Stephen King
jako Richard Bachman
CHUDSZY
Stephen King, mistrz współczesnej
literatury grozy, w latach 1977-1984
opublikował kilka powieści pod
pseudo...
4 downloads
4 Views
Stephen King
jako Richard Bachman
CHUDSZY
Stephen King, mistrz współczesnej
literatury grozy, w latach 1977-1984
opublikował kilka powieści pod
pseudonimem Richard Bachman. Były
to: Kuge, Wielki marsz, Roadwork,
Uciekinier oraz Chud-szy. Wywołał tym
spore zamieszanie wśród krytyków i
czytelników. Zdarzały się nawet
zabawne nieporozumienia - jeden z
recenzentów wychwalał Richarda
Bachmana, na jego tle krytykując
Stephe-na Kinga... Dziś, kiedy
twórczość autora Lśnienia nie wywołuje
już kontrowersji, jest czytany chętnie
zarówno jako Stephen King, jak i
Richard Bachman.
W Chudszym, podobnie jak w innych
jego powieściach, następuje genialne
zderzenie uładzonej, bezpiecznej
powszedniości z mrożącą krew w żyłach
grozą, a prawdopodobieństwo sytuacji i
psychologia postaci jak zwykle budzą
podziw.
Rozdział 1
- Chudszy - zaszeptał stary Cygan z
gnijącym nosem do Williama Hallecka,
w momencie kiedy on i jego żona Heidi
opuszczali gmach sądu. Tylko to jedno
słowo przesłane wraz z ciepłym,
przesyconym duszącą słodyczą
oddechem. - Chudszy. - I zanim Halleck
zdążył się odsunąć, stary Cygan
wyciągnął rękę i dotknął zgiętym palcem
jego policzka. Równocześnie rozchylił
usta jak brzegi rany, ukazując parę
poczerniałych pieńków zębów oraz
czamozielone dziąsła. Język przesuwał
się pomiędzy nimi, a potem dotknął jego
uśmiechniętych, gorzkich ust. - Chudszy.
Wspomnienie to powróciło do Billy^go
Hallecka bardzo wyraźnie, kiedy o
siódmej rano stanął na wadze z
ręcznikiem przewiązanym wokół bioder.
Z dołu dochodził przyjemny zapach
bekonu i jajek. Zawsze musiał się
nieznacznie pochylić, aby odczytać
wskazanie wagi. No... teraz nachylił się
trochę bardziej niż nieznacznie, a ściśle
mówiąc, dość sporo. Był potężnym
mężczyzną, zbyt potężnym, jak mawiał
dr Houston.
"Pamiętaj, Billy - rzekł do niego
Houston przy okazji ostatnich badań -
mężczyzna w twoim wieku, wpływowy,
wkracza do krainy zawału w wieku
trzydziestu ośmiu lat. Powinieneś trochę
schudnąć".
Ale tym razem wieści były pomyślne.
Zrzucił trzy funty - z 249 do 246.
No... ostatnim razem, kiedy odważył się
stanąć na wadze i spojrzeć na podziałkę,
wskazówka zatrzymała się na 251, ale
był wówczas w spodniach i miał w
kieszeniach trochę drobnych, nie
wspominając już o kluczach i
szwajcarskim scyzoryku. A poza tym ta
waga w łazience na górze nie jest zbyt
dokładna, zawsze wskazuje za dużo. Był
o tym święcie przekonany.
Z okresu dzieciństwa w Nowym Jorku
zapamiętał słowa o Cyganach mających
dar przepowiadania przyszłości. Może
to był dowód? Spróbował się
roześmiać, ale zdobył się jedynie na
pogodniejszy wyraz twarzy. Jeszcze za
wcześnie na żarty z Cyganów. Przeżyte
lata uświadomiły mu, iż wraz z upływem
czasu wszystko się wyjaśnia. Teraz
jednak na myśl o Cyganach czuł dziwne
ssanie w żołądku i w głębi serca miał
nadzieję, że już nigdy w życiu nie spotka
żadnego z nich. Od tej pory będzie
unikał jak ognia chiromantów i plansz
Ouija umożliwiających porozumiewanie
się z duchami. Jeżeli to prawda.
- Billy? - Głos dochodził z dołu.
- Idę!
Ubierając się, zauważył z niesmakiem,
że pomimo spadku wagi o trzy funty
spodnie nadal są za ciasne. Obecnie
miał w pasie 42 cale. Rzucił palenie
dokładnie o 12.01 w Nowy Rok, ale
zapłacił za to wysoką cenę. Naprawdę
zbyt wysoką. Zszedł na dół
niekompletnie ubrany, z rozpiętym
kołnierzykiem i krawatem owiniętym
wokół szyi. Linda, jego czternastoletnia
córka, wyszła właśnie z pokoju,
zamiatając frywolnie spódnicą i
wymachując końskim ogonem, który tego
ranka przewiązała seksownie atłasową
wstążką. Pod pachą trzymała książki. W
drugiej ręce miała dwa puszyste
pompony - cheerieaderek - znak
przynależności do drużyny, i
wymachiwała nimi od niechcenia.
- Cześć, tato!
- Miłego dnia. Lin.
Usiadł przy stole i wziął do ręki "The
Wali Street Joumal".
- Kochany-powiedziała Heidi.
- Najdroższa - rzekł wytwornie i odłożył
gazetę obok obrotowej tacy.
Postawiła przed nim śniadanie -
dymiącą górę jajecznicy, angielskie
bułeczki na maśle z rodzynkami, pięć
plasterków kruchego wiejskiego bekonu.
Dobre jedzenie. Usiadła naprzeciw
niego w kąciku śniadaniowym i zapaliła
vantage'a. Styczeń i luty przeżyli w
napięciu - za wiele "dyskusji", które
wprawdzie zapobiegały gwałtownym
kłótniom, ale zamieniły ich noce w
samotną udrękę. W końcu jednak
odnaleźli spokój: ona przestała narzekać
na jego nadwagę, a on nie wymawiał jej,
że za dużo pali. Ta ugoda sprawiła, że
wiosna minęła im całkiem znośnie. Poza
tym sprzyjały im okoliczności. Na
przykład Halleck dostał awans i
przystąpił do spółki Greely, Penschley i
Kinder. Matka Heidi w końcu spełniła
swoją groźbę i powróciła do Wirginii.
Linde przyjęto wreszcie do drużyny
cheerleaderek, co okazało się wielkim
błogosławieństwem dla Bil-ly'ego - był
bowiem bliski załamania nerwowego
wobec ciągłych histerii Lin. Wszystko
układało się wspaniale.
I wtedy w mieście pojawili się Cyganie.
Chudszy - rzeki stary Cygan. Co, do
diabła, działo się z jego nosem? Syfilis?
Rak? A może coś jeszcze bardziej
złowrogiego, na przykład trąd? A
propos, dlaczego nie przestaniesz o tym
myśleć? Dlaczego to wciąż nie daje ci
spokoju?
- Nie możesz przestać o tym myśleć,
prawda? - odezwała się nagle Heidi, tak
nagle, że Halleck omal nie zerwał się z
krzesła.
- Billy, to nie była twoja wina. Tak
orzekł sędzia.
- Nie myślałem o tym.
- No to o czym myślałeś?
- O "Joumalu" - odparł. - Piszą, że w
tym kwartale znów odnotowano spadek
liczby przedsiębiorstw budowlanych.
Nie jego wina. Racja, tak orzekł sędzia.
Sędzia Rossington. Dla przyjaciół -
Cary.
Dla przyjaciół takich jak ja - pomyślał
Halleck. Rozegrałem ze starym Carym
Rossingtonem sporo partyjek golfa.
Dobrze o tym wiesz, Heidi. Na naszym
sylwestrowym przyjęciu przed dwoma
laty, w roku, w którym sporo myślałem o
rzuceniu palenia, ale nie mogłem się na
to zdobyć, kto złapał cię za twe śliczne
cycki podczas tradycyjnych
noworocznych pocałunków? Jak
myślisz, kto? Wielkie nieba,
nie pamiętasz? To był stary dobry Cary
Rossington we własnej osobie!
Tak. Poczciwy Cary Rossington, przed
którego obliczem Billy Halleck wygrał
ponad tuzin spraw municypalnych.
Dobry stary Cary Rossington, z którym
Billy grywał czasem w pokera, w
klubie, i który nie wycofał się, kiedy
jego dobry kumpel od golfa i kart, Billy
Halleck (Cary czasami klepał go po
plecach i wrzeszczał: "Jak się masz,
stary byku!") stanął przed nim w sądzie,
nie, aby rozstrzygnąć jakiś aspekt prawa,
ale pod zarzutem zabójstwa:
przejechania człowieka.
A kiedy Cary Rossington nie wycofał
się, to jak sądzicie, dzieci, kto był w
stanie się z nim zmierzyć? Kto w całym
mieście Fairview mógł mu zagrozić?
Nikt. Otóż to, nikt. No bo kim oni byli w
gruncie rzeczy? Zwyczajną bandą
brudnych Cyganów. Im prędzej
wyjechali Z miasta w dalszą drogę w
swoich starych zdezelowanych półcięza-
rówkach z naklejkami NRA na tylnych
zderzakach, im prędzej zobaczyliśmy
tyły wykonanych przez nich
własnoręcznie bud, furgonów i
pojazdów kempingowych, tym lepiej...
Im szybciej, tym...
Chudszy...
- Pieprzysz. - Heidi zaciągnęła się
papierosem. - Przecież za dobrze cię
znam. Ten artykuł w ogóle cię nie
interesuje.
Billy przypuszczał, że ona nie da się
oszukać. Jej twarz była nazbyt blada.
Wyglądała na swój wiek (miała
trzydzieści pięć lat), co nieczęsto się
zdarzało. Pobrali się bardzo, bardzo
młodo, a on wciąż jeszcze pamiętał
komiwojażera, który przyszedł do ich
domu, oferując nowy model odkurzacza,
dokładnie w dzień po ich trzeciej
rocznicy ślubu. Spojrzał na
dwudziestodwuletnią Heidi Halleck i
spytał uprzejmie: "Czy twoja mama jest
w domu, kochanie?"
- Mimo to jak dotąd apetyt mi dopisuje -
stwierdził i była to szczera prawda.
Strach czy nie strach, spustoszył talerz z
jajecznicą, a po bekonie nie było już
wkrótce ani śladu. Wypił pół szklanki
soku pomarańczowego i obdarzył żonę
szczerym uśmiechem godnym starego
Billy'ego Hallecka. Próbowała
odpowiedzieć mu tym samym, ale
zastygła w półuśmiechu. Wyobraził
sobie ją ze znaczkiem:
"Mój uśmiech jest chwilowo
zawieszony".
Sięgnął przez stół i ujął ją za rękę.
- Heidi, już wszystko w porządku. A
nawet jeżeli nie, to i tak mamy to za
sobą.
- Wiem, że tak. Wiem.
- CzyLinda?...
- Nie. Już nie. Ona mówi... Mówi, że jej
przyjaciółki bardzo jej pomogły.
Po tym zdarzeniu przez prawie tydzień
ich córka przeżywała trudny okres.
Wracała ze szkoły do domu zapłakana
albo bliska histerii. Przestała jeść.
Bardzo pobladła. Halleck, nie chcąc
zareagować zbyt ostro, udał się na
spotkanie z jej nauczycielką, wicedyrek-
torką i ulubienicą Lindy, panną Nearing,
uczącą wychowania fizycznego i
prowadzącą zajęcia cheerleaderek.
Ustalił (tak, to był dobry prawniczy
zwrot), że była szykanowana w tak
bezceremonialny i niewybredny sposób,
na jaki stać młodzież licealną. Z uwagi
na okoliczności było to zaiste
niesmaczne, ale czegóż można się
spodziewać po grupie nastolatków, dla
których głupie dowcipy były szczytem
inteligencji i polotu?
Zabrał Linde na długi spacer. Lantem
Drive była okolona rzędem wytwornych,
ustawionych z dala od ulicy domów,
których wartość zaczynała się od
siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów
i sięgała dwustu (sauna i basen
wewnątrz domu), nim jeszcze zdążyłeś
się zapisać do klubu "Country" na końcu
ulicy.
Linda miała na sobie swoje stare
madrasowe szorty, które były przetarte
wzdłuż jednego ze szwów, a jej nogi -
jak zauważył Halleck - były niezwykle
zgrabne, długie i smukłe; poprzez
rozdarcie w szortach widać było
skrawek jej żółtych, bawełnianych
majteczek. Poczuł w głębi duszy coś, co
stanowiło przedziwną mieszankę smutku
i przerażenia. Dziewczyna dorastała.
Przypuszczał, że celowo włożyła te
szorty, które były za małe i nieludzko
znoszone, ponieważ kojarzyły się jej z
przyjemnym dzieciństwem, kiedy tata nie
zasiadał na ławie oskarżonych podczas
wytoczonego przeciwko niemu procesu
(niezależnie od tego, jak pozorny miałby
to być proces, to sędzią był stary kumpel
od gry w golfa i pokerowego stolika,
Cary Rossington, który łapał twoją żonę
za cycki), a dzieciaki
nie tłoczyły się wokół ciebie podczas
przerwy w meczu piłkarskim czy w
czasie lunchu i nie pytały, ile punktów
zebrał twój tata za przejechanie tej
staruszki.
- Chyba rozumiesz, ze to był wypadek,
Undo. Kiwa głową, nie patrząc na niego.
- Tak, tato.
- Wyszła spomiędzy dwóch
samochodów, nie oglądając się na boki.
Nie miałem dość czasu, aby zahamować;
absolutnie. Nie było szans.
- Tatusiu, nie chcę tego słuchać.
- Wiem, że nie chcesz. A ja nie chcę o
tym mówić, ale zamęczają cię w szkole.
Patrzy na niego bojaźliwie. - Tatusiu ty
chyba nie...
- Poszedłem do twojej szkoły? Tak.
Poszedłem. Wczoraj po południu. Po
15.30, nie było już dzieciaków. W
każdym razie nie widziałem żadnego.
Nikt się o tym nie dowie.
Uspokaja się trochę.
- Słyszałem, że niektórzy zachowywali
się wobec ciebie dosyć ostro. Przykro
mi z tego powodu.
- Nie było tak źle - mówi, biorąc go za
rękę. Jej twarz z młodzieńczym
trądzikiem zdradzała inną historię.
Tamci rzeczywiście się nie
patyczkowali. Aresztowanie któregoś z
rodziców niełatwo jest zatuszować,
nawet Judy Blume (choć kiedyś zapewne
jej się to uda).
- Słyszałem też, że dobrze sobie radziłaś
- mówi Billy - Nie zrobiłaś z tego
wielkiej afery i nie dałaś po sobie
poznać, że tak cię krzywdzą.
- Tak, wiem-mówi ponuro.
- Panna Nearing powiedziała, że była z
ciebie naprawdę dumna - mówi. Drobne
kłamstwo. Nauczycielka nie użyła tych
słów, aczkolwiek mówiła o Undzie w
samych superlatywach. To wiele znaczy
dla Billa Hallecka, prawie tyle samo, co
dla jego córki. Wybieg okazuje się
skuteczny. Jej oczy rozjaśniają się i po
raz pierwszy spogląda na ojca.
- Tak powiedziała?
10
- Tak powiedziała - potwierdza Halleck.
Kłamstwo łatwo przechodzi mu przez
gardło i jest przekonujące. Dlaczego
nie? Jeszcze nie tak dawno kłamał jak
najęty.
Linda ściska jego dłoń i uśmiecha się do
niego z wdzięcznością.
- Już niedługo dadzą ci spokój. Lin.
Znajdą sobie inny obiekt. Jakaś
dziewczyna zajdzie w ciążę albo
nauczyciel załamie się nerwowo, albo
jakiś chłopak wpadnie na handlu trawą
lub kokainą. A ty zostaniesz odsunięta.
Wiesz, o co mi chodzi?
Zarzuca mu ramiona na szyję i obejmuje
z całych sił. Uznaje, że dziewczyna jest
jeszcze bardzo dziecinna, a trochę
kłamstwa nikomu nie zaszkodzi. -
Kocham cię, tato - mówi.
- Ja też cię kocham. Lin. Obejmuje ją i
nagle ktoś włącza olbrzymi wzmacniacz
stereo w samym środku jego mózgu i
znowu słyszy potworny podwójny
łoskot. Pierwszy, gdy przedni zderzak
jego oidsa uderza starą Cygankę w
jasnoczerwonej chustce na głowie,
drugi, gdy olbrzymie przednie koła
przetaczają się po jej ciele. Heidi
krzyczy. A jej dłoń zsuwa się z Hallecka.
Halleck obejmuje swoją córkę mocniej,
czując, że na całym ciele drży.
Jeszcze jajek? - spytała Heidi,
przerywając jego rozmyśla
nia.
- Nie. Nie, dziękuję. - Spojrzał na swój
czysty talerz z poczuciem winy.
Niezależnie od tego, jak kiepsko miały
się sprawy, jeszcze nigdy się nie
zdarzyło, żeby cierpiał na bezsenność
albo brak apetytu.
- Jesteś pewien, że?...
- Nic mi nie jest? - Uśmiechnął się. -
Ani mnie, ani tobie. I Lindzie też nie. Jak
powiadają w mydlanych operach,
koszmar się skończył. Czy możemy
powrócić do naszego codziennego
życia?
- To wspaniały pomysł. - Tym razem
obdarzyła go równie promiennym
uśmiechem i zaraz wyglądała na
niespełna trzydziestoletnią, tryskającą
radością kobietę. - Chcesz resztę
bekonu? Zostały dwa plasterki.
11
- Nie - odparł, myśląc, w jaki sposób
jego spodnie trzymały się na miękkiej
talii (Jakiej talii? - ha! ha!, odezwał się
w jego myślach mały i nieznośny Don
Rickles - ostatnim razem miałeś talię
gdzieś w 1978, ty zakuta pało) i jak
musiał wciągać brzuch, aby zapiąć
pasek. Potem pomyślał o wadze i
powiedział: - Zjem jeden. Straciłem trzy
funty.
Podeszła do kuchenki pomimo jego
odmowy. Czasami zna mnie tak dobrze,
że to mnie przeraża - pomyślał.
Obejrzała się.
- A więc nadal o tym myślisz.
- Nie myślę - odparł rozdrażniony. - Czy
człowiek nie może stracić w spokoju
trzech funtów? Mówisz o mnie, jakbym
był... .. .chudszy .. .trochę mniej
muskularny. - I znowu przyłapała go na
rozmyślaniu o tym starym Cyganie.
Cholera! I ten wyżarty nos, i to
przerażające uczucie, w chwili gdy
staruch przesuwał dłonią po jego
policzku - na moment przed tym, jak
zareagował i odskoczył w bok, tak jak
odskakiwałbyś od pająka albo
brzęczącego kłębowiska robactwa
gnieżdżącego się pod przegniłym pniem
drzewa.
Przyniosła mu plasterek bekonu i
pocałowała go w skroń.
- Przepraszam. Rób tak dalej i zrzucaj
wagę. Ale jeżeli to ci się nie uda,
pamiętaj o słowach pana Rogersa...
"Lubię cię takim, jaki jesteś". -
Skończyli w zgrabnym unisono.
Spojrzał na gazetę leżącą obok tacy, ale
to było po prostu zbyt przygnębiające.
Wstał, wyszedł na zewnątrz i znalazł na
kwietniku egzemplarz "New York
Timesa". Dzieciak zawsze go tam rzucał,
nigdy nie dostarczał regularnie gazet,
zwłaszcza pod koniec tygodnia, i nigdy
nie pamiętał nazwiska Billy'ego. Billy
niejednokrotnie zastanawiał się, czy to
możliwe, żeby dwunastolatek stał się
ofiarą choroby Alzheimera.
Zabrał gazetę do domu, otworzył na
stronie z wiadomościami sportowymi i
zabrał się do pałaszowania bekonu.
Czytał właśnie nowinki ze świata boksu,
gdy Heidi przyniosła mu kolejną porcję
angielskich bułeczek złocących się od
stopionego masła. Halleck zjadł je
wszystkie, nie wiedząc nawet, że to
robi.
Rozdział 2
Sprawa wlokła się od ponad trzech lat, a
Halleck spodziewał się, że proces w tej
lub innej formie jeszcze się pociągnie
przez następne kilka zim, aż tu zgoła
nieoczekiwanie zakończył się z chwilą
podpisania ugody pomiędzy stronami i
ustalenia wysokości odszkodowania.
Podczas przerwy w rozprawie doszło do
porozumienia, a proponowana suma
okazała się kompletnie oszałamiająca.
Halleck bezzwłocznie polecił
powodowi - fabrykantowi farb z
Schenectady - i swemu klientowi, aby
podpisali formularz porozumienia w
pokoju sędziowskim. Adwokat powoda
przyglądał się teraz ze zrozumiałą
konsternacją i niedowierzaniem,
podczas gdy jego klient, przewodniczący
spółki "Szczęśliwa Farba", nabazgrał
swoje nazwisko na kopiach formularza;
kiedy notariusz potwierdzał podpisem
prawdziwość każdej z kopii i pochylał
nieznacznie głowę, jego łysa czaszka
połyskiwała łagodnie. Billy usiadł
spokojnie, złożywszy dłonie, i czuł się
tak, jakby wygrał los na nowojorskiej
loterii. Do lunchu było już po wszystkim
- prócz sporego rozgłosu.
Billy poszedł wraz z klientem do
0'Lunneya i zamówił szklaneczkę chivas
dla klienta i martini dla siebie, a potem
zadzwonił do Heidi.
- Mohonk - powiedział, kiedy podniosła
słuchawkę. Był to znajdujący się w
pobliżu Nowego Jorku kurort, gdzie
spędzili miesiąc miodowy - prezent od
rodziców Heidi - dawno, dawno temu.
Oboje pokochali to miejsce i od tej pory
już dwukrotnie spędzali tam wakacje.
- Co?
- Mohonk -powtórzył. - Jeśli nie chcesz
jechać, to poproszę Jillian z biura.
- Co to, to nie! O co chodzi, Billy?
- Chcesz jechać czy nie?
- Oczywiście, że chcę. Na ten weekend?
- Jutro, jeżeli zdołasz nakłonić panią
Bean, żeby przyszła zająć się Lindą,
upewnisz się, że pranie jest zrobione i
że za sprawą
13
telewizji żadne gorszące sceny nie będą
miały miejsca w naszym domu. I jeżeli...
Ale pisk Heidi zagłuszył go na chwilę.
- A twoja sprawa, Billy! Opary farby,
załamanie nerwowe, epizod
psychotyczny i...
- Caniey chce iść na ugodę. Prawdę
mówiąc, jest już po sprawie. Po
czternastu latach bzdurnych obrad i
długich prawniczych wywodów
prowadzących donikąd, twój mąż zdołał
przechylić szalę na stronę pozytywnych
bohaterów. Czysto, rozstrzygająco i raz
na zawsze. Sprawa Canieya została
załatwiona, a ja jestem u szczytu
szczęścia.
- Billy! Boże! - Znów pisnęła, tym razem
tak głośno, że w słuchawce przeraźliwie
zaskrzeczało. Billy, uśmiechając się,
odsunął ją od ucha.
- Hę dostał ten twój facet?
Billy podał jej sumę i tym razem musiał
odsunąć słuchawkę od ucha na co
najmniej pięć sekund.
- Jak sądzisz, czy Linda wytrzyma pięć
dni bez nas?
- Jeżeli mogła wytrzymać do pierwszej,
oglądając HBO ostatniej nocy i przez
cały czas gadać z tą Georgią Deever o
chłopakach i zajadać się czekoladkami.
Chyba żartujesz! Jak sądzisz, Billy, czy
będzie bardzo zimno? Chcesz, żebym
zapakowała twój zielony wełniany
sweter? Wolisz ciepłą parkę czy kurtkę z
denimu? A może obie? Czy?...
Powiedział, żeby sama zdecydowała, i
wrócił do klienta, który zdołał się już
uporać z połową zawartości szklaneczki
chivasa i miał wyraźną ochotę na
opowiadanie głupawych dowcipów.
Sprawiał wrażenie lekko
nieprzytomnego. Halleck wypił swoje
martini i jednym uchem wysłuchał serii
standardowych dowcipów o cieślach i
restauracjach, ale myślami był już gdzie
indziej. Ta sprawa mogła mieć daleko
idące konsekwencje - było jeszcze za
wcześnie, by przewidzieć, jak to zmieni
bieg jego kariery, ale czas wszystko
pokaże. Może być całkiem nieźle, skoro
wielkie firmy zaczną teraz działać
niczym instytucje charytatywne. To
mogło oznaczać, że...
Pierwsze uderzenie rzuca Heidi do
przodu i przez chwile ściska
14
go mocniej. Prawie nie zdaje sobie
sprawy z bólu, który przeszywa mu
krocze. Uderzenie jest silne; jej pas
bezpieczeństwa zatrzaskuje się
automatycznie. Krew tryska w górę, trzy
krople wielkości dziesię-ciocentówek
padają na szybę wozu jak czerwony
deszcz. Wszystko dzieje się tak szybko,
nie ma nawet czasu na krzyk.
Świadomość tego wypadku nadejdzie
dopiero za chwilę, w momencie
powtórnego uderzenia, a potem...
Przełknął resztę martini jednym łykiem.
Łzy nabiegły mu do oczu.
- Nic panu nie jest? - spytał klient David
Duganfield.
- Nie. I to niewiarygodne! - rzekł Billy i
ponad stołem wyciągnął rękę do swego
klienta. - Gratulacje, Davidzie. - Nie
będzie myślał o wypadku, nie będzie
myślał o Cyganie z gnijącym nosem. Był
uczciwym facetem, a potwierdzał to
mocny uścisk dłoni Dugan-fieldaijego
zmęczony, z lekka fałszywy uśmiech.
- Dziękuję ci, człowieku - rzekł
Duganfield. - Bardzo dziękuję. - Nagle
pochylił się nad stołem i niezdarnie
objął Billy'ego. Ten odwzajemnił uścisk.
Ale gdy ramiona Davida Duganfielda
owinęły się wokół jego szyi, a jedna z
dłoni prześlizgnęła się po jego policzku,
to znów przypomniał mu się dziwny,
pieszczotliwy gest starego Cygana....