Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsz...
9 downloads
11 Views
5MB Size
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki.
STUKOSTRACHY
STEPHEN
KING STUKOSTRACHY Prze∏o˝y∏ ¸ukasz Praski
Tytu∏ orygina∏u: THE TOMMYKNOCKERS Copyright © 1987 by Stephen King, Tabitha King and Arthur B. Greene, Trustee All Rights Reserved Projekt ok∏adki: Ewa Wójcik Ilustracja na ok∏adce: Vincent Chong Redaktor serii: Renata Smoliƒska Redakcja: Jacek Ring Korekta: Jolanta Kucharska Mariola B´dkowska Redakcja techniczna: Anna Niepor´cka ¸amanie: Ma∏gorzata Wnuk ISBN 978-83-7648-027-5 Warszawa 2008 Wydawca: Prószyƒski Media Sp. z o.o. ul. Gara˝owa 7, 02-651 Warszawa www.proszynski.pl Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddzia∏ Polskiej Agencji Prasowej ul. Miƒska 65, 03-828 Warszawa
DLA TABITHY KING „…mam obietnice do spe∏nienia”
Podobnie jak wiele wierszyków dla dzieci, ten o Stukostrachach wydaje si´ na pozór nieskomplikowany. Trudno wytropiç pochodzenie tego s∏owa*. S∏ownik Webstera powiada, ˝e Stukostrachy to (a) olbrzymy drà˝àce podziemne korytarze lub (b) duchy nawiedzajàce opuszczone kopalnie i jaskinie, natomiast wed∏ug s∏ownika oksfordzkiego Stukostrachy to duchy górników, którzy umarli z g∏odu, ale nadal stukajà, domagajàc si´, aby ich uwolniç i nakarmiç. Pierwszy wers („W nocy, gdy ca∏y dom ju˝ Êpi” itd.) jest doÊç znany i oboje z ˝onà s∏yszeliÊmy go w dzieciƒstwie, mimo ˝e wychowaliÊmy si´ w ró˝nych miastach, w ró˝nej wierze i mamy ró˝ne pochodzenie – ˝ona ma przodków francuskich, ja szkockich i irlandzkich. Pozosta∏e wersy sà wytworem wyobraêni autora. Autor – czyli ja – pragnie podzi´kowaç swojej ma∏˝once Tabicie, która jest nieocenionym, choç czasem irytujàcym krytykiem (jeÊli irytujà was krytycy, to mo˝ecie byç prawie pewni, ˝e majà racj´), redaktorowi Alanowi Williamsowi za jego starannoÊç i pe∏nà ˝yczliwoÊci uwag´, Phyllis Grann za cierpliwoÊç (ta ksià˝ka zosta∏a nie tyle napisana, ile wyszarpana), a w szczególnoÊci George’owi Everettowi McCutcheonowi, który czyta∏ wszystkie moje powieÊci i niezwykle starannie je sprawdza∏ – zwracajàc uwag´ g∏ównie na sprawy zwiàzane z bronià i balistykà, ale tak˝e i ciàg∏oÊcià akcji. Mac zmar∏ w trakcie redagowania tej ksià˝ki. W∏aÊnie pos∏usznie wprowadza∏em poprawki, jakie zasugerowa∏ w jednym ze swoich listów, gdy dowiedzia∏em si´, ˝e w koƒcu skapitulowa∏ przed bia∏aczkà, z którà toczy∏ bitw´ od dwóch lat. Bardzo mi go brakuje, nie dlatego ˝e pomaga∏ mi naprawiaç b∏´dy, ale dlatego ˝e mia∏ miejsce w moim sercu. Podzi´kowania nale˝à si´ wielu innym, których nie potrafi´ nawet wymieniç: pilotom, dentystom, geologom, kolegom pisarzom, nawet moim * Autor podaje bardziej rozbudowanà genez´ tytu∏u orygina∏u – „The Tommyknockers” – wymieniajàc znaczenie s∏owa tommy („szeregowiec armii brytyjskiej”, a tak˝e „racja ˝ywnoÊciowa w wojsku”) oraz wspominajàc wiersz Kiplinga „Tommy” (przyp. t∏um.).
7
dzieciom, które s∏ucha∏y, kiedy im g∏oÊno czyta∏em. Jestem tak˝e wdzi´czny Stephenowi Jayowi Gouldowi. Chocia˝ kibicuje Jankesom, co oznacza, ˝e nie do koƒca mo˝na mu ufaç, jego uwagi na temat prawdopodobieƒstwa tego, co nazywam „dr´twà ewolucjà”, pomog∏y mi w redakcji tej powieÊci (np. „The Flamingo’s Smile”). Haven nie jest prawdziwe. Bohaterowie nie sà prawdziwi. To fikcja literacka z jednym wyjàtkiem: Prawdziwe sà Stukostrachy. JeÊli sàdzicie, ˝e ˝artuj´, to przegapiliÊcie dzisiejsze wiadomoÊci.
8
W nocy, gdy ca∏y dom ju˝ Êpi, Stukostrachy, Stukostrachy stukajà do drzwi. Chcia∏bym stàd uciec, lecz boj´ si´, ˝e Stukostrach zabierze mnie.
9
KSI¢GA PIERWSZA
Statek w ziemi P∏ynàc z Independence, zabraliÊmy Harry’ego Trumana. Mówimy: Co z wojnà? On na to: Krzy˝yk na drog´! Mówimy: Co z bombà? Przykro ci, ˝e to zrobi∏eÊ? On na to: Podajcie flaszk´ i pilnujcie w∏asnego nosa. THE RAINMAKERS „Downstream”
11
I
Anderson si´ potyka 1 Kamyczek uruchamia lawin´ – do tego mniej wi´cej sprowadza si´ katechizm. Koniec koƒców wszystko sprowadza si´ do czegoÊ podobnego – tak w ka˝dym razie o wiele póêniej myÊla∏a Roberta Anderson. Albo wszystko zrzàdzi∏ przypadek… albo los. Dwudziestego pierwszego czerwca 1988 roku w miasteczku Haven w stanie Maine Anderson dos∏ownie potkn´∏a si´ o w∏asne przeznaczenie. Ca∏a sprawa zacz´∏a si´ od tego w∏aÊnie potkni´cia; reszta to ju˝ historia.
