Łowczyni nagród Stephanie Plum: 01 - Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy 02 - Po drugie dla kasy 03 - Po trzecie dla zasady 04 - Zaliczyć czwórkę 05 - Przybić piątkę 06 - Po szóste nie odpuszczaj 07 - Szczęśliwa siódemka 08 - Ósemka wygrywa 09 - Wystrzałowa dziewiątka 10 - Dziesięć kawałków 11 - Najlepsza jedenastka 12 - Parszywa dwunastka 13 - Lean Mean Thirteen 14 - Fearless Fourteen 15 - Finger Lickin’ Fifteen 16 - Sizzling Sixteen
RAZ Nazywam się Stephanie Plum. Kiedy miałam osiemnaście lat, dostałam pracę na stoisku z hot dogami na promenadzie w Jersey. Pracowałam na ostatnią zmianę i do moich obowiązków należało zamykanie Hot Dogów od Dave’a. Zazwyczaj zaczynałam składać stoisko jakieś pół godziny przed końcem pracy. Sprzątanie po całym dniu należało do moich obowiązków, tak jak rozstawianie i przygotowywanie stoiska do obowiązków tego, kto pracował w ciągu dnia. Robiliśmy hot dogi chili, serowe, z kapustą albo z fasolką. Grillowaliśmy je na dużym grillu z obrotowymi rusztami. Kręciły się i kręciły od rana do wieczora, obracając hot dogi nad ogniem. Dave Loogie, właściciel stoiska, przychodził co wieczór dopilnować zamknięcia. Sprawdzał śmieci, żeby upewnić się, że nic dobrego nie zostało wyrzucone, i liczył hot dogi, które się nie sprzedały. – Trzeba planować z wyprzedzeniem – powtarzał mi co wieczór. – Jeśli na koniec dnia zostanie ci więcej niż pięć hot dogów, zatrudnię kogoś z większymi cyckami. I tak każdego wieczoru, piętnaście minut przed zamknięciem, zanim pojawił się Dave, zjadałam hot dogi. Niezbyt dobry pomysł, gdy pracujesz na ostatnią zmianę na deptaku, a w ciągu dnia przesiadujesz na plaży w skąpym kostiumie kąpielowym. Jednego wieczora zjadłam czternaście hot dogów. No dobrze, może to było dziewięć, ale miałam wrażenie, że czternaście. W każdym razie ZA DUŻO. Cholernie potrzebowałam tej roboty. Przez lata praca przy Hot Dogach od Dave’a była na czele mojej listy najbardziej gównianych prac, jakie kiedykolwiek wykonywałam. Ale tego ranka doszłam do wniosku, że moje obecne zajęcie doczekało się wreszcie zaszczytu zastąpienia Hot Dogów od Dave’a na honorowym pierwszym miejscu. Jestem
łowcą nagród. Agentką do spraw windykacji poręczeń, mówiąc w sposób bardziej wyszukany. Pracuję dla mojego kuzyna Vinniego, który ma biuro w dzielnicy Chambersburg, w Trenton. A przynajmniej pracowałam dla mojego kuzyna Vinniego. Trzydzieści sekund temu rzuciłam robotę. Oddałam moją nic niewartą odznakę, którą kupiłam w sieci. Oddałam kajdanki. I rzuciłam teczki z otwartymi sprawami na biurko Connie. Vinnie podpisuje umowy o poręczenie. Connie załatwia wszystkie papiery. Moja pomocnica, Lula, układa je w kartotece, gdy najdzie ją odpowiedni nastrój. A niesamowicie seksowny, niesamowicie przystojny twardziel nazywany przez wszystkich Komandosem i ja ścigamy debili, którzy nie stawią się w sądzie w terminie rozprawy. Znaczy do dzisiaj. Trzydzieści sekund temu wszyscy debile zostali przekazani Komandosowi. – Weź, wrzuć na luz – jęknęła Connie. – Nie możesz się zwolnić. Mam cały stos niezamkniętych spraw. – Daj je Komandosowi. – Komandos nie bierze mało ważnych przypadków za psie pieniądze. On bierze tylko sprawy wysokiego ryzyka. – Daj je Luli. – No kurde – powiedziała Lula. – Mogę łapać tych skurczybyków. Mogę pozgarniać ich żałosne tyłki. Tylko będzie mi cię brakowało – zwróciła się do mnie. – Co będziesz robić, jak przestaniesz tu pracować? I dlaczego w ogóle chcesz odejść? – Popatrz na mnie! – zażądałam. – Co widzisz?! – Wyglądasz jak nieszczęście – stwierdziła Lula. – Powinnaś bardziej o siebie dbać. – Rano poszłam zgarnąć Sama Sporky’ego. – Melonogłowego Sama? – Taa. Melonogłowego. Goniłam go przez trzy podwórka. Pies wygryzł mi dziurę w jeansach. Jakaś zwariowana starucha do mnie strzeliła. Wreszcie powaliłam Sporky’ego za kawiarnią Tip Top. – A to chyba był dzień wywózki śmieci – domyśliła się Lula. –
Nie pachniesz najlepiej. I masz coś, co wygląda jak musztarda, na całym tyłku. Miejmy nadzieję, że to musztarda. – Przy krawężniku były wystawione worki ze śmieciami i Melonowy Łeb mnie w nie wepchnął. Trochę je rozwaliliśmy. A kiedy już go wreszcie skułam, napluł na mnie! – Zakładam, że to ten glut w twoich włosach? – Nie! Napluł mi na buta. Mam coś we włosach? Lula wzdrygnęła się mimowolnie. – Czyli dzień jak co dzień – podsumowała Connie. – Ciężko uwierzyć, że rzucasz robotę przez Melonowego Łba. Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam, dlaczego postanowiłam odejść. Obudziłam się rano i czułam nieprzyjemny ciężar w żołądku. A kiedy kładłam się wieczorem, zastanawiałam się, dokąd właściwie zmierza moje życie. Już od jakiegoś czasu pracowałam jako łowca nagród i nie byłam w tym mistrzem świata. Ledwie zarabiałam na czynsz. Kilka razy prześladowali mnie obłąkani mordercy, wyśmiewali mnie goli faceci, strzelano do mnie, bombardowano, pluto na mnie, byłam przeklinana, napastowana przez rozparzone psy, atakowana przez stado kanadyjskich gęsi, nieustannie zmuszano mnie do tarzania się w śmieciach, a moje samochody były unicestwiane w zastraszającym tempie. I być może to nieprzyjemne uczucie w żołądku zostało w pewnej mierze spowodowane przez dwóch mężczyzn w moim życiu. Każdy z nich jest tym jedynym. A zarazem żaden z nich nim nie jest. Obaj są przy tym nieco przerażający. Sama nie wiedziałam tak do końca, czy pragnę związku z którymkolwiek z nich. I nie miałam najbledszego pojęcia, jak między nimi wybrać. Jeden chciał się ze mną ożenić, przynajmniej raz na jakiś czas. Nazywał się Joe Morelli i był gliną z Trenton. Drugi to Komandos, właściwie to nie wiedziałam, co on chciał ze mną zrobić, poza zerwaniem ze mnie wszystkich ciuchów. Ta myśl zawsze wywoływała mój uśmiech. Do tego wszystkiego należy wspomnieć o notce, którą ktoś wsunął mi pod drzwi dwa dni temu. „Wróciłem”. I co to, do diabła, miało znaczyć? Albo kolejny liścik, za moją wycieraczką: „Myślałaś, że umarłem?”.
Moje życie stało się stanowczo zbyt dziwaczne. Czas coś zmienić. Czas znaleźć jakąś normalną pracę, zadbać o przyszłość. Connie i Lula przeniosły uwagę ze mnie na drzwi wejściowe. Biuro mieściło się przy Hamilton Avenue, składało się z dwóch niewielkich pomieszczeń i składziku za kartoteką. Nie słyszałam, żeby drzwi wejściowe się otworzyły. Ani nie słyszałam kroków. Czyli albo Connie i Lula miały halucynacje, albo do biura właśnie wszedł Komandos. Komandos to wyjątkowo tajemniczy osobnik. Jest o pół głowy wyższy ode mnie, porusza się jak kot, cały dzień kopie tyłki, ubiera się tylko w czerń, pachnie ciepło i seksownie i na całym jego ciele nie ma ani grama zbędnego tłuszczu, same mięśnie, twarde jak stal. Kolor skóry i brązowe oczy odziedziczył po kubańskich przodkach. Swego czasu służył w siłach specjalnych i dlatego wszyscy nazywają go Komandosem. Ale, do diabła, kiedy pachniesz TAK wspaniale i wyglądasz TAK dobrze, kogo w ogóle obchodzi cała reszta. Zwykle czuję, gdy Komandos stoi za moimi plecami, bo nie ma zwyczaju zostawiać żadnej przestrzeni między nami. Dzisiaj trzymał się jednak w pewnej odległości. Rzucił Connie na biurko teczkę i pokwitowanie dostarczenia zbiega. – Zatrzymałem wczoraj wieczorem Angel Robbie – powiedział. – Możesz wystawić czek na KomandoMan. KomandoMan to firma Komandosa, czego nietrudno się domyślić. Mieści się w budynku w centrum i specjalizuje w ochronie i ściganiu zbiegów. – Mam dla ciebie megawiadomość – poinformowała go Lula. – Zostałam awansowana na łowcę nagród, bo Stephanie rzuciła robotę. Komandos zebrał z mojej koszuli kilka nitek kiszonej kapusty i wyrzucił do kosza na śmieci obok biurka Connie. – To prawda? – Tak – potwierdziłam. – Zrezygnowałam. Skończyłam walkę z przestępczością. Dzisiaj tarzałam się po śmieciach po raz ostatni.
– Ciężko uwierzyć – stwierdził Komandos. – Rozważam podjęcie pracy w fabryce guzików – poinformowałam go. – Ponoć mają wolne miejsca. – Nie mam zbyt wielu opiekuńczych odruchów – powiedział do mnie Komandos ze spojrzeniem utkwionym w bliżej niezidentyfikowanym glucie w moich włosach – ale odczuwam wyjątkowo silną potrzebę, by zabrać cię do domu i zlać prysznicem. W ustach mi zaschło w mgnieniu oka. Connie przygryzła dolną wargę, a Lula zaczęła się wachlować teczką z dokumentami. – Jestem wdzięczna za propozycję – odpowiedziałam. – Ale może przy innej okazji. – Dziewczyno – uśmiechnął się Komandos. Skinął głową Connie i Luli i wyszedł. Żadna z nas nie powiedziała ani słowa, póki nie odjechał swoim lśniącym czarnym porsche. – Chyba mam mokre majtki – wykrztusiła Lula. – To było jedno z tych podwójnych znaczeń? Wróciłam do domu i wzięłam prysznic, całkiem sama, i założyłam obcisły biały top i szytą na miarę garsonkę z krótką spódniczką. Wsunęłam stopy w szpilki, wzburzyłam kręcone włosy, sięgające prawie do ramion, dołożyłam warstwę tuszu na rzęsach i pomadki na wargach. Wydrukowanie CV na komputerze zabrało kilka minut. Było żałośnie krótkie. Ukończyłam Douglass College ze średnimi ocenami, przez kilka lat pracowałam jako zaopatrzeniowiec w dziale bielizny dla podrzędnego sklepu. Wylali mnie. Łapałam drani dla kuzyna Vinniego. Obecnie poszukuję kierowniczego stanowiska w firmie z klasą. No oczywiście, tu jest Jersey i pojęcie klasy może znacznie się różnić od ogólnie przyjętych standardów. Złapałam dużą, skórzaną torebkę, krzyknęłam „do widzenia” mojemu współlokatorowi Reksowi – chomikowi. Rex mieszka w szklanym terrarium na ladzie w kuchni i prowadzi
zasadniczo nocny tryb życia, dlatego też jesteśmy niczym mijające się statki. Czasem, w ramach ekstranagrody, wrzucam mu do klatki cheetosa, a wtedy Rex natychmiast wychodzi ze swej puszki po zupie, żeby zgarnąć chrupka. Nasza relacja nie wykracza poza ten poziom komplikacji. Mieszkam na pierwszym piętrze bloku pozbawionego frymuśnych luksusów i architektonicznego wdzięku. Moje okna wychodzą na parking, co w sumie mi pasuje. Większość moich sąsiadów ma wiek poborowy dawno za sobą. Zasiadają przed telewizorami, zanim zajdzie słońce, więc parking o tej porze pogrąża się w ciszy. Wyszłam z mieszkania i zamknęłam za sobą, zjechałam na parter, przeszłam przez oszklone, dwuskrzydłowe drzwi i już byłam na parkingu. Od niedawna jeździłam saturnem SL2. Samochód był okazją dnia w Imperium Używanych Samochodów Hojnego George’a. Osobiście chciałam lexusa SC430, ale Hojny George uznał, że saturn lepiej pasuje do moich możliwości finansowych. Wsunęłam się za kierownicę i odpaliłam silnik. Jechałam ubiegać się o posadę w fabryce guzików i strasznie mnie to przygnębiało. Powtarzałam sobie, że to nowy początek, ale prawdę powiedziawszy, miałam wrażenie, że to raczej smutny koniec. Wjechałam w Hamilton i pojechałam do Słodkiego Ciasteczka przekonana, że pączek poprawi mi nastrój. Pięć minut później wyszłam z cukierni z torbą pączków i stanęłam twarzą w twarz z Morellim. Miał na sobie jeansy, pozdzierane martensy i czarny sweter z wycięciem w karo, narzucony na czarną koszulkę. Morelli ma ponad metr osiemdziesiąt, smukłą sylwetkę, mięśnie jak stal i włoskie libido. To naprawdę niegłupi facet z Jersey i nie należy do osób, które chciałoby się zirytować. No, chyba że jest się mną. Ja irytuję Morellego całe życie. – Przejeżdżałem i cię zobaczyłem – powiedział. Stał blisko mnie i z uśmiechem łypał na torbę z cukierni. – Bostońskie kremówki? – spytał, choć doskonale znał odpowiedź. – Potrzebuję jedzenia, które poprawia humor. – Powinnaś do mnie zadzwonić. – Zahaczył palec o krawędź
dekoltu i rozciągnąwszy nieco materiał, zajrzał do środka. – Mam coś, co zawsze poprawi ci nastrój. Od czasu do czasu mieszkałam z Morellim, więc wiedziałam, że mówi prawdę. – Mam do załatwienia kilka spraw, a pączki wymagają mniej czasu. – Cukiereczku, od tygodni cię nie widziałem. Mógłbym ustanowić światowy rekord w uszczęśliwianiu. – Ta, ale to byłoby TWOJE szczęście – wytknęłam, częstując go pączkiem. – A co z moim? – Twoje szczęście byłoby moim priorytetem. Ugryzłam pączka. – Kuszące, ale nie. Mam rozmowę w sprawie pracy w fabryce guzików. Skończyłam z poręczeniami. – A kiedy to nastąpiło?! – Jakąś godzinę temu – odpowiedziałam. – No dobrze, nie mam rozmowy o pracę w ścisłym znaczeniu tego słowa, ale Karen Slobodsky pracuje tam w kadrach i powiedziała, że mam do niej wpaść, jeśli chcę pracę. – Ja bym cię mógł zatrudnić – zaproponował Joe. – Pensja może nie najwyższa, za to korzyści dodatkowe nie do pogardzenia. – Raany – mruknęłam – to druga w kolejności najbardziej przerażająca propozycja, jaką dzisiaj dostałam. – A ta najbardziej przerażająca to jaka była? Uznałam, że lepiej nie mówić Morellemu o propozycji Komandosa. Morelli nosił broń na biodrze, a Komandos nosił broń w różnych miejscach na ciele. Rzucenie informacji, która rozpali rywalizację między nimi, byłoby mało rozsądnym pomysłem. Oparłam się o Morellego i pocałowałam lekko w usta. – Zbyt przerażająca, żeby o tym mówić – zbyłam go. Miło było czuć jego ciało przy własnym, a jego usta smakowały jak pączek. Przesunęłam koniuszkiem języka po dolnej wardze. – Mniam – powiedziałam. Poczułam, jak palce Morellego zaciskają się na mojej marynarce.
– MNIAM absolutnie nie oddaje tego, co czuję, a to, co czuję, nie powinno dziać się na chodniku przed cukiernią. Może spotkalibyśmy się wieczorem? – Na pizzę? – Na pizzę też. Akurat wzięłam sobie urlop od Morellego i Komandosa, żeby lepiej zrozumieć swoje uczucia względem nich. Nie robiłam jednak w tym temacie żadnych postępów. Zupełnie jakbym miała wybierać między wielkim tortem urodzinowym a superekstramargaritą. Jak tu w ogóle podjąć decyzję? I tak, jasne, moje życie byłoby z pewnością lepsze bez jednego i drugiego, ale rany, jakie byłoby nudne. – Dobrze – zgodziłam się. – Spotkamy się u Pina. – Miałem raczej na myśli mój dom. Metsi grają dzisiaj i Bob za tobą tęskni. Bob to pies Morellego. Wielki, pomarańczowy, stworzony do przytulania, włochaty potwór z zaburzeniami odżywiania. Bob je WSZYSTKO. – To nie fair – powiedziałam. – Wykorzystujesz Boba, żeby zwabić mnie do siebie. – No – przyznał Morelli. – I jak? Westchnęłam. – Będę w okolicach szóstej. Przejechałam kawałek Hamilton i skręciłam w lewo w Olden. Fabryka guzików znajduje się tuż za północną granicą Trenton. O czwartej rano jechałabym tam ze swojego mieszkania jakieś dziesięć minut. O każdej innej porze czas dojazdu pozostawał nieprzewidywalny. Zatrzymałam się na skrzyżowaniu Olden i State, bo miałam czerwone, i nagle usłyszałam strzały i zingzing-zing trzech kul rozdzierających metal i włókno szklane. Byłam niemal pewna, że to mój metal i moje włókno szklane, więc bez namysłu wcisnęłam gaz do dechy i saturn skoczył przez skrzyżowanie. Minęłam North Clinton i jechałam dalej, zerkając raz po raz we wsteczne lusterko. Nie byłam w stanie stwierdzić tego na sto procent, z uwagi na ruch na drodze, ale
raczej nikt mnie nie śledził. Serce waliło mi dziko, ale w duchu nakazywałam sobie spokój. Nie miałam powodu zakładać, że to coś więcej niż przypadkowa strzelanina. Prawdopodobnie jakiś gangster zabawiał się, strzelając dla wprawy do przygodnych celów. Każdy musi gdzieś ćwiczyć, prawda? Wyłowiłam komórkę z torebki i zadzwoniłam do Morellego. – Ktoś zabawia się, strzelając do samochodów na rogu Olden i State – poinformowałam go. – Może powinieneś wysłać tam kogoś i sprawdzić, co jest grane. – Dobrze się czujesz? – Czułabym się lepiej, gdybym zjadła tego drugiego pączka. – No dobrze, tylko zgrywałam dzielną. Dłonie tak zacisnęłam na kierownicy, że mi kostki pobielały, a stopa na gazie dygotała. Nabrałam trochę powietrza i powiedziałam sobie, że chyba nadmiernie się podekscytowałam. Nie spanikowałam. Nie przeraziłam. Po prostu nieco podekscytowałam. Muszę tylko wziąć kilka głębokich oddechów i zaraz mi przejdzie. Dziesięć minut później wjechałam na parking fabryki guzików. Całe przedsiębiorstwo mieściło się w ogromnym dwupiętrowym budynku, którego cegły pociemniały z wiekiem, staroświeckie podwójne okna pokrył brud, a otaczający go krajobraz wyglądał prawdziwie księżycowo. Dickensowi by się tu spodobało. Nie byłam natomiast pewna, czy to coś dla mnie. Z drugiej strony, nie wiedziałam dokładnie, co właściwie jest DLA MNIE. Wysiadłam i podeszłam do tylnego zderzaka w nadziei, że myliłam się co do strzałów. Niemal natychmiast poczułam ponowne uderzenie adrenaliny. Samochód dostał trzy razy. Dwa pociski trafiły w karoserię, jeden zniszczył światło. Nikt nie wjechał za mną na parking, przy drodze też nie stał żaden samochód. Najwyraźniej byłam w złym miejscu w niewłaściwym czasie, powiedziałam sobie. I uwierzyłabym w to całkowicie, gdyby nie wszawa praca, jaką do niedawna wykonywałam, i dwa liściki. Musiałam jednak odłożyć na bok paranoję i przestać oblewać się zimnym potem przerażenia, kiedy będę próbowała przekonać jakiegoś gościa, żeby mnie zatrudnił.
Stanowczym krokiem przeszłam przez dwuskrzydłowe oszklone drzwi prowadzące do części biurowej. Hol był niewielki, wyłożony popękanymi kafelkami i pomalowany na niezdrowo seledynowy kolor. Gdzieś niedaleko maszyny wytłaczały guziki, słyszałam je doskonale. W innej części budynku natomiast dzwoniły telefony. Podeszłam do recepcji i spytałam o Karen Slobodsky. – Przykro mi – odpowiedziała recepcjonistka. – Spóźniła się pani jakieś dwie godziny. Rzuciła pracę. Wypadła stąd niczym burza, krzycząc coś o molestowaniu seksualnym. – Czyli zwolniło się miejsce pracy? – Pomyślałam sobie, że szczęście wreszcie się do mnie uśmiechnie. – Jasne, można na to patrzeć i w ten sposób. Zaraz zadzwonię do jej szefa, Jimmy’ego Alizziego. Dziesięć minut później znalazłam się już w biurze Alizziego. Sam Alizzi siedział przy biurku, naprzeciwko mnie, drobna figura wydawała się niknąć w zestawieniu z masywnym meblem. Był krótko przed albo tuż po czterdziestce, czarne włosy miał gładko zaczesane do tyłu, a kolor skóry i akcent utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest Hindusem. – Na początek powiem, że nie jestem Hindusem – oznajmił Alizzi. – Wszyscy myślą , że jestem Hindusem, ale to błąd. Pochodzę z niewielkiego kraju, który leży na wyspie u wybrzeży Indii. – Ze Sri Lanki? – Nie, nie, nie. – Pokiwał na mnie kościstym palcem. – Nie ze Sri Lanki. Mój kraj jest jeszcze mniejszy. Jesteśmy dumnymi ludźmi, więc nie powinna pani robić żadnych wycieczek na tle etnicznym. – Jasne. Powie mi pan, co to za kraj? – Latorran. – Nigdy o nim nie słyszałam. – I proszę, już wpłynęła pani na bardzo niebezpieczne wody. Zdusiłam grymas w zarodku. – Więc jest pani łowcą nagród – stwierdził, przeglądając moje CV. – To bardzo ekscytujące zajęcie. Dlaczego chce pani porzucić taką pracę?
– Szukam pracy, która daje większe perspektywy awansu. – Ojej, czyli to moje stanowisko będzie pani chciała w końcu zająć. – No tak, ale jestem przekonana, że nie prędzej niż za kilka lat, a wtedy, kto wie... pan może być już prezesem całego przedsiębiorstwa. – Ale z pani pochlebca. Podoba mi się to – powiedział. – A co by pani zrobiła, gdybym poprosił ją o jakieś seksualne usługi? Zagroziłaby mi pani pozwem? – Nie. Raczej zostawiłabym to bez odpowiedzi. No chyba żeby zaczepiał mnie pan fizycznie. W takiej sytuacji musiałabym kopnąć pana bardzo mocno w czułe miejsce i prawdopodobnie nie mógłby pan już mieć dzieci. – Brzmi uczciwie – uznał. – Tak się składa, że mam akurat wakat, więc jest pani zatrudniona. Może pani zacząć jutro dokładnie o ósmej. Proszę się nie spóźnić. Cudownie. Miałam prawdziwą pracę, w miłym, czystym biurze, gdzie nikt nie będzie do mnie strzelał. Powinnam być szczęśliwa, prawda? Tego właśnie chciałam, czyż nie? To dlaczego czułam się tak strasznie zdołowana? Powlokłam się schodami do holu i wyszłam na parking. Podeszłam do samochodu i moja depresja jeszcze się pogłębiła. Nienawidziłam tego wozu. Nie chodzi o to, że był zły. Po prostu nie był właściwy. Nie wspominając już o tym, że fajnie byłoby mieć wóz bez trzech dziur po kulach. Chyba potrzebowałam jeszcze jednego pączka. Pół godziny później wróciłam do swojego mieszkania. Po drodze wstąpiłam do Słodkiego Ciasteczka i wyszłam z wczorajszym tortem urodzinowym. Napis na nim głosił: „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Larry”. Nie wiem, jak Larry obchodził urodziny, ale najwyraźniej obyło się bez tortu. Strata Larry’ego była moim zyskiem. Jeśli chcesz mieć na urodziny wszystko, co najlepsze, to musisz mieć tort. Ten był z ciasta biszkoptowego, pokryty grubym, ohydnym lukrem z tłuszczu roślinnego, sztucznego masła i sztucznej wanilii,
zmieszanych z górą cukru. Ozdabiały go wielkie, lepkie róże z żółtego, różowego i fioletowego lukru. Tort miał trzy warstwy przekładane grubo cytrynowym kremem. Przewidziany został na osiem osób, więc był idealnej wielkości. Zrzuciłam ciuchy na podłogę i wgryzłam się w tort. Poczęstowałam Reksa kilkoma okruchami, a sama zajęłam się resztą. Zjadłam wszystkie kawałki z różowymi kwiatami, powoli zaczynało mi być niedobrze, ale się nie poddawałam. Zjadłam wszystkie kawałki z żółtymi różami. Została mi fioletowa róża i kawałki bezkwietne. Nie dałam rady. Nie byłam w stanie przełknąć ani źdźbła więcej. Poczłapałam do sypialni. Musiałam się zdrzemnąć. Narzuciłam koszulkę i wciągnęłam parę bokserek na gumce z rysunkiem Scooby Doo. No jak tu nie kochać ciuchów z gumą? Byłam już jednym kolanem na łóżku, gdy zobaczyłam karteczkę przypiętą do poduszki. „Bój się. Bój się bardzo. Następnym razem będę mierzyć wyżej”. Pomyślałam sobie, że pewnie bałabym się bardzo, gdybym nie zjadła właśnie pięciu kawałków tortu. Teraz to bałam się głównie tego, że zwymiotuję. Zajrzałam pod łóżko, za zasłonę od prysznica i do wszystkich szaf. Nie znalazłam ani jednego potwora o długaśnych łapach. Zamknęłam drzwi na zasuwę i wróciłam do sypialni. Rzecz w tym, że nie po raz pierwszy ktoś włamał się do mojego mieszkania. Komandos przenikał szczelinami niczym dym. Morelli miał klucz. A do tego najróżniejsi pomyleńcy i złoczyńcy bez większego problemu radzili sobie z trzema zamkami. Niektórzy nawet zostawiali groźby. Dlatego nie wystraszyłam się nawet w połowie tak, jak by to się stało, zanim rozpoczęłam karierę łowcy nagród. Obecnie moje uczucia skłaniały się raczej ku odrętwiałej rozpaczy. Chciałam, żeby straszne rzeczy zniknęły z mojego życia bez śladu. Byłam zmęczona przerażeniem. Rzuciłam straszną pracę i teraz nie życzyłam sobie w życiu żadnych strasznych ludzi. Nie chciałam zostać znowu porwana. Albo straszona nożem czy trzymana na muszce. Nie chciałam, żeby mi grożono albo mnie prześladowano. Albo żeby jakiś maniakalny zabójca próbował
mnie przejechać. Wpełzłam pod kołdrę i naciągnęłam ją sobie na głowę. Już prawie zasnęłam, gdy ktoś szarpnięciem ściągnął ją ze mnie. Wrzasnęłam cienko i popatrzyłam wprost na Komandosa. – Co ty robisz, do cholery? – krzyknęłam, złapawszy za brzeg kołdry. – Wpadam z wizytą, słonko. – A przyszło ci kiedyś do głowy, żeby najpierw użyć dzwonka? Komandos tylko się uśmiechnął. – Wtedy to by nie była taka świetna zabawa. – Nie wiedziałam, że to zabawa cię interesuje. Usiadł na łóżku i jego uśmiech stał się odrobinę szerszy. – Pachniesz tak, że można by cię zjeść – stwierdził. – Pachniesz jak przyjęcie. – Czujesz w moim oddechu tort urodzinowy. Czy znowu mamy tu podwójne znaczenie? – Taa – powiedział Komandos. – Ale ta aluzja do niczego nie prowadzi. Muszę wracać do pracy. Czołg na mnie czeka, nawet silnika nie zgasił. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy ty tak na serio z tym rzucaniem pracy. – Zatrudniłam się w fabryce guzików. Jutro zaczynam. Pochylił się i odczepił kartkę z poszewki poduszki. – Masz nowego chłopaka? – Ktoś się włamał, jak mnie nie było. I chyba strzelał do mnie dzisiaj po południu. Komandos wstał. – Powinnaś raczej zniechęcać ludzi do takich działań. Potrzebujesz pomocy? – Jeszcze nie. – Dziewczyno – powiedział Komandos. I wyszedł. Nasłuchiwałam uważnie przez chwilę, ale nie dobiegł mnie dźwięk otwieranych bądź zamykanych drzwi. Wstałam i na paluszkach przeszłam przez mieszkanie. Ani śladu Komandosa. Wszystkie zamki i zasuwa były zamknięte. W sumie to mógł nawet wyjść przez okno w salonie, ale wtedy musiałby zejść po ścianie budynku niczym Spider-Man.
Zadzwonił telefon. Odczekałam sekundę, póki nie zadziała identyfikacja numeru. Lula. – Jo – powiedziałam do słuchawki. – Dupa, a nie jo. Ale miałaś tupet, żeby mnie wrobić w swoje obowiązki. – Sama się zgłosiłaś. – Chyba dostałam porażenia słonecznego. Człowiek musi być pomylony, żeby chcieć tak zarabiać. – Coś jest nie tak? – Tak, do diabła. WSZYSTKO jest nie tak. Przydałaby mi się jakaś pomoc. Próbuję ująć Williego Martina, a on nie współpracuje. – Jak bardzo nie współpracuje? – Zabrał swój paskudny tyłek z mieszkania, a mnie zostawił przykutą do swojego paskudnego łóżka. – O, to całkowity brak współpracy. – Ta, a to jeszcze nie wszystko. Tak jakby nie mam na sobie ciuchów. – O mój Boże! Napastował cię?! – To nieco bardziej skomplikowane. Był pod prysznicem, kiedy wpadłam do mieszkania. Widziałaś kiedyś nagiego Williego Martina? Wierz mi, jest NIEZŁY. Grał zawodowo w football, zanim nie rozwalił kolana i nie zaczął kraść wózków. – Uhm. – No w każdym razie, jedno poprowadziło do drugiego i jestem przykuta do tego wszawego wyra. Do diabła, nie robię tego regularnie, sama wiesz. Jestem naprawdę wybredna, jeśli chodzi o facetów. A poza tym każdy by wskoczył na ten towar. Facet ma mięśnie na mięśniach i tyłek, w którym chce się zatopić zęby. Obrazek, jaki zobaczyłam oczyma duszy, skłonił mnie do rozważania wegetarianizmu. Willie Martin mieszkał na drugim piętrze, w pokrytym graffiti magazynie pod siedemset którymś przy Stark. Okolicy, która stopniem rozkładu i zniszczenia mogła śmiało
konkurować ze zbombardowanymi częściami Iraku. Zaparkowałam za firebirdem Luli i przełożyłam pięciostrzałowego smith & wessona z torebki do kieszeni marynarki. Nie jestem fanką broni i zasadniczo jej przy sobie nie noszę, ale strzały oddane do samochodu i liściki napędziły mi stracha na tyle, żeby nie ryzykować wycieczki na Stark bez broni. Zamknęłam samochód, minęłam rozklekotaną kabinę windy i ruszyłam schodami do góry. Klatka schodowa otwierała się na wąski, brudny korytarz i drzwi ze śladem buta na wysokim obcasie w rozmiarze dziewiątym. Najwyraźniej Willie nie otworzył od razu i Lula się zniecierpliwiła. Spróbowałam użyć klamki i drzwi ustąpiły. Dzięki Ci, Boże, za Twe drobne błogosławieństwa. Nigdy jakoś nie radziłam sobie najlepiej z wyważaniem drzwi kopniakiem. Ostrożnie zajrzałam do środka. – Halo? – Dupa, a nie halo – odezwała się Lula. – I już nic nie mów. Nie jestem w najlepszym nastroju. Otwórz te gówniane kajdanki i lepiej się odsuń, bo potrzebuję frytek. Potrzebuję całej zasranej góry frytek. Włączył mi się awaryjny tryb fastfoodowy. Siedziała po przeciwnej stronie pokoju, owinięta prześcieradłem, z nadgarstkiem przykutym do metalowego zagłówka łóżka. Drugą dłonią podtrzymywała prześcieradło. Wyciągnęłam z kieszeni uniwersalny kluczyk do kajdanek i rozejrzałam się przy okazji. – Gdzie masz ciuchy? – Zabrał je. Dasz wiarę? Powiedział, że da mi nauczkę, żebym już nigdy więcej go nie ścigała. Mówię ci, nie można ufać facetom. Jak tylko dostaną, czego chcieli, to pakują gatki w kieszeń i znikają za drzwiami. Swoją drogą, nie wiem, o co się tak wściekł. Tylko wykonywałam swoją pracę. Zapytał się: „Było ci dobrze?”, a ja odpowiedziałam: „O tak, kochanie, było bosko”. I spróbowałam go skuć. Do diabła, prawdę mówiąc, wcale tak dobrze nie było. A poza tym jestem teraz zawodowym łowcą nagród. Dostarczyć żywych, martwych, a nawet bez gatek, prawda? Miałam obowiązek go skuć.
– Taa, następnym razem ubierz się, zanim spróbujesz skuć gościa. Lula uwolniła się z kajdanek i zawiązała prześcieradło w supeł, żeby się nie zsuwało. – To dobra rada. Zapamiętam ją sobie. To właśnie takie rady pomagają ci zostać pierwszorzędnym łowcą nagród. Przynajmniej mojej torebki zapomniał. Naprawdę bym się zirytowała, gdyby mi zabrał torebkę. Z szafki na przeciwległej ścianie wyjęła koszulkę i parę szortów i założyła. A potem wygarnęła resztę ciuchów, zaniosła do okna i wyrzuciła na zewnątrz. – Okay. Teraz już mi lepiej – oznajmiła. – Dzięki, że przyjechałaś mi pomóc. I dobra wiadomość jest taka, że nikt nie zwinął ci wozu. Właśnie zobaczyłam go przy krawężniku. – Wróciła do szafy i zgarnęła jeszcze trochę ubrań. Garnitury, buty i kurtki. Wszystko wyleciało przez okno. – Wpadłam w trans – powiedziała, rozglądając się po mieszkaniu. – Co jeszcze może wyfrunąć przez to okno? Myślisz, że zmieszczę ten jego wypasiony telewizor? A może coś z kuchni? Idź, przynieś mi toster. – Przemaszerowała przez pokój, złapała za lampę i razem z nią wróciła do okna. – Hej! – wrzasnęła, gapiąc się na ulicę. – Odejdź od tego samochodu. Willie, to ty? Co ty, do cholery, robisz?! Podbiegłam do okna i wyjrzałam. Willie Martin brał zamach wielgachnym młotem, celował w mój samochód. – Ja ci pokażę wyrzucać moje rzeczy przez okno – powiedział i walnął w tylny błotnik mojego wozu. – Ty debilu z przedwczesnym wytryskiem – wrzasnęła Lula. – Ty skretyniały durniu! To nie mój wóz. – Oj. Ups – odpowiedział Willie. – A który jest twój? Lula wyciągnęła z torebki glocka i posłała w stronę Williego dwie kulki. Martin zniknął jak zaczarowany. Jeden pocisk zrykoszetował od dachu mojego wozu, drugi wywalił dziurę w przedniej szybie. – Coś chyba nie tak z celownikiem – powiedziała Lula w moją stronę. – Przepraszam. Zbiegłam na dół, stanęłam na chodniku i zaczęłam oceniać
zniszczenia. Długa i głęboka rysa na dachu. Dziura w przedniej szybie, do tego kula w siedzeniu pasażera. Tylny prawy błotnik i drzwi rozwalone młotem. Wcześniejsze dziury po wariackim ataku odrażającego prześladowcy. A do tego ktoś namalował „gryźnij mnie” na drzwiach od strony kierowcy. – Twój samochód to katastrofa – oceniła Lula. – Nie wiem, co się dzieje z twoimi samochodami.
DWA Morelli jeździ SUV-em. Kiedyś miał pick-upa z napędem na cztery koła, ale zamienił go, żeby Bobowi było wygodniej z nim podróżować. To nie jest typowe zachowanie dla mężczyzny z rodu Morellich. Mężczyźni z rodu Morellich znani są ze swego uroku osobistego i tego, że są nic niewartymi pijakami, którzy z zasady nie dbają o wygodę swoich żon i dzieci, a już psów w ogóle. Jak Joemu udało się uniknąć syndromu Morellich, pozostaje niezgłębioną tajemnicą. Przez jakiś czas wydawało się, że jest skazany, by pójść w ślady ojca, ale jakoś tak przed trzydziestką przestał uganiać się za kobietami, bić się w barach i zaczął pracować na wizerunek dobrego gliniarza. Odziedziczył dom po swojej ciotce Rose. Zaadoptował Boba. I po latach seksu w stylu „zalicz i uciekaj z miejsca wypadku” zdecydował, że mnie kocha. Kto by pomyślał. Joseph Morelli z domem, psem, stałą pracą i SUV-em. I w nieparzyste dni miesiąca budził się przekonany, że chce się ze mną ożenić. Ja z kolei chciałam poślubić go tylko w parzyste dni miesiąca, więc jak na razie nasz związek pozostawał niesformalizowany. Kiedy przyjechałam do domu Morellego, SUV stał przy krawężniku, a jego właściciel i Bob siedzieli na maleńkim ganeczku. Zazwyczaj Bob cieszy się na mój widok jak wariat, skacze i biega w koło z uśmiechniętym pyskiem. Dzisiaj Bob siedział, śliniąc się, ze smutną miną. – Co jest z Bobem? – zapytałam. – Chyba nie czuje się najlepiej. Już był w takim stanie, jak wróciłem do domu. Bob wstał, stęknął. – GAK – powiedział. I zwymiotował skarpetkę wraz ze sporą ilością śliny. Popatrzył w dół na skarpetę. Podniósł łeb i popatrzył na mnie. A potem się ucieszył. Skakał i biegał w tym swoim głupawym tańcu powitalnym. Uściskałam go, a on
odbiegł w stronę domu, machając ogonem. – No to chyba możemy iść – podsumował Morelli. Wstał, objął mnie ramieniem i przytulił, całując przyjacielsko. Nagle przerwał pocałunek, a jego spojrzenie zawisło na moim samochodzie. – Hm, pewnie nie będziesz chciała mi wyjaśnić, jak doszło do zniszczenia karoserii? – Wielki młot. – No oczywiście. – Jesteś wyjątkowo spokojny – zauważyłam podejrzliwie. – Jestem niesamowicie spokojnym facetem. – Wcale nie. Szału dostajesz, gdy coś takiego się dzieje. Zawsze wrzeszczysz, gdy ktoś mnie atakuje młotem. – Taa, ale nie jesteś zadowolona, gdy to robię. I tak sobie myślę, że jak zacznę wrzeszczeć, to zaprzepaszczę swoje szanse, żeby zobaczyć cię nago. A ja jestem naprawdę zdesperowany. Muszę zobaczyć cię nago. Poza tym przecież rzuciłaś robotę w poręczeniach, prawda? Może teraz twoje życie się uspokoi. Jak poszła rozmowa kwalifikacyjna? – Dostałam pracę. Zaczynam jutro. Miałam na sobie jeansy i koszulkę. Morelli uśmiechnął się szeroko i wsunął dłonie pod koszulkę. – Powinniśmy to uczcić. Dotyk jego dłoni był przyjemny, ale umierałam z głodu i nie zamierzałam zachęcać go do świętowania, zanim będę miała szansę najeść się pizzy. Przyciągnął mnie bliżej i zaczął całować po szyi, od obojczyka w górę. Jego wargi dotknęły mojego ucha, skroni i gdy wreszcie dotarły do ust, myślałam już, że pizza właściwie może poczekać. I wtedy to usłyszałam... samochód dostawcy zatrzymał się przed domem. Morelli zerknął na wysiadającego dzieciaka. – Może jak go zignorujemy, to sobie pójdzie? Aromat ekstradużej pizzy z dodatkowym serem i papryczkami pepperoni unosił się znad pudełka w dłoniach dostawcy. Popłynął ponad progiem drzwi wejściowych w głąb domu. Pazury Boba zastukały na lakierowanej podłodze, gdy
pies wystartował z kuchni i galopem ruszył w stronę dzieciaka. Morelli odsunął się ode mnie i złapał Boba za obrożę dokładnie w tym momencie, gdy ten już miał się katapultować z ganku. – ULK – powiedział Bob, zatrzymując się gwałtownie w pół skoku, z wywalonym jęzorem i ślepiami. – Nasze świętowanie napotyka pewne przeszkody – powiedział Morelli. – Nie ma pośpiechu – uspokoiłam go. – Przed nami cała noc. Oczy Morellego pociemniały i nabrały miękkiego, rozmarzonego wyrazu. Zupełnie jak oczy Boba, kiedy dostanie maślane ciastko i ktoś do tego drapie go po brzuchu. – W porządku – odpowiedział Morelli. – Podoba mi się twój tok myślenia. Dwie minuty później siedzieliśmy już na kanapie w salonie Morellego, jedliśmy pizzę i piliśmy piwo, oglądając show poprzedzające mecz. – Słyszałam, że pracujesz nad sprawą Barroniego – zaczęłam. – Dopisało ci szczęście? – Dopisało wszystko poza szczęściem. Michael Barroni zniknął w tajemniczych okolicznościach przed ośmioma dniami. Miał sześćdziesiąt dwa lata i cieszył się dobrym zdrowiem. Był właścicielem ładnego domu w centrum Grajdoła, przy Roebling, i sklepu z artykułami żelaznymi na rogu Rudd i Liberty. Zostawił żonę, dwa psy i trzech dorosłych synów. Jeden z nich kończył szkołę średnią równo ze mną, drugi dwa lata wcześniej z Morellim. W Grajdole nie da się utrzymać zbyt wielu tajemnic, według ostatnich plotek Barroni nie miał kochanki, nie bawił się w nielegalne zakłady, nie miał żadnych powiązań z mafią. Jego sklep przynosił niezłe zyski, nie dotknęła go jakoś recesja. Starszy pan nie nadużywał ani alkoholu, ani Viagry. Ostatnio widziano go, jak zamykał tylne drzwi sklepu po skończonym dniu pracy. Wsiadł do samochodu, odjechał i... przepadł. Ani śladu Michaela Barroniego. – Znaleźliście jego samochód? – spytałam. – Nie. Ani samochodu. Ani ciała. Ani żadnych śladów walki.
Kiedy zamykał sklep, był sam, tak twierdzi Sol Rosen, który go widział. Rosen akurat wyrzucał resztki po obiedzie i widział, jak Barroni odjeżdżał. Według Rosena wyglądał zupełnie normalnie. Może był nieco rozkojarzony. Pomachał Rosenowi, ale nic nie mówił. – Myślisz, że to zbrodnia z przypadku? Barroni znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie? – Nie. Barroni mieszka cztery przecznice od sklepu. Codziennie prosto z pracy wracał do domu. Cztery przecznice w Grajdole. Gdyby coś mu się przytrafiło w drodze powrotnej, na stałej trasie, ktoś by coś zauważył, usłyszał. Cokolwiek. Tego dnia, gdy zniknął, nie pojechał do domu jak zwykle, tylko w zupełnie inne miejsce. – Może po prostu się zmęczył. Może ruszył na zachód i zatrzymał się dopiero we Flagstaff? Morelli nakarmił Boba brzegiem pizzy. – Powiem ci coś, tak między nami. Dwóch innych facetów zniknęło dokładnie tego samego dnia. Obaj pochodzili ze Stark, a zniknięcie człowieka w okolicach Stark to nic niezwykłego, więc nikt nie przywiązywał do tego jakiejś szczególnej wagi. Natrafiłem na ich nazwiska, gdy sprawdzałem Barroniego w bazie osób zaginionych. Każdy z nich miał własny interes, obaj zamknęli biznes na koniec dnia i przepadli bez wieści. Jeden był wybitnie statecznym obywatelem. Żona, dzieci, regularnie chodził do kościoła. Prowadził bar przy Stark, ale był czysty. Drugi, Benny Gorman, miał warsztat samochodowy. Prawdopodobnie rozbierał kradzione bryki na części. Odsiedział swoje za napad z bronią w ręku i kradzież samochodu. Dwa miesiące temu został oskarżony o napaść przy użyciu niebezpiecznego narzędzia. Złapał za łyżkę do opon i niemal zabił jednego gościa. Miał się pojawić na rozprawie w zeszłym tygodniu, ale się nie stawił. W normalnych okolicznościach przyjąłbym, że facet uciekł przed więzieniem. Ale akurat w tym wypadku nie jestem przekonany. – Vinnie wykupił tego Gormana? – Ta. Rozmawiałem z Connie. Zleciła doprowadzenie Gormana Komandosowi.
– A ty myślisz, że te trzy przypadki są jakoś połączone? Zaczęły się reklamy, więc Morelli przez chwilę przerzucał kanały. – Nie wiem, mam tylko takie przeczucie. Zbyt silne, żeby uznać to za zbieg okoliczności. Dałam Bobowi ostatni kawałek pizzy i przysunęłam się bliżej Morellego. – Przepełniają mnie też inne wrażenia – powiedział Morelli, obejmując mnie za ramiona. Koniuszki palców prześlizgnęły mi się po karku i po obojczyku. Poczułam, jak zwijają mi się palce stóp i jak ciepło coraz bardziej rozpala intymne miejsca na moim ciele. I już nie oglądaliśmy meczu. Morelli szybko się podnosi, w niejednym znaczeniu. Mgliście pamiętałam, że pocałował moje nagie ramię, złożył mi szeptem obsceniczną propozycję i zostawił samą w łóżku. Chwilę później wrócił, z wciąż mokrymi włosami, pocałował mnie raz jeszcze, życząc powodzenia w nowej pracy. A potem wyszedł... wyruszył z misją oczyszczenia Trenton z szumowin. W sypialni Morellego nadal panowała ciemność. Łóżko było ciepłe i wygodne. Na miejscu Joego rozwalił się Bob, z nosem wciśniętym w poduszkę Morellego. Zakopałam się pod kołdrą, a gdy obudziłam się ponownie, słońce wlewało się strugą przez szczelinę między zasłonami. Przez moment czułam rozkoszną satysfakcję, którą chwilę później zastąpiła absolutna panika. Jeśli wierzyć budzikowi przy łóżku, dochodziła dziewiąta. Byłam grubo spóźniona pierwszego dnia pracy w fabryce guzików! Wytoczyłam się z łóżka, pozbierałam ciuchy i założyłam je na siebie w pośpiechu. Nie zawracałam sobie głowy makijażem i włosami. Nie było czasu. Z łomotem popędziłam po schodach, złapałam torebkę, klucze i wybiegłam z domu. Ominęłam wszelkie korki, na ile się dało, na parking fabryki guzików wjechałam, biorąc zakręt na dwóch kołach, zatrzymałam się, wyskoczyłam z samochodu i popędziłam do
budynku. Była dziewiąta trzydzieści. Półtorej godziny spóźnienia. Wbiegłam po schodach jak opętana i wyhamowałam gwałtownie w biurze Alizziego, cała zlana potem. – Spóźniła się pani – stwierdził Alizzi. – Tak, ale... Pogroził mi palcem. – To niedobrze. Mówiłem, że ma być pani na czas. I proszę tylko na siebie popatrzeć. Jest pani w koszulce. Jeśli już się pani spóźnia, powinna pani mieć na sobie coś skąpego, coś, co pozwoli mi zobaczyć pani piersi. Jest pani zwolniona. Proszę wyjść. – Nie! Proszę dać mi jeszcze jedną szansę. Tylko jedną. Jak da mi pan szansę, jutro założę coś skąpego. – Czy popełni pani lubieżny czyn? – O jakim rodzaju lubieżnego czynu mówimy? – O czymś bardzo, bardzo lubieżnym. Co będzie wymagało nagości i płynów ustrojowych. – Fuj! Nie! – W takim razie nadal jest pani zwolniona. – To okropne. Oskarżę pana o molestowanie seksualne. – To tylko wzmocni moją reputację. Ugh. W duchu plasnęłam się w czoło. – Okay. Dobrze – powiedziałam w końcu. – I tak nie chciałam tu pracować. Obróciłam się na pięcie i wyszłam z gabinetu Alizziego, zeszłam do holu, a potem na parking prosto do mojego obtłuczonego, ostrzelanego i osprejowanego samochodu. Zasadziłam kopniaka w drzwi, otworzyłam je szarpnięciem i siadłam za kierownicą. Wrzuciłam do odtwarzacza Metallicę, podkręciłam głośność tak, że wibrowały mi plomby w zębach, i ruszyłam przez miasto. Zanim dojechałam do Hamilton, moje samopoczucie znacznie się poprawiło. Miałam cały dzień dla siebie. Wprawdzie nie zarobiłam ani grosza, ale przecież zawsze jest jutro, czyż nie? Zatrzymałam się przy Słodkim Ciasteczku, kupiłam torbę pączków i pojechałam trzy przecznice dalej,
w głąb Grajdoła, do domu Mary Lou Stankovic. Mary Lou była moją najlepszą przyjaciółką od chwili, gdy poszłam do szkoły. Teraz jest mężatką otoczoną gromadką dzieci. Nadal się przyjaźnimy, choć nasze ścieżki nie krzyżują się już tak często jak kiedyś. Przeszłam przez tor przeszkód prowadzący do drzwi domu Mary Lou, omijając rowerki, rozczłonkowane figurki bohaterów, piłki, zdalnie sterowane samochody, bezgłowe Barbie i plastikową broń wyglądającą przerażająco realistycznie. – O mój Boże – wykrzyknęła Mary Lou, otworzywszy drzwi. – Anioł miłosierdzia. Czy to pączki? – Potrzebujesz pączka? – Potrzebuję nowego życia, ale zadowolę się pączkami. Podałam Mary Lou torbę z pączkami i ruszyłam za nią do kuchni. – Masz dobre życie. Mnie się twoje życie podoba. – Nie dzisiaj. Mam w domu trójkę przeziębionych dzieciaków. Pies ma biegunkę. I coś mi się wydaje, że w prezerwatywie, której użyliśmy wczoraj, była dziura. – Nie stosujesz pigułek? – Zatrzymuję po nich wodę. Słyszałam dzieciaki w salonie. Kaszlały na telewizor i narzekały na siebie nawzajem. Dzieci Mary Lou były urocze, gdy spały i pierwsze piętnaście minut po kąpieli. W pozostałych przypadkach były wrzeszczącą reklamą antykoncepcji. I nie chodziło o to, że były złymi dziećmi. Okay, rozrywały na kawałki każdą lalkę, jaka znalazła się w domu, ale nadal nie zgrillowały psa, a to przecież dobry znak, prawda? Chodziło raczej o to, że potomstwo Mary Lou miało nadmiar energii. Mary Lou twierdziła, że to z powodu genów Stankoviców. Moim zdaniem to raczej z cukierni. Przynajmniej stamtąd JA brałam energię. Mary Lou otworzyła torbę z pączkami i dzieci natychmiast wpadły do kuchni. – Potrafią usłyszeć szelest torby z cukierni z odległości kilometra – powiedziała Mary Lou.
Kupiłam tylko cztery pączki, dałyśmy więc dzieciom po jednym, a ostatniego zjadłyśmy na spółkę do kawy. – Co u ciebie nowego? – spytała Mary Lou. – Rzuciłam robotę w poręczeniach. – Z jakiegoś konkretnego powodu? – Nie. Powody były, powiedzmy, niejasne. Dostałam robotę w fabryce guzików, ale żeby to uczcić, spędziłam noc z Joem i zaspałam, spóźniłam się dzisiaj do pracy, pierwszego dnia, i mnie wylali. Mary Lou upiła kawy i popatrzyła na mnie spod uniesionych brwi. – Było warto? Zastanowiłam się przez moment. – Tak. Mary Lou kiwnęła leciutko głową. – On ci przysparza kłopotów od czasu, gdy miałaś pięć lat. Nie mam pojęcia, dlaczego za niego nie wyjdziesz. Powody były, powiedzmy, niejasne. Wyszłam od Mary Lou późnym porankiem i pojechałam prosto do domu moich rodziców. Był to niewielki budyneczek na niewielkiej parceli. Miał trzy sypialnie i łazienkę na górze, salon, jadalnię i kuchnię na dole. Stanowił połowę bliźniaka; w drugiej, identycznej, mieszkała Mabel Markowitz. Mabel była tak stara, że mózg się marszczy. Mąż jej zmarł, a dzieci poszły na swoje, mieszkała więc sama, piekąc ciasta i oglądając telewizję. Jej część domu miała kolor limonkowej zieleni, bo akurat taka farba była w promocji, gdy Mabel zdecydowała się na malowanie. Część moich rodziców została pomalowana w kolorach musztardowym i zielonym. Nie wiem naprawdę, co gorsze. Jesienią moja mama ozdabia werandę dyniami i jakoś to wszystko wygląda, natomiast wiosną robi cholernie przygnębiające wrażenie. Ponieważ był wrzesień, dynie już znalazły się na werandzie, a na drzwiach zawisła kartonowa czarownica. Do Halloween zostały zaledwie cztery tygodnie, a w Grajdole świętuje się na
całego. Ledwie postawiłam stopę na werandzie, babcia Mazurowa już stała w drzwiach. Babcia zamieszkała z rodzicami, gdy dziadek dostał przepustkę do nieba, mając za sobą pół wieku spożywania boczku i maślanych ciasteczek. – Słyszeliśmy, że rzuciłaś pracę – powitała mnie na progu. – Dzwoniliśmy i dzwoniliśmy, ale nie podnosiłaś słuchawki. Muszę znać wszystkie szczegóły. Dzisiaj mam umówioną wizytę w salonie piękności i muszę znać całą historię. – Nie ma żadnej historii – powiedziałam, wchodząc za babcią do domu. – Po prostu doszłam do wniosku, że czas na zmiany. – I tyle? Czas na zmiany? Nie mogę czegoś takiego opowiadać ludziom. To nuda. Potrzebuję czegoś lepszego. A może powiemy, że jesteś w ciąży, co ty na to? Albo mogłybyśmy powiedzieć, że masz rzadką chorobę krwi. Albo że ktoś wyznaczył wieeelką nagrodę za twoją głowę, o ile nie wycofasz się z zawodu. – Przykro mi – zaprzeczyłam. – Nic z tego nie jest prawdą. – Taa, ale to nie ma większego znaczenia. Każdy wie, że nie należy wierzyć we wszystko, co usłyszysz. Moja matka siedziała przy stole w jadalni; na blacie porozkładała okrągłe kawałki papieru. Valerie, moja siostra, wychodziła za mąż w przyszłym tygodniu i matka ciągle jeszcze pracowała nad rozsadzeniem gości. – Nie mogę sobie z tym poradzić – powiedziała. – Przy tych okrągłych stolikach nie zmieści się odpowiednia liczba osób. Będę musiała posadzić Krugerów przy dwóch różnych stołach. A nikt nie przepada za starą panią Kruger. – Powinnaś sobie odpuścić ten cały rozkład – zasugerowała babcia. – Po prostu otwórz drzwi i niech walczą o miejsca. Kocham moją siostrę, ale deportowałabym ją do Bośni, gdybym w ten sposób mogła uniknąć jej wesela. Miałam być główną druhną i jakoś tak, w konsekwencji mojego braku aktywnego zainteresowania i niedokładności próbek materiałów, zamówiono dla mnie suknię, w której wyglądałam jak gigantyczny bakłażan. – Słyszeliśmy, że rzuciłaś pracę – przywitała mnie matka. –
Dzięki Bogu. Mogę wreszcie spać spokojnie, wiedząc, że nie biegasz po najgorszych dzielnicach miasta, ganiając jakichś kryminalistów. I jak rozumiem, dostałaś cudowną pracę w fabryce guzików. Marjorie Kuzak dzwoniła wczoraj, żeby nam o tym powiedzieć. Jej córka pracuje w kadrach. – Właściwie to mnie z tej pracy wylali – sprostowałam. – Już? Jak mogłaś zostać wylana pierwszego dnia? – To skomplikowane. Pewnie nie słyszałyście, żeby gdzieś potrzebowali pracowników? – A jakiej pracy szukasz? – spytała babcia. – Dla profesjonalisty. Czegoś z perspektywą awansu. – Widziałam wywieszkę na pralni chemicznej – powiedziała babcia. – Nie wiem, jak tam wygląda kwestia kariery i awansu, ale zajmują się profesjonalnym prasowaniem. Mnóstwo ludzi zanosi tam garnitury, sama widziałam. – Miałam nadzieję na jakieś coś, co byłoby większym wyzwaniem. – Pranie chemiczne to wyzwanie – uświadomiła mnie babcia. – Wcale nie jest łatwo wywabić te wszystkie plamy. I musisz mieć podejście do ludzi. Sama słyszałam, jak mówili za ladą, że trudno znaleźć kogoś, kto miałby właściwe podejście do ludzi. – I nikt by do ciebie nie strzelał – podsunęła matka. – Nikt nigdy nie napada na pralnie chemiczne. Musiałam przyznać, że ten argument do mnie trafił. Byłoby miło wreszcie przestać się martwić, że można zarobić kulkę. Może praca w pralni chemicznej będzie dobrym tymczasowym zajęciem, zanim nie trafi się coś bardziej odpowiedniego. Nalałam sobie kubek kawy i przejrzałam zawartość lodówki w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Zadowoliłam się kawałkiem szarlotki i zaniosłam kawę i ciasto do jadalni, gdzie moja mama nadal próbowała rozsadzić gości przy weselnych stołach. – Co słychać w okolicy? – spytałam ją. – Harry Farstein umarł wczoraj. Na atak serca. Leży u Stivy. – Dzisiaj wieczorem jest czuwanie – powiedziała babcia. – Będzie dobre. Jego loża przyjdzie. A nikt w Grajdole nie ma takich skłonności do dramatyzowania jak Lydia Farstein. Na
pewno będzie się okropnie zachowywać. Jak nie masz nic lepszego do roboty, powinnaś pójść tam ze mną. Przydałaby mi się podwózka. Babcia uwielbiała chadzać na czuwania. Dom pogrzebowy Stivy był centrum towarzyskim Grajdoła. Uznałam, że wolałabym już amputację kciuka. – I wszyscy będą mówić o Barronim – ciągnęła babcia. – Nie mogę uwierzyć, że się jeszcze nie znalazł. Zupełnie jakby go porwali Marsjanie. Okay, teraz byłam zainteresowana. Morelli pracował nad sprawą zniknięcia Barroniego. A Komandos pracował nad sprawą zniknięcia Gormana, która mogła być połączona ze sprawą zniknięcia Barroniego. Cieszyłam się, że osobiście nie pracowałam nad żadną z tych spraw, ale z drugiej strony czułam się minimalnie odstawiona na boczny tor. No trudno, jestem wścibska, możecie mnie zaskarżyć. – Dobrze – zgodziłam się. – Przyjadę po ciebie o siódmej. – Twój ojciec ma plamy po sosie na swoich szarych spodniach – powiedziała moja matka. – Jeśli zamierzasz starać się o pracę w pralni, to może zabierzesz od razu te spodnie? Nie musiałabym jechać sama. Pół godziny później miałam pracę w Czy$cioshku. Zaczynałam o siódmej, kończyłam o trzeciej. Pralnia była otwarta przez cały tydzień i zgodziłam się pracować w weekendy. Nie płacili za wiele, ale mogłam nosić w pracy jeansy i koszulkę, potwierdzili też przypuszczenia mojej matki, że nikt ich nigdy nie napadł i do dzisiaj żaden z ich pracowników nie został postrzelony w trakcie wykonywania obowiązków. Zostawiłam im poplamione sosem szare spodnie i obiecałam stawić się nazajutrz o siódmej rano. Nie miałam takich mdłości, jakie męczyły mnie, gdy przyjęłam pracę w fabryce guzików. Czyli robiłam postępy, prawda? Podjechałam kawałek dalej Hamilton i zatrzymałam się, żeby odwiedzić niedawne miejsce pracy. – Zobaczcie, kogo przywiało – powiedziała Lula na mój widok. – Słyszałam, że dostałaś pracę w fabryce guzików.
Dlaczego nie jesteś w robocie? – Spędziłam noc z Morellim i zaspałam. Dlatego spóźniłam się do pracy. – I? – I mnie wylali. – To dopiero tempo – podsumowała Lula. – Dobra jesteś. Większość ludzi potrzebuje kilku dni, żeby wylecieć. – Może dobrze się stało. Dostałam już inną robotę, w Czy$cioshku. – A masz zniżki? – zainteresowała się Lula. – Mam trochę ciuchów do prania chemicznego. Mogłabyś po nie wpaść do biura po drodze do pracy. – Jasne – zgodziłam się. – Czemu nie. – Przejrzałam stosik teczek na biurku Connie. – Pojawiło się coś wesołego? – Wszystko jest wesołe – odpowiedziała Connie. – Mamy gwałciciela. Mamy gościa, który bił swoją dziewczynę. Kilku handlarzy. – A ja dzisiaj po południu mam PWR. – PWR? – Przemoc w rodzinie. Teraz jak jestem łowcą nagród, mój czas jest cenny. Muszę używać skrótów. Na przykład: PP mam PWR. Usłyszałam, jak Vinnie jęczy głucho. – Jezu Ch. z N. – powiedział. – I kto by pomyślał, że na to mi przyjdzie? – Hej, Vinnie – zawołałam. – Jak leci? Vinnie wystawił głowę zza drzwi biura. – Dałem ci pracę, kiedy jej potrzebowałaś, a ty mnie porzuciłaś. To ma być wdzięczność? Vinnie jest ode mnie wyższy o kilka centymetrów i ma szczupłe, pozbawione kości ciało fretki, oliwkową cerę, ciemne oczy i włosy. Te ostatnie wyglądają, jakby układał je na oliwę. Nosi buty z ostrymi czubkami i mnóstwo złota. Jest rodzinnym zboczeńcem ożenionym z córką Harry’ego Młota. I mimo niedostatków charakteru (a może dzięki nim) jest całkiem niezłym agentem poręczycielskim. Vinnie rozumie umysły kryminalistów.
– Nie dałeś mi pracy – sprostowałam. – Wymusiłam ją na tobie szantażem. I kiedy tu pracowałam, miałam całkiem niezłe wyniki. Zatrzymywałam niemal dziewięćdziesiąt procent zbiegów. – Miałaś szczęście. To akurat była prawda. Lula wyciągnęła swoją wielką skórzaną torbę z najniższej szuflady kartoteki i wsadziła ją sobie pod ramię. – Wychodzę. Zamierzam zająć się tym PWR i wykopać jego tyłek prosto do pierdla. – Nie! – powiedział Vinnie. – Nie będziesz kopała żadnych tyłków, nigdzie. Kopanie tyłków nie jest legalne. Przedstawisz się i go skujesz. A potem odeskortujesz na posterunek w cywilizowany sposób. – Jasne – zgodziła się Lula. – Przecież wiedziałam. – Może z nią pojedziesz – Vinnie zwrócił się do mnie. – Wygląda na to, że i tak nie masz nic lepszego do roboty. – Jutro zaczynam nową pracę. W pralni chemicznej. Vinniemu zaświeciły się oczy. – Masz zniżki? Mam całą górę rzeczy do prania chemicznego. – Możesz ze mną jechać – zachęciła mnie Lula. – Z tym facetem sobie poradzę raz-dwa i będzie po wszystkim, zawieziemy jego żałosny zadek na policję i potem będziemy mogły skoczyć na jakiegoś burgera. – Nie chcę brać w tym udziału – powiedziałam. – Możesz zostać w firebirdzie. Będę potrzebować zaledwie minuty, że skuć gościa i zacią... znaczy odeskortować do samochodu. – Dobra – zgodziłam się. – Ale NAPRAWDĘ nie chcę brać w tym udziału. Pół godziny później znalazłyśmy się po drugiej stronie miasta, na osiedlu komunalnym. Lula jechała Carter Street, wypatrując numeru 2475A. – Plan jest taki – zaczęła. – Ty siedzisz na tyłku, ja idę zgarnąć gościa. Mam gaz łzawiący, paralizator, latarkę do rozwalania łbów, dwie pary kajdanek i WZ w torebce. – WZ?
– Wielki Zastraszacz. Tak teraz nazywam glocka. – Zatrzymała się przy krawężniku i pokazała mi dom kciukiem. – To ten budynek. Za minutę wracam. – Postaraj się zostać w ubraniu. – Hm – odpowiedziała. – Ale śmieszne. Podeszła do drzwi i zapukała. Drzwi się otworzyły. Lula zniknęła w środku, a drzwi się za nią zamknęły. Zerknęłam na zegarek i postanowiłam dać jej dziesięć minut. Potem zamierzałam coś zrobić, choć jeszcze nie wiedziałam, co to by miało być. Mogłabym zadzwonić po policję. Albo po Vinniego. Mogłabym biegać wokół budynku i wrzeszczeć: „pożar!”. Albo mogłabym wybrać najmniej kuszącą opcję i iść za Lulą. Nie musiałam podejmować decyzji, bo drzwi otworzyły się już po dwóch minutach. Lula wytoczyła się ze środka, sturlała po schodach i wylądowała na skrawku ubitej ziemi, która w lepszej okolicy pewnie byłaby trawnikiem. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Lula dźwignęła się na nogi, obciągnęła jaskrawozieloną elastyczną spódniczkę, zakrywając tyłek, i pomaszerowała do drzwi. – Otwieraj! – wrzasnęła. – Otwieraj te drzwi natychmiast albo będziesz mieć prawdziwe kłopoty! Złapała za klamkę. A potem przycisnęła guzik dzwonka. Kopnęła drzwi nogą obutą w via spigi. Bez rezultatu. Odwróciła się i popatrzyła na mnie. – Nie martw się – powiedziała. – To tylko niewielkie opóźnienie. Nie rozumieją powagi sytuacji. Zsunęłam się na siedzeniu i udałam, że bez reszty zajmuje mnie mechanika pasa bezpieczeństwa. – Daję ci ostatnią szansę, żeby otworzyć drzwi, a potem przejdę do działania – wrzasnęła w stronę domu. Drzwi się nie otworzyły. – Hunh – powiedziała Lula. Cofnęła się kilka kroków i podeszła do frontowego okna. Zasłony były zaciągnięte, ale przeświecało przez nie migotanie ekranu telewizyjnego. Lula stanęła na palcach i spróbowała otworzyć okno. Nie udało się. – Teraz to już zaczynam się irytować – oznajmiła. – Wiesz,
co myślę? Myślę, że zaraz zdarzy się jakaś katastrofa. Lula wyciągnęła z wypchanej torebki wielką latarkę Maglite, postawiła torebkę na ziemi i zbiła szybę reflektorem. Schyliła się, żeby podnieść torebkę, a wtedy to, co zostało z okna, zniknęło w deszczu odłamków w akompaniamencie huku shotguna. Gdyby Lula się nie pochyliła, chirurg na dyżurze w Świętym Franciszku spędziłby resztę dnia, wydłubując z niej drzazgi. – Co do CH! – skrzeknęła. I rzuciła się sprintem do samochodu. Szarpnięciem otworzyła drzwi, wcisnęła się za kierownicę dokładnie w chwili, gdy z rozbitego okna padł kolejny strzał. – Ten durny skurwiel do mnie strzelił! – powiedziała. – Taa. – Kiwnęłam głową. – Widziałam. I byłam pod wrażeniem, gdy zobaczyłam, jak szybko umiesz biegać w tych szpilkach. – Nie spodziewałam się, że do mnie strzeli. Nie miał powodów. – Wybiłaś mu okno. – To był wypadek. – To nie był wypadek. Widziałam, jak to zrobiłaś latarką. – Ten gość to świr – stwierdziła Lula i odjechała, zostawiając na asfalcie ślad gumy. – Powinno się to komuś zgłosić. Powinno się go aresztować – TY go miałaś aresztować. – Ja go miałam ESKORTOWAĆ. Vinnie powiedział to bardzo wyraźnie. ESKORTOWAĆ. I właściwie mogłabym go eskortować, ażby się posrał, ale jestem głodna. Muszę coś zjeść – oznajmiła. – Lepiej pracuję z pełnym brzuchem. Mogę zdjąć tego debilnego damskiego boksera w każdej chwili, więc po co ten pośpiech? Równie dobrze mogę najpierw skoczyć na burgera, tak właśnie myślę. A poza tym ten gość to raczej ktoś dla Komandosa. Za nic nie chciałabym nadepnąć Komandosowi na odcisk. Wiesz, jak on lubi to całe strzelanie. – Myślałam, że to ty lubisz to całe strzelanie. – Ale nie chcę wszystkiego zagarniać dla siebie. – To bardzo uprzejme z twojej strony.
– Ta, jestem wcieloną uprzejmością – powiedziała Lula, podjeżdżając do okienka dla kierowców w Gdaczącym Kubełku. – Bardzo poważnie rozważam przekazanie tej sprawy Komandosowi. – A jeśli Komandos nie będzie jej chciał? – Myślisz, że może odrzucić taką dobrą sprawę? – Ta. – Hm – mruknęła Lula. – To by było przesrane po całości... Kupiła burgera z kurczakiem i serem, do tego dużą porcję frytek, czekoladowego shake’a i ciastko jabłkowe. Ja nie byłam w gdaczącym nastroju, więc nie skorzystałam. Gdy Lula przełknęła ostatni kawałek ciastka, spojrzała na zegarek. – Wróciłabym i zgarnęła tego świrniętego frajera, ale robi się późno. Nie sądzisz, że późno? – Prawie trzecia. – Właściwie to czas kończyć. Szczególnie dla mnie, bo ja skończyłam tę pracę już wczoraj.
TRZY Nie jestem najlepszym kucharzem na świecie, ale mam kilka swoich specjalności. Niemal każda wymaga masła orzechowego. Z masłem orzechowym nie może się nie udać. Dzisiaj miałam na obiad kanapkę z masłem orzechowym, oliwkami i chipsami ziemniaczanymi. Bardzo wydajne danie, bo zawiera warzywa, rośliny strączkowe, dodatkowo węglowodany z bezwartościowego białego chleba, a wszystko to w małym, schludnym pakieciku. Stałam w kuchni i spłukiwałam kanapkę zimną coroną, gdy zadzwonił Morelli. – Co robisz? – spytał. – Jem. – A dlaczego nie jesz u mnie w domu? – Nie mieszkam w twoim domu. – Zeszłej nocy mieszkałaś. – Zeszłej nocy cię odwiedzałam. To coś zupełnie innego niż mieszkanie razem. Mieszkanie razem wymaga wzajemnych zobowiązań i zaangażowania, i zmiany zawartości szaf. – To całe zaangażowanie wychodzi nam średnio, ale z prawdziwą radością odstąpię ci kilka szaf w zamian za dziki małpi seks przynajmniej pięć razy w tygodniu. – Dobry Boże. – No okay, cztery razy w tygodniu, ale bardziej nie ustąpię. Jak tam nowa praca w fabryce guzików? – Wylali mnie. Przez ciebie. Spóźniłam się do pracy pierwszego dnia. Normalnie słyszałam, jak Morelli uśmiecha się po drugiej stronie. – Jestem dobry, nie? – Dostałam pracę w Czy$cioshku. Jutro zaczynam. – Powinniśmy to uczcić. – Żadnego czczenia! Dlatego właśnie straciłam pracę
w fabryce guzików. Nie spytasz mnie, czy mam zniżki na czyszczenie odzieży? – Nie czyszczę swoich ciuchów. Noszę je, póki nie zaczną się rozpadać, a potem wywalam. Dokończyłam kanapkę i piwo. – Muszę iść – poinformowałam Morellego. – Obiecałam babci, że przyjadę po nią o siódmej. Jedziemy do Stivy na czuwanie przy Harrym Farsteinie. – No z tym nie mogę konkurować – stwierdził Morelli. Babcia czekała na mnie przy drzwiach. Miała na sobie błękitne spodnie, bluzkę pod kolor z kwiatowym motywem, biały bawełniany kardigan i białe tenisówki. Z ramienia zwisała jej duża torebka z lakierowanej skóry. Siwe włosy były świeżo ułożone w równiutkie loczki, które zdawały się maszerować jeden za drugim po jej czaszce. Paznokcie zostały niedawno wymanikiurowane i teraz miały barwę strażackiej czerwieni. Takiej samej jak szminka. – Jestem gotowa – oznajmiła, drepcząc pospiesznie do samochodu. – Jak zaraz nie ruszymy, nie będziemy miały dobrego miejsca. Dzisiaj będzie tłum, a od czasu jak Spiro zniknął, Stiva nie radzi sobie za dobrze z organizacją. Spiro był paskudnym małym karaluchem, ale nikt tak nie potrafił radzić sobie z tłumem jak on. Spiro był synem Constantine’a Stivy. Chodziłam z nim do szkoły, a potem niechcący pomogłam mu zniknąć. Był żałosną namiastką mężczyzny, uwikłaną w przemyt broni i czort wie czego jeszcze. Próbował zabić babcię i mnie, wywiązała się strzelanina, w domu pogrzebowym wybuchł spektakularny pożar i jakoś tak, w ogólnym zamieszaniu, Spiro przepadł jak kamień w wodę. Kiedy dostałam wiadomość: „Wróciłem, myślałaś, że nie żyję?”, Spiro był jednym z psycholi, którzy przyszli mi do głowy. Ze smutkiem muszę stwierdzić, że niejedynym. I nie był wcale najbardziej prawdopodobnym kandydatem. Spira można było różnie nazwać... ale z pewnością nie głupkiem. I nie
mogłam go sobie wyobrazić jako gościa ogarniętego obsesją zemsty. Spiro chciał kasy i władzy. Dom pogrzebowy znajdował się przy Hamilton, kilka przecznic od firmy Vinniego. Został odbudowany po pożarze i teraz stanowił mieszankę starej wiktoriańskiej rezydencji z nowoczesną konstrukcją z cegły. Część frontowa pokryta była aluminiową okładziną i miała czarne okiennice. Duża weranda obejmowała budynek od przodu i południowej strony. Część sal pogrzebowych oraz pomieszczenia do balsamowania znajdowały się w nowo wybudowanej ceglanej części tylnej. Najbardziej popularne sale mieściły się w części frontowej i Stiva nadał im nazwy: Salon Smutku, Sala Wiecznego Spoczynku, Sala Naczelna. Z domu moich rodziców do przedsiębiorstwa Stivy jechało się zaledwie pięć minut. Wysadziłam babcię i zaparkowałam jakieś pół przecznicy dalej. Kiedy weszłam do domu pogrzebowego, babcia czekała na mnie w progu Sali Naczelnej. – Zupełnie nie wiem, dlaczego to się nazywa Sala Naczelna – krytykowała babcia. – Przecież Stiva nie chowa jakoś szczególnie wielu naczelników. To strasznie wydumana i bezsensowna nazwa. Sala Naczelna była największa ze wszystkich i już wypełniał ją tłum. Lydia Farstein stała z dłonią dramatycznie wspartą na otwartej trumnie. Lydia jakiś czas temu przekroczyła siedemdziesiątkę i sprawiała wrażenie zaskakująco szczęśliwej, jak na osobę, która straciła męża po pięćdziesięciu kilku latach pożycia. – Wygląda na to, że Lydia już sobie golnęła – stwierdziła babcia. – Ostatnio widziałam ją taką zadowoloną... nigdy. Pójdę złożyć jej kondolencje i zerknę na Harry’ego. Zerkanie na nieboszczyków nigdy nie plasowało się wysoko na mojej liście ulubionych czynności, zostawiłam więc babcię i przeszłam na przeciwległy koniec holu, gdzie wystawiano ciasteczka. Zgarnęłam kilka słodkich ciastek i kilka wytrawnych i poczułam dziwne ukłucie w karku. Odwróciłam się i zobaczyłam babkę Morellego, Bellę, wpatrującą się we mnie
ponuro. Babka Bella jest białowłosą starszą panią, która zawsze ubiera się na czarno i wygląda jak żywcem wyjęta z „Ojca chrzestnego”. Ma wizje i rzuca uroki na ludzi. I przeraża mnie do wypęku. Obok mnie, przy stole z ciasteczkami stała Bitsy Mullen. – O mój Boże – powiedziała półgłosem. – Mam nadzieję, że ona łypie na ciebie, nie na mnie. W zeszłym tygodniu spojrzała tym urocznym okiem na Francine Blainey i Francine dostała opryszczki na całej twarzy. Uroczne oko to takie voodoo babki Belli. Przykłada palec do oka i mamrocze coś pod nosem, i jakiekolwiek nieszczęście spotka cię później, możesz je przypisać urocznemu oku. To trochę tak jak wiara w piekło. Masz nadzieję, że to wszystko bujdy, ale pewności nie masz, prawda? – Założę się, że Francine dostała opryszczki od swojego beznadziejnego chłopaka – odpowiedziałam. – No ja nie zamierzam ryzykować – zastrzegła się Bitsy. – Idę schować się w toalecie, póki czuwanie się nie skończy. O nie! O Boże! Ona tu idzie. Co mam robić? Nie mogę oddychać. Chyba zemdleję. – Pewnie ma po prostu ochotę na ciasteczko – powiedziałam. Nie żebym w to wierzyła. Koralikowe oczy babki Belli utkwione były we mnie. Widziałam już to spojrzenie i nigdy nie wróżyło niczego dobrego. – Ty! – powiedziała babka Bella, wskazując mnie palcem. – Złamałaś Josephowi serce. – W żadnym razie – zaprotestowałam. – Przysięgam na Boga. – Masz pierścionek na palcu? – N-n-nie. – To skandal – stwierdziła. – Przyniosłaś wstyd mojemu domowi. Szanująca się kobieta byłaby już zamężna i miała dzieci. Chodzisz do jego domu, kusisz go swoim ciałem, a potem zostawiasz. Wstydź się. Wstydź. Wstydź. Powinnam rzucić na ciebie urok. Sprawić, żeby ci zęby wypadły. Włosy posiwiały. Żeby twoja kobiecość się skurczyła, aż nic z niej nie zostanie.
Babcia Mazurowa łokciami utorowała sobie drogę przez tłumek, jaki zebrał się wokół stolika z ciasteczkami. – Co tu się dzieje? – spytała. – Co mi umknęło na temat kobiecości? – Twoja wnuczka to Jezebel – oznajmiła babka Bella. – Wskakuje i wyskakuje z łóżka mojego Josepha. – Połowa kobiet z Grajdoła była w jego łóżku raz czy dwa – odparła babcia Mazurowa. – Co ja tam mówię z Grajdoła, połowa kobiet w tym stanie... – Ostatnio nie – stanęłam w obronie Morellego. – On się już zmienił. – Rzucę na nią urok – zapowiedziała babka Bella. – Jej kobiece części ciała zmienią się w pył. – Po moim trupie – postawiła się babcia Mazurowa. Bella ściągnęła usta. – To się da załatwić. – Lepiej sobie zważaj, siostro – osadziła ją babcia Mazurowa. – Nie chcesz, żebym się wściekła. Jak jestem wściekła, to jestem naprawdę straszna. – Ha, wcale się ciebie nie boję – prychnęła babka Bella. – Cofnij się. Zamierzam rzucić urok. Babcia Mazurowa wyciągnęła z torebki swoją wielgachną czterdziestkępiątkę i wycelowała w Bellę. – Tylko przyłóż ten paluch do oka, a zrobię ci taką dziurę w głowie, że zmieści się w niej duży ziemniak. Bella wywróciła oczami. – Mam wizję. Mam wizję. Wyrwałam babci broń i wepchnęłam z powrotem do jej torebki. – Żadnego strzelania. To tylko zwariowana staruszka. Bella natychmiast skupiła na mnie uwagę. – Zwariowana staruszka? Zwariowana staruszka? Ja ci pokażę zwariowaną staruszkę. Zaraz ci spuszczę lanie. Niech mi ktoś przyniesie rózgę. Rzucę urok na wszystkich, jak zaraz nie dostanę rózgi. – Nikt nie będzie bił mojej wnuczki – oznajmiła babcia Mazurowa. – A poza tym rozejrzyj się. Widzisz tu jakieś rózgi?
Przecież nie jesteśmy w lesie. Wiesz, na czym polega twój problem? Nie umiesz się wyluzować. Bella capnęła babcię Mazurową za nos. Zrobiła to tak szybko, że babcia nawet się nie spodziewała. – Jesteś demonem! – wrzasnęła Bella. Babcia Mazurowa przywaliła jej swoją wielką, lakierowaną torebką. Prosto w skroń. Ale Bella trzymała nos babci w śmiertelnym uchwycie. Babcia przyłożyła jej drugi raz, ale Bella się uchyliła. Zmarszczyła się tylko i dalej trzymała nos. Próbowałam jakoś uwolnić babcię Mazurową, ale tylko zarobiłam od niej przypadkowy cios torebką, który zwalił mnie z nóg. Bitsy Mullen skakała dokoła, machając rękami. – Pomocy! – piszczała przenikliwie. – Niech ktoś coś zrobi! Za nią, przy stoliku z ciasteczkami, stała pani Lubchek, która obserwowała całe zajście. – Och, na litość boską – powiedziała, wywracając oczami. Po czym złapała dzbanek z mrożoną herbatą, który stał obok ciasteczek, i wylała jego zawartość na babkę Bellę i babcię Mazurową. Babka Bella wypuściła nos babci Mazurowej z uścisku i popatrzyła po sobie. – Cała jestem mokra. Co to jest? – Mrożona herbata – poinformowała ją pani Lubchek. – Wylałam na ciebie mrożoną herbatę. – Zmienię cię w karczocha. – Musisz wziąć swoje leki – stwierdziła pani Lubchek. – Kompletnie ci odbiło. Z drugiego końca pomieszczenia nadciągał pospiesznie Stiva, a zaraz za nim matka Joego. – Skończyła się nam mrożona herbata – poinformowała Stivę pani Lubchek. – Mam wizję – oznajmiła babka Bella, a oczy uciekły jej w głąb czaszki. – Widzę ogień. Straszliwy ogień. Widzę szczury uciekające przed płomieniami. Wielkie, paskudne, chore szczury. I jeden z nich wrócił. – Oczy babki Belli otworzyły się i spojrzały na mnie. – Wrócił, żeby dostać CIEBIE.
– O mój Boże – zapiała Bitsy. – Omójboże! Omójboże! – Muszę się położyć. Zawsze jestem zmęczona po wizji – oświadczyła Bella. – Moment – zatrzymałam ją. – Co to w ogóle za wizja? Szczur? Jest pani pewna? – Właśnie, i co to znaczy, że jest chory? – chciała wiedzieć babcia Mazurowa. – Ma wściekliznę? – Tylko tyle mam do powiedzenia – odparła Bella. – To wizja. Wizja to wizja. Idę do domu. Okręciła się na pięcie i pomaszerowała do wyjścia, wyprostowana jak trzcina. A za nią pospieszyła matka Joego, starając się nadążyć. Babcia odwróciła się do stolika i zaczęła szukać ciasteczek z czekoladą. – Mówię ci, trzeba przychodzić wcześnie albo dostaniesz same resztki. Obie ociekałyśmy mrożoną herbatą, do tego nos babci był czerwony i opuchnięty. – Powinnyśmy wracać do domu – powiedziałam. – Muszę zdjąć z siebie tę koszulę. – Ta – zgodziła się babcia. – Chyba też mogę iść. Pożegnałam zmarłego, a zawartość patery z ciastkami mocno mnie rozczarowała. – Słyszałaś coś o Michaelu Barronim? Babcia próbowała osuszyć bluzkę serwetką. – Tylko tyle, że nadal go nie znaleźli. Jego synowie prowadzą sklep, ale Emma Wilson mówi, że nie zgadzają się ze sobą najlepiej. Emma pracuje tam na pół etatu. Mówi, że ten najmłodszy to dopust boży. – Anthony. – Właśnie. Zawsze sprawiał kłopoty. Pamiętasz, była ta cała sprawa z Mary Jane Roman. – Gwałt na randce. – Jakoś się rozeszło po kościach. Ale ja wierzyłam Mary Jane. Z Anthonym zawsze było coś nie tak. Wyszłyśmy z domu pogrzebowego i przeszłyśmy kawałek do samochodu.
Zanim wsiadłam, zajrzałam do środka i zobaczyłam kartkę na fotelu kierowcy. – Jak to się tu znalazło? – dopytywała się babcia. – Nie zamykasz samochodu? – Przestałam. Mam nadzieję, że ktoś go ukradnie. Babcia obrzuciła mój wóz uważnym spojrzeniem. – Jest w tym jakiś sens – przyznała. Wsiadłyśmy i przeczytałam znalezioną wiadomość. „Twoja kolej posmakować płomieni, dziwko”. – Co za język – obruszyła się babcia. – Mówię ci, świat schodzi na psy. Babcię zaniepokoił język. Mnie groźba. Nie wiedziałam, co dokładnie miało to znaczyć, ale budziło niepokój. Wiadomość była straszna i szalona. Kim był autor? Ruszyłam w stronę domu rodziców. – Nie mogę przestać myśleć o tej wiadomości – odezwała się babcia, gdy byłyśmy w połowie drogi. – Mogłabym nawet przysiąc, że czuję dym. Jak już o tym wspomniała... Zerknęłam w lusterko wsteczne i zobaczyłam płomienie liżące tylną kanapę. Popędziłam do domu rodziców, z piskiem opon wpadłam na podjazd i zatrzymałam się gwałtownie. – Wysiadaj – wrzasnęłam do babci. – Tylne siedzenie się pali. Babcia spojrzała przez ramię. – A niech mnie, rzeczywiście! Wpadłam do domu, krzyknęłam matce, żeby dzwoniła po straż pożarną, i złapałam za gaśnicę spod kuchennego zlewu. Wróciłam do samochodu i zaczęłam gasić płomienie. Mój ojciec pojawił się z wężem ogrodowym w dłoniach i jakoś udało nam się stłumić ogień. Pół godziny później tylne siedzenie zostało oficjalnie uznane przez strażaków za martwe i wolne od płomieni. Wóz strażacki odjechał powoli ulicą, a tłumek ciekawskich sąsiadów stopniał. Słońce już zaszło, ale saturna widać było w świetle padającym z okna kuchennego. Z podwozia kapała woda, tworząc na podjeździe tłuste kałuże. W powietrzu unosił się intensywny
zapach pieczonej tapicerki. Morelli przyjechał kilka sekund po strażakach. Teraz stał na werandzie domu moich rodziców z tą swoją nieprzeniknioną miną gliniarza. – No więc – odezwałam się – co jest? – Gdzie wiadomość? – Jaka wiadomość? Tylko zmrużył nieznacznie oczy. – Skąd wiesz, że była jakaś wiadomość? – spytałam. – Och, kolejne przeczucie. Wyciągnęłam kartkę z kieszeni i podałam mu bez słowa. – Myślisz, że to ma coś wspólnego z tym szczurem? – spytała mnie babcia. – Wiesz, z tej wizji, którą miała Bella, o ogniu i szczurach? I powiedziała, że szczur będzie chciał cię dopaść. Założę się, że to ten szczur podłożył ogień i napisał list. – Szczury nie umieją pisać – powiedziałam. – A ludzkie szczury? – nie ustępowała babcia. – A wielkie zmutowane szczury? Morelli rzucił mi spojrzenie z ukosa. – Chcę się dowiedzieć o tej wizji? – Nie – odpowiedziałam. – I nie chcesz wiedzieć o tym, jak Bella i babcia Mazurowa pobiły się w domu pogrzebowym, kiedy babcia próbowała powstrzymać Bellę przed rzuceniem uroku na mnie, za złamanie twojego serca. – Zawsze byłem jej ulubieńcem – uśmiechnął się Morelli. – Nie złamałam ci serca. – Cukiereczku, łamiesz mi serce od chwili, gdy cię poznałem. – Skąd wiedziałeś o pożarze? – Z centrali mnie zawiadomili. Zawsze do mnie dzwonią, kiedy twój samochód wybucha albo staje w płomieniach. – Aż się dziwię, że nie ma tu Komandosa. – Dzwonił do mnie na komórkę. Powiedziałem mu, że nic ci nie jest. Podeszłam bliżej saturna i zajrzałam do środka. Ogień i woda zniszczyły głównie tylną część. Morelli położył dłoń u nasady mojego karku. – Nie zamierzasz tym chyba jeździć?
– Nie wygląda najgorzej. Pewnie nadal jeździ. – Tylna kanapa jest wybebeszona, a w podłodze jest wielgachna dziura. – Taa, ale poza tym nic mu nie jest, czyż nie? Morelli patrzył na mnie przez kilka sekund. Prawdopodobnie zastanawiał się, czy warto się kłócić. – Za ciemno, żeby dokładnie ocenić zniszczenia – powiedział wreszcie. – Może pojedziemy do domu i wrócimy rano, żeby obejrzeć go dokładniej. Dzisiaj na pewno nie chcesz nim jeździć. Chcesz otworzyć okna i dobrze go wywietrzyć. Miał rację z tym wietrzeniem. Samochód cuchnął. I wiedziałam, że Morelli ma też rację co do oceniania zniszczeń przy lepszym świetle. Problem jednak był w tym, że nie miałam innego samochodu. A jedyną rzeczą gorszą od jazdy na wpół spalonym saturnem była jazda pożyczonym od babci Mazurowej buickiem z pięćdziesiątego trzeciego roku, którego to babcia odziedziczyła po wujku Sandorze. Już miałam tę przyjemność i wcale nie chciałam powtórki z rozrywki. No i niebezpieczeństwo, na jakie narażałam się, prowadząc ten wóz, było znikome w porównaniu z niebezpieczeństwem, jakie czyhało na mnie w osobie obłąkanego prześladowcy, który podłożył ogień. – Bardziej martwię się podpalaczem niż o samochód – powiedziałam Morellemu. – Nie mam żadnego punktu zaczepienia, jeśli chodzi o podpalacza – odparł Morelli. – Nie mam pojęcia, co mógłbym zrobić w tej kwestii. Ale jeśli chodzi o samochód, to wiem. Podwiozę cię do domu. Pięć minut później zatrzymaliśmy się pod domem Morellego. – Niech zgadnę, Bob ciągle za mną tęskni – powiedziałam. Morelli powiódł palcem po linii mojej szczęki. – Bob tyle o ile. To ja za tobą tęsknię. Bardzo za tobą tęsknię. – Jak bardzo? Morelli mnie pocałował. – Wręcz boleśnie.
Piętnaście po szóstej zwlokłam się z łóżka Joego i poczłapałam pod prysznic. Poprzedniego wieczora wyprałam swoje ciuchy i wrzuciłam do suszarki, a Morelli wyłożył je dla mnie w łazience. Wysuszyłam włosy byle jak, pociągnęłam rzęsy tuszem i poszłam tam, gdzie mnie nos prowadził, do kuchni. Morelli parzył kawę. Obaj mężczyźni mojego życia o poranku wyglądali świetnie. Wstawali obudzeni, z szeroko otwartymi oczami. Ja rano byłam półprzytomnym nieszczęściem, potykającym się o własne nogi, póki nie podniosłam sobie poziomu kofeiny we krwi. – Zaczyna nam brakować czasu – powiedział Morelli, podając mi termiczny kubek podróżny. – Wysadzę cię pod pralnią, a swój samochód obejrzysz sobie po pracy. – Nie. Mam dość czasu. To potrwa tylko minutkę. Jestem pewna, że można nim jeździć. – A ja jestem pewien, że NIE MOŻNA. – Morelli łagodnie wypchnął mnie z kuchni i skierował ku drzwiom wyjściowym. Zamknął za nami drzwi i pilotem otworzył SUV-a. Kilka minut później już kłóciliśmy się na trawniku przed domem moich rodziców. – Nie pojedziesz tym samochodem – oznajmił stanowczo. – Słucham? Czy ty mi może rozkazujesz? – Odpuść, proszę. Oboje wiemy doskonale, że tym wozem jeździć się nie da. – Ja tam nic takiego nie wiem. Dobra, wóz nie wygląda najlepiej, ale to głównie kosmetyka. Jestem pewna, że silnik jest w porządku. – Wsunęłam się za kierownicę i udowodniłam, że mam rację, uruchamiając wóz. – Widzisz? – Wyłaź z tego wraka i daj mi się zawieźć do pracy. – Nie. – Masz dwadzieścia sekund albo wywlokę cię z tego czegoś i jeszcze raz podłożę ogień, żeby z tej śmiertelnej pułapki nie zostało nic poza popiołem. – Nienawidzę, gdy zgrywasz macho. – A ja nienawidzę, jak się upierasz. Zablokowałam drzwi, wrzuciłam wsteczny i ze zgrzytem
wyjechałam na ulicę. Zmieniłam bieg i odjechałam z rykiem, dławiąc się odorem mokrego upieczonego samochodu. Morelli miał rację. Ten wóz był śmiertelną pułapką, a ja byłam uparta. Problem w tym, że nie mogłam nic na to poradzić. Morelli jak nikt umiał skłaniać mnie do uporu. Pralnia, w której zaczynałam pracę, była niewielką firmą, działającą w Grajdole od kiedy tylko sięgałam pamięcią. Należała do rodziny Macaronich. Mama Macaroni, Mario Macaroni i Gina Macaroni stanowili główny personel zakładu, wspierany w razie potrzeby przez rozmaitych członków rodziny Macaronich. Mama Macaroni była w wieku babki Belli i babci Mazurowej. Jej srogie, gadzie oczy spoglądały na świat spośród zmarszczek pokrywających skórę cienką jak pergamin. Drobne ciało spowijały liczne warstwy czerni. Wspierała się na lasce i nieodparcie kojarzyła się ze zmumifikowaną larwą. Miała pieprzyk, niczym ogromny głaz na mapie drogowej twarzy, wznoszący się gdzieś w okolicy Atlanty. Z pieprzyka wyrastały trzy włosy. Pieprzyk był przerażający i hipnotyzujący zarazem. Dermatologiczny odpowiednik kraksy na siedem samochodów, podczas której krew i flaki zostały rozmazane po całej autostradzie. Zawsze gdy przekraczałam próg pralni, Mama Macaroni siedziała na stołku za ladą. Witała klientów skinieniem głowy, ale odzywała się rzadko. Tylko wtedy, gdy był jakiś problem. Mama Macaroni specjalizowała się w rozwiązywaniu problemów. Mario, jej syn, zajmował się codziennymi operacjami. Synowa, Gina, odpowiadała za księgowość i zapewniała opiekę hordom wnucząt wyprodukowanych przez swoje cztery córki i dwóch synów. – To nic trudnego – zapewniła mnie. – Będziesz pracować przy kasie. Bierzesz ubrania od klienta, liczysz, wypełniasz zlecenie, oryginał dla klienta. Jedną kopię wkładasz do worka z ubraniami, a drugą do pudełka obok kasy. W tym pojemniku mamy pranie, w tym drugim czyszczenie chemiczne. Kiedy
klient przychodzi odebrać swoje pranie, szukasz jego ubrań po numerze na górze rachunku. Upewnij się, że zawsze dokładnie policzyłaś ubrania, żeby klienci dostawali z powrotem wszystko, co przynieśli. Mama Macaroni burknęła coś po włosku i poruszyła protezą w ustach. – Mama mówi, że powinnaś uważać, co robisz. Mówi, że ma cię na oku – przetłumaczyła Gina. Uśmiechnęłam się do Mamy Macaroni i pokazałam jej uniesione kciuki. Odpowiedziała morderczym spojrzeniem. – Kiedy nie ma klientów, możesz przyczepiać metki na ubraniach. Każda sztuka odzieży musi mieć metkę – kontynuowała szkolenie Gina. – Mamy do tego specjalne urządzenie. Upewnij się, że numer na metce jest taki sam jak na kwicie. Do południa straciłam czucie w prawym kciuku od metkowania. – Musisz pracować szybciej – odezwała się Mama Macaroni ze swojego stołka. – Widzę, jak zwalniasz. Myślisz, że płacimy ci za nic? Przez drzwi frontowe wpadł kolejny klient. Był po czterdziestce, ubrany w garnitur i krawat. – Wczoraj odebrałem pranie – zaczął – i wszystkie guziki przy koszuli były połamane. Mama Macaroni zeszła ze stołka i wspierając się na lasce, pokuśtykała do lady. – Co? – spytała. – Guziki są zniszczone. Potrząsnęła głową. – Ja nie rozumieć. Pokazał jej koszulę. – Wszystkie guziki są zniszczone. – Tak – powiedziała Mama Macaroni. – Wy je zniszczyliście. – Nie – zaprzeczyła Mama. – Niemożliwe. – Jak przyniosłem koszulę, guziki były w porządku. Wczoraj odebrałem koszulę i wszystkie są zniszczone.
– Nie rozumieć. – Czego pani nie rozumie? – Angielski. Mój angielski niedobry. Klient popatrzył na mnie. – A pani mówi po angielsku? – Co? – spytałam tępo. Facet zgarnął koszulę z lady i wyszedł bez słowa. – Może nie jesteś taka wolna – przyznała Mama Macaroni. – Ale niech ci nie przyjdzie do głowy iść na łatwiznę. Nie płacimy ci takiej dużej pensji za obijanie się. O pierwszej zaczęłam patrzeć na zegar. O trzeciej byłam pewna, że metkuję ciuchy od pięciu dni, bez chwili przerwy. Kciuk aż mi pulsował, a nogi bolały po ośmiu godzinach spędzonych na stojąco. Do tego dostałam nerwowego tiku w powiece od nieustannego nadzoru Mamy Macaroni. Wyciągnęłam torbę spod lady. – Do jutra – powiedziałam do Mamy Macaroni. – Co to znaczy do jutra?! A ty gdzie idziesz? – Do domu. Jest trzecia. Skończyłam pracę. – Patrzcie tylko na Pannę Jak w Zegarku. Trzecia wybiła, a ty już hyc, za próg. – Wyrzuciła w górę pomarszczone ręce. – Idź! Idź do domu. Kto cię tu potrzeba? Tylko jutro na czas. Niedziela to ważny dzień. Jesteśmy jedyna pralnia otwarta w niedzielę. – Dobrze. I miłego pieprzyka. – Cholera! Naprawdę to powiedziałam? – Miłego popołudnia! – wrzasnęłam. Niech to szlag. Zostawiłam saturna na niewielkim parkingu przy pralni. Nie znalazłam na nim żadnych wiadomości. Nie czułam dymu. Nikt do mnie nie strzelił. Najwyraźniej mój prześladowca miał chwilowo wolne. Wsiadłam, włączyłam komórkę i odsłuchałam wiadomości. Pierwsza. „Stephanie”. To była cała wiadomość. Zostawił ją Morelli dziesięć po siódmej. Brzmiała, jakby mówił przez zaciśnięte zęby. Druga wiadomość. Oddech Morellego o siódmej trzydzieści.
Trzecia. Znowu Morelli. „Zadzwoń, jak włączysz telefon”. Czwarta. „Jest wpół do trzeciej, przed chwilą znaleźliśmy samochód Barroniego. Zadzwoń”. Samochód Barroniego! Zadzwoniłam na komórkę Joego. – To ja – powiedziałam zamiast powitania. – Właśnie wyszłam z pracy. Musiałam wyłączyć telefon, bo Mama Macaroni twierdzi, że dostaje od niego raka mózgu. Nie żeby mnie to martwiło. – Gdzie jesteś? – Jadę do domu. Muszę się zdrzemnąć. Jestem wykończona. – Samochód... – Samochód jest w porządku – zapewniłam go. – Ten samochód na pewno nie jest w porządku. – Daj spokój z samochodem. Co z Barronim? – Skłamałem o Barronim. Uznałem, że to jedyny sposób, żebyś do mnie zadzwoniła. Przytrzymałam palcem drgającą powiekę, rozłączyłam się i skręciłam na parking pod domem. Akurat stary pan Ginzler szedł do swojego buicka. – Ale masz piękny wozik, mała – rzucił. – A jak cuchnie. – Za zapach dopłaciłam ekstra – odparłam. – Ale z ciebie pyskata smarkula – powiedział, ale z uśmiechem. Pan Ginzler mnie lubił. Byłam tego niemal pewna. Kiedy weszłam do mieszkania, Rex drzemał w swojej puszce po zupie. Na sekretarce nie było żadnej wiadomości. Większość ludzi dzwoniła na komórkę. Nawet moja matka. Poczłapałam do sypialni, zrzuciłam buty i wczołgałam się pod kołdrę. Najlepsze, co miałam do powiedzenia na podsumowanie dnia, to tyle, że był minimalnie lepszy od wczorajszego. Przynajmniej nie wylali mnie z pracy. Nie potrafiłam tylko powiedzieć, czy fakt, że nadal mam pracę w pralni, powinien mnie cieszyć, czy może raczej martwić. Zamknęłam oczy i zmusiłam się, by zasnąć, powtarzając sobie, że gdy je otworzę, życie będzie znacznie lepsze. Dobra, to było łgarstwo, ale dzięki temu nie
wybuchnęłam płaczem i nie zaczęłam ciskać naczyniami. Kilka godzin później nie spałam, ale mniej już myślałam o rozwaleniu czegoś, a więcej o zjedzeniu czegoś. Poszłam do kuchni i zrobiłam krótką inwentaryzację zapasów. Mogłam przygotować sobie kolejną kanapkę z masłem orzechowym. Albo wysępić obiad u rodziców. Albo udać się na wyprawę do fast foodu. Tylko że ostatnie dwie możliwości oznaczały jazdę saturnem. Niezbyt kusząca perspektywa, wciąż jednak lepsza niż kolejna kanapka z masłem orzechowym. Zawiązałam trampki, przeczesałam włosy i pociągnęłam usta błyszczykiem. Styl naturalny. Akceptowany na terenie Jersey tylko w przypadku, jeśli masz biust powiększony do takich rozmiarów, że nikt nie zauważa już niczego innego. Nie miałam powiększonych piersi i większość ludzi bez trudu zauważała całą resztę, ale dzisiaj miałam to gdzieś. Schodziłam po schodach, zastanawiając się, czy wolę quesadillę z kurczakiem, czy jednak satysfakcję, jaką daje tuzin pączków. Kiedy dotarłam do samochodu, nadal nie rozstrzygnęłam tej ważkiej kwestii. Okazało się jednak, że rozstrzygać nie musiałam, bo mój samochód miał blokadę na kołach. Wyszarpałam komórkę z torebki i z wściekłością wypukałam numer Morellego. – Mój samochód ma blokadę na kołach – poinformowałam go zimno. – To ty to zrobiłeś? – Nie osobiście. – Masz to zdjąć. – Ja pracuję w kryminalnym, nie w drogówce. – Dobrze, chcę zgłosić przestępstwo kryminalne. Jakiś palant założył mi blokadę na koła. Morelli westchnął i się rozłączył. Zadzwoniłam do Komandosa. – Mam problem – oznajmiłam. – I? – I miałam nadzieję, że pomożesz mi go rozwiązać. – Jakaś podpowiedź? – Mój samochód ma blokadę na kołach. – I?
– Muszę się jej pozbyć. – Coś jeszcze? – Nie obraziłabym się na pączka. Nie jadłam obiadu. – Gdzie jesteś? – Na parkingu przed moim domem. – Dziewczyno – powiedział Komandos i się rozłączył. Dziesięć minut później czarne porsche Komandosa zatrzymało się obok saturna. Komandos wysiadł i podał mi papierową torbę. Ubrany był na czarno, jak zawsze. Czarna koszulka, która wyglądała, jakby ktoś namalował ją na bicepsach i kaloryferze na brzuchu, czarne bojówki, wyposażone w niezliczone kieszenie na różne skarby Komandosa. Aczkolwiek nie wszystkie jego skarby były ulokowane po kieszeniach. Włosy miał średniej długości, jedwabiście proste, opadały miękko na czoło. – Pączki? – upewniłam się. – Kanapka z indykiem. Pączki cię zabiją. – No i? Komandos niemal się uśmiechnął. – Gdybym miał jeździć tym saturnem, też w sumie wolałbym umrzeć.
CZTERY Możesz zdjąć blokadę? – spytałam Komandosa. Trącił wielki kawał metalu czubkiem stopy. – Czołg już jedzie ze sprzętem. Jakim cudem założyli ci blokadę na parkingu? – To Morelli. Uważa, że ten samochód nie jest bezpieczny. – O? – No dobra, wymaga trochę kosmetyki. – Słonko, ten wóz ma w podłodze trzydziestocentymetrową dziurę. – Ta, ale dziura jest z tyłu i nawet jej nie widzę, gdy jadę. A jak mam otwarte tylne okna, to spaliny wywiewa, zanim w ogóle do mnie dolecą. – Dobrze wiedzieć, że to sobie gruntownie przemyślałaś. – Śmiejesz się ze mnie? – A wyglądam, jakbym się śmiał? – Coś mi się wydaje, że usta ci lekko drgnęły. – Jak do tego doszło? Wyciągnęłam kanapkę z torby i odpakowałam. – To był ten gość od liścików. Zabrałam babcię do Stivy na czuwanie, a kiedy wróciłyśmy do samochodu, znalazłyśmy kolejną wiadomość. Że teraz moja kolej spłonąć... i w drodze do domu moich rodziców tylne siedzenie zajęło się ogniem. – Ugryzłam kanapkę. – Mam przeczucie co do tego gościa. Myślę, że to synalek Stivy. Spiro. Babka Joego, Bella, powiedziała mi, że miała wizję szczurów uciekających przed ogniem. I jeden z nich był chory i wrócił, żeby mnie dorwać. – A ty myślisz, że ten szczur to Spiro? – A pamiętasz go? Oczka jak czarne koraliki, zero podbródka, wielki przodozgryz, myszowate włoski. – Bella ma nierówno pod sufitem, dziewczyno. Dokończyłam kanapkę.
– Dziesięć dni temu zniknął facet o nazwisku Michael Barroni. Sześćdziesiąt dwa lata. Przykładny obywatel. Miał dom na Roebling. Sklep z narzędziami na rogu Rudd i Liberty. Zamknął sklep po skończonym dniu i przepadł jak kamień w wodę. Morelli sprawdzał w bazie osób zaginionych i znalazł dwa bardzo podobne przypadki. Benny Gorman i Louis Lazar. Connie powiedziała, że to ty szukasz Gormana. – Ta, i niczego nie znalazłem. – Może dlatego, że facet jest martwy. – Przyszło mi to do głowy. Zgniotłam torebkę po kanapce i wrzuciłam na tylne siedzenie saturna. Odbiła się od spalonej kanapy i wypadła na asfalt przez dziurę w podłodze. Komandos niemal niedostrzegalnie pokręcił głową. Ciężko stwierdzić, czy był rozbawiony, czy załamany. – Znałaś Barroniego? – spytał. – Chodziłam do szkoły z jego najmłodszym synem Anthonym. Powiem ci, co jest dziwnego w tej sprawie. Nic nie wyjaśnia zniknięcia Barroniego. Nie miał długów hazardowych. Nie pił ani nie brał narkotyków. Nie miał problemów ze zdrowiem. Ani potajemnego romansu. Po prostu zamknął sklep i odjechał w stronę zachodzącego słońca. Przepadł tego samego dnia i o tej samej porze, co Lazar i Gorman, którzy też odjechali w stronę zachodzącego słońca. Prawdopodobnie wszyscy trzej udali się na spotkanie. – Połączyłem Gormana z Lazarem. Ale nie wiedziałem, że jest ktoś trzeci – przyznał Komandos. – Bo ty jesteś specjalistą od Stark Street, a ja od Grajdoła. – Przecież oddałaś Connie przydziałowe kajdanki i fałszywą odznakę. Skąd to nagłe zainteresowanie Barronim, Lazarem i Gormanem? – Początkowo traktowałam zniknięcie Barroniego jako gliniarską plotkę. Ale teraz myślę sobie, że Spirowi całkiem odbiło, wrócił do miasta i mnie prześladuje. A Barroni może się łączyć ze Spirem. Wiem, że to naciągane, ale tam gdzie był Spiro, tam zawsze działo się coś złego. Wszystkich swoich kumpli ciągnął w bagno. A przez całą szkołę Spiro trzymał się
z Anthonym Barronim. Przypuśćmy więc, że Spiro wrócił i coś kombinuje. Przypuśćmy, że Anthony jest w to jakoś zamieszany, a jego ojciec po prostu stanął mu na drodze. – Sporo przypuszczeń. Rozmawiałaś o tym z Morellim? – Nie. Nie będę z Morellim rozmawiać na żaden temat. Te klamry to jego sprawka. Będę rozmawiać tylko z tobą. – Jego strata, mój zysk? – To twój szczęśliwy dzień – oznajmiłam Komandosowi. Złapał mnie za klapy kurtki i przyciągnął bliżej. – Jak bardzo szczęśliwy? – Nie aż tak. Komandos musnął moje usta w leciutkim pocałunku. – Pewnego dnia – obiecał. I pewnie miał rację. Łączy nas dziwna relacja. Komandos jest moim mentorem, obrońcą i przyjacielem. A przy tym jest wściekle seksowny, tajemniczy i aż ocieka testosteronem. Jakiś czas temu był też moim kochankiem, przez jedną spektakularną noc. Kiedy się rozstawaliśmy, każde z nas chciało więcej, ale jak na razie moje praktyczne wychowanie rodem z Grajdoła i silny instynkt samozachowawczy pozwoliły mi utrzymać Komandosa z dala od mojego łóżka. Instynkty Komandosa działały w całkowicie przeciwnym kierunku. Cieszył się pościgiem, nie spuszczając zarazem oka z nagrody, czekał na właściwy moment, na swoją szansę, by dopaść ofiarę. Jak by nie patrzeć, polował na ludzi... polował na kobiety. Puścił moją kurtkę. – Zamierzam obejrzeć sobie dom i sklep Barroniego. Chcesz też pojechać? – Dobra, ale tylko, żeby dotrzymać ci towarzystwa. Skończyłam z całym tym ściganiem zbiegów. – Czyli nadal to mój szczęśliwy dzień – podsumował Komandos. Moje mieszkanie znajduje się zaledwie kilkanaście kilometrów od sklepu Barroniego, ale zanim dojechaliśmy na róg Rudd i Liberty, minęła szósta i sklep był zamknięty. Przejechaliśmy przed sklepem, skręciliśmy za róg i wjechaliśmy w uliczkę od zaplecza. Komandos zatrzymał
swoje porsche niedaleko tylnych drzwi. Na maleńkim parkingu przed nami stała czarna corvetta. – Ktoś pracuje do późna – rzucił Komandos. – Znasz ten wóz? – Nie, ale zgaduję, że należy do Anthony’ego. Jego dwóch starszych braci jest żonatych i obaj mają dzieci. Jakoś nie wyobrażam sobie, by któregoś stać było na taką zabawkę. Komandos pojechał kawałek dalej i zaparkował przy krawężniku. Od rana niebo było zachmurzone, a teraz zaczął siąpić deszcz. Lampy uliczne stanowiły jedyne jaśniejsze punkty w półmroku, a światła hamulcowe odbijały się czerwienią w zalanej szybie porsche. Pięć minut później minęła nas corvetta z Anthonym za kierownicą. Komandos ruszył za nią w stosownej odległości. Anthony pokręcił się po Grajdole i zatrzymał przed pizzerią Pina. Wszedł do środka na kilka minut i wyszedł z dwoma pudełkami pizzy. Potem ruszył ku Hamilton, dwie przecznice za skrzyżowaniem z Hamilton wjechał na podjazd przed piętrowym domkiem. Dom miał garaż, ale Anthony z niego nie skorzystał, zostawił wóz na podjeździe i pospieszył ku frontowej werandzie. Przez chwilę brzęczał kluczami, aż wreszcie otworzył sobie drzwi i szybko wszedł do środka. – Sporo pizzy, jak na jednego faceta – ocenił Komandos. – I coś zajmuje mu miejsce w garażu. Pada, on ma ręce zajęte pizzą, a jednak parkuje przed domem. – Może w środku siedzi Spiro. Może ukrył swój samochód w garażu Anthony’ego. – Ta możliwość wyraźnie cię ekscytuje. – Byłoby miło znaleźć Spira i skończyć z tym całym prześladowaniem. We wszystkich oknach rolety pozostawały opuszczone. Komandos stał przez chwilę przed domem, a potem ruszył z powrotem do sklepu, a stamtąd kazał się pokierować na Roebling, do domu Michaela Barroniego. Jak na standardy Grajdoła, to był duży dom. Blisko dwieście metrów kwadratowych. Parter i piętro. Do tego garaż. Front wyłożony panelami imitującymi szary kamień. Na trzech
pozostałych ścianach panele były białe i winylowe. Dom miał pełnowymiarową werandę i maleńkie podwóreczko, wielkości znaczka pocztowego, którego centralnym punktem była figura Matki Boskiej. U jej stóp stał niewielki koszyk pełen kwiatów. Tutaj wszystkie rolety zostały podniesione i bez trudu można było zobaczyć całe wnętrze. I samotną kobietę. Carlę Barroni, żonę Michaela. Usiadła przed telewizorem w salonie i bez reszty pochłonęło ją oglądanie wiadomości. Patrzyłam na nią jak urzeczona. – To musi być coś potwornego, nie wiedzieć – powiedziałam do Komandosa. – Kiedy ktoś, kogo kochasz, tak przepada bez wieści. Nie wiedzieć, czy go zamordowali i pochowali w płytkim grobie, czy gdzieś wywieźli, czy może zachorował i nie był w stanie odnaleźć drogi do domu. Przy tym moje problemy wydają się trywialne. – Dostawanie listów z groźbami to nie jest coś trywialnego – zaprotestował Komandos. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, pomyślałam. Listy z groźbami nie były nawet w połowie tak przerażające, jak perspektywa spędzenia kolejnych ośmiu godzin w towarzystwie Mamy „Pieprzyka” Macaroni. A tak w ogóle problemy, o których myślałam, zaliczały się do tych osobistych. Moje życie zmierzało donikąd. Cele miałam raczej skromne i wszystkie dotyczyły najbliższej przyszłości. Zapłacić czynsz. Postarać się o lepszy wóz. Zdecydować, co zjem na obiad. Nie miałam kariery. Ani męża. Ani żadnych wyjątkowych talentów. Nie miałam pasji, która by mnie pochłonęła. Ani nawet hobby. Nawet zwierzątko posiadałam niewielkie... chomika. Bardzo lubiłam Reksa, ale z pewnością nie był ośrodkiem mojego życia ani tym bardziej kamieniem milowym. Komandos spojrzał na mnie z namysłem. – Słonko, mam wrażenie, że stoisz na parapecie i patrzysz w dół. – Tylko myślę. Komandos wrzucił bieg i ruszyliśmy przez miasto. Sprawdziliśmy bar i dom Louisa Lazara, a potem przejechaliśmy cztery przecznice na północ Stark
i zatrzymaliśmy się przed warsztatem Gormana. Warsztat pogrążony był w ciemności. Ani śladu życia. Na drzwiach biura ktoś umieścił wywieszkę z napisem „zamknięte”. – Kierownik otwierał warsztat przez tydzień, a potem dał sobie spokój – poinformował mnie Komandos. – Gorman nie ma żony. Mieszkał z kobietą, ale ona nie ma żadnych praw do jego własności. Ma pokaźną grupkę dzieci z różnych matek, ale zbyt małych, by któreś mogło przejąć interes. Wszyscy pozostali krewni mieszkają w Karolinie Południowej. Zleciłem poszukiwania w tamtej okolicy, ale bez rezultatu. Z tego, co udało mi się ustalić, cały ten warsztat działał nie do końca legalnie. Gorman nie miał może kryształowego charakteru, ale głupi też nie był. Gdyby zamierzał uciekać z powodu rozprawy, to zadbałby o biznes. Jakoś mi się nie wydaje, żeby tak po prostu odszedł. Zazwyczaj taką rzecz wychwytuje się prędzej czy później w rozmowie z matką czy dziewczyną. A tu nic. Podjechaliśmy trochę dalej, przed zaniedbany wieżowiec. – To ostatni znany adres Gormana – poinformował mnie Komandos. – Jego dziewczyna nie czekała nawet tak długo jak kierownik warsztatu. Już piątego dnia po zniknięciu Gormana nowy facet wieszał swoje ciuchy w jej szafie. Gdyby wiedziała, gdzie jest Gorman, toby zaraz nam go wydała, za bilet do kina. – Nikt nie widział, jak odjeżdżał spod garażu? Komandos patrzył na budynek. – Nie. Wiem tylko, że pojechał Stark, w kierunku północnym. Tak jak i Lazar. Północny odcinek Stark to właściwie nic nie znaczyło. Im dalej na północ, tym bardziej Stark podupadała. W końcu okolica stawała się tak podła, że nawet gangi ją porzuciły. Na granicy miasta Stark była wyludnioną strefą wojny, wypatroszonych przez ogień budynków o oknach zabitych dechami. Znajdowało się tu cmentarzysko skradzionych samochodów, pozbawionych większości części, i ledwie żywych narkomanów, uzależnionych od heroiny. Północny koniec Stark prowadził też do drogi krajowej numer jeden, a jedynka z kolei prowadziła w dowolny zakątek kraju. Zabrzęczał pager Komandosa. Komandos odczytał
wiadomość i płynnie włączył się do ruchu. Jest niesamowicie seksowny, ale kilka cech jego osobowości doprowadza mnie do szaleństwa. Nie jada deserów, ma nadmiernie rozwiniętą potrzebę trzymania rzeczy w sekrecie i, o ile nie próbuje właśnie mnie uwieść albo podszkolić w zawodzie łowcy nagród, rozmowy z nim praktycznie nie istnieją. – Hej – odezwałam się w końcu. – Panie Tajemnico... o co chodzi z tym pagerem? – Praca. – No i? Komandos rzucił mi spojrzenie z ukosa. – Nic dziwnego, że nie jesteś żonaty – mruknęłam. – Brakuje ci umiejętności społecznych. Uśmiechnął się. Komandos uważał, że jestem zabawna. – Wiadomość z biura – wyjaśnił. – Elroy Dish dwa dni temu nie stawił się w sądzie. Czekałem, aż pojawi się w Błękitnej Rybce, i właśnie wszedł. Vinnie podpisywał umowy o kaucję z trzema pokoleniami Dishów. Elroy należał do najmłodszego. Jego specjalnością były napady z bronią w ręku i przemoc w rodzinie, ale tak naprawdę to był zdolny do wszystkiego. Kiedy się napił albo przyćpał, stawał się nieustraszony i odbijało mu paskudnie. Kiedy nie brał i nie pił, był po prostu wredny. Błękitna Rybka, bar na Stark, leży w samym centrum kraju Dishów. Po co wyważać drzwi, po co wywlekać Disha z jego szczurzej nory, kiedy można po prostu poczekać, aż wpadnie do Błękitnej Rybki na jednego. Komandos zaparkował dwa domy od Błękitnej Rybki, a potem zgasił silnik i światła. Trzy minuty później ulicą nadjechała czarna terenówka i zaparkowała przed nami. Czołg i Hal, ubrani jak zawsze na czarno, wysiedli z samochodu, zapinając pasy taktyczne. Czołg to cień Komandosa. Pilnuje mu pleców i jest jego prawą ręką w firmie. A ksywka mówi sama za siebie. Hal ma znacznie krótszy staż. Bystrością raczej się nie wyróżnia, ale się stara. Jest nieco mniejszy niż Czołg i przypomina mi dinozaura. Jest Hal-ozaurem. Komandos wziął kamizelkę kuloodporną z niewielkiego
tylnego siedzenia. – Zostań tu – polecił. – To zajmie tylko kilka minut i będę mógł odwieźć cię do domu. – A potem cała trójka zniknęła w Błękitnej Rybce. Sprawdziłam zegarek i zaczęłam wpatrywać się w drzwi knajpy. Komandos nie marnował czasu przy zatrzymaniach. Identyfikował zbiega, zapinał mu na nadgarstkach kajdanki, a potem przekazywał delikwenta w ręce Czołga i Hala, a oni już się starali, żeby gość maszerował szybciutko do ich wozu. Czułam się nieco odsunięta, ale powtarzałam sobie, że tak jest lepiej, żadnego więcej niebezpieczeństwa. Żadnego bałaganu. Żadnych żenujących wpadek. Skupiłam się na wejściu do baru i nie zwracałam uwagi na to, co działo się na ulicy, gdy nagle drzwi po stronie kierowcy otworzyły się gwałtownie i jakiś facet wsunął się na miejsce obok mnie. Miał ze dwadzieścia lat, na głowie czapkę z daszkiem na bok i jakieś trzydzieści kilo złotych łańcuchów na szyi. W jedynce lśnił mu diamentowy dżet, a dwóch zębów obok tego z diamentem w ogóle nie było. Facet uśmiechnął się do mnie i przyłożył mi do skroni lufę gigantycznego pistoletu. – Siema, suczka – powiedział. – Może zabierzesz swoją dupę z mojego wózka. W myślach widziałam się już na ulicy, biegnącą ile sił, ale w rzeczywistości doświadczałam ogólnej awarii systemów. Nie mogłam oddychać. Nie mogłam się ruszyć. Nie mogłam wydusić z siebie ani słowa. Gapiłam się na faceta z diamentem w zębie szklistym wzrokiem i z otwartymi ustami. Gdzieś w głębi umysłu fraza „porwanie samochodu” próbowała przebić się do mojej świadomości. Diamentowy Dżet przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik porsche zawarczał posłusznie. – Wypierdalaj z wozu – wrzasnął, wciskając mi lufę w skroń. – Dam ci jeszcze sekundę, a potem rozpierdolę ten twój jebany mózg po całej okolicy. Zabieraj swoją grubą dupę z wozu. Umysł ludzki działa w zaskakujący sposób. Czasem najbłahsza z głupot potrafi wyzwolić najbardziej ekstremalną z reakcji. Byłam skłonna odpuścić mu użycie słowa na „w” i na
„j”, ale gdy usłyszałam, że mam grubą dupę, naprawdę się wkurwiłam. – Grubą dupę?! – powtórzyłam, czując, jak oczy zmieniają mi się w szparki. – Słucham? Grubą dupę? – Nie mam czasu na to gówno – powiedział. Wrzucił bieg, wcisnął gaz do dechy i porsche skoczyło do przodu. Prowadził lewą ręką, w prawej trzymał pistolet i łapał za rączkę od biegów. Przemykał między kolejnymi samochodami na Stark, aż znalazł się za lincolnem navigatorem i z całej siły depnął hamulec. Chciał chwycić za drążek biegów i wtedy wytrąciłam mu broń. Pistolet uderzył w deskę rozdzielczą i upadł na podłogę po stronie kierowcy. – Kurwa! – wrzasnął Diamentowy Dżet. – Jebana kurwa mać! Schylił się, by sięgnąć po pistolet, a wtedy z całej siły walnęłam go pięścią w ucho. Jego głowa uderzyła o kierownicę, która gwałtownie skręciła się w lewo, i przejechaliśmy przed nosem samochodu nadjeżdżającego z naprzeciwka. Porsche wskoczyło na krawężnik, przeorało stos śmieci w plastikowych workach i rąbnęło w okno wystawowe niewielkich delikatesów. Poduszki powietrzne eksplodowały z głośnym bang. Zostałam momentalnie ogłuszona. Jakoś udało mi się nawet otworzyć drzwi i wytoczyłam się na podłogę sklepu. Klęczałam na czworakach i czułam wilgoć pod palcami. Krew, pomyślałam. Wyjdź stąd i wezwij pomoc. W polu mojego widzenia pojawiła się noga. Czarne bojówki, czarne buty nad kostkę. Dłonie pod moimi ramionami, czyjeś ręce postawiły mnie na nogi. I stanęłam twarzą w twarz z Komandosem. – Nic ci nie jest? – zapytał. – Chyba krwawię. Podłoga jest mokra i lepka. Popatrzył na moje ręce. – Nie widzę krwi. Uniósł moją dłoń do ust i dotknął jej wnętrza koniuszkiem języka. Przeszedł mnie gorący dreszcz od czubków palców u stóp aż po cebulki włosów. – Koperek – stwierdził. Popatrzył ponad moim ramieniem, w stronę pogniecionej maski porsche. – Uderzyłaś w ladę
i rozbiłaś słój z piklami. – Przykro mi z powodu porsche. – Porsche mogę zastąpić. Ciebie nie. Musisz być bardziej ostrożna. – JA TYLKO SIEDZIAŁAM W TWOIM WOZIE! – Dziecino, jesteś magnesem na wszelkie katastrofy. Czołg skuł Diamentowego Dżeta. Pchnął go ku drzwiom, a ten poślizgnął się w zalewie po ogórkach i przykląkł na jedno kolano. Usłyszałam, jak stopa Czołga trafia w coś twardego. – To wypadek – natychmiast usprawiedliwił się Czołg. – Nie widziałem cię na dole w tych ciemnościach. – Szarpnięciem postawił rabusia na nogi i rzucił na ścianę. – I znowu wypadek – powiedział, ponownie podnosząc złodzieja jednym gwałtownym ruchem. Komandos rzucił mu kose spojrzenie. – Przestań się z nim bawić. Czołg odpowiedział uśmiechem od ucha do ucha i powlókł Diamentowego Dżeta do terenówki. Wyszliśmy za nimi na zewnątrz i Komandos przyjrzał mi się uważniej, korzystając ze światła latarni. – Wyglądasz jak nieszczęście – ocenił, wyciągając mi z włosów makaron i kawałki przywiędłej sałaty. – Znowu cała jesteś w śmieciach. – Rozwaliliśmy worki przy krawężniku po drodze do sklepu. Najwyraźniej zabraliśmy trochę ze sobą. A ja się po nich przetoczyłam, gdy wypadłam z samochodu. W kącikach ust Komandosa czaił się uśmiech. – Zawsze mogę liczyć, że poprawisz mi humor. Lśniący czarny ford explorer zaparkował przed nami, wysiadł z niego jeden z ludzi Komandosa i wręczył kluczyki szefowi. W oddali dostrzegłam wóz policyjny wjeżdżający na Stark. – Czołg, Hal i Drewniak się tym zajmą – zapewnił mnie Komandos. – Możemy jechać. – Zatrudniasz faceta o ksywce Drewniak? Komandos otworzył przede mną drzwi po stronie pasażera. – Chcesz, żebym to wyjaśnił? – Niekoniecznie.
Siedziałam w saturnie przed Czy$cioshkiem. Była niedziela. Początek kolejnego dnia, minuta po siódmej, a w telefonie słyszałam Morellego. – Jestem na parkingu przed twoim domem – mówił. – Wpadłem, żeby zabrać cię do pracy. Gdzie jesteś? Gdzie twój samochód? – Jestem w pralni. Przyjechałam tu samochodem. – Co stało się z blokadą? – Nie mam pojęcia. Zniknęła. Nastąpiło sześćdziesiąt sekund ciszy, wiedziałam, że Morelli skupia się na głębokich oddechach i bardzo się stara nie wpaść w szał. Popatrzyłam na zegarek i poczułam, jak żołądek skręca mi się w supeł. Obok samochodu pojawiła się Mama Macaroni i wsadziła głowę w otwarte okno po mojej stronie. Jej monstrualny pieprzyk znalazł się zaledwie centymetry od mojej twarzy, demonie oczy patrzyły spod przymrużonych powiek, cienkie wargi zacisnęły się w wąską linię nad protezą. – Co tu robisz? – zaskrzeczała. – Myślisz, że płacę za gadanie przez telefon? Mamy robotę. Wy, dzieciaki... myślicie, że dostaniecie pieniądze za nic? – Jezu – jęknął Morelli po drugiej stronie. – Co to jest, do cholery? – Mama Macaroni. – Ma głos jak zgrzytanie paznokci po tablicy. Potrzebowałam pigułki, i to natychmiast. Dochodziło południe, za moim prawym okiem płonęła kula ognista, a Mama Macaroni skrzypiała mi w lewe ucho. – Różowa metka do prania chemicznego, zielona do prania zwykłego – pouczała mnie piskliwie. – Wszystko miesza. Robi wszędzie bałagan. Rujnuje nasz biznes. Przez ciebie pójdziemy na ulicę. Zabrzęczał dzwoneczek przymocowany do drzwi
wejściowych. Podniosłam wzrok i zobaczyłam Lulę. – Hej, dziewczynko – przywitała mnie. – Siema. Jak ci leci? Jak zwisa? Tego dnia Lula miała złote włosy ułożone w równiutkie pierścionki jak Shirley Temple w wieku lat pięciu. Założyła czarne buty do kostki na wysokim obcasie, obcisłą pomarańczową spódniczkę, która sięgała jakieś siedem centymetrów poniżej tyłka, pomarańczowy top, naciągnięty do granic możliwości na jej piersiach i brzuchu. A brzuch Luli był niemal równie duży jak jej biust. – Jakie zwisa? – spytała natychmiast Mama Macaroni. – Co znaczy zwisa? Kto jest ta duża pomarańczowa osoba? – To moja przyjaciółka, Lula – wyjaśniłam. – Przyjaciółka? Nie. Żadne przyjacioły. Myśli, że to przyjęcie? – Hej, luzik – uspokoiła ją Lula. – Przyszłam odebrać swoje pranie. Jestem legalnym klientem. Puściłam w ruch obrotowy stojak, żeby znaleźć ciuchy Luli. Zabrzęczał silnik i zaszumiały plastikowe rękawy, w których wisiało pranie. – Wezmę też ubrania Vinniego i Connie – powiedziała Lula. Mama natychmiast zeszła ze stołka. – Ty nie bierzesz nic, póki ja nie powiem. Chcę zobaczyć kwit. Gdzie kwit? Miałam już ubrania Luli w ręku, gdy Mama Macaroni zastąpiła mi drogę. – Co to tu na kwicie? Co to za zniżka? – Powiedziała pani, że mam zniżkę – odpowiedziałam, ze wszystkich sił starając się nie patrzyć na jej pieprzyk, niestety, bez większych sukcesów. – TY masz zniżka. Wielka dynia nie ma zniżka. – Halo, moment. – Lula wysunęła dolną wargę i wsparła ręce na biodrach. – Kogo pani nazywa dynią?! – Nazywam ciebie dynia – odpowiedziała zimno Mama Macaroni. – Tylko na siebie popatrz. Jesteś wielką grubą dynią. Nie ma dyniowych zniżek. – Odwróciła się w moją stronę. – Chciałaś oszukać. Dać wszystkim zniżek. Jakbyśmy mieli opieka dla biednych. Opieka dla dyń. Może chcesz zarobić
na boku? – Nie chcę być niegrzeczna dla starszych – zaczęła Lula – a już nie można być wiele starszym od pani. Jest pani stara jak świat, ale to nie znaczy, że może pani obrażać moją przyjaciółkę. Tego nie zniosę. Do tego autobusu nie wsiadam. Chwyta pani, co mówię? Ból promieniował z mojego oka na całą głowę, a w brzuchu biegały mi maleńkie ludziki w szpiczastych kapelusikach i bucikach. Musiałam wyprowadzić Lulę z pralni. Podejrzewałam, że jeśli Mama Macaroni nazwie Lulę dynią raz jeszcze, to Lula zgniecie Mamę Macaroni i zrobi z niej Mamę Naleśnika. Pchnęłam ubrania Luli w jej stronę, ale Mama Macaroni dopadła ich pierwsza. – Dawaj mi te ciuchy – wrzasnęła cienko. – Nie dostanie ich, póki nie zapłaci pełnej ceny. Może wcale nie oddam. Może je zatrzymam w dowód, że nas okradasz. – Muszę mieć ten czerwony sweter – zaprotestowała Lula. – W nim mi wyjątkowo do twarzy. – A to masz pech – powiedziała Mama. – Trzeba było pomyśleć, zanim nas okradłaś. – No to już przesada – parsknęła Lula. – Niczego nie kradłam. I nie podoba mi się pani postawa. Teraz jestem łowcą nagród i nie mam czasu na takie numery, jak wtedy, gdy byłam pracownikiem biurowym. Lula wspięła się kolanem na ladę i wyciągnęła ręce w kierunku Mamy Macaroni i swojego prania. – Pomocy! Policja – zaskrzeczała Mama. – Dupa, a nie policja! – Lula przeskoczyła przez ladę i ruszyła w stronę Mamy Macaroni. Mama odskoczyła i uciekła za kosz z praniem, przyciskając rzeczy Luli do piersi. Z zaplecza przybiegła Gina Macaroni i trzy inne kobiety. Wszystkie krzyczały po włosku. Gina wywijała miotłą niczym kijem do baseballa. – Co tu się dzieje?! – krzyczała. – Złodzieje! Rabusie! – odpowiedziała jej Mama. – Próbują nas okraść. Walnij ich miotłą. Walnij porządnie. Strąć im
głowy. – Ta starucha jest świrnięta – przerwała jej Lula. – Chciałam tylko dostać swoje pranie. Zapłaciłam za nie jak należy. – Sięgnęła do torebki i wyciągnęła glocka, a wszystkie kobiety z okrzykami przerażenia padły na podłogę. Tylko nie Mama Macaroni. Mama Macaroni pokazała Luli palec. – Powinna jej pani oddać pranie – zasugerowałam. – Ona jest niebezpieczna. Zastrzeliła mnóstwo ludzi. To było właściwie kłamstwo. Lula strzelała w kierunku wielu osób. Ale nic nie wiem o tym, żeby kogoś kiedyś trafiła. – Ja się nie boję – oświadczyła twardo Mama Macaroni. Sięgnęła pod swoją długą, czarną spódnicę i wyciągnęła pistolet automatyczny, i zaczęła strzelać. Strzelała głównie w górę, niszcząc lampy i odłupując z sufitu kawałki gipsu, ale to nie znaczy, że przez to strzelanina stała się mniej przerażająca... albo mniej niebezpieczna. Lula i ja dałyśmy nura w stronę frontowej części sklepu, wytoczyłyśmy się na zewnątrz i niemal na czterech popędziłyśmy do firebirda. Lula wskoczyła za kółko i odjechałyśmy z piskiem opon. – No ja pieprzę, dasz wiarę?! – wrzasnęła Lula. – Ta zwariowana starucha do nas strzelała! Mogła nas zabić. Wiesz, czego jej trzeba? Popatrzyłam wyczekująco. – Dermatologa – oświadczyła Lula z mocą. – Widziałaś ten pieprzyk? Posiadanie takiego pieprzyka powinno być nielegalne. To pieprzyk mutant. A nawet o tym nie wspomniałam. Byłam naprawdę uprzejma. Nawet wtedy, gdy ona była wredna, ja byłam uprzejma. – Powiedziałaś jej, że jest stara jak świat. Lula skręciła na parking Gdaczącego Kubełka. – No tak, ale to był fakt. Fakty się nie liczą. Ile masz przerwy na lunch? Możemy coś zjeść, jak już wyszłyśmy. – Myślę, że nie muszę już przejmować się przerwą na lunch. Mój pracodawca nazwał mnie złodziejem i do mnie strzelał. To skłania mnie ku przeświadczeniu, że znowu jestem bezrobotna. – Nie byłabym taka pewna. W dzisiejszych czasach ciężko
o dobrą pomoc. Ci w tej pralni mają szczęście, że u nich pracujesz. I nie słyszałam, żeby ktoś cię zwolnił. Staruszka nie strzelała do ciebie i nie powiedziała: „Jesteś zwolniona”. Po prostu totalnie jej się klepki poprzestawiały, to pewnie z powodu tego pieprzyka. Weszłyśmy do środka, zamówiłyśmy i czekałyśmy na jedzenie. – Nie, no dobra, teraz jak się tak zastanowiłam, to chyba jednak jesteś zwolniona – stwierdziła Lula. – Zresztą to i tak była paskudna praca. Cały dzień musiałaś patrzeć na ten pieprzyk. No ja cię przepraszam, to nie jest normalny pieprzyk. – To pieprzyk z samego piekła. – Święta, kurwa, racja – zgodziła się ze mną Lula. – I nie powinnaś martwić się o pracę. Możesz dostać o wiele lepszą. Mogłabyś nawet pracować tutaj. Popatrz tylko na tą wywieszkę przy ladzie. Napisane jest, że szukają pracowników. I praca tutaj ma swoje zalety. Ponoć dostajesz za darmo kurczaki i frytki. – Lula wróciła do lady. – Chcę rozmawiać z kierownikiem – oznajmiła. – Moja przyjaciółka jest zainteresowana pracą tutaj. Ja osobiście nie chcę tu pracować, bo jestem supertwardą łowczynią nagród, ale Stephanie, o ta tutaj, właśnie została bez pracy. Złapałam Lulę za ramię i spróbowałam odciągnąć ją od lady. – Nie – szepnęłam dramatycznie. – Nie chcę tu pracować. Musiałabym nosić ten ohydny uniform. – No niby tak. Ale w ten sposób nie zniszczyłabyś swoich ciuchów – wytknęła Lula. – Pewnie można tu się ochlapać tłuszczem. A mnie się nawet te uniformy podobają. Poza tym na twoim chudym tyłku wszystko dobrze wygląda. – Czapeczka! – No tak, rozumiem, co masz na myśli. A gdyby czapeczce przytrafił się jakiś wypadek? Jakby wpadła do frytkownicy? Pewnie trzeba by kilku dni, żeby ci załatwili nową. Za mną stanął mały facecik. Był o pół głowy niższy ode mnie i wyglądał jak pyzata różowa świnka w spodniach. Policzki miał okrągłe i różowe. Palce miał jak różowe paróweczki. Brzuch mu dygotał przy każdym kroku. Usta miał okrągłe i różowiutkie...
i lepiej nie myśleć o tej części świni, którą przypominały te usta, ale można ją znaleźć pod zakręconym świńskim ogonem. – Jestem kierownikiem – oznajmił. – Milton Mann. – A to jest Stephanie Plum – przedstawiła mnie Lula. – Szuka pracy. – Minimalna krajowa – oświadczył Mann. – Szukamy kogoś na zmianę od trzeciej do jedenastej. – A co z jedzeniem? – dopytywała się Lula. – Może jeść za darmo? A brać na wynos? – Nie wolno jeść w pracy, ale może jeść za darmo w trakcie przerwy obiadowej. Na wynos może brać z dwudziestoprocentową zniżką. – Brzmi nieźle – stwierdziła Lula. – Ona się zgadza. – Przyjdź jutro pół godziny wcześniej – zwrócił się Mann do mnie. – Dam ci uniform i wypełnisz papiery. – No popatrz. – Lula odebrała swoje zamówienie i ruszyła w stronę naszego stolika. – Widziałaś, jak łatwo jest dostać pracę? Praca jest wszędzie. – Ta, ale ja nie chcę tej. Nie chcę tu pracować. – Dwadzieścia procent zniżki przy zamówieniach na wynos – powtórzyła Lula z mocą. – Tego nie przebijesz. Możesz nakarmić swoją rodzinę... I PRZYJACIÓŁ. Wzięłam sobie kawałek kurczaka. – Mój samochód został pod pralnią. – A ja nie odebrałam swojego swetra. A to był mój ulubiony sweter. Miał odpowiedni odcień czerwieni, żeby podkreślić barwę mojej skóry. – Zamierzasz go odebrać? – No kurde, jasne. Tylko że zamierzam poczekać, aż zamkną, a na dworze będzie przyjemnie ciemno. – Lula popatrzyła gdzieś ponad moim ramieniem i jej spojrzenie nagle skoncentrowało się na drzwiach. – O-ho – powiedziała. – Idzie Inspektor Seksowny i nie wygląda na szczęśliwego. Morelli stanął za mną i złapał mnie za kołnierz kurtki. – Musimy porozmawiać... na zewnątrz. – Ja bym poszła na twoim miejscu – powiedziała Lula. – Ma swoją minę wściekłego gliniarza. Tylko każ mu tu zostawić
pistolet. Morelli rzucił Luli jedno spojrzenie, a ona natychmiast wsadziła nos do kubełka z kurczakiem. Wyszliśmy i Morelli zaciągnął mnie na drugi koniec budynku, z dala od dużych okien. Nadal trzymał mnie za kurtkę i nadal miał minę z gatunku „nie zadzieraj ze mną”. Z opuszczoną głową wpatrywał się w swoje buty. – Ćwiczysz kontrolowanie gniewu? – zainteresowałam się. Potrząsnął głową i przygryzł dolną wargę. – Nie. Staram się nie śmiać – wyjaśnił. – Ta staruszka do ciebie strzelała i nie chcę tego bagatelizować, ale w pralni totalnie straciłem nad sobą panowanie. Nie ja jeden zresztą. Byłem tam z trzema mundurowymi, którzy odpowiedzieli na wezwanie, i wszyscy musieliśmy iść na tyły, żeby się opanować. Twój przyjaciel Eddie Gazarra śmiał się tak bardzo, że zmoczył mundur. Naprawdę wywiązała się strzelanina między tą staruszką a Lulą? – Taa, ale strzelała tylko Mama Macaroni. Rozwaliła całą pralnię. Lula i ja miałyśmy szczęście, że wyszłyśmy z tego żywe. Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć? – Objechałem wszystkie cukiernie i fast foody w okolicy. Przy okazji, Mama Macaroni kazała ci przekazać, że jesteś zwolniona. – Morelli przysunął się do mnie i potarł nosem mój kark. – Powinniśmy to uczcić. – Chciałeś świętować, kiedy dostałam pracę. Teraz chcesz świętować, bo straciłam pracę? – Lubię świętować. Czasem ciężko mi wytrzymać tempo, jakie narzuca libido Morellego. – Nie rozmawiam z tobą – zapowiedziałam mu. – Dobra, ale i tak moglibyśmy świętować, prawda? Morelli przyciągnął mnie do siebie i pocałował, angażując w to sporo języka. – Naprawdę muszę poświętować – oznajmił. I poszedł sobie wypełniać raporty na temat strzelaniny. Kiedy wróciłam do stolika, Lula właśnie kończyła swój maksymalnie powiększony napój.
– Jak poszło? – spytała natychmiast. – Tak sobie. – Zajrzałam do kubełka. Zostało jedno skrzydełko. – Jestem w okropnym nastroju przez całe to zamieszanie z pralnią – poskarżyła się. – Pomyślałam, że może spróbuję jakoś wykorzystać dzień i zgarnę mojego PWR. Jak byłam pracownikiem biurowym, to nie pracowałam w niedzielę, chyba że pomagałam tobie. Ale teraz jestem łowcą nagród i pracuję dwadzieścia cztery na dobę siedem dni w tygodniu. Słyszysz, co ja mówię? A ponieważ wiem, że tęsknisz za tą robotą i byciem łowcą nagród, pozwolę ci pojechać ze mną. – Wcale za niczym nie tęsknię. I nie chcę z tobą jechać. – Proszę? Bardzo ładnie proszę? Słodziutko? – zajęczała. – Jestem twoją przyjaciółką, prawda? I wszystko robimy razem, prawda? Na przykład dzielimy się lunchem. – Zjadłaś całego kurczaka. – Nie całego. Zostawiłam ci skrzydełko. Jasne, prawda, nie przepadam za skrzydełkami, ale nie w tym rzecz. Poza tym zadbałam, żeby twój chudy tyłek nie obrósł wstrętnym tłuszczem. Jak się zrobisz tłusta, to Inspektor Seksowny nie będzie cię chciał. A ja wiem, że musisz dostawać swoje regularnie, bo jak nie dostajesz, to robisz się strasznie marudna. – Dość! – przerwałam. – Pojadę z tobą.
PIĘĆ Potrzebowałyśmy pół godziny, żeby dojechać do osiedla komunalnego i w labiryncie uliczek odnaleźć tę, przy której mieszkał Emanuel Lowe, znany jako PWR. Lula zaparkowała po drugiej stronie ulicy. Siedziałyśmy obie w firebirdzie i obserwowałyśmy drzwi jego mieszkania, obie – w równym stopniu – wolałybyśmy być akurat w Macy’s i kupować buty. – Tym razem musimy mieć lepszy plan – oznajmiła nieoczekiwanie Lula. – Ostatnio próbowałam bezpośredniego podejścia i nie wypaliło. Tym razem musimy być przebiegłe. I nie możemy wykorzystać mnie, bo wszyscy mnie tu już znają, więc tak sobie myślę, że to ty będziesz musiała zgarnąć PWR. – Nawet na to nie licz. – No wiesz, oni cię tu nie znają. I mało jest osób bardziej przebiegłych od ciebie. Odpalę ci działkę z nagrody. Dam ci dziesięć dolców, jeśli go dla mnie zgarniesz. Popatrzyłam na Lulę spod uniesionych brwi. – Dziesięć dolarów?! Ja dawałam ci co najmniej pięćdziesiąt, a często więcej. – Och, uznałam, że to się liczy od kilograma, a taka maleńka chudzina jak ty nie jest warta tyle, co duża kobieta jak ja. – Lula odczekała chwilę. – No dobra, widzę, że to nie przejdzie. Ale warto było spróbować, nie? – Może powinnaś tu posiedzieć i poczekać, aż wyjdzie, a wtedy przejechać go firebirdem. – To sarkazm, prawda? Od razu poznaję, jak tylko go usłyszę. Nie dodaje ci wdzięku. Zazwyczaj nie jesteś sarkastyczna. To taka postawa rodem z Jersey, tak? Zsunęłam się na siedzeniu. – Mam depresję. – A wiesz, co by ci pomogło na depresję? Aresztowanie. Musisz skopać komuś dupę. Musisz poczuć się silna. Założę się,
że świetnie się poczujesz, jeśli tylko zgarniesz Emanuela Lowe’a. – DOBRA. W porządku. Zgarnę go dla ciebie. Ten dzień i tak był gówniany. Może przynajmniej skończy się czymś pozytywnym. – Odpięłam pas. – Dawaj broń i kajdanki. – Nie masz swojej broni? – Nie mam broni, bo nie sądziłam, że będę jej potrzebować. Kiedy rano wychodziłam z domu, myślałam, że będę pracować w pralni. Lula podała mi swojego glocka i parę kajdanek. – Broń trzeba nosić zawsze. Jak majtki. Nie wyszłabyś z domu bez majtek, prawda? Tak samo jest z bronią. Rany, tyle czasu byłaś łowcą nagród, że powinnaś już to wiedzieć. Zgarnęłam pistolet i pomaszerowałam do drzwi Lowe’a. Zapukałam dwa razy. Otworzył, a ja wycelowałam do niego z glocka. – Na ziemię – rozkazałam. – JUŻ. Lowe parsknął śmiechem. – Nie strzelisz do mnie. Jestem nieuzbrojony. Dostałabyś dwadzieścia lat. Wycelowałam nieco wyżej i nacisnęłam spust. Pocisk odbił kawałek sufitu. – Pomylona sucz – wrzasnął Lowe. – To mieszkanie komunalne. Narażasz podatników na koszty. Będę musiał na ciebie donieść. – Nie jestem w najlepszym nastroju – poinformowałam go sucho. – No, to widać. A może chciałabyś, żebym ci poprawił ten nastrój? Może potrzebny ci facet, żebyś poczuła się wyjątkowa. Miał niewiele ponad metr pięćdziesiąt i posturę kija od miotły. Nie miał natomiast ani tyłka, ani zębów, ani, jak przypuszczałam, dezodorantu, prysznica czy płynu do płukania jamy ustnej. Ubrany był, jak przystało na damskiego boksera, w podkoszulek pożółkły już ze starości i luźne portki w stylu chłopców z ulicy, trzymające się niepewnie na jego kościstych biodrach. I proponował mi zbliżenie. Absolutne podsumowanie mojego życia. Może powinnam zastrzelić SIEBIE?
Wycelowałam w jego głowę. – Na podłogę, na brzuch, ręce do tyłu. – Powiem ci coś. Położę się na podłogę, jak mi pokażesz cipkę. I to dobrze. Całą. Nie jesteś tam łysa, co? Nie wiem, co wy, białe dupy, sobie myślicie, żeby się tam golić do zera. Aż mnie ciarki przechodzą. Jakbym zapinał kurczaka z supermarketu. No to go postrzeliłam. Zrobiłam to dla wszystkich kobiet na świecie. To była przysługa dla społeczeństwa. – Ła! – wrzasnął. – Za co to, kurwa, było?! Tylko rozmawialiśmy, dobrze się bawiliśmy! – JA się nie bawiłam – uświadomiłam go. Postrzeliłam go w nogę, a teraz podskakiwał w koło, zawodząc i kapiąc krwią. Na ile mogłam to ocenić, to kula drasnęła go gdzieś w okolicy małego palca. – Jeśli za trzy sekundy nie znajdziesz się na podłodze z rękami na plecach, to strzelę jeszcze raz – zagroziłam. Lowe padł na podłogę. – Umieram. Wykrwawię się na śmierć. Skułam go i stanęłam obok. – Drasnęłam cię w palec. Nic ci nie będzie. Zza drzwi wyjrzała Lula. – Co się dzieje? Co to za strzelanina? – Podeszła do Lowe’a i stanęła nad nim z rękami na biodrach. – Cholerka. Nienawidzę zabierać zakrwawionych gości do firebirda. Dopiero co kupiłam nowe dywaniki na podłogę. – Bardzo źle? – dopytywał się Lowe. – Boli strasznie. – Odstrzeliła ci kawałeczek stopy z boku – poinformowała go Lula. – Jak dla mnie, nadal masz wszystkie palce i w ogóle. Przeszłam do kuchni i przyniosłam papierowe ręczniki i worek na śmieci. Owinęłam stopę Lowe’a ręcznikiem i zapakowałam do worka, który umocowałam na wysokości kostki. – Lepiej nie będzie – powiedziałam do Luli. – Musisz sobie jakoś z tym poradzić. Gdy doprowadziłyśmy go do samochodu, Lula popatrzyła na nogę Lowe’a.
– Moment – zatrzymała nas. – Torba się rozerwała, gdy go tu wlekłyśmy, i krwawi przez ten ręcznik. Będzie musiał wywiesić nogę przez okno. – Na pewno nie – zaprotestował Lowe. – Jak by to wyglądało? – Jakbyś jechał do szpitala – odpowiedziała mu zimno Lula. – Jak inaczej chcesz dotrzeć do izby przyjęć, żeby ci pozszywali tego kulasa? Będziesz tu siedział i czekał na karetkę? Myślisz, że przyjadą tu ratować twój żałosny zad? – Coś w tym jest – przyznał Lowe. – Tylko się pospiesz. Wcale się dobrze nie czuję. Nie miała prawa mnie postrzelić. Nie miała żadnego powodu. – A dupa tam, nie miała – obruszyła się Lula. – Musisz się nauczyć odpowiednio traktować kobiety. Moim zdaniem powinna strzelić wyżej i przefasonować co nieco. Lula opuściła szybę, Lowe wsiadł i wystawił nogę przez okno. – Czuję się jak jakiś pierdolony debil – oznajmił. – I to jest superniewygodne. Noga mi pulsuje jak kurwa mać. Lula obeszła samochód. – Widziałam zdjęcia jego dziewczyny po tym, jak z nią skończył – mruknęła. – Złamany nos, dwa pęknięte żebra, trzy dni leżała w szpitalu. Jak dla mnie to zasłużył na trochę bólu, pojadę wolniuteńko, naprawdę wolno, może nawet się zgubię w drodze do szpitala. – Tylko nie gub się za bardzo. Nie chcę, żeby się wykrwawił, skoro to ja go postrzeliłam. – Ja tam nie widziałam, żebyś do niego strzelała – stwierdziła stanowczo Lula. – A już w ogóle nie widziałam, żebyś strzelała do niego z mojego pistoletu, który może być całkiem nielegalny, bo kupiłam go na ulicy od jednego gościa o pierwszej nad ranem. W każdym razie domyśliłam się, że Lowe uciekał i skaleczył się o rozbitą butelkę po wódce. Sama wiesz, że u tych facetów zawsze walają się jakieś butelki po wódce. – Lula wcisnęła się za kierownicę. – Jedziesz ze mną czy zostajesz posprzątać? Oddałam jej broń. – Zostaję. – No to narka. – I Lula odjechała, z nogą Lowe’a zwisającą
z okna i plastikowym workiem na śmieci szeleszczącym na wietrze. Wróciłam do mieszkania Lowe’a i przekopałam kuchnię. Znalazłam śrubokręt i niemal opróżnioną butelkę ginu. Śrubokrętem wydłubałam kulę z podłogi, resztki pocisku razem z łuską schowałam do kieszeni. Butelkę upuściłam na najbardziej zakrwawioną część podłogi i rozbiłam, używając śrubokrętu. Potem wróciłam do kuchni, umyłam ręce, śrubokręt też i wrzuciłam go za kupę śmieci, zajmującą jeden z kuchennych kątów. Pudełka po pizzy, puste butelki po napojach, torebki z fast foodów, zgniecione puszki po piwie i mnóstwo czegoś, czego nawet nie próbowałam identyfikować. – Nienawidzę tego – powiedziałam do pustego mieszkania. Wyciągnęłam z torebki telefon i zadzwoniłam do taty. Kilka lat temu przeszedł na emeryturę i zakończył pracę na poczcie, od tego czasu dorabia sobie na taksówce. – Hej – przywitałam go, gdy odebrał. – To ja. Potrzebuję taksówki. Zabezpieczyłam okna i zamknęłam drzwi. Nie żeby było co tu ukraść, ale jakoś czułam się zobowiązana, by zachowywać się profesjonalnie. Prawdopodobnie trzeba było pomyśleć o profesjonalnym zachowaniu, zanim postrzeliłam Lowe’a w stopę. Zadzwoniłam do Komandosa. – Właśnie postrzeliłam jednego gościa w stopę. – Zasłużył? – To jest trudne pod względem moralnym pytanie. Wtedy tak myślałam, ale teraz to już nie jestem pewna. – Zniszczyłaś dowody? Byli świadkowie? Wymyśliłaś dobre kłamstwo? – Tak. Nie. Tak. – To daj sobie już spokój – poradził stanowczo Komandos. – Coś jeszcze? – Nie. To by było na tyle. – To jeszcze jedna rada. Trzymaj się z daleka od pączków. – I się rozłączył. Bosko.
Dwadzieścia minut później mój ojciec zatrzymał się przy krawężniku. – Myślałem, że pracujesz w fabryce guzików – zdziwił się łagodnie. Ciało mojego ojca pojawiało się co dzień przy stole w porze obiadu. Umysł zazwyczaj przebywał gdzie indziej. Prawdopodobnie dzięki temu małżeństwo moich rodziców było sukcesem. No i oczywiście niepisana umowa, wedle której mój ojciec robił kasę, a moja matka pieczeń rzymską. Podział ten był jasny i niepodważalny w żadnych okolicznościach. Pod pewnymi względami życie w Grajdole było proste. – Praca w fabryce guzików nie wypaliła. Pomagałam Luli zatrzymać zbiega i tu skończyłam. – Jesteś jak twój wujek Peppy. Ciągle zmieniał pracę. Ale nie dlatego, że był głupi. Po prostu nie miał w życiu kierunku. Nie miał pasji, rozumiesz? I wyglądało na to, że nie ma żadnych zdolności ani talentów. Na przykład weź mnie. Byłem dobry w sortowaniu poczty. Wiem, że to nie robi wielkiego wrażenia, ale to było coś, w czym byłem dobry. Oczywiście, zastąpiła mnie maszyna. Ale to nie zmieniało faktu, że byłem w czymś dobry. Twój wujek skończył czterdzieści dwa lata, zanim odkrył, że umie robić kilimy. – Wuj Peppy siedzi w Rahway za podpalenie. – Tak, ale tam robi kilimy. Jak już wyjdzie, będzie mógł nieźle zarobić na swoich kilimach. Powinnaś je zobaczyć. Zrobił taki z głową tygrysa. Jakby mnie kto pytał, to lepszy z niego tkacz niż podpalacz. Nigdy nie miał ręki do podpalania. Jasne, wzniecił kilka niezłych pożarów, ale nie miał do tego drygu jak Sol Razzi. Sol umiał podłożyć ogień i nikt nie wiedział, jak się zaczął pożar. To dopiero jest podpalenie. Jersey to jedno z niewielu miejsc, gdzie podkładanie ognia jest profesją. – Dokąd jedziemy? – spytał tata. – A co mama robi na obiad? – Spaghetti z klopsikami. I widziałem w kuchni ciasto czekoladowe. – No to wracam z tobą do domu.
Przed domem moich rodziców stały dwa samochody. Jeden należał do mojej siostry. Drugi do mojego przyjaciela, który pomagał matce zaplanować wesele mojej siostry. Ojciec zatrzymał się przed podjazdem i patrzył na tamte samochody spod przymrużonych powiek. – Jak w nie uderzysz, podniosą ci składkę za OC – przypomniałam mu. Westchnął, podjechał kawałek dalej i zaparkował. Podejrzewam, że kiedy mój ojciec zdmuchiwał świeczki na torcie urodzinowym, życzył sobie, żeby moja babcia wyjechała gdzieś daleko. Żeby moja siostra przeniosła się do innego stanu, a mój przyjaciel Sally Sweet aka Organizator Ślubów do innego uniwersum. Nie byłam pewna, co chciałby zrobić ze mną. Może pojechać ze mną na akcję? Nie zrozumcie mnie źle. Mój ojciec nie jest podły. Nie chciałby, żeby babcia cierpiała, ale coś mi się wydaje, że nie rozpaczałby zbytnio, gdyby umarła we śnie. Osobiście uważam, że babcia jest przezabawna. Ale ja, rzecz jasna, nie muszę z nią mieszkać. Przez całą szkołę moja siostra, Valerie, wyglądała jak Maria Dziewica. Brązowe włosy skromnie uczesane, skóra jak alabaster, anielski uśmiech. I miała pasującą do wizerunku osobowość. Łagodną. Przyjemną. Panna Idealna. Całkowite przeciwieństwo jej siostry Stephanie, która była Panną Katastrofą. Valerie ukończyła college z wysoką lokatą i poślubiła idealnie miłego faceta. W związku z jego pracą przeprowadzili się do Los Angeles. Urodziły im się dwie córeczki. Valerie zmieniła się w Meg Ryan. I pewnego dnia Pan Doskonale Porządny uciekł na Tahiti z opiekunką do dzieci. Ani się obejrzał na Meg. Po prostu przyszedł ten moment w jego życiu. I tak Valerie wprowadziła się do domu rodziców razem ze swoimi córkami. Pierworodną Angie, niemal idealnym klonem Valerie Dziewicy, i młodszą o dwa lata Mary Alice. Mary Alice uważa, że jest koniem. Od tej chwili minął niemal rok. W tym czasie Valerie przytyła trzydzieści kilo, urodziła dziecko z pozamałżeńskiego związku
i zaręczyła się ze swoim szefem, Albertem Kloughnem, który, tak się złożyło, jest również ojcem dziecka. Maleństwo ma na imię Lisa, aczkolwiek najczęściej nazywana jest Małą. Jeszcze nie wiemy, kim jest Mała, ale jeśli wziąć pod uwagę ilość produkowanych przez nią gazów, ma w sobie sporo z Alberta Kloughna. Valerie i Sally siedzieli przytuleni przy stole w jadalni, studiując układ gości na przyjęciu weselnym. – Hej, dziewczynko – przywitał mnie Sally. – Sto lat upłynęło. W tygodniu Sally prowadzi szkolny autobus, w weekendy gra w zespole jako drag queen. Ma dwa metry wzrostu, róże wytatuowane na bicepsach, włosy dosłownie wszędzie, wielki haczykowaty nochal i jest chudy taką charakterystyczną chudością maniakalnych gitarzystów. Dzisiaj nosił na szyi duży drewniany krzyż, zawieszony na sześciu sznurkach maleńkich, wielobarwnych koralików, koszulkę Metalliki, wysokie czarne trampki i workowate, sprane jeansy. No zgoda, nie był typowym organizatorem wesel, ale w pewien sposób zaadoptował nas wszystkich i pracował za darmo. Stał się członkiem rodziny, zarówno dla mojej matki, jak i babci, które znosiły jego ekscentryzm i wybryki z tą samą tolerancją doprawioną wznoszeniem oczu do nieba, z jaką znosiły moje. Zapewne upalony organizator ślubów wydaje się całkiem godny szacunku, jeśli ma się córkę, która strzela do ludzi. Naprzeciwko Valerie Angie pochylała się nad zadaniem domowym. Mała siedziała w nosidełku na piersi Valerie, a Mary Alice galopowała wokół stołu, rżąc głośno. Ojciec pomaszerował prosto do swego fotela i przy użyciu pilota włączył telewizor. Ja poszłam do kuchni. Matka stała przy kuchence i mieszała sos pomidorowy. – Córka Emily Restler dostała medal na dziesięciolecie swojej pracy w banku – powiedziała na mój widok. – Dziesięć lat i nigdy nie brała udziału w strzelaninie. Ja mam córkę, której pierwszy dzień pracy w pralni kończy się strzelaniną jak na westernie. I to w niedzielę. W dzień Pana.
– To nie ja. Nie miałam nawet broni. To Mama Macaroni. I nie chciała oddać Luli jej prania. Babcia siedziała przy niewielkim kuchennym stole. – Aż nie chcę myśleć, że nie dałaś rady Mamie Macaroni! Gdybym ja tam była, to udałoby ci się wziąć pranie. Po prawdzie chyba tam pójdę i je dla ciebie odbiorę. – Nie – powiedziałyśmy z matką zgodnym chórem. Wyjęłam sobie puszkę napoju z lodówki i łypnęłam na ciasto, stojące na kredensie. – To na deser – zapowiedziała matka stanowczo. – Żadnego podkradania. Ma być miło. Organizator ślubów zje z nami. Sally jest jedną z moich ulubionych osób, ale ma w nosie, co wkłada do ust, o ile nie jest to bongo albo skręt zrobiony z bibułki papierosowej. – Sally by nie zauważył, jakby po lukrze łaziły karaluchy – uświadomiłam mamie. – Tu nie chodzi o Sally’ego – uświadomiła mnie matka. – Moje kieliszki do wody nie mają plam, na moich meblach nie ma kurzu, a ja nie serwuję gościom zjedzonego w połowie ciasta. Ja też nie serwuję gościom zjedzonego w połowie ciasta. Przede wszystkim nie miewam gości, poza Joem lub Komandosem, i żaden z nich nie był nigdy zainteresowany ciastem. No dobra, może Joe chciałby dostać ciasta... ale z pewnością nie od tego by zaczął i w ogóle nie zwróciłby uwagi, gdyby dostał je w połowie zjedzone. Starłam matce parmezan i pokroiłam ogórki i pomidory. W jadalni Valerie i Sally wrzeszczeli do siebie, przekrzykując telewizor i galopującego konia. – Coś nowego o Michaelu Barronim? – Nadal zaginiony – odpowiedziała babcia. – I samochodu też nie znaleźli. A ponoć miał go tylko jeden dzień. Był całkiem nowiutki, prosto z salonu. – Wczoraj widziałam Anthony’ego. Jechał corvettą, która też wyglądała na nową. Babcia wyjęła naczynia z kredensu. – Mabel Such mówi, że Anthony wydaje pieniądze garściami.
Nie wie, skąd on je ma. Mówi, że na pewno nie zarabia tyle w sklepie. Mówi, że on dostawał pensję, jak każdy. Michael Barroni dorobił się ciężką pracą i nie rozdawał pieniędzy na prawo i lewo. Nawet synom. Wzięłam sztućce, serwetki i razem z babcią zastawiłyśmy stół wokół Valerie, Sally’ego i Angie. – Możesz się gapić na ten układ gości ile wlezie – powiedziała babcia do Valerie. – Nigdy nie będzie doskonały. Nikt nie chce siedzieć obok Biddie Schmidt. Wszyscy chcą usiąść obok Peggy Linehart. I nikt, kogo posadzisz przy stoliku numer sześć, nie będzie zadowolony, bo obok jest toaleta. Matka przyniosła klopsiki i sos i poszła po makaron. Ojciec przesiadł się ze swojego miejsca w salonie na swoje miejsce w jadalni i pierwszy nałożył sobie klopsików. Wszyscy z wyjątkiem Mary Alice usiedli do stołu. Mary Alice nie przestała galopować. – Konie muszą jeść – stwierdziła autorytarnie babcia. – Lepiej siadaj. – Nie ma siana – wytknęła Mary Alice. – Ależ jest – zapewniła ją babcia. – Widzisz wielką michę spaghetti? To jest ludzkie siano, ale konie też mogą je jeść. Mary Alice wsadziła buzię w górę spaghetti i zaczęła pożerać makaron. – To obrzydliwe – skrzywiła się babcia. – Tak jedzą konie – uświadomiła ją Mary Alice. – Wsadzają cały pysk do worka z jedzeniem. Widziałam w telewizji. Frontowe drzwi się otworzyły i na progu stanął Albert Kloughn. – Spóźniłem się? Przepraszam bardzo. Nie chciałem się spóźnić. Miałem klienta. Wszyscy zamarli, wpatrując się w Kloughna. Albert nie miewał zbyt wielu klientów. Jest prawnikiem i jego kancelaria coś wolno nabiera rozpędu. Częściowo problem na pewno polega na tym, że Albert jest miłym gościem... a kto chce mieć pluszowego misia za adwokata? W Jersey chcesz prawnika, który jest skurwysynem, rekinem i palantem bez sumienia. Częściowo problemem jest wygląd Kloughna. Albert wygląda
jak mięciuchny, pulchniuchny, nie do końca rozwinięty czternastolatek. – Jakiego rodzaju klienta? – zainteresowała się babcia. Kloughn usiadł do stołu. – Kobieta z pralni samoobsługowej obok mojego biura. Prała białe i zobaczyła mój szyld i światło w biurze. Poszedłem uporządkować dokumenty, ale tak naprawdę to grałem w pokera na komputerze. W każdym razie przyszła po poradę. – Kloughn nałożył sobie spaghetti. – Jej mąż ją zostawił i ona teraz nie wie, co robić. Tak mi wyglądało na to, że właściwie nie zmartwiło jej to, że odszedł. Mówiła, że mieli swoje problemy. Tylko że zabrał samochód, a ona została z ratami. I to był zupełnie nowy samochód. Poczułam mrowienie na karku. – A kiedy ten facet zniknął? – Parę tygodni temu. – Kloughn nabrał klopsika na łyżkę do nakładania. Klopsik sturlał się z łyżki na koszulę Kloughna, a potem potoczył się, z górki na pazurki, po brzuchu na kolana. – Wiedziałem, że coś takiego się stanie – stwierdził Kloughn. – Zawsze tak się dzieje z klopsikami. Czy coś takiego przytrafia się z kurczakiem? Albo z szynką? No dobra, czasem tak samo dzieje się z kurczakiem i szynką, ale nie tak często jak z klopsikami. Gdyby to zależało ode mnie, nie robiłbym okrągłych klopsików. Okrągłe rzeczy się toczą, prawda? Mam rację. Prawda? A gdyby tak robić klopsiki kwadratowe? Ktoś o tym pomyślał? – To pieczeń rzymska – mruknęła babcia. – Czy ta kobieta zgłosiła zaginięcie męża na policji? – spytałam Kloughna. – Nie. To była osobista sprawa. Powiedziała, że się spodziewała, że on ją zostawi. Pewnie ją zdradzał i ogólnie im się nie układało. – Kloughn zdjął klopsa z kolan i umieścił na szczycie spaghetti. Przetarł koszulę serwetką, ale tylko roztarł plamę czerwonego sosu. – Było mi jej żal z powodu tych rat za samochód, ale rany, wyobrażacie sobie, że ktoś może być tak głupi? Oto sobie żyje z facetem i, ni z tego, ni z owego, on ją zostawia. I okazuje się, że jej zostają tylko rachunki. Mieli dwa
kredyty pod hipotekę, a ona nawet o tym nie wiedziała. A konto bankowe było puste. Ale głupia naiwniaczka. Moja matka, ojciec, babcia i ja głośno wciągnęliśmy powietrze, rzucając spojrzenia na Valerie. Dokładnie coś takiego jej się przytrafiło. Równie dobrze Kloughn mógł nazwać VALERIE naiwniaczką. – Uważasz, że ta kobieta to głupia naiwniaczka, bo jej mężowi udało się podstępem pozbawić ją wszystkiego? – No tak. Znaczy, no rany, pewnie była zbyt leniwa, żeby dopilnować spraw, i dostała to, na co zasłużyła. Rumieniec rozlał się od szyi aż po cebulki włosów Valerie. Mogłabym się założyć, że jej skalp żarzył się jak węgle w kominku. – O rany – wyrwało się babci. Sally delikatnie odsunął się ze swoim krzesłem, żeby znaleźć się dalej od Valerie. Kloughn nadal walczył z plamą na koszuli, nie patrzył na swoją narzeczoną i chyba nie miał najmniejszego pojęcia, co właśnie powiedział. Słowa jakoś się łączyły i wypadały mu z ust. Z Kloughnem tak właśnie było. Albert podniósł głowę znad koszuli, gdy dotarło do niego, że wokół panuje martwa cisza. Zakłócało ją jedynie cichutkie skwierczenie dymiącego skalpu Valerie. – No co? – spytał Kloughn, patrząc po twarzach zebranych. Coś było nie tak, a on nie wiedział co. Skoncentrował się na twarzy Valerie i normalnie widziałam, jak jego umysł odtwarza wstecz kilka ostatnich chwil. I wtedy do niego dotarło. BUM! – Ty to co innego – zapewnił Valerie. – Znaczy ty miałaś powód, żeby być naiwniaczką. No, znaczy nie tak dosłownie naiwniaczką. Wcale nie chciałem powiedzieć, że jesteś naiwniaczką. No dobra, może byłaś trochę naiwniutka. Nie, czekaj, tego też nie chciałem powiedzieć. Nie naiwna ani głupia, ani nic podobnego. Okay, ciuteczkę, odrobineczkę naiwna, ale w dobrym znaczeniu, prawda? Naiwność też może być dobra. Jak naiwna głupiutka blondynka. Nie, tego też nie miałem na myśli. Zupełnie nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Powiedziałem tak? Na pewno tego nie
powiedziałem, prawda? Kloughn zamilkł, bo Valerie wstała, trzymając w dłoni trzydziestopięciocentymetrowy nóż do chleba. – Nie chcesz zrobić niczego głupiego, co? – zwróciłam się do siostry. – Nie myślisz o tym, żeby go dźgnąć, co? Potem jest strasznie dużo sprzątania. – Dobrze. Daj mi broń, to go zastrzelę. – Strzelanie do ludzi jest złe. Policja bardzo krzywo na to patrzy. – Ty strzelasz do ludzi cały czas. – Nie cały. – Ja ci dam mój pistolet. Moja matka wbiła w babcię mordercze spojrzenie. – Mówiłaś mi, że się go pozbyłaś! – Miałam na myśli, że bym go jej dała, gdybym go miała – poprawiła się szybko babcia. – Świetnie! – Głos Valerie stał się wyższy o oktawę, a ona zaczęła machać rękami. – Teraz jestem głupią naiwniaczką. Jestem gruba i naiwna. Wielka, tłusta naiwniaczka. – Nie powiedziałem, że jesteś gruba – zajęczał Albert. – Nie jesteś gruba. Jesteś... pulchniutka jak ja. Spojrzenie Valerie stało się zupełnie dzikie. – PULCHNIUTKA?! Pulchniutka to ohydne! Byłam kiedyś idealna. Byłam pogodna. A teraz tylko na mnie popatrzcie! Jestem wrakiem! Grubym, tłustym, pulchnym wrakiem. I w tej głupiej sukni ślubnej wyglądam jak wieloryb. Wielgachny BIAŁY WIELORYB! – Zmrużyła oczy i pochyliła się nad stołem. – Uważasz, że jestem głupia, leniwa i pulchna, i dostałam to, na co zasłużyłam, od mojego romansującego na boku męża! – Nie. Przysięgam. Byłem zestresowany – zarzekał się Kloughn. – To przez klopsa. Nigdy nie myślę. Wiesz, że nigdy nie myślę. – Nie chcę cię więcej widzieć – odpowiedziała Valerie. – Ślubu nie będzie. – I zebrała swoje dzieci, nosidełko, szkolne plecaki i wózek. Weszła do kuchni i zabrała też ciasto. A potem wyszła.
– Ludzie – odezwał się Sally. – Zrobiłem, co mogłem, z tą sukienką. – Nikt cię nie wini – uspokoiła go babcia. – Ale ona RZECZYWIŚCIE wygląda jak biały wieloryb. – Co się stało? – spytał mnie Kloughn. Popatrzyłam na niego. – Wzięła ciasto. Sally podwiózł mnie do domu. Parkowałam wygodnie przed telewizorem, gdy około dziewiątej ktoś zadzwonił do drzwi. Lula. Od stóp do głów ubrana na czarno, włączając w to kominiarkę. – Gotowa? – zapytała. – Niby na co? – Żeby odebrać moje pranie. A co myślałaś? – Myślę, że powinnaś odpuścić sobie to pranie i zadzwonić po pizzę. Nie jest ci gorąco w tej masce? – Ta cała Mama Macaroni ma mój ulubiony sweter. Muszę go mieć. Ale przede wszystkim chodzi o zasady. Tak się po prostu nie robi. Byłam w prawie, i to na sto procent. Dziwię się, że chcesz odpuścić. Gdzie twój duch? Założę się, że Komandos by nie odpuścił. A w ogóle to i tak musisz zabrać stamtąd samochód. Jak go zabierzesz, jeśli nie pojedziesz tam ze mną? Mój samochód. W duchu palnęłam się w czoło. Zapomniałam o samochodzie. Dziesięć minut później stanęłyśmy naprzeciwko Czy$cioshka. – Jest odpowiednio ciemno – stwierdziła Lula z zadowoleniem. – Mamy trochę chmur. Nie widać żadnej gwiazdki i wszystko wskazuje na to, że ktoś już się zajął latarnią. Popatrzyłam na nią, krzywiąc się przy tym. – Hej, nie rób mi tu min. Spodziewałam się raczej, że pochwalisz moją celność. Naprawdę udało mi się trafić w tą pieprzoną żarówkę! – Za którym razem? – Opróżniłam magazynek. – Lula zgasiła silnik i naciągnęła
kominiarkę na twarz. – Chodź. Czas na rock’n’rolla. O rany. Wysiadłyśmy z firebirda i poczekałyśmy, aż minie nas nadjeżdżający SUV. Kierowca dostrzegł Lulę i niemal wjechał na krawężnik. – Jak nie umiesz prowadzić, to nie wyjeżdżaj na ulicę – wrzasnęła za nim Lula. – To przez maskę – uświadomiłam ją. – Prawie się posrał ze strachu. – Hnnhn – odpowiedziała. Podeszłyśmy do drzwi pralni. Lula złapała za klamkę. Zamknięte. – Są tu jakieś inne drzwi? – spytała. – Tylko jedne. Na tyłach. Ale to drzwi ewakuacyjne, na wypadek pożaru. Nie dasz rady ich otworzyć. Na tyłach nie ma też okien, tylko duży wylot wentylacji. – No to trzeba wejść od frontu – oświadczyła Lula. – I się nie zawaham, bo to usprawiedliwione. To słuszna sprawa. Nie co dzień znajdujesz taki sweter. No dalej, użyj wytrycha i otwórz drzwi. – Wiesz, że nie umiem. – Do diabła, byłaś wielkim łowcą nagród. Jak mogłaś być wielkim łowcą nagród i nie umieć używać wytrycha? Jak ci się udawało gdziekolwiek wejść? – Zrobiła krok w tył i popatrzyła na pralnię. – Zazwyczaj po prostu wybiłabym szybę, ale tu jest zajebiście wielka. To tak, jakbym zburzyła całą frontową ścianę. Jakbym wybiła tą szybę, to by mogło wyglądać podejrzanie. Lula pobiegła przez ulicę do firebirda i wróciła z łyżką do opon. – Może uda nam się wyważyć drzwi. – Wsadziła łyżkę do opon między drzwi a futrynę, naparła i dokładnie w tym momencie minął nas kolejny samochód. Zwolnił obok pralni, a potem przyspieszył. – Może powinnyśmy spróbować tylnych drzwi – stwierdziła Lula.
SZEŚĆ Przeszłyśmy na tył sklepu i Lula spróbowała wcisnąć łyżkę do opon pod zasuwę. – Nie wchodzi – oznajmiła. – Te drzwi są jak zapieczętowane. – Walnęła drzwi trzymanym w dłoni kawałem żelaza, a te się otworzyły. – No popatrz tylko – ucieszyła się Lula. – Ja to mam szczęście, nie? – Nie podoba mi się to. Oni zawsze zamykają wszystko na noc i włączają alarm. – Może zapomnieli. To był dzień traumatycznych wydarzeń. – Powinnyśmy wyjść. Coś mi tu nie gra. – Nie wyjdę bez swetra. Jestem już blisko. Słyszę, jak mój sweter mnie wzywa. Wejdziemy, ja poświecę latarką, a ty uruchomisz ten dynks do przesuwania ciuchów i wyjdziemy stamtąd, zanim się obejrzysz. Obie zrobiłyśmy dwa kroki naprzód, drzwi zamknęły się za nami i Lula zapaliła latarkę. Ostrożnie minęłyśmy przemysłowe pralki i suszarki, i wielkie płócienne pojemniki na ubrania. Zatrzymałyśmy się i nasłuchiwałyśmy, spodziewając się usłyszeć odległe wycie syren, czyjś oddech albo chociaż bipanie alarmu. – Jak dla mnie wszystko wydaje się w jak najlepszym porządku – oceniła stanowczo Lula. Mnie wydawało się wręcz przeciwnie. Drobne włoski na rękach stanęły mi na baczność, a serce waliło jak młot pneumatyczny. – Lada jest tuż przed nami. Włącz karuzelę z ciuchami – zachęciła mnie Lula. Sięgnęłam do włącznika, a wtedy wszystkie światła w pralni zapłonęły jak na komendę. Zrobiło się jasno jak w dzień. I zobaczyłyśmy Mamę Macaroni siedzącą na krześle, ohydną staruchę spowitą w czerń i łypiącą na nas znad lufy swojego
półautomatu. Odrażający pieprzyk połyskiwał w świetle jarzeniówek. – O Jezu! O cholera! Szlag by to! – wyrwało się Luli. Mama Macaroni trzymała broń w jednej ręce, a wieszak z praniem Luli w drugiej. – Wiedziałam, że wrócisz – powiedziała. – Takie jak ty nie mają honoru. Umiecie tylko kraść i się kurwić. – Przestałam już się kurwić – zaprotestowała Lula. – No dobra, raz na jakiś czas zdarza mi się, tak dla odprężenia... – Śmieci – podsumowała Mama Macaroni. – Tanie śmieci. Obie wy. – Odwróciła się w moją stronę. – Nie chciałam cię tu do pracy. Mówiłam, że z twojej rodziny nie może być nic dobrego. Węgrzy! – Splunęła na podłogę. – To właśnie myślę o Węgrach! – Ja nie jestem Węgierką – wtrąciła Lula. – To może mogę dostać swoje pranie? – Prędzej piekło się zmrozi. I tam powinnaś być – odpowiedziała jej Mama Macaroni. – Przeklinam cię. Wyślę cię do piekła. Lula popatrzyła na mnie niepewnie. – Ona może to zrobić? – Nigdy nie dostaniesz tego swetra – zapowiedziała Mama Macaroni. – NIGDY. Wezmę ten sweter ze sobą do grobu! Lula spojrzała na mnie, jakby chciała dać do zrozumienia, że nie protestowałaby, gdyby zostało to zaaranżowane. – Drogo by wypadło – odpowiedziałam na jej niemą sugestię. – Taniej będzie kupić nowy sweter. – A TY. – Uwaga Mamy Macaroni znowu skupiła się na mnie. – Ty już nie zobaczysz więcej tego samochodu. Teraz to mój samochód. Zostawiłaś go na moim parkingu, a to znaczy, że należy do mnie. – Zmrużyła oczy i uniosła lufę na wysokość mojego czoła. – Daj kluczyki. – Chyba nie myślisz, że ona cię naprawdę zastrzeli? – odezwała się Lula. Nie miałam cienia wątpliwości. Mama Macaroni mnie zastrzeli i będę martwa, martwa, martwa. Wyciągnęłam kluczyki z kieszeni i podałam jej skwapliwie.
– Teraz wyjdę – poinformowała nas Mama. – Jest program w telewizji, który lubię oglądać. A wy tu zostaniecie. – Wycofała się tyłem, za suszarki i pralki, aż do drzwi na zapleczu. Ustawiła alarm i błyskawicznie zamknęła drzwi. Usłyszałam jeszcze szczęk zasuwy. Natychmiast przeszłam do przedniej części sklepu i stanęłam przy ladzie, tak że mogłam widzieć ulicę. – Poczekamy, póki nie zobaczymy, że jedzie, a potem stąd uciekniemy – zapowiedziałam Luli. – Alarm się włączy, gdy otworzymy drzwi, ale zanim policja tu dotrze, będziemy już daleko. Dobiegł mnie odgłos odpalanego silnika saturna, a potem eksplozja wstrząsnęła całym budynkiem. Tylne drzwi wyleciały z zawiasów, frontowe okna osypały się z ram deszczem szkła, a my z Lulą wylądowałyśmy na czworakach. – O krówka! – stęknęła Lula. Instynkt podpowiadał mi, żeby jak najszybciej wydostać się z pralni. Nie wiedziałam, co spowodowało ten wybuch, ale chciałam znaleźć się jak najdalej, zanim się powtórzy. Poza tym nie wiedziałam, czy sama konstrukcja budynku nie została naruszona. Złapałam Lulę, szarpnięciem pomogłam jej wstać i pociągnęłam do drzwi wyjściowych. Ostrożnie wyszłyśmy na zewnątrz przy akompaniamencie chrzęszczenia odłamków. Na szczęście w chwili eksplozji byłyśmy za ladą. Drzwi wywaliło na oścież, więc bez trudu wyszłyśmy na chodnik. Pralnia znajdowała się w sąsiedztwie niewielkich domków i niewielkich firm. Teraz mieszkańcy zaczęli pojawiać się na ulicy, szukając źródła eksplozji. – Co to było, do diabła? – spytała Lula. – I dlaczego na środku chodnika leży opona? Spojrzałam na Lulę, a Lula spojrzała na mnie i już wiedziałyśmy, dlaczego pośrodku chodnika leży opona. – Bomba samochodowa – powiedziała Lula. Pobiegłyśmy na niewielki parking przy budynku pralni i tam nas zastopowało. Saturn był tylko poczerniałym szkieletem poskręcanego metalu. W ciemności trudno było dojrzeć jakieś szczegóły. Kawałki karoserii z włókna szklanego, tapicerki,
mnóstwo najrozmaitszych części samochodowych, wszystko to rozsiane teraz było po parkingu. Lula oświetlała to pobojowisko swoją latarką. Skierowała snop światła ku siedzeniu kierowcy. Jakaś część ręki wciąż była zaciśnięta na kierownicy. Zwisał z niej nadpalony kawałek czarnego materiału. – Ugh – stęknęła Lula. – To raczej źle wróży mojemu swetrowi. Poczułam, jak robi mi się niedobrze. – Powinnyśmy zabezpieczyć ten teren do przyjazdu policji – powiedziałam. Pięć minut później cały kwartał został zamknięty. Wszędzie rozciągała się policyjna taśma, wozy straży pożarnej i karetki pogotowia stały wciśnięte między policyjne radiowozy, błyskały światła. Przenośne reflektory zostały ustawione, by zapewnić lepsze oświetlenie sceny zbrodni. Macaroni z całego Grajdoła zbili się w tłumek po jednej stronie parkingu. Morelli pojawił się zaraz za pierwszym radiowozem i natychmiast odciągnął mnie na bok, gdyby nie on, Macaroni rozdarliby mnie żywcem na strzępy. Wysłuchał moich zeznań, a potem pod eskortą policjantów wsadził do swojego SUV-a. Czterdzieści pięć minut później usiadł za kierownicą. – Powiedz mi, co się stało. – Przejeżdżałyśmy z Lulą obok pralni i zobaczyłyśmy światło, więc weszłyśmy do środka w nadziei, że uda nam się odzyskać pranie Luli. Mama Macaroni była sama, mierzyła do nas z broni, kazała mi oddać kluczyki od saturna i wyszła tylnymi drzwiami. Chwilę później usłyszałam eksplozję. – Dobrze. A teraz powiedz mi, co stało się naprawdę. – Włamałyśmy się z Lulą do pralni, żeby wykraść jej pranie. Mama Macaroni na nas czekała. Reszta historii jest bez zmian. – Definitywnie trzymaj się pierwszej wersji – polecił Morelli. – Znaleźli już resztę Mamy Macaroni? – Większość. Jeszcze przeszukują krzaki. Mama Macaroni jest wszędzie. – Morelli przekręcił kluczyk w stacyjce. – Chcesz wrócić do domu ze mną? – Ta. Jestem wystraszona.
– Miałem nadzieję, że chcesz wrócić ze mną, bo jestem bystry, seksowny i zabawny. – To też. I lubię twojego psa. – Ta bomba była przeznaczona dla ciebie – powiedział poważnie Morelli. – Myślałam, że moje życie stanie się lepsze, gdy tylko przestanę ścigać złoczyńców. – Zrobiłaś sobie kilku wrogów. – To Spiro – stwierdziłam. Morelli zatrzymał się na światłach i popatrzył na mnie uważnie. – Spiro Stiva? Syn Constantine’a? I wiesz to na sto procent? – Nie, to tylko przeczucie. Te wiadomości do niego pasują. I przyjaźnił się z Anthonym Barronim. A teraz tata Anthony’ego zaginął, a ludzie mówią, że Anthony wydaje o wiele więcej, niż powinien. – A ty myślisz, że Anthony i Spiro jakoś się łączą? – Może. Może Spirowi odbiło i uznał, że zmarnowałam mu życie, więc teraz on zakończy moje. Morelli rozważał to przez chwilę, po czym wzruszył ramionami. – To niewiele, ale w sumie i tak nie mam nic więcej. Jak się mają do tego pozostałe dwa zaginięcia? – Nie jestem pewna, ale być może jest jeszcze jedno. – I opowiedziałam mu o klientce Kloughna. – I jest coś jeszcze. Mąż tej klientki zniknął w nowiutkim samochodzie. Michael Barroni też zniknął w nowiutkim samochodzie. Morelli spojrzał na mnie z ukosa. – No dobra, wiem, że mnóstwo ludzi ma nowe samochody, ale to wciąż coś, co ich łączy. – Barroni, Gorman i Lazar byli w tym samym wieku, różnice wynosiły najwyżej dwa lata, wszyscy byli właścicielami niewielkich firm. Czy klientka Kloughna pasuje do tego profilu? – Nie wiem. Morelli zakręcił, przejechał dwie przecznice i zaparkował przed swoim domem.
– Ale chyba ktoś by wiedział coś o powrocie Spira. Żadna tajemnica nie utrzyma się zbyt długo w Grajdole. – Może się ukrywa. W tym momencie na komórkę zadzwoniła moja matka. – Ludzie mówią, że wysadziłaś w powietrze Mamę Macaroni. – Była w moim samochodzie i wysadziła się przez przypadek. Ja jej nie wysadziłam. – Jak ktoś może się wysadzić przez przypadek? Nic ci nie jest? – Nie. Wracam do domu z Joem. O poranku siedziałam na brzegu łóżka i patrzyłam, jak Morelli się ubiera. Czarne jeansy, glany na grubej podeszwie i błękitna koszula z długim rękawem. Wyglądał jak gwiazdor filmowy, który gra rolę włoskiego gliniarza. – Bardzo seksownie – oceniłam. Spojrzał na mnie, zakładając zegarek. – Powiedz to jeszcze raz i zaraz pozbędę się ciuchów. – Spóźnisz się. Oczy mu pociemniały i wiedziałam, że próbuje dokonać wyboru pomiędzy przyjemnością a obowiązkiem. Były takie czasy w życiu Morellego, gdy przyjemność wygrywała w przedbiegach. Tamten Morelli mnie pociągał, ale niespecjalnie go lubiłam. Moment wahania minął i spojrzenie Morellego znowu było skoncentrowane. Zapanował nad swoimi męskimi popędami. Nie zamierzałam go przeceniać, tę samokontrolę w znacznej mierze zawdzięczał dwóm orgazmom, jakie miał w nocy, i trzeciemu sprzed pół godziny. – Dzisiaj nie mogę się spóźnić. Mam spotkanie rano, a do tego zaległości w papierkowej robocie. – Pocałował mnie w czubek głowy. – Będziesz w domu, gdy wrócę wieczorem? – Nie. Pracuję od trzeciej do jedenastej w Gdaczącym Kubełku. – Żartujesz. – To był impuls. Morelli wyszczerzył radośnie zęby.
– A to pech. Odprowadziłam go do wyjścia i zamknęłam drzwi. – Tylko ty i ja – powiedziałam do Boba. Bob zjadł już śniadanie i zaliczył spacerek, więc był w nastroju do leniuchowania. Poszedł sobie do salonu, gdzie promienie słoneczne przycięte w pasy futryną okna rozlewały się na dywanie. Okręcił się trzy razy i ułożył w plamie ciepła. Poczłapałam do kuchni, nalałam kawy do kubka i poszłam na górę, do gabinetu Morellego. Pokoik był niewielki, zapełniony książkami i rozmaitymi rachunkami niezbędnymi do zeznań podatkowych. Czerwony karton po mleku pełen był starych piłeczek tenisowych zebranych przy okazji spacerów w parku, obok stał kij do baseballa. Znalazłam też dobrze natłuszczoną rękawicę baseballową, stos książek telefonicznych, rękawice i bandaże do treningu, wkrętarkę, rolki taśmy klejącej, gigantyczne posłanie dla psa, zmarniałą roślinę w glinianej doniczce i plastikową konewkę, która najwyraźniej nigdy nie była w użytku. I telefon. Usiadłam przy biurku, z górnej szuflady wyjęłam długopis i żółty notatnik. Miałam wolny poranek i zamierzałam poświęcić go na śledztwo. Ktoś chciał mojej śmierci, nie mogłam siedzieć i nic nie robić. Na szczycie mojej listy był telefon do Kloughna. – Nie wpuszcza mnie do domu – poskarżył się Albert. – Musiałem spać w biurze. Nie było tak źle, bo mam tu kanapę i pralnia samoobsługowa jest zaraz obok. Wstałem wcześnie i zrobiłem pranie. Co powinienem teraz zrobić? Powinienem do niej zadzwonić? Pojechać? Zeszłej nocy miałem potwornie koszmarny sen. Valerie unosiła się nade mną, ubrana w suknię ślubną, ale była wielorybem. To pewnie dlatego, że ciągle powtarzała, że w tej sukni wygląda jak wieloryb. W każdym razie tak mi się przyśniła... wielki wieloryb w białej sukni ślubnej. I nagle, ni z tego, ni z owego, spadła na mnie prosto z nieba i mnie przygniotła, i nie mogłem oddychać. Dobrze, że się obudziłem. – Dobrze. Muszę znać nazwisko twojej klientki – przerwałam te zwierzenia. – Tej od zaginionego męża.
– Terry Runion. A mąż nazywa się Jimmy Runion. – Wiesz, jaki samochód kupił? – Forda taurusa. Kupił go u tego wielkiego dealera przy jedynce. Shiller Ford. – W jakim jest wieku? – Nie wiem dokładnie, ale żona na oko przekroczyła pięćdziesiątkę. – A gdzie pracował? Rzucił pracę, jak zniknął? – Nie pracował. Kiedyś miał jakąś firmę komputerową, ale przeszedł na wcześniejszą emeryturę. A jeśli chodzi o Valerie... – Pogadam z nią – obiecałam i się rozłączyłam. Valerie odebrała po drugim sygnale. – E? – mruknęła. – Właśnie rozmawiałam z Albertem. Ponoć nocował w biurze... – Powiedział, że jestem gruba. – Że jesteś pulchna. – Uważasz, że jestem pulchna? – Nie – odpowiedziałam stanowczo. – Uważam, że jesteś gruba. – O Boże – zaszlochała Valerie. – O BOŻE! Jak do tego doszło? Jak zrobiłam się GRUBA? – Wszystko jadłaś. I to polane zawiesistym sosem. – To było dla dziecka. – No cóż, to coś się musiało pokręcić, bo do dziecka poszło tylko trzy kilo, a resztę dostałaś ty. – Nie wiem, jak się tego pozbyć. Nigdy wcześniej nie byłam gruba. – Powinnaś pogadać z Lulą, ona jest dobra w odchudzaniu. – Skoro jest w tym dobra, to dlaczego jest taka wielka? – Bo jest też dobra w TYCIU. Tyje. Chudnie. Tyje. Chudnie. – Wesele jest w sobotę. Myślisz, że jeśli naprawdę się przyłożę, uda mi się do tego czasu stracić trzydzieści kilo? – No mogłabyś je chyba sobie odessać, ale słyszałam, że to ponoć bardzo boli i człowiek jest cały posiniaczony. – Nienawidzę mojego życia. – Naprawdę?
– Nie. Tylko nienawidzę być gruba. – A to akurat nie oznacza, że powinnaś nienawidzić Alberta. To nie przez niego jesteś gruba. – Wiem. Byłam dla niego okropna, a on jest takim słodziutkim misiakiem-pysiakiem. – To wspaniale, że jesteś zakochana, Val. Cieszy mnie twoje szczęście, jestem naprawdę szczęśliwa. Ale to pieszczenie się, zdrabnianie, te wszystkie misie-pysie sprawiają, że chce mi się rzygu-rzygu. A pamiętasz Dziewicę Marię? Pamiętasz, jak wszyscy mówili, że jesteś do niej podobna? Byłaś spokojna i łagodna, zupełnie jak Maria Dziewica, wielki różowy posąg Dziewicy Marii. Czy Dziewica Maria powiedziałaby o Bogu, że jest jej Misiem-Pysiem? Nie sądzę. Następnie zadzwoniłam do mojej kuzynki Lindy w wydziale komunikacji. – Potrzebuję informacji – powiedziałam. – Benny Gorman, Michael Barroni i Louis Lazar. Chcę wiedzieć, czy któryś z nich kupił nowy wóz w ciągu ostatnich trzech miesięcy, a jeśli tak, to jakiej marki? – Ponoć rzuciłaś robotę u Vinniego, więc o co chodzi z tymi nazwiskami? – Praca na pół etatu. Rutynowe sprawdzanie możliwości kredytowych dla CBNA. – Nie miałam pojęcia, co mógł oznaczać ten skrót, ale brzmiał nieźle, prawda? Słyszałam stukanie klawiszy, gdy Linda wklepywała kolejne nazwiska. – Jest Barroni. Dwa tygodnie temu kupił hondę accord. Gorman nic. I Lazar też nie. – Dzięki. Jestem ci zobowiązana. – Rany, wesele tuż, tuż, pewnie wszyscy są naprawdę podekscytowani. – Ta. Valerie jest kompletnym wrakiem. – Tak to już jest z weselami. Rozłączyłam się i przez moment rozkoszowałam się kawą. Podobało mi się siedzenie w gabinecie Morellego. Nie był specjalnie ładny, ale było tu miło, może z powodu tych wszystkich okruchów z życia Morellego. W moim mieszkaniu
nie było gabinetu. I być może to dobrze, bo obawiałam się, że mógłby ziać pustką. Nie miałam hobby. Nie uprawiałam sportów. Miałam rodzinę, ale jakoś nigdy nie doszłam do tego, by ustawiać zdjęcia w ozdobnych ramkach. Nie uczyłam się języków obcych ani gry na wiolonczeli, ani gotowania. Do wszystkich diabłów, pomyślałam, mogłabym zacząć robić którąś z tych rzeczy. Nie ma powodów, dla których nie mogłabym być interesująca i posiadać gabinetu pełnego rozmaitych rzeczy. Też mogę zacząć zbierać piłki tenisowe w parku. I sprawić sobie roślinę, której pozwolę zmarnieć. I mogę zacząć grać na cholernej wiolonczeli. Prawdę mówiąc, to mogłabym być nawet wspaniałą wiolonczelistką. Zniosłam kubek na dół i wstawiłam do zmywarki. A potem złapałam torbę i kurtkę, krzyknęłam „pa” Bobowi i już byłam za progiem. Ruszyłam pieszo do domu moich rodziców. Zamierzałam pożyczyć buicka wuja Sandora. Znowu. Nie miałam alternatywy. Potrzebowałam samochodu. Dobrze, że do rodziców był jednak kawałek i w ten sposób zaliczałam ćwiczenia fizyczne, bo jak tylko wsiądę za kierownicę buicka, będę bardzo potrzebować dawki pączków. Kiedy skręciłam w ulicę, przy której mieszkali moi rodzice, babcia stała w drzwiach. – To Stephanie! – wrzasnęła w głąb domu. Babcia uwielbiała, gdy wysadzałam samochody. Wysadzenie Mamy Macaroni to już w ogóle była gratka, wisienka na torcie. Matka nie podzielała entuzjazmu babci dla śmierci i zniszczenia. Moja matka tęskniła za normalnością. Mogłam postawić dolary przeciwko pączkom, że była w kuchni i prasowała. Niektórzy biorą proszki, gdy sytuacja staje się nie do zniesienia. Niektórzy piją. Moja matka wyprasowywała wszelkie życiowe frustracje. Babcia mi otworzyła, weszłam więc do środka i rzuciłam torbę na stolik w przedpokoju. – Prasuje? – spytałam. – No. – Babcia kiwnęła głową. – Od samiuśkiego rana. Pewnie zaczęłaby wczoraj, ale ciągle wisiała na telefonie. Przysięgam, co najmniej połowa Grajdoła zadzwoniła wczoraj.
Musieliśmy w końcu wyłączyć telefon. Poszłam do kuchni i nalałam sobie filiżankę kawy. Usiadłam przy stole i zerknęłam do kosza z prasowaniem. Był pusty. – Ile razy wyprasowałaś tę koszulę na desce? – spytałam matkę. – Siedem razy. – Zazwyczaj uspokajasz się, zanim opróżnisz kosz. – Ktoś wysadził Mamę Macaroni. To mnie nie martwi. Dostała, na co zasłużyła. Ale martwi mnie to, że to miałaś być ty. To był twój samochód. – Jestem ostrożna. I to wcale nie jest pewne, że tam była bomba. Równie dobrze to mógł być wypadek. Wiesz, jak to jest z moimi samochodami. Zapalają się albo eksplodują. Moja matka jakby się zadławiła, oczy zrobiły jej się szkliste. – To prawda – przyznała. – Paskudna prawda. – Marylin Rugach powiedziała, że Stiva ma większość Mamy Macaroni w zakładzie pogrzebowym – babcia nieznacznie zmieniła temat. – Marylin pracuje tam na pół etatu w księgowości. Rozmawiałam z nią i powiedziała, że ciało przywieźli do zakładu w zapiętym na zamek foliowym worku. Ponoć ciągle jeszcze brakuje sporo części, ale nie wspominała nic, że znaleźli ten pieprzyk. Myślicie, że są jakieś szanse, że na czuwaniu trumna będzie otwarta? Stiva jest niezły w składaniu ludzi do kupy i bardzo bym chciała zobaczyć, co by zrobił z tym pieprzykiem. Moja matka przeżegnała się, z jej ust dobył się histeryczny śmieszek, nakryła je więc gwałtownie dłonią. – Powinnaś dać sobie spokój z tym prasowaniem i walnąć kielicha – poradziła matce babcia. – Nie potrzebuję kielicha – zaprzeczyła natychmiast matka. – Potrzebuję normalności w życiu. – Masz mnóstwo normalności – zapewniła ją babcia. – Masz bardzo stabilne życie. Masz dom i masz męża... w pewnym sensie. Masz córki i wnuczki. I masz Kościół. – Mam córkę, która wysadza różne rzeczy. Samochody, ciężarówki, domy pogrzebowe, ludzi. – To tylko raz na jakiś czas – broniłam się. – Poza tym robię
mnóstwo innych rzeczy. Matka i babcia popatrzyły na mnie natychmiast. Z całą uwagą. Chciały wiedzieć, co robię jeszcze poza wysadzaniem samochodów, domów pogrzebowych i ludzi. Niestety, mimo najszczerszych wysiłków nic mi nie przychodziło do głowy. W myślach odtwarzałam wczorajszy dzień. Co zrobiłam? Wysadziłam samochód i starszą panią. Może nie osobiście, ale byłam w to zamieszana. Co jeszcze? Kochałam się z Morellim. Nie raz. Tego moja matka nie chciałaby usłyszeć. Wylali mnie z roboty. Postrzeliłam faceta w stopę. Tego też wolałaby nie wiedzieć. – Gram na wiolonczeli – powiedziałam. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Po prostu wyleciało z ust. Moja matka i babcia stały jak sparaliżowane z otwartymi od szoku ustami. – No i czy to nie jest coś – babcia wreszcie odzyskała głos. – Kto by pomyślał, że umiesz grać na wiolonczeli? – Nie miałam pojęcia – dodała moja matka. – Nigdy o tym nie wspominałaś. Dlaczego nam nie powiedziałaś? – Bo... się wstydziłam. To takie osobiste hobby. Osobiste granie na wiolonczeli. – Założę się, że jesteś naprawdę niezła – rzuciła babcia. Popatrzyły na mnie z matką wyczekująco. Chciały, żebym była dobra. – No – potwierdziłam. – Jestem całkiem niezła. Stephanie, Stephanie, Stephanie, jęknęłam w duchu. Co ty wyprawiasz? Ale z ciebie idiotka. Nawet nie wiesz, jak wygląda ta cała wiolonczela. Jasne, że wiem, odpowiedziałam sama sobie. To takie wielkie skrzypce, czyż nie? – Od jak dawna bierzesz lekcje? – dopytywała się babcia. – No już trochę. – Spojrzałam na zegarek. – Rany, chciałabym zostać, ale muszę lecieć. Miałam nadzieję, że pożyczycie mi buicka wuja Sandora. Babcia wyjęła kluczyki z kuchennej szuflady. – Wielki Błękit ucieszy się na twój widok – zapewniła mnie. – Ostatnio nie ma zbyt wiele okazji pojeździć. Wielki Błękit wchodzi w zakręty jak lodówka na kołach. Ma
naprawdę potężne hamulce i praktycznie zerową sterowność. I żłopie paliwo. Nie można nim nigdzie zaparkować. A do tego jest jasnoniebieski jak śpioszki. I jeszcze ma lśniąco biały dach, wielgachne białe opony retro i lśniące srebrem chromowe wykończenia. – No teraz to chyba potrzebujesz takiego dużego samochodu jak buick, żeby wozić swoją wiolonczelę – powiedziała babcia. – Akurat się zmieści na tylne siedzenie – przyznałam słabo. Wzięłam kluczyki i zmyłam się czym prędzej. Poszłam do garażu, otworzyłam drzwi i... stał tam, ten sam, Wielki Błękit. Czułam płynące od niego wibracje. Powietrze wokół mnie wypełniało ciche brzęczenie. Mężczyźni kochali Wielki Błękit. To był prawdziwy amerykański muscle car. Jeździł na mieszance wysokooktanowej benzyny i testosteronu. Dodaj gazu, a usłyszysz ryk. Nie pomruk porsche. Nie bruuum ferrari. Ten wóz był wielki niczym mors. Ten wóz miał jaja aż po kołpaki. Osobiście wolę, gdy jaja są nieco wyżej, ale hej, to tylko ja. Wsiadłam, wcisnęłam kluczyk w stacyjkę i odpaliłam. Samochód zawibrował z mocą. Odetchnęłam głęboko i obiecałam sobie w duchu, że kiedyś będę posiadać lexusa, a potem wolno wycofałam z garażu. Babcia podbiegła do mnie truchcikiem, z wielką torbą ze spożywczaka w dłoniach. – Mama prosi, żebyś podrzuciła to do Valerie. Twoja siostra zapomniała zabrać ze sobą, gdy tu wczoraj była. Valerie wynajmowała niewielki domek na skraju Grajdoła, niecały kilometr od domu moich rodziców. Do wczoraj dzieliła ten dom z Albertem Kloughnem, a skoro znów zaczęła nazywać go misiem-pysiem, to chyba znów z nim zamieszka. Pokluczyłam trochę w labiryncie uliczek i chwilę później zatrzymałam się przed domem Valerie. Wpatrywałam się w samochód zaparkowany przede mną. To był firebird Luli. Możliwości były dwie. Jedna, że Valerie nie stawiła się w sądzie. I druga, że posłuchała mojej rady i wezwała Lulę w roli dietetyka ostatniej szansy. Wysiadłam razem z torbą, którą dała mi babcia.
Val otworzyła drzwi, zanim do nich dotarłam. – Babcia dzwoniła, że jedziesz. – Widzę, że Lula przyjechała. Jesteś NS-em? – Nie. Jestem GRUBAS-em. No to zadzwoniłam do Luli, jak radziłaś, a ona zaraz przyjechała. – Bardzo poważnie traktuję kwestię odchudzania – odezwała się Lula. – Raz-dwa zrobię z ciebie chudzielca. Właściwie to mogłaby być moja druga praca. Oczywiście teraz to jestem łowcą nagród i mam bardzo napięty grafik. Teraz pracuję nad jedną naprawdę paskudną sprawą. Właściwie to teraz powinnam śledzić jednego gościa, ale pomyślałam, że zrobię sobie przerwę i przyjadę ci pomóc. – A co to za sprawa? – zainteresowała się Val. – Facet poszukiwany jest za NZB i PS – odpowiedziała Lula. – To taki skrót łowców nagród dla napadu z bronią i publicznego sikania. Facet obrabował sklep monopolowy i odlał się w części z winami krajowymi. Założę się, że Stephanie będzie taka szczęśliwa, że ci pomagam, że zaraz ze mną pojedzie i pomoże mi go zatrzymać. W ramach wdzięczności. – Mało prawdopodobne – osadziłam ją. – O trzeciej muszę być w pracy. – Taa, ale przy tempie, jakie ostatnio utrzymujesz, wywalą cię przed piątą. – Lula zbyła moje zastrzeżenia. – Mam tylko nadzieję, że utrzymasz się do pory obiadowej, bo zamierzam wpaść na kubełek z superchrupką panierką. – To jest w mojej diecie? – zapytała Val. – A w życiu! W twojej diecie to nic nie ma. Chcesz zgubić wagę, musisz głodować. Możesz zjeść kilka surowych gównianych marchewek i dupa, nic więcej. – A ta dieta bez węglowodanów? Słyszałam, że można jeść bekon i steki, i homary. – Nie mówiłaś mi, jaką chcesz dietę. Pomyślałam po prostu, że chcesz dietę głodową, bo jest najłatwiejsza i najbardziej ekonomiczna. Niczego nie trzeba ważyć. Niczego nie trzeba gotować. Po prostu nic nie jesz. – Lula majestatycznie pożeglowała do kuchni. – Sprawdzimy, co masz w szafkach,
dobre czy złe jedzenie. – Otworzyła pierwsze drzwiczki. – O, to mi nie wygląda na odchudzające jedzenie. To chipsy. Rany, sama bym pojadła trochę tych chipsów, ale tego nie zrobię, bo mam silną wolę. – Ja też – powiedziała natychmiast Valerie. – Też ich nie zjem. – Założę się, że je zjesz, jak tylko wyjdziemy – stwierdziła oskarżycielsko Lula. Valerie przygryzła dolną wargę. No pewnie, że by je zjadła. Przecież była człowiekiem! I żyłyśmy w Jersey. A w ogóle to w Grajdole, NA LITOŚĆ BOSKĄ! W Grajdole jemy chipsy. W Grajdole jemy WSZYSTKO. – Chyba powinnam zabrać te chipsy – zaproponowała Lula. – Jak ja zjem te chipsy, to nic się nie stanie, bo nie jestem na etapie gubienia wagi, tylko przybierania na wadze. Valerie wyciągnęła z szafek wszystkie chipsy i wrzuciła do wielkiego worka na śmieci. Dołożyła do nich pudełka z ciastkami i torebki cukierków, niezdrowe, bardzo słodkie płatki, gofry i solone orzeszki. A potem podała worek Luli. – Zjem tylko jednego kotleta na wieczór. I to bez sosu! – zapowiedziała. – I bardzo dobrze – pochwaliła Valerie Lula. – Z takim podejściem będziesz chuda w mgnieniu oka. Valerie odwróciła się w moją stronę. – Babcia była strasznie podekscytowana, jak dzwoniła. Powiedziała, że odkryły, że przez te wszystkie lata grałaś na wiolonczeli. Luli niemal oczy wyskoczyły z orbit. – Pierdolisz?! Nie wiedziałam, że grasz na jakimś instrumencie. I to na wiolonczeli! To dopiero wypas. To jest pierdolona klasa! Dlaczego nigdy nic nie powiedziałaś?! Poczułam w żołądku zimne macki paniki. To się wymykało spod kontroli. – To nic wielkiego – powiedziałam. – Nie jestem za dobra i prawie nigdy nie gram. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam wiolonczelę w rękach. – Nie przypominam sobie, żebym widziała gdzieś u ciebie
wiolonczelę. – Valerie była wyraźnie zaintrygowana. – Trzymam ją w szafie – odparłam szybko. Kłamałam naprawdę dobrze. To był jedyny prawdziwy talent, jaki mogłam wykorzystać, kiedy jeszcze pracowałam jako łowca nagród. Ostentacyjnie spojrzałam na zegarek. – Rany, ale późno! Muszę lecieć. – Ja też. Muszę dopaść tego durnego NZB. – Lula wzięła w ramiona worek z jedzeniem i ruszyła do wyjścia. – Jeśli pojedziesz ze mną, będzie jak za starych czasów – odezwała się już za progiem. – Raz-dwa zwiniemy Pana Sikacza i będziemy mogły to wszystko zjeść. – Muszę wrócić do domu, wziąć prysznic i się przebrać. I nakarmić Reksa. I już nie chcę być łowcą nagród. – Okay. Chyba to wszystko rozumiem. I Lula odjechała ryczącym firebirdem. Ja ruszyłam o wiele wolniej. Buick był niczym pociąg towarowy. Po drodze do domu zatrzymałam się przed delikatesami Giovichinniego. Siedziałam tak w buicku przed sklepem, próbując zajrzeć do środka przez okna wystawowe. W kasie siedziała Bonnie Sue Giovichinni. Zadzwoniłam do niej i spytałam, czy są w sklepie jacyś Macaroni. – Nie. Droga czysta – uspokoiła mnie Bonnie Sue. Szybko obskoczyłam salę, wkładając do koszyka najpotrzebniejsze artykuły. Bochenek chleba, kilka plasterków sera provolone, trochę krojonej szynki, mały kubełek lodów czekoladowych, mleko półtłuste i trochę świeżej fasolki dla Reksa. Dołożyłam kilka tastykake’ów i ustawiłam się w kolejce do kasy za panią Krepler. – Dopiero co rozmawiałam z Ruby Beck. – Pani Krepler uśmiechała się do mnie. – I Ruby powiedziała mi, że porzuciłaś ściganie przestępców, żeby grać na wiolonczeli w orkiestrze symfonicznej. Jakie to ekscytujące! Odebrało mi mowę. – I wiesz, czy znaleźli już ten pieprzyk? – chciała wiedzieć. Zapłaciłam za zakupy i popędziłam do buicka. Całe to granie na wiolonczeli rozprzestrzeniało się po Grajdole niczym pożar lasu. A można by założyć, że przy tak sensacyjnej wiadomości,
jak wysadzenie Mamy Macaroni nikt nie będzie miał głowy do mojego grania na wiolonczeli. Przysięgam, nie odpuszczą mi ani na sekundę. Dojechałam do domu i zacumowałam okręt na wolnym miejscu, tuż obok wejścia. Uznałam, że im bliżej drzwi, tym mniejsze szanse, że ktoś mi zainstaluje bombę w samochodzie. Nie miałam pojęcia, ile sensu jest w tej teorii, ale poprawiała mi samopoczucie. Schodami weszłam na piętro i ostrożnie otworzyłam drzwi do mieszkania. Wsadziłam głowę i nasłuchiwałam przez chwilę, ale usłyszałam tylko Reksa biegającego na swoim kółku. Zamknęłam drzwi na zamek i zasuwę, a potem wyciągnęłam swój rewolwer ze słoja na ciasteczka. Broń nie była naładowana, bo zapomniałam kupić naboje, ale i tak ściskałam ją w dłoni, obchodząc ostrożnie całe mieszkanie, zaglądając przy tym do szaf i pod meble. Nie mogłam nikogo zastrzelić, ale przynajmniej wyglądałam jak prawdziwy twardziel. Wzięłam prysznic i założyłam jeansy i koszulkę. Nie zawracałam sobie głowy fryzurą, bo i tak miałam założyć debilną czapeczkę. Nadrobiłam to kreskami na powiekach i dodatkową warstwą tuszu na rzęsach. Dałam Reksowi fasolki, a sobie zrobiłam kanapkę z serem i szynką. Kiedy już jadłam, zerknęłam na rewolwer. Był naładowany. Zajrzałam do słoja na ciasteczka. Na jego dnie leżała wizytówka firmy Komandosa z dopisanym ręcznie jednym słowem: „Dziewczyno!”. Zrobiło mi się gorąco i przez chwilę chciałam sprawdzić, czy nie znajdę jakichś wizytówek w szufladzie z bielizną. – On stara się mnie chronić – powiedziałam do Reksa. Wyjęłam lody z lodówki i zaniosłam je do jadalni razem z notesem. Usiadłam przy stole i jedząc lody, zrobiłam kilka notatek, dla siebie samej. Miałam czterech facetów mniej więcej w tym samym wieku. Każdy z nich miał niewielką firmę, w tym czy w innym momencie. Dwóch kupiło nowe samochody. Wszyscy zniknęli tego samego dnia, mniej więcej o tej samej porze. Żadnego samochodu nie znaleziono. Tyle wiedziałam. Moje przeczucia dotyczące Anthony’ego i Spira nie miały tak
naprawdę żadnego znaczenia. Prawdopodobnie próbowałam doszukać się powiązań, gdzie ich w ogóle nie było. Co do jednego w każdym razie mogłam mieć pewność. Ktoś mnie prześladował i starał się wystraszyć. A teraz ta sama osoba próbowała mnie zabić. Niewesoła myśl. Zjadłam jedną trzecią zawartości kubełka. Zamknęłam resztę lodów, odniosłam do lodówki, schowałam jedzenie i starłam blaty. Nie miałam zacięcia do prac domowych, ale nie chciałam, żeby po tym, jak mnie zabiją, matka odkryła bałagan w mojej kuchni.
SIEDEM Z domu wyszłam o wpół do trzeciej i ostrożnie okrążyłam buicka, wypatrując jakichś śladów wrogiej działalności. Zajrzałam do środka przez okno, kucnęłam i obejrzałam podwozie. Wreszcie wsadziłam klucz w zamek i z zaciśniętymi oczami otworzyłam drzwi. Nic nie wybuchło. Wsunęłam się za kierownicę i uruchomiłam silnik. Nic nie wybuchło. Pomyślałam sobie, że to dobrze i źle zarazem. Gdyby wybuchło i bym zginęła, to niewątpliwie byłoby niedobrze. Ale z drugiej strony nie musiałabym nosić ohydnej czapeczki w Gdaczącym Kubełku, a to byłoby bardzo dobrze. Dwadzieścia minut później stałam już przed Miltonem Mannem i wysłuchiwałam instrukcji. – Zaczniesz na kasie. Wszystko jest skomputeryzowane, więc superproste. Tylko wklepujesz zamówienie, a komputer wysyła to do załogi z tyłu i mówi ci, ile skasować od klienta. Musisz być naprawdę grzeczna i miła. A kiedy będziesz wydawać resztę, masz mówić: „Dziękujemy, że odwiedzili państwo Gdaczący Kubełek. Życzymy gdaczącego dnia”. I pamiętaj, żeby zawsze mieć na głowie czapeczkę, to nasz znak firmowy. Czapeczka była żółta jak żółtko i czerwona jak koguci grzebień, miała daszek w kształcie dzioba, a reszta wyglądała jak przerośnięta głowa kurczaka, z wielgachnym, podrygującym grzebieniem na czubku. Po obu jej stronach zwisały czerwone kurze łapki. Resztę uniformu stanowiła koszula z krótkimi rękawami i spodnie na gumie, intensywnie żółte, przy czym spodnie miały wszędzie nadrukowane czerwone logo restauracji. Całość wyglądała jak piżama dla niebezpiecznych szaleńców. – Po dwóch godzinach na kasie przeniesiemy cię do smażenia kurczaków – oznajmił Mann. Jeśli moim przeznaczeniem jest zginąć od bomby, to
modliłam się, żeby temu zamachowcowi udało się mnie zabić, zanim trafię do smażenia kurczaków. Okazało się, że zmiana na kasie od trzeciej do piątej jest dość lekka. Trochę ruchu, gdy w szkołach skończyły się lekcje i kilku budowlańców. Do lady podeszła kobieta z dzieckiem. – Powiedz kurczakowi, co chcesz – zwróciła się do dziewczynki. – To nie kurczak – zaprotestował dzieciak. – To dziewczyna w głupiej czapce. – Tak, ale gdacze zupełnie jak kurczak – zapewniła małą kobieta. – No dalej – powiedziała do mnie. – Proszę zagdakać dla Emily. Popatrzyłam na nią. – Kiedy byłyśmy tu ostatnio, kurczak gdakał – powiedziała. Popatrzyłam w dół, na Emily. – Gdak. – Jest do niczego – oceniła dziewczynka. – Tamten kurczak był O NIEBO lepszy. Tamten kurczak machał rękami. Odetchnęłam głęboko, wsadziłam pięści pod pachy i pomachałam łokciami. – Ko-ko-ko-kok-kodak – powiedziałam. – Chcę frytki i czekoladowego shake’a – Emily złożyła zamówienie. Następny w kolejce był facet ważący na oko jakieś sto trzydzieści kilo, w podartej koszulce i kasku ochronnym. – Dla mnie też zagdaczesz? – zapytał. – A może zrobisz coś jeszcze poza gdakaniem? – A może tak cię kopnę w dupę, że ci jaja w gardle utkną? – Tak to się bawić nie lubię. Kubełek z ekstrachrupką panierką i dietetyczną colę. O piątej zostałam zaprowadzona do nowego stanowiska. – Tu nie trzeba nawet myśleć – pouczał mnie Mann. – Wszystko jest zautomatyzowane. Kiedy zapali się zielona lampka, olej jest gotowy, więc wrzucasz kurczaka. Mann wyciągnął z wielkiej przemysłowej lodówki kubełek pełen kawałków kurczaka. Zdjął pokrywkę i prawie zemdlałam
na widok śliskich, różowych mięśni i połamanych kości. – Jak widzisz, mamy trzy zbiorniki ze stali nierdzewnej – instruował mnie Mann. – W pierwszym panierujesz, w drugim smażysz, w trzecim osuszasz. To panierka odróżnia nas od innych tego typu restauracji, panierujemy kurczaka w specjalnie doprawianej mieszance, tutaj na miejscu. – Mann wrzucił kurczaka do metalowego koszyka i zanurzył kawałki w panierce, potrząsnął koszykiem, po czym delikatnie przeniósł go do pojemnika z olejem. – Jak zanurzysz kurczaka w oleju, wciskasz guzik START, jak usłyszysz dzwonek, przekładasz do suszarki. Proste? Czułam, jak pot skrapla mi się na głowie pod czapką. Temperatura wynosiła tu jak nic sto stopni, a powietrze przesycone było olejem. Nos miałam wypełniony zapachem gorącego oleju. W ustach smak gorącego oleju. Nie miałam wątpliwości, że gorący olej wsiąka w moje pory. – Skąd będę wiedziała, ile kurczaka usmażyć? – spytałam. – Po prostu nie przestawaj smażyć. Teraz jest największy ruch. Pilnuj, żeby kurczaka nie zabrakło. Pół godziny później Eugene pakował zamówienia i wrzeszczał na mnie: – Potrzeba nam ekstraostrych, a ty tylko robisz z ekstrapanierką! I tu są same skrzydełka! Musisz nam dać udka i inne kawałki. Ludzie nas klną za same skrzydełka. Jakby chcieli same skrzydełka, toby zamówili same skrzydełka! Dokładnie z wybiciem siódmej pojawił się Mann. – Masz półgodzinną przerwę obiadową, a potem przejdziesz do obsługi drive’a. Bolały mnie mięśnie od podnoszenia koszyków z kurczakami. Strój miałam zapaćkany olejem. A włosy wyglądały, jakbym je w nim zanurzyła. Poczłapałam do toalety i przysiadłam tam na sedesie, zwieszając głowę. Chyba przysnęłam, bo następną rzeczą, jaką pamiętam, był Mann pukający w drzwi toalety i wykrzykujący moje imię. Poszłam za nim do okienka dla kierowców. Miałam tam założyć zestaw słuchawkowy pod tą idiotyczną czapkę. Niestety, po dyżurze w smażalni włosy miałam tak śliskie od
tłuszczu, że słuchawki non stop się ześlizgiwały. – Zazwyczaj nie stawiam tu ludzi od smażenia z tego właśnie powodu – poinformował mnie Mann. – Ale Darlene poszła do domu, chora, i tylko ty nam zostałaś. – Zniknął na chwilę gdzieś w magazynku, a potem wrócił z rolką czarnej taśmy izolacyjnej. – Potrzeba matką wynalazków – stwierdził i przykleił mi słuchawki do głowy. – Teraz możesz założyć czapkę i znowu być cała gdacząca. – Witam w Gdaczącym Kubełku – powiedziałam do pierwszego kierowcy. – Poproszę khhra khhrkie, dwie porcje frytek i dużą khhhh. Mann stał obok mnie. – Ekstrachrupki kurczak, dwa razy frytki i duża cola. – Poklepał mnie po ramieniu. – Załapiesz po kilku samochodach. Musisz tylko przyjąć zamówienie, wziąć kasę, wydać zamówienie. Fred z tyłu wszystko pakuje. – Siedem pięćdziesiąt – powiedziałam. – Proszę podjechać. – Co? – Siedem pięćdziesiąt. Proszę podjechać. – Po angielsku! Ani jednego pieprzonego słowa nie mogę zrozumieć! – SIEDEM PIęĆDZIESIĄT! Szyba w samochodzie zjechała w dół. Wzięłam pieniądze od kierowcy i podałam mu torbę. Zajrzał do środka i pokręcił głową. – Jest tylko jedna porcja frytek. – FRED! – wrzasnęłam do mikrofonu. – Dałeś jedne frytki za mało. Fred przybiegł z frytkami. – Bardzo przepraszam, proszę pana. Gdaczącego dnia – powiedział do gościa w samochodzie. Fred był kilka centymetrów wyższy ode mnie i kilka kilogramów lżejszy. Miał ciastowatą, bladą skórę, tu i ówdzie poznaczoną oparzeniami od oleju, blade niebieskie oczy i czerwone dredy, które wystawały mu spod czapeczki, przez co przypominał nieco Stracha na Wróble z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”. Dawałam mu jakieś osiemnaście-dziewiętnaście
lat. – Gdacz się – powiedział mu gość w samochodzie i odjechał. – Dziękuję panu – wrzasnął za nim Fred. – Miłego dnia. Sam się gdacz. – A potem odwrócił się do mnie. – Musisz się pospieszyć. W kolejce jest jakieś czterdzieści samochodów. Kierowcy zaczynają się wkurzać. Po pół godzinie zachrypłam od wrzasków do mikrofonu. – Siedem dwadzieścia – zaskrzeczałam. – Proszę podjechać. – Co? Upiłam łyk z litrowej porcji coli. – Siedem dwadzieścia. – Co? – SIEDEM, KURWA, DWADZIEŚCIA! Do okienka podjechał SUV, sięgnęłam, żeby odebrać pieniądze, i spojrzałam prosto w lśniące, szczurze oczy Spira Stivy. Oświetlenie nie było najlepsze, ale i tak widziałam, że twarz Spira została mocno poparzona, kiedy spłonął dom pogrzebowy. Stałam jak wrośnięta w ziemię, niezdolna się poruszyć czy odezwać. Usta miał niczym wąska rana w pobliźnionej twarzy. Uśmiechnął się, ale bez cienia radości. Podał mi dziesiątkę. Dłoń mu drżała, a skóra na ręce była cała poznaczona bliznami po oparzeniach. Fred podał mi torbę z zamówieniem, a ja odruchowo wręczyłam ją Spirowi. – Reszty nie trzeba – powiedział młody Stiva i wrzucił w okienko pudełko średnich rozmiarów, owinięte papierem w Scooby Doo i obwiązane czerwoną wstążeczką. Po czym odjechał. Pudełko odbiło się od niewielkiej lady i upadło między mną a Fredem. Chłopak podniósł je i obejrzał. – Tu jest przyczepiona karteczka, a na niej napisane: „Zegar tyka”. Co to ma niby znaczyć? I wiesz co? Faktycznie coś tyka. Znasz tego gościa? – Ta, znam. – Odebrałam mu pudełko i odwróciłam się, żeby wywalić je przez okienko. Nic z tego. Kolejny samochód już podjechał.
– Co jest grane? – zaciekawił się Fred. – Muszę to wziąć na zewnątrz. – Nie ma mowy. W kolejce stoi pierdzilion samochodów. Mann dostanie szału. – Fred wyciągnął rękę po pudełko. – Dawaj. Zaniosę na zaplecze. – Nie! To może być bomba. Wyniosę to na zewnątrz, a ty BARDZO CICHUTKO zadzwonisz na policję. – Jaja sobie robisz? – Zadzwoń po gliny, dobrze? – Ja pieprzę! Ty poważnie! Facet dał ci bombę?! – Może... – Wsadź to pod wodę! Widziałem w telewizji, jak wkładali bombę pod wodę! Wyrwał mi pudełko z rąk i wrzucił do wrzącego oleju. Olej zabulgotał wściekle i przelał się przez krawędź pojemnika. Strumyki oleju popłynęły w stronę rusztu, rozległ się dźwięk, jak fuuuf, i wszystko stanęło w błękitnych płomieniach. Oczy Freda zrobiły się wielkie jak spodki. – Pożar! – zakrzyczał cienko. Złapał ekstrapowiększony kubek i nabrał wody ze zlewu. – Nie! – wrzasnęłam. – Gaśnicę, przynieś gaśnicę! Za późno. Fred chlusnął wodą na płomienie, kłąb pary uniósł się w powietrze i ogień popędził po ścianie aż po sam sufit. Wypchnęłam Freda za ladę i cofnęłam się do kuchni, upewnić, że nikt tam nie został. Ogień skakał wesoło po ścianach i ladach, a zraszacze obrzucały wszystko pianą. Kiedy już byłam pewna, że część kuchenna jest pusta, sama wyszłam bocznymi drzwiami. W oddali zawodziły syreny, widać już było migające światła kogutów. Słup czarnego dymu wzbijał się w niebo, a płomienie lizały łapczywie okna, drzwi i całe stiukowe wnętrze. Klienci i pracownicy stali na parkingu, gapiąc się zafascynowani na spektakl. – To nie była moja wina – powiedziałam w przestrzeń. Pierwszy na miejscu pojawił się Carl Constanza. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko. Uniósł radio do ust i wiedziałam, że Morelli zaraz dostanie wiadomość. Wozy
strażackie i karetki pogotowia wjechały na parking przed restauracją. Za nimi zjawiły się kolejne radiowozy. Tłum widzów rósł. Sięgał ulicy i zablokował chodnik. Pojawił się wóz wieczornych wiadomości. Stanęłam przy buicku, na najbardziej oddalonym brzegu parkingu. Pojechałabym do domu, ale kluczyki miałam w torebce, a moja torebka została właśnie upieczona. Migające światła służb ratunkowych i blask reflektorów sprawiały, że trudno było cokolwiek dostrzec w gąszczu zaparkowanych wozów. Przez parking rozciągnięto węże strażackie, a na tle pożogi poruszały się ciemne sylwetki. Dwie z nich oderwały się od pozostałych i ruszyły w moim kierunku. Wyglądały nader znajomo. Morelli i Komandos. Łączył ich dziwny sojusz. Dwóch różnych mężczyzn o podobnych celach. W pewnym sensie byli w tej samej drużynie. A do tego konkurowali ze sobą. Teraz obaj się uśmiechali. Chciałabym myśleć, że to dlatego, że cieszyli się na mój widok. Ale prawdopodobnie dlatego, że znowu, jak to zawsze ja, byłam kompletnym wrakiem. Byłam brudna od tłuszczu i sadzy. Wciąż miałam zestaw słuchawkowy przyklejony do głowy. I nadal miałam ohydną czapeczkę i żółtą piżamę. A gluty różowej piany zwisały mi z czapki i osiadły na koszuli. Obaj panowie stanęli z rękoma na biodrach. Uśmiechali się, ale w tych uśmiechach był też jakiś ponury odcień. Morelli zgarnął trochę różowego gluta z mojej czapki. – Piana z gaśnic – wyjaśniłam odruchowo. – To nie była moja wina. – Constanza powiedział, że pożar zaczął się od bomby. – Można powiedzieć, że tak było... w pewnym sensie. Pracowałam przy okienku dla kierowców i podjechał Spiro. Rzucił mi pudełko owinięte ozdobnym papierem i odjechał. Pudełko tykało, a Fred się podniecił i wrzucił je do gotującego się oleju. Olej się wylał i zanim się obejrzałam, wszystko się spaliło. – Jesteś pewna, że to był Spiro? – Na sto procent. Twarz i ręce miał w bliznach, ale jestem pewna, że to on. Na karteczce przy pudełku napisane było:
„Zegar tyka”. Morelli wyjął z kieszeni ćwierćdolarówkę i rzucił ją w górę. – Wybieraj – ponaglił Komandosa. – Reszka. Morelli złapał monetę i nakrył ją dłonią. – Reszka. Wygrałeś. Czyli to ja będę musiał ją wyczyścić. – Powodzenia – powiedział Komandos i odszedł. Byłam zbyt wykończona, by naprawdę się zirytować, ale zdołałam zdobyć się przynajmniej na oburzenie. Rzuciłam Morellemu wrogie spojrzenie. – Nie wierzę, że rzucałeś o mnie monetą. – Cukiereczku, powinnaś być szczęśliwa, że przegrałem. On by cię wstawił do myjni samochodowej na rogu Hamilton i Market. – Ujął mnie za rękę i pociągnął. – Chodź do domu. – Wielki Błękit będzie tu bezpieczny? – Wielki Błękit jest WSZĘDZIE bezpieczny. Ten wóz jest niezniszczalny. Morelli wszedł ze mną pod prysznic. – No dobra – zaczął. – Mam dla ciebie złą wiadomość i jeszcze jedną złą wiadomość. Zła wiadomość jest taka, że trochę włosów wyrwaliśmy razem z tą taśmą izolacyjną. A druga zła wiadomość jest taka, że ciągle pachniesz jak smażony kurczak, a od tego robię się głodny. Może cię wytrzemy i zadzwonimy po coś do jedzenia. Dotknęłam swoich włosów. – Jest bardzo źle? – Ciężko ocenić przez ten cały olej. Zbijają się w strąki. – Trzy razy myłam szamponem! – Szampon chyba tu nie pomoże. Może trzeba czegoś mocniejszego... jak rozpuszczalnik. Złapałam ręcznik i wyszłam spod prysznica. Obejrzałam się w lustrze nad zlewem. Joe miał rację. Szampon nie pomagał. I miałam łyse placki po tej stronie, gdzie była taśma. – Nie będę płakać – zapowiedziałam. – Dzięki Bogu. Nienawidzę, jak płaczesz. Wtedy czuję się
naprawdę podle. Jedna łza spłynęła mi po policzku. – O cholera – westchnął Morelli. Otarłam nos grzbietem dłoni. – To był długi dzień. – Jutro coś na to poradzimy – obiecał Morelli. Otworzył tubkę z maścią aloesową i starannie opatrzył moje oparzenia. – Założę się, że jak pójdziesz do tego gościa w galerii, pana Jakmutam... – Pana Alexandra. – Właśnie. Założę się, że on zrobi porządek z twoimi włosami. – Morelli odłożył maść i sięgnął po telefon. – Dzwonię do Pina. Co chcesz zjeść? – Wszystko poza kurczakiem. Obudziłam się, myśląc, że Morelli mnie liże, ale okazało się, że to Bob. Całą twarz miałam mokrą, a Bob międlił w pysku moje włosy. Wyrwał mi się ni to śmiech, ni to płacz. Morelli otworzył oczy i odpędził psa. – To nie jego wina – usprawiedliwił go. – Ciągle pachniesz jak smażony kurczak. – Bosko. – Mogło być gorzej – pocieszył mnie Morelli. – Mogłaś nadal śmierdzieć jak smażony samochód. Wytoczyłam się z łóżka i poczłapałam do łazienki. Myłam się i szorowałam, aż skończyła się ciepła woda. Podniosłam rękę i powąchałam się pod pachą. Smażony kurczak. Wróciłam do sypialni. Łóżko było puste. Na mojej poduszce widniała ogromna tłusta plama. Pożyczyłam sobie dres od Morellego i poszłam za zapachem kawy. Bob leżał rozpłaszczony na podłodze obok pustej miski. Morelli siedział przy stole i czytał gazetę. Usiadłam naprzeciwko niego z kubkiem kawy. – Nie będę płakać. – Ta. Już to kiedyś słyszałem – powiedział Morelli. Odłożył gazetę i przysunął mi torbę z piekarni. – Poszliśmy z Bobem do
piekarni, jak brałaś prysznic. Pomyśleliśmy, że możesz potrzebować pocieszającego jedzenia. Zajrzałam do torby. Dwa pączki z budyniem. – Jak miło z twojej strony – powiedziałam i rozpłakałam się głośno. Morelli miał zbolałą minę. – Emocje się ze mnie wylewają – wyjaśniłam. Wydmuchałam nos w papierową serwetkę i zjadłam ciastko. – Piszą coś o pożarze? – Ta. Najpierw dobre wieści. Gdaczący Kubełek został zamknięty do odwołania, więc nie musisz wracać do pracy. W następnej kolejności trochę wieści takich i takich zarazem. Wielki Błękit stoi przed moim domem. Zakładam, że to Komandos. Niestety, jeśli nie masz dodatkowego kluczyka, nie pojedziesz nim, chyba że wezwiesz ślusarza. I interesujące wieści. Udało im się odzyskać to, co zostało z pudełka od Spira. Wyciągnęłam z torby drugiego pączka. – I? – To był zegar. Żadnych śladów bomby. – Na pewno? – Tak mówią chłopaki. I mam już raport odnośnie bomby w samochodzie. Została detonowana zdalnie. – A co to znaczy? – Że nie wybuchła, kiedy Mama Macaroni dodała gazu albo przekręciła kluczyk w stacyjce. Ktoś nacisnął guzik, kiedy zobaczył, jak Mama Macaroni wsiada do samochodu. Przyjmujemy, że to Spiro, skoro dał ci pudełko. Raczej trudno uwierzyć, że wziął Mamę Macaroni za ciebie, więc myślę, że wysadził ją tak sobie, dla frajdy. – Rany. Bob przytoczył się z hałasem i obwąchał puste opakowanie po pączkach. Morelli zgniótł torebkę i rzucił ją na drugą stronę pokoju, Bob skoczył za nią, złapał i rozdarł na strzępy. – Zgaduję, że Spiro czekał na ciebie, a kiedy zobaczył Mamę Macaroni, nie mógł się powstrzymać, żeby nie wysadzić jej w powietrze. Do diabła, nie jestem pewny, czy ja bym się zdołał powstrzymać. – Upił łyk mojej kawy. – W każdym razie
wygląda na to, że nie zamierza cię zabić... na razie. Wypiłam drugi kubek kawy i zadzwoniłam do pana Alexandra. Umówiłam się na jedenastą. Wstałam, żeby przygotować się do wyjścia, i uświadomiłam sobie, że nie mam dosłownie niczego. Ani kluczyków do buicka. Ani kluczy do mieszkania. Kart kredytowych. Butów. Bielizny! Wszystkie ciuchy, w tym buty, wyrzuciliśmy do śmieci poprzedniego wieczora. – Pomocy – poprosiłam Morellego. Uśmiechnął się do mnie. – Bosa i zdesperowana. Dokładnie tak, jak lubię. – O ile nie lubisz jeszcze tłustych włosów, to musisz znaleźć sposób, żeby mnie ubrać i zawieźć do galerii. – Nie ma problemu. Mam klucze do twojego mieszkania. I dzień wolny. W każdej chwili mogę wyjść. – Jak to się stało? – biadał pan Alexander, badając moje włosy. – Nie. Jednak wolę nie wiedzieć. Jestem pewny, że to było coś okropnego. To zawsze jest COŚ OKROPNEGO! – Pochylił się nade mną i powęszył przez chwilę. – Jadła pani smażone kurczaki? Morelli siedział rozparty na krześle, schowany za numerem LOGO. Był uzbrojony, głodny i miał nadzieję na numerek w południe. Od czasu do czasu kobiety podchodziły bliżej i oceniały Morellego, od butów wysokich do kostek, przez długie nogi w profesjonalnie spranych jeansach, zatrzymując spojrzenia na nieźle opakowanych klejnotach. Nie miał obrączki. Ani diamentowego kolczyka. Nie wyglądał na cywilizowanego na tyle, żeby być gejem. Nie odwzajemniał też zainteresowania. Jeśli wyglądał zza czasopisma, to tylko, żeby ocenić postępy pana Alexandra. Jeśli podchwycił spojrzenie którejś z kobiet pożerających go oczami, w jego wzroku nie było niczego przyjaznego. Aczkolwiek moim zdaniem ten wrogi brak zainteresowania brał się ze zniecierpliwienia, a nie z miłości do mnie. – Skończyłem! – oznajmił pan Alexander, zdejmując mi
z ramion pelerynkę. – Zrobiłem, co mogłem, by zasłonić łyse miejsca. No i pozbyliśmy się oleju. – Popatrzył na Morellego. – Czy mam również zająć się barbarzyńcą? – Hej, Joe! – wrzasnęłam. – Chcesz się ostrzyc? Morelli zawsze potrzebował strzyżenia. Dziesięć minut po tym, jak zszedł z fotela fryzjerskiego, już potrzebował przyciąć włosy. – Dopiero co się strzygłem – odpowiedział, wstając. – Gdyby tak ciuteczkę jeszcze skrócić na skroniach, efekt byłby wspaniały – zachęcał go pan Alexander. – I moglibyśmy musnąć górę żelem. Morelli położył dłonie na biodrach, kurtkę miał rozchyloną i świetnie widać było broń w kaburze. – Z drugiej strony może nie trzeba – zgodził się szybko pan Alexander. – Może teraz już jest doskonale. Zabrzęczała komórka Joego, odebrał i niemal od razu podał ją mnie. – Twoja matka. – Dzwonię do ciebie i dzwonię – powiedziała matka. – Dlaczego nie odbierasz komórki? – Bo moja komórka była w torebce, a torebka w Gdaczącym Kubełku, kiedy się spalił. – O mój Boże, to prawda! Ludzie dzwonili do nas całą noc i dzień. Myślałam, że to jakieś żarty. Od kiedy to pracujesz w Kubełku? – Właściwie to już tam nie pracuję. – Gdzie jesteś? Jesteś z Josephem. Zamknęli cię w więzieniu? – Nie, nie zamknęli. – Cztery dni do ślubu twojej siostry, a ty palisz okolicę. Musisz przestać wysadzać rozmaite rzeczy i powodować pożary. Potrzebuję pomocy. Ktoś musi sprawdzić, co z tortem. Ktoś musi odebrać dekoracje na samochody. I kwiaty do kościoła. – Albert odpowiada za kwiaty. – A widziałaś Alberta ostatnio? Albert pije. Zamknął się w swoim biurze i dyskutuje z Walterem Cronkite’em. – Pogadam z nim.
– Nie! Żadnego gadania. Lepiej, żeby nie trzeźwiał. Jak wytrzeźwieje, to może się jeszcze wycofać. I zostaw go w tym biurze. Im mniej czasu spędzi z Valerie, tym większa szansa, że się z nią jednak ożeni. Widziałam, że Morelli traci już cierpliwość. Nie należał do entuzjastów galerii handlowych. Raczej do entuzjastów sypialni, barów i grania w piłkę w parku. – Muszę jechać na czuwanie wieczorem – krzyknęła babcia w tle. – U Stivy wystawiają Mamę Mac. Potrzebuję podwody. – Oszalałaś?! – napadła na nią matka. – Tam będzie pełno Macaronich. Rozerwą cię na strzępy. Morelli zaparkował SUV-a przed domem moich rodziców. – Żebyś nie uroiła sobie czegoś w temacie twoich możliwości perswazji – zapowiedział. – Robię to tylko dla pieczeni rzymskiej. – A później pobawisz się ze mną w detektywa. – Może. – Obiecałeś. – Ta obietnica się nie liczy. Byliśmy w łóżku, obiecałbym ci wszystko. – Spiro się pojawi, w taki czy w inny sposób. Jestem pewna. Będzie chciał zobaczyć swoje dzieło. Będzie chciał wziąć w tym udział. – Żadnego dzieła nie zobaczy. Trumna będzie zabita gwoździami. Wiem, że Stiva jest dobry, ale uwierz mi, żadna siła na tym świecie nie byłaby zdolna złożyć Mamy Macaroni w całość. Wysiedliśmy z SUV-a i przez chwilę obserwowaliśmy samochód, który podjeżdżał do nas w żółwim tempie. Błękitna honda civic. Wóz Alberta Kloughna. Kloughn wjechał na krawężnik jednym kołem i zatrzymał samochód. Popatrzył na nas przez przednią szybę i pomachał samymi koniuszkami palców. – Nawalony – oceniłam. – Powinienem go aresztować – stwierdził Morelli. – Nie możesz go aresztować. To misiu-pysiu Valerie. Morelli podszedł i otworzył drzwi hondy. Albert wypadł na
zewnątrz. Morelli podniósł go i oparł o samochód. – Nie powinieneś prowadzić – pouczył Kloughna. – Wiem – przyznał mój przyszły szwagier. – Próbowałem iść pieszo, ale byłem za bardzo pijany. Ale nie martw się. Jechałem baaaardzo powooooli i otpofiedzialnie. Kloughn zaczął osuwać się na ziemię, więc Morelli złapał go za kołnierz płaszcza. – Co mam z nim zrobić? – spytał mnie. Rzecz w tym, że lubię Alberta Kloughna. Nie wyszłabym za niego za mąż. I nie zatrudniłabym go, żeby mnie bronił, gdybym została oskarżona o morderstwo. Nie jestem pewna, czy oddałabym mu Reksa pod opiekę. Kloughn w pewnym sensie zalicza się do tej samej kategorii co pan Bob Pies. Budzi moje instynkty macierzyńskie. – Zabierz go do środka – zadecydowałam. – Położymy go do łóżka, żeby odespał. Morelli wniósł Kloughna do domu i na piętro, w towarzystwie babci, podążającej za nimi truchcikiem. – Połóż go w trzecim pokoju – zarządziła. – A my siadajmy do stołu. Obiad jest prawie gotowy, a ja nie chcę się spóźnić, bo jeszcze muszę zdążyć na czuwanie. – Po moim trupie – wrzasnęła matka z dołu. Ojciec już siedział przy stole. Miał w dłoni widelec i spoglądał wyczekująco na drzwi kuchni, jakby się spodziewał, że jedzenie samo do niego przyjdzie, bez pomocy matki. Przed domem zatrzymał się samochód. Trzasnęły drzwi i nastąpił chaos. Valerie, Angie, Mała i koń weszły do domu. A dom nagle zrobił się bardzo ciasny. Babcia zbiegła po schodach i zdjęła torbę z pieluchami z ramienia Valerie. – Wszyscy siadają do stołu – zarządziła. – Pieczeń jest już gotowa. Mamy pieczeń rzymską i sos, i purée ziemniaczane. A na deser ciasto z ananasem. Z mnóstwem bitej śmietany. – Babcia łypnęła na Mary Alice. – I tylko te konie, które usiądą przy stole i zjedzą swoją porcję mięsa i warzyw, dostaną ciasto i bitą śmietanę. – Gdzie mój słodziaczek-misiaczek? – zainteresowała się
Valerie. – Widziałam jego samochód przed domem. – U góry, pijany jak bela – poinformowała ją babcia. – Mam nadzieję, że mu wątroba nie eksploduje, zanim cię za niego nie wydamy. Upewnij się, że jest ubezpieczony na życie. Matka postawiła na stole pieczeń i zieloną fasolkę. Babcia przyniosła ziemniaki i czerwoną kapustę. Ja wstałam i ruszyłam do kuchni po sos i mleko dla dziewczynek. Obiad w domu moich rodziców to prawdziwa próba przetrwania, którą wygrywają najszybsi. Wszyscy siadamy przy stole. Wszyscy rozkładamy serwetki na kolanach. W tym momencie kończą się zachowania cywilizowane i zaczyna się akcja. Półmiski przechodzą z rąk do rąk, jedzenie jest zgarniane na talerz i konsumowane z prędkością nadświetlną. Jak na razie nikt nie został dźgnięty widelcem za zabranie ostatniej bułeczki, ale to tylko dlatego, że przestrzegamy zasad. Bądź szybki i pierwszy. Dlatego też wszystkich zdumiało, gdy Val nałożyła sobie na wielki i pusty talerz jedynie pięć fasolek, a potem zaczęła wściekle dźgać je widelcem. Puk, puk, puk. – Co z tobą? – zdziwiła się babcia. – Jestem na diecie. Mogę zjeść tylko fasolkę. Pięć beznadziejnych, ohydnych fasolek. – Kostki jej palców zaciśniętych na widelcu aż pobielały, usta ułożyły się w wąską kreskę, a oczy błyszczały gorączkowo za każdym razem, gdy zawadziła spojrzeniem o talerz Joego, który siedział naprzeciwko niej. Morelli miał przed sobą górę kremowego purée i cztery kawałki pieczeni, a wszystko to zalane sosem. – Może to nie jest odpowiedni moment na dietę, kiedy jeszcze przeżywasz cały ten stres związany ze ślubem i w ogóle – podsunęła babcia. – To właśnie z powodu ślubu jestem na diecie – odpowiedziała Valerie przez zaciśnięte zęby. Mary Alice dziabnęła widelcem swój kawałek pieczeni. – Mama wygląda jak sterowiec – oznajmiła. Z gardła Valerie wydobył się taki warkotliwy dźwięk, że trochę się zaniepokoiłam, oczekując wręcz, że jej głowa zacznie się obracać na karku wokół własnej osi. – Może powinienem sprawdzić, co u Alberta – mruknął
Morelli. Zmrużyłam oczy i rzuciłam mu kose spojrzenie. – Chcesz się wymknąć, prawda? – Nie, przysięgam. – Westchnął ciężko. – No dobra, chciałem się wymknąć. – Wpadłam dzisiaj na świetny pomysł – zaczęła babcia, kompletnie ignorując możliwość, że Valerie może być opętana. – Pomyślałam sobie, że to będzie coś wyjątkowego, jeśli Stephanie zagrałaby na wiolonczeli podczas ślubu Valerie. Mogłaby grać w kościele, jak ludzie będą wchodzić. Myra Sklar miała na swoim ślubie gitarzystkę i naprawdę świetnie to wypadło. – Cudowny pomysł – rozjaśniła się moja matka. Morelli odwrócił się ku mnie. – Grasz na wiolonczeli?! – No pewnie, że gra – odpowiedziała za mnie babcia. – I jest dobra. – Nie, wcale nie. Nie jestem taka dobra. I raczej nie wyjdzie to granie w kościele. Muszę być przy Valerie, jako druhna. Val natychmiast przestała zapamiętale dźgać fasolki. – Grałabyś tylko wtedy, gdy ludzie zaczną wchodzić – powiedziała szybko. – A potem możesz odłożyć wiolonczelę i zająć miejsce obok mnie. Morelli się uśmiechał. Wiedział, że nie gram na żadnej wiolonczeli. – Moim zdaniem powinnaś to zrobić – wtrącił. – Nie chciałabyś, żeby wszystkie te lekcje poszły na marne. Rzuciłam mu ostrzegawcze spojrzenie. – Masz PRZERĄBANE.
OSIEM To będzie wspaniały ślub – zapowiedziała babcia, skupiając się na swoim kawałku pieczeni i ziemniakach. – I wszystko pójdzie jak z płatka, bo mamy organizatora. Morelli i ja popatrzyliśmy po sobie. Wesele Kloughnów będzie katastrofą na skalę ogólnoświatową. Usłyszeliśmy jakieś szuranie i mamrotanie dochodzące z piętra. Na chwilę przy stole zapanowała cisza. A potem Albert Kloughn stoczył się ze schodów i wylądował na tyłku z głośnym łupnięciem. Wszyscy wstaliśmy od stołu i ruszyliśmy oceniać straty. Kloughn leżał na plecach z szeroko rozłożonymi rękami i nogami. Twarz miał białą, oczy jak spodki. – Znowu miałem ten koszmar – powiedział do mnie. – Ten, o którym ci mówiłem. To było straszne. Nie mogłem oddychać. Dusiłem się. Za każdym razem, gdy zasypiam, mam ten koszmar. – O jakim koszmarze on mówi? – zainteresowała się Valerie. Nie zamierzałam opowiadać Valerie o wielorybie. To nie był ten rodzaj powtarzającego się snu, nad którym mogłaby rozczulić się panna młoda. Szczególnie że Valerie omal nie dostała zawału, gdy Mary Alice nazwała ją sterowcem. – To koszmar o windzie – wyjaśniłam. – Jest w windzie i całe powietrze z niej ucieka, i on nie może oddychać. – I ta biel – jęknął Kloughn, a na jego czole zaperliły się krople potu. – Tylko tyle mogłem zobaczyć. Widziałem tylko biel. I potem nie mogłem złapać tchu. – Biała winda – powiedziałam szybko do Valerie. – Sama wiesz, jak dziwne potrafią być sny. Morelli postawił Kloughna do pionu i ponownie trzymał go za kołnierz. – I co teraz? Gdzie tym razem mam go położyć?
– Powinnyśmy go zamknąć w jakimś bezpiecznym miejscu, skąd nie będzie mógł uciec – podsunęła babcia. – W takim miejscu jak więzienie. Może powinieneś go przymknąć. – Co on ma w kieszeni? – Valerie poklepała wybrzuszenie. – To batonik! – Przesunęła po nim palcami. – To chyba snickers. Niektórzy ludzie umieją czytać braille’a... moja siostra potrafi dotykiem rozpoznać markę batonika przez materiał kieszeni. – Muszę dostać tego batonika – oznajmiła. – Przecież jesteś na diecie – przypomniałam jej. – Właśnie – poparła mnie babcia. – Weź sobie jeszcze jedną fasolkę. – Potrzebuję tego batonika. – Oczy Valerie zmieniły się w wąskie szparki. – Naprawdę go potrzebuję. Kloughn wyciągnął snickersa z kieszeni, ale batonik wysmyknął mu się z palców, poleciał w powietrze i odbił się od czoła Val. Valerie zamrugała raz i drugi i zalała się łzami. – Uderzyłeś mnie – zaszlochała. – Ale z ciebie pomylona panna młoda – stwierdziła babcia, podniosła batonika i wsadziła do zapinanej na zamek kieszeni dresu. – To czyste wymysły. Popatrz tylko na misia-ptysia. Czy on wygląda, jakby mógł kogoś uderzyć? Nawet nie wie, jaki dzisiaj dzień. – Nie czuję się dobrze – wyznał Kloughn. – Chcę się położyć. – Daj go na kanapę – zarządziła moja matka. – Tu będzie bezpieczny, cud, że sobie karku nie skręcił, jak spadł z tych schodów. Wróciliśmy do stołu i znowu wszyscy skupili się na jedzeniu. – Może ja nie chcę wychodzić za mąż – odezwała się Valerie. – Oczywiście, że chcesz – ucięła babcia. – Kto by odpuścił takiego dziubaska-słodziaczka? I to on teraz będzie musiał wystawiać śmieci w dzień przyjazdu śmieciarzy. I zmieniać olej w samochodzie. Chcesz to robić sama? A jak już ciebie wydamy za mąż, weźmiemy się za Stephanie – Babcia wbiła spojrzenie w Morellego. – Dlaczego jeszcze się z nią nie ożeniłeś? – Nie moja wina. – bronił się Morelli. – To ona nie chce wyjść za MNIE.
– Oczywiście, że to twoja wina – stwierdziła babcia stanowczo. – Coś musisz robić źle, wiesz, co mam na myśli. Może potrzebujesz sobie kupić książkę, żeby dowiedzieć się, co i jak. Słyszałam, że są książki z obrazkami i w ogóle. Widziałam taką w sklepie. Nazywała się „Seks dla opornych”. Morelli zamarł z widelcem w pół drogi do ust. Nikt nigdy jeszcze nie zakwestionował jego doświadczenia w tym względzie. Jego seksualna przeszłość była w Grajdole wręcz legendą. Moja siostra parsknęła śmiechem i natychmiast zakryła usta dłonią. Moja matka zbladła jak ściana. A ojciec ani na chwilę nie podniósł głowy znad talerza, nie chcąc tracić wypracowanego rytmu, w jakim poruszał się jego widelec na trasie talerz – usta. Przez długą chwilę Morelli siedział jak skamieniały, wreszcie doszedł do wniosku, że milczenie jest w tej sytuacji najlepszą odpowiedzią. Uśmiechnął się do mnie półgębkiem i wrócił do jedzenia. Przy stole zapanował spokój aż do deseru, gdy babcia zaczęła raz po raz spoglądać na zegarek. – Nie – zapowiedziała jej stanowczo moja matka. – Nawet o tym nie myśl. – Niby o czym? – spytała niewinnie babcia. – Już ty wiesz o czym. Nie pojedziesz na czuwanie. To by był straszny nietakt. Macaroni dość już się nacierpieli, bez naszego dokładania im powodów do żalu. – Macaroni najpewniej skaczą z radości – prychnęła babcia. – Susan Mifflin widziała ich u Artiego, w Domu Owoców Morza, dzień po wypadku. Ponoć zajadali się krabami, jakby to było jakieś przyjęcie. Gdy po cieście ananasowym została już tylko smuga bitej śmietany, pomogłam matce sprzątnąć ze stołu. Obiecałam przywieźć dekoracje na samochody. I zakonotowałam sobie w pamięci, żeby unikać ślubów, moich i cudzych. I kiedy już aktualizowałam listę moich „nigdy więcej”, powinnam chyba dodać i obiad u rodziców... ale to było naprawdę zabawne, gdy babcia poradziła Morellemu zakup „Seksu dla opornych”. Dziesięć minut później razem z Morellim zaparkowaliśmy
przed domem pogrzebowym. – Przypomnij mi, dlaczego to robimy? – domagał się Morelli. – Złoczyńca zawsze wraca na miejsce zbrodni. Każdy to wie. – To nie jest miejsce zbrodni. – Może przestaniesz chociaż na chwilę oponować? Nie jest, ale to coś podobnego. Spiro sprawia wrażenie faceta, który nie lubi być na uboczu. Wydaje mi się, że będzie chciał obejrzeć ten spektakl. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. – Uśmiechasz się – przerwał ciszę Morelli. – To mnie niepokoi. Nikt normalny nie uśmiechałby się po tym obiedzie. – Moim zdaniem było kilka niezłych momentów. Morelli dzielił uwagę między ludzi wchodzących do domu pogrzebowego a mnie. – Na przykład wtedy, kiedy twoja babcia zasugerowała, że powinienem kupić podręcznik? – To był NAJLEPSZY moment. W wieczornym zmierzchu światło latarni rozlewało się na chodnikach. W półmroku lśniła weranda domu pogrzebowego. Stiva nie chciał, żeby mu staruszkowie spadali ze schodów przy okazji odprowadzania ukochanych zmarłych. Morelli wyciągnął ku mnie rękę, koniuszki jego palców delikatnie prześlizgnęły się po linii moich włosów. – Chcesz dodać do tego jakiś komentarz? Babcia miała rację? To dlatego nie jesteśmy małżeństwem? – Sępisz komplementy. Morelli się uśmiechnął. – Masz mnie. Ktoś zapukał w szybę po stronie kierowcy i oboje podskoczyliśmy. Morelli opuścił nieco szybę i do ciemnego wnętrza wozu zajrzała babcia. – Tak mi się wydawało, że poznałam samochód. – Co tu robisz?! – spytałam jej. – Myślałam, że miałaś zostać w domu. – Wiem, że twoja matka ma dobre intencje, ale czasami prawdziwy z niej wrzód na pupie. O tym czuwaniu będzie mówić całe miasto. Jak mogłabym iść do salonu piękności, jeśli
nie będę wiedziała, co tu się działo? Co ja bym ludziom powiedziała?! Mam swoją reputację i muszę o nią dbać. Ludzie oczekują, że będę znać wszystkie brudy. No więc się wymknęłam, gdy twoja matka poszła do łazienki. Miałam szczęście, bo Mabel, nasza sąsiadka, mnie podrzuciła. – Nie możemy pozwolić babci iść na to czuwanie – zwróciłam się do Joego. – Zostanie z niej mokra plama, po tym jak Macaroni z nią skończą. – Naprawdę nie powinna pani iść na czuwanie – powiedział Morelli babci. – Może lepiej wsiądzie pani do samochodu i pojedziemy do jakiegoś baru się spić. – Niezła propozycja – oceniła babcia. – Ale nic z tego. Nie mogę przegapić szansy, że trumna będzie otwarta. – Nie ma mowy, że zostawią otwartą trumnę – zapewnił ją Morelli. – Widziałem, jak zbierali kawałki, nie dadzą rady ich razem poskładać. Babcia bezwiednie przesunęła językiem protezę, rozważając swoje opcje. – Ale jak nie pożegnam zmarłej, to będzie niegrzecznie – powiedziała w końcu. – Zrobimy tak – zaproponował Morelli. – Ja pójdę i zobaczę, jak się sprawy mają. Jak trumna będzie otwarta, to po panią wrócę, a jak zamknięta, to odwiozę panią do domu. – To rozsądna propozycja – uznała babcia. – Nie ma sensu narażać się na urwanie nogi za nic. Poczekam tutaj. – I zapytaj Constantine’a, czy widział Spira – nakazałam Morellemu. Joe wysiadł, a babcia wskoczyła na jego miejsce za kółkiem. Patrzyłyśmy, jak idzie w stronę domu pogrzebowego. – To jest niezły materiał na męża – oceniła babcia. – I wyrósł z niego naprawdę miły młody człowiek. I przystojny. Nie taki seksowny jak Komandos, ale niewiele mu brakuje. Mijały nas jadące Hamilton samochody. Ludzie parkowali przed domem pogrzebowym i szli ku dużej werandzie. Przy drzwiach wejściowych stała grupa mężczyzn. Palili, rozmawiali, od czasu do czasu któryś się zaśmiał. – Ty chyba znowu jesteś bezrobotna – odezwała się babcia. –
Masz jakieś pomysły, co dalej? – Słyszałam, że szukają ludzi w fabryce podpasek. – To może być niezły pomysł. Fabryka jest kawałek stąd, przy jedynce, może jeszcze o tobie nie słyszeli. Na skrzyżowaniu kawałek dalej zmieniły się światła i samochody znów zaczęły przejeżdżać obok nas. Minął nas SUV jadący w przeciwnym kierunku... a za kierownicą siedział Spiro. Zaczęłam przeciskać się na siedzenie kierowcy. – Wysiadaj – wrzasnęłam. – Muszę pojechać za tym SUVem. – Nie ma mowy – zaprotestowała natychmiast babcia. – Nie zamierzam tego przegapić. Dogonię go. Zapinaj pasy. Otworzyłam usta, żeby powiedzieć „nie”, ale babcia zdążyła już wrzucić bieg. Ruszyła i walnęła w samochód za nami, przesuwając go niemal metr. – Od razu lepiej – stwierdziła. – Teraz mam miejsce, żeby wykręcić. Zjechała na ulicę, stanęła na hamulcu, z całej siły nacisnęła klakson i włączyła się do ruchu. Babcia uczyła się jeździć jakiś czas temu, natychmiast zresztą zebrała mnóstwo punktów za przekraczanie szybkości i straciła prawo jazdy. Wtedy nie była za dobrym kierowcą i nic się w tym względzie nie zmieniło. Poprawiłam pas i zaczęłam układać się z Bogiem. Będę lepszym człowiekiem, obiecałam Bogu, przysięgam, naprawdę. Będę chodziła do kościoła w święta. Tylko nie pozwól babci, żeby nas obie zabiła. – Zaraz go dogonię – ucieszyła się babcia. – Jest dwa samochody przed nami. – I niech tak zostanie – poleciłam jej. – Nie chcę, żeby nas zobaczył. Światła się zmieniły. Spiro przejechał na żółtym, my zostałyśmy dwa samochody dalej. Babcia skręciła kierownicę na prawo, wjechała na krawężnik i chodnikiem dojechała do skrzyżowania. Naparła na klakson, wcisnęła gaz do dechy i przejechała w poprzek dwóch pasów. Zaparłam się stopami o deskę rozdzielczą i zacisnęłam powieki.
– Mam lepszy pomysł – wykrztusiłam. – Może wrócimy do domu pogrzebowego? Nie będziesz chciała się dowiedzieć po fakcie, że trumna była otwarta. I może jednak zjedziesz na bok i pozwolisz mi prowadzić, bo przecież nie masz prawa jazdy. – Już go mam w zasięgu wzroku – mruknęła babcia zgarbiona nad kierownicą. Spiro skręcił w prawo i babcia wzięła zakręt na dwóch kołach. Przed nami oddalony o kwartał Spiro znowu skręcił w prawo. Babcia jechała za nim i dwa skręty później znalazłyśmy się ponownie na Hamilton. Jechałyśmy w kierunku domu pogrzebowego. Spiro zamierzał przejechać obok raz jeszcze. – To bardzo dogodne – podsumowała babcia. – Zobaczymy, czy Joseph na nas czeka. – Niedobrze – zaprzeczyłam. – Nie będzie zadowolony, jak zobaczy cię za kółkiem. To glina, pamiętasz? Aresztuje ludzi, którzy jeżdżą bez prawa jazdy. – Nie może mnie aresztować. Jestem starszą panią. Mam swoje prawa. A poza tym jest praktycznie rodziną. Naprawdę? Morelli był praktycznie rodziną? Przypadkowo wyszłam za mąż? Skoncentrowałam się ponownie na młodym Stivie i uświadomiłam sobie, że babcia go dogoniła, dzielił nas od Spira jeden samochód. Minęłyśmy dom pogrzebowy i Morellego stojącego na poboczu z rękoma na biodrach. Kiedy przemknęłyśmy obok, potrząsnął lekko głową. Uznałam, że nie będę się zastanawiać, co miał na myśli... raczej nic dobrego. – Wiem, że powinnam się zatrzymać, żeby się dowiedzieć, co z czuwaniem – odezwała się babcia – ale za nic nie chcę zgubić tego gościa. Nie wiem, czemu za nim jadę, ale nie mogę przestać. Spiro przejechał trzy przecznice i zrobił kolejną pętlę, wracając na Hamilton. Zniknął gdzieś dzielący nas samochód, teraz babcia siedziała Spirowi na zderzaku. Dojechaliśmy do domu pogrzebowego i Spiro zasygnalizował skręt w prawo. Potem była już tylko panika i przerażenie, i czas zwolnił nagle jak na filmach, bo SUV Spira wskoczył na krawężnik i wbił się w grupę mężczyzn na chodniku. Uderzył dwóch, których nigdy
nie widziałam, i Morellego. Jeden poleciał w bok, drugi odbił się od maski. A Morelli trafiony prawym błotnikiem wywinął kozła i upadł na ziemię. Pewnie powinnam jechać za Spirem, ale w tej chwili kompletnie nie myślałam. Wyskoczyłam z samochodu i biegłam do Morellego, zanim babcia zdołała się zatrzymać. Leżał na plecach, twarz miał białą, a oczy szeroko otwarte. – Nic ci nie jest? – spytałam, padając przy nim na kolana. – A wyglądam, jakby nie było? – Nie. Wyglądasz jak przejechany. – Poprzednim razem, gdy stało się coś takiego, zajrzałem ci pod spódnicę – powiedział i zemdlał. Dochodziła północ, kiedy powiedziano mi, że operacja Morellego dobiegła końca. Miał złamaną nogę w dwóch miejscach, ale poza tym nic mu się nie stało. Odwiozłam już babcię do domu i byłam sama w szpitalu. Wcześniej wpadło jeszcze kilku gliniarzy. Eddie Gazarra i Carl Constanza proponowali, że dotrzymają mi towarzystwa, ale zapewniłam ich, że nie trzeba. Już wcześniej wiedziałam, że obrażenia Morellego nie zagrażają jego życiu. Dwie pozostałe ofiary Spira też wyszły z tego wszystkiego ulgowo. Jeden z mężczyzn już wrócił do domu z kilkoma siniakami i zadrapaniami. Drugiego zostawiono na noc na obserwacji ze wstrząśnieniem mózgu i złamanym obojczykiem. Kiedy przeniesiono Morellego do sali, pozwolono mi go na chwilę zobaczyć. Podłączono mu kroplówkę, nogę miał na wyciągu i nadal był zamroczony. Musnęłam jego usta w delikatnym pocałunku. – Nic ci nie jest – powiedziałam. – Dobrze wiedzieć – mruknął, a potem leki go zmorzyły. Na parkingu zobaczyłam, że obok samochodu Morellego stoi radiowóz. Za kierownicą siedział Gazarra. – Mam dziś nocną zmianę i to jest równie dobre miejsce na patrol jak każde inne – wyjaśnił. – Zamknij dzisiaj samochód Morellego w garażu. Jakoś nie chcę zobaczyć cię jutro w sali
obok Mamy Macaroni. Wyjechałam z parkingu. Noc była chłodna i bezksiężycowa, skłaniała do myśli o dyniach, zimowych ciuchach i rozgrywkach footballowych. Jednak nie byłam w stanie przestać czuć wściekłości i strachu, jakie obudził we mnie Spiro. Mogłam myśleć tylko o bólu, który sprawił Morellemu. Zamierzałam zastosować się do zaleceń Gazarry. Garaż Morellego stał osobno, na tyłach. Kiedy weszłam do domu tylnymi drzwiami, przywitał mnie Bob. Popatrzył na mnie zaspanymi i nieprzytomnymi oczami i wsparł wielką pomarańczową głowę o moją nogę. Podrapałam go za uchem i dałam mu psie ciasteczko. – Musisz siusiu? – spytałam. Bob nie wyglądał na zainteresowanego siusianiem. – Może jednak spróbuj, bo jutro zamierzam długo spać – zapowiedziałam mu. Otworzyłam tylne drzwi. Bob uniósł łeb, nos mu zadrgał, oczy błysnęły i wystartował w noc. Szlag! Słyszałam, jak galopuje przez kilkadziesiąt metrów, a potem dobiegał mnie tylko jednostajny pomruk samochodów z oddali i ciche warczenie lodówki Morellego. Świetna robota, Stephanie. Jakby nie było dość problemów, to teraz jeszcze zgubiłaś Morellemu psa. Chwyciłam latarkę i klucze od domu, wyszłam i starannie zamknęłam drzwi. Przeszłam jakieś dwa podwórka, zatrzymałam się i nasłuchiwałam. Nic. Szłam więc dalej, przyświecając sobie latarką. Na końcu kwartału znalazłam Boba z nosem w wielkim białym worku na śmieci. Zrobił dziurę w plastiku i wyciągnął ze środka resztki kurczaka, puste puszki po zupie, pogniecione papierowe ręczniki i Bóg jeden wie co jeszcze. Złapałam go za obrożę i odciągnęłam od tego bałaganu. Pewnie powinnam też posprzątać, ale nie byłam w nastroju. Przy odrobinie szczęścia zlecą się wrony i wszystkie te śmieci zabiorą do Wroniego Kraju. Powlokłam Boba do domu. Kiedy znaleźliśmy się przy tylnych drzwiach, zobaczyłam przyczepioną do nich kartkę. Widniał na niej rysunek uśmiechniętej twarzy, a pod spodem
drukowanymi literami ktoś napisał: TO BYŁA ŚWIETNA ZABAWA, PRAWDA? Wciągnęłam Boba za próg i zamknęłam drzwi na zasuwę. A potem, w ramach dodatkowej ostrożności, zamknęłam nas w sypialni Morellego. Minęła dziewiąta, gdy obudził mnie dzwonek telefonu. Ze słuchawką przy uchu posprzątałam podłogę w kuchni, gdzie Bob zwymiotował kości kurczaka. – Mogę wracać do domu – zawiadomił mnie Morelli. – Potrzebuję tylko szortów i kierowcy. – Przyjadę, jak tylko skończę sprzątać w kuchni – odparłam. Rozłączyłam się i spojrzałam na Boba. – Skończyłeś? Bob nic nie powiedział, ale miał niezbyt szczęśliwą minę. Łypnął na drzwi. Przypięłam mu smycz i zabrałam na podwórko, Bob skulił się i spod ogona wypadły mu czerwone koronkowe stringi. Musiałabym sprawdzić na górze, żeby się upewnić, ale mocno podejrzewałam, że były to moje stringi. Morelli siedział na kanapie, a nogę miał ułożoną na poduszce na stoliku do kawy. Obok niego leżały: pilot od telewizora, miska popcornu, komórka, sześć puszek z napojami, kule, tygodniowy zapas proszków przeciwbólowych, pilot do Xboksa, iPod ze słuchawkami, pudełko psich ciastek i pistolet. Wszystko w zasięgu ręki. Bob leżał rozciągnięty na podłodze przed telewizorem. – Coś jeszcze, zanim wyjdę? – spytałam. – A musisz wyjść? – Tak! Obiecałam mamie, że przywiozę dekoracje na samochody. I muszę zobaczyć, co u Valerie. I nie ma nic do jedzenia. Zużyłam wszystkie papierowe ręczniki do sprzątnięcia rzygów Boba. I muszę jeszcze wpaść do fabryki produktów higienicznych i złożyć podanie o pracę. – Myślałem, że zostaniesz w domu i będziesz się ze mną
bawić. Pozwolę ci napisać świńskie propozycje na gipsie. – Kuszące, ale nie. Twoja matka i babka zajrzą. Muszą na własne oczy zobaczyć, że nic ci nie jest. Przyniosą ci ciasto i zapiekankę, bo zawsze to robią. A jak tu będę, zaczną męczyć, żebyśmy się pobrali, bo zawsze to robią. A potem Bella będzie miała wizje związane z moją macicą, bo to też jest niezmienne. Lepiej już tchórzliwie zająć się załatwianiem spraw. – No i chciałam jeszcze wpaść do domu pogrzebowego, żeby pogadać ze Stivą o jego synu. – A jak się przewrócę i nie będę mógł wstać? – Niezła próba, ale przewidziałam to. Załatwiłam ci opiekunkę. Kogoś, kto zadba o wszystkie twoje potrzeby, gdy mnie tu nie będzie. Rozległo się głośne pukanie do drzwi i do domu weszła Lula. – Jestem gotowa się opiekować – przywitała się z Morellim. – Ty się o nic nie martw. Lula się tobą zajmie. – Żartujesz. – Morelli popatrzył na mnie uważnie. – Chciałam mieć pewność, że będziesz bezpieczny. I to była prawda. Martwiłam się, że Spiro wróci i podpali dom. Spiro był walnięty. Lula zostawiła torebkę w korytarzu i odprowadziła mnie do krawężnika. Wielki Błękit stał tam, kąpiąc się w słońcu, gotów ruszyć do akcji. Miałam zapasowe kluczyki od babci. Zdobyłam też zapasowe kluczyki do swojego mieszkania od dozorcy. W kieszeni spoczywała karta Morellego, dzięki której mogłam kupić jedzenie. Byłam gotowa. Dopiero co minęło południe, więc jeśli się pospieszę i nie właduję w korki na jedynce, to wrócę akurat, żeby przygotować obiad Morellemu. – Nic nam nie będzie – zapewniła mnie Lula. – Przyniosłam kilka filmów. I mam całą torbę sztuczek na wypadek, gdyby przytrafiło się coś złego. Mam nawet paralizator. Nowiuteńki. Nigdy nieużywany. Założę się, że mogę nim doprowadzić faceta do sraczki. – Wrócę za kilka godzin – zapowiedziałam i wsiadłam do buicka. Przekręciłam kluczyk w stacyjce, coś pod samochodem zrobiło puuuuf, płomienie strzeliły ze wszystkich stron i wóz zgasł natychmiast. Wysiadłam. Padłyśmy z Lulą na czworaki,
żeby zajrzeć pod Wielki Błękit. – To chyba była bomba – stwierdziła Lula. Nagle przed oczami zobaczyłam czarne mroczki, a w uszach zaczęło mi dzwonić. Gdy przestało, podniosłam się i otrzepałam spodnie, dzięki czemu zdołałam jakoś nad sobą zapanować. W głębi ducha wariowałam ze strachu, a to akurat nie było nic dobrego. Musiałam być dzielna. Musiałam jasno myśleć. Musiałam być Komandosem. Weź się w garść, powiedziałam sobie. Nie daj się panice. Nie pozwól, żeby ten drań zrujnował ci życie i sprawił, że będziesz się bała. – Zaczynasz mnie przerażać – powiedziała Lula. – Wyglądasz, jakbyś prowadziła z kimś regularną rozmowę, ale tym kimś na pewno nie jestem ja. – Dodaję sobie otuchy – wyjaśniłam. – Powiedz Morellemu o bombie, a ja wezmę jego wóz. – Jesteś bielsza niż zazwyczaj – oceniła Lula. – Ta, ale nie zemdlałam ani się nie porzygałam, czyli całkiem nieźle daję sobie radę. Wystawiłam SUV-a z garażu i ruszyłam zrealizować pierwszy punkt na mojej liście zadań. Sklep z akcesoriami weselnymi przy drodze numer trzydzieści trzy w okręgu Hamilton. Valerie miała trzy druhny, jedną główną druhnę (mnie), dwie dziewczynki od kwiatów (Angie i Mary Alice). Jechałyśmy na wesele sześcioma samochodami. Sklep przygotował lalki, które będą siedziały na maskach tych samochodów, i ozdoby ze wstążek. Wszystko w kolorach korespondujących z kolorami sukien osób w środku. Moim kolorem była oberżyna. Czy mogło być gorzej? Będę wyglądać jak członek orszaku pogrzebowego. – Przyjechałam po dekoracje na wesele Plumów – oznajmiłam dziewczynie za ladą. – Mam je tu, wszystkie gotowe – odpowiedziała uprzejmie. – Jest tylko problem z jedną z lalek. Nie wiem zupełnie, co się stało. Pani, która je przygotowuje, jest zawsze taka uważna. Jedna z lalek wygląda jak... bakłażan. – To wesele wegetarian. New Age – poinformowałam ją kłamliwie.
