Stanisław Sosna-Sarno WYSPA REMBEZY Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1987 Okładkę projektował: Konstanty M. Sopoćko Redaktor: Elżbie...
15 downloads
24 Views
413KB Size
Stanisław Sosna-Sarno
WYSPA REMBEZY
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1987
Okładkę projektował: Konstanty M. Sopoćko Redaktor: Elżbieta Skrzyńska Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak Korektor: Krystyna Stachowiak
Stoję na Placu Tysiąclecia w Czersku, placu zwanym przez mieszkańców miasta „dawnym rynkiem”. Przyjechałem tu własnym samochodem aż z Gdyni, aby odnaleźć ślady wojennych lat. Stąd do Warszawy jest 37 kilometrów, do Warki — 26, do Góry Kalwarii — 3 kilometry. Niewysokie stare kamieniczki, kilka sklepów, apteka, piekarnia, fryzjer i — tablica pamiątkowa. Właśnie jej szukałem. Ogarnia mnie wzruszenie. Próbuję czytać, ale oczy zachodzą mgłą. Odwracam się i czekam, aż to minie. Dostrzegam wysoką, kwadratową basztę zabytkowego zamku otoczonego zmurszałymi murami... A więc to na niej znajdował się punkt obserwacyjny sztabu generała Hartmanna, dowódcy niemieckiego 8 korpusu. To stąd kierowano lawinę ognia na wyspę, gdzie krwawił nasz batalion. Czytam: „W sierpniu 1944 roku 2 batalion 2 pp 1 DP 1 AWP toczył na bezimiennej wyspie pod Czerskiem zaciekłe walki z hitlerowcami. Batalion poniósł poważne straty. Wyspa od tej pory nosi imię dowódcy Rembezy. Tablicę tę wmurowano w rocznicę 25-lecia powstania LWP. 12.10.1943—12.10.1968 r.” Natychmiast dostrzegam błąd. To nie drugi, a 3 batalion 2 pp walczył o wyspę! Drugi batalion został zdziesiątkowany wcześniej, przy forsowaniu Wisły pod Dęblinem. Może dla kogoś ten szczegół nie ma większego znaczenia, lecz dla mnie, bezpośredniego uczestnika tych walk, olbrzymie. Niecierpliwię się. Muszę jak najszybciej odnaleźć wyspę. Przypomnieć sobie, jak to było. Lecz jak ją rozpoznać pośród tylu zagubionych wysepek na Wiśle? Pytam jakiegoś przechodnia: — Gdzie leży wyspa majora Rembezy? Nie wie. Nie słyszał o takiej. Ale samo nazwisko wydaje mu się znajome. — O ile mnie pamięć nie myli — medytuje — parę kilometrów stąd w Radwankowie Szlacheckim, na wschodnim brzegu Wisły, tuż przy drodze stoi pomnik, a raczej kamień z tablicą pamiątkową. Jest tam chyba mowa o majorze Rembezie. Wsiadam do samochodu, zjeżdżam w dół, mijam jakiś most na zalewie Wisły i zatrzymuję się przy wale przeciwpowodziowym. Teraz widzę Czersk jak dłoni. Położony na stromym wzgórzu, przypomina niedostępną twierdzę. Nic dziwnego, że nasze dowództwo zamierzało ominąć to jaskółcze gniazdo, kierując uderzenie 3 batalionu na mniej ufortyfikowany rejon Góry Kalwarii. Rozglądam się dokoła. — Jakieś kłopoty? Może w czymś pomóc? — pyta mnie wysoki mężczyzna o zdrowej, ogorzałej cerze. Wie, gdzie znajduje się pomnik majora Rembezy. Wsiada do samochodu, ruszamy. Opowiada o sobie. Nazywa się Zbigniew Morawski, mieszka od lat w Górze Kalwarii. Jest już na rencie, ale nadal pracuje w swoim zawodzie jako mechanik samochodowy. Wyjaśnia, że wyspa, która mnie interesuje, nosi różne lokalne nazwy. Gospodarze z Czerska nazywają ją „Kępniaki”, gdyż mają tam swoje łąki i pastwiska. Mówią na nią też „Czerska”, bo mieści się w łuku Wisły naprzeciw miasta. O tym, że jest wyspą majora Rembezy, wiedzą nieliczni. Zaraz po wojnie tak ją nazywano, ale z czasem zaczęto o tym zapominać. Zatrzymujemy się. Na usypanym pagórku duży polny kamień, obok tabliczka: „Bohaterskim żołnierzom 3 batalionu 1 DP LWP, dowodzonym przez majora Rembezę, poległym w walce z najeźdźcą hitlerowskim dnia 26 sierpnia 1944 r. Cześć ich pamięci”. Dalej następuje krótki opis walk zaczepnych stoczonych na wyspie z wymienieniem kilku nazwisk poległych bohaterską śmiercią żołnierzy i podpis: „Harcerze Hufca Radwanków 18.10.1969 r.”. Wzruszenie ściska mnie za gardło, serce wali jak młotem. Chwila zadumy i ruszamy dalej. — Teraz pokażę panu, skąd forsowaliście Wisłę — odzywa się Morawski. Mijamy kilka chat, skręcamy w polną drogę i oto rzeka. Pojedyncze wysokie drzewa buczyny — niemi świadkowie dawnych wydarzeń — strzegą pamiętnego dla mnie miejsca. Poznaję ten brzeg — pofałdowany, z licznymi dołami, porozmywany wodą. Tu, mając dwadzieścia lat, szedłem na pewną niemal śmierć, a tak bardzo chciało mi się żyć... Wyraźnie słyszę głos majora Rembezy: „Jeśli ci szczęście dopisze, opowiedz wszystkim, jak tu było, i o mnie pamiętaj. Wspomnij po prostu, że był taki Jan Rembeza, nic więcej”. Echa wojny powracają z niesamowitą wprost wyrazistością. Niemal czuję na twarzy podmuch pocisków i słyszę dowódcę 3 kompanii ckm porucznika Winogradowa, który mówi: „Teraz koniec ze mną, pozostało mi kilka godzin życia”. Bliżej, z prawej strony wyspy majora Rembezy, widać jedną, znacznie mniejszą wysepkę, a przy brzegu piaszczystą mieliznę. W latach wojny oczywiście mogło być inaczej, koryto rzeki ciągle się zmienia. Morawski, dobrze znający te tereny, podaje kilka liczb. Od wschodniego brzegu wyspy jest około 400 metrów. Długość wyspy szacuje się na 5 kilometrów, a największa szerokość, właśnie tam gdzie toczyliśmy walkę, wynosi bez mała pół kilometra. Od strony zachodniego brzegu, na którym bronili się Niemcy, przepływa odnoga Wisły o szerokości 20—25 metrów. Jest na tyle płytka, że łatwo ją przejść w bród. Wyspa jak dawniej tonie w zieleni niskich drzew i gęstej, wysokiej trawy. Po czterdziestu przeszło latach znowu wstępuję na ten do bólu bliski mi maleńki skrawek ziemi. Odnoszę wrażenie, że znam tu każdy krzak i każdą ścieżkę. Tu i ówdzie pozostały jeszcze leje po artyleryjskich pociskach, zamulone schrony bojowe, ślady transzei, ale nie sposób rozpoznać naszej pierwszej pozycji obronnej czy punktu dowodzenia dowódcy
batalionu. Czas zaciera wszystkie ślady. Mój nowy znajomy, jak się okazuje, dobrze zna historię tamtych pamiętnych dla mnie dni. W maju 1944 roku w obliczu zbliżającej się ofensywy wojsk radzieckich władze okupacyjne wypędziły całą ludność w promieniu 10 kilometrów od Czerska i Góry Kalwarii do rycia rowów i budowy umocnień obronnych nad Wisłą. Dotyczyło to także dzieci od 10 lat. Powstały równe pasy obrony zarówno na wschodnim, jak i zachodnim brzegu rzeki oraz na wspomnianej wyspie bezimiennej. Budowanej liczne bunkry, punkty oporu, system rowów ciągłych i łączących. Wały przeciwpowodziowe na zachodnim brzegu ufortyfikowano na odcinku 12 kilometrów, począwszy od Góry Kalwarii poprzez Czersk aż do Królewskiego Lasu. Wznoszone umocnienia osłaniały wyspę, stanowiącą dogodną bazę wypadową do forsowania Wisły. W pracach — jak się dowiaduję — brał udział również mój rozmówca, czternastoletni wówczas chłopak. W rejonie Czerska spotykano jednostki węgierskie. Z Madziarami można się było dogadać — częstowali zupą z kuchni polowej, a nieraz nawet kawałkiem mięsa. Kiedy w lipcu — sierpniu 1944 roku na linii środkowej Wisły rozgorzały walki, cywilom zabroniono poruszania się w tym pasie. Mimo to mieszkańcy okolicznych wiosek wiedzieli o ciężkich walkach toczonych przez naszych żołnierzy na Kępie Radwankowskiej. Po ofensywie styczniowej i wyzwoleniu Warszawy wysiedleńcy masowo zaczęli wracać do swych miast i osiedli. Niemcy odeszli, pozostały miny. Saperzy oczyszczali pola, pastwiska i łąki, ale nie byli w stanie unieszkodliwić wszystkich śmiercionośnych ładunków od razu. Wyspa Rembezy na przykład leżała na uboczu i musiała poczekać na swoją kolej. Umieszczono na niej tymczasem tablice ostrzegawcze z napisem: „Wstęp surowo wzbroniony — miny!” I wówczas miejscowi chłopcy — prócz Morawskiego byli to Henryk Czerniewski (służył w wojsku jako saper), Jan Ciborowski, Krzysztof Kubiak i Tadeusz Paśnik — postanowili wyspę rozminować sami. Dziś taką decyzję oceniłbym jako co najmniej lekkomyślną, ale mimo to przyznam, że wzruszyła mnie opowieść o tych chłopakach, którzy w tajemnicy przed wszystkimi, z wewnętrznej potrzeby, jakby przejęli nasz bojowy posterunek. Niestety, nie obyło się bez tragedii. Kiedy zginął Janek Ciborowski, zaniechali dalszych wypraw. Wyspą zajęli się saperzy z prawdziwego zdarzenia, którzy do końca maja 1945 roku rozminowali ją całkowicie. Zbigniew Morawski, w latach 1951—1974 żołnierz zawodowy piastujący stanowisko zastępcy dowódcy kompanii do spraw technicznych, pasjonował się historią. Długo z nim rozmawiałem i dzięki temu mogłem niejako z boku, bardziej obiektywnie spojrzeć na wszystko, co przeżyłem na wyspie w owe pamiętne sierpniowe dni... Zacznę jednak od początku.
Z KAUKAZU NAD OKĘ Kiedy Niemcy hitlerowskie napadły na Związek Radziecki, byłem studentem Instytutu Pedagogicznego w Majkopie (losy wojny rzuciły mnie na północny Kaukaz). Pierwsze dni wojny, choć przesiąknięte bólem i goryczą, były wprost heroiczne: naród radziecki nigdy nie stracił wiary w ostateczne zwycięstwo. Latem 1942 roku po klęsce pod Moskwą dowództwo niemieckie postanowiło ponownie przechwycić inicjatywę strategiczną. Ponieważ po załamaniu się idei wojny błyskawicznej nie było już w stanie zorganizować ofensywy na wszystkich głównych kierunkach rozległego teatru działań wojennych, skierowało główne uderzenie na południowe skrzydło frontu. Strategicznym celem Oberkommando der Wehrmacht stało się opanowanie Kaukazu i jego zasobów przemysłowo-rolniczych oraz ropy. Aby zabezpieczyć skrzydła i tyły wojsk nacierających w kierunku Kaukazu, zamierzano dojść do Wołgi w rejonie Stalingradu. Z zamiarem tym łączyły się również dalekosiężne plany strategiczno-polityczne. Zdobycie Baku i Stalingradu miało stanowić sygnał do przystąpienia Japonii i Turcji do wojny ze Związkiem Radzieckim, z dalszą perspektywą opanowania przez Niemców Iranu i Iraku oraz otwarcia drogi do Indii. Walki obronne na Przedkaukaziu rozpoczęły się 25 lipca 1942 roku na rubieży dolnego biegu Donu. Trzy dni później nieprzyjaciel przeprawił na lewy brzeg Donu związki taktyczne siedmiu korpusów, osiągając w tym pasie druzgocącą przewagę nad wojskami radzieckimi, zwłaszcza w czołgach i artylerii. Między armiami radzieckiego Frontu Południowego powstały znaczne luki. Ciągła linia obrony została przerwana. Wróg wyszedł na rozległe przestrzenie Kraju Krasnodarskiego. Nad Majkopem coraz częściej pojawiały się samoloty z czarnymi krzyżami. Rozpoczęła się ewakuacja ludności i większych zakładów przemysłowych miasta. Mnie wcielono do batalionu „uczonej” młodzieży. Niebawem nadszedł rozkaz wymarszu. Podążyliśmy w kierunku Morza Czarnego. Po dotarciu do Soczi, słynnego kurortu czarnomorskiego, zgłosiłem się do szturmowego oddziału niszczycieli dywersantów niemieckich, składającego się przeważnie z bardzo młodych ludzi. W tym właśnie czasie w rejonie Tuapse wylądował w lesistym terenie niemiecki desant spadochronowy. Naszym zadaniem było jak najszybciej go zniszczyć, tak
aby nie zdążył się rozproszyć. Do akcji prowadził nas doświadczony, już niemłody kapitan Gerasimow. Podczas udanego szturmu na leśniczówkę, w której ukryli się dywersanci, odniosłem kontuzję. Skierowano mnie do szpitala w Suchumi, gdzie przebywałem około dziesięciu dni. W poszukiwaniu swego batalionu „uczonej” młodzieży zawędrowałem aż do miasta Jewłach, położonego w Azerbejdżanie. Jest to port nad rzeką Kurą, oddalony o 220 kilometrów od Morza Kaspijskiego. Batalionu nie znalazłem, więc zgłosiłem się do Rejonowej Komendy Uzupełnień. Już na drugi dzień włożyłem mundur, wręczono mi karabin i przy dźwiękach orkiestry wojskowej, która grała m.in. „Warszawiankę”, wraz z innymi żołnierzami wsiadłem do wagonu i ruszyłem na front. W drodze podpisałem tekst przysięgi i zostałem żołnierzem Armii Czerwonej, z czego byłem nadzwyczaj dumny. Na uroczyste przyjmowanie przysięgi brakowało wtedy czasu... Dziewiątego sierpnia 1942 roku szybkie oddziały niemieckiej 1 armii pancernej wdarły się do Majkopu. Teraz najważniejsze stało się utrzymanie szosy z Majkopu do Tuapse. Zdobycie tego ostatniego miasta przez wroga groziło odcięciem i okrążeniem jednostek 47 armii i innych związków Frontu Północnokaukaskiego, walczących w rejonie Krasnodaru. Na północ od Tuapse przerzucono wówczas dodatkowo kilka dywizji radzieckich. Do jednej z nich, 236 dywizji piechoty, zostałem właśnie wcielony. W dniach 10 — 12 sierpnia w rejonie stanicy Biełoreczeńskiej wziąłem udział w wielkiej bitwie o Kaukaz. Włączono mnie do grupy niszczycieli czołgów, którą dowodził Polak z pochodzenia, starszy sierżant Janusz Markiewicz. Uzbrojono nas w butelki z mieszanką zapalającą, w granaty i rusznice przeciwpancerne oraz w wiązki zwykłych granatów i skierowano tam, gdzie spodziewano się czołgów. Wykopałem głęboki, wąski dół i przyczaiłem się. Z lewej ode mnie okopał się Iwan Czorny, z prawej Olek Podymski, a nieco w przód wysunął się Borys Pokotyło. Noc była ciemna, posępna i chwilami wydawało mi się, że na polu walki pozostałem sam. Po paru godzinach usłyszałem wyraźny szum silników, a potem dostrzegłem dwie ciemne sylwetki pancernych olbrzymów. Wydawały mi się wielkie jak piętrowe kamienice. Zaczęło się! Koledzy otwierają ogień ze skrzydeł, strzelam z rusznicy przeciwpancernej i ja. Jeden czołg sunie wprost na stanowisko Olka Podymskiego. Słyszę wybuchy granatów. To z pewnością robota Olka. Raptem dzieje się coś niesamowitego: zalewają nas jaskrawe strumienie światła. To czołgi wroga włączają reflektory o niezwykłej mocy, otwierając jednocześnie ogień z dział. Choć oślepiony, ładuję rusznicę i strzelam. Ze wszystkich stron rozlega się kanonada, biją też nasze działa. Czołg na moim prawym skrzydle płonie, inny idzie wprost na mnie. Chwyta mnie za gardło strach. Chowam się z bronią do szczeliny. Czuję się w niej jak w chomiczej norze. Wszystko dokoła drży. Stalowy olbrzym najeżdża na mój schron; na głowę sypie mi się ziemia. Dławi silny odór benzyny, przygniata grobowa ciemność... Po chwili znowu widzę gwiazdy. Podnoszę głowę i dostrzegam oddalający się wolno czołg Rzucam jeden po drugim dwa granaty. Bez rezultatu. Ciskam butelkę z płynem zapalającym i trafiam w najwrażliwsze miejsce — pokrywę silnikową. Pancerny kolos zatrzymuje się i płonie. A więc go zniszczyłem! Jakie to w gruncie rzeczy proste! Nocny atak zostaje odparty. Wróg traci wszystkie swoje cztery wozy, które albo stanowiły jego zwiad, albo były ubezpieczeniem marszowym. Pierwszy czołg unieszkodliwił Olek Podymski, ale sam zginął. Borys Pokotyło został ciężko ranny w głowę, Iwan Czorny i ja w dalszym ciągu trwaliśmy na posterunku. Wszyscy czterej byliśmy rówieśnikami, mieliśmy po osiemnaście lat... Nad ranem otrzymaliśmy rozkaz wycofania się o pół kilometra za linię wzniesień. Po kilku godzinach Niemcy zaatakowali głównymi siłami. Najpierw dojrzałem czołgi poruszające się trzema kolumnami po otwartym terenie. Za nimi posuwały się ciężarówki z piechotą, w powietrzu pojawiły się samoloty szturmowe z czarnymi krzyżami. Setki naszych dział, w tym przeciwlotnicze, skierowały ogień na wprost do celów naziemnych. Specjalny oddział radzieckich wojsk chemicznych uruchomił uprzednio wkopane w ziemię duże zbiorniki z paliwem, miotające pod silnym ciśnieniem płomień na ok. 120 metrów. Miotacze te, nazywane fugasami, rozmieszczono szachownicą w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Żołnierze żartowali: „Chcieli Niemcy ropy kaukaskiej, więc będą jej mieli pod dostatkiem”. Wiele czołgów płonęło, ale inne, wspierane przez lotnictwo i piechotę, usiłowały zmiażdżyć naszą obronę. Zażarta walka na śmierć i życie trwała bez przerwy przez dwa dni i dwie noce. Dopiero 12 sierpnia musieliśmy cofnąć się o kilka kilometrów na nową rubież obronną. Faszystom za cenę olbrzymich strat udało się opanować Biełoreczeńską, ale ich dalsze natarcie ostatecznie załamało się. Niemcy nie zdołali okrążyć zgrupowań wojsk radzieckich między Donem i Kubaniem. Bohaterscy żołnierze Armii Czerwonej obronili Tuapse, zagradzając wrogowi drogę do Morza Czarnego, mimo iż posiadał on absolutną przewagę w sile żywej i technice. Na początku września 1942 roku wraz ze starszym sierżantem Januszem Markiewiczem zostałem wytypowany do pełnienia służby w północnym Iranie. Przydzielono nas do 1 kompanii 3 batalionu 90 samodzielnej brygady i samochodami przerzucono do miasta Kazwin. Iran, choć formalnie neutralny, pozostawał pod znacznym wpływem Niemiec hitlerowskich. Po agresji na ZSRR wojska radzieckie i brytyjskie (od 1942 roku również amerykańskie) przystąpiły do okupacji Iranu, który mógłby stać się
niemiecką bazą wypadową na Środkowym i Bliskim Wschodzie. Wojska radzieckie w tym kraju otrzymały zadanie obrony granicy radziecko-tureckiej oraz dróg komunikacji lądowej, prowadzącej od Zatoki Perskiej do Morza Kaspijskiego. Te bowiem szlaki — po szlakach Morza Północnego — zajmowały drugie miejsce pod względem wielkości dostaw uzbrojenia, surowców strategicznych i żywności z USA do ZSRR. W Iranie wyłapywaliśmy szpiegów i terrorystów niemieckich, ochranialiśmy drogi, mosty, transporty wojenne. Zaprzyjaźniłem się wówczas z dowódcą 1 kompanii, starszym lejtnantem Daniłem Diegtiarowem. Razem braliśmy udział w unieszkodliwieniu na trasie Kazwin — Teheran niebezpiecznej grupy komandosów niemieckich. Po wojnie odnalazłem swego dowódcę kompanii i prowadziłem z nim ożywioną korespondencję. Ostatecznie we wrześniu 1943 roku, po abdykacji Rezy Szacha, Iran wypowiedział Niemcom wojnę. W maju 1943 roku z grupą żołnierzy narodowości polskiej zostałem skierowany do 1 DP im. T. Kościuszki. Muszę powiedzeć, że służba w Armii Radzieckiej zetknęła mnie z ludźmi wielkiego serca, była prawdziwą lekcją współprzeżywania wojny. Z Iranu wracałem statkiem z portu Pahlavi przez Morze Kaspijskie i dalej koleją przez Baku, Tbilisi, Rostow nad Donem, Stalingrad, Moskwę do stacji kolejowej Diwowo nad Oką. Później droga prowadziła do wsi Sielce — rejonu formowania się 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, ściślej mówiąc, obozu Moskiewskiego Okręgu Wojskowego. Przy wejściu do obozu sieleckiego przeczytałem hasło: „Witaj żołnierzu — wczorajszy tułaczu”. Co prawda określenie „tułacz” mnie akurat nie dotyczyło, bo przybywałem z Armii Czerwonej, ale zmuszało do zastanowienia się i refleksji. Zwrócił też moją uwagę orzeł bez korony, ułożony z drobnych kamyków i tłuczonej cegły na trawniku. Starannie wykonaną alejką poprowadzono nas między rzędami obszernych namiotów i ziemianek. W wielu miejscach porządkowano teren, wykładano na trawnikach różne hasła, przeważnie „Za naszą i Waszą wolność”. Przez trzy dni wraz z innymi nowo przybyłymi odbywałem kwarantannę w starym drewnianym baraku. Chodziłem na posiłki i bacznie obserwowałem to wszystko, co działo się wokół. Do obozu wciąż napływali ludzie w różnym wieku, przeważnie w łachmanach, wychudzeni, zarośnięci i brudni, ale z nadzieją w sercach. Wiele mówili o Polsce, o sobie, o bliskich. Choć obóz znajdował się na ziemi rosyjskiej, podświadomie traktowali go jak skrawek ziemi własnej, polskiej. Dopiero tu wojna nabrała dla nich innego sensu — miała wszak doprowadzić do wyzwolenia ziemi ojczystej. O problemach społecznych wówczas prawie nic nie mówiono; pojawiły się one znacznie później. Na razie rozkoszowano się polskością. Śpiewano przedwojenne piosenki: „Do polskiego wojska chłopców zaciągają”, „Wojenko, wojenko” i inne, a na apelach wieczornych i porannych — chwytającą za serce „Rotę”. Doradcy radzieccy ze zdumieniem i ciekawością przyglądali się polskim, nowym dla nich zwyczajom. Wkrótce większość z nich, rozumiejąc cały dramatyzm naszej sytuacji, chętnie „pełniła rolę Polaka”. Komisja kwalifikacyjna potraktowała mnie poważnie, jak frontowca, i zgodnie z moim życzeniem skierowała do baterii ciężkich moździerzy 120 mm do 2 pułku piechoty. Co prawda o tej broni miałem pojęcie o tyle, że w ostatnim okresie pobytu w Armii Czerwonej służyłem w plutonie 50 mm moździerzy kompanijnych. Były to właściwie nieskomplikowane granatniki, których używać mógł w zasadzie każdy. Teraz jednak miałem okazję dostać się do „prawdziwej” artylerii i szansę tę wykorzystałem. Chciałem posługiwać się groźną i skuteczną w walce z wrogiem bronią. Artyleria, uznana powszechnie za „boga wojny”, również i tu w Sielcach obsadzana była ze szczególną troską i pełnymi etatami. Podobnie postępowano przy formowaniu kompanii cekaemów, rusznic przeciwpancernych, fizylierów. Moździerze 120 mm były bronią o wielkiej sile rażenia. Dzięki parabolicznemu torowi lotu pocisku „dopadały” nieprzyjaciela w ukryciach: transzejach, na stokach wzgórz, w schronach bojowych. Szef baterii moździerzy 120 mm kapral Stanisław Mikołajewski na pierwszy rzut oka nie zrobił na mnie najlepszego wrażenia. Był przedwojennym podoficerem, hołdował żelaznej dyscyplinie i zasadzie bezwzględnej subordynacji. Przyzwyczajony do bardziej partnerskich stosunków w Armii Czerwonej, uważałem, że mnie, „staremu” frontowcowi, dzieje się krzywda, jak się później dowiedziałem, Mikołajewski też był starym wojakiem. Urodził się w 1919 roku w Wyszkowie nad Bugiem koło Warszawy, brał udział w wojnie obronnej 1939 roku jako dowódca drużyny w składzie 44 pułku piechoty. Do Sielc przybył z Akmolińska (Kazachstan), gdzie był robotnikiem. Szef, przydzielając mnie do jednego z namiotów, ostro uprzedził, że nie wolno w nim przebywać od południa do capstrzyku, jak również zapalać świec i kaganków. Widać dostrzegł na mojej twarzy wyraz niezadowolenia lub coś w tym rodzaju, bo z miejsca nazwał mnie „sztubakiem”. Dodatkowo mu się naraziłem, gdy odmówiłem przyjęcia wypłowiałej radzieckiej „gimnastiorki” (miałem na sobie nowszą). Musiałem jednak zmienić bieliznę. Z czasem nasze stosunki uległy poprawie. Może dlatego, że dałem szefowi szklankę soli, którą przywiozłem ze sobą w małym woreczku z Baku, a może spodobało mu się, że
