Copyright © by Empik Sp. z o.o.
All rights reserved.
Redaktor prowadzący: Jaga Miłkowska
Skład i łamanie: LIMA Marzena Madej
Korekta przed składem: Bo...
6 downloads
7 Views
1MB Size
Copyright © by Empik Sp. z o.o. All rights reserved. Redaktor prowadzący: Jaga Miłkowska Skład i łamanie: LIMA Marzena Madej Korekta przed składem: Bogusława Jędrasik (w opowiadaniu autorstwa Beaty Pawlikowskiej zachowano oryginalną interpunkcję) Okładka: SUGAR Brand Creative Wydawca: Empik Sp. z o.o. Ul. Marszałkowska 116/122 00-017 Warszawa www.empik.com www.empikgroup.com www.facebook.com/empikcom ISBN 978-83-7782-003-2 Wydanie I Warszawa 2012 Zdjęcia autorów na okładce: Jacek Dehnel – fot. Piotr Sunderland Małgorzata Kalicińska – fot. Magdalena Wiśniewska-Krasińska Rafał Kosik – fot. A. Mason Zygmunt Miłoszewski – fot. Piotr Perzyna Ilustration Copyright ©by Beata Pawlikowska Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. Konwersja do formatu MOBI: Virtualo Sp. z o.o. virtualo.eu
Jacek Dehnel 2012 – zdarcie tytanów Małgorzata Kalicińska Przypadki senatorowej K. Rafał Kosik Staruch Zygmunt Miłoszewski Potęga wuzetki Beata Pawlikowska ZŁOTY DYSK AZTEKÓW, czyli trzej geniusze, blondynka i Gołąb na końcu świata Przypisy
Jacek Dehnel
2012 – zdarcie tytanów Wydawało się, że przez ostatnie pół wieku na temat „Wojny światowej, której nie było” (tytuł epokowej monografii A. McNorrisa z 2034 r.) napisano właściwie wszystko. Wersja oficjalna jest, oczywiście, znana każdemu, kto skończył gimnazjalny kurs historii powszechnej: pod koniec roku 2012 w wyniku zaostrzenia się rozmaitych sporów społecznych, zmiany balansu sił na Bliskim Wschodzie, a także skutków drugiej fali kryzysu i ogólnoświatowej histerii, wywołanej Fenomenem 2012 (tzw. „Koniec świata według kalendarza Majów”) na wszystkich kontynentach nastąpiła gwałtowna eskalacja międzynarodowych konfliktów. Podobnie jak niemal sto lat wcześniej, gdy iskrą zapalną był zamach na arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie, tym razem sygnałem do gremialnych zbrojeń był upadek marionetkowego władcy Korei Północnej, Kim Dzong Una, obalonego przez juntę wojskową. Atak „Pięciu Generałów” na Koreę Południową spotkał się ze stanowczą reakcją zarówno Chin, jak i Stanów Zjednoczonych. Od tego momentu wypadki potoczyły się błyskawicznie i w grudniu 2012 roku nie było właściwie państw, które, na własną rękę lub w szerszym sojuszu, nie pozostawałyby w stanie wojny z innym państwem czy sojuszem. Po wodach oceanów i mórz krążyły lotniskowce, niszczyciele i okręty atomowe, w miastach otwarto niezliczone punkty mobilizacyjne, powietrze raz po raz przecinały myśliwce i „niewidzialne” (dla ówczesnych radarów) samoloty zwiadowcze, Internet zaś (prymitywna forma obecnej sieci) stał się terenem walk tak burzliwych, że w niektórych krajach wszystkie serwery (z wyjątkiem wewnętrznych sieci militarnych) wygaszono z obawy przed sabotażem. Nagłówki gazet i telewizyjne wiadomości zajmowały się głównie tym, czy zostanie użyta broń nuklearna – a jeśli tak, to przez kogo i przeciw komu? Ulicami europejskich, amerykańskich i bliskowschodnich metropolii sunęły marsze milczenia, procesje religijne rozlicznych kościołów i sekt, w tym biczowników i odrodzonych nagle w Rosji skopców, którzy publicznie dokonywali autokastracji; mnożyły się samobójstwa. I nagle, w przeciągu dwóch dni sytuacja nieoczekiwanie wróciła do normy: wszystkie państwa podpisały rozejmy (z biegiem czasu – trwałe pokoje), armie odwołano do koszar, floty do portów, procesje zaś, tym razem dziękczynne, na przykościelne place. „Pokój stukrotny” (bo pod taką nazwą przeszedł do historii ten przedziwny proces) uznano za sukces międzynarodowej dyplomacji, a zwłaszcza ówczesnego Dalajlamy, Tenzina Gjaco, nowo wybranego papieża Leona XIV i blisko dziewięćdziesięcioletniego byłego prezydenta USA, Jimmy’ego Cartera. Jednak już od lat 30. XXI wieku zaczęły się pojawiać spiskowe teorie o zgoła innych źródłach powszechnej zgody: wpływie kosmitów, Grupy Bilderberg, Iluminatów. Wreszcie i wersja, która wydawała się najmniej prawdopodobna, a która teraz, w związku z upływem pięćdziesięciu lat od tamtych wydarzeń i otwarciem archiwów wywiadu kilku państw, okazała się, ku powszechnemu zdziwieniu, wersją prawdziwą. Mimo stanu wyższej konieczności bojowo-operacyjnej kapitan – tak go nazwijmy – Z. postanowił wykazać się grzecznością i nie nachodzić obywatela Skrzypły Roberta w środku
nocy. Nachodzić? Tego nie robi się ekspertowi. Grzecznie poczekał więc – a z nim kilku podkomendnych, na wszelki wypadek otaczających blok na Ursynowie – do dziewiątej rano. Niesłusznie. Obywatel Skrzypło Robert bowiem w środku nocy przyjąłby go kompletnie rozbudzony, rześki, pełen energii (nawet jeśli z przekrwionymi nieco oczami); właśnie przechodził nowy, zapowiadany od dawna dodatek do „Heroes of Might and Magic VI”, rozbił trzy główne armie Inferna i szykował się do zdobycia głównego piekielnego miasta. Potem jednak, skończywszy misję i posławszy nad ranem mail z recenzją i uwagami do centrali w Budapeszcie, położył się spać. I spałby nadal, gdyby kapitan po kwadransie coraz mniej uprzejmego dzwonienia, pukania, nawoływania, rzucania w okno małymi kamyczkami – zrezygnował; stan wyższej konieczności bojowo-operacyjnej nie pozwalał jednak na takie ustępstwa. A drzwi do mieszkania obywatela Skrzypły Roberta nie stawiały większego oporu ani zamkiem, ani zawiasami. Było w kapitanie Z… – pomimo wielkiej szczęki, oczu dzika i barów jak szafa dwudrzwiowa z dostawką – coś opiekuńczego, co kazało mu eksperta Skrzypło wyciągnąć z łóżka delikatnie, delikatnie ustawić do pionu, wreszcie delikatnie pomóc mu w nałożeniu kilku ciuchów, na chybił trafił wyjętych ze sterty… no właśnie, sterty czego, ubrań? Nie, sterty jako takiej, hałdy funkcjonalnej, gdzie lądowały ubrania czyste i brudne, części komputerów, pudełka po płytach, resztki jedzenia, talerze oraz każda rzecz, jaka Skrzypły Roberta była. Sam Robert w tym wszystkim pozostawał zdumiewająco bierny, swobodny i zwyczajnie niezainteresowany, ponieważ w głębi duszy był najzupełniej pewien, że cała sytuacja z wielkoszczękowym kapitanem i oddziałem żołnierzy jest po prostu snem, wywołanym testowaną niedawno próbną wersją całkiem innej gry i zbyt dużą – nawet jak na możliwości jego żołądka – ilością zimnej pizzy pepperoni z podwójnym serem. Obudził się dopiero w bunkrze. * Wszystko wokół wyglądało jak w betonowa podziemna twierdza Hitlera w „Upadku”, tyle tylko, że było nowsze, wyższe i bielsze, na stołach zamiast maszyn do pisania leżały rzędami laptopy, a oficerowie mówili po polsku. Zgiełk, duchota i poziom zdenerwowania były jednak takie same. Drzwi. Z czujnikami, a jakże, na karty, na tęczówki oka, na linie papilarne – nie pamiętał, spal jeszcze. Kolejne, kolejne, z czujnikami, ciche piśnięcie, zgrzyt rygli, kolejne piśnięcie, kolejny zgrzyt. I tak coraz dalej, korytarz za korytarzem; z czasem zrobiło się ciszej, jakby odchodzili od głównego centrum dowodzenia, a i ludzi było nieco mniej i poruszali się nieco wolniej. „Że też – dziwił się – Polacy wybudowali sobie… nieważne, czy jeszcze za PRL-u, a potem tylko podrasowali, czy w ostatnim czasie, ważne, że jednak wybudowali… takie rozległe bydlę, taki megaschron”. Dumę z ojczystej sztuki budowlanej odczuł. Z armii husarskiej, sarmackiej, ech, z diodami nowoczesnymi. I szedł dalej, przekazywany z rąk do rąk, prowadzony wreszcie przez czwartego z kolei przewodnika w mundurze. Sala, do której dotarli, wyższa niż korytarze, wyłożona korkiem, musiała być przez dłuższy czas zamknięta, bo czuć w niej było jeszcze stęchlizną; zanim nie ogłoszono pierwszego, drugiego, trzeciego wypowiedzenia wojny, nie było pewnie potrzeby zwoływania tylu narad, ściągania think-tanków – wystarczały pomieszczenia wzdłuż szerokiego głównego korytarza, którym, jak sobie mgliście przypominał, szli z początku; teraz w poszukiwaniu wolnych przestrzeni sięgano coraz głębiej w strukturę bazy. Na środku sali stało kilkanaście segmentów wielkiego stołu konferencyjnego, z początku
chyba ustawionego w podkowę, który w wyniku pracy, narad, sporów uległ stopniowej dezintegracji, dzieląc się na pomniejsze wysepki i mikrosojusze. Każdy kawałek blatu był założony mapami, książkami, komputerami, plikami odręcznych notatek; tu i tam, rzucone lub oparte o puste kubki po herbacie i kawie, widać było nawet staromodne teczki z wysłużonej, brązowej tektury, z wiszącymi u okładek smętnymi resztkami tasiemek: rozczulające relikty uniwersyteckiego życia sprzed pół wieku. Bo też i dookoła siedział niejeden relikt: cała plejada wielkich historyków. Duzi, trzydziestoletni (w przypadku Roberta z małą górką, której mu nie wypominajmy) chłopcy, którzy ubierają się w wytarte sztruksy i flanelowe koszule w kratę, zaś właściwe życie przeżywają w kolejnych edycjach ulubionych gier, mają to do siebie, że jeśli już czytają książkę, to z pewnością dotyczy ona jakiegoś wąskiego zakresu historii, w którym się specjalizują: uzbrojenia jednostek bułgarskich w pierwszej wojnie światowej, poszukiwań okultystycznych SS w Prowansji albo któregoś z powstań kozackich. Dziedziną Roberta była – o czym kapitan Z., a także jego mocodawcy, doskonale wiedzieli – historia średniowiecza ze szczególnym uwzględnieniem związków pomiędzy wydarzeniami znanymi z kronik a legendami. Stąd też, kiedy rozejrzał się po sali, od razu poznał swoich mistrzów, wybitnych, w większości emerytowanych, profesorów: Dalilowicza, Tadrania, Opolczyka; co do reszty nie był pewien, wiele twarzy (łysy z wąsami koło czterdziestki, kobieta z króliczym zgryzem i druga, z irytującym nawykiem ciągłego potrząsania nadgarstkiem z kilkunastoma wąziutkimi bransoletkami, w głębi – brodacz o azjatyckich rysach) w ogóle nic mu nie mówiło. Zwrócił jednak uwagę, że nikt z tych ludzi nie wydawał się senny czy zmęczony (choć było niemal pewne, że ostatniej nocy nie przespali), ba, wręcz przeciwnie: byli przesadnie rześcy, zwłaszcza ci najstarsi („Może to jakieś wojskowe specpigułki” — pomyślał): spierali się, żartowali, wstawali z miejsc, chodzili, znów siadali, wygrzebywali spod stosów papierów książki, kartkowali je, wracali. Cały ten ruch był podporządkowany czynności głównej: kursowaniu między stanowiskami a wielką mapą świata, zawieszoną na jednej z krótszych ścian sali, całą upstrzoną małymi żółtymi i różowymi karteczkami z przylepcem, na których – podszedł, by przyjrzeć się im z bliska – zapisano różnym charakterem pisma najrozmaitsze uwagi, w większości zakończone znakami zapytania. – A pan, rozumiem, od komputerów, tak? – zapytał profesor Tadrań, celując palcem swoim profesorskim w brzuch Roberta – od, rozumiem, gier tych całych? – Tak, panie profesorze. – Znakomicie, znakomicie. Zapraszamy. Pan nam zrobi model. – Model? – Model. Informatycznie go pan jakoś tam sobie wykona. My panu dostarczamy zmienne. Charaktery, strony mocne i słabe, ewentualnie metody wykluczenia z gry. Na przykład, wie pan, mamy tych naszych… – profesor Tadrań urwał, popatrzył na Roberta z uwagą i zapytał, rozdzielając sylaby: – aha, bo pan jeszcze nic nie wie, rozumiem? – Nie wiem, czy nic. Ale niewiele. – A, nie. Nie, nie. To najpierw do pułkownika Cęćki. Pułkownik Cęćka (czy Cęćko – tego Robert nie dowiedział się ani wtedy, ani nie miał się dowiedzieć później; było to zresztą może nazwisko zmyślone) okazał się śniadym chudzielcem z gładko wygoloną głową, który mógłby zagrać kapłana w jakiejś nowej ekranizacji „Faraona”, gdyby nie to, że mówił z silnym akcentem spod wschodniej granicy. A zaciągający kapłan egipski – myślał Robert, starając się równocześnie skupić na jego słowach –
stanowiłby chyba dla widzów pewien kłopot. – …mówiąc zatem w ogromnym skrócie: mamy czasy ostateczne. Nie Sąd Ostateczny, nie jakieś wstawanie z martwych, morze z ognia, gwiazdę Piołun, w każdym razie jak dotąd nie, choć i ta hipoteza jest badana. Natomiast czasy ostateczne z pewnością. Zaczęło się po wypowiedzeniu wojny Iranowi, wtedy przynajmniej mamy pierwszy odnotowany przypadek po naszej stronie, ale co było wcześniej… trudno powiedzieć. No i było to akurat jedno z najtrudniejszych do ukrycia objawień, bo w centrum miasta, dookoła mnóstwo turystów. całe szczęście, że Czesi niczego nie traktują poważnie. – Miasta…? – …miasta Praga, oczywiście. Prawdziwa okazała się tak zwana wersja praska, że rycerze spod Blanfka zostaną obudzeni przez ożywiony posąg Wacława, który… – Aba… aba… aba? – wyrwało się Robertowi jak zawsze, kiedy słowa wypadały zbyt szybko albo w zbyt nieoczekiwanej kolejności, żeby zrozumieć ich sens – ożywiony…? – …posąg. Oczywiście nie ten z placu Wacława, bo ma dopiero sto lat i w ogóle się nie liczy, tylko z katedry. Zszedł, właściwie zeskoczył, w pełnej zbroi, wsiadł na koń, zjechał Nerudovą, przy moście Karola koń się potknął i… – …i? – No żeż, wy nic nie wiecie. Nic. Nie mam pojęcia, czy w ogóle nam się tu na coś, Strzypło… – …Skrzypło… – …przydacie. Potknął się oczywiście na moście Karola o kamień, król zsiadł, pomacał bruk, zasmucił się, wsiadł z powrotem i stamtąd pojechał pod górę Blanik zbudzić rycerzy. Na szczęście, jak już mówiłem, Czesi niczego nie traktują poważnie i łyknęli z łatwością, że to był happening jakiegoś ich rzeźbiarza nowoczesnego, nawet puściło się do gazet obrobiony porządnie materiał. Ale pod tym Blankiem to już łatwo nie było. Zakwaterować potajemnie sześciuset chłopa, jeden w drugiego mówi średniowieczną czeszczyzną, jeden w drugiego w jakichś pretensjach, od razu za miecz łapie… to są niby Czesi, ale, wiecie, ci jeszcze sprzed klęski pod Białą Górą, gdzie im szlachtę wyrżnięto – Robert chciał znowu powiedzieć: „Aba… aba… aba?”, ale się powstrzymał – nie ma z nimi żartów. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych przydzieliło im ośrodek, muszle klozetowe porąbali, w końcu zamek Karlśtejn zamknięto dla zwiedzających i teraz tam siedzą. Pułkownik Cęćka – czy Cęćko – w miarę opowiadania historii o królu Wacławie niepostrzeżenie tracił cierpliwość; niby opowiadał składnie, ale coś mu się w czymś robiło, i nagle, kiedy doszedł do kawałka o rąbaniu muszli klozetowych, tamy pękły; głos podniósł do wrzasku, aż wreszcie chwycił Roberta za poły rozpiętej do pępka flanelowej koszuli i zaczął nim potrząsać, co zważywszy na Robertowe (i pułkownikowe) rozmiary, nie było takie znowu łatwe, wykrzykując: – No żeż, ja wam, ekspercie takiowaki, tłumaczę jakkomudobremu, krrrowienarowie: koniec, psiamaćcholera, świata, bohaterowie z gór wychodzą! Trzeba ich pierrrpapier przeliczyć na siłę bojową. Kto czym dysponuje, w jakich warunkach walki zbrojnej może użyć swojego bohatera i jakie bohater ma zdolności specjalne! Po tym wybuchu pułkownik momentalnie przygasł, wygładził wytarmoszone poły flanelowej koszuli i stał, patrząc Robertowi prosto w oczy wzrokiem najzupełniej pogodnym. – A zatem – odezwał się w końcu – wyszykujemy obywatelowi biurrreczko. *
Na Robercie ta tyrada nie zrobiła większego wrażenia; był nadal senny i wszelkie bodźce docierały doń jako dalekie, przytłumione echa, jakby od rzeczywistości odgradzała go poduszka z elanobawełny – a po wojskowym, tak czy owak, spodziewał się wrzasków. Co innego, gdyby poznał Cęćkę choćby miesiąc, ba, dwa tygodnie temu i miałby go, jak inni, za człowieka opokę, opanowanego aż do granic możliwości. W takim razie musiałby się zdziwić. Jeszcze dziesięć dni wcześniej pułkownik Cęćka – czy, co nadal pozostaje tajemnicą, Cęćko – wciąż opanowany i stateczny, prowadził w Tatrach ćwiczenia 21. Brygady Strzelców Podhalańskich, która miała, w zależności od rozwoju wydarzeń i trwałości lub nietrwałości sojuszów, walczyć na Kaukazie, zdobywać wzgórza Golan albo bronić Podkarpacia. Wczesnym przedpołudniem dostał wezwanie od pograniczników, którzy zaobserwowali podejrzane zmiany i ruchy tektoniczne na zboczu Giewontu. Godzinę później, kiedy był na miejscu, w litej skale rysowało się już potężne pęknięcie, powiększające się stale przy wtórze niebywałych zgrzytów i hurgotów; zaalarmowany sztab generalny podejrzewał, że są to może jakieś poradzieckie instalacje atomowe, pozostałe z czasów PRL-u, które, potajemnie obsadzone małymi garnizonami, dokonują właśnie coming-outu, otwierając ogromne silosy z rakietami nuklearnymi. Pułkownik, który rozlokował swoją brygadę – a także sprowadzone naprędce z pobliskiego poligonu posiłki – wokół powiększającej się rozpadliny, pomimo całkiem współczesnego munduru polowego coraz bardziej przypominał egipskiego kapłana: ze wzrokiem skupionym w jednym punkcie, nieruchomy, wyglądał jak posąg ze świątyni boga Ra, który dla głupiego żartu przebrano w panterkę. I nie drgnął mu ani jeden mięsień kiedy, podobnie jak wszyscy pozostali żołnierze, na własne oczy zobaczył rozwierające się szeroko wrota litej skały i stojący za nimi średniowieczny hufiec. Słońce, o tej porze dotykające niemal turni, zalewało wejście do jaskini pomarańczowym światłem – wychodzące z niej postaci, jedna po drugiej, wkraczały w ten strumień ostrej barwy, który wydobywał bliki na puklerzach, umbach i szłomach oraz głębokie cienie w fałdach płaszczy i ażurach kolczug. Ten dziwny pochód, przypominający ekspozycję w jakimś prowincjonalnym oddziale Muzeum Wojska Polskiego, wylewał się powoli z pieczary i postępował w dół zbocza w zupełnej – jeśli nie liczyć chrzęstu zbroic – ciszy: szli warescy wojowie z drużyn Mieszka i Chrobrego, z długimi włóczniami o wypolerowanych grotach, ze szczytami krytymi skórą, z grubymi przeszywanicami wystającymi spod kolczug; szli rycerze Łokietka, Jagiełły, z chorągwiami, w płytowych zbrojach, w hełmach garnczkowych, w przyłbicach, za nimi zaś husarze z nadziakami, w rozświetlonych na pomarańczowo szyszakach i kirysach pod lamparcimi skórami. I wtedy, w jednej chwili, zrobili coś, co raz na zawsze zabiło w pułkowniku spokój ducha. * Na szczęście emerytowani profesorowie historii, którzy niejedno już w życiu widzieli (czy to osobiście, czy oczyma duszy swojej, specjalizowali się bowiem na ogół w wyjątkowo obfitującej w rzezie, ohydne mordy i plugawe zdrady epoce średniowiecznej), byli znacznie bardziej opanowani niż pułkownik. Nie robił na nich wielkiego wrażenia ani otwarty na wszystkie strony front, ani wydarzenia bardziej, hm, eschatologicznej natury. I to oni spokojnie wyjaśnili Robertowi obecną sytuację, cierpliwie przerywając mu za każdym razem, kiedy oczekiwał od nich zdroworozsądkowego ujęcia sprawy: – Proszę pana – mówił w takich momentach profesor Dalilowicz – nie mamy obecnie ani czasu, ani metod badawczych, pozwalających na dogłębne analizowanie przyczyn tego
fenomenu. Fenomen zaistniał. I my sobie go obserwujemy, wyciągamy wnioski, a przede wszystkim usiłujemy pomóc armii polskiej w należytej ocenie płynących z niego szans i zagrożeń. To wszystko. Przyjęto, że zaczęło się od Pragi, ale właściwie trudno ocenić, czy żaden ze śpiących bohaterów nie pojawił się wcześniej i nie został ukryty lub, zwyczajnie, nierozpoznany. Kiedy – zgodnie z zapowiedziami – z mgły nieopodal Belem wynurzył się okręt Sebastiana I, króla Portugalii, powracającego po ponad czterech wiekach z marokańskiego pola bitwy, straż przybrzeżna ostrzegła go kilkakrotnie syrenami, po czym bezceremonialnie wkroczyła na pokład, aresztując kapitana, całą załogę i samego króla. Strażnicy tłumaczyli się później zwierzchnikom, że wzięli okręt za jednostkę, która oddryfowała z jakiegoś planu filmowego. Po tym wypadku na króla Artura, płynącego z Avalonu, czekało kilkanaście lotnych jednostek, kierowanych przez MI6 z londyńskiej centrali. Niemcy wysłali do Untersbergu parę oddziałów Bundeswehry, które pracowicie, metr po metrze przeczesywały całe wzgórze w poszukiwaniu jaskini, gdzie, chroniony przez gwardię karzełków, śpi cesarz Barbarossa ze swoimi rycerzami. Tymczasem okazało się, że Barbarossa spał, zgodnie z innym podaniem, w Kyffhauser – jego rosnąca powoli broda, jak stało w podaniu, po raz trzeci zawinęła się wokół marmurowego stołu, na którym się wspierał, więc zbudził się, huknięciem zerwał na równe nogi śpiących baronów i hrabiów, po czym na ich czele wyszedł z jaskini, przy okazji płosząc sporą grupę słuchaczy Uniwersytetu Trzeciego Wieku z Kwedlinburga (których następnie armia, dla zachowania tajemnicy, musiała czasowo internować). Potem rześkim krokiem pomaszerował do najbliższego miasteczka. Kiedy wieści o tym dotarły do Untersbergu, oddziały Bundeswehry błyskawicznie odwołano – i, jak na złość, dopiero wtedy lita skała się rozstąpiła, a ze środka wymaszerował Karol Wielki we własnej osobie, z berłem złotym w jednej dłoni, tarczą złotolitą w drugiej, ze złotą koroną na głowie i brodą rozdzieloną na dwa pasma, przewiązane sznurami pereł. Zawiesił tarczę na suchym drzewie, które w jednej chwili okryło się kwieciem i listowiem, kichnął i spokojnie poczekał na powrót zdezorientowanego oddziału, wezwanego z helikoptera przez wsparcie zwiadowcze. Tyle, mniej więcej, można się było dowiedzieć od sojuszników z ich niejasnych na ogół przekazów. Na Wyspach była to prawdziwa plaga: w Irlandii hrabia Gerald Mór Fitzgerald, który co siedem lat objeżdżał na swoim widmowym rumaku górę Curragh, mógł wreszcie opuścić jaskinię, bo na tyle już zjechał końskie podkowy, że były cienkie jak kocie ucho; a skoro mógł, to opuścił. Obok niego Fionn mac Cumhaill nieposkromiony gigant, w Walii kolejny – Owain Lawgoch z czerwoną dłonią gdzieś na północnym stoku Mynydd Mawr, a także hufiec zbrojnych w Craig-y-Dinas, pod leszczynowym krzakiem w ogrodzie probostwa, i drugi w pieczarach Llyn Llydaw; potężny starzec na wyspie Man, który dla zabawy gniótł karoserie samochodów i zwijał w palcach brony i pługi. Wyrastali z ziemi, samotnie lub w większych grupach, jak dorodne pieczarki, a administracja państwowa, armia i wywiad głowiły się, co teraz powinny z nimi zrobić i jak ukryć ich istnienie przed opinią publiczną. W Danii – zakuty w stal Ogier Duńczyk z najgłębszych piwnic zamku Kronborg, w Finlandii Väinämöinen na łodzi miedzianej, w Szwecji rycerze z wnętrza Ållaberg. Co jednak działo się gdzie indziej? W Rosji – czy wstał bogatyr Ilia Muromiec, czy zrzucił mnisi habit, naciągnął na bary szerokie kolczugę, miecz przypasał potężny? Co się działo w Iranie? W Korei? W grającej na dwa fronty Turcji? Nikt nie miał pojęcia, specjaliści, zgromadzeni w bunkrze przez kapitana Z., musieli polegać na domysłach, plotkach, przechwyconych meldunkach, niejasnych aluzjach.
– …chodzi, z grubsza o to – ciągnął cierpliwie profesor Dalilowicz – że potrzebujemy symulacji. Co który z bohaterów jest w stanie zrobić, czy dysponuje siłami, tak to nazwijmy, baśniowymi, a jeśli tak, to jakimi, czy mogą mieć one zasadnicze znaczenie na polu walki, jakie są jego słabości, wreszcie w starciu z którymi bohaterami innych narodów ma szanse, a z którymi – raczej nie. Pan zaś, jak nam powiedziano, taki model mógłby stworzyć. Robert Skrzypło, ekspert. Już widział siebie na zdjęciach gazetowych, na koszulkach z napisem „Druga Enigma”, na kredowym papierze czasopism „Robert Skrzypło – cichy bohater, który ocalił Polskę i Unię Europejską, spędza wakacje na ekscytującej Maderze; zgodził się udzielić naszej redakcji ekskluzywnego wywiadu”. Bo teraz w jego życiu wszystko już będzie ekskluzywne i ekscytujące. – Zacznijmy – sięgnął do przydzielonego mu laptopa – od Polaków. Co mamy? – Z grubsza rzecz biorąc: nic – odpowiedział posępnym głosem profesor, wyraźnie tym zawstydzony – liczymy na przebudzenie się całego Giewontu, który ma być rycerzem, choć, z drugiej strony, nie wiadomo, czy nie pójdzie do Czechów. Na dwoje babka wróżyła. Natomiast ci nasi śpiący… ha, nie słyszał pan o pułkowniku? * Kiedy ostatni ze śpiących pod Giewontem rycerzy wyszedł z pieczary – słońce stało jeszcze niżej, rycerz był zatem już nie pomarańczowo-czarny, a czerwono-czarny – na opadającym łagodnie ku dolinie kawałku zbocza stał cały hufiec, wieluset uzbrojonych w żelaza, zakutych w blachy wojów. I stali tak bez ruchu dosłownie krótką chwilę, nie minutę nawet, może ze dwadzieścia sekund. A potem, tak jak stali, przymknęli oczy i padli dookoła. Na twarz, na plecy, na bok, waląc się na ziemię z łoskotem metalu: dudnieniem puklerzy, brzękiem mieczy, zgrzytem zbroic. To było zbyt wiele nawet jak na nerwy pułkownika, wychowawego w etosie nieustraszonej armii polskiej, na czytankach o Florianie Szarym z drzewcami w jelitach, o Awdańcu rzucającym pierścień do złota, o Jagielle przyjmującym dwa miecze, o rycerzach spod Giewontu właśnie. Stracił głos i nie był w stanie wydać żadnego rozkazu; potem dostał ataku niekontrolowanego śmiechu, potem się rozpłakał, wreszcie usiadł na ziemi i zaczął kołysać się miarowo. Na szczęście epizod ten trwał krótko i można go było zrzucić na karb szoku, więc Cęćkę powołano tymczasowo do koordynowania operacji „Giewont”, ta zaś już zaraz miała się nieoczekiwanie rozrosnąć w operację „Tytani”. * – Wyszli, pohałasowali blachami, i zasnęli – rozłożył ręce profesor Opolczyk, który zdążył się dosiąść do ich stolika. – Zajmuje się nimi ordynator szpitala na Szaserów, specjalista od chorób snu, ale na razie bez większych efektów. Zajęli cały ośrodek rządowy w Jadwisinie, trzeba ich tam było przewozić ciężarówkami, podnosić i opuszczać urządzeniami weterynaryjnymi do transportu uśpionych łosi. Szkoda mówić. Zresztą, pokażę ich panu. Wstał, przeszedł na drugi koniec sali do kapitana Z. i stamtąd zamachał do Roberta; we trójkę wyszli na korytarz, skręcili raz w lewo, raz w prawo i dotarli do małej kanciapki ze ścianą z kilkunastu ekranów. Wyświetlały się na nich widoki zaimprowizowanych w ośrodku sal szpitalnych: metalowe, emaliowane na biało łóżka, na których śpiący leżeli w zwykłych piżamach. Ich wiek zdradzały tylko włosy: wareskie brody, splecione w warkoczyki, sarmackie wąsiska, podgolone czuby. Przed pracującymi w kanciapce wojskowymi lekarzami stały laptopy, a na nich non stop leciały raporty z monitorowanych ciał rycerzy: puls, fale mózgowe, poziomy substancji chemicznych i tak dalej. Na próżno, od dawna nic się nie
zmieniło. * Model jednak trzeba było wykonać. Pozostali eksperci rozsiedli się więc wokół Roberta i na chybił trafił podrzucali mu pomysły. Powiedzieć, że działali po omacku, to nic nie powiedzieć; wiadomości na temat obcych bohaterów, nawet jeśli się jakoś przedostały, były nadzwyczaj skąpe; nikt, nawet sojusznicy, nie ujawniał cech swojego, każdy natomiast wypytywał się chętnie o zalety i wady pozostałych. Tworzono zatem, opierając się na kronikach i legendach, szczegółowe profile, w których jednak właściwie nic nie było pewne – czy bohater wstał naprawdę, czy tylko obcy wywiad chwalił się, że ma go w zanadrzu; czy miał jakieś zdolności magiczne, czy nie; czy występował w pojedynkę, czy ze świtą? Dla nikogo zresztą nie było tajemnicą, że pozostałe kraje z równym zaangażowaniem tworzą swoje modele, od których, jak się zdawało, może zależeć przyszłe zwycięstwo (lub klęska) w wojnie; w sztabach przyjęto za pewnik, że skoro wkroczyła metafizyka, to losy operacji militarnych będą się ważyły właśnie w starciach pomiędzy tytanami (o broni nuklearnej właściwie zapomniano, przypominali o niej tylko najbardziej zatwardziali militaryści i sztabowi fiksaci). Na razie wszyscy wstrzymywali się od działań zaczepnych, ograniczając się do transmitowanych przez wszystkie kanały telewizyjne pogróżek: tu jakieś kategoryczne przemówienie, ówdzie przelot eskadry w okolicy obcego lotniskowca. Potrząsanie dzidą. Brak pełnego spisu herosów, sprzeczne opinie kronikarzy, rozmaite wersje legend tylko utrudniały pracę. O ile jednak naukowcy, kłócąc się, dyskutując, rozrysowując potencjalne wersje rozwoju wydarzeń, byli pełni energii, o tyle gospodarze bazy, czyli oficerowie sztabowi i generalicja, popadali w stopniowe otępienie; cała ich wiedza, lata spędzone na akademiach wojskowych, na manewrach, analizowaniu wielkich historycznych bitew, zarówno klęsk, jak i zwycięstw, okazały się w obliczu nowej sytuacji właściwie zbędne, a przynajmniej wątpliwe. Sztab wstrzymywał oddech. Sztab czekał. Sztab wstydził się, że Polacy zasnęli i śpią snem nieprzerwanym. Jakby rycerze spod Giewontu spali przeciwko najwspanialszym tradycjom polskiego oręża, jakby z rozmysłem plamili najpiękniejsze karty historii ojczystej! Rozwaleni na łóżkach, chrapiący, w pasiastych szpitalnych piżamach wyglądali, jakby przysłało ich jakieś niemiecko-rosyjskie Ministerstwo Propagandy, sterowane przez stupięćdziesięcioletnich gestapowców i enkawudzistów. Brunner, ty świnio! Gorze nam się stało! * W tym samym mniej więcej czasie podobna konsternacja zapanowała w Turcji. Generałowie, oficjalnie wprawdzie laiccy, w skrytości serca mieli rozmaite przekonania religijne (a jeśli nie oni, to z pewnością ich matki, żony, stryjowie, kochanki, ojcowie), toteż odkąd dowiedzieli się od współpracujących z nimi wywiadów zachodnich o ogólnoeuropejskim fenomenie „Tytanów”, spodziewali się – z bliżej nieokreślonych przyczyn, bo taka legenda nie istniała – zmartwychwstania Abu Ajjuba Al Ansariego, złożonego w mauzoleum w nadbrzeżnej dzielnicy Eyup. Aby rzecz utrzymać w sekrecie, sanktuarium ogrodzono i zamknięto, rzekomo z obawy przed zamachem terrorystycznym, a przy samym grobowcu ustawiono kilku wojskowych oraz zaprzysiężonego imama, który miał się jako pierwszy odezwać do Abu Ajjuba i przywitać go w imieniu Republiki Tureckiej. Tłumy wiernych, wyrzucone za kordon, od rana do wieczora wznosiły głośne modły; nie było dnia,
żeby nie stratowano tam przynajmniej jednej osoby. Czekano cierpliwie. Tymczasem pod Złotą Bramą w twierdzy Yedikule zapadła się ziemia, a z rozpadliny wyszedł ni mniej, ni więcej, tylko ostatni cesarz Bizancjum, Konstantyn XI Paleolog, w samym środku walki z Turkami cudownie przemieniony przez anioła w marmurowy posąg, a teraz równie cudownie przywrócony do życia. Głupia sprawa. Generałowie się podzielili – ci nastawieni bardziej radykalnie, proponowali zaaresztowanie cesarza, proces i publiczną egzekucję; liberałowie z kolei nawoływali, jeśli nie do postawienia Konstantyna na czele armii, to przynajmniej przyjęcia go do sztabu generalnego, jako że wiara to osobista sprawa obywatela, a darowanemu bohaterowi nie zagląda się w zęby. Te dwie grupy zwarły się – jak to często bywało – w klinczu, a zdezorientowany Konstantyn Paleolog został przewieziony do pięciogwiazdkowego hotelu nad Bosforem i tam trzymany pod kluczem. Niepomiernie większe kłopoty – czego wywiad dowiedział się dopiero po latach – miał Iran; ajatollah czekał na Mahdiego i Mahdiego się doczekał; co do tego nie było najmniejszych wątpliwości i wszystkie znaki na niebie i ziemi potwierdzały, że oto pojawił się ostateczny argument za islamską rewolucją: została ona zwieńczona przybyciem Dwunastego Imama, który w ostatecznej walce powiedzie muzułmańskie hufce do zwycięstwa z resztą świata. Nikt jednak ze ścisłego kierownictwa republiki nie przewidział, że na tę samą ziemię zstąpi heros mający niepomiernie starszy, bo zoroastriański rodowód: Saoszjant, dawca dobra. Dotychczas był on prostym pracownikiem zakładu komunikacji miejskiej w Teheranie i mało kto miał pojęcie o nietypowych elementach jego biografii: matka Saoszjanta, dziewica, została zapłodniona przez pradawną spermę, zakonserwowaną w wodach jeziora, on sam natomiast przez pierwszych siedemnaście lat życia żywił się wyłącznie warzywami, przez kolejnych trzydzieści – wodą, a przez ostatnich dziesięć – pokarmem duchowym. Kiedy jednak nieoczekiwanie ujawnił się jako ten, który sprowadzi wielką wojnę i ostatecznie pokona siły zła, było oczywiste, że na tych dwóch, Saoszjanta i Mahdiego, cały Iran jest za mały. To, co później przedstawiano – w zależności od źródła – jako erupcję wulkaniczną, upadek meteorytu czy trzęsienie ziemi, w istocie było potężną walką dwóch superbohaterów, która doprowadziła do kompletnego wymazania z mapy kilkunastu miejscowości, skruszenia jednego pasma górskiego i wyparowania jeziora. Destrukcja Iranu – a właściwie autodestrukcja, skoro obaj bohaterowie pochodzili z dwóch głównych nurtów jego historii – zataczała coraz większe kręgi. Rzeczywiście, zgodnie z zaratustriańskimi proroctwami, Saoszjant powiódł swoje hufce do walki, od której ruda żelaza wytapiała się w głębi gór i pagórków, i w której „prawym” włos miał z głowy nie spaść. A jednak spadał, nierzadko z całą głową. Mahdi i Saoszjant zwarli się w końcu w dramatycznym uścisku, powodującym nieustanne wyładowania elektryczne i zorze na wieczornym niebie i, tak ze sobą spleceni, wyrywając sobie włosy garściami, wbijając palce w oczy i gryząc się na oślep, wpadli, poprzez dziurę, wypaloną ich stopami w powierzchni ziemi, w ognistą lawę – a hufce obu dowódców rzuciły się tam w ślad za nimi. Tak oto reżim ajatollahów, obdarzony bohaterami aż z naddatkiem, został ich nagle całkowicie pozbawiony. Tymczasem nieopodal Untersbergu Karol Wielki, nadzieja twardego, niemieckofrancuskiego jądra Unii Europejskiej, stał w marznącym deszczu na ogromnym polu w Wals pod Salzburgiem (dla bezpieczeństwa i zachowania tajemnicy obstawionym niedopuszczającymi nikogo jednostkami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych) i musztrował swoje zakute w żelazo oddziały. Dzień po dniu, godzina po godzinie. W prawo zwrot! W lewo zwrot! Prezentuj broń! Sztab generalny raz po raz wysyłał do niego błagalne delegacje – na
próżno. Uparł się, że ostatnia bitwa ludzkości odbędzie się właśnie na tym polu, że zostało to przepowiedziane ponad tysiąc lat temu i że kilku gówniarzy, którzy nie skończyli nawet setki, ba, do osiemdziesiątki mają jeszcze sporo, nie powinni udzielać rad komuś, kto dawno już przeżył swoje tysięczne urodziny. Ale nikt nie nadciągał. Do walki rwali się wprawdzie czescy rycerze – tym jednak przewodzić miał król Wacław, a Wacław był pogrążony w głębokiej depresji. Kiedy zjechał Nerudovą nad brzeg Wełtawy, a jego koń potknął się, zgodnie z podaniem, o wystający bruk przy wjeździe na most Karola, Wacław uniósł się w strzemionach, zeskoczył na ziemię i odwalił kamień, pod którym miał się znajdować jego cudowny miecz, Bruncvík. Ale się nie znajdował. Król nie dał po sobie nic poznać, brak Bruncvíka z czasem jednak dawał mu się coraz bardziej we znaki. Po przeniesieniu rycerzy do Karlštejnu zamknął się w kaplicy i odtąd spędzał tam kolejne dni i noce, modląc się żarliwie o zwrot miecza i lejąc łzy, od których korodował mu rynsztunek. Te historie da się mnożyć i mnożyć – bohaterowie pijacy, którzy właściwie nie podnosili się spod stołu; nieudolni gwałciciele, kompletni idioci. Jedni, słysząc, że ich państwo zawarło sojusze zupełnie dla nich niezrozumiałe, kategorycznie odmawiali walki. Inni rwali się do niej aż za bardzo, doprowadzając do sporych strat w ludziach i sprzęcie – albo po stronie sił bezpieczeństwa, albo we własnych drużynach, bowiem dopiero w chwili starcia stawało się jasne, czy dysponują specjalnymi umiejętnościami, czy tylko stosem przestarzałych blach i stępionymi brzeszczotami. W obu przypadkach armia była niezadowolona. * W bazie polskiego sztabu generalnego wszystko wyglądało teraz znacznie mniej imponująco, niż kiedy Robert pojawił się tam po raz pierwszy. I nie dlatego, że dwudziestego grudnia wszyscy myśleli raczej o świętach niż o wojowaniu. Oficerowie zamiast poruszać się sprężystym krokiem, wlekli nogę za nogą, laptopy na stołach kładli krzywo i od niechcenia. Drzwi otwierane i zamykane tajnymi kodami, pozostawały otwarte na oścież. Profesorowie zrobili się apatyczni, nabrali skłonności do znajdowania sobie jakiegoś zakamarku: koca rzuconego za regał czy stosu plandek niewiadomego przeznaczenia w schowku na szczotki, gdzie od razu się mościli i zasypiali. Z początku każdy z nich miał wielkie plany badawcze: dowie się u źródła, czy księżna Ludmiła rzeczywiście została uduszona przez Siemowita III, albo czemu Bolko Opolski wtrącił do więzienia wójta Alberta – okazało się jednak, że nic nie wskórają, muszą wciąż polegać na skąpych przekazach kronikarzy. Robert każdy dzień zaczynał od spaceru do kanciapki z monitorami – i co rano widział tam na tych samych monitorach tych samych wojów i husarzy w szpitalnych piżamkach, śpiących jak dzieci w oplotach czujników, kroplówek i przewodów. Nic się nie zmieniło, ani o jotę. Wiadomości o pozostałych herosach właściwie zupełnie ucichły, pojawiało się za to mnóstwo dezorientujących plotek, łączących dawne legendy z kinem o superbohaterach: Ogier Duńczyk miał strzelać z oczu laserami, Karol Wielki mierzył rzekomo tyleż co King Kong, a meksykański Quetzalcoatl unosił się ponoć w powietrzu. Bez najmniejszego wysiłku. I zamiast ramion miał cekaemy. Model składał się właściwie z samych znaków zapytania, niepewnych danych, wątpliwych symulacji. – Panie profesorze – Dalilowicz drzemał z podłożonymi pod głowę dwoma tomami „Roczników” Długosza, a Robert od dobrej minuty usiłował go obudzić. – Panie profesorze. Już czas. – Już? – zamrugał – jest pan pewien? Jak czas, to czas. Proszę sobie to jeszcze raz przejrzeć, jakby miał pan problem z odczytaniem jakiegoś fragmentu, to służę pomocą – podał
mu plik czarnych od licznych skreśleń kartek, obrócił się na drugi bok i zasnął. * W dwie godziny później Robert, który wielu rzeczy robić nie lubił, a przemawiać nie lubił najbardziej, stał przed zgromadzonymi w głównej sali konferencyjnej oficerami różnego szczebla, generałami sztabu, naukowcami pracującymi przy operacji „Tytani” i kończył odczytywanie miażdżących wniosków z raportu. – Panie i panowie – dodał drżącym głosem – myślę, że dojrzeliśmy już do podjęcia decyzji. Wojsko polskie w starciu herosów będzie mogło użyć tylko i wyłącznie uzbrojenia zwyczajnego; rycerze spod Giewontu nie mają sił, by stanąć na własnych nogach, a co dopiero, by walczyć. Wiele wskazuje na to, że niektórzy nasi przeciwnicy, jak i sojusznicy dysponują na tym polu prawdziwą potęgą, a my do walki z nią możemy wystawić co najwyżej czołgi i lotnictwo, które najpewniej nie będzie miało żadnego wpływu na wynik wojny, ta bowiem rozstrzygnie się na sposób nadnaturalny, metafizyczny. W tej sytuacji, skoro już muszę wyrazić jakoś swoje zdanie, zespół badawczy poleca parcie do pokoju za wszelką cenę, nawet za cenę poważnych ustępstw. Było jak na obrazie Matejki: posępna sala, dramatyczna chwila dziejów ojczystych; przy jednej krawędzi płótna stary generał z bielmem na oku, przy drugim – pacholę ledwie od ziemi odrosłe; tu zasromany grubas (Skrzypło Robert, ekspert), ówdzie charakterystyczny profil wbitego w mundur wiarusa (pułkownika Cęćki). Dużo ciemnych brązów i zgaszonych zieleni, plamy czerni. Trudne decyzje. Niechęć na twarzach. Zamiast paktu do podpisania – maile czekające na akceptację, kancelarie prezydenta i premiera na gorącej linii. Naukowców poproszono o opuszczenie sali. Zostali wyłącznie stratedzy, a każdy z nich w głębi duszy spodziewał się chyba sporu, wezwań do walki do ostatniej kropli krwi – niesłusznie. Wszyscy bowiem mieli w głowie wizję armii zmiażdżonej do cna przez jakiegoś średniowiecznego herosa, który, dysponując uzbrojeniem pod każdym względem przestarzałym, sobie tylko znanymi sposobami likwiduje jeden oddział za drugim. – Można walczyć z piechotą – powiedział posępnie generał Łupa – można walczyć z lotnictwem i kawalerią. Z atomem już trudniej. Z bajką po prostu walczyć się nie da. Postanowiono poinformować sojuszników o zamiarze wycofania się Polski z działań wojennych, wysłać pierwsze, nader ostrożne, propozycje rozejmowe do wszystkich krajów, z którymi pozostawaliśmy w stanie wojny. Zanim jednak je zredagowano, od strony przeciwników wpłynęły dwie podobne propozycje, a trzy czy cztery kolejne do momentu przesłania not, które zresztą zostały bez wyjątku skwapliwie przyjęte. Był to, jak się okazało, dopiero początek lawiny rozejmów i pokojów, która miała się przetoczyć przez świat w nadchodzących godzinach. W dwa dni było po wszystkim. * – Ciekawe, co tamci mieli, że tak chętnie podpisywali – mruknął pułkownik Cęćko, czy może Cęćka, do Roberta, podpisującego oświadczenie o zachowaniu tajemnicy państwowej najwyższego stopnia pod groźbą wieloletniego odosobnienia – pijaków? Słabeuszy? Bo gdyby nie sen, gdyby nie ten sen, to niezwyciężeni byśmy byli. Husaria była swego czasu bezkonkurencyjna. Bezkonkurencyjna. – Myślicie, że to się uda utrzymać w tajemnicy? Rycerzy naszych, tamtych, królów, bohaterów? Pułkownik wzruszył ramionami. – Od sześćdziesięciu lat utrzymujemy w tajemnicy dwunastotysięczną populację zombie
i krasnoludków na Suwalszczyźnie i Podkarpaciu, a pół tysiąca średniowiecznych dziadów nie utrzymamy? Wesołych świąt. – Wesołych. Przechodząc korytarzem, zajrzał po raz ostatni do kanciapki z monitorami. Wszystkie były wygaszone. Stał przez chwilę bez ruchu i nerwowo sapał. – Zapakowali ich z powrotem do wnętrza Giewontu – powiedział jakiś młody żołnierz, który wpadł po zapomniany kabelek – tych naszych to przynajmniej było łatwo zutylizować!