2 Tego popo∏udnia Anderson wybra∏a si´ na spacer z Peterem, starym beagle’em, który by∏ ju˝ Êlepy na jedno oko. Dosta∏a Petera od Jima Gardenera w roku 1976. Rok wczeÊniej Anderson opuÊci∏a college, zaledwie dwa miesiàce przed uzyskaniem dyplomu, i zamieszka∏a w domu swojego wuja w Haven. Nie zdawa∏a sobie sprawy z w∏asnej samotnoÊci, dopóki Gard nie przywióz∏ jej psa. Peter by∏ wtedy szczeniakiem i Anderson czasem nie mog∏a uwierzyç, ˝e tak bardzo si´ zestarza∏ – wed∏ug psiego wieku mia∏ osiemdziesiàt cztery lata. W ten sposób liczy∏a w∏asny wiek. Rok 1976 wydawa∏ si´ zamierzch∏à przesz∏oÊcià. Tak, bez dwóch zdaƒ. Gdy masz dwadzieÊcia pi´ç lat, mo˝esz wcià˝ pozostawaç w bardzo przyjemnym przeÊwiadczeniu, ˝e w twoim przypadku dorastanie to tylko urz´dniczy b∏àd, który w koƒcu zostanie naprawiony. Kiedy jednak pewnego dnia budzisz si´ i stwierdzasz, ˝e twój pies ma osiemdziesiàt cztery lata, a ty sama trzydzieÊci siedem, dochodzisz do przekonania, ˝e nale˝y zrewidowaç swoje poglàdy. Tak, bez dwóch zdaƒ. Anderson szuka∏a drzew do Êci´cia. Od∏o˝y∏a ju˝ pó∏tora sàga drewna, lecz na zim´ chcia∏a zgromadziç co najmniej trzy. Âci´∏a ju˝ niema∏o drzew 13
od czasów, gdy Peter by∏ szczeniakiem i ostrzy∏ sobie z´by na starym kapciu (bardzo cz´sto brudzàc dywan w jadalni), ale wcià˝ ich tu jeszcze ros∏o sporo. Ziemia (którà ludzie w miasteczku ciàgle nazywali farmà Franka Garricka) przylega∏a do drogi numer 9 na d∏ugoÊci zaledwie stu osiemdziesi´ciu stóp, ale kamienne mury wyznaczajàce jej pó∏nocnà i po∏udniowà granic´ rozchodzi∏y si´, tworzàc kàt rozwarty. Trzy mile dalej, w g∏´bi chaotycznie rosnàcego lasu, w którym stare drzewa by∏y przemieszane z m∏odymi, sta∏ jeszcze jeden mur – tak stary, ˝e rozpad∏ si´ na pojedyncze sterty obroÊni´tych mchem kamieni – wyznaczajàcy koniec posiad∏oÊci. Powierzchnia tego klina przypominajàcego kszta∏tem porcj´ tortu by∏a naprawd´ du˝a. Za zachodnim murem ziemi Bobbi Anderson rozciàga∏a si´ ogromna puszcza nale˝àca do Papierni Nowej Anglii. S∏ynny Ognisty Las. Prawd´ mówiàc, Anderson wcale nie musia∏a szukaç dobrego miejsca. Ziemia, jakà zostawi∏ jej w spadku brat matki, by∏a cenna przede wszystkim dlatego, ˝e ros∏y tu g∏ównie drzewa dajàce dobre, twarde drewno, w niewielkim stopniu zaatakowane przez brudnic´ niepark´. Ale po deszczowej wioÊnie nadszed∏ Êliczny, ciep∏y dzieƒ, w ogrodzie jeszcze nic nie wyros∏o (przez deszcze pewnie wszystko zgnije w ziemi), a na rozpocz´cie nowej ksià˝ki Anderson mia∏a jeszcze czas. Zamkn´∏a wi´c maszyn´ do pisania i wyruszy∏a na w´drówk´ ze swoim wiernym jednookim Peterem. Za farmà bieg∏a stara droga, utwardzona okràglakami. Anderson przesz∏a nià prawie mil´, po czym skr´ci∏a w lewo. Nios∏a plecak (mia∏a w nim kanapk´ i ksià˝k´ dla siebie oraz psie ciastka dla Petera, a tak˝e pomaraƒczowe wstà˝ki do zawiàzania na pniach drzew, które b´dzie chcia∏a Êciàç, gdy wrzeÊniowe upa∏y ustàpià przed ∏agodniejszym paêdziernikiem) oraz manierk´. W kieszeni mia∏a kompas Silva. Zgubi∏a si´ na swojej ziemi tylko raz, ale ten jeden jedyny raz wystarczy∏. Sp´dzi∏a okropnà noc w lesie, nie dowierzajàc, ˝e naprawd´ zgubi∏a si´ na terenie posiad∏oÊci, której by∏a, na litoÊç boskà, w∏aÊcicielkà, przekonana, ˝e umrze w tej g∏uszy. A by∏o to wówczas bardzo prawdopodobne, poniewa˝ tylko Jim zauwa˝y∏by jej nieobecnoÊç, a Jim zjawia∏ si´ zwykle w najmniej oczekiwanych chwilach. Rano Peter zaprowadzi∏ jà do strumienia, a strumieƒ zawiód∏ jà do drogi numer 9, gdzie z weso∏ym bulgotem przep∏ywa∏ przez przepust pod asfaltem dwie mile od jej domu. DziÊ mia∏a prawdopodobnie lepszà orientacj´ w lesie i potrafi∏aby odnaleêç drog´ do szosy albo do jednego z granicznych murów, ale „prawdopodobnie” pozostawa∏o s∏owem kluczowym. Oko∏o trzeciej natkn´∏a si´ na dobrà k´p´ klonów. W∏aÊciwie znalaz∏a kilka innych dobrych k´p drzew, lecz ta znajdowa∏a si´ niedaleko Êcie˝ki, którà zna∏a, na tyle szerokiej, ˝e móg∏ si´ na niej zmieÊciç jej tomcat. W okolicach dwudziestego wrzeÊnia – jeÊli wczeÊniej nikt nie wysadzi Êwiata w powietrze – doczepi do traktora sanki, przyjedzie tu i natnie drewna. Poza tym doÊç si´ ju˝ nachodzi∏a jak na jeden dzieƒ. 14
– Mo˝e byç, Pete? Pete szczeknà∏ s∏abo i Anderson spojrza∏a z g∏´bokim smutkiem na psa, który dziwi∏ jà i napawa∏ niepokojem. Peter by∏ wykoƒczony. Rzadko ju˝ rzuca∏ si´ w poÊcig za ptakami, wiewiórkami, pr´gowcami czy wchodzàcym im czasem w drog´ Êwiszczem; myÊl o pogoni Petera za jeleniem by∏a Êmiechu warta. W drodze powrotnej b´dà musieli cz´sto robiç przerwy na odpoczynek… a by∏y czasy, wcale nie tak odleg∏e (jak uparcie w duchu utrzymywa∏a), gdy Peter zawsze bieg∏ çwierç mili przed nià, ujadajàc na ca∏y las. PomyÊla∏a, ˝e byç mo˝e kiedyÊ nadejdzie dzieƒ, gdy uzna, ˝e doÊç ju˝ tego; ostatni raz klepnie siedzenie z przodu chevroleta pikapa i zabierze Petera do weterynarza w AuguÊcie. Ale nie tego lata, Bo˝e, jeszcze nie. Ani tej jesieni, ani zimy. B∏agam, dobry Bo˝e, jeszcze nie. Bo bez Petera b´dzie zupe∏nie sama. JeÊli nie liczyç Jima, a Jim Gardener w ciàgu ostatnich trzech lat zaczà∏ sprawiaç wra˝enie nieco stukni´tego. Wcià˝ by∏ jej przyjacielem, lecz troch´… stukni´tym. – Stary poczciwy Pete, dobrze, ˝e ci si´ podoba – powiedzia∏a, wià˝àc wstà˝ki na drzewach, choç doskonale wiedzia∏a, ˝e byç mo˝e postanowi Êciàç zupe∏nie innà k´p´ i wstà˝ki zgnijà. – Doprawdy, twój gust dorównuje urodzie. Wiedzàc, czego od niego oczekuje pani (by∏ stary, ale nie g∏upi), Peter zamerda∏ krótkim, cienkim ogonem i szczeknà∏. – Zrób Wietkong! – rozkaza∏a Anderson. Peter pos∏usznie pad∏ na bok – wydajàc przy tym rz´˝àce sapni´cie – i przeturla∏ si´ na grzbiet, wyciàgajàc w gór´ ∏apy. Ta scena prawie zawsze rozbawia∏a Anderson, lecz dziÊ widok psa robiàcego Wietkong (Pete udawa∏ martwego równie˝ na komend´ „chata” albo „My Lai”) za bardzo kojarzy∏ si´ jej z tym, o czym w∏aÊnie rozmyÊla∏a. – Wstaƒ, Pete. Pete podniós∏ si´ wolno. Ziaja∏, rozchylajàc posiwia∏y pysk. – Wracamy. Rzuci∏a mu ciastko. Peter k∏apnà∏ z´bami i chybi∏. Obwàchujàc ziemi´, przesunà∏ nos obok ciastka, potem wróci∏ i w koƒcu je znalaz∏. Jad∏ wolno, bez entuzjazmu. – Dobra – powiedzia∏a Anderson. – Idziemy.
