J. R. Ward
Bractwo Czarnego sztyletu
Lover Reborn
„Szybcy i martwi są do siebie podobni.
Każdy chce jedynie wrócić do domu.”
- LASSITER
WIOSNA
Rozdzia...
6 downloads
6 Views
J. R. Ward
Bractwo Czarnego sztyletu
Lover Reborn
„Szybcy i martwi są do siebie podobni.
Każdy chce jedynie wrócić do domu.”
- LASSITER
WIOSNA
Rozdział 1
- Sukinsyn kieruje się na most! Jest mój!
Tohrtur poczekał na gwizdnięcie mające być odpowiedzią, więc kiedy nadeszło, rzucił
się w pogoń za reduktorem; buty rozchlapały kałużę, nogi pracowały niczym tłoki, a ręce
zacisnęły się w twarde pięści. Samiec minął kontenery na śmieci i zaparkowane gruchoty,
rozsiane szczury i bezdomnych; pokonał barykadę a potem przeskoczył nad motocyklem.
Trzecia rano w centrum Caldwell, w Nowym Jorku, stawiała na twej drodze wiele
przeszkód, co nadawało im śmiesznego charakteru. Niestety, mały insekt będący zabójcą
zabierał go w kierunku, w którym Tohrtur nie chciał się znajdować.
Gdy dotarli do rampy wjazdowej mostu prowadzącej na zachód miasta, Tohr chciał -
ma się rozumieć - zabić debila. W przeciwieństwie do prywatności jaką można było znaleźć
pośród ciemnych uliczek porozmieszczanych wokół bloków i klubów, można było się
spodziewać ruchu ulicznego blisko Hudson. Nawet o tak późnej porze. Taaa, jasne,
wyjątkowe zawieszenie Herberta H. Falcheka nie zostanie stłumione przez samochody, ale w
nich będzie znajdować się kilka osób - a Bóg raczył wiedzieć ilu z kierowców miało w tych
czasach pieprzonego iPhone’a.
Istniała tylko jedna zasada w wojnie pomiędzy wampirami a Korporacją Reduktorów:
Trzymaj się, kurwa, z dala od człowieków. Ta rasa wścibskich, wyprostowanych
orangutanów była oczywistą komplikacją, a ostatnią rzeczą, której każdy z nich pragnął było
powszechne potwierdzenie, że Dracula nie był produktem fikcji, a chodzące trupy nie były
wymysłem programów telewizyjnych, które nie były chłamem.
Nikt nie chciał rozpoczynać walki z wiatrakami z programami o aktualnościach,
gazetami czy magazynami.
Internet był w porządku. Brak w nim było wiarygodności.
Ta zasada była jedyną rzeczą, z którą zgadzało się Bractwo Czarnego Sztyletu i jego
wrogowie, jedyne ustępstwo nałożone przez obie strony. Więc reduktor mógł, powiedzmy...
wybrać sobie na cel twoją ciężarną krwiczkę, strzelić jej prosto w twarz i zostawić ją na
pewną śmierć, odbierając nie życie nie tylko jej, ale również twoje własne.
Ale Bóg był świadkiem, że nie zadzierali z człowiekami.
Bo to byłoby po prostu złe.
Niestety, ten szybkonogi skurwiel, który wybierał kierunek nie będący zbyt
odpowiednim do walki, nie dostał notatki.
Nie przyniosłoby skutku nic oprócz czarnego sztyletu wbitego w serce.
Kiedy warkot narastał w jego gardle, a kły wydłużyły się w ustach, Tohr sięgnął po
wysokooktanową dawkę nienawiści; zbiornik gazu napełnił się a słabnąca energia została
natychmiast odnowiona.
To był długi powrót z koszmaru, odkąd jego Król i Bracia przybyli, by mu oznajmić,
że jego życie się skończyło. Jak przystało na sparzonego samca, jego samica była bijącym
sercem w jego piersi, a w przypadku braku jego Wellsie, był duchem samego siebie, formą
bez treści. Jednymi rzeczami, które go ożywiały były: pościg, pojmanie i zabijanie.
I pewność, że obudzi się następnej nocy i znajdzie więcej celów do eliminacji.