Małgorzata Kalicińska
Przypadki senatorowej K. Odstawił filiżankę, westchnął ciężko w głębokiej tęsknocie za papierosem. Nie wolno mu palić, jest już po jednym zawale, a to w jego wieku nie byłoby zabawne zafundować sobie następny. Profesor R. kategorycznie zabronił mu papierosów, a zresztą, wśród jego wielu znajomych palenie jest demode i w sejmie nie wolno, palarnia śmierdzi. Ostatnio, gdy był z żoną w Cannes, a i teraz, w Wiedniu na drobnych zakupach i małych działaniach biznesowych, spotkali się wręcz z afirmacją niepalenia. – To jakaś ich nowa moda – powiedział do Anny, gdy ta właśnie nałożyła sobie na twarz maseczkę – ty wiesz, Aniu, że miałem szczęście wczoraj? Chciałem zapalić tego durnego epapierosa, a Johan, jakby uprzedzając mnie, wykpił to jako straszną… jak to ty mówisz? Wiochę i ściemę! Jego młoda, długonoga żona w czarnym jedwabnym szlafroku i z białą maseczką na twarzy wyglądała trochę jak w kostiumie Upiora z opery, a raczej ślicznej upiorzycy i jak zwykle odpowiadała zupełnie nie na temat: – Niby taki topowy hotel, a klimatyzacja okropna, wysychają mi oczy! Trzeba zadzwonić do recepcji po nawilżacz… Włączył laptopa i zaczął czytać, podśmiewając się półgłosem.Wydawałoby się poważny portal informacyjny. Na pierwszej stronie „Senator K. i jego żona w Cannes” – obok ich zdjęcie i zjadliwe wpisy internautów atakujących każdego jak wściekłe mrówki, to samo na innym portalu i dalej. I nawet on, nieuwikłany w żadne malwersacje, romanse, afery i aferki, spokojny, zacny pan senator Aleksy Karski i tak jest kąsany i podgryzany za nic. Jak widać, paparazzi i dziennikarzyny za wszelką cenę próbują mu się dobrać do skóry. Jak każdemu, kto wyrasta w Polsce ponad żywopłot. – No way – szepnął, dopijając kawę – za głupi jesteście, niczego na nas nie macie! On umie żyć dyskretnie i Annie się to podoba. Ona też nie daje sobą, swoim zachowaniem żadnych powodów do szarpania jej, fotografowania i krytykowania. Na jogging starannie się ubiera, nie prowokuje żadnych plotek, jest stonowana i jeśli już chce ostro potańczyć, zaszaleć, to na zamkniętych imprezach, u zaufanych znajomych, najczęściej za granicą. Aleksy nazywany Olkiem szanuje ją za to. Młode, zazwyczaj drugie (czasem trzecie) żony kolegów i znajomych, za wszelką cenę pchają się pod flesze, przyjaźnią z celebrytkami choćby jednosezonowymi, żeby choć na chwilę tylko zaistnieć w prasie, w necie, na plotkarskich portalach. – Aniu, patrz, znów ta twoja szwagierka Kasia w nocnym klubie, awantura jakaś, szlaja się z tym aktorzyną… Po co jej to? Anna nie odezwała się zajęta brwiami, jakby nieobecna. Zadzwonił po serwis, ale ona nagle czujna, nie pozwoliła mu na drugą kawę, grożąc paluszkiem, więc zrezygnował, ciesząc się, że dba o niego. Zadowolona ze swoich brwi wróciła do pytania: – Kitty? Ona już tak ma, a co, że ją obsmarowują? Daj spokój, młoda jest, to szaleje, nie to,
co ja, matronka! – Matronka?! Aniu! Żałujesz? Ograniczam cię? – żachnął się zdumiony. – Ależ skąd! Tak mi się powiedziało, wiesz przecież, że lubię to nasze uporządkowane życie. Skoczymy po obiedzie do miasta, na zakupy? Chciałam coś kupić Stasiowi i podjedziemy do Hermesa. Wymienię tę torbę, bo wczoraj w sklepie wydawała mi się beżowa, a ona jest po prostu ecru! Nie rozumiał, co mówi, więc spytał, zmieniając temat: – Dzwonił? – Staś? Tak, wczoraj, jak miałeś zebranie zarządu. Mówił, że są z nianią w parku, na torze rolkowym i nie może rozmawiać, bo się ściga z kolegami. – Nie był w szkole? – Olku, helou? Ferie są, tatuśku! A wiesz, że Lala rozwodzi się jednak ze Stefanem? – zmieniła zdanie zgrabnym piruetem – jaki on głupi ten mój brat! Poleciał na młodą dupę, ups, sorry kochanie, tak bez żadnego wiesz… stylu, klasy! A jakie alimenty będzie musiał bulić Lalce! Ho, ho, na siódemkę dzieci! Żal mi go, ale nigdy mnie chciał słuchać! – Tak? – zapytał grzecznościowo. Rodzina żony nigdy nie budziła w nim sympatii. – Ano, tak! – Anna ciągnęła dalej. – Lalka wściekła jak diabli, zryczała mi się w słuchawkę po raz któryś, że jak on śmiał, że poleciał za młodą i ładną, a jej te cholerne porody odebrały urodę, i że ona żyły sobie dla dzieciaków i dla niego wypruwała, a teraz on ją wymienił na młodszy model, a niby taki katolik! Aż na nią ryknęłam, żeby się opamiętała, i że dam jej telefon do mecenas Kosińskiej, to ją rozwiedzie z tym jej Stefankiem, jak. Jagodę z Olafem – pamiętasz? – mówiła Anna głośno, wklepując w twarz krem głośnymi klapnięciami – może wtedy ten dupek pójdzie po rozum do głowy? Senator podszedł do żony i popatrzył na nią w lustrze, uśmiechnął się, pocałował ją w czubek głowy, żeby już nie ciągnąć tego tematu i usiadł ponownie do laptopa. Zanim Anna się wyszykuje, on musi podjąć kilka ważnych decyzji, rzucić okiem na giełdę i rozmówić się ostatecznie z Ulrichem. Praca senatora to jedno, a zarabianie kasy – drugie. – Jak wrócimy do kraju, wpadniemy do Kostka, co? – Dżizas, koniecznie?! Nie znoszę tego jego wiejskiego barłogu! Ani tych jego kozich serów, a tym bardziej… Anna nie mogła znaleźć słów, więc tylko tupnęła nogą w złości. – Daj spokój, Aniu, tam powietrze jest wilgotne, nie zaszkodzi ci na oczy, wokół są piękne pola, lasy, zagajniki, a Staś uwielbia Kostka i jego konie, przecież wiesz! Wolę, kiedy on tam sobie na konikach jeździ, niż jak szaleje na rolkach w parku Bóg wie z kim! – Wiem, wiem. No, dobrze, skoro chcesz. Mnie taka ilość natury przeraża, przytłacza wręcz, nie lubię tego i tego całego… „eko”. „Bo sama, kochanie pochodzisz z takiej wsi” – pomyślał senator i ponownie uśmiechnął się do żony znad okularów. Doprawdy, co za szczęściarz z niego! Młodsza o dwadzieścia lat, niby z małego miasteczka, ale uczyła się u ciotki w mieście, która nauczyła ją manier. Skończyła dobre liceum, więc wykształcona znakomicie, dwa języki obce, wdzięk i urok. Pobrali się dziesięć lat temu. Poznał ją na evencie, na którym była hostessą i z mety przypadli sobie do gustu. Zbyt długo był sam, więc gdy Anna okazała się roztropną i mądrą dziewczyną, zaryzykował i ożenił z nią. Między nimi nie ma żadnych niedomówień, udawania, paplania o jakiejś miłości. Doskonale działający układ na jasnych zasadach – od początku! On dał jej dom pod
Warszawą, i wszelkie swoje dobra, i wybudował jej fitness klub z niewielkim SPA, żeby miała własne pieniądze i żeby wydawało się jej, że pracuje. Ona dba o dom, ogród, ich syna i JEST. Okazało się, że Ania ma łepek do interesu, bo po kilku latach otworzyła podobny w Podkowie Leśnej. Zatrudniała nawet lekarza, odchudzacza dla zapasionych pań i panów, a teraz też otworzyła kuchnię cateringową z niskokalorycznymi posiłkami. Tym go zaskoczyła. Mądrze inwestuje pieniądze! Zadnych świństw sobie nie robią, nie udają też wielkiej miłości, bo to nie te czasy – jak to sobie powiedzieli przed ślubem. Mają jedno dziecko – Stasia, potem on zrobił sobie wazektomię w Zurychu, bo ona hormonów brać nie zamierza. Czysto i higienicznie. Jest oddaną i czułą matką – zdecydowanie! W łóżku? No, cóż w końcu nie żenił się, żeby skakać na boki, albo korzystać z call-girl, a ona wywiązywała się znakomicie z tego, co powinno łączyć małżonków. Uważał się za wyjątkowego szczęściarza, bo właściwie nigdy nie „bolała ją głowa”, a czasem nawet robiła mu loda. Szczególnie chętnie, kiedy wymyślił coś, co jej się podobało – ten fitness klub i SPA, podróż do Acapulco, a potem do Stanów i oczywiście ocean zakupów. Bawiła go, lubił ją, a może nawet zaczął po swojemu kochać? Doceniał jej dbałość o dom, ogród, Stasia i o niego samego. Ubierała go od kilku lat, od kiedy sama złapała światowy szyk w swoje małe paluszki i potrafiła bezbłędnie łapać, co jest trendy – był nawet okrzyknięty jednym z najlepiej ubranych Polaków! Może dla niej zamiast fitnessu lepsze byłaby jakieś… studio mody? „O, nie, kochanie” – zgasiła go, „z tego kasy nie zrobię, a tu kapie powoli, ale codziennie, niezmiennie, a odchudzających się grubasów i «hardcorowych koksu» nie brak w okolicy!”. Zmyślnie, mądrze – więc się nie wtrącał. Najpierw bał się, że taka młoda, co ludzie powiedzą…? Ponad dwadzieścia lat różnicy! Oczywiście zostali wzięci na języki, wyszlajani po portalach plotkarskich, co się jej nawet podobało początkowo, bo później jednak stała się czujna i dyskretna. Jest inteligentna i szybko zauważyła, do czego prowadzi „parcie na szkło” i „bycie na widelcu”. Nie lubiła tego, szczególnie teraz, gdy zbliżała się do czterdziestki, i nadal była piękną kobietą według niego. Według własnej oceny miała zmarszczki i wałeczki, jeszcze jakiś cellulit i inne dziwne kobiece wynalazki. Śmieszne! Jeśli ktoś je istotnie miał, to ta jej szwagierka – Lala – ta od tej masy dzieciaków, jaką sobie ze Stefanem zafundowali, albo Kitty, Kitka, czyli Kasia najmłodsza siostra Lalki, mała wariatka szalejąca na dyskotekach, nieodpowiedzialna i już karana za narkotyki. Wstyd, bo to jednak daleka rodzina. Przez jakiś czas po odtruciu Kitka mieszkała w gospodarstwie Kostka L. Jeździła konno i zapierała się, że już nigdy w życiu nie zapali nawet skręta. Czy można jej wierzyć? Teraz okazuje się, wplątała się znów w aferę w nocnym klubie, ze znanym aktorem Aleksym W. zwanym Wroną, bez którego ostatnio nie kręci się żadnego serialu, a on sam bryluje na imprezach i szczerzy się do paparatów nowym uzębieniem. Nowym, bo poprzednio, gdy miał własne, czarował wszystkich wielką diastemą w górnych jedynkach, a dzisiaj prezentuje bieluśki, równy płotek jak z Hollywood! Głupia ta Kasia, ale co zrobić, aktor to aktor, wiadomo, że kobieciarz i nie do usidlenia, i niejedną pannę podobno zostawił zaryczaną. „Nareszcie” – westchnął senator, bo Anna właśnie wyszła z buduaru, gotowa na zakupy,
świeża i pachnąca, z okularami słonecznymi na włosach, w lekkiej sukience kupionej wczoraj, i na niewielkich obcasach. Przy nim nie nosi wysokich, bo jest mądra i nie robi mu przykrości, zaznaczając obcasami, że on jest po prostu… niski. – Zamówisz bilety do opery? – spytała – w wiedeńskiej jeszcze nie byłam, a podobno należy tu być! Zamów w recepcji, tylko żeby nie było długie i nudne! – poprosiła. * Zima w Warszawie była paskudna tego roku. Najpierw żadnego śniegu na święta, mokre błoto płynęło ulicami, a potem mróz ścisnął nieludzko i było po prostu zimno, żadnego nastroju – bezśnieżnie, szaro… Senator i Anna wybrali się na sylwestra do Krynicy, bo tam pojechała znakomita większość znajomych. Umawiali się tak już od dawna, żeby bawić się razem, zawsze to weselej i milej, bo znają się w tym kręgu latami i przyjaźnią. Bal w starym, stylowym, niewielkim hotelu był udany do północy. Potem senator poszedł spać. Nie tańczył, bo zwyczajnie nie lubił. Na bal nie mógł Ani zabronić wysokich szpilek i w tańcu wyglądaliby śmiesznie. Ania ładna, smukła, wysoka, ostatnio zeszczuplała nieco, albo tak mu się wydawało, tańczyła z kolegami, którym nie odmówił tanecznych umiejętności. Nie włączył się też w nową zabawę „Taniec z gwizdami” (bo można było gwizdać z aplauzem), w której oni – zupełni amatorzy tańczyli klasyczne tańce, a w komisji oceniającej zasiadła żona hodowcy opasów – była baletnica baletu leningradzkiego, miejscowy żigolak i dwie córki mecenasa Z., prowadzące w Warszawie szkołę salsy. Mecenas, opasły i jowialny, tańczył lekko i z gracją, czym wzbudzał szczery zachwyt publiczności. Sam senator czuł się doskonale w roli obserwatora. Po dwunastej zabawa się rozkręcała, Ania pięknie zatańczyła walca angielskiego z mecenasem Z. i znakomicie coś współczesnego z młodym prawnikiem z kancelarii mecenasa, chyba przyszłym zięciem. Pożegnała męża czułym buziakiem. Wróciła po dwóch godzinach i cicho i wślizgnęła się do łóżka. – Jesteś już? Wcześnie – mruknął zaspany. – Ach, wiesz, zaczęło się ostre picie i góralskie tańce, nie znoszę tego, dobranoc, kochanie! – cmoknęła go w skroń i zasnęła. „No, proszę! Mądra jest i ma klasę!” – pomyślał senator. Kiedy wyjeżdżali z Krynicy, zatrzymali się na stacji benzynowej. Anna chciała kupić na drogę świeże warzywa pokrojone w zgrabne słupeczki i zapakowane ładnie na drogę – do pogryzania, i kolorową prasę. Senator tankował paliwo, gdy zajechało duże czarne terenowe volvo z wesołym młodym towarzystwem i zatrzymało się na parkingu. – Aniu, weź mi, proszę, kawę! – zawołał do żony i dodał, jakby tłumacząc się – tu słabą podają! Towarzystwo z volvo porzucało się śnieżkami opodal stacji i wbiegło hałaśliwie do sklepu. Gdy Anna stała obok kawiarki, minęła ją roześmiana Kasia – siostra szwagierki. – Kitka!? – zawołała Anna – Nie pojechałaś rano, jak mówiłaś? – Anka? Cześć! Nie. Poznałam tu miłych ludzi i wracam z nimi, paa! – pomachała jej i poszła w stronę znajomych. Właśnie wtedy, gdy Anna odwróciła się z impetem, trzymając w dłoni kubek kawy dla męża, wpadł na nią wysoki facet otrzepujący się ze śniegu. Był ubrany w zielony sweter w białe renifery i czerwoną czapeczkę Świętego Mikołaja na głowie. Kawa wylała się na Anny płaszcz, a on giął się i przepraszał, wołając do obsługi stacji o podanie „kawałka ręcznika”.
– Niech pan da spokój i na przyszłość uważa – powiedziała Anna. – Błagam, niech mi pani wybaczy, i pozwoli, że odkupię kawę! Towarzystwo zawołało: „Alek, no co jest? Co ci wziąć?”, ale on szarmancko stał naprzeciw Anny i dopytywał się, co to była za kawa. – Zwykła, czarna bez cukru. – Anna bez entuzjazmu postanowiła odzyskać kawę dla męża, zastanawiając się jednocześnie, gdzie odda do prania płaszcz z wielbłądziej wełny w kolorze jasnego karmelu, który dostała od męża rok temu, i który tak lubiła. Zniszczony! Czy kawa się spierze?! W samochodzie wyżaliła się mężowi, który oczywiście widział, że Kitka i Anna spotkały się na stacji. – No, widzisz, jaka ona jest? – powiedział z lekka oburzony – miała jechać z Nowickimi, ale oczywiście nie! Załapała się… – Daj spokój, Olku, daj spokój! Młoda jest, towarzystwo głośne, bo filmowe. – A ty skąd wiesz? – No, bo był z nimi ten aktor, co to teraz wypada z każdej lodówki, no, wiesz, ten, Wrona na niego mówią. Wroński? Chyba ten, kawę na mnie wylał! – Sądziłem, że Kasia już się koło niego nie uwija! – A ty skąd wiesz? – tym razem Anna była zdumiona wiedzą męża o wyczynach i wyborach Kasi. – Jej zdjęcie z nim było na pierwszej stronie Onetu… – Dwa miesiące temu! – parsknęła – a poza tym, co w tym złego, może ona go usidli? – Usidli?! Żartujesz. Nawet frajdy z tego mieć nie będzie, to nie jest facet dla niej, złamie jej serce i znów się zaczną narkotyki. – Och, nie kracz! Płaszcza mi szkoda… Gdzie mi wywabią tę plamę? – zmieniła temat. – Kupię ci taki sam, daj spokój! Senator szybko rozwiązywał drobne dylematy. * Podczas ferii Anna pojechała na narty w Alpy ze Stasiem, z Lalką i jej młodszymi dziećmi i grupą przyjaciół. Kilka lat temu senator sam nauczył żonę jazdy na nartach, bo sam był znakomitym narciarzem. Teraz pod nieobecność żony wiódł pracowite życie człowieka biznesu, dlatego nie był zachwycony telefonem szwagra: – Olek, nie napiłbyś się ze mną wódki? Kawalerskie upojne wieczory pełne whisky, panienek i szampana już od dawna go nie bawiły, więc prosta propozycja wydała mu się tyleż prostacka, co… kusząca, więc po chwili namysłu odparł: – …A wiesz co? Wpadnij. Powiem gosposi, żeby nam zrobiła porządnego śledzia, skoro ma być męski wieczór, co? Stefan przyjechał taksówką. Wszedł i postawił na stole torbę z namalowaną choinką, w której stał dżin, półtoralitrowy tonik, whisky, duża butla pepsi i dwie białe finlandie. – Po co ta pepsi? Wiesz, że tego nikt u nas nie pije? – zdziwił się senator. – A, dali w promocji, do tej finlandii, to wziąłem, tak? Ma się zmarnować? Gosposia istotnie przygotowała im męską kolację. Kilka odmian śledzi, które senator wprost uwielbiał, płaty łososia, którego uwielbiał Stefan i jakieś pogryzajki w formie krakersów z majonezem i kawiorem, deskę serów i mnóstwo lodu w lodówce.
Stefan miał gorzką potrzebę wyżalenia się szwagrowi. Opowiadał, jak to już nie był w stanie być z Lalą, że od dawna ze sobą nie sypiali, że oszalał, kiedy poznał nauczycielkę angielskiego ich młodszej córki i „porobiło się”. Panowie rozmawiali do późna. Senator nie dziwił się, że zmęczona wychowaniem takiej masy dzieci i zaniedbana, szczerze mówiąc, Lalka nie budziła w Stefanie dawnych uczuć, wiadomo było, że Stefan miewał jakieś laski na boku, ale żeby rozwód? – To ty Stefan musisz krowę kupić, żeby się mleka napić? – Zobaczyłbyś ją! Zadna z niej „krowa” i nie o mleko mi chodzi, choć mleczarenkę ma… Mmmmm! Pierwsza klasa! Serio, serio, fajna jest! I w dodatku my się naprawdę kochamy! – dodał nadto żarliwie. – Tere-fere, ona leci na twoją kasę! Ślepy jesteś? – Nie… nie… No, mówię ci Oluś, NIE! – mówił podlany już wódeczką Stefan – to nie tak, my się znamy ponad rok, ona… wiesz, co powiem? Ja jestem jej pewien! A w domu wiesz, tylko dziecięce choroby, szczepienia, szkoły, ortodonta, teraz matura Kuby, a ty człowieku wypruwaj sobie flaki i zarabiaj na to! – No, ale radzisz sobie Stefan, masz wielki salon samochodowy, trzepiesz kasę… – Ale co z tego mam? Przywiędłą żonę stale jęczącą i dzieciska, które mają mnie chyba tylko za bankomat… – Trzeba było… – zaczął senator. – Olek, odpierdol się ze swoimi mądrościami, co? Już ustaliliśmy nasze granice światopoglądowe i szlus! Ja jestem niby katolik, a ty cholera wie co, a po tym, jak się obrzezałeś, to – zająknął się wypijając kolejny kieliszek – …To kto ty jesteś? – Stefan najwyraźniej zalał się i bredził. – To nie było obrzezanie, ale wazektomia, baranku boży. I co ty teraz poczniesz? – Ja? Nic, Lalka mnie uprzedziła i wniosła o rozwód z orzekaniem o winie… O kurwa, Olek, ależ ona mnie wydoi! – No, cierp ciało, kiedyś chciało, a ty co? Chciałeś łagodnego rozwodu w białych rękawiczkach i za porozumieniem stron? Jeśli tak, to jesteś głupszy, niż myślałem. – A co? To niemożliwe?! Sama mi kiedyś Lala czytała, jak to się ludzie potrafią elegancko rozstać. – Stefan, może ja nie jestem znawcą kobiet, ale i znawcy nie potrzeba, żeby wiedzieć, iż nie ma w świecie większej furii niż kobieta, którą zdradzono dla młodszej… Stefan zwiesił głowę w zamyśleniu. – Chyba masz kurewską rację… Puści mnie w skarpetkach! Ze też ja głupi, nie pomyślałem zawczasu, jakby tu przykitrać coś w Lichtensteinie… – I obiedzić własne dzieci? – senator pijący z zasady mniej i jedzący więcej śledzi w oliwie, nie był pijany, więc rozumował nad wyraz trzeźwo, nadto też z wrodzonym sobie poczuciem sprawiedliwości. – A ty, senatorku, szczęśliwy jesteś, co? – Stefan spytał zaczepnie i utkwił wzrok w Aleksym. – Wiesz… – zamyślił się senator i odparł: – Anna czytała mi kiedyś wywiad z Sophią Loren i ona na takie pytanie odpowiedziała: „Kontenta!”. I to jest to, Stefan! W naszym wieku zadowolenie jest ważniejsze niż złudne i iluzoryczne szczęście mające niby wynikać z czegoś tak ulotnego jak miłość. Pijaniutki Stefan tylko machnął ręką. Miał już dość.
Aleksy dowlókł go do gościnnego pokoju i zostawił w łóżku, sam w salonie usiadł do rozchodniaczka. Położył nogi na pufie i zamyślił się, smakując swój spokój powolutku, z każdym łyczkiem ukochanego koniaku. „Jaki ja jestem jednak… zadowolony! Jak to Zośka Loren mówiła: «Kontent» na swój sposób! Mam wszystko, co mogłem osiągnąć, niczego nie traciłem na idiotycznych imprezach, grach w karty albo na wyścigach, jak to ostatnio zrobiło się modne. Kasyna mnie nie kręcą, jedyne, co mnie bawi i wzrusza to Anna i to że stale jest ze mną! I choć wiem, że mnie nie kocha, wiem, też że to stały element w moim osobistym krajobrazie, a robienie jej frajdy jest chyba już jedyną moją rozrywką. Za nic nie chciałbym, żeby odeszła, bo i sam nie zamierzam jej zostawić. Polityka owszem, jest zajmująca, ale ja te wszystkie mechanizmy już znam, ta cała zabawa jest przewidywalna i coraz brudniejsza. Może czas się wycofać? Poświęcić się rodzinie? Może Ania da się namówić na… jeszcze jedno dziecko? Czyje? A obojętne, z banku spermy! To by ją jakoś mocniej przy mnie osadziło. Stasia nie umiałem wychowywać poświęcony pracy i politykowaniu, jesteśmy sobie prawie obcy, ale jakieś następne, małe bobo, może byłoby wyzwaniem? Kochałbym jak swoje, a i Ania byłaby może szczęśliwsza z większą rodziną – sama mówiła, że jedynacy bywają samolubni, więc…? A może najpierw jakaś wielka podróż? Ja byłem już w tylu miejscach, a ona nie, zaledwie obskoczyła Europę, Mauritius i Lanzarote. Może teraz wyspy Polinezji, może wynajałbym mały domek na jednej z wysp Bali? Zrezygnuję już z tego senatorowania i zabiorę ją i Stasia… albo nie, Staś ma przecież szkołę, zostanie z nianią. Popłyniemy z Anką w podróż wielkim jachtem, Ulrich sam mi to proponował!”. Ukojony świetlistymi marzeniami pan senator udał się na spoczynek. Rano, gdy zjedli śniadanie – on swoją kawę, pieczywo pełnoziarniste i jajko sadzone, a Stefan fantastyczny żurek na kiełbasie – specjalność gosposi – panowie pożegnali się, używając minimum słów. Nie mieli wielu punktów stycznych. Jak mawiają: „Syty głodnego nie zrozumie!”. Stefan pojechał do świata wojującego o jak najmniejsze alimenty, a pan senator do sejmu, wojować o… coś, o co akurat wypadało mu wojować. * Wiosna była pracowita dla senatora, a latem Anna za nic nie chciała płynąć jachtem, bo miała martwy sezon w Podkowie Leśnej i fitness klub podupadał. I choć nadszedł sezon wakacyjny, w sejmie pracy właściwie wcale, tylko jakieś półprywatne, klubowe spotkania, ale interesy senatora siadły, recesja szczerzyła zęby i trzeba było częściej bywać w Wiedniu, Zurychu i Hamburgu. „Wielmożna pani senatorowa”, jak ze śmiechem mówił o żonie, częściej odmawiała wspólnych wypadów, wymawiając się problemami Lalki i jej rozwodem, zawirowaniami sercowymi Kitki, a i sama jakoś wsiąkła we własną pracę. Stasiem zajmowała się częściej opiekunka – już nie niania. Wykształcona i obyta młoda kobieta, która pomagała mu w lekcjach i woziła na zajęcia, gdy Anna była zajęta. Staś przyklejał się do matki, tęsknił za ojcem, którego prawie nie widywał, ale uczył się dobrze i nie sprawiał kłopotów wychowawczych. – Pani senatorowo – mówił przez telefon Aleksy Karski – wracam w poniedziałek, będzie mniejszy ruch na drodze, a zresztą w niedzielę Ulrich zaprosił mnie na kolację. Mam dla ciebie coś ładnego! – Tylko powiedz kierowcy, żeby w Polsce nie szalał na tych dziurach, sam wiesz, jak jest,
i niech mi cię dowiezie w jednym kawałku! „Troskliwa! Jakie to wzruszające!” – pomyślał senator. Bomba wybuchła późno i oczywiście wtedy, kiedy już huczało wśród znajomych od cichych plotek, że pani senatorowa Anna Karska odbiła kuzynce absztyfikanta, znanego aktora Aleksego W. zwanego Wroną i choć zachowują się oboje nienagannie, paparazzi przyłapali ich w letnim domu Anny i senatora, w Dorotowie, gdy paradowali skąpo odziani i nawet okazywali sobie czułość, co widać było na zamazanym i nieostrym zdjęciu wklejonym na portal plotkarski. Tym razem to Lalka stała się odgromnikiem i powierniczką Anny. Była już w dość dobrej formie, żeby zająć się przyjaciółkami. Mecenas Kosińska wydrenowała Stefana jak mogła – alimenty na dzieci i dla Lalki do końca życia, więc teraz, już po podpisaniu zobowiązań, skruszony Stefan czekał niecierpliwie na rozwód, a Laka zajęła się sobą i życiem towarzyskim. Zaczęła bywać u Anny w SPA i tam wspierała ją jak mogła: – Anka, ja cię rozumiem, młoda krew. Olek jest no, wspaniałym facetem, ale ma swoje lata… ale, powiedz, potrzebne ci to? Ledwo wytłumaczyłam Kitce, że ten cały Wrona jest nie dla niej, że to kobieciarz i hulaka, a teraz ty z nim?! – Właśnie, Kitka. Jak ona to przyjęła, gdy on ją zostawił? Lala, powiedz, ty coś wiesz, podobno znów przyćpała?! Jezu, co ja narobiłam! – Oj tam, oj tam! Zaraz przyćpała! Miała… incydent, no! Złapałam ją za kudły i zawiozłam na te konie, do Kostka L. – Na tę wieś?! – Ona tam lubi być, a i chyba Kostkowi nie jest obojętna, wiesz? – Daj spokój, jeszcze biedakowi serce złamie! On starszy od niej i wiesz, taki niedzisiejszy, po co mu taka małolata? – Nie wykręcaj kota ogonem – burknęła Lala. – Po licho ci ten romans? I jeszcze się rozniosło? Sama się z niego śmiałaś, a potem, jak ci ten płaszcz zalał kawą, byłaś na niego cięta. Nie rozumiem, jak to się stało?! – Oj Lala… Wziął od Kitki mój numer i uparł się, że mi zapłaci za ten płaszcz, a w rezultacie tego wszystkiego, no wiesz… – Poszłaś z nim do łóżka, bo ci płaszcz kawą zalał?! – Głupia jesteś. Nie od razu! Wiem, że babiarz, ale jak on za mną łaził, jak uwodził! Ty wiesz, Lalka… że mnie nikt nigdy nie uwodził? Jest taki romantyczny! A jak jesteśmy sami, spokojny i czuły, ty wiesz? Ciągle by się czulił! Mówi, że oszalał dla mnie. – Bo ma wieczną ruję! – ty, wariatko, oślepłaś? Bo że zgłupiałaś, to widzę! – Może i tak… – Anna uśmiechnęła się melancholijnie. Sądziłam, że miłość jest dla małolatów, że takie romanse można miewać, ale już bez miłości, że całe to gadanie o uczuciach to literatura, mydło, harlekinada! – I co…? Lalka usiadła bliżej Anny z filiżanką ziołowego naparu – no, mów. – Ano, zakochał… zakochaliśmy się w sobie. On mnie dosłownie opętał, ja go chyba też. Wysyła mi SMS-y, kwiaty, maile, a ja zmiękłam jak masło. Wiesz, jak o nim myślę, to mi takie ciarki chodzą po ciele, jak jest blisko, to od jednego jego dotknięcia jestem czerwona i gotowa. – Lalka! – nagle Anna uniosła się i powiedziała to dramatycznie, po aktorsku: – Jaka boska jest ta… miłość! Panie rozmawiały często, bo Lalka teraz częściej bywała w SPA u Anny. To, co szwagierka jej opowiadała, było lepsze niż niejeden serial. Godzinami słuchała, jak znany aktor umawia
się z mężatką, tak aby nikt ich nie wyśledził, jakie są te spotkania, jaki on jest w łóżku, i jakich forteli używa Anna, żeby nie budzić podejrzeń, a w dobie telefonów komórkowych to niełatwe. Anna zwierzała się szwagierce: – Ja wiem, że zrobiłam głupstwo, czym innym są jakieś wiesz, podrywy czy romansiki, a czym innym dopuścić do czegoś takiego, ale ja tego nie przewidziałam! Ja nie sądziłam… Lalka, zrozum mnie, ja nigdy tak nie kochałam! NIGDY! To mnie tak wzięło, nie mogę spać, tęsknię, a każde słowo Olka mnie wkurza, nie mówiąc o tym, jak do mnie podchodzi, na razie nie sypiamy razem, bo on ma masę wyjazdów, ale jak zechce? Dżizas, chyba zwariuję! A ty, powiedz, Lala, wiesz, co to jest miłość? Lala zamyśliła się, oczy jej zwilgotniały. – Ja kochałam Stefana, wiesz? Najprawdziwszą i najczystszą miłością, jeszcze jako nastolatka, w szkole. Nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Wiem, czasem się puszczał. Oni tak mają, ale… zgłupiałam, jak się dowiedziałam że on z tą gówniarą chce odejść. Chciałam umrzeć, ale wiesz, nie zrobiłabym tego dzieciom. Najpierw ze strachu, pamiętasz, jak szalałam? Ale ty mądra jesteś, dałaś mi wsparcie, choć to twój brat, i pozytywnego kopa i… dziękuję ci za panią mecenas, bo obie przywróciłyście mnie do rozumu. Anna słuchała i kiwała głową, dorzucając: – No widzisz, twój problem to jest to, Lalka, że ty nie pracujesz i nie masz własnych pieniędzy, dlatego wydawało ci się, że świat się kończy. Ale to tak nie jest! Poszedł do młodej laski, to krzyż mu na drogę, ale niech cię zabezpieczy! Nie może tak być, że mamy dwudziesty pierwszy wiek, a takie kobiety jak ty, które poświęciły się dla wychowania dzieci, prowadziły dom, a to przecież kilka etatów, zostają gołe i niewesołe, gdy mężowi się nagle odmieni. Stefan niech spada, a ty musisz się wziąć za siebie! Nagle Lalka zaczęła cicho płakać: – Kochałam go, Anka. Ja przecież byłam dobrą żoną! Innym razem to Anna płakała Lalce w mankiet tą samą pieśnią, że kocha, kocha! Kocha tego swojego aktora jak wariatka, że ten jej Wrona pojechał gdzieś grać i nie dzwoni, a ona tęskni jak oszalała i co ona ma począć?! – Anka, ty się ocknij, towarzystwo puchnie od plot na wasz temat, uważaj, żeby się twój mąż nie dowiedział albo… powiedz mu! – Zwariowałaś?! – Nie. Sama mówiłaś, że między wami jest porządny, kupiecki układ! Tak będzie uczciwie. Gorzej, jak mu ktoś doniesie, a wiesz, że ludziska wbrew pozorom kochają donosy, taka już nasza wredna natura. A może poćwicz sobie z Wroną jeszcze i… zerwijcie ze sobą? No, na cholerę ci to?! Olek ci nie wybaczy. Anna popatrzyła na Lalkę jak na idiotkę, jakby ta proponowała jej urwanie sobie własnoręczne nogi, ręki, wyrwanie serca prosto z piersi. – Olek? Wściekłby się, ale ja zaraz coś wymyślę, przychachmęcę, zobaczysz! Może – myślała – faktycznie gdyby ich romans ubrać w jakiś ładny kostium… przyjaźni, czegoś na kształt serdecznej zażyłości? Ach, byłoby łatwiej! Może ludzie zamknęliby paszcze, nie jątrzyli, nie plotkowali?! To jest jakiś pomysł – przyjaźń, oficjalna i taka… jak gdyby nigdy nic! Anna poprosiła więc kochanka, żeby jako znany aktor pozwolił jej na stronie internetowej umieścić napis, że on, Aleksy W… – chętnie ćwiczy w jej klubie, w Podkowie Leśnej. Wydrukowano jakieś ulotki, plakaty i aktor Aleksy W. stał się twarzą klubu
senatorowej Anny K. zwyczajnie i oficjalnie. Annie wydawało się, że to załatwiło sprawę. Przynajmniej na razie. Na jakiś czas faktycznie sprawa przycichła, tym bardziej że kto inny teraz był na widelcu tabloidów, komu innemu przypisano nowy skandalik. Anna i Wrona spotykali się i pokazywali oficjalnie, żeby podtrzymać mit, że łączy ich tylko przyjaźń i cichcem, żeby kochać się jak koty w marcu. Aktorowi imponowało oddanie pani senatorowej, uwielbiał patrzeć, jak dyskretna i elegancka Anna zmienia się w wyuzdaną, namiętną kochankę, jak zatraca się w pieszczotach i oddaje mu się bez pruderii, gorąco, chętnie, ostro. Anna odkrywała siebie nową, poznawała nieznane jej dotąd radości płynące z seksu. Poznawała też własne ciało i przerażała ją jej własna dusza – inna, dwoista, zakłamana, obca i bliska zarazem. Raz miała wyrzuty sumienia, innym razem nie miała ich wcale. Miotała się w tej miłości, pożądaniu jak w ciężkiej chorobie, na którą nie ma leku, a gdyby nawet był, nie wzięłaby go za skarby świata. Czuła, że nie jest to dobra droga, że przyjdzie jej zapłacić wysoką cenę za to, co ją tak opętało, ale powtarzała sobie, że wszystko albo nic, że potem choćby potop, że napije się, naje Wrony do syta, a potem niech się dzieje, co chce! Choćby piekło! W domu pojawiło się napięcie. Była pewna, że senator już wie, stąd wyczuwalny chłód między nimi i częstsze bywanie męża poza domem. * Coroczny wypad w góry na narty z towarzystwem okazał się być dla Anny męką. Mąż nagle zdecydował się pojechać z nią i ze Stasiem. Chodził ze wszystkimi na narty, był sztucznie ożywiony, ale i marudny, sarkastyczny, co wszyscy zauważyli. Przyjmowali to milcząco, rzucając sobie porozumiewawcze spojrzenia. Narzekał, że Staś zamiast na carvingach, które mu kupił, jeździ na snowboardzie od niejakiego Wrony, że pensjonat przegrzany, jedzenie kiepskie, wino marne. Był drażliwy i widać było, że między małżonkami nie ma już dawnego ciepła. – CIEPŁA? – Anna rzuciła to słowo szwagierce jako coś absurdalnego. – Między nami nigdy nie było ciepła, było poprawnie, czysto i elegancko, ale ciepło? Co, ty Lalka! A Olek to ma chyba andropauzę! – Aniu, chyba coś próbujesz zamazać, zatuszować, ale zawsze wydawało się nam, postronnym… – A co „wy postronni” możecie wiedzieć? CO? – wybuchła – że się sprzedałam za młodu, bo panicznie bałam się nędzy? Bo nie wyobrażałam sobie powrotu do mojego rodzinnego, wszawego miasteczka, które dzisiaj zdycha z bezrobocia i biedy? Bo lepsze było oddać się mojemu bogatemu i grzecznemu mężowi? Lala, dziesięć lat uprzejmej służby! Dziesięć lat robienia wszystkiego tak, jak on to sobie wyobraził, wyreżyserował i… opłacił. No, opłacił suto, nie powiem, ale od kiedy mam własne pieniądze, inaczej wszystko widzę, czuję! – Dotąd nie narzekałaś! – No bo jak narzekać na idealne życie?! No, sama powiedz, jak? – No, ale jego winy w tym nie ma, że idealne! Przecież sama, Anka, to wiesz. Po nartach Anna siedziała w barze z Lalą i piła czekoladę. Racja. Nie ma w tym winy Olka, że jego starannie wymyślone idealne życie zaczęło jej doskwierać, odkąd poznała Alka W., znanego, niestety aktora. Widziała w nim dzikiego, wolnego konia, rozbrykanego, z trzydziestką na karku. Sama ostrzegała znajome koleżanki przed kawalerami po trzydziestce, szczególnie przed takimi, którzy się zbyt mocno trzymają z mamą.
Alek chwalił się swoją mamą, niegdysiejszą, znaną sportsmenką, dzisiaj mającą sieć sklepów z kostiumami kąpielowymi i przyborami do badmintona. Urocza, koścista i o ciętym języku, faktycznie była z synem w doskonalej, niemal kumpelskiej komitywie, i choć mówiono, że nie wtrąca się w jego życie osobiste, nikt w to nie wierzył. Lalka wstała i trąciła Annę w łokieć. – Chodź, nasi wracają. Bądź dla Olka milsza, to twój mąż, a nie wróg… – Wiem, wiem… – Anna westchnęła ciężko i podeszła do okna. Uliczką małego alpejskiego miasteczka szedł jej mąż i syn w towarzystwie kilku zaprzyjaźnionych mężczyzn, chłopaków, facetów. Jest niestety najstarszy z nich, szpakowaty, bardzo już dojrzały, a właściwie prawdę mówiąc, starzejący się, mógłby być… dziadkiem Stasia. Ta konstatacja wprawiła Annę w przygnębienie. Piknął SMS – „Będę u ciebie pojutrze, kocham – A…”\. Wzrok się jej zaszklił, czuła, że się zaraz rozpłacze ze złości. – Idź powiedz im, że jestem w toalecie – poprosiła Lalkę. Gdy ta wyszła, Anna wybrała numer Alka. – Zwariowałeś?! – prawie krzyknęła. – Ani mi się waż, mój mąż się zdecydował w ostatniej chwili i jest tu z nami! – Anusieńko, ja tu wariuję bez ciebie. Kocham cię, żabeczko! A co, jakbym się zadekował gdzieś blisko was? Spoisz męża grogiem, położysz spać i… – Mój mąż nie pije, szczególnie gdy jest z nami samochodem, no… mało pije, wieczorami małego drinka z… O Boże! – wykrzyknęła – o czym ja gadam?! Alek, nie przyjeżdżaj, to czysty idiotyzm! Szosy oblodzone, to kawał drogi! – Anuśka, błagam! Tylko cię przytulę, przecież też tęsknisz! Kocham, kocham cię! – Ja też, a teraz kończę, bo na mnie czekają. Pa! I nie dzwoń, błagam! Przyjechał. Z kolegą za kierownicą, też aktorem Wiktorem U. wprowadzonym w całą sprawę i widać rozbawionym takimi tajnymi misjami i wyskokami romantycznego kolegi. – Ty walnięty jesteś – powiedział mu przy wieczornej wódeczce, gdy już się rozgościli na prywatnej kwaterze, kilka przecznic w dół od pensjonatu, w którym urzędowała Anna z mężem i resztą towarzystwa. – Odczep się, ona jest fantastyczna! – No ale co, rozwiedziesz ją? Ożenisz się?! Twoja matka… – Moja matka najwyżej zrobi minę, z której będzie wynikało, że jest bardzo niezadowolona! – zaśmiał się i zrobił taką minę. Roześmiali się obaj. – Wkurwi się, jeszcze mnie wspomnisz. Alek w końcu wyciągnął Annę z pensjonatu na godzinę z hakiem, zaskoczoną i głęboko zdumioną tym, że jednak przyjechał, dysząc namiętnością. Nie poszła na narty mimo pięknej pogody, wykręcając się miesiączką. Wiedziała, że wszystko to jest szyte grubymi nićmi i że kłamstwo nawet najprzemyślniejsze miewa zaskakująco krótkie nogi, dygotała nie z zimna, idąc uliczką w dół miejscowości, ale z nerwów podniecenia i radości – jednocześnie. Wiktor U. został wysłany na spacer krótkim: „Idź w cholerę, dokąd chcesz, tylko nam nie przeszkadzaj”, a Anna weszła do pokoju, w którym był jej ukochany mężczyzna. – Aniu, Anuszko, Anuszeczko – szeptał i tulił ją w ramionach i zgrabnie przekręcił klucz w zamku.
– Jezus Maria! – jęknęła po owej godzinie z hakiem, który okazał się drugą godziną. Spojrzała na zegarek, za minutę podwieczorek, zaraz wrócą, jeśli już nie wrócili. – Puść! Puść mnie, wariacie – mocowała się z młodym i silnym, czułym i pieszczotliwym kochankiem, który nie chciał wypuścić jej z objęć. – Jesteś boska, cudowna, wiem, że z nikim ci nie jest tak dobrze! – Zarozumialec! – droczyła się – skąd wiesz?! – Wiem, już ja swoje wiem, czuję, jak ci się wszystko w środku… – No, no, nie lubię ekschibicjonizmu, pocałuj mnie ostatni raz i bądź ostrożny, błagam cię. Pojutrze i tak wyjeżdżamy, a ja już się nie wyrwę. Pa! – Pojutrze?! Sądziłem… Niedomówienia i droczenie się na nic się zdały, Anna truchtem wróciła do pensjonatu, przemyślnie zahaczając o sklep i kupując paczkę podpasek. Mężowi niewiele uchodzi uwagi, więc wiedziała, że może paść pytanie o jej stan: – Aniu, stało się coś? Miesiączka? Wydaje mi się, że skończyła ci się zaledwie dwa tygodnie temu. Anna powiedziała coś o zmianie klimatu, plamieniu i że to chyba fałszywy alarm, więc nieprzeczuwający niczego złego senator, jak tylko Staś zasnął i jak skończył się ich towarzyski wieczór przy kominku, postanowił zaskoczyć żonę. Tak się jakoś porobiło, że nie spali ze sobą od dawna, liczne wyjazdy i jakieś sprawy, nawet nie wie, jakie, sprawiły, że łóżko od kilku miesięcy nie było świadkiem ich małżeńskiego pożycia, a teraz, kiedy podejrzewał ją, że ma romans z tym Wroną, chciał jej uświadomić, że to on jest jej mężem i że. Nie wie właściwie, co chciał jej uświadomić, wie, że jej zapragnął w niewytłumaczalnym ataku zazdrości, złości, ale i próby walki o nią, o jej uwagę. Dziwnie zamyślona Anna z zaplecionym warkoczem i w czarnej, jedwabnej koszuli nocnej pobudziła w nim zmysły. Wziął ją w ramiona czulej niż zwykle, jeszcze gdy stała taka zamyślona przed lustrem w pokoju hotelowym, bo zazwyczaj w domu czekał w sypialni, aż się położy. Postanowił, że dzisiaj będzie wymyślniejszy jako partner seksualny, że być może za mało okazywał jej dotąd adoracji, pożądania, a przecież to młoda i piękna kobieta! Jego wysiłki nie poszły na marne, choć Anna dziwnie się wykręcała od pocałunków, ale… prawda, na kolację nieopatrznie zjadł sporo tej pysznej, naczosnkowanej metki i pewnie zionie. Fuj! Wybacz, szepnął i nie próbował już więcej, zsunął się niżej i całował ją całą, pieszcząc namiętnie jej piękne i młode ciało, oczekując z jej strony na jakikolwiek zachwyt. Anna była przerażona i pierwszy raz poczuła wstręt. Zwróciła uwagę na skórę senatora pozbawioną napięcia i miejscami zwiotczałą, na obwisłe pośladki i na rutynę. Znała każdy jego gest, wiedziała, że z dokładnością japońskiego Shinkansenu senator zrobi to, a potem to i dopiero potem w nią wejdzie i… po kilkunastu minutach będzie po wszystkim. Zacisnęła powieki i poddała się. Żona senatora nie należała do kobiet ekspresyjnych w łóżku, teraz też tylko poddawała się, miała przyspieszony oddech, ale przysiągłby, że orgazm udawała. Czasem żałował, że ona nie robi tego, jak niektóre panienki zajmujące się zawodowo i dyskretnie przyjaźnią z panami na stanowiskach, z którymi miewał kontakty, może nie za częste, ale wystarczające, żeby poznać kilkanaście odmiennych sposobów reagowania. Od zmysłowego kwilenia w ucho, po głośne „Och! i Ach! Taaaak, Oj jeeee”, sapanie, dyszenie i pojękiwanie z wysokim C na koniec… Od lat przyzwyczaił się do powściągliwości żony. To jej drżenie i długie westchnięcie na koniec,
mocny uścisk to było wszystko, co świadczyło o uniesieniu. Wiedział, że być może wedle umowy nie był jej jedynym mężczyzną, ale skoro uczciwie to sobie określili, i Anna nigdy nie dała mu powodów do domysłów, spychał to na dalszy, bardzo odległy plan. Nie chciał o niczym wiedzieć. Ale dzisiaj, teraz, było inaczej. Wszyscy wiedzieli, że jego żona i TEN aktor mają romans i to bardzo go bolało. Czy porozmawiać z nią o tym, czy tylko zaznaczyć, że posunęła się za daleko? – rozmyślał. Czasami dawał jej do zrozumienia, że owszem, on też miewa jakieś przygody, żeby nie było! Ale udawał. W istocie od kilku już lat nie miał ani tak gorących i częstych potrzeb, ani nie wiedział, żeby Anna je miała. Było dobrze jak… było i już. Po cichu pragnął, żeby nigdy nic nie zburzyło tego porządku rzeczy. Tym razem też Anna zareagowała ciut głośniej niż zwykle i chyba dała z siebie zbyt wiele. Udawała? A nawet jeśli tak, to żeby mu było miło. Trzeba to docenić! Jest dobrą żoną! Dobranoc, mój skarbie, powiedział po powrocie z łazienki czulej niż zawsze. Zawsze wystarczało: Aniu. Anna po wizycie higienicznej w łazience leżała już w łóżku odwrócona do męża plecami, i udawała, że zasypia. Czuła się okropnie, nieznane jej dotąd obrzydzenie do mężowskiego seksu przepełniało ją, dusiło, bolało niemal fizycznie. Bezgłośnie płakała, hamując wszelkie dźwięki cichutko, żeby tylko on się nie poznał! Senator szybko zasypiał po seksie i tym razem też prawie natychmiast zaczął oddychać chrapliwym, równym oddechem. Z oczu Anny pociekły łzy i było ich tak dużo, że zaczynały też cieknąć nosem. Wstała cichutko, żeby nie zbudzić męża i wyszła na palcach do saloniku. Starannie i bezszelestnie zamknęła za sobą drzwi i nareszcie mogła się rozpłakać. Płakała w fotelu długo, z prawdziwej rozpaczy i poczucia bezsilności. Co ja mam zrobić?! Do jasnej cholery, CO?! To dobry człowiek, nawet, jak niektórzy uważają, wspaniały, zacny! Stworzył mi doskonałe życie, nie pije, nie bije, a ja…”. W tym duchu Anna zadręczała się jeszcze dwie godziny, dopóki nie zmarzła na tyle, żeby wrócić do łóżka. Chciała zajrzeć jeszcze do synka, czy śpi, czy nakryty, ale nie dała rady. Wydawało jej się, że gdy otworzy drzwi, które zamknął mąż, idąc do sypialni, żeby małego nie zbudził rodzicielski seks, grzech, który sama na siebie ściągnęła, wsunie się jak wąż do pokoju jej czystego i bezgrzesznego dziecka zupełnie niepotrzebnie. Staś w niczym nie zawinił! Zacisnęła powieki, wyciskając spod nich resztę łez. Poprzestała na posłuchaniu przez zamknięte drzwi, czy Staś śpi. Spał… Następnego dnia, próbowali rozmawiać, ale po ostrej kłótni mąż wymusił na niej obietnicę, że zerwie ten romans. Obiecała mu to, a on jej uwierzył. Od tej pory schowała się głębiej w sieć kłamstw i ostrożniej organizowała spotkania z Aleksym. * Przyszła wiosna, nadchodziło lato. Senator Karski obserwował żonę, jakby ją ktoś podmienił. Coś się z nią stało, była inna, bardziej… obca, choć i tak bliska i cieplutka, to nigdy nie była. Wydało mu się, że Anna ma jakieś problemy zdrowotne. Może to kobiece sprawy? Może jakieś zmiany w piersiach,
o które tak dba? Przecież zerwała ten idiotyczny romans, przyrzekła mu, że skończyła z głupstwami, więc to z pewnością nie to! Nawet spytał ją spokojnie i grzecznie o zdrowie, oferując wszelką pomoc, ale nie, nie o zdrowie szło… Wykręciła się pogodą, stresem. I jak zwykle przypadek sprawił, że prawda o Annie i aktorze dopadła go znów nieprzyjemnie. Pojechał z synem do Kostka L. na konie. Kostek, producent ekologicznych, znakomitych serów, właśnie zaczął się wspinać po drabinie finansowej, zarabiał pierwsze porządne pieniądze ze swojego ekologicznego gospodarstwa. – Ty wiesz – mówił do senatora przy popołudniowym winku z serami, orzechami i czereśniami – ty pamiętasz, jak ja kurwami rzucałem na ten cały sanepid, kontrole, które mi dwa lata pracy schrzaniły tym brakiem papierów, decyzji, wydumkami, przepisami… – Pamiętam, Kostek. Pyszny ten ser! Rewelacja! A ten po prostu… delikatny jak śnieg! Jesteś ARTYSTĄ! – Nie mów, żaden tam artysta, a zwyczajny wyrobnik. Smakuje ci? Dam ci kilka gomółek do domu. Panowie rozmawiali sobie w ciszy popołudniowego, letniego wieczoru, gdy nagle przed altanę zajechała konno Kitka. – Cześć, chłopaki! Och, jaka ona jest narowista! Kostek, wiesz, że mi się poddała? Byłam z nią aż za tą starą dąbrową! Galopowała aż miło, równiutko, z gracją jak baletnica! Nalej mi kochanie, wina, pić mi się chce! Zaraz pójdę ją przepoić, choć chłeptała sobie ze stumienia koło młyna. – Zimną wodą ją poiłaś? – Sprawdziłam, nie była taka zimna, koziołku! – Kasiu! – senator zdziwił się tej poufałości. Kostek tylko lekko poczerwieniał i podał Kitce szklaneczkę wina. Ta wypiła ją haustem jak wódkę i schyliła się, żeby dać mu soczystego buziaka, spięła klacz i już jej nie było! – Czy… jest coś, o czym nie wiem? – senator nie dawał za wygraną, patrząc na Kostka z zaciekawieniem – ty i ONA?! – A, tak. Może nie wiesz, ale Kasia to czysta dusza, poddała się tu u mnie hipoterapii, miała seanse z terapeutką i jakoś… odżyła. – Było aż tak źle? – Źle. Kompletnie pogubiona, zatracona, podatna na narkotyki i porywy serca, a teraz nagle, patrz Olek, jaka odmiana, aż miło popatrzeć! Z masztalerzem jest za pan brat, z końmi, jakby sama była młodą klaczą. I uwierz mi, zero skrętów, zero histerii, normalna kobieta! – Jak to zrobiłeś? To rodzinna infant terrible, zmora przynosząca nam wstyd, a i sobie samej… – Olek, nie wiem, jak to zrobiłem, ale wiem jedno, ją trzeba bardzo kochać, i to szczerze, prawdziwie, wtedy Kasia rozkwita i nawet… nie klnie! – Nie mów, to niemożliwe… – senator zaśmiał się smutno i zaraz zamilkł. Zamiast cieszyć się z odmiany Kasi – złośnicy, z jej spektakularnego odczarowania, z roli jakiegoś Petrukia, jaką odegrał Kostek wobec tej wariatki, senator pozostawał w obłoku swoich myśli. Cieszył go widok syna na koniu, chociaż Staś ewidentnie wolał towarzystwo Kasi Kitki niż ojca, wobec którego czuł się spięty.