uczyłem innych zawijać onuce tak, aby nie skręcały się i nie ocierały nóg. W każdym razie kiedy na początku czerwca nasza bateria otrzymała, dzięki jego staraniom, w pierwszej kolejności polskie mundury, ułatwił mi dopasowanie i dobranie sortów. Z kolei kanonier Masiuk, za dwie szklanki tejże soli, którą w obozie ceniono na wagę złota (potrzebna była do gotowania zbieranych grzybów), wykombinował dla mnie przedwojennego orzełka do rogatywki. Chociaż z korony trzeba było zrezygnować, wyglądał znacznie okazalej niżeli orzełki wycięte z blachy. Przez pierwsze dwa tygodnie porządkowaliśmy teren, odbywaliśmy ćwiczenia na torze przeszkód i z musztry. Bez przepustki nie wolno było opuszczać obozu. Wieczorami kąpaliśmy się prawie codziennie w wyznaczonych miejscach w Oce. W drugiej połowie czerwca otrzymaliśmy tak bardzo oczekiwany sprzęt artyleryjski oraz broń osobistą. Bateria została uzbrojona w najnowsze moździerze kal. 120 mm, wzór 1943, MT-13, oraz wyposażona w samochody ciężarowe ZIS-5. Kanonierom wręczono krótkie pięciostrzałowe karabinki, podoficerom — bębenkowe pistolety maszynowe, słynne sześćdziesięciostrzałowe pepeszki wzór 1943 r. Bateria dzieliła się na trzy plutony, a każdy z nich na trzy działony (drużyny). Działon miał jeden moździerz. W szyku marszowym obsługa przewożona była samochodem, który holował także działo o ciężarze 282 kg. Amunicję w drewnianych skrzynkach również przewożono samochodami. Pocisk ważył ok. 16 kg, jego maksymalna donośność wahała się w granicach 4500—5500 metrów, szybkostrzelność — 15 granatów na minutę. W pierwszym okresie szkolenia, które rozpoczęło się 15 czerwca, zwracano szczególną uwagę na dobre opanowanie broni, szybkie okopywanie się i maskowanie sprzętu bojowego. Nie zapominano również o musztrze i szermierce. Zajęcia odbywały się w godzinach 7.30—13.30 i po obiedzie od 15.00 do 19.00. Reszta dnia przeznaczona była na czyszczenie broni i naukę własną. Nie mieliśmy w ogóle wolnego czasu, chyba w święta. Przyjęły się komendy stosowane w przedwojennej armii polskiej, chociaż usiłowano początkowo tłumaczyć radzieckie. Regulaminy natomiast obowiązywały radzieckie. Powstawały na tym tle różnego rodzaju nieporozumienia, ale w końcu zdołano wprowadzić jednolitą terminologię. Od wczesnego ranka do późnego wieczoru przebywaliśmy na świeżym powietrzu i bez przerwy chciało się nam jeść. Każdy marzył o gęstej grochówce, w której trzymałoby się pionowo łyżkę. Aby „uzupełnić” niedobory, szef baterii często wysyłał Masiuka — jako „fachowca” — do pomocy przy pieczeniu chleba i ten od czasu do czasu przynosił po kilka bochenków z piekarni dywizyjnej do podziału. Kierowcy ciężarówek, pozostający w dyspozycji kwatermistrza, też podkarmiali nas jak mogli, „zdobywając” dla baterii suchary, a nieraz nawet konserwy mięsne. Po ćwiczeniach trzeba było do połysku wyczyścić lufy moździerzy, przyrządy artyleryjskie (busolę, celownik, kątomierz) oraz własny karabin. Dowódcy plutonów potrafili nocą robić pobudkę dla tych, których karabiny nie grzeszyły czystością. Każdy wytrącony ze snu bez zająknięcia musiał wymienić numer swego karabinu i obsługiwanego działa, a potem czyścić broń — zazwyczaj do rana. Nasz dowódca, porucznik Władysław Peryga, był wspaniałym człowiekiem. Cechowała go wewnętrzna dyscyplina, rzeczowość, prostota, prawdziwa wiara w człowieka. W żołnierzach widział jakby samego siebie w czasach, gdy był rekrutem. Wymagał od podwładnych bezwzględnego i dokładnego wykonywania rozkazów. Był o trzy lata starszy ode mnie, lecz życiowo bardziej dojrzały. Odpowiadał mi taki układ: świadoma dyscyplina plus mądre kierownictwo, tym niemniej też mu się pewnego razu naraziłem. Poszło o moje poglądy. Tak się złożyło, iż wielu moich kolegów było ludźmi wierzącymi, ja natomiast uważałem, że nie należy ufać siłom nadprzyrodzonym, tylko opierać się na rozumie i woli samego człowieka. I doczekałem się — ktoś w nocy dał mi porządnego „koca”. Porucznik Władysław Peryga dowiedziawszy się o tym incydencie był zdania, że oberwałem słusznie. Chciał nawet dołożyć coś niecoś od siebie. O mało co nie skierował mnie do 4 pułku zapasowego, gdzie okres przystosowania się do warunków obozowych dla takich „chojraków” jak ja był znacznie przedłużony. Bałem się tego przeniesienia. Powszechnie bowiem było wiadomo, że 2 pułk piechoty pójdzie na front szybciej niżeli pułk czwarty. Później przyznałem porucznikowi rację — wszak w obozie sieleckim dyskusje na tematy religijne i spory na tym tle nie były na miejscu. Przeciwnie — chodziło o wychowanie kościuszkowców w duchu wzajemnego braterstwa. Obóz w Sielcach był jakby miniaturową Polską. Ukazywała się gazeta dywizyjna — „Żołnierz Wolności”, zaczął również występować teatrzyk. Bardzo przypadł mi do gustu fragment jednego z wierszy, deklamowanego na scenie: „Może nie wszyscy, ale dojdziemy”. Słowa były dramatyczne, ale prawdziwe. Od czasu do czasu w obszernym kinie letnim, ulokowanym przy sztabie dywizji, wyświetlano filmy, przeważnie przedwojenne, polskie, jak „Znachor”, „Pani minister tańczy”, „Przygody Nikodema Dyzmy”, „Córka pułku” i inne. Cieszyły się one bardzo dużym powodzeniem wśród całego składu osobowego dywizji, nie wyłączając doradców radzieckich. Podobały im się zwłaszcza nasze piękne aktorki, zwyczaj całowania kobiet w rękę, polskie tanga i piosenki. W pierwszej połowie lipca w całym 2 pułku piechoty odbywały się ostre strzelania z moździerzy do
celów pozorowanych. Z zainteresowaniem przyglądali im się w końcowej fazie pułkownik Zygmunt Berling i Wanda Wasilewska. Dowódca dywizji podziękował nam za dobre wyniki w strzelaniu, za właściwy wybór stanowisk ogniowych, szybkie okopywanie się i maskowanie dział. Po ćwiczeniach odbyła się defilada. Po defiladzie na życzenie naszego dowódcy pułku majora Czerwińskiego maszerujące pododdziały zaśpiewały jego ulubioną, „prawdziwie bojową” — jak mówił — piosenkę „Idzie dziewczę po lesie”. Jej tekst nie grzeszył przyzwoitością, lecz major o tym nie wiedział, bo nie znał wówczas w dostatecznym stopniu języka polskiego. Berling, usłyszawszy piosenkę, z początku spochmurniał, ale później zaczął się śmiać do rozpuku. Wasilewska, aczkolwiek trochę zmieszana, śmiała się również. Po defiladzie dowódca dywizji wytłumaczył Czerwińskiemu, jaką to „bojową” piosenką popisywał się jego pułk. Od tego czasu za jej śpiewanie groziła paka, zaś major rozpoczął intensywną naukę języka polskiego. Major Gwidon Czerwiński był Polakiem urodzonym na terenie Rosji. Jako dowódca batalionu brał udział w obronie Moskwy oraz uczestniczył w przerywaniu blokady Leningradu. Do obozu sieleckiego przybył jako jeden z pierwszych. Niski, krępy, o wnikliwym, badawczym spojrzeniu, był wesołego usposobienia, dobroduszny i towarzyski. Wymagał jednak od swych podwładnych wiele, nie oszczędzając przy tym siebie. Dzięki jego niespożytej energii 2 pułk piechoty przodował pod względem wyszkolenia bojowego i dyscypliny. Nieraz z dumą śpiewaliśmy: „W Polsce za czas niedługi pierwszym będzie pułk drugi...” Groźnym rywalem Czerwińskiego był dowódca 3 pp podpułkownik Tadeusz Piotrowski. Zawsze twierdził, że jego pułk, chociaż trzeci, do Warszawy wejdzie pierwszy. To spontaniczne współzawodnictwo żołnierskie okazało się korzystne dla całej dywizji. W dniu 15 lipca 1943 roku, w rocznicę bitwy pod Grunwaldem, odbyła się przysięga wojskowa. Żołnierze ustawili się frontem do budynku sztabu dywizji na wielkim placu ćwiczeń przyległym do Oki. Nasza bateria była usytuowana na lewym skrzydle 2 pułku piechoty, prawie naprzeciw trybuny honorowej. Sama ceremonia miała wzniosły, uroczysty charakter. Defilada odbyła się na tym samym placu, w obłokach kurzu, ale nogi podnosiliśmy tak wysoko i uderzaliśmy o miękką ziemię z taką mocą, że krok nasz odbijał się miarowym echem, a przedstawiciele obcych państw z zachwytem bili nam brawo. Po przysiędze przystąpiliśmy do drugiego etapu szkolenia. Ćwiczenia odbywały się wyłącznie w terenie. Uczyliśmy się zasad współdziałania z piechotą, bronią pancerną i lotnictwem oraz sztuki szybkiego manewrowania w terenie sprzętem artyleryjskim. Punktem zwrotnym tych ćwiczeń były manewry bojowe zorganizowane pod koniec lipca. Wymarsz nastąpił po nieoczekiwanym alarmie. Nasza bateria osiągnęła wówczas gotowość bojową w ciągu 40 minut. Trasa wiodła w kierunku poligonu artyleryjskiego i wynosiła ok. 55 kilometrów. Jechaliśmy samochodami i było nam znacznie lżej niż maszerującej nocą i dniem piechocie. Prowadziliśmy ogień z wyznaczonych rubieży natarcia ostrą amunicją do odległych celów ponad głowami piechoty, która ćwiczyła marsz ubezpieczeniowy, zwiad walką i bój spotkaniowy. Dostaliśmy własną kuchnię polową, która na rozkaż dowódcy posuwała się w przodzie kolumny, dzięki czemu mieliśmy zapewnione normalne żywienie w ustalonych godzinach. W batalionach było z tym gorzej. Kuchnie polowe o zaprzęgu konnym nie nadążały za wojskiem, gdzieś się gubiły i wielu żołnierzy pozostawało bez jedzenia. Nic dziwnego, że niektórzy podbierali na polach ziemniaki i gotowali je w kociołkach. Dowódca dywizji surowo zakazał takich praktyk, tłumacząc żołnierzom, że są regularnym wojskiem, a nie bandą maruderów. Jeździł Willysem i zazwyczaj pojawiał się tam, gdzie się najmniej go spodziewano. Winnych niedostarczenia żołnierzom gorących posiłków surowo karał. Nasz szef baterii Mikołajewski dokarmiał wszystkich głodnych, a jeśli ktoś miał przy sobie ziemniaki, konfiskował je i pakował do wspólnego kotła. W ten sposób doczekaliśmy się wreszcie grochówki, w której łyżka trzymała się na sztorc. Kuchnia kopciła bez przerwy. Może dzięki temu 2 pułk piechoty wylegitymował się najlepszą dyscypliną marszową i najsprawniejszą ewakuacją „rannych”, których nasze samochody podwoziły do punktów sanitarnych przy każdej nadarzającej się okazji... Ćwiczenia odbywały się w trudnym bagnisto-lesistym terenie przy skwarnej pogodzie. Kiedy wracaliśmy do obozu, usłyszałem po raz pierwszy nową piosenkę: „Płynie, płynie Oka, jak Wisła szeroka...”. Była piękna, jej proste i mądre słowa wyrażały nasze uczucia i nadzieje. Wkrótce śpiewała ją cała dywizja. Zbliżał się czas wymarszu na front. Zaczęto zwracać większą uwagę na kondycję fizyczną żołnierzy. Nawet w naszej zmechanizowanej baterii prawie codziennie przeprowadzano marszobiegi na długich dystansach w pełnym rynsztunku bojowym. W dniu 10 sierpnia pułkownik Berling otrzymał stopień generała brygady, nadany mu przez Radę Komisarzy Ludowych ZSRR na wniosek Związku Patriotów Polskich. Pełniąc funkcję dowódcy 1 dywizji, został jednocześnie mianowany dowódcą powstającego w Sielcach 1 Korpusu Polskich Sił Zbrojnych w Związku Radzieckim. Dopiero w listopadzie 1943 r. stanowisko dowódcy 1 dywizji objął po nim pułkownik Wojciech Bewziuk. Zastępcą dowódcy korpusu do spraw liniowych został generał brygady Karol
Świerczewski. W dniach 23—26 sierpnia odbyły się ćwiczenia dywizyjne, zorganizowane przez Moskiewski Okręg Wojskowy. Nasz pułk wraz z 3 pułkiem piechoty i batalionem szkolnym pozorował natarcie, bronił się 1 pułk piechoty. Próba wypadła dobrze, potwierdzając gotowość dywizji do wyruszenia na front pod warunkiem zakończenia trzeciego etapu szkolenia w warunkach zbliżonych do bojowych. 31 sierpnia rano opuściliśmy Sielce i na stacji Rybnoje załadowano nas do pociągów. Na drugi dzień, w czwartą rocznicę napadu Niemiec hitlerowskich na Polskę, wyruszyliśmy na front, docierając po trzech dniach do stacji kolejowej Wiaźma. Samego miasta właściwie nie było, pozostała tylko nazwa na mapie. Dowódca 1 plutonu naszej baterii chorąży Zygmunt Pieńkowski w całej Wiaźmie znalazł tylko trzy nadające się do zamieszkania domy. Dla niektórych naszych żołnierzy był to pierwszy „krajobraz po bitwie”. Przerażał ich widok zniszczeń, smród spalenizny i rozkładających się ciał. Bez przerwy siąpił dokuczliwy deszcz, zimny wiatr przenikał do szpiku kości. Samochody grzęzły w błocie, zwłaszcza na licznych objazdach. W rejonie Wiaźmy zatrzymaliśmy się w poniemieckim obozie wojskowym. Było tam wiele ziemianek i szałasów, nie brakowało również pozostawionego sprzętu, pocisków artyleryjskich i amunicji strzeleckiej. Dowódca baterii w obawie przed minami postanowił rozmieścić nas w pobliskim lesie. Kiedy przystąpiliśmy do kopania własnych ziemianek i schronów, kanonier Masiuk znalazł w ziemi jakąś skrzynię. Zawołał mnie i kilku innych kolegów do pomocy. Każdy miał skrytą nadzieję, że natrafiliśmy na skład żywności. Drewnianych skrzyń o dość pokaźnych rozmiarach wydobyliśmy kilka. Po otwarciu jednej z nich ujrzeliśmy paczki zawinięte w brązowy, cienki papier. Masiuk ucieszył się, że to czekolada. Jego radość okazała się jednak przedwczesna. W pakunkach znajdowały się buteleczki różnych wielkości i kształtów z jakimś płynem w środku. Miały też zapalniki podobne jak w ręcznych granatach. Uczyłem się w szkole trochę niemieckiego i kiedy na jednym naczyniu przeczytałem: „soman”, na innym „iperyt”, stało się jasne, że znaleźliśmy skład gazów bojowych. Wniosek nasuwał się jeden: Niemcy planowali użycie broni chemicznej w wojnie przeciwko Związkowi Radzieckiemu, lecz coś ich przed tym powstrzymało. Po interwencji porucznika Perygi zjawiła się grupa ekspertów z dowództwa plutonu chemicznego z chorążym Braunem (zginął pod Lenino) na czele. Oni właśnie stwierdzili, że granaty zawierały różnorodne środki chemiczne. Prócz somanu, należącego do środków trujących, powodujących prawie natychmiastową niezdolność żołnierzy do walki, oraz iperytu — znanego środka o silnym działaniu parzącym, znajdowały się tu gazy duszące, jak fosgen, drażniące (adamsyt, chloroacetofenon) i szereg innych. Prawdopodobnie chodziło o to, by podziałały możliwie wszechstronnie i skutecznie. I pomyśleć tylko, że wielu z nas nie miało przy sobie masek gazowych! Zarządzona w związku z tym znaleziskiem inwentaryzacja sprzętu obrony chemicznej dywizji wykazała, że w naszej baterii brakowało kilku masek. Porucznik Peryga miał z tego powodu poważne nieprzyjemności. Żołnierzom dywizji nakazano sprawdzenie i dopasowanie masek gazowych oraz przypomniano o obowiązku stałego ich noszenia przy sobie. Przystąpiono też do generalnego porządkowania terenu. Saperzy znaleźli i unieszkodliwili wiele min o różnym zastosowaniu. Mimo to zdarzały się nieszczęśliwe wypadki — było kilku zabitych i rannych. Wjeżdżały na miny furmanki i kuchnie polowe o zaprzęgu konnym, a także czołgi, z których dwa zostały uszkodzone. Po oczyszczeniu terenu przystąpiono do intensywnego szkolenia. Trwało ono po 8 godzin dziennie. Prowadzono je w pobliżu miejsca zakwaterowania, gdyż obowiązywało ścisłe przestrzeganie zasad maskowania się. Na 14 września zaplanowano ćwiczenia. Kościuszkowcy po raz pierwszy mieli nacierać za wałem ogniowym artylerii. Generał Berling akurat w tym czasie musiał wyjechać służbowo do Moskwy i Sielc. Dowództwo objął jeden z jego następców do spraw liniowych, podpułkownik Stanisław Galicki. Istniała możliwość, że nasza bateria weźmie udział w nawale ogniowej. W przededniu ćwiczeń porucznik Peryga, w porozumieniu z dowódcą pułku, postanowił przeprowadzić próbne strzelanie. Pech chciał, że działo, którego byłem celowniczym, nastawione na zasięg 3 kilometrów, wyrzuciło granat na odległość zaledwie 800 metrów od naszych stanowisk ogniowych. Dowódca baterii bardzo się zdenerwował, ale stwierdził szybko, że moździerz został nastawiony zgodnie z jego rozkazem. Kąt podniesienia lufy, tzw. celownik, od którego zależała odległość, zgadzał się co do joty. Zaczęliśmy się wspólnie zastanawiać, gdzie leży przyczyna tak rażącego braku precyzji strzału. Dowódca innego działonu, plutonowy Andrzej Drozd, był zdania, że do lufy wprowadzono pocisk niedokładnie oczyszczony ze smarów konserwacyjnych. Po dokładnym usunięciu z granatów nadmiaru smaru i przeczyszczeniu lufy wznowiono strzelanie. Ogień na dystans 3500 metrów otworzył tym razem moździerz plutonowego Drozda. Pierwszy pocisk wystartował prawidłowo, lecz drugi sprawił jeszcze większą niespodziankę, wybuchając 600 metrów przed nami. Nasz dowódca tym razem zorientował się o co chodzi: po prostu dodatkowe ładunki prochowe, służące do odpalania granatu na określoną odległość, były wilgotne. Nic zresztą dziwnego, skoro od wielu dni prawie bez przerwy padał deszcz. Musieliśmy zatem przerwać strzelanie w obawie przed kolejnymi niespodziankami, wszak z amunicją bojową nie ma żartów. Nasiąknięte wodą ładunki trzeba było jak
najszybciej wysuszyć. Posłużył do tego wyciągnięty z ziemianki piec paleniskowy, na którym ułożono grube rury kanalizacyjne. Odpowiednio nagrzane, doskonale spełniły swoje zadanie: do rana wszystkie ładunki zostały wysuszone. Tymczasem dowódca dywizjonu artylerii pułkowej (w jej skład wchodziły jeszcze bateria 76 mm i 45 mm) kapitan P. zdążył powiadomić „górę”, że bateria moździerzy 120 mm 2 pułku piechoty nic osiągnęła gotowości bojowej i nie może wziąć udziału w ćwiczeniach. Wobec tego prowadzenie wału ogniowego powierzono 36-letniemu porucznikowi Stanisławowi Orłowskiemu, dowódcy baterii moździerzy 120 mm z 1 pułku piechoty. Kiedy zgodnie z planem pododdziały tego pułku ruszyły do natarcia, w odległości 200—250 metrów za ścianą ognia ciężkich moździerzy doszło do tragedii. Kilka granatów eksplodowało niespodziewanie na linii rozwiniętej tyraliery 3 kompanii piechoty. Pięciu żołnierzy zginęło, a dziesięciu zostało rannych. Ćwiczenia przerwano. Śledztwo ustaliło, że przyczyną wypadku była techniczna wada granatów, która spowodowała ich niedolot. Ale w jaki sposób udało się znaleźć wadę w pociskach, które już wybuchły, w orzeczeniu nie było mowy. Myśmy wiedzieli swoje: wilgotne ładunki wspomagające po prostu nie nadawały się do użycia. Porucznik Peryga osobiście powiadomił o tym wszystkich dowódców baterii moździerzy pułkowych i batalionowych (kal. 82 mm). Generała Berlinga wyprowadził ten wypadek z równowagi. Posypały się kary. Orłowskiego usunięto ze stanowiska i skierowano na dowódcę kompanii 82 mm moździerzy. Za niedopełnienie obowiązków służbowych dowódca dywizji przy okazji przesunął kilku dowódców kompanii na stanowiska dowódców plutonów, a niektórych podoficerów zdegradował. Od tej pory woreczki suszyli wszyscy. Wieczorem 23 września wraz z całą dywizją opuściliśmy miejsce ześrodkowania w rejonie Wiaźmy i ruszyliśmy na zachód szosą Moskwa—Mińsk, nazywaną tu „Warszawskoje szosse”. Do kolumny 2 pułku piechoty dołączył 2 dywizjon 1 pal (pułk artylerii lekkiej), który od tej pory aż do końca wojny wspierał jego działania. Poruszaliśmy się wyłącznie nocą. Obowiązywało całkowite zaciemnienie. Samochody jechały bez żadnych świateł w nieprzeniknionych ciemnościach wśród potoków deszczu i zimnego wiatru. Zakazano podnoszenia jakichkolwiek przedmiotów oraz picia wody bez uprzedniego jej odkażenia. Wzrastała liczba zachorowań na zapalenie płuc, malarię, szkorbut, kurzą ślepotę. I znowu bardzo cenna dla nas okazała się pomoc szefa baterii Mikołajewskiego, już plutonowego. Nie wiadomo skąd zdobył sporą ilość chininy, tabletek witaminy C, sporządzonych z owoców dzikiej róży, oraz kanisterek tranu. Medykamentów tych starczyło nie tylko dla nas, ale i dla żołnierzy innych pododdziałów. Na początku października wkroczyliśmy do wyzwolonego przed kilkoma dniami przez wojska radzieckie Smoleńska. Miasto było tak samo zniszczone jak Stalingrad i Wiaźma. Po moście pontonowym przekroczyliśmy Dniepr. Od Smoleńska poruszaliśmy się na czele kolumny 2 pułku piechoty. Pewnego dnia przeżyliśmy niezwykłe wydarzenie. Oto kilkaset metrów od nas wylądował uszkodzony myśliwiec radziecki. Usłyszeliśmy wyraźny trzask skrzydeł i zgrzyt stateczników. Wraz z porucznikiem Perygą i starszym sierżantem Zygmuntem Leszczyńskim, dowódcą 3 plutonu naszej baterii, wyciągnęliśmy z kabiny ciężko rannego w głowę pilota i po udzieleniu pierwszej pomocy dostarczyliśmy go do ambulansu dywizyjnego. Samolot, po uprzednim zabezpieczeniu, został przekazany władzom radzieckim. Front był coraz bliżej. W dniu 9 października ześrodkowano nas w niewielkim olchowym zagajniku w pobliżu wsi Słobodka. Sytuacja na tym odcinku frontu wyglądała mniej więcej następująco. Po zwycięskiej operacji smoleńskiej wojska Frontu Zachodniego znalazły się na rubieży: Rudnia, Lenino, Dribin, Sławgorod oraz dalej na południe od rzeki Soż, i przygotowywały się do dalszego natarcia. 1 DP im. T. Kościuszki została podporządkowana generałowi pułkownikowi Gordowowi, dowódcy radzieckiej 33 armii, działającej w składzie Frontu Zachodniego. W rejonie tym broniły się wojska niemieckiej Grupy Armii „Środek” pod dowództwem feldmarszałka von Kluge. Miał on kategoryczny rozkaz Hitlera utrzymania za wszelką cenę tej ważnej rubieży obronnej, odległej o 50 kilometrów od Dniepru i osłaniającej magistralę kolejowo-samochodową o znaczeniu strategicznym: Orsza — Mohylew — Homel. Przełamanie tej rubieży i sforsowanie Dniepru otwierało wojskom radzieckim i polskim najkrótszą drogę do Polski i Prus Wschodnich. Nasza dywizja otrzymała zadanie przełamania obrony nieprzyjaciela w rejonie wsi Trygubowa — Połzuchy — wzgórze 215,5. Jej pas natarcia znajdował się w środku ugrupowania 33 armii. Na prawo od nas miała nacierać radziecka 42 dywizja, na lewo, utrzymując w swoich rękach miejscowość Lenino, 290 dywizja piechoty. Szerokość pasa natarcia polskiej dywizji wynosiła 2 kilometry, a dywizji radzieckich, mniej licznych, po 1,5 kilometra. Nasycenie artylerią na kilometr frontu wynosiło 426 dział, moździerzy i „katiusz”. W przededniu bitwy pod Lenino 1 dywizja polska w sile żywej trzykrotnie przewyższała wroga, który miał jednak więcej doświadczenia bojowego i panował w powietrzu. Mieliśmy również słabe skrzydła — jednostki radzieckie po krwawych zmaganiach o Smoleńsk były dywizjami tylko z nazwy. Niektóre ich
kompanie liczyły po kilkunastu ludzi, a bataliony zaledwie dorównywały sile polskiej kompanii. Planowano, że w utworzoną przez Polaków lukę w kierunku na Orszę wejdzie 5 korpus zmechanizowany generała Wołkowa. W pierwszym rzucie dywizji polskiej miał nacierać 1 i 2 pułk piechoty, w drugim — 3 pp. Prawym sąsiadem naszego 2 pułku były jednostki radzieckiej 42 dywizji, lewym polski 1 pułk piechoty. Za bagnistą rzeką Miereją na odcinku natarcia 1 pp znajdowała się wieś Trygubowa, a 2 pułku — Połzuchy. Należało je zdobyć.
