. Na rano zd¹¿ono ju¿
po³¹czyæ wszystkie dostêpne dane w to, co Amerykanie maj¹ najprawdopodobniej na myœli, kiedy mówi¹ o „wiadomoœciach" - a tak naprawdê myœl¹ oni sobie: „Opowiedz mi bajeczkê" i upewnij siê, ¿e ma pocz¹tek, œrodek i coœ w rodzaju koñca. Informacja, któr¹ za poœrednictwem telewizji otrzyma³a Ameryka, siedz¹ca nad kolektywn¹ fili¿ank¹ kawy, brzmia³a tak:
„Terroryœci zaatakowali bombami zapalaj¹cymi supertajny oœrodek intelektualistów, mieszcz¹cy siê w Longmont, w Wirginii. Grupy terrorystycznej jeszcze nie rozszyfrowano, chocia¿ ju¿ trzy przyzna³y siê do dokonania zamachu: japoñscy Czerwoni, prolibijski od³am Czarnego Wrzeœnia i amerykañska grupa, podaj¹ca cudownie pomys³ow¹ nazwê: Zbrojni Meteorolodzy Œrodkowego Zachodu." Chocia¿ nie by³o pewnoœci, kto
dok³adnie sta³ za tym atakiem, podawano w miarê pewne informacje o tym, jak zosta³ przeprowadzony. Funkcjonariusz nazwiskiem John Rainbird, Indianin i weteran wojny wietnamskiej, by³ podwójnym agentem, który umieœci³ bomby z rozkazu organizacji terrorystycznej. Rainbird albo zgin¹³ przypadkiem, albo te¿ pope³ni³ samobójstwo na miejscu zamachu, którym by³a stajnia. Jedno ze Ÿróde³ podawa³o, ¿e Rain-,
bird w rzeczywistoœci udusi³ siê w ¿arze i dymie, próbuj¹c ratowaæ konie, da³o to prezenterom okazjê do zwyczajowych ironicznych komentarzy o zimnokrwistych terrorystach, troszcz¹cych siê bar-j dziej o zwierzêta ni¿ o ludzi. W tragedii zginê³o dwadzieœcia osób, czterdzieœci piêæ by³o rannych, z czego dziesiêæ powa¿nie. Ocaleni [zostali zatrzymani „do dyspozycji" rz¹du. Taka to by³a opowieœæ. Nazwa Sklepik
wcale siê w niej nie pojawi³a. Wygl¹da³o to ca³kiem nieŸle. Pozosta³a tylko jedna nie za³atwiona sprawa. 425 - Nie obchodzi mnie, gdzie ona jest powiedzia³a nowa g³owa Sklepiku w cztery tygodnie po po¿arze i ucieczce Charlie. Przez pierwsze dziesiêæ dni, kiedy dziewczynkê ³atwo by³o znów z³apaæ w sieæ, panowa³ szalony
ba³agan; sprawy jeszcze nie powróci³y do normy. Nowa szefowa siedzia³a za prowizorycznym biurkiem; jej w³asne mia³o nadejœæ za trzy dni. - I nie obchodzi mnie, co ona potrafi. To oœmioletni dzieciak, nie Superwoman. Nie mo¿e siê d³ugo ukrywaæ. Macie j¹ znaleŸæ i macie j¹ zabiæ. Mówi³a do mê¿czyzny w œrednim wieku, który wygl¹da³ jak bibliotekarz z ma³ego miasteczka. Nawet nie warto
wspominaæ, ¿e nim oczywiœcie nie by³. Mê¿czyzna stukn¹³ palcem w kupkê wydruków komputerowych le¿¹cych na biurku szefowej. Akta Kapa nie przetrwa³y po¿aru, ale wiêkszoœæ informacji znajdowa³a siê w bankach pamiêci komputerowej. - A to jak wygl¹da? - Projekt Lotu Szeœæ zosta³ zawieszony na czas nieokreœlony -stwierdzi³a szefowa. - To, oczywiœcie, polityka. Jedenastu, jeden
m³ody ch³opak i trzy siwe, starsze damy, maj¹ce prawdopodobnie udzia³y w jakiœ szwajcarskich klinikach odm³adzaj¹cych... i wszystkim poc¹ siê jaja na myœl o tym, co bêdzie, jeœli dziewczynka wyp³ynie. No... - Bardzo w¹tpiê, czy paniom senatorkom z Idaho, Maine i Minnesoty naprawdê poc¹ siê jaja - mrukn¹³ mê¿czyzna, który nie by³ bibliotekarzem. Szefowa wzruszy³a ramionami.
- Lot Szeœæ ich interesuje. To oczywiste. Zapalili ¿ó³te œwiat³o. Szefowa przyg³adzi³a w³osy - d³ugie, krêcone, o ³adnym, kasztanowym odcieniu. - Od³o¿one na czas nieokreœlony oznacza: dopóki nie dostarczymy im dziewczynki z kartk¹ przy palcu u nogi.
- Musimy graæ Salome - mrukn¹³ siedz¹cy po przeciwnej stronie biurka mê¿czyzna. - Lecz taca jest jeszcze pusta.
- Co ty, do diab³a, gadasz? - Mniejsza z tym. Wygl¹da na to, ¿e wróciliœmy do pocz¹tku. - 426 - Nie ca³kiem - odpowiedzia³a powa¿nie szefowa. - Nie ma ju¿ ojca, ¿eby siê ni¹ opiekowa³. Jest sama. Chcê, ¿ebyœcie j¹ znaleŸli. Szybko. - A jeœli zacznie œpiewaæ, nim j¹ znajdziemy? Szefowa rozpar³a siê na krzeœle Kapa i za³o¿y³a rêce na kark. Mê¿czyzna, który
nie by³ bibliotekarzem, patrzy³ z przyjemnoœci¹, jak sweter ciasno opina jej jêdrne piersi. Kap by³ zupe³nie inny. - Gdyby mia³a œpiewaæ, myœlê, ¿e ju¿ by zaczê³a. - Szefowa wyprostowa³a siê i stuknê³a palcem w le¿¹cy na biurku kalendarz. Pi¹ty listopada - powiedzia³a - i nic. Tymczasem zastosowaliœmy wszystkie rutynowe œrodki zapobiegawcze. „Times", „Washington Post",
„Chicago Tribune"... obserwujemy wszystkie wiêksze gazety... i na razie nic. - Przypuœæmy, ¿e zdecyduje siê na któr¹œ z mniejszych? „Po-dunk Times" zamiast „New York Times"? Nie mo¿emy wzi¹æ pod lupê ka¿dej gazety w tym kraju. - Przyznajê ci racjê. Z g³êbokim ¿alem. Ale nie zdarzy³o siê , nic. Co oznacza, ¿e nic nie powiedzia³a. - A czy ktoœ rzeczywiœcie uwierzy³by oœmioletniej dziewczynce,
opowiadaj¹cej tak dzik¹ historyjkê? - Gdyby przy koñcu historyjki coœ podpali³a, mogliby zacz¹æ | jej wierzyæ - odpowiedzia³a szefowa. - Ale mam ci powiedzieæ, co stwierdzi³ komputer'' - Uœmiechnê³a siê i postuka³a w wydruki. -Komputer twierdzi, ¿e mamy osiemdziesiêcioprocentow¹ szansê na przyniesienie komitetowi jej trupa, nawet jeœli nie kiwniemy palcem... oprócz identyfikacji zw³ok.
- Samobójstwo? Szefowa skinê³a g³ow¹. Ta myœl zdawa³a siê bardzo j¹ cieszyæ. - To fajnie - powiedzia³ mê¿czyzna, który nie by³ biblioteka-[rzem. - Ja ze swej strony bêdê pamiêta³, ¿e komputer stwierdzi³, ¿e Andy McGee jest niemal z pewnoœci¹ wykoñczony. Uœmiech szefowej znik³. - Wszystkiego dobrego, szefie powiedzia³ mê¿czyzna, który nie by³ bibliotekarzem, i
wyszed³. 427 Tego samego listopadowego dnia mê¿czyzna we flanelowej koszuli, flanelowych spodniach i d³ugich, zielonych kaloszach r¹ba³ drewno pod pogodnym, bia³ym niebem. Tego piêknego dnia nadejœcie kolejnej zimy wydawa³o siê jeszcze dalekie; na dworze by³o rzeœkie dziesiêæ stopni. Kurtka mê¿czyzny - ¿ona gdera³a, a¿ dla œwiêtego spokoju za³o¿y³ kurtkê wisia³a na
p³ocie. Za jego plecami, oparte o œcianê stodo³y, le¿a³y wspania³e, pomarañczowe dynie; przykro powiedzieæ, ale niektóre zaczyna³y ju¿ gniæ. Mê¿czyzna po³o¿y³ kolejne polano na pieñku, a po chwili rozleg³ siê odpowiednio g³oœny stuk i dwie szczapy, w sam raz do pieca, opad³y po obu jego stronach. Mê¿czyzna w³aœnie siê pochyla³, by je podnieœæ i rzuciæ na stos, gdy za jego plecami przemówi³ jakiœ g³os:
- Masz nowy pieniek, ale œlad po mnie wci¹¿ tu jest, prawda? Wci¹¿ tu jest. Zaskoczony mê¿czyzna odwróci³ siê. Najpierw pomyœla³, ¿e widzi ducha, jakiegoœ strasznego upiora dziecka, które wsta³o z odleg³ego o piêæ kilometrów cmentarza w Dartmouth Crossing. Dziewczynka sta³a na podjeŸdzie, blada, brudna i wychudzona, oczy mia³a zapadniête i b³yszcz¹ce, kombinezon porwany. Na prawym ramieniu a¿ do ³okcia
ci¹gnê³o siê zadrapanie, na oko zaka¿one. Dziecko mia³o na nogach pantofle albo to, co z nich zosta³o, trudno by³o powiedzieæ. I nagle mê¿czyzna j¹ rozpozna³. To by³a ta ma³a dziewczynka sprzed roku; nazywa³a siê Roberta i mia³a miotacz ognia w g³owie. - Bobbie? Wszyscy œwiêci, to ty? - Wci¹¿ tu jest - powtórzy³a dziewczynka, jakby go nie s³ysza³a, i mê¿czyzna zrozumia³, dlaczego b³yszcz¹ jej oczy. P³aka³a.
- Bobbie? - zapyta³. - O co chodzi? Gdzie tata? - Wci¹¿ jest - powiedzia³a dziewczynka po raz trzeci i zemdla³a. Mê¿czyzna zaledwie zd¹¿y³ j¹ z³apaæ. Tul¹c dziecko, klêcz¹c na ziemi swego podwórka, Irv Manders zacz¹³ krzyczeæ, wzywaj¹c ¿onê. 428 Doktor Hofferitz pojawi³ siê o zmierzchu i spêdzi³ u dziewczynki le¿¹cej w sypialni z ty³u domu mniej wiêcej dwadzieœcia minut. Irv i Norma siedzieli w kuchni. Od
czasu do czasu Norma spogl¹da³a na mê¿a; mia³a oczy kobiety walcz¹cej z migren¹ lub silnym bólem krzy¿a. W dzieñ po wielkim po¿arze pojawi³ siê u nich mê¿czyzna nazwiskiem Tarkington; przyszed³ do szpitala, w którym trzymano Irva, i pokaza³ im wizytówkê, na której napisane by³o tylko: WHITNEY TARKJNGTON ODSZKODOWANIA RZ¥DOWE. - Wynoœ siê pan st¹d i ju¿ - powiedzia³a wtedy Norma. Usta mia³a zaciœniête,
poblad³e, a w oczach ten sam wyraz bólu co dziœ. Wskaza³a na rêkê mê¿a, grubo owiniêt¹ banda¿ami; do rany za³o¿ono sprawiaj¹ce spory ból dreny. Irv powiedzia³ jej, ¿e prze¿y³ wiêkszoœæ drugiej wojny œwiatowej bez najmniejszej szkody dla zdrowia z wyj¹tkiem straszliwych hemoroidów; musia³ dopiero wróciæ do domu, do Hastings Glen, by dostaæ kulkê. Wynoœ siê pan st¹d i ju¿ - powtórzy³a.
Lecz Irv, który prawdopodobnie mia³ wiêcej czasu na myœlenie, powiedzia³ tylko: - Mów, co masz do powiedzenia, Tarkington. Tarkington wyci¹gn¹³ czek na trzydzieœci piêæ tysiêcy dolarów-nie czek rz¹dowy, lecz wystawiony przez jedn¹ z wielkich firm ubezpieczeniowych, choæ nie tê, w której ubezpieczeni byli Man-dersowie. - Nie kupisz naszego milczenia powiedzia³a Norma i siêgnê³a po
przycisk nad g³ow¹ Irva. - Myœlê, ¿e lepiej by by³o, gdybyœcie mnie pañstwo wys³uchali przed podjêciem dzia³añ, których mo¿ecie póŸniej ¿a³owaæ - po-| wiedzia³ Whitney Tarkington cicho i uprzejmie. Norma spojrza³a na Irva, a Irv skin¹³ g³ow¹. Jej d³oñ cofnê³a siê z przycisku. Tarkington mia³ ze sob¹ walizeczkê. Postawi³ j¹ na kolanach, otworzy³ i wyj¹³ z niej teczkê z napisem: MANDERS IBREED-[LOV
Oczy Normy rozszerzy³y siê, w ¿o³¹dku poczu³a skurcze. Jej 429 panieñskie nazwisko brzmia³o Breedlove. Nikomu nie podoba siê., ¿e rz¹d trzyma akta na jego temat; jest coœ strasznego w œwiadomoœci, ¿e zbieraj¹ o tobie informacje, ¿e, byæ mo¿e, ktoœ zna twoje sekrety. Mniej wiêcej przez czterdzieœci piêæ minut Tarkington mówi³ nieprzerwanie cichym,
rozs¹dnym g³osem. Od czasu do czasu ilustrowa³ to, co mówi³, kserokopiami akt z teczki Manders i Breed-love. Norma przegl¹da³a odbitki z zaciœniêtymi ustami i przekazywa³a je le¿¹cemu na ³ó¿ku lrvowi. - ZnaleŸliœmy siê w sytuacji powiedzia³ tego strasznego wieczora Tarkington -w której zagro¿one jest bezpieczeñstwo narodowe. Musicie pañstwo zdaæ sobie z tego sprawê. Nie bawi nas robienie tego, co robimy, ale
pozostaje faktem, ¿e musimy was przekonaæ. S¹ rzeczy, o których wiecie bardzo niewiele. - Wiemy, ¿e próbowaliœcie zabiæ nie uzbrojonego cz³owieka i jego córeczkê odpowiedzia³ Irv. Tarkington wykrzywi³ twarz w uœmiechu zarezerwowanym dla ludzi, którzy g³upio twierdz¹, ¿e znaj¹ zasady, na jakich rz¹d broni swych poddanych i odpowiedzia³, ¿e nie
wiedz¹, co widzieli i co to oznacza. - P³ac¹ mi nie za przekonanie was o tym, lecz tylko za przekonanie was, ¿ebyœcie o tym nie mówili. A teraz zrozumcie, to wcale nie musi byæ przykre. Od tej sumy nie p³acicie podatku. Wystarczy na naprawê domu, rachunki ze szpitala i jeszcze sporo wam zostanie. A przede wszystkim unikniecie wielkich nieprzyjemnoœci. „Nieprzyjemnoœci" - pomyœla³a teraz Norma, s³uchaj¹c doktora Hofferitza
poruszaj¹cego siê po sypialni i patrz¹c na niemal nietkniêt¹ kolacjê. Po odejœciu Tarkingtona Irv spojrza³ na ni¹; jego usta siê uœmiecha³y, ale w oczach by³o cierpienie i ból. Powiedzia³ jej: - Tata zawsze mi powtarza³, ¿e jeœli bierzesz udzia³ w zawodach w rzucaniu gównem, to niewa¿ne, ile rzucisz, tylko ile ciê trafi. Obydwoje pochodzili z du¿ych rodzin. Irv mia³ trzech braci i trzy siostry, Norma - cztery
siostry i jednego brata. Nie brak tam by³o wujków, siostrzeñców, bratanków i kuzynów. Byli rodzice, dziadkowie, ziêciowie... i jak w ka¿dej rodzinie, kilku wyrzutków. 430 Jeden z bratanków Irva, ch³opiec nazwiskiem Fred Drew, którego Irv spotka³ mo¿e trzy, a mo¿e cztery razy, mia³ za domem w Kansas, wed³ug papierów Tarkingtona, ogródek obsadzony marihuan¹. Jeden z wujów Normy, przedsiêbiorca budowlany, tkwi³ po uszy w
d³ugach i w¹tpliwych inwestycjach na wybrze¿u Zatoki Meksykañskiej; ten goœæ, Milo Breedlove, mia³ równie¿ siedmioosobow¹ rodzinê na utrzymaniu i wystarczy jeden szept ze strony rz¹du, by jego rozpaczliwy domek z kart run¹³ wprost w przepaœæ zwyk³ego, prostego bankructwa. Pewna bardzo daleka kuzynka Ir-va (Irv s¹dzi³, ¿e spotka³ j¹ raz, lecz nie móg³ sobie przypomnieæ, jak wygl¹da) najwyraŸniej zdefraudowa³a niewielk¹ sumê w banku, w
którym pracowa³a przed szeœciu laty. Bank odkry³ to i zdecydowa³ nie oddawaæ sprawy do s¹du, by unikn¹æ nieodpowiedniej reklamy. Przez dwa lata kuzynka oddawa³a ukradzione pieni¹dze w ratach i teraz prowadzi³a ciesz¹cy siê sporym powodzeniem salon piêknoœci w North Fork, w Minnesocie. Ale przedawnienie jeszcze nie nast¹pi³o i mo¿na by³oby j¹ œcigaæ z urzêdu za przekroczenie tego czy owego przepisu prawa bankowego. FBI trzyma³o akta
najm³odszego brata Normy, Dona. W po³owie lat szeœædziesi¹tych Don zwi¹zany by³ krótko z SDS i móg³ byæ tak¿e wpl¹tany w plan podpalenia biura zak³adów chemicznych Dow w Filadelfii. Nie by³o wprawdzie na to ¿adnych dowodów, ¿eby mo¿na by³o podaæ go do s¹du (a sam Don powiedzia³ kiedyœ Normie, ¿e kiedy zorientowa³ siê, o co w³aœciwie chodzi, przera¿ony zerwa³ wszystkie kontakty), ale kopia akt, przes³ana do korporacji, w której
pracowa³, z pewnoœci¹ pozbawi³aby go pracy. I tak dalej, i tak dalej; œwidruj¹cy g³os Tarkingtona rozbrzmiewa³ z³owieszczo w ma³ym pokoju. Najlepsze zostawi³ na deser. Kiedy pradziadkowie Irva w 1888 roku przybyli do Ameryki z Polski, nazywali siê Mandroscy. Byli ¯ydami i Irv by³ czêœciowo ¯ydem, chocia¿ od czasów dziadka, który poœlubi³ gojkê, w rodzinie nie by³o pretensji do judaizmu; od tej
chwili Mandersowie ¿yli sobie w szczêœliwym agnostycyzmie Krew uleg³a kolejnemu rozcieñczeniu, gdy ojciec Irva poszed³ w œlady dziadka, co zrobi³ tak¿e sam Irv, poœlubiaj¹c Normê Breedlove, niegdyœ metodystkê. Lecz ManUiuscy ci¹gle ¿yli w Polsce, a Polska by³a za ¿elazn¹ kurtyn¹ 431 i gdyby CIA tego chcia³a, mog³a uruchomiæ krótki ³añcuch zdarzeñ, zakoñczony sporym,
mo¿na powiedzieæ wielkim obrzydzeniem do ¿ycia tym krewnym, których Irv nigdy nie widzia³. Za ¿elazn¹ kurtyn¹ nie kochaj¹ ¯ydów. Tarkington umilk³. W³o¿y³ akta do teczki, zamkn¹³ j¹, odstawi³ miêdzy stopy i spojrza³ na nich jasnym wzrokiem jak prymus, który w³aœnie bezb³êdnie wyrecytowa³ wierszyk. Irv po³o¿y³ g³owê na poduszce, czuj¹c wielkie, bardzo wielkie zmêczenie. Czu³ te¿, jak
Tarkington siê w niego wpatruje i nie bardzo go to obchodzi³o, ale Norma tak¿e na niego patrzy³a, pytaj¹co, z niepokojem. „Masz jakichœ krewnych w starym kraju, nie? - pomyœla³ Irv. By³o to tak banalne, ¿e a¿ œmieszne, ale jakoœ wcale nie chcia³o mu siê œmiaæ. - Ilu trzeba pokoleñ, by przestali byæ krewnymi? Czterech? Szeœciu? Oœmiu? Jezu przenajœwiêtszy. Je¿eli oprzemy siê temu nieprawdopodobnemu skurwysynowi i
ci biedni ludzie pojad¹ na Syberiê, to co zrobiê? Wyœlê im kartkê z wyjaœnieniem, ¿e kopi¹ sól, bo wzi¹³em do samochodu ma³¹ dziewczynkê i jej tatê, kiedy szli na poboczu drogi do Hastings Glen? Jezu przenajœwiêtszy." Doktor Hofferitz, który mia³ ju¿ blisko osiemdziesi¹t lat, wyszed³ powoli z sypialni, przyg³adzaj¹c siwe w³osy jedn¹ sêkat¹ rêk¹. Irv i Norma spojrzeli na niego zadowoleni, ¿e przerywa im rozpamiêtywanie
przesz³oœci. - Ocknê³a siê - powiedzia³ lekarz i wzruszy³ ramionami. - Ta twoja pieszczotka nie czuje siê najlepiej, ale i nie ma niebezpieczeñstwa. Mia³a zainfekowane skaleczenie na rêce i drugie na plecach; mówi, ¿e podrapa³a je, kiedy przechodzi³a pod drutem kolczastym, uciekaj¹c od „tych œwiñ, które by³y na ni¹ wœciek³e". Hofferitz usiad³ przy stole z westchnieniem, wyci¹gn¹³ paczkê cameli
i zapali³ jednego. Pali³ przez ca³e ¿ycie i - jak czasami mówi³ swym kolegom - jeœli o niego chodzi, to minister zdrowia mo¿e siê pieprzyæ. - Chcesz coœ zjeœæ, Karl? - zapyta³a Norma. Hofferitz przyjrza³ siê ich talerzom. 432 . . , - Nie. Ale gdybym chcia³, to pewnie nie musia³abyœ nak³adaæ mi nowej porcji powiedzia³
sucho. - D³ugo bêdzie musia³a le¿eæ w ³ó¿ku? zapyta³ Irv. - Powinienem zabraæ j¹ do Albany stwierdzi³ Hofferitz. Na stole sta³ talerz z oliwkami i lekarz wzi¹³ sobie garœæ. - Obserwacja. Ma prawie trzydzieœci dziewiêæ stopni gor¹czki. To z powodu infekcji. Zostawiê wam penicylinê i trochê maœci z antybiotykiem. Najbardziej potrzebuje jedzenia, picia i odpoczynku. Niedo¿ywienie. Odwodnienie. - Wrzuci³
sobie oliwkê w usta. - Dobrze zrobi³aœ, daj¹c jej ten rosó³ z kury, Norma. Coœ wiêcej i pewne jak wschód s³oñca, ¿e by zwymiotowa³a. Jutro nie dawaæ jej nic oprócz p³ynów. Rosó³ z kury lub wo³owiny, du¿o wody. I oczywiœcie mnóstwo ginu; to najlepszy z p³ynów. Rozeœmia³ siê ze swego starego dowcipu, który Norma i Irv s³yszeli ju¿ przedtem niezliczon¹ iloœæ razy, i wrzuci³ sobie oliwkê do ust. -
Powinienem zawiadomiæ o tym policjê, wiecie? - Nie! - Irv i Norma odpowiedzieli jednog³oœnie i spojrzeli na siebie tak oczywiœcie zaskoczeni, ¿e doktor Hofferitz znów zachichota³. - Ma k³opoty, co? Irv sprawia³ wra¿enie za¿enowanego. Otworzy³ usta i znowu je zamkn¹³. - A mo¿e ma coœ wspólnego z tymi k³opotami, które mieliœcie tu zesz³ego roku?