Chociaż zamiast cholernego bólu głowy, równie dobrze mógłby być w Zanikhu razem
ze swoją rodziną. Szczerze mówiąc, ostatnia opcja wydawała mu się najlepsza... i kto wie,
może dzisiaj mu się poszczęści. Może w ogniu walki dozna śmiertelnych obrażeń i uwolni się
od swojego brzemienia.
Samiec mógł mieć tylko taką nadzieję.
Trąbienie klaksonu samochodowego i chór pisku gumy były pierwszym znakiem tego,
że Kapitan Wyborek znalazł to, czego szukał.
Tohr dotarł na szczyt rampy akurat na czas, by uchwycić obraz zabójcy odbijającego
się od dachu Toyoty. Siła uderzenia zatrzymała sedana, jednak nie zwolniła w najmniejszym
stopniu zabójcy. Jak wszyscy reduktorzy, sukinsyn był silniejszy i odporniejszy niż za czasów
kiedy był człowiekiem; czarna, gęsta krew Omegi ofiarowała mu większy silnik, lepsze
zawieszenie i dokładniejszą obsługę - a w tym przypadku również opony wyścigowe.
Jego GPS naprawdę musiało szwankować.
Zabójca wybił się ze swojego skoku w poprzek chodnika jak profesjonalny kaskader i,
oczywiście, kontynuował swój marsz. Jednak był ranny, jego zapach posypki dla niemowląt
stał się wyraźniejszy..
Tohr zjawił się obok samochodu w chwili, gdy para człowieków otworzyła drzwi,
wygramolili się ze środka i zaczęli machać rękami, jakby ich ramiona zajęły się ogniem.
- CPD1 - krzyknął John, kiedy ich mijał. - Ścigam przestępcę!
To ich uspokoiło, bo zaczęli oceniać obrażenia. Było prawie pewne, że człowieki stali
się główną widownią z przymusem użycia Kodaka... gdy doprowadzi tę sprawę do końca,
będzie wiedział gdzie znajdzie tę dwójkę, by wymazać im pamięć i zabrać telefony
komórkowe.
W tym czasie reduktor wydawał się kierować na chodnik dla pieszych - niezbyt mądry
ruch z jego strony. Gdyby Tohr znajdował się na miejscu tego idioty, ukradłby tamtą Toyotę i
spróbowałby odjechać...
- Nie, no... dajże spokój - Tohr zacisnął zęby.
Najwyraźniej celem skurwiela nie był wcale chodnik, ale krawędź samego mostu:
Zabójca przeskoczył nad ogrodzeniem i wylądował na cienkiej półce po drugiej stronie.
Następny przystanek - rzeka Hudson.
Zabójca spojrzał za siebie, a w brzoskwiniowym blasku sodowych lamp jego
arogancki wyraz twarzy przypominał minę szesnastoletniego chłopca, który dopiero co
wyżłopał sześciopak piwa na oczach swoich kumpli.
Duże ego. Mózgu brak.
Zamierzał skoczyć. Sukinsyn zamierzał skoczyć.
Pieprzony idiota. Nawet jeśli radosny sok Omegi dał mordercom całą tą moc, to nie
znaczyło, że prawa fizyki poszły się walić. Prawo Einstein’a na temat przyspieszenia i masy
ciała wciąż obowiązywało - więc kiedy to gówno uderzy o wodę, reduktor rozpryśnie się,
uszkadzając dość poważnie konstrukcję swojego ciała. Co go nie zabije, ale skutecznie
obezwładni.
Skurwiele nie mogli zginąć, chyba że przebiło im się serce. A wtedy spędzali
wieczność w pustce rozkładu.
Och, jakie to smutne.
1 CPD - Caldwell Police Department
Przed morderstwem Wellsie, Tohr prawdopodobnie pozwoliłby mu uciec. Na
ruchomej skali wojny ważniejsze było roztoczenie gównianego kocyka amnezji nad ludźmi i
popędzenie na ratunek Johnowi Matthew i Khillowi, którzy wciąż siłowali się z wrogiem na
tyłach zaułka. Ale teraz? Nie było mowy o żadnych ulgach: W ten czy inny sposób Thor i ten
reduktor będą mieli swoje małe spotkanko.
Tohr przeskoczył nad poręczą, odbił się od chodnika i przeskoczył nad płotem.
Zacisnął palce na drucie, przerzucił dolną partię ciała przez ogrodzenie i wylądował
butami na parapecie.
