Charlaine Harris MARTWY I NIEOBECNY PODZIĘKOWANIA Jest wiele osób, które pomogły mi po drodze i dzięki ich pomocy dotarłam tu, gdzie jestem dziś. Chcę...
14 downloads
22 Views
1020KB Size
Charlaine Harris
MARTWY I NIEOBECNY PODZIĘKOWANIA Jest wiele osób, które pomogły mi po drodze i dzięki ich pomocy dotarłam tu, gdzie jestem dziś. Chcę w tym miejscu podziękować choćby kilkorgu z nich: obecnym moderatorkom mojej strony internetowej (Katie, Michele, MariCarmen, Victorii i Kerri), które bardzo ułatwiają mi życie; na wzmiankę i podziękowanie zasługują jednak także byłe „opiekunki" strony (Beverly i Debi). A czytelnicy, którzy odwiedzają http://www.charlaineharris.com i wpisują komentarze, uwagi, teorie i słowa wsparcia, zawsze będą stanowić dla mnie źródło inspiracji. Wspomagane przez kilka osób - a dokładniej przez czworo - Toni Kelner i Dana Cameron wciąż stanowią dla mnie wsparcie, a także zachęcają, współczują i zarażają entuzjazmem. Bez nich często nie wiedziałabym, co zrobić. ROZDZIAŁ PIERWSZY - Wampiry rasy białej nigdy nie powinny nosić ubrań w tym kolorze -
oznajmił prezenter telewizyjny. Sfilmowaliśmy z ukrycia Devon Dawn, która jest wampirem zaledwie od dziesięciu lat, gdy ubierała się na nocne wyjście na miasto. Popatrzcie na ten strój! Dziewczyna podjęła same niewłaściwe decyzje! - Co ona sobie myślała?! - wtrąciła jadowitym głosem jego koleżanka. Wyraźnie utknęła w latach dziewięćdziesiątych! Spójrzcie na tę bluzkę, jeśli można tak nazwać ten skrawek materiału. Skóra Devon aż krzyczy o kolor, a jaki odcień dziewczyna wybiera? Kości słoniowej! Przez to jej skóra wygląda na przezroczystą. Przerwałam wykonywaną w tym momencie czynność, czyli wiązanie buta, chciałam bowiem zobaczyć, co się zdarzy, kiedy dwoje przedstawicieli wampirzej policji modowej wtargnie do domu nieszczęsnej ofiary - och, przepraszam, chciałam powiedzieć, szczęściary - która otrzyma niezamawianą stylizację czy wręcz metamorfozę. Na pewno nieszczęsna ucieszy się, gdy odkryje, którzy
przyjaciele nasłali na nią parę „funkcjonariuszy". - Nie sądzę, żeby to się dobrze skończyło - zauważyła Octavia Fant. Chociaż moja lokatorka Amelia Broadway w jakimś sensie ściągnęła Octavię do mojego domu - opierając się na luźno rzuconym przeze mnie zaproszeniu, które wypowiedziałam w chwili słabości - całkiem dobrze się dogadywałyśmy, mieszkając we trzy. - Devon Dawn, to jest Bev Leveto z programu „Najlepiej ubrany wampir", a ja jestem Todd Seabrook. Zadzwoniła do nas twoja przyjaciółka Tessa i powiedziała nam, że potrzebujesz pomocy w kwestiach mody! Potajemnie filmowaliśmy cię przez ostatnie dwie noce i... aaach! - Blada ręka błysnęła przy szyi Todda, która zniknęła, a po gardle pozostał jedynie ziejący na czerwono otwór. Kamera, jakby zafascynowana, na chwilę zatrzymała się na tym widoku, toteż widzieliśmy, jak Todd pada na podłogę, ale już chwilę później mogliśmy zamiast tego śledzić walkę, która rozgrywała się pomiędzy Devon Dawn i Bev.
- Cholera - mruknęła Amelia. - Wygląda na to, że Bev zwycięży. - To lepiej w sensie strategicznym - odparłam. Zauważyłaś, że pozwoliła, aby Todd przeszedł pierwszy przez drzwi? - Mam ją, trzymam! - obwieściła triumfalnie Bev. Devon Dawn, zanim Todd odzyska mowę, wspólnie przejrzymy twoją szafę. Dziewczyna, która zamierza żyć wiecznie, nie może sobie pozwolić na zły gust. Wampiry nie powinny tkwić w przeszłości. Wręcz przeciwnie, musimy wyprzedzać modę! - Ale ja lubię moje ubrania! - zapiszczała Devon Dawn. Są częścią mnie, tego, kim jestem! W dodatku złamałaś mi rękę. - Przecież ci się zrośnie. Słuchaj, nie chcesz chyba być znana jako mała wampirzyca, która ubiera się tandetnie, prawda? Nie chcesz tkwić w przeszłości! - Nie, cóż, chyba nie... - To świetnie! Pozwolę ci teraz wstać. A sądząc po kaszlu Todda, mój partner bez wątpienia czuje się lepiej. Wyłączyłam telewizor i zawiązałam drugi but, ale jeszcze przez chwilę kręciłam głową, myśląc o tym nowym nałogu Amerykanów, czyli wampirzych reality show. Wyjęłam z szafy czerwony płaszcz. Jego widok przypomniał mi, że ja
również mam niejakie, absolutnie rzeczywiste, problemy związane z pewnym wampirem; przez dwa i pół miesiąca od przejęcia wampirzego królestwa Luizjana przez nieumarłych z Nevady, Eric Northman na okrągło zajmował się utrwalaniem swej pozycji w nowym reżimie i szacowaniem resztek, które pozostały ze starego. Z tego też względu wciąż odsuwała się w czasie pogawędka, którą mieliśmy odbyć, a której tematem powinny być „nowe" wspomnienia Erica dotyczące naszego niezwykłego i intensywnie spędzonego razem okresu, kiedy Northman z powodu pewnego zaklęcia tymczasowo stracił pamięć. - Co zamierzacie robić dziś wieczorem, gdy będę w pracy? - spytałam Amelię i Octavię, ponieważ znudziły mi się rozmowy o bzdurach. Włożyłam płaszcz. W północnej Luizjanie nie mamy mrozów typowych dla „prawdziwej" Północy, teraz na dworze były zaledwie cztery stopnie Celsjusza, a kiedy wyjdę z pracy, będzie jeszcze zimniej. - Mnie zabiera na kolację siostrzenica z dziećmi - odparła Octavia. Obie z Amelią posłałyśmy sobie zaskoczone spojrzenia, podczas gdy starsza kobieta nadal pochylała głowę nad bluzką, którą cerowała. Wiedziałam, że Octavia zobaczy się z
siostrzenicą po raz pierwszy, odkąd przeprowadziła się z jej domu do mojego. - Sądzę, że wraz z Trayem wpadniemy dziś do baru rzuciła Amelia pośpiesznie, starając się przerwać krótką ciszę. - Czyli zobaczymy się w „U Merlotte'a". Jestem tam barmanką od lat. Octavia bąknęła: „Och, wzięłam nitkę niewłaściwego koloru" i poszła korytarzem do swojego pokoju. - Przypuszczam, że nie widujesz się już z Pam? spytałam Amelię. - Zauważyłam, że ty i Tray spotykacie się regularnie. Głębiej wsunęłam biały podkoszulek z krótkim rękawem w czarne spodnie i popatrzyłam w stare lustro wiszące nad gzymsem kominka. Włosy już wcześniej ściągnęłam w zwykły koński ogon stanowiący moją fryzurę do pracy. Dostrzegłam teraz zabłąkany długi jasny włos na czerwonym płaszczu i zdjęłam go. - Och, Pam była dla mnie jedynie przerywnikiem, krótką rozrywką. Jestem pewna, że ona odczuwa to samo. I naprawdę lubię Traya - wyjaśniała Amelia. - Wydaje mi się, że nie obchodzą go pieniądze mojego ojca, nie martwi się, że jestem czarownicą, a w sypialni sprawuje się tak, że ziemia drży. Więc dobrze nam razem. Uśmiechnęła się lubieżnie. Może i wygląda jak
wysportowana mamuśka - krótkie lśniące włosy, białe zęby, jasne oczy - ale wiedziałam, że bardzo lubi uprawiać seks, i to (według moich standardów) dość różnorodny. - Tray jest dobrym człowiekiem - podsumowałam krótko. - Widziałaś go już we wcieleniu wilka? - Nie, ale z góry się cieszę na to doświadczenie. Bezwiednie odczytałam w tym momencie z głowy Amelii, która była dla mnie pod tym względem niemal „przezroczysta", pewną myśl i szczerze mnie ona zaskoczyła. - Tak szybko? Ujawnienie? - Nie rób tego. - Amelii zazwyczaj nie przeszkadzały moje zdolności telepatyczne, dziś jednak nie miała dla mnie zrozumienia. - Sama widzisz, że muszę czasami dochowywać sekretów innych osób! - Wybacz - jęknęłam. I było mi przykro, jednocześnie jednak ogarnęło mnie lekkie niezadowolenie. Szczerze mówiąc, wolałabym we własnym domu odprężyć się i zapomnieć o blokowaniu myśli napływających od innych osób. Musiałam to robić każdego dnia pracy w barze, starając się zapanować nad swoimi zdolnościami. - Ty mi także - powiedziała natychmiast Amelia. Słuchaj, muszę się przygotować do wyjścia. Zobaczymy się później.
Weszła lekko po schodach na piętro, z którego niemal w ogóle nie korzystałam do czasu, gdy kilka miesięcy temu przywiozłam tutaj z Nowego Orleanu Amelię. Dzięki temu moja lokatorka nie doświadczyła w mieście ataku Katriny - w przeciwieństwie do nieszczęsnej Octavii. - Do widzenia, Octavio. Baw się dobrze! - zawołałam, po czym wyszłam tylnymi drzwiami i skierowałam się do samochodu. Zjeżdżając długim podjazdem, który prowadził przez las do Hummingbird Road, zastanawiałam się, jakie szanse na powodzenie ma związek Amelii i Traya Dawsona. Tray, wilkołak, posiadał warsztat, w którym naprawiał motocykle, czasem wynajmował się także jako ochroniarz. Amelia była dobrze zapowiadającą się czarownicą, a jej ojciec, bogacz, pozostał niezwykle majętny nawet po Katrinie. Nie dość bowiem, że z huraganu ocalała większość znajdujących się w jego magazynach materiałów, teraz, po tragedii, ojciec Amelii miał tyle zamówień, że pracy wystarczy mu na całe dziesięciolecia. Dzięki myśli, którą odczytałam z mózgu lokatorki, wiedziałam, że dziś jest ta noc! Nie noc, w której Tray poprosi Amelię, żeby za niego wyszła (czy coś w tym stylu), lecz moment, kiedy ujawni światu swą prawdziwą naturę. Amelia bowiem, którą pociągała wszelka egzotyka, uważała
dwoistość natury Traya za dodatkową zaletę ukochanego. Weszłam drzwiami dla personelu i ruszyłam prosto do biura Sama. - Cześć, szefie - zagaiłam, widząc go za biurkiem. Sam Merlotte nienawidzi pracować nad księgami, a jednak tym się właśnie w tej chwili zajmował. Może musiał skupić umysł na czymś konkretnym? Tak czy owak, wyglądał na zmartwionego. Włosy miał jeszcze bardziej splątane niż zwykle; jasnorude fale sterczały aureolą wokół jego wąskiej twarzy. - Przygotuj się. To dziś w nocy - oświadczył. Poczułam wielką dumę, że powiedział mi o planach zmiennokształtnych, a ponieważ akurat o tym samym myślałam, nie mogłam się powstrzymać przed uśmiechem. - Jestem gotowa. Będę tu. - Schowałam torebkę w przepastnej szufladzie w biurku Sama i poszłam po fartuszek. Przejmowałam zmianę po Holly, gdy jednak dowiedziałam się od niej, co zamówili klienci zajmujący stoliki w naszym rewirze, zasugerowałam: - Powinnaś pokręcić się w pobliżu dziś wieczorem. Popatrzyła na mnie ostro. Holly ostatnio zaczęła zapuszczać włosy, więc farbowane czarne końce wyglądały jak zanurzone w smole. Dwa, trzy centymetry od czaszki widać już było włosy w naturalnym kolorze, którym okazał się
przyjemny, jasny odcień brązu. Holly farbowała włosy od tak dawna, że całkiem już zapomniałam o tym naturalnym odcieniu. - Myślisz, że nie dość długo Hoyt na mnie czeka? spytała. - On i mój mały doskonale się dogadują, ale to przecież ja jestem mamą Cody'ego. Hoyt, kiedyś najlepszy kumpel mojego brata Jasona, teraz zajmował się wyłącznie Holly i jej synkiem. I świata poza nimi nie widział. - Powinnaś zostać chociaż na chwilę. - Uniosłam znacząco brwi. - Wilkołaki? - spytała Holly, a gdy skinęłam głową, jej rysy rozjaśnił uśmiech. - O rany! Arlene dostanie szału. Arlene, nasza współpracowniczka i niegdysiejsza przyjaciółka, zmieniła się niestety pod wpływem jednego ze swoich kochanków, mężczyzny o bardzo radykalnych poglądach. Teraz była twarda jak wódz Hunów Attyla, szczególnie w kwestiach antywampirzych. Wcześniej przyłączyła się nawet do Bractwa Słońca, które Kościołem było wyłącznie z nazwy. W chwili obecnej Arlene stała przy jednym z obsługiwanych przez siebie stołów, odbywając poważną rozmowę właśnie ze swoim aktualnym facetem, Whitem Spradlinem, oficjałem Bractwa Słońca, który na co dzień pracował w shreveporckim oddziale firmy Home
Depots. Mężczyzna miał znaczną łysinę i dość wydatny brzuch, ale nie to było dla mnie ważne. Większy problem stanowiły jego durne poglądy polityczne. Whitowi towarzyszył oczywiście inny osobnik. Ludzie z Bractwa Słońca wyraźnie przemieszczali się stadami - dokładnie tak jak przedstawiciele innej mniejszości, która właśnie dziś zostanie im zaprezentowana. Inny ze stołów zajmował z kolei mój brat, Jason, który siedział z Melem Hartem. Mel pracuje w salonie samochodowych części zamiennych w Bon Temps i jest mniej więcej w wieku Jasona, liczy więc sobie plus minus trzydzieści jeden lat. Szczupły, ale umięśniony, ma dość długie jasnokasztanowe włosy, wąsik i brodę oraz przyjemną aparycję. W ostatnich czasach często go widuję z Jasonem. Cóż, przypuszczam, że brat musiał sobie kimś wypełnić lukę, jaka pojawiła się w jego życiu po odejściu Hoyta. Bo Jason do szczęścia potrzebuje stałej obecności bliskiego kolegi. Dziś umówili się tutaj z dziewczynami na podwójną randkę. Mel jest wprawdzie rozwiedziony, ale Jason wciąż nominalnie pozostaje mężczyzną żonatym, więc nie powinien pokazywać się publicznie z inną kobietą. Wiedziałam jednak, że nikt w miasteczku go za to nie potępi. Żonę Jasona, Crystal, przyłapano przecież wcześniej na zdradzie z jednym z miejscowych facetów.
Słyszałam, że Crystal wraz z nienarodzonym dzieckiem Jasona w łonie wróciła do małej społeczności Hotshot i obecnie mieszka u krewnych. (Obojętne, w którym domu w Hotshot wybierze pokój, i tak będzie przebywała u krewnych. Tak, to tego typu miejsce!). Mel Hart urodził się właśnie w Hotshot, należy jednak do tych rzadkich członków stada, którzy postanowili zamieszkać poza pumołaczą osadą. Ku swemu zaskoczeniu zauważyłam również Billa Comptona, mojego byłego chłopaka. Towarzyszył mu inny wampir, imieniem Clancy. Wampir czy nie, nie zaliczyłabym Clancy'ego do swoich ulubieńców. Na stoliku przed nimi stały butelki po Czystej Krwi. Nie wydaje mi się, żeby Clancy kiedyś wcześniej wpadł się napić do „Merlotte'a", a już na pewno nie widziałam go tu nigdy z Billem. - Witam, jeszcze Krwi? - spytałam, uśmiechając się najszerzej jak potrafię. To z nerwów, bo w pobliżu Billa zawsze robię się trochę niespokojna. - Poproszę - odparł Compton grzecznie, a Clancy bez słowa pchnął w moją stronę pustą butelkę. Weszłam za bar, wyjęłam z lodówki dwie butelki Czystej Krwi i po zdjęciu kapsli włożyłam obie do kuchenki mikrofalowej. (Najlepiej nastawiać czas na piętnaście sekund). Potrząsnęłam delikatnie ciepłymi butelkami i postawiłam je na
tacy obok kilku świeżych serwetek. Kiedy stawiałam napój przed Billem, dotknął chłodną ręką mojej dłoni. - Jeśli będziesz potrzebowała jakieś pomocy w domu, proszę, zadzwoń do mnie. Wiedziałam, że mówi serio i z życzliwości, chociaż z drugiej strony, ta propozycja w jakiś sposób podkreślała mój obecny status kobiety samotnej, czyli nieposiadającej mężczyzny. Dom Comptona stoi stosunkowo blisko mojego, to znaczy tuż po drugiej stronie cmentarza, a Bill miał w zwyczaju włóczyć się po nocach, stąd - jak podejrzewałam doskonale wiedział, że nie mam obecnie życiowego partnera. - Dzięki, Billu - odparłam, zmuszając się do uśmiechu. Clancy jedynie wyszczerzył szyderczo zęby. Weszli Tray i Amelia. Gdy wilkołak posadził przy stole towarzyszkę, poszedł do baru, witając po drodze wszystkich znajomych. W tym momencie z biura wyszedł Sam i dołączył do krzepkiego Traya, który był dobrze ponad dziesięć centymetrów od niego wyższy i niemal dwukrotnie potężniejszy. Dwaj zmiennokształtni uśmiechnęli się do siebie. Bill i Clancy wzmogli czujność. Na ekranach telewizorów zamontowanych wysoko w kilku miejscach sali nastąpiła właśnie przerwa w nadawanych wiadomościach sportowych i rozległa się seria dźwięków, które powiadomiły gości naszego baru, że dzieje się coś
niezwykłego. W lokalu stopniowo zapadała cisza, jedynie tu i ówdzie było słychać pojedyncze rozmowy. Przez ekran przesunął się napis: „Raport specjalny", po czym pojawił się prezenter o krótkich, postawionych na żel włosach i stanowczej, a raczej wręcz srogiej minie. - Jestem Matthew Harrow - przedstawił się ponurym tonem. - Dzisiejszego wieczoru przekażemy państwu raport specjalny. Podobnie jak wszystkie inne redakcje informacyjne w całym kraju, tak i my, tutaj w studiu w Shreveport mamy gościa. Kamera odjechała i na szerszym planie, który się pojawił, zobaczyliśmy towarzyszącą Matthew Harrowowi ładną kobietę. Jej twarz wydała mi się znajoma. Kobieta wprawnym ruchem pomachała do kamery. Miała na sobie muumuu. Uznałam tę długą, luźną, różnokolorową suknię noszoną przez Hawajki za dziwny strój na wizytę w telewizji. - Oto Patricia Crimmins, która sprowadziła się do Shreveport zaledwie kilka tygodni temu. Patty... Mogę mówić do ciebie Patty? - Wolałabym raczej „Patricio" - odparła brunetka. Przypomniałam sobie, skąd ją znam. Należała do członków grupy, którą wchłonęło stado Alcide'a. Kobieta była śliczna jak z obrazka, a te części jej ciała, których nie skrywało muumuu, prezentowały się szczupło i jędrnie.
Patricia obdarzyła Matthew Harrowa uśmiechem. - Przyszłam tu dziś jako przedstawicielka ludzi, którzy żyją wśród was od wielu lat. Ponieważ przeprowadzony przez wampiry proces publicznego ujawnienia się okazał się takim sukcesem, uznaliśmy, że nadszedł czas, abyśmy i my opowiedzieli wam o sobie. Ostatecznie, wampiry są martwe i nawet nie są istotami ludzkimi. A my? My jesteśmy zwyczajnymi osobami, dokładnie takimi samymi jak wy wszyscy... z jedną tylko różnicą. Sam podkręcił głośność. Ludzie w barze zaczęli się obracać na krzesłach, ponieważ chcieli zobaczyć, co się dzieje. Uśmiech Newmana stał się tak twardy, jak twardy może być uśmiech, i mężczyzna wyraźnie coraz bardziej się denerwował. - Jakie to interesujące, Patricio! A czym jesteś... jesteście? - Dzięki, że pytasz, Matthew! Osobiście jestem wilkołaczycą. Mówiąc to, Patricia otoczyła rękoma kolano nogi, którą założyła na drugą. Wyglądała na kobietę przedsiębiorczą, równie dobrze mogłaby sprzedawać używane samochody. Tak, Alcide dokonał dobrego wyboru. A poza tym, gdyby ktoś ją zabił na miejscu, w programie... No cóż, była przecież nowa.
Do tej pory „U Merlotte'a" panowała cisza, teraz zagłuszana jedynie szeptanymi informacjami przekazywanymi od stolika do stolika. Bill i Clancy podeszli i stanęli przy barze. Zdałam sobie teraz sprawę, że przybyli do baru, by w razie potrzeby zapewnić spokój; prawdopodobnie Sam ich o to poprosił. W tym momencie Tray zaczął rozpinać koszulę. Merlotte miał na sobie podkoszulek z długim rękawem i szybko zdjął go przez głowę. - Twierdzisz, że przemieniasz się w wilka, gdy księżyc jest w pełni? - Matthew Harrow zadrżał, ale wciąż bardzo się starał zachować szczery uśmiech i zainteresowaną minę. Nie wychodziło mu to zbyt dobrze. - I w innych chwilach - wyjaśniła Patricia. - Podczas pełni księżyca większość z nas po prostu musi się przemieniać, jeśli jednak jesteśmy czystej krwi łąkami, potrafimy zmieniać się także o innej porze. Istnieje wiele rodzajów łaków, czyli istot zmiennokształtnych, a ja akurat przemieniam się w wilka. My, wilkołaki, stanowimy najliczniejszą grupę ze wszystkich składających się na świat istot natury dwoistej. Teraz zamierzam wszystkim państwu pokazać, jakim zadziwiającym procesem jest przemiana. Proszę się nie obawiać, nic mi się nie stanie. Kobieta zzuła buty, ale nie zdjęła muumuu. Nagle zrozumiałam, że właśnie dlatego włożyła taki strój - aby nie
musieć rozbierać się publicznie, przed kamerą. Uklękła na podłodze, po raz ostatni uśmiechnęła się i rozpoczęły się u niej drgania poprzedzające przemianę. Powietrze wokół Patricii zadrżało od magii, a wszyscy siedzący w „Merlotcie" jednym głosem wydali z siebie dźwięk „Ooooooo". Gdy Patricia zaczęła przemianę, w jej ślady natychmiast poszli Sam i Tray. Mieli na sobie bieliznę, której nie żal im było podrzeć. Ludzie w „Merlotcie" nie wiedzieli na co patrzeć - na ładną kobietę przemieniającą się w stworzenie z długimi, białymi zębami, czy na spektakl w wykonaniu dwóch znajomych mężczyzn, którzy robili to samo. Ze wszystkich stron baru dobiegły mnie okrzyki, na większość z nich składały się słowa nie do powtórzenia w kulturalnym towarzystwie. Dziewczyna, z którą umówił się Jason, Michele Schubert, nawet wstała, chcąc lepiej widzieć. Byłam z Sama ogromnie dumna. Takie ujawnienie wymagało mnóstwa odwagi, ponieważ Merlotte prowadził bar, którego dochody w dużym stopniu zależały przecież od tego, czy klienci lubią jego właściciela. Po minucie sytuacja się uspokoiła, a przemiany skończyły. Sam, należący do czystej krwi zmiennokształtnych, przybrał najbardziej swojską ze swoich postaci, czyli stał się owczarkiem collie. Przytruchtał od razu do mnie, usiadł, popatrzył mi w oczy i wesoło zaszczekał. Pochyliłam się i
pogłaskałam go po głowie. Pies wywiesił język i się wyszczerzył. Tray jako zwierzę prezentował się oczywiście znacznie bardziej imponująco. Potężnych wilków nie widuje się często w naszej wiejskiej północnej Luizjanie. Spójrzmy prawdzie w oczy, widok takiego zwierzęcia może przerazić każdego, toteż wśród gości baru zapanowało niespokojne poruszenie. Podejrzewam, że niektórzy może by się nawet zerwali z miejsc i uciekli z „Merlotte'a", gdyby Amelia nie kucnęła w pewnym momencie obok Traya i nie objęła ramieniem jego szyi. - On rozumie, co mówicie - oznajmiła ludziom przy najbliższym stoliku. Amelia pięknie się uśmiecha, jej uśmiech jest wielki i szczery. - Hej, Tray, podaj państwu podkładkę pod szklankę. Wręczyła wilkowi jedną z podkładek z logo baru, a Tray Dawson, jeden z najbardziej nieprzejednanych wojowników, zarówno w formie ludzkiej, jak i wilczej, podbiegł do klientki i położył jej na kolanach podkładkę. Kobieta gwałtownie zamrugała, zatrzęsła się lekko, ale w końcu przemogła się i zachichotała. Sam polizał mnie po ręce. - Och, dobry Jezu! - krzyknęła Arlene. Whit Spradlin i jego towarzysz zerwali się na równe nogi. Mimo że kilkoro gości wyglądało na nieco poruszonych, nikt
inny nie zareagował w sposób tak gwałtowny. Bill i Clancy obserwowali zachowanie członków Bractwa Słońca z kamiennymi wyrazami twarzy. Oba wampiry były wyraźnie gotowe poradzić sobie z potencjalnymi kłopotami, na szczęście wydawało się, że Wielkie Objawienie przebiega całkiem spokojnie, stanowiąc przeciwieństwo znacznie bardziej problematycznej nocy Wampirzego Wielkiego Ujawnienia. Trudno się jednak dziwić, gdyż wampirza rewelacja stanowiła pierwszy z serii wstrząsów, które społeczność ludzi odczuła w kolejnych latach. Od tamtego czasu nieumarli stopniowo stawali się nieodłączną częścią mieszkańców Ameryki, chociaż ich status obywateli ciągle w pewnym stopniu był ograniczony. Sam i Tray chodzili teraz wśród ludzi, pozwalając się pieścić, jakby byli zwykłymi, łagodnymi zwierzakami domowymi. Z kolei prezenter wiadomości na ekranie telewizora wyraźnie nie potrafił patrzeć bez lekkiego dygotu na piękną białą wilczycę, w którą zmieniła się Patricia. - Popatrzcie, jaki jest przerażony, po prostu się trzęsie! zauważył D'Eriq, który był kuchcikiem i pomocnikiem kelnera w jednym, po czym głośno się roześmiał. Słysząc te słowa, goście „Merlotte'a" odprężyli się i poczuli dumę. Przecież w porównaniu ze spikerem całkiem dobrze znieśli to niezwykłe wydarzenie. Dobrze, i z zimną
krwią. - Jak można bać się tak ładnej damy, nawet jeśli zrzuca łaszki? - mruknął Mel, nowy przyjaciel Jasona. W barze rozległy się rechoty i napięcie całkowicie opadło. Poczułam ulgę, chociaż pomyślałam, że jest w tym lekka ironia, gdyż ludziom pewnie nie byłoby do śmiechu, gdyby to Jason i Mel się przemienili. Obaj byli pumołakami (mimo że Jason nie potrafi dokonać kompletnej przemiany). Tak czy owak, miałam wrażenie, że wszystko będzie dobrze. Bill i Clancy rozejrzeli się z uwagą, po czym wrócili do swojego stolika. Whit i Arlene, otoczeni przez obywateli, którzy właśnie bez problemu przełknęli tak potężną rewelację na temat natury własnego świata, wyglądali na zaszokowanych. Słyszałam myśli Arlene, wiedziałam więc, że jest dodatkowo zdezorientowana, i nie wie, jak zareagować. Ostatecznie, Sam był naszym szefem od wielu lat. Jeżeli chciała zachować posadę, nie mogła jawnie go skrytykować. Z drugiej strony, wyczuwałam w niej strach i coraz mocniej narastający gniew. Whit natomiast, na wszystko, czego nie rozumiał, reagował zawsze tak samo - nienawidził tego, a nienawiść jest zaraźliwa. Popatrzył teraz na swego towarzysza od kielicha. Wymienili mroczne spojrzenia. W głowie Arlene myśli szalały niczym kulki w maszynie
losującej. Trudno było wskazać tę, która zwycięży. - Boże, połóż ich trupem! - obwieściła moja była przyjaciółka, kipiąc z wściekłości. Czyli że wygrała kulka nienawiści. - Och, Arlene...! - jęknęło kilka osób, ale wszyscy czekali na ciąg dalszy. - Coś takiego godzi w Pana i jest sprzeczne z naturą kontynuowała głośnym, gniewnym głosem. Jej farbowane na rudo włosy trzęsły się, podkreślając gwałtowność wypowiedzi. - Wy wszyscy chcecie, żeby wasze dzieci były świadkami czegoś takiego? - Nasze dzieci zawsze były świadkami czegoś takiego odparowała Holly równie głośno. - Po prostu o tym nie wiedzieliśmy. A jednak nasze dzieci nigdy nie doświadczyły ze strony tych ludzi niczego złego. - Bóg ukarze nas, jeśli się z nimi nie rozprawimy - podjęła Arlene i dramatycznym gestem wskazała na Traya. W tej chwili jej twarz miała niemal równie ognisty odcień jak włosy, a Whit patrzył na nią z aprobatą. - Nie rozumiecie?! Wszyscy pójdziemy do piekła, jeżeli nie uwolnimy świata od takich istot! Popatrzcie, kto tam stoi z zamiarem utrzymania w ryzach nas, ludzi! Wycelowała palcem w Billa i Clancy'ego, chociaż nie odniosła spodziewanego efektu, gdyż oba wampiry siedziały
teraz spokojnie na krzesłach. Postawiłam tacę na barze i zrobiłam krok ku Arlene, zaciskając dłonie w pięści. - Wszyscy tu, w Bon Temps, świetnie się dogadujemy oznajmiłam, starając się mówić spokojnym, opanowanym tonem. - Chyba tylko ty jedna tak się pieklisz. Arlene obrzuciła piorunującymi spojrzeniami ludzi w barze, próbując przyciągnąć ich uwagę. Wszystkich znała. Przeżyła autentyczny wstrząs, uświadomiwszy sobie, że jej reakcji nie podziela więcej osób. Sam podszedł i usiadł przed nią. Uniósł głowę i wpatrywał się w kobietę pięknymi psimi oczyma. Zrobiłam krok w stronę Whita, ot tak, na wszelki wypadek. Mężczyzna zastanawiał się, co robić. Brał pod uwagę skok na Sama. Ale kto by się do niego przyłączył, żeby pobić owczarka collie? Whit dostrzegł absurdalność tego pomysłu i z tego powodu jeszcze bardziej znienawidził Merlotte'a. - Jak mogłeś?! - krzyknęła Arlene do Sama. Okłamywałeś mnie przez te wszystkie lata! Sądziłam, że jesteś istotą ludzką, a nie pieprzonym dziwakiem! - Sam jest istotą ludzką - wtrąciłam się. - Przybiera tylko czasem inną... twarz, to wszystko. - A ty! - odparowała, wypluwając słowa. - Jesteś
najdziwaczniejsza, najbardziej nieludzka z nich wszystkich. - Hej, no - warknął Jason. Zerwał się teraz na równe nogi, a Mel po chwili wahania dołączył do niego. Dziewczyna, z którą się umówił, wyglądała na spłoszoną, chociaż przyjaciółka mojego brata wręcz się uśmiechała. - Zostaw w spokoju moją siostrę. Wiele razy podczas tych lat zajmowała się twoimi dziećmi, sprzątała twoją przyczepę i znosiła twoje humory. Jaka z ciebie przyjaciółka?! Jason nie patrzył na mnie. Zamurowało mnie ze zdziwienia. Ten gest był bardzo niepodobny do mojego brata. Czyżby Jason trochę ostatnio dojrzał? - Taka, która nie chce mieć nic wspólnego z nienaturalnymi stworzeniami, takimi jak twoja siostra odcięła się Arlene. Gwałtownym ruchem zerwała z siebie fartuszek i powiedziała do owczarka: „Rzucam tę robotę!", po czym, głośno tupiąc, ruszyła do biura szefa po torebkę. Może jedna czwarta gości baru wyglądała na zaniepokojoną czy wytrąconą z równowagi. Połowa osób była raczej zafascynowana rozgrywającym się dramatem. Pozostała jedna czwarta wyglądała na niezdecydowaną. Sam zaskowyczał jak smutny pies i położył głowę na łapach, przykrywając nimi nos. Rozśmieszyło to wielu ludzi i chwila skrępowania minęła. Przyglądałam się Whitowi i jego
towarzyszowi, którzy podnieśli się i ruszyli do drzwi. Gdy wyszli, odprężyłam się. Ot tak, na wszelki wypadek, gdyby Whitowi odbiło i postanowił przynieść strzelbę z bagażnika, zerknęłam znacząco na Billa, który natychmiast wyślizgnął się na dwór za dwoma członkami Bractwa Słońca. Po chwili wrócił, dając mi znak, z którego wynikało, że odjechali. Od chwili, gdy tylne drzwi z hukiem zaniknęły się za Arlene, reszta wieczoru minęła dość spokojnie. Sam i Tray oddalili się do biura Merlotte'a, gdzie ponownie przybrali ludzkie postaci i włożyli ubrania, po czym szef wrócił na swoje miejsce za barem, jak gdyby nic się nie wydarzyło, a Tray usiadł przy stoliku z Amelią, która go pocałowała. Przez jakiś czas klienci baru trzymali się nieco z dala od nich i wielu wymieniało ukradkowe spojrzenia, ale mniej więcej po godzinie atmosfera w barze „U Merlotte'a" chyba znów stała się raczej normalna. Zakasałam rękawy, ponieważ musiałam teraz obsłużyć także gości przy stolikach w rewirze Arlene. Szczególnie miła starałam się być dla osób, które nie potrafiły jeszcze zdecydować, co myślą o zdarzeniach, do których doszło tego wieczoru. Tej nocy ludzie chyba naprawdę dużo pili. Może mieli obawy w kwestii drugiej natury Sama, ale zwiększenie jego zysków nie było dla nich problemem. W pewnym momencie
Bill przyciągnął moją uwagę i uniósł rękę na pożegnanie, po czym wraz z Clancym wymknęli się z baru. Również mój brat próbował parę razy przyciągnąć mój wzrok, a jego towarzysz, Mel, posyłał wielkie uśmiechy w moją stronę. Mel jest wyższy i szczuplejszy od Jasona, ale obu cechuje to optymistyczne spojrzenie typowe dla bezmyślnych mężczyzn, którzy działają odruchowo i instynktownie. Na rzecz Mela świadczy fakt, że najwyraźniej nie zgadza się ze wszystkim, co powie Jason (czyli przeciwnie, niż miał w zwyczaju Hoyt). Mel wygląda na sympatycznego faceta, o ile mogę coś powiedzieć po naszej krótkiej znajomości; to, że należy do nielicznych pumołaków, które nie mieszkają w Hotshot, również przemawia na jego korzyść i może nawet właśnie dlatego tak bardzo się zaprzyjaźnili z Jasonem. Przypominali inne pumołaki, ale zarazem jakoś się wyróżniali. Gdybym kiedyś znów zaczęła rozmawiać z Jasonem, miałabym do niego pytanie: Jak to możliwe, że w tak ważny dla wszystkich wilkołaków i zmiennokształtnych dzień, mój brat nie skorzystał z okazji znalezienia się w centrum uwagi? Jason bardzo się szczyci nowym statusem. Niestety, został ugryziony, czyli że nie urodził się łakiem. W przeciwieństwie na przykład do Mela, nie posiada wrodzonej zdolności do przemiany, ponieważ zaraził się wirusem (czy czymś), gdy ugryzł go inny pumołak. Z tego też względu podczas
przemiany wygląda dziwnie - niby jak człowiek, tyle że bardzo owłosiony na całym ciele. Poza tym ma pysk i pazury pumy. Podobno straszny widok, jak sam mi powiedział. Ale nie jest pięknym zwierzęciem, i to go trochę gryzie. Mel z kolei jest czystej krwi zmiennokształtnym, więc po przemianie na pewno prezentuje się wspaniale i przerażająco. Może pumołaki poproszono, żeby się na razie przyczaiły, bo wielkie koty są po prostu zbyt straszne. Gdyby w barze zjawiło się nagle zwierzę tak duże i niebezpieczne jak puma, klienci prawie na pewno zareagowaliby dość histerycznie. Chociaż niewiele potrafię wyczytać z mózgów istot zmiennokształtnych, u obu pumołaków wyczuwałam rozczarowanie. Jestem przekonana, że taką decyzję podjął za nich Calvin Norris, jako przywódca pumołaczego stada. Dobry ruch, Cabanie, pomyślałam. Pomagałam trochę przy barze, a później poszłam do biura Sama po torebkę. Uściskałam mojego szefa serdecznie. Wyglądał na zmęczonego, ale szczęśliwego. - Czujesz się tak dobrze, jak wyglądasz? - spytałam. - Tak. Wreszcie mogłem ujawnić swoją prawdziwą naturę. To daje poczucie swobody. Moja mama zarzekała się, że wyzna wszystko jeszcze dziś wieczór mojemu ojczymowi. Właśnie czekam na wieści od niej. Jak na zawołanie, zadzwonił telefon. Podnosząc
słuchawkę, Sam wciąż się uśmiechał. - Mamusia? - spytał. Potem wyraz jego twarzy zmienił się całkowicie, jakby czyjaś ręka starła mu poprzednią minę. Don? Co zrobiłeś?! Opadłam na krzesło przy biurku i czekałam. Był tam też Tray, który przyszedł zamienić ostatnie kilka słów z Samem; towarzyszyła mu Amelia. Oboje stali sztywno w progu, z obawą oczekując nowin. - O mój Boże - jęknął Sam. - Przyjadę najszybciej, jak będę mógł. Wyruszę jeszcze tej nocy. - Bardzo delikatnym ruchem odłożył słuchawkę. - Don strzelił do mojej mamy wyjaśnił. - Przemieniła się, a wtedy wycelował do niej ze strzelby. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby Sam wyglądał na tak zdenerwowanego. - Zabił ją? - szepnęłam, bojąc się usłyszeć odpowiedź. - Nie - odparł. - Żyje, ale trafiła do szpitala z pogruchotanym obojczykiem i raną postrzałową przy lewym barku. O mało nie umarła. Gdyby nie skoczyła... - Tak mi przykro - bąknęła Amelia. - Jak mogę pomóc? - spytałam. - Prowadź bar podczas mojej nieobecności - odrzekł, otrząsając się z szoku. - Zadzwoń do Terry'ego. On i Tray niech ustalą harmonogram pracy za barem. Tray, kiedy wrócę,
zapłacę ci za wszystko. Sookie, plan pracy kelnerek jest na ścianie za barem. Znajdź kogoś, kto przejmie obowiązki Arlene, bardzo cię o to proszę. - Jasne, Sam - powiedziałam. - Potrzebujesz pomocy w pakowaniu? Mogę zatankować dla ciebie pikapa albo zrobić coś jeszcze? - Nie, nie, dzięki, z tym sobie poradzę. Masz klucz do mojej przyczepy, możesz więc czasem podlać moje kwiaty. Sądzę, że wyjeżdżam tylko na parę dni, ale nigdy nic nie wiadomo. - Oczywiście, Sam. Nie martw się. Informuj nas o wszystkim na bieżąco. Rozeszliśmy się, żeby Sam mógł pójść do przyczepy i zacząć się pakować. Mieszkalna przyczepa Merlotte'a stoi tuż za barem, więc przynajmniej nie miał daleko. Jadąc do domu, próbowałam sobie wyobrazić, z jakiego powodu ojczym Sama tak zareagował. Tak bardzo przeraził się odkryciem drugiej natury żony, że dostał szału? A może przemieniła się w innym pomieszczeniu, podeszła do niego jako zwierzę i przestraszyła go? Cóż, po prostu nie potrafiłam uwierzyć, że można świadomie strzelić do kogoś, kogo się kocha, kogoś, z kim się mieszka od łat, tylko dlatego, że ta osoba posiada cechy, których się wcześniej nie znało. Może Don drugie „ja" żony uznał za swoistą zdradę? A może nie
spodobało mu się, że ukrywała swoją drugą naturę. Gdybym spojrzała na jego czyn w ten sposób, w pewnym sensie potrafiłabym go zrozumieć. Wszyscy ludzie mają sekrety, a ja dziwnym zrządzeniem losu znam większość z nich. Telepaci nie mają zabawnego życia. Często słyszę o wielu nieprzyjemnych, smutnych, obrzydliwych lub błahych sprawach, które ludzie pragną ukryć przed innymi, żeby się dobrze prezentować w ich oczach. Najmniej wiem o własnych tajemnicach. Zaczęłam rozmyślać o najdziwniejszej z nich niezwykłym genetycznym dziedzictwie, które otrzymaliśmy w spadku ja i mój brat. Otrzymaliśmy je od przodków ze strony ojca. Nasz ojciec nigdy się zresztą nie dowiedział, że jego matka, Adele, dochowała straszliwego sekretu. Mnie ujawniono go dopiero w październiku ubiegłego roku. Okazało się, że oboje dzieci mojej babci - mój tato i jego siostra Linda - nie byli owocami jej długoletniego małżeństwa z moim dziadkiem. Oboje zostali poczęci w wyniku romansu babci z pół człowiekiem, pół wróżem imieniem Fintan. Według ojca Fintana, Nialla, to właśnie krew wróżek, która z powodu tego genetycznego dziedzictwa płynęła w żyłach mojego ojca, należy obarczyć winą za zaślepienie mojej matki. Matka
bowiem była tak bardzo zakochana w swoim mężu, że poświęcała mu całą uwagę, toteż dla dzieci nie wystarczyło już uczucia. Krew wróżek na nic się jednak nie przydała siostrze mojego ojca, Lindzie; na pewno nie pomogła jej zwalczyć choroby nowotworowej, która zakończyła jej życie, i nie pomogła zatrzymać męża, który najwyraźniej jej nie kochał. A jednak wnuk Lindy, Hunter, był telepatą tak jak ja. Ciągle jeszcze borykam się z fragmentami tej opowieści. Wierzę, że Niall opowiedział mi prawdziwą historię, nie potrafię jednak pojąć pragnienia posiadania dzieci, które było tak silne, że babcia zdecydowała się zdradzić dziadka. Coś takiego najnormalniej w świecie nie pasowało do jej charakteru, nie mogłam też zrozumieć, dlaczego nie wyczytałam tego z jej myśli przez wszystkie te lata, które przeżyłyśmy razem. Babcia na pewno od czasu do czasu myślała o okolicznościach, w jakich poczęła dzieci. Przecież to niemożliwe, żeby ukryła na dobre te szczegóły w jakimś zakamarku swego umysłu. Tak czy owak, babcia nie żyje już od ponad roku, nigdy więc nie zdołam jej o to spytać. Także jej mąż zmarł wiele lat wcześniej, a jak poinformował mnie Niall, mój biologiczny dziadek Fintan również odszedł z tego świata. Przemknęło mi kiedyś przez głowę, żeby przejrzeć rzeczy babci w poszukiwaniu jakiegoś wyjaśnienia i jej reakcji na
nadzwyczajne zdarzenia, których doświadczyła w życiu, potem jednak zadałam sobie pytanie: „Po co mam się trudzić?". Ważna była teraźniejszość, musiałam bowiem przede wszystkim radzić sobie z konsekwencjami tamtych zdarzeń, tu i teraz. Dzięki śladowi krwi wróżek, który mam w sobie, jestem bardziej atrakcyjna dla istot nadnaturalnych, a przynajmniej dla niektórych wampirów. Nie wszyscy oni potrafią wykryć ten mały ślad dziedzictwa wróżek w moich genach, lecz wielu interesuje się mną, chociaż czasem efekty tego zainteresowania nie są wcale pozytywne. A może ta krew wróżek to bzdura, a wampiry zwracają uwagę na każdą dość pociągającą młodą kobietę, która traktuje ich z szacunkiem i jest tolerancyjna? Kto może znać prawdę o związku telepatii z krwią wróżek? Po ziemi nie chodzi wielu ludzi, których mogłabym o to wypytać, nie ma całych ton dzieł, w których mogłabym to połączenie sprawdzić, nie znam też laboratorium, gdzie mogłabym wykonać jakieś testy. A może oboje, mały Hunter i ja, posiadamy tę umiejętność przez przypadek? Może to rzeczywiście jest cecha genetyczna, ale nie ma żadnego związku z genami wróżek? Może po prostu miałam szczęście?
ROZDZIAŁ DRUGI Weszłam do „Merlotte'a" wcześnie rano - dla mnie oznacza to ósmą trzydzieści - żeby skontrolować sytuację w barze, a później zostałam, ponieważ trzeba było przejąć zmianę Arlene. Musiałam więc pracować podwójnie. Na szczęście, podczas pory lunchu ruch był nieduży. Nie wiedziałam, czy jest to wynik ujawnienia się Sama, czy też normalnego biegu spraw. Ponieważ nie było tłumów, mogłam przynajmniej zadzwonić w parę miejsc, podczas gdy Terry Bellefleur (który wiąże koniec z końcem dzięki licznym pracom dorywczym) zajmował się barem. Terry był dziś w dobrym nastroju, czy raczej w dobrym jak na niego. Bellefleur jest weteranem z Wietnamu, u którego wojna pozostawiła trwałe ślady na psychice. W głębi duszy jednak jest dobrym człowiekiem i zawsze się jakoś dogadywaliśmy. Objawienie zmiennokształtnych naprawdę go zafascynowało, szczególnie że od czasów wojny Terry znacznie lepiej sobie radzi w kontaktach ze zwierzętami niż z ludźmi. - Założę się, że właśnie dlatego zawsze lubiłem pracować dla Sama - oznajmił teraz, a ja uśmiechnęłam się do niego. - Ja również lubię dla niego pracować - przyznałam. Terry pilnował piwa i miał oko na Jane Bodehouse, jedną z naszych „etatowych" pijaczek, a ja tymczasem zaczęłam dzwonić do dziewczyn, chcąc znaleźć zastępstwo na miejsce
Arlene. Amelia zapewniła mnie, że czasem pomoże, ale mogła się zjawić w barze dopiero na nocną zmianę, ponieważ za dnia podjęła pracę tymczasową w towarzystwie ubezpieczeniowym, gdzie zastępowała urzędniczkę, która poszła na urlop macierzyński. Najpierw zatelefonowałam do Charlsie Tooten. Chociaż mi współczuła, odmówiła, gdyż - jak wyznała - przez cały dzień zajmuje się wnukiem, ponieważ córka pracuje, a wieczorem jest zbyt zmęczona na pracę w barze. Zadzwoniłam do kolejnej dawnej kelnerki z „Merlotte'a", ta jednak zdążyła się już zaczepić w innym barze. Holly powiedziała, że mogłaby brać więcej zmian, ale nie chce tego robić z powodu synka. Danielle, następna pełnoetatowa kelnerka, znalazła podobną wymówkę. (W przypadku Danielle wymówka była podwójna, ponieważ dziewczyna ma dwoje dzieci). Z tego też względu ostatecznie wydałam z siebie potężne westchnienie, powiadamiając puste biuro Sama, jak strasznie czuję się wykorzystywana, i z ciężkim sercem postanowiłam się skontaktować z jedną z osób, których naprawdę nie lubię -
Tanyą Grissom, lisołaczycą i niedawnym szpiegiem. Trochę czasu zajęło mi ustalenie miejsca jej pobytu, ale po obdzwonieniu kilku osób z Hotshot, w końcu znalazłam ją w domu Calvina. Tanya już od pewnego czasu spotyka się z Norrisem. Mnie również Calvin kiedyś się podobał, nie powiem. Gdy jednak pomyślałam o tym skupisku małych domków na starym skrzyżowaniu, wzdrygnęłam się i dałam sobie spokój. - Tanyu, jak się miewasz? Mówi Sookie Stackhouse. - Naprawdę? Hmmm. No, witaj. Nie winiłam jej za ten ostrożny ton. - Jedna z kelnerek odeszła... Przypominasz sobie Arlene? Wkurzyła się na wieść o istnieniu wilkołaków i rzuciła robotę... Zastanawiałam się, czy mogłabyś może wziąć kilka jej zmian, choćby na krótki czas. - Jesteś teraz wspólniczką Sama? Nie ułatwiała mi rozmowy. - Nie, jedynie dzwonię w jego imieniu. Musiał wyjechać z powodu ważnych spraw rodzinnych. - Moje nazwisko znajdowało się prawdopodobnie na samiutkim dole twojej listy. Zamilkłam na moment, co było aż nadto wymowne. - Przyszło mi do głowy, że przecież możemy razem pracować - bąknęłam, ponieważ coś musiałam powiedzieć.
- W dzień teraz pracuję, ale mogę wpaść parę razy wieczorem, do czasu, aż znajdziesz kogoś na stałe - odparła Tanya. Z jej tonu nie potrafiłam odgadnąć, co myśli. - Dzięki. - Miałam więc teraz dwie osoby, które mogły pracować wieczorami, a dzienne zmiany mogę wziąć sama. W ten sposób powinnyśmy dać radę. - Możesz przyjść jutro na wieczorną zmianę? Gdybyś mogła być tutaj około siedemnastej, siedemnastej trzydzieści, któraś z nas pokaże ci, co robić, a później zostałabyś aż do zamknięcia baru. Przez chwilę panowała cisza. - Przyjadę - zapewniła mnie Tanya. - Mam jakieś czarne spodnie. Znajdzie się dla mnie podkoszulek? - Tak. Rozmiar M? - Tak, to mój. Rozłączyła się. No cóż, chyba nie mogłam oczekiwać, że strasznie się ucieszy z mojego telefonu albo że uszczęśliwię ją propozycją pracy i będzie wdzięczna, że może mi wyświadczyć przysługę. Przecież nigdy się nie przyjaźniłyśmy. Wręcz przeciwnie - chociaż nie wierzyłam, że Tanya to pamięta, kazałam rzucić na nią czar Amelii i jej mentorce, Octavii. Na myśl o tym, jak zmieniłam przez to jej życie, nadal cierpię katusze, wtedy jednak sądziłam, że nie mam wielkiego
wyboru. Czasami trzeba po prostu odżałować pewne decyzje, a później zapomnieć o nich i żyć dalej. Gdy wraz z Terrym zamykaliśmy lokal, zadzwonił Sam. Byłam strasznie zmęczona. Głowa mi ciążyła, a stopy bolały. - Jak leci? - spytał ostrym głosem, świadczącym o wyczerpaniu. - Dajemy radę - zapewniłam go, siląc się na dziarski, beztroski ton. - Jak się miewa twoja mama? - Wciąż żyje - odrzekł. - Mówi i oddycha bez wspomagania. Lekarz twierdzi, że jego zdaniem wyjdzie z tego bez szwanku. Ojczyma aresztowano. - Co za kłopotliwa sytuacja - mruknęłam, szczerze strapiona z powodu problemów szefa. - Mama wie, że powinna była powiedzieć mu wcześniej podjął. - Po prostu bardzo się tego bała. - No cóż... I słusznie się bała, prawda? Jak się okazało. Sam prychnął. - Zastanawia się teraz, czy gdyby odbyła z nim długą rozmowę, a potem na jego oczach się przemieniła, już po programie telewizyjnym, to wtedy stałoby się inaczej. Byłam tak zajęta w barze, że nie miałam okazji oglądać telewizyjnych relacji ukazujących reakcję świata ludzi na Wielkie Ujawnienie Zmiennokształtnych. Zadałam sobie teraz pytanie, co się dzieje w Montanie, Indianie czy na Florydzie.
Ciekawe, czy któryś ze sławnych aktorów w Hollywood przyznał się, że jest na przykład wilkołakiem. Kto wie, może ciało Ryana Seacresta porasta włosiem przy każdej pełni księżyca? A co z Jennifer Love Hewitt czy Russellem Crowe'em? (Co wydało mi się bardziej niż prawdopodobne). Takie informacje mogą ogromnie zmienić nastawienie widzów. - Widziałeś ojczyma? Rozmawiałeś z nim? - Nie, jeszcze nie. Nie mogę się do tego zmusić. Mój brat poszedł do niego. Twierdzi, że Don zaczął płakać. Okropny widok. - Jest tam twoja siostra? - No cóż... jest w drodze. Miała problemy, musiała zorganizować opiekę nad dziećmi. W tonie Sama usłyszałam lekkie wahanie. - Wiedziała o twojej mamie, prawda? - usiłowałam ukryć niedowierzanie. - Nie - odparł, potwierdzając moje obawy. - Wiesz, naprawdę często rodzice zmiennokształtnych nie mówią o sobie dzieciom, które nie mają tej cechy. Moje rodzeństwo nie wiedziało ani o mamie, ani o mnie. - Przykro mi - stwierdziłam, co miało wiele znaczeń. Szkoda, że cię tu nie ma - oznajmił Sam, zaskakując mnie tą uwagą. - Szkoda, że nie mogę ci bardziej pomóc - szepnęłam. -
Jeśli przyjdzie ci do głowy, co jeszcze mogę dla ciebie zrobić, dzwoń o każdej porze dnia i nocy. - Zajmujesz się moim barem, to wiele dla mnie znaczy odpowiedział. - Teraz lepiej trochę się prześpię. - W porządku, Sam. Porozmawiamy jutro, dobrze? - Pewnie - odparł. Wydał mi się tak przemęczony i smutny, że ledwie panowałam nad łzami. Po tej rozmowie poczułam ulgę i dumę, że odłożyłam na bok animozje i własne uczucia i zadzwoniłam jednak do Tanyi. Tak, podjęłam słuszną decyzję. Matka Sama otrzymała postrzał, ponieważ jest tym, czym jest - to była tragedia, która pozwoliła mi spojrzeć na własną niechęć do Tanyi Grissom z pewnej perspektywy. Tej nocy padłam na łóżko jak kłoda i chyba nawet nie przewracałam się z boku na bok. Myślałam, że ciepłe uczucia, które zrodziły się we mnie podczas rozmowy z Samem, pomogą mi przetrwać wszystko, co czekało mnie nazajutrz, niestety, dzień od samiutkiego rana zaczął się koszmarnie. Sam zawsze osobiście zamawiał dostawy i pilnował zapasów. Teraz z tego wszystkiego, rzecz jasna, zapomniał mi powiedzieć, że zamówił dostawę piwa. Wczesnym rankiem zadzwonił do mnie kierowca półciężarówki, Duff, toteż
musiałam wyskoczyć z łóżka i szybko pojechać do "Merlotte'a". W drodze do drzwi zauważyłam migające światełko na sekretarce automatycznej, której ze zmęczenia nie sprawdziłam poprzedniej nocy. Teraz jednak nie miałam czasu martwić się o pozostawione przez kogoś nagranie. Cieszyłam się po prostu, że gdy Sam nie odebrał telefonu, Duff wpadł na pomysł zadzwonienia do mnie. Otworzyłam tylne drzwi baru, a Duff wwiózł stosy skrzynek piwa i postawił je w odpowiednim miejscu. Nieco nerwowym zawijasem podpisałam się w imieniu Merlotte'a. Gdy skończyliśmy i półciężarówka odjechała z parkingu, zjawiła się listonoszka Sarah Jen z pocztą zaadresowaną na bar i prywatnymi listami dla Sama. Przyjęłam wszystkie przesyłki. Sarah Jen miała ochotę pogadać. Słyszała (już), że mama Sama jest w szpitalu, uznałam jednak, że nie muszę opowiadać jej o okolicznościach wypadku. Szczegóły poda im wszystkim sam Merlotte, jeśli zechce. Sarah Jen oznajmiła, że wcale nie zdziwiła jej informacja o zmiennokształtności Sama, gdyż zawsze uważała, że jest w nim coś dziwnego. - To miły facet - przyznała. - Nie twierdzę, że nie. Tylko trochę... no, dziwny. Tak czy owak, nie byłam ani trochę zaskoczona. - Naprawdę? A on ciągle mówi o pani same miłe rzeczy obwieściłam słodko, nie patrząc na kobietę, żeby zdanie
wyglądało na rzucone mimochodem. Oczyma wyobraźni zobaczyłam - tak wyraźnie, jakbym oglądała zdjęcie wnętrza jej głowy - jak fale zachwytu zalewają jej umysł. - Zawsze był naprawdę grzeczny - przyznała Sarah Jen, nagle uznając Sama za najbardziej spostrzegawczego z ludzi. No cóż, lepiej już pójdę. Muszę dokończyć obchód. Jeśli będziesz rozmawiała z Samem, przekaż mu, że myślę o jego mamie. Kiedy zaniosłam pocztę na biurko Merlotte'a, zadzwoniła Amelia z pracy, i powiedziała, że telefonowała do niej Octavia z pytaniem, czy któraś z nas może ją zawieźć do Wal - Martu. Octavia, która straciła większość dobytku podczas ataku Katriny, bez samochodu praktycznie nie była w stanie opuścić mojego domu. - Będziesz musiała ją zawieźć podczas przerwy na lunch odrzekłam, z trudem powstrzymując się przed warknięciem na przyjaciółkę. - Jestem dziś okropnie zajęta. I właśnie widzę, że zbliżają się kolejne kłopoty - mruknęłam na widok samochodu zatrzymującego się obok mojego na parkingu dla pracowników. - Przyjechał facet, który reprezentuje za dnia Erica, Bobby Burnham. - Och, miałam ci to przekazać. Octavia mówiła, że Eric dzwonił do domu dwa razy, usiłując się z tobą skontaktować.
Więc gdy dziś rano zadzwonił Bobby, powiedziała mu, gdzie może cię znaleźć. Wiesz, uznała, że sprawa może być ważna. Masz szczęście. No dobra, wezmę na siebie Octavię. Jakoś. - Zgoda - mruknęłam, wciąż próbując nie dopuścić do głosu odczuwanej złości. - Porozmawiamy później. Bobby Burnham wysiadł z chevroleta impali i ruszył w moją stronę. Jego szef, Eric, jest ze mną związany w pewien skomplikowany sposób, który opiera się nie tylko na naszym krótkim romansie. Jesteśmy połączeni również dlatego, że kilka razy wymieniliśmy krew. Nie uważałam tamtej decyzji za przemyślaną. Bobby Burnham to dupek. Może Eric dostał go tanio? - Panno Stackhouse - zagaił, grubo przesadzając z dworskim tonem i zachowaniem. - Mój pan prosi, żebyś przyjechała do „Fangtasii" dziś wieczorem na zebranie z udziałem nowego porucznika króla. Nie tego rodzaju wezwania oczekiwałam od wampirzego szeryfa Piątej Strefy ani nie tego rodzaju rozmowę pragnęłam z nim odbyć. Biorąc pod uwagę fakt, że mieliśmy do przedyskutowania pewne sprawy osobiste, sądziłam, że kiedy ustabilizuje się sytuacja w nowym ustroju, Eric po prostu do mnie zadzwoni i umówimy się na spotkanie (albo randkę), na którym porozmawiamy o różnych, dotyczących nas obojga kwestiach. Nie podobało mi się to bezosobowe wezwanie
wygłoszone przez sługusa. - Słyszałeś kiedyś o telefonie? - odburknęłam. - Mój pan zostawił ci wiadomości ubiegłej nocy. Kazał mi koniecznie dziś z tobą pomówić. Ja jedynie wypełniam rozkazy. - Eric kazał ci przyjechać aż tutaj i prosić mnie, żebym zjawiła się w jego barze dziś wieczorem? - Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. - Tak. Powiedział: „Wyśledź ją, dostarcz wiadomość osobiście i bądź uprzejmy". Oto jestem. Uprzejmy. Mówił mi prawdę i wcale go to nie bawiło. Ja natomiast o mało się nie uśmiechnęłam. Bobby naprawdę mnie nie lubi. Nasuwał mi się tylko jeden powód - Bobby sądził po prostu, że nie jestem godna uwagi Erica. Nie lubił mojego „nie dość pełnego czci" stosunku do Northmana i nie mógł zrozumieć, dlaczego wampirzyca Pam, prawa ręka Erica, darzy mnie sympatią, choć z nim, Bobbym, nawet nie zamieni słowa. Nijak nie mogłam zmienić tej sytuacji, nawet gdyby niechęć Bobby'ego naprawdę mnie martwiła... A nic martwiła. Za to Eric tak, Eric bardzo mnie martwił. Musiałam z nim porozmawiać, więc równie dobrze mogłam skorzystać z zaproszenia. Ostatnio widziałam go pod koniec października, a teraz mamy środek stycznia. - Mogę pojechać dopiero, gdy wyjdę stąd. Tymczasowo
zarządzam barem - stwierdziłam, nie siląc się ani na zadowolony, ani na uprzejmy ton. - O której godzinie? On chce cię widzieć o dziewiętnastej. Będzie tam wtedy Victor. Victor Madden był przedstawicielem nowego króla, Felipe de Castro. Przejęcie Luizjany było naprawdę krwawe i ze wszystkich szeryfów starego reżimu, przy życiu pozostał po nim jedynie Eric. Oczywiście, wciąż nie chciał wypaść z łask, to było dla niego ważne. Nie wiedziałam właściwie, w jakim stopniu powinno mnie to obchodzić. Sama jednak szczęśliwym zbiegiem okoliczności miałam dobre układy z Felipe de Castro i pragnęłam je utrzymać w takim stanie jak najdłużej. - Może zdołam dotrzeć tam do dziewiętnastej oznajmiłam, kiedy dokonałam w głowie niezbędnych obliczeń. Próbowałam nie myśleć, jak wielką przyjemność sprawi mi spotkanie z Erikiem. Co najmniej dziesięć razy w ostatnich kilku tygodniach przyłapałam się na chęci wskoczenia do auta i pojechania do „Fangtasii". A jednak skutecznie opierałam się impulsowi, ponieważ wmawiałam sobie, że Eric walczy teraz o zachowywanie pozycji pod rządami nowego króla. - Muszę tylko wprowadzić w obowiązki nową dziewczynę... Tak, siódma wieczór to wykonalne.
- Jakaż to będzie ulga dla mojego pana - odparował Bobby, krzywiąc się szyderczo. Tak trzymaj, dupku, pomyślałam. Najwyraźniej odczytał tę myśl z mojej miny, ponieważ dodał: „Naprawdę, ulga, prawdziwa ulga", tonem najszczerszym, na jaki potrafił się zdobyć. - No dobra - mruknęłam. - Wiadomość dostarczona. Muszę wracać do pracy. - Gdzie twój szef? - Miał pewne problemy rodzinne w Teksasie. - Och, a już sądziłem, że może dopadł go rakarz. Też mi dowcip, phi, można skonać ze śmiechu. - Do widzenia, Bobby - powiedziałam i odwróciłam się do niego plecami, chcąc wejść tylnymi drzwiami do baru. - To dla ciebie - dodał, więc odwróciłam się poirytowana. - Eric mówił, że będziesz tego potrzebowała. - Wręczył mi pakunek zawinięty w czarny aksamit. Wampiry nie potrafią niczego dać w reklamówce z Wal Martu albo owiniętego w ozdobny papier, co to to nie. Czarny aksamit! Mało tego, pakunek został dodatkowo zabezpieczony złotym sznurkiem z frędzelkami, takim, jakim podwiązuje się zasłony. Ledwie wzięłam ten przedmiot w rękę, a już ogarnęły mnie złe przeczucia.
- I co to niby jest? - Nie wiem. Nie zezwolono mi tego otworzyć. Nie spodobała mi się ta odpowiedź. - Co mam z tym zrobić? - naciskałam. - Eric polecił: „Przekaż jej, żeby dała mi to dziś wieczorem w obecności Victora". No tak, Eric niczego nie robi bez powodu. - W porządku - odparłam niechętnie. - Uznajmy, że mnie powiadomiłeś. Jakoś przetrwałam drugą zmianę w pracy. Wszyscy starali się pomagać, co mnie cieszyło. Kucharz ciężko pracował przez cały dzień; jest to może piętnasty kucharz, jakiego zatrudniliśmy, odkąd zaczęłam pracować w „Merlotcie". Na tym stanowisku pracowały już w barze niemal wszystkie możliwe osoby, jakie można sobie wyobrazić: czarnoskórzy i rasy białej, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi, martwi (tak, mieliśmy kucharza wampira), wilkołaki; a prawdopodobnie byli też tacy, których w ogóle nie pamiętam. Obecny kucharz, Antoine Lebrun, jest naprawdę sympatyczny. Przyjechał do miasteczka po Katrinie i został dłużej niż większość uciekinierów, którzy wrócili na Południe lub ruszyli w głąb kraju. Antoine jest po pięćdziesiątce i wśród jego kręconych włosów tu i ówdzie można dostrzec siwe pasma. Wcześniej
pracował w barku w nowoorleańskim Superdome. Powiedział mi o tym tego dnia, kiedy Sam go przyjął, po czym oboje wzruszyliśmy ramionami. Antoine świetnie się dogaduje z D'Eriqiem, pomocnikiem kelnera, który z czasem stał się również jego asystentem. Kiedy dziś weszłam do kuchni, chcąc się upewnić, czy Antoine ma wszystko, czego potrzebuje, powiedział mi, ze jest naprawdę dumny z pracy dla zmiennokształtnego. D'Eriq chciał się z kolei podzielić wrażeniami po przemianach Sama i Traya. Mówił też, że w noc Objawienia zadzwonił do niego kuzyn z Monroe i podzielił się nowiną, toteż kuchcik pragnął nam teraz opowiedzieć ze szczegółami o żonie tego kuzyna, która okazała się wilkołaczycą. Miałam nadzieję, że zachowanie D'Eriqa jest: typowe dla naszego społeczeństwa. Dwie noce temu wiele osób odkryło, że ktoś, kogo znają osobiście, jest istotą zmiennokształtną. Przy odrobinie szczęścia, jeśli ów zmiennokształtny nigdy wcześniej nie zachował się jak szaleniec ani jak człowiek gwałtowny, jego sąsiedzi powinni bez trudu go zaakceptować i uznać skłonność do przemian za niegroźne dziwactwo. Wówczas po prostu ich świat poszerzy się o wilkołactwo, podobnie jak wcześniej o wampiryzm, i stanie się przez to jeszcze bardziej ekscytujący. Nie miałam czasu sprawdzić rzeczywistych reakcji na
świecie, ale jeśli chodzi o moją okolicę, ludność bez problemów przełknęła rewelacje zmiennokształtnych. Nie miałam wrażenia, że ktoś zamierza zrzucić bomby zapalające na „Merlotte'a" z powodu dwoistej natury Sama, a i należący do Traya warsztat naprawy motocykli wydawał się bezpieczny. Tanya zjawiła się dwadzieścia minut przed czasem, czym zyskała parę punktów w moich oczach, toteż posłałam jej szczery uśmiech. Gdy omówiłyśmy kilka podstawowych spraw, jak godziny pracy, płacę i zasady panujące w barze, spytałam: - Podoba ci się tam, w Hotshot? - Tak, bardzo - odparła trochę zaskoczona. - Rodziny w Hotshot... wiesz, naprawdę dobrze sobie radzą. Jeśli dzieje się coś złego, organizują zebranie i dyskutują. Ci, którzy nie lubią tamtejszego życia, wyjeżdżają, tak jak Mel Hart. Prawie wszyscy w Hotshot nazywali się Hart albo Norris. - Mel naprawdę zaprzyjaźnił się ostatnio z moim bratem zauważyłam, ponieważ trochę mnie ciekawił nowy kumpel Jasona. - Tak, słyszałam. Wszyscy są zadowoleni, że znalazł przyjaciela po tak długim okresie samotności. - Czemu stamtąd wyjechał? - spytałam wprost. - Z tego, co zrozumiałam - powiedziała Tanya - Mel nie
lubi... się dzielić, a tak trzeba, jeśli człowiek mieszka w małej społeczności typu Hotshot. Mel jest naprawdę... No, wyznaje zasadę: „Co moje, to moje". - Wzruszyła ramionami. - Tak przynajmniej o nim mówią. - Jason ma podobne podejście - zgodziłam się. Nie potrafiłam czytać w myślach Tanyi, ze względu na jej dwoistą naturę, umiem jednak odgadywać nastroje i ich intensywność, toteż uświadomiłam sobie, że inne pumołaki martwią się o Mela Harta. Podejrzewałam, że martwią się po prostu, jak Mel sobie poradzi w dużym świecie Bon Temps. Hotshot stworzyło przecież swój własny mały kosmos. Gdy skończyłam instruować Tanyę (która, jak się okazało, miała całkiem spore doświadczenie w pracy kelnerki), poczułam, że jest mi nieco lżej na sercu. Powiesiłam fartuszek, wzięłam torebkę i pakunek przywieziony przez Bobby'ego Burnhama, wybiegłam drzwiami dla personelu i pojechałam do Shreveport. Podczas jazdy zaczęłam słuchać wiadomości, ale znużyła mnie ponura rzeczywistość, więc zamiast radia włączyłam płytę Mariah Carey, i od razu poczułam się lepiej. W ogóle nie umiem śpiewać, ale kiedy prowadzę, uwielbiam ryczeć na całe gardło słowa słuchanej właśnie piosenki. Stres całego dnia szybko wtedy ze mnie spływa i ogarnia mnie optymistyczny
nastrój. Sam wróci, jego matka wydobrzeje, a jej mąż zmieni się na lepsze i złoży przyrzeczenie, że będzie ją kochał wiecznie. Cały świat będzie podziwiał wilkołaki i inne istoty zmiennokształtne przez jakiś czas, a później sytuacja znów wróci do normy. Pomarzyć dobra rzecz, prawda? ROZDZIAŁ TRZECI Im bliżej byłam wampirzego baru, tym bardziej przyśpieszało mi tętno. Na tym polegała negatywna strona więzi krwi, jaka łączyła mnie z Erikiem Northmanem. Wiedziałam, że go zobaczę i ta myśl po prostu mnie uszczęśliwiała. Powinnam się trapić, powinnam z obawą zastanawiać się, czego Eric ode mnie chce, powinnam zadawać sobie milion pytań na temat tego zawiniętego w aksamit pakunku, a ja - jak gdyby nigdy nic - jechałam sobie z uśmiechem na twarzy. Chociaż nie mogłam zapanować nad uczuciami, potrafiłam kontrolować własne zachowanie. Z czystej przekory, i ponieważ nikt mi nie powiedział, że powinnam podjechać na tył, do wejścia dla pracowników, wkroczyłam do „Fangtasii" głównymi drzwiami. Lokal jest obecnie niezwykle popularny, toteż w holu przed głównym wejściem na ławkach czekał prawdziwy tłum. Pam stała dziś na stanowisku dla
hostessy witającej klientów. Uśmiechnęła się do mnie szeroko, lekko wysuwając kły. (Tłum był wniebowzięty). Znam Pam już od jakiegoś czasu i jest najbliższą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałam wśród nieumarłych. Dziś ta blond wampirzyca nosiła obowiązkową przezroczystą czarną suknię, którą okryła długim, gładkim czarnym welonem. Paznokcie pomalowała na purpurowo. - Moja przyjaciółka - rozanieliła się, wyszła zza pulpitu i uściskała mnie. Zdumiałam się i ucieszyłam, więc z ochotą odwzajemniłam uścisk. Poczułam woń perfum, którymi spryskała się Pam, pragnąc zaćmić słaby, lecz niezbyt przyjemny zapach wampira. - Masz to? - wyszeptała mi do ucha. - Eee, zawiniątko? Tak, jest w torebce. Chwyciłam za paski dużą brązową torebkę. Pam obrzuciła mnie spojrzeniem, którego nie byłam w stanie zinterpretować, choćby z powodu welonu. Miałam wrażenie, że jej mina stanowi skrzyżowanie irytacji i miłości. - Jeszcze nie zajrzałaś do środka? - Nie miałam czasu - odparłam. Nie powiem, że nie byłam ciekawa. Po prostu naprawdę nie zdarzyła mi się wolna chwila, w której mogłabym się nad tym zastanowić. - Sam musiał wyjechać, bo ojczym postrzelił jego mamę, i teraz ja
zarządzam barem. Pam przez chwilę szacowała mnie wzrokiem. - Idź na tyły, do biura Erica, i daj mu paczkę powiedziała. - Nie rozwijaj jej. Niech cię nie obchodzi, kto będzie w pokoju. Ale też nie wręczaj Ericowi zawiniątka, jakby to było narzędzie ogrodowe, które zostawił na dworze. Zagapiłam się na nią, nie rozumiejąc. - Co ja robię, Pam? - spytałam, chociaż wiedziałam, że już za późno na ostrożność. - Chronisz swoją skórę - odparowała. - Nigdy w to nie wątp. No, idź. - Poklepała mnie pocieszająco po plecach, no czym odwróciła się do jakiejś turystki, której odpowiedziała na pytanie, jak często wampiry muszą myć zęby: - Chciałabyś podejść i obejrzeć moje? - spytała namiętnie. Kobieta aż krzyknęła z zachwytu i strachu. Właśnie dlatego istoty ludzkie przychodzą do wampirzych barów, wampirzych klubów z występami komików, prowadzonych przez wampiry pralni chemicznych i kasyn - ponieważ chcą poflirtować z niebezpieczeństwem. Co jakiś czas przekraczają granice flirtu. Przeszłam pomiędzy stołami, potem przemaszerowałam po parkiecie do tańca i znalazłam się na tyłach baru. Barmanka Felicia na mój widok zrobiła nieszczęśliwą minę, po czym natychmiast znalazła sobie jakieś zajęcie, które
wymagało przykucnięcia i zejścia mi z drogi. No cóż, zdarzyło mi się kilka pechowych historii z udziałem barmanów z „Fangtasii". Przy barze siedziało kilkoro wampirów, przemieszanych z gapiącymi się na nich turystami, którzy, sądząc po kostiumach, usiłowali nieudolnie naśladować nieumarłych. Zauważyłam też biznesmenów prowadzących z wampirami interesy. Obok, w małym sklepiku z pamiątkami, jeden z nieumarłych, którzy uciekli z Nowego Orleanu po Katrinie, sprzedawał podkoszulki z logo „Fangtasii" parze chichoczących dziewczyn. Maleńka Thalia, bledsza niż wybielona bawełna wampirzyca o profilu niczym ze starożytnej monety, siedziała sama przy niewielkim stoliczku. Stale kręcili się wokół niej liczni fani, którzy poświęcili jej nawet stronę internetową, chociaż zupełnie by jej nie obeszło, gdyby wszyscy nagle stanęli w płomieniach. Jakiś pijany żołnierz z bazy powietrznej w Barksdale ukląkł właśnie przed nią, ale gdy Thalia zwróciła na niego ciemne oczy, mężczyźnie zamarły w
gardle przygotowane wcześniej słowa. Choć był z niego kawał chłopa, mocno pobladł, wstał i umknął przed wampirzycą, która ważyła zapewne mniej niż połowę tego, co on. Wrócił do stolika i mimo że przyjaciele głośno z niego drwili, wiedziałam, że nie odważy się ponownie podejść do Thalii. Po obejrzeniu tych kilku scenek składających się na barowe życie „Fangtasii", cieszyłam się, że wreszcie pukam do drzwi biura Erica. Ze środka dobiegał głos Northmana, mówiącego, że mam wejść. Weszłam więc i zamknęłam za sobą drzwi. - Cześć, Ericu - zdołałam wydukać, gdyż prawie natychmiast oniemiałam zalana falą szczęścia, które ogarniało mnie zawsze, gdy widziałam tego wampira. Długie jasne włosy Eric splótł dziś w warkocz, miał też na sobie swój ulubiony zestaw składający się z dżinsów i podkoszulka z krótkim rękawem. Dzisiejszy podkoszulek był jasnozielony, a Eric wyglądał w nim na bledszego niż kiedykolwiek. Moje fale radości nie do końca były jednak związane z urodą Northmana czy faktem, że uprawialiśmy kiedyś seks. Za wszystko była odpowiedzialna więź krwi. Tak sądzę. W każdym razie wiedziałam, że muszę walczyć z tym uczuciem. Na pewno tak! Victor Madden, przedstawiciel nowego króla, Felipe de
Castro, wstał i pochylił kędzierzawą ciemną głowę. Victor, wampir niski i krępy zawsze był grzeczny i zawsze dobrze ubrany. Dziś wieczór prezentował się szczególnie olśniewająco w oliwkowym garniturze i brązowym krawacie w paski. Uśmiechnęłam się do niego i już miałam mu powiedzieć, że cieszę się, widząc go znowu, gdy zauważyłam, że Eric przygląda mi się wyczekująco. Och, no tak. Zdjęłam płaszcz i wyjęłam z torebki spowity w aksamit pakunek. Rzuciłam torebkę i płaszcz na puste krzesło, a następnie podeszłam do biurka Erica, wyciągając ku niemu trzymany w obu rękach pakunek. Starałam się to zrobić szybko, czyli zanim ugną się pode mną kolana i będę musiała czołgać się ku niemu, na co zupełnie nie miałam ochoty. Tak, prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, niż to zrobię! Położyłam zawiniątko przed Erikiem, pochyliłam głowę w geście, który - miałam nadzieję - był uroczysty, po czym usiadłam w fotelu dla gości. - Ericu, co przyniosła ci nasza jasnowłosa przyjaciółka? spytał Victor wesołym tonem, którym zazwyczaj się posługiwał. Może naprawdę był człowiekiem szczęśliwym, a może mama nauczyła go kiedyś (kilka stuleci temu), że na miód złapie się więcej much niż na ocet. Dość przesadnymi, wręcz teatralnymi ruchami Eric
rozwiązał złoty sznurek, w milczeniu rozłożył aksamit i naszym oczom, iskrząc się niczym klejnot na ciemnym de, ukazał się rytualny sztylet, który ostatnio widziałam w mieście Rhodes. Eric użył go wtedy podczas udzielania ślubu dwóm wampirzym królom, a potem drasnął nim skórę na swojej piersi, dając mi krew i biorąc w zamian moją: była to nasza ostatnia wymiana krwi, właśnie ta, która (z mojego punktu widzenia) spowodowała wszystkie kłopoty. Teraz Northman podniósł sztylet do ust i pocałował lśniące ostrze. Victor rozpoznał sztylet, a wówczas uśmiech zniknął z jego twarzy. Przez chwilę on i Eric bacznie się sobie przypatrywali. - Bardzo interesujące - zauważył w końcu Madden. Znów ogarnęło mnie poczucie, że tonę, chociaż doskonale wiedziałam, że nie znajduję się w wodzie. Zaczęłam coś mówić, odkryłam jednak, że Eric siłą woli zmusza mnie do milczenia. Gdy chodzi o sprawy wampirze, zawsze inteligentnym wyjściem jest przyjęcie rady Erica. - Odrzucę zatem prośbę tygrysa - oznajmił Victor. - Mój pan i tak nie był zadowolony, słysząc, że tygrys chce odejść. No i, oczywiście, poinformuję mojego pana o twoim wcześniejszym żądaniu. Oficjalnie potwierdzamy twoje połączenie z nią. Ponieważ Victor kiwnął głową w moim kierunku,
wiedziałam, że ja jestem tą „nią". A znałam tylko jednego tygrysołaka płci męskiej. - O czym mówisz? - spytałam otwarcie. - Quinn poprosił o prywatne spotkanie z tobą - wyjaśnił Madden. - Obecnie jednak nie może wrócić do strefy Erica bez jego pozwolenia. To jeden z warunków, które wynegocjowaliśmy, kiedy my... kiedy Eric został naszym współpracownikiem. Gdyby chciał być mniej miły, powiedziałby: „Kiedy zabiliśmy wszystkie inne wampiry w Luizjanie z wyjątkiem Erica i jego zwolenników. I kiedy uratowałaś naszego króla przed śmiercią". Żałowałam, że nie mam chwili na zastanowienie, zwłaszcza gdzieś z dala od wpatrujących się we mnie nie umarłych. - Czy ta nowa reguła dotyczy jedynie Quinna czy też odnosi się do wszystkich zmiennokształtnych, którzy zechcą przyjechać do Luizjany? Jak mógłbyś rządzić wszystkimi łakami? I od kiedy wprowadziliście w życie tę zasadę? spytałam Erica, próbując zyskać na czasie, zanim zbiorę myśli i wezmę się w garść. Chciałam także, by Victor wyjaśnił mi ostatnią część swojej krótkiej przemowy, ten fragment o oficjalnym połączeniu, uznałam jednak, że w tej chwili zadałam już dosyć
pytań. - Trzy tygodnie temu - odparł Eric, odpowiadając najpierw na ostatnią kwestię. Twarz miał spokojną, podobnie głos. - A „nowa reguła" dotyczy tylko tych istot zmiennokształtnych, z którymi prowadzimy interesy. Quinn pracował dla Extreme(ly Elegant) Events, firmy, która według moich podejrzeń przynajmniej częściowo należała do wampirów, ponieważ w ramach swoich zajęć nie organizował raczej ślubów i bar micw zwykłym ludziom. Tak, Quinn inscenizował wyłącznie ważne wydarzenia dla nadnaturalnych. - Tygrys dostał od ciebie kosza, słyszałem o tym z jego własnych ust. Po co miałby tu wracać? - powiedział, wzruszając ramionami. Przynajmniej nie próbował osładzać mi prawdy słowami: „Pomyślałem, że może ci się naprzykrzać" albo: „Zrobiłem to dla twojego dobra". Niezależnie od tego, jak bardzo byliśmy związani (a byliśmy tak bardzo, że walczyłam w tej chwili z pokusą obrzucenia go wielkim uśmiechem), to, gdy Eric w taki sposób decydował o moim życiu, czułam, że jeży mi się włos na karku. - Teraz, kiedy ty i Eric jesteście otwarcie połączeni obwieścił Victor jedwabistym głosem - na pewno nie zechcesz widzieć się z Quinnem, i dokładnie to mu powiem.