Tym razem Norma otworzy³a usta, lecz nim zd¹¿y³a coœ powiedzieæ, odezwa³ siê Irv. - Myœla³em, ¿e musisz zg³aszaæ tylko rany postrza³owe, Karl. - Zgodnie z prawem, zgodnie z prawem odpowiedzia³ nie-cierpliwie Hofferitz i zdusi³ niedopa³ek papierosa. - Ale wiesz, Irv, ¿e istnieje duch i litera prawa. Mamy tu ma³¹ dziewczynkê; twierdzisz, ¿e nazywa siê Roberta McCauley, a ja nie wierzê w to bardziej ni¿
to, ¿e œwinia sra dolarówkami. Powiedzia³a, ¿e podrapa³a siê do krwi na plecach, przechodz¹c pod drutem kolczastym, a ja myœlê, ¿e to dziwny sposób podró¿owania do krewnych, nawet przy dzisiejszych cenach benzyny. Powiedzia³a, ¿e z ostat433 niego tygodnia czy coœ ko³o tego pamiêta bardzo niewiele i w to akurat wierzê. Kim ona jest, Irv?
Przestraszona Norma zerknê³a na mê¿a. Irv odchyli³ siê w krzeœle i spojrza³ na Hofferitza. - Tak - powiedzia³ w koñcu - to czêœæ k³opotów z zesz³ego roku. I dlatego wezwa³em ciebie, Karl. Wiesz, co to k³opoty; widzia³eœ ich doœæ i tu, i w starym kraju. Wiesz, jak wygl¹daj¹ k³opoty. I wiesz, ¿e czasami prawo nie jest lepsze od ludzi, którzy je reprezentuj¹. Próbujê ci powiedzieæ, ¿e jeœli rozgadasz o tej tu dziewczynce, sprowadzisz k³opoty na g³owê mnóstwa
ludzi, którzy wcale na to nie zas³u¿yli. Na Normê i na mnie, na kupê naszych krewnych... i na tê tutaj ma³¹. I to chyba wszystko, co mogê ci powiedzieæ. Znamy siê od dwudziestu piêciu lat. Musisz decydowaæ, co zrobisz. - A jeœli zamknê gêbê - Hofferitz zapali³ kolejnego papierosa - to co wy zrobicie? Irv spojrza³ na Normê, Norma spojrza³a na Irva. Po chwili potrz¹snê³a g³ow¹ krótko, jakby coœ j¹ zdumia³o, i spuœci³a oczy na
talerz. - Nie wiem - powiedzia³ cicho Irv. - Masz zamiar j¹ tu trzymaæ jak papu¿kê w klatce? To ma³e miasteczko, Irv. Ja potrafiê trzymaæ jêzyk za zêbami i pod tym wzglêdem jestem wyj¹tkiem. Oboje z ¿on¹ chodzicie do koœcio³a. Na zebrania farmerów. Ludzie przychodz¹ i ludzie wychodz¹. Inspektor sanitarny przyjdzie, by popatrzeæ ci na krowy. Urzêdnik podatkowy pojawi siê pewnego piêknego dnia,
niech go piorun w tê ³ys¹ pa³ê, ¿eby wyceniæ budynki. Co masz zamiar zrobiæ? Urz¹dziæ jej pokój w piwnicy? Dzieciak bêdzie mia³ fajne ¿ycie, nie? Norma sprawia³a wra¿enie coraz bardziej zmartwionej. - Nie wiem - powtórzy³ Irv. - Chyba bêdê musia³ trochê nad tym pomyœleæ. Wiem, o czym mówisz... ale gdybyœ zna³ ludzi, którzy jej szukaj¹... S³ysz¹c to, Hofferitz zmru¿y³ oczy, ale nic nie powiedzia³.
- Bêdê musia³ trochê o tym pomyœleæ. Czy potrafisz utrzymaæ to w tajemnicy przez jakiœ czas? 434 " Hofferitz wrzuci³ do ust ostatni¹ oliwkê, westchn¹³ i wsta³, trzymaj¹c siê krawêdzi sto³u. - Jasne - powiedzia³. - Jej stan jest stabilny. V-cylina powinna wyt³uc zarazki. Bêdê trzyma³ gêbê na k³ódkê, Irv. Ale ty lepiej o tym pomyœl. D³ugo i pilnie. Bo dziecko to nie papu¿ka.
- Nie - odpar³a cicho Norma. Oczywiœcie, ¿e nie. - W tym dziecku jest coœ dziwnego powiedzia³ Hofferitz, podnosz¹c sw¹ czarn¹ torbê. Coœ cholernie dziwnego. Nie potrafiê okreœliæ co... ale mam przeczucie. - Tak - zgodzi³ siê Irv. - Jest w niej coœ dziwnego, zgadza siê, Karl. I dlatego to dziecko ma k³opoty. Wyprowadzili doktora w ciep³¹, deszczow¹, listopadow¹ noc.
Kiedy doktor skoñczy³ j¹ badaæ, Charlie zapad³a w gor¹czkow¹, lecz ca³kiem przyjemn¹ drzemkê. S³ysza³a g³osy z s¹siedniego pokoju i wiedzia³a, ¿e mówi¹ o niej, ale by³a pewna, ¿e tylko mówi¹... a nie snuj¹ planów. Przeœcierad³a by³y czyste i ch³odne, ciê¿ar œmiesznej, pikowanej ko³dry rozkosznie rozk³ada³ siê jej na piersi. Charlie odp³ynê³a. Pamiêta³a kobietê, która nazwa³a j¹ czarownic¹. Pamiêta³a ucieczkê. Pamiêta³a, jak
z³apa³a okazjê: pó³ciê¿arówkê przelewaj¹c¹ siê od hippisów; wszyscy palili trawkê i pili wino i pamiêta³a, ¿e nazywali j¹ ma³¹ siostrzyczk¹ i pytali, dok¹d jedzie. - Na pó³noc - powiedzia³a, a oni poparli j¹ g³oœnym rykiem. Po tym pamiêta³a bardzo niewiele a¿ do wczoraj, kiedy zaszar-¿owa³ na ni¹ wielki dzik, najwyraŸniej zamierzaj¹c j¹ zjeœæ. Jak dotar³a do farmy Mandersów i dlaczego uciek³a tutaj -
czy by³a to œwiadoma decyzja, czy coœ innego - nie pamiêta³a. Charlie odp³ynê³a. Drzemka zmieni³a siê w sen. A we œnie znów znalaz³a siê w Harrison, zerwa³a siê z ³ó¿ka, krzycz¹c ze strachu, do pokoju wpad³a matka -jej piêkne, kasztanowe w³osy b³yszcza³y oœlepiaj¹co w œwietle poranka - i Charlie krzyknê³a: „Mamo, mia³am sen, ¿e ty i tata nie ¿yjecie!" -A matka dotknê435
³a jej gor¹cego czo³a ch³odn¹ d³oni¹ i powiedzia³a: ”Cii, Charlie, cii. Ju¿ ranek, a ty mia³aœ taki g³upi sen". ' : Tej samej nocy Irv i Norma Manders spali niewiele. Siedzieli, gapi¹c siê bezmyœlnie na kolejne seriale, póŸniej na wiadomoœci, a jeszcze póŸniej na show „Dzisiejszej nocy". Mniej wiêcej co kwadrans Norma wstawa³a, wychodzi³a cicho z saloniku i sz³a sprawdziæ, co z Charlie.