3 Kamyczek uruchomi∏ lawin´… wybór Êcie˝ki spowodowa∏ odnalezienie statku. Anderson by∏a tu ju˝ kiedyÊ w ciàgu trzynastu lat, które okaza∏y si´ za krótkim okresem, by farma Garricka sta∏a si´ farmà Anderson; pozna∏a 15
nachylenie terenu, pu∏apk´ zastawionà na zwierz´ta przez pracowników papierni, którzy zmarli prawdopodobnie jeszcze przed wojnà koreaƒskà, wielkà sosn´ z p´kni´tym wierzcho∏kiem. Chodzi∏a ju˝ t´dy i bez k∏opotu odnalaz∏aby drog´ do tamtej Êcie˝ki, na której zmieÊci∏by si´ tomcat. Byç mo˝e w ogóle nie trafi∏aby w to miejsce, gdzie pewnie nieraz si´ ju˝ potyka∏a, mijajàc je o kilka jardów, stóp czy nawet cali. Tym razem posz∏a za Peterem, który skr´ci∏ troch´ w lewo. Widzia∏a przed sobà Êcie˝k´, gdy nagle jeden z jej wys∏u˝onych butów o coÊ zahaczy∏… zahaczy∏ doÊç gwa∏townie. – Aj! – wrzasn´∏a, lecz by∏o za póêno, mimo ˝e zamacha∏a ramionami jak wiatrak. Upad∏a na ziemi´. Ga∏àzka niskiego krzewu zadrapa∏a jej policzek do krwi. – Niech to szlag! – krzykn´∏a, s∏yszàc g∏os besztajàcej jà sójki. Wróci∏ Peter, który najpierw obwàcha∏, a potem poliza∏ jej nos. – Rany boskie, nie rób tego, cuchnie ci z pyska! Peter zamerda∏ ogonem. Anderson usiad∏a. Potar∏a policzek i zobaczy∏a na d∏oni i palcach krew. Chrzàkn´∏a. – Niez∏a droga, nie ma co – powiedzia∏a, patrzàc, o co si´ potkn´∏a; najprawdopodobniej o opad∏à z drzewa ga∏àê albo wystajàcy z ziemi kamieƒ. W Maine by∏o mnóstwo kamieni. Zobaczy∏a lÊniàcy kawa∏ek metalu. Dotkn´∏a go, przesun´∏a wzd∏u˝ niego palcem, a potem zdmuchn´∏a czarnà, leÊnà ziemi´. – Co to jest? – spyta∏a Petera. Peter podszed∏, obwàcha∏ metal i zrobi∏ coÊ dziwnego. Cofnà∏ si´ o dwa psie kroki, usiad∏, a potem cicho i krótko zawy∏. – Co ci´ napad∏o? – zapyta∏a Anderson, lecz Peter siedzia∏, nie reagujàc. Anderson przybli˝y∏a si´, przesuwajàc si´ na siedzeniu d˝insów. Obejrza∏a tkwiàcy w ziemi metal. Z przykrytej warstwà liÊci ziemi wystawa∏y zaledwie trzy cale – akurat tyle, aby mo˝na by∏o si´ potknàç. By∏o tu nieznaczne wzniesienie i metal ods∏oni∏a pewnie woda sp∏ywajàca podczas wiosennych deszczów. Anderson w pierwszej chwili pomyÊla∏a, ˝e ciàgniki pracujàce przy wyr´bie w latach dwudziestych i trzydziestych zakopa∏y w tym miejscu Êmieci pozostawione przez drwali w ciàgu trzydniowej pracy, zwanej wówczas „weekendem drwala”. Przemkn´∏o jej przez myÊl, ˝e to blaszana puszka – po fasoli B&M albo zupie Campbella. Poruszy∏a metalem tak jak porusza si´ puszkà, aby wyciàgnàç jà z ziemi. Po chwili uÊwiadomi∏a sobie, ˝e o wystajàcy brzeg puszki mog∏oby si´ potknàç tylko stawiajàce pierwsze kroki dziecko. Metal w ziemi ani drgnà∏. Tkwi∏ mocno jak ska∏a. Czy˝by jakieÊ dawne urzàdzenie u˝ywane przy wyr´bie lasu? 16
Anderson zaintrygowana przyjrza∏a si´ dok∏adniej, nie zauwa˝ajàc, ˝e Peter wsta∏, cofnà∏ si´ jeszcze cztery kroki i znów usiad∏. Metal by∏ szary i matowy – barwà w ogóle nie przypomina∏ blachy ani ˝elaza. By∏ te˝ grubszy od puszki, na koƒcu mia∏ mo˝e çwierç cala. Gdy Anderson po∏o˝y∏a opuszk´ palca wskazujàcego na kraw´dzi, poczu∏a przez chwil´ dziwne mrowienie. Jakby wibracj´. Oderwa∏a palec od metalu i przyjrza∏a mu si´ zdziwiona. Przy∏o˝y∏a jeszcze raz. Nic. ˚adnego drgania. Chwyci∏a metal kciukiem i palcem wskazujàcym, usi∏ujàc wyciàgnàç go z ziemi jak obluzowany zàb z dziàs∏a. Nie uda∏o si´. Trzyma∏a wystajàcy kawa∏ek za chropowatà Êrodkowà cz´Êç. Cofnà∏ si´ w g∏àb ziemi – tak si´ jej przynajmniej zdawa∏o – nieca∏e dwa cale z ka˝dej strony. Póêniej Anderson mia∏a powiedzieç Jimowi Gardenerowi, ˝e przez nast´pnych czterdzieÊci lat mog∏aby przechodziç t´dy nawet trzy razy dziennie i nigdy si´ nie potknàç. Odgarn´∏a nieco sypkiej ziemi, ods∏aniajàc wi´cej metalu. Palcami wygrzeba∏a wzd∏u˝ niego kana∏ g∏´bokoÊci dwóch cali – ziemia ust´powa∏a ∏atwo, jak to w lesie… przynajmniej dopóki nie trafi si´ na plàtanin´ korzeni. Anderson ry∏a dalej. Unios∏a si´ na kolanach i kopa∏a z obu stron równoczeÊnie. Znów próbowa∏a poruszyç metalem. Wcià˝ nic z tego. Zdrapa∏a paznokciami jeszcze troch´ ziemi, ods∏aniajàc coraz wi´cej – szeÊç, potem dziewi´ç cali, wreszcie stop´ szarego metalu. Nagle pomyÊla∏a, ˝e to samochód, ci´˝arówka albo ciàgnik zakopany na odludziu. A mo˝e piec z dawnych domków dla biedoty. Ale dlaczego tutaj? Nie przychodzi∏ jej do g∏owy ˝aden powód. Absolutnie ˝aden. Od czasu do czasu znajdowa∏a w lesie jakieÊ przedmioty – ∏uski po nabojach, puszki po piwie (najstarsze nie mia∏y uszka tylko trójkàtne otwory, które w latach szeÊçdziesiàtych robi∏o si´ tak