Przepita brawura reduktora zaczęła powoli ulatywać, kiedy mężcyzna zaczął się
wycofywać.
- I niby sądzisz, że mam lęk wysokości? - powiedział niskim głosem Tohr. - Albo że
półtorametrowe metalowe ogrodzenie zdoła mnie od ciebie oddzielić?
Wiatr zawył wokół nich, przyklejając ich ubrania do ciał i gwiżdżąc przez stalowe
dźwigary. Daleko, daleko, daleko w dole, atramentowa woda rzeki była niczym innym jak
niejasną, ciemną powierzchnią, zupełnie jak parking.
A upadek będzie równie bolesny.
- Mam broń - krzyknął reduktor.
- Więc ją wyciągnij.
- Moi kumple już po mnie jadą!
- Nie masz żadnych kumpli.
Reduktor był nowo przyjętym, jego włosy, oczy i skóra jeszcze nie straciły swego
pigmentu. Tyczkowaty i niespokojny, wyglądał raczej na ćpuna, który cierpi na odloty - i
zapewne to był powód jego przystąpienia do Korporacji.
- Skoczę! Skoczę, do jasnej cholery!
Tohr zacisnął dłoń na rękojeści jednego z dwóch sztyletów i wyciągnął czarne ostrze z
kabury na piersi.
- Więc przestań ględzić i zacznij lecieć.
Zabójca spojrzał w dół ponad krawędzią.
- Zrobię to! Przysięgam, że to zrobię!
Podmuch wiatru nadleciał z innego kierunku, zamiatając długi płaszcz Tohra i
pozwalając mu swobodnie opaść.
- Nie ma to dla mnie znaczenia. Zabiję cię tutaj albo na dole.
Zabójca ponownie spojrzał za krawędź, zawahał się, a potem wykonał błyskawiczny
ruch, skacząc na bok i uderzając jedynie w powietrze; jego ramiona latały jak wiatrak, tak
jakby starał się utrzymać równowagę, by wylądować na stopach.
Jego starania prawdopodobnie z tej wysokości doprowadzą do znalezienia się jego
kości w jamie brzusznej. Chociaż lepsze to niż połknięcie własnej głowy.
Tohr wyciągnął sztylet i zaczął przygotowywać się do własnego zejścia, biorąc duży
wdech. A potem...
Gdy przekroczył krawędź i poczuł to pierwsze westchnienie antygrawitacji, ironia
skoku z mostu nie zniknęła. Spędził wystarczająco dużo czasu marząc, by śmierć nadeszła,
modląc się do Pani Kronik, by zabrała jego ciało i wysłała go do swojej ukochanej.
Samobójstwo nigdy nie było brane pod uwagę; odbierając sobie życie, nie dostaniesz się do
Zanikhu - i to był jedyny powód, dlaczego nie mógł podciąć sobie nadgarstków, ssać
końcówki lufy shotguna, czy... skoczyć z mostu.
W swoim upadku cieszył się tym, że to było to; że uderzenie nastąpi w ciągu jednej i
pół sekundy; nastąpi kres jego cierpienia. Musiał tylko przesunąć trajektorię lotu tak, by móc
zanurkować, nie chroniąc przy tym głowy i pozwolić, by stało się nieuniknione: utrata
przytomności, możliwy paraliż, śmierć przez utonięcie.
Tyle że to „odejście na dobre” nie było dla niego żadnym wyjściem. Ktokolwiek za
tym stał musiał wiedzieć, że, w przeciwieństwie do reduktorów, on miał jeszcze wyjście z tej
sytuacji.
Przywracając spokój swemu umysłowi, zdematerializował się tuż przed upadkiem -
jedna chwila swobodnego spadania przejęła nad nim kontrolę; po chwili był już tylko
niewidzialną chmurą cząsteczek, którą mógł skierować w każdym kierunku.
Tuż obok, zabójca nie uderzył o wodę z pluskiem, jak to się dzieje z kimś, kto skacze
do basenu bądź z trampoliny. Skurwiel był czymś w rodzaju pocisku, który trafił do celu;
eksplozja ujawniła się w postaci ponaddźwiękowego pęknięcia, gdy litry przesuniętych wód
rzeki Hudson wystrzeliły w rześkie powietrze.
Z drugiej strony Tohr zdecydował się na powrót do swojej formy na szczycie
masywnej podpory z betonu po prawej stronie siły uderzenia. Trzy...Dwa...Jeden...