– Kiiiiitka! – zawołał chłopczyk, i natychmiast ojciec go zgromił: – Stasiu, nie Kitka, a ciocia Kasia, nie wypada… – Olek! – zawołała Kasia, podjeżdżając na swojej klaczy. – Nie mąć w głowie młodemu. Kitka jest OK! Stachu – galop, ale dopiero na Żelaznej Łączce! Jedziemy, chłopaku! No! Senator uśmiechnął się do siebie. Gdyby był młodszy… zapewne wsiadłby na konia, nauczył jeździć i był kumplem dla syna, a tak… jest takim samym spiżowym ojcem, jakim był jego ojciec, nieprzystępny i introwertyczny urzędnik pracujący w Urzędzie Miar i Wag. Poważny, surowy i daleki jak kosmos. Senator patrzył za odjeżdżającymi końskimi zadami, wdychał wiejskie powietrze i w skrytości ducha podziwiał Kostka, jego zapał i samozaparcie, i to, że wreszcie osiągnął swój cel. Ma certyfikaty i papiery zbierane z uporem maniaka w nieprzyjaznych urzędach i wreszcie oficjalnie sprzedaje swoje kozie sery, produkuje olej budwigowy (cokolwiek to znaczy – myślał senator), robi dojrzewające wędliny z baraniny i hoduje to swoje zoo. Wariat! I jaki szczęśliwy! A co to znaczyło „wystarczy ją tylko bardzo kochać?”. Naprawdę kochają się Kostek i Kitka…? Wieczorem po kolacji, gdy Kasia i Staś poszli na wieczorny spacer do stajen pooglądać źrebaki, senator spytał Kostka wprost: – Ale powiedz, ty i Kasia, na poważnie?! – Olek, daj spokój. U was też jest spora różnica wieku, Kasia ma temperament, mnie go brakuje, z kolei jej brak spokoju i oparcia, które ma u mnie. No i zwyczajnie… kochamy się i już, oświadczyłem się jej. Rób z tym, co chcesz! Senator milczał. Zazdrościł, był ciekaw, miał plątaninę myśli, aż wreszcie Kostek go spytał po piątym kieliszku wina: – A ty? Kochasz Ankę? Jak tam u was jest? Pytanie wydało mu się nie na miejscu. Tak bezpośrednio o uczuciach? Tak… kawa na ławę? Przecież on, senator nawet nie używa na co dzień słowa kocham, miłość. To takie intymne, te słowa jakby nie chciały nigdy przejść mu przez usta. Były jakby zarezerwowane i trzymane na jakąś ekstraokazję, jak skarb, czy co? A jeśli już przeoczył tę okazję? Ma sześćdziesiątkę na karku! Kiedy ma o tym mówić – jak spróchnieje? – Wiesz Kostek, jak to z nami było, ale dzisiaj powiem ci, że doceniam Annę za jej klasę, gospodarność, za to jaka… jest. Pasujemy do siebie, chyba tak! Patrz, tyle związków się rozpadło, takie miłości, takie szaleństwa jak choćby Magda i Jurek, a teraz on ma nową żonę od niedawna, ona trzeciego już męża. Wiesz zapewne, że Anna miała chwilę słabości, ale to już za nami! – zaznaczył to z uśmiechem człowieka, który wie i wybaczył! Kostek milczał, obracając w dłoniach kieliszek. Senator mówił dalej jakby do siebie, do niego: – Nie wierzyłem w miłość i te tam bajdy, porządny, szczery układ, to jest podstawa związku! Nawet jak to jest związek otwarty, ale wiesz wzajemny szacunek i dyskrecja, wspólny front i żadnych świństw i patrz! Anna na to poszła, a z latami wszystko się ułożyło bez najmniejszej rysy. No może z tą małą, malutką, ostatnio. Ty wiesz… skoro mówisz tak o tym kochaniu, to tak! Kocham Annę. To przyszło, nie wiem nawet kiedy. To głupie, co powiem, ale tylko tobie jednemu, nie mów o tym nawet Kasi, co? To projekt dopiero. Chciałabym cię prosić, żebyś podczas wakacji zajął się Stasiem, a ja zabrałbym Anię
w wielką podróż – planuję to już od kilku lat i zawsze coś wyskakiwało, chciałem jachtem, ale ona nie lubi kołysania, więc wymyśliłem, że popłyniemy sobie tym największym, luksusowym wycieczkowcem! Jak myślisz? Senator patrzył na Kostka z nadzieją, że zobaczy w jego oczach aprobatę, ale ten wstał tylko i powiedział: – Hm… Późno już, komary okropnie tną, pójdę, zawołam Kaśkę i Stasia. No właśnie, to idę. I wyszedł. Dopiero po obiedzie następnego dnia senator uciął sobie szczerą pogawędkę z Kasią, która prosto i bez krępacji wywaliła kuzynowi kawę na ławę: – Olek?! Weź ty się ocknij, jaka podróż? Jaki statek? Ance to mógłbyś ofiarować wielkodusznie… rozwód! – O czym ty mówisz?! – senator nie rozumiał żartów Kaśki – ROZWÓD? A z przeproszeniem, why? Pocziemu? Dlaczego? – Jezu, no… Kurde, czemu to ja cię muszę oświecać? Nie widzisz, co się dzieje z nią i Wroną? Nie jorgnąłeś się jeszcze, że to poszło za daleko?! – Oszalałaś?! To skończone! – słowa ugrzęzły senatorowi w ustach jak nieświeża ostryga. Wstał i zachwiał się. Nagle wszystkie kostki puzzli stanowiące zwykłą rozsypankę, nieistotne, przeszłe tło, skleiły się jak w filmie w całość, na której wyraźnie zobaczył swoją żonę z Aleksym Wrońskim-Wroną w dalszych odcinkach żałosnej, romansowej telenoweli. Zrobiło mu się gorąco, duszno i słabo. Kaśka posadziła go na kanapie, podała mu zimnej wody, a potem wróciła z jego pokoju i trysnęła nitrogliceryną pod język. Oddychał spokojnie. Najpierw wydawało mu się że Kitka, ta złośliwa małpa, młodociana narkomanka naigrywa się z niego. Potem zobaczył twarz stroskanego Kostka i pojął, że to wszystko prawda. Rogi rozmiaru XXL zaciążyły mu na głowie jak rakowata narośl, poprosił wszystkich o wyjście z salonu. Został sam. W towarzystwie komentowano oczywiście fakt, że senatorowa Karska skłóciła się z mężem, że od wiosny częściej jest w Dorotowie sama, z Wroną się nie pokazuje, podobno popsuło się coś między nimi z powodu jej zazdrości. Senator Karski, coraz częściej się o tym mówiło, chce złożyć mandat i nazbyt często bywa za granicą, nie udziela się towarzysko, zamknął się w sobie. * Tej zimy Warszawa dosłownie zakopała się w śniegu, jarzyła światłami reklam Mikołajów, jeleni, sań i śnieżynek. Piękne miały być święta! Wreszcie białe – od lat! Wszędzie słychać było dzwoneczki, kolędy do znudzenia, a ludziska kupowali i kupowali wszelkie dobro, jakby miał nastąpić koniec świata. Anna siedziała w pokoju swojego pustego domu sama. Staś i mąż wyjechali do krewnej senatora, na którą on sam mówił od zawsze „ciotka Lidka”, na święta i czas poświąteczny. Aleksy W. był u swojej matki w szpitalu i zaraz po tym miał jechać na plan nowego serialu kręconego w Zakopanem. Po tym jak wpadli niestety, nie był już tak uczuciowy, choć nadal deklarował miłość i przywiązanie. Wpadka to była ich pierwsza potężna kłótnia: – Jaka ciąża, Anka?! Co ty mówisz? Ty poważna jesteś?
– Nie dziw się, kiedy ludzie się bzykają, zazwyczaj z tego rodzą się dzieci! – Jakie dzieci?! Bliźniaki? – No, skąd mam wiedzieć? To dopiero pasek na teście! Ciąża na sto procent! Jesssuuuu! Co ja zrobię? – Anna była przerażona. Alek ciskał się jak ranne zwierzę, tocząc niemal pianę z pyska: – Kobieto, czy ty masz czternaście lat? Ja sądziłem, że jestem z dojrzałą babą, a ty mi tu z… ciążą?! – Alek, ja z mężem nie musiałam się zabezpieczać, przepraszam cię! No i, cholera jasna, to nie były płodne dni! Jakieś zawirowanie, o Boże, co teraz?! Olek tego nie uzna… – A on co ma, kurwa, do tego? Jesteście w separacji, nie ma nic do gadania! – uniósł się i starał racjonalizować: – Kurczę, no ale dzieciak to nam teraz niepotrzebny doprawdy, kochanie, nie w porę! Anuś, no, zacząłem teraz sporą produkcję i nie! No, NIE! – Jeszcze nie jesteśmy w separacji! Sam mówiłeś, że jakbym się rozwiodła, to byłbyś, byśmy. A potem, że będziesz czekał, ile trzeba, że mnie kochasz. Coś mi umknęło? – pytała z pretensją – i dlaczego podnosisz na mnie głos?! To ja jestem winna, że siejesz plemnikami, jesteś kochliwy? Myślisz, że nie wiem o tej kick bokserce? Jak jej tam… – Zostaw ją! – warknął wściekły – ona się kompletnie nie liczy! Annę zabolały te słowa. Wiedziała aż nadto, że w każdej chwili Wrona mógł i ją tak potraktować. Póki co kochał i przysięgał na kolanach, ale zaczynała wątpić w siłę jego uczuć, w obiecane mieszkanie, tym bardziej że nawet się jej nie zdeklarował z małżeństwem. Był coraz bardziej drażliwy, nerwowy, a teraz ta ciąża po prostu wkurzyła go ostatecznie. W kilka dni później ta sama Anna w zupełnie innym nastroju siekała orzechy u Lalki w ciepłej kuchni pachnącej cynamonem i choiną. – Anka, daj spokój! – pocieszała ją szwagierka – To mała kutasina, podrywacz i wiem, wiem, kochałaś, a może i kochasz nadal, ale już po ptakach! Słyszałaś, jak jego matusia przyjaźni się nagle z naszą kick bokserką? Taką śliczną blondyneczką, co ma tatusia w Belgii? O, to jest partia dla jej syneczka! A ty, rozwódka, i to starsza od niego? Paparaty zeżrą was żywcem. – Ale co ja mam robić?! Olek to taki porządny facet. Przysięgałam mu, że zrywamy. Czuję się teraz jak ścierka… – Uspokój się, bo cię spiorę ścierką! Jaka ścierka? A ty zadałaś mu pytanie, czemu to się stało? Czemu w ramionach takiej Wrony szukałaś tego, co powinien dać ci mąż? – Znaczy czego? – Anka, ocknij się bo cię poleję zimną wodą! Czułości i porządnego bzykania, a nie tradycyjnej uprawy roli, jaką ci Olek zapewniał. – Ale tam… ja go nie kocham i nigdy nie kochałam! Olek jest zimny. – A co to ma do rzeczy? Można go naprawić! Mógłby się zapisać na spotkania z takimi, co są zimni i uczą się okazywać czułość, a i ty na jakąś kanapę do terapeuty. Za mało szczerze gadaliście, a raczej w ogóle nie gadaliście, tylko klepaliście te swoje role świętych. – A ty, Lalka, skąd niby teraz taka mądra jesteś?! Jeszcze rok temu ryczałaś mi w słuchawkę… – Poszłam na warsztaty dla zdradzanych żon! Poznałam faceta i mam z nim oficjalny romans. Jestem teraz świadoma siebie, porządnie wybzykana – wybacz, ale nie miałam pojęcia, jakie to fajne może być, nawet gdy się ma menopauzę! I. poszłam na kursy kosmetyczne! Może mnie przyjmiesz do siebie, bo robię manikiur japoński jako najlepsza na kursie! A, i chcę też na
fizykoterapię się zapisać. Panie rozmawiały wesoło cały wieczór, nawet nie przypalając sernika, makowca i rolady bakaliowej! Anna się odblokowała, plany zostały poczynione. Została u kuzynki na noc, bo nie chciało się jej wracać do pustego domu. Ciąża w jej wieku nie była zjawiskiem powszechnym, ale coraz powszechniejszym, więc to żaden wstyd! Kasę ma, bo firma działa, najwyżej będzie sama ze Stasiem, a na opiekunkę i szkołę da Olek. Co prawda Lalka doradzała Annie kontakt z mecenas Kosińską, ale powoli. Na razie nie ma żadnej wojny z Olkiem. Tylko wyjechał obrażony i zły, ugłaszcze go, przysięgnie raz jeszcze, wyjaśnią sobie wszystko uczciwie. Układ z Wroną zerwie, bo to smarkacz i choć serce jej krwawi, ona wie, że to żaden materiał na partnera życiowego. Co innego Olek. Próbowała to zbagatelizować. Pomyślała, że skorzystają z ferii, wyślą Stasia do Kostka na konie i dogadają się jakoś! A jak nie… To nie, wychowa dzieci sama! A co to dzisiaj, czasy Anny Kareniny? Samotnych rodziców wszędzie pełno, trzeba tylko zadbać o porządne alimenty i może Olek zechce brać czynny udział w wychowaniu Stasia? Trzeba to wszystko ogarnąć, a nie beczeć! Lala ma rację, pomyślała Anna, zasypiając. Trzymała dłoń na brzuchu. Co tam jest? Kilkutygodniowa fasolka, chłopiec czy dziewczynka? Przydałaby się panienka – do pary. * Senator Karski wracał sam od ciotki. Staś został, protestując trochę, ale nie powinien uczestniczyć w tych ich przepychankach, rozmowach, kłótniach. Ciotka, stara jest, bo stara, ale niegłupia i mówi dokładnie to samo co Kostek. Nie warto rozwalać wszystkiego z hukiem i trzaskiem, może dadzą radę się porozumieć? Owszem poczuł się ranny, zdradzony. Tym bardziej że romans jego żony stał się nagle dość znany szerokiej publiczności, po tym jak jakiś kolega słynnego Wrony, Wiktor U., opowiedział po pijaku jakiejś ścierce tabloidalnej, jak to szekspirowsko zakochany Wrona jechał do swojej kochanki w szwajcarskie góry, żeby ją bzyknąć. Wiktor U. opowiadał, jak to on siedział za kierownicą, jak jakiś James Bond skrzyżowany z Kubicą i pokonywał trudności górskich oesów, i jak wyciszał zatargi pijanego Wrony z policją. Jak wreszcie dojechali i żona senatora cichaczem dawała dupy kochankowi pół kilometra od męża i synka. Wybuchł skandal. Anka załamana szlochała pół nocy, senator brał krople pod język i wreszcie spyskowali się tak, że poleciały talerze i złe słowa. Senator poczuł się oszukany, publicznie upokorzony i zdradzony. Zawiózł to swoje zbolałe wnętrze do Kostka, ale on i Kasia spłukali go zimną wodą: – Zdradzony? Dopiero, jak wyszło szydło z worka? A jak udawałeś, że nic się nie dzieje, to wszystko było OK? Olek, ocknij się! Wkurzyłeś się, dopiero jak was szmatławiec opisał, a tak… – To nie tak! Anka przysięgła, że zrywają! – miotał się. – Ale ty jesteś jednak dupek, Olo – Kitka prychnęła zła – Cała sprawa jest funta kłaków niewarta, zdradziła, no, wielkie mi mecyje, zdradziła i co? Ma się rzucić pod pociąg? Stasiek ma się chować bez matki? – No skąd! – jęknął – dajcie mi whisky… ja nie chcę jej krzywdzić, ale zrozumcie, co ja mam robić?! Nie zrozumieli.
Tłumaczyli do drugiej w nocy, potem położyli spać, a swoje mądre pięć groszy dołożyła ciotka Lidka. Od niej właśnie wracał senator swoim lexusem, samotnie rozmyślając o życiu, o tym, co teraz ma zrobić. Jasne, że to nie dziewiętnasty wiek! Ma kilka wyjść – najwyżej da Ance rozwód. Nie on pierwszy i nie ostatni. Chyba że Anna się umówi z mecenas Kosińską, to trzeba będzie się okopać i bronić, bo Kosińska goli mężów na łyso, choć to przecież Anna go zdradziła. To złe wyjście. Albo Anna zgodzi się na separację i wyprowadzi, jak zagroziła, do wynajętego na razie, mieszkania. Trudno, ale może jak urodzi, to zmądrzeje? Właśnie! Urodzi, a przecież senator wie, że podobno pokłóciła się z tym swoim Wroną, aktorzyną pożal się Boże, na dobre! Robiła mu wymówki, była zwyczajnie zazdrosna o piękną kick bokserkę, za którą Wrona się zakręcił! I słusznie, bo on się co i raz pokazuje na tych idiotycznych portalach w sytuacjach zgoła jednoznacznych z młodymi laskami. Biedna Anna, zna swoją wartość, ale i wie, że nie ma już dwudziestu lat! Co za prostak ten Wrona – myślał senator w gniewie, jadąc ciemną zimową nocą przez jakieś zawiane śniegiem szosy, bo autostrada znów była w remoncie i sugerowano objazd. Nie docenia, dureń, skarbu, jaki mu się trafił! Anna jest wyjątkowa, a że zdradziła… Widocznie czegoś jej zabrakło. On, senator poczyta, dowie się, a może faktycznie trzeba było jej częściej mówić to. Kocham i okazywać czułość?! No, bo taka Kitka cała odmieniona z miłości! Wpatrzona w Kostka. I okazuje się, że w ciąży jest! Jak to Kostek powiedział, prawie płacząc: Jesteśmy w ciąży! Trochę to było żenujące, ale teraz taka moda na męskie łzy i takie amerykanizmy: ajlowju end ajlowju tu! Trzeba było ją tylko odczarować, bardzo kochać.… – brzmiały mu w uszach słowa Kostka. I co, tyle? Tyle do szczęścia? To może – to ostatnie wyjście, myślał senator – Anna się powstrzyma na razie od rozwodu? Nie kocha go jako mężczyzny, to już jasne, ale jak ma żyć, sama z dwójką dzieci? Niech na razie zostanie w domu, przejdą razem tę ciążę, a on… No cóż, będą przyjaciółmi, dla dobra dzieci. A ta mała istotka? Maleńkie, różowe zawiniątko? Oglądał ostatnio na Discovery Channel film o noworodkach – co czują, gdy się rodzą, jak widzą, i jak o nie dbać. Pamięta doskonale, jak go wzruszały te maluchy. Jego? Takiego chłodnego, twardego realistę? Czyli na starość się mięknie? Chciał teraz wziąć taką ciepłą kluseczkę na ręce i przytulić. Dziwne. Postarzał się – jak mówiła Lidia? Przy Stasiu nie czuł tego, co teraz chciałby poczuć, być ojcem, otoczyć ich troską. Może nie wszystko stracone? Lata życia stracił na dorabianie się, karierę i ta jego niewzruszona niewiara w te romantyzmy! Poukładane, grzeczne i eleganckie życie, które dzisiaj postrzega jako kawałek pięknie opakowanego styropianu. A ona, Anna przeżyła coś wstrząsającego, musiała cierpieć, a teraz jeszcze ta ciąża! Ach, niewarte to życie awantur, obrazy, warto przynajmniej podjąć próbę uratowania tego, co pozostało. Dać Stasiowi, Annie i jej dziecku opiekę, być ojcem rodziny. I już żadna polityka! W biznesie też już nie będzie tak gonił za pieniędzmi, ma ich wystarczająco dużo. Warto teraz wspierać Annę i zająć się Stasiem, to młody chłopak! Przecież nie Kitka będzie go wychowywać! A to drugie małe? Może to będzie dziewczynka? Śliczna, gramoląca mu się na kolana? Z kokardkami? Och, Aniu, Aniu, porozmawiajmy! Pomogę ci! – myślał senator. Lexus senatora jechał miękko po śniegu na szerokich oponach, a wielkie jego płaty wirujące
w powietrzu ciężkie i lepkie osiadały na szyby, tworząc mokrą breję. Odwilż? Oczy senatora zaszły łzami pierwszy raz od lat. Był wzruszony własnym pomysłem, wiarą w to, że mądrze to wszystko wymyślił! Jest nadzieja! Na przejeździe spojrzał w bok… * Maszynista pociągu pospiesznego Robert W. wyjął telefon z kieszeni. Kolega zmiennik poszedł do toalety, droga prosta jak strzała i tylko żona tam, na porodówce zostawiona sama, przed czasem! Ale on już nie mógł odwołać jazdy. Co chwila sięgał i sprawdzał, czy aby nie dzwoni, aż wreszcie zobaczył SMS: KOCHANIE URODZIŁAM! ONA ZDROWA, JA ZMĘCZONA. Ucieszył się, rzucił okiem przed siebie, gwizdnął przeciągle. Za oknami ciemna noc, wali śnieg i ta cudna biel wkoło! Pięknie jest! Chciało mu się skakać. Jutro Wigilia, to może mała niech ma na imię – EWA? O, jest drugi SMS! Czytał ze łzami w oczach: Zapomniałam. Urodziła się o 20.12! JEST ŚLICZNA. – Hamuuuuuj! – usłyszał tylko krzyk kumpla.
Rafał Kosik
Staruch Czy się zdziwiłem? Nie, a nawet jeżeli, to zdziwienie od razu przeszło w zrozumienie. Nie mogło, zwyczajnie nie mogło się udać. Gdyby to było możliwe, gdyby to było proste i tanie, to nie mielibyśmy u nas tylu staruchów. No i jeszcze to, że mnie się nigdy nic nie udawało. A jeżeli już, to prędzej czy później sukces zamieniał się w klęskę lub swoją karykaturę. Innej możliwości nie było. Nie udało się, i to nie udało na wiele sposobów. Miałem je poznawać stopniowo. Marta siedziała na kanapie przed wyciszonym telewizorem i, przyciskając do siebie poduszkę, kiwała się monotonnie. Ja po raz setny czytałem skróconą wersję umowy, połowy nie rozumiejąc. Próbowałem też czytać wersję pełną, ale z niej nie rozumiałem niemal niczego. Pełna wersja umowy miała kilkadziesiąt stron oraz mnóstwo odnośników do zewnętrznych dokumentów. Ogarnięcie tego było niemożliwe i zaczynałem podejrzewać, że to celowe. Dla uproszczenia i aby uniknąć nieporozumień, na stronie, gdzie podano nasze subkonto, pulsowała wielka liczba oznaczająca najbliższą ratę wraz z terminem wpłaty. Kolejne miały być kalkulowane co miesiąc z uwzględnieniem dziesiątek wskaźników. Nie, w ogóle się nie dziwiłem. Marta wstała i założyła płaszcz. – Gdzie idziesz? – Do pracy. Przecież musimy na to zarobić. * Patrzy na mnie tymi swoimi wyblakłymi oczyma. Ledwo widzi, ale i tak się gapi. Wodzi wzrokiem, gdy zmieniam pościel, gdy przygotowuję lekarstwa i gdy wstawiam karmę do mikrofalówki. Minuta podgrzewania, zamieszać, kolejna minuta podgrzewania, znów zamieszać i znów minuta. Mieszać trzeba. Gdyby nie to mieszanie, mógłbym wyjść na papierosa. Wstawiam na trzy minuty i wychodzę. Balkon ma trzydzieści centymetrów szerokości, akurat tyle, żeby postawić stopy. Jest gorąco i duszno, ale tu przynajmniej nie czuć tej woni… tego dyskretnego smrodu starucha. I nie czuć jego spojrzenia. Smród miasta łatwiej znieść. Na czterdziestym piątym piętrze smog jest rozrzedzony, choć powietrze stoi. Przypalam i robię swój własny, lokalny smog. Niebo ciemne, miasto jasne. Wieczór. Kilometr dalej ponad dachami równym rytmem suną setki czarnych punktów – pojazdy w Korytarzu Wilanowskim. Ludzie wracają do domów. Mnie zostało jeszcze czterdzieści pięć minut. Mikrofalówka piszczy, że skończyła. Ja nie skończyłem. Palę dalej, gapiąc się na miasto. Staruch poczeka. Jemu już nigdzie się nie spieszy. Patrzę na kanciaste bryły układające się w nierówną linię horyzontu i myślami jestem już gdzie indziej. Mikrofalówka pogania. Pstryknięciem posyłam niedopałek w przestrzeń. Pomarańczowy punkt znika mi z oczu w tysiącach świateł Warszawy zanurzonej w szarej galarecie smogu. Wracam i wyciągam z kuchenki plastikowy pojemnik. Papka z ziemniaków, mięsa i syntetycznego wypełniacza. Karma jest przypalona po bokach, zimna w środku. Staruchowi
i tak wszystko jedno. Mieszam jednak, bo jego rozstrój żołądka będzie moim problemem. Kopnięciem przysuwam krzesło do jego wózka akumulatorowego. Staruch nie jest sparaliżowany, ale tak mu się trzęsą ręce, że nie trafia łyżką do gęby. To coś z kręgosłupem. Muszę go karmić jak małe dziecko i wycierać brodę. Ma też coś z twarzą i przy jedzeniu nie zamyka do końca ust. W briefie napisali łacińską nazwę tego czegoś. Nie pamiętam jej oczywiście. Wiem tylko, że efekt przyprawia mnie o mdłości. Kiedy go karmię, zastanawiam się, jak długo jeszcze pociągnie. Oby nie za długo. Jak zdechnie, będę miał tydzień luzu, a potem przydzielą mnie do kogoś mniej uciążliwego. Mam tylko nadzieję, że Staruch kipnie, kiedy mnie tu nie będzie. * Wieczorami, jak ten, z poziomu ziemi Warszawa wygląda jeszcze gorzej. Pomarańczowa mgiełka zasnuwa wszystko, a szczyty wieżowców rozmywają się jak na kiepskim zdjęciu. Reklamy na ich dachach są tylko kolorowym migotaniem. W stojącym powietrzu zostaje wszystko: spaliny, oddechy, wilgoć, kurz. Reflektory lądujących i startujących co chwilę taksówek rozświetlają cały ten syf, żeby już nikt nie miał wątpliwości, czym oddycha. Na tym tle sunący nad pasażem jaskrawy holoboard „Raj Oligoceński. Lepsza przyszłość w lepszym czasie” jest tak obiecujący. Zielone do przesterowania rośliny zdają się eksplodować. Urodziłem się tu w roku 2012, dwadzieścia osiem lat temu. Przez ten czas miasto rozlało się, wchłaniając okoliczne wsie i miasteczka. Centrum urosło w górę, jednak ulice nie stały się szersze. Warszawa zgęstniała. I zestarzała się. Teraz jestem tu jak obcy w obcym mieście. Otaczają mnie stare zmęczone twarze. To jest miasto starych ludzi, kraj starych ludzi. Nie, gorzej – świat starych ludzi. Przygnębiająca sytuacja, dlatego staram się gapić na chodnik, nie na przechodniów. Przynajmniej do momentu, gdy mijam wejście do galerii tlenowej. Galerie tlenowe są oczywiście płatne, inaczej wszyscy by z nich korzystali. Tu średnia wieku spada, widocznie staruchy mają ważniejsze wydatki albo wisi im, czym oddychają. Całe fragmenty pasaży zamknięte pod szkłem dzięki wdmuchiwanemu tu przefiltrowanemu powietrzu dają wytchnienie od smogu. Po to tu właśnie przyszedłem. Skręcam do gwarnego już o tej porze klubu Nostalgia, biorę z baru piwo i docieram do cichszej salki na końcu. Chillout. Marta już tam jest. Kończymy pracę o tej samej godzinie jak wszyscy opiekunowie. Ja zawsze zahaczam o dom i tracę czas na obsesyjnie dokładne mycie, żeby nie zostało nawet wspomnienie tego zapachu. Wiem, że to złudzenie, że nikt tego smrodu nie czuje. Myję się i tak. Zwalam się z ulgą na niską sofę obok dziewczyny. Ona obejmuje mnie i całuje na ten swój niepowtarzalny, ciepły i miękki sposób. Różowe włosy pachną dymem. W dwóch palcach trzyma cienki miętowy papieros, z którego szara smużka pnie się spiralą pod sufit, do burej chmury dymu. Jakby tego na zewnątrz było za mało. Też zapalam. – Jak minął dzień? – pyta. – Przyszedłem tu o nim zapomnieć. – Moja nowa starucha jest nawet miła. Nie ma z nią dużo roboty. Opowiada o dawnych czasach. Znaczenie „dawnych czasów” jest inne niż kiedyś, jest dokładnie odwrotne. – Potrzebuję pieniędzy. – Wzruszam ramionami. – Rzuciłbym to już. – To zdobądź pieniądze. Biżuteria na przykład jest dobra. Starucha nie będzie jej już używać. Wszystko, co po niej zostanie, wpadnie w łapy tych z Russel-Synowiec. – Umiesz ładnie racjonalizować. A jak cię złapią?
– Starucha pamięta dokładnie, co było dawno temu, ale nie gdzie odstawiła kubek. Skleroza. I tak powoli zbieram cent do centa. Timeportacja to nie jest tania zabawa. – Myślisz o emeryturze? – Patrzę na nią z lekkim zaskoczeniem. – Nie, myślę o portacji już teraz, jak uzbieram. I to nie o taniej, takiej na dziesięć lat, tylko o pełnej opcji. Podoba ci się ten świat? To miasto i ten czas nas zabijają. – Przysuwa się i szepcze mi do ucha – jeszcze tego nie czujemy, bo to się dzieje powoli. To paskudne miejsce, paskudny czas. Wsącza się w nas i zamienia nas powoli na swoje podobieństwo. Pomyśl o staruchach. Skoro oni uciekają stamtąd tutaj, to jak musi być TAM? Nie odpowiadam. Trawię jej słowa. Nie sposób ukryć, że chcąc nie chcąc, zmierzamy właśnie TAM. Jeśli nic nie zrobimy, zadryfujemy w czas, z którego tamci uciekaj ą. Zrywa się z kanapy, ciągnie mnie za rękę. Idziemy do głównej sali, przebijamy się przez falujący tłum. Na samym środku sali Marta przytula się. Wbrew muzyce i ludziom tańczymy wolno i blisko. Świat obok skacze i szaleje, a my istniejemy razem w naszym prywatnym kokonie spokoju. Tak to sobie właśnie wyobrażam. Ktoś krzyczy, ludzie przestają tańczyć i rozstępują się. Młody mężczyzna leży na plecach i trzęsie się jak w ataku epilepsji. W kącikach ust pojawia się piana. Wziął coś, czego nie powinien. Albo wziął za dużo tego, co powinien. Albo zwyczajnie ma padaczkę. Wszyscy stoją wokoło, obserwując sytuację, jakby to była kolejna atrakcja klubu. Mam ochotę wynieść się stamtąd natychmiast. Po co mi kłopoty? Przyszedłem tu po relaks. Zamiast tego sięgam do najbliższej kanapy po poduszkę, składam ją na pół, przyklękam i podkładam mu pod kark, żeby się nie zadławił własnym językiem. Trzeba mieć serce, każdy z nas kiedyś może potrzebować pomocy. * Ci z czterdziestego piątego zjeżdżają tam o trzynastej trzydzieści. Pół godziny później zastępują nas ci z czterdziestego szóstego, po nich zjeżdża czterdzieste siódme i tak dalej. Kończy się na pięćdziesiątym pierwszym. Ci od pięćdziesiątego drugiego wzwyż zjadą tylko raz – kiedyś, w worku foliowym. Biorę zapas trzech minut. Nakrywam Starucha kocem, wciskam sprzęgło odłączające napęd przy uchwycie wózka i pcham wózek do windy. Staruch ma władzę w rękach, mógłby sięgnąć do joysticka, mógłby pojechać samodzielnie. Nie robi tego. Jest bierny jak sztuczne rośliny w punkcie wypoczynkowym. Windy są trzy, wspólne dla wszystkich pięter. Do każdej wchodzi tylko jeden wózek. Wiem, że ci z pięter trzydziestych zmieniają się dziesięć minut przed nami, a ci spod nich – dwadzieścia. Kolejek i tak nie unikniemy. Jeśli zepsuje się jedna winda, część naszych podopiecznych w ogóle nie dotrze do punktu wypoczynkowego. Dziś działają wszystkie i nawet nie czekam długo. Drzwi otwierają się, wsiadam tyłem, ciągnąc za sobą wózek i wciskam wyślizgany przycisk. Zamieszanie na poziomie czterdzieści to norma. Trudno przejechać wąskim korytarzem, jeśli ma się naprzeciw siebie kilkanaście identycznych wózków. Często zderzają się, stale dochodzi do małych przepychanek. Opiekunowie używają wózków z podopiecznymi jak taranów. Ja mam przewagę, mój Staruch waży ze sto dwadzieścia. Jednak jakiś czas temu przestałem się ścigać do windy, bo przecież co za różnica, kiedy dotrę do mieszkania? Wyjeżdżam, zaczepiając o wózek tarasujący mi drogę. Rudzielec, który go pcha, patrzy na mnie niechętnie. Piętra nigdy się nie lubiły między sobą. Poprawiam mocniej i przebijam się. Staruch z trudem łapie równowagę, zaciskając drżące palce na poręczy. Odsuwam się na bok
i obserwuję walkę o windę. Podopieczni w trzech wózkach przechylają się jak szmaciane lalki, coś tam pokrzykują. Nikt ich nie słucha. Wreszcie drzwi zamykają się i winda odjeżdża pusta. Chce mi się śmiać. Punkt wypoczynkowy to obszerne pomieszczenie z dużymi oknami i kilkoma sztucznymi roślinami. Staruchy zostają między stolikami ze zdekompletowanymi grami planszowymi, z jednym niedziałającym blatem dotykowym, którego nikt już nie naprawi, i sączącą się z głośników kojącą muzyką, która przyprawia mnie o dreszcze. Niektórzy rozmawiają, inni – jak mój – tylko się gapią. Może i by zagrali w szachy czterowymiarowe, ale nie działa blat. Czasem zdarza się próba ucieczki. Zawsze kończy się odłączeniem zasilania wózka metr przed zamkniętymi drzwiami. Bardzo wygodne rozwiązanie. Wychodzę z innymi opiekunami zapalić na taras, na którym kamera celuje w niebo. Każdy z nas potrzebuje tej chwili wytchnienia. Śmiejemy się, opowiadamy jakieś bzdury. To tu kiedyś poznałem Martę. * Marta często u mnie nocuje, ale nie przeprowadziła się. Wpada jak do hotelu. Zależnie od nastroju i zmęczenia kochamy się szybko, ostro lub godzinami, niemal tantrycznie. Tuli się do mnie potem, jakby chciała dotykać mnie całą powierzchnią skóry, ale zasypia zawsze z brzegu łóżka i nawet przez sen trzyma dystans. Teraz leżymy wyczerpani, spoceni, Marta z głową na mojej piersi, i palimy. – Mój nie trzyma żadnych wartościowych przedmiotów – mówię. Nie sprawdzałem tego nigdy, ale czułem, że powinienem wykazać minimalną inicjatywę. – Parę bibelotów, nic, co można by sprzedać. – To go wymień. Wyślizguje się z łóżka i przechodzi nago do lodówki nalać sobie wody. Lubię, kiedy to robi. I chyba o tym wie, bo idzie tak, by jarzeniówka nad kuchnią oświetliła jej krągłości. Jest raczej szczupła i wysportowana, choć nie wiem, co mogłaby ćwiczyć przy swoim trybie życia. Każdy dzień kończy kilkoma piwami bądź połową butelki czegoś mocniejszego. Mój tryb życia wygląda zresztą podobnie. – Staruchów przyznają losowo – mówi, ponownie się we mnie wtulając. – Masz niemal pewność, że w następnym losowaniu pójdzie ci lepiej. – Przyzwyczaiłem się do niego. Wskazuje wnętrze mojego mieszkania, prycha i teatralnie pozwala ręce opaść na kołdrę. Ma rację. Mieszkanie nie jest duże, raptem dwa razy większe od klity Starucha. A kosztuje miesięcznie tyle, że o odkładaniu na konto emerytalne nawet nie myślę. I nic nie robię, by to zmienić. Szukam w myślach właściwej odpowiedzi i dochodzę do sprzeczności. – Pewnie powinienem. Co mnie powstrzymuje przed zmianą przydziału? Co mnie powstrzymuje przed okradaniem podopiecznych? Na pewno nic racjonalnego. Jakieś wpojone mi przez rodziców ograniczenia, dawne lektury i filmy. A przecież nienawidzę Starucha, jego osoby, jego urojonego smrodu. Wszystko wywala mi się na lewą stronę, kiedy myślę, że jutro znów tam będę musiał iść. * Rzadko coś mówi, prawie nigdy. Przeważnie się gapi tymi niedowidzącymi oczyma. Mam wrażenie, że on nawet nie mruga, żeby ani na ułamek sekundy nie tracić mnie z oczu. Innych ludzi widzi tylko podczas tych krótkich spotkań między trzynastą trzydzieści a czternastą w punkcie wypoczynkowym. Jest jeszcze mój zmiennik, ale widujemy się przelotnie i nie było
okazji zapytać, czy przy nim zachowuje się tak samo. Zresztą, co za różnica. Pora karmienia. Ryż z kurczakiem, obrzydlistwo o konsystencji papki, cieknie mu po brodzie, spada na piżamę wypchaną jego brzuszyskiem. Zapomniałem o śliniaku. Nieważne, dziś sobota, piżama i tak idzie do prania. Systematycznie wkładam łyżkę z papką do jego ust, czekam, aż poglamie i przełknie. Wkładam następną. Czemu nie można go karmić przez rurkę? Teraz to gorsze: wysadzić, podetrzeć, wykąpać, wytrzeć, przebrać, zapakować do łóżka. Dziś sobota, dzień kąpieli, a ja mam wieczorną zmianę. Robię to wszystko w ustalonej kolejności, bo inaczej mi nie zapłacą. Dźwig w łazience bardzo pomaga, bo Staruch ani myśli cokolwiek ułatwić. Gdy go kąpię, zawieszoną w siodełku dźwigu bezwładną masę, czuję, jak brud przenika przez gumowe rękawice. Wiem, że to złudzenie, ale to nie pomaga. Stracę tu resztkę szacunku dla siebie. Stracę… co? Nienawidzę go. Niemal martwe tkanki, które trzeba żywić i pielęgnować. Tysiące, setki tysięcy takich żywych trupów w samej tylko Warszawie. Część wymaga opieki przez cały dzień, jak Staruch. Niektórzy będą jej wymagali w niedalekiej przyszłości. Gdyby to ode mnie zależało. Wycieram go, ubieram w nową piżamę i na wózku przewożę dwa metry do łóżka. Gdy go przenoszę na łóżko, przeciągam właściwie, chyba nawet trochę mi pomaga. Nie, raczej nie. Znów mi się zdaje. Potem palę na balkonie. Skończyłem wcześniej, ale przecież nie mogę stąd wyjść przed czasem. Palę więc i gapię się na przelatujące między budynkami gravy z zajętymi swoimi sprawami ludźmi wewnątrz. Lepszymi ludźmi, bogatszymi, zdolniejszymi, ludźmi, którzy nie muszą się zajmować staruchami. Patrzę na zachód. Słońca prawie nie widać zza brudnej mgiełki. Nawet krążące w dole holoboardy z reklamami korporacji emerytalnych są jaśniejsze. Sąsiednie mieszkaniowce wyglądają identycznie. Na każdym piętrze dwadzieścia mieszkań, pięćdziesiąt pięter w każdym mieszkaniowcu. Ile bloków w tym sektorze, nie liczyłem. Dużo. Wracam do środka i zaczynam się zbierać. Brudne rzeczy pakuję do worka, po drodze włożę do zrzutni. Zamierzam wyjść bez nawiązywania kontaktu wzrokowego. Przyjąłem na samym początku, że nawet nie będę się odzywał bez potrzeby. Dotyczy to również powitania i pożegnania. Tylko proste komunikaty w stylu „Otwórz usta” czy „Kiwnij głową, jeśli chcesz do kibla”. Tak jest lepiej. Nakrywam go kołdrą pod szyję, nie chcę potem przez trzy dni wycierać mu nosa. Nie wyjdzie stąd sam, najwyżej będzie mógł zawołać w nocy pielęgniarkę, a ta pewnie nawet się nie zjawi. Będzie musiał czekać, aż przyjdę jutro, nakarmię i zabiorę go z mieszkania trzy na trzy metry plus łazienka na spacer do punktu wypoczynkowego pięć pięter niżej. – Zaczekaj. Być może nawet sam nie da rady wstać z łóżka i przenieść się na wózek. Chociaż, kto go tam wie. Lepiej niech leży do jutra, bo jeszcze coś sobie złamie i będę miał dodatkową robotę. Czy ja po to kończyłem studia? – Nie odchodź jeszcze. Dziś wieczorna zmiana, jutro poranna. Najgorszy układ. Dobrze, że Staruch nie robi pod siebie. Na razie. – Chcę ci coś dać. Zapinam kurtkę i dociera do mnie, że on coś do mnie mówi. Patrzę na niego, starając się nie okazywać zdziwienia. Trzęsącą się dłonią podaje mi kopertę. Tego się nie spodziewałem. – Dziękuję – mówię odruchowo i gryzę się w język. Miałem z nim nie rozmawiać.
Macam kopertę. Nie pieniądze, a jeżeli, to mało. Chowam ją do kieszeni, gaszę światło i wychodzę. * Przez pierwszy miesiąc po nie robiłem nic poza wegetowaniem i tyciem. Potem pojawiło się wezwanie do zapłaty kolejnej raty. Wysokość raty była wyższa prawie o połowę od planowanej. Przyznanie, że się tego nie spodziewałem, byłoby równoznaczne ze stwierdzeniem, że jestem kretynem. Nie przyznawałem się więc. Wzrosły ceny walut, energia, czy może któryś z setki innych parametrów, na podstawie których je wyliczano. Sprawdziłem stan oszczędności i wyszło mi, że za dwa miesiące zbankrutuję. Mogłem zerwać umowę, ale to by oznaczało utratę wszystkich wpłaconych pieniędzy. Musiałem znaleźć pracę. Tyle że ja nic nie potrafiłem. Co można robić po studiach psychologicznych, bez praktyki? Można odbębnić tę praktykę, ale jak przetrwać trzy lata o głodowej pensji? Musiałem więc iść do zwykłej pracy. Niestety większość ofert pracy dotyczyła opieki nad staruchami. To zdominowało rynek, a może i całą gospodarkę, bo wpłacane przez lata pieniądze wróciły wraz z nimi. Nie mam pojęcia, jak system bankowy przewalczył paradoks podróży w czasie, ale najwyraźniej wszystko grało. Zrobiłem coś, za co normalny człowiek straciłby do siebie cały szacunek. Wróciłem do pracy opiekuna. Tym razem, zamiast dojeżdżać na daleki Ursynów, pracowałem w Choszczówce. Poza nazwą nic się nie różniło; takie same brudne stacje metra, takie same ponure wieże mieszkaniowców, podejrzane knajpy i ciemne ulice. Takie same mieszkania z tak samo rozstawionymi takimi samymi meblami. Różnice były dwie: praca była łatwiejsza, a pensja mniejsza. Kilkoro staruchów, niegdyś płci obojga, miało spędzać czas z kimś młodym. Czemu dali kasę na to, zamiast na emeryturę w innych, lepszych czasach? Ich sprawa. O tym nie zamierzałem rozmawiać. Trzy godziny dziennie zajmowały nam gadki o niczym. Miało to spowolnić ich demencję, a czułem, że raczej polega to na przepływie energii ze mnie na nich. Byli tacy powolni, tacy nudni i przewidywalni. Powtarzali te same opowieści co kilka dni, a jeżeli historia miała przypadkiem puentę, to tę puentę też powtarzali kilka razy, by przypadkiem nikomu nie umknęła. Czułem, że głupieję. Lepsze to jednak niż wysadzanie czy mycie zębów. Nie mogłem się zdobyć na powtórkę z pielęgnowania stuletniego i stukilowego niemowlaka. W tej grupie wszyscy sami korzystali z toalety, co było nie do przecenienia. Jeden zdecydowanie się wyróżniał. Nazywałem go w myślach „Sto Jedenaście”, bo w trzynastocyfrowym numerze miał trzy cyfry jeden. Nigdy nawet nie próbowałem zapamiętywać numerów. Idiotyczny system, dobry dla bazy danych. Założę się, że mało który staruch sam pamiętał swój numer. Sto Jedenaście pamiętał numery wszystkich z grupy. Choć mały i chudziutki, był w dobrym stanie umysłowym. Miał coś z sercem i po przejściu kilkunastu metrów dostawał zadyszki. Mówił, a dokładniej gadał niemal na okrągło. Zaczęło mnie to męczyć już pierwszego dnia. Nie dość, że gadał więcej od reszty razem wziętej, to jeszcze oczekiwał interakcji. Wymagał, żeby go słuchać, jak się słucha normalnego człowieka, i odpowiadać, jak się odpowiada normalnemu człowiekowi. Chyba oczekiwał, że w ogóle zacznę go traktować jak człowieka. Odpowiadałem zdawkowo, bez zainteresowania. Nie miałem w kontrakcie zapisu, że muszę rozmawiać z sensem. Miałem być miły, i tyle. Tego też mi nie odpuścił. Przyzwyczaiłem się, że jest hiperaktywny, a potem wpadłem na najprostszy pod słońcem pomysł, aby dosypywać mu aviomarin do karmy. Ze szczęśliwą miną usypiał zaraz po posiłku. Zaczął się jednak
skarżyć, że nie może spać w nocy. Nic dziwnego. Musiałem spasować, bo przebąkiwał coś, że musi się przebadać. Ograniczyłem się więc mocno. Żeby uniknąć podejrzanej regularności, dosypywałem aviomarin tylko do kurczaka w sosie grzybowym. To znaczy do gluta o smaku czy raczej nazwie „kurczak w sosie grzybowym”. Bardzo szybko się uzależnił od tego kurczaka i chciał go jeść codziennie. Oczywiście to jego organizm domagał się uszczęśliwiacza i po prostu kojarzył go sobie z konkretnym smakiem. Zrobiłem mu odwyk, co odchorowywał przez tydzień i maltretował mnie jeszcze większym słowotokiem. A potem przestało mi przeszkadzać, że mówi. Zacząłem go nawet słuchać. Odkryłem bowiem, że mówi całkiem sensownie, a do tego opowiada przecież o czasach swojej młodości. Czyli o czasach obecnych. Sto Jedenaście był kiedyś ekonomistą. Maklerem czy kimś takim. Znał się na giełdzie. Opowiadał o zwyżkach cen akcji i o tym, jak leciały potem na łeb na szyję; o ludziach, którzy zbijali majątki w kilka godzin albo plajtowali w mgnieniu oka. W głębi umysłu zaczął mi kiełkować pewien plan. Notowałem, co mówi. Szczególnie uważnie notowałem daty, kursy i nazwy spółek. Sto Jedenaście miał matematyczną pamięć do liczb, co sprawdziłem, gdy czasem powtarzał te same historie. Fabuły się różniły, liczby nigdy. Potem wybrałem najbardziej spektakularny wzrost cen i nadludzkim wysiłkiem zmusiłem się do wykupienia tygodniowego abonamentu w firmie maklerskiej. Resztką rozsądku zachowałem na osobnym subkoncie pieniądze na czynsz i najbliższą ratę emerytalną. Za połowę pozostałej sumy kupiłem akcje Olympic Soft. Około osiemnastej, zgodnie ze słowami starucha, ich cena zaczęła rosnąć. Wydałem więc resztę pieniędzy. Gdy cena doszła do trzydziestu pięciu euro za akcję, tendencja się załamała. Mój abonament był najniższy, bo chciałem oszczędzić kilka euro, a co za tym idzie, oglądałem notowania z piętnastominutowym opóźnieniem. Kiedy więc akcje Olympic Soft runęły, było za późno na cokolwiek. Straciłem tego wieczoru równowartość czterech miesięcznych pensji. To była jedna z tych chwil, kiedy najbardziej brakowało mi Marty. Wciąż jednak nie mogłem się zdobyć na to, by do niej zadzwonić. * Siedzimy przy kuchennym stole nad rozerwaną kopertą i dokumentem z niej wyjętym. – Musi cię bardzo kochać – mówi z sarkazmem Marta. Jest zdenerwowana, odruchowo przygryza skórki przy paznokciach. Chyba wyczuwam zawiść, ale może być też tak, że zwyczajnie zastanawia się, dlaczego jej się nie udało to samo. Dokument jest testamentem, w którym Staruch wszystko mi zapisał. Sam nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, że jestem najbliższą mu osobą. Jednak dziwniejsza jest data spisania testamentu u notariusza – dokument pochodzi sprzed siedmiu miesięcy, a dokładnie z drugiego dnia mojej opieki nad Staruchem. Wtedy jeszcze wymagał opieki w skromniejszym zakresie, sam się poruszał. Przychodziłem do niego rano i wieczorem. Na obiady sam zjeżdżał do stołówki. Częściej też się odzywał. – Trzeba to uczcić. Otwieram butelkę whisky. Nalewam do dwóch szklanek i przyglądam im się krytycznie. Czy to się w jakikolwiek sposób różni od wczoraj i przedwczoraj? Otwieram zamrażalnik i wyskrobuję z kostkarki dwie ostatnie kostki lodu. Z pewnością pamiętają zeszły rok. Odgłos lodu pękającego w ciepłym płynie wyrywa Martę z lektury kilku zdań dokumentu.
Bez słowa sięga po szklankę i pociąga duży łyk, jakby to była woda. Nawet się nie krzywi. – Co zrobiłeś, że on ci wszystko przepisał? Wzruszam ramionami. Pociągam mały łyk i przyglądam się norze, którą uważam za swój dom. Mieszkanie jest małe nawet jak na standardy warszawskie. Aneks kuchenny, stół z dwoma krzesłami, wąska kanapa i łóżko. No i ciasna łazienka, chyba nawet mniejsza od tej Starucha. Jak się lepiej zastanowić, jeszcze kwadrans temu nie miałem żadnych widoków na zmianę tej nory na cokolwiek innego. * Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Wyglądał, jakby był zaskoczony moim widokiem. Może spodziewał się młodej pielęgniareczki, jak te z reklamówek MonNexp TRC. Widziałem kilka takich folderów, które przywozili ze sobą timepatrianci. I chyba wszyscy byli zawiedzeni, bo zamiast apartamentów czekały na nich klity na najwyższych piętrach mieszkaniowców; a zamiast pielęgniareczek zblazowani opiekunowie. Tacy jak ja. Jeśli to było możliwe, kobiety dostawały opiekunki, mężczyźni opiekunów. – Jak dziś samopoczucie? – pytam, rozpinając mu górę od piżamy. Nie odpowiada. Patrzy na mnie tak jak zwykle. – Dziękuję za to wczoraj – kontynuuję. – To bardzo miłe z pana strony. Gaworzymy sobie tak – to znaczy ja mówię, on milczy, gdy go wysadzam, myję i czeszę. Zwykle go nie czesałem, ale raz na jakiś czas nie zaszkodzi. Przy śniadaniu opowiadam mu, jak w zeszłym roku pojechaliśmy z Martą za miasto. Nie wspominam, że ona się nudziła, a ja dostałem ataku alergii i musieliśmy wracać. Opowiadam, jak kiedyś zamknęli nas w kinie po seansie, bo zajęci sobą na fotelach ostatniego rzędu nie zauważyliśmy, że film się skończył. Musieliśmy wychodzić przez wyjście przeciwpożarowe, włączył się alarm, ale nikt nas nie gonił. Słucha uważnie, nawet jakby się uśmiechał. Nie, wydaje mi się chyba. Gdy próbuję sobie przypomnieć coś jeszcze, cokolwiek interesującego z mojego życia, stwierdzam, że w tym życiu od dawna nie dzieje się nic ciekawego. A potem łapię się na tym, że przecież dla niego to nie ma żadnego znaczenia. Mógłbym mu opowiadać o zasadach konserwacji klimatyzatora. Milknę więc i powracam do codziennej rutyny. * Od jakiegoś czasu Marta przychodzi codziennie. Można powiedzieć, że prawie się zadomowiła. – Może byśmy coś zrobili? – pytam przy wieczornym filmie. – Gdzieś się wybrali, czy ja wiem…? – Po co? Tu wszędzie wszystko wygląda tak samo. Potrafi zabić pomysł w zarodku. Zresztą znów muszę jej przyznać rację. Nie mam pojęcia, gdzie moglibyśmy się wybrać. Co mogłoby być lepsze od rozrywkowiska, które odwiedzamy raz w miesiącu? Stworzyli go specjaliści, żeby ciemny lud na kilka godzin oderwał się od rzeczywistości. Czy ja potrafię wymyślić coś lepszego? Rozwiązaniem jest timeportacja. Pozostaje jeszcze wybrać epokę, do której można by się przenieść. To bardzo kuszące, mógłbym… moglibyśmy opuścić te duszne lata i przenieść się w lepszy czas. Przed otrzymaniem testamentu nie miałem żadnych widoków na założenie i utrzymanie sensownego konta emerytalnego. Ale czy teraz mam? Testament określa tylko, że cały majątek Starucha po jego śmierci stanie się moją własnością. Nie ma tam ani słowa o tym, co wchodzi w skład owego majątku. Coś jednak musi mieć, bo inaczej po cóż cały ten testament? Żeby zyskać moją przychylność? Jeśli tak, powinien mi go dać na początku.
Nie mogę się skupić na akcji filmu. – Powiedział mi kiedyś, że zna dzień swojej śmierci. – Może więc ten dzień się zbliża. Może dlatego ci to dał. – Staruch nie wybiera się jeszcze na tamten świat. Widziałem wyniki jego badań. Patrzy na mnie i kręci głową z politowaniem. I nagle dociera do mnie, że ona od początku widziała całą sytuację w zupełnie innym świetle niż ja. – Staruchy często umierają – mówi wolno. – Ot tak, bez powodu. Ze starości. * Przyłapałem się na tym, że oceniam siłę Stu Jedenastu. Czy posunę się do tego, żeby coś mu zrobić? Czy zwiotczałe mięśnie uratują go, a mnie wtrącą do więzienia? Cztery miesiące pracy! Sto Jedenaście gadał i gadał, a ja patrzyłem na niego nabuzowany, zaciskając palce na blacie stołu. On chodzi, więc może wypaść przez balkon, może się poślizgnąć na mokrej podłodze w łazience i wyrżnąć łbem o umywalkę. Powstrzymuję te pomysły, bo moja złość była znacznie słabszym motywatorem od wizji Raju Oligoceńskiego za pieniądze ze spadku. A zaraz potem wszystko nagle mi przeszło. Przeszła złość, przeszła ta bezsensowna chęć mordu. Zrozumiałem, że Sto Jedenaście nie zawinił, że znów zawiniła moja naiwność. Jak mogłem przypuszczać, że nikt na to nie wpadnie? Wraz ze staruchami pojawiały się ogromne ilości informacji. Wprawdzie nie wolno im było przewozić żadnych nośników danych, ale mózgów nikt im nie czyścił. Przybywali tu byli maklerzy giełdowi, nałogowi hazardziści z zapamiętanymi przyszłymi numerami wygranych w Lotto, inżynierowie znający technologie, na których da się zbić majątek; przybywali zwykli ludzie pamiętający wyniki wyborów na dziesiątki lat w przód. Jak mogłem myśleć, że będę pierwszym, najmądrzejszym, który spróbuje wykorzystać tę wiedzę do zarobienia paru centów? Czytałem potem o tym w sieci. Mój genialny plan nie był ani mój, ani szczególnie odkrywczy. Został wprowadzony w życie kilka godzin po tym, jak pierwszy timemigrant postawił stopę na ziemi swojej młodości. Początkowo informacji pozyskanych od staruchów użyto do rozbicia banku wszelkich możliwych loterii. Na giełdę przyszedł czas po paru dniach. Loterie liczbowe przestały istnieć kilka tygodni później. Giełdy po krótkim okresie chaotycznych wahań kursów ustabilizowały się i dodatkowo uodporniły na spekulacje, nawet te nie związane ze staruchami. Niewidzialnej ręce rynku przybyło tylko kilka palców. Każda ingerencja z użyciem informacji staruchów nie dodawała elementów do gry, ona wprowadzała grę na wyższy poziom skomplikowania, uzupełniała o kolejny wymiar. Po kilkunastu takich interwencjach rynek stał się zupełnie nieprzewidywalny i najlepsza nawet pamięć byłych maklerów okazywała się bezużyteczna. Nie zmieniało to samej zależności przyczynowoskutkowej, jedynie bardziej ją komplikowało. Może więc to nie był powrót do przeszłości, może staruchy lądowały raczej w bocznej odnodze wieloświata, w takiej wersji rzeczywistości, w której ich decyzje zostały uwzględnione zawczasu. Nie wiem, tak czy inaczej, byłem ostatni w kolejce. Cokolwiek wymyślę, dawno już zostało wymyślone i zrealizowane przez mądrzejszych. Marta przychodziła coraz rzadziej jak niegdyś, zanim dano i niemal natychmiast odebrano nam nadzieję. Wolno wysączała się z mojego życia. Spotykaliśmy się czasem w klubach, nocowała raz na kilka dni, potem raz na tydzień, raz na miesiąc. W jej kubku na kawę zacząłem trzymać długopisy; nie miałem już swojej strony kanapy. Siadałem, gdzie mi było wygodniej. Przestałem kłaść na łóżku dwie poduszki – lepiej śpi się przecież na środku. Nie pamiętam, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że jej już nie ma. Wspomnienie blakło, zamazywało się.
Nigdy ze sobą nie zerwaliśmy, ona po prostu wolno się rozmyła. Chodziłem do pracy, w drodze powrotnej kupowałem piwo lub coś mocniejszego i spędzałem samotne wieczory przed telewizorem. Przy skromnym życiu stać mnie było na płacenie rat emerytalnych. Mogłem więc tak żyć, nie szaleć, nie wydawać pieniędzy na niepotrzebne zbytki. I odliczać lata do upragnionej emerytury. Świat dzielił się na dogorywających długowiecznych emerytów i tych, którzy się nimi zajmowali, by uzbierać na własną emeryturę. Prosta zasada: wpłacasz, bo nie chcesz stracić już wpłaconych pieniędzy. A im więcej wpłaciłeś, tym bardziej ci zależy. Zależy ci również, bo staruchy mówią, jak będzie. Będzie gorzej, będzie tak źle, że ucieczka stamtąd okaże się jedyną szansą na przeżycie. Nie mogłem tego zmienić, każdy dzień przybliżał mnie do czasów, z których oni uciekali. Najzabawniejsze, że zatrudniała mnie korporacja emerytalna MonNexp TRC, czyli ta sama, której ponad połowę pensji przesyłałem co miesiąc na moje imienne subkonto. Miesiąc później rzuciłem pracę w MonNexp TRC. Tym razem ostatecznie. Potem próbowałem pracy na budowie. Budownictwo było dziedziną gospodarki, której nie dotknęła powszechna recesja. Staruchy potrzebowały mieszkań. Skończyło się po kilku dniach, kiedy zakwasy nie pozwoliły mi wstać z łóżka. Poza fizycznymi poszukiwani byli tylko pracownicy do zawodów wysoko specjalizowanych. Większość prac od dawna wykonywały automaty, dla ludzi zostawało coraz mniej możliwości. Automaty produkowały kolejne automaty, programy komputerowe pisały kolejne programy. Nie skarżyły się na tłok, na niskie pensje, na zanieczyszczenie środowiska. Tylko staruchami nie potrafiły się zajmować. * Istniały jednak zawody, w których obecność automatów nie była mile widziana. Dzięki temu zostałem krupierem. Kasyno Rojal, pisane przez „j”, nie należało do miejsc, gdzie chętnie bywali gentlemani. Jeśli jacyś jeszcze istnieli. Mieściło się w dzielnicy Łomianki Północne, niedaleko stacji timeporterów korporacji Achleimm TRC. Szkolenie trwało trzy dni, a najważniejsze, co mi przekazano, była dobra rada, bym nie kradł. Zasugerowano, że szefostwo nie stosuje zwolnień dyscyplinarnych, preferuje bowiem rozwiązania bardziej drastyczne. Przystąpiłem do pracy niemal tak zestresowany, jak w tamten wieczór, gdy zapragnąłem zmienić swoje-nasze życie, co bardzo mi nie wyszło. Praca nie należała do trudnych. Zabroniono już gier losowych. Tak samo bowiem jak rozpracowano loterie liczbowe, można było rozpracować ruletkę. Wystarczyło zapisać wyniki, bezpiecznie przechować je przez kilkadziesiąt lat i wrócić tu timeporterem po fortunę. Teraz każdy gracz musiał się stać zmienną, każdy musiał rzucić kostką i dopiero suma rzutów decydowała o przebiegu dalszej gry. Nadal wyglądało to na losowanie, ale teraz próba wprowadzenia gracza znającego wynik musiała ten wynik zmienić. Z tego samego powodu tasowanie kart przez krupiera, czyli przeze mnie, nie wchodziło w grę. Bardzo mnie to cieszyło, nie miałem bowiem odpowiedniej wprawy w tasowaniu kart. * W domach w pobliżu stacji timeporterów światło przygasało nieznacznie w półtorasekundowych odstępach. Timeportety zasilano z niezależnych źródeł, ale to nic nie zmieniało. Odrobinę pomagało zamontowanie zaawansowanych stabilizatorów napięcia. Można się było do tego migania przyzwyczaić. Jedno mignięcie to kolejny staruch zatruwający nasze czasy. Czasem nawet przychodzili przegrać trochę pieniędzy. Nikt ich tu nie lubił, ale też
nikt ich nie wyganiał. Pieniądz jest pieniądz. Kwadrans do końca pracy. Przy moim stanowisku została przysypiająca podstarzała kobieta, która czekała na podryw ze strony jakiegoś desperata, młodsza para zajęta bardziej sobą niż grą i on – stary hazardzista w niezłej formie. Łysy, z zarośniętymi przedramionami wystającymi z podwiniętych rękawów koszuli. Obstawiał nisko, ostrożnie. Zerkał na mnie. – Pracowałem kiedyś jako krupier – odezwał się. Od początku wyglądał na takiego, co ma ochotę pogadać. Pokiwałem głową. Regulamin nie zabraniał oczywiście rozmawiania, nakazywał jedynie zachowanie dystansu i niespoufalanie się. Rozmowa zawsze jednak mnie rozpraszała. Rozdałem ponownie. Zmodyfikowany black jack wymagał interakcji każdego gracza. Wkładałem karty do maszyny tasującej, a gracze kolejno naciskali guzik przed sobą. Milisekundowe różnice w czasie naciśnięcia programowały maszynę. – Wywalili mnie z pracy – ciągnął staruch. – Z każdej pracy wylatywałem najdalej po kilku miesiącach. Trudno było określić, w jakim jest wieku. Ludzie między sześćdziesiątką a setką prawie się nie zmieniali. Dopiero potem ujawniała się niedoskonałość technologii geriatrycznych. Staruch mógł być nawet przed timeportacją, postanowiłem więc przestać go nazywać w myślach staruchem. Tym bardziej że poczułem z nim nawet pewną solidarność. Każda moja praca, z wyjątkiem opieki nad staruchami, kończyła się podobnie. Zwalniali mnie. – Byłem magazynierem, kierowcą, spawaczem, murarzem. Byłem wszystkim. Czekająca na podryw posłała mężczyźnie znudzone spojrzenie, był poza jej grupą wiekową. Zadowoliła się pierwszą od półgodziny wygraną. Zgarnęła żetony i odeszła bez pożegnania. Przegrała prawie sto euro. – Wreszcie zostałem ochroniarzem. Woziłem pieniądze. Ryzykowna praca, ale rygor taki, że trudno coś spieprzyć. Znów rozdałem. Mężczyzna dobierał ostrożnie. Widać, że znał się na grze. Sądzę, że lepiej ode mnie. Nie miało to znaczenia, bo procedury były proste, a resztę robiła za mnie matematyka. – Nieraz korciło mnie, by wcisnąć gaz do dechy i odjechać w dal z kasą. Nigdy tego nie zrobiłem. Namierzyliby mnie po kilku minutach. Parka też już nie wytrzymała. Odeszli, nie wygrawszy ani razu. Największy ruch był między ósmą a północą. Przychodzili tacy jak ja, opiekunowie nienawidzący swojej pracy, przychodzili zawodowi kierowcy, znudzeni mężowie i zapomniane żony. Myślę, że przychodzili z nudów albo nie mieli się gdzie podziać, bo w domach potrafili tylko spać. Grali przy okazji, choć zdarzali się i nałogowcy. Łysy chciał tylko z kimś pogadać. A przy okazji wypłoszył wszystkich. Nawet lepiej, bo za kwadrans miałem kończyć. Gadał i gadał, ja odpowiadałem zdawkowo. Miał dar snucia historii i powoli zaczynałem się wciągać. Wykonywałem wyuczone czynności automatycznie i słuchałem go. Przez miesiąc zdążyłem znielubić tę pracę i myślę, że nie była to wina pracy. Nie istniała praca, która by mnie na dłuższą metę zadowoliła. Tak jak jego. Światła przygasały rytmicznie, a on mówił: – Dziś wyleciałem z pracy z największym hukiem. – Wychylił do dna. – A dokładniej stracę ją za sześć godzin. I za to piję. Szybko zorientowałem się, że on nie wieszczy, tylko opowiada o przyszłości, która była jego przeszłością. Więc jednak timepatriant. Staruch. Ale nadal słuchałem historii, jak
ładował worki z forsą do furgonetki na poziomie minus trzy parkingu biurowca numer pięć kompleksu Port Praski. Jak kichnął i odłożył jeden z worków na ziemię, żeby wytrzeć nos. Jak mimo wszystkich procedur, mimo trzech strażników prócz niego, mimo rutyny – odjechali, zostawiając worek na parkingu. – Myślałem, że takie rzeczy zdarzają się tylko w komediach – powiedział. – A tu bach! Trafia się tobie. Obciążyli mnie całą sumą, bo ja ładowałem. I ja kichnąłem. – Dużo tego było? – Dwadzieścia jeden tysięcy. – Wypił do dna, cmoknął. – Wyobrażasz pan sobie? Dwadzieścia jeden tysięcy euro. Do końca zmiany zostały dwie minuty. Opowieść była interesująca, ale nie aż tak, żebym chciał zostawać dłużej. A musiałem zostać, aż on skończy grę. – Dużo pieniędzy – odpowiedziałem. – Dużo. Moi koledzy emerytują sobie w Raju Oligoceńskim, a ja kibluję tutaj. – Niech się pan tak nie zamartwia. – Uśmiechnąłem się pocieszająco. – Oni nie żyją od milionów lat. Pokiwał głową. Dobrał kartę, położył przed sobą. – Oczko – stwierdził. – Pan chyba kończysz, nie będę pana dłużej męczył. Idę zapić w samotności te dwadzieścia jeden tysięcy. Już nawet trochę żałowałem, bo to najciekawszy klient, jakiego spotkałem od początku mojej krótkiej kariery krupierskiej. Aż szkoda, że nie był człowiekiem, tylko staruchem. Przesunąłem wszystkie żetony w jego stronę i zgarnąłem karty do wrzutni. Trochę wygrał. Nie liczyłem, na oko z tysiaka. Może mu osłodzi przykre wspomnienie. Na wysokość mojej pensji nie miało to wpływu. Nie znałem się na teorii gier. Wiedziałem tylko, że kasyno ma matematyczną przewagę nad graczem. Nieznaczną, ale jednak. Oznaczało to, że dzisiejsza strata dla kasyna w perspektywie tygodnia, powiedzmy, musi się rozmyć w kilkuprocentowym zysku. Stary hazardzista zmył się bardzo szybko, a ja miałem zamiar się przebrać ze służbowych ciuchów i posiedzieć jeszcze z godzinę przy barze, rozmawiając z podobnym mi nieudacznikiem pucującym szklanki. Ja też zaliczałem się do ludzi, którzy w domu potrafili tylko spać. Odkąd Marta rozpłynęła się w świecie, nie mogłem znaleźć dla siebie miejsca w tych czterech ścianach. A szukać kolejnej dziewczyny nie miałem siły. Dryfowałem. Kiedy sączyłem drugą szklaneczkę, stanął obok mnie Zed, goryl szefa. Góra mięsa. – Pamiętasz starucha sprzed kwadransa? – zapytał barmana. – Brał wodę niegazowaną na kieliszki – odparł wystraszony facet. – Nie moja sprawa, co pije. Potem przeszedł na ice tea. Płacił jak za pełną szklankę, a chciał, żeby mu nalewać do kieliszków. — Nadwyżkę zapisałem w szarym zeszycie – dodał szybko. Czyli staruch udawał, że pije? Może był chory i nie mógł. Zed głową wskazał mi drzwi na zaplecze i odsunął się, sugerując, że mam z nim iść. Odstawiłem szklankę i ruszyłem we wskazanym kierunku. Kanciapa szefa udawała gabinet z amerykańskich filmów gangsterskich z końca ubiegłego wieku. To nie przypadek, on lubił takie filmy. Sam szef był małym, nadpobudliwym człowieczkiem z brzuszkiem, którego nie mógł się pozbyć. Zuł zgaszone cygaro. Splunął do kosza skrawkami tytoniu i brązową śliną. Obrzydlistwo. – Wypłaciłeś klientowi dziewięćset osiemdziesiąt trzy euro w żetonach – wycedził przez zaciśnięte zęby.
– Wygrał. – Wzruszyłem ramionami. – Zdarza się. – Naciśnij play. Podał mi tablet z pełnoekranową stopklatką znad mojego stanowiska. Obejrzałem ostatnie kilkanaście sekund mojej dzisiejszej pracy. Staruch zgarnął żetony i odszedł. Spojrzałem pytająco na szefa. – Zlicz karty, kretynie – podpowiedział. Cofnąłem i policzyłem. Dwadzieścia dwa. Zliczyłem ponownie. Ponownie wyszło dwadzieścia dwa. Dwadzieścia dwa, nie dwadzieścia jeden. Staruch przegrał. A ja mu oddałem żetony za prawie tysiąc euro. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc powiedziałem: – Ups. – Nie mam na to nastroju. Nie mam również nastroju na dalszą rozmowę z krupierem, którzy potrafi liczyć tylko do dwudziestu. Oddaj, ile zabrał, i wypierdalaj. – Ściągnijcie mi z pensji. – O pensji to możesz zapomnieć. Jutro chcę widzieć kasę, a potem nigdy nie pokazuj mi się na oczy. Gdy Zed wyrzucał mnie przed klub, który zaczynałem już powoli traktować jak drugi dom, dotarło do mnie, że może to nie jest człowiek, który się zawaha. Przeleciałem kilka metrów i upadłem na asfalt pośrodku ulicy. Dotarło do mnie również to, że szef nie należy do ludzi, którzy potrafią wybaczać. * Wieczory od dwóch dni są chłodne i wietrzne. Palenie na tarasie przy punkcie wypoczynkowym nie jest już tak przyjemne. Na balkon mieszkania nie wychodzę, żeby nie wpuszczać zimna. To spora niedogodność nie móc zapalić przez kilka godzin. Delikatnie mówiąc, niedogodność. Ale nie mogę otwierać balkonu ze względu na Starucha. Zapalenie płuc w tym wieku może być zabójcze. Znana procedura podgrzewania karmy. Dziś strogonow. To tylko nazwa, bo w opakowaniu są takie same gluty, jak zawsze. Karmię go i słucham, jak przełyka. Robię się trochę nerwowy przez te przerwy w paleniu i trochę za szybko wkładam kolejną porcję. Staruch zaczyna kaszleć i wypluwa wprost na mnie rozglamanego strogonowa. Ciepła, lepka maź spływa mi po policzku i dłoni. Biegnę do kibla, żeby to z siebie zmyć. Wymiotuję do umywalki, chlapiąc przy okazji na podłogę. Doprowadzam się do porządku, wracam i patrzę na niego z nienawiścią. On patrzy tak jak zwykle, niedowidzi, więc trochę mruży oczy. Zabieram zjedzone w połowie opakowanie karmy i wyrzucam do kosza. Czuję, że powinienem coś zrobić, ale co? Przecież go nie uderzę. Mogę mu zmniejszyć racje żywnościowe. Zaraz, a jak sprawdzą? Wyciągam z kosza opakowanie, wyrzucam zawartość do umywalki i spłukuję. Glut spływa gładko. Teraz nie sprawdzą. Doigrał się! Od dzisiaj będzie jadł dwie trzecie porcji. I tak jest za gruby. Przez resztę wieczoru milczymy. Zawsze milczymy, ale teraz to moje milczenie jest bardziej wymowne. Minuty wloką się w nieskończoność. Powinienem mu czytać na głos co najmniej dwadzieścia minut dziennie to, co sam wybierze. Przestałem to robić jakiś czas temu, bo tego nie sprawdzą. Czytam więc sam sobie, po cichu, odwrócony do niego plecami. Potem gram na smartfonie, a potem zostaje kwadrans do wyjścia. Nakrywam go kołdrą pod szyję i zatrzymuję się w pół ruchu. Opuszczam kołdrę do połowy piersi. Patrzy na mnie, a ja udaję, że tego nie
widzę. Udaję, że kołdrę zsunąłem niechcący, starając się dokładniej nakryć nogi. Potem udaję, że nie zauważam zsuniętej kołdry. Poprawiam zamknięcie drzwi balkonowych. Klamkę w drzwiach balkonowych zamyka się, ustawiając ją w pozycji pionowej. Ustawienie poziome to otwarty zamek. Ale możliwe są też ustawienia pośrednie. To prosty i mało precyzyjny mechanizm. Ustawienie klamki w pozycji trzydzieści stopni od poziomu powoduje, że drzwi wyglądają na zamknięte, ale może je otworzyć mocniejszy podmuch wiatru. Gdy wychodzę, drzwi balkonowe lekko klekoczą. Czuję na plecach wzrok Starucha. * – Zakaszlał dziś na mnie. Opluł mnie tym glutem, co go je. Rzucam kurtkę na podłogę i ciężko siadam za stołem. Marta głaszcze mnie po głowie ze współczuciem, które chyba nie do końca jest szczere. – Jak długo jeszcze zamierzasz to znosić? – pyta, wracając do gotowania obiadu. Naprawdę się tu zadomowiła. – Wiem, co masz na myśli. Ale to będzie… to by było oczywiste. Dostałem testament, a kilka dni później Staruch ginie. – Data jest sprzed siedmiu miesięcy. Nikt nie wie, kiedy go dostałeś. Troszczyłeś się o niego ponad pół roku, a on wreszcie kipnął. Starzy ludzie umierają. Ot tak, ze starości. – Wiem, mówiłaś. Nie potrafię określić, co to jest, ale pachnie ładnie. Jakaś kiełbasa, ziemniaki. Prawdziwe jedzenie, ciekawe, ile zapłaciła. Smakuje również o niebo lepiej niż zapychające gotowe dania, jakimi się zwykle żywimy. Po obiedzie wyjmuję z lodówki dwie puszki piwa. Jedną podaję Marcie. – Przyjeżdżają tu, zabierają nam powietrze – mówi i pociąga spory łyk. – Zabierają jedzenie, miejsce do życia, wszystko. Nie wiem, skąd w tobie te opory. To są pieprzeni najeźdźcy. Chcę zaprzeczyć, ale ona mówi prawdę. Tylko co to zmienia? Możemy sobie myśleć, co chcemy, możemy o tym rozmawiać w domowym zaciszu. Nasze poglądy nikogo nie obchodzą, dopóki nie próbujemy ich wygłaszać publicznie. Nikt nie próbuje głośno mówić o problemie przeludnienia, choć wszyscy wiedzą, że on istnieje. I to istnieje jak cholera. Nie my jesteśmy za nie odpowiedzialni, a nawet nie imigranci z biednych krajów. Inwazja następuje za sprawą MonNexp TRC, Russel-Synowiec TRC i podobnych korporacji emerytalnych. Starzy powoli zawłaszczają nasze czasy, a gospodarka coraz bardziej się im podporządkowuje. A zaraz po niej polityka. Ich jest po prostu więcej. Nie ma jak temu zapobiec. Trzeba by zniszczyć timeportery, a to są instalacje strzeżone lepiej niż elektrownie atomowe. Zresztą one nie mogą być zniszczone. Sam fakt ich działania oznacza, że dotrwały nieuszkodzone do czasów exodusu starców. – Nie chcę się zestarzeć, pracując – kontynuuje Marta. – Z każdym dniem rośnie ryzyko, że on zmieni zdanie. * Nie chciałem dzwonić ani mailować do Marty. Może jutro. Ona też nie dzwoniła. Jedynym znakiem, że żyje, były comiesięczne wpłaty na nasze wspólne konto emerytalne. Stary hazardzista zaczarował mnie słowami, abym uwierzył, że ma w kartach dwadzieścia jeden. Proste. Whisky pali gardło. Mogłem go zaskarżyć do sądu pracy. Szefa. Mogłem. Nie zrobiłem tego, bo szef miał goryla. Jednego, za to skutecznego. Dryfowałem. Kolejna szklanka.
Problem pojawi się jutro, jak Zed przyjdzie po pieniądze. Wiedziałem, że przyjdzie. Po pieniądze, których nie miałem. Na przemian przysypiałem i popijałem. Tak upłynęła mi noc. A potem mnie olśniło. A jeżeli to prawda? Układ? Stary hazardzista orżnął mnie na tysiaka, a w zamian dał informację, gdzie i kiedy będzie do wzięcia dwadzieścia jeden tysięcy! Odstawiłem szklankę i momentalnie wytrzeźwiałem. Dlaczego on sam tam nie poszedł zabrać worek? Dlaczego nie poszedł sam się ostrzec? Być może chodziło o to, że większość staruchów bała się spotkać samych siebie, unikała jak mogła bywania w tych samych miejscach, uczestniczenia w znajomych sytuacjach. Co szkodzi spróbować? I tak nie miałem nic do roboty. Dopiłem i wyszedłem. Zatłoczonym metrem doleciałem na Pragę w dwadzieścia minut. Ochroniarz w budynku patrzył na mnie podejrzliwie, ale nic nie zrobił. Zbyt wielu klientów w różnym stanie tu przychodziło. Mieściły się tu również punkty obsługi klienta trzech korporacji emerytalnych. Zerknąłem na zegarek. Został mi kwadrans, więc wjechałem na szóste piętro, zwymiotowałem w toalecie i usiadłem w długiej kolejce do boxów obsługi klienta. Zainteresowanie timeportingiem gwałtownie rosło, w miarę pogarszania się sytuacji gospodarczej i demograficznej. Przybywające masowo staruchy czyniły ten świat coraz mniej przyjaznym miejscem do życia. Postęp medycyny, a głównie najprężniej rozwijającej się geriatrii, nawet średnio zamożnym wydłużył życie do przeszło stu dwudziestu lat. Niestety, przez ostatnie kilkanaście lat swojego długiego życia najczęściej byli oni całkowicie uzależnieni od opieki innych. A chętnych do opieki brakowało. Próbowano wprowadzić jej obowiązek, coś jak powszechny pobór wojskowy. Sprzeciw był zbyt silny. Brakowało zresztą ludzi do pracy w ogóle, bo większość bezczynnie dożywała swoich dni na spokojnej emeryturze. A trwało to o wiele dłużej niż kiedyś. Cóż więc robić, gdy potrzebujesz opieki, a brakuje młodych rąk, by cię doglądać? Nic prostszego, niż przenieść się do czasów, gdy tych młodych rąk było więcej. Ludzie dziwnie na mnie patrzyli i odsuwali się. Niespecjalnie mnie to wtedy obchodziło. Myślałem o hazardzistach i forsie. Gotówka wychodziła już wtedy z użycia. Wychodziła, ale nie mogła wyjść – ludzie zbyt cenią sobie szelest bogactwa. Transport gotówki nadal więc musiał się odbywać. Odczekałem kilka minut i wróciłem do windy. Cyfry skakały mi przed oczyma. Nie potrafiłem znaleźć guzika z minus trzy. Oprócz mnie w kabinie była kobieta, nawet młoda. W moim stanie nie potrafiłem ocenić kobiecej urody. Jedyne, co zauważyłem, to pieprzyk na prawym policzku. Patrzyła na mnie z niechęcią, co również mnie nie ruszało. – Może pani wcisnąć minus trzy? – poprosiłem. – Parking ma dwa poziomy – odpowiedziała niechętnie. – Jestem pewien, że zaparkowałem na minus trzy. – Nie można zjechać windą poniżej dna szybu. Wysiadła, a ja zjechałem na sam dół. Na minus dwa. A potem wcisnąłem przycisk poniżej minus dwa. Chwilę później pojawił się zwabiony alarmem strażnik i wywalił mnie z budynku. Stary hazardzista od black jacka zwyczajnie kłamał. * Zed przyszedł dwa dni później. Wykręcił mi jedną rękę. Drugą puściłem przelew z laptopa. Zaraz potem sprzedałem telewizor do lombardu, żeby mieć na ratę. Tego jednego nie mogłem zawalić. Nie mogłem tego zrobić Marcie.
Wtedy ostatecznie zaprzestałem prób uwolnienia się z dryfu. Nie wierzyłem w nic, nie wierzyłem nikomu. Wierzyłem tylko w raty na Raj Oligoceński. * Klamka balkonu jest w identycznej pozycji, w jakiej ją zostawiłem. Staruch już nie śpi. Nigdy nie widziałem go śpiącego. Kołdrę ma podciągniętą pod szyję. Czyli może to robić sam! Czyli wykorzystuje mnie, bo jest leniwy. Wysługuje się mną. Na śniadanie dwie trzecie porcji, jak postanowiłem. Staruch się nie skarży, najpewniej nawet nie rejestruje tej mojej kary. Może mu zmniejszyć do połowy? Karmię go powoli, nie chcę powtórki z wczoraj. Na wszelki wypadek siedzę z boku, poza linią plucia. Karmę podgrzałem z maksymalną mocą, aż się przypiekła na obwodzie. Tak powstają związki rakotwórcze. Tylko, jakie to ma znaczenie w przypadku kogoś, kto już jest na wylocie? Nie wiem, czy ktokolwiek by się zmartwił, gdyby Staruch kipnął. Być może nawet nie sprawdzaliby przyczyny. Te mieszkaniowce to przecież wielkie umieralnie. Do naszych czasów przybywali ci biedniejsi, których nie stać na emeryturę w strzeżonych osiedlach oligoceńskich. Tam i wtedy mogliby się cieszyć nieskażoną planetą, na której w dodatku nie istniały jeszcze mogące nam zaszkodzić bakterie. Krytycy timeportingu emerytalnego początkowo udowadniali, że program nie ma prawa działać, że pieniądze z funduszy inwestycyjnych są przeznaczane na bieżące wydatki korporacji, bo podróże w czasie są fizycznie niemożliwe. Udowadniali, że w warstwach kopalnych, między kośćmi Mesohippus i Indricotherium powinniśmy znajdować szczątki komputerów osobistych, filiżanki i sztuczne szczęki. Mówili, że wiedzą, iż niezaśmiecanie środowiska i uprzątanie śladów było na wysokiej pozycji w misji korporacji emerytalnych, ale przecież nikt nie uprzątnąłby wszystkiego. A szczególnie fundamentów budynków Raju Oligoceńskiego. W odpowiedzi korporacje przedstawiły dokumentację tysięcy przedmiotów codziennego użytku, które miały być w stu procentach biodegradowalne. Więc ani wyrzucona w lesie zastawa stołowa, ani konsola do gier nie miały prawa przetrwać dłużej niż pół millennium. A potem krytycy ucichli, bo timeportery ożyły i pojawili się pierwsi starcy. Mój Staruch jest tym uboższym, skoro wylądował tutaj, a nie w oligocenie. A i tak jest wielokrotnie bogatszy ode mnie. Przynajmniej taką mam nadzieję. Szczerze mówiąc, od kilku dni zżera mnie niecierpliwość, by to sprawdzić. A sprawdzić mogę to na jeden sposób – odkrywając karty. Idę do łazienki i przyglądam się mocowaniu dźwigu kąpielowego. Cztery solidne śruby w betonowym stropie. Wytrzymałość pewnie policzona z trzykrotnym zapasem. Krawędź wanny w odpowiednim miejscu i odpowiednio obła. Ale ten trzykrotny zapas. Przechodzę do aneksu kuchennego. Staruch wodzi za mną wzrokiem. Warzywo obdarzone zdolnością obserwacji. Pieprzona dynia z oczami. Wie, o czym myślę? A nawet jeśli wie, to co? Twarda krawędź blatu, nóż kuchenny. Nie, to zbyt oczywiste. Może zatrucie pokarmowe? Atak serca? Jak? * Obsesyjnie krążę po małym mieszkaniu, szukając ostrych krawędzi, obluzowanych gniazdek elektrycznych, czegokolwiek. Jak na złość wszystko jest przemyślane i dopracowane, by nawet zupełny idiota nie zrobił sobie tutaj krzywdy. Uchwyty w szufladach wklejone, nie ma jak poluzować. Ale po co luzować? Co to da? Wysunięta szuflada sama się zamyka, szafa tak samo. Kuchenka mikrofalowa, jeśli włoży się do niej niewłaściwy przedmiot, wyłącza się,
zamiast eksplodować. Nici z pożaru. Staruch patrzy na mnie, jakby na coś czekał. Nie, on zawsze tak patrzy. Został kwadrans do wyjścia. Obmywam więc zgodnie z procedurami twarz i zęby Starucha. Resztki zębów, ściślej mówiąc. Na szczęście Staruch nie używa sztucznej szczęki. Po co mu, skoro je gluty? Wysadzam go, ale nic nie robi przez trzy minuty (mierzę stoperem), co oznacza, że mogę go załadować na wózek. Nie wiem, po co trzymam się tych procedur. Wiozę go do łóżka. Po drodze gładka ściana, obły stół, obła rama łóżka. Przenoszę go na materac. Gdybym go teraz upuścił, może złamałby rękę. Nie upuszczam go. Układam starannie kołdrę, poprawiam jasiek pod głową. Staruch patrzy na mnie, ja patrzę na podłogę. Prostuję się i stoję bez ruchu. Minuta do wyjścia. Wyjmuję mu spod głowy jasiek, kładę na twarz i dociskam. Patrzę na moje dłonie ściskające brzegi poduszki, jakbym widział film. To się dzieje! Ja to robię! To moje ręce. Tak po prostu, mechanicznie odcinają dopływ tlenu. Staruch działa na tej samej zasadzie co człowiek, potrzebuje tlenu. Próbuje się wyszarpnąć. Jest słaby, bardzo słaby. Wierzga, ale nie potrafi nawet skopać kołdry. Wskakuję na łóżko, siadam okrakiem na wielkim drżącym cielsku. Staruch nie ma siły, by wysunąć ręce spod kołdry. Szarpie się tylko i trzęsie konwulsyjnie. Wreszcie nieruchomieje. Ja tkwię na nim w identycznej pozycji, bo może tylko zemdlał i zaraz się obudzi. Dociskam poduszkę dalej, a ręce zaczynają mi się trząść z wysiłku. Schodzę z niego i prawie upadam. Nogi nie chcą mnie utrzymać. Siadam na krześle i wyciągam papierosa. Tu nie wolno palić. Wychodzę na balkon. Jest zimno. Przypalam, omal nie wypuszczając z dłoni zapalniczki, i patrzę przed siebie. Tym razem nic nie widzę, informacje nie docierają do mózgu. Palę szybko, wykańczając papieros głębokimi zaciągnięciami. Odpalam drugi i ten już palę wolniej. Kręci mi się w głowie. Wracam do środka i zdejmuję poduszkę z twarzy Starucha. Oczy ma na szczęście zamknięte. Wkładam mu poduszkę pod głowę, poprawiam pościel. Chce mi się rzygać, więc zamykam oczy i liczę do dziesięciu. Ogarniam jeszcze szybkim spojrzeniem pokój i wychodzę. Wszystko musi wyglądać jak zwykle. Już w windzie przypominam sobie, że wskoczyłem na łóżko w butach. Oglądam podeszwy, nie ma błota. Na dwudziestym czwartym winda zatrzymuje się. Wsiada starucha z ciemnym owłosionym znamieniem wielkości monety euro na policzku i uśmiecha się do mnie. Przywołuję na twarz grymas udający uśmiech. – Może pan wcisnąć minus trzy? – prosi. – Parking ma dwa poziomy – odpowiadam mechanicznie. – Jestem pewna, że zaparkowałam na minus trzy. – Starucha pochyla się nad panelem i próbuje wypatrzeć coś poniżej przycisku „-2”. – Nie można zjechać windą poniżej dna szybu. Poziomy są dwa, jestem tego pewien. Staruchy rzadko jeżdżą samochodami, zwykle używają gravów, i to w trybie autopilota. Kobieta wyciąga palec w stronę przycisku poniżej „-2”. To dzwonek alarmowy. Rzucam się do panelu i wciskam minus dwa. – Rzeczywiście, jest – odpowiadam szybko i zasłaniam panel własnym ciałem.