zwanym kluczem koÊcielnym), papierki po cukierkach i inne rzeczy. Haven nie znajdowa∏o si´ na ˝adnym z dwóch g∏ównych szlaków turystycznych biegnàcych przez Maine, z których jeden prowadzi∏ przez jeziora i góry na zachodni kraniec stanu, a drugi wzd∏u˝ wybrze˝a na kraniec wschodni, lecz od bardzo dawna nie by∏o dziewiczà puszczà. Pewnego razu (znalaz∏a si´ wtedy za zdewastowanym kamiennym murem stanowiàcym granic´ jej ziemi i wesz∏a na teren Papierni Nowej Anglii) znalaz∏a zardzewia∏y wrak hudsona horneta z koƒca lat czterdziestych, stojàcy na dawnej leÊnej drodze, która dwadzieÊcia lat po zakoƒczeniu wyr´bu zaros∏a m∏odym lasem i nazywana jest przez miejscowych gównostwinà. Nie by∏o ˝adnego logicznego wyt∏umaczenia, skàd wrak auta mia∏by si´ tam znaleêç… ale ∏atwiej mo˝na by∏o wyjaÊniç to ni˝ fakt, ˝e ktoÊ zakopa∏ w ziemi piec, lodówk´ czy inne cholerne urzàdzenie. 17
Wykopa∏a dwa bliêniacze rowy d∏ugoÊci jednej stopy po obu stronach wystajàcego przedmiotu, ale nie znalaz∏a jego koƒca. Do∏ki mia∏y ju˝ g∏´bokoÊç stopy, gdy jej palce w koƒcu trafi∏y na kamieƒ. Byç mo˝e zdo∏a∏aby go wyciàgnàç – kamieƒ przynajmniej da∏ si´ poruszyç – ale nie by∏o sensu. Przedmiot si´ga∏ jeszcze dalej w g∏àb ziemi. Peter zaskomla∏. Anderson zerkn´∏a na psa, a potem wsta∏a. Strzeli∏o jej w obu kolanach. Poczu∏a mrowienie w lewej stopie. Z kieszeni spodni wydoby∏a zegarek – stary i zmatowia∏y zegarek kieszonkowy Simon tak˝e by∏ cz´Êcià spadku po wuju Franku – i ze zdumieniem stwierdzi∏a, ˝e sp´dzi∏a tu bardzo du˝o czasu – co najmniej godzin´ i kwadrans. By∏o ju˝ po czwartej. – Chodê, Pete – powiedzia∏a. – Spadamy stàd. Peter znów zaskomla∏, ale nie ruszy∏ si´ z miejsca. Anderson powa˝nie zaniepokojona zauwa˝y∏a, ˝e jej stary beagle ca∏y si´ trz´sie, jak gdyby dosta∏ febry. Nie mia∏a poj´cia, czy psy w ogóle chorujà na febr´, ale pomyÊla∏a, ˝e stare mogà. Przypomnia∏a sobie, ˝e widzia∏a Petera w takim stanie tylko raz, jesienià 1975 roku (a mo˝e to by∏o w 1976). W okolicy pojawi∏a si´ puma. Kilka, chyba dziewi´ç, nocy z rz´du zawodzi∏a i wrzeszcza∏a, prawdopodobnie by∏a w rui. Co noc Peter szed∏ do salonu i wskakiwa∏ na starà ∏awk´ koÊcielnà, która sta∏a obok rega∏u z ksià˝kami. Nie szczeka∏. Rozchylajàc nozdrza i strzygàc uszami, wpatrywa∏ si´ tylko w ciemnoÊç, skàd dobiega∏ upiorny wrzask. I trzàs∏ si´ na ca∏ym ciele. Anderson przekroczy∏a zrobiony przez siebie wykop i podesz∏a do Petera. Ukl´k∏a przy nim, ujmujàc w d∏onie jego pysk i czujàc, jak dr˝y. – Co si´ dzieje, stary? – mrukn´∏a, lecz dobrze wiedzia∏a, co si´ dzieje. Zdrowe oko Petera na moment spocz´∏o na przedmiocie wykopanym z ziemi, po czym znów spojrza∏o na Anderson. W oku, którego nie zasnu∏a katarakta, wyraênie mog∏a wyczytaç b∏aganie: Chodêmy stàd, Bobbi, ta rzecz podoba mi si´ tak samo jak twoja siostra. – W porzàdku – powiedzia∏a niepewnie Anderson. Nagle przysz∏o jej do g∏owy, ˝e nie pami´ta, aby kiedykolwiek przedtem straci∏a poczucie czasu tak jak dziÊ. Peterowi si´ to nie podoba, mnie te˝ nie. – Chodê. – Zacz´∏a si´ wspinaç po zboczu w stron´ Êcie˝ki. Pete ochoczo za nià ruszy∏. Prawie dotarli do Êcie˝ki, gdy Anderson jak ˝ona Lota obejrza∏a si´ za siebie. Gdyby nie to ostatnie spojrzenie, mog∏aby daç sobie spokój z tajemniczym przedmiotem. Od dnia gdy rzuci∏a college tu˝ przed egzaminami koƒcowymi – mimo b∏agaƒ zap∏akanej matki oraz diatryb i ultimatów wÊciek∏ej siostry – Anderson nabra∏a wprawy w dawaniu sobie spokoju z ró˝nymi rzeczami. 18
Patrzàc z oddali, zauwa˝y∏a dwie rzeczy. Po pierwsze, przedmiot wcale nie cofnà∏ si´ w g∏àb ziemi, jak jej si´ wczeÊniej zdawa∏o. J´zor metalu wystawa∏ poÊrodku pochy∏oÊci, niezbyt szerokiej, lecz doÊç stromej, która powsta∏a doÊç niedawno, niewàtpliwie pod wp∏ywem roztopów i póêniejszych intensywnych wiosennych deszczów. Tak wi´c teren po obu stronach wystajàcego metalu by∏ wy˝szy, a metal po prostu znika∏ w ziemi. Jej pierwsze wra˝enie, ˝e przedmiot jest koƒcem czegoÊ wi´kszego, okaza∏o si´ b∏´dne albo niekoniecznie s∏uszne. Po drugie, to coÊ przypomina∏o talerz – nie taki, z którego si´ je, ale jakiÊ okràg∏y element z matowego metalu albo… Peter szczeknà∏. – W porzàdku – powiedzia∏a Anderson. – S∏ysz´. Chodêmy. Chodêmy i dajmy sobie z tym spokój. Ruszy∏a Êrodkiem Êcie˝ki, pozwalajàc prowadziç si´ Peterowi do lasu w jego w∏asnym oci´˝a∏ym tempie i rozkoszujàc si´ bujnà zielenià lata… a w∏aÊnie dziÊ przypada∏ pierwszy dzieƒ lata, prawda? Przesilenie. Najd∏u˝szy dzieƒ w roku. Zabi∏a komara i