- Jak siê czuje ma³a? - zapyta³ Irv mniej wiêcej kwadrans po pierwszej. - Dobrze. Œpi. Irv chrz¹kn¹³. - Przemyœla³eœ ju¿ to? - spyta³a Norma. - Musimy j¹ zatrzymaæ, a¿ poczuje siê lepiej. Wtedy z ni¹ porozmawiamy. Dowiemy siê, co z tat¹. Nic wiêcej nie przychodzi mi ju¿ do g³owy. - Jeœli wróc¹...
- A dlaczego mieliby wracaæ? - zdziwi³ siê Irv. - Zamknêli nam usta. Myœl¹, ¿e nas przerazili... - Mnie przerazili - stwierdzi³a cicho Norma. - Ale to nie by³o w porz¹dku odpowiedzia³ Irv równie cicho. - I ty o tym wiesz. Te pieni¹dze... „ubezpieczenie"... dla mnie to nigdy nie by³o w porz¹dku. A dla ciebie? - Nigdy. - Norma niepewnie poruszy³a siê na krzeœle. - Ale to, co powiedzia³
doktor Hofferitz, jest prawd¹. Ma³a dziewczynka musi spotykaæ siê z ludŸmi... chodziæ do szko³y... mieæ przyjació³...! ... - Widzia³aœ, co wtedy zrobi³a. - G³os Irva by³ kompletnie bezdŸwiêczny. Nazwa³aœ j¹ potworem. - I nigdy nie przesta³am ¿a³owaæ tego brutalnego s³owa. Jej ojciec... to by³ taki sympatyczny cz³owiek. Gdybyœmy tylko wiedzieli,
gdzie jest teraz. - Nie ¿yje - odpowiedzia³ g³os zza ich pleców i Norma naprawdê krzyknê³a, odwracaj¹c siê i widz¹c Charlie stoj¹c¹ w drzwiach. 436 Dziewczynka tonê³a w jednej z flanelowych koszul nocnych Normy. Mój tata nie ¿yje. Zabili go i teraz nie mam dok¹d pójœæ. Czy nie moglibyœcie mi pomóc? Przepraszam. To nie moja wina. Powiedzia³am im, ¿e to nie
moja wina... Mówi³am im... ale ta pani nazwa³a mnie czarownic¹... powiedzia³a... - Charlie rozp³aka³a siê, ³zy p³ynê³y jej po policzkach, jej g³os rozp³yn¹³ siê w szlochu. - Och, skarbie, chodŸ do mnie krzyknê³a Norma i Charlie rzuci³a siê jej w ramiona. Doktor Hofferitz przyszed³ nastêpnego dnia i orzek³, ¿e Char lie siê poprawi³o. Przyszed³ dwa dni póŸniej i orzek³, ¿e bardzo siê
jej poprawi³o. Pojawi³ siê w czasie weekendu i wtedy orzek³, ¿e wy zdrowia³a. - Irv, zdecydowa³eœ, co masz zamiar zrobiæ? · Irv potrz¹sn¹³ g³ow¹. W najbli¿sz¹ niedzielê Norma posz³a do koœcio³a sama; powiedzia³a, ¿e do Irva „przyczepi³o siê jakieœ grypsko". W rzeczywistoœci Irv zosta³ z Charlie, która by³a jeszcze s³aba, choæ mog³a ju¿ poruszaæ siê po domu. Poprzedniego dnia Norma kupi³a
jej mnóstwo ubrañ - nie w Hastings Glen, gdzie mog³o to sprowokowaæ plotki, lecz, w Albany. Irv siedzia³ przy kuchni, strugaj¹c patyczki; Charlie przysz³a po chwili i usiad³a obok niego. - Nie chcesz wiedzieæ? - zapyta³a. - Nie chcesz wiedzieæ, co siê sta³o po tym, jak zabraliœmy twój samochód i odjechaliœmy? Irv oderwa³ wzrok od patyczka, podniós³ oczy na Charlie i uœmiechn¹³ siê do niej.
- Pomyœla³em, ¿e opowiesz o tym, kiedy bêdziesz ju¿ gotowa, skarbie. Twarz Charlie - blada, œci¹gniêta, powa¿na - nie zmieni³a wy-razu. 437 - Nie boisz siê mnie? - A powinienem? - Nie boisz siê, ¿e ciê spalê? - Nie, skarbie. Nie bojê siê, ¿e mnie spalisz. Pozwól, ¿e ci coœ powiem. Nie jesteœ ju¿ ma³¹ dziewczynk¹. Mo¿e jeszcze nie jesteœ
du¿a, mieœcisz siê gdzieœ poœrodku, ale nie jesteœ malutka. Dziecko w twoim wieku ka¿de dziecko - dostanie siê do zapa³ek, jeœli bêdzie chcia³o spaliæ dom czy cokolwiek innego. Ale niewiele dzieci to robi. Dlaczego mia³yby tego chcieæ? Dlaczego ty mia³abyœ chcieæ mnie spaliæ? Dziecku w twoim wieku powinno siê móc powierzyæ scyzoryk lub pude³ko zapa³ek, nawet jeœli to niezbyt m¹dre dziecko. Wiêc nie. Nie
bojê siê. Kiedy skoñczy³, buzia Charlie rozpromieni³a siê i pojawi³ siê na niej wyraz ulgi niemal nie do opisania. - Powiem ci. Powiem ci wszystko. Zaczê³a mówiæ i kiedy w godzinê póŸniej wróci³a Norma, mówi³a dalej. Norma zatrzyma³a siê w drzwiach, s³ucha³a, rozpiê³a powoli p³aszcz, po czym od³o¿y³a go. Po³o¿y³a torebkê. A dziecinny, lecz w jakiœ sposób doros³y g³os Charlie
brzmia³ nadal opowiadaj¹c, opowiadaj¹c, opowiadaj¹c wszystko. Nim jeszcze skoñczy³a, oboje, Irv i Norma, zrozumieli, jakimi stali siê strasznie wa¿nymi ludŸmi. ^ Przysz³a zima i nie podjêto jeszcze ¿adnej decyzji. Irv i Norma zaczêli razem chodziæ do koœcio³a, zostawiaj¹c Charlie sam¹ ze œcis³ymi instrukcjami, by nie odpowiada³a na telefon i schodzi³a do piwnicy, gdy ktoœ podjedzie pod dom, kiedy ich nie ma. S³owa Hofferitza: „jak
papu¿ka w klatce" przeœladowa³y Irva. Kupi³ stos podrêczników - w Albany - i sam zacz¹³ uczyæ Charlie. Chocia¿ nie zbywa³o jej na zdolnoœciach, Irv nie by³ szczególnie dobrym nauczycielem. Norma okaza³a siê trochê lepsza. Lecz czasami, gdy siedzieli we dwójkê przy kuchennym stole, pochyleni nad podrêcznikiem historii lub geografii, Norma podnosi³a na niego oczy, 438 w których by³o pytanie... pytanie, na
które nie potrafi³a znaleŸæ odpowiedzi. Nadszed³ Nowy Rok, min¹³ styczeñ i luty. Urodziny Charlie. Prezenty kupione w Albany. Jak papu¿ka w klatce. Charlie zupe³nie to nie przeszkadza³o - w czasie nie przespanych nocy Irv t³umaczy³ sobie, ¿e w jakiœ sposób to najlepsze, co mog³o j¹ spotkaæ, ten czas na wylizanie siê z ran, mijaj¹cy powolnie; jeden zimowy dzieñ za drugim. Lecz co mia³o nast¹piæ po nim? Nie wiedzia³.