Alarm, tego tylko brakuje! Idiotka, myśli, że jej samochód sprzed ćwierćwiecza stoi na parkingu. Na parterze mijam recepcjonistkę, kiwam głową jak zwykle i jak zwykle wychodzę. Nie idę jak zwykle do stacji metra, skręcam w przeciwną stronę i z trudem powstrzymuję się, by nie zacząć biec. Jeżeli coś odkryją, to przecież dopiero rano. I tak czuję czyjś wzrok na plecach, czuję, że ktoś mnie śledzi. Odwracam się, choć przecież wiem, że nikt mnie nie śledzi. Nade mną ze świstem generatorów pola przelatuje metro. Garbię się, jakby oni tam wszyscy gapili się w dół z nosami przylepionymi do szyby. Nie, nie gapią się, nie pokazują mnie palcami. Mijam kilka przecznic, zastanawiając się, ile kamer rejestruje moją ucieczkę. Jaką ucieczkę? Idę po prostu. Skręcam. Na placu jest więcej ludzi. Tam ich zgubię. A dokładniej przekonam sam siebie, że zgubiłem potencjalnego kogoś. Tłum gęstnieje i porywa mnie. Chcąc nie chcąc, czytam transparenty, bo oni niosą transparenty: „Nikt was tu nie chce”, „Wracajcie, skąd przyszliście”, „Kompost”, „Złodzieje tlenu” i kilka innych. To demonstracja, a ja przypadkiem też demonstruję. Idę wraz z nimi, czyli demonstruję. Policzą mnie w statystykach. Nie chcę demonstrować, chcę skręcić, ale ludzi jest zbyt dużo. Porywa mnie rwąca rzeka tłumu. Dryfuję, nie mam pojęcia, dokąd. Jak w całym moim życiu, nie licząc tych kilku minut dzisiaj. Koniec nadchodzi szybciej i jest bardziej gwałtowny, niż mogę sobie tego życzyć. Nad głową przelatuje coś białego, ciągnącego za sobą smugę siwego dymu. Potem głos z megafonu każe wszystkim się rozejść. O niczym innym nie marzę! Wylot ulicy zamyka szpaler opancerzonych funkcjonariuszy. Gumowymi pałkami wybijają rytm na tarczach z pleksi i wolno napierają na tłum. Nad nimi dwa opancerzone drony groźnie celują w tłum armatkami ultradźwiękowymi. W odwodzie, sto metrów dalej nad ulicą wiszą policyjne gravy. Migają niebieskimi stroboskopami i tylko czekają, żeby je sprowokować. Tłum skanduje hasło, którego nie rozumiem. Policja rusza do ataku. Najpierw robi się ciaśniej, powstaje kompresja, jak przed lecącym pociskiem, a po chwili panuje już chaos biegających we wszystkie strony ludzi. Biegnę i ja. Przebiegam między funkcjonariuszami, którym szyk się nieco rozciągnął podczas natarcia. Ktoś mnie popycha, chyba zaliczam trafienie pałką. Skręcam i zatykając uszy przed wybijającymi z równowagi ultradźwiękami, biegnę przed siebie. Przez chwilę goni mnie brzęczący robot-kamera, potem wybiera bardziej atrakcyjny cel. Dopadam stacji metra. Nie jest jeszcze obstawiona, ale zaraz będzie. Przejeżdżam kartą po bramce i wbiegam na peron pięć metrów ponad poziomem gruntu. Teraz szybko do pociągu – przeskakuję przez zamykające się drzwi. Kilkanaście par oczu wpatruje się we mnie. W wagonie nikt nie wie, co się dzieje dwie przecznice dalej, nikt nie wie, co dziś zrobiłem. Ktoś czyta książkę, ktoś drzemie. Inny świat, trzeci w ciągu kwadransa. Dopiero w windzie widzę w lustrze krew na czole. Nawet nie poczułem, kiedy to się stało. Dzwonię do drzwi. Nie wyciągam kluczy, Marta przecież już u mnie mieszka. Drzwi otwierają się i owiewa mnie zapach obiadu. Nie jestem głodny. Uśmiech znika z twarzy Marty, gdy widzi krew. Wciąga mnie do środka, chusteczką próbuje wytrzeć krew. – Co się stało? – Zrobiłem to. Zamiera, z chusteczką w dłoni. Nie jest pewna, o czym mówię, czy nie żartuję. Potem rzuca mi się na szyję. Śmieje się, ściska mnie i gratuluje. Opowiada, jak teraz będzie nam dobrze, jak spędzimy resztę życia w raju sprzed trzydziestu milionów lat. Krąży po naszej małej kuchni
i gestykuluje, opowiada, co zrobimy, jak się przygotujemy do podróży do naszego edenu, co spakujemy. Siadam przy stole i już nie słucham. Nie chcę niczego. Krew z czoła kapie na testament. * Miałem taką teorię, jedną z tych spiskowych. Timeportery nie istnieją, to tylko dekoracja, a staruchów przywożą z innych miast. Staruchy muszą być, żeby ludzie wierzyli, że to wszystko się kręci i że na starość trafią do lepszego miejsca. No i żeby bardziej się starali i więcej wpłacali, chcąc uniknąć wylądowa – nia w tych czasach. Wystarczy więc pojechać do Krakowa, Rzeszowa albo Sztokholmu, albo gdziekolwiek i będą tam ulice pełne młodych ludzi, bo swoich staruchów przysłali do Warszawy. Nawet wybrałem się pociągiem do Trójmiasta, żeby to sprawdzić. To była najdalsza podróż w moim życiu. Przekonałem się, że teoria spiskowa nie ma nic wspólnego z praktyką. Gdańsk wyglądał tak samo jak Warszawa. Powietrze było może ciut świeższe, bo na morzu nie dymiły kominy. Staruchów tyle samo, jak nie więcej. Wróciłem następnego dnia i pierwsze, co zrobiłem, to wynająłem mniejsze mieszkanie. Żeby więcej wpłacać na MonNexp TRC. Nie chciałem kiedyś wylądować z powrotem w tym czasie. Chciałem Raju Oligoceńskiego. Przestałem przeglądać w sieci strony z teoriami spiskowymi na temat timeportacji. Zresztą większość z nich wrzucały zapewne same korporacje emerytalne, by zawczasu utopić w szumie jakąś zagubioną prawdę, gdyby się tylko pojawiła. Zacząłem pracę w tanim barze. Barmanem byłem gorszym niż krupierem, ale nie wymagali znajomości przyrządzania drinków. Szczytem wykwintu była wódka z sokiem. Wywalili mnie za picie w pracy. Potem byłem magazynierem, stróżem nocnym, portierem. Zawsze coś skopałem, czegoś nie zauważyłem, ktoś mnie wrobił albo oszukał i musiałem szukać nowej roboty. Nie zmieniało się jedynie to, że szczerze nienawidziłem staruchów. Codziennie widziałem powolne tłumy snujące się po brudnym mieście, pomarszczone twarze i starcze dłonie. Ulice mojego miasta pełne były ludzi, którzy od dawna nie powinni żyć, a nawet nie powinni się tu znaleźć. Coraz częściej dopuszczałem do siebie myśl, że ja też tu trafię, że nie uzbieram na Raj Oligoceński. W takich chwilach brałem się w garść i kombinowałem, jak oszczędzić, jak zarobić więcej, żeby wylądować daleko stąd, przynajmniej w interglacjale plejstoceńskim. Przechodziło mi bardzo szybko. Było to już wtedy, gdy brak opiekunów stał się poważnym problemem. Staruchów przybywało szybciej, niż rodziły się dzieci. Nawet masowa, niekontrolowana już w żaden sposób imigracja nie mogła uratować sytuacji. Europa przestała być atrakcyjnym miejscem do życia, a zresztą wszędzie już było tak samo, może poza wyspami – strzeżonymi enklawami na Pacyfiku. A timeportery wypluwały wciąż nowych i nowych staruchów. Populacja rosła w tempie nigdy wcześniej niespotykanym i od razu była to populacja starców. Ludzkość zachowywała się jak fala piętrząca się przed przeszkodą. Ale przeszkody nie było. Skutek był przyczyną – tak jak w fontannie woda nie może lecieć wyżej, bo napotyka na swojej drodze opadającą wodę sprzed sekundy. Więc sama zaczyna opadać. Oto finalne zapętlenie i kres dziejów. Pojawiły się zamachy na stacje, kilka z nich nawet się udało, jeżeli za sukces można wziąć zabicie kilkudziesięciu timepatriantów. Zadna instalacja nie została jednak uszkodzona. *
Wiele razy myślałem o tym, by do niej zadzwonić, napisać. Nie potrafiłem się odezwać pierwszy. Byłem samotny. Nie miałem pomysłu, co z tym zrobić. Niechby i kot jakiś był, żeby do niego mówić i udawać, że rozumie. Kotem trzeba się opiekować, więc może cyberpet? Nie, aż tak nisko upaść nie chciałem. Na początku miesiąca czekałem na przelew Marty na Raj Oligoceński. Nie, nie sprawdzałem jej. Nic z tych rzeczy! Gdy pojawiał się przelew, na kilka minut znikała samotność. * Muszę tam przyjść po południu, jakby nic się nie wydarzyło. Nie wiem przecież, że się wydarzyło. Skąd miałbym wiedzieć, że Staruch kipnął we śnie? Przychodzę więc punktualnie, choć czterdzieste piąte piętro tego mieszkaniowca jest ostatnim miejscem, gdzie chciałem się wtedy znaleźć. Głowa nawet nie boli w przeciwieństwie do pleców. Mam tam solidny siniak od pałki. Blady, z prowizorycznym opatrunkiem na głowie staję przed drzwiami mieszkania Starucha. Nie ma policyjnej taśmy ani plomb na drzwiach. Wtedy włosy jeżą mi się na karku i rozumiem. Nic się nie stało. Staruch zemdlał pod tą poduszką, a potem się ocknął. Czas: minuta po zmianie. Pukam, bo to i tak musi nastąpić. Pukam, żeby uszanować prywatność zmiennika. Gdy słyszę ciche „proszę”, naciskam klamkę. Staruch tam jest, leży z wielkim brzuszyskiem. Muszę być bardzo blady, bo mój zmiennik, z książką w dłoni, gapi się na mnie. Przerwałem mu lekturę. Ciekawe, czy czytał na głos? Ciekawe, czy Staruch mnie zakapował. Raczej nie, skoro nikt mnie jeszcze nie aresztował. I wtedy widzę, że to nie jest mój zmiennik. – Teraz ty przychodzisz na rano? – Nic nie wiesz? – Opiekun odkłada książkę i wstaje. – On… zmarł w nocy. Teraz zajmuję się tym. – Mówicie, jakby mnie tu nie było. – Staruch z łóżka nie jest moim Staruchem. Wygląda inaczej i inaczej mówi. – Mówienie o mnie „to” też nie jest zbyt miłe. – „Tym” to odmiana od „ten”, a nie „to” – zauważa nieśmiało opiekun. – To mój pierwszy dzień – zwraca się do mnie. – Mam wieczorną zmianę, ale przyszedłem wcześniej. Chcę się jak najwięcej nauczyć. Ty opiekowałeś się poprzednim mieszkańcem? Poradzisz mi coś na początek? Staram się nie pokazywać po sobie ulgi. Nie wiem, czy mi wychodzi. Przyglądam się chłopakowi. Jest młodszy ode mnie, chucherko niemal. Blondyn. Patrzy na mnie z nadzieją. Idealista czy kretyn? – Chcesz rady? Zapisz się do ortopedy. Za kilka dni wysiądzie ci kręgosłup. Odwracam się na pięcie i wychodzę z mieszkania, a potem z budynku. Zamierzam nigdy więcej tam nie wracać. Jasne, że mi ulżyło. Gdzieś w głębi jestem jednak zawiedziony, że wszystkie moje obawy okazały się niepotrzebne. Staruch kipnął, a oni nawet nie sprawdzili dlaczego. Mogłem go zatłuc taboretem, wbić mu w serce widelec, a oni by się ucieszyli, że zwolniło się miejsce. Ze ich wyręczyłem. Gdzie tu sens, skoro jednocześnie z takim zdecydowaniem rozpraszają demonstracje przeciw napływowi staruchów? * Aż wreszcie stanąłem na wielkim gwarnym placu. Była chłodna noc, a otoczone aureolą mgły zimne światła latarni migały w odstępach poniżej sekundy. Za mną szumiało zejście z końcowej stacji metra Wawer, przede mną, na tle jasno oświetlonej hali timeportu, huczał
tłum. Nad przeszklony dach wystawały obłe szczyty timeporterów – kilkudziesięciometrowych oplecionych instalacjami pączków. Ponad nimi sunęły mięsiste spody brudnych chmur – przelewający się nad naszymi głowami ściek. Nikt się już nie przejmował ochroną środowiska. Po co? Wszyscy decyzyjni odliczali lata albo miesiące do timeportacji w czyste czasy. Miałem ze sobą torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Ciągnęła mi ramię do ziemi. Kręgosłup bolał mnie tak, jakby ktoś gmerał mi w nim wiertarką. Nieważne, za kilka minut miałem spotkać Martę. Bałem się tego spotkania niemal tak jak portacji. Migające światłami pozycyjnymi gravy przelatywały na niższym pułapie, i nawet słyszałem świst generatorów pola. Przyglądałem im się chwilę. Potem przewiesiłem torbę na drugie ramię i wolno ruszyłem przed siebie. Ile tu mogło być ludzi? Pięć, dziesięć tysięcy? Im bliżej szerokich schodów wejściowych, tym gęściej. Przed bramkami kłębił się tłum mimo świecącego napisu „Wstęp tylko dla timepatriantów zapisanych na aktualny dzień i godzinę”. Był tak wielki, że nawet ja mogłem go przeczytać. Kwadrans zajęło mi przeciśnięcie się do schodów. Zmęczenie podniesione do potęgi wieku dawało o sobie znać. Pieniądze, które mógłbym przeznaczyć na podreperowanie organizmu, szły na kolejne raty. Mijałem ludzi w gorszym stanie, na wózkach, widziałem przygarbionych, chorych, o lasce, którzy nawet nie próbowali się przebijać przez mierzwę. Czy tutaj akceptują spóźnienia? Strażnicy pilnowali szerokiego wejścia, a ich karabiny były jedynym zabezpieczeniem przed szturmem tłumu. Stale ktoś wchodził do środka. Wielu innych próbowało, widocznie nieuprawnienie, bo strażnicy zrzucali ich ze schodów. U moich stóp upadł starzec. Zaczął krzyczeć, że złamał nogę, że potrzebuje pomocy. Wyminąłem go i cierpliwie dążyłem do celu. Niektórzy krążyli, jakby tylko szukali sposobu, by niezauważenie dostać się do środka. Próbowali przyciskać kciuki do czytników na słupkach przed bramkami, licząc na pomyłkę maszyny. Próbowali przekupywać strażników. Ktoś w rozpaczliwie beznadziejnym wysiłku chciał przebiec przez szpaler. Dostał kolbą w łeb. Myślę, że poważniejsze incydenty były tu na porządku dziennym. Najspokojniej jak mogłem, podszedłem do czytnika i przyłożyłem kciuk. Zapaliła się zielona lampka, a strażnik wskazał mi drzwi. Przez chwilę poczułem się lepszy od tych nieudaczników za mną. Ale szybko mi minęło, gdy znalazłem się w kolejnym tłumie wewnątrz. Z megafonów leciały komunikaty. W hałasie i tak nie rozumiałem ani słowa. Odszukałem mój sektor, dotarłem do stanowiska odpraw i z ulgą postawiłem torbę na ziemi. * Po przyspieszonym postępowaniu spadkowym, na które mnie nie zaproszono, moje konto wzbogaca się o równowartość bardzo porządnego samochodu. Nie korci mnie wcale, nigdy nie zrobiłem prawa jazdy. Suma jest o dwa zera większa od najwyższej, jaką kiedykolwiek miałem. Nadal nie wiem, dlaczego Staruch nie zapewnił sobie za te pieniądze komfortowego umierania. Pierwsze rozczarowanie przeżywamy w biurze MonNexp TRC. Wybraliśmy tę korporację, bo miała najładniejsze reklamy. Może to naiwne, ale jakim kryterium można się kierować, kiedy się nie ma pojęcia o finansach? Siedziba nie sąsiaduje z instalacjami timeporterów, po korytarzach nie przechodzą inżynierowie w żółtych kaskach. To jest zwykłe biuro umieszczone na jednym z niższych pięter starego wieżowca Rondo 1. Wygląda naprawdę… przeciętnie. Odczekujemy swoje w przeszklonym hallu na chwiejących się tandetnością krzesełkach. Na
szczęście jest tam automat z wodą, bo ostatniej nocy nie oddawaliśmy się bynajmniej abstynencji. Marta trzyma mnie za rękę, na przemian zaciskając ją i puszczając. Co chwila wymieniamy spojrzenia, by się utwierdzić w decyzji, która ma zmienić całe nasze życie. Nie wiem jak ona; ja nie mam żadnych wątpliwości. Nienawidzę tego śmierdzącego, ciasnego i zadymionego miasta. Nic mnie tu nie trzyma. Inne miasta wyglądają tak samo, czyli nic mnie nie trzyma w tym świecie. W tych czasach. Zwalnia się kolejny box obsługi klienta. Zrywamy się z krzesełek, jakby ktoś miał nas uprzedzić i zająć ostatnie miejsce. Siadamy przed biurkiem, przed tylną ścianką sporego monitora, zza którego wystaje facet przeciętny jak z foremki. – Musimy ocenić stan państwa zdrowia i styl życia – mówi na wstępie. – To pozwoli przyporządkować państwa do odpowiedniej grupy, w zależności od przewidywanego stopnia zniedołężnienia. Dziwnie się czuję, gdy to słyszę. O tak odległej przyszłości nigdy wcześniej nie myślałem. Marta ściska moją dłoń. Facet patrzy wymownie na świeżą szramę na moim czole. – Trafiłem na demonstrację. – Pojawia się nieuzasadnione poczucie winy. – Nie chciałem demonstrować, nie robię takich rzeczy. Wracałem tylko do domu. Głupie to było. Mogłem powiedzieć, że śliska podłoga w kuchni, że szafka… albo jeszcze lepiej zaczekać trzy dni, aż się wygoi. Facet kiwa głową i zaczyna klepać w klawiaturę. – Proszę się nie martwić – mówi. – Wszelkie formalności załatwimy już teraz, a badania wykonają państwo w dogodnym terminie. Pisze i pisze, kilka razy wkłada do czytnika nasze karty ID. Wreszcie sięga po wstępny formularz. – Zdecydowali się państwo na opcję wspólną. – Kiwa głową z uznaniem. – To znaczna oszczędność. Bardzo mądrze. Wczoraj wypełniliśmy formularz wspólnie, poświęcając na oprawę tej czynności całą butelkę whisky. Nie musiałem wstawać wcześnie. Nie miałem pracy. Po śmierci Starucha nie przyjąłem kolejnego przydziału. Nie miało to znaczenia, skoro wkrótce mieliśmy się przenieść do rajskiego Oligocenu. Tę destynację wpisaliśmy jako pożądaną, a jako drugi wybór zdecydowaliśmy się na Plejstocen, oczywiście w okresie międzyzlodowaceniowym. Facet wprowadza do systemu nasz wybór, po czym podsuwa nam tablet ze skróconym tekstem umowy. Przeglądamy go z Martą i uśmiechamy się do siebie. Przykładamy kciuki do tabelki na dole. Odciski wgryzają się w cyfrową strukturę dokumentu, tworząc z nią nierozłączną całość. A więc stało się. Facet zabiera nam tablet, wręcza dwie kopie papierowe i wygłasza z pamięci formułkę: – Cena oczywiście może ulec zmianie w wyniku wahań kursów walut, kosztów energii, timeportery zużywają jej naprawdę dużo, lub liczby chętnych. Jeżeli nie będą państwo mogli wpłacać większych rat, destynacja zostanie zmieniona na bliższą czasowo. Bieżący stan swojego subkonta mogą państwo sprawdzać pod adresem podanym na dole wydruku. – Uśmiecha się szeroko. – W końcu na Oligocenie świat się nie kończy. Patrzy na nas i czeka już tylko, aż sobie pójdziemy. Marta przegląda wydruk, próbując zrozumieć zapiski sporządzone językiem prawniczym. – Kiedy najszybciej możemy się… destynować? Facet zaplata palce i z trudem utrzymuje na twarzy resztkę wymuszonego uśmiechu. – Raj Oligoceński to program emerytalny, jak wszystkie inne. Będą się mogli państwo
timeportować pierwszego dnia po osiągnięciu wieku emerytalnego przez oboje z państwa. * Rozpoznałem ją z trudem, i tylko dlatego, że ona pierwsza zwróciła na mnie uwagę. Skurczyła się, stara kobieta z pomarszczoną twarzą i zaokrąglonymi plecami. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu, bo i co mogliśmy sobie powiedzieć? Przez ostatnie lata układałem kilka zdań, które miały być odpowiednie na tę okazję. Teraz wydały mi się nieskończenie głupie. Marta próbowała się uśmiechnąć. Nie udało się. Być może również dlatego, że wyglądałem teraz zupełnie inaczej – byłem gruby i łysiałem na potęgę. Kręgosłup, nadwerężony w czasach, gdy byłem opiekunem, dokuczał mi niemal codziennie. Szkła okularów miałem jak denka od butelek. Na pewno nie przypominałem siebie z czasów, gdy się ostatnio widzieliśmy. A dokładniej nie pasowałem do jej konstruktu pamięciowego mnie z tamtego okresu. Sam się nie poznawałem. Pewnego dnia zorientowałem się, że właśnie skończyłem siedemdziesiąt lat. Kiedy to się stało? Jak ominęły mnie te wszystkie sekundy, minuty, dni? Przyglądałem się własnemu odbiciu w ciemnej szybie timeportu. Już nie wyróżniałem się z tłumu staruchów. Podszedł do nas facet w uniformie z logo MonNexp TRC. W dłoni trzymał tablet. – Nie wolno timeportować przedmiotów osobistych – powiedział i wskazał kciukiem kontenery na śmiecie pełne walizek, toreb i plecaków. – Tam się przebrać. Ubrania do torby. – Tym razem wskazał rząd przebieralni przedzielających halę. – Wypłata oszczędności po drugiej stronie. – A leki? – zapytałem. – Po drugiej stronie zajmą się wszystkim. Okulary też muszą zostać. Marta chwyciła go za rękaw. – Czy trafię do Raju Oligoceńskiego? – zapytała. – Tę destynację wpisałam jako pożądaną. – Proszę przechodzić – rzucił niecierpliwym tonem. – Na pewno trafią państwo we właściwe miejsce. Przeszliśmy dalej. Bez żalu rzuciłem torbę do kontenera i przebrałem się w kombinezon z cienkiego syntetycznego materiału, nieprzyjemnego w dotyku. Miał nadrukowany numer, ale bez okularów nawet nie mogłem go przeczytać. Po drugiej stronie przebieralni stanęliśmy w kolejce do wypłaty oszczędności. Cyfry z konta pod postacią złota znalazły się w woreczku na mojej szyi. Woreczek był przygnębiająco lekki. Więc tak pieniądze płynęły w przeszłość. Nie mógł to być przelew, bo wirtualny pieniądz nawet w teorii nie miałby pokrycia. Wydawało się, że dobrym pomysłem byłoby zachowanie papierowych pieniędzy sprzed denominacji. Za pieniądze na niezły obiad w dobrej knajpie w roku 2060, w 2040 kupiłoby się dom. Jednak nie wolno ich było ze sobą zabrać. Wypłacili nam złoto w małych sztabkach. To wyjaśniało spadek cen złota sprzed kilkudziesięciu lat. Oligocen… Nie starczy nawet na Plejstocen. Wiedziałem, że to nie nasza wina. Przepłaciliśmy wielokrotnie. Oddaliśmy MonNexp TRC ponad połowę naszych zarobków i oszczędności, a cena stale rosła tak, byśmy nie mogli trafić do wymarzonego Oligocenu. Nikt nie mógł. Prędzej czy później każdego, kto nie zaniedbał płacenia rat, czekała emerytura. Różnice dotyczyły tylko wieku. W biedniejszych krajach, gdzie timepatrianci stanowili mniejszość, młodsi przegłosowali niższy wiek emerytalny, by szybciej rozpocząć wieczne leniuchowanie. W krajach bogatszych wyglądało to odwrotnie. Tam znaczą część społeczeństwa stanowili emeryci, zainteresowani głównie tym, by mieć opiekunów. Ale timeportacja do epoki odległej o tysiące, miliony lat to była inna skala. To musiało kosztować niebotyczne ilości energii, a co za tym idzie, być zarezerwowane dla garstki najbogatszych.
Nie byliśmy najbogatsi. Oligocen nie dla nas. To przykre, ale nie to okazało się największym rozczarowaniem tego dnia, rozciągniętego na… przekonamy się. Wzięliśmy się za ręce, ale szybko się puściliśmy. Nie pytałem, jak minęły jej te lata. Nie wiedziałem, jak zapytać. – Spierdoliliśmy to – wyszeptała Marta. Co dokładnie miała na myśli? Wszystko, czy może nasze płonne nadzieje, że na emeryturę można przejść przed trzydziestką? Pamiętałem tamten dzień. Dzień największego rozczarowania w życiu. To, co wpłaciliśmy, to była pierwsza rata. Bez prawa zwrotu. Potem płacić mieliśmy co miesiąc, aż do osiągnięcia wieku emerytalnego. Wcześniejsza podróż była niemożliwa – nikt nie chciał wypuszczać ze swojego czasu ludzi zdolnych do pracy. Światła pod sufitem hali wyraźnie przygasały. Za ścianą z pancernego szkła znacznie liczniejszy tłum przesuwał się w przeciwną stronę. Patrzyli na nas z tępą niechęcią, której bez okularów, w świecie kolorowych cieni, mogłem się tylko domyślać. Przybywali do czasów, z których my uciekaliśmy, a za tę samą cenę zyskiwali ledwie kilka lat. Trudno sobie wyobrazić, że może być jeszcze gorzej. Nienawidziłem ich. Nienawidziłem staruchów, wśród których stałem. Nienawidziłem tego świata. A bardziej nienawidziłem tylko siebie. Świadomość, że zaraz się stąd wyrwę, dawała tylko częściową ulgę. Nie miałem złudzeń, jak daleko da się uciec. Chętnych było zbyt wielu, ceny rosły, więc czas, który mogłem kupić za moje grosze, nie mógł być imponujący. Przedryfowałem przez życie, a właśnie nadchodził jego cel i kulminacja. Owoc kilkudziesięciu lat pracy. A ja się wcale nie cieszyłem. Tak, spierdoliliśmy to. Ja to spierdoliłem. Gęsiego szliśmy w kierunku drzwi do przeszłości. Tu światła przygasały niemal o połowę. Przed samym pierścieniem każdy musiał wejść do pionowej szklanej kapsuły w kształcie rury na taśmociągu, jak w wesołym miasteczku. Kapsuła zamknęła się wokół mnie i ruszyła. Przejście przez timeporter było okrągłym korytarzem długości może dziesięciu metrów, z przewężeniem w centralnej części. Wiedziałem, że całe urządzenie ma ponad trzydzieści metrów średnicy, wystaje ponad dach hali, a jedno przejście zużywa tyle energii, ile domek jednorodzinny przez kilka tygodni. Oczywiście, że się denerwowałem. Podświadomie obawiałem się nieznanego. Nie wiedziałem, gdzie trafię, nie wiedziałem, co tam zastanę. Pewne było jedynie to, że nie odmłodnieję. Bolały mnie nogi, bolały mnie plecy, wszystko mnie bolało. A najbardziej dusza. Widziałem po drugiej stronie oddalające się puste kapsuły. Wszystko nieostre. Poczułem ukłucie paniki, która szybko przeszła w nadzieję, że wszystko się skończy bezboleśnie, nagle i automatycznie, a ja nawet nie będę musiał pomagać przeznaczeniu. Zanim przestraszyłem się na dobre, coś mną szarpnęło i kapsuła otworzyła się. Dwóch silnych facetów wyciągnęło mnie i niezbyt uprzejmie pchnęło w stronę wyjścia. Obejrzałem się. Byłem po drugiej stronie. W kolejnych kapsułach materializowali się ludzie, a faceci w uniformach ze starym logo MonNexp TRC pomagali im wyjść. Który był rok? Nie miałem pojęcia. Marta, nie oglądając się, weszła do przebieralni. Również się przebrałem w nowe ubranie w moim rozmiarze i wymieniłem złoto na kilka zer na moim nowym koncie. Suma była niemal równa pierwszej racie, którą kiedyś wpłaciłem MonNexp TRC. Oto bilans mojego życia – zero. Gdy wyszedłem za bramki, nie dostrzegłem w tłumie Marty. Władowali nas do gravbusa i powieźli ponad porannym miastem. Wyglądałem przez okno,
moim niedowidzącym spojrzeniem próbując wyłowić jak najwięcej szczegółów. Może i miasto było nieco ładniejsze, a raczej mniej brzydkie, od tego, które właśnie opuściłem. Może i mniej zanieczyszczone, mniej wypełnione staruchami. Takimi jak ja. Nie wiem, czy różnica warta była płacenia przez dziesięciolecia haraczu korporacji emerytalnej. Nie był to Oligocen, nie był to Plejstocen. Nie była to nawet Europa sprzed kolonizacji Homo sapiens. Teraz już wiedziałem, olśniło mnie – nie można się cofnąć w czasie przed moment uruchomienia pierwszego timeportera. To jakby chcieć zjechać windą poniżej dna szybu. Pierwszy mały timeporter powstał w CERN-ie pod Genewą w 2012 roku, w roku mojego urodzenia. To była absolutna granica możliwości podróży w czasie. Granica dostępna dla multimilionerów. Cała masa przeciętnych bogaczy musiała się zadowolić podróżą bliższą o jakieś dwadzieścia lat. A reszta, czyli niemal wszyscy, mogła się cofnąć nie dalej niż do czasów własnej młodości. I nigdy nie istniał cień szansy, że będzie inaczej. To również nie było największe rozczarowanie tego dnia. W mojej grupie nie było Marty. Nigdy więcej już jej nie zobaczyłem ani o niej nie usłyszałem. Od dziś mieliśmy się posługiwać numerami zamiast imion i nazwisk. Nie znałem jej numeru. A godzinę później byłem już w swoim mieszkaniu. Mieszkaniu jak setki tysięcy identycznych w Warszawie. Jak setki milionów, może więcej, w Krakowie, w Berlinie, w Londynie, w Nowym Jorku. Co dalej? Z ulgą usiadłem w fotelu. Nie miałem nawet torby, żeby się z niej wypakować. Nie miałem pomysłu, co jeszcze mógłbym zrobić. Co mógłbym zrobić w życiu ani co mógłbym zrobić w najbliższej minucie. Zrozumiałem więcej, niż bym chciał. Tak jak nikt nie chciał wypuszczać ze swojego czasu ludzi zdolnych do pracy, tak i nikt nie chciał u siebie staruchów. Potrzebne były jedynie ich pieniądze, a dodatek w postaci stu kilo biomasy niemal w stanie rozkładu był przykrym załącznikiem do złota. Jeżeli miałem jakiekolwiek wątpliwości co do mojego przyszłego losu, to rozwiał je skutecznie opiekun, który pojawił się po kilku minutach i pochylił, by sprawdzić mój numer na kombinezonie. Znałem go doskonale. Znałem go z czasów, gdy byłem jeszcze młody. Jego twarz co rano patrzyła na mnie z lustra. Warszawa 2012
Zygmunt Miłoszewski
Potęga wuzetki Warszawa pachniała jak prezent wyciągnięty z pudełka. Świeżością, nowością i tekturowym opakowaniem. Pachniała i zapraszała, żeby zostać jej pierwszym odkrywcą, jakimś cudem tak się bowiem stało, że sponiewierana metropolia odrodziła się w ciele dziewczyny, która jeszcze nie rozumie, jak bardzo jest atrakcyjna i uwodzicielska, a już chce posmakować młodzieńczej miłości. Tak, stolica tej wiosny była kobietą w tym wyjątkowym, idealnym i krótkim momencie życia, kiedy nic już nie jest niewinne, ale nic jeszcze nie jest zbrukane. Już nie głupiutka, ale jeszcze nie rozczarowana. Już nie naiwna, ale jeszcze nie cyniczna. Już nie dziecięca, ale jeszcze nie dorosła. Po prostu idealna. Kochał Warszawę i nie wstydził się tego. Więcej: zakochiwał się w niej codziennie. Wchodząc do bramy, już tęsknił za ulicami. Zasypiając, nie mógł się doczekać, kiedy wyjrzy rano za okno. Na uczelni wykorzystywał każdy pretekst, żeby przejść chociaż kawałek, kilka przecznic, tak po prostu, oddychając świeżością miasta, obserwując, jak te same ulice potrafią codziennie wyglądać inaczej. Bo inna pogoda, inne światło, inne miny przechodniów, inne stroje. Godzinami przemierzał stołeczne bruki, wyobrażając sobie, że jest czerwoną krwinką, która wędruje arteriami ze swoim bąbelkiem tlenu, pozwalając Warszawie dalej rosnąć w siłę. Teraz, zaraz po wyjściu z kina, to uczucie zakochania wypełniło go wyjątkowo dotkliwie. Uderzający był kontrast pomiędzy czarno-białym, nieostrym trochę obrazem miasta w filmie – przecież dopiero co nakręconym w prawdziwych stołecznych plenerach – a pełną barw i zapachów wieczorną metropolią, oczekującą na niego za drzwiami kina Atlantic. Pierwsze wiosenne dni tego roku były słoneczne, ale w czasie seansu spadł deszcz, trotuary lśniły w świetle sklepowych witryn, zrobiło się też pioruńsko zimno. Marylka zacisnęła mocniej pasek cieniutkiego beżowego płaszcza i przytuliła się do niego. – Przystojniaczek – mruknęła zamyślona. – Dzięki. – Amerykańskich aktorów mi trochę przypomina. Spojrzał na nią z teatralnym zdziwieniem i oburzeniem. – Kto? Wacław Kowalski? Przyznaję, w kiepskim świetle mnie stawia twój gust, najdroższa. Roześmiała się i przylgnęła mocniej do jego boku. Szli w stronę świateł i ludzi, w stronę Nowego Światu, zostawiając za plecami nieprzyjemnie tkwiący pośrodku hektarów niczego Pałac Kultury. – Głupi jesteś. Mikulski oczywiście! Naprawdę, tak jak normalnie nie przepadam za blondynami… – Jak to? Przecież ja jestem blondynem. – Ojej, faktycznie. I co my teraz zrobimy? Spróbujmy rozwiązać to równanie. Marylka nie lubi blondynów. Marylka lubi Stacha Mikulskiego. Roman jest blondynem. I nie jest Stachem Mikulskim. Czyli Marylka nie lubi Romana. Quod erat demonstrandum. Przykro mi, prawa
logiki są nieubłagane, nie mieścisz się w zbiorze. Żegnaj! Zatrzymał się, wbił ręce głęboko w kieszenie kurtki i zrobił minę smutnego spaniela, którą tak uwielbiała. – Co powiesz na pożegnalną kawę, matematyczko? – Szybką kawę. Nie chcę, żeby Stach sobie kogoś znalazł w tak zwanym międzyczasie. Szli w milczeniu i Roman znał przyczyny tego milczenia i wiedział, że ta rozmowa go nie ominie i miał do siebie żal, że nie sprawdził wcześniej dokładnie, na jaki film idą. Słyszał, że kryminał, słyszał, że fajny, ale miał tyle zajęć, jeszcze ta wizyta w Diorze z okazji produkcji nowych aladynów, nie dopytał się. Był szczęśliwy, że udało się od konika kupić bilety na niedzielne popołudnie. Szlag by, akurat tego wieczoru mu polscy filmowcy wykręcili taki numer. Jak w końcu coś nie o wojnie, to… ech, nieważne zresztą. Narastający ziąb sprawiał, że maszerowali dość żwawo, ale na rogu Kruczej i Alej Roman najpierw zwolnił, a potem się zatrzymał. No, to po prostu było nieprawdopodobne. Na pewno jest wiele pięknych miejsc w wielu pięknych miastach świata, ale pokażcie mi coś takiego, pomyślał. Chmury się przerzedziły i na prawo, gdzieś za Dworcem Głównym, niebo miało kolor słońca oglądanego przez butelkę czerwonego wina. Tutaj, w centrum, było już ciemno i trafili dokładnie na ten moment, kiedy zapalały się warszawskie neony. Jeden, drugi, dziesiąty, dwudziesty. Wielka błękitna kula ziemska na budynku Orbisu. Ruszający skrzydłami kolorowy motyl nad kwiaciarnią. Wieże Kremla przy sklepie Natasza. Olbrzymi szyld „Coctail” nad barem i kieliszek z cieniutkich neonowych rurek. Obok kot w butach. Potężny złoty klin Jubilera. Wielki symbol Centralnego Domu Towarowego, z zawijasem rozciągniętym na całą wysokość okazałego pięciopiętrowego budynku. A wszystko to zwielokrotnione przez odbicia w mokrym chodniku, w lśniącym asfalcie jezdni, w szybach i karoseriach trolejbusów. Czuł się jak pasażer balonu, który przypadkiem wleciał w wielki, nieustający pokaz fajerwerków. – Jeśli przyszłość jest dzisiaj – powiedział oszołomiony – to co wydarzy się jutro? – Jutro będę miała katar, jeśli zaraz nie wypiję czegoś ciepłego. Idziemy. Nie protestował, bo Krucza była neonowym przedłużeniem tego skrzyżowania. Z rybką nad sklepem wędkarskim, flakonem perfum nad drogerią Czar Warszawy, absurdalnymi kolorowymi bąbelkami zapraszającymi do kina Śląsk i świetlistą muszlą nakrywającą wejście do Grand Hotelu. No i krówką żującą koniczynkę i mrugającą okiem do przechodniów nad barem mlecznym Bambino. To był jego ulubiony warszawski neon. Do krówki jednak nie doszli, przecznicę wcześniej zaszli do maleńkiego baru kawowego Espresso naprzeciwko Grandu. Miał dobrą renomę, bo zaopatrzenie baru pochodziło z hotelowej kuchni, raczej niedostępnej dla zwykłych śmiertelników, a już na pewno nie dla studiujących śmiertelników. Miejsce nieprzypadkowo czekało. Marylka rozcierała zgrabiałe dłonie, a Roman mimo wszystko czuł zdenerwowanie. Zamówili po wuzetce i po białej kawie. Nie miał ochoty na kawę, ale akurat w tym barze gotów był płacić za możliwość patrzenia, jak barmanka uruchamia ekspres. Maszyna wyglądała jak przeniesiona na Kruczą z powieści Lema, potwór wielkości małego samochodu, szumiący i strzelający parą, wyposażony w dwa tuziny tajemniczych wajch, światełek i zegarów w chromowanych ramkach. – Myślisz, że za pięćdziesiąt lat będziemy jedli wuzetki? – zapytała, zgarniając jednym ruchem wieńczącą torcik chmurkę bitej śmietany. – Chyba są w cukiernictwie takie same mody jak gdzie indziej, co nie? Teraz wszyscy jedzą wuzetki w Warszawie, bo Trasa WZ,
wiadomo… – E, gadanie. Gazety wymyśliły tę Trasę WZ, tak naprawdę to ciastko zrobił znajomy mojego wujka, bo się z kierownikiem założył. – O co? Westchnął. – Naprawdę chcesz wiedzieć? To głupie. – No. – Wkręcił go, że jak zrobi takie ciastko, jakie pokazują w kronice filmowej, to kierownik będzie mu musiał oddać butelkę koniaku, co zawsze w biurku trzyma. – No i? – No i oddał. – Nie rozumiem. Roman podniósł talerzyk ze swoją prawie nietkniętą wuzetką na wysokość oczu. – Ciągle nie rozumiem. – Pomyśl, adeptko matematyki i logiki. Co łączy wszystkie ciastka, jakie pokazują w Kronice? Hmm…? Byłaś dziś w kinie. Zmarszczyła śmiesznie swoje bujne brwi. Dla niej źródło kompleksów, ponieważ uważała je za zbyt męskie. Dla niego obiekt uwielbienia. – Podpowiem ci, że w polskim kinie niestety ciągle większość ciastek tak wygląda. – Jest czarno-białe! – Bardzo dobrze, w nagrodę możesz zjeść ciastko. A nazwa wuzetka wzięła się od tego, że znajomy wuja pracował w Warszawskich Zakładach Ciastkarskich. Nie miało nazwy, więc w sklepach nazywali je wuzetka. Jest też druga wersja, że na jakiejś partii było napisane „wyrób z kremem” i się przyjęło. – Wyrób z kremem. Bardzo romantycznie. To jak, będziemy jeść za pięćdziesiąt lat wuzetki w Warszawie? Panie prawie inżynierze elektroniku z wykształcenia, futurysto z zamiłowania? Chwilowo zupełnie nie futurologia mu była w głowie, denerwował się jak dzieciak, spoconą dłonią z trudem trzymał widelczyk i bez sensu grzebał nim w torciku. Oczywiście żartowała z tym Mikulskim, ale akurat dzisiaj takie żarty. Wszystko przez polską kinematografię, pies ją trącał. – Powiem tak. Za pięćdziesiąt lat to będzie rok 2012, XXI wiek. Będziemy wtedy stateczną parą po siedemdziesiątce, cieszącą się znakomitym zdrowiem… – Zdrowiem po siedemdziesiątce? – skrzywiła się sceptycznie. Ale nie zaprotestowała na wizję statecznej pary. – Dlaczego nie? Rozwiną antybiotyki i choroby przestaną być problemem. Wczoraj czytałem o badaniach ultrasonograficznych, jak dzięki dźwiękom można bezinwazyjnie oglądać wnętrze ciała. Połącz to z rentgenem i w czasie badania będą mogli tak wcześnie wykryć jakiegoś raka, że to też nie będzie problemem. Tak jak dziś możesz mieć protezę nogi czy ręki, tak samo będziesz mogła mieć w ostateczności sztuczne narządy. Są już przecież działające sztuczne serca. – Tak, czytałam, u psa. – Ale działają. Przy tym tempie rozwoju to potrwa chwilę, a będą je wszczepiać człowiekowi. Mówię ci: siedemdziesiąt kilka lat w dobrym zdrowiu, to i tak ostrożne założenie. Mógłbym powiedzieć „sto kilka w dobrym zdrowiu” i bym się nie pomylił. A nawet nie mówię o pożytkach z badania kosmosu, włoski naukowiec chce wysłać w przestrzeń
ludzkie zarodki, żeby sprawdzić, jak się rozwijają w tych warunkach. Właśnie, zapomniałbym, w 2012 będziemy świętować naszą rocznicę na jakiejś ludzkiej kolonii na Marsie albo na Wenus, jako główny inżynier urządzeń kontroli lotów kosmicznych z Polski będę miał ulgowe bilety w Kosmoflocie. Parsknęła śmiechem. – Tak, oczywiście. Ale jeśli będą tam kursowały Polskie Koleje Marsowe, to ja nie jadę. Nie wierzę, żeby przez pięćdziesiąt lat wymyślili antybiotyk, który wyleczy cię z dotyku PKP Czy PKM w tym wypadku. A w ogóle nie wierzę w ten kosmos. Powinien zmienić temat na jedyny słuszny tego dnia, ale dotknęła jego konika i po prostu nie mógł się powstrzymać. – Policz sobie. Trochę ponad pięćdziesiąt lat temu bracia Wright pierwszy raz przelecieli kilkadziesiąt metrów samolotem ze sklejki. A za kilka dni minie rok od lotu Gagarina. Pięć dekad od sklejki do człowieka w kosmosie. To przy tym tempie postępu wyobraź sobie świat w 2012 roku. Poczytaj sobie w gazecie o bezprzewodowej telefonii mikrofalowej. O samolotach, które nie potrzebują lotnisk. O zegarkach na baterie, których nie trzeba nakręcać. Japończycy właśnie taki zrobili. Pomyśl, o ilu wynalazkach przeczytamy jutro, za rok, za pięć! – Wiem, wiem, nawet Gomułka mówi, że przyszłość narodu zależy od postępu technicznego w przemyśle maszynowym. – Tak, bardzo śmieszne, ja o postępie, ty o Gomułce. – Wiesz, to widać twój duchowy przyjaciel. Druch w postępie. – Ha, ha. – A w ogóle jak na razie najszybciej postępują bomby wodorowe. Codziennie jakieś próby, podobno od tych wybuchów z pogodą się wszystko pokiełbasiło. Zimy ciepłe, lata zimne, cały rok plucha. Jak wyparujemy od jakiejś amerykańskiej bomby, to nasze sztuczne serce razem z nami wyparuje. Zrobiła się markotna. Nie lubił, jak wpadała w ten nastrój, czasami wyciąganie jej z czarnowidztwa trwało minuty, a czasami dni. To była jej jedyna wada: wystarczyło trochę upić ze szklanki i już była do połowy pusta. – Daj spokój, nie będzie żadnego wyparowywania. Nie teraz, nie po wojnie. Spojrzała smutno spod czarnych brwi. – Przed wojną też tak ludzie mówili. Ze to niemożliwe, że nie po wielkiej wojnie. Dwadzieście lat minęło i bum, znowu to samo. To policz sobie, ile jeszcze nam zostało. Wojna skończyła się w czterdziestym piątym, mamy sześćdziesiąty drugi. Dasz radę, nie trzeba studiować matematyki. Amerykanie właśnie odrzucili plan Rapackiego. Myślisz, że dlaczego? Wyjął widelczyk z jej dłoni, czule przyciągnął ręce do swojej twarzy i pocałował. – To przez ten film, prawda? Wzruszyła ramionami, ale nie zamierzał dać za wygraną. – Wiesz, że to przypadek? Kosmiczny zbieg okoliczności? – Już przestań z tym kosmosem. I nie jestem głupia, tylko to wszystko tak wygląda. Dwóch ludzi urodzonych tego samego pechowego dnia co ja i film jest oczywiście o morderstwie. – Kryminał w końcu. – Zawsze jak się ta data pojawia, to w jakimś złym kontekście. Pamiętasz dwa lata temu ogromne trzęsienie ziemi w Maroku, całe miasto zniknęło, kilkanaście tysięcy ofiar? Ten sam dzień. I tak, wiem, że to przypadek i kosmiczny zbieg okoliczności, ale zawsze mi się
przypomina. I teraz znowu dostałam wezwanie do Rady Narodowej, wydział ewidencji ludności, nigdy nie mogą z moimi urodzinami dojść do ładu. Jakby fatum mi dawało znać, że pamięta. Ścisnął mocniej jej dłonie. – Przepowiednia głupiej Cyganki to nie fatum. To gadanie głupiej Cyganki. – Tak? Moja matka jeszcze nie wiedziała, że jest w ciąży, jak jej powiedziała, że jej czarnobrewa córka będzie zawsze młodsza od rówieśników i że przyniesie jej mądre wnuki, a mimo to nie dożyje dziesiątych urodzin. W duchu policzył do dziesięciu i z powrotem do jednego. Miał ochotę się pokłócić, a dziś nie mógł tego zrobić. – I tak się przejęła tą przepowiednią, że się zasugerowała i urodziła cię o miesiąc za wcześnie. Sugestia, nic więcej, żadne fatum. Niby fatum cię ściga, a cała twoja rodzina przeżyła wojnę, przeżyła powstanie, przeżyła stalinizm. Przepraszam, że to mówię, ale chciałbym, żeby mnie takie fatum ścigało. Ostatnie zdanie zabrzmiało bardziej gorzko, niż by sobie tego życzył. – Przepraszam – powiedziała i pogładziła go po policzku. – Czy już? – drobna kelnerka o ciemnej, kawowej, cygańskiej być może karnacji pojawiła się znikąd, żeby zadać swoje pytanie teatralnym szeptem. – Nie, jeszcze nie – Maryla spojrzała zdziwiona najpierw na nią, a potem na swój talerz z truchłem wuzetki. – Tak rozdziubałam, bo się zamyśliłam. Ale będę jadła jeszcze, dobrze? – A ja już – wtrącił wesoło Roman. Kelnerka poważnie skinęła głową i odeszła. – Posłuchaj mnie uważnie – powiedział. – Chciałbym jakoś odczarować ten dzień, ale jest tylko co cztery lata, a nie mogę czekać. Pomyślałem, że zawsze mówiłaś, że dwudziestego dziewiątego lutego jest feralny, bo cyfry tej daty sumują się do trzynastu. – Tak, ale… – Nie przerywaj. Jest wiele dat, z których wychodzi trzynaście. Siedemnasty maja. Siódmy czerwca. – Dziś też. Dziewiątego kwietnia. – No właśnie. Pomyślałem, że powinniśmy mieć na różne trzynastki jak najwięcej szcześliwych wspomnień i szczęśliwych rocznic. – Jakich rocznic, Roman… – Maryla patrzyła na niego jak na wariata. W tej samej chwili wróciła kelnerka z bukietem róż i podała Romanowi. Wziął od niej kwiaty i runął na kolana w zatłoczonej kawiarence. Ucichły rozmowy, ucichł stuk filiżanek i widelczyków, nawet ekspres nie z tego świata zamknął się na chwilę, najlepszy dowód na to, że chromowany potwór był obdarzony świadomością. – Na przykład rocznicy, jak się poznaliśmy w autobusie ogórku. Jak się całowaliśmy po raz pierwszy w kinie. Jak weźmiemy ślub. Jak się urodzi nasze pierwsze dziecko. I drugie. I jak wprowadzimy się do naszego domu. I jak pierwszy raz pojedziemy nad morze. I jak będziemy jedli pierwszy raz makaron we Włoszech. I jak polecimy samolotem. I statkiem kosmicznym, jakżeby inaczej. No i oczywiście, jak ci się oświadczałem dziewiątego kwietnia, robiąc z siebie wariata przy wszystkich, w nadziei że przy ludziach głupio ci będzie odmówić. Oświadczałem i prosiłem, żebyś się rozejrzała, popatrzyła na nowe domy, neony, kolorowe sukienki i uśmiechy. I żebyś zrozumiała, że teraz zawsze będzie już tylko lepiej i tylko piękniej i że w 2012 w dobrym zdrowiu i dobrym szczęściu wypijemy sobie tutaj kawę. Tutaj albo w barku kawowym polskiej kolonii na Marsie. Wyjdziesz za mnie?
* Warszawa pachniała wymiocinami. Fakt, że coraz słabiej. W kinie odór był równie nie do zniesienia, co spojrzenia i fuknięcia okupujących najmniejszy skrawek wolnego miejsca warszawiaków. W tłoku przy wyjściu zapach nie był problemem, problemem było tak trzymać zarzyganego Daniela, żeby nikogo nie pobrudził. W bramie wiatr przewiał kwaśny aromat, a na Rutkowskiego chodziło już tylko o wytarcie dzieciaka na tyle, żeby móc pójść na obiecane ciastko, bez konieczności wracania do domu na Pradze. – Może kupimy kilka rolek papieru toaletowego i go wytrzemy – zażartował, widząc po napiętych ramionach żony, że źle znosi konieczność wycierania kurtki syna z zacieków żółci. Wycierania swoim ulubionym szalikiem w kolorowe maziaje. Szalik był z wiskozy i bardziej rozmazywał resztki jedzenia, niż wycierał. – Może wskoczysz do naszego malucha i przywieziesz kilka – odparła, nie odwracając głowy. Starszy syn, Jerzyk, momentalnie się ożywił. – Tato, to my już mamy malucha?! – Nie mamy – odpowiedział spokojnie. – Ale powinniśmy mieć od dawna. Tylko bardzo dużo ludzi chce je mieć od dawna, tak dużo, że fabryka nie potrafi tyle zrobić. Dlatego to się przeciąga troszkę. Ale zaraz będziemy mieli. Obiecuję. – Jutro? – Zaraz. – Pojutrze? – Niedługo. – W środę? – Synu, nie wiem. Niedługo. Na razie idziemy na wuzetkę. – A potem? Pomyślał, że coraz gorzej z tymi dzieciakami, skoro ciastko w kawiarni nie stanowi już dla nich atrakcji. – Potem możemy pójść zobaczyć, jak budują Trasę Łazienkowską. Wielkie maszyny, buldożery, spychary… Co ty na to? – A może na samochodziki? Zaklął w duchu. Jednak dwóch synów to było wyzwanie. Wszyscy mówili, jaki niesamowity widok jest teraz z placu na Rozdrożu, budowniczowie trasy „eł” przekopali się przez skarpę wiślaną i podobno roztacza się stamtąd nieprawdopodobna panorama Pragi. Słyszał o tym od tygodni, ale kursował cały czas pomiędzy Warszawskimi Zakładami Telewizyjnymi na dalekiej Pradze a domem na Grochowie, w weekendy siedział z chłopakami, żeby Maryla mogła pisać habilitację. Jak teraz o tym myślał, to chyba pierwszy raz od dwóch miesięcy był po tej stronie Wisły. „W mieście”, jak się u nich mówiło. A o samochodzikach słyszał, a jakże. Na Powiślu rozłożyło się wesołe miasteczko, podobno milicji było więcej niż zwykłych obywateli, bo dochodziło do bójek o słynne samochodziki, w zeszły weekend karetka kogoś zabrała. Ludzie walczyli jak lwy o jedną z niewielu dostępnych w mieście rozrywek. Marylka doprowadziła ich młodszego synka do jakiego takiego porządku. Przytuliła smutnego i zasmarkanego. – Hej, nic się nie stało. – To moja wina.
– To wina taty, że kupił ci ciepłego loda i oranżadę od jakiegoś… nieuczciwego człowieka. Coś tam było nie tak, ale już tego nie ma i bardzo dobrze. Przynajmniej nie będzie cię bolał brzuszek. A teraz idziemy na ciastko. Podobał ci się film? – Gdzie Duduś?! Gdzie walizka?! – krzyknął mały, rozpromieniając się momentalnie. – Właśnie tak. Chodź, Duduś. – Ja nie chcę być Duduś, tylko Poldek. – Ja jestem Poldek! – Jerzyk porzucił na szczęście dyskusję o samochodzikach, czując, że jego pozycja starszego brata jest zagrożona. – Nieprawda! Puścili synów przodem i razem ruszyli tę samą trasą, którą przemierzali dokładnie dziesięć lat temu i co roku od tamtego czasu. Różnica polegała na tym, że odkąd mieli dzieci, spacer ten robili w ciągu dnia, a nie późnym wieczorem jak wówczas i przez pierwsze dwie rocznice. Zimno było tak samo i Maryla tak samo wtuliła się w niego. – Aldona pytała, czy byśmy im nie dali łóżeczka po Danielu. – Ale przecież on ciągle w nim śpi. – No wiem, ale już wyrasta, powinien mieć tapczanik, podobno w Emilce zdarzają się amerykanki odrzutowe. Ta mała Aldony do tej pory spała w wózku, ale już się nie mieści. W cedecie kilka razy rzucili łóżeczka ze Zwierzyńca, też odrzutowe, ale są tak małe, że podobno dzieci nie śpią, bo w kółko walą głową o szczebelki. Poza tym i tak ich nigdzie nie ma. Potarł skronie, nawet gdyby się udało załatwić amerykankę, to nie był przygotowany na taki wydatek. Chyba żeby znalazł w magazynach WZT jakiegoś prawie dobrego topaza, ciągle były w cenie części, zwłaszcza do modelu dwadzieścia trzy cale. Jego kumpel z hali Ryszard miał żonę z Olsztyna, a tam szło najłatwiej załatwić meble, gdyby tak razem z nim zawieźć części do topaza…. Samochód by się przydał, cholera, jakby się zainstalowało bagażnik na dachu, to już dałoby radę taką amerykankę przewieźć. – Powiedz Aldonie, że pomyślę, dobra? Pogadam z Ryszardem, może ubijemy interes. Swoją drogą to zabawne, powinniśmy życzyć polskim firmom jak najgorzej. Im bardziej schrzanią produkcję na eksport, tym więcej odrzutów trafi u nas na rynek. Maryla uśmiechnęła się krzywo, nagle spoważniała i obejrzała za siebie. – Co się stało? – Nie, nic. Tylko… – Tylko co? – Chyba jestem przemęczona, za dużo równań różniczkowych. Od kilku tygodni mam wrażenie, że czasami ktoś mnie obserwuje. Różne osoby, ale przyłapałam dwa razy tego samego mężczyznę. Roześmiał się głośno. – Chodzisz codziennie tymi samymi ulicami o tych samych porach! Biorąc pod uwagę, jak Polacy traktują świętą godzinę szesnastą, dziwne, że w ogóle nie spotykasz codziennie tych samych osób co do jednego. – Tak, pewnie masz rację. Spoważniał, coś przyszło mu do głowy. – Maryla, gdybyś… no wiesz… powiedziałabyś mi? – Co znowu? – No wiesz, na uczelniach jest trochę co innego. Większy luz, inteligencja, inaczej się
rozmawia. Pamiętasz, że mamy dwójkę dzieci, prawda? Nie angażujesz się w nic? Spojrzała na niego z politowaniem i pokręciła przecząco głową. – Kiedy? W tak zwanym między czasie między dwudziestą pierwszą a drugą nad ranem? Palę komitety, a potem spiskuję na ich zgliszczach? Nie rozśmieszaj mnie. Weszli do kawiarenki, która pozbyła się nazwy Espresso, być może zbyt burżuazyjnej, i była po prostu barem vis-à-vis Grandu. Wzbogaciła się za to o legendę – tutaj Kalina Jędrusik umawiała się z Glińskim w „Lekarstwie na miłość” i życzyła kobiecie, na którą zerkał, żeby wyłysiała i żeby jej zęby wypadły. Co roku coraz trudniej było załatwić, żeby stolik czekał, ale co roku się to udawało. – Dlaczego mama ma tyle samo lat co ja? – spytał Jerzyk, kiedy już jedli wszyscy swoje wuzetki. W przypadku Daniela było to ryzykowne, ale gdyby mu odmówili, porzygałby się z histerii. Wychodziło na jedno. – Nie tyle samo lat, tylko tyle samo urodzin – poprawił Roman. – Ja miałem swoje wczoraj. – Wyobraź sobie, że wiemy. Powiem ci w sekrecie, że powinieneś mieć urodziny dzisiaj, ale mama nie wytrzymała. – Trzymała korek z całej siły, ale nie dała rady… – Maryla! – Przepraszam. – Ty miałeś wczoraj ósme urodziny i masz osiem lat. Mama ma trzydzieści dwa lata, ale miała niedawno też ósme urodziny. Bo urodziła się w dniu, który jest tylko raz na cztery lata… Przerwał wywód, ponieważ jego żona zrobiła się blada jak ściana, jej twarz odbijała się w lustrach, którymi wyłożone były ściany i kolumny lokalu, przez co Roman odniósł wrażenie, że jest otoczony przez jej duchy. – Halo? Dobrze się czujesz? – Co? Ja? Tak? To znaczy tak, dobrze, przepraszam. Zamyśliłam się. Pamiętasz, że obiecywałeś mi kawę w kosmosie? To już za czterdzieści lat. Daniel odłożył gorącą czekoladę (nie ma szans, żeby tego nie zwrócił) i spojrzał na ojca z podziwem. – Tata jedzie w kosmos maluchem? Roman roześmiał się sztucznie, cały czas miał przerażoną twarz żony pod powiekami. – Nie ma co żartować. Czytałem w gazecie, że Amerykanie już nie będą wysyłali rakiet tylko promy, takie jakby kosmiczne samoloty, które mogą wiele razy startować i lądować. Wtedy więcej osób będzie mogło latać. Ja to pewnie już nie, ale wy – kto wie. Zrobiło mu się jakoś markotnie. Lista rzeczy, których na pewno nigdy nie zrobi, z dnia na dzień była coraz dłuższa. Maryla wyczuła to i przytuliła go do siebie znajomym ruchem. Ale z jej oczu nie zniknął lęk. – Tata marzył, że jako inżynier będzie latał w kosmos. – I może polecę – odparł naburmuszonym tonem. – Nie jako inżynier, ale, nie wiem, turysta. Pierworodny syn patrzył na niego w skupieniu. Był jedną wielką ośmioletnią potrzebą podziwiania swojego ojca. – Może polecisz, bo jesteś specjalistą od transgresji. – Transmisji – automatycznie poprawiła Maryla. Nie chciał kontynuować tej rozmowy. Miał wrażenie, że życie na wysokim poziomie optymizmu wymaga z dnia na dzień coraz więcej wysiłku. Coraz trudniej było znaleźć taki kąt
patrzenia, żeby szklanka była do połowy pełna. I on coraz więcej trudu w to życie wkładał, tym więcej, żeby starczyło też dla Marylki. Było to męczące. – Na razie cieszcie się, że ten specjalista sprawił, że mamy nowy telewizor. – Diamentyst! – krzyknął Daniel. – Ametyst. Odbiera dwanaście kanałów. – Ale przecież są tylko dwa kanały – Daniel udowodnił, że odziedziczył wiele cech po matce. Nie starczyło mu optymizmu, żeby znaleźć na to ripostę i przekonywać synów do swojej wizji świata szklanek pełnych do połowy. Oczywiście mógł się zebrać w sobie i zacząć snuć niewiarygodną wizję, jak to za chwilę będzie nawet więcej kanałów telewizyjnych, a na jednym będą bez przerwy leciały Dobranocki. I zrobiłby to, zacząłby nawet opowiadać, jakie to by były bajki. O smokach i o rycerzach i o ludziach, którzy żyją na dnie oceanu, i o gadających zwierzętach i oczywiście – o dalekich planetach i ich dzielnych odkrywcach, specjalistach od transgresji. Teraz jednak patrzył na powiększający się kontrast między szerokim, rocznicowym uśmiechem żony a jej rozszerzonymi ze strachu oczami, które w panice przeczesywały świat za witryną z napisem „Kawa” i „Napoje chłodzące”. Nagle brak perspektyw na kosmiczną wycieczkę wydał mu się najmniejszym z jego zmartwień. * Warszawa pachniała starą mokrą jesionką. Lodowata woda lała się z nieba jak z cebra, nieliczni przechodnie przemykali się ulicą, walcząc ze składającymi się od wiatru parasolami. Razem z synami zaraz po wyjściu z kina schronił się pod daszkiem Atlanticu, żeby przeczekać ulewę i myślał, że dawno już nie widział w Warszawie tak smętnej Wielkanocy. Był Wielki Piątek, najsmutniejszy i najbardziej godzien zadumy dzień roku liturgicznego. W normalnych czasach nie mia łoby to wielkiego znaczenia. Nawet najbardziej prawowierni katolicy szykowaliby makowce i mazurki, wiedząc, że po ulewie wzejdzie słońce. Po przedwiośniu rozkwitnie wiosna. A w niedzielę Chrystus zmartchwywstanie, ludzie będą śpiewać alleluja i patrzyć z mniejszą lub większą nadzieją w przyszłość. Ale czasy nie były normalne, zwłaszcza dla warszawiaków, przeludnione miasto, jak za okupacji, najbardziej cierpiało z powodu wszelkich niedoborów. Rano chciał zrobić zakupy na placu Szembeka, żeby dokupić trochę delikatesów na Wielkanoc. Był świadkiem dantejskich scen. Gazety co prawda od tygodni obiecywały, że na kilka dni przed świętami pojawi się od dawna niewidziana śmietana osiemnastka, ale wyszło jak zwykle i Szembek stał się ostatnią szansą na postnego śledzia w śmietanie. Dobrze o tym wiedzieli na bazarze, kiedy baba otworzyła swoją budkę z nabiałem, stojący od piątej na słocie ogonek ludzi powitała kartka „śmietana tylko do zakupu minimum 25 deka twarogu”. Pomruk, jaki przeszedł przez kolejkę, był niepokojący, poczuł, że tym cywilizowanym ludziom za chwilę puszczą nerwy i zamienią się w walczące o pożywienie pierwotne plemię. Powstrzymał ich strach. Strach, że baba nie sprzeda, że w ogóle zamknie, że wrócą do domu z niczym. Widział w oczach mężczyzn, że tu już nie o śmietanę chodzi, ale o honor. W tym apogeum beznadziei i upodlenia trzymali się wszyscy kurczowo tej myśli, że może zagwarantują swojej rodzinie przynajmniej śledzia w śmietanie. Przed nim stała kobieta z głębokim wózkiem, przykrytym własnoręcznie chyba zrobionym foliowym pokrowcem. Bury kocyk opatulał niemowlę o drobnej twarzyczce. Nie było innych
kocyków ani innych ubrań, ta burość codziennie bolała bardziej. Wiedział, że gdyby Marylka to widziała, oszalałaby. Nie wytrzymał i krzyknął, żeby przepuścić dziewczynę z wózkiem. Tłum znowu zamruczał wrogo, ale pozwolił jej podejść do okienka. Poprosiła o śmietanę, a jakże. – Śmietana sto, twaróg sto, będzie dwieście. – Ale ja chce tylko śmietanę. – Ale jest tylko z twarogiem. Dziewczyna pokiwała głową i zaczęła grzebać w portmonetce. Jak baba postawiła w okienku nabiał, nagle chwyciła śmietanę, rzuciła w okienko czerwone sto złotych i uciekła, ciągnąc za sobą podskakujący na połamanych płytach chodnikowych wózek. Baba wyskoczyła z wrzaskiem, rzuciła za dziewczyną twarogiem. Śmieszny niski facet stojący obok Romana chwycił twaróg i uciekł. Inny, dobrze po siedemdziesiątce, zaczął nagle deptać wytłoczki z jajkami, krzycząc „Dam ja wam jajową posuchę, spekulanci!”. Ktoś skorzystał z zamieszania i włożył rękę do okienka, próbując wyszabrować butelkę ze śmietaną. To wszystko byłoby bardzo śmieszne, gdyby nie było tak żałosne. Roman dał spokój, myśląc, że jego rodzice i teściowie na pewno załatwili, co się dało, żeby dzieciom w święta brakowało tylko matki. Tylko, dobre sobie. Deszcz w końcu zelżał, w trójkę poszli Rutkowskiego w stronę Nowego Światu i dalej Kruczą. Mijała dwudziesta rocznica jego oświadczyn i pomyślał, że symbolicznie przypada ona w Wielki Piątek. Spacer przez kilka warszawskich przecznic był dziś dla niego niczym Droga Krzyżowa. Metropolia, wtedy kolorowa, neonowa i tętniąca życiem przypominała miasta z fantastycznonaukowych dystopii, posępne, szare i budzące lęk. Burzy ludzie przemykali się pod ścianami, w centrum patrole ciągle stały prawie na każdym rogu, zaniedbane neony miały szczęście, jeśli nie paliły się w ogóle, gorsze wrażenie robiły te okaleczone. Jak ślepa krówka nad barem Bambino. Cedet już został wyremontowany po wielkim pożarze w połowie ubiegłej dekady, ale był to remont na miarę czasów i możliwości, modernistyczny budynek zamienił się w brzydki klocek ze źle spasowanymi szybami. Do godziny policyjnej zostało jeszcze parę godzin, ale i tak czuć było narastającą nerwowość, jak zawsze o tej porze. – W święta ma nie być godziny policyjnej – mruknął Jerzyk, najwyraźniej czytając w jego myślach. – Będziemy mogli dłużej posiedzieć u dziadków. Jasne, ja też nie lubię siedzieć w domu, pomyślał, ale nie powiedział tego na głos. W barze naprzeciwko Grandu było potrójnie pusto. Nie było gości, nie było słynnego tortu wiedeńskiego ani wuzetki, ani w ogóle żadnych ciast, obsługi też nie było. W końcu pojawił się ktoś, żeby podać kawę dla dwóch mężczyzn i koktajl na kefirze dla jednego naburmuszonego nastolatka. Kelnerka spojrzała na nich surowym wzrokiem prymasa Wyszyńskiego, jakby picie kawy w ścisły post stało się ósmym grzechem głównym. – Nie rozumiem, po co tutaj przychodzimy – Daniel w końcu wyrzucił to z siebie. – A po co idziemy na cmentarz w listopadzie? – Jerzyk uprzedził jego odpowiedź. Wzruszające było, jak bardzo starał się być rozsądny i dojrzały. – Po to, żeby pokazać, że pamiętamy, że nawet jak kogoś teraz nie ma, to kiedyś był z nami. I to jest dla nas ważne. Roman pomyślał, że chyba nie zasłużył na takiego syna. Wczoraj przyniósł mu na osiemnaste urodziny nowiutkiego jowisza 04. Rok szykował się do tego prezentu, składał pieczołowicie z załatwionych lub ukradzionych części, chciał, żeby to był najlepszy egzemplarz, jaki kiedykolwiek opuścił WZT. I był. Kiedy skończył, kiedy sprawdził, jak
niezawodnie działa, pomyślał, że jasne, kiedyś chciał projektować systemy łączności międzygwiezdnej i monitory przekazujące na żywo obraz z ludzkich kolonii na Marsie. Ale nigdy by nie był tak dumny jak tego dnia, kiedy złożył deficytowy odbiornik dla swojego dorosłego syna. – Nie mamy pewności, że mama nie żyje. Roman westchnął. – Synku, proszę cię, nie odbywajmy tej rozmowy po raz kolejny. Nie dzisiaj, dobrze? Mamy nie ma od ponad dwóch lat. Nie ma i koniec. – To nie powinien być koniec, dopóki nie wiemy, co się z nią stało. Policzył w myślach do dziesięciu i z powrotem. Nie, nie będzie awantury. Nie tutaj. – Daniel, nie jesteś dorosły, ale dzieckiem też już dawno nie jesteś. Co mam zrobić, twoim zdaniem? Chodziłem na milicję prawie codziennie, chodziłem na prokuraturę, chodziłem do MSW. Nie ma żadnego śladu. Zadnego! – I nie dało ci to do myślenia, że ani milicja, ani prokuratura, ani SB nie mają ŻADNEGO śladu?! Akurat oni? Ciekawe, czy coś łączy te trzy instytucje. Hmm… pomyślmy. Jak sądzisz tato, łączy? Kpiąco zmarszczył swoje brwi, czarne, gęste, identyczne jak u Marylki. – Dany, nie dziś… – Jerzyk próbował załagodzić, ale ta awantura miała od dawna ustalony przebieg i dramaturgię, musieli wypowiedzieć te same słowa. – Synku, załóżmy, że to oni – zerknął na kelnerkę, która nawet nie udawała, że nie słucha. Ściszył głos i nachylił się nad małym stolikiem. – I co? Mam uciec do Berlina Zachodniego i zgłosić się do CIA, żeby wymierzyła sprawiedliwość? Czy może jak ten Kwinto w filmie przed chwilą złapać za trąbkę i pistolet, zagrać va banque i pomścić swoją żonę, likwidując kilku sekretarzy. A może iść do podziemia, ryzukując, że nie będziemy mieli co jeść i założyć, ja wiem, solidarność walczącą. Państwo podziemne, sąd podziemny, tropić komunistyczne zbrodnie. O to ci chodzi? Daniel patrzył na niego, i to było przykre, z pogardą. – Ktoś powinien to zrobić – wysyczał w końcu, litościwie nie dopowiadając, że na pewno nie będzie to jego tchórzliwy ojciec, drugoligowy inżynierek z Warszawskich Zakładów Telewizyjnych, które niczego chwilowo nie produkowały, bo nie miały z czego. Odrealniony romantyk zaczytany w „Krokach w nieznane” i „Młodym Techniku”, który chętnie opowiada o pierwszym locie promu Columbia, a niechętnie, jak jego żona zniknęła bez śladu dwa dni przed czterdziestymi urodzinami. Spojrzał przeciągle na młodszego syna. Bolało, był niesłychanie podobny do Marylki, do tej młodej Marylki sprzed dwudziestu lat, która siedziała przy tym samym stoliczku i się bała, że wyparuje. – Mam nadzieję, że ta noc – wskazał za okno, gdzie widać było trzy czwarte neonu nad wejściem do Grand Hotelu – się skończy i że będziemy mogli się dowiedzieć, czy masz rację. I jeśli masz, że sprawiedliwości stanie się zadość. Będę się o to modlił w te święta. Tak naprawdę będzie się modlił o to, o co się modlił od dawna. Żeby stara Cyganka miała rację i żeby Marylka nie dożyła swoich dziesiątych urodzin. Nie wróciła do domu dwudziestego siódmego lutego. Jeśli spotkało ją coś bardzo złego ze strony bardzo złych ludzi, to lepiej, żeby to się wszystko szybko skończyło. Przynajmniej tyle. Kelnerka znudziła się i zniknęła na zapleczu. Szybko zajrzał do pieprzniczki, ale była pusta.
No jasne, pewnie nie tylko on wpadł na ten pomysł po przeczytaniu w „Życiu Warszawy”, że dostawy pieprzu dopiero w maju. * Warszawa pachniała roztopionym żółtym serem. Nie rozumiał, jak można z dnia na dzień przehandlować wszystkie kotlety ministerskie, dewolaje, paszteciki, kasze gryczane, bryzole, pożarskie, wątróbki, ozorki i zimne nóżki pod wódeczkę na kawał siekanego mięsa z roztopionym żółtym serem albo trochę siekanych pieczarek z roztopionym żółtym serem. Rozumiał i cieszył się, że kawałek dalej otworzyli MacDonalda, to w końcu znak czasów, ale jakoś w mgnieniu oka – w Warszawie wszystko dziś działo się w mgnieniu oka – stolica zapełniła się jego klonami i mutacjami, a były to mutacje potworne jak efekty nieudanych eksperymentów z tanich powieści s-f. Zodiak, królestwo garmażu i barowego żarcia, podupadał i Roman martwił się, że razem z lokalem odejdzie w zapomnienie jego cudowny ogromny neon ze znakami zodiaku. Za to ze swojego miejsca obserwacyjnego na Chmielnej widział świetnie prosperujące okienko z zapiekankami koło zegarmistrza i dwie budki Dania Fast Food (ciekawe, nigdy nie podejrzewał Duńczyków o taką dietę), które były dla niego współczesnym odpowiednikiem saturatora. Satysfakcja kulinarna żadna, biegunka – prawie pewna. Spojrzał na zegarek. No tak, do kina już nie zdążą. Szkoda, wiele dobrego słyszał o tym filmie, poza tym podobali mu się kiedyś „Aktorzy prowincjonalni”, i „Zabić księdza” też nie było złe. Babka miała nosa do dużych tematów i małych ludzkich obserwacji, to mogło fajnie akurat wyjść w historii młodego Żyda, który udaje aryjczyka w czasie okupacji. Pomyśleć, że śmiał się trzydzieści lat wcześniej, jak to Polacy potrafią robić filmy tylko o wojnie. – Boże, tato, przepraszam – Jerzyk nadbiegł od strony Pałacu Kultury. A raczej od strony bazaru pod Pałacem, bo to on był teraz punktem odniesienia w Warszawie. – Pędziłem jak wariat, ale nie dałem rady. Wszystko przez te twoje pomysły. Tym razem to ja zapraszam na wuzetkę, okej? – Jakie pomysły? – jego starszy syn mówił tak szybko, że z trudem za nim nadążał, to brzmiało jak obcy język. – Za chwilę. Teraz się przejdźmy, muszę ochłonąć trochę. O Jezu, chyba zamiast kawy się herbaty napiję, po drodze złapałem podwójnego z serem w Maksie na Marszałkowskiej i jakoś mi to leży na żołądku. – A Daniel? – Przysłał mi na pager, że dojdzie, coś go jeszcze zatrzymało. – Znowu u Rokity? – Tato, nie patrz tak. Czasy się zmieniły, nie rozstrzelają go dziś za to, że tropi czerwonych. Roman pomyślał, że właśnie dziś paradoksalnie jest to większe ryzyko. Poprzednio i tak mieli pełnię władzy i poza wewnętrznymi rozgrywkami gówno ich obchodziło, czy się komuś podobają, czy nie. Dziś mieli pieniądze, dziś mieli biznesy, dziś musieli działać teoretycznie przynajmniej w granicach prawa. Dziś różni Rokitowie i Daniele byli dla nich tak naprawdę bardziej niebezpieczni. Zachował tę myśl dla siebie. Przeszli stałą trasą. Chmielną w stronę Nowego Światu i potem Kruczą obok Smyka, znanego wcześniej jako cedet. Ciekawe, że w powietrzu czuł trochę podobną energię jak wtedy, w sześćdziesiątym drugim roku. Znowu wszystko było możliwe, znowu wszystko miało być już tylko lepiej i piękniej. Tylko podróże kosmiczne były bardziej odległe, śmieszna sprawa. I Warszawa nie pachniała nowością. Wręcz przeciwnie, cuchnęła stetryczeniem,
zaniedbaniem, anarchią, chaosem i ruskim bazarem. Wtedy była jak Feniks, który podniósł się z popiołów, teraz jak hodowlany kurczak, którego nie dorżnięto na czas. Kręci się po klatce i nie ma sensu. Niby wszystko się zmieniało, ale bał się, że jego Warszawa nigdy już nie będzie taka piękna jak wtedy. Czytał dziś w „Wyborczej”, że rozstrzygnęli konkurs na zabudowę placu Defilad, za kilka lat zamiast bazaru będzie tam garść wieżowców, które zasłonią Pałac Kultury. Z jednej strony ciekawy koncept, lubił rzeczy nowe, z drugiej nie wierzył w projekty oparte na negacji, wyrastające z idei, żeby coś zniszczyć albo coś zasłonić. Stary bar Espresso mniej był dziś kawiarnią, a bardziej garmażerią, zwaną przez mieszkańców z niewiadomych przyczyn „probiernią”. Małe okrągłe stoliki i wysokie stołki były te same, co zawsze, ale honorowe miejsce zajmowała lada z pierogami, krokietami i rybą faszerowaną, mekka tych nielicznych, którzy nie mieli ochoty na siekane pieczarki z roztopionym żółtym serem. Stary ekspres, który kiedyś wydawał się ogromny i wspaniały, teraz stał wstydliwie z boku, jego światełka i zegary od dawna nie działały, chromy zmatowiały, wajchy się wyszczerbiły, syczał też jakby słabiej. Ale przynajmniej ciągle produkował mocną kawę. Roman nie mógł się przemóc do rozpuszczalnej neski, którą wszyscy wokół się zachwycali. No i mieli wuzetki. Niezaspecjalne, w Rozdrożu lepsze, ale mieli. – No więc słuchaj tato, jesteś genialny – Jerzyk postawił przed nimi kawę, w probierni od niedawna była samoobsługa. – Tak genialny, że prezent będę miał dla ciebie, zegarek japoński Casio, który mierzy ciśnienie, fajne, co nie? Przy twoim sercu będzie jak znalazł. Ale wracając do tematu. Wszystko to, co opowiadałeś o telewizorach, to samo się sprawdza przy okazji komputerów. – Efekt Jowisza działa? – spytał lakonicznie, myśląc, że nie ma chyba rzeczy bardziej zbędnej niż zegarek mierzący ciśnienie. Najlepszy dowód, że technika i handel szły zawsze w parze w specyficzny sposób i żaden pluralizm tego nie zmieni. Efekt Jowisza to był też efekt zegarka Casio. Efekt „muszę to mieć”. – Dokładnie. Tak jak mówiłeś, to nie jest kwestia ceny, robiliśmy z chłopakami błąd, ścigając się na giełdzie na ceny podzespołów, bo to jest oferta tylko dla tych, którzy się znają, mały rynek. Jest mnóstwo ludzi, którzy chcą mieć po prostu nowy komputer i chcą, żeby on wyglądał na nowy i żeby miał coś ekstra. Nie interesuje ich, czy to 386, czy 486, czy dysk ma 40 czy 80 megabajtów. – I co zrobiliście ekstra? – kawa była niestety lurowata. Nie sądził, żeby to była wina ekspresu, raczej niechlujstwa bufetowej. – Tylko ładne obudowy, firmowe logo, dowóz i montaż u klienta gratis plus dwugodzinne przeszkolenie i przez pół roku stały kontakt na pager też gratis. Oddzwaniamy i rozwiązujemy problemy. Gratis. – Gratis? – No gratis w cenie czterdzieści procent więcej, niż sprzedawaliśmy taki sam sprzęt do tej pory. Idzie jak woda. W ogóle chciałem z tobą porozmawiać, mam pewne plany… – Zapewne plany szybkiego wzbogacenia się – Daniel pojawił się jak duch i przysiadł do stolika. Był bardzo przystojny, odziedziczył urodę po matce, ale wiszący na nim obszerny, opalizujący zielonkawo garnitur sprawiał, że wyglądał na urzędnika z pobliskiego Ministerstwa Rolnictwa. – No wiesz, ktoś musi płacić wysokie podatki i finansować twoją naprawę świata.
– Naprawa świata nie jest moja, jest nas wszystkich, bracie – Danielowi zaświeciły się oczy, w pomyślnych okolicznościach byłby z niego porządny rewolucjonista. – Rozkradzione zakłady upadają, kultura zdycha, światowa mafia pierze u nas pieniądze na taką skalę, że mamy ksywkę Panamy Europy, ludzie piszą listy do gazet, że nawet chodzenie na żebry nie jest skuteczne, bo ludzi biednych jest coraz więcej. Amerykanie kupują dzieci w polskich sierocińcach, jakbyśmy byli jakimś krajem trzeciego świata. Uważasz, że to nie wymaga naprawy? – Jezu, uspokój się, Dany, na kawę z ojcem się spotkaliśmy. – No wiem, przepraszam. Tylko dziś się znowu okazało, że nic z tego, co znalazł Janek, nie interesuje prokuratury. Prawie setka zgonów powiązanych z SB, twarde dowody, poszlaki, nazwiska. A prokuratury to nie interesuje. Kurwa mać, przepraszam tato, nawet nie wyobrażacie sobie, jak precyzyjny jest ten układ. I na dodatek im więcej czasu mija, tym trudniej jest o tym mówić, szokujące. Czytaliście dziś „Wyborczą”? Wczoraj Jacek Kurski i Piotrek Semka dyskutowali w „Refleksie” o ujawnianiu konfidentów, a dziś już Jarek Kurski zrobił im na łamach połajankę, że są ważniejsze sprawy. Na łamach solidarnościowej gazety! No po prostu niewiarygodne. Roman uśmiechnął się. – Synku, to jest Polska. Tu wszyscy chcą połajać i pogadać, tylko nikogo do roboty nie ma. Założę się z tobą, że minie dwadzieścia lat, a jeden Kurski będzie dalej robił drugiemu połajanki w gazecie za to, co powiedział o agentach w telewizji. I nie dogryzaj Jerzykowi, bo ma rację. Nie mogą być wszyscy rewolucjonistami i społecznikami, koś musi chleb upiec i telewizor złożyć. Obaj pracujecie dla Polski i jestem z was dumny. Daniel zrobił minę dziecka, które musi wysłuchać nudnego kazania i pochłonął wuzetkę na dwa kęsy. – Jedna rzecz dobra z tego ganiania za Rokitą. Spójrzcie, właśnie dostałem. Położył na stoliku plik kilkudziesięciu kartek z fotokopiami napisanych na maszynie dokumentów. – Co to? – Roman wziął papiery do ręki, drgnął, widząc imię i nazwisko żony. – Teczka mamy. Wszystko, co na nią zebrała esbecja. – Żartujesz? Esbecja zbierała haki na doktora matematyki? Po co? – E tam haki, zwyczajna teczka, prawie wszyscy takie mieli. Pamiętacie, jakie miała poglądy. Nawet jak nie działała, to czasami coś palnęła, zawsze była elementem niepewnym, który, jak to jest tu w jednym donosie, „popadał w ideologiczną alienację, mylnie utożsamiając socjalizm z okresem deformacji”. – Dobre – Jerzy parsknął śmiechem. – Donosy? Jak to? – Roman nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Ktoś pisał donosy na Marylkę? – Jak to? Jak to? – Daniel irytował się identycznie jak matka, która nie mogła pojąć, że są ludzie, którzy nie całkują w pamięci. – Tak to. Myślisz, że ten cały system by działał, gdyby nie miliony polskich „życzliwych”, zawsze gotowych dopierdolić, przepraszam tato, sąsiadowi? Nic tu nie ma w tej teczce oprócz donosów kolegów z wydziału i studentów. Niektóre obrzydliwe, ktoś nawet posądza mamę o romans z tym całym Dariuszem, grubasek taki, co potem na Zachód wyjechał, przychodził do nas. Niezłe jaja. Jerzyk zerknął najpierw na ojca, a potem przeciągle spojrzał na brata, jakby chciał dać mu do zrozumienia, że nie powinien tym tonem prowadzić rozmowy.
– A czy jest tam coś… wiesz? – Nie ma. Jak mówiłem, zwykła niewinna teczka osoby o opozycyjnych poglądach, ale w żaden sposób niezaangażowanej. Parę donosów, nieudana próba zwerbowania jej na osobowe źródło informacji. Wszystko się urywa w momencie, gdy mama znika. Zadnych komentarzy, żadnych odniesień, żadnych odsyłań do innych archiwów. Nic tu nie ma. Poza głupim błędem. Roman nic nie mówił, ściskał te kartki w ręku i czuł, jak pocą mu się ręce. Tak bardzo tęsknił za Marylką ostatnie dwanaście lat. Nigdy jej tak naprawdę nie pochował, cały czas czekał, aż przeczyta w gazecie, że gdzieś w szpitalu pacjentka po wypadku po latach odzyskała pamięć i chce wrócić do domu na Grochowie. Dlatego nikogo nie miał, dlatego nawet się na randkę nigdy z nikim nie umówił. – Jaki błąd? – pytanie Jerzyka dobiegło do niego jak przez mgłę. – Spójrzcie na datę urodzenia. Dwudziestego ósmego lutego 1940. Pomylili się o jeden dzień, głupie czerwone ćwoki pewnie nie potrafiły zrozumieć, że jest coś takiego jak rok przestępny. * Warszawa pachniała wiosną. Musiało być trochę prawdy w tym gadaniu o efekcie cieplarnianym, bo po raz pierwszy od czterdziestu lat po wyjściu z kina przywitały go słońce i przyjemne kilkanaście stopni. Pomagało to trochę znieść szargający nim ból. Ból promieniujący nieznośnie na całe ciało z dwóch źródeł. Pierwszym było wrażenie niesmaku po polskim filmie o Chopinie i jego pragnieniu miłości. Naprawdę, był starym inżynierem średniego szczebla i nowym przedsiębiorcą średniej klasy, żadnym intelektualistą, pewnie się nie znał. Ale przez ostatnie czterdzieści lat śledził polską kinematografię i miał wrażenie, że jest coraz gorzej. Jak można zamienić jedną z najciekawszych polskich biografii w ckliwe romansidło bez znaczenia, bez polotu i bez dramaturgii? Ot, zagadka. Ale ten ból był jeszcze do zniesienia, gorsza była świadomość, że zaraz za jego plecami jest fasada Atlanticu, na której przez dekady świecił cudowny warszaw – ski neon, świadek jego życia od tylu lat. Był przekonany, że po remoncie, kiedy stare kino zamieniło się w wygodny nowoczesny przybytek o czterech klimatyzowanych salach, neon wróci w pełni swojej chwały, nowszy, lepszy i piękniejszy. Nie wrócił, jego śmierć zakończyła erę warszawskich neonów, zbiegając się symbolicznie z chwilą, kiedy Roman kończył pewien etap swojego życia, osiągając oficjalnie wiek emerytalny. Nie żeby na jakąś emeryturę liczył i żeby jakaś była mu potrzebna, ale wiek jest wiek. Dlatego nie spojrzał za siebie, nie chciał widzieć szkaradnego turkusowego napisu, chciał przejść się po wiosennej stolicy, wypić kawę, zjeść ciastko i spotkać się z robiącym karierę w polityce synem. Szedł Chmielną w stronę Nowego Światu, myśląc o tym, w jaką przyjemną stagnację wpadł jego kraj, dając mu nadzieję na spokojną starość, pozbawioną przygód i zwrotów akcji. Niby coś się działo, niby politycy codziennie tworzyli świat na nowo, niby ulica warszawska ekscytowała się, a to perspektywą zburzenia Dworca Centralnego, a to rychłym wejściem do Unii, a to budową Trasy Siekierkowskiej, a to systemem komputerowym w ZUS-ie (Boże, jakiego miał nosa, kiedy zabronił Jerzykowi chodzić wokół tego zamówienia), ale wszystko to było jakieś takie zwyczajne, żeby nie powiedzieć nudne. Ot, rozterki cywilizowanego kraju. Szedł wolno Kruczą, mając wrażenie, że widzi w chodniku swoje ślady, odciśnięte przez przemierzanie latami tej samej trasy. Warszawa w tym miejscu nie była pogorzeliskiem, jak pamiętał to ze swojego powojennego dzieciństwa. Nie była też wypieszczonym cacuszkiem
z lat 60. Ani późniejszą degradującą się, spadająca na dno nocy metropolią. Była bo wschodniemu krzykliwa i hałaśliwa, trochę brzydka i trochę chaotyczna, ale miała energię, która pozwalała jej wszystko wybaczyć. No dobra, niektóre rzeczy było trudniej wybaczyć niż inne, na przykład to, że kawiarenkę na Kruczej zastąpił wegetariański bar „Green Way”. Jeśli wierzyć sloganowi – „przystanek zdrowia”. Jeśli wierzyć powonieniu i podniebieniu – skandal. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego w barach ze zdrowym jedzeniem zawsze najgorzej śmierdziało, jakby te wszystkie pory i bakłażany uwalniały w czasie obróbki cieplnej aromat zużytej ścierki. To nie mogło być zdrowe. Nie ma mowy. Odstał swoje za dwiema dziewczynami, próbującymi udowodnić fryzurą i stylizacją, że płeć to przeżytek, zamówił białą kawę i - Boże, wybacz – ciasto marchewkowe. Na szczeście już wiedział, że tylko nazwa jest straszna. Tak naprawdę był to zwyczajny piernik. Daniela oczywiście nie było. Cóż, przez trzydzieści parę lat nauczył się czekać na syna. W kieszeni odezwała się komórka dzwonkiem starego ebonitowego telefonu. Słyszał go i od razu przyminał mu się jego gabinet w WZT, ech, stare dzieje. Żona. – Tak, słonko? – No, gdzie tam nosi pana inżyniera? – Pan inżynier szwenda się po mieście i korzysta z wiosennej pogody. – Sam? – Jakby ci to powiedzieć, pan inżynier lubi się poszwendać po mieście sam na dzień przed urodzinami pewnej bardzo ważnej osoby. Popolować trochę. Dziwny ten kwiecień. Dzień po dniu miał urodziny Jerzyka, rocznicę o świadczyn Marylce i urodziny Danusi. Ciekawe, czy jeszcze mu się jakaś kwietniowa rocznica trafi. – No dobrze, to cię usprawiedliwia. Darz bór! – Darz, darz. Pa! Kiedy schował telefon, Daniel już siedział po drugiej stronie stolika. Z takimi zdolnościami wyłaniania się znikąd powinien być szpiegiem, a nie politykiem. – Danusia? – zapytał. – Aha. Przez chwilę milczeli, to mimo wszystko ciągle był drażliwy temat. – Dobrze, że sobie w końcu kogoś znalazłeś. – Synku, powtarzasz mi to za każdym razem, jak się widzimy, a ja już jestem pięć lat po ślubie. – No tak, tak – Daniel zakłopotany wycisnął torebkę zielonej herbaty i Romanowi przyszło do głowy, że może starsza o raptem kilkanaście lat od niego macocha, wyjątkowo przystojna kobieta, nie jest jego synowi obojętna. Nie, zbyt to byłoby tandetne i zbyt przyziemne jak na jego młodszego syna. Mimo wszystko musi chodzić o to, że nigdy na dobre nie pochowali Marylki, nigdy w głębi duszy nie pogodzili się z jej śmiercią. Teraz rozumiał, że to jego wina, że chłopcy odziedziczyli po nim oczekiwanie na powrót mamy. Ale też teraz z jego rozumienia niewiele wynikało. Daniel zaczął opowiadać swoje polityczne historie. O życiu młodego posła z komisji sprawiedliwości, o braciach Kaczyńskich, o Lechu, którego – czasami miał takie wrażenie – kochał bardziej niż rodzonego ojca. O tym, że SLD za chwilę musi się wyłożyć na swojej bucie i arogancji. O skandalu w Olsztynie.
O obmacującym tłumaczkę Iwińskim. Ze ustawa medialna śmierdzi na kilometr i że jest przekonany, że ten rząd przejdzie do historii jako rząd przekrętaczy i aferzystów. I że czerwoni odejdą w końcu na zasłużoną emeryturę nurków na wysypisku historii. I o łowcach skór, i o potrzebie zmiany prawa na styku resortów zdrowia i sprawiedliwości i tak dalej i tym podobne. Roman słuchał jednym uchem, zastanawiając się jednocześnie, czy powinien powiedzieć mu prawdę. Na pewno jego syn na nią zasługiwał, ale zawsze kiedy się zbierał, żeby powiedzieć mu, że pieniądze mogą więcej niż polityczne wejścia, coś go powstrzymywało. Przypominało mu się, jak w tym samym miejscu nastoletni buntownik warczał na niego, że nie walczy o prawdę. A dziesięć lat później przyniósł tę teczkę. Która w pewien sposób zawierała ukojenie, pewność, że Marylka zginęła w wypadku albo padła ofiarą jakiegoś banalnego warszawskiego przestępstwa, napadu w ciemnym parku. Dostało za mocno w głowę, ktoś wrzucił do Wisły, w Nowym Dworze na wiosnę wyłowili NN, nie było przecież wtedy badań genetycznych. Taką wizję ostatnich dni swojej matki miał Daniel. Czy powinien dowiedzieć się teraz, że wyglądało to zupełnie inaczej? I że, o ironio, nie wyszłoby to na jaw, gdyby nie esbecka teczka z paroma donosami, którą z takim trudem zdobył. Nie, chyba nie. – A jak w firmie? – Daniel zmusił ojca, żeby włączył się do rozmowy. – Dobrze. Drobne problemy ze skarbówką, ale postraszyłem ich, że mam syna w sejmie, więc los Kluski raczej nam nie grozi. – Tato… – Spokojnie, żartuję, panie prawy i sprawiedliwy i sztywny. Pisis powinni was nazywać. Już, przepraszam, nie patrz tak na mnie. Wszystko dobrze, zresztą spytaj Jerzyka, ja już jestem oficjalnie na emeryturze. Mam nadzieję na jeszcze kilka lat zdrowia, będę wydawał dywidendy i obwoził po świecie młodą żonę. – Jerzyk w Kijowie? – syn zmienił od razu temat, ciekawe, czy zdawał sobie z tego sprawę. – Gdzieżby indziej. Wielki rynek, ale dziki, trzeba nadzorować non stop. – Ale dzisiaj powinien przyjechać. To jednak okrągła rocznica – uśmiechnął się nagle uśmiechem Marylki. – To moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, wiesz? Jak płaczę pod Atlantikiem, a mama mi wyciera rzygi i ma taką strasznie wściekłą minę. Na czym byliśmy? – „Podróż za jeden uśmiech”. – Właśnie. Gdzie Duduś? Gdzie walizka? – Daniel uśmiechnął się do swoich wspomnień. – Tam był taki wielki neon nad Atlantikiem, prawda? Pisane litery z wielkim „A” i pod literami fale? Chciał potwierdzić, ale wzruszenie chwyciło go za gardło. Pamiętał tę scenę jak mało którą ze swojego życia. Jezu, jaki był wtedy szcześliwy. Pokiwał tylko głową. * Warszawa mu dziś w ogóle nie pachniała. W nocy kiepsko spał, wstawał co chwila, myśląc o tym, że w końcu weźmie i zamorduje swojego urologa, jeśli mu nie da czegoś, co działa. Czuł się stary i zużyty, na tle swojej żony, która jak na złość świetnie się trzymała, czuł się wręcz zgrzybiały. Więc wstawał, jak najciszej potrafił, otoczony chmurą irytacji i upokorzenia, ona udawała, że śpi i niczego nie zauważa, o czym on doskonale wiedział i od tego dodatkowo szlag go trafiał. Nie była to udana noc. Mimo to wybrał się do kina, wybierając miejsce jak najbliżej wyjścia i przeklinając swój gruczoł krokowy i wszelkie inne
gruczoły, które złośliwie starzały się szybciej niż jego głowa. A potem ruszył na tradycyjną przechadzkę, oddychając warszawskim powietrzem i uspokajając się z każdym krokiem. Zaskakująco wielu spacerowiczów kręciło się po Chmielnej w poniedziałek wielkanocny, zaskakująco wiele lokali było otwartych, ludzie oblegali dopiero co wystawione na zewnątrz stoliki, w niektórych miejscach jeszcze montowano markizy, ogrodzenia, parasole. Zatrzymał się na wysokości starej Ploteczki, na miejscu której żaden lokal nie potrafił dłużej zagrzać miejsca i rozejrzał. Niesamowite, ta ulica to była jedna wielka knajpa. A biorąc pod uwagę, że różne lokale były jeszcze poupychane po podwórkach, więcej tu było barów i restauracji niż adresów. Kawiarnia, pijalnia czekolady, kanapkarnia, chińszczyzna, sznyclownio-piwownia, klub, kawiarnia i jeszcze jedna kawiarnia. Nawet w kinie była jedna. Przeszło mu przez głowę, żeby odpuścić sobie kretyński rytuał i po prostu posadzić stary tyłek w jednej z nich, pozwolić sobie podać duży tort i duży kubek kawy. Normalnie zamawiając latte, jak wszyscy dzisiaj, bez próby edukowania kelnerów, że chce białą kawę, co kończyło się długą dyskusją i westchnieniem ulgi, kiedy kelner w końcu rozumiał, że chodzi o americanę z mlekiem. Żeby w Warszawie nie można było zamówić białej kawy albo małej czarnej, co za czasy. Ale nie mógł sobie odpuścić w pięćdziesiątą rocznicę. Był na Kruczej, przeszedł koło Smyka, który oklejony reklamami prezentował się chyba najszpetniej w swojej historii i mijając odchodzące – jak on – relikty swojej epoki w postaci sklepu wędkarskiego czy drogerii Czar Warszawy doszedł do włoskiej knajpki Alforno, która niedawno ulokowała się w miejscu starej probierni Grandu. O wuzetce nie było co marzyć. Zamówił tiramisu i cappucino i pomyślał, że dziś ani on by w to miejsce nie zabrał dziewczyny, żeby jej się oświadczyć, ani Kalina Jędrusik by się z nikim nie umówiła. Niby też były stoliki, kelnerki, karta i syczący ekspres – ale magii już nie. Wypił dwa łyki kawy i uznał, że to jednak dziecinada, udawać, że nie siedzi za jego plecami. – Niezły masz tupet, żeby się tu pojawiać – powiedział, nie odwracając się. – Sprawdzałam wcześniej w marsjańskich knajpach, ale w Wielkanoc wszystko zamknięte, pomyślałam, że będziesz tutaj. Zabrał swoje talerzyki i przysiadł się do jej stolika. Była staruszką po siedemdziesiątce, po zachodniemu świetnie utrzymaną, ale staruszką. Tylko brwi miała tak samo gęste, czarne i założyłby się, że gdyby ich nie pielęgnowała, byłyby krzaczaste. – Widziałem dziś twojego ulubieńca Mikulskiego. W Atlanticu. Uwierzyłabyś? – Nie. On żyje w ogóle? – Żyje, świetnie wygląda, ma bujną blond czuprynę i gra kapitana Klossa. Nie, nie żartuję niestety. Uśmiechnęła się słabo. – Nie chcę mi się prowadzić tej rozmowy – powiedział po chwili. – Chcę tylko, żebyś wiedziała, że nie miałbym pretensji, bo rozumiem twoje potrzeby, motywy i sposoby. Nawet oszukanie nas, mnie, to byłoby do wybaczenia. Ale Daniela nie mogę wybaczyć, przykro mi. – Byłam na pogrzebie. – Tak przypuszczałem, nie chciałem cię szukać w tym tłumie. Nie o to mi chodzi. Chcę, żebyś wiedziała, że to twoja wina i chcę, żebyś codziennie zasypiała i budziła się z tą myślą,
przez te nieliczne raczej dni, które ci zostały. Obracał w myślach te słowa przez ostatnie dwa lata, wypowiadał je do lustra, marzył o tym, żeby je jej wycedzić w twarz. Teraz, kiedy w końcu to zrobił, nie poczuł ulgi. Nawet ukłucie wstydu, wszystko to wydało mu się zbyt emocjonalne i dramatyczne. – Boże, Roman, dlaczego… – Gdybyś zrobiła to inaczej, nie dostałby jako dzieciak obsesji, że padłaś ofiarą jakiejś komunistycznej zbrodni. Gdyby nie dostał tej obsesji, nie zostałby prawicowym rewolucjonistą, fanem najpierw Rokity, a potem Kaczyńskich. Nie zostałby posłem, nie zostałby wiceministrem i nie byłoby go w tym pierdolonym ruskim rzęchu. Idź sobie, Marylka. Starsza pani patrzyła na niego zszokowana, po czym sztywno wstała i sięgnęła po wiszące na wieszaku palto. Cieszył się, że Jerzyk pojechał za ocean na graduation córki i że nie musi tego oglądać. Chciał, żeby jak najszybciej wyszła, ale wiedział, że jak nie zapyta, nie da mu to spokoju. – Dwa pytania? Po starej znajomości. Skinęła głową. – Wtedy w sześćdziesiątym drugim roku, jak musiałaś iść do Rady Narodowej. Od tamtej pory miałaś dwie tożsamości? Zanim odpowiedziała, oparła się delikatnie o ścianę przy wejściu i skrzywiła. Biodro. Albo już ma implant, albo za chwilę będzie miała. Norma w tym wieku. – Tak, głupi błąd urzędniczek. Przepisywały wojenne papiery do ewidencji i przepisały dobrze, ale w tak zwanym międzyczasie ktoś uznał, że to literówka, że chodzi o dwudziestego ósmego lutego i rozdwoiłam się w papierach. Wezwali mnie i jak gdyby nigdy nic kazali wyrobić dowód osobisty. Drugi. Nazwisko to samo, zdjęcie podobne, data urodzenia inna, pesel inny. Najpierw chciałam to wyprostować, ale pomyślałam, że to śmieszne, jak w filmie. Potem jedna Marylka brała ślub, przeprowadzała się, rodziła dzieci – a druga leżała w szufladzie. Skąd wiesz? – Jak Daniel znalazł twoją teczkę w IPN, to znaczy wtedy jeszcze po prostu w archiwach MSW, w sygnaturze była pomylona data urodzenia. On myślał, że to śmieszny błąd, ja się od razu domyśliłem. Potem zresztą sprawdziłem, już miałem pieniądze na takie zabawy, nawet cię znalazłem w Austrii. Przerwał i wzruszył ramionami. Męczył go ten wywód niemiłosiernie. – A co do drugiego pytania, którego jeszcze nie zadałeś. Pamiętasz, jak obiecywałeś mi tutaj, że będzie tylko lepiej i piękniej. Potwierdził. – A było tylko gorzej i brzydziej. Tak brzydziej, że bywały dni, że brzydziłam się otworzyć oczy. Nie mogłam tego znieść. Myślałam bez przerwy, że mam tylko jedno życie i w tym życiu jest tylko brzydziej. Dlatego zniknęłam. Jedno życie. Rozumiesz? Nie rozumiał. Dla niego zawsze jutro miało być lepiej i ładniej. A jeśli nie – zawsze można było zjeść wuzetkę, wuzetka smakowała bez względu na okoliczności. Na tym polegała różnica między nimi. Odwrócił się do ciastka i kawy. Ciastko było boskie, jedno z najlepszych chyba tiramisu w Warszawie, nieomalże tak dobre jak dobra wuzetka. Gdyby nie to, że w małym lokaliku każdy kąt wypełniony był złogami wspomnień, przyprowadziłby tutaj Danusię, uwielbiała włoską kuchnię. – Jedno pytanie po starej znajomości? – dobiegło go od drzwi. – No?
– Za pięćdziesiąt lat będą jeszcze jedli wuzetki? Nie dał rady, po prostu musiał się uśmiechnąć. – Czekaj, za pięćdziesiąt lat to będzie 2062. Biorąc pod uwagę, że parę dekad temu ledwo znaliśmy antybiotyki, a teraz mamy klonowania, komórki macierzyste, terapie genowe i leki dopasowane do pacjenta… – zrobił śmieszną minę, jak zawsze, kiedy bawił się w futurologa. – Myślę, że będziemy jedli wuzetki, bo będziemy mogli jeść co chcemy, bo medycyna zapewni nam takie wątroby, żołądki i trzustki, że będą to narządy praktycznie nieśmiertelne. I ludzkość wtedy będzie się odżywiała tylko ciastkami, wuzetka zrobi wszechświatową furorę i zastąpi tiramisu w knajpach całego świata. Mówię ci, będzie już tylko lepiej i piękniej.
Beata Pawlikowska
ZŁOTY DYSK AZTEKÓW, czyli trzej geniusze, blondynka i Gołąb na końcu świata
Usiłowałam sobie przypomnieć górę, z którą się zderzyłam. Zdrętwiałe ciało, w głowie dziki łomot. Poruszyłam ręką. Odgarnęłam z twarzy wilgotne włosy. Nie wiem czy wystarczy mi sił na otwarcie oczu. Słodki smak w ustach to chyba krew. Ciężki oddech. Gdzie jestem?… Jaka była ostatnia rzecz, którą pamiętam? Coś spłynęło po mojej twarzy do ust. Słona kropla potu. Pustka w pamięci. Głosy. Drgnęłam. Nagle dotarły do mnie dźwięki rozmowy. Lekkie, bez agresji. Dobry znak. Może nie zostałam porwana i ogłuszona, ale… Na pewno jest jakieś wytłumaczenie. Zanim zdążyłam postanowić, że otworzę oczy, one zrobiły to same. Czarne od ziemi ręce, siniak i poharatane ramię. Krew na rękawie mojej tropikalnej koszuli, piasek i… plaża? Ach tak! Nagle wszystko sobie przypomniałam. Wczoraj przyleciałam na Bali. Samolot wylądował po ósmej wieczorem. Zanim zebrałam wszystkie potrzebne pieczęcie i wizy, odebrałam bagaż i wyszłam przed lotnisko, zbliżała się 22.00. Na mój widok z ciemności wyskoczyło kilku mężczyzn. – Taksi, taksi? – zapytali gorliwie. Wszyscy byli ubrani w służbowe niebieskie koszule, ale prawdę mówiąc nigdy nie wiadomo kim okaże się twój kierowca ani jakie myśli ma w głowie. Jechałam taksówką przez czarne zaułki i bezdroża, zapłaciłam dwadzieścia dolarów, a potem… A potem… Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to pokój w hotelu. Duże łóżko i białe prześcieradło, na którym się położyłam… I hipnotycznie kręcący się wiatrak nad moją głową. Miał czarne skrzydła, biały środek i bezszelestnie rozgarniał powietrze. Pamiętam jeszcze jedno. Kiedy zasypiałam, na zewnątrz cmokał ptak. Nie śpiewał i nie ćwierkał, tylko wydawał dziobem odgłos całowania. Nic więcej.
Dźwignęłam się z trudem. Miałam na sobie tropikalne ubranie. Nie przypominam sobie, żebym szła spać w koszuli i krótkich spodenkach. Musiałam się więc ubrać. Ale po co miałabym wychodzić w nocy z hotelu po dwudziestu dwóch godzinach lotu z Amsterdamu?… Nogi bolały mnie tak, jakbym przez całą noc trenowała maraton. A plaża wyglądała jak pustynia. Nie było leżaków, sprzedawców lodów, napojów i pamiątek, nie było parasoli ani żadnych turystów. Z wyjątkiem czterech mężczyzn siedzących na piasku. Przez kilka sekund wahałam się czy może lepszym rozwiązaniem nie byłoby udać się w dokładnie przeciwnym kierunku, ale właściwie dokąd?… To była najbardziej bezludna i bezkresna plaża na świecie. A ja byłam zmęczona, obolała, zakrwawiona i czułam się tak, jakbym nocą przewędrowała na piechotę z powrotem z Bali do Europy. – Hello – podeszłam ostrożnie. Wszyscy spojrzeli na mnie, a potem na siebie, tak jakby upewniali się, że właśnie dzieje się to, co miało się zdarzyć. – Hello? – odpowiedział jeden z nich zdziwionym głosem. – Chyba zabłądziłam. – Hm?… – zamruczeli ze znakami zapytania i jakimś dziwnym powątpiewaniem. Czy jestem na plaży Kuta na Bali? Mój hotel znajdował się naprzeciwko wej ścia na plażę. Może wystarczy tylko odnaleźć to wyj ście i wrócić do hotelu? Może sprawa sama się jakoś wyjaśni, a może jest to jedna z takich spraw, które nigdy nie mają zostać wyjaśnione, bo po prostu zdarzają się i już? – Kim jesteś? – zapytał najwyższy z nich. – Kim jestem? – powtórzyłam niezręcznie. Jak to kim jestem? – Czekamy tu na kogoś – wyjaśnił. – To na pewno nie jestem ja. Ja wczoraj przyleciałam z Polski. Na wakacje. – Z Polski? – powtórzył dziwnym tonem. – Na wakacje?… – Tak jest. Chyba zabłądziłam. Czy wie pan gdzie jest hotel Barlian? – zapytałam. – Mam tu wizytówkę. – O w mordę! – roześmiał się facet w zielonej pelerynie, a potem westchnął: – Znam ten ból. – O nie, prawie tego nie czuję – uspokoiłam go, ocierając krew z ramienia. – You will – zapewnił mnie Chudy. – Jeszcze poczujesz. Zmarszczyłam czoło. Ciągle miałam wrażenie, że skądś ich znam, ale była to ostatnia rzecz, którą chciałam się teraz zajmować. – Hotel Barlian? – powtórzyłam wyraźnie. – Jeżeli jesteś tym, kim myślimy że jesteś – powiedział nagle Chudy – to my nie znamy właściwej drogi. Ty ją znasz. Chyba się przesłyszałam. A może to efekt działania słońca. Albo mojej poobijanej głowy.
– Wczoraj wydawało mi się, że znam drogę – wyjaśniłam z pewnym trudem. Stanie na nogach zaczynało być bardzo wymagającym zadaniem. – Ale zupełnie nie pamiętam kiedy wyszłam z hotelu i po co. – Na Bali? – Tak, oczywiście. Chudy spojrzał na mnie dziwnie. – My nie jesteśmy na Bali. – Jak to?… – Nie jesteśmy na Bali – powtórzył. – Na wyspie obok? – zapytałam. Nie, zaraz, przecież obok plaży w Kuta na Bali są jeszcze inne plaże, pewnie o to chodzi. – Nie jesteśmy na Bali ani na wyspie obok. Nie jesteśmy w Azji – o ile się nie mylę. – Na pewno się mylisz! – zapewniłam go. Zamilkłam na chwilę. Znów miałam jakiś przebłysk pamięci, w której wyświetliła mi się jego twarz. I ta błyszcząca kamizelka w paski. – O to właśnie chodzi – odrzekł spokojnie – że ja się nie mylę. I dlatego tu jestem. – A ja się mylę i też właśnie chyba dlatego tu się znalazłem – dodał z pewnym przekąsem ten w pelerynie. – A ja wiem, że nie ma znaczenia czy ktoś twierdzi, że się mylę lub nie, bo najprawdopodobniej i tak mam rację – oświadczył trzeci. A czwarty uparcie milczał.
Huk w mojej głowie jakby trochę zmalał. Zaczynałam rozumieć jak czują się ludzie, którzy po całonocnej imprezie zostaj ą rano wyrwani ze snu przez dzikie wycie budzika. Zmrużyłam oczy, usiłując wykrzesać z pamięci choćby najmniejszą iskrę rozjaśniającą mrok minionej nocy. – Wyglądasz jakbyś była na ciężkim kacu – rzucił ze współczuciem chudy gość w kamizelce. I skąd ja go znam?… I dlaczego właściwie mam czarne od ziemi nogi, tak jakbym się czołgała przez pół nocy, żeby drugie pół spędzić na walce wręcz albo… Co mogłoby wyjaśnić poszarpane ramię? Może wspinałam się po lianie, a potem spadłam zamiast dolecieć na drugą stronę? Ale na drugą stronę czego?… Muszę znaleźć mój hotel. Później sprawy same się jakoś wyjaśnią, a jeśli nawet się nie wyjaśnią, to niewielka strata. Wszystko jedno co się stało i jakim cudem się tu znalazłam, nieważne kim są dżentelmeni na plaży i nieważne skąd unosi się ten niezwykły, zniewalający, oszałamiający… – O w mordę, nareszcie! – gość w zielonej pelerynie podniósł się żwawo. – W samą porę! – zawtórował mu chudy. – Chodźmy! – To do widzenia! – skorzystałam z okazji, żeby się odmeldować.
– Jak to? – Mówiłem ci, że to nie ona. – Tak, to miał być facet, a nie dziewczyna. – Skąd wiecie? – To chyba oczywiste. Wszyscy spojrzeli na mnie. Co to ma być? Przesłuchania do programu „Mam fioła”? Dostanę punkty, przejdę do finału? – Thank you – rzuciłam przez zaciśnięte zęby, odwróciłam się i ruszyłam przed siebie. Plaża była pusta i bezludna, jeśli nie liczyć oczywiście milionów ziarenek piasku. I czterech dziwnych gości, którzy na tej pustyni najwyraźniej na kogoś czekali. Szczęśliwie nie na mnie. Ja właśnie przyleciałam na Bali i zamierzam tu spędzić miesiąc w podróży. Planowałam jak najszybciej opuścić plażę i ruszyć dalej na północ, potem na Jawę i Sumatrę, może zdążę też wpaść na Moluki i do zachodniego Timoru. Potknęłam się nagle o czyjś cień. – Please, you come with me!1. Przede mną stał drobny tubylec o miedzianej skórze. Pochylił głowę i złożył dłonie w geście powitania i prośby. Mówił chropowatą, lekko kanciastą odmianą angielskiego, charakterystyczną dla kogoś, kto nie mówi tym językiem na co dzień. – Please – powtórzył takim tonem, że nie pytałam o nic więcej. On wiedział dokąd powinnam pójść, a ja wiedziałam, że on wie. Bez słowa więc ruszyłam za nim.
– Please, sit2– ha – powiedział, przedłużając ostatnią literę i dodając na końcu lekkie westchnienie, które brzmiało jak dodatkowe „ha”. Usiadłam. – Mister Einstein explain all3, ha. – Słucham? – chyba źle usłyszałam. – Mister Einstein, please. Gość z siwymi włosami chrząknął. Spojrzałam na niego. Rzeczywiście! To dlatego wydawał mi się znajomy! Był uderzająco podobny do Einsteina. Te same srebrne rozwichrzone włosy, to samo trochę kpiące spojrzenie. – Jesteś pewien, że to ona? – zawahał się Einstein. – Yes, to będzie nasz przewodnik, ha. Goście zamruczeli. Ponuro. – My name is Atuatl. I speak little English4. – Atuatl? To brzmi jak słowo z języka Azteków! – zdziwiłam się. – A nie mówiłem? – powiedział tubylec. Goście przy stole znowu zamruczeli. Mniej ponuro. – Nie wiedziałam, że język balijski jest taki podobny do indiańskiego! – dodałam, chociaż
w różnych miejscach świata znajdowałam czasem zaskakujące podobieństwa. – Balijski?… – Nie jesteśmy na Bali, już ci to mówiłem – powtórzył cierpliwie Chudy. – Mister Sherlock Holmes – oświadczył tubylec. Rzeczywiście! Też świetnie przebrany! A następny? Ten w zielonej pelerynie? Może sama zgadnę? – Cristoforo Colombo. De Genoa – mruknął znad kołnierza. Został jeszcze jeden, ten czwarty, który siedział zgarbiony i w ogóle się nie odzywał. Oparłam się o stół i czym prędzej podniosłam ramię. Zmrużyłam oczy z bólu. Skórę miałam poszatkowaną jak świeży kotlet. I wciąż nie mogłam sobie przypomnieć nic, co wydarzyło się w nocy. I nawet prawdę mówiąc, przestało mnie to chwilowo interesować. Siedzę przy stole z Albertem Einsteinem, Sherlockiem Holmesem i Krzysztofem Kolumbem, którzy wydają się całkiem tu zadomowieni i nie zdziwieni. – A może ktoś wyjaśni mi o co chodzi? – zapytałam najzwyczajniej w świecie. Kolumb podrapał się w brodę. Sherlock Holmes poruszył szczupłymi palcami. Einstein westchnął. – Mamy misję – powiedział Atuatl. – Zadanie do wykonania. Ale może zanim wszystko ci wyjaśnimy – dodał pośpiesznie, widząc, że otwieram usta, żeby zadać pytanie – najpierw zjemy śniadanie. Co ty na to, ha?
Mało jest na świecie rzeczy równie zbliżających jak dobre śniadanie. Szczególnie po długiej i pełnej zagadek nocy. Gdyby posadzić przy jednym stole zgłodniałego Voldemorta i Harry'ego Pottera, sprawy mogłyby się potoczyć całkiem inaczej niż w oficjalnej historii. Gdyby przy wspólnym stole znaleźli się głodni, niewyspani, poobijani i nieco skołowani Lenin i Hitler, być może nigdy nie doszłoby do wojny. Człowiek jest w gruncie rzeczy bardzo ułomną istotą. Musi jeść, musi pić i musi usuwać z siebie później to co zjadł i wypił. W przeciwnym razie umrze. Kiedy więc Atuatl postawił na stole miski pełne jedzenia, chwilowo wszyscy stracili ochotę na rozmawianie. A poza tym – pomyślałam sięgając po pomidora tak pękatego, jakby dojrzewał w raju – to niesamowite, że w różnych częściach świata jest tak inna kuchnia. Mogłabym wylądować z zamkniętymi oczami w dowolnym miejscu i zgadnąć gdzie jestem na podstawie tego, co dostanę do jedzenia. Na przykład gęsty żółty albo pomarańczowy sos, w którym pływają kawałki białego sera, pachnący szafranem i kardamonem – to musi być curry w Indiach. Smażony ryż z drobnymi kawałkami warzyw i jajkiem sadzonym na wierzchu – to nasi goreng, czyli popularne danie w Indonezji. Przezroczysty rosół z badylkami w środku i pierogi w kształcie sakiewek – Chiny. Białe kawałki ryby marynowanej w soku z limonek z fioletową cebulą i smażoną kukurydzą – Peru. Albo te okrągłe cienkie placki wielkości spodka i w lekko przybrudzonym białym kolorze… Zakrztusiłam się. Okrągłe cienkie placki z mąki kukurydzianej, pomidory, papryka, pasta z czarnej fasoli… To musi być Meksyk!!!
– Nareszcie – powiedział z przekąsem Sherlock Holmes. – Ale przecież… – gorączkowo szukałam słów. – Ja przyleciałam na Bali! Wysiadłam z samolotu! Pojechałam taksówką do hotelu! – No i?… – Bali jest na drugim końcu świata! – O nie, kurka, nie zgadzam się! – zawołał Krzysztof Kolumb. – Wyjątkowo ja również – dorzucił Einstein. – Na co?? – Ja w mordę coś o tym wiem! Wszystko właściwie zależy od tego w jaki sposób rozłożysz mapę! – I znów wyjątkowo się z tym zgodzę. – Z tym, że Bali jest na końcu świata? – zapytałam trochę skołowana. – Bali jest na końcu świata – jeśli jesteś akurat w Ameryce. Ale jeżeli jesteś na Jawie? – Jesteś na Jawie i śnisz sen – dorzucił Albert Einstein. – Jakie to pyszne! Chyba nigdy wcześniej nie miałem okazji docenić tej kuchni. Posmarował tortillę pastą z fasoli, dodał sosu i zwinął w rurkę. I znów zapadła chwila ciszy, bo wszyscy pogrążyliśmy się w smarowaniu, zwijaniu i pochłanianiu. Sos był zrobiony z najlepszych pomidorów z dodatkiem kolendry, cebuli i papryki. Jak prawdziwa meksykańska salsa. – A więc tak – po trzeciej tortilli byłam gotowa na krótką przerwę. – Wczoraj byłam na Bali. Dzisiaj wszystko wskazuje na to, że jestem w Meksyku?… – zawiesiłam głos, licząc na to, że ktoś zaprzeczy. Odpowiedziało mi chrupanie i mlaskanie. – Te pomidory są boskie – mruknął Sherlock Holmes. – Nigdy nie jadłem takich w Londynie. – A może ktoś wie, gdzie będę jutro? Holmes? – Dobre pytanie – odrzekł przełykając pomidora. – Być może w pałacu Montezumy? – Montezumy? Władcy Azteków? Jaki to ma związek ze mną? – Zapytaj jego – Holmes wskazał głową na Indianina. – I podaj mi pastę z czarnej fasoli. Będę musiał poprosić panią Hudson, żeby robiła mi takie śniadanie w jesienne londyńskie poranki. – Oczywiście jeśli dożyjesz – wtrącił pogodnie Einstein. – Rozumie się – zgodził się Holmes zwijając kolejną tortillę w rurkę. Tak, to jest kolejna zdumiewająca cecha jedzenia. Kiedy człowiek może zaspokoić głód – szczególnie czymś wyjątkowo smacznym i zdrowym – natychmiast poprawia mu się samopoczucie i potrafi pozytywnie spojrzeć nawet na sprawy, które wcześniej uważał za stracone. I właśnie w chwili, kiedy postanowiłam, że nie będę zadawać następnych pytań – na które i tak nie dostaję odpowiedzi – i zajmę się pomidorowo-kolendrowym smakowaniem rzeczywistości, Holmes powiedział: – Krótko mówiąc, nasze życie zależy od ciebie. Podniosłam głowę. Sok z pomidora ściekał mi po brodzie. – Mówisz do mnie? – Wyłącznie. Kap, sok uderzył o stół. Poczułam nagle znowu szarpiący ból w ręce. Sok pomidora wyglądał zupełnie jak krew.
– To można łatwo wyjaśnić – powiedział Holmes, podążając za moim wzrokiem. – Zdaje się, że niełatwo było cię znaleźć. I przetransportowanie cię z Bali do Meksyku musiało nieść ze sobą pewne ofiary. – O-ofiary?… W dawnym Meksyku składano krwawe ofiary z ludzi. Czy ja?… – Nie sądzę – roześmiał się Holmes. – Stało się to, co miało się stać. Nie mniej i nie więcej. Byłaś potrzebna tutaj, a nie na ofiarnym stosie. Spotkaliśmy się tu nie przez przypadek. Einstein podniósł rękę. – Wiem, Albercie. Z twojego naukowego punktu widzenia zapewne wszystko jest konsekwencją starannie zaplanowanych przypadków, ale pozostańmy teraz przy pewnym skrócie myślowym, dzięki czemu będę mógł wyjaśnić sytuację. – Please, please, ha – wtrącił Atuatl. – Powoli, po kolei. Patrzyłam na nich z głębokim namysłem, bo coś mi zaczynało świtać w głowie. – Czy ty jesteś Indianinem? – zapytałam. – Tak, tak, ha. – Czy tu jest Meksyk? Czy my jesteśmy w Meksyku? – O tak, tak, ha. – Dlaczego? – No właśnie – podjął Holmes. – Niespodziewanie dla nas wszystkich znaleźliśmy się w Meksyku, bo jak twierdzi nasz indiański przyjaciel, mamy tu do wypełnienia pewną misję. – Misję?… A od jak dawna ty tu jesteś? – Od kilkunastu godzin. Na tyle długo, żeby domyślić się wszystkiego i zrozumieć, że nie mamy wyj ścia. – Po kolei, po kolei, ha. – Po kolei? – detektyw pogładził się po policzku. – Trudno powiedzieć gdzie jest początek, ale załóżmy, że gdzieś przed tysiącem lat na dworze tolteckiego króla, kiedy jeden z kapłanów przybył do niego z informacją, że zobaczył właśnie w gwiazdach zapowiedź końca świata. – I był to koniec świata na tyle odległy, że władca nie musiał się martwić o swoje życie – wtrącił Albert. – Ale Toltekowie byli mędrcami i filozofami, którzy myślą sięgali znacznie dalej niż stworzony przez nich kalendarz. Wiedzieli, że koniec świata ma nastąpić dopiero w zupełnie innym czasie, innej rzeczywistości, kiedy na Ziemi będą mieszkali ludzie innej kultury, wyznający inne wartości. Ludzie pozbawieni pewnej wiedzy i umiejętności przetrwania. – Czyli my – szepnęłam. – Ale skąd o tym wiesz? – Hello? – Holmes pochylił się do mnie. – Po to jestem detektywem, żeby wiedzieć to, czego nie wiedzą inni. – I dlatego właśnie on też się tu znalazł – dodał Atuatl. – Został wybrany. – Wybrany? Przez kogo? – Po kolei, po kolei, ha. – Tak więc, jak powiedziałem, Toltekowie wiedzieli, że przyjdzie taki moment, kiedy ludzkość potknie się o własne buty i… – I to jest właśnie teraz, w mordę jeża! – nie wytrzymał Kolumb. – Przecież wiesz, że świat ma się skończyć w grudniu 2012 roku! – Ale tak się nie musi stać, ha. – I po to właśnie zostaliśmy wezwani – Holmes zawiesił głos.
– Zagadką dla mnie pozostaje dlaczego w tej wybranej grupie znalazł się najemny marynarz – wtrącił z przekąsem Einstein. – I przereklamowany naukowiec! – No i on!… – obaj spojrzeli na czwartego faceta w czerni. Podniósł twarz, błysnął oczami, a ja zdębiałam. Holmes wzruszył ramionami. – Ja też tego nie rozumiem – przyznał. – Ale będę pierwszym, który wyjaśni tę sprawę. Przede mną, ubrany na czarno, ze śladami mąki od placków na palcach siedział nikt inny jak tylko Adolf Hitler. Co ja miałam z nim wspólnego?… – To się okaże – oświadczył Holmes. – Na razie wiemy tyle, że mamy się stawić na dworze króla Azteków, Montezumy. Na jego zaproszenie. – Na jego zaproszenie?… – A ty jesteś tu po to, żeby nas do niego zaprowadzić. – Jesteś waszmość naszą przewodniczką. – Ale przecież ja nigdy… Atuatl podniósł rękę. Wszyscy spojrzeli na niego wyczekująco. – Każdy jest tutaj dlatego, że tutaj ma być, ha – powiedział. – Dopóki nie wypełnicie swojej misji, nie będziecie mogli wrócić. – Oż ty Karol!… – Domyślałem się tego – Holmes zmarszczył brwi. – Teleportacja? Wehikuł czasu? Einstein zabębnił palcami po stole i po chwili namysłu powiedział: – Toltekowie musieli znać podstawy fizyki kwantowej i przypuszczam, że potrafili rozdzielić czas na równoległe rzeczywistości, żeby móc oddziaływać nimi wzajemnie na siebie. Zaryzykowałbym też stwierdzenie, że z naukowego punktu widzenia bierzemy udział w fascynującym i wiekopomnym doświadczeniu. – O w mordę jeża – westchnął Krzysiu Kolumb. – Zostaliśmy wrzuceni do szczeliny w czasoprzestrzeni, pomiędzy warstwy rozgrywających się realnie rzeczywistości. – W teorii strunowej – podchwyciłam – odrębne rzeczywistości są rozciągnięte pionowo i napięte jak struny. Wiesz co myślę, Albercie? Niedawno uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie jest wiele rzeczywistości równoległych, ale one istnieją i nie istnieją jednocześnie, dlatego że ich pojawienie się zależy od cząstkowej sumy pewnych zdarzeń, których bohaterem jest w każdej sekundzie każdy człowiek. Rozumiesz co mam na myśli? – Interesujące – Albert spojrzał na mnie spod brwi. – Kiedy mówisz o cząstkowej sumie pewnych zdarzeń, w jakiej definicji? – Chodzi o wszystko, co stanowi o rzeczywistości danego człowieka. Jego myśli, słowa, czyny, nawet spojrzenie, jakie rzuca przebiegającemu kotu. Każda z tych rzeczy, które określają jego jako człowieka oraz jego stosunek do wszystkiego, co go otacza – łącznie z jego domem, rodziną, przyrodą, i wszystkim, co składa się na jego materialną i niematerialną rzeczywistość. – Strunowe rzeczywistości przenikają się w zależności od tego, jakie jest nastawienie danej osoby? – Można tak powiedzieć, ale one nie istnieją poza nim. To znaczy, że one nie istnieją obiektywnie i nie można zgromadzić ich w pęczku i przedstawić komuś do wyboru. Te struny istnieją wyłącznie subiektywnie dla każdego z osobna, a to oznacza, że w zależności od tego jakie są twoje słowa, myśli i czyny w tej minucie, ich suma stworzy nową, optymalnie
kompatybilną do nich rzeczywistość, do której trafisz w następnej chwili. – Herezje! – Krzysiu Kolumb przeżegnał się i wyjął spod peleryny krzyż. – Odbiegliście waszmoście totalnie od tematu i zdaje mi się nawet, że odpłynęliście od umysłów. – Myślę, ze jesteśmy jak najbardziej w temacie – wtrącił poważnym tonem Holmes. – Hm… Czy strunowa budowa wszechświata działa tylko równolegle w pionie, czy także w poziomie? Spojrzeliśmy na siebie z Einsteinem. – Oczywiście! To by wyjaśniało możliwość podróżowania w czasie! – Jeśli przez pion rozumiesz równoległe rzeczywistości względem wycinka czasu, w którym znajduję się w danej chwili, a przez poziom możliwość poruszania się po nieskończenie wielkim kręgu poziomów czasu już dokonanego oraz przyszłości – uzupełnił Albert. Krzysiu zaszczękał zębami i nasunął pelerynę na ramiona. – Nie mogę tego słuchać! – I co dalej, co dalej? – Adolf z wyraźnym zainteresowaniem oparł się łokciami o stół. – I wylądowaliśmy na tej plaży! Który mamy w przybliżeniu rok? – Powiedziałabym, że około 1510 – zawahałam się. – Montezuma objął tron w 1502 roku. – Oż ty Karol! – wzdrygnął się Kolumb. – Coś ci się przypomina? – mruknął Einstein. – Jakaś niewielka rzeź? – O w mordę! – jęknął Krzysiu. – Wy jeszcze nic nie wiecie! – Spokojnie, panowie – wtrącił Holmes zwijając serwetkę. – Mamy przecież… – odwrócił się w poszukiwaniu Indianina. – Mieliśmy. – O żesz ty! – jęknął Krzysiu Kolumb. Atuatl znikł. Być może dopełnił swojego zadania zbierając nas tu razem, a może został wciągnięty do kolejnego równoległego świata, a może stało się z nim jeszcze coś innego. Dość, że znikł, wyparował, rozpłynął się jak morska piana na fali. I nagle poczułam na sobie cztery pary oczu. Krzysiu Kolumb drżał jak listek na topoli. Na czole Adolfa pojawiły się kropelki potu. Pewnie z gorąca, bo siedział na plaży w czarnym mundurze. Albert Einstein patrzył na mnie z filozoficznym spokojem, a Holmes spod zmrużonych powiek. – Panowie – wstałam i odłożyłam serwetkę na stół. – Czas ruszać w drogę.
Ten piasek szurający pod stopami coś mi przypominał. Tylko co? Plażę na Zanzibarze? A może bezkresną pustkę Sahary? Ha! To śnieg tak chrzęścił zimą w Polsce pod butami. I tak samo ciężko było iść. Pomacałam się ukradkiem po kieszeniach. Nie mam nic!… Żadnego narzędzia, latarki, nie wspominając o tak cudownych wynalazkach jak komórka. Za plecami słyszałam szurające buty i ciężkie oddechy. W kwestii komórek jedyną osobą, która mogła mieć tu coś do powiedzenia,
był Krzysiu Kolumb – pod warunkiem oczywiście, że chodzi o komórki na świnie. Ale cóż. Czasem człowiek wybiera kim chce być w życiu, a czasem to życie wybiera jego. A prawdopodobnie prawda leży gdzieś pośrodku, czyli życie wybiera człowieka i podsuwa mu pewien pomysł, który człowiek postanawia wybrać – jeśli oczywiście jest otwarty na szept przeznaczenia. Ale co było teraz moim przeznaczeniem?… Nadstawiłam uszu. Szur, szur, szur, uhu, uhu, uhu, szur, szur, szur, uhu, uhu, uhu… – O, kurka! – zawołał nagle Krzysiu Kolumb, przerywając monotonne szuranie i sapanie. – Widzę ląd! I rzeczywiście ląd był. Z oceanu piasku wyrastała zielona ściana dżungli. To dobry znak. Mniej słońca i suchego, wypalającego trzewia powietrza. Więcej wilgoci, strumyk, wąż, jaguar. Zerknęłam ukradkiem do tyłu. Adolf ocierał pot z czoła i wygładzał grzywkę. Holmes szukał czegoś po kieszeniach. Albert patrzył na dżunglę jakby usiłował z niej wyczytać tajemny szyfr bezwględności, a Krzysiu… – Dobrze się czujesz? – złapałam go za rękę. – O matko waszmości najpiękniejsza, o jeny – złapał się za policzek. – Ząb cię boli! – O, żeby ząb! Z wdzięcznością bym oddał z ąb i dwa zęby, żeby nie wchodzić do tej piekielnej puszczy. – Mogę ci w tym pomóc – zaoferował Einstein, podsuwając mu pięść pod nos. – Inaczej będziesz śpiewał kiedy dżungla cię pochłonie, wciągnie, wessie, rozgryzie i będzie cię przeżuwać wolno i okrutnie przez wiele dni, wiele nocy, kiedy będziesz się przewracał bezsennie w malarycznej gorączce! Wszyscy nagle stanęli. – Czy to prawda? – zapytał Adolf. – Niekoniecznie – odrzekłam uczciwie. – Ha! – sapnął Krzysiu i chciał coś dodać, ale go ubiegłam: – Wszystko zależy od perspektywy, z jakiej się patrzy! Tak samo jak Bali może być na końcu świata – jeśli spojrzeć z polskiego lotniska! – Good point – stwierdził Holmes. – Celna uwaga. – Niezupełnie – wtrącił Albert. – To byłoby prawdą jedynie w takiej sytuacji, gdybyśmy mogli się odnieść do naszych wcześniejszych doświadczeń, co – jak doskonale wiemy – jest niemożliwe. – Niezupełnie! – odrzekłam natychmiast. – Po pierwsze dlatego, że każdy z nas ma zestaw wcześniejszych doświadczeń, do których może się odnieść, nawet jeżeli są to doświadczenia nie związane z dżunglą… – Good point – rzucił Holmes. – … A po drugie niektórzy z nas posiadają pewne, a nawet więcej niż pewne doświadczenie w tej materii. – Mój ojciec pracował w tkalni – skoro jesteśmy przy materiach. – Czy „Kolumb” rymuje się z „głąb”? – zapytał Albert. – Nie za bardzo – odrzekł uprzejmie Holmes. – Ale na pewno jest mu blisko do słowa „gołąb”. – Kpicie z mojego nazwiska?
– Miałem na myśli jedynie to, że pańskie nazwisko, Krzysztofie, oznacza „Gołąb”, i jest dobrym genueńskim nazwiskiem. Z rodu wielkich ptaków. – Holmesie! – zawołał Gołąb z oburzeniem. – Jestem poetą – przyznał skromnie Holmes. – Geniuszem, poetą i muzykiem. A także detektywem, ma się rozumieć. – A ja jestem specjalistą od materii – powiedział Albert. – I nie mam na myśli krawiectwa. – A ja, hm – chrząknął Adolf i dotknął grzywki. – Jestem malarzem. Także geniuszem. – Właśnie, zapomniałem dodać – wtrącił Einstein. – Ja też naturalnie jestem geniuszem. – Naturalnie – chrząknął Kolumb zgryźliwie. – A więc… – zająknęłam się. – Za mną, panowie. I tak z trzema geniuszami oraz jednym Gołębiem zagłębiłam się w dżunglę.
W dżungli jest jak w życiu. Warto wiedzieć dokąd się zmierza albo przynajmniej umieć czytać znaki prowadzące do celu. I nie dać się rozproszyć drobiazgom, które w niesprzyjających okolicznościach mogą prowadzić do katastrofy. Każdy, kto raz pierwszy wkracza do tropikalnej dżungli, jest oszołomiony. Obfitością buchającej zieleni, półmrokiem, w którym skradają się kosmate nogi ogromnych pająków i gładkie, bezszelestne ciała jadowitych węży. Powietrze jest ciężkie od wilgoci, duszne, gorące. Świat wydaje się utkany z drzew, krzaków, lian i milionów liści, ale od razu wiadomo, że to jest tylko fragment prawdy, jej najłatwiej dostrzegalna i powierzchowna część, pod którą kryją się przedziwne tajemnice. Inne od wszystkiego, co znasz ze swojego świata. Być może najstraszniejsze, jakie możesz sobie wyobrazić. A może tak bardzo przerażające, że nawet wyobraźnią człowiek objąć tego nie zdoła. Szmer. Łoskot. Szept za plecami. Rytmiczny taniec liści. Dlaczego się poruszają, jeżeli nie ma nawet najmniejszego powiewu i nie pada deszcz? A one podrygują tak, jakby bębnił po nich niewidzialny perkusista. Niewyraźny charrrkot z oddali. Z czyjej paszczy się wydobywa? I dlaczego? Coś gwiżdże, stuka, mlaska, warkocze, pluszcze i gra, ale kiedy usiłujesz wsłuchać się w ten dźwięk i wyodrębnić go spomiędzy innych, nagle ginie, zanika, przyczaja się i milknie. Zatrzymałam się, żeby sprawdzić stan trzech geniuszy i jednego niezupełnie genialnego Gołębia. Popatrzyliśmy na siebie. Czujnie, stukając się znakami zapytania, które łopotały skrzydełkami jak malaryczne moskity. – Nie schodźcie ze ścieżki – spojrzałam na ich niespokojne stopy. – Ścieżki?… – zapytał Adolf. – Jakiej ścieżki?…
Gdybyś ty wiedział!… – pomyślałam, ale nic nie mówiłam. Mieliśmy szczęście, że znalazłam wąski, ledwie widoczny szlak. Liście były tu odrobinę jaśniejsze, lepkie krzaki jakby trochę ujarzmione i pogodzone z myślą, że ocierają się o nie przechodzące zwierzęta. Złamana gałązka nie przez przypadek zwisała na wysokości ludzkiej dłoni. Miałam poczucie, że idziemy we właściwą stronę. – Co nam grozi? – zapytał nagle Holmes. – Tak będzie bezpieczniej – odrzekłam wymijająco. – Co nam grozi? – Trzeba patrzeć pod nogi. Chodzi o to, żeby… – Tu są jadowite węże! – przerwał mi Krzysiu Kolumb. – Mordercze bestie! Dzicy z zatrutymi strzałami! Pająki wielkie jak młyńskie koła! Pijawki tak ogromne, że wsysają się ludziom do ciała i wypijają z nich życie! Wampiry żywiące się ludzkim mięsem! Są potworne choroby, od których odpadają ręce i nogi! Zabójcza gorączka! Demony, które wślizgują się pod skórę! Zwodnicze ognie! Przeklęte dusze! Robaki, które wwiercają się w mózg! – Ciit! – syknął nagle Adolf. – Słyszeliście? Załopotaliśmy uszami. W samą porę, bo Krzysztof Kolumb wprawdzie trochę przesadzał, ale generalnie mówił prawdę. Wolałabym nie przyznawać mu racji teraz, na samym początku przeprawy. Strach nie jest dobrym towarzyszem podróży, a prowadzenie czterech niedoświadczonych białych przez dżunglę jest już wystarczającym wyzwaniem. Jeśli będą to czterej biali ciężko przerażeni, będzie mi znacznie trudniej. Nawet jeśli trzech z nich jest geniuszami. Sherlock zmrużył oczy pod nastroszonymi brwiami. Einstein przyglądał się korze jednego z drzew. Krzysiu dygotał jak galaretka. Krople potu wpływały z jego czoła po skroniach i brodzie, tworząc ciemne strumyki na zielonej pelerynie. – Mówiłem wam, mówiłem wam!… – szepnął, ale Adolf znów syknął. – O znowu, znowu, słyszeliście? – Ja słyszałem – oświadczył Holmes złowróżbnie. – O, w mordę! – jęknął Kolumb. – Ciit! – Dałbym słowo honoru – odezwał się nagle Einstein – że znaki na tym drzewie tworzą wzory matematyczne! – Ciit!… – syknął Adolf i nic więcej dodać nie zdołał. Miał rację. Coś zbliżało się do nas. Coś wielkiego, sądząc z łoskotu rozrywanych pnączy i trzasku pękających suchych liści na ziemi. Traaask, traaaask, traaa… – nie czekaliśmy ani chwili dłużej. Geniuszowie wykazali się sprinterskim refleksem i prędkością, rozpierzchając się lotem błyskawicy na z góry upatrzone pozycje, a mówiąc bardziej precyzyjnie – za z góry upatrzone drzewa. Ja zastygłam w bezruchu, starając się nie myśleć i nie oddychać. Wolę stawić czoła niebezpieczeństwu zamiast drżeć jak liść w kryjówce, w której i tak znajdzie mnie to, co miało mnie znaleźć. Kątem oka zdążyłam zauważyć, że Krzysztof Kolumb nie tylko drży, ale i nie jest w stanie zrobić ani jednego kroku. Pozostaliśmy więc my dwoje. Ja – usiłująca wznieść się ponad myśli i zatopić w medytacji zen, która sprawi, że przez chwilę nie będę ludzką istotą z krwi i kości, która może stanowić wyśmienitą przekąskę przed głównym daniem – na które zapewne bardziej będzie się nadawał jeden z geniuszy – ale swobodnym duchem nie skrępowanym
strachem, niepokojem, przewidywaniem lub chęcią ucieczki. Oraz Krzysiu – spocony, zgrzany, szepczący bogobojne zaklęcia i dygoczący jak galaretka. Wkrótce miało się jednak okazać, że była to najbardziej waleczna galaretka na świecie.
Ktoś krzyknął rozdzierająco. Może to była cykada, a może głos przeznaczenia, które dostrzegło właśnie nadchodzącą przyszłość. Zadrżały liście, liany i kolczaste pnącza. Westchnęła soczysta zieleń, a po ziemi głucho dudniły echa szalonego bicia czterech przerażonych serc. Nie liczę Krzysia Kolumba, bo on miał na twarzy wyraz natchnionego szaleństwa. Pewnie takiego samego jak wtedy, kiedy musiał zejść ze statku na nowy, nieznany, niebezpieczny ląd i z daleka słyszał jak tubylcy gotują wodę pod kotłem, do którego będą próbowali go wrzucić. W tej dżungli działo się coś dziwnego. Trzepotały zalęknione skrzydła, wibrował gardłowy jęk, a ćwierkotanie cykad urwało się niespodziewanie, jakby straciły głos ze zdumienia. I ten hałas, który narastał i rósł i zbliżał się coraz bardziej, żeby niespodziewanie stanąć, zamrzeć i znieruchomieć. Krzysiu Kolumb mógłby w Europie stanąć we własnym ogrodzie jako fontanna. Tak bardzo biedaczek oblewał się potem. Ale stał dzielnie z szeroko otwartymi oczami i wydawał się gotowy na przyjęcie wszystkiego, co zechce wyjść mu naprzeciw. Kiedy zapadła cisza, nawet nie drgnął. On wiedział tak samo dobrze, jak wiedziałam to ja, że to co musi się stać, za chwilę się zdarzy, a ten krótki moment milczenia to tylko czas na zebranie siły i przygotowanie się do ostatecznego ataku. Zdążyłam jeszcze zobaczyć fragment błyszczącej kamizelki Sherlocka Holmesa, który wychylił się zza swojego drzewa, a potem wszystko zdarzyło się tak szybko, że nie nadążałam z myślami. Cisza trwała może dwadzieścia sekund. Potem nagle rozległ się przerażający odgłos rozdzierania splątanych roślin i wzbierający w głębi gardła zduszony charkot, który brzmiał jednocześnie jak drapieżne westchnienie i pragnienie ucieczki. Z gęstwiny wynurzyło się czarne, gibkie ciało. Ciężka głowa, potężne łapy i muskularny grzbiet. I żółte hipnotyzujące ślepia. Puma wyskoczyła z zarośli jednym zwinnym, prawie bezgłośnym susem. Nigdy wcześniej nie widziałam jej z tak bliska. Gładkie futro, zapach kurzu, ziemi i krwi. Puma wylądowała miękko na czterech łapach i w tym samym momencie stały się dwie rzeczy – obie równie zdumiewające. Usłyszałam przerażony wrzask rozłożony na trzy głosy, w których rozpoznałam Alberta, Adolfa i Sherlocka tworzących idealnie zgrany chór z perfekcyjnie dopracowaną nutą, która brzmiała mniej więcej tak: – Aaaaaaaaaaaaaaaaa! Z towarzyszeniem krótkiej symfonii na instrumenty perkusyjne pod postacią dudniących panicznie kroków oraz bicia szalejących ze strachu serc.
Nie zdążyłam zawołać, żeby nie ruszali się z miejsc, bo nic tak świetnie nie prowokuje drapieżnika jak ofiara, która zaczyna uciekać, ponieważ jeżeli ucieka, to znaczy, że najprawdopodobniej nadaje się do zjedzenia i nie jest wyposażona w narzędzia, którymi mogłaby się obronić. Ja tkwiłam w mojej pozycji zen, wyprostowana, bez ruchu, gotowa na przyjęcie wszystkiego, co może się zdarzyć. Tymczasem prawie jednocześnie z ucieczką trzech geniuszy, do akcji wkroczył Krzysztof Kolumb. Nie wiem nawet czy słowo „wkroczył” jest tu właściwe. On po prostu wystartował jak torpeda i rzucił się całym ciałem naprzód, machając nożem i wydając z siebie niewątpliwie niezwykle bojowy okrzyk, który brzmiał mniej więcej tak: – AAAAAAAAAAAAAAAA! I biegł prosto na czarną pumę! Jego zielona peleryna powiewała z tyłu jak zwycięska chorągiew, błyskał groźnie stalowy nóż, a Krzysiu gnał przed siebie jak szarżujący nosorożec. Jak wiadomo, nosorożce mają niezwykle słaby wzrok i atakują tylko kształt, który pojawi się i poruszy w ich polu widzenia. Zdaje się, że podobnie było z Krzysztofem. Z bojowym okrzykiem na ustach przebiegł obok czarnej pumy i wbił nóż w niewinną lianę zwieszającą się z drzewa, wydając przy tym ryk zwycięstwa. Był to widok tak niezwykły i zaskakujący, że mimo woli spojrzałam na jedynego pozostałego świadka tego zdarzenia, czyli amazońską pumę, która zastygła w zdumionej rozterce, po czym jednym szybkim, miękkim ruchem odwróciła się i wskoczyła z powrotem w gąszcz. – AAAAAAAA! AAAAAAA! – zaryczał Krzysiu jeszcze raz. Wyszarpnął nóż z liany, wytarł go ruchem Jamesa Bonda o spodnie i zawołał: – Zabiłem bestię! Wytarł pot z twarzy. Wygładził kaftan. Wyprostował się i poluzował pas, bo wyraźnie pęczniał z dumy. Zapadła dziwna cisza. Równie tajemnicza, jak wcześniejsze odgłosy. W tym milczeniu zawierało się zarówno to, co właśnie się stało, jak i to, co było jeszcze przed nami.
Trudno było nie usłyszeć tonu lekkiej nonszalanckiej wyższości w głosie Kolumba, kiedy zawołał: – O w mordę!! Możecie wrócić, waszmoście! Jesteście bezpieczni! Odpowiedziała mu niepewna cisza. – No dalej, kurka, nic wam nie grozi! Zabiłem bestię! – Zabiłeś bestię?… – Holmes wytknął głowę zza drzewa. – Nie widzę ciała! – Ciało resztką sił wczołgało się z powrotem do dżungli! – zapewnił go Krzysiu. – A ślady krwi? Ślady walki? – Jakiej walki? Pokonałem bestię jednym ruchem. Holmes rozglądał się bez przekonania. – Jesteś pewien? – Tu mam ślady krwi tego jaguara – Krzysiu chwycił za skraj peleryny. – Widzisz? Czerwone plamy.
Holmes pochylił się tak nisko, że prawie dotknął peleryny nosem. – Rzeczywiście, krew. Spojrzał na Kolumba z niedowierzaniem. – Naprawdę? Zabiłeś go? – Phi – parsknął Krzysiu. – A bo to pierwszy raz? – Pierwszy zraz? – wtrącił niespodziewanie Albert. – Jaki zraz? Czy ktoś tu mówił coś o jedzeniu? – Zdaje się, że chodziło raczej o zabijanie – odezwał się ponuro Adolf. Spojrzeliśmy na siebie z Holmesem. On chyba też usłyszał w głosie Adolfa dziwnie złowróżbną nutę. – Wyskoczył na mnie tak niespodziewanie, jakby chciał od razu wgryźć mi się w gardło! – zawołał Krzysiu. – W ostatniej chwili wyjąłem nóż i… – Masz nóż? – zainteresował się Holmes. – Zawsze mam przy sobie nóż, w mordę jeża! Żeby uratować wam życie! – A co to właściwie było? – zapytał Albert. – Puma! Jaguar! – powiedzieliśmy jednocześnie z Kolumbem. – Puma czy jaguar? – Albert zmrużył oczy. – Czarna puma. – Jak mi życie miłe! – Kolumb walnął się pięścią w napęczniałą z dumy pierś. – To był gigantyczny, dziki, krwiożerczy i daję słowo honoru, strasznie głodny jaguar! – Skąd wiesz, że był głodny? – A jednak rozmawialiście o jedzeniu! – przypomniał sobie Albert kładąc rękę na brzuchu. – Jestem głodny. – Znowu? – zdumiał się Adolf. – Przecież niedawno jedliśmy śniadanie. – Mam genialny mózg, który zużywa więcej energii niż u przeciętnego człowieka – oświadczył rzeczowym tonem Einstein. – Muszę dużo jeść i dużo spać. Ostatnie słowo zawisło w dżungli jak kosmiczna ćma. Spać?… Gdzie? Bez żadnego ekwipunku? Jeść?… Co?… To, co upoluje biegający z nożem półślepy żeglarz z XV wieku?… – Chodźmy dalej – zaproponowałam czym prędzej, zanim sens tych słów dotrze do świadomości trzech geniuszy. – Krzysiu? Wszystko w porządku? – Pha! Jasne! – Albercik? – No, raczej tak. – Adolf… ik? – zawahałam się, ale Adolfik Hitler pogodnie odrzekł: – Tak, dziękuję. – Holmes? – popatrzyłam mu w oczy. Miałam wrażenie, że łączy nas pewne tajemne porozumienie. Skinął głową. – Ruszajmy więc! – powiedziałam. I ruszyliśmy.
W dżungli szybko zapada ciemność. Nawet w ciągu dnia panuje tam wilgotny, gorący półmrok. Do dna puszczy dociera tylko kilka procent dziennego światła, a kiedy słońce zaczyna się obniżać, ciemność w dżungli gęstnieje z każdą minutą. Przez pewien czas szliśmy w milczeniu. Chyba dopiero teraz z pełną jasnością zaczynało do nas docierać to, co się stało. W każdym razie zaczęło to docierać do mnie. Ukradkiem się rozejrzałam. To miała być wyspa Bali? Z tarasowo rozłożonymi polami ryżowymi i świątyniami?… Jakim cudem trafiłam w to miejsce?… Dlaczego? Po co? Kto za tym stoi?… Może to jakiś reality show z wynajętymi aktorami, którzy grają role trzech geniuszy i Gołębia? Chociaż… To raczej niemożliwe. Myślę, że wyczułabym w nich fałsz. Poza tym czarna puma była prawdziwa! Tak samo jak moja rozbita ręka i mięśnie, które bolały tak, jakbym została wyrzucona z samolotu i gruchnęła plecami o ziemię. À propos gruchania, signore Gołąb rodem z Genui maszerował z taką werwą, że trzej geniusze powoli zaczęli zostawać w tyle. Zwolniłam kroku. Ślady krwi na jego zielonej pelerynie prawdopodobnie pochodziły z mojego łokcia, ale mniejsza z tym. Czarna puma była prawdziwa. Dżungla była prawdziwa, podobnie jak wszystkie żyjące w niej węże, skorpiony i pająki. Wszystko wskazuje na to, że prawdziwi byli też geniusze i dzielny żeglarz, który z nożem w ręce przypuścił atak na Bogu ducha winną lianę. Prawdziwa była też ciemność, która zaczynała wpełzać na liście, przykrywać drzewa i ścielić się na niewyraźnej ścieżce. I szalone stada moskitów, które nadlatywały w dobrze zorganizowanych eskadrach, rozpoczynając desant na nasze szyje, dłonie i twarze. A także moje gołe nogi. Plask! To chyba Adolf z całej siły wymierzył sobie policzek. Zasłużyłeś, chłopie – pomyślałam. Dlaczego właściwie on tu jest z nami? Czy nie bardziej przydałby się James Bond z zestawem narzędzi nowoczesnego majsterkowicza? Albo chociażby gliniarz z Beverly Hills, który przynajmniej mógłby nas obronić?… Nie wiem wprawdzie przed czym, ale dobrze umięśniony, silny i szybki mężczyzna bywa przydatny. Choć z drugiej strony ten to na pewno nie byłby geniuszem. Może więc zadanie, które przed nami stoi, nie wymaga bicepsów tylko szarych komórek?… – Aaa! – sapnął Einstein chwytając się za szyję. – Zjadają mnie żywcem! – Wreszcie jesteś komuś potrzebny – zauważył Kolumb. – A mi się zdaje, że to wcale nie był jaguar! – odrzekł z uporem Albert. – To coś było całe czarne. – To był czarny jaguar – podchwycił skwapliwie Kolumb. – Cały czarny. Czarne jaguary są jeszcze bardziej niebezpieczne od zwykłych. – Dlaczego?