BEZ STRAT W przededniu bitwy pod Lenino generał Berling wydał rozkaz, z którym w ogólnych zarysach zapoznał nas porucznik Peryga. Najbardziej utkwiło mi w pamięci kilka ważnych, moim zdaniem, jego fragmentów. Brzmiały one mniej więcej tak: Każdy, kto opuści samowolnie oddział idący do walki, traktowany będzie jako dezerter i zostanie na miejscu rozstrzelany. Rannych należy opatrywać, ale nie wolno przy nich dłużej zatrzymywać się lub wynosić z pola walki. Pozostawieni na miejscu zostaną zabrani przez służbę sanitarną. Należy operować całą siłą swego ognia, otwierając drogę piechocie, której zasadniczym celem jest dobić nieprzyjaciela i oczyścić teren. Zmniejszać do minimum straty ludzkie, pamiętając, że za straty surowo odpowiada dowódca. Zaczęło się! Szary poranek; lepka, gęsta mgła. Porucznik Peryga ukrył naszą baterię w długim, krętym parowie. Najważniejsze było maskowanie. Wykopano stanowiska dla dział, schrony na amunicję i samochody. Każdy z nas w stromych ścianach wąwozu wyrył sobie kryjówkę. Gruba warstwa ziemi nad głową dawała poczucie bezpieczeństwa. Między godziną 5 a 6 nad ranem, czuwając na posterunku, usłyszałem warkot samochodu. Podjechał Willys i ktoś z niego wysiadł. Na mój okrzyk: „Stój! Kto idzie? Hasło!”, zbliżająca się postać odpowiedziała: „Dowódca dywizji”, wymieniła ustalone hasło i zażądała odzewu. „Droga wolna, obywatelu generale! Melduje się... — wyjąkałem, pocąc się z wrażenia. Berling podszedł zupełnie blisko, uśmiechnął się przyjaźnie i przechodząc wzdłuż parowu uważnie lustrował pozycję. Zaglądał w każdy kąt i w końcu pochwalił naszego dowódcę za wybudowanie prawdziwej twierdzy. Zostałem również w pewnym sensie wyróżniony, bo zabrał mnie czasowo do swojej ochrony, jadąc dalej na rekonesans terenu. Żegnając się z Perygą, życzył mu, aby w tej pierwszej walce, którą ma stoczyć nasza polska dywizja, miał jak najmniej strat i osiągnął duże sukcesy. Generał bez hełmu, w zgrabnej furażerce z naszytymi na niej dystynkcjami wyglądał jak na swój wiek bardzo młodo, choć w jego przymrużonych oczach widoczne było zmęczenie. Spokojny, przez całą drogę milczał. Nie wykazywał najmniejszego nawet podniecenia, choć na nim właśnie spoczywała wielka odpowiedzialność za losy nadchodzącej walki. Jak się czuł z tą świadomością? O czym myślał? Chyba również o tym, że na wojnie istnieje jeden tylko sposób odniesienia zwycięstwa — za cenę życia ludzi, i że nie ma na to rady... Jechaliśmy w gęstych oparach mgły, bez żadnych świateł, co chwila podskakując na wybojach. Teren przyszłej bitwy poprzecinany był gęsto jarami i wąwozami, porośniętymi gdzieniegdzie karłowatymi krzewami i małymi drzewkami. W jakimś dole samochód ugrzązł w błocie i zatrzymał się. Wysoki oficer poinformował generała, że znajdujemy się w dolinie rzeki Mierei, za którą okopani są Niemcy, i poprowadził go na punkt obserwacyjny dowódcy 1 pułku piechoty. Zostałem z dwoma innymi żołnierzami z ochrony przy samochodzie. Trzeba było nie lada wysiłku, aby wydostać go z bagna. Po godzinie wrócił dowódca dywizji. Miał odprawę z dowódcami pułków. Wypowiedział mniej więcej takie słowa: „Damy Niemcom takiego łupnia, że będą pamiętali nas przez wieki”. Wsiadł uśmiechnięty do samochodu, ruszyliśmy. Kręciliśmy się jeszcze przez jakiś czas między pozycjami poszczególnych pododdziałów, zatrzymując się w różnych miejscach, aż wreszcie dostarczono mnie do baterii. Artyleryjskie przygotowanie natarcia, wyznaczone na godzinę 8.20 dnia 12 października 1943 roku, zostało opóźnione. Czekano na poprawę widzialności, która nie przekraczała 150 metrów. Po godzinie, gdy mgła przerzedziła się, nadeszła odpowiednia chwila. Zagrały „katiusze”, miotając ogniste wstęgi, odezwała się artyleria różnych kalibrów, a ja wrzuciłem do lufy moździerza pierwszy granat. Szesnaście kilogramów metalu poleciało na pozycje wroga. Poniosło mnie, poczułem się nagle tak, jak gdyby jedynie ode mnie zależało pokonanie przeciwnika. Dowódca baterii leżał na wzniesieniu i obserwował przez lornetkę wyniki ognia. Był bez hełmu i lekki wiaterek rozwiewał mu gęstą czarną czuprynę. Chwilami podnosił się, prostował i wówczas jego sylwetka kojarzyła mi się z filmową postacią szwedzkiego króla Karola XII, który podobnie zachowywał się podczas historycznej bitwy połtawskiej. Moje działo było ustawione na samym przodzie jako wiodące i Peryga często spoglądał na mnie z aprobatą, co sprawiało mi sporą satysfakcję. Widocznie ogień był celny. Za każdym
strzałem zacierałem ręce, bo mi cholernie marzły, i dowódca, uśmiechając się pod wąsem, robił to samo. Nagle krzyknął: — Pierwsze działo: mina! Bateria, kryj się! Spojrzałem na lufę i zdębiałem. Na jej samym końcu wisiał granat z odsłoniętym detonatorem. Jeszcze ułamek sekundy i mógłby, spadając na ziemię, eksplodować. A wokół tyle amunicji, ludzi, sprzętu. Żołnierze kryli się, gdzie który mógł. I oto kiedy pocisk zaczął spadać w dół, chwyciłem go oburącz i wrzuciłem do lufy. Wina ładowniczego (drugiego numeru) była oczywista. Zamiast upewnić się, czy granat po załadowaniu poleciał do lufy, zawiesił go na jej samym brzegu, a sam odwrócił się, zatykając odruchowo uszy rękoma. Peryga nigdy mu tego nie wybaczył, a szef baterii Mikołajewski przez dłuższy czas miał zapewnioną siłę roboczą w kuchni — zatrudnił delikwenta po zajęciach przy obieraniu kartofli. Nasza nawała ogniowa trwała 1 godzinę 10 minut. Ziemia drżała, huczała, wprost płonęła. Wydawało się, że po takiej „obróbce” nie pozostanie za Miereją ani jeden żywy Niemiec. Podczas przygotowania artyleryjskiego wystrzeliłem ze swego moździerza dokładnie 100 pocisków, czyli w sumie 1600 kilogramów śmiercionośnego ładunku. Podobnie inne działa. Mimo to pozostało jeszcze sporo amunicji. Nie zabrakło nam jej zresztą do końca walki. Mikołajewski zapewnił baterii stałą dostawę nowych pocisków, wykazując się zapobiegliwością, której — jak to określił porucznik Peryga — nie powstydziłby się kwatermistrz dywizji. Kiedy piechota ruszyła do ataku, dowódca kiwnięciem głowy wezwał mnie na swój punkt obserwacyjny i dał na chwilę lornetkę. To, co zobaczyłem, przeraziło mnie, a jednocześnie natchnęło dumą. Pododdziały szły wyprostowane w wyrównanych tyralierach, a parę kroków przed żołnierzami z pistoletami w rękach kroczyli dowódcy. Czegoś takiego nie widziałem nawet na filmie „Czapajew”. Nasza bateria szybko reagowała na każdą zmianę sytuacji. Przenosiła ogień w głąb obrony nieprzyjaciela, torując drogę piechocie. Około godziny 13 żołnierze 7 i 8 kompanii 3 batalionu 2 pułku piechoty podjęli próbę oskrzydlenia wsi Połzuchy od południowego zachodu. Nieprzyjaciel dostrzegł ten manewr i ruszył do kontrataku, uderzając w prawe skrzydło wysuniętych pododdziałów. Groziło im okrążenie. Właśnie interwencja naszej baterii powstrzymała nieprzyjaciela. Mniej więcej w tym samym czasie Niemcy użyli ogromnej masy bombowców. Nadlatywały one falami, rzucając setki bomb na rejon ześrodkowania naszej dywizji i sąsiednich jednostek radzieckich. Samoloty schodziły do wysokości 100 metrów, strzelając z broni pokładowej nawet do pojedynczych żołnierzy. Atakowały zarówno nasz przedni skraj, jak i tyły, ze szczególną zaciętością uderzając na przeprawy na Mierei. Nasza obrona przeciwlotnicza była słaba, brakowało też myśliwców. Jak się potem dowiedziałem, tym zmasowanym natarciem lotnictwa Niemcy wspierali swoje kontruderzenia pod Trygubową i Połzuchami. Największe natężenie walk przypadło około godziny 15. Duża rolę odegrała wówczas nasza bateria, gdyż kompanie 82 mm moździerzy batalionowych wyczerpały już amunicję. Z powodu niedostatecznego zapasu pocisków w walce tej prawie nie brała udziału pułkowa bateria dział kal. 76 mm. Oszczędzała ona amunicję na wypadek ewentualnego ataku niemieckich czołgów. Pozostałe baterie dywizji prowadziły ogień tylko do celów wykrytych. Ich możliwości ogniowe wyczerpały się również. Sąsiednie jednostki radzieckie przechodziły kilkakrotnie do szturmu, aby nam pomóc. Poniosły wielkie straty i nie zdołały osiągnąć zamierzonego celu. Mimo to dywizja polska wypełniła pod Lenino swoje zadanie. Dokonując wyłomu w obronie niemieckiej, sforsowała bagnistą dolinę rzeki Mierei, zdobyła i utrzymała Trygubową i Połzuchy oraz wzgórze 215,5. Jednak jej skrzydła okazały się zbyt słabe, aby to powodzenie taktyczne można było przeobrazić w sukces operacyjny. W tych krwawych zmaganiach nasza bateria wyjątkowo nie poniosła żadnych strat. Tylko jeden żołnierz został lekko ranny w nogę. Po wycofaniu z walki (dywizja została zluzowana przez pododdziały radzieckiej 164 dywizji piechoty nocą z 13 na 14 października) przebywaliśmy w różnych rejonach przyfrontowego lesistego pasa, kopiąc za każdym razem ziemianki, aż przemieszczono nas pod koniec listopada na dłuższy postój do Smoleńska. Z braku jednak odpowiednich pomieszczeń — a zima była ostra — przeniesiono nas w styczniu 1944 roku do wsi Szabanowo niedaleko Smoleńska, gdzie stacjonował nasz 2 pułk piechoty, i rozmieszczono w kwaterach prywatnych. W drugiej połowie marca 1944 roku 1 Korpus Polskich Sił Zbrojnych w Związku Radzieckim przekształcono w 1 Armię Polską w ZSRR. Na początku marca przetransportowano nas koleją z Szabanowa do rejonu Skakowski pod Berdyczowem. W kwietniu w miejscowości Kodnia ukończyłem z trzecią lokatą podoficerską szkołę artylerii polowej. Po powrocie do baterii nadal pełniłem funkcję celowniczego. W drugiej dekadzie kwietnia nastąpiła zmiana na stanowisku dowódcy 2 pułku piechoty. Został nim podpułkownik Wiktor Sienicki. W rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja jednostki polskie ruszyły za nacierającymi wojskami radzieckimi i do połowy maja przemaszerowały do rejonu Kiwerc koło Łucka. Nasza bateria oczywiście przemieszczała się własnym transportem samochodowym. Nie wiedziałem
wówczas, że z przywileju tego korzystam po raz ostatni.
W PIECHOCIE W dniu 4 maja 1944 roku 1 Armia Polska w ZSRR została podporządkowana dowódcy 1 Frontu Białoruskiego. Komunikaty nadchodzące z frontu napawały optymizmem. Do czerwca wojska radzieckie odrzuciły Niemców daleko na zachód i południe. Wyzwolono Odessę, Sewastopol, Kijów, wyprowadzono Finlandię ze stanu wojny. Najważniejsze jednak wydarzenia rozgrywały się na Białorusi, Litwie i we wschodniej części Polski. W okresie od 23 czerwca do 31 sierpnia przeprowadzono tu jedną z największych operacji strategicznych Armii Radzieckiej — operację białoruską pod kryptonimem „Bagration”. Plan Naczelnego Dowództwa wojsk radzieckich przewidywał jednoczesne przerwanie siłami 4 frontów: 1 Bałtyckiego, 1, 2 i 3 Frontów Białoruskich, obrony nieprzyjaciela na sześciu odcinkach, okrążenie i zniszczenie skrzydłowych zgrupowań faszystowskich w rejonie Witebska, Bobrujska i Mohylewa, wyjście na skrzydła i tyły głównych sił Grupy Armii „Środek”, okrążenie i zniszczenie ich w rejonie Mińska i Brześcia, sforsowanie Bugu i wkroczenie na terytorium Polski. W toku operacji pod koniec czerwca w rejonie Bobrujska i Witebska zostało okrążonych i zniszczonych ponad 10 dywizji niemieckich, a wkrótce po tym na wschód od Mińska zamknięto w kotle ponad 100 tysięcy hitlerowców. Trzeciego lipca po zlikwidowaniu tego zgrupowania wyzwolono Mińsk. Pod koniec czerwca nieoczekiwanie zostałem wyznaczony na stanowisko zastępcy dowódcy naszej baterii do spraw polityczno-wychowawczych. Peryga był zadowolony, a ja się przestraszyłem. Ponieważ nie czułem się dostatecznie przygotowany do pełnienia tak odpowiedzialnej funkcji, odmówiłem jej przyjęcia. Chciałem służyć nadal w linii, a na awansie mi specjalnie nie zależało. Wzywał mnie zastępca dowódcy pułku do spraw polityczno-wychowawczych podporucznik Władysław Stąpor, usiłował przekonać, że nie mam racji i źle postępuję, lecz i to nie pomogło. Wciąż upierałem się przy swoim. Musiałem narazić się dowództwu, bo bez żadnego uprzedzenia skierowano mnie na początku lipca na bliżej nieokreślone stanowisko oficerskie do 3 kompanii rusznic przeciwpancernych 3 batalionu 2 pułku piechoty. Byłem nadal szeregowym i głupio mi było udawać oficera. Wreszcie powierzono mi pełnienie obowiązków dowódcy plutonu w tejże 3 kompanii. Ucieszyłem się i z zapałem przystąpiłem do pracy. Żołnierze tytułowali mnie chorążym. Taka forma przyjęła się w stosunku do wszystkich oficerów bez stopnia, których było wówczas w dywizji sporo, zwłaszcza w aparacie polityczno-wychowawczym. W 3 batalionie zetknąłem się po raz pierwszy z jego dowódcą, majorem Janem Rembezą. Należał do grona tych oficerów, którzy potrafią wzbudzać bezgraniczne zaufanie swoich podwładnych. Takie wrażenie odniosłem już przy pierwszym z nim spotkaniu. A było to spotkanie dość osobliwe. Pewnego razu zjawił się nagle w rejonie ćwiczeń, gdzie prowadziłem szkolenie. Pech chciał, że większość żołnierzy spała, rozciągnięta wygodnie na trawie. Chciałem poderwać pluton na baczność, zameldować o przebiegu zajęć, lecz dowódca powstrzymał mnie ruchem ręki, kierując się wprost do moich chłopaków. Szybko poderwali się na nogi i otoczyli go półkolem. Długo rozmawiał z nimi jak równy z równymi. Na poważne pytania odpowiadał poważnie, inne, niezbyt mądre, zbywał dowcipami, wzbudzającymi powszechną wesołość. Sprawdził czystość broni, załadował rusznicę, potem wyrzucił nabój z lufy. Nie miał większych uwag i pochwalił nas za troskę o sprzęt. I chociaż ja sam nie miałem poczucia dobrze spełnionego obowiązku, aprobata dowódcy batalionu bardzo mnie podbudowała, niejako oficjalnie potwierdzając moją przydatność na tym stanowisku. Przed odjazdem Rembeza, patrząc mi prosto w oczy — a wzrok miał badawczy, przenikliwy — powiedział, że musi ze mną koniecznie pogadać, i wyznaczył mi spotkanie na godzinę 18.00. Dokładnie o wyznaczonym czasie wszedłem do namiotu dowódcy baonu, meldując o swym przybyciu. Za stołem, popijając herbatę, prócz Rembezy siedzieli podporucznik Stąpor i lektor pułku chorąży Władysław Jakubowski. Dowódca poprosił mnie do stołu i od razu zapytał, dlaczego odmówiłem przyjęcia stanowiska zastępcy dovyódcy baterii do spraw polityczno-wychowawczych. Przytoczyłem swoje stare, już wszystkim chyba znane argumenty, i zdziwiłem się, że dali mi spokój, nie podejmując już niewygodnego dla mnie tematu. Niepostrzeżenie zostałem wciągnięty do interesującej dyskusji, która pochłonęła mnie bez reszty. Był to pamiętny, niezwykły wieczór. W półmroku, przy świecy, przesiedzieliśmy do późnych godzin nocnych. Najwięcej mówił Władysław Jakubowski. Każde słowo wypowiadał dobitnie, z odpowiednią modulacją głosu. Z płonącymi oczami i orlim nosem wyglądał jak natchniony kaznodzieja. Mówił z pasją, że my, kościuszkowcy, jesteśmy wprost chorzy z tęsknoty za krajem, za wszystkim, co ojczyste, dlatego musimy mieć w wojsku ludzi, którzy będą z przekonaniem mówili o przyszłej Polsce. Właśnie oficerowie
polityczni winni dokonać tego, czego nie są w stanie uczynić oficerowie przedwojenni i przydzieleni do polskich jednostek specjaliści radzieccy. Tylko oni mogą scementować wysiłki wszystkich Polaków w walce z okupantem, wpoić ludowodemokratyczne zasady masie żołnierskiej bez względu na istniejące różnice poglądów, wierzeń i przekonań. Opowiadał również o swym życiu. Urodzony v 1911 roku, jako 15-letni chłopak był już aktywnym członkiem KZMP. Więziony w latach 1928—1930 za działalność rewolucyjną, w 1931 roku wstąpił w szeregi KPP. Na początku 1939 roku za głoszenie postępowych idei skazany został na 3 lata więzienia. Uwolniony w przededniu wojny, wziął udział w obronie Warszawy. Po klęsce wrześniowej znalazł się na terytorium Związku Radzieckiego i w czerwcu 1941 roku wstąpił ochotniczo do Armii Czerwonej. Był ranny pod Homlem. Od września 1943 roku przebywał w szeregach 1 dywizji. Mówił jednak dużo o śmierci i z tym, jako młody człowiek, nie mogłem się pogodzić. Podkreślał z dumą, że jest komunistą. Jeśli nie zginie teraz w walce, tłumaczył, to w przyszłości całkowicie poświęci się pracy dla ojczyzny. Rembeza z kolei twierdził, że nie jest zwolennikiem „romantycznej” śmierci na wojnie. „Każdy z nas winien dążyć do tego, aby pokonać wroga, ale ocalić życie. Przecież wszyscy pragniemy doczekać dnia zwycięstwa”. Jan Rembeza miał wtedy 36 lat, ale wyglądał znacznie młodziej. Jako oficer rezerwy Armii Czerwonej brał udział w walkach z Niemcami w latach 1942—1943 pod Leningradem. Tam właśnie został ciężko ranny. Do nas przybył wprost ze szpitala, obejmując w marcu 1944 roku dowództwo batalionu. Na wojnie mundur zazwyczaj tłumi indywidualne cechy człowieka, lecz w przypadku Rembezy było inaczej — w każdej sytuacji był sobą. Podwładni widzieli w nim przede wszystkim człowieka. Doskonale zdawał sobie sprawę z bezsensu formalnego drylu i nigdy nie uważał się za alfę i omegę. Cechowały go za to przymioty takie, jak poczucie obowiązku, wiara w ludzi, obiektywizm w sądach, skromność, hart i stanowczość w wykonywaniu rozkazów. Podczas tej naszej rozmowy wszyscy ci trzej ludzie nagle stali mi się bliscy. Było to uczucie, które mogło zrodzić się tylko w tamtej konkretnej sytuacji. Stąpor, który mnie dobrze znał z baterii moździerzy 120 mm (w czasie bitwy pod Lenino był zastępcą porucznika Perygi do spraw polityczno-wychowawczych), podsunął mi w pewnym momencie jakiś papierek. Był to rozkaz wyznaczający mnie na stanowisko zastępcy dowódcy 3 kompanii rusznic ppanc do spraw polityczno-wychowawczych. Gdy czytałem ten dokument, zapadła pełna wyczekiwania cisza. Wiedziałem, że wszyscy mnie obserwują. Skoro inni mogą — pomyślałem w pewnej chwili — to dlaczego ja nie. Trudno, jak rozkaz, to rozkaz. Chciałem już nawet powiedzieć o tym głośno, kiedy Rembeza, jak gdyby zgadując moje myśli, nagle podniósł się i ściskając mocno moją dłoń, pogratulował awansu. Obiecał również udzielić mi daleko idącej pomocy. Nie tylko mnie, ale wszystkich oficerów aparatu politycznego traktował zawsze na równi z oficerami liniowymi, wymagając od nich, aby na polu walki, w każdej sytuacji, mogli zastąpić swego dowódcę, a jeśli zajdzie konieczność, to i jego — dowódcę batalionu. Od tej pory służyłem w piechocie. W nocy z 15 na 16 lipca 1944 roku wyruszyliśmy spod Kiwerc na front. W ugrupowaniu 1 Frontu Białoruskiego pod dowództwem marszałka Konstantego Rokossowskiego, w ślad za radzieckimi 8, 47, 69 armiami, nacierała w drugim rzucie 1 Armia Polska. Wzięła ona udział w drugim etapie operacji białoruskiej, w ramach tak zwanej operacji brzesko-warszawskiej, przeprowadzonej w okresie od 18 lipca do 31 sierpnia. Częścią tej operacji stały się działania bojowe jednostek 1 armii Wojska Polskiego pod Dęblinem, w tym zmagania naszego 3 batalionu o opanowanie wyspy bezimiennej pod Czerskiem. Między tyłami a wojskami nacierającymi rozciągał się obszar spalonej ziemi. Na drogach wyboje, ogromne leje po bombach i pociskach, jezdnie zatarasowane zwalonymi drzewami, zniszczonymi czołgami i samochodami, zawalone gruzem. Prawie wszystkie mosty były poniszczone, szyny kolejowe powysadzane co kilkanaście metrów, podkłady poprzecinane specjalnie skonstruowanymi pługami. Wszystkie większe gmachy w miastach i osiedlach spalone, dworce kolejowe zrównane z ziemią, we wsiach pozostały tylko sterczące kominy. Wśród tego rumowiska maszerowaliśmy nocą i dniem po 50 kilometrów na dobę. Podczas krótkich, najwyżej piętnastominutowych przerw ludzie padali na ziemię jak nieprzytomni. Kiedy podrywano ich do dalszej drogi, zostawiali często broń, gdyż spali w dalszym ciągu, już w marszu, z otwartymi oczami, robiąc wrażenie zupełnie przytomnych. Nieraz trzeba było wracać po karabiny. Sam na własnej skórze doświadczyłem, że można spać w ruchu, kiedy pewnego razu niespodziewanie wyrżnąłem głową w przydrożne drzewo i zobaczyłem gwiazdy. Innym razem, w marszu miałem nawet jakiś sen: widziałem łąkę usianą kwiatami, odświętnie ubrane piękne dziewczyny i słyszałem śpiew ptaków... Najgorszą zmorą podczas tego marszu były niedopasowane buty. Żołnierze ocierali sobie nogi do krwi, a po krótkich wypoczynkach często nie byli w stanie ruszyć z miejsca. Mimo to ostatkiem sił, podtrzymując jeden drugiego, kroczyliśmy naprzód i tylko w wyjątkowych wypadkach korzystaliśmy z pułkowego ambulansu. Na dłuższych postojach kopaliśmy dla całej kompanii schrony przeciwlotnicze, czyściliśmy broń