Pewnego dnia na pocz¹tku kwietnia, po dwóch dobach przesi¹kaj¹cego przez wszystko deszczu, drewka na podpa³kê by³y tak mokre, ¿e w ¿aden sposób nie umia³ zapaliæ pod kuchni¹. - Przesuñ siê na moment - powiedzia³a Charlie i Irv przesun¹³ siê automatycznie, myœl¹c, ¿e dziewczynka chce siê czemuœ przyjrzeæ. Poczu³, jak coœ mija go w powietrzu, coœ œcis³ego i gor¹cego, i w chwilê póŸniej drewka
pali³y siê jasnym p³omieniem. Irv obejrza³ siê i zobaczy³ Charlie - oczy mia³a szeroko otwarte, a na twarzy wyraz zaniepokojenia, winy i... nadziei. - Pomog³am ci, prawda? - zapyta³a nie ca³kiem równym g³osem. - To nie by³o naprawdê z³e? - Nie - odpowiedzia³. - Nie, jeœli potrafisz to kontrolowaæ. - Potrafiê kontrolowaæ te ma³e.
- Tylko nie rób tego, kiedy Norma jest w pobli¿u, panienko. Wyskoczy³aby z majtek. Wargi Charlie drgnê³y. Irv zawaha³ siê i mówi³ dalej: ' - Jeœli o mnie chodzi, to kiedykolwiek zechcesz mi pomóc przy rozpalaniu tej cholernej kuchni, pomagaj - proszê bardzo! Nigdy nie potrafi³em sobie z tym poradziæ. - Pomogê - powiedzia³a Charlie i uœmiechnê³a siê szerzej. -I bêdê uwa¿aæ.
- Jasne. Bêdziesz uwa¿aæ - powiedzia³ Irv i przez ma³¹ chwilkê widzia³ mê¿czyzn na ganku, t³umi¹cych rêkami ogieñ p³on¹cych w³osów, próbuj¹cych ugasiæ ubranie. Charlie odzyskiwa³a zdrowie coraz szybciej, lecz ci¹gle mia³a koszmary i ci¹gle jad³a niewiele. Norma Manders nazywa³a j¹ „niejadkiem". 439 Czasami budzi³a siê z tych koszmarów z nag³¹ gwa³townoœci¹, nie tyle wyrwana ze snu, co
wystrzelona z niego jak piloci katapultowani z wojskowych samolotów. Zdarzy³o siê jej to pewnej nocy w drugim tygodniu kwietnia; w jednej chwili spa³a, a w nastêpnej by³a ju¿ ca³kiem przebudzona, le¿¹c w swym w¹skim ³ó¿eczku w sypialni z ty³u domu, ca³a pokryta potem. Przez chwilê pamiêta³a ten przera¿aj¹cy koszmar jak ¿ywy (soki swobodnie kr¹¿y³y ju¿ w klonach i po po³udniu Irv zabra³ j¹ ze sob¹, kiedy szed³ zmieniaæ wiadra; we œnie
zbierali syrop z klonu i Charlie coœ us³ysza³a, obróci³a siê i zobaczy³a Johna Rainbirda skradaj¹cego siê w ich kierunku, przeskakuj¹cego od drzewa do drzewa, zaledwie widocznego, jedno oko b³yszcza³o mu z³owrogo, bezlitoœnie, a w rêku trzyma³ pistolet, ten sam, z którego zastrzeli³ tatê; i zbli¿a³ siê). A póŸniej koszmar znik³. Dziêki Bogu, Charlie nigdy nie pamiêta³a z³ych snów zbyt d³ugo i prawie ju¿ nie zdarza³o siê jej krzyczeæ przy
przebudzeniu i straszyæ Irva i Normê, a¿ biegli do jej pokoju zobaczyæ, co siê dzieje. Charlie us³ysza³a, jak rozmawiaj¹ w kuchni. Poszuka³a po omacku Big Bena stoj¹cego na nocnej szafce i zbli¿y³a go do oczu. Dziesi¹ta. Spa³a tylko pó³torej godziny. - ...zrobiæ? - pyta³a Norma. To nie³adnie pods³uchiwaæ, ale co mog³a poradziæ? I mówili o niej, wiedzia³a o tym. - Nie wiem - odpowiedzia³ Irv.
- Myœla³eœ jeszcze o gazecie? „Gazety - pomyœla³a Charlie. - Tata chcia³ porozmawiaæ z gazetami. Tata powiedzia³, ¿e wtedy wszystko bêdzie dobrze". - O jakiej? „Bugle" z Hastings? Mogliby to wydrukowaæ zaraz ko³o reklamy AP i programu w kinie Bijou. - Jej ojciec zamierza³ to zrobiæ. - Norma - powiedzia³ Irv. - Mogê j¹ zabraæ do Nowego Jorku. Mogê j¹ zabraæ do „Timesa".
A co siê stanie, kiedy czterech facetów wyci¹gnie pistolety i zacznie strzelaæ w holu? Charlie ca³a zmieni³a siê w s³uch. S³ysza³a kroki, kiedy Norma przechodzi³a przez kuchniê, s³ysza³a grzechot pokrywki od czajnika; odpowiedŸ zag³uszy³ szum lec¹cej wody. 440 - Tak, myœlê, ¿e to siê mo¿e zdarzyæ mówi³ Irv. -I powiem ci, co mo¿e byæ jeszcze gorsze, chocia¿ bardzo kocham t¹ ma³¹, wiêc
jeœli straci kontrolê, jak w tym miejscu, gdzie j¹ trzymali... w Nowym Jorku mieszka prawie osiem milionów ludzi, Norma. Czujê, ¿e jestem po prostu za stary, by podejmowaæ takie ryzyko. S¹dz¹c po krokach, Norma wróci³a do sto³u; stare deski pod³ogi w farmerskim domu skrzypia³y znajomo. - Teraz ty mnie pos³uchaj, Irv - Norma mówi³a ostro¿nie i powoli, jakby przemyœliwa³a to
sobie d³ugo i dok³adnie. - Nawet ma³e gazety, nawet maleñkie tygodniki, takie jak „Bugle", pod³¹czone s¹ dzisiaj do dalekopisów agencji prasowych. W dzisiejszych czasach wiadomoœci dochodz¹ zewsz¹d. Rany, przecie¿ dwa lata temu nagrodê Pulitzera zdoby³ reporta¿ z jakiejœ gazetki w po³udniowej Kalifornii, a ona mia³a mniej ni¿ pó³tora tysi¹ca nak³adu. Irv rozeœmia³ siê i Charlie mia³a nagle ca³kowit¹ pewnoœæ, ¿e uj¹³ d³oñ Normy w swoje
rêce. - Studiowa³aœ ten przedmiot dok³adnie, prawda? - Tak, studiowa³am i nie ma siê z czego œmiaæ, Irvie Manders! To bardzo, bardzo powa¿na sprawa! Nie mamy wyjœcia! Jak d³ugo mo¿emy j¹ tu trzymaæ, nim ktoœ siê o niej dowie? Dzisiaj po po³udniu zabra³eœ j¹ na œci¹ganie syropu... - Norma, nie œmia³em siê z ciebie, a dziecko musi od czasu do czasu wyjœæ na dwór...