uÊmiechn´∏a si´ radoÊnie. Lato to dobra pora w Haven. Najlepsza. A w Haven, chyba najlepszym miejscu, po∏o˝onym daleko na pó∏noc od Augusty w centralnej cz´Êci stanu, którà wi´kszoÊç turystów omija∏a, na pewno dobrze si´ odpoczywa∏o. KiedyÊ Anderson by∏a przekonana, ˝e sp´dzi tu najwy˝ej kilka lat, by dojÊç do siebie po bolesnych prze˝yciach okresu dojrzewania, odetchnàç od siostry, wróciç do równowagi po nieoczekiwanym i pospiesznym wycofaniu si´ (kapitulacji, jak nazywa∏a to Anne) z college’u, lecz z paru lat zrobi∏o si´ pi´ç, z pi´ciu dziesi´ç, z dziesi´ciu trzynaÊcie i patrzcie paƒstwo, Peter si´ zestarza∏, a w jej w∏osach, niegdyÊ czarnych jak toƒ Styksu, zaczynajà po∏yskiwaç liczne siwe kosmyki (dwa lata temu próbowa∏a obciàç w∏osy bardzo krótko, robiàc si´ na punka, ale z przera˝eniem stwierdzi∏a, ˝e siwizna sta∏a si´ jeszcze bardziej widoczna, tote˝ odtàd da∏a spokój swojej fryzurze). Teraz zdawa∏o si´ jej, ˝e sp´dzi w Haven reszt´ ˝ycia i b´dzie wyje˝d˝aç wy∏àcznie raz na rok lub dwa lata do Nowego Jorku, aby spotkaç si´ ze swoim wydawcà. Przywiàzujesz si´ do miasteczka. Do miejsca. Do ziemi. Zresztà nie ma w tym nic z∏ego. Mo˝e to nawet dobrze. Jak talerz, metalowy talerz… Od∏ama∏a gi´tkà ga∏àzk´ g´sto poroÊni´tà zielonymi listkami i zacz´∏a wywijaç nià nad g∏owà. Znalaz∏y jà komary i postanawi∏y zrobiç sobie z niej podwieczorek. Komary wirowa∏y wokó∏ jej g∏owy… a w g∏owie podobnie jak one wirowa∏y myÊli. Tych nie mog∏a odp´dziç. Przez sekund´ czu∏am pod palcem wibracj´. Jak dêwi´czàcy kamerton. Ale kiedy tego dotkn´∏am, przesta∏o. Czy to mo˝liwe, ˝eby coÊ wibrowa∏o w ziemi w ten sposób? Na pewno nie. Mo˝e… Mo˝e to by∏a wibracja psychiczna. Anderson nie do koƒca nie wierzy∏a w takie zjawiska. Byç mo˝e jej umys∏ wyczu∏ coÊ w zagrzebanym przed19
miocie i da∏ jej znaç w jedyny mo˝liwy sposób, wysy∏ajàc wra˝enie dotykowe: wra˝enie wibracji. Peter z pewnoÊcià coÊ wyczu∏; stary beagle nie mia∏ ochoty zbli˝aç si´ do tajemniczego przedmiotu. Daj spokój. Da∏a na jakiÊ czas.
4 Tego wieczoru zerwa∏ si´ silny i ciep∏y wiatr. Anderson wysz∏a na frontowà werand´ zapaliç i pos∏uchaç mowy wiatru. KiedyÊ – jeszcze rok temu – wyszed∏by z nià Peter, lecz dziÊ zosta∏ w salonie zwini´ty w k∏´bek na swoim plecionym dywaniku. Anderson przy∏apa∏a si´ na tym, ˝e odtwarza w myÊlach chwil´, w której ostatni raz spojrza∏a na wystajàcy z ziemi metalowy talerz, a potem dosz∏a do przekonania, ˝e w∏aÊnie wtedy – mo˝e gdy pstrykn´∏a niedopa∏kiem na ˝wirowy podjazd – uzna∏a, ˝e musi wykopaç to coÊ i zobaczyç, co to jest… choç wówczas wcale sobie tego nie uÊwiadomi∏a. Bezustannie dr´czy∏ jà zagadkowy zakopany przedmiot i tym razem Anderson pozwoli∏a myÊlom krà˝yç tam, gdzie chcia∏y – nauczy∏a si´, ˝e gdy myÊli chcà wróciç do jakiegoÊ tematu bez wzgl´du na twoje wysi∏ki, by je przed tym powstrzymaç, najlepiej daç im swobod´. Tylko ogarni´ci obsesjà przejmujà si´ obsesjami. To pewnie cz´Êç jakiegoÊ budynku, snu∏a domys∏y, prefabrykat. Ale nikt nie budowa∏by blaszanych baraków w Êrodku lasu. Po co ciàgnàç tyle metalu, skoro w szeÊç godzin trzech m´˝czyzn mog∏o napr´dce skleciç sza∏as, korzystajàc z pi∏, siekier i pi∏y dwur´cznej? Nie móg∏ to tak˝e byç samochód, bo wówczas wystajàcy kawa∏ek metalu pokrywa∏yby p∏aty rdzy. Bardziej prawdopodobny wydawa∏ si´ blok silnika, ale dlaczego tu? Z nadciàgajàcym mrokiem wróci∏o do niej wspomnienie tamtej wibracji, nie mia∏a ju˝ ˝adnych wàtpliwoÊci, ˝e jà poczu∏a. To musia∏a byç wibracja psychiczna. To musia∏a… Nagle zmrozi∏a jà myÊl graniczàca z pewnoÊcià: ktoÊ tam zosta∏ pochowany. Mo˝e ods∏oni∏a kraw´dê samochodu, starej lodówki czy czegoÊ w rodzaju stalowego kufra, lecz czymkolwiek ta rzecz by∏a w normalnym ˝yciu, teraz sta∏a si´ trumnà. Ofiary morderstwa? A kogo innego pochowano by w taki sposób, w takim pudle? Ludzie, którzy w´drowali po lesie podczas sezonu polowaƒ, gubili si´ i umierali, nie nosili ze sobà metalowych trumien, do których wskakiwali w chwili Êmierci… Zresztà gdyby nawet ktoÊ wpad∏ na tak idiotyczny pomys∏, kto zasypa∏by stalowy sarkofag? Zbastujcie, goÊcie, jak mawialiÊmy w czasach cudownej m∏odoÊci. Wibracja. G∏os ludzkich koÊci. 20