i dopiero wówczas, po skromnym żołnierskim posiłku, mogliśmy liczyć na chwilę wytchnienia. Dowódcy pilnowali, aby każdy przed snem wymył nogi, zmienił onuce oraz postarał się o wiązkę słomy na podściółkę do spania. Ognia kategorycznie nie wolno było palić, szczególnie w nocy. Major Rembeza rozkazał do każdego płomyka strzelać bez uprzedzenia. Maszerował razem ze wszystkimi i tylko na postojach objeżdżał konno rejon ześrodkowania batalionu. Było ciężko, ale nie narzekaliśmy. Słysząc bliskie odgłosy frontu, wiedzieliśmy, że na przedniej linii będzie jeszcze trudniej. Wkrótce przyzwyczailiśmy się do forsownych marszów, znajdowaliśmy nawet siły i czas na uśmiech, żart i piosenkę. Dziwne, ale ja, choć przyszedłem ze zmotoryzowanej artylerii do piechoty, nie żałowałem nigdy tej zmiany. Szybko poznałem wielu ciekawych, nadzwyczaj wartościowych ludzi nie tylko w swojej kompanii, lecz i w batalionie. Oto chorąży Marian Dworzyński — zastępca dowódcy 9 kompanii piechoty do spraw politycznych, lat 22. Wysoki blondyn, zamknięty w sobie, małomówny, z twarzą bez uśmiechu, lecz jakże uczynny: nie odmówi nikomu pomocy, przebywa ciągle z żołnierzami, nie oszczędzając siebie w niczym, zadziwiająco łagodny i wyrozumiały dla innych. Tym dziwniejsza wydała mi się rozmowa, którą po wyjściu z Kiwerc przeprowadził z nim major Rembeza. Była to ostra wymiana zdań. Dowódca batalionu stanowczo domagał się, aby Dworzyński przeprosił podporucznika Janiszewskiego — dowódcę 7 kompanii piechoty, z którym miał jakiś zatarg, gdyż w przeciwnym wypadku będzie zmuszony wystąpić z wnioskiem o jego ukaranie. Chorąży kategorycznie sprzeciwił się. Twierdził, że Janiszewski obraził go pierwszy. Rembeza z kolei oświadczył, że nie będzie tolerował w batalionie samowoli, i wniosek wysłał. Nikt nigdy nie dowiedział się, o co właściwie poszło w tej sprzeczce tak jeszcze niedawno serdecznym przyjaciołom. Mieczysław Janiszewski był starszy od Mariana o dwa lata, pochodził z rodziny robotniczej. Uczestniczył jako ochotnik w walkach z Niemcami w kampanii wrześniowej w składzie Brygady Poleskiej KOP w stopniu szeregowca. Ukończył szkołę podchorążych przy 1 dywizji w Sielcach. Żywo interesował się sytuacją na froncie, zwłaszcza ostatnio przeprowadzonymi operacjami. Zaprzyjaźniłem się również z dowódcą 3 kompanii rusznic ppanc podporucznikiem Kwolikiem, którego byłem zastępcą. Dzielnie znosił trudy wojenne, dzieląc się z żołnierzami ostatnim kawałkiem chleba. Wymagał jednak od podwładnych żelaznej dyscypliny i bezwzględnego posłuszeństwa. Znał na pamięć regulaminy wojskowe. Zawsze zadbany, „podciągnięty”, wyglądał jak na paradzie. Ten na pewno dojdzie do generała — nieraz myślałem. Doszedł jednak tylko do stopnia pułkownika. Dowódca 9 kompanii piechoty, porucznik Stanisław Jagentowicz, wysoki i chudy blondyn, często wspominał Leningrad, skąd pochodził. Choć był narodowości polskiej, słabo znał język ojczysty, ale chyba nie zdawał sobie z tego sprawy, bo kiedyś na przykład zwrócił mi uwagę, że nie mówi się „wszystko jedno”, tylko „wszystko równo”. Lubiliśmy się także z dowódcami plutonów naszej kompanii, chorążym Wiktorem Kikowiczem i plutonowym Mieczysławem Rowińskim. Wiktor pragnął ,,być oficerem”, uważał się za podporucznika i nosił na naramiennikach zamiast gwiazdki przeciętej nitką (nazywanej żartobliwie kometą) samą tylko gwiazdkę. Był moim rówieśnikiem i ukończył tę samą szkolę oficerską, co Janiszewski. Plutonowy Rowiński lubił nade wszystko dziewczyny, żartując, że każdy, zarówno oficer, jak i podoficer, nie kochający kobiet winien być zdegradowany i skierowany do karnej kompanii. Traktował nas wszystkich jak żółtodziobów; patrzył na nas, świeżo upieczonych oficerów, ze szczytów swego 36-letniego doświadczenia życiowego. Na wszystkim się znał, chętnie udzielał porad „lekarskich”, kulinarnych, wychowawczych. Jego największą pasją były książki; każdą wolną chwilę spędzał na czytaniu. Nawet na linii ognia nie rozstawał się z książką. Zabił go snajper pod Jabłonną 26 października 1944 roku. Byłem przy tym. Pamiętam też dobrze plutonowego Małka, który wszystkie rozkazy wykonywał szybko i sprawnie, kaprala Józefa Bogdanowicza, siłacza kompanijnego, uważającego bagnet, nóż i granat za najpewniejsze narzędzia walki, i wielu innych wspaniałych chłopców z naszej kompanii, z którymi związały mnie losy wojny. W dniu 22 lipca wojska radzieckie opanowa Chełm, 23 lipca wyzwoliły Lublin. Tego samego dnia po pontonowym chwiejącym się moście przeszliśmy Bug, wkraczając na rdzenne ziemie polskie. Cieszyliśmy się jak dzieci. W Chełmie witały nas tłumy mieszkańców. Całowałem się z każdym napotkanym człowiekiem. Na murach miasta rozklejono Manifest PKWN. Czytaliśmy po kilka razy każde słowo. Byliśmy dumni, że mamy już swoją polską władzę. Nasza droga prowadziła przez Lublin, gdzie witano nas z taką samą serdecznością. Zmęczeni, zakurzeni, ociekający potem, lecz w dobrym nastroju, podążaliśmy naprzód z piosenką na ustach. W jednej z wiosek przyłączył się do nas były partyzant z furmanką i koniem. Dowódca kompanii ucieszył się: od dawna marzył o zdobyciu dodatkowego wozu. Inne kompanie postarały się o nie znacznie wcześniej. A przewozić było co: broń, amunicję, chorych. Woźnica czuł się wśród nas jak w rodzinie. Szukał brata, który według jego przypuszczeń miał służyć w szeregach 1 armii. Mówiliśmy o nim „Antek”, ale jak
się nazywał naprawdę, nie pamiętam. Nie zaszedł z nami daleko. Na jednej z dróg zaatakowały nas z broni pokładowej samoloty niemieckie. Żołnierze rozpierzchli się w różne strony, kryjąc się w przydrożnych rowach, w polnych bruzdach, kartoflisku. Antek zatrzymał furmankę, szybko wydobył ukryty w niej karabin niemiecki i zaczął strzelać do samolotów, nie kryjąc się. Jeden z Messerschmittów zawrócił i w locie koszącym skierował ogień wprost na niego. Były partyzant ostrzeliwał się nadal, aż raptem chwycił się rękami za głowę, krzyknął i padł na ziemię. Widząc to Kwolik oparł rusznicę przeciwpancerną na moim ramieniu i zaczął walić wprost do powietrznych zbirów. W ślad za nim otworzyły ogień prawie wszystkie nasze rusznice, zaterkotały też ręczne karabiny maszynowe. Jeden z samolotów zachwiał się i zaczął szybko się oddalać, drugi, po jeszcze jednym okrążeniu, podążył za nim. Niebezpieczeństwo minęło. Nad ciałem woźnicy z nisko opuszczoną głową stał koń i głośno wzdychał jak człowiek. Z pewnością pojmował, że stracił przyjaciela. Antka pochowano pod drzewem na rozstaju dróg. Poległo wówczas jeszcze dwóch innych żołnierzy, kilku odniosło rany. Furmanką zaopiekował się szeregowy Jap Grybło. Ten solidny, 44-letni człowiek z własnej woli pełnił funkcję ordynansa wszystkich oficerów kompanii, opiekując się nami jak własnymi dziećmi. Wóz Antka dojechał z nami aż pod Górę Kalwarię, a później został przekazany taborom dywizyjnym. Krocząc śladami 2 armii pancernej generała Bogdanowa podeszliśmy do Dęblina. Nad wałem wiślanym spotkaliśmy żołnierza radzieckiego, samotnie strzelającego z „trofiejnej” haubicy polowej. Było to działo niemieckie wzór 1943 o kalibrze lufy 105 mm i maksymalnym zasięgu 15 kilometrów. Wokół powstała góra łusek, ale amunicji pozostało jeszcze dość sporo. Rosyjski artylerzysta powitał nas z pewną rezerwą. — Wy kto takije? — zapytał. — My Polacy. — Ach, znaju. U was komandirom dywizji gienierał Kostiuszko. Wierno goworiu? — Kiedyś dawno był taki, a teraz dywizją dowodzi generał Bewziuk. — Pogib, znaczyt, Kostiuszko. Żałko parnia. Choroszo drałsia pod Orszej. Kiedy major Rembeza podszedł do działa, czerwonoarmista zasalutował, tytułując go generałem. Według jego relacji jednostki radzieckie zepchnęły Niemców do Wisły i po opanowaniu Dęblina ruszyły na północny zachód wzdłuż rzeki. Jego pozostawiono tu do czasu wystrzelania amunicji, jak się wyraził, z „berty”. Prowadził ogień po zachodnim brzegu Wisły, gdzie w rejonie mostu znajdowały się duże skupiska Niemców. Artylerzysta wyraził zgodę na przekazanie Rembezie działa pod warunkiem, że wystawi mu „rozpisku” (pokwitowanie) z okrągłą pieczęcią. Major napisał list do generała Bogdanowa z prośbą o przedstawienie młodszego sierżanta Klimowa, bo tak się nazywał ów żołnierz, do odznaczenia. Obeszło się więc bez okrągłej pieczęci. Dumny z siebie artylerzysta wkrótce zniknął za wałem. Na polecenie Rembezy zostałem przy „bercie”. Do pomocy wziąłem sobie Bogdanowicza. Dzięki swej wyjątkowej sile zgrabnie wprowadzał do lufy przeszło 15-kilogramowe pociski. Minęły co najmniej dwie godziny, nim posłaliśmy Niemcom ostatni „prezent”.
PIĘKNY JEST WISŁY BRZEG W poszukiwaniu swego batalionu ominęliśmy Dęblin z lewej strony, weszliśmy na nieduży pagórek i tu zamarliśmy ze wzruszenia: przed nami bezszelestnie płynęła Wisła. W milczeniu stały nad jej brzegiem wysokie, majestatyczne sosny. A więc tak wyglądała nasza dumna polska rzeka! Tyle trzeba było przejść dróg, tyle wycierpieć, aby wreszcie ją ujrzeć. „Płynie, płynie Wisła, jak Oka srebrzysta, jak Oka wierna na — bezwiednie przeinaczyłem słowa naszej piosenki i łzy szczęścia napłynęły mi do oczu. Józek czuł to samo: oparł się głową o drzewo i szlochał na głos. Działo się to 28 lipca 1944 roku. Nasz pułk zajął obronę nad Wisłą. 3 batalion znajdował się w drugim rzucie. Przed nocą rozmieszczono nas w pobliskim lesie, zapewniającym lepsze warunki maskowania się. Rano nadszedł rozkaz o degradacji chorążego Dworzyńskiego do stopnia starszego sierżanta. Rembeza usiłował wytargować od dowódcy dywizji darowanie mu kary pod warunkiem, że weźmie udział w organizowanym akurat zwiadzie na zachodni brzeg Wisły. Udało się. W nocy z 30 na 31 lipca pluton rozpoznawczy pułku, wzmocniony przez grupę zwiadowców 3 baonu w sile drużyny dowodzonej przez Dworzyńskiego, przepłynął Wisłę i chociaż języka nie schwytano, rozkaz o degradacji został odwołany. Zwiad dostarczył cennych wiadomości, dotyczących struktury i rozmieszczenia sił nieprzyjaciela, w czym wiele było zasługi Mariana. Nie lubił jednak mówić na ten temat. Dane uzyskane przez zwiad pomogły naszemu dowództwu w opracowaniu planu forsowania Wisły. Każdy przeczuwał, że taki rozkaz lada moment nadejdzie, tym bardziej że Rembeza był wzywany do dowódcy 2 pułku piechoty, podpułkownika Sienickiego, na rekonesans. Zgodnie z zamiarem dowódcy pułku 3 batalion, pozostając w drugim rzucie, miał przeprawić się przez
Wisłę po uzyskaniu powodzenia przez 2 batalion piechoty i karną kompanię. Przewidywano dwa kierunki działania: jeden w rejonie Młynkowa siłami 2 batalionu, drugi w okolicach zburzonego mostu kolejowego, po którym miała przedostać się na lewy brzeg karna kompania. W razie powodzenia zamierzano przeprawić na zachodni brzeg cały 2 pułk piechoty. W celu zmylenia przeciwnika jedna kompania 3 pułku piechoty miała pozorować forsowanie Wisły w okolicach kolonii Borowina, a 2 dywizja piechoty — uchwycić przyczółki w rejoni Wólki Profeckiej. Celem operacyjnym tych wszystkich działań 1 armii było stworzenie warunków do budowy mostów przez rzekę, zdobycie i utrzymanie przyczółków oraz przepraw dla głównych sił armii z perspektywą jej dalszego natarcia z zamiarem oskrzydlenia Warszawy. Przed przeprawą zawitał do naszego lasku chorąży Jakubowski. Jego głęboko zapadnięte, zaczerwienione z niewyspania oczy iskrzyły się prawdziwyni szczęściem. Zakomunikował nam, że postanowił przeprawić się na tamten brzeg jako jeden z pierwszych. Długo czekał na tę chwilę i oto nareszcie nadeszła. Będą nam potomni zazdrościć! — mówił. Nikogo nie podziwiałem wówczas bardziej niż tego zgarbionego, chorego na gruźlicę człowieka. Mówił dużo i z wielką nadzieją o przyszłej Polsce, a przecież sam jak gdyby oddalał się od rzeczywistego świata, zaś jego ochrypły, gardłowy baryton brzmiał niby głos zza grobu. Akurat w tym czasie na nasze głowy spadł istny grad niemieckich pocisków artyleryjskich, a w powietrzu rozpryskiwały się szrapnele. Wszyscy kryli się w schronach i okopach, tylko Jakubowski, jak gdyby nigdy nic, z założonymi do tyłu rękami spokojnie spacerował wśród drzew. Drugiego sierpnia po drugiej w nocy 2 batalion rozpoczął forsowanie Wisły. W trakcie przeprawy kolejnego rzutu na skutek ognia artylerii został śmiertelnie ranny przy naszym brzegu dowódca 2 baonu piechoty kapitan Piotr Prygun (zmarł w szpitalu polowym 9 sierpnia; miał 29 lat). Wiadomości z pola walki docierały do nas nie od razu. Brak było jakiejkolwiek łączności z walczącymi pododdziałami. Silny prąd wody zrywał kable telefoniczne, radiostacje zamokły. Nie było również możliwości komunikowania się między poszczególnymi grupami żołnierzy, walczącymi samotnie na zdobytych przyczółkach. Jak się później okazało, około godziny 10 prawie wszystkie nasze stanowiska na lewym brzegu zostały otoczone przez hitlerowców. Rozczłonkowane grupki żołnierzy nie były w stanie stawiać zorganizowanego oporu. Zachwiało się dowodzenie na wszystkich szczeblach przeprawy. Każdy był zdany na własne siły i ratował się jak tylko mógł. Niektórzy usiłowali przepłynąć Wisłę, inni próbowali wracać po zniszczonym moście. Niemcy przez cały czas utrzymywali wszystkie drogi odwrotu pod silnym ogniem zaporowym. Około godziny 12 Rembeza odebrał pierwszy meldunek telefoniczny z zachodnieg brzegu. Radiotelegrafista kapral Michał Okurzały zawiadamiał o zagładzie 2 batalionu piechoty, prosząc dowódcę o skierowanie ognia artylerii wprost na siebie. Istnieje przypuszczenie, że chorąży Władysław Jakubowski, który znajdował się w tej samej grupie co Okurzały, w tym momencie już nie żył. Nasz 3 batalion w pełnej gotowości bojowej w napięciu oczekiwał na przeprawę, chociaż było już wiadomo, że sytuacja na przyczółkach na zachodnim brzegu jest beznadziejna i iść z pomocą właściwie już nie ma komu. Brakowało też środków przeprawowych — oddany do naszej dyspozycji jeden jedyny ponton okazał się dziurawmy. Siąpił drobny, dokuczliwy deszcz, lecz ludzie drżeli nie tyle z powodu zimna, co ze zdenerwowania. Niemcy musieli dokładnie ustalić nasze położenie, gdyż ich ogień stawał się coraz celniejszy. Padali zabici i ranni. Od czasu do czasu strzelano do nas szrapnelami. Pociski rozrywały się kilka metrów nad ziemią, obsypują żołnierzy pęczkami wyjących kulek. Ścięta nimi wielka gałąź uderzyła podporucznika Kwolika w głowę. Upadł na ziemię. Podbiegłem do niego i niemal w tym samym momencie hełm, na którym siedziałem, został przepołowiony. Byłem wdzięczny Kazikowi, że akurat w porę dostał po głowie: obaj wyszliśmy z tej opresji cało. Niebawem dotarł do nas rozkaz dowódcy 2 pułku o wstrzymaniu dalszej przeprawy. Wszyscy z ulgą odetchnęli. Nagle ktoś krzyknął, że do naszego brzegu płynie jakiś człowiek. Dworzyński długo nie namyślając się ściągnął buty i popłynął mu na spotkanie. Zdążył w samą porę, by go uratować. Jak się okazało, był to chorąży Mieczysław Borejsza, dowódca plutonu 6 kompanii piechoty 2 batalionu. Lekko ranny, w kilku zdaniach opowiedział o tragedii swych żołnierzy. Niemcy otoczyli ich i atakowali bezustannie. Przerwana została łączność, urwało się wszelkie dowodzenie. Nikt nie wiedział, gdzie się znajdują główne siły batalionu. Niemcy strzelali z ciężkiej broni maszynowej, obrzucali strzelców granatami. Nie było czym się bronić, amunicję liczono na sztuki. Ludzie przypadli do ziemi i nikt nie mógł się ruszyć. Był to dramatyczny moment, grożący całkowitą zagładą. Klęska nastąpiła wkrótce. Kilku żołnierzy pobiegło do Wisły, do nich dołączył i Borejsza. Płynęli przez jakiś czas wraz z nim, później pozostał sam... To nie była ucieczka, mówił, po prostu ludzie nie mieli innego wyjścia. Drugi batalion przestał faktycznie istnieć. Liczba zabitych i zaginionych bez wieści wyniosła 386 żołnierzy, 80 odniosło rany. Na polu walki pozostał prawie cały sprzęt bojowy, zwłaszcza ciężki. W nocy z 6 na 7 sierpnia 2 pułk piechoty został zluzowany przez oddziały radzieckiej 47 dywizji gwardii (2 baon 140 pułku piechoty) i wyruszył w rejon Żabieńca, gdzie odbywaliśmy intensywne szkolenie.