- Myœlisz, ¿e o tym nie wiem? Nic nie powiedzia³am, prawda? O to chodzi! Dojrzewaj¹ce dziecko potrzebuje œwie¿ego powietrza, ruchu. Musi dostaæ to wszystko, jeœli ma mieæ apetyt, a ona jest... - Niejadek, wiem. - Blady niejadek, o to chodzi. Wiêc nie powiedzia³am nic. By³am zadowolona, kiedy j¹ zabra³eœ. Tylko, Irv, co by siê sta³o, gdyby John Gordon albo Ray Parks wyszli dzisiaj i po
prostu przyszli zobaczyæ, co porabiasz; zachodz¹ do nas czasami. - Kochanie, ale nie przyszli. - G³os Irva by³ niepewny. - Tym razem nie! I poprzednim te¿! Ale, Irv, tak dalej byæ nie mo¿e. Ju¿ i tak mieliœmy szczêœcie i ty dobrze o tym wiesz. 441 Po krokach ³atwo da³o siê poznaæ, ¿e znów przesz³a przez kuchniê; s³ychaæ by³o, ¿e nalewa herbatê. ·?
- Jasne - powiedzia³ Irv. - Jasne, wiem, ¿e mieliœmy szczêœcie. Ale... dziêkujê, skarbie. - Nie ma za co - dopowiedzia³a Norma siadaj¹c. - I ¿adnych ale. Dobrze wiesz, ¿e wystarczy, aby wiedzia³a jedna osoba, mo¿e dwie. To siê rozejdzie. Bêdzie siê rozchodziæ, Irv, wszyscy siê dowiedz¹, ¿e mamy tu ma³¹ dziewczynkê. Niewa¿ne, jak jej tu jest, lecz co siê stanie, kiedy oni siê dowiedz¹? W ciemnoœciach sypialni ramiona
Charlie pokry³y siê gêsi¹ skórk¹. Irv odpowiedzia³ Normie powoli. - Wiem o czym mówisz, Norma. Musimy coœ zrobiæ i ja myœlê o tym bez przerwy. Ma³a gazeta... no, to po prostu nie jest pewne. Sama wiesz, ¿e musimy to zrobiæ tak, ¿eby mia³a spokój do koñca ¿ycia. Jeœli ma byæ bezpieczna, o tym, ¿e ¿yje i o tym, co potrafi, musi siê dowiedzieæ mnóstwo ludzi - nie mam racji? Mnóstwo ludzi.
Norma Manders poczu³a siê niespokojnie, ale nic nie powiedzia³a. Irv naciska³. - Musimy zrobiæ tak, ¿eby by³o dobrze dla niej i ¿eby by³o dobrze dla nas. Bo tu chodzi te¿ o nasze ¿ycie. Mnie ju¿ raz postrzelili. Wierzê w to, co mówi¹. Te¿ kocham j¹ jak w³asne dziecko i wiem, jak ty j¹ kochasz, ale musimy byæ realistami. Ona mo¿e nas zabiæ. Charlie poczu³a na twarzy rumieniec wstydu... i strachu. Nie o siebie, lecz o
nich. Co te¿ przynios³a ze sob¹ do tego domu? - I tu chodzi nie tylko o ni¹ i o nas. Pamiêtasz, co mówi³ ten Tarkington. Papiery, które nam pokaza³. Chodzi o twojego brata, o mojego siostrzeñca Freda i Shelley i... - ...i o tych ludzi w Polsce - powiedzia³a Norma. - No, w tej sprawie móg³ tylko blefowaæ. Modlê siê, ¿eby tak by³o. Trudno mi uwierzyæ, by ktoœ móg³ upaœæ tak nisko.
- Oni ju¿ upadli nisko - odpar³a ponuro Norma. - W ka¿dym razie wiemy, ¿e œledz¹ nas tak pilnie, jak tylko po-442 trafi¹, cholerne sukinsyny... Nie da siê nie wpaœæ w gówno. Mówiê tylko, ¿e nie dam siê obrzuciæ gównem bez sensu. Jeœli mamy wykonaæ ruch, chcê, ¿eby by³ prawid³owy. Nie chcê iœæ do jakiegoœ wioskowego tygodnika po to, ¿eby zw¹chali sprawê i wyciszyli j¹. Oni to potrafi¹. Oni to potrafi¹.
- I co nam pozostaje? - To - odpowiedzia³ ciê¿ko Irv w³aœnie próbujê sobie przemyœleæ. Gazeta albo magazyn, ale takie, ¿eby o nich nie pomyœleli. Musi byæ uczciwy, powinien byæ krajowy. Ale najwa¿niejsze, ¿eby nie mia³ ¿adnego zwi¹zku z rz¹dem i z rz¹dowymi pomys³ami. - Masz na myœli Sklepik? - Tak, mam na myœli Sklepik.-Irv cicho siorba³ herbatê. (
Charlie le¿a³a w ³ó¿ku, s³uchaj¹c, czekaj¹c. „... tu mo¿e chodziæ tak¿e o nasze ¿ycie... Mnie ju¿ raz postrzelili... Kocham j¹ jak w³asne dziecko i wiem, ¿e ty tak¿e j¹ kochasz, ale w tej sprawie musimy byæ realistami, Norma... ona mo¿e sprowadziæ na nas œmieræ." Po jej policzkach potoczy³y siê ³zy, œciekaj¹c do uszu. - Tak, jeszcze trochê o tym pomyœlimy powiedzia³a w koñcu Norma. - Na to musi byæ
jakaœ odpowiedŸ. - Tak. Mam nadziejê. - A tymczasem - powiedzia³a - mo¿emy tylko mieæ nadziejê, ¿e nikt siê o niej nie dowie. Jej g³os rozjaœni³ siê nagle podnieceniem. - Irv, mo¿e gdybyœmy wziêli prawnika ... - Jutro. Jestem wykoñczony, Norma. A nikt jeszcze nie wie, ¿e ona tu jest. Lecz ktoœ wiedzia³. I wiadomoœæ ju¿ zaczê³a siê rozchodziæ. 10
Do czasu, kiedy skoñczy³ szeœædziesi¹tkê, doktor Hofferitz, nieuleczalny kawaler, spa³ ze sw¹ dawn¹ gospodyni¹, Shirley McKenzie. Seks skoñczy³ siê powoli w tym zwi¹zku; po raz ostatni, o ile Hofferitz dobrze pamiêta³, zdarzy³o siê to czternaœcie lat temu i ju¿ wtedy by³o czymœ w rodzaju anomalii. Lecz oboje pozostali sobie bliscy; w rzeczywistoœci, bez seksu, ich przyjaŸñ pog³êbia³a 443
siê i straci³a czêœæ dra¿ni¹cego napiêcia, bêd¹cego zwykle j¹drem relacji opartych na seksie. Zostali przyjació³mi w ten platoniczny sposób, który zdarza siê wœród ludzi przeciwnej p³ci, tylko kiedy s¹ albo bardzo m³odzi, albo bardzo starzy. Mimo to Hofferitz przez trzy miesi¹ce zatrzyma³ dla siebie wiadomoœæ o „goœciu" Mandersów. Potem, pewnej lutowej nocy, po trzech kieliszkach wina, podczas gdy on i
Shirley (która w styczniu skoñczy³a siedemdziesi¹t trzy lata) ogl¹dali telewizjê, opowiedzia³ jej wszystko, odbieraj¹c od niej przysiêgê o zachowaniu ca³kowitej tajemnicy. Tajemnice, jak móg³by opowiedzieæ Hofferitzowi Kap, s¹ nawet mniej stabilne ni¿ U-235, a ich stabilnoœæ zmniejsza siê proporcjonalnie do stopnia rozpowszechniania. Shirley McKenzie utrzyma³a sekret przez niemal dwa miesi¹ce, nim opowiedzia³a o nim swej najlepszej
przyjació³ce, Hortense Barclay. Hortense utrzyma³a sekret przez mniej wiêcej dziewiêæ dni, a póŸniej opowiedzia³a wszystko swej najlepszej przyjació³ce, Christine Traegger. Christine niemal natychmiast opowiedzia³a o tym mê¿owi i trzem najlepszym przyjació³kom. Tak w³aœnie ma³e miasteczka poznaj¹ prawdê; i tej kwietniowej nocy, kiedy Irv i Norma prowadzili sw¹ rozmowê, spora czêœæ Ha-stings Glen wiedzia³a, ¿e wychowuj¹ tajemnicz¹
dziewczynkê. Wszyscy bardzo siê dziwili. I nie ukrywali zdziwienia. W koñcu wiadomoœæ o tym dotar³a do niew³aœciwej pary uszu. Z szyfrowego telefonu przeprowadzono rozmowê. Ostatniego dnia kwietnia agenci Sklepiku po raz drugi napadli na farmê Mandersów; tym razem pojawili siê o œwicie, wynurzaj¹c siê z wiosennej mg³y jak przera¿aj¹cy najeŸdŸcy z planety X, ubrani w jaskrawe, ognioodporne stroje. By³ z nimi oddzia³
Gwardii Narodowej, nie maj¹cy najmniejszego pojêcia, co tu siê, do kurwy nêdzy, dzieje i dlaczego rozkazano im udaæ siê do tego spokojnego miasteczka, do Hastings Glen w stanie Nowy Jork. ZnaleŸli Irva i Normê Manders zdumionych, siedz¹cych w kuchni nad kawa³kiem papieru. Irv znalaz³ go tego ranka, gdy wsta³ o pi¹tej wydoiæ krowy. Na kartce napisano jedno zdanie: „Chyba wiem, co teraz zrobiæ. Kocham. Charlie" . j ·
444 Jeszcze raz oszuka³a Sklepik - lecz gdziekolwiek by³a, by³a sama. Jedyn¹ pociech¹ by³o to, ¿e tym razem nie musia³a ju¿ jechaæ sama. 11 Bibliotekarz by³ m³ody; mia³ dwadzieœcia szeœæ lat, brodê i d³ugie w³osy. Naprzeciw jego biurka sta³a ma³a dziewczynka w zielonej bluzeczce i d¿insach. W jednej rêce trzyma³a papierow¹ torbê na zakupy. By³a
¿a³oœnie chuda i m³ody bibliotekarz pomyœla³, czym to ¿ywi¹ j¹ tata z mam¹... jeœli w ogóle daj¹ jej coœ do jedzenia. S³ucha³ jej pytañ z pe³n¹ szacunku uwag¹. Tata, powiedzia³a mu dziewczynka, mówi³ jej, ¿e jeœli ma naprawdê trudne pytanie, powinna szukaæ odpowiedzi w bibliotece, poniewa¿ w bibliotece znaj¹ odpowiedzi na niemal wszystkie pytania. Za ich plecami wielki hol Nowojorskiej Biblioteki Publicznej
odpowiada³ st³umionym echem, a na zewn¹trz dwa kamienne lwy trzyma³y sw¹ wieczn¹ stra¿. Kiedy skoñczy³a, bibliotekarz streœci³ to, co mu powiedzia³a, zaznaczaj¹c na palcach najwa¿niejsze punkty. - Uczciwa. Dziewczynka skinê³a g³ow¹. K - Du¿a... to znaczy, krajowa. Dziewczyna skinê³a g³ow¹ powtórnie.
- ¯adnych zwi¹zków z rz¹dem. Dziewczynka skinê³a g³ow¹ po raz trzeci. - Czy mogê zapytaæ dlaczego? - Mam... - dziewczynka zawaha³a siê mam im coœ do powiedzenia. M³ody cz³owiek zastanawia³ siê przez kilka chwil. Sprawia³ wra¿enie, jakby zamierza³ coœ powiedzieæ, lecz tylko podniós³ palec i odszed³ porozmawiaæ z innym bibliotekarzem. Wróci³ do dziewczynki i wypowiedzia³ dwa s³owa.
- Czy mo¿e mi pan daæ adres? - zapyta³a dziewczynka. Bibliotekarz znalaz³ adres i wypisa³ go drukowanymi literami na kawa³ku ¿ó³tego papieru. 445 - Dziêkujê - powiedzia³a dziewczynka i odwróci³a siê, chc¹c odejœæ. - Pos³uchaj - powiedzia³ ch³opak - kiedy jad³aœ po raz ostatni, jad³a? Chcesz parê dolców na obiad? Dziewczynka uœmiechnê³a siê -
zdumiewaj¹co s³odkim i ³agodnym uœmiechem. Na chwilê m³ody bibliotekarz prawie siê zakocha³. - Mam pieni¹dze - powiedzia³a i otworzy³a torebkê tak, by |móg³ do niej zajrzeæ. | Papierowa torba by³a pe³na dwudziestopiêciocentówek. | Nim zd¹¿y³ coœ powiedzieæ zapytaæ, czy walnê³a m³otkiem "w œwinkê skarbonkê czy co? dziewczynka odesz³a. 12
Ma³a-dziewczynka jecha³a wind¹ na szesnaste piêtro wie¿owca. Mê¿czyŸni i kobiety, którzy jechali razem z ni¹, przygl¹dali siê jej ze zdziwieniem - taka ma³a dziewczynka w zielonej bluzce i d¿insach, trzymaj¹ca w jednej rêce zmiêt¹, papierow¹ torbê, a w drugiej pomarañczê. Lecz ludzie ci byli nowojorczykami, a esencj¹ charakteru nowojorczyków jest: pilnowaæ w³asnych spraw i niech inni pilnuj¹ swoich.
Dziewczynka wysiad³a z windy, przeczyta³a oznaczenia i skrêci³a w lewo. Podwójne, przeszklone drzwi prowadzi³y do eleganckiej sali recepcyjnej, znajduj¹cej siê przy koñcu korytarza. Poni¿ej dwóch s³ów, które powiedzia³ jej bibliotekarz, znajdowa³o siê motto: „WSZYSTKIE SPRAWDZONE INFORMACJE" Charlie zatrzyma³a siê przy drzwiach chwilkê d³u¿ej. - Robiê to, tato - szepnê³a. - Bo¿e, mam
nadziejê, ¿e robiê, co trzeba. Charlie McGee popchnê³a skrzyd³o szklanych drzwi i wesz³a do redakcji „Rolling Stone", gdzie wys³a³ j¹ bibliotekarz. Recepcjonistk¹ by³a m³oda kobieta o czystych, szarych oczach. Przez kilka sekund patrzy³a na Charlie w milczeniu, ogl¹daj¹c pogniecion¹, papierow¹ torbê, pomarañczê, szczuplutk¹ dziewczynkê, która by³a chuda, niemal wyg³odzona, lecz wysoka na swój
446 wiek, a jej twarz mia³a w sobie coœ w rodzaju ³agodnego, spokojnego blasku. „Bêdzie kiedyœ piêkna" - pomyœla³a recepcjonistka. - Chcê zobaczyæ siê z kimœ, kto pisze do waszego magazynu -powiedzia³a Charlie. Mówi³a cicho, lecz jej g³os by³ czysty, stanowczy. - Chcê mu opowiedzieæ pewn¹ historiê. I mam tu coœ do pokazania. - Jak „poka¿ i nazwij" w szkole, co? -
zapyta³a recepcjonistka. Charlie uœmiechnê³a siê. By³ to ten sam uœmiech, który tak oszo³omi³ m³odego bibliotekarza. - Tak - powiedzia³a. - Czeka³am na to bardzo d³ugo.
SPIS TREŒCI NOWYJORKzALBANY .... '.". . . . . . . ...... .5 LONGMONT, WIRGINIA. SKLEPIK .... ...... 72
ZDARZENIE NA FARMIE MANDERSÓW ..... 102 WASZYNGTON, D.C. ............. ..... 152 TASHMORE, VERMONT. .......... ..... 158 KAP IRAINBIRD ............... ..... 212 UWIÊZIENI ..........!........ ..... 227 MROK ...................... ..... 235 MA£Y P£OMYK, WIELKI BRACIE .... ..... 288 OSTATNIE ROZDANIE ....... .";. . ..... 339
PODPALACZKA .............. ..... 382 CHARLIE SAMOTNA . .,,. .......... . ... 425 koniec