Gayle Forman Ten jeden rok Przełożyła Hanna Pasierska Ten jeden rok Dla Marjorie, Tamary i Libry Niech pod kotłem żar się żarzy… William Szekspir, Mak...
16 downloads
21 Views
985KB Size
Gayle Forman
Ten jeden rok Przełożyła Hanna Pasierska Ten jeden rok
Dla Marjorie, Tamary i Libry
Niech pod kotłem żar się żarzy… William Szekspir, Makbet
Ech, w domu było mi jednak lepiej; ale cóż, rozkosze podróżowania polegają podobno na tym, że bez przerwy cierpi się niewygody. William Szekspir, Jak wam się podoba
Część pierwsza Jeden rok
Rozdział pierwszy
Sierpień Paryż
Ten sen ciągle do mnie powraca: jestem w samolocie, wysoko nad chmurami. Maszyna zaczyna schodzić do lądowania, a mnie ogarnia nagła panika, bo zdaję sobie sprawę, że wsiadłem do niewłaściwego samolotu, lecę nie tam, dokąd powinienem. Nigdy nie jest jasne, gdzie mam wylądować – w strefie wojny, w samym środku epidemii, w innym stuleciu – wiem tylko, że nie powinno mnie tam być. Czasami próbuję zapytać pasażera obok, dokąd zmierzamy, nie mogę jednak dostrzec wyraźnie jego twarzy, usłyszeć wyraźnie odpowiedzi. Budzę się spocony i zdezorientowany, mając w uszach dźwięk opuszczanego podwozia, bicie mojego serca. Zwykle musi upłynąć kilka chwil, nim odzyskam orientację, zanim do mnie dotrze, gdzie jestem – w mieszkaniu w Pradze, w hostelu w Kairze – ale nawet wtedy poczucie zagubienia nie znika. Wydaje mi się, że teraz także śnię. Jak zwykle podnoszę roletę, by spojrzeć na chmury. Czuję szarpnięcie hydraulicznych cylindrów, siłę ściągającą nas w dół, ucisk w uszach, iskrę paniki. Odwracam się do pozbawionego twarzy pasażera obok – lecz tym razem mam wrażenie, że to nie ktoś obcy. To ktoś, kogo znam. Ktoś, z kim podróżuję. Doznaję olbrzymiej ulgi. Niemożliwe, byśmy OBOJE wsiedli do niewłaściwego samolotu.
– Wiesz, dokąd lecimy? – pytam. Nachylam się bliżej. Już-już mam zobaczyć twarz, już mam usłyszeć odpowiedź, dowiedzieć się, dokąd lecę… I wtedy słyszę syrenę. Pierwszy raz zwróciłem na nie uwagę w Dubrowniku. Podróżowałem z jakimś gościem poznanym w Albanii i usłyszeliśmy przejeżdżający obok samochód na sygnale. Syrena brzmiała jak z amerykańskiego filmu akcji; mój towarzysz skomentował, że każdy kraj ma swój własny charakterystyczny dźwięk. – To przydatne, bo jeśli zapomnisz, gdzie się znajdujesz, zawsze możesz zamknąć oczy i pozwolić, by syreny ci to powiedziały – oświadczył. Wędrowałem wtedy od roku i potrwało kilka minut, zanim sobie przypomniałem brzmienie syren w moim kraju. Odzywały się niemal melodyjnie, niżej-wyżej-niżej-wyżej: la, la, la, la, jakby ktoś mruczał do siebie w roztargnieniu, ale pogodnie. Ta tak nie brzmi. Beczy monotonnie: nyea-nyea, nyea-nyea, jak elektryczna owca. Nie staje się głośniejsza ani cichsza, przybliżając się lub oddalając: ściana zawodzącego dźwięku. Chociaż się staram, nie potrafię jej zlokalizować; nie mam pojęcia, gdzie jestem. Wiem tylko, że nie u siebie. *** Otwieram oczy. Wszystko jest jaskrawo oświetlone – z góry, ale także przez drobne rozbłyski w moich oczach, które bolą jak cholera. Opuszczam powieki. Kai. Ten gość, z którym jechałem z Tirany do Dubrownika, miał na imię Kai. Piliśmy słabego chorwackiego pilznera na murach miejskich, a potem ze śmiechem sikaliśmy do Adriatyku. Miał na imię Kai. Był z Finlandii. Syreny wyją. Wciąż nie mam pojęcia, gdzie jestem. Zawodzenie milknie. Słyszę, jak otwierają się drzwi, czuję na
skórze wilgotny dotyk. Ktoś mnie przenosi. Wyczuwam, że lepiej trzymać oczy zamknięte. Nie mam ochoty patrzeć na to wszystko. Ale potem moje oczy zostają otwarte siłą i znowu pojawia się światło, ostre i bolesne, jak wtedy gdy zbyt długo patrzyłem na zaćmienie słońca. Saba ostrzegał, żebym tego nie robił, ale od niektórych rzeczy nie można się oderwać. Głowa bolała mnie potem wiele godzin. Migrena zaćmieniowa. Tak to nazwali w wiadomościach. Mnóstwo ludzi jej dostało od gapienia się w słońce. To też pamiętam. Wciąż jednak nie wiem, gdzie jestem. Teraz rozlegają się głosy, odbijające się echem jak w tunelu. Słyszę je, ale nie mogę zrozumieć słów. – Comment vous appelez-vous? – pyta ktoś w języku, który nie jest moim, lecz który jakimś sposobem rozumiem. „Jak się pan nazywa?”. – Czy może nam pan podać swoje nazwisko? – To samo pytanie w innym języku, także nie moim. – Willem de Ruiter. Tym razem to mój głos. Moje nazwisko. – Dobrze. Głos jest męski. Wraca do pierwszego języka. Francuskiego. Mówi, że poprawnie podałem swoje nazwisko, a ja się zastanawiam, skąd to wie. Przez sekundę wydaje mi się, że to Bram, ale nawet taki skołowany kojarzę, że to niemożliwe. Bram nigdy nie nauczył się porządnie francuskiego. – Willemie, teraz cię posadzimy. Tył mojego łóżka – ZDAJE SIĘ, ŻE LEŻĘ NA ŁÓŻKU – się podnosi. Znowu próbuję otworzyć oczy. Wszystko jest zamazane, ale majaczą mi jaskrawe lampy nad głową, zniszczone ściany, metalowy stół. – Jesteś w szpitalu, Willemie – informuje mężczyzna. Okej, właśnie to wykombinowałem. To wyjaśnia również plamy krwi na podkoszulku – choć nie tłumaczy, skąd wziął się sam T-shirt, nienależący do mnie. Szary, z czerwonymi literami SOS. Co znaczy SOS? Do kogo należy podkoszulek? I czyja krew
jest na nim? Rozglądam się wokół. Widzę mężczyznę – lekarza? – w fartuchu, obok pielęgniarkę z lodowym kompresem dla mnie. Dotykam policzka. Skóra jest gorąca i opuchnięta. Cofam palec – okazuje się pokryty krwią. To odpowiedź na jedno z pytań. – Jesteś w Paryżu – mówi lekarz. – Wiesz, gdzie się znajduje Paryż? Jem tażin w marokańskiej restauracji w Montorgueil z Yael i Bramem. Obchodzę z kapeluszem widzów po występie z niemieckimi akrobatami na Montmartrze. Szaleję spocony na występie Mollier Than Molly w Divan du Monde z Céline. I biegnę, biegnę przez targ Barbès, trzymając za rękę dziewczynę. JAKĄ DZIEWCZYNĘ? – We Francji – dukam z trudem. Mój język wydaje się włochaty jak wełniana skarpetka. – Pamiętasz, co się stało? – pyta lekarz. Słyszę łomot butów i czuję smak krwi. W ustach mam jej całe jezioro. Nie wiem, co z nią zrobić, więc przełykam. – Zdaje się, że wdałeś się w bójkę – ciągnie mężczyzna. – Będziesz musiał złożyć doniesienie na policji. Ale najpierw trzeba ci założyć szwy na twarzy i zrobić tomografię głowy, by się upewnić, że nie doszło do powstania krwiaka podtwardówkowego. Jesteś tu na wakacjach? Czarne włosy. Delikatny oddech. Dręczące uczucie, że zostawiłem gdzieś coś cennego. Klepię się po kieszeni. – Moje rzeczy? – rzucam. – Na miejscu zdarzenia znaleźliśmy twój plecak i jego rozsypaną zawartość. Paszport wciąż znajdował się w środku. Podobnie jak portfel. Podaje mi jedno i drugie. Zaglądam do portfela. Jest w nim ponad sto euro, chociaż wydaje mi się, że miałem znacznie więcej. Dowodu tożsamości brak. – Znaleźliśmy też to. – Pokazuje niewielki czarny notesik. – W portfelu nadal jest sporo pieniędzy, prawda? To by oznaczało, że nie chodziło o rabunek, chyba że pokonałeś napastników.
Marszczy brwi – jak mniemam, krytykując rzekomą głupotę takiego postępku. CZY TO ZROBIŁEM? Tuż nad moją głową wisi mgła, jak ta nadciągająca rankiem znad kanałów, którą starałem się rozproszyć siłą woli. Ciągle było mi zimno. Yael tłumaczyła, że mimo holenderskiego wyglądu mam w żyłach jej śródziemnomorską krew i dlatego tak się czuję. Pamiętam to, pamiętam gryzący wełniany koc, którym się owijałem, by nie marznąć. I chociaż już wiem, gdzie jestem, wciąż nie mam pojęcia dlaczego. Nie powinienem się znajdować w Paryżu. Powinienem być w Holandii. Może właśnie stąd bierze się uczucie dręczącego niepokoju. „Rozwiej się. Rozwiej” − ponaglam mgłę. Ale okazuje się równie uparta, jak tamte holenderskie. A może to moja wola jest słaba jak zimowe słońce. Tak czy inaczej, nie znika. – Wiesz, którego mamy dzisiaj? – pyta lekarz. Próbuję się zastanowić, ale daty przemykają niczym liście w rynsztoku. Nie ma w tym jednak nic dziwnego. Nigdy nie pamiętam daty. Nie potrzebuję. Kręcę głową. – Wiesz, jaki mamy miesiąc? Augustus. Août. Nie, po angielsku. – August, sierpień. – Dzień tygodnia? „Donderdag” − mówi coś w mojej głowie. Czwartek. – Czwartek? – próbuję. – Piątek – poprawia mężczyzna i dręczące uczucie przybiera na sile. Może miałem się gdzieś zjawić w piątek. Brzęczy interkom. Lekarz podnosi słuchawkę, rozmawia chwilę, rozłącza się i zwraca do mnie. – Prześwietlenie będzie za pół godziny. I zaczyna mi opowiadać o commotions cérébrales, czyli wstrząśnieniach mózgu, oraz przemijającej, krótkotrwałej utracie pamięci, o tomografii i prześwietleniach, ale niewiele z tego rozumiem. – Czy mamy kogoś powiadomić? – pyta.
Mam wrażenie, że tak, ale za skarby świata nie potrafię sobie przypomnieć kogo. Bram nie żyje, Saba nie żyje, Yael równie dobrze mogłaby nie żyć. Kto jeszcze został? Ogarniają mnie mdłości – błyskawicznie jak spadająca fala, do której stałem odwrócony plecami. Zaraz potem cały mój zakrwawiony podkoszulek jest pokryty wymiocinami. Pielęgniarka podsuwa miskę – szybko, ale niewystarczająco szybko. Podaje mi ręcznik, żebym mógł się wytrzeć. Doktor mówi coś o mdłościach i wstrząśnieniach mózgu. Mam łzy w oczach. Nigdy nie nauczyłem się wymiotować tak, żeby nie płakać. Pielęgniarka ociera mi twarz drugim ręcznikiem. – Och, jeszcze tutaj. – Wskazuje z czułym uśmiechem. – Tu, na ręce. Na nadgarstku mam zegarek, złoty i błyszczący. Nie należy do mnie. Przez ułamek sekundy widzę go na dziewczęcej ręce. Przesuwam wzdłuż niej wargami w stronę szczupłego ramienia, umięśnionego barku, smukłej szyi. Sięgam twarzy, spodziewając się, że będzie pusta jak twarze we śnie. Ale nie. Czarne włosy. Blada skóra. Pełne żaru oczy. Patrzę znowu na zegarek. Mimo pękniętego szkiełka wciąż chodzi. Wskazuje dziewiątą. Zaczynam się domyślać, o czym zapomniałem. Próbuję usiąść. Świat zmienia się w zupę. Lekarz popycha mnie z powrotem na łóżko, kładąc mi dłoń na barku. – Jesteś pobudzony wskutek dezorientacji. To minie, ale i tak musimy przeprowadzić tomografię, by się upewnić, że nie ma krwawienia do mózgu. Póki czekamy, zajmę się ranami na twarzy. Najpierw dam ci miejscowe znieczulenie. Pielęgniarka przeciera mi policzek czymś pomarańczowym. – Proszę się nie niepokoić. To nie plami. Nie plami, tylko szczypie. – Chyba powinienem już iść – oświadczam, kiedy szwy zostają założone.
Lekarz się śmieje. I przez sekundę widzę bladą skórę pokrytą białym pyłem, ciepłą pod jego cienką warstewką. Biały pokój. Pulsowanie policzka. – Ktoś na mnie czeka. Nie wiem kto, ale wiem, że to prawda. – Kto na ciebie czeka? – pyta doktor. – Nie pamiętam – przyznaję. – Willemie, musimy zrobić tomografię. A potem chciałbym cię zatrzymać na obserwację, aż odzyskasz jasność myśli. Do czasu, kiedy będziesz wiedział, kto cię oczekuje. Szyja. Skóra. Wargi. Krucha, lecz silna dłoń na moim sercu. Dotykam ręką piersi, zielonej bluzy chirurgicznej, którą dostałem od pielęgniarki, gdy rozcięli zakrwawiony podkoszulek, żeby sprawdzić, czy nie mam połamanych żeber. Imię… Mam je na końcu języka. Zjawiają się salowi i wiozą mnie na inne piętro. Zostaję wsunięty do metalowej tuby, w której coś grzechocze na wysokości mojej głowy. Może za sprawą hałasu mgła zaczyna się rozwiewać. Jednak kiedy fragmenty wskakują na właściwe miejsca, ukazuje się spoza niej nie słońce, ale pochmurne, ołowiane niebo. – Muszę wyjść. Natychmiast! – krzyczę z wnętrza maszyny. Cisza. Pstryknięcie interkomu. – Proszę się nie ruszać – rozkazuje po francusku bezcielesny głos. Zostaję odwieziony z powrotem na dół, gdzie mam czekać. Mija południe. Czekam. Pamiętam szpitale i przypominam sobie dokładnie, dlaczego ich nienawidzę. Czekam. Tkwię w bezruchu, buzując od adrenaliny: wyścigowy wóz uwięziony w korku. Wyjmuję z kieszeni monetę i robię sztuczkę, której nauczył mnie w dzieciństwie Saba. Pomaga. Uspokajam się, a wtedy kolejne brakujące elementy układanki wsuwają się na miejsca. Przyjechaliśmy do Paryża razem.
JESTEŚMY razem w Paryżu. Czuję w pasie delikatny dotyk jej ręki, kiedy jechaliśmy razem na rowerze. I znacznie mniej delikatny uścisk, kiedy się obejmowaliśmy. Wczorajszej nocy. W białym pokoju. Biały pokój. Ona jest w białym pokoju i czeka na mnie. Rozglądam się. Sale szpitalne wcale nie są białe, jak się wszystkim zdaje. Są beżowe, brązowoszare, bladofioletowe: w neutralnych odcieniach mających złagodzić cierpienie. Oddałbym wszystko, by właśnie teraz znajdować się w naprawdę białym pokoju. Po jakimś czasie wraca lekarz. Uśmiecha się. – Dobre wieści! Nie ma krwawienia podtwardówkowego. Tylko wstrząśnienie mózgu. Jak twoja pamięć? – Lepiej. – Doskonale. Zaczekamy na policję. Spiszą zeznanie i będę mógł cię puścić do znajomej. Ale musisz bardzo na siebie uważać. Dam ci kartę z instrukcją, jak postępować, ale jest po francusku. Może ktoś ją przetłumaczy albo uda nam się ją znaleźć online w wersji angielskiej lub niderlandzkiej… – Ce ne sera pas nécessaire – odpowiadam. – Ach, znasz francuski? – pyta w tym języku. Kiwam głową. – Przypomniał mi się. – To dobrze. Cała reszta też wróci. – Więc mogę iść? – Ktoś musi cię odebrać! I powinieneś złożyć doniesienie. Policja. To potrwa całe godziny. Właściwie nie mam nic do powiedzenia. Znowu wyjmuję monetę i przerzucam między palcami. – Żadnej policji! Lekarz śledzi wzrokiem monetę wędrującą w poprzek mojej dłoni. – Masz problemy z policją? – bada. – Nie, nie o to chodzi. Muszę kogoś odszukać – wyjaśniam.
Moneta spada z brzękiem na podłogę. Lekarz podnosi ją i mi oddaje. – Kogo? Może dlatego, że zapytał tak swobodnie, mój poobijany mózg nie zdążył niczego pomieszać, zanim wypluł odpowiedź. Albo może mgła zaczyna się rozwiewać, pozostawiając po sobie okropny ból głowy. Ale oto jest: imię na moich wargach, jakbym je powtarzał nieustannie. – Lulu. – Ach, Lulu. Trés bien! – Mężczyzna z klaśnięciem składa dłonie. – Zatem zadzwońmy do tej Lulu. Może przyjdzie cię odebrać. Albo my ją do ciebie przywieziemy. Tłumaczenie, że nie wiem, gdzie jest Lulu, wiem tylko, że znajduje się w białym pokoju, że na mnie czeka, i to od długiego czasu, wydaje się zbyt skomplikowane. Znowu ogarnia mnie okropne przeczucie – nie tylko dlatego, że trafiłem do szpitala, gdzie na ogół gubi się różne przedmioty, ale z jakiejś innej przyczyny. – Muszę iść – nalegam. – Jeśli nie wyjdę natychmiast, może być za późno. Doktor patrzy na zegar na ścianie. – Nie ma jeszcze drugiej. Wcale nie jest późno. – Dla mnie może być. MOŻE BYĆ. Jakby to, co ma się wydarzyć, jeszcze się nie stało. Lekarz przygląda mi się długą chwilę. Potem kręci głową. – Lepiej poczekać. Za kilka godzin pamięć ci wróci i znajdziesz tę dziewczynę. – Nie mam kilku godzin! Zastanawiam się, czy może mnie tu zatrzymać wbrew mojej woli. Zastanawiam się, czy w tej chwili w ogóle mam wolę. Ale coś pcha mnie naprzód, pomimo mgły i bólu. – Muszę iść – upieram się. – Natychmiast. Lekarz patrzy na mnie i wzdycha. – D’accord.
Podaje mi plik dokumentów, mówiąc, że przez najbliższe dwa dni mam odpoczywać i codziennie zmieniać opatrunek i że szwy po prostu się wchłoną. Potem wręcza mi niewielką wizytówkę. – Inspektor policji. Powiem, żeby jutro spodziewał się twojego telefonu. Kiwam głową. – Masz się gdzie zatrzymać? – pyta. Klub Céline. Recytuję adres. Nazwę stacji metra. Przypominam je sobie z łatwością. Potrafię je znaleźć. – Okej – ustępuje mężczyzna. – Zgłoś się do działu rozliczeń po wypis, a potem możesz iść. – Dziękuję. Kładzie mi rękę na ramieniu i przypomina, żebym się oszczędzał. – Przykro mi, że w Paryżu spotkał cię taki nieprzyjemny wypadek. Odwracam się w jego stronę. Nosi identyfikator, a ponieważ widzę już lepiej, udaje mi się skupić wzrok. DOCTEUR ROBINET. Z moimi oczami jest wszystko okej i dzień rzeczywiście okazuje się pochmurny. Mimo to mam dziwne wrażenie, mgliste uczucie – nie tyle szczęścia, ile pewności, jakbym stanął na stałym lądzie po zbyt długim czasie spędzonym na morzu. Podpowiada mi ono, że kimkolwiek jest ta Lulu, w Paryżu coś się między nami wydarzyło – coś będącego zaprzeczeniem nieprzyjemnego wypadku.
Rozdział drugi
W dziale rozliczeń wypełniam parę tysięcy formularzy. Pytają mnie o adres i wtedy zaczynają się problemy. Nie mam adresu. Od bardzo dawna. Nie chcą mnie jednak wypuścić, póki jakiegoś nie podam. W pierwszej chwili zamierzam podać adres Marjolein, prawniczki naszej rodziny. To jej Yael zleciła obsługę ważnej korespondencji i z nią, przypominam sobie poniewczasie, miałem się spotkać dzisiaj – a może jutro? albo wczoraj? – w Amsterdamie. Kiedy jednak Marjolein otrzyma rachunek ze szpitala, przekaże go prosto do rąk Yael, a przed nią nie chcę się tłumaczyć. Albo − co o wiele bardziej prawdopodobne − NIE TŁUMACZYĆ, bo o nic nie zapyta. – Mogę podać adres znajomego? – pytam kobietę w okienku. – Choćby królowej angielskiej, bylebyśmy mogli wysłać rachunek – odpowiada. Mogę jej dać adres Broodjego w Utrechcie. – Jedną chwileczkę – proszę. – Nie ma pośpiechu, mon chéri. Nachylam się nad kontuarem i przeszukuję notes z adresami, kartkując ostatni rok nazbieranych znajomości. Niezliczone nazwiska, których nie pamiętam ani nie pamiętałem, jeszcze zanim na mojej czaszce pojawił się ten paskudny guz. Natrafiam na zdanie: „Pamiętaj o jaskiniach w Matali”. Rzeczywiście pamiętam jaskinie i dziewczynę, która to napisała, ale nie wiem, czemu miałem je zapamiętać. Adres Roberta-Jana znajduję na samym początku. Odczytuję go na głos, a kiedy zamykam notesik, ten otwiera się na jednej z ostatnich stron. Widzę nieznajomy charakter pisma i w pierwszej chwili uznaję, że z moim wzrokiem wciąż jest coś nie w porządku,
potem jednak do mnie dociera, że po prostu słowa nie są po angielsku ani niderlandzku, tylko po chińsku. I po chwili nie jestem już w szpitalu, tylko na barce z nią, a ona pisze w moim notatniku. Pamiętam. Uczyła się chińskiego. Coś mi pokazała. Przewracam stronę i rzeczywiście.
Obok symbolu nie ma tłumaczenia, ale skądś wiem, co oznacza. PODWÓJNE SZCZĘŚCIE. Widzę znak zapisany w notesie. I większy, na szyldzie. Podwójne szczęście. Czy to tam ona na mnie czeka? – Czy w okolicy jest może chińska restauracja albo sklep? – zwracam się do kobiety w okienku. Skrobie się w głowę ołówkiem i pyta koleżankę. Zaczynają się spierać o najlepsze miejsce, gdzie można coś zjeść. – Nie – wyjaśniam. – Nie chodzi o jedzenie. Szukam tego. Pokazuję im symbol w notesie. Spoglądają na siebie i wzruszają ramionami. – Chińska dzielnica? – podsuwam. – W trzynastym arrondissement – odpowiada jedna. – Gdzie to? – Na lewym brzegu rzeki. – Czy karetka przywiozłaby mnie stamtąd do tego szpitala? – pytam. – Nie, oczywiście, że nie – stwierdza. – W Belleville jest druga, mniejsza – podpowiada jej koleżanka. – Kilka kilometrów stąd, niedaleko – wyjaśnia pierwsza i tłumaczy, jak dojść do metra.
Zarzucam na ramię plecak i wychodzę. Nie docieram daleko. Mam wrażenie, jakby plecak był pełen mokrego cementu. Wyjeżdżając z Holandii dwa lata temu, dźwigałem gigantyczny bagaż z olbrzymią ilością rzeczy. Ale mi go ukradli, a ja zamiast odkupić stracone przedmioty, zadowoliłem się mniejszym. Stopniowo plecaki stawały się coraz mniejsze, bo tak naprawdę człowiekowi potrzeba bardzo niewiele. Ostatnio wożę ze sobą tylko parę zmian ubrań, kilka książek i przybory toaletowe, ale wydaje się, że nawet tyle to za dużo. Kiedy schodzę po stopniach do metra, plecak obija mi się o plecy i przy każdym kroku ból przeszywa mnie jak nóż. „Posiniaczone, ale nie złamane” – oznajmił doktor Robinet przed wyjściem. Sądziłem, że mówi o moim ego, ale chodziło mu o żebra. W metrze wyjmuję z plecaka wszystko prócz paszportu, portfela, notesu z adresami i szczoteczki do zębów. Kiedy kolejka nadjeżdża, zostawiam rzeczy na peronie. Mam teraz mniej do niesienia, lecz wcale nie jest mi łatwiej. Chińska dzielnica w Belleville zaczyna się zaraz przy stacji. Próbuję odnaleźć symbol podobny do tego w notesie, lecz w gąszczu neonowych figur żaden nie przypomina znaku nakreślonego przez nią rozmazanym tuszem. Pytam przechodniów o podwójne szczęście. Nie mam pojęcia, czy chodzi o miejsce, osobę, potrawę, czy o stan umysłu. Chińczycy wyglądają na przestraszonych i nie odpowiadają, aż zaczyna mi się roić, że może wcale nie mówię po francusku, tylko tak sobie wyobrażam. W końcu siwy staruszek ściskający w dłoniach ozdobną laskę przygląda mi się uważnie i odpowiada: – Jesteś bardzo daleki od podwójnego szczęścia. Już mam spytać, co to znaczy, gdzie się ono znajduje, ale wtedy w witrynie sklepu miga mi własne odbicie: zapuchnięte, podbite oko, plaster na twarzy przesiąknięty krwią. Uświadamiam sobie, że nie chodziło mu o miejsce. Naraz dostrzegam znajomy napis. Nie symbol podwójnego szczęścia jednak, tylko litery SOS z tajemniczego podkoszulka,
który miałem na sobie w szpitalu. Widnieją na T-shircie gościa w moim wieku z postrzępioną fryzurą i mnóstwem szerokich metalowych bransolet. Może mają jakiś związek z podwójnym szczęściem. Ciężko dyszę, zanim udaje mi się go dogonić pół przecznicy dalej. Klepię go w ramię; ogląda się i cofa o krok. Wskazuję napis. Chcę zapytać, co znaczy, lecz chłopak pierwszy odzywa się po francusku: – Co ci się stało? – Skini – wyjaśniam po angielsku. Brzmi to identycznie w każdym języku. Przechodzę na francuski i tłumaczę, że miałem podobny T-shirt. – Ach… – Kiwa głową. – Rasiści nienawidzą Sous ou Sur. To ostro antyfaszystowska kapela. Przytakuję, chociaż przypomniałem już sobie, za co mnie pobili, i jestem prawie pewien, że miało to niewielki związek z moim strojem. – Możesz mi pomóc? – pytam. – Chyba potrzebny ci lekarz, przyjacielu. Kręcę głową. Nie tego potrzebuję. – Więc czego? – dziwi się chłopak. – Szukam w okolicy miejsca z takim symbolem. – Co to jest? – Podwójne szczęście. – To znaczy? – Nie jestem pewien. – Ale co to dokładnie za miejsce? – Może sklep. Restauracja. Klub. Właściwie nie wiem. – Cholernie mało wiesz, co? – Wiem, że wiem cholernie mało. A to już coś. – Pokazuję guz na głowie. – Sprawy się skomplikowały. Koleś przygląda się uważnie. – Ktoś powinien to obejrzeć. – Już obejrzał. – Wskazuję plaster zakrywający szwy na policzku.
– Nie powinieneś odpoczywać albo coś? – Później. Jak je znajdę. Podwójne szczęście. – Dlaczego to takie ważne? I wtedy ją widzę, nie tylko widzę, ale CZUJĘ: delikatny oddech na swoim policzku, kiedy wyszeptała coś do mnie w momencie, gdy zasypiałem wczorajszej nocy. Nie słyszałem, co powiedziała, pamiętam tylko uczucie szczęścia, że jestem w tym białym pokoju. – Lulu – wyjaśniam. – Och. Dziewczyna. Właśnie idę zobaczyć się z moją. – Wyjmuje komórkę i coś pisze. – Ale ona zaczeka, zawsze czekają! Szczerzy się do mnie, odsłaniając rząd wyzywająco krzywych zębów. Ma rację. Zawsze czekają. Nawet kiedy nie sądziłem, że będą czekać; nawet gdy nie było mnie długi czas – czekały. Nigdy o to nie dbałem. Zaczynamy przemierzać tam i z powrotem wąskie przecznice; w powietrzu wisi ciężki odór duszonych podrobów. Mam wrażenie, że muszę biec, by mu dotrzymać kroku, i z wysiłku zaczyna mi się przewracać w brzuchu. – Nie wyglądasz za dobrze, przyjacielu – rzuca do mnie chłopak tuż przed tym, gdy wymiotuję żółcią do rynsztoka. Wydaje się lekko zaniepokojony. – Jesteś pewien, że nie potrzebujesz lekarza? Kręcę głową, wycieram usta, oczy. – Okej. Myślę, że powinienem cię zabrać na randkę z moją dziewczyną, Toshi. Pracuje tu w okolicy, więc może zna to miejsce od podwójnego szczęścia. Pokonujemy kilka przecznic. Ciągle próbuję znaleźć symbol, ale teraz to jeszcze trudniejsze, bo trochę wymiocin spadło na notes i tusz się rozmazał. W dodatku przed oczami tańczą mi czarne plamy, więc ledwie widzę chodnik. Kiedy się w końcu zatrzymujemy, mam ochotę krzyknąć z radości. Bo dotarliśmy do miejsca z podwójnym szczęściem. Wszystko wygląda znajomo. Stalowe drzwi, czerwone
rusztowanie, zdeformowane portrety, nawet spłowiały napis „Ganterie” na fasadzie – od manufaktury rękawiczek, która musiała się tu kiedyś mieścić. To tutaj. Drzwi otwiera nam Toshi, drobna, czarnoskóra dziewczyna z mocno skręconymi dredami, i mam ochotę ją uściskać za to, że mnie doprowadziła do białego pokoju. Chcę pomaszerować prosto do niego i położyć się obok Lulu; poczuć znowu, że wszystko jest jak należy. Próbuję to powiedzieć, ale nie mogę. Nie potrafię nawet zmusić nóg do ruchu, bo ziemia pode mną staje się płynna i zaczyna falować. Toshi i mój samarytanin, który ma na imię Pierre, sprzeczają się po francusku. Ona chce wezwać policję, on twierdzi, że muszą ze mną odnaleźć podwójne szczęście. „Wszystko okej − chcę wyjaśnić. – Znalazłem je”. To tutaj. Tyle że nie bardzo daję radę sformułować słowa. – Lulu – udaje mi się wybełkotać. – Jest tu? Jeszcze kilka osób gromadzi się przy drzwiach. – Lulu – powtarzam. – Zostawiłem tutaj Lulu. – Tutaj? – pyta Pierre. Zwraca się do Toshi, wskazuje na swoją głowę, a potem na moją. Wciąż powtarzam jej imię: Lulu, Lulu. A potem milknę, ale ono rozbrzmiewa dalej jak w komorze pogłosowej, jakby moje błagania wniknęły głęboko do budynku, by ją przyprowadzić z miejsca, dokąd się udała. Kiedy tłum się rozstępuje, wydaje mi się, że naprawdę się udało. Że moje słowa wydobyły ją na powierzchnię, przywróciły mi ją. Że ten jedyny raz, kiedy mi zależało, by dziewczyna zaczekała – tak się stało. Ktoś wysuwa się z tłumu. – Oui, Lulu, c’est moi – oznajmia łagodnie. Ale to nie Lulu. Lulu była wiotka i smukła, z czarnymi włosami i równie ciemnymi oczami. Ta dziewczyna przypomina filigranową chińską lalkę i jest blondynką. To nie Lulu. Dopiero wtedy sobie przypominam, że tak naprawdę Lulu wcale nie jest
Lulu. To ja ją tak nazwałem. Nie znam jej prawdziwego imienia. Tłumek gapi się na mnie. Słyszę własne bełkotanie, że muszę znaleźć Lulu. Tę drugą Lulu. Zostawiłem ją w białym pokoju. Patrzą na mnie z dziwnym wyrazem na twarzach, a potem Toshi wyjmuje komórkę. Słyszę, jak rozmawia; wzywa karetkę. Dopiero po chwili do mnie dociera, że to dla mnie. – Nie – tłumaczę. – Już byłem w szpitalu. – Za nic nie chciałabym cię zobaczyć przed tą wizytą – stwierdza Niewłaściwa Lulu. – Miałeś wypadek? – Pobili go skini – wyjaśnia Pierre. Ale Niewłaściwa Lulu ma rację. Wypadek – w ten sposób ją znalazłem. Wypadek – tak ją straciłem. Trzeba oddać sprawiedliwość światu, że wyrównuje rachunki.
Rozdział trzeci
Biorę taksówkę do klubu Céline. Opłata za kurs pochłania resztę moich pieniędzy, ale to bez znaczenia. Potrzebuję tylko tyle, by dotrzeć do Amsterdamu, a bilet na pociąg już mam. Podczas krótkiej jazdy na miejsce drzemię na tylnym siedzeniu i dopiero kiedy się zatrzymujemy przed La Ruelle, przypominam sobie, że zostawiliśmy tutaj walizkę Lulu. Bar wydaje się ciemny i pusty, ale drzwi nie są zamknięte na klucz. Kuśtykam na dół do biura Céline. Tam też jest ciemno, tylko szarawy poblask komputerowego monitora oświetla jej twarz. Podnosi wzrok i w pierwszej chwili uśmiecha się po swojemu, niczym lwica budząca się z drzemki, odświeżona, lecz głodna. Potem zapala światło. – Mon Dieu! – woła. – Co ona ci zrobiła? – Była tutaj? Lulu? Céline przewraca oczami. – Owszem. Wczoraj. Z tobą. – A później? – Co ci się stało w twarz? – Gdzie jest jej walizka? – W składziku, gdzie ją położyliśmy. Co ci się stało? – Daj klucze. Céline po swojemu mruży oczy, ale otwiera szufladę biurka i rzuca mi klucze. Otwieram drzwi i widzę walizkę. Lulu nie wróciła po nią i przez moment czuję się szczęśliwy, bo to znaczy, że nadal musi tu być. Wciąż jest w Paryżu i mnie szuka. Potem jednak myślę o tym, co powiedziała kobieta z Ganterie – ta, która zeszła, kiedy zrobiło mi się czarno przed oczami i Toshi zagroziła, że wezwie karetkę, a ja ją ubłagałem, by
zamiast tego zadzwoniła po taksówkę. Opowiadała, że dzisiaj rano, kiedy otworzyła drzwi, ze środka wybiegła jakaś dziewczyna. „Wołałam za nią, żeby wróciła, ale po prostu uciekła” – dodała po francusku. Lulu nie znała francuskiego. I nie znała Paryża. Wczoraj wieczorem nie wiedziała, jak dotrzeć na dworzec kolejowy. Nie znała też drogi do klubu. Nie wiedziałaby, gdzie szukać swojej walizki. Ani mnie – nawet GDYBY CHCIAŁA mnie znaleźć. Wyciągam walizkę, szukam przywieszki z nazwiskiem, ale nic nie ma: ani przywieszki, ani nalepki z samolotu. Próbuję ją otworzyć, ale jest zamknięta na klucz. Waham się całą sekundę, po czym zrywam tandetną kłódkę. Kiedy tylko podnoszę wieko, uderza mnie coś znajomego. Nie zawartość – ubrania i pamiątki, które widzę pierwszy raz – lecz zapach. Sięgam po porządnie złożony T-shirt, przyciskam do twarzy i wciągam powietrze. – Co ty wyprawiasz? – pyta Céline, stając nagle w wejściu. Zatrzaskuję jej drzwi przed nosem i wracam do przeglądania rzeczy Lulu. Pamiątki, w tym nakręcany zegarek, jak te, które oglądaliśmy razem na straganie nad Sekwaną, adaptery do gniazdka, ładowarki, przybory toaletowe, ale nic, co pozwoliłoby ją wytropić. Kartka w plastikowej torebce; sięgam z nadzieją, ale to tylko jakiś spis. Wsunięty pod sweter tkwi dziennik podróży. Gładzę palcami okładkę. Kiedy przed ponad rokiem jechałem pociągiem do Warszawy, buchnęli mi bagaż. Paszport, pieniądze i notes z adresami miałem przy sobie, więc złodziejom dostał się tylko podarty plecak z kłębem brudnych ciuchów, starym aparatem fotograficznym i pamiętnikiem. Pewnie po prostu go wywalili, kiedy się zorientowali, że niczego nie sprzedadzą. Może dostali z dwadzieścia euro za aparat, chociaż dla mnie był znacznie cenniejszy. Dziennik nie przedstawiał żadnej wartości; modliłem się, żeby go wyrzucili. Nie zniósłbym myśli, że ktoś go czyta. Wtedy jedyny raz w ciągu ostatnich dwóch lat rozważałem powrót do domu. Nie wróciłem. Ale kiedy kupowałem nowe rzeczy, pamiętnik sobie darowałem.
Zastanawiam się, co by o mnie pomyślała, gdybym przeczytał jej dziennik. Próbuję sobie wyobrazić, jak sam bym się czuł, gdyby zobaczyła pełne rozżalenia tyrady o Bramie i Yael z mojego skradzionego pamiętnika. Wcale nie czuję skrępowania czy wstydu, czy niesmaku. Tylko coś w rodzaju znajomego spokoju, ukojenia. Coś jak ulgę. Otwieram jej dziennik, przerzucam strony, wiedząc, że nie powinienem. Szukam jednak sposobu, by się z nią skontaktować – a może pobyć z nią jeszcze trochę. Wchłonąć ją w siebie także w ten sposób. Nie znajduję jednak żadnego tropu. Ani jednego nazwiska lub adresu: jej czy którejś z poznanych przez nią osób. Tylko parę niejasnych notatek – nic istotnego, nic przypominającego Lulu. Zaglądam na koniec dziennika. Sztywny grzbiet jest pęknięty. Pod tylną okładkę wsunięto plik pocztówek. Przeglądam je, szukając adresu, ale są puste. Biorę z półki długopis i zaczynam wypisywać na każdej swoje nazwisko, numer telefonu, adres mejlowy i na dodatek jeszcze adres Broodjego. Zostawiam swój ślad na Rzymie, Wiedniu, Pradze, Edynburgu. Londynie. Cały czas zastanawiam się po co. Być W KONTAKCIE. Kiedy jesteś w drodze, to jak mantra, gra, w której się uczestniczy. Ale rzadko coś z tego wynika. Poznajesz kogoś, rozstajecie się, czasem wasze ścieżki znów się przecinają. Najczęściej nie. Na ostatniej pocztówce widnieje William Szekspir z pomnika w Stratford-upon-Avon. Powiedziałem jej, żeby sobie odpuściła Hamleta i przyszła obejrzeć nas. Powiedziałem, że wieczór jest zbyt piękny na tragedię. Powinienem mieć więcej rozumu i nie wygadywać takich bzdur. Odwracam Szekspira na drugą stronę. „Proszę” − zaczynam. Zamierzam napisać coś innego: „Proszę, odezwij się. Proszę, pozwól mi wyjaśnić. Proszę, napisz, kim jesteś”. Ale policzek mi pulsuje, tracę ostrość widzenia i ogarnia mnie wyczerpanie; czuję się przytłoczony smutkiem. Więc dodaję ten smutek do „proszę”. „Przykro mi” − piszę.
Chowam pocztówki z powrotem do woreczka i umieszczam pod okładką dziennika. Zasuwam walizkę i odstawiam do kąta. Zamykam drzwi.
Rozdział czwarty
Kiedy ostatnim razem byłem w mieszkaniu Céline, ponad rok temu, cisnęła we mnie wazonem zwiędłych kwiatów. Przemieszkałem u niej jakiś miesiąc, a potem oświadczyłem, że ruszam dalej. Było niezwykle ciepło jak na tę porę roku, a ja zostałem niezwykle długo. Potem jednak się ochłodziło i poczułem, jak wraca uczucie klaustrofobii. Zarzuciła mi, że jestem facetem na ładną pogodę. Co do pogody nie do końca się myliła, ale jej facetem tak naprawdę nigdy nie byłem; nigdy nie obiecywałem, że zostanę. Były wrzaski, wyzwiska, potem wazon szybujący w powietrzu, przelatujący obok mojej głowy i rozbijający się o spłowiałą błękitną ścianę. Przed wyjściem chciałem pomóc w sprzątaniu, ale mi nie pozwoliła. Chyba żadne z nas się nie spodziewało, że jeszcze tu wrócę. Chyba żadne z nas nie spodziewało się nawet, że znowu się zobaczymy. Ale kilka miesięcy później wpadłem na nią na La Ruelle. Niedawno została kierownikiem do spraw rezerwacji i wydawała się bardzo ucieszona moim widokiem. Cały wieczór fundowała mi drinki na koszt firmy, a potem zaprosiła na dół do swojego biura, żeby mi pokazać harmonogram kapel, które zaklepała na nadchodzące miesiące. Poszedłem, chociaż byłem prawie pewien, że to nie kalendarz zamierza mi zaprezentować, i rzeczywiście, gdy tylko znaleźliśmy się w kantorku, zamknęła drzwi na klucz i nawet nie włączyła komputera. Istniało między nami milczące porozumienie, że nie wrócę do jej mieszkania. Zresztą miałem gdzie spać, a następnego dnia wyjeżdżałem. Potem odwiedzałem ją za każdym razem, przejeżdżając przez Paryż. Zawsze w klubie, w jej biurze, za zamkniętymi na klucz drzwiami.
Chyba więc oboje nas zaskakuje, kiedy pytam, czy mogę się u niej zatrzymać. – Serio? Masz ochotę? – Jeśli ci to nie przeszkadza. Możesz mi dać klucze, zobaczymy się później. Wiem, że musisz pracować. Jutro wyjeżdżam. – Zostań, jak długo chcesz. Pójdę z tobą. Pomogę ci. Dotykam w roztargnieniu zegarka, który wciąż mam na nadgarstku. – Nie trzeba. Po prostu muszę odpocząć. Céline zauważa zegarek. – To jej? – pyta. Przesuwam palcami po pękniętym szkiełku. – Zamierzasz go zatrzymać? – Jej ton staje się kwaśny. Kiwam głową. Zaczyna protestować, ale tylko podnoszę rękę, żeby ją uciszyć. Ledwie się trzymam na nogach. A zegarka się nie pozbędę. Przewraca oczami, ale wyłącza komputer i pomaga mi wejść po schodach. Woła Modou, który szuka czegoś za barem, i oświadcza mu, że zabiera mnie na noc do siebie. – A gdzie twoja przyjaciółka? – interesuje się Senegalczyk, wystawiając głowę nad blat. Odwracam się z powrotem w jego stronę. Światła są przygaszone, Céline obejmuje mnie ramieniem, żebym się nie przewrócił. Ledwie go widzę. – Powiedz jej, że przepraszam. Jej walizka jest w składziku. Jeśli wróci. Powtórz jej to. Chcę dodać, żeby koniecznie kazał jej przejrzeć pocztówki, ale Céline ciągnie mnie na zewnątrz. Sądziłem, że na dworze będzie ciemno, ale nie, dzień jeszcze się nie skończył. Takie dni ciągną się całymi latami. To te, które chciałoby się zatrzymać na dłużej, przemykają – raz, dwa, trzy – w kilka sekund. Na ścianie wciąż widnieje ślad w miejscu, gdzie rozbił się wazon. Wciąż wszędzie leżą stosy książek, czasopism i płyt CD
oraz chwiejne wieże winyli. Okna balkonowe, których Céline nigdy nie chce się zasłaniać, nawet w nocy, są szeroko otwarte, wpuszczając do środka bezkresny dzień. Podaje mi szklankę wody i wreszcie łykam środki przeciwbólowe otrzymane od doktora Robineta przed wyjściem ze szpitala. Radził je wziąć, ZANIM ból się pojawi, i przyjmować tak długo, aż minie. Bałem się jednak, że jeśli je połknę od razu, pozbawię się tych resztek przytomności, które mi zostały. Na pojemniczku widnieje informacja, żeby przyjmować jedną tabletkę co sześć godzin. Biorę trzy. – Podnieś ręce – rozkazuje Céline. Tak jak wczoraj, kiedy próbowała mnie zmusić do przebrania się i Lulu nas na tym nakryła. Wydało mi się słodkie, gdy starała się ukryć zazdrość. A potem pocałował ją Modou i ja z kolei miałem co ukrywać. Nie dam rady unieść ramion nad głowę, więc Céline pomaga mi ściągnąć szpitalną bluzę. Długą chwilę gapi się na moją pierś. Kręci głową. – Co? Cmoka językiem. – Nie powinna cię zostawiać w takim stanie. Zaczynam wyjaśniać, że mnie nie zostawiła, nie celowo. Céline zbywa to machnięciem ręki. – Nieważne. Teraz jesteś u mnie. Idź do łazienki się umyć. Ja coś ugotuję. – Ty? – Nie śmiej się. Potrafię przyrządzić jajka. Albo zupę. – Nie zawracaj sobie głowy. Nie jestem głodny. – Więc zrobię ci kąpiel. Nalewa wody do wanny. Słyszę szum i myślę o deszczu, który minął. Czuję, że leki zaczynają działać; miękkie macki snu wolno wciągają mnie pod powierzchnię. Łóżko Céline przejmuje nade mną władzę. Zanurzam się w nim, wspominając dzisiejszy samolotowy sen i to, że wydawał się odrobinę inny od zwykłego koszmaru. Tuż przed zaśnięciem w pamięci przebłyskuje mi jedna
z moich kwestii – kwestii Sebastiana – z Wieczoru Trzech Króli: „Jeżeli to sen, chcę śnić dalej!”1. W pierwszej chwili sądzę, że znowu śnię. Nie tamten sen o samolocie – inny, przyjemny. Czyjaś ręka gładzi mnie po plecach, zsuwa się coraz niżej, niżej. Ona trzymała dłoń na moim sercu. Cały ranek, kiedy spaliśmy na twardej podłodze. Ta dłoń, łaskocząc, wędruje w stronę pasa, a potem niżej. „Posiniaczone, nie połamane” − powiedział lekarz. Czuję, jak we śnie wracają mi siły. Moja ręka odnajduje jej ciało, ciepłe, miękkie, zapraszające. Wsuwam dłoń między jej nogi. Jęczy. – Je savais que tu reviendrais. Koszmar powraca. Niewłaściwe miejsce. Niewłaściwa osoba. Niewłaściwy samolot. Zrywam się z łóżka, odpycham ją tak silnie, że stacza się na podłogę. – Co ty wyprawiasz?! – wrzeszczę na Céline. Wstaje bezwstydnie naga w świetle lamp ulicznych. – Leżysz w MOIM łóżku – zauważa. – Miałaś się mną zaopiekować – mówię. To brzmi jeszcze bardziej żałośnie, bo oboje wiemy, że tego od niej nie chcę. – Sądziłam, że to robię – odpowiada i próbuje się uśmiechnąć. Siada na krawędzi łóżka, klepie prześcieradło. – Nie musisz nic robić, tylko się połóż i odpręż. Mam na sobie jedynie bokserki. Kiedy zdjąłem dżinsy? Zauważam je porządnie złożone na podłodze wraz z bluzą ze szpitala. Sięgam po nią. Moje mięśnie protestują. Wstaję. Wyją. – Co ty wyprawiasz? – pyta Céline. – Wynoszę się – oznajmiam, sapiąc z wysiłku. Nie jestem całkiem pewien, czy zdołam wyjść, ale wiem, że nie mogę zostać. – Teraz? Już późno. Patrzy z niedowierzaniem. Póki nie zaczynam wkładać dżinsów. To boleśnie powolny proces, więc ma czas na
przetrawienie faktu, że rzeczywiście się wynoszę. Potrafię przewidzieć, co będzie dalej: powtórka z ostatniego razu, kiedy tu byłem. Potok wyzwisk, po francusku. Jestem fiutem. Upokorzyłem ją. – Zaproponowałam ci własne łóżko, siebie, a ty mnie odepchnąłeś. Dosłownie. Śmieje się, nie dlatego że to śmieszne, tylko ponieważ nie rozumie. – Przykro mi. – Ale przyszedłeś DO MNIE. Wczoraj. I znowu dzisiaj. ZAWSZE do mnie wracasz. – Chodziło mi tylko o miejsce, żeby zostawić walizkę – wyjaśniam. – Chodziło o Lulu. Wyraz jej twarzy jest inny niż ostatnim razem, kiedy cisnęła we mnie wazonem, bo oświadczyłem, że się zbieram. Wtedy to była furia. Teraz to furia, która nie zdążyła dojrzeć, surowa i dzika. Jaką głupotą było odwiedzać Céline. Mogliśmy znaleźć inne miejsce na przechowanie walizki. – O nią?! – wrzeszczy Céline. – O nią?! Przecież to pierwsza lepsza laska. Nic szczególnego! I spójrz na siebie teraz! Zostawiła cię w takim stanie. Zawsze wracasz biegiem do mnie, Willemie. To coś znaczy. Nie sądziłem, że Céline należy do tych, które czekają. – Nie powinienem tu przychodzić. Nie zrobię tego więcej – obiecuję. Zbieram resztę swoich rzeczy i kuśtykając, wychodzę z mieszkania, a potem człapię po schodach na dół. Gdzieś niedaleko przemyka policyjny samochód, rzucając błyski światła na ciemne nareszcie ulice, z syreną wyjącą nyeanyea, nyea-nyea. Paryż. Nie dom. Muszę wracać do domu. William Szekspir, Wieczór Trzech Króli, Znak, Kraków 2008 [wróć]
Rozdział piąty
Wrzesień Amsterdam
Kancelaria Marjolein mieści się w wąskiej kamieniczce nad kanałem niedaleko Brouwersgracht; wnętrze jest białe i nowoczesne. Bram, autor aranżacji, nazywał je jednym ze swoich „projektów dla zaspokojenia próżności”. Nie miał jednak w sobie ani krzty zadufania, po prostu w ten sposób określał prace, za które nie brał pieniędzy. Zarabiał na życie, projektując tymczasowe schronienia dla uchodźców – coś, w co wierzył, lecz co nie stanowiło wyzwania dla jego twórczych zdolności. Zawsze więc szukał okazji, by wykorzystać swoją modernistyczną wrażliwość – jak przeobrażenie zniszczonej barki transportowej w dwupiętrowy pływający pałac ze szkła, drewna i stali, nazwany w jakimś czasopiśmie o architekturze „Bauhausem na wodzie”. Sara, asystentka Marjolein, siedzi za przezroczystym biurkiem z pleksi z wazonem białych róż na blacie. Kiedy wchodzę, uśmiecha się nerwowo i wstaje, by wziąć ode mnie kurtkę. Nachylam się i całuję ją na powitanie. – Przepraszam za spóźnienie – mówię. – Spóźniłeś się TRZY TYGODNIE, Willemie – odpowiada, przyjmując pocałunek, ale unikając kontaktu wzrokowego, i prowadzi mnie do gabinetu.
Obdarzam ją swoim najlepszym szelmowskim uśmiechem, choć czuję, jak rozciąga swędzącą ranę na policzku. – Ale i tak warto było na mnie czekać? Nie odpowiada. Minęły ponad dwa lata, odkąd mieliśmy swój moment. Spędzałem wtedy tu, w biurze, mnóstwo czasu, a ona pracowała jako asystentka naszej prawniczki. Po pierwszym razie byłem zauroczony – jej wiekiem, tęsknymi oczami i niebieskim łóżkiem. Lecz to coś między nami nie przetrwało. Nigdy nie trwa. – Formalnie rzecz biorąc, spóźniłem się tylko kilka dni – dodaję. – To Marjolein jest odpowiedzialna za pozostałe dwa tygodnie. – Bo wyjechała na wakacje – oświadcza Sara dziwnie urażona. – Które specjalnie zarezerwowała po planowanym zamknięciu sprawy. – Willem. Marjolein góruje w drzwiach – naturalnie wysoka, jeszcze wyższa w szpilkach, które zawsze nosi. Gestem zaprasza do gabinetu pełnego świadectw modernistycznej wrażliwości Brama. Wkład prawniczki to nieporządne papierzyska i chwiejne stosy teczek. – Więc porzuciłeś mnie dla jakiejś dziewczyny – oznajmia, zamykając za sobą drzwi. Zastanawiam się, jakim cudem o tym wie. Przygląda mi się, wyraźnie czymś rozbawiona. – Oddzwoniłam, wiedziałeś? W pociągu z Londynu do Paryża próbowałem jej wysłać esemesa, uprzedzając o zwłoce, ale komórka nie chciała złapać sygnału, zresztą i tak bateria padała, a z jakiegoś powodu nie chciałem o tym wszystkim wspominać Lulu. Kiedy więc zauważyłem w wagonie restauracyjnym jedną z belgijskich turystek, pożyczyłem telefon od niej. Musiałem wygrzebać z plecaka notes z numerem Marjolein i w efekcie oblałem kawą i siebie, i Belgijkę. – Sądząc z głosu, była śliczna – mówi Marjolein z
uśmiechem, równocześnie szelmowskim i karcącym. – Była – potwierdzam. – Zawsze są – dodaje kobieta. – Cóż, pocałuj mnie. – Robię krok w jej stronę, ale w ostatniej chwili mnie powstrzymuje. – Co ci się stało w twarz? Jedyna dobra rzecz, jaka wynikła z opóźnienia, to ta, że sińce zdążyły zblednąć. Szwy też się wchłonęły. Po tamtym dniu została mi tylko gruba, wypukła pręga. Miałem nadzieję, że nikt jej nie zauważy. Kiedy nie odpowiadam, Marjolein podejmuje: – Związałeś się z niewłaściwą dziewczyną, co? Miała porywczego chłopaka? – Ruchem dłoni wskazuje recepcję. – A skoro o tym mowa, Sara znalazła sobie miłego włoskiego przyjaciela, więc odpuść. Po twoim wyjeździe szlochała całymi miesiącami. O mało nie musiałam jej zwolnić. Unoszę ręce w geście udawanej niewinności. Marjolein przewraca oczami. – Naprawdę poszło o dziewczynę? – Wskazuje mój policzek. Takie wyjaśnienie byłoby trochę zbyt bliskie prawdy. – Rower. Piwo. Niebezpieczne połączenie. Żartobliwie odgrywam upadek. – Mój Boże. Nie było cię tak długo, że zapomniałeś, jak się jeździ rowerem na bani? Jak możesz wciąż się uważać za Holendra? Odzyskaliśmy cię w samą porę. – Na to wygląda. – Chodź. Pozwól się poczęstować kawą. I gdzieś tu się ukryły znakomite czekoladki. A potem zajmiemy się dokumentami. Woła Sarę, która przynosi dwie malutkie filiżanki. Marjolein przetrząsa szuflady, aż znajduje pudełko twardych czekoladek. Biorę jedną i pozwalam jej się roztopić na języku. Prawniczka zaczyna tłumaczyć, co podpisuję, chociaż to nie ma znaczenia, bo moja parafka jest potrzebna tylko ze względu na jakieś biurokratyczne kruczki. Yael nigdy nie przyjęła holenderskiego obywatelstwa, a Bram − który gdy chodziło o
precyzję własnych projektów, powtarzał: „Bóg tkwi w szczegółach” − w sprawach osobistych najwyraźniej wyznawał przeciwną zasadę. Co w sumie oznacza, że moja obecność jest niezbędna, by sfinalizować sprzedaż i ustanowić rozmaite fundusze powiernicze. Marjolein w dalszym ciągu nadaje, ja tymczasem podpisuję, podpisuję, podpisuję. Najwidoczniej to, że Yael nie jest Holenderką i nie mieszka już ani tutaj, ani w Izraelu, tylko błąka się po świecie niczym uchodźca bez ojczyzny, gwarantuje olbrzymią ulgę podatkową. Sprzedała barkę za siedemset siedemnaście tysięcy euro, wyjaśnia prawniczka. Spora część z tego dostanie się rządowi, ale znacznie większa sumka trafi do nas. Jutro przed zamknięciem banków na moje konto wpłynie sto tysięcy euro. Gdy podpisuję, Marjolein wciąż na mnie zerka. – Co? – pytam. – Po prostu zapomniałam, jak bardzo go przypominasz. Zastygam z piórem uniesionym nad kolejną linijką prawniczego żargonu. Bram często mawiał, że chociaż Yael jest najsilniejszą kobietą na świecie, jego dobrze wychowane geny jakimś sposobem przeważyły nad jej smagłym izraelskim materiałem. – Przepraszam – mówi prawniczka, wracając do interesów. – Gdzie się zatrzymałeś po powrocie? U Daniela? U stryja Daniela? Nie widziałem się z nim od pogrzebu, a i wcześniej tylko kilka razy. Przebywa na stałe za granicą, swoje mieszkanie wynajął. Czemu miałbym tam mieszkać? Nie, od powrotu mam wrażenie, jakbym w dalszym ciągu był w podróży. Krążę w małym promieniu wokół dworca kolejowego, w okolicy tanich hosteli młodzieżowych i znikającej Dzielnicy Czerwonych Latarni. Częściowo z konieczności. Nie byłem pewien, czy starczy mi pieniędzy na przetrwanie tych kilku tygodni, ale jakimś cudem stan mojego konta bankowego nigdy nie spadł do zera. Mógłbym zamieszkać u dawnych przyjaciół rodziców, nie chcę jednak, by wiedzieli, że wróciłem. Nie chcę
oglądać ponownie żadnego ze znanych miejsc. A już na pewno nie zapuszczam się w okolice Nieuwe Prinsengracht. – U znajomych – odpowiadam mgliście. Marjolein interpretuje to błędnie. – Och, U ZNAJOMYCH. Rozumiem. Uśmiecham się, jakbym miał lekko nieczyste sumienie. Pozostawianie innych przy ich pochopnych wnioskach bywa niekiedy łatwiejsze od tłumaczenia skomplikowanej prawdy. – Upewnij się, czy ci „znajomi” nie mają porywczego chłopaka. – Postaram się – odpowiadam. Kończę podpisywać papiery. – W takim razie to wszystko – oznajmia Marjolein. Odsuwa szufladę i wyjmuje szarą teczkę. – Przyszło trochę listów. Załatwiłam, żeby pocztę przychodzącą na łódź przekazywano tutaj, póki nie podasz mi swojego nowego adresu. – To może trochę potrwać. – Nie ma sprawy. JA nigdzie się nie wybieram. – Otwiera gablotkę, wyjmuje butelkę szkockiej i dwie szklaneczki. – Właśnie stałeś się zamożnym człowiekiem. Trzeba to oblać. Bram często żartował, że dla Marjolein każdy moment, kiedy wskazówka minutowa minie już godzinę dwunastą, to okazja, żeby się napić. Ale nie odmawiam. – Wzniesiemy toast? – pyta. – Za nowe przedsięwzięcia? Za nową przyszłość? Kręcę głową. – Wypijmy za wypadki. Widzę szok na jej twarzy i za późno sobie uświadamiam, że zabrzmiało to, jakbym miał na myśli śmierć Brama. Chociaż to nie był wypadek, tylko pechowy zbieg okoliczności. Ale mnie nie o to chodziło. Mówiłem o NASZYM wypadku. Tym, za którego sprawą powstała nasza rodzina. Z pewnością Marjolein słyszała tę historię. Bram uwielbiał ją opowiadać. Była niczym mit założycielski, baśń i kołysanka – wszystko naraz. Bram z Danielem podróżowali po Izraelu fiatem, który ciągle
się psuł. Pewnego dnia odmówił współpracy na obrzeżach nadmorskiego miasta Netanja i Bram właśnie próbował go naprawić, kiedy zbliżył się do nich żołnierz z przewieszonym przez ramię karabinem i papierosem w ustach. „Najbardziej przerażający widok, jaki można sobie wyobrazić” − powtarzał Bram, uśmiechając się na wspomnienie. To była Yael, wracająca po weekendzie do bazy wojskowej w Galilei z urlopu spędzonego w Netanji u przyjaciółki albo może faceta – nieważne gdzie, byle nie w domu, gdzie dorastała pod opieką Saby. Bracia zmierzali do Safedu, a kiedy podłączyła przewód chłodnicy, zaproponowali, że ją podrzucą. Bram szarmancko zaproponował jej miejsce obok siebie; ostatecznie naprawiła samochód. Ona jednak, widząc załadowaną tylną kanapę, oznajmiła, że najniższa osoba powinna jechać z tyłu. Twierdziła potem, że myślała o sobie i nie wiedziała, który z braci jest wyższy, bo Daniel siedział na fotelu pasażera, zwijając jointa z libańskiego haszu kupionego w Netanji od jakiegoś surfera. Ale Bram źle ją zrozumiał; po zupełnie niepotrzebnych pomiarach ustalono, że jest wyższy o jakieś trzy centymetry, i z tyłu wylądował Daniel. Odwieźli żołnierkę do bazy. Przed rozstaniem Bram dał jej swój adres w Amsterdamie. Półtora roku później Yael skończyła służbę wojskową, a zdecydowana uciec jak najdalej od świata, w którym dorastała, podjęła z konta niewielkie oszczędności i ruszyła stopem na północ. Pieniądze wystarczyły na cztery miesiące; dotarła aż do Amsterdamu, gdzie została bez grosza. Zapukała więc do drzwi pod wiadomym adresem. Otworzył je Bram i chociaż nie widział jej tyle czasu i nie wiedział, po co przyjechała, i chociaż właściwie nie leżało to w jego naturze, zaskoczył samego siebie – i ją pocałował. „Jakbym się jej spodziewał przez cały ten czas” – dodawał głosem pełnym zdumienia. „Widzicie, jakie dziwne jest życie – kończył ich epicką historię miłosną. – Gdyby samochód nie zepsuł się właśnie w tamtym miejscu albo gdyby forsa skończyła się jej w Kopenhadze,
albo gdyby to Daniel był wyższy, mogłoby z tego nic nie wyjść”. Ja jednak wiedziałem, że w rzeczywistości mówi: „Wypadki. To wszystko ich sprawka”.
Rozdział szósty
Dwa dni później na moim rachunku bankowym jak za sprawą czarów pojawia się sto tysięcy euro. Ale oczywiście to nie czary. Minęło sporo czasu, odkąd mnie wyrzucili z ekonomii, od tamtej pory zdążyłem jednak zrozumieć, że wszechświat działa według tego samego prawa powszechnej równowagi, co rynki. Zawsze kiedy czymś nas obdarza, każe za to w jakiś sposób zapłacić. Kupuję zdezelowany rower od jakiegoś maniaka dwóch kółek oraz nową zmianę ubrań na pchlim targu. Co z tego, że mam teraz pieniądze? Przywykłem do skromnego życia, do posiadania tylko tego, co zdołam unieść. Zresztą nie zostanę tu długo, więc równie dobrze mogę pozostawić jak najmniej śladów. Wędruję tam i z powrotem wzdłuż Damrak, oglądając witryny biur podróży i próbując zdecydować, dokąd się wybrać. Palau. Tonga. Brazylia. W miarę jak liczba opcji rośnie, wybranie jednej staje się coraz trudniejsze. Może wytropię stryja Daniela w Bangkoku, a może to było Bali? W jednej ze studenckich agencji ciemnowłosa dziewczyna za biurkiem zauważa, że przeglądam oferty. Przechwytuje mój wzrok, uśmiecha się i gestem zaprasza do środka. – Interesuje cię coś konkretnego? – pyta po holendersku z lekkim wschodnim akcentem, może rumuńskim. – Cokolwiek, byle jak najdalej stąd. – A ciut precyzyjniej? – docieka, uśmiechając się nieznacznie. – Gdzieś, gdzie jest ciepło, tanio i daleko. „Gdzieś, gdzie ze stoma tysiącami euro będę mógł się zgubić na tak długo, jak zechcę” − myślę. Śmieje się.