Nasze oddziały, choć ostatecznie miały się wycofać, swymi działaniami pod Dęblinem związały znaczne siły niemieckie, co ułatwiło sąsiednim jednostkom radzieckim i polskim uchwycenie i utrzymanie przyczółków pod Magnuszewem i Kazimierzem Dolnym. Major Rembeza wyjaśniał nam tak na licznych naradach oficerskich, jak i podczas ćwiczeń bojowych, że dowództwo niemieckie, w obawie prze grożącą mu katastrofą, przeszło do tak zwanej obrony elastycznej. Sens jej polegał na nieoczekiwanych działaniach przy nagłej zmianie manewru. Porządnie poturbowane jednostki wroga, uzupełnione świeżymi rezerwami, potrafiły nie tylko stawiać zacięty opór, lecz przechodzić do silnych kontruderzeń. Wykorzystywały przy tym umiejętnie warunki terenowe: lasy, błota, jeziora, rzeki i wszystkie miejsca, gdzie łatwo można było ukryć wojska i dokonać ich szybkiego przegrupowania. W ramach stosowanej taktyki obrony elastycznej Niemcy celowo dopuszczali do koncentracji radzieckich i polskich sił, lecz przed naszym przygotowaniem artyleryjskim wycofywali się skrycie na dalsze rubieże obronne, unikając strat. W ten sposób często trafialiśmy w próżnię i wszystko trzeba było zaczynać od nowa. Pociągało to za sobą stratę czasu, marnowanie środków bojowych i energii ludzkiej. W tej sytuacji należało postępować tak, aby przed każdym natarciem podchodzić jak najbliżej pozycji wroga i poprzez nawiązanie z nim bezpośredniej styczności ogniowej uniemożliwić mu odprowadzenie żołnierzy na bezpieczne pozycje. Wskazówki te nam wkrótce bardzo się przydały. W dniu 21 sierpnia forsownym marszem przybyliśmy w rejon Radwankowa Szlacheckiego. Po przeciwnej stronie Wisły wynurzały się z porannej mgły ruiny piastowskiego zamku w Czersku. Ześrodkowano nas na jakimś wzniesieniu wśród gęstego lasu, skąd rozciągał się widok na rzekę. Wisła wrzynała się tu dużym łukiem w nasz brzeg. W części środkowej tego łuku, skręcającego na północny zachód, ciągnęła się długa wyspa, porośnięta gęstą zielenią łoziny, krzewów i karłowatych drzew. Wyspa całkowicie zlewała się ze stromym zachodnim brzegiem, tworząc jakby naturalne jego przedłużenie. W swojej prawej części była przecięta wąską odnogą rzeki, do której przylegała jeszcze jedna, również zielona wysepka znacznie mniejszych rozmiarów. Przed nimi wynurzała się piaszczysta mielizna o wrzecionowatym kształcie. Lewa strona wyspy była znacznie szersza od prawej, ale mniej zalesiona. W jej zachodniej części nad samym brzegiem rosły wysokie drzewa. Obserwację tego lasu utrudniało wzgórze usytuowane na jego południowym skraju. Drugi pułk piechoty otrzymał rozkaz zluzowania w nocy 30 pułku radzieckiej 9 dywizji kawalerii na odcinku Władysławów, Radwanków Szlachecki w ramach przydzielonego dla 1 dywizji Wojska Polskiego pasa obrony między ujściem Świdra i Wilgi. Trzeci batalion piechoty wzmocniony plutonem 45 mm dział miał rozczłonkować się na lewym skrzydle ugrupowania pułku między Kępą Radwankowską i Radwankowem Szlacheckim oraz obsadzić wspomnianą wyspę bezimienną na zachód od Kępy Radwankowskiej. Od zachodniego brzegu wyspę oddzielał około 20-metrowy bród. Stanowił on bardzo dogodną pozycję wyjściową do utworzenia przyczółka mostowego. Stąd do Warszawy pozostawało niespełna 40 kilometrów. Zadaniem 2 pułku piechoty było uniemożliwienie koncentracji sił nieprzyjaciela do przeprawy w rejonie wyspy oraz kontrola jego ruchów w rejonie Czerska i Góry Kalwarii. Wieczorem dnia 21 sierpnia zostałem przydzielony do 7 kompanii piechoty wraz z 3 plutonem kompanii rusznic przeciwpancernych. Zamierzano przeprawić nas na wyspę. Niemcy siedzieli cicho; nie było nawet pewności, czy tam są. Rembeza nakazał dowódcy 7 kompanii podporucznikowi Janiszewskiemu, aby zabrał ze sobą jak najwięcej amunicji i co najmniej jedną dużą łopatę na trzech żołnierzy. Okoliczni gospodarze dostarczyli nam tego sprzętu sporo. Dysponowaliśmy 4 cekaemami. Przed wyprawą dowódca batalionu spędził wśród nas dużo czasu, udzielając różnych cennych wskazówek, a Janiszewskiemu radził pamiętać, że sukces w walce można osiągnąć dzięki niespodziewanej zmianie kierunku działania i zastąpieniem złożonej taktyki prostą, bezpośrednią i szybką reakcją. Rembezę zawsze charakteryzowała skłonność do formułowania uogólnień i wniosków syntetycznych. Nigdy nie koncentrował się wyłącznie na najbliższych zadaniach taktycznych, ale zawsze wybiegał naprzód. Przeprawiliśmy się na wyspę w nocy z 21 na 22 sierpnia trzema pontonami i jedną łodzią rybacką. W jej południowo-wschodniej najszerszej części zajmował obronę radziecki 1 szwadron kawalerii kapitana Ałdajenki. Noc była jasna i ciepła. Gdyby nie poczucie zagrożenia, mogłoby się wydawać, że odbywamy wycieczkę. Kto źle pływał, zobowiązany był mieć przy sobie napchany słomą plecak lub płaszcz-namiot, co zastępowało środki ratunkowe. Około 20 metrów przed wyspą trzeba było wejść do wody, bo zaczynała się mielizna i środki przeprawowe grzęzły w piasku. Woda sięgała przeważnie do pasa, ale zdarzały się również niespodziewanie doły. Właśnie trafiłem na jeden z nich i zanurzyłem się w pełnym rynsztunku bojowym z głową pod wodę. Wciągnął mnie wirujący prąd. Ogarnięty lękiem szamotałem się jak w matni, próbując się wydostać na powierzchnię. Poczułem bolesny skurcz w nodze i to zmusiło mnie widocznie do jeszcze energiczniejszego działania. Z całych sił rzuciłem się w bok i dotknąłem dna. Byłem uratowany. Około godziny drugiej w nocy 22 sierpnia zluzowaliśmy spieszony szwadron kawalerzystów
radzieckich, którzy nie bez żalu opuszczali to zaciszne miejsce. Chwalili się, że fryce po prostu bali się ich ruszyć, a oni nie zaczynali tylko dlatego, że nie warto było zadawać się z byle kim... Tej nocy nikt nie spał. Pracy było co niemiara. Należało doprowadzić do porządku zawilgoconą broń, pogłębić i umocnić płytkie transzeje. Staraliśmy się zachować ciszę, rozmawialiśmy szeptem. Około godziny 3.30 Janiszewski postanowił zbliżyć się do pozycji wroga o mniej więcej 100 metrów w celu zapewnienia kompanii większej swobody manewrowania. W ruch poszły łopaty; najbardziej okazały się pomocne właśnie te duże, gospodarcze. Do godziny 5 rano osiągnięto pełną gotowość bojową na nowej rubieży obronnej. Co prawda okopy ciągle zasypywał piach, lecz wzmacniano je palami i gałęziami. Manewr przesunięcia rubieży obronnej przeprowadzony został z zachowaniem wymagań skrytego podejścia, należytego maskowania się oraz zastosowania wszelkich sposobów zmierzających do wprowadzenia przeciwnika w błąd. Rowy kopano w pozycji leżącej lub kucając, wyrzucony piasek maskowano trawą i gałęziami. Podporucznik Janiszewski pozostawił nad brzegiem tylko kilku obserwatorów, zapewniając sobie z nimi łączność telefoniczną, a główne siły kompanii ześrodkował na przedniej linii obronnej, przebiegającej na skraju karłowatego lasku, porośniętego krzewami i wysoką trawą. Pozycja zapewniała dobrą obserwację przedpola — przesieki i polany leśnej o szerokości około 70 metrów. Chorąży Wiktor Kikowicz, dowódca 3 plutonu rusznic ppanc, nie był zbytnio zachwycony takim rozwiązaniem. Usiłował przekonać Janiszewskiego, że druga linia obronna nad samą Wisłą została zbytnio ogołocona, że należałoby tam pozostawić co najmniej pluton wojska jako grupę osłonową. Janiszewski nie zgodził się z nim. Uważał, że w naszej sytuacji musimy trzymać się dwóch zasad: po pierwsze być tam, gdzie Niemcy najmniej się spodziewają, po drugie — nie rozpraszać sił i środków. Na wszelki jednak wypadek kazał połączyć naszą nową przednią pozycję z już opuszczoną tylną kilkoma rowami. 7 kompania wzmocniona plutonem rusznic przeciwpancernych i 3 plutonem 3 kompanii cekaemów liczyła 79 ludzi.
W WIRZE WALKI Obserwator zameldował, że brzegiem Wisły zbliża się do nas jakiś polski oficer. Był to chorąży Roman Leś — zastępca dowódcy 3 kompanii cekaemów do spraw politycznych. Samotnie przepłynął małą łódką rybacką rzekę, ale prąd go zniósł na sąsiednią wysepkę, znajdującą się po naszej prawej stronie. Kiedy tam wylądował, dostrzegł w głębi zagajnika kilku żołnierzy niemieckich. Ukrył się i brzegiem dotarł do nas. Przybył za zgodą porucznika Winogradowa, dowódcy 3 kompanii ckm. Chciał po prostu odwiedzić swoich żołnierzy. Plutonem ciężkich karabinów maszynowych na wyspie dowodził 41-letni przedwojenny podoficer starszy sierżant Stefan Zienkiewicz. Leś obszedł wszystkie stanowiska ogniowe cekaemów. To, co zobaczył, przeszło jego oczekiwania. Na umiejętnie wybranych, solidnie wykonanych i starannie zamaskowanych pozycjach stały w pełnej gotowości bojowej wyczyszczone „na glanc” karabiny maszynowe. Nadzwyczaj służbisty i uczynny Zienkiewicz osobiście dopilnował wykonania najdrobniejszych czynności związanych z urządzeniem gniazd bojowych tej groźnej broni. Sprawdził działanie wszystkich zamków, taśmy z amunicją, rozstawił odpowiednio ludzi. Podporucznik Janiszewski był z niego bardzo zadowolony. Przybycie chorążego Lesia poprawiło nastroje całego niewielkiego „garnizonu” wyspy. Nabraliśmy przeświadczenia, że tam, na „wielkiej ziemi”, pamiętają o nas. Nie bez znaczenia było to, że Leś zapoznał się z sytuacją na wyspie i uznał potrzebę zabezpieczenia naszego prawego skrzydła. Po dwóch godzinach opuścił wyspę i szczęśliwie powrócił na wschodni brzeg. Tam odbył dłuższą rozmowę z majorem Rembezą, o czym zawiadomiono nas telefonicznie. Około godziny 8 dostarczono nam jedzenie oraz dodatkowy przydział żywności dla oficerów. Prócz papierosów i herbatników znalazło się w nim po puszce konserw mięsnych, popularnej wówczas „świnnoj tuszonki”. Wraz z Kikowiczem „rozpracowaliśmy” jedną z puszek na spółkę jako dodatek do kaszy jęczmiennej. Wiktor z apetytem zjadł swoją dolę, położył się na trawie i zaciągnął papierosem. Czuł się niemal jak na wczasach. Lecz spokój nie trwał długo. Kilka minut po godzinie 9 Niemcy otworzyli huraganowy ogień artyleryjski na nasze domniemane, opuszczone w porę pozycje. Niskim, przeciągłym rykiem odezwały się sześciolufowe moździerze — „krowy”, zaterkotały karabiny maszynowe. Nad naszymi głowami z gwizdem przelatywały pociski, trafiając w próżnię. Niemcy to przerywali, to otwierali ogień. Na rozkaz dowódcy 7 kompanii nie oddaliśmy ani jednego strzału, aby nie ujawnić zajmowanej pozycji. Z zapartym tchem czekaliśmy na atak. Nerwy mieliśmy napięte do ostatnich granic. Lecz Niemcy wciąż nie zaczynali. Podporucznik Łagoda, który na wyspie korygował ogień dział wsparcia, porozumiał się z dowódcą plutonu dowodzenia 1 pułku artylerii lekkiej, i nasze działa również milczały. Z tej próby wyszliśmy
zwycięsko. Nieprzyjaciel jeszcze kilkakrotnie bombardował nasze opuszczone pozycje, bez skutku czekając na naszą reakcję. Po mniej więcej trzech godzinach zaczął zmieniać taktykę. Jeden z naszych obserwatorów dostrzegł, że nagle w wielu miejscach zafalowała przed nami wysoka trawa. Przez lornetki wyraźnie dostrzegliśmy czołgających się ku nam Niemców. Niebawem zaczęli posuwać się półzgięci, po dwóch — trzech w grupach, przebiegając od krzaka do krzaka. Na rozkaz Janiszewskiego nie otwieraliśmy ognia. Jeden z żołnierzy nie wytrzymał nerwowo i z krzykiem: „O rety! Faszyści idą mnie zabić!” zaczął uciekać. Chorąży Kikowicz wymierzył w niego pistolet. — Wróć! Zastrzelę! Janiszewski powstrzymał go ruchem ręki: — Sam wróci, uciekać i tak nie ma gdzie. Niemcy tymczasem grupowali się na polance, niespokojnie oglądając się dokoła. Widać nie bardzo spieszyło im się do walki. Przez lornetkę dostrzec można było ich zarośnięte twarze, podarte mundury, ale każdy miał na głowie rnocno osadzony hełm, przy pasie długie granaty, a na szyi zawieszony pistolet maszynowy. Wysoki oficer wydawał jakieś komendy. Żołnierze zatrzymali się na chwilę, rozczłonkowali w tyralierę, skierowali przed siebie broń i ruszyli naprzód. Posuwali się jednak niemrawo, jak skazańcy, w milczeniu, potykając się o gałęzie. Szli na spotkanie własnej śmierci. Kiedy tak na nich patrzyłem, opuścił mnie gniew, a gdzieś w zakamarkach serca odezwała się nawet litość. Wiedziałem, że po wystrzeleniu przez Janiszewskiego jednej czerwonej rakiety uderzą nasze dwa cekaemy, a wraz z nimi cała kompania otworzy ogień salwami z broni strzeleckiej. I oto nadszedł ten czas. Czerwona smuga wzbiła się w niebo, a w ślad za nią zgodnym chórem odezwały się nasze karabiny. Dwa Maximy, ustawione obok siebie w środku ugrupowania, chlusnęły Niemcom prosto w ślepia. Zaskoczeni, nie próbowali ani kryć się, ani uciekać. Padali na trawę niby na zbiorowej egzekucji. W ciągu zaledwie kilku minut na przedpolu pozostały tylko trupy. Na rozkaz Janiszewskiego przerwano ogień. Wychodząc z założenia, że po tym, co ich spotkało, Niemcy nie podejmą szybko żadnej rozsądnej decyzji, postanowił cofnąć się na pozycje zajmowane poprzednio przez kawalerzystów. Nagle do dowódcy zbliżył się zdyszany żołnierz, niedoszły dezerter, przezwany później „Lunatykiem”. Wyrażając skruchę, ale nie dramatyzując, prosił, aby go rozstrzelano. Miał 18 lat. Nad brzegiem Wisły, gdzie szukał schronienia, przeżył prawdziwe piekło. Nie było tam miejsca, na które by nie spadł pocisk. Widział zabitego żołnierza, opatrzył dwóch rannych. Janiszewski uznał jednak, że walka dopiero się rozpoczęła, ludzi jest mało i należy dać młodemu żołnierzowi szansę rehabilitacji. Powierzył mu szczególnie trudne i odpowiedzialne zadanie obserwatora na poprzedniej pozycji, którą mieliśmy opuścić. W celu zapewnienia łączności pozostawił przy nim obsługę telefoniczną. Dał mu też lornetkę, nakazując, by z dogodnego punktu obserwował ruchy nieprzyjaciela i o wszystkim natychmiast meldował. Cofnęliśmy się w ustalonym poprzednio przez dowódcę porządku rowami łączącymi. Karabiny maszynowe, rozmieszczone na skrzydłach, pozostały w zasadzce. Niemcy milczeli. Jak się później wyjaśniło, mieliśmy do czynienia z niemiecką kompanią Landwehry „Wiener”, która na wyspie nie czuła się zbyt pewnie. Zmuszona do podjęcia działań zaczepnych, próbowała przynajmniej rozpoznać nasz przedni skraj obrony i wykryć system ogniowy. Nie wiedząc o przesunięciu naszej rubieży do przodu, została zaskoczona i rozbita, a jej resztki wycofano, zastępując świeżymi siłami. Zyskaliśmy w ten sposób na czasie. Ponowna zmiana pozycji obronnej odbyła się również sprawnie i skrycie. Nikt nie wydawał komend, żołnierze sami doskonale wiedzieli, co mają robić. Nie trzeba było nikogo pouczać czy ponaglać. W warunkach zagrożenia wszyscy żołnierze świetnie sobie radzili. Po niemieckiej nawale ogniowej na brzegu rzeki pozostały leje i doły. Na miejscu schronu, przekazanego Janiszewskiemu przez dowódcę szwadronu radzieckiego, widniała bezkształtna wyrwa. Trzeba było budować nowy. W dalszym ciągu panował spokój. Tylko czasem gdzieś w oddali zachłystywał się karabin maszynowy, dobiegały pomruki dział niemieckich, a w ślad za nimi eksplozje pocisków na wschodnim brzegu. Każdy jednak przeczuwał, że ta cisza nie potrwa długo. I rzeczywiście dowódca 7 kompanii przyjął niebawem od obserwatora niepokojący meldunek. Oto Niemcy przerzucali na wyspę nowe siły. Chcąc za wszelką cenę zrehabilitować się w oczach kolegów i Janiszewskiego, pozostawiony na przedniej linii „Lunatyk” podkradł się pod sam brzeg niemiecki i naliczył aż 10 samochodów ciężarowych, z których wyskakiwali żołnierze nieprzyjaciela, kierując się w bród i po przełożonym moście wprost na wyspę. Dowódca 7 kompanii niezwłocznie przekazał tę informację Rembezie, prosząc o wsparcie, oraz ściągnął obserwatora i telefonistów na tylną rubież. Wiadomości uzyskane przez „Lunatyka” całkowicie się z czasem potwierdziły: na wyspę przeprawiał się wówczas 9 wzmocniony batalion wroga, a kompanię „Wiener”, raczej jej resztki, przerzucono na tyły. Janiszewski uważał jednak, iż należy przygotować się nie tylko do obrony, lecz również do kontruderzenia. Na wszelki wypadek polecił żołnierzom przygotować granaty,
bagnety i noże. Przypomniał także, iż trzeba oszczędzać amunicję, ponieważ nie można liczyć na jej uzupełnienie. Każdy pocisk winien trafiać w cel. Strzelać na wyczucie, według własnego uznania, nie oglądając się na innych. Zmieniać ciągle zasady walki, aby wróg nie mógł poznać jej stałych reguł. Około godziny 16 otrzymaliśmy wiadomość, że prawego brzegu wysyłają nam pomoc w sile plutonu piechoty, wzmocnionego ciężkim karabinem maszynowym. Janiszewski wystawił obserwatora. Przeprawa wkrótce zaczęła się. I znowu odezwały się działa niemieckie. Nieprzyjaciel zauważył zbliżające się do nas dwie łodzie i postanowił za wszelką cenę je zniszczyć. Do wody posypały się setki pocisków i granatów moździerzowych, a na prawym skrzydle odezwał się niemiecki karabin maszynowy. Zanim podporucznik Łagoda ustalił jego koordynaty, spróbowaliśmy go unieszkodliwić własnymi środkami. Trzy rusznice uderzyły zgodnie i dokładnie. Niemiecki cekaem zamilkł. W ślad za rusznicami trafiły prawie w to samo miejsce ciężkie granaty baterii 120 mm moździerzy porucznika Perygi. Poczułem dumę, to był również mój dowódca. Niemcy nie ustępowali, rozpoczął się prawdziwy pojedynek artyleryjski. Jedna z łodzi została uszkodzona pociskiem tuż przy samym brzegu i wywróciła się. Druga, zalewana słupami wody, wznieconymi eksplozjami, podążała naprzód. Wydawało się, że jeszcze trochę i dobije do wyspy, lecz nagle trafiła w nią sześciolufowa „krowa”. Na naszych oczach rozegrała się prawdziwa tragedia. Wszyscy zginęli, a łódź niesiona prądem zbliżyła się ku mieliźnie i tam utonęła. Teraz hitlerowcy, rozochoceni najwidoczniej swymi sukcesami, postanowili zająć się nami. Na szczęście dla nas skierowali cały swój ogień, tak jak poprzednio, na opuszczone już pozycje. Przed nami huczała ziemia, wysoko wylatywały drzewa z korzeniami, obłoki dymu i kurzu zasłaniały słońce. Nie wierzyliśmy własnym oczom: przecież ta cała wielotonowa masa rozszalałego żelastwa była przeznaczona dla nas. I nagle ludzi ogarnął niepowstrzymany śmiech. Śmiali się wszyscy naraz, chórem, bezmyślnie naśladując jeden drugiego. Śmiałem się również i ja, aż nagle przeraziłem się samego siebie. Było coś chorobliwego w tej zbiorowej wesołości. Przecież to obłęd — pomyślałem i krzyknąłem stanowczo: „Uwaga na stanowiskach ogniowych! Przygotować się do odparcia ataku!” Żołnierze jak gdyby obudzeni ze snu jednocześnie ucichli i z wyrazem zakłopotania na twarzach zaczęli repetować broń i szykować granaty. Po szkwale ogniowym nastąpiła kilkuminutowa pauza, a potem usłyszeliśmy pokrzykiwania pijanych hitlerowców, szczęk broni, wybuchy granatów. Nie ulegało wątpliwości — to Niemcy szturmem „zdobywali” nasze opuszczone pozycje. Olśnieni łatwym „sukcesem” parli naprzód, aż zobaczyliśmy ich na przesiece stłoczonych w kupę, zdyszanych, strzelających na oślep. „Ognia! Ognia!” — krzyczeliśmy zgodnie naciskając języki spustowe. Teraz nikt już się nie krył, wszyscy strzelali jednocześnie z czego się tylko dało. Zaskoczeni nagłą zmianą sytuacji Niemcy rzucili się do ucieczki, pozostawiając na polu walki sporo zabitych. Po linii podano rozkaz Janiszewskiego: „przygotować się do kontrataku”, a w ślad za tym rozległa się jego komenda: — Naprzód, chłopcy! Hura! Zerwaliśmy się na równe nogi. Teraz myśmy byli górą. Obok mnie biegli żołnierze 7 kompanii. Nie zdążyłem ich jeszcze wszystkich poznać i niewiele o nich wiedziałem, lecz byłem pewien jednego, że każdy z nich jest bardzo potrzebny. Kilku naszych, osaczonych wściekłym ogniem broni strzeleckiej, zaległo na małej polance. W tym właśnie czasie wyraźnie odczułem, że pocisk gwizdnął mi nad samym uchem. Przypadłem do ziemi i zacząłem się czołgać. Następny pocisk, wzbijając kłębki kurzu, wbił się w ziemię tuż obok mnie. Najwidoczniej wypatrzył mnie jakiś niemiecki snajper. Kiedy strzały znów się powtórzyły, szybko odbezpieczyłem granat i rzuciłem tam, skąd pochodziły. Pod osłoną wybuchu zdołałem dobiec do pobliskiego leja. Poczułem się w nim bardziej bezpieczny. Strzelec wyborowy albo zginął od granatu, albo stracił mnie z oczu. Każde wgłębienie, każdy krzak stawał się teraz sojusznikiem. Wykorzystując teren, skokami dotarliśmy do przednich pozycji, pokiereszowanych ogniem. Naszym oczom ukazała się znajoma przesieka. Niemców na niej nie było. Dowódca w obawie przed zasadzką wstrzymał dalszy kontratak. Świadomość ocalenia dodawała nam otuchy. Poczuliśmy się pewniejsi, lecz wciąż jeszcze nie byliśmy panami sytuacji. I chociaż strzelanina nie ustawała, w porównaniu z ostatnimi godzinami znacznie zmniejszył się stopień zagrożenia. Janiszewski postanowił wycofać się z wybrzuszenia, powstałego w środkowej części naszego ugrupowania, o jakieś 40 metrów za następną przesiekę leśną, która co prawda była znacznie mniejsza, lecz zapewniała dogodniejsze warunki maskowania się na skraju gęstego zagajnika, porośniętego rozłożystymi krzewami. W ten sposób zwiększyliśmy „pas neutralny” i jednocześnie skróciliśmy „front walki”, pamiętając oczywiście, że tu na wyspie kilometry frontu zostały zastąpione metrami, a mapa polowa — szkicem sytuacyjnym. Mimo tej osobliwej sytuacji zorganizowaliśmy obronę okrężną. Wszystkie siły kompanii zostały ześrodkowane na niewielkiej przestrzeni. Cekaemy ustawiono co 20—25 metrów, między nimi zajęły pozycje erkaemy i rusznice przeciwpancerne, starannie rozlokowano najlepszych strzelców. Brakowało nam jednak dostatecznej ilości amunicji. Na każdy cekaem przypadało
zaledwie po jednej taśmie. Przygotowaliśmy do walki zdobyczną broń niemiecką: dwa cekaemy, kilka pistoletów maszynowych. Janiszewski wysłał też ludzi do łodzi, która ugrzęzła na mieliźnie. Miał nadzieję, że są w niej naboje. Zienkiewicz dobrze znał budowę niemieckich zdobycznych karabinów maszynowych i nauczył kolegów, jak się z nich strzela. Ja z Wiktorem uzbroiliśmy się w lekkie niemieckie peemy. Sytuacja na wyspie zmieniała się z godziny na godzinę. Około dwudziestej usłyszeliśmy przeraźliwy ryk, nie przypominający żadnego naturalnego dźwięku. Wydawało nam się, że setki ludzkich głosów zlały się w jedno ze skowytem broni maszynowej, sykiem i głuchym trzaskiem rozrywających się w powietrzu pocisków. To Niemcy bez uprzedniego przygotowania artyleryjskiego gwałtownie ruszyli do ataki. Licząc na całkowite zaskoczenie, z pewnością zamierzali tym razem jednym mocnym uderzeniem zepchnąć nas do Wisły. Wybrali wieczór, który jest najgorszą porą zarówno dla obrońców, jak i dla atakujących. Słychać było ich bezczelne okrzyki: — Polnische Schweine kaputt, Wisla bul-bul! Gniew ścisnął mi gardło, poczułem mocne bicie serca. Długie, czerwone promienie wiszącego nad horyzontem słońca raziły wprost w oczy, oślepiając. Więc i o tym pomyśleli, dranie! Nikt nie wydawał nam komend, nikt nie strzelał. Czekaliśmy. Wreszcie zobaczyliśmy tych, którzy tak hałasowali. Szli tłumnie, wyprostowani, z zakasanymi rękawami. Pijani w sztok, posuwali się z histerycznym śmiechem. Niektórzy z nich grali na harmonijkach, kilku nawet tańczyło. Istni szaleńcy! Na wielu mundurach zobaczyłem czarne żelazne krzyże. Strzelali w ruchu, na oślep, nie przestając wrzeszczeć, aby napędzić nam stracha, załamać psychicznie. Ale przyszła kolej i na nas. Rzuciliśmy granaty, otworzyliśmy ogień. Szeregi nacierających zachwiały się. Na chwilę zatrzymali się, jakby zdziwieni, że ktoś do nich odważył się strzelać, ale nie próbowali ucieczki. Trwała zacięta walka na śmierć i życie, a kiedy zaczęliśmy liczyć każdy nabój i wydawało się, że to już koniec, nadszedł ratunek. Dwóch chłopców (w tym ten, który próbował ucieczki) przytargało po dwie ciężkie skrzynki z taśmami do cekaemów, każda po 250 naboi. Do łodzi, która znalazła się pod wodą, poszło ich trzech. Nurkowali tak długo, aż znaleźli to, czego szukali. Jeden z nich został jednak trafiony pociskiem „dum-dum”. Ciężko rannego nakryła i uniosła fala... Korzystając z chwilowej pauzy — Niemcy na moment zalegli — rozdzieliliśmy amunicję. Kiedy poderwali się ponownie do szturmu, przywitały ich nasze krótkie celne serie. W pewnym momencie w odległości około 7 metrów zobaczyłem Niemca. Stał nieruchomo, wyprostowany, z opuszczonym pistoletem maszynowym. Nie próbował nawet strzelać. Tkwił w miejscu jak posąg, patrząc mi prosto w oczy. Wydawało się jednak, że niczego wokół nie dostrzega, pogrążony jakby w głębokiej zadumie. Może wiedział, że za chwilę zginie? Wycelowałem, ale zabrakło mi odwagi, aby nacisnąć na spust. Jakby jakaś siła paraliżowała moje ruchy... A on wciąż stał jak mumia i przeszywał mnie nie widzącymi oczyma. Odniosłem wrażenie, że nawet nie mruga. A może to jedno mrugnięcie trwało tak długo? Gdyby podniósł ręce, poddał się, wszystko mogłoby się skończyć inaczej. Ale nie zrobił tego i nie miałem wyboru. Strzeliłem. Zadrżał, ciemna smuga krwi spłynęła mu na czoło, ale on wciąż jeszcze trzymał się na nogach i patrzył. Nie mogłem tego dłużej znieść; posłałem w jego kierunku całą serię. Musiałem chyba doznać szoku, bo nie wiem, kiedy zmieniłem magazynek i prułem dalej, chociaż Niemiec już leżał martwy. Dopiero Kikowicz szarpnął mnie za ramię. „Uspokój się! — krzyknął. — Niemcy już zwiali”. Rzeczywiście uciekali, a nasza artyleria „deptała im” po piętach. Poczułem, że cały drżę, nogi mi zwiotczały i byłem bliski omdlenia. Nic dziwnego; zabiłem człowieka, który patrzył mi wprost w oczy! Teraz leżał obok twarzą do dołu. Jego niesamowity wzrok prześladował mnie przez długie lata. Po tym zdarzeniu prócz nienawiści do wroga poczułem jeszcze nienawiść do wojny jako takiej... Po odparciu trzeciego, najbardziej zaciekłego ataku nieprzyjaciela strzały na wyspie wygasły na dobre. Krwawe słońce powoli opuściło się nad linię horyzontu. Obliczono straty. Były stosunkowo nieduże: w ciągu całego dnia siedmiu zabitych i zaginionych bez wieści. Szesnastu rannych żołnierzy rozmieszczono w zagajniku, w suchym miejscu, i nałożono im opatrunki. Nie byliśmy jednak w stanie udzielić im należytej pomocy, zwłaszcza tym ciężko rannym. Chirurg znajdował się za Wisłą i wszyscy o tym doskonale wiedzieli. Na noc wystawiono wzmocnione posterunki, pozostałym żołnierzom pozwolono spać. Niemcy zazwyczaj nie atakowali w ciemnościach, lecz tym razem dostali porządne lanie i kto wie, czy nie będą chcieli się zrewanżować. W każdym razie byliśmy zdecydowani udowodnić Niemcom o każdej porze dnia i nocy, że to my jesteśmy gospodarzami na tej wyspie, że to nasza ziemia. Zbici w zwartą gromadę, milczeliśmy. Kto sam tego nie doświadczył, nie wie, ile może być dobroci i wzajemnego zrozumienia w tym wspólnym żołnierskim milczeniu. Uspokaja ono i człowiek zasypia. Po północy wyrwała mnie ze snu malaria. Rozwijała się powoli przez jakąś godzinę, może dwie, a później na przemian ze wzrastającą wciąż siłą chwytały mnie dreszcze i gorączka. Męczyło mnie pragnienie.