- My jesteśmy... co?! - Przeszyłam Erica wzrokiem pełnym furii, wampir jednak odwzajemnił mi spojrzenie, które mogłabym nazwać jedynie nijakim. - Sztylet - ciągnął Victor jeszcze bardziej radosnym tonem. - Takie jest jego znaczenie. To rytualne ostrze przekazywane przez stulecia i używane podczas ważnych obrzędów i uroczystości składania ofiar. Nie jest, naturalnie, ostatnim ze swego rodzaju, lecz jest rzadki. Obecnie wykorzystuje się go jedynie w trakcie ceremonii... zaślubin. Nie jestem pewny, jak Eric wszedł w jego posiadanie, ale fakt, że mu go darowujesz, a on go przyjmuje, oznacza, że dopełniliście ślubów. - Przepraszam bardzo, może wszyscy cofniemy się o krok i głęboko zaczerpniemy powietrza! - warknęłam, chociaż z osób znajdujących się w tym pomieszczeniu oddychałam wyłącznie ja. Podniosłam rękę, jak gdyby dwa wampiry ruszyły na mnie, a ja chciałam je tym gestem powstrzymać. Ericu? - Próbowałam w tym jednym słowie zawrzeć wszystkie moje emocje, ale okazało się, że imię Northmana nie może unieść tak dużego bagażu. - To tylko dlatego, żeby cię chronić, kochanie - oznajmił Starał się przemawiać łagodnie, tak, żeby nieco z jego spokoju dotarło i ogarnęło mnie dzięki łączącej nas więzi. Teraz jednak nie powstrzymałyby mnie nawet tony
spokoju. - Jakie to... despotyczne - oceniłam zdławionym głosem. Masz... tupet. Jak mogłeś zrobić coś takiego, nawet mnie nie spytawszy?! Jak mogłeś sądzić, że pozwolę ci wciągnąć siebie w takie zobowiązanie bez wcześniejszego omówienia tej sprawy? Nie widzieliśmy się przecież od miesięcy. - Byłem tu trochę zajęty. Miałem nadzieję, że zwycięży twój instynkt samozachowawczy - odparł Eric. Stwierdzenie było szczere, jeśli nawet nietaktowne. - Masz cień wątpliwości, że chcę dla ciebie jak najlepiej? - Nie wątpię, że chcesz tego, co sam uważasz za najlepsze dla mnie - odburknęłam. - I nie wątpię, że nie zrobisz niczego, co nie wydaje ci się dobre dla ciebie! Victor roześmiał się. - Ona dobrze cię zna, Ericu - zauważył, a ja i Northman przeszyliśmy go wzrokiem pełnym nienawiści. - Ups mruknął i zaczął udawać, że zasuwa sobie usta zamkiem błyskawicznym. - Ericu, jadę do domu. Porozmawiamy o tym wkrótce, chociaż nie wiem kiedy. Prowadzę bar podczas nieobecności Sama. Ma kłopoty rodzinne. - Ale przecież Clancy twierdzi, że w Bon Temps ludzie dobrze przyjęli ujawnienie. - Tak, rzeczywiście, lecz nie w domu rodzinnym Sama w
Teksasie. Eric wyglądał na autentycznie zniesmaczonego. - Zrobiłem co mogłem, żeby im pomóc. Wysłałem co najmniej jednego z moich ludzi w każde publiczne miejsce. Sam pojechałem obserwować przemianę Alcide'a w kasynie Shamrock. - Dobrze poszło? - spytałam, na chwilę zapominając o głównym temacie. - Tak, tylko kilku pijaków sprawiło kłopoty, ale całkiem łatwo ich poskromiono. Jedna kobieta ofiarowała nawet swe ciało, gdy Alcide pozostawał w wilczym kształcie. - Ech - prychnęłam i wstałam, łapiąc torebkę. Eric już dostatecznie mocno oderwał moją uwagę od spraw ważnych. Northman błyskawicznie wstał z miejsca i przeskoczył biurko ruchem zarówno zdumiewającym, jak i imponującym, toteż nagle zjawił się tuż przede mną. Otoczył mnie ramionami i przyciągnął blisko do siebie. Ze wszystkich sił starałam się trzymać proste plecy, nie chciałam bowiem przylgnąć do jego piersi. Trudno mi wyjaśnić, jak się z powodu naszej więzi czuję. W każdym razie... Bez względu na to, jak wściekła jestem na Erica, w jego towarzystwie zalewa mnie szczęście. Nie jest tak, że podczas naszej rozłąki szaleńczo za nim tęsknię; po prostu mam świadomość jego
istnienia. Przez cały czas! Zastanawiałam się, czy jego emocje związane ze mną są podobne. - Jutro w nocy? - spytał, uwalniając mnie z uścisku. - Jeśli uda mi się wyjść z pracy. Mamy dużo do omówienia. Ukłoniłam się sztywno Victorowi i wyszłam. Zerknęłam raz za siebie i spojrzałam na sztylet, który lśnił na czarnym aksamicie na biurku Erica. Wiedziałam, jak Northman go zdobył. Po prostu zatrzymał go czy też raczej nie zwrócił Quinnowi, który zorganizował rytuał ślubu dwóch wampirzych królów, uroczystość, której byłam świadkiem w Rhodes. Eric jest pewnego rodzaju księdzem po kursie korespondencyjnym, toteż udzielał tego ślubu i później widocznie zachował sztylet ot tak, na wypadek, gdyby się przydał. Jak go wyszukał w ruinach zburzonego hotelu, tego nie wiem. Może wrócił tam w nocy po dniu wybuchów? Może wysłał Pam? Tak czy owak, zdobył go, a teraz użył do zaślubin ze mną. A ja, z powodu oszołomienia, ciepłych uczuć wobec wampira - wikinga - albo miłosnego zaślepienia - zrobiłam dokładnie to, o co poprosił. I to bez chwili zastanowienia. Nie miałam pojęcia, na kogo bardziej się za to złoszczę na siebie czy na Erica. ROZDZIAŁ CZWARTY
Miałam bezsenną noc. Myślałam o Ericu i ogarnęła mnie gorąca fala radości, a potem znów o nim pomyślałam i... zapragnęłam trzasnąć go mocno w twarz. Pomyślałam o Billu, pierwszym mężczyźnie, z którym umówiłam się na randkę więcej niż raz, pierwszym, z którym poszłam do łóżka. A kiedy przypomniałam sobie chłodny głos i ciało Comptona oraz charakterystyczny dla niego spokój, i porównałam tego wampira z Northmanem, nie potrafiłam uwierzyć, że zadurzyłam się w dwóch tak odmiennych mężczyznach. A jeśli jeszcze uwzględnić mój dość krótki epizodzik z Quinnem, to... o rany, Quinn był w każdym możliwym sensie ciepłokrwisty, impulsywny i dobry dla mnie, a równocześnie ogromnie poraniony z powodu przeszłości, o której początkowo wcale nawet nie chciał mi opowiedzieć, a która moim zdaniem - zniszczyła nasz związek. Spotykałam się także z Alcide'em Herveaux, przywódcą wilkołaczego stada, ale to nie zaszło za daleko. Był to, moi drodzy, pełen przegląd wszystkich mężczyzn Sookie Stackhouse. Nikt nie lubi nocy takich jak ta, kiedy rozważamy każdą krzywdę, jakiej doświadczyliśmy, każdą podłość, jakiej się dopuściliśmy, każdy błąd, jaki popełniliśmy,. Takie dumania niczego człowiekowi nie dają i w ogóle nie mają sensu; powinno się raczej spać. A jednak tej nocy mój umysł
wypełniali mężczyźni i nie były to myśli przyjemne. Kiedy wyczerpałam temat moich problemów z przedstawicielami płci przeciwnej, zaczęłam się martwić o odpowiedzialność za bar. W końcu zasnęłam i przespałam trzy godziny, gdy wreszcie zmusiłam się i przyznałam przed sobą, że nie ma mowy, na pewno przez te kilka dni nie zdołam doprowadzić do ruiny baru Sama. Merlotte zadzwonił następnego ranka, zanim wyszłam z domu. Powiedział, że jego matka czuje się lepiej i bez wątpienia wróci do zdrowia. Brat i siostra Sama znacznie spokojniej przyjęli do wiadomości rewelacje dotyczące zmiennokształtnych członków rodziny. Don, naturalnie, nadal przebywał w więzieniu. - Jeśli stan mamy się poprawi, może uda mi się wyjechać stąd za parę dni - powiedział. - Albo nawet szybciej. Lekarze oczywiście stale nam powtarzają, że nie mogą uwierzyć, jak szybko rana się goi. - Westchnął. - Przynajmniej nie musimy już teraz niczego przed nimi ukrywać. - A jaki jest stan emocjonalny twojej mamy? - spytałam. - Przestała nalegać, że by wypuścili ojczyma z aresztu. A odkąd odbyła szczerą rozmowę z naszą trójką, przyznaje nawet, że ona i Don będą musieli wystąpić o rozwód - odparł. - Nie uszczęśliwia jej ten pomysł, ale nie wiem, czy można całkowicie pojednać się z osobą, która do nas strzelała.
Chociaż odebrałam telefon przy łóżku i wciąż wygodnie leżałam, po tej pogawędce nie zdołałam już zasnąć. Słysząc ból w głosie Merlotte'a, również cierpiałam. Mój szef miał dość własnych problemów bez słuchania o moich, więc nawet nie brałam pod uwagę opowiedzenia mu o sytuacji ze sztyletem, chociaż podzielenie się troskami z Samem z pewnością mogłoby mi sprawić ulgę. Wstałam i ubrałam się o ósmej rano, wcześnie jak na mnie. Chociaż chodziłam i myślałam, czułam się równie zmięta i pomarszczona jak moje prześcieradło; żałowałam, że nikt nie może mnie wyprostować, tak jak ja właśnie wygładziłam prześcieradło. Amelia była w domu (kiedy parzyłam kawę, sprawdziłam, czy samochód młodszej z czarownic stoi za domem), wcześniej mignęła mi też Octavia sunąca do łazienki w korytarzu, więc poranek przedstawiał się typowo, jak - obecnie - większość poranków w moim domu. Niestety, w tym momencie przestał być typowy, gdyż rozległo się stukanie do drzwi frontowych. Zwykle, zanim ktoś zapuka, ostrzega mnie najpierw chrzęst żwirowego podjazdu, dziś jednak, może bardziej zaspana i otępiała niż zazwyczaj, najwyraźniej ten odgłos przegapiłam. Spojrzałam przez wizjer. Zobaczyłam mężczyznę i kobietę; oboje mieli na sobie garnitury. Nie wyglądali na świadków Jehowy ani na włamywaczy. Skupiłam się na ich
myślach i nie znalazłam w nich ani wrogości, ani gniewu, a jedynie ciekawość. Otworzyłam drzwi i uśmiechnęłam się promiennie. - Mogę państwu jakoś pomóc? - spytałam. Zimne powietrze owiało mi gołe stopy. Kobieta, która liczyła sobie prawdopodobnie niewiele ponad czterdzieści lat, odwzajemniła się uśmiechem. W jej kasztanowych włosach dostrzegłam tu i ówdzie siwe pasma. Włosy były obcięte prosto na wysokości brody, uczesane z bardzo starannie wykonanym przedziałkiem. Spodnium kobiety było w kolorze ciemnografitowym, pod żakiet włożyła czarny sweter, buty też miała czarne. Trzymała czarną torbę, która nie do końca wyglądała jak damska torebka, bardziej jak torba na laptop. Kobieta wyciągnęła do mnie rękę, a gdy ją uścisnęłam, natychmiast dowiedziałam się czegoś więcej o przybyszach. Trudno mi było ukryć szok. - Jestem z nowoorleańskiego biura FBI - oznajmiła kobieta, potwierdzając to. Przyznacie, że to mocny wstęp do rozmowy. - Agentka Sara Weiss. A to jest agent specjalny Tom Lattesta z naszego biura w Rhodes. - A przyjechaliście tu państwo, bo...? - Zachowałam uprzejmą, lecz obojętną minę. - Możemy wejść? Tom przebył całą tę drogę aż z Rhodes,
żeby z panią porozmawiać, a poza tym, po co stać w chłodzie i wyziębiać sobie dom? - Pewnie - zgodziłam się, chociaż byłam daleka od uczucia pewności. Starałam się ustalić ich zamiary, ale nie było to łatwe. Potrafiłam tylko stwierdzić, że nie planują mnie aresztować ani zrobić niczego podobnie drastycznego. - Czy pora jest dogodna? - spytała agentka Weiss. Dawała mi do zrozumienia, że chętnie wróci później, chociaż wiedziałam, że to nie jest prawda. - Dobra jak każda inna - odparłam. Babcia posłałaby mi ostre spojrzenie za moją nieuprzejmość, ale ostatecznie babci nigdy nie przesłuchiwało FBI. Agenci przecież nie wpadli raczej z wizytą towarzyską. - Naprawdę niedługo muszę jechać do pracy - dodałam, żeby w razie czego mieć pretekst. - Bardzo nieprzyjemna ta sprawa z matką pani szefa wszedł mi w słowo Lattesta. - Czy Wielkie Objawienie w waszym barze odbyło się bez problemów? - Wnosząc z akcentu, z jakim mówił, wiedziałam, że urodził się na północ od linii Masona - Dixona, a jego wiedza o miejscu pobytu i tożsamości Sama świadczyła dobrze o nim jako śledczym. Znów ogarnęły mnie lekkie mdłości, które ze strachu poczułam wcześniej na widok tej pary. Przez moment naprawdę zatęskniłam za Erikiem, tak strasznie, że z
oszołomienia aż zakręciło mi się w głowie, wyjrzałam więc przez okno, zapatrzyłam się w słońce i w końcu czułam już tylko gniew na siebie za to pragnienie. „Skup się" - poleciłam sobie. - Dzięki obecności wilkołaków nasz świat jest bardziej interesujący, nieprawdaż? - spytałam. Ponownie twarz rozświetlił mi wielki uśmiech, ten, który zawsze świadczy o moim ogromnym zdenerwowaniu. - Wezmę od państwa płaszcze. Proszę, usiądźcie. - Wskazałam kanapę i oboje usiedli. - Mogę podać państwu kawę albo herbatę mrożoną? spytałam, błogosławiąc babcię, bo dzięki jej naukom umiem płynnie wygłaszać tego typu kwestie. - Och - ucieszyła się Weiss. - Cudownie byłoby się napić herbaty mrożonej. Wiem, że na dworze jest zimno, ale ja piję ją przez okrągły rok. Jestem kobietą, która urodziła się i wychowała tu, na południu kraju. Jej egzaltacja wydała mi się zbyt przesadna. Nie sądziłam, żebyśmy zostały z Weiss najlepszymi przyjaciółkami, które na przykład będą się wymieniały przepisami kulinarnymi. - Pan? - popatrzyłam na Lattestę. - Jasne, świetnie - powiedział. - Słodka czy bez cukru? - naciskałam. Lattesta uznał, że byłoby zabawnie spróbować słynnej słodkiej herbaty z Południa, a Weiss dla towarzystwa przystała
na posłodzoną. - Pozwólcie, że powiem współlokatorkom, że mamy gości - dodałam, stanęłam przy schodach, uniosłam głowę i zawołałam: - Amelia! FBI jest tutaj! - Zejdę za minutę - odkrzyknęła i wcale nie brzmiała jak zaskoczona. Wiedziałam, że młodsza z czarownic stała wcześniej na szczycie schodów i słyszała każde słowo naszej rozmowy. W tym momencie do salonu weszła Octavia w ulubionych zielonych spodniach i pasiastej koszuli. Prezentowała się tak dostojnie i sympatycznie jak tylko może wyglądać starsza Murzynka o białych włosach i stosunkowo jasnej cerze. Przypominała aktorkę Ruby Dee, serio. - Witajcie - rzekła rozpromieniona. Chociaż Octavia wygląda jak kochana babunia, jest czarownicą o potężnych mocach i potrafi rzucać zaklęcia działające z niemal chirurgiczną precyzją. Jednakże przez całe życie ukrywała swoje zdolności, toteż mało kto umiałby się ich domyślić. Sookie nie powiedziała nam, że oczekuje gości, w przeciwnym razie wysprzątałybyśmy dom. - Uśmiechnęła się jeszcze cieplej i machnęła ręką, pokazując nieskazitelnie czysty salon. Nigdy nie wybrano by go na okładkę „Southern Living", a jednak, do diabła, na pewno było tu czysto. - Dla mnie wygląda doskonale - odrzekła z szacunkiem
Weiss. - Chciałabym mieć w domu taki porządek. Mówiła prawdę. Weiss mieszkała z mężem, dwojgiem nastoletnich dzieci i trzema psami. Czułam do niej sporo sympatii... i chyba trochę jej zazdrościłam. - Sookie, podam państwu herbatę, a wy tymczasem sobie porozmawiajcie - powiedziała Octavia swoim najsłodszym głosem. - Jak to mówią, gość w dom, Bóg w dom. Gdy wróciła z serwetkami i dwiema szklankami słodkiej herbaty, w których wesoło brzęczały kostki lodu, agenci wciąż siedzieli na kanapie i z zainteresowaniem rozglądali się po sfatygowanym salonie. Wstałam ze stojącego naprzeciwko kanapy fotela, rozłożyłam serwetki, a Octavia ustawiła na nich szklanki. Lattesta wypił duży łyk, a gdy zrobił przestraszoną minę, Octavii niemal niedostrzegalnie drgnęły kąciki ust. Mężczyzna pośpiesznie usiłował nad sobą zapanować, siląc się na wyraz zadowolenia i zdziwienia. - O co chcieliście mnie państwo zapytać? Uznałam, że czas przejść do rzeczy. Obrzuciłam ich pogodnym spojrzeniem. Siedziałam jak trusia - ręce złożone skromnie, stopy stojące równiutko, kolana zacisnęłam. Lattesta miał ze sobą aktówkę, którą teraz położył na ławie i otworzył. Wyjął zdjęcie i podał mi je. Wykonano je popołudniową porą w mieście Rhodes kilka miesięcy temu. Zdjęcie było dość dobre, chociaż powietrze wokół
przedstawionych na nim osób wypełniały obłoki pyłu unoszące się ze zniszczonego hotelu „Piramida w Gizie". Patrząc na tę fotografię, nie przestawałam się uśmiechać, choć z obawy serce podeszło mi do gardła. Na rzeczonej fotce stoję wraz z Bagażowym Barrym na gruzach „Piramidy w Gizie", wampirzego hotelu, który w październiku ubiegłego roku wysadzili w powietrze członkowie odłamu Bractwa Słońca. Mnie łatwiej można było rozpoznać niż mojego towarzysza, ponieważ Barry stał bokiem, a ja patrzyłam na niego, stojąc na wprost aparatu, nie zdając sobie oczywiście sprawy z jego obecności. Oboje byliśmy brudni, pokryci ziemią, krwią, popiołem i kurzem. - To pani, panno Stackhouse - powiedział Lattesta. - Tak - przyznałam. Zaprzeczanie, że kobieta na zdjęciu to ja, mijało się z celem, chociaż bez wątpienia chętnie bym spróbowała. Sam widok zdjęcia przyprawiał mnie o mdłości, ponieważ zmuszało mnie do przypomnienia sobie tamtego dnia w sposób nazbyt wyraźny. - Czyli że przebywała pani w hotelu „Piramida w Gizie" w czasie wybuchu? - Tak. - Pracowała tam pani dla Sophie - Anne Leclerq, wampirzej bizneswoman. Tak zwanej królowej Luizjany.
Chciałam powiedzieć, że Sophie - Anne nie była żadną „tak zwaną" królową, ale ostrożność mi na to nie pozwoliła. - Poleciałam tam z nią - odparłam zamiast tego. - I Sophie - Anne Leclerq doznała ciężkich obrażeń podczas eksplozji? - Z tego, co wiem, tak. - Nie widziała jej pani po wybuchu? - Nie, już nie. - Kim jest ten mężczyzna, który stoi z panią na zdjęciu? Wcześniej Latteście najwyraźniej nie udało się ustalić tożsamości Barry’ego. Starałam się trzymać plecy prosto, nie chciałam bowiem ruchem barków pokazać, że odczułam ulgę. Wzruszyłam ramionami. - Podszedł do mnie po wybuchu - odrzekłam. - Byliśmy w lepszym stanie niż większość osób, więc pomagaliśmy szukać ludzi, którzy przeżyli, ale zostali zasypani. Prawda, chociaż nie cała. Znałam Barry'ego już od wielu miesięcy, zanim spotkałam go na wampirzym kongresie w „Piramidzie". Służył tam królowi Teksasu. Zastanowiłam się teraz, jak dużo FBI w ogóle wie na temat wampirzej hierarchii. - W jaki sposób wy dwoje szukaliście ocalałych? - spytał Lattesta. Było to bardzo podstępne pytanie. W owym czasie Barry
był jedynym innym telepatą, jakiego kiedykolwiek poznałam. Eksperymentowaliśmy, trzymając się za ręce, i w ten sposób usiłując zwiększyć naszą moc, a wśród rumowiska poszukiwaliśmy wciąż funkcjonujących mózgów. Głęboko zaczerpnęłam tchu. - Jestem dobra, jeśli chodzi o znajdowanie - odparłam. Wtedy wydawało nam się ważne, żeby pomóc. Tak wielu ludzi tak strasznie wówczas ucierpiało. - Szef ekipy strażaków twierdził, że posiada pani podobno zdolności parapsychiczne - upierał się Lattesta. Chcąc ukryć emocje, Weiss zagapiła się na swoją szklankę z herbatą. - Nie jestem medium - odparowałam, zresztą zgodnie z prawdą, a agentka natychmiast poczuła się rozczarowana. Sądziła, że może ma do czynienia z oszustką albo wariatką i czekała, aż się przyznam. - Zgodnie ze stwierdzeniem komendanta Trochka mówiła pani, że wie, gdzie znaleźć żywych zasypanych. Komendant jednoznacznie oznajmił, że właściwie to pani kierowała przedstawicieli ekipy ratunkowej do ocalałych. W tym momencie po schodach zeszła Amelia. Wyglądała bardzo przyzwoicie w jasnoczerwonym swetrze i markowych dżinsach. Spojrzałam jej w oczy, mając nadzieję, że w moich zobaczy milczącą prośbę o pomoc. W dzień eksplozji po
prostu nie potrafiłam odwrócić się plecami i odejść, skoro wiedziałam, że jestem w stanie ratować ludzi. Kiedy zdałam sobie sprawę, że umiem wyczuć ich obecność, a wraz z Barrym możemy ich ocalić, po prostu rzuciłam się w wir pracy, mimo że, oczywiście, nie chciałam dać się poznać światu jako wybryk natury. Trudno wyjaśnić, co widzę. Przypuszczam, że mój dar można by porównać z obrazem dostrzeganym przez okulary na podczerwień lub podobny sprzęt. Tak czy owak, dostrzegam ciepło emanujące z mózgu. Jeśli mam czas, mogę policzyć żywe osoby przebywające w budynku. Wampirze mózgi widzę z kolei jako coś w rodzaju dziur w przestrzeni, miejsc pustych. Zazwyczaj jestem w stanie policzyć także takie osobniki. Zwykłych ludzi po śmierci nie wyczuwam wcale, jakby nie istnieli. Tego dnia wraz z Barrym chwyciliśmy się za ręce i połączyliśmy nasze zdolności, zwiększając je. Dzięki temu znajdowaliśmy żywych ludzi i słyszeliśmy ostatnie myśli umierających. Nie życzę nikomu takich doświadczeń. Nigdy więcej nie chciałabym przeżyć tego dnia po raz drugi. - Po prostu mieliśmy szczęście - mruknęłam. Wiem, tym stwierdzeniem nie przekonałabym nawet ropuchy do skoku. Amelia podeszła do gości, wyciągając do nich dłoń. - Jestem Amelia Broadway - przedstawiła się takim
tonem, jakby oczekiwała, że agenci będą wiedzieli, z kim mają do czynienia. I wiedzieli. - Jest pani córką Copleya, prawda? - spytała Weiss. Spotkałam go parę tygodni temu, w związku z programem odbudowy miasta. - Tak, ojciec jest strasznie zaangażowany w te sprawy odparła z oślepiającym uśmiechem Amelia. - Przypuszczam zresztą, że macza palce w wielu sprawach. Wiem jednak, że bardzo polubił naszą Sookie. Było to niezbyt subtelne, lecz skuteczne polecenie: „Zostawcie moją współlokatorkę w spokoju. Szczególnie że mój ojciec jest potężny". Weiss uprzejmie pokiwała głową. - Jak pani znalazła się tu, w Bon Temps, panno Broadway? - spytała. - Po Nowym Orleanie pewnie wydaje się pani tutaj naprawdę spokojnie. Pomyślała natomiast: Co taka bogata suka jak ty robi w tej wiosze? I jak widzę, twojego tatkę mało to obchodzi. - Mój dom został zniszczony podczas Katriny - odparła Amelia. Nie dodała nic więcej, na przykład, że kiedy przez Nowy Orlean przetoczyła się Katrina, Amelia mieszkała już u mnie w Bon Temps.
- A pani, panno Fant? - spytał Lattesta. - Pani również została ewakuowana? Agent bynajmniej nie zamierzał porzucić tematu moich zdolności, przez chwilę jednak zgadzał się na towarzyską pogawędkę. - Tak - przyznała Octavia. - Przez jakiś czas korzystałam z gościnności mojej siostrzenicy, ale było dość ciasno, a Sookie bardzo życzliwie zaoferowała mi zapasową sypialnię. - Jak się poznałyście? - spytała Weiss głosem osoby, która spodziewa się usłyszeć rozkoszną historyjkę. - Przez Amelię - odrzekłam z uśmiechem. - A pani i Amelia... jak się spotkałyście? - W Nowym Orleanie - ucięła Amelia. - Napije się pan jeszcze mrożonej herbaty? - spytała Octavia Lattestę. - Nie, bardzo pani dziękuję - odparł i o mało się nie wzdrygnął. Ponieważ co jakiś czas przychodziła kolej Octavii na zaparzenie herbaty, wiedziałam, że hojnie sypie cukier. Panno Stackhouse, nie ma pani pojęcia, jak możemy się skontaktować z tym młodym człowiekiem? Wskazał na zdjęcie. Wzruszyłam ramionami. - Oboje pomagaliśmy szukać ciał - wyjaśniłam. - To był okropny dzień. Nie pamiętam, jakie ten mężczyzna podał mi nazwisko.
- Wydaje mi się to dość dziwne - zauważył Lattesta, a ja pomyślałam: O cholera! - ponieważ osoby odpowiadające państwa opisowi zameldowały się w jednym pokoju w motelu niedaleko miejsca wybuchu. - No cóż, nie trzeba znać nazwiska osoby, żeby spędzić z nią noc - wtrąciła błyskotliwie Amelia. Wzruszyłam ramionami i próbowałam wyglądać na zakłopotaną, co zresztą nie było w tej sytuacji trudne. Wolałam, żeby uznali mnie za latawicę niż za osobę wartą głębszej uwagi. - Razem przetrwaliśmy straszne i stresujące zdarzenie, więc wydało nam się, że jesteśmy sobie naprawdę bliscy bąknęłam. - Ludzie reagują w ten sposób. W rzeczywistości Barry zasnął, ledwie przyłożył głowę do poduszki, a ja niedługo po nim. Bara - bara zupełnie nie zaprzątało naszych myśli. Agenci wpatrywali się we mnie z powątpiewaniem. Weiss uważała, że na pewno kłamię, a Lattesta podejrzewał to samo. Sądził, że doskonale znam Barry'ego. Zadzwonił telefon i Amelia pośpiesznie poszła do kuchni, by odebrać. Wróciła sinozielona na twarzy. - Sookie, to był Antoine. Dzwonił z komórki. Potrzebują cię w barze - wydukała, po czym odwróciła się do agentów FBI. - Prawdopodobnie powinniście z nią jechać.
- Dlaczego? - spytała Weiss. - Co się stało? Mimo pytania już wstała. Lattesta wpychał zdjęcie z powrotem do aktówki. - Ciało - rzuciła krótko Amelia. - Za barem ukrzyżowano kobietę. ROZDZIAŁ PIĄTY Agenci podążyli za moim autem do „Merlotte'a". Przed barem dostrzegłam pięć czy sześć samochodów, zaparkowanych w miejscu, gdzie kończył się parking frontowy, a zaczynał tylny. Pojazdy skutecznie blokowały dostęp do budynku. Wyskoczyłam z samochodu i przecisnęłam się pomiędzy wozami policyjnymi. Agenci FBI wprost deptali mi po piętach. Z trudem mogłam uwierzyć w to, co powiedziała mi Amelia, niestety, taka właśnie była prawda. Tradycyjny krzyż wzniesiono na parkingu dla pracowników, a właściwie na jego obrzeżach, na granicy żwiru i ziemi, blisko drzew. Do krzyża przybito zwłoki. Przyglądałam im się badawczo, i to przez dłuższą chwilę, ponieważ były zniekształcone, twarz ofiary
zaś pokrywały smugi zaschniętej krwi. - Och, nie - jęknęłam i kolana się pode mną ugięły. Kucharz Antoine i pomocnik kelnera D'Eriq natychmiast do mnie podskoczyli, stanęli po bokach i podtrzymali mnie. Kuchcik D'Eriq był zapłakany, a Antoine minę miał posępną, ale nie stracił rezonu. Walczył wcześniej w Iraku i był w Nowym Orleanie podczas huraganu. Widział więc gorsze rzeczy. - Przykro mi, Sookie - powiedział. Na miejscu znajdował się Andy Bellefleur, a także szeryf Dearborn. Podeszli do mnie, a obaj w wodoodpornych pikowanych kurtkach wyglądali na większych i tęższych. Miny mieli zacięte, co oznaczało, że usiłują ukryć szok. - Przykro mi z powodu twojej szwagierki - odezwał się Bud Dearborn, ale do mnie te słowa ledwo dotarły. - Była w ciąży - stęknęłam. - W ciąży. O niczym innym nie mogłam w tej chwili myśleć. Nie dziwiłam się, że ktoś miał ochotę zabić Crystal, naprawdę jednak przerażało mnie zabójstwo nienarodzonego dziecka. Wzięłam głęboki wdech i zmusiłam się do ponownego spojrzenia w górę. Zakrwawione ręce Crystal były teraz łapami pumy. Dolna część jej nóg również pozostawała przemieniona. Ostateczny efekt tej mieszanki był jeszcze bardziej wstrząsający i groteskowy, niż gdyby ukrzyżowano
zwykłą kobietę, a równocześnie - jeśli to możliwe - bardziej żałosny. Myśli pędziły mi przez głowę w pełnym nonsensu chaosie. Zastanowiłam się, kogo powinnam powiadomić o śmierci Crystal. Calvina, nie tylko przywódcę jej klanu, lecz także stryja. No i męża Crystal, mojego brata. Dlaczego krzyż postawiono właśnie tutaj? I kto mógł zrobić coś takiego?! - Dzwoniliście już do Jasona? - wydukałam z powodu odrętwiałych warg. Usiłowałam zrzucić winę na panujący chłód, ale wiedziałam, że tak naprawdę jestem w szoku. Będzie o tej porze w pracy. - Dzwoniliśmy do niego - zapewnił mnie Bud Dearborn. - Błagam, nie każcie mu na nią patrzeć - poprosiłam. Wokół krzyża leżało sporo krwawych szczątków. Zakryłam usta i starałam się panować nad emocjami. - Z tego, co zrozumiałem, zdradziła go i ich zerwanie miało przebieg dość... publiczny. Bud starał się mówić obojętnie, ale sporo go to kosztowało. Emanował wściekłością. - Możesz o to zapytać Dove'a Becka - odburknęłam, od razu przechodząc do obrony. Dove Beck, z którym Crystal postanowiła zdradzić mojego brata, był kuzynem Alcee Becka, detektywa departamentu policji Bon Temps. - Tak, Crystal i Jason ogłosili separację, ale wiem, że mój brat nigdy
nie skrzywdziłby swojego dziecka. Byłam pewna, że Jason nie zrobiłby żonie czegoś tak przerażającego, nieważne, jak bardzo by go sprowokowała, nie oczekiwałam jednak, że ktoś uwierzy mi na słowo. Podszedł do nas Lattesta, tuż za nim podążała agentka Weiss. Twarz nieco jej pobladła, ale kobieta zachowała mocny głos. - Z kondycji ciała mogę powiedzieć, że ofiara była... pumołaczycą. - Wypowiedziała to słowo powoli, jakby z trudem przechodziło jej przez usta. Kiwnęłam głową. - Tak, proszę pani, rzeczywiście - dodałam. Nadal walczyłam z napływającymi mdłościami. - Mogło zatem dojść do zbrodni z nienawiści - zauważył Lattesta. Zęby miał zaciśnięte, myślał jasno. Właśnie tworzył sobie w głowę listę osób, do których musi zadzwonić, i próbował wymyślić, w jaki sposób przejąć śledztwo w tej sprawie. Gdyby morderstwo zaliczono do rodzaju zbrodni dokonanych z nienawiści do odmienności, wówczas agent miałby dobry powód, aby włączyć się w dochodzenie. - A kim państwo jesteście? - spytał Bud Dearborn. Trzymał ręce na pasku i patrzył na Weiss i Lattestę jak na sprzedawców działek na cmentarzu.
Gdy przedstawiciele organów ścigania wymieniali nazwiska i przenikliwe opinie na temat miejsca zbrodni, Antoine powiedział: - Przepraszam, Sookie, musieliśmy ich powiadomić, ale zaraz potem zadzwoniliśmy do ciebie. - Oczywiście, że musieliście powiadomić policję odparłam. - Wolałabym tylko, żeby Sam tu był. - O, cholera! Wyjęłam z kieszeni telefon komórkowy i wcisnęłam numer zakodowany pod przyciskiem szybkiego wybierania. - Sam odezwałam się, kiedy Merlotte odebrał. - Możesz rozmawiać? - Tak - odparł tonem pełnym obaw. Od razu wiedział, że coś jest nie w porządku. - Gdzie jesteś? - Jadę samochodem. - Mam bardzo złe wieści. - Co się stało? Bar spłonął? - Nie, nie, ale na parkingu za barem zamordowano Crystal. Tuż przy twojej przyczepie. - Cholera! A gdzie jest Jason? - Z tego, co wiem, jedzie tutaj. - Przykro mi, Sookie. - Z jego głosu wywnioskowałam, że czuje się wyczerpany. - Będziesz miała z tego powodu kłopoty. - FBI tu jest. Myślą, że to może być zbrodnia z
nienawiści. Pominęłam powód, dla którego agenci przypadkiem przebywali w Bon Temps. - No cóż, wiele osób nie lubiło Crystal - zauważył oględnie Sam. - Została ukrzyżowana. - O, do diabła. - Zapadła długa chwila ciszy. - Sookie, jeśli stan mojej mamy nadal będzie dobry i nic nieprzewidzianego nie wydarzy się w sprawie ojczyma, wyruszę w drogę powrotną jeszcze dzisiaj lub jutro wcześnie rano. - Dobrze. Nie byłam w stanie w tym jednym słowie zawrzeć ulgi, jaka mnie ogarnęła. Ale nie było też sensu udawać, że panuję nad wszystkim. - Przykro mi, cher - powtórzył. - Przepraszam, że musisz radzić sobie z tym sama. Przykro mi, że Jasona będą podejrzewać, i w ogóle z powodu całej tej sprawy. No i żal mi też Crystal. - Ucieszę się, gdy cię zobaczę - jęknęłam szybko, gdyż głos drżał mi od wstrzymywanych łez. - Przyjadę - zapewnił mnie, po czym się rozłączył. - Panno Stackhouse - spytał Lattesta - czy ci mężczyźni to również pracownicy baru?
Przedstawiłam mu Antoine'a i D'Eriqa. Wyraz twarzy Antoine'a nie zmienił się, lecz na kuchciku fakt poznania agenta FBI najwyraźniej wywarł spore wrażenie. - Obaj znaliście tę Crystal Norris, prawda? - spytał łagodnie Lattesta. - Tylko z widzenia - odparł Antoine. - Przychodziła czasem do baru. D'Eriq jedynie skinął głową. - Crystal Norris Stackhouse - poprawiłam agenta. - To moja szwagierka. Szeryf zadzwonił już do mojego brata. Ale powinniście powiadomić jej stryja, Calvina Norrisa. Pracuje w Norcross. - Jest jej najbliższym żyjącym krewnym? Oprócz męża? Miała też siostrę. Ale to Calvin jest przywódcą... Przerwałam, niepewna, czy Calvin udzielił poparcia Wielkiemu Objawieniu. - Wychował ją - rzuciłam szybko. Nie skłamałam. Lattesta i Weiss stali zbici w grupkę z Budem Dearbornem, pogrążeni w rozmowie, prawdopodobnie na temat Calvina i maleńkiej społeczności zamieszkującej ponure rozstaje dróg. Na Hotshot składała się nie tylko mała grupka niewielkich domostw, lecz także liczne tajemnice. Crystal chciała kiedyś stamtąd uciec, a zarazem tam czuła się najbezpieczniej.
Znów bezwiednie spojrzałam na udręczoną postać na krzyżu. Żona Jasona była ubrana, ale jej ubranie się podarło, gdy ramiona i nogi zmieniły się w łapy pumy. Całe ciało było zakrwawione. Ręce i stopy, w miejscach, gdzie wbito gwoździe, pokrywały strupy. Do poziomej poprzeczki krzyża zwłoki dodatkowo przywiązano sznurami, na wypadek, gdyby gwoździe nie były w stanie ich utrzymać. Widziałam w życiu mnóstwo okropnych scen, ale ta była ze wszystkich chyba najbardziej poruszająca. - Biedna Crystal - powiedziałam i odkryłam, że łzy spływają mi po policzkach. - Nie lubiłaś jej - wytknął mi Andy Bellefleur. Zadałam sobie pytanie, jak długo tu stoi, patrząc na resztki osoby, która niegdyś była żywą, oddychającą, zdrową kobietą. Policzki Andy'ego pokrywał kilkudniowy zarost, nos miał czerwony. Bellefleur był wyraźnie przeziębiony. Kichnął, przeprosił i wytarł nos chusteczką. D'Eriq i Antoine rozmawiali z Alcee Beckiem. Alcee był drugim policyjnym detektywem w Bon Temps i z tego powodu nadzieje na szybkie zakończenie śledztwa nie wydawały się zbyt duże. Beck chyba nieszczególnie żałował Crystal. Andy odwrócił się do mnie znowu, gdy już wydmuchał nos i schował chusteczkę do kieszeni. Popatrzyłam na jego
zmęczoną, szeroką twarz. Wiedziałam, że Bellefleur zrobi co w jego mocy, aby odkryć sprawcę. Ufałam mu. Ten krępej budowy mężczyzna, starszy ode mnie o kilka lat, nigdy nie należał do osób radosnych. Był raczej poważny i nieufny. Nie wiedziałam, czy wybrał ten zawód, ponieważ pasował do jego cech, czy też charakter zmienił mu się wraz z latami pracy w policji. - Słyszałem, że ona i Jason zerwali - zagaił. - Tak. Zdradziła go. Wszyscy o tym wiedzieli i nie zamierzałam udawać, że jest inaczej. - Była w ciąży i mimo to, zdradziła? - Andy pokręcił głową, nie rozumiejąc. - Tak. - Rozłożyłam ręce w geście sugerującym: „Taka była". - To chore - zauważył Andy. - Tak, rzeczywiście. Zdradzanie męża, kiedy się nosi w brzuchu jego dziecko... to wyjątkowo ohydne. Tak myślałam od początku, jednakże nigdy przedtem nie wypowiedziałam głośno tej opinii. - Więc kim był ten drugi facet? - spytał Andy jakby od niechcenia. - Albo faceci? - Jesteś jedynym człowiekiem w Bon Temps, który nie wie, że pieprzyła się z Dove'em Beckiem - odburknęłam.
Teraz bez wątpienia się dowiedział. Zerknął na Alcee Becka i z powrotem na mnie. - Teraz wiem - potwierdził. - Kto nienawidził jej aż tak bardzo, Sookie? - Jeśli myślisz o Jasonie, możesz go skreślić. Nigdy by tego nie zrobił swojemu dziecku. - Skoro tak lubiła seks, może to nie było jego dziecko zadumał się Andy. - I może Jason odkrył tę prawdę. - Było jego! - oznajmiłam z przekonaniem, którego wcale nie czułam. - Zresztą, nawet jeśli nie było jego, nawet gdyby testy krwi wykluczyły jego ojcostwo, nie zabiłby dziecka. Tak czy owak, nie mieszkali już razem. Crystal wyprowadziła się z powrotem do siostry. Po co miałby się pakować w kłopoty? - Dlaczego agenci FBI zjawili się u ciebie w domu? No tak, wiedziałam, że w końcu ktoś o to spyta. - Chcieli rozmawiać o czymś w związku z wybuchami w Rhodes - odparłam. - Gdy powiadomiono mnie o Crystal, akurat u mnie byli. Przyjechali ze mną, jak sądzę, z zawodowej ciekawości. Lattesta, ten agent, uważa, że może chodzić o zbrodnię z nienawiści. - Jaka to interesująca myśl - mruknął. - Tej zbrodni niewątpliwie dokonano z nienawiści, chociaż nie wiem, czy akurat oni powinni prowadzić dochodzenie. Ruszył, stawiając duże kroki, by porozmawiać z Sarą
Weiss. Lattesta patrzył w górę, na ciało, kręcąc głową, jak gdyby obliczył stopień okropności i uznał go za niemożliwy do osiągnięcia. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Odpowiadałam za bar, a miejsce zbrodni znajdowało się na tym samym terenie co „Merlotte", więc postanowiłam zostać. Alcee Beck zawołał w tym momencie: - Wszystkie osoby, które znajdują się obecnie na miejscu zbrodni, a nie są funkcjonariuszami policji, uprasza się o opuszczenie tego obszaru! Z kolei wszyscy funkcjonariusze, którzy nie prowadzą działań na miejscu zbrodni, proszeni są o przejście na parking od frontu! Gdy spojrzenie detektywa padło na mnie, podniósł palec i wycelował we frontowy parking, więc wróciłam tam i oparłam się o swój samochód. Chociaż było dość zimno, wszyscy mieliśmy szczęście, że dzień był pogodny i nie wiał wiatr. Podniosłam kołnierz płaszcza, zakrywając uszy, i sięgnęłam do auta po czarne rękawiczki. Włożyłam je i czekałam. Czas mijał. Obserwowałam kręcących się wokół policjantów. Kiedy zjawiła się na swoją zmianę Holly, wyjaśniłam jej, co się stało, i odesłałam do domu, mówiąc, że zadzwonię, gdy otrzymam pozwolenie na ponowne otwarcie lokalu. Nie potrafiłam wymyślić sobie żadnego innego zajęcia. Antoine i
D'Eriq już dawno temu odjechali, natychmiast po tym, jak już wpisałam sobie ich numery do książki adresowej telefonu. Obok mojego samochodu zatrzymał się z piskiem pikap Jasona. Brat wyskoczył i stanął przede mną. Nie rozmawialiśmy od wielu tygodni, teraz jednak pora nie była odpowiednia na kłótnie. - Czy to prawda? - spytał. - Przykro mi, ale tak. - Dziecko również? - Tak. - Alcee przyjechał do mnie do pracy - oznajmił tępo. Przyszedł i spytał, kiedy ostatnio ją widziałem. Nie rozmawiałem z nią od czterech lub pięciu tygodni, wysłałem jedynie pieniądze na wizyty lekarskie i witaminy. Ale widziałem ją któregoś dnia w Dairy Queen. - Kto z nią był? - Jej siostra. - Wziął długi, drżący wdech. - Myślisz... że cierpiała? Nie było sensu owijać niczego w bawełnę. - Tak - przyznałam. - W takim razie przykro mi, że tak umarła - stwierdził. Nie był przyzwyczajony do wyrażania skomplikowanych emocji, i to połączenie zgryzoty, żalu i poczucia straty wyraźnie krępowało go i dołowało. Wyglądał dziś na pięć lat
starszego niż w rzeczywistości. - Strasznie mnie zraniła i byłem na nią okropnie wściekły, ale nigdy nie chciałem, żeby cierpiała czy bała się czegoś. Bóg jeden wie, że prawdopodobnie nie bylibyśmy dobrymi rodzicami, szkoda jednak, że nie mieliśmy szansy spróbować. Zgodziłam się z każdą częścią zdania, które wypowiedział. - Miałeś towarzystwo ubiegłej nocy? - spytałam w końcu. - Tak, byłem w „Bayou" i wróciłem do domu z Michele Schubert - odparł. „Bayou" to bar w Clarice, zaledwie kilka kilometrów od „Merlotte'a". - Została na całą noc? - Usmażyłem jej dziś rano jajecznicę. - To dobrze. Przynajmniej raz rozwiązłość seksualna mojego brata na coś się przydała. Michele jest samotną szczerą do bólu rozwódką bez dzieci. Jeśli ktoś potrafił opowiedzieć policji dokładnie, gdzie był i co robił, minuta po minucie, na pewno taką osobą była Michele. Powiedziałam o tym Jasonowi. - Policja już z nią rozmawiała - odparł. - Szybcy byli. - Bud również siedział wczoraj w nocy w „Bayou". Czyli że szeryf bez wątpienia widział, jak Jason wychodzi, i pewnie zauważył, kto mu towarzyszy. Bud nie utrzymałby się na posadzie szeryfa tak długo, gdyby nie był
spostrzegawczy. - No cóż, to dobrze - powtórzyłam. Nie umiałam wymyślić niczego innego, co mogłabym powiedzieć. - Sądzisz, że zabito ją, ponieważ była pumą? - spytał brat z wahaniem. - Być może. Kiedy zginęła, jej ciało było w trakcie przemiany. - Biedna Crystal - mruknął. - Nienawidziłaby samej myśli, że ktoś mógłby ją zobaczyć w takiej postaci. I, ku mojemu zdumieniu, po twarzy Jasona spłynęły łzy. Nie miałam najmniejszego pomysłu, jak zareagować. Mogłam jedynie wziąć chusteczkę higieniczną z pudełka, które woziłam w aucie, i wcisnąć bratu w dłoń. Od lat nie widziałam, żeby Jason płakał. Czy rozpłakał się w ogóle po śmierci babci? Cóż, może naprawdę kochał Crystal. Może nie tylko zraniona duma skłoniła go do ujawnienia jej zdrady. A zorganizował to tak, że zarówno stryj Crystal, Calvin, jak i ja, przyłapaliśmy dziewczynę na gorącym uczynku. Tak bardzo zniesmaczył i rozgniewał mnie fakt, że musiałam być świadkiem tej sceny, i tak bardzo wściekłam się za konsekwencje ujawnienia prawdy, że unikałam Jasona przez parę miesięcy. Śmierć Crystal sprawiła jednak, że zapomniałam o wściekłości, przynajmniej na jakiś czas.
- To wszystko jest już poza nią - szepnęłam. W tym momencie, po drugiej stronie mojego samochodu zatrzymał się zdezelowany wóz Calvina i szybciej, niż zdołałam dostrzec, znalazł się przede mną przywódca pumołaków. Tanya Grissom tymczasem nadal gramoliła się, usiłując wysiąść. Calvin patrzył takim wzrokiem, że wyglądał jak ktoś obcy. Zazwyczaj jego tęczówki są koloru żółtawego, teraz jednak przybrały niemal odcień złota i były tak wielkie, że prawie nie dostrzegałam otaczających je białek. Źrenice wydłużyły się. Calvin nie nosił nawet lekkiej kurtki. Patrząc na niego, w każdym możliwym sensie odczuwałam chłód. Podniosłam ręce. - Tak okropnie mi przykro, Calvinie - zagaiłam. - Musisz jednak wiedzieć, że Jason na pewno tego nie zrobił. Uniosłam nieco głowę i spojrzałam w te jego niesamowite oczy. Był trochę bardziej siwy niż wówczas, gdy spotkałam go po raz pierwszy w życiu, kilka lat temu, wydawał się teraz również bardziej przysadzisty. Wciąż prezentował się jednak jak ktoś twardy i silny, ktoś, na kim można polegać. - Muszę ją obwąchać - jęknął, ignorując moje słowa. Niech pozwolą mi tam podejść i obwąchać ciało. Wtedy poznam prawdę. - No to chodź, powiemy im o tym - zaproponowałam, ponieważ pomysł był dobry, a poza tym pragnęłam trzymać
Calvina jak najdalej od Jasona. Brat okazał się przynajmniej choć trochę bystry, gdyż pozostał z drugiej strony mojego auta. Chwyciłam Calvina pod pachę i zaczęliśmy obchodzić budynek. Zatrzymała nas taśma otaczająca miejsce zbrodni. Widząc nas, z drugiej strony taśmy podszedł Bud Dearborn. - Calvinie, wiem, że jesteś zdenerwowany, i naprawdę mi przykro z powodu twojej bratanicy... - zdążył powiedzieć, zanim Calvin błyskawicznie rozdarł pazurami taśmę i ruszył ku krzyżowi. Przeszedł ledwie trzy kroki, gdy podeszło do niego dwoje agentów FBI, zamierzając zagrodzić mu drogę. I nagle oboje leżeli na ziemi. Rozległy się krzyki, zapanowało zamieszanie, ale ostatecznie pumołaka zatrzymali wspólnymi siłami Bud, Andy i Alcee, a Lattesta i Weiss próbowali ich wesprzeć, mimo zajmowanej pozycji horyzontalnej. - Calvinie - wydyszał chrapliwie Bud Dearborn. Nasz szeryf nie jest już młodym mężczyzną, a widać było, że powstrzymanie Calvina wymaga od niego pełnej mobilizacji sił. - Musisz trzymać się z dala od ciała, Calvinie, póki nie zbierzemy wszystkich możliwych dowodów. Jeśli zaczniesz się tutaj kręcić, możesz zadeptać ślady.
Zdziwiło mnie opanowanie Buda. Spodziewałabym się prędzej, że szeryf po prostu trzaśnie pumołaka w głowę pałką policyjną lub choćby latarką. On jednak wyraźnie okazywał Norrisowi współczucie i był tak życzliwy, jak życzliwy może być człowiek spięty i zmuszony do dodatkowego wysiłku. Po raz pierwszy zrozumiałam, że nie ja jedna znałam sekrety społeczności z Hotshot. W tym momencie Bud w geście pocieszenia poklepał rękę Calvina pomarszczoną dłonią. Widziałam, że bardzo stara się unikać pazurów Norrisa. Pazury zauważył jednak agent specjalny Lattesta i gwałtownie zaczerpnął tchu, wydając przy okazji zgrzytliwy, chaotyczny dźwięk ostrzegawczy. - Bud - odparł pumołak, a jego głos brzmiał bardziej jak warczenie - jeśli nie pozwolisz mi tam teraz wejść, będzie za późno. Gdy ją zdejmą, nie poczuję już żadnych zapachów. A usiłuję wywęszyć tych, którzy dopuścili się tej zbrodni. - Sprawdzę, czy możesz - odparł spokojnie Bud. - Ale teraz, kolego, musisz stąd odejść, ponieważ trzeba zebrać wszystkie możliwe dowody, bez których nie dojdzie do procesu sądowego. Więc na razie trzymaj się z dala od ciała, jasne? Szeryf nigdy specjalnie za mną nie przepadał, ja również niezbyt go lubiłam, w chwili obecnej jednak na pewno myślałam o nim dobrze.
Po długiej chwili Norris pokiwał głową. Trochę napięcia opadło z jego barków. Osoby, które go trzymały, równocześnie zwolniły uścisk. - Bądź przed frontem baru - poprosił Bud. - Zawołamy cię. Masz na to moje słowo. - W porządku - mruknął Calvin. Przedstawiciele organów ścigania odstąpili od pumołaka. Otoczyłam go ramieniem, a on mi na to pozwolił. Razem odwróciliśmy się i skierowaliśmy na parking przed barem. Na Norrisa czekała tam Tanya. Każdy jej mięsień wydawał się napięty. Żywiła te same obawy, co ja: że policjanci mocno poturbują Calvina. - Jason tego nie zrobił - powtórzyłam. - Twój brat nic mnie nie obchodzi - oznajmił, zwracając na mnie niesamowite oczy. - Nie ma znaczenia. Ale zgadza się, ja również nie sądzę, żeby ją zabił. Było pewne, że zdaniem Norrisa, niepokój o Jasona nie pozwala mi dostrzegać rzeczywistego problemu, czyli śmierci jego bratanicy. Zrozumiałam, że Calvin ma mi to za złe. Musiałam uszanować jego uczucia, więc zamilkłam. Tanya wzięła go za ręce, nie bacząc na pazury. - Pozwolą ci podejść do niej? - spytała. Nie spuszczała wzroku z twarzy mężczyzny. Mnie mogło tu równie dobrze w ogóle nie być. - Kiedy zdejmą ciało - odparł.
Byłoby naprawdę wspaniale, gdyby Calvin zdołał ustalić tożsamość sprawcy. Dzięki Bogu, że zmiennokształtni ujawnili swą naturę akurat teraz. Ale z drugiej strony... być może właśnie z tego powodu zamordowano Crystal. - Sądzisz, że będziesz w stanie wychwycić jakąś woń? spytała Tanya. Mówiła cicho, powoli. Była dziś poważniejsza niż kiedykolwiek podczas naszej niezbyt przyjemnej znajomości. Objęła Calvina; chociaż Norris nie należał do najwyższych mężczyzn, dziewczyna sięgała mu jedynie do obojczyków. Zadarła głowę. - Teraz, gdy wszyscy ci ludzie jej dotykają, zaatakują mnie dziesiątki zapachów. Mogę co najwyżej spróbować oddzielić je od siebie i przypisać do konkretnych osób. Szkoda, że nie zjawiłem się tutaj jako pierwszy. Trzymał Tanyę jak człowiek, który musi się na kimś oprzeć. Jason stał metr od nas, czekając, aż Calvin go dostrzeże. Plecy trzymał sztywno wyprostowane, rysy miał zacięte. Gdy Norris zerknął ponad ramieniem Tanyi i zauważył mojego brata, przez kilka minut panowała okropna cisza. Nie wiem, jak zareagowała Tanya, ale mnie ze zdenerwowania drgały wszystkie mięśnie. Calvin powoli wyciągnął do Jasona dłoń. Chociaż była to znów ręka istoty
ludzkiej, nosiła ślady wyraźnych zniekształceń. Na skórze widać było spore, wciąż jeszcze świeże blizny, a jeden z palców wyglądał na nieznacznie wykręcony. Ja to zrobiłam, ja! Poświadczyłam za brata na jego ślubie, a Calvin stał się wtedy takim samym reprezentantem Crystal. Kiedy Jason wysłał nas do swego domu i uczynił świadkami niewierności żony, musieliśmy w ich imieniu wyegzekwować karę: okaleczenie ręki lub łapy. Kazano mi podnieść cegłę i zmiażdżyć przyjacielowi rękę. Od tamtej pory nie czułam już do brata tego co wcześniej. Jason pochylił się i polizał grzbiet dłoni przywódcy, okazując podległość. Zrobił to niezręcznie i z zakłopotaniem, ponieważ tego typu rytuały nadal stanowiły dla niego nowość. Wstrzymałam oddech. Jason popatrzył Calvinowi w twarz. Kiedy Norris skinął głową, wszyscy się odprężyliśmy. Calvin uznał hołd mojego brata. - Będziesz tam ze mną - oświadczył Calvin, jak gdyby Jason o coś go prosił. - Dzięki - odrzekł mój brat, a potem zrobił kilka kroków w tył. Zatrzymał się po przejściu dobrych paru metrów. - Chcę ją pogrzebać - dodał. - Wszyscy ją pochowamy - stwierdził Calvin. - Kiedy oddadzą nam ciało. Mówił tonem nieznoszącym sprzeciwu. Jason wahał się
przez sekundę, a później kiwnął głową. Norris i Tanya wrócili do pikapa Calvina. Wsiedli. Najwyraźniej postanowili poczekać na zdjęcie ciała z krzyża. - Jadę do domu - mruknął Jason. - Nie mogę tu zostać. Wyglądał na niemal ogłuszonego. - Okej - zgodziłam się. - Czy ty... zamierzasz zostać? - Tak, zarządzam barem do powrotu Sama. - Bardzo ci ufa - zauważył brat. Przytaknęłam. Chyba powinnam czuć dumę. Och, tak, naprawdę czułam. - Czy to prawda, że ojczym postrzelił mu matkę? Tak słyszałem wczoraj w „Bayou". - Niestety, to prawda - przyznałam. - Ojczym nie wiedział, że matka Sama jest... no wiesz... zmiennokształtną. Jason pokręcił głową. - Ten akt wyjścia z ukrycia... - Zadumał się. - Po wszystkim, co się stało, nie mam pewności, czy rzeczywiście był to taki dobry pomysł. Zobacz, matkę Sama postrzelono, a Crystal nie żyje. Ktoś, kto wiedział, kim jest moja żona... dopadł ją. Może przyjdą teraz po mnie, Sookie, kto wie. Albo po Calvina. Albo po Traya Dawsona. Albo po Alcide'a. Może spróbują wybić nas wszystkich w pień. Zaczęłam mówić, że coś takiego nie może się zdarzyć, że
ludzie, których znamy, nie zwrócą się przeciwko przyjaciołom i sąsiadom z powodu wady genetycznej. W końcu jednak nie powiedziałam tego, ponieważ zadałam sobie pytanie, czy brat rzeczywiście nie ma racji. - Może tak się stanie - przyznałam, czując lodowate ciarki na plecach. Westchnęłam głęboko. - Skoro jednak nie było nagonki na wampiry... w większości miejsc... myślę, że ludzie potrafią przyjąć do wiadomości istnienie wszelkiego rodzaju zmiennokształtnych. Przynajmniej taką mam nadzieję. Mel, ubrany w spodnie i sportową koszulę, czyli strój, który nosił codziennie w sklepie z częściami samochodowymi, wysiadł ze swojego auta i podszedł bliżej. Zauważyłam, że stara się nie patrzeć na Calvina, chociaż Jason ciągle stał tuż obok pikapa przywódcy pumołaków. - Więc to prawda - powiedział Hart. - Ona nie żyje, Mel - potwierdził Jason. Przyjaciel poklepał go po ramieniu w niezdarny sposób, charakterystyczny dla wielu mężczyzn zmuszonych do pocieszania innych przedstawicieli swojej płci. - Chodź, Jasonie. Nie musisz tu tkwić. Pojedziemy do ciebie do domu, kumplu, i wypijemy po kielichu. Jason skinął głową. Wciąż wyglądał na oszołomionego. - Dobrze, jedźmy. Gdy mój brat odjechał do domu swoim samochodem, za
którym podążył Mel Hart, wsiadłam do własnego wozu i wzięłam z tylnego siedzenia gazety z ostatnich kilku dni. Często brałam je z podjazdu w drodze do pracy, rzucałam na tył, starając się od czasu do czasu przeczytać przynajmniej pierwszą stronę. Ze względu na nagły wyjazd Sama i obowiązki związane z tymczasowym prowadzeniem baru, odkąd zmiennokształtni ujawnili się światu, nie miałam kiedy nawet zerknąć na wiadomości. Ułożyłam gazety w porządku chronologicznym i zaczęłam czytać. Reakcje Amerykanów na ujawnienie sięgały od paniki po zupełny spokój. Wiele osób twierdziło, że miało wcześniej podejrzenia, jakoby po ziemi chodziło więcej istot inteligentnych niż tylko ludzie i wampiry. Nieumarli, przynajmniej publicznie, w stu procentach poparli „futrzastych" braci. Z doświadczenia wiem, że w stosunkach dwóch najpoważniejszych grup spośród istot nadnaturalnych nie zawsze bywało gładko i słodko. Wilkołaki i inni zmiennokształtni nierzadko naśmiewali się z wampirów, a
tamci odpowiadali szyderstwem i drwiną. Wyglądało jednak na to, że nadnaturalni postanowili trzymać jednolity front, przynajmniej przez jakiś czas. Reakcje rządów zmieniały się natomiast szybko i gwałtownie. Wydaje mi się, że amerykańską polityką od dawna parały się niektóre wilkołaki, działające po kryjomu wewnątrz systemu, ponieważ nasz rząd okazał się ogromnie dla zmiennokształtnych życzliwy. Przeważała tendencja do akceptacji łaków w taki sposób, jakby byli zwyczajnymi istotami ludzkimi, czyli mieli zachować wszystkie prawa przeciętnych Amerykanów, które zresztą posiadali wcześniej, gdy nikt nie wiedział, że są dwoistej natury. Wampiry nie mogły być z tego zbytnio zadowolone, ponieważ jeszcze nie uzyskały pełnych praw i przywilejów - w pewnych stanach nadal były zakazane dla nich śluby i dziedziczenie mienia, a dla nieumarłych biznesmenów pewne branże wciąż pozostawały niedostępne. Ludzkiemu lobby hazardowemu udało się zabronić wampirom posiadać kasyna, czego wciąż nie mogłam zrozumieć. I, chociaż wampiry mogły służyć jako funkcjonariusze policji i strażacy, nie - umarłych lekarzy nie akceptowano w specjalizacjach, które obejmowały leczenie i udzielanie pomocy medycznej pacjentom z otwartymi ranami. Wampiry nie mogły również uprawiać sportu wyczynowego, a przynajmniej niektórych dyscyplin. To akurat potrafiłam
pojąć; nieumarli byli zbyt silni. A jednak było już wielu sportowców, którzy mieli wśród przodków zmiennokształtnych czystej krwi i mieszańców, ponieważ sport był dla nich wręcz stworzony i mieli do niego naturalny dryg. W wojsku również służyło wielu oficerów, mężczyzn i kobiet, których antenaci wyli kiedyś do księżyca w pełni. W siłach zbrojnych ujawniło się wielu pełnokrwistych wilkołaków, chociaż był to zapewne trudny zawód dla ludzi, którzy trzy noce w miesiącu musieli szukać spokojnego miejsca, by po kryjomu mogliby się przemienić. Sportowe strony gazet były pełne zdjęć sławnych zmiennokształtnych i łaków. Biegacz z futbolowego zespołu New England Patriots, bejsbolista w Cardinals, pewien maratończyk... wyznali, że są tego czy innego rodzaju zmiennokształtnymi. Mistrz olimpijski w pływaniu właśnie dowiedział się, że jego ojciec jest fokołakiem, a Brytyjka, numer jeden kobiecego rankingu w tenisie, oznajmiła, że jej matka była panterołaczycą. W świecie sportu nie zawrzało tak strasznie od czasu ostatniej potężnej afery dopingowej. Pytano: czy dzięki swemu dziedzictwu ludzie ci zyskali
niesprawiedliwą przewagę nad innymi zawodnikami? Czy należy odebrać im zdobyte trofea? Czy ich rekordy mogą być dalej nawracane, czy należy je wymazać z akt? Innego dnia może bawiłoby mnie czytanie o tym lub dyskusja na ten temat, teraz jednak tylko wzruszyłam ramionami. Zaczęłam jednak dostrzegać ogólny problem. Wielkie Objawienie istot dwoistej natury stworzyło sytuację zupełnie inną niż ujawnienie wampirów. Wampiry nie miały właściwie związków z ludzkością, z naszej perspektywy przed ujawnieniem „istniały" jedynie w legendach i tradycji ludowej. Były innej rasy, trzymały się z dala od ludzi, a w dodatku nie żyły. Odkąd potrafiły egzystować, żywiąc się japońską krwią syntetyczną, wydawało się, że nie uosabiają zupełnie żadnego zagrożenia. Przypadek zmiennokształtnych był inny - te stworzenia żyły wśród ludzi przez cały czas, od zawsze stanowiąc część społeczeństwa, choć ukrywając prawdę o sobie i zawieranych przymierzach. Czasami nawet dzieci laków (te, które nie były pierworodnymi, a zatem nie odziedziczyły zmiennokształtności) nie wiedziały, „czym" są ich rodzice, szczególnie jeśli ci rodzice byli wilkołakami. „Czuję się zdradzona" - cytowano słowa pewnej kobiety. „Mój dziadek zmienia się co miesiąc w rysia. Biega po okolicy i zabija. Moja kosmetyczka, do której chodzę od piętnastu lat, okazała się kojotem. O niczym nie wiedziałam!
Tak, czuję się brzydko oszukana". Byli też ludzie, którzy uważali obecną sytuację za fascynującą. „Nasz dyrektor jest wilkołakiem" - oznajmił pewien chłopczyk ze Springfield w Missouri. „Czy to nie fajnie?". Ale niektóre osoby przerażał sam fakt istnienia zmiennokształtnych. „Okropnie się boję, że zastrzelę przypadkowo sąsiada, jeśli zobaczę, jak truchta drogą" - powiedział jakiś farmer z Kansas. „A co zrobię, gdy napadnie na moje kurczaki?". Kościoły również borykały się z problemem zmiennokształtnych. „Nie wiemy, co myśleć" - zwierzył się urzędnik watykański. „Są żywi, żyją wśród nas, na pewno mają dusze. Nawet niektórzy księża okazali się zmiennokształtnymi!". Wszyscy fundamentaliści byli w kropce. „Martwiliśmy się o Adama i Steve'a?" - zadumał się jeden pastor baptystyczny. „A może bardziej powinniśmy się martwić o Reksa i Azora?".
Podczas gdy ja zajmowałam się swoimi sprawami, wokół rozpętało się prawdziwe piekło. Nagle łatwiej mi było zrozumieć, dlaczego moja szwagierka - pumołaczyca skończyła na krzyżu za barem należącym do zmiennokształtnego. ROZDZIAŁ SZÓSTY W chwili, gdy z dłoni i stóp Crystal wyjęto gwoździe, jej ciało wróciło ponownie do postaci całkowicie ludzkiej. Obserwowałam wszystko zza taśmy otaczającej miejsce zbrodni. Proces przemiany przyciągał uwagę zebranych, którzy przyglądali mu się z przerażeniem. Wzdrygnął się nawet Alcee Beck. Czekałam już od kilku godzin; w tym czasie przeczytałam dwukrotnie wszystkie gazety, a później znalazłam w schowku książkę w miękkiej oprawie i przekartkowałam jedną trzecią stron. Odbyłam też luźną rozmowę z Tanyą na temat matki Sama. Gdy omówiłyśmy tę informację, Tanya zaczęła monolog, mówiąc przeważnie o Calvinie. Wywnioskowałam, że wprowadziła się do niego. Pracowała na część etatu w siedzibie Norcross, wykonując prace biurowe. Uwielbiała stałe godziny pracy. - No i nie muszę stać przez cały dzień - powiedziała. - Brzmi nieźle - odparłam uprzejmie, chociaż osobiście znienawidziłabym tego rodzaju posadę. Pracować codziennie z tymi samymi ludźmi?! Szybko
poznałabym ich wszystkich zbyt dobrze. Nie byłabym w stanie bronić się przed natłokiem ich myśli i w pewnym momencie zapragnęłabym uciec przed współpracownikami, ponieważ wiedziałabym o nich za dużo. W barze klientela się zmieniała, odrywając moją uwagę. - A jak w twoim przypadku przebiegło Wielkie Objawienie? - spytałam. - Powiedziałam im w Norcross następnego dnia wyjaśniła. - Kiedy się dowiedzieli, że jestem lisołaczycą, uznali to za zabawne. - Wyglądała na zniesmaczoną. Dlaczego najlepszą prasę dostały duże zwierzęta? Calvin zyskał ogromny szacunek w fabryce, jego ekipa wręcz go podziwia. Mnie trafiły się tylko żarty o puszystych ogonach. - To nie fair - zgodziłam się, powstrzymując uśmiech. - Calvin strasznie przeżył wiadomość o śmierci Crystal oznajmiła nagle Tanya. - Była jego ulubioną bratanicą. Czuł się okropnie, gdy odkrył, jak marna z niej zmiennokształtna. I z powodu poronień. Ze względu na panujące w Hotshot od wieków kojarzenie krewniacze Crystal potrzebowała bardzo dużo czasu na przemianę w pumołaczycę, a jeszcze dłużej zajmował jej powrót do postaci ludzkiej. Z tej samej przyczyny kilka razy poroniła. Pozwolono jej poślubić Jasona, ponieważ nikt nie miał już cienia wątpliwości, że dziewczyna nigdy nie donosi
dziecka czystej krwi. - Może straciła płód przed morderstwem, a może w trakcie - zastanawiałam się. - Może... ten, kto to zrobił... sprawca... o niczym nie wiedział. - Trochę było po niej widać, ale nie każdy dostrzegał zauważyła Tanya, kiwając głową. - Crystal strasznie grymasiła przy posiłkach, ponieważ chciała zachować figurę. Potrząsnęła głową i wykrzywiła z goryczą usta. - Ale tak naprawdę, Sookie, jaka to różnica, czy zabójca wiedział o ciąży? Koniec jest taki sam. Dziecko nie żyje, tak samo Crystal, która umarła przerażona i samotna. Miała absolutną rację. - Myślisz, że Calvin potrafi wyśledzić winowajcę po zapachu? - spytałam. Moje pytanie chyba ją zaniepokoiło. - Było tam wiele woni - zauważyła. - Nie wiem, czy Calvin potrafi powiedzieć, która jest tą właściwą. I popatrz, ci wszyscy ludzie jej dotykali. Niektórzy z nich noszą gumowe rękawiczki, lecz przecież i one nie są pozbawione zapachu, wiesz. Zobacz, tam jest Mitch Norris, pomaga ją zdjąć, a jest jednym z nas. Skąd więc Calvin miałby wiedzieć? - Poza tym, to przecież mógł zrobić jeden z nich dodałam, kiwając głową ku grupie osób zebranych wokół nieżyjącej kobiety.