– To się odnosi mniej więcej do połowy świata. Zawęźmy kryteria. Interesują cię plaże? W Mikronezji jest sporo fantastycznych miejsc. Tajlandia wciąż jest bardzo tania. Jeśli wolisz bardziej urozmaicone środowisko kulturowe, Indie będą fascynujące. Kręcę głową. – Indie odpadają. – Nowa Zelandia? Australia? Turyści wychwalają pod niebiosa Malawi w Afryce. Świetne rzeczy opowiadają też o Panamie i Hondurasie mimo tego zamachu stanu. Jak długo chcesz tam zostać? – Bezterminowo. – Och, w takim razie może cię zainteresuje bilet dokoła świata. Mamy ich trochę w promocji. – Stuka w klawiaturę komputera. – Na przykład: Amsterdam, Nairobi, Dubaj, Delhi, Singapur, Sydney, Los Angeles, Amsterdam. – A bez przystanku w Delhi? – Rzeczywiście nie lubisz Indii, co? Uśmiecham się tylko. – Okej. Więc którą część świata CHCESZ zwiedzić? – Wszystko jedno. Każde miejsce się nada, poważnie, pod warunkiem że będzie ciepłe, tanie i daleko. I nie w Indiach. A może wybierzesz za mnie? Śmieje się, jakby to był żart. Ale mówię serio. Od powrotu ugrzęzłem w jakimś ospałym bezwładzie, marnowałem całe dnie w smętnych hostelowych łóżkach, czekając na spotkania z Marjolein. Całe dnie, mnóstwo pustych godzin z pękniętym, lecz wciąż chodzącym zegarkiem w dłoniach, dumając bez sensu o dziewczynie, do której należał. Zaczyna mi to padać na mózg. Jeden więcej powód, żeby wracać w trasę. Laska bębni w klawiaturę. – Musisz mi pomóc. Na początek powiedz, gdzie już byłeś. – Tutaj. – Przesuwam po blacie wymięty paszport. – Oto moja historia. Otwiera go.
– Imponująca – zauważa. Jej ton zmienia się z przyjaznego w kokieteryjny. Przerzuca strony. – Obejrzałeś trochę świata, co? Czuję się zmęczony. Nie chcę odstawiać tego tańca, nie w tej chwili. Chcę tylko kupić bilet na samolot i sobie iść. Kiedy tylko się stąd wyrwę, opuszczę Europę, trafię w jakieś ciepłe i odległe miejsce, na powrót stanę się dawnym sobą. Wzrusza ramionami i wraca do kartkowania paszportu. – Ojej. Wiesz co? Na razie nie mogę ci niczego zarezerwować. – Czemu? – Kończy ci się ważność paszportu. – Zamyka go i przesuwa w moją stronę. – Masz dowód tożsamości? – Ukradli mi. – Zgłosiłeś to? Kręcę głową. W końcu nie zadzwoniłem na policję. – To nic. Do większości z tych krajów i tak trzeba mieć paszport. Po prostu musisz go odnowić. – Ile to zajmie? – Niedługo. Kilka tygodni. Idź do ratusza po formularze. Recytuje informacje o innych dokumentach, które będą potrzebne; żadnego z nich nie mam przy sobie. Nagle czuję, że utknąłem, i nie jestem pewien, jak to się stało. Po tym, jak przez całe dwa lata udało mi się nie postawić stopy w Holandii? Po tym, jak wyczyniałem niedorzeczne wygibasy, by ominąć ten niewielki, lecz istotny kawałek ziemi? Po tym, jak nakłoniłem Tor, surową reżyser trupy Guerrilla Will, żebyśmy odpuścili występ w Amsterdamie i pojechali zamiast tego do Sztokholmu, opowiadając jakieś głupoty, że niby Szwedzi to najbardziej miłujący Szekspira naród w Europie poza Wielką Brytanią? Ostatniej wiosny Marjolein wreszcie rozwiązała zawikłaną kwestię spadku po Bramie i przeniosła prawo własności barki mieszkalnej na Yael. A ta uczciła ów fakt, z miejsca wystawiając na sprzedaż dom, który Bram dla niej zbudował. Nie powinno było mnie to zdziwić, nie na tym etapie.
Ale mimo wszystko: prosić, bym przyjechał podpisać papiery? Trzeba mieć tupet. Co za hucpa − jak powiedziałby Saba. Rozumiem, że z jej punktu widzenia tak było praktyczniej. Ja mogłem dotrzeć pociągiem, ona musiałaby lecieć samolotem. Dla mnie to zaledwie kilka dni, drobna niedogodność. Tylko że spóźniłem się o jeden dzień. I z jakiegoś powodu to zmieniło wszystko.
Rozdział siódmy
Październik Utrecht
Poniewczasie przychodzi mi do głowy, że może należało zadzwonić. Na przykład w zeszłym miesiącu, zaraz po powrocie. Z pewnością zanim wybrałem się do niego z wizytą. Ale nie zadzwoniłem. A teraz już za późno. Dotarłem na miejsce. Licząc, że zdołam przez to przebrnąć w miarę bezboleśnie. W domu na Bloemstraat ktoś wymienił dzwonek na nowy, w kształcie oka gapiącego się z wymówką. Czuję, że to zły omen. Nasza korespondencja, zawsze nieregularna, kilku miesięcy temu urwała się zupełnie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wysłałem mu mejla albo esemesa. Trzy miesiące temu? Sześć? Przychodzi mi do głowy, również poniewczasie, że Broodje w ogóle może już tu nie mieszkać. Coś mi jednak mówi, że mieszka. Bo nie wyprowadziłby się bez uprzedzenia. Tego by mi nie zrobił. Poznaliśmy się, kiedy mieliśmy po osiem lat. Przyłapałem go, jak podglądał nas na barce przez lornetkę. Kiedy zapytałem, co robi, wyjaśnił, że nie chodziło o nas. W sąsiedztwie doszło do serii włamań i jego rodzice zaczęli się zastanawiać nad przeprowadzką z Amsterdamu w jakieś bezpieczniejsze miejsce. On wolał zostać, więc uznał, że musi schwytać winowajców. „To bardzo poważna sprawa” − stwierdziłem. „Owszem − przytaknął. − Ale mam to”. Z
kosza przy rowerze wyjął resztę szpiegowskiego ekwipunku: urządzenie do czytania tajnych wiadomości, słuchawki wzmacniające dźwięk oraz noktowizor, który pozwolił mi wypróbować. „Jeśli potrzebujesz pomocy w łapaniu przestępców, mogę być twoim partnerem” − zaproponowałem. W tej okolicy, na wschodnim krańcu amsterdamskiego centrum, nie było wiele dzieci; ani jednego na sąsiednich barkach cumujących na Nieuwe Prinsengracht obok naszej łodzi, a rodzeństwa nie miałem. Przeważnie spędzałem czas na nabrzeżu, odbijając kolejne piłki od burty; większość z nich tonęła w mętnych wodach kanału. Broodje przyjął ofertę i zostaliśmy partnerami. Całymi godzinami obserwowaliśmy okolicę i robiliśmy zdjęcia podejrzanie wyglądającym ludziom oraz pojazdom, próbując rozwikłać zagadkę. Aż przyuważył nas jakiś staruszek i sądząc, że współpracujemy z przestępcami, wezwał policję. Zostaliśmy przydybani, gdy przyczajeni za barką sąsiada śledziliśmy przez lornetkę podejrzaną ciężarówkę, która pojawiała się tu regularnie (ustaliliśmy później, że należała do piekarni za rogiem). W trakcie przesłuchania obaj się poryczeliśmy, pewni, że trafimy za kratki. Jąkając się, wyjaśniliśmy swoją strategię walki z przestępczością. Policjanci słuchali, bardzo starając się opanować śmiech, a potem odprowadzili nas do domu i opowiedzieli o wszystkim rodzicom Broodjego. Jeden z nich przed rozstaniem wręczył nam obu wizytówki, mrugnął i poprosił, żebyśmy dzwonili, jeśli zdobędziemy jakieś informacje. Ja wyrzuciłem wizytówkę, ale Broodje swoją zachował. Na długo. Kiedy mieliśmy po dwanaście lat, zauważyłem ją na korkowej tablicy w jego sypialni na przedmieściach, gdzie mimo wszystko wylądował. „Wciąż ją trzymasz?” − zapytałem. Przeprowadził się dwa lata wcześniej i nie widywaliśmy się często. Popatrzył na bilecik, a potem na mnie. „Nie wiedziałeś, Willy? Ja trzymam wszystko”. Drzwi otwiera patykowaty koleś w piłkarskiej bluzie PSV Eindhoven i z włosami sztywnymi od żelu. Czuję, jak żołądek
zjeżdża mi w pięty, bo Broodje mieszkał tu kiedyś z dwiema dziewczynami, z którymi nieustannie i bez sukcesu próbował się przespać, oraz chudym gościem o imieniu Ivo. W tym samym momencie jednak w oczach kolesia pojawia się błysk rozpoznania i uświadamiam sobie, że to Henk, kumpel Broodjego z uniwersytetu w Utrechcie. – To ty, Willem? – upewnia się i zanim zdążę odpowiedzieć, woła w głąb domu: – Broodje, Willem wrócił! Słyszę jakieś gwałtowne ruchy, a potem skrzypienie zniszczonych desek podłogi i oto przede mną stoi: o głowę niższy i o połowę szerszy – z powodu tego kontrastu staruszek z sąsiedniej barki przezwał nas Spaghettim i Klopsem. Ksywa bardzo się podobała Broodjemu, bo czy klopsy nie są znacznie smaczniejsze od makaronu? – Willy? – Broodje waha się pół sekundy, po czym rzuca mi się na szyję. – Willy! Myślałem, że nie żyjesz! – Powstałem z martwych – odpowiadam. – Serio? – Oczy ma niebieskie i okrągłe jak lśniące pieniążki. – Kiedy wróciłeś? Jak długo zostaniesz? Jesteś głodny? Trzeba było uprzedzić, że się zjawisz, coś bym upichcił. Ale i tak skombinuję jakieś miłe borrelhapje. Wchodź. Henk, zobacz, Willy wrócił. – Widzę – odpowiada Henk, kiwając głową. – „W”! – woła Broodje. – Willy wrócił. Wchodzę do saloniku. Wcześniej był względnie czysty, z kobiecymi akcentami w rodzaju aromatycznych świeczek o kwiatowych zapachach; Broodje udawał, że ich nie znosi, ale zapalał je, nawet kiedy dziewczyn nie było w domu. Teraz czuć tu nieświeżymi skarpetkami, starą kawą i rozlanym piwem, a jedynym śladem po dziewczynach jest stary plakat Picassa krzywo zawieszony w ramie nad kominkiem. – Gdzie się podziały dziewczyny? – pytam. Broodje uśmiecha się szeroko. – Wiadomo, że pierwsze, o co zapyta Willy, to laski. – Śmieje się. – W zeszłym roku wyniosły się na własne śmieci, a ich miejsce
zajęli Henk i „W”. Ivo pojechał tylko na jakiś kurs do Estonii. – Na Łotwę – poprawia Wouter, czyli „W”, schodząc po schodach. Jest jeszcze wyższy ode mnie, z krótkimi, nieumyślnie nastroszonymi włosami, i jabłkiem Adama wielkim jak gałka od drzwi. – Na Łotwę – przytakuje Broodje. – Co ci się stało w twarz? – pyta „W”. Nigdy nie był specjalistą od uprzejmych banałów. Dotykam blizny. – Spadłem z roweru. Kłamstwo, które opowiedziałem Marjolein, pada automatycznie. Nie jestem pewien dlaczego, jeśli nie liczyć pragnienia, by oddalić się jak najbardziej od tamtego dnia. – Kiedy wróciłeś? – docieka „W”. – Właśnie, Willy – dołącza się Broodje, sapiąc i trącając mnie łapą niczym szczeniak. – Jak dawno temu? – Jakiś czas – odpowiadam, wahając się między bolesną prawdą i bezczelnym łgarstwem. – Musiałem załatwić parę rzeczy w Amsterdamie. – Zastanawiałem się, gdzie się podziewasz – ciągnie Broodje. – Jakiś czas temu próbowałem do ciebie dzwonić, ale odezwała się tylko dziwna poczta głosowa, a mejle olewasz. – Wiem. Zgubiłem komórkę ze wszystkimi kontaktami i pewien Irlandczyk oddał mi swoją razem z kartą SIM. Zdawało mi się, że wysłałem ci esemesem nowy numer. – Możliwe. Tak czy siak, rozgość się. Zobaczę, co mamy do jedzenia. Skręca do maleńkiej kuchni. Słyszę szczęk otwieranych i zamykanych szuflad. Pięć minut później wraca z żarciem i piwem. – Opowiadaj o wszystkim. O ekscytującym życiu wędrownego aktora. Co noc inna dziewczyna? – Jezu, Broodje, daj mu chociaż usiąść – strofuje Henk. – Sorry. Żyję jego życiem. Kiedy tu był, czułem się, jakbym
mieszkał z gwiazdą filmową. A przecież przez ostatnich kilka lat panowała lekka posucha. – „Ostatnich kilka lat” to znaczy dwadzieścia? – rzuca żartobliwie „W”. – Czyli byłeś w Amsterdamie? – pyta Broodje. – Co u mamy? – Nie wiem – odpowiadam lekko. – Jest w Indiach. – Ciągle? – dziwi się Broodje. – Czy wróciła i pojechała znowu? – Ciągle. Cały ten czas. – Och. Niedawno zajrzałem do naszej dawnej dzielnicy, barka była oświetlona i umeblowana, więc sądziłem, że może twoja mama wróciła. – Nie, widocznie wstawili meble, żeby łódź wyglądała na zamieszkaną, ale nie jest. W każdym razie nie przez nas – dodaję, zwijając w rulonik plaster cervelaat i wsuwając go do ust. – Została sprzedana. – Sprzedaliście łódź Brama? – powtarza Broodje z niedowierzaniem. – Moja matka sprzedała – precyzuję. – Pewnie zgarnęła łódkę forsy – żartuje Henk. Milknę na chwilę, bo z jakiegoś powodu nie potrafię im powiedzieć, że ja też. Potem „W” zaczyna streszczać artykuł, który niedawno przeczytał w „De Volkskrant”, o Europejczykach płacących astronomiczne sumy za stare barki mieszkalne w Amsterdamie i za prawa cumownicze, równie cenne jak same łodzie. – Nie w tym przypadku. Powinieneś ją zobaczyć – oponuje Broodje. – Jego ojciec był architektem, więc wyglądała pięknie, dwa piętra, balkony, wszędzie szkło. – Patrzy tęsknie. – Jak ją nazwali w tamtym czasopiśmie? – „Bauhaus na kanale”. Przyszedł fotograf, by zrobić zdjęcia barki z nami na pokładzie. Kiedy ukazał się numer gazety, większość fotek przedstawiała samą łódź, ale była też jedna z Yael i Bramem w
obramowaniu okna widokowego, z drzewami odbijającymi się w kanale jak w lustrze. Na oryginalnym zdjęciu stałem obok nich, ale mnie wymazano. Bram wyjaśnił, że zostało wykorzystane ze względu na okno i odbicie; miało ukazywać projekt, a nie naszą rodzinę. Ale ja pomyślałem wtedy, że to także całkiem wierny obraz naszej rodziny. – Nie mogę uwierzyć, że ją sprzedała – mówi Broodje. W niektóre dni ja też nie wierzę, ale w inne wierzę bez najmniejszego trudu. Yael należy do ludzi gotowych odgryźć sobie rękę, aby uciec. Robiła tak już wcześniej. Chłopaki spoglądają na mnie; na ich twarzach maluje się troska, od której odzwyczaiłem się po dwóch latach anonimowości. – Czyli dzisiaj Holandia – Turcja? – zaczynam. Na moment wytrzeszczają oczy. Potem kiwają głowami. – Mam nadzieję, że się odmieni na lepsze – ciągnę. – Po tej nędzy w czasie Pucharu Europy chybabym nie zniósł kolejnej porażki. Sneijder… – Kręcę głową. Henk pierwszy łapie przynętę. – Żartujesz? Sneijder jako jedyny napastnik pokazał, na co go stać. – Nic podobnego! – wtrąca się Broodje. – Van Persie zdobył pięknego gola w meczu z Niemcami. Potem „W” włącza się z jakąś matematyką, że regresja do średniej gwarantuje poprawę po ostatnim fatalnym sezonie i że może tylko być lepiej, a ja się odprężam. Istnieje uniwersalny język rozmów o niczym. W drodze mówi się o podróżowaniu: jakiejś nieznanej wyspie albo o tanim hostelu, o restauracji z niezłą ofertą dnia. W przypadku moich kumpli jest to piłka nożna. – Obejrzysz z nami mecz, Willy? – pyta Broodje. – Idziemy do O’Leary’s. Nie przyjechałem do Utrechtu dla rozmów o niczym ani dla piłki nożnej, ani dla przyjaźni. Przyjechałem po dokumenty, wpaść na uniwersytet po różne papiery potrzebne do wyrobienia paszportu. Kiedy je dostanę, wrócę do biura podróży, może tym
razem zaproszę tę dziewczynę na drinka, i zdecyduję, dokąd lecieć. Kupię bilet. Może zajrzę do Hagi po parę wiz, odwiedzę klinikę medycyny podróży po kilka zastrzyków. Wybiorę się na pchli targ po nowe ubrania. Potem pociąg na lotnisko. Staranna rewizja na granicy, bo samotny mężczyzna z biletem w jedną stronę zawsze budzi podejrzenia. Długi lot. Jet lag. Kontrola graniczna. Kontrola celna. I wreszcie pierwszy krok w nowe miejsce, moment uniesienia i dezorientacji podkręcających się nawzajem. Moment, kiedy może się zdarzyć wszystko. W Utrechcie miałem do zrobienia tylko jedno, nagle jednak liczba spraw, które muszę załatwić, by się stąd wydostać, wydaje się nieskończona. Co jeszcze dziwniejsze, wyjazd wcale mnie nie kręci. Nie kręci mnie nawet myśl o przybyciu w nowe miejsce, która zawsze dotąd sprawiała, że cała ta bieganina robiła wrażenie wartej wysiłku. Wszystko zdaje się tylko wyczerpujące. Nie potrafię wykrzesać z siebie energii przed czekającym mnie zasuwem, niezbędnym, by się wyrwać. Ale O’Leary’s? Pub znajduje się tuż obok, niecały kwartał stąd. Na tyle się zdobędę.
Rozdział ósmy
Październik robi się zimny i wilgotny, jakbyśmy podczas letniej fali upałów wyczerpali cały przydział pogodnych, gorących dni. Szczególnie zimno jest w mojej klitce na poddaszu przy Bloemstraat; zaczynam się zastanawiać, czy przeprowadzka była właściwą decyzją. Nie żebym rzeczywiście się na to zdecydował. Kiedy trzeci ranek z rzędu zbudziłem się na sofie w salonie, mało co zwojowawszy w ciągu dnia, Broodje zasugerował, żebym zamieszkał w pokoju na górze. Propozycja stanowiła nie tyle pokusę, ile fait accompli. Już tam mieszkałem. Czasami wiatr popycha nas w zupełnie niespodziewane miejsca, czasem także nas z nich porywa. Pokój na poddaszu jest pełen przeciągów, z oknami dygocącymi od podmuchów. Rano widzę parę własnego oddechu. Zachowanie ciepła staje się moją życiową misją. W drodze często całe dnie spędzam w bibliotekach. Zawsze można w nich znaleźć czasopisma lub książki i wytchnienie od pogody albo czegokolwiek innego, od czego trzeba uciec. Centralna biblioteka uniwersytecka oferuje wszelkie standardowe udogodnienia: wielkie słoneczne okna, wygodne sofy oraz rząd komputerów, z których mogę korzystać do buszowania po internecie. To ostatnie niezupełnie jest błogosławieństwem. Kiedy się włóczyłem, towarzysze podróży mieli obsesję sprawdzania mejli. Ja wręcz przeciwnie. Nienawidziłem zaglądać do skrzynki. I nadal nienawidzę. Mejle od Yael przychodzą regularnie jak w zegarku, raz na dwa tygodnie. Myślę, że wpisała je sobie do kalendarza razem z innymi obowiązkami. Prawie nie pisze o sobie, przez co
odpowiadanie na nie graniczy z niemożliwością. Jeden przyszedł wczoraj, jakieś bzdury o tym, że wzięła dzień wolny, żeby pojechać na święto pielgrzymów do jakiejś wioski. Nigdy nie wspomina, od czego zrobiła sobie wolne, nigdy się nie rozwodzi nad tym, co tam robi, nad swoim codziennym życiem, stanowiącym mglistą tajemnicę o konturach wypełnionych jedynie przypadkowymi wzmiankami Marjolein. Nie, jej mejle pisane są bez wyjątku w specyficznym pocztówkowym stylu. Doskonały przykład rozmowy o niczym – przekazującej niewiele informacji, sugerującej jeszcze mniej. „Cześć, mamo” − zaczynam. A potem gapię się w ekran, próbując coś wymyślić. Jestem świetny we wszelkich odmianach gadki o niczym, ale wobec własnej matki nie potrafię znaleźć słów. Kiedy wędrowałem, było łatwiej, bo mogłem produkować coś w rodzaju kartek z podróży. „Jestem w Rumunii, w kurorcie nad Morzem Czarnym, ale już po sezonie, więc jest spokojnie. Całe godziny obserwowałem rybaków”. Nawet one jednak w mojej wyobraźni miały załączniki. Oglądanie rybaków pewnego wietrznego ranka przypomniało mi naszą wyprawę do Chorwacji, kiedy miałem dziesięć lat. A może jedenaście? Yael sypiała do późna, za to Bram i ja zrywaliśmy się o świcie, żeby zejść na nabrzeże i kupić ryby z rannego połowu od rybaków, którzy dopiero co wrócili, pachnących solą i wódką. Za przykładem Yael usuwam jednak te okruchy nostalgii ze swoich wiadomości. „Cześć, mamo”. Kursor miga jak reprymenda, a ja nie umiem wyjść poza to, nie umiem nic wymyślić. Przechodzę do Odebranych, przewijam wstecz. Ostatnich kilka lat i okazjonalne wieści od Broodjego, mejle od ludzi poznanych w drodze – mgliste obietnice spotkania w Tangerze, w Belfaście, w Barcelonie, w Rydze – plany, które rzadko się urzeczywistniały. Wcześniej fala mejli od wykładowców z wydziału ekonomicznego z ostrzeżeniami, że jeśli się nie powołam na „szczególne okoliczności”, grozi mi skreślenie z listy studentów w następnym roku. (Nie powołałem się i zostałem skreślony). Przed tym listy kondolencyjne, niektóre do tej pory nieotwarte, a jeszcze wcześniej
wiadomości od Brama, przeważnie jakieś zabawne głupoty, które lubił mi podsyłać: recenzja restauracji, którą chciał sprawdzić, fotka szczególnie koszmarnego okazu architektury, zaproszenie do pomocy przy naprawie tego lub owego. Przewijam cztery lata wstecz i znajduję mejle od Saby, który w ciągu dwóch lat pomiędzy tym, gdy odkrył pocztę elektroniczną, i tym, kiedy rozchorował się zbyt poważnie, by jej używać, rozkoszował się tą formą natychmiastowej komunikacji, gdzie można zapisywać całe strony, nie płacąc drożej za wysyłkę. Wracam do mejla do Yael. „Cześć, mamo, wróciłem do Utrechtu, obijam się z Robertem-Janem i chłopakami. Poza tym nic nowego. Leje codziennie; od tygodnia ani śladu słońca. Ciesz się, że nie musisz tu być i na to patrzeć. Wiem, jak nie znosisz niepogody. Pogadamy niedługo. Willem”. Język pocztówkowy, najbardziej wyprany z treści ze wszystkich języków świata.
Rozdział dziewiąty
Idziemy do kina z chłopakami i nową dziewczyną „W” na holu. Do centrum imienia Louisa Hartloopera na jakiś dreszczowiec Jana de Bonta. Nie podobał mi się żaden jego film od… nawet nie pamiętam od jak dawna, ale zostałem przegłosowany, bo „W” ma dziewczynę, a to wielka sprawa, więc skoro ona ma ochotę się pogapić na wybuchy, będziemy oglądać wybuchy. Multipleks wypełniają tłumy, widzowie wylewają się głównym wejściem. Przeciskamy się do kas. I nagle ją widzę: Lulu. Nie moją Lulu, tylko tę, na której cześć ją nazwałem: Louise Brooks. Hol jest obwieszony starymi plakatami filmowymi, ale tego nigdy nie zauważyłem. Nie wisi na ścianie, tylko stoi oparty na sztalugach. To fotos z filmu Puszka Pandory; Lulu nalewa sobie drinka, unosząc brew z wyzywającym rozbawieniem. – Śliczna. Oglądam się. Stoi za mną Lien, odstawiona na punkówę dziewczyna „W”; studiuje matematykę. Nie możemy się nadziwić, jakim cudem udało mu się ją wyrwać, podobno zaiskrzyło między nimi nad teorią liczb. – Aha – przytakuję. Podchodzę do plakatu. Reklamuje przegląd obrazów Louise Brooks. Puszkę Pandory grają dzisiaj wieczorem. – Kto to? – pyta Lien. „Louise Brooks − powiedział Saba. – Spójrz na te oczy, tak pełne zachwytu. Wiesz, że musi się za nim kryć smutek”. Miałem trzynaście lat, a Saba, który nie znosił kapryśnego, deszczowego amsterdamskiego lata, właśnie odkrył kino wyświetlające stare
filmy. Pogoda w tamte wakacje była szczególnie paskudna, więc zapoznał mnie ze wszystkimi sławami kina niemego: Charliem Chaplinem, Busterem Keatonem, Rudolfem Valentinem, Polą Negri, Gretą Garbo i swoją ulubienicą Louise Brooks. – Gwiazda kina niemego – wyjaśniam Lien. – Właśnie trwa festiwal. Niestety, ten obraz leci dzisiaj wieczorem. – Moglibyśmy go obejrzeć zamiast dreszczowca. Nie potrafię powiedzieć, czy w jej głosie brzmi ironia; Lien jest równie sarkastyczna, jak „W”. Kiedy jednak odstawszy swoje w kolejce, docieram do okienka, niespodziewanie proszę o pięć biletów na Puszkę Pandory. W pierwszej chwili chłopaki się śmieją. Sądzą, że żartuję, ale pokazuję im plakat i mówię o przeglądzie. Wtedy rozbawienie im przechodzi. – Będzie muzyka na żywo na pianinie – zachęcam. – To ma nam POPRAWIĆ nastrój? – pyta Henk. – Mowy nie ma, żebym to obejrzał – protestuje „W”. – A jeśli JA chcę to zobaczyć? – przerywa mu Lien. Dziękuję jej w milczeniu, na co unosi z zakłopotaniem brew, błyskając kolczykiem. „W” ustępuje; pozostali biorą z niego przykład. Wchodzimy na górę i zajmujemy miejsca na sali. W ciszy słychać wybuchy zza ściany; w oczach Henka widzę tęsknotę. Światła gasną, taper gra uwerturę i ekran wypełnia twarz Lulu. Zaczyna się film, porysowany i czarno-biały; niemal słychać trzeszczenie, jak przy odtwarzaniu starego longplaya. Ale Lulu nie ma w sobie nic staroświeckiego. Jest ponadczasowa, gdy flirtuje wesoło w klubie, zostaje przyłapana z kochankiem, strzela do męża w noc poślubną. Dziwne, bo oglądałem ten obraz już kilka razy i doskonale wiem, jak się skończy, ale póki trwa, czuję suspens, narastające napięcie nieprzyjemnie kotłujące się w moim brzuchu. Trzeba być szczególnie naiwnym, a może po prostu głupim, by wiedzieć, jak rozwinie się akcja, a mimo to liczyć na inne zakończenie. Nie mogąc usiedzieć na miejscu, wsuwam ręce do kieszeni.
Choć staram się powstrzymać, myślami wciąż wracam do tej drugiej Lulu w gorącą sierpniową noc. Rzuciłem jej monetę jak tylu innym dziewczynom. Ale inaczej niż inne dziewczyny, które zawsze wracały – zjawiały się obok naszej prowizorycznej sceny, by oddać bezwartościowy pieniążek i sprawdzić, co zdołają za niego kupić – Lulu nie wróciła. To był pierwszy znak, że potrafi przejrzeć moje gierki. Ale ja pomyślałem tylko: „Nie było nam sądzone”. Też dobrze. Następnego dnia z samego rana miałem pociąg, a potem czekał mnie długi, paskudny dzień, a nigdy nie sypiało mi się dobrze w jednym łóżku z obcą osobą. I tak nie spałem dobrze, więc zerwałem się o świcie i złapałem wcześniejszy kurs do Londynu. I nagle ją zobaczyłem – w pociągu. Trzeci raz w ciągu dwudziestu czterech godzin, więc pamiętam, że kiedy wszedłem do wagonu restauracyjnego, poczułem wstrząs. Jakby wszechświat mówił do mnie: „Przyjrzyj się uważnie”. Więc się przyjrzałem. Przysiadłem się i ucięliśmy sobie pogawędkę, ale potem dotarliśmy do Londynu i każde miało ruszyć w swoją stronę. Odkąd Yael poprosiła, bym wrócił do Holandii podpisać akt sprzedaży rodzinnego domu, przerażenie zwijało mi żołądek w supeł. Przekomarzanki z Lulu w drodze do Londynu jakimś cudem sprawiły, że się rozluźniłem. Wiedziałem jednak, że kiedy tylko wsiądę w pociąg do Amsterdamu, lęk znowu zacznie rosnąć, aż wypełni mnie całkowicie, tak że nie będę mógł jeść ani robić nic prócz nerwowego przerzucania monety po kostkach dłoni i myślenia o następnym zadaniu, następnym pociągu albo samolocie, w który trzeba wsiąść. Następnym wyjeździe. Wtedy jednak Lulu napomknęła, że chciałaby zobaczyć Paryż, a ja miałem forsę zarobioną przez cały sezon z trupą Guerrilla Will – gotówkę, która już wkrótce nie będzie mi potrzebna. I pomyślałem na tym londyńskim dworcu: „Okej, może jednak to mi było sądzone”. Wiedziałem, że wszechświat nade wszystko lubi równowagę, a oto mieliśmy dziewczynę pragnącą
jechać do Paryża i mnie chcącego jechać wszędzie, byle nie do Amsterdamu. Gdy tylko zaproponowałem wspólną wyprawę do Francji, równowaga została przywrócona. Supeł przerażenia w moim brzuchu zniknął. W pociągu do Paryża byłem głodny jak nigdy w życiu. Lulu na ekranie płacze. Wyobrażam sobie, jak moja Lulu budzi się następnego dnia, odkrywa, że zniknąłem, czyta liścik z obietnicą mojego szybkiego powrotu; obietnicą, która nigdy nie została spełniona. Zastanawiam się, jak tyle razy wcześniej, ile potrwało, zanim pomyślała o mnie najgorsze, skoro JUŻ miała o mnie jak najgorsze zdanie. W pociągu do Paryża dostała ataku śmiechu, bo sądziła, że ją zostawiłem. Obróciłem to w żart; oczywiście nie planowałem nic podobnego. Ale dało mi to do myślenia; to było pierwsze ostrzeżenie, że ta dziewczyna dostrzega we mnie rzeczy, których nie zamierzałem pokazywać. W miarę jak akcja się rozwija, narastają we mnie pożądanie, tęsknota, żal. Zaczynam dumać o wszystkim, co się wydarzyło tamtego dnia. Kompletnie bez sensu, ale świadomość tego tylko wszystko pogarsza, a emocje przybierają na sile, nie mając ujścia. Wsuwam ręce głębiej w kieszenie, aż przebijam na wylot podszewkę. – Cholera! – rzucam głośniej, niż zamierzałem. Lien patrzy na mnie, lecz udaję, że pochłania mnie film. Taper gra crescendo, kiedy Lulu flirtuje z Kubą Rozpruwaczem, a potem samotna i załamana zaprasza go do swojego pokoju. Sądzi, że znalazła kogoś, kogo będzie mogła pokochać, lecz on zauważa nóż i już wiemy, jak się to skończy. Wszystko po prostu potoczy się jak zwykle. Jestem pewien, że Lulu pomyślała o mnie to samo, i być może słusznie. Film kończy się dramatycznym akordem na pianinie. Potem zapada cisza. Chłopaki siedzą chwilę, po czym zaczynają gadać wszyscy naraz. – To koniec? Więc ją zamordował? – dziwi się Broodje. – To był Kuba Rozpruwacz i miał nóż – odpowiada Lien. – Nie zamierzał nim pokroić świątecznego indyka.
– Co za zakończenie! Jedno wam muszę przyznać, nie wynudziłem się – mówi Henk. – Willem? Hej, Willemie, żyjesz? Wzdrygam się. – Aha. O co chodzi? Wszyscy czworo gapią się na mnie, chyba od dłuższej chwili. – Wszystko okej? – pyta w końcu Lien. – W porządku. Świetnie! – Uśmiecham się. Nienaturalnie i z wysiłkiem; czuję, jak szrama na twarzy rozciąga się niczym gumowa taśma. – Chodźmy się napić. Przebijamy się do zatłoczonej kafejki na parterze. Biorę nam po piwie i na dodatek kolejkę jenevera. Chłopaki patrzą znacząco – dlatego że wziąłem gorzałę czy zapłaciłem za wszystkich? Wiedzą już o moim spadku, ale nadal się spodziewają, że będę oszczędzać. Wlewam w siebie jałowcówkę, a potem piwo. – Uff – wzdycha „W” i podsuwa mi swój kieliszek. – Nie dla mnie dzisiaj kopstoot. Obalam też jego drinka. Milkną i patrzą na mnie. – Na pewno dobrze się czujesz? – pyta Broodje z dziwnym wahaniem. – Czemu miałbym się nie czuć? Jenever zaczyna działać, rozgrzewając mnie i wypalając wspomnienia, które ożyły w ciemności. – Ojciec ci umarł. Matka wyjechała do Indii – wylicza bez ogródek „W”. – I umarł też twój dziadek. Zapada chwila niezręcznej ciszy. – Dzięki – mówię. – Kompletnie o tym zapomniałem. Miał to być żart, lecz okazuje się gorzki jak alkohol torujący sobie palącą ścieżkę w górę mojego gardła. – Och, nie zwracajcie na niego uwagi – rzuca Lien, czule wykręcając ucho „W”. – Dopiero się uczy ludzkich uczuć, takich jak współczucie. – Nie potrzebuję niczyjego współczucia – oznajmiam. – Świetnie się czuję. – Okej, tylko po prostu nie wydajesz się sobą od… – Broodje
milknie. – Spędzasz dużo czasu sam – wyrzuca z siebie Henk. – Sam? Jestem z wami. – Właśnie – przytakuje Broodje. Kolejny raz zapada milczenie. Nie do końca wiem, o co mnie oskarżają. Póki Lien mnie nie oświeca. – Z tego, co rozumiem, zawsze kręciła się przy tobie jakaś laska, a teraz chłopaki się martwią, bo ciągle jesteś sam – wyjaśnia. Patrzy na nich. – Dobrze zrozumiałam? Potakują niepewnie chórem. – Więc gadaliście o tym? To powinno być śmieszne – tyle tylko że nie jest. – Myślimy, że masz doła z braku seksu – przyznaje „W”. Lien daje mu klapsa. – Co jest? – dziwi się „W”. – To poważny problem psychologiczny. Wskutek aktywności seksualnej uwalnia się serotonina, która podwyższa uczucie dobrostanu. To czysta nauka. – Nic dziwnego, że tak bardzo mnie lubisz – drwi dziewczyna. – Tyle tej czystej nauki. – Och, więc teraz mam doła? – Staram się, by w moim głosie zabrzmiało rozbawienie, ale pojawia się w nim ton czegoś innego. Nikt prócz Lien nie chce na mnie spojrzeć. – Serio tak uważacie? – pytam, starając się zbagatelizować sprawę. – Że cierpię na kliniczną postać sinych jaj? – Sądzę, że nie chodzi o sine jaja – odpowiada Lien spokojnie. – Tylko o złamane serce. Na moment zapada cisza, a potem chłopaki wybuchają hałaśliwym śmiechem. – Sorry, schatje – oświadcza „W”. – Ale to by była jakaś aberracja. Po prostu jeszcze go nie znasz. Znacznie bardziej prawdopodobna jest serotonina. – Wiem swoje – upiera się dziewczyna. Zaczynają się sprzeczać, a ja się przyłapuję na tęsknocie za anonimowością, jaką zapewnia włóczęga, gdy nie ma się przeszłości ani przyszłości, tylko ten jeden moment w czasie. A
jeśli ten moment jakimś sposobem staje się kłopotliwy albo nieprzyjemny, zawsze znajdzie się pociąg mogący cię przenieść do następnego momentu. – Cóż, nieważne, czy chodzi o złamane serce, czy o sine jaja, lekarstwo jest to samo – zauważa Broodje. – A mianowicie? – pyta Lien. – Wyro! – wrzeszczą równocześnie Broodje i Henk. Mam tego dość. – Muszę się odlać – rzucam, wstając z miejsca. W łazience opryskuję twarz wodą. Gapię się w lustro. Szrama jest wciąż zaczerwieniona i zaogniona, podrażniona, jakbym ją drapał. W korytarzu na zewnątrz tłoczą się widzowie, kolejny film właśnie się skończył, nie de Bont, ale jedna z tych ckliwych brytyjskich komedii romantycznych, które obiecują wieczną miłość w dwie godziny. – Willem de Ruiter, a niech mnie! Odwracam się i widzę wychodzącą z sali Anę Lucię Aureliano z oczyma zamglonymi od wywołanych sztucznie emocji. Przystaję, pozwalając jej się dogonić. Całujemy się na powitanie. Daje znak swoim kumplom, gościom, których znam z Uniwersytetu Utrechckiego, żeby szli przodem. – Nie zadzwoniłeś – mówi, robiąc minę nadąsanej małej dziewczynki, z którą jakimś cudem jest jej bardzo do twarzy. Inna sprawa, że jest jej do twarzy praktycznie we wszystkim. – Nie mam twojego numeru – odpowiadam. Niepotrzebnie się tłumaczę, ale weszło mi to w nawyk. – Przecież ci go dałam. W Paryżu. Paryż. Lulu. Emocje wywołane filmem budzą się na nowo, ale odsuwam je od siebie. Paryż to była bajka. Niczym się nieróżniąca od romansu, który Ana Lucia obejrzała przed chwilą. Dziewczyna nachyla się do mnie. Pachnie miło, cynamonem, dymem i perfumami. – A może dałabyś mi go jeszcze raz – proponuję, wyjmując
komórkę. – Żebym później mógł zadzwonić. – Po co sobie zawracać głowę? – rzuca. Wzruszam ramionami. Słyszałem plotki, że nie była zbyt szczęśliwa, kiedy między nami się skończyło. Chowam aparat. Ale wtedy ona chwyta mnie za rękę. Moja jest zimna. Jej gorąca. – To znaczy, po co sobie zawracać głowę dzwonieniem PÓŹNIEJ, skoro stoję przed tobą tu i teraz? I rzeczywiście stoi. Właśnie teraz. Podobnie jak ja. „Lekarstwo jest to samo” − słyszę słowa Broodjego. Może coś w tym jest.
Rozdział dziesiąty
Listopad Utrecht
Pokój w segmencie Any Lucii przypomina kokon: grube puchowe kołdry, grzejniki nastawione na pełną moc, kolejne kubki gęstej jak sos gorącej czekolady. Przez pierwszych kilka dni zadowala mnie samo przebywanie w tym miejscu, z nią. – Przyszłoby ci do głowy, że się znowu zejdziemy? – grucha, tuląc się do mnie jak ciepły kociak. – Hmm – mamroczę, bo nie istnieje na to właściwa odpowiedź. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że się zejdziemy, bo przede wszystkim nigdy nie uważałem, że możemy ze sobą być. Przeżyłem z Aną Lucią trzy-, może czterotygodniowy romans w tę zamgloną wiosnę po śmierci Brama, kiedy spektakularnie zawalałem studia, odnosząc zarazem równie spektakularne sukcesy w łóżku. Chociaż sukces to nieodpowiednie słowo. Sugeruje wysiłek, gdy w rzeczywistości była to wówczas jedyna rzecz w moim życiu przychodząca bez żadnych starań. – A JA tak – mruczy, skubiąc moje ucho. – Bardzo dużo o tobie myślałam przez ostatnich kilka lat. A potem wpadliśmy na siebie w Paryżu i poczułam, że to coś znaczy, że to przeznaczenie. – Hmmm – powtarzam. Przypominam sobie nasze spotkanie w Paryżu. Też
poczułem, że coś oznacza – ale nie skojarzyło mi się z przeznaczeniem, tylko z napaścią, o dzień za wcześnie, tego świata, przed którym uciekłem. – Ale potem nie zadzwoniłeś – ciągnie. – Och, wiesz, jak to jest. Coś mi wypadło. – Z całą pewnością. – Jej dłoń zsuwa się między moje uda. – Widziałam cię z tą dziewczyną. W Paryżu. Śliczna była. Mówi to swobodnie, wręcz lekceważąco, lecz w moim brzuchu coś budzi się do życia. Jak ostrzeżenie. Dłoń Any Lucii wciąż spoczywa w tym samym miejscu, wywołując zamierzony efekt, ale teraz w pokoju jest z nami Lulu. I zupełnie jak tamtego dnia w Paryżu, kiedy wędrując z nią po Dzielnicy Łacińskiej, wpadłem na Anę Lucię w towarzystwie kuzynek, marzę tylko o tym, żeby obie dziewczyny znalazły się od siebie jak najdalej. – Ona była śliczna, ale ty jesteś PIĘKNA. Staram się skierować rozmowę na inny temat. Słowa są prawdziwe, ale to bez znaczenia. Chociaż obiektywnie Ana Lucia jest pewnie ładniejsza od Lulu, o wygranej w tego rodzaju rywalizacji rzadko decydują obiektywne oceny. Jej uścisk staje się mocniejszy. – Jak miała na imię? – drąży. Nie chcę tego ujawniać. Ana Lucia jednak ma mnie w garści i jeśli nie powiem, wzbudzę jej podejrzenia. – Lulu – mruczę w poduszkę. To nawet nie jej prawdziwe imię, ale i tak czuję, jakbym ją zdradził. – Lulu – powtarza Ana Lucia. Puszcza mnie i siada na łóżku. – Francuzka. Była twoją dziewczyną? Przez okno sączy się poranne światło, słabe i szare, nadając wszystkiemu lekko zielonkawy odcień. Szare światło brzasku sprawiło, że Lulu promieniała w tamtym białym pokoju. – Jasne, że nie. – Kolejny przelotny romans? Jej śmiech stanowi odpowiedź; drażni mnie jej przenikliwość.
Tamtej nocy w squacie po wszystkim Lulu przesunęła palcem po nadgarstku i ja zrobiłem to samo. Symbol PIĘTNA, czegoś trwałego, nawet jeśli niepożądanego. Ten gest coś oznaczał, przynajmniej w owej chwili. – Znasz mnie – rzucam lekko. Ana Lucia śmieje się znowu: gardłowo i swobodnie, dźwięcznie i pobłażliwie. Wspina się na mnie, siada mi okrakiem na biodrach. – To PRAWDA, że cię znam – mówi, a oczy jej błyszczą. Przesuwa palcem po moim torsie. – Teraz wiem, przez co przechodziłeś. Wcześniej nie rozumiałam. Ale dorosłam. Ty też. Myślę, że oboje staliśmy się innymi ludźmi, mającymi inne potrzeby. – Moje potrzeby się nie zmieniły – wyjaśniam. – Są takie jak zawsze. Bardzo podstawowe. Przyciągam ją do siebie. Wciąż jestem na nią zły, ale przywołanie Lulu mnie nakręciło. Gładzę koronkę przy topie Any Lucii. Wsuwam palec pod ramiączko. Jej powieki trzepoczą, gdy na chwilę zamyka oczy; robię to samo. Czuję uginające się pod nami łóżko i szlak jej pocałunków na swojej szyi. – Dime que me quieres – szepcze. – Dime que me necesitas. „Powiedz, że mnie pragniesz. Powiedz, że mnie potrzebujesz”. Nie reaguję, bo powiedziała to po hiszpańsku, a nie wie, że obecnie rozumiem ten język. Trzymam oczy zamknięte, ale nawet w ciemności słyszę głos obiecujący: będę twoją dziewczyną z gór. – Zaopiekuję się tobą – mówi Ana Lucia, a ja podrywam się na łóżku, słysząc z jej ust słowa Lulu. Kiedy głowa Any Lucii znika pod kocem, uświadamiam sobie, że chodziło jej o innego rodzaju opiekę. Nie tę, której naprawdę potrzebuję. Nie protestuję jednak.
Rozdział jedenasty
Po dwóch tygodniach ukrywania się w segmencie Any Lucii wracam na Bloemstraat. Jest cicho – miła odmiana po nieustannym zgiełku kampusu i ciągłym wtykaniu nosa wszystkich w nie swoje sprawy. Przetrząsam szafki w kuchni. Ana Lucia przynosiła jedzenie z kafeterii albo zamawiała coś na wynos, płacąc kartami kredytowymi swojego ojca. Stęskniłem się za czymś normalnym. Nie znajduję zbyt wiele: parę paczek makaronu, kilka cebul i czosnek. W spiżarni natrafiam na puszkę pomidorów. Na sos wystarczy. Zaczynam siekać cebulę i oczy natychmiast zachodzą mi łzami. Zawsze się tak dzieje. Yael też tak ma. Nie gotowała zbyt często, ale czasami ogarnięta tęsknotą za Izraelem puszczała kiepski izraelski pop i przyrządzała szakszukę. Mogłem być na piętrze w swoim pokoju, a i tak zaczynały mnie piec oczy. Grawitowałem w stronę kuchni. Bram nakrywał nas razem i z czerwonymi oczami; śmiał się, mnie mierzwił włosy, ją całował i żartował, że krojenie cebuli to jedyna okazja, gdy można przyłapać Yael Shiloh na płaczu. Około czwartej słyszę szczęk klucza w zamku. Wołam: „cześć”. – Willy, wróciłeś. I gotujesz… – odpowiada Broodje, skręcając do kuchni. – Co się stało? – Hę? – W tym momencie uświadamiam sobie, że chodzi mu o łzy. – To tylko cebula – wyjaśniam. – Och – mruczy. – Cebula. Sięga po drewnianą łyżkę, miesza sos, dmucha i kosztuje. Potem bierze ze spiżarni rozmaite suszone zioła, rozciera je między palcami i dosypuje do sosu. Potrząsa solniczką, kilka razy
obraca rączkę młynka do pieprzu. W końcu skręca płomień na mniejszy i przykrywa rondel. – Bo jeśli nie cebula… – zaczyna. – A co innego miałoby być? Nerwowo przestępuje z nogi na nogę. – Martwię się o ciebie od tamtego wieczoru – wyjaśnia. – Od tego, co się stało po filmie. – To znaczy? Widzę, jak bierze głęboki oddech, ale ostatecznie się wycofuje. – Nic – mówi. – Więc Ana Lucia? Znowu? – Aha. Ana Lucia. Znowu. – Nie potrafię wymyślić nic więcej, dlatego wracam do rozmowy o niczym. – Przesyła pozdrowienia. – Nie wątpię. – Broodje nie kupuje tego ani przez sekundę. – Masz ochotę zjeść? – Mam – przytakuje. – Ale sos nie jest gotowy. Idzie na górę do swojego pokoju. Głupieję. To do niego niepodobne odmawiać jedzenia, nieważne, w jakim jest stanie. Widziałem, jak wcinał surowe mięso na hamburgery. Pozwalam, by sos bulgotał dalej. Zapach rozchodzi się po całym domu, ale Broodje się nie zjawia. Ruszam więc na piętro i pukam do jego pokoju. – Jesteś jeszcze głodny? – sonduję, stając w drzwiach. – Ja zawsze jestem głodny. – Przyjdziesz na dół? Ugotuję makaron. Kręci głową. – Urządzasz strajk głodowy? – żartuję. – Jak Sarsak? Wzrusza ramionami. – Zastanawiam się nad tym. – Z jakiego powodu chcesz strajkować? – pytam. – Musi chodzić o coś strasznie ważnego, skoro zamierzasz zrezygnować z jedzenia. – TY jesteś strasznie ważny. – Ja?!
Okręca się na obrotowym krześle. – Czy dawniej nie mówiliśmy sobie o różnych rzeczach, Willy? – Jasne. – Czy nie byliśmy dobrymi kumplami? Nawet kiedy się wyprowadziłem, trzymaliśmy się razem. Nawet kiedy wyjechałeś i nie dawałeś znaku życia, myślałem, że jesteśmy dobrymi kumplami, a teraz wróciłeś i wygląda na to, że już wcale nie jesteśmy. – O czym ty mówisz? – Gdzie się podziewałeś, Willy? – Gdzie się podziewałem? U Any Lucii. Jezu, to ty twierdziłeś, że potrzebne mi wyro, żeby się otrząsnąć. Rzuca mi gniewne spojrzenie. – Z CZEGO się otrząsnąć, Willy? Siadam na łóżku. Z czego się otrząsnąć? Oto jest pytanie. – Chodzi o twojego tatę? – docieka Broodje. – Jeśli nadal chodzi o niego, to w porządku. Minęły dopiero trzy lata. Tyle czasu dochodziłem do siebie po Varkenie, a to był pies. Śmierć Brama rzuciła mnie na deski. Serio. Ale to się zdarzyło dawno i minęło, więc nie bardzo rozumiem, czemu TERAZ znowu wydaje się tak bolesne. Może dlatego, że wróciłem do Holandii. Może zostanie tutaj było błędem. – Nie wiem, o co właściwie chodzi – odpowiadam. To ulga przyznać aż tyle. – Ale o COŚ chodzi – stwierdza. Nie umiem tego wyjaśnić, bo to bez sensu. Jedna dziewczyna. Jeden dzień. – O coś chodzi – przytakuję. Nie odpowiada, ale cisza jest niczym zaproszenie, a ja nie do końca wiem, czemu robiłem z tego tajemnicę. Więc opowiadam: o spotkaniu z Lulu w Stratford-upon-Avon. O tym jak zobaczyłem ją znowu w pociągu. O naszym flircie – z hagelslag w roli głównej, ni mniej, ni więcej. Jak nazwałem ją Lulu, imieniem pasującym do niej tak bardzo, że zapomniałem zapytać ją o prawdziwe.
Relacjonuję mu najważniejsze punkty dnia, który z perspektywy czasu wydaje mi się tak doskonały, jakbym go sobie wymyślił: Lulu maszerująca tam i z powrotem wzdłuż Bassin de la Villette z banknotem studolarowym, przekupująca Jacques’a, żeby nas przewiózł po kanałach. Jak o mało nie zostaliśmy aresztowani przez żandarma za nielegalną jazdę we dwoje na rowerze vélib, ale kiedy zapytał, czemu zrobiłem coś tak głupiego, zacytowałem mu kawałek z Szekspira, ten, że „uroda jest to wiedźma”1, a on go rozpoznał i skończyło się na pouczeniu. Jak Lulu wybierała w ciemno stację metra i trafiła w Barbès – Rochechouart, i chociaż twierdziła, że nie ma talentu do podróży, wydawała się zachwycona przypadkowością całej sytuacji. Opowiadam też o skinach. Że kiedy interweniowałem, bo zaczepiali dwie arabskie dziewczyny z powodu chust, w ogóle nie przyszło mi do głowy, co mogą zrobić MNIE. A gdy zaczęło mi świtać, jak paskudnie się wpakowałem, pojawiła się Lulu i rzuciła w jednego przewodnikiem. Kiedy to opowiadam, uświadamiam sobie, że nie oddaję sprawiedliwości ani temu dniowi, ani Lulu. Nie mówię też wszystkiego, bo pewnych rzeczy po prostu nie umiałbym wytłumaczyć. Na przykład tego, że kiedy Lulu przekupiła Jacques’a, by nas przewiózł po kanale, to nie jej hojność zrobiła na mnie największe wrażenie. Nie wspomniałem jej, że dorastałem na łodzi, ani że następnego dnia mam się zrzec barki na zawsze. Ale wydawało się, jakby to wiedziała. Jakim sposobem? Jak to wyjaśnić? Kiedy kończę, nie jestem nawet pewien, czy to, co powiedziałem, ma sens. Ale czuję się lepiej. – No – zwracam się do Broodjego. – I co teraz? Węszy w powietrzu. Aromat sosu przenika cały dom. – Sos gotowy. Teraz zjemy. William Shakespeare, Wiele hałasu o nic w: Komedie, Znak, Kraków 2012 [wróć]
Rozdział dwunasty
– Tak sobie myślałam… – mówi Ana Lucia. Na dworze pada śnieg z deszczem, ale w segmencie można się usmażyć; na łóżku Ana Lucia rozłożyła niewielką tajską ucztę. – To zawsze brzmi groźnie – żartuję. Dziewczyna rzuca we mnie saszetką z sosem do kaczki. – Tak sobie myślałam o Bożym Narodzeniu. Wiem, że właściwie go nie obchodzisz, ale może powinieneś pojechać ze mną do Szwajcarii w przyszłym miesiącu. Pobyć z rodziną. – Nie wiedziałem, że mam w Szwajcarii krewnych – kpię, nadgryzając sajgonkę. Ana Lucia należy do potężnie rozrośniętego klanu spadkobierców firmy spedycyjnej, która została sprzedana Chińczykom jeszcze przed recesją. Ma niezliczoną liczbę pociotków, rodzeństwa i kuzynów rozrzuconych po całej Europie i Stanach, Meksyku oraz Argentynie i co wieczór deliberuje kolejno z którymś przez telefon. – Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. Pewnego dnia mogą się stać także twoją rodziną. Chcę odpowiedzieć, że mam własnych bliskich, ale łapię się na tym, że to nieprawda. No bo kto został? Yael i ja. I stryj Daniel, ale on od początku praktycznie się nie liczył. Sajgonka więźnie mi w gardle. Spłukuję ją haustem piwa. – A poza tym jest tam pięknie – dodaje Ana Lucia. Bram zabrał kiedyś nas z Yael na narty do Włoch. Cały wyjazd przesiedzieliśmy, tuląc się do siebie w schronisku. Dostał nauczkę. W kolejnym roku wybraliśmy się na Teneryfę. – W Szwajcarii jest za zimno – odpowiadam. – A tutaj mamy śliczną pogodę? – pyta dziewczyna.
Jesteśmy ze sobą od trzech tygodni. Święta są za sześć. Nie trzeba być „W”, żeby sobie poradzić z obliczeniami. Gdy nie odpowiadam, Ana Lucia mówi: – A może chcesz, żebym pojechała sama, bo wolałbyś się ogrzać przy kimś innym? Ni stąd, ni zowąd jej ton się zmienia i podejrzliwość, która, jak sobie uświadamiam, zawsze czaiła się gdzieś na obrzeżach, wylewa się nagle falą. Następnego popołudnia po powrocie na Bloemstraat zastaję chłopaków zgromadzonych wokół stołu; po całym domu walają się papiery. Broodje podnosi na mnie wzrok z miną psa, który zeżarł obiad. – Przepraszam – oświadcza z miejsca. – Za co? – pytam. – Chyba powtórzyłem im parę kawałków naszej rozmowy – jąka się. – Z tego, co mówiłeś. – Nie zaskoczył nas szczególnie – wtrąca „W”. – Było jasne, że COŚ jest nie tak, odkąd wróciłeś. A ja WIEDZIAŁEM, że ta blizna to nie od upadku z roweru. Nie wygląda na taką. – Mówiłem, że dostałem gałęzią. – A zostałeś pobity przez skinów – wyjaśnia mi Henk. – Tych samych, w których dzień wcześniej rzuciła książką ta dziewczyna. – Myślę, że on sam wie, co mu się stało – zauważa Broodje. – Niesamowite, że trafiłeś drugi raz na tych samych gości – ciągnie Henk. – Raczej pech – protestuje Broodje. Ja nie mówię nic. – Uważamy, że dostałeś czegoś tam pourazowego – referuje Henk. – Dlatego byłeś taki zdołowany. – Czyli odpuściłeś sobie teorię celibatu? – No cóż, tak – potwierdza Henk. – Bo teraz masz seks i dalej masz doła. – Uważacie, że chodzi o to? – pytam, stukając w bliznę. – A nie o dziewczynę? – Patrzę na „W”. – Nie sądzisz, że Lien mogła
mieć rację? Wszyscy trzej próbują pohamować śmiech. – Co was tak bawi? – Nagle czuję się zirytowany i zepchnięty do defensywy. – Tamta dziewczyna nie złamała ci serca – wyjaśnia „W”. – Zepsuła ci tylko dobrą passę. – Co to niby ma znaczyć? – dopytuję. – Willy, daj spokój – wtrąca się Broodje, machając rękami, żebyśmy się uspokoili wszyscy. – Znam cię. Wiem, jaki jesteś z laskami. Zakochujesz się, a potem miłość znika jak śnieg na słońcu. Gdybyś został z tą panną kolejnych kilka tygodni, znudziłaby ci się jak wszystkie pozostałe. Po prostu nie miała na to szansy. Wyszło na to, że to ona cię rzuciła. Dlatego do niej wzdychasz. „Porównujesz miłość do piętna?” − spytała. Na początku była sceptyczna. „To coś, co nigdy nie zniknie, nieważne, jak bardzo byś chciała”. Tak, „piętno” wydawało się w miarę dobrym określeniem. – Okej – wzdycha „W”, pstrykając długopisem. – Zacznijmy od początku, najbardziej szczegółowo, jak potrafisz. – Od początku czego? – Twojej historii. – Po co? „W” zaczyna nam wyjaśniać teorię powiązań, że policja używa jej do namierzania przestępców poprzez osoby, z którymi utrzymują kontakty. On ciągle wyciąga jakieś teorie. Wierzy, że całe życie da się sprowadzić do matematyki, że każde zdarzenie, nawet losowe (teoria chaosu!), można opisać za pomocą stałej numerycznej albo algorytmu. Potrzebuję trochę czasu, zanim do mnie dotrze, że z pomocą teorii powiązań zamierza rozwiązać zagadkę Lulu. – Więc jeszcze raz: po co? Tajemnica rozwiązana – warczę. – Wzdycham do dziewczyny, która odeszła, ponieważ odeszła. Nie jestem pewien, czy się irytuję, bo się z tym zgadzam, czy
wręcz przeciwnie. „W” przewraca oczami, jakby to nie miało znaczenia. – Ale chcesz ją znaleźć, tak? Nim zapada wieczór, ma gotowe schematy działania i wykresy, a nad kominkiem, poniżej spłowiałego plakatu Picassa, umieścił arkusz czystego kartonu. – Teoria powiązań. W zasadzie polega na tym, że tropimy ludzi, których możemy odnaleźć, i sprawdzamy, co ich łączy z twoją tajemniczą dziewczyną – tłumaczy. – Najlepsza opcja to zacząć od Céline. Lulu mogła wrócić po walizkę. Zapisuje imię „Céline” i zamyka je w kółku. Przeszło mi to przez głowę kilka razy i zawsze mnie kusiło, żeby się do niej odezwać. Ale potem wracałem myślami do tamtej nocy; bolesnego, zranionego wyrazu jej twarzy. Tak czy inaczej to bez znaczenia. Albo walizka jest w klubie i Lulu po nią nie wróciła, albo bagażu tam nie ma, bo dziewczyna jakimś sposobem go odebrała, znalazła moje zapiski i postanowiła nie odpowiadać. Nawet jeśli to ustalę, nie zmieni to sytuacji w żaden sposób. – Céline nie wchodzi w grę – mówię. – Ale to najsilniejsze powiązanie – protestuje „W”. Nie powiedziałem im o tym, co się zdarzyło w mieszkaniu Céline tamtej nocy ani co jej obiecałem. – Skreślamy ją. „W” przekreśla jej imię dość dramatycznym iksem. Potem rysuje kółko i wpisuje w nie słowo „barka”. – Co z nią? – pytam. – Twoja panna wypełniała jakieś dokumenty? – bada „W”. – Płaciła kartą? Kręcę głową. – Zapłaciła banknotem studolarowym. W zasadzie dała Jacques’owi łapówkę. „W” pisze „Jacques”. Znowu kręcę głową. – Ja spędziłem z nim więcej czasu.
– Co o nim wiesz? – Typowy wodniak. Mieszka na łodzi okrągły rok. Pływa przy ciepłej pogodzie, cumuje w marinie, chyba mówił, że w Deauville. „W” pisze „Deauville” i otacza kółkiem. – A pasażerowie? – Starsi ludzie. Duńczycy. Jedno małżeństwo, jedna rozwiedziona para, która zachowywała się jak małżeństwo. Pijani tak, że nie bardzo wiedzieli, co się dzieje dokoła. „W” pisze „pijani Duńczycy” w kółku daleko przy krawędzi arkusza. – Skontaktujemy się z nimi w ostateczności – stwierdza, przechodząc do następnego punktu. – Wydaje mi się, że najwyraźniejszy trop jest zarazem najbardziej czasochłonny. Uśmiecha się lekko, a potem wielkimi, drukowanymi literami pisze u dołu arkusza: „FIRMA TURYSTYCZNA”. – Problem w tym, że nie wiem, która to była. – Istnieje szansa, że jedna z tych siedmiu – odpowiada, sięgając po wydruk komputerowy. – Znalazłeś firmę turystyczną? Czemu nie powiedziałeś od razu? – Nie znalazłem. Ale zawęziłem poszukiwania do tych, które organizują wyjazdy studentów z Ameryki, i jednego z krytycznych wieczorów wysłały grupę do Stratford-upon-Avon. – „Krytycznych wieczorów” – przedrzeźnia go Henk. – To zaczyna brzmieć jak jakiś program detektywistyczny. Wgapiam się w wydruk. – Jak ci się udało to zrobić? W jeden wieczór? Spodziewam się jakiejś skomplikowanej matematycznej teorii, ale „W” tylko wzrusza ramionami i wyjaśnia: – Internet. – Robi pauzę. – Może było więcej niż siedem grup, ale te potwierdziłem jako prawdopodobne. – Więcej? – jęczy Broodje. – Siedem to już mnóstwo. – W tamtym czasie odbywał się festiwal muzyczny – wyjaśniam.
Dlatego w ogóle trupa Guerrilla Will zjawiła się w Stratfordupon-Avon. Tor z zasady unikała tego miejsca; żywiła jadowitą niechęć do Royal Shakespeare Company, powiązaną z zapiekłą urazą wobec Royal Academy of Dramatic Art, dokąd nie dostała się dwa razy z rzędu. Właśnie dlatego została wielką anarchistką i założyła zespół Guerrilla Will. „W” wypisuje na arkuszu nazwy: Szerokie horyzonty, Europa bez granic, Świat jest mały, Na skraju przygody, Przed siebie, Nastoletnie zwiedzanie! oraz Fajna Europa. – Domyślam się, że twoja tajemnicza dziewczyna przyjechała z którąś z nich. – Okej, ale firm jest siedem – zauważa Henk. – Co teraz? – Obdzwonię je? – domyślam się. – Właśnie – przytakuje „W”. – Szukając… cholera. Kolejny raz to sobie uświadamiam: nie znam nawet jej imienia. – Jakie pozwalające ją namierzyć szczegóły ZNASZ? – pyta „W”. Znam tembr jej śmiechu. Znam ciepło jej oddechu. Wiem, jak światło księżyca odbija się od jej skóry. – Podróżowała z kumpelą – mówię. – Blondynką, a sama Lulu miała czarne włosy ścięte krótko na pazia, jak Louise Brooks. – Chłopaki patrzą na siebie znacząco. – I znamię w tym miejscu. – Dotykam nadgarstka. Odkąd pokazała mi je w pociągu, zastanawiałem się, jak będzie smakować. – Zwykle zakrywała je zegarkiem. Och, właśnie, nosi drogi złoty zegarek. A raczej nosiła. Bo teraz ja go mam. – Należał do niej? – drąży Broodje. Kiwam głową. „W” notuje. – To jest niezłe – stwierdza. – Szczególnie zegarek. Pozwala ją zidentyfikować. – A tobie daje przykrywkę – zauważa Broodje. – Powód, by ją tropić, inny niż puknięcie jej jeszcze parę razy, zanim się od niej
uwolnisz. Możesz powiedzieć, że chcesz zwrócić zegarek. Pół godziny temu arkusz był pusty, teraz w połowie pokrywają go kółka, łączące nas subtelne nici. „W” również przygląda się wykresowi. – Teoria powiązań – stwierdza. W ciągu następnego tygodnia kółka na tablicy zostają kolejno wykreślone, kiedy wykluczamy relacje, które nigdy nie istniały naprawdę. Świat jest mały organizuje wycieczki dla nastolatków z rodzicami, więc odpada. Przed siebie nie ma danych o żadnej czarnowłosej dziewczynie z zegarkiem biorącej udział w tamtej wycieczce. Na krawędzi przygody nie udziela informacji o swoich klientach, a Fajna Europa, jak się zdaje, splajtowała. W Nastoletnim zwiedzaniu nikt nie podnosi słuchawki, chociaż zostawiam kilka wiadomości i mejli. To przygnębiający proces. A w dodatku skomplikowany, bo muszę brać pod uwagę strefy czasowe, godziny, w których mogę się spodziewać telefonów zwrotnych, oraz coraz bardziej podejrzliwą Anę Lucię. Nie podobają jej się moje częste nieobecności, które tłumaczę wstąpieniem do klubu piłkarskiego. Pewnego wieczoru komórka dzwoni po jedenastej. – Twoja dziewczyna? – pyta Ana Lucia obojętnie. „Moją dziewczyną” zaczęła ostatnio nazywać Broodjego, bo uważa, że spędzam z nim więcej czasu niż z nią. To żart, ale mam nieczyste sumienie, więc za każdym razem gdy go powtarza, czuję skurcz żołądka. Biorę aparat i przechodzę na drugi koniec pokoju. – Dzień dobry. Czy mogę mówić z Willemem de Ruiterem? – Mówiący po angielsku głos kaleczy wymowę mojego nazwiska. – Tak, to ja – odpowiadam, starając się, by zabrzmiało to oficjalnie, bo Ana Lucia jest tuż obok. – Witam! Tu Erica z Nastoletniego zwiedzania. Dzwonię w związku z pańskim mejlem w sprawie zwrotu znalezionego zegarka. – Och, doskonale – odpowiadam dziarsko, chociaż Ana Lucia
obserwuje mnie teraz zmrużonymi podejrzliwie oczami; jak sobie uświadamiam, dlatego że mówię po angielsku. Chociaż z nią rozmawiam w tym języku, z chłopakami zawsze gadam przez telefon po niderlandzku. – Wszystkim naszym klientom zapewniamy ubezpieczenie od zgubienia i kradzieży przedmiotów, więc gdyby osoba, której pan szuka, straciła coś cennego, zwróciłaby się do nas. – Och – mówię. – Przejrzałam wszystkie wnioski z tego okresu i znalazłam jedynie zgłoszenia iPada skradzionego w Rzymie oraz bransoletki, którą udało się odzyskać. Jeśli jednak poda mi pan nazwisko, mogę sprawdzić jeszcze raz. Zerkam na Anę Lucię, która uparcie omija mnie wzrokiem, wiem więc, że podsłuchuje. – W tej chwili nie mogę tego zrobić. – Och. Okej. Cóż, może oddzwoni pan później w tej sprawie? – Niestety, to też nie wchodzi w grę. – Och. Jest pan pewien, że chodziło o wycieczkę Nastoletniego zwiedzania? Teraz widzę, że historyjka o zgubionym zegarku jest równie słaba, jak pęknięte szkiełko. Nawet jeśli to właściwa firma, jej przedstawicielka nie może wiedzieć, że Lulu zgubiła zegarek, bo stało się to po zakończeniu wycieczki. To jakaś ściema. CAŁA ta impreza to ściema. Prawda wygląda tak, że szukam dziewczyny, której imienia nie znam, odrobinę podobnej do Louise Brooks. O żadnej z tych rzeczy nie mogę wspomnieć. I wcale nie chcę. To bez sensu. Erica ciągnie: – Widzi pan, wycieczkę prowadziła jedna z naszych weteranek. Wiedziałaby, gdyby coś zginęło. Podać panu jej numer? Odwracam się w stronę łóżka. Ana Lucia wstaje, odrzucając przykrycie. – Nazywa się Patricia Foley – ciągnie Erica. – Chce pan jej numer? Dziewczyna przechodzi przez pokój i staje przede mną
zupełnie naga, jakby wiedziała, że daje mi wybór. W rzeczywistości wybór jest żaden, bo opcja numer dwa faktycznie nie istnieje. – To nie będzie potrzebne – odpowiadam. Następnego ranka budzi mnie pukanie. Mrużąc oczy, patrzę na szklane drzwi wejściowe. Stoi za nimi Broodje z torbą w ręce i palcem na ustach. Uchylam odrobinę. Wsuwa głowę do środka i podaje mi reklamówkę. Ana Lucia na łóżku trze oczy; wygląda na nadąsaną. – Przepraszam, że cię zbudziłem! – woła do niej Broodje. – Muszę go ukraść. Mamy mecz. Laponia przegrała przez niestawienie się, więc teraz gramy z Wiesbaden. LAPONIA? WIESBADEN? Ana Lucia nie ma bladego pojęcia o piłce nożnej, ale to lekka przesada. Na jej twarzy nie widać jednak podejrzliwości, a tylko irytację z powodu wizyty nie w porę. W torbie jest czyjś stary strój piłkarski; koszulka, szorty, korki i cienki dres na wierzch. Patrzę na Broodjego. Gapi się znacząco. – Lepiej przebierz się od razu – radzi. – Kiedy wrócisz? – pyta Ana Lucia, kiedy się zjawiam z powrotem. Dres jest na mnie o kilka centymetrów za krótki. Nie mam pojęcia, czy zauważyła. – Późno – wtrąca się Broodje. – Gramy na wyjeździe. We Francji. – Zwraca się do mnie. – W Deauville. Deauville? Nie. Poszukiwania skończone. Ale Broodje jest już jedną nogą za drzwiami, a Ana Lucia zdążyła skrzyżować ręce na piersi. Skoro i tak płacę cenę, równie dobrze mogę zrobić to, o co mnie obwiniają. Idę ją pocałować na pożegnanie. – Życz mi szczęścia – mówię, zapominając na moment, że nie ma żadnego meczu, w każdym razie meczu piłki nożnej, a ona
jest ostatnią osobą, która powinna mi życzyć szczęścia. Zresztą tego nie robi. – Mam nadzieję, że przegracie – oświadcza.
Rozdział trzynasty
Deauville
W Deauville jest po sezonie i nadmorski kurort, zapięty pod samą szyję, kuli się przed porywistym, lodowatym wiatrem znad kanału La Manche. Z daleka widzę przystań jachtową, szeregi łodzi na stojakach, z opuszczonymi masztami. Kiedy podjeżdżamy bliżej, wygląda na nieczynną, pogrążoną w zimowym śnie. Co wydaje się całkiem rozsądne. W drodze – jechaliśmy wozem Lien, który w chwili wyjazdu pachniał lawendą, a teraz z jakiegoś powodu cuchnie wilgotnymi, brudnymi ciuchami – chłopaki tryskali energią. „W” wczoraj późnym wieczorem namierzył barkę o nazwie „Viola” i uznał, że powinniśmy się wybrać na mecz wyjazdowy do Francji. „Nie łatwiej zadzwonić?” − spytałem, kiedy przedstawili mi plan. Nie. Wyglądali na przekonanych, że trzeba jechać. Naturalnie ubrali się odpowiednio, jedynie ja włożyłem cienki dres. Nie mieli do stracenia nic prócz dnia nauki. Ja – jeszcze mniej, lecz z jakiegoś powodu wydawało się, że więcej. Okrążamy przypominającą labirynt przystań i docieramy do głównego biura, jedynie po to, by się przekonać, że jest zamknięte. Naturalnie. Dochodzi czwarta po południu w mroczny listopadowy dzień; każdy, kto ma odrobinę oleju w głowie, siedzi schowany w jakimś ciepłym kącie. – Cóż, musimy ją odszukać sami – stwierdza „W”. Patrzę dokoła. O ile się mogę zorientować, maszty ciągną się we wszystkich kierunkach.
– Ciekawe jak. – Czy na przystani łodzie rozmieszcza się według rodzajów? – pyta „W”. Wzdycham. – Czasami. – Więc mogą mieć sekcję dla barek? – drąży dalej. Wzdycham znowu. – Może. – I mówiłeś, że ten Jacques mieszka na łodzi cały rok, czyli nie wstawiłby jej do suchego doku? – Pewnie nie. – Naszą barkę musieliśmy podnosić z wody co cztery lata na przegląd serwisowy. Przetransportowanie tego rodzaju jednostki do suchego doku to potężne przedsięwzięcie. – Pewnie ją cumuje. – Do czego? – pyta Henk. – Pewnie do pomostu. – Okej. Obchodzimy marinę dokoła, aż znajdziemy barki – oświadcza „W”, jakby to było zupełnie proste. Ale nie jest. Zaczyna lać, mamy więc wodę z dołu i z góry. Wszystko wydaje się opuszczone; zero dźwięków, nie licząc równego bębnienia deszczu, szmeru fal uderzających o kadłuby i dzwonienia fałów. Po jednym z pomostów śmiga jak strzała kot, za nim pędzi ujadający pies, a za psem facet w żółtym sztormiaku, jedyny barwny punkt pośród szarości. Patrzę za nimi, zastanawiając się, czy jestem jak ten pies: ścigający kota tylko dlatego, że tak właśnie zachowują się psy. Chłopaki chowają się pod płóciennym dachem. Trzęsę się z zimna, mam tego serdecznie dość. Obracam się, chcąc im zaproponować jakieś sympatyczne bistro, zjedzenie czegoś ciepłego przed długą jazdą powrotną, lecz wtedy pokazują coś znajdującego się za moimi plecami. Oglądam się znowu. Niebieskie, stalowe okiennice „Violi” są zamknięte, przez co wydaje się opuszczona, gdy tak stoi zacumowana obok cementowego nabrzeża do solidnych drewnianych słupków. Też
wygląda na zmarzniętą, jakby również ona marzyła o powrocie tamtego upalnego paryskiego lata. Wychodzę na pomost i przez sekundę czuję niemal dotyk słonecznych promieni na skórze, słyszę, jak Lulu opowiada o podwójnym szczęściu. Dokładnie tutaj siedzieliśmy, przy relingu. Dokładnie tutaj sprzeczaliśmy się, co oznacza podwójne szczęście. „To pomyślność” − powiedziała. „Miłość” − skontrowałem. – Co wy tu robicie, u diabła? − Facet w żółtym sztormiaku maszeruje w naszą stronę, wlokąc na smyczy schwytanego dygocącego kundla. – Niejeden złodziej zlekceważył Napoleona i zapłacił za to własną skórą, co? – zwraca się do psa. Szarpie smycz i Napoleon szczeka smętnie. – Nie jestem złodziejem – wyjaśniam po francusku. Mężczyzna marszczy nos. – Gorzej! Jesteś cudzoziemcem. Wiedziałem, że jesteś za wysoki. Niemiec? – Holender. – Nieważne. Wynoś się, zanim wezwę żandarma albo cię poszczuję Napoleonem. Powstrzymuję go gestem. – Nie przyszedłem niczego ukraść. Szukam Jacques’a. Nie jestem pewien, czy sprawia to wzmianka o właścicielu barki, czy fakt, że Napoleon zabrał się do wylizywania podogonia, ale facet ustępuje. – Znasz Jacques’a? – Trochę. – Gdybyś go znał chociaż trochę, wiedziałbyś, gdzie go szukać, kiedy schodzi z „Violi”. – Pewnie mniej niż trochę. Spotkałem go w ostatnie wakacje. – Spotyka się mnóstwo ludzi. Nie wchodzi się na cudzą łódź bez pozwolenia. To najgorsze możliwe pogwałcenie czyjegoś terytorium. – Wiem. Chcę go znaleźć, a tylko to miejsce przyszło mi do głowy. Mruży oczy.
– Jest ci winien pieniądze? – Nie. – Na pewno? Nie chodzi o wyścigi? Ciągle obstawia niewłaściwe konie. – Zupełnie nie o to chodzi. – Przespał się z twoją żoną? – Nie! W ostatnie wakacje obwoził po Paryżu czworo pasażerów. – Tych Duńczyków? Sukinsyny! Przegrał do nich prawie całą opłatę za czarter. Nie ma pojęcia o grze w pokera. Z tobą też przegrał? – Nie! Dostał pieniądze od nas. Sto dolców. Ode mnie i jednej Amerykanki. – Amerykanie są okropni. W ogóle nie mówią po francusku. – Ona znała chiński. – A jaki z TEGO pożytek? Wzdycham. – Niech pan słucha, ta dziewczyna… Zaczynam tłumaczyć, ale macha lekceważąco ręką. – Jeśli potrzebny ci Jacques, idź do Bar de la Marine. Jak go nie ma na wodzie, siedzi w knajpie. Zastaję Jacques’a przy długim drewnianym barze, zgarbionego nad prawie pustą szklaneczką. Macha do mnie, gdy tylko wchodzę, chociaż nie jestem pewien, czy mnie poznał, czy też to jego standardowe powitanie. Właśnie dogłębnie analizuje z barmanem nowe opłaty cumownicze. Kupuję chłopakom kolejkę piw, sadzam ich przy stole w kącie i zajmuję miejsce obok kapitana. – Dwa razy to, co on zamówił – zwracam się do barmana; nalewa nam obu po szklaneczce słodkiej do bólu zębów brandy z lodem. – Miło cię znowu widzieć – oświadcza Jacques. – Więc mnie pamiętasz? – Jasne, że tak. – Mruży oczy, próbując mnie
przyporządkować do konkretnego miejsca. – Paryż. – Czka, a potem wali się pięścią w pierś. – Nie rób takiej zdziwionej miny. To było tylko parę tygodni temu. – Trzy miesiące temu. – Tygodnie, miesiące. Czas jest płynny. – Tak, pamiętam, jak to mówiłeś. – Chcesz wyczarterować „Violę”? Na razie zimuje, ale w maju znów wypływamy. – Nie potrzebuję czarteru. – Więc co mogę dla ciebie zrobić? Opróżnia drinka i chrupie twarde kostki lodu. Potem napoczyna drugiego. Właściwie nie wiem, co odpowiedzieć. Co MÓGŁBY dla mnie zrobić? – Byłem z taką Amerykanką, a teraz próbuję się z nią skontaktować. Nie odzywała się do ciebie przypadkiem? – Amerykanka. A, tak, rzeczywiście się odzywała. – Serio? – No. Kazała przekazać temu wysokiemu sukinsynowi, że z nim zrywa, bo znalazła sobie nowego faceta. Wskazuje samego siebie. I wybucha śmiechem. – Więc nie dała znaku życia? – Nie. Przykro mi, chłopcze. Zostawiła cię na lodzie? – Coś w tym guście. – Mógłbyś spytać tych sukinsynów Duńczyków. Jedna z babek ciągle przysyła mi esemesy. Zobaczmy, czy uda mi się je znaleźć. – Wyjmuje smartfona i zaczyna przy nim manipulować. – Siostra mi go sprawiła, twierdzi, że mi pomoże przy nawigacji, rezerwacjach… ale nie potrafię się w tym połapać. – Podaje mi aparat. – Ty spróbuj. Sprawdzam skrzynkę odbiorczą i znajduję wiadomość od Agnethe. Otwieram esemesa i widzę kilkanaście wcześniejszych, w tym zdjęcia z ostatniego lata, kiedy pływali na „Violi”. Większość przedstawia Jacques’a – na tle pól żółtych słoneczników, krów albo zachodów słońca, ale jest jedna fotka, na
której rozpoznaję klarnecistę z mostu nad kanałem Saint Martin. Już mam oddać aparat kapitanowi, kiedy coś zauważam: skrawek postaci Lulu. Nie jej twarz, tylko fragment sylwetki widziany od tyłu – ramiona, szyja, włosy – z pewnością jednak należący do niej. Potwierdzenie, że nie była wytworem mojej wyobraźni. Często się zastanawiałem, na ilu zdjęciach zostałem przypadkiem uchwycony. Z tamtego dnia pochodzi jeszcze jedna fotka, wcale nie przypadkowa. Pozowany portret nas obojga, który Agnethe zrobiła komórką Lulu. Lulu zaproponowała, że mi go prześle, ale odmówiłem. – Mogę to przerzucić na swój telefon? – pytam Jacques’a. – Rób, co chcesz – odpowiada, machając ręką. Przesyłam zdjęcie Broodjemu, bo moja komórka rzeczywiście nie czyta ememesów, chociaż nie dlatego nie chciałem od Lulu naszego wspólnego portretu. Tamta odmowa była automatyczna, niemal odruchowa. Z ostatniego roku podróży nie mam praktycznie żadnych fotek. Chociaż jestem pewien, że widnieję na zdjęciach innych ludzi, na moich własnych mnie nie ma. W plecaku, tamtym ukradzionym w pociągu do Warszawy, miałem stary aparat cyfrowy. Były w nim zdjęcia ze mną, Yael i Bramem z moich osiemnastych urodzin. Jedne z ostatnich przedstawiających nas troje razem, a odkryłem je dopiero w podróży, kiedy nudząc się pewnego wieczoru, przejrzałem wszystkie fotki zapisane na karcie. I nas znalazłem. Powinienem je przesłać na mejla. Albo wydrukować. Jakoś utrwalić. Zamierzałem tak zrobić, serio. Ale to odkładałem, a potem buchnęli mi plecak i było po ptakach. Zaskoczyło mnie, że poczułem się wtedy kompletnie zdruzgotany. Stracić coś, o czym zawsze wiedzieliśmy, że do nas należy, to jedno, a zupełnie co innego – utracić coś, co dopiero niedawno odkryliśmy w swoim posiadaniu. Pierwsze to rozczarowanie. Drugie to prawdziwa strata. Wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy. Teraz już wiem.
Rozdział czternasty
Utrecht
W drodze powrotnej do Utrechtu dzwonię do Dunki Agnethe, żeby sprawdzić, czy Lulu przesłała jej zdjęcia, czy ze sobą korespondowały. Ale ledwie mnie kojarzy. To przygnębiające. Tamten dzień, tak mocno wyryty w mojej pamięci, dla wszystkich innych był całkiem zwyczajny. A w każdym razie był zaledwie jednym dniem, który dawno minął. Z Aną Lucią też skończone. Wyczuwam to, nawet jeśli ona jeszcze nie. Kiedy wracam zdołowany i mówię, że sezon rozgrywek się skończył, jest pełna współczucia, a może triumfu. Obsypuje mnie pocałunkami i cariños. Nie sprzeciwiam się, wiem jednak, że to tylko kwestia czasu. Za trzy tygodnie wyjedzie do Szwajcarii. Gdy wróci miesiąc później, mnie już nie będzie. Notuję sobie w pamięci, żeby przypilnować załatwienia paszportu. Wydaje się, jakby Ana Lucia coś zwęszyła, bo zaczyna mocniej naciskać, żebym z nią jechał. Dzień w dzień podejmuje nową próbę. – Patrz, jaka ładna pogoda – zagaja pewnego ranka, przygotowując się do zajęć. Włącza komputer i czyta prognozę pogody z Gstaad. – Codziennie słońce. Nawet nie tak zimno. Nie odpowiadam, tylko zmuszam się do uśmiechu. – A tutaj – ciągnie, otwierając swoją ulubioną stronę o podróżach i przechylając laptop, by mi pokazać zdjęcia zaśnieżonych Alp i malowanych dziadków do orzechów – tutaj
piszą o różnych rzeczach, które można tam robić, jeśli się nie jeździ na nartach. Nie musisz siedzieć w schronisku. Będziemy blisko Lozanny i Berna. Genewa jest całkiem niedaleko, możemy tam pojechać na zakupy. Słynie z zegarków. Wiem! Kupię ci zegarek. Cały sztywnieję. – Mam już jeden. – Serio? Nigdy nie widziałam, żebyś go nosił. Jest na Bloemstraat, w moim plecaku. Nadal chodzi. Niemal słyszę go tutaj. Nagle trzy tygodnie wydają mi się zbyt długim okresem. – Musimy porozmawiać. Słowa wymykają się, zanim się namyślę, co dalej. Trochę czasu minęło, odkąd zrywałem z laską. Znacznie łatwiej pocałować się na pożegnanie i wsiąść do pociągu. – Nie teraz – odpowiada, wstając, żeby pomalować usta przed lustrem. – Już jestem spóźniona. Okej. Nie teraz. Później. Dobrze. Będę miał czas poszukać właściwych słów. Zawsze da się znaleźć właściwe słowa. Po jej wyjściu ubieram się, parzę kawę i siadam do jej kompa, żeby przed wyjściem sprawdzić pocztę. Strona o podróżach, na którą zaglądała, wciąż jest otwarta; już mam zamknąć okno, kiedy moją uwagę zwraca baner reklamowy. „MEKSYK!!!” − krzyczy. Na zewnątrz jest szaro i zimno, a fotki obiecują wyłącznie ciepło i blask słońca. Klikam w link i przenoszę się na stronę z kilkoma promocyjnymi ofertami wakacji all-inclusive – nigdy na takich nie byłem, ale robi mi się gorąco od samego patrzenia na plaże. I wtedy zauważam reklamy wycieczek do Cancún. Cancún. Dokąd Lulu jeździ co roku. Gdzie jeździ z rodzicami rok w rok oglądać to samo miejsce. Stałość upodobań matki, tak irytująca Lulu, jest teraz moją największą nadzieją.
Przypominam sobie szczegóły. Jak wszystko, co dotyczy tamtego dnia, są jaskrawe niczym świeżo położona farba. Kompleks hotelowy stylizowany na świątynię Majów. Ogrodzony kawałek Ameryki z kolędami w stylu mariachi. Boże Narodzenie. Jeździli na Święta Bożego Narodzenia. A może chodziło o Nowy Rok? Mogę po prostu zostać trochę dłużej! W duchu prosząc o pomoc „W”, wyszukuję kompleksy hotelowe w Cancún. Na ekranie błyskają kolejne plaże z krystalicznie czystą wodą. Jest ich cała masa, tych megakurortów przypominających majańskie fortece i świątynie. Powiedziała, że było tam coś w rodzaju rzeki. Pamiętam, że mnie to zdziwiło: kompleks hotelowy z rzeką? Przez Cancún nie przepływają żadne naturalne rzeki. Są pola golfowe, baseny i klify, z których można nurkować, i wodne zjeżdżalnie. Ale rzeki? Przeglądając listę atrakcji Palacio Maya, natykam się na jedną. „Leniwa rzeka”, czyli sztuczny strumień, po którym można pływać na nadmuchiwanym kole. Zawężam poszukiwania. Wydaje się, że nie ma aż tak wielu kompleksów hotelowych, które wyglądają jak świątynie Majów i mają „leniwą rzekę”. Znajduję cztery. Być może Lulu zatrzyma się w jednym z nich na kilka dni między Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem. Na zewnątrz leje równo, a strony internetowe zachwalają meksykańskie upały, błękitne niebo bez jednej chmurki i promienne słońce. Tyle czasu nie mogłem się zdecydować, dokąd jechać. Czemu nie tam? Żeby jej poszukać? Przechodzę na stronę konsolidatora lotniczego i sprawdzam cenę dwóch biletów do Cancún. Drogo, ale przecież mnie stać. Zamykam komputer i w mojej głowie formuje się lista rzeczy do zrobienia. Wszystko wydaje się takie proste. Odebrać paszport. Zaprosić Broodjego. Kupić bilety. Znaleźć Lulu.
Rozdział piętnasty
O szóstej wieczorem tego samego dnia mam już bilety lotnicze dla siebie i Broodjego oraz zarezerwowany pokój w tanim hotelu w Playa del Carmen. Czuję przypływ satysfakcji, bo w jeden dzień zwojowałem więcej niż przez ostatnie dwa miesiące. Została tylko jedna rzecz. „Musimy porozmawiać” − piszę esemesa do Any Lucii. Odpowiada od razu. „Wiem o czym. Przyjdź przed 8”. Rozluźniam się z ulgi. Ana Lucia jest bystra. Podobnie jak ja wie, że to, co nas łączy, to nie piętno. Po drodze kupuję butelkę wina. Nie ma powodu, by nie załatwić tego w sposób cywilizowany. Wita mnie w drzwiach wystrojona w czerwone bikini, z jeszcze czerwieńszymi ustami. Wyjmuje mi butelkę z ręki i wciąga mnie do środka. Wszędzie palą się wotywne świeczki jak w katedrze w święto patrona. Ogarniają mnie złe przeczucia. – Cariño, teraz rozumiem. Całe to narzekanie, jak bardzo nie znosisz chłodu. Powinnam się domyślić. – Powinnaś się domyślić? – Naturalnie chcesz pojechać gdzieś, gdzie jest ciepło. A wiesz, że moja ciotka i wujek mieszkają w Mexico City, tylko nie mam pojęcia, gdzie usłyszałeś o willi na Isla Mujeres. – Isla Mujeres? – Jest piękna. Wprost na plaży, z basenem i służbą. Pozwoliliby nam w niej mieszkać, jeśli zechcemy, albo możemy zostać na stałym lądzie, byle nie w jednym z tych tanich hotelików. – Marszczy nos. – Ja zapłacę za hotel, nalegam; nie chcę słyszeć żadnych protestów. Zresztą tak będzie sprawiedliwie, skoro ty kupiłeś bilety.
– Kupiłem bilety. – Potrafię jedynie powtarzać za nią jak papuga. – Och, cariño – grucha. – Czyli jednak poznasz moją rodzinę. Wyprawią dla nas przyjęcie. Rodzice nie byli zachwyceni, kiedy odwołałam Szwajcarię, ale rozumieją, że to z miłości. – Z miłości – powtarzam z mdlącym uczuciem, że zaczynam pojmować, co się wydarzyło. Jej przeglądarka internetowa. Moja historia wyszukiwań. Bilety dla dwóch osób. Hotel. Mój uśmiech jest naprężony do granic, lepki od fałszywej słodyczy. Jak zdołam znaleźć słowa, by to wyjaśnić? Nieporozumienie, powiem, bilety są na męskie wakacje dla mnie i Broodjego, co JEST prawdą. – Wiem, że chciałeś mi zrobić niespodziankę – ciągnie dziewczyna. – Teraz rozumiem, czemu się wymykałeś z telefonem, ale, amor, wylatujemy za trzy tygodnie, kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? – Ano Lucio – zaczynam. – Zaszło nieporozumienie. – W jakim sensie? – pyta wciąż pełna nadziei, jak gdyby chodziło o jakiś nieistotny drobiazg, na przykład hotel. – Te bilety… Nie są dla ciebie. Są dla… – Chodzi o tę drugą dziewczynę, prawda? Tę z Paryża? Chyba nie jestem tak dobrym aktorem, jak sądziłem. Kiedy uwielbienie na jej twarzy, jakby pod wpływem tektonicznego wstrząsu, zmienia się w podejrzliwość, dociera do mnie, że pewnie wiedziała cały czas. I chyba okazuję się fatalnym aktorem, bo podczas gdy moje wargi zaczynają formułować wiarygodną odpowiedź, moje spojrzenie najwidoczniej zdradza wszystko. Mogę to wyczytać z uczuć malujących się na twarzy Any Lucii – jej śliczne rysy wykrzywia grymas niedowierzania, a potem pewności. – Hijo de la gran puta! To ta Francuzka?! Spotykałeś się z nią cały czas, prawda?! – wrzeszczy. – DLATEGO pojechałeś do Francji?! – To nie to, co myślisz – mówię, unosząc ręce. Gwałtownie odsuwa szklane drzwi na dziedziniec.
– To dokładnie to, co myślę – odpowiada, wypychając mnie na zewnątrz. Stoję tam jak kołek. Ana Lucia rzuca we mnie świeczką. Pocisk przelatuje obok i pada na jedną z poduszek, które rozłożyła na cementowym podeście. – Cały czas wymykałeś się z tą francuską dziwką! Drugi pocisk świszcze mi koło ucha i ląduje w krzakach. – Wywołasz pożar. – I dobrze! Wypalę wspomnienie o tobie, culero! Ciska kolejną świeczką. Deszcz ustał i chociaż noc jest lodowata, wydaje się, jakby zbiegło się pół wydziału. Próbuję ją skłonić, by wróciła do środka, uspokoić ją. Ponoszę porażkę na obu frontach. – Odwołałam dla ciebie wyjazd do Szwajcarii! Moi krewni zorganizowali dla ciebie przyjęcie. A ty przez cały czas knułeś, jak się spotkać z tą francuską dziwką. W moim własnym kraju! Gdzie mieszka moja rodzina! Uderza się w nagą pierś, jakby rościła sobie prawo własności nie tylko do Hiszpanii, ale do całej Ameryki Łacińskiej. Miota następną świeczkę. Tę chwytam; osłonka pęka mi w ręce, sypiąc szkłem i lejąc gorącym woskiem po dłoni. Na skórze pojawiają się pęcherze. Zastanawiam się przelotnie, czy zostanie mi blizna. Raczej wątpię.
Rozdział szesnasty
Grudzień Cancún
Cywilizacja Majów osiągnęła rozkwit ponad tysiąc lat temu, lecz trudno sobie wyobrazić, by nawet wówczas ich najświętsze świątynie były strzeżone równie pilnie, jak hotel Maya del Sol w dzisiejszych czasach. – Numer pokoju? – pytają strażnicy, kiedy podchodzimy z Broodjem do bramy w imponującym rzeźbionym murze ciągnącym się chyba na kilometr w każdą stronę. – Cztery zero siedem – odpowiada, zanim zdążę otworzyć usta. – Karta do drzwi – rzuca jeden z mężczyzn. Po bokach dzianinowej kamizelki ma wielkie plamy potu. – Em, zostawiłem w pokoju – oświadcza Broodje. Strażnik otwiera segregator i przegląda plik papierów. – Państwo Yoshimoto? – pyta. – Mhm – przytakuje Broodje, ujmując mnie za rękę. Mężczyzna wygląda na wkurzonego. – Wstęp tylko dla gości. Energicznie zatrzaskuje segregator i chce zasunąć okienko. – Nie mieszkamy tutaj – mówię, uśmiechając się konspiracyjnie. – Ale SZUKAMY jednego z gości. – Nazwisko? – Ponownie bierze segregator.
– Tak właściwie to nie wiem. Nadjeżdża czarny mercedes z przyciemnianymi szybami; ledwie zwalnia, a strażnicy już podnoszą szlaban i przepuszczają go machnięciem. Strażnik ze znużeniem zwraca się znowu do nas i przez sekundę sądzę, że się udało, lecz w tym momencie oświadcza: – Idźcie stąd albo będę musiał wezwać policję. – Policję?! – wykrzykuje Broodje. – Hej, hej, hej. Wyluzujmy odrobinę. Zrzućcie te swoje kamizelki. Napijmy się czegoś. Może chodźmy do baru; przy hotelu na pewno jest kilka sympatycznych knajpek. Przyniesiemy wam piwo. – To nie hotel. To klub wakacyjny. – A na czym właściwie polega różnica? – pyta Broodje. – Różnica polega na tym, że nie możecie wejść. – Zlitujcie się. Przyjechaliśmy aż z Holandii. On szuka dziewczyny – tłumaczy Broodje. – Jak my wszyscy – rzuca drugi strażnik i obaj rechoczą. Ale nadal nas nie wpuszczają. Energicznie, z bezsilną złością kopię motorower; osiągam tyle, że krztusząc się, budzi się do życia. Jak dotąd nic nie okazało się takie, jak oczekiwałem, nawet pogoda. Myślałem, że w Meksyku będzie ciepło, tymczasem mam wrażenie, jakbym cały dzień smażył się na patelni. Chociaż może to złudzenie, bo zamiast spędzić pierwszy dzień na plaży ochładzanej lekkim wietrzykiem, jak rozsądnie zrobił Broodje, cały wczorajszy dzień tłukłem się po Tulum. Lulu wspomniała, że jej rodzice jeżdżą co roku w te same ruiny, a Tulum leży najbliżej, więc uznałem, że równie dobrze mogę natknąć się na nią tam. Cztery godziny przepatrywałem tłumy ludzi wysiadających z autokarów, minivanów i wynajętych samochodów. Dwa razy wydawało mi się, że ją widzę, i pobiegłem za jakąś laską. Właściwa fryzura, niewłaściwa dziewczyna. Uświadomiłem sobie, że mogła już dawno zmienić uczesanie. Wróciłem do naszego hoteliku z oparzeniem słonecznym i bólem głowy; mój pierwotny optymizm wobec wyprawy skwaśniał w przeczucie klęski. Broodje zasugerował radośnie, żebyśmy
spróbowali w hotelach, na bardziej ograniczonym terytorium. A gdyby to nie wypaliło… Wskazał w stronę morza. „Tyle tu lasek” − rzucił przyciszonym, niemal onieśmielonym głosem, patrząc na plażę, której każdy metr kwadratowy pokrywały gęsto bikini. „Tyle lasek − pomyślałem. – Czemu próbuję znaleźć właśnie tę jedną?”. Palacio Maya, kolejny pseudomajański kompleks hoteli na mojej liście trafień, leży kilka kilometrów na północ. Popylamy autostradą, wdychając spaliny mijających nas autokarów i ciężarówek. Tym razem chowamy motorower w kwitnących krzakach obok krętej, wypielęgnowanej drogi prowadzącej do głównej bramy. Palacio Maya bardzo przypomina Maya del Sol, tylko zamiast cyklopowego muru ma przy wjeździe olbrzymią piramidę ze strzeżoną furtką strażnika pośrodku. Tym razem jestem przygotowany. Tłumaczę po hiszpańsku, że próbuję znaleźć znajomą, która się tu zatrzymała, ale chcę jej zrobić niespodziankę. Potem wsuwam strażnikowi banknot dwudziestodolarowy. Bez słowa otwiera bramę. – Dwadzieścia dolców – komentuje Broodje, kręcąc głową. – To znacznie bardziej stylowe od paru piw. – Pewnie tyle właśnie kosztuje parę piw w tym miejscu. Idziemy brukowaną uliczką, spodziewając się hotelu albo jakichś oznak, że jesteśmy blisko, tymczasem natrafiamy na kolejną bramkę ze strażnikami. Uśmiechają się i wołają buenos días, jakby się nas spodziewali, a sądząc z tego, jakim wzrokiem nas mierzą – niczym koty myszy – zgaduję, że pierwszy gość uprzedził o naszym nadejściu. Bez słowa wyciągam portfel i wręczam im kolejnego dziesiątaka. – Och, gracias, señor – rzuca jeden z mężczyzn. – ¡Que generoso! – Po czym rozgląda się wokół siebie. – Tylko że jest nas dwóch. Sięgam znowu do portfela. Ale źródełko wyschło. Pokazuję, że jest pusty. Strażnik kręci głową. Dociera do mnie, że przedobrzyłem przy pierwszej bramie. Na początku należało
zaproponować dziesięć dolarów. – Dajcie spokój – mówię. – Nie mam więcej. – Wiesz, ile tu kosztuje pokój? – pyta. – Tysiąc dwieście dolarów za noc. Jeśli mam wpuścić was obu, żebyście mogli korzystać z basenów, plaż, boisk do tenisa i bufetów, musicie zapłacić. – BUFETÓW? – wtrąca się Broodje. – Ćśś! – szepczę. A strażnikowi wyjaśniam: – Nie po to przyszliśmy. Próbujemy jedynie znaleźć pewną osobę. Mężczyzna unosi brew. – Skoro znasz kogoś z gości, czemu się zakradasz jak złodziej? Myślisz, że cię uznamy za krezusa, bo masz białą skórę i machasz dziesięcioma dolarami? – Wybucha śmiechem. – To stara sztuczka, amigo. – Nie zakradam się. Szukam pewnej dziewczyny. Amerykanki. Możliwe, że się tu zatrzymała. Słysząc to, śmieje się jeszcze głośniej. – Amerykankę? Też miałbym na taką ochotę. Ale one kosztują więcej niż dziesięć dolców. Piorunujemy się wściekłym wzrokiem. – Oddawaj pieniądze – mówię. – Jakie pieniądze? Gotuję się ze złości, kiedy wracamy do motoroweru. Broodje też mamrocze, że daliśmy się naciąć na trzydzieści dolarów. Mnie jednak wcale nie chodzi o pieniądze i to nie na strażników się wkurzam. Ciągle odtwarzam w myślach rozmowę z Lulu, kiedy opowiadała o Meksyku. Jakie to frustrujące co roku jeździć z rodzicami w to samo miejsce. Powiedziałem wtedy, że może powinna zerwać z harmonogramem, kiedy następnym razem wybierze się do Cancún. „Skusić los − powiedziałem. − Zobaczyć, co się stanie”. Potem zażartowałem, że może też się wybiorę w te strony, natknę się na nią przypadkiem i uciekniemy w interior – nie mając pojęcia, że spontaniczna uwaga zmieni się w coś na kształt misji. „Myślisz, że to możliwe? − zapytała. − Żebyśmy
przypadkiem na siebie wpadli?”. Odpowiedziałem, że to musiałby być kolejny nadzwyczajny wypadek, na co zadrwiła: „Czyli uważasz MNIE za wypadek?”. A kiedy potwierdziłem, odparła coś dziwnego. Powiedziała, że nazwanie jej „wypadkiem” to chyba najpochlebniejsza rzecz, jaką usłyszała w życiu. Nie dopraszała się komplementu. Wyznała coś na swój temat z absolutnie rozbrajającą szczerością, przez co miałem wrażenie, jakby nie tylko odsłaniała się przede mną, lecz obnażała również mnie. Poczułem wtedy, że powierza mi coś bardzo ważnego. I zrobiło mi się smutno, bo wyczułem, że mówi prawdę. A jeśli tak, to było to strasznie nie w porządku. Prawiłem komplementy setkom dziewczyn, wielu zasługującym na to i wielu, które nie były tego warte. Lulu zasługiwała, zasługiwała na znacznie więcej niż nazwanie jej „wypadkiem”. Otwarłem więc usta, żeby powiedzieć coś miłego. Tymczasem to, co z nich padło, chyba zaskoczyło nas oboje. Powiedziałem, że należy do tych ludzi, którzy oddają pieniądze znalezione na ulicy, którzy płaczą na filmach, kiedy nikt normalny nie płacze, i którzy robią różne rzeczy mimo strachu. Nie bardzo nawet wiedziałem, skąd mi to przyszło mi do głowy, ale byłem pewien, że to wszystko prawda. Bo chociaż może się to wydawać nieprawdopodobne, ZNAŁEM ją. Tyle że teraz dociera do mnie, jak bardzo się myliłem. Wcale jej nie znałem. I nie zapytałem o najbardziej podstawowe rzeczy, na przykład gdzie się zatrzymywała w Meksyku albo w jakim okresie tam jeździła, albo jak się nazywa, albo jak ma na imię. I w efekcie jestem zdany na łaskę strażników. Wracamy do hotelu w zapylonej okolicy Playa del Carmen, pełnej zdziczałych psów i podupadłych warsztatów. W barze po sąsiedzku dają tanie piwo i rybne tacos. Zamawiamy po kilka. Wparowuje paru gości z naszego hotelu. Broodje macha do nich i ubarwiając, opowiada o dzisiejszych przygodach, aż zaczynają brzmieć niemal zabawnie. Tak rodzą się najlepsze historie z podróży; relacje o koszmarnych wpadkach zyskują błyskotliwe puenty. Moja frustracja jest jednak zbyt świeża i wcale mnie to nie
śmieszy. Marjorie, śliczna Kanadyjka, cmoka współczująco. Brytyjka imieniem Cassandra z krótkimi, nastroszonymi brązowymi włosami, ubolewa nad meksykańską biedą i zaniedbaniami NAFTA, tymczasem T.J., opalony koleś z Teksasu, tylko się śmieje. – Widziałem ten kompleks, nazywa się Maya del Sol. Przypomina Disneyland na Riwierze. Słyszę, jak przy stoliku za naszymi plecami ktoś wybucha śmiechem. – Más como Disneyland del infierno. Odwracam się. – Znacie to miejsce? – pytam po hiszpańsku. – Pracujemy tam – wyjaśnia wyższy z chłopaków w tym samym języku. Wyciągam rękę. – Willem – przedstawiam się. – Esteban – odpowiada. – José – rzuca niższy. Też wyglądają trochę jak Spaghetti i Klops. – Dalibyście radę przemycić mnie do środka? Esteban kręci głową. – Ryzykowałbym, że mnie wyleją. Ale istnieje łatwy sposób, by się tam dostać. Jeszcze ci zapłacą za wizytę. – Serio? Pyta, czy mam kartę kredytową. Wyciągam portfel i pokazuję nowiutką Visę, prezent od banku za imponującą wpłatę na konto. – Okej, w porządku – stwierdza. Potem ogląda moje ciuchy, T-shirt i obszarpane spodnie khaki. – Musisz też mieć lepsze ubranie. Nie ten surferski mundurek. – Spoko. I co dalej? Esteban wyjaśnia, że w Cancún aż się roi od przedstawicieli handlowych nakłaniających turystów do odwiedzin w kompleksach hotelowych i wykupowania wakacyjnych
apartamentów. Kręcą się przy agencjach wynajmu samochodów, na lotniskach, nawet przy niektórych ruinach. – Jeśli cię wezmą za NADZIANEGO, zaproszą cię na zwiedzanie. A nawet ZAPŁACĄ ci za poświęcony czas. Gotówką, darmową wycieczką, masażem. Powtarzam to wszystko Broodjemu. – Wydaje się zbyt piękne, żeby było prawdziwe – stwierdza. – Wcale nie jest zbyt piękne i jest prawdziwe – odpowiada Esteban, lekko kalecząc angielski. – Bardzo dużo ludzi kupuje, robi taką wielką decyzję po tylko jednym dniu. Kręci głową ze zdumieniem albo z niesmakiem, a może z jednym i drugim. – Idioci i ich pieniądze – śmieje się T.J. – Czyli będziecie musieli się przebrać za bogaczy. – Ale on JEST bogaty! – protestuje Broodje. – Czy to ważne, jak wygląda? – Nieważne, kto jesteś, ważne tylko, jaki się wydajesz − odpowiada José. *** Za grosze kupuję nam obu płócienne spodnie oraz koszule, po czym wydaję niedorzeczną kupę forsy na dwie pary okularów przeciwsłonecznych od Armaniego na straganie w bardziej turystycznej części miasteczka. Broodje jest zszokowany ceną, tłumaczę mu jednak, że są niezbędne. – Wielkie historie opowiada się za pomocą drobnych szczegółów. Tor zawsze to powtarzała, by wyjaśnić, czemu w Guerrilla Will prawie nie ma kostiumów. – A jak brzmi wielka historia? – pyta Broodje. – Jesteśmy nadzianymi playboyami i właścicielami funduszy powierniczych, którzy wynajęli dom na Isla Mujeres. – Czyli pomijając dom, udajesz samego siebie? Nazajutrz wypada Boże Narodzenie, więc odkładamy misję o
jeden dzień. W pierwszej agencji praktycznie udaje nam się wynająć samochód, zanim się orientujemy, że nikt nam nie zaproponował zwiedzania hoteli. W drugiej zaczepia nas uśmiechnięta amerykańska blondyna z wielkimi zębami i pyta, od jak dawna jesteśmy w miasteczku i gdzie się zatrzymaliśmy. – Och, uwielbiam Isla – mruczy, kiedy opowiadamy o naszej willi. – Jedliście już w Mango? Broodje wygląda na lekko spanikowanego, ale ja tylko uśmiecham się nieznacznie. – Jeszcze nie. – Och – domyśla się dziewczyna. – Macie własną kucharkę? Uśmiecham się znowu, tym razem z lekkim zawstydzeniem, jakby splendor nieco mnie krępował. – Zaraz. Wynajęliście ten biały dom z suszonej cegły z basenem infinity? Kolejny uśmiech. Ledwie widoczne skinienie. – Czyli gotuje wam Rosa? Nie odpowiadam, nie muszę. Wystarczy zakłopotane wzruszenie ramionami. – Och, UWIELBIAM to miejsce. A mole Rosy jest boskie. Na samą myśl robię się głodna. – Ja zawsze jestem głodny – wtrąca Broodje z obleśnym uśmiechem. Laska zerka podejrzliwie. Kopię go dyskretnie. – Tamten dom sporo kosztuje – dodaje dziewczyna. – Nie zastanawialiście się nad kupieniem czegoś tutaj? Chichoczę. – Za wielka odpowiedzialność – stwierdza Willem Bogaty Playboy. Blondyna kiwa głową, jakby rozumiała trudy zarządzania licznymi nieruchomościami. – Fakt. Ale istnieje inny sposób. Możesz być właścicielem, podczas gdy ktoś inny opiekuje się nieruchomością za ciebie, a nawet wynajmuje ją w twoim imieniu. Wyjmuje lśniące foldery kilku hoteli – w tym Maya del Sol.
Zerkam na nie, skrobiąc się w podbródek. – Owszem, słyszałem o takich inwestycjach dla uzyskania ulgi podatkowej – mówię, w duchu prosząc teraz o pomoc Marjolein. – Och, to fantastyczny sposób, żeby zrobić i oszczędzić pieniądze. Naprawdę powinieneś obejrzeć któryś z tych hoteli. Zerkam obojętnie na foldery. – Ten wygląda nieźle – oznajmiam, szturchając palcem broszurę Maya del Sol. – Jest nieprzyzwoicie dekadencki. Zaczyna opowiadać wszystko, co powinienem o nim wiedzieć; o plaży i basenach, o restauracjach, kinie i polu golfowym. Udaję brak zainteresowania. – Bo ja wiem… – rzucam. – Och, przynajmniej go obejrzyj! – Praktycznie mnie błaga. – Mógłbyś się tam wybrać nawet dzisiaj. Wzdycham ciężko i pozwalam sobie na krótkie spojrzenie w jej stronę. – Zamierzaliśmy zobaczyć ruiny. Dlatego chcemy wynająć wóz. – Załatwię wam bezpłatne zwiedzanie. – Sięga po kolejną broszurę. – To wycieczka do Coby, z pływaniem w cenote, naturalnej studni krasowej, i zjazdem tyrolką. Dorzucę ją dla was obu. Gratis. Robię pauzę, jakbym się namyślał. – Słuchajcie, pojedźcie tam na cały dzień. – Zniża głos. – Nie wygadajcie się, że wam powiedziałam, ale możecie nawet zostać na noc. Kiedy raz przejdziecie przez bramkę, nikt was nie będzie sprawdzał. Patrzę na Broodjego, jakby prosząc o pozwolenie, żeby zrobić dziewczynie przyjemność i przyjąć ofertę. Dzielnie podejmuje grę, rzucając mi spojrzenie kogoś, kto czuje się wykorzystany: „No cóż, skoro musisz”. Uśmiecham się do laski, która odpowiada mi uśmiechem od ucha do ucha.
– Och, fantastycznie! – Zaczyna wpisywać nasze dane do formularzy, cały czas paplając o czekającej nas wycieczce. – Po powrocie na Isla musicie odwiedzić Mango. Mają rewelacyjne brunche. – Podnosi wzrok znad papierów. – A może wybierzecie się ze mną? – Może – przyzwalam. – Zostajecie do Nowego Roku? Kiwam głową. – Gdzie będziecie balować? Wzruszam ramionami i rozkładam ręce, jakby sugerując, że mamy bardzo wiele opcji. – Jest świetny koncert na plaży w Puerto Morelos. Wystąpi Las Olas de Molas, odjechany skład reggae. To zwykle najlepsza impreza w całym Playa. Mnóstwo ludzi, tańce do rana, a później łapiemy czasem prom na Isla i fundujemy sobie brunch przeciwkacowy. – Może na siebie gdzieś wpadniemy. Uśmiecha się szeroko. – Trzymam kciuki. Tu macie wszystko, czego potrzebujecie, żeby zwiedzić hotel i ruiny – kończy, wręczając mi plik papierów oraz wizytówkę z prywatnym numerem komórki. – Jestem Kayla. Zadzwoń, jakbyś czegoś potrzebował. Zrobię ABSOLUTNIE wszystko. Przy bramce Maya del Sol rezydują ci sami spoceni strażnicy w dzianinowych kamizelkach, ale nas nie poznają. Albo poznają, ale ich to nie obchodzi. Na tylnym siedzeniu taksówki, z oficjalnymi dokumentami w trzech egzemplarzach w dłoni, staję się innym człowiekiem. Zostajemy odeskortowani do głównego holu – olbrzymiego atrium pełnego bambusów, kwiatów i tropikalnych ptaków uwiązanych na grzędach. Siadamy na wiklinowej kanapce, podczas gdy opalona Meksykanka bierze od nas dokumenty tożsamości i kopiuje moją kartę kredytową. Następnie trafiamy w ręce starszego Meksykanina ze złotą grzywką przytrzymywaną
ray-banami w szylkretowych oprawkach. – Witajcie! – zwraca się do nas. – Nazywam się Johnny Maximo i jestem tu, by wam powiedzieć, że w Maya del Sol fantazja zmienia się w rzeczywistość. – Właśnie na to liczyliśmy – oznajmia Broodje. Johnny szczerzy zęby. Zerka na kartkę w dłoni. – A zatem Williamie, Robercie. Robert czy Bob? – Właściwie to Robert-Jan – wyjaśnia Broodje. – Zatem Robercie. Byłeś kiedyś właścicielem nieruchomości wakacyjnej? – Nie mogę powiedzieć, że tak. – A ty Williamie? – Należę raczej do ludzi, którzy wolą zwiedzać świat. Johnny się śmieje. – Ja też. Te wszystkie ślicznotki. Zatem zakładam, że obaj nigdy jeszcze nie odwiedziliście klubu wakacyjnego. – Nie mogę powiedzieć, że odwiedziłem, Johnny – odpowiada Broodje. – Mówię wam, to jest życie! Po co płacić za wakacje, skoro można je mieć na własność? Po co żyć połową życia, skoro można żyć całym? – Albo nawet dwoma – dodaje Broodje. – Oto jeden z naszych basenów. Mamy ich sześć – chełpi się Johnny. Basen jest otoczony szezlongami i kwitnącymi krzewami. Morze Karaibskie migocze w głębi, jakby istniało tylko po to, by robić za tło. – Ładny widoczek, co? – rechocze Maximo, wskazując szereg opalających się urlopowiczek. – Bardzo – przytakuję, kolejno taksując je wzrokiem. – Więc czym się zajmujesz, Williamie? – Nieruchomościami – odpowiadam. – Ach, czyli już wiesz, jakie to dochodowe. Widzisz… – Daje znak, żebym nachylił się bliżej. – Dawniej byłem w Meksyku gwiazdą kina – wyjaśnia scenicznym szeptem. – Ale teraz…
– Byłeś aktorem? – przerywam. To go wytrąca z ciągu. – Kiedyś. Lecz jako właściciel hotelu zarabiam znacznie więcej niż w najlepszych latach filmowego biznesu. – W jakich tytułach grałeś? – drążę. – Och, z pewnością nie słyszałeś o żadnym. – Oglądamy w Holandii mnóstwo zagranicznych obrazów. Daj mi szansę. – Naprawdę nie sądzę, żebyś je znał. Wystąpiłem w jednym z Armandem Assante. Ale przede wszystkim w telenowelach. – W operach mydlanych? Jak Dobre czasy, złe czasy? – pyta Broodje trochę drwiąco. – Tutaj traktujemy je bardzo poważnie – prycha Johnny. – Fajnie – wtrącam – że miałeś taki ciekawy zawód. Twarz Johnny’ego na sekundę traci wyraz. Wydaje się, że nawet jego opalenizna blednie. Potem jednak znowu się ożywia. – To było dawniej. Teraz zarabiam znacznie więcej. – Składa z klaśnięciem dłonie i zwraca się do mnie: – A zatem, Williamie, co chciałbyś obejrzeć? Wskazuje gestem wokół, a mnie pierwszy raz ogarnia przeczucie, lekkie, ale niewątpliwe, że ona może tu być. To drobiazg, lecz z jakiegoś powodu sprawia, że czuję się taki szczęśliwy, jaki nie byłem od miesięcy. – Każdy centymetr kompleksu – odpowiadam. – Cóż, zajmuje powierzchnię ponad kilometra kwadratowego, więc może to trochę potrwać, ale cieszę się, że jesteś taki zmotywowany. – Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo. Co wydaje się bardzo zabawne, bo jeszcze wczoraj wcale nie byłem. Teraz jednak mam wrażenie, jakbym wszedł w rolę. – Zacznijmy zatem może od którejś z naszych światowej klasy restauracji tematycznych. Mamy ich osiem. Meksykańską, włoską, bar z burgerami, bar sushi… – Tak – zgadza się Broodje. – Może pokaż nam najpopularniejszą wśród gości, którzy
jadają lunch mniej więcej o tej porze – proponuję. – Chciałbym zobaczyć przekrój klientów. – Och, w takim razie Olé, Olé, cantina na otwartym powietrzu. Ma bufet lunchowy. Broodje uśmiecha się od ucha do ucha. Bufet lunchowy. Magiczne słowa. Nie zastajemy Lulu w bufecie ani w żadnej z siedmiu pozostałych restauracji, które odwiedzamy w trakcie pięciogodzinnego zwiedzania. Nie ma jej w żadnym z sześciu basenów ani na żadnej z dwóch plaż, na żadnym z dwunastu kortów tenisowych, w dwóch klubach nocnych, w trzech westybulach, w zen spa ani w bezkresnych ogrodach. Nie ma jej też w minizoo, gdzie można pogłaskać zwierzęta. Z upływem czasu dociera do mnie, że istnieje po prostu zbyt wiele zmiennych. Mogę się znajdować w niewłaściwym miejscu. Albo miejsce jest odpowiednie, tylko pora zła. Albo i miejsce, i pora są właściwe, lecz kiedy ja krążyłem przy basenie, Lulu akurat oglądała telewizję w swoim pokoju. A w tej chwili, gdy ja zwiedzam jeden z przykładowych pokoi, ona siedzi nad basenem. Albo może ją minąłem, nawet o tym nie wiedząc. Mój dobry nastrój zaczyna się ulatniać. Lulu może być wszędzie. Albo może jej nie być nigdzie. I co najgorsze, może się znajdować tuż pod moim nosem, tylko ja jej nie umiem rozpoznać. Kołyszącym krokiem mijają mnie dwie rozchichotane dziewczyny w bikini. Broodje mnie szturcha, ale ledwie na nie zerkam. Zaczynam dochodzić do wniosku, że dałem się zwieść własnym kłamstwom. A prawda jest taka, że jej nie znam. Wiem tylko, że odrobinę przypomina Louise Brooks. Niestety to jedynie zarys sylwetki, równie realny, jak postać wyświetlona na ekranie.
Rozdział siedemnasty
– Rozchmurz się, hombre, już prawie Nowy Rok. Esteban podaje mi butelkę. Razem z nim, José, Broodjem i Cassandrą tłoczymy się w taksówce pełznącej przez świąteczny korek na północ, na imprezę w Puerto Morelos, o której wspomniała nam Kayla. José i Esteban też o niej słyszeli, więc najwyraźniej należy się tam pokazać. – No właśnie, daj spokój. Jest Nowy Rok – popiera go Cassandra. – Jeśli nie chcesz, nie wrócisz do kraju z pustymi rękami – zauważa Broodje. – Inaczej niż niektórzy z nas – dorzuca, teatralnie użalając się nad sobą. – Biedny Broodje – lituje się nad nim Cassandra. – Dobrze to wymawiam? – Bro-dżu – poprawia i dodaje: – To znaczy „kanapka”. Dziewczyna się uśmiecha. – Nie martw się, Sandwich Boy. Znajdziemy ci kogoś, kto cię nadgryzie dzisiejszego wieczoru. – Zdaje się, że ona ma ochotę na kawałek mojej kanapki – rzuca Broodje po niderlandzku, szczerząc się na samą myśl. Próbuję się uśmiechnąć. Ale tak naprawdę mam doła. Mam doła od czasu Maya del Sol, chociaż obejrzałem też sumiennie kilka innych kompleksów hotelowych dzięki José oraz Estebanowi, którzy zdradzili, jak się dostać do Palacio Maya, i dostarczyli nam opaski identyfikacyjne do Maya Vieja. Miałem jednak wrażenie, że tylko markuję działanie. Nie wiem nawet, kogo szukam, więc jak niby miałbym ją znaleźć? Taksówka skręca na niezabudowany kawałek plaży. Płacimy kierowcy i podchodzimy do sceny. Muzyka pulsuje z wielkich
głośników, w obu kierunkach na plaży widać setki ludzi. Sądząc z olbrzymich stosów butów przy wejściu, wszyscy są boso. – Może ją namierzysz za pomocą pantofelka – zauważa Cassandra. – Jak Kopciuszka. Jak wyglądałby szklany pantofelek współczesnej dziewczyny? Może tak? – Unosi parę lśniących, pomarańczowych japonek, przymierza. – Za duże – stwierdza, odrzucając je z powrotem na stos. – Czy piękna pani ma ochotę zatańczyć? – zwraca się José do Cassandry. – Jasne – odpowiada z szerokim uśmiechem. Odchodzą; chłopak już trzyma dłoń na jej biodrze. Broodjemu rzednie mina. – Zdaje się, że jego taco okazało się bardziej apetyczne niż moja kanapka. – W kółko mi przypominasz, że jest tu mnóstwo lasek. Z pewnością któraś zechce gryza twojej kanapki. I rzeczywiście dziewczyn jest mnóstwo. Całe setki wszelkich kształtów i odcieni, wypachnionych i w nastroju do zabawy. W innego sylwestra byłby to obiecujący początek. Kolejka do baru ciągnie się aż do palm, gdzie rozwieszono hamaki. Posuwamy się naprzód w żółwim tempie, naraz wpada na mnie jakaś laska wystrojona w uśmiech, sarong i niewiele więcej. – Ostrożnie – mówię, chwytając ją za łokieć. Unosi opróżnioną do połowy butelkę tequili, dyga i pociąga długi łyk. – Może trochę zwolnij tempo – radzę. – Może TY mi w tym pomóż. – Okej. Biorę od niej butelkę i piję. Przekazuję tequilę Broodjemu, który robi to samo, a następnie zwraca butelkę właścicielce. Dziewczyna unosi ją i kołysze, aż robak w środku wywija koziołka. – Możesz zjeść robala, jeśli chcesz – oświadcza laska bełkotliwie. – Robaczku, robaczku, czy chcesz, żeby cię zjadł ten przystojniak? – Podnosi butelkę do ucha. – Robak się zgadza. –
Nachyla się bliżej i dodaje gorącym szeptem: – Ja też. – Tak naprawdę to nie jest robak – wyjaśnia Broodje. – Tylko larwa z agawy. José jest barmanem i wszystko nam wytłumaczył. Dziewczyna patrzy tępo. – Co za różnica? Robak, larwa. Znacie to porzekadło? Kto rano wstaje, ten złowi robaczka. – Podaje butelkę Broodjemu, kładzie mi ręce na ramionach i obdarza mnie szybkim, wilgotnym i alkoholowym pocałunkiem prosto w usta. Zatacza się w tył, wyciągając rękę po tequilę. – I całusa – dodaje ze śmiechem. – Szczęśliwego Nowego Roku. Patrzymy, jak brnie chwiejnie przez piasek. Potem Broodje zwraca się do mnie. – Zapomniałem, jak to jest, kiedy się z tobą gdzieś pójdzie. Jaki jesteś. Pół roku temu odwzajemniłbym pocałunek i miałbym towarzystwo na noc. Być może on wie, jaki jestem, ale ja nie. Kupujemy drinki i Broodje rusza w kierunku wydzielonego obszaru do tańca. Mówię mu, że dołączę później. Na plaży, kawałek od sceny i „parkietu”, zauważam małe ognisko i grupkę ludzi grających na gitarach. Idę w tę stronę, ale nagle zauważam kogoś zmierzającego w moim kierunku. Kayla z agencji wynajmu samochodów macha niezobowiązująco, jakby nie była pewna, czy to naprawdę ja. Udaję, że to nie ja, obracam się na pięcie i skręcam w stronę morza. Mimo tłumów i chaosu imprezy jest tam zaskakująco spokojnie. Pluszcze się jedynie kilka osób. Kawałek dalej robi się zupełnie pusto, tylko blask księżyca odbija się od tafli wody. Nawet w nocy ma odcień bardziej niebieski, niż sobie wyobrażałem; to jedyny element wyprawy, który niemal dorównuje moim oczekiwaniom. Rozbieram się do bokserek i zanurzam się z głową, a potem wypływam daleko, aż do dryfującej tratwy. Chwytam się spękanych desek. Nad wodą niosą się gitarowe akordy Stairway to heaven i ciężkie basy kapeli reggae. To naprawdę fajna impreza na
pięknej plaży w spokojną, ciepłą noc. Dawniej byłbym nią zachwycony. Wypływam jeszcze trochę dalej i nurkuję w głąb. Obok przemykają malutkie srebrne rybki. Wyciągam rękę, ale odskakują poza mój zasięg tak raptownie, że niemal ciągną za sobą smugi kondensacyjne. Kiedy nie daję rady dłużej wstrzymywać oddechu, wynurzam się zaczerpnąć powietrza i słyszę, jak frontman kapeli ogłasza: – Pół godziny do Nowego Roku. Do nowego początku. Año nuevo. Tabula rasa. Łapię oddech i wracam pod wodę. Chwytam garść piasku i pozwalam mu się przesypać między palcami; patrzę na ziarenka rozpraszające się w wodzie. Wracam do świata. – Z wybiciem północy, zanim pocałujesz swojego amor, zachowaj un beso para tí. Pocałunek dla siebie. Tuż przed tym, kiedy ją pocałowałem pierwszy raz, Lulu rzuciła kolejną z tych swoich dziwnych uwag: „Uciekłam przed niebezpieczeństwem”. Mówiła z naciskiem, a oczy jej płonęły zupełnie jak wtedy, kiedy wkroczyła między mnie a skinów. Wydawało się to dziwne. Dopóki jej nie pocałowałem. Bo wówczas ogarnęło mnie wrażenie, namacalne i wszechobecne jak woda otaczająca mnie w tej chwili – wrażenie niebezpieczeństwa, którego uniknęła. Nie jestem pewien, o jakie zagrożenie jej chodziło. Wiem tylko, że całując ją, poczułem ulgę, jakbym dotarł do celu po długiej podróży. Przewracam się na plecy i patrzę na płótno nieba pokryte cekinami gwiazd. – Tabula rasa… pora, żeby hacer borrón y cuenta nueva, wymazać tablicę do czysta – intonuje frontman. Wymazać do czysta? Mam uczucie, jakby moja tablica była zbyt czysta, wiecznie ścierana do ostatniej litery. Chcę czegoś wręcz przeciwnego: nieporządnych bazgrołów, konstelacji głęboko wyrytych śladów, których nie da się usunąć. Ona MUSI być tutaj. Może nie na tej imprezie i nie na tej
plaży, ani w żadnym z kompleksów hotelowych, które zwiedziłem, lecz GDZIEŚ tutaj. Pływa w wodzie, TEJ samej, w której właśnie się unoszę. Ale ocean jest wielki. A świat jeszcze większy. I być może znaleźliśmy się najbliżej siebie, jak nam było pisane.
Rozdział osiemnasty
Styczeń Cancún
Autokar ma kształt małpy, jest pełen staruszków i nie chcę do niego wsiadać. Ale Broodje tak, a po tym, jak go ciągałem ze sobą po połowie hoteli na Riwierze Majańskiej, nie mam prawa mu odmawiać. – Pierwszy przystanek to Coba, potem udajemy się do wioski Majów. Następnie zjazd na linie… Nie bardzo wyobrażam sobie tych gości na tyrolkach – zauważa, wskazując ruchem głowy siwych w większości uczestników wycieczki. – Potem pływanie w cenote… to takie podziemne jeziorko w grocie… i Tulum. – Kartkuje broszurę. – Taka impreza kosztuje sto pięćdziesiąt dolców od osoby, a my ją dostaliśmy za darmo. – Hmm – mruczę. – Nie czaję tego. Ze strony ojca jesteś Holendrem, a ze strony matki Izraelczykiem. Wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi powinieneś być największym kutwą, jakiego nosiła ziemia. – Mhm. – Słuchasz mnie? – Sorry. Jestem zmęczony. – Raczej skacowany. Kiedy się zatrzymamy na lunch, zafundujemy sobie tequilę. T.J. nazywa to klinem. Zwijam plecak w prowizoryczną poduszkę i opieram głowę o
okno. Broodje wyciąga egzemplarz „Voetbal International”. Autokar sapie i rusza z miejsca. Zasypiam; budzę się dopiero, kiedy dojeżdżamy do Coby. Wypełzamy z autobusu i stoimy ciasno skupieni, słuchając, jak przewodniczka opowiada o starożytnych majańskich ruinach, szeregach świątyń oraz piramid na pół ginących wśród drzew i pnączy. – Są absolutnie unikatowe – mówi. – To jedne z niewielu, na które wciąż jeszcze można się wspinać. Zainteresuje was również laguna La Iglesia, czyli Kościół, i naturalnie boiska do gry w piłkę. Jakaś laska za naszymi plecami, jedyna osoba w naszym wieku, pyta: – Boiska? W co grali? – W coś zbliżonego do koszykówki – wyjaśnia przewodniczka. – Och. – Dziewczyna wygląda na rozczarowaną. – Nie lubisz kosza? – dziwi się Broodje. – Sądziłem, że Amerykanie go uwielbiają. – Trenuje piłkę nożną – wyjaśnia starsza kobieta. – W liceum grała w reprezentacji stanu. – Babciu! – Serio? Na jakiej pozycji? – interesuje się Broodje. – Napastnika. – Środkowy. – Broodje stuka się w pierś. Patrzą na siebie. – Masz ochotę zobaczyć boiska? – pyta dziewczyna. – Jasne. – Bądź tu za pół godziny, Candance – prosi starsza pani. – Okej. Broodje spogląda na mnie zapraszająco, ale ruchem głowy daję znak, by poszedł sam. Kiedy reszta wycieczki kieruje się w stronę laguny, ja ruszam prosto do piramidy Nohoch Mul i wspinam się na szczyt po stu dwudziestu prawie pionowych stopniach. Jest blisko południe i gorąco, więc nie zastaję tam niemal nikogo, tylko jakąś rodzinę robiącą zdjęcia. Panujący wokół spokój sprawia, że cisza jest pełna dźwięków: szmer wiatru
w drzewach, skrzeczenie egzotycznych ptaków, metaliczne ćwierkanie świerszczy. Powiew gorącego wiatru podrywa suchy liść i niesie go nad sklepieniem dżungli. Bezruch zakłóca dwójka dzieci, wykrzykujących nawzajem swoje imiona, ćwierkających jak ptaki. – Josh! – piszczy dziewczynka, a jej brat się śmieje. – Allie! – skrzeczy chłopiec, jak można się domyślać, Josh. – Joshua, Allison, ćśś – karci je matka, wskazując mnie gestem. – Nie jesteście sami. Patrzą na mnie, przechylając głowy na bok, jakby zachęcały także mnie, bym wykrzyknął jakieś imię. Unoszę ręce i wzruszam ramionami, bo tak naprawdę nie znam imienia, które zawołałbym najchętniej. Nie jestem już nawet pewien, czy chciałbym je zawołać. Po powrocie do Małpiego Autokaru zastaję Broodjego i Candance popijających razem colę – z jednej butelki, przez dwie słomki. Kiedy ładujemy się do środka, zajmuję miejsce obok starszego mężczyzny podróżującego solo, żeby Broodje z Candance mogli usiąść razem. Uśmiecham się, słysząc, jak się sprzeczają, kto jest lepszym napastnikiem, Van Persie czy Messi, i dżentelmen obok odpowiada uśmiechem. Po lunchu zatrzymujemy się w tradycyjnej majańskiej wiosce, gdzie za dziesięć dolarów możemy dostąpić duchowego oczyszczenia przez lokalnego kapłana. Odsuwam się na bok, kiedy pozostali kolejno stają pod daszkiem spowitym kłębami dymu. Potem zostajemy z powrotem zapędzeni do autokaru. Drzwi otwierają się z rzężeniem. Wsiadają Broodje, Candance, mój towarzysz w skarpetkach do sandałów, przewodniczka. Wszyscy oprócz mnie. – Willy, idziesz?! – woła Broodje. Widzi, że się waham, i wraca przejściem między fotelami, by ze mną pogadać. – Wszystko w porządku? Wkurzyłeś się, że usiadłem z Candance? – Jasne, że nie. Myślę, że jest świetna.
– To chodź. Przeprowadzam w myślach kalkulacje. Candance wspomniała, że zostanie w mieście do ósmego, dłużej od nas. Broodje będzie miał towarzystwo. – Wysiadam tutaj. Kiedy tylko to mówię, czuję znajomą ulgę. W drodze zawsze można liczyć, że następny przystanek okaże się lepszy od poprzedniego. Twarz Broodjego poważnieje. – Zostajesz przez to, co powiedziałem przedtem, że lecą na ciebie wszystkie laski? Nie przejmuj się tym. Ta chyba naprawdę mnie polubiła. – Nie wątpię. Więc powinieneś to wykorzystać jak najlepiej. Do zobaczenia na lotnisku. – CO? To za cztery dni. I nie zabrałeś rzeczy. – Mam wszystko, co potrzeba. Resztę po prostu przywieź na lotnisko. Kierowca odpala silnik. Przewodniczka stuka w zegarek. Broodje robi spanikowaną minę. – Wszystko w porządku – uspokajam go, mocniej zaciągając paski plecaka. – Nie zgubisz się? – pyta. Przyklejam sobie na twarzy uspokajający uśmiech. Ale naturalnie prawda jest taka, że to właśnie zamierzam zrobić.
Rozdział dziewiętnasty
Valladolid, Meksyk
Dwie złapane na stopa ciężarówki później ląduję na przedmieściach Valladolid, niewielkiego kolonialnego miasteczka. Wędruję po centralnym placu otoczonym niskimi, pastelowymi budynkami, które odbijają się w dużym basenie z wodą. Wkrótce znajduję tani hotel. W tym miejscu ma się wrażenie, jakby Riwiera Majańska leżała na innej planecie. Nie tylko z powodu braku megakurortów i imprezujących turystów, ale przez sposób, w jaki tu trafiłem: nie szukając, po prostu znajdując. Nie mam planów. Śpię, kiedy czuję się zmęczony. Kiedy zgłodnieję, kupuję coś gorącego i pikantnego z wózka z jedzeniem. Włóczę się do późnej nocy. Nie szukam nikogo. Nie gadam z nikim. Po ostatnich kilku miesiącach na Bloemstraat z wciąż kręcącymi się w pobliżu chłopakami, a jeśli nie z nimi, to w towarzystwie Any Lucii, odwykłem od samotności. Siadam na krawędzi basenu, obserwuję ludzi i przez minutę pozwalam sobie pomarzyć, że jest wśród nich Lulu; wyobrażam sobie, że rzeczywiście uciekliśmy w meksykański interior. Czy właśnie tu byśmy przyjechali? Czy siedzielibyśmy w kafejce, dotykając się stopami, nachyleni ku sobie jak ta para pod parasolem? Czy spacerowalibyśmy całą noc, ukrywając się w zaułkach, żeby się pocałować? Czy następnego ranka po obudzeniu wyplątalibyśmy się ze swoich objęć, wyjęli mapę, a potem zamknęli oczy i zdecydowali, dokąd jechać dalej? A może
po prostu nie wychodzilibyśmy z łóżka? Nie! Dość! To bezcelowe, droga donikąd. Wstaję, otrzepuję spodnie i wracam do hotelu. Leżąc w łóżku, przerzucam między kostkami dłoni dwadzieścia pesos i zastanawiam się, co robić dalej. Kiedy moneta spada na podłogę, sięgam po nią. Ale cofam rękę. Reszka, zostaję w Valladolid jeszcze dzień. Orzeł, jadę dalej. Orzeł. To nie to samo co trafianie palcem w mapę. Ale też się sprawdza. Następnego ranka idę na dół w poszukiwaniu kawy. Nędzna jadalnia jest praktycznie pusta – hiszpańskojęzyczna rodzina przy jednym stole, w kącie pod oknem piękna kobieta mniej więcej w moim wieku, o włosach w kolorze rdzy. – Myślałam o tobie! – woła po angielsku. Brzmi jak Amerykanka. Nalewam sobie kawy z ekspresu. – Też często o sobie myślę – odpowiadam. – Widziałam cię wczoraj wieczorem przy wózkach z jedzeniem. Zamierzałam zaryzykować i coś tam kupić, ale nie byłam pewna, czy to, co tam serwują, nie wykończy takiej gringo jak ja. – To chyba była wieprzowina. Nie dopytuję za dokładnie. – Cóż, ciebie nie zabiła. – Śmieje się. – A co cię nie zabije, to cię wzmocni. Wahamy się przez sekundę. Gestem pytam, czy mogę się przysiąść, i w tym samym momencie ona ruchem dłoni zaprasza mnie do swojego stolika. Siadam przed nią. Kelner w wymiętym smokingu przynosi mi talerz meksykańskich słodkich bułeczek. – Ostrożnie – uprzedza kobieta, szturchając własną porcję pomalowanym na turkusowo paznokciem. – Mało nie złamałam sobie zęba. Stukam w bułeczkę. Odzywa się jak spróchniały pień. – Jadałem gorsze rzeczy. – Kim ty jesteś, specjalistą od ekstremalnych wrażeń
kulinarnych? – Coś w tym guście. – Skąd pochodzisz? – Podnosi rękę. – Nie, czekaj, sama zgadnę. Powiedz coś jeszcze. – Coś jeszcze? Stuka się palcem w skroń, potem pstryka palcami. – Holender. – Masz niezłe ucho. – Ale mówisz prawie bez akcentu. – Bardzo dobre ucho. Od dzieciństwa porozumiewałem się po angielsku. – Mieszkałeś w Anglii? – Nie, po prostu moja matka nie mówiła po niderlandzku; uważała, że za bardzo przypomina niemiecki. Więc w domu posługiwaliśmy się angielskim. Zerka na komórkę na stole. – Cóż, niewątpliwie kryje się za tym fascynująca opowieść, ale będzie musiała pozostać tajemnicą. – Robi pauzę. – Już jestem spóźniona o dzień. – Na co? – Do Méridy. Miałam się tam zameldować wczoraj, ale zepsuł mi się samochód, a potem, no cóż, zaczęła się istna komedia omyłek. A ty? Dokąd zmierzasz? Przez chwilę milczę. – Do Méridy, jeśli mnie podrzucisz. – Zastanawiam się, co wkurzyłoby Davida bardziej: to, że jadę sama, czy że podwożę obcych ludzi. – Willem. – Wyciągam rękę. – Teraz już nie jestem obcy. Mruży oczy, patrząc na moją dłoń. – Musisz się bardziej postarać. – Przepraszam. Jestem Willem de Ruiter. – Sięgam do plecaka po sztywny, nowy paszport i jej podaję. – Oto mój dowód tożsamości. Kartkuje go. – Ładne zdjęcie, Willemie. Jestem Kate. Kate Roebling. I nie
pokażę ci swojego paszportu, bo wyszłam na fotce bardzo nieciekawie. Będziesz musiał to przyjąć na wiarę. Uśmiecha się i przesuwa paszport po blacie w moją stronę. – Okej, zatem, Willemie de Ruiter, wędrowny specjalisto od ekstremalnych wrażeń kulinarnych. Warsztat właśnie otwarli, więc lecę po samochód. Zakładając, że rzeczywiście został naprawiony, wyruszam w drogę za jakieś pół godziny. Starczy ci czasu, żeby się spakować i przygotować do drogi? Wskazuję plecak leżący na podłodze. – Zawsze jestem spakowany i gotowy do drogi. Kate podjeżdża po mnie krztuszącym się jeepem Volkswagena; fotele są podarte, wyłazi z nich piankowe wypełnienie. – TAK wygląda po naprawie? – pytam, wdrapując się do środka. – To kosmetyczne drobiazgi. Powinieneś zobaczyć tę brykę wcześniej. Tłumik prawie odpadł, dosłownie wlókł się z tyłu, sypiąc iskrami. Mało brakowało, a ta lala podpaliłaby las deszczowy. Bez urazy. Kto jest moją śliczną dziewczynką? – Kate klepie deskę rozdzielczą i zwraca się do mnie szeptem. – Trzeba być dla niej miłym. Inaczej nie pojedzie. Uchylam przed jeepem wyimaginowany kapelusz. – Najmocniej przepraszam. – To naprawdę świetny wóz. Pozory bywają bardzo mylące, sam wiesz. Odpala silnik. – Owszem, zauważyłem. – Dzięki Bogu, inaczej zostałabym bez pracy. – Obrabiasz banki? – Ha! Jestem aktorką! – POWAŻNIE? Odwraca się do mnie. – Czemu? Należysz do plemienia? – Niezupełnie.
Unosi brew. – Niezupełnie? To jak być trochę w ciąży. Jesteś albo nie. – Powiedzmy, że byłem, ale nie na poważnie, a teraz nie jestem. – Och, musiałeś znaleźć „poważne zajęcie”? – Patrzy na mnie ze współczuciem. – Nie. Poważnego zajęcia też nie mam. – Czyli po prostu podróżujesz i jadasz ekstremalnie? – Mniej więcej. – Fajne życie. – Tak jakby. Samochód wpada w dziurę; mam wrażenie, że mój żołądek wali o dach, a potem równie raptownie spada na podłogę. – W czym występujesz? – pytam, kiedy dochodzę do siebie. – Jestem współzałożycielką i reżyserem artystycznym niewielkiej trupy teatralnej z Nowego Jorku, nazywa się Raban. Wystawiamy przedstawienia, ale też prowadzimy staże i praktyki. – Wcale nie brzmi imponująco. – Prawda? Wcale nie zamierzałam być aż tak ambitna, ale kiedy przenieśliśmy się z kumplami do Nowego Jorku, nie dostawaliśmy ról, o jakich marzyliśmy, założyliśmy więc własną trupę. I tak się to rozrosło. Wystawiamy własne sztuki i uczymy, a teraz właśnie zaczynamy projekt międzynarodowy. Dlatego przyjechaliśmy do Meksyku. Prowadzimy w Méridzie warsztaty szekspirowskie wspólnie z Universidad Autónoma de Yucatán. – Wykładasz Szekspira po hiszpańsku? – JA nie; nie umiem wydukać ani słowa w tym języku. Będę pracować z tymi, którzy znają angielski. David, mój narzeczony, mówi po hiszpańsku. Chociaż, co zabawne, nawet gdy wystawiamy Szekspira po hiszpańsku, w jakiś sposób zawsze wiem, w którym miejscu sztuki się znajdujemy. Pewnie dlatego, że znam je tak dobrze. Albo ponieważ Szekspir przekracza granice języka. Kiwam głową. – Pierwszy raz grałem Szekspira po francusku.
Odwraca się w moim kierunku. Oczy ma zielone, jasne jak jesienne jabłka, a u nasady nosa garść piegów. – Czyli grałeś Szekspira. I to po francusku? – Ale przeważnie po angielsku, oczywiście. – Och, OCZYWIŚCIE. – Milknie na chwilę. – Całkiem nieźle jak na niepoważnego aktora. – Nie powiedziałem, że byłem dobry. Kate się śmieje. – Och, to wiem sama. – Serio? – Aha. Potrafię wyczuć takie rzeczy. Wyjmuje paczkę gumy, wyciąga jeden kawałek, a potem częstuje mnie. Guma smakuje talkiem i kokosem, przez co mój wciąż buntujący się żołądek zaczyna się buntować trochę bardziej. Wypluwam gumę. – Obrzydliwa, co? Ale dziwnie uzależniająca. – Kate bierze sobie drugi kawałek. – Więc jakim cudem doszło do tego, że Holender grał Szekspira po francusku? – Podróżowałem. Nie miałem forsy. Byłem w Lyonie. Poznałem trupę teatralną Guerrilla Will. Wystawiali głównie po angielsku, ale Tor, ich reżyserka, jest ciut… ekscentryczna, więc uznała, że aby przebić innych ulicznych performerów, zrobimy Szekspira w lokalnym narzeczu. Skleciła obsadę z frankofonów, żeby wystawić Wiele hałasu o nic we Francji po francusku. Gość grający Claudia zmył się z dopiero co poznanym Norwegiem, a wszyscy już mieli po kilka ról, więc koniecznie potrzebowali kogoś, kto sobie poradzi z francuskim. A ja sobie radziłem. – Nigdy wcześniej nie grałeś Szekspira? – Nigdy wcześniej nie grałem. Wędrowałem z grupą akrobatów. Więc kiedy mówię, że to był wypadek, nie żartuję. – Ale występowałeś też w innych sztukach? – Aha. Chociaż Wiele hałasu okazało się katastrofą; dawaliśmy je przez cztery wieczory, zanim Tor się zorientowała. Potem wrócili do gry po angielsku, a ja zostałem. Nieźle płacili. – Och, zaliczasz się do TEJ kategorii. Grasz Szekspira tylko
dla pieniędzy – żartuje. – Ty dziwko. Śmieję się. – To jakie inne sztuki wystawialiście? – Romea i Julię, naturalnie. Sen nocy letniej. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Wieczór Trzech Króli. Wszystkie samograje. – Uwielbiam Wieczór Trzech Króli; zastanawiamy się, czy go nie przygotować w przyszłym roku, kiedy będziemy mieli czas. Właśnie zdjęliśmy z afisza Cymbelina po dwóch latach występów off-Broadway i na objazdach. Znasz tę sztukę? – Słyszałem o niej, ale nigdy jej nie widziałem. – Urocza, zabawna, romantyczna rzecz z mnóstwem muzyki. Przynajmniej w naszej interpretacji. – Robiliśmy podobne akcje. W Wieczorze Trzech Króli mieliśmy krąg bębniarzy. Zerka na mnie z ukosa, obserwując drogę. – MIELIŚMY? – Oni mieli. Guerrilla Will. – Czyżby dziwka zakochała się w swoim alfonsie? – Nie. Nie ma mowy o zakochaniu – zaprzeczam. – Ale brakuje ci tego? Kręcę głową. – Zająłem się innymi sprawami. – Rozumiem. – Milczymy chwilę. Potem Kate mówi: – Często to robisz? Zmieniasz obiekt zainteresowań? – Może. Dużo podróżuję. Wystukuje na kierownicy rytm słyszalny tylko dla siebie. – Albo może podróżujesz dużo, bo to pozwala ci zmieniać obiekt zainteresowań? – Może. Znowu milknie na chwilę. – Czyli obecnie jesteś w trakcie zmiany? Dlatego znalazłeś się w sławnej metropolii Valladolid? – Nie. Po prostu wiatr mnie tam rzucił. – Co? Jak plastikową reklamówkę? – Wolę myśleć o sobie jako o okręcie. O żaglówce.
– Ale wiatr nie kieruje żaglówkami, tylko je napędza. To różnica. Patrzę przez okno. Dżungla otacza nas ze wszystkich stron. Spoglądam znowu na Kate. – Czy można zostawić coś za sobą i zająć się innymi sprawami, jeśli się nie jest pewnym, co właściwie się zostawiło? – Można zostawić za sobą absolutnie wszystko – odpowiada. – Ale rzeczywiście brzmi to dość skomplikowanie. – Bo jest – potwierdzam. – Skomplikowane. Kate milczy; cisza rozciąga się między nami, połyskując jak droga przed samochodem. – Poza tym to długa historia – dodaję. – Czeka nas długa jazda – ripostuje. Jest w niej coś, co mi przypomina Lulu. Może dlatego że obie są Amerykankami albo ze względu na sposób, w jaki się poznaliśmy: w podróży, rozmawiając o jedzeniu. A może po prostu chodzi o to, że za kilka godzin się rozstaniemy i nie zobaczę jej więcej. Nie mam nic do stracenia. Więc opowiadam jej historię tamtego dnia – ale inną wersję niż Broodjemu i chłopakom. Tor zawsze twierdziła, że gra się pod konkretnego widza. I może z tego powodu mogę zwierzyć się Kate z tych spraw, o których im nie opowiedziałem – nie mogłem opowiedzieć. – Było tak, jakby mnie znała – tłumaczę. – Jakby mnie znała od pierwszej chwili. – W jakim sensie? Mówię o tym, jak Lulu pomyślała, że ją porzuciłem, kiedy zbyt długo nie wracałem z wagonu restauracyjnego. O jej histerycznym wybuchu śmiechu, przebłysku dziwnej szczerości, nagłym jak grom z jasnego nieba: sądziła, że wysiadłem z pociągu. – Zamierzałeś to zrobić? – pyta Kate, otwierając szeroko oczy. – Nie, jasne, że nie. I nie zamierzałem, ale wspomnienie wciąż mnie pali wstydem przez to, co chciałem zrobić później.
– Więc w jakim sensie cię ZNAŁA? – Powiedziała, że nie rozumie, dlaczego ją zaprosiłem, chyba że kierowały mną niskie motywy. Kate się śmieje. – Trudno uznać chęć przespania się z ładną dziewczyną za niski motyw. Chciałem się z nią przespać, oczywiście. – Ale nie chodziło o ten niski motyw. Zaprosiłem ją do Paryża, by uniknąć powrotu do Holandii. – Czemu? Znowu burczy mi w żołądku. Bram, którego nie ma. Yael, praktycznie nieobecna. Barka – o jeden podpis od zniknięcia. Zmuszam się do uśmiechu. – To znacznie dłuższa historia, a jeszcze nie skończyłem tej. Powtarzam Kate legendę o podwójnym szczęściu usłyszaną od Lulu. O wędrującym na ważny egzamin młodym Chińczyku, który zaniemógł w drodze. O górskim lekarzu, który się nim zajął. I córce doktora, która wyrecytowała mu linijkę dziwnego wiersza. O cesarzu, który po udanym egzaminie zacytował chłopakowi tajemniczy fragment poezji. I o tym, jak młodzieniec natychmiast rozpoznał w nim drugą połowę utworu usłyszanego od dziewczyny; powtórzył jej słowa, zyskał aprobatę cesarza, dostał posadę, a potem wrócił i poślubił córkę doktora. O podwójnym szczęściu. „Zielone drzewa na tle nieba w wiosennym deszczu, gdy niebo podkreśla niewyraźne kształty wiosennych drzew. Czerwone kwiaty usiały ziemię w pościgu za wiatrem, gdy ziemia oblała się czerwienią od pocałunku”. Tak brzmiał dwuwiersz. Gdy Lulu mi go wyrecytowała, wydał mi się znajomy od pierwszej chwili, chociaż nie słyszałem go wcześniej; nigdy nie słyszałem tej legendy. Nieznajoma i dobrze znana. W tamtej chwili taka właśnie wydawała się Lulu. Opowiadam o jej pytaniu, kto się mną opiekuje – jak gdyby znała odpowiedź – i o tym, jak zajęła się mną później. Wkraczając pomiędzy mnie a skinów. Rzucając przewodnikiem. Odwracając
ich uwagę, dzięki czemu mogliśmy uciec, nie ponosząc szkody. Tyle że ona poniosła szkodę. Nawet teraz, po tylu miesiącach, na wspomnienie krwi na jej szyi zranionej odłamkiem butelki rzuconej przez jednego z nich, robi mi się niedobrze. I palę się ze wstydu. O tym nie wspominam Kate. – Była bardzo śmiała – zauważa, kiedy referuję wyczyn Lulu. Saba mawiał, że istnieje różnica między śmiałością i odwagą. Śmiałość to zrobić coś ryzykownego bez zastanowienia. Odwaga to narazić się na niebezpieczeństwo z pełną świadomością ryzyka. – Nie – protestuję. – Odważna. – Oboje zachowaliście się odważnie. Niestety nie. Bo próbowałem odesłać Lulu. Jak tchórz. A później, również jak tchórz, nie zdobyłem się na to. O tym też nie mówię Kate. – Więc przyjechałeś tutaj, do Meksyku, żeby co? – pyta. Myślę o chłopakach. Sądzą, że przybyłem się wyleczyć. Odnaleźć Lulu, przespać się z nią jeszcze kilka razy i zamknąć sprawę. – Bo ja wiem… znaleźć ją. I przynajmniej wyjaśnić sytuację. – Jaką sytuację? Zostawiłeś jej wiadomość. – Tak, ale… Prawie to mówię. Ale potem wyhamowuję. – Ale co? – dociska Kate. – Ale… nie wróciłem – kończę. Patrzy na mnie długą chwilę. Terenówka zaczyna zbaczać z drogi, zanim kobieta z powrotem koncentruje się na prowadzeniu. – Willemie, na wypadek gdybyś nie zauważył, Cancún leży w tamtym kierunku. – Wskazuje do tyłu. Kiwam głową. – Szanse na odnalezienie tej dziewczyny wydają się wystarczająco niewielkie, nawet jeśli nie udasz się do zupełnie innego miasta. – Nie było nam pisane. Wiedziałem. – Skąd niby? – Bo nie da się czegoś znaleźć, kiedy się tego szuka. Znajdujemy rzeczy, kiedy się za nimi nie rozglądamy. – Gdyby to była prawda, nikt nigdy nie znalazłby kluczy do
mieszkania. – Nie chodzi o klucze, tylko o poważniejsze sprawy. Kate wzdycha. – Nie rozumiem. Z jednej strony tak bardzo wierzysz w te swoje wypadki, a z drugiej robisz wszystko, by jeden z nich nie mógł się zdarzyć. – Wcale nie. Przyjechałem aż do Cancún. – I natychmiast wyrwałeś do Méridy. – Nie znalazłbym jej, szukając. – Kręcę głową. Trudno to wytłumaczyć. – Nie było nam pisane. – Pisane! – prycha Kate. – Wybacz, ale nie kupuję tej całej ezoteryki. – Macha rękami w powietrzu i muszę przytrzymać kierownicę, aż Kate złapie ją na powrót. – Nic się nie dzieje bez czyjegoś zamiaru, Willemie. Nic. Ta twoja teoryjka, że życiem rządzą wypadki… czy to nie jedna wielka wymówka, by pozostać biernym? Otwieram usta, by zaprotestować, ale staje mi w pamięci Ana Lucia. Właściwe miejsce i właściwa pora. Wtedy wydawało się to szczęśliwym wypadkiem. Teraz wygląda raczej na kapitulację. – A czym wytłumaczysz nas – wskazuję na nią i na siebie – tutaj, w tej chwili odbywających tę rozmowę, jeśli nie wypadkiem? Jeśli nie zepsutym tłumikiem, który uziemił cię w Valladolid, gdzie ja w ogóle nie miałem się znaleźć? Nie wspominam o rzucie monetą, stanowiącym rozstrzygający czynnik, chociaż pozornie byłby to argument na moją korzyść. – O, nie, tylko się we mnie nie zakochaj. – Ze śmiechem pokazuje pierścionek zaręczynowy na palcu. – Słuchaj, nie lekceważę cudownych zrządzeń losu. Ostatecznie jestem aktorką, i to szekspirowską, ni mniej, ni więcej. Lecz to nie może być główna siła powodująca twoim życiem. Sam musisz być kierowcą. I à propos: owszem, odbywamy tę rozmowę, bo moja fura, kochana, słodka furka – mówi jak do dziecka, gładząc deskę rozdzielczą – się zepsuła. Ale to TY poprosiłeś MNIE o podwiezienie; przekonałeś mnie, żebym cię ze sobą zabrała,
podważając własną teorię. To była wola w czystej postaci, Willemie. Czasem przeznaczenie albo życie, albo jakkolwiek zechcesz to nazwać, zostawia drzwi uchylone i możemy przez nie przejść. Ale czasem je rygluje i wtedy trzeba znaleźć klucz albo wytrych, albo wywalić całą cholerną framugę kopniakiem. A niekiedy w ogóle nic nam nie pokazuje i musimy wszystko zbudować sami. Jeśli jednak będziesz czekał, aż ktoś ci otworzy… – Milknie. – To co? – Myślę, że trudno ci będzie znaleźć nawet pojedyncze szczęście, nie mówiąc o podwójnej porcji. – Zaczynam wątpić, czy to całe podwójne szczęście w ogóle istnieje – zauważam, myśląc o swoich rodzicach. – To dlatego, że go szukasz. Wątpliwości stanowią element poszukiwań. Tak samo jak wiara. – Nie są przeciwieństwami? – Może po prostu dwiema linijkami dwuwiersza. Przypomina mi to słowa, które powtarzał Saba: „Prawda i jej przeciwieństwo to dwie strony tej samej monety”. Nigdy wcześniej nie rozumiałem ich do końca. – Willemie, podejrzewam, że w głębi duszy DOSKONALE wiesz, czemu tutaj jesteś, DOSKONALE wiesz, czego chcesz, tylko nie chcesz się w to zaangażować. Nie chcesz się poddać pragnieniu, nie mówiąc już o spełnieniu. Ponieważ obie te możliwości cię przerażają. Zwraca się w moją stronę i posyła mi przeciągłe, palące spojrzenie. Trwa to chwilę, więc samochód znowu zaczyna zbaczać. I znowu chwytam kierownicę, żeby go naprostować. Kate wypuszcza ją zupełnie, a ja trzymam obiema rękami. – Spójrz, Willemie. Złapałeś kierownicę. – Tylko żeby nas uchronić przed rozbiciem się. – Albo, inaczej rzecz ujmując, przed wypadkiem.
Rozdział dwudziesty
Mérida, Meksyk
Mérida to nieco większa wersja Valladolid, pastelowego kolonialnego miasteczka. Kate wysadza mnie przed zabytkowym brzoskwiniowym budynkiem, gdzie, jak słyszała, mieści się przyzwoity hostel. Rezerwuję sobie pokój z balkonem od strony placu, a potem siadam na zewnątrz i obserwuję ludzi kryjących się przed popołudniowym żarem. Sklepiki zamykają podwoje na sjestę i chociaż zamierzałem się rozejrzeć i poszukać czegoś do jedzenia, właściwie nie jestem głodny. Czuję się trochę zmęczony po porannej jeździe, a mój żołądek wciąż się zachowuje jak na wyboistej szosie. Postanawiam, że też zrobię sobie przerwę. Budzę się zlany potem. Na dworze zrobiło się ciemno, powietrze w pokoju jest nieruchome i duszne. Siadam, by otworzyć okno albo drzwi balkonowe, ale w tym samym momencie zalewa mnie fala mdłości. Padam z powrotem na łóżko i zamykam oczy, siłą woli nakazując sobie ponownie zapaść w sen. Czasem potrafię podstępem skłonić swoje ciało, by wróciło do zdrowia, zanim się zorientuje, że coś jest nie tak. Niekiedy się udaje. Ale nie teraz. Na wspomnienie wieprzowiny w brązowym sosie, którą jadłem zeszłego wieczoru na kolację, w moim żołądku coś się huśta i trzepocze, jakby uwięziono w nim jakieś małe, dzikie stworzenie. Zatrucie pokarmowe. To na pewno to. Wzdycham. Okej.
Pomęczę się parę godzin, potem się prześpię. I będzie po wszystkim. Byle tylko zasnąć. Nie jestem pewien, która godzina, nie wiem więc także, ile zostało do rana, ale do wschodu słońca nie udaje mi się zmrużyć oka. Wymiotowałem do plastikowego wiadra na śmieci tyle razy, że jest prawie pełne. Kilka razy próbowałem się dowlec do wspólnej łazienki na końcu korytarza, ale nie udało mi się dotrzeć nawet do drzwi. Teraz, kiedy słońce wstało, pokój się nagrzewa. Czuję niemal, jak toksyczne opary z kubła rozprzestrzeniają się we wszystkie strony, zatruwając mnie ponownie. Nieustannie wymiotuję. Między napadami nie ma wytchnienia ani ulgi. Rzygam, aż nic nie zostaje: ani jedzenie, ani żółć; aż nie zostaje ze mnie nic. Wtedy pojawia się pragnienie. Dawno wypiłem resztę wody z butelki i ją także zwymiotowałem. Zaczynam fantazjować o górskich potokach, wodospadach, ulewach, nawet holenderskich kanałach; napiłbym się z każdego z nich, gdybym mógł. Na dole sprzedają butelkowaną wodę. A w łazience jest kran. Ale nie dam rady usiąść, nie mówiąc o wstaniu i nie mówiąc o dotarciu do wody. − Jest tu ktoś?! − wołam. Po niderlandzku. Po angielsku. Próbuję sobie przypomnieć hiszpański, ale słowa mi się plączą. Zdaje mi się, że coś mówię, ale nie mam pewności, a na placu panuje hałas, więc mój słaby głos nie ma szansy się przebić. Nasłuchuję pukania do drzwi, modląc się o dar wody, czystych prześcieradeł, o chłodny kompres, o miękką dłoń na czole. Ale nikt nie przychodzi. To hostel: elementarne wyposażenie, zero serwisu pokojowego, a zapłaciłem za dwie noce z góry. Wymiotuję znowu. Wydobywają się ze mnie jedynie łzy. Skończyłem dwadzieścia jeden lat, a nadal płaczę, gdy mam torsje. W końcu na ratunek przychodzi sen. A potem się budzę i widzę ją przy sobie. I myślę jedynie: „Warto było, skoro dzięki temu się zjawiłaś”.
„Kto się teraz tobą opiekuje?” − szepcze. Jej oddech jest jak chłodna bryza. „Ty − odpowiadam szeptem. – Ty się mną opiekujesz”. „Będę twoją dziewczyną z gór”. Próbuję jej dotknąć, lecz nagle znika i w pokoju tłoczą się inne: Céline i Ana Lucia, Kayla i Sara, dziewczyna, która proponowała mi robaka z butelki tequili, i jeszcze inne – jakaś Franke z Rygi, Gianna z Pragi, Jossra z Tunisu. Wszystkie naraz zaczynają mówić. „Zaopiekujemy się tobą”. „Odejdźcie, chcę z powrotem Lulu. Powiedzcie jej, żeby wróciła”. „Zielone żółwie, czerwona krew, niebieskie niebo, podwójne szczęście, lalala” − nucą. „Nie! To nie było tak. To nie tak było z podwójnym szczęściem”. Lecz sam też nie pamiętam, jak było. „Zostawiła cię w takim stanie”. „Zaopiekuję się tobą”. „Francuska dziwka”. „Zadzwoń, jakbyś czegoś potrzebował”. „Podzielisz się ze mną?”. „Przestańcie!” − wrzeszczę. „Chwyć kierownicę!” − Teraz krzyczy Kate. Tylko nie widzę żadnej kierownicy i mam okropne przeczucie, jak to w snach, że zaraz się rozbiję. „Nie! Przestańcie. Wynoście się! Wszystkie! Nie jesteście prawdziwe. Żadna z was! Nawet Lulu”. Zaciskam powieki i zakrywam uszy mokrym od potu prześcieradłem, zwijam się w kłębek jak płód. I nareszcie w tej pozycji zasypiam. Budzę się. Skórę mam chłodną. Niebo jest fioletowe. Nie mam pewności, czy to zmierzch, czy świt ani jak długo byłem nieprzytomny. Jestem na tyle świadomy, by wiedzieć, że wkrótce
trzeba będzie wracać do Cancún, spotkać się z Broodjem i lecieć do Holandii, i że powinienem jakimś sposobem przesłać mu słówko, bo może będzie musiał wracać sam. Spuszczam nogi z łóżka. Pokój chybocze mi się przed oczami, ale się nie wywraca. Wpieram stopy w ziemię. Wstaję. Jak mały brzdąc albo zgrzybiały starzec krok za krokiem wlokę się do holu. W rogu jest kafejka internetowa, skąd można dzwonić za granicę. Mam wrażenie, jakbym spędził wiele miesięcy w ciemności, tak mocno światło monitorów razi moje oczy. Płacę i proszę o telefon; pokazują mi rząd komputerów ze słuchawkami. Otwieram notes z adresami. Wypada wizytówka Kate z nabazgranym u góry czerwonymi literami napisem: „TRUPA TEATRALNA RABAN”. Zaczynam wpisywać numer. Cyfry pływają po stronie i nie jestem pewien, czy dobrze odczytałem numer kierunkowy kraju ani czy dobrze go wstukałem. W końcu słyszę metaliczny dzwonek. A potem głos: odległy, jak w tunelu, ale niewątpliwie jej. Na jego dźwięk gardło mi się zaciska. – Halo. Halo? Kto mówi? – Mamo? – chrypię z wysiłkiem. Cisza. A gdy wypowiada moje imię, mam ochotę się rozpłakać. – Mamo – powtarzam. – Willemie, gdzie jesteś? – Głos ma energiczny, napastliwy, rzeczowy jak zwykle. – Zgubiłem się. – ZGUBIŁEŚ się? Gubiłem się wcześniej w nowo odwiedzanych miastach, nie znajdując znajomych punktów orientacyjnych, które by mną pokierowały; budziłem się w obcych łóżkach, niepewny, gdzie się znajduję ani kto leży obok. Ale jak uświadamiam sobie teraz, TAMTO nie miało nic wspólnego ze zgubieniem się. To było coś innego. Teraz… co z tego, że wiem, gdzie jestem – w hostelu przy głównym placu Méridy w Meksyku – skoro nigdy nie czułem się
tak kompletnie pozbawiony kotwicy. Na linii zapada długa cisza i boję się, że połączenie zostało przerwane. Ale potem Yael mówi: – Przyjedź do mnie. Wyślę ci bilet. Przyjedź do mnie. Nie to chciałem usłyszeć najbardziej. Chciałem usłyszeć – tak bardzo, że aż boli: „Przyjedź do domu”. Ale ona nie może mnie zaprosić do miejsca, które już nie istnieje, i tak samo ja nie mogę tam pojechać. Więc to najlepsze, co pozostaje nam obojgu.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Luty Mumbaj, Indie
Emirates lot 148 13 lutego: wylot 14.40 Amsterdam – 00.10 Dubaj Emirates lot 504 14 lutego: wylot 03.55 Dubaj – 08:20 Mumbaj Bezpiecznej podróży Od powrotu z Meksyku w zeszłym miesiącu moje kontakty z Yael sprowadzają się praktycznie do mejla zawierającego szczegóły przelotu. Po przylocie z Cancún zadzwonił do mnie przyjacielski agent imieniem Mukesh, prosząc o przesłanie kopii paszportu. Tydzień później dostałem od Yael plan podróży. Od tego czasu prawie nie miałem od niej wiadomości. Staram się nie doszukiwać w tym zbyt wiele. Przecież sprawa dotyczy Yael. I mnie. Najbardziej pochlebne dla niej wyjaśnienie brzmi, że chomikuje banalne tematy, żebyśmy mieli o czym rozmawiać przez kolejne… dwa tygodnie? Miesiąc? Sześć tygodni? Nie jestem pewien. Nie ustaliliśmy tego. Mukesh wyjaśnił, że bilet jest ważny trzy miesiące, i że gdybym potrzebował pomocy przy rezerwacji lotów w obrębie Indii albo za granicę, mam się z nim skontaktować. W tym też staram się nie doszukiwać za wiele.
W kolejce do kontroli paszportowej dygocę ze zdenerwowania. Batonik toblerone ze sklepu wolnocłowego – prezent dla Yael – który koniec końców zjadłem, gdy samolot schodził do lądowania nad Mumbajem, też nie poprawia sytuacji. Kolejka sunie naprzód w ślimaczym tempie; jakaś niecierpliwa Hinduska szturcha mnie olbrzymim brzuchem opiętym sari, jakbyśmy dzięki temu mogli się szybciej znaleźć przy wyjściu. Omal jej nie przepuszczam przed siebie. Żeby przestała się pchać. I żeby odsunąć ten moment. Hala przylotów wygląda równocześnie jak z kosmosu i jak z Biblii. Lotnisko jest nowoczesne i niedawno zbudowane, ale tłumy pasażerów sprawiają wrażenie, jakby na metalowych wózkach pchali cały swój ziemski dobytek. Zaraz po przejściu kontroli celnej orientuję się, że Yael nie ma. Nie dlatego, że jej nie widzę – chociaż nie widzę. Po prostu dociera do mnie poniewczasie, że wcale nie obiecała się po mnie zjawić. Sam tak założyłem. A w przypadku mojej matki nie należy zakładać niczego. Ale minęły prawie trzy lata. I zaprosiła mnie tutaj. Snuję się tu i tam. Wszędzie wokół ludzie roją się, rozpychają i szturchają, jakby brali udział w wyścigu do niewidzialnej mety, lecz Yael nigdzie nie ma. Wieczny optymista, wychodzę sprawdzić, czy nie czeka na zewnątrz. Jaskrawe poranne światło rani mnie w oczy. Czekam dziesięć minut. Piętnaście. Matki ani śladu. Obserwuję gladiatorskie zmagania kierowców taksówek i tragarzy polujących na pasażerów. „Psst” − syczą na mnie. Gapię się na plan podróży, który zwiotczał mi w dłoni, jakbym jakimś cudem mógł z niego wyczytać nadzwyczaj istotne nowe informacje. – Ktoś cię odbierze? Stoi przede mną mężczyzna. Albo raczej chłopak. Tak gdzieś pół na pół. Wydaje się mniej więcej moim rówieśnikiem, nie licząc oczu, które są wiekowe. Raz jeszcze rozglądam się dokoła. – Wychodzi na to, że nie.
– Potrzebujesz kierowcy? – Wychodzi na to, że tak. – Dokąd cię zawieźć? Przypominam sobie adres z formularzy kontroli granicznej, które dopiero co wypełniłem w trzech egzemplarzach. – Hotel Bombay Royale. W Colabie. Znasz to miejsce? Na wpół kiwa, na wpół kręci głową, co nie sprawia najlepszego wrażenia. – Zawiozę cię. – Jesteś kierowcą? Znowu ten gest. – Gdzie twoja walizka? Wskazuję niewielki plecak na ramieniu. Chłopak się śmieje. – Jak Kurma. – Ta potrawa? – Nie. To jest korma. Kurma to jedno z wcieleń Wisznu, żółw, który nosi swój dom na plecach. Ale jeśli masz ochotę na kormę, mogę ci pokazać niezłe miejsce. Przedstawia się jako Prateek, a potem śmiało rusza przez tłum w stronę lotniskowych garaży i pylistego parkingu. Z jednej strony widać pasy startowe, z drugiej wysokościowce i jeszcze wyższe żurawie kołyszące się na wietrze. Prateek namierza swój wóz – model, który u nas w kraju nazywano by vintage, ale kiedy go chwalę, chłopak krzywi się i wyjaśnia, że samochód należy do jego wuja i że pewnego dnia kupi sobie własny wóz porządnej zagranicznej marki, renault albo forda, a nie maruti albo tatę. Rzuca kilka monet chudemu, zakurzonemu dzieciakowi, który pilnował samochodu, i otwiera tylne drzwi. Wrzucam plecak i szarpię drzwiczki z przodu. Prateek każe mi zaczekać i za pomocą skomplikowanej sekwencji ruchów odblokowuje je od wewnątrz, zrzucając stos czasopism z fotela pasażera. Samochód wzdryga się i ożywa; mosiężna figurka przyklejona do deski rozdzielczej – malutki słonik z uśmieszkiem kogoś wiecznie rozbawionego – zaczyna tańczyć.
– Ganeśa – wyjaśnia Prateek. – Ten, który usuwa przeszkody. – Gdzie się podziewałeś przez zeszły miesiąc? – zwracam się do figurki. – Siedział dokładnie w tym miejscu – odpowiada Prateek poważnie. Opuszczamy kompleks lotniska, mijamy skupisko walących się domów, a potem wspinamy się na biegnącą po estakadzie autostradę. Wywieszam głowę za okno. Jest przyjemnie ciepło – już niedługo będzie znacznie goręcej, jak ostrzega chłopak. Nadal trwa zima; temperatury będą rosły aż do czerwcowych monsunów. Podczas jazdy pokazuje mi charakterystyczne punkty. Słynna świątynia. Pajęczy most wiszący nad zatoką Mahim. – W tej okolicy mieszka wiele gwiazd Bollywood. Blisko studiów położonych niedaleko lotniska. – Wskazuje kciukiem za siebie. – Chociaż niektórzy aktorzy wolą Juhu Beach, a jeszcze inni Malabar Hill. Niektórzy wybierają nawet Colabę, gdzie ty się zatrzymałeś. Jest tam hotel Tadż Mahal. Angelina Jolie, Brad Pitt, Roger Moore, Zero Zero Siedem. Mieszkali tam też wszyscy amerykańscy prezydenci. Ruch gęstnieje. Zwalniamy i Ganeśa przerywa swój taniec. – Jaki jest twój ulubiony film? – pyta Prateek. – Trudno wybrać jeden. – A jaki ostatnio oglądałeś? W samolotach przejrzałem pobieżnie z pół tuzina, ale czułem się zbyt podminowany, by się na którymś skupić. Podejrzewam, że ostatni, jaki obejrzałem w całości, to Puszka Pandory. Od niego wszystko się zaczęło; to on mnie zachęcił do katastrofalnej wyprawy do Meksyku, za której sprawą – zabawne – trafiłem tutaj. Lulu. Jeśli wcześniej była daleka, teraz stała się jeszcze odleglejsza. Dzieli nas nie jeden, lecz dwa oceany. – Nigdy o nim nie słyszałem – stwierdza Prateek, kołysząc głową. – Ja w tym roku mam dwa jednakowo ulubione. Gangs of Wasseypur. Dreszczowiec. I London, Paris, New York. Wiesz, ile filmów produkują rocznie studia hollywoodzkie? – Nie mam pojęcia.
– Zgadnij. – Tysiąc. Marszczy brwi. – Mówię o studiach, nie o amatorach z kamerą. Tysiąc to niemożliwe. – Sto? Jego uśmiech zapala się jak po naciśnięciu guzika. – Źle! Czterysta. A teraz czy wiesz, ile filmów produkuje się rocznie w Bollywood? Nie każę ci zgadywać, bo i tak się pomylisz. – Robi pauzę dla większego efektu. – Osiemset! – Osiemset – powtarzam, bo jest oczywiste, że jego zdaniem ta liczba zasługuje na powtórzenie. – Tak! – Teraz uśmiecha się szeroko. – Dwa razy więcej niż w Hollywood. Wiesz, ilu ludzi w Indiach codziennie chodzi do kina? – Coś mi się zdaje, że ty mi to powiesz. – Czternaście milionów. Czy w Niemczech codziennie chodzi do kina czternaście milionów ludzi? – Nie mam pojęcia. Jestem z Holandii. Ale biorąc pod uwagę, że Holandia liczy niewiele ponad szesnaście milionów, raczej wątpię. Prateek promienieje z dumy. Zjeżdżamy z autostrady w uliczki niewątpliwie kolonialnego Mumbaju i trafiamy do dzielnicy z drzewami splatającymi się nad głową oraz szeregami piętrowych autobusów stojących na jałowym biegu i plujących czarnym dymem. – To Gateway of India, Brama Indii – wyjaśnia chłopak, wskazując rzeźbiony łuk na brzegu Morza Arabskiego. – Hotel Tadż Mahal, o którym ci wspominałem – dodaje, gdy przejeżdżamy obok olbrzymiego, przypominającego tort budynku ozdobionego niezliczonymi kopułami i gzymsami. Grupka Arabów w wydymających się białych szatach wsiada do kilku terenówek z przyciemnianymi szybami. – W środku jest Starbucks. – Zniża głos do szeptu. – Piłeś kiedyś kawę w Starbucksie? – Owszem.
– Kuzyn mi opowiadał, że w Ameryce piją ją przy każdym posiłku. – Zatrzymuje się przed kolejnym szarym budynkiem, wiktoriańskim, wyglądającym niemal, jakby się pocił z gorąca. Spłowiała ozdobna kursywa głosi: „BO BAY RO AL”. – Proszę bardzo. Bombay Royale. W ślad za nim wchodzę do cienistego, chłodnego holu, cichego, jeśli nie liczyć szumu i poskrzypywań wentylatorów na suficie oraz nieśmiałego ćwierkania świerszczy gnieżdżących się w ścianach. Za długim mahoniowym kontuarem drzemie mężczyzna tak stary, że wydaje się elementem oryginalnego wyposażenia. Prateek głośno brząka dzwonkiem i starzec podrywa się zbudzony. Natychmiast zaczynają się kłócić, głównie w hindi, ale upstrzonym gdzieniegdzie garstką angielskich słów. – Przepisy – powtarza co chwila starzec. W końcu Prateek zwraca się do mnie. – On mówi, że nie możesz się tu zatrzymać. Kręcę głową. Po co mnie tu ściągnęła? Po co przyjechałem? – To prywatny klub rezydencjonalny, nie hotel – wyjaśnia chłopak. – Tak. Słyszałem o nich. Prateek marszczy brwi. – W Colabie są inne hotele. – Ale to na pewno właściwe miejsce. – Ten jej adres mam od kilku lat. – Niech sprawdzi pod nazwiskiem mojej matki. Yael Shiloh. Starzec podrywa głowę. – Willem saab? – pyta. – Willem. Tak, to ja. Mruży oczy i chwyta mnie za ręce. – Zupełnie nie przypomina pan memsahib – stwierdza. Nie muszę go rozumieć, żeby wiedzieć, co mówi. Wszyscy to powtarzają. – Ale gdzie jest ona? – docieka. To pewna pociecha. Nie ja jeden błądzę w ciemności.
– Och, więc pan ją zna – mówię. – Tak, tak, tak – powtarza, robiąc taki sam ruch skinieniazaprzeczenia, jak Prateek. – Czyli mogę iść do jej numeru? – pytam. Duma, skrobiąc szarą szczecinę na podbródku. – Przepisy klubu głoszą, że mogą tu mieszkać tylko członkowie. Kiedy memsahib zrobi pana członkiem, zostanie pan członkiem. – Ale jej tu nie ma – podsuwa uczynnie Prateek. – Przepisy – odpowiada starzec. – Przecież pan wiedział, że przyjadę – zauważam. – Ale nie jest pan z nią. A jeśli pan nie jest naprawdę sobą? Ma pan jakiś dowód? Dowód? Na przykład nazwisko? Noszę inne. Zdjęcia? – Proszę – mówię, wyciągając wydruk mejla, wilgotny i pomięty. Mężczyzna mruży ciemne, zamglone ze starości oczy. Widocznie uznaje, że to wystarczy, bo szybko kiwa głową dwa razy i oznajmia: – Witamy, Willem saab. – Nareszcie – stwierdza Prateek. – Jestem Chaudhary – przedstawia się starzec, ignorując chłopaka, i podaje mi plik papierów do wypełnienia. Kiedy kończę, ze skrzypieniem przeciska się przez przejście w kontuarze. Powłócząc nogami, rusza zniszczonym drewnianym korytarzem. Idę za nim. Za mną Prateek. Docieramy do wind; Chaudhary kręci przecząco palcem w kierunku chłopaka. – Windą tylko członkowie – oświadcza. – Możesz wejść schodami. – Ale on jest ze mną – protestuję. – Przepisy, Willem saab. Prateek kręci głową. – Powinienem odstawić wóz wujowi – mówi. – Okej, w takim razie ci zapłacę. Wyciągam plik brudnych rupii.
– Trzysta rupii bez klimatyzacji. Czterysta z – oświadcza Chaudhary. – Tak mówią przepisy. Daję Prateekowi pięćset rupii, mniej więcej tyle co za kanapkę u nas w kraju. Rusza do wyjścia. – Hej, a co z kormą? – pytam. Uśmiecha się głupawo jak Broodje. – Będziemy w kontakcie – obiecuje. Winda szarpiąc, wjeżdża na czwarte piętro. Chaudhary otwiera drzwi na jasny korytarz pachnący pastą do podłóg i kadzidłem. Prowadzi mnie wzdłuż szeregu drewnianych żaluzjowych drzwi, zatrzymuje się przy ostatnich i wyciąga klucz uniwersalny. W pierwszej chwili sądzę, że staruszek pomylił pokoje. Yael mieszka tu od dwóch lat, ale apartament jest pusty. Anonimowe, masywne drewniane meble, na ścianie banalne widoczki pustynnych fortów i tygrysów bengalskich. Mały okrągły stolik pod weneckim oknem. I wtedy dolatuje mnie zapach. Pod rywalizującymi aromatami cebuli i kadzidła, amoniaku i wosku – niewątpliwa woń cytrusów i wilgotnej ziemi. Woń mojej matki, uświadamiam sobie z całkowitą jasnością, jak coś, co wiedziałem od zawsze, ale czego nigdy wcześniej nie musiałem rozpoznać. Niepewnie robię krok do wnętrza i uderza mnie kolejna rzecz. Nagle nie jestem już w Indiach. Znowu znajduję się w Amsterdamie, w domu; jest długi letni zmierzch. Wreszcie przestało lać, więc Yael i Bram wyszli na zewnątrz świętować drobny cud słonecznej pogody. Wciąż zmarznięty po deszczu tkwię w domu otulony drapiącym wełnianym kocem i obserwuję ich przez wielkie widokowe okno. Studenci mieszkający po przeciwnej stronie kanału włączyli muzykę na cały regulator. Jakiś stary utwór, New Wave z czasów, kiedy Yael i Bram byli młodzi; objął ją i zaczęli tańczyć przytuleni, chociaż to wcale nie był wolny kawałek. Podglądałem ich przez szybę, zafascynowany, udając, że wcale nie jestem. Musiałem mieć jedenaście albo dwanaście lat – w tym wieku taka demonstracja uczuć powinna
mnie wprawić w zakłopotanie, ale nie wprawiła. Yael zauważyła, że ich obserwuję i – co zaskoczyło mnie wówczas i nadal zaskakuje, gdy to wspominam – weszła do środka. Nie wywlokła mnie na zewnątrz ani nie zaprosiła, żebym zatańczył z nimi, jak zrobiłby Bram. Tylko złożyła koc i ujęła mnie pod łokieć. Otoczył mnie jej zapach, pomarańczy i liści – intensywny ilasty aromat jej nalewek oraz woń kanałów ze wszystkimi ich mętnymi tajemnicami. Próbowałem sprawiać wrażenie, że jej ustępuję, pozwalając się prowadzić; najmniejszym gestem nie zdradzając, jaki jestem szczęśliwy. Ale widocznie nie udało mi się zachować pozorów, bo uśmiechnęła się i powiedziała: „Trzeba łapać słońce, kiedy się pokaże, nie?”. Potrafiła być ciepła. Ale ów nastrój pojawiał się i znikał mniej więcej z taką regularnością jak słońce w Holandii. Chyba że Bram znajdował się w pobliżu. Chociaż może wtedy było to odbite ciepło – ostatecznie stanowił centrum jej układu słonecznego. Po wyjściu Chaudhary’ego kładę się na sofie. Niewygodnie mi z głową na masywnej drewnianej poręczy, ale nie zmieniam pozycji, bo leżę w plamie światła, a żar wydaje mi się czymś nieodzownym, jak transfuzja. „Pewnie powinienem się odezwać do Yael” − myślę, ale otula mnie senność, jet lag oraz coś na kształt ulgi i zanim zdążę choćby zrzucić buty, zasypiam. Znowu lecę. Z powrotem znajduję się w samolocie, co jest bez sensu, bo dopiero co wysiadłem. Ale sen jest tak żywy i realny, że odrobinę później niż zwykle orientuję się, że to nie jawa, a wtedy ulega deformacji, staje się nienaturalnie jaskrawy i surrealistyczny, ciężki i powolny jak zawsze, kiedy zdradzony mózg buntuje się przeciw zegarowi biologicznemu. Może dlatego nie śnię o lądowaniu. Nie zapalają się lampki informujące, by zapiąć pasy, nie rozlega się niezrozumiały komunikat kapitana. Jest tylko buczenie silników, wrażenie unoszenia się w powietrzu. Tylko lot. Obok mnie ktoś siedzi. Zwracam się w tę stronę i chcę spytać: „Gdzie jesteśmy?”. Lecz wszystko jest ciężkie, ponure; nie
potrafię zmusić warg do posłuszeństwa i wydobywa się z nich pytanie: „Kim jesteś?”. – Willem! – woła z oddali czyjś głos. Osoba ze snu patrzy na mnie. Wciąż pozbawiona twarzy. Ale już znajoma. – Willemie. Znowu ten głos. Nie odpowiadam. Nie chcę się jeszcze budzić, nie tym razem. Ponownie zwracam się w kierunku sąsiedniego fotela. – Willem! Tym razem brzmi ostro i wyrywa mnie z miodowej lepkości. Otwieram oczy. Siadam i przez ułamek sekundy patrzymy na siebie, mrugając. – Co ty tu robisz? – pyta. Dumałem nad tym przez ostatni miesiąc, odkąd początkowy entuzjazm wobec wyprawy przybladł, zmieniając się w niezdecydowanie, następnie zwarzył się w pesymizm, by obecnie skurczyć się do rozżalenia. „Co ja tutaj robię?”. – Przysłałaś mi bilet. Staram się, by zabrzmiało to żartobliwie, ale w głowie mam watę, a Yael tylko ściąga brwi. – Chodzi mi o to, co robisz TUTAJ? Przeszukaliśmy całe lotnisko. My? – Nie widziałem was. – Musiałam zostać w klinice. Wysłałam kierowcę, trochę się spóźnił. Twierdzi, że esemesował do Ciebie kilkanaście razy. Wyjmuję komórkę i ją włączam. Nic się nie dzieje. – Chyba tu nie działa. Yael spogląda zniesmaczona na aparat, a mnie ogarnia nagła fala gwałtownej lojalności. Potem Yael wzdycha. – Najważniejsze, że udało ci się dotrzeć – stwierdza, co wydaje się zarazem oczywiste i optymistyczne. Wstaję. Szyja mi ścierpła, a kiedy poruszam głową, rozlega się głośne trzaśnięcie, na co Yael znów marszczy brwi. Przeciągam
się i rozglądam po pokoju. – Ładnie tu – stwierdzam, podejmując rozmowę o niczym, którą prowadziliśmy przez ostatnie trzy lata. – Podoba mi się, jak tu urządziłaś. To odruch: próba sprowokowania jej do uśmiechu. Wcześniej nigdy mi się to nie udawało – i nie udaje się teraz. Idzie otworzyć przeszklone drzwi na balkon z widokiem na Gateway i dalej na morze. – Powinnam była znaleźć coś bliżej Andheri, ale chyba za bardzo przywykłam do mieszkania nad wodą. – Andheri? – Tam jest KLINIKA – odpowiada, jakbym o tym wiedział. Tylko skąd niby? Jej praca należała do tematów stanowczo zakazanych w naszych niezobowiązujących pogawędkach mejlowych. Pogoda. Jedzenie. Miliard hinduskich świąt. Jak pocztówki – tyle że bez atrakcyjnych widoczków na odwrocie. Wiem, że przyjechała do Indii studiować medycynę ajurwedyjską. Oboje z Bramem zamierzali się tym zająć, kiedy pójdę na studia: podróżować więcej. Żeby mogła zgłębiać tradycyjne sposoby leczenia. Indie miały być pierwszym przystankiem. Zdążyli zarezerwować bilety jeszcze za jego życia. Spodziewałem się, że po jego śmierci Yael się rozsypie. Że tym razem ja stanę u jej boku, odłożę na bok własną żałobę, by jej pomóc. Nareszcie z natręta przeszkadzającego w romansie jej życia zmienię się w jego owoc. W pociechę. Jako syn dam jej wszystko, czego ona nie dała mi jako matka. Dwa tygodnie przesiedziała w pokoju na piętrze, który zbudował dla niej Bram, z zamkniętymi okiennicami, zaryglowanymi na klucz drzwiami, ignorując większość odwiedzających nas gości. Za życia Bram należał wyłącznie do niej i nic się nie zmieniło po jego śmierci. Półtora miesiąca później jak gdyby nigdy nic zgodnie z planem poleciała do Indii. Marjolein uznała, że Yael po prostu liże rany. Że niedługo wróci. Tymczasem po dwóch miesiącach przyszła wiadomość, że
nie wraca. Dawno temu, zanim zaczęła studiować medycynę naturalną, zrobiła dyplom pielęgniarski, i obecnie wróciła do zawodu, znalazła pracę w klinice w Mumbaju. Oświadczyła, że likwiduje dom na łodzi; już wcześniej spakowała do pudeł najcenniejsze rzeczy, a całą resztę wystawiła na sprzedaż. Miałem sobie wziąć, co chciałem. Zapełniłem kilka kartonów i schowałem je na strychu u stryja Daniela. Wszystko inne zostawiłem. Niedługo potem wywalili mnie ze studiów. Wtedy ja też spakowałem plecak i wyjechałem. „Jesteś zupełnie jak twoja matka” – stwierdziła Marjolein trochę smutno na wiadomość, że wybieram się w podróż. Oboje jednak wiedzieliśmy, że to nieprawda. W niczym nie przypominam Yael. Ta sama nadzwyczajna sytuacja, która nie pozwoliła Yael przyjechać na lotnisko, wzywa ją z powrotem do kliniki po zaledwie godzinie spędzonej w moim towarzystwie. Proponuje, żebym się z nią zabrał, ale zaproszenie wydaje się wymuszone i odruchowe – świta mi podejrzenie, że podobnie jak zaproszenie, bym przyjechał do Indii. Odmawiam uprzejmie, tłumacząc się jet lagiem. – Powinieneś wyjść na słońce, to najlepsze lekarstwo. – Przygląda mi się. – Tylko musisz pamiętać, by to zasłonić. – Jak w lustrzanym odbiciu dotyka swojej twarzy w miejscu, gdzie mam bliznę. – Wygląda na świeżą. Sięgam do szramy. Ma już pół roku. Przez moment wyobrażam sobie, jak opowiadam o niej Yael. Wpadłaby w furię na wieść o tym, co wyrecytowałem skinom, by odwrócić ich uwagę od dziewczyn i ściągnąć ją na siebie: „Jeden cztery sześć zero trzy” − numer identyfikacyjny, który naziści wytatuowali Sabie na przedramieniu – ale przynajmniej by zareagowała. Nic jednak nie mówię. To znacznie wykraczałoby poza pogawędki o banałach. Nawiązywałoby do bolesnych tematów, których nigdy nie poruszamy: Saby, wojny, matki Yael, całego jej dzieciństwa. Dotykam blizny. Wydaje się gorąca pod moimi
palcami, jakby zaogniła się od samej myśli o tamtym dniu. – Nie jest bardzo świeża – odpowiadam. – Tylko źle się goi. – Przygotuję ci coś na nią. Muska szramę. Palce ma szorstkie i pokryte odciskami. Dłonie robotnika, mawiał Bram, chociaż to on powinien mieć bardziej zniszczone ręce. W tym momencie uświadamiam sobie, że się nie objęliśmy ani nie pocałowali, ani nie wykonaliśmy żadnego gestu, jakiego należałoby się spodziewać przy spotkaniu. A jednak mi przykro, kiedy cofa rękę. A gdy zaczyna się pakować, sypiąc obietnicami, co będziemy robić, kiedy dostanie dzień wolny, żałuję, że jej nie opowiedziałem o skinach, o Paryżu, o Lulu. Tylko że nawet gdybym spróbował, nie wiedziałbym, jak to zrobić. Oboje znamy i holenderski, i angielski. Nigdy jednak nie umieliśmy mówić tym samym językiem.
Rozdział dwudziesty drugi
Budzi mnie dzwonek telefonu. Sięgam po komórkę i przypominam sobie, że nie działa. Telefon nadal dzwoni. To stacjonarny. Nie milknie. W końcu podnoszę słuchawkę. – Willem saab. Mówi Chaudhary. – Chrząka. – Na linii Prateek Sanu – ciągnie oficjalnym tonem. – Życzy pan sobie, bym zapytał, w jakiej sprawie dzwoni? – Nie, nie trzeba. Proszę łączyć. – Chwileczkę. – Słyszę głos Prateeka, powtarzający kilka razy dźwięczące echem „halo”, zagłuszony przez Chaudhary’ego, który oświadcza: – Prateek Sanu do Willema Shiloha. To zabawne zostać obdarzonym nazwiskiem Yael i Saby. Nie poprawiam go. Po chwili ciszy Chaudhary się wyłącza. – Willem! – grzmi Prateek, jakby od naszej ostatniej rozmowy minęły miesiące, nie dni. – Jak się miewasz? – W porządku. – A jak ci się podoba w Maximum City? – Niewiele zwiedziłem – przyznaję. – Odsypiałem. – Teraz nie śpisz. Jakie masz plany? – Jeszcze nic nie ustaliłem. – Pozwól, że coś zaproponuję: wpadnij do mnie na Crawford Market. – Brzmi nieźle. Przekazuje mi wskazówki, jak tam dotrzeć. Biorę zimny prysznic i wychodzę na zewnątrz, ścigany przez złowróżbne ostrzeżenia Chaudhary’ego przed „kieszonkowcami, złodziejami, prostytutkami i gangami włóczęgów”. Odlicza groźby na grubych palcach. – Będą pana nagabywać.
Zapewniam, że dam sobie radę, a zresztą zaczepiają mnie jedynie żebrzące matki koczujące na trawiastych pasach pośrodku cienistych ulic, prosząc o pieniądze na odżywkę dla śpiących maluchów, które trzymają na rękach. Ta część Mumbaju ze swoimi rozsypującymi się domami w stylu kolonialnym przypomina trochę Londyn, tyle że do przesady nasycony barwami: sari kobiet, świątynie obwieszone girlandami z margerytek, autobusy pomalowane w obłąkańcze wzory. Jak gdyby wszystko wokół wchłaniało w siebie jaskrawe słońce, by następnie je odbić. Crawford Market z zewnątrz przypomina kolejny budynek przeniesiony z dawnej Anglii, w środku jednak okazuje się szalenie indyjski: ożywiony handel i jeszcze bardziej oślepiające, surrealistyczne kolory. Omijam stragany z owocami i odzieżą, zmierzając w kierunku elektroniki, gdzie Prateek kazał się szukać. Ktoś klepie mnie w ramię. – Zgubiłeś się? – pyta chłopak z twarzą przeciętą szerokim uśmiechem. – Nie w tym złym sensie. Marszczy brwi zbity z tropu. – Niepokoiłem się – mówi. – Chciałem do ciebie zadzwonić, ale nie znam numeru komórki. – Nie działa tutaj. Uśmiech powraca. – Tak się składa, że na straganie z elektroniką mamy wiele modeli. – Więc po to mnie tu zwabiłeś? – kpię. Wydaje się urażony. – Oczywiście, że nie. Skąd mógłbym wiedzieć, że nie masz telefonu? – Wskazuje sąsiednie stoiska. – Możesz kupić u kogoś innego. – Żartowałem, Prateek. – Och. Prowadzi mnie do budki wuja zapchanej pod sufit telefonami, radiami, komputerami, podróbkami iPadów,
telewizorami i nie wiadomo czym jeszcze. Przedstawia mnie i kupuje nam wszystkim herbatę od ćajwali, mobilnego sprzedawcy. Potem ciągnie mnie na zaplecze, gdzie siadamy na chwiejących się stołkach. – Pracujesz tu? – W poniedziałki, wtorki i piątki. – A w pozostałe dni? Znów to charakterystyczne potaknięcioprzeczenie. – Studiuję rachunkowość. W niektóre dni pracuję też dla mamy. I czasem pomagam kuzynowi szukać gora do filmów. – Gora? – Białych, jak ty. Dlatego byłem dzisiaj na lotnisku. Musiałem go odwieźć. – Czemu nie poprosiłeś MNIE? – żartuję. – Och, nie jestem kierownikiem obsady ani nawet asystentem jego asystenta. Jedynie wożę Rahula na lotnisko, żeby się rozejrzał za plecakowcami potrzebującymi pieniędzy. Potrzebujesz pieniędzy, Willem? – Nie. – Tak myślałem. Mieszkasz w Bombay Royale. Bardzo wysoka klasa. I odwiedzasz matkę. Gdzie twój ojciec? Minęło trochę czasu, odkąd ktoś mnie o to pytał. – Nie żyje. – Och, mój tak samo – oświadcza niemal radośnie. – Ale mam mnóstwo wujów. I kuzynów. A ty? Prawie odpowiadam, że też mam stryja. Tylko jak opisać Daniela? Nie tyle czarną owcę, ile niewidzialnego członka rodziny, wiecznie w cieniu Brama. I Yael. Daniel, przypis do opowieści o Yael i Bramie; aneks drobną czcionką, którego nikomu nie chce się czytać. Daniel, ten młodszy, bardziej zaniedbany, mniej porządny, mniej poukładany – i nie zapominajmy, że niższy – brat. Relegowany na tylne siedzenie fiata i w efekcie, jak się zdaje, na boczny tor życia. – Prawie nie mam rodziny – stwierdzam w końcu, podsumowując to mgliste oświadczenie wzruszeniem ramion,
moją własną wersją przeczącego ruchu głowy. Prateek prezentuje mi asortyment komórek. Wybieram jedną razem z kartą SIM. Chłopak natychmiast wpisuje mi swój numer i na dodatek numer swojego wuja. Dopijamy herbatę i wtedy oznajmia: – Myślę, że teraz musisz iść do kina. – Ledwie przyjechałem. – No właśnie. Czy istnieje coś bardziej hinduskiego? Czternaście milionów ludzi… – …codziennie chodzi tutaj do kina – przerywam. – Owszem, ktoś mi o tym wspomniał. Wyciąga z torby plik czasopism, tych samych, które widziałem w samochodzie. „Magna”. „Stardust”. Otwiera jedno i pokazuje mi zdjęcia atrakcyjnych ludzi, bez wyjątku mających niezwykle białe zęby. Wylicza kolejne nazwiska i jest oburzony, gdy nie rozpoznaję żadnego. – Idziemy natychmiast – oświadcza. – Nie musisz pracować? – W Indiach praca jest panem, ale gość jest bogiem – recytuje. – Poza tym biorąc pod uwagę komórkę i podwiezienie z lotniska – uśmiecha się – wuj nie będzie protestował. – Otwiera gazetę. – Grają Dil Mera Golmaal. I Gangs of Wasseypur. Albo Dhal Gaya Din. Co powiesz, baba? Odbywają z wujem ożywioną rozmowę w mieszaninie hindi i angielskiego, rozważając zalety i wady wszystkich trzech. W końcu decydują się na Dil Mera Golmaal. Kino okazuje się budynkiem w stylu art déco, łuszczącym się z białej farby, trochę podobnym do iluzjonów, do których zabierał mnie Saba, kiedy do nas przyjeżdżał. Kupuję nam obu bilety i popcorn. Prateek obiecuje w zamian tłumaczyć. Film – coś w rodzaju pokrętnej wariacji na temat Romea i Julii z udziałem zwaśnionych rodów, gangsterów, terrorystycznego spisku w celu zdobycia broni nuklearnej plus niezliczonych eksplozji i numerów tanecznych – nie wymaga wielu wyjaśnień. Jest zarazem pozbawiony logiki i dziwnie zrozumiały sam przez
się. Mimo to Prateek podejmuje próbę. – Ten gość to brat tamtego drugiego, ale o tym nie wie – szepcze. – Jeden jest zły, a drugi dobry, a dziewczyna związała się ze złym, ale kocha dobrego. Jej krewni nienawidzą jego rodziny i nawzajem, ale oni sami się nie nienawidzą, bo spór zaczął ojciec tego drugiego, wykradając niemowlę zaraz po urodzeniu, rozumiesz. I tamten jest też terrorystą. – Jasne. Następuje numer taneczny oraz scena walki, a potem nagle przenosimy się na pustynię. – Dubaj – szepcze Prateek. – Czemu właściwie? – pytam. Chłopak wyjaśnia, że tam się znajduje siedziba konsorcjum naftowego. Oraz baza terrorystów. Rozgrywa się kilka pustynnych scen, w tym pojedynek między dwiema olbrzymimi ciężarówkami, który spodobałby się Henkowi. Akcja nagle przenosi się do Paryża. W jednej chwili oglądamy Sekwanę z lotu ptaka. A sekundę później ujęcie brzegów rzeki. Pojawia się bohaterka i dobry bliźniak, którzy, jak wyjaśnia Prateek, pobrali się i uciekli razem. Nagle zaczynają śpiewać. Lecz nie znajdują się już nad Sekwaną; stoją teraz na jednym z łukowatych mostów przerzuconych nad kanałami Villette. Poznaję go. Przepływaliśmy pod nim z Lulu, siedząc ramię w ramię i bębniąc piętami w kadłub. Niekiedy przypadkowo muskaliśmy się kostkami i było w tym coś elektryzującego, podniecającego – w tak drobnym geście. Czuję to samo teraz w dusznej sali kinowej. Niemal odruchowo dotykam kciukiem wnętrza nadgarstka, ale tutaj, w ciemności, gest nic nie znaczy. Piosenka wkrótce się kończy i wracamy do Indii na wielki finał, kiedy oba rody spotykają się i dochodzi do pojednania, po czym następuje kolejna ceremonia ślubna i zbiorowy numer taneczny. Inaczej niż Romeo i Julia, ci kochankowie otrzymują od
losu szczęśliwe zakończenie. Po filmie spacerujemy po zatłoczonych ulicach. Jest już ciemno i ciepło napływa falami. Lawirując, docieramy na szeroki półksiężyc piasku. – Chowpatty Beach – wyjaśnia Prateek, wskazując luksusowe wysokościowce przy Marine Drive. Iskrzą się jak brylanty na smukłym nadgarstku zatoki. Kramy z przekąskami, klauni, sprzedawcy baloników oraz zakochani spotykający się pod osłoną ciemności, by wymieniać za palmą pocałunki, sprawiają, że panuje atmosfera karnawału. Omijam wzrokiem pary. Staram się nie pamiętać ukradkowych pieszczot. Staram się nie pamiętać pierwszego pocałunku. Nie w usta, tylko w znamię na nadgarstku. Cały dzień marzyłem, by je pocałować. Jakimś sposobem wiedziałem dokładnie, jak będzie smakować. Woda pluszcze o brzeg. Morze Arabskie. Ocean Atlantycki. Dzielą nas dwa oceany, lecz to wciąż nie dość.
Rozdział dwudziesty trzeci
Po czterech dniach Yael ma wreszcie dzień wolny. Budzę się na składanym łóżku i widzę ją nie wybiegającą z mieszkania, ale w piżamie. – Zamówiłam śniadanie na górę – oznajmia swoim energicznym tonem; lata mówienia po angielsku wygładziły jej gardłowy izraelski akcent. Słychać pukanie do drzwi. Chaudhary, który, jak się wydaje, zawsze ma zmianę i wykonuje wszelkie prace, wchodzi, popychając przed sobą wózek. – Śniadanie, memsahib – oświadcza. – Dziękuję, Chaudhary – odpowiada Yael. Starzec przygląda się nam obojgu i kręci głową. – Zupełnie niepodobny do memsahib – stwierdza. – Przypomina swojego baba – wyjaśnia Yael. Wiem, że to prawda, ale dziwnie to usłyszeć z jej ust. Chociaż pewnie nie tak dziwnie, jak codziennie oglądać twarz własnego zmarłego męża. Czasem, gdy jestem życzliwie usposobiony, tłumaczę sobie, że to dlatego tak bardzo się ode mnie odsunęła na ostatnie trzy lata. Ale zawsze wtedy mniej wyrozumiała część mojej natury pyta: „A co z wcześniejszymi osiemnastoma?”. Chaudhary efektownym ruchem rozstawia grzanki, kawę, herbatę i sok, po czym wycofuje się za drzwi. – Czy on kiedykolwiek wyjeżdża? – pytam. – Nie, raczej nie. Wszystkie jego dzieci mieszkają za granicą, a żona umarła. Więc pracuje. – Brzmi żałośnie. Yael posyła mi jedno ze swoich nieprzeniknionych spojrzeń.
– Przynajmniej ma cel w życiu. Rozkłada gazetę. Nawet papier jest tu kolorowy, w odcieniu łososiowego różu. – Co robiłeś przez ostatnich kilka dni? – pyta Yael, przeglądając nagłówki. Przypominam sobie Chowpatty Beach, targowiska wokół Colaby, Gateway. Poszedłem z Prateekiem na kolejny film. Głównie się włóczyłem. Bez celu. – To i owo – mówię. – Więc dzisiaj zrobimy owo i to – odpowiada. Przed hotelem oblega nas zwykła gromada żebraków. – Dziesięć rupii – prosi kobieta ze śpiącym niemowlęciem na rękach. – Na odżywkę dla dziecka. Chodźcie ze mną do sklepu. Sięgam po pieniądze, ale Yael warczy, żebym tego nie robił, a potem warczy coś do kobiety w hindi. Milczę. Widocznie jednak zdradza mnie wyraz twarzy, bo Yael zaczyna tłumaczyć rozdrażniona: – To szwindel, Willem. Maluchy są tylko rekwizytami. Kobiety należą do grup żebraków kontrolowanych przez gangi przestępcze. Patrzę na Hinduskę stojącą teraz przed Tadż Hotel i wzruszam ramionami. – Więc? Tak czy siak potrzebuje pieniędzy. Yael kiwa głową i ściąga brwi. – Owszem, ONA potrzebuje. A DZIECKO potrzebuje jedzenia, z całą pewnością, ale żadne z nich nie dostanie tego, czego mu trzeba. Gdybyś jej kupił mleko, przepłaciłbyś i zyskał fałszywe poczucie, że postąpiłeś szlachetnie. Pomogłeś matce nakarmić jej dziecko. Co może być lepszego? Nie odpowiadam, bo codziennie dawałem im drobne i teraz mi głupio. – Kiedy tylko się oddalisz, mleko zostanie zwrócone do sklepu. A twoje pieniądze? Sklepikarz dostaje działkę, szef gangu dostanie działkę. Kobiety są wystawiane do wiatru i nie dostają ani grosza. A co do maluchów…
Urywa złowróżbnie. – Co się z nimi dzieje? Pytanie wyrywa mi się, zanim sobie uświadamiam, że chyba wcale nie chcę znać odpowiedzi. – Umierają. Z niedożywienia. Albo na zapalenie płuc. Kiedy życie ledwie się tli, starczy byle drobiazg. – Rozumiem – odpowiadam. „Czasem tak bywa, nawet jeśli życie nie tli się słabo” − myślę i zastanawiam się, czy jej przyszło do głowy to samo. – Prawdę mówiąc, w dniu twojego przyjazdu spóźniłam się z powodu nagłego pogorszenia u takiego właśnie malucha. Nie rozwodzi się nad tym dłużej, pozwalając, żebym na własną rękę dodał dwa do dwóch. Za pomocą tego „niewyznania” udaje jej się wzbudzić u mnie spóźnione poczucie winy za to, że ją obwiniałem (istniała ważniejsza przyczyna) oraz rozgoryczenie (zawsze jest coś ważniejszego). Przede wszystkim jednak czuję znużenie. Nie mogła powiedzieć od razu i oszczędzić mi jednego i drugiego? Z drugiej strony czasem myślę, że wyrzuty sumienia i rozgoryczenie to nasz jedyny wspólny język. *** Pierwszy przystanek to świątynia Śri Siddhiwinajak, ozdobna budowla przypominająca weselny tort atakowany przez mrówcze hordy turystów. Wtapiamy się w tłum i przepychamy do dusznego złotego holu, lawirując w kierunku przystrojonego kwiatami posągu słoniowego boga. Jest czerwony jak burak, jakby z zawstydzenia, albo może po prostu też mu jest gorąco. – Ganeśa – wyjaśnia Yael. – Ten, który usuwa przeszkody. Przytakuje. Dokoła nas ludzie układają przed kapliczką wieńce, śpiewają albo się modlą. – Trzeba mu złożyć ofiarę? – pytam. – Żeby usunął przeszkody z naszej drogi? – Można – przytakuje Yael. – Albo po prostu odśpiewać
mantrę. – Jaką mantrę? – Jest ich kilka. – Przez chwilę nie mówi nic więcej. A potem niskim, czystym głosem zaczyna nucić: – Om gam ganapataje namah. Po czym posyła mi ostre spojrzenie, jakby mówiła: „Dość tego”. – Co to znaczy? Przechyla głowę na bok. – Słyszałam, jak tłumaczono to mniej więcej jako „Przebudź się”. – Przebudź się? Przygląda mi się przez moment; chociaż mamy takie same oczy, nie mam najmniejszego pojęcia, co przez nie widzi. – W przypadku mantr tłumaczenie nie jest najważniejsze – odpowiada. – A te słowa wypowiada się, kiedy się pragnie nowego początku. *** Po zwiedzeniu świątyni zatrzymujemy rikszę. – Dokąd teraz? – pytam. – Na lunch z Mukeshem. Z Mukeshem? Agentem z biura podróży, który rezerwował mi przelot? Następne pół godziny spędzamy w milczeniu, meandrując przez jeszcze gęstsze korki i omijając kolejne krowy, aż docieramy do zakurzonego centrum handlowego. Kiedy płacimy rikszarzowi, z agencji z szyldem Połączenia Wychodzące wypada wysoki, barczysty i uśmiechnięty mężczyzna w luźnej białej koszuli. – Willem! – woła serdecznie, chwytając mnie za obie ręce. – Witaj. – Dziękuję – odpowiadam, przenosząc wzrok z niego na Yael, uparcie unikającą jego wzroku, i zastanawiam się, co jest grane. Są ze sobą? To byłoby idealnie w jej stylu: zasugerować, że ma partnera, nie przedstawiając go jako partnera i każąc mi się tego domyślić samemu.
Mukesh każe rikszarzowi zaczekać, wraca do biura po reklamówkę, a potem wsiadamy z powrotem i jeszcze kwadrans przebijamy się przez korki do restauracji. – Bliskowschodnia – oświadcza Mukesh z dumą. – Jak mamusia. W środku odkłada na bok kartę, woła kelnera i zamawia hummus oraz liście winogronowe, baba ghanoush i sałatkę tabuli. Kiedy pojawia się pierwszy półmisek z hummusem, pyta, jak mi smakuje indyjskie jedzenie. Opowiadam o dosach i pakorach kupowanych ze straganów. – Ciągle jeszcze nie skosztowałem prawdziwego curry. – Trzeba będzie ci to zorganizować – odpowiada. – Po to tu jestem. Sięga do reklamówki i wyjmuje plik lśniących broszur. – Nie zostaniesz u nas zbyt długo, więc radziłbym ci wybrać jeden region, Radźastan, Keralę, Uttar Pradeś, i zwiedzić go dokładniej. Pozwoliłem sobie zasugerować kilka przykładowych tras. Podsuwa mi komputerowy wydruk dotyczący Radźastanu. Jest tam wszystko. Powrotny przelot do Dźajpuru, transfery do Dźodhpuru, Udajpuru i Dźajsalmeru. Nawet przejażdżka na wielbłądzie. Podobnie bogaty jest plan zwiedzania Kerali; przeloty, przejazdy, wycieczki po rzece. Patrzę zbity z tropu. – Robimy sobie wycieczkę? – zwracam się do Yael. – Och, nie, nie – odpowiada za nią Mukesh. – Mamusia musi pracować. To propozycja specjalnie dla ciebie, żeby twój pobyt w Indiach był pierwszorzędny. Teraz rozumiem to spojrzenie winowajczyni. Mukesh nie jest jej partnerem, tylko agentem z biura podróży. Zwerbowanym, żeby mnie tu ściągnąć. I zwerbowanym, by mnie stąd wypchnąć. Przynajmniej wiem, czemu się tu znalazłem. Nie chodzi o nowy początek. Pochopnie rzucone zaproszenie: głupotą było je wystosować i głupotą było je przyjąć – lecz największą głupotą było o nie zabiegać.
– Która trasa najbardziej ci się podoba? – pyta Mukesh. Wydaje się nieświadomy napiętej atmosfery. Zalewa mnie gorący, przyprawiający o mdłości gniew, ale go tłumię, aż zwraca się przeciwko mnie; jestem wściekły sam na siebie. Jak brzmi definicja szaleństwa? Robić w kółko to samo i za każdym razem oczekiwać innych rezultatów. – Ta – mówię, szturchając broszurę na wierzchu stosu. Nawet nie sprawdzam którą. Nie ma po co.
Rozdział dwudziesty czwarty
Marzec Dźajsalmer, Indie
W Dźajsalmerze jest dziesiąta rano i pustynne słońce praży płowe kamienie fortu. W wąskich zaułkach i na klatkach schodowych jest duszno od ciepła i dymu bijącego z ognisk opalanych nawozem. Jego odór wraz z wonią wszechobecnych wielbłądów i krów sprawia, że miejsce roztacza szczególny aromat. Obchodzę grupkę kobiet ze spuszczonymi, obwiedzionymi kohlem oczami, z pozoru nieśmiałych, lecz umiejących flirtować na inne sposoby: szelestem sari o jaskrawych barwach, podzwanianiem bransoletek na kostkach. U stóp wzgórza mijam kilka straganów z lokalnymi wyrobami tkackimi. Zatrzymuję się przy jednym, przyglądam draperii na ścianę obszytej fioletowymi lusterkami. – Ładne? – pyta od niechcenia siedzący za ladą młody człowiek, niczym prócz błysku w oku nie dając poznać, że mnie zna. – Może – odpowiadam niezobowiązująco. – Podoba ci się coś konkretnego? – Mam coś na oku. Nawal kiwa z powagą bez cienia uśmiechu, bez żadnej oznaki świadczącej, że niemal identyczną rozmowę odbywamy od
czterech dni. To jak rodzaj zabawy. Albo sztuki, którą zaczęliśmy odgrywać, gdy pierwszy raz zobaczyłem gobelin, na którym mi zależy. Czy raczej na którym zależy Prateekowi. W drugim dniu wycieczki po Radźastanie, kiedy wciąż byłem pełen rozgoryczenia i żółci i niemal rozważałem wcześniejszy powrót do Amsterdamu, dostałem od Prateeka esemesa ze „wspaniałą propozycją!!!!!!!!!!!”. Okazała się wcale nie taka wspaniała. Chciał, bym kupił trochę lokalnego rękodzieła, które mógłby korzystnie sprzedać w Mumbaju. Obiecał zwrócić mi za wydatki i podzielić się ze mną zyskiem. W pierwszej chwili odmówiłem, szczególnie gdy zobaczyłem listę zakupów. Któregoś dnia w Dźajpurze kręciłem się po bazarze Bapu, nie mając nic do roboty, zacząłem się więc rozglądać za skórzanymi sandałami, o które prosił. A potem mnie to wciągnęło. Przeczesywanie targowisk w poszukiwaniu przypraw i bransolet oraz bardzo szczególnego rodzaju pantofli nadało wycieczce coś na kształt celu, pozwalając mi zapomnieć, że to w rzeczywistości wygnanie. I dlatego ją przedłużyłem, prosząc Mukesha o przesunięcie o tydzień daty powrotu. Byłem w drodze od ponad trzech tygodni i miałem wrócić do Mumbaju kilka dni przed wylotem do Amsterdamu. W Dźajsalmerze Prateek polecił mi kupić specjalny rodzaj gobelinu, z jakich słynie ten region. Musi być jedwabny, a żeby się o tym upewnić, mam spalić nitkę i sprawdzić, czy czuć ją palonymi włosami. Musi być ozdobiony haftem i szyty, a nie klejony, czego się dowiem, odwracając go na lewą stronę i wyrywając nitkę, która też ma być jedwabna i przetestowana za pomocą zapałki. W dodatku powinien kosztować nie więcej niż dwa tysiące rupii, o co należy się ostro targować. Prateek miał poważne wątpliwości co do moich umiejętności w tym względzie, twierdząc, że zapłaciłem mu za dużo za podwiezienie z lotniska. Zapewniłem, że byłem świadkiem, jak mój dziadek zbił o połowę cenę za krąg sera na targowisku Albert Cuyp, więc mam to we krwi. – Może napijesz się herbaty, skoro już oglądasz? – pyta
Nawal. Zerkam pod ladę i stwierdzam, że tak jak wczoraj herbata czeka gotowa. – Czemu nie? W tym momencie scenariusz się kończy i zaczyna się rozmowa ciągnąca się całymi godzinami. Siadam obok Nawala na płóciennym krześle i tak jak przez ostatnie cztery dni – gawędzimy. Gdy robi się zbyt gorąco albo kiedy zjawia się poważny klient, odchodzę. Przed rozstaniem Nawal opuszcza cenę o pięćset rupii, dzięki czemu ma pewność, że następnego dnia wrócę i powtórzymy przedstawienie. Nalewa korzenną herbatę z ozdobnego metalowego imbryka. Z należącego do niego radia leci ten sam wariacki hindi-pop, który tak uwielbia Prateek. – Później jest mecz krykieta. Jeśli chcesz posłuchać – informuje. Upijam łyk herbaty. – Krykiet? Doprawdy? Jedyna rzecz nudniejsza od oglądania meczu krykieta to słuchanie jego transmisji. – Mówisz tak tylko dlatego, że nie rozumiesz subtelności gry. Uwielbia mnie pouczać we wszelkich kwestiach, na których się nie znam. Nie znam się na krykiecie – ani na piłce nożnej, skoro o tym mowa – i na niuansach polityki indyjskopakistańskiej, nie rozumiem, na czym naprawdę polega globalne ocieplenie i z całą pewnością nie rozumiem, dlaczego małżeństwa z miłości są gorsze od aranżowanych. Wczoraj popełniłem ten błąd, że spytałem, co jest z nimi tak bardzo nie w porządku, i musiałem wysłuchać prawdziwego wykładu. – Odsetek rozwodów w Indiach należy do najniższych na świecie. Na Zachodzie wynosi pięćdziesiąt procent. I to o ile ludzie w ogóle się pobierają – dodał zdegustowany. – Coś ci powiem: wszyscy moi dziadkowie, ciotki, wujowie, rodzice, bracia… wszyscy mieli aranżowane małżeństwa. Szczęśliwi. Długie życie. Mój kuzyn ożenił się z miłości i po dwóch latach, bez dzieci, żona zostawia go okrytego hańbą.
– Co się stało? – spytałem. – To się stało, że do siebie nie pasowali – odpowiedział. – Wybrali się w podróż bez mapy. Nie można tak robić. Trzeba to odpowiednio zaplanować. Jutro ci pokażę jak. Dzisiaj więc przynosi diagram astrologiczny sporządzony, by się upewnić, czy on i jego narzeczona Geeta do siebie pasują. Nawal upiera się, że wykres ukazuje pomyślną przyszłość przeznaczoną im przez bogów. – W tego rodzaju sprawach trzeba polegać na siłach potężniejszych niż ludzkie serce – przekonuje. Diagram przypomina trochę matematyczne równania „W”; kartkę podzielono na sekcje oznaczone różnymi symbolami. „W” uważa, że wszelkie problemy w życiu można rozwiązać za pomocą matematyki, ale coś mi się zdaje, że to tutaj nawet on uznałby za przesadę. – Nie wierzysz? – rzuca Nawal wyzywająco. – Podaj mi przykład jednego małżeństwa z miłości, które przetrwało. Lulu zadała mi podobne pytanie. Siedząc w kafejce i spierając się ze mną o miłość, zażądała, bym jej przedstawił jedną parę, która wciąż się kocha, która pozostała napiętnowana. Więc odparłem: „Yael i Bram”. Ich imiona po prostu mi się wypsnęły. I to było dziwne, bo przez dwa lata w drodze nigdy nikomu o nich nie wspomniałem, nawet ludziom, z którymi podróżowałem dłuższy czas. Ale wówczas nagle zapragnąłem powiedzieć jej o nich wszystko: historię tego, jak się poznali; że wydawali się niczym dwa pasujące kawałki puzzli i że czasami miałem wrażenie, jakbym był zupełnie zbędny. Minęło jednak tak wiele czasu, odkąd o nich mówiłem, że już nie potrafiłem tego zrobić. Chociaż w jakiś dziwny sposób wydawało się, jakby to była kolejna z rzeczy, które ona już wiedziała. Mimo to żałuję, że jej nie opowiedziałem wszystkiego. Kolejny punkt na mojej liście żalów. Zamierzam opowiedzieć o nich Nawalowi. O moich rodzicach, którzy stworzyli fantastyczne małżeństwo z miłości – ale znowu, być może od początku gdzieś było zapisane, jak się ono skończy. Zastanawiałem się, czybym się zdecydował na
dwadzieścia pięć lat miłości, wiedząc, że kiedyś mnie ona złamie. Bo czy to nie jest nieuniknione? Jeśli pobiera się z rachunku tak wielką sumę szczęścia, wcześniej czy później będzie trzeba wpłacić równie duży depozyt. Koniec końców wszystko sprowadza się do prawa powszechnej równowagi. – Myślę, że całe to gadanie o miłości jest pomyłką – ciągnie Nawal. – To znaczy, spójrz na SIEBIE. Brzmi to jak oskarżenie. – Co ci się we mnie nie podoba? – Masz dwadzieścia jeden lat i jesteś zupełnie sam. – Nie jestem zupełnie sam. Jestem tu z tobą. Patrzy z politowaniem i przypomina, że bez względu na to, jak przyjemne były ostatnie dni, on przychodzi tu, by coś sprzedać, a ja, żeby coś kupić. – Nie masz żony. A założę się, że kogoś kochałeś. Założę się, że kochałeś wiele razy, jak goście z tych wszystkich zachodnich filmów. – Prawdę mówiąc, nie kochałem nigdy nikogo. Wygląda na zaskoczonego; chcę wyjaśnić, że chociaż nikogo nie kochałem, wiele razy byłem zakochany, ale to zupełnie różne rzeczy. Ale nie wyjaśniam. Bo raz jeszcze przenoszę się z pustyń Radźastanu do paryskiej kawiarenki. Niemal słyszę sceptycyzm w głosie Lulu, kiedy jej powiedziałem: „Istnieje olbrzymia różnica między ZAKOCHANIEM SIĘ w kimś i KOCHANIEM kogoś”. Potem maznąłem ją po nadgarstku nutellą, rzekomo by zilustrować swój punkt widzenia, ale tak naprawdę dlatego, że dawało mi to pretekst, by sprawdzić, jak smakuje. Wyśmiała mnie. Powiedziała, że rozróżnienie między zakochaniem się i kochaniem jest fałszywe. „Brzmi, jakbyś po prostu lubił się pieprzyć. Tylko przyznaj to sam przed sobą”. Uśmiecham się na wspomnienie, chociaż w tej sprawie Lulu – która przejrzała mnie tamtego dnia tyle razy – się pomyliła. Yael służyła w Siłach Obronnych Izraela jako spadochroniarz i opowiadała kiedyś, jak to jest po skoku z samolotu: koziołkowanie
w powietrzu, wiatr targający tobą we wszystkie strony, uniesienie, szybkość, żołądek podchodzący do gardła, a na koniec twarde lądowanie. Zawsze mi się zdawało, że to doskonały opis tego, co się czuje, będąc z dziewczyną – wiatr i uniesienie, koziołkowanie, pożądanie, swobodne spadanie. I raptowny koniec. Co najdziwniejsze jednak tamtego dnia z Lulu wcale nie miałem wrażenia, jakbym spadał. Czułem się, jakbym dotarł do celu. Pijemy z Nawalem herbatę i słuchamy muzyki, rozmawiamy o najbliższych wyborach w Indiach i o zbliżających się rozgrywkach piłki nożnej. Słońce praży przez płócienny daszek, więc wreszcie milkniemy z gorąca. O tej porze dnia nie zjawi się żaden klient. Idyllę zakłóca sygnał telefonu. To na pewno Mukesh. Tylko on do mnie dzwoni. Prateek esemesuje. Yael nie robi ani tego, ani tego. – Willem, wszystko pierwszorzędnie? – pyta. – Fantastycznie – odpowiadam. W jego hierarchii „fantastycznie” stoi o jeden poziom wyżej niż „pierwszorzędnie”. – Znakomicie. Nie chcę cię martwić, ale nastąpiła zmiana planów. Odwołano przejażdżkę na wielbłądach. – Odwołano? Czemu? – Zwierzęta się pochorowały. – Pochorowały? – Tak, tak, wymioty, biegunka, okropnie, okropnie. – Da się zarezerwować inną? Trzydniowa wycieczka po pustyni na wielbłądach była jedynym elementem zaplanowanej przez niego trasy, którego naprawdę nie mogłem się doczekać. Przedłużając pobyt o tydzień, poprosiłem, by znalazł inną datę. – Próbowałem. Ale niestety, najbliższy dostępny termin, jaki mógłbym zarezerwować, wypada dopiero za tydzień, i gdybyś się na niego zdecydował, nie zdążysz na lot do Dubaju w przyszły
poniedziałek. – Jakieś problemy? – dopytuje Nawal. – Odwołali wycieczkę na wielbłądach. Zwierzęta zachorowały. – Mój kuzyn prowadzi wycieczki. – Chłopak już sięga po komórkę. – Mogę ci załatwić. – Mukesh, zdaje się, że mój kumpel tutaj może mi zarezerwować inne miejsce. – Och, nie! Willem, to absolutnie nie do przyjęcia. – Wiecznie serdeczny ton Mukesha nagle staje się szorstki. Potem ciągnie łagodniej: – Zarezerwowałem ci już pociąg powrotny do Dźajpuru na dzisiaj wieczorem i lot do Mumbaju na jutro. – Na dzisiaj wieczorem? Skąd ten pośpiech? Wylatuję dopiero za tydzień. Przy okazji przedłużania o tydzień objazdu Radźastanu poprosiłem, by mi zarezerwował powrotny lot do Amsterdamu parę dni po przewidywanym przyjeździe do Mumbaju. Zaplanowałem wszystko idealnie, żebym nie musiał oglądać Yael dłużej niż przez parę dni pod sam koniec. – Może mógłbym tu zostać jeszcze trochę? Mukesh cmoka językiem, co w jego specyficznym slangu oznacza całkowite przeciwieństwo określenia „pierwszorzędnie”. Zaczyna marudzić o rozkładach lotów i opłatach za zmianę rezerwacji oraz ostrzega, że utknę w Indiach, jeśli natychmiast nie wrócę do Mumbaju, więc nie pozostaje mi nic innego, jak się poddać. – Dobrze, dobrze. Przyślę ci mejlem plan podróży – obiecuje. – Nie odbieram mejli. Nie mogłem się zalogować na konto i musiałem zmienić hasło, a wtedy cała partia najnowszych wiadomości wyparowała – mówię. – Podobno w sieci krąży jakiś wirus. – A, pewnie jagdish. – Cmoka znowu. – Musisz założyć nowe konto. A na razie szczegóły podróży pociągiem i lotu wyślę ci esemesem. Rozłączam się i sięgam do plecaka po portfel. Odliczam trzy
tysiące rupii, ostatnią cenę, do której zszedł Nawal. Mina mu rzednie. – Wyjeżdżam – tłumaczę. – Dziś wieczorem. Sięga pod ladę po gruby kwadratowy pakunek owinięty szarym papierem. – Odłożyłem go pierwszego dnia, żeby nikt inny się nie skusił. – Rozchyla papier, bym mógł zobaczyć gobelin. – Wsunąłem do środka mały drobiazg dla ciebie. Żegnamy się. Życzę mu szczęścia w małżeństwie. – Nie potrzebuję szczęścia, nasze małżeństwo jest zapisane w gwiazdach. Myślę, że to tobie się ono przyda. To mi przypomina o czymś, co powiedziała Kate, kiedy się rozstawaliśmy w Méridzie. „Życzyłabym ci szczęścia, Willemie, ale myślę, że powinieneś przestać na nim polegać”. Nie jestem pewien, które z nich dwojga ma rację. Pakuję się i ruszam na dworzec kolejowy w upale późnego popołudnia. Miasto na wzgórzach wygląda jak ze złota, wydmy falują w tle i wszystko to sprawia, że już teraz ogarnia mnie tęsknota. Pociąg dowiezie mnie do Dźajpuru następnego dnia na szóstą rano. Lot do Mumbaju mam o dziesiątej. Nie zdążyłem założyć nowego konta mejlowego, a Mukesh nie napisał w esemesie, jak mam wrócić z lotniska. Piszę więc do Prateeka. Od dwóch dni nie odpowiedział na żadną wiadomość, więc dzwonię. Odbiera jak nieprzytomny. – Prateek, hej, tu Willem. – Willem, gdzie jesteś? – W pociągu. Mam twój gobelin. – Szeleszczę pakunkiem. – Och, dobrze. Biorąc pod uwagę jego wcześniejszy obłąkany entuzjazm w kwestii tej inwestycji, wydaje się dziwnie nonszalancki. – Wszystko w porządku? – Lepiej niż w porządku. Bardzo dobrze. Mój kuzyn Rahul zachorował na grypę. – To okropne. Jak się czuje?
– Nieźle. Nieźle. Ale musi leżeć w łóżku – wyjaśnia Prateek radośnie. – Pomagam mu w interesach. – Zniża głos do szeptu. – Przy filmach. – Filmach? – Tak! Szukam gora do występów przed kamerą. Jeśli uda mi się namówić dziesięciu, wymienią moje nazwisko w napisach końcowych. Jako asystenta asystenta kierownika obsady. – Gratulacje. – Dziękuję – odpowiada oficjalnie. – Ale tylko jeśli znajdę jeszcze czterech. Jutro wybiorę się znowu do Armii Zbawienia i może na lotnisko. – Właściwie to się świetnie składa, że będziesz na lotnisku. Potrzebuję podwózki. – Myślałem, że wracasz w sobotę. – Zmiana planów. Będę jutro. Następuje pauza, kiedy obaj wpadamy na ten sam pomysł. – Masz ochotę w to wejść? – pyta w tym samym momencie, kiedy ja mówię: – Chciałbyś, żebym w to wszedł…? Na linii rozbrzmiewa nasz śmiech. Podaję mu informacje o locie i się rozłączam. Słońce zachodzi; w dali za pociągiem jaskrawe płomienie, przed nami ciemność. Chwilę później mrok pochłania wszystko. Mukesh zarezerwował mi miejsce w wagonie sypialnym z klimatyzacją, gdzie panuje temperatura jak w lodówce. Na łóżku leży tylko prześcieradło. Dygoczę, a potem przypominam sobie o grubym i ciepłym gobelinie. Rozwijam papier; wypada coś małego i twardego. Niewielki posążek Ganeśi dzierżącego topór oraz lotos i uśmiechającego się po swojemu, jakby wiedział coś, czego reszta z nas jeszcze nie wykombinowała.
Rozdział dwudziesty piąty
Mumbaj
Film ma tytuł Heera Ki Tamanna, co w tłumaczeniu znaczy mniej więcej Pragnąc brylantu. To romans z udziałem Billy’ego Devalego – bardzo sławnego – oraz Amishy Rai – bardzo, bardzo sławnej – reżyserowany przez Faruka Khana, który podobno jest tak sławny, że nie trzeba go przedstawiać. Prateek opowiada mi to wszystko w długim monologu na jednym oddechu. Nadaje praktycznie bez przerwy, odkąd mnie zgarnął w hali przylotów i popędził do samochodu, ledwie rzuciwszy okiem na rozmaite radźastańskie dobra, które pracowicie skupowałem, targując się zawzięcie, przez ostatnie trzy tygodnie. – Och, Willem, taki był dawny plan – wyjaśnia, kręcąc głową z oburzeniem, że musi tłumaczyć tak oczywiste rzeczy. – Teraz pracuję w Bollywood. – I zaczyna znowu, jak to wczoraj Amisha Rai przeszła tak blisko, że jej sari musnęło go po ramieniu. – Możesz sobie wyobrazić, jakie to uczucie? – pyta, wcale nie chcąc usłyszeć odpowiedzi. – Jak pieszczota bogów. Czy powiedzieć ci, jak pachniała? Zamyka oczy i wciąga powietrze. Najwidoczniej żadne słowa nie potrafią oddać jej woni. – Co właściwie mam robić? – Pamiętasz scenę po strzelaninie w Dil Mera Golmaal? Kiwam głową. Film przypominał Wściekłe psy, tylko rozgrywające się na statku. I z tańcami. – Jak myślisz, skąd się tam wzięli ci wszyscy biali?
– Z tego samego magicznego miejsca, co tancerki go-go? – Załatwieni przez kierowników obsady takich jak ja. – Uderza się w pierś. – Kierownik obsady? Więc to już oficjalne? Udało ci się zebrać dziesięciu? – Ty jesteś ósmy. Ale dam radę. Jesteś taki wysoki, przystojny i… biały. – …że może policzą mnie za dwóch? – żartuję. Patrzy na mnie jak na idiotę. – Nie, policzą cię za jednego. Przecież jesteś tylko jednym facetem. Przyjeżdżamy do miasteczka filmowego na przedmieściach, gdzie znajduje się wiele studiów, a potem na teren kompleksu i do czegoś, co wygląda jak olbrzymi hangar na samoloty. – Och, przy okazji, zapłata – rzuca nonszalancko Prateek. – Muszę ci powiedzieć, że otrzymasz dziesięć dolarów dziennie. Nic nie mówię. Nastawiłem się, że zagram za darmo. Chłopak błędnie interpretuje moje milczenie. – Wiem, że dla kogoś z Zachodu to niewiele – wyjaśnia. – Ale dostajecie posiłki i zakwaterowanie, żebyście nie musieli co wieczór wracać do Colaby. Proszę, proszę, powiedz, że się zgadzasz. – Oczywiście. Nie robię tego dla pieniędzy. Dokładnie to samo powtarzała Tor z Guerrilla Will. „Nie robimy tego dla pieniędzy”. Mówiąc to jednak, zwykle starannie przeliczała zarobek z danego wieczoru albo sprawdzała w „International Herald Tribune” prognozę pogody, żeby wybrać najsłoneczniejsze – i najbardziej dochodowe – miejsce na kolejny występ. Wtedy w znacznej mierze robiłem to dla pieniędzy. Nawet te grosze, które zarabiałem w Guerrilla Will, ratowały mnie przed powrotem do domu, gdzie nikt na mnie nie czekał. Zabawne, jak niewiele się zmieniło od tamtej pory.
Na planie Prateek przedstawia mnie Arunowi, asystentowi kierownika obsady, który na moment przerywa rozmowę przez komórkę, żeby mnie otaksować. Mówi coś do Prateeka w hindi, potem kiwa na mnie i warczy: – Kostium. Prateek ściskając mnie za ramię, prowadzi do garderoby, która okazuje się kilkoma wieszakami na kółkach z mnóstwem garniturów i sukien pod opieką zaszczutej kobiety w okularach. – Znajdź coś sobie – rozkazuje dama. Wszystko okazuje się uszyte dla kogoś co najmniej o głowę niższego ode mnie. Co mniej więcej odpowiada temu, o ile góruję nad większością Hindusów. Prateek zerka spłoszony. – Masz garnitur? – pyta. Ostatni raz nosiłem go na pogrzebie Brama. Nie, nie mam garnituru. – W czym problem? – burczy garderobiana Neema. Chłopak pokornie przeprasza, że jestem taki wysoki, jakby to był defekt charakteru. Kobieta wzdycha z irytacją. – Poczekajcie tu. Prateek patrzy na mnie zaniepokojony. – Mam nadzieję, że cię nie odeślą. Arun właśnie powiedział, że dzisiaj rano jeden z gości z aśramu zrezygnował, więc znowu zostało mi tylko siedmiu. Garbię się, żeby się wydać niższym. – Tak lepiej? – Ubranie i tak na ciebie nie wejdzie – odpowiada, kręcąc głową, jakbym był imbecylem. Wraca Neema z pokrowcem na ubranie. W środku znajduje się świeżo wyprasowany, lśniąco błękitny komplet ze sztucznego jedwabiu. – Z garderoby dla aktorów, więc go nie ubrudź – ostrzega, popychając mnie do boksu z zasłoną, żebym go przymierzył. Garnitur leży nieźle. Prateek na mój widok uśmiecha się szeroko.
– Wyglądasz pierwsza klasa – oznajmia oczarowany. – Chodź, przejdziesz się obok Aruna. Swobodnie, od niechcenia. O, zauważył. Doskonale. Chyba mam zaklepane miejsce w napisach końcowych. I pomyśleć, że pewnego dnia będę może jak Arun. – Miej odwagę marzyć. Żartuję, ciągle zapominając, że on bierze wszystko dosłownie. – O, tak. Marzyć to dowód największej odwagi, prawda? *** Plan filmowy udaje elegancki bar hotelowy z fortepianem na samym środku. Hinduskie gwiazdy trzymają się przy kontuarze, dalej w głębi krąży około pięćdziesięciu statystów. Większość to Hindusi, lecz jest też piętnastu lub dwudziestu ludzi z Zachodu. Podchodzę i staję obok Hindusa w smokingu, ale ten mierzy mnie zmrużonymi oczami i się odsuwa. – Straszne snoby! – rzuca ze śmiechem szczupła, opalona dziewczyna w mieniącej się niebieskiej sukni. – Nie chcą z nami rozmawiać. – To jak kolonializm tylko w drugą stronę – dodaje gość z dredami przewiązanymi taśmą. – Nash – przedstawia się, wyciągając rękę. – Tasha – mówi dziewczyna. – Willem. – Willem – powtarzają z rozmarzeniem. – Jesteś z aśramu? – Nie. – Och. Tak myśleliśmy. CIEBIE byśmy poznali – stwierdza Tasha. – Jesteś taki wysoki. Jak Jules. Nash potakuje. Ja też. Wszyscy kiwamy głowami nad wzrostem Jules. – Co was sprowadza do Indii? – pytam, z łatwością przechodząc na język pocztówkowy. – Jesteśmy uchodźcami – oświadcza Tasha – z materialistycznej Ameryki z jej obsesją na punkcie sławy i rozgłosu. Przyjechaliśmy się oczyścić. – Tutaj? – Wskazuję plan filmowy.
Nash się śmieje. – Oświecenie nie jest za darmo. Prawdę mówiąc, kosztuje całkiem sporo. Więc przyszliśmy tutaj, by kupić jeszcze trochę czasu. A ty, koleś? Co się przyciągnęło do Bollywoodlandu? – Żądza sławy, naturalnie. Wybuchają śmiechem. Potem Nash pyta: – Masz ochotę zajarać? Nic tylko każą nam czekać. – Wyciąga grubego jointa. – Równie dobrze mogę czekać upalony. Wzruszam ramionami. – Czemu nie? Wymykamy się na zewnątrz, gdzie już chyba połowa statystów pali papierosy w cieniu daszka. Nash przypala i bierze głęboki wdech, przekazuje jointa Tashy, która zaciąga się długo, i podaje go mnie. Hasz jest mocny, a ja miałem dłuższą przerwę, więc odlatuję natychmiast. Przekazujemy sobie jointa jeszcze kilka razy. – Jesteś naprawdę… wysoki, Willem – zauważa Tasha. – Tak, chyba już wspominałaś. – Zdecydowanie musimy go przedstawić Jules – bełkocze dziewczyna. – Też jest wysoka. I z Kanady. – Totalnie – przytakuje Nash. – Zacny pomysł. Świat lekko spłowiał, stał się przesadnie rozświetlony i chwiejny. – Kto to jest Jules? – pytam. – Dziewczyna – wyjaśnia Nash. – Śliczna. Rude włosy. Jest w aśramie, ale może wyjdzie za dzień albo dwa. Wysoka. A, Tasha już wspomniała. Cholera, nadciąga ten koleś, asystent reżysera. Schowajcie jointa. Tasha gasi go palcami dokładnie w chwili, kiedy podobny do ptaka mężczyzna zbliża się i mierzy nas wzrokiem. Chociaż to Tasha trzyma szluga, facet skupia uwagę na mnie. Wyciąga komórkę, pstryka mi zdjęcie i znika bez słowa. – Och. Cholera – chichocze Tasha. – Nakryli nas. – JEGO nakryli – poprawia ją Nash. – Tylko jemu zrobili fotę.
Brzmi, jakby czuł się lekko urażony. – Zawsze jak się pojawia hasz, winny jest Holender – mówię. – Och, fakt – zgadza się Nash, kiwając głową. – Wchodzę na fazę – oświadcza Tasha. – Wracajmy. Zostawmy resztę na później – mówi Nash. Na haju czas na planie płynie jeszcze wolniej, zamiast przyśpieszyć. Przez kilka minut przerzucam jedną rupię po kostkach dłoni, ale ją upuszczam. Włączam komórkę, chcąc pograć w pasjansa, nagle jednak, pod wpływem dziwnego haszowego kaprysu, wykorzystuję ją zgodnie z przeznaczeniem. Dzwonię. – Halo… mówi Willem – oznajmiam, kiedy odbiera. – Wiem, kto mówi. – W jej głosie słyszę wściekłość. Więc mam w plecy, nawet gdy do niej dzwonię? – Gdzie jesteś? – warczy. – Na planie. Przez najbliższych kilka dni gram w bollywoodzkim filmie. Cisza. Yael nigdy nie miała zrozumienia dla „niskiej” kultury, nie licząc tandetnego izraelskiego popu, któremu nie potrafiła się oprzeć. Nie lubiła filmów ani teleturniejów. Z pewnością uważa to za stratę czasu. – Kiedy się zdecydowałeś? – pyta po chwili. Głos ma twardy jak kamień, można by nim krzesać iskry. – Wczoraj. Oficjalnie dzisiaj rano. – A kiedy zamierzałeś mnie poinformować? Może to hasz, ale ni mniej, ni więcej, tylko wybucham głośnym śmiechem. Bo to po prostu śmieszne – w sensie absurdalne. Ona tak nie uważa. – Co cię tak bawi? – Co mnie tak bawi? – powtarzam. – Twoje zainteresowanie moimi planami, to mnie tak bawi. Po tym, jak przez ostatnie trzy lata nie poświęciłaś jednej myśli temu, gdzie się podziewam, jak się czuję. I ściągnęłaś mnie do Indii, a po tygodniu wysłałaś w dalszą podróż, nie zadając sobie trudu, żeby zadzwonić chociaż raz. Nie zadałaś sobie trudu, nawet żeby wyjść po mnie na
lotnisko. Och, wiem, zdarzyła się nieprzewidziana sytuacja, ale z drugiej strony zawsze coś wypada, prawda? Więc czemu miałoby cię obchodzić, że gram w bollywoodzkim filmie? Milknę. Czuję, jakby hasz nagle się ulotnił, unosząc ze sobą mój gniew – i odwagę. – Na przykład po to – odpowiada wkurzająco opanowanym tonem – żebym tym razem niepotrzebnie nie wychodziła po ciebie na lotnisko. Kiedy się rozłącza, patrzę na komórkę. Widzę pół tuzina nieodebranych rozmów, esemesy: „Gdzie jesteś?”. Kolejna przegapiona szansa. Historia mojego życia w ostatnim czasie.
Rozdział dwudziesty szósty
Tego dnia kończymy o ósmej wieczorem, ładujemy się do rozwalającego się autobusu i po godzinnej jeździe docieramy do przysadzistego betonowego hotelu, gdzie zostaliśmy zakwaterowani po cztery osoby w pokoju. Mnie przypadają Nash, Tasha i Argin, kolejny akolita z ich aśramu. Przekazując sobie jointa, wszyscy troje snują monotonne historie o zdobywaniu oświecenia. Proponują mi bucha, ale po napędzanej haszem popołudniowej scysji z Yael nie dowierzam samemu sobie. W końcu zasypiam, lecz w środku nocy budzi mnie entuzjastyczne skrzypienie łóżka. Nash i Tasha. Albo może wszyscy troje. Okropnie nieprzyjemne – i dołujące, bo nie umiem wymyślić żadnego innego miejsca, w którym wolałbym się znajdować. Następnego dnia na planie wszystko się powtarza. Przebieram się w garnitur i przez pół sekundy widzę Prateeka, zanim popędzi dalej. – Muszę znaleźć więcej ludzi! – woła. – Wczoraj trzech zrezygnowało. Dzisiaj potrzebuję czterech! Neema mierzy mnie złym wzrokiem. Asystent reżysera pstryka mi kolejną focię. Rzeczywiście się przejmują tym garniturem. Późnym popołudniem wraca Prateek z nowymi rekrutami, w tym z długonogą kobietą o rudawych włosach z różowymi pasemkami. – Jules! – wrzeszczą na jej widok Nash i Tasha. Ściskają się i tańczą wszyscy razem w ciasnym kręgu, potem Tasha macha na mnie, żebym się przyłączył. – Jules – przedstawia. – To jest Willem. Uznaliśmy, że
idealnie do ciebie pasuje. – Och, uznaliście? – Jules przewraca lekko oczami. Jest wysoka, nie aż tak jak ja, ale prawie. – Mam na imię Jules, ale zdaje się, że już to wiesz – mówi. – Willem. – Podoba mi się twój garnitur, Willemie. – I słusznie. To bardzo szczególny garnitur. Tak szczególny, że co chwila robią mi zdjęcia, by mieć pewność, że go nie pobrudziłem. – Widzę, że należysz do facetów, którzy potrafią się znaleźć w garderobie. Kazali mi się przebrać w kostium. Pokażesz mi, gdzie to? – Chętnie. Bierze mnie pod ramię, gdy maszerujemy w stronę wieszaków. – Widzę, że już poznałeś Nasha i Tashę? – Miałem przyjemność spędzić z nimi noc. Robi minę. – Bzykali się, nieprawdaż? Przytakuję bez słowa. Kręci głową. – Wyrazy współczucia. Śmieję się. – Cóż, dzisiaj w nocy ja śpię w pokoju z wami. Postaram się wyrównać rachunki. – Patrzy na mnie znacząco. – Nie w tym sensie, jeśli tak pomyślałeś. – Jedyne o czym myślę, to jak cię wcisnąć w jakąś suknię – odpowiadam. – Serio? – pyta. – Wcisnąć mnie W SUKNIĘ? Śmieję się znowu. Jules nie puszcza mojego ramienia, co przyjemnie odrywa moje myśli od kaca po wczorajszej kłótni z Yael. Nic tak dobrze nie pozwala zapomnieć o problemach jak dziewczyny. Dopóki jedna z nich sama nie stała się problemem, o którym musiałem zapomnieć.
Rozdział dwudziesty siódmy
Jest po piątej, kiedy wreszcie zaczynamy zdjęcia. Występujemy w scenie muzycznej, w której bohater grany przez Billy’ego Devalego pierwszy raz spotyka Amishę Rai i zauroczony śpiewa oraz gra na fortepianie. Mamy obserwować ich oboje, zahipnotyzowani wybuchem miłości od pierwszego wejrzenia. Na koniec klaszczemy. Schodzi nam na tym reszta dnia. Po wszystkim asystent reżysera każe nam się przygotować na to, że zostaniemy tu jeszcze co najmniej dwa dni. Prateek odciąga mnie na stronę, by przyznać, że zapewne potrwa to dłużej, i spytać, czy nie mam nic przeciwko temu. Nie mam. Z największą przyjemnością zostanę tu do dnia wylotu do Holandii. Stoimy w kolejce do autobusu, kiedy asystent reżysera strzela mi kolejną fotę. – Chłopie, montują przeciw tobie poważny proces – rzuca Nash. – Nie rozumiem – odpowiadam. – Przecież nawet nie mam garnituru na sobie. Tej nocy jest nas w pokoju pięcioro. Nash, Tasha, Argin, ja oraz Jules. Dzielę z Jules materac na podłodze. Nie dochodzi do niczego. Przynajmniej między nami. Obecność dziewczyny w najmniejszym stopniu nie zniechęca Nasha i Tashy do nocnej gimnastyki, ale kiedy zaczynają, czuję, jak Jules trzęsie się ze śmiechu – i ja też chichoczę. Przekręca się twarzą do mnie. – Nieszczęścia chodzą parami – szepcze. Następnego dnia w porze lunchu stoję w kolejce po dal z
ryżem, kiedy czuję, jak asystent reżysera stuka mnie w plecy. Tym razem sam ustawiam się do spodziewanego zdjęcia, lecz aparatu nigdzie nie widać. Zamiast tego facet każe mi iść ze sobą. – Poplamiłeś garnitur?! – woła za mną Jules. Za nami truchta Arun, a za nim spanikowany Prateek. Ile może być wart ten garnitur? – Co jest grane? – pytam chłopaka, kiedy przechodzimy obok planu i skręcamy w stronę szeregu przyczep. – Faruk! Khan! – wykrztusza z trudem. – Co z nim? Zanim jednak Prateek zdąży odpowiedzieć, zostaję powleczony po schodkach i wepchnięty do przyczepy. Wewnątrz siedzą stłoczeni Faruk Khan, Amisha Rai i Billy Devali. Zbiorowo gapią się na mnie, jak się zdaje przez całą wieczność, w końcu Billy grzmi: – Widzicie? Nie mówiłem? Amisha zapala kolejnego papierosa i macha bosymi stopami pokrytymi wijącymi się jak pnącza wzorami z henny. – Masz zupełną rację – odpowiada ze śpiewnym akcentem. – Wygląda jak amerykańska gwiazda filmu. – Jak ten, no… – Billy pstryka palcami. – Heath Ledger. – Tylko żywy – dodaje Faruk. Cmokają potwierdzająco. – Zdaje mi się, że Heath Ledger pochodził z Australii – zauważam. – Mniejsza o to – odpowiada Faruk. – Skąd jesteś? Z Ameryki? Z Wielkiej Brytanii? – Z Holandii. Billy marszczy nos. – Nie masz akcentu. – Brzmisz prawie jak Brytyjczyk – ocenia Amisha. – Ujdziesz za Południowoafrykańczyka. – To bardziej przypomina kogoś z RPA – odpowiadam, skracając spółgłoski jak Afrykaner. Kobieta klaszcze w dłonie.
– Umie naśladować akcenty. – Afrikaans jest podobny do niderlandzkiego – wyjaśniam. – Występowałeś już na scenie? – pyta Faruk. – Nie na poważnie. – Nie na poważnie? – upewnia się Amisha, unosząc brew. – Grałem odrobinę Szekspira. – Nie możesz mówić „nie na poważnie”, a potem twierdzić, że grałeś Szekspira – stwierdza Faruk z pogardą. – Jak ci na imię? A może mamy cię nazywać Panem Niepoważnym? – Wolę Willema. Willem de Ruiter. – Trudne do wymówienia – zauważa Billy. – Nie pasuje do artysty – dodaje Amisha. – Niech je zmieni – radzi Billy. – Wszyscy Amerykanie tak robią. – A Hindusi to nie? – docina mu aktorka. – BILLY. – Nie jestem Amerykaninem – wtrącam. – Tylko Holendrem. – Och, naturalnie. Panie de… Willem – odpowiada Faruk. – Nieważne. Mamy problem. Jeden z naszych aktorów z Zachodu, Amerykanin Dirk Digby… mieszka w Dubaju, może o nim słyszałeś? Zaprzeczam w milczeniu. – Nieważne. Wygląda na to, że panu Digby’emu w ostatniej chwili coś się nie spodobało w umowie i był zmuszony zmienić plany, przez co mamy wakat w jednej małej roli. Południowoafrykańskiego handlarza diamentów, ciemnego typa, który próbuje uwieść naszą pannę Rai, a równocześnie wykraść brylant Śakti należący do jej rodziny. Rólka niewielka, ale znacząca, więc trochę jesteśmy w kropce. Szukamy kogoś, kto odpowiednio się prezentuje oraz zdoła wypowiedzieć kilka kwestii w hindi i kilka po angielsku. Jak stoisz z językami? – Całkiem nieźle – odpowiadam. – Od dzieciństwa mówię kilkoma. – Okej, spróbuj powtórzyć to – mówi Faruk, a potem coś czyta. – Powiedz, co to znaczy.
– Widzicie? – zwraca uwagę Amisha. – Ktoś z wrodzonym talentem aktorskim właśnie o to by spytał. Nie sądzę, by Dirk kiedykolwiek wiedział, co mówi. Faruk zbywa ją machnięciem. Zwraca się do mnie. – Próbujesz odwieść bohaterkę Amishy Heerę od poślubienia obecnego tu Billy’ego, ale w rzeczywistości chodzi ci tylko o jej rodowy brylant. To angielski ze szczyptą hindi. W tej kwestii oświadczasz Heerze, że wiesz, kim jest, i że jej imię oznacza „brylant”. Ja powiem, a ty powtórzysz? – Okej. – Main jaanta hoon tum kaun ho, Heera Gopal. „Heera” znaczy „brylant”, prawda? – recytuję. Wytrzeszczają na mnie oczy. – Jak ci się to udało? – pyta Amisha. – Co? – Zabrzmiało, jakbyś biegle znał hindi – wyjaśnia Billy. – Nie wiem. Zawsze miałem dryg do języków. – Niewiarygodne, naprawdę. – Amisha zwraca się do Faruka. – Nie musiałbyś skracać dialogów. Mężczyzna patrzy na mnie uważnie. – To trzy dni zdjęciowe, poczynając od przyszłego tygodnia. Tutaj w Mumbaju. Będziesz musiał nauczyć się swoich kwestii. Poproszę, żeby ktoś ci pomógł z wymową w hindi i tłumaczeniami, ale spora część jest po angielsku. – Gładzi brodę. – Mogę ci zapłacić trzydzieści tysięcy rupii. Milczę, próbując przeliczyć tę kwotę. Faruk uznaje, że się targuję. – Okej – podbija. – Czterdzieści tysięcy. – Jak długo musiałbym zostać? – Zdjęcia zaczynają się w poniedziałek, powinny potrwać trzy dni – odpowiada. W poniedziałek mam lecieć do Amsterdamu. Czy chcę zostać jeszcze trzy dni? Ale wtedy Faruk podejmuje: – Zakwaterujemy cię w hotelu dla aktorów. W Juhu Beach. – Bardzo tam ładnie – kusi Billy.
– Miałem wracać w poniedziałek. Mam zarezerwowany lot. – Nie dasz rady go przesunąć? – pyta Faruk. Jestem pewien, że Mukesh to potrafi. A jeśli dadzą mi hotel, nie będę musiał wracać do Bombay Royale. – Pięćdziesiąt tysięcy – mówi Faruk. – Ale to moja ostatnia propozycja. – Ponad tysiąc dolarów, panie de Ruiter – informuje mnie Amisha z zachrypniętym śmiechem i dmucha dymem z papierosa. – Moim zdaniem to zbyt dobra oferta, by ją odrzucić.
Rozdział dwudziesty ósmy
Dział produkcji natychmiast przenosi mnie do eleganckiego hotelu w Juhu Beach. Pierwsze, co robię, to biorę prysznic. Potem podłączam do prądu komórkę, która leżała rozładowana przez cały dzień. Trochę spodziewam się esemesa albo telefonu od Yael, ale nic nie ma. Zastanawiam się, czy ją zawiadomić, że zostaję dłużej, ale po naszej ostatniej rozmowie, po ostatnich trzech tygodniach – trzech latach – czuję, jakby nie miała prawa do tej informacji. Zamiast tego esemesuję do Mukesha z prośbą o przesunięcie daty odlotu o kolejne trzy dni. Oddzwania natychmiast. – Postanowiłeś zostać z nami dłużej! – Wydaje się zachwycony. – Tylko kilka dni. Wyjaśniam, że zostałem statystą, a obecnie dostałem niewielką rolę. – Och, to niesamowicie ekscytujące – odpowiada. – Mamusia z pewnością jest zachwycona. – Prawdę mówiąc, MAMUSIA o niczym nie wie. – Nie? – Nie widziałem się z nią. Zakwaterowali nas w pobliżu studia filmowego, a teraz jestem w hotelu w Juhu Beach. – Juhu Beach. Bardzo elegancko – zauważa. – Więc nie widziałeś mamusi od powrotu z Radźastanu? Sądziłem, że cię odebrała z lotniska. – Zmiana planów. – Och, rozumiem. – Następuje pauza. – Kiedy zamierzasz wylecieć? – Zdjęcia zaczną się w poniedziałek i powinny potrwać trzy
dni. – Bezpieczniej będzie założyć, że potrwają dwa dłużej – stwierdza Mukesh. – Zobaczę, co się da zrobić. Rozłączamy się i sięgam po scenariusz. Faruk napisał angielskie tłumaczenia nad tekstem w hindi, a ktoś inny przygotował nagrania. Spędzam popołudnie na powtarzaniu kwestii. Kończę, a potem jakiś czas krążę po pokoju. Jest niezwykle nowoczesny i luksusowy, z wanną, prysznicem i szerokim, podwójnym łożem. Od wieków nie spałem w równie wytwornym miejscu i wszystko wydaje mi się odrobinę zbyt ciche, odrobinę zbyt nieskazitelne. Siadam na łóżku, oglądam telewizję w hindi, jedynie by mieć towarzystwo. Zamawiam kolację do numeru. Wieczorem kładę się do łóżka i odkrywam, że nie mogę zasnąć. Materac wydaje się zbyt miękki, zbyt duży po tylu latach kimania w pociągach, samochodach, na kojach, sofach, futonach, na wąskim łóżku Any Lucii. Przypominam jednego z tych rozbitków, którzy po powrocie do cywilizacji potrafią zasnąć tylko na podłodze. W piątek budzę się i znowu ćwiczę kwestie. Zdjęcia mają się zacząć dopiero za trzy dni, bezkresne jak nieskończona płaszczyzna szarobłękitnego morza za oknem. Kiedy dzwoni telefon, czuję się zażenowany własną ulgą. – Willem, tu Mukesh. Mam dla ciebie informacje o przelotach. – Świetnie. – No więc najwcześniej mogę cię stąd wyprawić w kwietniu. Podaje kilka dat. – CO? Czemu tak późno? – Co ci mam powiedzieć? Wszystkie wcześniejsze loty są pełne. Wielkanoc. Wielkanoc? W hinduistyczno-muzułmańskim kraju? Wzdycham. – Na pewno nie ma nic wcześniejszego? Mogę zapłacić
trochę więcej. – Nic się nie da zrobić. Starałem się, jak mogłem. Ostatnie słowa wypowiada, jakby poczuł się lekko urażony. – A gdybyś mi zarezerwował nowy lot? – Naprawdę, Willemie, to tylko kwestia kilku tygodni, a przeloty o tej porze roku są drogie i mają pełną obsadę. – Praktycznie mnie łaje. – To jedynie kilka dodatkowych dni. – Możesz sprawdzać na bieżąco? Czy coś się nie zwolni? – Oczywiście! Obiecuję. Rozłączam się i próbuję zwalczyć przeczucie nadciągającej katastrofy. Sądziłem, że film zatrzyma mnie tu przez kilka dodatkowych dni, które spędzę w hotelu. Teraz utknąłem. Przypominam sobie, że po zdjęciach nie muszę zostawać w Mumbaju. Nash, Tasha i Jules jadą na trochę do Goa, jeśli uda im się zebrać kasę. Może wybiorę się z nimi. Może nawet zafunduję im wyjazd. Esemesuję do Jules: „Goa wciąż aktualne?”. Odpowiada: „O ile nie zamorduję N&T. Ostatniej nocy koszmarnie hałasowali. Jesteś zdrajcą, że mnie zostawiłeś”. Rozglądam się po swoim pokoju, nieznośnie cichym ostatniej nocy. Fotografuję widok z balkonu i jej wysyłam. „Tu jest spokojnie. I mam dwuosobowy pokój, jeśli chcesz zdezerterować” − piszę. „Mam pacyfizm we krwi − odpowiada. – Podaj adres”. Kilka godzin później słyszę pukanie do drzwi. Wchodzi Jules. Podziwia widok, a potem wskakuje na łóżko. Bierze scenariusz ze stolika do kawy. – Masz ochotę ze mną powtórzyć? – pytam. – Wszędzie są angielskie tłumaczenia. Uśmiecha się. – Pewnie. Pokazuję jej, gdzie zacząć. Chrząka i przybiera odpowiedni wyraz twarzy. – A pan kim niby jest? – pyta wyniosłym tonem, jak sądzę, starając się naśladować Amishę.
– Czasem sam się zastanawiam – mówię. – Na moim akcie urodzenia widnieje nazwisko Lars Von Gelder. Wiem za to, kim jest PANI, Heero Gopal. „Heera” znaczy „brylant”, prawda? I lśni pani równie jasnym blaskiem, jak to imię. – Nie mam ochoty dyskutować z panem o moim imieniu, panie Von Gelder. – Och, więc jednak zna mnie pani? – Na tyle, na ile trzeba. – Wie pani zatem, że jestem największym eksporterem diamentów w Południowej Afryce i znam się nieco na szlachetnych kamieniach. Nieuzbrojonym okiem umiem dojrzeć więcej niż większość jubilerów przez lupę. A patrząc na panią, mogę powiedzieć, że ma pani milion karatów. I jest bez skazy. – Krążą plotki, że chce pan zdobyć brylant należący do mojej rodziny, panie Von Gelder. – Och, to prawda, panno Gopal. To prawda. – Milknę na jedno uderzenie serca. – Ale być może nie chodzi o Śakti. Pod koniec fragmentu Jules odkłada scenariusz. – To okropnie kiczowate, panie Van Gelder. – Von Gelder, jeśli chodzi o ścisłość. – Och. Przepraszam. Panie VON Gelder. – To bardzo ważne, wiesz? Nazwiska – tłumaczę. – Czyżby? W takim razie zdrobnieniem jakiego imienia jest Jules? – Juliana? – próbuję. – Jak holenderska królowa? – Nie. – Wstaje z krzesła, podchodzi i z uśmiechem sadowi mi się na kolanach. Potem mnie całuje. – Julia – próbuję znowu. Kręci głową i rozpina koszulę. – Nie Julia. Ale będzie mi bardzo miło, jeśli dzisiejszej nocy zostaniesz moim Romeem.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Następnego ranka Jules wraca do Pune i aśramu z Nashem oraz Tashą. Mgliście planujemy spotkanie w Goa w kolejnym tygodniu. W końcu się nie dowiaduję, od czego zdrobnieniem jest „Jules”. Czuję się skacowany, chociaż nic nie piliśmy, i samotny, chociaż przywykłem do własnego towarzystwa. Dzwonię do Prateeka dowiedzieć się, co robi przez weekend, ale dzisiaj pomaga w domu matce, a jutro wybiera się na wielką rodzinną kolację z wujem. Cały dzień włóczę się po Juhu Beach. Obserwuję grupkę facetów grających na plaży w nogę i nagle żałuję, że nie mam przy sobie chłopaków z Utrechtu. A potem uczucie smutku gęstnieje w tęsknotę za Lulu: moja samotność jest niczym pocisk termolokacyjny, Lulu – to źródło ciepła. Wiem, że powinienem zmienić obiekt, ale wygląda na to, że nie umiem sobie znaleźć nowego celu. Za Jules nie tęsknię ani trochę. *** W niedzielę nie potrafię wytrzymać dłużej w zamknięciu. Postanawiam wybrać się pociągiem za miasto, zrobić sobie jednodniową wycieczkę. Otwieram przewodnik, by poszukać jakiegoś miejsca, kiedy dzwoni komórka. Praktycznie rzucam się na nią. – Willem! – Jowialny głos Mukesha niesie się echem na linii. Chyba nigdy nie byłem równie uszczęśliwiony telefonem od niego. – Co dzisiaj robisz? – Właśnie próbuję wykombinować. Zastanawiałem się nad całodzienną wyprawą do Khandali. – Khandala jest bardzo ładna, ale daleko jak na jeden dzień, więc trzeba wyruszyć z samego rana. Jeśli chcesz, załatwię ci
samochód z kierowcą w innym terminie. Mam lepszą propozycję. Co powiesz na to, żebym ci pokazał miasto? – Serio? – Tak. W Mumbaju jest trochę bardzo pięknych świątyń, mniejszych, gdzie turyści rzadko zaglądają. Moja żona i córki wyjechały, więc mam wolny dzień. Zgadzam się z wdzięcznością i wkrótce zajeżdża po mnie niewielkim poobijanym fordem, a następnie w ekspresowym tempie obwozi mnie po mieście. Zatrzymujemy się przy trzech różnych świątyniach, oglądamy młodzieńców trenujących podobną do jogi gimnastykę i zgrzybiałych sadhu pogrążonych w modlitewnej medytacji. Trzeci przystanek wypada przy świątyni dżinistów; akolici mają niewielkie miotełki, którymi, idąc, zamiatają przed sobą. – Żeby usunąć z drogi wszelkie żywe istoty i mimo woli nie pozbawić ich życia – wyjaśnia Mukesh. – Co za troska o życie – dodaje. – Zupełnie jak mamusia. – Właśnie. Mamusia praktycznie jest dżinistką – przytakuję. – A może chce zostać kolejną Matką Teresą? Zerka na mnie współczująco; mam ochotę coś uszkodzić. – Wiesz, jak poznałem mamusię, prawda? – pyta, kiedy idziemy pasażem do świątyni. – Podejrzewam, że miało to związek z fascynującym światem podróży lotniczych. Jestem wobec niego niesprawiedliwy, ale to cena za to, że próbuje zgrywać jej adwokata. Kręci głową. – To później. Byłem z moją mamusią, chorowała na raka. – Cmoka językiem. – Przechodziła leczenie, miała najlepszych doktorów, ale to był rak płuc, niewiele dało się zrobić. Pewnego dnia wracaliśmy od specjalisty i czekaliśmy na taksówkę, ale amma, to znaczy moja mamusia, czuła się zupełnie słaba i oszołomiona, i przewróciła się na ulicy. Tak się złożyło, że twoja mamusia przechodziła obok, podbiegła i spytała, czy może pomóc. Wyjaśniłem, że stan mamusi jest terminalny – zniża głos do szeptu.
– Ale twoja mamusia powiedziała, że są inne sposoby, by pomóc; nie wyleczyć, lecz złagodzić zawroty głowy i osłabienie. I dzień w dzień przychodziła do naszego domu ze swoimi igłami, masażami; bardzo nam pomogła. Kiedy nadszedł czas, amma odeszła do następnego życia znacznie spokojniej. Dzięki twojej mamusi. Rozumiem, co próbuje osiągnąć. Stara się usprawiedliwić zachowanie mojej matki, podobnie jak robił Bram, wyjaśniając, czemu Yael wydaje się szorstka lub odległa. To on w tajemnicy opowiadał mi o Sabie, który po śmierci Naomi, matki Yael, załamał się, nie potrafiąc znieść kolejnej tragedii. Stał się paranoicznie nadopiekuńczy – czy raczej jeszcze bardziej paranoicznie nadopiekuńczy. Nie pozwalał Yael robić najprostszych rzeczy – pływać w publicznym basenie, zaprosić na noc koleżanki – a równocześnie zmuszał ją do spisywania list rzeczy do zrobienia na wypadek każdej możliwej katastrofy. „Przysięgła, że będzie zupełnie inna – opowiadał Bram. – Żebyś ty żył w innym świecie. Żebyś się nie czuł przytłoczony”. Jakby istniał tylko jeden rodzaj przytłoczenia. Po zwiedzaniu jemy lunch. Czuję się podle po tym, jak potraktowałem Mukesha, więc kiedy oznajmia, że chce mi pokazać coś ekstraspecjalnego – coś, co ogląda bardzo niewielu turystów – przylepiam na twarzy uśmiech i udaję, że nie mogę się doczekać. Gdy podskakując na wybojach, toczymy się przez Mumbaj, ruch się zagęszcza: rowery, riksze, samochody, wózki zaprzężone w osły, krowy, kobiety z tobołkami na głowach – wszyscy wylewają się na zakorkowane ulice, które nie zostały zbudowane dla tak wielkich tłumów. To samo odnosi się do budynków; wieżowce przemieszane z nędznymi budami duszą się pod natłokiem ludzi: śpiących na matach, wieszających pranie na sznurach, gotujących na niewielkich ogniskach pod otwartym niebem. Skręcamy w wilgotny, wąski zaułek, jakimś sposobem osłonięty od jaskrawego słońca. Mukesh wskazuje rząd młodych dziewczyn w podartych sari. – Prostytutki – wyjaśnia.
Parkuje na końcu uliczki. Oglądam się na prostytutki. Niektóre, młodsze ode mnie, patrzą pustym wzrokiem i z jakiegoś powodu ogarnia mnie wstyd. Mukesh wskazuje przysadzisty betonowy budynek z nazwą wypisaną zakrętasami w hindi oraz drukowanymi literami po angielsku. – Jesteśmy na miejscu – stwierdza. Czytam szyld. „MITALI”. Brzmi mgliście znajomo. – Co tu jest? – pytam. – Jak to co, klinika mamusi, oczywiście – odpowiada. – Klinika Yael? – pytam spanikowany. – Tak, pomyślałem, że wpadniemy do niej z wizytą. – Ale, ale… – Krztuszę się, szukając wymówki. – Jest niedziela – kończę, jakby to dzień tygodnia stanowił problem. – Choroba nie ma dni wolnych. – Wskazuje niewielką herbaciarnię na rogu. – Poczekam na ciebie tutaj. I znika. Stoję chwilę przed kliniką. Jedna z prostytutek – wygląda na nie więcej niż trzynaście lat – rusza w moją stronę. Nie potrafiąc znieść myśli, że bierze mnie za potencjalnego klienta, popycham drzwi do budynku. Otwierają się wprost na staruszkę skuloną tuż za progiem. Ludzie tłoczą się wszędzie; owinięci domowej roboty bandażami, tuląc apatyczne niemowlęta, drzemią na paletach na podłodze. Rozłożyli się obozem na betonowych schodach i w całej poczekalni, nadając tej nazwie nowe znaczenie. – Jesteś Willem? Zza szklanego przepierzenia patrzy na mnie rzeczowo Hinduska w fartuchu laboratoryjnym. Dwie sekundy później otwiera drzwi do poczekalni. Czuję, jak wszystkie oczy zwracają się na mnie. Wyjaśnia coś w hindi albo marathi. Obecni kiwają milcząco głowami. – Doktor Gupta – przedstawia się energicznie i szybko, ale życzliwie. – Pracuję z twoją matką. Pójdę jej poszukać. Napijesz się herbaty? – Nie, dziękuję. Ogarnia mnie mdlące wrażenie, że wszyscy prócz mnie
zostali wtajemniczeni w dowcip. – Dobrze, dobrze. Zaczekaj tutaj. Prowadzi mnie do niewielkiego pomieszczenia bez okien, z podartymi noszami na kółkach; zalewa mnie fala wspomnień. Ostatni raz, kiedy byłem w szpitalu: Paryż. Wcześniej: Amsterdam. Tamtego ranka Yael zadzwoniła do akademika bardzo wcześnie i poprosiła, żebym przyjechał. Bram jest chory. Nie mogłem pojąć, czemu to takie pilne. Widziałem się z nim niecały tydzień wcześniej. Był trochę nie w formie, bolało go gardło, ale Yael jak zwykle go kurowała swoimi herbatkami i nalewkami. Tego dnia miałem egzamin. Zapytałem, czy mogę wpaść później. „Przyjedź teraz” – powiedziała. W szpitalu stała w kącie, podczas gdy trzej lekarze – w służbowych uniformach, ze stetoskopami i nieprzeniknionym wyrazem twarzy – otoczyli mnie ciasnym, ponurym kręgiem i wyjaśnili, że Bram zaraził się rzadkim szczepem paciorkowca i jest w szoku septycznym. Jego nerki przestały już pracować, a teraz poddaje się także wątroba. Robią wszystko, co mogą; podłączyli go do dializy i napompowali najsilniejszymi antybiotykami, ale jak dotąd nic nie przyniosło efektu. Powinienem się przygotować na najgorsze. „Nie rozumiem” – powiedziałem. Oni właściwie też nie rozumieli. Potrafili tylko powtarzać: „To jeden z tych przypadków, które zdarzają się raz na milion”. Bardzo uspokajająca statystyka, chyba że jest się tym jednym przypadkiem. Miałem wrażenie, jakbym nagle odkrył, że świat utkany jest z pajęczyny, którą może podrzeć lada podmuch. Znaleźć się tak całkowicie na łasce losu: mimo wszystkich opowieści Brama o wypadkach wydawało się to niepojęte. Spojrzałem na Yael, potężną Yael, czekałem, żeby wkroczyła, rzuciła się do boju, zaopiekowała się Bramem jak zawsze. Ale ona tylko skuliła się w kącie, nie mówiąc ani słowa. „Zrób coś, do cholery! – wrzasnąłem na nią. – Musisz coś
zrobić!”. Ale nic nie zrobiła. Nie mogła. A dwa dni później Bram umarł. – Willem. Oglądam się i widzę Yael. Zawsze wydaje mi się taka przerażająca, lecz w rzeczywistości jest filigranowa, ledwie sięga mi do ramienia. – Płaczesz – mówi. Podnoszę rękę do twarzy i przekonuję się, że jest mokra. Czuję się upokorzony, że mi się to przydarzyło. W obecności Yael. Odwracam się. Mam ochotę uciec – z kliniki, z Indii. Mniejsza o film. Mniejsza o brak miejsc w samolotach. Kupię nowy bilet. Nie musi być do Amsterdamu. Byle się stąd wyrwać. Czuję na sobie jej dłonie; odwraca mnie z powrotem do siebie. – Willem? Powiedz, czemu się zgubiłeś. To szok usłyszeć jej słowa; moje słowa. Że pamiętała. Ale co mam odpowiedzieć? Jak odpowiedzieć, skoro czuję się tak od trzech lat? Nigdy bym nie podejrzewał, że można się tak bardzo pogubić. Wciąż mi się przypomina inna historia często powtarzana przez Brama, a właściwie horror z czasów, kiedy Yael była mała. Miała dziesięć lat i Saba zabrał ją na wycieczkę na pustynię. Przed zachodem słońca oznajmił, że zaraz wróci, i zostawił ją samą, tylko z listą rzeczy do zrobienia, jedną z tych, które ciągle jej kazał spisywać. Yael, wystraszona, ale uzbrojona w te właśnie spisy, rozpaliła ogień, przygotowała kolację, rozbiła obóz, poradziła sobie. Kiedy Saba wrócił następnego dnia, nawrzeszczała na niego: „Jak mogłeś mnie zostawić samą?!”. A on odpowiedział: „Nie zostawiłem cię samej. Obserwowałem cię cały czas. Chcę, żebyś była gotowa”. Czemu ona nie przygotowała mnie? Czemu mi nie powiedziała o prawie powszechnej równowagi, zanim musiałem je odkryć na własną rękę? Może wtedy nie tęskniłbym tak strasznie. – Tęsknię… – zaczynam, ale nie potrafię wydobyć słów.
– Tęsknisz za Bramem – stwierdza. Jasne, oczywiście, że tęsknię. Tęsknię za ojcem. Za dziadkiem. Tęsknię za moim domem. I tęsknię za matką. Tylko rzecz w tym, że przez prawie trzy lata udawało mi się za nimi wszystkimi nie tęsknić. A potem spędziłem jeden dzień z tamtą dziewczyną. Jeden dzień. Jeden dzień, kiedy patrzyłem, jak jej pierś unosi się i opada we śnie, w parku pod sunącymi po niebie chmurami, i ogarnął mnie taki spokój, że sam też zasnąłem. Jeden dzień pod jej opieką – wciąż czuję uścisk jej dłoni, gdy uciekaliśmy ulicami, po tym kiedy rzuciła przewodnikiem w skina; uścisk tak mocny, że zdawało się, jakbyśmy byli jedną osobą, nie dwiema. Jeden dzień, kiedy obdarzyła mnie dowodami swojej niezwykłej hojności – wycieczka barką, zegarek, szczerość, swoboda okazywania strachu, swoboda okazywania odwagi. Czułem, jakby dała mi całą siebie i w efekcie ja też dałem jej z siebie więcej, niż sądziłem, że potrafię. Niestety potem zniknęła. I dopiero wtedy, gdy zostałem przez nią napełniony, dopiero od tego dnia zrozumiałem, jak bardzo jestem pusty. Yael nie traci czujności. – Za kim jeszcze tęsknisz? – pyta, jakby znała już odpowiedź. – Nie wiem – odpowiadam i przez chwilę wygląda na zirytowaną, jakbym to przed nią ukrywał, ale nie o to chodzi; nie chcę już przed nią niczego ukrywać. Więc wyjaśniam: – Nie znam jej imienia. Podnosi wzrok, zaskoczona i niezaskoczona. – Czyjego imienia? – Lulu. – To nie jest jej imię? Więc opowiadam o spotkaniu z dziewczyną, niezwykłą, bezimienną dziewczyną, której niczego nie pokazałem, lecz która dostrzegła wszystko. I o tym, że odkąd ją utraciłem, czuję pustkę. Ulga, jaką przynosi mi to wyznanie, dorównuje niemal uldze, jaką poczułem, poznając Lulu. Kończę historię tamtego dnia w Paryżu, patrzę na Yael. I
przeżywam kolejny szok, bo robi coś, co dotąd przydarzało jej się tylko w kuchni przy krojeniu cebuli. Moja matka płacze. – TY płaczesz? – dziwię się i sam znowu zaczynam się mazać. – Bo to wygląda zupełnie jak moje pierwsze spotkanie z Bramem – mówi, śmiejąc się i szlochając równocześnie. Jasne, że tak. Myślę o tym dzień w dzień, odkąd poznałem Lulu. Zastanawiam się, czy nie dlatego się w niej zabujałem: bo historia naszego spotkania tak bardzo przypomina historię Yael i Brama. – Z wyjątkiem jednego szczegółu – dodaję. – To znaczy? – dopytuje, ocierając oczy. Najważniejszego detalu. A można by sądzić, że będę miał więcej rozumu, skoro słyszałem opowieść Brama tyle razy. – „Dajesz dziewczynie swój adres”.
Rozdział trzydziesty
Kwiecień Mumbaj
Tak jak przewidział Mukesh, zdjęcia trwają dwa razy dłużej niż zapowiadano, więc mam przyjemność wcielać się w Larsa Von Geldera przez całych sześć dni. I to rzeczywiście przyjemność. Zaskakujące. Kiedy jestem na planie, w kostiumie, z Amishą i pozostałymi aktorami, jego tandetne kwestie w hindi przestają sprawiać wrażenie tandetnych. Nie brzmią nawet obco. Sypią się z moich ust i mam wrażenie, jakbym stawał się swoją postacią: wyrachowanym spekulantem, który mówi jedno, podczas gdy pragnie czegoś zupełnie innego. Między ujęciami przesiaduję w przyczepie Amishy, grając w kierki z nią i z Billym. – Wszyscy podziwiamy twoje zdolności – oświadcza mi aktorka. – Nawet Faruk, chociaż nie wspomina o tym słowem. Rzeczywiście nie wspomina. Nie wprost. Ale pod koniec każdego dnia klepie mnie po plecach i rzuca: „Nieźle, Panie Niepoważny”. A ja pękam z dumy. Potem jednak nadchodzi ostatni dzień i wiem, że to koniec, bo zamiast zwykłego „nieźle”, Faruk mówi: „dobra robota” i mi dziękuje. I tyle. W przyszłym tygodniu Amisha oraz pozostali odtwórcy głównych ról pakują się i jadą do Abu Zabi, gdzie
nakręcą końcowe sceny. A ja? Wczoraj dostałem esemesa od Tashy. Jest z Nashem i Jules w Goa. Zapraszają, żeby się do nich przyłączyć. Ale tego nie zrobię. Zostało mi tu jeszcze parę tygodni. I spędzę je z matką. Docieram do Bombay Royale późno. Chaudhary chrapie za kontuarem, więc zamiast go budzić, ruszam schodami na czwarte piętro. Yael zostawiła drzwi uchylone, ale też śpi, kiedy wchodzę. Czuję równocześnie ulgę i rozczarowanie. Od tamtego dnia w klinice praktycznie nie rozmawialiśmy poważniej. Nie bardzo wiem, czego się spodziewać. Czy coś się zmieniło między nami? Czy znaleźliśmy wspólny język? Następnego ranka budzi mnie, potrząsając. – Hej – witam się, mrugając oczami. – Hej – odpowiada prawie nieśmiało. – Chciałam wiedzieć, zanim wyjdę do pracy, czy wybierzesz się ze mną na kolację sederową. Dzisiaj wieczorem zaczyna się Pascha. Prawie podejrzewam ją o żart. Kiedy dorastałem, obchodziliśmy tylko świeckie uroczystości. Nowy Rok. Dzień Królowej. Ani razu nie urządziliśmy sederu. Nie wiedziałem nawet, co to takiego, póki Saba nie zaczął do nas przyjeżdżać i nie opowiedział o obchodzonych przez siebie świętach, w których towarzyszyła mu dawniej Yael. – Od kiedy to bywasz na sederach? – pytam trochę niepewnie, bo ma to związek z drażliwym tematem jej dzieciństwa. – Drugi rok – odpowiada. – Pewna amerykańska rodzina otworzyła niedaleko kliniki szkołę; w zeszłym roku postanowili urządzić seder, a byłam jedyną żydówką, jaką znali, więc błagali, żebym przyszła, bo dziwnie by się czuli, obchodząc seder bez żyda. – Czyli sami nie są żydami? – Nie. To chrześcijanie. Wręcz misjonarze. – Żartujesz? Kręci głową, ale się uśmiecha. – Odkryłam, że nikt nie lubi świąt żydowskich tak bardzo,
jak chrześcijańscy fundamentaliści. – Śmieje się, a ja nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz słyszałem jej śmiech. – Może nawet zjawi się katolicka zakonnica. – Zakonnica? To zaczyna brzmieć jak jeden z tych dowcipów stryja Daniela. Zakonnica i misjonarz przychodzą na kolację sederową. – Muszą być trzy osoby. Zakonnica, misjonarz i imam przychodzą na kolację sederową – poprawia Yael. Imam. Przypominają mi się młode muzułmanki z Paryża i myślę o Lulu – znowu. – Ona też była żydówką – mówię. – Moja amerykańska dziewczyna. Brwi Yael podjeżdżają do góry. – Serio? Kiwam głową. Wyrzuca ręce w powietrze. – Cóż, więc może też uczestniczy dzisiaj w sederze. Nie przyszło mi to do głowy, ale kiedy tylko Yael to mówi, ogarnia mnie dziwne przeczucie, że to prawda. I przez sekundę, mimo dwóch oceanów i całej reszty, która nas dzieli, Lulu nie wydaje się aż taka odległa.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rodzina Donnellych, którzy wyprawiają dzisiejszą uroczystość, mieszka w wielkim, przysadzistym domu ozdobionym białym stiukiem z prowizorycznym boiskiem futbolowym od frontu. Kiedy się zjawiamy, przez drzwi wejściowe wysypuje się gromada blondynów, w tym trzech chłopców; Yael wspomniała, że nie potrafi ich rozróżnić. Teraz widzę czemu. Jeśli pominąć wzrost, wyglądają identycznie: wszyscy mają zmierzwione włosy, patykowate kończyny i sterczące jabłka Adama. – Jeden to Declan, jeden to Matthew, a najmniejszy chyba ma na imię Lucas – wyjaśnia Yael mało pomocnie. Najwyższy podrzuca w rękach piłkę do nogi. – Zdążymy rozegrać szybki meczyk? – pyta. – Nie ubłoć się za bardzo, Dec – odpowiada blond kobieta. Uśmiecha się. – Cześć, Willemie. Jestem Kelsey. A to siostra Karenna – dodaje, wskazując pomarszczoną uśmiechniętą staruszkę w długim katolickim habicie. – Witajcie, witajcie – mówi zakonnica. – A ja jestem Paul – przedstawia się wąsaty mężczyzna w hawajskiej koszuli, chwytając mnie w niedźwiedzi uścisk. – Wyglądasz zupełnie jak twoja mama. Yael i ja patrzymy na siebie zaskoczeni. Nikt nigdy tak nie mówi. – Macie te same oczy – wyjaśnia Paul. Zwraca się do Yael: – Słyszałaś, że w slumsie Dharavi wybuchła cholera? Natychmiast zaczynają o tym rozmawiać, więc idę pograć w piłkę z braćmi. Opowiadają, że przez cały tydzień dyskutowali na lekcjach na temat Paschy i Wyjścia. Uczą się w domu.
– Nawet piekliśmy macę nad ogniskiem – chwali się najniższy, Lucas. – To wiecie więcej ode mnie – odpowiadam. Śmieją się, jakby to był żart. Niedługo Kelsey woła nas do środka. Wnętrze przypomina targ staroci: wszystkiego po trochu. Z jednej strony stół jadalny, z drugiej szkolna tablica. Na ścianach listy domowych obowiązków obok obrazków Jezusa, Gandhiego i Ganeśi. W całym domu unosi się aromat pieczonego mięsa. – Pachnie cudownie – komplementuje Yael. Kelsey się uśmiecha. – Zrobiłam udziec jagnięcy nadziewany jabłkami i orzechami włoskimi. – Zwraca się do mnie. – Próbowaliśmy dostać mostek wołowy, ale tutaj to niewykonalne. – Święte krowy i tak dalej – wyjaśnia Paul. – Przepis jest izraelski – ciągnie Kelsey. – Przynajmniej tak twierdzili na stronie internetowej. Yael milczy chwilę. – To właśnie przyrządziłaby moja matka. Naomi, która uciekła przed horrorem, jaki przeżył Saba, jedynie by zginąć pod kołami furgonetki dostawczej, kiedy wracała do domu po odprowadzeniu Yael do szkoły. Prawo powszechnej równowagi. Wymknij się jednemu koszmarowi, a dopadnie cię następny. – Co jeszcze pamiętasz? – pytam nieśmiało. – O Naomi? To był kolejny zakazany temat, kiedy dorastałem. – Śpiewała – mówi Yael cicho. – Cały czas. W trakcie sederu też. Więc na sederach mnóstwo się śpiewało… przed tym. I ludzie. W czasach mojego dzieciństwa dom był zawsze pełen. Potem nie. Potem zostaliśmy tylko my… – Milknie. – Nie było już tak wesoło. – Zatem dziś wieczorem będziemy śpiewać – oznajmia Paul. – Niech ktoś przyniesie moją gitarę. – O, nie! Byle nie gitara – żartuje Matthew. – Lubię gitarę – sprzeciwia się Lucas.
– Ja też – dodaje Kelsey. – Przypomina mi, jak się poznaliśmy. Oczy jej i Paula spotykają się i opowiadają milczącą historię, tak jak kiedyś oczy Yael i Brama, a ja czuję szarpnięcie tęsknoty. – Usiądziemy? – pyta Kelsey, wskazując stół. Zajmujemy miejsca. – Wiem, że znowu cię w to pakuję, Yael, ale czy mogłabyś poprowadzić? – pyta Paul. – Uczyłem się cały rok i będę się włączał, ale czuję, że masz wyższe kwalifikacje. Jeśli nie, poprosimy siostrę Karennę, żeby to zrobiła. – Co? Co zrobiła? – Zakonnica się wzdryga. – Jest lekko przygłucha – szepcze do mnie Declan. – Nic siostra nie musi robić, proszę się odprężyć – wyjaśnia Kelsey podniesionym głosem. – Poprowadzę – zgadza się Yael. – Jeśli mi pomożesz. – Zagramy w deblu – mówi Paul, puszczając do mnie oko. Wygląda jednak na to, że Yael wcale nie potrzebuje wsparcia. Recytuje wstępną modlitwę nad winem czystym, mocnym głosem, jakby robiła to co roku. Potem zwraca się do Paula. – Może wyjaśniłbyś sens tego wieczoru. – Jasne. Odchrząkuje i zaczyna długie, zawikłane wyjaśnienia, że sederowa kolacja ma upamiętniać wyjście Żydów z Egiptu, ucieczkę z niewoli i powrót do Ziemi Obiecanej oraz cuda, dzięki którym stało się to możliwe. – Chociaż działo się to przed tysiącami lat, Żydzi do dziś co roku powtarzają tę opowieść, by się nacieszyć historią triumfu, by ją pamiętać. A oto dlaczego ja także postanowiłem ją obchodzić: bo to nie tylko powtarzanie opowieści czy świętowanie historycznego wydarzenia. To również przypomnienie o tym, jaką cenę ma wyzwolenie i jakim jest przywilejem. – Zwraca się do Yael. – Tak dobrze? Matka przytakuje. – Powtarzamy tę opowieść, ponieważ chcemy zobaczyć na własne oczy, jak się powtarza – mówi.
Seder trwa dalej. Wypowiadamy błogosławieństwa nad macą, jemy warzywa zanurzane w słonej wodzie, a potem gorzkie zioła. Kelsey podaje zupę. – Nie rosół z kulkami z macy, tylko indyjska mulligatawny – wyjaśnia. – Mam nadzieję, że soczewica może być? Podczas gdy jemy, Paul sugeruje, że skoro celem sederu jest przypomnienie historii wyzwolenia, każdy z nas powinien opowiedzieć o momencie ze swojego życia, kiedy uciekł przed jakiegoś rodzaju uciskiem. – Albo kiedy w ogóle przed czymś uciekliśmy. Pierwszy mówi o tym, jak wyglądało kiedyś jego życie; alkohol, prochy, brak celu i smutek, aż odnalazł Boga, a potem Kelsey i w końcu poczucie sensu. Następna jest siostra Karenna; opowiada o ucieczce od bezwzględnej nędzy, kiedy trafiła do szkółki kościelnej, a następnie o tym, jak została zakonnicą, by służyć innym. Nadchodzi moja kolej. Milczę. W pierwszym odruchu chcę mówić o Lulu. Bo tamtego dnia naprawdę czułem, że uciekłem przed niebezpieczeństwem. Decyduję się jednak przywołać inną historię, chyba dlatego, że od jego śmierci nikt jej nie opowiadał na głos. Historię dziewczyny podróżującej autostopem, dwóch braci, i trzech centymetrów, które zadecydowały o losie nas wszystkich. Ściśle biorąc, to historia ucieczki nie mojej, tylko jej. Założycielski mit mojej rodziny. I jak mówiła Yael o sederowej kolacji: powtarzam ją, ponieważ chcę zobaczyć na własne oczy, jak się powtarza.
Rozdział trzydziesty drugi
W wieczór przed moim wylotem do Amsterdamu dzwoni Mukesh, żeby omówić szczegóły podróży. – Zdobyłem dla ciebie miejsce przy wyjściu bezpieczeństwa – mówi. – Będzie ci wygodniej, biorąc pod uwagę twój wzrost. Chociaż jeśli wspomnisz, że jesteś bollywoodzką gwiazdą, może cię przeniosą do klasy biznesowej. Śmieję się. – Spróbuję. – Kiedy film wchodzi na ekrany? – Nie wiem. Dopiero skończyli zdjęcia. – Zabawne, jak to wszystko się poskładało. – Właściwe miejsce, właściwy czas – odpowiadam. – Jasne, ale nie znalazłbyś się we właściwym miejscu w odpowiedniej chwili, gdybyśmy nie odwołali twojej wycieczki na wielbłądzie. – Chciałeś powiedzieć: gdyby nie została anulowana. Wielbłądy zachorowały. – Och, nie, z wielbłądami wszystko w porządku. Mamusia poprosiła, bym cię ściągnął wcześniej. – Zniża głos. – Było też mnóstwo wcześniejszych lotów powrotnych do Amsterdamu, ale kiedy dałeś się porwać na plan filmowy, mamusia kazała cię tu przytrzymać trochę dłużej. – Chichocze. – Właściwe miejsce, właściwy czas. Następnego ranka zjawia się Prateek, żeby nas odwieźć na lotnisko. Chaudhary, kuśtykając, odprowadza nas aż do krawężnika, grożąc palcem i przypominając o oficjalnych cenach za przejazd. Tym razem siadam z tyłu, bo jedzie z nami Yael. W drodze na
lotnisko milczy. Ja też. Nie bardzo wiem, co powiedzieć. Wczorajsze wyznanie Mukesha mnie poruszyło i chcę ją o to zapytać, ale nie wiem, czy powinienem. Gdyby chciała, żebym o tym wiedział, sama by mi powiedziała. – Co zamierzasz robić po powrocie? – pyta po chwili. – Nie wiem. Naprawdę nie mam pojęcia. Ale równocześnie jestem zdecydowany wracać. – Gdzie się zatrzymasz? Wzruszam ramionami. – Przez kilka tygodni mogę koczować na sofie u Broodjego. – Na sofie? Myślałam, że u niego mieszkasz. – Wynajął mój pokój. A nawet jeśli tego nie zrobił, z końcem wakacji wszyscy się wyprowadzają. „W” przenosi się do Amsterdamu, do Lien. Broodje zamierza znaleźć mieszkanie razem z Henkiem. „To koniec pewnej epoki, Willy” − napisał w mejlu. – Więc czemu nie pojedziesz do Amsterdamu? – pyta Yael. – Bo nie mam tam nikogo – odpowiadam. Patrzymy sobie prosto w oczy i jest tak, jakbyśmy oboje przyznali to otwarcie. Ale potem ona unosi brew. – Nigdy nie wiadomo. – Nie martw się. Coś sobie znajdę. Zerkam za okno. Samochód wjeżdża na autostradę. Widzę oddalający się już Mumbaj. – Będziesz jej nadal szukał? Tej dziewczyny? Sformułowała to w taki sposób – „nadal szukał” – jakbym nigdy nie przestał. I uświadamiam sobie, że w pewnym sensie to prawda. Może właśnie w tym problem. – O jaką dziewczynę chodzi? – Prateek brzmi, jakby był zaskoczony. Nigdy mu o żadnej nie wspominałem. Patrzę na deskę rozdzielczą, gdzie Ganeśa tańczy ile sił, tak samo jak wtedy, kiedy pierwszy raz jechaliśmy z lotniska. – A, mamo. Jak brzmiała tamta mantra? Ta ze świątyni
Ganeśi? – Om gam ganapataje namah? – pyta Yael. – Właśnie. Prateek nuci ją z przedniego siedzenia. – Om ganapataje namah. Ja też powtarzam. – Om ganapataje namah. – Robię pauzę; dźwięk wypełnia kabinę samochodu. – O to właśnie mi chodzi. O nowy początek. Yael dotyka szramy na mojej twarzy. Dzięki jej zabiegom blizna zbladła. Uśmiecha się, a mnie przychodzi do głowy, że być może już dostałem to, o co proszę.
Rozdział trzydziesty trzeci
Maj Amsterdam
Tydzień po powrocie z Indii, gdy wciąż jeszcze koczuję na sofie na Bloemstraat, starając się otrząsnąć z jet lagu i wykombinować następny ruch, otrzymuję zaskakujący telefon. – Hej, mały człowieczku. Przyjedziesz zabrać swoje graty z mojego strychu? Żadnego przedstawienia się, żadnego wstępu. Nie żebym ich potrzebował. Choć nie rozmawialiśmy wiele lat, znam ten głos, tak bardzo podobny do głosu jego brata. – Stryj Daniel – mówię. – Hej. Gdzie jesteś? – Gdzie? W swoim mieszkaniu. Ze strychem. Na którym walają się twoje śmieci. To niespodzianka. Przez całe dzieciństwo prawie nie widziałem Daniela w należącym do niego mieszkaniu. Tym samym, przy Ceintuurbaan, które zajmowali dawniej z Bramem. W ich czasach znajdował się tam squat. I tam właśnie mieszkali, kiedy Yael zapukała do drzwi, stanęła w progu i zmieniła wszystko. Po pół roku ona i Bram wzięli ślub i przeprowadzili się w nowe miejsce. Po kolejnym roku Bram skombinował fundusze i kupił rozpadającą się, starą barkę na Nieuwe Prinsengracht. Daniel został w squacie, wydzierżawił go, a w końcu odkupił od
miejskiego samorządu za jakieś grosze. Inaczej niż Bram, który odnawiał łódź deska po desce, aż zmieniła się w „Bauhaus na kanale”, Daniel pozostawił mieszkanie w stanie anarchistycznej ruiny i je wynajął. Płacili mu tyle co nic. „Ale to nic wystarczało na królewskie życie w południowo-wschodniej Azji” − mawiał Bram. Więc tam właśnie osiadł Daniel, doświadczając na własnej skórze wzlotów i upadków azjatyckiej ekonomii dzięki kolejnym przedsięwzięciom biznesowym, po większej części kończącym się klapą. – Dzwoniła twoja mama – ciągnie stryj. – Wspomniała, że wróciłeś. I może będziesz potrzebował jakiegoś kąta do zamieszkania. Powiedziałem, że masz przyjść posprzątać na górze. – Sugerujesz, że mam niepoukładane na górze? – pytam, przeciągając się na zbyt krótkiej sofie i próbując się otrząsnąć z zaskoczenia. Yael dzwoniła do Daniela? W mojej sprawie? – WSZYSCY mamy – stwierdza, śmiejąc się jak Bram, tylko bardziej ochryple, jak to palacz. – Kiedy dasz radę wpaść? Umawiamy się na następny dzień. Daniel przysyła mi esemesem adres, chociaż to właściwie niepotrzebne. Mieszkanie znam lepiej niż jego samego. Meble z poprzedniej epoki – pasiasty jak zebra fotel egg chair, lampy z lat pięćdziesiątych, które wynajdował na pchlich targach i naprawiał. Nawet zapach paczuli i haszu. „Od dwudziestu lat tak tu pachnie” − mawiał Bram, kiedy wpadaliśmy tam we dwóch naprawić kran albo dostarczyć klucze nowemu najemcy. Kiedy byłem mały, tętniąca życiem, wieloetniczna dzielnica zaraz naprzeciw pełnego skarbów ulicznego targowiska przy Alberta Cuypa wydawała się jak inny kraj w porównaniu ze stateczną okolicą nad zewnętrznym kanałem, gdzie mieszkaliśmy. Przez lata sąsiedztwo się zmieniło. Kafejki wokół targu, dawniej odwiedzane przez robotników, serwują obecnie potrawy z trufli, a na samym targu obok straganów, gdzie zachwalano ryby i sery, pojawiły się designerskie butiki. Również domy sporządniały. Ich wnętrza można podejrzeć przez widokowe okna: lśniące
kuchnie, kosztowne meble o wytwornych liniach. Inaczej mieszkanie Daniela. Podczas gdy sąsiedzi remontowali i odnawiali swoje, jego utknęło w fałdzie czasu. Podejrzewam, że nadal tam tkwi, szczególnie gdy stryj mnie ostrzega, że domofon nie działa, i uprzedza, bym zadzwonił na komórkę, jak dotrę, to mi zrzuci klucze. Dlatego jestem lekko zaskoczony, kiedy wpuściwszy mnie do środka, zaprasza do salonu o podłodze z szerokich bambusowych desek i ścianach w odcieniu szałwii, z niskimi, nowoczesnymi sofami. Rozglądam się. Pokój jest całkowicie odmieniony, jeśli nie liczyć fotela egg chair, ale nawet on ma nową tapicerkę. – Mały człowieczku – wita mnie Daniel, chociaż wcale nie jestem mały: przewyższam go o kilka palców. Przyglądam mu się. W rudawych włosach pojawiło się trochę siwizny, zmarszczki od uśmiechu nieco się pogłębiły, lecz poza tym się nie zmienił. – Mały stryjku – odpowiadam żartem i klepię go po głowie, oddając klucze. – Coś tu się zmieniło… – dodaję, stukając się palcem w podbródek. Daniel się śmieje. – Och, jestem dopiero w połowie roboty, ale lepsze to niż nic. – Święta prawda. – Mam wspaniałe plany. Prawdziwe plany. Gdzie one się podziały? Za oknem słychać ryk odrzutowca przebijającego się przez chmury. Daniel zerka w tę stronę, po czym kontynuuje poszukiwania; obracając się w miejscu, rozgląda się po zapchanych regałach. – Trochę wolno idzie, bo wszystko robię sam. Stać mnie na wynajęcie fachowców, ale po prostu uznałem, że tak trzeba. Stać go? Zawsze był spłukany; Bram ciągle mu pomagał. Ale Brama już nie ma. Może któryś z azjatyckich biznesów wreszcie wypalił. Obserwuję, jak truchta po pokoju, szukając czegoś, aż w końcu namierza plik projektów wsuniętych pod stolik do kawy. – Szkoda, że go nie ma i nie może mi pomóc. Chybaby się
ucieszył, że wreszcie się tu zadomawiam. Chociaż w pewnym sensie czuję, jakby tu był. No i płaci rachunki – dodaje. Trwa chwilę, zanim do mnie dotrze, o kim i o czym mowa. – Barka? – upewniam się. Daniel kiwa głową. W Indiach Yael praktycznie nie wspominała o stryju, więc uznałem, że nie utrzymują kontaktów. Skoro Brama zabrakło, czemu by mieli to robić? Nigdy się nie lubili. Przynajmniej tak mi się zdawało. Daniel był niesłowny, niezorganizowany, rozrzutny – wszystkie te cechy Yael kochała u Brama w mniej ekstremalnej formie. Ona z kolei była osobą, która zjawiła się nie wiadomo skąd i przewróciła życie Daniela do góry nogami. Skoro dla mnie brakowało miejsca, mogę sobie tylko wyobrażać, jak czuł się on. Rozumiałem, czemu kilka lat po jej przybyciu wyprowadził się na drugi koniec świata. – Nie zostawił testamentu – wyjaśnia Daniel. – Nie musiała tego robić, ale oczywiście zrobiła. Cała twoja matka. Tak? Myślę o swojej wyprawie do Radźastanu, wygnaniu, które okazało się tym, czego mi było trzeba. A potem o Mukeshu, który nie tylko odwołał wycieczkę na wielbłądach i opóźnił mój lot powrotny na prośbę Yael, lecz również podrzucił mnie do kliniki tamtego dnia, kiedy zdawało się, jakby wszyscy się mnie spodziewali. Zawsze zakładałem, że moja matka trzyma się na dystans, że zajmuje się wszystkimi prócz mnie. Teraz zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie myliłem się co do jej opieki. – Zaczyna to do mnie docierać – mówię Danielowi. – W samą porę – odpowiada. Drapie się w brodę. – Nie zaproponowałem ci kawy. Chcesz kawy? – Kawy bym nie odmówił. Idę za nim do kuchni – dawnej kuchni, z obłupanymi szafkami, spękanymi płytkami, staruteńką minikuchenką gazową, kranem bez ciepłej wody. – To następny punkt na liście. I sypialnie. Kiedy wspomniałem, że jestem w połowie, może ciut przesadziłem. Muszę zagęszczać ruchy. Powinieneś się do mnie wprowadzić.
Pomożesz mi – dodaje, klaszcząc głośno w dłonie. – Twój tato zawsze powtarzał, jaki jesteś przydatny. Nie wiem, czy rzeczywiście jestem, ale Bram nieustannie mnie angażował do takich lub innych domowych napraw. Daniel nastawia kawę na kuchence. – Powinienem przyśpieszyć. Zostały dwa miesiące, zegar tyka. – Dwa miesiące do czego? – Och, cholera. Nie powiedziałem ci. Twojej mamie też wspomniałem dopiero niedawno. Rozpromienia się w uśmiechu tak bardzo podobnym do uśmiechu Brama, że to aż boli. – O czym jej wspomniałeś? – No cóż, Willemie, zostanę ojcem. Przy kawie zdradza szczegóły wielkiej nowiny. W wieku czterdziestu siedmiu lat wieczny kawaler spotkał wreszcie miłość. Ponieważ jednak mężczyźni z rodu de Ruiterów niczego nie mogą zrobić normalnie, matka jego dziecka jest Brazylijką. Ma na imię Fabiola. Poznali się na Bali, ale ona mieszka w brazylijskim stanie Bahia. Daniel pokazuje mi zdjęcie kobiety o sarnich oczach rozświetlonych wewnętrznym uśmiechem. Potem demonstruje grubą na kilka centymetrów teczkę – korespondencję z różnymi rządowymi instytucjami w celu dowiedzenia legalności ich związku, żeby Fabiola dostała wizę i by mogli się pobrać. W lipcu Daniel leci do Brazylii. We wrześniu jest termin porodu, a ślub, jak liczy, wkrótce potem. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, jesienią ściągną do Amsterdamu, a do Brazylii wrócą na zimę. – Zimy tam, lata tutaj, a jak podrośnie na tyle, że pójdzie do szkoły, odwrócimy system. – On? – pytam. Daniel się uśmiecha. – To chłopiec. Już wiemy. Mamy nawet dla niego imię: Abraão. – Abraão – powtarzam, obracając je na języku.
Daniel przytakuje. – To po portugalsku Abraham. Obaj milczymy chwilę. Abraham, pełne imię Brama. – Wprowadzisz się i mi pomożesz, prawda? Wskazuje projekty. Jedyną sypialnię, która zostanie przerobiona na dwie. Mieszkanie dawniej było przystanią dwóch braci, a przez pewien okres wszystkich trojga, zanim został tylko sam Daniel. A potem zabrakło nawet jego. Teraz jesteśmy tu we dwóch. A wkrótce pojawią się kolejne osoby. Moja rodzina, która tak bardzo się skurczyła, niewytłumaczalnym sposobem rośnie znowu.
Rozdział trzydziesty czwarty
Czerwiec Amsterdam
Jedziemy z Danielem do sklepu z artykułami hydraulicznymi po prysznic, gdy nagle się okazuje, że jego rower ma kapcia. Zatrzymujemy się, żeby obejrzeć oponę. Głęboko w nią wbity tkwi gwóźdź. Jest czwarta trzydzieści po południu. Sklep pracuje do piątej, a potem będzie zamknięty przez cały weekend. Daniel marszczy czoło i wyrzuca ręce w powietrze jak rozzłoszczony dzieciak. – Niech to szlag! – klnie. – Jutro przychodzi hydraulik. Najpierw, pośród chaosu profili, płyt kartonowo-gipsowych i gładzi, zrobiliśmy sypialnie. Żaden z nas nie wiedział do końca co i jak, ale dzięki pomocy książek i paru dawnych kumpli Brama udało nam się zbudować ciasną sypialnię „główną” z łóżkiem na antresoli i jeszcze mniejszy pokój dziecięcy, gdzie obecnie mieszkam. Musieliśmy jednak błyskawicznie przyswoić mnóstwo wiedzy, więc wszystko potrwało dłużej, niż planowaliśmy. Potem jeszcze remont łazienki − zdaniem Daniela łatwizna: wystarczy zmienić siedemdziesięcioletnią armaturę na nową – wcale nie okazał się taki prosty. Należało wymienić wszystkie rury. Zgranie w czasie dostawy wanny oraz zlewu i wizyty hydraulika – kolejnego znajomego Brama, pracującego dla nas po kosztach, ale
też po godzinach, wieczorami i w weekendy – było sporym wyzwaniem dla mizernych umiejętności logistycznych Daniela, ale walczy dzielnie. Wciąż powtarza, że skoro Bram potrafił zbudować dla swojej rodziny łódź, to on, do cholery, zdoła dla swojej wyremontować mieszkanie. A mnie strasznie dziwnie to słyszeć, bo święcie wierzyłem, że Bram budował łódź dla Yael. Hydraulik zjawił się wczoraj wieczorem – jak sądziliśmy, by skończyć łazienkę. Tymczasem oświadczył, że nie da rady wstawić nowej wanny, która wreszcie dotarła, jeśli nie będzie prysznica. A my nie możemy położyć do końca płytek w łazience i zająć się kuchnią – gdzie zdaniem hydraulika pewnie też będzie trzeba wymienić wszystkie rury – póki prysznic nie zostanie zainstalowany. Przez większą część czasu Daniel podchodził do remontu z nieposkromionym entuzjazmem dzieciaka wznoszącego na plaży zamek z piasku. Co drugi wieczór, kiedy rozmawiali przez Skype’a z Fabiolą, obnosił swój poobijany laptop po całym mieszkaniu, chwaląc się najnowszymi zmianami, dyskutując o tym, gdzie postawić meble (Fabiola ma fioła na punkcie feng shui) i jakie wybrać kolory (bladoniebieski do ich pokoju, słoneczna żółć dla dziecka). W trakcie tych pogawędek co drugi wieczór widać, jak brzuch rośnie. Po wyjściu hydraulika Daniel wyznał, że prawie słyszy, jak dziecko tyka w środku niczym staroświecki budzik. – Zdążymy czy nie, nadchodzi – zauważył, kręcąc głową. – Czterdzieści siedem lat… Myślałem, że będę gotowy. – Może nigdy się nie jest gotowym, póki ci to nie spadnie na kark – odparłem. – Bardzo mądrze, mały człowieczku – stwierdził. – Ale cholera, nawet jeśli JA nie jestem gotowy, to przynajmniej się postaram, żeby MIESZKANIE było. – Proszę, bierz mój – mówię teraz, zsiadając z roweru. To ten sam zajechany grat, który kupiłem od jakiegoś maniaka po powrocie do Amsterdamu w zeszłym roku. Stał przypięty przed domem na Bloemstraat przez wszystkie miesiące,
gdy byłem w Indiach, lecz wcale mu to nie zaszkodziło. Odkąd zacząłem pomagać przy remoncie, ściągnąłem go z powrotem do Amsterdamu z resztą swoich rzeczy; pomieściły się na dwóch dolnych półkach biblioteczki w pokoju dziecięcym. Nie mam wiele: Trochę ciuchów. Kilka książek. Figurka Ganeśi, którą dostałem od Nawala. I zegarek Lulu. Wciąż tyka. Czasami słyszę go w nocy. Problem rozwiązany, więc Daniel rozpromienia się znowu jak słoneczko. Uszczęśliwiony wskakuje na mój rower i rusza, machając do mnie i omal nie wpadając pod nadjeżdżający motorower. Prowadząc jego rower, skręcam z wąskiego zaułka w szeroką Kloveniersburgwal z kanałem. Jestem w okolicy wciśniętej między Dzielnicę Czerwonych Latarni a uniwersytet. Ruszam w kierunku uniwersytetu; tam najprędzej znajdę warsztat. Mijam księgarnię angielską, obok której przejeżdżałem kilka razy, zawsze z lekkim zaciekawieniem. Na schodkach stoi pudło z książkami za euro. Zaglądam do środka – głównie amerykańskie paperbacki z tych, które w podróży czytałem w jeden dzień i wymieniałem na coś innego. Ale na dnie niczym zagubiony wysiedleniec leży egzemplarz Wieczoru Trzech Króli. Wiem, że pewnie go nie przeczytam. Ale pierwszy raz od studiów mam szafkę na książki, nawet jeśli tymczasowo. Wchodzę do środka, żeby zapłacić. – Zna pan może w okolicy jakiś warsztat rowerowy? – pytam faceta za ladą. – Dwie przecznice prosto, na Boerensteeg – mówi, nie podnosząc głowy znad książki. – Dzięki. Przesuwam po ladzie Szekspira. Zerka na okładkę i patrzy na mnie. – Bierze pan to? Brzmi sceptycznie. – Aha – potwierdzam, a potem tłumacząc się bez potrzeby, dodaję, że grałem w tym w zeszłym roku Sebastiana. – W oryginale? – pyta po angielsku z dziwnym, hybrydowym
akcentem kogoś, kto mieszkał długi czas za granicą. – Aha – przytakuję. – Och. Wraca do czytania. Podaję mu monetę. Jestem już prawie za drzwiami, kiedy woła za mną: – Jeśli gra pan Szekspira, powinien pan zajrzeć po drodze do teatru! Latem dają w Vondelpark całkiem przyzwoite przedstawienia Szekspira po angielsku! Widziałem, że w tym roku organizują przesłuchania! Rzuca sugestię od niechcenia, jak zmięty papierek. Przyglądam jej się, nie podnosząc z ziemi. Może jest bezwartościowa, może nie. Nie dowiem się, póki jej nie podniosę.
Rozdział trzydziesty piąty
– Nazwisko. – Willem. De Ruiter. Wydobywa się ze mnie szept. – Jeszcze raz. Odchrząkuję. Próbuję znowu. – Willem de Ruiter. Cisza. Czuję bicie własnego serca – w piersi, w skroniach, w gardle. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej tak się denerwował, i kompletnie tego nie rozumiem. Nigdy nie miałem tremy. Nawet pierwszy raz z akrobatami, nawet grając z Guerrilla Will po francusku. Nawet kiedy Faruk pierwszy raz krzyknął: „Akcja!” i kamery zaczęły pracować, a ja musiałem wygłosić kwestie Larsa Von Geldera w hindi. Teraz jednak ledwie potrafię wykrztusić na głos własne nazwisko. Jakbym nieświadomy tego miał gdzieś ukryte pokrętło głośności i ktoś właśnie je skręcił do zera. Mrużę oczy, próbując dojrzeć widownię, ale jaskrawy blask świateł sprawia, że ci, którzy na niej siedzą, są niewidoczni. Zastanawiam się, co robią. Czy oglądają moje niedorzeczne portfolio, które skleciłem z największym trudem? Daniel zrobił mi zdjęcie w Sarphatipark. A potem umieściliśmy na odwrocie informację o moich sukcesach z trupą Guerrilla Will. Na pierwszy rzut oka prezentują się całkiem nieźle. Wystąpiłem w kilku sztukach, wszystkich Szekspirowskich. Dopiero kiedy się przyjrzeć bliżej, widać, że zdjęcie jest gównianej jakości, powiększone na maksa, zrobione komórką i wydrukowane na domowej drukarce. A co do moich kwalifikacji aktorskich, cóż, Guerrilla Will to niezupełnie prawdziwy teatr. Widziałem CV
pozostałych kandydatów. Pochodzą z całej Europy – z Czech, Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii, chociaż także stąd – ale mogą się pochwalić występami w prawdziwych sztukach. Oraz lepszej jakości zdjęciami. Biorę głęboki oddech. Dobrze, że w ogóle MAM portfolio. Dzięki Kate Roebling. Zadzwoniłem do niej w ostatniej chwili po radę, bo nigdy wcześniej nie brałem udziału w przesłuchaniu. W Guerrilla Will o tym, kto jaką rolę zagra, decydowała Tor. Zdarzały się z tego powodu fochy, ale ja o to nie dbałem. Pieniądze dzieliliśmy po równo, nieważne ile postaci kto zagrał. – Ach, tak, Willem – odzywa się bezcielesny głos. Wydaje się znudzony, zanim jeszcze zacząłem. – Co nam zaprezentujesz? Sztuka, którą zamierzają wystawić w tym roku, to Jak wam się podoba; nigdy wcześniej jej nie oglądałem i niewiele o niej wiem. Kiedy zajrzałem do teatru w zeszłym tygodniu, powiedzieli, że mogę przygotować dowolny monolog Szekspirowski. Po angielsku naturalnie. Kate radziła mi zerknąć na Jak wam się podoba. Mówiła, że znajdę tam coś naprawdę konkretnego. – Sebastiana z Wieczoru Trzech Króli – odpowiadam. Postanowiłem połączyć jego trzy krótsze monologi. Bo tak najłatwiej. To była ostatnia postać, jaką grałem, i wciąż pamiętam większość kwestii. – Kiedy będziesz gotowy. Próbuję sobie przypomnieć rady Kate, ale słowa wirują mi w głowie, jakby były w innym, ledwie mi znanym języku. „Wybierz coś, co czujesz. Bądź, kim jesteś, a nie tym, kim chcą, żebyś był. Idź na całość albo idź do domu”. I coś jeszcze, coś, co rzuciła, tuż zanim się rozłączyła. Coś ważnego. Ale w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć. Teraz będzie dobrze, jeśli nie zapomnę kwestii. Ktoś chrząka. – Kiedy będziesz gotowy. Tym razem głos kobiety, tonem dającym do zrozumienia: „Pośpiesz się”. Oddychaj. Kate powiedziała, żebym oddychał. Tyle pamiętam. Więc oddycham. A potem zaczynam:
– „Nie gniewaj się, ale nie. Moim życiem rządzą ciemne gwiazdy; złośliwość mojego losu mogłaby się udzielić twojemu”. Pada pierwsza kwestia. Nieźle. Mówię dalej. – „Pozwól więc, że sam będę znosił swoje nieszczęścia”. Słowa zaczynają płynąć z moich ust. Nie jak zeszłego lata w niezliczonych parkach, na placach i rynkach. Nie urywanie, jak w łazience Daniela, gdzie ćwiczyłem cały weekend, recytując przed lustrem, przed kafelkami, a w pewnej chwili nawet przed samym Danielem. – „Czemuż niebiosa nie dały nam także w ciągu jednej godziny zginąć!”. Teraz brzmią inaczej. Odnajduję w nich nowy sens. Sebastian nie jest po prostu włóczęgą błąkającym się bez celu, podążającym, dokąd popchnie go wiatr. Jest kimś dochodzącym do siebie, kto został zraniony do głębi i stracił pewność siebie wskutek ciosów przeznaczenia, swojego ciężkiego losu. – „Jej duszę nawet wcielona zazdrość musiałaby nazwać piękną” – mówię i widzę Lulu w tamten upalny angielski wieczór, kiedy ostatni raz wypowiadałem te słowa przed publicznością; lekki uśmiech na jej wargach. – „I oto utonęła w słonych falach, a ja topię jej pamięć w morzu słonych łez”1. Nagle jest po wszystkim. Nie ma oklasków, tylko ogłuszająca cisza. Słyszę własny oddech, serce wciąż walące w piersi. Czy zdenerwowanie nie powinno zniknąć, kiedy staniesz na scenie? Kiedy już skończysz? – Dziękuję – mówi kobieta. Brzmi to formalnie, banalnie, bez prawdziwej wdzięczności. Przez moment zastanawiam się, czy może to ja powinienem podziękować. Ale nie dziękuję. Schodzę ze sceny lekko oszołomiony, rozmyślając o wszystkim, co się zdarzyło przed chwilą. Idąc korytarzem między fotelami, widzę reżysera, realizatora i inspicjenta (Kate wyjaśniła, kogo się spodziewać) debatujących już
nad portfolio następnej osoby. Zaraz potem mrużę oczy w jasnym świetle holu. Trę powieki. Nie bardzo wiem, co robić dalej. – Cieszysz się, że już po wszystkim? – dopytuje po angielsku chudy gość. – Aha – odpowiadam odruchowo. Ale to nieprawda. Już czuję skradającą się melancholię jak w pierwszy chłodny jesienny dzień po upalnym lecie. „Cóż spowodowało tę zmianę nastawienia?” – dociekała Kate przez telefon. Od Meksyku nie utrzymywaliśmy żadnego kontaktu, a kiedy powiedziałem jej o swoich planach, zdawała się zaskoczona. „Och, sam nie wiem”. Wyjaśniłem, że znalazłem egzemplarz Wieczoru Trzech Króli i dowiedziałem się o przesłuchaniu; że znalazłem się we właściwym czasie we właściwym miejscu. – Jak ci poszło? – pyta teraz chudy gość. Trzyma w ręce egzemplarz Jak wam się podoba; kolano podryguje mu w górę i w dół, w górę i w dół. Wzruszam ramionami. Nie mam pojęcia. Serio. Zupełnie nie wiem. – Startuję do roli Jakuba. A ty? Patrzę na wydanie sztuki, której nawet nie przeczytałem. Uznałem po prostu, że wezmę, co mi dadzą, jak zawsze w Guerrilla Will. Ogarniają mnie nieprzyjemne podejrzenia, że to nie był właściwy sposób postępowania. I wtedy sobie przypominam, co Kate powiedziała przez telefon, kiedy jej zreferowałem okrężną drogę, jaką trafiłem na przesłuchanie. „ZAANGAŻOWANIE, Willem. Musisz się ZAANGAŻOWAĆ. W cokolwiek”. Jak wiele ważnych rzeczy w ostatnim czasie, wspomnienie pojawia się zbyt późno. William Szekspir, Wieczór Trzech Króli, Znak, Kraków 2008 [wróć]
Rozdział trzydziesty szósty
Mija tydzień bez żadnych wieści. Vincent, chudy gość, z którym rozmawiałem, twierdził, że przed ostatecznym castingiem zadzwonią do wybranych osób. Do mnie nikt nie dzwoni. Przestaję myśleć o sprawie i wracam do remontu mieszkania Daniela, angażując się w kładzenie kafelków tak bardzo, że kończymy parę dni przed terminem. Zabieramy się do kuchni i jedziemy metrem do Ikei po szafki. Jesteśmy właśnie w pokazowej kuchni z wyposażeniem w kolorze czerwonego lakieru do paznokci, kiedy dzwoni moja komórka. – Willemie, tu Linus Felder z Allerzielentheater. Serce mi wali, jakbym znowu stał na scenie. – Chcę, żebyś się nauczył otwierającego monologu Orlanda i przyszedł jutro rano na dziewiątą. Dasz radę? – pyta. Oczywiście, że dam. Bez najmniejszego problemu. – Jasne – mówię. Nim zdążę zapytać o jakieś szczegóły, Linus się rozłącza. – Kto to był? – interesuje się Daniel. – Inspicjent tej sztuki, do której robili przesłuchanie. Chce, żebym się znowu zjawił. Na castingu do roli Orlanda. Głównej. Daniel podskakuje jak podniecony maluch, przewracając atrapę miksera. – O, cholera. – Odciąga nas na bok, pogwizdując jakby nigdy nic. Zostawiam go w Ikei i mimo mżawki spędzam resztę dnia w Sarphatipark, wkuwając monolog na pamięć. Kiedy w Nowym Jorku robi się przyzwoita godzina, dzwonię do Kate po kolejne rady, ale wyrywam ją ze snu, bo, jak się okazuje, jest właśnie w Kalifornii. Raban zaczyna sześciotygodniowe tournée z
Cymbelinem po Zachodnim Wybrzeżu przed sierpniową wyprawą do Wielkiej Brytanii na rozmaite festiwale. Kiedy to słyszę, niemal ogarnia mnie skrępowanie, że ją proszę o pomoc. Ale wspaniałomyślna jak zawsze Kate poświęca mi kilka minut i tłumaczy, czego się mogę spodziewać przy powtórnym przesłuchaniu. Mogą kazać mi odegrać kilka scen oraz kilka różnych postaci w towarzystwie innych aktorów i nawet jeśli poprosili o przygotowanie Orlanda, nie powinienem zakładać, że tę rolę dostanę. – Ale to obiecujące, że kazali ci przygotować właśnie tę postać – mówi. – Jest dla ciebie idealna. – Skąd wiesz? Wzdycha głośno. – NADAL nie przeczytałeś sztuki? Znowu palę się ze wstydu. – Przeczytam, obiecuję. Jeszcze dzisiaj, tylko trochę później. Rozmawiamy chwilę dłużej. Mówi, że zamierza spędzać niefestiwalowe weekendy poza Anglią i może wpadnie do Amsterdamu. Odpowiadam, że będzie mile widziana w dowolnym terminie. Zanim się rozłączymy, raz jeszcze przypomina, żebym przeczytał sztukę. *** Późnym wieczorem po powtórzeniu otwierającego monologu tyle razy, że umiałbym go wyrecytować przez sen, zabieram się do reszty sztuki. Praktycznie zasypiam i trochę trudno mi się wciągnąć. Próbuję zrozumieć, o co chodziło Kate z Orlandem. Pewnie o to, że Orlando poznaje dziewczynę i się w niej zakochuje, a potem spotyka ją znowu w przebraniu. Tyle tylko, że dla niego wszystko kończy się szczęśliwie. Gdy następnego ranka docieram do teatru, jest prawie pusty oraz ciemny, jeśli nie liczyć jedynej lampy palącej się na scenie. Siadam w ostatnim rzędzie; po krótkiej chwili światła na widowni się zapalają. Wchodzi Linus z tekturową podkładką z klipsem, a za nim Petra, filigranowa pani reżyser.
Żadnych uprzejmości. – Kiedy będziesz gotowy – oświadcza Linus. Tym razem jestem gotowy. Jestem zdecydowany być gotowym. Tymczasem okazuje się to nieprawdą. Czytam kwestie bez pomyłek, ale wypowiadając jedną, a potem następną frazę, słucham sam siebie i zaczynam analizować, jak brzmią, czy trafiłem we właściwy ton. Im dłużej to robię, tym dziwniej zaczynają brzmieć słowa; całkiem zwyczajne wyrazy wydają się nagle bełkotem. Próbuję się skupić, ale im bardziej się staram, tym mi trudniej, a w końcu słyszę świerszcza cykającego w głębi sceny zupełnie jak tamten w hotelu Bombay Royale; przypomina mi się Chaudhary i jego polowe łóżko, i Yael, i Prateek, i jestem wszędzie, tylko nie tutaj, w teatrze. Kończę wściekły na samego siebie. Tyle wysiłku i guzik z tego wyszło. Monolog Sebastiana, którym prawie wcale się nie przejmowałem, wypadł sto razy lepiej. – Mogę spróbować jeszcze raz? – pytam. – Nie ma potrzeby – odpowiada Petra. Słyszę, jak mamroczą do siebie z Linusem. – Poważnie. Wiem, że potrafię lepiej. Na twarzy mam swobodny uśmiech – to chyba mój największy wyczyn aktorski tego dnia. Bo tak szczerze wcale nie wiem, czy stać mnie na więcej. TERAZ się starałem. – Było w porządku – warczy Petra. – Bądź w poniedziałek o dziewiątej. Przed wyjściem Linus da ci papiery. „To wszystko? Czyżbym właśnie dostał rolę Orlanda?”. Może nie powinienem być taki zaskoczony. Ostatecznie równie łatwo poszło mi z trupą akrobatów i z Guerrilla Will, i nawet z Larsem Von Gelderem. Powinno mnie nosić ze szczęścia. Powinienem czuć ulgę. Ale, co dziwne, jestem tylko zawiedziony. Bo teraz stało się to dla mnie ważne. A coś mi podpowiada, że skoro tak, to może nie powinno być łatwe.
Rozdział trzydziesty siódmy
Lipiec Amsterdam
– Hej, Willemie, jak się dzisiaj czujesz? – W porządku, Jeroen. A ty? – Och, no wiesz, podagra nie daje mi żyć. Wali się w pierś i zmusza do kaszlu. – Podagrę ma się w nodze, ty idioto – rzuca Max, zajmując fotel obok mnie. – A, rzeczywiście. Jeroen błyska najbardziej czarującym ze swoich uśmiechów i oddala się, kuśtykając. – Co za ciul! – dodaje Max, upuszczając torbę obok moich nóg. – Gdybym się musiała z nim całować, przysięgam, wyrzygałabym się na scenie. – Więc módl się o zdrowie Mariny. – Z nią chętnie bym się pocałowała. – Szczerzy zęby, patrząc na Marinę grającą Rozalindę z Jeroenem jako Orlandem. – Ach, urocza Marina, nie życzę jej choroby, chociaż byłoby to w moim interesie. Jest taka śliczna. Zresztą gdyby nie mogła wystąpić, to ja bym się musiała obśliniać z tym palantem. Wolałabym, żeby to on zachorował. – On nie choruje – mówię, jakby należało o tym przypominać.
Odkąd zostałem jego dublerem, bezustannie, nieustępliwie wysłuchuję, że przez dwanaście lat w teatrze Jeroen Gosslers nigdy, przenigdy nie opuścił przedstawienia; nawet kiedy wymiotował z powodu grypy, nawet gdy stracił głos, nawet kiedy jego partnerka zaczęła rodzić ich córkę parę godzin przed podniesieniem kurtyny. Podobno to właśnie nienaganna reputacja Jeroena była powodem, dla którego dostałem tę szansę, gdy aktor pierwotnie obsadzony jako dubler otrzymał angaż w reklamie mentosów. Musiałby z tego powodu opuścić trzy próby. Trzy. A chodziło o dublera bez szansy na występ. Petra żąda, by jej dublerzy dawali z siebie wszystko, równocześnie nie wymagając od nich niczego. Posłusznie meldowałem się w teatrze dzień w dzień, począwszy od pierwszego wspólnego czytania, kiedy obsada zasiadła wokół długiego, porysowanego drewnianego stołu, analizując tekst kwestia po kwestii, dokonując rozbioru znaczeniowego zdań, dekonstruując poszczególne słowa i rozważając, jak zinterpretować poszczególne linijki. Petra wykazała zaskakujący egalitaryzm; praktycznie każdy mógł wygłosić opinię o tym, co zamierzała powiedzieć Lukrecja, albo czemu Rozalinda upiera się tak długo pozostać w przebraniu. Gdyby któryś ze sług księcia Fryderyka postanowił zinterpretować wymianę zdań między Celią i Rozalindą, Petra by go do tego zachęcała. „Skoro siedzicie przy tym stole, macie prawo zostać wysłuchani” − oświadczyła wielkodusznie. Max i ja jednak ostentacyjnie zostaliśmy posadzeni w odległości kilku kroków; wystarczająco blisko, by słyszeć, lecz na tyle daleko, żebyśmy się poczuli jak natręci, próbując wziąć udział w dyskusji. Z początku sądziłem, że to przypadek. Kiedy jednak usłyszałem Petrę powtarzającą kilka razy, że „występowanie to znacznie więcej niż wypowiadanie kwestii, chodzi o komunikowanie się z widownią każdym gestem, każdym niewypowiedzianym słowem”, zrozumiałem, że było to w pełni zamierzone. Moje obawy, by granie nie okazało się ZBYT ŁATWE,
wydają się teraz niemal niedorzeczne. Istotnie okazało się proste – tyle że nie w sposób, jakiego się spodziewałem. Jesteśmy z Max jedynymi dublerami niemającymi żadnej prawdziwej roli. Zajmujemy w zespole dziwną pozycję: aktorów półobsadzonych. Członków zespołu cieni. Nagrzewaczy krzeseł. Bardzo niewielu aktorów z nami rozmawia. Vincent tak. Koniec końców dostał swojego Jakuba. I Marina, która gra Rozalindę, też, bo jest wyjątkowo życzliwa. Oczywiście Jeroen postawił sobie za punkt honoru zaczepić mnie codziennie, chociaż wolałbym, by tego nie robił. – Czyli co nas dzisiaj czeka? – pyta Max swoim londyńskim cockneyem. Tak jak ja jest kundlem; jej ojciec to Holender z Surinamu, a matka pochodzi z Londynu. Cockney staje się wyraźniejszy, kiedy dziewczyna wypije za dużo, lecz gdy gra Rozalindę, jej angielszczyzna jest aksamitna jak u królowej brytyjskiej. – Zajmą się choreografią sceny zapasów – wyjaśniam. – Och, świetnie. Może ten alfons naprawdę zostanie ranny. – Śmieje się i przeczesuje palcami nastroszone włosy. – Masz ochotę powtórzyć potem kwestie? Nie będzie na to wielkich szans, kiedy zaczniemy próby techniczne. Wkrótce, na ostatnich pięć dni prób technicznych i kostiumowych, przeniesiemy się do amfiteatru w Vondelpark, gdzie sztuka będzie wystawiana przez sześć weekendów. W piątek za dwa tygodnie mamy próbę generalną, a potem w sobotę premierę. Dla reszty zespołu to nagroda za cały wysiłek. Dla nas z Max – dzień wypłaty; chwila gdy znikną ostatnie pozory, że należymy do obsady. Linus kazał nam się nauczyć na pamięć wszystkich niuansów tekstu, ruchu scenicznego, a podczas pierwszej próby technicznej mamy wędrować krok w krok za Jeroenem i Mariną. To najbliższa namiastka występu, na jaką możemy liczyć. Linus i Petra nie udzielili nam ani jednej wskazówki, nie kazali przepowiadać tekstu ani nie omówili z nami żadnego aspektu sztuki. Oboje z Max nieustannie powtarzamy swoje kwestie we dwoje. Myślę, że dzięki temu czujemy,
jakbyśmy rzeczywiście uczestniczyli w inscenizacji. – Możemy powtórzyć fragmenty Ganimeda? Wiesz, że najbardziej je lubię – mówi Max. – Tylko dlatego, że lubisz udawać chłopaka. – No pewnie. Wolę Rozalindę, kiedy się odwołuje do swojego wewnętrznego faceta. Na początku jest taka głupia. – Nie głupia, tylko zakochana. – Od pierwszego wejrzenia. – Max przewraca oczami. – Głupia. Ma więcej jaj, kiedy udaje, że ma jaja. – Czasem łatwiej udawać kogoś innego – zauważam. – Święta racja. Dlatego zostałam cholerną aktorką. Potem patrzy na mnie i prycha śmiechem. Mogliśmy wyryć kwestie na blachę. Mogliśmy opanować ruch sceniczny. Możemy się meldować na próbach. Ale żadne z nas nie jest aktorem. Grzejemy tylko krzesła. Max wzdycha i siada z butami na fotelu, ściągając na siebie milczącą reprymendę Petry oraz dodatkową burę od Linusa, czyli od Fagasa, jak go przezywa. Na scenie Jeroen kłóci się z choreografem. – Mnie to nie przekonuje. Nie wydaje się autentyczne – stwierdza. Max znowu przewraca oczami, ale ja prostuję się na fotelu, żeby posłuchać. W czasie opracowywania ruchu scenicznego praktycznie co drugi dzień Jeroen „nie czuł” gestów i Petra je zmieniała, ale ponieważ tych nowych też nie czuł, więc najczęściej wracała do pierwotnych. Mój egzemplarz sztuki jest pomazany dopiskami i skreśleniami – kronika Jeroenowej pogoni za autentycznością. Marina siedzi na betonowych kolumnach na scenie razem z Nikki, aktorką grającą Celię. Ze znudzonym wyrazem twarzy przygląda się choreografii zapasów. Na ułamek sekundy łapie moje spojrzenie i wymieniamy życzliwe uśmiechy. – Widziałam – oświadcza Max. – Co? – Marinę. Ma na ciebie ochotę.
– Nawet mnie nie zna. – Całkiem możliwe, ale wczoraj wieczorem w barze robiła do ciebie oczy, jakby cię chciała zaciągnąć do łóżka. Codziennie po próbie większa część zespołu odwiedza pobliski bar. Z chęci prowokowania albo z masochizmu oboje z Max wybieramy się z nimi. Zwykle kończy się na tym, że lądujemy samotnie przy długim drewnianym barze albo przy stoliku Vincenta. Jakimś sposobem wokół dużego stołu zawsze brakuje dla nas miejsca. – Wcale nie robiła do mnie oczu. – Do kogoś z nas robiła. A nie odebrałam od niej żadnych lesbijskich sygnałów, chociaż z Holenderkami nigdy nie wiadomo. Patrzę na Marinę. Śmieje się z czegoś, co powiedziała Nikki, podczas gdy Jeroen i aktor grający zapaśnika Karola ćwiczą markowane ciosy z choreografem. – Chyba że nie lubisz dziewczyn – ciągnie Max. – Ale od ciebie też nie odebrałam takich sygnałów. – Nie mam nic przeciwko dziewczynom. – Więc czemu codziennie wychodzisz z baru ze mną? – Nie jesteś jedną z nich? Przewraca oczami. – Sorry, Willem, słodki jesteś, ale nic z tego nie będzie. Śmieję się i z mlaśnięciem składam na jej policzku wilgotny pocałunek, który ona wyciera z teatralną przesadą. Jeroen na scenie wykonuje udawany atak na Karola i potyka się o własne nogi. Max klaszcze. – Pamiętaj o podagrze! – woła. Petra odwraca się gwałtownie z oczyma pełnymi dezaprobaty. Max udaje pochłoniętą swoim egzemplarzem sztuki. – Pieprzyć powtarzanie kwestii – szepcze, kiedy uwaga Petry bezpiecznie koncentruje się z powrotem na scenie. – Chodźmy się upić. *** Tego wieczoru nad drinkiem przy barze Max pyta: – Więc czemu?
– Co czemu? – Nie wyrwiesz jakiejś panny. Jeśli nie chcesz Mariny, to kogoś spoza branży, tu przy barze. – Czemu TY tego nie robisz? – Kto mówi, że nie? – Co wieczór wychodzisz ze mną, Max. Odpowiada głębokim westchnieniem, które wydaje się znacznie starsze od niej (ma tylko o rok więcej niż ja i dlatego twierdzi, że wcale jej nie przeszkadza grzanie krzesła. „Mój czas jeszcze nadejdzie”). Wykonuje zamaszysty gest na wysokości piersi. – Złamane serce – wyjaśnia. – Lesby długo dochodzą do siebie. Kiwam głową. – A co z tobą? – docieka Max. – Też złamane serce? Czasem chodziło mi po głowie, że to coś w tym guście – ostatecznie nigdy jeszcze nie byłem taki zakręcony na punkcie dziewczyny. Tylko dziwna rzecz, bo od tamtego dnia spędzonego w Paryżu z Lulu odnowiłem kontakty z Broodjem i chłopakami, pojechałem do matki i znowu zacząłem z nią rozmawiać, a teraz zamieszkałem u stryja Daniela. I występuję na scenie. Okej, może niezupełnie. Ale też nie trafiłem do teatru przypadkiem. I w ogóle mam się lepiej. Lepiej niż kiedykolwiek od śmierci Brama, a pod pewnymi względami nawet lepiej, niż kiedykolwiek w ogóle. Nie, Lulu nie złamała mi serca. Zaczynam się zastanawiać, czy w jakiś tajemniczy sposób go nie naprawiła. Kręcę głową. – To na co czekasz? – pyta Max. – Nie wiem – odpowiadam. Jedno wiem na pewno: następnym razem rozpoznam to od razu.
Rozdział trzydziesty ósmy
Przed wylotem Daniela wieszamy ostatnie szafki. Kuchnia jest prawie gotowa. Hydraulik przyjdzie podłączyć zmywarkę, a potem położymy płytki na ścianie nad zlewem, i skończone. – Prawie się udało – oceniam. – Trzeba tylko naprawić domofon i ogarnąć twoje graty na strychu – mówi Daniel. – A, właśnie. Graty na strychu. Ile tego jest? – pytam. Nie pamiętam, żebym tam wstawiał aż tak wiele pudeł. Ale znosimy co najmniej tuzin z wypisanym na wierzchu moim imieniem. – Należałoby po prostu wywalić to wszystko – stwierdzam. – Tyle czasu się bez tego obywałem. Wzrusza ramionami. – Jak sobie życzysz. Ogarnia mnie ciekawość. Otwieram jedno, z papierami i ubraniami z akademika; nie bardzo wiem, po co je trzymałem. Wyrzucam je do kubła. Przeglądam następne kartony i robię to samo. Potem jednak natrafiam na trzeci. W środku są kolorowe teczki podobne do tych, w których Yael przechowywała dokumentację pacjentów, i uznaję, że ktoś musiał przez pomyłkę napisać na nim moje imię. Lecz w tym momencie dostrzegam kartkę wystającą z jednej z teczek. Wyciągam ją. Wiatr w moich włosach Koła podskakują na kocich łbach Ogromnych jak niebo Napływa wspomnienie. „Nie rymuje się” − zauważył Bram,
kiedy mu pokazałem wiersz, czując się strasznie dumny, bo nauczycielka kazała mi go odczytać przed całą klasą. „Nie ma się rymować. To haiku” − ucięła Yael, przewracając oczami i posyłając mi nieczęsty konspiracyjny uśmiech. Wyjmuję teczkę. W środku jest trochę moich starych wypracowań, wczesnych tekstów, testów z matematyki. Zaglądam do następnej: nie szkolne papiery, ale szkice okrętu, gwiazda Dawida z dwóch trójkątów, którą nauczył mnie rysować Saba. Całe strony podobnych bazgrołów. Niesentymentalna Yael i tępiący bałagan Bram nie eksponowali takich drobiazgów. Sądziłem, że je wyrzucali. W następnym pudełku znajduję puszkę pełną zużytych biletów: samolotowych, z koncertów, kolejowych. Dawny izraelski paszport Yael, pełen stempli. Głębiej odkrywam parę bardzo starych, czarno-białych fotografii. Potrzebuję chwili, żeby rozpoznać na nich Sabę. Nigdy wcześniej nie widziałem go takim młodym. Nie miałem pojęcia, że jakieś zdjęcia przetrwały wojnę. Ale to bez wątpienia on. Te oczy to oczy Yael. I moje. Na jednej fotografii obejmuje ramieniem śliczną dziewczynę o ciemnych włosach i tajemniczym spojrzeniu. Patrzy na nią z uwielbieniem. Wydaje się mgliście znajoma, ale to nie może być Naomi, bo ją poznał dopiero po wojnie. Szukam dalszych zdjęć Saby z dziewczyną, ale znajduję tylko tajemniczy wycinek z gazety z jej podobizną wsunięty do plastikowej koszulki. Przyglądam się uważniej. Dziewczyna nosi fantazyjną suknię, a po obu jej stronach stoi dwóch mężczyzn w smokingach. Podnoszę fotkę do światła. Spłowiały napis po węgiersku, ale znajduję też podpis: Peter Lorre, Fritz Lang – hollywoodzkie nazwiska, które rozpoznaję – i trzecie, nieznane: Olga Szabo. Odkładam zdjęcia na bok i grzebię dalej. W następnym pudełku znajduję mnóstwo pamiątek. Więcej papierów. A potem, w jeszcze kolejnym, szarą kopertę. Otwieram ją i wysypują się dalsze fotografie: ja, Yael i Bram na wakacjach w Chorwacji. Przypomina mi się znowu, jak co rano schodziliśmy do portu kupować świeże
ryby, których potem nikt nie potrafił przyrządzić. I jeszcze jedno zdjęcie: opatuleni w ciepłe ubrania stoimy przed wyjściem na łyżwy w roku, kiedy kanały zamarzły i zapanowało ogólne łyżwiarskie szaleństwo. I inne, gdy z okazji czterdziestych urodzin Brama urządziliśmy ogromne przyjęcie, które z łodzi rozlało się na nabrzeże i dalej na ulice, aż włączyli się sąsiedzi i zrobiła się impreza na całe sąsiedztwo. Są odrzucone zdjęcia z sesji do czasopisma o architekturze, fotka z nami trojgiem, zanim zostałem wycięty. Ostatnie zdjęcie przykleiło się do koperty. Odczepiam je delikatnie. Oddech, który wydobywa się z moich płuc, nie jest westchnieniem ani szlochem, ani dreszczem. Jest jak żywe stworzenie, jak bijący skrzydłami ptak podrywający się do lotu. I już go nie ma, odleciał w spokojne popołudnie. – Wszystko w porządku? – pyta Daniel. Gapię się na fotkę. My we troje na moich osiemnastych urodzinach; nie tamto zdjęcie, które straciłem, ale inne, zrobione z innego punktu, aparatem kogoś innego. Kolejna przypadkowa fotografia. – Myślałem, że przepadło – wyjaśniam, ściskając zdjęcie. Daniel przechyla głowę na bok i drapie się po skroni. – Ciągle gubię różne rzeczy, a potem je znajduję w najdziwniejszych miejscach.
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Kilka dni później wychodzimy: ja na próbę, Daniel na lotnisko. Dziwnie pomyśleć, że go nie zastanę wieczorem po powrocie. Niezbyt długo jednak będę miał mieszkanie tylko dla siebie. Broodje większą część wakacji spędził w Hadze na stażu, a teraz pojechał do Turcji odwiedzić Candance, która jest na dwutygodniowej wycieczce z dziadkami. Po powrocie zatrzyma się u mnie, a jesienią przeprowadzi się z Henkiem do nowego lokum w Utrechcie. Dzisiejsza próba jest chaotyczna i gorączkowa. Scena została rozmontowana przed przewiezieniem do parku na jutrzejszą próbę techniczną i wydaje się, jakby brak dekoracji wszystkich rozstroił. Petra zmieniła się w trąbę powietrzną, wrzeszczy na aktorów, wrzeszczy na technicznych, wrzeszczy na Linusa, który sprawia wrażenie, jakby miał ochotę się schować pod swoją podkładką z klipsem. – Biedny Fagas – rzuca Max. – Petra niby ma menopauzę za sobą, a zachowuje się, jakby dostała okresu. Rozwaliła komórkę Nikki. – Poważnie? – pytam, kiedy zajmujemy nasze zwykłe miejsca. – Wiesz, jak reaguje, jeśli ktoś włączy telefon w „świętej sali prób”. Podobno ją nosi, bo Geert powiedział w teatrze: „Mackers”. – „Mackers”? – No, nazwę tej szkockiej sztuki – wyjaśnia. A gdy nadal nie rozumiem, wypowiada bezgłośnie: „Makbet”. – To bardzo zły omen. – Wierzysz w to? – Wierzę, że nie należy zadzierać z Petrą dzień przed
pierwszą techniczną. Mija nas Jeroen. Zerka na mnie i udaje, że kaszle. – Tylko na tyle cię stać?! – woła za nim Max. Zwraca się do mnie. – I on się uważa za aktora. Linus zarządza powtórkę całości. Wszystko się rozłazi. Ludzie zapominają kwestii. Nie reagują we właściwych momentach. Ruch sceniczny leży. – Klątwa Mackersa – szepcze Max. O szóstej po południu Petra jest w takim stanie, że Linus zwalnia nas wcześniej. – Dobrze się wyśpijcie – radzi. – Jutro będzie długi dzień. Zaczynamy o dziesiątej. – Za wcześnie, żeby iść do baru – stwierdza Max. – Chodźmy coś zjeść, a potem na tańce albo na jakiś koncert. Możemy sprawdzić, kto gra w Paradiso albo w Melkweg. Jedziemy do Leidseplein. Max pęka ze szczęścia, bo w Paradiso występuje dzisiaj gość, który grał kiedyś w znanej kapeli, i są jeszcze na niego bilety. Bierzemy dwa, a potem snujemy się po placu stanowiącym o tej porze roku ulubiony punkt turystów. Cały ich tłum otacza ulicznych performerów. – Pewnie znowu ci cholerni Peruwiańczycy – zauważa Max. – Wiesz, że jak byłam mała, uważałam ich za jedną grupę, która ciągle za mną łazi? Dopiero całe wieki później dotarło do mnie, że to klony. – Rechocze, tłukąc się po głowie kostkami dłoni. – Czasem bywam strasznie tępa. To nie Peruwiańczycy, tylko gromadka żonglerów. Nie są źli; używają najróżniejszych kolczastych i płonących przedmiotów. Oglądamy ich chwilę, a kiedy puszczają w obieg kapelusz, wrzucam garść monet. Zbieramy się do odejścia, gdy Max szturcha mnie pod żebro. – Teraz zaczyna się prawdziwy show – rzuca. Odwracam głowę, żeby zobaczyć, o co jej chodzi: jedna z performerek oplotła nogami żonglera, wsunęła ręce w jego włosy. – Znajdźcie sobie pokój – żartuje Max.
Przyglądam się odrobinę dłużej, niż powinienem. Dziewczyna zsuwa się na ziemię i ogląda za siebie. Zauważa mnie; patrzymy na siebie uważniej. – Wills?! – woła. – Bex? – odpowiadam. – WILLS? – powtarza Max. Bex podchodzi, holując za sobą żonglera, a potem ostentacyjnie, teatralnie obejmuje mnie i całuje. To wielka zmiana od naszego ostatniego spotkania, kiedy ledwie uścisnęła mi rękę. Przedstawia mnie Matthiasowi. Ja przedstawiam ją Max. – Twoja dziewczyna? – pyta Bex, na co Max reaguje teatralnym wrzaskiem. Po krótkiej pogawędce o niczym kończą nam się tematy; nigdy nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia, nawet kiedy ze sobą sypialiśmy. – Musimy iść. Matthias potrzebuje mnóstwo WYPOCZYNKU przed WYSTĘPAMI. – Bex mruga znacząco na wypadek, gdyby nie wszyscy się zorientowali, o jakim wypoczynku i występach mowa. – Okej. Cmok, cmok, cmok na pożegnanie. Już odchodzimy, kiedy woła za nami: – Hej, Tor złapała cię w końcu? Zatrzymuję się. – Szukała mnie? – Próbowała cię wytropić. Podobno do Headingley przyszedł dla ciebie jakiś list. Czuję dreszcz, jakby kopnął mnie prąd. – Do Headingley? – Do jej mieszkania w Leeds – wyjaśnia Bex. Wiem, gdzie jest Headingley. Ale rzadko podawałem komuś swój adres, a zupełnie nie pamiętam, żebym komukolwiek przekazywał domowy adres Tor, gdzie okazjonalnie mieściła się kwatera główna Guerrilla Will, prowadziliśmy próby i odzyskiwaliśmy formę. Nie ma najmniejszego powodu sądzić, że
ona wysłałaby tam list przeznaczony dla mnie, że wiedziałaby, iż można go tam wysłać. Mimo to ruszam z powrotem w kierunku Bex. – List? Od kogo? – Nie wiem. Ale koniecznie chciała ci go przekazać. Twierdziła, że wysłała ci mejla, ale nie odpowiedziałeś. Wyobrażasz sobie? Ignoruję aluzję. – Kiedy? Drapie się w czoło, próbując przywołać wspomnienie. – Nie pamiętam. Jakiś czas temu. Czekaj, kiedy byliśmy w Belfaście? – zwraca się do Matthiasa. Chłopak wzrusza ramionami. – Koło Wielkanocy? – Nie. Chyba wcześniej. Jakoś pod koniec karnawału – poprawia Bex. Wyrzuca ręce w powietrze. – W okolicach lutego. Pamiętam naleśniki. Albo w marcu. Albo może to był kwiecień. Tor powiedziała, że próbowała się z tobą skontaktować mejlowo i nie dostała odpowiedzi, więc chciała się dowiedzieć, czy JA wiem, jak cię złapać. Otwiera szeroko oczy, podkreślając absurdalność pomysłu. Marzec. Kwiecień. Kiedy podróżowałem po Indiach, a konto zostało zawirusowane. Potem zmieniłem adres mejlowy. Od miesięcy nie zaglądałem na stare konto. Może wiadomość wciąż tam jest. Może była przez cały czas. – Pewnie nie wiesz przypadkiem, od kogo był ten list? Bex wygląda na wkurzoną; wracają jej wspomnienia. Kiedy między nami się skończyło, przez resztę sezonu traktowała mnie podle i Skev nabijał się ze mnie: „Nie słyszałeś? Nie sraj tam, gdzie jesz, chłopie”. – Nie mam pojęcia – odpowiada znudzonym tonem, który wydaje się wyćwiczony, dlatego nie mam pewności: nie wie czy też wie i nie powie. – Skoro taki jesteś ciekaw, możesz po prostu spytać Tor. – Wybucha śmiechem, bynajmniej nie przyjaznym. – Ale życzę powodzenia, jeśli chcesz ją złapać przed jesienią.
Będąc w trasie, Tor starała się żyć możliwie podobnie jak w czasach Szekspira – był to jeden z elementów jej „metody”. Nie używała komputera ani komórki, choć niekiedy pożyczała je od innych, by wysłać mejla albo zadzwonić w ważnej sprawie. Nie oglądała telewizji, nie słuchała muzyki na iPodzie. Nawet jeśli obsesyjnie sprawdzała prognozy pogody – raczej współczesna innowacja – to w gazetach, co w pewnym sensie było uczciwe, bo jak twierdziła, czasopisma istniały już w siedemnastowiecznej Anglii. – Pewnie nie wiesz przypadkiem, co z nim zrobiła? Serce przyśpieszyło mi jak po biegu i czuję, że brak mi tchu, ale zmuszam się, by mówić równie znudzonym tonem jak Bex, bo jeśli zdradzę, jaki ważny jest ten list, nie piśnie słowa. – Możliwe, że go wysłała na łódź. – Na łódź? – Tę, gdzie kiedyś mieszkałeś. – Skąd w ogóle o niej wiedziała? – Dobry Boże, Wills, skąd mam wiedzieć? Pewnie komuś o tym wspomniałeś. Przecież plus minus rok żyłeś z nimi wszystkimi. Powiedziałem o łodzi jednej osobie: Skevowi. Jechał do Amsterdamu i zapytał, czy mogę mu polecić jakiś darmowy nocleg. Wspomniałem o kilku squatach i dodałem, że jeśli klucz nadal będzie w schowku i nie zastanie tam nikogo innego, może spróbować na łodzi. – Jasne, ale wyprowadziłem się z łodzi kilka lat temu. – Cóż, widocznie to nie było takie ważne – stwierdza Bex. – Inaczej ten, kto napisał list, wiedziałby, gdzie cię szukać. Myli się, ale równocześnie ma rację. Bo Lulu powinna wiedzieć, gdzie mnie znaleźć. Zaraz jednak funduję sobie zimny prysznic. Lulu? Po tak długim czasie? Bardziej prawdopodobne, że to pismo z urzędu podatkowego. – O co z tym wszystkim chodziło? – pyta Max, kiedy Bex i Matthias odchodzą. Kręcę głową.
– Nie jestem pewien. – Rozglądam się po placu. – Nie masz nic przeciwko? Muszę na moment wskoczyć do kafejki internetowej. – Okej – odpowiada. – Pójdę na kawę. Loguję się na stare konto mejlowe. Nie ma na nim wiele prócz spamu. Przewijam do wiadomości z wiosny, kiedy zostało zainfekowane przez wirusa, i natrafiam na dziurę. Mejle z czterech tygodni po prostu wyparowały. Sprawdzam w koszu. Nic. Przed wylogowaniem z przyzwyczajenia szukam mejli od Brama i Saby i stwierdzam z ulgą, że wciąż są. Jutro je wydrukuję i równocześnie prześlę na nowe konto. Tymczasem zmieniam ustawienia, tak aby wszystkie nowe wiadomości były przekazywane ze starego konta pod aktualny adres. Zaglądam do nowej skrzynki, chociaż Tor nie zna tego adresu, bo podałem go tylko kilku osobom. Przeszukuję folder wiadomości przychodzących i spam. Nic. Wysyłam krótką wiadomość do Skeva z prośbą o telefon. Potem wysyłam drugą do Tor, pytając o list; co w nim było, gdzie go przesłała. Znając ją, nie dostanę odpowiedzi do jesieni. Do tego czasu minie ponad rok od spotkania z Lulu. Każdy przytomny na umyśle człowiek uznałby, że już za późno. Czułem, że jest za późno, od dnia, kiedy ocknąłem się w szpitalu. Ale i tak szukałem. I szukam do tej pory.
Rozdział czterdziesty
Próba techniczna to koszmar. Nie licząc kwestii, których mnóstwo ulatuje z głów w nowym otoczeniu, cały ruch sceniczny trzeba rozplanować i przyswoić sobie na nowo na scenie amfiteatru. Jak dzień długi snujemy się – ja za Jeroenem, Max za Mariną, kiedy brną przez kolejne sceny. Znowu przypominamy ich cienie. Tyle że nikt nie rzuca cienia, bo nie ma słońca, tylko uporczywa mżawka, która wszystkim daje w kość. Nawet Jeroen darował sobie żarty na temat swojej dolegliwości dnia. – Człowiek zaczyna się zastanawiać, kto wpadł na ten genialny pomysł – burczy Max. – Cholerny Szekspir pod otwartym niebem. W Holandii, gdzie nie mówi się po angielsku i gdzie leje na okrągło. – Zapominasz, że Holendrzy to wieczni optymiści – odpowiadam. – Serio? – pyta. – Sądziłam, że wieczni pragmatycy. Bo ja wiem. Może to JA jestem optymistą. Sprawdziłem pocztę wczoraj wieczorem po powrocie z Paradiso i znowu dzisiaj przed wyjściem na próbę. Przyszła wiadomość od Yael, jakiś dowcip od Henka i trochę zwykłego spamu, ale nic od Skeva ani od Tor. Czego właściwie się spodziewałem? Trudno nawet stwierdzić, czy mam powody do optymizmu. Jeśli list jest od niej, skąd wiadomo, że nie napisała z drugiego końca świata: „Spadaj na drzewo”? Miałaby do tego absolutne prawo. Robimy przerwę na lunch; sprawdzam komórkę. Broodje przysłał esemesa, że urządza sobie wycieczkę drewnianą żaglówką i będzie nieuchwytny przez kilka dni, ale w przyszłym tygodniu wraca do Amsterdamu. Odezwał się też Daniel, że dotarł
bezpiecznie do Brazylii, i przesłał zdjęcie brzucha Fabioli. „Jutro – przysięgam – kupię sobie aparat, który wyświetla ememesy”. Petra nie pozwala przynosić komórek na próby. Mimo to, kiedy gada z Jeroenem, ustawiam alarm wibracyjny i wsuwam aparat do kieszeni. Rzeczywiście optymista ze mnie. Około piątej mżawka się kończy i Linus ponownie zwołuje nas na próbę. Jest problem z sygnałami świetlnymi, których nie widzimy. Ponieważ przedstawienie zaczyna się o zmierzchu i trwa po zmroku, światła zapalają się w połowie. Dlatego jutro zrobią próbę od czternastej do północy, żeby się upewnić, że druga część sztuki, ta w ciemności, zostanie właściwie oświetlona. O szóstej moja komórka wibruje. Wyjmuję ją z kieszeni; Max wytrzeszcza oczy. – Kryj mnie – szepczę i wymykam się za kulisy. To Skev. – Hej, dzięki, że oddzwoniłeś – mamroczę. – Gdzie jesteś? – pyta, także zniżając głos do szeptu. – W Amsterdamie. A ty? – Z powrotem w Brighton. Czemu szepczemy? – Mam próbę. – Czego? – Szekspira. – W Amsterdamie. Kurna, nieźle. Ja dałem sobie spokój z tym szajsem. Pracuję teraz w Starbucksie. – Och, cholera, sorry. – Nie, jest w porządku, chłopie. – Słuchaj, Skev, nie mogę długo gadać, ale wpadłem na Bex. – Bex. – Gwiżdże. – Jak się miewa nasz cukiereczek? – Jak zwykle. Kręci z jakimś żonglerem. Wspomniała o liście, który próbowała mi przekazać Tor. Na początku tego roku. Następuje pauza. – Victoria? Chłopie, z tą to całkiem inna gadka. – Wiem. – Spytałem ją, czy mógłbym wrócić, to powiedziała, że nie. Po jednym jedynym razie. I to poza sezonem. Nie sraj tam, gdzie
jesz. – Wiem. Wiem. A ten list… – Właśnie, chłopie, nic nie wiem na ten temat. – Och. – Victoria nie chciała mi nic powiedzieć. Stwierdziła, że to sprawa osobista. Wiesz, jaka potrafi być. – Wzdycha. – No więc po prostu jej poradziłem, żeby ci go przesłała. Dałem jej adres łodzi. Nie wiedziałem, że można odbierać pocztę na łodzi. – Można. My mogliśmy. Odbieraliśmy. – Więc go dostałeś? – Nie, Skev. Dlatego dzwonię. – Cóż, musi być na łodzi, chłopie. – Ale już tam nie mieszkamy. Od dłuższego czasu. – Och, cholera. Zapomniałem, że stała pusta. Przepraszam. – Nic się nie stało, chłopie. – Złam nogę z tym swoim Szekspirem i tak dalej. – Jasne, ty też… nad cappuccino i całą resztą. Śmieje się. Potem się żegnamy. Wracam na próbę. Max wygląda na wściekłą. – Powiedziałam, że musiałeś się wyrzygać. Fagas się wkurzył, że nie spytałeś, czy można. Ciekawe, czy dzwoni i prosi Petrę o pozwolenie, jak chce puknąć własną żonę. Ze wszystkich sił staram się sobie tego nie wyobrazić. – Mam u ciebie dług. Powiem Linusowi, że to był fałszywy alarm. – Wyjaśnisz mi wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi? Myślę o Lulu, o szukaniu wiatru w polu przez cały ten rok. Czemu tym razem miałoby się skończyć sukcesem? – Prawdopodobnie o to samo: o fałszywy alarm – odpowiadam. Tylko że to „prawdopodobnie” zaczyna mnie uwierać niczym kamyk w bucie, drażniąc przez resztę dnia; sprawiając, że trudno mi oderwać myśli od listu – gdzie jest, co w nim jest, od kogo jest. Kiedy próba się kończy, czuję, że muszę się tego dowiedzieć, więc
chociaż rozpadało się znowu i chociaż czuję się jak zbity pies, postanawiam spróbować u Marjolein. Nie odbiera komórki, a ja nie chcę czekać do jutra. Mieszka niedaleko, na parterze sporej kamienicy w eleganckiej dzielnicy przy południowym krańcu parku. Zawsze zapraszała, żebym wpadł, kiedy mi przyjdzie ochota. – Willem – mówi, otwierając drzwi. W jednej ręce trzyma kieliszek wina, w drugiej papierosa i nie wydaje się szczególnie uszczęśliwiona moim widokiem. Ociekam wodą, ale nie zaprasza mnie do środka. – Co cię sprowadza? – Przepraszam, że ci zawracam głowę, ale próbuję namierzyć pewien list. – List? – Został wysłany na barkę jakoś wiosną. – Czemu ciągle dostarczają ci pocztę na barkę? – Nie dostarczają. Po prostu ktoś go tam wysłał. Kręci głową. – Gdyby przyszedł na łódź, zostałby przekazany do biura, a potem pod adres, który nam podałeś. – W Utrechcie? Wzdycha. – Zapewne. Możesz do mnie zadzwonić rano? – To ważne. Znowu westchnienie. – Zadzwoń do Sary. Ona się zajmuje pocztą. – Masz do niej numer? – Sądziłam, że to TY go będziesz miał – odpowiada. – Już od dawna nie. Wzdycha. Sięga po komórkę. – Tylko niczego z nią nie zaczynaj. – Nie zacznę – przyrzekam. – Dobrze. Widzę, że stałeś się innym człowiekiem. Nie całkiem łapię, czy to sarkazm, czy nie. Muzyka w środku zmienia się z łagodnego jazzu w coś dzikszego, z krzyczącymi trąbkami. Marjolein zerka tęsknie w
tamtą stronę. Uświadamiam sobie, że nie jest sama. – Już ci nie przeszkadzam – mówię. Nachyla się, by mnie pocałować na pożegnanie. – Twoja matka się ucieszy, że cię widziałam. Zaczyna zamykać drzwi. – Mogę cię o coś zapytać? W związku z Yael? – Jasne – odpowiada roztargniona, z uwagą skupioną już na ciepłym wnętrzu i na tym kimś, kto czeka. – Czy ona, bo ja wiem, w jakiś sposób mi pomagała, tak żebym się nie zorientował? Twarz wciąż ma na pół skrytą w cieniu, ale szeroki uśmiech błyska odbitym światłem. – Coś ci powiedziała? – Właściwie nie. Marjolein kręci głową. – Więc ja też nie mogę. – Drzwi są już prawie zamknięte, ale wstrzymuje się jeszcze na moment. – Ale nie zastanawiałeś się przez te miesiące, kiedy cię nie było, czemu na koncie w banku zawsze miałeś pieniądze? Nie zastanawiałem się, nie na poważnie. Rzadko korzystałem z karty, ale kiedy mi się to zdarzało, nigdy nie miałem problemów. – Ktoś czuwał – mówi Marjolein. Zamykając wreszcie drzwi, wciąż się uśmiecha.
Rozdział czterdziesty pierwszy
Utrecht
Wszystko się ślimaczy. Pociąg się spóźnia. Kolejka do rowerów miejskich jest za długa. Łapię więc autobus, który zatrzymuje się co chwila, zbierając staruszki z całego miasta. Nie należało wyruszać tak późno, ale już było późno, kiedy się dodzwoniłem do Sary dzisiaj rano. Potem musiałem chwilę pomarudzić, by w końcu sobie przypomniała, że rzeczywiście przyszedł list. Nie, nie czytała go. Nie, nie pamięta, skąd go nadano. Ale chyba został przekazany pod adres wskazany w dokumentach. Ten w Utrechcie. Niezbyt dawno temu. Gdy docieram na Bloemstraat, dochodzi południe. Druga próba techniczna zaczyna się o drugiej w Amsterdamie. Jedyne, co mam w życiu, to czas, ale kiedy go potrzebuję, zawsze się go okazuje za mało. Wciskam dzwonek w kształcie ludzkiego oka. Nikt nie otwiera. Nie mam pojęcia, kto tu teraz mieszka. Z pociągu esemesowałem do Broodjego, ale nie odpowiedział. Wtedy mi się przypomniało, że tkwi pośrodku Morza Egejskiego. Z Candance. Której imię zna, której numer telefonu i adres mejlowy zdobył jeszcze przed wyjazdem z Meksyku. Drzwi wejściowe są zamknięte, ale wciąż mam swój klucz i wciąż pasuje. Pierwszy dobry znak. – Halo! – wołam; mój głos niesie się po pustym domu. Nie przypomina już miejsca, gdzie mieszkałem. Zniknęła wyboista sofa. Zniknął chłopacki zapach. Nawet kwiaty Picassa
zniknęły. Widzę stół jadalny z blatem zasypanym stosami listów. Przeglądam je najszybciej, jak potrafię, ale nic nie znajduję, opanowuję się więc z wysiłkiem i metodycznie przekładam kopertę za kopertą, dzieląc je na schludne kupki: dla Broodjego, dla Henka, dla „W”, nawet kilka dla Ivona, który wciąż dostaje tu pocztę; dla paru nieznanych dziewczyn, które widocznie tu teraz mieszkają. Jest trochę przesyłek do mnie, głównie nieaktualnych listów z uczelni i katalog biura podróży, w którym rezerwowałem bilety do Meksyku. Patrzę w stronę schodów. Może list jest na piętrze. Albo na poddaszu, w moim dawnym pokoju. Albo w którejś szafce. Albo może list przesłany przez Sarę wcale nie był tamtym właściwym. Może tamten leży nadal na Nieuwe Prinsengracht. Albo w kancelarii Marjolein. Albo nie ma żadnego listu od niej. Może to kolejna fałszywa nadzieja, którą sam siebie zwodzę. Słyszę tykanie. Na gzymsie kominka, gdzie dawniej wisiał Picasso, stoi staroświecki drewniany zegar, podobny do tego, który Saba trzymał w swoim jerozolimskim mieszkaniu. Była to jedna z nielicznych rzeczy, jakie Yael zatrzymała po jego śmierci. Zastanawiam się, co się z nim stało. Wskazuje wpół do pierwszej. Jeśli chcę złapać pociąg powrotny i zdążyć na próbę techniczną, muszę znikać. Inaczej się spóźnię. A spóźnić się na próbę techniczną? W katalogu Petry jedyną gorszą od tego rzeczą jest nie stawić się na przedstawieniu. Myślę o poprzednim dublerze – zwolnionym, bo musiał opuścić trzy zwyczajne próby. Już za późno, by znalazła kogoś na moje miejsce, ale to nie znaczy, że nie zdąży mnie wywalić. I tak jestem jedynie cieniem. W tej chwili nie spowodowałoby to żadnej znaczącej zmiany w moim życiu. Tyle że NIE CHCĘ zostać wyrzucony. I co więcej, nie chcę pozostawiać tej decyzji Petrze. A jeśli się spóźnię, tak właśnie będzie. Dom nagle wydaje mi się przytłaczająco wielki, jakby
przeszukanie wszystkich pokojów miało potrwać lata. Lecz upływająca właśnie chwila przytłacza mnie jeszcze bardziej. Rezygnowałem już z Lulu wcześniej. W Utrechcie. W Meksyku. Wtedy jednak miałem wrażenie, jakbym się poddawał. Jakbym w rzeczywistości rezygnował Z SIEBIE. Tym razem z jakiegoś powodu jest inaczej. Jakby to Lulu sprowadziła mnie tutaj i jakbym pierwszy raz od długiego czasu znalazł się na granicy czegoś realnego. Może to właśnie był sens tego wszystkiego. Może droga właśnie tutaj miała się skończyć. Myślę o pocztówkach zostawionych w jej walizce. Na jednej z nich napisałem: „Przepraszam”. Nagle jednak uświadamiam sobie, że należało napisać: „Dziękuję”. – Dziękuję – mówię cicho pustemu domowi. Wiem, że ona nigdy tego nie usłyszy, ale wydaje mi się to nieistotne. Wyrzucam adresowane do mnie listy na makulaturę, zamykam za sobą drzwi i ruszam z powrotem do Amsterdamu.
Część druga Jeden dzień
Rozdział czterdziesty drugi
Sierpień Amsterdam
Dzwoni telefon. A ja śpię. Dwie rzeczy, które nie powinny się dziać równocześnie. Otwieram oczy, macam w poszukiwaniu komórki, ale dzwonek nie milknie, krzyczy pośród cichej nocy. Zapala się światło. Broodje, goły jak święty turecki, staje przede mną w żółtym świetle lampy na tle cytrynowych ścian dziecięcego pokoju. Podaje mi mój aparat. – Do ciebie – mamrocze, gasi światło i półprzytomny wraca do łóżka. Przykładam komórkę do ucha i słyszę dokładnie te trzy słowa, których nikt nie chce usłyszeć na drugim końcu linii w środku nocy. – Zdarzył się wypadek. Mój żołądek zmienia się w kamień; słysząc świst w uszach, czekam na informację, o kogo chodzi. Yael. Daniel. Fabiola. Dziecko. Kolejna strata w mojej rodzinie, której nie przeżyję. Głos jednak mówi dalej; trwa chwilę, zanim uspokajam oddech i rejestruję słowa. „Rower, motorower, kostka, złamanie, przedstawienie, sytuacja awaryjna…” – i w tym momencie dociera do mnie, że nie chodzi o wypadek tego rodzaju. – Jeroen? – pytam w końcu, chociaż o kim innym miałaby być mowa?
Chce mi się śmiać. Nie z powodu złośliwości losu, tylko z ulgi. – Owszem, Jeroen – ucina Linus. Niepokonany Jeroen potrącony przez pijanego motorowerzystę. Jeroen upierający się, że mimo wszystko wystąpi z nogą w gipsie, i może rzeczywiście zdoła to zrobić w przyszłym tygodniu. Ale w ten weekend? – Niewykluczone, że trzeba będzie odwołać przedstawienie – mówi Linus. – Jesteś potrzebny w teatrze jak najszybciej. Petra chce zobaczyć, ile umiesz. Trę oczy. Słońce zerka zza rolety. Więc to nie środek nocy. Linus każe mi się zameldować w teatrze – w prawdziwym teatrze, nie na scenie w Vondelpark – o ósmej. – To będzie długi dzień – ostrzega. Petra i Linus ledwie podnoszą wzrok, kiedy docieram na miejsce. Marina o skośnych oczach posyła mi zmęczone, współczujące spojrzenie. Trzyma w ręce bułkę; łamie ją na pół i dzieli się ze mną. – Dzięki – rzucam. – Nie zdążyłem nic zjeść. – Tak podejrzewałam – odpowiada. Siadam przy niej na krawędzi sceny. – Więc co się stało? Unosi brew. – Karma się stała. – Zakłada za ucho pasmo włosów. – Wiem, że uwielbia się przechwalać swoją idealną frekwencją, i słyszałam, jak żartował wiele razy wcześniej bez żadnych konsekwencji. – Przerywa, by zmieść okruchy z kolan. – Ale nie można się wyśmiewać z losu, żeby los nie zaśmiał się ostatni. Kłopot w tym, że to ma wpływ nie tylko na Jeroena. Może się skończyć całkowitą rezygnacją z inscenizacji. – Całkowitą? Sądziłem, że chodzi tylko o dzisiejszy wieczór. – Jeroen nie da rady wystąpić ani razu w ten weekend, a nawet jeśli później zdoła grać w gipsie, który podobno ma nosić przez półtora miesiąca, trzeba będzie opracować na nowo cały ruch
sceniczny. Plus pozostaje kwestia ubezpieczenia. – Wzdycha. – Może się okazać, że łatwiej będzie odwołać imprezę. Ramiona opadają mi pod ciężarem wiadomości. – Chyba zacznę wierzyć w przekleństwo Mackersa – mówię. Marina patrzy na mnie; w jej oczach współczucie miesza się z niepokojem. Chyba właśnie zamierza coś odpowiedzieć, kiedy Petra wywołuje mnie na scenę. Linus wygląda okropnie. Ona tymczasem, słynna złośnica, prawdę mówiąc, wydaje się spokojna; przypomina płonący posąg, otoczona kłębami papierosowego dymu. Potrzebuję chwili, by się zorientować, że nie jest spokojna. Tylko zrezygnowana. Spisała dzisiejszy występ na straty. Wspinam się na scenę. Biorę oddech. – Co mam robić? – zwracam się do niej. – Trzymamy całą obsadę pod telefonem przed ewentualną próbą całości nieco później – odpowiada Linus. – W tej chwili chcielibyśmy przećwiczyć twoje sceny z Mariną. Zobaczyć, jak wyjdą. Petra gasi papierosa. – Przeskoczymy naprzód do drugiej sceny pierwszego aktu z Rozalindą. Ja będę czytać partię Celii. Linus przeczyta Le Beau i Księcia. Zaczynamy od kwestii Le Beau tuż przed walką. – „Monsieur, księżniczka chciałaby z tobą pomówić”? – pyta Linus. Petra kiwa głową. – „Stosuję się do jej woli z całym posłuszeństwem i uszanowaniem” – odpowiadam z miejsca następną kwestią Orlanda. Następuje moment zaskoczenia; wszyscy gapią się na mnie. – „A więc to ty wyzwałeś Karola na zapasy, młodzieńcze?” – pyta Marina jako Rozalinda. – „Nie, piękna księżniczko. To raczej Karol rzucił wyzwanie wszem wobec i każdemu z osobna; ja jestem jednym z tych, którzy stawili się na wyzwanie. Chcę po prostu poddać próbie siłę mojej młodości”. Odpowiadam nie chełpliwie, jak Jeroen, lecz łagodząc
brawurę odrobiną niepewności, którą – wiem to jakimś sposobem – musi odczuwać Orlando. Powtarzałem te słowa setki razy z Max, ale były tylko kwestiami ze scenariusza i nigdy się nie zastanawiałem, co oznaczają, bo wcale nie musiałem. Jednak tak samo jak monolog Sebastiana, który ożył w trakcie przesłuchania kilka miesięcy temu, również one nagle stają się naładowane treścią. Zmieniają się w język, który znam. Prowadzimy dialog, aż dochodzę do kwestii Orlanda: „Nie skrzywdzę przyjaciół, bo i tak nie ma nikogo, kto by po mnie płakał; nie przyniosę uszczerbku światu, bo nic w tym świecie do mnie nie należy”1. Wypowiadam te słowa i czuję, jak w gardle ściska mnie leciutko z emocji. Bo wiem, o czym mówi. Przez moment zamierzam je stłumić, ale tego nie robię. Ulegam im, pozwalając, by mnie poniosły przez całą scenę. Czuję się odprężony i swobodny, kiedy przechodzimy do zapasów, i markuję zmagania z niewidzialnym przeciwnikiem. Znam dobrze tę część. Orlando zwycięża w walce, ale i tak przegrywa. Zostaje wygnany przez księcia i ostrzeżony, że jego brat zamierza go zabić. Fragment dobiega końca. Petra, Linus, nawet Marina – wszyscy patrzą się na mnie bez słowa. – Jedziemy dalej? – pytam. – Do aktu drugiego? Kiwają głowami. Odgrywam scenę z Linusem czytającym rolę Adama, a kiedy kończę, Petra odchrząkuje i prosi, żebym zaczął od początku, od otwierającego monologu Orlanda, tego, który tak fatalnie spaliłem podczas drugiego przesłuchania. Tym razem nie spalam. Kiedy kończę, znowu zapada milczenie. – Czyli tekst masz opanowany, to jasne – stwierdza w końcu Linus. – A ruch sceniczny? – Tak, to też – potwierdzam. Wydają się tacy zaskoczeni. A czym niby zajmowałem się przez ten cały czas? „Grzaniem fotela” − odpowiadam sam sobie. Więc może ich
zdumienie nie powinno mnie tak bardzo zaskakiwać. Bo czy sam nie uważałem, że właśnie to robiłem? Petra i Linus przepraszają nas na chwilę. Muszą przedyskutować kilka spraw. Jeśli się zdecydują na przedstawienie dzisiaj wieczorem, w południe w teatrze odbędzie się próba w pełnej obsadzie, a później w ciągu dnia będę miał dodatkową techniczną w amfiteatrze, tylko z Linusem. – Czekaj cierpliwie. Nie wyłączaj komórki – mówi Linus; klepie mnie po plecach i rzuca mi niemal ojcowskie spojrzenie. – Wkrótce porozmawiamy. Ruszamy z Mariną do pobliskiej knajpki na kawę. Pada deszcz i okna są zaparowane od środka. Siadamy przy stole. Robię kółko na zamglonej szybie. Po drugiej stronie kanału jest księgarnia, gdzie kupiłem egzemplarz Wieczoru Trzech Króli. Właśnie ją otwierają. Opowiadam Marinie o przebitej dętce i o tym, jak zajrzałem do sklepu; o niezwykłej sekwencji zdarzeń, która doprowadziła mnie do funkcji dublera Jeroena, a teraz być może do roli Orlanda. – Wszystko to nie ma żadnego związku z popisem, jaki dałeś przed chwilą. – Kręci głową, a potem uśmiecha się tajemniczo i to bardziej niż wszystko inne przekonuje mnie, że nie jestem już członkiem obsady cieni. – Ukrywałeś to przed nami. Nie wiem, co odpowiedzieć. Może ukrywałem to także przed samym sobą. – Powinieneś mu powiedzieć – zauważa, wskazując księgarnię. – Facetowi, który sprzedał ci książkę i wspomniał o inscenizacji. Jeśli ci się uda, powinieneś mu powiedzieć, że to częściowo jego zasługa. JEŚLI mi się uda, będę musiał powiedzieć całej gromadzie ludzi. – Nie chciałbyś wiedzieć? – pyta Marina. – Że jakiś drobiazg, coś przypadkowego, co zrobiłeś, miało wielki wpływ na czyjeś życie? Jak to się nazywa? Efekt motyla? Patrzę na mężczyznę otwierającego księgarnię. Powinienem
mu powiedzieć. Szkoda, że tej, której chciałbym powiedzieć najbardziej, tej, która w jakiś subtelny sposób jest w to wszystko uwikłana, która naprawdę mnie doprowadziła do tego punktu – powiedzieć nie mogę. – Skoro już się sobie zwierzamy – ciągnie Marina – powinnam się przyznać, że od początku trochę mnie intrygowałeś: tajemniczy aktor trzymający się na uboczu, nieznany nikomu, ale na tyle dobry, że został dublerem. Na tyle dobry? To mnie zaskakuje. Sądziłem, że było dokładnie na odwrót. – Surowo przestrzegam zasady, żeby nie romansować z partnerami z obsady – ciągnie. – Nikki przekonywała, że ciebie to właściwie nie dotyczy, bo jesteś dublerem i nie występujesz, a teraz, kiedy być może wystąpisz, zaintrygowałeś mnie jeszcze bardziej. – Znowu posyła mi tajemniczy uśmieszek. – Sztuka zejdzie z afisza dzisiaj albo za trzy tygodnie, ale tak czy siak, gdy będzie po wszystkim, może spędzilibyśmy trochę czasu razem? Tęsknota za Lulu wciąż krąży w mojej krwi jak ostatnie pozostałości narkotyku. Marina to nie Lulu. Ale Lulu nie jest nawet Lulu. A Marina jest fantastyczna. Kto wie, co się może zdarzyć? Już mam powiedzieć, że tak, że kiedy skończymy, bardzo chętnie, ale przerywa mi dzwonek telefonu. Marina zerka na numer i uśmiecha się do mnie. – Dzwoni twoje przeznaczenie. William Szekspir, Jak wam się podoba, W drodze, Poznań 1993 [wróć]
Rozdział czterdziesty trzeci
Tak wiele do zrobienia. W południe próba w pełnej obsadzie. Potem techniczna. Muszę skoczyć do mieszkania, złapać kilka rzeczy, powiedzieć chłopakom. I Danielowi. I Yael. Broodje dopiero co wstał. Głosem zduszonym z przejęcia powtarzam mu nowinę. Zanim skończę, on już wisi na telefonie, zawiadamiając chłopaków. – Powiedziałeś swojej mamie? – pyta zaraz po tym, kiedy się rozłącza. – Właśnie do niej dzwonię. Przeliczam różnicę czasu. W Mumbaju zbliża się piąta po południu, Yael jest jeszcze w pracy. Więc wysyłam jej mejla. Przy okazji zawiadamiam Daniela. W ostatniej chwili piszę też do Kate; wspominam o wypadku Jeroena i zapraszam ją na dzisiejszy wieczorny występ, jeśli będzie w okolicy. Proponuję nawet, żeby się zatrzymała u mnie, i podaję adres Danielowego mieszkania. Już mam się wylogować, ale szybko rzucam okiem do poczty przychodzącej. Widzę nowego mejla z nieznanego adresu i uznaję go za spam. W tym momencie zerkam na temat wiadomości: „List”. Ręka drży mi trochę, kiedy w nią klikam. Jest od Tor. Albo przekazana przez nią za pośrednictwem któregoś z aktorów Guerrilla Will, który nie przestrzega zakazu równie surowo, jak ona. Witaj, Willemie: Tor prosiła, żebym ci wysłał mejla i napisał, że wpadła na Bex w zeszłym tygodniu i Bex jej powiedziała, że nie dostałeś tamtego listu. Tor strasznie się zmartwiła, bo list był ważny i
zadała sobie mnóstwo trudu, by ci go dostarczyć. Kazała ci przekazać, że był od dziewczyny, którą poznałeś w Paryżu i która cię szukała, bo ją wykorzystałeś, a potem dałeś nogę. (Słowa Tor, nie moje). Powiedziała, że powinieneś się nauczyć, że działania mają konsekwencje. To też jej słowa. Nie zabijaj posłańca :) Wiesz, jaka ona jest. Pozdrówki! Josie Walę się na łóżko, gdy nagle zalewają mnie zupełnie inne emocje. „Wykorzystałeś ją, a potem dałeś nogę”. Czuję gniew Tor. I Lulu. Wzbiera we mnie wstyd i żal, ale potem fala po prostu się zatrzymuje jak pod wpływem niewidzialnej siły. Bo ona mnie szuka. Lulu też mnie szuka. Albo szukała. Może chce tylko powiedzieć, żebym się odchrzanił. Ale szukała mnie tak samo, jak ja jej. Sam już nie wiem, co czuć, kiedy wchodzę do kuchni. Za dużo tego wszystkiego na jeden dzień. Broodje wbija jajka na patelnię. – Chcesz uitsmijter? – pyta. Kręcę głową. – Powinieneś coś zjeść. Potrzebujesz sił. – Muszę iść. – Teraz? Henk i „W” właśnie tu jadą. Chcą się z tobą zobaczyć. Będziesz w ogóle uchwytny przed swoim wielkim debiutem? Próba zaczyna się w południe i potrwa co najmniej trzy godziny, potem mamy z Linusem przerwę, a o szóstej próbę techniczną w amfiteatrze. – Pewnie uda mi się tu wpaść koło czwartej albo piątej. – Świetnie. Do tego czasu plan imprezki będzie prawie gotowy. – Plan imprezki? – Willy, to duża rzecz. – Przerywa, żeby na mnie spojrzeć. –
Po tym, co przeżyłeś przez ostatni rok… przez ostatnie LATA… trzeba to uczcić. – Okej, w porządku – ustępuję wciąż lekko oszołomiony. Wracam do pokoju, by spakować ubranie na zmianę pod kostium, buty. Już mam wychodzić, kiedy zauważam na półce zegarek Lulu. Biorę go do ręki. Po tak długim czasie nadal tyka. Trzymam go jeszcze chwilę. A potem wsuwam do kieszeni.
Rozdział czterdziesty czwarty
W teatrze zebrała się reszta zespołu. Max staje za moimi plecami. – KRYJĘ CI TYŁEK – szepcze. Chcę zapytać, o co jej chodzi, ale w tym momencie do mnie dociera. Przez większą część ostatnich trzech miesięcy byłem dla tych ludzi praktycznie niewidzialny: członek obsady cieni. Teraz zapalono reflektor i nie mogę się już ukryć w cieniu. Obserwują mnie ze szczególną mieszaniną podejrzliwości i protekcjonalizmu – uczucie znane mi z czasów, kiedy przemierzałem dzielnice, do jakich ludzie tacy jak ja zwykle się nie zapuszczają. Więc podobnie jak wówczas, będąc w drodze, udaję, że nic nie zauważyłem, i robię swoje. Chwilę potem Petra klaszcze, zbierając nas razem. – Nie mamy czasu do stracenia – oznajmia Linus. – Zrobimy skróconą próbę, przeskakując sceny, w których Orlando nie występuje. – Więc po co wezwaliście WSZYSTKICH? – mruczy Geert, grający na zmianę jednego ze sług Fryderyka i Sylwiusza; prawie nie ma scen z Orlandem. – Fakt. Siedzenie i oglądanie gry innych to cholerna strata czasu – odzywa się Max; brzmi to tak szczerze, że Geert orientuje się dopiero po dobrych kilku sekundach. Ma tyle przyzwoitości, że sprawia wrażenie zawstydzonego. Max uśmiecha się do mnie krzywo. Cieszę się, że tu jest. – Wezwałam wszystkich – oznajmia Petra z przesadną cierpliwością świadczącą, iż jest u kresu sił – żebyście się mogli przyzwyczaić do odmiennego rytmu gry nowego aktora i byśmy wszyscy pomogli Willemowi w możliwie gładki sposób zastąpić
Jeroena. Jeśli wszystko pójdzie jak trzeba, nawet nie zauważycie różnicy. Max słysząc to, przewraca oczami, i znowu robi mi się przyjemnie, że mam ją pod ręką. – A teraz od samego początku, proszę – mówi Linus, stukając w podkładkę. – Nie ma scenografii i nie ma znaków, więc postarajcie się najlepiej, jak potraficie. Wychodzę na scenę i natychmiast czuję ulgę. Oto miejsce, gdzie powinienem się znajdować. W głowie Orlanda. Kiedy powtarzamy sztukę, dokonuję kolejnych odkryć na jego temat. Zauważam, jak absolutnie kluczowa jest pierwsza scena, w której poznaje Rozalindę. To tylko kilka chwil, ale dostrzegają coś w sobie nawzajem, coś rozpoznają. I ta iskra podtrzymuje w nich namiętność. Nie spotkają się już – przynajmniej świadomie – do samego końca sztuki. Cały ten taniec Szekspir rozpisał na parę stron tekstu. Orlando ma walczyć z dużo silniejszym przeciwnikiem, ale popisuje się przed Rozalindą i Celią, chcąc na nich zrobić wrażenie. Boi się, to nieuniknione, lecz zamiast okazać strach, blefuje. Flirtuje. „Niech wasze piękne oczy i życzliwe myśli odprowadzą mnie na miejsce pojedynku” − mówi. O losach świata rozstrzygają chwile. W tej sztuce jest to moment, kiedy Rozalinda mówi: „Obym ci mogła odstąpić choć tę odrobinę sił, jaką mam w sobie”1. Ta jedna kwestia. To ona sprawia, że na fasadzie pojawia się rysa odsłaniająca, co się kryje głębiej. Rozalinda dostrzega Orlanda. On dostrzega ją. I w tym się zawiera cała sztuka, w tym mgnieniu. Czuję te linijki jak nigdy dotychczas, jakbym naprawdę pojął zamiary Szekspira. Mam wrażenie, jakby Rozalinda i Orlando istnieli naprawdę, a moim zadaniem było ich reprezentować. Nie gram w sztuce. To sięga znacznie głębiej. To coś znacznie większego ode mnie. – Dziesięć minut przerwy! – krzyczy Linus po pierwszym akcie.
Wszyscy ruszają do wyjścia, na papierosa albo na kawę. Ja jednak nie mam ochoty schodzić ze sceny. – Willemie! – woła Petra. – Jedno słówko. Uśmiecha się, co rzadko się jej zdarza, i w pierwszej chwili uznaję, że z zadowolenia, bo czy nie to właśnie sygnalizuje uśmiech? Teatr pustoszeje. Zostajemy tylko we dwoje. Nie ma nawet Linusa. – Chcę ci powiedzieć, że jestem pod wielkim wrażeniem – zaczyna. W głębi ducha czuję się jak maluch w dzień urodzin, uśmiechnięty od ucha do ucha, bo zaraz dostanie prezent. Staram się jednak zachować profesjonalizm. – Mimo niewielkiego doświadczenia tak dobrze opanować język. Na przesłuchaniu ujęła nas twoja swoboda w posługiwaniu się angielszczyzną, ale to… – Uśmiecha się znowu, teraz jednak zauważam, że wygląda trochę jak pies szczerzący kły. – No i ruch sceniczny; wykułeś go na blachę. Linus wspomniał, że przyswoiłeś sobie nawet elementy choreografii pojedynku. – Przyglądałem się – wyjaśniam. – Obserwowałem uważnie. – Doskonale. Właśnie tak było trzeba. – Znowu ten uśmiech. Tylko na poważnie zaczynam powątpiewać, czy w ogóle wyraża zadowolenie. – Rozmawiałam dzisiaj z Jeroenem – ciągnie. Milczę, ale czuję skurcz żołądka. Tyle starań, a Jeroen gotowy jeszcze przykuśtykać z nogą w gipsie. – Wstyd mu okropnie z powodu tego, co się stało, lecz przede wszystkim czuje się rozczarowany, że zawiódł kolegów. – Niepotrzebnie. To był wypadek – odpowiadam. – Tak. Oczywiście. Wypadek. Bardzo chce wrócić na ostatnie dwa tygodnie występów, a my zrobimy wszystko, żeby się dostosować do jego potrzeb, bo tak należy, kiedy się jest razem w obsadzie. Rozumiesz? Kiwam głową, chociaż wciąż nie bardzo wiem, o co jej chodzi. – Rozumiem, co miał wyrażać twój Orlando.
„Twój Orlando”. Coś w sposobie, w jaki to mówi, budzi we mnie przeczucie, że pozostanie mój już niedługo. – Lecz zadaniem dublera nie jest stworzenie własnej interpretacji postaci – ciągnie Petra. – Ma odegrać rolę w taki sam sposób jak aktor, którego zastępuje. Czyli w efekcie nie grasz Orlanda. Odgrywasz Jeroena Gosslersa grającego Orlanda. „Ale Orlando Jeroena to kompletna pomyłka” − chcę zaprotestować. Składa się wyłącznie z męskiej dumy i prężenia muskułów, nie okazuje uczuć, a gdyby nie miał w sobie bezbronności, Rozalinda by go nie pokochała. A wtedy czemu cała historia miałaby obchodzić widzów? Chcę powiedzieć: „Pozwól mi to zrobić. Pozwól mi tym razem zrobić to jak należy”. Lecz nie mówię nic. A Petra tylko na mnie patrzy. Po chwili pyta: – Myślisz, że ci się uda? Uśmiecha się znowu. Jaki byłem głupi – i to właśnie ja spośród wszystkich ludzi – że nie poznałem, co naprawdę wyrażał jej uśmiech. – Wciąż możemy odwołać przedstawienia w najbliższy weekend – dodaje cicho; groźba jest jasna. – Nasza gwiazda miała wypadek. Nikt by nas nie winił. Coś dostajesz, coś zostaje ci odebrane. Czy zawsze tak to musi wyglądać? Po dziesięciominutowej przerwie członkowie obsady zaczynają się schodzić, gotowi brać się do pracy, wcielić ideę w życie. Cichną, widząc mnie z Petrą. – Rozumiemy się? – pyta głosem tak życzliwym, że niemal śpiewnym. Spoglądam na trupę. Patrzę na Petrę. Kiwam głową. Rozumiemy się. William Szekspir, Jak wam się podoba, W drodze, Poznań 1993 [wróć]
Rozdział czterdziesty piąty
Kiedy Linus zwalnia nas po południu, rzucam się do wyjścia. – Willem! – woła Max. – Willem! – woła za nią Marina. Macham, że się śpieszę. Mam przymiarkę kostiumu, a potem tylko parę godzin do spotkania z Linusem, żeby przeanalizować moje znaki na scenie amfiteatru. A zresztą jeśli zamierzają komplementować moją grę, tak podobną do Jeroenowej, że nawet Petra była pod wrażeniem – to nie chcę tego słuchać. A jeśli chcą spytać, czemu gram w ten sposób, skoro wcześniej robiłem to zupełnie inaczej – nie chcę tego słuchać jeszcze bardziej. – Muszę lecieć – rzucam. – Do zobaczenia wieczorem. Wyglądają na urażone, każda na swój sposób. Ale po prostu się zmywam. W mieszkaniu zastaję „W”, Henka i Broodjego krzątających się jak pszczółki; na stoliku do kawy leżą żółte kartki z notatnika. – Czyli Femke przyjdzie – mówi właśnie Broodje. – Patrzcie, nasza gwiazda. Henk i „W” zaczynają mi gratulować. Kręcę tylko głową. – Co to ma być? – pytam, wskazując plany na stole. – Twoja impreza – wyjaśnia „W”. – Moja impreza? – Ta, którą urządzamy dzisiaj wieczorem – dodaje Broodje. Wzdycham. Zupełnie o niej zapomniałem. – Nie chcę imprezy. – Co to znaczy, że nie chcesz? – dziwi się Broodje. – Powiedziałeś, że się zgadzasz. – Ale teraz się nie zgadzam. Odwołajcie to. – Czemu? Nie występujesz?
– Występuję. – Idę do swojego pokoju. – Żadnej imprezy! – krzyczę. – Willy! – woła za mną Broodje. Zatrzaskuję drzwi, walę się na łóżko. Zamykam oczy i próbuję zasnąć, ale nic z tego. Siadam i próbuję czytać numer „Voetbal International”, ale też bez sukcesu. Ciskam go z powrotem na regał. Ląduje obok dużej szarej koperty z plikiem zdjęć, które wykopałem na strychu w zeszłym miesiącu. Otwieram kopertę, przeglądam fotografie. Zatrzymuję się dłużej przy tej przedstawiającej mnie, Yael i Brama w moje osiemnaste urodziny. To aż boli, jak bardzo za nimi tęsknię. Jak bardzo tęsknię za nią. Czuję się zmęczony tęsknotą za tym, czego nie mam. Sięgam po komórkę, nawet nie przeliczając różnicy czasu. Odbiera od razu. I tak jak ostatnio nie potrafię znaleźć słów. Ale nie Yael. Nie tym razem. – Co się stało? Powiedz. – Dostałaś mojego mejla? – Nie sprawdzałam. Coś się stało? W jej głosie słychać panikę. Powinienem mieć więcej rozumu. Telefon jak grom z jasnego nieba. Trzeba ją uspokoić. – To nic z tych rzeczy. – Z jakich? – Jak poprzednio. To znaczy, nikt nie zachorował, chociaż rzeczywiście ktoś złamał nogę w kostce. Opowiadam o Jeroenie, że dostałem jego rolę. – Ale czy nie powinieneś się cieszyć? – pyta. Sądziłem, że mnie to ucieszy. I rzeczywiście ogromnie cieszyło jeszcze dzisiaj rano. Tak samo jak wiadomość o liście od Lulu. Teraz jednak tamta radość zbladła i jedyne, co czuję, to oskarżenie z jej strony. Jak daleko potrafi się wychylić wahadło w ciągu zaledwie jednego dnia. A można by sądzić, że do tej pory powinienem zdawać sobie z tego sprawę. – Wygląda na to, że nie. Wzdycha.
– Daniel mówił, że tryskałeś energią. – Rozmawiałaś z Danielem? O mnie? – Kilka razy. Prosiłam go o radę. – Prosiłaś DANIELA o radę? Jakoś wydaje się to bardziej szokujące niż fakt, że go pytała o mnie. – Zastanawiałam się, czy cię namawiać, żebyś tu wrócił. – Milknie. – Zamieszkał ze mną na stałe. – Chcesz, bym wrócił do Indii? – Jeśli masz ochotę. Mógłbyś tu występować. Wydawało się, że nieźle ci szło. Znaleźlibyśmy większe mieszkanie. Coś wystarczająco dużego dla nas obojga. Ale Daniel uważa, że powinnam się wstrzymać. Mówi, że sprawiałeś wrażenie, jakbyś znalazł cel. – Niczego nie znalazłem. I mogłaś zapytać MNIE. Brzmi to bardzo gorzko. Widocznie ona też to słyszy. Jej głos jednak pozostaje łagodny. – PYTAM cię, Willemie. Dociera do mnie, że to prawda. Po tak długim czasie. Łzy napływają mi do oczu. W tej krótkiej chwili cieszę się, że dzielą nas tysiące kilometrów. – Jak szybko mógłbym przyjechać? – badam. Milczy chwilę. A potem udziela odpowiedzi, jakiej potrzebuję: – Jak szybko zechcesz. Przedstawienie. Muszę wystąpić dwa razy w weekend, a potem albo wróci Jeroen, albo ja będę mógł zrezygnować. – W poniedziałek? – W poniedziałek? – Wydaje się tylko lekko zaskoczona. – Będę musiała spytać Mukesha, czy da radę to załatwić. W poniedziałek. Za trzy dni. Po co miałbym tu zostawać? Mieszkanie jest gotowe. Niedługo wrócą Daniel i Fabiola z maluchem i dla mnie zabraknie miejsca. – To nie za wcześnie? – pytam.
– Nie za wcześnie – odpowiada. – I cieszę się, że nie za późno. Ściska mnie w gardle; nie mogę mówić. Ale nie muszę. Bo zaczyna mówić Yael. Zrywami; przeprasza, że mnie trzymała na dystans, powtarzając to samo, co zawsze mówił Bram: że to nie moja wina, tylko jej, Saby, jej dzieciństwa. Wszystko, o czym już wiedziałem, ale czego aż do tej pory nie rozumiałem tak naprawdę. – Mamo, w porządku – przerywam. – Wcale nie w porządku – protestuje. Nie ma racji. Wiem wszystko o rozmaitych rodzajach ucieczki: że czasem uciekamy z jednego więzienia, jedynie by odkryć, że zbudowaliśmy sobie inne. Zabawne, wydaje mi się, że ja i moja matka chyba mówimy wreszcie tym samym językiem, lecz z jakiegoś powodu słowa nie wydają się teraz takie ważne.
Rozdział czterdziesty szósty
Kończę rozmowę z Yael z uczuciem, jakby ktoś otworzył okno i wpuścił świeże powietrze. Podobnie jest z podróżowaniem. Jednego dnia wszystko wydaje się beznadziejne, skazane na klęskę. A potem wsiadasz do pociągu albo ktoś do ciebie dzwoni i widzisz, jak rozpościera się przed tobą cała mapa nowych możliwości. Petra, przedstawienie – wydawały się czymś ważnym, ale może były jedynie kolejnym miejscem, w które rzucił mnie wiatr. A teraz pcha mnie znowu w kierunku Indii. Z powrotem do matki. Gdzie jest moje miejsce. Wciąż trzymam kopertę ze zdjęciami. Znów zapomniałem spytać o nie Yael. Oglądam fotkę Saby z tajemniczą dziewczyną i dopiero teraz sobie uświadamiam, czemu za pierwszym razem wydała mi się znajoma. Z ciemnymi włosami ściętymi na pazia i figlarnym uśmiechem jest całkiem podobna do Louise Brooks. Ta… sięgam po wycinek z gazety… ta Olga Szabo. Kim była? Przyjaciółką Saby? Jego dziewczyną, która wyjechała? Nie bardzo wiem, co zrobić ze zdjęciami. Najbezpieczniej byłoby je schować z powrotem na strychu, ale czułbym się, jakbym zamykał ich wszystkich w więzieniu. Mógłbym zrobić kopie, a oryginały zabrać ze sobą, ale nawet wtedy mogłyby się zgubić. Wpatruję się w fotografię Saby. A potem w zdjęcie Yael. Myślę o niemożliwym życiu, jakie pędzili ze sobą, ponieważ Saba kochał ją tak bardzo i tak bardzo się starał, by była bezpieczna. Nie jestem pewien, czy da się równocześnie kogoś kochać i zapewnić mu bezpieczeństwo. Kochać kogoś to już z gruntu ryzykowny akt, lecz zarazem bezpieczeństwo można znaleźć tylko w miłości. Zastanawiam się, czy Saba to rozumiał. Ostatecznie to on
zawsze powtarzał: „Prawda i jej przeciwieństwo to dwie strony tej samej monety”.
Rozdział czterdziesty siódmy
Jest wpół do piątej. Z Linusem muszę się spotkać dopiero o szóstej na szybkiej próbie technicznej przed podniesieniem kurtyny. Słyszę Broodjego i chłopaków w saloniku. Nie chcę z nimi gadać. Nie wyobrażam sobie, jak im mówię, że za trzy dni wracam do Indii. Zostawiam komórkę na łóżku i wymykam się z mieszkania, rzucając „do widzenia”. Broodje patrzy na mnie smutno. – Chcesz w ogóle, żebyśmy przyszli wieczorem? – pyta. Nie chcę. Tak naprawdę nie chcę. Ale nie mogę być aż tak okrutny. Nie wobec niego. – Jasne – kłamię. Na dole wpadam na sąsiadkę, panią Van der Meer, idącą wyprowadzić psa. – Wygląda na to, że nareszcie będziemy mieć trochę słońca – oznajmia. – Wspaniale – odpowiadam, chociaż ten jeden raz wolałbym deszcz. W ulewę nikt by nie przyszedł. Ale naturalnie słońce przedziera się przez zasłonę upartych chmur. Ruszam do małego parku po drugiej stronie ulicy. Właśnie mijam furtkę, kiedy ktoś mnie woła po imieniu. Nie reaguję. Willemów są tysiące. Głos jednak przybiera na sile. A w końcu odzywa się po angielsku. – Willem, to ty? Zatrzymuję się. Odwracam. Niemożliwe. Ale to fakt. Kate. – Jezu Chryste, dzięki Bogu! – wykrzykuje, podbiegając. – Wydzwaniałam do ciebie, ale nie odbierałeś, a potem przyszłam tutaj, ale głupi domofon nie działa. Czemu nie odbierasz?
Czuję się, jakbym wysłał tamten mejl przed rokiem. Z innego świata. Teraz mi wstyd, że kazałem jej się tłuc taki kawał drogi. – Zostawiłem komórkę w mieszkaniu. – Na szczęście spotkałam twoją sąsiadkę z psem i powiedziała, że chyba poszedłeś w tę stronę. To jak jeden z tych twoich drobnych wypadków. – Śmieje się. – Spotykają mnie dzisiaj cały dzień. Bo mejl od ciebie przyszedł w idealnym momencie. David koniecznie chciał mnie zawlec wieczorem do Berlina na jakąś paskudną, sądząc z opisu, awangardową Medeę i rozpaczliwie szukałam wymówki, żeby nie jechać, a rano dostałam wiadomość od ciebie i przyleciałam tutaj. Siedząc w samolocie, uświadomiłam sobie, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie występujesz. Nie odbierałeś komórki i wpadłam w lekką panikę, więc pomyślałam, że cię odwiedzę osobiście. Ale się znaleźliśmy i już wszystko okej. – Teatralnym gestem ociera pot z czoła. – Uf! – Uf – odpowiadam blado. Radar Kate natychmiast to rejestruje. – Albo może nie uf. – Może nie. – O co chodzi? – Mogę cię o coś prosić? Prosiłem ją już o tyle rzeczy. Ale występować przed nią? Broodje i chłopaki się nie znają. Kate jednak przejrzy wszystko na wylot. Zorientuje się, jaki to kit. – Jasne. – Możesz nie przychodzić dzisiaj wieczorem? Śmieje się, jakby to był żart. A potem sobie uświadamia, że to nie żart. – Och – mówi, poważniejąc. – Jednak nie pozwolili ci wystąpić? Kostka tego drugiego Orlanda cudownie się zrosła? Kręcę głową. Spuszczam wzrok i widzę, że Kate trzyma walizkę. Dosłownie przyjechała prosto z lotniska. Żeby mnie zobaczyć. – Gdzie się zatrzymałaś? – pytam. – W jedynym miejscu, które udało mi się znaleźć w ostatniej
chwili. – Wyjmuje z torebki skrawek papieru. – Ma-jor-rug-hotel? – czyta. – Nie mam pojęcia, jak to wymówić, nie wspominając o tym, gdzie go szukać. – Podaje mi kartkę. – Znasz go? Hotel Magere Brug. Wiem dokładnie, gdzie to jest. Przejeżdżałem obok niego prawie codziennie przez całe życie. W weekendy serwowali w lobby domowe ciastka i czasem zakradaliśmy się z Broodjem, żeby kilka zwędzić. Właściciel udawał, że nic nie zauważył. Biorę od niej walizkę. – Chodź. Zaprowadzę cię do domu. Ostatni raz byłem w okolicach łodzi we wrześniu; dotarłem aż do nabrzeża. Wydawała się taka opuszczona, nawiedzana przez wspomnienia, jakby też płakała po jego stracie – co miało pewien sens, ponieważ to on ją zbudował. Nawet zasadzony przez Sabę klematis – „bo nawet w kraju pełnym chmur potrzebny jest cień” – który kiedyś plenił się po całym pokładzie, zwiądł i zbrązowiał. Gdyby Saba żył, toby go przyciął. Zawsze to robił, kiedy wracał na lato i zastawał rośliny zmizerniałe po swojej nieobecności. Klematis rozrósł się znowu, zasypując fioletowymi płatkami cały pokład. Pełno też innych kwiatów, podpórek, pnączy, altanek, donic, wijących się, kwitnących roślin. – Tu był mój dom – wyjaśniam. – Tutaj dorastałem. Podczas jazdy tramwajem Kate głównie milczała. – Piękny – mówi teraz. – Zbudował go mój ojciec. Widzę Brama, jak uśmiecha się i puszcza oko, i słyszę go mówiącego jakby do nikogo w szczególności: „Potrzebny mi pomocnik dzisiaj rano”. Yael chowała się z głową pod kołdrę. Dziesięć minut później stałem z wiertarką w ręce. – Ale ja pomagałem. Dawno tu nie zaglądałem. Twój hotel jest zaraz za rogiem. – Cóż za niezwykły przypadek – zauważa. – Czasem mam wrażenie, że rządzi wszystkim. – Nie. Wcale nie wszystkim. – Patrzy na mnie. A potem pyta.
– Więc co jest nie tak, Willemie? Masz tremę? – Nie. – Czyli o co chodzi? Opowiadam jej. O telefonie z samego rana. O tym momencie na pierwszej próbie; odkryciu czegoś nowego, czegoś prawdziwego w Orlandzie, i jak potem musiałem to wszystko posłać do diabła. – Teraz chcę jedynie wyjść na scenę, przebrnąć przez to i zapomnieć – tłumaczę. – Przy możliwie najmniejszej liczbie świadków. Spodziewam się współczucia. Albo jednego z jej komentarzy – enigmatycznych, lecz jakoś trafiających w punkt. Zamiast tego zostaję wyśmiany. Kate zaśmiewa się, prycha, aż dostaje czkawki. A potem stwierdza: – Chyba sobie ze mnie żartujesz. Nie żartuję. Nie odpowiadam. Próbuje się opanować. – Przepraszam, ale dostała ci się od losu życiowa szansa; nareszcie zdarzył się jeden z tych twoich wspaniałych wypadków, a ty chcesz pozwolić, żeby przez durną uwagę reżysera szlag trafił to wszystko. W jej ustach brzmi to jak drobiazg kompletnie bez znaczenia: durna uwaga. Mnie wydawało się czymś znacznie poważniejszym. Walnięciem w twarz; nie głupią uwagą reżysera, tylko przestawieniem na inne tory. NIE TĘDY DROGA. I to właśnie w chwili, gdy sądziłem, że naprawdę coś odkryłem. Szukam słów na opisanie tej… zdrady. – To jak kiedy spotykasz dziewczynę swoich marzeń… – zaczynam. – I uświadamiasz sobie, że nie dosłyszałeś jej imienia? – kończy Kate. – Chciałem powiedzieć: i odkrywasz, że w rzeczywistości jest facetem. Że wszystko zrozumiałeś kompletnie na opak. – To się zdarza tylko w filmach. Albo u Szekspira. Chociaż zabawne, że wspomniałeś o dziewczynie swoich marzeń, bo
myślałam o twojej dziewczynie, tej, której szukałeś w Meksyku. – Lulu? Co ona ma z tym wspólnego? – Opowiedziałam Davidowi o tobie i twojej historii, i wtedy zadał niedorzecznie proste pytanie, które od tamtej pory nie daje mi spokoju. – Tak? – Chodzi o twój plecak. – Nie daje ci spokoju mój PLECAK? Mówię to żartobliwie, ale nagle moje serce przyśpiesza. „Dałeś nogę. Wykorzystałeś ją”. Słyszę oburzenie w jej akcencie z Yorkshire. – Chodzi o to, że skoro wyskoczyłeś tylko po kawę albo croissanty, albo zarezerwować pokój w hotelu czy co tam innego, czemu zabrałeś ze sobą plecak ze wszystkimi rzeczami? – To nie był duży plecak. Widziałaś go. Miałem ten sam w Meksyku. Zawsze podróżuję z minimalną ilością rzeczy. Mówię zbyt szybko, jak człowiek mający coś do ukrycia. – Jasne. Jasne. Minimalna ilość rzeczy. Żebyś w każdej chwili mógł ruszyć dalej. Ale zamierzałeś wrócić do squatu, a o ile pamiętam, musiałeś wyjść przez okno na piętrze. Zgadza się? – Kiwam głową. – I zabrałeś plecak ze sobą? Nie byłoby łatwiej zostawić większość rzeczy? Łatwiej wyjść. A nawet jeśli nie, byłby to pewny znak, że zamierzasz wrócić. Stałem na gzymsie, jedną nogą w środku, drugą na zewnątrz. Podmuch wiatru, strasznie ostry i zimny po tamtej gorączce, smagnął mnie jak nóż. Usłyszałem ze środka szelest, kiedy Lulu przekręciła się i owinęła brezentem. Patrzyłem na nią chwilę i nagle poczułem to silniej niż kiedykolwiek. Pomyślałem: „Może powinienem zaczekać, aż się obudzi”. Ale znajdowałem się już za oknem i widziałem patisserie kawałek dalej. Wylądowałem ciężko w kałuży, rozpryskując deszczówkę. Kiedy spojrzałem na okno z białą firanką trzepoczącą w porywistej bryzie, poczułem równocześnie smutek i ulgę, przeciwstawne uczucia ciężaru i lekkości, jedno ciągnące mnie w dół, drugie unoszące w górę. I zrozumiałem, że wydarzyło się między nami
coś, za czym zawsze tęskniłem, ale zarazem, czego się obawiałem. Pragnąłem więcej tego czegoś, lecz również chciałem od tego uciec. Prawda i jej przeciwieństwo. Ruszyłem do patisserie, nie bardzo wiedząc, co robić; wrócić, zostać jeszcze jeden dzień – jednak ze świadomością, że jeśli się na coś zdecyduję, nie będzie odwrotu. Kupiłem croissanty, wciąż nie mogąc dokonać wyboru. A potem minąłem róg i zobaczyłem skinów. I w jakiś pokręcony sposób poczułem ulgę: podejmą decyzję za mnie. Tylko że zaraz po obudzeniu się w szpitalu, nie pamiętając Lulu ani nawet jej imienia, ani tego, gdzie się znajduje, ale rozpaczliwie pragnąc ją odnaleźć, zrozumiałem, że to był zły wybór. – ZAMIERZAŁEM wrócić – mówię Kate. Niepewność w moim głosie przecina warstwy kłamstwa niczym brzytwa. – Wiesz, co myślę, Willemie? – pyta łagodnie. – Myślę, że z występowaniem na scenie i z tamtą dziewczyną chodzi o to samo. Zbliżasz się do czegoś i naraz się płoszysz, więc znajdujesz sposób, by się wymknąć. W Paryżu, ledwie poczułem się przy Lulu całkowicie bezpieczny – kiedy osłoniła mnie przed skinami i się mną zaopiekowała, kiedy stała się moją dziewczyną z gór – prawie ją odesłałem. Dotarłszy w bezpieczne miejsce, spojrzałem w jej oczy płonące z determinacji, pełne już miłości (niewiarygodne po zaledwie jednym dniu) i poczułem wszystko naraz – pragnienie i potrzebę, lecz także strach, bo wiedziałem, jak się kończy utrata czegoś takiego. Chciałem znaleźć ochronę w tej miłości – i ochronę przed nią. Wtedy tego nie rozumiałem. Że miłość nie jest czymś, co się ochrania. Tylko czymś, co się ryzykuje. – Wiesz, na czym polega ironia bycia aktorem? – ciągnie z namysłem Kate. – Nakładamy tysiące masek, jesteśmy ekspertami od kamuflażu, lecz scena to jedyne miejsce, gdzie nie można się ukryć. Nic dziwnego, że panikujesz. I na dodatek Orlando, kto by
pomyślał! Znowu ma rację. Wiem, że tak. Petra nie zrobiła dzisiaj nic innego, jak tylko dostarczyła mi wymówki, bym kolejny raz mógł dać nogę. Prawda jest jednak taka, że tamtego dnia z Lulu w głębi ducha wcale nie chciałem uciec. I teraz też nie chcę. – Co najgorszego może się stać, jeśli zagrasz dzisiaj po swojemu? – pyta Kate. – Wywali mnie. Wówczas będzie to efekt moich działań, a nie mojej bierności. Zaczynam się uśmiechać. Niepewnie, ale jednak. Kate odpowiada na mój uśmieszek szerszą, amerykańską wersją. – Znasz moją zasadę: idź na całość albo idź do domu. Patrzę na łódź; jest cicha, ale ogród wydaje się bujny i zadbany jak nigdy za naszych czasów. To dom – nie mój, lecz kogoś innego. „Idź na całość albo idź do domu”. Słyszałem, jak mówiła to wcześniej, i nie całkiem kumałem, o co chodzi. Teraz rozumiem, chociaż myślę, że w tym wypadku Kate się myli. Bo dla mnie to nie jest: idź na całość albo idź do domu. Tylko: idź na całość, A POTEM idź do domu. Muszę zrobić to pierwsze, żeby zrobić drugie.
Rozdział czterdziesty ósmy
Kulisy. Panuje tu zwykły rozgardiasz, tylko ja czuję się dziwnie spokojny. Linus popędza mnie do prowizorycznej garderoby, gdzie się przebieram z cywilnego ubrania w kostium Orlanda, pośpiesznie przerobiony, żeby na mnie pasował. Nakładam charakteryzację. Chowam ciuchy do zamykanej szafki za sceną. Dżinsy, koszulę, zegarek Lulu. Trzymam go w ręce moment dłużej, czuję, jak tykając, wibruje mi w dłoni, a potem wkładam go do szafki. Linus ustawia nas w kręgu. Robimy rozgrzewkę głosową. Muzycy stroją gitary. Petra wywarkuje ostatnie wskazówki, żebym znalazł swoje światło prowadzące, nie rozpraszał się, pamiętał o pozostałych aktorach, którzy mnie wspierają, i po prostu dał z siebie wszystko. Posyła mi przenikliwe, pełne niepokoju spojrzenie. Linus woła: „Pięć minut!” i nakłada słuchawki, Petra się oddala. Max przyszła na dzisiejsze przedstawienie i siedzi w kulisach na trójnożnym stołku. Nic nie mówi, patrzy tylko na mnie, całuje dwa palce i unosi je w powietrze. Odpowiadam identycznym gestem. – Złam nogę – szepcze mi ktoś do ucha. To Marina, która stanęła za moimi plecami. Szybko obejmuje mnie od tyłu i całuje gdzieś pomiędzy uchem a szyją. Max zauważa to i uśmiecha się złośliwie. – Na miejsca! – woła Linus. Petry nigdzie nie widać. Znika przed podniesieniem kurtyny i pojawia się dopiero po przedstawieniu. Vincent twierdzi, że przez ten czas spaceruje nerwowo albo pali, albo wypruwa wnętrzności kociętom.
Linus chwyta mnie za nadgarstek. – Willem – mówi. Obracam się, by na niego spojrzeć. Ściska lekko i kiwa głową. Odpowiadam skinieniem. – Muzycy, start! – rzuca Linus do mikrofonu. Płynie muzyka. Zajmuję miejsce przy scenie. – Pierwszy sygnał świetlny, start – mówi Linus. Zapalają się reflektory. Widownia cichnie. – Orlando, start! Waham się przez mgnienie. „Oddychaj” − słyszę głos Kate. Nabieram powietrza. Serce wali mi w głowie. Stuk, stuk, stuk. Zamykam oczy i słyszę tykanie zegarka Lulu, jakbym wciąż go miał na ręce. Przez moment słucham obu dźwięków, a potem wychodzę na scenę. Czas zamiera. Jest rok i dzień. Jedna godzina i dwadzieścia cztery. Czas, dzianie się, wszystko naraz. Ostatnie trzy lata krystalizują się w ten moment, we mnie, w Orlanda. Opuszczonego młodego człowieka tęskniącego za ojcem, bez rodziny, bez domu. Tego Orlanda, który przypadkiem spotyka swoją Rozalindę. I chociaż znali się tylko parę chwil, coś w sobie rozpoznają. – „Obym ci mogła odstąpić choć tę odrobinę sił, którą mam w sobie” – mówi Rozalinda i nie ma już odwrotu. „Kto się tobą opiekuje?” − spytała Lulu i nie było już dla mnie odwrotu. – „Weź to, młody człowieku” – mówi Marina jako Rozalinda, podając mi rekwizyt: zdjęty z szyi łańcuszek. „Będę twoją dziewczyną z gór i zaopiekuję się tobą” − powiedziała Lulu parę chwil przed tym, kiedy zdjąłem jej zegarek z ręki. Czas płynie. Wiem, że tak musi być. Wchodzę na scenę, schodzę ze sceny. Reaguję na sygnały świetlne, podążam za znakami. Słońce ześlizguje się z nieba, sunie tanecznie w stronę horyzontu, a potem wschodzą gwiazdy, zapalają się reflektory, grają świerszcze. Wyczuwam, że się to dzieje, unosząc się jakby
ponad tym wszystkim. Jestem tylko tutaj, teraz. W tej chwili. Na tej scenie. Jestem Orlandem oddającym siebie Rozalindzie. I Willemem oddającym się Lulu, jak powinienem był zrobić rok temu, ale nie potrafiłem. – „Pytaj raczej o porę dnia. W lesie nie ma zegarów” – mówię do mojej Rozalindy. „Zapominasz, że czas przestał istnieć. Oddałaś mi go” − powiedziałem do mojej Lulu. Czuję ciężar zegarka na nadgarstku tamtego dnia w Paryżu; słyszę jego tykanie w mojej głowie teraz. Nie potrafię ich odróżnić: tamtego roku, tego roku. Są tym samym. Wtedy jest teraz. Teraz jest wtedy. – „Kiedy ja nie chcę, chłopcze, by mnie kto wyleczył” – mówię ja/Orlando do Rozalindy/Mariny. – „Ja bym tej sztuki dokonał, gdybyś tylko nazywał mnie Rozalindą” – odpowiada. „Zaopiekuję się tobą” − przyrzekła Lulu. – „Jak mi życie miłe, i jak pragnę zdrowia, i tak mi Boże dopomóż, i zaklinam cię na wszystkie świętości, na które można się bez obawy zaklinać” – mówi Rozalinda/Marina. „Uciekłam przed niebezpieczeństwem” − powiedziała Lulu. Oboje uciekliśmy. Coś się wydarzyło tamtego dnia. I nadal trwa. Tutaj, na tej scenie. Chociaż to był tylko jeden dzień i tylko jeden rok. Lecz może jeden dzień wystarczy. Może wystarczy jedna godzina. Może czas nie ma z tym zupełnie nic wspólnego. – „Uwierz mi, piękny chłopcze – ja naprawdę kocham”1 – mówi mój Orlando do Rozalindy. „Zdefiniuj miłość − zażądała Lulu. − Jak to wygląda, kiedy ktoś jest napiętnowany?”. Tak, Lulu. To wygląda właśnie tak. Nagle jest po wszystkim. Jak potężna fala rozbijająca się o brzeg wybuchają oklaski, a ja stoję na scenie, otoczony zszokowanymi i zachwyconymi uśmiechami pozostałych aktorów.
Trzymamy się za ręce i kłaniamy. Przed indywidualnymi ukłonami Marina wyciąga mnie na początek, a potem usuwa się w bok i daje gestem znak, żebym szedł pierwszy, i tak robię, a aplauz staje się jeszcze głośniejszy. Za sceną trwa pandemonium. Max krzyczy. Marina płacze, Linus się uśmiecha, chociaż jego spojrzenie wciąż umyka ku bocznym drzwiom, przez które Petra wyszła całe godziny temu. Otaczają mnie ludzie, klepiąc po plecach, składając gratulacje i całując, a ja jestem tu, a jednocześnie nie jestem – wciąż znajduję się w stanie dziwnego zawieszenia, gdzie granice czasu, miejsca i osób są zatarte, gdzie mogę być tutaj i w Paryżu, gdzie może być teraz i wtedy, gdzie jestem sobą, lecz zarazem Orlandem. Staram się pozostać w tym miejscu, kiedy się przebieram, ścieram charakteryzację z twarzy. Patrzę na siebie w lustrze i próbuję ogarnąć, co przed chwilą zrobiłem. Wydaje się to rzeczą kompletnie nierealną i zarazem najbardziej rzeczywistą, jakiej dokonałem w życiu. Prawda i jej przeciwieństwo. Tam na scenie: grając rolę, odsłaniając swoje wnętrze. Ludzie gromadzą się wokół mnie. Dolatują mnie urywki rozmów o balangach, o świętowaniu, imprezie dla obsady dzisiaj wieczorem, chociaż sztuka będzie grana jeszcze przez dwa tygodnie i w zasadzie świętować w tej chwili to prosić się o pecha. Wygląda jednak na to, że dzisiejszego wieczoru odpuściliśmy sobie pogoń za szczęściem. Sami je tworzymy. Petra przychodzi za kulisy z kamienną twarzą, nie mówiąc ani słowa. Mija mnie, zmierzając prosto do Linusa. Wychodzę przez furtkę służącą jako zejście ze sceny. Max pojawia się u mojego boku i podskakuje w miejscu jak tryskający entuzjazmem psiak. – I co, Marina całuje się przyzwoicie? – pyta. – Z pewnością jej ulżyło, że nie musiała się całować z Jeroenem – wtrąca Vincent, a ja się śmieję. Na zewnątrz rozglądam się za kumplami. Nie wiedziałem do końca, kto się zjawi. Słyszę, jak ktoś mnie woła po imieniu. – Willem! – powtarza.
Kate przedziera się przez tłum w moją stronę; smuga złota i czerwieni. Rozpiera mnie duma, kiedy rzuca mi się w ramiona, aż wirujemy w miejscu. – Zrobiłeś to. Zrobiłeś. Zrobiłeś! – mruczy mi do ucha. – Zrobiłem to. Zrobiłem. Zrobiłem – powtarzam, śmiejąc się z radości i ulgi, i podziwu dla tego, jak się kończy ten dzień. Ktoś stuka mnie w ramię. – Coś upuściłeś. – Och, właśnie. Kwiaty dla ciebie – mówi Kate, nachylając się, by podnieść bukiet słoneczników. – Z okazji oszałamiającego debiutu. Przyjmuję je. – Jak się czujesz? – dopytuje. Nie mam odpowiedzi, nie mam słów. Tylko czuję się pełny. Próbuję to wyjaśnić, ale mi przerywa: – Jak tuż po najlepszym seksie w życiu? Śmieję się. Właśnie, coś w tym guście. Całuję ją w rękę. Kate obejmuje mnie ramieniem w pasie. – Gotowy na spotkanie z wielbicielami? – pyta. Nie. W tej chwili chcę się jedynie nacieszyć tym, co jest, razem z osobą, której to zawdzięczam. Prowadzę ją na spokojną ławkę w pobliskiej altanie i próbuję w jakiś sposób ująć w słowa to, co się właśnie wydarzyło. – Jak to się stało? – Tylko to mi przychodzi do głowy. Kate bierze mnie za ręce. – Naprawdę musisz pytać? – Chyba tak. To było coś z innego świata. – Och, nie – odpowiada ze śmiechem. – Wierzę w muzę i tak dalej, ale nie zaczynaj przypisywać swojego występu kolejnemu z tych twoich wypadków. To wszystko twoje dzieło. Moje. I nie moje. Bo nie byłem tam sam. Siedzimy jeszcze chwilę. Czuję, jak całe moje ciało wibruje, dźwięczy. To wieczór bez skazy. – Zdaje się, że twoje groupies czekają – zauważa Kate po chwili, wskazując coś za moimi plecami.
Oglądam się; Broodje, Henk, „W”, Lien i parę innych osób obserwuje nas ciekawie. Podprowadzam Kate i przedstawiam chłopakom. – Przyjdziesz na naszą imprezkę, prawda? – pyta Broodje. – NASZĄ imprezkę? – odpowiadam. Udaje mu się zrobić odrobinę zawstydzoną minę. – Trudno odkręcić imprezę zorganizowaną w ostatniej chwili. – Szczególnie kiedy już się zaprosiło całą obsadę i mniej więcej połowę widowni – rzuca Henk. – Nieprawda! – oburza się Broodje. – Nie połowę. Tylko dwie Kanadyjki. Przewracam oczami i się śmieję. – W porządku. Chodźmy. Lien uśmiecha się i ściska mi dłoń. – Chcę się pożegnać. Jedno z nas musi być jutro przytomne. To dzień przeprowadzki. – Całuje „W”, potem mnie. – Dobra robota, Willem. – Pójdę z nią przez park – oświadcza Kate. – Gubię się w tym mieście. – Nie przyjdziesz? – pytam. – Najpierw muszę załatwić parę rzeczy. Wpadnę później. Przytrzymaj dla mnie drzwi otwarte, bo domofon nie działa. – Zawsze – zapewniam. Nachylam się, żeby ją pocałować w policzek, a wtedy szepcze mi do ucha: – Wiedziałam, że dasz radę. – Nie bez ciebie – odpowiadam. – Nie bądź głupi. Potrzebowałeś tylko zachęty. Ja jednak nie mówiłem o zachęcie. Wiem, że jej zdaniem muszę się zaangażować, zamiast polegać na wypadkach; złapać kierownicę. Ale gdyby nie nasze spotkanie w Meksyku, czy znalazłbym się tutaj? Czy to były wypadki? Czy wybór? Setny raz tego wieczoru jestem znów z Lulu, na barce Jacques’a o nieprawdopodobnej nazwie „Viola”. Właśnie mi opowiedziała legendę o podwójnym szczęściu i spieraliśmy się o jej znaczenie. Lulu uważała, że chodziło o szczęście chłopaka, który zyskał posadę i dziewczynę. Ale ja się nie zgodziłem.
Chodziło o pasujące do siebie części dwuwiersza, dwie połówki, które się odnalazły. O miłość. Albo może oboje się pomyliliśmy i oboje mieliśmy rację. Może to nie była opozycja albo-albo: szczęście ALBO miłość. Przeznaczenie ALBO wybór. Może by osiągnąć podwójne szczęście, potrzeba i tego, i tego. William Szekspir, Jak wam się podoba, W drodze, Poznań 1993 [wróć]
Rozdział czterdziesty dziewiąty
W mieszkaniu zastajemy dziki młyn. Zjawiło się ponad pięćdziesiąt osób – z obsady, z Utrechtu, nawet starych kumpli ze szkoły, z amsterdamskich czasów. Nie mam pojęcia, jak Broodje dotarł do nich wszystkich tak szybko. Max rzuca mi się na szyję, kiedy tylko przekracza próg w towarzystwie Vincenta. – Jasna. Cholera – oświadcza dziewczyna. – Mogłeś uprzedzić, że potrafisz grać! – dodaje Vincent. Uśmiecham się. – Lubię mieć małe tajemnice. – Jasne, no cóż, cała obsada jest cholernie zachwycona – mówi Max. – Z wyjątkiem Petry. Ona jest wkurzona jak zwykle. – Ponieważ jej dubler właśnie totalnie wyautował główną gwiazdę. I teraz musi zdecydować, czy wystawić kulawego, w dosłownym i przenośnym sensie, gwiazdora, czy pozwolić, żebyśmy dokończyli z tobą – wyjaśnia Vincent. – Decyzje, decyzje – mruczy Max. – Nie patrz, ale Marina znowu robi do ciebie oczy, jakby cię chciała zawlec do łóżka. Patrzymy wszyscy. Marina patrzy prosto na mnie i się uśmiecha. – Nawet nie próbuj zaprzeczać, chyba że to MNIE ma ochotę bzyknąć – ciągnie Max. – Zaraz wracam – mówię do niej. Podchodzę do stołu, na którym Broodje urządził bar. Marina trzyma w ręce kieliszek. – Co tu masz? – pytam. – Nie jestem pewna. Dostałam od jednego z twoich kumpli; przyrzekał, że nie powoduje kaca. Trzymam go za słowo.
– To twój pierwszy błąd. Przesuwa palcem po krawędzi kieliszka. – Mam wrażenie, że pierwszy błąd popełniłam już dawno. – Upija łyk. – Nie pijesz? – Już się czuję wstawiony. – Proszę. Żebyś mógł dogonić sam siebie. Podaje mi swój kieliszek; pociągam łyk. Czuję kwaśną tequilę, którą preferuje obecnie Broodje, zmieszaną z jakąś inną gorzałą o pomarańczowym smaku. – Fakt. Po tym nie dostaniesz kaca. Zdecydowanie. Śmieje się, dotyka mojej ręki. – Nie będę opowiadać, jaki byłeś fantastyczny dzisiaj wieczorem. Pewnie masz już tego powyżej uszu. – Czy W OGÓLE można mieć tego powyżej uszu? Uśmiecha się szeroko. – Nie. – Odwraca wzrok. – Pamiętam, co mówiłam wcześniej o partnerach z zespołu i innych sprawach, ale wygląda na to, że dzisiaj łamiemy wszelkie zasady… – zawiesza głos. – Więc powiedzmy to szczerze, czy trzy tygodnie mogą zrobić aż taką różnicę? Marina jest sexy, piękna i inteligentna. I się myli. Trzy tygodnie mogą zrobić wielką różnicę. Wiem o tym; jeden dzień może robić wielką różnicę. – Tak – odpowiadam. – Mogą. – Och. – W jej głosie brzmi zaskoczenie i lekka uraza. – Jesteś z kimś innym? – dodaje. Dzisiaj na scenie czułem, jakbym był. Ale to tylko duch. U Szekspira aż się od nich roi. – Nie – zaprzeczam. – Po prostu widziałam cię z tamtą kobietą… Po przedstawieniu. Nie byłam pewna. Kate. Potrzeba, by z nią porozmawiać, wydaje się bardzo pilna. Bo stało się dla mnie zupełnie jasne, czego chcę. Przepraszam Marinę i rozglądam się po mieszkaniu, ale Kate nigdzie nie widać. Schodzę na dół i sprawdzam, czy drzwi się nie
zatrzasnęły. Nie zatrzasnęły się. Znowu wpadam na panią Van der Meer z psem. – Przepraszam za hałasy – mówię. – W porządku – uspokaja mnie. Patrzy w górę schodów. – Też urządzaliśmy dzikie balangi. – Mieszkała tu pani, kiedy był tu squat? – pytam, starając się wyobrazić sobie stojącą przede mną vrouw w średnim wieku wśród młodych anarchistów, których widziałem na zdjęciach. – Naturalnie. Znałam twojego ojca. – Jaki wtedy był? Nie wiem, czemu o to pytam. Brama zawsze łatwo było rozszyfrować. Tymczasem odpowiedź mnie zaskakuje. – Raczej melancholijny młody człowiek – odpowiada kobieta. I odruchowo zerka w kierunku mieszkania, jakby go tam widziała. – Póki nie zjawiła się twoja matka. Pies szarpie smycz i pani Van der Meer rusza do wyjścia, zostawiając mnie rozmyślającego o tym, co wiem – i czego nie wiem – o własnych rodzicach.
Rozdział pięćdziesiąty
Telefon dzwoni. A ja śpię. Macam za nim. Leży obok poduszki. – Halo – mamroczę. – Willem! – Yael bez tchu łyka powietrze. – Zbudziłam cię? – Mama? – pytam. Czekam na znajome uczucie paniki, ale nie nadchodzi. Zamiast tego pojawia się coś innego, jakiś przyjemny osad. Trę oczy, lecz wciąż nie znika, wisi niczym lekka mgiełka: sen, który śnił mi się przed momentem. – Rozmawiałam z Mukeshem. Odprawił swoje czary. Może cię tu ściągnąć w poniedziałek, ale musimy zrobić rezerwację natychmiast. Tym razem kupimy bilet otwarty. Przyjedź na rok. Potem zdecydujesz, co dalej. Z niedospania w głowie mam watę. Impreza trwała do czwartej. Zasnąłem koło piątej. Było już jasno. Powoli przypomina mi się wczorajsza rozmowa z matką. Propozycja, którą złożyła. To, jak bardzo tego chciałem. Czy raczej sądziłem, że chcę. Czasem nie wiemy, że czegoś chcemy, póki to coś nie zniknie. Czasem wydaje nam się, że czegoś chcemy, nie rozumiejąc, że już to mamy. – Mamo – mówię. – Nie wracam do Indii. – Nie? W jej głosie słychać zaciekawienie, ale też rozczarowanie. – To nie moje miejsce. – Twoje miejsce jest przy mnie. To ulga po tak długim czasie usłyszeć od niej te słowa. Ale to chyba nieprawda. Jestem wdzięczny, że zbudowała sobie nowy dom w Indiach, lecz nie tam powinienem być.
„Idź na całość, a potem idź do domu”. – Będę grać, mamo – mówię. I czuję to. Idea, plan uformował się w pełni wczorajszego wieczoru, a może znacznie wcześniej. Czuję naglącą potrzebę, żeby spotkać się z Kate, która w końcu się nie pojawiła na imprezie. To ta jedna jedyna szansa i nie zamierzam pozwolić, by prześlizgnęła mi się między palcami. To dokładnie to, czego potrzebuję. – Będę grać – powtarzam. – Bo jestem aktorem. Yael się śmieje. – Jasne, że tak. Masz to we krwi jak Olga. Imię od razu wydaje mi się znajome. – Olga Szabo? Następuje pauza. Dosłownie słyszę jej zaskoczenie przez trzaski na linii. – Saba ci o niej opowiedział? – Nie. Znalazłem zdjęcia. Na strychu. Chciałem cię o nie zapytać, ale nie spytałem, bo byłem zajęty… – Milknę. – I ponieważ nigdy właściwie nie rozmawialiśmy o tych rzeczach. – Nie. Nigdy nie rozmawialiśmy, prawda? – Kim była? Dziewczyną Saby? – Jego siostrą – odpowiada. Powinienem być zaskoczony, ale nie jestem. Ani trochę. Bo to jak dwa pasujące kawałki układanki. – Twoją cioteczną babką – ciągnie Yael. – Zawsze powtarzał, że miała niesamowity talent aktorski. Zamierzała jechać do Hollywood. Ale przyszła wojna, a ona nie przeżyła. Nie przeżyła. Tylko Saba przeżył. – Szabo to był jej pseudonim sceniczny? – pytam. – Nie. Tak brzmiało ich nazwisko, zanim Saba wyemigrował do Izraela i nadał mu hebrajską formę. Wielu Europejczyków tak robiło. Żeby się odseparować od przeszłości, jak sądzę. Rozumiem to. Chociaż w rzeczywistości nie zdołał się odseparować. Te wszystkie nieme filmy, na które mnie zabierał. Duchy, które
trzymał na dystans i które trzymał przy sobie. Olga Szabo, moja cioteczna babka. Siostra mojego dziadka, Oskara Szabo, który stał się Oskarem Shilohem, ojcem Yael Shiloh, żony Brama de Ruitera, brata Daniela de Ruitera, mającego wkrótce zostać ojcem Abraão de Ruitera. Jak gdyby nigdy nic moja rodzina rozrasta się znowu.
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy
Kiedy wychodzę z sypialni, Broodje i Henk właśnie się budzą i oglądają zniszczenia niczym generałowie po przegraniu ważnej bitwy. Broodje zwraca się do mnie z grymasem skruchy. – Przepraszam. Później mogę posprzątać. Ale obiecałem „W”, że o dziesiątej pomożemy mu w przeprowadzce. A już jesteśmy spóźnieni. – Chyba będę rzygał – stwierdza Henk. Broodje unosi butelkę po piwie zapełnioną w dwóch trzecich niedopałkami papierosów. – Rzygać możesz PÓŹNIEJ – oświadcza. – Obiecaliśmy „W”. – Patrzy na mnie. – I Willy’emu. Mieszkanie sprzątnę potem, razem z rzygami Henka, który chwilowo się powstrzyma. – Spokojnie – odpowiadam. – Ja to zrobię. Wszystkim się zajmę! – Nie ma powodu tak się z tego cieszyć – burczy Henk, krzywiąc się i dotykając skroni. Łapię klucze z blatu. – Sorry – mówię, chociaż wcale mi nie jest przykro. Ruszam do drzwi. – Dokąd to? – Przejąć kierownicę! *** Właśnie odpinam rower, kiedy dzwoni moja komórka. To ona. Kate. – Dobijam się do ciebie od godziny – oznajmiam. – Właśnie się wybieram do twojego hotelu. – Do mojego hotelu, tak? – upewnia się.
W jej głosie słyszę uśmiech. – Bałem się, że wyjedziesz. A mam dla ciebie propozycję. – Cóż, propozycje najlepiej składać OSOBIŚCIE. Ale nigdzie się nie ruszaj, bo jadę do ciebie. Dlatego dzwonię. Jesteś u siebie? Myślę o mieszkaniu, o Broodjem i Henku w bokserkach, o niewyobrażalnym bałaganie. Słońce pokazało się – naprawdę się pokazało – pierwszy raz od kilku dni. Proponuję, żebyśmy się umówili w Sarphatipark. – Po drugiej stronie ulicy. Tam, gdzie byliśmy wczoraj – przypominam. – Miało być w hotelu, a teraz kończymy w parku, Willemie? – ironizuje Kate. – Nie wiem, czy powinno mi to pochlebiać, czy wręcz przeciwnie. – Aha, ja też nie. Idę tam od razu i czekam na ławce przy piaskownicy. Para maluchów dyskutuje o budowie fortu. – Może mieć sto wież? – pyta chłopiec. – Myślę, że lepiej dwadzieścia – odpowiada dziewczynka. Potem chłopiec znowu pyta: – Możemy tam mieszkać już zawsze? Dziewczynka spogląda krytycznie na niebo: – Dopóki nie zacznie padać. Kiedy Kate się zjawia, zdążyli zrobić spore postępy, wykopać fosę i wznieść dwie wieże. – Przepraszam, że to tyle trwało – mówi zdyszana. – Zgubiłam się. To twoje miasto kręci się w kółko. Zaczynam opowiadać o koncentrycznych kanałach; że Ceintuurbaan to pas w talii Amsterdamu. Zbywa mnie machnięciem. – Odpuść sobie. Jestem beznadziejna. – Siada przy mnie. – Jakieś wieści od Frau Directeur? – Totalna cisza. – Źle to wróży. Wzruszam ramionami. – Możliwe. Nic na to nie poradzę. Zresztą mam nowy plan.
– Och – mówi Kate, otwierając szerzej i tak duże zielone oczy. – Masz plan? – Mam plan. Prawdę mówiąc, właśnie z nim jest związana moja propozycja. – Gęszcza się zaakcja. – Co? Kręci głową. – Nieważne. – Krzyżuje nogi i nachyla się do mnie. – Jestem gotowa. Spropozycjonuj mnie. Biorę ją za rękę. – Pragnę cię… – robię pauzę – …jako mojego reżysera. – Czy nie wygląda to trochę tak jak pożegnanie kogoś uściskiem dłoni po wspólnie spędzonej nocy? – pyta. – To, co się zdarzyło wczoraj – zaczynam – zdarzyło się dzięki tobie. I chcę z tobą pracować. Chcę przyjechać na naukę do Teatru Raban. Na praktyki. Jej oczy zmieniają się w dwa uśmiechy. – Skąd wiesz o naszych praktykach? – pyta przeciągle. – Niewykluczone, że zerknąłem na waszą stronę raz albo może sto razy. I wiem, że głównie pracujecie z Amerykanami, ale od dzieciństwa mówię po angielsku, gram w tym języku. Przeważnie śnię po angielsku. Chcę grać Szekspira. Po angielsku. Chcę to zrobić. Z tobą. Szeroki uśmiech znika z jej twarzy. – To nie będzie wyglądało tak jak wczorajszy wieczór: Orlando na głównej scenie. Nasi praktykanci robią wszystko. Budują scenografię. Zajmują się obsługą techniczną. Uczą się. Są częścią zespołu. Nie mówię, że któregoś dnia nie zagrasz głównej roli; nie wykluczałabym tego po wczorajszym występie. Ale trochę to potrwa. No i trzeba wziąć pod uwagę kwestie wizowe, nie mówiąc o związkach zawodowych, więc przyjeżdżając, nie możesz oczekiwać, że od razu staniesz w blasku reflektorów. I oświadczyłam Davidowi, że musi cię poznać. Patrzę na nią; chcę wyjaśnić, że wcale tego nie oczekuję; że będę cierpliwy; że potrafię budować różne rzeczy. Ale
odpuszczam, bo przychodzi mi do głowy, że JEJ nie muszę niczego udowadniać. – Jak sądzisz, gdzie się podziewałam wczoraj wieczorem? – pyta. – Czekałam, aż David wróci z tej swojej Medei, by mu o tobie opowiedzieć. A potem go zmusiłam, żeby wsadził tyłek do samolotu i obejrzał cię dzisiaj wieczorem, zanim wróci ten inwalida. Właśnie jest w drodze tutaj i prawdę mówiąc, muszę zaraz zmykać, by go odebrać z lotniska. Po tylu zabiegach z mojej strony módl się, żeby ci pozwolili zagrać znowu, inaczej będziesz musiał dać solowy występ przed Davidem. – Śmieje się. – Żartuję. Ale Raban jest małą firmą, więc decyzje podejmujemy zbiorowo. Kolejna rzecz, na którą musisz być przygotowany, to, jak dysfunkcyjnie jesteśmy od siebie uzależnieni wszyscy razem. – Wyrzuca ręce w górę. – Lecz tak wyglądają wszystkie rodziny. – Zaraz, czekaj. Zamierzałaś mnie poprosić? Szeroki uśmiech powraca. – Miałeś jakieś wątpliwości? Jednak sprawia mi nadzwyczajną przyjemność, Willemie, że to TY prosisz MNIE. To dowodzi, że słuchałeś uważnie, a właśnie tego oczekuje reżyser od aktora. – Stuka się w skroń. – I bardzo mądrze z twojej strony, że chcesz się przenieść do Stanów. To dobre dla twojej kariery, a poza tym stamtąd pochodzi twoja Lulu. Myślę o liście od Tor, lecz dzisiaj żal i wyrzuty sumienia zniknęły. Szukała mnie. A ja szukałem jej. I wczoraj wieczorem w jakiś dziwny sposób się odnaleźliśmy. – Nie dlatego chcę jechać – mówię. Uśmiecha się. – Wiem. Tylko się droczę. Chociaż sądzę, że Brooklyn naprawdę ci się spodoba. Ma wiele wspólnego z Amsterdamem. Kamienice i szeregowa zabudowa, życzliwa tolerancja dla ekscentryczności. Myślę, że od razu poczujesz się jak w domu. Kiedy to mówi, ogarnia mnie dziwne wrażenie. Jakby nastąpiła pauza, chwila wytchnienia; jakby zegary na całym świecie stanęły. Dom.
Rozdział pięćdziesiąty drugi
À propos domów, mieszkanie Daniela to katastrofa. Kiedy wracam, chłopaków już nie ma; wszędzie walają się śmieci. Przypominają mi się opowieści Brama o dawnych czasach, zanim przybyła Yael i zaprowadziła swoje porządki. Butelki, popielniczki, spodki i pudełka po pizzy; wydaje się, że nie ostał się ani jeden talerz, który nie został wyjęty i użyty. Wszędzie śmierdzi papierosami. Zdecydowanie nie jest to odpowiednie miejsce dla niemowlęcia. Na moment ogarnia mnie paraliż; nie wiem, od czego zacząć. Nastawiam płytkę Adama Wilde’a, piosenkarza i autora tekstów, na którego koncercie byliśmy z Max przed kilkoma tygodniami. A potem zwyczajnie biorę się do roboty. Wylewam resztki piwa i wina, a butelki wrzucam do pojemnika na szkło. Opróżniam z petów popielniczki i je płuczę. Mimo że zainstalowaliśmy zmywarkę, napełniam zlew gorącą wodą z płynem i myję, a potem wycieram wszystkie naczynia. Otwieram szeroko okna, żeby wywietrzyć; do środka napływa blask słońca oraz świeże powietrze. Zanim wybija południe, zdążam zebrać butelki, wyrzucić niedopałki, umyć i wytrzeć naczynia, zetrzeć kurze i odkurzyć. W mieszkaniu jest prawie tak czysto, jak za najlepszych dni z Danielem, a zanim dotrze z Abraão i Fabiolą, będzie idealne. Gotowe. Zaparzam kawę. Zerkam na komórkę, czy nie ma wiadomości od Linusa, ale aparat jest rozładowany. Podłączam go do prądu i stawiam kawę na regale. Wciąż leży na nim koperta z fotografiami – moimi, Yael, Brama, Saby, Olgi. Przesuwam palcem wzdłuż krawędzi papieru, czując ciężar historii, jaki się pod nim
kryje. Dokądkolwiek wyruszę dalej, te zdjęcia pojadą ze mną. Zerkam na telefon. Wciąż milczy, ale wkrótce przyjdzie wiadomość od Linusa i Petry. Jakaś część mnie jest przekonana, że mnie wywalą. Taka musi być cena za wczorajszy triumf, i to w porządku, chętnie ją zapłacę. Ale inna część zaczyna powątpiewać, czy prawo powszechnej równowagi działa w taki sposób. Wracam do salonu. Zapętliłem płytkę i utwory powoli stają się znajome; wiem, że będę je słyszał, nawet jeśli nie będę się im przysłuchiwał. Rozglądam się po pokoju. Poprawiam poduszki i wyciągam się na sofie. Powinienem dygotać z niepokoju, czekając na wieści o wieczornym przedstawieniu, ale jest wręcz przeciwnie. Jak w tym krótkim momencie, kiedy wychodzę z dworca kolejowego albo autobusowego, albo z lotniska w nowym mieście i wszystko jest możliwe. Przez otwarte okno napływają nieharmonijne odgłosy miasta – dzwonki tramwajów i rowerów, niekiedy ryk przelatującego górą odrzutowca. Mieszają się z muzyką, kołysząc mnie do snu. Trzeci raz tego dnia budzi mnie dzwonek telefonu. Podobnie jak rano, kiedy zadzwoniła Yael, mam wrażenie, że znajdowałem się gdzieś indziej; tam, gdzie powinienem. Dzwonek milknie. Wiem jednak, że to musi być Linus. Przeznaczenie, jak powiedziała Marina. Ale to żadne przeznaczenie; chodzi tylko o dzisiejszy wieczór. O swoim przeznaczeniu decyduję sam. Idę do pokoju po komórkę. Za oknem widzę niebiesko-biały brzuch pnącego się wśród obłoków odrzutowca KLM. Wyobrażam sobie, że siedzę w samolocie; wylatuję z Amsterdamu, unoszę się nad Morzem Północnym, nad Anglią i Irlandią, mijam Islandię i Grenlandię, a potem sunę wzdłuż Nowej Fundlandii i Wschodniego Wybrzeża do Nowego Jorku. Czuję szarpnięcie, słyszę pisk opon dotykających pasa, falę oklasków. Bo dotarliśmy wszyscy. Zerkam na komórkę. Mnóstwo esemesów z gratulacjami po wczorajszym przedstawieniu i wiadomość głosowa od Linusa.
„Willemie, czy mógłbyś, proszę, zadzwonić najszybciej, jak to możliwe?”. Biorę głęboki oddech, przygotowując się na dowolną ewentualność. Tak naprawdę to bez znaczenia. Poszedłem na całość, a teraz lecę do domu. W chwili, kiedy Linus odbiera, słyszę lekkie pukanie do drzwi wejściowych. – Halo, halo… – rozbrzmiewa echem jego głos. Kolejne pukanie, tym razem głośniejsze. Kate? Broodje? Mówię, że za moment oddzwonię. Odkładam aparat. Otwieram drzwi. I czas raz jeszcze się zatrzymuje. Jestem w szoku. I nie jestem. Wygląda tak samo, jak zapamiętałem. I zupełnie inaczej. Ktoś obcy. I ktoś, kogo znam. „Prawda i jej przeciwieństwo to dwie strony tej samej monety” − słyszę słowa Saby. – Cześć, Willem – mówi. – Mam na imię Allyson. ALLYSON. Wypowiadając to imię w myślach, koryguję i aktualizuję cały rok wspomnień i fantazji, i jednostronnych konwersacji. Nie Lulu. Allyson. Silne imię. Solidne. I w jakiś sposób znajome. Wszystko, co ma z nią związek, wydaje mi się znajome. Znam ją. A ona zna mnie. W tym momencie uświadamiam sobie, o czym śniłem dzisiaj rano; kto przez cały czas siedział przy mnie w samolocie. Allyson wchodzi do mieszkania. Drzwi zamykają się za nią z trzaśnięciem. I przez moment w pokoju razem z nami są oni: Yael i Bram przed trzydziestoma laty. Ich historia przelatuje mi przez głowę, bo to też nasza historia. Tylko uświadamiam sobie w tej chwili, że była niekompletna. Bo choć Bram powtarzał ją setki razy, nigdy nie wspomniał o najważniejszej części: co się wydarzyło między nimi podczas tych trzech pierwszych godzin razem w samochodzie. A może powiedział, tylko nie za pomocą słów. Za pomocą czynów. „Więc ją pocałowałem. Jakbym się jej spodziewał cały ten czas” – powtarzał mój dawniej melancholijny ojciec, zawsze z tym
samym zdumieniem w głosie. Sądziłem, że chodziło mu o wypadki. Ale może wcale nie. Może dziwił się potędze napiętnowania. Trzy godziny w samochodzie – wystarczyło tylko tyle, żeby dwa lata później stanęła na jego progu. Albo może ogarnął go podziw, jak mnie teraz, bo znalazł się w tajemniczym punkcie, gdzie miłość spotyka się ze szczęśliwym zbiegiem okoliczności, a przeznaczenie – z wyborem. Bo na nią czekał, a ona się zjawiła. Więc ją pocałował. Całuję Allyson. Dopełniam historię, która istniała przed nami, i równocześnie rozpoczynam naszą własną opowieść. Podwójne szczęście: teraz rozumiem.
Podziękowania
Pisarz to złodziej z konieczności. Przede wszystkim chciałabym więc przeprosić ludzi poznanych przez lata w podróżach i w życiu, którym podwędziłam rozmaite drobiazgi, by następnie zamaskować je i umieścić w książce. A także im podziękować. Są zbyt liczni, by ich tu wymienić, i nie wiem nawet, czy pamiętam imiona wszystkich. Ale za to ich pamiętam. Ludzie, których znaliśmy przez jeden dzień, naprawdę mogą nas zainspirować na wiele sposobów, z czego nawet nie zdajemy sobie sprawy, póki dziesiątki lat później jakiś otrzymany od nich drobiazg nie wyląduje w książce. Wszystkim, którzy świadomie pomogli mi przy wielkim, chaotycznym przedsięwzięciu, jakim jest pisanie powieści o międzynarodowej włóczędze, chcę z głębi serca powiedzieć: dziękuję, merci, bedankt, gracias, תודה, धन्यववाद, köszönöm i obrigada. Szczególne podziękowania niech przyjmą: Jessie Austrian, Fabiola Bergi, Michael Bourret, Libba Bray, Sarah Burnes, Heleen Buth, Mitali Dave (z rodzicami), Danielle Delaney, Céline Faure, Trupa Teatralna Fiasco, Greg Forman, Lee i Ruth Formanowie, Rebecca Gardner, Logan Garrison, Tamara Glenny, Marie-Elisa Gramain, Tori Hill, Ben Hoffman, Marjorie Ingall, Anna Jarzab, Maureen Johnson, Deborah Kaplan, Isabel Kyriacou, E. Lockhart, Elyse Marshall, Tali Meas, Stephanie Perkins, Mukesh Prasad, Will Roberts, Philippe Robinet, Leila Sales, Tamar i Robert Schamhartowie, William Szekspir, Deb Shapiro, Courtney Sheinmel, Slings & Arrows, Andreas Sonju, Emke Spauwen, Margaret Stohl, Julie Strauss-Gabel, Alex Ulyett, Robin Wasserman, Cameron i Jackie Wilsonowie, Ken Wright oraz cały
zespół Penguin Young Readers Group. Jak to mówią, potrzeba całej wioski… – w tym wypadku globalnej. I na koniec dziękuję Nickowi, Willi i Denbele: mojej rodzinie, mojemu domowi.
© Dennis Kleiman Gayle Forman to wielokrotnie nagradzana amerykańska autorka oraz dziennikarka, której artykuły ukazywały się w licznych gazetach, między innymi „Seventeen”, „Cosmopolitan”, „The Nation” i „Elle”. W 2002 r. wyruszyła z mężem w roczną podróż dookoła świata. Wrażenia z tej wyprawy zawarła w swoim debiucie You Can’t Get There From Here: A Year On the Fringes of a Shrinking World. W 2007 r. ukazała się jej powieść dla młodzieży Sisters In Sanity, a w 2009 bestsellerowa Zostań, jeśli kochasz. Od tamtej pory Gayle wydała cztery kolejne książki dla młodych czytelników.