Przestaƒ, Bobbi – nie bàdê tak kurewsko g∏upia. Mimo to przebieg∏ jà lodowaty dreszcz. MyÊl wydawa∏a si´ w niesamowity sposób przekonujàca jak wiktoriaƒska opowieÊç o duchach, która w ogóle nie powinna mieç ˝adnej si∏y oddzia∏ywania w dzisiejszych czasach, gdy Êwiat p´dzi Alejà Uk∏adów Scalonych, zmierzajàc w stron´ zaskakujàcych i przera˝ajàcych zagadek dwudziestego pierwszego wieku – mimo to wywo∏a∏a u Anderson g´sià skórk´. Us∏ysza∏a Êmiech Anne, mówiàcej: „Robi ci si´ nierówno pod sufitem, tak samo jak wujowi Frankowi, Bobbi, zresztà na nic innego nie zas∏ugujesz, jeÊli mieszkasz sama z tym Êmierdzàcym psem”. Jasne. Syndrom samotnoÊci. Zespó∏ pustelnika. Pr´dko, dzwoƒcie po doktora, z Bobbi êle, jest bardzo chora… Mimo to nagle zapragn´∏a porozmawiaç z Jimem Gardenerem – musia∏a z nim porozmawiaç. Posz∏a do niego zadzwoniç (mieszka∏ przy tej samej drodze, w Unity). Zdà˝y∏a wykr´ciç cztery cyfry, kiedy przypomnia∏a sobie, ˝e wyjecha∏ na spotkania literackie – które wraz z warsztatami poetyckimi stanowi∏y jego êród∏o utrzymania. Dla w´drownych artystów najlepszà porà by∏o lato. „Wszystkie te g∏upie damulki w okresie menopauzy muszà coÊ latem robiç – us∏ysza∏a ironiczny ton Jima – a ja musz´ coÊ jeÊç zimà. R´ka r´k´ myje. W ka˝dym razie, Bobbi, powinnaÊ dzi´kowaç Bogu za to, ˝e oszcz´dzi∏ ci cykli wieczorów literackich”. Tak, Bóg oszcz´dzi∏ jej tego, chocia˝ sàdzi∏a, ˝e Jim lubi to bardziej, ni˝ by∏by sk∏onny przyznaç. W ka˝dym razie cz´sto dawa∏ si´ tak wykorzystywaç. Anderson od∏o˝y∏a s∏uchawk´ i spojrza∏a na rega∏ z ksià˝kami stojàcy obok pieca. Nie by∏ to zbyt ∏adny rega∏ – Anderson nie by∏a stolarzem i nie chcia∏a nim zostaç – ale spe∏nia∏ swojà funkcj´. Dwie dolne pó∏ki zajmowa∏y wydawane przez Time-Life serie tomów poÊwi´conych dawnemu Zachodowi. Kolejne dwie pó∏ki by∏y zapchane beletrystykà i literaturà faktu na ten sam temat: wczesne westerny Briana Garfielda walczy∏y o miejsce z opas∏à „Kronikà terytoriów zachodnich” Huberta Hamptona. Saga o braciach Sackett Louisa L’Armoura tkwi∏a obok dwóch wspania∏ych powieÊci Richarda Mariusa, „NadejÊcie deszczu” i „W drodze do Ziemi Obiecanej”. Mi´dzy „Z∏oczyƒcami i bandytami” Jaya R. Nasha a „Ekspansjà zachodnià” Richarda F.K. Mudgetta t∏oczy∏a si´ wielobarwna masa tanich wydaƒ westernów w mi´kkich ok∏adkach: Raya Hogana, Archiego Joceylena, Maksa Branda, Ernesta Haycoksa i oczywiÊcie Zane’a Greya – egzemplarz „Jeêdêców purpurowego stepu” by∏ zaczytany niemal do cna. Na górnej pó∏ce sta∏y ksià˝ki jej autorstwa – trzynaÊcie. DwanaÊcie westernów, poczynajàc od wydanego w 1975 roku „Miasta bez litoÊci” i koƒczàc na „D∏ugim powrocie” wydanym w 1987. Nowa powieÊç, „Masakra w kanionie”, mia∏a wyjÊç we wrzeÊniu, jak wszystkie jej dotychczas opublikowane westerny. Przysz∏o jej na myÊl, ˝e pierwszy egzemplarz „Miasta bez litoÊci” dosta∏a ju˝ tutaj, w Haven, choç zaczyna∏a powieÊç w pokoju 21
obskurnego mieszkania w Cleaves Mills na rozpadajàcej si´ ze staroÊci zabytkowej maszynie Underwood z lat trzydziestych. Dokoƒczy∏a jà jednak ju˝ tutaj, tu tak˝e pierwszy raz trzyma∏a w r´kach egzemplarz wydanej ksià˝ki. Tutaj, w Haven. Ca∏a jej pisarska kariera by∏a zwiàzana z tym miejscem… z wyjàtkiem pierwszej ksià˝ki. Zdj´∏a jà z pó∏ki i spojrza∏a na nià z zaciekawieniem, zdajàc sobie spraw´, ˝e ostatni raz mia∏a w r´kach ten tomik chyba pi´ç lat temu. Przygn´bi∏a jà nie tylko ÊwiadomoÊç up∏ywajàcego czasu; przygn´bi∏a jà tak˝e myÊl, jak cz´sto o tym ostatnio rozmyÊla∏a. Ksià˝ka znacznie ró˝ni∏a si´ od pozosta∏ych, których ok∏adki przedstawia∏y wzgórza i p∏askowy˝e, jeêdêców, krowy i przysypane kurzem miasteczka na szlakach, którymi p´dzono byd∏o. Na tej ok∏adce widnia∏ dziewi´tnastowieczny drzeworyt przedstawiajàcy kliper zmierzajàcy do brzegu. Surowy kontrast bieli i czerni wydawa∏ si´ uderzajàcy, niemal szokujàcy. Nad drzeworytem wydrukowano tytu∏ „Powrót do punktu wyjÊcia”. A pod spodem: „Wiersze Roberty Anderson”. Otworzy∏a ksià˝k´, przewróci∏a stron´ tytu∏owà, zadumawszy si´ przez chwil´ nad datà wydania, 1968 rok, a potem zatrzyma∏a si´ przy dedykacji. By∏a równie surowa jak drzeworyt. „Dla Jamesa Gardenera”. Cz∏owieka, do którego próbowa∏a zadzwoniç. Drugiego z trzech m´˝czyzn, z którymi uprawia∏a seks, i jedynego, który potrafi∏ doprowadziç jà do orgazmu. Choç specjalnie nie przywiàzywa∏a do tego wagi. W ka˝dym razie nie by∏o to najwa˝niejsze. Tak si´ jej przynajmniej zdawa∏o. Albo sàdzi∏a, ˝e tak si´ jej zdaje. Wszystko jedno. Zresztà to i tak nie mia∏o ju˝ znaczenia, dawne czasy. Westchn´∏a i od∏o˝y∏a ksià˝k´, nie zaglàdajàc do ˝adnego wiersza. Tylko jeden by∏ w miar´ dobry. Napisa∏a go w marcu 1967 roku, miesiàc po Êmierci dziadka, który zmar∏ na raka. Reszta to by∏y brednie – choç przypadkowy czytelnik móg∏by si´ nabraç, bo mia∏a pisarski talent… który najlepiej wyra˝a∏ si´ jednak gdzie indziej. Kiedy opublikowa∏a „Miasto bez litoÊci”, wypar∏ si´ jej ca∏y kràg pisarzy, których zna∏a. Wszyscy z wyjàtkiem Jima, który nawiasem mówiàc, wyda∏ „Powrót do punktu wyjÊcia”. Krótko po przyjeêdzie do Haven napisa∏a d∏ugi i serdeczny list do Sherry Fenderson, a w odpowiedzi dosta∏a pocztówk´ z osch∏à informacjà: „Prosz´ do mnie wi´cej nie pisaç, nie znam pani”, podpisanà skreÊlonym zamaszyÊcie S, równie osch∏ym jak treÊç. Siedzia∏a na werandzie, beczàc nad kartkà, gdy zjawi∏ si´ Jim. „Dlaczego beczysz z powodu tego, co myÊli jakaÊ g∏upia baba? – spyta∏ jà. – Naprawd´ chcesz polegaç na zdaniu kobiety, która krzyczy «W∏adza dla ludzi» i pachnie przy tym Chanel nr 5?”. „Tak si´ sk∏ada, ˝e jest bardzo dobrà poetkà” – chlipn´∏a. 22
Jim wykona∏ zniecierpliwiony gest. „Ale nie jest przez to ani troch´ starsza – odrzek∏ – i nie potrafi odwo∏aç frazesów, których jà nauczono i których potem sama uczy∏a innych. Przestaƒ pleÊç g∏upstwa, Bobbi. Je˝eli chcesz dalej robiç to, co lubisz, przestaƒ pleÊç te pieprzone g∏upstwa i skoƒcz si´ mazaç, do ci´˝kiej cholery. Niedobrze mi si´ robi od tego cholernego p∏aczu. Rzygaç mi si´ chce od tego cholernego p∏aczu. Nie jesteÊ s∏aba. Od razu poznam si´ na kimÊ s∏abym. Dlaczego chcesz byç kimÊ innym? Przez swojà siostr´? Dlatego? Nie ma jej tu, poza tym ona to nie ty i wcale nie musisz otwieraç jej drzwi, jeÊli nie masz ochoty. Przestaƒ ju˝ marudziç o swojej siostrze. DoroÊnij wreszcie. Przestaƒ kw´kaç”. Przypomnia∏a sobie, z jakim zdumieniem wtedy na niego spojrza∏a. „To coÊ zupe∏nie innego, dobrze coÊ robiç, a Êwietnie coÊ wiedzieç – powiedzia∏. – Daj Sherry troch´ czasu, ˝eby doros∏a. Sama daj sobie troch´ czasu, ˝ebyÊ doros∏a. I przestaƒ odgrywaç s´dziego samej siebie. Nie nudê. Nie mam ochoty s∏uchaç twoich post´kiwaƒ. Tylko kretyni post´kujà. Przestaƒ byç kretynkà”. Poczu∏a wtedy, ˝e go nienawidzi i kocha, pragnie i wzdraga si´ przed jego dotykiem. Mówi∏, ˝e od razu umie poznaç si´ na kimÊ s∏abym? Rany, powinien si´ na niej poznaç. Nie mówi∏ jej prawdy. Ju˝ wtedy o tym wiedzia∏a. „Powiedz, chcesz przelecieç swojego by∏ego wydawc´ czy wolisz beczeç nad tà g∏upià kartkà?” – zapyta∏. Przelecia∏a go. Nie wiedzia∏a ani teraz, ani wtedy, czy naprawd´ tego chcia∏a, jednak to zrobi∏a. I osiàgajàc orgazm, krzycza∏a. Dzia∏o si´ to na krótko przed koƒcem. O tym tak˝e sobie przypomnia∏a – jak by∏o przed koƒcem. Nied∏ugo potem Jim si´ o˝eni∏, zresztà i tak nastàpi∏by koniec. By∏ s∏aby i nie mówi∏ prawdy. Zresztà niewa˝ne, pomyÊla∏a, udzielajàc sobie starej sprawdzonej rady: odpuÊç sobie. ¸atwiej dawaç rady ni˝ ich s∏uchaç. Tej nocy Anderson d∏ugo nie mog∏a zasnàç. Zaglàdajàc do swoich m∏odzieƒczych wierszy, zbudzi∏a stare duchy… a mo˝e to przez ten silny i ciep∏y wiatr, który hucza∏ pod okapem i szumia∏ w ga∏´ziach drzew. Ledwo zapad∏a w sen, gdy zbudzi∏ jà Peter. Wy∏ przez sen. Anderson wyskoczy∏a przera˝ona z ∏ó˝ka – Peter wydawa∏ przez sen wiele ró˝nych dêwi´ków (nie wspominajàc o niewiarygodnie cuchnàcych psich bàkach), lecz nigdy dotàd nie wy∏. Mia∏a wra˝enie, jakby zbudzi∏ jà krzyk dr´czonego koszmarami dziecka. Pobieg∏a do salonu naga, jeÊli nie liczyç skarpet, i ukl´k∏a obok Petera, który wcià˝ le˝a∏ na dywaniku przy piecu. 23
– Peter – powiedzia∏a cicho. – Hej, Peter, spokojnie. Pog∏aska∏a psa. Peter dygota∏ i gdy Anderson go dotkn´∏a, wzdrygnà∏ si´ gwa∏townie, obna˝ajàc resztki z´bów. Po chwili otworzy∏ oczy – to chore oraz to zdrowe – i wyglàda∏, jak gdyby oprzytomnia∏. Zaskomla∏ s∏abo i walnà∏ ogonem o pod∏og´. – Dobrze si´ czujesz? – spyta∏a Anderson. Peter poliza∏ jà w r´k´. – To le˝ cicho. Przestaƒ j´czeç. Nie nudê. Przestaƒ odgrywaç pieprzonà ofiar´. Peter po∏o˝y∏ ∏eb na dywaniku i zamknà∏ oczy. Anderson kl´cza∏a, przyglàdajàc mu si´ z niepokojem. Âni mu si´ tamten przedmiot. Jej racjonalny umys∏ nie dopuszcza∏ takiej myÊli, lecz noc rzàdzi∏a si´ w∏asnymi bezwzgl´dnymi prawami – to by∏a prawda, o czym Anderson dobrze wiedzia∏a. Wreszcie wróci∏a do ∏ó˝ka. Zasn´∏a dopiero po drugiej nad ranem. PrzyÊni∏ si´ jej osobliwy sen. Porusza∏a si´ po omacku w ciemnoÊciach… nie próbowa∏a wcale nic znaleêç, tylko przed czymÊ uciec. By∏a w lesie. Ga∏´zie smaga∏y jà po twarzy i k∏u∏y w r´ce. Od czasu do czasu potyka∏a si´ o korzenie i zwalone drzewa. Nagle zobaczy∏a tu˝ przed sobà okropne zielone Êwiat∏o, które rozb∏ys∏o pojedynczym promieniem przypominajàcym o∏ówek. We Ênie pomyÊla∏a o opowiadaniu Poego „Serce – oskar˝ycielem”, o latarni szalonego narratora, szczelnie os∏oni´tej z wyjàtkiem wàskiego otworu, przez jaki kierowa∏ promieƒ Êwiat∏a wprost w oko swego starego dobroczyƒcy, które – jak si´ szaleƒcowi zdawa∏o – by∏o z∏e. Bobbi Anderson poczu∏a, jak wypadajà jej z´by. Wszystkie wylecia∏y bezboleÊnie. Niektóre dolne wypad∏y na zewnàtrz, inne zosta∏y w ustach. Na j´zyku i pod nim czu∏a ma∏e twarde bry∏ki. Górne wylàdowa∏y na jej bluzce. Jeden wpad∏ za zapi´cie stanika i jà k∏u∏. Âwiat∏o. Zielone Êwiat∏o. Âwiat∏o…