Tanya popatrzyła na mnie ostro. - Chcesz powiedzieć, że ktoś z... organów ścigania mógł to zrobić? - spytała. - Wiesz coś? - Nie, nie - odparłam, żałując, że w ogóle poruszyłam ten temat. - Chodzi mi tylko o to, że... niczego nie wiemy na pewno, prawda? Pewnie myślałam o Dovie Becku. - To z nim się przespała tamtego dnia? Przytaknęłam. - Ten duży facet, o tam - stwierdziłam. - Widzisz tego czarnoskórego w garniturze? To kuzyn Dove'a, Alcee. - Sądzisz, że mógł mieć z tym coś wspólnego? - Właściwie nie, nie sądzę - mruknęłam. - Tylko rozważam możliwości. - Założę się, że Calvin również o tym myśli. - Zadumała się. - Jest bardzo bystry, wiesz. Pokiwałam głową. Norris nie wydawał się jakoś szczególnie błyskotliwy i nie chodził do college'u (zresztą, tak jak ja), lecz jego inteligencji bez wątpienia nie można było nic zarzucić. W tym właśnie momencie wezwał go Bud, więc Calvin wysiadł z pikapa i podszedł do ciała, które leżało teraz na noszach w otwartym worku na zwłoki. Norris zbliżał się do Crystal ostrożnie, trzymając ręce za plecami, tak żeby nie mógł jej przypadkiem dotknąć. Do czasu, aż skończył oględziny, patrzyliśmy na niego
wszyscy - jedni ze wstrętem lub niechęcią, drudzy obojętnie bądź też z zainteresowaniem. Ostatecznie Norris wyprostował się, a następnie odwrócił i ruszył ponownie w stronę pikapa. Tanya wysiadła z mojego auta i wyszła pumołakowi naprzeciw. Objęła go, uniosła wzrok i spojrzała mu w twarz. Pokręcił głową. Opuściłam okno, chcąc usłyszeć, co powie. - Nie mogłem zbyt wiele ustalić na podstawie tych resztek - wyznał. - Za dużo innych zapachów. Pachniała po prostu jak martwa puma i tyle. - Jedźmy do domu, Calvinie - poprosiła Tanya. - Dobrze - zgodził się. Podnieśli ręce, powiadamiając mnie, że odjeżdżają, i nagłe zostałam sama na parkingu przed barem. Ciągle czekałam. Bud spytał, czy mogę otworzyć wejście dla pracowników. Wręczyłam mu klucze. Wrócił po kilku minutach i powiedział, że drzwi nikt nie otwierał, a i w środku nie dostrzegł śladów czyjejś obecności w lokalu po naszym wyjściu. Oddał mi klucze. - Więc możemy otwierać lokal? - spytałam. Kilka policyjnych pojazdów już odjechało, ciało zabrano, odniosłam zatem wrażenie, że czynności śledcze na miejscu zbrodni zostały częściowo zakończone. Uznałam, że jeśli mogę wejść do baru niedługo, to poczekam.
Bud jednak oznajmił mi, że potrzebują jeszcze dwóch, a może trzech godzin, postanowiłam więc, że pojadę do domu. Wcześniej rozmawiałam z każdym pracownikiem, do którego zdołałam dotrzeć, a klienci, widząc taśmę na parkingu, na pewno się domyśla, że bar jest nieczynny. Marnowałam tu zatem czas. „Moi" agenci FBI, którzy spędzili całe godziny z telefonami komórkowymi przyciśniętymi do ucha, chyba przejmowali się teraz bardziej ukrzyżowaniem Crystal niż moją skromną osobą, co mi nawet odpowiadało. Może w ogóle o mnie zapomnieli. Skoro nikt na mnie nie patrzył i nikogo nie obchodziło, co robię, uruchomiłam silnik samochodu i po prostu odjechałam. Nie miałam serca zajmować się jakimiś swoimi sprawami, więc skierowałam się prosto do domu. Amelia była już w pracy w agencji ubezpieczeniowej, ale Octavię zastałam. Ustawiła w swoim pokoju deskę do prasowania. W tej chwili zaprasowywała mankiet w spodniach, które niedawno skróciła, przygotowała też sobie stos pogniecionych bluzek. Przypuszczam, że nie istnieje zaklęcie wygładzające zmarszczki i zagniecenia.
Zaproponowałam, że zawiozę starą czarownicę do miasta, lecz Octavia odparła, że podczas wczorajszej wyprawy z Amelią załatwiła tam wszystko, co chciała. Zaprosiła mnie, żebym usiadła na drewnianym krześle obok łóżka i potowarzyszyła jej podczas pracy. - Prasowanie idzie szybciej, gdy masz z kim porozmawiać - rzuciła. Stwierdzenie to świadczyło o jej samotności, przez co poczułam się winna. Opowiedziałam jej o zdarzeniach dzisiejszego poranka i okolicznościach śmierci Crystal. Octavia widziała w życiu sporo tragedii, więc moja opowieść nie przeraziła jej. Czarownica wypowiedziała stosowne do sytuacji słowa i wyraziła swoje oburzenie, jak zrobiłby niemal każdy, ale tak naprawdę nie znała mojej bratowej. Wyczuwałam jednak, że po głowie chodzi jej coś innego. I rzeczywiście. Nagłe odstawiła żelazko, podeszła i spojrzała mi w oczy. - Sookie - zaczęła - muszę zdobyć pracę. Wiem, że jestem ciężarem dla ciebie i Amelii. Kiedyś pożyczałam samochód od siostrzenicy, podczas dnia, jeśli pracowała na nocną zmianę, ale odkąd przeprowadziłam się tutaj, stale muszę prosić którąś z was, aby mnie gdzieś zawiozła. Wiem, że się starzeję. Siostrzenicy sprzątałam dom, gotowałam, pomagałam
pilnować dzieci i w ten sposób płaciłam za wikt i opierunek, ale ty i Amelia jesteście takimi czyścioszkami, że świetnie dajecie sobie radę bez mojej pomocy. - Cieszę się, że cię mam, Octavio - powiedziałam, nie do końca zgodnie z prawdą. - Pomagasz mi na wiele sposobów. Pamiętasz, że to dzięki tobie Tanya się ode mnie odczepiła? A teraz jest najwyraźniej zakochana w Calvinie, więc nie będzie mnie już niepokoiła. Wiem, że czułabyś się lepiej, gdybyś mogła pracować, i może wkrótce coś znajdziesz, kto wie. Tymczasem, proszę, nie zadręczaj się. Coś wymyślimy. - Dzwoniłam do mojego brata w Nowym Orleanie wyznała, zaskakując mnie. Nie wiedziałam nawet, że ma brata. Twierdzi, że towarzystwo ubezpieczeniowe zdecydowało się wypłacić mi pewną kwotę. Nie jest to dużo, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę to, że straciłam prawie wszystko, lecz wystarczy na zakup dobrego używanego auta. Nie będę jednak miała do czego wracać. Nie zamierzam odbudować domu, a w niewielu miejscach stać by mnie było na zakup działki. - Przykro mi - stwierdziłam. - Żałuję, że nie potrafię czegoś z tym zrobić, Octavio. Że nie potrafię ci pomóc. - Już bardzo mi pomogłaś - odparła. - Jestem ci naprawdę
wdzięczna. - Och, proszę cię - jęknęłam żałośnie. - Nie mów tak. Podziękuj Amelii. - Jedyne, na czym się znam, to magia - stwierdziła Octavia. - Tak bardzo się cieszyłam, że mogę ci pomóc rozwiązać problem z Tanyą. Ona nic nie pamięta? - Nie - odparłam. - Nie sądzę, żeby zapamiętała, jak Calvin przywiózł ją tutaj albo cokolwiek na temat rzuconego zaklęcia. Nigdy nie będę jej ulubienicą, ale przynajmniej dziewczyna nie próbuje już zniszczyć mi życia. Kiedyś Tanyę przysłała tutaj niejaka Sandra Pelt, kobieta, która żywiła do mnie urazę. Ponieważ Tanya w owym czasie wyraźnie przypadła Cabanowi do serca, Amelia i Octavia rzuciły jedynie czar, dzięki któremu uwolniły dziewczynę od wpływu Sandry. Tanya nadal bywała zgryźliwa, sądziłam jednak, że po prostu taką ma naturę. - Uważasz, że powinno się przeprowadzić rekonstrukcję zdarzeń i dowiedzieć, kto zabił Crystal? - zaoferowała się teraz starsza pani. Zastanowiłam się nad jej propozycją. Usiłowałam sobie wyobrazić ektoplazmatyczną rekonstrukcję na parkingu baru „U Merlotte'a". Trzeba by znaleźć przynajmniej jeszcze jedną czarownicę, ponieważ teren był naprawdę duży i nie byłam pewna, czy Octavia i Amelia zdołają go objąć swoją magią we
dwie. Chociaż prawdopodobnie uważają, że tak, że dałyby radę. - Boję się tego, czego byłybyśmy świadkami - wyznałam wreszcie. - I że wy, ty i Amelia, na pewno byście taki widok odchorowały. Poza tym, w rzeczywistości nie wiemy, gdzie Crystal zadano śmierć. A musicie to przecież wiedzieć, prawda? Znać miejsce zbrodni? - Tak - zgodziła się ze mną Octavia. - Jeżeli dziewczyna nie umarła na parkingu, rekonstrukcja na tamtym terenie zda się na nic. Odniosłam wrażenie, że słyszę w jej głosie ulgę. - Przypuszczam, że dopiero po sekcji dowiemy się, czy umarła na krzyżu, czy dużo wcześniej. Pomyślałam, że chyba i tak nie zniosłabym widoku kolejnej rekonstrukcji ektoplazmatycznej. Widziałam już dwie. Obserwowanie zabitej osoby (w rozmytej formie, niemniej jednak łatwo dającej się rozpoznać), ostatnich minut jej życia, było doświadczeniem nieopisanie okropnym i przytłaczającym. Octavia wróciła do prasowania, a ja poszłam do kuchni i podgrzałam sobie trochę zupy. Musiałam coś zjeść, a otwarcie puszki wydawało się największym wysiłkiem, na jaki potrafiłam się zdobyć. Następne, wlokące się powoli godziny kompletnie mnie
przygnębiły. Nie miałam wiadomości od Sama. Policja nie powiadomiła mnie, kiedy będę mogła ponownie otworzyć podwoje „Merlotte'a". Agenci FBI nie wrócili, by zadać mi kolejne pytania. W końcu postanowiłam pojechać do Shreveport. Amelia wróciła już z pracy i gdy wychodziłam, wraz z Octavią przyrządzały kolację. Panowała domowa atmosfera, ja jednak byłam zbyt zdenerwowana, by przyłączyć się do czarownic. Po raz drugi w ciągu kilku dni skierowałam się do „Fangtasii". Nie pozwoliłam sobie na rozmyślania. Przez całą drogę słuchałam stacji radiowej nadającej muzykę gospel, i te religijne pieśni Murzynów amerykańskich poprawiły mi samopoczucie i pomogły zapomnieć o paskudnych zdarzeniach mijającego dnia. Gdy przybyłam pod lokal, zapadła już noc, chociaż było jeszcze stosunkowo wcześnie, toteż w barze nie panował tłok. Eric, odwrócony plecami do mnie, zajmował krzesło przy jednym ze stolików w głównej sali. Pił Czystą Krew i rozmawiał z Clancym, który w hierarchii wampirzej - jak sądziłam - był o krok niżej od Pam. Clancy siedział przodem do wejścia, a gdy zobaczył, jak idę w ich stronę, uśmiechnął się szyderczo. Clancy bowiem nie jest fanem Sookie Stackhouse, a jako że jest nieumarłym, nie potrafię ustalić przyczyny jego niechęci, uważam więc, że mnie nie lubi i już.
Eric odwrócił się, zobaczył, że podchodzę, i uniósł brwi. Powiedział coś do Clancy'ego, który wstał od stołu i wycofał się do biura. Northman poczekał, aż usiądę przy jego stoliku, i dopiero wtedy odezwał się do mnie. - Witaj, Sookie - zagaił. - Przyszłaś powiedzieć mi, jak strasznie się na mnie gniewasz za nasze zaślubiny? A może jesteś gotowa odbyć tę długą rozmowę, która prędzej czy później nas czeka? - Nie - odparłam krótko. Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu. Byłam wyczerpana, a równocześnie dziwnie spokojna. Powinnam się wkurzać na Erica za arbitralne odrzucenie prośby Quinna i za przedstawienie z udziałem sztyletu. Powinnam zarzucić go dziesiątkami pytań... Nie potrafiłam jednak zebrać w sobie potrzebnej na to energii. Chciałam tylko siedzieć obok niego. Grała muzyka. Ktoś włączył wampirzą stację radiową, KDED. Animalsi śpiewali The Night. Eric dopił swój napój, a gdy na dnie oraz na ściankach butelki pozostał jedynie czerwony osad, wampir położył chłodną bladą rękę na mojej dłoni. - Co się dziś stało? - spytał spokojnie. Zaczęłam mu opowiadać, zaczynając od wizyty agentów FBI. Nie przerywał, nie komentował, nie pytał. Zresztą, gdy
zakończyłam historię na zdejmowaniu z krzyża ciała Crystal, Eric nie odzywał się jeszcze przez jakiś czas. - Nawet jak na ciebie, dzień był intensywny, Sookie oznajmił wreszcie. - Co do Crystal, chyba nigdy jej nie spotkałem, wydaje mi się jednak istotą całkowicie bezwartościową. No tak, Northman nigdy nie zmuszał się do przesadnych grzeczności. Chociaż akurat u niego lubiłam tę cechę, cieszyłam się, że nie wszyscy postępują w ten sposób. - Nie wiem, kto jest wartościowy, a kto nie - wytknęłam mu. - Chociaż muszę przyznać, że gdybym musiała wybrać jedną osobę, którą zabrałabym ze sobą na łódź ratunkową, imię Crystal nie znalazłoby się nawet na długiej liście. Wampir uniósł kąciki ust w uśmiechu. - Ale - dodałam - była w ciąży, co zmienia postać rzeczy. Nosiła pod sercem dziecko mojego brata. - Za moich czasów zabite kobiety w ciąży były warte dwa razy więcej. - Eric się zadumał. Nigdy wcześniej sam z siebie nie udzielał mi zbyt wielu informacji na temat swojego życia, nim został wampirem. - Co masz na myśli, mówiąc „warte dwa razy więcej"? podsunęłam. - Na wojnie albo gdy chodziło o obcych mogliśmy zabić kogo tylko chcieliśmy - wyjaśnił. - Jednakże, jeśli do sporu
doszło wśród naszych ludzi, za zabicie jednego ze swoich trzeba było płacić srebrem. - Sądząc po jego minie, przywoływanie tych wspomnieli przychodziło mu z niejakim wysiłkiem. - Jeżeli zabito kobietę z dzieckiem, cena była podwójna. - W jakim wieku się ożeniłeś? Miałeś dzieci? Wiedziałam, że Eric był wcześniej żonaty, poza tym jednak nie miałam o jego życiu niemal żadnych innych informacji. - Za mężczyznę zostałem uznany jako dwunastolatek odparł. - Ożeniłem się w wieku lat szesnastu. Moja żona miała na imię Aude. Aude urodziła... mieliśmy... sześcioro dzieci. Wstrzymałam oddech. Zdawałam sobie sprawę, że myśli Northmana krążą pomiędzy teraźniejszością - barem w Shreveport, stan Luizjana - a przeszłością, czyli nieżyjącą od tysiąca lat kobietą. - Czy przeżyły? - spytałam bardzo cicho. - Troje z nich przeżyło - odrzekł i uśmiechnął się. - Dwaj chłopcy i dziewczynka. Dwoje umarło przy narodzinach, a rodząc szóste dziecko... Aude umarła wraz z nim. - Znasz powód? Wzruszył ramionami. - Ona i dziecko dostali gorączki. Przypuszczam, że doszło do jakiejś infekcji. W owym czasie, gdy ludzie zachorowali, przeważnie prędzej czy później odchodzili z tego świata. Śmierć Aude i dziecka nastąpiła w ciągu kilku godzin.
Pochowałem ich ciała w pięknym grobowcu - dodał z dumą. Przypiąłem żonie do sukni jej najlepszą broszę, a niemowlę położyłem na piersi. - Ile miałeś lat? Przez chwilę obliczał w myślach. - Dwadzieścia kilka - powiedział. - Może dwadzieścia trzy. Aude była ode mnie starsza. Wcześniej była żoną mojego starszego brata, a kiedy zginął w bitwie, przypadła do mnie, prosząc, żebym ją poślubił, dzięki czemu nasze rodziny pozostaną ze sobą związane. Zawsze ją lubiłem. Była kobietą uległą, lecz nie była głupia; jako żona mojego brata poroniła dwoje dzieci, więc cieszyła się każdym, które przeżyło. - I co się z nimi stało... z twoimi dziećmi? - Kiedy zostałem wampirem? Skinęłam głową i stwierdziłam. - Nie były chyba zbyt duże. - Nie, były małe. Zdarzyło się to niedługo po śmierci Aude - odparł. - Tęskniłem za nią, ale potrzebowałem kobiety, która pomoże mi wychować dzieci. Wtedy mężczyźni nie zajmowali się domem. - Roześmiał się. - Czekały mnie wyprawy i inne zajęcia. Musiałem sprawdzać, czy niewolnicy dobrze pracują na polach. Potrzebowałem zatem kolejnej żony. Pewnej nocy pojechałem odwiedzić rodzinę młodej kobiety, którą miałem nadzieję poślubić. Mieszkała dwa czy
trzy kilometry ode mnie. Posiadałem ziemskie dobra, a mój ojciec był wodzem, uważano mnie też za przystojnego mężczyznę i znakomitego wojownika, stanowiłem więc dobrą partię. Bracia dziewczyny i ojciec chętnie mnie powitali, a ona sama wydawała się... sympatyczna. Starałem się trochę ją poznać. Spędziłem miły wieczór. Żywiłem wielkie nadzieje. Jednak dużo tam wypiłem i w drodze powrotnej do domu tamtej nocy... - Eric przerwał i zobaczyłam, że jego pierś się porusza! Wspominając ostatnie chwile, które przeżył jako istota ludzka, naprawdę głęboko zaczerpnął tchu. - Był księżyc w pełni - podjął opowieść. - Zobaczyłem człowieka, leżał ranny przy drodze. Zwykle w takiej sytuacji rozejrzałbym się wokół siebie, szukając napastników, którzy go zaatakowali, wtedy jednak byłem pijany. Podszedłem mu pomóc. Na pewno potrafisz się domyślić, co było potem. - Ten mężczyzna tak naprawdę wcale nie został ranny. - Nie. Ja natomiast tak, i to wkrótce później. Człowiek ów był bardzo głodny. Nazywał się Appius Livius Ocella. - W tym momencie Eric uśmiechnął się, choć smutno. - Nauczył mnie wielu rzeczy, a przede wszystkim zażądał, żebym nie nazywał go Appiusem. Wyjaśnił, że nie znam go jeszcze dostatecznie dobrze. - A kolejne żądanie? - Następnie musiałem go lepiej poznać. - Och.
Uznałam, że chyba rozumiem, co to znaczy. Northman wzruszył ramionami. - Nie było tak źle... kiedy opuściliśmy okolicę, wszystko wiedziałem. Natychmiast przestałem tęsknić za dziećmi i domem. Nigdy wcześniej nie odszedłem od rodziny bez słowa. Mój ojciec i matka wciąż żyli. Wiedziałem, że bracia i siostry zadbają o moje dzieci i wychowają je jak trzeba, a zostawiłem dość dóbr, by moi potomkowie nie stanowili dla nikogo ciężaru. Martwiłem się oczywiście, lecz w tamtej chwili nie mogłem już nic na to poradzić. Musiałem trzymać się od nich wszystkich z dala. W tamtych czasach, w małych wioskach każdy obcy natychmiast rzucał się w oczy, więc gdybym zaryzykował i zapuścił się do jednej z miejscowości bliskiej mojemu miejscu zamieszkania, ludzie by mnie rozpoznali i ścigali. Wiedzieliby, czym się stałem, albo przynajmniej wiedzieliby, że jestem... zły. - Dokąd poszliście, ty i Appius? - Do największych miast, jakie mogliśmy znaleźć, a takich było wówczas niewiele. Podróżowaliśmy przez cały czas, przemieszczając się równolegle do dróg, żeby w chwili głodu polować na podróżnych. Zadrżałam. Czułam ból, wyobrażając sobie Erica, kogoś tak eleganckiego i inteligentnego, jak sunie przez las, szukając
łatwej krwi. A myśli o nieszczęśnikach, na których się zasadzał, były po prostu okropne. - Ludzi nie trafiało się zbyt wielu - kontynuował. Wieśniacy natychmiast odkrywali, że zaginął ich sąsiad. Dlatego stale musieliśmy się przemieszczać. Szczególnie że młode wampiry są strasznie głodne! Zresztą, na początku zabijałem, nawet jeśli nie miałem takiego zamiaru. Wzięłam głęboki wdech. Przecież wiedziałam. Młode wampiry to właśnie kiedyś robiły - zabijały ludzi. Nie istniał wówczas żaden substytut świeżej krwi. Wampir zabijał lub sam umierał. - Był dobry dla ciebie? - spytałam. - Appius Livius Ocella? Jest gorszy los niż stać się nieodłącznym towarzyszem człowieka, który cię zamordował? - Nauczył mnie wszystkiego, co sam wiedział i umiał. Był wcześniej w legionach i walczył, tak jak ja, więc to nas łączyło. Naturalnie, lubił mężczyzn i minęło trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaiłem... Zanim go poznałem, nigdy nie miałem takich kontaktów. Ale młodemu wampirowi podniecające wydaje się wszystko, co ma związek z seksem, więc nawet w tym zacząłem znajdować przyjemność... - Musiałeś się dostosować - podsunęłam. - Och, tak, był dużo silniejszy... chociaż ja byłem od
niego większym mężczyzną... wyższym, o dłuższych kończynach. Tyle że on był wampirem od tak wielu stuleci, że stracił rachubę. No i oczywiście był moim stwórcą. Musiałem go słuchać. - Eric wzruszył ramionami. - Jest w tym coś... mistycznego czy to ustalona zasada? spytałam, gdy ciekawość w końcu zwyciężyła. - Jedno i drugie - odparł Eric. - Istnieje także wewnętrzny przymus. Nie można mu się przeciwstawić, nawet jeśli się pragnie... nawet jeśli desperacko chcesz odejść. Rysy miał zacięte, minę na bladej twarzy ponurą. Nie potrafiłam uwierzyć, że Eric robił kiedyś coś, czego nie chciał, że służył komuś wbrew sobie. No cóż, miał teraz naturalnie szefa; nie był już taki niezależny jak przed przejęciem Luizjany. A jednak nie musiał się nikomu kłaniać, pracować dla kogoś za marne grosze i większość decyzji podejmował sam. - Nie mogę sobie tego wyobrazić - wyznałam wreszcie. - Nie chcę, żebyś to sobie wyobrażała. - Wykrzywił usta. Właśnie zaczęłam się zastanawiać nad ironią losu, ponieważ Northman ożenił się ze mną w wampirzym stylu, czyli bez pytania mnie o zgodę, gdy Eric nagle zmienił temat, jednoznacznie zatrzaskując drzwi wiodące do jego przeszłości. - Od czasu, gdy byłem człowiekiem, świat bardzo się zmienił - zauważył. - Szczególnie ekscytujące wydaje się
minione sto lat. A teraz wilkołaki się ujawniły... i wszystkie inne stworzenia dwoistej natury. Kto wie? Może niedługo pójdą w ich ślady czarownice albo wróżki? Uśmiechnął się do mnie, chociaż nazwałabym ten uśmiech trochę wymuszonym. Ta sugestia wyzwoliła u mnie radosną fantazję, że mogłabym codziennie widywać pradziadka Nialla. Dowiedziałam się o jego istnieniu zaledwie kilka miesięcy temu i nie spędziliśmy jeszcze razem zbyt dużo czasu, ale sam fakt odkrycia, że posiadam żyjącego przodka, jest dla mnie bardzo ważny. Mam tak niewielu krewnych. - Byłoby cudownie - oznajmiłam tęsknie. - Kochanko, to, o czym myślisz, nigdy się nie zdarzy. Eric sprowadził mnie na ziemię. - Takie istoty jak twój pradziadek to największy sekret wszystkich nadnaturalnych. Niewiele ich pozostało w tym kraju. Właściwie, na całym świecie jest ich już bardzo mało. Liczba i płodność ich kobiet... spada z każdym rokiem. Niall należy do nielicznych żyjących osobników, w których żyłach płynie królewska krew. Nigdy nie zniży się do kontaktów z ludźmi.
- Ze mną rozmawia - odparłam, ponieważ nie byłam pewna, co dla Erica oznacza w tym kontekście słowo „kontakty". - Bo w waszych żyłach płynie ta sama krew. - Zamachał wolną ręką. - Gdyby nie to, nigdy byś go nie zobaczyła. No cóż, niestety. Zatem Niall raczej nie wpadnie do „Merlotte'a" na piwko, talerz polędwiczek i wymianę uścisków dłoni ze wszystkimi gośćmi. Popatrzyłam na Erica ze smutkiem. - Szkoda, że nie pomógł Jasonowi - oznajmiłam. - I nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale Niall chyba nie lubi Jasona. A przecież mój brat będzie miał sporo kłopotów z powodu śmierci Crystal. - Sookie, jeśli pytasz, co myślę, nie mam pojęcia, dlaczego zabito twoją szwagierkę. Zresztą, ta sprawa nic go nie obchodziła. Tak, jeśli chodzi o Erica, przynajmniej zawsze wiadomo, na czym się stoi. W tle prezenter stacji radiowej KDED powiedział: „A teraz Thom Yorke i And It Rained All Night". Wcześniej, gdy odbywaliśmy z Erikiem rozmowę w cztery oczy, nie słyszałam odgłosów świadczących o działalności baru. Wszystkie dźwięki wydawały się przyciszone, odległe. Teraz powróciły z całą intensywnością. - Policja i pumołaki wyśledzą sprawcę morderstwa -
stwierdził. - Bardziej się martwię tymi agentami FBI. Jaki mają cel? Czy chcieli cię wywieźć? Mogą to zrobić w tym kraju? - Chcieli, żebym rozpoznała Barry'ego i podała jego tożsamość. Chcieliby wiedzieć, co wraz z Barrym potrafimy i jakie mamy metody. Może pragnęli spytać, czy będziemy dla nich pracować, ale wiadomość o znalezieniu ciała Crystal przerwała naszą rozmowę. - A ty nie chcesz dla nich pracować. - Eric nie odrywał jasnoniebieskich oczu od mojej twarzy. - Nie chcesz stąd wyjeżdżać. Wysunęłam moją rękę spod jego i bezwiednie zacisnęłam dłonie. - Nie chcę, żeby ludzie umierali, ponieważ im nie pomogłam - wyznałam. Poczułam, że w oczach stają mi łzy. Ale jestem na tyle egoistką, że nie zamierzam jechać tam, gdzie mnie wyślą, i próbować odnajdywać umierających ludzi. Nie potrafiłabym codziennie patrzeć na katastrofy i tragedie. I nie chcę opuszczać domu. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to by było i co mogliby mi kazać zrobić. Sam fakt śmiertelnie mnie przeraża. - Chcesz żyć własnym życiem - podsumował Eric. - W takim stopniu, w jakim jest to możliwe. - Akurat kiedy stwierdzam, że jesteś bardzo prostą
kobietą, ty mówisz coś tak skomplikowanego - mruknął Eric. - Skarżysz się? - Usiłowałam się uśmiechnąć, ale mi się nie udało. - Nie. Nagle przed Erikiem stanęła jakaś gruba dziewczyna, podsuwając mu pod nos książeczkę z autografami. - Mógłbyś podpisać? Proszę - powiedziała. Eric posłał jej olśniewający uśmiech i nabazgrał coś na pustej kartce. - Dziękuję ci - wyrzuciła z siebie jednym tchem, a później natychmiast wróciła do stolika, przy którym siedziała. Jej przyjaciółki, same kobiety, w wieku, który ledwie pozwalał im zamówić alkohol w barze, głośno zachwyciły się jej odwagą, podczas gdy dziewczyna pochyliła się i opowiadała im o spotkaniu z wampirem. Kiedy skończyła opowieść, do ich stolika natychmiast podeszła kobieta, jedna z kelnerek, i przyjęła zamówienie na kolejne drinki. Tutejszy personel był nieźle wyszkolony. - Co myślała? - spytał mnie Eric. - Och, była bardzo zdenerwowana i pomyślała, że jesteś rozkoszny, ale... - Starałam się jakoś ubrać myśli tamtej w słowa. - Nie przystojny w sensie realnym, bo nigdy by jej nie przyszło do głowy, że mogłaby z tobą... coś. Jest bardzo... nie ma o sobie najlepszego zdania...
Zupełnie automatycznie oczyma wyobraźni zobaczyłam taką oto scenkę: Eric podchodzi do dziewczyny, kłania się jej, całuje z szacunkiem w policzek, ignorując jej ładniejsze przyjaciółki. Jego gest daje wszystkim mężczyznom przebywającym w barze do myślenia, zastanawiają się więc, co wampir w niej zobaczył, czego oni nie potrafili dostrzec. I nagle tę zwyczajną dziewczynę wręcz przytłacza uwaga ogółu - mężczyzn, którzy obserwowali zachowanie wampira. Przyjaciółki zaczynają ją szanować, ponieważ Eric okazał jej respekt... Jej życie się zmienia. Niestety, nic takiego oczywiście się nie stało. Eric zapomniał o dziewczynie natychmiast, gdy skończyłam mówić. Zresztą, nawet gdyby naprawdę do niej podszedł, nie sądzę, żeby całe zdarzenie wyglądało dokładnie tak jak w mojej fantazji. Przez chwilę czułam rozczarowanie, że rzeczywistość nie jest podobna do tej z bajek. Zastanowiłam się, czy mój pradziadek - wróż słyszał kiedyś jakąś bajkę. Czy rodzice - wróże opowiadali mu baśnie o ludziach? Byłam skłonna się założyć, że niczego takiego mu nie mówili. Tak bardzo się zadumałam, że na moment straciłam kontakt z rzeczywistością - jak gdybym odsunęła się od własnego życia i patrzyła na nie z oddali. Wampiry były mi dłużne pieniądze i przysługi za to, co dla nich zrobiłam. Wilkołaki mianowały mnie przyjaciółką stada za pomoc,
jakiej im udzieliłam podczas niedawno zakończonej wojny. Zaślubiona Ericowi... co chyba znaczyło, że jestem zaręczona, a może nawet zamężna. Mój brat jest pumołakiem. Mój pradziadek jest wróżem. Tak, tak, minęło trochę czasu, zanim wróciłam do teraźniejszości. Moje życie stało się ostatnio zbyt niesamowite. Znów czułam, że nad niczym nie panuję, jakbym strasznie szybko wirowała i nie mogła się zatrzymać. - Nie rozmawiaj sama z agentami FBI - pouczał mnie Eric. - Zadzwoń do mnie, jeśli będzie noc, a jeżeli zjawią się za dnia, zadzwoń do Bobby'ego Burnhama. - Ale on mnie nienawidzi! - wybuchnęłam nierozważnie, gdyż zbyt pośpiesznie wróciłam do rzeczywistości. - Dlaczego miałabym do niego dzwonić?! - Co takiego? - Bobby mnie nienawidzi - powtórzyłam. - Cieszyłby się, gdyby federalni zamknęli mnie na resztę życia w jakimś podziemnym bunkrze w Nevadzie. Eric patrzył na mnie wzrokiem zupełnie pozbawionym wyrazu. - Powiedział ci to? - Nie musiał. Wiem, kiedy ktoś uważa mnie za śmiecia. - Będę zatem musiał odbyć z Bobbym poważną rozmowę. - Ericu, nie jest wbrew prawu nie lubić mnie - wytknęłam
mu, a równocześnie postanowiłam sobie zapamiętać, że lepiej nie skarżyć się wampirowi, bo nie jest to bezpieczne. Roześmiał się. - Być może więc ja postąpię wbrew prawu - stwierdził przekornie, a gdy to mówił jego obcy akcent zabrzmiał wyraźniej niż zazwyczaj. - Jeśli nie uda ci się skontaktować z Bobbym... a jestem absolutnie pewny, że Bobby ci pomoże... powinnaś zadzwonić do pana Cataliadesa, mimo że przebywa w Nowym Orleanie. - Dobrze się miewa? Nie widziałam prawnika - półdemona ani nie miałam od niego wiadomości od dnia wybuchu w wampirzym hotelu w Rhodes. Northman kiwnął głową. - Nigdy nie miewał się lepiej. Teraz reprezentuje interesy Felipe de Castro w Luizjanie. Udzieli ci pomocy, jeśli tylko go o nią poprosisz. Bardzo cię lubi. Zdecydowałam, że muszę sobie później przemyśleć tę informację. - Czy jego bratanica przeżyła? - spytałam. - Diantha? - Tak - powiedział Eric. - Tkwiła pod gruzami przez dwanaście godzin, a ratownicy znali jej pozycję, tyle że nie mogli od razu dostać się do dziewczyny, gdyż nad miejscem, gdzie została uwięziona, leżały ciężkie belki, których
odsunięcie zajęło im sporo czasu. Ale w końcu ją wydobyli. Bardzo ucieszyła mnie nowina, że Diantha żyje. - A ten prawnik, Johan Glassport? Co u niego? spytałam. - Z tego, co mówił wtedy pan Cataliades, miał trochę siniaków. - Całkowicie się wykurował. Odebrał od wszystkich wynagrodzenie, a później zniknął gdzieś w Meksyku. - Nasza strata jest zyskiem dla Meksyku - burknęłam, po czym wzruszyłam ramionami. - Domyślam się, że jeśli człowiek chce wydobyć swoje pieniądze od martwego dłużnika, rzeczywiście musi być prawnikiem. Ja nigdy nie dostałam tego, co wampiry są mi winne. Może Sophie - Anne uznała, że Glassport zrobił dla niej więcej niż ja, a może po prostu odważył się zażądać zapłaty, chociaż wiedział, że królowa straciła nogi. - Nie wiedziałem, że nie otrzymałaś zapłaty. - Eric znowu wyglądał na okropnie niezadowolonego. - Pomówię o tym z Victorem. Skoro Glassport zainkasował kwotę za usługi wyświadczone Sophie, ty naturalnie również powinnaś dostać to, co twoje. Sophie zostawiła wielki majątek, a nie miała dzieci. Król Victora ma zresztą wobec ciebie dług. I na pewno go spłaci. - Byłoby świetnie - stwierdziłam. Chyba powiedziałam to ze zbyt widoczną ulgą, bo Eric
natychmiast przypatrzył mi się uważnie. - Wiesz - oznajmił - jeśli potrzebujesz pieniędzy, wystarczy, że poprosisz. Uważam, że powinnaś mieć wszystko, czego potrzebujesz, a znam cię dość dobrze, więc nie mam cienia wątpliwości, że gdybyś poprosiła o pieniądze, to z pewnością nie na coś błahego. Wcale nie miałam wrażenia, że podziwia we mnie tę cechę. - Doceniam twoją opinię - bąknęłam niezbyt uprzejmie. Ale chcę po prostu otrzymać to, co mi się zgodnie z umową należy. Przez długi czas milczeliśmy, chociaż w barze, wszędzie wokół stolika Erica, panował zwykły gwar. - Powiedz mi prawdę - polecił nagle Northman. - Czy to możliwe, że przyszłaś tu bez powodu, po prostu, żeby spędzić ze mną parę minut? Nie powiedziałaś mi jeszcze, jak bardzo wściekasz się na mnie za tę sprawę ze sztyletem. Hmm, widocznie nie zamierzasz, przynajmniej nie dziś wieczorem... Co do mnie, nie przedyskutowałem z tobą jeszcze wszystkich wspomnień z okresu, który spędziliśmy razem, wtedy gdy ukrywałaś mnie u siebie w domu. Wiesz, dlaczego w ogóle znalazłem się tak blisko twojego domu, dlaczego biegłem tamtą drogą w przenikliwym zimnie? Pytanie padło tak nieoczekiwanie, że przez chwilę nie
byłam w stanie się odezwać. Nie miałam pewności, czy chcę znać na nie odpowiedź. - Nie, nie wiem - rzuciłam jednak w końcu. - Klątwa czarownicy, którą zabił Clancy... mówiła, że znajdę się jak najbliżej tego, czego najbardziej pragnę... pragnienia, z odczuwania którego nawet nie zdaję sobie sprawy. Ta klątwa uruchomiła się wraz ze śmiercią Hallow. Sądzę, że prawdopodobnie skonstruowała ją z ogromną subtelnością. Znaleźliśmy ją w jej księdze zaklęć na stronie zaznaczonej zagiętym rogiem. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. A jednak te słowa dały mi do myślenia. Rzeczywiście, po raz pierwszy zjawiłam się dziś w „Fangtasii" ot tak, po prostu, żeby pogawędzić. Po raz pierwszy nikt nie wezwał mnie z żadnego wampirzego powodu. Powinnam obarczyć winą za swoją bezwiedną decyzję więź krwi czy może chodziło o coś znacznie bardziej naturalnego? - Sądzę, że... najnormalniej w świecie szukałam kogoś do rozmowy - odparłam. - Bez żadnych wstrząsających rewelacji. Uśmiechnął się. - To dobrze. Nie wiedziałam, czy ma rację. - Wiesz, że tak naprawdę nie jesteśmy małżeństwem,
prawda? - spytałam. Musiałam coś powiedzieć, chociaż chciałam zapomnieć, że cała rzecz kiedykolwiek się zdarzyła. - Wiem, że wampiry i ludzie mogą się teraz pobierać, ale nie była to chyba ceremonia, którą znam i którą zatwierdziłby stan Luizjana. - Wiem tylko, że gdybym nie skłonił cię do tego, siedziałabyś w tej chwili w jakimś pokoiku w Nevadzie, słuchając, jak Felipe de Castro załatwia interesy z tobie podobnymi istotami. Nienawidzę, kiedy moje podejrzenia się sprawdzają. - Ale ja przecież go uratowałam. - Starałam się zapanować nad głosem. - Ocaliłam mu życie, a on obiecał mi w zamian swoją przyjaźń. Myślałam, że ta przyjaźń równa się ochronie z jego strony. - Felipe chce cię chronić, mając cię u swego boku, szczególnie odkąd poznał twoje umiejętności. Pragnie mieć dzięki tobie wpływ na mnie... - Co za wdzięczność! Powinnam pozwolić Sigebertowi, żeby go zabił. - Zamknęłam oczy. - Cholera jasna, nie mogę mu na to pozwolić. - Felipe nie może teraz ciebie mieć - wyjaśnił Eric. Jesteśmy zaślubieni. - Ale, Ericu... - Pomyślałam o licznych zastrzeżeniach, które miałam wobec tego układu, tak licznych, że nawet nie
zaczęłam ich wymieniać. Wcześniej obiecałam sobie, że nie poruszę tego tematu w dzisiejszej pogawędce, ponieważ nie chciałam się kłócić, a temat był równie ciężki jak trzystupięćdziesięciokilogramowy goryl. Z drugiej strony, po prostu nie mogłam zlekceważyć tej sprawy. - Co będzie, jeśli poznam kogoś innego? Albo ty... Hej, jakie są ogólne zasady w tym oficjalnym związku? Musisz mi powiedzieć. - Jesteś dziś zbyt zdenerwowana i zmęczona, żeby odbywać racjonalną rozmowę - odburknął Eric. Odrzucił włosy w tył, na plecy, a jakaś kobieta przy sąsiednim stoliku westchnęła: „Oooch". - Zrozum, on nie może cię teraz tknąć, nikt nie może, o ile najpierw nie poprosi mnie o zgodę. Inaczej czeka go kara w postaci śmierci ostatecznej. Dzięki temu mój bezwzględny czyn posłuży nam obojgu. Gwałtownie zaczerpnęłam tchu. - W porządku, masz rację. Nie jest to jednak koniec tematu. Chcę wiedzieć wszystko o naszej nowej sytuacji. Powiedz mi też, czy mogę się wyrwać z tego... związku, jeśli nie będę mogła dłużej wytrzymać. Patrzył na mnie oczyma tak błękitnymi jak bezchmurne, jesienne niebo. Wydawał się szczery, wręcz prostolinijny. - Dowiesz się wszystkiego, kiedy zechcesz się dowiedzieć - odparł. - Słuchaj, czy nowy król wie o moim pradziadku? Rysy
Erica stwardniały. - Nie, i nie jestem w stanie przewidzieć jego reakcji, gdy się o nim dowie, moja kochanko. W tej chwili Bill i ja jesteśmy jedynymi, którzy wiedzą. I tak musi pozostać. Wyciągnął znowu rękę i wziął moją dłoń w swoją. Pod jego chłodną skórą wyczuwałam każdy mięsień i każdą kość. To było jak trzymanie się za ręce z posągiem, bardzo pięknym posągiem. Przez dobre kilka minut ponownie odczuwałam dziwny spokój. - Muszę iść, Ericu - bąknęłam przepraszająco, chociaż wcale nie żałowałam, że wychodzę. Northman pochylił się nade mną i pocałował mnie lekko w usta. Kiedy wstałam z krzesła, on także się podniósł, zamierzając odprowadzić mnie do drzwi. Idąc, przez całą drogę do wyjścia wiedziałam, że miłośniczki kłów przeszywają mnie zazdrosnymi spojrzeniami. Z kolei Pam, która przebywała na swoim stanowisku, obrzuciła nas zimnym uśmiechem. - Ericu - oznajmiłam, żeby nie było tak tkliwie i czule kiedy na powrót stanę się sobą, zamierzam się zemścić się za to, że wpakowałeś mnie w te zaślubiny. - Kochanie, możesz mścić się na mnie w dowolnej chwili - odrzekł czarującym tonem, po czym odwrócił i poszedł do swojego stolika.
Wampirzyca Pam przewróciła oczyma. - Wy dwoje - mruknęła. - Hej, to nie moja wina - jęknęłam, co nie było całkowicie zgodne z prawdą, uznałam jednak, że jest to dobra fraza na pożegnanie. ROZDZIAŁ SIÓDMY Następnego ranka Andy Bellefleur zadzwonił i pozwolił ponownie otworzyć „Merlotte'a". Do tego czasu taśmę okalającą miejsce zbrodni usunięto, a Sam wrócił do Bon Temps. Tak bardzo się ucieszyłam na widok mojego szefa, że w oczach stanęły mi łzy. Zarządzanie jego barem okazało się o wiele trudniejsze, niż kiedykolwiek mogłam podejrzewać. Codziennie trzeba było podejmować jakieś decyzje i dogadywać się z ogromną rzeszą ludzi klientami, pracownikami, dystrybutorami, dostawcami. Księgowy Merlotte'a zadzwonił z pytaniami, na które nie potrafiłam odpowiedzieć. Za trzy dni powinnam zapłacić rachunek za prąd, a nie miałam pełnomocnictw i nie mogłam wypisywać czeków w imieniu Sama. Pieniądze z utargu musiałam deponować w banku. No, a w dodatku zbliżał się dzień wypłaty.
Chociaż w chwili, gdy Merlotte wszedł do lokalu tylnymi drzwiami, poczułam, że pozbywam się wszystkich tych problemów, wzięłam jednak najpierw uspokajający wdech i spytałam o jego matkę. Po krótkim uściskaniu mnie Sam opadł na swój skrzypiący fotel za biurkiem. Obrócił się na nim i teraz patrzył wprost na mnie. Stopy oparł na brzegu biurka i westchnął z ulgą. - Mówi, chodzi i wraca do zdrowia - odpowiedział. - Po raz pierwszy nie musimy zmyślać żadnej historyjki, tłumaczącej, dlaczego rany mamy tak szybką się goją, a jej kości zrastają. Dziś rano zabraliśmy ją do domu i od razu próbowała się w nim krzątać. Mój brat i siostra zadają jej miliony pytań... teraz, gdy już przyzwyczaili się do myśli o jej inności. Wydawali się nawet trochę zazdrośni, że to ja odziedziczyłem tę cechę. Kusiło mnie, by zapytać o prawną sytuację jego ojczyma, ale mój szef wyraźnie palił się do natychmiastowego podjęcia roli właściciela baru i powrotu do normalnego rozkładu zajęć. Odczekałam chwilę, chcąc sprawdzić, czy sam nie poruszy tego tematu. Nie poruszył. Zamiast tego spytał o rachunek za prąd, a ja z westchnieniem ulgi wyrecytowałam mu listę spraw, które wymagały jego uwagi. Zresztą, wcześniej zostawiłam mu na biurku listę problemów, którą starannie spisałam długopisem.
Pierwszym punktem było tymczasowe zatrudnienie Tanyi i Amelii, które przychodziły do pracy w „Merlotcie" w niektóre wieczory i wypełniały pustkę po odejściu Arlene. Merlotte popatrzył na mnie ze smutkiem. - Pracowała dla mnie od dnia, w którym kupiłem bar pożalił się. - To bolesne, że już jej tutaj nie będzie. W ostatnich kilku miesiącach bywała upierdliwa, sądziłem jednak, że prędzej czy później znów stanie się taka jak dawniej. Twoim zdaniem, Arlene przemyśli sobie wszystko jeszcze raz? - Może teraz, kiedy wróciłeś - odparłam, chociaż miałam poważne wątpliwości. - Ale wiesz, zrobiła się strasznie nietolerancyjna. Nie wydaje mi się, żeby mogła pracować dla zmiennokształtnych. Przykro mi, Sam. Pokręcił głową. Jego ponury nastrój nie powinien zbytnio zaskakiwać, szczególnie jeśli rozważyło się sytuację matki Merlotte'a i nie do końca entuzjastyczne reakcje, jakimi część amerykańskiego społeczeństwa powitała fakt istnienia istot nadnaturalnych. Mnie z kolei dziwiło, że pewnych osób kiedyś zupełnie nie podejrzewałam o posiadanie dwoistej natury. Ale cóż. Nie miałam pojęcia, że niektóre znane mi osoby są zmiennokształtne, ponieważ nie wiedziałam, że takie istoty w ogóle istnieją. Czułam wprawdzie, że ta czy inna osoba jest w
jakiś sposób odmienna, ponieważ otrzymywałam „wskazówki" z jej umysłu, ale i tak nie rozumiałam, z czego ta inność się bierze. Jako telepatka zawsze się zastanawiałam, dlaczego myśli niektórych ludzie czyta mi się tak trudno i dlaczego mózgi tych osób „wyglądają" dla mnie inaczej. Ale po prostu nie przychodziło mi do głowy, że w przypadku tych istot przyczyna tkwi w ich dosłownej przemianie w zwierzęta. - Sądzisz, że ruch w interesie będzie słabszy, bo okazałem się zmiennokształtnym albo z powodu morderstwa? - spytał Sam. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, mój szef potrząsnął głową i dodał: - Wybacz, Sookie. Zapomniałem, że Crystal była twoją szwagierką. - Dobrze wiesz, że nigdy za nią nie przepadałam odrzekłam najbardziej obojętnym tonem, na jaki potrafiłam się zdobyć. - Jednak, bez względu na to, jakim była człowiekiem, uważam, że potraktowano ją okropnie. Merlotte przytaknął bez słowa. Nigdy nie widziałam go tak posępnego. Zawsze był osobą wesołą i wręcz zarażał entuzjazmem. - Och - powiedziałam, wstając i ruszając do drzwi. Tam
zatrzymałam się i przez sekundę przestępowałam z nogi na nogę. Wzięłam głęboki wdech. - Tak na marginesie, ja i Eric jesteśmy teraz... małżeństwem. Jeśli miałam nadzieję na sympatyczną reakcję i gratulacje, srodze się przeliczyłam. Sam zerwał się na równe nogi, dopadł mnie i złapał za ramiona. - Coś ty zrobiła?! - wydarł się. Był śmiertelnie poważny. - Niczego nie zrobiłam - odburknęłam przestraszona jego gwałtownym wybuchem. - To robota Erica. Opowiedziałam o sztylecie. - Nie zdawałaś sobie sprawy, że ten sztylet ma jakieś znaczenie? - spytał. - W ogóle nie wiedziałam, że paczka zawiera sztylet odcięłam się. Rósł we mnie gniew za reakcję Merlotte'a, lecz wciąż jeszcze starałam się nad sobą panować i mówić z wymuszonym spokojem. - Bobby nie wspomniał o tym. Przypuszczam, że także nie wiedział, w przeciwnym razie wyczytałabym ten szczegół z jego myśli. - Gdzie ty miałaś rozum? Sookie, zachowałaś się idiotycznie! Naprawdę nie takiego zachowania spodziewałam się po człowieku, o którego bardzo się martwiłam i dla którego tyrałam jak głupia przez ostatnie parę dni. Postanowiłam jednak zachować swój ból i dumę dla siebie.
- Pozwól zatem, że teraz opuszczę cię i udam się do domu, tak żebyś nie musiał dłużej znosić mojego IDIOTYCZNEGO zachowania! - obwieściłam i jakimś sposobem udało mi się nadal przemawiać opanowanym tonem. - Domyślam się, że mogę pojechać do domu teraz, kiedy wróciłeś i nie muszę przebywać tutaj w każdej minucie dnia, żeby pilnować twoich spraw. - Przepraszam - odparł, ale w mojej opinii było już za późno na przeprosiny. Zdążyłam się wkurzyć i nic nie mogło mnie uspokoić. Wypadłam z „Merlotte'a" tylnymi drzwiami tak szybko, że nasz najostrzej pijący klient na pewno nie zdążyłby w tym czasie policzyć do pięciu. Wsiadłam do auta i ruszyłam przed siebie. Choć wściekła i smutna, podejrzewałam, niestety, że Sam ma rację. Tak, tak, zawsze wtedy wkurzamy się najmocniej, prawda? Wtedy, gdy wiemy, że rzeczywiście zrobiliśmy coś głupiego. Jak się domyślacie, wyjaśnienia Erica niezupełnie mnie uspokoiły. Planowałam pracować w barze dziś wieczorem, więc będę musiała wziąć się w garść. Nie brałam pod uwagę tego, że mogłabym nie zjawić się w „Merlotcie" na umówioną zmianę. Niezależnie od niesnasek z Samem, musiałam pracować i już. Teraz jednak nie byłam gotowa pojechać do domu, gdzie
na pewno oddałabym się rozmyślaniom nad własnymi bezładnymi emocjami. Wybrałam więc inną drogę - skręciłam i pojechałam do sklepu „Ciuszki Tary". Nie widuję często mojej przyjaciółki, odkąd tak pośpiesznie pobrali się z JB du Rone'em. A jednak w tej chwili wewnętrzny kompas skierował mnie właśnie do niej. Z ulgą zobaczyłam, że jest w sklepie sama. McKenna, jej pracownica, nie była zatrudniona na pełen etat. Tara wyszła z zaplecza, gdy zabrzęczał dzwonek na drzwiach jej sklepu. Z początku wyglądała na trochę zaskoczoną moim widokiem, szybko jednak się uśmiechnęła. Naszą przyjaźń cechują wzloty i upadki, obecnie jednak najwyraźniej było między nami dobrze. Ucieszyłam się. - Co się dzieje? - spytała prosto z mostu. Prezentowała się atrakcyjnie i uroczo w niebieskozielonym sweterku. Tara jest wyższa ode mnie i naprawdę ładna. No i świetna z niej bizneswoman. - Zrobiłam coś głupiego i nie wiem, co dalej - wyznałam. - Opowiedz mi - poleciła i poszłyśmy usiąść przy stoliczku, na którym leżały katalogi ślubne. Przyjaciółka pchnęła w moją stronę pudełko chusteczek jednorazowych. Tara wie, kiedy będę płakać. Opowiedziałam jej więc całą długą historię, zaczynając od incydentu w Rhodes, gdzie wymieniłam krew z Erikiem, jak
się okazało o jeden raz za dużo, a później opisałam niezwykłą więź, która teraz z tego powodu nas łączy. - Podsumowując - stwierdziła. - Eric zaproponował, że wyssie trochę twojej krwi, żeby nie ugryzł cię jeszcze gorszy wampir? Skinęłam głową i przetarłam oczy. - No, no, no, takie poświęcenie - oceniła. Nie zaskoczyło mnie jej sarkastyczne streszczenie. Tara miała wcześniej złe doświadczenia z wampirami. - Wierz mi, taki układ z Erikiem wydawał się naprawdę niniejszym złem - zapewniłam ją pośpiesznie. Nagle uprzytomniłam sobie, że gdyby to Andre ssał moją krew tamtej nocy, dziś byłabym wolna. Andre umarł na gruzach hotelu. Zastanawiałam się nad tą sprawą jeszcze przez krótką chwilę i wiedziałam, że muszę machnąć na nią ręką. Było, minęło, trzeba zapomnieć. Andre nie kosztował mojej krwi i nie jestem wolna, chociaż łańcuchy, które mnie wiążą, nie są tak nieprzyjemne, jak mogłyby być. - No, a co czujesz do Erica? - spytała Tara. - Nie wiem - jęknęłam. - Są cechy, które niemal w nim kocham, i takie, które mnie przerażają. I naprawdę... no, wiesz... pragnę go. Ale widzisz, jakie wykręca mi numery. W dodatku twierdzi, że robi to dla mojego dobra. Wierzę, że jestem dla niego ważna, tyle że... Najważniejszy dla Erica jest
sam Eric i zawsze tak będzie. - Zrobiłam głęboki wdech. Wybacz, że tak paplam... - Wiesz, właśnie dlatego wyszłam za mąż za JB. Zadumała się. - Właśnie po to, żeby nie musieć się martwić o takie bzdury. Pokiwała głową, utwierdzając się we własnej decyzji. - No cóż, nie mogę postąpić tak jak ty, bo JB już nie jest wolny - wtrąciłam, usiłując się uśmiechnąć. Myśl o małżeństwie z mężczyzną tak prostym jak JB wydała mi się w tym momencie naprawdę przyjemna. Ale przecież małżeństwo to nie to samo co wygodne usadowienie się w mięciutkim fotelu z podpórką na nogi, prawda? Przynajmniej, spędzając czas z Erikiem, nigdy się nie nudzę, pomyślałam. Choć słodki, JB był dość ograniczony, zwłaszcza jako rozmówca. Poza tym, Tara zawsze będzie musiała się nim opiekować. Nie była głupia i nie pamiętam, żeby kiedyś zaślepiła ją miłość do kogoś. Inne rzeczy być może, lecz na pewno nie miłość. Wiedziałam, że przyjaciółka doskonale rozumie zasady, na jakich funkcjonuje jej związek z JB, i że nie ma nic przeciwko nim. Jako pilot i kapitan w jednym czuła się dobrze i twardo stała na nogach. Co do mnie, na pewno lubię odpowiadać za własne życie - nie chciałabym do nikogo należeć - jednak moja koncepcja małżeństwa była inna:
wydawało mi się ono układem bardziej demokratycznym i partnerskim. - No dobrze, pozwól, że podsumuję wszystko jeszcze raz - oznajmiła Tara, doskonale naśladując jedną z naszych licealnych nauczycielek. - Ty i Eric nieźle nagrzeszyliście w przeszłości. Skinęłam głową. O rany, tak, nieźle grzeszyliśmy. - Teraz wampirza społeczność jest ci dłużna zapłatę za pewne usługi, które wykonałaś dla ich królowej. Nie chcę wiedzieć, jakie były ani dlaczego je wykonałaś - dorzuciła szybko. Ponownie pokiwałam głową. - Eric, można by rzec, bardziej czy mniej posiada kawałek ciebie... dzięki tej więzi krwi czy czemuś. Czego chyba nie zaplanował, co mu się chwali. - Tak. - Teraz jednak zręczną manipulacją wpakował cię w pozycję jego... narzeczonej? A może żony? A ty nie wiedziałaś, co robisz. - Zgadza się. - I Sam nazwał cię idiotką, ponieważ byłaś posłuszna Ericowi. Wzruszyłam ramionami. - Dokładnie tak.
W tym momencie Tara musiała obsłużyć klientkę, która weszła do sklepu, ale zajęło jej to tylko kilka minut (Riki Cunningham chciała wpłacić ratę przedpłaty na zamówioną dla córki sukienkę z okazji zakończenia roku szkolnego). Kiedy Tara wróciła na krzesło, miała już przygotowaną opinię na mój temat. - Sookie, Eric przynajmniej naprawdę troszczy się o ciebie i nigdy cię nie skrzywdził. Pewnie mogłaś lepiej sobie przemyśleć jego prośbę, ale cóż. Nie wiem, czy z powodu więzi, która was łączy, czy też dlatego, że na niego lecisz, nie zadajesz sobie wystarczająco wielu pytań. Tylko ty sama możesz domyślić się powodów. Ale, wiesz, mogłabyś trafić gorzej. Żaden człowiek nie musi się dowiedzieć o sprawie ze sztyletem. A Eric nie może kręcić się wokół ciebie za dnia, i będziesz miała dużo wolnego czasu na myślenie. Poza tym, twój wampir prowadzi również interesy, więc także w nocy będzie zajęty. A ten nowy przedstawiciel wampirzego króla i sam król zostawią cię teraz w spokoju, żeby nie narazić się Northmanowi. Zatem, ogólnie rzecz biorąc, nie jest tak źle, co? Uśmiechnęła się do mnie, a ja po raz drugi się skrzywiłam. Zaczęłam się jednak ożywiać. - Dzięki, Taro - powiedziałam szczerze. - Sądzisz, że Samowi przejdzie wściekłość?
- Właściwie nie spodziewałabym się po nim, że przeprosi cię za nazwanie twojego zachowania idiotycznym - ostrzegła mnie. - Dlatego że A, to prawda, i B, to facet. Ma ten chromosom, wiesz. Z drugiej strony, zawsze dobrze wam się współpracowało, a teraz Merlotte ma w dodatku dług wobec ciebie, ponieważ zajmowałaś się lokalem podczas jego nieobecności. Więc będzie musiał jakoś przełknąć gniew i zapanować nad sobą. Cisnęłam zużytą chusteczkę do stojącej przy stole śmietniczki. Chciałam się uśmiechnąć, lecz chyba nieszczególnie mi się udało. - Tymczasem - ciągnęła Tara - ja również mam dla ciebie nowinę. Zaczerpnęłam wielki haust powietrza. - Co takiego? - spytałam, ogromnie zadowolona, że znów jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. - Będę miała dziecko - wyznała i skrzywiła się. O, rany. Nie zawsze warto zbyt szybko szczerzyć zęby. - Nie wyglądasz na zbyt szczęśliwą - zauważyłam. - W ogóle nie planowałam mieć dzieci - wyjaśniła. - I JB wcale to nie przeszkadzało. - Więc...? - No cóż, nawet kilka metod antykoncepcji stosowanych razem nie zawsze się sprawdza - odparła, patrząc na swoje
dłonie, które ułożyła równiutko na stosie czasopism dla par młodych. - No i nie mogę go po prostu usunąć albo oddać. Jest przecież nasze. Więc... - Więc może mogłabyś się nim cieszyć? Teraz ona próbowała się uśmiechnąć. - JB jest naprawdę szczęśliwy. Z trudem przychodzi mu utrzymanie tej sprawy w sekrecie. Bo ja jednak wolałabym zachować ją w tajemnicy, poczekać, aż miną trzy pierwsze miesiące, wiesz, trymestr. Jesteś pierwszą osobą, której powiedziałam. - Przysięgam - poklepałam ją po ramieniu - będziesz dobrą matką. - Naprawdę tak uważasz? Wyglądała na przerażoną i tak się czuła. Jej rodzice należeli do tych, które dzieci mają ochotę zastrzelić. Tara brzydziła się przemocą, więc na szczęście nie wybrała tej drogi, chociaż w tamtym okresie chyba nikogo by nie zaskoczyło nagłe zniknięcie Thorntonów którejś nocy. A kilka osób na pewno ogromnie by to ucieszyło. - Tak, naprawdę tak uważam. I mówiłam poważnie. Usłyszałam w myślach przyjaciółki, jak bardzo jest zdecydowana zatrzeć wspomnienia związane z własną rodzicielką i zamierza być dla swojego dziecka najlepszą matką, jaką być potrafi. W przypadku Tary
oznaczało to, że będzie trzeźwa, łagodna, nieskora do bicia, a zamiast obrzucać malucha stekiem wyzwisk, zamierzała stale go chwalić i wspierać. - Zjawię się na każdej wywiadówce i pójdę na każde spotkanie dla rodziców - oznajmiła z wręcz zatrważającym przekonaniem. - Będę piekła ciasteczka czekoladowe. Moje dziecko będzie nosiło wyłącznie nowe ubrania. Buty będą pasować. Uwiecznię dzieciństwo na zdjęciach i kupię aparat na zęby. W przyszłym tygodniu założymy fundusz szkolny na naukę w college'u. Codziennie będę powtarzać, że małą kocham... Tak, każdego pieprzonego dnia. Nie potrafiłam sobie wyobrazić lepszego planu dla dobrej matki. Gdy wstałam, zbierając się do wyjścia, uściskałyśmy się serdecznie. Tak właśnie powinno wyglądać życie, przemknęło mi przez głowę. Pojechałam do domu, zjadłam spóźniony lunch i przebrałam się w strój do pracy. Zadzwonił telefon. Miałam nadzieję, że to Sam z przeprosinami, lecz głos w słuchawce należał do starszego mężczyzny, którego nie znałam. - Halo? Jest tam Octavia Fant, proszę pani? - Nie, proszę pana, wyszła. Mogę coś przekazać?
- Jeśli pani łaskawa. - Jasne, że tak. Odebrałam telefon w kuchni, więc miałam w zasięgu ręki zarówno bloczek do pisania, jak i ołówek. - Proszę jej powiedzieć, że dzwonił Louis Chambers. Podam swój numer. - Podyktował mi cyfry powoli i starannie, a ja powtórzyłam je dla pewności, że zapisałam właściwie. Proszę jej przekazać, żeby do mnie oddzwoniła. Chętnie pokryję koszt rozmowy telefonicznej. - Na pewno przekażę pańską wiadomość. - Dziękuję. Hmm... Przez telefon nie potrafiłam oczywiście czytać w myślach, co w tej chwili bardzo by mi się przydało. Bardzo chciałabym się dowiedzieć trochę więcej o panu Chambersie. Kiedy Amelia przyjechała do domu nieco po godzinie siedemnastej, zauważyłam że przywiozła też Octavię. Z tego co zrozumiałam, Octavia chodziła po centrum Bon Temps i składała podania o pracę, Amelia tymczasem pracowała w agencji ubezpieczeniowej. Tego wieczoru, zgodnie z naszym „grafikiem", młodsza z czarownic przygotowywała dla nas kolację i chociaż musiałam za kilka minut jechać do „Merlotte'a", przez chwilę z przyjemnością przyglądałam się, jak przyrządza sos do spaghetti. Przekazałam Octavii wiadomość, podczas gdy Amelia siekała cebulki i paprykę.
Starsza czarownica wydała z siebie zdławiony dźwięk, a później znieruchomiała, toteż Amelia przerwała krojenie i dołączyła do mnie w oczekiwaniu, aż jej mentorka podniesie wzrok znad karteczki i opowie nam coś o panu Chambersie. Niestety, Octavia milczała. A po chwili zauważyłam, że płacze, i pobiegłam do sypialni po papierową chusteczkę, którą usiłowałam podać starej damie taktownie, jak gdybym po prostu przypadkiem miała przy sobie nieużywane chusteczki. Amelia uważnie obejrzała kawałki na desce do krojenia i wznowiła siekanie, ja tymczasem zerknęłam na zegar i zaczęłam szukać w mojej torebce kluczyków od samochodu, robiąc to strasznie powoli i metodycznie. - Wydał ci się w dobrym stanie? - spytała Octavia wciąż zdławionym głosem. - Tak - zapewniłam ją. Tyle na pewno potrafiłam wywnioskować z naszej krótkiej rozmowy. - Bardzo chciał z tobą pomówić. - Och, muszę do niego oddzwonić - dodała pośpiesznie. - Pewnie - zgodziłam się. - Wystarczy, że wystukasz ten numer. Nie przejmuj się zamawianiem rozmowy na jego koszt. Z rachunku dowiemy się, ile kosztowało połączenie. Rzuciłam okiem na Amelię i zmarszczyłam czoło. Potrząsnęła głową. Również nie wiedziała, co się, do diabła,
dzieje. Octavia wystukała cyfry drżącymi palcami. Po pierwszym dzwonku przysunęła sobie słuchawkę do samego ucha. Odgadłam, kiedy Louis Chambers odebrał, wówczas bowiem czarownica zamknęła oczy, a słuchawkę ścisnęła tak mocno, że widziałam wszystkie jej napięte mięśnie. - Och, Louisie - jęknęła głosem przepełnionym jawną ulgą i zdumieniem. - Och, dzięki Bogu. Nic ci nie jest? Obie z Amelią wyszłyśmy w tym momencie z kuchni, szurając nogami. Amelia poszła ze mną do auta. - Słyszałaś kiedyś o tym Louisie? - spytałam. - W czasach, gdy często się spotykałyśmy, Octavia nigdy mi nie mówiła o swoim życiu prywatnym. Wiem jednak od innych czarownic, że miała kiedyś przyjaciela i był to poważny związek. Odkąd jest tutaj, nie wspomniała o nim ani słowem. Wygląda mi na to, że nie miała od niego wiadomości od czasu Katriny. - Może myślała, że nie przeżył - zauważyłam i przez chwilę patrzyłyśmy na siebie szeroko otwartymi oczyma. - Wielka sprawa - oceniła w końcu Amelia. - No cóż, być może tracimy Octavię. Próbowała nie pokazać po sobie ulgi, lecz oczywiście potrafiłam ją wyczytać z jej myśli. Zdałam sobie sprawę, że mimo całego uwielbienia Amelii dla mentorki, mieszkając z
nią, czuła się trochę jak gimnazjalistka mieszkająca w jednym domu z nauczycielką. - Muszę jechać - stwierdziłam. - Informuj mnie na bieżąco. Jeśli będziesz miała ważne nowiny, przyślij mi SMS a. Pisanie SMS - ów należało do moich nowych umiejętności, zdobytych zresztą właśnie dzięki młodszej z lokatorek. Chociaż na dworze było dość zimno, czarownica usiadła na jednym z leżaków, które ostatnio wyniosłyśmy z szopy, spodziewając się nadejścia wiosny. - Natychmiast, gdy się czegoś dowiem - zgodziła się. Poczekam tu kilka minut, a później wrócę i sprawdzę, co u niej. Wsiadłam do samochodu i włączyłam ogrzewanie, mając nadzieję, że temperatura powietrza w aucie wkrótce się podniesie. Jadąc do „Merlotte'a", w zapadającym zmierzchu zobaczyłam na drodze kojota. Zwykle zwierzęta te nie pokazywały się ludziom, ten jednak truchtał poboczem, jakby wybierał się do miasta na umówione spotkanie. Może był to „prawdziwy" kojot, a może tylko osoba zmiennokształtna. Zaczęłam się zastanawiać nad oposami, szopami i od czasu do czasu pancernikiem, które nieraz widywałam rankami zabite przy drodze; zadałam sobie pytanie, jak wiele łaków ginie w
zwierzęcej postaci z powodu takiej nieostrożności. Może niektóre zwłoki osób, które policja kwalifikuje jako ofiary morderstw, w rzeczywistości należą do ludzi zabitych przypadkowo w ich formie alternatywnej? Przypomniałam sobie, że ciało Crystal po usunięciu gwoździ i zdjęciu z krzyża zatraciło wszelkie cechy zwierzęce. Mogłabym się założyć, że gwoździe wykonano ze srebra. Uświadomiłam sobie, jak wielu rzeczy nie wiem o świecie nadnaturalnych. Gdy tylnymi drzwiami weszłam do „Merlotte'a", naładowana planami pogodzenia się z Samem, usłyszałam, że mój szef właśnie kłóci się z Bobbym Burnhamem. Na dworze zapadł już prawie zmrok, toteż Bobby powinien jakiś czas temu zakończyć pracę. A jednak stał tutaj, w korytarzu lokalu Sama i przed jego biurem. W dodatku był czerwony na twarzy i niezwykle poruszony. - O co chodzi? - spytałam. - Bobby, miałeś ze mną porozmawiać? - Tak, ale ten facet nie zamierzał mi powiedzieć, kiedy się tu zjawisz - wyjaśnił. - Ten facet jest moim pracodawcą i nie musi udzielać takich informacji - stwierdziłam. - Tak czy owak, teraz jestem. Co miałeś mi przekazać? - Eric wysłał ci tę kartę i kazał mi być do twojej dyspozycji, ilekroć będziesz mnie potrzebowała. Mam ci
umyć samochód, jeśli zechcesz... Mówiąc to, zaczerwienił się na twarzy jeszcze bardziej. Jeżeli Eric myślał, że publiczne upokorzenie nauczy Bobby'ego uległości, był chyba stuknięty. Teraz Bobby znienawidzi mnie na sto lat, o ile tak długo pożyje. Wzięłam kopertę, którą mi wręczył, i powiedziałam: - Dzięki, Bobby. A teraz wróć do Shreveport. Jeszcze zanim wymówiłam ostatnią sylabę tego zdania, Bobby zniknął, zamykając za sobą tylne drzwi. Obejrzałam zwykłą białą kopertę, a potem wsunęłam ją do torebki. Podniosłam wzrok. Sam patrzył mi w oczy. - Jak gdybyś potrzebowała kolejnego wroga - mruknął i, głośno tupiąc, wrócił do biura. Jak gdybym potrzebowała kolejnego przyjaciela, który zachowuje się jak dupek, pomyślałam. To tyle na temat godzenia się i śmiechu z wcześniejszej kłótni. Weszłam za Merlotte'em do biura, chcąc zostawić torebkę w szufladzie, którą nasz szef przeznaczył na rzeczy kelnerek. Nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Udałam się więc z kolei do magazynu po fartuszek. Zastałam tam Antoine'a, który zmieniał poplamiony fartuch na czysty. - D'Eriq wpadł na mnie ze słoikiem papryczek jalapenos i wylał na mnie całą zalewę - wyjaśnił. - Nie mogę znieść ich zapachu.
- Ojej - przyznałam, wąchając. - Wcale ci się nie dziwię. - Mama Sama miewa się lepiej? - Tak, wyszła już ze szpitala - odparłam. - Dobra wiadomość. Kiedy związałam tasiemki wokół talii, pomyślałam, że Antoine chce chyba powiedzieć coś jeszcze, ale nawet jeśli tak było, zmienił zamiar. Przemierzył korytarz i zastukał w drzwi prowadzące do kuchni, a D'Eriq natychmiast otworzył mu od środka i wpuścił go. Kiedyś klienci zbyt często wchodzili przez pomyłkę do kuchni, więc teraz drzwi przez cały czas pozostawały zamknięte na klucz. Z kuchni było też bezpośrednie wyjście na zewnątrz, gdzie stał kontener na odpadki. Ruszyłam korytarzem, mijając biuro Sama bez zaglądania. Skoro szef nie chce ze mną rozmawiać, trudno, ja również dam sobie spokój. Ledwie to pomyślałam, uprzytomniłam sobie, jak dziecinnie się zachowuję. Agenci FBI, Weiss i Lattesta, nadal przebywali w Bon Temps, co nie powinno mnie chyba dziwić. Byli w „Merlotcie". Siedzieli naprzeciwko siebie na sofach, a przed nimi na ławie stał dzban piwa i talerz panierowanych warzyw. Rozmawiali o czymś z przejęciem. A stolik obok nich zajmował, prezentując się pięknie, wyniośle i po królewsku, mój pradziadek, Niall Brigant.
Przemknęło mi przez myśl, że dzisiejszy dzień mógłby brać udział w konkursie na mój najdziwniejszy i miałby duże szanse zdobyć główną nagrodę. Odetchnęłam głośno i postanowiłam najpierw przywitać się z pradziadkiem. Kiedy podeszłam, Niall wstał. Jasne, proste włosy związał sobie z tyłu, na karku. Miał na sobie czarny garnitur i białą koszulę, jak zawsze, dzisiejszego wieczoru jednak zamiast jednolitego czarnego krawata, który zwykle zakładał, wybrał ten, który podarowałam mu na Gwiazdkę. Krawat był w czerwone, złote i czarne paski, a pradziadek wyglądał w nim naprawdę imponująco. W ogóle odniosłam wrażenie, że Niall cały połyskuje i lśni. Jego koszula nie była po prostu biała, lecz śnieżnobiała i wykrochmalona, płaszcz - nie po prostu czarny, lecz nieskazitelnie atramentowy. Na butach nie dostrzegłam ani jednej drobinki pyłu, a niezliczone, ale delikatne i maleńkie zmarszczki na pięknej twarzy jedynie podkreślały jej doskonałość i błyszczące zielone oczy. Właściwie wiek dodawał mu uroku, zamiast osłabiać wrażenie. Patrząc na niego, niemal czułam ból. Niall objął mnie i pocałował w policzek. - Krew z mojej krwi - zagaił, a ja się uśmiechnęłam. Myślałam o tym, jaki jest imponujący. I jak trudno jest mu przypominać z wyglądu człowieka. Raz tylko mignął mi w swojej prawdziwej postaci i ten widok o mało mnie nie
oślepił. Ponieważ nikt inny w barze nie wstrzymywał oddechu, patrząc na mojego pradziadka, wiedziałam, że ludzie nie postrzegają go w ten sam sposób, co ja. - Niall - odrzekłam. - Tak bardzo się cieszę, że cię widzę. Gdy mnie odwiedzał, zawsze sprawiał mi radość i pochlebiało mi to. Jako jego prawnuczka czułam się jak córka gwiazdy rocka. Prowadził życie, którego zupełnie nie potrafiłam sobie wyobrazić, bywał w miejscach, do których ja nigdy nie dotrę, miał też moc, jakiej nie umiałam nawet pojąć. A jednak co jakiś czas zjawiał się i spędzał ze mną parę minut. Każdy ten czas był dla mnie jak Boże Narodzenie. - Ci ludzie naprzeciwko - powiedział bardzo cicho - palą się, żeby z tobą porozmawiać. - Wiesz, co to jest FBI? - odparowałam. Zakres wiedzy posiadanej przez Nialla był niewiarygodny, choćby dlatego, że pradziadek żył już strasznie długo (pewnie ponad tysiąc lat) i czasem mylił datę nawet o stulecie, nie wiedziałam jednak, jak dokładne posiada informacje na temat czasów mi współczesnych. - Tak - odparł. - FBI. Agencja rządowa, która gromadzi dane na temat osób łamiących prawo i terrorystów działających w granicach Stanów Zjednoczonych. Pokiwałam głową. - Ty jednak jesteś taką dobrą osobą! Ani zabójczynią, ani
terrorystką - dodał, chociaż, wnosząc z jego tonu, chyba nie wierzył, że moja niewinność może mnie przed czymkolwiek uchronić. - Dziękuję ci - stwierdziłam - ale nie sądzę, żeby chcieli mnie aresztować. Podejrzewam, że pragną się raczej dowiedzieć, w jaki sposób swoim małym móżdżkiem odkrywam pewne rzeczy. Jeśli uznają, że nie jestem wariatką, prawdopodobnie zechcą, żebym dla nich pracowała. Właśnie po to przyjechali do Bon Temps... Tyle że coś odwróciło ich uwagę. - W ten sposób wróciłam do bolesnego dla mnie tematu. - Wiesz, co się stało z Crystal? Wtedy jednak wezwali mnie inni goście baru, minęła więc dobra chwila, zanim mogłam znów usiąść obok czekającego cierpliwie Nialla. Potrafił sprawić, że stare krzesło, które zajmował, wyglądało jak tron. Gdy wróciłam, podjął rozmowę dokładnie w tym miejscu, w którym ją przerwaliśmy. - Tak, wiem, co jej się przydarzyło. Rysy jego twarzy niby się nie zmieniły, a jednak poczułam bijący od niego chłód. Gdybym miała cokolwiek wspólnego ze śmiercią Crystal, w tej chwili na pewno ogarnąłby mnie strach. - Jak to możliwe, że cię ta sprawa obchodzi? - spytałam. Nigdy wcześniej nie zwracał uwagi na Jasona. Wprost przeciwnie, odnosiłam wrażenie, że pradziadek wręcz nie lubi
mojego brata. - Zawsze interesuje mnie, dlaczego umarł ktoś ze mną związany - odparł Niall. Mówił o śmierci Crystal absolutnie beznamiętnie, skoro się jednak zainteresował się jej losem, możliwe, że jakoś pomoże w tej sprawie. Można by myśleć, że pragnie oczyścić z zarzutów Jasona, ponieważ był jego prawnukiem, bratem jego prawnuczki, ale naprawdę nigdy dotąd w żaden sposób nie zasugerował, że pragnie się spotkać z Jasonem, a cóż dopiero poznać go. Antoine zadzwonił w kuchni dzwonkiem, powiadamiając mnie, że mogę odebrać któreś z zamówionych dań, więc zerwałam się i pomknęłam, a później podałam Sidowi Mattowi Lancasterowi i Budowi Dearbornowi ich frytki z serem, chili i bekonem. Świeżo owdowiały Sid Matt uznał zapewne, że w tak zaawansowanym wieku może już sobie pozwolić na zator tętniczy, a Bud nigdy nie był miłośnikiem zdrowej żywności. - Masz podejrzenia, kto mógł to zrobić? - spytałam po powrocie Nialla. - Pumołaki również szukają sprawcy. Rozłożyłam przed pradziadkiem dodatkową serwetkę, chciałam bowiem robić wrażenie zajętej. Niall nie pogardzał pumołakami. Właściwie, mimo że wróżki wyraźnie odcinały się od wszystkich nadnaturalnych i
uważały się za lepsze od przedstawicieli wszelkich innych gatunków, pradziadek (przynajmniej) myślał o innych istotach z szacunkiem, czym zdecydowanie różnił się od wampirów, które jednoznacznie pogardzały zmiennokształtnymi, traktując ich jak obywateli drugiej kategorii. - Rozejrzę się - odparł. - Byłem ostatnio nieco zajęty i dlatego cię nie odwiedzałem. Pojawiły się kłopoty. Zauważyłam, że jest poważniejszy niż zwykle. O, cholera. Jeszcze więcej kłopotów? - Ale ty nie musisz się troskać dodał władczo. - Zajmę się wszystkim. Czy wspomniałam, że Niall jest raczej dumnym mężczyzną? Tak czy owak, nie potrafiłam przestać się martwić. Wiedziałam, że lada chwila będę musiała przynieść kolejnemu klientowi drinka, a chciałam mieć pewność, że zrozumiałam pradziadka dobrze. Niall nie przybywał często, a kiedy już się zjawiał, rzadko zostawał długo. Czułam, że następna okazja na rozmowę z nim może mi się nie przytrafić zbyt szybko. - Co się dzieje, Niall? - spytałam bez ogródek. - Chcę, żebyś teraz szczególnie uważała na siebie. Jeśli zobaczysz inną wróżkę niż ja, Claude lub Claudine, od razu do mnie zadzwoń. - Dlaczego mam się przejmować innymi wróżkami? Jeszcze jedna kiepska wiadomość! - Dlaczego inne wróżki
miałyby mnie... skrzywdzić? - Ponieważ jesteś moją prawnuczką. Wstał i wiedziałam, że lepszego wyjaśnienia nie będzie. Znowu mnie uściskał, ponownie ucałował (wróżki są bardzo uczuciowe), a następnie wyszedł z baru. W ręku niósł laskę. Nigdy nie widziałam, żeby, idąc, wspierał się na niej, zawsze jednak miał ją ze sobą. Spoglądając za nim, zastanawiałam się, czy w lasce jest może ukryty nóż. A może nie była to laska, lecz wyjątkowo długa różdżka? Albo chodziło o jedno i drugie? Żałowałam, że nie mogę pobyć z pradziadkiem przez jakiś czas albo przynajmniej wypytać go dokładniej o kwestie bezpieczeństwa. - Panno Stackhouse - usłyszałam uprzejmy męski głos mogłaby pani przynieść nam kolejny dzban piwa i jeszcze jeden talerz tych przekąsek? Odwróciłam się do agenta specjalnego Lattesty. - Jasne, z przyjemnością - odparłam, uśmiechając się mechanicznie. - To był bardzo przystojny mężczyzna - dodała Sara Weiss. Czuła już skutki wypitych dwóch szklanek piwa. Wyglądał bez wątpienia jakoś inaczej. Przyjechał z Europy? - Rzeczywiście wygląda na cudzoziemca - przyznałam lakonicznie, po czym zabrałam pusty dzban i przyniosłam agentowi pełny, wciąż z przyklejonym do ust uśmiechem.
W tym momencie Sum, szef mojego brata, przewrócił łokciem drink złożony z rumu i coli, musiałam więc zawołać D'Eriqa, by wytarł stolik ścierką, a podłogę mopem. Chwilę później dwóch idiotów, którzy chodzili kiedyś ze mną do klasy w liceum, zaczęło się kłócić o to, czyj pies gończy jest lepszy. Sam musiał ich rozdzielać, a oni naprawdę szybko się opamiętali, ponieważ znali już prawdziwą naturę Merlotte'a, co uznałam za nieoczekiwaną zaletę mojego szefa. Wiele rozmów toczących się w barze tego wieczoru, co naturalne, obracało się wokół tematu śmierci Crystal. Wszyscy wiedzieli już, że była pumołaczycą. Mniej więcej połowa klientów baru sądziła, że moją szwagierkę zabił ktoś, kto nienawidzi ujawnionego niedawno świata nadnaturalnych. Druga połowa gości nie była pewna, czy Crystal zginęła dlatego, że była zmiennokształtną. Osoby z tej drugiej grupy twierdziły, że swoboda seksualna dziewczyny była powodem wystarczającym. Większość tych gości zakładała, że winny jest Jason, chociaż niektórzy szczerze mu współczuli - znali Crystal lub słyszeli o jej reputacji i uważali, że zemsta Jasona byłaby usprawiedliwiona. Prawie wszyscy ci ludzie myśleli o Crystal wyłącznie w kategoriach winy lub niewinności mojego brata. Zasmuciła mnie myśl, że wielu zapamięta tylko, jak dziewczyna umarła. Powinnam zobaczyć się z Jasonem lub przynajmniej do
niego zadzwonić, ale - szczerze - nie mogłam się na to zdobyć. Swoim zachowaniem w ostatnich kilku miesiącach Jason coś we mnie zniszczył. Mimo że jest moim bratem i kocham go, i chociaż widziałam, że wreszcie zaczyna dojrzewać, przestałam uważać, że muszę go we wszystkim wspierać i pomagać rozwiązywać problemy, które stawia przed nim życie. Zdałam sobie sprawę, że ktoś z poglądami, jakie mam teraz, nie może być dobrym chrześcijaninem. Chociaż wiedziałam, że żadna ze mnie teolożka czy myślicielka, czasami zadawałam sobie pytanie, czy chwile kryzysu w moim życiu nie sprowadzają się przypadkiem zawsze do wyboru: być złą chrześcijanką lub umrzeć. Jeśli tak było, za każdym razem wybierałam życie. Ale czy patrzę na tę sprawę w sposób właściwy? Może istnieje inny punkt widzenia, perspektywa, z której wszystko wygląda inaczej? Niestety, nie przychodziło mi do głowy, kogo mogłabym o to spytać. Usiłowałam sobie wyobrazić twarz pastora metodystów, gdybym go zagadnęła: „Lepiej jest zadźgać kogoś i zapewnić sobie bezpieczeństwo czy pozwolić, żeby on zabił mnie? Lepiej złamać przysięgę złożoną przed Bogiem czy wykpić się i nie roztrzaskać na kawałki dłoni przyjacielowi?". Przed takimi wyborami niegdyś stawałam. Może mam wobec Boga wielki dług. A może tyko chroniłam swoją osobę tak, jak On by chciał, żebym siebie chroniła. Cóż,
po prostu nie wiem. I nie potrafię myśleć dostatecznie intensywnie, żeby ustalić Najwłaściwsze Odpowiedzi. Czy ludzie, którym podaję drinki i jedzenie, śmialiby się, gdyby wiedzieli, o czym myślę? Czy rozbawiłby ich mój niepokój o stan własnej duszy? Wielu z nich prawdopodobnie by mi powiedziało, że wszystkie sytuacje zostały opisane w Biblii, i gdybym częściej czytała Pismo Święte, znalazłabym w nim odpowiedzi. Tak czy owak, wcześniej ich nie znalazłam, choć nie zamierzałam się poddawać. Na razie jednak dałam spokój daremnym rozważaniom i pozwoliłam umysłowi odpocząć, wsłuchałam się więc w myśli innych otaczających mnie osób. Sarze Weiss wydałam się prostą młodą kobietą i uważała mnie za nieprawdopodobną szczęściarę, ponieważ otrzymałam - jak go nazywała - „dar". Uwierzyła we wszystko, co Lattesta powiedział jej na temat wydarzeń w „Piramidzie", ponieważ pod praktycznym podejściem do życia skrywała lekką sympatię dla mistycyzmu. Lattesta podzielał jej pogląd i sądził, że prawie na pewno jestem medium; wysłuchał kiedyś z ogromnym zainteresowaniem relacji z Rhodes członków służb przeszkolonych do pierwszego kontaktu z ocalałymi i teraz, kiedy mnie spotkał, zaczął dochodzić do wniosku, że te relacje były prawdziwe. Chciał wiedzieć, co mogę zrobić dla swojego kraju i dla... jego kariery. Zastanawiał się, czy jeśli
mu zaufam i zdoła mnie skłonić do współpracy z FBI, otrzyma awans. Ja pomagałabym Federalnemu Biuru Śledczemu, a on byłby moim instruktorem. A gdyby jeszcze odnalazł i przekonał Barry'ego, wtedy awans miałby gwarantowany. Zostałby przeniesiony do centrali FBI w Waszyngtonie i szybko by się wspinał po szczeblach kariery zawodowej. Zastanawiałam się, czyby nie poprosić Amelii o rzucenie zaklęcia na agentów FBI, lecz wydało mi się to jakoś nieuczciwe. Lattesta i Weiss nie byli istotami nadnaturalnymi. Robili tylko to, co ktoś im kazał. Nie żywili do mnie urazy; wręcz przeciwnie, Lattesta naprawdę uważał, że wyświadcza mi przysługę, ponieważ jest w stanie pomóc mi się wyrwać z zadupia, na którym mieszkam, w zamian za to wprowadzając mnie w wielki świat. Znalazłabym się w centrum zainteresowania całego kraju lub przynajmniej darzyliby mnie szacunkiem w FBI. Jak gdyby to miało dla mnie znaczenie, phi. Wróciłam do swoich obowiązków, czyli uśmiechów i pogaduszek ze stałymi klientami, a równocześnie spróbowałam sobie wyobrazić, że wraz z Lattesta opuszczam Bon Temps. Poddaliby mnie jakimś testom, które mierzą trafność moich diagnoz. Potem, w końcu, raz na zawsze uwierzyliby, że nie jestem medium, lecz telepatką. I co dalej? Po ustaleniu granic moich umiejętności ludzie ci będą mnie
zabierali do miejsc, gdzie doszło do okropnych tragedii, i tam będę szukać osób, które ocalały. Będą mnie sadzać w pokojach z agentami wywiadu innych krajów albo z Amerykanami, których podejrzewa się o straszne rzeczy, i każą mi oceniać, czy ci ludzie są winni zbrodni, które zarzuca im FBI. Kto wie, być może znajdę się blisko seryjnych morderców. Oczyma wyobraźni zobaczyłam, co wyczytałabym z myśli takiej osoby, i zrobiło mi się słabo. Ale czy zdobyta przeze mnie wiedza nie stałaby się wielką pomocą dla żyjących? Może odkryłabym spiski i intrygi na tyle wcześnie, że potrafilibyśmy zapobiec czyjejś śmierci? Potrząsnęłam głową. Za bardzo oddaliłam się od rzeczywistości. Oczywiście, coś takiego mogłoby się zdarzyć. Seryjny zabójca mógłby o miejscu, w którym pogrzebał ofiary, rzeczywiście dumać akurat wtedy, gdy ja słucham jego myśli. Tyle że z wieloletniego doświadczenia wiem, że ludzie rzadko myślą: „Tak, zakopałem to ciało na Clover Drive numer 1218 pod krzewem różanym" albo: „Te pieniądze, które ukradłem, są na pewno bezpieczne na moim koncie bankowym numer 12345 w szwajcarskim banku narodowym".
Że nie wspomnę o czymś takim: „Właśnie przygotowuję akcję wysadzenia w powietrze budynku XYZ dnia czwartego maja, a moich sześciu wspólników to następujące osoby...". Cóż, prawdopodobnie mogłabym zrobić coś dobrego. Ale wszystko, co byłabym w stanie zrobić, nigdy nie zaspokoiłoby oczekiwań naszego rządu. I nigdy więcej nie byłabym wolną osobą. Nie, nie sądziłam, że trzymaliby mnie w jakiejś komórce albo gdzieś... nie jestem przecież paranoiczką. Wiem też jednak, że już nigdy bym nie żyła tak, jak żyć pragnę. Zatem, po raz kolejny zdecydowałam, że może jestem złą chrześcijanką lub w każdym razie kiepską Amerykanką, wiem jednak, że dopóki ktoś mnie w jakiś sposób nie zmusi, nie wyjadę z Bon Temps z agentką Weiss czy agentem specjalnym Lattestą. Już wolę być żoną wampira. ROZDZIAŁ ÓSMY Jadąc tej nocy do domu, wściekałam się prawie na wszystkich. Od czasu do czasu każdy ma takie dni. Jest to uwarunkowane cyklem hormonalnym albo innym, a może jedynie przypadkowym układem gwiazd. Gniewałam się na Jasona, ponieważ gniewam się na niego od miesięcy. Gniewałam się na Sama, bo uważałam, że jakoś mnie zranił. Wkurzałam się na agentów FBI, bo przyjechali wywrzeć na mnie nacisk... chociaż, prawdę mówiąc, jeszcze niczego takiego nie próbowali. Oburzałam się na Erica za
„numer" ze sztyletem i aroganckie odrzucenie prośby Quinna, chociaż musiałam przyznać, że Northman miał rację, mówiąc, że przecież sama wcześniej z tygrysołakiem zerwałam. Co nie znaczyło jednak, że nigdy więcej nie chcę Quinna widzieć! A już na pewno nie znaczyło, że Eric może ustalać, kogo powinnam widywać, a kogo nie. Może też złościłam się na siebie, ponieważ kiedy pojawiła się okazja poważnej rozmowy z Erikiem i wypytania go o wszystkie dręczące mnie kwestie, ogarnął mnie ckliwy nastrój i zamiast zadawać pytania, słuchałam jego wspomnień, które niczym retrospekcje w serialu Zagubieni - oderwały mnie od głównej opowieści. Czarę goryczy przepełnił widok zaparkowanego przed domem (tam, gdzie zatrzymują się jedynie goście) samochodu, którego nie rozpoznałam. Obeszłam dom, i z marsową miną wspięłam się po schodach na tylny ganek. Nie miałam ochoty na towarzystwo. Chciałam jedynie włożyć piżamę, umyć twarz i położyć się z książką do łóżka. Octavia siedziała przy kuchennym stole w towarzystwie mężczyzny, którego nigdy przedtem nie spotkałam. I nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek poznała kogoś o ciemniejszej karnacji. Wokół oczu miał wytatuowane kręgi, ale mimo tej przerażającej ozdoby, wyglądał spokojnie i sympatycznie. Kiedy weszłam, natychmiast zerwał się od
stołu. - Sookie - odezwała się stara czarownica drżącym głosem - to jest mój przyjaciel Louis. - Miło mi pana poznać - odparłam grzecznie i wyciągnęłam do niego rękę. Mężczyzna uścisnął ją delikatnie. Usiadłam, chcąc, żeby i on usiadł. Wtedy zauważyłam stojące w korytarzu walizki. - Octavio? - spytałam, wskazując na nie. - No cóż, Sookie, nawet my, stare kobiety, chcemy zakosztować nieco miłości - odparła z uśmiechem. - Louis i ja byliśmy bliskimi przyjaciółmi przed Katriną. Mieszkał w Nowym Orleanie w odległości dziesięciu minut jazdy ode mnie. Po ataku huraganu szukałam go, aż w końcu się poddałam. - Ja również długo próbowałem znaleźć Octavię - dodał Louis, patrząc na ukochaną. - Ostatecznie, dwa dni temu udało mi się wytropić jej siostrzenicę, która znała numer telefonu tutaj. Nie mogłem uwierzyć, że wreszcie uda nam się spotkać. - Czy pański dom ocalał, mimo...? - Mogłam użyć określenia tragedia, katastrofa, nieszczęście, klęska, apokalipsa, i każde by pasowało.
- Tak, Bogu dzięki. Mam nawet w nim prąd. Jest wiele do naprawienia, ale światło i ogrzewanie działają. Mogę znowu gotować. Lodówka działa, a ulicę wokół prawie już uprzątnięto. Teraz reperuję dach. Octavia pojedzie ze mną i zamieszka w odpowiednim dla siebie miejscu. - Sookie - wtrąciła bardzo łagodnym tonem czarownica bardzo ci dziękuję, że mogłam się u ciebie zatrzymać. Teraz jednak pragnę zamieszkać z Louisem, zresztą muszę wracać do Nowego Orleanu. Może będę mogła pomóc w odbudowie miasta. Tam jest mój dom. Najwyraźniej sądziła, że jej wyjazd będzie dla mnie ciosem. Usiłowałam więc wyglądać na zasmuconą. - Powinnaś wybrać to, co jest dla ciebie najlepsze powiedziałam. - Cieszyłam się, gdy tu mieszkałaś. - Dobrze, że Octavia nie potrafi czytać w myślach. - Amelia jest w domu? - Tak, na górze, przygotowuje coś dla mnie. Kochana dziewczyna, jakoś zdobyła dla mnie prezent pożegnalny. - Ojej - jęknęłam, choć starałam się nie przesadzać z tym rozczarowaniem. Louis popatrzył na mnie ostro, ale Octavia rozpromieniła się w zachwycie. Nigdy wcześniej nie widziałam u niej takiej miny. - Naprawdę mi miło, że mogłam ci się czasem na coś
przydać - powiedziała, kiwając poważnie głową. Miałam trochę problemów z utrzymaniem tego nieco smutnego, lecz dzielnego uśmiechu, na szczęście, całkiem nieźle mi to wychodziło. W tej chwili po schodach zeszła Amelia, stukając obcasami. W rękach trzymała pakunek obwiązany cienką czerwoną wstążką i przyozdobiony dużą kokardą. - Proszę - powiedziała do swojej mentorki - to drobiazg ode mnie i od Sookie. Mam nadzieję, że ci się ten pomysł spodoba. - Och, jesteś taka słodka! Przepraszam, że kiedykolwiek wątpiłam w twój talent, Amelio. Jesteś diabelnie dobrą czarownicą. - Octavio, te słowa wiele dla mnie znaczą! - Moja przyjaciółka wydawała się autentycznie poruszona, a w jej oczach stanęły łzy. Jak to dobrze, że Louis i Octavia w tym momencie wstali. Chociaż lubiłam i szanowałam starszą czarownicę, trochę namieszała w domu, który jakoś sobie wcześniej stworzyłyśmy z Amelią. Kiedy frontowe drzwi w końcu zamknęły się za parą zakochanych, przyłapałam się nawet na głębokim westchnieniu ulgi. Wcześniej żegnaliśmy się wiele razy, Octavia wielokrotnie dziękowała nam obu za różne rzeczy, chociaż równocześnie znalazła sposób wypomnienia
nam tajemnych uczynków, które dla nas popełniła, a których wcale nie pamiętałyśmy. - Dzięki ci Boże w Niebiesiech - sapnęła Amelia, siadając gwałtownie na stopniach. Moja lokatorka nie jest osobą religijną, a przynajmniej nie nazwałabym jej typową praktykującą chrześcijanką, więc to stwierdzenie zabrzmiało naprawdę mocno. Przysiadłam na brzegu kanapy. - Mam nadzieję, że będą bardzo szczęśliwi - mruknęłam. - Nie sądzisz, że trzeba by go jakoś sprawdzić? - Czarownica tak potężna jak Octavia nie potrafi się sama zająć sobą? - Masz rację. Ale... widziałaś te tatuaże? - Niezłe, co? Przypuszczam, że jest jakimś czarownikiem albo czarnoksiężnikiem. Amelia pokiwała głową. - Tak, jestem pewna, że praktykuje jakąś formę afrykańskiej magii - przyznała. - Nie sądzę, żebyśmy musiały się martwić wzrostem przestępczości w Nowym Orleanie... to znaczy, w związku z Octavią i Louisem. Na pewno nikt ich nie napadnie. - Jaki prezent jej dałyśmy? - Zadzwoniłam do taty, który przefaksował mi bon towarowy do swojej hurtowni budowlanej.
- O, dobry pomysł. Ile ci jestem dłużna? - Nic. Ojciec nalegał, żeby pozwolić mu pokryć koszty. Muszę przyznać, że ten szczęśliwy incydent nieco osłabił mój gniew na cały świat i wszystkich jego mieszkańców. Poczułam też większą sympatię do Amelii, zwłaszcza że mogłam już zapomnieć o złości na nią za to, że podstępnie ściągnęła do mojego domu Octavię. Usiadłyśmy w kuchni i gawędziłyśmy przez jakąś godzinę, przed pójściem do łóżka, chociaż byłam zbyt wyczerpana, by spróbować dokładnie jej wyjaśnić wszystko, co się ostatnio stało. Rozeszłyśmy się do łóżek bardziej zaprzyjaźnione niż w ciągu ubiegłych tygodni. Kiedy przygotowywałam się do snu, pomyślałam o praktycznym prezencie dla Octavii i przypomniała mi się koperta, którą wręczył mi wcześniej Bobby Burnham. Wyjęłam ją teraz z torebki i otworzyłam za pomocą pilniczka do paznokci. W środku znajdowała się fotografia, której nigdy nie widziałam, wyraźnie wykonana podczas sesji zdjęciowej, w jakiej Eric wziął udział, gdy „Fangtasia" przygotowywała kalendarz, który obecnie można kupić w ich sklepie z upominkami. W kalendarzu Eric (jako Pan Styczeń) stał obok ogromnego łóżka z białą pościelą. Tło było szare, wszędzie widniały połyskujące płatki śniegu. Northman trzymał jedną stopę na podłodze, kolano drugiej nogi zgiął, a stopę postawił na łóżku. Był nagi, ale strategiczne miejsce miał okryte białym
futrem. Na zdjęciu, które dziś od niego otrzymałam, przybrał podobną pozę, ale wyciągał dłoń do obiektywu, jakby zapraszał oglądających, żeby dołączyli do niego w łóżku. A białe futro nie przykrywało wszystkiego. „Czekam na noc, podczas której przyłączysz się do mnie" - napisał maczkiem. Trochę tandetne? No, może i tak. Wywołujące emocje? O tak, cholera, bez wątpienia, na sto procent! Mogłabym właściwie powiedzieć, że poczułam, jak krew krąży mi szybciej w żyłach. Pożałowałam, że otworzyłam kopertę tuż przed snem, bo teraz z pewnością trudniej mi będzie zasnąć. Rano pomyślałam, że przyjemnie jest nie słyszeć Octavii kręcącej się po domu. Zniknęła z mojego życia tak szybko, jak się w nim pojawiła. Miałam nadzieję, że podczas pogawędek obie czarownice zdążyły przedyskutować status Amelii w tym, co pozostało z jej nowoorleańskiego kowenu. Teraz trudno było uwierzyć, że Amelia mogła zmienić młodego mężczyznę w kota (w trakcie bardzo wymyślnych igraszek seksualnych) - taka myśl w każdym razie przemknęła mi przez głowę, gdy obserwowałam, jak moja jedyna obecnie lokatorka pośpiesznie wybiega tylnymi drzwiami, chcąc zdążyć do pracy w agencji ubezpieczeniowej. Ubrana w granatowe spodnie i beżowo - granatowy sweter, wyglądała jak harcerka sprzedająca upieczone przez zastęp ciasteczka. Gdy
zatrzasnęły się za nią drzwi, głęboko odetchnęłam. Po raz pierwszy od wieków byłam rano sama w domu. Moja samotność nie trwała jednak długo. Piłam właśnie drugą filiżankę kawy i jadłam grzanki, kiedy do frontowych drzwi podeszli Andy Bellefleur i agent specjalny Lattesta. Pośpiesznie włożyłam dżinsy i podkoszulek z krótkim rękawkiem, po czym otworzyłam im drzwi. - Andy, agencie specjalny Lattesta - zagaiłam. - Proszę, wejdźcie. - Zaprowadziłam ich do kuchni. Nie zamierzałam nie dopić przez nich kawy. - Nalać wam? - spytałam, wskazując ekspres, ale obaj pokręcili głowami. - Sookie - odezwał się Andy z poważną miną - jesteśmy tu w sprawie Crystal. - No jasne. Ugryzłam kawałek grzanki, przeżułam i przełknęłam. Zastanawiałam się, czy Lattesta jest na diecie albo coś w tym rodzaju, bo bacznie śledził każdy mój ruch. Skupiłam się na jego myślach. Nie podobało mu się, że nie włożyłam biustonosza, ponieważ widok moich piersi rozpraszał go. Uważał, że jak na jego gust mam trochę zbyt krągłe kształty. Uznał właśnie, że lepiej nie myśleć dłużej o mnie w ten sposób. Tęsknił za żoną. - Wyobrażam sobie, że ta sprawa jest teraz priorytetowa i wszystkie inne zeszły na dalszy plan - powiedziałam,
zwracając uwagę także na Andy'ego. Nie miałam pojęcia, ile Bellefleur wie - to znaczy, ile Lattesta mu powiedział - o zdarzeniach, do których doszło w Rhodes. Tak czy owak policjant pokiwał głową. - Sądzimy - podjął, zerknąwszy na agenta - że Crystal umarła trzy noce temu, pomiędzy pierwszą a trzecią albo czwartą nad ranem. - No jasne - powtórzyłam. - Wiedziała pani o tym? - Lattesta rzucił się na ten trop niczym pies. - To zrozumiałe - wyjaśniłam. - W barze zawsze jest ktoś do godziny pierwszej, drugiej w nocy, a rano Terry zazwyczaj przychodzi myć podłogi między szóstą a ósmą. Tego dnia nie zjawił się tak wcześnie, ponieważ podczas nieobecności Sama pracował za barem i musiał odespać, ale większość osób nie wiedziałaby o tym, prawda? - Prawda - zgodził się ze mną Andy po dłuższej chwili przerwy. - Więc... - rzuciłam i dolałam sobie kawy. - Jak dobrze znasz Traya Dawsona? - spytał Andy. Pytanie miało pewien podtekst. A odpowiedź powinna brzmieć: „Bez wątpienia nie tak dobrze, jak myślisz". Kiedyś Andy „przyłapał" mnie w pewnej bocznej uliczce z Trayem Dawsonem i Tray był wówczas nagi, ale naprawdę
nie działo się nic z tego, co każdy mógłby sobie w tym momencie pomyśleć. (A wiem, co niektórzy sobie wtedy pomyśleli). - Obecnie spotyka się z Amelią - odparłam, co było dość bezpiecznym stwierdzeniem. - Amelia mieszka u mnie na górze - przypomniałam Latteście, który wyglądał na trochę zdezorientowanego. - Poznał ją pan dwa dni temu. Teraz pojechała do pracy. A Tray, oczywiście, jest wilkołakiem. Lattesta zamrugał. Zajmie mu trochę czasu, nim się przyzwyczai do tego, że ludzie wygłaszają takie uwagi zwyczajnie i z całą powagą. Zauważyłam, że wyraz twarzy Andy'ego wcale się w tej chwili nie zmienił. - Zgadza się - wtrącił policjant. - Amelia była z Trayem w noc śmierci Crystal? - Hmm, nie pamiętam. Ale zapytam ją. - My ją spytamy. Czy Tray kiedykolwiek mówił ci coś o twojej szwagierce? - Nie przypominam sobie niczego konkretnego. Znali się, naturalnie, przynajmniej trochę, ponieważ oboje byli zmiennokształtnymi. - Od kiedy wiesz o... wilkołakach? I innych... łakach? spytał Andy, jak gdyby naprawdę nie potrafił zapanować nad ciekawością. - Och, od jakiegoś czasu - odrzekłam. - Najpierw
dowiedziałam się o Samie, a potem o innych. I nikomu nie powiedziałaś? - naciskał z niedowierzaniem w głosie. - Oczywiście, że nie - mruknęłam. - Wszyscy i bez tego uważali mnie za dziwadło. A w dodatku to nie był mój sekret i nie ja powinnam go zdradzać. - Tym razem to ja przyjrzałam się bacznie Bellefleurowi. - Andy, ty również wiedziałeś wytknęłam mu. Po tej nocy w bocznej uliczce, kiedy zostaliśmy zaatakowani przez kobietę, która nienawidziła zmiennokształtnych, Andy, jeśli nie widział, to na pewno przynajmniej słyszał Traya w zwierzęcej postaci, a potem zobaczył go jako nagiego mężczyznę. Każdy by skojarzył te dwa fakty. Policjant opuścił wzrok na notes, który wyjął z kieszeni, nic w nim jednak nie zapisał. Za to głęboko zaczerpnął tchu. - Czyli że wtedy - upewnił się - gdy zobaczyłem Traya w bocznej uliczce, on... właśnie przemienił się... z powrotem? Hmm, cieszę się. Nigdy nie wydawałaś mi się taką kobietą,
która uprawia seks w miejscach publicznych z ledwie znaną sobie osobą. Zdumiałam się, bo zawsze myślałam, że Andy z chęcią przypisałby mi wszelkie paskudne cechy na świecie. - A ten posokowiec, który ci towarzyszył? - Och, to był Sam - powiedziałam, wstając, żeby wypłukać filiżankę po kawie. - Ale przecież u siebie w barze Sam zmienił się w owczarka collie. - Bo collie są śliczne - wyjaśniłam. - Uważał, że więcej ludzi go zaakceptuje. Zresztą, to jego zwykła postać. Lattesta wytrzeszczał oczy. Do tej pory był chyba w szoku. - Wróćmy do tematu - bąknął. - Alibi twojego brata wygląda na prawdziwe - podjął zatem Andy. - Rozmawialiśmy z nim dwa czy trzy razy, a dwukrotnie także z Michele, i ona stanowczo upiera się, że była z Jasonem przez cały czas. Opowiedziała nam, co między nimi zaszło tamtej nocy... ze szczegółami. - Uśmiechnął się pod nosem. - Ze zbyt dużą liczbą szczegółów. Tak, cała Michele. Jest taka bezpośrednia i prostolinijna. Jej matka zresztą podobnie. Chodziłam do niej na rekolekcje biblijne pewnego lata, gdy opiekowała się akurat moją grupą wiekową. „Mówcie prawdę i zawstydźcie diabła" - radziła
nam pani Schubert. Michele wzięła sobie to zalecenie do serca, chociaż może nie w taki sposób, o jaki chodziło jej matce. - Dobrze, że jej uwierzyliście, to miło - wyznałam. - Rozmawialiśmy także z Calvinem. - Bellefleur oparł głowę na rękach. - Streścił nam sprawę Dove'a i Crystal. Według Norrisa, Jason wiedział o ich romansie. - Bo tak było. Mocno zacisnęłam usta. Jeśli nie będę musiała, nie zamierzam opowiadać o zajściu w domu Jasona. - I rozmawialiśmy z Dove'em. - Oczywiście. - Dove Beck - wtrącił Lattesta, czytając z notatek. - Lat dwadzieścia sześć, żonaty, dwoje dzieci. Ponieważ znałam te fakty, nie skomentowałam w żaden sposób jego uwagi. - Jego kuzyn Alcee obstawał, że chce być obecny przy rozmowie - ciągnął agent. - Dove twierdzi, że przebywał całą noc w domu, a jego żona to potwierdza. - Nie sądzę, żeby Dove dopuścił się tego czynu oznajmiłam. Obaj popatrzyli na mnie z zaskoczeniem. - Ale przecież sama podrzuciłaś nam ten trop. To ty powiedziałaś, że miał z Crystal romans - zauważył Andy.
Zarumieniłam się ze wstydu. - Jeśli tak, przepraszam. Okropnie mi się nie podobało, że wszyscy patrzyli na Jasona z przekonaniem, że to zrobił, podczas gdy ja wiedziałam, że nie zabił żony. Nie, nie sądzę, że Dove zamordował Crystal. Nie myślę, by na tyle go obchodziła. - Mogła jednak rozbić jego małżeństwo. - Nie, i tak tego nie zrobił. Dove może jest wściekły na siebie, ale nie na dziewczynę. Zresztą, była w ciąży. Nie zabiłby kobiety w ciąży. - Skąd może pani mieć taką pewność? Ponieważ potrafię czytać mu w myślach i widzę w nich jego niewinność - przemknęło mi przez głowę, ale nie powiedziałam tego głośno. To wampiry i wilkołaki się ujawniły, nie ja. Poza tym, trudno mnie nazwać istotą nadnaturalną. Mam tylko jedną, nie do końca nieludzką cechę. - Nie uważam, żeby coś takiego było w Dovie bąknęłam. - Nie widzę tego. - A my powinniśmy przyjąć taką opinię za dowód? spytał Lattesta. - Nie interesuje mnie, co z tym zrobicie - odparowałam, ledwie się powstrzymując przed oświadczeniem mu wprost, co dokładnie może sobie zrobić z moim poglądem. Spytaliście, więc wam odpowiedziałam.
- Zatem naprawdę pani myśli, że była to zbrodnia z nienawiści? Tym razem ja spuściłam wzrok, na stół. Tyle że nie miałam notesu, w którym mogłabym bazgrać. Chciałam jednak zastanowić się nad odpowiedzią. - Tak - przyznałam ostatecznie. - Uważam, że tej zbrodni dokonano z nienawiści. Nie wiem jednak, czy chodziło o nienawiść osobistą, ponieważ Crystal była zdzirą... czy o rasową, czyli o jej zmiennokształtność. - Wzruszyłam ramionami. - Jeśli coś usłyszę, przekażę wam. Też pragnę rozwiązać tę sprawę. - Usłyszy pani coś? W barze? - spytał agent. Mina Lattesty zdradzała go. Och, nareszcie ktoś, jakiś człowiek, uznał, że mogę się na coś przydać. Na szczęście, był żonaty i uważał mnie za odmieńca. - Tak - odrzekłam. - W barze mogę coś usłyszeć. Chwilę później zostawili mnie w spokoju, a ja cieszyłam się, patrząc, jak odchodzą. To był mój wolny dzień. Ponieważ miałam za sobą trudny okres, czułam, że powinnam zrobić coś szczególnego, jakoś świętować, ale niczego takiego nie potrafiłam wymyślić. Włączyłam telewizor na kanał meteorologiczny i odkryłam, że temperatura ma dziś przekroczyć piętnaście stopni Celsjusza. Mimo że nadal był styczeń, uznałam, że zima oficjalnie się już skończyła. Będzie
jeszcze zapewne w tym miesiącu zimno, ale dzisiejszym dniem postanowiłam się po prostu cieszyć. Wyniosłam z szopy stary szezlong i ustawiłam go na podwórzu za domem. Związałam włosy w koński ogon i upięłam tak, żeby nie opadał na plecy. Włożyłam najbardziej skąpe z posiadanych strojów bikini w jasnopomarańczowym i turkusowym kolorze. Posmarowałam się emulsją do opalania. Wzięłam radio, książkę, którą obecnie czytam, oraz ręcznik i wyszłam na podwórze. Tak, było chłodno. Tak, miałam gęsią skórkę, ilekroć zawiał wiatr. Zawsze jednak lubiłam pierwszy dzień opalania po zimie. Postanowiłam, że będę czerpać przyjemność ze słońca, i już. Potrzebowałam tego. Co roku powtarzałam sobie wszystkie powody, dla których nie powinnam wylegiwać się na słońcu. Co roku powtarzałam sobie również wszystkie własne zalety: nie piję alkoholu, nie palę papierosów, i bardzo rzadko uprawiam seks, chociaż ten ostatni fakt chętnie bym zmieniła. Ale kocham słońce, a dziś niebo jest takie pogodne! Prędzej czy później może zapłacę za ten nałóg, pozostaje on jednak jedyną moją słabością. Zastanowiłam się, czy krew wróżek pomoże mi uniknąć raka skóry. Wiedziałam, że nie: ciocia Linda umarła przecież na raka, a w jej żyłach płynęło więcej krwi wróżek niż w mojej. No cóż... niech to!
Położyłam się na plecach, zamknęłam oczy, które skryłam za ciemnymi okularami maksymalnie przesłaniającymi światło. Westchnęłam błogo, ignorując chłód. Starałam się nie myśleć o wielu sprawach: o Crystal, tajemniczych złych wróżkach czy FBI. Po piętnastu minutach obróciłam się na brzuch. Słuchałam stacji ze Shreveport, nadającej muzykę country, i od czasu do czasu podśpiewywałam do płynących z radia melodii, skoro nikt nie mógł mnie usłyszeć. Mam okropny głos. - Co - robisz? - spytał nagle ktoś tuż przy moim uchu, łącząc słowa. Nigdy wcześniej nie kwitowałam, ale zdaje mi się, że w tej chwili naprawdę uniosłam się jakieś piętnaście centymetrów nad składany szezlong, i wrzasnęłam. - Jezu Chryste - rzęziłam jeszcze przez chwilę, gdy ostatecznie uświadomiłam sobie, że usłyszany przeze mnie głos należy do Dianthy, półdemonki i bratanicy prawnika półdemona, pana Cataliadesa. - Diantho, przeraziłaś mnie tak strasznie, że o mało nie umarłam. Diantha śmiała się cicho, a jej chudziutkie ciało całe się trzęsło. Siedziała po turecku na ziemi, ubrana w spodenki do biegania z czerwonej lycry i czarno - zielony wzorzysty podkoszulek z krótkim rękawkiem. Stroju dopełniały czerwone conversy i żółte skarpetki. Na lewej łydce
dziewczyna miała świeżą bliznę, długą, czerwonawą i pomarszczoną. - Wybuch - wyjaśniła zwięźle, widząc, że patrzę. Dostrzegłam, że zmieniła również kolor włosów na połyskujący platynowy blond. Blizna była jednak tak paskudna, że ponownie przyciągnęła moją uwagę. - Wszystko w porządku? - spytałam. W trakcie wymiany zdań z Dianthą łatwo jest przyjąć styl oszczędny w słowach, gdyż w przypadku półdemonki każda rozmowa wygląda jak coś w rodzaju czytania telegramu. - Lepiej - odparła, także oglądając swoją bliznę. Potem zaczęła niezwykłymi zielonymi oczyma wpatrywać się w moje. - Stryj mnie przysłał. Zrozumiałam, że jest to wstęp do wiadomości, z którą do mnie przybyła, bo wypowiedziała te słowa bardzo powoli i wyraźnie. - Co chce mi powiedzieć twój stryj? Nadal leżałam na brzuchu, wsparta na łokciach. Mój oddech wracał do normalnego tempa. - Mówi, że wróżki kręcą się po świecie. Mówi, żebyś była ostrożna. Mówi, że jeśli zdołają, porwą cię i skrzywdzą. Szybko zamrugała. - Dlaczego? - spytałam. Cała rozkosz pławienia się w słońcu w jednej chwili
zniknęła, jakby nigdy nie istniała. Przez moment obrzucałam podwórze nerwowymi spojrzeniami. - Twój pradziadek ma wielu wrogów - odparła Diantha powoli i uważnie. - A wiesz, dlaczego ma tak wielu wrogów? Było to pytanie, którego chyba nie umiałam zadać Niallowi; no, w każdym razie nie zdobyłam się nigdy na odwagę i nie zadałam go. Półdemonka popatrzyła na mnie w sposób zdradzający lekkie zdziwienie. - Oni są po jednej stronie, a on jest po drugiej stwierdziła tonem osoby, która przemawia do niedorozwiniętego dziecka. - One - dopadły - twojego dziadka - powiedziała jednym ciągiem. - One... te inne wróżki zabiły mojego dziadka Fintana? Dziewczyna energicznie pokiwała głową. - On - nic - ci - nie - powiedział? - wystrzeliła jak z kałasznikowa. - Niall? Powiedział jedynie, że jego syn umarł. Diantha
wybuchnęła przeraźliwie ostrym rechotem. - Można - by - tak - powiedzieć - stwierdziła i ze śmiechu aż zgięła się wpół. - Porąbany - na - kawałki! Poklepała mnie po ramieniu. Nadal była strasznie rozbawiona. Skrzywiłam się. - Wybacz - przeprosiła. - Wybacz - wybacz - wybacz. - No dobrze - mruknęłam. - Tylko daj mi minutkę. Mocno potarłam rękę, starając się przywrócić krążenie. Hmm, jak się uchronić przed grasującymi złymi wróżkami? - Kogo dokładnie powinnam się obawiać? - spytałam. - Breandana - odparła. - To - coś - znaczy, zapomniałam co. - Och. A co znaczy imię Nialla? Tak, tak, z łatwością można odwrócić moją uwagę od spraw ważnych. - Chmura - stwierdziła. - Wszyscy ludzie Nialla dostali imiona związane z niebem. - Okej... Więc ten Breandan mnie szuka. Kim on jest? Diantha zmrużyła oczy. Jak na nią, nasza pogawędka była bardzo długa. - Wrogiem twojego pradziadka - tłumaczyła, wymawiając sylaby tak starannie, jakby miała do czynienia z kimś strasznie tępym. - Jedynym innym księciem wróżek. - Dlaczego pan Cataliades cię wysłał?
- Zrobiłaś - co - mogłaś - powiedziała jednym tchem. Utkwiła we mnie nieruchome spojrzenie. Oczy jej błyszczały. Po chwili pokiwała głową i bardzo łagodnie poklepała mnie po ręku. Rzeczywiście zrobiłam, co było w mojej mocy, żeby wyciągnąć wszystkich z „Piramidy w Gizie". Niestety, nie udało mi się. Przyjemnie było wiedzieć, że prawnik docenia moje wysiłki. Spędziłam tydzień na wściekaniu się na siebie, ponieważ nie zdołałam wykryć wcześniej spisku mającego na celu wysadzenie w powietrze wampirzego hotelu. Gdybym zwracała większą uwagę na okoliczności i gdyby nie rozpraszały mnie wtedy inne sprawy... - A poza tym, twój - czek - przyjdzie. - Och, to dobrze! - Natychmiast poweselałam, mimo że martwiły mnie pozostałe wiadomości przekazane przez Dianthę. - Przyniosłaś również jakiś list do mnie albo coś w tym rodzaju? - spytałam, mając nadzieję na dokładniejsze wyjaśnienia. Półdemonka pokręciła głową, a gdy postawione na żel kosmyki platynowych włosów zadrżały, skojarzyła mi się ze wstrząśniętym jeżozwierzem. - Stryj musi zachować neutralność - oznajmiła jasno i wyraźnie. - Żadnych - papierów - żadnych - telefonów żadnych mejli. Dlatego przysłał mnie.
Czyli że Cataliades naprawdę nadstawiał dla mnie karku. Nie, raczej nadstawiał dla mnie karku swojej bratanicy. - Co będzie, jeśli cię schwytają, Diantho? - spytałam. Wzruszyła kościstym ramieniem. - Będę - walczyć - do - ostatniej - kropli - krwi - odparła. Na jej twarzy pojawiła się niewesoła mina. Chociaż nie potrafię czytać w myślach demonom, tak jak umiem czytać ludziom, każdy głupi by wiedział, że Diantha wspomina teraz swoją siostrę, Gladiolę, która zginęła od wampirzego miecza. Ale sekundę później z oblicza Dianthy zniknął smutek i teraz dziewczyna wyglądała niezwykle groźnie. - Spalę - ich warknęła. Usiadłam i uniosłam brwi, sugerując, że nie rozumiem. Półdemonka odwróciła dłoń grzbietem do góry i popatrzyła na nią. A tam, na jej dłoni, zamigotał maleńki płomyk. - Och, nie wiedziałam, że umiesz coś takiego - wyznałam. Byłam pod wrażeniem. Muszę pamiętać, że zawsze powinnam być po stronie Dianthy. - Trochę umiem - odrzekła, wzruszając ramionami. Wywnioskowałam z tego, że potrafi stworzyć tylko mały płomień, dużego natomiast już nie. Pomyślałam w tym momencie, że Gladiolę naprawdę musiał zaskoczyć wampir, który ją zabił, gdyż ciała wampirów są przecież łatwopalne,
znacznie bardziej niż ludzkie. - Czy wróżki płoną tak jak wampiry? Pokręciła głową. - Ale - wszystko - płonie - stwierdziła z pełnym przekonaniem i powagą w głosie. - Prędzej, później. Zapanowałam nad dygotem. - Chcesz się czegoś napić albo coś zjeść? - spytałam. - Nie. - Wstała z ziemi i otrzepała jaskrawy strój. - Muszę - lecieć. Poklepała mnie tym razem po głowie i odwróciła się, a potem pomknęła przed siebie szybciej niż jeleń. Chcąc przemyśleć sobie sytuację, położyłam się ponownie na szezlongu. A zatem najpierw ostrzegł mnie Niall, a teraz pan Cataliades, więc z całą pewnością czułam strach. Jednakże ostrzeżenia, chociaż przyszły w samą porę, nie dały mi żadnych praktycznych informacji, toteż nadal nie miałam pojęcia, co robić, aby uniknąć tego zagrożenia. Z tego co wiedziałam, niebezpieczeństwo mogło się przecież pojawić w każdej chwili i w każdym miejscu. Zakładałam, że wrogie mi wróżki nie wpadną do baru „U Merlotte'a" i nie wyciągną mnie stamtąd siłą, gdyż wróżki są raczej istotami skrytymi; poza tym jednak nie miałam żadnej wskazówki, jaką formę ich atak może przybrać lub jak mam się przed nim obronić. Czy zamknięte na klucz drzwi powstrzymają wróżki przed wejściem? Czy wróżki muszą otrzymać prawo wejścia jak
wampiry? Nie, nie przypominam sobie, żebym musiała zapraszać Nialla do wejścia, a przecież był w moim domu. Wiedziałam, że działanie wróżek nie jest ograniczone do nocy, tak jak w przypadku wampirów. Wiedziałam, że wróżki są bardzo potężne, tak potężne jak nieumarli. Wiedziałam, że pełnokrwiste (w przeciwieństwie do takich nadnaturalnych istot jak skrzaty, gobliny czy elfy) są piękne, ale i bezlitosne; że nawet wampiry podchodzą z respektem do ich brutalności. Najstarsze wróżki nie zawsze przebywają w naszym świecie, tak jak Claudine i Claude; istnieją inne miejsca, do których mogą się udać - jakaś kurcząca się z każdym rokiem sekretna kraina, którą uważają za świat bez porównania lepszy od naszego: świat, gdzie nie ma żelaza. Jeśli bowiem wróżka potrafi ograniczyć wszelkie kontakty z żelazem, może żyć tak długo, że przestaje śledzić upływ lat. Niall na przykład w swojej „swobodnej chronologii" mylił się nierzadko o setki łat, i to w bardzo niekonsekwentny sposób. Potrafił dokładnie opisać jakieś zdarzenie sprzed pięciuset lat, po czym o innym, które w rzeczywistości tamto poprzedzało, mówił, że doszło do niego dwieście lat temu. Tak, po prostu nie umiał kontrolować upływu czasu, może częściowo właśnie dlatego, że nie spędzał większości tego czasu w naszym świecie, lecz w alternatywnym. Skupiłam się, poszukując w głowie innych przydatnych
informacji. Naprawdę wiedziałam o pewnej sprawie i teraz nie potrafiłam uwierzyć, że mogłam o tym szczególe zapomnieć, nawet na chwilę. Nie tylko przecież żelazo źle działa na wróżki, jeszcze gorszy jest dla nich kontakt z sokiem cytrynowym. Siostrę Claude'a i Claudine zamordowano kiedyś przy użyciu soku z cytryny. Teraz, kiedy pomyślałam o bliźniakach, przyszło mi do głowy, że rozmowa z nimi mogłaby mi się przydać. Nie tylko byli moimi kuzynami, ale w dodatku Claudine przedstawiała się jako moja dobra wróżka, więc powinna mi pomóc z tym problemem. W tej chwili pewnie jest w pracy w domu towarowym, gdzie zajmuje się przyjmowaniem skarg, pakowaniem towarów na prezenty i sprzedażą ratalną. Claude przebywa zapewne w klubie z męskim striptizem, czyli lokalu, którego jest właścicielem i którym zarządza. Uznałam, że kuzyna łatwiej mi będzie oderwać od pracy, i poszukałam numeru telefonu do klubu. Gdy zadzwoniłam, odebrał osobiście. - Tak - rzucił i udało mu się w tym jednym słowie zmieścić obojętność, pogardę i znudzenie. - Cześć, skarbie! - zagaiłam wesoło. - Muszę porozmawiać z tobą w cztery oczy. Mogę do ciebie przyjechać czy jesteś zajęty? - Nie, nie przyjeżdżaj tutaj! - W głosie Claude'a
usłyszałam niemal trwogę wywołaną moim pomysłem, Spotkam się z tobą w pasażu handlowym. Bliźniaki mieszkały w Monroe, które chełpiło się niezłym centrum handlowym. - Dobrze - odparłam. - Gdzie i kiedy? Przez moment panowało milczenie. - Claudine może się wyrwać na późny lunch. Spotkamy się z tobą za półtorej godziny w części gastronomicznej Chick - fil - A. - Do zobaczenia - zdążyłam powiedzieć, zanim Claude się rozłączył. Pan Czarujący, jak zwykle. Pośpiesznie wciągnęłam ulubione dżinsy i zielono - biały podkoszulek z krótkim rękawkiem. Uczesałam się; włosy tak bardzo mi urosły, że zaczęłam mieć z nimi kłopoty, nie potrafiłam się jednak zmusić do ich podcięcia. Od czasu ostatnich wymian krwi z Erikiem, nie dość, że nie złapałam przeziębienia, to nawet końcówki włosów przestały mi się rozdwajać. Miałam je też bardziej lśniące i naprawdę wydawały się gęstsze. Nie zaskakuje mnie fakt, że ludzie kupują wampirzą krew na czarnym rynku, dziwi mnie jednak ich głupota, ponieważ ufają tamtejszym sprzedawcom, którzy byle jaki czerwony płyn nazywają autentyczną wampirzą krwią. W rzeczywistości
fiolki często zawierają Czystą Krew, świńską juchę lub nawet własną krew Osuszacza. Gdyby nabywca naprawdę otrzymał oryginalną krew wampira, powinna być stara, a po wypiciu jej mógłby dostać szału. Co do mnie, nigdy bym nie poszła do Osuszacza, by kupić krew. Ale teraz, kiedy przyjęłam ten płyn wiele razy (i to bardzo świeży), nawet nie musiałam używać podkładu, gdyż skórę także mam nieskazitelną. Dzięki ci za to, Ericu! Nie wiem z czego byłam taka dumna, wiedziałam przecież, że gdy będę w towarzystwie Claude'a, na mojej osobie nikt nie zatrzyma dłużej spojrzenia. Kuzyn - wróż mierzy nieco ponad metr osiemdziesiąt, ma falujące czarne włosy i piwne oczy, ciało zbudowane jak u striptizera (mięśnie brzucha jak „kaloryfer" i tak dalej), a podbródek i kości policzkowe niczym u renesansowego posągu. Niestety, Claude ma również osobowość posągu. Dziś był ubrany w spodnie khaki i obcisły bezrękawnik, na który narzucił rozpiętą koszulę z zielonego jedwabiu. Oczy skrył za okularami przeciwsłonecznymi. Chociaż zwykle wyraz jego twarzy można zakwalifikować gdzieś pomiędzy obojętnością a posępnością, dziś kuzyn wydawał mi się wręcz zdenerwowany. Tak badawczo rozglądał się po barze, jakby podejrzewał, że ktoś mnie śledzi, a odprężył się dopiero wtedy, gdy opadłam na krzesło przy jego stoliku. Przed
Claude'em stał kubek firmowy z logo Chick - fil - A, wróż nie zamówił jednak nic do jedzenia, więc i ja nic sobie nie kupiłam. - Kuzynko - zagaił - dobrze się miewasz? Nawet nie próbował brzmieć szczerze, ale przynajmniej wypowiedział właściwe słowa. Odnosiłam wrażenie, że odkąd dowiedziałam się, że mój pradziadek jest jego dziadkiem, Claude stał się minimalnie bardziej uprzejmy, nigdy jednak nie zapominał, że jestem (w dużym stopniu) istotą ludzką. Pogardzał ludźmi równie mocno jak większość wróżek, chociaż chętnie z nimi sypiał - o ile wybrana przesz niego istota ludzka miała zarost na twarzy. - Tak, dziękuję ci, kuzynie. Trochę się nie widzieliśmy. - Od czasu naszego ostatniego spotkania? - upewnił się. Nie powiedziałabym, żeby się stęsknił. - Więc jak mogę ci pomóc? Och, idzie Claudine. - Popatrzył z ulgą w jej stronę. Claudine miała na sobie brązowy kostium z dużymi złotymi guzikami i bluzkę w brązowe, kremowe i beżowe paski. Do pracy ubierała się bardzo konserwatywnie i chociaż w tym stroju było jej do twarzy, wydała mi się w tym fasonie jakby mniej szczupła. Była bliźniaczką Claude'a... To znaczy, kiedyś byli trojaczkami i mieli jeszcze siostrę Claudette, ale odkąd zostali we dwoje, to chyba można ich nazywać bliźniakami? Hmm. Tak czy owak, Claudine była równie
wysoka jak Claude, a kiedy pochyliła się, zamierzając pocałować brata w policzek, ich włosy (ponieważ były w idealnie takim samym odcieniu) zmieszały się w kaskadzie ciemnych fal. Mnie także Claudine cmoknęła. Zastanawiam się, czy wszystkie duszki tak bardzo łakną kontaktu fizycznego, jak moje wróżki. Kuzynka przyniosła tacę pełną jedzenia: frytki, kotleciki z kurczaka, jakiś deser, duży słodki napój. - W jakie kłopoty wpadł Niall? - spytałam, od razu przechodząc do rzeczy. - Jakich ma wrogów? Czy wszyscy oni są wróżkami? A może to inne duszki? Przez chwilę panowało milczenie, podczas którego bliźniaki przyglądały mi się z uwagą. Moje pytania wcale ich nie zdziwiły, co uznałam za ważne. - Nasi wrogowie są wróżkami - zapewniła mnie w końcu Claudine. - Inne istoty nadnaturalne z reguły nie mieszają się do polityki wróżek, chociaż my, wszystkie duszki, jesteśmy jednego gatunku i różnimy się między sobą dokładnie tak, jak u was, ludzi, różnią się od siebie Pigmeje, Azjaci i przedstawiciele rasy białej. - Popatrzyła ze smutkiem. Wszyscy jesteśmy mniej liczni niż kiedyś. Rozdarła saszetkę z ketchupem i wycisnęła jej zawartość na frytki. Sekundę później wsunęła sobie w usta trzy naraz. No, no, no, Claudine jest najwyraźniej głodna,
pomyślałam. - Wyjaśnienie całego naszego rodowodu zajęłoby wiele godzin - oznajmił Claude. Wiedziałam, że nie zbywa mnie, po prostu stwierdza fakt. - Pochodzimy z linii duszków, które czują pokrewieństwo z niebem. Nasz dziadek, a twój pradziadek, należy do nielicznych żyjących członków naszej rodziny królewskiej. - Jest księciem - zgodziłam się, gdyż był to jeden z niewielu znanych mi faktów. „Książę z bajki". „Książę Waleczny". „Książę Wielkiego Miasta". Tak, ten tytuł ma wiele znaczeń. - Tak. Jest też drugi książę, Breandan. - Claude wymówił imię jak „brendoun". Wiedziałam o nim z rozmowy z Dianthą. - Jest synem starszego brata Nialla, Rogana. Rogan czuje pokrewieństwo z morzem, ale jego wpływy rozciągają się na wszystkie wodne akweny. Ostatnio Rogan odszedł do Summerlandu, Krainy Lata. - Czyli umarł - dodała Claudine, zanim ugryzła kawałek kurczaka. Claude wzruszył ramionami. - Tak, Rogan nie żyje - zgodził się. - A wcześniej tylko on potrafił powstrzymać Breandana. Powinnaś wiedzieć, że to właśnie Breandan... - przerwał jednak, gdyż siostra zacisnęła mu w tym momencie dłoń na ramieniu.
Nagły gest Claudine przyciągnął uwagę jakiejś kobiety, która karmiła frytkami małego chłopca, i teraz dziwnie nam się przyglądała. Z kolei moja dobra wróżka posłała bratu zabójcze spojrzenie. Claude pokiwał posłusznie głową, uwolnił ramię z jej uścisku i podjął opowieść: - Breandanowi bardzo się nie podoba polityka Nialla... On... Bliźniaki przez chwilę patrzyły jedno na drugie. W końcu Claudine skinęła głową. - Breandan wierzy, że wszystkich ludzi z krwią wróżek w żyłach powinno się... zlikwidować. Uważa, że za każdym razem, gdy któreś z nas spółkuje z człowiekiem, tracimy część naszej magii. Odchrząknęłam, usiłując pozbyć się ucisku w gardle. Tak, bałam się. - Czyli że Breandan jest wrogiem. Czy po stronie Nialla są jeszcze jacyś członkowie rodziny królewskiej? - spytałam zdławionym głosem. - Mniej niż książęta. Tytuł jest nieprzetłumaczalny odparł Claude. - Nasz ojciec, Dillon, syn Nialla, oraz jego pierwsza żona, Branna. Nasza matka ma na imię Binne. Jeśli Niall odejdzie do Summerlandu, jako książę zastąpi go Dillon. Ale oczywiście na razie musi czekać. Imiona nie były mi znane. Pierwsze brzmiało prawie jak
Dylan, ostatnie jak „Bi - na". - Przeliterujcie je - poprosiłam. - „B", „I", „N", „N", „E" oraz „D", „I", „L", „L", „O", „N" - powiedziała Claudine. - Niall nie był szczęśliwy z Branną, toteż dużo czasu upłynęło, zanim pokochał naszego ojca, Dillona. Twój pradziadek wolał tych synów, którzy częściowo byli ludźmi. Uśmiechnęła się do mnie, a ja pomyślałam, że pewnie chciała mnie uspokoić i zapewnić, że nie ma nic do ludzi. Niall oznajmił mi kiedyś, że jestem jego jedyną żyjącą krewną. Ale to nie była prawda. Wyraźnie powiedział to pod wpływem emocji i nie bacząc na fakty. Musiałam o tym pamiętać. Na szczęście, i ku mojej olbrzymiej uldze, Claude i Claudine chyba nie potępiali Nialla za słabość do mnie. - A kto stoi po stronie Breandana? - spytałam. - Dermot - odrzekła Claudine. Popatrzyła na mnie wyczekująco. Znałam to imię. Wytężyłam umysł, próbując sobie przypomnieć, gdzie je słyszałam. - Brat mojego dziadka Fintana - powiedziałam powoli. Inny syn Nialla, ze związku z Einin. Ale Dermot jest przecież w połowie człowiekiem. Einin była kobietą, którą Niall uwiódł wieki temu. (Uznała go za anioła, z czego możemy wywnioskować, jak dobrze
wyglądają wróżki, kiedy chcą przypominać istoty ludzkie). Mój stryjeczny dziadek, pół wróż, pół człowiek usiłował zabić swego rodziciela? - Czy Niall ci powiedział, że Fintan i Dermot byli bliźniętami? - spytał Claude. - Nie - bąknęłam zaskoczona. - Dermot był młodszy o kilka minut. Rozumiesz, bliźnięta nie były identyczne - dodał. Bawiła go moja niewiedza. Byli... - Zawahał się. Wyglądał na skonsternowanego. - Nie znam odpowiedniego określenia - wyznał. - Po prostu braćmi. Okej, interesujące, lecz... co z tego? Wyobraź sobie - rzuciła Claudine, nie odrywając wzroku od kurczaka - twój brat, Jason, to wypisz, wymaluj Dermot. Są jak dwie krople wody. - Sugerujesz, że... Co właściwie sugerujesz? Czułam się oburzona, a raczej uznałam, że gdy poznam odpowiedź, na pewno się oburzę. - Mówimy ci tylko, że dlatego Niall ma naturalne skłonności do faworyzowania ciebie kosztem twojego brata odparował Claude. - Niall kochał Fintana, a Dermot przeciwstawiał mu się na każdym kroku. Otwarcie zbuntował się przeciwko dziadkowi i ślubował lojalność wobec Breandana, chociaż Breandan nim gardzi. W dodatku Dermot nie tylko jest do Jasona podobny z wyglądu, co byłoby jedynie
dziwnym zrządzeniem genów. Nie, Dermot to taki sam dupek jak twój brat. Rozumiesz teraz, dlaczego Niall nie czuje rodzinnej więzi z Jasonem. Przez moment zrobiło mi się żal brata, sekundę później wszakże zwyciężył zdrowy rozsądek. - Czy Niall ma wrogów oprócz Breandana i Dermota? - Każdy z nich ma stronników i towarzyszy, łącznie z... zawodowymi zabójcami. - Ale wasz tato i wasza mama są po stronie Nialla? upewniłam się. - Tak. Inni oczywiście także, wielu innych. Wszyscy z ludu nieba. - Muszę więc uważać na zbliżające się wróżki, które mogą zaatakować mnie w dowolnym momencie, ponieważ pochodzę z rodu Nialla. - Tak. Świat wróżek jest zbyt niebezpieczny. Szczególnie teraz. To jeden z powodów, dla których chwilowo mieszkamy wśród ludzi. - Claude zerknął na Claudine, która pochłaniała kawałki kurczaka niczym ktoś, kto umiera z głodu. Wróżka przełknęła kęs i oklepała usta papierową serwetką. - A teraz najważniejsza kwestia... - powiedziała, po czym rzuciła się na następny kotlecik z kurczaka, równocześnie patrząc na bliźniaka i dając mu znak, aby dokończył za nią
zdanie. - Jeśli zobaczysz kogoś, kto wygląda jak twój brat, ale nim nie jest... - zaczął Claude. Claudine przełknęła. - Uciekaj na złamanie karku - doradziła. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Jechałam do domu chyba bardziej zdezorientowana niż byłam kiedykolwiek w swoim całym życiu. Chociaż kochałam pradziadka najbardziej jak można kochać kogoś, kogo zna się tak krótko, i byłam absolutnie gotowa pokochać go jeszcze bardziej, a także skłonna maksymalnie wspierać go we wszystkim, ponieważ byliśmy rodziną, wciąż nie wiedziałam, jak walczyć w tej wojnie lub jak jej uniknąć, co bym naturalnie preferowała. Wróżki nie chciały dać się poznać światu ludzi i nigdy nie zechcą. Różniły się pod tym względem od zmiennokształtnych czy wampirów, którzy chcieli dzielić z nami planetę. Wróżki miały dużo mniej powodów do działania zgodnie w zasadami i regułami ustanowionymi przez ludzi. Mogły robić tutaj co chciały, a potem po prostu zniknąć z naszego świata i wrócić do swojego, sekretnego. Po raz milionowy pożałowałam, że nie mam zwyczajnego pradziadka zamiast Nialla, tego nieprawdopodobnego, wspaniałego i kłopotliwego księcia wróżek.
Naturalnie, chwilę później bardzo się zawstydziłam. Powinnam czuć się szczęśliwa z powodu tego, co otrzymałam od losu. Żywiłam nadzieję, że Bóg nie zauważył mojego błędu w ocenie i braku wdzięczności. Już miałam dzień pełen wrażeń, a była dopiero godzina czternasta. Nie tak zwykle spędzałam wolny dzień. Zazwyczaj robiłam pranie, sprzątałam dom, jechałam do sklepu, czytałam, płaciłam rachunki.... Dziś jednak dzień był tak ładny, że chciałam pozostać na dworze. Chciałam też skupić się na jakimś zajęciu, które równocześnie pozwoli mi pomyśleć. A miałam z pewnością dużo spraw do rozważenia. Obrzuciłam spojrzeniem grządki kwiatowe wokół domu i zdecydowałam, że trzeba je wypielić. To był mój najmniej ulubiony ze wszystkich obowiązek, być może dlatego, że często przydzielano mi wykonanie go w dzieciństwie. Moja babcia uważała, że dziecko należy wychowywać poprzez pracę. Na jej cześć starałam się utrzymywać rabatki w dobrym stanie, toteż westchnęłam i postanowiłam się rozprawić z zielskiem. Zamierzałam zacząć od grządki obok podjazdu, przy południowej ścianie domu. Poszłam do metalowej szopy na narzędzia, najnowszej z tych, które służyły mieszkającym tutaj pokoleniom Stackhouse'ów. Otworzyłam drzwi ze swojskimi mieszanymi uczuciami przyjemności i przerażenia, ponieważ wiem, że
któregoś dnia będę musiała zabrać się za poważne sprzątanie tego pomieszczenia. Ciągle miałam antyczny rydel po babci; nie wiem, kto przed nią go używał. Był strasznie stary, ale tak dobrze utrzymany, że sprawował się lepiej niż nowoczesne łopaty. Weszłam do ciemnawej szopy i odszukałam rękawice ogrodnicze i rydel. Ponieważ oglądam program „Antiques Roadshow", wiem, że niektórzy ludzie kolekcjonują stare narzędzia rolnicze. Ta szopa na narzędzia byłaby dla takiego zbieracza prawdziwym sezamem. W mojej rodzinie nigdy nie było zwyczaju wymieniania przedmiotów na nowe, jeśli stare wciąż nadawały się do użytku. Chociaż szopa była wypełniona po brzegi, panował w niej porządek, tak bowiem kiedyś zarządził dziadek. Kiedy mieszkaliśmy z nim i babcią, każde często używane narzędzie miało swoje miejsce. Po użyciu trafiało na to miejsce i tam znajdowało się do dziś. Dlatego też bezbłędnie trafiłam do rydla, który był prawdopodobnie również najstarszym przedmiotem w szopie. Był ciężki, a także bardziej zaostrzony i węższy niż jego współczesne odpowiedniki. Trzonek świetnie leżał mi w ręku. Gdyby na dworze naprawdę była już wiosna, ponownie włożyłabym bikini, pragnąc połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli opalanie z pracą. Ale, chociaż słońce jeszcze świeciło, gdzieś już prysł mój beztroski nastrój.
Włożyłam rękawice, nie chciałam bowiem zniszczyć sobie paznokci. Z niektórymi chwastami musiałam toczyć prawdziwą walkę; miałam wrażenie, że wręcz mi się opierają. Jeden miał grubą, mięsistą łodygę i ostre kolce na liściach. Gdyby wyrósł dostatecznie wysoki, nawet by zakwitł. Był naprawdę brzydki i kłujący, a wiedziałam, że muszę go wyrwać z korzeniami. Sporo ich wyrastało spośród ładnych pacioreczników. Babcia dostałaby na ten widok zawału. Ukucnęłam i podjęłam pracę. Prawą ręką wbijałam rydelek w miękką ziemię grządki i poluźniałam korzenie wstrętnego zielska, które następnie wyrywałam lewą ręką. Potrząsałam łodygą, usuwając ziemię z korzeni, a potem odrzucałam chwast na bok. Nim zaczęłam pielenie, przyniosłam sobie z ganku za domem radio. Nie minęła chwila, a już śpiewałam wraz z LeAnn Rimes. Powoli martwiłam się coraz mniej. Po kilku minutach obok mnie leżał przyzwoity stos wyrwanych z korzeniami chwastów, a mnie towarzyszyło uczucie satysfakcji. Gdyby nie przemówił, pewnie zdarzenie to miałoby inny skutek. Na szczęście dla mnie, napastnik był tak pewny siebie, że postanowił najpierw otworzyć usta. I ta jego duma uratowała mi życie. Poza tym wybrał nierozsądne słowa.
- Będę się cieszył, zabijając cię dla mojego pana obwieścił, a przyznacie, że nie jest to najlepszy sposób zawierania znajomości. Mam dobry refleks, więc zerwałam się z przysiadu i natarłam na niego, celując rydlem w brzuch. Ostrze wślizgnęło się tak łatwo, jak gdybym przy okazji odkryła broń stworzoną do zabijania wróżek. I rzeczywiście, taka była prawda, ponieważ rydel był z żelaza, a napastnik był wróżką. Odskoczyłam i ponownie opadłam do przysiadu, ciągle ściskając w dłoni zakrwawiony rydel, i czekałam na ruch przeciwnika. Osobnik spuścił jednak głowę i przez moment patrzył na krew przeciekającą mu przez palce, a jego minę mogłabym nazwać jedynie absolutnym zdumieniem; jakby nie mógł dać wiary, że zniszczyłam mu strój. Wówczas spojrzał na mnie ogromnymi jasnoniebieskimi oczyma, a na jego obliczu rysowało się pytanie, czy naprawdę mu coś takiego zrobiłam; jak gdyby brał pod uwagę możliwość pomyłki. Zaczęłam wchodzić tyłem po stopniach na ganek, ani na chwilę nie spuszczając z oczu napastnika, on jednak przestał już stanowić dla mnie zagrożenie. Kiedy sięgnęłam za siebie, by pchnąć drzwi siatkowe, niedoszły morderca padł właśnie na ziemię; nadal był zdumiony. Wycofałam się do domu i zamknęłam drzwi na klucz. Na
drżących nogach podeszłam do okna nad zlewem kuchennym i wyjrzałam na zewnątrz, starając się zobaczyć jak najwięcej. Z tego kąta widziałam jedynie część leżącego ciała. - No dobra - powiedziałam na głos. - Dobra. Wróż był martwy, a przynajmniej na takiego wyglądał. Pomyślałam, że strasznie szybko mi poszło. Zaczęłam zdejmować słuchawkę telefonu na ścianie, zauważyłam, jak bardzo trzęsą mi się ręce i zdecydowałam się na komórkę, która leżała na blacie, tam, gdzie ją doładowywałam. Sytuacja była kryzysowa i stanowczo wymagała wezwania głównego szefa, wybrałam więc przypisany do odpowiedniego klawisza sekretny numer alarmowy podany przez pradziadka. Uważałam, że mój czyn uprawnia mnie do tego. Odebrał jakiś mężczyzna, ale głos nie należał do Nialla. - Tak? - spytał ostrożnie. - Ach, jest tam Niall? - Jest osiągalny. Jak mogę pomóc? „Spokojnie" - powiedziałam sobie. „Tylko spokojnie". - Mogę prosić o przekazanie mu, że właśnie zabiłam jakiegoś wróża, którego ciało leży teraz na moim dziedzińcu i nie wiem co z nim zrobić? Przez chwilę panowała cisza. - Tak, powiem mu to.
- Dość szybko? Ponieważ jestem tu sama i trochę wkurzona! - Tak. Bardzo szybko. - I ktoś przybędzie? - O Jezusie, ależ jęczę. Wyprostowałam się z dumą i kontynuowałam odważniej: - To znaczy... mogę chyba załadować ciało do bagażnika auta albo zadzwonić po szeryfa. - Chciałam wywrzeć na tym nieznajomym osobniku wrażenie, że nie jestem jedynie biedną, potrzebującą, bezradna dziewczynką. - Ale zdaje mi się - plątałam się - że wam wszystkim bardzo zależy na dyskrecji, a on chyba miał broń. No i oczywiście nie jestem w stanie udowodnić w żaden sposób tego, co mi powiedział, a powiedział mianowicie, że będzie się cieszył, zabijając mnie. - Ty... ty... zabiłaś wróża. - Przecież mówiłam. W obronie własnej. - Pan Powoli Kapujący. Znów wyjrzałam za okno. - Tak, nadal się nie rusza. Chyba nie żyje. - Tym raz milczenie trwało tak długo, że nie wiedziałam, czy coś mi umknęło. - Halo? Przepraszam? - spytałam. - Doprawdy? - odparował głos. - Będziemy tam bardzo szybko. Rozłączył się. Nie potrafiłam nie patrzeć na zwłoki, a równocześnie nie mogłam się zmusić do obejrzenia ich. Widziałam już
wcześniej trupy, zarówno nieżyjących ludzi, jak i martwe inne istoty, szczególnie od nocy, podczas której poznałam w „Merlotcie" Billa Comptona. Niekoniecznie zresztą była to wina Billa, ma się rozumieć. Z tego powodu wiele razy miałam gęsią skórkę na całym ciele. Po niecałych pięciu minutach z lasu wyszedł Niall w towarzystwie innego wróża. Pewnie gdzieś tam. znajduje się portal łączący światy. Może teleportowali się skądś. Z góry lub dołu... skądś. A może nie myślałam w tej chwili zbyt jasno. Dwaj wróże zatrzymali się na widok ciała, po czym zamienili parę słów. Wyglądali na zaskoczonych, ale ponieważ nie byli przestraszeni ani nie zachowywali się, jakby oczekiwali, że leżący zerwie się nagle z miejsca i rzuci na nich, przekradłam się przez tylny ganek i wysunęłam głowę przed drzwi siatkowe. Wiedzieli, że tam stoję, ale nadal tylko oglądali zwłoki. Nagle pradziadek uniósł rękę w geście zaproszenia, toteż podeszłam i przylgnęłam do niego. Przez chwilę trzymał mnie przy piersi, a gdy podniosłam wzrok, zauważyłam, że Niall się uśmiecha. W porządku, ten uśmiech był dla mnie trochę niespodziewany.