Bingo.
Głowa wypłynęła na środku bulgoczącej fontanny. Brak ruchu ramion w celu
odzyskania dostępu do tlenu. Brak wierzgających nóg. Brak oddechu.
Ale to coś nie było martwe: Mogłeś przejechać ich samochodem; pobić ich aż w
końcu twoje ręce zaczną krwawić; wyłamać im ręce i/lub nogi; zrobić z nimi wszystko co
przyszło ci do głowy... a oni wciąż byliby żywi.
Pojeby był robactwem podziemii. I nie było wyjścia, aby Tohr się nie zmoczył.
Tohr zrzucił z ramion swój płaszcz, złożył go starannie i zostawił w miejscu, gdzie
górna część podpory stykała się z wodną podstawą. Wchodzenie do wody z okryciem na
plecach było przepisem na utonięcie; dodatkowo musiał chronić swoje czterdziestki i
komórkę.
Z kilkoma raźnymi podkokami, które pomogły mu rozpędzić się na tyle, by unieść się
nad otwartą wodą, rzucił się do pozycji zanurkowania, wyprostował ręce nad głową i złożył
dłonie, jego ciało napięło się jak strzała. W przeciwieństwie do reduktora, jego przedzieranie
się przed wodę było eleganckie i gładkie, nawet jeśli powierzchnia rzeki Hudson...
Zimna. Kurewsko zimna.
W końcu był późny Kwiecień w północnej części stanu Nowy Jork - brakowało
jeszcze dobrego miesiąca do tego, by woda stała się trochę łagodniejsza.
Wypuszczał powietrze ustami, kiedy wynurzał się z głębin, płynął stylem wolnym. A
gdy dorwał już mordercę, zacisnął pieść na jego kurtce i zaczął ciągnąć nieumarłego do
brzegu.
Do miejsca, w którym mógł z tym skończyć. By móc zaczaić się na następnego.
***
Gdy Tohr pojawił się po jednej stronie mostu, własne życie John’a Matthew
przeleciało mu przed oczami - jakby to on był tym facetem, który stracił solidne oparcie pod
stopami.
Stał na brzegu, pod drogą zjazdową z autostrady kiedy to się stało; w trakcie
wykańczania mordercy, którego ścigał: Kątem oka dostrzegł coś, co spadało z bardzo dużej
wysokości wprost do rzeki.
Na początku nie miało to sensu. Każdy reduktor z chociaż połową mózgu wiedział, że
to nie była najlepsza droga ucieczki. Ale potem wszystko stało się oczywiste. Postać stała na
krawędzi mostu, skórzany płaszcz powiewał wkoło niczym całun.
Tohrtur.
Nieeee, krzyknął John, chociaż żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust.
- Sukinsyn, zaraz skoczy - Khill splunął za jego plecami.
John rzucił się do przodu, chociaż nie mógł już niczego zrobić; krzyknął niemo, gdy
osoba będąca najbliższym substytutem ojca jakiego miał skoczyła.
Potem John wspominał to wydarzenie tak jak ludzie opowiadają o chwili przed wsłaną
śmiercią - jakby sekwencja wydarzeń została podzielona, a matma przestała obowiazywać,
twój umysł przełączył się na tryb pojedyńczych slajdów, pokazując wycinki twojego życia w
taki sposób, w jaki je zapamiętałeś: John siedzący obok Tohra...
Towarzystwo Wellsie pierwszej nocy, zaraz po tym jak został przyjęty do wampirzego
świata... Wyraz twarzy Tohra, gdy wyniki krwi obwieściły, że John był synem Dariusa...
Tamten koszmarny moment, w którym Bractwo przyszło aby poinformować ich, że
Wellsie odeszła...
Wtedy pojawił się obraz drugiego aktu: Lassiter przynoszący wychudzone ciało
Tohrtura z miejsca, w którym tamten przebywał... Pojednanie Tohra i Johna po tamtym
morderstwie... Tohrtur pracujący nad odzyskaniem sił... Krwiczka Johna pojawiająca się w
czerwonej sukni, w którą ubrana była Wellsie na swojej uroczystości związania z Tohrem...
Jeny, przeznaczenie było do dupy. Musiało się bezceremonialnie wtrącić i naszczać do
różanego ogródka każdego z nich.
A teraz załatwiało grubszą sprawę na grządki z kwiatami.
Tyle że Tohr nagle rozpłynął się w powietrzu. W jednej chwili leciał swobodnie, a w
drugiej już go nie było.
Dzięki Bogu, pomyślał John.
- Dzięki Ci, dzieciątko Jezus - wydyszał Khill.
Chwilę później, po drugiej stronie wspornika, czarna strzała przecięła powierzchnię
wody.
Bez słowa, czy spojrzenia on i Khill pognali w tamtym kierunku, dobiegając do
skalnego nabrzeża w momecie, gdy Tohr wynurzył się, chwycił mordercę i zaczął podpływać
do brzegu. Gdy John przyjął dogodną pozycję, by wyciągnąć zabójcę na suchy ląd, jego oczy
zatrzymały się na okrutnej, bladej twarzy Tohra.
Samiec wyglądał na nieżywego, chociaż technicznie wciąż był żywy.
Mam go, zamigał John, kiedy pochylił się, chwycił ramię i dźwignął z rzeki
przemoczonego mordercę. Rzucił go na stos, a lecący reduktor świetne sparodiował rybę;
wytrzeszczone oczy, rozdziawione usta, ciche dźwięki wydobywające się z szeroko otwartego
przełyku.
Ale to Tohr był tutaj osobą, która się liczyła i John spojrzał na Brata, gdy ten
wychodził z wody. Skórzane spodnie przykleiły się do ud jak na klej; koszulka stała się drugą
skórą i przylegała do płaskiej piersi i umięśnionych ramion; krótko przystyżone, czarne włosy
z białym pasmem stały prosto, mimo iż były mokre.
Ciemnoniebieskie oczy wpatrzone były w reduktora.
Albo ignorowały wzrok Johna.
Chociaż prawdopodobnie robiły te obie rzeczy na raz.
Tohr pochylił się i złapał reduktora za gardło. Szczerząc wydłużone ze złości kły,
warknął:
- A nie mówiłem.
Wyciągnął swój czarny sztylet i zaczął wbijać ostrze w ciało.
John i Khill musieli odsunąć się o krok do tyłu. Albo to, albo ufajdaliby się na
czerwowo.
- Mogł po prostu trafić w cholerną klatkę piersiową - wymamrotał Khill - i od razu z
tym skończyć.
Zabicie mordercy nie było najważniejszą kwestią. Zbeszczeszczenie tak.
Ostry, czarny sztylet penetrował każdy centymetr ciała - z wyjątkiem mostka, który
wyłączyłby mordercę na wieczność. Z każdym zadanym pchnięciem, Tohr oddychał ciężej; z
każdym następnym cięciem, Brat wciągał głęboko powietrze; rytm jego oddechów
przypominał makabryczną scenę z jakiegoś horroru.
- Teraz już wiem, jak szatkuje się sałatę.
John przetarł twarz w nadziei, że to był koniec komentowania.
Tohr nie zwolnił. Po prostu się zatrzymał. Następnie przesunął się odrobinę,
podpierając się ręką o zabrudzoną olejem ziemię. Morderca stał się... cóż, strzępem czegoś,
jasne, ale samiec jeszcze nie skończył.
Ale Brat nie oczekiwał pomocy. Pomimo widocznego wyczerpania Tohra, John i Khill
dobrze wiedzieli, że to jeszcze nie koniec tej popapranej gry. Już to wcześniej widzieli.
Ostateczny cios musiał należeć do Tohra.
Po kilku chwilach odzyskiwania sił, Brat powrócił do pozycji, trzymając oburącz
sztylet i unosząc ostrze nad głową.
Ochrypły krzyk wyrwał się z jego gardła, gdy zatopił ostrze w klatce tego czegoś, co
zostało z jego ofiary. Gdy błysnęło jasne światło, tragiczny grymas zdobiący twarz Tohra
został oświecony; komiks przedstawiał jego wykręcone, makabryczne cechy złapane na
moment... i na wieczność.
Zawsze wpatrywał się w dół, na poświatę, nawet jeśli nietrwałe słońce było zbyt jasne,
by na nie spoglądać.
Gdy to już nastąpiło, Brat opuścił głowę pewny, że jego kręgosłup zaczynał dziadzieć,
jego siła zanikała. Najwidoczniej potrzebował się pożywić, ale ten temat, jak i wiele innych,
działał na niego jak płachta na byka.
- Która godzina? - wysapał pomiędzy kolejnymi oddechami.
Khill rzucił okiem na swojego Suunto.
- Druga.
Tohr podniósł wzrok ze splamionej ziemi, na którą się patrzył, skupiając swoje
czerwone tęczówki na tej części śródmieścia, z którego właśnie nadeszli.
- A co wy na to, abyśmy wrócili do ośrodka? - Khill wyciągnął komórkę. - Butch nie
może znajdować się daleko...
- Nie - Tohr zsunął się z powrotem i klapnął na tyłek. - Nikogo nie wzywajcie. Ze mną
wszystko w porządku - muszę jedynie złapać oddech.
Gówno. Prawda. Ten koleś był tak samo blisko ‘w porządku’ jak John. Chociaż
musiał przyznać, że tylko jeden z nich był przemoczony do suchej nitki na kilku stopniowym
mrozie.
John przesunął dłonie w pole widzenia Brata.
Wracamy teraz do domu...
Unoszący się na wietrze, niczym alarm przecinający ciszę domu, zapach dziecięcej
zasypki łaskotał ich w nosie.
Smród zrobi to, czego nie mógł zrobić żaden inny zapach unoszący się na ziemi:
Postawił Tohra na nogi. Powrót był dla niego ciężką dezorientacją... cholera, jeśli
poinformujesz go, że jest mokry jak ryba, to prawdopodobnie samiec będzie tym faktem
zaskoczony.
- Jest ich tu więcej - warknął.
Już go zdjął, przeklnął John szaleńca.
- Chodź - powiedział Khill. - Kontynuujmy patrol. To będzie długa noc.
Rozdział 2
„Trochę wolnego czasu... odpoczywać....cieszyć się sobą” - mruknęła Xhex do
orzechowego antycznego mebla, wyszła z sypialni do łazienki i z powrotem i....jeszcze raz do
marmulandii.
W łazience, którą teraz dzieliła z John’em zatrzymała się przed głębokim jak staw
jacuzzi. Obok mosiężnych kranów stała srebrna taca z wszelkiego rodzaju płynami i
miksturami kobiecymi, cojestkurwa. I to nie była nawet połowa wszystkiego. Przy
umywalce? Kolejna taca pełna perfum Chenel: Cristalle, Coco, No.5, Coco Mademoiselle.
Dalej stał wiklinowy koszyk ze szczotkami do włosów, niektóre z krótkim włosem,
inne z ostrą szczeciną lub bzdurnymi metalowymi kolcami. W szafach?
Buteleczki lakieru do paznokci w kolorze różowego fiuta, dzięki któremu nawet
Barbie dostałaby krwotoku z nosa. A także z piętnaście pianek różnych marek. Żel. Lakier do
włosów.
Doprawdy?
Nie zacznie robić makijażu Bobby Brown.
Kto, do cholery to tu przyniósł. Jeden z tych idiotów. I na tej karteczce....
Chryste, nie mogła uwierzyć, że zna jakąś Kim, Kourtney, Kole’a, Kris’a; brata Roba;
ojczyma Bruce’a; młodsze siostry Kendall i Kylie, jak również różnych mężów, chłopaków i
tego dzieciaka Mason’a.
Spoglądając we własne oczy w lustrze pomyślała, „cóż, kopmpletnie mnie to nie
interesuje”.Udało jej się wysadzić swój mózg w powietrze oglądając Enterteiment Television.
Na pewno było to estetyczne niż użycie sztyletu, a efekt był taki sam. „To gówno powinno
mieć ostrzegawczy znaczek w rogu ekranu”.
Kiedy patrzyła na swoje odbicie zobaczyła nastroszone czarne włosy, bladą skórę i
mocne, twarde ciało. Obcięte paznokcie. Absolutny brak makijażu. Nawet miała na sobie
swoje ciuchy, czarny top i skórzane spodnie, strój który zakładała każdej nocy od lat. No cóż
z wyjątkiem wieczoru parę dni temu. Wtedy założyła całkowicie coś innego. Być może ta
suknia była powodem pojawienia się tych wszystkich babskich rzeczy po ceremonii godowej:
Fritz i psańce na pewno założyli, że narodziła się na nowo. Albo to,...