5 …by∏o nie takie, jak powinno. Nie chodzi∏o o to, ˝e Êwiat∏o mia∏o szaroper∏owà barw´; mog∏a si´ spodziewaç, ˝e nocny wiatr przyniesie zmian´ pogody. Ale Anderson by∏a przekonana, ˝e ze Êwiat∏em coÊ jeszcze jest nie tak, zanim spojrza∏a na zegar na nocnym stoliku. Wzi´∏a budzik w obie r´ce i przysun´∏a blisko twarzy, choç mia∏a doskona∏y wzrok. By∏o pi´tnaÊcie po trzeciej po po∏udniu. Fakt, ˝e póêno posz∏a spaç. Ale wszystko jedno, o jakiej porze si´ k∏ad∏a, przyzwyczajenie albo potrzeba pójÊcia do toalety budzi∏a jà zwykle o dziewià24
tej, najpóêniej o dziesiàtej. A dziÊ przespa∏a ca∏e dwanaÊcie godzin… i czu∏a wilczy g∏ód. Pow∏óczàc nogami, wysz∏a do salonu, wcià˝ majàc na sobie tylko skarpetki, i zobaczy∏a Petera le˝àcego bezw∏adnie na grzbiecie z ∏bem odrzuconym do ty∏u, obna˝onymi ˝ó∏tymi pieƒkami z´bów i wyciàgni´tymi w gór´ ∏apami. Nie ˝yje, pomyÊla∏a z mro˝àcà krew w ˝y∏ach absolutnà pewnoÊcià. Peter nie ˝yje. Umar∏ w nocy. Podesz∏a do psa, spodziewajàc si´ poczuç dotyk ch∏odnego cia∏a i futra martwego zwierz´cia. Wtedy Peter wyda∏ niewyraêne prychni´cie – coÊ w rodzaju psiego chrapni´cia. Anderson poczu∏a ogromnà ulg´. Wypowiedzia∏a g∏oÊno imi´ psa i Peter ocknà∏ si´ niemal z poczuciem winy, jak gdyby te˝ zda∏ sobie spraw´, ˝e zaspa∏. Anderson przypuszcza∏a, ˝e tak w∏aÊnie by∏o – psy zdawa∏y si´ mieç Êwietnie rozwini´te poczucie czasu. – ZaspaliÊmy, stary – powiedzia∏a. Peter wsta∏ i przeciàgnà∏ si´, prostujàc najpierw jednà, a potem drugà tylnà ∏ap´. Rozejrza∏ si´ jakby komicznie zak∏opotany, a potem podszed∏ do drzwi. Anderson je otworzy∏a. Peter sta∏ przez chwil´ na progu, nie majàc ochoty wychodziç na deszcz. W koƒcu jednak ruszy∏ za∏atwiç swoje sprawy. Anderson posta∏a jeszcze moment w salonie, wcià˝ dziwiàc si´ swojej pewnoÊci, ˝e Peter nie ˝yje. Co si´ z nià ostatnio dzia∏o, do cholery? Wszystko widzia∏a w czarnych barwach. Wreszcie posz∏a do kuchni przygotowaç… coÊ w rodzaju Êniadania o trzeciej po po∏udniu. Po drodze skr´ci∏a do ∏azienki. Potem przystan´∏a, przyglàdajàc si´ w∏asnemu odbiciu w lustrze poplamionym c´tkami pasty do z´bów. Kobieta zbli˝ajàca si´ do czterdziestki. Zaczyna∏y jej siwieç w∏osy, ale poza tym wyglàda∏a ca∏kiem nieêle – nie pi∏a ani nie pali∏a za du˝o, a wi´kszoÊç czasu sp´dza∏a na Êwie˝ym powietrzu, kiedy nie pisa∏a. Ciemne w∏osy Irlandki – nie ogniÊcie rude jak w romansach – raczej za d∏ugie. Szaroniebieskie oczy. Nagle wyszczerzy∏a z´by, spodziewajàc si´ przez chwil´ ujrzeç tylko g∏adkie ró˝owe dziàs∏a. Jednak wszystkie z´by by∏y na miejscu. Dzi´ki ci, fluoryzowana wodo z Utiki w stanie Nowy Jork. Dotkn´∏a z´bów, przesuwajàc po nich palcami i upewniajàc mózg o ich koÊcianej autentycznoÊci. Ale coÊ by∏o nie tak. Wilgoç. Poczu∏a wilgoç na udach. Och, nie, niech to szlag, prawie tydzieƒ za wczeÊnie, dopiero wczoraj na∏o˝y∏am czystà poÊciel… Wzi´∏a prysznic, w∏o˝y∏a podpask´ do czystej pary bawe∏nianych majtek i naciàgn´∏a to wszystko, a potem obejrza∏a poÊciel, lecz nie zauwa˝y25
∏a na niej ˝adnych Êladów. Okres zjawi∏ si´ wczeÊniej, ale przynajmniej mia∏ tyle taktu, by zaczekaç, a˝ wstanie z ∏ó˝ka. Nie by∏o ˝adnych powodów do obaw; miesiàczkowa∏a doÊç regularnie, choç od czasu do czasu za wczeÊnie lub za póêno; byç mo˝e z powodu diety, mo˝e z powodu podÊwiadomego stresu, a mo˝e jej wewn´trzny zegar odrobin´ spieszy∏ si´ lub spóênia∏. Nie mia∏a specjalnej ochoty szybko si´ zestarzeç, ale cz´sto myÊla∏a, ˝e gdyby skoƒczy∏ si´ ten ca∏y ambaras z menstruacjà, poczu∏aby si´ o niebo lepiej. Gdy ulecia∏y resztki koszmarów, Bobbi Anderson posz∏a zrobiç sobie bardzo póêne Êniadanie.
26
SPIS TREÂCI
KSI¢GA PIERWSZA Statek w ziemi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
11
KSI¢GA DRUGA OpowieÊci z Haven . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
193
KSI¢GA TRZECIA Stukostrachy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
443
EPILOG . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
631
639
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki.