Ruth Langan Dziewczyna z prerii PROLOG Dakota Południowa, 1867 rok Niewielka grupa żałobników stała na spieczonej skwarem ziemi, prażąc się pod promie...
8 downloads
19 Views
893KB Size
Ruth Langan
Dziewczyna z prerii
PROLOG Dakota Południowa, 1867 rok Niewielka grupa żałobników stała na spieczonej skwarem ziemi, prażąc się pod promieniami słońca, które można było porównać jedynie do ogni piekiel nych. Od tygodni nie padało i spalona ziemia zaczęła już kurczyć się i pękać. Ciszę przerwał odgłos odleg łego gromu, ale nikt nawet nie uniósł głowy. Farme rzy z Dakoty już dawno przestali wyglądać deszczu. Po chwili zresztą dudnienie nasiliło się, bo oto stado bizonów przemierzało prerię w dzikim pędzie. Przerażona pięcioletnia Kitty Conover spojrzała jesz cze raz w stronę grobu i wcisnęła się głębiej między bra ci: dziesięcioletniego Gabe'a i dziewięcioletniego Ya le'a. Cała trójka patrzyła, jak sąsiedzi rzucają ziemię na drewniane pudło. Kitty po raz pierwszy widziała braci w garniturach. Mama szyła je dla nich przez całą noc, twierdząc, że robi to z szacunku dla zmarłego. W końcu Deacon Conover, ojciec ich ojca, przyjął ich do siebie, kiedy nie mieli gdzie się podziać. Kiedy dzieci pytały o swego tatę, Claya Conovera,
Dorry Conover odpowiadała dumnie, że po zakoń czeniu służby pełnionej w czasie wojny secesyjnej został wysłany z tajną misją przez samego Lincolna, zanim prezydent zginął w zamachu. Kitty nie bardzo rozumiała, co to może znaczyć. Nie miała też pojęcia, co tutaj robią. Chciała jak naj szybciej wrócić do domu. Wolałaby, żeby mama prze stała wyglądać na tak przybitą, a Gabe nie robił już poważnej miny. Nie miałaby nawet nic przeciwko te mu, by Yale zaczął się z nią drażnić, tak jak zawsze. Kiedy Yale zobaczył, że ociera łzy, pochylił się w jej stronę i szepnął, że zaraz wrzuci ją do grobu dziadka. Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale za nim wydobyła z siebie choćby jeden dźwięk, Gabe, który zauważył pełne zniecierpliwienia spojrzenie ich stryja, Deacona, wziął ją na ręce. Kitty zamknęła usta i po chwili nawet rozejrzała się dookoła. Sąsiedzi skierowali się do wozów. Właś nie wtedy Dorry powiedziała: - Zapraszam was wszystkich na poczęstunek. Zabi łam parę kurczaków, więc nie zabraknie nam jedzenia. Kilka osób przystanęło, ale widząc niechętną minę Deacona, jeszcze raz uchylili kapeluszy i ruszyli w drogę. Kiedy Dorry wsiadła na wóz, stryj chwycił ją bru talnie za ramię. - Nie masz prawa rozdawać wszystkim dokoła mojego jedzenia! - krzyknął.
Dorry wyglądała na zdziwioną tym nagłym wybu chem. Próbowała jednak mówić cicho, żeby nie sły szeli jej odchodzący farmerzy. - Ależ, Deacon, przecież to sąsiedzi! Przyjechali tu, żeby okazać szacunek twojemu zmarłemu ojcu. Niektórzy mają ładne parę godzin drogi do domu. Po winieneś być bardziej gościnny. - O, tak, przecież ty wiesz wszystko o gościnie odparł Deacon zjadliwie. Kitty odwróciła się, żeby spojrzeć na stryja, cho ciaż Gabe wsadził ją na wóz. Dorry odpowiedziała pełnym szacunku, spokoj nym tonem, którego nauczyła się używać w obecno ści szwagra, zwłaszcza kiedy się na nią złościł. - O czym ty mówisz? - A o tym, że jestem już prawdziwym gospoda rzem! - zawołał Deacon. - I nie żadnym młodszym Deaconem, tylko po prostu Deaconem. Jasne?! - Jak sobie życzysz. - Dorry skinęła głową na znak, że przyjęła to do wiadomości. - Właśnie - mruknął, patrząc w stronę świeżego gro bu, i dodał: - Zawsze powtarzałem staremu, że to głu pota brać cztery dodatkowe gęby do wyżywienia. Ale ty nakłamałaś mu o Clayu, a on we wszystko uwierzył. - Nakłamałam? Co chcesz przez to...? Dorry obejrzała się za siebie i zauważyła swoją trójkę, która pilnie przysłuchiwała się toczonej roz mowie.
- Przecież wiesz, że ta historyjka o misji Claya to bujda! Stary też musiał to wiedzieć! Mój brat nigdy do ciebie nie wróci! - Deacon jeszcze bardziej pod niósł głos. - Mogłaś sobie znaleźć porządnego męża, Dorry. Wiesz, że cię chciałem. Byłaś najładniejszą dziewczyną w całej okolicy, z tymi niebieskimi ocza mi i blond włosami... Kitty niemal skinęła głową. Wiedziała, że jej ma musia jest najładniejsza na świecie, chociaż jej ręce były coraz bardziej szorstkie i spękane od ciężkiej pracy. Pewnie dlatego, że tyle krzątała się po obej ściu, chociaż Kitty starała się jej trochę pomagać. Nigdy jednak nie przepadała za kuchennymi zajęcia mi i wolała biegać z chłopakami. - Ale ty musiałaś wybrać takie ladaco jak Clay ciągnął stryj. - A teraz popatrz, czego się doczekałaś! Zostałaś sama z trójką bachorów, a twój chłop należy do najniebezpieczniejszej bandy w całym kraju! Kitty krzyknęła, a potem zastygła na swoim miej scu z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia. Gabe po spieszył w jej stronę i zaraz zatkał jej uszy, ale było już za późno. Słyszała. Wszyscy słyszeli te okrutne, pełne jadu słowa. Bandyta? Jej tata jest bandytą? Kitty popatrzyła na braci, którym też zrzedły miny. Żaden nie zaprotesto wał. Jednak im dłużej o tym myślała, tym bardziej wydawało jej się to prawdopodobne. Tata był prze cież dla niej jak obcy. Pamiętała go jak przez mgłę.
Miał na sobie jakiś dziwny mundur, w którym poje chał po to, żeby walczyć... Tak przynajmniej mówiła mamusia. Czy to możliwe, że przyłączył się do bandytów? Że zupełnie o nich zapomniał? Dorry zamarła na moment i stała tak, nawet nie próbując protestować. W końcu wciągnęła powietrze do płuc i lekko pokręciła głową. - Nie będziemy cię już dłużej niepokoić, Deacon. Zabierzemy tylko nasze rzeczy i pojedziemy sobie. I... dziękujemy za gościnę. Wdrapała się na wóz i chwyciła lejce. W drodze po wrotnej wszyscy milczeli - zarówno Dorry, jak i dzieci oraz jadący wierzchem z ponurą miną Deacon. Kiedy znaleźli się w domu, Dorry przeszła przez kolejne pokoje, zbierając ich nędzny dobytek i instru ując chłopców, jak mają układać rzeczy na wozie. Następnie zabrała część tych plonów, które udało się ocalić przed suszą, i przekazała je Gabe'owi. Po czym wzięła Kitty ze sobą i wyszły we dwie do ogro du, gdzie Dorry wybrała tylko parę kur ze wspólnego dobytku. Na koniec przywiązała do wozu ich starą, wychudzoną krowę. Dopiero wtedy poleciła dzieciom, żeby wsiadły. Stryj obserwował to wszystko z uśmieszkiem. - Chcesz, żebym cię prosił, byś została, co, Dorry? Przyznaj, że właśnie o to ci chodzi! Dorry bez słowa sięgnęła po lejce.
Kiedy ruszyli, uśmieszek zniknął z twarzy stryja. Ruszył biegiem za ich wozem. - Dobrze, już dobrze, przepraszam! - zawołał. Dzieci musiały w końcu poznać prawdę. Poza tym sama wiesz, że nie masz dokąd jechać... Dorry patrzyła na niego przez chwilę. - Jadę do Badlandów. Clay powiedział, że właśnie tam będzie na mnie czekał. A ciebie nie chcę już wię cej widzieć. - Popędziła konia. - Zawsze będziesz dla mnie tylko młodszym Deaconem. Nie masz w so bie siły i odwagi swojego ojca i, moim zdaniem, nie powinieneś nosić jego imienia. Stryj zatrzymał się w kłębach kurzu, który pod niósł się na drodze. Kitty patrzyła za nim jeszcze przez chwilę, a potem przeniosła wzrok na mamę. Wargi jej drżały, ale głowę trzymała wysoko, tak jak bracia. Ona też chciała być dumna. Wolałaby nie po kazywać, jak bardzo jej smutno. W końcu jednak od wróciła się i ze łzami w oczach patrzyła na malejącą powoli farmę dziadka. To był jej dom. Cały świat, jaki znała. A teraz mia ła się przenieść w jakieś obce, nieznane miejsce, które budziło w niej strach. W ciągu następnych dni ich sytuacja bardzo się po gorszyła. Cała rodzina musiała iść pieszo, żeby osz czędzić konia. Było to tak wyczerpujące, że wytrzy mywali zaledwie parę godzin, a potem musieli rozbi-
jać obóz, by przeczekać najbardziej upalną część dnia. O zmierzchu podejmowali żmudny marsz, ale tym razem Kitty zasypiała na wozie. Zwykle budziła się nad ranem i potem już szła z resztą rodziny. Dorry opowiadała o dzieciństwie spędzonym w Missouri albo przepytywała Yale'a i Gabe'a z gra matyki i rachunków, żeby ich czymś zająć, a zarazem podtrzymać na duchu - Pamiętajcie, że powinniście się uczyć, aby coś w życiu osiągnąć - pouczała ich Dorry. - Jesteście to winni mnie i tacie. - Tak, mamo. - Gabe zwykle odpowiadał za całą trójkę. Starszy z braci stawał się coraz bardziej ponury. Kitty widziała, że patrzy na mamę podejrzliwie, jakby się bał, że coś się z nią może stać. Po pewnym czasie Kitty zauważyła, że mama coraz częściej zatrzymuje się i wieczorami jest w znacznie gorszej formie niż Gabe czy Yale. W tym czasie odjechali już od rzeki Missouri, kie rując się na zachód, i zbliżyli się do terenów zwanych przez Siuksów mako sica, czyli złe ziemie, co po an gielsku brzmiało bad lands. Kury przestały się nieść, więc musieli je zabić, żeby mieć co jeść. Po paru ko lejnych dniach wychudzona krowa przestała dawać mleko, i, niestety, też poszła pod nóż. Mama bardzo ostrożnie podzieliła mięso i schowała jego część na samym dnie wozu.
Codziennie stykali się z nowymi i przerażającymi zjawiskami. Przemierzali olbrzymie przestrzenie, na których prawie nie było ludzi. Przechodzili przez po zbawione trawy równiny i zalesione, skaliste góry, czasami godzinami szukając wody. Kitty była przytłoczona nawałem wrażeń, ale powoli zaczynała oswajać się z sytuacją. Już wydawało jej się, że może nawet polubi tę jazdę, kiedy któregoś dnia ma ma obudziła się z wysoką gorączką, która po pewnym czasie podniosła się jeszcze bardziej. Dorry starała się dotrzymać kroku dzieciom, ale była coraz słabsza. - Pojedziesz na wozie z Kitty - zdecydował Gabe. Obaj chłopcy pomogli mamie ułożyć się na wozie, a następnie starannie okryli ją kocem. Kitty wzięła mamę za rękę, a jednocześnie starała się podsłuchać rozmowę braci. - A co będzie, jak umrze? - spytał Yale, zwracając się do starszego brata. Gabe złapał go za ramię i spojrzał mu w oczy. - Wypluj te słowa. Na pewno nie umrze. Yale odepchnął jego rękę i zacisnął pięści, zawsze gotowy do zwady. - A skąd wiesz, Gabe? Ludzie często umierają... Dziadek też umarł. Gabe zastygł na chwilę niczym posąg. - To co innego. Dziadek był stary. - Ale młodzi też umierają - upierał się Yale. - Pa miętasz kolegów taty? Oni też umarli na wojnie.
- Nie umarli, tylko zginęli - poprawił go z wyż szością Gabe. - To co innego. Wtedy była wojna, a teraz mamy... - Urwał, nie bardzo wiedząc, jak określić ich obecną sytuację. - To też jest wojna, Gabe. - Yale aż się wyprosto wał, chcąc pokazać, jaki jest dorosły. - Tylko inna, z Badlandami. Kto wie, co się jeszcze może zdarzyć. - Kitty wyczuła w jego głosie nutkę obawy. Obaj bracia zamilkli i pogrążyli się w niewesołych myślach. Kitty nie miała nawet siły, żeby płakać. Ścisnęła tylko mocniej rękę mamy i przytuliła się do niej, nawet przez koc czując żar bijący od jej ciała. Kiedy zatrzymali się na wieczorny popas, Dorry była już zbyt słaba, żeby podnieść się z posłania. Po konała jednak niemoc i zaczęła do nich mówić, sku piając się na tym, by wyraźnie wypowiadać poszcze gólne słowa: - Wasz ojciec... jest... uczciwym człowiekiem. Nie... nie wierzcie stryjowi... - Tak, mamo. - Gabe skinął z powagą głową, a potem szturchnął brata i siostrę, żeby powiedzieli to samo. Dorry pokręciła głową. - Wkrótce... wkrótce odejdę... Czuję, że... że bra kuje mi sił. - Jakby wbrew temu, co powiedziała, nagle oczy jej zalśniły żywiej i zaczęła mówić pełnymi zda niami. - Wiedzcie, że duchem zawsze będę z wami. Pa miętajcie, że płynie w was krew ojca. Dzięki niej prze-
trwacie najgorsze. - Ścisnęła dłoń najstarszego syna i spojrzała na młodsze dzieci, jakby starała się zapa miętać ich twarze. - Uważajcie na siebie. - Tak, mamo - powiedział Gabe, a potem znowu ich szturchnął. Kitty, która z przestrachu nie potrafiła wydusić choćby słowa, tylko skinęła głową. Oczy Dorry powoli blakły, tak jakby przestawała widzieć. Kitty zauważyła, że jej palce zacisnęły się kurczowo na dłoni najstarszego syna. A potem zrozu miała, co to wszystko znaczy, i zamarła przerażona. O świcie pochowali mamę, a miejsce spoczynku oznaczyli kamieniem zamiast krzyża i ruszyli dalej. Kitty ociągała się i odwracała, by popatrzeć na ten skrawek ziemi, na którym zostawili mamę. Szła, pła cząc z gniewu i żalu. Nie miała pojęcia, co się z nimi teraz stanie i czy w dalszym ciągu będą rodziną. Yale, który pierwszy zauważył, że Kitty rozpacza, wsadził ją sobie na barana i zarżał jak najprawdziw szy koń. Następnie potruchtał z nią na najbliższe wzgórze, by zorientować się w terenie. Było to tak zabawne, że Kitty zaczęła się śmiać. Tego wieczora rozbili obóz przy błotnistym strumie niu, który, jak wyjaśnił Gabe, był kiedyś rwącą rzeką. Mimo że woda była brudna, Gabe zagotował ją, a potem dał wszystkim do picia przy ognisku. Smakowała pa skudnie, ale Kitty bardzo chciało się pić.
Kiedy obudziła się rano, zauważyła, że Yale'a nie ma w obozie. Zanim jednak zdążyła się na dobre za niepokoić, brat wyłonił się zza okolicznych skał roz promieniony. - Gdzie byłeś? - burknął Gabe, który obudził się jeszcze wcześniej. -. Och, uzupełniałem tylko nasze zapasy - odparł nonszalancko Yale i nalał mleka do kubka, który na stępnie podał Kitty. Wypiła je zachłannie. To było prawdziwe niebo w gębie, zwłaszcza po tym, co ostatnio jedli i pili. Gabe aż otworzył usta ze zdziwienia. - Skąd wziąłeś mleko? Yale uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi. - Jakąś milę stąd jest małe ranczo. - I właściciel dał ci mleko i jedzenie? - zapytał poważnie brat. - W pewnym sensie - odparł Yale i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Kitty dawno nie widziała, by był tak uradowany. - Tyle że jeszcze o tym nie wie. Ra dzę nie czekać, aż zechce nam podziękować. - Rzucił na wóz kawał mięsa, na widok którego oczy Kitty zrobiły się wielkie ze zdziwienia. Nie miała tylko pojęcia, dlaczego brat nie chce czekać na podziękowania. - Zabiłeś cielę i ukradłeś mleko? - Gabe był nie mal tak przerażony jak ona, kiedy wreszcie pojęła, co się stało.
- Właśnie. - Yale odsunął go zniecierpliwionym gestem i posadził Kitty na wozie. - No, jedźmy już! Zaraz zrobi się zupełnie widno. Przejechali błotnisty strumień i skierowali się w stronę lasu, który przemierzali aż do wieczora. Yale dbał o to, żeby zacierać za sobą ślady, chociaż pra wdopodobnie nikt ich nie ścigał. Tej nocy po raz pierwszy od dawna poszli spać z pełnymi brzuchami. Kiedy się położyli, Kitty poczuła się bezpieczna, spo czywając między braćmi i wsłuchując się w ich równe oddechy. Czuła ciepło ich ciał i wiedziała, że zawsze sta ną w jej obronie. Bardzo chciała być taka jak oni. Do równać im we wszystkim. Najważniejsze było to, że ma ją trzymać się razem. Tylko co ona pocznie, jeśli cokol wiek stanie się Gabe'owi lub Yale'owi? Kitty nie chciała nawet o tym myśleć. Zdołała jednak dostrzec, że bracia ze sobą rywalizują, i nawet ona wiedziała, że nie prowa dzi to do niczego dobrego. Po dwóch tygodniach, kiedy już skończyło im się mięso, natrafili na wzniesienie, na którym znajdowa ło się gospodarstwo. Kiedy podjechali bliżej, dostrze gli starszego mężczyznę. Pilnował krów, ale na ich widok podniósł się ze swego miejsca. - Cześć, chłopcy - powiedział, nawet nie patrząc na Kitty. - Witamy w Misery. Yale spojrzał na brata. - Misery? - powtórzył zdziwiony Gabe.
Mężczyzna zauważył ich konsternację i bardzo go to ubawiło. Kiedy zaczął się śmiać, Kitty zwróciła uwagę na to, że prawie nie ma zębów. - Tak nazwaliśmy naszą miejscowość - wyjaśnił. - Może dlatego, że wszyscy tu cierpimy niedolę. Je stem Aaron Smiler - dodał, wyciągając dłoń w ich stronę. Gabe uścisnął ją pierwszy, a Yale przez chwilę przy glądał się starszemu mężczyźnie, zanim ją przyjął. - Bardzo mi miło, panie Smiler - powiedział Gabe, jak zawsze w imieniu całej trójki. - Jestem Gabriel Conover, to jest mój brat, Yale, a tam dalej siedzi nasza sio stra, Kitty. - Machnął ręką w stronę wozu. Starszy pan dopiero teraz ją zauważył i grzecznie uchylił kapelusza. Dziewczynka uśmiechnęła się do nie go, a on, oczywiście, zwrócił się do Gabe'a. - Gdzie są wasi rodzice, chłopcze? - Mamę pochowaliśmy na szlaku. Jedziemy do Badlandów, żeby odszukać tatę. Może pan o nim sły szał? Clay Conover... Farmer pokręcił głową. - Przykro mi, synu. - Popatrzył na nich ze współ czuciem, a potem wskazał jeden z drewnianych bu dynków. - To mój dom. Może się w nim zatrzyma cie? Zrobię coś do jedzenia. Serce Kitty zabiło mocniej na te słowa. Tak bardzo pragnęła usiąść za stołem w prawdziwym domu! Czuła, że dodałoby jej to sił do dalszej podróży.
- Nie mamy pieniędzy, panie Smiler - poinformo wał Gabe, a Kitty wydawało się, że słyszała, jak Yale zaklął. Stary farmer zauważył jej rozczarowanie. Możli we, że zrobiło mu się żal małej dziewczynki. Poza tym chyba spodobała mu się szczerość i prostolinij ność Gabe'a. - Cóż, może po prostu to odpracujecie - zapropo nował. Yale potrząsnął głową, a Kitty pomyślała: byle nie w kuchni. - Robię się coraz starszy i trudno mi harować tak jak dawniej - dodał po chwili pan Smiler. Kitty popatrzyła w stronę drewnianych budynków. Marzyła o tym, żeby tu zostać, a jeśli dobrze zrozu miała, to właśnie proponował im farmer. - Bardzo chętnie - powiedział Gabe. - Świetnie. - Aaron Smiler wskazał na gospodar stwo. - Możecie zatrzymać się na tak długo, jak chce cie. Aż zdecydujecie, że pora ruszać na dalsze poszu kiwania. Kitty odetchnęła z ulgą. Nagle okazało się, że zna leźli dom. Szybko zerwała się z wozu i zeskoczyła na spękaną ziemię. Po chwili oboje z Gabe'em pobiegli w stronę skromnego drewnianego domku.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Dakota Południowa, 1887 rok - A, tu jesteście! - Kitty spojrzała w dół porośnię tego kępami trawy wzgórza i uśmiechnęła się na wi dok spokojnie pasącego się stada mustangów. Miała na sobie swój zwykły strój z wyprawionych skór, a złote włosy wetknęła pod kapelusz z szerokim rondem. Wszyscy w okolicach Misery znali Kitty Conover. Wiedzieli też, że w razie potrzeby może tygodniami śledzić stado mustangów, żeby w końcu wyłapać z niego najlepsze sztuki. Kitty zajmowała się ujeżdżaniem mustangów, aby następnie sprzedać je okolicznym farmerom lub czasami wojsku. W ten sposób zarabiała na siebie i Aarona Smilera, który przygarnął ją i jej dwóch bra ci, gdy zostali sami na świecie. Dał im dach nad głową i okazał serce. Było to dwadzieścia lat temu, wtedy, gdy podczas wędrówki umarła ich matka, Dorry Conover, a teraz Kitty usiłowała spłacić dług wdzięczności. Już sześć dni ścigała to stado. Wiedziała jednak, że
warto, ponieważ znajdowały się w nim trzy tuziny klaczy, z których ze dwanaście miało się niedługo oźrebić, a poza tym prowadził je piękny, srokaty ogier. Gdyby Kitty się powiodło, byłoby to jej naj większe osiągnięcie. - Myślisz, że jesteś sprytniejszy ode mnie, co sro kaczu? - mruknęła pod nosem. Już wcześniej zauwa żyła, że jeden z wylotów kanionu jest zawalony wiel ką skałą. A przy drugim zamierzała stanąć z lassem. Chciała właśnie zjechać w dół, kiedy głośny strzał rozdarł powietrze. Ogier stanął dęba i zarżał ostrze gawczo. Konie rzuciły się do ucieczki z rozwianymi grzywami i rozszerzonymi chrapami. Kitty wyprostowała się, starając się coś dostrzec przez kurz i końskie ciała. Czyżby klęczał tam jakiś człowiek? Skąd się wziął w kanionie? - O, nie, ty cholerny skunksie! Ty wredny sukin synu. .. - zaczęła przeklinać nie gorzej niż niejeden kowboj. - Nie pozwolę ci ukraść moich mustangów. Za długo je ścigałam, żeby teraz, ot tak, je tobie da rować! Ty... Nie dokończyła. Wskoczyła na konia. Już w galo pie odwiązała od siodła lasso. Jeszcze nie wszystko stracone! Jeśli tylko uda jej się schwytać ogiera, kla cze pójdą za nim. Zjechała w dół po stromym zboczu i skręciła za skały. Dostrzegła tu paru jeźdźców, ale żaden nie wy glądał na zainteresowanego stadem, które za chwilę
miało tędy przebiec. Starali się raczej usunąć koniom z drogi. Kiedy mustangi się do nich zbliżyły, kurz za słonił mężczyzn, a Kitty nie miała czasu na dalsze obserwacje. Właśnie na ten moment czekała. Jeśli nie złapie teraz ogiera, to może pożegnać się z całym stadem. Jechała obok koni, które wybiegły już na otwartą przestrzeń. Kurz został za nimi i dopiero teraz zrozu miała, że może się jej nie udać. Ogier wyglądał na tak przerażonego, że gotów był ją ciągnąć za sobą choćby i całe mile, nie zwalniając. Kitty ściągnęła cugle swojego wierzchowca i z ciężkim westchnieniem odwiesiła lasso na miejsce. Jadąc stępa, sięgnęła po strzelbę. Zauważyła jeźdźców, którzy oddalali się od kanionu bardzo szyb ko, prawie tak szybko jak mustangi. Przypomniała sobie, że w kanionie zauważyła mężczyznę, który za pewne spadł z konia. Przynajmniej ten jeden będzie musiał wysłuchać tego, co ma mu do powiedzenia. Po chwili ponownie przejechała przez wąski wlot do kanionu, myśląc z żalem, że nie udało się wyko rzystać sytuacji. - Do licha! - Zacisnęła dłonie na lejcach i popę dziła konia. Mężczyznę wypatrzyła tuż za skałą. Był sam, jego wierzchowiec musiał się spłoszyć i uciec. Kitty wy celowała w nieznajomego. - Przestań się chować, ty nędzna kreaturo! - za-
wołała. - Przynajmniej miej odwagę spojrzeć mi w oczy. Przez ciebie straciłam stado! Nic. Żadnej reakcji. Podeszła bliżej i kopnęła jego wystającą nogę. - Myślisz, że cię nie widzę?! Tym razem odpowiedział jej jęk. Niski, zduszony, przepełniony bólem. Kitty zerknęła z niepokojem. Wciąż trzymając broń w pogotowiu, na wypadek gdyby to była sztuczka, okrążyła skałę i spojrzała na mężczyznę. Nie, nie oszukiwał. Leżał zwinięty w kałuży krwi, przyciskając obie dłonie do piersi. Musiał być bardzo silny, skoro jeszcze zachował resztki przytomności. Kitty odłożyła strzelbę i sięgnęła po nóż. Nie miała chwili do stracenia. Musiała jak najszybciej spraw dzić ranę. Od tego, jak szybko będzie działać, zale żało życie nieznajomego. Kitty skrzesała ogień i spojrzała na wątły płomień, który powoli obejmował coraz więcej gałęzi. Wkrót ce płomienie wystrzeliły w górę i rozświetliły mrok, a w powietrzu rozszedł się zapach kawy. Kitty oparła się o siodło i spojrzała na gwiazdy. Miała nadzieję, że do tego czasu wróci do domu i będzie mogła przespać się w swoim pokoju, który urządziła sobie na strychu w domu należącym do Aarona Smilera, a właściwie i do Conoverów. Nie lubiła na długo opuszczać go spodarstwa, bo Aaron miał coraz większe problemy
z chodzeniem. Wciąż bolała go noga, a poza tym był już przecież bardzo stary. Mimo wszystko starał się robić to, co do niego należało, i się nie poddawać. Jednak najbardziej lubił siadywać na werandzie, z nogą ułożoną wygodnie na stołku, i patrzeć, jak Kitty ujeżdża mustangi. Spojrzała na mężczyznę przykrytego jej kocem, zastanawiając się, czy ma rodzinę. Jeśli tak, na pewno bliscy martwią się o niego i zadają sobie pytanie, kie dy wróci. Wyglądało na to, że ktoś do niego strzelił z rewolweru, a nie strzelby. Rana była w miarę po wierzchowna i na szczęście udało jej się wyjąć kulę, a następnie zdezynfekować ranę whiskey. Mężczyzna zapadł w sen. Nie rzucał się i nie jęczał, a to był do bry znak. Jego oddech, choć płytki, wydawał się rów ny i spokojny. Gdyby jeszcze udało się go napoić i nakarmić... Myśl o jedzeniu sprawiła, że Kitty poczuła głód. Wzięła kawałek suszonego mięsa z torby, a kubek napełniła parującą kawą. Usiadła wygodnie, nie zwracając uwagi na wielką rdzawą plamę, która po jawiła się na jej skórzanej bluzie. Nic nie wyszło tak, jak zaplanowała, ale jakoś nie było jej przykro z tego powodu. Nie przerażała jej kolejna noc spędzona pod gwiazdami. W kanionie czuła się jak u siebie w do mu. Z tymi górami i skałami łączyła ją silna więź. Tutaj się wychowała i znała każdą piędź ziemi w pro mieniu kilkuset mil.
Wypiła trochę kawy, która pachniała znacznie le piej, niż smakowała. Skrzywiła się, ale uważała, że powinna ją skończyć, bo i tak nie może liczyć na nic lepszego. Następnie owinęła się płaszczem i już po chwili spała jak suseł. Obudziła się, mając wrażenie, że ktoś ją obserwu je. Bezszelestnie sięgnęła po ukrytą broń. Odwróciła głowę i wtedy zobaczyła mężczyznę, któremu opa trzyła ranę. - A, to ty - powiedziała z ulgą. Odłożyła rewol wer i usiadła, a następnie przeciągnęła się. - Nie śpisz? - Nie - mruknął ranny. Kitty wstała i przyłożyła dłoń do jego czoła. - Gorączka ci spadła - rzekła z zadowoleniem. Ale jeszcze boli, co? - Uhm - przytaknął. Wciąż wpatrywał się w nią uważnie, jakby chciał ocenić, czy nic mu nie grozi. - To powinno ci pomóc. - Sięgnęła po whiskey, która znajdowała się w torbie przytroczonej do jego siodła. Otworzyła butelkę i przytknęła mu do ust. Wiedziała, że przy każdym ruchu musi odczuwać ból. Nieznajomy wypił kilka łyków. Chciał wytrzeć usta dłonią, ale tylko syknął z bólu. - Lepiej się nie ruszaj - poradziła mu. - Dzięki. Kim jesteś? - Nazywam się Kitty Conover. A ty?
- Bo Chandler. - Kto chciał cię zabić? - Nie mam najmniejszego pojęcia. Wiem tylko, że było ich trzech, bo zdążyłem się obejrzeć. Pewnie chcieli ukraść mi konia. - Spojrzał na zakrwawioną kurtkę i koszulę, które leżały nieopodal. - Zabrali mi wszystko? - Nie wiem. Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Nie sprawdziłaś? Kitty potrząsnęła głową. - Wyciągnęłam z torby tylko whiskey. Stwierdzi łam, że będę miała czas na poszukiwania, jeśli um rzesz. Skoro żyjesz, będziesz mógł sam to zrobić. Prawdę mówiąc, nie spodziewałabym się cudów... Nieznajomy wolno skinął głową. - Możesz to zrobić za mnie? Kitty sprawdziła kieszenie kurtki, które okazały się puste. - Tak jak myślałeś - powiedziała. - Zabrali ci wszystko. - Jasne. Kitty przysunęła się do wygasającego ognia i pod rzuciła jeszcze trochę drewna. Płomienie strzeliły w górę. Przygotowała kolejną porcję kawy, a kiedy się zaparzyła, podała ją mężczyźnie. - Wypij trochę. Obawiam się tylko, że nie jest zbyt smaczna, ale za to ciepła i powinna cię rozgrzać.
- Dziękuję. Sam sobie poradzę. Dźwignął się, żeby usiąść. Koc zsunął mu się z piersi. Kitty wzięła jego siodło i podsunęła mu, że by mógł się o nie oprzeć. Kiedy znalazła się blisko, niemal poczuła ciepło jego nagiej skóry. Gdy opatrywała ranę, myślała tylko o tym, żeby ocalić mu życie. Nie zwracała więc uwagi na ciało mężczyzny. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że ma wspaniałe muskuły i szerokie bary. Emanował siłą mimo osłabienia wywołanego gorączką i upływem krwi. Miał w sobie wolę walki. Będzie żył, pomyślała. Wypił trochę kawy i po chwili opadł bezwładnie na siodło. Kubek wysunął mu się z dłoni. Kitty sprawdziła jego puls i pokiwała głową. Następnie okryła go kocem i podrzuciła jeszcze trochę drewna do ognia. Wiedziała, że już nie zdoła zasnąć. Wstała, żeby na coś zapolować. Najprawdopodobniej będą musieli tu zostać parę dni. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś słabszy niż Bo Chandler dawno by już umarł. On jed nak się nie poddawał i walczył. Kitty lubiła takich mężczyzn. - Jak długo spałem? - spytał ranny, zaciskając zę by, żeby nie jęknąć z bólu. - Całą wczorajszą noc i cały dzień - odparła Kit ty, a następnie ziewnęła i spojrzała w gwiazdy. Miała
taki miły sen. Śniło jej się, że siedzieli całą rodziną przy stole, a mama kroiła kurczaka. Nie żeby ją wi działa - Kitty już dawno zapomniała, jak wyglądała jej matka. Czuła jednak, że to ona, a poza tym było jej bardzo przyjemnie. Pod kuchenną płytą palił się ogień, a na parapecie stał wazon z kwiatami. Przez okno widać było krowy pasące się w pobliżu. Nawet teraz, chociaż sen już uleciał, czuła spokój i miłość, które ją otaczały w tym domu. Mężczyzna jęknął. - Boli cię? - Trochę. - Zaraz dam ci whiskey. - Kitty uklękła obok i przytknęła butelkę do jego ust. - Dobrze, że zdąży łeś zdjąć siodło, mamy przynajmniej parę twoich rze czy - dodała. - Chciałem trochę odpocząć i popatrzeć na mu stangi. Byłem odwrócony tyłem, kiedy ktoś do mnie strzelił. Gdyby nie stado, pewnie usłyszałbym tętent kopyt, a tak byłem zupełnie bezbronny - wyjaśnił Bo. Mówił cicho, ale Kitty słyszała wyraźnie jego słowa. Wypił jeszcze parę łyków alkoholu, a potem po ciągnął nosem. - Czuję świeże mięso - zauważył. - Upolowałam jelenia. - Kitty zakorkowała butel kę i odłożyła ją do torby. - Ugotowałam zupę, żebyś się wzmocnił.
Zaczekała chwilę, aż Bo usiądzie, i podsunęła mu niepewnie metalowe naczynie. Mężczyzna wypił pa rę łyków, a następnie spojrzał na nią ze zdziwieniem. - To jakaś trucizna? - Myślałam, że doda ci sił - odparła bezradnie. - Pod warunkiem, że najpierw mnie nie zabije. Kitty nie obraziła się, tylko potrząsnęła lekko głową. - Jak mówi Aaron, kiepska ze mnie kucharka, ale da się przeżyć. Nie należy tylko zwracać uwagi na smak. - Kto to jest Aaron? Twój mąż? Kitty zaśmiała się cicho na te słowa. - Nie, raczej ktoś w rodzaju dziadka. - To znaczy? - Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Mieszkam w jego domu - wyjaśniła. - A, rozumiem. Sprzątasz u niego i gotujesz. Tym razem Kitty roześmiała się na cały głos. My śliwskim nożem odcięła spory kawałek jeleniego mięsa i umieściła go nad ogniem. Zupełnie zapo mniała o soli, ale miała nadzieję, że Bo nie weźmie jej tego za złe. - Gotuję tak, jak widzisz, a jeśli idzie o sprząta nie, to też nie jestem w tym najlepsza. Oboje robimy to, co lubimy, chociaż Aaron jest teraz kulawy, więc nie może za dużo pracować. Zarabiam jednak tyle, że mogę utrzymać nas dwoje... - Co robisz? - Łapię i ujeżdżam mustangi - odparła.
Bo skinął lekko głową. To wyjaśniało, dlaczego ma skórzany strój. Wypił jeszcze trochę tej okropnej zu py, a następnie spojrzał w stronę Kitty. - Chciałbym jeszcze whiskey. Miał nadzieję, że alkohol pozwoli mu zapomnieć smak tego, co miał przed chwilą w ustach. Obecność Kitty sprawiała mu wyraźną przyjemność. Mimo że była ubrana po męsku, a w jej zachowaniu brakowało kokieterii, wydała mu się szalenie kobieca. Była uczynna, miła i bezpośrednia, a ponadto świetnie po radziła sobie z jego raną. Musiała ją dobrze oczyścić. W dodatku upolowała jelenia i nie miała nic przeciw ko nocy spędzonej przy ognisku. Wyglądało na to, że przywykła do traperskiego życia. Ubiera się i zacho wuje jak Indianka, a jednocześnie widać, że ktoś zaj mował się jej edukacją. Kitty Conover coraz bardziej go intrygowała. Im więcej o niej myślał, tym bardziej zagadkowa mu się wydawała. W końcu jednak zasnął, a na jego ustach pojawił się lekki uśmiech, mimo że ból jeszcze nie ustąpił.
ROZDZIAŁ DRUGI - Bardzo mi przykro. - Bo otworzył oczy i zoba czył Kitty, która ciągnęła wielką gałąź, żeby położyć ją na paru skałach, tworząc w ten sposób coś w ro dzaju dachu. - Zdaje się, że jestem w stanie tylko le żeć i przepraszać za to, że nie mogę się do niczego przydać. Jak długo spałem tym razem? - Prawie całe popołudnie. Nie przejmuj się. Aaron twierdzi, że sen jest najlepszym lekarstwem. Bo usiłował się podnieść. Starał się nie pokazywać po sobie, że go boli, ale mimo to parę razy jęknął. - Chyba w moim przypadku to nie działa - po skarżył się. - Działa, działa - rzekła z pobłażaniem Kitty. Wyglądasz dziś znacznie lepiej niż wczoraj. Jeszcze dzień lub dwa i będziesz mógł nawet wsiąść na konia. - Obyś miała rację. - Wskazał dłonią szałas, który wznosiła. - A to po co? - Zbiera się na burzę. Będzie nam tu znacznie wy godniej - odparła. - Myślisz, że gałęzie osłonią nas przed deszczem? Kitty wzruszyła ramionami.
- Rozłożę na nich świeżą skórę z jelenia - powie działa takim tonem, jakby miała do czynienia z nie zbyt rozgarniętym dzieckiem. Poruszała się niespiesznie, ale Bo zauważył, że robi to w sposób zaplanowany i doskonale wie w jakim celu. Pocięła mięso, które im jeszcze zostało, i umieściła je w rogu szałasu, a następnie położyła tam również sakwy i strzelbę. Chmury, które jeszcze niedawno wyglądały jak mała plamka, urosły teraz do rozmiarów sporego melona. Kitty podeszła do Bo i spytała: - Jak sądzisz, uda ci się tam przejść? - Spróbuję. - Pomogę ci. Przyjął wyciągnięte ręce, starając się nie poddawać bólowi. Przez moment wydawało mu się, że zemdle je, ale zdołał się pozbierać i wsparty o mocne ramię Kitty, pokuśtykał w stronę szałasu. Do tej pory obser wował ją z pozycji leżącej i wydawała się wysoka. Dopiero teraz zauważył, że sięga mu zaledwie do bro dy. Mimo to czuł siłę jej mięśni. Wiedział, że na pew no by go nie puściła, gdyby zemdlał. Kitty położyła ramię Bo na swoim barku, a sama objęła go w pasie. Dotknęła ciepłej skóry i chciała natychmiast cofnąć dłoń, ale nie mogła tego zrobić, jeśli zamierzała mu pomóc. Chcąc ukryć zmieszanie, ruszyła w stronę szałasu, żeby dotrzeć tam jak naj szybciej. Bob wsparł się na niej mocniej, a ona po czuła ciężar jego ciała.
- Teraz wiem, co czuje dziecko, kiedy uczy się chodzić - odezwał się. Kitty zaśmiała się, ale wypadło to dosyć sztucznie. Wciąż była zakłopotana. - Staraj się utrzymać równowagę, bo inaczej obo je upadniemy - bąknęła, a potem spłonęła rumień cem, gdy sobie to wyobraziła. Wydawało się, że Bo nie zwrócił na to uwagi. - Właśnie próbuję - westchnął i zachwiał się lekko. Nagle Kitty poczuła, że pochylił się jeszcze bardziej w jej stronę. Jego usta znalazły się w jej włosach. Zro biło jej się gorąco z wrażenia, a jednocześnie musiała natężyć siły, żeby oboje się nie przewrócili. - Nic... nic ci nie jest? Bob wyprostował się wolno. - Nie, chyba nie. Zdaje się, że o coś zaczepiłem. - Możesz iść dalej? - zaniepokoiła się. Przez moment zrobiło mu się ciemno przed oczami i pomyślał, że nie da rady. Uznał jednak, że musi się wziąć w garść, aby nie zawieźć siebie, a Kitty nie przysporzyć kłopotów. - Jasne. Przecież to tylko parę kroków - odparł. W końcu znaleźli się przy zaimprowizowanym wejściu do szałasu. Bo próbował się schylić i gdyby nie mocny uchwyt Kitty, na pewno by upadł. Nie miałby nawet szansy, żeby się osłonić. Na szczęście zdołał z jej pomocą opaść na kolana, a następnie przeczołgać się na przygotowane posłanie.
Leżał tam przez chwilę z zamkniętymi oczami, od dychając ciężko. Kitty nie wiedziała, co się z nią dzieje. Przecież zwykle doskonale nad sobą panowała, a teraz spra wiało jej to wyraźną trudność. Dotyk tego mężczyzny działał tak, że traciła głowę. A przecież widywała półnagich mężczyzn przy różnych okazjach. Kiedy wyruszała z kimś na szlak, nikt się specjalnie nie krę pował, myjąc się przy strumieniu czy piorąc brudne ubrania. Poza tym miała dwóch braci, więc stykała się z mężczyznami czasami częściej, niżby chciała. Z Bo było inaczej. Kitty czuła, że nie potrafi przy nim zapanować nad reakcjami i wcale jej się to nie po dobało. Przy tej okazji przypominały jej się te wszyst kie głupie panienki z Misery, które chichotały i ru mieniły się, gdy tylko Gabe albo Yale pojawiali się w pobliżu. Nigdy nie rozumiała tego rodzaju zacho wań. A teraz to samo jej się przytrafiło, chociaż nie wiedziała, jak to w ogóle możliwe. Nie, najgorsze, co mogła zrobić, to się nad tym za stanawiać. Dlatego od razu zabrała się do roboty: po prawiła posłanie Bo i zaczęła przygotowywać miej sce dla siebie. - Powinieneś trzymać głowę wyżej - zauważyła w pewnym momencie. - Dasz radę się przesunąć? Ranny uśmiechnął się blado. Nie chciał pokazać, jak bardzo jest wyczerpany. - Spróbuję.
Podciągnął się z wysiłkiem w górę, a Kitty stłumi ła w sobie chęć, by mu pomóc. Wolała nie dotykać Bo, wiedząc już, jak na to reaguje. Było jej bardzo przykro widzieć, jak się męczy. W końcu udało mu się ułożyć wygodnie, a ona po układała ich bagaże. Burzowe chmury były już cał kiem blisko. Odgłosy grzmotów rozchodziły się po prerii. Kitty przywiązała konia do drzewa w obawie, że może się spłoszyć, i po krótkim namyśle zabrała jeszcze kawę z ognia. W tym momencie poczuła gwałtowny podmuch wiatru, a potem pierwsze krople deszczu. Szybko wróciła do szałasu, wiedząc, że nie ma na co czekać. Po chwili zaczęła się ulewa. Kitty z niepokojem pa trzyła na prowizoryczny dach, z nadzieją, że wytrzy ma napór wody. Napełniła cynowy kubek kawą i po dała go Bo. - Skąd jesteś? - spytała. - A, z różnych miejsc - odparł wymijająco. Wypił trochę kawy, a następnie oddał jej kubek. - Nie wyglądasz na wędrowca - zauważyła, pa trząc na to, co zostało z jego ubrań. Poza tym w jego bagażach znalazła zmianę ubrania ze śnieżnobiałą, wykrochmaloną koszulą. - Tacy ludzie nie noszą bia łych koszul i eleganckich kurtek. - Wcale nie mówiłem, że jestem wędrowcem. Mieszkałem w wielu miejscach. - Na przykład?
Przez moment zastanawiał się nad odpowiedzią. - Na Wschodnim Wybrzeżu, w Bostonie i No wym Jorku - zaczął wyliczać. - Znam też południe z Atlantą i Charlestonem, a także większą część Ka lifornii. Kitty nie mieściło się w głowie, że ktoś mógłby wi dzieć te wszystkie miejsca. Trzeba by pokonać ogromne odległości, żeby to zrobić. - Nigdy w życiu nie byłam nigdzie poza Misery - wyznała. - Misery? - powtórzył. - Co to takiego? - Miasteczko w okolicach Badlandów. - Tam się urodziłaś? Kitty potrząsnęła głową. - Podobno na wozie, którym mama jechała z Mis souri na farmę dziadka w Dakocie Południowej. A ty gdzie się urodziłeś? - W Wirginii - odparł miękko, jakby wymawiał imię kochanki. - Jak tam jest? - spytała. Bo założył ręce za głowę. - Przede wszystkim bardzo zielono. Wzgórza są łagodne, nie tak poszarpane - powiedział z rozma rzeniem. - W lecie na łąkach jest pełno kwiatów. A poza tym mamy jedne z najlepszych koni w kraju. - Lepsze od naszych mustangów? - zdziwiła się. - Mustangi są inne. Ponieważ żyją na prerii, po trafią przetrwać w ciężkich warunkach. Konie z Wir-
ginii są starannie hodowane, więc pięknie wyglądają i są bardzo szybkie. Dziewczyna pokręciła głową. - Założę się, że nie szybsze od naszych! - Na krótkich dystansach rasowe konie są na pew no szybsze - zaśmiał się Bo. - Ale przyznaję, że mu stangi są bardziej wytrzymałe. Z pewnością wygrały by długi bieg... - Naprawdę są tak szybkie? - spytała poruszona Kitty. - Czy twoja rodzina zajmuje się hodowlą koni? - Zajmowała się tym kiedyś - odrzekł, patrząc w przestrzeń. - Przed wojną mój dziadek miał jedno z najlepszych rancz w naszym stanie. Potem ojciec zostawił sobie parę koni, ale ranczo nie wróciło już do dawnej świetności. Szkoda... Kitty pomyślała o wojnie, która zabrała jej ojca, i o tajemnicy, która się z tym wiązała. Miała wrażenie, że to zdarzyło się bardzo dawno, sto czy dwieście lat temu. Może dlatego, że nigdy nie doświadczyła jej skutków. Głos Bo przywrócił ją do rzeczywistości: - Nie powiedziałaś mi, jak udało ci się mnie znaleźć. - Tropiłam stado mustangów. Już je miałam, kie dy ktoś nagle strzelił i spłoszył wszystkie konie. - A tak, widziałem to stado, zanim dostałem kulę - przypomniał sobie. - Być może dlatego nie zwró ciłem uwagi na ludzi. Konie wyglądały naprawdę pięknie i chyba było ich bardzo dużo...
- Trzy tuziny klaczy - westchnęła Kitty. - Przykro mi. - Jeszcze je dopadnę - rzekła z przekonaniem. Mają dobrego przewodnika, sprytnego srokacza. Ale ja znajdę na niego sposób! Mimo bólu Bob nie zdołał powstrzymać uśmiechu. - Jestem tego pewny. - Dzięki. - Wzięła kawałek pieczonej dziczyzny. - Zjesz kolację? - Nie, dziękuję. Nie jestem głodny. Już wcześniej odkrył, że powinien być potwornie głodny, aby przy jedzeniu nie zwracać uwagi na smak tego, co przygotowała Kitty. Nie winił jej jednak. Przecież miała do dyspozycji jedynie nóż myśliwski i ogień. Uważał, że w ogóle to szczęście, że się nim zajęła. Gdyby został sam, z pewnością wykrwawiłby się na śmierć. Obserwował jej profil, zastanawiając się, jak ktoś tak kruchy i delikatny może jednocześnie być tak sil ny. Kitty wydawała mu się bardzo piękna, mimo że włosy pozlepiały jej się w strąki, a ubranie było przy brudzone. - Aż strach pomyśleć, co by się ze mną stało, gdy byś mnie nie znalazła - odezwał się po jakimś czasie, chcąc przerwać niezręczne milczenie. - Żałuję, że nie wiedziałam, że do ciebie strzelali - powiedziała, wyglądając na zewnątrz. - Może uda łoby mi się trafić jednego lub dwóch. A tak założy-
lam, że to twoi kompani, którzy jedynie spłoszyli mu stangi. - Dlaczego za nimi nie pojechałaś? - Chodzi ci o konie? Bo skinął głową. - Z paru powodów - odparła. - Po pierwsze, dla tego, że wiem, jak daleko mogą biec spłoszone mu stangi. Byłam więc pewna, że nikt ich na razie nie złapie, nawet ci, którzy je wystraszyli. Po drugie, nie jestem głupia i nie ryzykuję starcia z napastnikami, jeśli to nie jest konieczne. Bob uśmiechnął się lekko. - Nie odniosłem wrażenia, żebyś się ich przestra szyła. Kitty oparła się mocniej o siodło i okryła płasz czem, gdyż wraz z deszczem nadszedł chłód. - Parę razy byłam już w takich sytuacjach, pod czas których musiałam zmierzyć się z silniejszym przeciwnikiem. - I? - Jak widać, jeszcze żyję - odrzekła. - Co nie znaczy, że szukam zwady. Wolę raczej unikać niebez pieczeństw. - Tak jak wszyscy - stwierdził. Kitty wskazała jego kolta, leżącego na zakrwawio nej koszuli. - Umiesz się tym posługiwać? - Dlaczego pytasz?
Chrząknęła lekko, a potem się zaczerwieniła. Zauwa żyła, że Bo ma bardzo delikatne i wypielęgnowane dło nie. Domyśliła się więc, że nie jest kowbojem. Mimo to nie wyglądał też na zawodowego gracza. W niczym nie przypominał jej brata, Yale'a, który większą część życia spędził w saloonach i domach gry. - Ci ludzie mogą tu wrócić - zauważyła. - Chcę wiedzieć, czy będę musiała sama stawić im czoło. - Nie przejmuj się. Jeśli wrócą, nie będziesz miała za dużo roboty. Chętnie sam się nimi zajmę. Mówił spokojnie, ale w jego głosie było coś, co wskazywało, że nie żartuje. I jeszcze ten błysk w oku... Nie, pomimo delikatnych dłoni i eleganc kiego stroju nie był mięczakiem. Było w nim coś nie bezpiecznego i tajemniczego zarazem, a Kitty nie bardzo wiedziała, skąd się to bierze. Oboje zamilkli i pogrążyli się w swoich myślach. Powoli zaczęło się ściemniać, a oni leżeli, wsłuchując się w odgłosy ulewy. Dach szałasu zaczął powoli przeciekać i co jakiś czas spadało na nich parę kropel, ale na szczęście deszcz już osłabł. Kitty liczyła na to, że w nocy przestanie padać. Po kwadransie lub dwóch oboje zasnęli. Kiedy Kitty obudziła się parę godzin później, stwierdziła, że jest okryta kocem i zamruczała z ukontentowania. Zaraz też przewróciła się na drugi bok i... trafiła nosem wprost w ciepłe, męskie ciało. Aż zamarła z przerażenia. Jak to się mogło stać?
Przecież zasnęli na oddzielnych miejscach. Doskona le pamiętała, że Bob spoczywał wtedy na legowisku, które mu przygotowała. Krople monotonnie bębniły o dach z jeleniej skó ry. A więc nie przestało padać. Zerknęła na Bo. Na szczęście się nie zbudził. Za pewne kiedy zasnęła, mimowolnie przesunęła się w stronę wygodnego legowiska. A teraz miała po ważny kłopot. Czuła wyraźnie rękę Bo na swoim bo ku. Musiała więc odsunąć się od niego na tyle deli katnie, żeby go nie zbudzić. Kitty uniosła jego ramię i położyła je obok. Udało się. Już chciała się odsunąć, kiedy Bob westchnął przez sen i zarzucił na nią nogę. To było zupełnie nie oczekiwane i musiała bardzo nad sobą panować, żeby nie krzyknąć. Serce waliło jej jak oszalałe. Mimo to leżała bez ruchu, bojąc się, że go zbudzi. Jeszcze chwila, a spróbuje ponownie się wyswo bodzić... - Wygodnie ci? - usłyszała nagle jego głos tuż przy swojej skroni. Drgnęła. - Nie śpisz już? - Próbowała się uwolnić i poczu ła, że trzyma ją mocno. - Od kiedy? - Na tyle długo, by stwierdzić, że mi się to po doba. Zwłaszcza wtedy, gdy próbujesz się ode mnie odsunąć. Nie masz pojęcia, co się ze mną wtedy dzieje...
Nie wiedziała i nie miała ochoty wiedzieć. Krew napłynęła jej do policzków i czuła, że za chwilę spali się ze wstydu. - Puszczaj mnie, ty lubieżniku! Już ja ci pokażę. Te słowa nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. - A nie mogłabyś mi pokazać bez puszczania? - No, zabieraj te nogi i łapy! - nie dawała za wy graną. - Co? I mam stracić całą zabawę? - zaśmiał się Bo. - Jak mnie nie puścisz, to stracisz coś gorszego odgrażała się cała czerwona i nie wiadomo dlaczego zdyszana Kitty. W końcu wyrwała mu się i zaszyła w kącie szała su. Gdyby nie deszcz, na pewno wyszłaby na ze wnątrz. - Będzie ci tam brakować mojego ciepłego ciała - zauważył. - Jeśli nie będziesz uważał, to ciepłe ciało niedłu go stanie się zimne - ostrzegła, sięgając po broń. Łapy przy sobie! Bo odsunął się posłusznie nieco dalej, chociaż mia ła wrażenie, że na jego ustach pojawił się uśmiech. - Dobrze, dobrze. Ale gdyby w nocy zrobiło ci się zimno, chętnie podzielę się kocem. W końcu zająłem twoje posłanie... W jego głosie było coś takiego, że zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Na szczęście nie mógł widzieć tego w półmroku, ale i tak była zażenowana. Narzu-
ciła płaszcz i odwróciła się, żeby nie musieć patrzeć na Bo. Wystarczyło parę godzin, żeby noc zrobiła się wy jątkowo zimna i nieprzyjemna. Na dworze hulał wiatr, którego podmuchy docierały do wnętrza szała su. Kitty starała się jednak nie zwracać na to uwagi. Zdarzało jej się spędzać noce w gorszych warunkach. Tyle że nie miała wtedy obok przystojnego męż czyzny, który zapraszał ją do swego zagrzanego posła nia. .. Kitty postanowiła, że prędzej zmarznie na kość, niż przesunie się choćby o cal w stronę Bo.
ROZDZIAŁ TRZECI Bo obudził się i leżał przez chwilę w ciszy, wie dząc, że nawet najmniejszy ruch może spowodować ból. Rozejrzał się po szałasie i zorientował się, że Kit ty zniknęła. Szkoda. Z przyjemnością jeszcze by na nią popatrzył. Miał ku temu okazję, gdy spała. Twarz w kształcie serca, oczy okolone długimi rzęsami, peł ne usta. Bo nie miał wątpliwości, że Kitty jest pięk nością. Tym bardziej nie chciało mu się pomieścić w głowie, że taka dziewczyna sama zapuszcza się na prerię... Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, jak w no cy próbowała uwolnić się z jego objęć. Kiedy zdała sobie sprawę z tego, że nie tylko ona nie śpi, omal nie spaliła się ze wstydu. Było to zadziwiające, zwłaszcza że słyszał przekleństwa, które padły z jej ust. Kitty Conover była silna i dzielna, ale jednocześnie nie zwykle kobieca. Bo pomyślał, że do tej pory nie po znał równie fascynującej kobiety, która jest zarazem tak doświadczona, gdy chodzi o przetrwanie w naj trudniejszych warunkach, i tak niewinna w sprawach męsko-damskich.
Zwłaszcza to drugie budziło jego żywe zaintereso wanie... Bo zacisnął zęby, szykując się na najgorsze, a na stępnie odrzucił koc i powoli usiadł. Udało się. Co więcej, ból nie był tak silny, jak się spodziewał. Wyraźna oznaka, że zaczyna dochodzić do siebie. Może już czas, żeby zacząć się trochę ruszać? Przesunął się w stronę wyjścia. I tym razem ból nie dawał mu się tak bardzo we znaki. Bo wyczołgał się z szałasu i znowu zaczął się rozglądać. Na zewnątrz nie było już śladu po deszczu. Spragniona ziemia wy piła wszystko, ale rośliny, które znajdowały się w po bliżu, cieszyły oczy świeżą zielenią. Wciągnął w nozdrza zapachy poranka i wyczuł kawę, którą Kitty zostawiła w żarze ogniska. Wstał z trudem i chwiejnym krokiem ruszył w tamtą stronę. Właśnie dopijał kawę, kiedy usłyszał tętent, a za raz potem ujrzał Kitty. Siedziała na koniu tak, jakby się na nim urodziła. Musiał przyznać, że dawno nie widział kogoś, kto by jeździł równie dobrze. Tym ra zem nie włożyła kapelusza i złote włosy spłynęły na plecy i tańczyły wokół głowy. - Dobrze, że wstałeś - powiedziała na powitanie. - Najwyraźniej jesteś silniejszy. Zeskoczyła z siodła, starając się nie patrzeć w jego stronę, mając w pamięci to, co zaszło w nocy. - Rzeczywiście czuję się znacznie lepiej - po twierdził Bo.
- Myślisz, że dałbyś radę utrzymać się na koniu? - To zależy, jak długo - odparł, patrząc na bezkres prerii. O ile się orientował, do najbliższych osiedli było bardzo daleko. - Musiałbyś jechać przez większą część dnia - zafra sowała się Kitty. - Misery jest po tamtej stronie gór. Bo nie dał po sobie znać, że obawia się, jak zniesie trudy długiej podróży w siodle. - Dobrze, kiedy jedziemy? - Jak najszybciej - odparła, pochyliwszy się do konia, żeby Bo nie mógł zobaczyć wyrazu ulgi na jej twarzy. Aaron zdecydowanie za długo przebywał sam na ranczu. W każdym razie był to ten powód, do któ rego była gotowa się przyznać. W głębi duszy wie działa jednak, że chodzi o Bo Chandlera, zbyt męs kiego i przystojnego. Nie powinna spędzać kolejnej nocy w jego towarzystwie. Bo za bardzo absorbował jej myśli. Sama nie wiedziała, co się z nią dzieje. I je szcze to zakłopotanie, które ogarniało ją, kiedy znaj dował się w pobliżu. Prawdę mówiąc, dziś rano spe cjalnie pojechała na zwiady, byle tylko nie znajdować się w jego pobliżu. - Dobrze, więc ruszajmy. - Bo chciał to mieć jak najszybciej za sobą. - Zaczekaj, zjedz coś, a ja w tym czasie zwinę obóz. - Nie, dziękuję. Nie jestem głodny. - Spojrzał na swój nagi tors. - Lepiej się ubiorę.
- Jak uważasz. Powinieneś coś zjeść. Przed nami długa droga. Musisz nabrać sił. Bo skinął niechętnie głową. Wiedział, że jego wy bawicielka ma rację. Ukroił więc sobie kilka kawał ków mięsa i zaczął je żuć, wkładając jednocześnie świeżą koszulę i kurtkę. Na koniec przypasał broń, a Kitty zdążyła już do tego czasu pozbierać ich rze czy i umieścić je w sakwach. - Sam wsiądziesz na konia czy mam ci pomóc? Bo potraktował to jak wyzwanie. - Poradzę sobie - odparł. Chciał jej udowodnić, że wcale nie jest taki słaby. Włożył kapelusz z szerokim rondem, a następnie z trudem wdrapał się na wierzchowca. Nawet jeśli zrobiło to wrażenie na Kitty, nie mógł w tej chwili tego stwierdzić. Objął ją od tyłu, opasując ramieniem jej wąską talię. Kitty zadrżała, a on uśmiechnął się do siebie. Przy najmniej nie tylko on będzie cierpiał katusze w czasie tej wyprawy. - Och, jak wygodnie - westchnął, pochylając się w stronę jej ucha. - Możesz jechać, jak tylko bę dziesz gotowa. Kitty ruszyła stępa. Zabolało. Bo przygryzł wargi, że by nie jęknąć, i jednocześnie chwycił ją mocniej w pa sie. Jechali szybko, ale zauważył, że starała się prowa dzić konia tak, by nie wykonywał gwałtownych ruchów. Po jakimś czasie Bo przyzwyczaił się do bólu.
To był jeden z tych nieczęstych rześkich poranków w Dakocie Południowej. W powietrzu czuło się jesz cze ożywczy zapach deszczu, a rośliny cieszyły oczy świeżą zielenią. Delikatny wiatr od Gór Czarnych ła godził słoneczną spiekotę. W oddali dostrzegli pasą ce się stado bizonów. Na prerii pojawiły się świeże kwiaty, głównie dzikie róże. Bo skinął w stronę zwierząt. - Polowałaś kiedyś na bizony? - Parę razy - odparła Kitty, gotowa podjąć każdy te mat, byle tylko zapomnieć o napierającym na nią mę skim ciele. Czuła je aż nazbyt wyraźnie. Zarówno moc ne ręce, spoczywające na jej biodrach, jak i nogi, ocie rające się o zewnętrzną część jej ud. Nigdy nie przypu szczała, że aż tak bardzo będzie odczuwać bliskość Bo, przecież niechcianą, wymuszoną przez okoliczności. - Sama? - padło kolejne pytanie, a ona poczuła ciepły oddech na swojej szyi. Musiała chwilę odczekać, żeby móc spokojnie od powiedzieć. - Nie, z Aaronem. Czasami ma ochotę na mięso bizonów. Przez ostatnią godzinę opowiadała Bo, jak znalazła się wraz z braćmi u samotnego starszego mężczyzny, który przyjął ich pod swój dach i otoczył opieką. I o tym, jak wcześniej szukali swojego ojca w Bad landach. I o śmierci mamy. Jeszcze nikomu nie po wiedziała tak wiele o sobie.
- Jest smaczne? - zaciekawił się jej towarzysz. - Ja za nim nie przepadam - odparła. - Aaron je lubi, staram się więc, żeby miał je przynajmniej raz w roku. Szlak prowadził pod górę i siłą rzeczy jechali wol niej. Kitty zorientowała się, że koń jest zmęczony, ale wiedziała, że w razie potrzeby potrafi pokonać jesz cze szmat drogi. - Trzeba na nie chyba potężnej strzelby - zauwa żył Bo, raz jeszcze spoglądając w stronę pasących się w dole zwierząt. Kitty skinęła głową. - Aaron ma specjalną łamaną strzelbę. Kiedy po raz pierwszy z niej strzeliłam, siła odrzutu była tak duża, że zupełnie mnie zamroczyło. Jak doszłam do siebie, byłam tak wściekła, że wystrzeliłam na oślep i... zabiłam mojego pierwszego bizona. Bo roześmiał się. - Pewnie miałaś potem siniaki? - Jasne. Podbite oko i spuchnięty policzek, a w dodatku przez tydzień nie mogłam dotknąć barku. Aaron nawet przypuszczał, że go sobie wywichnę łam, bo zupełnie mi zsiniał. - Kitty uśmiechnęła się. - Przynajmniej nauczyłam się ostrożnie obchodzić z bronią. - Ale drogo za to zapłaciłaś. - Nie ma nic za darmo. Aaron na wiele nam po zwalał pod warunkiem, że nie wchodziliśmy w kon-
flikt z prawem i nikogo nie krzywdziliśmy. Yale mógł nawet grać w karty... - A ty? - Sama mogłam wybierać, co lubię robić, a czego nie - odrzekła po chwili namysłu. - Kiedy zdarzyło mi się na czymś sparzyć, Aaron zawsze miał dla mnie czas i dobre słowo. - Wydaje się, że jest przyzwoitym człowiekiem. - Najlepszym, jakiego znam. - Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie pierwsze spotkanie ze Smile rem. - Chociaż nie powiedziałbyś tego, gdybyś go zo baczył. Brakuje mu paru zębów, jest cały pomarsz czony, a teraz w dodatku kuleje, bo ma chorą nogę. Ale dla mnie jest prawdziwym aniołem. - Mówiłaś mu to? - Tylko bym go zawstydziła - odparła. - Jego i siebie. Aaronowi nie mówi się takich rzeczy. Sam zrozumiesz, jak go zobaczysz. - Czekam na to z niecierpliwością - powiedział i na tychmiast zdał sobie sprawę z tego, że w tym przypadku nie jest to pusty frazes. Rzeczywiście chciał poznać Aa rona Smilera. Poza tym liczył na to, że Aaron zapropo nuje mu gościnę i pozwoli u siebie odpocząć. Gdyby nie to, że miał przed sobą Kitty i mógł czuć krągłość jej bioder i ciepło promieniujące z jej ciała, już dawno poprosiłby o przerwę w podróży. Był cały obolały. Marzył o wygodnym łóżku i o czymś sma cznym do jedzenia.
Miał nadzieję, że Aaron Smiler jest niezłym kucha rzem. A w każdym razie lepszym niż Kitty. Zaczęło już zmierzchać, gdy zjechali z gór i dotar li do kępy drzew i skał, które zasłaniały część szero kiej doliny. Kiedy pokonali ten odcinek, Kitty wy ciągnęła przed siebie rękę. - O, tam jest nasz dom. Bo spojrzał we wskazanym kierunku. Dojrzał chylą cy się ku ziemi, stary drewniany domek, stodołę i zabu dowania gospodarskie. Nieopodal pasło się stado bydła, a w jednym z paru corrali znajdowało się kilka mustan gów. Zanim zdążył się temu wszystkiemu dobrze przy patrzeć, Kitty uniosła palce do ust i gwizdnęła tak przeraźliwie, że aż zadźwięczało mu w uszach. A potem miał tylko tyle czasu, żeby chwycić się jej skórzanej kurtki, kiedy ich koń pokłusował w stronę do mostwa. Gdy zbliżyli się do ganku, w drzwiach pojawił się drobny, pomarszczony, siwowłosy staruszek wsparty na sękatym kiju, którego używał jako laski. - No, nareszcie wróciłaś - powiedział i uśmiech nął się szeroko. Kitty zatrzymała konia przy ganku i zeskoczyła na ziemię. Bo pomyślał, że będzie potrzebował pomocy, żeby zwlec się z końskiego grzbietu. - Stęskniłeś się za mną? - spytała Kitty z uśmiechem. - Zawsze za tobą tęsknię. - Staruszek spojrzał bystro na nieznajomego. - Przywiozłaś gościa?
Bo pomyślał, że nie może się skompromitować, i zaczął powoli zsuwać się z konia. Najpierw jedna noga, potem draga, aż w końcu dotknął stopami zie mi. Był jednak tak słaby i wycieńczony, że musiał złapać się balustrady, żeby nie upaść. - Aaronie, poznaj Bo Chandlera - powiedziała Kitty. - Bo, to jest Aaron Smiler. Bo uścisnął dłoń staruszka i próbował się uśmiech nąć. Musiał przyznać, że mimo wieku i ewidentnego kalectwa, Aaron zachował prostą sylwetkę i bystrość spojrzenia właściwą ludziom znacznie młodszym. Kitty poprowadziła konia do corralu. Na odchod nym zwróciła się do Aarona: - Bo musi dojść do siebie po postrzale. Powie działam mu, że może się u nas zatrzymać. - Postrzale? - zdziwił się gospodarz. - Kto do ciebie strzelał, chłopcze? Bo poczuł się trochę jak uczniak w szkółce nie dzielnej. - Jacyś trzej kowboje, panie Smiler. Staruszek machnął ręką. - My tutaj nie lubimy wielkich ceregieli. Najlepiej mów mi po imieniu. Bo skinął głową. - Dobrze, Aaron. - A dlaczego do ciebie strzelali? - Wydaje mi się, że zależało im na moim koniu... - Nie broniłeś się? - padło kolejne pytanie.
- Obserwowałem akurat stado mustangów. Wi działem je po raz pierwszy i chciałem się dokład nie przyjrzeć - wyjaśnił. - W ogóle nie zauważy łem moich prześladowców, a potem... było już za późno. Aaron od razu zwrócił uwagę na bogate słownic two nieznajomego i łatwość, z jaką się nim posługi wał. Jakby był przyzwyczajony do mówienia lub na wet przemawiania. - Nie wyglądasz mi na kowboja - rzucił. - Co ro bisz w naszych stronach? - Nigdy nie byłem w Dakocie i pomyślałem, że warto by ją sobie obejrzeć. Zwłaszcza że wszyscy ostatnio o niej mówią. Staruszek wzruszył ramionami. - A kogo. by mogło interesować takie odludzie? - Nie słyszałeś, że obie Dakoty mają zostać no wymi stanami? - zdziwił się Bo. Aaron myślał przez chwilę, a potem machnął ręką. - Tak, słyszałem, ale nie sądzę, żeby to mogło nam w czymś pomóc. Myślisz, że Waszyngton nas nakarmi, kiedy uschną zbiory albo padną stada? Bo pokręcił wolno głową. - Nie, oczywiście, że nie - odparł. - Natomiast wierzę w to, że razem jest lepiej, że w jedności i wspólnocie jest siła. Jeśli Dakota Południowa dołą czy do pozostałych stanów, będzie miała stanowe wojska, egzekutorów sądowych i sędziów.
Staruszek spojrzał na niego z nowym zaintereso waniem. - A kim ty będziesz? - Nikim - odparł szybko mężczyzna. - Jestem po prostu zwykłym obywatelem, który chce poznać te ziemie. Spojrzał w stronę corralu, gdzie Kitty wrzucała widłami siano, by konie miały co jeść. Następnie wla ła jeszcze wody do koryta, zamknęła bramę i pospie szyła w ich stronę. Aaron przesunął się, żeby zrobić mu przejście, i wsparł się na swojej sękatej lasce. - Jak ci się tutaj podoba? - spytał. - Bardzo - odrzekł Bo, nie spuszczając wzroku z Kitty. - Nigdzie nie widziałem takich cudów. Za późno zdał sobie sprawę z tego, że gospodarz wciąż go obserwuje swoimi bystrymi oczami i dos konale wie, co Bo ma na myśli. Kitty wbiegła na ganek i skinęła na swego towa rzysza. - Co dzisiaj na kolację? - spytała. - Co tylko uda ci się przygotować, moja droga odparł Aaron, oderwawszy wzrok od nieznajomego. Bo omal nie jęknął z rozczarowania. Wyglądało na to, że czeka go kolejny prawie niejadalny posiłek. Miał nadzieję, że w nagrodę będzie mógł spędzić noc w miękkim łóżku.
Nawet nie podejrzewał, że również to jego ży czenie się nie ziści. Ku jego rozczarowaniu po ko lacji, która nie różniła się specjalnie od innych posiłków przygotowanych przez jego wybawiciel kę, Kitty rozesłała mu koc przy kominku, sama zaś poszła spać na strych. Aaron zniknął w pokoju obok, skąd już po kwadransie dobiegło głośne chra panie. Bo leżał na twardym posłaniu i nie mógł zasnąć. W ustach wciąż miał smak dziczyzny, którą Kitty do prowadziła do stanu przypominającego starą skórę, w dodatku kiepsko wyprawioną. Jej ciasteczka były niczym kawałki zeschniętej gliny i mniej więcej tak smakowały. Tylko mleko było dosyć dobre, chociaż miało już kwaśny posmak. Gospodarze sprawiali wrażenie, jakby w ogóle te go nie zauważali. Jedli mechanicznie, a staruszek opowiadał Kitty o wszystkim, co wydarzyło się w okolicy w czasie jej nieobecności. Wyglądało na to, że nie powodzi im się za dobrze. Aaron wspomniał coś o długach, co Kitty zbyła machnięciem ręki. - Aha, był też Simmons, żeby odebrać swojego mustanga - powiedział w pewnym momencie. Bo spojrzał pytająco na Kitty. - To nasz sąsiad - wyjaśniła. - Mieszka na północ od rancza i hoduje świnie. Robi pyszne szynki. - Aż cmoknęła na myśl o tym, a w jej oczach pojawił się wyraz rozmarzenia.
- Właśnie powiedział, że nie da nam szynki, jeśli nie dostanie mustanga - dodał zrzędliwie Aaron. Kitty wzruszyła ramionami. - Wcale nie potrzebujemy szynki - rzuciła szyb ko. - Mamy przecież dziczyznę i wołowinę. Muszę mieć trochę czasu, żeby wytropić to stado albo nawet jakieś mniejsze. Dopiła kawę i odstawiła kubek. - No dobrze, a co damy Swensenom? - dopyty wał się Aaron. Kitty znowu spojrzała na Bo. - Swensenowie prowadzą sklep w miasteczku wyjaśniła. - Kupujemy u nich wszystko, czego nam potrzeba. - Ponownie zwróciła się do Aarona: A czy kury się niosą? Staruszek skinął głową. - Uhm. - To dobrze. Może Inga przyjmie jajka w zamian za mąkę i cukier. - I kawę - dorzucił Aaron. - Nie zapominaj o ka wie. Kitty uśmiechnęła się. - Oczywiście - powiedziała, patrząc na niego z czu łością. - Wystarczy, że nie dostaniesz kawy, a zaczynasz zachowywać się jak rozwścieczony niedźwiedź. Pa miętasz, co się działo w zeszłym miesiącu? Aaron zaśmiał się, pokiwał głową i dolał sobie ka wy. Spytał nawet uprzejmie Bo, czy ma ochotę na
więcej, ale ten mu podziękował. Wolał już pić kwaśne mleko niż to, co tutaj nazywano kawą. W końcu zwrócił się do gościa, który niewiele się odzywał w ciągu całego posiłku. - Pewnie jesteś zmęczony - zauważył. - Skoro już sobie podjadłeś, możesz iść spać. Bo przyjął z ulgą te słowa i nawet nie sprostował ich w kwestii „podjedzenia sobie". Nareszcie mięk kie łóżko, pomyślał. - Bardzo chętnie, ale może pomogę pozmywać naczynia - zaproponował. - Nie ma takiej potrzeby. I tak ledwo trzymasz się na nogach. - Aaron westchnął ciężko. - Kitty przy gotowała kolację, będę więc musiał pozmywać. Wskazał pokój obok. - Chętnie podzieliłbym się z to bą moim łóżkiem, bo jest duże, ale często boli mnie noga i przewracam się w nim pół nocy. Kitty wstała od stołu. - Pościelę mu tutaj. Bo poczuł się zawiedziony, mimo to zerknął jesz cze w stronę stryszku. Gospodarz zauważył to i po kręcił głową. - Nie, to sypialnia Kitty - wyjaśnił. - Poza tym i tak byś się tam nie wgramolił. Kitty zaczęła rozścielać koc na podłodze, tuż obok kominka. - Przynajmniej będzie ci ciepło - powiedziała, a potem nie wiadomo dlaczego spłonęła rumieńcem.
Bo spojrzał niechętnie na brudną podłogę. - Jeśli nie chcecie, żebym pomógł... - Nie, nie - zapewniła Kitty, wygładzając zwinię te szmaty, które miały mu służyć za poduszkę. Bo skinął głową i podszedł do posłania. Zdjął buty i położywszy się, zamknął oczy. - Dobranoc. - Dobranoc - odrzekli oboje. Aaron przez chwilę krzątał się jeszcze przy misce z wodą i co jakiś czas pojękiwał lub syczał z bólu. Nie umył chyba naczyń zbyt dokładnie i nie zatrosz czył się o to, by wylać brudną wodę. Kiedy skończył, przeszedł do siebie, położył się i szybko zaczął chra pać. Bo zastanawiał się, którą połowę nocy będzie miał wobec tego nieprzespaną. Sam mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Przeszka dzał mu nie tylko ból. Wciąż myślał o tej niezwykłej parze i o tym, co zastał w ich skromnym domu. Nie ulegało wątpliwości, że Aaron i Kitty ledwo wiążą koniec z końcem. Wyglądali jednak na zadowolo nych z życia. Jakby ta sytuacja nie była dla nich czymś nowym. Mieszkali na odludziu i to im nie przeszkadzało, nie tęsknili do cywilizacji... Początkowo postanowił, że podziękuje im rano za gościnę i pojedzie dalej. Teraz jednak myślał o tym, czy nie zmienić decyzji. Całe ranczo, łącznie z zabu dowaniami gospodarskimi, najwyraźniej chyliło się ku upadkowi, a wszystko wskazywało na to, że wła-
ściciele nie mają pojęcia, jak zabrać się do najmniej szych choćby napraw. Może zostanie parę dni i postara się im pomóc. Od wdzięczyłby się w ten sposób, przynajmniej w nie wielkim stopniu, za to, że Kitty uratowała mu życie. Tak, Kitty. Bo uśmiechnął się. Powinien być bardziej szczery wobec siebie samego. Nie chce tu zostać tylko po to, żeby spłacić dług wdzięczności. Pragnie też poznać lepiej Kitty. Przyjrzeć się jej i zrozumieć przywiąza nie, którym darzyła starego Aarona. Pomyślał, że do tej pory nie spotkał takich ludzi. Dostrzegł w nich coś, co budziło czułość i kazało wierzyć w potęgę uczucia. Było oczywiste, że Kitty traktuje staruszka jak własnego dziadka, a on ją jak ukochaną wnuczkę. Tak, cóż mu szkodzi zatrzymać się tu na parę dni? Bo poprawił się na posłaniu. Kiedy już podjął de cyzję, zasnął w ciągu kilku minut.
ROZDZIAŁ CZWARTY - Wygląda na to, że czujesz się dziś lepiej, chłop cze. - Aaron wyszedł na ganek, gdzie zastał Bo sie dzącego na schodkach z kubkiem kawy w dłoni. Sta ruszek wciągnął powietrze. - Czy mi się wydaje, czy pachną bułeczki? Nie powiesz mi chyba, że Kitty do browolnie zabrała się do przygotowania śniadania? - Kitty wciąż śpi na górze - poinformował Bo. Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi za złe tego, że sam przygotowałem kawę i upiekłem bułeczki? - Za złe? - Aaron popatrzył na niego jak na wa riata. - Chcesz powiedzieć, że umiesz gotować? - Trochę. W każdym razie lepiej niż Kitty, dodał w myśli Bo, ale nie odważył się tego powiedzieć. Wstał i po chwi li przyniósł staruszkowi kubek parującej kawy i talerz z kilkoma bułeczkami. Aaron usadowił się wygodnie na fotelu i ułożył no gę na stołku, który stał na ganku chyba właśnie w tym celu. Powąchał kawę, a potem zabrał się do jedzenia. Wprost pochłonął bułeczki i zaraz też wypił paroma
łykami kawę. Dopiero na zakończenie mlasnął sma kowicie i powiedział: - Moja Agnes piekła takie same. Już myślałem, że spróbuję ich dopiero w raju. Bo uśmiechnął się szeroko. - Cieszę się, że ci smakowały. Chcesz jeszcze? - Tak, ale... - Staruszek pokazał pusty kubek ge stem, który wskazywał, że chętnie też napiłby się kawy. Bo spełnił jego życzenie i przyniósł Aaronowi świeżą kawę i talerz z bułeczkami. Starszy pan już miał się zabrać do jedzenia, gdy w drzwiach pojawiła się Kitty. Miała na sobie skórzaną bluzę i spodnie, które na każdej innej wyglądałyby pewnie idiotycz nie, ale do niej jakoś pasowały, a długie, pszeniczne włosy były splątane niczym kłębowisko węży. Kitty w jednej dłoni trzymała buty z cholewami, a w dru giej nadgryzioną bułeczkę. - To twoja robota? - spytała. Bo skinął głową. - Od razu pomyślałam, że to nie Aaron. Czemu mi nie powiedziałeś, że umiesz gotować? - Nie pytałaś. Kitty rzuciła buty na ganek i po chwili wróciła z dwiema bułeczkami w jednej ręce i kubkiem kawy w drugiej. Dopiero kiedy skończyła ten zaimprowizowany posiłek, usiadła na schodkach i zaczęła wciągać buty. Spojrzała jeszcze w stronę Bo.
- Chcesz dzisiaj jechać? - Wolałbym zostać jeszcze dzień lub dwa, jeżeli pozwolicie - zwrócił się do niej i do Aarona. Kitty znieruchomiała z butem w ręce. Szykowała się na pożegnanie z Bo, a tu taka niespodzianka! Sa ma nie wiedziała, dlaczego zrobiło jej się nagle lżej na sercu. No, bo chyba nie z powodu decyzji Bo Chandlera... Jednak zamiast się uśmiechnąć, zmarszczyła brwi i obrzuciła go uważnym spojrzeniem. - Dlaczego? - Po pierwsze, wczorajsza podróż omal mnie nie wykończyła. Potrzebuję trochę czasu, żeby dojść do siebie. - A po drugie? Aaron rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, jakby chciał powiedzieć, że to niegrzecznie wypytywać w ten sposób gościa. - A poza tym chodzi też o opatrunek - dodał za raz Bo i dotknął ramienia i klatki piersiowej. - Nie wiem, czy potrafiłbym sam zmienić bandaże. Oczy wiście jeśli zechcesz mi pomóc... Kitty zerknęła na Aarona, myśląc, że mógłby ją za stąpić, ale dostrzegłszy jego rezerwę, skinęła głową. - Niech będzie. Naciągnęła but do końca i wstała energicznie. - Zajmę się tym później - zdecydowała, spogląda jąc w stronę corralu. - Teraz mam pracę.
Najpierw poszła do koni, a kiedy skończyła, osiod łała swojego wierzchowca i skierowała się w stronę stada bydła, widocznego na horyzoncie. Bo, który przez cały czas wodził za nią oczami, spojrzał na Aarona. - Chyba pójdę do swojej roboty - rzekł bez entuz jazmu staruszek. Bo położył mu dłoń na ramieniu. - Posiedź w słońcu, a ja zajmę się kuchnią - po wiedział. Aaron zastanawiał się chwilę, a potem skinął gło wą i odstawił laskę. - Z przyjemnością - rzekł z westchnieniem. Bo przyniósł mu jeszcze kawy, a następnie zaszył się w kuchni. Praca nie była ciężka, lecz rzeczywiście odczuwał jeszcze skutki wielogodzinnej jazdy na ko niu i musiał co jakiś czas odpoczywać. Tymczasem Aaron wystawił twarz do słońca i po grążył się w swoich myślach. Miał wrażenie, że coś dziwnego dzieje się w jego domu. Kitty zachowywała się jak spłoszony mustang. Podejrzewał, że pożegna nie z Bo sprawiłoby jej przykrość, a jednocześnie by ła wobec niego niezbyt grzeczna. Poza tym zrobiła się nerwowa, co zupełnie do niej nie pasowało. Bo Chandler też go zastanawiał. Aaron nie wątpił, że ten człowiek był przyzwyczajony do wygodnego, jeśli nie luksusowego, życia. Z sobie wiadomych po wodów zdecydował się zostać w ich domku i spać na
podłodze. Co więcej, podjął się obowiązków domo wych tak, jakby było to zupełnie naturalne. Cóż, za stanawiające... Staruszek uśmiechnął do siebie. Jeśli szło o niego, wcale mu to nie przeszkadzało. Chętnie nawet prze ciągnąłby ten stan, jeśli Kitty nie będzie miała nic przeciwko temu. A sądził, że będzie w stanie wiele wytrzymać, byle tylko nie zajmować się gotowaniem. Zwłaszcza że bułeczki i kawa naprawdę się Bo udały. Aaron umieścił nogę na stołku i rozsiadł się wy godniej. Rozsądek podpowiadał mu, że najlepiej zro bi, pozwalając, by sytuacja sama się wyjaśniła. Wi dział już wiele w życiu i rozumiał, że stosunki mię dzy mężczyznami i kobietami nigdy nie należały do łatwych. Pomyślał, że musi tylko uważać na Kitty, że by nie zrobiła czegoś, czego będzie później żałować. Kitty wydoiła krowy, a potem wysprzątała stajnię, co nie należało do najprzyjemniejszych ani też naj czystszych zajęć. Zwłaszcza że w czasie jej nie obecności praktycznie nic się tutaj nie działo. Aaron był zbyt słaby, żeby tak ciężko pracować. Wszystko wskazywało na to, że jest już za stary na prowadzenie gospodarstwa, a jej pomoc nie wystarczała. Poza tym Kitty musiała wyłapywać mustangi, żeby zarobić na utrzymanie swoje i Aarona. Cóż, gdyby udało jej się zebrać więcej pieniędzy, mogłaby wynająć kogoś do pomocy. Jesse Cutler, bal-
wierz z Misery, miał kilku synów i wszyscy byli chętni do pracy, ale Kitty nie była w stanie im za płacić. Westchnęła ciężko i zaczęła wrzucać gnój na wóz. Wielka szkoda, że umknęło jej stado mustangów. Mo głaby przez jakiś czas nie ruszać się z domu, a i tak mieliby sporo pieniędzy. Gdy tylko upora się z pod stawowymi obowiązkami tu, w domu, znowu wyru szy na szlak, żeby wytropić konie. Cóż, będzie mu siała zostawić Aarona samego, ale nic nie może na to poradzić. Zauważyła, że wolniej się poruszał. I cho ciaż się nie skarżył, to wydawało jej się, że jego twarz coraz częściej wykrzywia się pod wpływem bólu. W tym wieku w ogóle nie powinien pracować, tylko odpoczywać. Serce ścisnęło jej się z żalu. Pomyślała, że Aaron będzie w końcu musiał umrzeć, a nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez niego. Od kiedy pamiętała, za wsze był przy niej, pomagał, w razie potrzeby pocie szał i się troszczył. Kitty próbowała odsunąć od siebie przykre my śli. Nie, Aaron na pewno nie opuści jej tak szybko. Jest przecież twardy jak skała. Nie poddawał się przez całe życie, więc nie podda się i teraz. Z pasją cisnę ła kolejną kupkę gnoju na wóz i rozejrzała się dooko ła. Zaczęła pracować szybciej, nie chcąc myśleć o tym, co ją czeka. Najpierw zawiozła gnój na pole i go rozrzuciła, a potem napełniła żłoby świeżym sia-
nem. Na koniec dokonała przeglądu całego obejścia i dopiero wtedy, spocona i zakurzona, wróciła do domu. Zdziwiona zatrzymała się na ganku. Tuż przed so bą miała wiadro pełne wody, a także szare mydło i lniany ręcznik. Aaron nigdy nie przygotowywał jej niczego do mycia. Zaraz też domyśliła się, że to nie jego robota. Pomyślała z wdzięcznością o Bo i z przyjemnością zanurzyła dłonie w ciepłej wodzie. Kiedy umyła twarz, pomyślała, że chętnie cała zanur kowałaby w wiadrze. I chociaż nie mogła tego zro bić, wsadziła do środka głowę, a potem namydliła włosy i porządnie je umyła. Poczuła się teraz jak nowo narodzona. Wcale nie przejmowała się tym, że przemoczyła ubranie i porozlewała wodę. I tak wyschnie, pomy ślała i sięgnęła po ręcznik. Wytarła starannie mokre włosy, a następnie usiadła na stopniach i zdjęła cięż kie buty. Wciąż siedziała na schodach, odświeżona i zado wolona, kiedy drzwi się otworzyły i ukazał się w nich Aaron. Gwizdnął donośnie, a potem dopiero zauwa żył ją na stopniach. - O, tu jesteś. - Uśmiechnął się przepraszająco. Myślałem, że gdzieś na polu... Kitty podniosła się ze swego miejsca. - Przepraszam, że narozlewałam. - Nieważne.
Aaron zrobił tajemniczą minę i zaprosił ją gestem do środka. - Chodź - dodał Kiedy stanęła w drzwiach, poczuła cudowny za pach. Wydawał się znajomy, ale Kitty nie miała poję cia, co to może być. Jeśli zetknęła się z nim wcześ niej, to na krótko i na pewno nie w tym domu. - Co to takiego? - spytała. - Bo upiekł chleb - odparł z namaszczeniem Aaron. Ślinka sama napłynęła jej do ust. - Chleb? - powtórzyła bezwiednie. Staruszek skinął głową. - A poza tym od paru godzin dusi wołowinę na wolnym ogniu - dodał. - Wiesz, tę, co była jak pode szwa. .. Jeśli będzie smakować w połowie tak dobrze jak pachnie, to czeka nas dzisiaj prawdziwa uczta. Właśnie w tym momencie Kitty spostrzegła Bo. Trzymał starą maselnicę, która leżała zapomniana gdzieś w szopie, ponieważ rzadko do niej zaglądali z Aaronem. - Co robisz? - spytała zdziwiona. - Na razie muszę to umyć - odparł. - Wydaje mi się, że z mleka można by zrobić trochę masła, żeby wam nie kwaśniało. - A masło się nie zepsuje? - Aaron zadał pod chwytliwe pytanie. Bo pokręcił głową. - Tylko trzeba je będzie trzymać w wodzie. - Po-
patrzył z podziwem na Kitty, zauważając, że mokre ubranie uwydatniło jej figurę. - Widzę, że skorzysta łaś z wody i mydła - dodał. - Tak, dziękuję. - Proszę bardzo. - Wskazał nakryty do posiłku stół. - Może usiądziecie z Aaronem. Wszystko goto we. Jestem pewny, że porządnie zgłodniałaś po całym dniu pracy. Dopiero teraz Kitty uświadomiła sobie, że jest po twornie głodna. - Mogłabym zjeść konia z kopytami - zaśmiała się. - Proponuję krowę, i to bez kopyt. Kitty i Aaron usiedli, Bo położył na stole cudow nie zarumieniony bochenek chleba. Był jeszcze ciep ły. Kitty wzięła nóż i zabrała się do krojenia. Chleb był lekki i puszysty. Bo nałożył na talerz wołowinę, która była tak miękka, że sama odchodziła od kości. W dodatku pływała w sosie, który pachniał bardzo apetycznie. Wyglądało na to, że Bo użył nie tylko przypraw z ich kuchni, ale znalazł jeszcze jakieś zioła, których dodał do mięsa. Aaron aż się oblizał, widząc to wszystko. Kitty nałożyła sobie porcję, a potem przesunęła ta lerz z mięsem i chleb w stronę staruszka. Bo obsłużył się ostatni, po czym odmówili szybką modlitwę i za brali się do jedzenia. Przez parę minut przy stole panowało milczenie.
W końcu Kitty westchnęła błogo i odsunęła pusty ta lerz. - Wspaniałe jedzenie. Aaron kończył właśnie wołowinę. - Cudowne - przytaknął. Bo uśmiechnął się lekko. - Miło mi to słyszeć. A więc wam smakowało... - Smakowało?! - wykrzyknęła Kitty. - Nigdy w życiu nie jadłam czegoś równie dobrego. - Ja też - dodał Aaron. - Chociaż moja świętej pa mięci żona była niezłą kucharką. Kitty spojrzała podejrzliwie na Bo. - Gdzie nauczyłeś się tak wspaniale gotować? - Wszyscy mężczyźni w mojej rodzinie potrafią gotować. Mój ojciec mawiał, że to mu pozwala się odprężyć, i chyba miał sporo racji... Aaron wziął jeszcze kawałek chleba. - Czy twoi rodzice żyją? - spytał, zanim włożył go do ust. - Nie, niestety. Mama zmarła pierwsza. Długo chorowała, a ojciec się nią opiekował. Kiedy to się skończyło, stracił chęć do życia. Nigdy już nie był taki jak przedtem. Bardzo ją kochał. Kitty poczuła mrowienie na plecach. Nie słyszała, by ktoś tak otwarcie mówił o uczuciach. - Rodzina Bo zajmuje się hodowlą koni - powie działa, żeby skierować rozmowę na inne tory. Aaron pokiwał głową.
- Tak, słyszałem o koniach z Wirginii - rzekł z uznaniem. - Rasowe konie to coś zupełnie innego niż mustangi. Bo skinął głową. - To prawda, ale w zasadzie tylko dziadek tak na prawdę zajmował się hodowlą. Ojciec miał parę koni, ale głównie interesowało go prawo. - Naprawdę? Był prawnikiem czy sędzią? - za ciekawił się Aaron. - I jednym, i drugim - padła odpowiedź. - Przed wojną prowadził prywatną praktykę w Wirginii, a później dzielił swój czas między nasz stan a Wa szyngton. - O! - zdziwiła się Kitty. Bo wstał i podszedł z talerzem do pieca. - Może jeszcze wołowiny? - zaproponował. Aaron postanowił oprzeć się łakomstwu i pokręcił głową. - Dziękuję, bardzo się objadłem. - A ty? - Bo zwrócił się do Kitty. - Och, nie. Boję się, że zaraz pęknę! - zaśmiała się. - Wobec tego napijemy się kawy - zdecydował Bo. - A co twój ojciec robił w Waszyngtonie? - Aaron zadał kolejne pytanie, kiedy Bo znowu usiadł, gdy już nalał wszystkim pachnącej kawy. - Zajmował się naprawą kraju. Staruszek aż gwizdnął, a potem przyglądał mu się przez chwilę uważnie.
- To niełatwe zadanie, prawda? - Dużo trudniejsze, niż się może wydawać - przy znał Bo. - Ojciec zajmował się ujednoliceniem prawa Północy i Południa i twierdził, że wszędzie pełno jest niesprawiedliwości. Nie chodzi o przestępców. Wśród zwykłych obywateli zawsze znajdą się tacy, którzy zechcą wykorzystać luki prawne. Dążył do te go, żeby to było niemożliwe i żeby wszyscy byli rów ni przed sądem. Aaron pokiwał ze zrozumieniem głową. - Musisz być z niego bardzo dumny. - Tak, to prawda. Właśnie dlatego studiowałem prawo. - Jesteś prawnikiem? - Właśnie. Staruszek dopił kawę i odstawił kubek. - To był naprawdę doskonały posiłek - powie dział. - Dziękujemy. - Nie ma za co - rzekł Bo. - Chciałem wam w ten sposób podziękować za gościnność. Aaron zwrócił uwagę na Kitty, która ze zdziwioną miną usiadła wygodnie na krześle, a potem zaczęła badać jego oparcie. - Co się stało? - spytał. Kitty wzruszyła ramionami. - Sama nie wiem. Nigdy nie mogłam porządnie usiąść na tym krześle, a teraz nagle wszystko jest w porządku. Zająłeś się nim, kiedy byłam w polu?
Staruszek zrobił zaskoczoną minę. - Prawdę mówiąc, nawet nie wiedziałem, że się rozwala. Oboje popatrzyli na Bo, który zaczął zbierać puste kubki. - To ja je naprawiłem - przyznał. - Po tym, jak omal nie znalazłem się na podłodze, kiedy chciałem się oprzeć. Kitty zerknęła na niego przepraszająco. - Przykro mi, powinnam cię była ostrzec. - Nic się nie stało. Przynajmniej zrobiłem coś pożytecznego. Aaron i Kitty wymienili pełne zdziwienia spojrze nia. - Wydaje się, że potrafisz niemal wszystko - za uważył staruszek i uśmiechnął się. Bo pokręcił głową. - Wykonam drobne naprawy, ale jest coś, czego nie potrafię zrobić - powiedział, dotykając rany. W żaden sposób nie mogłem zmienić bandaży. - Drobne operacje to specjalność Kitty. - Aaron wstał od stołu. - Potrafi zająć się nie tylko ludźmi, ale i bydłem. - Zdążyłem zauważyć. - Bo przypomniał sobie, jak umiejętnie pielęgnowała go na prerii. - Zachowałem parę cygar na szczególną okazję. Może zapalimy na ganku? - Z przyjemnością - zgodził się Bo.
- Czy mamy jeszcze whiskey? - Aaron zwrócił się do Kitty. - Nie za dużo, ale trochę jest - odparła, zaglądając do kredensu. - Zaraz wam podam. - Zachowaj też na ranę. Kitty zmarszczyła brwi. Nie trzeba jej było o tym przypominać. Obaj mężczyźni usiedli wygodnie w starych, wy służonych fotelach, patrząc na zachód słońca. Jeszcze trochę, a zacznie się ściemniać. Po chwili dołączyła do nich Kitty, która podała im whiskey w szklanecz kach, a następnie sama usiadła na schodach, spoglą dając na krwawą łunę, niemal jak od pożaru. - Gdzie ci się najbardziej podobało z tych wszyst kich miejsc, w których byłeś? - spytała Bo. Zapalił cygaro i zamyślił się na chwilę. - Trudno powiedzieć. W Bostonie i Nowym Jor ku czuje się siłę historii. Ale San Francisco jest bar dziej ekscytujące, chociaż pełno tam nowobogackich i przygodnych zabijaków. Jednak wydaje mi się, że przyszłość kraju to sam środek, prawdziwa wieś i lu dzie, którzy ciężko pracują, żeby wydrzeć przyrodzie nowe ziemie. Chodzi tylko o to, żeby im nie prze szkadzać, ale jak najbardziej pomóc. - I właśnie o to chcesz walczyć, chłopcze? Bo wzruszył ramionami. - Nie, w czasie tej podróży nie zajmuję się pracą. Sam nie wiem, dlaczego wyjechałem z domu - od-
rzekł, patrząc na Aarona. - Miałem nadzieję, że w pewnym momencie to stanie się jasne. Kitty nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi, ale wyglądało na to, że Aaron zrozumiał. - Sama nigdy nie wyjechałabym z domu - powie działa. Aaron popatrzył na nią z uśmiechem. - Ani ja - rzekł i wyrzucił niedopałek. - No, robi się późno. Pójdę się położyć. Kitty nie chciała zostać tylko z Bo. - Ja też już pójdę... - A opatrunek? - przypomniał jej Aaron. - Weź lepiej lampę i sprawdź, czy nie wdało się zakażenie. Po chwili zniknął we wnętrzu domu. Kitty została sama z Bo.
ROZDZIAŁ PIĄTY - Zaraz wracam - powiedziała Kitty i weszła do środka. Po chwili pojawiła się z lampą w jednej, a bu telką whiskey i szarpiami w drugiej ręce. Postawiła lampę na poręczy. Bo zdjął koszulę. Kiedy się odwrócił, Kitty zauwa żyła, że się uśmiecha. - Tak się składa, że bez przerwy się przy tobie roz bieram - zauważył. Kitty otworzyła butelkę. - Whiskey wystarczy akurat na ranę - odezwała się. - Mam nadzieję, że wszystko tam jest w porządku. Bo pomału zdjął bandaż. - Przysuń się do światła i stań bokiem - zarządziła Kitty, biorąc szarpie do ręki. Przyjrzała się ranie. Dotknęła opuchniętego ciała wokół rany, ale natychmiast poczuła znajome mro wienie i cofnęła dłoń. Wyglądało na to, że rana goi się dobrze, chociaż wyciekło z niej też trochę ropy. Aby zapobiec zakażeniu, polała ją whiskey, a następ nie wylała jej resztkę na szarpie, które starannie przy łożyła do rany.
- Piecze - mruknął Bo. - To bardzo dobrze. - I boli. - Gdzie? - zaniepokoiła się. - Tu. - Wskazał swoje serce. Kitty niczym oparzona cofnęła dłoń. - Nie wygłupiaj się - rzuciła ostro, chcąc ukryć zmieszanie. Sama nie wiedziała, dlaczego tak silnie reagowała właśnie na tego mężczyznę. Inni nie robili przecież na niej większego wrażenia. - Przytrzymaj szarpie, a ja zabandażuję ranę. Wydaje się, że wszyst ko jest w porządku - dodała, żeby go uspokoić, gdy by miał co do tego wątpliwości. - Wiem. Mam przecież najlepszą pielęgniarkę w całej Dakocie Południowej. - Ale może jeszcze trochę piec - ostrzegła, zakła dając bandaż i starając się przy tym nie dotykać Bo, co nie było łatwe. - Mój ojciec mawiał, że czasami musi poboleć, żeby mogło być dobrze... - Właśnie - bąknęła, starając się nie zwracać uwa gi na Bo. Chodziło jej tylko o to, żeby jak najszybciej skończyć opatrunek. - Mógłbyś usiąść na stołku Aa rona? Byłoby mi wygodniej. Bo spełnił jej prośbę, a ona szybko zabrała się do dalszego bandażowania. Przymknął oczy, zastana wiając się, czy Kitty wie, co się z nim dzieje. Naj chętniej wziąłby ją w ramiona i pocałował.
- Aaron ma rację. Znakomicie sobie radzisz. Rze czywiście nauczyłaś się tego sama, na farmie? - Tak. Z konieczności. Mustangi często są pora nione. Poza tym mam dwóch braci zabijaków. - Opowiedz mi o nich - poprosił z nadzieją, że zatrzyma ją przy sobie trochę dłużej niż to konieczne do dokończenia opatrunku. - Starszy, Gabe, został szeryfem w Misery - za częła Kitty - a Yale, który jest od niego o rok młod szy, był kiedyś zawodowym graczem, ale ustatkował się po tym, jak się ożenił. Ma niewielkie ranczo koło miasteczka. To przy nich nauczyłam się nie bać wi doku krwi. - Było aż tak źle? - zaciekawił się. - Z Gabe'em nie, ale Yale często wdawał się w bójki. Jak widzisz, krew i rany nie robią na mnie wrażenia. No, gotowe, jesteś wolny. - A co robi? - Słucham? Bo dotknął jej włosów. - Co robi na tobie wrażenie? Kitty odsunęła się gwałtownie. - Czy to tylko mnie się boisz, czy innych męż czyzn też? - Wcale się ciebie nie boję. - Wyglądasz tak samo jak mustangi, kiedy usły szały strzał - zauważył. - Zapamiętałem to sobie do kładnie.
- Nie, nie. Jestem na ciebie tylko zła - zapewniła go, cofając się jeszcze bardziej. - I nie chcesz uciec? - Ależ skąd. - Musiała włożyć olbrzymi wysiłek w to, żeby zrobić mały krok w jego stronę. A potem wszystko potoczyło się tak szybko, że sa ma nie wiedziała, co się stało. Bo chwycił ją za rękę. Już po chwili trzymał ją w ramionach, a ona mu się nie opierała. Dopiero kiedy zauważyła, że chce ją po całować, zaprotestowała: - Ani mi się waż! Miała nadzieję, że Aaron już śpi i nie słyszy tej rozmowy. Spojrzała nawet w stronę drzwi i w tym momencie zrozumiała, że popełnia błąd. Nagle po czuła usta Bo na swoich wargach i osłabła. Nie wie działa, co się z nią dzieje. Nikt jej jeszcze nigdy tak nie całował. Co prawda, byli tacy, którzy próbowali, ale szybko cofali się, widząc, jak bardzo się złości. Woleli nie narażać się na atak wściekłości. Kitty próbowała złapać oddech. - Ależ... - Cii, już za późno - zdołał jeszcze szepnąć Bo i ponownie przywarł do jej ust. Kitty Conover przyciągała go jak magnes. Piękna, dzielna, z charakterem. Miała tak cudownie miękkie usta, że mógłby całować ją całą wieczność. Tak wspa niale mieściła się w jego ramionach. Wydawało się, że są wprost dla siebie stworzeni.
Bo przyciągnął Kitty mocniej do siebie, myśląc o tym, że smakuje jak świeża źródlana woda. Nie by ło w niej nic sztucznego. Żadnego udawania. Żad nych westchnień na pokaz. Kitty wydawała się zasko czona tym, co się z nią dzieje, co sprawiało, że zapra gnął jej szaleńczo. Nawet nie czuł, że się poruszają, aż do momentu, kie dy Kitty oparła się plecami o balustradę ganku. A mimo to nie przestał jej całować, przesuwając dłonie wzdłuż jej pleców w łagodnej pieszczocie. Nie czuł bólu rany. Z trudem panował nad pożądaniem. Najchętniej trwałby tak, tuląc i całując Kitty, wiecznie. Kitty zatraciła się w nowych, nieznanych sobie doznaniach. Nie miała pojęcia, że pocałunek może dostarczyć tyle przyjemności. Śmiała się z całują cych się par. Wydawało jej się żałosne, że tak się obściskują. A teraz sama czuła się cudownie w obję ciach Bo, który trzymał ją tak mocno i zarazem tak delikatnie. Wiedziała, że mogłaby mu się wyrwać. Bo na pew no nie zrobiłby niczego wbrew jej woli. Mimo to nie poruszyła się. Czuła się trochę jak mustang, którego złapano na lasso. Miała wrażenie, że Bo doskonale wie, co robi. Mu siał znać się na całowaniu. Jego język wdzierał się do jej ust, a ona odbierała to jak cudowną pieszczotę. Przytuliła się mocniej, czując ciepło silnego męskie go ciała. Jednocześnie przestraszyła się, że jeśli bę-
dzie to trwało dłużej, zupełnie opadnie z sił. Wystar czy, że Bo ją puści, a ona niczym szmaciana lalka opadnie na deski ganku. Dlatego objęła go w pasie. Skórę miał tak gorącą, że niemal ją parzyła. Dopiero po chwili pomyślała, że przecież nie włożył koszuli i czuje nagie ciało. Przesunęła dłoń wyżej i stwierdziła, że drży. - Bo! - szepnęła, kiedy oderwał się od niej, żeby odetchnąć głębiej. Potrząsnął głową, jakby nie miał pojęcia, gdzie jest ani co się z nim dzieje. Popatrzył na nią niewidzącymi, zasnutymi mgłą oczami. Jak to możliwe, żeby w ciągu paru chwil do tego stopnia się zapomnieli? Właściwie to on się zapomniał, Kitty najwyraźniej nie ma wielkiego doświadczenia... Odsunął się trochę. - Lepiej... lepiej idź już do środka, Kitty - ode zwał się lekko schrypniętym głosem. Próbowała coś powiedzieć, ale tylko parę razy po ruszyła ustami jak ryba wyjęta z wody. A potem ski nęła głową i cofnęła się o krok z nadzieją, że znajdzie w sobie tyle siły, by wspiąć się na stryszek. Nogi mia ła jak z waty. Wciąż patrzyła na Bo. Nie potrafiła oderwać od niego oczu. Zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu, a potem kolejny i tak dotarła do drzwi. W oczach Bo było coś mrocznego, co napawało ją lękiem, a jednocześnie fascynowało. Wyglądał trochę jak młody ogier doprowadzony do klaczy. Znalazłszy się przy drzwiach, nagle odzyskała siły.
Obróciła się na pięcie i zniknęła w domu, a potem szybko wspięła się na stryszek. Po chwili wyczekiwania rozebrała się i położyła do łóżka. Nie mogła jednak zasnąć. Po dłuższym cza sie usłyszała jakiś ruch na dole. Przeczołgała się do klapy i zobaczyła Bo zajętego zdejmowaniem butów. Ułożył się na swoim posłaniu i założył ręce pod gło wę. Kitty cofnęła się, gdyż wydawało jej się, że ją zauważył. Miała wielką ochotę zejść na dół, ale bała się tego, co mogłoby potem nastąpić. Wróciła do łóżka. Przez kwadrans lub dwa wierciła się w pościeli, ale w końcu udało jej się zasnąć. Mimo to nie zdołała się uwolnić od magii pocałunków Bo Chandlera. Śniło jej się, że całuje ją jeszcze mocniej niż na ganku i że przytula ją, a potem... Nie, nie wie działa, co było potem, bo zwykle budziła się w tym momencie. I tak trzy, cztery razy w ciągu nocy. - Jak tam twoja rana, chłopcze? - spytał Aaron, kiedy wszedł rano do kuchni, prowadzony nieomyl nie przez zapach świeżo zaparzonej kawy. Z przyjemnością spojrzał na trzy pajdy chleba brą zowiejące nad ogniem. - Znacznie lepiej - odparł Bo. - Nareszcie mogę się w miarę swobodnie ruszać. - To dobrze. Widzisz, mówiłem ci, że Kitty zna się na rzeczy.
Bo przypomniał sobie wczorajszy wieczór. - O, tak. Na pewno - odparł. Nalał gorącej kawy do kubka, a następnie wziął grzankę, odczekał, aż trochę ostygnie, i posmarował ją masłem. Aaron powąchał pieczywo. Następnie ugryzł kawałek. - Niebo w gębie - orzekł. - Wiesz, że mnie psu jesz, prawda? - Właśnie o to mi chodzi. Staruszek pokiwał smętnie głową. - I wiesz, że jak wyjedziesz, będę skazany na go towanie Kitty. Bo doszedł do wniosku, że słowo „skazany" jest niezwykle trafne. - Możesz próbować sam coś przyrządzić - za uważył. Aaron machnął ręką. - Jedzenie w moim wykonaniu jest chyba jeszcze gorsze niż Kitty, o ile to w ogóle możliwe. Już wolę jeść to, co ona przygotuje. Bo spojrzał na niego ze współczuciem. - Bardzo mi przykro. Jadłem to, co upichciła na szlaku. Staruszek zachichotał. - Wobec tego dziwię się, że w ogóle przetrwałeś powiedział i spojrzał w stronę stryszku. - Prawdę mó wiąc, powinienem sam siebie winić za taki stan rzeczy. Kitty potrafi tylko to, czego ją sam nauczyłem.
- Więc powinieneś być z niej dumny. Może nie jest najlepszą kucharką, ale zdaje się, że świetnie ra dzi sobie w gospodarstwie. No, i jest wspaniałą ko bietą. .. Sposób, w jaki Bo wypowiedział te słowa, zwrócił uwagę Aarona. Staruszek zaczął mu się uważnie przy patrywać. Właśnie chciał go o coś ważnego zapytać, gdy spostrzegł Kitty. Schodziła po drabinie. Cisnęła buty w kąt pod drzwiami i podeszła do stołu. - Dzień dobry - rzuciła na powitanie, a potem spojrzała gdzieś w bok. - Dzień dobry - odpowiedział Bo. - Napijesz się kawy? Wyciągnął w jej stronę parujący kubek, a ona mu siała przyjąć go z jego rąk. Nie usiadła jednak przy stole, tylko wzięła buty i zaczęła je naciągać, popija jąc co jakiś czas kawę z kubka, który odstawiała na kuchnię. - Pomyślałam, że mogłabym poszukać dziś tego stada, które mi uciekło - powiedziała, nie patrząc w ich stronę. Aaron zrobił zdziwioną minę. - Przecież dopiero wróciłaś - zauważył, - Czy to nie może trochę poczekać? - Przecież sam mówiłeś, że potrzebujemy pienię dzy. Bo mógłby ci dotrzymać towarzystwa. Oczywi ście, jeśli zgodzi się tu zostać jeszcze parę dni... - Chętnie zostanę - zadeklarował Bo.
- Na jak długo chcesz jechać? - spytał Aaron, któ ry zdążył już zapomnieć o kawie. - Tak długo, jak będzie trzeba - odparła Kitty i sięgnęła po pas z bronią. Następnie zaczęła pako wać inne rzeczy niezbędne podczas konnej wyprawy. - Ale... - Aaron próbował protestować. Kiedy dostrzegła wyraz jego twarzy, podeszła do stołu i powiedziała nieco łagodniejszym tonem: - Muszę złapać te konie. - Położyła dłoń na jego ramieniu. - Dzięki nim pospłacamy wszystkie długi. Nie przejmuj się, to nie powinno trwać zbyt długo. A tym razem będziesz miał towarzystwo. Spojrzała na Bo. Chyba po raz pierwszy tego ranka. - No, dobrze - westchnął Aaron. - Gdzie chcesz jechać? - Na zachód. Znam już ulubione miejsca popasu przewodnika. - Uważaj na siebie. Kitty uśmiechnęła się do Aarona i podeszła do drzwi. - Jasne. Ty też. - Znowu popatrzyła na Bo. - Żeg naj. - Do widzenia - odparł. Zatrzymała się jeszcze w otwartych drzwiach. - I... opiekuj się Aaronem. - Oczywiście. Kiedy wyszła, Bo wyjrzał przez okno, a następnie zaczął się kręcić przy kuchni. Owinął kawał chleba
lnianą szmatką, dołożył do niego parę wczorajszych bułeczek i wlał świeżo zaparzonej kawy do bukłaka. - Zaniosę jej to - powiedział, ponownie wygląda jąc przez okno. Aaron skinął głową. - Tylko się pospiesz, bo jak jej coś strzeli do gło wy, to zniknie w parę minut. Bo ruszył pośpiesznie w stronę corralu. Kitty przy wiązała wyprowadzonego ze stajni konia do ogrodzenia. - Hej, zaczekaj! - zawołał. Odniósł wrażenie, że Kitty najchętniej uciekłaby przed nim, gdzie pieprz rośnie. Mimo to podszedł do niej zdecydowanym krokiem i zatrzymał się tuż przy ogrodzeniu. - Zdecydowałaś się jechać z powodu tego, co za szło wczoraj - raczej stwierdził, niż zapytał. Kitty uniosła dumnie brodę. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Uciekasz - odrzekł. - Wolisz wrócić na szlak, niż stawić czoło temu, co się pomiędzy nami wyda rzyło. Nie chcesz się nad tym zastanowić. - Nie ma nad czym. To... to nie było nic ważnego. Nic, o czym warto rozmyślać. Twarz ją paliła. Oczywiście kłamała, ale nie mogła tego przecież uniknąć. Zamierzała bronić się przed Bo i przed emocjami, jakie w niej obudził, najlepiej jak tylko potrafiła. - Po prostu tchórzysz - powiedział oskarżycielsko.
- Jeszcze przed niczym nie stchórzyłam - odparo wała. - Ani przed koniokradami, ani przed dzikimi zwierzętami! I ciebie też się nie boję - dodała. - Czy na pewno? - Uhm. - Kłamiesz! Bo ze zdziwieniem stwierdził, że jest zły. Nawet nie przypuszczał, że ktoś może w nim wzbudzić takie emocje. A już zwłaszcza kobieta... Kitty Conover nie była zwykłą kobietą. Miała rzadki dar wydobywania z niego tego, co najgorsze. I teraz też, zamiast prze kazać jej węzełek z jedzeniem i życzyć szczęśliwej drogi, złapał ją brutalnie i przyciągnął do siebie. Za nim zdążyła się zorientować, co się dzieje, przywarł ustami do jej warg. Całowali się tak namiętnie, że zapomnieli o bożym świecie. Kitty zatraciła się w pocałunku, a jednak pod świadomie wiedziała, że nie powinna się tak łatwo pod dawać. Miała wrażenie, że ten pocałunek jest swoistą próbą sil. Ale czyż mogła oprzeć się namiętności, którą Bo w niej wyzwolił? Okazało się, że nie zna samej sie bie. Nie wiedziała, że emocje mogą nią zawładnąć tak dalece, że nie będzie w stanie się kontrolować. W końcu Bo oderwał się od niej i spojrzał z niepo kojem w stronę domku. No, tak, Aaron. Zupełnie o nim zapomniała. Teraz jednak było za późno na to, by zastanawiać się, czy widział, jak się całują. Stali naprzeciwko siebie, oddychając ciężko.
- Zdaje się, że jednak wyszło na moje - powie dział cicho Bo. W jego głosie nie było triumfu. - Nic podobnego - odparta, dziwiąc się, że mó wienie przychodzi jej z takim trudem. Serce nadal waliło jej jak szalone. - A jednak uciekasz przede mną - zauważył, wi dząc, jak cofa się wzdłuż ogrodzenia. - Jesteś wrednym, samolubnym skunksem, który włazi, gdzie mu się podoba. Przy innej okazji zapewne roześmiałby się, słysząc takie porównanie, ale teraz wciąż był rozpalony i z trudem panował nad sobą. Poza tym bolało go, że słyszy żal w jej głosie. - Widzę, że nie tylko uciekasz, ale jeszcze usiłu jesz oszukiwać samą siebie. Kitty bez słowa podeszła do konia. Po chwili sie działa w siodle. Nie odjechała jednak, tylko popatrzy ła gniewnie na Bo. - Powinieneś zginąć za te słowa. Bo uniósł do góry ręce. - Zabij mnie, jeśli uważasz, że kłamię. Kitty pokręciła głową, a potem dźgnęła konia bu tami. Od razu poderwał się do biegu. Bo stał przy corralu i patrzył za nią, a potem za uważył leżące przy ogrodzeniu zawiniątko z jedze niem. Wątpił, żeby Kitty zgodziła się je przyjąć. Pod niósł więc z westchnieniem chleb i bułeczki i ruszył w stronę domku. Po drodze zastanawiał się, czy bę-
dzie tu jeszcze, kiedy Kitty wróci. A jeśli tak, to co będzie jej miał do powiedzenia. - Cholera! - mruknął. Miał swoje plany. Nie w głowie mu były romanse. Nigdy by nie przypuszczał, że akurat na tym odlu dziu spotka tak pociągającą i interesującą kobietę, jak Kitty Conover, a tym bardziej że straci dla niej głowę. Teraz jego życiowa sytuacja się skomplikowa ła. Nie bardzo wiedział, jak powinien postąpić. Ale cóż, stało się. Musi sobie jakoś radzić. Wszedł po schodkach na ganek i położył zawiniąt ko na balustradzie. Nie chciał jeszcze wchodzić do domu. Bał się, że Aaron widział całą scenę i że będzie musiał się przed nim tłumaczyć. Byłoby dla niego najlepiej, gdyby jak najszybciej zapomniał o tej piekielnej Kitty Conover. Czy to jed nak możliwe?
ROZDZIAŁ SZÓSTY Kitty przyklękła w wysokiej trawie i obserwowała stado mustangów, które pasło się nieopodal. Ogier stał na straży, a ponad tuzin klaczy skubało trawę. To nie by ło stado, którego szukała, ale nie chciała stracić okazji. Gdyby udało jej się złapać ogiera na lasso, przed kolacją byłaby w domu, a nazajutrz mogłaby zająć się ujeż dżaniem. Przy odrobinie szczęścia w ciągu tygodnia zdobyłaby pieniądze na wiosenne zapasy. Z prawdziwą przyjemnością myślała o tym, że kupiliby z Aaronem nasiona i ziarno. Być może wystarczyłoby nawet na sło ik miodu, który tak bardzo lubiła. Jej brat, Yale, podśmiewał się z jej łakomstwa. Kit ty uwielbiała wszelkiego rodzaju słodycze i dlatego Yale w prezencie kupował jej miód, konfiturę lub twarde miętowe cukierki. Dużo podróżował, a kiedy przyjeżdżał na farmę, jeszcze się nie zdarzyło, żeby zapomniał o słodkim upominku. Cóż, to się jednak zmieniło, od kiedy się ustatkował i ożenił z Carą. Oczywiście wciąż pamiętał o siostrze, ale miał prze cież własną rodzinę, o którą musiał się troszczyć.
Podobnie zresztą jak Gabe, który dzielił czas mię dzy sprawy zawodowe a żonę i nowy dom. Kitty ze zdziwieniem myślała o tym, że obaj jej bracia są już żonaci i uważani za szacownych obywateli Misery. Jeszcze tak niedawno kłócili się z byle powodu. W końcu doszli ze sobą do ładu. Potrafili się nawet zaprzyjaźnić, co stanowiło zupełnie nowy rozdział w dziejach ich rodziny... Dziwiło ją również to, że bracia tak chętnie wyrzekli się swojej wolności. Założyli rodziny, przyjęli obowiąz ki, a mimo to wyglądali na zadowolonych. Ba, nawet szczęśliwych... Jej jakoś nie mogło pomieścić się w gło wie, że można aż tyle poświęcić dla drugiej osoby. Skąd pewność, że to nie jest pomyłka? Albo że za jakiś czas nie pożałują tego, co zrobili? Nie, ona sama nigdy nie zdecydowałaby się na podobne ryzyko. Ogier uniósł głowę i parokrotnie stuknął kopytem o ziemię. Kitty zastygła w trawie. Wyglądało na to, że koń stał się czujny. Musiała działać szybko, jeśli chciała schwytać stado. Błyskawicznie przekradła się do swojego wierzchow ca i wskoczyła na siodło. Już w trakcie jazdy odwiązała lasso i przygotowała je do rzutu. Spłoszone mustangi chciały uciekać, ale jednak udało się złapać ogiera. Kie dy zwierzę poczuło pętlę na szyi, stanęło dęba i usiłowa ło się wyzwolić. Gdyby nie jej doświadczenie, już leża łaby na ziemi. Ogier okazał się wyjątkowo silny. Kiedy jednak lasso zacisnęło się mocniej na jego szyi, prze-
stał się tak rozpaczliwie opierać. Kitty z doświadcze nia wiedziała, że to jeszcze nie koniec. Uwiązała ko niec sznura do siodła i zeskoczywszy na ziemię, szybko zarzuciła drugie lasso na szyję zwierzęcia, a jego koniec przywiązała do pobliskiego drzewa. Ogier znowu podjął walkę. Szarpał się i stawał dę ba, starając się zerwać więzy. Nadaremnie. W tym czasie reszta stada, spłoszona, zbita w gromadę, po patrywała na schwytanego przewodnika. Kiedy wreszcie koń się zmęczył, Kitty popuściła lasso i podjechała bliżej. Złapany w pułapkę ogier obserwował ją nieufnie. - Wiem, że mnie nie lubisz - powiedziała mięk kim, przyciszonym głosem i powoli zsunęła się z siodła. Po chwili zabrała się do odwiązywała sznu ra. - Zobaczysz, niczego nie będzie ci brakować. Nagle poczuła przejmujący ból. Upadła. Kiedy zdołała przekręcić się na plecy, zobaczyła nacierają cego ogiera. Szybko przesunęła się w bok, ale i tak nie uniknęła uderzenia. Półprzytomna z bólu i ze strachu przeczołgała się w trawy, gdzie przywódca sta da nie mógł jej dosięgnąć. Wciąż rzucał się i bił kopytami o ziemię. - Ale bestia! - westchnęła z podziwem i dotknęła obolałego ramienia. Kto mógł przypuszczać, że jesz cze znajdzie siły na walkę. Na szczęście nie zdołał wyzwolić się z drugiego lassa. Przez kolejne minuty koncentrowała się głównie
na tym, żeby nie stracić przytomności. Nie mogła poddać się i zostać w miejscu, gdzie nikt nie zdołałby jej odnaleźć. Ból był tak przejmujący, że domyśliła się, iż ma połamane żebra. Coś też było nie w porząd ku z jej ramieniem. Powinna jak najszybciej pojechać do domu i poszukać pomocy. Nie wiedziała jednak, jak tego dokonać. Bezskutecznie próbowała wstać, a po chwili poczuła, że spada prosto w ciemność. - Wydawało mi się, że słyszę dźwięki młotka. Aaron pokuśtykał do drzwi i oparł się na lasce. Bo właśnie wypróbowywał nowe zawiasy. - Wydawało mi się, że te drzwi zaraz odpadną mruknął. Staruszek machnął ręką, chociaż wyglądał na tro chę zażenowanego. - Ee, tak już było od roku - wyjaśnił. - Nawet chciałem się za nie zabrać, ale nie starczało mi cza su... i chęci - przyznał. - Już nie radzę sobie z utrzy maniem domu w należytym stanie. - To wymaga dużo pracy - stwierdził Bo i do tknął swojej rany. - Boli cię, chłopcze? - Aaron przeszedł na ganek, wypróbowawszy najpierw nowe zawiasy. - Powinie neś jeszcze odpoczywać, a nie wciąż się kręcić. Ani chwili spokojnie nie usiedzisz. - Nie lubię bezczynności. - Ja też. - Aaron usadowił się w fotelu i ułożył
nogę na stołku. - Chociaż nigdy byś się tego nie do myślił, widząc mnie w tym stanie. Poruszam się teraz jak ślimak i tylko czekam, aż minie dzień. To wszyst ko przez ten piekielny ból. - Nie musisz się tłumaczyć. - Bo schował narzę dzia. - I tak jestem pod wrażeniem tego, co udało wam się tu z Kitty zrobić. Opowiedziała mi o tym, jak przyjąłeś ją do siebie z jej braćmi, kiedy przybłąkali się tu tyle lat temu. Staruszek uśmiechnął się, przypominając sobie dawne dzieje. - Robili wrażenie porządnie zmęczonych. Najstar szy Gabe próbował zaopiekować się rodzeństwem, a Yale z nim rywalizował i usiłował załatwiać sprawy po swojemu. Kitty była przerażona. Wyglądała jak anio łek z tymi złotymi loczkami. Na początku bałem się, że będzie się mazgaić, jak to zwykle małe dziecko, ale oka zała się bardzo dzielna. Trzeba pamiętać, że jak do mnie trafili, miała tylko pięć lat i właśnie straciła matkę Aaron zamyślił się. - Nigdy nie spotkałem takiej kobiety - powiedział Bo. - Dobrze ją wychowałeś. Staruszek pokiwał głową. - Tak, od razu widać, że ma charakter, prawda? I jest zawzięta. Kiedy miała dziewięć lat, potrafiła ro bić na farmie wszystko to, co jej bracia. Nikt nie zna się lepiej od niej na koniach. Oczywiście byłoby też dobrze, gdyby nauczyła się trochę gotować i sprzątać,
ale... nie narzekam. Jak sięgam pamięcią, zawsze usiłowała się wymigać od obowiązków domowych. Taką już ma naturę. Zawsze chciała być taka jak jej bracia. Cóż, było nas tu trzech mężczyzn i żadnej ko biety. Od kogo miała się nauczyć? Staruszek spojrzał na chylące się ku zachodowi słońce i zarysy Badlandów na horyzoncie. - Pewnie już rozbiła obóz. Bo wyczuł nutkę żalu w jego głosie. - Brakuje ci jej, prawda? Aaron, zawstydzony trochę, skinął głową. - Tak. Nigdy bym nie pomyślał, widząc tych troje zalęknionych dzieciaków, że tak wypełnią moje ży cie. Zaczynałem się już starzeć i właśnie pochowałem żonę i syna. Nie spodziewałem się zbyt wiele od losu. Pewnie już bym dawno umarł, gdyby rue ta trójka. To dla nich żyłem przez wszystkie te lata. - Dobrze się stało, że właśnie na ciebie trafili... Wszyscy mieliście szczęście! Aaron pokiwał głową jak ktoś obeznany z mean drami ludzkiej egzystencji. - Nie wierzę w szczęście czy przypadek, chłopcze - rzekł i zadarł głowę. - Opatrzność decyduje o tym, co się nam przydarza. Co ma być, to będzie. To nie przypadek, że Kitty znalazła cię i zdołała uratować. Bo nic nie powiedział i zabrał się do przygotowa nia kolacji.
Kitty otworzyła oczy i jęknęła z bólu. Popatrzyła w niebo i zorientowała się, że leżała nieprzytomna ładne parę godzin. Ogier parsknął niecierpliwie i jej koń odpowiedział podobnym parsknięciem. Musi się do niego dostać, a jednocześnie trzymać się z daleka od ogiera. Nie wiedziała, ile mu jeszcze zostało sił i co robił, kiedy ona leżała nieprzytomna. Miał wprawdzie pianę na bokach, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Już raz popełniła błąd i nie zamierza ła go powtarzać. Poruszała się bardzo wolno i ostrożnie. Każdy ruch sprawiał jej ból. W końcu jednak dotarła do swojego konia. Teraz musiała przygotować się na najgorsze. Lewe ramię wciąż ją potwornie bolało, więc użyła prawego, żeby wydźwignąć się na koński grzbiet. Udało się. Usadowiła się w siodle. Ogier znowu parsknął i rzucił głową w jej stronę. Kitty skrzywiła się na ten widok. - Nie myśl sobie, że cię wypuszczę - syknęła przez zęby. - Nie po tym, co przez ciebie przeszłam. Podjechała do drzewa i wzięła koniec drugiego lassa. Następnie znowu popatrzyła na przewodnika stada. - Zdołałeś je przerwać - powiedziała, wiążąc dru gi sznur przy siodle. - Gwarantuję ci, że nie powtó rzysz tej sztuczki. Zresztą mam teraz dwa lassa... Zwróciła swego konia w stronę domu. Ogier ruszył za nią bez większych sprzeciwów. Być może wyszalał się, kiedy ona leżała nieprzytomna. A może zrozumiał,
że nie ma szans. Kitty zauważyła, że stado podąża za przewodnikiem, i skinęła z satysfakcją głową. - Tak myślałam - szepnęła do siebie. Ponieważ każdy ruch nadal sprawiał jej ból, starała się skupić na tym, żeby znowu nie zemdleć. Upadek z konia mógłby mieć daleko idące konsekwencje. Czuła, jak zimny pot spływa jej po plecach. Kiedy wreszcie w oddali ukazały się zarysy farmy Aarona, zrozumiała, że nie zdoła jechać dalej. Wyciąg nęła więc strzelbę i oddała dwa strzały w powietrze. Używali z Aaronem tego sygnału, kiedy działo się coś złego. A potem ostrożnie ześliznęła się z grzbietu swo jego wierzchowca i dysząc ciężko, upadła na ziemię. Zaczęła się modlić, by pomoc nadeszła jak najszybciej. - Co się dzieje? - spytał Bo, podnosząc głowę znad talerza. Wydawało mu się, że usłyszał dwa strzały i dlate go spojrzał pytająco na Aarona, który jednak nie od powiedział. Wstał szybko i utykając, rzucił się do szafy. Wyjął z niej strzelbę i skierował się do drzwi. Bo nigdy wcześniej nie widział, by staruszek poruszał się tak szybko. - Czy stało się coś złego? - zaniepokoił się. Aaron spojrzał w jego stronę, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o jego istnieniu. - Kitty - rzucił tylko, jakby nie chciał tracić ener gii na zbędne wyjaśnienia.
Bo wstał z miejsca. - To ona strzelała? - To nasz sygnał, kiedy dzieje się coś złego - od parł Aaron i wyszedł. Bo sięgnął po swój pas z bronią i wybiegł na ganek. - Tam! - krzyknął Aaron i wskazał jakiś punkt nieopodal domu. Zaczynało się ściemniać, ale Bo zauważył dwa konie stojące na prerii i gromadę innych, trzymających się w pobliżu. Kitty nie było w siodle. Zaniepokojony pu ścił się pędem w tamtym kierunku. - Kitty?! - zawołał, biegnąc. Po chwili był już przy niej. - Bo - westchnęła, czując, że opuszczają ją siły. - Nie chciałam martwić Aarona, ale... Nie dokończyła. Ból stał się tak dojmujący, że mu siała zacisnąć zęby. Bo przytulił ją delikatnie i pogła dził po włosach. - Cii, nic nie mów. Oszczędzaj siły. - Ale mustangi... Bo obejrzał się za siebie. Dostrzegł ogiera schwy tanego na lasso i krążące w pobliżu klacze. - Są tu, obok. Później się nimi zajmę. Teraz muszę zabrać cię do domu. - Przyjrzał się Kitty z rosnącym niepokojem. Wyglądało na to, że jest poważnie ranna. - Nie, najpierw konie - powiedziała z widocznym trudem, a potem musiała zrobić przerwę, żeby nabrać trochę sił. - Bo... bo uciekną.
- Nigdy się nie poddajesz, co? - Westchnął znie cierpliwiony, ale jednak zawiązał sobie lejce na ra mieniu i ruszył, niosąc Kitty na rękach, w stronę do mu. Mimo że musiało jej to sprawiać ból, nie poskar żyła się choćby słówkiem. Aaron czekał na nich przy corralu. - Czy ona...? - Żyje, ale jest ranna. Nalegała, żebym sprowadził tu te wszystkie konie. - Cała Kitty! Aaron otworzył bramę do zagrody, a Bo wprowa dził ogiera. Po chwili wyszedł stamtąd wraz z Kitty i jej wierzchowcem, a staruszek ponownie zajął się bramą. Samotny ogier zarżał dziko w stronę stada. - A co z tamtymi? - Bo wskazał klacze. Aaron machnął ręką. - Nie odejdą daleko bez przewodnika - odparł. - Zaj miemy się nimi jutro. Musimy najpierw obejrzeć Kitty. Obaj pospieszyli w stronę domu. Bo nagle uświado mił sobie, że od jakiegoś czasu nie słyszał pojękiwań Kitty. Spojrzał na nią i stwierdził, że straciła przy tomność. Pomyślał, że nigdy nie zapomni tego, jak wy glądała, gdy ją odnalazł na prerii: znużona, pozbawiona sił, półżywa... To był obraz jakby z sennego koszmaru. I nawet teraz, chociaż nie wątpił w to, że będzie żyła, wciąż się o nią niepokoił.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Bo ułożył nieprzytomną Kitty. Kiedy jednak do tknął jej ramienia, syknęła z bólu i otworzyła oczy. - Przepraszam - powiedział. - Muszę cię zbadać. Wydaje się, że masz złamaną rękę i być może bark - do dał, przesuwając dłoń wyżej. - Czy coś jeszcze cię boli? - Żebra. Bo starał się być na tyle delikatny, na ile to możli we, ale mimo to sprawił Kitty ból, gdy badał, co sobie uszkodziła. Pomyślała, że chętnie znowu zapadłaby się w ciemność, ale zacisnąwszy zęby starała się za chować przytomność. Kiedy Bo skończył, tuż przy nim pojawił się Aaron z kostką ługowego mydła i jakąś flaszeczką, a także paroma lnianymi ręcznikami, które zaczął drzeć na bandaże i szarpie. Bo wziął od niego flaszeczkę, odkorkował i aż się skrzywił, kiedy poczuł zapach znajdującego się w niej płynu. - Co to takiego? - spytał. - Eliksir życia - odparł staruszek. - Tak przynaj mniej mówił wędrowny sprzedawca. Podejrzewam
jednak, że jest to jakiś samogon. Śmierdzi okropnie, ale powinien pomóc Kitty. - Jeśli jej wcześniej nie zabije - mruknął Bo. Jednak Aaron nie zamierzał go słuchać. Uniósł de likatnie głowę Kitty i przytknął jej flaszeczkę do ust. - Wypij trochę, kochanie - zachęcił. Kitty miała bardzo nieszczęśliwą minę, ale Aaron nie zwracał na to uwagi. Za to bacznie obserwował jej źrenice. - Czy coś się dzieje? - zaniepokoił się Bo. Staruszek wykonał uspokajający gest ręką. - Jeszcze parę minut, a nie będzie nic czuła stwierdził. Teraz i Bo zauważył nienaturalnie wąskie źrenice Kitty. - Jesteś pewny? Aaron wzruszył ramionami. - Sam zobaczysz - mruknął. - Wypróbowałem to kiedyś na sobie. - Będziemy musieli zająć się jej ramieniem. - Bo sięgnął po nóż, który Kitty miała przytroczony do pa sa, i podał go Aaronowi. - Możesz jej rozciąć ubra nie? - Ja ją znieczuliłem. Reszta należy do ciebie. - Po patrzył na swoje ręce. - Jestem ostatnio bardzo słaby... Bo westchnął i pochylił się nad Kitty. Zauważył, że jest przytomna i stara się na nim skoncentrować. Nie zważając na to, zaczął rozcinać rękaw jej skórza-
nej bluzy. Kiedy zrozumiała, co się dzieje, uderzyła go lekko prawą ręką. - Nie... nie próbuj wykorzystać sytu... acji - wy krztusiła z trudem. - Nie... nie poddam się nawet ta... akiemu przystojniakowi. - Naprawdę myślisz, że jestem przystojny? - Bo nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Jeszcze jak. Bar... rdziej niż Jack Slade. - Kto to taki? - Zerknął w bok na Aarona. - Właściciel saloonu z Misery i bawidamek - od parł staruszek. - Organizuje miejscowy hazard i w ogóle... - Jesteś przystojniejszy. Nie uważa... asz, że jest dużo ładniejszy? - zwróciła się do Aarona. - Będę musiał nastawić ci bark - powiedział Bo. Kitty dotknęła miejsca, które przedtem tak bardzo ją bolało. - Jak chcesz - powiedziała obojętnym tonem. Aaron zaśmiał się z ulgą. Nie był do końca pewny efektu, jaki wywołał płyn. - Widzisz! A nie mówiłem? Możesz z nią teraz zrobić, co chcesz... Bo zmieszał się, słysząc te słowa, jakby miał nie czyste sumienie, ale rozciął do końca rękaw. Ich oczom ukazało się posiniaczone ramię i mocno spuchnięty bark. Aaron westchnął, widząc rozmiar obrażeń. Nie roztkliwiał się jednak, tylko zaraz podał Bo wodę i mydło ługowe.
- To nie był upadek z konia - zauważył cicho Bo. Staruszek skinął głową. - Najwyraźniej nie doceniła ogiera - stwierdził. Chyba musiał się wściec. Bo spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Chcesz powiedzieć, że ją zaatakował? - To nie pierwszy raz. Co nie znaczy, że Kitty jest nieostrożna, ale z mustangami nigdy nic nie wiado mo. Potrafią być nieobliczalne. Może miała dziś gor szy dzień... Bo westchnął ciężko. Nawet domyślał się, dlacze go mogło jej się to przytrafić... - Obawiam się, że to poważna sprawa - rzekł. - Złamanie? Bo kiwnął głową. - Wszystko na to wskazuje - stwierdził. - Poza tym ma zupełnie wywichnięte ramię. Trzeba je nasta wić. Staruszek spojrzał z czułością na Kitty, która wy glądała tak, jakby nie miała pojęcia, co się wokół niej dzieje, a potem przeniósł spojrzenie na Bo. - Wiesz, jak to zrobić? - Myślę, że tak, chociaż dawno tego nie próbowa łem. Aaron milczał, jakby zastanawiał się nad tym, co zrobić. W końcu wziął kawałek wyprawionej skóry, zwinął go i włożył w usta Kitty. Następnie pogładził ją po głowie i westchnął.
- Dobrze - powiedział, przytrzymując jej zdrowe ramię. - Nie mamy innego wyjścia. Trzeba to zrobić szybko. - Tylko jej nie puszczaj - ostrzegł Bo. - Potem zajmiemy się resztą. Póki działa znieczulenie. Chwycił ramię Kitty i upewniwszy się, że wszyst ko jest tak, jak go uczono, pociągnął mocno. Najpierw usłyszeli dźwięk, który wskazywał, że ramię trafiło na swoje miejsce, a potem przeraźliwy krzyk Kitty. Umilkła równie nagle, jak zaczęła krzyczeć. Bo i Aaron popatrzyli na nią i zrozumieli, że zemdlała. - Sprawdzę jeszcze żebra. - Bo otarł czoło z potu. Staruszek wskazał flaszeczkę, z której wcześniej piła Kitty. - Jesteś pewny, że tego nie potrzebujesz? - zażar tował, a potem klepnął go po plecach. - Dobra robo ta, chłopcze. Nie sądzę, żeby doktor Honeywell lepiej to zrobił. Aaron ruszył w stronę swojej sypialni, ale wpadł na ścianę. Mruknął pod nosem jakieś przekleństwo, poszukał klamki i w końcu znalazł się tuż przy łóżku. Po tym, jak Bo nastawił bark Kitty i opatrzył jej że bra, Aaron poczuł się tak wyczerpany, że sam pociąg nął łyk z flaszeczki z eliksirem życia. Chciał zapo mnieć o tym, co działo się przed chwilą, i o cierpiącej Kitty. Teraz wiedział, że musi się położyć. Jednak coś mu wpadło do głowy i zajrzał jeszcze do Bo.
- Możesz się przespać w łóżku Kitty - powie dział, wskazując laską stryszek. - Nie będzie go dziś potrzebowała. - Nie, zostanę tutaj. Kitty może się zbudzić w no cy, a wtedy będzie ją bardzo bolało. Nie martw się. Na pewno wszystkiego dopatrzę. - No to dobranoc - pożegnał się Aaron i omal się nie przewrócił, kiedy zamykał drzwi. Bo wziął krzesło i ustawił je przy kominku. Nieco wcześniej przyniósł z góry kilka koców. Opatulił po rządnie Kitty, a sam usiadł i zapatrzył się w ogień. Kitty pojękiwała co jakiś czas, to ból zaczynał dawać o sobie znać. Skan Anula, przerobiła pona. To, czego dokonała, wzbudziło jego zdumienie i po dziw. Nie mógł sobie wyobrazić, jak osoba z tak roz ległymi i bolesnymi obrażeniami zdołała przejechać konno tyle mil. W dodatku Kitty przyprowadziła ogiera, za którym podążyły klacze. No tak, dzięki ujeżdżaniu mustangów mogła przecież utrzymać ten dom. Dom... Bo uśmiechnął się lekko i rozejrzał po wnętrzu drew nianego domostwa. Na farmie jego ojca w Wirginii na wet szopy były solidniejsze i porządniej wykonane. Dla małej Kitty i jej braci, pozostawionych sobie, musiał to być prawdziwy raj. Zwłaszcza po tym, co przeszli. Zre sztą Bo już dawno zrozumiał, że nie sam budynek jest ważny, ale ludzie, którzy w nim mieszkają. Zapewne tą trójką dzieciaków nikt nie zająłby się lepiej od Aarona
Smilera, który nie rozpieszczał ich, ale też nie był dla nich nadmiernie surowy. I dał im tyle miłości, ile po trzebowały. Tak, Aaron Smiler był niewątpliwie człowiekiem godnym podziwu. Nie dosyć, że wziął trzy dodatko we osoby na utrzymanie, to jeszcze, co było ewi dentne, nie oczekiwał od nich wdzięczności. Nawet ludzie wychowujący własne dzieci często nie potrafili się zdobyć na podobną wielkoduszność. Znowu spojrzał na Kitty i poczuł ukłucie w sercu. W tej dziewczynie było coś, co poruszało go do głębi. Nie potrafił tego nazwać, ale gdy tylko ją zobaczył, zro zumiał, że nie przypomina żadnej znanej mu kobiety. Podziwiał jej samodzielność, chociaż niechętnie się do tego przyznawał. Wyruszył w podróż właśnie po to, żeby sprawdzić się w rozmaitych sytuacjach i okolicznościach. Chciał przemierzyć cały kraj od Atlantyku po Ocean Spokojny, a przy tym nauczyć się radzić sobie w różnych warunkach. A także po znać ludzi, którzy wciąż jeszcze pamiętali bratobój czą wojnę Północy z Południem. Bo zostawił wygod ny dom i przyjaciół. Wiedział, że jeśli pragnie coś zy skać, musi też coś poświęcić. Po cichu zaś liczył na to, że znajdzie swoje miejsce na ziemi. Nagle opadło go potworne znużenie, wyciągnął nogi w stronę ognia i obserwował Kitty, gotów w każdej chwili jej pomóc.
Kitty obudziła się w środku nocy. Jeszcze przez chwi lę oddychała ciężko, próbując dojść do siebie. Śniło się jej, że zgubiła drogę w ciemności. Początkowo przysta nęła, żeby zorientować się, gdzie się znajduje, ale wów czas poczuła, że ściga ją coś wielkiego i groźnego. Za częła biec na oślep, by uciec przed bestią, lecz nagle po tknęła się i upadła, nie bardzo wiedząc, jak to możliwe, na plecy. Bestia zaczęła ją bić. Czuła kolejne, mocne uderzenia. Chciała się bronić, ale okazało się, że nie jest w stanie podnieść rąk i nóg. Była jakby przykuta do zie mi i... całkowicie bezbronna. Im gwałtowniej się rzuca ła, tym ból stawał się silniejszy. Czuła, że boli ją już całe ciało. I właśnie wtedy się obudziła. Teraz, nieco uspokojona, spróbowała otrzeć pot z czoła i... znowu poczuła ten nieznośny ból. Jęknęła cicho. - Spokojnie, Kitty. Miałaś nastawioną rękę. Może jeszcze boleć... Łagodny głos dobiegał z boku. Znała go i nie zna ła. Z całą pewnością nie należał do Aarona. - Bo! - przypomniała sobie. - Tak, słucham? - Co...? - Nagle przypomniała sobie, co się wy darzyło. - Co z ogierem? Bo przyklęknął i otarł jej delikatnie pot z czoła. - Wszystko w porządku - rzekł uspokajająco. Zaprowadziłem go do corralu. - Więc... więc udało mi się? - Tak, przyprowadziłaś konie do domu. Chociaż,
prawdę mówiąc, nie wiem, jak zdołałaś tego dokonać. Musiało cię bardzo boleć. - Bolało - przyznała. Nagle poczuła, że ma sucho w gardle. Język jej zdrętwiał. Poruszyła parę razy ustami. - Chcesz pić? Skinęła głową. Bo przyniósł z kuchni cynowy ku bek. Najpierw zwilżył Kitty wargi, a potem przysta wił go jej do ust. - Dziękuję - szepnęła, kiedy się wreszcie napiła. - Tak jest dużo lepiej. Poczuła się silniejsza. Zauważyła, że przedramię, chociaż bolące, jest wolne od opatrunku, który za to opasuje cały bark i dużą część klatki piersiowej. Blu za była rozcięta i odsłaniała niemal cały bok. - Kto mnie opatrzył? - spytała, kiedy ponownie się napiła. - Ja. - Jak duże są obrażenia? - Potłuczona górna część ramienia i złamane parę żeber - odparł. - Poza tym musieliśmy ci nastawić z Aaronem bark. Dlatego jest taki opuchnięty. Dotknęła barku, ale nic nie poczuła przez warstwę opatrunku. - Głowa mnie boli - poskarżyła się. - Być może po uderzeniu, chociaż wydaje mi się, że to pewnie z powodu tego eliksiru Aarona. - Dał mi to do picia? - spytała z obrzydzeniem.
- Nie było innego wyjścia. - Bo rozłożył ręce. Muszę przyznać, że ta mikstura bardzo nam pomogła, chociaż diabli wiedzą, z czego ją zrobiono. To nie może być tylko alkohol, bo strasznie się rozgadałaś, jak tylko wypiłaś parę łyków. - Rozgadałam się. - Posłała mu pełne niechęci spojrzenie. - A co takiego mówiłam? Bo uśmiechnął się lekko. - No, coś na temat tego, że jestem przystojny. Kitty dostrzegła jego uśmieszek i natychmiast za częła protestować. - Nie możesz brać tego poważnie! Przecież plot łam, co mi ślina na język przyniesie. - Chcesz powiedzieć, że nie jestem przystojny? zapytał z niewinną miną. - Przede wszystkim jesteś arogancki i zbyt pewny siebie - odparła, odwracając wzrok. - Bardzo możliwe, ale nie odpowiedziałaś na mo je pytanie. Więc uważasz, że jestem pociągający? - Jeśli już to nosem - zakpiła, a potem skrzywiła się, gdyż mocno zabolał ją wywichnięty bark. - Boli cię? - A jak myślisz? - Aaron powiedział, żebym znowu dał ci eliksiru, jak zacznie cię boleć - rzekł niewinnie Bo. Kitty próbowała się od niego odsunąć. Nie było to łatwe i poczuła jeszcze większy ból. - Niedoczekanie!
- To powinno ci pomóc - przekonywał. - To świństwo? Wolę już zwijać się z bólu. - Czyżbyś się bała, że powiesz mi jeszcze coś, czego nie powinienem usłyszeć? - spytał przyciszo nym głosem. Kitty poczuła, że się rumieni. - Nie, po prostu nie lubię takich rzeczy - powie działa. - Człowiek nie jest po nich sobą... Bo pochylił się, żeby poprawić jej posłanie. Jedno cześnie dotknął lekko wargami jej policzka. - Będę o tym pamiętał na przyszłość - szepnął. Kitty poczuła, jak fala gorąca rozeszła się po całym jej ciele. Na moment zupełnie zapomniała o bólu. - Byłabym wdzięczna - mruknęła, czerwieniąc się jeszcze bardziej. - Wolałabym, żebyś na przy szłość nie zdzierał ze mnie bluzy - dodała, przypo mniawszy sobie, co zrobił przy opatrunku. Bo uśmiechnął się lekko. - Zapewniam cię, że to... co najważniejsze, pozo stało zakryte. Kitty chciała się podnieść, ale ból był tak dojmu jący, że opadła z jękiem na posłanie. Była wyczerpa na i po chwili zasnęła. Bo postanowił zostać przy Kitty. Zrobiłby wszyst ko, żeby jej pomóc. Zaczynał sobie uświadamiać, jak bardzo mu na niej zależy. Kiedy tak na nią patrzył, pobladłą nawet przy mdłym świetle ognia, pomyślał, że nigdy nie widział równie pięknej kobiety.
ROZDZIAŁ ÓSMY Kitty obudziła się z ciężką głową. Przekonała się, że nadal bardzo boli ją ramię i bark, a żebra odzywają się przy każdym, nawet najmniejszym, ruchu. Ale nie obudził jej ani ból, ani też niewygoda. Ocknęła się z dziwnym wrażeniem, że ktoś ją obserwuje. Znała dobrze to odczucie; podczas samotnych wypraw na prerii parę razy uratowało jej życie. Zwykle w takich przypadkach najpierw sięgała po kolta, a dopiero po tem otwierała oczy. Teraz jednak była przecież we własnym domu. Uniosła powieki i od razu zauważyła Bo, który sie dział nieopodal i intensywnie się w nią wpatrywał. Uniosła prawą rękę, żeby odgarnąć włosy z czoła. - Dobrze spałaś? - spytał. - Jako tako. A ty? Czy przespałeś się choć trochę? - Myślę, że tak - odparł niezbyt pewnie. - Jak się czujesz? - Cała jestem obolała. - Zrobić ci kawy? Wolno pokręciła głową. - Nie, raczej nie.
- Może zjesz jajko albo parę bułeczek? - Później. Nawet nie próbowała siadać, wiedząc, że każde poruszenie spotęguje ból. Leżała więc, licząc na to, że Bo przestanie na nią patrzeć. W jego wzroku było coś takiego, że dostawała gęsiej skórki. Do tej pory nic podobnego jej się nie przytrafiło. - Byłeś przy mnie przez całą noc? - spytała, żeby przerwać przedłużające się milczenie. Skinął głową. - Pomyślałem, że możesz się obudzić i czegoś po trzebować. - Mogłeś położyć się na stryszku - odezwała się po chwili namysłu. - Zawołałabym cię... Bo nie wyglądał na przekonanego. - Byłaś bardzo słaba - stwierdził. - Ee, jakoś bym sobie poradziła i... - zaczęła nie zbyt pewnie. Chciała coś dodać, ale w tym momencie w drzwiach pojawił się Aaron, który pokuśtykał wprost do jej posłania. Staruszek przez chwilę przy patrywał jej się z troską. Bo wstał i podszedł do stołu. - Zaraz przygotuję kawę - powiedział. - Nie ma pośpiechu. - Aaron przysunął sobie krzesło do posłania Kitty. - Jak się czujesz? - zwrócił się do dziewczyny. - Jak widzisz, żyję. - Uśmiechnęła się.
Staruszek pokiwał głową. - I tyle w tym dobrego - mruknął. - Bardzo nas wczoraj przestraszyłaś. - Przepraszam. Aaron wziął ją za zdrową rękę. - Nie masz za co. Zrobiłaś to, co powinnaś. A na wet jeszcze więcej. Sam nie wiem, jak ci się udało przyprowadzić stado. Kitty posłała mu kolejny uśmiech. - Nie wiedziałam, czy mi się uda, ale chciałam spróbować. Nie masz pojęcia, jak się ucieszyłam na widok naszego domu. - Myślę, że wiem. Parę razy byłem w podobnej sytuacji. Jak dzieje się coś złego, człowiek chciałby się schronić w domu, tam, gdzie bezpiecznie. - Tak, masz rację. - Kitty zamyśliła się. - Oba wiam się - dodała - że przez jakiś czas nie będę mog ła ujeżdżać mustangów. Wpadniemy w długi z powo du mojej głupoty. Bo popatrzył na nią znad garnka z parującą kawą. - Może ja mógłbym spróbować - zaproponował. - Ty? - spytała Kitty z powątpiewaniem. - A co ty wiesz o ujeżdżaniu mustangów? Poza tym jeszcze nie doszedłeś do siebie po postrzale. - Czuję się znacznie lepiej - zaoponował. . - A umiesz ujeżdżać konie? - Nie mam pojęcia - odparł - ale chyba mogę spróbować. W końcu wychowałem się na farmie
i wiem coś o koniach. Nie sądzę, żeby narowisty ru mak różnił się tak bardzo od mustanga. Kitty i Aaron spojrzeli na siebie znacząco. - Może jeszcze się zastanów, chłopcze. - Staru szek odezwał się pierwszy. - To dzikie stworzenia. Widziałeś, jak ten ogier poradził sobie z Kitty, a mo gę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że nikt tak jak ona nie zna się na mustangach. - Nie jestem głupi. Jeśli mi nie wyjdzie, zrezyg nuję, żeby niepotrzebnie nie ryzykować. Chciałbym jednak spróbować. Aaron wzruszył ramionami. - Jak uważasz. I tak mam szpital w domu. Uśmiechnął się lekko. - Pamiętaj, że tak czy inaczej dostaniesz nieźle w tyłek. I to dosłownie. - Więc mogę spróbować? Staruszek skinął głową. - Oczywiście. Bo spojrzał na dziewczynę. - To twoje stado. Co ty na to? Kitty ziewnęła i podciągnęła koc, którym była przykryta. - Rób, co chcesz, ale musisz zacząć od ogiera. Mogę się założyć, że tego pożałujesz... - Zamknęła oczy, ale zaraz je otworzyła. - Aha, i musisz wcześ niej zagonić klacze do oddzielnej zagrody. Inaczej uciekną. - Zrobię to zaraz po śniadaniu.
Bo uśmiechnął się i zabrał do przygotowywania ciasta na bułeczki. Aaron, który obserwował go ze swego miejsca, na gle pożałował swojej decyzji. Jeśli Bo coś się stanie, będzie musiał nie tylko się nim zaopiekować, ale i go tować. Była to ostatnia rzecz na świecie, na którą miał ochotę. Zaganianie klaczy do zagrody okazało się dość trudne. Bo poświęcił na to praktycznie cały ranek, uganiając się za nimi na koniu Kitty z lassem w ręce. Dziwiło go, że zwierzęta aż tak bardzo chcą uniknąć niewoli. Konie, które znał, były przyzwyczajone do tego, że służą człowiekowi. Bo był jednak do tego stopnia zdeterminowany, że w końcu udało mu się je wyłapać i umieścić w zagrodzie nieopodal corralu. Sądził, że Kitty będzie teraz miała poczucie, iż jej poświęcenie nie poszło na marne. Kiedy już ostatnia klacz znalazła się w zagrodzie, otarł pot z czoła i zaczął przypatrywać się schwyta nym zwierzętom. Klacze były wyraźnie niezadowo lone z tego, że nie są razem z ogierem. Biegały wzdłuż ogrodzenia, szukając drogi wyjścia. Niektóre były nawet na tyle mądre, że zaczęły w nie kopać, ale najwyraźniej Kitty i Aaron przewidzieli taką ewentu alność. Aaron przez cały czas siedział na ganku, obserwu-
jąc poczynania Bo. Był na tyle blisko Kitty, że usły szałby ją, gdyby go wołała, a jednocześnie mógł przypatrywać się temu, co się działo w obejściu. Od razu też zrozumiał, że Bo nie zna się na dzikich koniachi ale że szybko się uczy. Na początku klacze bez problemu unikały jego lassa i dopiero kiedy poznał ich sztuczki, jakoś sobie z nimi poradził. Teraz miał przed sobą znacznie trudniejsze zadanie. Staruszek już się szykował na ciekawe widowisko, gdy nagle usłyszał skrzypnięcie drzwi. Kiedy obej rzał się, zobaczył owiniętą kocem, bladą i drżącą Kit ty. Musiała oprzeć się o framugę, żeby utrzymać się na nogach. - Nie powinnaś wstawać - upomniał ją. Chciał jej pomóc, ale boląca noga skutecznie mu to uniemożliwiła. Zresztą Kitty machnęła ręką na znak, że niczego nie potrzebuje, i przeszła chwiejnie parę kroków, a następnie opadła z jękiem na krzesło. - Widzisz, powinnaś leżeć - dodał. Kitty pokręciła głową. - Dosyć już się należałam. - Będzie cię jeszcze bardziej boleć... Skrzywiła się, słysząc te słowa. - Nie szkodzi. Prawdę mówiąc, gdyby nie ciekawość, nie zde cydowałaby się podnieść z posłania. Chciała jednak koniecznie zobaczyć, jak Bo sobie radzi. Zwłaszcza że podejrzewała, iż poniesie klęskę.
Teraz rozejrzała się dookoła. - Czy Bo jeszcze zagania klacze do zagrody? spytała. Aaron uśmiechnął się i wskazał zagrodę. - Nie uwierzysz, ale udało mu się połapać je wszystkie - poinformował. - Co prawda, zajęło to sporo czasu. Zdziwiona Kitty spojrzała we wskazanym kierun ku. Rzeczywiście, zobaczyła Bo uwijającego się przy koniach, które za wszelką cenę chciały wydostać się z zagrody. Pewnie obawiał się, że mogą uszko dzić drewniane zapory, ale Kitty była pewna swojej roboty. Kiedy w końcu klacze uspokoiły się, a Bo zorien tował się, że wszystko w porządku, zdecydował się zabrać za ogiera. Kitty zacisnęła bezwiednie dłonie. Bo wszedł do corralu, zamknął za sobą bramę i do piero wtedy ruszył do zwierzęcia. Wyglądało na to, że mówi coś do konia, a przy okazji podsuwa mu uz dę do powąchania. Mustang stał spokojnie z położonymi po sobie uszami i rozszerzonymi chrapami. Kitty pochyliła się do przodu, obserwując uważnie tę scenę. - On chyba nie wie, że koń nie boi się zapachu uzdy, tylko człowieka - powiedziała przyciszonym głosem. - Jeśli nawet nie, to zaraz się dowie - mruknął
Aaron, skupiony, podobnie jak ona, na tym, co się działo w corralu. Koń zaczął się cofać, nie chcąc, by Bo za bardzo się do niego zbliżył. W końcu jednak poczuł za sobą żerdzie ogrodzenia i właśnie wtedy stanął dęba, a je go kopyta przecięły powietrze. Kitty omal nie zerwała się ze swego miejsca. - Głupiec - syknęła, zaciskając jeszcze mocniej dłonie. Ogier rzucił się w bok i zaczął biegać w kółko, unikając Bo, który wciąż stał w tym samym miejscu, jakby zastanawiał się, co ma dalej robić. I tak trwało to przez ponad godzinę. Bo co jakiś czas próbował zbliżyć się do zwierzęcia, ale koń nieodmiennie ucie kał. Zdarzało się też, że stawał dęba, a wtedy Bo mu siał bardzo uważać. W końcu mustang zmienił taktykę. Kiedy stwier dził, że nie uda mu się uciec, zaczął szarżować na człowieka, w ostatniej chwili skręcając w bok. Kitty wiedziała, że chce go w ten sposób przestraszyć. Bo znał tę grę. Próbował teraz nawiązać kontakt wzrokowy ze zwierzęciem i dać mu znak, że się go nie boi. Doskonale pamiętał rasowe jednoroczniaki na farmie swojego dziadka. Je też trzeba było ujeździć, gdyż nie były przyzwyczajone do uzdy, za pachu skóry i dodatkowego ciężaru na grzbiecie. Jednak Bo instynktownie wyczuwał dodatkowe niebezpieczeństwo. Konie z Wirginii były przynaj-
mniej przyzwyczajone do ludzi, natomiast ten mus tang był dziki. Najpierw trzeba było go przynajmniej trochę oswoić, zanim zacznie się go ujeżdżać. I to by ła najtrudniejsza sprawa. Bo wiedział, że musi zdo być zaufanie zwierzęcia, ale nie miał pojęcia, jak to zrobić. Kiedy słońce zaczęło zachodzić za wzgórza, ogier zmęczył się. Stanął w najodleglejszym kącie corralu i zaczął wpatrywać się w człowieka, jakby czekał na kolejny ruch. Bo coś nagle przyszło do głowy. - Czas na kolację - stwierdził. - Najpierw ty, po tem ja. Nie spuszczając wzroku z konia, ruszył tyłem do wyjścia. Następnie wyszedł za ogrodzenie i wrzucił widłami trochę siana do środka. Na koniec wlał jesz cze wodę do koryta. Z satysfakcją stwierdził, że ogier zrobił krok w je go stronę. Jeden krok, ale to wystarczyło. Bo ruszył w kierunku domu, uśmiechając się pod nosem. Wciąż się uśmiechał, kiedy zobaczył Kitty i Aarona, siedzących na ganku. - Wstałaś? To dobry znak - ucieszył się. - Jak tam twoje ramię? - Boli. - Trudno się dziwić. Kitty wskazała ogiera, który zbliżył się nieufnie do siana.
- Myślałam, że go będziesz ujeżdżał - rzuciła wy zywająco. - Na wszystko przyjdzie czas - odparł Bo. - Ten koń zna już mój głos i zapach. Przyjął też ode mnie jedzenie. Myślę, że jutro pozwoli mi się dotknąć... - Tak? - Kitty omal się nie roześmiała, ale spoj rzała na Aarona i stwierdziła, że wygląda na zaintry gowanego tymi słowami. - Właśnie tak. - Bo umył twarz i ręce w wiadrze z wodą, które zostawił na ganku. - Chyba powinie nem zająć się kolacją, prawda? Aaron aż ugiął się pod poczuciem winy. - Przykro mi, chłopcze, ale tak zapatrzyliśmy się z Kitty, że zupełnie zapomnieliśmy o jedzeniu. - Nie szkodzi. Mamy bułeczki i trzeba będzie tyl ko podgrzać wołowinę - stwierdził Bo. - To nie zaj mie dużo czasu. Odszedł, pogwizdując, a Aaron i Kitty spojrzeli za nim ze zdziwieniem. - Nie przejął się - szepnęła Kitty. Wyglądało na to, że Bo Chandler nie bał się żadnej pracy. I że każdą traktował równie lekko, niezależnie od tego, czy było to przygotowanie posiłku, czy ujeż dżanie dzikiego mustanga. To był naprawdę zagadkowy człowiek. Aaron rozsiadł się na swoim krześle z drugim kub kiem kawy i z przyjemnością ugryzł kolejną bułeczkę.
- Wydawało się, jakbyś się nieźle bawił, chłopcze, przy tych klaczach dziś rano - zauważył. Bo skinął głową. - Na początku nie szło mi najlepiej - stwierdził ale potem się rozkręciłem. Cieszyło mnie to, że zno wu mogę siedzieć w siodle. - To dobrze. Bo zerknął na Kitty. - Ciągle jesteś owinięta kocem - zauważył. Zimno ci? Kitty spojrzała w bok, unikając jego wzroku. Na bladych policzkach pojawiły się lekkie rumieńce. - Nie, raczej nie. Hm... nie mogę się ubrać. - Oczywiście! - Bo zerwał się z miejsca. - Czy ubrania trzymasz na stryszku? - Jakie ubrania? Spojrzał na nią uważniej. - No, pozostałe... Masz chyba jeszcze coś poza tym ubraniem ze skóry? - Gdy tylko zadał to pytanie, natychmiast tego pożałował. Zrozumiał, że to delikat ny temat. - Mój brat kupił mi kiedyś suknię, ale... Bo machnął ręką. - Nieważne. I tak nie mogłabyś włożyć czegoś na swoją miarę - orzekł, sięgając po swój sakwojaż. Zaraz coś znajdziemy. Wyjął jedną ze swoich koszul, którą podał Kitty. - Ale... - próbowała protestować.
- Żadne ale - powiedział. - Potrzymam koc, a ty się za nim przebierzesz. Mam nadzieję, że sobie poradzisz. Kitty skinęła głową. Czuła w palcach, z jak deli katnego materiału uszyto koszulę. Udało jej się włożyć koszulę, ale ponieważ miała jed ną rękę unieruchomioną, nie zdołała zapiąć guzików. Za ciągnęła tylko poły, myśląc o tym, że nigdy nie miała na sobie czegoś równie przyjemnego i gładkiego. Prawdę mówiąc, czuła się prawie naga w tej koszuli i dlatego nie miała zbyt pewnej miny, kiedy Bo zabrał się do zapina nia guzików. - Proszę - rzucił, kończąc - rozwiązaliśmy kolej ny problem. Tak jest chyba wygodniej, prawda? - Uhm. - Skinęła głową i cofnęła się, by nie mieć go tak blisko. - Dziękuję. Wciąż czuła ciepło, które rozchodziło się po całym ciele, a także mrowienie na plecach. Co więcej, zda wała sobie sprawę z tego, że Aaron przygląda się im uważniej niż zwykle. - Proszę bardzo. Usiądźcie z Aaronem przy ko minku, a ja posprzątam. Kitty nie zaprotestowała. Czuła się jeszcze zbyt słaba i... roztrzęsiona, co zapewne było wynikiem te go, co przeszła w ostatnich dniach. Nie chciała nawet myśleć o Bo. Za dużo ją to kosztowało. Kiedy jednak usiadła przy ogniu, zauważyła, że Aaron znowu pa trzy na nią w ten szczególny sposób. Nagle poczuła, że jest jej duszno. Kiedy zdarzało
się to wcześniej, uciekała na stryszek. Teraz jednak była zbyt słaba, żeby próbować wspiąć się po drabi nie. Dlatego skierowała się do drzwi wyjściowych. - Gdzie idziesz? Kitty pchnęła drzwi. - Chcę odetchnąć świeżym powietrzem - odparła. - Może pójdę do zagrody, żeby obejrzeć nowe stado. - Pójść z tobą? - Nie, dziękuję, Aaron. Nic mi nie będzie - odpar ła, nie oglądając się za siebie. - Zaraz wracam. Kiedy znalazła się na dworze, wciągnęła powietrze głęboko do płuc, nie zwracając uwagi na ból złama nych żeber. Następnie ruszyła wolno w stronę corralu i oparła się o jego ogrodzenie. Ogier stał w jego drugim końcu i w tej chwili wyglą dał jak cień. W pewnym momencie zarżał w stronę dru giej zagrody, a klacze poruszyły się niespokojnie. Kitty podniosła głowę i dostrzegła spadającą gwiazdę. - Powinnaś pomyśleć jakieś życzenie - usłyszała głos Bo tuż koło swego ucha. Aż drgnęła, a potem odsunęła się od niego o krok. Była tak zajęta pokonaniem drogi do corralu, co przy szło jej z dużym trudem, że nawet nie zauważyła, iż za nią szedł. - Co tu robisz?! - Po prostu cię pilnuję. - Nie potrzebuję niańki!
Bo uniósł dłoń w uspokajającym geście. - To nie był mój pomysł - zastrzegł się. - Aaron prosił, żebym za tobą poszedł. Uważa, że jesteś jesz cze bardzo słaba. - Jak widzisz, nic mi nie jest. - Tak, widzę. - Delikatnie dotknął palcem jej po liczka. - Widzę najwspanialszą kobietę, jaką kiedy kolwiek spotkałem. - Tylko nie próbuj... - Całować? - podchwycił. - Nie, nie zamierzam wykorzystywać twojej słabości. Ale chcę znowu po czuć twoje wargi. Tylko raz... Wciąż wpatrując się w nią, pochylił się i dotknął lek ko ustami jej warg. To był przelotny pocałunek, ale mi mo to wywołał w nich istną burzę zmysłów. Kitty cofnęła się, ale Bo chyba spodziewał się ta kiej reakcji, ponieważ poczuła jego dłoń na plecach. - Nie, to był błąd - powiedział nieswoim głosem. - Raz to za mało. Chciała protestować, ale nie zdążyła. Tym razem był to namiętny pocałunek i Kitty poczuła, że zawirowało jej w głowie. Serce waliło jej w piersi. Chciała się ode rwać od Bo, ale... nie mogła. Jakaś magiczna siła trzy mała ją przy tym mężczyźnie. Nie czuła bólu, a jedynie pożądanie. To było niezwykłe doświadczenie. Bo całował ją, dziwiąc się, że daje mu to aż tyle przyjemności. Starał się być ostrożny i pamiętać o że brach i ramieniu Kitty. Mimo to coraz bardziej zatra-
cał się w pocałunku. Czuł sprężyste piersi Kitty przez materiał cienkiej koszuli i to jeszcze bardziej go pod niecało. Żadna kobieta nie działała na niego aż tak mocno. To było coś zupełnie nowego i niesamowite go. Coś cudownego i niepowtarzalnego. - Kitty! Bo! - usłyszeli głos Aarona od strony ganku. - Gdzie jesteście? Nic wam nie jest? Oderwali się od siebie. Kitty chciała odpowiedzieć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. - Jesteśmy tu, przy corralu! - odkrzyknął Bo i nie mogąc się powstrzymać, pogłaskał Kitty. Nie protestowała. Stała drżąca, oszołomiona, nie bardzo wiedząc, co się z nią działo w ciągu ostatnich paru minut. - Wracajcie już, bo Kitty się przeziębi! - Nic... nic mi nie będzie! - zdołała odkrzyknąć słabym głosem. Bo poprowadził ją do domu, podtrzymując za zdrowe ramię. Była mu za to wdzięczna, bo nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Aaron czekał na nich przed drzwiami z lampą, którą podniósł wysoko do góry. - Nic ci nie jest? Kitty pokręciła głową. - Nie, wszystko w porządku. - Coś kiepsko wyglądasz. - Aaron westchnął i po stawił lampę na balustradzie. - Chyba wypalę cygaro. Przyłączysz się, Bo? - Z przyjemnością.
Bo przyjął cygaro z rąk staruszka. Ich spojrzenia się spotkały. Usiedli i palili w milczeniu. Bo myślał o kobiecie, która właśnie weszła do domu. Zastana wiał się, co teraz robi. Chciał spędzić kolejną noc przy niej, ale bał się, że nie zdoła zapanować nad po żądaniem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY - Jak się czujesz? - spytał Aaron, gdy Kitty poja wiła się na ganku. - Kiepsko - mruknęła dziewczyna. W ciągu ostatnich paru dni tak właśnie odpowia dała na podobne pytania. Rzeczywiście nie czuła się najlepiej. Co prawda, rany i obrażenia zaczęły się już goić, ale ona tęskniła za swoim łóżkiem na stryszku i za codziennymi obowiązkami. Tak więc, chociaż z natury pogodna, chodziła naburmuszona przez większą część dnia. Zwłaszcza że wciąż musiała pro sić o pomoc przy czynnościach, które nie sprawiały jej zwykle większego kłopotu. Starała się to robić jak najrzadziej, co powodowało, że niezwiązane włosy opadały jej na oczy, wkładała wciąż tę samą koszulę Bo i przestała kąpać się w potoku. Wołała nawet cho dzić boso, niż siłować się ze swoimi długimi butami. Teraz zmrużyła oczy i rozejrzała się dookoła. - Coś tu się zmieniło - zauważyła. Aaron wzruszył ramionami. - I to jeszcze ile. - Westchnął. - Do wyboru, do ko loru. ..
- Na przykład? - Cóż, po pierwsze, mamy nowe schody na ganek - zaczął wyliczać. - Bo stwierdził, że tamte mogą się lada chwila rozpaść. Po drugie jest też ławka, na któ rej można usiąść. Kitty dopiero teraz zwróciła uwagę na zgrabną ła weczkę usytuowaną tak, by siedząc na niej, można się było oprzeć o balustradę. - A to po co? - Tak będzie wygodniej. Przecież jesteśmy tu we trójkę. No, usiądź. Zobacz, jak przyjemnie. Kitty pokręciła przecząco głową. Jej wzrok powędro wał w stronę corralu i aż otworzyła usta ze zdziwienia. - On... on jeździ... - wykrztusiła. Aaron pokiwał głową. - Uhm. Bo powiedział, że udało mu się tak łatwo, że teraz z przyjemnością zajmie się klaczami. Kitty zmarszczyła czoło. Wcale jej się to nie po dobało. - Jeśli pójdzie mu z nimi tak szybko, to skończy, za nim się z tego wyliżę. Nie zostanie mi nic do zrobienia! - To nie byłoby jeszcze takie najgorsze - orzekł Aaron. - Nie zapominaj, że potrzebujemy pieniędzy. Kitty spochmurniała jeszcze bardziej. - No, tak - mruknęła, zastanawiając się, dlaczego jest w tak podłym nastroju. Przecież Aaron w zasa dzie miał rację. Rzeczywiście potrzebowali pienię dzy. I to bardzo.
- Masz ochotę na śniadanie? Bo zostawił ci bułe czki i wołowinę. - Boże, Aaron, przestań mi ciągle mówić o Bo. Bo to, Bo tamto. Mam już tego dosyć! Staruszek spojrzał na nią z niepokojem. - Może się jeszcze położysz... Zrobiła parę szybkich kroków w jego stronę i po czuła ból. Natychmiast przystanęła, ale nie dała po sobie poznać, co się stało. - Przestań traktować mnie jak rozkapryszone dziecko. Mam już tego powyżej uszu! Aaron podniósł się ze swego miejsca i oparł się ciężko na lasce, wyraźnie zaniepokojony. - Co się z tobą dzieje, dziewczyno? Co cię gryzie? Kitty dotknęła opatrunku. - Chodzi o to - odparła, nieco zmieszana. - Nie jestem na tyle chora, żeby tkwić w łóżku, a nie mogę jeszcze pracować. Nie jestem przyzwyczajona do ta kiej sytuacji. Nie mogę znaleźć sobie miejsca. Aaron pokiwał głową. Doskonale znał to uczucie, chociaż on wycofywał się z pracy powoli, w miarę jak pogarszał się stan chorej nogi. - Przecież wiesz, że jesteś potrzebna. - Ale nic nie robię! - odparowała. - O, dużo. - To powiedz, co takiego zrobiłam w tym tygo dniu? - zaperzyła się. - Nic, po prostu nic. Staruszek poklepał ją lekko po zdrowym ramieniu.
- Nie przejmuj się. Musisz w pełni wyzdrowieć. Wykorzystaj ten czas na odpoczynek. Pozwól, by Bo wszystkim się zajął. Spróbuj dzisiejszych bułeczek. Są... - Popatrzył na Kitty i urwał. - Albo lepiej usiądź na chwilę. Zdaje się, że Bo chce jeździć na tej jabłkowitej klaczy. Pośmiejemy się trochę, jak będzie z niej spadał. To poprawiło Kitty humor. Weszła na chwilę do domu i wróciła z kilkoma bułeczkami. Część zaofe rowała Aaronowi, a następnie usiadła na ławeczce i spojrzała w stronę corralu. Jednak za każdym ra zem, kiedy Bo wylatywał z siodła, przestawała prze żuwać i odwracała oczy od tej sceny. Sama się temu dziwiła. Przecież zależało jej na tym, żeby Bo dostał w końcu nauczkę. Wcale nie podobało jej się to, że tak łatwo wkradł się w łaski Aarona, a jeszcze mniej to... jak sama na niego re agowała. - Pozwól, Kitty. - Świeżo wymyty Bo, w którego włosach lśniły krople, podniósł się ze swego miejsca i podszedł do jej krzesła. - Zaraz pokroję ci mięso. - Sama sobie poradzę - odparła ostro i odsunęła talerz, kiedy chciał po niego sięgnąć. - Dobrze, jak uważasz - rzekł pogodnie i zaczął pogwizdywać, jakby nagle zrobiło mu się bardzo wesoło. Kątem oka zauważyła, że podchodzi do pieca, na
którym stała kawa, i zabiera się do rozlewania jej do trzech kubków. Chciała powiedzieć, że dziękuje za kawę, ale w końcu uznała, że byłoby to niemądre. Mimo to siedziała nadąsana, kiedy Aaron i Bo pa łaszowali kolację. Wcale nie podobało jej się to, że w domku tak ładnie pachnie. Bo tak długo czyścił i pucował podłogę oraz meble, że wszystko aż lśniło. Okna były tak czyste, że do środka dostawało się te raz dwa razy więcej światła niż zwykle. Poznosił na wet rzeczy z jej stryszku i wytrzepał oraz wywietrzył pościel i koce, wcale nie pytając jej o zgodę! Oczy wiście strych też posprzątał i umył podłogę i starą skrzynię. Co gorsza, robił to wszystko tak pogodnie, podśpiewując sobie lub pogwizdując jakieś melodyj ki, że Kitty czuła się przez to jeszcze gorzej. Niepokoiło ją też, że ogarnął ją żal, jakby była skrzyw dzonym dzieckiem, któremu zabrano ukochaną zabawkę, a przecież Bo bardzo im pomógł. Ponadto miała wyrzuty sumienia, że to Bo posprzątał domek, co już dawno nale żało zrobić. Tyle że Kitty od dzieciństwa szczerze niena widziła zarówno sprzątania, jak i gotowania. - Nie smakuje ci mięso? - zdziwił się Aaron, pa trząc na jej talerz. - Smakuje - zapewniła go. - Po prostu nie jestem głodna. - Powinnaś jeść. - Aaron sięgnął po kolejną bułe czkę. - To ma ci pomóc wyzdrowieć. Mięso jest do bre na kości.
Kitty przeszyła go gniewnym spojrzeniem. - Jesteś tego pewny? Czy tylko mówisz tak, żeby mnie zmusić do jedzenia? Aaron pokręcił głową. - Dawno nie widziałem, żebyś była aż tak roz drażniona. Ostatnio chyba wtedy, kiedy Yale wyje chał bez słowa. - Przecież to było dziesięć lat temu. Staruszek potwierdził skinieniem głowy. - Właśnie. Co prawda, byłaś wtedy znacznie młodsza, ale zachowywałaś się niemal tak samo. Kitty uznała to za obrazę i natychmiast zerwała się ze swego miejsca. - Dosyć już tego! Idę do potoku. - Już za zimno na kąpiel - zauważył Aaron spo kojnie. - Poza tym nie poradzisz sobie z tą ręką. Je szcze upadniesz i się urazisz... . Kitty skrzywiła się, słysząc te słowa. - Chcę tylko przez niego przejść - mruknęła. Aaron nie wyglądał na przekonanego. - Nie zdołasz utrzymać równowagi - orzekł. - Nurt cię przewróci i możesz utonąć. Zaczekaj lepiej, aż zu pełnie wyzdrowiejesz. Jeszcze zdążysz się wykąpać. - Nie zamierzam czekać - powiedziała Kitty z uporem, zadzierając hardo brodę. Po chwili zniknęła za drzwiami. Kiedy znalazła się na dworze, zaklęła parę razy i dopiero kiedy jej ulży ło, ruszyła w stronę wody.
Bo, który w milczeniu wysłuchał sporu, popatrzył z niepokojem na staruszka i spytał: - Pozwolisz jej na to? - Czy pozwolę? - zaśmiał się Aaron. - Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz, chłopcze. Kitty zawsze robiła, co jej się podobało, i biada temu, kto próbowałby się jej przeciwstawić. - Ale dlaczego ona tak dziwnie się zachowuje? Staruszek wzruszył ramionami. - Widzi, że robisz wszystko za nią, a w dodatku robisz to lepiej. Dlatego czuje się niepotrzebna. Po wiedziała mi nawet, że jest całkowicie bezużyteczna albo coś w tym rodzaju... - I to wszystko? - zdziwił się Bo. Aaron spojrzał na niego kpiąco. - A jak myślisz? Kitty znalazła się w niewygodnej sytuacji, potrzebuje odrobiny zainteresowania. - Rozumiem. - Bo zamyślił się, po czym dodał: - Chyba wiem, co mogłoby jej pomóc. Zabrał się do pracy. Napełnił parę wiader wodą, a potem umieścił je na płycie pieca. Potem naszyko wał lniane ręczniki. Zaczęło się już ściemniać, kiedy usłyszeli kroki Kitty na schodach. Weszła do środka i rozejrzała się ze zdziwieniem. - Co to takiego? - spytała. - Zdaje się, że chciałaś się wykąpać - odparł uprzejmie Bo. - Posiedzimy z Aaronem na ganku,
żebyś mogła czuć się swobodnie. Tylko najpierw chciałem umyć ci głowę. - Ty... mnie? - Kitty popatrzyła na Aarona i za uważyła, że jest równie zdziwiony, jak ona. Bo przytaknął. - Nie zrobisz tego jedną ręką. - Uśmiechnął się. - To nie będzie bolało. - Ale... - usiłowała protestować. Bo wskazał stojące na kuchni wiadra, a następnie na balię, którą udało mu się znaleźć w szopie i którą musiał jeszcze dokładnie wyszorować. - Woda już czeka. Po prostu uklęknij koło balii... Kitty potrząsnęła głową. - Nie potrzebuję pomocy. - Wiem, Kitty - rzekł łagodnie - ale ja chciałbym ci usłużyć. Wziął ją delikatnie za ramię i zaprowadził do balii. Za nim zdążyła się zorientować, co się dzieje, już klęczała z pochyloną głową, tak by woda nie spływała na podłogę. - Jeśli myślisz, że... - zaczęła. Bo zaczął lać ciepłą wodę na jej głowę i Kitty ur wała. Dawno nie było jej tak przyjemnie. Zwykle ką pała się w strumieniu i nie przyszło jej do głowy, że wodę można podgrzać w domu. - Nie chciałabym... - Tym razem jej protest był słabszy. Bo zaczął masować jej głowę i namydlił włosy. To było jeszcze milsze. Coś jakby pieszczota, której podda-
wała się niczym leniwa kotka. Nagle uświadomiła so bie, że nikt nigdy nie zajmował się nią w ten sposób. - Uważaj, żeby nie zamoczyć ramienia - przypo mniał jej Bo. Wziął kolejne wiadro, zmieszał gorącą wodę z zi mną i zaczął spłukiwać mydło z jej włosów. Przez ca ły czas czuła delikatny dotyk jego palców. Wiedziała, że starał się jej nie urazić. Bo był silny, chociaż za pewne nienawykły do ciężkiej fizycznej pracy. Może dlatego tak chętnie wszystko robił, ponieważ było to dla niego coś zupełnie nowego. To była słodka tortura: móc dotykać Kitty, ale tylko w całkowicie niewinny sposób. Czuł na sobie wzrok Aarona, który przypatrywał mu się tak, jakby domy ślał się, co dzieje się w głowie Bo. Zdwoił więc wy siłki, żeby nie dać nic po sobie poznać. - I jak? - spytał, dotknąwszy włosów Kitty. - Nie ma już na nich mydła? Jej loki były miękkie i delikatne. Mógł tylko sobie wyobrażać, jak będą lśniły, kiedy wyschną. - Chy... chyba nie - odparła, odchrząknąwszy. Poczuła się cudownie, ale jednocześnie była spięta, i to znowu z powodu Bo. - To świetnie. - Bo sięgnął po ręcznik i zaczął wycierać włosy Kitty. Ta czynność też była przyjem na, ale nie tak jak mycie. Lniane płótno wyraźnie mu przeszkadzało. Na koniec owinął jej ręcznik wokół głowy i spytał: - Rozpiąć ci guziki koszuli?
Kitty zaczerwieniła się, ale wiedziała, że dziurki są bardzo małe i że sama sobie z nimi nie poradzi. - Tak, proszę... - Nagle zrobiło jej się głupio i gwał townie zmieniła decyzję. - Nie, nie! Daj spokój! Bo wzruszył ramionami. - Jak uważasz. - Wskazał miękką tkaninę, prze rzuconą przez poręcz krzesła. - Kiedy skończysz, ko niecznie z niej skorzystaj. Łatwiej będzie ci się później ubrać. - Co to takiego? - spytała nieufnie. Mężczyzna uśmiechnął się do niej. - Przecież to twoje, powinnaś wiedzieć. Zrobiła zdziwioną minę. - Ja nigdy... - Znalazłem to w twoim kuferku, kiedy robiłem po rządki - wyjaśnił. - To się nazywa suknia. Musiałem ją tylko wywietrzyć, bo czuć ją było rośliną na mole. Kitty skinęła głową. - Należała do mamy - powiedziała. - Zupełnie o niej zapomniałam. Rzadko wyjmuję jej rzeczy. Mam wrażenie, że kiedyś ją nawet w niej widziałam, ale nie pamiętam kiedy. Musiałam być wtedy bardzo mała. Czy ta sukienka zaraz się nie rozpadnie? Bo pokręcił głową. - Nie, choć wygląda na mało znoszoną - stwier dził. Podszedł do drzwi i skinął głową na Aarona. - Będziemy na zewnątrz, gdybyś czegoś potrzebo wała - dodał - ale nie musisz się spieszyć.
Staruszek wyjął najpierw dwa cygara ze swoich zapasów, a następnie ruszył w stronę wyjścia. Po chwili obaj znaleźli się na ganku. - Chętnie teraz zapalę - stwierdził Aaron, patrząc na gwiazdy. Bo zajrzał jeszcze przez otwarte drzwi do wnętrza domku. - Nie krępuj się. Nie będziemy ci przeszkadzać powiedział do zmieszanej Kitty. W odpowiedzi obrzuciła go gniewnym spojrze niem. Zburzył jej spokój i jeszcze śmiał twierdzić, że nie będzie przeszkadzać! Tego już za wiele. Przez chwilę zastanawiała się, co dalej, a potem zaczęła walczyć z guzikami koszuli. Zanim ją zdjęła, spojrza ła nieufnie w stronę drzwi. Ściągnęła skórzane spod nie i w końcu mogła wejść do wody, którą Bo przy gotował jej przed wyjściem. Aż westchnęła. Rozsiadła się wygodnie w balii i umieściła chorą rękę wysoko. Prawą zaczęła namydlać całe ciało, po czym wyciągnęła się, zamknęła oczy i roz koszowała się kąpielą. Ta w potoku się z nią nie równała. Kitty, cudownie rozleniwiona, poruszyła dłonią w wodzie, żeby usłyszeć jej plusk. Zza okna dobiegał szmer męskiej rozmowy. Poczuła, że powoli mija jej podły nastrój. Nie mogła przecież trwać w przygnę bieniu, kiedy fizycznie czuła się tak wspaniale. Otworzyła oczy i zerknęła w stronę matczynej sukni. Myślała przez chwilę, co z nią zrobić, ale
w końcu podjęła decyzję. Gdy tylko wyjdzie z wody i się ogarnie, wypierze swoje spodnie i koszulę Bo. Nic nie zaszkodzi, jeśli przez jakiś czas pochodzi w czymś tak dziwacznym, jak suknia. A jutro, nieza leżnie od tego, jak ciężko jej się samej ubierać, wróci do ukochanych skór. Oczywiście powoli zacznie podejmować dawne obowiązki. Jest jej wszystko jedno, czy będzie ją bo lało, czy nie. Musi w końcu udowodnić, że do czegoś może się przydać. Na jej zaciśniętych do niedawna ustach pojawił się uśmiech. Zadziwiające, ile dobrego może przynieść taka kąpiel. Człowiek jakby budził się do nowego ży cia. Kitty czuła, że w tej chwili poradziłaby sobie z całym stadem mustangów. Spojrzała na obandażo wane ramię, które oparła o brzeg balii, i zachichotała. Co prawda, nie odzyskała dawnej sprawności, ale przynajmniej powrócił optymizm. - Na wszystko przyjdzie czas - szepnęła do siebie. A na razie musi nauczyć się radzić sobie z jedną ręką.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY - Zdaje się, chłopcze, że ta jabłkowita klacz dała ci do wiwatu, co? - spytał Aaron, patrząc na Bo, któ ry wyrzucił już niedopałek i patrzył w gwiazdy. - Muszę przyznać, że parę razy udało jej się mnie zrzucić. - Może spróbujesz z inną? - Nie, co prawda, boli mnie to i owo, ale mam wrażenie, że już jest moja - odparł z pewnym siebie uśmiechem. - Jutro po południu będę mógł się zająć następną. Staruszek pokiwał głową. - Cały czas cię obserwuję. Świetnie ci idzie. Bo uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Dzięki. Prawdę mówiąc, sam nie wiedziałem, jak to będzie, kiedy zaproponowałem, że będę ujeż dżał mustangi. Te konie są jednak inne niż nasze. Nie ufne i sprytniejsze. Pewnie dlatego, że muszą przeżyć na wolności. - Tak, a poza tym potrafią sobie radzić w rozmai tych warunkach w terenie i przy różnej pogodzie dodał Aaron. - Nic ich nie zaskoczy. Ani susza, ani
wylewające rzeki. Ani nawet śnieg, który potrafi za mknąć im drogę ucieczki z kanionu, gdzie muszą przetrwać przez parę tygodni. Bo pokręcił głową. - Niesamowite. - Tak, to bardzo dobre konie... - Ciekaw jestem, co czują, kiedy nagle znajdą się w ciepłej stajni, i okazuje się, że mają tyle jedzenia, ile im potrzeba. Nieoczekiwanie przyszło mu do głowy, że równie dobrze mogliby rozmawiać o Kitty, która też potrafiła przetrwać w najrozmaitszych warunkach, i w dodat ku była równie narowista. - Sam nie wiem - westchnął staruszek. - Są po tem bardzo... Nie skończył, ponieważ w drzwiach pojawiła się Kitty. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią z otwartymi ustami. Wyglądała przepięknie w białej sukni. Roz puszczone złote włosy opadały jej na plecy. Światło padające z wnętrza domku tworzyło wokół jej postaci aureolę. - Co się tak gapicie? Aaron pierwszy odzyskał kontenans. - Po prostu wyglądasz... inaczej - odparł. Kitty poprawiła niepewnym gestem suknię. - Tak, wiem, że głupio - westchnęła. - Nie, wcale nie - wtrącił Bo. Spojrzała na niego tak, jakby zamierzała mu coś
powiedzieć, ale w końcu tylko machnęła lekceważą co zdrową ręką. - No dobrze, już skończyłam. Możecie wejść do środka. - Już idziemy. - Aaron dopalił cygaro, parząc so bie przy tym palce, a następnie spojrzał na wciąż oniemiałego Bo. - Ruszamy, chłopcze? Bo wyglądał tak, jakby nie bardzo wiedział, gdzie się w tej chwili znajduje. - Co? A, tak... Aaron pchnął go lekko w stronę drzwi. Bo potknął się, ale zaraz odzyskał równowagę. Kitty parsknęła śmiechem i cofnęła się w głąb domu. W środku było ciepło i parno. Spodnie Kitty i ko szula Bo wisiały na krzesłach przysuniętych do ko minka. Kitty nie zdawała sobie sprawy z tego, że suk nia uwydatnia kształty jej jędrnego i zgrabnego ciała. Bo wprost nie mógł oderwać oczu od Kitty, a ona od wróciła się do nich i powiedziała: - Czuję się teraz znacznie lepiej. Jestem pewna, że już jutro będę mogła zacząć coś robić. Dziękuję, Bo. - Proszę - mruknął, nadal oszołomiony widokiem Kitty w sukni. Wskazała pełną wody balię. - Moglibyście to wylać? Aaron złapał jedną rączkę, a następnie spojrzał na Bo, który wodził oczami za Kitty. - Hej, musisz mi pomóc!
Bo powrócił do rzeczywistości. - Ja się tym zajmę - powiedział. - Idź się ogrzać, Aaron. Raz jeszcze spojrzał w stronę kominka, przy któ rym przykucnęła Kitty. Staruszek posłał mu wymow ne spojrzenie, a następnie skinął głową i pokuśtykał do kuchni. Bo nalał wody do wiadra, które wyniósł na ganek i wylał na podwórko. To samo zrobił z na stępnym, a potem następnym, starając się nie rozle wać wody na podłogę. Wziął balię dopiero wtedy, kiedy była pusta, i po chwili zastanowienia ustawił ją w rogu pokoju. Dopiero wówczas podszedł do ko minka, gdzie Kitty suszyła i rozczesywała włosy. - Pomóc ci? - spytał cicho. Kiedy usłyszała jego głos, uniosła nieco głowę i uśmiechnęła się lekko. - Nie, dziękuję. Nie idzie mi najgorzej. I tak bar dzo dużo dzisiaj dla mnie zrobiłeś - dodała. Bo chętnie zrobiłby więcej. - To dla mnie przyjemność - powiedział, sięgając po szczotkę. Poczuł świeży zapach bijący od Kitty i zakręciło mu się w głowie. Starał się zachować obojętną minę, co było bardzo trudne, zważywszy, że miał przed so bą najpiękniejszą i najbardziej pociągającą kobietę, jaką w życiu spotkał. Kitty siedziała prosto, mimo że serce biło jej w przyspieszonym rytmie, a każde dotkniecie dłoni
Bo wywołało kolejne fale gorąca. Nie miała pojęcia, co to jest, ale było jej z tym dobrze. Bo szczotkował jej włosy powolnymi ruchami, a ona nie chciała, by przestał. Fale gorąca ustąpiły cudownemu rozleni wieniu. W końcu Kitty uznała, że nie ma sensu tego prze dłużać. Spojrzała więc w stronę swego posłania. - Chyba pójdę spać - westchnęła. - Po kąpieli zrobiłam się senna. Bo odłożył szczotkę. - Ja też jestem trochę zmęczony. Wziął koc i przesunął się w stronę posłania Kitty, by go tam rozłożyć. Właśnie w tym momencie usły szeli chrząknięcie Aarona, który od dłuższego czasu się nie odzywał, co było zupełnie do niego niepo dobne. - Tak sobie myślę - zaczął, a potem urwał i po nownie chrząknął. - Tak sobie myślę, że już jesteś zu pełnie zdrowy i, ee, dobrze się czujesz - zwrócił się do Bo. - A noce są coraz cieplejsze... Może poszedł byś spać do stodoły. Będzie ci tam wygodnie na sia nie. A tutaj będzie trochę, ee, tłoczno. Zwłaszcza że Kitty nie może się na razie przenieść na stryszek. - Świetny pomysł! - przyklasnęła Kitty. Nie miała najmniejszej wątpliwości, że to rozsądne rozwiązanie. Od jakiegoś czasu zachowywała się przy Bo jak przysłowiowa kobietka i doszła do wniosku, że najwyższa pora z tym skończyć. Może kiedy nie
będzie go miała stale przy sobie, łatwiej jej będzie wziąć się w garść. Spojrzała na Bo. - Co o tym myślisz? - Nie mam pojęcia, dlaczego sam tego wcześniej nie zaproponowałem - odparł i zarzucił sobie koc na ramię. A potem jeszcze popatrzył na Kitty. - Śpij do brze. Dobranoc. Zebrał pozostałe części swojego posłania i ruszył do wyjścia. Widząc, że ma zajęte ręce, Kitty podeszła do drzwi i otworzyła je szeroko. Kiedy wychodził, niemal się o nią otarł. - Dobranoc, Bo. Skinął jej głową. Po chwili zamknęła drzwi, a on poczuł się tak, jakby go wypędzono z raju. - Dobranoc - szepnął do zamkniętych drzwi i westchnąwszy raz i drugi, powlókł się w stronę sto doły. Aaron zauważył, że Kitty stała przy drzwiach bez wyraźnego powodu. A kiedy w końcu od nich odesz ła, na jej twarzy pojawił się wyraz rozczarowania. Sprawiała takie wrażenie, jakby żałowała tego, co się stało. Tym lepiej, pomyślał Aaron. Już jakiś czasu temu zorientował się, że tych dwoje coś ciągnie do siebie, chociaż tak bardzo się różnią. On - obyty światowiec i ona - wiejska amazonka, która nosa nie wychyliła poza okolicę. Prawdopodob-
nie nie wiedzieli, że znajdują się o krok od zakocha nia. Aaron uświadomił sobie w pełni, na co się zanosi, dopiero dzisiaj, kiedy zobaczył, jak Bo czesze Kitty. Obawiał się o nią. Była niewinna i naiwna. Nie miała doświadczenia w postępowaniu z mężczyzna mi i łatwo można ją było zranić. Tak, najwyższy czas porozmawiać z Bo Chandlerem. Aaron czuł się odpowiedzialny za Kitty. Wraz z Gabe'em i Yale'em stanowiła jego jedyną rodzinę. Przez moment myślał, że pogada z Bo jutro rano, ale po zastanowieniu uznał, że najlepiej kuć żelazo, póki gorące. - Idę do stodoły - rzucił w stronę Kitty. - Zapo mniałem powiedzieć Bo, gdzie najlepiej się rozłożyć. Kitty skinęła głową. - Dobrze, jestem taka senna... Uśmiechnął się i pokuśtykał do drzwi. - Nie musisz na mnie czekać. Bo rzucił koc na siano, a następnie oparł się o przegrodę i rozejrzał dookoła. Poczuł nawet coś w rodzaju ulgi, że nie będzie blisko Kitty, zwłaszcza że włożyła sukienkę, w której tak ponętnie wygląda ła. Jednak już za chwilę zaczął za nią tęsknić. - Ech, do licha - mruknął, czując, że nie będzie mógł zasnąć. Nie, jednak dobrze, że tak się stało. Sam nie wie dział, co mogłoby się zdarzyć, gdyby zostali sami.
Nie miał wątpliwości, że gdy tylko Aaron przeszedł by do swojej sypialni, spróbowałby uwieść Kitty. Tak bardzo jej pragnął! Wiedział, że nie jest jej obojętny. W jego ramionach traciła poczucie rzeczywistości, namiętnie oddawała pocałunki. Prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy, jak łatwo mogliby się zapa miętać i przekroczyć granicę. I co wtedy? Wiedział jedno - pożądał Kitty i chciał mieć ją wciąż przy so bie. Czy był gotowy na poniesienie konsekwencji? I czy Kitty była na to przygotowana? Z zamyślenia wyrwało go skrzypnięcie drzwi do stodoły. Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył ciemną sylwetkę Aarona. Poznał go też po charakterystycz nym chodzie. - Co się stało? - spytał. - Czyżbym czegoś zapo mniał? - Nie, chłopcze. To ja o czymś zapomniałem. Bo spojrzał ze zdziwieniem na Aarona, który za trzymał się przy przegrodzie. - Tak? - Pomyślałem sobie, że opowiem ci trochę o Kitty. - Mówiła mi o tym, jak się tutaj dostała - odparł Bo. - I o tym, jak przygarnąłeś ich trójkę i się nimi zaopiekowałeś. Wyrosła na wspaniałą kobietę. - To prawda. - Aaron usiadł na beli siana i posta wił obok laskę. - Myślę, że ciężko jej było dorastać wśród samych mężczyzn. Nie miałem pojęcia o tym, jak się wychowuje dziewczynki.
- A teraz już wiesz? - Trochę - odparł Aaron. - Ale nie to chciałem powiedzieć. Kiedy Kitty tu dotarła, była zupełnie bezbronna. - Bezbronna? - Właśnie. Zresztą pod pewnymi względami tak jest do dziś - podjął staruszek. - Nauczyłem ją, jak należy prowadzić ranczo i ujeżdżać mustangi, ale to przecież nie wszystko. Nie potrafiłem jej wytłuma czyć, co to znaczy być kobietą. Kiedy - Aaron zmie szał się - kiedy miała pierwsze krwawienie, przy biegła do domu, bo uznała, że musiała się skaleczyć. Nawet nie płakała. Zawiozłem ją do doktora Honey wella, żeby ją zbadał, i ten biedak wszystko jej wy tłumaczył. A potem jeszcze powiedział mi, żebym zaprowadził ją do Ingi Swensen po dalsze nauki. Staruszek spojrzał na siedzącego nieopodal Bo. W panującym mroku nie widział jego twarzy, a jedy nie sylwetkę. Nie wiedział więc, jak przyjął jego sło wa, i czy zrozumiał, o co mu chodzi. - Nigdy nikomu nie opowiadałem tej historii podjął po chwili. - Jesteś pierwszym, chłopcze, który to usłyszał. A zrobiłem to, bo - Aaron starał się ostrożnie dobierać słowa - widzę, jak na nią patrzysz. I jak ona patrzy na ciebie. Chociaż Kitty doskonale wie, co robią zwierzęta, to nie ma pojęcia o tym, jak to wygląda u ludzi. Brakuje jej kontaktów z innymi kobietami. Jest może nawet trochę dzika...
Jak mustang, pomyślał Bo. - Kitty nie była nawet na tańcach w miasteczku - ciągnął Aaron. - I o ile wiem, nie całowała się z żadnym chłopakiem. Więc - znowu szukał odpo wiednich słów - więc trzeba na nią uważać. Nie znió słbym, gdyby ktoś ją zranił. - Rozumiem, dlaczego mi o tym powiedziałeś. Doceniam twoje oddanie Kitty. - Bo zamyślił się, po czym dodał: - Mam wrażenie, że opiekujesz się nią lepiej niż rodzony dziadek. - Po prostu bardzo mi na niej zależy. - Mnie też. Dlatego nie mogę obiecać, że nie sta nie się nic. Mogę tylko dać słowo honoru, że zrobię wszystko, by jej nie skrzywdzić. Staruszek pokiwał głową. - O to mi właśnie chodziło. Mężczyźni w milczeniu uścisnęli sobie dłonie, a następnie Aaron sięgnął po laskę i wyszedł tak na gle, jak się pojawił. Bo stał jeszcze przez jakiś czas, potem wymościł sobie posłanie i położył się, nie przestając myśleć o tym, co przed chwilą usłyszał. Nagle na jego ustach pojawił się uśmiech. Przyszło mu do głowy, że staruszek jest chytry jak lis. Po pierwsze, przedstawił Kitty jako ideał: słodką i niewinną. Po drugie, zmusił go, by przyrzekł, że jej nie uwiedzie.
- Co ty robisz? - Aaron zauważył, że Kitty wło żyła patyk pod bandaż, którym miała owinięte ramię, i zaczęła się drapać. - Strasznie mnie swędzi. Stali oboje przy corralu, patrząc, jak Bo siodła na rowistą jabłkowitą klacz. - Jeśli się skaleczysz, trzeba będzie znowu odka żać ranę - ostrzegł ją Aaron. - Nie potrzebujemy dal szych komplikacji. Kitty westchnęła. - Nic na to nie poradzę. Wprost nie mogę znieść tego swędzenia. Aaron przyglądał się jej przez chwilę w milczeniu, a potem skinął na Bo. - Wiesz co, chłopcze. Powinieneś chyba zawieźć Kitty do miasta, do doktora Honeywella. Kitty aż syknęła z gniewu. - Nie potrzebuję lekarza! Aaron spojrzał na nią koso i pogroził jej palcem. - Pamiętasz, to samo powtarzałaś, kiedy ostatnio pokaleczyłaś się drutem kolczastym. Doktor powie dział mi później, że gdybym cię nie przywiózł, wda łaby się gangrena i trzeba by ci amputować rękę. Kitty pokręciła głową. - Ale teraz po prostu mnie swędzi - przekonywała. - I właśnie dlatego powinien to zobaczyć doktor Honeywell - stwierdził staruszek. - Może to znak, że ci się wszystko goi, a może nie. On sam zadecyduje.
!
- Co się stało? - spytał Bo. Aaron uśmiechnął się do niego. - Powinieneś zrobić sobie małą przerwę - powie dział, patrząc na klacz. - Chciałbym, żebyś zawiózł Kitty do lekarza. Może przy okazji uda ci się sprzedać te ujeżdżone mustangi i kupić trochę prowiantu. Bo otarł pot z czoła. - Świetnie. Za parę minut będę gotowy do drogi. Kitty skrzywiła się niechętnie. - Nie zamierzam jechać. Bo rozłożył ręce. - Dobrze, wobec tego postaram się sam sprzedać mustangi. Ile mniej więcej mogą być warte? - zwró cił się do Aarona. Staruszek podrapał się w głowę. - Czy ja wiem? Oczy Kitty zalśniły gniewem. - Dlaczego on ma je sprzedać?! Przecież są moje! I to ja powinnam się targować, bo on odda je za pół ceny. Bo wzruszył ramionami. - Jak uważasz... - Właśnie tak uważam. Sama zajmę się sprzedażą. Wezmę tylko kapelusz i możemy jechać - oznajmiła Kitty i poszła do domu. - To było sprytne posunięcie, chłopcze. - Aaron spojrzał z uznaniem na Bo. - Myślałem, że trzeba bę dzie stoczyć prawdziwą bitwę, żeby ją przekonać.
Bo zaśmiał się cicho. - Mój ojciec często mi powtarzał, że najlepszy sposób przekonania świadków czy sędziego, to spra wić, żeby myśleli to samo co my. - Miałeś mądrego ojca - stwierdził Aaron. - Wie rzę, że nauka nie poszła w las. Mógłbyś sobie zapisać, co trzeba kupić. Mam w domu atrament i pióro. - Nie pojedziesz z nami? Staruszek potrząsnął głową. - Kiedyś to było tyle, co gwizdnąć, ale teraz nie mogę siedzieć na koniu - westchnął. - To dla mnie za długa podróż. Nawet na wozie nie jest mi zbyt wy godnie. Kiedy odszedł, Bo ruszył w stronę potoku. Chciał się porządnie umyć. To miała być jego pierwsza wi zyta w Misery i pierwsze od wielu dni zetknięcie z „cywilizacją".
ROZDZIAŁ JEDENASTY Aaron i Kitty czekali na niego na ganku. Bo za przągł konia do wozu, który znalazł w stajni, a na stępnie przejechał nim do corralu. Tutaj przywiązał do niego ogiera i dwie klacze i dopiero wówczas podjechał pod domek. Kiedy zeskoczył na ziemię, Kitty obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem. Bo umył się w potoku i zmienił koszulę, a na jego przydługich, ciemnych włosach wciąż lśniły kropelki wody. Włożył czarną kurtkę, w której wyglądał bardzo elegancko. Znowu przypominał nieznajomego, którego spotkała na pre rii. Było w nim coś niepokojącego i tajemniczego. - Już nie musisz niczego zapisywać - poinformował go Aaron, kiedy zbliżył się do ganku. - Po wiedziałem Kitty, czego potrzebujemy, i powinna wszystko pamiętać. Kitty podeszła do wozu. Chciała wskoczyć jak zwykle na kozioł, ale Bo chwycił ją i podsadził. Sama nie wiedziała, czy mu podziękować, czy też go skrzyczeć. A ponieważ poczuła, jak zaparło jej dech w piersiach, milczała.
Bo usiadł obok Kitty i chwycił lejce. - Powinniśmy wrócić przed zmrokiem - oznajmił. Wóz ruszył. Kitty pomachała Aaronowi, a następ nie spojrzała przed siebie, tam, gdzie znajdowało się miasteczko. Bardzo dawno nie była w Misery. Miała nadzieję, że uda jej się sprzedać konie i że po zaku pach starczy pieniędzy na słodycze. Obejrzała się jeszcze za siebie i posmutniała. - Szkoda, że Aaron nie może z nami pojechać westchnęła. - Bardzo lubił wizyty w Misery. - Gdyby kupić taki wielki, resorowany powóz, na pewno przetrzymałby podróż - zauważył. - Musielibyśmy natrafić na żyłę złota. Bo pokręcił głową. - Różne rzeczy się zdarzają - zauważył. - Pod czas podróży spotkałem ludzi, którzy się szybko wzbogacili. - Nam to nie grozi - uznała Kitty. - Nie przesadzaj. Przecież sama mówiłaś, że już straciłaś nadzieję, że kiedykolwiek wyjedziecie z Badlandów, i właśnie wtedy spotkaliście Aarona. - Tak, to prawda. To był jedyny cud w moim ży ciu. Przynajmniej jak na razie. - Och, sam nie wiem. - Zaczął się jej uważnie przyglądać, jakby chciał zajrzeć do jej duszy. - Gdzie jedziemy najpierw? Kitty wskazała ręką kierunek. - Na ranczo Jeda Simmonsa - odparła. - Trochę
nam nie po drodze, ale jestem mu winna konia, a Jed znany jest z tego, że nigdy nikomu nie darował długu. - Tak jak większość ludzi. - Tak, ale Jed jest gorszy niż inni - odrzekła, krzywiąc się z niechęcią. - Kiedyś mówił, że chciał by wykupić połowę Dakoty, zanim dojdzie do trzy dziestki. - Wobec tego powinienem mu życzyć szczęścia. Będzie mu chyba potrzebne... Bo starał się teraz skoncentrować na drodze. Jecha li przez skalistą okolicę i musiał zwolnić, a także uważać na kamienie. Stary wóz niemiłosiernie trząsł się na wybojach. Aaron miał rację. Na pewno nie przetrzymałby takiej podróży. Nawet Kitty musiała uważać, chociaż czuła się co raz lepiej. Kiedy w końcu dotarli do Simmonsów, miała taką minę, jakby zamierzała się z kimś poje dynkować. Bo obserwował ją ze zdziwieniem, nigdy wcześniej nie zachowywała się w ten sposób. Zaraz też dostrzegł muskularnego farmera, który zmierzał w ich stronę od jednej z wielu zagród ze świniami. - Najwyższy czas - mruknął i spojrzał niechętnie na mężczyznę na koźle. - Co to za jeden? - Bo Chandler - odparła. - Bo, poznaj Jeda Sim monsa. Pochylił się, żeby podać mu rękę, ale farmer już ruszył w stronę koni.
- Są ujeżdżone? - spytał, przyglądając się uważ nie trójce koni. - Uhm. - Kitty skinęła głową. - Mogę wybrać? - Jasne. - Kitty dostrzegła chciwość w jego oczach i zaraz dodała: - Jedną z dwóch klaczy. - A co z ogierem? - Jest wart więcej niż twoja marna szynka - rzuciła. Farmer spojrzał na nią niechętnie. - Nie mówiłaś tak, kiedy potrzebowaliście z Aaronem jedzenia - zauważył. Kitty uśmiechnęła się lekko. - Może i nie, ale przecież oboje wiemy, że byłabym głupia, gdybym ci oddała ogiera. No, wybierz którąś z klaczy i pozwól mi jechać do Misery. Mam tam spra wy do załatwienia - powiedziała zdecydowanie. Jed Simmons się nie spieszył. Obejrzał dokładnie klacze, zajrzał im w zęby i sprawdził kopyta. W koń cu odwiązał jedną z nich od wozu. - Ta będzie dobra. Kitty skinęła głową. - Co jeszcze za nią dostanę? Bo myślał, że farmer się obruszy, słysząc to pyta nie, ale przyjął je zupełnie spokojnie. Najwidoczniej się go spodziewał. - Jeszcze jedną szynkę? - zaproponował. Kitty udała, że bardzo ją to rozbawiło. - Chyba żartujesz?! Za taką klacz powinnam do-
stać całą świnię. O choćby tę. - Wskazała biegającą w pobliskiej zagrodzie wielką maciorę. - To moje najlepsze zwierzę. W zeszłym roku miałem od niej dwanaście prosiąt. - Więc się starzeje - rzekła Kitty. - Będziesz miał inne, młodsze maciory. To moje ostatnie słowo. Mężczyzna zastanawiał się. W końcu spojrzał je szcze raz tęsknie na klacz i niechętnie skinął głową. - No, niech ci będzie. Kitty uśmiechnęła się promiennie. - Zrobiłeś naprawdę dobry interes - powiedziała. - Przyjedziemy po maciorę jutro. Mam nadzieję, że dorzucisz nam szynkę. Simmons uśmiechnął się kwaśno. Jednocześnie przypomniał sobie o istnieniu Bo i o swoim niezbyt uprzejmym zachowaniu. - Miło mi było pana poznać, panie Chandler. Pstryknął palcami w kapelusz. - Niech pan uważa, bo Kitty oskubie pana do gołego. Bo skinął mu głową. Myśl o tym, że mógłby się znaleźć goły w towarzystwie Kitty, nie wydała mu się wcale odstręczająca. - Będę pamiętał. Farmer pociągnął sznurek, do którego przywiązana była jego klacz, i humor mu się trochę poprawił. Od razu widać było, że to świetny koń. - Żegnajcie - rzucił i skierował się do obory. Bo strzelił lejcami. Wóz ruszył w stronę miastecz-
ka. Droga była teraz lepsza, bo, jak poinformowała go Kitty, Jed Simmons kazał swoim parobkom usu nąć z niej kamienie. Kiedy odjechali wystarczająco daleko od zabudo wań, Bo spojrzał na nią z podziwem. - Świetnie ci poszło - pochwalił. - Nie sądziłem, że uda ci się tyle wycisnąć z tego sknery. Kitty uśmiechnęła się szeroko. - Dzięki. To szkoła Aarona. - Wobec tego jemu również należą się słowa uz nania. Wjechali na szczyt wzgórza. Przed nimi rozciągała się wielka, dosyć płaska dolina z zabudowaniami. - Misery? - spytał mężczyzna. W odpowiedzi Kitty skinęła głową. - Ostatnio bardzo się rozbudowało, ale pewnie i tak jest brzydsze niż te wszystkie miasta, które wi działeś - zauważyła. - Większość miasteczek wygląda tak samo - po wiedział. - To ludzie sprawiają, że stają się one wy jątkowe. Kto tutaj mieszka? - No, na przykład Olaf i Inga Swensenowie. Mają sklep z artykułami kolonialnymi, a ich syn, Lars, jest zastępcą mojego brata, Gabe'a. To dobrzy, porządni ludzie. Bardzo wysocy, z jasnymi włosami... - Pochodzą ze Szwecji? - Ee, nie wiem - odparła. - Nie słyszałam o takim stanie.
Bo miał taką minę, jakby chciał coś wyjaśnić, ale dał spokój. - Nieważne. I kto jeszcze tu mieszka? W gorącz ce wymieniłaś Jacka Slade'a. Kitty zaczerwieniła się trochę, ponieważ nie pa miętała tego, co mówiła. - A, tak. Jack ma saloon, który nazywa się Red Dog. Moja szwagierka Billie prowadzi mu kuchnię. - Zaśmiała się i zanim zdążył coś wtrącić, natych miast dodała: - Jest jeszcze misja zbawienia Emmy Hardwick, która chce nawrócić kobiety pracujące w saloonie. Bo pokręcił głową. - Trudne zadanie. - Sama nie wiem. Nigdy tam nie byłam, ale nie widzę nic złego w tym, że te kobiety podają kowbo jom drinki. Ktoś przecież musi to robić. - I myślisz, że do tego ogranicza się ich rola? - A co jeszcze mogłyby robić? - Popatrzyła na niego pytająco. Bo spojrzał na Kitty z niedowierzaniem, a potem się trochę zmieszał. Nie mogąc się powstrzymać, do tknął lekko jej włosów. - Pogadamy o tym przy innej okazji - odparł wymi jająco. - Teraz opowiedz mi o mieszkańcach Misery. Kitty aż zadrżała, czując jego dotknięcie. Z trudem utrzymała się na wozie, który zachybotał się na kolej nych wybojach.
- Jest jeszcze doktor Honeywell - podjęła po chwili. - I balwierz, Jesse Cutler, który jest chudy i łysy, z niewielkim wianuszkiem włosów wokół gło wy. To trochę śmiesznie, jak na balwierza, prawda? - Czy ja wiem... - Jesse prowadzi zakład i łaźnię razem z żoną i sze ścioma synami. Natomiast Eh Moffat ma stajnie. Trudno go nie zauważyć. Ma tak wielki brzuch, że nie może się schylić, i nosi długie, umazane gnojem buty. Jest bardzo duży i silny. Podobno potrafi podnieść wóz, żeby inni mogli z niego zdjąć koło ze złamaną osią. - Na pewno go poznam - zaśmiał się Bo, rozba wiony tak dokładnym opisem. Kitty skinęła głową i zmarszczyła czoło. - Boję się, że zapomniałam o wielu ludziach, ale przecież i tak ich zobaczysz. Prawie wszyscy przy chodzą do Swensenów, więc łatwo ich spotkać. Więk szość to mili ludzie, z wyjątkiem Bucka Reedy'ego, który lubi sobie wypić, a wtedy szuka zwady. Bo pokiwał głową. - W każdym mieście jest ktoś taki. - Naprawdę? - zdziwiła się. - Tak. Najważniejsze jest to, żeby porządnych lu dzi było więcej. I żeby nie dali się zastraszyć. - Tak, pewnie masz rację - stwierdziła. - Nigdy o tym nie myślałam. Kiedy zbliżyli się do miasteczka, Kitty wyraźnie się ożywiła.
- Lubisz tu przyjeżdżać, prawda? - zauważył. - Czasami - odparła. - Panuje tu taki ruch i zamęt, że potem chętnie wracam do siebie na ranczo. Bardzo lubię odwiedzać braci i ich żony. - Wyciągnęła rękę. Tam znajduje się areszt i zaraz obok dom Gabe'a, ale najpierw zajedziemy do Swensenów, żebym mogła po wiedzieć Indze, czego potrzebuję. A potem może do doktora Honeywella, skoro już tu jestem. Dopiero wtedy pojedziemy do mojego brata i Billie, dobrze? - Oczywiście. Ty tu rządzisz. Główna ulica Misery nie była brukowana, dlatego każdy wóz wzniecał tumany kurzu. Żeby temu zapo biec, polewano ją co jakiś czas wodą, ale nie na wiele to się zdało. Na początku miasteczka znajdowały się stajnie Eli Moffata, jak informował napis na budynku. Sam właściciel przerzucał gnój widłami na podwórku i co jakiś czas ocierał pot z czoła. Bo natychmiast go poznał, choćby po wielkim brzuchu osłoniętym skó rzanym fartuchem. Kiedy Eli zobaczył Kitty, wyciągnął rękę w geście powitania. Na widok uwiązanych do wozu koni od stawił widły i pospieszył w ich stronę. Kitty położyła dłoń na ramieniu Bo, który zatrzy mał wóz. - Wygląda na to, że możemy ubić interes - szepnęła. Mimo potężnej postury Eli poruszał się żwawo. Już był koło ich wozu. Chociaż głównie interesowały go konie, podszedł do kozła, żeby się przywitać.
- Dzień dobry - zaczął basem. - Witaj, Eli. To jest Bo Chandler. - Kitty dokonała prezentacji. Właściciel stajni skinął głową, a potem uścisnął dłoń Bo. Kitty nie przesadzała, mówiąc o jego sile. Bo czuł, że Moffat trzyma jego dłoń jak w kleszczach. Mimo to uśmiechnął się do niego. - Bardzo mi miło - powiedział. - Mnie też. Mnie też. Czy te zwierzęta są ujeżdżo ne? - zwrócił się do Kitty, wskazując konie. - Tak - odrzekła. - Nie znasz kogoś, kto chciałby je kupić? - Sam myślałem o tym, żeby kupić kilka koni pod wierzch - odparł Eli, drapiąc się w głowę. - Sprzeda łem niedawno moją najlepszą kobyłę. Ile byś chciała za tę parę? - Klacz możesz wziąć za pięćdziesiąt, ale za ogiera chcę całą stówkę - odparta Kitty. - Sam zobacz, jest młody i zdrowy. Nie znajdziesz lepszego wierzchowca. Eli nie protestował, tylko zaczął uważnie badać oba zwierzęta. Zajęło mu to kilkanaście minut. - Dobrze, dam ci pięćdziesiąt za kobyłę, ale tylko siedemdziesiąt za ogiera. Wygląda mi na narowistego. Kitty spojrzała na swoje ramię i domyśliła się, skąd Eli to wie. - Nie, chcę dziewięćdziesiąt - stwierdziła. - W tej chwili jest łagodny jak baranek. - Osiemdziesiąt i ani centa więcej!
Bo zauważył, że Kitty zmarszczyła brwi. Albo li czyła coś w myśli, albo zastanawiała się, czy dalej ne gocjować. W końcu skinęła głową. - Dobrze - przyjęła ofertę. - Możesz przynieść pieniądze później do Swensenów. Jedziemy tam teraz z Bo, żeby złożyć zamówienie. Pożegnali się i ruszyli dalej. Przejechali obok za kładu Jesse Cutlera i szpitalika doktora Honeywella, aż w końcu zatrzymali się przez budynkiem z szyl dem, który głosił: Sklep z artykułami kolonialnymi. W mieście było pełno ludzi. Kitty dawno nie widziała tylu przechodniów na ulicy. Kobiety dźwigały kosze z prowiantami, dzieci się goniły, ale nie mogły już tak jak kiedyś bawić się na ulicy, bo ruch był za duży. Pojawiły się nawet eleganckie, resorowane powo zy, o jakich wspominał Bo. Kitty obserwowała to wszystko ze zdziwieniem, ale i radością. To była miła odmiana po tygodniach spędzonych na farmie lub na szlaku, chociaż sama nie wiedziała, jak długo mogła by znosić taki zgiełk i zamęt. Naprzeciw sklepu Swensenów znajdował się sa loon Red Dog. Dlatego też w tej części miasteczka było najbardziej tłoczno i gwarno. Większość farme rów, którzy przybyli do miasteczka po zapasy, wstę powała do saloonu na kieliszek i partyjkę pokera. By ło ich teraz jeszcze więcej znęconych wyśmienitymi daniami Billie Conover. Niektórzy przyjeżdżali spe cjalnie po to, żeby ich spróbować.
Bo zatrzymał konia przed sklepem, ale nawet nie spojrzał w jego stronę, tylko wciągnął w płuca aro mat świeżo pieczonego chleba i mięsa. - Co to takiego? - spytał. - Myślę, że Billie robi już coś na wieczór. Jest do skonałą kucharką. Nawet lepszą od ciebie. - Świetnie. - Bo zeskoczył z kozła i przywiązał konia. - Przyjemnie będzie spróbować dla odmiany innej kuchni. Kitty chciała sama zejść z wozu, ale Bo jej po mógł. Następnie podał jej ramię i weszli do sklepu Swensena, w którym było co najmniej tuzin osób, głównie kobiet. Wszyscy obecni spojrzeli w ich stro nę i Kitty poczuła się nieswojo. Tak jakby, towarzy sząc Bo, występowała w roli, która zupełnie do niej nie pasowała. Kitty zaczerwieniła się trochę i posłała gniewne spojrzenie młodemu mężczyźnie z bokobrodami. - Na co się tak gapisz, Roscoe?! - syknęła. Roscoe Timmons, barman z Red Dog, kupował właśnie woreczek tytoniu. Widząc jej gniewną minę, uśmiechnął się złośliwie. - Chciałem sprawdzić, czy to na pewno ty, Kitty - rzucił. - Nigdy wcześniej nie widziałem, żebyś za chowywała się, hm, jak dama. - I nie zobaczysz, bo ci wydrapię gały, jeśli nie przestaniesz tak na mnie patrzeć - powiedziała przez zaciśnięte zęby.
L
- Tak, tak, oczywiście... - Roscoe zaczął cofać się w stronę wyjścia. - Ach, Kitty. - Inga Swensen pospieszyła do niej zza kontuaru. - Co cię tu sprowadza? Dawno cię u nas nie było. Już nawet mówiłam Olafowi, żeby ko goś wysłał do was na farmę. - Przyjrzała się uważnie Kitty. - Ojej, złamałaś rękę? Kitty skinęła głową. - To nic wielkiego. Aaron chciał jednak, żebym pokazała to doktorowi Honeywellowi. - Słusznie. - Inga pokiwała głową, a potem prze niosła wzrok na elegancko ubranego mężczyznę. A to kto? - Pozwól, Ingo, że ci przedstawię, to jest Bo Chandler. - Bardzo mi miło. Bo uścisnął jej dłoń, a właścicielka sklepu nieco się speszyła i poprawiła włosy. - Czy przyjechał pan do nas na dłużej, panie Chandler? - spytała. - To zależy - odparł i posłał jej jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów. Zaraz też sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął z niej kilka zaadresowa nych listów. - Czy mogłaby je pani wysłać, kiedy dy liżans przyjedzie do miasteczka? - Z przyjemnością - odparła Inga i wzięła od nie go przesyłki. Obecne w sklepie kobiety przypatrywały im się
uważnie, ale Kitty nie miała o to do nich pretensji. W Misery rzadko pojawiał się ktoś nowy i zwykle budził powszechne zainteresowanie. Zwłaszcza jeśli był tak przystojny jak Bo Chandler. - Jak to się stało, że poznał pan Kitty? - Och, uratowała mi życie. W sklepie rozległy się szepty, a kilka kobiet przy sunęło się jeszcze bliżej. Inga dostrzegła męża, który właśnie wyszedł z zaplecza, i natychmiast skinęła na niego ręką. - Olaf, chodź. Zaraz dowiesz się, jak Kitty urato wała życie panu Chandlerowi. Bo zauważył, że Kitty zrobiła się czerwona, i do myślił się, że najchętniej uciekłaby za sklepu. Naj wyraźniej nie przywykła do tego, by znajdować się w centrum zainteresowania. - No, jak to było, Kitty? - ponagliła Inga. Dziewczyna milczała z pochyloną głową. - Postrzelili mnie trzej bandyci - wyjaśnił Bo. Kitty ich spłoszyła, a potem mnie opatrzyła. Gdyby nie ona, wykrwawiłbym się na śmierć. - Dzielna dziewczyna. Odważna - wtrącił Olaf Swensen. Wciąż mówił z silnym obcym akcentem. Czym się pan zajmuje, panie Chandler? - W czasie moich podróży zajmowałem się różny mi rzeczami, ale z wykształcenia jestem prawnikiem - odparł Bo. - Prawnikiem. - Olaf spojrzał na żonę, a potem
chwycił go za ramię. - A mógłby pan rzucić okiem na dokumenty, skoro pan już tu jest? - Zniżył głos. - Próbujemy kupić trochę ziemi dla syna i jego na rzeczonej i potrzebujemy porady fachowca. Nie chcielibyśmy, żeby nas oszukano. Bo skinął głową. - Z przyjemnością panu pomogę. - Zwrócił się do Kitty. - To zajmie chwilę, możesz w tym czasie zło żyć zamówienie. Bo wyszedł za Olafem Swensenem na zaplecze. Odprowadziły go zachwycone spojrzenia. Kilka ko biet westchnęło głośno. Kitty ogarnął gniew. Dlaczego kobiety oglądają się za jej towarzyszem? Nie, wcale nie była zazdrosna o Bo, ale uważała, że każdy powinien pilnować włas nego podwórka. To ona go tutaj przywiozła i nie po winien wzbudzać powszechnego zainteresowania. Wcale nie podobały jej się te paniusie w strojnych sukniach, gotowe oglądać się za każdym kowbojem. - Po co przyjechałaś? Te słowa sprawiły, że szybko wróciła do rzeczywi stości. Pamiętała, co zamówił Aaron. Było to o tyle proste, że na ogół kupowali to samo. - Chciałam wziąć worek mąki, worek cukru i cy gara - odparła. - No i może jeszcze kilka tych twar dych cukierków - dodała, wskazując słój.
ROZDZIAŁ DWUNASTY - Dziękuję ci, Bo - powiedział Olaf Swensen, który zaczął już mówić mu po imieniu. - Gdyby nie ty, zrobiłbym głupstwo. Teraz już wiem, jak z nimi rozmawiać. Chciałbym ci zapłacić za poradę. - Dziękuję, ale zapłaty nie przyjmę, natomiast chętnie wziąłbym niewielki kredyt. Bandyci zabrali mi pieniądze i papiery. Muszę teraz czekać na odpowiedź z banku z Wirginii... Właściciel sklepu rozłożył ręce. - Bierz, czego dusza zapragnie - odparł. - Potem się rozliczymy. Przeszli do części sklepowej. Bo zauważył przy stojnego mężczyznę, który właśnie wszedł do środka i zmierzał w stronę Kitty. - Hej, kogo ja widzę? - zawołał nieznajomy. Kitty pisnęła i rzuciła mu się w ramiona. Mężczyzna chwycił ją i uściskał, a potem parę razy obrócił dokoła, nie troszcząc się o to, że może zrzucić jakieś towary. Bo wcale się to nie podobało. Nawet nie przypusz czał, że może być zazdrosny. Zacisnął dłonie w pięści i podszedł do nich.
Kitty nawet go nie zauważyła. Powiedziała nato miast do mężczyzny: - Uważaj, Yale. Miałam złamane żebra. Tamten natychmiast ją puścił i spojrzał na nią z niepokojem. - Co się stało? - spytał. Kitty machnęła ręką. - Nic wielkiego. Zwykły wypadek przy pracy odrzekła i dopiero teraz zwróciła uwagę na Bo. O widzisz, to on nastawił mi rękę i zrobił opatrunek. Bo odprężył się. Wszystko wskazywało na to, że ma do czynienia z jednym z braci Kitty. Mężczyzna wyciągnął rękę w jego stronę. - Bardzo dziękuję, panie... Bo uścisnął jego prawicę. - Nazywam się Bo Chandler, ale lepiej mówić mi Bo. Tamten uśmiechnął się przyjaźnie. - A ja jestem Yale. Yale Conover. - Bardzo mi miło. - Słyszałem, że jesteś prawnikiem - podjął Yale. - To prawda? - Muszę przyznać, że wieści rozchodzą się tu bar dzo szybko - zauważył z uśmiechem Bo. - Tak, rze czywiście jestem prawnikiem. - Więc lepiej uważaj. - Znam co najmniej kilka osób w Misery, które potrzebują twoich usług. Zdaje się, że przed sklepem już zaczęła się tworzyć kolejka zainteresowanych.
Bo spojrzał przez szybę wystawową i stwierdził, że Yale nie żartuje. Przed sklepem rzeczywiście stało paru mężczyzn ściskających w dłoniach jakieś papie ry. Nie wyglądali oni na klientów Swensenów. Po chwili weszli do środka. Wszyscy mieli do nie go ważne i pilne sprawy i podsuwali mu pod nos do kumenty. Bo uniósł dłoń. - Nie możemy załatwiać tych spraw w sklepie powiedział. - Robimy tu tylko zamieszanie. - To może przejdziemy do Red Dog - zaproponował ktoś z tłumu. - Jack ucieszy się z dodatkowych gości. - Tak, tak - poparło go parę osób. - Dobrze, chodźmy - zgodził się Bo. - Zobaczę, w czym będę mógł pomóc. Dołączę tam za chwilę dodał, patrząc w stronę Kitty i jej brata. - Ale naj pierw musimy pójść do doktora Honeywella, żeby zo baczył twoje ramię. Kitty niechętnie skinęła głową. - Niech będzie. Potem pójdę do Gabe'a. - Wzięła brata pod ramię. - Wybierzesz się z nami? - Jasne - odparł. - A skoro Cara gotuje z Billie w Red Dog, będziemy mogli wszyscy zjeść tam obiad. - Spojrzał na Bo. - Przekonasz się, jedzenie Billie jest wyśmienite. - Właśnie dlatego zgodziłem się pójść do saloonu - powiedział. - Kitty chwaliła kuchnię swojej brato wej. Nie mogę stracić takiej okazji.
Yale spojrzał podejrzliwie na siostrę. - Gotowałaś mu coś? - Tylko na początku - zastrzegła się Kitty. Jej brat spojrzał współczująco na Bo. - No nic, najważniejsze, że żyje - mruknął, czym zasłużył sobie na sójkę w bok od siostry. Kitty szła między nimi, szczęśliwa jak nigdy. Do piero kiedy dotarli do doktora Honeywella, nastrój jej się trochę pogorszył. Weszli na górę, zapukali do gabinetu i usłyszeli: - Wejść! Kiedy znaleźli się w środku, dostrzegli starszego mężczyznę. - Kitty? Co cię znowu do mnie sprowadza? - Utkwił wzrok w jej obandażowane ramię. - Narowisty mustang - odparła. - Właśnie sprze dałam go Eli Moffatowi. Lekarz zaczął podwijać rękawy koszuli. - No, to go nauczy rozumu. - Zaśmiał się i spoj rzał na towarzyszących jej mężczyzn. - Widzę, że masz niezłą obstawę. - To jest Bo Chandler - powiedziała. Mężczyźni wymienili uściski dłoni, a następnie doktor umył ręce i zabrał się do rozwijania opatrun ku. W końcu odłożył łupki na biurko i obejrzał bark. - Zwichnięcie? - Tak - odparł Bo. - Kto to nastawił i zrobił opatrunek?
- Ja. Doktor Honeywell przyjrzał mu się uważnie. - Myślałem, że jesteś prawnikiem - powiedział. Sam nie zrobiłbym tego lepiej. - Na studiach mieszkałem ze studentem medycy ny - wyjaśnił Bo. - Gdzie to było? - Na wschodzie. Studiowałem w Bostonie. Doktor spojrzał na niego z jeszcze większym zain teresowaniem. - W Bostonie? Na Uniwersytecie Harvarda? - Tak. - No, no. Wszystko w porządku, Kitty. Kości świetnie się zrosły, chociaż trzeba na nie uważać, a bark możesz już powoli ćwiczyć. Nie musi być unieruchomiony. - Mogę się podrapać? - Oczywiście - zaśmiał się doktor. - I chroń ramię tylko wtedy, kiedy coś robisz. Wszystko się goi i dla tego cię swędzi. Kitty właśnie skończyła się drapać i uśmiechnęła się błogo. - I mogę już ujeżdżać konie? - Wcale mnie nie słuchasz - zirytował się doktor. - Możesz powoli ćwiczyć bark i nie wolno ci za bar dzo obciążać ramienia. Jak spadniesz, kość znowu się złamie. - Pogroził jej palcem. - Trzeba czasu, żebyś w pełni doszła do siebie.
- Ha, czasu! - prychnęła. Doktor Honeywell pogładził ją po głowie, a potem zwrócił się do Bo: - Co prawnik z Harvardu robi w tak nędznej mieści nie jak Misery? - Wygląda na to, że mam tutaj mnóstwo pracy zaśmiał się Bo. Lekarz zrobił zdziwioną minę, a Yale, widząc to, wyjaśnił: - Właśnie rozeszło się po miasteczku, że przyje chał prawnik, i niemal wszyscy mają do Bo jakieś sprawy. W Red Dog czeka już na niego tłum peten tów. Tak na oko, będzie miał pracy na dwie, trzy go dziny. - Wcale się nie dziwię. Miasteczko się rozwija, a brakuje tu kogoś, kto by tym pokierował. Gdybyś chciał, mógłbyś otworzyć praktykę. - Doktor zwrócił się do Bo. Nagle w drzwiach gabinetu stanął wysoki, musku larny mężczyzna z gwiazdą szeryfa przypiętą do kurtki. - Gabe! - pisnęła Kitty i rzuciła się w stronę brata. Ten uściskał ją z większą rezerwą niż Yale. Bo za uważył, że w ogóle zachowuje się bardziej powścią gliwie niż młodszy brat - Co się stało? - spytał, przyglądając się Kitty. - Doktor mówi, że mogę już posługiwać się tą rę ką - poinformowała, chociaż pytał o coś innego.
Lekarz skrzywił się lekko, ale nie protestował. - Chciałbym najpierw dowiedzieć się, co się stało. - Nic takiego. Miałam problemy z dzikim mus tangiem - odrzekła zdawkowo. - Bo nastawił mi zwichnięty bark i złożył ramię. - Kto taki? Bo wysunął się do przodu. - Jestem Bo Chandler - przedstawił się. Szeryf skinął głową. - Gabe Conover. Jestem ci bardzo zobowiązany. Jak rozumiem, to nie był drobiazg, wbrew temu, co powiedziała Kitty. - Prawdę mówiąc, nie wiem, jak udało jej się dojechać do farmy. Przy takich obrażeniach musiało ją potwornie boleć. W dodatku miała połamane żebra... Wszyscy czterej spojrzeli na dziewczynę, która zrobiła się czerwona jak burak. - Znowu zaczynasz - powiedziała. - Najważniej sze, że nie stało się nic złego i jestem cała i zdrowa. - Prawie zdrowa - poprawił ją doktor Honeywell. - W dalszym ciągu zalecam odpoczynek. Gabe Conover spojrzał uważniej na siostrę. - Nie podoba mi się to, że mieszkacie z Aaronem na tej odległej farmie. Wystarczy, że stanie się coś złe go, a wy nie możecie liczyć na niczyją pomoc. - Nie potrzebujemy pomocy - odparła Kitty. Poza tym teraz jest z nami Bo.
Gabe skierował badawcze spojrzenie na Chandle ra, którego poznał przed chwilą. - Mieszkasz na farmie? - spytał. - Tak. - Trochę tam ciasno, prawda? Gdzie masz posła nie? - W stodole. W tym momencie Bo podziękował w duchu Aaro nowi, że wpadł na ten pomysł. Inaczej miałby ciężką przeprawę z tymi dwoma mężczyznami. Co prawda, Yale miał nieco więcej ogłady, ale Bo przypuszczał, że w walce może być jeszcze bardziej niebezpieczny niż jego brat. Wolał, żeby żaden z nich się do niego nie uprzedził. Bo wskazał drzwi. - Chyba powinienem już iść do Red Dog - rzekł. - Czekają tam na mnie. Szeryf spojrzał na niego niechętnie. - Grywasz w karty? - W grze w karty nie ma niczego złego - wtrącił się natychmiast jego brat. - Ale nie. Nie słyszałeś, że Bo jest prawnikiem? Gabe wzruszył ramionami. - Nic nie wiem - mruknął. - Spałem po nocnym pościgu za złodziejami bydła, kiedy zbudził mnie Lars, powiadamiając, że Kitty jest w mieście. O co w tym wszystkim chodzi? Yale wziął go za ramię.
- Chodź, to zobaczysz. Przy okazji coś przegry ziesz. - Spojrzał na Honeywella. - Idzie pan z nami, doktorze? - Na obiad u Billie? - Uśmiechnął się błogo star szy pan. - Zawsze! W saloonie panował wielki ścisk. Jack Slade z sa tysfakcją rozglądał się po sali. Bo zajął stolik przy wejściu, a Kitty wraz z braćmi usiadła nieopodal. Ca ła trójka była pogrążona w rozmowie. Bo co jakiś czas spoglądał w ich stronę, lecz przede wszystkim musiał się skupić na dokumentach, które mu co chwi la podsuwano. Większość z nich dotyczyła kupna zie mi, ale zdarzały się też sprawy wyjątkowe, związane z dziedziczeniem po kimś, kto zaginął bez wieści, czy unieważnienia małżeństwa z kimś, kto od sześciu lat nie pokazał się w domu. Trwało to już pewnie dobrą godzinę, a mimo to ko lejka czekających nie zmniejszyła się aż tak bardzo. W pewnym momencie z kuchni wyszły Billie i Cara i dołączyły do mężów. Kitty podeszła do Bo i poło żyła mu dłoń na ramieniu. - Jeśli chcesz zjeść przygotowany przez Billie obiad, to najlepiej teraz - szepnęła. Bo wstał. - Przepraszam, panowie, niedługo wrócę - zwró cił się do oczekujących. Kiedy odszedł, ludzie zaczęli szeptać między sobą.
Zarówno jego maniery, jak i olbrzymia wiedza zrobi ły na nich wrażenie i teraz zastanawiali się, jak by tu jeszcze załatwić parę dodatkowych spraw. Bo podszedł do sąsiedniego stolika i uśmiechnął się do dwóch pań, zajętych krojeniem i podawaniem kurczaka oraz pajd pachnącego świeżego chleba. - Bo, poznaj Billie i Carę. Bo ukłonił się kobietom, dziwiąc się, że bracia ma ją tak odmienny gust. Billie była drobna i żywa, a niesforne rude włosy związała na karku. Cara wy glądała dojrzalej i zachowywała się spokojniej. Miała też pełniejsze kształty i ciemne, uczesane gładko włosy. Obie przywitały się z nim uprzejmie, a potem zajęły miejsca przy mężach. Bo odsunął krzesło dla Kitty, a następnie usiadł obok niej. - Chyba masz sporo roboty - odezwał się Yale. - To dziwne, że aż tyle osób potrzebuje porady. Gabe odstawił kubek z kawą. - Nic w tym dziwnego - powiedział. - Mogą liczyć jedynie na pomoc przyjezdnego sędziego, a ten zwykle jest zajęty procesami. I tak ostatnio zjawia się tu częściej, od kiedy może liczyć na przyzwoity posiłek. Bo zjadł pierwszy kawałek kurczaka i przegryzł go świeżym chlebem. - Rzeczywiście. Kitty mówiła mi, że można tu smacznie zjeść, ale nie przypuszczałem, że aż tak. Billie i Cara aż pokraśniały z zadowolenia.
Gabe przysunął sobie talerz, a potem spojrzał bacznie na Bo. - Chcesz zostać u Aarona? - spytał. Wszyscy przy stole zamilkli. Bo przez chwilę zasta nawiał się nad odpowiedzią, a w końcu powiedział: - Sam nie wiem. Na razie staram się niczego nie planować. Szeryf wskazał pokoje, które znajdowały się na górnej galerii. - Zawsze możesz zatrzymać się w Red Dog. - Nie - wyrwało się Kitty, zanim zdołała się po wstrzymać. Kiedy zauważyła zdziwione spojrzenia zgromadzonych przy stole, dodała: - To znaczy Aaron bardzo polubił Bo. I... i byłoby mu przykro, gdyby wyprowadził się do miasteczka. Poza tym Bo bardzo nam się przydał. Naprawił drzwi i... i schody na ganek. Zrobił ławeczkę. A poza tym umie goto wać! - użyła koronnego argumentu. - Gotować? - wykrzyknęły chórem Billie i Ca ra. - Właśnie, gotować. Wiecie, jak my z Aaronem nie znosimy domowych zajęć - mówiła Kitty zbyt szybko, ale nie mogła się powstrzymać. - A poza tym Bo zajął się teraz ujeżdżaniem mustangów, więc mo gliśmy sprzedać trzy z nich i mamy teraz pieniądze na kupno zapasów. Bo milczał, słuchając tyrady Kitty, za to bacznie przyglądał się jej braciom.
- Nie masz własnych pieniędzy? - Yale pokręcił głową. - Nie. Bandyci, którzy na mnie napadli, zabrali mi wszystkie pieniądze i papiery... Yale spojrzał na brata. - Tak przynajmniej twierdzisz. A tymczasem je steś na utrzymaniu naszej siostry i Aarona. - Yale! Kitty chciała zaprotestować, ale Bo położył dłoń na jej ramieniu. Następnie zwrócił się do obu męż czyzn: - To prawda. - Chcę, żebyś wiedział jedno. - Głos Yale'a za brzmiał stanowczo. - Pamiętaj, że to my z Gabe'em opiekujemy się naszą młodszą siostrą. Oczy Bo zwęziły się w dwie szparki. - Właśnie zdążyłem się o tym przekonać - od rzekł. - Jestem na ranczu od kilkunastu dni i żaden z was się tam nawet nie pokazał. - Co chcesz... - Gabe zaczął się podnosić ze swe go miejsca, ale Billie położyła mu dłoń na ramieniu. - Przed wyjazdem zajrzyjcie do mnie do kuchni - zwróciła się do Bo i Kitty. - Przygotowałam wam paczkę z jedzeniem. Bo uśmiechnął się do niej. - Dziękuję, to bardzo uprzejmie z twojej strony. Cara spojrzała karcąco na męża. - To prawda, że rzadko bywamy na ranczu - po-
wiedziała. - Może wybierzemy się tam w najbliższą niedzielę po nabożeństwie. Kitty skinęła z zadowoleniem głową. - Będziemy czekać - obiecała. - Aaronowi na prawdę brakuje teraz towarzystwa, a nie może sam przyjechać do miasta. - Wstała i spojrzała w stronę wyjścia. - Przepraszam, ale muszę sprawdzić, czy Olaf załadował już nasze rzeczy. Bo westchnął. - Wybacz, chętnie bym ci pomógł, ale mam jesz cze trochę roboty. - Wskazał głową czekających kowbojów. - Wystarczy ci godzina? - Powinna. - Uśmiechnął się do siedzących w po nurym milczeniu Gabe'a i Yale'a. - Miło było was poznać. Ruszył w stronę sąsiedniego stolika i pilnie ocze kujących go mężczyzn. Bracia Kitty zaczęli się przy słuchiwać, co mówi, a ich żony wróciły do kuchni. - I co myślisz? - Gabe skinął głową w kierunku Bo. Yale wzruszył ramionami. - Jeśli wierzyć Kitty, to facet ma złote serce i umie wszystko. Ale równie dobrze może to być na ciągacz, który szuka kolejnych ofiar. Bezbronna ko bieta i bezsilny staruszek to strzał w dziesiątkę. - Ale byś oberwał, gdyby Kitty i Aaron to usły szeli!
- Tak, wiem, bezbronna kobieta dałaby mi w łeb, a bezsilny staruszek zaraz by do niej dołączył. - Yale uśmiechnął się, ale spoważniał, kiedy spojrzał na Bo. - Co on widzi w starym domku i zaniedbanym go spodarstwie? - Myślałem o tym samym i nic mi nie przychodzi do głowy - powiedział Gabe. - Tak czy owak, trzeba na niego uważać. Pójdę teraz do więzienia i sprawdzę rysopisy poszukiwanych osób. Może któryś będzie do niego pasował... Obaj bracia przyglądali się jeszcze przez chwilę Bo Chandlerowi. W końcu jednak wstali i ruszyli do swoich zajęć.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Kiedy Kitty zjawiła się w sklepie Swensenów, ko biety z miasteczka już tam na nią czekały. Gdy tylko przestąpiła próg, wszystkie ruszyły w jej stronę, tak że omal nie cofnęła się na ulicę. - Gdzie jest twój Bo Chandler? - spytała Inga i wyjrzała na zewnątrz. - On wcale nie jest mój - odparła gniewnie Kitty. - Został w Red Dog, żeby pomóc waszym mężom dodała z naciskiem na przedostatnie słowo. - Czy Olaf załadował już zamówione rzeczy? - Właśnie dogląda załadunku - poinformowała Inga. - Jak długo go znasz? - Olafa? - zdziwiła się Kitty. - Nie, pana Chandlera. Kobiety zachichotały. - No, już ponad dwa tygodnie - odrzekła Kitty, sama tym zdziwiona. - Pan Chandler powiedział, że uratowałaś mu ży cie. - Emma Hardwick wysunęła się do przodu. - To bardzo romantyczne.
- Wiesz, Emmo, nie widzę nic romantycznego w postrzelonym, krwawiącym rannym. A poza tym, skąd o tym wiesz? Przecież nie było cię wcześniej w sklepie. Przedstawicielka misji zbawienia machnęła ręką. - Och, słyszałam to od żony Jessego, który słyszał to podobno na własne uszy od pana Chandlera - wy jaśniła. Kitty powiodła wzrokiem po zgromadzonych w sklepie kobietach. - Aha, a ty zadbałaś o to, żeby dowiedziało się o tym całe to piekielne miasteczko - domyśliła się Emma wcale nie wyglądała na obrażoną. - To prawda. A ci, którzy nie wiedzą, wkrótce o tym usłyszą. - Spojrzała jej prosto w oczy. - Czy pan Chandler mieszka z tobą i Aaronem na farmie? Kitty z coraz większym trudem panowała nad sobą. - A uważasz, że powinnam go zostawić na prerii? Kojoty na pewno by się nim zaopiekowały. - Zaśmia ła się ponuro, widząc jej minę. - A teraz Bo mógłby ewentualnie zamieszkać w Red Dog - dodała, wie dząc, że Emma nie cierpi Jacka Slade'a. - W tej jaskini rozpusty?! - oburzyła się kobieta. - Gdybyś tylko wiedziała, co mówiły kobiety, które wyrwałam z tego siedliska grzechu! Kitty odwróciła się do drzwi, myśląc o tym, jak by umknąć. - Niestety, nie mam w tej chwili czasu - rzuciła.
Z ulgą dostrzegła zwalistą sylwetkę Eli Moffata za drzwiami. Mężczyzna zapłacił jej za konie, a potem wy mienili uściski dłoni. W tym czasie kobiety zajęły się swoimi sprawami. Kilka z nich wyszło, uznawszy za pewne, że Kitty nie powie już niczego ciekawego. Istotnie, po wyjściu Moffata zabrały się z Ingą do obliczania należności, po czym Kitty pospieszyła do załadowanego wozu. Zajrzała jeszcze do Red Dog, ale nie zastała Bo. Ktoś jej powiedział, że załatwił już wszystkie sprawy. Kitty wyszła więc na główną ulicę Misery i zaczęła się rozglądać. Dopiero po chwili zauważyła Bo wychodzącego z zakładu Jesse Cutlera. Serce zabiło jej niespokojnie. Obudziło się w niej tyle uczuć, że nie bardzo wiedzia ła, jak sobie z nimi poradzić. Czuła ulgę i strach, a także dumę, że patrzy właśnie w jej stronę i do niej się uśmiecha. Kiedy zatrzymał się przy wozie, zauważyła, że jest świeżo ogolony i ostrzyżony. - Jeszcze chwilka, dobrze, Kitty? - poprosił. Mam coś do załatwienia u Swensenów. Ponieważ nie wiedziała, czy zdoła wydobyć z sie bie głos, po prostu skinęła głową. Kiedy wszedł do środka, popatrzyła na pobliskie budynki i piaszczystą drogę, starając się dociec, co też Bo o tym wszystkim myśli. Niestety, nie miała tego z czym porównać. Na wet wspomnienia z dzieciństwa zatarły się w jej pa mięci. Nie miała pojęcia, jak może wyglądać Boston
czy San Francisco. Próbowała sobie wyobrazić te miasta, ale na próżno. Wiedziała tylko, że Misery mu si mu się wydawać bardzo małe i prowincjonalne w porównaniu z wielkimi miastami. Oczywiście było tam znacznie więcej budynków i to pewnie więk szych nawet od saloonu Jacka Slade'a. No, i co naj mniej kilka sklepów, a nie jeden jak tutaj, chociaż do prawdy nie wiedziała po co, skoro u Ingi można było kupić wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Po chwili w drzwiach sklepu pojawił się Olaf Swen sen i zaczął ładować jeszcze jakieś paczki na wóz. Kiedy skończył, uścisnął dłoń Bo i wrócił do sklepu. - Jedziemy - powiedział Bo, wsiadając na kozioł. Zanim jednak ruszyli, na ulicę wybiegła zgrzana Billie. - Hej, nie chcecie chyba odjechać bez kolacji! zawołała. Kitty dopiero teraz przypomniała sobie, że miała do niej zajrzeć. Bo natychmiast zeskoczył na ziemię, wziął ciężki koszyk z jej rąk i uśmiechnął się. - Och, bardzo dziękujemy. Billie skinęła głową, a następnie spojrzała na sie dzącą na wozie Kitty. - Pamiętaj, że będziemy w niedzielę - rzuciła, ro biąc daszek z ręki, by osłonić oczy od słońca. - Już ja tego dopilnuję. - Dzięki. Pożegnały się, Bo strzelił lejcami i wóz wolno po-
toczył się po piaszczystej ulicy. Billie pomachała im jeszcze na pożegnanie. Kiedy znaleźli się u wylotu ulicy, Kitty obejrzała się za siebie i spojrzała na skąpane w słońcu miasteczko. - I jak ci się tutaj podoba? - spytała. - Bardzo. Ludzie są lepsi niż gdzie indziej. Jeszcze nie zepsuci - dodał, ale nie wyjaśnił, o co mu chodzi. - A czy Misery nie wydaje ci się trochę małe? dopytywała się. - Jasne, że jest małe, ale widzę, że się rozbudowu je. Słyszałem, że ma tu wkrótce powstać tartak, a od tego tylko krok do dalszego rozwoju. - Myślisz, że będzie tak duże jak Boston albo San Francisco? Zaśmiał się, słysząc te słowa. - Mam nadzieję, że nie. Kitty popatrzyła na niego uważnie. Nie bardzo ro zumiała, o co mu chodzi. - Dlaczego tak mówisz? - Dlatego, że miałem już dość wielkich miast. Zamyślił się. - Między innymi dlatego wyruszyłem w drogę - dodał. - Nie przeszkadza ci to, że Misery jest małe? spytała z wyraźną ulgą. - Nie, lubię małe miasteczka. - Dotknął delikatnie jej włosów. - Najważniejsze, że tobie się tu podoba. Skinęła głową, starając się nie zwracać uwagi na burzę uczuć, którą wywołał ten zwykły gest.
- Tak, nawet bardzo. - Więc mnie też. Nawet nie próbowała zrozumieć, co znaczą te sło wa. Najważniejsze było to, że Bo tak szybko nie wy jedzie z Misery. I że jeszcze przez jakiś czas będzie się mogła cieszyć jego obecnością. Słońce chyliło się ku zachodowi. Czerwona tar cza zawisła jeszcze na chwilę nad czubkami Gór Czarnych. Ich wóz właśnie wjechał na stromiznę i teraz zaczął się staczać w dół. Po usianej kwiatami łące. Bo wskazał płynący między skałami strumień. - Chyba możemy nad nim zjeść kolację. Kitty spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Chcesz jeść na szlaku? - Specjały Billie pachną tak kusząco, że chętnie bym coś przekąsił. Może zrobimy sobie piknik? - Piknik? - powtórzyła. - A co to takiego? - Chcesz powiedzieć, że nigdy nie byłaś na pikni ku? - zdziwił się Bo. - Nawet nie wiem, co to jest - wyznała. - To taki posiłek na świeżym powietrzu. Kitty skinęła rezolutnie głową. - Często zdarzało mi się jeść na prerii, kiedy ści gałam stado mustangów. Bo odchrząknął. Wyglądało na to, że nie udało mu się dobrze wytłumaczyć znaczenia słowa „piknik".
- Piknik urządza się po to, żeby miło spędzić czas. Można przy tym zagrać... Kitty pokręciła głową. - Nie lubię kart - stwierdziła. I znowu kolejne nieporozumienie. - Nie, nie, nie w karty. W serso albo wolanta... Co słowo to gafa. Tym razem Kitty zrobiła jeszcze większe oczy. - W co? - Wolant to taka kolorowa piłka, którą odbija się nad siatką. A serso to kółka z wikliny, które się rzuca, a druga osoba musi je złapać na patyk... - A, coś jakby rzucanie lassem - zauważyła. - O właśnie - powiedział Bo, zatrzymując wóz nad wodą. - Piknik to jakiś wynalazek ze wschodu - orzekła Kitty. - U nas posiłek to posiłek, a rzucanie lassem to rzucanie lassem. I po co rzucać, kiedy w pobliżu nie ma mustanga albo byczka? - Nieważne. My zjemy, a koń ma tutaj mnóstwo trawy i też powinien odpocząć. - Niech ci będzie. Kitty chciała zeskoczyć z wozu, ale Bo chwycił ją, uważając, żeby nie urazić złamanych żeber i ramienia. - Widzę, że czeka mnie poważne zadanie - szep nął jej do ucha. - Jakie? - spytała, chociaż poczuła się nagle bar dzo słaba.
- Muszę zmienić twoje poglądy dotyczące jedze nia - odrzekł, sadzając ją w miejscu, gdzie było jesz cze sporo słońca. - Zaczekaj tu, zaraz przyniosę ko szyk Billie. Kitty siedziała spokojnie nie dlatego, że Bo jej kazał. Było jej po prostu miło w tym wygrzanym zakątku, a szemranie wody wpływało na nią kojąco. Miała wra żenie, że wciąż czuje dotyk Bo i słyszy jego szept. Dziwiło ją to trochę, bo nie przepadała za tym, by ktoś jej nieustannie pomagał. Zawsze była bardzo niezależna i nauczyła się być z tego dumna. Dlaczego więc teraz czuła się inaczej? Co się z nią takiego działo? Cóż, Bo ją po prostu rozpieszczał. To też było dla niej coś nowego. Nikt do tej pory tak jej nie traktował. Nikt nie przygotowywał kąpieli, nie mył włosów, nie przysuwał krzesła, kiedy chciała usiąść. Musiała przyznać, że jest to bardzo miłe, cho ciaż trochę denerwujące. Bo przyniósł przykryty lnianą ściereczką koszyk. Najpierw rozłożył ściereczkę, a potem wyjął jedze nie: kurczaka i wciąż świeżo pachnący chleb. Najpierw posmarował chleb masłem, a potem po dał jej kromkę i udko kurczaka. - To właśnie jest piknik - powiedział. Przez chwilę siedzieli cicho, wsłuchując się w śpiew ptaków i szum strumienia. Następnie zabrali się do je dzenia. Kitty zjadła swoją porcję i powiedziała: - Kiedy Billie pierwszy raz dla nas ugotowała,
miałam nadzieję, że zamieszka na naszym ranczu. Zaproponowaliśmy to jej z Aaronem. - Ale wolała twojego brata. - Nie, nikt wtedy nie myślał, że wyjdzie za Ga be'a. Zupełnie do siebie nie pasowali... - Dlaczego? - zaciekawił się Bo. - Cóż, Billie wciąż się śpieszy i jest bez przerwy zajęta, a Gabe jest powolny. Poza tym traktuje po ważnie swój zawód, a kiedy ją poznał, Billie była po szukiwana. - Poszukiwana? Za co? - Jakoś nie chciało mu się pomieścić w głowie, że to rudowłose chuchro mogło zrobić coś złego. - Za morderstwo - wyjaśniła Kitty. - Okazało się, że człowiek, którego jakoby zabiła, wciąż żyje. Chciał się po prostu zemścić, bo nie zgodziła się wyjść za niego za mąż. Bo pokręcił głową. - Proszę, co za historia. - Oparł się o pień drzewa i wyciągnął przed siebie nogi. - A co z Yale'em i Ca rą? Oni też przeżyli coś równie dramatycznego? - Bardziej! - zaśmiała się. - Podobno Yale kochał się w Carze jako chłopak, ale jej ojciec zakazał jej się z nim spotykać, bo mój brat miał złą reputację z powodu kart. Yale wyjechał z Misery i zajął się zawodowo ha zardem, a Cara w tym czasie wyszła za mąż i urodziła dwoje dzieci. Ale jej mąż zginął, a kiedy bandyci napadli na jej farmę, Yale przyszedł jej z pomocą.
- I w końcu się z nią ożenił i stał się szanowanym obywatelem Misery? - zaciekawił się Bo. - Zabawne, prawda? Aaron powtarza, że nie wia domo, co jest za wzgórzem, póki się nie wejdzie. Sam to wiesz najlepiej, przemierzyłeś przecież tyle wzgórz od Bostonu do San Francisco. Bo milczał i wpatrywał się w Kitty. Poruszyła się niespokojnie. - Czy coś się stało? - spytała. - Nie, nic. - To dlaczego tak na mnie patrzysz? Bo poczuł, że wzruszenie ściska go za gardło. Mu siał jednak odpowiedzieć na to pytanie. - Nic takiego. - Zaczął zbierać rzeczy do koszy ka, a następnie wstał. - Chodźmy już. Kitty chwyciła go za ramię. - Nie, najpierw wyjaśnij mi, o co chodzi - zażą dała. - Czy powiedziałam coś nie tak? Bo pokręcił głową. - Nie, chodzi o mnie. O nas... - Urwał. Kitty cofnęła rękę i odsunęła się. W jej oczach po jawił się niepokój. Wiedział, że ją wystraszył, ale nie bardzo mógł jej w tej chwili pomóc. Wystarczyło, że go dotknęła, a już jej pragnął. Chciał ją przeprosić za swoje zachowanie, ale kiedy ujął ją za ramię, zapomniał o wszystkim poza tym, że jej pożąda. Przyciągnął ją do siebie i pocałował głęboko. W końcu jęknął głucho i oderwał się od ust Kitty.
- Bez przerwy o tobie myślę - zaczął gardłowym głosem. - Nie mogę przez ciebie spać, a kiedy już za snę, śnisz mi się przez całą noc. - Ja... ja przepraszam. - Próbuję się czymś zająć, ale to niewiele pomaga. Moje myśli cały czas krążą wokół ciebie. - Ja... ja też myślę o tobie więcej niż powinnam - wyznała. - Naprawdę? Bo ujął dłoń Kitty i złożył na niej pocałunek. Za śmiała się nerwowo i cofnęła rękę. - Tak. Chociaż nigdy wcześniej nie myślałam o mężczyznach. - Popatrzyła na niego z obawą. - Ty je steś inny. Sama nie wiem, co mnie opętało - dodała, czerwieniąc się. - I nie mam pojęcia, co mam o tobie myśleć. Od razu widać, że jesteś inny i inaczej mówisz. A poza tym umiesz tyle rzeczy. Gotować, sprzątać, ujeż dżać mustangi... A w dodatku, jak mnie dotykasz, to dzieje się ze mną coś dziwnego... - Ja czuję to samo. Bóg mi świadkiem, że próbo wałem się temu nie poddawać, ale nie potrafię. - Po kręcił z rozpaczą głową. - To mnie przerasta. Nie mogę przestać cię pragnąć. Znowu przywarł do niej i zaczął ją całować. Czuł, że serce bije mu szybko i że ściska Kitty być może mocniej niż powinien, ale bardzo jej pożądał. W końcu oderwał się od jej ust i zaczął muskać wargami jej twarz.
- Dlaczego? - szepnęła, obejmując go za szyję. - Co dlaczego? - Dlaczego chcesz przestać mnie pragnąć? - spy tała. - Lubię, kiedy mnie całujesz. Uśmiechnął się lekko, słysząc te niewinne słowa. - Ja też to lubię, Kitty, w którymś momencie mogę jednak posunąć się za daleko. - Ale nic mnie już prawie nie boli - powiedziała, przekonana, że chodzi mu o obrażenia. Bo pokręcił głową. - Nie to miałem na myśli. - A co? Spojrzał na nią poważnie, chcąc, żeby doceniła wagę tego, co miał jej do powiedzenia. - Całowanie prowadzi do dotykania, a później moglibyśmy się razem położyć... - Och, chodzi ci o to, że mógłbyś mnie pokryć? Nie myślałam o tym, ale to nie byłoby wcale takie złe. - Ja... Bo nagle stwierdził, że patrzy na nią z otwartymi ustami. Przez moment nie mógł wydusić z siebie sło wa, a potem przypomniał sobie to, co Aaron mówił o Kitty i jej wiedzy dotyczącej zwierząt. - Przede wszystkim chodzi mi o to, żeby cię dowieźć na ranczo - powiedział. - Zaraz zrobi się ciemno. - Myślałam, że ci się tu podoba. - Posłała mu nie winne spojrzenie. - Że na tym właśnie polega piknik. Żeby miło spędzić czas...
- Ale nie tak. - Nie podoba ci się? - zasmuciła się. - Aż za bardzo - odrzekł. - I właśnie dlatego mu simy już wracać. - Nie rozumiem... Zanim zdążyła znowu zaprotestować, Bo sięgnął po koszyk i zaniósł go pospiesznie na wóz. Kitty stała spokojnie obok i obserwowała go z bezbrzeżnym zdumieniem. - No, chodź już. Pomógł jej wsiąść na wóz i sięgnął po lejce. Kiedy ruszyli w stronę farmy, zauważył jej naburmuszoną minę. To sprawiło, że poczuł się jeszcze bardziej win ny. Niepotrzebnie zaproponował ten przeklęty piknik. Nie miał pojęcia co dalej. Bardzo pragnął Kitty, a jed nocześnie dał Aaronowi słowo honoru, że jej nie skrzywdzi. Zwłaszcza że dziewczyna naprawdę była niewinna niczym dziecko. To się mogło zdarzyć jedynie na tym pustkowiu. Bo nawet nie przypuszczał, że w cza sie podróży spotka kogoś tak niezwykłego.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY - No, najwyższy czas! Kiedy wóz podjechał pod ganek, Aaron wstał, opierając się ciężko na lasce. Kitty zeskoczyła z wozu i wbiegła po schodkach, żeby się z nim przywitać. Staruszek uściskał ją serdecznie. - Witaj, nie jesteśmy chyba za późno. Aaron westchnął ciężko. - Wygląda na to, że coraz bardziej za mną tęsk nisz, co? - Odsunął się trochę, żeby przyjrzeć się jej twarzy w świetle latarni. - O, tak. - I przy okazji coś zgubiłaś. - Wskazał pozbawio ne bandaża i łupków ramię. Kitty uśmiechnęła się promiennie. - Doktor uważa, że ramię świetnie się goi - wy jaśniła. - Już za parę dni będę mogła wrócić do swo ich obowiązków. - To dobra wiadomość. - I nie jedyna. Na pewno się ucieszysz... - Zawiesiła głos i spojrzała w stronę Bo, który zarzucił sobie na ra mię worek mąki i niósł go do domku. Nawet nie przy-
puszczała, że wodzi za nim spojrzeniem, ale Aaron to dostrzegł i nie był z tego zadowolony - Tak? Z czego? - Co? A... - Kitty udało się w końcu oderwać wzrok od Bo. - W niedzielę mają przyjechać do nas Gabe z Billie i Yale z Carą. - Och, to najlepsza wiadomość od wielu tygodni. Rzeczywiście się cieszę - potwierdził Aaron, przy glądając się Bo, który wrócił do wozu po kolejne za kupy. - Czy coś jeszcze wydarzyło się w miasteczku? Kitty skinęła głową. Nie chciała jednak robić z te go wielkiej sprawy. - Hm, cóż... Kiedy ludzie w Misery dowiedzieli się, że Bo jest prawnikiem, obiegli go tłumnie, pro sząc o porady. Musiał pójść do Red Dog i tam przyj mować klientów, którzy przynosili mu najrozmaitsze dokumenty. - Zniżyła głos: - Nie uwierzysz, ale on potrafi wszystko przeczytać, a potem wytłumaczyć, co to znaczy. A jak czytał coś na głos, to ani razu się nie zaciął. - Naprawdę? Skinęła głową. - I żebyś widział, z jakim szacunkiem odnosili się do niego ludzie z miasteczka. Jakby był kaznodzieją lub pastorem. Aaron znowu spojrzał niechętnie na Bo, dźwigającego worek cukru. - No, pastorem to on nie jest - rzekł.
Najwyraźniej Kitty nie dosłyszała tej uwagi. - Tylko kobiety zachowywały się okropnie. Cho dziły za nim niczym kury za nowym kogutem. - Cóż, piórka to ma ładne - mruknął Aaron, a kie dy napotkał zdziwiony wzrok Kitty, szybko powie dział: - Aha, pora na kolację. Pójdę coś przygotować. - Nie ma takiej potrzeby. Billie dała nam pełny koszyk jedzenia. - To świetnie! Uwielbiam jej kuchnię - ucieszył się Aaron. - Wobec tego nakryję do stołu. - Też nie musisz. Najwyżej dla siebie. My zjedli śmy na szlaku. Bo mówił, że to jest piknik. Aaron zmruż oczy. - Piknik. No, proszę... - Więc wiesz, co to takiego? - zdziwiła się. Staruszek zaśmiał się pobłażliwie. - Kiedy byłem młodszy, Agnes, która została później moją żoną, uwielbiała pikniki. Urządzaliśmy je zwykle w niedzielę po południu. To był świetny sposób na to, żeby wymknąć się spod opieki rodzi ców. - Zauważył, że Kitty się zaczerwieniła, i zmie nił temat. - Pomóż Bo, a ja zajmę się swoją kolacją. Może wypijecie ze mną trochę kawy? Bo usłyszał te słowa i przystanął, trzymając kolej ny worek. - Poradzę sobie. Już mi niewiele zostało. Idźcie do środka, bo zaczyna się robić chłodno. Zaraz do was dołączę.
Kitty zrobiła taką minę, jakby chciała zaprotesto wać, jednak tylko skinęła głową i powiedziała: - Dobrze, ale pospiesz się. Wzięła koszyk do ręki, a potem weszła do domku w ślad za Aaronem, zostawiając lampę na ganku. Bo mógł jej potrzebować. Powoli zaczęły jej się przypo minać kolejne szczegóły związane z tym obfitym w wydarzenia dniem. - Sprzedałam klacz Jedowi Simmonsowi za szyn kę i świnię - poinformowała Aarona, stawiając ko szyk z jedzeniem na stole. - Obiecałam, że jutro do niego zajrzę. Aaron wciągnął w nozdrza smakowite zapachy. - Kurczak? - Uhm. - I co jeszcze? - spytał, sięgając po talerz. - Pieczony przez Billie chleb. - Pytam o to, co jeszcze się zdarzyło. - Nie wiem, czy usłyszałeś, że kupiłam świnię. Staruszek dopiero teraz oderwał oczy od jedzenia i spojrzał na Kitty ze zdziwieniem. - Od Jeda? Czyżbyś chciała zacząć własną ho dowlę? - Po chwili wyłożył pierś kurczaka na talerz i ukroił sobie grubą pajdę chleba. Kitty wzruszyła ramionami. - Czemu nie? Billie ma kilka świń i jest z nich za dowolona. Nie musi jeździć do Jeda Simmonsa i go dzić się na jego ceny.
Aaron wyglądał tak, jakby chciał zatopić zęby w kurczaku, ale się powstrzymał. - To prawda, ale przy świniach jest dużo roboty - zauważył. - Trzeba im gotować, wybudować za grodę, no i zarżnąć je, kiedy przyjdzie odpowiedni moment. - A nie mogłabym do nich strzelać? - spytała Kit ty, nieco zbita z pantałyku. - Nigdy o czymś takim nie słyszałem. - Cóż, może nie przemyślałam tego dokładnie przyznała z westchnieniem. - Musiałam jednak cze goś zażądać za naszą klacz. Nie mogłam dopuścić, by Jed dostał ją za darmo. - Też racja - powiedział już z pełnymi ustami Aaron. Jadł w milczeniu, rozkoszując się smakiem białego mięsa i świeżo upieczonego chleba. Kitty nie odzy wała się, nie chcąc mu przeszkadzać. Kiedy już sobie podjadł, poklepał Kitty po ramieniu. - Muszę powiedzieć, że świetnie się spisałaś stwierdził. - Nie tak łatwo wyciągnąć cokolwiek od Simmonsów. Twarz Kitty rozjaśniła się. - Właśnie. A poza tym zrobiłam nie najgorszy in teres w miasteczku - dodała jeszcze. - To powiedz, ile dostałaś za pozostałe konie? spytał Aaron. - I komu je sprzedałaś? - Ogiera i drugą klacz kupił Eli Moffat. Wy-
starczyło mi akurat na zakupy. - Wysupłała resztę pieniędzy ze skórzanego woreczka i wysypała mone ty na stół. - Obawiam się, że to wszystko, co mi zo stało. Aaron pokręcił głową. - To niewiele, jak na to, co wycierpiałaś przez te go ogiera. Położyła dłoń na jego pomarszczonej ręce. - Pamiętaj, że zostało nam jeszcze parę klaczy. Powinniśmy dostać za nie dość pieniędzy, by prze trwać następną zimę. Do domku wszedł obładowany pakunkami Bo. - Wyprzęgłem konia i zaprowadziłem do stajni poinformował. Aaron spojrzał na jego rzeczy. - Widzę, że zrobiłeś zakupy - zauważył. - Czyż by ludzie z Misery ci zapłacili? Kitty mówiła, że udzielałeś im porad. Bo skinął głową. - Od jednych dostawałem pieniądze, a inni chcieli mi płacić w naturze. - Przejechał ręką po włosach. Dzięki temu mogłem się za darmo ostrzyc i wykąpać. Olaf Swensen powiedział, że mogę na razie kupować na kredyt. Wziąłem parę rzeczy, które wydawały mi się potrzebne. - Na przykład? - zainteresował się Aaron. Bo otworzył jedną z paczek i wyjął z niej wielki słój ze złocistą cieczą.
- Yale mówił, że uwielbiasz słodycze - zwrócił się do Kitty. - Och, miód! Dziękuję. - Kitty natychmiast otwo rzyła stój i zanurzyła w miodzie łyżeczkę. Kiedy spróbowała miodu, na jej ustach pojawił się błogi uśmiech. - Pycha! Bo napełnił trzy kubki kawą i przeniósł je na stół. - Spróbuj, jak smakuje z ciasteczkami Billie - za proponował. Kitty posmarowała ciasteczko miodem, następnie przełamała je na pół i podała jedną część Aaronowi. Staruszek zjadł je aż do ostatniego okruszka, a na ko niec się oblizał. - Warto było czekać - stwierdził. - Jeśli się już najadłeś, to może napijesz się tego. - Bo wyjął butelkę whiskey. W trzeciej paczce znaj dowało się duże pudełko cygar. Aaron aż potrząsnął głową na widok tych wspania łości. - Psujesz mnie, chłopcze - powiedział takim to nem, jakby mu to zupełnie nie przeszkadzało. - Taki miałem zamiar - zaśmiał się Bo. - Nie wiem, jak mógłbym się wam odpłacić za gościnność. Wziął szklaneczkę, którą napełnił do połowy, a na stępnie podał Aaronowi. Potem podsunął mu pudełko z cygarami, a staruszek długo się namyślał, które wziąć. W końcu wybrał jedno i przez chwilę obracał w palcach.
- Odnoszę wrażenie, że to wyjątkowy wieczór. Bo podsunął mu świecę. - Mam nadzieję. Aaron przypalił cygaro. - Kitty mówiła mi, że ludziom w miasteczku po mogłeś odczytać dokumenty - powiedział. - To prawda. - Może przeczytałbyś też coś dla mnie. Aaron wstał i pokuśtykał w stronę sypialni. Za trzymał się tylko po to, żeby zaciągnąć się ulubionym cygarem, a potem zniknął w pokoju. Kiedy znowu się pojawił, miał w ręce oprawną w skórę książkę, którą podał Bo. - To należało do mojej Agnes - wyjaśnił. - Kie dyś mi to czytała, a potem ja starałem się to czytać, żeby ją sobie przypomnieć. - Zamyślił się na chwilę. - Teraz prawie nie widzę liter. Bo przysunął sobie lampę i usiadł wygodnie na krześle. Kiedy otworzył starą książkę, na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia. - To wiersze? Aaron skinął głową. Oczy miał zamknięte. Bo zaczął głośno czytać: Idzie w piękności jak noc, która kroczy W cichym gwiazd gronie przez bezchmurne kraje; Co cień i światło w sobie kras jednoczy.
To w jej obliczu i jej oczach taje I razem spływa w taki stan uroczy, Jakiego niebo dumie dnia nie daje*. Bo urwał nagle i zobaczył wpatrzoną w siebie Kit ty. Jej oczy błyszczały niczym gwiazdy. - Te wiersze napisał Anglik, George Gordon. - Agnes mówiła, że potem został lordem Byro nem - dodał Aaron. Kiedy spojrzał na dwoje młodych, zorientował się, że równie dobrze mógłby mówić do ściany. Kitty i Bo byli tak w siebie zapatrzeni, że zupełnie nie obcho dziło ich, co dzieje się dokoła. - Czytaj jeszcze - poprosiła, zaciskając dłonie na stole. - Nigdy wcześniej nie słyszałam wierszy. Bo przysunął się do latarni i przewrócił parę stron. W głosie jej słodycz i zadowolenie, W uśmiechu piękno i spokoju siła W myśli jego zapada, jest mu wybawieniem, Ledwo się spostrzeże, już mu lżej na duszy... Dopiero po chwili zwrócił uwagę na Aarona. Sta ruszek poruszał ustami, mówiąc razem z nim z pa mięci, a oczy miał pełne łez. - To jeden z moich ulubionych - rzekł. - Dziękuprzeł. Stanisław Egbert Koźmian, (przyp. tłum.).
ję, chłopcze. - Następnie zwrócił się do Kitty. - Na zywa się „Tanatopsja" i napisał go Amerykanin, Wil liam Cullen Bryant. Agnes przeczytała mi go pierw szy raz w czasach narzeczeńskich, a potem parę lat później, kiedy przyjechaliśmy do Badlandów. - Zga sił cygaro, powoli podniósł się od stołu i wsparł cięż ko na lasce. - To był naprawdę wyjątkowy wieczór, ale jestem już trochę zmęczony. Pokuśtykał wolno w stronę sypialni. Zanim zamknął za sobą drzwi, spojrzał jeszcze w stronę Kitty i Bo. - Cieszę się, że jesteście już w domu. Po chwili zostali sami. Siedzieli w ciszy, bojąc się ją przerwać. Po chwili Kitty odezwała się przyciszo nym głosem: - Nigdy niczego takiego nie słyszałam. - Mówisz o poezji? Skinęła głową. - Nie wiedziałam, że można tak układać słowa ciągnęła, chociaż już wcześniej nie uszło jej uwagi, że Bo mówi inaczej niż ona. - To było bardzo piękne. Czułam tu każde słowo. - Dotknęła piersi. - O to właśnie chodziło temu, kto to napisał. Po ezja to są czyste emocje. Rzecz w tym, żeby jak naj lepiej przeżyć wiersz. - To znaczy? Bo wzruszył ramionami. - Chyba nie ma jednego sposobu - rzekł w zamy śleniu.
- Ja czułam, jakby wszystko się we mnie otwiera ło. Jakbym nagle zobaczyła coś nowego i jakby to wszystko odciskało się w moim sercu... Chciało mi się śmiać i płakać. - Z tego wynika, że nie mogłaś lepiej odebrać tego wiersza - stwierdził. - Przeczytasz mi coś jeszcze? Bo zdawał sobie sprawę, w jakim stanie znajduje się Kitty - rozmarzona, a jednocześnie podekscyto wana. Uświadomił sobie, że gdyby chciał, mógłby ją teraz uwieść, a ona by mu na to pozwoliła. - Nie, oboje powinniśmy się wyspać - powiedział. - Mamy za sobą owocny, ale ciężki dzień. Poczytam ci przy innej okazji. - Położył książkę na stole obok pustej szklaneczki Aarona i wstał. - Dobranoc, Kitty. - Dobranoc? - powtórzyła, jakby nie mogła uwie rzyć, że chce odejść. - Tak, czas na mnie. - Podszedł z latarnią do drzwi. - Ale ja chciałam... - nie dokończyła, ponieważ Bo zamknął za sobą drzwi. Przez chwilę patrzyła na nie z niedowierzaniem, a potem podeszła do okna. Bo zszedł już ze schodów i skierował się w stronę stodoły. Zgasił latarnię, ale jego sylwetka była widoczna w księżycowej poświacie. Obserwowała, jak Bo zniknął w stodole, a potem westchnęła ciężko i wspięła się po drabinie na stry szek. Usiadła na łóżku i zdjęła buty. Dopiero wtedy
zgasiła świecę, ale się nie położyła. Jeszcze długo sie działa z podkurczonymi nogami na posłaniu, patrząc przed siebie. Była zmęczona i poirytowana niekonsekwentnym postępowaniem Bo Chandlera. Raz ją całował do utraty tchu, to znowu nie chciał jej dotykać. Szukał jej towa rzystwa i mówił, że miło spędzają razem czas, a potem uciekał od niej, jakby się czegoś obawiał. Nie potrafiła zorientować się, o co mu chodzi i do czego zmierza. Bo wciąż stanowił dla niej zagadkę. Wiedziała już, że jest wykształcony, i podejrzewała, że nie mogą interesować go poważnie takie proste dziewczyny jak ona. Dlaczego wyruszył na szlak ni czym zwykły kowboj? Czego szukał? Do czego dążył? I po co zatrzymał się właśnie w jej domu? Już jakiś czas temu doszedł do siebie po postrzale i śmiało mógł ruszyć dalej. Domyślała się, że w San Francisco czy Bostonie miałby do dyspozycji znacznie więcej wygód. Dowiedziała się już, że miewa zmienne nastroje. Przecież traktował ją to ciepło, to znów chłodno i z dystansem. Wobec tego podróż też mogła być kaprysem, czymś, nad czym się dłużej nie zastana wiał. Prawdopodobnie pod wpływem impulsu wyru szył na prerię, nie myśląc o niebezpieczeństwach. A potem trafił do ich skromnego domku. Kitty dotknęła warg. Miała wrażenie, że wciąż czuje na nich pocałunki Bo. Kiedy ją całował, zachowywał się zupełnie ina-
czej niż teraz. Jak ktoś, kto nie liczy się z nikim i ni czym. Jak mężczyzna, który stracił panowanie nad sobą i oddał się we władanie namiętności. Kitty zadrżała. Ona reagowała tak samo. Gdy się całowali, traciła kon trolę nad swoim zachowaniem. Pragnęła, by jej nie wy puszczał z objęć, żeby ją przytulał. Sama się do niego gar nęła. Było jej tak dobrze! Zrobiłaby wszystko, o co by ją poprosił. Działo się z nią coś, czego nie doświadczyła do tej pory, a mimo to nie miała nic przeciwko temu. Tylko co to takiego było? Kitty nie wiedziała, jak określić stan ciała i ducha, w jaki wpadała, gdy Bo był blisko. Szukała odpo wiednich słów, ale nie mogła ich znaleźć. Może gdy by Bo zgodził się jej jeszcze poczytać, znalazłaby coś, co pasowałoby do jej sytuacji. Nie wiedziała tego na pewno, raczej wyczuwała intuicyjnie. Czuła się zbyt ożywiona, żeby spać, i dlatego ze szła po ciemku na dół i zaczęła się kręcić wokół dogasającego ognia w kominku. Nagle przyszło jej do głowy coś nowego. Czy to możliwe, że mężczyźni boją się kobiet, które nie wiedzą nic o pokrywaniu? Ale przecież ona wiedzia ła. .. Niejednokrotnie zdarzało się, że widziała, jak robią to zwierzęta, i traktowała to zupełnie naturalnie. Nie by ło w tym jednak niczego przyjemnego ani urzekającego. Decydował instynkt; chodziło o potomstwo, czy to bę dą źrebięta, małe króliki czy kurczęta.
A u ludzi? Czy też decydowała jedynie chęć posia dania dzieci? Pocałunki wydawały się czymś bezużytecznym, bo do niczego nie prowadziły. Kitty orientowała się, że nie można po nich zajść w ciążę. A jednak bardzo jej się spodobały. Sama nie wiedziała, dlaczego serce zaczyna jej bić mocno i nogi ma jak z waty, ale bardzo lubiła to uczucie. Zresztą słowo „lubiła" wydawało jej się nieod powiednie. Czuła to głębiej, mocniej, tylko nie miała po jęcia, jak inaczej można to określić. To mógł być kolejny powód oziębłości Bo. Być może czekał, że mu coś powie, a ona nie znała po trzebnych słów... Kitty usiadła przy stole. Dawno nie czuła się tak zagubiona i smutna. - O, mamo! - szepnęła. Po policzkach potoczyły się łzy. Wytarła je wierz chem dłoni i zacisnęła wargi. Nie chciała płakać, cho ciaż zdawała sobie sprawę, że to mogłoby przynieść jej ulgę. Spojrzała na drzwi prowadzące do sypialni Aarona. Miała ochotę tam się wśliznąć i powiedzieć mu o wszystkim, ale nie zdecydowała się obarczać go swoimi problemami. Wiedziała, że Aaron traktuje bardzo poważnie rolę opiekuna, której się podjął, gdy wraz z braćmi przy garnął ją pod swój dach. Kiedy była mała, pocieszał ją w każdej wymagającej tego sytuacji i okazywał mnóstwo cierpliwości. Później, jeśli nie mógł sam
poradzić sobie z jej kłopotami, wiózł ją do kogoś w Misery, kto mógłby jej pomóc. Ufała mu bezgra nicznie, ale teraz nie zdecydowała się do niego zwró cić. Bała się, że okaże się bezradny... Pozostawały jej jeszcze Billie i Cara. One na pew no w lot zorientowałyby się, o co jej chodzi. To były mądre i doświadczone kobiety. Cara miała dwóch chłopców, synów jej i nieżyjącego męża. Musiała więc wiedzieć wszystko o łączeniu się w pary. Zresz tą może Billie też... Ale żeby zasięgnąć ich rady, mu siałaby pojechać do Misery, a Kitty chciała dowie dzieć się tego wszystkiego już teraz, w tej chwili. Bała się, że inaczej oszaleje. Przykucnęła przy żarzących się drwach i objęła kolana. Na jej ustach pojawił się uśmiech. - Tym razem nie pozwolę, żeby przerwał - powie działa na głos. - Bo musi mi wszystko wyjaśnić. Ktoś przede mną coś ukrywa, a ja chcę poznać prawdę!
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY - Boże, jaki jestem głupi! - zawołał Bo i zatrzas nął za sobą drzwi stodoły. Powiesił zgaszoną latarnię na gwoździu i przeszedł w stronę posłania. Koń spojrzał w jego stronę, a na stępnie zajął się swym obrokiem. Musiał być trochę zmęczony podróżą do Misery, zwłaszcza że wracali ze sporym ładunkiem. Powinien był pozwolić mu odpocząć przy strumie niu. Dlaczego uciekł jak spłoszony chłopak? Przeszedł do posłania i wściekłym kopnięciem zrzucił najpierw jeden but, a potem drugi. Następnie zaklął siarczyście. Miał wrażenie, że poczynając od niechlubnej zasadzki i tego, jak dał się zaskoczyć bandytom, doznawał samych porażek. Jednak napadu nie mógł się spodziewać, natomiast doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co dzieje się między nim a Kitty. Wiedział, że nie jest ona taka jak inne, znane mu ko biety, a mimo to pozwolił, by zawładnęła wszystkimi jego zmysłami. Sam wpakował się w tę sytuację i nie miał pojęcia, jak się z niej wydostać. Potrzebował
czegoś, co pozwoliłoby mu zachować dystans do Kit ty Conover. Bo zacisnął pięści i pokręcił głową. Zrozumiał, że musi wyjechać, a nie potrafił się na to zdobyć. Wie dział jednak, że jest to konieczne. Okazja pojawiła się sama. Krótka wizyta w Misery uświadomiła mu, że tamtejsi mieszkańcy bardzo potrzebują porad pra wnych. Mógłby wynająć pokój w Red Dog i zarobić na dalszą podróż. Skan Anula, przerobiła pona. Jeśli oczywiście zechciałby jechać dalej... W gruncie rzeczy nie miał już ochoty na dalszą węd rówkę. Całym sercem pragnął zostać z Kitty i tylko bał się, że jej samej nie przyniesie to niczego dobrego. Uznał, że Kitty nie powinna opuszczać ani rancza, ani Aarona. Oczywiście znosiła niewygody w skrom nym domku, ale nie narzekała, bo nie znała lepszych warunków, a ponadto była bardzo dzielna. Ciężko pracowała, lecz robiła to, co lubiła, i do niczego się nie zmuszała. Bo wiedział, że może być dużo gorzej. W swojej wędrówce spotkał dobrze sytuowanych lu dzi, którzy nie byli szczęśliwi; niektórzy cierpieli z powodu samotności. Kitty i Aaron darzyli się miło ścią i szacunkiem i mieli poczucie, że ich praca w gospodarstwie ma sens. Potrzebowali tyle pienię dzy, żeby przetrwać, a słoik miodu był dla nich naj większym luksusem. Nawet nie przypuszczali, jak trudno zadowolić kogoś, kto dysponuje dużą sumą pieniędzy i niemal wszystko już miał. Nie przypusz-
czali też, że pieniądze mogą być źródłem udręki. I że jeśli ma się ich dużo, to można chcieć jeszcze więcej i więcej. Ich wzajemne stosunki były proste i wyraziste, a jednocześnie pozbawione sentymentalizmu i pozy. Bo nie słyszał wielkich słów z ust Aarona lub Kitty, ale nie miał wątpliwości, że jedno było gotowe oddać życie za drugie, gdyby pojawiła się taka konieczność. Nie powinien psuć tego wszystkiego. Poza tym obiecał Aaronowi, że nie skrzywdzi jego ukochanej Kitty, i zamierzał dotrzymać słowa. Bo usiadł na sianie z mocnym postanowieniem, że wyjedzie następnego ranka. Zanim namiętność do Kitty sprawi, że przestanie myśleć! I zanim da się cał kowicie oczarować! Wiedział, że podjął słuszną decyzję, ale nie czuł się najlepiej. Prawdę mówiąc, miał fatalne samopoczu cie. Mógłby już nawet zacząć się pakować, ponieważ wiedział, że nie uda mu się zasnąć. W końcu wstał i ponownie zapalił latarnię, starając się zachować wszystkie możliwe środki ostrożności. Nie zamierzał na koniec spalić swoich gospodarzy! Rozejrzał się po swoich rzeczach, ułożonych równo koło posłania. Od czego by tu zacząć? Po chwili zastanowienia sięgnął po torbę. W tym momencie usłyszał skrzypnięcie drzwi do stodoły i zdziwiony uniósł głowę. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy dostrzegł Kitty.
- Sądziłem, że śpisz - odezwał się. - Jakoś nie mogę usnąć - wyznała. Zamknęła drzwi i przez chwilę stała oparta o nie plecami, zanim ruszyła w jego stronę. W nikłym świetle dostrzegł wpatrzone w siebie, niemal granato we oczy. - Chcę, żebyś coś mi wyjaśnił - powiedziała. Myślałam... - Urwała nagle, widząc sakwojaż w je go rękach. - Co robisz? Bo puścił torbę i zaklął pod nosem. - Myślałem o tym, żeby się spakować - wyjaśnił. - Chciałem jutro pojechać do miasteczka. - Po co? Bo wzruszył ramionami. Nie tak to sobie zaplano wał. Znacznie łatwiej byłoby mu przekazać tę wiado mość jutro rano, po dobrym śniadaniu. Kitty zmierzyła go gniewnym spojrzeniem. - Chciałeś od nas uciec w nocy, tak? - Jasne, że nie. Zamierzałem... - Co jeszcze tam masz? - Kitty przykucnęła i zaj rzała do torby. Kiedy okazało się, że jest pusta, ode tchnęła z ulgą. - Przynajmniej nie planowałeś tego wcześniej. Ale co się stało? Dlaczego chcesz uciec? - Wcale nie chcę uciec - sprostował, wiedząc, że mija się z prawdą. - Zamierzałem pożegnać się z wa mi jutro rano i wyjechać. - Ale dlaczego? Co się za tym kryje? Dotknęła jego ramienia i natychmiast cofnęła dłoń,
jakby się oparzyła. Zauważyła, że Bo drży. W ułamku sekundy zrozumiała, że Bo z trudem nad sobą panuje i że nie chce, by ona się w tym zorientowała. - Przecież ci mówiłem, że chcę jutro wyjechać do Misery. - Po co? - Zbyt długo korzystałem z waszej gościnności. Bo dostrzegł jej reakcję i przeklął się w duchu za te niezręczne słowa. Skoro jednak zaczął, nie wypa dało się wycofać. Doprowadziłoby to jedynie do dal szych nieporozumień. - A jeśli ja... - Kitty urwała i zaraz się poprawiła: - Jeśli nie chcemy, żebyś wyjeżdżał? Odwrócił się od niej, żeby nie widzieć pełnego wy rzutów spojrzenia. Chociaż ręce mu drżały, zabrał się powoli do pakowania swoich rzeczy, nie zastanawia jąc się za bardzo nad kolejnością. - Będzie wam lżej, jak wyjadę - rzucił przez ramię. - Przyszłam tu, ponieważ chciałam cię o coś za pytać. Nie zwrócił się w jej stronę, ale zauważyła, że przestał układać rzeczy i znieruchomiał. - Tak? Kitty nabrała powietrza do płuc. - Czy lubisz mnie całować, Bo? - Czy lu... - Chciał powtórzyć, ale słowa uwięzły mu w krtani. Odwrócił się. Zamierzał się roześmiać, ale mina
Kitty wskazywała na to, że traktuje to pytanie zupeł nie poważnie. Pomyślał, że przynajmniej raz, przed rozstaniem, może z nią być całkowicie szczery. - Bardzo lubię - powiedział, kładąc dłoń na sercu. - Uwielbiam. - Więc dlaczego...? - Przeciągnęła językiem po wargach, które zrobiły się nagle zupełnie suche. Więc dlaczego mnie całujesz, a potem nagle się wy cofujesz? Bo starał się odpowiedzieć prosto i beznamiętnie. - Ponieważ moim zdaniem nie jesteś gotowa na kolejny krok. - Chodzi ci o pokrywanie. Omal się nie uśmiechnął, ale starał się nie urazić uczuć Kitty. - Coś w tym rodzaju - odrzekł. - U ludzi to się nazywa stosunek seksualny. Moim zdaniem... Kitty uderzyła go mocno otwartą dłonią w ramię, tak że się zachwiał. Jej twarz wykrzywiła się z gniewu. - Moim zdaniem, moim zdaniem - przedrzeźniała go. - Kto dał ci prawo, żeby mówić, na co jestem go towa, a na co nie?! Bo zaczął rozcierać bolące miejsce. - Ponieważ nic nie wiesz o tym, co się dzieje między mężczyzną a kobietą. Jesteś niewinna jak pierwiosnek. - Możliwe, ale przecież mogę się wszystkiego na uczyć.
Bo wciągnął głęboko powietrze. Nie miał pojęcia, jak powinien zachować się w tej sytuacji, i nie wie dział, co oznaczają słowa Kitty. Jak, jej zdaniem, mia ła wyglądać taka nauka. - Moim zdaniem... - Daj spokój - przerwała mu bezceremonialnie. Ja chcę się wszystkiego nauczyć. - Ale... - Aaron zawsze mówił, że jestem bardzo zdolna, i żałował, że nie może mnie posłać do szkoły. Bardzo szybko nauczyłam się czytać - argumentowała. - To nie to samo co nauka czytania. - Ale już nauczyłam się całować. I... i bardzo lu bię, jak mnie dotykasz. Dlaczego nie miałabym się nauczyć o tym stosunku? Bo patrzył na nią z bezbrzeżnym zdumieniem. - To raczej sprawa wyboru niż nauki - podjął po krótkim namyśle. - Nie jesteśmy przecież zwierzęta mi. U ludzi jest inaczej. Chodzi też o uczucia i wspólne życie, chociaż zdarza się, że ludzie to robią, a potem już się nie spotykają. Jak zwierzęta. - Czy właśnie tego się boisz? Czy myślisz, że jak to zrobimy, będę cię później chciała tu zatrzymać? - Nie, przede wszystkim boję się tego, że mógł bym cię skrzywdzić. Obiecałem Aaronowi, że... gdy tylko wypowiedział te słowa, zrozumiał, że po pełnił błąd. Było już jednak za późno. Kitty patrzyła na niego okrągłymi ze zdziwienia oczami.
- Rozmawiałeś o tym z Aaronem?! Rozmawiali ście o tym, że mógłbyś mnie pokryć?! Bo zacisnął dłonie w bezsilnej złości. - Nie mów tak! Oczywiście, że nie rozmawiali śmy. Przynajmniej nie w ten sposób. A mnie nie cho dzi tylko o seks. Ja cię kocham! Kitty poruszyła parę razy ustami. Nagle zapomniała o tym wszystkim, co chciała powiedzieć. Patrzyła na Bo tak, jakby zobaczyła go po raz pierwszy w życiu. - Ty... ty mnie kochasz? Bo oparł się o barierkę. Co go podkusiło, żeby być aż tak szczerym? Kitty położyła delikatnie rękę na ramieniu, w które wcześniej go uderzyła. Poczuła, jak zadrżał. Z powo du jej dotknięcia... Na jej wargach pojawił się uśmiech. Nareszcie zro zumiała, że ucieka nie tyle przed nią, co przed włas nymi uczuciami. Nagle wszystko nabrało nowego znaczenia i chy ba po raz pierwszy w życiu poczuła się kobietą, chociaż tak naprawdę nie wiedziała do końca, co to znaczy. - Kochasz mnie - powtórzyła drżącym z przeję cia głosem. - Naprawdę mnie kochasz. Bo milczał. - A to, co sama czuję... - Zamyśliła się. - To, ja ka jestem szczęśliwa przy tobie... I potem, kiedy od chodzisz, jak chce mi się płakać... - Wzięła głęboki
oddech. - To też jest miłość... A jeśli nie, to musi być jakaś straszna choroba... Usłyszała nieokreślony dźwięk i pomyślała, że się Zakrztusił. Kiedy jednak na niego popatrzyła, zauwa żyła, że tłumi śmiech. - Śmiejesz się ze mnie? - Och, Kitty, śmieję się z nas - rzekł, wycierając łzy, które pojawiły się na jego policzkach. - Trzeba przyznać, że dobrana z nas para. - Chcesz powiedzieć, że czujesz się równie kiep sko, jak ja? - Pewnie nawet gorzej. Bardzo cię pragnę, a jed nocześnie czuję się za ciebie odpowiedzialny. - Och, Bo. - Zrobiła krok w jego stronę i zarzuci ła mu ręce na szyję. - Czy można to jakoś zakończyć? - Chcesz, żebym złamał obietnicę? Pocałowała Bo w policzek i usłyszała jego głębo kie westchnienie. Nagle poczuła się silniejsza niż kie dykolwiek. Zrozumiała, że ma władzę nad tym moc nym mężczyzną. Przysunęła usta do jego warg i po czuła dreszcz, który przeszedł po całym jego ciele. - Nie chcę nic o tym słyszeć - szepnęła. - Nie mie liście prawa decydować z Aaronem w mojej sprawie. Chcę ci tylko powiedzieć, że nie wyjdę stąd, zanim nie nauczysz mnie wszystkiego o mężczyznach i kobietach. Przez moment stał tak spokojnie, że musiała odsunąć się od niego, by sprawdzić, co się stało. Kiedy zobaczy ła, jak na nią patrzy, serce podskoczyło jej w piersi.
- Nie, nic z tego. Przysunęła się bliżej. - Jeśli odmówisz, to umrę - szepnęła. - Na prawdę, Bo. Chciał się cofnąć, ale ona trzymała go w objęciach. Postępowała z nim tak jak z dzikim mustangiem, ma jąc świadomość, że musi go okiełznać. - Sama nie wiesz, co mówisz. - Pocałuj mnie... Doskonale wiedział, dlaczego nie powinien tego robić, ale nie miał już siły się opierać. W końcu był tylko zakochanym, spragnionym bliskości mężczyz ną. W dodatku pragnął jej tak bardzo jak żadnej innej kobiety. - Och, Kitty, co mam z tobą zrobić? - westchnął, przyciągając ją do siebie. Połączyli się w namiętnym pocałunku. Kitty po czuła, że kręci jej się w głowie. Wsparła się mocniej na Bo. - Uwielbiam twoje pocałunki - szepnęła, gdy przerwali, by złapać oddech. - Zrób to jeszcze raz. Bo spojrzał jej głęboko w oczy. - Jeśli jeszcze raz cię pocałuje, już nie będę się mógł powstrzymać. - Wcale nie chcę, żebyś się powstrzymywał. - Może teraz - mruknął. - Potem możesz tego ża łować, a wtedy będzie za późno. Kitty potrząsnęła głową.
- Nie sądzę - powiedziała. - A poza tym to moje życie. Pragnę cię, Bo. Pogłaskała go po odsłoniętej szyi. Dostrzegła, że z rozkoszy aż zmrużył oczy, ale mimo to wciąż się jej opierał. - Pocałuj - poprosiła po raz kolejny. Wspięła się na palce i musnęła wargami jego usta. - Kitty! Bo oddał pocałunek, pozwalając, by zawładnęła nim namiętność, którą tak długo w sobie tłumił. Przy ciągnął Kitty i pogłębił pocałunek. Oddała mu go z pasją dorównującej jego własnej. Stopili się w jed no, skupieni na sobie i swoich odczuciach, obojętni na otaczający ich świat. Bo pierwszy powrócił do rzeczywistości, chociaż przyszło mu to ze znacznym trudem. - Jeśli zostaniesz tu, nie będzie już odwrotu - po wiedział schrypniętym głosem. Kitty z uporem potrząsnęła głową. - Nigdzie nie pójdę. Wiedział, że już podjęła decyzję. Zresztą sam roz paczliwie pragnął, żeby została. Oboje przekroczyli granicę i nic nie mogło ich powstrzymać. - Chyba zwariowałaś - mruknął i ujął jej twarz w dłonie. - A ja razem z tobą.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Bo całował policzki, szyję i czoło Kitty. Przyciąg nął ją też mocniej do siebie, tak że jej piersi wsparły się o jego tors. Kitty poddała się, ciesząc się bliskością Bo. Jesz cze nikt jej tak nie całował i nie pieścił. Bo raz był delikatny i czuły, innym razem namiętny i gwałtow ny. Wszystko to było dla Kitty nowością. Całą sobą chłonęła każdą pieszczotę, drżąc w oczekiwaniu na dalszy ciąg. Kiedy Bo oderwał się od jej ust, poczuła się opu szczona. Popatrzyła na niego zawiedziona i znieru chomiała pod jego spojrzeniem. Chociaż nie widziała tego wcześniej, domyśliła się, że tak właśnie mężczy zna patrzy na ukochaną kobietę. Było to dla niej coś zupełnie nowego i podniecającego. Kitty nigdy nie myślała o tym, jak wygląda, a teraz nerwowym ru chem poprawiła włosy. Dostrzegła swoje odbicie w oczach Bo i poczuła się nagle kochana i uwielbia na. A przecież do niedawna spędzała czas głównie z Aaronem i mustangami. - To naprawdę miłe. Bardzo lubię twoje pocałunki
- szepnęła i uśmiechnęła się nieśmiało. - Chyba te raz będziemy się kochać - użyła określenia, które kiedyś usłyszała. Uważała, że oznacza uczucie mię dzy różnymi osobami i dopiero w tej chwili dotarło do niej prawdziwe znaczenie słowa „kochać". - Zaraz, ale jeszcze nie teraz. - Czy można robić coś jeszcze? - spytała Kitty. - I to ile! - Westchnął, przytłoczony wizją, która nagle pojawiła się przed jego oczami. Przyciągnął Kitty do siebie i znowu zaczął ją cało wać. Jego język znalazł drogę do wnętrza jej ust. Kie dy je penetrował, Kitty jęknęła z rozkoszy i przytuliła się mocniej. Bo poczuł, że brakuje mu tchu, więc ode rwał się od niej na chwilę. Popatrzyła na niego z wyrzutem. - Nie, to jeszcze nie koniec - zaśmiał się. - Mu szę tylko dojść do siebie. - Aha. Ale po co? Bo nie mógł powstrzymać śmiechu. - Och, Kitty, jesteś tak miła, taka świeża... Zaczął całować jej ucho, a potem przeciągnął po nim lekko językiem. - To łaskocze! - Tak? A ze mną dzieje się coś zupełnie innego. - Co takiego? - zaciekawiła się. Bo uśmiechnął się do niej lekko. - To sprawia, że chciałbym cię całą schrupać odparł.
Kitty rozbawiłaby ta odpowiedź, gdyby nie ton Bo. Było w nim coś, co sprawiło, że dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa. Bo przyciągnął ją bliżej i znów zaczął całować. Najpierw delikatnie, a potem coraz gwałtowniej. Po woli też przesuwał się coraz niżej. Muskał ustami naj pierw jej szyję, a potem przeciągnął językiem po de likatnym zagłębieniu u jej podstawy. Kitty zadrżała. Nogi miała jak z waty. Ledwie sta ła, musiała się wspierać o Bo. A on rozpiął pierwszy guzik jej skórzanej bluzy... Serce zabiło jej mocniej. Jej ciało reagowało na najdelikatniejsze dotknięcie. Nagle Bo przesunął się jeszcze niżej i pocałował jej pierś. Sutki stwardniały, a ciało objęła fala gorąca. - Och, Bo - westchnęła - co robisz? - Chcę ci sprawić przyjemność - odparł, unosząc nieco głowę. - I sobie też. - To... to naprawdę przyjemne - westchnęła. - Tak, Kitty. Ja też to czuję. - Znowu pocałował jej pierś. - Wszystko, co się z tobą wiąże, jest cudow ne i nowe. - To dobrze - odpowiedziała, zamknąwszy oczy. Bo tym razem dotknął jej piersi i doznanie było równie silne, jak poprzednio. Wydało jej się dziwne, że samo dotykanie różnych części ciała może spra wiać aż tyle przyjemności. A wyglądało na to, że to jeszcze nie koniec...
- Cudownie - westchnął, przesuwając dłonie po jej biodrach. - Tak, nigdy nie doświadczyłam czegoś takiego wyznała. - A to dopiero początek... Kitty chciała jak najszybciej przejść do dalszego ciągu. Miała nadzieję, że będzie co najmniej tak miły jak to, co się działo do tej pory. - Co... co dalej? - zapytała. Bo odsunął się trochę od niej i zaczął rozpinać jej bluzę. - Chcę cię zobaczyć - szepnął. - Całą. Po chwili ściągnął jej bluzę przez głowę i przez moment nie mógł oderwać oczu od krągłych piersi ze sterczącymi sutkami. Po chwili zaczął zdejmować skórzane spodnie. Serce biło jej jak szalone. - Och, jesteś taka piękna - zachwycił się, patrząc na jej nagie ciało. - Powinnaś nosić delikatnie suknie, a nie to skórzane ubranie. Kitty zaśmiała się. - Ciekawe, jak bym w nich ujeżdżała mustangi? - Masz cudowne ciało. - Nigdy o nim za dużo nie myślałam - wyznała szczerze. Jednak było jej przyjemnie, gdy Bo patrzył na nią tak, jakby rzeczywiście chciał ją schrupać. Kiedy wcześniej wyobrażała sobie, że mogłaby przed kimś stanąć nago, wpadała w popłoch. Ale przy
Bo wydawało się to zupełnie naturalne i... przyjem ne. Był nią zachwycony, co pomogło jej pokonać wstyd. Kiedy ponownie wziął ją w ramiona i zaczął cało wać, otarła się o niego nagim ciałem i oddała mu po całunek z pasją, która zaskoczyła nawet ją samą. Była coraz bardziej podniecona, chociaż nie wiedziała, co się z nią dzieje. Sięgnęła do guzików jego koszuli i zaczęła ją odruchowo rozpinać. Teraz mogła do tknąć jego torsu. Jakiś dziwny impuls przebiegł po jej ciele. Zarzuciła mu ręce na szyję i poczuła twarde mu skuły. Przesunęła prawą dłoń na jego plecy, a Bo westchnął. Czuł, że jeszcze chwila, a nie wytrzyma i weźmie ją tu i teraz. Chciał jednak przedłużyć ten moment. Dlatego odsunął się od Kitty i powoli zdjął spodnie. Teraz, kiedy byli już nadzy, poprowadził Kitty do swojego posłania. Ukląkł na nim, a ona poszła w jego ślady. - Teraz mnie pokryjesz? - spytała. - Jeszcze nie. - Więc będziesz mnie całował? - Jeśli chcesz. - Och, tak - szepnęła, czując, że dzieje się z nią coś dziwnego. Zerknęła w dół i spłonęła rumieńcem. Męskość Bo była wyprężona niczym członek ogiera. Chciała go tam dotknąć, ale się zawstydziła.
Bo zaśmiał się cicho. Po chwili pocałował ją, a po tem położył dłoń na jej brzuchu. Kitty poczuła, że ca ły świat zawirował wokół niej, jakby znowu znalazła się na karuzeli, którą kiedyś zrobili jej bracia. - Ojej! - Co takiego? - zaniepokoił się. - Cały świat wiruje. Bo przesunął dłoń nieco niżej. - To dobrze - szepnął. Sam też czuł się tak, jakby znalazł się w wirze, któ ry wciągał go coraz bardziej. Z trudem panował nad pożądaniem. Jeden z koni zarżał w boksie obok, ale oni nie zwrócili na to uwagi. Chociaż byli nadzy, nie czuli zimna. Na zewnątrz wiał wiatr i pohukiwał puszczyk, ale oni tego nie słyszeli. W migocącym świetle latarni widzieli tylko siebie. Wydawało się, że czas stanął w miejscu. Nie my śleli ani o tym, co już się zdarzyło, ani o tym, co przy niesie przyszłość. Żyli tą jedną chwilą, która przecią gała się w nieskończoność. Byli skupieni tylko na so bie. - Jesteś naprawdę wyjątkowa, Kitty. - Bo pocało wał ją delikatnie. - Tak piękna i niezwykła... Kitty nigdy nie myślała o swojej urodzie, ale teraz zrobiło jej się aż gorąco z emocji. Bo wypowiedział te słowa, jakby to była modlitwa, i wiedziała, że na prawdę tak myśli. Leżała w jego ramionach, chcąc,
żeby tak było zawsze. Z każdym pocałunkiem i pie szczotą narastało w niej coś niezwykłego. Pragnęła czegoś więcej, a sama nie widziała czego. Poruszyła bezwiednie biodrami, co sprawiło, że Bo zadrżał. Kiedy pochylił się i pocałował jej nagą pierś, znowu poczuła się tak, jakby była na karuzeli. Nie tylko ona zaczęła wirować, ale wraz z nią wszystkie jej myśli. - Za... zaczekaj - szepnęła. Odsunął się od niej zaniepokojony. - Chcesz, żebym przestał? - Tak. Nie. - Z trudem wciągnęła powietrze. Zupełnie nie mogę myśleć. - Nie musisz myśleć, Kitty. Po prostu poddaj się uczuciom. Znowu zaczął całować jej szyję, przesuwając się w dół. - Czuję się tak lekka, że mogłabym latać. - Więc polecimy razem. Całował Kitty dopóty, dopóki się nie rozluźniła. Było jej coraz cieplej. Czuła się tak cudownie jak nig dy w życiu. Wygięła ciało w łuk. Już nie bała się tego, co się z nią działo. Poddawała się uczuciom, tak jak jej radził Bo. Dała się nieść roz koszy, która wypełniała jej ciało, i miała wrażenie, że rzeczywiście lada chwila oderwie się do ziemi. Czuła, że potrzebuje ciężaru jego ciała, by pozostać tu, na tym posłaniu. Podniosła ręce, by go przyciągnąć.
- Proszę... Bo powstrzymał nagłą chęć, by wziąć ją natych miast. Pragnął wydłużyć te chwile powolnych piesz czot, chociaż nie przychodziło mu to łatwo. Zwłasz cza gdy natrafiał w półmroku na jej piersi lub biodra. Bał się dotykać jej niżej. Zaczął jednak całować jej ciało, szepcząc coś gorączkowo. Sam nie wiedział, co mówi, i nie było to najważniejsze. Czuł, że traci pa nowanie nad własnym ciałem, i chciał się jeszcze przez chwilę napawać pieszczotami. Pragnął dać Kit ty to wszystko, co miał do zaofiarowania. Kitty przysunęła się bliżej. Jeszcze nie, jeszcze nie, powtarzał w myśli. . - Co się stało? - spytała sennie, czując, że znowu się wycofuje. - Nic, nic - wymamrotał. - Jesteś dziewicą, nie chcę, żeby cię bolało. - Bolało? - zdziwiła się. Wydawało jej się to niemożliwe. Przecież Bo nie mógłby jej skrzywdzić! Nie bardzo wiedząc, co robi, rozsunęła uda i przy ciągnęła go do siebie. To wystarczyło. Bo nie był w stanie dłużej opierać się pożądaniu. Wszedł w nią jednym mocnym ru chem. Krzyknęła, a potem jej ciało samo dostosowa ło się do jego ciała. Zaczęli poruszać się w odwiecz nym rytmie miłości. Oboje oddychali ciężko. Powoli zagarniała ich fala rozkoszy.
Kitty czuła się tak, jakby uczestniczyła w czymś niezwykłym, a jednocześnie całkowicie naturalnym. Nigdy nie sądziła, że może istnieć coś równie inten sywnego. W tej chwili rzeczywiście leciała gdzieś w gwiazdy, nawet nie wiedząc, że zaczęła gardłowo krzyczeć. Cała drżała, kiedy w końcu osiągnęli szczyt. A potem kolorowa gwiazda wybuchła W jej gło wie, rozpryskując się tysiącami iskier. To była najniezwyklejsza rzecz, jakiej doświadczy ła w życiu. Dopiero po jakimś czasie Kitty zorientowała się, że leży na posłaniu, a nad sobą ma stryszek stodoły, przez który widać było złożone tam siano. Przytuliła się do leżącego obok Bo. Pocałował ją delikatnie i pogłaskał po włosach. - Wszystko w porządku? Skinęła prawie niedostrzegalnie głową, wciąż my śląc o tym, co się wydarzyło. Zaniepokojony uniósł się na łokciu. - Kitty, nie chciałem... Na jej ustach pojawił się rozmarzony uśmiech. - Och, Bo. - Nie była w stanie powiedzieć wię cej. Przymknęła oczy, czując, jak rozkosz rozchodzi się po całym jej ciele. - Coś się stało? . Powoli dochodziła do siebie.
- Nie, nic mi nie jest - szepnęła. - Nie wiedzia łam, że to jest takie... cudowne. Czy zawsze tak jest? Bo odetchnął z ulgą. Znowu ją pocałował. - Jeśli tylko zależy ci na drugiej osobie. - Bardzo mi na tobie zależy - zapewniła. - Cieszę się. - Ścisnął jej dłoń. - Mnie też na to bie zależy. Bardziej niż na kimkolwiek na świecie. Kitty nagle się zawstydziła. - Czy... czy tak było dobrze? Od razu domyślił się, o co jej chodzi. - Byłaś wspaniała. - Naprawdę? - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Przysunęła się bliżej, a on pogładził ją po włosach i zanurzył w nich dłonie. - Kiedy po raz pierwszy otworzyłem oczy po tym, jak mnie postrzelono, zobaczyłem twoje złote loki. Patrzyłem pod słońce, więc byłaś otoczona aureolą i pomyślałem, że znalazłem się w niebie. A gdy do strzegłem twoją twarz, zaparło mi dech z wrażenia. - To pewnie od postrzału. Wtedy jest trudniej od dychać. Bo pokręcił głową. - Nie, nie od postrzału - stwierdził. - Po prostu byłaś piękna jak anioł. Ten widok wynagrodził mi ca ły ból. - Pocałował ją lekko. - Nigdy wcześniej, nie widziałem anioła w skórach. Kitty zachichotała. - I ze strzelbą!
Bo pozostał poważny. - Myślałem tylko o tym, jak zwabić cię na moje posłanie - dodał. - To dobrze, że wtedy tego nie wiedziałam - za uważyła. - Inaczej pewnie bym cię tam zostawiła, że byś się wykrwawił. Bo uśmiechnął się i zrobił do niej oko. - Pomyśl o tym, co być straciła... Kitty potraktowała tę uwagę zupełnie poważnie. - To prawda. Chcesz teraz, żebym sobie poszła, co? - Dlaczego? - Żeby się wyspać - rzuciła. - Nie jestem zmęczony, a ty? Złote włosy zatańczyły w powietrzu. - To dobrze - ciągnął Bo. - Może chciałabyś się nauczyć jeszcze paru przyjemnych rzeczy związa nych z... kryciem? Kitty wydęła wargi. - Myślałam, że tak się nie mówi... - Nie, rzeczywiście. Ludzie rozmaicie to nazywa ją, ale ja wolę mówić o kochaniu się. - A właśnie! - przypomniała sobie. - Kiedyś ktoś przy mnie tak powiedział, a ja myślałam, że chodzi o małżeństwo i to, że mężczyzna i kobieta są razem. Bo skinął głową. - O to też. To się z tym wiąże. - A czy z tego będą dzieci? U zwierząt zwykle są młode...
- Dzieci? Nie, nie zawsze. Na przyszłość będzie my musieli uważać... - To znaczy? - Nic, nieważne - odparł, pochylając się w jej stronę. - Nie mam ochoty na rozmowę. Chciałbym cię pocałować. - A czy ja mogę ciebie pocałować? Bo ułożył się wygodnie. - Tak, ale jeśli mnie za bardzo podniecisz, znowu będziemy się kochać. Spojrzała na niego zaskoczona, ale po chwili ski nęła głową. - Nie mam nic przeciwko temu. - Myślałaś, że to się robi tylko raz? - zdziwił się, widząc jej minę. - A... a jak zrobimy to drugi, to nie umrzemy z rozkoszy? Bo roześmiał się, słysząc to naiwne pytanie. - Bardzo możliwe - odrzekł, mrugając do niej porozumiewawczo. - Ale chyba warto, co? Pochyliła się nad nim i pocałowała jego szorstki po liczek. Następnie przesunęła się w stronę jego ucha. - O, tak - odparła, zanim wsunęła język. Bo znowu ogarnęło dojmujące pożądanie. Począt kowo starał się opierać, ale wkrótce zrezygnował i dał się ponieść emocjom. Wcale tego nie żałował.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Kitty obudziła się, ale leżała cicho, rozkoszując się nową dla siebie sytuacją. Nigdy wcześniej nie zasnęła w ramionach mężczyzny i nie obudziła się przy jego boku. A jednak w tej chwili wydawało jej się to cał kowicie naturalne. Zamknęła oczy i zaczęła się wsłuchiwać w odgło sy poranka. W boksie obok koń przestępował z nogi na nogę, a potem usłyszała uderzenie jego ogona. Na dworze ptaki witały wschód słońca chóralną piosen ką. Deszcz bębnił miarowo o dach stodoły. Kiedy ponownie otworzyła oczy, zobaczyła, że Bo przygląda jej się z uwagą. Zdążyła już się przyzwy czaić do tego spojrzenia. - Dzień dobry - powiedział i pocałował ją lekko. Poczuła, że serce zabiło jej żywiej. - Nie mogę uwierzyć, że w końcu zasnęłam westchnęła. - Widocznie tego potrzebowałaś. Z mojego po wodu i tak nie przespałaś większej części nocy. - Nie narzekam. Dotknęła jego policzka i poczuła pod palcami
twardy zarost. Pomyślała, że jeszcze tego nie robiła, i się uśmiechnęła. Bo przyciągnął ją bliżej, by mogła się oprzeć o je go pierś. Wciąż jednak czuła źdźbła siana pod posła niem. - Wygodnie ci się spało? - O, tak - odparła natychmiast. To była prawda. Mimo że posłanie było wąskie i że czuła twardą podściółkę, nigdy wcześniej nie spała tak smacznie. Jakby to było posłanie z puchu, a nie rozłożone na sianie koce. Co prawda, kiedy wyrusza ła na szlak, spała zwykle w jeszcze gorszych warun kach. Dziwiło ją tylko to, że spędzili noc na tak ogra niczonej przestrzeni, a nie było im ciasno. Co więcej, żadne nie miało ochoty go opuścić... Na początku bała się, że Bo odeśle ją do domu, jak tylko ją pokryje, jak to zwykle działo się w przypadku ogierów i klaczy. Ale on chciał, żeby została. Nigdy wcześniej nie była z nikim tak szczera. Czuła, że mo że mu wszystko wyznać i że on ją zrozumie. Cieszyła się, mogąc się z nim dzielić różnymi opowieściami. Był doskonałym słuchaczem i zawsze mówił tylko to, co należało. Uniosła się i pogłaskała włosy na jego piersi. - To była wspaniała noc - powiedziała. - Też tak uważam. Spojrzała na niego trochę zawstydzona. - Czy... czy mogłabym znowu tu przyjść?
- Jesteś nienasycona! Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. - Co to znaczy nienasycona? Czy to ma coś wspólnego z jedzeniem? - Również. To ktoś, kto nigdy nie ma dosyć. - Jesteś taki mądry. Znasz tyle słów. Wiesz o tylu rzeczach... - Ale nie wiem tego, co wiesz ty - odpowiedział. - Na przykład? Okręcił sobie pasmo jej włosów wokół palca. - Znasz tutejsze wzgórza i potoki tak, jak ja znam słowa z różnych książek - zaczął. - I wiesz, jak orientować się w terenie, w którym ja zginąłbym bez kompasu. No, i ja nigdy nie złapałbym stada mustan gów. Zastanawiała się nad tym, aż w końcu jej oczy roz jaśniła radość. - Masz rację, ja też coś potrafię. - Właśnie. - A teraz też wiem, co znaczy nienasycony - do dała. - To taki ciągły głód... - Tak. Pomyślała, że oboje są nienasyceni. Niemal przez całą noc się kochali i za każdym razem było inaczej. Czasami Bo zachowywał się tak, jakby była ze szkła. Pieścił ją delikatnie, a kiedy w końcu w nią wcho dził, robił to ostrożnie aż do momentu, kiedy nie mo gli już powściągnąć pożądania. Zdarzało się też, że
namiętność płonęła w nich od samego początku, a wtedy kochali się zachłannie i bez zahamowań. To były jak okresy ładnej pogody przeplatane wiosenny mi burzami. Kitty leżała potem zdyszana, zastanawia jąc się, jak to wszystko jest w ogóle możliwe i czy to ona sama zachowywała się aż tak gwałtownie? - A skoro mówimy o głodzie - podjął Bo - my ślę, że już najwyższy czas... Pocałował ją głęboko i namiętnie. - Na śniadanie? - spytała, kiedy się od niej ode rwał. - Myślałem o czymś innym. Kitty podniosła ramiona i przyciągnęła go do sie bie. - Twoje myślenie bardzo mi odpowiada - szepnęła. Bo aż zadrżał, słysząc te słowa. Poczuł, że znowu traci panowanie nad sobą, i zaczął się zastanawiać, co też ta dziewczyna ma w sobie takiego, że wciąż budzi w nim pożądanie. Nigdy by nie przypuszczał, że będą mogli kochać się kilka razy podczas pierwszej wspól nej nocy. Jednak teraz nie miał ochoty tego rozważać. W ogóle nie chciał o niczym myśleć. Pragnął tylko czuć ją jak najlepiej, jak najbliżej... Dotknął jej piersi, a Kitty wygięła się w łuk. Szep cząc jej imię, wszedł w nią, wiedziony gwałtownym impulsem. I po raz kolejny polecieli oboje aż do gwiazd.
Kitty leżała na posłaniu i obserwowała Bo, który umył się w korycie dla koni i zaczął się golić. Uwiel biała na niego patrzeć: na te jego ciemne, przenikliwe oczy, wysokie, gładkie czoło i pełną powagi twarz. Gdyby nie przekorny uśmiech, można by pomyśleć, że zawsze jest poważny. W niczym nie przypominał kowbojów z Badlandów, z którymi się stykała. Mimo że jego ręce stwardniały od pracy na farmie, wciąż zachowywał się inaczej. Tak właśnie wyobrażała so bie dżentelmena, kogoś, kto wie, jak sobie poradzić w każdej sytuacji. Kiedy usunął resztki mydła z twarzy, wyprostował się i spojrzał na nią tak, że aż ciarki przeszły jej po piecach. Z niepokojem spojrzała na torbę, którą za czął wczoraj pakować. - Czy nie żałujesz tego, że cię zatrzymałam? spytała. Zrobił parę kroków i przyklęknął przy niej. - Zamierzałem wyjechać, ponieważ chciałem umknąć tego, co właśnie się stało - powiedział. - Ale jak tylko tu przyszłaś, uświadomiłem sobie, że jest już za późno na ucieczkę. Przestraszona usiadła, nawet nie myśląc o tym, że jest naga. - Więc żałujesz? Kiedy się uśmiechnął, ogarnęło ją wzruszenie. - Jak mógłbym po tym, co wspólnie przeżyliśmy. - Zachmurzył się trochę. - Przykro mi tylko, że nie
dotrzymałem przyrzeczenia. - Popatrzył na nią i po kręcił głową. - A skoro już mowa o Aaronie, to nie sądzisz, że powinnaś się ubrać? - Oczywiście! Odszukała swoje rzeczy i szybko wciągnęła skó rzane spodnie, a następnie narzuciła na siebie bluzę i zapięła się aż po szyję. Na koniec spojrzała na swoje bose stopy. - Tak się wczoraj spieszyłam, że zapomniałam o butach - westchnęła. - Gdzie je zostawiłaś? W kuchni? - Nie, na stryszku. Znowu się uśmiechnął i przyciągnął ją do siebie. Poczuła jego gorące usta na swoich wargach. - Będę miał wymówkę, żeby cię zanieść do domu - stwierdził. - Inaczej pobrudzisz sobie nogi. Kitty objęła Bo za szyję, a on uniósł ją niczym piórko. Kiedy wyszedł ze stajni i spojrzał w stronę domu, spostrzegł Aarona, który pomimo deszczu wy szedł na ganek. Mimo odległości zauważył, że staru szek jest posępny i zły. Bo zbliżył usta do jej skroni i szepnął: - Uważaj, Kitty. Czeka nas burza z piorunami. Najpierw popatrzyła na niebo, ale kiedy zobaczyła Aarona, zrozumiała, o co mu chodzi. - Jakoś sobie poradzimy - odpowiedziała. Bo skinął głową i ruszył w stronę domu. Zatrzy mał się na ganku, ale nie postawił Kitty na deskach.
Wciąż trzymał ją w objęciach, jakby pragnął ją ochronić przed gniewem Aarona. - Co się stało? - spytał Aaron. - Nie możesz cho dzić? - Zostawiła buty na stryszku - odpowiedział Bo, ale staruszek go zignorował. Wciąż wpatrywał się w Kitty. - A swój głos też tam zostawiłaś? - spytał. Kitty potrząsnęła głową. - Mogę mówić - odparła, a następnie zwróciła się do Bo: - Postaw mnie. Posłuchał jej, acz niechętnie. Stanął obok, jakby chciał ją zasłonić własnym ciałem. Aaron spostrzegł to i zrozumiał, że między nim a tą dwójką wyrasta ściana. - Nigdy ci nie kłamałam i nie zamierzam zaczy nać. - Kitty zwróciła się do Aarona. - Chcę, byś wie dział, że spędziłam noc w stodole razem z Bo. - Bo dał mi słowo... Kitty uniosła rękę. - Tak, wiem o tej bezsensownej obietnicy - prze rwała mu. - Nie miałeś prawa tego żądać. - Nie miałem prawa? - powtórzył ze zdziwieniem Aaron. - Myślisz, że nie obchodzi mnie, co się z tobą stanie? - Wiem, że tak. I mnie też zależy na tobie. Ale potrząsnęła głową, żałując, że nie potrafi wyrazić te go, co w tej chwili czuje - ale to było coś zupełnie
innego. Sama tego chciałam. - Spojrzała na stojącego obok mężczyznę. - Oboje tego pragnęliśmy. Bo skinął głową, ale Aaron nie wyglądał na prze konanego. - Chodziło mi tylko o to, żeby nie złamał ci serca. - To moje serce. Nie możesz za mnie decydować. - A czy będziesz szanować człowieka, który nie dotrzymał słowa? - Spojrzał znacząco na Bo. - Mówiłam już, że wiedziałam o tej bezsensownej obietnicy - powiedziała, powoli tracąc cierpliwość. Ponieważ dotyczyła właśnie mnie, uznałam, że mogę go z niej zwolnić. Staruszek, nie kryjąc gniewu, zwrócił się do Bo: - No, co? Jesteś z siebie zadowolony? - Nie. Przykro mi, że nie dotrzymałem słowa, chociaż wiem, że to nie jest żadne wytłumaczenie. Stało się i koniec. Chciałem tylko... - Za moich czasów mężczyzna prosił kobietę o rę kę, zanim zdecydował się na coś takiego. - Aaron spojrzał na Kitty. - Idź po swoje buty. Muszę poroz mawiać z Bo. - Nie pozwolę na to, żebyście spiskowali za moi mi plecami. Chcę zostać. Aaron powoli tracił cierpliwość. Kitty nigdy dotąd nie była tak uparta. - Idź już. To męska rozmowa! Spojrzała na Bo, który skinął lekko głową. Bez dalszych protestów weszła do środka.
Mężczyźni zostali sami. - Chodźmy do corralu - mruknął Aaron, spoglą dając w stronę drzwi. Ruszyli w milczeniu. Kiedy dotarli do ogrodzenia, staruszek oparł się o nie ciężko i spojrzał niechętnie na Bo. - Kto wpadł na pomysł, żeby Kitty przyszła do stodoły, ty czy ona? - To nie ma znaczenia. Aaron popatrzył uważnie na Bo. Większość męż czyzn zaczęłaby od razu obwiniać drugą stronę, a ten nawet nie próbował się bronić. Staruszek odchrząknął. - Pewnie Kitty - stwierdził. - Zawsze miała sza lone pomysły. Bo milczał. - Przypuszczam, że walczyłeś ze sobą, ale w końcu musiałeś się poddać. Bo zacisnął usta i spojrzał w stronę biegającego po corralu mustanga. Myśl o tym, jak bardzo pragnie Kitty, sprawiła, że był gotów znowu się z nią kochać. Nie mógł tego jednak powiedzieć zaniepokojonemu Aaronowi. Powiał lekki wietrzyk, który poruszył siwymi wło sami starszego pana. Bo ze zdziwieniem stwierdził, że na jego ustach pojawił się lekki uśmiech. - O ile dobrze pamiętam, Agnes też tak na mnie działała - westchnął. - I zrobiła dokładnie to samo...
Bo spojrzał na niego ze zdziwieniem. Aaron tylko pokiwał głową. - Widziałem, jak Kitty wczoraj na ciebie patrzyła przy czytaniu wierszy, i muszę przyznać, że się prze straszyłem. Przypomniałem sobie, że Agnes miała ta ką minę, zanim się na to zdecydowała. A ja, chociaż nie chciałem zrobić nic złego, w końcu nie wytrzy małem. .. Zdziwienie Bo jeszcze się powiększyło. - Więc... nie masz pretensji? Aaron oparł się jeszcze mocniej o corral i popa trzył w stronę konia. - Jasne, że mam - westchnął. - Ale przecież wi dzę, co się dzieje. Kitty jest po twojej stronie i dosko nale wiem dlaczego. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. - Urwał i zerknął w bok na Bo. - Bardzo ją kocham, chłopcze. Jeśli ją skrzywdzisz, zapłacisz mi za to. - Rozumiem. Zrobię wszystko, żeby jej nigdy nie skrzywdzić. Staruszek wsparł się na lasce i spojrzał w stronę domu. - Zdaje się, że to wszystko, o co mogę prosić odparł i westchnął. Bo wyciągnął do niego dłoń, którą ten uścisnął po chwili wahania. Następnie obaj ruszyli w stronę do mu, nie do końca zadowoleni z wyników rozmowy. Aaron uważał, że nie przycisnął Bo do muru i że nie
usłyszał tego, co chciał usłyszeć, a Bo doszedł do wniosku, że nie powiedział wszystkiego. Jednak tak to na razie musiało zostać. Kiedy weszli do środka, Kitty natychmiast wdarła się między nich i spojrzała najpierw na jednego, po tem na drugiego, szukając śladów wzburzenia. Kiedy zauważyła, że są zadziwiająco spokojni, zerknęła py tająco na Bo. On jednak nic nie powiedział. Pogładził ją tylko delikatnie po policzku, uśmiechnął się lekko i zabrał się do przygotowywania śniadania: najpierw wstawił garnek z wodą na ogień, a potem sięgnął po patelnię i jajka. Aaron też jej niczego nie wyjaśnił, więc Kitty po stanowiła przerwać niezręczne milczenie. - Zaraz po śniadaniu będę ujeżdżać pozostałe mu stangi - oznajmiła. - Myślisz, że już możesz? - Aaron spojrzał na nią z niepokojem. - Nie jesteś za słaba? - Nie będę jeszcze próbowała wsiadać na konia wyjaśniła. - Po prostu złapię klacz na lasso i zacznę przyzwyczajać do mojego głosu i zapachu. To za wsze zajmuje trochę czasu. Aaron skinął głową. - Wiem, że chcesz już wracać do pracy. Nie ma nic gorszego niż przymusowa bezczynność. Spojrzał na laskę i westchnął. Bo rozlał kawę, którą zaparzył, do trzech kubków, z których dwa postawił na stole.
- Kawa gotowa. Aaron podziękował mu skinieniem głowy i usiadł ciężko przy stole. - A ty, Bo? Co zamierzasz dziś robić? - Powinienem chyba pojechać do Misery. Oczy wiście jeśli pożyczycie mi konia. Kitty zamarła, a potem zwróciła się do Aarona. - Kazałeś mu wyjechać?! Aaron wyglądał na równie zdziwionego, jak ona. - Nie, nic podobnego. - Popatrzył na Bo stojące go przy kuchni. - Dlaczego chcesz jechać do Misery, chłopcze? Bo milczał przez chwilę, kończąc smażenie jajek. Następnie przerzucił je na talerze i wskazał pokrojo ne resztki bochenka, który dostali od Billie i Cary. - Proszę, jedzcie - powiedział. - Wygląda na to, że ludzie w miasteczku potrzebują prawnika. - Ale... Bo wyciągnął rękę, zanim Kitty zdążyła otworzyć usta. - Nie mogę stale korzystać z waszej gościnności stwierdził. - Powinienem zacząć zarabiać. - Ale i tak bardzo nam pomogłeś. Przecież cały czas gotujesz i zajmujesz się domem. Poza tym przy gotowałeś pod siodło tamtego ogiera i dwie klacze. Naprawiłeś tu więcej rzeczy niż my oboje przez wiele lat... - To nie wystarczy - stwierdził. - Jestem prawni-
kiem i powinienem zarabiać jako prawnik. A jest to możliwe tylko w Misery. Kitty popatrzyła na niego błagalnie. - Ale to przecież ładne parę godzin drogi. Bo przytaknął. - Właśnie dlatego będę musiał rozważyć całą sy tuację - powiedział. - Być może co jakiś czas będę nocował w Red Dog. - Kiedy zobaczył, że Kitty zmarszczyła brwi, dodał natychmiast: - Może też wynajmę pomieszczenie na tyłach sklepu Swense nów, zanim nie znajdę czegoś lepszego. Tam również mógłbym spać. To jednak nie złagodziło jej gniewu. Kitty patrzyła na niego tak jak poprzednio Aaron. - Dlaczego mi to robisz? Ponieważ czuł na sobie baczne spojrzenie starusz ka, położył tylko dłoń na jej ramieniu w uspokajają cym geście. - Najwyższy czas, żebym zaczął myśleć o przy szłości - wyjaśnił. - Przecież powinienem zarabiać. - O przyszłości? - powtórzyła nieufnie. Bo przytaknął, a ona pochyliła głowę. Zapomniała o tym, że Bo jest tutaj tylko gościem. Wydawało jej się, że zostanie na zawsze na ranczu wraz z nią i Aa ronem. Uprzytomniła sobie, że się pomyliła. Poczuła nagłe ukłucie w sercu. Stało się dla niej jasne, że Bo ma plany na przyszłość. Ale czy wziął ją pod uwagę w swoich planach?
Serce biło jej mocniej, kiedy się nad tym zastana wiała. Niestety, nie znała odpowiedzi na to pytanie. Nie wątpiła jednak w to, że wkrótce ją pozna. - Witaj. - Jack Slade wyszedł przed saloon, żeby się przywitać. - Dzień dobry. - Bo uchylił kapelusza. Właściciel saloonu przyłożył zapałkę do cygara, które trzymał w ustach. - Właśnie dowiedziałem się, że przyjechałeś do miasteczka. Napijesz się czegoś? Zagadnięty zastanawiał się przez chwilę, ale w końcu pokręcił głową. - Nie, dzięki. Nie mam czasu, ale jestem wdzię czny za zaproszenie. - Gdzie się spieszysz? - Olaf Swensen obiecał pokazać mi pokój, który przygotował dla mnie - wyjaśnił. - To do czasu, aż znajdę sobie coś na stałe. Slade rozłożył ręce. - Przecież możesz korzystać ze stolika w saloonie - powiedział. - Dziękuję, ale wizyta u prawnika to trochę tak jak u lekarza. Czasami trzeba porozmawiać o rodzin nych sekretach albo o planach. Poza tym kobiety ra czej nie przyjdą do saloonu. Wzrok Slade'a spoczął na Emmie Hardwick, która zmierzała w ich stronę.
- Choćby takie jak ona - mruknął. - Właśnie - potwierdził Bo. - Możliwe, że pani Hardwick też zechce ze mną porozmawiać. Emma miała na sobie długą, zieloną suknię zapiętą aż pod brodę i pasujący do niej kolorem, staroświecki cze pek, spod którego wystawało parę niesfornych loków. - Obawiam się, że chodzi jej o mnie - mruknął właściciel saloonu, cofając się w stronę wahadłowych drzwiczek. Doskonale pamiętał poprzednie wystąpie nia Emmy Hardwick. Ona jednak spojrzała na niego, jakby był powiet rzem, i zwróciła się wprost do Bo. - Pan Chandler, jak mniemam. Bo skinął poważnie głową, chociaż spotkali się już wcześniej. - Tak jest, proszę pani. - Przyszłam specjalnie, żeby z panem porozma wiać - wyjaśniła, odwracając się tyłem do Slade'a. - Czy moglibyśmy się udać w stosowne miejsce? - Oczywiście. - Bo uśmiechnął się. Nie przepadał za tak pretensjonalnym językiem, ale nie był to po wód, by zrażać do siebie klientkę. - Przejdźmy do sklepu Swensenów - zaproponował. Emma skinęła głową i ruszyła, nie oglądając się za siebie. Jack Slade spojrzał za nią z ulgą i pomyślał, że może rzeczywiście będzie lepiej, jeśli Bo Chandler poprowadzi swoją praktykę gdzie indziej, a nie w Red Dog.
Cholerna baba, zawsze czuł się przy niej winny, że prowadzi saloon. Wszedł do środka i spojrzał na swo je dziewczyny. Były młode i urodziwe, a jednak żad na nie podniecała go tak bardzo jak ta sztywna stara panna. Pomyślał nawet, że dla niej mógłby zmienić Red Dog w porządny hotel, gdyby tylko Emma zgodziła się zostać jego partnerką... Jack strzepnął popiół z cygara, o którym zdążył już zapomnieć, a następnie wciągnął dym głęboko do płuc. Ale nawet to nie po zwoliło mu zapomnieć jaśminowego zapachu perfum Emmy, który wydawał się go otaczać. Slade machnął ręką i rozejrzał się dookoła. Chyba zwariował, chcąc porzucić tak dobry interes. Tymczasem Bo i Emma przeszli do Swensenów, którzy wskazali im schludny, acz ubogo urządzony pokoik. Bo przysunął kobiecie krzesło, a sam usiadł za wysłużonym biurkiem i zaczął wysłuchiwać na rzekań pani Hardwick na saloon, który nie tylko do puszczał do moralnej zgnilizny, lecz również rozpijał okolicznych farmerów. Niestety, nie mógł jej pomóc, ale przynajmniej wyjaśnił dlaczego, a następnie zajął się innymi klientami, którzy czekali cierpliwie na swoją kolej. Jesse Cutler chciał pozwać Bucka Reedy'ego za to, że pojawił się pijany w jego zakładzie i na dodatek zwymiotował na podłogę. Doktor Honeywell zastanawiał się, czy może do-
stać pieniądze za operację na bandycie, który później poszedł do więzienia. Jed Simmons kupował ziemię i przyniósł umowy, by je z nim razem przestudiować. Po jego wyjściu Bo musiał w duchu przyznać rację Kitty, która mówiła o chciwości bogatego farmera. - Kitty - westchnął pod nosem i wyjrzał na dwór. Cóż, powinien się pospieszyć, jeśli chce dotrzeć do domu. To zadziwiające, ale już oswoił się z myślą, że ranczo Aarona Smilera stało się jego domem. Chciał jak najszybciej znaleźć się razem z Kitty, wziąć ją w ramiona i przytulić. Z daleka pomachał jeszcze stojącym przed sklepem Swensenom i dźgnął obca sami swojego wierzchowca.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY - Hej, Kitty! - zawołał Aaron. - Popatrz, kto przyjechał! Kitty spojrzała w stronę wozu, na którym dostrzeg ła braci wraz z żonami, i uradowana puściła konia, którego prowadziła na lonży w corralu. Kiedy znalaz ła się przy ganku, wóz zdążył już tam dojechać. Naj pierw wysiedli Gabe i Yale, którzy pomogli zejść żo nom. Potem z tyłu zeskoczyli dwaj synowie Cary: Seth i Cody. Gdy członkowie rodziny zaczęli się witać, ze stodoły wychynął Bo, który naprawiał tam jeden z boksów. - Mam nadzieję, że wszyscy już zgłodnieli - po wiedziała Billie, sięgając po liczne garnuszki i owi nięte lnianym płótnem paczki, znajdujące się na wo zie. - Wstałyśmy dziś z Carą wcześniej, żeby upiec kruche ciasto. Aaron położył rękę na sercu. - Moje ulubione! - A ja przygotowałam ziemniaki puree z rzepą dodała z uśmiechem Cara.
Staruszek spojrzał na nią ciekawie. - Czy to znaczy, że będę musiał je zjeść, zanim dostanę ciasto? - spytał. Cara wyglądała tak, jakby chciała mu coś powie dzieć, ale w końcu machnęła ręką. Zaraz też zwróciła się w stronę Bo. - Wszyscy w Misery mówią ostatnio tylko o tobie i o tym, że spędzasz tyle czasu w miasteczku... Bo uśmiechnął się kwaśno. To była prawda. Jesz cze w tej chwili czuł w kościach ciągłe podróże mię dzy ranczem a Misery. I chociaż byłoby wygodniej wynająć pokój w Red Dog czy choćby rzucić parę ko ców na podłogę w pokoiku u Swensenów, to nie mógł znieść myśli, że zostawiłby Kitty samą. Dzielił więc czas między miasteczko a farmę Smilera. Wspólne noce były największą nagrodą za wszel kie poniesione trudy. Kitty była cudowną kochanką - równie nieokiełznaną, jak jej mustangi. Cara objęła dwóch chłopców, którzy się koło niej kręcili. - Nie znasz jeszcze moich synów - dodała. - Co dy i Seth. Cody ma osiem lat, a Seth sześć. Bo uścisnął ich dłonie. Obaj przyglądali mu się z wyraźnym zainteresowaniem. Pierwszy odezwał się starszy Cody. - Słyszałem, jak Tim Cutler mówił Minnie Sim mons, że jest pan prawnikiem. - To by się zgadzało.
- Tim mówił, że pan potrafi wszystko przeczytać i rozumie zupełnie nieznane słowa. Czy to prawda? - Cóż, prawnicy używają rozmaitych terminów, ale staram się tłumaczyć te dokumenty na tyle prosto, żeby wszyscy je rozumieli. - Ale gdzie się pan tego nauczył? Bo przykucnął przy chłopcach, tak by móc im spojrzeć w oczy. - Miałem szczęście, bo mój ojciec też był prawni kiem i to on uczył mnie pierwszy. A potem wyjecha łem do szkoły... - My nie będziemy musieli nigdzie wyjeżdżać dodał rezolutnie Seth. - Mamy już szkołę w Misery. Panna Hardwick dwa razy w tygodniu uczy nas pisać i czytać. - To dobrze. Umiesz już czytać, Seth? - Tak. - Chłopiec spłoszył się. - To znaczy tro chę... Tylko krótkie słowa... - Jasne, od czegoś trzeba zacząć. Ani się nie spo strzeżesz, jak będziesz czytał całe zdania. - Pan też tak zaczynał? - zaciekawił się Cody. Bo skinął głową, a potem się wyprostował. Kiedy zobaczył, że panie niosą jedzenie do domku, pospie szył, by otworzyć im drzwi. Gdy tylko Billie przekro czyła próg, zauważyła: - Coś tu ładnie pachnie. Bo wskazał kuchnię, na której dusił się kawałek dziczyzny.
- Przygotowałem sarninę specjalnie na tę okazję - wyjaśnił. - Kitty i Aaron prosili, żebym przyrzą dził coś wyjątkowego. - Wyjrzał przez okno. - Obo je cieszyli się na wasz przyjazd jak dzieciaki na Gwiazdkę. Billie wymieniła spojrzenia z Carą. - Czujemy się trochę winne, że dawno nikogo z rodziny tu nie było - powiedziała Billie. - W na wale spraw łatwo zapomnieć o Kitty i Aaronie. Bar dzo nam przykro. - Oni to rozumieją. Poza tym sami są zajęci, więc nie czują się osamotnieni. Ale wiem, że Kitty bardzo tęskni za rodziną, a dla Aarona ta trójka to wszystko, co mu zostało na świecie. Obie kobiety skinęły w milczeniu głową, a potem zabrały się do rozpakowywania przywiezionych po traw. Było tego tyle, że powinno wystarczyć na kilka rodzinnych obiadów. Chłopcy zaczęli się gonić po podwórku, a mężczyźni w towarzystwie Kitty poszli do corralu, żeby obejrzeć konie. - Ile chcesz jeszcze ujeździć? - spytał Gabe. - Wszystkie osiem - odparła Kitty. - Bo wziął kasztankę, żeby dojeżdżać do miasteczka, ale pozo stałe będę musiała sprzedać, żeby kupić ziarno na za siew. I tak już jesteśmy spóźnieni. Yale wskazał kciukiem domek.
- A ten goguś nie mógłby zająć się oraniem? spytał. - A może jest zbyt zajęty swoimi książkami? - To nie w porządku, Yale - odrzekła z gniewem Kitty. - Bo dużo robi na farmie. - To ty tak mówisz... Popatrzyła na brata, nie bardzo wiedząc, skąd wziął się sarkazm w jego głosie. - Bo naprawił nam drzwi i sprzęty w kuchni. Zro bił schody. Dzisiaj zreperował boks, żeby można w nim było trzymać ujeżdżone zwierzęta. - Popa trzyła na Aarona, szukając wsparcia. - Prawda? - Oczywiście - odpowiedział staruszek. - Sam nie wiem, co byśmy bez niego zrobili. - Wsparł się na lasce i spojrzał na zachmurzonych braci. - Czyżby coś was gryzło, chłopcy? Powiedzcie szczerze, co wam leży na sercu. Bracia zmieszali się, a potem wymienili spojrze nia. - Nic się przed tobą nie ukryje - rzekł Gabe. - Ni czego jeszcze nie wiemy na pewno. To jest tylko przeczucie... Kitty zacisnęła pięści. - Co za przeczucie? - Że to sprytny naciągacz, który zdołał was ocza rować - odparł Yale. - Przecież widać, że was wyko rzystuje. Kitty zaniemówiła ze złości. Popatrzyła na Aarona, który wpatrywał się w jej starszego brata.
- To niemożliwe, żebyście takie oskarżenia opie rali wyłącznie na przeczuciach - rzekł spokojnie sta ruszek. - No, dalej, Gabe, kawę na ławę! Yale poruszył się niespokojnie. - Powiedz im - mruknął Gabe. - Dobrze - westchnął Yale. - Jak wiecie, prowa dzę bank w Misery. Kiedy w miasteczku pojawił się nieznajomy i zapytał Swensenów, gdzie mógłby spie niężyć dokument z międzybankowym poleceniem wypłaty, Olaf skierował go do mnie. Powiedziałem mu, że musi wysłać list do swego banku, żeby ten potwierdził przelew, a wtedy wszystko będzie w po rządku. Pomogłem mu nawet napisać taki list, bo nie potrafił, i poradziłem, żeby wysłał go najbliższym dyliżansem. - Urwał, a potem spojrzał na brata - Ten mężczyzna powiedział, że nazywa się Beauregard Chandler. Kitty bezwiednie zakryła usta dłonią, natomiast Aaron spojrzał uważnie na braci. - Myślicie, że Bo przywłaszczył sobie czyjąś toż samość? - spytał rzeczowo. - Trudno mi w to uwie rzyć. Conoverowie milczeli. Staruszek wycelował więc palec w pierś Gabe'a. - Sprawdziłeś pewnie plakaty poszukiwanych osób - domyślił się. - Czy rysopis któregoś z nich odpowiada wyglądowi Bo? Szeryf pokręcił głową.
- Na razie nie, ale wciąż je sprawdzam - odrzekł. Obaj uważamy, że ktoś z takim wykształceniem na pewno nie osiedliłby się w takiej dziurze jak Misery. I to w do datku nie w samym miasteczku, a na odległej farmie. To mało możliwe, chyba że... miałby coś do ukrycia. Kitty poczuła, że chce jej się płakać. - Pamiętaj, że to ten drugi może kłamać. Yale wzruszył ramionami. - Po co? To przypadkowy człowiek. Nie miał po jęcia, że natrafi tu na drugiego Chandlera. - A może obaj się tak nazywają. - Kitty chwyciła się ostatniej deski ratunku. - I obaj pochodzą z Wirginii? - zapytał kpiąco Gabe. - Za dużo tu przypadków. Kitty poczuła, że świat wokół niej zaczyna wiro wać. Jednocześnie przypomniała sobie własne wąt pliwości dotyczące Bo. Ona też na początku nie była pewna, czy jest tym, za kogo się podaje. Jednak później uwierzyła mu, ponieważ zobaczy ła, jaki jest. Tak jak Aaron zrozumiała, że nie może być złym człowiekiem. Popatrzyła z niepokojem na Aarona, żeby sprawdzić, co on o tym wszystkim myśli. Nie wyglądał na prze konanego argumentami jej braci, ale nie był też zupełnie wolny od niepokoju. Tak jakby zetknął się z czymś, co było mało prawdopodobne, a jednak możliwe, i teraz zastanawiał się nad konsekwencjami. Kitty zrozumiała, że musi sama stawić czoło bra-
ciom. Musiała im wytłumaczyć, że Bo, człowiek szczery, prawy i uczciwy, nie jest zdolny do oszu stwa i do jakiejkolwiek podłości. To prawda, że jest przystojny i sympatyczny i że potrafi zjednać sobie ludzi, ale przecież nie czyni go to automatycznie oszustem. Przy ogrodzeniu pojawił się Cody, a zaraz za nim Seth. - Mama prosiła, by wam powiedzieć, że obiad już gotowy. Mężczyźni ruszyli w stronę domu, ale Kitty została przy corralu. Aaron obejrzał się przez ramię. - Idziesz z nami? - Przyjdę za parę minut. Kiedy została sama, westchnęła ciężko i spojrzała na odległe góry. Starała się przemyśleć to wszystko, co usłyszała od braci. Bo od dawna wydawał jej się tajemniczy, ale nie mogła uwierzyć, by mógł okazać się oszustem naciągającym życzliwych mu ludzi. Po za tym po co miałby przywłaszczać sobie cudze na zwisko... Po chwili doszła do wniosku, że nie znaj dzie odpowiedzi na dręczące ją pytania, i skierowała się do domu. Czuła jednak, że ten radosny dzień stra cił dla niej cały urok. Dlaczego nic nie mogło być proste? Dlaczego wszystko się ciągle komplikowało? Z ciężkim sercem weszła na ganek. Już tutaj po witały ją wspaniałe zapachy, na które jednak nie
zwróciła szczególnej uwagi. Ich stary stół aż się ugi nał od potraw. Chyba nigdy nie stało na nim tyle je dzenia. Gabe i Yale wnieśli do środka ławkę, tak żeby każ dy mógł wygodnie usiąść. Billie i Cara kładły na ta lerze ziemniaki puree oraz warzywa, a także podawa ły pokrojony chleb. Bo zakasał rękawy i kroił wyśmienitą dziczyznę, tak kruchą, że sama odchodziła od kości. Billie przy stanęła przy nim i z lubością powąchała sarninę. - Co za wspaniały zapach. Bo uśmiechnął się tak sympatycznie, że Billie się zarumieniła. Widząc to, Kitty poczuła ukłucie w ser cu. Jak to możliwe, że ktoś może być tak czarujący i jednocześnie winny? Przypomniała sobie słowa bra ci i zrobiło jej się jeszcze smutniej. Czyżby Bo rze czywiście chciał ich oszukać? Czy była to tylko gra obliczona na efekt? To prawda, że domek nie przed stawiał sobą większej wartości. Mógł być jedynie kryjówką, i to w dodatku na jakiś czas. Kiedy Bo stąd wyjedzie, zostawi ją ze złamanym sercem... Poczuła, że robi jej się słabo. Musiała oprzeć się o framugę, żeby nie upaść. Pomyślała, że nie przeży je, jeśli okaże się, że Bo ją wykorzystał, a potem po rzucił. Bo zauważył, że Kitty źle się czuje, i pospieszył jej z pomocą. - Co się dzieje? - spytał, podtrzymując ją.
Kitty zebrała siły. - Nic takiego - odparła, odsuwając się od niego. - Trochę tu duszno. - To prawda, chyba nigdy nie było tu aż tylu osób - powiedział. - Może zostawimy drzwi otwarte? Przystawił drzwi, które same się zamykały, stoł kiem, a Kitty zajęła wolne krzesło przy Aaronie. Bo przez chwilę rozglądał się, szukając miejsca dla siebie. - Tutaj. - Billie poklepała ławkę. - Możesz usiąść między mną a Carą. - Będę tu jak cierń między różami - zaśmiał się, siadając na wskazanym miejscu. Obie kobiety zachichotały i się zarumieniły, co tyl ko jeszcze bardziej zirytowało Kitty. Czy to możliwe, że jestem zazdrosna? - zadała sobie w duchu pytanie. I to o własne bratowe? - Gdzie mieszkasz, Bo? - spytała Cara, krojąc mięso synom. - Tam, gdzie trafię - zażartował. - Urodziłem się w Wirginii. Sięgnął po ciasteczko i nadgryzł je, a następnie spojrzał z podziwem na Billie. - Znacznie lepsze niż moje - powiedział. - Doda łaś do niego smalcu? - Nie, masła. I na koniec też posmarowałam je masłem, kiedy się rumieniły. - Nigdy o tym nie pomyślałem. Następnym razem
zastosuję twój przepis, jak tylko zrobimy sobie trochę masła. - Nie wydaje ci się, że gotowanie to praca dla ko biet? - wtrącił się Gabe. Bo wzruszył ramionami. - Nigdy tak o tym nie myślałem. Wszyscy mężczyźni w mojej rodzinie lubili gotować. Yale przyjął półmisek z rąk żony, nałożył sobie porcję mięsa i podał dalej. - Masz rodzeństwo? - zadał kolejne pytanie. Bo pokręcił głową. - Nie, jestem jedynakiem. Mój ojciec mówił, że miałem szczęście, że w ogóle się urodziłem. Mama była bardzo chora. No, ale zapewniła mi szczęśliwe dzieciństwo, za co jestem jej wdzięczny. Zmarła do piero wtedy, kiedy poszedłem na studia. - Zajmowałeś się nią? - zaciekawiła się Cara. Spojrzała na swoich synów, wiedząc, że przysłu chują się pilnie rozmowie. Dwa lata temu pochowali własnego ojca. - Mój ojciec nie pozwalał, by ktoś inny ją pielęg nował. Sam ją kąpał i nosił do łóżka. A kiedy zmarła, rzucił się w wir pracy. Ale potem już nigdy nie był taki sam jak przedtem. Wyglądał tak, jakby chciał so bie czymś wypełnić czas przed śmiercią. Billie pokręciła głową, aż jej rude loki zatańczyły wokół kształtnej główki. - To cudownie, że tak się kochali.
Bo raz jeszcze skinął głową. - Tak, uważam, że miałem wspaniałą rodzinę. - Dlaczego wyjechał pan z Wirginii? - zaciekawił się Cody. - Po śmierci ojca nie miałem już bliższej rodziny - odrzekł. - Masz szczęście, że jesteś z bratem. To naprawdę coś szczególnego. Jeśli nawet się pokłóci cie, to później się pogodzicie i zawsze będziecie so bie bliscy. To wspaniałe mieć rodzeństwo. Kitty zauważyła, że Gabe i Yale jakby się zawsty dzili. Pochylili głowy i skupili się na jedzeniu. Przez wiele lat nie żyli w zgodzie. Dopiero niedawno sto sunki pomiędzy nimi się poprawiły. Stało się to wte dy, gdy Yale wrócił do Misery i postanowił żyć ucz ciwie, na dobre porzucając hazard. Seth popatrzył na Bo z zaciekawieniem. - Chce pan powiedzieć, że gdyby pan miał brata, to dalej mieszkałby pan w Wirginii? Bo zaśmiał się, uderzony celnością tego pytania. - Wiesz, że chyba tak - odparł. - Ponieważ nie miałem bliskiej rodziny, postanowiłem wyruszyć w podróż po całym kraju i zobaczyć, gdzie mógłbym się ewentualnie osiedlić. - I widział pan cały kraj? - spytał przejęty Seth. Bo pokręcił głową. - Nie, ale widziałem dużą część. Oba oceany zaczął wyliczać - Góry Skaliste i Apallachy. No i różne miasta.
- A dlaczego przyjechał pan do Misery? - zapytał z kolei Cody. Bo zauważył, że wszyscy są w niego wpatrzeni. Skinieniem głowy podziękował Billie, która nalała mu kawy, i spojrzał gdzieś w przestrzeń. - Kiedy byłem w Kansas City, dowiedziałem się o Badlandach, ich niezwykłych skałach, no i o Gó rach Czarnych. Przede wszystkim zaciekawiło mnie to, że jest tam dużo dzikich koni, czyli mustangów. A ponieważ sam zajmowałem się końmi, stwierdzi łem, że muszę je zobaczyć, i dlatego zboczyłem na północ z wcześniej obranej trasy. - Potarł lekko zra nione ramię. - Oczywiście mogłem się spodziewać, że tak dzikie tereny przyciągają różnej maści rzezi mieszków. Ale nie sądziłem, że tak szybko wpadnę w ich łapy. Gdyby Kitty mnie wówczas nie uratowa ła, już byłoby po mnie... Wszyscy skończyli danie główne i Cara zabrała się do roznoszenia ciasta. Seth szybko złapał swój kawałek, a potem spytał jeszcze: - A gdzie pan pojedzie z Badlandów? Bo uśmiechnął się do Kitty znad swojej filiżanki, którą panie specjalnie przywiozły na tę okazję. - Jeszcze o tym nie myślałem, Seth. A powiedz, co byś mi radził? - Ja nie wyjadę z Misery - odparł bez wahania chłopiec. - To najwspanialsze miejsce na ziemi.
Bo odstawił filiżankę. - Szczęściarz z ciebie, Seth. Nie dosyć, że masz brata, to jeszcze znalazłeś coś, czego niektórzy szu kają przez całe życie. - To znaczy co? - spytał zdziwiony chłopiec. - Własne miejsce na ziemi. - Zerknął na Aarona. - Jak ciasto? Staruszek kończył właśnie drugi kawałek i przez chwilę nie odpowiadał. W końcu jednak westchnął z zadowolenia. - Niebo w gębie. Prawdę mówiąc, nigdy w życiu nie jadłem lepszego obiadu. Gdybyśmy mieli taki w każdą niedzielę, pewnie przestałbym się mieścić w drzwiach. Billie dolała mu kawy i pogładziła po ramieniu. - To wcale nie jest zły pomysł - powiedziała. - Żebym zrobił się gruby jak beka? - Nie, żeby przyjeżdżać tu w każdą niedzielę odparła. Aaron się rozpromienił. - To by było naprawdę świetnie. Zresztą Kitty też tęskni za towarzystwem, prawda? Kitty, która cały czas milczała, tylko skinęła gło wą. Aaron patrzył na nią przez chwilę, a potem zwró cił się do reszty towarzystwa, a głównie do jego mę skiej części: - Można by się teraz napić whiskey i zapalić cy garo, co? Wyjdziemy na ganek, żeby panie mogły swobodnie porozmawiać?
Seth i Cody pierwsi wypadli na zewnątrz. Musieli się teraz wyszaleć. Za długo siedzieli za stołem w ciasnym pomieszczeniu. Mężczyźni wynieśli ław kę i usadowili się wygodnie na ganku. Aaron usiadł w fotelu, a Bo podał mu stołek, żeby mógł ułożyć na nim nogę. Kitty wciąż tkwiła na swoim miejscu. Przyszło jej do głowy, że, co prawda, Bo zachowywał się bardzo swobodnie, jednak unikał odpowiedzi na pytania do tyczące dalszej podróży i pobytu w Misery. Nie po wiedział nawet, gdzie mieszka. I w ogóle wykręcał się jak piskorz od wszelkich konkretów. Tak, na pewno jest bardzo sprytny. Czy mogła kochać go i nie wiedzieć, czy jest uczci wy, czy nie? A może to jednak nie jest miłość, ale rodzaj zadurzenia? Kitty zaczęła się gubić w domysłach. Cóż, Aaron ją ostrzegał. Posunął się nawet do tego, że zmusił Bo, by ten dał słowo, że jej nie skrzywdzi. I na czym się skończyło? Niestety, to co się stało, wydarzyło się głównie za jej sprawą. Jeśli Bo złamie jej serce, będzie mogła winić tylko siebie i własną głupotę. Popatrzyła na bratowe i przez moment zapragnęła podzielić się z nimi swoimi wątpliwościami. Mogła by je wówczas poprosić o radę. Przyszło jej jednak do głowy, że musiałaby odpowiadać na intymne py tania i przyznać się do tego, że czuje się upokorzona. Dlatego zdecydowała się tego nie robić.
Wstała od stołu i zbliżyła się do kominka, patrząc w płomienie. Raz jeszcze zapragnęła pojechać w pre rię. Tam, na szlaku, nie miała podobnych problemów. Tam wszystko było proste. Doskonale wiedziała, co ma robić i jak sobie radzić. A tutaj była jak dziecko we mgle... - Kitty, wolałabyś pozmywać czy powycierać? usłyszała głos Billie. - Może powycieram - zdecydowała. Wzięła do ręki podaną jej przez bratową ścierkę i zdziwiła się, że jest taka czysta. To Bo musiał ją uprać. Niewiele myśląc, podniosła ją do twarzy i wciąg nęła powietrze. Chyba cały dom pachniał Bo. Ten mężczyzna odcisnął piętno na ich życiu i teraz będzie im bardzo ciężko się od tego uwolnić. Billie rozejrzała się dookoła. - Dawno nie było tu tak czysto - zauważyła. - To Bo - odparła Kitty. Obejrzała się za siebie, jak by poszukiwała pomocy, i w końcu się rozpłakała. Obie bratowe popatrzyły na nią tak, jakby widziały ją po raz pierwszy. Nic takiego nigdy jej się nie przytrafiło.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Cara pierwsza ocknęła się z odrętwienia i pospie szyła, żeby wziąć Kitty w ramiona. - Co, u licha? - spytała zdumiona Billie. - Co się stało? Jeśli nie chcesz wycierać... - Daj spokój - przerwała jej Cara i spojrzała na płaczącą dziewczynę. - Co się stało, kochanie? Kitty była przerażona tym, co się z nią działo, ale nie mogła powstrzymać łez. - Nie... nie mogę o tym po... powiedzieć - wyją kała. - Musisz. - Billie pogłaskała ją po głowie jak ma łe dziecko. - Inaczej nie będziemy mogły ci pomóc. - Ni... nikt nie może mi po... pomóc. By... byłam taka głupia. A teraz... - Urwała i pociągnęła nosem. Chciała już przestać płakać i zakończyć tę żałosną scenę. Cara poprowadziła ją do krzesła, na którym ją po sadziła. Następnie usadowiła się naprzeciwko i wzię ła jej dłonie w swoje. Billie też przysunęła sobie krzesło.
!
- No, a teraz powiedz, co się stało - poprosiła ła godnie. - Dlaczego byłaś głupia? Kitty uciekła spojrzeniem w bok, czując, że cała drży. - By... byłam z Bo w stodole. Obie bratowe milczały przez dłuższy czas, patrząc na siedzącą ze spuszczoną głową, czerwoną jak rak Kitty. - Z Bo Chandlerem? - spytała z uśmiechem Cara. - To wszystko wyjaśnia. - Co wyjaśnia? - Kitty popatrzyła na nią ze zdzi wieniem. - Dlaczego wciąż tu wraca. Billie skinęła głową. - Sama słyszałam, jak Jack Slade proponował mu pokój w Red Dog. Nakrywałam właśnie do obiadu, kiedy Bo powiedział, że musi być przed zmrokiem na ranczu Aarona. - Spojrzała znacząco na Carę. - Te raz już wiem dlaczego. Cara cała się rozpromieniła. - Och, Kitty! To cudownie! Kto by pomyślał, że dziewczyna taka jak ty ulegnie urokowi Bo Chandle ra. Trzeba jednak przyznać, że jest naprawdę przy stojny... W tym momencie Kitty znowu wybuchnęła płaczem. Cara zakryła sobie usta dłonią. - Czy powiedziałam coś złego? Kitty popatrzyła na nią pełnymi łez oczami. - To samo co Gabe i Yale. Po co ktoś tak przystojny,
czarujący i wykształcony miałby siedzieć w takiej dziurze jak Misery?! I to jeszcze na zapomnianym przez Boga i ludzi ranczu? To jasne, że tylko traci czas. - Mój mąż tak powiedział? - obruszyła się Billie. - I co, nie domyślił się dlaczego? Czy masz tu jakieś lustro? Nie doczekawszy się odpowiedzi, wypatrzyła stare lusterko na półce i podsunęła je Kitty pod nos. Dziewczyna zobaczyła swoje Zapuchnięte oczy i czerwone policzki i odsunęła je ze wstrętem. - Jesteś piękna - powiedziała bratowa. - Nie, to bez sensu - zaprotestowała Kitty. Próbowała się odsunąć, ale Billie znowu podetknę ła jej lusterko. - Wcale nie. Jesteś piękna i w dodatku zostałaś obda rzona niezwykłą wewnętrzną siłą. Niektórzy mężczyźni pewnie baliby się twojej siły, ale nie Bo Chandler. Czy nie rozumiesz, że on się świetnie dla ciebie nadaje? Jest inte ligentny i tak pewny siebie, że nie wstydzi się zajmować gotowaniem i sprzątaniem. Mężczyźni zwykle obawiają się, że ktoś im wypomni babskie zajęcia, a on nie. To do skonały partner dla ciebie... Kitty kręciła głową, nie chcąc tego słuchać. - Gabe i Yale uważają, że Bo to oszust, który albo się tu ukrywa, albo chce wykorzystać mnie i Aarona. - Pociągnęła nosem. - Albo jedno i drugie. - Naprawdę? - Billie zmrużyła oczy. - To chyba typowe dla starszych braci, prawda, Caro?
Cara skinęła głową. - Oczywiście. Po prostu są o niego zazdrośni... - Zazdrośni?! O Bo?! Bratowe wymieniły spojrzenia. - Do tej pory byli jedynymi mężczyznami w two im życiu. Starsi bracia wolą nie myśleć, że ich siostra jest już kobietą. A jeszcze trudniej pogodzić im się z tym, że związała się z mężczyzną. Dlatego, dopóki nie zrozumieją, co się z nimi dzieje, będę go trakto wać jak wroga. - Czasami nawet dłużej - dodała Billie. - To prawda. - Cara skinęła głową. - Zresztą Aaron też może mieć podobne problemy. Jeśli wie... - Urwała i spojrzała na Kitty, która zaczerwieniła się aż po korzonki włosów. - Czy wie? Kitty skinęła głową. Przypomniała sobie ten pora nek, kiedy Bo zaniósł ją na rękach do domu. - Już rozmawiali, ale wygląda na to, że doszli do porozumienia - odparta. - Chyba do dzisiejszego dnia Aaron nie miał żadnych wątpliwości na temat Bo. Ale teraz myśli pewnie o tym, czego się dowiedział. On też nie może się z tym pogodzić... Billie zabrała się do zmywania. Zanurzyła garnek w misce tak, jakby to była żywa istota, którą chciała utopić. - Porozmawiam z Gabe'em w drodze powrotnej - rzuciła groźnie. Cara zachowała więcej spokoju.
- Ja też to zrobię. Ale wieczorem, kiedy położymy dzieci spać. - Nie chciałabym, żebyście przeze mnie miały kłopoty - bąknęła Kitty i zabrała się do wycierania umytych naczyń. Billie pokręciła głową i spojrzała mściwie w stro nę ganku. - Nie będziemy miały. Chyba że twoi bracia nie zechcą przyznać się do błędów. Ale wtedy będzie to ich problem. Cara dotknęła delikatnie ramienia Kitty i powiedziała: - Jeśli chodzi o miłość, nie powinnaś słuchać in nych. Ani swoich braci, ani Aarona. A nawet nas. - Więc kogo? Cara pocałowała ją delikatnie w policzek i szepnęła: - Słuchaj wyłącznie głosu serca, Kitty. Ono cię nie zawiedzie. Słuchać głosu serca. Łatwo powiedzieć! Długo po wyjeździe braci i ich żon Kitty kręciła się niespokojnie po domu, nie mo gąc znaleźć sobie miejsca. Czasami zatrzymywała się przy kominku i patrzyła w ogień, a potem znowu za czynała krążyć. Wiedziała, że Bo czeka na nią w stodole. Szepnął to jej na ucho, zanim poszedł do siebie godzinę temu. Ona ciągle zwlekała, wciąż myśląc o tym, co usłysza ła od braci.
Billie i Cara mogły sobie uważać, że to tylko za zdrość, ale ona ufała braciom. Znała ich od dzieciństwa i wiedziała, że nigdy by jej nie skrzywdzili. Nawet kiedy sami byli skłóceni, pamiętali o niej i starali się o nią dbać. I nigdy nie zapominali o rodzinnych obowiąz kach. Kitty kochała ich i szanowała jak nikogo na świe cie. Miała przecież tylko ich i Aarona. No i jeszcze Bo... Aż bała się myśleć, co to może znaczyć. Bo oczy wiście zauważył, że jest przez nich traktowany nie zbyt przyjaźnie, ale najwyraźniej tym się nie przejął. Może tego właśnie się spodziewał. Może domyślił się, że go rozszyfrowali. Kitty raz jeszcze zatrzymała się przy kominku i spojrzała w płomienie. Było jej tak źle, że najchęt niej rzuciłaby się w nie i przestała istnieć. Przypo mniała sobie to, co Bo powiedział do dzieci. O tym, że brat jest kimś szczególnym i że nawet jeśli bracia się pokłócą, to potem dojdą do porozumienia. Tak właśnie stało się z jej braćmi. Bo mówił do Cody'ego i Setha, ale jego słowa mo gły być równie dobrze skierowane do Gabe'a i Ya le'a. I tak było ze wszystkim. Kiedy o czymś mówił, wydawało się, że może to też dotyczyć zupełnie in nych spraw. Tak, jakby posiadł mądrość, której jej najwyraźniej brakowało. Kitty gubiła się w domysłach. Powoli jednak za-
czynało do niej docierać, co mogło znaczyć dzisiejsze zachowanie Bo. Oczywiście zauważył wrogość Ya le'a oraz Gabe'a, ale zachowując się naturalnie, chciał jej dać znak, że kogokolwiek wybierze, on nie będzie miał do niej o to pretensji. Czy tak zachowuje się oszust? Kitty poczuła, że kocha go jeszcze mocniej, i serce ścisnęło jej się z bólu. Miłość. Tak, musiała przyznać się sama przed sobą, że ko cha Bo. Zrozumiała, że jest to inne uczucie niż to, którym darzyła Aarona czy braci. W jego ramionach znalazła coś, czego jej zawsze brakowało, choć nie zdawała sobie z tego sprawy. Poczucie bezpieczeń stwa, spokój, pewność jutra. Zaczęła też inaczej tra ktować przyszłość. Myślała o niej jak o czymś, co będzie mogła zmienić. A przecież do niedawna wydawało jej się, że wszystko będzie takie samo. Musiała jednak przyznać, że Bo jest wyjątkowy. Żaden znany jej mężczyzna nie przyznałby się do tego, że gotuje i sprząta. Co więcej, kiedy dochodzi ło do ujeżdżania koni, wszyscy traktowali ją jak ry walkę. A Bo był dumny z tego, że robi to lepiej niż on! Raz jeszcze powróciło do niej to samo pytanie. Czy ktoś taki może chcieć ją oszukać? Nagle na jej ustach pojawił się uśmiech i podeszła
do drzwi. Postanowiła pójść za radą Cary i posłuchać głosu serca. Cóż innego jej pozostało? Bo zakończył ostatnie prace przy odnowionym boksie. Odłożył młotek i otarł pot z czoła, a potem chyba po raz setny zerknął w stronę drzwi stodoły. Nie przyszła. Domyślił się, że bracia jej coś powiedzieli, ale nie miał pojęcia, co mogła od nich usłyszeć. Jej mina świadczyła o tym, że było to coś poważnego. Przy najmniej dla niej. Może uświadomili jej, że Bo nie pochodzi z Dakoty albo że nie interesuje go farmerstwo i nigdy tak naprawdę nie stanie się hodowcą ko ni, co nie było do końca prawdą. A może tylko ostrze gali ją przed mężczyznami, gdyż nie spodobało im się to, że adoruje ich siostrę. Adoruje! Bo omal się nie roześmiał, powtarzając w myśli to stowo. U niego, w Wirginii, adorowanie oznaczałoby serię długich posiłków w towarzystwie panny, ale także większej części jej rodziny w charakterze przyzwoitek. A potem, po zaręczynach, mogliby nawet siedzieć koło siebie i pozwolono by mu całować jej dłoń. Ale i tak nie miałby co liczyć na przychylność panny, gdyby nie za akceptowała go jej rodzina, co wiązało się z serią bar dzo osobistych, czasami niezbyt przyjemnych rozmów. Z Kitty było zupełnie inaczej. Sprawy potoczyły
się tak szybko, że na myśl o tym jeszcze teraz kręciło mu się w głowie. Tak bardzo różniła się od dziewcząt w jego stronach. Nigdy nie spotkał tak pewnej siebie i niezależnej kobiety. Wszystko w niej wydawało mu się pociągające: uroda, bezpośredniość, swoboda... Podziwiał ją, a nawet więcej. Już jakiś czas temu zorientował się, że jest w niej zakochany. W tej chwili sam nie wiedział, co robić. Czy cze kać na Kitty, czy może pójść do domku i sprowadzić ją tutaj. Wiedział, że bez niej nie wytrzyma... Drzwi do stodoły skrzypnęły. Bo drgnął i spoj rzał w stronę wejścia. Serce zatłukło mu się w pier si. Kitty! Wiedział, że potrafi chodzić bardzo cicho, co zapewne brało się stąd, że musiała umieć podejść pło chliwe mustangi. Teraz spojrzał na jej złote włosy i po ważną twarz i poczuł gwałtowny przypływ uczucia do tej tak silnej, a jednocześnie tak kruchej istoty. - Bałem się, że już śpisz na stryszku - szepnął. Potrząsnęła głową. - Wolę, kiedy ty mnie układasz do snu. - Podeszła do niego i pocałowała go lekko. Bo zawładnął jej ustami, wkładając w pocałunek całą swą miłość i na miętność. - Właśnie na to czekałam - szepnęła, kiedy oderwali się od siebie. - Ja też - powiedział, czując, że puls mu przyspie sza. - I nareszcie się doczekałem. Bardzo za tobą tę skniłem.
Zdjął jej bluzę, a następnie zaczął rozpinać swoją koszulę. - Ja za tobą też - wyznała. - Więc dlaczego zwlekałaś? - spytał i obsypał ją pocałunkami. Kitty westchnęła z rozkoszy. - Może chciałam wypróbować twoją cierpliwość - zaczęła się z nim droczyć. Oderwał się od niej i spojrzał jej głęboko w oczy. - Obawiam się, że nie masz czego - rzekł z po wagą. - Nie została mi nawet odrobina cierpliwości. Pragnę cię... To proste wyznanie sprawiło, że Kitty zadrżała. Za częli niecierpliwie ściągać z siebie resztki ubrań. Do momentu, kiedy stanęli nadzy, minęła zaledwie mi nuta, może półtorej, a im się wydawało, że cała wiecz ność. Padli na posłanie, zatracając się zupełnie w poca łunkach i pieszczotach. Kitty obudziła się i odruchowo przesunęła w bok. Nie natrafiła jednak na Bo. Kiedy otworzyła oczy, okazało się, że posłanie jest puste. Przestraszona usiadła i w przytłumionym świetle poranka zobaczyła, że Bo stoi koło koryta z wodą i się goli. Kiedy ją zauważył, uśmiechnął się szeroko i pomachał jej ręką. - Witaj, śpiochu.
- Dzień dobry. - Przetarła oczy. - Dlaczego wsta łeś tak wcześnie? - Jadę do miasteczka - odparł. - Obiecałem Eli Moffatowi, że wpadnę do niego i przejrzę jakieś do kumenty. - Nie, nie jedź do Misery. Zostań ze mną - poprosiła. Bo skończył golenie, zmył mydło z twarzy i wy tarł ją lnianym ręcznikiem. Następnie podszedł do Kitty i położył się obok. - Trudno mi odmówić... Kitty pochyliła się nad nim i zaczęła całować jego szeroką, nagą pierś. - Będzie ci jeszcze trudniej. Bo uniósł się trochę i popatrzył na nią z mieszani ną podziwu i niedowierzania. - Jak na kogoś, kto nigdy tego nie robił, bardzo szybko się uczysz. - Och, przy tobie nauczyłam się najrozmaitszych rzeczy - powiedziała zupełnie poważnie. - Nie tylko jak się kochać. Chodź! Bo nawet nie próbował się opierać. Zaczął ją cało wać i dopiero po chwili odsunął się od niej, jakby coś sobie przypomniał. - Nie, przepraszam, Kitty, ale naprawdę muszę je chać - powiedział z wyraźnym żalem. - Obiecałem, że będę w Misery, a powinienem wyruszyć już teraz, jeśli chcę wrócić przed zmrokiem. - Nie jedź!
Powiedziała to tak gwałtownie, że zatrzymał się w pół gestu i spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Co się dzieje? - zapytał ją łagodnie. - Czy wiesz coś, czego ja nie wiem? Kitty nie umiała kłamać, ale teraz przynajmniej musiała spróbować. - Nie, po prostu chciałam z tobą trochę pobyć tu, w stodole... Uniósł lekko jej brodę i spojrzał jej w oczy. - Aaron nie byłby zbyt szczęśliwy, gdyby tak się stało - zażartował. Kitty machnęła ręką, czując, że jest cała czerwona. - Nie chodzi o Aarona... - Wiem. Powiedz mi, o co chodzi. - Już mówiłam, że chcę... - Nie, Kitty. Mam prawo poznać prawdę. - Ton jego głosu był teraz bardziej naglący i ostry. Znowu spojrzała w bok. Westchnęła. A potem powie działa mu wszystko, czego dowiedziała się od braci. Kie dy skończyła, zobaczyła, że Bo wstał i podszedł do torby. Przerażona zerwała się z posiania i chwyciła go za ramię. Kiedy odwrócił się do niej, zobaczyła, że jest wściekły. - Jesteś na mnie zły? - Na ciebie? - Bo potrząsnął głową. - Tu nie cho dzi o ciebie, Kitty. Czy nie rozumiesz, że ten niezna jomy, który podaje się za mnie, musi być jednym z tych bandytów, którzy na mnie napadli?
- Ale... - Pewnie uznał, że nie żyję, i chce się dobrać do moich pieniędzy. - Skąd wiesz? - Domyślam się - odparł. - Co prawda, ludzie w okolicy wiedzą, jak się nazywam, ale nikomu nie podałem mojego pełnego imienia. Zrobiłem to spe cjalnie, wiedząc, że takie informacje mogą mieć tylko ci, którzy na mnie napadli. Bo wyjął z torby kolta, a potem włożył koszulę. Kitty znowu chwyciła go za ramię. - Nie możesz jechać sam. Ich jest więcej. - Nie, po pierwsze, przyjechał tylko jeden, a po drugie, nie mam żadnej pewności, że go zastanę- tłu maczył. - Chcę przede wszystkim pogadać z tym za kutym łbem, szeryfem, który ma to szczęście, że je steś jego siostrą. - Jadę z tobą - zdecydowała, bojąc się, że Bo mo że pobić się z Gabe'em. Nie miał żadnych szans. Jej brat był od niego wyższy i silniejszy. - Nie, to moja sprawa. - Może się okazać, że musisz użyć broni, a ja nieźle strzelam - pochwaliła się. Bo spojrzał na nią przenikliwie. - I pewnie wydaje ci się, że ja nie jestem w tym za dobry, co? Nie odpowiedziała. Ścisnęła tylko jego ramię i spojrzała mu błagalnie w oczy.
- Tylko obiecaj mi jedną rzecz. Bo westchnął. - Tak? - Obiecaj, że od razu pójdziesz do Gabe'a i po prosisz go o pomoc. Przecież jest szeryfem. Zastanawiał się przez chwilę, a potem skinął głową. - Dobrze. I tak będę musiał z nim porozmawiać, a jako szeryf powinien się zająć tą sprawą. - Wyswo bodził się z jej uścisku. - Ale pojadę sam. Powinie nem wrócić przed zmrokiem. Przypasał broń, włożył kurtkę i wyprowadził konia ze stodoły, która była jednocześnie stajnią. Nie pożegnał się z Kitty. Wskoczył tylko na wierz chowca i pogalopował w stronę Misery. Kitty jeszcze długo stała przy drzwiach, wpatrując się w malejącą sylwetkę, która w końcu zniknęła za jednym ze wzgórz. Jak mogła tu zostać, skoro istniała możliwość, że Bo znajdzie się w niebezpieczeństwie?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Zanim Bo dotarł do Misery, jego gniew osiągnął punkt krytyczny. Był tak wściekły, że zmiótłby wszystko, co pojawiłoby się na jego drodze. Na wi dok Gabe'a i Yale'a, którzy wchodzili jak gdyby nig dy nic do biura szeryfa, znajdującego się na końcu piaszczystej głównej ulicy, postanowił od ręki zała twić sprawę. Zmusił konia do szybszego biegu i już po chwili znalazł się przy budynku. Zostało mu jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, żeby przywiązać konia, i dopie ro wtedy wtargnął niczym burza do środka. Obaj bracia od razu zauważyli, w jakim jest stanie. Gabe stał koło swego biurka, gwiazda szeryfa poły skiwała na jego piersi. - Witaj, Bo - powiedział. - Co cię sprowadza? - Przyszedłem, żeby spytać, dlaczego żaden z was nie poinformował mnie, że ktoś się pode mnie pod szywa! - odparł podniesionym głosem. - Chwileczkę! - obruszył się Yale, jak zwykle bardziej skory do gniewu. - Kto tu się pod kogo pod szywa?
Podszedł do Bo i chwycił go za poły kurtki, cofnął się jednak, widząc jego minę. - Przecież mówię! - Ten facet powiedział, że nazywa się Beauregard Chandler, i miał dokumenty, żeby to udowodnić powiedział Yale podniesionym głosem. - Po pierwsze, powinniście to sprawdzić - wy tknął braciom Bo. - Widzieliście przecież, że poma gam obywatelom Misery, udzielając im prawnych po rad. Czy ten facet wyglądał na prawnika? Yale zmieszał się trochę. - To znaczy... musiałem mu pomóc napisać list do jego banku... - Co?! - Bo nie mógł uwierzyć własnym uszom. - To jeszcze nie jest żaden dowód - włączył się Gabe. - Dobrze. Po drugie, wiedzieliście, że zostałem napadnięty i że ktoś ukradł mi dokumenty. Mogliście, na miłość boską, przynajmniej połączyć fakty! Szeryf uśmiechnął się zimno. - Właśnie to zrobiliśmy i widzimy, że nasza naiw na siostra dała się oczarować sprytnemu oszustowi, który wkradł się w jej łaski. - To prawda, że jest naiwna i niewinna. Na szczę ście ma tyle rozumu w głowie, żeby nie dbać o to, co inni o niej myślą... Obaj bracia aż otworzyli usta, słysząc te słowa.
- Chcesz powiedzieć... - zaczął Gabe, ale Bo go uciszył podniesieniem dłoni. - Ale zależy jej na was i na tym, co wy myślicie - ciągnął. - Dlatego nie chciałbym was podzielić. Musicie jednak zrozumieć, że w tej chwili walczę o swoje dobre imię i o ukochaną kobietę. - Zaraz, zaraz... - odezwał się osłupiały Gabe. Chcesz powiedzieć, że kochasz Kitty? - Właśnie. Gabe posłał bratu szybkie spojrzenie, a potem przypomniał sobie burę, którą dostał od Billie. Jego żona stanęła po stronie Bo, a sądząc po minie Yale'a, on też usłyszał to i owo od Cary. Yale poruszył się niespokojnie. - Może źle cię osądziliśmy... Bo pokręcił głową. - Nie to jest w tej chwili najważniejsze - powie dział, zwracając się do Gabe'a. - Pewnie sprawdziłeś już plakaty ze wszystkimi poszukiwanymi, szukając kogoś, kto byłby podobny do mnie, prawda? Szeryf skinął niechętnie głową. - I z jakim rezultatem? - spytał ponuro Bo. - Dyliżans przywozi co tydzień nowe - odparł zmieszany Gabe. - Możliwe, ale teraz chcę, żebyście obaj przejrze li te stare. Przy odrobinie szczęścia Yale rozpozna na nich człowieka, który zgłosił się do niego do banku.
Obaj bracia znowu wymienili spojrzenia. Nie przy szło im to jakoś wcześniej do głowy. Gabe chrząknął. - To... to dobry pomysł. Chodź, Yale... Bo skinął z aprobatą głową, a następnie skierował się do drzwi. - Znajdziecie mnie u Swensenów - rzucił jeszcze przez ramię i wyszedł. Nie widział już tego, jak Gabe wyciągnął z biurka całą szufladę pełną plakatów i jak gorączkowo zabrał się z bratem do ich przeglądania. Ruszył do sklepu Swensenów. Przed wystawą stało kilku farmerów wraz z żonami i dziećmi, a także pa ru nieznajomych. Bo przyjrzał im się uważnie i do piero wtedy wszedł do środka. Inga obsługiwała właśnie pierwszych klientów. Gdy tylko go zobaczyła, skinęła na niego ręką. - O, Bo. Dobrze że przyjechałeś. Wczoraj był tu dyliżans i przywiózł pocztę. Na jednej kopercie jest napis „ważne". - Dziękuję - powiedział, podchodząc do lady. Inga podała mu kilka listów. Kiedy tak stał, przy glądając się adresom zwrotnym, kilka kobiet wes tchnęło na jego widok. Nie uszło to uwagi Ingi. Za uważyła też, że dwie czy trzy klientki podeszły blisko do Bo. - A gdzie jest Kitty? - spytała go. - Została na ranczu z Aaronem.
- Przywieziesz ją w niedzielę na nabożeństwo? - Jeśli zechce. Spróbował wyobrazić sobie ubraną w skóry Kitty, stojącą wraz z odświętnie wystrojonymi parafianami, i na jego wargach pojawił się uśmiech. W tym mo mencie zobaczył, że Gabe i Yale weszli szybkim kro kiem do sklepu. Kobiety odsunęły się od Bo. - Miałeś rację - powiedział przyciszonym gło sem Gabe i odciągnął go od lady. - Yale rozpoznał tego mężczyznę. To Eustace Dudley poszukiwany za napady na pociągi. Podobno ukrywa się w Badlan dach. Yale pokręcił głową. - Czuję się jak ostatni idiota - wyznał. - Kiedyś bez trudu potrafiłem odróżnić uczciwego człowieka od bandyty. Zwłaszcza przy kartach... Bo machnął ręką. - Przynajmniej nie wydałeś mu tych pieniędzy i kazałeś napisać do mojego banku w Wirginii. Brat Kitty odetchnął z ulgą i podał mu rękę. - Przepraszamy - powiedział. - Mam nadzieję, że pozwolisz nam się zrehabilitować. Bo uściskał jego dłoń, a potem potrząsnął ręką Gabe'a. - Jasne. Przecież chodziło wam tylko o to, żeby chronić młodszą siostrę... - Cóż, robiliśmy to przez całe życie - powiedział
Gabe tonem usprawiedliwienia. - Trudno się od tęgo odzwyczaić. Bo wyprostował się nieco. - Teraz będzie miała jeszcze jednego obrońcę. Gabe wykonał taki gest, jakby chciał zaprotesto wać, ale w końcu skinął głową. - Pojadę zaraz z moim zastępcą, Larsem Swense nem, żeby przeczesać okoliczne tereny. Ci bandyci muszą ukrywać się gdzieś tu, niedaleko. W dodatku wszystko wskazuje na to, że czują się dość bezpiecz nie. Być może uda nam się ich aresztować, zanim przyjadą do miasteczka. Myślisz, że zechcą wrócić po pieniądze? Skan Anula, przerobiła pona. - Raczej spróbują w innym miejscu - odparł Bo. - Ale tak naprawdę, to nic nie wiadomo. Pójdę na ra zie do stajni Moffata, bo i tak nic nie mogę zrobić. Eli miał mi pokazać jakieś dokumenty... Skinął im głową, włożył listy do wewnętrznej kie szeni kurtki i wyszedł. - Myślisz, że powie Kitty? - spytał z niepokojem Gabe. Yale westchnął ciężko. - Ma prawo, chociaż nie wygląda na takiego, co się skarży. Może uda nam się wszystko naprawić. Gabe spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Mówisz tak, jakbyś go polubił. Brat zrobił zafrasowaną minę. - To porządny facet. A co ty o nim sądzisz?
- Wciąż nie podoba mi się to, że zadaje się z Kitty - odrzekł Gabe. - Może jednak będę sprawdzał te plakaty. - Uważaj, bo Kitty się dowie. Albo twoja żona zauważył Yale. Bracia spojrzeli po sobie, a potem nagle wybuch nęli głośnym śmiechem. Po chwili wyszli ze sklepu, odprowadzani ciekawymi spojrzeniami zgromadzo nych tam kobiet. - Co w ciebie wstąpiło? - spytał Aaron, widząc, jak Kitty wpadła do kuchni, a potem zaczęła się po niej miotać. - Bo pojechał do miasta. Staruszek wypił trochę gorzkiej, niezbyt aromaty cznej kawy i potwornie się skrzywił. - Pokłóciliście się? - Nie, nie, chodzi o coś innego. - Odnalazła w końcu swój pas i załadowała kolta. Aaron pokręcił głową. - Co się dzieje? Chcesz go zastrzelić? - Pamiętasz, co powiedzieli nam wczoraj Gabe i Yale? - spytała, przypasując broń. Skinął głową. - Takich rzeczy się nie zapomina. - Powtórzyłam to Bo. - Powtórzyłaś Bo... - aż zaniemówił ze zdziwie nia.
- A on stwierdził, że jedyne osoby, które mogą wiedzieć, że jego imię brzmi Beauregard, to bandyci, którzy na niego napadli. Ukradli mu wtedy wszystkie dokumenty. Aaron potarł czoło. Zapomniał o niesmacznej ka wie. - To ma sens - stwierdził. - Ja też tak uważam. Obiecał mi, że zgłosi się do Gabe'a i Yale'a, jak tylko przyjedzie do Misery. Staruszek pokręcił głową. - To po co ci broń? Chcesz strzelać do własnych braci? - Jasne, że nie - odparła ze śmiechem. - Ale ban dyci wciąż są gdzieś w pobliżu. Boję się tego, że zacznie ich szukać i... w końcu znajdzie. Aaron zastanawiał się przez chwilę i wreszcie ski nął głową. - To chyba jasne. Powinnaś mu pozwolić wyrów nać rachunki. Kitty westchnęła i poprawiła pas. - Właśnie tego się obawiam. - Uważasz, że nie poradzi sobie w walce? Kitty nie wiedziała, co myśleć. Być może Bo rze czywiście potrafi celnie strzelać, ale bandytów może być przecież kilku. - Nigdy nie widziałam, jak korzysta z broni - od parła wymijająco. - Wiem natomiast, że ja potrafię strzelać.
Aaron wstał i podszedł do niej, wspierając się cięż ko na lasce. Położył jej dłoń na ramieniu. - Nie sądzę, żeby Bo chciał, byś to zrobiła - po wiedział. Kitty cofnęła się i potrząsnęła głową. - Nie mogę siedzieć z założonymi rękami i cze kać. Kocham go i nie chcę, żeby zginął. Miłość. Aaron przewidywał, że młodzi się w sobie zakochają. Nie spodziewał się jednak, że nastąpi to tak szybko. Podobnie zresztą jak Kitty, która wyglą dała na zdziwioną własnym wyznaniem. Wybiegła na dwór i wskoczyła na osiodłanego wierzchowca. Rozległ się tętent, a potem zapadła ci sza. Aaron westchnął ciężko, następnie powlókł się do stodoły i zaczął zaprzęgać konia do wozu. Czekał go długi i ciężki dzień. Musiał pojechać do Misery. Miał nadzieję, że do tego czasu w miasteczku nie zdarzy się nic nadzwyczajnego. - Dziękuję za pomoc, Bo. - Gruby właściciel staj ni uścisnął jego dłoń. - Nie ma o czym mówić, Eli. - Powiedz mi, ile jestem ci winny. - Nic. Prawdę mówiąc, nie zrobiłem niczego szczególnego. Przeczytałem tylko kilka dokumentów. - I wyjaśniłeś mi, o co w nich chodzi. - Eli za stanawiał się przez chwilę, po czym zadeklarował:
- Wiesz co, będziesz mógł korzystać za darmo z moich stajni, gdy tylko przyjedziesz do Misery, do brze? - Nie wiem, czy robisz na tym najlepszy interes, ale dzięki. No, na razie. Bo dotknął listów, które wciąż spoczywały w we wnętrznej kieszeni kurtki, i skierował się w stronę sklepu Swensenów. Powoli wyparowała z niego cała złość. Ten dzień zaczął się znacznie lepiej, niż się spo dziewał. Jeśli szeryf zdoła odnaleźć przestępców, bę dzie można nawet powiedzieć, że ma wyjątkowe szczęście. Nagle usłyszał za sobą czyjś głos. - Beauregard Chandler? Odwrócił się szybko i zobaczył trzech mężczyzn stojących na środku piaszczystej drogi. Wszyscy mie rzyli do niego z broni. Widział ich już wcześniej tego dnia przy sklepie Swensenów i nawet zwrócił na nich uwagę, ale nikogo mu nie przypominali. Jeden był starszy i miał pooraną twarz. Dwaj młodsi też nie bu dzili zaufania. - Nie pamiętasz nas, ale myśmy cię już widzieli, kiedy Eustace do ciebie strzelał - odezwał się najstar szy z nich. Wskazał jednego z towarzyszy. - Szkoda, że nie dokończył wtedy tego, co zaczął. Bo spojrzał na młodszego mężczyznę. - Eustace Dudley - powiedział zimnym głosem.
Mężczyzna wcale się nie przestraszył. Wyglądał wręcz na zadowolonego. - Ho, ho, stałem się sławny - zaśmiał się i po trząsnął koltem. - Dostałeś dziś pocztę od tej sklepo wej - dodał. - Jest tam coś, czego potrzebujemy. - Chodzi wam o potwierdzenie mojej tożsamo ści? - Bo potrząsnął głową. - Nikomu tego nie dam. - Nie musisz dawać. - Mężczyzna zmrużył oczy i podszedł bliżej. - Po prostu cię zastrzelę i wezmę to, o co mi chodzi. Nikt nie będzie wiedział, kim jesteś. Bo starał się realnie ocenić swoje szanse. Było ich trzech. Wszyscy byli uzbrojeni i z pewnością potrafili strzelać. Popełnili tylko jeden błąd, podeszli tak, że musieli na niego patrzeć pod słońce. - Szeryf i jego brat wiedzą już o całej sprawie rzekł. - A poza tym zna mnie całe miasteczko. - Nie szkodzi. W obu Dakotach jest mnóstwo miast. Zanim szeryf zdoła poinformować innych o tym, co się stało, my zdążymy już wyczyścić twoje konto. I będziemy żyć jak ci milionerzy w San Fran cisco. - Eustace Dudley wycelował broń wprost w pierś Bo. - No, dawaj! Bo włożył dłoń do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyczuł swój drugi pistolet. Dobrze zrobił, że mimo gniewu, zdecydował się go tam schować. Nie po dobało mu się tylko to, że jest sam przeciwko trzem
bandytom, ale postanowił wykorzystać słońce i za skoczenie. - Z przyjemnością - mruknął i uśmiechnął się zimno. Kitty nigdy w życiu jeszcze się tak nie bała. Oczy wiście zdarzały jej się chwile strachu, jak choćby wte dy, kiedy zaatakował ją mustang, ale to, co działo się z nią teraz, było zupełnie wyjątkowe. Wiedziała, że Aaron nie chciał, by mieszała się w sprawy Bo. Rozumiała też, że mężczyźni nie są szczęśliwi, kiedy kobieta walczy w ich imieniu. Jednak ta sprawa była zupełnie wyjątkowa. Kitty doskonale wiedziała, jak się obchodzić z bronią, i od lat miała do czynienia z kowbojami z Badlan dów. Bo Chandler różnił się od tutejszych ludzi. Nie są dziła, żeby kiedykolwiek musiał walczyć o życie. Czuł się pewnie, ponieważ nauczył się strzelać i dobrze sobie radził ze strzelaniem do tarczy lub rzutków. To jednak w niczym nie przypominało strzela nia do ludzi. Być może Bo nawet nie wiedział, co to znaczy zajrzeć śmierci w oczy... Przecież kiedy go poprzednio zaatakowali, nawet nie zaczął się bronić. Kitty wiedziała, że naraża się na jego gniew. Nie mogła jednak trzymać się z daleka od Misery, kiedy
Bo groziło niebezpieczeństwo. Musiała pospieszyć mu z pomocą. Zobaczyła go zaraz po tym, jak wjechała na głów ną ulicę Misery. Bo stał naprzeciwko trzech męż czyzn. Serce nagle zabiło jej mocniej, gdy zrozumia ła, że ci ludzie nie pochodzą z miasteczka. Kiedy zbliżyła się do nich jeszcze bardziej, zauwa żyła kolty w ich dłoniach. Wszystkie były wymierzo ne w Bo. Niewiele myśląc, dźgnęła ostrogami konia i poga lopowała w ich stronę. Zanim Bo zdołał wyciągnąć broń, zobaczył, jak Cody i Seth wybiegają ze swego domu. Chłopcy spo strzegli go i ruszyli w jego stronę. - Cześć! - krzyknął młodszy. Bo odchrząknął. Starał się mówić tak, by jego głos brzmiał normalnie, co nie było łatwym zadaniem. - Witajcie, chłopcy. Prosiłem Ingę Swensen, żeby odłożyła wam trochę cukierków. Biegnijcie tam, a ja za chwilę przyjdę, bo teraz jestem zajęty. Cody i Seth wyraźnie się ucieszyli i pobiegli do sklepu. Bo popatrzył za nimi, a potem zwrócił się do bandytów: - Chodźmy za saloon. Tam nie będzie zbyt wielu świadków. Bał się, że ktoś może zostać przypadkowo postrze lony czy wręcz zabity.
Eustace Dudley zmrużył oczy. - Szykujesz jakąś sztuczkę? To on, a nie jak się początkowo wydawało, starszy z bandytów, był szefem gangu. - Nie, żadnych sztuczek. - Bo pokręcił głową. Boję się o kobiety i dzieci. Kilka kobiet pojawiło się nawet na ulicy, ale wi dząc broń, wycofało się do wnętrza budynków. Eustace Dudley też je zauważył, ale tylko wzruszył ramionami. - Wszystko mi jedno - stwierdził, potrząsając bronią. - Tylko trzymaj ręce przy sobie. Jeśli sięg niesz do pasa, położę cię trupem. A wy, chłopcy, sprawdźcie, czy ten goguś nie znajdzie tutaj ja kichś obrońców - zwrócił się do kompanów, roz glądając się jednocześnie niespokojnie po sąsiednich domach. Chyba nareszcie dotarło do niego, że wszyscy ich widzą. Na te słowa dwaj pozostali przestępcy odwrócili się, bacznie obserwując okoliczne okna. Dudley podniósł głos: - Pierwszy, który sięgnie po broń, padnie trupem, zrozumiano?! Większość gapiów cofnęła się w głąb pomiesz czeń. Słychać było dźwięki zatrzaskiwanych drzwi. Bo stał spokojnie, starając się ocenić sytuację.
Mieszkańcy Misery mieli prawo się schować. To nie była ich sprawa, a on nie chciał, by ktoś został przy padkowo ranny czy zabity. A ponieważ nie udało mu się przekonać bandy tów, by przeszli w ustronne miejsce, mógł zrobić tyl ko jedno. Musiał blefować aż do momentu, kiedy nie będzie miał już innego wyjścia i będzie musiał strze lać. Wiedział, że wraz z upływem czasu powinni za cząć się coraz bardziej denerwować, a to zwiększało jego szanse, nikłe, jak sam musiał przyznać, na prze życie. - Chcielibyście przejąć list z mojego banku? Sięgnął do kieszeni i znowu wyczuł ukrytą broń. Tak czuł się pewniej. Dudley posłał mu zimny uśmiech. - Właśnie. - Wyciągnął rękę. - Dawaj. Nagle usłyszeli tętent kopyt. Jakiś koń pędził w szaleńczym tempie główną ulicą. Bo ujrzał odzianą w skóry postać. Jednak Kitty minęła go i z krzykiem rzuciła się na Dudleya. Bo sięgnął do kabury i błyskawicznie wyjął pisto let. Przestępcy byli tak zdziwieni, że przez moment nie wiedzieli, co się dzieje. Bo mógł to wykorzystać, ale bał się, że zrani Kitty. Eustace Dudley wkrótce wy swobodził się z jej uścisku i przystawił jej pistolet do skroni.
- No, Chandler - syknął. - Wygląda na to, że szczęście się do mnie dziś uśmiechnęło. Zobacz, jaką dziewkę sobie dziś przygadałem. Można powiedzieć, że sama na mnie leci. W ciszy, która nastąpiła, usłyszeli ciężki oddech Kitty. - A teraz rzuć broń, bo ją zastrzelę jak wściekłą sukę!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY - Nie słuchaj go! - Kitty próbowała wyrwać się przestępcy, ale była osłabiona po wypadku, a Eustace trzymał ją niczym w kleszczach. - Niezależnie od te go, co zrobisz, i tak mnie zastrzeli. - Nie, Kitty. Jemu chodzi o mnie. - Bo wziął pi stolet w dwa palce i rzucił go na ziemię. - Puść ją te raz - zwrócił się do bandyty. Dudley wybuchnął śmiechem. - Nie sądzisz chyba, że pozwolę, by pobiegła po pomoc?! - Ona da słowo, że tego nie zrobi. - Przeniósł spojrzenie na Kitty. - Obiecaj mu, że pójdziesz do Swensenów i pozwolisz nam dokończyć to, co zaczę liśmy. - Nie, jeśli mają cię zastrzelić, to wolę zginąć z tobą. •- Do licha, Kitty. - Bo zdusił przekleństwa, które same cisnęły mu się na usta. Jak miał zmierzyć się z przestępcami, skoro musiał zatroszczyć się jeszcze o nią! Nie bał się o siebie, ale włosy jeżyły mu się na myśl o tym, co może stać się z Kitty. - Chcę, żebyś stąd poszła.
- Nie zostawię cię samego - upierała się. - Jakie to wzruszające, co, chłopcy? - zaśmiał się Eustace Dudley. Pozostała dwójka zarechotała, chociaż Bo wi dział, że nie zaniedbują przy tym swoich obowiąz ków i bacznie przyglądają się okolicznym domom. - Nie pozwolę ci odejść. - Dudley jeszcze moc niej chwycił Kitty, Zamachała rękami, a bandyta wyciągnął kolta w stronę Bo. - No, dawaj ten list, Chandler, bo ją uduszę. Kiedy Bo się zawahał, ścisnął ją jeszcze mocniej. - Zostaw ją! - Zabiłem już tylu łudzi, że jedna osoba więcej nie zrobi mi różnicy. - Znowu pokazał zęby w uśmiechu. - List! Bo bez słowa sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyczuł kolbę pistoletu. Jeszcze niedawno to wydawało się tak łatwe, ale teraz ryzykował życie Kitty. Wiedział, że jest doskonałym i szybkim strzel cem. W całej Wirginii nie było lepszego. Ojciec na uczył go sztuczek, które poznał na wojnie. Bał się jed nak, że w tej chwili ryzyko jest za duże. To mogła być kwestia przypadku. Gdyby kula po szła bardziej w dół, zabiłby Kitty, która znajdowała się dokładnie na linii strzału. Musiałby też strzelać w głowę Dudleya, a nie w serce, co również obniżało jego szansę.
Bo wyjął list z kieszeni. Eustace Dudley sięgnął po niego z wyraźną ulgą. - Dziękuję, Chandler. Dzięki temu stanę się boga ty. Teraz musimy tylko bezpiecznie wyjechać z tego parszywego miasteczka. - Zostawcie kobietę. Dudley pokręcił głową. - Nie masz tu nic do powiedzenia. To ja trzymam kolta. Teraz interesowała go wyłącznie koperta. I kiedy tak ściskał ją kurczowo, Kitty poczuła, że nadszedł odpowiedni moment, by się wyswobodzić. W tym momencie rozległ się odgłos wystrzału. Bandyta spojrzał ze zdziwieniem na stojącego przed nim mężczyznę. Chciał strzelić, ale broń sama wypadła mu z ręki. - J a k ty...? Nie dokończył. Zarył twarzą prosto w ziemię, po ciągając przy tym Kitty, która próbowała wygramolić się spod Dudleya. - Bo, uważaj! Dwaj pozostali przestępcy odwrócili się w jego stronę. Na ich twarzach malowało się bezbrzeżne zdziwienie. Obaj wycelowali w Bo, mrużąc oczy. Bo rzucił się na kolana. - Zostań, gdzie jesteś! - krzyknął do Kitty. Bandyci powoli dochodzili do siebie. - Rzuć broń, Chandler! - krzyknął starszy.
- Zabiję pierwszego, który spróbuje strzelać - od powiedział zimno Bo. - Zabiję was obu. Bandyci wahali się przez chwilę. - Kitty, jak tylko zaczniemy strzelać, biegnij do Swensenów. Słyszysz, biegnij do Swensenów! - Tak, Bo, ale... - Żadne ale - stwierdził stanowczo. Domyślał się, że pierwszy strzeli starszy bandyta, dlatego nagle zwrócił broń w jego stronę. Strzelił i natychmiast zwrócił się do drugiego, myśląc, że już za późno, że zabrakło mu ułamków sekundy. Jednak młodszy bandyta też osunął się na zie mię. Zdziwiony spojrzał w stronę Kitty. Dziewczyna trzymała w dłoni pistolet Eustace'a Dudleya i gramo liła się spod martwego przestępcy. Nagle przyszło mu do głowy, że mogła działać, ponieważ żaden z ban dytów nie zwracał na nią uwagi. Oboje milczeli. Cisza dzwoniła im w uszach. Jed nak ludzie, którzy obserwowali wydarzenia zza za mkniętych drzwi i okien, wreszcie pojęli, co się stało, i zaczęli krzyczeć i wiwatować. Kowboje i gracze z Red Dog pod wodzą Jacka Slade' a wylali się na uli cę i otoczyli trzech, leżących w kałuży krwi bandy tów. Niektórzy pobiegli po szeryfa, który wkrótce nadjechał ze strzelbą. Gabe przyjrzał się ze zdziwieniem trzem trupom, a potem zwrócił się do siostry:
- To twoje dzieło, Kitty? Potrząsnęła głową wciąż zbyt oszołomiona, żeby mówić. Kiedy w końcu doszła do siebie, odparła: - Zastrzeliłam tylko jednego, a Bo pozostałych dwóch. Gabe potrząsnął głową, zdumiony. - Niezła robota. Bo nie odpowiedział. Patrzył na Kitty tak, że zro biło jej się gorąco z wrażenia. Dotknął delikatnie jej szyi, chcąc sprawdzić, czy Dudley nie zrobił jej krzywdy. - Pewnie jesteś na mnie wściekły - bąknęła. Poczuła ukłucie strachu. Bo nie odpowiedział, jak by w ogóle nie słyszał jej słów. - Aaron przestrzegał, że nie powinnam przyjeż dżać - ciągnęła. - Uprzedzał mnie, że tak będzie. Ale... ale bardzo się o ciebie bałam. Nie wiedzia łam. .. - Poczuła łzy na policzkach i przestraszyła się kompromitacji przed całym miasteczkiem. Ale liczył się tylko Bo. Musiała zrobić wszystko, żeby ją zrozu miał. - Nie wiedziałam, że... że tak strzelasz. I nie chciałam, żebyś był sam... Bo wciąż stał na swoim miejscu, nie zwracając uwagi na spory tłumek, który pojawił się na miejscu strzelaniny. Patrzył na Kitty. Wciąż miał przed ocza mi przestępcę, który celował w jej skroń. - Więc stwierdziłaś, że znowu mnie uratujesz... - Nie... nie chciałam się mieszać - tłumaczyła się
mętnie. - W ogóle nie wiedziałam, że ci przestępcy tu będą. Kiedy ich zobaczyłam, musiałam coś zrobić, prawda? - Spojrzała mu w oczy. Do tłumu dołączyli Yale i Cara, a także żona Ga be'a. Stanęli nieopodal, przysłuchując się rozmowie Kitty i Bo. To nie byli jednak wszyscy. Pędem nadjechał też Aaron, zatrzymał konia i z trudem zsiadł z wozu. Podparł się laską i krzywiąc się przy każdym kroku, podszedł do Kitty. - Nic ci nie jest? - spytał. Potrząsnęła głową, wciąż wpatrując się w Bo. Wzrok staruszka padł na martwych mężczyzn. - A co z tobą, chłopcze? - zwrócił się do Bo. Bo milczał, spoglądając na Kitty. Aaron odwrócił się do Gabe'a. - Czy ktoś mi powie, co tu się stało? Szeryf wzruszył ramionami. - Z tego co wiem, Bo zastrzelił dwóch bandytów, mimo że Kitty mu przeszkodziła... - Ona nie przeszkodziła - przerwał mu Bo. - Nig dy nie widziałem tak odważnej kobiety. Kitty uniosła nieco brodę. - Chcesz powiedzieć, że się na mnie nie gnie wasz? - Za to, że zdecydowałaś się zaryzykować życie w obronie mojego? - odpowiedział pytaniem. - Ale byłeś wściekły - przypomniała sobie.
- Bałem się o ciebie. - Widziałam, że nawet nie drgnąłeś, kiedy stałeś przed bandytami - szepnęła. - Nie bałem się o siebie, tylko o ciebie, Kitty. - O mnie? Skinął głową i przysunął się jeszcze bliżej. - Bałem się, że Dudley cię zabije, zanim zdążę go zastrzelić. Bałem się też użyć broni, bo mogłaś się znaleźć na linii strzału. - Ja też nie obawiałam się o siebie - wyznała Kit ty. - Chciałam zginąć z tobą, gdyby cię zabili. Znowu popatrzyli sobie w oczy, zupełnie nie zda jąc sobie sprawy z tego, że budzą coraz większe zain teresowanie tłumu. Był jednak ktoś, kto o tym myślał. - Być może wy możecie tak sobie stać i stać, ale mnie boli noga - odezwał się Aaron, chrząknąwszy uprzednio parę razy, żeby zwrócić na siebie uwagę. - Może odwieźlibyście mnie do domu? Kitty i Bo natychmiast oprzytomnieli i pomogli mu przejść do wozu, gdzie usadowili go na kocach tak, by mu było wygodnie. Gabe i Yale zaoferowali własne wierzchowce, które przywiązali z tyłu wozu. Następnie Bo pomógł Kitty wsiąść na kozioł, a sam zwrócił się do szeryfa: - Jeśli chcesz, przyjadę jutro, żeby wypełnić wszystkie papiery. Gabe pokręcił głową.
- Nie ma takiej potrzeby. Po prostu zawieź ich do domu. - Wskazał siostrę i Aarona. Bo pomyślał, że zrobi to z prawdziwą przyjemno ścią. „Dom" to było najpiękniejsze słowo, jakie znał. - Dobrze. - Z kolei zwrócił się do Yale'a: - Zdaje się, że nie potraktowałem cię zbyt uprzejmie dziś rano. - Miałeś do tego prawo. Mężczyźni wymienili uścisk dłoni. Bo wskoczył na wóz i chwycił lejce. Kiedy wóz ruszył, Bo i Kitty przysunęli się do sie bie. Bo spojrzał na nią z troską. - Nic ci nie będzie? Wzruszyła ramionami. - To zależy. - Od czego? Kitty poczuła, że serce bije jej mocno, coraz moc niej. - Czy zostaniesz z nami, czy będziesz chciał wy jechać - odparła po namyśle. Kiedy zobaczyła, że milczy, wstrzymała oddech. Bała się, że za chwilę cały jej świat legnie w gruzach. - Wolałbym zostać, ale nie chcę, żeby było tak jak przedtem - powiedział zagadkowo. Popatrzyła na niego zdziwiona. - Naprawdę? - Uhm. Zasługujesz na coś więcej... - Zasługuję? - powtórzyła z niedowierzaniem, gotowa przekonywać go, że się myli.
- Tak. Chcę, żebyś została moją żoną. Kitty nie mogła uwierzyć własnym uszom. - Żoną? Po policzkach spłynęły jej łzy, które wytarła nie zgrabnie rękawem skórzanej bluzy. - Właśnie. Chciałabyś wyjść za mnie za mąż? - Tak, oczywiście, że tak... Ale nie wiedziałam, że zechcesz u nas zostać na stale. Na tym ranczu, z daleka od wielkich miast... - Pragnę tylko ciebie. - Objął ją ramieniem i przyciągnął jeszcze bliżej. - A jeśli idzie o far mę... - chrząknął znacząco - może coś by się dało zmienić. - No jasne! Będziemy pracować! - powiedziała z entuzjazmem w głosie. Bo popatrzył na nią pobłażliwie. Kitty nie przyszło do głowy, że może mieć własne pieniądze. - Właśnie, praca i kapitał początkowy. - Co to takiego? - zdziwiła się. - Pieniądze, które trzeba wyłożyć, żeby móc wię cej zarobić - wyjaśnił. - Aha - zafrasowała się. - Wobec tego spróbuję odnaleźć tamto stado. Możemy też hodować te ob rzydliwe świnie. Jeśli Simmonsom się udało, to cze mu nie nam? Bo uśmiechnął się szeroko. - Nie wiem, jak ci to powiedzieć, Kitty, ale nie musisz hodować świń. Ani nawet szukać nowych mu-
stangów. No, chyba że będziesz miała na to ochotę. Nie jestem biedny. Spojrzała na niego nieufnie. - Nie jesteś biedny? Bo parsknął śmiechem na widok jej miny i pokrę cił głową. - Nie. Prawdę mówiąc, jestem bardzo bogaty. Kitty odsunęła się od niego, żeby mu się lepiej przyjrzeć. - Naprawdę? Bo przyciągnął ją do siebie i pocałował w skroń. - Uhm. - Chcesz powiedzieć, że masz pieniądze? - upew niła się. - Pieniądze też - odparł. - Mam nadzieję, że mi to wybaczysz... - Wybaczę - zaśmiała się i pocałowała go mocno. Aaron, który od jakiegoś czasu nadstawiał bacznie ucha, zamknął teraz oczy. Na jego ustach pojawił się uśmiech. Kto by pomyślał, że dożyje szczęśliwej chwili, kiedy jego podopieczni znajdą odpowiednich partnerów na całe życie. Zakochani oderwali się od siebie. - A gdzie nauczyłeś się tak strzelać? - spytała je szcze zaciekawiona Kitty. - Ojciec pokazał mi parę sztuczek - odparł. - Po za tym trochę polowałem w Wirginii. - Raczej dużo, sądząc z tego, co widziałam.
- Ufasz mi już? - spytał jeszcze przekornie. - Tak. We wszystkim. - Czy to znaczy, że za mnie wyjdziesz? Nie odpo wiedziałaś jeszcze na moje pytanie. - To chyba jest najlepsza odpowiedź. - Do licha, Kitty, powiedz mu, że się zgadzasz! - nie wytrzymał Aaron.
EPILOG - Nie sądziłem, że doczekam tego dnia - powie dział Gabe, stojąc na ganku domku Aarona i obser wując wozy, które nadjeżdżały z miasteczka na ślub Kitty Conover i Bo Chandlera. - A ja nie przypuszczałem, że ta farma doczeka się lepszych czasów - dodał Yale, patrząc na pobie lone ściany domostwa i naprawione barierki. Wziął pudełko drogich cygar ze stolika, który wy stawiono tu specjalnie na tę okazję, i poczęstował brata. Następnie nalał mu do szklaneczki najlepszej whiskey, jaką udało im się dostać w Misery. Gabe skinął głową. Dzięki pieniądzom Bo na pół nocnym pastwisku wybudowano corrale, w których hasały zarówno mustangi, jak i rasowe konie z Wir ginii. Kitty uwielbiała konie i mogła się nimi zajmo wać od rana do wieczora, ale Bo i tak zatrudnił trzech chłopaków od Cutlerów, żeby jej pomagali. Dzięki te mu Aaron pozbył się już wszystkich trosk i mógł od poczywać na ganku, nie trapiąc się tym, że jest bez użyteczny. Właśnie wszedł na ganek, w towarzystwie Bo.
- Jak tam pan młody? - zaśmiał się Gabe. Ubrany elegancko Bo potrząsnął głową. - Sam nie wiem. Kitty schowała się w domu z waszymi żonami, a tu bez przerwy ściągają nowi goście. A ja przecież chciałem się tylko ożenić. Nie chodziło mi o to, żeby było z tego wydarzenie na całe Misery. Obaj bracia wybuchnęli śmiechem. - To nasze żony - powiedział szeryf. - Uwielbia ją śluby i wesela. Biedna Kitty wpadła w ich ręce i teraz pewnie nawet nie wie, czy to jej ślub. - Śluby są dla kobiet - mruknął Aaron, sadowiąc się w wygodnym, nowym fotelu, który Bo specjalnie dla niego zamówił. - Zapalisz? Yale podsunął mu cygaro, które staruszek przyjął z wdzięcznością. Już po chwili zaciągnął się aroma tycznym dymem. - To może jeszcze whiskey? - zaproponował Bo i napełnił ponownie szklaneczki. Gabe podniósł swoją do góry. - Za to, żeby Dakota została kolejnym stanem - powiedział. - Słyszałem, że to już wkrótce. Proponowano mi, żebym został egzekutorem sądo wym. Yale spojrzał na Bo. - Nie maczałeś w tym palców? Niektórzy mówią, że masz zostać pierwszym gubernatorem.
Bo machnął ręką. - Nie interesuję się polityką. Wystarczy mi to, że zostanę właścicielem ziemskim z niewielką praktyką prawniczą. - Czy nie to właśnie powiedział prezydent Lin coln? - rzekł Aaron, a następnie uniósł do góry swo ją szklaneczkę. - Wypijmy zdrowie państwa mło dych. Wszyscy zgodnie podnieśli szklaneczki do ust i spełnili toast. Bo chciał je ponownie napełnić, ale usłyszał szelest papieru w wewnętrznej kieszeni sur duta. - Byłbym zapomniał o mojej niespodziance! - Niespodziance? - Aaron spojrzał na niego cie kawie. - To mój prezent dla Kitty, chociaż dotyczy całej rodziny - dodał zagadkowo Bo. - Chciałbym jej to dać jeszcze przed ślubem. Chodźcie. - Skinął na ze branych. Bez słowa weszli do środka. - Co to takiego? - spytała Kitty zarumieniona po kąpieli, na którą namówiły ją bratowe. Znajdowały się we trójkę w nowej sypialni, któ rą Bo kazał dobudować do domku Aarona. Na łóżku oraz krzesłach leżały różne damskie fata łaszki, z których większość Kitty widziała po raz pierwszy.
Billie wyciągnęła w jej stronę koronkową suknię. Kitty potrząsnęła głową. - Nie mogę jej włożyć. Będę się czuła jak idiotka. Nie mówiąc o tym, jak będę wyglądała. - Z twoimi włosami będziesz wyglądała jak anioł, prawda, Caro? - Jasne. Po prostu ją włóż. Obie zbliżyły się do niej, uśmiechając się przebie gle. Nie doceniły jednak determinacji Kitty. Ubranie Kitty w gorset, pończochy i suknię wymagało nie tyl ko sporo wysiłku, ale też dużej siły przekonywania: Kiedy w końcu udało im się zapiąć guziczki z macicy perłowej, odetchnęły. - No, zrobione - westchnęła Cara. Cofnęły się, by móc ją sobie dobrze obejrzeć. - A nie mówiłam? - Billie nie kryła zadowolenia. Cara skinęła głową. - Wyglądasz naprawdę pięknie. Poprowadziły ją do wielkiego lustra, które Bo za mówił w St. Louis. Obie wydawały się zachwycone tym, co z nią zrobiły, ale Kitty patrzyła z niesmakiem na swoje odbicie. - To tak głupie, że... Ktoś zastukał, a ona pomyślała z ulgą, że ktoś im przerwał. Bratowe rzuciły się do drzwi, ale było już za późno. Jej bracia weszli do środka z głupimi uśmieszkami
na twarzy. Jednak kiedy ją zobaczyli, aż otworzyli usta ze zdziwienia. - Kitty! Wyglądasz jak dama. Przypominasz ma mę - orzekł Gabe. - Naprawdę? Yale skinął głową. - Wiem, że byłaś za mała, żeby ją pamiętać ciągnął starszy z braci - ale tak właśnie wyglądała. Yale nie mógł wydobyć głosu. Był zbyt wzruszony. Miał tylko nadzieję, że nie zacznie płakać przy wszystkich. - Gabe ma rację - powiedział w końcu. Kitty znowu zwróciła się do lustra. - Tak żałuję, że jej nie pamiętam - westchnęła. Ani taty... Dostrzegła w lustrze odbicie Aarona i pod wpły wem impulsu skryła się w jego ramionach. Staruszek trzymał ją, gładząc po włosach. - Nie sądziłem, że możesz aż tak pięknie wyglą dać - powiedział. - A czy ten strój nie wydaje ci się idiotyczny? - Idiotyczny? Co ty opowiadasz? - Sama widzisz. - Billie podeszła do niej, trzyma jąc w rękach delikatny welon i długie, jedwabne rę kawiczki. - No, ale tego już nie włożę - zaprotestowała Kit ty. - Nigdy czegoś takiego nie widziałam! Bo stanął w drzwiach.
- A jeśli cię poproszę? - spytał. - Czy... czy nie uważasz, że wyglądam głupio? - Nie. Wyglądasz wprost cudownie. Kitty pozwoliła przypiąć welon i włożyła rękawi czki. Bo przypomniał sobie o niespodziance i sięgnął do wewnętrznej kieszeni surduta. - Przyniosłem ci prezent ślubny. - Naprawdę? Otworzył kopertę i wyjął z niej dokument. Wszys cy spojrzeli na niego w milczeniu, a on wyjaśnił: - Mój ojciec miał wielu przyjaciół w Waszyngto nie, dlatego zdecydowałem się ich poprosić o pewną przysługę. Po tym, jak dowiedziałem się o waszym ojcu, postanowiłem sprawdzić, jak to było naprawdę. Pewien emerytowany sędzia był w stanie potwier dzić, że Clay Conover istotnie pracował dla rządu. Sam prezydent Lincoln zlecił mu rozeznanie śro dowisk przestępczych w Badlandach. Jak wiecie, za raz po zamordowaniu prezydenta w Białym Domu zapanował chaos i zagubiono lub zniszczono wiele dokumentów, ale i tak udało się ustalić, że dzięki wa szemu ojcu ujęto wielu groźnych przestępców. Za kończył misję z powodzeniem, ale nie mógł liczyć na wsparcie rządu. Cierpiał zresztą z powodu post rzału po wymianie ognia z wojskami federalnymi, kiedy to jeszcze musiał udawać bandytę. Wrócił jednak na farmę ojca, ale okazało się, że was już tam
nie ma. Zmarł, nie mogąc kontynuować podróży, lecz zostawił wam spadek. Bo podniósł dokument. - Za jego zasługi dla kraju rząd postanowił odzna czyć go pośmiertnie i zapisać jego nazwisko wśród innych zasłużonych. Podał im dokument, widząc, jak dotykają go z nabożnym szacunkiem. Tylko Yale trzymał się z boku, jakby z poczuciem, że nie ma prawa do tego pisma. Gabe chrząknął. - O Boże, a ja zostałem szeryfem, bo chciałem naprawić jego błędy - westchnął. Yale skinął głową. - A ja szukałem go wśród bandytów w Badlan dach. Strasznie mi teraz wstyd... Kitty spojrzała na braci przez łzy. - Nie pamiętam ojca. Nie myślałam o nim i czu łam się tak, jakbym go nigdy nie miała. - Zwróciła się do Bo. - To dzięki tobie go odzyskałam. To naj wspanialszy prezent, jaki mogłeś dać mnie i moim braciom. Aaron podszedł do drzwi. - Cóż, może zostawimy ich na chwilę samych zaproponował. - Moment. - Cara pocałowała Kitty w policzek i szepnęła jej do ucha: - Kaznodzieja już jest na miej scu.
- Zaczekamy na ganku z kwiatami - powiedziała Billie. Wzięła Gabe'a za rękę i wyszli z pokoju. Kiedy zostali sami, Kitty spojrzała nieśmiało na Bo. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzają ci moi bracia? Bo pokręcił głową. - To najwspanialszy prezent, jaki mogłem dostać. Jeszcze niedawno byłem sam, a teraz mam wielką ro dzinę. - Tyle że trochę hałaśliwą i mało delikatną. Bo wzruszył ramionami. - Nie można mieć wszystkiego. Oboje się zaśmiali. - Poza tym będziemy mogli zająć się wychowa niem następnych członków rodziny - dodał. - Może będę lepsi. - A tak, młode... - Dzieci, Kitty - poprawił ją. - Ludzie mają dzie ci, pamiętaj. - Nic nie wiem o wychowaniu dzieci, ale mogę się nauczyć. - Świetnie radzisz sobie z mustangami - zauwa żył. - Daj spokój! Wiesz, że to nie to samo! Ale na pewno się nauczę. - Oczywiście. Wierzę w ciebie. Z pewnością tak będzie - powiedział.
Próbowała do niego podejść, ale zaplątała się w suknię i omal nie upadła. Bo złapał ją w ostatniej chwili. - Do licha! - Spojrzała tęsknie w stronę łóżka. Pomożesz mi? - Z czym? Już rozpinała guziczki z perłowej macicy. Po chwili zdjęła suknię i wskazała tasiemki gorsetu. - Z tym. Mamy mało czasu. Kiedy w końcu zdjęła gorset, odetchnęła z ulgą i sięgnęła po swoje skóry. - Nie będziesz się na mnie gniewał, prawda? Bo zdjął jej welon. - Gniewał? Ależ skąd! Kocham cię taką, jaka je steś, i chcę, żebyś zawsze była sobą - zadeklarował. - Obiecaj, że nigdy się nie zmienisz. - Obiecuję. - I coś jeszcze... - Co takiego? - Że zaraz po ślubie zmylisz trop i przyjdziesz do mnie do stodoły. Cała zadrżała, kiedy dotarło do niej znaczenie jego słów. - Ależ, Bo, mamy tu chyba całe miasteczko... - Nie obchodzi mnie miasteczko. - Pochylił się i pocałował ją w policzek. - Chcę tylko ciebie. Kiedy wyszli na ganek, bratowe Kitty załamały rę-
ce. Kitty jednak czuła się teraz pewniej i wiedziała, czego chce. Nie była już tak zagubiona jak przedtem. - Chodźmy - powiedziała do rodziny. Popatrzyła przed siebie na morze głów. Nie prze sadziła, zjechało tu chyba całe Misery. Zobaczyła In gę i Olafa Swensenów, doktora Honeywella, Jesse Cutlera wraz z całą rodziną, a także Moffatów. O dzi wo, Emma Hardwick stała tuż koło Jacka Slade'a i, gdyby Kitty jej nie znała, pomyślałaby nawet, że trzy ma go za rękę. Nawet Simmonsowie zjechali ze swo jej farmy, przywożąc szynki i inne wyroby masar skie. Kitty oderwała wzrok od zgromadzonych. Wzię ła Bo za rękę i ruszyła w stronę kaznodziei, który czekał na nich na zaimprowizowanym podwyższeniu. Dopiero teraz dotarło do niej, że połączą się na za wsze węzłem małżeńskim, i uśmiechnęła się ze szczęścia. Skądś napłynęły do niej słowa matki o tym, że jej duch zawsze będzie przy dzieciach i że mają w sobie krew ojca, która pozwoli im przetrwać wszystko, co najgorsze. Matka nigdy nie zwątpiła w niego tak jak oni. Ona wiedziała... - Och, mamo - westchnęła, stając przed kazno dzieją. - Jak szkoda, że tego nie doczekałaś. Miała jednak wrażenie, że rodzice patrzą na nią z góry i cieszą się jej szczęściem. Spojrzała na Bo, który uśmiechnął się do niej. Kaznodzieja poprosił,
żeby powtarzali słowa przysięgi małżeńskiej, a po tem ich pobłogosławił. Nareszcie stali się mężem i żoną. I to na zawsze. Nie tylko na ziemską wędrówkę. Kitty wiedziała, że ich miłość będzie jaśniała pełnym blaskiem niczym słońce przez całą wieczność. Podo bnie jak miłość jej rodziców.