Wciąż piłem i piłem. Dziwiłem się tylko, skąd bierze się woda w manierce... Nie szukałem przecież pomocy, nie żaliłem się. Wiedziałem, że żadna choroba na froncie nie jest brana pod uwagę. Na polu walki liczyli się tylko żywi, ciężko ranni i martwi. Lekko ranni i chorzy musieli tak samo walczyć jak zdrowi. Kiedy po obfitych potach poczułem się lepiej, zapadłem w sen. Obudził mnie sierżant Rudolf Karpiński. Słońce już było wysoko na niebie. Z uśmiechem podał mi blaszany kubek z jakimś płynem. Spragniony, łapczywie pociągnąłem duży łyk i o mało co nie zwymiotowałem, taka to była gorycz. Mikstura składała się z chininy i wódki. Zmusił mnie, żebym ją wypił do dna, bo malaria jeszcze nie rzekła, jak się wyraził, ostatniego słowa. To on nosił mi przez całą noc wodę z Wisły, o czym nie wiedziałem, opiekował się też innymi chorymi (było wiele wypadków ostrej biegunki). Swoje obowiązki starszego sanitariusza spełniał z należytą starannością. Byłem wdzięczny Karpińskiemu, że się zajął mną, chociaż nie musiał. Karpiński był człowiekiem nietuzinkowym. Wybaczaliśmy mu nawet jego wady. Nade wszystko cenił sobie niezależność. Należał do ludzi, którzy lekceważąc niebezpieczeństwo, nieraz wbrew wszelkim racjonalnym przesłankom, uparcie wierzyli, że nie istnieje taka sytuacja, z której nie można wyjść cało. Co najdziwniejsze, los im zazwyczaj sprzyjał. Także Karpiński, przy całej swej brawurze, pozostał przy życiu, a nawet nie odniósł żadnej rany. Liczył się dla niego przede wszystkim drugi człowiek. Tej nocy, kiedy zaatakowała mnie malaria, sierżant Karpiński jako dowódca drużyny sanitarnej organizował przygotowanie rannych do ewakuacji, pomagał w załadowaniu ich na pontony, a jednocześnie leczył chorych, roznosił żołnierzom przywiezioną strawę i przy każdej okazji dostarczał im amunicję. W dniu 23 sierpnia Niemcy zachowywali się nadzwyczaj spokojnie. Korzystając z tego na interwencję chorążego Romana Lesia przeprawiono na mniejszą wysepkę, na której on sam znalazł się przypadkowo dzień wcześniej, karną kompanię w sile ok. 30 ludzi i pluton fizylierów (13 osób) pod dowództwem chorążego I. Cynkina. Siły te zostały wzmocnione dwoma działkami 45 mm, dwoma cekaemami, kilkoma obserwatorami artyleryjskimi oraz radiotelegrafistami. Zadaniem pododdziału było zabezpieczenie naszego prawego skrzydła. Nie miał on bezpośredniej styczności z nieprzyjacielem, gdyż od lądu oddzielała go dość głęboka odnoga Wisły. 7 kompanię uzupełniono jednym plutonem 9 kompanii. Nowo przybyli żołnierze opowiadali o naszych wyczynach istne cuda. Doszły do nich słuchy, że jakoby rozbiliśmy całą dywizję SS. Te opowieści, aczkolwiek nieprawdopodobne, sprawiały nam nie byle satysfakcję. Prawda jednak byłą inna: trwaliśmy na małym skrawku ziemi w poczuciu ciągłej niepewności. Mimo iż dowództwo troszczyło się o nasze losy, w krytycznej sytuacji mogliśmy polegać tylko na własnych siłach. W godzinach popołudniowych dowódca pułku postawił przed nami odpowiedzialne zadanie. Zgodnie z jego rozkazem 7 kompania miała zająć przybrzeżną część wyspy i nawiązać na rubieży odnogi styczność z pododdziałami karnej kompanii. W wypadku powodzenia mieliśmy podjąć próbę opanowania całej wyspy. Po dobowej przerwie, znowu o godzinie 20.00, walka rozgorzała na nowo. Po pięciominutowej nawale ogniowej naszej artylerii ruszyliśmy do ataku. Niemcy zachowywali milczenie, widocznie szykowali jakąś niespodziankę. Spora grupa naszych żołnierzy, atakujących na lewym skrzydle, oddaliła się dość znacznie od brzegu i trafiła na miny. Rozległy się odgłosy eksplozji, krzyki i jęki rannych. Na domiar złego odezwał się niemiecki karabin maszynowy. Zalegliśmy. Miny rozrywały się nadal. W tej sytuacji Janiszewski wstrzymał dalsze natarcie, nakazując wycofanie się na poprzednie pozycje. I tu przypadkowo jedną salwą ugodziła nas własna artyleria. Dziwne, ale żołnierze nie bali się własnych pocisków. Nikt jednak nie mógł pohamować złości, ludzie siarczyście klęli. Próbowaliśmy się wycofać, ale to też nie było łatwe. Wzięli nas „pod opiekę” niemieccy wyborowi strzelcy. Najgorszy jednak był nieprzyjacielski cekaem, który wprost nie pozwał unieść głowy. Nasze rusznice wykryły go i próbowały zniszczyć, ale bez skutku. Strzelając smugowymi pociskami wskazaliśmy ten cel dwu dywizyjnym działom pancernym SU-76, operującym ze wschodniego brzegu. Ogniem na wprost zmusiły hitlerowski karabin maszynowy do milczenia. Mimo to kompania mogła ostatecznie wycofać się dopiero po zapadnięciu zmroku. Z pola walki wyniesiono 18 rannych. Zabitych na szczęście tym razem nie było. To pierwsze niepowodzenie bardzo przygnębiło dowódcę kompanii. Najbardziej ubolewał nad tym, że nie udało się podejść i nawiązać bezpośredniej łączności z pododdziałami karnej kompanii na sąsiedniej wysepce. Niepokoiło go rozproszenie naszych i tak już niewielkich sił. Tej nocy po nieudanym ataku każdy szmer wydawał się nam podejrzany. Jak na złość było akurat bardzo ciemno, tylko od czasu do czasu jak zbłąkany duch ukazywał się spoza ciężkich chmur blady księżyc. Trwaliśmy w niespokojnym, ciężkim śnie. Następnego dnia, 24 sierpnia, ponieśliśmy niepowetowaną stratę. Od pocisku strzelca wyborowego zginął dowódca plutonu cekaemów starszy sierżart Stefan Zienkiewicz (urodzony 1903 roku). Tak niedawno wynosił z pola walki rannych żołnierzy, a teraz już nie żył. Do głowy przychodziły mi ponure myśli. Odwaga... A cóż ona może znaczyć wobec tego, że już za kilka godzin mogę nie żyć? Czy moja śmierć będzie miała jakieś znaczenie? A jeśli nawet tak, to co mnie z tego przyjdzie? Wszyscy umarli są tak
podobni do siebie... Zienkiewicz należał do ludzi, którzy nie marzyli o bohaterskich czynach i nieśmiertelnej chwale, choć wszystko podporządkował nadrzędnemu celowi — sprawie zwycięstwa. Żadna sytuacja nie była w stanie go zaskoczyć. Lubiany przez żołnierzy, swój zamiar potrafił uczynić zamiarem ogółu. W najtrudniejszych chwilach, kiedy w chłodnicach cekaemów niemal gotowała się woda, biegał między obsługami. Usuwał zacięcia, strzelał sam, donosił amunicję. Był prawą ręką Janiszewskiego. Rozumieli się bez słów. Dla dowódcy śmierć Zienkiewicza stanowiła osobistą tragedię. Od tego momentu nie widziałem na jego twarzy nawet cienia uśmiechu. W tym samym dniu dotarła do nas także pocieszająca wiadomość: oto w nocy ma się przeprawić na wyspę cały batalion. Przygotowaliśmy się starannie do tej operacji, w napięciu oczekując na zapadnięcie ciemności. Niestety, z braku odpowiedniej liczby pontonów i łodzi przeprawa została przesunięta o całą dobę. Nam znowu pozostało czuwanie w oczekiwaniu na ewentualny atak wroga. Przeprawa 3 batalionu piechoty rozpoczęła się 25 sierpnia o godzinie 23.00. Jak na złość akurat świecił księżyc i Niemcy od razu dostrzegli co się dzieje. Z rejonu Czerska i Góry Kalwarii otworzyli silny ogień zaporowy ze wszystkich rodzajów broni. Wstęgi świetlnych pocisków krzyżowały się nad naszymi głowami, pociski artyleryjskie eksplodowały na środku Wisły. Nasze armaty grzmociły też. Wszystko dookoła kotłowało się, zlewało w jeden potężny huk. Nie sposób było ustalić, skąd strzelają Niemcy, który ponton został trafiony, który żołnierz zginął, utonął lub został ranny. O tym, co się wówczas działo, nie można opowiadać tylko na podstawie obserwacji i przeżyć własnych. Nawet sięgnięcie do relacji uczestników walki nie w pełni przybliży nam obraz tamtych dramatycznych godzin. Przeprawą kierował osobiście major Rembeza. Chodziło mu przede wszystkim o to, aby podczas wykonywania zadania, w miarę możności, ograniczyć straty ludzkie do minimum. Nie była to łatwa sprawa. Środki przeprawowe ograniczały się do 6 pontonów, 2 łodzi rybackich, łodzi gumowej i 3 pontonów saperskich, nie zawsze zresztą w dobrym stanie. Niektóre pontony przepuszczały wodę, a mało stateczne łodzie przy większej fali wywracały się. Podporucznik Janiszewski za pomocą latarki umówionym znakiem wskazywał forsującym miejsce lądowania. Przeprawę rozpoczęli żołnierze 9 kompanii. Kiedy ponton znalazł się kilka metrów od brzegu, przykrył go silny ogień moździerzy nieprzyjaciela. Zabity został dowódca 9 kompanii piechoty porucznik Stanisław Jagentowicz (miał 24 lata) i kilku żołnierzy. Rembeza wstrzymał forsowanie do chwili, gdy nadciągające chmury zasłonią księżyc. Wyznaczył też nowego dowódcę 9 kompanii. Został nim 22-letni chorąży Marian Dworzyński, zastępca Jagentowicza do spraw politycznych. Wreszcie przeprawę wznowiono. Niestety, dwa następne pontony z 40 żołnierzami, załadowane ponadto amunicją i żywnością, zostały oświetlone rakietami, a następnie ostrzelane z broni maszynowej i artylerii. Wielu żołnierzy zostało zabitych lub utonęło, inni kryli się na dnie pontonu i przestawali wiosłować. Silny prąd rzeczny znosił ich na północną część mielizny, więc wyskakiwali do wody i kierowali się w stronę wyspy. Ale i teraz nie oszczędzały ich dobrze wstrzelane niemieckie karabiny maszynowe. Tylko garstce najbardziej wytrwałych udało się dotrzeć do celu. Rembeza połączył się z dowódcą pułkowej grupy artylerii. Prosił o bardziej skuteczne wsparcie, zaznaczając z naciskiem, że w przeciwnym wypadku nie będzie w stanie kontynuować przeprawy. Interwencja poskutkowała. Po dokonaniu odpowiednich korekt zagrzmiały ponownie nasze baterie, już po kilku minutach niemiecka nawała ogniowa wyraźnie osłabła, co zapewniło lepsze warunki do dalszego forsowania. Dowódca batalionu obsadził pozostałe pontony i łodzie specjalnie przeszkolonymi przewoźnikami — żołnierzami baonu saperów, spośród których dzielnie spisali się szeregowi Skorupka i Bandek.
TAK TRZEBA! Każdy lądujący na wyspie był przez nas witany z prawdziwym entuzjazmem. Całowałem się z nimi, kochałem ich wszystkich — nawet tych, których jeszcze niedawno nie bardzo lubiłem. Przemokłych i zmarzniętych żołnierzy Karpiński częstował wódką. Zjawił się również podporucznik Kwolik. Bez czapki, z mokrą czupryną, dygotał, przez jakiś czas nie mógł wydobyć z siebie ani jednego słowa. Na jego twarzy rysowało się ogromne cierpienie, wydawało się, że płacze. Oto na jego oczach utopił się Jan Grybło, nasz wierny stary ordynans. Przepadli również gdzieś lubiani przez nas wszystkich Janek Galik i Stefan Mozia. Kwolik uratował się niemal cudem. Przeprawiał się jednym z tych pechowych pontonów, które, trafione, osiadły na mieliźnie, a pływał słabo. Zawsz starał się wszystko przewidzieć i te zaskakujące, wymykające się spod jego kontroli wydarzenia ostatnich chwil głęboko nim wstrząsnęły. Kiedy wzeszło słońce, żołnierskie twarze rozchmurzyły się, na niektórych pojawiły się nawet uśmiechy. Nareszcie można było wysuszyć ubranie, ogrzać się i po prostu pogadać. Poweselał i Kwolik, kiedy zobaczył
powracających z mielizny dwóch swoich żołnierzy — Galika i Mozie. Czekali tam do świtu, nie bardzo wiedząc, gdzie są swoi, a gdzie Niemcy. Przemarznięci, zmordowami, głodni, nie porzucili broni. Każdy z nich niósł na plecach rusznicę przeciwpancerną. Nawet nie zdawali sobie sprawy, że dokonali czynów bohaterskich. Nie dbali o to — po prostu spełnili obowiązek żołnierski! Stopniowo odnaleźli się też inni żołnierze, uważani przez nas za zaginionych, wychodząc często wprost jak gdyby z nurtów rzeki. Po dokładnym obliczeniu stanu osobowego ustalono, że nasze „siły inwazyjne”, jak się wyraził chorąży Kikowicz, liczą 224 ludzi i mają do dyspozycji 6 cekaemów, 8 erkaemów, 12 rusznic przeciwpancernych, sporo broni strzeleckiej i granatów. Wśród nas znaleźli się fizylierzy, saperzy, radiotelegrafiści, obserwatorzy, artylerzyści. Tuż przed samą przeprawą nasza 3 kompania rusznic przeciwpancernych została uzupełniona dwoma nowymi żołnierzami. Nie pamiętam ich nazwisk. Wiem tylko, że jeden z nich, dość wysoki, pochodził z Chełma, a drugi, niższy blondyn, z Lublina. Obaj walczyli bardzo dzielnie i obaj nie powrócili z wyspy. Nikt z nas nie miał na szyi znaku tożsamości, jak to było przyjęte w innych armiach, nie nosił przy sobie często dokumentów, więc szedł do walki i ginął jako żołnierz bezimienny. Major Rembeza nie zdrzemnął się tej nocy ani chwili. Po przybyciu na wyspę odwiedził wszystkie pododdziały, rozmawiał z dowódcami, przysłuchiwał się głosom żołnierskim. Interesował go każdy szczegół walk stocznych przez 7 kompanię na wyspie. Po przeprowadzeniu z dowódcami kompanii rozpoznania terenu około godziny 8 zebrał oficerów na odprawę. Korzystając z ciszy, jaka nastąpiła po przeprawie batalionu, zebrani wygodnie rozsiedli się na trawie obok punktu dowodzenia dowódcy. Wszyscy już wiedzeliśmy, że mamy opanować całą wyspę. Niemcy prawdopodobnie przewidzieli nasz zamiar. Dowódca 2 pułku piechoty podpułkownik Wiktor Sienicki powiedział Rembezie wprost: „Macie zdobyć wyspę lub zginąć”. Rembeza walkę o wyspę łączył ze sprawy wyzwolenia Warszawy. Tam, na barykadach, giną powstańcy. Aby im skutecznie pomóc, należy wyzwolić stolicę. A tego można było dokonać tylko manewrem oskrzydlającym. Nie ulega wątpliwości —- mówił Rembeza — że mamy przed sobą konkretny cel. Janiszewski przedstawił sytuację na wyspie, Z tego, co mówił, wynikało, że atakował nas przeciwnik mający co najmniej trzykrotną przewagę. Był to przypuszczalnie wzmocniony batalion, przerzucony w toku walki na wyspę. Przed nim znajdowały się tu grupy osłony w sile najwyżej jednej kompanii. Zostały one przez nas rozbite, a ich resztki wycofano na tyły. Nieprzyjaciel zajmuje obronę w odległości ok. 100 metrów od naszych pozycji. Jego transzeje ciągną się równolegle do lewego brzegu rzeki. Niemcy dysponują w rejonie Czerska poważnymi rezerwami, które w każdej chwili mogą wprowadzić do boju. Prawdopodobnie nie walczą z nami siłami jednego i tego samego batalionu, tylko je zmieniają. Wykryliśmy 4 stanowiska cekaemów wroga, po jednym na skrzydłach i dwa w środku ugrupowania. Na linii wałów przeciwpowodziowych za Wisłą rozpoznano kilka dalszych gniazd broni maszynowej. Prawa części wyspy jest zaminowana aż do rubieży wysokich drzew, gdzie okopani są Niemcy. Działania ich piechoty wspiera kilka baterii artylerii polowej i 6-lufowych moździerzy, ześrodkowanych w rejonie Czerska i Góry Kalwarii. Nieprzyjaciel prowadzi na wyspie roboty inżynieryjne o bliżej nie ustalonym charakterze. Rembeza postanowił działać siłami całego batalionu jednocześnie, tak by jednym zdecydowanym uderzeniem zepchnąć nieprzyjaciela do Wisły i na pola minowe, a po opanowaniu wyspy nacierać w kierunku Góry Kalwarii, gdyż Czersk, zgodnie z doniesieniami zwiadu dywizji, był o wiele bardziej wzmocniony i znajdował się na stromym, trudno dostępnym wzgórzu. Dowódca zdecydował ugrupować batalion w jednym rzucie: 9 kompania z zadaniem zepchnięcia nieprzyjaciela do Wisły miała nacierać na lewym skrzydle, 7 kompania uderzała w sam środek pozycji wroga z zadaniem uchwycenia jego przepraw i rozpoczęcia działań uniemożliwiających mu przerzucanie rezerw na wyspę, zaś 8 kompania atakowała na głównym, prawoskrzydłowym kierunku uderzenia. Docierając do zachodniej odnogi Wisły, powinna zdecydowanie skręcić w prawo wzdłuż brzegu i zepchnąć Niemców na pola minowe. Ostatecznym zamiarem dowódcy batalionu było błyskawiczne rozcięcie niemieckiego ugrupowania obronnego na trzy części, odizolowanie wroga od sił głównych i zniszczenie. Wiele nadziei pokładał Rembeza w precyzji i skuteczności wsparcia artyleryjskiego, ostro nakazując podporucznikowi Łagodzie, aby unikał pomyłek i nie strzelał po swoich. Dopuszczał jednak i taką możliwość, że w sytuacji bez wyjścia zachowa się tak samo jak kapral Okurzały. W tym celu — podkreślił — należy utrzymywać ciągłą łączność z naszym brzegiem i zapewnić stałe dyżury przy telefonie. Początek natarcia wyznaczył na dzień dzisiejszy, czyli 26 sierpnia 1944 roku, na godzinę 14.00. Gdy dowódca skończył, głos zabrali inni. Szczególnie zainteresowała mnie wypowiedź podporucznika Luftglasa, 24-letniego dowódcy 8 kompanii. Wyraził on obawę, a raczej przeczucie, że w planie zdobycia wyspy coś nie gra. Trapiły go drobiazgi na pierwszy rzut oka nieistotne, ale niepokojące, gdy się złoży je razem. Wydawało mu się, że to wróg ma inicjatywę w swoich rękach, a nie my. Postawił ważne pytanie: czy
będziemy mieli dość sił, aby po zdobyciu wyspy rozwinąć natarcie na Górę Kalwarię? Rembeza wyjaśnił, że Góra Kalwaria to tylko wskazany kierunek dalszego ewentualnego uderzenia przede wszystkim dla pułku i dywizji, zaś głównym zadaniem naszego batalionu jest zdobycie i utrzymanie wyspy. Gdy to mówił, starał się zachować spokój, lecz widać było, że i jego dręczą jakieś wątpliwości, których nie chciał lub nie mógł ujawnić. Każdy wyczuwał, że zebrał nas nie tylko po to, aby wydać rozkazy, lecz po prostu pragnął z nami porozmawiać. Prosił, abyśmy się rozprężyli, szczerze spojrzeli sobie w oczy, zapomnieli stare urazy i spory. Kto wie — mówił — może nie będziemy już mieli takiej okazji. Janiszewski podszedł do Dworzyńskiego, coś mu powiedział i po chwili uściskom nie było końca. Cieszyli się jak bracia, którzy przypadkowo odnaleźli się po wieloletniej rozłące. Kwolik w wyczyszczonych butach i uporządkowanym mundurze — byłem zdumiony, kiedy to zdążył zrobić — z poważną miną podchodził sztywnym, prawie defiladowym krokiem do każdego z osobna, ściskał mu rękę i całował w policzek. Kiedy przyszła kolej na mnie, powiedział nie wiadomo dlaczego: „Zazdroszczę ci”. Gdy uściskaliśmy się, ubrudziłem go tuszonką, którą właśnie jadłem. Zmieszany, wyjął odruchowo z kieszeni chusteczkę z zamiarem wytarcia twarzy, ale po chwili schował ją. Czułem się niezbyt pewnie i chyba Rembeza to dostrzegł, bo podszedł do mnie, położył mi rękę na ramieniu i powiedział: „Nie martw się, wyjdziesz z tego cało”. Potem mówił dalej, a ja słuchałem. Widocznie na krótko przed atakiem pragnął podzielić się ze mną myślami, które go dręczyły. Zaczął od przyznania racji Luftglasowi. Uważał, że powinniśmy posiadać w rezerwie przynajmniej jeszcze dwie grupy; jedną do rozwinięcia natarcia, drugą — do zadania ostatecznego ciosu. Tymczasem nasz odwód będzie się składał zaledwie z dwóch cekaemów, trzech rusznic przeciwpancernych, jednej drużyny piechoty i dwóch drużyn fizylierów. A zresztą co to za odwód, który ma się znajdować około 20 metrów od pozycji wyjściowych do ataku. Major mówił chaotycznie, przeskakiwał z tematu na temat. Wspomniał o swoim mieście, Woroneżu, gdzie uczył się i pracował. Zostawił tam żonę i syna. Pod Woroneżem są pola słonecznikowe, tak rozległe, że zlewają się z horyzontem. Kiedy zakwitną, świecą jak tysiące słońc. A każdy słonecznik jest inny, niepowtarzalny, zupełnie jak to bywa wśród ludzi — nie ma dwóch jednakowych osobników. Przyznawałem mu w duchu rację: każdy człowiek jest niepowtarzalnym cudem natury. Każdy zachowuje się inaczej. Ot, choćby w tej chwili. Porucznik Winogradow na przykład siedzi pod drzewem, do nikogo się nie odzywa i wciąż tylko pali. Twarz Dworzyńskiego jest aż zielona ze zdenerwowania, a chorąży Leś czyści pistolet. Jeśli mnie nie zabiją, napiszę o tym wszystkim — pomyślałem. To nie będzie takie trudne. Przecież patrzę im wszystkim, idącym do walki i może na śmierć, prosto w oczy. Rembeza, jak gdyby odgadując moje myśli, powiedział mniej więcej tak: „Jeśli będziesz o nas w przyszłości pisał, to pamiętaj o tym, co teraz ci powiem: żadne wydarzenie nie może być większe od człowieka, który je tworzy, lecz i sam człowiek nie jest wiele wart, jeśli nie uważa, że istnieje coś większego niż on sam”. Popatrzył na zegarek. Czas naglił. Trzeba było iść do żołnierzy. Spojrzał mi jeszcze raz prosto w oczy i odszedł. Zapamiętałem to na zawsze. O godzinie 13.00 podporucznik Łagoda przeprowadził próby wstrzeliwania się artyleryjskiego. Do pozycji wroga było zaledwie 100 metrów, ale nasi artylerzyści już nauczyli się sztuki dokładnego obliczania odległości do wskazywanych celów i tym razemi obeszło się bez przykrych niespodzianek. Wraz z chorążym Kikowiczem pozostałem z trzecim plutonem rusznic przeciwpancernych przy 7 kompanii, plutonowego Leona Małka jako dowódcę 2 plutonu rusznic przydzielono do 9 kompanii, plutonowy Rowiński — dowódca 1 plutonu rusznic, z dwoma drużynami poszedł do 8 kompanii, zaś podporucznik Kwolik z jedną drużyną rusznic znalazł się w odwodzie batalionu. Kompania po poniesionych stratach liczyła 22 ludzi, mając do dyspozycji 12 rusznic jednostrzałowych typu Diegtiariewa (PTRD wzór 1941 r. kaliber 14,4 mm, masa 17,3 kilograma). Rusznice te były lżejsze od pięciostrzałowych typu Simonowa (masa 21 kg) i pewniejsze, gdyż nie zacinały się z powodu zanieczyszczenia piaskiem tak jak one. Żadna z kompanii piechoty nie miała nawet połowy składu osobowego. Najwięcej, bo aż 40 ludzi, liczyła 8 kompania piechoty, 7 kompania miała 24 żołnierzy, 9 kompania — 25 ludzi, 3 kompania cekaemów przed atakiem doprowadziła do pełnej gotowości bojowej 7 karabinów maszynowych. W miarę jak zbliżała się godzina natarcia, cichły stopniowo rozmowy i żołnierze zagłębiali się we własnych myślach. Ogarnięty uczuciem jakiegoś dziwnego podniecenia, chciałem, aby ten atak wreszcie się zaczął, choć jednocześnie nie wierzyłem, że ten czas nadejdzie. Rosła w nas obawa o własne życie, ale też i poczucie wielkiej odpowiedzialności za powierzone zadanie, dumy, że oto przypadła nam do spełnienia ważna rola. Punktualnie o godzinie 14.00 uderzyła nasza artyleria. Zawyły pociski, zadygotała od eksplozji ziemia. Na niebie pojawiła się grupa Iłów z 1 polskiej dywizji lotniczej (razem 12 maszyn). Samoloty szturmowe, nazywane przez wroga „czarną śmiercią”, z dużą precyzją zrzuciły bomby nad Czerskiem i Górą Kalwarią,
po czym wzniosły się do góry, aby za chwilę z lotu koszącego ostrzelać pozycje nieprzyjaciela na zachodnim brzegu i na wyspie. Błysnęły salwy „katiusz”, zagrały karabiny maszynowe. Niemiecka artyleria przeciwlotnicza wprost zachłystywała się z wściekłości, lecz samoloty z polskimi znakami rozpoznawczymi w dalszym ciągu atakowały. Kiedy po wykonaniu zadania zniknęły, nieprzyjaciel otworzył ogień ze wszystkich posiadanych środków. Lawiną runęły na nas pociski. W mgnieniu oka zielona wyspa przeobraziła się w czynny wulkan, ziejący ogniem, obłokami dymu, słupami ziemi. Nie miałem zegarka, lecz wiedziałem, że po dziecięciominutowym przygotowaniu artyleryjskim zaczniemy atakować. Jeszcze raz obejrzałem granat przeciwczołgowy, który zawsze nosiłem przy sobie na wypadek, gdybym ranny lub okaleczony znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Przemyślałem z góry kilka wariantów odebrania sobie życia, tak by przyczynić Niemcom jak największych strat. Usłyszałem głos Janiszewskiego. Przypomniał, że mamy opanować pagórek ze spalonym drzewem. W tym samym czasie na lewym skrzydle rozniosły się gromkie „hura”. To chorąży Dworzyński poderwał 9 kompanię do ataku. Trochę przedwcześnie. Być może nie wytrzymał nerwowo lub po prostu nawalił mu zegarek. Prawie jednocześnie w powietrze wzbiły się trzy czerwone rakiety, wystrzelone przez gońca batalionu 18-letniego Władka Michałowskiego. Był to sygnał do szturmu. Z krzykiem „hura” pobiegłem przed siebie. Sięgająca kolan trawa utrudniała ruchy, leżącym zasłaniała pole widzenia. Czułem się jak w worku. W myślach powtarzałem jakieś idiotyczne wyrazy: „błękit czasu”, „rzeczy w trawie”... jaki błękit? Co za rzeczy? Parłem naprzód; instynkt samozachowawczy przestał nagle odgrywać jakąkolwiek rolę. Krzyczeliśmy, ale gardła były zachrypnięte, suche, bez odrobiny wilgoci. Nie słyszałem własnego głosu, ale tak łatwiej mi było biec. Przez jakiś czas Niemcy milczeli. Widocznie zamierzali dopuścić nas bliżej. Kiedy dotarliśmy do wskazanego przez dowódcę pagórka, ze wszystkich stron rozległy się strzały, w samym środku zaterkotał niemiecki cekaem. Przypadliśmy do ziemi. Prawe krzydło również przywitały serie ciężkiej broni maszynowej. Dobiegał stamtąd donośny głos Luftglasa: „Naprzód chłopcy! Hura!”. Janiszewski, wskazując ręką kierunek ataku, poderwał kompanię do następnej próby. Lecz nie posunęliśmy się daleko. Jeden po drugim pod huraganowym ogniem nieprzyjaciela padali ranni i zabici żołnierze. Znowu szukałem ratunku, przyciskając się mocniej do ziemi. Miałem wrażenie, iż za chwilę nastąpi koniec świata. Lecz stanowczy głos Janiszewskiego przywrócił mi ponownie równowagę ducha. — Przygotować się do ataku! A-ta-kuu! — usłyszałem. Wiedziałem, że wystarczy tylko zdobyć się na pierwszy ruch i pójdzie wszystko gładko. Ten cholerny pierwszy ruch! Jeżeli się nań nie zdobędę, nie poderwie się także żaden z moich żołnierzy. Nagle na prawym skrzydle rozbrzmiała jak grom z jasnego nieba komenda majora Rembezy: „Za Polskę! Naprzód! Hura!” Skoro on prowadzi — pomyślałem — to nie ma strachu. Skoczyłem na równe nogi. I oto zobaczyłem jego — dowódcę batalionu. Szedł wyprostowany na styku 7 i 8 kompanii. Wyglądał wspaniale. Dziewiąta kompania, atakująca na lewym skrzydle, również musiała usłyszeć głos majora, bo też podniosła się do skoku. Teraz krok w krok za swoim dowódcą nacierał cały batalion. Żołnierska „poczta” doniosła: dowódca 8 kompanii został zabity, sytuacja pogorszyła się tak bardzo, że Rembeza sam postanowił poprowadzić dalsze natarcie. Niemcy systematycznie zwiększali siłę ognia. Najbardziej dokuczał cekaem, strzelający na naszym prawym skrzydle. Widziałem, jak major Rembeza potknął się, przystanął na moment, następnie z jakimś okrzykiem ruszył do przodu. Nie zrozumiałem jego słów, strzelanina i wybuchy zagłuszały wszystko. Lecz każdy widział, że prowadzi nas dalej; słowa stały się zbyteczne. Żołnierze podświadomie zaczęli zbliżać się do swego dowódcy. Zbliżyłem się i ja. Szyki pomieszały się. Numery kompanii, plutonów, drużyn przestały odgrywać rolę. W zwartej masie nacierał cały batalion. Kula zmiotła czapkę z głowy Rembezy. Nie usiłował jej nawet podnieść, tylko szedł dalej. Jakiś niski żołnierz, szybko wybiegając naprzód, usiłował zasłonić dowódcę własnym ciałem. Chyba zdążył w samą porę, bo po chwili zachwiał się i padł na wznak. Żołnierze szli przez otwarty teren nie kryjąc się. Patrzyłem, jak uniesieni wirem walki oddawali swe życie. Było coś przerażającego i niewiarygodnego w tym zatraceniu się. I tu zbliżam się do momentu, i który mi nadzwyczaj ciężko wspominać. Myślałem, że przeżycia wojenne już dostatecznie mnie zahartowały. Biorąc udział w obronie Kaukazu i w bitwie pod Lenino patrzyłem przecież śmierci prosto w oczy, a widok zabitych nie robił na mnie większego wrażenia. Jednak tak mi się tylko wydawało, ponieważ śmierć majora Rembezy, o której za chwilę opowiem, przeżyłem bardzo głęboko. Wypadki toczyły się tak szybko, że nikt z nas nie był w stanie dokładnie zorientować się w tym, co działo się wokół. Wydarzyło się to, czego nikt się nie spodziewał, nie przewidział, a raczej nie chciał przewidzieć. Ludzie, choć przyzwyczajeni do śmierci, nie mogli pogodzić się z faktem, że dosięgła ona ich dowódcę. Nie zginął od razu. Pierwszy pocisk drasnął go w ramię. Jak gdyby zdziwiony, zerknął tylko na cieknącą krew i szedł dalej. Wkrótce dosięgła go seria z karabinu maszynowego. Tym razem został trafiony w brzuch. Zgiął się w pół, lecz nadludzkim wysiłkiem wyprostował się i, jak gdyby nic się nie stało, zawołał: „Za mną, chłopcy!”. W jego głosie nie było ani
odrobiny lęku, a twarz pozostała spokojna. Wyszarpnął zębami zawleczkę granatu i w momencie kiedy go rzucił, niemiecki karabin maszynowy zdążył jeszcze wystrzelić jedną serię. Kilka kul przeszyło majorowi pierś, inne ugodziły w szyję. Rembeza w mgnieniu oka padł, jak gdyby przygwożdżony do ziemi, i nie poruszył się więcej. W ślad za jego granatem poleciały dziesiątki innych. Żołnierzy ogarnęła furia. Wdarli się do punktu oporu nieprzyjaciela, zniszczyli obsługę i z przerażeniem stwierdzili, że Niemcy strzelali do nas z ciężkiego przeciwlotniczego karabinu maszynowego! Do ataku prowadził nas teraz podporucznik Jolles — zastępca dowódcy 3 batalionu do spraw polityczno-wychowawczych. — Padnij! — zawołał. Przywarliśmy do ziemi. Ale Jolles się nie krył. Stał spokojnie, wyprostowany, oglądając przez lornetkę przedpole. Do brzegu było już niedaleko. Każdy chciał teraz pomścić śmierć swego dowódcy nawet za cenę własnego życia. Z krzykiem „hura” Jolles ruszył pierwszy. Na prawym skrzydle w tym samym czasie odezwały się nasze dwa cekaemy. To podporucznik Kwolik z własnej inicjatywy wprowadził do walki ostatni i jedyny odwód batalionu, bardzo maleńki, lecz jakże pomocny w tej sytuacji. Hitlerowski karabin maszynowy, który ukryty za korzeniami wywróconego drzewa wstrzymywał atak 7 kompanii, obrzucony granatami dosłownie wyleciał w powietrze. Dopadliśmy Niemców, poszły w ruch bagnety, kolby, pięści i noże. Tuż przede mną jakiś szwab celował do Janiszewskiego. Nie zdążył jednak wystrzelić. Z roztrzaskaną głową runął w krzaki. I nagle zaryczały niemieckie „krowy”. Pociski eksplodowały przed nami i za nami. Czyżby Niemcy bili po swoich? A może już uciekli z wyspy? Ugodzony odłamkiem miny zginął podporucznik Stanisław Jolles. Straciłem z pola widzenia podporucznika Janiszewskiego. Nie wiem, kto po nim przejął dowództwo i na jak długo. Lecz walka toczyła się nadal. Jakaś grupka żołnierzy zwarła się wręcz z kontratakującym nieprzyjacielem (a więc Niemcy bili z artylerii również po swoich!). Z kilkoma chłopcami pospieszyłem im na pomoc. Przeciwnik nie wytrzymywał naszego nacisku i zaczął uciekać w bród przez rzekę. Do bojów spotkaniowych doszło w wielu miejscach wyspy, ale kto i gdzie walczył, pozostanie tajemnicą. Siódma kompania, choć z trudem, wypełniła swoje zadanie, docierając do zachodniego brzegu Wisły. Teraz musimy obsadzić przeprawę, aby udareminić nieprzyjacielowi ucieczkę — pomyślałem z ulgą.
DALEJ NACIERAĆ NIE MA KOMU Obejrzałem się dokoła. Nie było przy mnie nikogo. Zostałem sam pośród jazgotu kul i wybuchów pocisków. Ani jednej żywej duszy, sami zabici. Jak mogło do tego dojść? Przecież jeszcze kilka minut temu była ze mną spora grupa żołnierzy! Podczołgałem się w zarośla, próbując zorientować się w sytuacji. Strzały powoli zaczęły wygasać. Po tylu przeżyciach wpadłem nagle w stan jakiegoś odrętwienia. Wszystko widziałem i słyszałem, lecz jakby nie brałem w tym udziału. Zadawałem sobie tylko jedno, nie mające żadnego sensu pytanie: „Dlaczego ziemia pachnie, kiedy jest mokra?” Nagle zobaczyłem człowieka, idącego wprost na mnie. Uniosłem broń, wycelowałem, ale intuicja podpowiedziała mi, aby nie naciskać spustu. Może dlatego, że opuściła mnie żądza zabijania po tak zaciętej walce? Rozpoznałem sierżanta Karpińskiego. Ucieszyłem się jak dziecko. Rudolf szedł z opuszczonym pistoletem maszynowym i nawet wydawało mi się, że nucił jakąś piosenkę. Podniosłem się i pobiegłem mu na spotkanie, uśmiechnął się od ucha do ucha. Oświadczył autorytatywnie, iż zdobyliśmy wyspę, ale dalej nacierać nie ma komu. Żartował, choć wcale nie było nam do śmiechu: „Być może zostało nas tylko dwóch — główna siła uderzeniowa całego batalionu”. Widział, jak Niemcy zmykali na swój brzeg. Według niego pozostało na wyspie niewielu — jedynie niedobitki. Pochowali się jak zające przed myśliwymi i boją się własnego cienia. Zaproponował, abyśmy skrycie podeszli do brzegu i zobaczyli, co teraz się u nich dzieje. Wysoka trawa i zarośla ułatwiły nam wybranie dogodnego miejsca do obserwacji. Zobaczyliśmy zerwany pomost, którym Niemcy przedostawali się na wyspę przez płytką odnogę, a za nim, po kolana w wodzie, niemieckiego żołnierza z podniesionymi do góry rękami, bez broni. Skołowany, bezradnie kręcił się dookoła, nie wiedząc, gdzie ma iść. Usłyszeliśmy z lewego brzegu wołanie jego kamratów: „Willi, komm hier, komm, Willi!”. Lecz Willi nie słyszał. Widocznie stracił słuch, był kontuzjowany lub po prostu zgłupiał. Nie opuszczając rąk miotał się bezradnie to w jedną, to w drugą stronę. Nikt do niego nie strzelał, nikomu już nie był potrzebny. Zmieniliśmy miejsce obserwacji. Teraz dostrzegłem na zachodnim brzegu pierwszą, a później drugą linię obrony nieprzyjaciela. Pierwsza znajdowała się niedaleko brzegu za wałem przeciwpowodziowym, druga biegła wzdłuż wysokiego wzgórza w odległości ok. 500 metrów od pierwszej. Na bliższej rubieży obronnej wykryliśmy dwa wkopane czołgi, przystosowane do prowadzenia ognia na wprost, na drugiej zaś gniazdo ogniowe z metalową kopułą, otoczone potrójną zaporą z drutu kolczastego oraz kilka drewnianych schronów bojowych. Naprzeciw naszej wyspy, przy drodze, w fałdach terenu pod
osłoną rozłożystych drzew dojrzałem przez lornetkę ciężarówkę z potrójnie lub nawet poczwórnie sprzężonym kaemem przeciwlotniczym. Nie ulegało wątpliwości, że był przystosowany do zwalczania celów nie tylko powietrznych, lecz i naziemnych. Nie wiedzieliśmy, że nieprzyjaciel był tak dobrze przygotowany do obserwacji naszych ruchów na wyspie ze wzgórz Czerska. Nie sposób było go ominąć, by skierować uderzenie na Górę Kalwarię. Wykryte rubieże obronne i stanowiska ogniowe nieprzyjaciela naniosłem na odręcznie wykonany schemat i poinformowałem o nich telefonicznie zastępcę dowódcy 2 pułku piechoty do spraw politycznych — porucznika Władysława Stąpora, który przekazał te dane artylerzystom. Zostały wykorzystane należycie i we właściwym czasie. Nie pozostawało nam nic innego, jak poszukać swoich. Przecież jeszcze ktoś musiał pozostać. Wracaliśmy. Po drodze natrafiliśmy na wiele trupów żołnierzy niemieckich. Natknęliśmy się też na ciężko rannego naszego żołnierza. Dostał paskudnie w brzuch. Karpiński nałożył mu opatrunek i przykrył płaszczem. Nie mogliśmy go zabrać ze sobą, miał na wierzchu jelita. Zajęli się nim później sanitariusze i został uratowany. Wreszcie spotkaliśmy kilku okopujących się żołnierzy z chorążym Lesiem. Ucieszyliśmy się bardzo. Leś pogonił nas do okopów. Chciał jak najszybciej zorganizować obronę okrężną, bo obawiał się, że Niemcy lada chwila mogą zaatakować. Miał chyba rację. Co prawda wydawało się nam, że wszyscy Niemcy zostali wyparci z wyspy, lecz nie mieliśmy co do tego całkowitej pewności. Ocenialiśmy sytuację tylko fragmentarycznie, na podstawie własnych przeżyć i spostrzeżeń. Wszystko się zmieszało, poplątało jak figury na szachownicy. Powoli schodzili się ci, którzy ocaleli. Każdego witaliśmy z prawdziwą radością. Byli to jednak już ludzie inni, dotknięci ciężkim doświadczeniem walki, i z tym należało się liczyć. Zostało nas niewielu — około 75 zdolnych do noszenia broni spośród 224 wysadzonych na wyspę. Wyniesiono z pola walki ciało majora Rembezy, podporuczników Stanisława Jollesa, Janiszewskiego, i Luftglasa oraz chorążego Mariana Dworzyńskiego. Kazimierz Kwolik, sam ranny w nogę, zabrał spod ognia ciężko rannego dowódcę plutonu 3 kompanii cekaemów chorążego Aleksandra Dzięcioła. Ten, prosząc Kwolika o skrócenie mu cierpień, zmarł na jego rękach. Podporucznik Łagoda, ciężko ranny w brzuch, leżał nieruchomo nad samym brzegiem, przekazując podporucznikowi Steinowi, zastępcy dowódcy 8 kompanii do spraw liniowych, koordynaty artyleryjskie. Plutonowy Małek opowiedział, jak godnie umierał ciężko ranny w brzuch chorąży Dworzyński. Nie skarżył się, o nic nie prosił, a kiedy otworzył oczy, nawet się uśmiechnął. Widziałem ciało Janiszewskiego. Majora Rembezy nie poszedłem oglądać — zabrakło mi sił. Świadomość, że prawie wszyscy oficerowie wraz z dowódcą baonu nie żyją i nigdy już do nas nie wrócą, była sama w sobie bardzo tragiczna, lecz rozmiary poniesionych strat odczuliśmy w pełni dopiero później. Wielka ofiara niesie ze sobą nie tylko dotkliwy ból, lecz sieje również w psychice człowieka straszną pustkę. Śmierć Rembezy przeżyli wszyscy jak szok, który nie ustępuje. Żadna strata nie była szczerzej opłakiwana w tym czasie zarówno w naszym batalionie, jak pułku i dywizji. Trudno było sobie wyobrazić 3 batalion bez takiego dowódcy jak Rembeza. Lecz batalion, choć skąpany we krwi, nie przestał istnieć. Śmierć dowódcy nie stworzyła bynajmniej wśród żołnierzy atmosfery załamania i rezygnacji z walki. Rembeza zwykł mówić: „Każde niepowodzenie należy przeobrazić w sukces”. Żołnierze o tym pamiętali. Dowódca zginął, lecz pozostał przywódcą duchowym żywych. Pośród oficerów, prócz chorążego Lesia i podporucznika Zygmunta Steina, przy życiu pozostali: zastępca dowódcy baonu do spraw liniowych kapitan M., chorąży Wiktor Kikowicz i ja, oficer bez stopnia. Podporucznik Kwolik, jak już wspomniałem, został ranny i wkrótce zmuszony był opuścić wyspę. Dowództwo batalionu z racji zajmowanego stanowiska objął kapitan M., jego zastępcą do spraw politycznych został chorąży Leś, 7 kompanię powierzono chorążemu Kikowiczowi, 8 kompanię podporucznikowi Steinowi, 9 kompanię plutonowemu L. Małkowi, ja zostałem dowódcą 3 kompanii rusznic przeciwpancernych. M. po objęciu dowództwa przeniósł się do schronu i przesiedział w nim aż do chwili, kiedy pod pretekstem choroby — nocą z 28 na 29 sierpnia — opuścił samowolnie wyspę. Wcześniej się z nim nie zetknąłem i nie wiem, co robił, kiedy batalion walczył. W tej sytuacji cały ciężar obowiązków związanych z dowodzeniem batalionem spoczął faktycznie na barkach chorążego Romana Lesia. Chociaż Niemcy teraz siedzieli cicho jak myszy pod miotłą, nasza sytuacja na wyspie nie była do pozazdroszczenia. Z poszczególnych kompanii, plutonów, drużyn pozostały tylko znikome szczątki. Ten szkielet batalionu należało niezwłocznie uporządkować, podzielić na pododdziały, zorganizować okrężną obronę, stworzyć odpowiednio do posiadanych sił nowy system ognia. Jednocześnie należało pamiętać o ewakuacji zabitych i rannych. Leś z właściwą sobie energią poczynił pierwsze kroki. Na jego rozkaz przesunięto obronę o 60—80 metrów w przód od tych rubieży, które zajął Janiszewski zaraz po wylądowaniu na wyspę, zgodnie z poprzednim szykiem bojowym: 9 kompania pozostała na lewym skrzydle, 8 — na prawym, a 7 kompania — w środku ugrupowania. Spośród podoficerów wyznaczono dowódców plutonów, przeważnie spośród szeregowych — dowódców drużyn.
Po uporządkowaniu przez Lesia naszych szeregów ludzie jakby odprężyli się trochę. Znów uwierzyli, że przecież nie każdemu pisana jest śmierć na tej wyspie, że mają szansę przeżycia. Swoim żółnierzom powiedziałem, że jestem teraz ich dowódcą, i postawiłem przed nimi trzy zadania: ciągła obserwacja nieprzyjaciela, urządzenie transzei i stanowisk ogniowych o pełnym profilu dla rusznic przeciwpancernych oraz wyczyszczenie broni i amunicji. Późnym wieczorem przybyły do nas pierwsze łodzie z żywnością, amunicją i pocztą. Kilku żołnierzy otrzymało listy. Czytane były zbiorowo. Od razu na poczekaniu odpisywano, aby przekazać je na „nasz” brzeg. Niektóre z nich, te do „ruskich dziewuszek”, trzeba było układać w języku rosyjskim. Okazałem się w tym bardzo pomocny. Wiele listów, które nadeszły, nie zastało już adresatów... Zginęli lub zostali ranni i należało o tym napisać ich najbliższym. Nie było to łatwe. Tym, którzy czekali, nie wystarczy jedno zdanie: „poległ na polu chwały”. Należało opowiedzieć szczegółowo, jak to się stało. O północy rozpoczęto przeprawę rannych. Było ich czterdziestu. Nie wiem, kiedy odjechał Kazio Kwolik. Widocznie już spałem. Nic dziwnego. Nie miałem siły bez przerwy czuwać jak Leon Małek. Niejednego z nas zmorzył wówczas kamienny sen. Bardzo żałowałem, że nie pożegnałem się z Kwolikiem. I jeśli miał o to do mnie żal — to słuszny. W środku nocy usłyszałem jęki i wołania o pomoc. Trudno było ustalić kierunek, skąd pochodziły. Zanim zdążyłem się zorientować, ktoś się nade mną pochylił. Był to sierżant Karpiński. Powiedział, że poznał głos żołnierza, który woła o pomoc i zaproponował, abyśmy poszli do niego razem. Podniosłem się bez słowa. Szliśmy bardzo ostrożnie, bacznie wsłuchując się w każdy szmer. Przed nami coś się poruszyło i wołanie nagle ucichło. Zaczailiśmy się pod większym drzewem. Wreszcie posłyszeliśmy jakąś rozmowę. Nie prowadzono jej jednak po niemiecku. Nie namyślając się długo, wystrzeliłem rakietę, oświetlając teren. Zobaczyłem jak na dłoni naszego rannego żołnierza, a przy nim jakieś dwie postacie. — Hände hoch! — krzyknął Rudek i szare postacie zgodnie podniosły ręce do góry. — My Madziary. Hitler kaputt! Zrobiło mi się jakoś raźniej. Ostatecznie „Polak i Węgier dwa bratanki” — przypomniałem sobie. Rakieta jak na złość zgasła w powietrzu i zrobiło się zupełnie ciemno. Kiedy następna białym jaskrawym blaskiem zalała okolicę, Węgrów już nie było. Podeszliśmy do rannego. Leżał na niemieckich polowych noszach. Widocznie węgierscy żołnierze zamierzali wynieść go do swoich. Rannym okazał się młodziutki, 18-letni Lech Wacław. Jeszcze oddychał, ale nie reagował już na nasze słowa, nawet nie jęczał. Obejrzeliśmy go; miał urwaną prawą stopę powyżej kostki, a koszula w okolicach lewej piersi była przesiąknięta gęstą, już zakrzepłą krwią. Musiał przeleżeć tu sporo czasu. Chłopak był w agonii. Karpiński wszelkimi sposobami usiłował go ratować. Tamował krew, podawał wodę, robił zastrzyki na wzmocnienie. Kiedy wszystkie zabiegi okazały się daremne i ranny zmarł, sierżant zapłakał. To mnie zaskoczyło, bo na froncie mało kto płakał nad rozlaną krwią. Pod bluzą znaleźliśmy cienką podziurawioną odłamkami książeczkę, a pod nią ujrzeliśmy głęboką ranę. Może specjalnie ulokował ją w tym miejscu v nadziei, że uchroni go od pocisków, przykryje serce a może... Tomikiem okazał się zbiór wierszy Juliana Tuwima wydany przez Związek Patriotów Polskich w Moskwie. Kartki, przesiąknięte krwią, okazały się nieczytelne. Tylko na jednej z nich przy świetle zapałki udało się nam odczytać takie zdanie: „Lecz ty na pewno nie wiesz, co znaczy słowo smutno”. Nie pamiętam, co zrobiliśmy z książeczką, ale chyba włożyliśmy mu do kieszeni. Żałuję, że nie przechowałem jej jako cennego dokumentu z pola walki. Ogarnęła nas złość: takie młode życie zniszczyli, gady! Poczuliśmy się nagle prawowitymi gospodarzami wyspy. Poruszaliśmy się teraz wyprostowani, z wysoko uniesionymi głowami, rozmawiając na cały głos. Dopiero teraz zauważyłem czyste niebo usiane rojem gwiazd. Wpatrując się w migocące punkciki Drogi Mlecznej, myślałem, że w ogromie wszechświata nie ma dla nas przystani. Zapatrzony w niebo straciłem nagle grunt pod nogami i poleciałem v dół. Kiedy dotknąłem nogami jakiejś miękkiej, poruszającej się istoty, poczułem, że włosy stają mi na głowie. Gdyby nie Rudolf, który podał mi kij, nigdy nie wydostałbym się z tej piekielnej dziury. Lecz co to? O zgrozo, czyjeś ręce chwyciły mnie za nogi. Zacząłem rozpaczliwie się szamotać, ale „upiór” okazał się silniejszy. Puściłem kij i „coś” brutalnie ściągnęło mnie do swego „legowiska”. Teraz koniec ze mną — przemknęło mi przez myśl... W ciemności rzuciłem się na to „coś”, chwyciłem za gardło i zacząłem dusić. — Puść mnie, to ja, Władek! — błagała ofiara. Poznałem go. Odetchnąłem z ulgą. Sprawa wyjaśniła się szybko. To był Władek Michałowski, łącznik dowódcy batalionu. Powiedział nam, że znalazł na wyspie coś niezwykłego. Oto obok dołu, z którego się wydostaliśmy, stały przykryte gałęziami skrzynie z trotylem. Każda ważyła ok. 20 kg. Trudno było je dokładnie policzyć. Oszacowaliśmy ich ogólną liczbę na ok. 50—60, co odpowiadało przeszło tonie ładunku wybuchowego. Czyżby Niemcy zamierzali wysadzić nas w powietrze? Wszystko możliwe. Mogli sami po kryjomu wycofać się z wyspy, a nas załatwić. Z takimi dręczącymi myślami, zabierając po drodze ciało
szeregowego Wacława, wracaliśmy do „bazy”. — Stój, bo strzelam! — Nie strzelać! Swoi! Dwaj żołnierze mojej kompanii o mało nie przywitali nas serią z erkaemu. Galik już naciskał spust przekonany, że ma do czynienia z Niemcami. Na szczęście szeregowego Arciszewskiego, pisarza kompanijnego, coś „tknęło” i ostrzegł nas wezwaniem. Roman Leś nie był zachwycony naszym wypadem i kategorycznie zabronił na przyszłość prowadzenia zwiadu bez wiedzy i zgody dowództwa batalionu. Usprawiedliwiło nas jedynie to, że zawiadomiliśmy chorążego Kikowicza, iż się wybieramy do rannego żołnierza. W związku z tym incydentem Leś postawił przed dowódcami wszystkich szczebli zadanie przestrzegania bezwzględnej dyscypliny. Nic nie mogło usprawiedliwić braku karności i posłuszeństwa. Sytuacja była wciąż niejasna. Przypuszczaliśmy, że na wyspie nie ma już żołnierzy wroga, ale nasz dowódca taką teorię stanowczo odrzucał. Przecież napatoczyliśmy się na Węgrów. Chcieliśmy powiadomić go o znalezieniu trotylu, ale akurat został wezwany do telefonu. Po powrocie kapitana M. na prawy brzeg Wisły dowództwo batalionu na rozkaz podpułkownika Sienickiego objął podporucznik Zygmunt Stein. Był człowiekiem nadzwyczaj skromnym; chętnie wysłuchiwał każdej rozsądnej propozycji, uważając, że na wyspie, gdzie warunki są bardzo osobliwe, nie wolno lekceważyć żadnego pomysłu. Uważał przy tym, że każde działanie nabiera tylko wówczas sensu, kiedy jest celowe, konieczne i użyteczne. Leś szybko znalazł z nim wspólny język, gdyż rozumował podobnie, i na wyspie wytworzyła się atmosfera serdeczności i wzajemnego poszanowania. Liczył się tu naprawdę każdy. Zdawali sobie z tego sprawę dowódcy. I tak na przykład plutonowy Małek troszczył się dosłownie o każdego żołnierza swej 9 kompanii. Kiedy stwierdził, że zaakceptowali go jako swego dowódcę, brał na siebie o wiele więcej „czarnej” roboty, niż to było konieczne. Naszym wspólnym zadaniem była teraz obserwacja wroga, który mógł w każdej chwili przerzucić na wyspę świeże siły. Prowadziliśmy bliższy zwiad. Głębokiego zorganizować nie mogliśmy — było to zadanie dla sztabów dywizji i korpusu, chociaż nie brakło wśród nas chętnych do przedostania się do samego Czerska i Góry Kalwarii. Niebawem wystąpił z taką propozycją sierżant Karpiński. Wraz z chorążym Kikowiczem zamierzali opłynąć łodzią całą wyspę i, o ile szczęście dopisze, „wylądować” w Czersku. Stein początkowo uważał taki wypad za szaleństwo, lecz po dokładnym zastanowieniu się i pod wpływem przychylnego ustosunkowania się do tej sprawy Lesia, zgodził się na przeprowadzenie zwiadu wokół wyspy, ale bez ryzykownego lądowania na obcym brzegu. Kikowicz w ostatniej chwili musiał zrezygnować z udziału w wyprawie, gdyż chwycił go akurat ostry atak gruźlicy (chorobę swą ukrywał i wiedzieli o niej nieliczni). Karpiński, nie zastanawiając się dłużej, wyruszył sam. Wypłynął 29 sierpnia tuż po zmierzchu i nie wracał do rana. Podporucznik Stein był oburzony, że sierżant odważył się na tę wyprawę. Miał jednocześnie wyrzuty sumienia, że pozwolił mu na takie ryzyko. Myślał już o wysłaniu grupy poszukiwawczej, lecz Karpiński wrócił niebawem cały i zdrów. O swoich przygodach opowiadał z prawdziwą pasją. Płynąc na łódce wokół wyspy natknął się na dwie mniejsze wysepki i stracił orientację. Zatrzymał się przy bliższej wysepce, bacznie nasłuchując każdego odgłosu. Zauważył jakiś obiekt pływający, który dosłownie prześlizgnął się obok niego. Był to mały prom transportowy z kilkuosobową załogą. Rozmawiano na nim po węgierskiu. Rudek ucieszył się — w razie czego z „bratankami” łatwiej było się dogadać. Gdy łajba zniknęła mu z oczu, popłynął ostrożnie w przeciwnym kierunku, zastanawiając się, jak wycofać się z tego diabelskiego labiryntu. A że była ciemna noc, postanowił poczekać do świtu. Nie wie, kiedy zmorzył go sen i jak długo spał. Obudziło go dzikie wodne ptactwo. Wschodziło słońce. Kiedy odbił znów, rozpoznał w porannej mgiełce kontury naszej zielonej wyspy. Dobił do brzegu tuż przy zburzonym pomoście i znaną już sobie drogą zaczął przedzierać się ku nam. W krzakach natrafił na trupa jakiegoś Niemca. W jego mapniku znalazł plik dokumentów. Wziął je i uradowany, bez dalszych przygód, dotarł na miejsce. Leś rozszyfrował i odczytał tę ważną zdobycz. Papiery należały do niemieckiego oberleutnanta, starego frontowca, który swój szlak bojowy znaczył na konturowej mapce. Prowadził on przez Belgię i Francję do Związku Radzieckiego i dalej przez Mińsk i Spass-Diemiańsk (miasto położone na południe od Wiaźmy) aż do Kaukazu, a stamtąd z powrotem aż tu nad środkową Wisłę. Przy zabitym znaleziono rozkaz dowódcy 31 pułku grenadierów, określający zadanie bojowe dla 2 batalionu piechoty. Wynikało z niego, że jednostka ta w nocy z 25 na 26 sierpnia miała przeprawić się na wyspę i zdecydowanym uderzeniem zepchnąć rozpoznaną tam kompanię „bolszewików” do Wisły. Potwierdziły się więc dane, że 7 kompania została w dniu 22 sierpnia po niesławnym „wycofaniu się” kompanii „Wiener”, zaatakowana przez inny, a mianowicie 9 batalion szturmowy wroga, który został przez nas prawie całkowicie zlikwidowany. Na jego miejsce w nocy z 25 na 26 sierpnia przeprawiono 2 batalion grenadierów. Nasz 3 batalion zaatakował go pierwszy dnia 26
grudnia o godz. 14.00 i los jego ostatecznie został, jak wiadomo, przesądzony. Na wyspie przebywaliśmy jeszcze przez 2 dni. Na sporadyczne naloty ogniowe ze strony wroga, operującego z zachodniego brzegu, odpowiadaliśmy teraz zmasowanym ogniem broni maszynowej. Pomagała nam również w tym pojedynku artyleria. Niemcy przypuszczalnie sądzili, że mają do czynienia z poważniejszymi siłami polskimi i nie decydowali się na żadną większą akcję. Jeszcze dwukrotnie gorące słoneczne dni zmieniły się w wilgotne, chłodne noce, nim nadszedł rozkaz wycofania się z wyspy. Dzięki umiejętnej organizacji resztki 3 batalionu w nocy z 31 sierpnia na 1 września przeprawiły się w całości na wschodni brzeg. Mieliśmy tylko dwóch lekko rannych. Niemcy, co prawda, spostrzegli nasz manewr, lecz ich ogień był teraz znacznie słabszy i mniej celny. Wraz ze Steinem i Romanem Lesiem wycofaliśmy się w ostatnim rzucie. Z nami odchodziły dwie ostatnie obsługi cekaemów, które do końca skutecznie osłaniały przeprawę. Niemcy nie atakowali. Czyżby rzeczywiście na wyspie już ich nie było? Mimo ogromu strat, poniesionych przez nasz baon, opuszczałem wyspę z jakimś dziwnym żalem, który długo nie ustępował. * Pora na kilka refleksji z perspektywy czasu. Tak często bywa na wojnie, że mały skrawek terenu staje się widownią ciężkich zmagań. Taka rola przypadła bezimiennej wyspie na Wiśle, nazwanej później przez walczących żołnierzy wyspą majora Rembezy ku pamięci dowódcy, który tam poległ śmiercią bohatera w ataku na stanowiska wroga. Gdy 1 dywizja piechoty rozmieszczała się w szerokim, 30-kilometrowym pasie obrony na wschodnim brzegu Wisły, oddzielona wstęgą wody od nieprzyjaciela, nikt zapewne nie przypuszczał, że „plamka zieleni” na rzece stanie się dla polskich piechurów przedsionkiem piekła. Dla jednej i drugiej strony wyspa — na mapie zaledwie punkt — miała określone znaczenie taktyczne. Mogła być naturalną odskocznią do działań desantowych, czymś w rodzaju pomostu, ułatwiającego przerzut wojska na lewy bądź prawy brzeg w zależności od tego, kto pierwszy podejmie taką inicjatywę. Niemcy dobrze o tym wiedzieli, utrzymując na niej solidnie umocniony i zamaskowany pododdział piechoty w sile kompanii. Niczym nie zdradzali swej obecności, co mogło sprawiać wrażenie, że panuje tam zupełny spokój. Wyspa położona była bliżej zachodniego brzegu, dzięki czemu mieli ułatwioną komunikację dwustronną, zwłaszcza w porze nocnej. Dowódca 2 pułku piechoty, podpułkownik Wiktor Sienicki, przerzucił tam najpierw 7 kompanię z zadaniem zluzowania spieszonego szwadronu radzieckiej kawalerii. Z uzyskanych informacji zdawało się wynikać, że Niemców na wyspie nie ma, do tego czasu nie zostali w każdym razie wykryci, nic więc nie wróżyło zaskakujących niespodzianek. Stało się inaczej: na osamotnioną kompanię spadło znienacka gwałtowne uderzenie. Atakował przeprawiony w bród przez wąski odcinek rzeki nieprzyjaciel — jak po walce ustalono — ściągnięty z rejonu Żelechowa 9 batalion odwodowy, złożony z trzech kompanii i plutonu saperów, wspierany ponadto ogniem dział i moździerzy, które biły z wysokiej skarpy pobliskiego brzegu Wisły. Zażarta walka nie przyniosła rozstrzygnięcia mimo wyraźnej przewagi wroga. Polscy piechurzy nie dali się zepchnąć do rzeki, ale przy takim stosunku sił, w dodatku bez wsparcia ogniowego własnej artylerii, nie mogli też wyrzucić Niemców. I tak się zaczęło — od mocnej wymiany ciosów już w pierwszym starciu. W tej sytuacji podpułkownik Sienicki postanowił skierować do walki cały 3 batalion piechoty. Miała go wspierać ze wschodniego brzegu grupa artylerii w składzie sześciu baterii lekkich armat i haubic, dwie baterie moździerzy 120 mm i dwa działa pancerne Su-76, łącznie trzydzieści osiem luf. Zadanie przerzutu piechoty spadło na barki trzech plutonów saperów, którym oddano do dyspozycji sześć pontonów, dwie łodzie rybackie i jedną łódź pneumatyczną. Ponieważ ów sprzęt nie wystarczał do jednorazowego załadowania wszystkich ludzi, stąd też przeprawa wymagała kilku nawrotów i odpowiednio długiego czasu, a sierpniowe noce są krótkie. Niemcy dostrzegli ten ruch i próbowali go zamknąć ogniem artylerii, co im się nie powiodło, choć ponieśliśmy straty. Przeprawiony batalion zajął stanowiska, przygotowując się do natarcia. W dniu 26 sierpnia o godzinie 14.00 nasza artyleria położyła nawałę ogniową na wykryte i przypuszczalne umocnienia nieprzyjaciela, w tym samym czasie grupa 12 samolotów szturmowych w trzech atakach ostrzelała z broni pokładowej rozpoznane cele na zachodnim brzegu Wisły w rejonie Góry Kalwarii i Czerska. Po tym przygotowaniu 3 batalion w jednym rzucie z powodu niewielkiego terenu, ruszył do natarcia. Piechurzy odważnie poszli w ogień i zdawało się, że impet tego uderzenia zmiecie Niemców, ale przeciwnik stawił nadspodziewanie twardy opór. Od tej chwili skończyła się teoria, była to już tylko mordercza walka twarzą w twarz, poszły w ruch bagnety, kolby i łopatki. Za każdy metr ziemi płaciliśmy krwią zabitych i rannych, ciągle z jednym rozkazem: naprzód! Dobrze wstrzelana artyleria niemiecka raz po raz stawiała barierę zaporową, wsparcie naszej natomiast zaczęło zawodzić. Ginęli obserwatorzy przy swoich radiostacjach, a tylko oni mogli bezbłędnie wskazać cele. Z prawego brzegu nawet w szkłach lornet nożycowych były one
niewidoczne, bo cała wyspa przypominała obudzony wulkan. Mimo to zdziesiątkowany batalion wdzierał się w głąb stanowisk przeciwnika, zadając mu równie wysokie straty. Niemcy byli jednak w lepszym położeniu. Tkwili w umocnionym terenie, poszatkowanym rowami i punktami oporu, zamkniętymi od czoła polami minowymi i zasiekami, powiązanym systemem ognia ryglowego. Siedzieli w obronie, podczas gdy piechurzy 3 batalionu atakowali w ruchu, podrywani tyralierami. Łamano tę pozycję w straszliwych zwarciach, krok po kroku zmuszając wroga do stopniowego odwrotu. Innego sposobu nie było, wąski teren wykluczał swobodę manewru. Zużyty 3 batalion w pewnym momencie zaległ, mocno wstrząśnięty i wykrwawiony wróg przestał strzelać. Walka mogła być kontynuowana tylko po dosłaniu świeżych sił, pod znakiem zapytania stawał jednak jej taktyczny sens. Czy rzeczywiście warto ją przedłużać, skoro nie na tym kierunku toczyły się rozstrzygające działania... Po rozważeniu położenia dowódca 2 pp podjął decyzję wstrzymania natarcia i umocnienia się na zajętej rubieży. Tak więc walka na wyspie zakończyła się remisem, batalion w szkieletowej już postaci pozostał tam do kolejnego luzowania. Jego stanowiska zostały niebawem obsadzone przez pododdziały piechoty radzieckiej. Niemcy też przeprowadzili wymianę sił, utrzymując w swych rękach zachodni skraj wyspy. Żadnych działań zaczepnych nie podejmowali, ograniczając się jedynie do obserwacji przedpola. Można zapytać, z czego wynikał ich zażarty opór? Nie tylko zresztą tam, lecz pod Dęblinem i Puławami, gdzie nacierała 1 armia WP, nie uzyskując powodzenia. Po latach odpowiedzieli sami na to pytanie. W ich przekonaniu nasze lądowanie na wyspie było wstępem do forsowania Wisły w tym rejonie znacznie większymi siłami. Za wszelką cenę nie chcieli do tego dopuścić, zaniepokojeni faktem utworzenia przyczółka pod Warką i Magnuszewem. Oto rozwiązanie zagadki, ale wtedy nikt z nas, żołnierzy 3 batalionu, nie mógł o tym wiedzieć. Nie naszą sprawą były rozważania operacyjne, dla nas najważniejszy był rozkaz opanowania wyspy. Nie szczędziliśmy zatem sił i ofiar, żeby go wykonać zgodnie z wolą dowódcy, który sam świecił przykładem opanowania, hartu i męstwa. Nie wyjaśniona pozostała do dzisiaj inna zagadka. Jak już wspomniałem, odnaleźliśmy na wyspie niezwykły magazyn: 50 skrzynek trotylu każda o masie 20 kilogramów. Trudno powiedzieć, po co Niemcy zgromadzili na wyspie tonę materiału wybuchowego, ładunek spory, ale nie wystarczający do jej ewentualnego wysadzenia. Bardziej prawdopodobny mógł być zamiar jej przepołowienia w najwęższym miejscu, dokładnie mówiąc, przecięcia rowem, który po wypełnieniu się wodą mógł być przeszkodą dla nacierających. Ale to są tylko przypuszczenia. Wrócę na koniec jeszcze raz do postaci majora Rembezy, naszego dowódcy. Był moim przełożonym w okresie około dwóch miesięcy, w czasie stosunkowo krótkim, lecz nie należy zapominać o tym, że wojenny kalendarz ma inną barwę i rytm upływających dni. Nie uznaje szablonu i szybciej, w sposób bardziej naturalny zbliża ludzi, którzy przypadkowo zetknęli się w obrębie jednego pododdziału. Rembeza potrafił zjednywać podwładnych swoim postępowaniem, potrafił łączyć osobisty takt z dużymi wymaganiami, ciepłe słowo z szorstkim rozkazem. Dzielił z nami znojny trud w marszu i chwile wytchnienia na biwaku, w każdym żołnierzu widział przede wszystkim człowieka z jego troskami i jakże często powikłanym losem. Nie chciałbym nadużywać wielkich słów, ale bez przesady był dla nas wzorem. Dzięki niemu 3 batalion wytrwał w ciężkiej walce, ani na chwilę nie załamując się w piekielnym ogniu wroga. Nie tylko on jeden zginął śmiercią bohatera, tak samo ginęli oddani mu żołnierze. Po wojnie doktor Roman Leś, legitymujący się już stopniem pułkownika rezerwy WP, odszukał syna majora Rembezy, Stanisława, który na jego zaproszenie dwukrotnie przyjeżdżał do Polski. On właśnie udostępnił jedyną fotografię swego ojca w polskim mundurze, zamieszczoną w książce Andrzeja Krajewskiego „Drugi berliński” (Wyd. MON, Warszawa 1983). Stanisław Rembeza mieszka obecnie w Woroneżu i jest profesorem tamtejszej politechniki. Razem z Romanem Lesiem zwiedził wyspę nazwaną imieniem jego ojca i mogiłę poległego, składając na niej wiązankę kwiatów. Tak oto historia splotła się ze współczesnością, przypadek nie pierwszy i nie ostatni na zatartych szlakach minionej wojny.