Załadowałam sześć pudełek do samochodu i zawiozłam do rodziców. Zostawiłam SUV-a przed domem, pobiegłam z pudłami do środka, rzuciłam je na krzesło kuchenne i zawróciłam do wyjścia. – Gdzie tak pędzisz? – zaciekawiła się babcia. – Nie chcesz kanapki? Mamy mięso z oliwkami. – Nie mam czasu. Mam mnóstwo do załatwienia i muszę wracać do Morellego. – I nie mogę zostawiać samochodu bez dozoru na tyle długo, żeby Spiro podłożył w nim bombę. Moja matka przy kuchni mieszała budyń waniliowy. – Mam nadzieję, że Joseph czuje się już lepiej. To było naprawdę straszne. – Siedzi na kanapie i ogląda telewizję. Noga go pobolewa, ale nic mu nie będzie. – Zerknęłam na babcię Mazurową. – Kazał ci powiedzieć, że trumna była zamknięta. A plotki mówią, że Mama Mac udała się do życia po życiu bez pieprzyka. Morelli mówi, że patolog sądzi, że ten pieprzyk to został gdzieś na parkingu, ale pewnie niewiele z niego zostało, bo tam chodzi mnóstwo ludzi. – Aż mam dreszcze na samą myśl – wyznała babcia. – Ktoś może chodzić z pieprzykiem Mamy Mac na podeszwie buta. Kątem oka zobaczyłam, jak matka wyjmuje z kredensu butelkę, nalewa sobie do szklaneczki whiskey na dwa palce i wypija jednym haustem. Najwyraźniej prasowanie przestało jej wystarczać. – Muszę lecieć – oznajmiłam. – Jakby co, będę u Morellego. On teraz potrzebuje pomocy. – Organistka z kościoła pytała, czy chcesz, żeby ci akompaniowała, jak będziesz grała na wiolonczeli – rzuciła babcia. – Dzisiaj rano spotkałam ją na rynku. Uderzyłam się w czoło dłonią. – W całym tym zamieszaniu zapomniałam zupełnie. Już nie mam wiolonczeli. Oddałam ją. Za wiele miejsca zajmowała w szafie. Wiecie, jak to jest mieszkać na niewielkiej powierzchni. Ciągle brakuje miejsca w szafach. – Ale przecież kochałaś tę wiolonczelę – zawołała babcia. Próbowałam przybrać stosownie żałosną minę.
– Tak to już jest. Trzeba mieć jakieś priorytety. – A kto ma teraz wiolonczelę? – Kto? – Mój umysł pracował na najwyższych obrotach. Kto miał wiolonczelę? – Moja nauczycielka gry – wymyśliłam. – Oddałam ją mojej nauczycielce. – Znamy ją? – Nie. Mieszkała w New Hope. Ale się wyprowadziła. Do Karoliny Południowej. Dlatego między innymi przestałam grać. Moja nauczycielka się wyprowadziła i jakoś nie miałam ochoty szukać sobie kogoś innego, więc jej oddałam wiolonczelę. I tak była jej, bo ją od niej dostałam. – Czasem sama byłam zdumiona własnymi możliwościami, jeśli chodzi o wymyślanie tego całego gówna. Jak już zaczęłam, to byłam w stanie stworzyć cały równoległy wszechświat w przeciągu kilku sekund. Zerknęłam na zegarek. – Patrzcie tylko! Już jestem spóźniona. Zwinęłam kilka ciasteczek z talerza i pobiegłam do samochodu. Następna na mojej liście była Valerie. Nie miałam właściwie powodu, żeby ją odwiedzać, ale w końcu byłam jej siostrą, i do tego główną druhną, a Val coś nie była ostatnio sobą. Jak tylko podjechałam pod dom Valerie, od razu zauważyłam brak samochodu Kloughna. Nic dziwnego, skoro był środek tygodnia. Dziwiło mnie natomiast, że zdołał wstać i wyjechać na drogę z tak gigantycznym kacem. – CO?! – ryknęła Val, otwierając drzwi. – Wpadłam tylko powiedzieć ci „cześć”. – O. Przepraszam, że wrzeszczałam. Mam problem z kontrolą głośności. Okazuje się, że jak umierasz śmiercią głodową, to strasznie dużo krzyczysz. – Gdzie Albert? Myślałam, że będzie jeszcze leżał w łóżku i leczył kaca. – Uznał, że lepiej mu będzie w biurze. Nie mógł wytrzymać galopowania i rżenia. Może byś wpadła zobaczyć, co u niego? Wyszedł w piżamie. – Wiesz, Val, nie każdy musi mieć wielkie wesele. Może
jednak powinnaś rozważyć ucieczkę. – Żałuję, że w ogóle zaczęłam tą całą sprawę z weselem – chlipnęła Valerie. – Co mi odbiło? – Nie jest za późno, żeby się wycofać. – Jest. A ja jestem zbyt wielkim tchórzem. Wszyscy już porobili te plany! – No tak, ale to twój ślub. To nie powinno być dla ciebie jakieś straszne i stresujące wydarzenie. Tylko przyjemność. – Nie wspominając, że jak Valerie i Albert uciekną, to ja nie będę musiała występować w ohydnej, oberżynowej sukni. Zostawiłam Valerie i pojechałam do biura Kloughna. Na drzwiach wisiała tabliczka z informacją: „zamknięte”, a gdy zajrzałam przez okno, zobaczyłam Alberta w piżamie rozciągniętego na podłodze, z mokrym ręcznikiem na twarzy. Nie chciałam, żeby wstawał, więc odeszłam na paluszkach i ruszyłam jedynką do fabryki produktów higienicznych. Zaparkowałam w miejscu dla odwiedzających, wbiegłam do środka i w kadrach poprosiłam o druk podania o pracę. Nie łudziłam się, że dostanę pracę za biurkiem, nie miałam ani doświadczenia, ani umiejętności, będę miała szczęście, jak zatrudnią mnie na linii produkcyjnej. Jutro złożę podanie i będę czekać, aż mnie wezwą na rozmowę kwalifikacyjną. Zatrzymałam się przed delikatesami Giovichinniego. Tym razem nie zawracałam sobie głowy sprawdzaniem, czy w sklepie są jacyś Macaroni. Uznałam, że mam większe problemy. Prześladował mnie szaleniec morderca. Spiro oficjalnie przekroczył wszelkie granice. Przeszłam przez sklep, wrzucając do koszyka potrzebne mi produkty. Chleb, ser, tastykake’i, masło orzechowe, płatki, mleko, tastykake’i, jajka, mrożoną pizzę, tastykake’i, sok pomarańczowy, jabłka, krojoną wędlinę i tastykake’i. Zapłaciłam i wyszłam z torbami w ramionach. O SUV-a opierał się Komandos. Odepchnął się lekko od maski, wyjął z moich rąk bagaże i umieścił je w samochodzie. – Wygląda na to, że bawisz się w dom – podsumował. – Raczej w pielęgniarkę. Morelli potrzebuje pomocy. – To na przednim siedzeniu to podanie o pracę?
– No. – Fabryka produktów higieny osobistej? – Jest w połowie drogi do Nowego Brunszwiku. Liczę, że tam o mnie jeszcze nie słyszeli. To akurat stwierdzenie babci, ale prawdziwe. – Dziecino – powiedział Komandos. Uśmiechał się, ale po tonie jego głosu domyśliłam się, że nie jest rozbawiony. Oboje wiedzieliśmy, że moje życie nie zmierza w kierunku wolnego od trosk, o jakim marzyłam.
DZIEWIĘĆ Mam wakat w biurze – powiedział Komandos. – Jesteś zainteresowana pracą w KomandoMan? – No super. Posada z litości. – Jakbym dał ci posadę z litości, to nie skończyłabyś w biurze. Roześmiałam się, bo wiedziałam, że celuje w moje pożycie z Morellim. Przez większość czasu Komandos prezentował stałą osobowość. Nie należał do ludzi, którzy w jakikolwiek sposób marnują energię albo wysilają się niepotrzebnie. Mówił i poruszał się z taką niesamowicie skuteczną łatwością, że bardziej pasowało to do zwierzęcia niż do człowieka. I w żaden sposób nie okazywał emocji. O ile nie miał akurat języka w moich ustach, nie potrafiłam powiedzieć, o czym właściwie myśli. Ale od czasu do czasu Komandos wychodził odrobinę z tych ram i, niczym nagrodę wydzielaną przy specjalnych okazjach, wygłaszał jakąś szokującą uwagę na temat seksu. To znaczy byłaby szokująca ze strony przeciętnego faceta, ze strony Komandosa wydawała się na miejscu. – Nie sądziłam, że zatrudniasz kobiety – odpowiedziałam. – Jedyną kobietą, która dla ciebie pracuje, jest twoja gospodyni. – Zatrudniam ludzi, którzy dysponują odpowiednimi umiejętnościami. W tej akurat chwili potrzebuję kogoś, kto będzie siedział w biurze, obsługiwał telefon i pilnował papierów. Byłabyś moim pierwszym wyborem. Znasz już zasady. Od dziewiątej do piątej, pięć dni w tygodniu. Pensję możesz przedyskutować z moim kierownikiem biura. Zastanów się. Garaż jest strzeżony. Nie musiałabyś się martwić, że wylecisz w powietrze pod koniec dnia. Komandos jest właścicielem sześciopiętrowego budynku w centrum Trenton. Na zewnątrz budynek nie jest specjalnie imponujący. Zadbany, pod względem architektonicznym –
raczej nieciekawy. Za to wnętrze jest pełne najnowszych zdobyczy technicznych i elegancko urządzone, wyposażone w centrum łączności, które jest dziełem sztuki, siłownię, biura, kawalerki dla niektórych pracowników i apartament dla Komandosa na najwyższym piętrze. Nie tak dawno miałam okazję pomieszkać w apartamencie Komandosa, jako lokator bez żadnych dodatkowych zobowiązań. Była to zarazem przyjemność i horror. Horror, bo był to apartament Komandosa, a Komandos potrafi być czasem naprawdę przerażający. A przyjemność, bo żyje na wysokim poziomie. Oferta pracy była kusząca. Samochód byłby bezpieczny. Ja byłabym bezpieczna. I raczej nic nie wskazywało na to, żebym musiała się liczyć z tarzaniem w odpadkach. – Okay. Biorę tę robotę – zdecydowałam się. – Jak jutro przyjedziesz, użyj domofonu przy bramie. Ubierz się na czarno. Będziesz pracować na czwartym piętrze. – Jakieś nowe tropy w sprawie Benny’ego Gormana? – Nie. To jedna z tych spraw, jakimi masz się zająć. Chcę zobaczyć, czego się doszukasz. Brzęknął pager i Komandos spojrzał na wyświetlacz. – Elroy Dish wrócił do Błękitnej Rybki. Chcesz się przejechać? – Nie, dzięki. To by była powtórka z rozrywki. – Uważaj na siebie. Spojrzałam na zegarek. Prawie piąta. Doskonale. Popołudniowe czuwanie u Stivy dobiegło końca, wieczorne jeszcze się nie zaczęło. Przejechałam kawałek Hamilton i zaparkowałam przy ulicy. Stiva siedział w swoim biurze zaraz przy głównym holu. Gdy zastukałam w futrynę, podniósł wzrok znad komputera. – Stephanie – powiedział. – Zawsze miło cię widzieć. Doceniłam uprzejmość powitania, aczkolwiek wiedziałam, że to jedno wielkie kłamstwo. Stiva był przedsiębiorcą pogrzebowym w każdym calu doskonałym. Wyspą zawodowego spokoju i opanowania na wzburzonych wodach chaosu. I nigdy nie zniechęcał przyszłych klientów. Bolesna prawda była taka, że wolałby się dźgnąć w oko czymś ostrym, niż widzieć babcię
albo mnie na swoim progu. Co innego, gdybyśmy były martwe. – Mam nadzieję, że ta wizyta nie zapowiada złych wieści – zagadnął. – Chcę porozmawiać o Spirze. Widziałeś go od czasu pożaru? – Nie. – A rozmawiałeś z nim? – Nie. Dlaczego pytasz? – To on prowadził wóz, który przejechał Morellego. Stiva znieruchomiał niczym kamienny posąg, a jego kremowo blade policzki zabarwił różowy rumieniec. – Mówisz poważnie? – Niestety tak. Przykro mi. Widziałam go doskonale. – Jak wygląda? Poczułam, jak serce mi się ściska na te słowa. Przed sobą miałam zaniepokojonego rodzica, spragnionego jakichkolwiek wieści o zaginionym synu. Co, na Boga, miałam mu powiedzieć? – Widziałam go tylko przez chwilę – odpowiedziałam ostrożnie. – Wyglądał na zdrowego. No może z wyjątkiem kilku blizn od ognia na twarzy. – Pewnie przejeżdżał i stracił panowanie nad samochodem – powiedział Stiva. – Przynajmniej wiem, że żyje. Dziękuję, że przyszłaś mi o tym powiedzieć. – Pomyślałam, że będziesz chciał wiedzieć. Nie było sensu przedłużać rozmowy. Stiva nie miał żadnych użytecznych informacji, a ja nie chciałam zdradzać mu wszystkich szczegółów. Wyszłam z domu pogrzebowego i wróciłam do SUV-a. Podjechałam do pizzerii Pina, kupiłam dwie kanapki z klopsikami, kubełek sałatki colesław i drugi ziemniaczanej. Wiedziałam, że Morelli będzie w złym humorze po popołudniu spędzonym z Lulą. Uznałam, że lepiej go trochę ułagodzić kanapką, zanim powiem mu o mojej nowej pracy. Nie uszczęśliwi go wieść, że pracuję u Komandosa. Wracając do Morellego, przejechałam obok domu Anthony’ego Barroniego. Nie miałam podstaw, by zakładać, że był jakoś powiązany ze Spirem i sprawą zaginionych mężczyzn, ale miałam przeczucie. A może to była desperacja. Może
chciałam myśleć, że mam w ogóle jakąś koncepcję na ten temat. Koncepcja zaczęła się sypać pod domem Barroniego. W środku nie paliło się ani jedno światło. Zasłony pozostawały zaciągnięte. Drzwi garażu zamknięte. Samochodu na podjeździe nie było. Przejechałam przez Grajdoł, kierując się w stronę Chambers, i niedługo później parkowałam w garażu Morellego. Wielki Błękit i firebird Luli stały przy krawężniku. Upewniłam się, że garaż jest dobrze zamknięty, i obładowana zakupami weszłam do domu. – Czy to Stephanie Plum wchodzi tylnymi drzwiami? – krzyknęła Lula z salonu. – Bo jak to jakiś maniakalny zboczeniec, to mu skopię dupę. – To ja – odkrzyknęłam. – Niestety, nie pokopiesz niczyjego tyłka. Położyłam zakupy na kredensie i poszłam do salonu. Morelli nadal siedział na kanapie. Bob nadal leżał na podłodze przed telewizorem. Lula się pakowała. – Nie było najgorzej – poinformowała mnie. – Graliśmy w pokera i wygrałam trzy dolary i pięćdziesiąt siedem centów. Wygrałabym więcej, ale twój chłopak zasnął. – To przez te prochy – usprawiedliwiał się Morelli. – Jesteś beznadziejną pokerzystką. Wygrałbym, gdybym nie był taki naćpany. Wykorzystałaś mnie. – Wygrałam uczciwie – obruszyła się Lula. – Jak tylko będziesz chciał się odegrać, daj mi znać. Zawsze przyda mi się ekstrakasa. – Zdarzyło się coś wesołego, o czym powinnam wiedzieć? – Taa. Przyszły jego matka i babka. Są pomylone – stwierdziła stanowczo Lula. – Starsza pani powiedziała, że rzuci na mnie urok. A ja jej powiedziałam, żeby nawet nie próbowała ze mną tego gównianego voodoo, bo ją stłukę jak piniatę. – Założę się, że to zrobiło wrażenie. – Poszły sobie po tym. Przyniosły zapiekankę. Wsadziłam ją do lodówki, ona mi wcale na smaczną nie wygląda. – Nie było ciasta?
– A tak, ciasto. Ciasto zjadłam. – Całe?! – Trochę Bob mi pomógł. Dałabym kawałek Morellemu, ale spał. – Zatrzymała się z torbą na ramieniu i kluczykami w ręce. – Wyprowadziłam Boba jakoś godzinę temu i zrobił kupę dwanaście razy, więc chyba do rana wytrzyma. Nie karmiłam go, ale około trzeciej zjadł jeden trampek Morellego. Może lepiej nie dawaj mu karmy, zanim nie wyrzyga tego trampka. Morelli odczekał, aż silnik firebirda umilknie w oddali. – Jeszcze piętnaście minut i bym ją zastrzelił – wyznał. – Poszedłbym do więzienia na resztę życia, ale byłoby warto. Przyniosłam kanapki i sałatki. – Chcesz wiedzieć, jak mi minął dzień? Morelli odwinął swoją kanapkę. – Jak ci minął dzień? – Nie wyleciałam w powietrze. – A skoro już mówimy o wylatywaniu w powietrze, laboratorium zerknęło na buicka. Bomba była bardzo podobna do tej, która zabiła Mamę Macaroni, ale dużo mniejsza. Nie miała cię zabić. – Spiro ze mną pogrywa. – Jesteś pewna, że to Spiro? – Tak. Po drodze wpadłam do Stivy. Nie miał pojęcia, że Spiro wrócił. Powiedział, że nie kontaktował się z nim od pożaru. – Uwierzyłaś mu? – Tak. – Rozmawiałem z Ryanem Laskim. Pracował ze mną nad sprawą Barroniego. Powiedziałem mu o Spirze i poprosiłem, żeby miał oko na Anthony’ego. I pytałem o Spira moją matkę. I tak mi wychodzi, że jak na razie jesteś jedyną osobą, która go widziała. Nawet nie krążą o nim żadne plotki. O dziesiątej Morelli i ja nadal siedzieliśmy na kanapie. Obejrzeliśmy wiadomości, jedząc kanapki, a potem trochę powtórek sitcomów. A potem mecz. I teraz Morelli patrzył na
mnie w TEN SPOSÓB. – Masz nogę w gipsie i jesteś pełen tabletek przeciwbólowych – przypomniałam mu. – Można by się spodziewać, że to cię trochę uspokoi. – Co mogę powiedzieć... jestem Włochem. I ta część mnie nie jest połamana. – Ale to wiąże się z pewnymi logistycznymi problemami. Dasz radę dojść do sypialni? – Może będę dość zmotywowany, żeby pokonać ból, jeśli zobaczę, jak tańczysz goła na szczycie schodów. – A prysznic? – Nie mogę iść pod prysznic. Będę musiał położyć się na łóżku i pozwolić, żebyś mnie umyła... wszędzie. – Widzę, że to sobie przemyślałeś. – Taa. Dlatego nie tylko gips mam twardy. Okay, to brzmiało nawet nieźle. Uznałam, że właściwie mogę się zaangażować w tańce nago i mycie. Wszystko przy tym wskazywało na to, że cały ten wypadek przyniesie mi jednak jakieś korzyści. Z ciężkim gipsem Morelli nie będzie zbyt ruchliwy. Jak już go położę na plecach, to tak zostanie, a ja będę miała całą górę dla siebie. Nastawiłam budzik na siódmą. W pracy miałam pojawić się dopiero o dziewiątej, ale musiałam wziąć prysznic, ułożyć włosy, nakarmić i wyprowadzić Boba, załatwić opiekę dla Morellego i zrobić błyskawiczną wycieczkę do domu po jakieś czarne ciuchy. I musiałam zabrać Reksa. Nie wymagał zbyt wiele uwagi, ale nie lubiłam zostawiać go samego na dłużej niż dwa dni. Kiedy budzik zadzwonił, Morelli przerzucił przeze mnie ramię. – Nastawiłaś budzik na seks? – zainteresował się. – Nie, nastawiłam, żeby WSTAĆ. – Nie musimy dzisiaj wstawać tak wcześnie. Wyślizgnęłam się spod jego ramienia i wytoczyłam się z łóżka.
– TY nie musisz. Ja mam mnóstwo spraw do załatwienia. – Znowu? Ale chyba nie sprowadzisz znowu Luli? – Nie. Biorąc pod uwagę to, co robiłeś w nocy, stwierdzam, że wcale nie jesteś inwalidą. Nie chciałam zdradzać szczegółów moich planów na ten dzień, więc uciekłam do łazienki. Wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy, nałożyłam lekki makijaż i wpadłam na Morellego, gdy otworzyłam drzwi łazienki. – Przepraszam – mruknęłam. – Chcesz skorzystać? – Nie, czekam tu, żeby z tobą porozmawiać. – Jezz, trochę mi się spieszy. Możemy porozmawiać po tym, jak już wyprowadzę Boba. Morelli przygniótł mnie do ściany. – A może porozmawiamy teraz. Gdzie się wybierasz? – Muszę iść do siebie, po ubrania. – I? – I potem do pracy. – Aż się boję spytać. Zmieniasz pracę na coraz gorszą. Nawet boję się zgadywać, kto cię zatrudnił po katastrofie w Kubełku. Fabryka produktów higieny osobistej? – Komandos. – A to ma sens – stwierdził Morelli. – Powinienem sam się domyślić. Nie mogę się doczekać opisu stanowiska pracy. – To dobra praca. Będę w biurze, odbierać i wykonywać telefony. Żadnej pracy w terenie. I będę mogła parkować na ich strzeżonym podziemnym parkingu, więc mój wóz będzie bezpieczny. Czy to już jest ten moment, gdy zaczynasz się wydzierać? – Ciężko w to uwierzyć, ale prawdę powiedziawszy, jestem zadowolony. – Uwolnił mnie. – Bałem się, że zamierzasz ruszyć na poszukiwanie Spira. I kto by pomyślał. – Kochasz mnie – powiedziałam. – Ta. Kocham cię. – Popatrzył na mnie wyczekująco. – I? – J-j-j-a cię też lubię. – CHOLERA. – Jezu – skwitował Morelli. Skrzywiłam się.
– Czuję to, ale nie potrafię powiedzieć głośno. Bob wyszedł z sypialni. – GAK – powiedział i wyrzygał się na dywan w korytarzu. – To chyba to, co zostało z mojego trampka – powiedział Morelli. Zaparkowałam pod domem i popędziłam na górę po ciuchy. Otworzyłam drzwi mieszkania, wpadłam do środka i niemal w tym samym momencie natknęłam się na małe pudełko. Zapakowane było w ten sam papier, którego Spiro użył, żeby zawinąć zegar. Miało taką samą wstążeczkę. Patrzyłam na to pudełko przez dobrą minutę bez tchu. Nie miałam broni. Nie miałam gazu. Nie miałam paralizatora. Wszystkie moje zabawki poszły z dymem w Gdaczącym Kubełku. – Jest tu kto? – zawołałam. Nikt mi nie odpowiedział. Powinnam zadzwonić do Komandosa, żeby sprawdził całe mieszkanie, ale wtedy wyszłabym na beksę. Tak więc cofnęłam się, zamknęłam drzwi i zadzwoniłam do Luli. Dziesięć minut później Lula stanęła obok mnie. – Dobra, otwieraj – zachęciła mnie z pistoletem w dłoni, paralizatorem przy pasku, gazem w kieszeni, wielgachną latarką za paskiem i w wysadzanych kryształami elastycznych jeansach oraz w kamizelce kuloodpornej napiętej do granic wytrzymałości na jej piersiach wielkości piłek do koszykówki. Otworzyłam drzwi i zajrzałyśmy do środka. – Jedna z nas powinna sprawdzić, czy ktoś tu się nie czai – odezwała się Lula. – Ty masz broń. – Niby tak, ale to twoje mieszkanie. Mogłabym sprawdzić, ale nie chcę być nachalna. Nie żebym była tchórzem czy coś, tylko nie chcę cię wyślizgać z twojego przeszukania. Wywróciłam oczami. – Nie wywracaj tu na mnie oczami – skarciła mnie Lula. – Ja po prostu się z tobą liczę. I daję ci możliwość zarobienia kuli przede mną.
– Rany, no dzięki. Mogę chociaż dostać broń? – No kurde, pewnie! Załadowana i w ogóle. Byłam na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewna, że mieszkanie jest puste. Ale zawsze zostaje ten jeden procent ryzyka. Na palcach przekradłam się przez całe mieszkanie, z Lulą jakieś trzy kroki za plecami. Sprawdziłyśmy szafy, zajrzałyśmy pod łóżko i za zasłonkę od prysznica. Ani śladu strasznego Spira. Wróciłyśmy więc do drzwi wejściowych i popatrzyłyśmy na pudełko. – Chyba powinnaś je otworzyć – zasugerowała Lula. – A jak to bomba? – No to powinnaś je otworzyć jak najdalej ode mnie. Spojrzałam na nią krzywo. – No jeśli to bomba, to malutka – stwierdziła Lula. – W każdym razie może to nie bomba. Może to diamentowa bransoletka. – Myślisz, że Spiro przysłał mi diamentową bransoletkę? – To raczej mało prawdopodobne – przyznała Lula. Westchnęłam i ostrożnie podniosłam pudełko. Nie było ciężkie. I nie tykało. Potrząsnęłam nim. Nie grzechotało. Delikatnie rozwinęłam papier. Podniosłam pokrywkę i zajrzałam. Lula spojrzała mi przez ramię. – Co to jest, do diabła? – spytała zaskoczona. – Wyrastają z tego włosy. O KURWA MAĆ! Czy to jest to, co ja myślę? To był pieprzyk Mamy Mac. Upuściłam pudełko, popędziłam do łazienki i zwymiotowałam. Kiedy wyszłam z łazienki, Lula siedziała na kanapie i skakała po kanałach telewizyjnych. – Włożyłam go z powrotem do pudełka – poinformowała mnie. – A pudełko do plastikowej torebki. Nie pachnie za dobrze. Leży na szafce w kuchni. – Muszę się przebrać. Zaczęłam pracować dla Komandosa i muszę się ubierać na czarno. – A w tej pracy wymagana jest seksowna bielizna? Seks oralny? Taniec erotyczny? – Nie. Wymagane jest prowadzenie dochodzenia przez telefon.
Lula wyłączyła telewizor i wstała. – Założę się, że to tylko taka droga naokoło do tych rzeczy, które wymieniłam. Powiesz mi, tak? – Pierwsza się dowiesz. Zamknęłam za nią drzwi na zasuwę. Przebrałam się w czarną koszulkę z dekoltem w szpic, czarne jeansy i czarne pumy. Wzięłam pieprzyk Mamy Macaroni, narzuciłam kurtkę i wyjrzałam przez okno. SUV Morellego stał sobie spokojnie. Nikt się przy nim nie czaił, nikt nie podkładał bomby. Hura! Złapałam klatkę z Reksem i wyszłam z mieszkania, starannie zamykając drzwi. Nie żeby to miało jakieś znaczenie. Wszyscy i tak włamywali się do mnie, kiedy im się podobało. Pojechałam do Morellego, wręczyłam mu pudełko i zabrałam Reksa do kuchni. – To obrzydliwe – stwierdził Morelli, otwierając pudełko. – Naprawdę chore. – Ta. I lepiej zadzwoń do babci, żeby tu wpadła i zobaczyła go na własne oczy, zanim go oddasz. Babcia ci nie wybaczy, jak nie pozwolisz jej zobaczyć tego pieprzyka. Morelli zerknął na paczkę tabletek przeciwbólowych przy swoim kubku. – Potrzebuję więcej prochów – oznajmił. – Jeśli ma tu przyjść twoja babcia oglądać pieprzyk, to definitywnie potrzeba mi więcej prochów. Cmoknęłam go szybko i pobiegłam do samochodu, myśląc, że jeśli mi światła podejdą, to zdążę do pracy na czas. Zaparkowałam na podziemnym parkingu i windą wjechałam na czwarte piętro. Znałam większość ludzi, którzy pracowali dla Komandosa. Żaden z nich nie wyglądał na zaskoczonego, kiedy znalazłam się na piętrze, gdzie było centrum łączności i monitoringu. Wszyscy nosili czarne jeansy albo bojówki i czarne koszulki, tylko Komandos i ja nie mieliśmy logo KomandoMan wyhaftowanego na piersi. Kiedy wysiadłam z windy, Komandos siedział rozparty na krześle i patrzył w monitor. Podszedł do mnie i zaczął oprowadzać po całym
pomieszczeniu. – Jak widzisz, są tu dwa zestawy monitorów. Hal ogląda to, co dzieje się w budynku, i dodatkowo słucha policyjnego radia. Monitoruje też nasze samochody za pomocą nadajników GPS. Drewniak i Vince nadzorują systemy bezpieczeństwa naszych klientów. KomandoMan zapewnia wybranym klientom ochronę osobistą, firm i obiektów. To nie jest może największa firma ochroniarska na świecie, ale zysk jest nie najgorszy. Mam filie w Bostonie, Miami i Atlancie. W tej chwili rozpocząłem proces sprzedaży oddziału w Atlancie mojemu partnerowi. Pewnie sprzedam również Boston. Lubię pracować w terenie. Jakoś nie uśmiecha mi się myśl o ogólnokrajowym imperium. Trudno wtedy utrzymać poziom usług. Przydzielę ci boks po drugiej stronie pokoju, tam jest część przeznaczona do prowadzenia dochodzeń. Wcześniej robił to Silvio, ale w poniedziałek przenosi się do biura w Miami. Ma tam rodzinę. Dzisiaj siądzie z tobą i dopilnuje, żebyś załapała, jak korzystać z programów wyszukujących. Na początek skoncentrujesz się na Bennym Gormanie. Już raz przepuściliśmy go przez system. Silvio da ci teczkę. Przeczytasz wszystko i zaczniesz od początku. Masz wolny wstęp na siłownię. Niestety, szatnia jest tylko dla facetów. Jestem pewien, że z przyjemnością by ci ją udostępnili, ale nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Jak będziesz musiała się przebrać, skorzystaj z mojego mieszkania. Czołg da ci elektroniczny klucz, taki jak mam ja. Będziesz mogła wejść do budynku i do mojego mieszkania. Moja gospodyni, Ella, zaopatruje lodówkę na końcu korytarza. To na użytek personelu. Zawsze znajdziesz tam kanapki, surowe warzywa i owoce, tastykake’i i chipsy będziesz musiała przynieść sobie sama. Mój kierownik zajrzy do ciebie później, żeby ustalić wysokość wypłaty. Ella zamówi ci firmowe koszulki. Jak zdecydujesz się wrócić do Vinniego, to będziesz mogła je zatrzymać. – Komandos niemal się uśmiechnął. – Podoba mi się myśl, że będziesz nosiła moje imię na piersi. – Trzymał dłoń u dołu moich pleców i delikatnie skierował mnie ku wydzielonej przestrzeni w części „dochodzeniowej”. – Rozgość się. Przyślę ci Silvia. Cały dzień będę poza biurem, ale
zawsze mnie złapiesz na komórkę w razie konieczności. Jakieś katastrofy, które ci się przytrafiły i o których nie wiem? Pytam, zanim wyjdę. – Spiro przysłał mi pieprzyk Mamy Macaroni. – Jej pieprzyk?! – Taa, miała na twarzy potwornego, straszliwego pieprzyka mutanta, którego kryminalistycy nie zdołali znaleźć. Spiro zostawił mi go w mieszkaniu. W ładnie opakowanym pudełeczku. – Opowiedz mi o tym po kolei i ze szczegółami. – Poszłam do mieszkania rano, żeby znaleźć jakieś czarne ciuchy. Otworzyłam drzwi, zamknięte na klucz, i paczka leżała na podłodze w korytarzu. Bałam się, że Spiro jest jeszcze w środku, więc zadzwoniłam do Luli i razem sprawdziłyśmy. – Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś? – Nie jestem mięczakiem. – Naprawdę uznałaś, że Lula ochroni cię przed Spirem? – Miała broń. Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy, podczas której Komandos starał się strawić jakoś fakt, że nie miałam broni. – Mój rewolwer stopił się w pożarze Gdaczącego Kubełka – pomogłam mu. Nie była to nawet w połowie strata tak dotkliwa jak utrata błyszczyka. – Czołg wyposaży cię w broń – odpowiedział Komandos. – Oczekuję, że będziesz ją nosić. I że będzie nabita. W piwnicy jest strzelnica. Raz w tygodniu masz się tam pojawić. Zasalutowałam prężnie. – Tak jest, sir! – Postaraj się, żeby inni nie widzieli, jak się wymądrzasz i pyskujesz. Im nie wolno. – A mnie wolno? – Nie mam żadnych złudzeń w kwestii moich możliwości kontrolowania twoich poczynań. Tylko postaraj się, żeby te nasze przepychanki miały miejsce, kiedy będziemy sami, żebyś nie podważała mojego autorytetu. – Zakładasz, że będziemy sami? – Byłoby miło. – Znowu niemal się uśmiechnął. – Czy ty ze
mną flirtujesz? – Raczej nie. A masz takie wrażenie? – Oczywiście, że flirtowałam. Byłam okropnym człowiekiem. Morelli leżał w domu ze złamaną nogą i zmutowanym pieprzykiem, a ja flirtowałam z Komandosem. Boże, ale ze mnie puszczalska. – Dokończ relację z twojej ostatniej katastrofy. – Dobrze, więc razem z Lulą sprawdziłyśmy mieszkanie i nie było tam Spira. Wróciłyśmy więc do paczki i ją otworzyłam. – Nie przyszło ci do głowy, że to mogła być bomba? – Musiałaby być bardzo malutka. Komandos sprawiał wrażenie, jakby naprawdę starał się nie skrzywić. – I co się stało, jak już ją otworzyłaś? – Zwymiotowałam. – Dziewczyno. – W każdym razie oddałam paczkę Morellemu. Uznałam, że będzie wiedział, co z nią począć. – Słusznie. Chcesz mi opowiedzieć coś jeszcze? – Może później. – Znowu flirtujesz – stwierdził. I odszedł. Zobaczyłam, jak zatrzymuje się, żeby porozmawiać z Czołgiem. Czołg skinął głową i spojrzał w moją stronę. Pomachałam mu samymi palcami i obaj się uśmiechnęli. Ściany mojego boksu były z korka. Doskonały materiał do wyciszania dźwięków i przypinania notatek. Widziałam ślady po notatkach i wszystkim innym, co przypinał tu Silvio, teraz zostały jedynie dziurki w korku i pinezki. Dostałam na swój użytek biurko z całym wyposażeniem, skórzany fotel biurowy, na oko bardzo wygodny, i komputer, który niewątpliwie mógł wysłać maila na Marsa, telefon, który miał zbyt wiele guzików, do tego zestaw słuchawkowy, tacki na korespondencję przychodzącą i wychodzącą, kartotekę z szufladami, dodatkowe krzesło dla ewentualnych gości i drukarkę. Usiadłam na swoim fotelu i zakręciłam się wokół własnej osi. Jeśli się wychyliłam, mogłam wyjrzeć z boksu do centrum łączności. Komputer różnił się od tego, który miałam w domu.
Nie miałam pojęcia, jak to cholerstwo obsługiwać. Tak samo jak i telefon. Może jednak nie powinnam rezygnować z pracy w fabryce podpasek. Może nadzorowanie maszyny paczkującej bardziej leżało w zakresie moich możliwości. Przejrzałam zawartość szuflad. Długopisy, bloczki samoprzylepnych karteczek, taśma klejąca, zszywacz, notatniki, ibuprom. Ibuprom nie zwiastował raczej niczego dobrego. Umierałam z braku kawy, ale bałam się wyjść z boksu i iść do kuchni. W swojej komórce czułam się bezpiecznie. Nie musiałam utrzymywać kontaktu wzrokowego z żadnym z facetów tutaj. Niektórym z pracowników Komandosa pasowałby pomarańczowy kombinezon i łańcuchy na nogi. Pięć minut po wyjściu Komandosa do mojego boksu przyszedł Czołg. Postawił na biurku pudełko i zaczął wyjmować jego zawartość. Elektroniczny klucz do garażu i mieszkania Komandosa, sig sauer kaliber dziewięć z dodatkowym magazynkiem, komórka, zalaminowany identyfikator z moim zdjęciem na łańcuszku, potwierdzający, że jestem pracownikiem KomandoMan. Na pewno nie pozowałam do zdjęcia, ale postanowiłam nie pytać, skąd je wzięli. – Nie umiem posługiwać się taką bronią – wyznałam Czołgowi. – Używałam rewolweru. – Komandos zarezerwował dla ciebie strzelnicę jutro o dziesiątej. Musisz nosić broń, komórkę i identyfikator cały czas, chociaż nie musisz zakładać identyfikatora na szyję. To na wypadek pracy w terenie. Dobrze mieć go przy sobie, gdyby ktoś pytał cię o broń. Gdy Czołg sobie poszedł, pojawił się Silvio z kubkiem kawy. – Przyniosłem ci ze śmietanką, ale bez cukru. – Postawił kubek na biurku przede mną. – Jak chcesz cukru, to znajdziesz jakiś w szufladzie po lewej. – Przysunął bliżej dodatkowe krzesło. – No dobra, to zobaczmy, co wiesz o komputerach. O rany. Do południa rozgryzłam już telefon i mogłam surfować po sieci. Znałam większość programów wyszukujących, których
używał Komandos. Czasem korzystałam z nich na komputerze Connie. Ale poza standardowymi programami Komandos miał też kilka ekstra, przerażała mnie ich inwazyjność. Tak dla sprawdzenia wpisałam w jedną z tych superwyszukiwarek moje imię i nazwisko i zbladłam na widok tego, co pokazało się na ekranie. Nie miałam żadnych tajemnic. W wynikach zabrakło chyba tylko nagrania video z mojego ostatniego badania ginekologicznego. Poszłam za Silviem do kuchni i zbadałam zapasy żywności. Owoce, warzywa, obrane i umyte. Indyk, pieczona wołowina, kanapki z tuńczykiem na chlebie pełnoziarnistym. Odtłuszczony jogurt. Batoniki energetyczne. Sok. Chude mleko. Butelki z wodą. – Nie ma tastykake’ów – stwierdziłam. – Kiedyś Ella wystawiała talerze z ciasteczkami i batonikami czekoladowymi, ale zaczęliśmy tyć i Komandos ich zakazał. – To surowy facet. – Nic nie mów. – Silvio kiwnął głową. – Przeraża mnie do szpiku kości. Wzięłam kanapkę z indykiem i butelkę wody i wróciłam do boksu. Hal, Drewniak i Vince nadal patrzyli w swoje ekrany. Silvio poszedł opróżnić szafkę na siłowni. Zostałam więc oficjalnie Panną Komputerową Wyrocznią. W moim pudełku znajdowały się trzy prośby o informacje. Zakarbowałam sobie w pamięci, żeby nigdy nie opuszczać boksu. Praca pojawia się, kiedy boks pozostaje niestrzeżony. Popatrzyłam na nazwisko na zleceniach. Frederick Rodriguez. Nie znałam faceta. Nie widziałam, żeby ktoś wchodził albo wychodził z centrum monitoringu. Ale było jeszcze jedno piętro biur. Pewnie tam pracował ten cały Frederick Rodriguez. Zadzwoniłam do mamy, żeby miała numer mojej nowej komórki. W tle słyszałam okrzyki babci. – Czy to Stephanie?! Powiedz jej, że pogrzeb Mamy Macaroni jest jutro rano i ktoś musi mnie zawieźć! – Nie pójdziesz na pogrzeb – ucięła moja matka. – To będzie wydarzenie roku – upierała się babcia. – Muszę iść.
– Joseph pozwolił ci zobaczyć pieprzyk, zanim oddał go policjantom. Będzie ci to musiało wystarczyć – stwierdziła matka, a potem jej uwaga skupiła się na mnie. – Jak zabierzesz ją na ten pogrzeb, nie dostaniesz ciasta ananasowego do końca życia. Rozłączyłam się, zjadłam kanapkę i wpisałam w wyszukiwarkę pierwsze nazwisko. Dochodziła trzecia, gdy kończyłam pracować nad drugim. Trzecie na razie odłożyłam i zaczęłam czytać dokumenty na temat Gormana. A potem, tak jak polecił Komandos, raz jeszcze wpisałam Gormana w wyszukiwarki. Zadzwoniłam do Morellego, żeby upewnić się, że nic mu nie jest, i uprzedzić, że mogę się spóźnić. W słuchawce zapadła cisza, znak, że Morelli zmagał się z kwestią zaufania, a potem poprosił mnie o sześciopak budweisera i dwa hot dogi chili. – A tak przy okazji – powiedział na koniec. – Dzwonili chłopaki z laboratorium i powiedzieli, że pieprzyk był zrobiony z masy, której przedsiębiorcy pogrzebowi używają do maskowania niedostatków drogich zmarłych. – Tylko nie mów babci – poprosiłam. – Byłaby strasznie rozczarowana.
DZIESIĘĆ Wydrukowałam rezultaty dotyczące Gormana i wrzuciłam wyszukiwanie Louisa Lazara. W obu przypadkach otrzymałam niekończące się kolumny wyników. Daty urodzin, informacje medyczne, historia zatrudnienia, historia służby wojskowej, kolejne adresy, suma punktów na świadectwie maturalnym. Ani Gorman, ani Lazar nie zdobyli wyższego wykształcenia. Osobiste informacje zawierały zdjęcia żon, dzieci, krewnych. Wydrukowałam Lazara i przeszłam do Barroniego. Większość informacji była mi znana, niektóre jednak były nowe i daleko bardziej osobiste, niżbym się spodziewała. Jego żona dwukrotnie poroniła. On leczył się u psychiatry z powodu stanów lękowych. W wieku trzydziestu lat miał operowaną przepuklinę. Powtarzał trzecią klasę liceum. Zaczęłam właśnie przeglądać jego historię kredytową, gdy zadzwoniła moja komórka. – Jestem głodny – poskarżył się Morelli. – Jest siódma. Kiedy wracasz? – O rany, przepraszam, straciłam poczucie czasu. – Bob stoi pod drzwiami. – Okay! Zaraz będę. Zawiesiłam poszukiwania informacji o Barronim, pliki dotyczące Gormana i Lazara wrzuciłam do szuflady, złapałam kurtkę, torbę i opuściłam boks w pośpiechu. W pokoju monitoringu była już zupełnie inna załoga. Komandos prowadził nadzór dwadzieścia cztery godziny na dobę, ludzie pracowali na trzy zmiany. Przy monitorach siedział facet o imieniu Ram. Dwóch pozostałych wyglądało mi na zbiegłych więźniów. Przebiegłam przez pomieszczenie, wypadłam przez drzwi na klatkę schodową i zderzyłam się z Komandosem. Straciliśmy równowagę i potoczyliśmy się splątani na półpiętro. Leżeliśmy
tam przez chwilę, kompletnie ogłuszeni i pozbawieni tchu. Komandos leżał na plecach, ja na nim. – O mój Boże – jęknęłam. – Bardzo cię przepraszam. Nic ci się nie stało? – Nic, ale następnym razem ja będę na górze. Nad nami otworzyły się drzwi i wyjrzał z nich Ram. – Usłyszałem łomot... o, przepraszam – powiedział i szybko się cofnął, zamykając za sobą drzwi. – Żałuję, że nie jest tak źle, jak wygląda – stwierdził Komandos. Wstał, za jednym zamachem stawiając mnie na nogi. Przytrzymał mnie na odległość ramienia i obejrzał od stóp do głów. – Wyglądasz fatalnie. To ja to wszystko zrobiłem? Miałam podrapane ramię, dziurę na kolanie, rozdartą koszulkę. Komandos wyglądał idealnie. Był jak Wielki Błękit. Nic nigdy nie spotykało Komandosa. – Nie martw się. Nic mi nie jest – zapewniłam. – Muszę lecieć. Jestem spóźniona. – I zbiegłam po schodach na podziemny parking. Po drodze do domu Morellego zatrzymałam się w greckich delikatesach u Mike’a po hot dogi i piwo. Pięć minut później zamykałam samochód w garażu Morellego. Wbiegłam na tylny ganek, otworzyłam drzwi i Bob wyskoczył na zewnątrz, żeby wysikać się na środku podwórka. Gdy tylko ostatnia kropla padła na trawę, Bob wystartował w noc. Poszeleściłam torbą z hot dogami, wyciągnęłam jednego i pomachałam nim w kierunku Boba. Słyszałam, jak przestaje galopować dwa domy dalej, przez chwilę nic się nie działo, a potem z łomotem wrócił do mnie. Bob potrafi wyczuć hot doga na milę. Zwabiłam go do domu i zamknęłam drzwi. Morelli nadal siedział na kanapie z nogą na stoliku do kawy. W pokoju panował straszny bałagan. Puste puszki po napojach, gazety, zmięte torebki po fast foodzie, na wpół opróżniona paczka chipsów, puste pudełko po pączkach, skarpeta (pewnie Bob zjadł drugą od pary), kilka kolorowych pism z dziewczynami i magazynów sportowych.
– Ten pokój to prawdziwy śmietnik – stwierdziłam. – Skąd to się wszystko wzięło? – Kilku chłopaków wpadło z wizytą. Rozdałam hot dogi. Dwa dla Morellego, dwa dla Boba, dwa dla mnie. Morelli i ja dostaliśmy po budweiserze, Bob dostał miskę wody. Nogą zrobiłam sobie przejście, zgarnęłam resztki chipsów z fotela i usiadłam. – Musisz posprzątać. – Nie mogę. Mam się nie opierać na tej nodze. – Jakoś wczoraj w nocy noga ci nie przeszkadzała. – To było co innego. To był stan nagłej konieczności. A poza tym nie opierałem się na nodze, leżałem na plecach. Czemu jesteś podrapana i masz podarte ciuchy? Coś ty, do cholery, robiła? Miałaś pracować w biurze. – Spadłam ze schodów. – W firmie Komandosa? – Ta. Chcesz jeszcze jedno piwo? Lody? – Chcę wiedzieć, jak ci się udało spaść ze schodów. – Spieszyłam się do wyjścia i zderzyłam się z Komandosem, i spadliśmy ze schodów. Morelli przyglądał mi się z tą swoją nieodgadnioną miną gliniarza. Byłam przygotowana, że Joe w każdej chwili może zmienić się w zazdrosnego włoskiego chłopaka, na machanie rękami i wrzaski, ale on tylko nieznacznie potrząsnął głową i popił tabletkę budweiserem. – Biedny dureń. Mam nadzieję, że ubezpieczył sobie ten budynek – mruknął. Byłam pewna, że właśnie zostałam obrażona, ale uznałam, że lepiej odpuścić. Morelli oparł się wygodniej i uśmiechnął się do mnie. – I zanim zapomnę, twoja wiolonczela stoi przy drzwiach wejściowych. – Moja wiolonczela?! – Taa, każda wielka wiolonczelistka potrzebuje wiolonczeli, czyż nie? Pobiegłam do drzwi i zamarłam, gapiąc się na wielką brzuchatą walizę, opartą o ścianę. Wciągnęłam pudło do salonu
i otworzyłam. W środku było coś podobnego do skrzypiec, tylko większe. Zapewne wiolonczela. – Skąd to się tu wzięło?! – Twoja matka wypożyczyła ją specjalnie dla ciebie. Powiedziała, że swoją oddałaś, a tak bardzo chciałaś grać na ślubie Valerie, więc wypożyczyła ci wiolonczelę. Przysięgam na Boga, dokładnie tak powiedziała. Na mojej twarzy musiała odmalować się panika, jaką czułam, bo Morelli przestał się uśmiechać. – Może powinnaś streścić mi twoje muzyczne osiągnięcia – zaproponował. Opadłam na kanapę obok niego jak podcięta lilia. – Nie mam żadnych muzycznych osiągnięć. W ogóle nie mam żadnych osiągnięć. Jestem głupia i nudna. Nie mam żadnego hobby. Nie uprawiam sportu. Nie piszę wierszy. Nie podróżuję do interesujących miejsc. Nawet nie mam dobrej pracy. – Ale to jeszcze nie znaczy, że jesteś głupia i nudna – zaprotestował Morelli. – Ale tak właśnie się czuję. I chciałam poczuć się interesująca. I no jakoś tak ktoś powiedział mojej matce i babci, że gram na wiolonczeli. To chyba byłam ja... tylko to było, jakby jakaś obca istota przejęła kontrolę nad moim ciałem. Słyszałam, jak te słowa padają z moich ust, ale jestem pewna, że wymyślił to jakiś inny mózg. I na początku wszystko było takie proste. Jedna wzmianka. Która potem zaczęła żyć własnym życiem. I zanim się obejrzałam, WSZYSCY już wiedzieli. – A ty nie umiesz grać na wiolonczeli. – Ja nawet nie jestem pewna, czy to jest wiolonczela. Morelli znów się uśmiechał. – I ty myślisz, że jesteś nudna? Nigdy w życiu, cukiereczku. – A co, jeśli chodzi o głupią? Morelli objął mnie i przytulił. – No z tym czasem jest trudno. – Moja matka spodziewa się, że zagram na ślubie Valerie. – Możesz udawać – podsunął Morelli. – W końcu jakie to może być trudne? Machniesz kilka razy smyczkiem, a potem
zemdlejesz albo udasz, że złamałaś palec czy coś. – To się może udać – stwierdziłam. – Jestem dobra w udawaniu. Na kilka chwil zapadła bardzo niezręczna cisza. – Ale nie miałaś na myśli...? – spytał w końcu Morelli. – Nie. Oczywiście, że nie. – Nigdy? – No może raz. – Raz? – Zmrużył oczy. – Tylko raz mi przychodzi do głowy. Jak byliśmy spóźnieni na przyjęcie urodzinowe twojego wuja Spuda. – Pamiętam. Było wspaniale! I teraz mówisz mi, że udawałaś? – Byliśmy spóźnieni! Nie mogłam się skoncentrować. Wydawało się, że to najlepsze rozwiązanie. Morelli przestał mnie przytulać. Wziął do ręki pilota i zaczął pstrykać po kanałach. – Jesteś wściekły. – Pracuję nad tym. Nie naciskaj. Wstałam, zatrzasnęłam pudło z wiolonczelą i kopniakiem posłałam je pod ścianę. – Faceci! – Przynajmniej my nie udajemy. – Słuchaj, to był TWÓJ wuj. I byliśmy SPÓŹNIENI, pamiętasz? Więc się poświęciłam i zdążyliśmy na deser. Powinieneś być mi wdzięczny. Morelli patrzył na mnie z lekko rozchylonymi ustami, a na jego twarzy malowała się mieszanina zdumienia, niewiary i zranionej męskiej dumy. No dobra, może wtedy to nie było znowu takie wielkie poświęcenie i w sumie wiedziałam, że nie miał za co mi dziękować, ale no bez przesady... nie chodziło o głód w Etiopii czy coś równie poważnego. I przecież nie było tak, że nie chciałam mieć tego orgazmu. Albo że nigdy żadnemu z nas nie zdarzyło się powiedzieć nieprawdy. – Powinienem być ci wdzięczny – powtórzył Morelli takim tonem, jakby właśnie dokonywał gigantycznego, acz
daremnego wysiłku, by zrozumieć umysł kobiety. – No dobrze. Wycofuję tę „wdzięczność”. Może po prostu będziesz szczęśliwy, że dzięki mnie zdążyłeś na deser? Morelli spojrzał na mnie krzywo. Nie przekonałam go ani trochę. Znowu skupił się na oglądaniu telewizji, a konkretniej meczu. I dlatego właśnie mieszkam z chomikiem, pomyślałam. Kiedy zeszłam na dół, żeby zabrać Boba na jego poranny spacer, Morelli nadal siedział na kanapie. Miałam na sobie dres, który znalazłam w szafie Joego, pożyczyłam też czapkę z emblematem Metsów. Zapięłam Bobowi smycz, a wtedy Morelli obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. – O co chodzi z tymi ciuchami? Teraz udajesz mnie? – Weź się w garść – poradziłam mu. Bob tańczył dokoła ze zdesperowanym wyrazem pyska, więc już nie zwlekałam. Siknął zdrowo na trawniku Morellego i po tym był już cały uśmiechnięty i gotów na dalszy spacer. Lubię wyprowadzać Boba w nocy, kiedy nikt nie widzi, gdzie Bob robi kupę. W nocy Bob i ja jesteśmy kupowymi widmami i zostawiamy kupę tam, gdzie akurat upadnie. W ciągu dnia muszę nosić ze sobą plastikowe torebki. Właściwie nie mam nic przeciwko zbieraniu kupy. Moje protesty budzi raczej noszenie pełnej torebki przez resztę spaceru. Trudno wyglądać seksownie z torebką pełną psiej kupy w ręku. Spacerowałam z Bobem niemal godzinę. Potem wróciliśmy do domu. Nakarmiłam Boba. Zrobiłam kawy. Przyniosłam Morellemu kawę, sok, gazetę i miskę płatków kukurydzianych z rodzynkami. Pobiegłam na górę, wskoczyłam pod prysznic, zrobiłam makijaż i czary-mary z włosami, ubrałam się na czarno i zeszłam na dół gotowa do pracy. – Potrzebujesz jeszcze czegoś, bo wychodzę? – spytałam Morellego. Odwrócił się i obejrzał mnie taksującym spojrzeniem od stóp do głów. – Ubierasz się seksownie dla Komandosa?
Miałam na sobie czarne jeansy, czarne trampki na grubej podeszwie i elastyczną koszulkę z niewielkim dekoltem w karo, który niczego nie odsłaniał. – To sarkazm? – zdziwiłam się. – Nie, stwierdzenie faktu. – To wcale nie jest seksowny strój. – Koszulka jest zbyt skąpa. – Miałam ją na sobie milion razy i nigdy nie miałeś żadnych obiekcji. – Bo wtedy zakładałaś ją dla mnie. Musisz zmienić koszulkę. – Okay! – Wyrzuciłam ręce w górę, wypuszczając powietrze przez nos z głośnym sapnięciem. – Chcesz, żebym zmieniła koszulkę. Zmienię koszulkę. – I tupiąc wściekle, wróciłam na górę. Przywiozłam do Morellego wszystkie moje czarne ciuchy, przekopałam je teraz i wybrałam elastyczne spodnie dresowe, takie z gatunku biodrówek, które najlepiej wyglądały bez bielizny pod spodem. Zmieniłam trampki na czarne pumy. I wcisnęłam się w elastyczną bluzeczkę z zakładanym na krzyż dekoltem, który odsłaniał sporą część rowka między piersiami... przynajmniej tyle, ile mogłam zaprezentować bez robienia sobie implantów. Do tego dolna krawędź bluzeczki nie sięgała górnej krawędzi spodni. Tupiąc wściekle, zeszłam na dół i zaprezentowałam się Morellemu. – Teraz lepiej? – spytałam. Morelli zmrużył oczy i spróbował mnie złapać, ale bez kul miał ograniczone możliwości. Bez trudu doskoczyłam do kul pierwsza i uciekłam z nimi do kuchni. Chwilę później wyjeżdżałam już z garażu. Użyłam nowego dynksa, żeby dostać się na podziemny parking, i postawiłam samochód na jednym z miejsc przeznaczonych dla pojazdów niefirmowych. Windą pojechałam na czwarte, a gdy wysiadłam, sześć par oczu w centrum monitoringu podniosło się znad ekranów i spojrzało na mnie. W połowie drogi do pracy wyciągnęłam z torby bluzę Morellego i zasłoniłam nią mój maleńki top. To była wielka, bezkształtna bluza, sięgająca mi aż za pośladki i gwarantująca wygląd całkowicie aseksualny. Uśmiechnęłam się do sześciu
facetów w centrum. Odpowiedzieli mi tym samym i wrócili do swoich zajęć. Przyszłam do pracy pół godziny przed czasem i po raz pierwszy od dawna byłam podekscytowana na myśl o obowiązkach zawodowych. Chciałam dokończyć wyszukiwania informacji o Barronim i chciałam zająć się Jimmym Runionem. I ciągle miałam jeszcze jedno zlecenie od Fredericka Rodrigueza. Postanowiłam od tego zacząć, żeby mieć już z głowy. Byłam ciągle w trakcie wyszukiwania informacji dla Rodrigueza, gdy przy moim boksie pojawił się Komandos. – Mamy randkę – oznajmił. – Masz zarezerwowaną strzelnicę na dole od dziesiątej. Mam jeden maleńki problem z bronią. Nienawidzę jej. Nie lubię jej nawet, gdy nie jest naładowana. – Akurat jestem zajęta – odpowiedziałam. – Może przełóżmy to na kiedy indziej. – Na przykład nigdy. – Teraz – uciął Komandos. – To ważne. I nie chcę więcej znaleźć twojego pistoletu w szufladzie biurka. Jeśli pracujesz dla mnie, masz nosić przy sobie broń. – Nie mam pozwolenia na noszenie ukrytej broni. Komandos stopą przesunął mój fotel i odwrócił mnie od komputera. – To noś na wierzchu. – Nigdy. Czułabym się jak Annie Oakley. Komandos postawił mnie na nogi. – Jakoś to rozwiążesz. Bierz broń, mamy strzelnicę tylko na godzinę. Wyjęłam pistolet z szuflady, wsadziłam do kieszeni bluzy i poszłam za Komandosem do windy. Wysiedliśmy na podziemnym parkingu i przeszliśmy na jego drugą stronę. Komandos otworzył drzwi strzelnicy i zapalił światło. Pomieszczenie nie miało okien i na moje oko ciągnęło się przez całą długość budynku. Były tu dwa tory strzeleckie, na końcu każdego znajdowała się zdalnie sterowana tarcza. Stanowiska oddzielały grube kuloodporne szyby i półki. – Przy odrobinie wysiłku mógłbyś urządzić tu kręgielnię –
zaopiniowałam. – Strzelanie to lepsza zabawa – stwierdził Komandos. – Poza tym jakoś nie wyobrażam sobie ciebie w butach do kręgli. – To żadna zabawa. Nie znoszę broni. – Nie musisz lubić, ale skoro dla mnie pracujesz, musisz się umieć nią posługiwać i czuć się bezpiecznie. Komandos wziął dwie pary słuchawek oraz pudełko z amunicją i położył je na półeczce przede mną. – Zaczniemy od podstaw. Masz sig sauera kaliber dziewięć milimetrów. Samopowtarzalny. – Wyjął z pistoletu magazynek, pokazał mi i włożył z powrotem. – Teraz ty – polecił. Wyjęłam magazynek i załadowałam ponownie. Dziesięć razy. Komandos krok po kroku zademonstrował mi, jak należy strzelać. Podał mi pistolet i powtórzyłam wszystkie kroki dziesięciokrotnie. Byłam podenerwowana, w wąskim pomieszczeniu dopadała mnie lekka klaustrofobia i zaczynałam się pocić. Odłożyłam pistolet na półkę i zdjęłam bluzę. – Dziewczyno. – Komandos wyciągnął z kieszeni swojego pilota i nacisnął jakiś guzik. – Co zrobiłeś? – zainteresowałam się. – Wyłączyłem tu kamerę. Hal spadłby z krzesła, jakby zobaczył cię w tym stroju. – Długa historia, nawet nie chcesz słuchać, krótko mówiąc, ubrałam się tak na złość Morellemu. – Popieram wszystko, co irytuje Morellego. – Komandos przysunął się bliżej i spojrzał na mnie. – Nie powiem, żebym uznał to za typowy strój do pracy, ale podoba mi się. Musnął palcem tę część mojego brzucha, której nie zakrywały ani bluzka, ani spodnie. Poczułam, jak robi mi się gorąco w miejscach niewymownych. Położył dłoń na moim biodrze i z zainteresowaniem przyjrzał się spodniom. – Najbardziej podobają mi się te spodnie. Co masz pod nimi? I tu popełniłam błąd. Czułam oblewający mnie żar i trochę straciłam głowę. Wydawało mi się, że najlepsza będzie nieco bezczelna odpowiedź. Problem w tym, że odpowiedź, która padła z moich ust, była nieco zbyt bałamutna. – Są takie rzeczy, których mężczyzna powinien dowiedzieć
się sam – powiedziałam. Komandos sięgnął do paska moich spodni. Wrzasnęłam cienko i odskoczyłam. – Dziewczyno. – Komandos się uśmiechał. Bawiłam go, znów. Zerknęłam na zegarek. – Właściwie to muszę na chwilę wyjść. – Szukasz innej pracy? – Nie. Chodzi o sprawy prywatne. – Tylko noś bluzę, jak będziesz w pracy. – Komandos nacisnął guzik, włączając kamerę w strzelnicy. – Nie ma sprawy – obiecałam. Pół godziny później siedziałam w samochodzie naprzeciwko domu pogrzebowego Stivy. Karawan i samochody z kwiatami były gdzie trzeba, przy bocznym wyjściu. Za nimi ustawiły się trzy czarne lincolny. Patrzyłam, jak wynoszą trumnę. Za nią wyszli Macaroni. Procesja ruszyła powoli, samochody wolno podjechały kawałek do kościoła. Spira nie było widać. Pojechałam za nimi i zaparkowałam przecznicę dalej, skąd doskonale widziałam parking przed kościołem. Oparłam się wygodniej, wiedziałam, że trochę to potrwa. Macaroni z pewnością zażyczyli sobie mszy. Parking przed kościołem był pełny. Na ulicach wokół samochody stały zaparkowane zderzak w zderzak. Cały Grajdoł przyszedł na pogrzeb. Godzinę później zamartwiałam się tym, że mój boks świecił pustkami. Miałam płacone za komputerowe wyszukiwanie informacji, a nie za śledzenie pogrzebów. I gdy już dojrzewałam, żeby sobie odpuścić i wrócić do pracy, drzwi kościoła się otworzyły. Ludzie zaczęli wychodzić. Mignęła mi trumna wynoszona bocznym wejściem wprost do karawanu. Na całej ulicy dało się słyszeć odpalane silniki. Asystenci Stivy już byli na zewnątrz, kierowali samochody żałobników, przyczepiali chorągiewki do anten. Uważnie obserwowałam tłum przed kościołem i podskoczyłam, gdy Komandos zapukał w szybę po mojej stronie.
– Widziałaś Spira? – Nie. – Stoję za tobą. Zamknij wóz, pojedziemy moim. Komandos przyjechał czarnym porsche cayenne. Wsunęłam się na fotel pasażera i zapięłam pas. – Jak mnie znalazłeś? – Kiedy Drewniak znalazł cię na monitorze, uświadomił sobie, że jedziesz za pogrzebem. – Jak Morelli zorientuje się, że namierzasz jego SUV-a, to źle się to skończy. – Usunę nadajnik, jak tylko przestaniesz używać tego wozu. – No cóż, jak podejrzewam, nie dam rady cię przekonać, żebyś przestał namierzać MNIE? – Nie chcesz, żebym przestał. Dzięki mnie jesteś bezpieczna. Miał rację. A Spiro wystraszył mnie do tego stopnia, że byłam gotowa znieść to naruszenie mojej prywatności. – To nie jest wyjście w prywatnej sprawie. To praca – uświadomił mi Komandos. – I powinnaś to ze mną uzgodnić. A tak musieliśmy wszystko dogrywać na ostatnią minutę. – Przepraszam. To była decyzja pod wpływem chwili... co widać po moim stroju. Moja matka będzie musiała brać leki na uspokojenie, gdy zaczną do niej dzwonić i donosić o mojej obecności na cmentarzu. – Jesteśmy ubrani na czarno, więc wszystko pasuje – stwierdził spokojnie Komandos. – Tylko nie rozpinaj bluzy, żeby mężczyźni nie powpadali do grobu. Karawan wyjechał na ulicę, a za nim cała procesja wozów, jeden za drugim, tym samym pasem, z zapalonymi światłami. Komandos odczekał, aż wszystkie nas miną, i zajął pozycję na końcu. Spira nie było widać, ale też nie spodziewałam się, że wpadnie do kościoła pogadać i uścisnąć dłonie żałobnikom. Raczej podejrzewałam, że znowu będzie przejeżdżał w kółko albo czaił się w cieniu. Albo kryje się gdzieś, w stosownej odległości, i czeka, aż ceremonia przeniesie się na cmentarz, żeby mógł przez lornetkę obejrzeć sobie skutki swojego szaleństwa. – Czołg jest już na cmentarzu – poinformował mnie Komandos. – Obserwuje teren. Razem ze Śliskim i Eddiem.
Mama Macaroni powoli zmierzała na miejsce swego ostatniego spoczynku. Komandos nigdy nie był gadatliwy, więc jazda nie tylko odbywała się powoli, ale i w całkowitej ciszy. W końcu zaparkowaliśmy cayenne i wysiedliśmy. Niebo zasnute było chmurami, a powietrze wyjątkowo chłodne, jak na tę porę roku. Cieszyłam się, że mam bluzę. Przyjechaliśmy ostatni, a to znaczyło, że musimy pokonać najdłuższą drogę na miejsce pochówku. Kiedy dotarliśmy do grobu, najbliżsi siedzieli już na swoich miejscach, otoczeni przez tłum dalszych krewnych i powinowatych. Dzięki temu mogliśmy stanąć w stosownej odległości i obserwować całą ceremonię. Idealnie. Staliśmy z Komandosem ramię w ramię. Dwoje profesjonalistów przy pracy. Problem w tym, że jeden z tych profesjonalistów nie radził sobie najlepiej na pogrzebach. Na pogrzebach zmieniałam się w kłębek nerwów. Prawdopodobnie jedyną rzeczą, której nienawidzę bardziej niż broni, są właśnie pogrzeby. Pogrzeby mnie przygnębiają. Robię się smutna. Naprawdę SMUTNA. I smutek ten nie ma nic wspólnego z drogim zmarłym. Wylewałam łzy nawet nad zupełnie obcymi. Ksiądz zaczął odmawiać „Ojcze nasz”, a ja poczułam, jak oczy wypełniają mi się łzami. Skupiłam się na liczeniu źdźbeł trawy wokół moich stóp, ale słowa modlitwy mnie rozpraszały. Zamrugałam, żeby pozbyć się łez, i postarałam się myśleć o Bobie. Jak się garbił, kulił... zaraz wyrzyga skarpetę. Łzy płynęły mi po policzkach. Było coraz gorzej. Myśli o Bobie nie mogły konkurować z zapachem świeżo skopanej ziemi i pogrzebowych kwiatów. – Cholera – szepnęłam. I pociągnęłam nosem. Komandos odwrócił się w moją stronę. W brązowych oczach połyskiwała ciekawość, a kąciki ust uniosły się niemal niedostrzegalnie. – W porządku? – zapytał. W kieszeni bluzy znalazłam chusteczkę i wysmarkałam nos. – W porządku. Po prostu tak reaguję na pogrzeby. – Nie lubiłaś Mamy Macaroni. Ledwie ją znałaś. – Objął mnie. – Nie m-m-ma zn-n-naczenia – wychlipałam.
Komandos przyciągnął mnie bliżej. – Dziecino, zaczynamy zwracać powszechną uwagę. Możesz szlochać ciszej? – Z prochu powstałeś... – zaczął ksiądz. I kompletnie straciłam panowanie nad sobą. Padłam Komandosowi na pierś i rozpłakałam się na całego. Miał na sobie wiatrówkę, owinął mnie jej połami, przytulił i oparł policzek o moją głowę, zasłaniając mnie przed ludźmi, którzy odwracali się, by zobaczyć, co za idiota tak szlocha. Wtulona w Komandosa próbowałam opanować płacz i poczułam, jak Komandosem wstrząsa bezgłośny śmiech. – Jesteś p-p-ooo-dły – syknęłam, uderzając go pięścią w pierś. – Nie śmiej się. To taaaakie sm-m-m-uuutne. Ktoś odwrócił się i syknął „ććśśś”, chwilę później kilku innych ktosiów poszło w jego ślady. – W porządku – powiedział Komandos, wciąż rozbawiony, przytulając mnie mocniej. – Nie zwracaj na nich uwagi. Nie duś tego w sobie. Nabrałam powietrza z pewnym trudem, przełykając szloch i łzy, a potem otarłam nos rękawem. – To jeszcze nic. Powinieneś widzieć mnie w trakcie parady, gdy idą bębny i flagi. Komandos ujął moją twarz w dłonie, kciukami otarł brwi. – Pogrzeb się skończył. Dasz radę wrócić do samochodu? Skinęłam głową. – Już dobrze. Jestem cała czerwona i zapuchnięta od płaczu? – Tak. – Komandos cmoknął mnie w czoło. – Ale i tak cię kocham. – Są różne rodzaje miłości – powiedziałam. Komandos wziął mnie za rękę i poprowadził z powrotem do samochodu. – To jest taki rodzaj miłości, który nie daje pierścionka. Ale prezerwatywa może okazać się przydatna. – To nie jest miłość. Tylko żądza – uświadomiłam go. Komandos cały czas nie przestawał obserwować tłumu, szukając Spira albo czegoś nietypowego. – W tym przypadku jest po trosze obu.
– Po prostu nie jesteś typem, który się żeni? Dotarliśmy do samochodu i Komandos piknął pilotem. – Popatrz na mnie. Mam przy sobie dwa pistolety i nóż. Na tym etapie nie jestem raczej rodzinnym typem. – Myślisz, że to się zmieni? Komandos otworzył przede mną drzwi samochodu. – Na pewno nieprędko. Nie byłam zdziwiona. A jednak troszeczkę, minimalnie zawiedziona. No i czy to przerażające? – I nie wiesz o mnie wszystkiego – dodał. – Na przykład czego? – Rzeczy, których nie chcesz wiedzieć. – Komandos odpalił silnik i zadzwonił do Czołga. – Wracamy. Macie coś? – Odpowiedź była oczywiście negatywna, bo Komandos włączył się do ruchu. – Czołg nie widział żadnych złoczyńców, ale to nie był stracony czas. – Podał mi komórkę. – Zdołałem zrobić dla ciebie kilka zdjęć, kiedy schowałaś mi się pod kurtkę. Otworzyłam folder ze zdjęciami i zobaczyłam cztery miniatury Anthony’ego Barroniego. Wybrałam jedną i otworzyłam. Zdjęcie wypełniło ekran telefonu. Anthony chyba rozmawiał przez komórkę. Nie, moment, nie rozmawiał... robił zdjęcie. – Anthony robił zdjęcia komórką – stwierdziłam. – O Boże, to naprawdę okropne. – Taa. Albo Anthony’ego kręcą zmarli, albo wysyła zdjęcia do kogoś, kto nie miał szczęścia zasiąść w pierwszym rzędzie. – Spiro. – Może. Większość samochodów odjechała już z cmentarza w kierunku Grajdoła. W trakcie stypy dom Giny Macaroni będzie zapchany po brzegi. Anthony oderwał się od korowodu wozów na Chambers Street. Komandos pojechał za nim, prosto do sklepu. Anthony zostawił swoją vettę na tyłach i wszedł do środka. – Powinnaś z nim porozmawiać – stwierdził Komandos. – Zapytaj, czy dobrze się bawił. – Ty to mówisz poważnie? – Czas narobić trochę zamieszania. Podnieśmy nieco stawkę,
niech Anthony wie, że my wiemy. Zobaczymy, co się wydarzy. Przygryzłam dolną wargę. Nie chciałam stawać twarzą w twarz z Anthonym. Nie chciałam już robić takich rzeczy. – Jestem pracownikiem biurowym – powiedziałam. – Myślę, że to TY powinieneś z nim pogadać. Komandos zaparkował przed sklepem. – Oboje z nim porozmawiamy. Ostatnio, jak zostawiłem cię w samochodzie samą, to cię ktoś ukradł. Środek tygodnia, wczesne popołudnie, w sklepie nie było zbyt wielu kupujących. Przy ladzie stał jakiś starszy gość, czekając na kobietę, która kupowała mopa. Żadnych innych klientów. Dwóch braci Barroni pracowało razem, metkowali kartony z gwoździami w alejce czwartej. Anthony rozmawiał przez telefon na tyłach sklepu. Chodził w tę i z powrotem, kiwał głową i się śmiał. Zawsze lubiłam przyglądać się, jak Komandos podchodzi swoją ofiarę. Poruszał się skupiony tylko na celu, ciało miał rozluźnione, oczy utkwione w ofierze. Oczy tygrysa. Szłam krok za nim i powtarzałam sobie w myślach, że to wcale nie jest dobry pomysł. Mogliśmy się mylić i wyjść na idiotów. Komandos nigdy nie przejmował się czymś takim, ale ja nieustannie. Albo mogliśmy mieć rację i po naszej akcji Anthony i Spiro wpadną w morderczy szał. Anthony nas zauważył. Skończył rozmowę i wsunął telefon do kieszeni spodni. Popatrzył na Komandosa, a potem na mnie. – Stephanie – powiedział z szerokim uśmiechem. – Rany, ale ryczałaś na cmentarzu. Chyba byłaś naprawdę załamana tym, że Mama Macaroni wyleciała w powietrze w twoim samochodzie. – To była wzruszająca ceremonia – odpowiedziałam. – Taa. – Anthony parsknął śmiechem. – „Ojcze nasz” mnie też zawsze wzrusza. Komandos wyciągnął rękę. – Carlos Manoso – przedstawił się. – Nie sądzę, żebyśmy się wcześniej spotkali. Anthony uścisnął mu dłoń. – Anthony Barroni. Co mogę dla pana zrobić? Potrzebuje pan
przepychacza do rur? Komandos uśmiechnął się kordialnie. – Pomyśleliśmy, że zatrzymamy się, żeby się przywitać i zapytać, czy Spirowi podobały się zdjęcia. – Że co? – Szkoda, że nie mógł tam być osobiście – mówił dalej Komandos. – Fotografia nie oddaje wszystkiego. – Nie wiem, o czym pan mówi. – Och, wiesz – zapewnił go Komandos. – Dokonałeś złego wyboru. I z tego powodu zginiesz. Może porozmawiasz z kimś, póki masz jeszcze czas. – Z kimś? – Z policją – uściślił Komandos. – Może prokurator zaproponuje ci ugodę? – Nie potrzebuję ugody – prychnął Anthony. – On zwróci się przeciwko tobie, źle sobie wybrałeś partnera. – I kto to mówi?! A kogo sobie ty sobie wybrałeś na partnera. Pannę Wypłaczę Sobie Oczy. – Anthony potarł oczy zaciśniętymi kułakami, jakby płakał. – Buu-uuuuu. – To żenujące. Nienawidzę ryczeć na pogrzebach – przyznałam. – Buuu-uuu. – Przestań – zażądałam. – Dość. To nie jest zabawne. – Buuu-buuuu-buuuu. No to go walnęłam. To był jeden z tych impulsów, które jakoś omijają mózg. Atak okazał się totalnym zaskoczeniem. Anthony ani trochę się go nie spodziewał. Wciąż pocierał oczy w udawanym płaczu, a ja chyba przelałam w to uderzenie całą moją frustrację i strach. Usłyszałam chrupnięcie i z nosa Anthony’ego trysnęła krew. Zamarłam przerażona. Komandos parsknął śmiechem i odciągnął mnie, żebym się nie pobrudziła. Anthony miał szeroko otwarte oczy i usta. Trzymał się za nos. Komandos wsunął mu wizytówkę do kieszeni koszuli. – Zadzwoń, jak będziesz chciał pogadać. Wyszliśmy ze sklepu i wsiedliśmy do cayenne. Komandos odpalił silnik i rzucił mi spojrzenie z ukosa.
– Moim partnerem sparingowym jest zazwyczaj Czołg. Ale może następnym razem powinienem wejść na ring z tobą. – Miałam szczęście, że trafiłam. Komandos uśmiechał się szeroko i w kącikach oczu pojawiły mu się maleńkie zmarszczki. – Randka z tobą to superzabawa. – Naprawdę uważasz, że Spiro i Anthony są partnerami? – Myślę, że to mało prawdopodobne.
JEDENAŚCIE Zostawiłam Komandosa przy monitorach i pospieszyłam do swojego boksu, chciałam jak najszybciej skończyć sprawdzanie Barroniego. I zatrzymałam się gwałtownie, kiedy zobaczyłam tackę dokumentów przychodzących. Siedem nowych zleceń. Wszystkie od Fredericka Rodrigueza. – Hej, kto to jest Frederick Rodriguez? Ciągle mi tu dorzuca zleceń – krzyknęłam, wystawiwszy głowę z boksu. – Pracuje w dziale sprzedaży – poinformował mnie Komandos. – Niech leżą. Zajmij się Gormanem. Dokończyłam wyszukiwania informacji o Barronim, wydrukowałam wszystko i wrzuciłam do szuflady, razem z informacjami na temat Gormana i Lazara. Wpisałam Jimmy’ego Runiona i uruchomiłam pierwszy program szukający. Patrzyłam, jak kolejne informacje zaczynają pojawiać się na ekranie. Zamierzałam przeglądać wyniki wyszukiwania, w miarę jak się pojawiały, i robić notatki, próbując znaleźć to, co ich łączyło w życiu i najprawdopodobniej również w śmierci. Jak na razie nic nie wpadło mi w oko. Znalazłam kilka punktów wspólnych, ale nic, co miałoby jakieś większe znaczenie. Byli mniej więcej w tym samym wieku, żonaci, każdy miał niewielki biznes. Kiedy skończę zbieranie informacji o Runionie, przeczytam dokładnie wszystkie wyniki. Dotarłam mniej więcej do połowy wyszukiwania, gdy na komórkę zadzwoniła moja matka. – Gdzie jesteś? – spytała. – W pracy. – Jest wpół do szóstej. Powinniśmy być w kościele na próbie. Miałaś tu najpierw przyjechać, a potem razem z nami pojechać do kościoła. Czekamy i czekamy. SZLAG!
– Zapomniałam. – Jak mogłaś zapomnieć? Twoja siostra jutro wychodzi za mąż! Jak mogłaś zapomnieć? – Już jadę. Dajcie mi dwadzieścia minut. – Zabiorę babcię i spotkamy się w kościele. Przywieź tylko Josepha i wiolonczelę. – Josepha i wiolonczelę – powtórzyłam bezmyślnie. – Wszyscy chcą usłyszeć, jak grasz. – Mogę się spóźnić. Może nie być dość czasu. – W Marsilio na obiedzie po próbie musimy być dopiero o siódmej trzydzieści. Jestem pewna, że wystarczy czasu, żebyś zagrała swój kawałek. Szlag! SZLAG! PODWÓJNY SZLAG! Złapałam torbę i popędziłam schodami na dół. Komandos akurat wjechał na podziemny parking. Wysiadał, kiedy biegłam do SUV-a Morellego. – Jestem spóźniona! – wrzasnęłam w jego stronę. – Jestem cholernie spóźniona! – Oczywiście, że jesteś – uśmiechnął się Komandos. Potrzebowałam dwudziestu minut, żeby przeciąć miasto. Raz musiałam jechać chodnikiem, bo na światłach trochę się zakorkowało. Skróciłam sobie drogę o dwie przecznice, używając podjazdu pana Fedorki i przejeżdżając przez jego podwórko prosto na alejkę prowadzącą do domu Morellego. Zamknęłam samochód w garażu i wpadłam do domu. – Dzisiaj jest próba ślubu! – wrzasnęłam do Morellego. – Próba ślubu! Morelli zmagał się z paczką chipsów. – No i? – I musimy tam być! To moja siostra! Jestem pierwszą druhną! A ty pierwszym drużbą. Morelli odłożył chipsy. – Powiedz, że to nie są ślady krwi na twoich butach. – Tak jakby walnęłam Anthony’ego Barroniego w nos. – A on przyszedł do KomandoMan?
– Długa historia. Nie mam czasu opowiadać. I chyba nie chcesz jej usłyszeć. Jest raczej... żenująca. – Zapięłam Bobowi smycz. – Zabieram Boba na zewnątrz, a potem pomogę ci się ubrać. – Wywlokłam Boba z domu i oprowadziłam wokół podwórka Morellego. – Chce ci się? Musisz siusiu? Kupkę? Bob nie chciał się załatwiać na podwórku Morellego. Bob chciał różnorodności. Chciał siusiać na krzak hortensji pani Rosario dwa domy dalej. – Dość tego! – wrzasnęłam. – Nie zrobisz tu, to będziesz trzymał, aż wrócę z głupiej próby! Bob pokręcił się chwilę i siknął. Od razu widać było, że nie ma do tego serca, ale nie zamierzałam się tym przejmować. Zaciągnęłam go do domu i dałam mu trochę suchej karmy i świeżej wody. Potem pobiegłam na górę szukać ubrania dla Morellego. Spodnie, pasek, koszula. Zbiegłam na dół, wcisnęłam go w koszulę i zdałam sobie sprawę, że nie założy spodni przez ten gips. Miał na sobie szare spodnie dresowe z nogawką uciętą na wysokości uda. – Dobra, te portki są dobre – zadecydowałam i spojrzałam dokładniej. Sos od pizzy na dłuższej nogawce. Niedobre. Pobiegłam na górę i zaczęłam kopać w szafie Morellego jak oszalały terier. Nie znalazłam niczego, co by się nadawało. Przerzuciłam się na szuflady. Nic. Zajrzałam do kosza z brudami i tam znalazłam parę szortów khaki. Zbiegłam na dół z szortami w ręku. – Ta-dam! I są niemal czyste – oznajmiłam dumnie. Jednym szarpnięciem wydobyłam Morellego z dresów. Włożyłam mu spodnie i zapięłam rozporek. – Jezzu, sam mogę zapiąć własne szorty – zaprotestował Morelli. – Nie dość szybko. – Zerknęłam na zegarek. Dochodziła szósta. Jej! – Dalej, kładź nogę na stole, założę ci buty. Morelli oparł stopę na stoliku do kawy, a ja popatrzyłam w górę prosto na Pana Przyjemniaczka. – O mój Boże. Masz na sobie bokserki. Przez nogawkę szortów widzę, co w nich masz. – A podoba ci się to, co widzisz?
– Tak, ale nie chcę, żeby cały świat to oglądał! – Nie martw się. Będę uważał – zapewnił mnie Morelli. Założyłam skarpetę na stopę w gipsie i zawiązałam sznurówki sportowego buta na drugiej. Pognałam do góry, przebrałam się w spódniczkę i sweterek z krótkim rękawem. Zbiegłam na dół, narzuciłam na ramiona kurtkę, złapałam torbę, podałam Morellemu kule i podprowadziłam go do kuchennego wyjścia. – Naprawdę przykro mi, że o tym wspominam – odezwał się Morelli. – Ale czy nie miałaś zabrać też wiolonczeli? Wiolonczela. Zacisnęłam powieki i uderzyłam głową w ścianę. ŁUP, ŁUP, ŁUP. Zatrzymałam się na chwilę, żeby głębiej odetchnąć. Dam radę, powiedziałam sobie. Pewnie będę w stanie coś tam zagrać. Jakie to może być trudne? Trzeba tylko tym smyczkiem poruszać w przód i w tył, i w ten sposób produkować dźwięki. Może nawet okaże się, że jestem w tym dobra. Do diabła, może powinnam wziąć jakieś lekcje. Może mam wrodzony talent i nawet NIE POTRZEBUJĘ lekcji? Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej wydawało mi się to logiczne. Może gra na wiolonczeli była moim przeznaczeniem, ale jakoś zboczyłam z drogi i w ten sposób palec boży zawracał mnie ku mojemu prawdziwemu powołaniu. – Zaczekaj – poleciłam Morellemu. – Zapakuję wiolonczelę do samochodu i wrócę po ciebie. Pobiegłam do salonu, dźwignęłam futerał z wiolonczelą, zaniosłam do kuchni, minęłam Morellego, otworzyłam drzwi garażu i wrzuciłam instrument na tylne siedzenie SUV-a, a moją torebkę na siedzenie kierowcy. Wróciłam po Morellego. Wtedy dotarło do mnie, że Joe ma na sobie jedynie koszulę, bez swetra, a na zewnątrz jest chłodno. Pobiegłam na górę po kurtkę. Zbiegłam na dół. Pomogłam Morellemu założyć kurtkę, wsadziłam mu kule pod pachy, pomogłam wyjść na dwór i zejść po schodkach. Ruszyliśmy przez podwórko i wtedy garaż eksplodował z hukiem, który zatrząsł szybami w domu Morellego. Garaż zbudowano z drewna i przykryto azbestowym dachem. Nie był w najlepszym stanie i Morelli rzadko z niego korzystał.
To ja używałam garażu, żeby SUV Morellego nie nabawił się przypadkiem jakiejś bomby, ale teraz zobaczyłam wadę tej koncepcji. Z uwagi na swój wiek nie posiadał automatycznych drzwi, więc żeby sobie ułatwić, zostawiałam drzwi otwarte, gdy garaż stał pusty. W ten sposób łatwiej mi było wjechać do środka. I w ten sposób łatwiej było zakraść się i podłożyć tam bombę. Staliśmy z Morellim kompletnie oszołomieni. Garaż poleciał w niebo jak fajerwerki i spadł niczym konfetti. Połamane deski, kawałki samochodu leciały z nieba na podwórko Morellego. Zupełnie jak Mama Macaroni. Z garażu prawie nic nie zostało. SUV był teraz kulą ognia. A podwórko pełne osmalonych śmieci. – O mój Boże – wykrztusiłam wreszcie. – Wiolonczela była w samochodzie! – Zacisnęłam pięść w geście zwycięstwa i odtańczyłam taniec radości. – TAK! I tak trzymać! ŁOOOHOO! Bóg istnieje i mnie kocha! Do widzenia, wiolonczelo! Morelli potrząsnął głową. – Jesteś wyjątkowo dziwną kobietą. – Chcesz mi się przypochlebić. – Kochanie, mój garaż wyleciał w powietrze i chyba nie był ubezpieczony. Powinniśmy się martwić. – Przepraszam. Postaram się zachować powagę. Morelli zerknął na mnie. – Ciągle się uśmiechasz. – Nie mogę się powstrzymać. Naprawdę staram się być wystraszona i zdołowana, ale nie daję rady. Tak cholernie się cieszę, że pozbyłam się tej wiolonczeli. Z każdej strony dochodziło nas zawodzenie syren i pierwsze radiowozy zatrzymywały się już przy domu Morellego. Pożyczyłam od niego komórkę i zadzwoniłam do matki. – Złe wieści – oznajmiłam. – Spóźnimy się. Mamy problem z samochodem. – Jak bardzo się spóźnicie? I co jest nie tak z samochodem? – Bardzo się spóźnimy. A z samochodem wszystko jest nie tak. – Wyślę po was ojca.
– Nie trzeba – zapewniłam ją. – Zróbcie próbę beze mnie, spotkamy się w Marsilio. – Jesteś pierwszą druhną. Musisz być na próbie. Skąd będziesz wiedziała, co robić? – Jakoś się domyślę. To nie jest mój pierwszy ślub. Wiem, jak to się odbywa. – Ale wiolonczela... – O to też nie musisz się martwić. – Nie miałam serca powiedzieć jej prawdy. Dwa wozy strażackie podjechały pod garaż. Budynek rozpadł się na kawałki i niektóre z nich wylądowały na trzech pobliskich podwórkach. Kawałki garażu były osmalone, ale żaden się nie palił. SUV płonął jasno, ale niedługo i pożar sam zgasł, zanim na dobre rozwinięto pierwszego węża. Ryan Laski podszedł do Morellego. – Widzę tu pewien niepokojący schemat – oznajmił. – Ktoś jest ranny... albo zmieniony w parę? – Ucierpiał tylko garaż i samochód. – Poślę mundurowych, żeby pogadali z sąsiadami. Nie wierzę, że nikt nie widział tego gościa. To nie jest okolica, gdzie ludzie pilnują swoich spraw. Pod dom podjechał wóz transmisyjny jednej z lokalnych stacji. Laski obrzucił go krzywym spojrzeniem. – A to się rozczarują. Na pewno liczyli na jakieś rozczłonkowane zwłoki. W katastrofach jest coś hipnotyzującego. Czas płynie wtedy w innym tempie, rozmyty w niewyraźnych dźwiękach i kolorach. Kiedy pierwszy wóz strażacki odjechał, spojrzałam na zegarek i dotarło do mnie, że mamy dziesięć minut, by pojawić się w Marsilio. – Przedweselny obiad! – krzyknęłam do Morellego. – Zapomniałam o obiedzie po próbie! Morelli wpatrywał się pustym wzrokiem w resztki garażu i osmalone zwłoki SUV-a. – Kiedy myślisz, że gorzej być nie może...
– Obiad nie będzie taki zły. – To było kłamstwo, ale się nie liczyło, bo oboje wiedzieliśmy, że to kłamstwo. – Potrzebujemy samochodu. Gdzie Laski? – Rozejrzałam się. – Możemy pojechać jego wozem. – To jest służbowy samochód. Nie możesz pożyczać służbowego samochodu, żeby pojechać na przedweselny obiad. Spojrzałam na zegarek. Dziewięć minut. KURWA. Nie zamierzałam dzwonić do nikogo z rodziny. Wolałam, żeby przeczytali o wszystkim w jutrzejszej gazecie. I raczej wątpiłam, żeby Joe się ucieszył, gdyby Komandos nas podwiózł. Miałam w zapasie jeszcze Lulę, ale ona jechałaby do nas zbyt długo. Popatrzyłam po ludziach tłoczących się wokół domu Morellego. – Pomóż mi, dobrze? – zażądałam. – Zaczynam wpadać w panikę. – Może znajdę kogoś, kto nas podrzuci – zaczął Morelli, udając, że się rozgląda. Wtedy doznałam objawienia. Wielki Błękit. – Czekaj! Właśnie sobie coś uświadomiłam. Przecież buick stoi przed domem. – Masz na myśli tego buicka, który tu stał kompletnie niezabezpieczony? Buicka, który najprawdopodobniej jest zaminowany?! – Ta, tego. Teraz Morelli rozglądał się już na poważnie. – Jestem pewien, że zaraz kogoś znajdę... Słyszałam w głowie tykanie upływających sekund. Spojrzałam na zegarek. Siedem minut. – Mam siedem minut – powiedziałam. – To są wyjątkowe okoliczności – protestował Joe. – Nie co dzień ktoś wysadza mój garaż. Twoja rodzina na pewno zrozumie. – Nie zrozumie. Takie coś przytrafia mi się codziennie. – Słuszna uwaga – zgodził się Morelli. – Ale ja nie wsiadam do buicka. I ty też nie. – Będę ostrożna – zapewniłam go. Przebiegłam przez dom, zamykając za sobą drzwi. Podbiegłam do buicka i się zawahałam. Nie bardzo mi się podobało moje życie, ale nie
byłam gotowa umierać. I nie podobała mi się myśl, że kawałki mnie zostaną rozsiane po połowie hrabstwa. No dobra, czego bałam się bardziej... śmierci czy opuścić przedweselny obiad? To nie wymagało namysłu. Otworzyłam buicka, wskoczyłam za kierownicę i wcisnęłam kluczyk w stacyjkę. Nie wybuchło. Objechałam najbliższe domy, zawróciłam i zatrzymałam się najbliżej Morellego, jak tylko było to możliwe. Zostawiłam samochód na luzie i podbiegłam do Joego. – Jesteś pomylona – stwierdził z przekonaniem. – Sprawdziłam go dokładnie. Przysięgam. – Nie sprawdziłaś. Wiem, że nie. Nie miałaś czasu. Po prostu wzięłaś głęboki oddech, zamknęłaś oczy i wsiadłaś. – Pięć minut! – zapiałam. – Zostało mi pieprzone pięć minut. Jedziesz ze mną czy nie?! – Totalnie nad sobą nie panujesz. – No i? Morelli westchnął i pokuśtykał do buicka. Wrzuciłam kule do bagażnika i załadowałam Morellego z jego gipsem na tylne siedzenie. – Chyba jednak całkiem nie ześwirowałaś – stwierdził Morelli. – Właśnie zmarnowałaś kilka sekund, żeby znowu popatrzeć mi w nogawkę. Miał rację. Poświęciłam kilka sekund, żeby zajrzeć w nogawkę szortów. Nie mogłam się opanować. Podobało mi się, co tam widziałam. Wskoczyłam za kierownicę i wcisnęłam gaz do dechy. Kiedy dojechałam do zakrętu, buick gnał pełną parą, nie chciałam zwalniać, więc ścięłam zakręt, przejeżdżając po trawniku przed domem pana Jankowskiego. Przeciwprostokątna jest krótsza niż suma dwóch przyprostokątnych, to była jedyna rzecz, jaką zapamiętałam z trygonometrii w szkole. Gdy buick wskoczył na krawężnik, Morelli spadł z siedzenia. Usłyszałam kilka naprawdę kreatywnych przekleństw. – Przepraszam! – wrzasnęłam. – Jesteśmy spóźnieni! – Jak będziesz tak jechać, to będziemy MARTWI. Dojechałam na miejsce i nie została mi już nawet minuta, a przed restauracją – ani jedno miejsce parkingowe.
W piątkowy wieczór w Marsilio było pełno. – Wysiadaj – poleciłam Morellemu. – Nie. – Tak! Muszę zaparkować kilometr dalej, nie będziesz łaził z gipsem. – Zatrzymałam się, wyskoczyłam z samochodu i wywlekłam Morellego na chodnik, wcisnęłam mu do ręki kule, popędziłam do środka i złapałam Bobby’ego V. i Alana. – Wprowadźcie go po schodach i do salki na tyłach – poprosiłam. – Wrócę za sekundę. Odjechałam z rykiem silnika, objechałam cały kwartał, szukając miejsca do parkowania. Po pięciu minutach uznałam, że nie mam szans na normalne miejsce, w końcu ustawiłam buicka przy hydrancie. Do lokalu było blisko, więc w razie pożaru zdążę wybiec i przestawić wóz. Po problemie. Do sali weszłam równo z przystawkami. Zajęłam miejsce obok Morellego i strzepnęłam serwetkę. Uśmiechnęłam się do matki. Uśmiechnęłam się do Valerie. Żadna nie odpowiedziała. Popatrzyłam na Kloughna. Kloughn uśmiechnął się i pokiwał do mnie. Był nawalony. Nawalony jak okręt. Babcia niewiele mniej. Morelli pochylił się w moją stronę. – Masz na tyłku plamy od trawy. Matka pozbawi cię ciasta ananasowego. – To wielki dzień – powiedział Morelli. Siedziałam zgarbiona na kuchennym krześle, gapiąc się w kubek z kawą. Dochodziła ósma i jakoś nie cieszyłam się na to, co miał przynieść mi ten dzień. Będę musiała zadzwonić do mamy i powiedzieć jej o wiolonczeli. Potem będę musiała jej opowiedzieć o pożarze ze szczegółami. Potem będę musiała się przebrać za bakłażana i przejść kościelną nawą przed Valerie. – Twój wielki dzień też – odpowiedziałam. – Jesteś drużbą Alberta. – Taa, ale ja nie muszę być warzywem. – Musisz dopilnować, żeby pojawił się w kościele. – Z tym może być problem. Nie wyglądał najlepiej wczoraj
wieczorem – stwierdził Morelli. – Nie chcę szerzyć wrogiej propagandy, ale on chyba nie jest zachwycony tym całym małżeństwem. – Jest skołowany. I ciągle śni mu się koszmar, jak Valerie dusi go swoją suknią ślubną. Morelli spoglądał w okno ponad moim ramieniem, w miejsce gdzie kiedyś był garaż. – Przykro mi z powodu garażu – powiedziałam. – I SUV-a. – Prawdę powiedziawszy, to nie była taka wielka strata. Garaż się rozpadał. A SUV był nudny. Bob i ja potrzebujemy czegoś bardziej odjazdowego. Może kupię hummera? Nie wyobrażałam sobie jakoś Morellego w hummerze. Moim zdaniem lepiej pasował mu jego motocykl. Ale, oczywiście, Bob nie mógł jeździć motocyklem. – Ale twojego ducati nie było w garażu – uświadomiłam sobie. – Gdzie ducati? – W warsztacie, będzie miał nowy wydech i lakier. Teraz nie ma się co spieszyć. Jak mi zdejmą gips, to będzie za zimno, żeby jeździć. Zadzwonił telefon i zamarłam jak zamieniona w kamień. – Nie odbieraj. Morelli zerknął na wyświetlacz i podał mi telefon. – Zgadnij kto. – Stephanie – usłyszałam głos matki – mam potworną wiadomość. Chodzi o twoją siostrę. Wyjechała. – Wyjechała?! Dokąd? – Disney World. Zasłoniłam dłonią mikrofon. – Moja matka chyba się upiła – szepnęłam do Morellego. – Słyszałam to – powiedziała matka. – I nie piłam. Na litość boską, jest ósma rano! – Piłaś, piłaś – krzyknęła babcia w tle. – Widziałam, jak bierzesz łyk z tej butelki z kredensu. – Miałam do wyboru, albo to, albo się zabić – oznajmiła godnie matka. – Twoja siostra zadzwoniła chwilę wcześniej z lotniska. Powiedziała, że wszyscy wsiedli do samolotu, ona, dziewczynki i mysio-pysio. I lecą do Disney Worldu, i musi się
rozłączyć, bo zaraz startują. Słyszałam zapowiedź. Wysłałam ojca do jej domu, ale wszystko jest zamknięte. – Więc nie będzie wesela? – Nie. Powiedziała, że nie schudła wystarczająco. Że brakuje jej jeszcze dwadzieścia siedem kilo. I jeszcze, że misio-pysio dostał ataku astmy od jej sukni ślubnej. Nie zrozumiałam, co to miało znaczyć. – A przyjęcie? Będzie przyjęcie? – Nie. – Nigdy? – Nigdy. Powiedziała, że jak im się Disney World spodoba, to tam zamieszkają i nie wrócą do Jersey. – Powinniśmy dostać tort. Szkoda zmarnować taki tort. – W takim momencie myślisz o torcie?! I co z twoją nową komórką? Próbowałam się do ciebie dodzwonić, ale nie działa. – Wyleciała w powietrze razem z garażem Joego. – Pamiętaj, żeby mi podać nowy numer, jak sobie już ją odkupisz – powiedziała matka. – Przykro mi, że wszyscy nie słyszeli, jak grasz na wiolonczeli. – Taa, byłoby fajnie. Rozłączyłam się i popatrzyłam na Morellego po drugiej stronie stołu. – Valerie jedzie do Disney Worldu. – I dobrze. To znaczy, że mamy resztę dnia wolne – podsumował. – Będziesz miała możliwość raz jeszcze popatrzeć w nogawkę spodni. To jest właśnie podstawowa różnica między mną a Morellim. Ja zawsze najpierw pomyślę o torcie. Morelli najpierw pomyśli o seksie. Żeby nie było, lubię seks... nawet bardzo. Ale nigdy nie zastąpi mi tortu. Morelli dokończył kawę. – Co powiedziała twoja mama, gdy ją poinformowałaś, w jaki sposób straciłaś komórkę? – Żebym jej podała nowy numer, jak już będę miała nową. – I tyle? – Mniej więcej. Widać twój garaż nie był wiadomością dnia. – Ciężko przebić Mamę Macaroni – stwierdził
sentencjonalnie Morelli. Poprzedniego dnia garaż Morellego został dokładnie otoczony policyjną taśmą i dzisiaj od rana ludzie kręcili się w wyznaczonym obszarze, zbierając dowody i robiąc zdjęcia. Parę radiowozów i furgonetka kryminalistyków parkowały w alejce. Kilkoro sąsiadów przyglądało się temu, stojąc z rękoma w kieszeniach na skraju podwórka Morellego. Zobaczyłam, że do tylnych drzwi zmierza Laski. Wszedł bez pukania i postawił na stole torbę z cukierni. – Pączki – oznajmił. – Macie kawę? Dwóch mundurowych weszło za nim do kuchni. – Czy ja widziałem torbę z cukierni? – spytał jeden z nich. Nastawiłam świeży dzbanek kawy i przeprosiłam towarzystwo. Nie miałam wątpliwości, że do końca dnia dom będzie pełen gliniarzy. Morellemu do niczego nie przyda się siostra Stephanie. Wzięłam prysznic, związałam włosy w kitę, ubrałam się na czarno. Złapałam jeszcze torbę, czarną bluzę i kluczyki do buicka. A potem zajrzałam do kuchni, żeby przekazać Morellemu dobrą wiadomość. – Idę do pracy – poinformowałam go. – Nie zdążyłam wczoraj wszystkiego zrobić. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy i Morelli najwyraźniej uznał, że naprawdę idę do pracy, a nie bzyknąć Komandosa. – Bierzesz buicka? – Tak. – Niech Ryan go obejrzy, zanim wsiądziesz. Nie miałam nic przeciwko temu. Nie byłam w nastroju do wybuchania. Przede mną leżały wyniki trzech szeroko zakrojonych poszukiwań. Trzy teczki. Barroniego, Gormana i Lazara. Runiona wciąż jeszcze przepuszczałam przez programy szukające. Notatnik zapisałam do połowy, ale jak na razie nie miałam nic, co choćby w najmniejszym stopniu można uznać za WSKAZÓWKĘ. Nagła cisza w pomieszczeniu powiedziała mi, że do centrum
monitoringu przyszedł Komandos. Kiedy go nie było, słyszałam nieustający szum rozmów. Ale w obecności Komandosa zawsze panowała cisza. Odjechałam trochę od biurka, żeby zobaczyć, co tam się dzieje. Komandos stał, rozmawiając cicho z Czołgiem. Popatrzył w moją stronę i nasze spojrzenia się spotkały. Skończył rozmawiać i podszedł do mnie. Włosy miał jeszcze wilgotne i kiedy wszedł do boksu, owionął mnie zapach ciepłego ciała Komandosa i żelu Bulgari. Oparł się o moje biurko i popatrzył na mnie z góry. – Czy ty nie miałaś być dzisiaj na weselu? – Valerie uciekła do Disney World. – Sama? – Z Albertem i trójką dzieci. Dochodzi dziesiąta. Miałeś ciężką noc? Później zaczynasz? – Pracowałem rano. Słyszałem, że miałaś ciekawy wieczór. Straciliśmy namiar na ciebie dokładnie o szóstej zero cztery. Dziesięć po usłyszeliśmy na policyjnym radiu wezwanie dla radiowozów i straży pożarnej. O szóstej dwanaście Czołg zameldował, że nie było rannych. Następnym razem zadzwoń, żebym nie musiał ludzi wysyłać. – Przepraszam. Telefon eksplodował z garażem. Komandos otworzył szufladę biurka. Pistolet, paralizator i gaz leżały w niej przez całą noc. – Zapomniałam zabrać – powiedziałam. – Jeszcze raz zapomnisz i zostaniesz bez pracy. – Jesteś strasznie surowy. – Taa, ale pozwolę ci zatrzymać klucz do mojego mieszkania.
DWANAŚCIE Komandos wziął mój notes i spojrzał w zapiski. Popatrzył na grube pliki wydruków na biurku. – Efekty wyszukiwania odnośnie Barroniego, Gormana i Lazara? – Tak. Teraz pracuję nad Runionem. Moim zdaniem pasuje do profilu. Jak nie masz nic lepszego do roboty, możesz przejrzeć ze mną to wszystko. Może zobaczysz coś, co mi umknęło. Komandos rozsiadł się na krześle obok i zaczął od Barroniego. Skończyłam wyszukiwać wszystko o Runionie nieco po dwunastej. Wydrukowałam wyniki i odepchnęłam się od biurka. Komandos podniósł wzrok znad papierów, czytał właśnie zawartość trzeciej z teczek. – Jak długo zostajesz? – spytał. – Tyle, ile trzeba będzie. Idę do kuchni po kanapkę. – Przynieś coś dla mnie też, nie chcę przerywać czytania. – Coś? – Cokolwiek. – Nie mówisz poważnie. Masz te wszystkie zasady dotyczące jedzenia. Zero tłuszczu. Zero cukru. Żadnego białego pieczywa. – Dziewczyno, nie trzymam w kuchni czegoś, czego nie chcę jeść. – Chcesz z tuńczykiem? – Nie, z tuńczykiem nie. – Widzisz! Komandos odłożył plik i wstał. Objął mnie za szyję, cmoknął w czubek głowy i zaciągnął do kuchni. Wzięliśmy sałatkę z kurczaka z pełnoziarnistym pieczywem, butelki z wodą i kilka jabłek i pomarańczy. – Nie ma chipsów – zauważyłam. – Gdzie chipsy?
– Mam chipsy na górze w mieszkaniu – odpowiedział. – Chcesz mnie zwabić do siebie chipsami? Komandos się uśmiechnął. – Są takie rzeczy, których kobieta powinna dowiedzieć się sama – odparł. Uznałam, że w zaistniałych okolicznościach nie chcę posuwać się dalej. Pójście na górę z Komandosem, chipsy czy nie, stanowiło komplikację, z którą raczej bym sobie nie dała rady. Uśmiechnęłam się więc tylko w odpowiedzi i zabrałam swoje jedzenie do boksu. Niemal skończyłam czytać pliki dotyczące Runiona po raz drugi, gdy to do mnie dotarło. Było coś, co łączyło tych czterech mężczyzn. Popatrzyłam na Komandosa i napotkałam jego spojrzenie. Też się zorientował. I jak zawsze był o krok przede mną. – Nie czytałem jeszcze Runiona, powiedz mi, czy był w wojsku – poprosił. – Był w wojsku. – Trzydzieści sześć lat temu stacjonował w Forcie Dix. – Bingo. – Mnóstwo ludzi przewinęło się przez ten Fort, ale nieźle to wygląda. Przyznałam mu rację. Wyglądało nieźle. – Zmęczyłam się siedzeniem – oznajmiłam. – Myślę, że przyda nam się wycieczka w teren. – Słonko, nie zmusisz mnie do pójścia na zakupy, co? – Raczej myślałam o czymś z gatunku W i NW do domu Anthony’ego. – A ja myślałem, że wycofałaś się z tego interesu związanego z W i NW. – Rzecz w tym, że ktoś ciągle wysadza moje samochody i zaczynam mieć tego po kokardę. Brzęknęła komórka Komandosa. Odebrał i podał mi telefon. – Morelli – wyjaśnił. – Widzę, że ściśle współpracujesz z szefem – powiedział Morelli. – Nie zaczynaj.
– Dostałem informacje z laboratorium. Bomba była w garażu, przy ścianie, mniej więcej w połowie. Odpalona zdalnie. – Jak w przypadku Mamy Macaroni. – Dokładnie. Znaleźli jeszcze coś interesującego. Wiesz, że byłaś namierzana? – Tak. – I ostatnie, choć równie ważne, dzwoniła twoja mama, powiedziała, że na obiad są klopsiki i tort weselny. – Przyjadę po ciebie o szóstej. – Zdumiewające, co zrobisz dla kawałka tortu. Oddałam Komandosowi telefon. – Mógł mnie zabić, ale tego nie zrobił. – Morelli? – Zamachowiec. Bomba został odpalona zdalnie, jak ta, która zabiła Mamę Macaroni. – Więc ten facet nadal ryzykuje, pogrywając sobie z tobą. – Chyba do pewnego stopnia jestem w stanie zrozumieć jego motywy. Skoro uważa, że zrujnowałam mu życie i twarz, może chce mnie podręczyć. – Te wiadomości nie robiły wrażenia fałszywych. Strzelanie do samochodu też nie wyglądało mi na żart. Tak samo miała sens pierwsza bomba w samochodzie. Wszystko to pasowało do prześladowania i zastraszania stopniowo przybierającego na sile. Ale po wysadzeniu Mamy Macaroni przestałem rozumieć, co jest grane. – Masz jakąś teorię? – Nie mam. Po prostu coś tu nie pasuje. – Myślisz, że to naśladowca? – Być może, ale chyba laboratorium kryminalistyczne zauważyłoby różnice w konstrukcji bomb, prawda? – Komandos umieścił teczki w mojej podręcznej kartotece. – Zwijamy się. Skoro mamy się włamać do Anthony’ego, to najlepiej zrobić to, zanim on zamknie sklep i wróci do domu. Złapałam bluzę i już prawie wyszłam z boksu, gdy zostałam cofnięta pociągnięciem za kitę. – Czego zapomniałaś? – spytał Komandos.
– Pomarańczy? – Broni. Westchnęłam, wyjęłam pistolet z szuflady i stanęłam bezradnie, nie wiedząc, co z nim począć. Kiedy już noszę broń, to w torebce, a moja torebka została upieczona razem z SUVem. Komandos zabrał pistolet, przycisnął mnie do siebie i wsunął mi broń za pasek jeansów z tyłu. – Niewygodnie – skrzywiłam się. – Będę miała od tego siniaki. Sięgnął i wyciągnął pistolet, i zanim zdałam sobie sprawę z tego, co robi, umieścił broń za paskiem z przodu, na moim biodrze. – Teraz lepiej? – Nie, ale wolę nie myśleć, gdzie go włożysz następnym razem, więc zostawmy go tam, gdzie jest. Zjechaliśmy na parking i Komandos skierował się do jednego z explorerów, zazwyczaj przeznaczonych dla załogi. – Mniej wpada w oko niż porsche – wyjaśnił. – Na wypadek gdybyśmy uruchomili jakiś alarm. Wsiedliśmy do samochodu i nie mogłam się usadowić z pistoletem wciśniętym w spodnie. – No nie mogę – poskarżyłam się. – Ten głupi pistolet jest za duży. Dźga mnie. Komandos zamknął oczy i wsparł się czołem o kierownicę. – Nie wierzę, że cię zatrudniłem. – Hej, to nie moja wina. Wybrałeś nieodpowiedni pistolet. – Okay. – Popatrzył na mnie, obracając nieco głowę. – Gdzie cię dźga? – Dźga mnie w... no wiesz. – Nie. Nie wiem. – W okolice łonowe. – W okolice łonowe? Widziałam, że stara się bardzo zapanować nad jakimiś uczuciami. Albo próbował ze wszystkich sił się nie roześmiać, albo mnie nie zadusić. – Dawaj pistolet – zażądał. Wyciągnęłam pistolet z portek i oddałam posłusznie.
Komandos położył go sobie na dłoni i się uśmiechnął. – Jest ciepły – stwierdził. Po czym schował broń do schowka na rękawiczki i włożył kluczyk w stacyjkę. – Jestem zwolniona? – Nie. Kobieta, która jest w stanie tak rozgrzać pistolet, jest warta tego, by trzymać ją blisko. Dwadzieścia minut później parkowaliśmy niedaleko domu Anthony’ego, po przeciwnej stronie ulicy. Komandos zgasił silnik i zadzwonił na domowy numer młodego Barroniego. Nikt nie odebrał. – Spróbuj zapukać – polecił mi. – Jak ktoś otworzy, powiedz, że jesteś harcerką i sprzedajesz ciasteczka, i rozmawiaj tak długo, póki cię nie zawołam. Wejdę od tyłu. Zaparkuję ulicę dalej. Wysiadłam i odprowadziłam wzrokiem odjeżdżającego explorera. Odczekałam chwilę, a potem przeszłam przez ulicę, pomaszerowałam do drzwi wejściowych Anthony’ego i zadzwoniłam. Nic. Zadzwoniłam raz jeszcze, wytężając słuch. Ze środka domu nie dobiegały żadne dźwięki. Nie słyszałam telewizora, szczekania psa czy kroków. Chciałam zadzwonić po raz trzeci, gdy drzwi otworzyły się nagle i Komandos gestem zaprosił mnie do środka. Poszłam z nim na piętro i metodycznie przeszukaliśmy cały dom. – Nie widzę żadnych dowodów na to, że mieszka tu ktoś jeszcze – stwierdził Komandos, gdy dotarliśmy do piwnicy. – Po prostu fatalnie. Żadnych podręczników budowy bomb, żadnych karabinów snajperskich, żadnej brudnej bielizny z wyhaftowanym „Spiro”. Byliśmy w kuchni i został nam tylko garaż. Wiedzieliśmy, że coś tam jest, bo Anthony nigdy nie parkował swojej fikuśnej vetty w garażu. Komandos wyciągnął pistolet, otworzył drzwi prowadzące do garażu i stanęliśmy przed ścianą pudeł. Cały garaż wypełniony był nigdy nieotwieranymi opakowaniami. Tostery, wentylatory, nakrętki, taśmy klejące, pistolety na gwoździe, wkrętarki... – Myślę, że ten dupek okrada swoich braci – powiedziałam Komandosowi.
– Chyba masz rację. Jakby porywał kontenery albo składował towar legalnie, byłoby tego więcej. To wygląda, jakby ładował do bagażnika to, co mu wpadnie w ręce za każdym razem, gdy wychodzi ze sklepu. Cofnęliśmy się, zamykając drzwi do garażu. Komandos spojrzał na zegarek. – Mamy już niewiele czasu. Zobaczymy, co ma w komputerze. Na parterze Anthony miał niewielki gabinet. Pod ścianami stały regały z wiśniowego drewna, ale Anthony nie zapełnił jeszcze półek książkami czy bibelotami. Biurko, również z wiśniowego drewna, było duże i w męskim stylu. Za nim stał fotel wyściełany czarną skórą, a na blacie telefon, komputer, klawiatura i mała drukareczka. Komandos usiadł na fotelu, włączył komputer i na ekranie pojawiły się rozmaite ikony. Komandos otworzył pocztę, przejrzał nowe wiadomości, wysłane i te w koszu, nie znalazł nic ciekawego. Anthony nie uprawiał zbyt ożywionej korespondencji. Przejrzeliśmy jego kontakty. Spiro nie figurował w książce adresowej. Komandos zamknął pocztę i uruchomił przeglądarkę. – Popatrzmy, gdzie surfuje – powiedział i otworzył zakładkę z historią stron. Wszystkie były pornograficzne. Zamknął przeglądarkę i popatrzył na rządek ikon. Otworzył album i zaczął przeglądać bibliotekę zdjęć. Było tam kilka fotek vetty, kilka domu i trzy zdjęcia z pogrzebu Mamy Macaroni. Jakość nie była najlepsza, ale i tak nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości co do tematu. Robił zdjęcia cycków Carol Zambelli. Zambelli dopiero co kupiła sobie nowe piersi i nie mogła zapiąć płaszcza na pogrzebie. Komandos wyłączył peceta. – Czas się stąd zbierać. Wyszliśmy tylnymi drzwiami i ścieżką rowerową dotarliśmy do ulicy. Wsiedliśmy do SUV-a, Komandos zawrócił i pojechaliśmy do biura. – Ta wycieczka nie usuwa Anthony’ego z kręgu podejrzeń, ale definitywnie umieszcza go na dalszym planie.
Wjechaliśmy na podziemny parking o piątej trzydzieści. – Masz pół godziny, żeby pojechać po Morellego. Dokąd go zabierasz? – Na obiad do moich rodziców. Na deser będzie tort weselny za dwieście dolarów. – No i czy nie jest miło? – Moja matka zakołysała trzymaną w ręku szklaneczką, a bursztynowy płyn zawirował, sięgając brzegów, niewiele brakowało, a wychlapałby się na obrus. – Tak jest cicho. Prawie mnie głowa nie boli. Stół w jadalni nie został rozłożony na pełną długość i pokój wydawał się dziwnie przestronny. Stół był zastawiony na pięć osób. Moja matka i ojciec siedzieli po jednej stronie, naprzeciwko babci, którą całkowicie zasłaniał trzypiętrowy tort weselny. – A tak się cieszyłam na przyjęcie – zwierzyła się nam babcia. – Jeśliby to zależało ode mnie, to i tak wyprawiłabym przyjęcie. Założę się, że nikt by nawet nie zauważył, że Valerie nie ma. Można by było wszystkim powiedzieć, że poszła do toalety. Mój ojciec i Morelli mieli na talerzach usypaną górę klopsików. Ja zaczęłam od razu od tortu. Moja matka wybrała płynną dietę. Nie wiedziałam, na co zdecydowała się babcia, bo nie było jej widać. – Valerie dzwoniła z Orlando i powiedziała, że Albertowi już się dużo lepiej oddycha, a ataki paniki nie są nawet w połowie tak ciężkie – poinformowała nas matka. Mój ojciec uśmiechnął się do siebie i wymamrotał po nosem coś, co brzmiało jak: „pieprzony geniusz”. – A jak Sally przyjął tę wiadomość? – spytałam matkę. – Pewnie się zmartwił. – Na początku tak, ale potem spytał, czy może dostać suknię ślubną. Chciał ją dopasować i nosić na scenie. Powiedział, że da mu to nowy wizerunek. – Trzeba mu to oddać, Sally zawsze ma jakieś pomysły – podsumowała babcia. – To bystrzak. Miałam w dłoni nóż do ciasta.
– Ktoś chce kawałek? – Taa. – Morelli podsunął mi talerzyk. – Wal. – Słyszałam, że twój garaż wyleciał w powietrze – zagadnęła go babcia. – Emma Rhinehart mówiła, że pruł w górę jak rakieta. Tak słyszała od swojego syna, Chestera. Chester rozwozi pizzę dla tej nowej restauracji przy Keene Street i akurat dostarczał zamówienie parę domów dalej. Mówił, że pojechał na skróty, alejką, a garaż wyleciał w powietrze jak rakieta. Zaraz przed nim. Mówił, że naprawdę się wystraszył, bo prawie rozjechał jednego gościa, który stał w alejce akurat za twoim domem. Mówił, że ten gość wyglądał, jakby mu się twarz stopiła. Jak z horroru czy coś. Popatrzyliśmy po sobie z Morellim, oboje tknięci tą samą myślą. Spiro. Godzinę później pomogłam Morellemu pokuśtykać do samochodu. Wcześniej zostawiłam buicka na podjeździe i poprosiłam jednego z okolicznych dzieciaków, żeby go popilnował. Załadowałam Morellego na tylne siedzenie, dałam dzieciakowi pięć dolarów i biegiem wróciłam do domu po moją porcję resztek z obiadu. Matka zapakowała mi trochę klopsików i teraz stała przed tortem. W jednej ręce miała pudełko, w drugiej nóż. – Ile chcesz? – spytała. Babcia stała tuż za nią. – Może lepiej ja ukroję? – zaproponowała. – Ty jesteś wstawiona. – Wcale nie – zaprzeczyła matka, starannie wymawiając słowa. Miała rację. Nie była wstawiona. Była nawalona jak okręt. – Powiem ci, potrzebujemy szczęścia, żeby po dzisiejszym dniu nie skończyć w programie Dr. Phila – stwierdziła babcia. – Ja lubię Dr. Phila. Jest słodki – powiedziała moja matka. – Nie miałabym nic przeciwko spędzeniu z nim chwilki, jeśli wiecie, co mam na myśli. – Ja wiem – zapewniła ją babcia. – I mam od tego ciarki. – To ile chcesz tego tortu? – spytała matka ponownie. – Chcesz cały?
– Nie możesz wziąć całego – wtrąciła się babcia. – Dostaniesz od tego cukrzycy. Ty i twoja matka zupełnie nad sobą nie panujecie. – Słucham?! – oburzyła się matka. – Nie panuję nad sobą? Powiedziałaś, że ja nad sobą nie panuję? Jestem królową samokontroli. Tylko spójrz na tę rodzinę. Mam córkę w Disney Worldzie z pysiowo-misiowym słodziakiem. Wnuczkę, która myśli, że jest koniem. Matkę, która myśli, że jest nastolatką. – Odwróciła się w moim kierunku. – I ty! Nawet nie wiem, od czego zacząć. – Nie jestem taka zła – zaprotestowałam słabo. – Postanowiłam przejąć kontrolę nad swoim życiem. Wprowadzam zmiany. – Jesteś chodzącą katastrofą – oznajmiła moja matka. – I zjadłaś siedem kawałków tortu. – Wcale nie. – Wcale tak. Jesteś ciastoholiczką. – Nie widzę w tym nic złego, że zachowuję się jak nastolatka – stwierdziła babcia. – To lepiej, niż gdybym zachowywała się jak staruszka. Może powinnam sobie zrobić cycki i wtedy mogłabym nosić seksowne ciuchy. – Dobry Boże – jęknęła matka i osuszyła szklaneczkę whisky. – I nie jestem ciastoholiczką – zaprzeczyłam. – Jem ciasto tylko przy jakiejś wyjątkowej okazji. – Jak poniedziałek, wtorek, środa... – Ty należysz do tych ludzi, którzy zajadają stres – oświadczyła babcia. – Widziałam o nich program w telewizji. Kiedy twoja matka się denerwuje, to prasuje i popija. A ty jesz ciasto. Nadużywasz ciasta. Musisz dołączyć do grupy wsparcia, jak Anonimowi Zjadacze Ciasta. Matka ukroiła sobie kawałek tortu. – Anonimowi Zjadacze Ciasta – powtórzyła. – To dobre. – Ugryzła kawałek tortu i umazała się kremem. – Masz krem na nosie – poinformowała ją babcia. – Wcale nie – odpowiedziała mama. – Wcale tak – zapewniła ją babcia. – Jesteś zalana w pesteczkę.
– Cofnij to – zażądała matka. Zebrała palcem krem z czubka tortu i chlapnęła nim w babcię. Biały glut wylądował babci na czole i zjechał po nosie. – Teraz ty też masz krem na nosie – oznajmiła. Babcia aż się zachłysnęła. Matka chlapnęła w nią kremem po raz kolejny. – Dość. – Babcia zmrużyła oczy ze złością. – Żryj piach i giń! – Zgarnęła trochę kremu i rozmazała go matce na twarzy. – Nic nie widzę! – wrzasnęła cienko matka. – Jestem ślepa! – Kołysała się nieporadnie, machając rękoma. Straciła równowagę i wpadła na stolik, prosto w tort. – Powiem ci, że to żałosne – podsumowała babcia, zwracając się do mnie. – Nie wiem, jak udało mi się wychować córkę, która nie ma pojęcia, na czym polega dobra walka. I popatrz tylko, wleciała w trzypiętrowy tort weselny. Kompletnie zmarnowała resztki. – Wyciągnęła rękę, żeby pomóc matce, a ta złapała babcię za ramię i pociągnęła na stół. – Zginiesz, starucho – zawołała. Babcia krzyknęła i spróbowała się wyrwać, ale nie mogła. Była śliska jak umazana łojem świnia, po łokcie w maślanym kremie. – Może powinnyście przestać, zanim komuś stanie się krzywda – podsunęłam niepewnie. – Może powinnaś pilnować własnego nosa – odpowiedziała mi babcia, wcierając tort we włosy swojej córki. – Czekaj, moment – odezwała się matka. – Stephanie nie dostała tortu. Obie zamarły i popatrzyły na mnie. – No to ile chcesz? – spytała matka po raz trzeci. – Tyle? – I rzuciła we mnie garścią ciasta. Odskoczyłam, żeby uniknąć ataku, ale nie dość szybko i dostałam prosto w pierś. Babcia trafiła mnie w skroń i zanim w ogóle zdążyłam się poruszyć, dołożyła mi raz jeszcze. Z salonu wyszedł mój ojciec. – Ki diabeł? – spytał. Plask, plask, plask. Trafiły w ojca. – Jezusie Maryjo – zawołał. – Odbiło wam kompletnie? To
całkiem dobry tort weselny. Wiecie, ile za niego zapłaciłem? Matka rzuciła ostatnim kawałkiem ciasta. Nie trafił w ojca, tylko w ścianę. Miałam krem we włosach, na rękach, koszulce, na twarzy i na jeansach. Popatrzyłam na talerz, ale po torcie nie zostało już nic. Aromat cukru, masła i wanilii był oszałamiający. Zgarnęłam palcem trochę ciasta zjeżdżającego po ścianie i wsadziłam do ust. Gdybym była tu sama, pewnie polizałabym ścianę. Moja matka miała rację. Byłam ciastoholiczką. – Rany, ale z tobą można się świetnie bawić, jak się napijesz – powiedziała babcia do matki. Matka rozejrzała się wokół siebie. – Myślisz, że to dlatego? – A ty myślisz, że byś to zrobiła na trzeźwo? – odpowiedziała pytaniem babcia. – Nie sądzę. Na trzeźwo jesteś strasznie sztywna, jakbyś miała kij w tyłku. – Dość tego, skończyłam z popijaniem – oświadczyła moja matka. Złapałam się na tym, że zlizuję ciasto z ramienia. – Może powinnam ograniczyć ciasto – dodałam. – Rzeczywiście czuję się nieco uzależniona. – Mamy umowę – podsumowała matka. – Ja nie popijam, ty nie jesz ciasta. Obie popatrzyłyśmy na babcię. – Ja tam z niczego nie rezygnuję – zastrzegła się od razu. Zabrałam moje klopsiki i poszłam do samochodu. Odpaliłam silnik, a Morelli przechylił się przez oparcie i obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. – Co, do diabła, ci się stało?! – Wojna na jedzenie. – Na tort weselny. – No. Morelli polizał mnie po karku i niechcący zjechałam z podjazdu i wycofałam samochód przez trawnik moich rodziców.
– Okay, niech ja sprawdzę, czy dobrze zrozumiałem – powiedział Morelli. – Rezygnujesz ze słodyczy? Siedzieliśmy przy stole w jego kuchni, jedząc późne śniadanie. – Jeśli coś zawiera cukier, to nie będę tego jeść – potwierdziłam. – A co z tymi płatkami, które masz przed sobą? – Moje ulubione. – W cukrowej polewie. Cholera. – No może mnie trochę wczoraj poniosło. Może przesadziłam, po tym jak Valerie nagle przybrała na wadze i Kloughn miał sny o tym, jak Val go dusi. I moja matka powiedziała, że zjadłam siedem kawałków weselnego tortu, choć ja właściwie nie pamiętam, żebym cokolwiek jadła. Chyba też przesadziła. Zadzwonił telefon Morellego. Odebrał i podał mi komórkę. – Twoja babcia. – Rany, ale wczoraj narobiłyśmy bałaganu – usłyszałam. – Będziemy musiały położyć nową tapetę w jadalni. Ale było warto. Twoja matka wstała dzisiaj rano i opróżniła kredens z butelek. No, ja ciągle mam jedną ukrytą w szafie, ale to się nie liczy, bo ja umiem pić. Nie należę do tych, co piją z nerwów, ja piję, bo lubię. W każdym razie twoja matka nie będzie pić tak długo, jak ty nie będziesz jeść cukru. Trzymasz się z daleka od cukru, prawda? – Całkowicie. Zero cukru. Oddałam telefon Morellemu i zajrzałam do szafki kuchennej. – Mamy jakieś płatki bez cukru? – Mamy bajgle i bułeczki maślane. Wcisnęłam bajgla do tostera i popijałam kawę. – Komandos uważa, że te bomby nie pasują do całości obrazu. – Zgadzam się. – Kiwnął głową. – Laski dwa razy sprawdzał raporty z laboratorium, żeby się upewnić, że nie mamy jakiegoś oportunisty w robocie. Zostawiłem mu wiadomość, żeby pogadał z Chesterem Rhinehartem. Jak na razie tylko Chester
widział Spira, jeśli nie liczyć ciebie. – No to jakie mamy plany na dzisiaj? Jak tam noga? – Noga dużo lepiej. Nie boli. I zeszła mi opuchlizna ze stopy. Rozległo się głośne pukanie do frontowych drzwi. Złapałam bajgla i poszłam sprawdzić, kto to. Za drzwiami stała Lula w jadowicie zielonym topie i elastycznych jeansach, ozdobionych kryształkami wzdłuż szwów. – Słyszałam o ślubie – powiedziała na powitanie. – Twoja matka pewnie ocipiała. Wyobraź sobie, że musisz dzwonić do tych wszystkich ludzi i mówić im, że mogą sobie sami iść na hamburgera jakby co. Ale jest i dobra strona, nie? Nie musiałaś tam paradować przebrana za bakłażan. – Tak jest lepiej dla wszystkich – podsumowałam. – Cholerna racja. Cieszę się, że tak myślisz. Nie chciałam, żebyś była zdołowana, bo potrzebuję pomocy. – O rany. – Tylko odrobinę. Wsparcia moralnego. Ale oczywiście możesz też mnie wesprzeć fizycznie, jak chcesz. Nie żebym spodziewała się, że ktoś będzie do nas strzelał czy coś. – Nie. Cokolwiek to jest, na mnie nie licz. – Nie mówisz poważnie. Widzę, że naprawdę tak nie myślisz. A gdzie Inspektor Seksowny? W kuchni? – Lula minęła mnie i poszła szukać Morellego. – Hej – ucieszyła się na jego widok. – Jak tam zwisa? Nie masz nic przeciwko, żebym na dzisiaj pożyczyła Stephanie? – Ma – wtrąciłam. – Mieliśmy coś razem robić... – Właściwie to dzisiaj jest Męski Dzień – powiedział Morelli. – Obiecałem chłopakom, że go razem spędzimy. – Spędzałeś czas z chłopakami wczoraj i przedwczoraj. – To byli chłopaki gliniarze, a ci są po prostu chłopaki chłopaki. Mój brat Tony i kuzyn Sęp. Przychodzą na mecz. – No i jakie masz szczęście, że wpadłam – powiedziała natychmiast Lula. – Nie będziesz musiała ukrywać się na górze, żeby nie zepsuć Męskiego Dnia. – Możesz z nami obejrzeć mecz – zaproponował Morelli. – Przecież to nie wieczór kawalerski. To tylko Tony i Sęp.
– Taa – prychnęła Lula. – Pewnie by się ucieszyli, mając kogoś, kto im doniesie pizzę i będzie otwierać piwo. – Chyba zrezygnuję z Męskiego Dnia – powiedziałam. – Ale dzięki za zaproszenie. – Złapałam kurtkę i poszłam za Lulą do firebirda. – Kogo szukamy? – Zamierzam raz jeszcze spróbować dorwać Williego Martina. I tym razem nie zamierzam zdejmować ciuchów. Przygwożdżę jego dupsko. – A on nie wyjechał z miasta? – To taki zarozumiały skurkowaniec. Myśli, że nic mu nie grozi. Myśli, że nikt go nie może tknąć. Cały czas siedzi w tym swoim biedniackim mieszkanku nad warsztatem. Moja przyjaciółka Laurene dostała od niego telefon w sprawach zawodowych. Uwierzysz? W poprzednim życiu Lula była prostytutką i nadal miała mnóstwo znajomości w tej branży. – Laurene nadal tam jest? – Nie. Willie jest zbyt skąpy, żeby zapłacić za całą noc. Zapłacił tylko za numerek. Przejechałyśmy miasto i skręciłyśmy w Stark. Lula zaparkowała przed wiadomym warsztatem. Obie popatrzyłyśmy w górę, w okna na drugim piętrze. – Masz broń? – spytała Lula. – Nie. – Paralizator? – Nie. – Kajdanki? – Nie. – No przysięgam, nie wiem, dlaczego cię w ogóle zabrałam. – Żebym dopilnowała, że się nie rozbierzesz – odparłam. – Ta, pewnie dlatego. Wysiadłyśmy z samochodu i weszłyśmy po schodach. Powietrze było tu zatęchłe, przesycone smrodem uryny i starych burgerów z frytkami. Dotarłyśmy do półpiętra i Lula zaczęła przygotowywać swój sprzęt. Pistolet za paskiem jeansów. Kajdanki w kieszeni. Paralizator za paskiem jeansów na plecach. Gaz pieprzowy w dłoni.
– A gdzie masz taser? – zainteresowałam się. – W torebce. – Pogrzebała chwilę w przepastnej torbie i wyciągnęła taser. – Nie miałam jeszcze okazji przetestować tego maleństwa, ale chyba wykombinuję, jak to działa. W końcu jakie to może być skomplikowane? – Gestem skierowała mnie w stronę drzwi. – No idź i zapukaj. – Ja? – Jak mnie zobaczy, to nie otworzy. Ja się tu schowam, z boku. Zobaczy chudą białą laskę, to się cały napali i otworzy. – Lepiej, żeby nie był zbyt napalony. – A tam, im bardziej napalony, tym lepiej. Będzie wolniej uciekał. Postaraj się, żeby postawił maszt. Zapukałam do drzwi i stanęłam tak, że Martin mógł mnie zobaczyć. Otworzył drzwi i obrzucił mnie spojrzeniem z góry na dół. – Nie wiem, co sprzedajesz, ale chyba chcę to kupić – stwierdził. – Rany, to dopiero oryginalny tekst – powiedziałam, wchodząc do mieszkania. – Pewnie długo się nad tym namyślałeś? – Że co? Odwróciłam się przodem do niego. Naprawdę był taki durny? Spojrzałam w jego oczy i doszłam do wniosku, że odpowiedź na to pytanie jest twierdząca. A straszne w tym było to, że przechytrzył Lulę poprzednim razem. Lepiej się za bardzo nad tym nie zastanawiać. Drzwi ciągle były otwarte i widziałam, jak Lula skrada się za plecami Martina. W jednej ręce miała gaz, w drugiej taser. – Szukam Andy’ego Bartoka. To jego mieszkanie, prawda? – spytałam. – To moje mieszkanie. I nie ma tu żadnego Andy’ego. Wiesz, kim jestem? Oglądasz football? – Nie. – Stanęłam tak, że oddzielała nas kanapa. – Nie lubię brutalnych sportów. – Ja lubię brutalne sporty – odezwała się Lula. – Lubię sport, który nazywa się „kopnij Williego Martina prosto w jego paskudną i otłuszczoną dupę”.
Martin odwrócił się w jej stronę. – Ty! Nie masz dość Williego Martina, co? Chyba przyszłaś po jeszcze. I patrzcie tylko, jaki mi przyniosłaś prezent, słodką białą dupkę. – Przyniosłam ci tylko bilet do pierdla – oznajmiła Lula. – Zamierzam zawlec twoje wstrętne tłuste dupsko do więzienia. – Nie mam tłustego tyłka – obruszył się Martin. Odwrócił się tak, żeby jej to udowodnić, i demonstracyjnie opuścił gatki. Był zwrócony przodem w moją stronę, więc załapałam się na demonstrację masztu. Lula miała widok na tyły i nie byłabym w stanie stwierdzić, czy zrobiła to specjalnie, czy może był to tylko odruch bezwarunkowy, ale strzeliła elektrodami tasera prosto w dupę Martina. Martin zwalił się z hukiem na podłogę, z gaciami opuszczonymi do kolan, i zaczął rzucać się jak ryba wyjęta z wody. – Zdejmij ten paluch ze spustu – wrzasnęłam do Luli. – Zabijesz go! – Ups! – zreflektowała się Lula. – Chyba jednak trzeba było poczytać tą instrukcję obsługi. Martin leżał na brzuchu, oddychając płytko. Miał dwa metry wzrostu i ważył jakieś sto czterdzieści kilo. Nie miałam pojęcia, jak Lula chce go zawlec do samochodu. – Ja go skuję, a ty podciągnij gacie – zarządziła Lula. – Niezła próba, ale to twoja imprezka. Ja się gaci nie dotykam. – Asystent łowcy nagród powinien słuchać poleceń. Rzuciłam jej wrogie spojrzenie. – Oczywiście ciebie to nie dotyczy – poprawiła się Lula szybko. – Bo ty nie jesteś oficjalną asystentką. Jesteś... – Przyjaciółką łowczyni nagród – podpowiedziałam jej. – No, właśnie. Przyjaciółką. To może ty go skujesz, a ja mu podciągnę gacie. – Może być. – Wzięłam od niej kajdanki. Skułam Martinowi ręce na plecach i cofnęłam się o krok. Lula stanęła nad nim okrakiem i szarpnięciem oderwała elektrody. Zanim zdołała podciągnąć mu majtki, była cała
spocona. – Zazwyczaj ściągam facetom gacie w dół – wyznała. – Dużo trudniej podciągnąć je w górę. Szczególnie gdy ma się do czynienia z odpowiednikiem stukilowego wora piasku. Willie otworzył oko i coś zagulgotał. – Ale będzie wkurwiony, jak się ocknie – oceniła Lula. – Coś mam wrażenie, że chcemy go wsadzić do samochodu, zanim do tego dojdzie. – Lepiej bym się czuła, jakbyś miała łańcuchy na kostki – mruknęłam. – Zapomniałam ich zabrać. Złapałam za jedną stopę, Lula za drugą, naparłyśmy z całej siły i udało nam się wywlec Martina przez próg. Wtedy uświadomiłyśmy sobie, że będziemy musiały skorzystać z rozklekotanej windy towarowej. – Pewnie jest całkiem w porządku. – Lula nacisnęła guzik. Zamknęłam drzwi do mieszkania Martina na klucz, powtarzając słowa Luli. Pewnie jest całkiem w porządku. Pewnie jest całkiem w porządku. Winda wjeżdżała do góry ze zgrzytem, piskiem i innymi metalicznymi dźwiękami. Widziałam, jak cała dygocze. – To tylko drugie piętro – powiedziała Lula bardziej do siebie niż do mnie. – Drugie piętro to nie tak wysoko, prawda? Pewnie można by skoczyć z drugiego piętra, gdyby było trzeba. Pamiętasz, jak spadłaś z tych schodów pożarowych? To było drugie piętro, prawda? – Właściwie pierwsze w momencie, w którym zaczął się swobodny lot w dół. – Ogłuszyło mnie i bolało jak wszyscy diabli. Otwarta kabina zatrzymała się dziesięć centymetrów poniżej poziomu piętra. Lula przez chwilę mocowała się z kratą i wreszcie otworzyła ją do połowy. – Ty ważysz najmniej – oceniła. – Ty wsiadaj pierwsza i zobaczymy, czy wytrzyma. Ostrożnie weszłam do okratowanej klatki. Zachybotała się lekko, ale wytrzymała.
Lula powolutku weszła za mną. – Widzisz, wszystko będzie dobrze – powiedziała, stając bardzo nieruchomo. – To jest winda twardzielka. Jakby ją odmalować, byłaby jak nowa. Winda jęknęła przeciągle i opadła pięć centymetrów. – Tylko tak dostosowuje się do obciążenia – zapewniła mnie Lula. – Jestem pewna, że wszystko jest w porządku. To naprawdę bezpieczna winda, teraz to widzę. Może jednak powinnyśmy wysiąść i zastanowić się, jaki mamy wybór. Lula zrobiła krok i winda runęła w dół, uderzając o ściany szybu, wyjąc i zgrzytając. Na wysokości pierwszego piętra podłoga uciekła nam spod nóg. Rąbnęłyśmy o ziemię na parterze i leżałyśmy ogłuszone, pozbawione tchu, a rdza sypała się nam na głowy jak rudy śnieg. – Kurwa mać – stęknęła Lula. – Popatrz na mnie i powiedz, czy sobie coś złamałam. Dźwignęłam się na czworaki i wypełzłam z windy. Była niedziela, więc warsztat pozostawał zamknięty, dzięki Bogu. Przynajmniej nie miałyśmy publiki. Poza tym chłopcy z warsztatu raczej nie pomogliby nam w ujęciu Martina. Lula wypełzła za mną i stanęła ostrożnie. – Czuję się, jakby mnie ciężarówka przejechała – stwierdziła. – To był głupi pomysł z tą windą. Powinnaś powstrzymywać mnie przed robieniem głupich rzeczy. Spróbowałam otrzepać jeansy z czerwonego pyłu, ale trzymał się jak przylepiony. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć – popatrzyłam na Lulę – ale twój NS nadal jest na drugim piętrze.
TRZYNAŚCIE Będziemy musiały znieść Williego po schodach – powiedziała Lula. – Jest już w kajdankach, teraz już nie odpuszczę. – Nie damy rady go znieść. Jest za ciężki. – No to go zwleczemy. Trochę się pewnie poobija, ale powiemy, że go sprowadzałyśmy i się poślizgnął. To się przecież zdarza, nie? Mnóstwo ludzi spada ze schodów, cały czas. Popatrz na nas, dopiero co spadłyśmy z windą i czy się skarżymy? Stałyśmy tuż obok ręcznego wózka załadowanego oponami. – Słuchaj, a może skorzystamy z tego wózka – zaproponowałam. – Możemy przypiąć Martina jak na przykład lodówkę. I tak nie będzie łatwo go ściągnąć na dół, ale przynajmniej mu czaszka nie pęknie. – To jest dobry pomysł – uznała Lula. – Właśnie miałam na niego wpaść. Zdjęłyśmy opony i wniosłyśmy wózek na górę. Martin nadal nie doszedł do siebie. Ślinił się i wzrok miał zamglony, ale oddychał już normalnie, miał otwarte oboje oczu. Położyłyśmy wózek na podłodze i wtoczyłyśmy na niego Martina. Przyniosłam na górę jakieś dziesięć metrów pasów, którymi teraz obwiązałyśmy Williego tak, że wyglądał jak mumia. Wreszcie wspólnym wysiłkiem ustawiłyśmy wózek w pionie. – Teraz zjedziemy z nim ostrożnie na dół, po jednym stopniu na raz – pouczyłam Lulę. – Obie złapiemy za wózek i powinnyśmy dać radę. Zanim dotarłyśmy do pierwszego piętra, byłyśmy mokre od potu. Ręce miałam obtarte, plecy bolały mnie jak nigdy w życiu. Zatrzymałyśmy się, żeby odetchnąć, i zobaczyłam, jak Martin porusza palcami. To nie był dobry znak. Nie chciałam, żeby się uwolnił, kiedy będziemy na schodach. – Musimy się pośpieszyć – powiedziałam do Luli. – On
dochodzi do siebie. – Ja też dochodzę do siebie – odpowiedziała Lula. – Mam atak serca i chyba dostałam przepukliny. I popatrz tylko... złamałam paznokieć. A to był mój najlepszy paznokieć. To był ten, który miał gwiazdki i paski. Ustawiłyśmy wózek tak, żeby zjechać z kolejnego stopnia, a wtedy Martin obrócił głowę i popatrzył mi prosto w oczy. – Co do... – zaczął i kompletnie mu odbiło. Zaczął wrzeszczeć i szarpać się w pasach. W oczach miał obłęd, a na czole wyskoczyły mu grube żyły. Z trudem udawało mi się jakoś utrzymać wózek. Patrzyłam, jak pasy na wysokości piersi Martina powoli zaczynają się rozluźniać. – Paralizator! – wrzasnęłam do Luli. – Potraktuj go paralizatorem! Nie utrzymam go, jeśli będzie tak się szarpał. Lula sięgnęła do tyłu, za pasek od spodni, ale paralizatora tam nie było. – Musiał wypaść, kiedy winda się rozbiła – stwierdziła. – Zrób coś! Pasy puszczają! Zastrzel go! Potraktuj go prądem! Kopnij go w jaja! ZRÓB COŚ! COKOLWIEK! – Mam gaz! – odpowiedziała Lula. – Cofnij się! Zagazuję go! – NIE! – krzyknęłam cienko w panice. – Nie gaz na klatce schodowej! – W porządku, mam go mnóstwo – uspokoiła mnie Lula. I psiknęła. Nagle miałam twarz w chmurze gazu pieprzowego. Martin wrzasnął wściekle i szarpnięciem wyrwał wózek z naszych rąk. Nic nie widziałam i dławiłam się jak szalona. Słyszałam, jak wózek zjeżdża po schodach niczym tobogan. Potem coś zaszurało na parterze, otworzyły się jakieś drzwi i nagle na schodach zapadła cisza. Na piętrze Lula i ja spazmatycznie walczyłyśmy o oddech, próbując na ślepo wymacać drogę ucieczki od chmury kropelek, która ciągle wisiała w powietrzu. Na dole potknęłyśmy się o pusty wózek. Przepchnęłyśmy się przez drzwi i stanęłyśmy, zgięte wpół, zapłakane i zasmarkane, czekając, aż zmniejszy się nam produkcja śluzu. – Chyba ten gaz to nie był najlepszy pomysł – powiedziała w końcu Lula.
Wysmarkałam nos w koszulkę i mruganiem próbowałam przywrócić sobie wzrok. Bałam się dotknąć oczu rękoma, bo mógł na nich pozostać jakiś osad z gazu. Martina nie było nigdzie widać, została po nim sterta pasów na chodniku. – Nie wyglądasz najlepiej – stwierdziła Lula. – Cała jesteś czerwona i masz plamy. Ja pewnie też jestem czerwona i mam plamy, ale ja mam lepszą cerę. Ty masz taką ciastowato-białą, która wygląda dobrze po tym, jak zrobisz maseczkę, a potem makijaż. Mrużyłyśmy oczy, bo żadna nie była w stanie całkiem ich otworzyć. Gardło palił mi ogień i chyba zmieniłam się w fabrykę śluzu. – Muszę umyć ręce i twarz – oświadczyłam. – Muszę zmyć to coś. Wsiadłyśmy do firebirda i Lula w tempie ślimaczym pojechała przez Stark i Olden. Zawróciła na Olden i jakoś firebird sam dojechał do McDonalda. Zaparkowałyśmy i powlekłyśmy się do toalety dla pań. Wsadziłam pod kran całą głowę. Umyłam twarz, ręce i nawet włosy, które potem wysuszyłam pod suszarką do rąk. – Przerażasz mnie trochę – powiedziała Lula. – Jesteś białą kobietą z afro. Miałam to gdzieś. Wyszłam z toalety i kupiłam sobie cheeseburgera, frytki i butelkę wody. Lula usiadła naprzeciwko. Miała przed sobą górę jedzenia i galon coli. – Co z tobą? – spytała. – Gdzie masz napój? Gdzie masz ciastko? Musisz wziąć ciastko, jak tu przychodzisz. – Żadnej coli i ciastek. Odstawiłam cukier. – A ciasto? Albo pączki? – Żadnego ciasta. Ani pączków. – Tak nie wolno. Musisz jeść ciasta i pączki. To ci poprawia nastrój. Redukuje stres. Nie będziesz jadła tortów i pączków, to cała się poblokujesz. – Zawarłam umowę z matką. Ona odstawia flaszkę, ja cukier. – To fatalny układ. Nie radzisz sobie z odstawieniem. Jesteś jak wielki pączek z dżemem. Wystarczy nacisnąć i cały dżem
wylatuje. Jak nie pozwolisz mu wylecieć tam, gdzie będzie chciał, to musisz znaleźć jakieś inne miejsce. Pamiętasz, co było, gdy twoje życie miłosne było całkiem do dupy i nie miałaś z kim sobie poużywać? Zjadałaś całe torby batoników. Kompensujesz sobie, taka jesteś. Niektórzy ludzie umieją zatrzymać swój dżem wewnątrz, ale nie ty. Twój dżem gdzieś się musi wycisnąć. – Przestań gadać o pączkach. Od tego robię się głodna. – Widzisz, i o tym właśnie mówię. Ty należysz do tych głodnych ludzi. Pozbawisz się ciasta, to będziesz chciała zjeść coś innego. Wsadziłam do ust kilka frytek i uniosłam brew. – Ty wiesz, o czym mówię – stwierdziła Lula. – Lepiej bądź ostrożna albo Inspektor Seksowny skończy na pogotowiu. A teraz jeszcze pracujesz dla Komandosa. Jak się powstrzymasz, żeby nie posmakować? Jak dla mnie, to on cały jest jednym wielkim seksownym pączkiem. – Co zamierzasz zrobić z Williem Martinem? – Nie wiem. Muszę się zastanowić. Zgarnięcie go z mieszkania chyba mi nie wychodzi. – A on ma pracę? – Ta, pracuje w nocy, kradnie samochody i porywa ciężarówki z towarem. Osuszyłam butelkę wody i wywaliłam śmieci. – Muszę wracać do domu Morellego i się przebrać. Zadzwoń, jak już wymyślisz, co z Martinem. – Znaczy, że pojedziesz ze mną jeszcze raz? – Taa. – I kto by pomyślał. Prawda była taka, że najwyraźniej zawód łowcy nagród nie był przyczyną moich problemów. Co więcej, mógł być ich rozwiązaniem. Przynajmniej nauczyłam się, jak przetrwać, i kiedy kłopoty podążały za mną do domu, nie pękałam. Nigdy nie będę Komandosem, ale nie byłam też Panną Ofiarą. Przed domem Morellego stało kilka samochodów. – Na pewno chcesz tam wejść? – spytała Lula. – Wygląda na
to, że Męski Dzień jeszcze się nie skończył. – Wszystko mi jedno, jaki to dzień. Jestem zmęczona. Chcę wziąć prysznic, przebrać się w czyste ciuchy i zalec na kanapie. Powlokłam się do domu i zobaczyłam pięciu facetów wpatrzonych w telewizor. Wszystkich znałam. Sęp, Tony, Joe, Stanley Skulnik i Ray Daily. Wokół walały się pudełka po pizzy, pudełka po pączkach, papierki po batonikach, na stoliku od kawy stały butelki z piwem i leżały torebki chipsów. Bob spał jak nieżywy na podłodze obok Morellego. Na nosie miał pomarańczowy pył z chrupek, a na uchu czerwoną kulkę dżemu. Poza Bobem nikt nie odrywał wzroku od ekranu. Kiedy weszłam, wszyscy odwrócili się i popatrzyli na mnie. – Jak leci? – powiedział Sęp. – Nieźle wyglądasz – powiedział Stanley. – Siemka – powiedział Tony. – Kupa lat – powiedział Ray. A potem wszyscy wrócili do oglądania meczu. Miałam piekielną fryzurę, wysmarkałam nos w koszulkę, cała byłam brudna od rdzy, w jeansach ziała dziura, a w dłoni trzymałam rolkę papieru toaletowego z McDonalda i nikt nie zwrócił uwagi. Nie żeby mnie to zaskoczyło. W końcu to byli chłopcy z Grajdoła, a w telewizji leciał mecz. Tylko Morelli patrzył na mnie dalej, kiedy pozostali już się odwrócili. – Spadłam z windą w dół szybu, zostałam potraktowana gazem pieprzowym – wyjaśniłam. – Papier toaletowy zgarnęłam w Macu. – Wszystko w porządku? Kiwnęłam głową. – Możesz mi podać zimne piwo? Weszłam pod prysznic i stałam tak, póki nie skończyła się ciepła woda. Ubrałam się w dresy Morellego, wysuszyłam włosy i wczołgałam się do łóżka. Kiedy się obudziłam, dochodziła siódma. Dom pogrążony był w ciszy. Podreptałam do łazienki, spojrzałam w lustro i uświadomiłam sobie, że mam
kartkę przyczepioną do koszulki. „Wyszedłem coś zjeść z Tonym i Sępem. Nie chciałem Cię budzić. Zadzwoń na komórkę, jak mam coś przywieźć do domu. W lodówce masz resztkę pizzy”. Najwyraźniej Męski Dzien zmienił się w Męską Noc. Poczłapałam na dół, zjadłam zimną pizzę i spłukałam ją budweiserem. Sprawdziłam pudełko z pączkami. Zostały trzy. Westchnęłam. Miałam ochotę na pączka. Pokręciłam się po kuchni. Wykończyłam paczkę chipsów. Wypiłam kolejnego budweisera. Nie mogłam przestać myśleć o pączkach. To był tylko jeden cholerny dzień, wytknęłam sobie w duchu. Z pewnością mogę przetrwać jeden parszywy dzień bez pączka. Poszłam do salonu i pilotem włączyłam telewizor. Poprzerzucałam kanały. Nie mogłam się skupić. Prześladowały mnie pączki. Wpadłam do kuchni, złapałam pączki i wrzuciłam je do śmieci. Pokręciłam się w kółko i wyciągnęłam pączki ze śmieci. Wepchnęłam je do odpływu w zlewie i uruchomiłam młynek. Wpatrywałam się w pusty odpływ. Żadnych pączków. Nie mogłam uwierzyć, że musiałam zmielić pączki. Byłam żałosna. Wróciłam do pokoju i ponownie próbowałam oglądać telewizję. Nic nie przykuło mojej uwagi. Byłam niespokojna. Wielki Błękit parkował przy krawężniku, ale nie miałam dokąd pojechać. To była niedzielna noc. Centrum handlowe zostało zamknięte. Nie byłam w nastroju do odwiedzin u rodziców. Zresztą i tak nie powinnam jeździć Wielkim Błękitem. Stał tu przecież niezabezpieczony. Kilka minut po dziewiątej Morelli wkuśtykał na swoich kulach. – Wyglądasz lepiej – powiedział. – Byłaś kompletnie wyłączona, jak wychodziłem. Chyba upadek z windą jest wyczerpujący. Dostałaś swojego zbiega? – Nie. Uciekł. Morelli uśmiechnął się szeroko. – Nie powinnaś im na to pozwalać. – Przegapiłam coś ważnego? – W sumie tak. Dzwonił Laski. Dzisiaj w tym niewielkim
lasku przy Stark odnaleziono cztery ciała zakopane w płytkich grobach. Jakieś dzieciaki natknęły się na zwłoki. Ponoć szukały psa, ale moim zdaniem szukały miejsca, żeby palić trawę. – Morelli opuścił się na kanapę. – Laski mówi, że rozkład ciał był daleko posunięty, ale znaleźli sygnety i klamry pasów. Żadne zwłoki nie zostały jeszcze oficjalnie zidentyfikowane, ale Laski jest pewien, że jeden z trupów to Barroni. Miał klamrę od pasa z inicjałami w dniu, kiedy zniknął, no i obrączka pasuje do opisu, jaki podała nam jego żona. Usiadłam obok niego. – To takie smutne. Jakoś miałam nadzieję, że oni nagle się pojawią. Laski już wie, jak zginęli? – Od kuli. Kilka postrzałów. W pierś, jakby stali jeden obok drugiego i ktoś ich ostrzelał, zupełnie jak w filmach o Alu Caponem. – Co z samochodami? – Laski mówi, że do lasku prowadzi droga gruntowa. Głównie korzystają z niej dzieciaki w poszukiwaniu prywatności, z takich czy innych powodów. Można więc tam było dojechać. Ale żadnego samochodu nie znaleziono. – Mam profile tych czterech zaginionych. Próbowałam to jakoś wszystko sklecić do kupy. I miałam wrażenie, że Anthony Barroni i Spiro biorą w tym jakoś udział. Teraz nie jestem już taka pewna. Może jedynym celem Spira jest sterroryzowanie mnie, a w końcu zamordowanie? Może jest samotnym wilkiem i z nikim nie pracuje. To by poniekąd wyjaśniało, dlaczego nikt go nie widział. – Teraz już mamy jego rysopis. Świadek potwierdził, że Spiro, albo przynajmniej ktoś z twarzą w bliznach, był widziany w okolicy garażu w chwili wybuchu. Nie wiem, co ci powiedzieć o tych znalezionych nieboszczykach. Ale mnie wychodzi na to, że ktoś zwołał spotkanie i dokonał egzekucji. – Musieliby znać strzelającego – uznałam. – Jakoś nie wierzę, że wsiedli do samochodów i pojechali na spotkanie w okolicach Stark na prośbę nieznajomego. – Zgadzam się, ale nie wiemy, jakiego rodzaju to była znajomość. Może tak naprawdę nie była to znajomość, tylko
coś kompletnie z innej bajki, na przykład szantaż. I szantażysta postanowił zakończyć sprawy w ten sposób. – Myślisz, że tak właśnie było? – Nie. Myślę, że się znali wszyscy i że był jeszcze piąty członek tej grupy, który miał swój własny plan. – Wszyscy byli w tej samej jednostce w Forcie Dix. Morelli odwrócił się i popatrzył na mnie z zainteresowaniem. – Odkryłaś to? – Tak. – Znaczy, że jesteś nie tylko superatrakcyjna, ale i bystra? – Myślisz, że jestem superatrakcyjna? Morelli trzymał dłoń pod moją koszulką i manipulował przy staniku. – Cukiereczku, nie mieszkam z tobą dla twoich zdolności kulinarnych. Popatrzyłam na niego wrogo. – Mówisz mi, że jestem tu dla seksu? Morelli koncentrował się na tym, żeby mnie rozebrać, i nie zwracał większej uwagi na ton mojego głosu. – Taa, seks jest fantastyczny. – A co z przyjaźnią, ze wzajemnym towarzystwem, z relacją między nami? Morelli zaprzestał na chwilę swoich wysiłków mających na celu pozbawienie mnie stanika. – Ło-ho, powiedziałem coś głupiego? – Tak. Powiedziałeś, że jestem tu dla seksu. – Nie miałem tego na myśli. – Miałeś! Jeśli o mnie chodzi, to tylko o tym myślisz! – Odpuść mi trochę – jęknął Morelli. – Mam złamaną nogę. Siedzę tu całymi dniami, jem żelki i myślę o tobie nago. To robią faceci, kiedy sobie złamią nogę. – Ty tak robiłeś, zanim złamałeś nogę. – O rany – westchnął Morelli. – To nie jest kolejna dyskusja o problemach? Nienawidzę takich dyskusji. – A jak z jakiegoś powodu nie moglibyśmy uprawiać seksu, to co? Nadal byś mnie kochał? – Tak, ale nie tak bardzo.
– Co to za odpowiedź?! To nie jest właściwa odpowiedź. No dobrze, wiedziałam doskonale, że odpowiedź nie była serio, i wcale nie uważałam, że mój związek z Morellim sprowadzał się jedynie do seksu, ale nie mogłam przestać świrować. Poderwałam się, machałam rękami i wrzeszczałam. Zazwyczaj to była rola Morellego, a tu proszę, nakręcałam się do kompletnego obłędu, pędziłam na oślep jednokierunkową ulicą, która prowadziła donikąd. Podejrzewałam, że tu w grę wchodziła pączkowa teoria Luli. Pączek był pełen dżemu i cały ten dżem wyłaził w niewłaściwych miejscach. I jakby tego było mało, zaczynałam być podniecona. Kiedy tak wrzeszczałam, że Morellemu tylko seks w głowie, to sama nie mogłam myśleć o niczym innym. – Czy możemy kontynuować w sypialni – poprosił Morelli. – Moja noga chce do łóżka. – Jasne – zgodziłam się szybko. – Niektóre części mnie też chcą do łóżka. Byłam umyta, uczesana, ubrana i gotowa do pracy. Wypiłam dwa kubki kawy i zjadłam bułkę. Dochodziła ósma rano. Morelli nadal leżał w łóżku. – Hej – zagadnęłam go. – Co z tobą? Zawsze jesteś takim rannym ptaszkiem. – Mmhmm – mruknął Morelli z poduszką na twarzy. – Zmęczony. – Jak możesz być zmęczony?! Jest ósma! Czas wstawać! Wychodzę. Nie chcesz mnie pocałować na do widzenia? Nic. Ani słowa odpowiedzi. Ściągnęłam z niego kołdrę i zostawiłam go tak, leżącego w całej swojej nagiej wspaniałości. Ani drgnął. Usiadłam na łóżku obok niego. – Joe? – Myślałem, że idziesz do pracy. – Wyglądasz bardzo seksownie... no może poza Panem Przyjemniaczkiem, który wygląda na śpiącego. – On nie śpi, Steph. Zapadł w śpiączkę. Budziłaś go
regularnie co dwie godziny i teraz umarł. – Umarł?! – No może nie umarł, ale na pewno szybko nie wstanie na tańce. Możesz spokojnie iść do pracy. Wyprowadziłaś Boba? – Wyprowadziłam Boba. Nakarmiłam Boba. Posprzątałam salon i kuchnię. – Kocham cię – powiedział Morelli spod poduszki. – Ja ciebie też l-l-lubię. – CHOLERA. Zeszłam na dół i zatrzymałam się w drzwiach wyjściowych, patrząc na Wielki Błękit. Pewnie był absolutnie bezpieczny, ale jakoś nie chciałam ryzykować. Bob stanął obok mnie. – Muszę dostać się do pracy – powiedziałam do niego. – Mogłabym zadzwonić po Komandosa, ale ostatnio jak jestem z nim w samochodzie, to czuję się jak na randce, a to jakoś nie przystoi, żebym zaczynała randkę tutaj. Lula pewnie jeszcze nie wstała. – Cofnęłam się do kuchni i zadzwoniłam do moich rodziców. – Potrzebuję podwózki do pracy. Możesz przyjechać po mnie, albo może tata? – Twój ojciec po ciebie przyjedzie – zadecydowała mama. – I tak dzisiaj jeździ taksówką. Nadal nie jesz słodyczy? – Tak. A ty jak dajesz radę? – Jest cudownie. Nie mam w ogóle potrzeby sobie golnąć, jak już całe to wesele jest za nami, a Valerie w Disney Worldzie. Bosko. Moja matka nie musi popijać, a ja tak bardzo chcę pączków, że doprowadziłam Pana Przyjemniaczka do stanu bliskiego śmierci. Tata pojawił się dziesięć minut później. – Co jest nie tak z buickiem? – spytał. – Zepsuty. – Pomyślałem, że pewnie boisz się, że ktoś w nim podłożył bombę. – No. To też. Kiedy przyjechałam do pracy, Komandos na mnie czekał. Siedział w moim boksie, rozparty na dodatkowym krześle, i przeglądał materiały na temat Gormana, Lazara, Barroniego
i Runiona. Na biurku leżał nowy telefon, nowy elektroniczny klucz i mój sig. Pistolet był w kaburze przypinanej do paska. – Znaleźli ich – powiedziałam na dzień dobry. – Słyszałem. Jak przyjechałaś do pracy? – Z tatą. – Na dole stoi przygotowany dla ciebie motor. Jak go zaparkujesz w ogólnie dostępnym miejscu, to obejrzyj dokładnie, zanim na niego wsiądziesz. Ciężko zaminować motocykl, ale i tak musisz być ostrożna. Kluczyk jest przyczepiony do pozostałych. Jeśli chodzi o kwestie służbowe, to Gorman został znaleziony, więc sprawa jest zamknięta. Ale jeśli nadal uważasz, że coś łączy tych zamordowanych facetów i twojego prześladowcę, i chcesz korzystać z zasobów biura, żeby kontynuować poszukiwania, to masz moje pozwolenie. Popatrzyłam na tackę dokumentów przychodzących i aż westchnęłam w proteście. Zleceń było pełno. Komandos powiódł wzrokiem za moim spojrzeniem. – Będziesz musiała jakoś podzielić swój czas i część z tego załatwić. Wyszukujesz informacje dla wszystkich w budynku, w tym dla mnie. Wstał i wyminął mnie, przez moment dotykając mnie całym ciałem. Poczułam, jak w piersi wzbiera mi fala pożądania, a potem pędzi w dół. – Co? – zapytał Komandos. – Nic nie mówiłam. – Jęknęłaś. – Myślałam o maślanych ciastkach. Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę. – Całe rano będę u siebie w biurze – powiedział Komandos. – Daj mi znać, jak będziesz czegoś potrzebować. O rany. Przejrzałam zlecenia, które pojawiły się w czasie weekendu. Trzy od Komandosa. Zamierzałam zająć się nimi najpierw. Był szefem. I był seksowny. Jedno od kogoś o nazwisku Alvarez. Komandos zlecił typowe wyszukiwania, nic szczególnego, miałam je z głowy jeszcze przed południem. Zdecydowałam, że załatwię jeszcze zlecenie Alvareza i dwa Rodrigueza, a potem
zobaczę, co uda mi się znaleźć na temat Fortu Dix. Przeszukałam kuchnię, ale nie znalazłam nic inspirującego do jedzenia. Poprzestałam więc znów na indyku i zabrałam jedzenie do boksu, razem z butelką wody. Zjadłam, załatwiłam zlecenia Alvareza i Rodrigueza i zaczęłam szukać informacji na temat Fortu Dix. Zadzwoniłam do mojej matki, Morellego, Luli i Valerie, podając im nowy numer komórki. Valerie była w Magicznym Królestwie, poinformowała mnie, że wracają do domu w przyszłym tygodniu. Podoba im się Floryda, ale dziewczynki tęsknią za przyjaciółmi, a Albert dostał pokrzywki, gdy podszedł do niego dwumetrowy Puchatek. Lula nie odbierała, więc zostawiłam wiadomość. Morelli nie odbierał. Zostawiłam wiadomość. Moja matka zaprosiła mnie na obiad. Odmówiłam. Komandos ponownie zajrzał do mojego boksu dopiero po południu. Chodziłam w tę i z powrotem. Myślałam tylko o tym, jak bardzo potrzebuję zjeść ciasteczko. – Dziecino, wyglądasz mi na nieco spiętą – ocenił Komandos. – Powinienem o czymś wiedzieć? – Odstawiłam cukier. Zrezygnowałam z deserów i teraz nieustannie myślę o słodyczach. – To była prawda jakieś pięć minut temu. Teraz, gdy Komandos stał obok, myślałam, że ciastko to nie jest to, na co naprawdę mam ochotę. – Może pomogę ci przestać myśleć o pączkach – zaproponował. Otworzyłam usta i chyba nawet pociekło z nich trochę śliny. – Czy Silvio pokazał ci, jak przeszukiwać gazety? – Nie. – Siadaj, pokażę ci, jak korzystać z odpowiedniego programu. To dość żmudne, ale dzięki temu uzyskasz mnóstwo informacji. Powinnaś przejrzeć archiwa lokalnej gazety i sprawdzić, co złego wydarzyło się w czasie, gdy naszych czterech delikwentów służyło w Forcie Dix. Poszukać jakichś nierozwiązanych zabójstw, seryjnych morderstw, dużych kradzieży albo serii włamań. – Morelli uważa, że zamieszanych w to było pięciu ludzi. Początkowo uważałam, że piątym jest Anthony Barroni, ale
teraz już nie jestem taka pewna. Można tu jakoś wyszukać listę tych, którzy służyli w tej samej jednostce? – Nie, do tych danych nie mamy dostępu. Mógłbym komuś zapłacić, żeby się tam włamał, ale wolałbym tego nie robić. Bezpieczniej będzie, jeśli tę kwestię załatwi Morelli. Słyszałam, co mówił, ale słowa nie miały żadnego znaczenia. Mój mózg bez reszty wypełniały myśli o nagim i spoconym Komandosie. – Słonko – uśmiechnął się – patrzysz na mnie, jakbym był przekąską. – Potrzebuję pączka – poskarżyłam się. – Naprawdę, naprawdę potrzebuję zjeść pączka. – No tak, to by było moje kolejne przypuszczenie. – Jutro poczuję się lepiej. Pozbędę się cukru z organizmu. Przestanę mieć taką wściekłą ochotę na słodycze. – Usiadłam przodem do komputera. – Jak mam to zrobić? Komandos przyciągnął sobie krzesło. Jego noga oparła się o moją, a kiedy się pochylił do klawiatury, siedzieliśmy bark w bark, jego ramię muskało moją pierś, gdy stukał w klawisze. Był ciepły i pachniał smakowicie. Wiedziałam, że mam szkliste spojrzenie, i obawiałam się, że zaczęłam już dyszeć. – Powinnaś robić notatki. Będziesz musiała zapamiętać kilka haseł – zwrócił mi uwagę. Weź się w garść, nakazałam sobie w duchu. Nie możesz tu na niego wskoczyć. Kamery cię widzą, a boks nie ma drzwi. No i jest jeszcze Morelli. Mieszkałam z Morellim. Byłoby bardzo nie w porządku mieszkać z Morellim i bzykać Komandosa. I, do diabła, co ze mną było nie tak, że potrzebowałam dwóch mężczyzn? Szczególnie że drugim był Komandos. Od czasu pamiętnej rozmowy o małżeństwie moja wyobraźnia nie ustawała w wymyślaniu kolejnych mrocznych sekretów Komandosa. Wiedziałam, że nie chodzi o zabijanie ludzi, bo to nie była żadna tajemnica. Wiedziałam, że nie był gejem. I to z pierwszej ręki. Wspomnienie wywołało kolejną falę żaru, z trudem powstrzymałam się od wiercenia na krześle. Może miał koszmarne dzieciństwo? Albo tak bardzo złamane serce, że nic
nie było w stanie mu pomóc? – Ziemia do Stephanie – odezwał się nagle Komandos. Popatrzyłam na niego nieprzytomnie i oblizałam wargi. – Będę musiał odłączyć kamerę bezpieczeństwa w twoim boksie – stwierdził. – Właśnie słyszałem, jak w centrum monitoringu wszyscy głośno wciągają powietrze, gdy oblizałaś wargi. Jestem pewien, że gdyby którakolwiek z kamer pokazała doskonałe ujęcia z morderstwa przy użyciu siekiery, to i tak nikt nie zauważy, jeśli będziesz tu siedzieć. – Podpisał zlecenie na wyszukiwanie, które uruchomił, zapisał mi w notesie instrukcję korzystania z programu i hasła, a potem wstał. – Chodź, pojedziemy w teren – powiedział. – Chcę zobaczyć, gdzie znaleziono te ciała. Doszłam do wniosku, że wycieczka zapowiadała się wystarczająco ponuro, żeby odwrócić moją uwagę od pączków. Wstałam i przypięłam komórkę do jeansów, włożyłam klucze z pilotem do kieszeni i zapatrzyłam się na pistolet. Kabura była przypinana do paska, a ja nie nosiłam paska. – Nie mam paska – zwróciłam uwagę Komandosowi. – Ella przygotowała dla ciebie jakieś ubrania, są w moim mieszkaniu. Przymierz. Jestem pewien, że pasek też się tam znajdzie. Spotkamy się przy samochodzie. Muszę pogadać z Czołgiem. Pojechałam windą na najwyższe piętro. Mieszkałam tu przez jakiś czas, nie tak dawno, więc doskonale znałam rozkład mieszkania. Otworzyłam drzwi kluczem, który dostałam od Komandosa, i weszłam do środka. Otoczył mnie znajomy chłód i spokój. Meble były wygodne, o prostych liniach i kolorach ziemi, mieszkanie niewątpliwie miało męski charakter, ale bez przesady. Na szafce w przedpokoju stały świeże kwiaty. Szczerze wątpiłam, czy Komandos choć raz je zauważył, ale Elli się podobały. Stanowiły część jej planów ucywilizowania Komandosa i uczynienia jego życia przyjemniejszym. Wrzuciłam moje klucze do srebrnego naczynia obok kwiatów. Przeszłam do garderoby i znalazłam moje ubrania wyłożone na niskiej, obitej czarną skórą ławce. Dwie czarne bluzki koszulowe, dwie pary czarnych bojówek, czarny pasek,
czarna wiatrówka, czarna bluza i czarna czapeczka z daszkiem. Zapowiadało się na to, że będę wyglądać jak mini-Komandos. Założyłam spodnie. Idealne. Ella najwyraźniej pamiętała, jaki noszę rozmiar, z okresu, gdy tu mieszkałam. Wsunęłam pasek w szlufki i wciągnęłam bluzkę. Miała krótki rękaw i koszulowy krój, definitywnie damski, materiał zawierał przy tym jakieś elastyczne włókna. Na piersi miałam wyhaftowane czarną nicią logo firmy. Bluzka też pasowała na mnie, z tym że była zbyt krótka, by włożyć ją do spodni. Ledwo sięgała ich krawędzi. Zadzwoniłam do Komandosa. – Ta koszula jest za krótka. Nie jestem pewna, czy chcesz, żebym ją nosiła w pracy. – Załóż kurtkę i zjedź na dół. Narzuciłam wiatrówkę, czarną z czarnym logo KomandoMan, wyjęłam telefon z jeansów i przypięłam do bojówek, po czym nasadziłam na głowę czapkę i wyszłam z mieszkania. Komandos czekał na mnie obok swojego pick-upa. Miał na sobie identyczną wiatrówkę i ten prawie uśmiech na wargach. – Czuję się jak mini-Komandos – powiedziałam. Komandos rozpiął mi kurtkę i obrzucił taksującym spojrzeniem. – Nieźle, ale nie jesteś mini-Komandosem. – Wyciągnął z kieszeni kurtki mojego siga i przypiął kaburę do paska, z przodu na biodrze, kostkami palców dotykając przy tym nagiej skóry mojego brzucha. – Widzę pewne zalety takiej koszuli – stwierdził, wsuwając dłonie pod materiał tak, że koniuszki palców dotykały brzegu mojego stanika. – No dobra – zaczęłam – wiesz, że jak naciśniesz pączka, to dżem ze środka wychodzi na zewnątrz tam, gdzie pączek jest najsłabszy? No więc, jeśli ja jestem pączkiem, to moim najsłabszym punktem są słodycze. Za każdym razem, jak się zestresuję, pędzę do cukierni. Zamierzam z tym skończyć, więc teraz dżem wycieka w innym miejscu. – No i? – No i to miejsce, z którego wycieka... może wycieka to nie jest najlepsze słowo. Zapomnij o wyciekaniu.
– Ty mi chyba próbujesz coś powiedzieć. – Tak! I byłoby mi łatwiej, gdybyś nie trzymał rąk pod moją bluzką, bo wtedy nie mogę zebrać myśli. – Słonko, a przyszło ci do głowy, że wyjawiasz istotne informacje wrogowi? – Chodzi o to, że mam pełno tych dodatkowych hormonów. Kiedyś to były pączkowe hormony, ale jakoś się zmieniły i teraz są hormonami popędu seksualnego. Nie żeby popęd seksualny był zły czy coś, ale moje życie jest tak strasznie skomplikowane. Próbuję zapanować nad tymi wszystkimi głupimi hormonami i utrzymać je w środku pączka. I ty mi będziesz musiał pomóc. – Bo? – Bo jesteś dobrym facetem. – Aż taki dobry nie jestem – odparł Komandos. – Wpadłam w kłopoty? – Po uszy. – To ty powiedziałeś Elli, żeby mi kupiła krótką koszulę, prawda? Palce Komandosa powoli posuwały się w górę mojej klatki piersiowej. – Nie. Powiedziałem jej, żeby ci kupiła coś, co nie będzie wyglądało jak uszyte na Czołga. Pewnie nawet nie zdawała sobie sprawy, że ta koszula sięga tylko do talii. – Ręka – wykrztusiłam. – Musisz zabrać tą rękę. To kłusownictwo. Komandos uśmiechnął się i mnie pocałował. Lekko. Bez języczka. Ot, przystawka do głównego dania w postaci całego Komandosa. – Nie licz, że ci pomogę zapanować nad twoim wybujałym popędem seksualnym – powiedział. – Z tym musisz sama sobie poradzić. Popatrzyłam w kamerę skierowaną w naszą stronę. – Myślisz, że Hal sprzeda tę taśmę wiadomościom? – Nie, jeśli chce ujść z życiem. – Komandos cofnął się o krok i otworzył przede mną drzwi po stronie pasażera.
CZTERNAŚCIE Komandos wsiadł za kierownicę i pojechaliśmy w stronę lasku na wschód od centrum miasta, gdzie znaleziono zwłoki czterech mężczyzn. Żadne z nas się nie odezwało. Milczenie było zrozumiałe po tym, jak wyłożyłam mu mój problem z pączkiem i dżemem, a Komandos w rewanżu ogłosił otwarcie sezonu polowań na Stephanie. A jednak dobrze, że wszystko wyjaśniłam, przynajmniej teraz, gdybym rzuciła się i zdarła z niego ciuchy, wiedziałby, że to z powodu tych dziwnych chemicznych reakcji. Drogę gruntową prowadzącą na miejsce zbrodni przecinała policyjna taśma, ciągnęła się wzdłuż trasy w głąb tego kawałka zieleni. Komandos zaparkował pick-upa i przeszliśmy pod taśmą. Widziałam furgonetkę zaparkowaną wśród drzew kawałek dalej i dobiegały mnie strzępy jakiejś rozmowy. Męskie głosy. Dwa lub trzy. Groby znajdowały się niedaleko. Droga kończyła się niewielką polanką, o powierzchni mniej więcej garażu na dwa samochody, gdzie roślinność przez lata wydeptano i została jedynie twardo ubita ziemia i kępy wyjątkowo upartej trawy. W tym miejscu zawracały wszystkie samochody. Tu sprzedawało się prochy i seks, a dzieciaki przychodziły, żeby się upić, naćpać albo zajść w ciążę. Furgonetka należała do stanowego laboratorium. Boczne drzwi otwarte były na całą szerokość, stał w nich jeden facet i robił jakieś notatki. Dwóch innych pracowało przy grobach. Mieli jednorazowe rękawiczki i trzymali w dłoniach torebki na dowody. Spojrzeli na nas i skinęli głowami Komandosowi. – Twój NS nie żyje od dawna – odezwał się gość przy furgonetce. – To tylko ciekawość – odpowiedział Komandos. – Chciałem obejrzeć miejsce.
– Wygląda na to, że masz nowego partnera. A co się stało z Czołgiem? – Czołg ma dzień wolny. – Hej, moment – facet uśmiechnął się do mnie – czy ty nie jesteś Stephanie Plum? – Tak – potwierdziłam. – Cokolwiek słyszałeś... to nieprawda. – Tworzycie uroczą parę – zwrócił się do Komandosa. – Podobają mi się te dopasowane stroje. Celia o tym wie? – To tylko praca – uciął Komandos. – Stephanie pracuje dla mnie. Znaleźliście coś ciekawego? – Ciężko powiedzieć. Mnóstwo śmieci. Znaleźliśmy wszystko od pozostawionych przypadkiem damskich majteczek po fajki do cracku. Mnóstwo zużytych kondomów i igieł. Trzeba uważać, gdzie się chodzi. Najlepiej, jakbyście zostali na drodze. Droga jest czysta. – Jak głęboki był grób? – Niecały metr. Aż się dziwię, że nikt ich nie znalazł wcześniej. Jest w sumie na samym skraju tej polany, więc może nikt nie zauważył. A może po prostu nikogo to nie obchodziło. Z tego, jak ziemia osiadła, wnioskuję, że trochę tu leżeli. Kilka tygodni co najmniej. Na moje tu zginęli. Ale to będziemy wiedzieć dopiero, jak wrócą wszystkie wyniki z laboratorium. – Zostawił łuski? – Zabrał. Komandos kiwnął głową. – Na razie. – Na razie. Uściskaj ode mnie Celię. Wróciliśmy do samochodu i Komandos, osłoniwszy dłonią oczy od promieni nisko wiszącego słońca, uważnie przyglądał się drodze, którą dopiero co przeszliśmy. – Tam na końcu nie ma właściwie miejsca na pięć samochodów – stwierdził. – Pewnie było je widać, choćby po części, z głównej drogi. I to widocznie zapewniło im prywatność. Wiemy, że trzech z nich wyszło z pracy i przyjechało bezpośrednio tu, około szóstej trzydzieści. Czyli było jeszcze jasno.
– Ktoś chyba usłyszałby strzały. To nie był jeden czy dwa. – To w sumie dość odseparowany teren. I komuś przejeżdżającemu trudno by chyba było powiedzieć, skąd dokładnie padły strzały. I jak usłyszał, chciał się wynieść stąd do diabła jak najszybciej. Wsiedliśmy do samochodu i zapięliśmy pasy. – Kim jest Celia? – spytałam. – Moją siostrą. Marty Sanchez, ten facet przy furgonetce, chodził z nią do szkoły. Umawiali się nawet przez jakiś czas. – To twoja jedyna siostra? – Mam cztery siostry. – A braci? – Jednego. – I masz córkę. Komandos skręcił na asfaltową drogę. – Niewiele osób wie o mojej córce. – Zrozumiałe. Mogę zadać ci jeszcze kilka pytań? – Jedno. – Ile masz lat? – Jestem starszy od ciebie o dwa miesiące – odpowiedział. – Wiesz, kiedy mam urodziny? – Wiem o tobie niejedno. I to były dwa pytania. Wjechaliśmy na podziemny parking o piątej. – Jak się czuje Morelli? – zainteresował się Komandos. – Dobrze. Jutro wraca do pracy. Gipsu mu na razie nie zdejmą, więc jest trochę ograniczony. Chodzi o kulach, nie może prowadzić ani wyprowadzać Boba. Zamierzam u niego zostać, póki nie będzie bardziej samodzielny. Wtedy wrócę do siebie. Komandos odprowadził mnie do motoru. – Nie chcę, żebyś wracała do siebie, póki nie dorwiemy tego gościa. – Nie musisz się o mnie martwić – zapewniłam go. – Mam pistolet. – I co, nie będziesz miała oporów, żeby go użyć?
– Będę, ale zawsze mogę nim kogoś walnąć w głowę. Zatrzymaliśmy się obok czarnego ducati monster. Jeździłam już motorem Morellego, więc znalazłam się na znajomym terytorium. Zdjęłam z kierownicy kask i podałam go Komandosowi, wyciągnęłam z kieszeni kluczyki i przerzuciłam nogę nad siodełkiem. Komandos przyglądał mi się z uśmiechem. – Podoba mi się, jak go dosiadasz. Pewnego dnia... Odpaliłam silnik, zagłuszając resztę zdania. Nie musiałam nawet czytać z ruchu warg Komandosa, żeby wiedzieć, co chciał powiedzieć. Założyłam kask, a Komandos otworzył mi bramę. Motor prowadził się wspaniale. Powietrze było chłodne, a ruch na ulicy niewielki. Do godziny szczytu zostało najwyżej kilka minut. Nie spieszyłam się, wyczuwając maszynę. Skróciłam drogę, wjeżdżając w alejkę, i wprowadziłam motor na podwórko Morellego. Obok domu stała pusta szopa na narzędzia, zamknięta na zamek z szyfrem, który znałam. Ustawiłam odpowiednią kombinację cyfr, otworzyłam szopę, a potem zamknęłam w niej motor. Morelli czekał na mnie w kuchni. – Niech zgadnę – powiedział. – Dał ci motor. Ducati. – Ta. Jechało się wspaniale. – Zajrzałam do lodówki. Wybór był niewielki. – Wyprowadzę Boba, a ty zamów coś do jedzenia – poprosiłam. – Co chcesz? – Cokolwiek bez cukru. – Cały czas nie jesz nic słodkiego? – Ta. Mam nadzieję, że zdrzemnąłeś się po południu. Morelli trącił mnie kulą. – Gdzie są twoje ciuchy? Jak rano wychodziłaś, miałaś na sobie coś innego. – Zostawiłam w pracy. Nie miałam jak ich przewieźć motorem. Chyba przydałby mi się plecak. – Nadal miałam na sobie zapiętą wiatrówkę. Uznałam, że najlepiej odłożyć konfrontację w temacie za krótkiej bluzki, póki nie zjemy. Zapięłam smycz Bobowi i poszliśmy na spacer. Kiedy wróciliśmy, dostawca od Pina akurat odchodził od drzwi.
– Zamówiłem bagietki z pieczoną wołowiną – zawiadomił mnie Morelli. – Mam nadzieję, że to okay. Wzięłam jedną kanapkę, rozwinęłam i dałam Bobowi, następną wręczyłam Morellemu, a trzecią odpakowałam sobie. Siedzieliśmy w salonie na kanapie, jak zawsze, jedliśmy i oglądaliśmy wiadomości. – W wiadomościach ciągle mówią to samo – stwierdziłam. – Śmierć, zniszczenie, bla, bla, bla. Powinna być jakaś stacja nadająca tylko radosne wiadomości. Zebrałam papierki po jedzeniu i wyniosłam do kuchni. Morelli ruszył za mną wsparty na kulach. – Zdejmij kurtkę – zażądał. – Chcę zobaczyć resztę mundurka. – Potem. – Teraz. – Pomyślałam, że może wrócę jeszcze do pracy na kilka godzin. Zaczęłam wyszukiwanie i nie dokończyłam. Morelli osaczył mnie w kącie. – Raczej nie. Mam plany na wieczór. Rozepnij kurtkę. – Nie chcę słyszeć żadnych krzyków – zapowiedziałam. – Aż tak źle? Nie chodziło tylko o bluzkę, ale też o pistolet. Wiedziałam, że Morelli będzie nieszczęśliwy, że jestem uzbrojona. Wiedział, jaką jestem kretynką, gdy chodzi o broń. Zdjęłam kurtkę i obróciłam się wokół własnej osi. – I co myślisz? – Zabiję go. Nie martw się. Upozoruję wypadek. – To nie on wybierał koszulę, tylko jego gospodyni. Jest niska. Pewnie jej sięgała do kolan. – A kto wybrał pistolet? – Komandos. – Naładowany? – Nie wiem. Nie sprawdzałam. – Chyba nie masz zamiaru dla niego dłużej pracować? To świr. Do tego połowa jego personelu rekrutuje się prosto ze stanowego więzienia. I co z twoją awersją do niebezpiecznej pracy? – przypomniał mi Morelli.
– Ta praca nie jest niebezpieczna. Jest nudna. Cały dzień siedzę przed komputerem. Obudziłam Morellego i dopilnowałam, żeby się ubrał. Sprowadziłam po schodach do kuchni, zasadziłam przy stole i nastawiłam kawę, i zabrałam Boba na krótki spacer. Kiedy wróciłam, Morelli spał z głową na blacie. Postawiłam przed nim kubek kawy i otworzył jedno oko. – Musisz otworzyć oboje oczu – pouczyłam go. – Dzisiaj idziesz do pracy. Laski przyjedzie po ciebie za pięć minut. – To jeszcze pięć minut snu – wymamrotał Morelli. – Nie! Pij kawę. Zafunduj sobie odrobinę legalnych stymulantów. – Zatańczyłam przed nim. – Popatrz na mnie. Noszę broń! I popatrz tylko na tę bluzkę, jaka krótka! Pozwolisz mi iść tak do pracy? – Cukiereczku, nie mam siły, żeby cię powstrzymać. Zresztą może jak będziesz wyglądała wystarczająco rozpustnie, to Komandos zastąpi mnie trochę w sypialni, zanim zrobisz ze mnie kalekę. Może powinnaś nosić koszulę z dekoltem, który odsłania cycki. – Rzucił mi kose spojrzenie. – Dlaczego nie jesteś zmęczona? – Nie wiem. Czuję się pełna energii. Zawsze mi się wydawało, że nie jestem w stanie dotrzymać ci kroku, ale może przez te wszystkie lata to ty mnie spowalniałeś. – Stephanie, błagam, zjedz pączka. Nie dam rady tak dłużej. Przelałam kawę do podróżnego kubka i postawiłam Morellego na nogi. Wsadziłam mu kule pod pachy i wypchnęłam za drzwi. Laski właśnie podjeżdżał do krawężnika. Pomogłam Morellemu dokuśtykać do samochodu i wsiąść. Wrzuciłam kule na tylne siedzenie i wcisnęłam Morellemu kubek z kawą do ręki. – Miłego dnia. – Pocałowałam go i zatrzasnęłam drzwiczki. Odprowadziłam spojrzeniem odjeżdżający samochód. W powietrzu czuć było chłód, wróciłam więc do domu i pożyczyłam sobie od Morellego skórzaną kurtkę na motor. Zawiązałam wiatrówkę od Komandosa w pasie, uściskałam
Boba i wyszłam tylnymi drzwiami. Wyprowadziłam motor z szopy i pół godziny później siedziałam już w pracy za biurkiem. Od razu zaczęłam przeszukiwać archiwa prasowe. Ograniczyłam poszukiwania do ostatnich trzech miesięcy służby czterech delikwentów w Forcie Dix. Wydawało mi się, że to będą najbardziej prawdopodobne ramy czasowe dla jakiegoś katastrofalnego wydarzenia, za które byliby odpowiedzialni. Zaczęłam od nazwisk, ale wyszukiwanie nie przyniosło żadnych rezultatów. Żaden z tych czterech mężczyzn nie został wspomniany w gazetach. Zaczęłam więc przeglądać pierwsze strony. Czytałam tylko nagłówki, ale i tak szło powoli. O wpół do dziesiątej odpuściłam poszukiwanie artykułów na temat Fortu Dix i przerzuciłam się na zlecenia od współpracowników. W południe zaczęłam wątpić, czy dam radę jeszcze długo wykonywać tę pracę. Słowa pływały mi po ekranie i cała ścierpłam od siedzenia. Poszłam do kuchni i przejrzałam dostępne kanapki. Indyk, tuńczyk, grillowane warzywa, pieczona wołowina, sałatka z kurczaka. Zadzwoniłam do Komandosa. – Jo – odezwał się niemal natychmiast. – Jakiś problem? – Nie lubię tych kanapek. Przez chwilę w telefonie panowała głucha cisza. – Idź na górę, w moim mieszkaniu jest chyba jeszcze trochę masła orzechowego po twojej ostatniej wizycie – powiedział wreszcie. – Gdzie jesteś? – U klienta, sprawdzam system. – Wracasz na lunch? – Nie. Nie wrócę przed trzecią. Nadal nie jesz cukru? – Nie jem. – Może wrócę wcześniej. – Nie ma pośpiechu, zadowolę się masłem orzechowym. – Liczę, że to akurat jest kłamstwo – powiedział na pożegnanie. Poszłam do mieszkania na górze, a tam prosto do kuchni. Nadal miał masło orzechowe w lodówce, a na kredensie
bochenek chleba. Zrobiłam sobie kanapkę i popiłam ją piwem. Miałam ochotę zdrzemnąć się w łóżku Komandosa, ale to za bardzo trąciło bajką o Złotowłosej. Wracałam do biurka, gdy zadzwoniła Lula. – Mam go! – wrzasnęła do słuchawki. – Złapałam Williego Martina w barze na rogu Dwudziestej Piątej i Lowman Avenue, ale będę potrzebowała pomocy, żeby go zapakować. Jak jesteś w pracy, to to jest zaraz za rogiem. – Na pewno potrzebujesz mojej pomocy? – SZYBKO! Zjechałam windą na parter i wyszłam frontowymi drzwiami. Nie było sensu wsiadać na motor, bar znajdował się przecznicę dalej. Pobiegłam na Lowman i zobaczyłam Lulę stojącą przed barem U Fennicka. – Jest w środku i je – poinformowała mnie. – Dopiero co na niego wpadłam. Przyszłam po kanapki dla mnie i Connie, a on tu sobie siedział. Jest na tyłach, gdzie są stoliki. – Widział cię? – Nie sądzę. Natychmiast wyszłam. – A do czego ja ci jestem potrzebna? – Pomyślałam, że mogłabyś zrobić dywersję. Wejdziesz i zwrócisz na siebie jego uwagę, a ja się zakradnę i potraktuję go paralizatorem. – Czy już tego nie próbowałyśmy? – No tak, ale teraz nam lepiej wyjdzie, bo już mamy wprawę. – Okay, ale lepiej tego nie spieprz. Jak spieprzysz, to on ze mnie zrobi marmoladę. – Nie martw się – uspokoiła mnie Lula. – Do trzech razy sztuka. Uda nam się. Zobaczysz. Tylko do niego podejdź, a ja się zakradnę i dopadnę go od tyłu. – Sprawdziłaś paralizator? Działa? Stałyśmy obok przystanku autobusowego z ławeczką, na której siedziało trzech starszych panów. Jeden czytał gazetę, pozostałych dwóch odpłynęło gdzieś, patrząc pustym wzrokiem przed siebie. Lula wyciągnęła rękę i przystawiła paralizator do jednego z nich. Mężczyzna drgnął i osunął się na tego, który siedział obok.
– No, działa – oznajmiła Lula. Zabrakło mi słów. Stałam tylko z szeroko otwartymi ustami i oczami. – No co? – zdziwiła się Lula. – Poraziłaś biednego starego człowieka! – W porządku. Ja go znam. To Gimp Whiteside. Całymi dniami nic nie robi. Równie dobrze może pomóc ciężko pracującym łowcom nagród. Zresztą i tak nie poczuł bólu. Po prostu uciął sobie drzemkę. – Lula obrzuciła mnie spojrzeniem od stóp do głów i wyszczerzyła wszystkie zęby w uśmiechu. – Popatrz tylko na siebie! Jesteś KomandoMan Barbie. Masz broń i w ogóle! – Taa, i muszę wracać do pracy, więc do roboty. Idę do Williego i postaram się namówić go, żeby się poddał. Dawaj kajdanki i nie używaj paralizatora, póki ci nie powiem, że masz go użyć. Lula posłusznie podała mi kajdanki. – Zupełnie nie umiesz się bawić, ale w sumie możemy to zrobić po twojemu. Pomaszerowałam prosto do Williego Martina. Siedział sam przy niewielkim stoliku. Zjadł kanapkę i kończył frytki. Przy jego stoliku stało jeszcze jedno krzesło. Przesunęłam je bliżej Williego i usiadłam. – Pamiętasz mnie? – spytałam. Willie popatrzył na mnie i się roześmiał na całe gardło, pełną gębą, wszystkimi pogryzionymi frytkami zmieszanymi z ketchupem. Brzmiało to jak: „hau, hau, hau”. – Tak, pamiętam cię – odpowiedział. – Ty jesteś tą durną białą suką, która przyszła z grubą Lulą. Prawą dłonią zanurzył frytkę w ketchupie, a ja błyskawicznie zapięłam mu bransoletkę na lewej. Spojrzał na nadgarstek i uśmiechnął się szeroko. – Już takie mam. Chcesz mi podarować drugie? – Grzecznie proszę, żebyś wrócił ze mną do budynku sądu, żebyśmy mogli wyznaczyć datę kolejnej rozprawy. – Raczej nie. – To tylko formalność. Wpłacimy kaucję ponownie.
– Nie. – Mam broń. – I zamierzasz jej użyć? – Może. – Nie sądzę. – Willie mi nie uwierzył. – Jestem bezbronny. Strzelisz do mnie i posiedzisz dłużej niż ja. To jest napaść przy użyciu niebezpiecznego narzędzia. – Okay, a co ty na to: Jeśli nie pozwolisz mi skuć drugiej ręki i nie wyjdziesz ze mną po cichu do samochodu Luli, to potraktujemy cię taką dawką prądu, że się posrasz. A to będzie naprawdę żenada. Pewnie nawet trafi do gazet: gwiazda zawodowego footballu Willie Martin zesrał się wczoraj U Fennicka. – Ostatnio jakoś się nie posrałem. – A chcesz ryzykować? Chętnie zafunduję ci kilka woltów. – Przyrzekasz, że wpłacicie kaucję ponownie? – Zadzwonię do Vinniego, jak tylko wsiądziesz do samochodu. – Okay – zgodził się Martin. – Wstanę i założę ręce za plecy. I zrobimy to po cichu, żeby nikt nie zauważył. Lula była już niedaleko, nie odrywała wzroku od swojego zbiega. Wstałam, Willie też wstał i nagle znalazłam się w powietrzu. Poruszał się tak szybko i zbił mnie z nóg tak absolutnie bez wysiłku, że nawet nie zauważyłam kiedy. Przeleciałam jakieś pięć metrów w powietrzu i wylądowałam na stoliku nakrytym dla czworga, wśród burgerów, shake’ów i zupy dnia. Leżałam na plecach, bez tchu, oszołomiona, a świat wokół mnie wirował dziko. Dźwignęłam się na czworaki, wyczołgałam z resztek zastawy i posiłku, a potem wstałam chwiejnie. Willie Martin leżał na podłodze, twarzą do ziemi, zaraz obok rozwalonego stolika. Lula siedziała na nim okrakiem, z wysiłkiem próbując zapiąć mu kajdanki na drugiej ręce. – Rany, ale ty potrafisz zrobić dywersję – powiedziała Lula. – Ogłuszyłam go jak się patrzy. Zdmuchnięty jak świeczka. Tylko że nie mogę zmusić jego ręki do współpracy. Pokuśtykałam do niej i przytrzymałam rękę Martina, podczas
gdy Lula zapięła drugą bransoletkę. – Masz kajdanki na nogi w samochodzie? – Taa. Może po nie pójdziesz, a ja go tu popilnuję. Wzięłam od niej kluczyki i przyniosłam Luli łańcuch na nogi. Kiedy już skułyśmy Martina, pod bar podjechał radiowóz, a w nim mój kumpel Carl Constanza i jego partner Duży Pies. Na mój widok Constanza uśmiechnął się szeroko. – Dostaliśmy zgłoszenie, że jakieś dwie zwariowane fanki przylepiły się do Williego jak guma do podeszwy. – To Lula i ja. Z tym że nie jesteśmy fankami. Martin jest NSem. – Wyglądasz, jakbyś ubrała się w lunch. – Willie rzucił mnie na stół. A potem zdecydował uciąć sobie drzemkę. – Byśmy były wdzięczne, jakbyście nam pomogli zawlec jego żałosny tyłek do wozu – wtrąciła Lula. – On waży tonę. Duży Pies chwycił Williego pod pachy, Constanza za nogi i wywlekli Martina z baru, prosto do firebirda Luli. – Musimy sporządzić protokół strat – powiedział Constanza. – Masz na sobie ciuchy KomandoMan. Polujesz na tych straceńców na zlecenie Komandosa czy Vinniego? – Vinniego. – Jak dla mnie może być. – I Constanza z partnerem zniknęli we wnętrzu baru. Popatrzyłyśmy z Lulą na ławeczkę przy przystanku. Dwóch starszych panów oddaliło się w niewiadomym kierunku, ale ten, którego Lula poraziła, wciąż tam był. – Chyba Gimp przegapił autobus – stwierdziła. – Pewnie nie ocknął się dość szybko. Hej, Gimp! – Wychyliła się przez okno. – Podwieźć cię? Dawaj tu tą swoją kościstą dupę. – Masz miękkie serce – stwierdziłam. – Taa, ale nikomu nie mów. Wróciłam piechotą do KomandoMan i weszłam głównym wejściem. – Ani słowa – zapowiedziałam facetowi w recepcji. – Przeszłam dwie przecznice przez miasto i słyszałam już wszystko. A gdybyś się zastanawiał, we włosach mam makaron,
nie robaki. Kiedy wyszłam z windy i ruszyłam do swojego biurka, wszyscy w pomieszczeniu wlepiali we mnie wzrok. Miałam ich całkowitą i niczym niezmąconą uwagę. – Znudził mi się indyk, więc poszłam na lunch – powiedziałam im. Zabrałam klucze z biurka i pojechałam na piętro Komandosa. Zapukałam do drzwi, ale nikt mi nie otworzył, sama więc sobie otworzyłam. Zdjęłam buty za progiem i zostawiłam na marmurowej podłodze. Nie chciałam brudzić w mieszkaniu Komandosa, a buty były pokryte czekoladowym shakiem i rozdyźdanym cheeseburgerem. Poszłam do łazienki, zamknęłam się na klucz i rozebrałam z reszty brudnych łachów. Umyłam się tym cudownym żelem i stałam pod strumieniem gorącej wody, aż się odprężyłam i przestało mnie obchodzić, że jeszcze chwilę temu miałam we włosach makaron z rosołu. Owinęłam się wspaniałym, luksusowym szlafrokiem Komandosa i wyszłam z łazienki. Komandos leżał rozciągnięty na łóżku z nogami skrzyżowanymi w kostkach i rękoma pod głową. Był całkowicie ubrany i najwyraźniej na mnie czekał. – Miałam niewielką wpadkę – wyjaśniłam. – Tak słyszałem. Co się stało? – Pomagałam Luli zgarnąć Williego Martina U Fennicka i zanim się obejrzałam, latałam jak ptak. Rzucił mną prawie na pięć metrów, na stół pełen jedzenia. – Nic ci nie jest? – Nie, tylko trampki są do wywalenia. Całe w czekoladowym shake’u. – Chodź tu – kiwnął na mnie palcem. – Nie ma mowy. – A co z tymi pączkowymi hormonami i hormonami popędu? – Najwyraźniej fakt, że przeleciałam przez całą salę, ma na mnie bardzo uspokajający wpływ. – Mogę temu zaradzić. Uśmiechnęłam się. – Nie wątpię w to ani przez chwilę, ale wolałabym nie. Mnóstwo mam teraz na głowie, tyle spraw do przemyślenia,
a ty mógłbyś wszystko jeszcze bardziej skomplikować. – Brzmi obiecująco – stwierdził Komandos. Wstał i podszedł do mnie. Złapał za puchaty kołnierz szlafroka i przyciągnął do siebie. – Lubię, kiedy nosisz mój szlafrok. – Bo ślicznie w nim wyglądam? – Nie, bo to wszystko, co masz na sobie. – Nie wiesz tego na pewno. Może mam pod spodem ubranie. – Czy to następna rzecz, co do której powinienem sam się przekonać? Ślizgałam się po bardzo cienkim lodzie. Cały czas miałam problem z tym nadmiarem dżemu i nie chciałam, żeby wymknął mi się spod kontroli. Jakiś czas temu spędziłam noc z Komandosem i wiedziałam, co może się wydarzyć, jeśli go zachęcę. Komandos umiał sprawić, żeby kobieta go pragnęła. Komandos był magiczny. – Popatrzmy na moje życie. Bez przerwy tarzam się w śmieciach. – Niepojęte – stwierdził. – I popatrzmy na twoje życie. Masz mroczny sekret. – Odpuść. – Jesteś chory? – Nie, nie jestem. Przynajmniej nie pod względem fizycznym. Pod względem psychicznym, emocjonalnym i seksualnym czasem mam pewne wątpliwości. Zamknęłam się w garderobie i założyłam drugi zestaw służbowych ciuchów. Krótką czarną koszulkę, czarne bojówki, czarne skarpetki. Ella nie zapewniła mi bielizny ani butów na zmianę. Poprzednia zmiana została odesłana do pralni. Kompletnie przemoczona shakiem, colą i ketchupem. Trochę dziwnie się czułam bez bielizny, ale dziewczyna musi zrobić, co robić trzeba, czyż nie? Wróciłam do biurka i zignorowałam zlecenia piętrzące się w pudełku przychodzących. Wróciłam do archiwów prasowych, w miejscu gdzie przerwałam poprzedniego dnia. Do piątej miałam już listę nagłówków, które brzmiały obiecująco. Nic wielkiego. Tylko stare dobre zbrodnie, seria nierozwiązanych włamań, nierozwiązane morderstwo i porwanie. Żadna z tych
zbrodni jakoś nie obudziła mojego większego zainteresowania, a miałam jeszcze sporo pierwszych stron do przejrzenia, postanowiłam więc nie przerywać. Zadzwoniłam do Morellego i zapowiedziałam, że wrócę późno. – Jak późno? – Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie? – Tylko jeśli wrócisz do domu z bielizną tył na przód. Mogłam to przebić. A co, jak wrócę bez bielizny? – Zamów sobie jakieś jedzenie i uwiąż Boba na podwórku z tyłu. Muszę skończyć jeden projekt. Jak ci minął dzień? Noga w porządku? – Noga w porządku. Dzień był strasznie długi. Nie lubię być unieruchomiony w budynku. – Coś nowego o Barronim i jego trzech kolegach? – Wszyscy zostali zidentyfikowani. Miałaś rację. Zabili ich na miejscu. To tyle. – Ktoś widział Spira? – Nie, ale chłopak od pizzy podał szczegółowy rysopis i zgadza się z tym, co ty widziałaś. Z trudem wyrwałam się z głębokiego snu, a gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam Komandosa. – Słonko – powiedział miękko – musisz się obudzić. Musisz wracać do domu. Spałam na biurku, z głową opartą na złożonych rękach. Monitor już dawno się wygasił. – Która godzina? – Kilka minut po jedenastej. Wróciłem z włamania do jednego z naszych klientów i zobaczyłem, że ciągle tu jesteś. – Szukałam zbrodni. – Dzwoniłaś do Morellego? – Już wcześniej. Wie, że będę dłużej pracować. Komandos popatrzył na moje stopy. – Wiesz coś o moich butach? – spytałam. – Ella miała je wyprać.
– Nic nie wiem. Wystukał wewnętrzny do Elli. – Przepraszam, że dzwonię tak późno – powiedział. – Co się dzieje z butami Stephanie? Uśmiechnął się, słysząc odpowiedź Elli. Rozłączył się i objął mnie za ramiona. – Zła wiadomość. Rozpadły się w pralce. Wygląda na to, że wrócisz do domu w skarpetach. – Podniósł mnie z krzesła. – Odwiozę cię. Tak nie możesz jechać motorem.
PIĘTNAŚCIE Zjechaliśmy do garażu i Komandos otworzył przede mną drzwi od porsche. Ze wszystkich jego samochodów ten lubiłam najbardziej. Uwielbiałam dźwięk silnika i to, jak miękko obejmowało mnie siedzenie. W nocy deska rozdzielcza wyglądała jak rodem z odrzutowca, a wnętrze samochodu było przyjemnie intymne. Wciąż jeszcze nie do końca się rozbudziłam, do tego byłam wykończona wydarzeniami dnia. I chyba wreszcie odczułam wzmożone wysiłki dwóch ostatnich nocy. Zamknęłam oczy i wtopiłam się w skórzany, fotel. Czułam, jak Komandos zapina mi pas, słyszałam jak porsche z pomrukiem budzi się do życia, wiedziałam, że wyjechaliśmy z garażu. Potem zasnęłam. Ocknęłam się dopiero, gdy samochód stanął. Zerknęłam na pogrążoną w mroku ulicę, o tej porze niewiele świateł paliło się w oknach. Mieszkali tu ciężko pracujący ludzie, którzy wcześnie wstawali i wcześnie się kładli. Staliśmy jakieś pół kwartału od domu Morellego. – Dlaczego tu stoimy? – zdziwiłam się. – Mam taki roboczy układ z Morellim. Uważam go za dobrego glinę, on mnie za nieprzewidywalnego szaleńca. Ponieważ obaj nosimy broń, staram się nie zrobić czegoś, co naruszyłoby tę równowagę, szczególnie w jakiś uwłaczający sposób. Chciałem dać ci szansę się obudzić, żebyśmy nie stali pod jego domem jak para dzieciaków naprędce poprawiających ubrania. – Komandos obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. – Zabrałaś resztę swoich ubrań od Elli, prawda? O CHOLERA. – Zapomniałam! Pracowałam, a potem zasnęłam. Ella ma moją bieliznę. Komandos roześmiał się głośno, a gdy znów na mnie popatrzył, uśmiechał się i tym razem nie samymi kącikami
warg. – To ja się martwię o parkowanie przed domem Morellego przez podejrzanie długi czas, a przywożę mu jego dziewczynę bez bielizny. Dzisiaj podwoję ochronę budynku. – Wrzucił bieg, podjechał połowę przecznicy i zaparkował. W oknach salonu Morellego paliły się światła. – Dasz sobie radę? – upewnił się Komandos. – Morelli jest rozsądny. Zrozumie. – No i ma gips, a to go spowalnia. Od razu wejdę na górę i przebiorę się, zanim mnie dogoni. Komandos popatrzył mi w oczy. – Tak dla twojej wiadomości, na przyszłość, ja bym nie zrozumiał. Gdybyś ze mną mieszkała i wróciła do domu bez bielizny, poszedłbym szukać tego gościa, który by ją miał. I jakbym go znalazł, to by się dobrze nie skończyło. – Zapamiętam – powiedziałam. I prawda była taka, że Morelli nie różnił się tak bardzo od Komandosa. I z reguły Morelli też nie był zbyt rozsądny. Ostatnio stał się nietypowo łagodny. Nie wiedziałam dlaczego i nie wiedziałam też, jak długo to potrwa. Główna różnica między Morellim a Komandosem polegała na tym, że gdy Morelli się wściekał, robił się głośny. Gdy Komandos się wściekał, robił się cichy. Przy czym obaj byli straszni. Wyskoczyłam z porsche i popędziłam do domu. Weszłam, zawołałam „cześć” do Morellego i popędziłam do góry, do sypialni po ciuchy. Wpadłam na Morellego w drodze do łazienki. Puścił kule, żeby mnie podtrzymać. – Co tu robisz? – spytałam. – Idę do łóżka? Mieszkam tu, pamiętasz? – Myślałam, że jesteś na dole. – No to źle myślałaś. – Popatrzył na mnie uważniej. – Gdzie masz stanik? – Co? – Znam twoje ciało lepiej niż swoje własne. I wiem, kiedy nie masz stanika. Wsparłam się na klamce. – W suszarce Komandosa. Nie będziesz robił z tego powodu
wielkiego halo, co? – Jeszcze nie wiem. Czekam, żeby usłyszeć całą historię. – Rano pomagałam Luli ująć Williego Martina i tak jakby zostałam rzucona na stół pełen jedzenia. – Constanza mi powiedział. – Właśnie, odpowiedział na wezwanie do Fennicka. W każdym razie moje ciuchy i buty były w opłakanym stanie, we włosach miałam resztki rosołu, więc skorzystałam z prysznica Komandosa, żeby się umyć. I założyłam czyste ciuchy, z tym że Ella nie dostarczyła mi na zmianę bielizny ani butów. – Oboje popatrzyliśmy na moje stopy. Czarne skarpetki. Ani śladu butów. – No więc jestem i nie mam na sobie bielizny. – Komandos był z tobą pod prysznicem? – Nie. Byłam sama. – I naprawdę pracowałaś dziś wieczór? – Ta. – Gdyby jakaś inna dziewczyna była tą moją, to już bym był za progiem, z pistoletem w ręku, i szukał Komandosa, ale twoje życie jest tak zwariowane, że jestem gotów uwierzyć, że to wszystko prawda. Jakbym był w takim reality show, gdzie ludzie zostają oblezieni przez pszczoły od stóp do głów albo zrzuceni z trzeciego piętra do basenu z wazeliną. – Przyznaję, że jest trochę... nerwowo. – Nerwowo to się może robi, jak masz zawieźć trójkę dzieci na trening piłki nożnej i zdążyć na czas. Twoje życie jest... nie ma właściwego słowa, żeby to opisać. – To samo mówi moja matka. Czy ta rozmowa do czegoś prowadzi? – Nie wiem. Jestem naprawdę potwornie zmęczony. Pogadajmy o tym jutro. Podałam mu upuszczoną kulę. Morelli ruszył do niewielkiego pokoju gościnnego. – A ty gdzie idziesz? – spytałam. – Dzisiaj śpię w gościnnym i zamknę drzwi na klucz. Potrzebuję jednej spokojnie przespanej nocy. Jadę na rezerwie. W pracy byłem nie do życia. Nie mogłem utrzymać oczu otwartych. A moje klejnoty sprawiają wrażenie, jakby
przejechała je ciężarówka. – A co z moimi klejnotami? – Cukiereczku, ty nie masz klejnotów. – Ale coś mam. – Masz. I kocham to. Ale dzisiaj musisz sobie poradzić sama. Najwyżej polecisz solo. Wytoczyłam się z łóżka i przeszłam na drugą stronę korytarza do pokoju gościnnego. Drzwi były otwarte, a pokój pusty. Morellego nie znalazłam też w łazience i gabinecie, tylko Bob spał w wannie. Zeszłam na dół, do kuchni. W ekspresie odkryłam gorącą kawę, a na nim liścik. „Przepraszam za wczoraj. Dzisiaj rano mi ciebie brakowało. Nie pracuj do późna”. Ton tej wiadomości budził nadzieję. Nalałam sobie kawy, dodałam mleka i zaniosłam na górę. Godzinę później byłam już ubrana w czarne jeansy, koszulkę i gotowa do pracy. Zadzwoniłam do taty i wysępiłam podwózkę. – Nieźle sobie radzisz w tej pracy – powiedział. – Już prawie tydzień. I nic się nie spaliło ani nie wybuchło. Budynek KomandoMan był chyba dla Spira zbyt wielkim wyzwaniem. Pewnie dlatego w powietrze wyleciał garaż Morellego. Spiro poprzestawał na tym, co dostępne. Po prawdzie ten brak aktywności zaczynał mnie już męczyć. Garaż przestał istnieć pięć dni temu i od tego czasu nic się nie działo, nie dostałam żadnych gróźb, nikt do mnie nie strzelał ani nie próbował wysadzić. – Dzisiaj jest nabożeństwo żałobne w intencji Michaela Barroniego – powiadomił mnie ojciec. – Matka kazała ci powiedzieć, że zabiera tam twoją babkę. Wszystko odbywa się u Stivy. Zazwyczaj odprawia się takie coś w kościele, ale Stiva i Barroni byli kiedyś przyjaciółmi, więc pewnie Stiva dał Barronim zniżkę i mają nabożeństwo w jego kaplicy. – Nie wiedziałam, że Stiva i Barroni byli tak blisko ze sobą. – Taa, ja też nie bardzo. Jakoś nie spędzali razem czasu. Ale tak to bywa, jak masz rodzinę i własny interes. Przestajesz być
w kontakcie z kumplami. Poczułam dreszcz biegnący wzdłuż całego kręgosłupa, aż po koniuszki włosów, skóra na głowie mrowiła, jakby była naładowana prądem. – A jak Stiva i Barroni w ogóle się zaprzyjaźnili? – zapytałam, wstrzymując oddech. Serce mi biło nierówno. – Byli razem w armii. Służyli w Dix. Może właśnie znalazłam piątego. Tak byłam podekscytowana, że aż się hiperwentylowałam. Tylko dlaczego BYŁAM TAK PODEKSCYTOWANA? Komandos dostał swojego NS-a, więc nie chodziło o zamknięcie sprawy. Prawie nie znałam Barroniego, a już w ogóle trzech pozostałych, więc nie było to nic osobistego. Moje pierwotne założenie, że niby Anthony Barroni jakoś łączy się ze Spirem i zaginionymi mężczyznami, okazało się bezpodstawne. Dlaczego więc tak mnie to obchodziło? Czterech zaginionych, teraz już martwych facetów nie było związanych w żaden sposób ze sprawami, które mnie obchodziły. A nawet jeśli Spiro okaże się mieć z nimi jakieś powiązania, nawet jeśli rzeczywiście chodziło w tym wszystkim o jakąś zbrodnię, to tak naprawdę dla mnie nie miało to żadnego znaczenia, prawda? Mnie dotyczyło tylko znalezienie Spira i zakończenie tych prześladowań, nic poza tym, prawda? Prawda. Z tym że położyć kres prześladowaniom łatwo nie będzie. Na to widziałam tylko dwa sposoby. Komandos mógłby zabić Spira. Albo Spiro mógłby dostać jakiś wyrok, na przykład za zabicie Mamy Macaroni, i dokonać żywota w więzieniu. Osobiście wolałabym to drugie wyjście. Okay, może byłam podekscytowana, bo piątym mężczyzną okazał się Constantine Stiva. A jeśli Con był w to zamieszany, to Spiro też mógł być. I jeśli nie będzie dość dowodów, by skazać Spira za podkładanie bomb, to może znajdą się takie związane z czterema płytkimi grobami. I to dlatego nie mogłam się doczekać, by wpisać nazwisko Cona do programów wyszukujących? Raczej nie. Podejrzewałam, że przyczyną była zwykła, prostacka ciekawość. W końcu byłam produktem rodem z Grajdoła. Musiałam znać wszystkie brudy. Tato zatrzymał się pod budynkiem i wyskoczyłam
natychmiast. Krzyknęłam „dzięki”, już pędząc na stanowisko pracy. Powinnam wpisać się i wypisać za każdym razem, gdy wchodziłam lub wychodziłam z budynku. I jeszcze pokazać identyfikator ze zdjęciem. Nigdy o tym nie pamiętałam, a identyfikator zginął, gdy spalił się garaż. Dobrze, że wszyscy mnie znali. Jednak fakt, że byłam jedyną kobietą w organizacji, miał swoje dobre strony. Pomachałam facetowi w recepcji i niemal tańczyłam z niecierpliwości, czekając na windę. Na czwartym wyskoczyłam jak z procy i znalazłam się w boksie w mgnieniu oka. Odpaliłam komputer i wklepałam „Constantine Stiva”. Pojawił się jeden artykuł. Była to niewielka wzmianka na stronie trzynastej. Nie mogłam jej zauważyć, czytając tylko nagłówki na pierwszej stronie. Kapral Constantine Stiva został ranny, próbując zapobiec rabunkowi. Opancerzona furgonetka wioząca żołd została porwana w trakcie standardowej kontroli przy wjeździe do Fortu Dix. Tego dnia Stiva pełnił wartę na bramie razem z dwoma innymi żołnierzami. Tylko on przeżył. Został ranny w nogę. W artykule nie wymieniono sumy, jaka znajdowała się w furgonetce, ani wielu szczegółów, poza informacją, że samochód odzyskano. Przeszukałam gazety z dwóch tygodni po tym wydarzeniu, ale nic nie znalazłam. Zadzwoniłam do Komandosa i od razu przekierowało mnie na pocztę głosową. Wyszłam z boksu i podeszłam do Hala, który monitorował dane z GPS-ów zamontowanych w samochodach. – Gdzie Komandos? – spytałam. – Nie odbiera telefonu i go tu nie widzę. – Jest w samolocie. Musiał przywieźć NS-a z Miami. Wieczorem wróci. Manny miał przywieźć gościa nocnym lotem, ale miał jakieś problemy z ochroną, więc rano Komandos poleciał. – Hal wystukał numer Komandosa na konsoli i wyświetliła się informacja o samolocie. Lotnisko Filadelfia. – Będzie na ziemi za trzy godziny – powiedział. – Wtedy włączy telefon.
Wróciłam do boksu i zadzwoniłam do Morellego. – Chyba wiem, kim jest nasz piąty – oznajmiłam. – To może być Constantine Stiva. Był w Forcie Dix razem z Barronim. Byli kumplami z wojska. – Nie mogę sobie wyobrazić Cona w mundurze – stwierdził Morelli. – W ogóle nie mogę go sobie wyobrazić inaczej niż jako przedsiębiorcę pogrzebowego. – Nie koniec niespodzianek. Miał służbę na warcie i został postrzelony w trakcie napadu na furgonetkę z żołdem. – Skąd ty to wiesz? – Przeszukiwałam archiwalne gazety. Wyślę ci mailem ten artykuł. Wiem, że to głupie, ale przeczucie mi mówi, że to wszystko do siebie pasuje. Na przykład, że naszych czterech nieboszczyków jakoś było wplątanych w ten napad i Con ich rozpoznał. – No to jak dla mnie Con powinien leżeć w płytkim grobie. – Tak, ale załóżmy, że Con powiedział Spirowi, Spiro wrócił i szantażował tych czterech? A jak już nie mógł z nich nic wyciągnąć, to ich zastrzelił. – To bardzo dużo założeń. – I jest coś jeszcze ciekawego. Od czasu, gdy twój garaż wyleciał w powietrze, nic się nie dzieje. Pięć dni bez gróźb, strzałów znikąd czy bomb. Nie sądzisz, że to dziwne? – Sądzę, że to wszystko jest dziwne. Wysłałam Morellemu artykuł i poszłam do kuchni, żeby zrobić sobie kawę z mlekiem. Bez cukru. Wróciłam do biurka i zadzwoniłam do matki. – Chlapnęłaś sobie? – spytałam. – Nie – odpowiedziała. Cholera. – Tata mówił, że jedziecie na nabożeństwo żałobne z babcią. – Tak. O pierwszej. Tak mi żal Carli i tych trzech chłopców. Straszna sprawa. Może po nabożeństwie będę musiała wypić łyczek. Myślisz, że to niedobrze? – Każdy popija po nabożeństwie żałobnym – zapewniłam ją. Wiedziałam, że źle postępuję. Boże, miej mnie w opiece, byłam beznadziejną córką, ale naprawdę potrzebowałam jakiegoś
deseru. Rozłączyłam się i zaczęłam realizować kolejne zlecenia. W południe zadzwoniłam do Morellego. – Jak leci? – Rozmawiałem z Conem. – Tak sobie, bo nigdy nic nie wiadomo. – Właśnie. Tak sobie, bo nigdy nic nie wiadomo. Powiedział, że armia starała się wyciszyć sprawę napadu na furgonetkę. Dwaj pozostali wartownicy zginęli. Con twierdzi, że przeżył, bo zemdlał, gdy dostał w nogę, i napastnicy mogli pomyśleć, że nie żyje. Nie mógłby zidentyfikować żadnego z nich. Mieli mundury polowe i maski. Z uwagi na względy bezpieczeństwa armia nigdy nie upubliczniła wszystkich szczegółów, ale Con mówi, że były pogłoski, że w tej furgonetce było trzech mężczyzn i też zginęli. – Mówił, jaka kwota wchodziła w grę? – Nie miał pojęcia. – Pytałeś, czy jego zdaniem Barroni mógł być w to zamieszany? – Taa. Popatrzył na mnie, jakbym się naćpał. – A Spiro wiedział o tej sprawie z furgonetką? – Spiro wiedział, że jego tata był ranny. Con mówił, że kiedy Spiro był dzieciakiem, miał obsesję na tym punkcie i nawet trzymał wycinek artykułu. – A co Con mówił o tym, że widziano Spira? – Niewiele. Przede wszystkim wyglądał na skołowanego. Dotąd był przekonany, że Spiro zginął w pożarze. Jeśli to prawda, to teraz jest w dziwnej sytuacji. Nie wiadomo, czy ma się cieszyć z tego, że syn żyje, czy raczej martwić, że wysadził Mamę Macaroni. – A myślisz, że mówi prawdę? – Nie wiem. Brzmiał przekonująco. Problem nie polega na tym, że Spiro nagle wrócił, żeby cię prześladować. W to od razu uwierzę i ty go zresztą widziałaś na własne oczy. Problem leży w tym, że nie wierzę, że Spiro zabił Barroniego. – Myślisz, że nie jest wielozadaniowy? – Spiro to szczur. Jak wpuścisz szczura do labiryntu, to skupi
się na jednej rzeczy, kawałku sera. – No to kto zabił Barroniego? – Nie wiem. Jeśli miałbym się opierać tylko na przeczuciach, to faktycznie mam niejasne wrażenie, że Spiro w tym maczał palce, ale dowodów nie ma na to żadnych. Nie wiemy, dlaczego Barroni zginął, i nie mamy podstaw, żeby podejrzewać, że był zamieszany w tamten napad. – Łee, psujesz całą zabawę. – No wiem. Konieczność zdobywania dowodów zawsze jest do dupy. Rozłączyłam się i wróciłam do moich zleceń, ale nie mogłam się jakoś skupić. Od wpatrywania się w ekran widziałam podwójnie i już zmęczyło mnie to siedzenie w boksie. I gorzej nawet, czułam się w nastroju do kontaktów międzyludzkich. Myślałam sobie, że głos Morellego ładnie brzmi przez telefon. I zastanawiałam się, co on ma na sobie. I wspominałam, jak wyglądał, kiedy nie miał niczego. I zastanawiałam się, czy nie wyjść z pracy wcześniej, żeby o czwartej, gdy Morelli wróci do domu, przywitać go nago. Odepchnęłam się od biurka, naciągnęłam wiatrówkę i złapałam kluczyki. – Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza – powiedziałam Halowi. – Niedługo wrócę. Zjechałam windą na sam dół i wsiadłam na motor. Kiedy odepchnęłam się od biurka, nie miałam jeszcze koncepcji, dokąd się udam, ale zanim dotarłam do podziemnego parkingu, już wiedziałam. Na nabożeństwo żałobne. Dojechałam do domu pogrzebowego dokładnie o pierwszej. Spóźnialscy polowali na miejsca parkingowe i spieszyli do wejścia. Zaparkowałam motor na kawałku trawy, między parkingiem a drogą dla samochodów domu pogrzebowego. Rozpoznałam szarego buicka mojej mamy, sądząc po miejscu, gdzie stał, mogłam wnioskować, że przyjechały z babcią wcześnie. Babcia lubiła siedzieć z przodu. Kaplica była na parterze, w tylnej części budynku. Kiedy na nabożeństwie pojawiało się dużo ludzi, Stiva otwierał drzwi i ustawiał składane krzesła na korytarzu. Dzisiaj zostały jedynie
miejsca stojące. Ponieważ przyjechałam ostatnia, stałam na końcu korytarza i mogłam jedynie słuchać nabożeństwa przez głośniki. Po piętnastu minutach znudziłam się i zaczęłam zaglądać do sal. Pan Earls leżał w sali trzeciej. Pomyślałam sobie, że to dość przygnębiające, że on tu tak leży sam, kiedy wszyscy uczestniczą w nabożeństwie. Zupełnie jakby pan Earls nie dostał zaproszenia na przyjęcie. Zerknęłam do kuchni i przez moment przyglądałam się tacom z ciasteczkami. Powiedziałam sobie, że wcale nie są takie dobre. Są lepsze rzeczy do podskubywania. Świeże pączki, czekoladowe ciasteczka domowej roboty... Komandos. Wyszłam z kuchni i na paluszkach zakradłam się do biura Cona. Zostawił drzwi otwarte. Jasno dał do zrozumienia, że nie ma nic do ukrycia. Jeśli nie można ufać przedsiębiorcy pogrzebowemu, to komu można? Nie mam w zwyczaju zwiedzać domów pogrzebowych i do tego uwierzyłam Conowi, kiedy zapewniał, że nie widział swojego potomka. A jednak nie wiedzieć czemu odczuwałam wręcz przymus, żeby przeszukać budynek. Chyba dlatego, że nic tu się nie składało. Myślami ciągle wracałam do pieprzyka. Zrobiony z kitu, jakiego używają przedsiębiorcy pogrzebowi. Stiva nie prowadził jedynego domu pogrzebowego w Trenton i pewnie taki kit to można było zamówić w sieci, a jednak najbardziej logicznym, a zarazem najłatwiej dostępnym miejcem do pozyskania takiego materiału byłby dla Spira dom pogrzebowy ojca. Miałam przeczucie, że jeśli tylko otworzę wystarczająco dużo drzwi, to znajdę Spira albo przynajmniej dość dowodów na to, że on tu był. Weszłam na piętro, sprawdziłam magazynek i jeszcze dwie sale, które Con trzymał w rezerwie na okres szczególnie obfitujący w klientów, jak tydzień po Bożym Narodzeniu. Wróciłam na parter, wyszłam bocznymi drzwiami i zajrzałam do garażu. Dwa karawany, czekające na wezwanie. Dwa samochody wożące kwiaty, strasznie posępne, nawet wtedy gdy były wypełnione kwiatami. Dwa lincolny i czarny navigator Cona, samochód idealny na wypadek, gdy ktoś umrze nagle
w trakcie zamieci. Wróciłam do głównego budynku tylnym wejściem. Kaplicę miałam na wprost, na końcu niewielkiego korytarzyka. Pomieszczenia, gdzie balsamowano zwłoki, były w nowym skrzydle. Te pomieszczenia dodano po pożarze. Nowe skrzydło zostało zbudowane z czerwonej cegły, a wyposażenie było ponoć dziełem sztuki, cokolwiek to miało znaczyć. Odetchnęłam głęboko i skręciłam w lewo, do nowego skrzydła. Dotarłam tak daleko i powinnam dokończyć przeszukania. Złapałam za klamkę, drzwi okazały się zamknięte. O, jaka szkoda. Najwyraźniej Bóg nie chciał, żebym oglądała pomieszczenia do balsamowania. Nie przeszukałam też piwnicy. I tak miało zostać. Tam były piece i trumny. Tam poprzednio zaczął się pożar. Słyszałam, że ponoć została odnowiona i teraz jest cała nowa i błyszcząca, ale nie chciałam jej oglądać. Bałam się, że duchy wciąż tam są... i wspomnienia. Con mieszkał w domu, który przylegał do firmy. Była to wiktoriańska willa, nie tak duża jak oryginalny dom pogrzebowy, ale dwa razy większa od domu moich rodziców. Spiro tu dorastał. Nigdy nie byłam w środku. Nie przyjaźniliśmy się ze Spirem. Spiro był tym dzieciakiem, który zawsze chował się w cieniu, szpiegując i knując przeciwko całemu światu, od czasu do czasu wciągając jakiegoś innego dzieciaka w swoją ciemność. Wyszłam tylnym wyjściem i ruszyłam obok garaży, prosto do domu Cona. To był ładny dom, świetnie utrzymany, z profesjonalnie zadbanym podwórkiem. Miał te same kolory, co dom pogrzebowy, biały z czarnymi okiennicami. Okrążyłam dom i weszłam na niewielki ganek przy drzwiach kuchennych. Zajrzałam w okna. W kuchni było ciemno, tak samo, o ile mogłam zobaczyć, w jadalni. Wszystko idealnie posprzątane. Żadnych brudnych naczyń. Opakowań po płatkach. Bluz przewieszonych przez oparcia krzeseł. Stałam bez ruchu i słuchałam. Nic. Tylko bicie mojego serca, które wydawało mi się przerażająco głośne. Sprawdziłam drzwi. Zamknięte. Zaczęłam powoli okrążać
dom. Żadnych otwartych okien. Wróciłam na tyły i popatrzyłam w górę. Okno na piętrze było otwarte. Ludzie zazwyczaj uważają, że zostawienie otwartego okna na piętrze jest całkiem bezpieczne. I zazwyczaj mają rację. Ale nie tym razem. Okno było akurat nad gankiem, a ja byłam dobra we wspinaniu się na ganki. W czasach szkoły średniej ganek nad tylnymi drzwiami w domu rodziców był częścią mojej drogi ewakuacyjnej, gdy miałam szlaban. A miałam często. Stephanie, Stephanie, Stephanie, powiedziałam sobie w duchu. To jest szaleństwo. Masz obsesję na punkcie tego Spira. Nie masz żadnych podstaw wierzyć, że znajdziesz cokolwiek przydatnego w domu Cona. A jak cię złapią? To dopiero będzie wstyd. Wtedy odezwała się głupia Stephanie. Tak, z tym że mnie nie złapią, stwierdziła. Wszyscy są na nabożeństwie i mam jeszcze co najmniej pół godziny. I tej strony willi nie widać z domu pogrzebowego. Zasłania ją garaż. Mądra Stephanie nie znalazła na to odpowiedzi, więc głupia Stephanie wspięła się po poręczy ganku i przez okno na piętrze weszła prosto do łazienki. Łazienka miała białe kafelki, białe ściany, białe ręczniki, białą zasłonę prysznica, biały papier toaletowy. Była oślepiająco antyseptyczna. Ręczniki zostały idealnie złożone i przewieszone przez drążek na ręczniki. W mydelniczce nie było ani odrobiny rozmoczonego mydła. Zajrzałam jeszcze do szafki na lekarstwa i znalazłam typowy zestaw leków bez recepty. Weszłam do każdej do trzech sypialni na piętrze, sprawdziłam szuflady, szafy, nawet zaglądałam pod łóżka. Zeszłam na dół i sprawdziłam salon, jadalnię i gabinet. Ten dom sprawiał upiorne wrażenie niezamieszkanego. Żadnych zmarszczek na poduszkach, ciuchy wiszące równiutko w szafach albo idealnie poskładane na półkach, wszystkie idealnie wyprasowane. Zupełnie jak Con, pomyślałam. Bez życia i idealnie wyprasowany. Przeszłam do kuchni. W lodówce nie było jedzenia. Tylko butelka wody i druga z sokiem żurawinowym. Ten biedny człowiek zapewne zapadł z głodu na anemię. Nic dziwnego, że zawsze był taki blady. Miał zwykle identyczny kolor policzków,
co delikwent w trumnie. Nie widać było na nich dotknięcia śmierci czy choroby, ale też ani kropli życia. Moim zdaniem identyfikował się z klientami zakładu, ale babcia uważała, że Con używa makijażu dla nieboszczyków. Każdego wieczoru Constantine’a Stivę otaczali ludzie pogrążeni w żalu, w dzień był sam na sam ze śmiercią, a nocą wracał do tego sterylnego domu. I jeśli wierzyć w to, co mówił, miał syna, który powrócił do miasta, ale nawet nie wpadł się przywitać. Morelli uważał Spira za szczura zdolnego dążyć tylko do jednego celu. Moim zdaniem Spiro był grzybem. Grzybem, który pasożytował na swoim żywicielu, a tym żywicielem zawsze był Con. Otworzyłam drzwi do piwnicy, zapaliłam światło i ostrożnie zeszłam po schodach. Eureka. Tego pomieszczenia szukałam. Pozbawiona okien piwnica została przerobiona na mieszkanie własnej roboty. Na kanapie leżał zmięty śpiwór i poduszka. Obok stał telewizor. Wygodny fotel, który najlepsze dni miał już za sobą. Porysowany stolik do kawy. Półka pełna puszek z zupą i pudełek z krakersami. A na przeciwległej ścianie ktoś zainstalował zlew i blat, na którym postawił kuchenkę elektryczną. Pod blatem dostrzegłam małą lodówkę. To była idealna kryjówka dla Spira. Obok kuchni domowej roboty znajdowały się drzwi. Łazienka, odgadłam. Otworzyłam drzwi, spodziewając się znaleźć za nimi urządzenia sanitarne, ale zobaczyłam warsztat pracy przedsiębiorcy pogrzebowego. Dwa długie stoły zastawione tubami pasty, artystycznymi pędzlami, pojemnikami z gliną i kitem. Treskami, perukami, słojami pełnymi sztucznych zębów. A na krześle w kącie wisiała kurtka i kapelusz. Spira. Telefon miałam przy pasku, zaraz obok kabury z bronią. Spróbowałam zadzwonić, ale w piwnicy nie było zasięgu. Zawróciłam do drzwi i wtedy kątem oka dostrzegłam jakieś mgnienie koloru. Popatrzyłam dokładniej na gumowe coś, przypominające do złudzenia balon, z którego spuszczono powietrze. Zdałam sobie sprawę, że to materiał używany do rekonstrukcji twarzy nieboszczyków. Nie żebym była specjalistką w zakresie przygotowywania zmarłych do ostatniej
podróży, ale dość się naoglądałam programów o makijażu filmowym, żeby mieć właściwe skojarzenia. Wiedziałam, że za pomocą tego czegoś można zrobić z człowieka zwierzę albo kosmitę. Że młodzi aktorzy mogli wyglądać staro, a zmarłym nadawało pozory zdrowia i dobrego samopoczucia. Stiva był geniuszem, gdy przychodziło do rekonstrukcji. Dodawał pełni policzkom, wygładzał zmarszczki, likwidował nadmiar skóry, maskował dziury po kulach, dodawał zęby, tuszował siniaki, a nawet prostował nosy, gdy zachodziła konieczność. Stiva był dla Grajdoła niczym zajadanie stresu słodyczami. Mieszkańcy Grajdoła wiedzieli, że ich wady i tajemnice są bezpieczne w rękach Stivy. W tym ostatnim dniu Stiva sprawiał, że grubi wyglądali szczupło, a wycieńczeni zdrowo. Odwracał skutki przeżytych lat, alkoholizmu i nadmiernego folgowania swoim zachciankom. Dla pań wybierał zawsze najpochlebniejszy odcień szminki. Osobiście dobierał panom krawaty. Nawet pięćdziesięciodwuletni Mickey Branchek, który dostał zawału, gdy obrabiał panią Branchek, i odszedł z tego świata z tak potężną erekcją, że nadała nowe znaczenie słowu „sztywny”, wyglądał godnie, gdy udawał się na ostatni spoczynek. Lepiej nie zastanawiać się, jak ten rezultat został osiągnięty. Spiro obserwował ojca przy pracy i znał te techniki. Nic więc dziwnego, że pieprzyk został zrobiony z materiałów używanych w domu pogrzebowym. Ale kawałki plastiku na stole były o wiele bardziej niepokojące. Wyglądały jak blizny Spira. Zrozumiałam, że Spiro bez trudu zdołałby zmienić swój wygląd. Idealnie zdrowy Spiro mógł ucharakteryzować się na człowieka potwornie oszpeconego. Z bliska nikogo by nie oszukał, ale ja widziałam go z pewnej odległości, w samochodzie. A Chester Rhinehart wieczorem. Teraz, gdy patrzyłam na to przebranie, byłam, co tu kryć, porządnie wystraszona. Usłyszałam ruch za plecami, odwróciłam się i zobaczyłam Cona stojącego w progu. – Co tu robisz? Jak tu weszłaś? – spytał. – Drzwi były zamknięte na klucz.
– Tylne drzwi były otwarte. – Kiedy wpadasz w kłopoty, kłam. – Nabożeństwo się skończyło? – Nie. Przyszedłem, bo uruchomiłaś alarm. – Nic nie słyszałam. – Dzwoni w moim biurze. Między innymi wtedy, gdy ktoś otwiera drzwi piwnicy. – Ukrywasz Spira – powiedziałam. – Rozpoznałam płaszcz i kapelusz. Przykro mi. To musi być dla ciebie wyjątkowo trudne. Con patrzył na mnie z miną bez wyrazu, spojrzeniem absolutnie wyjałowionym z emocji. – Jesteś doskonała – stwierdził. – Głupia do końca. Jeszcze się nie domyśliłaś, co? Nie ma Spira. Spiro nie żyje. Zginął w pożarze. Nic z niego nie zostało, tylko prochy i sygnet. – Myślałam, że nigdy go nie odnaleziono. Nie było pogrzebu. – Nie odnaleziono, bo nie było czego znajdować. Został po nim tylko ten sygnet. Natknąłem się na niego przypadkiem i nikomu nic nie wspomniałem. Nie chciałem pogrzebu. Chciałem to zakończyć i odbudować swój interes. Gdyby przeżył, i tak by mnie pewnie zrujnował. To był kretyn. Po raz pierwszy w życiu usłyszałam, jak Con mówi źle o zmarłym. I to o swoim synu. Nie wiedziałam, co powiedzieć. To była prawda. Spiro był kretynem, ale usłyszeć to od Cona... aż mnie dreszcz przeszył. A skoro Spiro nie żył, to kto mnie torturował? Kto wysadził Mamę Macaroni? Podejrzewałam, że odpowiedź stoi pół metra dalej, ale jakoś nie mogłam tego poskładać do kupy. Nie potrafiłam sobie wyobrazić starannego do przesady Constantine’a Stivy, Pana Zerowej Osobowości, jak wykańcza Mamę Mac. – Czyli to nie Spiro zostawiał mi liściki i wysadzał samochody? – Nie. – To ty. – Trudno uwierzyć, nieprawdaż? – Dlaczego? Dlaczego mnie prześladowałeś?! – To nieważne. Powiedzmy, że byłaś mi środkiem do celu. I chyba nawet dobrze, że przyszłaś. Nie będę cię musiał ścigać.
Sięgnęłam do pistoletu, ale to było działanie zupełnie mi obce i zrobiłam to zbyt wolno. Stiva okazał się dużo szybszy w posługiwaniu się swoją bronią. Rzucił się do przodu i zobaczyłam w jego dłoni błysk metalu. Paralizator, zdążyłam pomyśleć i świat zgasł. Ocknęłam się w nieprzeniknionej ciemności. Umysł pracował, ale ciało nie nadążało. Nic nie widziałam. Ręce i nogi miałam skute, a na oczach opaskę. Nie, pomyślałam, wróć. Nie miałam opaski. Przecież mogłam otwierać i zamykać oczy. Po prostu znalazłam się w miejscu bardzo ciemnym. I cichym. I czymś wyłożonym. W ciemności czułam się zdezorientowana i ciężko mi było się skupić. Zakołysałam się z boku na bok. Niewiele miejsca. Chciałam usiąść, ale nie zdołałam podnieść głowy wyżej niż na kilkanaście centymetrów. Zrozumienie spowodowało eksplozję paniki w piersi i bolesną suchość w gardle. Byłam w pojemniku wyłożonym jedwabiem. Boże, dopomóż. Constantine Stiva wsadził mnie do jednej ze swoich trumien. Serce waliło mi boleśnie, w głowie szumiała pustka. To się nie mogło dziać naprawdę. Con był solą Grajdoła. Nikt nigdy nie podejrzewał Cona o nic złego. Ręce bolały mnie od kajdanek, nie mogłam oddychać. Dusiłam się. Pochowano mnie żywcem. Histeria przychodziła falami, jak przypływ. Łzy popłynęły mi po policzkach i wsiąkły w satynę. Nie miałam pojęcia, ile czasu minęło, ale sądziłam, że niewiele. Pół godziny. Najwyżej godzina. Przez chwilę byłam spokojna i dotarło do mnie, że oddycham bez trudu. Nie czułam zapachu ziemi. Nie było mi zimno. Może nie zostałam pochowana. Okay, zatrzymajmy się w tym momencie. Czy nie słyszę syren w oddali? Szczekania psa? Czas wlókł się niemiłosiernie, bo nic nie było w stanie zakłócić nieznośnej monotonii tego więzienia. Miałam skurcze mięśni, a rękach straciłam czucie. Nie wiedziałam już, czy jest jeszcze dzień, czy już noc. Wiedziałam natomiast z całą pewnością, że Komandos będzie mnie szukał. Wróci z Florydy i zrobi to, co umie najlepiej.... Przestawi się na tryb tropienia.
Znajdzie mnie. Byle tylko zdążył. Usłyszałam trzaśnięcie drzwiami i warkot silnika. Trumna się poruszyła. Nie miałam wątpliwości, że gdzieś jadę, modliłam się, oby tylko nie na cmentarz. Z całej siły starałam się coś usłyszeć, jakieś głosy. Jak usłyszę głosy, narobię hałasu. Powietrza chyba miałam pod dostatkiem, ale nie chciałam go marnować na wrzaski, jeśli nie usłyszę głosów. Samochód zatrzymywał się, ruszał, skręcał. Wreszcie stanął, drzwi otworzyły się i trzasnęły, a potem ja zaczęłam ślizgać się i obijać w niewielkiej przestrzeni. Nie raz i nie dwa uczestniczyłam w pogrzebie z babcią Mazurową. Wiedziałam, co to znaczy. Teraz byłam transportowana na wózku do trumien. Wyciągnięto mnie z furgonetki czy karawanu i dokądś zabierano. Nagle ruch ustał. Nic się nie działo przez całe lata, przynajmniej takie miałam wrażenie, a potem ktoś uniósł wieko. Zamrugałam i popatrzyłam na Cona. – Dobrze – powiedział na mój widok. – Żyjesz. Nie umarłaś ze strachu, co? To taki grabarski żarcik. Nie będę płakać, pomyślałam natychmiast. Postaram się być sprytna. Skłonię go do rozmowy. Zorientuję się w możliwościach ucieczki. Będę zwlekać. Czas działał na moją korzyść. Komandos mnie znajdzie, jeśli dam mu dość czasu. – Muszę wyjść z trumny – oznajmiłam. – To raczej nie jest dobry pomysł. – Muszę do toalety. Con był skrupulatny i schludny aż do przesady, i wyglądał na szczerze przerażonego myślą, że ktoś może zsikać się w jego wyłożonej jedwabiem trumnie. Przechylił wózek i pomógł mi wydostać się z pudła. – Zrobimy tak – zapowiedział. – Nie chcę, żebyś narobiła bałaganu, więc pozwolę ci skorzystać z łazienki. Uwolnię ci jedną rękę, ale jeśli spróbujesz czegoś głupiego, porażę cię prądem. Chwilę trwało, zanim odzyskałam równowagę i bardzo ostrożnie poszurałam do łazienki. Kiedy z niej wyszurałam, czułam się o wiele lepiej. Odzyskałam czucie w rękach i przestałam mieć skurcze w nogach. Byliśmy w jakimś
urządzonym spartańsko domu, który wyglądał jak rancho projektowane w latach siedemdziesiątych. Meble stanowiły dziwną mieszaninę i sprawiały wrażenie otrzymanych z organizacji dobroczynnej. Linoleum w kuchni było stare i wyblakłe, czerwone blaty mebli poznaczone śladami po papierosach. Biały zlew ozdabiały plamy rdzy. Kilka szafek zostało otwartych, więc widziałam, że są puste. Trumna stała na środku, domyśliłam się, że przyjechałam w niej prosto z garażu. – To jest jakaś zemsta za śmierć Spira w pożarze? – spytałam. – Marginalnie. To premia, aczkolwiek bardzo przyjemna. Ta sprawa w ogóle obfituje w bonusy. Mogłem zabić Mamę Macaroni. Kto by o tym nie marzył? A potem jeszcze mogłem ją pochować! Naprawdę, życie nie mogłoby być lepsze. Macaroni kupili najlepszą trumnę. Łypnęłam na moją. – Przykro mi. To tylko plastik – powiadomił mnie Stiva. – Na pewno nie jedna z moich najlepszych. Wyłożona sztucznym jedwabiem. Nadal jednak całkiem niezła dla kogoś, kto nie odłożył stosownej sumy na te wydatki. Zamierzam w takiej pochować twoją babcię. Dzień jej śmierci powinien być świętem państwowym. Co za ponurą obsesję ona ma na tle śmierci? Muszę przybijać wieko za każdym razem, gdy mam pogrzeb z zamkniętą trumną. I nigdy nie jest zadowolona z ciasteczek. Zawsze chce takie z kremem w środku. Czy ona myśli, że ciasteczka rosną na drzewach? – Con się uśmiechnął. – Może zabiję wieko twojej trumny, tylko po to, żeby ją zirytować. To będzie zabawa. – To chyba znaczy, że nie zamierzasz pogrzebać mnie żywcem? – Nie. Jak miałbym cię pogrzebać, musiałbym cię wsadzić do trumny, a ja już mam plany związane z tą trumną. Mary Aleski leży w kostnicy i jutro będzie wystawiona w tej trumnie. Poza tym nie masz chyba pojęcia, ile kopania wymaga pochowanie kogoś w trumnie. Mam lepszy plan. Potnę cię i zostawię tu na podłodze w kuchni. Dla moich planów jest ważne, żeby znaleźli
cię właśnie tutaj. – Dlaczego? – To dom Spira. Jest częścią zajętej masy spadkowej, bo Spiro nie został uznany za martwego. Gdyby Spiro miał cię zabić, to właśnie w swoim domu, nie sądzisz? – Nadal nie powiedziałeś, dlaczego chcesz mnie zabić. – To długa historia. – A spieszy się nam? Con popatrzył na zegarek. – Nie. W rzeczy samej. Nawet nieco wyprzedziłem plan. Muszę zgrać wszystko z ostatnim pojawieniem się Spira. Ktoś zobaczy go w samochodzie około północy, a potem wrócę tu i cię zabiję. A potem Spiro zniknie na zawsze. – Nie rozumiem, po co tu Spiro. Nic nie rozumiem. – Chodzi o zbrodnię, która wydarzyła się przed laty. Dokładnie trzydzieści sześć lat temu. Stacjonowałem wtedy w Forcie Dix i ułożyłem genialny plan napadu. Pomagali mi czterej przyjaciele. Michael Barroni, Louis Lazar, Ben Gorman i Jim Runion. – Czterech zabitych za targiem. – Tak. Smutna konieczność. – Nie powiedziałabym, że jesteś geniuszem zbrodni. – Mam wiele niepoznanych talentów. Na przykład jestem niezłym aktorem. Co wieczór gram rolę idealnego przedsiębiorcy pogrzebowego. I, jak sama wiesz, jestem geniuszem w zakresie makijażu. Potrzebowałem jedynie kapelusza, kolorowych kontaktówek i blizn domowej roboty i już zdołałem nabrać i ciebie, i tego chłopaka od pizzy. – Zawsze miałam wrażenie, że lubisz swoją pracę właściciela domu pogrzebowego. – Ma swoje zalety. I gwarantuje szacunek społeczności, a to mi się podoba. Constantine Stiva ma ego, kto by pomyślał. – No więc ułożyłeś genialny plan napadu. – Widziałem raz, jak furgonetka wjeżdża do Fortu, i od razu wiedziałem, że będzie ją bardzo łatwo porwać przy oddalonej tylnej bramie. Lazar był ekspertem od materiałów
wybuchowych. Wszystko, co wiem o bombach, to od niego. Gorman kradł samochody od dziewiątego roku życia. To on ukradł lawetę, którą odholowaliśmy furgonetkę z żołdem. A Barroni miał wszystkie kontakty potrzebne do wyprania kasy. Runion był durnym mięśniakiem. Chcesz wiedzieć, jak to zrobiliśmy? To było banalnie proste. Ja miałem służbę przy bramie z dwoma innymi żołnierzami. Podjechała furgonetka. Runion i Lazar byli tuż za nią w samochodzie. Lazar zdążył podłożyć bombę, gdy konwojenci jedli lunch. Bum, i wybuch unieruchomił ciężarówkę. Runion zabił tamtych strażników, a mnie postrzelił w nogę. Gorman odciągnął furgonetkę lawetą i zostawił kilometr dalej w opuszczonej stodole. Nie było mnie tam, ale mi powiedzieli, że Lazar przygotował ładunek i otworzył furgonetkę, jakby używał otwieracza do puszek. Zabili konwojentów i kilka minut później byli już daleko, bogatsi o siedem milionów. – I nikt nigdy nie rozwiązał tej zbrodni. – Nie. Armia tyle wysiłku włożyła w jej wyciszenie, że nie zostało już wiele sił na jej rozwiązanie. Nie chcieli, by ktokolwiek dowiedział się, jakie straty ponieśli. Wtedy to były ogromne pieniądze. – I co się z nimi stało? – Było nas pięciu. Wzięliśmy po dwieście tysięcy jako kapitał na założenie interesu. I umówiliśmy się, że co dziesięć lat będziemy wybierać kolejne dwieście tysięcy, póki nie minie czterdzieści lat od napadu, wtedy podzielimy resztę. – No i? – W piwnicy pod kostnicą ustawiliśmy sejf. Każdy z nas wybrał numer i trzeba było wszystkich, żeby ten sejf otworzyć. Nikt się nie domyślił, że przez te lata odkryłem, jakie były pozostałe numery. Pożyczałem więc sobie z sejfu od czasu do czasu. A potem ty i twoja babcia spaliłyście mój biznes do fundamentów. Sejf przetrwał, ja nie. Ubezpieczenie było zbyt niskie. No i wziąłem to, co zostało w sejfie, i wszystko odbudowałem. Dwa miesiące temu Barroni dowiedział się, że ma raka okrężnicy, poprosił więc o swoją działkę. Chciał się upewnić, że pieniądze trafią do jego rodziny. Umówiliśmy się
na tej polanie, za targiem, żeby przegłosować jego prośbę. Wiedziałem, że dadzą Barroniemu te pieniądze. A potem zażądają swoich. Wszyscy osiągnęliśmy już ten wiek. Rak okrężnicy, problemy z sercem, syndrom drażliwego jelita. Każdy chciał mieć swój rejs. Dobre życie. Nowy wóz. Zamierzali zejść do piwnicy, otworzyć sejf i wtedy odkryliby, że ukradłem pieniądze, i by mnie zabili. – Więc ty zabiłeś ich. – Tak. Śmierć to nic wielkiego, jeśli przytrafia się komuś innemu. – A jaka jest moja rola? – Jesteś moją polisą. Na wszelki wypadek, gdyby jeden z moich kolegów podzielił się tym sekretem z żoną, a ona by do mnie przyszła, może nawet z policją, przyznałbym się, że opowiedziałem Spirowi o zbrodni. Oczywiście o zbrodni w mojej wersji, w której ja byłem niewinny. Nietrudno uwierzyć, że Spiro chciałby dostać te pieniądze, a potem zamordował wszystkich. I łatwo uwierzyć, że Spiro zrobiłby tę głupotę i zaczął cię prześladować. A ja będę tylko rozpaczającym ojcem tego małego drania. – To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałam. – A jednak dałaś się nabrać – wytknął mi Con. – Prawdę mówiąc, na początku chciałem tylko zostawić ci kilka wiadomości. Ale potem zdałem sobie sprawę, że narobiłaś sobie tylu wrogów, że może wcale nie weźmiesz Spira pod uwagę, musiałem więc się bardziej postarać. Pewnie mógłbym przestać po tym, jak zobaczyłaś Spira w Gdaczącym Kubełku, ale wtedy byłem już uzależniony od adrenaliny. Szkoda, że muszę cię zabić. Naprawdę chciałbym wysadzić jeszcze kilka samochodów. Naprawdę lubię wysadzać samochody i jak się okazało, jestem w tym dobry. Był obłąkany. Nawąchał się za dużo płynu do balsamowania. – Nie ujdzie ci to na sucho – zapowiedziałam. – A ja myślę, że ujdzie. Wszyscy mnie uwielbiają. Popatrz tylko na mnie. Jestem poza wszelkimi podejrzeniami. Jestem kierownikiem życia towarzyskiego w Grajdole. – Jesteś obłąkany. Wysadziłeś Mamę Macaroni!
– Nie mogłem się oprzeć. Podobał ci się mój prezent? Pieprzyk? Uznałem, że to będzie miły dodatek. – A Joe? Dlaczego go przejechałeś? – Przypadek. Starałem się tylko wrócić do domu, a nie mogłem pozbyć się ciebie i tej idiotki twojej babci. Uderzyłem w krawężnik i straciłem panowanie nad samochodem. Szkoda, że go nie zabiłem. W tamtym tygodniu nie miałem nic do roboty. Rolety były opuszczone. Rozejrzałam się, szukając zegara. – Dochodzi dziesiąta – odpowiedział mi Con domyślnie. – Muszę raz jeszcze dopilnować, żeby ktoś zobaczył Spira za kierownicą samochodu, który zostanie znaleziony tu w garażu. Szkoda, że to moje ostatnie przedstawienie w roli Spira. A twoje ciało zostanie odnalezione w kuchni. Straszliwie okaleczone oczywiście. Wydaje mi się, że to w stylu Spira. Miał skłonności do dramatyzmu. W pewnym sensie jabłko padło niedaleko od jabłoni. – Podniósł paralizator, żebym go mogła zobaczyć. – Mam cię porazić, zanim cię uśpię, czy będziesz współpracować? – Co znaczy, że mnie uśpisz? – Musisz zginąć po tym, jak Spiro zostanie zauważony. Muszę więc przetrzymać cię przez kilka godzin. Popatrzyłam na trumnę. Nie chciałam wracać do trumny. – Nie – Con odpowiedział, chociaż nie zadałam pytania. – Nie w trumnie. Muszę ją zabrać z powrotem. To był po prostu łatwy sposób, żeby cię przewieźć. – Rozejrzał się. – Muszę znaleźć coś, żeby cię nie było widać. Coś, co mogę zamknąć. – Komandos mnie znajdzie – powiedziałam mu. – Ten łowca nagród Rambo? Nie ma szans. Nikt cię nie znajdzie, póki im nie pokażę, gdzie szukać. Odwrócił się i popatrzył na mnie tymi bladymi oczami. Zobaczyłam, że jego ręka się porusza, usłyszałam trzask wyładowania i straciłam przytomność. W ustach miałam sucho, palce mrowiły nieprzyjemnie. Ten fagas poraził mnie jeszcze raz i gdzieś wepchnął. Leżałam na
plecach, skulona w pozycji płodowej. Zero światła. Zero miejsca, by rozprostować nogi. Ręce miałam z tyłu, kajdanki wrzynały mi się w nadgarstki. Ale tym razem nie było satyny. Byłam pewna, że zostałam wciśnięta do jakiegoś pudła. Spróbowałam zakołysać się na boki. Nie miałam miejsca, by się rozkołysać. Bałam się mniej niż wtedy, gdy leżałam w trumnie, ale było mi o wiele bardziej niewygodnie. Oddychałam płytko, bo bolały mnie i plecy, i ramiona, a żeby czas płynął mi szybciej, wyobrażałam sobie, że jestem ptakiem i umiem latać albo że jestem smokiem o ognistym oddechu, że umiem grać na wiolonczeli, chociaż nie byłam nawet pewna, jak brzmi wiolonczela. I nagle zobaczyłam cieniutką nić srebrnego blasku. Ktoś zapalił światło albo może był już ranek. Albo właśnie szłam do nieba. Usłyszałam zduszone męskie głosy, a potem walenie do drzwi. Otworzyłam usta, żeby zawołać o pomoc, ale moje pudło zostało otwarte, zanim zdążyłam krzyknąć. Wytoczyłam się i wpadłam w ramiona Komandosa. Był tak samo oszołomiony jak ja. Złapał mnie za ramiona i podtrzymał. Źrenice miał tak wielkie, że jego oczy zdawały się całkiem czarne, usta zacięte. – Zobaczyłem cię tam zwiniętą i pomyślałem, że nie żyjesz – powiedział. – Nic mi nie jest, tylko ścierpłam. Zostałam wepchnięta do jednej z pustych kuchennych szafek. Jak Con podniósł mnie tak wysoko, pozostawało tajemnicą. Pewnie, jak masz motywację, to i siła się znajdzie. Komandos przyjechał z Czołgiem i Halem. Czołg już mi rozpinał kajdanki na rękach, a Hal na nogach. – To nie Spiro – powiedziałam. – To Con i wróci tu, żeby mnie zabić. Jak tu poczekamy, to go złapiemy. Komandos podniósł mój posiniaczony i pokrwawiony nadgarstek do ust i pocałował. – Przykro mi, że muszę ci to zrobić, ale nie ma żadnego my. Mam za sobą sześć naprawdę złych godzin, kiedy cię szukaliśmy. Muszę wiedzieć, że jesteś bezpieczna. A czekanie na grabarza zabójcę nie jest bezpieczne. – I zapiął mi kajdanki
na nadgarstku. – Miałaś dość wrażeń, jak na jeden dzień – oświadczył. I druga bransoletka szczęknęła na nadgarstku Czołga. – Co do... – wyrwało mu się z zaskoczenia. – Zawieź ją do biura, niech Ella ją opatrzy, a potem zabierz do Morellego – nakazał mu Komandos. Popatrzyłam na Czołga wrogo. – Zostaję. Czołg zerknął na Komandosa. Najwyraźniej starał się zdecydować, kogo boi się bardziej. Komandos spojrzał mi w oczy. – Proszę – powiedział. Czołg i Hal aż otworzyli usta ze zdziwienia, widać nie byli przyzwyczajeni do tego słowa. Ja też nie. Ale mi się podobało. – Okay – ustąpiłam. – Uważaj, on jest obłąkany. Hal prowadził, a ja i Czołg siedzieliśmy z tyłu. Czołg wyraźnie nie czuł się najlepiej, mając mnie jako załącznik, sprawiał wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale za żadne skarby nie może wymyślić co. Postanowiłam mu pomóc. – Jak mnie znaleźliście? – spytałam. – To Komandos. I koniec. Dwa słowa. A wiedziałam, że umie mówić. Widziałam, jak cały czas gada z Komandosem. – To było niesamowite – wtrącił się Hal. – Komandos wywlókł jakąś starszą panią z łóżka i kazał jej szukać w rejestrze właścicieli posiadłości. Trzymał ją na muszce. – O Boże! – Rany, ale się działo – opowiadał Hal. – Komandos kazał cię szukać wszystkim pracownikom KomandoMan i jeszcze dwudziestu kontraktowym. Wiedzieliśmy, że zniknęłaś u Stivy, bo namierzałem twój motor. My z Czołgiem zaczęliśmy szukać, jeszcze zanim Komandos wylądował. Mówiłaś, że zaraz wracasz, i się martwiłem. – Martwiłeś się o mnie? – Nie. Martwiłem się, że Komandos mnie zabije, bo cię
zgubiłem. – Hal popatrzył na mnie w lusterku. – No tak. Może trochę się martwiłem o ciebie. – Ja się martwiłem – odezwał się Czołg. – Lubię cię. Niech mnie diabli! Oparłam się o niego i uśmiechnęłam, a on odpowiedział uśmiechem. – Przeszukaliśmy dom pogrzebowy i dom tego grabarza – opowiadał Hal. – Wtedy Komandos pomyślał, że może mają jeszcze jakąś posiadłość, więc złapał tą staruszkę z urzędu skarbowego. I ona znalazła małe rancho kupione przez Spira. Czterdzieści minut później zostałam wysadzona przed domem Morellego. Miałam zabandażowane nadgarstki i koszulkę obsypaną białym pyłem. Czołg odprowadził mnie do drzwi i rozpiął kajdanki, podczas gdy Morelli patrzył, wspierając się na jednej kuli, a drugą ręką przytrzymując Boba. – Jest pod twoją opieką – oznajmił mu Czołg. – Jak Komandos zapyta, to mu możesz powiedzieć, że rozkułem ją dopiero tutaj, jak patrzyłeś. – Mam pokwitować odbiór? – uśmiechnął się Morelli. – Niekoniecznie. Ale jesteś za nią odpowiedzialny – zaznaczył Czołg. Pogłaskałam Boba i minąwszy Morellego, weszłam do środka. Zamknął drzwi i popatrzył na moją koszulkę. – Cukier puder? – spytał. – Potrzebowałam pączka. Zmusiłam Hala, żeby po drodze zatrzymał się w Dunkin’ Donuts. – Komandos zadzwonił i powiedział, że jesteś bezpieczna, ale nic więcej. Komandos miał zamiar zdjąć Stivę i nie chciał, żeby coś poszło nie tak. Nie chciał go zgubić, tylko dopaść sam, bez policji robiącej zamieszanie. – Przypadkowo się zgubiłam, próbując trafić na nabożeństwo żałobne, i jakoś tak trafiłam niechcący do osobistego warsztatu Cona. Uruchomiłam alarm i Con nakrył mnie na myszkowaniu. – Zgaduję, że się nie ucieszył? – Okazuje się, że Spiro nie żyje. Con powiedział, że znalazł
sygnet Spira w zgliszczach. Con potrzebował kozła ofiarnego i uznał, że Spiro będzie idealny, więc użył tych swoich pogrzebowych specyfików i chodził przebrany za spalonego Spira. – A po co mu był kozioł ofiarny? Opowiedziałam Morellemu o napadzie, o zaginionych z sejfu pieniądzach i o zbiorowym morderstwie. Morelli uśmiechał się szeroko. – Niech sprawdzę, czy dobrze zrozumiałem, na początku zrobiłaś same błędne założenia o udziale Anthony’ego i tożsamości Spira, a i tak na końcu wszystko rozwiązałaś? – Taa. – Zajebiście. – W każdym razie Stiva zamknął mnie w trumnie i wywiózł, żeby potem zabić. Wyszedł, żeby po raz ostatni wcielić się w Spira, i kiedy go nie było, Komandos mnie odnalazł. – I Komandos teraz tam na niego czeka? – No. – Powinien mi powiedzieć. – Pewnie chciał uniknąć udziału policji. Komandos lubi, jak sprawy są nieskomplikowane. – Komandos jest psychiczny. – To samotny wilk, lubi działać sam. – Psychiczny wilk. Popatrzyłam na Boba. – Był na spacerze? – Tylko na podwórku. – To ja go wyprowadzę. Poszłam do kuchni po smycz i tak zupełnie przypadkiem schowałam do kieszeni kluczyki od buicka. Czułam się wyrzucona poza nawias. I czułam się niewąsko wkurwiona. Chciałam brać udział w zatrzymaniu. I chciałam wyładować nieco złości na Stivie. Wysiliłam się, żeby jakoś poukładać normalnie swoje życie, a on to wszystko rozwalił. Jasne, zrobił też coś dobrego jak rozwalenie Mamy Macaroni i wysłanie mojej wiolonczeli do wiolonczelowego nieba, ale to nie równoważyło przejechania Joego i wsadzenia mnie do trumny.
Może powinnam okazać nieco miłosierdzia, bo jak się okazało, był kompletnie pomylony, ale nie czułam się w nastroju do miłosierdzia. Byłam zła. Zapięłam Bobowi smycz, wyprowadziłam frontowymi drzwiami i załadowałam do buicka. Było pewne ryzyko, że oboje wylecimy w powietrze, ale niewielkie. Wysadzenie mnie w powietrze nie leżało w planach Stivy. Przekręciłam kluczyk i słuchałam, jak buick zasysa benzynę. Muzyka dla moich uszu. Morellego ten dźwięk z pewnością nie ucieszył, ale nie mogłam mu przecież powiedzieć, że jadę pomóc Komandosowi. Nie pozwoliłby mi wyjść. Obserwowałam drogę, gdy jechałam z chłopakami Komandosa, i teraz potrzebowałam zaledwie piętnastu minut, by wrócić na rancho. Przejechałam obok domu, pogrążonego w całkowitych ciemnościach. Kawałek dalej zauważyłam czarnego explorera, znaczy Hal i Czołg byli już z Komandosem. Zaparkowałam buicka tyłem na podjeździe, dokładnie naprzeciwko niewielkiego rancha, i zgasiłam światła. I siedziałam, nie wyłączając silnika. Po dziesięciu minutach ulicą nadjechał zielony sedan. Przejechał pod latarnią i zobaczyłam Stivę za kierownicą. Miał na głowie kapelusz, a plama światła błysnęła na oszukanych bliznach. Wjechał na podjazd przy domu Spira i się zatrzymał. Drzwi od garażu zaczęły się podnosić. To był czas dla mnie. Wbiłam pedał gazu w podłogę, z rykiem silnika przeleciałam przez ulicę i rąbnęłam w tył zielonego sedana. Trafiłam idealnie i wgniotłam dolną połowę drzwi garażu, i posłałam go na tylną ścianę. Bob skakał i szczekał. Pewnie w poprzednim życiu jeździł w NASCAR. Albo rozbijał samochody dla zabawy. Bob uwielbiał zniszczenie. – I jak myślisz? – spytałam go. – Powinniśmy walnąć go raz jeszcze? – Hau, hau, hau! Cofnęłam więc i walnęłam sedana po raz drugi. Komandos i Czołg wybiegli z domu z bronią gotową do
strzału. Hal biegł kilka kroków za nimi. Wycofałam jakieś trzy metry i wysiadłam. Zbadałam buicka. Ciężko było zobaczyć coś w ciemności, ale w świetle księżyca nie dostrzegałam żadnych uszkodzeń. Czołg oświetlił sedana promieniem latarki. Maska była kompletnie zgnieciona, dach częściowo zerwany przez drzwi garażu, bagażnika nie było. Z chłodnicy wydobywała się z sykiem para, a coś ciemnego rozlewało się pod samochodem. Stiva walczył z poduszką powietrzną. Wypuściłam Boba z samochodu i przeszłam się z nim po podwórku, żeby mógł się wysikać. Pomyślałam sobie, że jutro wrócę do swojego mieszkania. I może sprawię sobie wiolonczelę. Nie żebym jej potrzebowała. I tak byłam cholernie interesującą osobą, nawet bez niej. Ale kto wie, może byłoby fajnie grać. Komandos stał z rękoma na biodrach i mi się przyglądał. – Teraz czuję się lepiej – powiedziałam. – Dziewczyno.
Urodzona w South River amerykańska pisarka powieści kryminalno-sensacyjnych. Sławę przyniósł jej wielotomowy cykl o łowczyni nagród, Stephanie Plum - obecnie jedna z najpopularniejszych serii książkowych świata. W latach dzieciństwa z pełnym przekonaniem wierzyła, że pisana jest jej kariera artysty. W sąsiedztwie rodzinnego domu Janet wciąż ze zgrozą wspomina się długie godziny poświęcone nauce śpiewu. Po ukończeniu South High River
School spędziła cztery lata w Douglass College, próbując przełożyć rodzące się w głowie wizje na zagruntowane płótno. Wyniki w najlepszym przypadku były frustrujące. W dodatku odkryła, że jest uczulona na pigment. Już jako matka i gospodyni domowa podjęła jeszcze jedną próbę rozwinięcia kariery artystycznej. Tym razem poprzez pisanie. Po zaliczeniu specjalnego kursu popełniła trzy tomiki prozy... i przez kolejne 10 lat bezskutecznie szukała wydawcy. Nie pamięta już, kto zasugerował jej napisanie romansu. Posłuchała. Do dziś wspomina zdumienie, z jakim wpatrywała się w czek na sumę 2 tysięcy dolarów, który zaoferował jej wydawca. Po dwunastym tomie stwierdziła, że nie ma już pomysłów na kolejne sceny erotyczne i wyczerpała zasób słów opisujących miłosne uniesienia. Kiedy zobaczyła Roberta De Niro w filmie Zdążyć przed północą, wiedziała już, jakiego bohatera literackiego chce stworzyć. Dwa lata upłynęły Janet na przygotowaniach do pisania nowej książki. Obejmowały strzelanie, trening fizyczny, procedury policyjne, nawet picie piwa. Tak rodziła się Stephanie Plum. Po pierwsze dla pieniędzy, tom otwierający serię, przez 75 tygodni okupował listę bestsellerów USA Today. Do dzisiaj Janet napisała już 24 książki z łowczynią nagród Stephanie Plum w roli głównej, a statusy bestsellerów New York Timesa czy Amazon stały się dla nich uświęconą tradycją. Janet Evanovich mieszka z mężem w New Hampshire, niedaleko Dartmouth College. Jak podkreśla, to idealne miejsce na pisanie książek o dziewczynie z New Jersey. Lubi robić zakupy, czytać komiksy, oglądać filmy. I chce być taka jak babcia Mazurowa.
COPYRIGHT © BY Janet Evanovich COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2014 COPYRIGHT © FOR TRANSLATION BY Dominika Repeczko, 2014
WYDANIE I ISBN 978-83-7574-970-0 PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak REDAKCJA Dorota Pacyńska KOREKTA Agnieszka Pawlikowska SKŁAD Dariusz Nowakowski SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWE Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail:
[email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 www.fabrykaslow.com.pl e-mail:
[email protected] lesiojot