- Jesteś chlubą naszej rodziny. Zabiłaś mojego wroga powiedział wreszcie. - Nie pomyliłem się co do ludzi. Wyraźnie był ze mnie dumny. - To dobrze? - bąknęłam. Drugi wróż roześmiał się i popatrzył na mnie po raz pierwszy. Miał włosy koloru karmelków i oczy w podobnym odcieniu, co wydało mi się tak niesamowite, że aż odpychające - chociaż, jak wszystkie wróżki, które spotkałam, prezentował się oczywiście wspaniale. Z trudem zapanowałam nad westchnieniem. Na tle wampirów i wróżek wyglądałam bardzo przeciętnie. - Jestem Dillon - przedstawił się. - Och, tata Claudine? Miło mi cię poznać. Przypuszczam, że twoje imię również coś znaczy? - spytałam uprzejmie. - Błyskawica - odparł i posłał mi wyjątkowo ujmujący uśmiech. - Kto to jest? - zapytałam, wskazując głową ciało. - To był Murry - odrzekł Niall. - Był bliskim przyjacielem mojego bratanka Breandana. Murry wyglądał bardzo młodo; gdyby był człowiekiem, dałabym mu nie więcej niż osiemnaście lat. - Powiedział, że będzie się cieszył, zabijając mnie powtórzyłam. - Ale zamiast tego, to ty go zabiłaś. Jak to zrobiłaś? -
spytał Dillon tonem osoby, która pyta, jak mi się udało rozwałkować kruche ciasto. - Rydlem mojej babci - wyjaśniłam. - Właściwie, ten rydel jest w mojej rodzinie od bardzo dawna. Chociaż nie mieliśmy nigdy obsesji na punkcie narzędzi ogrodniczych ani nic takiego. Po prostu jeśli coś jest sprawne i nieuszkodzone, naprawdę nie warto kupować nowego - bełkotałam. Obaj wróże z uwagą mi się przyglądali, nie potrafiłam jednak powiedzieć, co o mnie myślą i czy nie uważają mnie przypadkiem za osobę niespełna rozumu. - Mogłabyś nam pokazać to konkretne narzędzie ogrodowe? - spytał ostatecznie Niall. - No pewnie. A może chcecie herbaty albo czegoś innego? Mam chyba pepsi i lemoniadę. - O Boże nie, tylko nie lemoniadę! Przecież umarliby od niej! - Przepraszam, zapomnijcie o lemoniadzie... Herbaty? - Nie - odparł Niall z całkowitym spokojem. - Raczej nie teraz. Wcześniej rzuciłam zakrwawiony rydel między pacioreczniki. Kiedy go teraz podniosłam i podeszłam do
wróżów, Dillon aż się wzdrygnął. - Żelazo! - jęknął. - Nie masz na sobie rękawiczek - zbeształ syna Niall, po czym wziął ode mnie rydel. Dłonie miał pokryte przezroczystymi, elastycznymi rękawiczkami wynalezionymi w jednej z fabryk chemicznych należących do wróżek. Dzięki tej substancji na rękach wróżki mogły żyć w świecie ludzi, nie narażając się na pewną śmierć. Dillon czuł się skarcony. - Nie, ojcze, wybacz. Pradziadek pokręcił głową, jawnie rozczarowany nieuwagą Dillona, w rzeczywistości jednak skupił się na rydlu. Zauważyłam, że mimo rękawiczek obchodzi się z morderczym narzędziem bardzo ostrożnie. - Czubek z ogromną łatwością wszedł w ciało stwierdziłam i natychmiast musiałam walczyć z nagłą falą mdłości. - Nie wiem dlaczego. Nie jest przecież taki ostry. - Żelazo wchodzi w nasze ciała jak gorący nóż w masło wyjaśnił Niall. - Och. No cóż, przynajmniej wiem, że nie stałam się dziś silna jak supermen. - Zaskoczył cię? - spytał Dillon. Chociaż nie miał takich ślicznych, delikatnych
zmarszczek, które dodawały niezwykłego uroku pradziadkowi, wyglądał jedynie na nieco młodszego od Nialla, przez co rodzaj łączącego ich pokrewieństwa wydawał się jeszcze trudniejszy do ustalenia. Kiedy jednak spojrzałam ponownie na zwłoki, przestałam myśleć o takich sprawach i całkowicie wróciłam do rzeczywistości. - Tak, jasne, że mnie zaskoczył - odpowiedziałam. Akurat odchwaszczałam tę grządkę, a chwilę później on stanął tam i oznajmił mi, jak bardzo ucieszy go zabicie mnie. A przecież nigdy przedtem nie wyrządziłam mu nic złego. Przeraził mnie, więc rzuciłam się na niego z rydlem i wbiłam mu narzędzie w brzuch. Znowu potrzebowałam paru sekund, żeby opanować napływ mdłości. - Odezwał się jeszcze? - Pradziadek próbował rzucić to pytanie od niechcenia, widziałam jednak, że z wielkim zainteresowaniem czeka na moją odpowiedź. - Nie - zapewniłam go. - Wyglądał na dość zdziwionego, a potem... umarł. - W tym momencie musiałam podejść do
schodów i usiadłam na nich ciężko. - Nie mogę powiedzieć, żebym czuła się winna - dodałam, wyrzucając z siebie pośpiesznie kolejne słowa. - Chodzi tylko o to, że usiłował mnie zabić i cieszył się z tego, a ja przecież nigdy nic złego mu nie zrobiłam. Nic o nim nie wiem, a teraz on nie żyje. Dillon ukląkł przede mną i popatrzył mi prosto w oczy. Nie powiedziałabym, że przyglądał mi się życzliwie, ale na pewno wydawał się mniej obojętny. - Był twoim wrogiem, a teraz jest martwy - oznajmił. - To jest powód do radości. - Niezupełnie - bąknęłam. Nie wiedziałam, jak wyjaśnić swoje uczucia. - Och, jesteś chrześcijanką - obwieścił takim tonem, jakby właśnie odkrył, że jestem hermafrodytą albo frutarianką. - Bardzo, bardzo kiepską chrześcijanką - odparowałam szybko. Dillon ściągnął wargi i zrozumiałam, że z trudem powstrzymuje śmiech. Nigdy nie czułam w sobie mniejszej radości, zwłaszcza że kilka metrów ode mnie leżały zwłoki mężczyzny, którego niedawno uśmierciłam. Zastanawiałam się, ile lat Murry chodził po ziemi. Tak czy owak, teraz nie żył, a jego krew splamiła mój żwirowy podjazd. Zaraz, zaraz! Już go nie widziałam. Zmieniał się w... proch. Jego odchodzenie nie
przypominało stopniowego rozpadu, jaki następował w przypadku wampirów. Miałam raczej wrażenie, że ktoś Murry'ego wymazywał. - Zimno ci? - spytał Niall. Najwyraźniej nie widział niczego niezwykłego w znikaniu kawałków ciała. - Nie, pradziadku. Jestem tylko zdenerwowana. Wiesz, opalałam się, potem pojechałam na spotkanie z Claude'em i Claudine, a teraz... jestem tutaj. Nie potrafiłam oderwać wzroku od resztek znikającego ciała. - Leżałaś na słońcu i pracowałaś w ogrodzie. - Zadumał się. - Lubimy słońce i niebo. Czyżby podawał mi niezbity dowód, że mam specjalne związki z wróżkami z mojej rodziny? Uśmiechnął się do mnie. Był taki piękny. W jego towarzystwie zwykle czułam się jak nastolatka z trądzikiem i dziecięcą pulchnością. Teraz jednak czułam się jak nastoletnia morderczyni. - Zamierzacie zebrać jego... prochy? - spytałam. Wstałam, próbując wyglądać na energiczną
i zdecydowaną. Czułam, że gdy będę działać, poczuję się mniej paskudnie. Dwie pary obcych oczu zagapiły się na mnie w osłupieniu. - Po co? - spytał w końcu Dillon. - Żeby je pogrzebać. Teraz wyglądali na przerażonych. - Nie, tylko nie w ziemi! - wydukał Niall, wyraźnie usiłując nie pokazać po sobie odczuwanej odrazy. - To nie jest nasz sposób. - Co w takim razie zamierzacie z nim zrobić? - Na podjeździe i grządce kwiatowej pozostał już niezły stosik błyszczącego pyłu, a na rozpad czekała jeszcze spora część tułowia. - Nie chcę wyjść na arogantkę, ale lada chwila do domu może wrócić Amelia. Rzadko miewamy innych gości, ale od czasu do czasu wpada kurier UPS i facet dokonujący odczytu liczników. Dillon popatrzył na mojego pradziadka z takim brakiem zrozumienia, jakbym nagle zaczęła mówić po japońsku. - Sookie dzieli dom z inną kobietą i ta kobieta może wrócić w każdej chwili - wyjaśnił mu Niall. - Czy ktoś jeszcze przybędzie mnie zabić? - spytałam, zmieniając temat. - To możliwe - przyznał pradziadek. - Wiesz, Sookie,
Fintan znacznie lepiej sobie radził z ochroną ciebie niż ja. Zdołał przecież ochronić cię nawet przede mną. Ja jedynie chciałem cię kochać, a on i tak nie powiedział mi, gdzie jesteś. - Chyba po raz pierwszy, odkąd go poznałam, wyglądał teraz na smutnego, udręczonego i zmęczonego. - Starałem się trzymać ciebie z dala od tego wszystkiego. Pomyślałem, że zanim moim wrogom uda się mnie zabić, chciałbym cię jednak poznać. Zaaranżowałem spotkanie poprzez wampira, sądząc, że dzięki temu trudniej będzie ten fakt wykryć, a jednak tą decyzją i tak naraziłem cię na niebezpieczeństwo. W każdym razie, pamiętaj, że mojemu synowi Dillonowi możesz zaufać. - Położył rękę na ramieniu młodszego wróża. - Jeśli przyniesie ci wiadomość, będzie ona tak naprawdę ode mnie. Dillon uśmiechnął się czarująco, odsłaniając nadnaturalnie białe i ostre zęby. Hmm, mimo że to ojciec Claude'a i Claudine, był naprawdę przerażający. - Porozmawiamy wkrótce - zakończył Niall, po czym pochylił się i pocałował mnie w policzek, muskając go przy okazji delikatnymi, lśniącymi, jasnymi włosami. Ładnie pachniał, jak to wróżki. - Przykro mi, Sookie - dodał. Sądziłem, że potrafię ich wszystkich zmusić do zaakceptowania... No cóż, nie udało mi się. - Jego zielone oczy pałały intensywnie z emocji i żalu. - Masz... tak... wąż ogrodowy! Moglibyśmy pewnie zebrać większość prochu, ale
sądzę, że praktyczniej będzie go... rozprowadzić przy użyciu wody. Objął mnie i uściskał, a Dillon posłał mi kpiące pozdrowienie. Następnie obaj zrobili kilka kroków ku drzewom i nagle zniknęli w zaroślach jak spotykane w lesie jelenie. I tak zostałam na nasłonecznionym dziedzińcu sama czy też raczej wraz z leżącą na żwirze znaczną hałdą błyszczącego proszku w kształcie ludzkiego ciała. Do listy dziwnych rzeczy, które w życiu zrobiłam, mogłam dodać dzisiejsze: zabawiałam przedstawicieli organów ścigania, opalałam się, spotkałam się w centrum handlowym z dwiema wróżkami, pieliłam rabatkę i kogoś zabiłam. Teraz nadszedł czas na usunięcie trupa w proszku. A dzień jeszcze się nie skończył. Odkręciłam kran, rozwinęłam wąż ogrodowy na tyle, żeby strumień sięgnął leżącego stosu, i wycelowałam w pył. Ogarnęło mnie niesamowite wrażenie, jakbym opuściła swoje ciało. - Można by pomyśleć, że zaczynam się do tego przyzwyczajać - obwieściłam głośno, zdumiewając siebie jeszcze bardziej. Nie chciałam mieć na sumieniu kolejnego zabitego przez siebie człowieka, chociaż, formalnie rzecz biorąc, większość
moich ofiar nie była ludźmi. Jeszcze dwa lata temu (jeśli mam być dokładna, niepełne dwa lata temu) nawet w gniewie i nawet palcem nie tknęłam innej osoby, oprócz uderzenia Jasona w brzuch plastikowym kijem do bejsbola, kiedy brat urwał włosy należącej do mnie lalce Barbie. Skarciłam się za te myśli i nakazałam sobie spokój. Co się stało, już się nie odstanie, a odwrotu nie ma. Opuściłam wąż i zakręciłam wodę. W gasnącym słońcu trudno mi było mieć pewność, sądziłam jednak, że udało mi się rozprowadzić proch na wszystkie strony. - Ale nie z moich wspomnień - mruknęłam poważnie. I wtedy nie mogłam się powstrzymać. Roześmiałam się, gdyż słowa te zabrzmiały trochę wariacko. Stałam na podwórzu za domem, spłukując wodą z ogrodowego węża krew oraz ciało wróża, i wygłaszałam do siebie melodramatyczne oświadczenia. Co dalej? Wypowiem monolog z Hamleta, który musiałam wykuć na blachę w liceum? Dziś po południu naprawdę jednak wydarzyły się ważne sprawy i dowiedziałam się pewnych nieprzyjemnych faktów. Zagryzłam dolną wargę. Teraz, kiedy minęło mi upojenie faktem posiadania żyjącego krewnego, musiałam spojrzeć w oczy prawdzie - zachowanie Nialla, choć urocze (najczęściej),
jest też jednak nieprzewidywalne. Według jego własnych słów, nieumyślnie naraził mnie na wielkie ryzyko. Może powinnam się wcześniej zastanowić, jaki był dziadek Fintan. Niall powiedział mi, że jego syn strzegł mnie z daleka, nijak nie powiadamiając mnie o swoim istnieniu. Opis ten przyprawiał o gęsią skórkę, ale jednocześnie jakoś wzruszał. Nialla dotyczyły obie te cechy, a stryjecznego dziadka Dillona chyba tylko ta pierwsza. Temperatura spadała wraz z zapadającym mrokiem, toteż gdy wchodziłam do domu, dygotałam z zimna. Pomyślałam, że wąż może zamarznąć dziś w nocy, nie miałam jednak siły martwić się o to. W suszarce zostawiłam ubrania i powinnam coś zjeść, ponieważ podczas pobytu w centrum handlowym zrezygnowałam z lunchu. Teraz właściwie nadchodziła już pora kolacji. Musiałam skoncentrować się na drobiazgach. Gdy składałam pranie, zadzwoniła Amelia. Powiedziała, że właśnie wychodzi z pracy, ale nie wraca, bo umówiła się z Trayem na kolację, a później do kina. Spytała, czy mam ochotę pójść z nimi, odparłam jednak, że jestem zajęta. Amelia i Tray do niczego mnie nie potrzebowali, ja zaś nie chciałam czuć się jak piąte koło u wozu. Przyjemnie byłoby mieć jakieś towarzystwo. Ale o czym chciałam pogawędzić? „Wiesz, ten rydel wszedł w jego brzuch równie łatwo jak ciepły nóż w masło" - mówiłabym?
Wzdrygnęłam się i spróbowałam raczej pomyśleć, co robić. Potrzebowałam bezkrytycznego towarzysza. Zatęskniłam za kotem imieniem Bob (chociaż Bob wcale nie urodził się jako kot i teraz też nim nie był). Może naprawdę mogłabym mieć kota, tym razem prawdziwego. Nie pierwszy raz rozważałam pomysł przygarnięcia zwierzaka ze schroniska. Uznałam jednak, że zanim tam pojadę, lepiej chyba poczekam, aż minie kryzys z udziałem wróżek. Nie ma sensu branie kota ze schroniska, jeśli w każdej chwili ktoś może mnie uprowadzić lub nawet zabić, prawda? Coś takiego nie byłoby w porządku wobec zwierzęcia. W tym momencie przyłapałam się na tym, że chichoczę, i wiedziałam, że nie może z tego wyniknąć nic dobrego. „Pora przestać rozmyślać" - poleciłam sobie. „Czas zacząć działać". Najpierw postanowiłam wyczyścić i odłożyć na miejsce rydel. Przyniosłam go, włożyłam do zlewu w kuchni, wyszorowałam i opłukałam. Odniosłam wrażenie, że zmatowiałe żelazo nabrało nowego połysku - niczym krzew, na który spadł deszcz po długim okresie suszy. Podniosłam stare narzędzie do światła i dokładnie je obejrzałam.
Otrząsnęłam się. No cóż, nie było to przyjemne porównanie. Przestałam myśleć i wzięłam się na nowo za szorowanie. Kiedy uznałam, że rydel wygląda na nieskazitelnie czysty, ponownie go opłukałam i wytarłam. Potem wyszłam szybko tylnymi drzwiami, przeszłam przez ciemne podwórze, zamierzając powiesić cholerny przedmiot na przydzielonym mu haku w szopie. Zastanawiałam się, czy po tym wszystkim nie kupię nowego taniego rydla w Wal - Marcie. Nie byłam pewna, czy zdołam użyć tego ostrza następnym razem, gdy na przykład zechcę usunąć bulwy żonkili. Może czułabym się jak ktoś, kto podważa gwoździe strzelbą. Zawahałam się więc, stając z rydlem przed hakiem. Podjęłam decyzję i zaniosłam go z powrotem do domu. Na tylnych schodach zatrzymałam się i przez chwilę podziwiałam ostatnie promienie zachodzącego słońca - do czasu, aż w brzuchu zaburczało mi z głodu. Ależ długi dzień miałam za sobą! Byłam gotowa usiąść przed telewizorem wraz z talerzem niezdrowego jedzenia i obejrzeć program, który w żaden sposób nie przyczyni się do mojego rozwoju umysłowego. Kiedy otwierałam drzwi siatkowe, usłyszałam docierający z podjazdu chrzęst opon wjeżdżającego samochodu. Poczekałam przed domem, chcąc zobaczyć, kim jest mój gość.
Ktokolwiek nim był, znał mnie, ponieważ pojazd zajechał za dom. Jakby dzień nie był dostatecznie pełen zaskakujących zdarzeń, znów się zdziwiłam. Okazało się, że postanowił odwiedzić mnie Quinn, któremu nawet przez chwilę nie wolno było przebywać w Piątej Strefie. Tygrysołak przyjechał wynajętym fordem taurusem. - Och, po prostu świetnie - mruknęłam. Pragnęłam towarzystwa, lecz nie takiego. Chociaż lubiłam i podziwiałam Quinna, zapowiadała się rozmowa równie denerwująca jak cały dzisiejszy dzień. Quinn wysiadł z auta i ruszył do mnie; jak zawsze jego ruchy były pełne gracji. Quinn jest wielkim, ogolonym na łyso mężczyzną o fiołkowych oczach. Jest też jednym z nielicznych pozostałych na świecie tygrysołaków i prawdopodobnie jedynym na kontynencie północnoamerykańskim. Zerwaliśmy ostatnio, i od tego czasu go nie widziałam. Nie byłam dumna z tego, co mu powiedziałam ani dlaczego to zrobiłam, ale prawdopodobnie dość jasno dałam mu do zrozumienia, że nigdy nie będziemy parą.
A jednak Quinn zjawił się u mnie i położył duże, ciepłe dłonie na moich ramionach. Wszelka przyjemność, jaką mogłabym poczuć na jego widok, zniknęła zalana falą niepokoju. Mówiąc obrazowo, wręcz wyczuwałam w powietrzu kłopoty. - Nie powinno cię tutaj być - wytknęłam mu. - Eric odrzucił twoją prośbę o spotkanie ze mną. Tak mi powiedział. - A zapytał cię wcześniej? Wiedziałaś, że chcę się z tobą zobaczyć? Na dworze zrobiło się już na tyle ciemno, że automatycznie włączyło się światło na zewnątrz. Rysy twarzy Quinna w żółtym blasku reflektora wydawały się ostre. Tygrysołak nie odrywał ode mnie wzroku. - Nie - odparłam - ale nie w tym rzecz. Czułam w powietrzu wściekłość i wiedziałam, że nie jest to moja emocja. - Myślę, że jednak tak. Słońce zachodziło. To po prostu nie była dobra pora na długą kłótnię! - Czy ostatnim razem nie powiedzieliśmy sobie wszystkiego? Nieważne, jak bardzo lubiłam tego mężczyznę - nie chciałam kolejnej sceny. - Tak, kochanie, powiedziałaś, co myślisz. Ale ja się z
tym nie zgadzam. Nie, no naprawdę cudownie! Dokładnie tego mi było potrzeba! Ponieważ jednak zdaję sobie sprawę, że świat nie kręci się wokół mojej osoby, policzyłam do dziesięciu, żeby się uspokoić. - Wiem, Quinn - powiedziałam po chwili - że nie dałam ci nawet czasu na odpowiedź, kiedy powiedziałam, że nie powinniśmy się więcej widywać, ale mówiłam poważnie. Co zmieniło się w twojej sytuacji osobistej? Czy twoja mama jest teraz w stanie zająć się sobą? A może Frannie dojrzała na tyle, że zdoła sama poradzić sobie z kolejną ucieczką waszej rodzicielki? Matka Quinna przeżyła straszne rzeczy i z tych zdarzeń wyszła, oględnie mówiąc, w dość paskudnym stanie psychicznym. Właściwie była stuknięta. A siostra tygrysołaka, Frannie, wciąż pozostawała nastolatką. Quinn pochylił na moment głowę, jakby musiał się uspokoić i do czegoś przygotować. W końcu znowu popatrzył mi prosto w oczy - Dlaczego jesteś bardziej surowa dla mnie niż dla innych? - spytał. - Wcale nie - odparłam natychmiast. Równocześnie zadałam sobie w myślach pytanie: A może jestem? - Prosiłaś Erica, żeby sprzedał „Fangtasię"? Albo Billa, żeby porzucił działalność komputerową? Albo Sama, żeby
odwrócił się od rodziny? - Co...? - zaczęłam, starając się ustalić jakiś związek. - Prosisz mnie, żebym odsunął od siebie inne osoby, które kocham... matkę i siostrę... Mam odsunąć się od nich, jeśli chcę być z tobą - wyjaśnił. - O nic cię nie proszę! - warknęłam, uświadamiając sobie, że napięcie, które odczuwam, podnosi się do poziomu niemal niemożliwego do zniesienia. - Powiedziałam tylko, że chcę być dla mojego mężczyzny najważniejsza. A stwierdziłam... i nadal tak uważam... że twoja rodzina zawsze będzie dla ciebie na pierwszym planie, ponieważ twoja mama i siostra raczej nie należą do kobiet, które kiedykolwiek staną na własnych nogach. Nie prosiłam Erica, żeby sprzedał „Fangtasię"! Dlaczego miałabym to robić? I co ma do tego wszystkiego Sam? O Billu nawet nie potrafiłam wspomnieć. Zresztą, dawno z nim skończyłam. - Chodzi mi o to, że Bill uwielbia swoją pozycję wśród ludzi i w świecie wampirów, a Eric kocha swój mały kawałek Luizjany bardziej niż kiedykolwiek pokocha ciebie wytłumaczył Quinn. Miałam wrażenie, że jest mu mnie żal. To było absurdalne! - Skąd ci się bierze cała ta niechęć? - spytałam, podnosząc
ręce i rozkładając je przed sobą. - Nie przestałam się z tobą spotykać z powodu uczuć, które żywiłam do kogoś innego. Wręcz przeciwnie. Przestałam się z tobą spotykać, ponieważ pomyślałam, że masz już wystarczająco mocno zajęty harmonogram. - On próbuje cię odgrodzić od wszystkich innych osób, które cię lubią - zauważył Quinn, skupiając się na mnie z denerwującą intensywnością. - A popatrz na te wszystkie istoty od niego zależne. - Hmm, mówisz o Ericu? „Istoty zależne" od Northmana były wampirami, które doskonale radzą sobie same. - On nigdy nie porzuci dla ciebie swojej małej strefy ciągnął Quinn. - Nigdy nie pozwoli, żeby jego niewielka trzódka wiernych wampirów służyła komuś innemu. On nigdy nie... Nie mogłam dłużej tego znieść. Wydałam okrzyk, obwieszczając czystą frustrację. Nawet tupnęłam stopą niczym trzylatka. - Nie prosiłam go o to! - wrzasnęłam. - O czym ty mówisz? Zjawiłeś się tutaj, bo postanowiłeś mi powiedzieć, że nikt inny nigdy mnie nie pokocha? Co jest z tobą nie tak? - No właśnie, Quinnie - wtrącił się w tym momencie znajomy chłodny głos. - Co jest z tobą nie w porządku?
Przysięgam, że w tym momencie podskoczyłam co najmniej na piętnaście centymetrów. Pozwoliłam, żeby kłótnia z Quinnem pochłonęła mnie tak bardzo, że w żaden sposób nie wyczułam nadejścia Billa. - Przerażasz Sookie - dorzucił Compton z odległości metra za mną. Mówił tak groźnym tonem, że aż zadrżałam. Tak nie może być, tygrysie. Quinn warknął. Jego zęby zaczęły się na moich oczach wydłużać i wyostrzać. W następnej sekundzie Bill stanął u mego boku. Jego oczy jarzyły się niesamowitym srebrzystym blaskiem. Nie tylko bałam się, że się pozabijają, zdałam sobie też sprawę, że mam naprawdę dość ludzi, którzy wpadają sobie na moją posiadłość niczym na stację kolei istot nadnaturalnych, a potem równie szybko gdzieś znikają. Ręce Quinna zmieniły się w łapy z pazurami i tygrysołak wydał z siebie głośny, dudniący pomruk. - Nie! - powiedziałam, usiłując przyciągnąć ich uwagę. Chciałam, żeby mnie wysłuchali. Miałam za sobą dzień z piekła rodem. - Nawet nie jesteś na jej liście, wampirze - oświadczył Quinn, brzmiąc strasznie obco. - Przeszedłeś już do historii. - Zrobię sobie z ciebie dywanik na podłogę - odburknął Bill chłodniejszym i bardziej aksamitnym głosem, niż
kiedykolwiek słyszałam, kojarzącym się z lodem w szklance. A sekundę później ci dwaj idioci po prostu rzucili się na siebie. Chciałam wskoczyć między nich, ale w ostatniej chwili uprzytomniłam sobie, że byłoby to samobójstwo. Moja trawa zostanie znów dziś zroszona krwią, przemknęło mi przez głowę, chociaż raczej powinnam pomyśleć: Trzeba się stąd wynosić w cholerę. Tak, bez wątpienia należałoby wbiec do domu i zamknąć za sobą drzwi na klucz, pozostawiając tych durni samych. Tak pomyślałam, ale nic nie zrobiłam. Stałam przez moment, machając bezradnie rękoma i próbując odkryć sposób rozdzielenia ich... A wtedy dwie mocujące się ze sobą postaci zakołysały się i zatoczyły. Quinn odepchnął Billa, wykorzystując chyba całą swoją krzepę. Compton wpadł na mnie z taką siłą, że naprawdę wzleciałam w powietrze na parę centymetrów, po czym spadłam i bardzo mocno uderzyłam o podłoże. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Chłodna woda spływała mi po twarzy i szyi. Charczałam i dławiłam się, bo nieco płynu wlało mi się w usta. - Za dużo? - spytał ktoś ostro. Z trudem otworzyłam oczy i zobaczyłam Erica. Znajdowaliśmy się w moim pokoju rozjaśnionym jedynie
światłem padającym z łazienki. - Dość - wydukałam. Materac ugiął się, kiedy Eric wstał i poszedł po coś do łazienki. Minutę później wrócił z ręcznikiem do rąk, którym delikatnie wytarł mi twarz i szyję. Poduszka była mokra, postanowiłam jednak, że nie będę się tym przejmować. W domu panował teraz chłód, a ja leżałam jedynie w bieliźnie. - Zimno - bąknęłam. - Gdzie moje rzeczy? - Poplamione - odparł Eric. Na końcu łóżka leżał koc, którym wampir mnie przykrył. Na chwilę odwrócił się do mnie tyłem i usłyszałam, że zdejmuje buty. Później wślizgnął się pod koc i położył obok mnie, wspierając na łokciu. Patrzył na mnie z góry. Plecami przesłaniał światło z łazienki, więc nie widziałam jego miny. - Kochasz go? - spytał. - Czy oni żyją? - spytałam. Nie było sensu zastanawiać się, co czuję do Quinna, jeśli umarł, prawda? A może Eric miał na myśli Billa? Nie potrafiłam tego odgadnąć. Uświadomiłam sobie, że czuję się trochę dziwnie. - Quinn odjechał z kilkoma pękniętymi żebrami i złamaną szczęką - odparł Eric całkowicie obojętnym tonem. - A obrażenia Billa zagoją się jeszcze dziś wieczorem, o ile już się nie zagoiły.
Zastanowiłam się nad jego słowami. - Domyślam się, że miałeś coś wspólnego z jego wizytą tutaj? - Wiedziałem, że Quinn złamał zakaz, i wiedziałem, kiedy to zrobił. Zauważono go w pół godziny po wkroczeniu do mojej strefy. A Bill był wampirem, który znajdował się najbliżej twojego domu, więc wysłałem właśnie jego. Miał zadanie dopilnować, żeby nikt cię nie nękał do czasu mojego osobistego przybycia. Najwyraźniej, grając tę rolę, trochę za bardzo się przejął. Przykro mi, że zostałaś ranna wyrecytował sztywno. Nie był przyzwyczajony do przeprosin, toteż uśmiechnęłam się w ciemnościach. Zauważyłam, że przestałam odczuwać jakikolwiek niepokój czy lęk. A przecież powinnam być wytrącona z równowagi i rozgniewana, czyż nie? - Więc przestali walczyć, kiedy znalazłam się na ziemi... mam nadzieję. - Tak, wasze zderzenie zakończyło przepychankę.
- I Quinn ot tak wyjechał, sam z siebie? Przesunęłam językiem po dziąsłach i podniebieniu. Czułam osobliwy smak - ostry i metaliczny. - Tak, rzeczywiście. Zapewniłem go, że osobiście się tobą zajmę. Wiedział, że przyjeżdżając tu, przekroczył już zbyt wiele zakazów, ponieważ zabroniłem mu wchodzić do mojej strefy. Billa trudniej było przekonać, ostatecznie jednak odesłałem go do domu. Zachowanie typowe dla szeryfa. - Dałeś mi znów swojej krwi? - spytałam. Eric pokiwał głową jakby od niechcenia. - Chyba się uderzyłaś, bo straciłaś przytomność wyjaśnił. - A wiem, kiedy sytuacja jest poważna. Pragnąłem, żebyś się dobrze poczuła. To przecież była moja wina. Westchnęłam. - Pan Arbitralny - mruknęłam. - Wytłumacz - polecił. - Nie znam tego określenia. - Oznacza kogoś, kto uważa, że wie, co jest najlepsze dla wszystkich. Ten ktoś podejmuje decyzje za innych, nie pytając ich o zdanie. Może trochę zmieniłam definicję tego słowa, ale jeśli tak, cóż z tego? - Więc jestem arbitralny - zgodził się ze mną Eric bezwstydnie. - Jestem także bardzo...
Przybliżył się i pocałował mnie powoli, nieśpiesznie. - Napalony - dokończyłam. - Właśnie tak - przyznał i znowu mnie pocałował. Pracowałem z moimi nowymi szefami. Budowałem swój autorytet. Teraz mogę żyć własnym życiem. Nadeszła pora zażądać tego, co do mnie należy. Powiedziałam sobie wcześniej, że w tej sprawie sama podejmę decyzję - niezależnie od łączącej nas więzi krwi. Ostatecznie, miałam chyba wciąż wolną wolę, czyż nie? A jednak - nie wiem, czy z powodu kolejnego zastrzyku w postaci krwi Erica, czy też z innej przyczyny - całe moje ciało aż się do tego wampira rwało. Strasznie pragnęłam kolejnych pocałunków i chciałam przesuwać dłonią po barczystych plecach Northmana. Gdy się poruszał, przez materiał jego koszuli wyczuwałam mięśnie, ścięgna i kręgi. Odnosiłam wrażenie, że moje ręce pamiętają ciało Erica tak samo, jak wargi pamiętały sposób, w jaki wampir całuje. Przez kilka minut bardzo powoli dotykaliśmy się i całowaliśmy, aż Northman na nowo sobie mnie przypomniał. - Naprawdę sobie przypominasz? - upewniłam się. - Ten okres, kiedy zatrzymałeś się u mnie? Pamiętasz, jak się wtedy czułeś? - O tak - zapewnił mnie. - Pamiętam. - Rozpiął mi biustonosz, zanim zauważyłam, że kładzie tam rękę. - Jak
mógłbym je zapomnieć? Gdy pochylił głowę ku moim piersiom, jego długie włosy musnęły moje ciało. Poczułam na sutku leciutkie ukłucie kłów i rozkoszny dotyk ust. Dotknęłam zamka błyskawicznego jego dżinsów, przesunęłam ręką po wybrzuszeniu i nagle nasza gra wstępna przeszła na wyższy etap. Eric zdjął dżinsy i koszulę, gdzieś zniknęły moje majtki. Długie chłodne ciało wampira przykryło moje ciepłe. Całował mnie raz za razem, pośpiesznie i szaleńczo. Wydawał głośne jęki, a ja mu wtórowałam. Jego palce odkrywały mnie na nowo, dotykając wszystkich moich stref erogennych w taki sposób, że po prostu wiłam się pod nim. - Ericu - stęknęłam, zachęcając go do wejścia we mnie. Teraz. - Och, tak - powiedział. Wsunął się z taką łatwością, jakby robił to codziennie, jakbyśmy kochali się każdej nocy od roku. - To jest najlepsze - wyszeptał głosem z wyraźnym akcentem, co mu się zdarzało i co łączyło się z czasem i miejscem tak odległym, że niemal dla mnie niewyobrażalnym. - Tak jest najlepiej - dodał. - Tak być powinno. Poruszył się, a ja wydałam z siebie zdławiony jęk. - Boli cię? - spytał. - Ależ nie - odparłam. - Jestem za duży.
- Przestań, chodź - powiedziałam. Ruszył więc naprzód z impetem. - O mój Boże! - wysyczałam przez zaciśnięte zęby. Palce wbijałam mocno w mięśnie jego ramion. - Tak, jeszcze, jeszcze! Wszedł we mnie tak głęboko, jak tylko mógł, ale nie poruszał się. Jego ciało jarzyło się nad moim, biała skóra lśniła w mrocznym pokoju. Eric powiedział coś w języku, którego nie rozpoznałam; po długiej chwili powtórzył te same słowa. I nagle zaczął się poruszać coraz szybciej i szybciej, aż pomyślałam, że rozpadnę się na kawałki, na szczęście nic takiego się nie stało. Wytrzymywałam do czasu, póki nie zobaczyłam nad sobą jego lśniących kłów. Gdy jednak Eric pochylił się nade mną i ugryzł mnie w ramię, można by rzec, że opuściłam na minutę własne ciało. Nigdy nie było mi tak dobrze, ale nie miałam dość powietrza, żeby krzyknąć lub choćby coś powiedzieć. Nadal obejmowałam plecy wampira i wiedziałam, że drży w orgazmie. Co do mnie, byłam tak wstrząśnięta, że nie potrafiłabym przemówić, nawet gdyby od tego zależało moje życie. Leżeliśmy w milczeniu, wyczerpani. Nie przeszkadzał mi ciężar. Wręcz przeciwnie, pod Northmanem czułam się bezpieczna. Wampir leniwie polizał rankę po ugryzieniu na moim
barku, a ja znowu uśmiechnęłam się w ciemnościach. Gładziłam jego plecy jak grzbiet zwierzęcia, które chciałabym uspokoić. Nie było mi tak cudownie od miesięcy. Minęło trochę czasu, odkąd po raz ostatni uprawiałam seks, a ten był... gourmet. Jeszcze teraz zalewały mnie lekkie fale przyjemności po szczytowaniu. - Czy to zmieni więź krwi? - spytałam. Starałam się nie używać oskarżycielskiego tonu. Ale oczywiście mi się nie udało. - Felipe chce cię dla siebie. Im silniejsza będzie nasza więź, tym mniejsze ryzyko, że król zdoła cię porwać. Wzdrygnęłam się. - Nie mogę tego zrobić. - Nie będziesz musiała - odparł głosem lekkim jak kołdra z puchu. - Dzięki sztyletowi łączy nas więź. Król nie może mi ciebie zabrać. Mogłam być jedynie wdzięczna, że nie muszę lecieć do Las Vegas. Nie chciałam opuszczać domu. Nie umiałam sobie wyobrazić, jak czuje się człowiek otoczony ze wszystkich strony tak wielką liczbą zachłannych, chciwych ludzi; no cóż, może umiałam. Ale to byłoby okropne. Eric objął moją pierś dużą, chłodną ręką i gładził ją długim kciukiem. - Ugryź mnie - polecił i mówił poważnie. - Po co? Przecież mówiłeś, że dałeś mi już trochę krwi.
- Ponieważ, gryząc mnie, bardzo mi poprawiasz samopoczucie - wyznał i znów się na mnie położył. - Po prostu... po to. - Nie możesz być... A jednak Eric naprawdę znów był gotów do akcji. - Chcesz być na górze? - spytał Eric. - Możemy... przez chwilę - stwierdziłam, starając się nie mówić za bardzo jak femme fatale. W rzeczywistości trudno mi było udzielić dłuższej odpowiedzi. Zanim mogłam choćby zebrać myśli, zmieniliśmy pozycję. Eric wpatrywał się we mnie intensywnie. Podniósł dłonie do moich piersi, pieścił je i delikatnie szczypał. Po chwili usta podążyły za rękoma. Bałam się, że tracę kontrolę nad mięśniami nóg, taka byłam odprężona. Poruszałam się powoli, nieszczególnie regularnie. Stopniowo czułam ponownie narastające we mnie napięcie. Zaczęłam się skupiać i po chwili poruszałam się rytmiczniej. - Spokojnie - poprosił, więc zwolniłam tempo. Położył mi ręce na biodrach i zaczął mną kierować. - Och - jęknęłam, gdyż znów ogarniała mnie coraz potężniejsza rozkosz. Wampir dotykał kciukiem właściwych miejsc. Zaczęłam przyśpieszać i chociaż chciał, żebym poruszała się wolniej,
ignorowałam jego prośby. Podnosiłam się i opadałam coraz szybciej, potem złapałam przegub jego ręki i ugryzłam z całej siły, a na koniec wessałam się w ranę. Northman krzyknął, czy też raczej wydał z siebie chaotyczne wycie świadczące o wielkiej uldze. To mi wystarczyło - doszłam i ległam na jego chłodnym ciele. Leniwie lizałam jego nadgarstek, chociaż w mojej ślinie, w przeciwieństwie do śliny nieumarłych, nie znajdują się środki przyśpieszające krzepnięcie. - Idealnie - ocenił Eric. - Idealnie. Zaczęłam mu mówić, że na pewno wcale tak nie myśli, że przecież miał wiele kobiet przez te wszystkich stulecia, pomyślałam jednak: Po co psuć taki moment? Niech mu będzie. I w rzadkiej chwili mądrości posłuchałam własnej rady. - Mogę ci opowiedzieć, co się dzisiaj zdarzyło? spytałam po krótkiej drzemce. - Oczywiście, kochanko. - Oczy miał półprzymknięte. Leżał na plecach obok mnie, a pokój pachniał seksem i wampirem. - Cały zamieniam się w słuch... przynajmniej na moment. - Roześmiał się. To jest prawdziwa przyjemność, czy też jedna z prawdziwych przyjemności, mieć kogoś, komu można opowiedzieć o zdarzeniach minionego dnia. Eric potrafił słuchać, w każdym razie potrafił podczas odprężenia po
stosunku. Streściłam mu więc wizytę Andy'ego i agenta Lattesty oraz powody zjawienia się Dianthy, kiedy się opalałam. - Tak właśnie sądziłem, że czuję smak słońca na twojej skórze - wtrącił, gładząc mnie po boku. - Kontynuuj, proszę. Paplałam zatem jak przekupka na targu, omawiając spotkanie z Claude'em i Claudine; przekazałam też otrzymane od nich informacje o Breandanie i Dermocie. Gdy zaczęłam mówić o wróżkach, Northman znacząco się ożywił. - Wyczułem zapach wróżek wokół domu - wyznał. Zapomniałem jednak o tym, gdyż przytłoczył mnie gniew na twojego pasiastego zalotnika. Kto tu przyszedł? - No cóż, zły wróż imieniem Murry. Ale nie martw się, zabiłam go - dodałam szybko. Jeśli wcześniej wątpiłam, czy Eric słucha mnie z pełną uwagą, teraz miałam już pewność, że nie uroni ani słowa. - Jak to zrobiłaś, kochanko? - spytał bardzo cicho. Wyjaśniłam, a później opowiadałam dalej. Zanim dotarłam do chwili, w której pojawili się pradziadek Niall i Dillon, wampir usiadł prosto tak pośpiesznie, że koc zsunął mu się z ciała. Teraz Northman był absolutnie poważny i bardzo czujny. - Ciało zniknęło? - spytał po raz trzeci, a ja
potwierdziłam, mówiąc: - Tak, Ericu, tak, zniknęło. - Może powinnaś na jakiś czas zatrzymać się w Shreveport - zastanowił się głośno. - Możesz nawet zamieszkać w moim domu. To byłby pierwszy raz. Nigdy przedtem ani przez moment nie przebywałam w domu Erica. Nawet nie miałam pojęcia, gdzie stoi. Byłam zdumiona i lekko poruszona. - Szczerze doceniam propozycję - odparłam - ale byłoby mi okropnie trudno dojeżdżać ze Shreveport do pracy tutaj. - Może byłabyś bezpieczniejsza, gdybyś zrezygnowała z pracy do czasu rozwiązania problemu z wróżkami. Przekrzywił głowę i patrzył na mnie, a twarz miał kompletnie pozbawioną wyrazu. - Nie, dzięki - odpowiedziałam. - Miło z twojej strony, że to sugerujesz. Założę się jednak, że byłoby to naprawdę niewygodne dla ciebie, i bez wątpienia uciążliwe dla mnie. - Pam jest jedyną osobą, którą kiedykolwiek zaprosiłem do domu. - Wolno tam wchodzić tylko blondynkom, co? - spytałam wesoło. - Moje zaproszenie to dla ciebie zaszczyt - odparował z dumą. Jego mina ciągle nic mi nie mówiła. Pomyślałam, że może
gdybym nie była przyzwyczajona do czytania ludziom w myślach, to może wtedy lepiej potrafiłabym zinterpretować język jego ciała. Byłam też chyba zbytnio przyzwyczajona do odgadywania, co ludzie myślą w rzeczywistości, czyli niezależnie od wypowiadanych słów. - Ericu, kompletnie nie wiem, o co chodzi - zdradziłam mu w końcu. - Wyłóż karty na stół, bardzo cię proszę. Potrafię się domyślić, że oczekujesz po mnie jakiejś reakcji, ale nie mam zielonego pojęcia jakiej. Wyglądał na skonsternowanego; tak w każdym razie sądziłam. - Czego szukasz? - spytał mnie wprost, kręcąc głową. Piękne złote włosy opadły mu na twarz. Zauważyłam, że są splątane. Po naszych igraszkach w ogóle sprawiał wrażenie, że jest w nieładzie. Wyglądał jednak... lepiej niż kiedykolwiek. Pomyślałam, jakie to, cholera, niesprawiedliwe. - Czego szukam? - upewniłam się. Eric położył się znowu, a ja odwróciłam się do niego przodem. - Sądzę, że niczego nie szukam - odrzekłam ostrożnie. - Chciałam orgazmu i przeżyłam ich wiele. Uśmiechnęłam się, mając nadzieję, że udzielam właściwej odpowiedzi. - Nie chcesz rzucić pracy? - Dlaczego miałabym rzucić pracę? Jak bym bez niej
żyła? - spytałam w lekkim osłupieniu. Potem, ostatecznie, zrozumiałam. - Myślałeś, że ze względu na seks i ponieważ powiedziałeś, że jestem twoja, zechcę zrezygnować z pracy i będę utrzymywać dla ciebie dom? Że będę cały dzień zajadać się słodyczami, a całe noce ty mnie będziesz podgryzał? Tak, najwyraźniej tak myślał. Jego mina teraz to potwierdzała. Nie wiedziałam, jak mam się czuć. Zraniona? Rozgniewana? Nie, dość już dziś doświadczyłam takich gwałtownych emocji. Nie miałam siły na kolejne i uważałam, że nie jestem w stanie się na nie zdobyć. - Ericu, lubię pracować - wyjaśniłam łagodnie. Potrzebuję codziennych wyjść z domu i kontaktów z ludźmi. Jeśli zbyt długo ich unikam, później, po powrocie, słyszę jedynie ogłuszający zgiełk. Lepsza jest dla mnie praca z ludźmi, wśród tych wszystkich głosów, które słyszę w tle. Wiedziałam, że nie tłumaczę swojej sytuacji zbyt składnie. Poza tym lubię przebywać w barze. Lubię widywać wszystkich współpracowników. Przypuszczam, że podawanie w barze alkoholu nie jest szczególnie wzniosłym zajęciem ani służbą publiczną... A może wręcz przeciwnie. Tak czy owak, jestem w tym dobra i ta praca mi odpowiada. A ty mówisz... Co właściwie mówisz? Eric popatrzył na mnie niezdecydowanie, a ponieważ
zawsze był bardzo pewny siebie, ta mina zupełnie do niego nie pasowała i wyglądała dziwnie. - Tego chciały ode mnie inne kobiety - wyznał ostatecznie. - Usiłowałem ofiarować ci to samo, jeszcze zanim poprosisz. - Nie jestem kimś innym, jestem sobą - odparłam. Wiedziałam, że ze względu na zajmowaną na łóżku pozycję trudno mi będzie wzruszyć ramionami, niemniej jednak spróbowałam. - Jesteś moja - stwierdził, ale zauważył, że marszczę czoło, i pośpiesznie się poprawił: - Jesteś wyłącznie moją kochanką. Nie Quinna, nie Sama, nie Billa. - Na długą chwilę zapadła cisza. - Nieprawdaż? - upewnił się. Mężczyzna, który chce podyskutować na temat związku i sam inicjuje rozmowę? Hmm, nie pasowało mi to do opowieści koleżanek po fachu o ich facetach. - Nie wiem, czy jest mi... tak dobrze ze względu na wymianę krwi, czy też to uczucie jest... naturalne powiedziałam, starannie dobierając każde słowo. - Gdyby nie łącząca nas więź krwi, nie wiem, czy byłabym tak bardzo gotowa dzisiejszej nocy uprawiać z tobą seks, ponieważ miałam straszny, naprawdę okropny dzień. Nie mogę powiedzieć: „Och, Ericu, kocham cię, bierz mnie", ponieważ nie wiem, które emocje są rzeczywiste, a które nie. Do czasu
aż nie będę tego pewna, nie zamierzam zmieniać swojego życia w sposób... radykalny. Northman zaczął marszczyć brwi, co stanowiło u niego jednoznaczny objaw niezadowolenia. - Czy jestem szczęśliwa, przebywając z tobą? - podjęłam. Przyłożyłam dłoń do jego policzka. - Tak, bez wątpienia jestem. Czy sądzę, że kochanie się z tobą jest najwspanialszą rzeczą na świecie? Tak, rzeczywiście tak uważam. Czy chcę kochać się z tobą znowu? Na pewno, chociaż nie tak od razu, ponieważ czuję się senna. Ale wkrótce. I często. Czy uprawiam ostatnio seks z kimś innym? Nie! I nie będę tego robić, o ile nie uznam, że za wszystkie moje emocje mogę obwinić jedynie łączącą nas więź. Eric miał taką minę, jakby rozważał w tym momencie wiele różnych odpowiedzi. W końcu wybrał jedną. - Żal ci Quinna? - spytał. - Tak - odparłam, gdyż miałam zamiar pozostać szczera przecież zaczynało się między nami coś fajnego. I może popełniłam ogromny błąd, zrywając z nim. Ale nigdy nie byłam na poważnie związana z dwoma mężczyznami naraz i nie zamierzam w nic takiego się pakować. Teraz ty jesteś jedynym moim mężczyzną. - Kochasz mnie - oznajmił i pokiwał głową. - Jestem ci wdzięczna - odrzekłam ostrożnie. - Bardzo cię
pożądam. I lubię twoje towarzystwo. - To różnica - wytknął mi. - Tak, rzeczywiście. Ja jednak nie każę ci dokładnie opisywać uczuć, które żywisz do mnie, prawda? Ponieważ jestem dość, cholera, pewna, że twoja odpowiedź by mi się nie spodobała. Więc może lepiej pohamuj się trochę. - Nie chcesz wiedzieć, co do ciebie czuję? - Eric popatrzył na mnie z niedowierzaniem. - Nie mogę uwierzyć, że jesteś kobietą. Kobiety ZAWSZE pragną wiedzieć, co do nich czuję. - I założę się, że gdy już im odpowiesz, żałują, że spytały, co?! Uniósł brew. - Jeśli powiem im prawdę. - I to ma mnie zachęcić do zwierzeń? - Zawsze mówię ci prawdę - oświadczył bez śladu uśmiechu na twarzy. - Może nie powiem ci wszystkiego, co wiem, lecz to, co mówię, jest... zgodne z prawdą. - Dlaczego? - Bo wymiana krwi działa na nas oboje - wyjaśnił. Ssałem krew wielu kobiet i zyskiwałem niemal całkowitą kontrolę nad nimi. Nigdy jednak żadna z nich nie piła wielokrotnie mojej krwi. Minęły dekady, a może nawet stulecia, odkąd dałem trochę swojej krwi jakiejś kobiecie.
Może żadnej od czasu, gdy zmieniłem Pam w wampirzycę. - To jakaś ogólna zasada obowiązująca znane ci wampiry? - Nie byłam pewna, w jaki sposób zapytać o to, czego chciałam się dowiedzieć. Eric zawahał się, potem skinął głową. - Przeważnie tak. Niektóre wampiry lubią mieć pełną kontrolę nad ludźmi... chcą zrobić z człowieka swojego Renfielda. Wypowiedział to nazwisko ze wstrętem. - To z Draculi, prawda? - Tak, był sługą Draculi, istotą zależną... Dlaczego ktoś o sławie Draculi chce posiadać takiego marnego człowieczka...? - Z niesmakiem potrząsnął głową. - To się jednak rzeczywiście zdarza. Najlepsi z nas patrzą krzywo na wampira, który bierze sobie wiele sług. Istota ludzka jest zgubiona, kiedy wampir postanawia mieć nad nią zbyt dużą władzę. Człowieka zbyt zależnego od nieumarłego nawet nie warto przemieniać w wampira. Taki człowiek w ogóle nic nie jest wart. Prędzej czy później trzeba go zabić. - Zabić! Dlaczego? - Jeśli wampir, który ma zbyt dużą władzę nad Renfieldem opuści go albo zginie... życie Renfielda nie jest nic warte. - Trzeba go zlikwidować - podsumowałam. Jak psa
chorego na wściekliznę, pomyślałam. - Tak - zgodził się Northman. Popatrzył gdzieś w dal. Ale mnie to się nie przytrafi. I nigdy nie zmienisz mnie w wampira - mówiłam bardzo serio. - Nie, nie. Nigdy nie zmuszę cię do podległości. I nigdy nie zmienię cię w wampira, ponieważ tego nie chcesz. Nawet gdybym umierała, nie rób tego! Znienawidziłabym taki status bardziej niż cokolwiek na świecie. - Zgadzam się. Bez względu na to, jak bardzo chciałbym cię zatrzymać. Gdy zaczęłam się spotykać z Billem, Compton nie przemienił mnie, mimo że byłam bliska śmierci. Nigdy przedtem nie brałam pod uwagę myśli, że może pragnął wtedy to zrobić, może go kusiło... Zamiast to uczynić, ocalił moje „ludzkie" życie. Pomyślałam teraz, że będę musiała się zastanowić nad tą sprawą. Kiedyś, później, nie teraz. Nie wypada przecież myśleć o jednym mężczyźnie, leżąc w łóżku
z innym. - Uratowałeś mnie przed więzią z Andre - zauważyłam. Ale muszę ponosić koszty. - Gdyby przeżył, ja również musiałbym je ponosić. Niezależnie od jego łagodnej reakcji, kazałby mi kiedyś zapłacić za tę interwencję. - Miałam wrażenie, że tamtej nocy przyjął to bardzo spokojnie. Eric przekonał wtedy Andre, żeby pozwolił mu wystąpić jako jego pełnomocnik. W owym czasie byłam ogromnie wdzięczna za wyczyn Northmana, jako że Andre przyprawiał mnie o gęsią skórkę na całym ciele, a z drugiej strony tak naprawdę nic go nie obchodziłam. Przypomniałam sobie rozmowę z Tarą. „Gdybym tamtej nocy pozwoliła Andre ssać moją krew, dziś byłabym wolna, ponieważ Andre jest już ostatecznie martwy". Wciąż nie potrafiłam zdecydować, co z tego powodu czuję - uczucia miałam mieszane, prawdopodobnie trojakiego rodzaju... Dzisiejszy wieczór i noc wyraźnie obfitowały w wielkie rewelacje. Wiele spraw sobie uświadamiałam. I byłam tym już zmęczona. - Andre nigdy nie zapominał, że ktoś przeciwstawił się jego woli - tłumaczył Eric. - Wiesz, jak umarł, Sookie? O Jezu!
- Od wbitego w pierś dużego, wąskiego kawałka drewna odparłam zgodnie z prawdą, choć nie była to cała prawda. Podobnie jak Northman w stosunku do mnie, ja również nigdy nie byłam w stanie go okłamać. Mogłam jednak zachowywać pewne szczegóły dla siebie. Dlatego nie powiedziałam teraz wampirowi, że wąski kawałek drewna nie znalazł się w klatce piersiowej Andre przypadkowo. Quinn mu go w nią wbił. Eric patrzył na mnie przez czas, który wydawał mi się okropnie długi. Northman potrafił naturalnie wyczuć dręczący mnie niepokój. Czekałam w bezruchu, zastanawiając się, czy zechce drążyć temat. - Nie będę tęsknić za Andre - powiedział wreszcie. Chociaż żal mi Sophie - Anne. Była odważną osobą. - Zgadzam się z tobą - przyznałam z ulgą. - A tak na marginesie, jak się dogadujesz z nowymi szefami? - Jak do tej pory, całkiem dobrze. Są bardzo postępowi. Podoba mi się to. Od końca października Eric musi działać w ramach nowej, większej organizacji, co wymagało poznania charakterów tworzących ją wampirów; musiał też współpracować z nowymi szeryfami. Nawet jak na niego, było to spore wyzwanie. - Założę się, że wampiry, które były z tobą przed nocą
przejęcia, są bardzo zadowolone, że ślubowały lojalność akurat tobie. Dzięki temu przeżyły, podczas gdy wiele innych tamtej nocy umarło. Eric uśmiechnął się szeroko. Gdybym wcześniej nie widziała jego kłów, teraz zadrżałabym, bo widok był straszny. - Tak - zgodził się z wielką satysfakcją. - Zawdzięczają mi życie i doskonale o tym wiedzą. Otoczył mnie ramionami i przyciągnął moje ciepłe ciało do własnego, chłodnego. Czułam się zaspokojona i nasycona. Z przyjemnością przesuwałam palcami po szlaczku złotych włosków, który ciągnął się na jego brzuchu, sięgając włosów łonowych. Pomyślałam o prowokacyjnym zdjęciu przedstawiającym Erica jako Pana Stycznia w kalendarzu „Wampiry Luizjany". Fotografia, którą dał mi Northman, bardziej jednak przypadła mi do gustu. Zadałam sobie pytanie, czy mogę zdobyć powiększenie wielkości plakatu. Eric roześmiał się, gdy go o to spytałam. - Powinniśmy pomyśleć o wydaniu kolejnego kalendarza - stwierdził. - Tamten przyniósł nam całkiem spore dochody. Jeśli dasz mi swoje zdjęcie w tej samej pozie, ja dam ci moje
wielkości plakatu. Zastanawiałam się przez dobre dwadzieścia sekund. - Nie sądzę, żebym zrobiła sobie zdjęcie nago - odparłam w końcu z lekkim żalem. - Zwykle człowiek ma później przez takie zdjęcie tak wielkie kłopoty, jakby kąsało go ono w tyłek. Eric ponownie się roześmiał, cicho i gardłowo. - Dużo o tym mówisz - zauważył. - - Mogę pokąsać twój tyłeczek? To pytanie doprowadziło nas do wielu różnych czynności, cudownych i swawolnych. A po tych czynnościach, które zakończyły się dla nas obojga bardzo przyjemnie, Eric zerknął na zegar obok łóżka. - Muszę iść - wyszeptał. - Wiem - odparłam. Byłam tak senna, że opadały mi powieki. Eric zaczął się ubierać, by wrócić do Shreveport, a ja naciągnęłam na siebie kołdrę i wygodnie umościłam się na łóżku. Choć przychodziło mi to z trudem, starałam się utrzymać oczy otwarte, gdyż obserwacja kręcącego się po sypialni Northmana stanowiła naprawdę słodki widok. Wampir pochylił się, żeby mnie pocałować, a ja objęłam jego kark. Przez sekundę wiedziałam, że pomyślał, czyby nie wślizgnąć się ponownie do mojego łóżka. Miałam nadzieję, że „znam" jego myśli tylko dzięki wskazówkom - właściwej
interpretacji mowy jego ciała i pomruku rozkoszy, który wydał. Co jakiś czas docierała do mnie jakaś myśl z umysłów wampirów i fakt ten śmiertelnie mnie przerażał. Uważałam, że jeśli nieumarli odkryją, że potrafię czytać im w myślach (obojętne jak rzadko mi się to zdarza), nie pożyję długo. - Znów cię pragnę - wyznał z lekkim zaskoczeniem. - Ale muszę iść. - Zobaczę cię wkrótce, jak sądzę? - Byłam na tyle rozbudzona, żeby czuć się niepewnie. - Tak - odrzekł. Oczy mu błyszczały, skóra wyraźnie się jarzyła. Ślad po ugryzieniu zniknął już z jego nadgarstka. Dotknęłam miejsca, w którym się znajdował. Eric pochylił się i pocałował rankę na mojej szyi, a wtedy cała zadrżałam. Wkrótce. To powiedziawszy, odszedł. Usłyszałam jeszcze, jak cicho zamykają się za nim tylne drzwi. Zebrałam resztki sił, zmusiłam mięśnie do wysiłku, wstałam i przemknęłam przez ciemną kuchnię, zamierzając przekręcić zamek. W tym momencie dostrzegłam, że obok mojego samochodu parkuje auto Amelii. Czyli że w którymś momencie czarownica wróciła do domu. Podeszłam do zlewu, chcąc napić się wody. Znałam tę ciemną kuchnię jak własną kieszeń, nie musiałam więc włączać światła. Napiłam się, a wtedy uprzytomniłam sobie,
jak bardzo byłam spragniona. Kiedy odwracałam się od zlewu z zamiarem powrotu do łóżka, kątem oka dostrzegłam coś na krawędzi lasu. Zmartwiałam, a serce zaczęło mi nieprzyjemnie łomotać. Wtedy spośród drzew wyłonił się Bill. Wiedziałam, że to on, chociaż nie widziałam zbyt dobrze twarzy. Stał i patrzył, a ja zdałam sobie sprawę, że bez dwóch zdań obserwował odejście Erica. Najwidoczniej wyzdrowiał już po walce z Quinnem. Szukałam w sobie gniewu za to, że Bill mnie obserwuje, ale nie poczułam złości. Bez względu na to, co zaszło między nami, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że Compton nie szpieguje mnie z jakichś dziwnych, sobie tylko znanych powodów. Nie, wiedziałam, że raczej nade mną czuwa. Zresztą - bez wątpienia - nic nie mogłam na to poradzić. Nie mogłam raczej otworzyć pośpiesznie drzwi i przepraszać za noc spędzoną z innym mężczyzną. W chwili obecnej zresztą ani trochę nie żałowałam seksu z Erikiem. Wręcz przeciwnie, czułam się tak zaspokojona jak głodny człowiek po uczcie z okazji Święta Dziękczynienia. Northman nie wyglądał wcale jak pieczony indyk, ale (chociaż radośnie wyobraziłam go sobie leżącego na stole obok batatów i słodkich pianek) po seksie z nim byłam w stanie myśleć tylko o śnie. Z uśmiechem na twarzy wsunęłam się pod kołdrę i
zasnęłam, gdy ledwie przyłożyłam głowę do poduszki. ROZDZIAŁ JEDENASTY Powinnam przewidzieć, że brat przyjedzie się ze mną zobaczyć. Właściwie powinien zaskoczyć mnie jedynie fakt, że Jason nie zjawił się wcześniej. Kiedy wstałam w południe następnego dnia, czując się tak odprężona jak kot wygrzewający się w słońcu, brat siedział na podwórzu za domem, zajmując szezlong, na którym leżałam poprzedniego dnia. Pomyślałam, że zachował się roztropnie, nie wchodząc do środka, zważywszy, jak kłócimy się ostatnio. Dzisiaj nie było tak ciepło jak wczoraj. Było wręcz chłodno i mokro. Jason opatulił się ciężką kurtką panterką, na głowie miał czapkę z włóczki. Spoglądał w górę, na bezchmurne niebo. Przypomniałam sobie ostrzeżenie bliźniaków i przyjrzałam się bratu z ogromną uwagą. Ale nie, to na pewno był Jason. Myśli płynące z jego głowy były znajome... pomyślałam jednak, że może wróżki potrafią podrobić nawet myśli. Wsłuchałam się po raz drugi. Nie, to na pewno był mój brat.
Dziwnie było widzieć go siedzącego bezczynnie, a jeszcze dziwniej - samego. Jason zawsze mówił, pił coś, flirtował z kobietami, pracował lub robił coś przy domu; a jeśli nie był akurat z dziewczyną, prawie zawsze - niczym cień towarzyszył mu nieodłączny kolega: Hoyt (póki nie związał się z Holly) lub Mel. Rozmyślania i samotność nie były określeniami, które łączyłabym z bratem. Obserwując, jak kontempluje niebo, wypiłam łyk kawy i pomyślałam: Jason jest teraz wdowcem. To również wydawała się niezwykła rzecz w związku z bratem, i ciężar, którego może nie jest zdolny unieść. Wcześniej najprawdopodobniej czuł więcej do żony niż ona czuła do niego. I to było również dla niego nowe doświadczenie. Crystal - ładna, głupia i wiarołomna - była jego żeńską kopią. Może w jej przypadku niewierność była próbą umocnienia własnej niezależności, buntem przeciw ciąży, która mocniej przywiązała ją do Jasona. A może pumołaczyca była po prostu złą kobietą. Nigdy jej nie rozumiałam i nigdy już los nie da mi na to szansy. Wiedziałam, że muszę wyjść i pomówić z bratem. Chociaż kazałam mu się trzymać z dala, nie posłuchał mnie. Ale czy kiedykolwiek mnie słuchał? Może tymczasowy rozejm z powodu śmierci Crystal uznał za znak, że sytuacja się zmieniła.
Westchnęłam i poszłam do drzwi prowadzących na tylny ganek. Ponieważ obudziłam się dziś tak późno, wzięłam prysznic jeszcze przed zaparzeniem kawy. Zdjęłam teraz starą różową pikowaną kurtkę z haka na drzwiach i narzuciłam ją na dżinsy i sweter. Postawiłam kubek z kawą na ziemi obok Jasona i usiadłam na składanym krześle. Brat nie odwrócił się do mnie, mimo że bez wątpienia nie umknęła mu moja obecność. Oczy skrywał za ciemnymi okularami. - Wybaczyłaś mi? - spytał, gdy wypił łyk kawy. Jego głos brzmiał ochrypłe i obco. Przemknęło mi przez myśl, że może Jason wcześniej płakał. - Przypuszczam, że prędzej czy później pewnie ci wybaczę - odparłam. - Ale nigdy nie będziesz już dla mnie tym, kim kiedyś. - Boże, ileż w tobie zawziętości. A jesteś całą moją rodziną, jaka mi została. Spojrzał na mnie przez ciemne okulary. „Musisz mi wybaczyć, bo jesteś wszystkim co mam i tylko ty możesz mi wybaczyć". Popatrzyłam na niego trochę rozdrażniona, trochę smutna. Jeśli jestem twarda, to tylko w reakcji na otaczający mnie świat. - Skoro potrzebujesz mnie tak bardzo, sądzę, że
powinieneś lepiej się zastanowić, zanim wciągnąłeś mnie w... coś takiego. Przetarłam twarz wolną ręką. Jason miał rodzinę, o której nie wiedział, a ja nie zamierzałam mu o niej powiedzieć. Uważałam, że gdyby wiedział o Niallu, jego również pragnąłby jedynie wykorzystać. - Kiedy oddadzą ciało Crystal? - spytałam. - Może za jakiś tydzień - odparł. - Wtedy zorganizujemy pogrzeb. Przyjdziesz? - Tak. Gdzie się odbędzie? - Jest taka kaplica blisko Hotshot - powiedział. - Nie rzuca się w oczy... - Kościół Tabernacle Holiness? - upewniłam się. Czyżby Jasonowi chodziło o stojący pośrodku pustki walący się budynek pokryty białym, łuszczącym się tynkiem? Brat przytaknął. - Calvin powiedział, że tam odbywają się pogrzeby mieszkańców Hotshot. Jeden z facetów z osady jest tam pastorem. - Który? - Marvin Norris. Marvin był stryjem Calvina, chociaż był od niego młodszy o cztery lata. - Chyba pamiętam, że widziałam za kościołem cmentarz.
- Tak. Społeczność wykopuje otwór w ziemi, jeden z nich składa trumnę, a inny odprawia nabożeństwo. Pogrzeb jest naprawdę niewyszukany i prywatny. - Byłeś już tam na jakimś? - Tak, w październiku, jedno z niemowląt wtedy umarło. W gazetach Bon Temps od kilku miesięcy nie widziałam wzmianki o śmierci niemowlęcia, toteż zastanowiłam się, czy dziecko w ogóle urodziło się w szpitalu. A może przyszło na świat w którymś z domów w Hotshot? Ciekawe, czy fakt jego narodzin został w ogóle gdzieś odnotowany. - Jasonie, była u ciebie jeszcze raz policja? - Stale przychodzą. Ale ja tego nie zrobiłem i tego faktu nie zmieni nic, co powiedzą lub o co spytają. Poza tym mam alibi. Nie da się ukryć. - A co mówią u ciebie w pracy? Zadałam sobie pytanie, czy zamierzają mojego brata zwolnić. Nie pierwszy raz wpakował się w kłopoty. I chociaż nigdy nie popełnił żadnych zarzucanych mu zbrodni, jego reputacja porządnego faceta prędzej czy później po prostu zniknie bezpowrotnie. - Sum dał mi wolne aż do pogrzebu. Zamierzają też wysłać wieniec do domu pogrzebowego, kiedy zostanie wydane ciało.
- A co z Hoytem? - Nie pojawił się - odparł Jason, zakłopotany i wyraźnie zraniony. Holly, narzeczona Hoyta, nie chce, żeby jej facet spotykał się z moi bratem. Potrafiłam to zrozumieć. - A Mel? - spytałam. - O tak - przyznał Jason, weselejąc. - Mel przyjdzie. Pracowaliśmy przy jego pikapie wczoraj, a w weekend zamierzamy pomalować moją kuchnię. - Brat uśmiechnął się do mnie, ale uśmiech szybko przygasł. - Lubię Mela powiedział - chociaż tęsknię za Hoytem. Było to jedno z najszczerszych zdań, jakie usłyszałam z ust Jasona. - Nie słyszałaś nic o tym, Sookie? - spytał mnie. - Wiesz... w sposób w jaki... słyszysz o pewnych sprawach? Gdybyś mogła nakierować policjantów we właściwą stronę, mogliby odkryć, kto zabił mi żonę i dziecko. A ja odzyskałbym swoje życie. Nie wydawało mi się możliwe, żeby Jason kiedykolwiek mógł znów żyć tak jak dawniej. Ale byłam też pewna, że gdybym próbowała mu to wyjaśnić, nie zrozumiałby mnie. Potem jednak wyczytałam z jego myśli całkiem klarownie, że on wie. Mimo że nie potrafił wyrazić tego słowami, naprawdę wszystko rozumiał i tylko udawał, bardzo mocno udawał, sam
sobie wmawiając, że sytuacja wróci do normy... jeśli tylko wyjaśni się sprawa Crystal, a jej śmierć przestanie mu ciążyć. - Albo - dodał - jeśli powiesz mnie i Calvinowi, my się tym zajmiemy. - Zrobię, co będę mogła - zapewniłam go. Co innego mogłam powiedzieć? Przestałam czytać mu w myślach i przyrzekłam sobie, że nigdy więcej nie powtórzę tego błędu. Po długiej chwili milczenia Jason wstał. Może czekał, aż zaproponuję mu lunch. - No to chyba teraz wrócę do domu - powiedział. - Do zobaczenia. Chwilę później usłyszałam, że uruchamia silnik pikapa. Wróciłam do domu i powiesiłam kurtkę na haku, z którego wcześniej ją zdjęłam. Zauważyłam, że Amelia zostawiła mi kartkę, którą przykleiła do stojącego w lodówce kartonu z mlekiem: „Cześć, współlokatorko!" - napisała na początku. „Chyba miałaś towarzystwo w nocy. Czy wyczułam wampira? Słyszałam trzaśnięcie drzwiami o trzeciej trzydzieści. Koniecznie sprawdź sekretarkę automatyczną. Masz tam wiadomości". Które Amelia już odsłuchała, ponieważ światełko nie migało. Nacisnęłam przycisk odtwarzania.
- Sookie, mówi Arlene. Przepraszam za wszystko. Chciałabym przyjechać do ciebie i porozmawiać. Zadzwoń do mnie. Wpatrywałam się w urządzenie, niepewna tego, co czuję. Rzeczywiście minęło kilka dni i Arlene miała trochę czasu na przemyślenie sobie rezygnacji z pracy w barze. Czy to możliwie, że chce teraz wyrzec się przekonań związanych z Bractwem Słońca? Druga wiadomość pochodziła od Sama. - Sookie, możesz dziś przyjechać do pracy nieco wcześniej albo przynajmniej do mnie zadzwonić? Muszę z tobą porozmawiać. Spojrzałam na zegar. Była dopiero godzina trzynasta, a pracę powinnam zaczynać od siedemnastej. Zadzwoniłam zatem do baru. Odebrał Sam. - Cześć, mówi Sookie - zagaiłam. - Co się dzieje? Właśnie odebrałam twoją wiadomość. - Arlene chce wrócić do pracy - powiedział. - Nie wiem, jak zareagować. Co myślisz? - Tak, nagrała mi się na sekretarkę, że chce ze mną pomówić - odparłam. - Ja również nie wiem, co myśleć. Często zmienia poglądy, prawda? Sądzisz, że wystąpiła z Bractwa? - Może Whit ją rzucił - stwierdził Sam, a ja roześmiałam
się niewesoło. Wcale nie byłam przekonana, czy pragnę odnowić naszą przyjaźń, a im dłużej się nad tą kwestią zastanawiałam, tym więcej miałam wątpliwości. Arlene powiedziała mi wcześniej pewne przykre i okropne rzeczy. Jeśli mówiła wtedy poważnie, czemu teraz próbowała się godzić z... taką straszną osobą jak ja? A jeśli wtedy nie mówiła serio, jak, do diabła, te słowa przeszły jej przez usta? Tyle że... Arlene to jedna sprawa, natomiast na myśl o jej dzieciach, Cobym i Lisie, poczułam ukłucie w piersi. Zajmowałam się nimi wiele razy wieczorami i bardzo oba te maluchy lubiłam. Nie widziałam ich od dobrych kilku tygodni. Uznałam, że ich matkę mogłabym zignorować (przecież Arlene już od jakiegoś czasu zabijała łączącą nas przyjaźń) i wcale by mnie to nie martwiło, natomiast co do dzieci - cóż, naprawdę za nimi tęskniłam. Powiedziałam o tym Samowi. - Jesteś za dobra, cher - zauważył. - Jeśli chodzi o mnie, nie wydaje mi się, żebym chciał powrotu Arlene. - Już wcześniej podjął decyzję. - Mam nadzieję, że uda jej się znaleźć inną pracę. Chętnie dam jej wtedy referencje na piśmie, choćby przez wzgląd na jej dzieci. Ale wiesz, sprawiała kłopoty jeszcze przed swoim ostatnim wybuchem i uważam, że nie ma sensu narażać wszystkich na kontakt z jej gniewem.
Gdy odłożyłam słuchawkę, uświadomiłam sobie, że decyzja Sama w jakiś sposób wpłynęła na mnie i skłoniła do spotkania z byłą przyjaciółką. Skoro bowiem Arlene i ja nie będziemy miały okazji widywać się w barze i stopniowo odbudowywać tam naszych relacji, uznałam, że spróbuję wyjaśnić pewne kwestie, choćby po to, żebyśmy mogły kiwnąć sobie głowami na powitanie, gdy wpadniemy na siebie w Wal - Marcie. Odebrała przy pierwszym dzwonku. - Arlene, mówi Sookie - zaczęłam. - O witaj, kochanie, tak się cieszę, że oddzwoniłaś bąknęła. Przez moment panowało milczenie. - Pomyślałam, że podjadę do ciebie, tylko na minutkę powiedziałam zakłopotana. - Chciałabym zobaczyć dzieciaki i porozmawiać z tobą. Jeśli ci to pasuje. - Pewnie, przyjedź. Daj mi tylko parę minut na ogarnięcie bałaganu. - Nie musisz tego dla mnie robić. Wielokrotnie sprzątałam wcześniej przyczepę Arlene w zamian za drobne przysługi, które mi wyświadczała, albo dlatego, że nie miałam akurat niczego innego do roboty podczas opieki nad dziećmi. - Nie chcę wracać do starych przyzwyczajeń - odparła
wesoło i tak serdecznie, że aż mi serce rosło... przynajmniej przez chwilę. Nie odczekałam jednak kilku minut. Wyjechałam natychmiast. Nawet sobie samej nie potrafiłam wyjaśnić, dlaczego nie zastosowałam się do jej prośby. Może wychwyciłam coś w jej głosie, nawet przez telefon. Może przypomniałam sobie wszystkie te sytuacje, kiedy Arlene sprawiała mi zawód i kiedy czułam się przez nią źle. Nie sądzę, żebym rozpamiętywała przedtem takie przypadki, ponieważ wydałabym się sobie przerażająco żałosna. Tak bardzo potrzebowałam kiedyś przyjaciółki, że kurczowo czepiałam się „ochłapów" rzucanych mi przez Arlene, chociaż raz za razem po prostu mnie wykorzystywała. Kiedy zainteresowała się kolejnym mężczyzną, bez trudu i żalu porzucała kontakty ze mną, całkowicie skupiając się na zdobyciu nowej miłości. Właściwie, im dłużej myślałam o Arlene, tym bardziej byłam skłonna zawrócić i pojechać do domu. Ale czy nie byłam winna Coby'emu i Lisie jeszcze jednej próby naprawienia mojego układu z ich mamą? Przypomniałam sobie wszystkie gry planszowe, nad którymi się pochylaliśmy we troje, wszystkie te wieczory, kiedy kładłam dzieci do łóżek i spędzałam noc w przyczepie, ponieważ Arlene zadzwoniła z
pytaniem, czy mogłaby spędzić całą noc poza domem. Co ja, do cholery, robię? Dlaczego ufam jej teraz?! Nie, nie, wcale jej nie ufałam, w każdym razie niecałkowicie. Właśnie dlatego pojechałam wcześniej, chcąc się rozejrzeć. Mieszkała w przyczepie, ale nie na kempingu dla przyczep, tylko trochę na zachód od miasta, na półhektarowym kawałku ziemi, który zapisał jej przed śmiercią ojciec. Teren oczyszczono tylko w jednej czwartej i jedynie na tyle, by mogła zmieścić się tam przyczepa oraz małe podwórko. Na tyłach wisiała stara huśtawka dla dzieci, zainstalowana przez jednego z dawnych wielbicieli Arlene. Dostrzegłam też dwa rowery wsparte o tył przyczepy. Zajechałam od tyłu, ponieważ opuściłam drogę i wybrałam zarośnięty dziedziniec niewielkiego domu, który sąsiadował z przyczepą. Z powodu wadliwej instalacji elektrycznej parę miesięcy temu wybuchł w nim pożar i od tamtej pory dom o drewnianej konstrukcji stał w połowie zwęglony i opuszczony, a poprzedni najemcy gdzieś się wyprowadzili. Udało mi się objechać budynek jedynie dlatego, że ze względu na panujące zimno chwasty nie objęły jeszcze całego terenu w absolutne posiadanie. Wybrałam ścieżkę biegnącą na skraju wysokiego zielska i drzew, które oddzielały dom od przyczepy Arlene. Przebiłam
się przez najgęstsze zarośla i przystanęłam w dogodnym punkcie, z którego widziałam część parkingu przed przyczepą i całe podwórko za nią. Z drogi widoczny był jedynie samochód Arlene, jako że stał od frontu. Z kolei, znajdując się w nowym punkcie obserwacyjnym, zauważyłam, że za przyczepą stoi zaparkowany czarny pikap ford ranger, mniej więcej dziesięcioletni, oraz czerwony buick skylark, w przybliżeniu ten sam rocznik. Skrzynię ładunkową pikapa wypełniono kłodami drewna, z których jedna była tak długa, że wystawała poza platformę pojazdu. Nagle, na moich oczach, z przyczepy na mały taras wyszła kobieta, którą po chwili rozpoznałam. Nazywała się Helen Ellis i jakieś cztery lata temu pracowała w „U Merlotte'a". Chociaż była kompetentna i tak ładna, że przyciągała mężczyzn niczym miód osy, Sam musiał ją zwolnić za notoryczne spóźnienia. Pamiętałam, że Helen wówczas strasznie się zdenerwowała. Teraz dołączyły do niej dzieci, Lisa i Coby. Arlene stała w progu przyczepy. Miała na sobie podkoszulek w lamparci wzorek i brązowe spodnie ze stretchu. Dzieci wydawały się o wiele starsze niż widziałam je ostatnim razem! Wyglądały na niechętne i trochę nieszczęśliwe, szczególnie Coby. Helen uśmiechnęła się do
nich w sposób wiele obiecujący, a potem odwróciła się do Arlene. - Kiedy będzie po wszystkim, po prostu mnie powiadom! - powiedziała, po czym na chwilę zamilkła i miałam wrażenie, że usiłuje coś wyrazić słowami w taki sposób, żeby dzieci jej nie zrozumiały. - Ona dostanie tylko to, na co sobie zasłużyła mruknęła wreszcie. Widziałam ją jedynie z profilu, ale na widok promiennego uśmiechu kobiety żołądek podszedł mi do gardła. Ciężko przełknęłam ślinę. - Dobrze, Helen. Zadzwonię, gdy będziesz mogła odwieźć je z powrotem - odparła Arlene. Za moją eksprzyjaciółką stał mężczyzna. Był w przyczepie, toteż nie miałam pewności, ale pomyślałam, że jest to chyba ten sam, którego trzasnęłam w głowę tacą parę miesięcy temu, gdyż niezbyt ładnie wypowiadał się na temat Pam i Amelii. Teraz najwyraźniej był znajomym Arlene. Helen wraz z dziećmi odjechała buickiem skylarkiem. Arlene z powodu chłodu zamknęła tylne drzwi przyczepy. Zacisnęłam powieki, skoncentrowałam się i oczyma wyobraźni zobaczyłam ją wewnątrz. Odkryłam, że towarzyszy jej tam dwóch mężczyzn. O czym myśleli? Znajdowałam się trochę za daleko, ale z całej siły starałam się dotrzeć do ich umysłów.
Myśleli o wstrętnych rzeczach, które zamierzali mi zrobić. Kucnęłam pod ogołoconym z liści krzewem mimozy, tak ponura i nieszczęśliwa jak nigdy. Zgoda, wiedziałam od pewnego czasu, że Arlene nie jest wcale dobrym człowiekiem ani wierną przyjaciółką. Zgoda, słyszałam, jak ciskała gromy na nadnaturalnych, których pragnęła usunąć z naszego świata. Zgoda, zdawałam sobie sprawę z tego, że wrzuciła mnie do jednego wora z wilkołakami i zmiennokształtnymi. Nigdy jednak nie uwierzyłam, że przyjazne uczucia, które kiedyś wobec mnie żywiła, zgasły całkowicie, przeobrażone w nienawiść zgodną z polityką Bractwa Słońca. Wyjęłam z kieszeni telefon komórkowy i zadzwoniłam do Andy’ego Bellefleura. - Bellefleur - rzucił z werwą. Nie byliśmy kumplami, niemniej jednak ucieszyłam się, słysząc jego głos. - Andy, tu Sookie - powiedziałam, starając się mówić cicho. - Słuchaj, w przyczepie Arlene jest dwóch facetów, a na platformie pikapa mają długie kłody drewna. Nie wiedzą, że ich obserwuję. Planują zrobić ze mną to samo, co z Crystal. - Masz jakieś dowody, które mógłbym przedstawić w sądzie? - spytał oględnie. Andy zawsze był jednym z największych zwolenników mojej telepatii, co nie znaczy, że, ogólnie rzecz biorąc, był
moim fanem. - Nie - odparłam. - Czekają, aż się pojawię. Podpełzłam bliżej, mając cholerną nadzieję, że nikt z tej trójki nie wypatruje mnie właśnie przez tylne okna. Na platformie pikapa zauważyłam pudełko bardzo długich gwoździ. W tym momencie ogarnęło mnie takie przerażenie, że aż musiałam zamknąć oczy. - Są ze mną Weiss i Lattesta - powiedział Andy. Weszłabyś tam, jeśli zapewnimy ci wsparcie? - Pewnie - odparłam, choć czułam się zupełnie odwrotnie. Ale po prostu wiedziałam, że muszę to zrobić. W ten sposób mogłabym położyć kres wszelkim pozostałym podejrzeniom pod adresem Jasona. Dzięki mnie mordercy Crystal i dziecka zostaliby ukarani. Za kratki trafi przynajmniej kilku fanatyków z Bractwa Słońca, a reszta dostanie dobrą nauczkę. - Gdzie jesteście? - spytałam, dygocząc ze strachu. - W samochodzie. Jechaliśmy właśnie do motelu. Możemy być u ciebie za jakieś siedem minut - odrzekł Andy. - Zaparkowałam za domem Freerów - powiedziałam. Muszę kończyć. Ktoś wychodzi tylnymi drzwiami z przyczepy. Whit Spradlin i jego towarzysz, którego nazwiska nie
potrafiłam sobie przypomnieć, zeszli po stopniach i wyładowali z pikapu drewno. Kłody były już ukształtowane w odpowiednie deski. Whit odwrócił się do przyczepy i zawołał, a wtedy Arlene otworzyła drzwi i z torebką na ramieniu również zeszła po schodkach, po czym ruszyła ku kabinie pojazdu. Cholera, zamierzała wsiąść i odjechać, pozostawiając swoje auto zaparkowane od frontu, żebym myślała, że moja przyjaciółka jest w przyczepie! Widząc to, poczułam, jak wyparowują ze mnie resztki sympatii, jaką miałam dla tej kobiety. Popatrzyłam na zegarek. Do przyjazdu Andy'ego zostały jeszcze może ze trzy minuty. Arlene pocałowała Whita i pomachała drugiemu mężczyźnie. Obaj wrócili do przyczepy, chcąc się tam ukryć, żebym ich nie zobaczyła. Według ich planu, powinnam przyjechać od frontu, a gdy zastukam do drzwi, wypadną z przyczepy, rzucą się na mnie i wciągną do środka. A wtedy... koniec zabawy. Arlene otworzyła drzwiczki pikapa, kluczyki wciąż trzymała w ręku. Kurczę, nie może odjechać! Musi zostać, gdyż to ona jest słabym ogniwem. Wiedziałam o tym w każdy możliwy sposób - umysłem, duszą i wszystkimi zmysłami. Będzie strasznie! - pomyślałam.
Przygotowałam się na najgorsze. - Cześć, Arlene - zagaiłam, wychodząc z kryjówki. Krzyknęła i podskoczyła. - Jezu Chryste, Sookie, co robisz na moim podwórku?! Bardzo starała się nad sobą zapanować. W jej głowie szalały chaotycznie najrozmaitsze myśli sugerujące gniew, strach i poczucie winy. I żal. Tak, przysięgam, Arlene mnie żałowała, naprawdę. - Bardzo chciałam cię zobaczyć - powiedziałam. Nie miałam pojęcia, co dalej robić, ale chciałam ją uspokoić. Wiedziałam, że może będę musiała stawić jej czoło. Mężczyźni jak na razie nie zauważyli, że niespodziewanie się pojawiłam, ale czułam, że wkrótce się zorientują, no, chyba że będę miała niesamowite szczęście. A przecież ostatnio nie miałam dobrej passy, a cóż dopiero mówić o wyjątkowym szczęściu. Arlene nadal stała nieruchomo, ściskając w dłoni klucze. Bez trudu czytałam w jej myślach, wiedziałam więc, jaki panuje w nich straszny rozgardiasz. - Czyżbyś właśnie zamierzała gdzieś jechać, Arlene? spytałam jak najciszej. - Miałaś czekać na mnie w środku. Zrozumiała wszystko i zamknęła oczy. Czuła się strasznie, strasznie winna wobec mnie. Wcześniej usiłowała się jakoś odciąć od żądań tamtych mężczyzn, starała się nie myśleć o
ich zamiarach. Nie udało jej się, choć równocześnie nijak się nie zbuntowała. Mimo żalu nie powstrzymała się przed dzisiejszą zdradą. I teraz nie wiedziała, jak zareagować. - Tkwisz w tym już zbyt głęboko - powiedziałam jej. Własny głos brzmiał dla mnie spokojnie i obojętnie. - Nikt tego nie zrozumie i nikt ci nie wybaczy - dodałam. Arlene, wiedząc, że mówię prawdę, wybałuszała oczy. Ale ja również przeżyłam szok. Wiedziałam bowiem, nagle i z absolutnym przekonaniem, że to nie ona zabiła Crystal. Mało tego, mojej szwagierki na pewno nie zamordował też żaden z tych mężczyzn; planowali mnie ukrzyżować jedynie wzorem zabójców pumołaczycy, ponieważ uznali to za świetny pomysł - otwarcie wyrażą w ten sposób swoją opinię na temat objawienia zmiennokształtnych. Wybrali mnie na kozła ofiarnego, mimo wiedzy, że wcale nie jestem zmiennokształtną. Pomyśleli bowiem, że łatwiej mnie pokonają - właśnie dlatego, że jedynie sympatyzowałam z nowo ujawnionymi istotami, a sama nie byłam dwoistej natury. Innymi słowy, w ich opinii nie byłam tak silna jak łaki. Uznałam to za niesamowite. - Co z ciebie za kobieta - ciągnęłam. Najwyraźniej nie byłam w stanie się zatrzymać, nie potrafiłam też mówić inaczej niż rzeczowo. - Nigdy nie powiedziałaś sobie prawdy,
co? Nigdy, w całym swoim życiu. Ciągle postrzegasz siebie jako ładną, młodą dziewczynę, dwudziestopięciolatkę, i wciąż czekasz na mężczyznę, który się tobą zajmie. Który będzie o ciebie dbał, pozwoli ci odejść z pracy, wyśle twoje dzieci do prywatnych szkół, gdzie nigdy nie będą musiały zadawać się z osobami... innymi od nich. To się nie zdarzy, Arlene, wierz mi. Bo to jest twoje życie. Zamachałam otwartą dłonią na przyczepę, na zachwaszczone podwórze, na starego forda rangera. Wiedziałam, że wypowiedziałam właśnie najwredniejsze zdania, jakie kiedykolwiek padły z moich ust, ale każde słowo było prawdziwe. Wtedy Arlene krzyknęła. A raczej zaczęła krzyczeć i najwidoczniej nie mogła przestać. Popatrzyłam jej w oczy. Dawna przyjaciółka stale próbowała odwrócić wzrok, nie udawało jej się jednak. - Ty wiedźmo! - załkała. - Jesteś wiedźmą! Są takie odmieńce i ty do nich należysz! Gdyby miała rację, gdybym rzeczywiście była czarownicą, mogłabym nie dopuścić do zdarzeń, które później nastąpiły. W tym momencie bowiem na dziedziniec przed domem Freerów wjechał Andy. Usłyszałam jego samochód mniej więcej za plecami, całą uwagę nadal jednak skupiałam na Arlene i tylnych drzwiach jej prowizorycznego domu. Weiss,
Lattesta i Bellefleur stanęli za mną dokładnie w tej samej chwili, gdy Whit i jego kamrat wypadli z przyczepy tylnymi drzwiami. W rękach trzymali strzelby. Wraz z Arlene znalazłyśmy się pomiędzy dwoma uzbrojonymi obozami. Czułam na ramionach ciepłe promienie słońca. Czułam podmuchy chłodnego wiatru, który targał mi włosy, a zabłąkany kosmyk figlarnie zepchnął na twarz. Ponad ramieniem Arlene dostrzegłam oblicze przyjaciela Whita i w końcu przypomniałam sobie jego nazwisko. Donny Boling. Niedawno był u fryzjera; wiedziałam o tym po centymetrze jaśniejszej skóry na karku. Boling nosił podkoszulek z reklamą urządzeń tartacznych Orville'a. Oczy miał w ziemistym odcieniu brązu. I celował w agentkę Weiss. - Ta kobieta ma dzieci! - zawołałam. - Nie rób tego! Oczy mężczyzny rozszerzyły się ze strachu. Skierował więc z kolei strzelbę na mnie. „Zastrzelę ją" - pomyślał. Rzuciłam się na ziemię niemal równo ze strzałem. - Opuśćcie broń! - wrzasnął Lattesta. - Jestem z FBI! Nikt jednak nie opuścił broni. Nie wydaje mi się, żeby któryś z mężczyzn w ogóle odnotował jego słowa. Więc Lattesta strzelił. Ale nikt nie mógł mu zarzucić, że zrobił to bez ostrzeżenia, prawda? ROZDZIAŁ DWUNASTY W następnych minutach po żądaniu opuszczenia broni
wygłoszonym przez agenta specjalnego Lattestę kule latały w powietrzu jak liście podczas jesiennej wichury. Chociaż znajdowałam się na linii strzału, szczęśliwym trafem żadna mnie nie trafiła, co uznałam za przypadek absolutnie zadziwiający. Arlene, która nie padła na ziemię tak szybko jak ja, pocisk musnął w ramię. Agentkę Weiss ta sama kula trafiła w miejsce nad prawą piersią. Andy postrzelił Whita Spradlina. Agent specjalny Lattesta celował w Donny'ego Bolinga - za pierwszym razem chybił, za drugim już jednak nie. Ustalenie kolejności zdarzeń zajęło parę tygodni, lecz tak to się właśnie odbyło. A potem strzelanina ustała. Lattesta zadzwonił na numer alarmowy, podczas gdy ja leżałam wciąż na brzuchu na ziemi, obmacując się w poszukiwaniu ran. Bellefleur równie szybko zatelefonował do siedziby departamentu szeryfa i zgłosił, że oddano strzały, w wyniku których ucierpieli funkcjonariusz organów ścigania oraz cywile. Arlene tak wrzeszczała z powodu otrzymanego draśnięcia, jakby dostała postrzał w brzuch. Agentka Weiss leżała wśród zielska; jej ciało obficie krwawiło. Oczy wybałuszyła ze strachu, usta zacisnęła z bólu. Myślała o miejscu, w które dostała, a także o dzieciach i mężu, i o tym, że właśnie umiera gdzieś na głębokiej
prowincji, a ich zostawia na pastwę losu. Lattesta zdjął jej kamizelkę kuloodporną i uciskał ranę, chcąc zatamować krwawienie, a Andy tymczasem pobiegł sprawdzić stan dwóch napastników. Powoli podniosłam się i usiadłam. Czułam, że wstać nie dam rady, nie było na to szans. Siedziałam więc na sosnowym igliwiu i ziemi, wpatrując się w Donny'ego Bolinga, który nie żył. Wiedziałam, bo w jego mózgu nie wyczuwałam nawet najlżejszych oznak aktywności. Whit wciąż żył, choć nie był w najlepszym stanie. Andy pobieżnie opatrzył ranę Arlene i kazał jej się zamknąć, toteż przestała krzyczeć, położyła się i zaczęła płakać. O wiele rzeczy w życiu mogłam się obwiniać i cały ten incydent dodałam do tej listy, kiedy obserwowałam krew wsączającą się w ziemię wokół lewego boku Donny'ego. Nikt by nie został postrzelony, gdybym na widok towarzyszy Arlene po prostu wsiadła do samochodu i stąd odjechała. Ale nie, ja musiałam spróbować złapać zabójców Crystal. A teraz wiedziałam - zbyt późno - że ci dwaj idioci wcale nie są winni tamtej zbrodni. Wmawiałam sobie, że przecież Andy poprosił mnie o pomoc, że Jason potrzebował jakiegoś działania z mojej strony... mimo tych zapewnień wobec siebie czułam się źle i obciążyłam się odpowiedzialnością. Przez krótką chwilę zastanawiałam się, czy nie położyć się
ponownie i nie błagać o śmierć. - Nic ci nie jest?! - zawołał Andy, gdy skuł Whita i ustalił zgon Donny'ego. - Nie - odparłam. - Andy, tak mi przykro. Bellefleur jednak pobiegł w tym momencie na dziedziniec przed domem, gdyż nadjeżdżał ambulans. I nagle zaroiło się wokół nas od ludzi. - Jesteś cała? - spytała kobieta w stroju ratowniczki medycznej. Rękawy miała schludnie podwinięte, toteż zapatrzyłam się na jej mięśnie. Nie wiedziałam, że osoba mojej płci może mieć tak rozwinięte muskuły. Drgały pod skórą koloru kawy. - Wyglądasz na trochę nieobecną. - Nie jestem przyzwyczajona do udziału w strzelaninach odpowiedziałam. Co było raczej zgodne z prawdą. - Chyba lepiej usiądź, o tutaj - poleciła i wskazała leżak, który bez wątpienia najlepszy okres miał za sobą. - Najpierw opatrzę osoby ranne, a potem wrócę do ciebie. - Audrey! - zawołał ją partner, mężczyzna z brzuchem jak okno wykuszowe. - Potrzebuję tu drugiej pary rąk. Kobieta pośpiesznie ruszyła mu z pomocą, a do przyczepy zbliżyła się kolejna ekipa członków pogotowia ratunkowego. Odbyłam z nimi niemal identyczną wymianę zdań. Agentka Weiss pojechała do szpitala jako pierwsza, ja zaś
wywnioskowałam, że zajmą się nią w szpitalu w Clarice, a gdy jej stan się ustabilizuje, przetransportują ją helikopterem do Shreveport. Whita umieszczono w drugiej karetce. Trzecia przyjechała po Arlene. Zwłoki czekały na przybycie koronera. A ja dumałam, co się teraz stanie. Lattesta stał, patrząc beznamiętnie na sosny. Ręce miał poplamione od tamowania krwotoku Weiss. Przyglądałam mu się, aż nagle otrząsnął się z zadumy, na jego obliczu pojawiła się mina świadcząca o chęci działania, a przez głowę zaczęły przelatywać myśli. Sekundę później on i Andy pogrążyli się w rozmowie. Do tej pory podwórze było pełne funkcjonariuszy organów ścigania. Wszyscy wyglądali na bardzo poruszonych. Strzelaniny z udziałem policjantów nie są czymś zwykłym w Bon Temps czy nawet w gminie Renard. Kiedy na miejscu zdarzenia pojawiło się FBI, rozgorączkowanie i napięcie niemal sięgnęło zenitu. Kolejne osoby pytały mnie, czy dobrze się czuję, nikt jednak wyraźnie nie zamierzał powiedzieć mi, co mam robić, ani nie sugerował, że może powinnam się stąd usunąć, siedziałam więc na krzywym leżaku, z rękoma na kolanach. Obserwowałam odbywające się wokół działania i usiłowałam nie myśleć o niczym, ale to się okazało niemożliwe. Martwiłam się o agentkę Weiss i wciąż czułam resztki
wyrzutów sumienia z powodu całej sytuacji. Chociaż... Przypuszczam, że śmierć faceta z Bractwa Słońca powinna mnie chyba wytrącić z równowagi. Ale nie, tą sprawą akurat się nie przejmowałam. Po pewnym czasie przyszło mi do głowy, że jeśli nadal będę tu siedzieć, spóźnię się do pracy. Wiedziałam, że jest to sprawa dość błaha, szczególnie gdy patrzyłam na ludzką krew, która wsączała się w ziemię, z drugiej strony nie miałam równocześnie wątpliwości, że moje potencjalne spóźnienie nie byłoby dla mojego szefa drobnostką. Zadzwoniłam więc do Sama. Nie pamiętam, co powiedziałam, ale pamiętam, że wyperswadowałam mu przyjazd po mnie. Na pewno poinformowałam go, że jest tu wiele osób, a większość z nich ma broń. Odkąd się rozłączyłam, nie miałam nic do roboty poza gapieniem się na las. A las był plątaniną opadłych gałęzi, liści, różnych odcieni brązu, znad których tu i ówdzie wybijały się sosny o rozmaitej wysokości, ale generalnie niskie. W tym słonecznym dniu gra świateł i cieni wydawała się fascynująca. Kiedy tak spoglądałam na drzewa, nagle uświadomiłam sobie, że coś stamtąd również na mnie patrzy. Kilka metrów od linii lasu wśród sosen stał mężczyzna; nie, nie mężczyzna wróż. Nie potrafię wyraźnie czytać wróżkom w myślach. To znaczy, ich umysły nie są dla mnie tak „puste" jak mózgi
wampirów, ale właśnie z nieumarłymi najprędzej mogę je w tej kwestii porównać. Niemniej, postawę tego wróża bez trudu mogłam zinterpretować jako wrogą. Tak, osobnik bez wątpienia nie stał po stronie mojego pradziadka. Ucieszyłby go mój widok, leżącej na ziemi i krwawiącej. Siedząc na leżaku, wyprostowałam się gwałtownie, nagle zdając sobie sprawę, że nie mam pojęcia, czy wszyscy funkcjonariusze wszystkich policji świata potrafią ochronić mnie przed tym wróżem. Serce znowu załomotało mi ze strachu, zmęczone już całą tą adrenaliną. Chciałam powiedzieć komuś, że grozi mi niebezpieczeństwo, wiedziałam jednak, że jeśli wskażę wróża jednej z obecnych tu osób, nie tylko mój wróg natychmiast zniknie między drzewami, ale jednocześnie mogę narazić tych ludzi. Uważałam, że jak na jeden dzień wyrządziłam już dość zła. Kiedy zaczęłam się podnosić z chwiejnego leżaka z niezbyt dobrym planem w głowie, wróż odwrócił się do mnie plecami i odszedł. Czy ja nie mogę mieć chwili spokoju? Na tę myśl aż się musiałam pochylić i skryć twarz w dłoniach, ponieważ się śmiałam i nie był to normalny śmiech. Andy podszedł, przykucnął obok mnie i usiłował spojrzeć mi w oczy. - Sookie - odezwał się i przynajmniej tym razem jego głos
zabrzmiał naprawdę łagodnie. - Hej, dziewczyno, weź się w garść. Musisz porozmawiać z szeryfem Dearbornem. Jak się okazało, musiałam rozmawiać nie tylko z Budem Dearbornem, ale także z wieloma innymi osobami. Później nie byłam w stanie sobie przypomnieć żadnej z odbytych rozmów. Każdemu, kto zadawał mi pytania, mówiłam prawdę. Nie wspomniałam o pojawieniu się w lesie wróża tylko dlatego, że po prostu nikt mnie nie spytał: „Widziałaś kogoś jeszcze tutaj dziś po południu?". Kiedy miałam sekundę, w której nie czułam się zaszokowana i nieszczęśliwa, zastanowiłam się, dlaczego się pojawił i po co przyszedł. Śledził mnie? Miałam na sobie coś w rodzaju podsłuchu nadnaturalnych? - Sookie - odezwał się Bud Dearborn. Ocknęłam się z zamyślenia. - Tak? Wstałam. Nogi mi drżały. - Możesz już jechać, porozmawiamy później - powiedział. - Dzięki - odrzekłam, nie bardzo wiedząc, co mówię. Wsiadłam do auta z uczuciem kompletnego odrętwienia. Powiedziałam sobie, że pojadę do domu, gdzie włożę strój kelnerki, a później udam się do pracy. Podawanie drinków wydało mi się lepsze niż siedzenie w domu i rozpamiętywanie wydarzeń minionego dnia. O ile uda mi się ustać na nogach.
Amelia była w pracy, więc miałam dom dla siebie. Włożyłam „robocze" spodnie i podkoszulek z długim rękawem i logo „U Merlotte'a". Od razu przemarzłam do szpiku kości i po raz pierwszy pożałowałam, że Sam nie pomyślał o zamówieniu dla nas firmowych bluz sportowych. W lustrze łazienki dostrzegłam swoje odbicie - wyglądałam okropnie i byłam blada jak wampir, miałam też strasznie podkrążone oczy. Przypuszczam, że wyglądałam dokładnie jak ktoś, kto widział dziś zbyt wiele wykrwawiających się osób. Poszłam do samochodu. Wieczór był zimny, choć bezwietrzny. Wkrótce zapadnie noc. Odkąd mamy z Erikiem więź krwi, codziennie, kiedy niebo ciemnieje, przyłapuję się na tym, że myślę o nim. Ponieważ jednak ostatnio spaliśmy ze sobą, teraz moje myśli były też nieco erotyczne. Podczas jazdy do „Merlotte'a" usiłowałam je odepchnąć, wciąż jednak wracały. Może dlatego, że dzień był takim koszmarem, odkryłam, że oddałabym całe pieniądze z konta oszczędnościowego za zobaczenie Northmana NATYCHMIAST. Powlokłam się ku wejściu dla pracowników, a w ręku trzymałam rydel, który włożyłam wcześniej do torebki. Myślałam, że jestem gotowa odeprzeć atak, ale byłam tak zaabsorbowana odpychaniem myśli osób znajdujących się w barze, że nie zauważyłam
Antoine'a, który stał w cieniu rzucanym przez pojemnik na śmieci, dopóki kucharz nie wyszedł i mnie nie powitał. Palił papierosa. - O Matko Najświętsza, Antoine, na śmierć mnie przeraziłeś. - Wybacz, Sookie. Zamierzasz popracować w ogródku? Przyjrzał się rydlowi, który trzymałam. - Nie mamy dziś wieczorem dużego ruchu, więc wyskoczyłem zapalić. - Sami spokojni klienci? Włożyłam rydel z powrotem do torby, nie starając się wyjaśnić jego obecności. Niech Antoine dopisze ten szczegół do wszystkich innych moich dziwactw. - Tak, nikt nie prawił nam kazań ani nikogo nie zabili. Uśmiechnął się. - D'Eriq chełpi się, że wcześniej zjawił się jakiś facet, który kuchcikowi wydał się wróżką. D'Eriq to niby prosty dzieciak, ale potrafi dostrzegać rzeczy, których inni nie zauważają. Ale... wróżki? No sama powiedz. - Mówił o... prawdziwych wróżkach? Takich jak Dzwoneczek z Piotrusia Pana? Wcześniej sądziłam, że chyba nie mam już w sobie dość energii nawet na lęk. Myliłam się. Rozejrzałam się po parkingu z wielkim strachem. - Sookie? To prawda? Antoine przypatrywał mi się z uwagą. Wzruszyłam
ramionami w poczuciu bezsilności. Przyłapał mnie. - Cholera - warknął Antoine. - No cóż... cholera. To nie jest już ten sam świat, w którym się urodziliśmy, co? - Nie, Antoine, nie jest ten sam. Słuchaj, jeśli D'Eriq powie ci coś jeszcze, proszę, przekaż mi, dobrze? To dla mnie ważne. Może pradziadek czuwa nade mną. Albo jego syn Dillon. A może był tu pan Wrogo Nastawiony, ten, który czaił się w lesie. Co uruchomiło działania wróżek? Przez wiele lat żadnej nie widziałam. Ani razu! A teraz, rzucając rydlem, nie sposób w jakąś nie trafić. Antoine przypatrzył mi się z powątpiewaniem. - Jasne, Sookie. Masz kłopoty, o których powinienem się dowiedzieć? Hmm, tkwię w nich dosłownie po uszy. - Nie, nie. Po prostu staram się uniknąć pewnego problemu - zapewniłam Antoine'a, ponieważ nie chciałam go martwić, a przede wszystkim nie chciałam, żeby opowiedział o moich kłopotach Samowi, który bez wątpienia miał dość własnych. Merlotte oczywiście usłyszał już szereg wersji na temat zdarzenia, do którego doszło obok przyczepy Arlene, toteż kiedy przygotowywałam się do pracy, musiałam szefowi szybko streścić rzeczywistą sytuację. Sama ogromnie
zaniepokoiła wiadomość o zamiarach Donny'ego i Whita, a kiedy powiedziałam mu, że Donny nie żyje, odparł: - Whit też powinien zginąć. Nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam, ale gdy spojrzałam mu w twarz, odkryłam, że jest naprawdę rozgniewany, wręcz żądny zemsty. - Sam, myślę, że wystarczająco wiele osób umarło zauważyłam. - Nie do końca im wybaczyłam i może nigdy nie będę umiała tego zrobić, uważam jednak, że nie oni zabili Crystal. Szef odwrócił się, prychnął i odstawił butelkę z rumem z taką siłą, że obawiałam się o jej los. Mimo lęków, które w sobie odkryłam, tego wieczoru nie zdarzyło się zupełnie nic. Nikt nagle nie oznajmił, że jest gargulcem, i nie zażądał miejsca przy „amerykańskim stole". Nikt nie dostał szału, nikt nie próbował mnie zabić, nie ostrzegł mnie ani nie okłamał; w ogóle nikt nie zwrócił na mnie szczególnej uwagi. Byłam znów w „Merlotcie" częścią tła czy panującej tu atmosfery, co kiedyś mnie nudziło. Przypomniałam sobie wieczory sprzed poznania Billa Comptona, z okresu już po odkryciu istnienia wampirów, ale zanim spotkałam choćby jednego. Przypomniałam sobie, jak bardzo pragnęłam zobaczyć na własne oczy prawdziwego
nieumarłego. Wierzyłam w to, co pisały o nich gazety, a mianowicie, że są ofiarami wirusa i z tego powodu mają uczulenie na różne alergeny (światło słoneczne, czosnek, jedzenie), a do życia niezbędna jest im krew. Przynajmniej to ostatnie stwierdzenie okazało się zgodne z prawdą. Podczas pracy rozmyślałam o wróżkach. Bardzo się różniły od wampirów i zmiennokształtnych. Mogły w każdej chwili uciec do absolutnie swojego świata, choć nie wiedziałam, jak to robią... To był świat, którego nie pragnęłam zwiedzić ani nawet zobaczyć. Wróżki nigdy nie były istotami ludzkimi. Wampiry pamiętały, jak to jest być człowiekiem, a łaki były ludźmi przez większą część czasu; nawet jeśli reprezentowały inną kulturę (wyobraziłam sobie, że bycie zmiennokształtnym oznacza posiadanie swoistego podwójnego obywatelstwa). Na tym polegała ważna różnica pomiędzy wróżkami i innymi nadnaturalnymi. Fakt ten czynił też wróżki istotami bardziej przerażającymi. W miarę, jak upływał wieczór, a ja zajmowałam się kolejnymi stolikami, usiłując wypełnić zamówienia i obsługiwać wszystkich z uśmiechem, miałam momenty zastanowienia, czy nie byłoby
lepiej, gdybym w ogóle nie spotkała pradziadka. Z pewnych względów ta myśl wydała mi się bardzo pociągająca. Podałam Jane Bodehouse czwartego drinka i zasygnalizowałam Samowi, że moim zdaniem klientka ma już dość. Jane będzie piła alkohol niezależnie od tego, czy zechcemy ją obsługiwać. Gdy postanowiła, że rzuci picie, wytrzymała niecały tydzień, ja jednak nigdy nie wierzyłam, że jej się uda. Wcześniej podejmowała już takie próby, niestety, z tym samym rezultatem. Jeśli jednak Jane piła u nas, przynajmniej dbaliśmy o to, żeby dotarła bezpiecznie do domu. Zabiłam wczoraj człowieka! Może syn Jane przyjedzie po nią; to sympatyczny facet, który nie wypił u nas nawet drinka. Widziałam dziś ofiarę śmiertelnego postrzału! Po tej myśli musiałam stać w bezruchu przez minutę, gdyż odnosiłam wrażenie, że sala jest trochę krzywa. Po paru sekundach poczułam się pewniej. Zadałam sobie pytanie, czy zdołam jakoś przetrwać ten wieczór. Dzięki wielkiemu wysiłkowi polegającemu na stawianiu jednej stopy
przed drugą i blokowaniu nieprzyjemnych myśli (po latach doświadczeń byłam w tym prawdziwą mistrzynią) jakoś przetrwałam. Pamiętałam nawet, żeby spytać Sama o obecne samopoczucie jego matki. - Jest coraz lepiej - odparł, zamykając kasę. - Ojczym wniósł sprawę rozwodową. Twierdzi, że mama nie zasługuje na alimenty, ponieważ, kiedy wychodziła za niego za mąż, nie ujawniła mu swojej prawdziwej natury. Chociaż zawsze i w każdej sprawie byłam po stronie Sama, tym razem musiałam przyznać (wyłącznie przed sobą), że potrafię zrozumieć punkt widzenia jego ojczyma. - Przykro mi - powiedziałam, choć wiedziałam, że taka odpowiedź nie jest wystarczająca. - Wiem, że to jest trudny okres dla twojej matki i całej rodziny. - Narzeczona mojego brata również nie cieszy się z tej sytuacji - stwierdził Sam. - Och, nie, Sam. Wkurzyła się na wiadomość, że twoja matka...? - Tak. I naturalnie wie teraz również o mnie. Mój brat i siostra przyzwyczajają się powoli. Nie mamy z nimi problemów, ale... Deidra to co innego. Jej rodzice także nie są zbyt szczęśliwi. Poklepałam Sama po ramieniu, bo nie wiedziałam, co powiedzieć. Szef posłał mi lekki uśmiech, a potem mnie
uściskał. - Jesteś dla mnie oparciem, Sookie - powiedział, a potem zesztywniał i poruszył nozdrzami. - Pachniesz jak... czuję ślady wampira - dodał, tym razem chłodno. Odsunął się ode mnie i przyglądał mi się bardzo uważnie. Naprawdę porządnie się cała wyszorowałam, a później użyłam tych samych kosmetyków do ciała co zwykłe, lecz Sam ma naprawdę świetny węch, toteż nie umknęła jego uwagi woń pozostawiona przez Erica. - No cóż - oznajmiłam, a potem umilkłam. Próbowałam jakoś zwerbalizować to, co pragnęłam powiedzieć, ale moje ostatnie czterdzieści godzin było takie męczące. - Tak powiedziałam po prostu - Eric był u mnie ubiegłej nocy. Nic więcej nie dodałam. Zrobiło mi się ciężko na sercu. Wcześniej myślałam, że postaram się wyjaśnić Samowi sprawy związane z pradziadkiem i moje kłopoty, ale Merlotte miał przecież dość własnych problemów. Poza tym była jeszcze cała ta paskudna sprawa z Arlene i jej aresztowaniem. Zbyt dużo się zdarzyło. W tym momencie przeżyłam kolejny moment zawrotów głowy i mdłości, na szczęście minął równie szybko jak poprzedni. Sam nawet niczego nie zauważył. Tkwił zatracony w posępnej zadumie, przynajmniej o ile potrafiłam cokolwiek wyczytać z jego „pokręconych" myśli zmiennokształtnego.
- Odprowadź mnie do samochodu - poprosiłam pod wpływem impulsu. Musiałam dotrzeć do domu i przespać się trochę, a nie miałam pojęcia, czy dziś wieczorem zjawi się Eric. Nie chciałam, żeby ktoś jeszcze zaskoczył mnie, jak wcześniej Murry. Nie chciałam, żeby ktoś próbował mnie zabić, nie marzyła mi się też żadna strzelanina w okolicy. Ani zdrada ze strony osób, które lubię. Tak, miałam długą listę wymagań i wiedziałam, że to niedobrze. Kiedy wyjęłam torebkę z szuflady w biurku Merlotte'a i życzyłam dobrej nocy Antoine'owi, który nadal sprzątał w kuchni, uprzytomniłam sobie, że szczyt moich ambicji w tej chwili to dostać się do domu i położyć do łóżka bez rozmów z ludźmi, a później przespać spokojnie całą noc. Zastanawiałam się, czy to możliwe. Sam nie powiedział nic więcej o Ericu, a moją prośbę o eskortę przypisał zapewne zdenerwowaniu spowodowanemu udziałem w niedawnym incydencie przed przyczepą. Mogłam po prostu oczywiście stanąć przed drzwiami baru i, wykorzystując dodatkowe zdolności, sprawdzić, czy gdzieś nie czai się wróg, uznałam jednak, że lepsza będzie podwójna ostrożność - użycie telepatii i nos Sama tworzyły niezłą kombinację. Merlotte był chętny sprawdzić parking, wręcz się
do tego palił. A później, gdy oznajmił, że nie ma tam nikogo, w jego głosie wychwyciłam niemal rozczarowanie. Odjeżdżając, zobaczyłam we wstecznym lusterku, że mój szef opiera się o maskę własnego pikapa zaparkowanego przed przyczepą. Trzymał ręce w kieszeniach i przeszywał żwir takim wzrokiem, jakby nienawidził tego, co widzi. Akurat skręcałam za róg, gdy Merlotte poklepał maskę pikapa roztargnionym gestem, a potem wrócił do baru, garbiąc ramiona. ROZDZIAŁ TRZYNASTY - Amelio, co działa przeciwko wróżkom? - spytałam. Przespałam całą noc i w rezultacie czułam się znacznie lepiej. Pracodawca Amelii wyjechał z miasta, więc i ona miała wolne popołudnie. - Pytasz, co je odstraszy? - spytała. - Tak, odstraszy lub nawet zabije - przyznałam. Korzystniejsze byłoby to drugie. Muszę się bronić. - Hmm, nie wiem zbyt dużo o wróżkach, ponieważ są takie rzadkie i tajemnicze - odparła. - Póki nie opowiedziałaś mi o swoim pradziadku, nawet nie byłam pewna, czy wciąż istnieją. Szukasz czegoś w rodzaju gazu łzawiącego, co? Nagle przemknął mi przez głowę pewien pomysł. - Już na coś wpadłam, Amelio - powiedziałam i ogarnęła mnie radość, jakiej nie doświadczyłam od kilku dni.
Obejrzałam półeczki na drzwiach lodówki. I rzeczywiście, stała tam butelka stuprocentowego soku cytrynowego. - Teraz muszę jedynie kupić pistolet na wodę w Wal - Marcie stwierdziłam. - To nie lato, ale na pewno sprzedają je w dziale z zabawkami. - I to zadziała? - Tak, to taki mało znany fakt o tych nadnaturalnych. Śmiertelny jest dla wróżek sam kontakt z sokiem cytrynowym. Z tego co słyszałam, jeśli go połkną, zgon następuje jeszcze szybciej. Jeśli da się wstrzyknąć sok wróżce w otwarte usta, wróżka będzie martwa. - Z tego co mówisz, wpadłaś w spore kłopoty, Sookie zauważyła Amelia. Wcześniej czytała książkę, teraz jednak odłożyła ją na stół. - Tak, zgadza się. - Chcesz o tym pogadać? - Sprawa jest skomplikowana. Trudno by mi było wszystko wyjaśnić. - Wiem, co znaczy „skomplikowany". - Wybacz. No cóż, jeśli poznasz szczegóły, możesz się również znaleźć w niebezpieczeństwie. A czy jesteś w stanie mi pomóc? Czy twoje zaklęcia ochronne działają przeciwko wróżkom?
- Sprawdzę w moich źródłach - zapewniła mnie tonem, którego używała, gdy nie miała o czymś zielonego pojęcia. Jeśli będzie trzeba, zadzwonię do Octavii. - Dzięki, doceniam to. A jeżeli będziesz musiała kupić jakieś składniki do zaklęć, pamiętaj, że pieniądze nie grają roli. - Dostałam rano pocztą czek z posiadłości Sophie - Anne. Pan Cataliades zdobył pieniądze, które królowa była mi dłużna. Zamierzałam podjechać z czekiem do banku jeszcze dziś po południu. Amelia westchnęła ciężko, najwyraźniej chcąc mi coś powiedzieć. Czekałam. Ponieważ jej myśli docierają do mnie wyjątkowo czyste, wiedziałam, o czym lokatorka pragnie porozmawiać, wołałam jednak wstrzymać się z opinią do czasu, aż Amelia sama poruszy temat. - Słyszałam od Traya, który ma paru przyjaciół w policji... chociaż niezbyt wielu... że Whit i Arlene zaprzeczają, że zabili Crystal. Oni... Arlene twierdzi, że planowali zrobić z ciebie przykład... żeby wszyscy się dowiedzieli, jak kończą osoby utrzymujące bliskie kontakty z nadnaturalnymi. Twierdzą, że właśnie sposób, w jaki zabito Crystal, podrzucił im ten pomysł. Mój dobry nastrój prysł, mało tego, poczułam, jak ogarnia mnie głębokie przygnębienie. Wypowiedziana głośno sugestia mojego niedoszłego ukrzyżowania zabrzmiała jeszcze bardziej
przerażająco. Nie przyszedł mi do głowy w tym momencie żaden komentarz. - A Tray słyszał, co im grozi? - spytałam ostatecznie. - To zależy od tego, czyja kula trafiła agentkę Weiss. Jeśli wystrzelona z broni Donny'ego, no cóż, facet i tak nie żyje. Whit może powiedzieć, że do niego strzelano, więc zrobił to samo. Może nawet oświadczyć, że nie wiedział nic o planie skrzywdzenia ciebie. Wpadł tylko do swojej dziewczyny i przypadkiem miał na tyłach pikapa drewniane deski. - Co z Helen Ellis? - Powiedziała Andy'emu Bellefleurowi, że przyjechała do przyczepy po dzieci, ponieważ miały świetne stopnie na świadectwach, więc w nagrodę obiecała je zabrać do „Sonic" na lody. Poza tym, zupełnie o niczym nie wie. Mina Amelii oznaczała skrajny sceptycyzm. - Więc tylko Arlene powiedziała prawdę. Wytarłam blachę do pieczenia. Rano upiekłam ciasteczka. Pieczenie zawsze się sprawdza jako terapia - jest tanie i daje satysfakcję. - Tak, ale w każdej chwili może odwołać zeznania. Podczas pierwszej rozmowy była naprawdę wstrząśnięta, ale do tej pory zapewne szok minął i pewnie przemyślała sobie wszystkie fakty. Chociaż może jest już za późno na
zaprzeczanie... W każdym razie taką mamy nadzieję. Tak, miałam wcześniej rację. Arlene rzeczywiście była najsłabszym ogniwem. - Ma prawnika? - Tak. Nie mogła sobie pozwolić na zatrudnienie Sida Matta Lancastera, więc wzięła Melbę Jennings. - Dobre posunięcie - oszacowałam w zadumie. Melba była ode mnie starsza zaledwie parę lat. Jedyna Afroamerykanka z Bon Temps, która ukończyła studia prawnicze. Wyglądała na osobę twardą, była niesamowicie ambitna i nie bała się konfrontacji. Wielu prawników wszelkimi sposobami starało się uniknąć spotkania z nią. - Mniej będzie wyglądała na fanatyczkę i rasistkę. - Nie sądzę, żeby Arlene mogła kogoś zwieść, z drugiej strony, Melba jest zawzięta jak pitbulterier. - Amelia spotkała Melbę, która przychodziła kilkakrotnie do agencji ubezpieczeniowej w imieniu paru swoich klientów. - Pójdę posłać łóżko - powiedziała, wstając i przeciągając się. - wiesz, jedziemy wieczorem z Trayem do kina w Clarice. Chcesz się przyłączyć? - Widzę, że strasznie się starasz zabrać mnie na swoją randkę. Mam nadzieję, że nie znudziłaś się jeszcze Trayem? - Ani trochę - odparła nieco zaskoczona. - Naprawdę uważam go za świetnego faceta. Tyle że... kumpel Traya,
Drake, wciąż go zadręcza w twojej sprawie. Widział cię kiedyś w barze i strasznie chciałby cię poznać. - Jest wilkołakiem? - Nie, zwykły człowiek. Uważa, że jesteś ładna. - Nie spotykam się ze zwykłymi mężczyznami odparowałam z uśmiechem. - Taki układ nigdy się nie sprawdzał. Prawdę mówiąc, za każdym razem wychodziło to bardziej katastrofalnie. Wyobraźcie sobie, że znacie dokładnie wszystkie myśli partnera. Poza tym był Eric i nasz nie do końca zdefiniowany, lecz bez wątpienia intymny związek. - Zachowaj sobie tę możliwość na później. To naprawdę ostry facet, ostry i gorący. Gdy Amelia poszła na górę, nalałam sobie szklankę herbaty. Usiłowałam czytać książkę, ale nie mogłam się skupić na tekście. Po kilku próbach wsunęłam zakładkę między kartki i zagapiłam się w przestrzeń przed sobą. Rozmyślałam o różnych sprawach. Zastanawiałam się, gdzie są teraz dzieci Arlene. U jej starej ciotki, która mieszkała w Clarice? A może ciągle przebywały z Helen Ellis? Czy Helen lubi Arlene na tyle, żeby zaopiekować się Cobym i Lisą? Nie mogłam się pozbyć dokuczliwego wrażenia, że jestem
jakoś odpowiedzialna za smutną sytuację rodzeństwa, ale będzie to prawdopodobnie jedna z tych spraw, które po prostu muszę odcierpieć. Przecież osobą naprawdę odpowiedzialną za całą tragedię była Arlene. Nic nie mogłam zrobić dla jej dzieci, nic. Jakby ktoś wiedział, że właśnie myślę o dzieciach, bo w tej samej chwili zadzwonił telefon. Wstałam i podeszłam do kuchennej ściany, na której wisiał aparat. - Halo - powiedziałam bez entuzjazmu. - Panna Stackhouse? Sookie? - Tak, to ja - odparłam jak należy. - Mówi Remy Savoy. Eksmałżonek mojej zmarłej kuzynki Hadley i ojciec jej dziecka. - Cieszę się, że dzwonisz. Jak się miewa Hunter? Hunter miał dar, biedactwo, ten sam dar co ja. - Och, dobrze. Hmm, dlatego dzwonię. - Jasne. Więc będziemy rozmawiać o telepatii. - Będzie wkrótce potrzebował... wskazówek. Niedługo pójdzie do przedszkola. Ktoś tam coś zauważy. To znaczy... może nie od razu, jednakże prędzej czy później... - Tak - zgodziłam się - na pewno zauważą. Już miałam zaproponować, żeby Remy przywiózł do mnie
Huntera podczas mojego następnego wolnego od pracy dnia, albo powiedzieć, że sama pojadę do Red Ditch. Potem jednak przypomniałam sobie, że jestem celem grupy morderczych wróżek. Nie była to zatem najodpowiedniejsza pora na zaproszenie dziecka do siebie, a i mnie mogli przecież śledzić aż do małego domu Remy'ego, prawda? Jak do tej pory nikt nie wiedział o istnieniu Huntera. Nawet pradziadkowi nie powiedziałam o specjalnych umiejętnościach malca. Skoro Niall nie miał o nim pojęcia, może nikt z naszych wrogów również nie dowie się o chłopcu. Podsumowując, lepiej nie ryzykować. - Naprawdę chciałabym się z nim spotkać i wyjaśnić mu wiele rzeczy. Obiecuję, że ze wszystkich sił postaram się pomóc - odrzekłam. - Tyle że teraz to, niestety, niemożliwe. Ale, ponieważ zostało trochę czasu, zanim Hunter pójdzie do przedszkola, może spotkałabym się z nim... za jakiś miesiąc? - Och - jęknął Remy. - Miałem nadzieję, że przywiozę go do ciebie, gdy będę miał pierwszy wolny dzień. - Mam w chwili obecnej trochę kłopotów, z którymi muszę sobie poradzić. - O ile przeżyję... ale tego akurat nie zamierzałam sobie nawet wyobrażać. Próbowałam wymyślić możliwą do przyjęcia wymówkę i rzeczywiście wpadłam na pewien pomysł. - Właśnie umarła moja szwagierka oświadczyłam Remy'mu. - Mogę zadzwonić do ciebie, kiedy
nie będę tak zajęta szczegółami... - Nie wiedziałam, jak zakończyć to zdanie. - Przyrzekam, że to będzie wkrótce. Jeśli nie będziesz miał akurat wolnego dnia, może Kristen mogłaby przywieźć Huntera do mnie? Kristen była przyjaciółką Remy'ego. - No cóż, to część problemu - odparł zmęczonym tonem, a równocześnie z niejakim rozbawieniem. - Hunter powiedział Kristen, że wie, jak ona go nie lubi, i że powinna przestać myśleć o tacie bez ubrania. Zaczerpnęłam wielki haust powietrza, starając się nie roześmiać, ale mi się nie udało. - Tak mi przykro - stęknęłam. - Jak to zniosła? - Zaczęła płakać. A później oznajmiła mi, że mnie kocha, ale mój syn jest jakimś wybrykiem natury, i odeszła. - Najgorszy możliwy scenariusz - zauważyłam. - Ach... Sądzisz, że Kristen rozpowie o tym ludziom? - Nie widzę powodów, dla których nie miałaby tego zrobić. To zabrzmiało dla mnie koszmarnie swojsko i natychmiast przypomniałam sobie podobne sytuacje z mojego bolesnego dzieciństwa. - Remy, tak mi przykro - wyznałam. Mimo naszej krótkiej znajomości wydawał mi się miłym facetem, wiedziałam też, że bardzo poświęca się dla synka. - Jeśli moja uwaga poprawi
ci humor, powiem, że ja jakoś to wszystko przetrwałam. - A twoi rodzice? - Musiałam mu przyznać, że miał dystans do sprawy, gdyż zadał to pytanie całkiem wesołym tonem. - Nie żyją - odparłam. - Ich śmierć jednak nie miała nic wspólnego ze mną. Zginęli w gwałtownej powodzi, gdy pewnej nocy wracali samochodem do domu. Padał wówczas ulewny deszcz, widoczność na szosie była beznadziejna, a woda była równie czarna jak droga, toteż po prostu zarzuciło ich na moście i auto spadło. Bezwiednie poczułam, że ta myśl jest jakoś znacząca. - Wybacz, że żartowałem. - Remy mówił teraz tonem świadczącym o lekkim szoku. - Nie przejmuj się. Takie jest życie - powiedziałam w sposób, w jaki mówimy, gdy nie chcemy, żeby ktoś zawracał sobie głowę naszymi emocjami. Podsumowaliśmy rozmowę stwierdzeniem, że zadzwonię do Remy'ego natychmiast, gdy znajdę „trochę wolnego czasu" (co faktycznie oznaczało „gdy nikt nie będzie już usiłował mnie zabić", ale nie wyjaśniłam mu tego). Odwiesiłam słuchawkę, usiadłam na stołku przy kuchennym blacie i po raz pierwszy od długiego czasu oddałam się rozmyślaniom na temat śmierci rodziców. Miałam trochę smutnych wspomnień, ale to było na pewno najsmutniejsze ze wszystkich. Jason był
wtedy dziesięciolatkiem, a ja miałam tylko siedem lat, więc moje wspomnienia nie były dokładne, niemniej jednak później, w następnych latach, oczywiście rozmawialiśmy o tej sprawie wielokrotnie, a babcia nieraz opisywała nam to zdarzenie, szczególnie gdy zaczęła się starzeć. Jej opowieść nigdy się nie zmieniała. Gwałtowna ulewa, droga wiodąca w dół, do niewielkiej kotliny, przez którą płynął strumień, ciemna woda... a oni zostają zrzuceni i spadają w ciemność. Pikap znaleziono nazajutrz, natomiast ciała rodziców po paru dniach. Mechanicznie zaczęłam się ubierać do pracy. Ściągnęłam włosy w wyjątkowo ścisły kucyk, a sporadyczne, zbłąkane kosmyki poskromiłam przy użyciu żelu do włosów. Kiedy wiązałam sznurowadła, Amelia zbiegła po schodach, chcąc mi powiedzieć, co znalazła w podręczniku dla czarownic. - Gdy zamierzasz zabić wróżkę, najlepiej sprawdza się żelazo. Twarz przyjaciółki rozjaśniał triumfalny uśmiech. Nie chciałam psuć jej zabawy. Cytryna działała na wróżki jeszcze lepiej, ale trudno było niespodziewanie zaatakować cytryną. - Wiem o tym - odparłam, starając się nie dopuścić do głosu smutku. - Widzisz, naprawdę doceniam twoje wysiłki, ale potrzebuję czegoś do ogłuszenia. Tak, żebym mogła po prostu uciec. Nie wiedziałam
bowiem, czy zniosę spłukiwanie kolejnego ciała z podjazdu. Zabicie wroga, ma się rozumieć, jest wyjściem najlepszym; znacznie lepiej zabić niż dać się schwytać i pozwolić wróżkom zrobić ze mną to, na co mają ochotę. Amelia był gotowa na randkę z Trayem. Do markowych dżinsów włożyła buty na wysokich obcasach, w których wyglądała dość niezwykle. - Czemu obcasy? - spytałam krótko, a lokatorka wyszczerzyła w uśmiechu olśniewająco białe zęby. - Tray je lubi - wyjaśniła. - Z dżinsami albo... bez nich. Powinnaś zobaczyć bieliznę, którą mam na sobie! - Daruję sobie - odrzekłam. - Jeśli zechcesz spotkać się z nami po pracy, na pewno poznasz Drake'a. Jest poważnie tobą zainteresowany. I bystry, chociaż z wyglądu mógłby ci się nie spodobać. - Dlaczego? Jak wygląda? - spytałam z lekkim zaciekawieniem. - Wiesz, dziwaczna sprawa - stwierdziła. - Drake strasznie przypomina twojego brata. - Popatrzyła na mnie niepewnie. Mogłabyś się poczuć niesamowicie, co? Poczułam, że blednę, jakby cała krew odpłynęła mi z twarzy. Wstałam, zamierzając odejść, ale znowu raptownie usiadłam. - Sookie? Co się dzieje? Sookie?! Zaniepokojona Amelia
kręciła się wokół mnie jak fryga. - Amelio - wydukałam chrapliwym głosem - musicie unikać tego faceta. Mówię serio! Trzymajcie się od niego z daleka oboje, ty i Tray. I na litość boską nie odpowiadajcie mu na żadne pytania, które dotyczą mnie! Widziałam po jej minie, że przyjaciółka ma poczucie winy, co oznaczało, że zapewne udzieliła już temu mężczyźnie odpowiedzi na kilka spośród jego pytań. Chociaż była zręczną czarownicą, nie zawsze potrafiła powiedzieć, kto jest istotą ludzką, a kto nie. Widocznie Tray również nie wykrył wróżki, chociaż wilkołaka powinien zaalarmować słodki zapach, nawet jeżeli ów Drake był jedynie półwróżem. Może Dermot posiadał te same zdolności neutralizacji woni co jego ojciec, czyli mój pradziadek? - Kim on jest? - spytała Amelia. Była przerażona. I dobrze. - Jest... - Usiłowałam odpowiednio sformułować jak najlepsze wyjaśnienie. - Chce mnie zabić. - Czy to ma coś wspólnego ze śmiercią Crystal? - Nie, nie sądzę - odparłam. Próbowałam poważnie rozważyć taką możliwość, uznałam jednak, że nie widzę żadnych związków. - Nie rozumiem tego - zwierzyła mi się Amelia. - Przez kilka miesięcy... no cóż, może tygodni... nic się nie dzieje,
wiedziemy sobie proste, zwyczajne życie, a potem nagłe, całkiem ni z tego, ni z owego, dzieją się takie rzeczy! Rozłożyła ręce. - Jeśli chcesz, możesz wrócić do Nowego Orleanu mruknęłam, ale głos mi się załamał. Amelia, naturalnie, wiedziała, że w każdej chwili może stąd wyjechać, mnie jednak chodziło o coś innego - pragnęłam jasno i wyraźnie dać jej do zrozumienia, że nie chcę jej wciągać w swoje problemy, chyba że przyjaciółka sama postanowi mi pomóc. Że tak to ujmę. - Nie - odparła stanowczo. - Lubię tu mieszkać, a mój nowoorleański dom i tak nadal nie jest gotowy. Ciągle to powtarzała. Wcale nie chciałam, żeby wyjechała, ale naprawdę nie potrafiłam pojąć powodów jej zwłoki. Przecież jej ojciec był przedsiębiorcą budowlanym. - Nie tęsknisz za Nowym Orleanem? - spytałam. - Oczywiście, że tęsknię - zapewniła mnie. - Ale lubię tu mieszkać, lubię swój mały apartament na piętrze i Traya, i pracę, którą wykonuję. I lubię... tak, cholernie lubię... przebywać z dala od ojca, schodzić mu z widoku. - Poklepała mnie po ramieniu. - Jedź do baru i o nic się nie martw. Jeśli niczego do rana nie wymyślę, zadzwonię do Octavii. Teraz, kiedy powiedziałaś mi o tym Drake'u, będę unikać jego pytań. I Traya namówię. Wiesz, nikt tak dobrze jak Tray nie potrafi
unikać odpowiedzi na czyjeś pytania. - On jest bardzo niebezpieczny, ten Drake, Amelio upierałam się. Nie wiedziałam, jak ją przekonać do swoich racji. - Tak, tak, rozumiem - zapewniła mnie. - Ale wiesz, nie jestem ciamajdą, a Dawson potrafi pokonać w walce najlepszego z nich. Uściskałyśmy się, a wtedy pozwoliłam sobie wtargnąć w umysł lokatorki. Jej myśli były pełne ciepła, ciekawości, chęci działania i niecierpliwego oczekiwania na to, co nadejdzie. Żadnego rozpamiętywania, żadnej tęsknoty za dawną Amelią Broadway. Klepnęła mnie lekko po plecach, dając znak, że czas się rozstać, i odsunęłyśmy się od siebie. Podjechałam do banku, a później wstąpiłam do Wal - Martu. Po krótkich poszukiwaniach znalazłam stoisko z pistoletami na wodę. Wybrałam opakowanie z dwiema sztukami przezroczystych, plastikowych, jeden niebieski, a drugi żółty. Kiedy pomyślałam o brutalności i sile cechującej przedstawicieli rasy wróżek, a później o tym, jak się namęczyłam, żeby rozedrzeć te pieprzone opakowania i wyjąć cholerne pistolety na wodę, wybrana metoda obrony wydała mi się niedorzeczna. Byłam uzbrojona w rydel i plastikowe zabawki. Usiłowałam zapomnieć o wszystkich zmartwieniach, które
mnie nękały. Dość już myślałam... i dość już się bałam. Może czas wziąć wzór z Amelii i skupić się wyłącznie na przyszłości. Co musiałam zrobić dziś wieczorem? Który z moich problemów rzeczywiście mogę rozwiązać? Dziś w barze mogłabym posłuchać myśli gości i spróbować poszukać tropów w sprawie śmierci Crystal, tak jak prosił mnie Jason. (Zrobiłabym to i tak, ale teraz, gdy z każdej strony groziło mi niebezpieczeństwo, wykrycie jej zabójców wydawało się jeszcze ważniejsze). Mogłam uzbroić się na wypadek ataku wróżek. Mogłam mieć się na baczności przed kolejnymi członkami Bractwa Słońca. I mogłam przygotować lepszą obronę. Miałam przecież pozostawać pod ochroną wilkołaczego stada ze Shreveport za to, że służyłam im pomocą. Potencjalnie chronili mnie też przedstawiciele nowego reżimu wampirzego, bo ocaliłam dupę ich przywódcy, czyli króla; gdyby nie ja, Felipe de Castro zmieniłby się już dawno temu w kupkę popiołu; podobnie Eric, skoro już o tym mowa... Czy nie była to najlepsza pora, by poprosić ich o dotrzymanie obietnicy i zwrot przysługi? Wysiadłam z samochodu za barem „U Merlotte'a". Popatrzyłam w górę, na niebo, ale było zachmurzone. Pomyślałam, że księżyc od tygodnia jest w nowiu. Bez wątpienia było kompletnie ciemno. Wyjęłam z torebki telefon
komórkowy. Numer komórki Erica odkryłam wcześniej obok łóżka; Northman nabazgrał go na odwrotnej stronie swojej wizytówki, którą częściowo wsunął pod stojący tam aparat stacjonarny. Wampir odebrał po drugim dzwonku. - Tak - rzucił, a ja z tego jednego słowa wywnioskowałam, że nie jest sam. Na dźwięk jego głosu przeszły mi po plecach ciarki. - Ericu - przemówiłam i natychmiast pożałowałam, że nie przygotowałam sobie lepiej swojej prośby. - Król powiedział, że jest mi winien przysługę - kontynuowałam, uświadamiając sobie, że jestem chyba trochę obcesowa i niegrzeczna. - Grozi mi prawdziwe niebezpieczeństwo. Zastanawiam się, co Felipe mógłby na to poradzić. - Czy w zagrożenie wplątani są twoi starsi krewni? O tak, Eric na pewno był w towarzystwie. - Tak. Eee, wróg próbował skłonić Amelię i Traya, żeby go mnie przedstawili. Ten... wróg chyba nie wie, że go rozpoznałam, a może bardzo dobrze udaje. Stoi po stronie przeciwników ludzi, ale sam jest w połowie człowiekiem. Nie rozumiem jego zachowania... - Ja rozumiem - stwierdził Northman po długiej chwili milczenia. - Czyli że ochrona jest niezbędna. - Tak. - I prosisz o nią jako...?
Gdyby był w tym momencie z podwładnymi, kazałby im po prostu wyjść, żeby móc porozmawiać ze mną otwarcie i wprost. Ponieważ mówił ogólnikami, przebywał prawdopodobnie w towarzystwie któregoś z nevadzkich wampirów: Sandy Sechrest, Victora Maddena albo samego Felipe de Castro, chociaż to ostatnie było mało prawdopodobne. Przez większą część czasu obecności de Castro domagały się znacznie bardziej intratne przedsięwzięcia gospodarcze w rodzimym stanie. Ostatecznie zdałam sobie sprawę, że Eric usiłuje się dowiedzieć, czy proszę o pomoc jako jego kochanka i „żona", czy też jako ktoś, u kogo ma duży dług. - Proszę o to jako osoba, która uratowała Felipe de Castro życie - odparłam. - Przekażę tę prośbę Victorowi, gdyż jest tutaj, przy barze
- wyrecytował bez zająknienia. - Odpowiem ci jeszcze tej nocy. - Świetnie - odparłam, po czym, mając na uwadze doskonały słuch wampirów, dodałam: - Wysoce to sobie cenię, Ericu - takim tonem, jakbyśmy byli lubiącymi się znajomymi. Odsunęłam od siebie pytanie, kim naprawdę dla siebie jesteśmy, schowałam komórkę i ruszyłam do pracy - dość pośpiesznie, ponieważ byłam już parę minut spóźniona. Po rozmowie z Erikiem dużo bardziej optymistycznie podchodziłam do szans na własne przetrwanie. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Ciągle wsłuchiwałam się w myśli otaczających mnie osób i z powodu tego nieprzerwanego skupienia wieczór okazał się dla mnie ciężki. Po latach ćwiczeń i z pewną pomocą Billa ostatecznie nauczyłam się blokować umysł przed napływem atakujących go myśli i obrazów. Dziś jednak czułam się tak samo paskudnie jak w dawnych czasach, gdy głupio szczerzyłam zęby przez cały czas, bo chciałam ukryć zamieszanie panujące w mojej głowie spowodowane nieustannym bombardowaniem myślowym pomrukiem. Kiedy przechodziłam obok stolika, gdzie przy piwie i talerzu polędwiczek siedział Bud Dearborn wraz ze swoim starym kumplem Sidem Mattem Lancasterem, usłyszałam:
„Crystal to niewielka strata, ale w gminie Renard nikt nigdy nie został ukrzyżowany... Musimy rozwiązać tę sprawę", a także: „Będę miał autentyczne wilkołaki za klientów. Szkoda, że Elva Deane tego nie dożyła, byłaby zachwycona". Głównie jednak Sid Matt myślał o doskwierających mu hemoroidach i stadium nowotworu. Och, cholera, nie wiedziałam o jego chorobie! Gdy następnym razem mijałam jego stolik, poklepałam sędziwego prawnika po ramieniu. - Proszę mnie powiadomić, jeśli będzie pan czegoś potrzebował - powiedziałam. Przybrał obojętną minę i popatrzył na mnie żółtawobrązowymi oczyma. Mógł sobie zrozumieć to zdanie jak chciał, byle wiedział, że jestem skłonna mu pomóc. Kiedy człowiek zarzuca sieć szeroko, trafia w nią mnóstwo śmieci. Podczas tego wieczoru odkryłam zatem, co następuje: Tanya chciałaby się na dobre związać z Calvinem, Jane Bodehouse obawia się, że złapała chlamydię, i zastanawia się od kogo, a Kevin i Kenya, funkcjonariusze policji, którzy zawsze prosili o służbę na tej samej zmianie, w rzeczywistości mieszkali razem. Ponieważ Kenya była czarnoskóra, a Kevin miał cerę w kolorze mleka, rodzice Kevina nie akceptowali związku, ale młody funkcjonariusz nie zamierzał im ustąpić. Brat Kenyi również nie cieszył się z jej
wyboru, ale nie chciał pobić Kevina ani nic takiego. Podając tej parze burbon z colą, posłałam obojgu duży uśmiech, a oni odpowiedzieli mi tym samym. Tak rzadko widywałam uśmiech Kenyi, że na ten widok o mało nie roześmiałam się na cały głos. Gdy funkcjonariuszka się uśmiechała, młodniała o dobre pięć lat. Wszedł Andy Bellefleur wraz z młodą żoną, Halleigh. Lubiłam ją, więc od razu serdecznie się uściskałyśmy. Halleigh zastanawiała się, czy nie jest w ciąży, i uważała, że może to trochę za szybko po ślubie na pełną rodzinę, chociaż Andy był od niej sporo starszy. Ta potencjalna ciąża nie była planowana, więc Halleigh trochę się martwiła, jak mąż przyjmie nowinę. Ponieważ sama narzuciłam sobie telepatyczne zadanie na dziś, postanowiłam spróbować czegoś nowego. Wysłałam myśl ku brzuchowi Halleigh. Jeśli w jej łonie jest dziecko, wkrótce powinnam wykryć obecność jego małego mózgu. Andy myślał, że Halleigh jest ostatnio strasznie cicha, i niepokoił się, czy coś jej nie dolega. Martwił się też o śledztwo w sprawie zabójstwa Crystal, a kiedy poczuł na sobie wzrok Buda Dearborna, pożałował, że nie wybrał innego baru w Bon Temps na wieczorne wyjście z żoną. Strzelanina przy przyczepie Arlene z kolei śniła mu się po nocach. Inni ludzie w barze myśleli o zwykłych codziennych
sprawach. Jakie są te najpopularniejsze? No cóż, „myśli wszech czasów" są naprawdę, naprawdę nudne. Większość osób myślała o problemach finansowych, o tym, co muszą kupić w sklepie, jakie prace trzeba wykonać w domu. I o kłopotach w pracy. Wielu martwiło się też o dzieci... bardzo. Albo rozpamiętywali kłótnie z szefem, współmałżonkiem, współpracownikami i innymi członkami tego samego Kościoła. Ogólnie rzecz biorąc, dziewięćdziesięciu pięciu procent tego, co usłyszałam, ludzie nie chcieliby nawet wpisać do prowadzonych dzienników. Co jakiś czas mężczyźni (kobiety również, lecz rzadziej) myśleli o seksie z kimś w barze - ale, szczerze mówiąc, było to tak powszechne, że zawsze po prostu te marzenia ignorowałam, no, chyba że ktoś myślał o mnie. Można się oburzać, ale cóż... Z każdym kolejnym drinkiem rośnie liczba pomysłów erotycznych; nie ma w tym niczego zaskakującego. O Crystal i jej śmierci myśleli wyłącznie przedstawiciele organów ścigania, którzy musieli ustalić, kto ją zabił. Jeśli któryś ze sprawców tej zbrodni przebywał dziś w barze, po prostu nie myślał o swoim czynie. Użyłam liczby mnogiej, gdyż uważam, że w morderstwo była zaangażowana nie tylko jedna osoba. Postawienie krzyża nie jest zadaniem dla jednego
człowieka; przynajmniej nie bez starannych przygotowań i jakiegoś wyszukanego układu bloczków. No, chyba że mówimy o jakimś silnym nadnaturalnym. Taki też był ciąg myśli, jakie snuł Andy Bellefleur podczas czekania na sałatkę z kurczakiem w panierce. Nie mogłam się nie zgodzić z Andym. Mogłabym się jednak założyć, że Calvin rozważył już ten scenariusz. Norris obwąchał ciało i nie powiedział, że wyczuł jakichś zmiennokształtnych. Przypomniałam sobie jednak, że jeden z dwóch mężczyzn, którzy wieźli zwłoki, był nadnaturalnym. Jeżeli chodzi o nowe informacje, nie miałam żadnych - do czasu, aż do baru wszedł Mel. Mel, który mieszka obecnie w jednym z domów wynajmowanych przez Sama, wyglądał dziś wieczorem jak aktor odrzucony na przesłuchaniu do roli w musicalu Robin Hood. Dzięki zbyt długim jasnokasztanowym włosom, starannemu wąsikowi i brodzie, a także obcisłym spodniom wprowadził atmosferę rodem z teatru. Zaskoczył mnie, gdy - zanim usiadł - lekko mnie uściskał, niczym dobrą koleżankę. Jeśli tak się zachowywał, ponieważ obaj z moim bratem byli pumołakami... cóż, to i tak nie miało dla mnie zbytniego sensu. Żaden ze znanych mi pumołaków nie spoufalał się ze mną z powodu Jasona - raczej byli od tego dalecy. Społeczność z Hotshot była o wiele cieplej nastawiona do
mnie w okresie, gdy Calvin Norris zastanawiał się, czy mi się oświadczyć. Czyżby Mel chciał wyciągnąć ze mnie jakiś sekret? Byłoby to... nieprzyjemne i niepożądane. Postanowiłam trochę poczytać Melowi w myślach i nie odkryłam wobec mnie żadnych lubieżnych. Gdyby mnie pożądał, na pewno bym to zauważyła, gdyż stałam tuż przed nim. A Mel myślał o pewnych słowach, które Sum Hennessy, szef Jasona, powiedział mu dziś w salonie części samochodowych. Najwyraźniej Sum miał dość mojego brata, jego tolerancja się skończyła i zasugerował Melowi, że zastanawia się, czy Jasona nie wylać. Mel bardzo się martwił o los mojego brata, poczciwina. Przyznam, że przez całe życie zastanawiam się, jak ktoś tak samolubny jak Jason potrafi przywiązywać do siebie tak wiernych przyjaciół. Pradziadek powiedział mi kiedyś, że osoby ze śladem krwi wróżek są bardziej atrakcyjne dla innych ludzi, więc może w tym tkwiło wyjaśnienie fenomenu mojego brata. Poszłam za bar, żeby nalać jeszcze herbaty dla Jane Bodehouse, która starała się wytrzeźwieć dzisiejszego wieczoru, próbowała bowiem sporządzić listę facetów, którzy mogli zarazić ją chlamydią. Bar z wyszynkiem jest kiepskim miejscem na rozpoczęcie programu trzeźwości - ale Jane pewnie i tak nigdy się to nie uda. Wrzuciłam plasterek cytryny
do herbaty i zaniosłam jej, a potem patrzyłam, jak biedaczce trzęsą się ręce, gdy podnosiła szklankę i z niej piła. - Podać coś do jedzenia? - spytałam, usiłując mówić cicho i spokojnie. Tylko dlatego, że na moich oczach żaden alkoholik nie rzucił picia, nie zamierzam twierdzić, że taki przypadek nie może się zdarzyć. Jane pokręciła głową. Jej pofarbowane na kasztan włosy już wymykały się ze spinki, która utrzymywała kok, a gruby czarny sweter był pokryty pojedynczymi włosami. Makijaż wyglądał na nałożony drżącą ręką; dostrzegłam kawałeczki szminki zaschnięte w kącikach ust. Większość okolicznych pijaków wpadała do „Merlotte'a" od czasu do czasu, ale głównie siedzieli w „Bayou". Jane była naszą jedyną „stałą pijaczką", odkąd zmarł stary Willie Chenier. Kiedy przebywała w barze, zawsze siedziała na tym samym stołku. Chciał go kiedyś zająć Hoyt, gdy pewnej nocy zbyt dużo wypił, ale Sam go przegonił. Zajrzałam w umysł Jane na okropną minutę czy dwie i skupiłam się na powoli przepływających myślach. Zauważyłam popękane naczyńka na jej policzkach. Pomysł, by stać się kimś takim jak Jane, przeraziłby chyba niemal każdą trzeźwą osobę. Odwróciłam się i odkryłam, że Mel stoi obok mnie.
Wyczytałam z jego myśli, że kieruje się właśnie do toalety. - Wiesz, co w Hotshot robią z takimi jak ona? - spytał cicho, kiwając głową ku Jane, jakby była głucha albo nie rozumiała języka, w którym mówił. (Faktycznie, pomyślałam, że może Mel ma w tym względzie rację - Jane była dziś tak skoncentrowana na sobie, że chyba za bardzo nie widziała, co się wokół niej dzieje). - Nie - odparłam przestraszona. - Pozwalają im umrzeć - stwierdził. - Nie ofiarowują im jedzenia ani wody, ani schronienia... jeśli taka osoba nie szuka go sama. Jestem pewna, że przerażenie, które odczuwałam, uwidoczniło się na mojej twarzy. - Najlepszy jest koniec - ciągnął. Wziął głęboki, drżący wdech. - Hotshot ma swoje sposoby na pozbycie się słabych. I odszedł, dumnie wyprostowany. Poklepałam Jane po ramieniu, ale obawiam się, że tak naprawdę nie myślałam o niej. Zastanawiałam się, co Mel zrobił, że zasłużył sobie na wygnanie do domu Sama w Bon Temps. Na jego miejscu byłabym szczęśliwa, że uciekam od wielorakich więzi rodzinnych i mikroskopijnej hierarchii panującej w małym skupisku domów wokół starego skrzyżowania, ale wiedziałam, że Mel myśli inaczej. Była żona Mela, Ginjer, wpadała od czasu do czasu do
„Merlotte'a" na margaritę. Pomyślałam, że gdy następnym razem dziewczyna się pojawi, spróbuję się od niej dowiedzieć co nieco o nowym kumplu mojego brata. Sam pytał mnie kilka razy, czy nic mi nie jest, i byłam zaskoczona faktem, jak bardzo pragnę pomówić z nim o wszystkim, co zdarzyło się w ostatnich dniach. Zdziwiła mnie myśl, jak często kiedyś zwierzałam się Merlotte'owi i jak dużo wiedział o moim sekretnym życiu. Tym razem jednak ponownie dałam sobie spokój - wiedziałam, że mój szef ma dość własnych kłopotów. Podczas wieczoru rozmawiał wielokrotnie przez telefon z siostrą i bratem, co było zupełnie do niego niepodobne. Wyglądał na udręczonego i zmartwionego, więc byłabym egoistką, dorzucając mu problemów. Telefon komórkowy w kieszeni mojego fartuszka wibrował parę razy, kiedy więc znalazłam wolną chwilę, pod skoczyłam do damskiej toalety i sprawdziłam otrzymane SMS - y. Jeden był od Erica. „Nadchodzi ochrona" - napisał. To dobrze. Miałam też drugą wiadomość, i ta z kolei pochodziła od Alcide'a Herveaux, przywódcy stada shreveporckiego: „Tray dzwonił. Kłopoty?" - przeczytałam. „Pomożemy". Moje szanse na przeżycie znacznie zatem wzrosły i gdy skończyłam zmianę, zrobiło mi się o wiele radośniej na duszy. Dobrze było zatem zgromadzić przysługi zarówno od
wampirów, jak i od wilkołaków. Może cały ten gówniany okres i wszystkie kłopoty z ubiegłej jesieni na coś się teraz przydadzą. Biorąc jednakże wszystko razem pod uwagę, musiałam sobie szczerze powiedzieć, że mój plan na wieczór okazał się jednym wielkim niewypałem. Pewnie, kiedy spytałam Sama o pozwolenie i otrzymałam jego zgodę, napełniłam oba plastikowe pistolety na wodę sokiem z cytryn, które znalazłam w lodówce (przeznaczonych na herbata mrożoną). Pomyślałam, że może „prawdziwe" cytryny zadziałają mocniej niż sok cytrynowy w butelce, który znalazłam w domu. Czułam się więc trochę bezpieczniejsza, ale ogólna posiadana wiedza na temat śmierci Crystal nie wzrosła ani o jeden szczegół. Albo zatem mordercy nie przyszli dziś do baru, albo nie gryzło ich sumienie i nie rozpamiętywali zła, które uczynili, albo po prostu nie myśleli o swoim czynie w chwili, gdy telepatycznie zaglądałam im do umysłów. Lub też, pomyślałam, zaistniały wszystkie powyższe elementy naraz. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Wyszłam z „Merlotte'a" po skończonej pracy i odkryłam, że czeka na mnie wampirza ochrona czy też ktoś w tym rodzaju. Obok mojego samochodu stał bowiem Bubba. Na mój widok wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ja również się ucieszyłam i serdecznie się uściskaliśmy. Większość osób nie
byłaby zadowolona, widząc niedorozwiniętego umysłowo wampira z zamiłowaniem do spożywania kociej krwi, ja jednak od początku bardzo Bubbę polubiłam. - Kiedy wróciłeś do miasta? - spytałam. Bubba przebywał podczas Katriny w Nowym Orleanie, a później potrzebował długiego czasu na powrót do zdrowia. Wampiry chętnie udzielały mu gościny, ponieważ był jednym z najsłynniejszych ludzi na świecie - do czasu aż został wampirem w kostnicy w Memphis. - Jakiś tydzień temu. Dobrze cię widzieć, panno Sookie. Wysunął kły, chcąc okazać wielkie zadowolenie. Sekundę później równie szybko je cofnął. Bubba wciąż miał talent. Podróżowałem. Zatrzymywałem się u przyjaciół. Ale dzisiejszej nocy byłem w „Fangtasii", gdzie odwiedzałem pana Erica, i on spytał, czy chciałbym przyjąć pracę, w ramach której czuwałbym nad tobą. Odpowiedziałem mu: „Panna Sookie i ja jesteśmy naprawdę dobrymi przyjaciółmi i taka praca bardzo by mi odpowiadała". Masz nowego kota? - Nie, Bubba, nie mam. I dzięki Bogu. - No cóż, mam trochę krwi w lodówce na tyłach auta. Skinął głową, wskazując ogromnego starego białego cadillaca, który został odnowiony sporym nakładem sił, czasu i gotówki. - Och, samochód jest piękny - powiedziałam. O mało nie spytałam: „Posiadałeś go już za życia?", na
szczęście w porę się powstrzymałam. Bubba nie lubi wzmianek o swojej dawnej egzystencji; wytrącają go z równowagi, dezorientują i peszą. (Jeśli jednak komuś uda się bardzo ostrożnie wyrazić prośbę, od czasu do czasu Bubba dla niego śpiewa. Słyszałam w jego wykonaniu Blue Christmas i przeżycie było niezapomniane). - Russell mi go dał - odparł. - Och, Russell Edgington? Król Missisipi? - Tak, czy to nie miłe z jego strony? Powiedział, że jako król mojego rodzinnego stanu czuje, że powinien mi podarować coś wyjątkowego. - Jak się miewa? Zarówno Russell, jak i jego świeżo wtedy poślubiony mąż, Bart, przeżyli wybuchy, do których doszło w hotelu w Rhodes. - Teraz czuje się naprawdę dobrze. On i pan Bart, obaj, całkowicie wyzdrowieli. - Cieszę się, że to słyszę. Czyli że masz mi towarzyszyć w drodze do domu? - Tak, panno Sookie, taki jest plan. Jeśli zostawisz tylne drzwi niezamknięte na klucz, przed rankiem wślizgnę się do tej kryjówki w twojej sypialni dla gości. Tak mi powiedział pan Eric. Z wielu względów dobrze się zatem stało, że Octavia już
się wyprowadziła. Nie wiem, jak stara czarownica zareagowałaby, usłyszawszy, że Człowiek z Memphis musi cały dzień przespać w jej szafie. Dotarłam do domu, a Bubba zatrzymał się swoim zadziwiającym pojazdem tuż za moim. Zobaczyłam, że przed budynkiem stoi też pikap Dawsona. Nie zaskoczył mnie jego widok. Tray pracuje czasem także jako ochroniarz i mieszka niedaleko. Skoro Alcide postanowił mi pomóc, było oczywiste, że wybrał na mojego opiekuna właśnie Traya Dawsona, niezależnie od związku wilkołaka z Amelią. Kiedy wraz z Bubbą weszliśmy do domu, Tray siedział przy stole. Na widok mojego towarzysza, po raz pierwszy odkąd poznałam tego dużego faceta, wyglądał na poważnie wstrząśniętego. Był jednak na tyle bystry, że z niczym się nie wyrwał. - Tray, to jest mój przyjaciel Bubba - powiedziałam. Gdzie Amelia? - Na górze. Muszę omówić z tobą pewną sprawę. - Domyślam się. Bubba jest tutaj z tego samego powodu. Bubba, to jest Tray Dawson. - Hej, Tray! - Ściskając wilkołakowi ręce, Bubba śmiał się, ponieważ słowa w jego powitaniu się rymowały. Bubba nie był zbyt dobrym wampirem. Iskierka życia, która tliła się w jego ciele tuż przed śmiercią, gdy pracownik
kostnicy postanowił go przemienić, najprawdopodobniej była słabiutka, a poza tym, w organizmie piosenkarza znajdowało się wówczas naprawdę mnóstwo leków, toteż Bubba miał szczęście, że w ogóle został wampirem. - No, hej - odpowiedział Tray ostrożnie. - Jak się masz... Bubba? Z ulgą odnotowałam, że wilkołak zapamiętał wymienione przeze mnie imię. - Naprawdę nieźle, dziękuję ci. Mam trochę krwi w lodówce w aucie, a panna Sookie trzyma na pewno Czystą Krew w swojej, przynajmniej kiedyś tak robiła... - Tak, mam krew - odparłam. - Chcesz usiąść, Bubba? - Nie, panno Sookie. Myślę, że tylko złapię butelkę i usadowię się gdzieś w lesie. Bill ciągle mieszka po drugiej stronie cmentarza? - Tak, zgadza się. - Zawsze dobrze mieć przyjaciół blisko siebie. Nie byłam pewna, czy mogę nazwać Comptona swoim przyjacielem; nasza historia była zbyt skomplikowana, by określić ją jednoznacznie. Nie miałam jednak cienia wątpliwości, że gdybym znalazła się w niebezpieczeństwie, Bill na pewno nie odmówiłby mi pomocy. - Tak - przyznałam - - zawsze dobrze mieć ich blisko. Bubba pogrzebał w lodówce i wyjął dwie butelki. Uniósł je w
rękach, pokazując mnie i Trayowi, po czym wyszedł, uśmiechając się pod nosem. - Dobry Boże Wszechmogący - podsumował Tray. - To był ten, za kogo go wziąłem? Skinęłam głową i zajęłam miejsce naprzeciwko wilkołaka. - To wyjaśnia, dlaczego tyle osób zgłaszało, że gdzieś go widziało - zauważył. - No dobrze, słuchaj, on będzie na dworze, a ja tu w środku. W porządku? - Tak. Zgaduję, że rozmawiałeś z Alcide'em? - Tak. Nie próbuję pakować się z butami w twoje sprawy, ale byłoby lepiej, gdybym usłyszał całą historię od ciebie. Szczególnie że rozmawiałaś z Amelią o tym facecie Drake'u, bo Amelia jest teraz strasznie zdenerwowana, że tyle wypaplała twojemu wrogowi. Gdybyśmy wcześniej wiedzieli o twoich kłopotach, na pewno trzymałaby buzię na kłódkę. A ja zabiłbym go od razu, gdy nam się przedstawił. I zaoszczędziłbym nam wszystkim wielu kłopotów. Co o tym myślisz? Cóż, obcesowość jest nieodłączną cechą Traya. - Myślę, że jesteś już w jakimś sensie zaangażowany w moje sprawy, Tray. Skoro przybyłeś tutaj jako mój przyjaciel i chłopak Amelii, powiem ci tyle, ile uważam, że mogę, bez narażania na niebezpieczeństwo jej lub ciebie. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że wrogowie Nialla wpadną na pomysł
wydobycia informacji na mój temat od mojej lokatorki. Nie wiedziałam też, że nie potraficie odróżnić wróża od człowieka. Tray skrzywił się. - Może nie chcesz odpowiadać za moją ochronę... skoro jesteś osobiście zaangażowany, to znaczy, skoro twoja dziewczyna mieszka pod jednym dachem z kobietą, której masz strzec. Czy to nie jest zbyt duży konflikt interesów dla ciebie? Tray przyjrzał mi się z uwagą. - Nie, chcę wykonać tę pracę - odparł i chociaż był wilkołakiem, wiedziałam o czym pomyślał. Jego prawdziwym celem było zapewnienie bezpieczeństwa Amelii. Ponieważ jego dziewczyna mieszkała u mnie, postanowił upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: czuwać nad Amelią i otrzymać zapłatę. - Przede wszystkim zamierzam odpowiednio potraktować tego Drake'a, tak jak sobie na to zasłużył. Nigdy bym nie wpadł na to, że jest wróżem, i nie wiem, jak udało mu się mnie zmylić. Mam nosa do tych spraw. Wróż Dermot wyraźnie zranił dumę Traya. Potrafiłam to zrozumieć. - Ojciec Drake'a potrafi maskować swój zapach, nawet przed wampirami. Może Drake też to potrafi. Poza tym jest tylko w połowie wróżem, a w połowie istotą ludzką. Jego
prawdziwe imię brzmi Dermot. Tray przyjął do wiadomości te fakty i pokiwał głową. Widziałam, że poczuł się trochę lepiej. Zastanowiłam się w tym momencie nad własnym samopoczuciem. Cóż, miałam co do całego planu złe przeczucia. Pomyślałam, czy nie zadzwonić do Alcide'a i nie wyjaśnić mu, dlaczego w mojej opinii Tray może okazać się niezbyt dobrym ochroniarzem, zdecydowałam jednak, że tego nie zrobię. Dawson był wielkim wojownikiem i świetnie sprawdzi się w roli obrońcy - aż do czasu, gdy będzie musiał dokonać wyboru pomiędzy mną i Amelią. - A więc? - spytał, a ja uprzytomniłam sobie, że milczałam przez zbyt długi czas. - Wampir może pełnić straż nocami, a ty w dzień powiedziałam. - Nic mi chyba nie grozi podczas pracy w barze. Odsunęłam krzesło, i nie mówiąc nic więcej, opuściłam kuchnię. Nie mogłam nie przyznać się przed sobą, że zamiast poczuć spokój i ulgę, jeszcze bardziej się teraz martwiłam. Przedtem uważałam prośbę o dodatkową ochronę za zręczne posunięcie, obecnie jednak dodatkowo niepokoiłam się o bezpieczeństwo dwóch mężczyzn, którzy mi tę ochronę mieli zapewniać.
Powoli przygotowywałam się do snu, w końcu pozwalając sobie na nadzieję, że Eric się pokaże. Żeby zasnąć, potrzebowałam jego „terapii relaksacyjnej". Przypuszczałam, że w przeciwnym razie będę leżała bezsennie, oczekując ze strachem kolejnej napaści ze strony nieprzyjaciela. Okazało się jednak, że mocno zmęczyła mnie ubiegła noc - bardzo szybko zasnęłam. Zamiast zwykłych nudnych snów (w których goście „Merlotte'a" stale mnie przywoływali, a ja wciąż się śpieszyłam; albo gdy łazienka zarastała brudem), tej nocy śniłam o Ericu. W moim śnie wampir był człowiekiem i razem chodziliśmy w słońcu. Co dziwnie, zajmował się pośrednictwem w handlu nieruchomościami. Kiedy popatrzyłam na zegar następnego ranka, było bardzo wcześnie, przynajmniej jak na mnie: przed ósmą. Obudziłam się jednak z uczuciem trwogi. Zadałam sobie pytanie, czy nie miałam przypadkiem kolejnego koszmaru, którego nie zapamiętałam. A może telepatycznie wykryłam we śnie coś złego lub nieprzyjemnego. Przez chwilę skanowałam umysłem dom, co nie było moim ulubionym zajęciem na początku dnia. Amelia wyszła, lecz Tray był na miejscu. I miał... kłopoty. Włożyłam płaszcz kąpielowy i kapcie, po czym wyszłam na korytarz. W chwili gdy otworzyłam drzwi, usłyszałam, że
wilkołak wymiotuje w łazience. Istnieją w życiu momenty, gdy człowiek powinien mieć absolutną prywatność, a na czele listy takich chwil na pewno jest czynność, której oddawał się Dawson. Tyle że wilkołaki zazwyczaj nie chorują, a w dodatku chodziło o faceta, którego przysłano, żeby mnie strzegł. Poczekałam, aż zalegnie cisza, i zawołałam: - Tray, mogę ci jakoś pomóc? - Zostałem otruty! - odkrzyknął, dławiąc się i krztusząc. - Mam zadzwonić po lekarza? Po człowieka? A może po doktor Ludwig? - Nie. - Odmowa brzmiała dość jednoznacznie. - Próbuję pozbyć się tego świństwa - wydukał i poddał się kolejnemu atakowi wymiotów. - Ale chyba jest już za późno. - Wiesz, kto ci to podał? - Tak, ta nowa dziewczyna... - Ucichł na kilka sekund. Wyszła z lasu. Nowa kurewka wampira Billa. Zareagowałam instynktownie. - Nie było go z nią, prawda?! - zawołałam. - Nie, ona... - Znów dotarły do mnie wstrętne odgłosy. Nadeszła od strony jego domu i powiedziała, że jest jego... Doskonale wiedziałam, że Bill nie ma nowej przyjaciółki. Chociaż żenowało mnie to, przyznałam się przed sobą, dlaczego jestem tego taka pewna - ponieważ wiedziałam, że
Compton pragnie, bym do niego wróciła. Wiedziałam, że nie ryzykowałby utraty mnie, idąc do łóżka z kimś innym, a zwłaszcza wysyłając taką kobietę do lasu obok mojego domu, gdzie mogłabym ją zobaczyć. - Kim była? - spytałam, opierając czoło o chłodne drewno drzwi. Męczyły mnie już te krzyki. - Jakąś miłośniczką kłów. - Wiedziałam, że z powodu zatrucia również mózg Traya funkcjonuje dość kiepsko. Przynajmniej mnie wydawała się człowiekiem - dodał. - Tak samo jak Dermot - wypomniałam mu. - I dała ci coś, co wypiłeś. Chociaż naprawdę brzmiało to dla mnie niewiarygodnie, nie miałam wątpliwości, że wilkołak mówi szczerze! - Nie mogłem się oprzeć - powiedział bardzo powoli. Byłem strasznie spragniony. Musiałem to wypić. Prawdopodobnie rzucono na niego zaklęcie przymusu. - A co to było? Co wypiłeś? - Smakowało jak wino. - Jęknął. - Niech to szlag trafi! Na pewno była to wampirza krew! Teraz czuję jej smak w ustach. Wampirza krew wciąż jest poszukiwanym lekarstwem na czarnym rynku, a reakcje osób, które ją wypiją, mogą być tak bardzo różne, że picie jej przypomina rosyjską ruletkę, i to z wielu powodów. Wampiry nienawidzą Osuszaczy, którzy pobierają krew, ponieważ Osuszacze często zostawiają
wampira wystawionego na światło dzienne. Tym samym nieumarli również nie znoszą osób kupujących i przyjmujących ich krew, gdyż to użytkownicy tworzą rynek popyt kształtuje podaż. Niektórzy użytkownicy wpadają w nałóg, uzależniając się od uczucia ekstazy, jakie może wystąpić po przyjęciu krwi, i ci uzależnieni czasami próbują w samobójczym ataku - zdobyć krew u źródła. Co jakiś czas jednak jakiś użytkownik wpada w furię i zabija innego człowieka. Jakkolwiek na to spojrzeć, wszystko to nie przynosiło dobrej prasy nieumarłym, którzy zabiegali o powszechną akceptację. - Dlaczego to zrobiłeś? - naciskałam; nie mogłam zapanować nad gniewem. - Nie potrafiłem odmówić - wytłumaczył ponownie i wreszcie otworzył drzwi łazienki. Cofnęłam się o parę kroków. Tray wyglądał strasznie, a pachniał jeszcze gorzej. Miał na sobie spodnie od piżamy i nic więcej, a jego szeroka, owłosiona klatka piersiowa znajdowała się dokładnie na poziomie moich oczu. Ciało Dawsona pokrywała też gęsia skórka. - Jak leci? - Naprawdę nie mogłem tego... nie wypić - powtórzył. Potrząsnął głową. - A potem wróciłem tutaj i położyłem się do łóżka. Przez całą noc przewracałem się z boku na bok.
Wstałem, kiedy... kiedy Bubba wszedł i poszedł spać do twojej szafy. Powiedział, że rozmawiała z nim jakaś kobieta, ale wtedy czułem się już tak paskudnie, że nie pamiętam, co dokładnie powiedział. Czy to Bill przysłał ją tutaj? Czy on tak bardzo cię nienawidzi? Wtedy podniosłam wzrok i spojrzeliśmy sobie w oczy. - Bill Compton mnie kocha - odparłam. - Nigdy by mnie nie skrzywdził. - Nawet teraz, gdy pieprzysz się z tym wysokim blondynem? Amelia naprawdę nie potrafi trzymać języka za zębami. - Nawet teraz, gdy pieprzę się z wysokim blondynem odparowałam. - Amelia mówi, że nie potrafisz czytać w myślach wampirom. - Nie, nie potrafię. Ale pewne rzeczy po prostu się wie. - To prawda. - Chociaż Tray nie miał dość siły, by spojrzeć sceptycznie, bardzo się jednak starał. - Sookie, muszę się położyć do łóżka. Nie mogę pilnować cię dzisiaj. Rozumiałam to. - Może wrócisz do siebie do domu i spróbujesz odpocząć we własnym łóżku? - zaproponowałam. - Jadę dziś do pracy i będę wśród ludzi. - Nie, musisz mieć ochronę.
- Zadzwonię do brata - odparłam, zaskakując nawet samą siebie. - Nie pracuje teraz, no i jest pumołakiem. Chyba potrafi zadbać o moją ochronę. - Okej. - Ponieważ się nie spierał, wiedziałam, że jest naprawdę w kiepskim stanie, szczególnie że żadną miarą nie był fanem Jasona. - Amelia wie, że nie czuję się dobrze. Jeśli będziesz z nią rozmawiać wcześniej niż ja, przekaż, że zadzwonię do niej wieczorem. Wilkołak chwiejnym krokiem poszedł do swojego pikapa. Miałam nadzieję, że bez przygód zdoła dotrzeć do domu, i zawołałam za nim, chcąc mieć pewność, że da sobie radę, ale Dawson jedynie machnął mi ręką i zjechał podjazdem. Obserwowałam go w dziwnym odrętwieniu. Zrobiłam rozważną rzecz przynajmniej raz; poprosiłam o przysługi wszystkie osoby, które miały wobec mnie dług. Otrzymałam ochronę. I co? Na niewiele mi się to zdało. Ktoś, kto nie mógł zaatakować mnie w moim domu - zakładałam, że z powodu dobrze funkcjonującego zaklęcia Amelii - postanowił napaść na mnie w inny sposób. Murry pojawił się przed domem, a teraz jakaś wróżka spotkała się z Trayem w lesie i zmusiła go do wypicia wampirzej krwi. Dawson mógł przecież oszaleć; mógł pozabijać nas wszystkich! Chociaż... Domyślam się, że z obecnej sytuacji wróżki i tak były zadowolone. Mimo że Tray nie dostał szału i nie zabił ani mnie, ani Amelii, tak bardzo się
pochorował, że na jakiś czas przestał być skutecznym obrońcą. Przeszłam korytarzem do sypialni i ubrałam się. Zapowiadał się ciężki dzień, a zawsze czuję się lepiej, gdy podczas kryzysów mam na sobie ubranie. W bieliźnie wydaję się sobie mniej kompetentna. Drugi szok tego dnia przeżyłam, wchodząc do pokoju. Usłyszałam jakieś poruszenie w salonie. Zmartwiałam i wzięłam potężny, urywany wdech. Na kanapie siedział na szczęście pradziadek, ale zanim go rozpoznałam, minęła długa, straszna chwila. Kiedy stałam z ręką na sercu i nerwowo chwytałam powietrze, Niall wstał i przypatrywał mi się z niejakim zdziwieniem. - Marnie dziś wyglądasz - ocenił. - Tak, no cóż, nie oczekiwałam gości - odparłam bez tchu. Niall sam nie prezentował się zresztą zbyt dobrze, i to było coś nowego. Ubranie miał poplamione i podarte, a poza tym, o ile się nie pomyliłam, był spocony. Mój pradziadek książę wróżek po raz pierwszy był mniej niż wspaniały. Wkroczyłam od salonu i przyjrzałam się uważniej gościowi. Chociaż było jeszcze wcześnie, przeżyłam już drugi atak niepokoju. - Co się stało? - spytałam. - Wyglądasz jak po stoczonej walce.
Wahał się przez długi moment, jak gdyby usiłował wybrać dla mnie którąś z licznych nowin. - Breandan wziął odwet za śmierć Murry'ego - odparł. - Co zrobił? - Przetarłam rękoma twarz. - Schwytał Endę ubiegłej nocy i teraz ona nie żyje powiedział. Z jego tonu wywnioskowałam, że śmierć Endy nie nastąpiła szybko ani bezboleśnie. - Nie poznałaś jej. Była bardzo nieśmiała w kontaktach z ludźmi. Odgarnął długie pasmo włosów, które były tak jasne, że wydawały się białe. - Breandan zabił wróżkę? Zdaje się, że jest ich mniej niż wróżów, prawda? Czyli że... jego czyn... Czyż nie był dodatkowo zły? - Taki miał być - przyznał pradziadek ponuro. Pierwszy raz zauważyłam, że kolana jego spodni są całe we krwi, i pomyślałam, że prawdopodobnie właśnie z tego powodu Niall nie zbliżył się i mnie nie uściskał. - Musisz zdjąć to ubranie - powiedziałam. - Proszę, Niall, wskocz pod prysznic, a ja wypiorę twoje rzeczy w pralce. - Muszę iść - odparł i byłam pewna, że moja propozycja wcale do niego nie dotarła. - Przyszedłem ostrzec cię osobiście, więc potraktuj sytuację bardzo poważnie. Ten dom otacza potężne magiczne zaklęcie. Mogłem wejść jedynie dlatego, że byłem tutaj wcześniej. Czy to prawda, że strzegą
cię zarówno wampiry, jak i wilkołaki? Tak, masz dodatkową ochronę, wyczuwam ją. - Mam jednego ochroniarza na noc i jednego na dzień skłamałam, ponieważ nie chciałam, żeby pradziadek się o mnie martwił. I bez tego miał dość trosk. - A wiesz, że Amelia jest naprawdę potężną czarownicą. Nie musisz się o mnie niepokoić. Niby wpatrywał się we mnie, odnosiłam jednak wrażenie, że wcale mnie nie widzi. - Muszę iść - powtórzył. - Chciałem się tylko upewnić, że nic ci nie jest. - W porządku... wielkie dzięki. Starałam się wymyślić lepszą odpowiedź, ale Niall w tym momencie po prostu zniknął z mojego salonu. Powiedziałam wcześniej Trayowi, że zamierzam zadzwonić do Jasona. Nie jestem przekonana, jak szczerze wtedy mówiłam, teraz jednak nie miałam wątpliwości, że naprawdę muszę zatelefonować do brata. Uważałam, że Alcide nie jest mi już nic winien; wysłał mi przecież Traya do pomocy. Tyle że teraz Tray - ze względu na stan zdrowia - nie może wykonywać wyznaczonych obowiązków. Z pewnością nie zamierzałam prosić Herveaux, żeby sam przybył i mnie chronił, a żadnego z członków jego stada nie znałam zbyt blisko. Zaczerpnęłam więc głęboko tchu i zadzwoniłam do
brata. - Jason - jęknęłam w słuchawkę, gdy odebrał. - Siostrzyczka? Co się dzieje? Wydawał się dziwnie ożywiony, jakby właśnie doświadczał czegoś emocjonującego. - Tray musiał wyjść, a ja dziś potrzebuję ochrony wydukałam. Przez chwilę panowała cisza. Brat nie zarzucił mnie pytaniami, co było niezrozumiałe. - Miałam nadzieję, że mógłbyś przyjechać tu, do mnie, a później mi potowarzyszyć? Bo muszę dziś... - zaczęłam, a później usiłowałam przypomnieć sobie, jakie właściwie miałam plany. W obliczu prawdziwego kryzysu trudno myśleć o zwykłym życiu. - No cóż, muszę pojechać do biblioteki i zawieźć spodnie do pralni chemicznej. - Niestety, gdy je kupowałam, nie sprawdziłam na metce informacji o czyszczeniu. - A później pracuję w „Merlotcie" na dzienną zmianę. Hmm, myślę, że to chyba wszystko. - Okej - rzucił Jason. - Chociaż sprawy, które wymieniłaś nie wyglądają na pilne. - Długa pauza, po czym nagle spytał: Wszystko dobrze, siostra? - Tak - odparłam z rezerwą w głosie. - A sądziłeś, że nie? - Wiesz, strasznie dziwaczna rzecz zdarzyła się dziś rano. Mel spał u mnie, bo trochę się upił, gdy byliśmy wczoraj w
„Bayou". No i wcześnie rano słyszę stukanie do drzwi. Otwieram, a tu facet... nie wiem, wariat albo coś. Tak czy owak, i to jest najbardziej niesamowite, facet był bardzo podobny do mnie. - O, nie! Raptownie usiadłam na kuchennym stołku. - Nie był w zbyt dobrym stanie, siostrzyczko kontynuował Jason. - Nie wiem, co mi nie grało, ale coś na pewno było nie tak. Facet właśnie zaczął się tłumaczyć, kiedy pojawił się Mel. Ten gość wykrzykiwał jakieś głupoty, więc Mel próbował wejść pomiędzy nas, a wtedy obcy pchnął go i Hart po prostu przeleciał przez pokój. Nazwał go zabójcą... Mel pewnie skręciłby kark, na szczęście wylądował na kanapie... - Ale nic mu nie jest? Melowi... - Nie, ma się dobrze. Wściekły, ale wiesz... - Pewnie. - Uczucia Mela nie były w tym momencie najważniejsze. - I co się działo później? - Obcy gadał jakieś bzdury, powiedział, że musiał spotkać się ze mną osobiście, bo chciał zrozumieć, dlaczego pradziadek nie chce mieć ze mną do czynienia. Mówił, że wszystkie mieszańce powinny wymrzeć, lecz skoro jestem jego krewnym, postanowił, że powinienem się dowiedzieć, co się wokół mnie dzieje. Nazwał mnie ciemniakiem. Nie
zrozumiałem zbyt wiele z tego i ciągle nie wiem, kim był ten koleś. Nie był wampirem ani żadnym zmiennokształtnym, bo łaka bym wyczuł. - Nic ci nie jest? Bo to duża sprawa, prawda? Czyżbym się pomyliła, oszczędzając bratu informacji o wróżkach? - Tak, duża - przyznał, a w jego tonie pojawiły się nagle ostrożność i rozwaga. - Nie zamierzasz mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, co? - Przyjedź tutaj i porozmawiamy. Bardzo cię proszę, nie otwieraj drzwi, jeżeli nie wiesz, kto za nimi stoi. Ten człowiek jest naprawdę niebezpieczny, Jason, i nie obchodzi go, kogo zrani. Sądzę, że obaj z Melem mieliście prawdziwe szczęście. - Jest ktoś teraz z tobą? - Odkąd Tray wyjechał, nie. - Jestem twoim bratem. Przyjadę, skoro mnie potrzebujesz - oznajmił Jason z nieoczekiwaną godnością. - Naprawdę to doceniam - zapewniłam go. Można by rzec, że dostałam dwóch w cenie jednego, gdyż wraz z Jasonem przyjechał Mel Hart. Z tego powodu poczułam się zakłopotana, ponieważ chciałam omówić z bratem pewne kwestie rodzinne i jego przyjaciel nie powinien być przy tej rozmowie obecny. Mel jednak wykazał się niespodziewanym taktem i oznajmił Jasonowi, że musi zrobić sobie okład z lodu na ramiona, które po upadku miał strasznie
posiniaczone. Podczas jego nieobecności usiedliśmy z bratem po przeciwnych stronach kuchennego stołu. - Muszę ci powiedzieć o pewnych sprawach. - W związku z Crystal? - Nie, niczego nowego na jej temat niestety jeszcze nie słyszałam. Chodzi raczej o nas, o ciebie i o mnie. A może bardziej o babcię... Będzie ci trudno w to wszystko uwierzyć. Cóż, lojalnie go uprzedziłam, prawda? Pamiętałam zdenerwowanie, jakie ogarnęło mnie, gdy Niall opowiedział mi, jak mój dziadek - półwróż Fintan poznał naszą babcię i z tego związku narodziło się dwoje dzieci - nasz ojciec i nasza ciotka Linda. Teraz Fintan nie żył, gdyż został zamordowany, nie żyli też babcia, nasz ojciec i jego siostra; my jednak żyjemy i choć jesteśmy naprawdę w minimalnym stopniu wróżkami, niemniej z tego powodu staliśmy się celem wrogów naszego pradziadka. - A jeden z tych wrogów - podsumowałam historię naszej rodziny - to półczłowiek, brat Fintana i nasz stryjeczny dziadek, Dermot. Trayowi i Amelii przedstawił się jako Drake... Domyślam się, że uznał to imię za brzmiące nowocześniej. Podobno Dermot jest bardzo podobny do ciebie, więc zapewne właśnie on stanął w progu twojego domu. Nie wiem, jakie ma zamiary. Sprzymierzył się ostatnio
z Breandanem, wielkim nieprzyjacielem Nialla, mimo że Dermot jest w połowie człowiekiem, a Breandan nienawidzi ludzi. Być może dlatego wydał ci się stuknięty. Pragnie mieć cię po swojej stronie, ale równocześnie cię nienawidzi. Jason siedział i gapił się na mnie bez słowa. Wzrok miał trochę nieobecny. Przez głowę przelatywały mu setki myśli. - Twierdzisz, że próbował skłonić Traya i Amelię, żeby go tobie przedstawili? - spytał w końcu. - I żadne z nich nie miało pojęcia, kim jest naprawdę? Skinęłam głową. Znowu jakiś czas milczeliśmy. - Ale po co chciał cię poznać? Żeby cię zabić? Musi cię poznać, żeby cię zabić? Dobre pytanie, nawet bardzo dobre. - Nie wiem - przyznałam się. - Może chciał najpierw zobaczyć, jaka jestem. A może sam nie wie, czego właściwie chce. - Nie pojmowałam tego wszystkiego i zastanawiałam się, czy Niall wróci i mi to wyjaśni. Prawdopodobnie nie. Toczył wojnę, nawet jeśli ta wojna po większej części była niewidoczna dla ludzi. - Nie rozumiem tego. - Tę myśl wyraziłam na głos. - Murry zjawił się tutaj i zaatakował mnie, a był wróżem pełnej krwi. Dlaczego Dermot, który jest po tej samej stronie co tamten, działa w sposób tak... pośredni? - Murry? - spytał Jason, a ja zamknęłam oczy. Cholera.
- Był wróżem - powtórzyłam. - Usiłował mnie zabić. Ale Murry nie stanowi już problemu. Jason pokiwał głową. - Dzielna dziewczyna - stwierdził. - Hmm, słuchaj, potwierdź, czy dobrze kombinuję. Mój pradziadek nie chciał mnie poznać, ponieważ z wyglądu jestem bardzo podobny do Dermota, który jest moim dziadkiem stryjecznym... zgadza się? - Tak. - Jednakże Dermot, jak widać, trochę mnie lubi, ponieważ po prostu przyszedł do mnie do domu i próbował pogadać. Taaa, Jason rzeczywiście potrafi interpretować sytuacje po swojemu. - Zgadza się - potwierdziłam. Brat zerwał się z miejsca i zaczął chodzić po kuchni. - To wszystko wina wampirów - ocenił i obrzucił mnie piorunującym spojrzeniem. - Dlaczego tak uważasz? Stwierdzenie było nagłe i naprawdę mnie zaskoczyło. - Gdyby nie objawili się ludziom, nie doszłoby również do wszystkich tych następnych zdarzeń. Zobacz, ile się stało, odkąd nieumarli wystąpili w telewizji. Nie widzisz, jak świat się zmienił? Teraz my, zmiennokształtni, pokazaliśmy się publicznie. Następne będą, kurwa, wróżki. A wróżki są złe,
Sookie. Calvin mnie przed nimi ostrzegał. Wydają się takie śliczne, delikatne i słodkie, ale to tylko pozory. Calvin opowiadał mi o nich takie historie, że na samo wspomnienie włos mi się jeży na głowie. Ojciec Norrisa znał kilka tych istot. Z tego co mówił... dobrze by było, gdyby wymarły. Nie potrafiłam zdecydować, jakie uczucie we mnie dominuje: zdumienie czy gniew. - Czemu jesteś taki wredny, Jasonie? Nie mam ochoty na kłótnie z tobą i nie chcę słyszeć takich niesprawiedliwych słów na temat Nialla. Nie znasz go i nie... Zresztą, słuchaj, też jesteś po części wróżem i pamiętaj o tym! Ogarnęło mnie straszne wrażenie, że niektóre opinie wygłoszone przez brata są, niestety, zgodne z prawdą, lecz na taką dyskusję pora na pewno nie była odpowiednia. Jason miał teraz ponurą minę i zaciskał zęby. - Nie chcę mieć żadnych związków z wróżkami oznajmił jednoznacznie. - Pradziadek nie życzył sobie się ze mną spotkać, więc i ja nie chcę go znać. A jeśli ponownie zjawi się u mnie ten zwariowany pół to, pół tamto, zabiję sukinsyna. Nie wiem, co bym odpowiedziała, gdyby w tym momencie bez pukania nie wszedł Mel. Oboje z bratem spojrzeliśmy na niego. - O rany, przepraszam! - powiedział, wyraźnie
podenerwowany i zaniepokojony wściekłością Jasona. Przez sekundę chyba sądził, że mój brat mówił właśnie o nim. Ponieważ jednak żadne z nas niczego mu nie zarzuciło, odprężył się. - Wybacz, Sookie, zapomniałem się, nie powinienem tak sobie wchodzić. W ręku niósł worek z lodem. Poruszał się powoli, jakby każdy krok sprawiał mu ból. - Przykro mi, że niespodziewany gość Jasona zrobił ci krzywdę - powiedziałam. Uważam, że zawsze należy uspokajać ludzi, którzy przebywają w naszym domu; niech czują się swobodnie. Wcześniej nie myślałam zbytu dużo o Melu, teraz jednak odkryłam, że byłabym znacznie bardziej zadowolona, gdyby zamiast pumołaka w moim domu znajdował się teraz poprzedni przyjaciel mojego brata, Hoyt. Nie mogę powiedzieć, że nie lubię Mela. Po prostu nie znam go zbyt dobrze. Czasami zdarza mi się automatycznie zaufać komuś, kogo słabo znam, w przypadku Harta tak się jednak nie stało. Mel jest, hmm, jakiś inny, nawet jak na pumołaka. Ponieważ był zmiennokształtnym, z trudem przychodziło mi czytanie w jego myślach, chociaż nie było to oczywiście zupełnie niemożliwe. Zaproponowałam mu coś do picia, a później spytałam Jasona, czy po towarzyszy mi dziś, gdy będę załatwiała swoje
sprawy. Miałam poważne wątpliwości, czy się zgodzi. Brat czuł się odepchnięty (przez pradziadka - wróża, którego nigdy nie poznał i którego, jak właśnie powiedział, nie chciał poznać) i nie radził sobie dobrze z tymi emocjami. - Potowarzyszę ci - powiedział, lecz oficjalnie i bez uśmiechu. - Ale poczekaj, najpierw pojadę do domu i sprawdzę strzelbę. Będę jej potrzebował, a leży nieużywana kawał czasu. Mel, jedziesz ze mną? Wiedziałam, że brat chce po prostu stąd wyjść i uspokoić się z dala ode mnie. Odczytałam tę jego myśl tak wyraźnie jak spis zakupów leżący w kuchni przy telefonie. Hart wstał wraz z Jasonem. - Mel - spytałam. - Co sobie pomyślałeś o tym porannym gościu Jasona? - Poza tym, że zdołał pchnąć mnie tak, że przeleciałem przez pół pokoju i że wyglądał prawie jak Jason? Niewiele odparł. Przebrał się w typowe dla siebie spodnie khaki i koszulkę polo, jednakże z powodu siniaków na ramionach nie wyglądał schludnie. Kurtkę wkładał bardzo ostrożnie. - Do zobaczenia, Sookie. Podjedź po mnie wkrótce powiedział Jason. Chciał, naturalnie, przemieszczać się po mieście moim autem i spalić moją benzynę, ponieważ mieliśmy załatwiać moje sprawy, nie jego. - A tymczasem
masz numer mojej komórki. - Pewnie. Zobaczymy się za jakąś godzinkę. Ponieważ nieczęsto ostatnio przebywałam sama, szczerze cieszyłabym się z tego, że mam cały dom dla siebie... gdyby nie obawa przed nastającym na moje życie zabójcą ze świata nadnaturalnych. Na szczęście, nic złego się nie wydarzyło. Zjadłam miseczkę płatków śniadaniowych. Potem, mimo skojarzeń z filmem Psychoza postanowiłam zaryzykować i wejść pod prysznic. Wcześniej sprawdziłam, czy zamknęłam wszystkie drzwi wychodzące z domu na zewnątrz, na wszelki wypadek przekręciłam też kluczyk w zamku drzwi łazienki. A później wzięłam najszybszy prysznic w życiu. Jak do tej pory, nikt nie próbował mnie zabić. Wytarłam się, umalowałam i ubrałam w strój do pracy. Kiedy nadszedł czas wyjścia, stanęłam na tylnym ganku i długo sondowałam wzrokiem odległość dzielącą schody od samochodu. Obliczyłam, że wystarczą mi trzy kroki. Otworzyłam auto pilotem. Zrobiłam kilka głębokich wdechów i otworzyłam drzwi siatkowe. Pchnęłam je i zeskoczyłam z ganku, całkowicie pomijając stopnie, ostro szarpnęłam drzwiczki pojazdu i bez godności wpadłam do środka, po czym zatrzasnęłam drzwi i zablokowałam auto. Rozejrzałam się wokół siebie.
Nic się nie poruszało. Roześmiałam się z lekką zadyszką. Ależ jestem głupia! Jako że byłam tak strasznie spięta, przeleciały mi przez głowę migawki ze wszystkich przerażających filmów, jakie widziałam w życiu. Pomyślałam na przykład o Parku Jurajskim i o dinozaurach - kto wie, może nagle wróżki wydały mi się dinozaurami świata nadnaturalnych - i poniekąd spodziewałam się, że jakieś zabite zwierzę spadnie za chwilę na moją przednią szybę. Nic takiego również mi się nie przytrafiło. No dobra... Wsunęłam klucz w stacyjkę i przekręciłam, uruchamiając silnik. Samochód nie wyleciał w powietrze. We wstecznym lusterku nie dostrzegłam też żadnego tyranozaura. Jak dotąd szło mi dobrze. Poczułam się lepiej, gdy zaczęłam zjeżdżać powoli podjazdem wśród drzew, chociaż wciąż bacznie popatrywałam na boki. Ogarnął mnie wewnętrzny przymus skontaktowania się z kimś i powiadomienia go, co robię. Błyskawicznie wyjęłam z torebki telefon komórkowy i zadzwoniłam od Amelii. - Jadę do Jasona - powiedziałam, kiedy odebrała. Ponieważ Tray jest taki chory, Jason będzie mi dziś towarzyszył w różnych miejscach. Słuchaj, wiesz, że jakaś wróżka zmusiła Traya, przy użyciu czarów, do wypicia
zepsutej krwi wampirzej? - Jestem w pracy - odburknęła moja lokatorka tonem ostrzeżenia. - Tak, wiem, dzwonił dziesięć minut temu, ale musiał pobiec wymiotować. Biedny Tray! Przynajmniej dom się sprawdził. Amelii chodziło o to, że zadziałały jej zaklęcia ochronne. No cóż, miała prawo do dumy z tego powodu, na pewno tak. - Sprawiłaś się wspaniale - powiedziałam. - Dzięki. Słuchaj, martwię się o Traya. Usiłowałam do niego oddzwonić po paru minutach, ale nie odebrał. Mam nadzieję, że przespał się po prostu, żeby dojść do siebie, niemniej jednak pojadę do niego po pracy. Może spotkamy się u niego, co? Możemy usiąść i wymyślić, jak zapewnić ci większe bezpieczeństwo. - Dobrze - zgodziłam się. - Przyjadę zaraz po pracy, mniej więcej około siedemnastej. Z telefonem w ręku wyskoczyłam z samochodu i wyszarpnęłam pocztę ze skrzynki, która stoi przy Hummingbird Road. Potem najszybciej, jak potrafiłam, wróciłam do auta. To było niemądre. Wytrzymałabym przecież jeden dzień bez sprawdzania poczty. Bardzo trudno jest jednak zapanować nad przyzwyczajeniami, nawet jeśli dotyczą rzeczy zupełnie nieważnych.
- Naprawdę mam szczęście, że ze mną mieszkasz, Amelio - oznajmiłam. Zdanie to mogło zabrzmieć trochę przesadnie, ale było absolutnie prawdziwe. Czarownica jednakże myślała już o czymś innym. - Rozmawiałaś ponownie z Jasonem? Powiedziałaś mu? O... tych... sprawach? - Tak, musiałam. Pradziadek nie może decydować o wszystkim. Coś się przecież zdarzyło. - Wokół ciebie ciągle coś się dzieje - docięła mi przyjaciółka. Nie słyszałam w jej głosie gniewu i wiedziałam, że w żaden sposób mnie nie potępia. - Nie zawsze jestem temu winna - odparłam po chwili zwątpienia. Właściwie, pomyślałam, kiedy skręcałam na końcu Hummingbird Road w drogę prowadzącą do domu mojego brata, to, co Jason powiedział... że wszystko się zmieniło w chwili, kiedy wampiry postanowiły ujawnić się światu... Chyba naprawdę mogłabym się zgodzić z jego opinią. Co prozaiczne, nagle uprzytomniłam sobie, że prawie nie mam benzyny. Musiałam zahaczyć o Grabbit Quik. Gdy stałam przy dystrybutorze paliwa i tankowałam auto, wróciłam myślami do pytania brata. Co było takie pilne, że
nienawidzący ludzi półwróż stanął przed drzwiami Jasona? Dlaczego powiedział mu...? Och, nie powinnam się nad tym w ogóle zastanawiać. To głupie, mam uważać na siebie, a nie starać się rozwiązywać problemy brata. Ale po kilku następnych sekundach rozpamiętywania naszej rozmowy, coś zaczęło mi świtać. Zadzwoniłam do Calvina. Początkowo nie rozumiał, o czym mówię, ostatecznie jednak zgodził się ze mną spotkać pod domem Jasona. Kiedy wjechałam na kręty podjazd, dostrzegłam brata na podwórku za małym zgrabnym domem, który zbudował nasz ojciec po ślubie z mamą. Dom stał na uboczu, jeszcze dalej na zachód od miasta, niż przyczepa Arlene. Z drogi widoczny był jedynie budynek, lecz staw i ziemia leżąca za nim już nie. Nasz tato uwielbiał polować i łowić ryby, tak samo Jason. Brat chyba niedawno zrobił sobie prowizoryczną strzelnicę, ponieważ słyszałam strzały. Zdecydowałam, że przejdę przez dom i zawołam Jasona dopiero, gdy stanę przy tylnych drzwiach. - Hej! - odkrzyknął na moje „Cześć". Miał w rękach winchester 30 - 30, strzelbę, która wcześniej należała do naszego ojca. Obok Jasona stał Mel, który trzymał pudełko z amunicją. - Postanowiliśmy, że lepiej trochę potrenować.
- Dobry pomysł. Dlatego cię zawołałam. Nie chciałam, żebyś uznał mnie za swojego zwariowanego krzykacza z rana, który wrócił jeszcze na ciebie powrzeszczeć. Jason roześmiał się. - Ciągle nie rozumiem, co stary dobry Dermot sobie myślał, gdy zjawił się na moim progu. - Ja chyba rozumiem - odparłam. Jason, nie patrząc, wyciągnął rękę, a Mel podał mu kilka pocisków. Brat zaczął ładować strzelbę. Spojrzał z uwagą na stołek do piłowania drewna, który wcześniej postawił, później obrzucił spojrzeniem liczne puste pojemniki po mleku, które leżały na ziemi. Brat napełnił je wcześniej wodą, żeby się nie przewracały, a gdy w któryś trafił, woda wylewała się przez otwór po kuli. - Dobry strzał - oceniłam. Zrobiłam głęboki wdech. Słuchaj, Mel, mógłbyś mi opowiedzieć o pogrzebach w Hotshot? Nigdy na żadnym nie byłam, a pochówek Crystal, jak sądzę, odbędzie się natychmiast, gdy oddadzą ciało. Pumołak spojrzał na mnie trochę zaskoczony. - Wiesz, że nie mieszkam tam od lat - zaprotestował. - To po prostu nie jest miejsce dla mnie. Poza kilkoma jaśniejącymi już siniakami nie miał innych śladów i nie wyglądał na osobę, którą rzucił przez cały pokój zwykły człowiek, a co dopiero oszalały półwróż.
- Zastanawiam się, dlaczego ten facet tak potraktował ciebie, a nie Jasona - naciskałam. W myślach Mela pojawił się strach. - Jesteś ranny? Poruszył prawym barkiem. - Sądziłem, że coś sobie złamałem, przypuszczam jednak, że na szczęście to tylko stłuczenie. Ale zastanawiam się, czym ten facet jest. Na pewno nie jednym z nas. Zauważyłam, że nie odpowiedział na moje pytanie. Jason przybrał dumną minę, pewnie dlatego że się nie wygadał. - Był ludzki tylko po części - odparowałam. Moje stwierdzenie wyraźnie uspokoiło Mela. - No cóż, dobrze wiedzieć - mruknął. - Moja godność porządnie ucierpiała po jego akcji. Bo rozumiesz, jestem przecież pełnokrwistym zmiennokształtnym, a on mnie pchnął tak, jakbym nic nie ważył. Jason roześmiał się. - Pomyślałem wtedy, że już po mnie, że facet mnie zabije. Ale kiedy powalił Mela, po prostu zaczął do mnie przemawiać. Mel leżał niezbyt przytomny albo udawał, a facet, który wyglądał niemal jak ja, gadał, że wyświadczył mi przysługę... - To było dziwaczne - zgodził się Mel, ale wyraźnie czuł się nieswojo. - Wiesz, zerwałbym się, gdyby na ciebie naskoczył, ale wyglądał znajomo, więc pomyślałem, że może
poleżę sobie w spokoju i zobaczę, co się zdarzy, szczególnie że drań przestał być agresywny i nie chciał zrobić ci krzywdy. - Mel, mam nadzieję, że naprawdę nic ci nie jest. Starałam się powiedzieć to zafrasowanym tonem i nawet przysunęłam się do niego. - Pozwól, że zerknę na twój bark. Wyciągnęłam rękę, kątem oka zauważając, jak brat marszczy brwi. - Dlaczego musisz...? Straszliwe podejrzenie wykrzywiło mu twarz. Bez słowa stanął za przyjacielem i przytrzymał go mocno w pasie. Mel skrzywił się z bólu, lecz również milczał. Nawet nie udawał oburzonego czy zaskoczonego i już sam ten fakt niemal wystarczył mi za dowód. Położyłam dłonie na policzkach Harta, zamknęłam oczy i skupiłam się na jego myślach. I tym razem nie krążyły wokół Jasona, lecz skupiały się wokół Crystal. - On to zrobił - oznajmiłam. Otworzyłam oczy i patrzyłam na brata ponad ramieniem jego przyjaciela. Skinęłam głową. Jason krzyknął, a odgłos, który z siebie wydał, nie był ludzkim dźwiękiem. Zerknęłam na Mela, gdyż jego twarz zaczęła się jakby rozpływać, a wszystkie mięśnie i kości przesuwać. Z każdą chwilą coraz mniej przypominał istotę ludzką.
- Chciałbym na ciebie spojrzeć - jęknął błagalnie. Mój brat wydawał się zdezorientowany. Mel patrzył przecież na mnie, zresztą, ponieważ Jason go trzymał, nie był w stanie spojrzeć nigdzie indziej. Nie walczył z nami, widziałam jednak, że każdy mięsień pod jego skórą jest napięty i nie sądziłam, żeby pumołak długo pozostawał taki bierny. Pochyliłam się i podniosłam strzelbę, ciesząc się, że Jason ponownie ją wcześniej załadował. - Bo on chce patrzeć na ciebie, nie na mnie - wyjaśniłam. - O, kurwa - warknął Jason. Oddychał teraz z trudem i chrypliwie, jak gdyby po długim biegu, oczy wybałuszył. Musisz mi powiedzieć dlaczego. Odeszłam od Mela o krok i podniosłam strzelbę. Gdybym strzeliła, z tej odległości nie mogłam chybić. - Odwróć go. On chce ci to powiedzieć w oczy. Ustawiłam się tak, że kiedy Jason pozwolił się Melowi odwrócić, obaj byli do mnie zwróceni profilami. Ich twarze dzieliło teraz od siebie jakieś trzydzieści centymetrów. Brat zacisnął palce na ramionach Harta. W tym momencie od frontu domu nadszedł do nas Calvin. Towarzyszyła mu siostra, Dawn. Za nimi wlókł się także nastolatek, na oko piętnastolatek. Przypomniałam sobie, że spotkałam go na weselu Jasona i Crystal. Na imię miał Jacky i był najstarszym kuzynem mojej szwagierki. Chłopców w jego
wieku zazwyczaj przepełnia mieszanina emocji i Jacky nie był w tej kwestii wyjątkiem. W chwili obecnej bardzo starał się ukryć fakt, że jest równocześnie zdenerwowany i podniecony. Z ogromnym wysiłkiem udawało mu się pozorować spokojne zachowanie. We troje podeszli do nas i przyjrzeli się z uwagą scence, która się rozgrywała. Calvin pokręcił głową, minę miał poważną. - To nie jest dobry dzień - powiedział cicho, a Mel, słysząc głos przywódcy, drgnął. Na widok innych pumołaków Jason trochę się uspokoił. - Sookie twierdzi, że on to zrobił - powiedział do Calvina. - Wierzę jej - odparł Calvin. - Ale, Mel... bracie, powinieneś powiedzieć nam to sam. - Nie jestem waszym bratem - warknął Mel z goryczą. Nie mieszkam z wami od lat. - Sam dokonałeś takiego wyboru - zauważył Norris. Podszedł, chcąc spojrzeć Melowi w twarz, a kobieta i chłopak podążyli za nim. Jacky powarkiwał. Już nie starał się powstrzymywać uczuć. Coraz bardziej stawał
się zwierzęciem, którym był. - W Hotshot nie było nikogo podobnego do mnie. Byłbym tam zawsze sam. Jason popatrzył na niego bez zrozumienia. - W Hotshot są dziesiątki facetów takich jak ty - wytknął mu. - Nie, Jasonie - powiedziałam spokojnie. - Mel jest gejem. - Przeszkadza nam to? - spytał mój brat Calvina. Najwyraźniej nie wiedział jeszcze wszystkiego o swojej nowej rzeczywistości. - Nie interesuje nas, co ludzie robią we własnych łóżkach, gdy już wypełnią swoje powinności wobec klanu - obwieścił Calvin. - Męskie osobniki czystej krwi - wyjaśnił dokładniej mają spłodzić młode, nieważne jak... - Nie byłem w stanie tego zrobić - jęknął Mel. - Po prostu nie mogłem, nie potrafiłem. - Ale przecież byłeś raz żonaty - wytknęłam mu i natychmiast pożałowałam, że się odzywam. Teraz sprawa Mela stała się sprawą klanu. Zresztą, sama o tym wiedziałam. Nie zadzwoniłam przecież dziś do Buda Dearborna. Zadzwoniłam do Calvina! Z drugiej strony, Calvin natychmiast mi uwierzył, lecz dla sądu moja opinia nie byłaby wystarczająca.
- Nasze małżeństwo nie zostało skonsumowane wyrecytował Mel. Jego głos brzmiał prawie normalnie. Mojej żonie to nie przeszkadzało, miała własne... sprawy. Nigdy nie uprawialiśmy... tradycyjnego seksu. Skoro mnie ta opowieść przygnębiała, nie mogłam sobie wyobrazić, jak czuje się Mel. W tym momencie jednak przypomniałam sobie, jak wyglądała szwagierka na krzyżu i wszelka sympatia czy współczucie dla Harta natychmiast wyparowały mi z głowy. - Ale dlaczego zrobiłeś to Crystal? - jęknęłam. U wszystkich wokół mnie wyczuwałam narastającą wściekłość i wiedziałam, że czas na rozmowę niemal się już skończył. Mel zapatrzył się w dal, omijając wzrokiem zarówno mnie, mojego brata, jak i swojego przywódcę, siostrę ofiary i kuzyna; odnosiłam wrażenie, że skupia wzrok na nagich z powodu zimy gałęziach drzew rosnących wokół stawu wypełnionego stojącą, brązowawą wodą. - Kocham Jasona - wyznał. - Kocham go. A ona znieważyła zarówno jego, jak i jego dziecko. Szydziła też ze mnie. Przyszła tutaj tamtego dnia.... Wpadłem do Jasona, bo chciałem, żeby pomógł mi z półkami w sklepie, ale Jasona nie było. Za to, gdy pisałem do niego kartkę na podwórku, zjawiła się Crystal. Zaczęła mówić... Mówiła niemiłe rzeczy, okropne.
Nagle powiedziała, że muszę pójść z nią do łóżka, że jeśli to zrobię, ona opowie o tym wszystkim w Hotshot i będę mógł tam wrócić. A Jason mógłby zamieszkać tam ze mną. Spytała: „Noszę w sobie jego dziecko, nie kręci cię to?". Mówiła coraz gorsze rzeczy, coraz gorsze. Klapa wozu była opuszczona, ponieważ wystawały z niego deski, które kupiłem na półki. Crystal podeszła tam i położyła się na plecach na tych deskach tak, żebym mógł ją widzieć w całej okazałości. Ciągle... ciągle mówiła, jaką to jestem ciotą, i powtarzała, że Jason nigdy mnie nie zechce... spoliczkowałem ją... najmocniej, jak mogłem. Dawn Norris gwałtownie odwróciła głowę na bok. Pomyślałam, że może zrobiło jej się niedobrze, zacisnęła jednak mocno usta i zapanowała nad sobą. Jacky nie wyglądał na tak twardego. - Ale przeżyła to. - Mój brat wysyczał te słowa z trudem, przez zęby. - Krwawiła jeszcze na krzyżu. Dziecko też straciła dopiero tam. - Przykro mi z tego powodu - przyznał się Mel. Nie patrzył już ani na wodę, ani na drzewa, wrócił spojrzeniem do mojego brata. - Sądziłem, że mój cios ją zabił... naprawdę tak sądziłem. Nigdy bym jej nie zostawił i nie wszedłbym do domu, gdybym myślał, że przeżyła. Nigdy bym nie pozwolił, żeby dopadł ją ktoś inny. To, co zrobiłem, było wystarczająco
złe, ponieważ pragnąłem, żeby nie żyła. Ale nie ukrzyżowałem jej! Proszę, uwierz mi. Możesz mnie przeklinać za to, że ją uderzyłem, lecz nigdy bym nie zrobił... czegoś takiego, nigdy! Myślałem tylko o tym, żeby gdzieś zawieźć ciało, tak żeby nikt nie podejrzewał ciebie o zabicie jej. Wiedziałem, że umówiłeś się tej nocy, więc miałeś alibi, uznałem zatem, że porzucę gdzieś zwłoki i już. A ty spokojnie spędzisz noc z Michele. - Uśmiechnął się do Jasona i był to tak czuły uśmiech, że na jego widok aż mi się serce krajało. Tak czy owak, zostawiłem ją, tak jak leżała, i wszedłem do domu zrobić sobie drinka i pomyśleć. A kiedy wróciłem, Crystal nie było. Zniknęła. Nie potrafiłem w to uwierzyć. Pomyślałem, że jednak przeżyła, ocknęła się i uciekła. Nie było krwi, lecz nie było też drewna na półki. - Dlaczego pojechałeś pod „Merlotte'a"? - spytał Calvin, a słowa zabrzmiały jak groźne pomruki. - Nie wiem, Calvinie - wyznał Mel. Rysy jego twarzy złagodniały teraz, kiedy wyrzucił z siebie tak bardzo ciążącą mu prawdę o ataku na Crystal i miłości, którą darzył mojego brata. - Calvinie, wiem, że muszę umrzeć, i w obliczu śmierci przysięgam ci, że nie mam pojęcia, co stało się z dziewczyną po moim wejściu do domu Jasona. Nie zrobiłem jej tej strasznej rzeczy. - Nie wiem tego - odparł przywódca pumołaków. - Ale
przyjmujemy twoją spowiedź i musimy zastosować karę. - Akceptuję to - zgodził się Mel. - Jasonie, tak bardzo cię kocham. Dawn obróciła lekko głowę i spojrzała na mnie. - Lepiej stąd teraz odejdź - zasugerowała. - Musimy załatwić nasze sprawy. Odeszłam ze strzelbą w dłoni i nie zerknęłam za siebie nawet wtedy, gdy pumołaki rzuciły się na Mela i zaczęły rozszarpywać jego ciało. Wszystko jednak słyszałam. Mel ani razu nie krzyknął. Zostawiłam strzelbę Jasona na tylnym ganku i pojechałam do pracy. Posiadanie ochroniarza przestało być dla mnie w tej chwili istotne. ROZDZIAŁ SZESNASTY Podawałam piwo, koktajle daiquiri i drinki vodka Collins ludziom, którzy wpadli do baru w drodze z pracy do domu, aż w pewnej chwili zatrzymałam się i przyjrzałam sobie w zdumieniu. Pracowałam od wielu godzin, krzątając się, obsługując gości, posyłając uśmiechy, i ani na chwilę się nie załamałam. Jasne, cztery osoby musiałam poprosić o powtórzenie zamówienia. A dwukrotnie, gdy mijałam Sama, mój szef coś do mnie powiedział, czego rzekomo nie usłyszałam - wiem o tym, ponieważ nie otrzymawszy odpowiedzi, zatrzymał mnie i mnie o tym powiadomił. Ale
zanosiłam właściwe talerze i drinki na odpowiednie stoliki, napiwki dostawałam też nie mniejsze niż zwykle, co bez wątpienia oznaczało, że jestem dla klientów sympatyczna i nie zapomniałam o niczym ważnym. „Tak świetnie sobie radzisz" - powiedziałam do siebie w myślach. „Jestem z ciebie taka dumna. Musisz po prostu to wszystko przetrwać. A za kwadrans możesz jechać do domu". Zastanawiałam się, ile kobiet mówi sobie to samo dziewczyna, która trzyma głowę wysoko w tańcu, mimo że jej narzeczony zwraca większą uwagę na jej koleżankę, kobieta pominięta w pracy przy awansie, a także ta, która wysłuchała tragicznej diagnozy, lecz przed innymi udaje, że nic się nie zdarzyło. Wiem, że mężczyźni również miewają takie dni. Hmm, no może niezbyt wielu mężczyzn miewa dokładnie takie dni jak mój dzisiejszy. Naturalnie, dręczyła mnie kwestia uporu, z jakim Mel wypierał się odpowiedzialności za ukrzyżowanie Crystal, która w rzeczywistości nie zmarła od jego ciosu, lecz na krzyżu. Jego myśli brzmiały dla mnie prawdziwie. I rzeczywiście, skoro tak dużo już wyznał, nie miał powodu wzdragać się przed opowiedzeniem wszystkiego. Szczególnie, że wyznania przyniosły mu spokój. Dlaczego ktoś miałby jednak kraść nieprzytomną Crystal i drewno, a później dokonać tak odrażającego czynu? Ten ktoś musiałby strasznie
nienawidzić Crystal albo może... nienawidzić Mela czy nawet Jasona. Akt był nieludzki, niemniej zdałam sobie sprawę, że wierzę w przedśmiertne stwierdzenie Mela. Nie, Mel tego nie zrobił. Cieszyłam się tak bardzo, że wyszłam w końcu z pracy i bezwiednie pojechałam do domu. Kiedy już niemal skręcałam na podjazd, przypomniałam sobie o rozmowie telefonicznej sprzed kilku godzin. Przecież umówiłam się z Amelią w domu Traya. Kompletnie wyleciało mi to z pamięci. Może wybaczyłabym sobie, zważywszy na miniony dzień, gdyby Amelii nic nie groziło. Ale Tray wyglądał rano naprawdę marnie, a poza tym, trudno przewidzieć efekty działania wampirzej krwi... Ogarnęła mnie panika. Spojrzałam na zegarek i odkryłam, że spóźnię się ponad czterdzieści pięć minut. Tak czy owak, zawróciłam i na złamanie karku popędziłam z powrotem do miasta. Próbowałam udawać przed sobą, że się nie boję. Nieszczególnie mi to wychodziło. Przed małym domem Traya nie było żadnych pojazdów. W oknach nie dostrzegłam też świateł. Widziałam natomiast zderzak pikapa Dawsona pod zadaszeniem dla samochodów za domem. Minęłam budynek i zawróciłam na gminnej drodze około
kilometra dalej. Zdezorientowana i zmartwiona zaparkowałam przed domem. Dom i sąsiadujący z nim warsztat znajdowały się poza granicami Bon Temps, lecz nie stały w pustce. Posiadłość Traya zajmowała mniej więcej jedną piątą hektara; mały dom i duży metalowy warsztat, w którym wilkołak dokonywał napraw motocykli, stały niedaleko sąsiedniej firmy - należącego do Brocka i Chessiego Johnsonów zakładu tapicerskiego. Brock i Chessie najwyraźniej zamknęli już tego dnia zakład i udali się do domu; światła w salonie paliły się, a na moich oczach Chessie zasunął zasłony (czego większość osób mieszkających na takim odludziu nie robiła). Noc była ciemna i cicha; pies Johnsonów poszczekiwał, ale nie słyszałam żadnych innych odgłosów. Nawet owady nie brzęczały, co z powodu niskiej temperatury wcale mnie nie dziwiło. Zastanowiłam się, dlaczego w domu Traya brakuje śladów czyjejś bytności; rozważyłam kilka scenariuszy. Pierwszy: Tray nadal miał w sobie wampirzą krew i... zabił Amelię. Teraz siedział w domu, w mroku, i zastanawiał się nad samobójstwem. A może czekał, aż się zjawię, żeby i mnie zamordować. Drugi: Tray wyzdrowiał już po zatruciu wampirzą krwią i kiedy Amelia stanęła w progu, postanowili potraktować wolne popołudnie jak noc poślubną. Nie będą szczęśliwi, jeśli im
przeszkodzę. Trzeci: Amelia przyjechała, zobaczyła, że Traya nie ma, i teraz wróciła do mojego domu, gdzie pichci kolację dla nas obu, ponieważ spodziewa się mnie w każdej chwili. Ten scenariusz tłumaczył przynajmniej brak auta Amelii przed domem Dawsona. Usiłowałam wymyślić więcej równie dobrych ciągów zdarzeń, ale mi się nie udało. Wyjęłam telefon komórkowy i wybrałam numer domowy. Usłyszałam własny głos nagrany na sekretarkę. Następnie spróbowałam się dodzwonić na komórkę Amelii. Po trzech dzwonkach włączyła się poczta głosowa. Kończyły mi się opcje. Wyobrażając sobie, że telefon to mniejsze wścibstwo niż stukanie do drzwi, wybrałam z kolei numer Traya. Ponieważ byłam przed domem, słyszałam, jak dzwoni w środku... lecz nikt nie odebrał. Zatelefonowałam więc do Billa. Nie myślałam nad tą decyzją dłużej niż sekundę. Po prostu zadzwoniłam. - Bill Compton - usłyszałam znajomy chłodny głos. - Bill - jęknęłam, a potem umilkłam, straciwszy koncept. - Gdzie jesteś? - spytał. - Siedzę w samochodzie przed domem Traya Dawsona. - Tego wilkołaka z warsztatu motocyklowego? - Yhy.
- Jadę. Zjawił się rzeczywiście w niecałe dziesięć minut i zatrzymał się swoim autem za moim. Stałam na poboczu, ponieważ nie chciałam wjeżdżać na żwirowy podjazd przed domem. - Jestem słaba - mruknęłam, gdy Bill usiadł obok mnie. Nie powinnam do ciebie telefonować. Ale, jak Boga kocham, nie wiedziałam, co innego mogłabym zrobić. - Nie zadzwoniłaś do Erica. To było proste stwierdzenie faktu. - Jest za daleko - odparłam. Opowiedziałam mu ostatnie zdarzenia. - Nie mogę uwierzyć, że zapomniałam o Amelii wyznałam, przestraszona własnym egocentryzmem. - Sookie, myślę, że zapomnienie o jednej rzeczy po takim dniu jest naprawdę dopuszczalne - oświadczył Bill. - Wcale nie - upierałam się. - Chodzi mi tylko o to... nie mogę tam wejść i znaleźć ich obojga martwych. Po prostu nie mogę. Nie mam już w sobie odwagi, skończyła mi się... Compton pochylił się i pocałował mnie w policzek. - Kto jest bardziej martwy ode mnie? - odparował. Wyskoczył z samochodu i w milczeniu ruszył ku domowi wilkołaka. Widziałam go w słabym świetle padającym z przesłoniętych okien sąsiedniego budynku. W końcu Bill dotarł do frontowych drzwi i wsłuchał się z uwagą.
Wiedziałam, że nic nie usłyszał, gdyż bez pukania otworzył drzwi i wszedł do środka. Akurat gdy wampir zniknął mi z oczu, zadzwoniła moja komórka. Z trwogi podskoczyłam tak wysoko, że prawie uderzyłam głową o dach. Upuściłam telefon i musiałam szukać go po omacku. - Halo? - spytałam ze strachem. - Hej, dzwoniłaś? Byłam pod prysznicem - powiedziała Amelia, a ja pochyliłam się nad kierownicą, myśląc: „Dziękuję Ci, Boże, dziękuję Ci, Boże, dziękuję, dziękuję, dziękuję". - Nic ci nie jest? - dodała. - Nie - zapewniłam ją. - Wszystko w porządku. A gdzie jest Tray? Z tobą? - Nie. Pojechałam do niego do domu, ale nie zastałam go tam. Poczekałam chwilę na ciebie, ale się nie zjawiłaś, więc pomyślałam, że Tray pewnie pojechał do lekarza, a ciebie może Sam zatrzymał w pracy albo coś. Wróciłam do agencji, teraz jestem w domu mniej więcej od pół godziny. Więc co się dzieje? - Wkrótce przyjadę - odrzekłam tylko. - Zamknij drzwi na klucz i nikogo nie wpuszczaj. - Drzwi są zamknięte na klucz i nikt do nich nie puka stwierdziła rzeczowo. - Nie pozwól mi wejść - dorzuciłam. - Chyba że podam
hasło. - Pewnie, Sookie, pewnie - zgodziła się, a ja pomyślałam, że puszczają jej nerwy. - Jak brzmi hasło? - Spodnie wróżek - powiedziałam. Nie mam pojęcia, skąd mi się to wzięło. Wydawało mi się chyba po prostu absolutnie nieprawdopodobne, że ktoś przypadkowo użyje tych słów. - Rozumiem - powiedziała Amelia. - Spodnie wróżek. Bill wrócił do mojego samochodu. - Muszę kończyć - powiedziałam i rozłączyłam się. Kiedy wampir otworzył drzwi, obejrzałam jego twarz w świetle z sufitu. Bill wyglądał groźnie. - Nie ma go tam - oznajmił bez wstępów. - Ale są ślady walki. - Krew? - Tak. - Dużo? - Może nadal żyje. Wnosząc z zapachu, nie sądzę, żeby cała ta krew należała do niego. Bezwiednie opuściłam ramiona. - Nie wiem, co robić - zwierzyłam się, i mówiąc głośno o swoich lękach, poczułam się prawie dobrze. - Nie wiem, gdzie go szukać ani jak mu pomóc. Miał pracować jako mój ochroniarz, ale ubiegłej nocy wyszedł do lasu i spotkał tam
kobietę, która powiedziała mu, że jest twoją nową dziewczyną. No i ona mu dała coś do picia, jak się okazało zepsutą wampirzą krew, która wywołała u niego objawy podobne do grypy żołądkowej. - Bacznie przyjrzałam się mojemu towarzyszowi. - Może pobrała ją od Bubby? Nie widziałam go, toteż nie mogłam spytać. Trochę się o niego martwię. Wiedziałam, że Compton widzi mnie znacznie wyraźniej niż ja jego. Rozłożyłam ręce w pytaniu, czy Bill zna tę kobietę. Popatrzył na mnie. Usta wykrzywił w gorzkim uśmieszku. - Nie spotykam się teraz z nikim - powiedział. Postanowiłam całkowicie zignorować problemy z emocjami. Nie miałam na to dziś wieczorem ani czasu, ani siły. Niebezpodstawnie zatem nie uwierzyłam, że Bill zna tę kobietę. - Czyli że był to ktoś, kto potrafił udawać miłośniczkę kłów, ktoś na tyle przekonujący, że pokonał zdrowy rozsądek Traya, ktoś, kto potrafił rzucić urok, dzięki któremu wilkołak wypił krew. - Bubby w ogóle nie cechuje zdrowy rozsądek - zauważył Bill. - Podobno magia wróżek generalnie nie działa na wampiry, ale z drugiej strony, nie sądzę, żeby Bubbę trudno było zauroczyć.
- Widziałeś go dzisiaj wieczorem? - Przyszedł do mojego domu, żeby wstawić napoje do lodówki, ale wydał mi się słaby i zdezorientowany. Gdy wypił dwie butelki Czystej Krwi, chyba wyglądał lepiej. Ostatnio widziałem go, jak przechodził przez cmentarz, kierując się ku twojemu domowi. - Chyba lepiej będzie, jak tam pojedziemy. - Będę się trzymał tuż za tobą. Bill wsiadł do swojego auta i odjechaliśmy. Do mojego domu nie było daleko, niestety, Compton utknął na światłach na skrzyżowaniu autostrady z Hummingbird Road, więc wyprzedziłam go o dobre parę minut. Zatrzymałam się za domem, który był dobrze oświetlony. Amelia nigdy się nie martwiła rachunkami za prąd; naprawdę czasami miałam ochotę płakać, gdy chodziłam za nią od pomieszczenia do pomieszczenia i wyłączałam kolejne światła. Wysiadłam z samochodu i pośpiesznie weszłam po tylnych schodach, gotowa powiedzieć: „Spodnie wróżek!', kiedy przyjaciółka podejdzie do drzwi. Bill dołączy do nas za minutkę albo i szybciej, a wtedy opracujemy plan mający na celu odnalezienie Traya. Kiedy Bill się zjawi, sprawdzi też co z Bubbą; ja nie byłabym w stanie wejść do lasu. Byłam dumna z siebie, że nie biegnę między drzewa i nie szukam wampira. Miałam tak dużo do przemyślenia, że zapomniałam o
najbardziej oczywistym zagrożeniu. Nic nie usprawiedliwia tego braku uwagi. Gdy kobieta jest sama, zawsze musi być czujna, a kobieta, która ma na swoim koncie moje doświadczenia, powinna mieć dodatkowy powód do ostrożności. To prawda, że reflektor zewnętrzny był wciąż włączony i w jego świetle podwórko za domem wyglądało jak zwykle. Przez kuchenne okno dostrzegłam nawet w przelocie Amelię. Pośpieszyłam do tylnych schodów, torebkę miałam na ramieniu, a w niej rydel i pistolety na wodę; w ręku trzymałam tylko klucze. Jednakże w mroku może się czaić wszystko; wystarczy chwila roztargnienia i człowiek wpada w pułapkę. Usłyszałam parę słów wypowiedzianych w języku, którego nie rozpoznałam, lecz przez sekundę pomyślałam tylko: „Ależ on bełkocze" i tyle. Dziwnym trafem nie interesowało mnie, co osobnik za mną mamrocze, i po prostu podniosłam nogę, zamierzając postawić ją na pierwszym stopniu schodów prowadzących na tylny ganek. A potem przestałam widzieć cokolwiek. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Wydawało mi się, że przebywam w jakiejś jaskini, gdyż otaczały mnie chłód i wilgoć, a dźwięki docierały zabawnie zmienione. Myśli w mojej głowie przepływały niewiarygodnie
powoli, niemniej, podświadomie wyczuwałam, że coś jest nie tak, i to wrażenie narastało coraz bardziej z przerażającą pewnością. Nie byłam tam, gdzie miałam być, a nie powinnam znajdować się tu, gdzie przebywałam. W chwili obecnej te dwie myśli wyglądały mi na różne i całkiem od siebie odrębne. Ktoś chyba wcześniej uderzył mnie w głowę. Zastanowiłam się nad tą ewentualnością. Właściwie głowa mnie nie bolała: po prostu byłam jakby zamulona, co zdarza się na przykład podczas paskudnego przeziębienia, na dodatek leczonego jednym z tych środków udrożniających górne drogi oddechowe. Wywnioskowałam więc (z prędkością żółwia), że trafiono mnie raczej zaklęciem magicznym niż w sposób fizyczny. Skutek był wszakże niemal taki sam - czułam się cholernie źle i strasznie się bałam otworzyć oczy. Z drugiej strony, bardzo mocno chciałam wiedzieć, kto przebywa w moim towarzystwie. Zebrałam więc siły i uniosłam powieki. Dostrzegłam czyjąś śliczną twarz o strasznie obojętnej minie, po czym powieki znów mi opadły; miałam wrażenie, że funkcjonują jakoś samoczynnie, wedle własnego rozkładu. - Dołącza do nas - powiedział ktoś. - To dobrze. Będziemy się mogli trochę zabawić - odparł inny głos.
Ta wymiana zdań wcale nie zabrzmiała dobrze. Nie sądziłam, żebym również mogła znaleźć przyjemność w ich „zabawie". Wyobraziłam sobie, że lada chwila zostanę wyratowana i sytuacja wróci do normy. Niestety, kawaleria nie przybyła na pomoc. Westchnęłam i zmusiłam oczy do ponownego otwarcia. Tym razem powieki nie opadły, a ja w świetle pochodni - prawdziwej, staroświeckiej, płonącej drewnianej pochodni! - obejrzałam sobie porywaczy. Jeden był wróżem. Był tak uroczy jak brat Claudine, Claude, i cechował go zapewne równie „czarujący" charakterek (czyli, mówiąc wprost, wyglądał na wrednego). Miał czarne włosy, jak Claude, i tak samo ładne rysy oraz jędrne ciało. Patrząc jednakże na jego twarz, wiedziałam, że nawet nie próbuje udawać zainteresowania mną. Claude przynajmniej - jeśli musiał - był w stanie symulować emocje; ten nie. Popatrzyłam na porywacza numer dwa, który okazał się porywaczką. Również po niej niczego miłego nie mogłam się spodziewać. Była wróżką, więc także była śliczna, lecz nie wydawała się ani milsza, ani mniej skłonna do „zabawy" od towarzysza. Poza tym, jej ciało spowijał obcisły trykot lub coś bardzo podobnego i wyglądała w nim tak dobrze, że (fakt ten stanowił absolutnie wystarczający powód) natychmiast ją za to
znienawidziłam. - Mamy właściwą kobietę - oznajmiła. - Zakochaną w wampirach kurwę. Obawiam się, że ta z krótkimi włosami była trochę od tej atrakcyjniejsza. - Jak gdyby istoty ludzkie mogły być naprawdę ładne prychnął wróż. Nie było im zatem dość, że mnie porwali; musieli mnie jeszcze obrażać. Chociaż ich słowa były ostatnią rzeczą na świecie, jaką powinnam się martwić, w piersi zapłonęła mi od razu maleńka iskra gniewu. Mów tak dalej, dupku, pomyślałam. Tylko poczekaj, a mój pradziadek pokaże ci, gdzie raki zimują. Miałam nadzieję, że nie skrzywdzili ani Amelii, ani Bubby. Miałam nadzieję, że Billowi nic się nie stało. Miałam nadzieję, że Compton zadzwonił do Erica i do mojego pradziadka. Tak dużo nadziei! Skoro już przebywałam w świecie pobożnych życzeń, żałowałam, że Eric nie wychwycił umysłem mojego bardzo poważnego nieszczęścia i bardzo rzeczywistego strachu. Czy potrafi mnie wyśledzić dzięki moim emocjom? Gdyby umiał, byłoby cudownie, ponieważ nie da się ukryć - przepełniały mnie liczne emocje, o tak. Nigdy chyba nie byłam w gorszej sytuacji. Kiedy Bill i ja
wymieniliśmy krew, Compton powiedział, że będzie mnie w stanie znaleźć wszędzie. Miałam nadzieję, że mówił prawdę i że ta jego umiejętność nie osłabła z czasem. Byłam skłonna dać się uratować dosłownie każdemu! Byle szybko. Porywacz - wróż wsunął dłonie pod moje pachy i szarpnął mnie do pozycji siedzącej. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że ręce mam zdrętwiałe. Spojrzałam na nie i odkryłam, że są związane kawałkiem skórzanego rzemyka. Wróż oparł mnie o ścianę i zobaczyłam, że tak naprawdę nie znajdujemy się w żadnej grocie czy jaskini, lecz w jakimś opuszczonym budynku. Dach był dziurawy i przez otwór w nim widziałam gwiazdy na niebie. Zapach stęchlizny był jednak intensywny, niemal duszący, a towarzyszyła mu woń butwiejącego drewna i gnijącej tapety. W pomieszczeniu nie było żadnego przedmiotu poza moją torebką, którą rzucono w kąt, oraz starą fotografią w ramce, wiszącą krzywo na ścianie za wróżkami. Zdjęcie wykonano gdzieś na dworze, prawdopodobnie w latach dwudziestych albo trzydziestych dwudziestego wieku i przedstawiało czarnoskórą rodzinę. Wszyscy ubrali się elegancko do zdjęcia, i wyglądali na farmerów. Cóż, przynajmniej przebywałam nadal w moim świecie, choć pomyślałam, że pewnie już niedługo. Ponieważ mogłam, uśmiechnęłam się do porywaczy. - Mój pradziadek was zabije - poinformowałam ich.
Udało mi się nawet przybrać całkiem radosny ton. - Tylko poczekajcie. Wróż roześmiał się, odrzucając czarne włosy na plecy w geście typowym dla modeli na wybiegu. - Nigdy nas tu nie znajdzie. Prędzej podda się i ustąpi, niż miałby cię zobaczyć zabijaną w powolny i bolesny sposób. On tak kocha ludzi! - Powinien dawno temu odejść do Summerlandu mruknęła wróżka. - Przestając z ludźmi, wyginiemy jeszcze szybciej, niż dzieje się to teraz. A Breandan oddzieli nas od was. Będziemy bezpieczni. Niall jest stary. Jak gdyby przeterminował się na półkach czy coś. - Powiedzcie mi, że macie szefa - poprosiłam. Powiedzcie, że nie wy jesteście mózgami tej operacji. Miałam świadomość, że jestem trochę przymulona, prawdopodobnie na skutek czarów, które mnie wcześniej powaliły, ale wiedza, że nie jestem sobą, najwyraźniej nie powstrzymała mnie przed gadaniem. A szkoda! - Przysięgaliśmy wierność Breandanowi - obwieścił wróż z dumą, jak gdyby takie stwierdzenie cokolwiek mi wyjaśniało. Zamiast powiązać te słowa z arcywrogiem mojego pradziadka, całkiem bez sensu przypomniałam sobie w tym momencie chłopaka imieniem Brandon - chodziłam z nim do
liceum, gdzie grał w drużynie futbolowej na pozycji biegacza. Poszedł później na studia na Louisiana Tech, a następnie wstąpił do sił powietrznych. - Zrezygnował ze służby? - spytałam bez sensu. Wróż i wróżka zagapili się na mnie z całkowitym brakiem zrozumienia. Nie mogłam ich za to winić. - A komu twoim zdaniem służył? - spytała wróżka. Ciągle byłam na nią obrażona za to, że nie ceni mojej urody (prawie nazwała mnie poczwarą), toteż postanowiłam w ogóle z nią nie rozmawiać. - Więc jaki macie program? - spytałam wróża. - Czekamy na wieści o Niallu, który ma się ustosunkować do żądań Breandana - odparł. - Breandan zamknie nas wszystkich w naszym świecie i już nigdy więcej nie będziemy się musieli kontaktować z tobie podobnymi. Wówczas ten plan wydał mi się po prostu genialny, toteż chwilowo stanęłam po stronie Breandana. - Czyli że Niall nie chce, by do tego doszło? - spytałam, siląc się na stanowczy ton głosu. - Nie, Niall pragnie odwiedzać takich jak ty. Gdy Fintan ukrył wiedzę o was, tobie i twoim bracie, Niall zachował się lepiej, ale kiedy usunęliśmy Fintana... - Którego usuwaliśmy pomalutku! - wtrąciła wróżka i roześmiała się.
- ...Zdołał znaleźć dość informacji, by was wytropić. Więc my też was namierzyliśmy. Pewnego dnia odszukaliśmy dom twojego brata, a tam czekał na nas upominek... przed domem, w pikapie. Zdecydowaliśmy, że się z tym darem zabawimy. Pojechaliśmy za twoim zapachem do miejsca, gdzie pracujesz, i zostawiliśmy przed barem żonę twojego brata wraz z płodem, żeby wszyscy pojęli nasze zamiary. Teraz zamierzamy zabawić się z tobą. Breandan powiedział, że możemy zrobić z tobą co chcemy, poza zabiciem ciebie. Może zaczynałam myśleć szybciej i logiczniej? Tak czy owak, zrozumiałam, że mam do czynienia z „gorylami" i egzekutorami wroga mojego pradziadka. To oni zabili Fintana, oni też ukrzyżowali nieszczęsną Crystal. - Nie robiłabym tego na waszym miejscu - oznajmiłam w kompletnej desperacji. - To znaczy... nie radziłabym wam mnie krzywdzić. Ponieważ... co będzie, jeśli Breandan ostatecznie nie dostanie tego, czego chce? Co, jeśli Niall zwycięży? - Po pierwsze, to nie jest prawdopodobne - odparowała wróżka. Uśmiechnęła się. - Planujemy zwyciężyć, lecz najpierw zamierzamy się zabawić. Szczególnie, jeśli Niall zapragnie cię ujrzeć... Na pewno zażąda dowodu na to, że żyjesz, zanim się podda. Musimy więc na jakiś czas pozwolić ci oddychać. Ale im straszniejszy będzie twój los, tym
szybciej zakończy się wojna. Zauważyłam, że wróżka ma najdłuższe i najostrzejsze zęby, jakie widziałam kiedykolwiek u kogokolwiek. Na niektórych z nich widniały lśniące srebrne kropeczki. Ich dotyk mógłby się łączyć z potwornym bólem. Na widok tych zębów, strasznych i błyszczących, wyparowały mi z głowy chyba wszelkie pozostałości po zaklęciu, którym mnie poskromiono i zaczarowano. No i to był mój błąd. Przez następną godzinę byłam całkowicie i absolutnie przekonana, że przeżywam najdłuższe i najgorsze sześćdziesiąt minut w całym życiu. Uznałam to za zdumiewające - i szokujące - że można czuć tak okropny ból i nie umrzeć od niego. Cieszyłabym się, gdybym mogła umrzeć... Dużo wiem o ludziach, ponieważ codziennie czytam w ich myślach, o kulturze wróżek natomiast do tej pory nie wiedziałam zbyt wiele. Starałam się wierzyć, że nie wszystkie wróżki są tak bezduszne jak moi porywacze, numer jeden i dwa. Nie potrafiłam sobie na przykład wyobrazić, jak mój pradziadek śmieje się, widząc, że leci mi krew. Musiałam też mieć nadzieję, że nie cieszyłby się nacinaniem nożem ciała mojego czy innej istoty ludzkiej, tak jak cieszyła się tym zajęciem „moja" para wróżek.
Czytałam kiedyś w jakieś książce, że torturowana osoba podczas męki przebywała „gdzie indziej", oczywiście nie w sensie dosłownym. Ze wszystkich sił usiłowałam sobie znaleźć psychicznie „jakieś inne miejsce", niestety, przez cały czas pozostawałam - w każdym sensie tego słowa - w tym samym pomieszczeniu. Skupiłam się na twardych obliczach członków murzyńskiej rodziny farmerów, których dostrzegłam na fotografii, i żałowałam, że z powodu kurzu nie widzę ich dokładnie. Wolałabym też, żeby zdjęcie wisiało prosto. Nie miałam cienia wątpliwości, że przedstawiciele tej dobrej rodziny przeraziliby się, oglądając teraz widowisko z moim udziałem. W tych chwilach, gdy wróżki nie krzywdziły mnie, bardzo trudno było mi uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Nie wierzyłam, że nie śnię. Ciągle żywiłam nadzieję, że śni mi się szczególnie potworny koszmar, z którego obudzę się... raczej szybciej niż później. Od bardzo wczesnego dzieciństwa wiem, ile na świecie jest okrucieństwa - wierzcie mi, wiem! a jednak szokowała mnie radość, którą okazywały znęcające się nade mną istoty. Nie uważały mnie za osobę, nie miałam
dla nich ani osobowości, ani tożsamości. Nic ich nie obchodziły plany na życie, jakie snułam, przyjemności, którym pragnęłam się kiedyś oddawać. Nie byłam dla nich niczym więcej niż bezdomnym szczeniakiem albo żabą, którą złapali na brzegu strumienia. Jeśli chodzi o mnie, nie zrobiłabym czegoś tak strasznego ani szczeniaczkowi ani żabie! - Czy ona nie jest córką tych, których zabiliśmy? - spytał nagle wróż wróżkę, kiedy wrzeszczałam. - Tak. Próbowali przejechać przez wodę podczas powodzi - odpaliła wróżka, delektując się wspomnieniem. - Woda?! A przecież ten mężczyzna miał w sobie domieszkę krwi rodu nieba! Myśleli, że żelazo ich ochroni. - Duchy wodne cieszyły się, wciągając ich w odmęty dodał wróż. Moi rodzice nie zginęli zatem w wypadku. Zostali zamordowani! Mimo cierpienia odnotowałam ten fakt, chociaż w chwili obecnej nie potrafiłam sformułować emocji związanych z tą nowiną. Starałam się mówić w głowie do Erica - w nadziei, że może dzięki łączącej nas więzi wampir potrafi mnie tu znaleźć. Pomyślałam o jedynym innym dorosłym telepacie, którego znałam, czyli Barrym, i wysłałam mu kilka wiadomości - mimo że cholernie dobrze wiedziałam, że na
transmisję myśli dzieli nas zbyt duża odległość. Do końca życia będę się tego wstydzić, lecz pod koniec tej strasznej godziny brałam nawet pod uwagę próbę kontaktu z moim małym kuzynem Hunterem. Wiedziałam jednak, że chłopiec jest zbyt młody, więc w ogóle mnie nie zrozumie, a poza tym... nie, naprawdę nie mogłam zrobić czegoś takiego dziecku. Ostatecznie porzuciłam próżne rojenia i już tylko czekałam na śmierć. Kiedy oboje uprawiali seks, pomyślałam o Samie. Jakże byłabym szczęśliwa, mogąc zobaczyć go teraz. Chciałam wypowiedzieć imię kogoś, kto mnie kocha, lecz gardło miałam był zbyt ochrypłe od krzyku. Przemknął mi przez głowę pomysł zemsty. Tak, zapragnęłam, żeby para wróżek umarła, i to pragnienie było tak silne, że niemal paliło mi trzewia. Chciałam, żeby ktoś, jeden z moich nadnaturalnych przyjaciół - Claude, Claudine, Niall, Alcide, Bill, Quinn, Tray, Pam, Eric, Calvin czy Jason rozdarł ich oboje na strzępy, żeby odrywał im kończynę po kończynie. Albo może niech inne wróżki zabawią się z nimi równie długo, jak ci dwoje bawili się mną. Powiedzieli wcześniej, że Breandan kazał im mnie oszczędzić, lecz nawet komuś bez zdolności telepatycznych łatwo było się domyślić, że nie zamierzają go posłuchać. Nie
zatrzymają się, o nie. Dadzą się porwać zabawie i całkowicie się zapomną, tak jak w przypadku Fintana i Crystal. Nic ze mnie nie zostanie. Zaczęłam mieć pewność, że umrę. A później pojawiły się halucynacje. Wydało mi się, że widzę Billa, co wcale nie miało sensu. Compton prawdopodobnie znajdował się teraz na moim podwórzu za domem, zastanawiając się, gdzie jestem. Wciąż przebywał w świecie, który miał sens! Niemniej, mogłabym przysiąc, że widziałam go, jak skradał się za stworzeniami, które w chwili obecnej z rozkoszą bawiły się żyletkami. Bill położył palec na ustach, jak gdyby prosił mnie o milczenie. Ponieważ go tam w ogóle przecież nie było, a gardło miałam i tak zbyt zdarte (nie potrafiłam już nawet wydobyć z siebie porządnego krzyku), rzeczywiście się nie odezwałam; to było łatwe. Za Comptonem dostrzegłam czarny cień, cień zwieńczony blady płomieniem. Wróżka dźgnęła mnie ostrym sztyletem, który właśnie wyjęła z wysokiego buta. Ostrze błyszczało równie intensywnie jak jej zęby. Ona i wróż pochylili się nade mną, pragnęli bowiem chłonąć moją reakcję. Potrafiłam jedynie chrypliwie jęczeć. Twarz miałam pokrytą łzami i zaschniętą krwią. - Cichy rechot, jak u ropuchy - zauważył wróż.
- Posłuchaj jej tylko. Rechocz, ropuszko, rechocz dla nas. Uniosłam powieki i po raz pierwszy od wielu długich minut spojrzałam im w oczy. Przełknęłam ślinę i zebrałam całą siłę, jaka mi pozostała. Umrzecie oświadczyłam im z absolutnym przekonaniem. Obiecywałam im to już jednak przedtem i teraz nie zwrócili na to słowo większej uwagi niż za pierwszym razem. Wyszczerzyłam się w uśmiechu. Wróż miał ledwie tyle czasu, żeby zrobić zaskoczoną minę, gdyż sekundę później coś lśniącego błysnęło pomiędzy jego głową i ramionami. A potem, ku mojej wielkiej przyjemności, śliczny okrutnik rozpadł się na dwa kawałki, mnie zaś pokryty krople jego świeżej czerwonej krwi. Nowa krew spływała po mojej skórze, mocząc wcześniej zakrzepłą. Oczy jednak miałam czyste, więc dokładnie widziałam, jak blada ręka chwyta wróżkę za kark, podnosi ją i obraca wokół własnej osi. Szok porywaczki okazał się dla mnie niezwykle satysfakcjonujący, szczególnie gdy czyjeś zęby, prawie tak ostre jak jej własne, wbiły się w jej długą szyję. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Nie trafiłam do szpitala. Ale leżałam w łóżku i nie było to moje łóżko. Ciało miałam nieco czystsze niż wcześniej, zabandażowane i strasznie obolałe. Ból był naprawdę okropny, naprawdę. Miejsca, które były czystsze i zabandażowane - och, te nie sprawiały mi dolegliwości. Inne jednak... ból... no cóż, mogłam się go spodziewać, był zrozumiały i ściśle związany ze zdarzeniami. Na szczęście, przynajmniej nikt nie starał się mnie w tej chwili skaleczyć jeszcze bardziej. Podsumowując, uznałam, że czuję się świetnie. Miałam kilka luk w pamięci. Nie mogłam sobie przypomnieć, co się stało pomiędzy pobytem w zrujnowanej chałupie a znalezieniem się tutaj. Pamiętałam jakieś fragmenty, czyjeś ruchy i głosy, lecz nie byłam w stanie ułożyć ich w logicznie powiązany ciąg zdarzeń. Przypomniałam sobie, że porywacz numer jeden, czyli wróż, został rozcięty na dwoje i wiedziałam, że ktoś ugryzł porywaczkę numer dwa. Miałam nadzieję, że i ona nie żyje. Ale nie byłam pewna. Czy rzeczywiście widziałam Billa? Jeśli tak, czyj cień był za nim? Usłyszałam jakieś dziwne dźwięki. Odwróciłam bardzo nieznacznie głowę. Claudine, moja dobra wróżka, siedziała obok łóżka i robiła na drutach. Widok skupionej na robótce Claudine wydał mi się równie
surrealistyczny jak wcześniej obraz Billa wchodzącego do mojej sali tortur. Postanowiłam, że lepiej znów zasnąć - może był to tchórzliwy odwrót, pomyślałam jednak, że mam do niego prawo. - Nic jej nie będzie - odezwała się doktor Ludwig. Jej głowa zjawiła się teraz przy boku łóżka i stąd wiedziałam, że na pewno nie leżę na nowoczesnym łóżku szpitalnym. Doktor Ludwig zajmuje się przypadkami, z którymi nie można trafić do zwyczajnego szpitala dla ludzi, gdyż personel pouciekałby z krzykiem na ich widok, a laboratorium nie byłoby w stanie dokonać analizy krwi. Teraz widziałam tylko jej grube, szorstkie kasztanowe włosy, gdyż doktor Ludwig obeszła łóżko i ruszyła do drzwi. Miała też głęboki głos. Podejrzewałam, że jest hobbitką - hmm, tak naprawdę nie, chociaż bez wątpienia tak wyglądała. Jednak... nosiła przecież buty, prawda? Spędziłam kolejne kilka minut, starając się sobie przypomnieć, czy kiedyś dostrzegłam choćby w przelocie widok jej gołych stóp. - Sookie - powiedziała i jej oczy pojawiły się nagle obok mojego łokcia. - Czy lekarstwo działa? Nie wiedziałam, czy przyszła do mnie po raz drugi, czy też była tu przez cały czas, a ja znów na moment straciłam świadomość.
- Nie boli mnie tak bardzo - odparłam głosem bardzo chrypliwym i ściszonym. - Zaczynam się czuć trochę odrętwiała. To jest po prostu... wspaniałe. Pokiwała głową. - Tak - odparła. - Biorąc pod uwagę, że jesteś człowiekiem, miałaś strasznie dużo szczęścia. Wydało mi się to zabawne. Czułam się lepiej niż wtedy, gdy przebywałam w chałupie, ale nie mogłabym powiedzieć, że mam szczęście. Przez chwilę usiłowałam znaleźć w sobie dowody na szczęście, które jakoby miałam. Nie udało mi się. Byłam w rozsypce. Emocje, które mnie atakowały, wydawały się równie okaleczone jak moje ciało. - Nie - zaprzeczyłam zatem. Spróbowałam pokręcić głową, jednakże nawet środki przeciwbólowe nie mogły zmienić faktu, że na taki ruch za bardzo bolała mnie szyja. Napastnicy wielokrotnie mnie podduszali. - Żyjesz - wytknęła mi doktor Ludwig. Niby tak, ale przecież byłam cholernie blisko, czyż nie? Stałam nad przepaścią. Wyratowano mnie w ostatniej chwili. Gdyby ktoś uwolnił mnie wcześniej, może śmiałabym się przez całą drogę do sekretnej kliniki nadnaturalnych czy gdziekolwiek teraz tkwiłam. Ja jednak naprawdę patrzyłam śmierci w oczy; byłam na tyle blisko, że widziałam ją bardzo
dokładnie, ze wszystkimi szczegółami. I zbyt mocno cierpiałam. Trudno mi będzie to doświadczenie zapomnieć. Psychicznie i fizycznie dręczono mnie i nękano - moje ciało krojono, cięto, szczypano, gryziono; odnosiłam wrażenie, że z uczuciami działo się podobnie. Czułam się chropowata i szorstka, i nie wiedziałam, czy zdołam odzyskać dawną siebie, tę sprzed porwania. Opowiedziałam teraz te wszystkie emocje doktor Ludwig, tyle że w prostszych słowach. - Jeśli ci to pomoże, oni nie żyją - dodała. Tak, w rzeczy samej, myśl ta cholernie mi pomagała, nie ma co. Wcześniej żywiłam nadzieję, że nie wyobraziłam sobie faktów związanych ze śmiercią wróża i wróżki; przez chwilę bowiem bałam się trochę, że była to tylko rozkoszna fantazja. - Twój pradziadek ściął głowę Lochlanowi - ciągnęła. Czyli że tak miał na imię porywacz numer jeden, wróż. - A wampir Bill Compton wgryzł się w gardło siostrze Lochlana, Neave. Czyli wróżce, porywaczce numer dwa. - Gdzie jest teraz Niall? - spytałam. - Prowadzi wojnę - odrzekła twardo. - Nie będzie już więcej negocjacji, żadnych manewrów mających na celu zdobycie przewagi. Teraz jedynie się zabijają. - A Bill?
- Został paskudnie ranny - powiedziała. - Zanim Neave wykrwawiła się na śmierć, rzuciła się na niego ze sztyletem. I również go ugryzła. Niestety, zarówno sztylet, jak i koronki, które miała na zębach, były pokryte srebrem i ono trafiło do jego organizmu. - Wyzdrowieje? - spytałam. Wzruszyła ramionami. Pomyślałam, że serce mi pęknie. Miałam już dość tych wszystkich nieszczęść. Starałam się pomyśleć o czymś innym niż rany Billa. - A Tray? Jest tutaj? Przez chwilę przyglądała mi się z uwagą. Milczała. - Tak - powiedziała w końcu. - Muszę się z nim widzieć. I z Billem. - Nie. Nie możesz się ruszać. Jest dzień i Bill śpi. Eric przyjdzie do ciebie wieczorem, czyli za parę godzin. I przyprowadzi ze sobą przynajmniej jednego innego wampira. To pomoże. Wilkołak jest w zbyt złym stanie, żebyś mogła biedaka niepokoić. Nie docierały do mnie te uwagi. W głowie szalały mi różne myśli. Na szczęście, było już coraz lepiej i potrafiłam się koncentrować przez coraz dłuższe okresy. - Czy ktoś powiedział Samowi? Nie wiesz? Jak długo to wszystko trwa? Od ilu dni nie byłam w pracy?
Doktor Ludwig znowu wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Podejrzewam, że tak. Wydaje mi się, że Sam słyszał o wszystkim. - To dobrze. - Usiłowałam zmienić pozycję, lecz z bólu aż straciłam oddech. - Będę musiała wstać i iść do łazienki ostrzegłam ją. - Claudine - rzuciła po prostu doktor Ludwig. Moja kuzynka odłożyła robótkę i wstała z fotela na biegunach. Po raz pierwszy zauważyłam, że moja piękna dobra wróżka wygląda tak, jakby ktoś potraktował ją rębakiem do drewna. Ramiona miała obnażone, więc widziałam na nich zadrapania, otarcia i przecięcia. Jej twarz bynajmniej nie prezentowała się lepiej. Claudine uśmiechnęła się do mnie, lecz jakoś boleśnie. Kiedy mnie podniosła, poczułam, że wymaga to od niej wysiłku. Wcześniej, gdyby tylko chciała, bez problemu potrafiłaby dźwignąć wielkiego cielaka. - Przepraszam - bąknęłam. - Potrafię iść sama. Jestem pewna, że tak. - Nie myśl o tym - odparła. - Zobacz, już jesteśmy na miejscu. Kiedy skorzystałam z toalety, wróżka podniosła mnie i po chwili znalazłam się z powrotem w łóżku. - Co ci się stało? - spytałam ją. Doktor Ludwig odeszła
bez słowa. - Wpadłam w zasadzkę - odparła swoim słodkim głosem. - Jakieś głupie skrzaty i jeden wróż imieniem Lee. - Domyślam się, że były sprzymierzone z tym Breandanem? Claudine pokiwała głową, a potem rozłożyła robótkę. Okazało się, że robi maleńki sweterek. Zastanawiałam się, czy jest na elfa. - Tak - przyznała. - Na szczęście teraz są już kupką kości i mięsa. Usłyszałam w jej głosie duże zadowolenie. W tym tempie moja dobra wróżka nigdy nie zostanie aniołem. Nie byłam zupełnie pewna, jak powinien się dokonywać postęp w tym kierunku, prawdopodobnie jednak nie poprzez redukcję innych istot do ich części składowych. - To dobrze - oceniłam. Im więcej stronników Breandana trafi na godnych siebie przeciwników, tym lepiej. - Widziałaś Billa? - Nie - odrzekła, wyraźnie niezainteresowana. - A gdzie jest Claude? - spytałam. - Jest bezpieczny? - Z dziadkiem - stwierdziła i po raz pierwszy wyglądała na zmartwioną. - Starają się znaleźć Breandana. Dziadek uznał, że jeśli go odszukają i usuną, zwolennicy Breandana nie będę mieli innego wyjścia, jak tylko przerwać wojnę i złożyć
przysięgę Niallowi. - Och - mruknęłam. - A ty nie poszłaś, bo...? - Strzegę ciebie - odparła po prostu. - Ale, żebyś nie myślała, że wybrałam mniej niebezpieczną misję, jestem pewna, że Breandan spróbuje nas tutaj znaleźć. Na pewno jest bardzo rozgniewany. Teraz, gdy jego ulubieni zabójcy nie żyją, musi sam wejść do świata ludzi, którego tak strasznie nienawidzi. Wiesz, kochał Neave i Lochlana. Towarzyszyli mu od stuleci i oboje byli jego kochankami. - Fuj - powiedziałam od serca, a może prosto z trzewi. - A fe. - Nie potrafiłam nawet myśleć o tym, jaki rodzaj „miłości" uprawiali. To, co widziałam wcześniej, nie wyglądało jak fizyczna miłość. - Poza tym, nigdy nie zarzucałam ci wyboru najmniej niebezpiecznej misji - dodałam, gdy w końcu zapanowałam nad napływającymi mdłościami. - Cały ten świat jest niebezpieczny. Claudine posłała mi ostre spojrzenie. - Jakiego typu imieniem jest „Breandan"? - zapytałam po chwili, w trakcie której obserwowałam błyskające druty w rękach wróżki. Pracowała niezwykle szybko i z polotem. Nie byłam pewna, jak będzie wyglądał efekt ostateczny, ale na razie puszysty zielony sweterek prezentował się całkiem ładnie. - Irlandzkie - wyjaśniła. - W tej części świata wszystkie
najstarsze imiona są irlandzkie. Claude i ja też takie kiedyś mieliśmy. Wydawało mi się to głupie. Dlaczego nie możemy wybrać sobie takich, jakie nam się podobają? Nikt nie potrafi wymówić tych imion poprawnie ani ich przeliterować. Powiedziałabym, że moje dawne imię brzmi jak odgłos kota, który kaszle, wypluwając połknięty kłębek sierści. Siedziałyśmy w milczeniu przez kilka minut. - Dla kogo jest ten mały sweterek? Planujesz coś radosnego? spytałam swoim nowym chrapliwym, świszczącym głosem. Starałam się brzmieć żartobliwie, ale zamiast tego własny głos przyprawił mnie o gęsią skórkę. - Tak - odparła tonem serio. Podniosła głowę i spojrzała na mnie. Oczy jej błyszczały. - Będę miała dziecko. Czystej krwi wróżkę. Jej odpowiedź zaskoczyła mnie, niemniej jednak spróbowałam przyjąć ją najszerszym uśmiechem, na jaki mogłam się zdobyć. - Och, to świetnie! - oszacowałam. Zastanawiałam się, czy w złym guście byłoby zapytać, kim jest ojciec dziecka. Uznałam, że tak, że lepiej nie pytać. - Tak - przyznała poważnie. - To cudowne zdarzenie. Nie
jesteśmy właściwie zbyt płodną rasą, a z powodu ogromu żelaza znajdującego się na świecie nasz przyrost naturalny jeszcze bardziej maleje. Nasza liczebność spada z każdym stuleciem. Miałam wielkie szczęście. To jedna z przyczyn, dla których nigdy nie poszłam do łóżka z człowiekiem, chociaż od czasu do czasu zakochiwałam się. Niektórzy mężczyźni są tacy zachwycający... Ale nie chciałam marnotrawić okresu płodnego z ludźmi. Zawsze zakładałam, że Claudine nie sypia z żadnym z licznych wielbicieli, ponieważ chodzi o jej upragniony awans do statusu anioła. - Więc tato jest wróżem - zauważyłam. Robiłam uniki, usiłowałam jednak poznać tożsamość wybranka mojej opiekunki. - Spotykałaś się z nim przez jakiś czas? Claudine roześmiała się. - Wiedziałam, że mam okres płodny i wiedziałam, że on również jest w tym okresie. Nie jesteśmy też zbyt blisko spokrewnieni. No i spodobaliśmy się sobie. - Pomoże ci wychować dziecko? - O tak, będzie niedaleko, żeby strzec jej podczas jej wczesnych lat. - Mogę go poznać? - spytałam. Naprawdę cieszyłam się ze szczęścia Claudine, chociaż w jakiś dziwnie odległy sposób.
- Oczywiście... jeśli wygramy tę wojnę i wciąż będzie możliwe przejście pomiędzy światami - odparła. - Wiesz, on przebywa głównie w naszym świecie. Nie przepada za towarzystwem ludzi. - Powiedziała to tonem osoby, która mówi, że ktoś ma alergię na kocią sierść. - Gdyby jednak Breandan zwyciężył, wówczas świat wróżek zostanie odcięty od waszego i wszystko, co tu zbudowaliśmy, zniknie. Przestaną być dla nas dostępne wspaniałe rzeczy, które wynaleźli ludzie, a których możemy używać, pieniądze wykorzystywane do finansowania wynalazków... to wszystko zniknie. A pobyt wśród ludzi jest taki... upajający. Emanują tak wielką energią, tak licznymi zachwycającymi emocjami. Są po prostu... zabawni. Ten nowy temat stanowił przyjemne oderwanie od rzeczywistości i chętnie bym pogawędziła, tyle że bolało mnie gardło, a kiedy nie odpowiedziałam, Claudine również straciła zainteresowanie rozmową. Chociaż wróciła do robótki, po kilku minutach z niepokojem zauważyłam, że staje się coraz bardziej spięta i czujna. Usłyszałam też hałasy w korytarzu, jak gdyby parę osób chodziło po budynku w pośpiechu. Ostatecznie Claudine wstała, podeszła do wąskich drzwi wyjściowych i wyjrzała. Zrobiła to jeszcze dwukrotnie, a za trzecim razem zamknęła drzwi na klucz. Spytałam ją, czego się obawia.
- Kłopotów - odparła. - I Erica. Co oznacza jedno i to samo, pomyślałam. - Są tutaj inni pacjenci? To coś w rodzaju szpitala? - Tak - przyznała. - Ale Ludwig i jej pomocnice ewakuują teraz tych pacjentów, którzy mogą chodzić. Wcześniej przypuszczałam, że nie zdołam już znieść więcej strachu, okazało się jednak, że znów ogarniają mnie podobne emocje, zwłaszcza że częściowo udzielało mi się napięcie wróżki. Jakieś trzydzieści minut później wróżka podniosła głowę i wiedziałam, że nasłuchuje z uwagą. - Nadchodzi Eric - powiadomiła mnie wreszcie. - Będę musiała zostawić cię z nim. Nie potrafię ukrywać swojego zapachu, jak robi to dziadek. Wstała i przekręciła klucz w zamku, po czym otworzyła drzwi. Northman wszedł bardzo cicho; w jednej chwili patrzyłam na puste drzwi, a w następnej wypełniała je już jego sylwetka. Claudine zebrała swoje przybory i opuściła pokój, trzymając się najdalej jak mogła w tak niewielkim pomieszczeniu. Nozdrza wampira rozszerzyły się, gdy poczuł przyjemny zapach wróżki. Potem moja opiekunka odeszła, a Eric stanął obok łóżka i patrzył na mnie. Nie byłam z tego powodu ani szczęśliwa, ani nawet zadowolona, wiedziałam
więc, że nawet nasza więź się wyczerpała, przynajmniej tymczasowo. Ilekroć usiłowałam zrobić jakąś minę, bardzo bolała mnie twarz, którą bez wątpienia szpeciły siniaki i rozcięcia. Lewym okiem widziałam strasznie nieostro. Nie potrzebowałam lustra, bo i bez niego miałam świadomość, jak tragicznie wyglądam. Ale w chwili obecnej w ogóle mnie to nie obchodziło. Na mój widok Eric bardzo starał się zapanować nad wściekłością, ale zupełnie mu się to nie udało. - Pieprzone wróżki - warknął. Nie mogłam sobie przypomnieć, żeby kiedyś w mojej obecności przeklinał. - Martwe teraz - wyszeptałam, próbując mówić jak najmniej. - Tak. Szybka śmierć była dla nich zbyt dobra. Skinęłam głową (na ile mogłam); całkowicie się z nim zgadzałam. Faktycznie, niemal warto byłoby przywrócić je do życia, po to, by zabić je ponownie, lecz tym razem dużo wolniej. - Zamierzam obejrzeć twoje rany - powiedział Eric. Uprzedził, gdyż nie chciał mnie przestraszyć. - Okej - wyszeptałam. Wiedziałam, że widok będzie dość odrażający. To, co zauważyłam, podciągając koszulę nocną w łazience, było tak straszne, że natychmiast straciłam ochotę na dokładniejszy
ogląd własnego ciała. Z kliniczną precyzją Eric złożył koc i kołdrę. Miałam na sobie zwyczajną szpitalną koszulę (a można by pomyśleć, że szpital dla nadnaturalnych postara się o jakiś bardziej egzotyczny ciuch) i oczywiście zadarła mi się nad kolana. Wszędzie na nogach miałam ślady po ugryzieniach... głębokie ślady, tak głębokie, że dostrzegłam wygryzione dziury. Gdy na nie patrzyłam, zastanowiłam się, czy nie grałam przypadkiem w filmie o rekinach wyświetlanym na Discovery Channel. Doktor Ludwig zabandażowała najgorsze rany i byłam pewna, że pod białą gazą znalazłabym szwy. Eric stał przez długą chwilę kompletnie nieruchomo. - Unieś koszulę - poprosił wreszcie, lecz kiedy uprzytomnił sobie, jak słabe mam dłonie i ramiona, zrobił to sam. Moi prześladowcy najokrutniej znęcali się nad miękkimi miejscami, więc widok był naprawdę nieprzyjemny, wręcz obrzydliwy. Raz rzuciłam okiem i nie zamierzałam patrzeć więcej. Zamknęłam oczy, niczym dziecko, które przypadkiem trafiło do kina na horror. Och, nic dziwnego, że ból był tak paskudny. Uświadomiłam sobie, że nigdy już nie będę tą samą osobą, ani fizycznie, ani w sensie emocjonalnym. Po zajmującej długi czas kuracji Eric przykrył mnie.
- Wrócę za minutę - powiedział. Słyszałam, że wyszedł z pokoju. Wrócił bardzo szybko z paroma butelkami Czystej Krwi. Postawił je na podłodze obok łóżka. - Przesuń się - polecił, a ja spojrzałam na niego zdezorientowana. - Przesuń się - powtórzył niecierpliwie. W tym momencie zdał sobie sprawę, że nie mogę się ruszać, wsunął mi więc jedną rękę pod plecy, a drugą pod kolana i z łatwością przełożył moje ciało na łóżku. Na szczęście, było ono znacznie większe niż zwykłe, szpitalne, toteż nie musiałam leżeć na boku, a Northman i tak się mieścił. - Będę cię teraz karmił - powiedział. - Co takiego? - Zamierzam dać ci swojej krwi. W przeciwnym razie twoje rany będą się goiły tygodniami. Nie mamy tyle czasu. Mówił tak energicznym i rzeczowym tonem, że poczułam nareszcie rozluźnienie mięśni barków i ramion. Wcześniej nie miałam pojęcia, jak strasznie zostałam ranna. Eric przegryzł sobie skórę na przegubie dłoni i przyłożył ją przecięciem do moich ust. - Masz - oznajmił tonem, z którego wynikało, że nie bierze pod uwagę odmowy. Wsunął mi drugą rękę pod kark i uniósł moją głowę. Nie
było w tym niczego zabawnego ani erotycznego, jak wtedy, gdy przygryzaliśmy się podczas igraszek miłosnych. A ja przez moment zastanawiałam się nad własną ślepą uległością. Tak, cóż, Eric oznajmił, że nie mamy czasu. Z jednej strony, wiedziałam, co chciał przez to powiedzieć, a z drugiej, byłam zbyt słaba, więc nie potrafiłam pojąć czynnika czasowego inaczej niż jako fakt ulotny i niemal pozbawiony znaczenia. Otworzyłam usta i przełknęłam krew. Czułam tak duży ból i byłam tak przerażona uszkodzeniami, jakich doznało moje ciało, że nie zastanawiałam się dłużej nad znaczeniem tego, co robię. Wiedziałam, jak szybkie będą skutki przyjęcia wampirzej krwi. W pewnej chwili nadgarstek Erica zasklepił się i Northman musiał przegryźć skórę i żyłę jeszcze raz. - Jesteś pewny, że powinieneś to robić? - spytałam wtedy. Gardło zafalowało mi boleśnie i pożałowałam, że próbowałam wypowiedzieć całe zdanie. - Tak - zapewnił mnie. - Wiem, ile to jest zbyt dużo. Zanim tu przyszedłem, specjalnie więcej wypiłem. Musimy postawić cię szybko na nogi. Musisz chodzić. Zachowywał się w taki praktyczny sposób, że moje samopoczucie trochę się poprawiło. To dobrze, bo litości chybabym nie zniosła. - Chodzić?
Na samą myśl poczułam niepokój. - Tak. W każdej chwili stronnicy Breandana mogą znaleźć to miejsce. I znajdą je! Wytropią cię obecnie bez trudu dzięki twojej woni. Pachniesz wróżkami, które cię skrzywdziły. A teraz ludzie Breandana odkryli, jak bardzo Niall cię kocha - tak bardzo, że jest w stanie zabijać dla ciebie osobniki własnej rasy. Wiesz, wyśledzenie ciebie bardzo, bardzo by ich uszczęśliwiło. Na myśl o kolejnych kłopotach przestałam pić i zaczęłam płakać. Eric pogłaskał mnie delikatnie po twarzy, ale potem polecił: - Przestań, i to już. Musisz być silna. Jestem z ciebie strasznie dumny, słyszysz? - Dlaczego? Przyłożyłam sobie do ust jego przegub i znów zaczęłam ssać. - Wciąż jesteś cała. Lochlan i Neave sporo wampirów i wróżek rozdarli na strzępy... dosłownie... ale ty przeżyłaś, zachowałaś osobowość, a i twoja wrażliwość pozostała nietknięta. - Zostałam uratowana. Zrobiłam głęboki wdech i ponownie pochyliłam się nad nadgarstkiem wampira. - Przetrwałabyś dużo więcej.
Eric podniósł butelkę z Czystą Krwią i szybko ją wypił. - Wolałabym nie... - zaczęłam, po czym wzięłam kolejny głęboki wdech, zdając sobie sprawę, że gardło nadal mnie boli, ale już nie tak bardzo. - Niemal nie chciałam żyć po ich... Northman pocałował mnie w czoło. - Ale żyjesz. A oni nie. Jesteś moja i będziesz moja. Tamci cię nie dopadną. - Naprawdę sądzisz, że przyjdą? - Tak. Pozostałe siły Breandana znajdą ten szpital prędzej czy później, nawet jeśli on sam nie zjawi się tutaj osobiście. Breandan nie ma nic do stracenia, a pragnie zachować dumę. Obawiam się, że wkrótce nas tu odszukają. Ludwig wyprowadziła stąd prawie wszystkich innych pacjentów. Odwrócił się lekko ku drzwiom, jakby słuchał. - Tak, większość już odeszła. - Zatem, kto jeszcze tu jest? - Bill jest w sąsiedniej sali. Przyjmuje krew od Clancy'ego. - Nie zamierzałeś dać mu swojej? - Gdyby okazało się, że jesteś nieuleczalnie ranna... nie, wtedy pozwoliłbym mu zgnić. - Dlaczego?! - spytałam. - Przecież przyszedł mnie uratować. Dlaczego wkurzyłeś się na niego? I gdzie właściwie byłeś?
Gniew aż kipiał mi w gardle. Eric cofnął się o centymetr, co stanowiło potężną reakcję jak na wampira w jego wieku. Zapatrzył się w dal. Sama nie mogłam uwierzyć, że mówię takie rzeczy. - Oczywiście nie miałeś obowiązku mnie odszukać ciągnęłam - ale miałam nadzieję... przez cały czas miałam nadzieję, że się zjawisz, modliłam się, żebyś przyszedł, stale zadawałam sobie pytanie, czy potrafisz mnie usłyszeć... - Zabijasz mnie - wydyszał. - Zabijasz. - Drżał obok mnie, jakby ledwie mógł znieść moje słowa. - Wyjaśnię... powiedział przyciszonym głosem. - Wyjaśnię ci, a ty zrozumiesz. Ale nie teraz, teraz nie mamy na to dość czasu. Jak przebiega kuracja, lepiej się już czujesz? Zastanowiłam się nad swoim stanem. Nie czułam się tak okropnie jak przed przyjęciem krwi. Miejsca po ugryzieniach swędziały prawie nie do wytrzymania, ale to tylko oznaczało, że rany się goją. - Zaczynam odnosić wrażenie, że będzie lepiej - odparłam ostrożnie. - Och, jest tu wciąż Tray Dawson? Popatrzył na mnie z bardzo poważną miną. - Tak, nie można go zabrać. - Dlaczego? Czemu doktor Ludwig go nie zabrała? - Nie przeżyłby transportu. - O nie - jęknęłam.
Mimo wszystkiego co przeszłam, znów byłam teraz zaszokowana. - Bill powiedział mi o wampirzej krwi, którą wilkołak przyjął. Wróżki miały nadzieję, że wpadnie po niej w szał i zrobi ci krzywdę, ale wystarczyło im, że cię opuścił i przestał pilnować. Lochlan i Neave trochę się spóźnili. Paru wojowników Nialla znalazło ich i zaatakowało. Musieli walczyć. Później postanowili obserwować twój dom. Chcieli mieć pewność, że Dawson nie przybędzie ci na pomoc. Bill zadzwonił do mnie i powiedział, że będziecie pod domem Traya. Tyle że do tego czasu wróżki zdążyły już wilkołaka schwytać. Zabawiały się z nim... zanim złapały ciebie. - Jest tak bardzo chory? Myślałam, że do tej pory skutki spożycia zepsutej wampirzej krwi już się ulotniły. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że ten wielki facet, najtwardszy wilkołak, jakiego znałam, został pokonany. - W wampirzej krwi, której użyli, znajdowała się trucizna. Nigdy nie wypróbowali jej na żadnym wilkołaku, tak przypuszczam, ponieważ zaczęła działać dopiero po długim czasie. A gdy już zaczęła działać, mogli zabawiać się z Trayem, jak chcieli... Dasz radę wstać? Starałam się zmusić mięśnie do wysiłku. - Chyba jeszcze nie. - Zaniosę cię. - Dokąd?
- Bill chce z tobą pomówić. Musisz być dzielna. - Moja torebka - jęknęłam. - Potrzebuję z niej czegoś. Eric bez słowa postawił obok mnie na łóżku torebkę z miękkiego materiału, która dziwnym trafem nie została ani zniszczona, ani poplamiona. W olbrzymim skupieniu zdołałam otworzyć ją i wsunąć do środka rękę. Gdy Northman zobaczył, co wyjmuję z torebki, zmarszczył brwi, w tym samym momencie jednak usłyszał za drzwiami coś, co go zaalarmowało. Wstał, chwycił mnie i podniósł, a potem wraz ze mną wyprostował się tak łatwo, jakbym była talerzem ze spaghetti. Przy drzwiach zatrzymał się, a ja zdołałam przekręcić gałkę. Eric wsunął stopę w uchylone drzwi, otworzył je szerzej i wyszliśmy na korytarz. Widziałam, że znajdujemy się w jakimś starym budynku, prawdopodobnie dawnej siedzibie niewielkiego przedsiębiorstwa, którą przystosowano do obecnych celów. W korytarzu ujrzałam liczne drzwi, w połowie drogi dostrzegłam też oszklony pokój - zapewne jakieś stanowisko kontrolne. Przez szybę, po jego drugiej stronie zauważyłam mroczny magazyn. Paliło się w nim kilka słabych świateł, więc widziałam, że pomieszczenie jest prawie puste, poza kilkoma rupieciami, takimi jak zniszczone półki i części maszyn. Zboczyliśmy w prawo i dotarliśmy pod salę na końcu korytarza. Znów przekręciłam gałkę, tym razem chwycenie jej
i obrócenie okazało się znacznie mniej bolesne. W środku stały dwa łóżka. Bill leżał na tym po prawej, a Clancy siedział na plastikowym krześle przysuniętym do jego boku. „Karmił" Billa w ten sam sposób, w jaki Eric wcześniej mnie. Skóra Comptona była szarawa. Policzki miał zapadnięte. Wyglądał jak śmierć. Na drugim łóżku leżał Tray Dawson. Jeśli Bill wyglądał na umierającego, to, wnosząc z wyglądu Traya, wilkołaka można by jedynie nazwać martwym. Twarz miał sinoniebieską. Odgryziono mu jedno ucho. Spuchniętych powiek zapewne nie byłby w stanie unieść. Jego twarz pokrywały plamy zakrzepłej krwi. A widziałam właściwie tylko jego twarz. Ręce ułożono mu wprawdzie na kołdrze, lecz obie unieruchomiono szynami i owinięto. Eric ułożył mnie obok Comptona. Bill otworzył oczy i, na szczęście, przynajmniej one były takie jak dawniej: ciemne, przepastne. Przestał ssać krew Clancy'ego, ale nie poruszył się ani nie wyglądał lepiej. - Ma w organizmie srebro - powiedział cicho Clancy. Trucizna dotarła już do każdej części jego ciała. Żeby ją wypłukać potrzeba będzie dużo więcej krwi. Chciałam spytać: „Czy on wydobrzeje?", ale nie potrafiłam, nie w obecności leżącego tam Billa. Clancy wstał z
miejsca przy łóżku i zaczęli z Erikiem rozmowę szeptem bardzo przykrą, jeśli mina Comptona stanowiła jakąś wskazówkę. - Jak się miewasz, Sookie? Uleczysz się? - spytał Bill, po czym głos mu się załamał. - Dokładnie o to samo chciałam spytać ciebie - odparłam. Żadne z nas nie miało siły ani energii, żeby odpowiadać sobie wymijająco. - Przeżyjesz - powiedział, zadowolony. - Wyczuwam, że Eric dał ci zastrzyk swojej krwi. I tak byś wyzdrowiała, ale jego krew pomoże przyśpieszyć zabliźnianie się ran. Wybacz, że nie dotarłem szybciej. - Uratowałeś mi życie! - Widziałem, jak cię zabierali - stwierdził. - Co takiego? - Widziałem, jak cię zabierali. - I nie... - Chciałam spytać: „I nie powstrzymałeś ich?", lecz wydało mi się to za bardzo okrutne. - Wiedziałem, że nie zdołam pokonać obojga - oznajmił po prostu. - Gdybym rzucił się na nich, a oni by mnie zabili, nic by cię nie ocaliło, zginęłabyś. Strasznie niewiele wiem o wróżkach, mimo to jednak słyszałem o Neave i jej bracie. Te kilka zdań wyraźnie go wyczerpało. Usiłował odwrócić głowę na poduszce, żeby mi spojrzeć wprost w twarz, ale
zdołał jedynie poruszyć ją o centymetr czy dwa. Jego ciemne włosy wydawały się cienkie i matowe, a skóra straciła blask, który uznałam za tak piękny, gdy po raz pierwszy go zobaczyłam. - Więc zadzwoniłeś do Nialla? - spytałam. - Tak - przyznał, ledwie poruszając wargami. - A raczej zadzwoniłem do Erica, powiedziałem mu, co widziałem, i poprosiłem, żeby powiadomił Nialla. - Gdzie był ten stary dom? - spytałam. - Na północ stąd, w Arkansas - odparł. - Minęło trochę czasu, zanim cię wytropiłem. Gdyby jechali samochodem... jednak nie, przenieśli się przez swój świat, świat wróżek, i wyśledziliśmy was tylko dzięki mojemu zmysłowi węchu i wiedzy Nialla o ich magii. W końcu! Przynajmniej twoje życie uratowaliśmy. Sądzę, że dla wilkołaka było za późno. Nie wiedziałam, że Tray był w chałupie. Co prawda, taka świadomość nic by wtedy nie zmieniła, ale może czułabym się mniej samotna. Prawdopodobnie właśnie dlatego dwie wróżki nie pozwoliły mi go zobaczyć. Mogłabym się założyć, że mało było zagadnień z zakresu psychologii tortury, których Neave i Lochlan nie znali i nie potrafili zastosować w praktyce. - Jesteś pewny, że on... - Kochanie, popatrz na niego.
- Jeszcze nie umarłem - wymamrotał Tray. Usiłowałam wstać i podejść do niego. Jak się okazało ciągle jeszcze nie byłam w stanie, niemniej jednak odwróciłam się twarzą do wilkołaka. Łóżka stały tak blisko siebie, że bez trudu wszystko słyszałam, a on, sądzę, że mniej więcej wyczuwał, gdzie leżę. - Tray - szepnęłam. - Tak mi przykro. Pokręcił głową. - Moja wina. Powinienem wiedzieć... kobieta w lesie... nie była dobra. - Zrobiłeś, co mogłeś. Gdybyś stawił jej opór, zostałbyś zabity. - Ale teraz umieram - stwierdził. Widziałam, że usiłuje otworzyć oczy. Udało mu się przez chwilę spojrzeć prosto na mnie. - Moja własna pieprzona wina - upierał się. Nie potrafiłam przestać płakać. Wilkołak chyba tracił przytomność. Powoli odwróciłam się od niego ku Billowi. Teraz jego cera wyglądała nieco lepiej. - Za nic bym nie pozwolił, żeby cię skrzywdzili powiedział. - jej sztylet był ze srebra, miała też srebrne koronki na zębach.... zdołałem rozedrzeć jej gardło, ale nie umarła wystarczająco szybko.... Walczyła do końca. - Clancy dał ci krew - zauważyłam. - Wydobrzejesz. - Być może - zgodził się głosem jak zawsze chłodnym i
opanowanym. - Czuję się teraz trochę silniejszy. Będę mógł przetrwać walkę. Czasu będzie dość. Poczułam taki wstrząs, że przez chwilę nie mogłam się odezwać. Przecież wampiry umierają jedynie od ciosu kołkiem lub gdy ktoś zetnie im głowę. Albo jeśli zarażą się wirusem sino - AIDS i dochodzi do poważnych powikłań. Ale zatrucie srebrem? - Bill - mruknęłam natarczywie. Myślałam o tak wielu sprawach, które chciałam mu powiedzieć. Wcześniej Compton zamknął oczy, teraz jednak otworzył je i popatrzył na mnie. - Nadchodzą - oznajmił Eric i wszystkie słowa zamarły mi w gardle. - Ludzie Breandana? - spytałam. - Tak - odparł Clancy lakonicznie. - Znaleźli nas po twoim zapachu. Nawet teraz okazywał mi pogardę, jak gdybym nie potrafiła nawet porządnie pozbyć się zapachu. Northman wyjął bardzo długi nóż z pochewki na biodrze. - Żelazo - oświadczył z uśmiechem. Bill również się uśmiechnął, ale nie był to uśmiech przyjemny. - Zabij tylu, ilu zdołasz - poprosił silniejszym głosem. Clancy, pomóż mi wstać.
- Nie - zabroniłam. - Najdroższa - powiedział Bill bardzo oficjalnym tonem zawsze cię kochałem i służąc tobie, z dumą umrę. Kiedy odejdę, zmów za mnie modlitwę w prawdziwym kościele. Clancy pochylił się, chcąc pomóc Billowi wstać z łóżka. Równocześnie posłał mi bardzo nieprzyjazne spojrzenie. Compton kołysał się na nogach. Był teraz słaby jak człowiek. Zrzucił szpitalną koszulę i stanął ubrany jedynie w związane tasiemką spodnie od piżamy. Ja także nie chciałam umierać w szpitalnej koszuli. - Ericu, masz dla mnie jakiś nóż? - spytał Bill, a Eric, nie odwracając się od drzwi, podał mu krótszą wersję własnego ostrza, tego, które dla mnie wyglądało prawie jak mały miecz. Clancy również był uzbrojony. Nikt nie wspomniał słowem, że można by przesunąć Traya. Zerknęłam na niego i pomyślałam, że może już nie żyje. Zadzwonił telefon komórkowy Erica, a ja z wrażenia aż podskoczyłam o parę centymetrów. - Tak? - rzucił oschle w słuchawkę Northman. Wysłuchał rozmówcy, a potem się rozłączył. Niemal się roześmiałam się, gdyż nagle fakt, że nadnaturalni kontaktują się przez komórki, wydał mi się ogromnie zabawny. Ale gdy popatrzyłam na Billa, który z szarą twarzą stał oparty o ścianę,
przestałam uważać, że jeszcze cokolwiek na świecie wyda mi się znów zabawne. - Niall i jego wróżki są w drodze - oznajmił nam Eric tak spokojnym, pewnym głosem, jakby czytał nam opowieść o giełdzie papierów wartościowych. - Breandan zablokował wszystkie inne portale prowadzące do krainy wróżek. Teraz działa tylko to jedno wejście. Czy dotrą na czas, nie wiem. - Jeśli to przeżyję - wtrącił Clancy - zażądam, żebyś zwolnił mnie z przysięgi, Ericu, i poszukam sobie innego pana. Pomysł umierania w obronie zwykłej kobiety jest dla mnie odrażający, bez względu na to, jakie są jej związki z tobą. - Jeśli umrzesz - odparował Eric - to umrzesz, ponieważ ja, twój szeryf, kazałem ci walczyć w bitwie. Powód nie jest ważny. Clancy pokiwał głową. - Tak, mój panie. - Ale jeśli przeżyjesz, zwolnię cię z danego słowa. - Dziękuję, Ericu. O Jezu! Miałam nadzieję, że są szczęśliwi teraz, kiedy to ustalili. Bill nadal się kołysał, jednakże zarówno Eric, jak i Clancy patrzyli na niego wyłącznie z aprobatą. Nie byłam w stanie słyszeć tego, co słyszeli oni, lecz kiedy wrogowie podchodzili,
napięcie w pomieszczeniu bez wątpienia sięgało prawie zenitu. Podczas gdy obserwowałam Billa, który czekał z widocznym spokojem na śmierć, przypomniało mi się, jak go poznałam: był pierwszym wampirem, jakiego spotkałam, pierwszym mężczyzną, z którym poszłam do łóżka i pierwszym, którego pokochałam. Wszystko, co stało się później, skalało te wspomnienia, ale teraz na chwilę zapomniałam o tym wszystkim i znów kochałam go tak, jak na początku. Nagle ktoś roztrzaskał drzwi; zobaczyłam błysk ostrza topora. I usłyszałam wysokie, piskliwe okrzyki poparcia - w ten sposób inne wróżki zachęcały do boju osobnika z toporem. Postanowiłam także wstać, ponieważ uznałam, że wolę zginąć, stojąc na nogach, niż leżąc w łóżku. Przynajmniej tyle odwagi we mnie jeszcze zostało. Może, ponieważ miałam w sobie krew Erica, wyczułam też płonący w nim szał bitewny. Nic tak nie pobudzało Erica jak perspektywa dobrej walki. Starałam się wstać. Odkryłam, że mogę chodzić, chociaż trochę. Pod ścianą stały drewniany kule. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy kiedyś w ogóle takie widziałam, lecz w tym szpitalu żadne wyposażenie nie wyglądało na standardowe. Chwyciłam kulę za dolną część, podniosłam, oceniając jej ciężar, gdyż chciałam wiedzieć, czy dam radę nią
wymachiwać. Odpowiedź brzmiała: „Prawdopodobnie nie". Istniało duże niebezpieczeństwo, że wymachując, przewrócę się, ale stwierdziłam, że aktywność jest lepsza niż bierność. Tymczasem miałam w ręku dwa rodzaje broni, które wyjęłam z torebki, a na kulach przynajmniej mogłam się wesprzeć. Wszystko to działo się naprawdę szybko. Drzwi zostały roztrzaskane i wróżki odrywały zwisające fragmenty drewna. W końcu szczelina zrobiła się tak duża, że pojawił się w niej osobnik płci męskiej, wysoki, szczupły, o cienkich, delikatnych włosach i zielonych oczach, które błyszczały wesoło na myśl o bitwie. Natychmiast zaatakował Erica mieczem, Northman odparował cios i zdołał przeciąć przeciwnikowi brzuch. Wróż wrzasnął i zgiął się wpół, a wtedy Clancy trafił go w kark i odciął mu głowę. Przycisnęłam mocno plecy do ściany i wsunęłam sobie kulę po pachę. W rękach ściskałam rydel i pistolet na wodę. Staliśmy z Billem obok siebie, aż nagle Compton powoli i rozmyślnie zrobił krok do przodu, stając przede mną. Rzucił sztyletem w następnego wróża wchodzącego drzwiami i trafił czubeczkiem prosto w jego gardło. Wyciągnął rękę za siebie i wziął ode mnie babciny rydel. Drzwi do tej pory zresztą prawie już nie istniały i atakujące wróżki przegrupowały się. Kolejny osobnik wszedł w otwór, przekroczył ciało pierwszego pokonanego; skądś
wiedziałam, że na pewno jest to Breandan. Rudawe włosy zaplótł w warkocz, a ostrze miecza, który podniósł, ociekało krwią. Od razu zamachnął się na Erica. Northman był od niego wyższy, lecz Breandan dysponował dłuższym ostrzem. Książę był już ranny, jego koszula z jednego boku nasiąkła krwią. Zobaczyłam, że coś połyskującego sterczy mu z ramienia. Ponieważ był to drut do robótek, byłam pewna, że krew na jego mieczu to krew Claudine. Ogarnęła mnie straszliwa wściekłość i chyba właśnie to uczucie trzymało mnie w pionie. Breandan skoczył w bok, mimo starań Erica, żeby wróż był wciąż zajęty. W miejsce księcia wróżek wskoczyła natychmiast bardzo wysoka wojowniczka, która wywijała maczugą - maczugą, na litość boską! Zamachnęła się nią na Northmana. Wampir zrobił unik i maczuga trafiła Clancy'ego w bok głowy. W jednej chwili jego rude włosy stały się czerwone, a on sam upadł jak worek z piaskiem. Breandan przeskoczył nad ciałem wampira, kierując się ku Billowi, i przy okazji odciął Clancy'emu głowę. Uśmiech przywódcy wróżek się rozszerzył. - To ty! - warknął. - To ty zabiłeś Neave. - Wyrwałem jej gardło - odparował Bill, a jego głos zabrzmiał tak twardo jak nigdy.
Ja jednak widziałam, że Compton ledwo trzyma się na nogach. - Widzę, że ona również cię zabiła - zauważył Breandan i uśmiechnął się. Jego czujność nieznacznie się zmniejszyła. Jestem jedynie tym, który ci to uświadomi. Leżący za nim na łóżku w rogu, zupełnie zapomniany przez wszystkich Tray Dawson wykonał nadludzki wysiłek i złapał wróża za koszulę. Niedbałym gestem Breandan odwrócił się lekko i opuścił lśniący miecz ku bezbronnemu wilkołakowi, a kiedy cofnął ostrze, było ono pokryte świeżą czerwienią. Jednakże księciu ten ruch zajął chwilę, toteż Bill wykorzystał ów czas i pchnął mój rydel pod podniesione ramię Breandana. Gdy wróż znów się obrócił, na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie. Spojrzał w dół, na rękojeść, wzrokiem osobnika, który nie potrafi zrozumieć, jak to możliwe, że coś takiego sterczy z jego boku. Sekundę później z kącika ust polała mu się krew. Bill zaczął upadać. Wszystko znieruchomiało na moment, lecz chyba tylko w moim umyśle. Przestrzeń przede mną opustoszała, a kobieta wróżka odstąpiła od Erica i rzuciła się na leżące już ciało jej księcia. Krzyczała długo i głośno, a ponieważ Compton leżał, skierowała swoją złość i miecz ku mnie. Wystrzeliłam do niej z pistoletu zawierającego sok z
cytryny. Wróżka ponownie krzyknęła, ale tym razem z bólu. Cytrynowe krople spadły na jej klatkę piersiową i ramiona, a w miejscach, których dotknęły, ze skóry zaczął się unosić dym. Jedna kropla trafiła w jej powiekę - zdałam sobie z tego sprawę, gdyż wojowniczka podniosła wolną rękę, chcąc zetrzeć sok z poparzonego oka. Gdy to robiła, Eric wykonał zamach długim sztyletem i odciął jej ramię, a potem wbił ostrze w jej pierś. Wówczas wejście wypełniła osoba Nialla. Patrzyłam na pradziadka i aż bolały mnie oczy. Nie miał dziś na sobie czarnego garnituru, który nosił, kiedy spotykał się ze mną w świecie ludzi, ale coś w rodzaju długiej tuniki oraz luźne spodnie z nogawkami wsuniętymi w wysokie buty. Cały jego strój był biały i błyszczący... z wyjątkiem miejsc poplamionych krwią. Zapanowało długie milczenie. Nie było już żadnych wrogów do zabicia. Osunęłam się na podłogę, nogi miałam jak z galarety. Przyłapałam się na tym, że opadłam przy ścianie tuż obok Billa. Nie potrafiłam ocenić, czy wampir żyje. Byłam zbyt zszokowana, by płakać, i zbyt zdumiona, by krzyczeć. Chyba część rozcięć, które miałam na ciele, ponownie się otworzyła, a zapach krwi i wróżek zwabił Erica. Northman wyglądał na
odurzonego bitewnymi emocjami. Tak czy owak, zanim Niall zdążył do mnie dotrzeć, Eric już mnie dopadł; rzucił się na kolana i zlizywał mi krew z rany na policzku. Nie miałam nic przeciwko temu; przecież Eric niedawno dał mi swoją krew. Niech sobie teraz uzupełni braki. - Odstąp od niej, wampirze - polecił mu jednak mój pradziadek bardzo cicho. Northman podniósł głowę; oczy zamknął z rozkoszy i drżał na całym ciele. Potem jednak upadł obok mnie. Wpatrywał się w ciało Clancy'ego i cała euforia ustąpiła z jego rysów, za to po policzku spłynęła mu czerwona łza. - Czy Bill żyje? - spytałam. - Nie wiem - odparł. Spojrzał w dół, na swoją rękę. On również był ranny: miał paskudne rozcięcie na przedramieniu. Nawet nie widziałam, kiedy to się stało. Teraz, przez podarty rękaw obserwowałam, jak rana zaczyna się zasklepiać. Pradziadek kucnął przede mną. - Niall - szepnęłam, poruszając ustami dzięki wielkiemu nakładowi sił. - Niall, chyba nie przybyłeś na czas. Prawdę mówiąc, byłam tak ogłuszona, że niemal nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mówię, ani której tragicznej sytuacji dotyczy mój zarzut. Po raz pierwszy utrzymanie się przy życiu wydawało się takie trudne, że nie byłam pewna,
czy warto mi się w ogóle wysilać. Pradziadek wziął mnie w ramiona. - Jesteś teraz bezpieczna - oznajmił. - A ja jestem jedynym żyjącym księciem. Nikt nie może mi tego odebrać. Prawie wszyscy moi wrogowie są martwi. - Spójrz wokół siebie - poprosiłam, chociaż moja głowa leżała teraz na jego ramieniu. - Niall, zobacz, ile to kosztowało. Krew Traya Dawsona spływała powoli po przemoczonym prześcieradle; krople głośno uderzały w podłogę. Ciało Billa dostrzegłam obok mojego prawego uda. Pradziadek trzymał mnie blisko siebie i gładził po włosach, a ja patrzyłam ponad jego ramieniem na Comptona. Przeżył tak wiele lat, przetrwał takim czy innym sposobem. A teraz był gotów umrzeć za mnie. Nie ma żadnej kobiety - czy to zwyczajnej, czy to wróżki, wampirzycy, wilkołaczycy - której coś takiego by nie poruszyło. Pomyślałam o nocach, które spędziliśmy razem, o pogawędkach w łóżku... i rozpłakałam się, chociaż sądziłam, że jestem zbyt zmęczona nawet na łzy. Niall przysiadł na piętach i przyjrzał mi się. - Musisz wrócić do domu - powiedział. - Claudine? - Jest w Summerlandzie. Nie potrafiłam znieść więcej okropnych wiadomości!
- Wróżu, zostawiam wam posprzątanie tego miejsca oznajmił Eric. - Twoja prawnuczka jest moją kobietą, moją i tylko moją. Ja ją zabiorę do jej domu. Niall przeszył Erica wzrokiem pełnym wściekłości. - Nie wszystkie te ciała należą do wróżek - wytknął wampirowi, wskazując na Clancy'ego. - A co mamy zrobić z tym? - Teraz z kolei gwałtownym ruchem głowy pokazał Traya. - Ten musi wrócić do swojego domu - odparłam za Northmana. - Musi mieć właściwy pochówek. Nie może po prostu zaginąć. - Nie miałam pojęcia, czego Dawson by chciał, lecz nie mogłam pozwolić, żeby wróżki wrzuciły jego ciało gdzieś do jakiegoś dołu. Tray zasłużył sobie na znacznie lepszy los. Poza tym musiałam powiedzieć Amelii... O Boże! Usiłowałam stanąć na nogach, ale szarpnęłam szwy i przeszył mnie ból. - Aaach - jęknęłam i zacisnęłam zęby. Wpatrywałam się w podłogę, próbując złapać oddech. A kiedy go łapałam, zauważyłam, że Bill porusza palcem. - On żyje, Ericu - powiedziałam i chociaż bolało mnie jak cholera, zdołałam się uśmiechnąć. - Bill żyje. - To dobrze - odparł Eric, chociaż jakoś tak zbyt spokojnie. Otworzył komórkę i nacisnął klawisz szybkiego wybierania. - Pam - powiedział. - Pam, Sookie żyje. Tak, Bill także.
Nie, Clancy nie. Przyjedź furgonetką. Straciłam chyba na chwilę przytomność, bo gdy się ocknęłam, Pam przyjechała właśnie ogromną furgonetką. Na tyłach auta leżał materac, na który mnie i Billa załadowali Pam i Maxwell Lee, czarny biznesmen, który przypadkiem okazał się wampirem. Przynajmniej Maxwell zawsze robił takie wrażenie. Nawet w tę noc konfliktu zbrojnego i przemocy wyglądał na czystego i starannie uczesanego. Chociaż był wyższy od Pam, wnieśli nas na tyły furgonetki delikatnie i z wdziękiem, co bardzo sobie ceniłam. Wampirzyca zrezygnowała nawet z wygłaszania żarcików i stanowiło to bardzo pożądaną odmianę. Kiedy ponownie wjechaliśmy do Bon Temps, słyszałam, że wampiry rozmawiają po cichu o końcu wojny z wróżkami. - Byłoby szkoda, gdyby opuściły nasz świat - zauważyła Pam. - Tak bardzo je kocham. Ale strasznie trudno jakąś złapać. - Nigdy nie miałem wróżki - przyznał się Maxwell Lee. - Mniam, mniam - stwierdziła wampirzyca i było to najwymowniejsze „mniam", jakie kiedykolwiek słyszałam. - Bądźcie cicho - upomniał ich Eric i oboje zamilkli. Palce Billa odnalazły moje i zacisnęły się na nich. - Clancy żyje w Billu - powiedział Northman swoim towarzyszom. Przyjęli tę informację bez słowa, co wydało mi się reakcją
pełną szacunku. - Tak jak ty żyjesz w Sookie - odparła Pam niemal szeptem. Pradziadek przyszedł mnie odwiedzić dwa dni później. Gdy Amelia go wpuściła, poszła na górę dalej płakać. Znała, naturalnie, prawdę, chociaż resztę naszej społeczności zaszokowała nowina, że ktoś włamał się do domu Traya i torturował go. Powszechnie mówiono, że napastnik podejrzewał Dawsona o handel narkotykami, chociaż nie znaleziono kompletnie żadnych przedmiotów związanych z tym rzekomym procederem, i to mimo bardzo dokładnej rewizji w domu i warsztacie. Była żona wilkołaka i jego syn zajęli się pogrzebem, i ostatecznie Traya pochowano na cmentarzu katolickiego kościoła pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia. Chciałam pójść, żeby podtrzymać na duchu Amelię. Może jutro poczuję się lepiej, dziś jednak cieszyłam się, że mogę leżeć w łóżku w koszuli nocnej. Eric nie mógł ofiarować mi więcej krwi, by dokończyć kurację. Po pierwsze, w ciągu minionych kilku dni dał mi krew dwukrotnie, że nie wspomnę o przygryzaniu podczas
uprawiania seksu, toteż powiedział, że jesteśmy niebezpiecznie blisko jakiejś nieokreślonej granicy. Po drugie, potrzebował teraz całej swojej krwi do uleczenia samego siebie, a i tak wziął już trochę od Pam. Rany więc swędziały mnie i goiły się w swoim tempie; widziałam jednak, jak wampirza krew wypełnia wygryzione kawałki na moich nogach. Ponieważ niewiele osób oglądało moje rany, wyjaśniłam obrażenia wypadkiem samochodowym (zostałam podobno potrącona przez nieznajomego, który uciekł z miejsca zdarzenia). Sam oczywiście wcale mi nie uwierzył. Opowiedziałam mu, co się stało, gdy po raz pierwszy przyszedł mnie odwiedzić. Podczas drugiej wizyty poinformował mnie, że klienci baru bardzo mi współczują. Przyniósł mi wtedy stokrotki i talerz polędwiczek z Dairy Queen. Kiedy sądził, że tego nie widzę, przyjrzał mi się z ponurą miną. Niall przysunął krzesło blisko łóżka i wziął mnie za rękę. Być może zdarzenia z ubiegłych kilku dni odrobinę pogłębiły
delikatne zmarszczki na jego skórze. Być może wyglądał na trochę smutnego. Ale mój pradziadek - książę wciąż wyglądał po królewsku, wciąż dziwnie oraz... teraz, kiedy wiedziałam, co przedstawiciele jego rasy potrafią zrobić... wyglądał również przerażająco. - Wiedziałeś, że Lochlan i Neave zabili moich rodziców? - spytałam. Niall odczekał chwilę, a potem pokiwał głową. - Podejrzewałem to - odparł. - Kiedy mi powiedziałaś, że twoi rodzice utonęli, musiałem wziąć pod uwagę taką możliwość. Oni wszyscy są związani z wodą, ludzie Breandana. - Cieszę się, że tych dwoje nie żyje - powiedziałam. - Tak, ja także - odrzekł po prostu. - I większość stronników Breandana również nie żyje. Oszczędziłem dwie wróżki płci żeńskiej, ponieważ bardzo ich potrzebujemy. I chociaż jedna z nich była matką dziecka Breandana, zachowałem ją przy życiu. Czyżby oczekiwał ode mnie pochwały za to? - A co z dzieckiem? - spytałam. Niall pokręcił głową i wraz z nią podczas tego ruchu przesunęły się jego jasne włosy. Kochał mnie, ale pochodził ze świata jeszcze bardziej brutalnego niż mój.
- Zamierzam - oznajmił, jakby usłyszał moje myśli zamknąć przejście do naszej krainy. - Ale przecież właśnie o to toczyła się wojna wydukałam oszołomiona. - Tego chciał Breandan. - Doszedłem do wniosku, że miał rację, chociaż z niewłaściwych pobudek. To nie wróżki trzeba chronić przed światem ludzi, lecz was, ludzi, przez naszą rasą. - Co to będzie oznaczało w praktyce? Jakie będą konsekwencje twojej decyzji? - Ci z nas, którzy mieszkali wśród ludzi, będą musieli wybrać. - Jak Claude. - Tak. Jeżeli zechce zamieszkać tutaj, będzie musiał zerwać związki z naszą sekretną krainą. - A reszta? Ci, którzy już tam mieszkają? - Nie wyjdziemy nigdy więcej. Jego twarz emanowała żalem. - Nie zobaczę cię już nigdy? - Nie, moja droga. Lepiej nie. Próbowałam zebrać siły i zaprotestować, powiedzieć, że wcale nie będzie „lepiej", że to raczej okropne, ponieważ mam tak niewielu krewnych, że nie chcę stracić z nim całkowitego kontaktu... Żadne tego typu stwierdzenia nie popłynęły jednak z moich ust.
- Co z Dermotem? - spytałam zamiast tego. - Nie możemy go znaleźć - wyznał Niall. - Jeśli umarł, obrócił się już w proch gdzieś... nie wiemy gdzie. Jeżeli jest tutaj, poszedł po rozum do głowy i się przyczaił. Nie przestaniemy go szukać do czasu, aż drzwi się zamkną. Miałam szczerą nadzieję, że Dermot jest po drugiej stronie tych „drzwi", czyli w świecie wróżek, nie w moim. W tym momencie wszedł Jason. Pradziadek... nasz pradziadek... skoczył na równe nogi. Na szczęście, uspokoił się po chwili. - Ty pewnie jesteś Jason - powiedział. Brat wpatrywał się w niego beznamiętnie. Od śmierci Mela, Jason nie jest sobą. To samo wydanie naszej lokalnej gazety, w którym pojawiła się opowieść o strasznym odkryciu, czyli znalezieniu zwłok Traya Dawsona, zamieściło też tekst poświęcony zniknięciu Mela Harta. Pojawiły się domysły, że te dwa zdarzenia być może są jakoś ze sobą powiązane. Nie wiedziałam, jak pumołaki sprzątnęły miejsce zbrodni za domem brata, i nie chciałam tego wiedzieć. Nie miałam też pojęcia, gdzie znajduje się ciało Mela. Może zostało pożarte. Może leży na dnie stawu Jasona, a może gdzieś w lesie. Podejrzewałam tę ostatnią ewentualność. Jason i Calvin powiedzieli bowiem policji, że Mel wybierał się na samotne polowanie, a jego wóz znaleziono niedaleko terenu
łowieckiego, z którego korzystał. Na tyłach pikapa funkcjonariusze odkryli plamy krwi, toteż podejrzewali, że Mel mógł posiadać informacje na temat makabrycznej śmierci Crystal Stackhouse, a Andy Bellefleur podobno wręcz oświadczył, że nie zaskoczyłoby go ustalenie, że dobry stary Mel popełnił w lesie samobójstwo. - Tak, jestem Jason - odparł brat ze smutkiem. - A ty pewnie jesteś... moim pradziadkiem? Niall pochylił głowę. - Tak. Przyszedłem się pożegnać z twoją siostrą. - Ale nie ze mną, co? Nie jestem dla ciebie wystarczająco dobry? - Jesteś zbyt podobny do Dermota. - No cóż, pieprzę to. - Jason usiadł ciężko w nogach łóżka. - Zresztą, Dermot wcale nie wydał mi się zły... pradziadku! Przynajmniej przyszedł mnie ostrzec przed Melem i powiadomić, że to właśnie Hart zabił moją żonę. - Tak - przyznał Niall spokojnie. - Być może Dermot miał do ciebie słabość z powodu łączącego was podobieństwa. Ale... Jak przypuszczam, wiecie, że pomógł zabić twoich rodziców? Oboje zagapiliśmy się w niego w zdumieniu. - Tak - dodał - słyszałem, że do strumienia zepchnęły samochód wodne duszki, sprzymierzone się z Breandanem,
ale jedynie Dermot był w stanie dotknąć drzwi, otworzyć je i wydobyć waszych rodziców z auta. No a potem wodne nimfy wciągnęły ich pod wodę. Zadrżałam. - Jeśli mnie pytasz, cieszę się z tego pożegnania - mruknął Jason. - Cieszę się, że odchodzicie. Mam nadzieję, że nigdy nie wrócicie, żaden z was. Oblicze Nialla na moment wypełnił ból. - Nie mogę dyskutować z twoimi uczuciami - stwierdził. Ja tylko chciałem poznać swoją prawnuczkę. Ale, niestety, nie sprowadziłem na Sookie niczego poza zmartwieniem. Otworzyłam usta, chcąc zaprzeczyć, a potem zdałam sobie sprawę, że pradziadek mówi prawdę. Chociaż nie, nie była to cała prawda. - Dzięki tobie zyskałam pewność, że mam rodzinę, która mnie kocha - odrzekłam, a Jason zakaszlał, jakby się dusił. Wysłałeś Claudine, żeby uratowała mi życie i ocaliła mnie, więcej niż raz. Będę za tobą tęskniła, Niallu. - Ten wampir nie jest złym mężczyzną i kocha cię zauważył pradziadek na koniec. Wstał. - Zegnaj zatem. Pochylił się i pocałował mnie w policzek. Z kontaktu z nim popłynęła moc i nagle poczułam się dużo lepiej. Zanim Jason zdążył zrozumieć, co pradziadek planuje, sprzeciwić się i cofnąć, Niall pocałował i jego w czoło, a wtedy napięte mięśnie mojego brata wyraźnie się rozluźniły.
A później Niall zniknął i nawet nie udało mi się spytać, którego wampira miał na myśli.