– To proste! Każdy kto jest inny, ma trudniej, więc musi być silniejszy, żeby sobie poradzić. Ta bestia miała tyle przebiegłości, że prawie wyrwała mi nóż z ręki! I zostawiła ślady na tym najprzedniejszej jakości suknie! Kolumb zarzucił skraj peleryny na ramię i oglądał znów ślady krwi, chętnie je przy okazji wszystkim pokazując. Westchnęłam. Jedno w tym wszystkim jest dobre: mamy nóż. Wprawdzie do noża jest przyczepiony spęczniały z zachwytu nad sobą rudy żeglarz, ale przynajmniej mamy narzędzie. – Kiedyś na bagnach w Szkocji pod koniec lata prowadziłem wielkiej wagi śledztwo, podczas którego nękała nas plaga nienasyconych komarów – wtrącił Holmes. – Właściwie tylko jedno skutecznie było w stanie je odstraszyć – dodał, wyciągając z kieszeni fajkę. Napełnił cybuch tytoniem i zapalił. – Mamy zapałki!! – nie wytrzymałam. Ha! Mamy nóż i zapałki! – Patrzcie! – zawołał nagle Adolf. – Tutaj coś wisi! Przed naszymi oczami pojawił się najpiękniejszy widok pod słońcem! A raczej pod brakiem słońca, czyli w nadchodzącym zmierzchu. Między drzewami kołysało się pięć najprawdziwszych indiańskich hamaków zrobionych z palmowego włókna. Hurra! Jesteśmy uratowani! – Nie ma namiotów? Plask! – Adolf znów klasnął się w twarz. – Czułbym się bezpieczniej w namiocie. – Wcale nie! – zawołałam uradowana. – W dżungli bardzo wiele stworzeń pełza i biega po ziemi, więc lepiej jest spać ponad nimi, w hamaku. – Pomogę ci – Albert zamachnął się i uderzył go w policzek. – Komar! Adolf zmrużył groźnie oczy, ale nic nie powiedział. Być może dlatego, że nowe stado moskitów przyssało się do jego skóry jak wygłodniałe noworodki. – Ale w mordę, skąd właściwie tu się wzięły te hamaki? – zdumiał się Krzysiu. – A czy to ważne? – odpowiedziałam, nawet nie próbując ukryć radości. Trzej geniusze mogą być genialni w swoich domach, ale nie mają pojęcia co oznacza noc w dżungli! Najczarniejsza ze wszystkich nocy na świecie, pełna dziwnych i przerażających odgłosów, które czasem zamieniają się w jeszcze dziwniejszą i bardziej przerażającą ciszę. Kto raz obudził się z jadowitym wężem na ramieniu, ten do końca życia będzie to pamiętał!… Kto raz spotkał ślady jaguara w obozowisku o świcie, zawsze będzie czuł przed nim respekt. Nie wspominając już o kapryśnej wróżce Curupirze, która może cię zabić jeśli zechce, a jeśli nie będzie miała ochoty, spłatać ci przynajmniej dzikiego figla. Holmes wyprostował się i spojrzał na mnie z wysoka, a na jego twarzy malowała się angielska, chłodna i bynajmniej nie powściągliwa dezaprobata. – To jest bardzo ważne – powiedział z naciskiem na „bardzo”. – Z mojego doświadczenia wynika, że właśnie niewiele znaczące drobiazgi mają kolosalne znaczenie dla wyniku śledztwa. Więcej powiem! Potrafią je czasem zupełnie odmienić! – Zgadzam się – przyznałam – ale chyba raczej trudno to nazwać drobiazgiem? Pięć hamaków dla pięciu zabłąkanych wędrowców, które… – Zabłądziliśmy?! – przerwał mi Krzysiu Kolumb. – Kurka, od razu tak mi się wydawało! To już po nas, zobaczycie… – Nie zabłądziliśmy! – tym razem ja przerwałam jemu. – Krzysiu! Rozejrzyj się! Kolumb posłusznie pokręcił głową. – Nie widzę tu żadnej drogi!
– Hamaki! – podsunęłam. – Gdybyśmy zabłądzili, czy znaleźlibyśmy te hamaki, które zapewne ktoś specjalnie dla nas tu przygotował? – Dla nas?? – zdumiał się Krzysiu. – Naprawdę? – Hm, hm, hm – zamruczał Holmes schylony z lupą nad ziemią. – Czy nasz drogi przyjaciel Atuatl nosił buty? – Nie przypominam sobie. – Był boso – odrzekł z przekonaniem Adolf. – I mial bardzo delikatne, wąskie stopy. Jak jeden mąż wszyscy na niego spojrzeliśmy. Bez mrugnięcia wytrzymał nasze spojrzenia. – Taaak, to by się zgadzało – podjął po chwili Holmes i przeniósł lupę na korę pobliskiego drzewa. – Czekał tu na nas przez jakieś pół godziny, a potem… – Skąd wiesz? – wtrącił Krzysiu z podziwem. – Dzięki metodzie dedukcji – odrzekł dość nonszalancko Sherlock i wypuścił kółko dymu z fajki. – Hmmmm – zamruczał z respektem Krzysiu. – To musi mieć coś wspólnego z palcami?… – Z czym? – Dedus to po łacinie palec, więc, o w mordę, to nie o to chodzi? – Wydedukowałeś, że dedukcja pochodzi od dedusa – wyjaśnił łaskawie Holmes. – Bo sam jesteś dedus – mruknął pod nosem Einstein do nikogo w szczególności, ale Krzysiu spuchł jak purchawka. – Dedukcja to sztuka logicznego rozumowania, czyli umiejętność wyciągnięcia wniosków ze zgromadzonych informacji. – Pod warunkiem oczywiście – wtrącił Albert, znów wpadając w swój pedantycznie naukowy ton – że zebrane przez ciebie informacje są poprawne pod względem formalnym. W przeciwnym bowiem razie… – OCZYWIŚCIE są poprawne – odrzekł lekko zirytowany Holmes. – Przecież jestem geniuszem! – …W przeciwnym bowiem razie – kontynuował z uporem Albert – dedukcja staje się kompletnie bezużytecznym narzędziem, które z fałszywych przesłanek buduje perfekcyjnie logiczny totalnie fałszywy knot. – Sam pan jesteś knot! – zamruczał Krzysiu nie bez zadowolenia. – Mistrzu! – dodał, zwracając się do detektywa. – Jesteś genialny! – Tak, wiem – odparł skromnie Holmes. Plask! Plask! Adolf Hitler był chyba najsłodszy z nas wszystkich, bo komary wbijały w niego swoje wygłodniałe trąbki z taką precyzją, jakby grały w orkiestrze pod natchnioną batutą. Po każdym łyku z taką radością tupały nogami, że wydawało mi się nawet, że słyszę bębny. Tymczasem Holmes zdjął coś z kory drzewa: – Metr pięćdziesiąt trzy wzrostu, czarne włosy, o! Proszę! – trzymał w palcach czarny, prosty włos. – Tutaj nasz indiański przyjaciel opierał się o pień i patrzył w tamtym kierunku, zapewne wypatrując… – detektyw zamilkł nagle i zmrużył oczy. A potem z lupą w garści, pochylając się nad ziemią jak gończy pies, ruszył chyżo przed siebie i po chwili znikł w dżungli.
– Ho…! – wydobył z siebie Krzysiu i z trudem dokończył: – …lmsie!… – Porządny był z niego chłop – stwierdził rzeczowym tonem Albert. – Szkoda, że tak marnie skończył. – On wróci – powiedziałam bez wahania. – Zobaczycie, że wróci. – Z dżungli! Nocą! Bez światła, jedzenia i broni! – zawołał Kolumb. – Dziewczyno, ty nie wiesz co mówisz! – Akurat ja wiem co mówię – powiedziałam mocno. – I dlatego właśnie ja jestem waszym przewodnikiem. – Co prawda, to prawda – przyznał Einstein. – Ona jest naszym przewodnikiem. – Phu! Każdy potrafi zabłądzić w dżungli! – Umieć zabłądzić w dżungli tak, żeby znaleźć nocleg, to wielka sztuka, Krzysiu – powiedziałam. – Mamy nóż. Czy ty palisz, Adolf? – Rzuciłem. Teraz staram się zdrowo odżywiać. – Od kiedy? – burknął Kolumb. – Przestałeś się żywić ludzkim mięsem? – Hm – westchnęłam. – Mamy nóż. Mieliśmy też zapałki. – I fajkę, w mordę jeża. – I fajkę – zgodziłam się. – Musimy sobie jakoś poradzić. Sprawdźcie co macie w kieszeniach. – Mam pędzel – powiedział Adolf. – Do golenia? – Do malowania. Mówiłem przecież, że jestem malarzem. – Malarzem? – powtórzył Albert powoli, smakując to słowo. – Od kiedy jesteś malarzem? – Praktycznie od zawsze. Już w szkole zacząłem malować akwarele. – Serio?… – Kolumb podrapał się w brodę. – Albercik, chyba musiałeś go z kimś pomylić! – Nie pomyliłem – odrzekł sucho Einstein. – A dlaczego przestałeś malować obrazy? – Zła karma – odrzekł krótko Hitler i poprawił grzywkę. – Mam też kilka spinaczy, chusteczkę do nosa, niezbyt świeżą, niestety, i bilet na pociąg. – Bilet na pociąg? – zdumiałam się. – Dokąd? – Wybierałem się właśnie… Dokąd ja właściwie chciałem jechać? Nie pamiętam! – Widać to nie było ważne – rzucił lekceważąco Kolumb. – Wprost przeciwnie, mam wrażenie, że to było bardzo ważne! – Pewnie jechałeś do Berlina – podsunął Albert mrużąc oczy. – Albo do Moskwy. No wiesz, żeby komuś zepsuć trochę krwi. – Co ty z tą krwią! – obruszył się Kolumb. – Ciągle tylko o zabijaniu albo o jedzeniu mięsa! Co ty, waszmość, wampirem jesteś? Jak w odpowiedzi w powietrzu pojawiły się miękkie, kosmate i bezszelestne nietoperze. W Amazonii żyje gatunek żywiący się krwią ssaków, do których, jak wiadomo, bez wątpienia
należą także geniusze, blondynki, a nawet jeden Gołąb. Powiedzieć im prawdę? Adolf z dziwnym wyrazem twarzy usiłował coś odczytać na bilecie, Albert przyglądał mu się podejrzliwie, a Kolumb czubkiem noża wydłubywał sobie brud zza paznokcia. O nie. Tym bardziej, że nietoperze z wyraźnym zainteresowaniem zacieśniały krąg i było ich coraz więcej. – Panowie! – powiedziałam pośpiesznie. – Za chwilę zrobi się zupełnie ciemno. Czy ktoś ma zapałki? – Ja mam – odrzekł z pewnym zdziwieniem Einstein. – Znalazłem w kieszeni pudełko zapałek. – Bosko! Co jeszcze? – Mam też klucz. Do mojej biblioteki. Kilka monet, wykałaczkę i ołówek. Zdaje się, że gdzieś posiałem notes. – Krzysiu? – Ja mam nóż! I ślady zębów jaguara na ubraniu. Zegarek – przyłożył go do ucha – niestety, nie działa od dziesięciu lat. – To po co nosisz go ze sobą? – Pamiątka rodzinna. Przynosi mi szczęście, można powiedzieć. Hm, co tu jeszcze – włożył rękę do kolejnej kieszeni. – Kawałek suchara. – Na czarną godzinę? – domyśliłam się. – Raczej przez roztargnienie. Chyba nie zdążyłem dokończyć kolacji zanim… – podrapał się w brodę. – Zanim nie spotkałem waszmościów na plaży. Myślałem, żem się kurka zapomniał w porcie nad szklaneczką rumu, aż tu taka niespodzianka. – Chyba raczej nad beczułką rumu – podsunęłam. – Albo dwiema beczułkami. Po szklaneczce trudno się tak zupełnie zapomnieć. – Od szklaneczki zawsze się zaczyna – westchnął melancholijnie Krzysiu. – Nie przypuszczam, żeby ktoś z waszmościów miał przy sobie choćby piersióweczkę. Pokręciliśmy zgodnie głowami. – Ach, to dobrze – westchnął znowu Kolumb, sięgając do wewnętrznej kieszeni kaftana. – Więc nie będziecie pewnie mieć nic przeciwko temu, że ja sobie golnę. Wyjął płaską blaszaną butelkę i golnął sobie, tak jak obiecał. – W końcu, kurka, to dzięki mnie wszyscy żyjecie! – Zapałki? – wyciągnęłam rękę do Einsteina. – Adolfie, czy możesz poszukać małych gałęzi? Zrobimy ognisko. Krzysiu? – Jeszcze przyjdzie laska do golaska – mruknął Krzysiu chowając butelkę. – Ani słowa wdzięczności, w mordę jeża! – Jestem głodny – przypomniał sobie Einstein. – A może ja jestem ranny? – mruczał Kolumb. – Zero współczucia. – Panowie! Robimy ognisko! Nietoperze miękkimi skrzydłami zagarniały ciemność. Była coraz bardziej gęsta i mroczna. Za kilka minut stanie się tak nieprzenikniona, że nie będzie widać nawet własnych dłoni. Chyba że pokaże się księżyc, który świeci w amazońskiej nocy jak wielka srebrna lampa.
Nie wiem kiedy zasnęłam, bo rytm moich myśli wymieszał się z graniem cykad, szelestem liści i szczękaniem zębów Krzysztofa Kolumba. Nie zapytałam go jakie ma wspomnienia z tropikalnej dżungli, ale najwyraźniej doświadczył jej boleśnie. Trudno żeby było inaczej. Każdy, kto trafia do dżungli z miejskiej cywilizacji, dostaje w skórę. Głównie dlatego, że w mieście człowiek jest bohaterem i twórcą, i wszystko kręci się dookoła niego lub rzeczy przez niego stworzonych. Wszystkie inne przejawy życia są prześladowane, zniewolone albo przepędzane. Jeśli zwierzę, to najchętniej w klatce. Dopuszczalny jest pies na smyczy i w kagańcu albo kurczak na talerzu. Jeśli roślina, to w doniczce, wazonie albo nie wychylająca się poza chodnik. Muchy są zabijane, komary też, a widok pająka hasającego swobodnie po ścianie – bez kagańca! Bez klatki! Bez zabezpieczającego łańcucha! – budzi strach. Dżungla to kraina zwierząt i roślin. Królestwo drzew, pnączy i krzewów, wśród których mieszkają niezliczone rzesze owadów, płazów, gadów, wijów, pluskwiaków, stawonogów, pajęczaków i wielu innych odpowiednio uzbrojonych istot. Mają jadowite kolce i zęby, zabójcze włosy, trujące wydzieliny, potrafią gryźć, dusić, atakować z daleka i z bliska, ścigać, przegryzać gardło lub połykać w całości. Człowiek w dżungli jest tylko jednym z wielu stworzeń. W pewien sposób nawet upośledzonym, bo życie w mieście odebrało mu wiele pożytecznych umiejętności – choćby takich jak posługiwanie się instynktem, korzystanie ze zmysłów czy poczucie odpowiedzialności za siebie. Miasto sprawia, że człowiek staje się uwikłany w sieć rozmaitych zależności i pozornie ważnych spraw, które trzymają go w miejscu dokładnie tak samo, jak tygrysa w zoo ograniczają pręty klatki. Kiedy więzienie jest niewidoczne, znacznie trudniej z niego uciec. Zrozumiałam to dopiero po wielu latach wędrowania po dżungli amazońskiej. Nauczyłam się od Indian ich sposobu patrzenia na świat, i od tamtej chwili miasto jest dla mnie symbolem zniewolenia, iluzji i fałszu. Wyobraźcie sobie domową paprotkę, przyzwyczajoną do tego, że ktoś regularnie przychodzi z konewką i podlewa ją wodą. Ma ciasno w doniczce, ale przyzwyczaiła się do tego. W domu ciągle panuje hałas – gra telewizor, radio, ludzie rozmawiają, krzyczą, stukają, słuchają muzyki – więc paprotka nauczyła się nie słyszeć. Tak samo jak w geście samoobrony nauczyła się żyć w dymie papierosowym, zaduchu spalin wpadających przez okno, chemicznych wyziewach farb, rozpuszczalników i sprayów. Weźcie taką paprotkę i zawieźcie ją do miejsca, z którego pochodzi – czyli do równikowej puszczy. Będzie przerażona. Będzie krzyczała, że się dusi od nadmiaru tlenu, że cisza jest przytłaczająca, a dookoła czyhają choroby, wrogowie i niebezpieczeństwa. I natychmiast żąda powrotu do miejsca, w którym się wychowała i które dobrze zna. Mimo że to miejsce ją
zabija. Tak samo właśnie czuje się miejski człowiek w dżungli. Woli wrócić do swojego dusznego, ograniczonego i zniewolonego świata, bo przyzwyczaił się jak niewolnik do wykonywania tych samych powtarzających się czynności i to daje mu poczucie względnego bezpieczeństwa. Zgodnie z zasadą, że lepsze jest znane piekło niż nieznany raj. Oraz z wpojoną mu w mieście niechęcią do wysiłku i instynktownym pielęgnowaniem swojej słabości. W sytuacji wymagającej podjęcia działania, będzie szukał możliwie taniej i szybkiej metody rozwiązania problemu, który wcale nie musi być skuteczny, bo wystarczy jeśli przyniesie chwilową ulgę. A dookoła aż huczy od ogłoszeń takich właśnie cudownych sposobów, których największą wartością jest to, że są tanie i szybkie. Zwróćcie uwagę na reklamy w środkach masowego przekazu. Straszą i podsuwają chemiczne środki krótkotrwałej poprawy, ale nigdy nie powiedzą, że jeśli masz słabe serce, to powinieneś zmienić styl życia, być bardziej aktywny fizycznie i zdrowo się odżywiać. Bo przecież celem tych reklam nie jest poprawa twojej sytuacji ani zdrowia, tylko sprzedanie tabletek albo syropów wyprodukowanych przez firmę farmaceutyczną. Boli cię wątroba? Wystarczy jeśli połkniesz naszą pigułkę. Nikt nie mówi, że wątroba boli cię od nadmiaru alkoholu, niezdrowego tłuszczu i mięsa, którego nawet nie chciało ci się dokładnie pogryźć. Jeśli weźmiesz reklamowaną pigułkę, rzeczywiście poczujesz ulgę, ale przyzwyczaisz organizm do chemii, a im więcej będziesz jej w siebie wrzucał, tym słabszy będzie twój układ odpornościowy, więc w konsekwencji będziesz coraz częściej chorował. Pośrednio jest to jak najbardziej w interesie firm farmaceutycznych, które zarabiają na tym, że chorujesz. Czy nie zdumiewa was to, że takie działanie jest dozwolone? I że codziennie ogłupia nas dziesiątkami reklam, które tworzą iluzję, oddalając nas coraz bardziej od prawdy?… Leżałam w hamaku patrząc w niebo. Powietrze było lekkie, chłodne i rześkie jak ogórek. Zasłony nocy powoli nasiąkały błękitem, jaśniały i wydawały się drżeć w oczekiwaniu na nadejście dnia. Krzysiu Kolumb chrapał beztrosko, porykuj ąc w ciszy przed świtem. Albert Einstein oddychał głęboko, z naukową precyzją i skupieniem. Adolf Hitler spał słodko i niewinnie, z policzkiem czule umieszczonym w swojej własnej dłoni. Wychyliłam się, żeby usłyszeć jeszcze jeden, dziwnie chrapliwy oddech. Holmes?! Nagle sobie uświadomiłam, że ktoś leży w czwartym hamaku. Holmes?!… Zerwałam się i pobiegłam w jego stronę.
– Aaaaaa! – wrzasnął Krzysiu Kolumb i wbił w niebo swój lśniący nóż. Rozpoznałam jego bojowy okrzyk. Tak samo zaryczał przed atakiem na straszną lianę, którą bohatersko dźgnął nożem. Wtedy jednak Krzysiu pędził do walki powiewając zieloną peleryną, teraz zaś jedyne, co powiewało, to jego goła stopa z czerwonymi bąblami. Bo
Krzysiu zaryczał, a zaraz potem zachrapał i spał dalej. – Mister Einstein – przywitałam się. Albert leżał w hamaku z zamyśloną miną. – Mister Hitler, dzień dobry. – Dobry. – Mister Holmes! – Zauważyliście jak blisko jest od słowa „mister” do słowa „mystery”, czyli tajemnica? – odrzekł z błyskiem w oku. – Rzeczywiście. – Albo jak blisko jest od słowa „żołądek” do słowa „głodny”? – dorzucił Einstein. – Albo od słowa „refleks” do słowa „refleksja”? – podsunął Hitler. – Co masz na myśli? – zażądał Einstein. Wszyscy spojrzeliśmy na Adolfa. Znowu nas zaskoczył. – Jak to co? – Dlaczego akurat refleksja i refleks? – Odwrotnie. Powiedziałem, że refleks ma wiele wspólnego ze słowem refleksja. – To raczej wszystko jedno. – O nie, to zupełnie nie wszystko jedno. Refleks to szybka reakcja, a refleksja to filozoficzna myśl. Kolejność jest tu niezwykle istotna. – Dlaczego niby? – Bo nie można mieć refleksji w refleksie, ale można mieć refleks w refleksji. Zmarszczyliśmy czoła. Kolumb warknął przez sen. – To brzmi jak influks – zauważył Einstein. – Albo floks. To taki kwiat. – Aaa! – ryknął nieśmiało Kolumb. Holmes wpatrywał się w swoje szczudłowate nogi zwisające z hamaka i ubłocone buty. Miał taki wyraz twarzy, jakby widział je po raz pierwszy. – Ha! – sapnął w końcu. – Mój geniusz mnie zdumiewa! – AAaaa! – wtrącił Kolumb, wciąż jeszcze na wpół uśpiony. Podążał chyba za jakimś koszmarnym snem. Usiadł. Podrapał się w rozczochrane rude włosy. Otworzył oczy. Mlasnął. Spojrzał na swoje bose stopy. I zbladł. – Wa! Wa! – wyjąkał. – Walizka? – podpowiedział uprzejmie Adolf. – Wazon? – zapytał Albert. – Wakacje? – domyślił się Holmes. – Waltornia? – dorzuciłam od siebie. – Wa… Wa… – zaszczękał zębami Krzysiu. – Waltornia?! – powtórzył Adolf z namysłem. – To brzmi jak drewniany waleń w świecie sztuk pięknych. – Jaki waleń?! – zawołał oburzony Krzysiu, po czym wycelował palec w swoją prawą stopę i ryknął: – Wampir!!! Zapadła cisza. Krzysiu był biały jak świeżo pomalowany sufit. Na jego nodze wyraźnie było widać ślady zębów. Czerwone, ze świeżymi kroplami krwi. – To raczej wąż – pocieszył go Einstein. – Przypominam sobie takie ślady pokąsań w uniwersyteckim laboratorium. – Wąąąszszsz – powtórzył Krzysiu omdlewającym głosem. – Lekarza!
– Masz zawroty głowy? – zapytałam. – Ból serca? – Tak!… Mam!… – Co jeszcze? – Ja też to mam – wtrącił Albert. – Co jeszcze? – Krzysiu milczał przez chwilę, a potem dokończył: – Burczy mi w brzuchu! – Ja też to mam! – zawołał Albert. – I jeszcze… Plecy mnie bolą! – Od spania w hamaku – stwierdziłam. – Lekkie zawroty głowy masz z głodu, a serce ci bije jak szalone ze strachu. To nie był wąż, Krzysiu. – To był wąż! Widać wyraźnie ślady kłów! – To nie był wąż, Krzysiu. Gdyby to był jadowity wąż, zbieralibyśmy ciebie teraz z ziemi w spęczniałych kawałkach. – Tak, wydaje mi się, że właśnie pęcznieję! – przytaknął szybko Krzysiu. – To nie był wąż. Moim zdaniem to był wampir. – Ha! Wiedziałem! Ty!… – Krzysiu wbił oskarżycielsko palec w Einsteina. – Ty!… Potworze! – Ja?… – zdumiał się Einstein. – Zwariowałeś? – Ty!… Ty!…. – Kolumb szukał właściwego słowa. – Wąż – odezwał się Holmes. – Jestem pewna, że to nie był wąż – uparłam się. – Objawy po ukąszeniu węża są zupełnie inne. Tutaj raczej widzę ślady zębów nietoperza wampira. Dość niegroźne, o ile oczywiście… – Wąż! – powtórzył Holmes takim tonem, że w powietrzu zagrzechotały kostki lodu. Zapadła taka cisza, że usłyszałam jak chmury ocierają się o siebie ponad naszymi głowami. Ostrożnie i powoli, starając się robić jak najmniej hałasu poruszaniem oczami, spojrzeliśmy na detektywa, a potem dalej, na korzenie drzewa, gdzie leżał długi, gruby, brązowy i niewątpliwie żywy wąż. Patrzył prosto na nas, wysuwając z paszczy język, tak jakby chciał nas dotknąć, polizać i sprawdzić które z nas będzie najsmaczniejsze. – Nie ruszać się – syknęłam przez zaciśnięte zęby. Wąż spojrzał na mnie z zainteresowaniem. Chyba nie powinno się syczeć w obecności gadów – pomyślałam – szczególnie tych syczących.
Wąż wysunął język w moją stronę. Powietrze było dla niego jak otwarta książka, z której czytał informacje o naszej wielkości, smaku, zapachu i strachu. Musiały wypaść obiecująco, bo wąż poruszył głową i zbliżył się o kilkanaście centymetrów. Pewnie czyta właśnie językiem drugi rozdział opowieści o trzech geniuszach, blondynce i Gołębiu. Ten rozpaczliwy łomot to zapewne bicie wyrywającego się na wolność serca Krzysia Kolumba. A ten dziwny łoskoczący mlask to dygotanie jego łydek. W hipnotycznie wielkiej ciszy usłyszałam jak naprężają się jak struny i dźwięczą stające dęba siwe włosy Einsteina. Jakiś zabłąkany moskit rozpoczął desant ku jego odsłoniętej szyi, ale niespodziewanie zorientował się w sytuacji i znikł jak odrzutowiec. Holmes był doskonale opanowany, czułam tylko jak nerwowo marszczy się jego skóra, tak
jakby pędziło po niej stado niecierpliwych mrówek. Hitler zaś… Hitler zaś?… Gdzie on się podział? Zachował tak doskonałe milczenie ciała i duszy, że albo znikł, albo zemdlał, albo zamienił się w hinduskiego jogina. Wąż podszedł jeszcze bliżej. Nie śpieszył się. Wiedział, że i tak ma nad nami przewagę tysiąca optymalnie przystosowanych mięśni, dzięki którym w ułamku sekundy będzie w stanie rozwinąć się jak sprężyna, skoczyć i zadać śmiertelny cios. Jeśli zechce, oczywiście. A to czy zechce, zależało od nas. – Bum, bum, bum! – dygotało przerażone serce Krzysia Kolumba. – Trrrrrrrr! – trzęsły się jego włochate łydki. Miałam nadzieję, że nie przyjdzie mu do głowy dokonać dzikiej szarży w kierunku węża, bo nie miałby z nim najmniejszej szansy w żadnej konkurencji: ani prędkości, ani celności, ani tym bardziej zaciętości w walce. A prawda – przypomniałam sobie. – Krzysiu ma kłopoty ze wzrokiem, więc nawet gdyby chciał rzucić się na węża, to pewnie nie ma pojęcia gdzie on jest. Nie ruszać się. Nie istnieć. Nie wywołać nawet cienia poczucia zagrożenia. Nie myśleć. Nie oddychać. Po prostu nie być przez pewien czas. Wąż zatrzymał się i znów wysunął rozwidlony język. Staliśmy naprzeciw niego jak zespół kamiennych posągów. Po niektórych z pluskaniem opadały ciężkie krople potu, inne drżały, łomotały od środka lub cierpły, ale trwały prawie w bezruchu. A przynajmniej tak mi się wydawało. – Szszsz – usłyszałam nagle za plecami. To był szelest, ale dziwnie gładki i napięty. Nie przypadkowe szurnięcie stopą albo muśnięcie liścia o trawę. To był raczej odgłos sprężysty, lekki i mocny, taki jak wtedy, kiedy przesuwasz naprężonym bicepsem po pościeli. Albo gdy powietrze przecina pięść Bruce'a Lee. Albo gdy… Otworzyłam szeroko oczy. To był dokładnie taki szelest, jaki wydaje muskularne ciało ogromnego węża pełzającego po ziemi! Gdy miękko przesuwa się po kamieniu, wije przez zagłębienia i dotyka łuskami źdźbła trawy. Wąż przede mną skulił uszy, podwinął ogon pod siebie i w pośpiechu rozpoczął wycofywanie. Gdyby mógł, pewnie skowytałby o litość. Jak bardzo wielki musiał być wąż za moimi plecami? Dwa razy większy? Trzy? Więcej? Może to ta legendarna bestia, o której opowiadali Indianie, która miała nawet pięćdziesiąt metrów długości?… Podobny odgłos mógłby wydawać walec do ugniatania asfaltu, gdyby o własnych siłach i z wężowym wdziękiem zdołał się przemieszczać po dżungli. Sherlock Holmes, Krzysiu Kolumb i Albert Einstein wydawali się chwilowo zahipnotyzowani własnym strachem. Nie mam pojęcia gdzie podział się Hitler, ale dopóki milczy i nie ucieka, nie miało to większego znaczenia. – Szszszszzz… – wielkie ciało przesunęło się jeszcze trochę, a potem zamarło. Musieliśmy zabawnie wyglądać z kosmosu. Cztery przerażone ludki, jeden Gołąb i jeden gigantyczny wąż za ich plecami. A propos gołębi, to czy nie Krzysiu spośród nas najbardziej nadawał się do zjedzenia? Choćby z racji swojego nazwiska?… Cisza. Może mi się wydawało? Może niesforna wyobraźnia podsuwa obrazy, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością?… Już miałam westchnąć i obrócić się na pięcie, gdy nagle rozległo się ostre i przeszywające syczenie. Wbiło się w ciszę jak igła. Krzaki zadygotały. Łydki Kolumba odpowiedziały im tajemnym hasłem. Powietrze zmroziło się na chwilę,
a mucha siedząca na drzewie miała szron na czole. Nie zdawało mi się! Cokolwiek to było za moimi plecami, istniało naprawdę! Mocarne muskuły poruszały wielkim ciałem z szeleszczącym mlaskaniem, a jego paszcza była na tyle potężna, żeby zmieścić w sobie najbardziej przerażające i apokaliptyczne syczenie na świecie! Teraz i ja poczułam krople potu na skroniach. Taktyka była jednak tylko jedna. W przypadku spotkania z wężem jedyną skuteczną metodą obrony jest jej brak. To samo zresztą dotyczy spotkań z większością innych zwierząt. Ale za chować buddyjski spokój na widok wielkiego byka na wenezuelskiej sawannie albo ujadającego wściekle psa na Bali czy… Och, Bali!… – przypomniałam sobie nagle. Czy to nie zabawne, że przeleciałam z Polski kilkanaście tysięcy kilometrów, spędzając na lotniskach i w samolotach ponad dwadzieścia cztery godziny, żeby dotrzeć na miejsce, zaczerpnąć balijskiego powietrza, a następnie zostać z wyspy wyrzucona w szczelinę czasoprzestrzeni, gdzie spotykam trzech geniuszy, jednego Gołębia, czarną pumę i jadowitego węża, i tak prawdopodobnie kończy się nie tylko moja misja, ale i moje… Urwałam. Uderzyła mnie cisza. Milczenie. Brak ruchu. Całkowita nieobecność jakiejkolwiek formy życia za moimi plecami. Poruszyłam palcami prawej stopy. Na próbę. Każde dzikie zwierzę wyczuje najmniejsze drgnienie potencjalnej ofiary. Czasem specjalnie na nie czeka, żeby upewnić się, że przyszła kolacja wciąż żyje. Wąż nie tknie przecież padliny. A więc tak! – pomyślałam. – Nie jestem padliną! Żyję! Co mi na to odpowiesz?! Cisza. Poruszyłam drugą stopą. Cisza. Zamrugałam oczami. I usłyszałam nagle dźwięk tak zdumiewaj ący, że natychmiast bez namysłu odwróciłam się do tyłu i stanęłam twarzą w twarz z Adolfem. Miał rozczochraną grzywkę i ślady błota na twarzy.
Zmierzyliśmy się oczami. Tak samo jak robią australijskie ośmiornice na dnie oceanu. Stają naprzeciwko siebie i naprężają fioletowe kręgi na skórze. Wygrywa ta, której kolor onieśmieli przeciwnika. Adolf nie świecił. Stał całkiem spokojnie, ze skupionym wyrazem twarzy. Jednym gestem poprawił rozwichrzoną grzywkę, a potem wciąż milczał. – T-Ty?!… – zasapał Kolumb. – O żesz ty Karol! Adolf uniósł brwi. – Co tu się właściwie stało? – zapytał Einstein, a jego strzeliste włosy powoli i nieśmiało zaczęły przybierać normalną zwisającą pozycję. Holmes wyjął szkło powiększające. A ja przewiercałam Hitlera wzrokiem, usiłując wyczytać z jego twarzy prawdę. – I co, i co? – dopytywał Krzysiu. – Hm – odpowiadał zamyślony Holmes i węszył jak prosię za truflami. A Adolf stał bez ruchu, z prawie niewidocznym uśmiechem pod czarnym wąsem, w mundurze z dwiema kieszeniami zapinanymi na guziki i lekko przechyloną głową. Wydał mi
się do kogoś uderzająco podobny, ale do kogo? Te oczy… Czarne jak węgle, błyszczące, przenikliwe i wyzywające. Znałam kogoś o takim spojrzeniu. Poza tym… Gdyby nie ten mundur i śmieszny kwadratowy wąs pod nosem, to… I gdyby nie to wszystko, co o nim wiem i z czego zasłynął na świecie, to słowo daję, Adolf wyglądał całkiem… Nawet bardziej niż całkiem, bo wydawał się ponadprzeciętnie bystry i przenikliwy. Ale pozory często mylą, prawda? Są ludzie, którzy potrafią stworzyć tak idealną iluzję siebie samych, że wierzą w nią nie tylko oni, ale i wszyscy dookoła. Zaczęłam się zastanawiać czy widziałam kiedykolwiek zdjęcie jego uśmiechu. Na wszystkich fotografiach miał zaciśnięte usta i groźny wyraz twarzy. Pod taką pozą często kryje się łatwy do zranienia niedojrzały emocjonalnie chłopiec. Hitler mimo woli zrobił krok w bok, tak jakby chciał usunąć się z moich myśli. Nad dżunglą rozległ się grzmot. – Idzie burza! – zawołał Krzysiu. – To będzie koniec świata, waszmości, jeśli jeszcze nigdy nie doświadczyliście potopu w tropikach! – Koniec świata – Holmes wstał nagle. – Czy ktoś coś mówił o końcu świata? – Ja, mistrzu, ja mówiłem! Burza?… Podniosłam głowę. Niebo było wprawdzie zasnute chmurami, ale spokojne. Drzewa szumiały swoją amazońską pieśń o istnieniu, cykady cykały, komary ssały, a paprocie paprotały. – Nie będzie deszczu – powiedziałam. Pierwszą oznaką zbliżającej się burzy w dżungli jest wiatr szarpiący za wierzchołki drzew. – To interesujące – oświadczył Holmes. – Rok 2012. Z numerologicznego punktu widzenia… – Jesteśmy uratowani! – wrzasnęłam nagle i rzuciłam się chyżo w stronę krzaka o pięciopalczastych liściach. – Jezus Maria! – przeżegnał się Kolumb. – To nie może być! – Może! – przytaknęłam radośnie i zaczęłam rozgrzebywać ziemię. – Zaraz zobaczycie! – Ja też jestem skłonny protestować – odezwał się Einstein. – Mimo głodu, jaki targa moimi wnętrznościami, pragnienia i zmęczenia, jestem wrogiem narkotyków. – Mamy się najarać? – zapytał zaciekawiony Holmes. – W dżungli? – Protestuję! – A ja nie! – odparł żywo detektyw. – Zrobimy to w imię nauki! – Apage satanas!5 – Kolumb gorączkowo czynił znak krzyża. – To barbarzyństwo! – O barbarzyńcach, Krzysiu, porozmawiamy innym razem – nie mogłam się powstrzymać. – A teraz, panowie, proszę o oklaski dla jej królewskiej mości, bulwy manioku! Wyszarpnęłam wreszcie spod ziemi podłużną bulwę. – To marihuana ma owoce? – zdumiał się Holmes. – O takim samym działaniu? – Marihuana?! – Ja też się zdumiałam. – Skąd ten pomysł? – To nie jest krzak marihuany? – dotknął liści z niejakim rozczarowaniem. – Ma podobne liście, ale nie. Na sto procent nie. To jest najprawdziwszy manihot6, czyli maniok. Genialny, smaczny i pożywny! Ale to nie wszystko! – Nie wszystko?… – zasapał wyraźnie skołowany Krzysiu. – Nie wszystko – powtórzyłam. – Jesteśmy uratowani, panowie. Maniok nie rośnie dziko w dżungli. Ktoś musiał go tu zasadzić.
– To już po nas! – Wprost przeciwnie! – upierałam się. – Przecież nikt nie sadzi pojedynczego krzaka manioku! Jeśli jest jeden, to znaczy, że gdzieś tu bardzo blisko jest poletko uprawiane przez miejscowych Indian. Jestem gotowa się założyć, że znajdziemy tam nie tylko maniok, ale i inne bulwy, może nawet banany i ananasy. W odpowiedzi usłyszałam cztery wielkie, głodne i wyczekujące mlaski. – Chodźcie! – powiedziałam i zanurkowaliśmy w gąszcz.
– Indianie uprawiają banany? – zapytał z niedowierzaniem Einstein. Siedzieliśmy nad zielonymi talerzami zrobionymi z liści bananowca. – A czemu nie? – oblizałam się. Maniok był boski. – Ale po co? – Jak to po co? – Po co uprawiają banany, skoro owoce rosną w dżungli? – Rosną w dżungli? – zapytałam. – A gdzie? Wszyscy zadarli głowy do góry. – Widzieliście gdzieś po drodze jakiekolwiek owoce? – Nie przyglądałem się zbyt dokładnie – burknął Kolumb. – Bo patrzyłem pod nogi! – Celna uwaga – zauważył Holmes. – I gdybym miał wydedukować, powiedziałbym, że owoce muszą rosnąć w dżungli, ponieważ są pożywieniem dla ptaków i małp. – Celna uwaga – powtórzyłam – choć niezupełnie. Owoce rosną bardzo wysoko na wierzchołkach drzew, czyli tam, gdzie może je znaleźć potencjalny klient, czyli wspomniany przez ciebie ptak, nietoperz albo małpa. – Owoce spadają. – Ale nie nadają się do zjedzenia przez ludzi – skwitowałam krótko. – Jest kilka drobnych wyjątków, ale zaręczam, że nie chcielibyście ich kosztować. – Nie chcielibyśmy? – Nie. Są mdłe i tłuste, a czasem też pełne larw. – I chcesz powiedzieć, że Indianie ich nie jedzą? – Wprost przeciwnie. Indianie jedzą je kiedy nie ma nic innego, ale trudno to nazwać pożywieniem. W owocu pupuńji jest więcej pestki niż miąższu, a i on smakuje raczej jak rozgotowany kapeć. – A ten… maniok? – Maniok – spojrzałam na pełne nadziei twarze czterech geniuszy i jednego Gołębia. Czy mam im powiedzieć, że maniok zawiera cyjanek i jest trujący? Ale jednocześnie podczas gotowania lub pieczenia traci większość swoich trujących właściwości. A ta odrobina trucizny, która pozostaje, dobrze robi na żołądek, bo zabija bakterie i drobnoustroje. – Dobry, prawda? – zapytałam wymijająco. – Smakuje trochę jak ziemniaki – skrzywił się ledwo zauważalnie Kolumb. Ach tak, on jest z epoki kiedy ziemniaki uważano za szatański wynalazek – brudny,
oblepiony ziemią i prawdopodobnie zabójczy. – A czy to nie na twoim statku przypłynęły do Europy pierwsze ziemniaki z Ameryki? – zapytał Einstein. – Broń Boże – odrzekł ponuro Kolumb. – To był Sir Walter Raleigh, jeśli mnie pamięć nie myli – wtrącił Holmes uprzejmym tonem. – Na dworze królowej Elżbiety. – Mhm – mruknął Kolumb sięgając po skorupę kalebasy. – Zjadłbym teraz pieczone prosię i wypił galonik wina! – A ja bym wypił filiżankę angielskiej herbaty – westchnął Holmes. – A ja wiśniowego likieru! – mlasnął Einstein. – A ty, Adolfik? – Bardzo mi smakują te banany – odparł Hitler. – Jeszcze takich nie jadłem. – Prawdziwe banany! – zgodziłam się. – Dojrzewały w tropikalnym słońcu, chłodzone amazońską nocą, podlewane kroplami rosy. Prosto z drzewa na nasz… – zawahałam się – stół. Naszym stołem były szerokie, gładkie i mocne liście bananowca rozłożone na ziemi. Niedaleko pierwszego krzaka manioku ścieżka skręcała w lewo i prowadziła prosto na malutkie pole założone na fragmencie wyciętej puszczy. Były tam drzewa bananowe i małe fioletowe bulwy, i maniok, i rośliny lecznicze, i tytoń. Znaleźliśmy też gliniany garnek i używane połówki skorup kalebasy, czyli owocu w kształcie zielonej kuli, z którego Indianie robią naczynia. I strumyk z najczystszą wodą do picia. Krzysiu z ledwie ukrywanym obrzydzeniem zajął się skrobaniem manioku. Holmes – jako najwyższy – zrywał banany, a ja z Albertem i Adolfem zaplataliśmy liście palmowe, żeby zrobić z nich indiańskie plecaki. Zjedliśmy gotowany maniok i banany, popiliśmy źródlaną wodą. I zapadła cisza. Człowiek w pierwszej kolejności musi zadbać o utrzymanie się przy życiu. Dopóki wszyscy byli głodni i zmęczeni, inne sprawy były mniej ważne. Teraz jednak popatrzyliśmy na siebie i w końcu Einstein zapytał: – Dokąd my właściwie idziemy? – Do pałacu Montezumy – odrzekłam bez wielkiej pewności. – Montezuma to jest król? – Władca Azteków. Dziewiąty król w stolicy imperium. – I zdaje się, ostatni? – podsunął Holmes. – Ostatni? O kurka, czy to nie ten, który spotkał się z Europejczykami? – Ten sam. – Czy to nie ten – wtrącił nagle Holmes – który wziął białych, brodatych Hiszpanów za powracających bogów? – Ten sam – przyznałam niechętnie, bo nie byłam pewna czy w głosie detektywa nie zabrzmiał ton wyższości i powszechnego w naszym świecie przekonania o prymitywnych umysłach i tradycjach Indian. – Panowie! – oświadczył nagle Einstein, a jego oczy błyszczały jak złote guziki w słońcu. Najwyraźniej jego genialny umysł zasilony świeżą energią z amazońskiego śniadania powrócił do formy. – Panowie! To niebywała szansa! To okazja, jaka zdarza się być może raz na tysiąc lat. Co ja mówię, tysiąc! Raz na milion lat! – Ha? – sapnął Krzysiu i sięgnął po piersiówkę z rumem, żeby sobie golnąć na rozjaśnienie myśli. – Teraz wszystko jasne! Holmesie, rozumiesz co mam na myśli?
– Ależ naturalnie, drogi Albercie. Odkryłem to wczoraj wieczorem, a raczej – żeby wyrazić się ściśle – wczoraj w nocy, kiedy płynąłem ślizgiem po błocie prosto w objęcia pewnej tłustej żaby. – Ha?? – mlasnął Krzysiu i znów zabulgotał. – Powiedziałeś „żaby” czy „baby”?… – A czy to nie wszystko jedno? – zapytał Holmes. Krzysiu zmrużył oczy i widziałam malujący się na jego twarzy wysiłek. Zapewne próbował sobie wyobrazić tłustą żabę obok innego równie tłustego ciała oraz słynnego detektywa w ich objęciach. – Tak – zgodził się po chwili. – To wszystko jedno. – I znowu sobie golnął. – Zmienić bieg historii to piękna rzecz – odezwał się nagle Adolf. – To prawie… boskie. – Nie rób sobie wielkich nadziei – odrzekł sucho Einstein. – Ty już miałeś swoją szansę. – Spójrz na nas, Albercie. Przecież każdy z nas odmienił w pewien sposób losy świata. Każdy. – Każdy, w mordę jeża? Banan zamarł mi w ręce. Poczułam na sobie cztery badawcze, przenikliwe i wyraźnie zaskoczone spojrzenia. Wszyscy patrzyli na mnie. – Hm, hm – chrząknął Holmes. Zapadła krótka cisza przeplatana znakami zapytania i wykrzyknikami z mojej strony. Co miałam powiedzieć? Czy ja się tu pchałam? Czy chciałam tu być? Przecież ja leciałam na miesiąc do Indonezji! A nie do dżungli w Meksyku! – Który to był rok? – zapytał Holmes. – Kiedy Hiszpanie tu przypłynęli? – 1520. – I wtedy zginął Montezuma? – Tak. Został schwytany podstępem i zabity. – Wszystko jasne – stwierdził Holmes odstawiając czarkę z kalebasy. – Jak słońce – zgodził się Einstein. Krzysiu zmarszczył czoło tak mocno, że w bruździe, jaka się na nim pojawiła, można by zasadzić dynie. Gładził się po brodzie, wzdychał, sapał, kręcił głową, aż wreszcie rozświetlił się jak polerowany samowar. – Będziemy bogami? – zawołał triumfalnie. – Zapalcowałem to jak detektyw! – Co zapalcowałeś? – Za… dedus. – Sam jesteś dedus! – warknął Einstein. – Zadedus. – spróbował znowu Krzysiu. – Zadedusowałem? – Wydedukowałeś? – podpowiedział Holmes. – O, w mordę! Hiszpanie przybyli do Meksyku, wyszli na brzeg, a Indianie myśleli, że to ich bogowie, tak? – Tak – przyznałam niechętnie. – Jeżeli wzywa nas Montezuma, to znaczy, ze Hiszpanie jeszcze nie przybyli! To znaczy, że kiedy pojawimy się na jego dworze, zostaniemy uznani za bogów! Wiwat Genoa! Niech żyje królowa Izabela! Holmes i Einstein porozumieli się wzrokiem. Trudno było odmówić Kolumbowi słuszności, był jednak jeden szczegół, o którym dzielny żeglarz zdawał się nie pamiętać. – Legenda mówi, że po przegranym pojedynku Pierzasty Wąż został skazany na wygnanie – zaczęłam, ale przerwał mi Krzysiu:
– Skazali węża na wygnanie? – Pierzastego Węża – podkreśliłam. – Węża z piórami? Tutaj żyją takie? – Pierzasty Wąż to imię boga. – Ale czy tutaj żyją węże z piórami? – Z tego co wiem, to nie. – Tak mi się wydawało, kurka, bo po co wężowi pióra? Chyba że to był latający wąż. – Pierzasty Wąż był bogiem. Przegrał pojedynek z Bogiem Ciemności i został skazany na wygnanie. Ale zanim odszedł, powiedział, że wróci. – Jak Schwarzenegger. – Skąd ty znasz Schwarzeneggera? – zdumiałam się. – A skąd ty znasz Pierzastego Węża? – Krzysiu wzruszył ramionami. – W każdym razie Indianie długo czekali na powrót boga, a w ich księgach było zapisane, że będzie miał jasną skórę… – Tak jak my!! – I jasne włosy. Wszyscy spojrzeli na Einsteina. – O nie! – Krzysiu z rozczarowaniem uderzył pięścią w kolano. – To niesprawiedliwe! – I niebieskie oczy – dokończyłam. I wszyscy spojrzeli na mnie. – Ty będziesz boginią? – zapytał z niedowierzaniem Kolumb. – Mówiłem wam, że każde z nas w jakiś sposób zmieniło historię świata – przypomniał Hitler. – Sami widzicie. – Może nie wszyscy w tym samym stopniu mają znów to robić – rzucił Einstein patrząc na gliniany garnek. – Może niektórzy już zrobili to, co do nich należało i powinni zająć się odpoczywaniem? – Co masz na myśli, Albercik? – Adolf błysnął czarnymi oczami. – Wiesz co mam na myśli. – Myślisz, że teoretyzowanie fizyki kwantowej zapewniło ci miejsce w historii? Czy może raczej udział w stworzeniu pierwszej bomby atomowej? – Czy fizyka kwantowa ma coś wspólnego z hodowlą kaczek? – zapytał Kolumb i podrapał się w głowę. – Kwa – ntowa. Zapadła cisza. Hitler spojrzał na mnie. Te czarne oczy. Ten błysk. Ta dziwna gładkość i lśnienie, które przypominały czarną pestkę azjatyckiego owocu, prosto z obrazów. – Wiem! – nagle sobie uświadomiłam skąd znam te oczy. Identycznie bystre, badawcze i czujne. – Ty jesteś strasznie podobny do Picassa! – Przecież mówiłem, że jestem malarzem. Nawet Holmes wydawał się lekko zdziwiony. Odpowiedziała mu cykada w dżungli, zanosząc się niewinnym, przeciągłym, trzeszczącym graniem. Odezwały się ptaki, tak jakby podjęły przerwaną przez nas rozmowę. Wiatr zatańczył z czubkami drzew. Dżungla wzywała nas z powrotem. Spakowaliśmy się do drogi. Do plecaków z liści palmowych zrobiłam troczki z włókna ukrytego po wewnętrznej stronie kory. Zabraliśmy zapas manioku i bananów, garnek i naczynia z łupiny kalebasy. I ruszyliśmy ścieżką dalej przed siebie.
Przez następne dni wędrowaliśmy przez dżunglę. W deszczu i słońcu, upale i chłodzie. W nocy karmiliśmy własną krwią złaknione nietoperze, w czym specjalizował się szczególnie Krzysiu Kolumb, zwłaszcza po golnięciu sobie porcji rumu przed zaśnięciem. O świcie budził nas krzyk małp i skomlenie tukanów. Od czasu do czasu nad czubkami drzew przelatywały kolorowe papugi, jak wartownicy podczas obchodu puszczy. Spoglądały w dół i krzyczały tak głośno, jakby meldunki o naszej obecności miały dotrzeć prosto do pałacu azteckiego króla. Czasem drogę przecinał nam wartki strumień o śnieżnobiałym piasku. Zrzucaliśmy plecaki i ubranie, żeby zanurzyć się w cudownie chłodnej wodzie. Nawet Krzysiu Kolumb dał się namówić na kąpiel, choć początkowo wzdragał się i mówił, że to niehigieniczne i niebogobojne. – Być może w Europie! – zgodził się z nim podchwytliwie Holmes. – Ale tu w dżungli zasady się zmieniają. – Władca Azteków kąpie się cztery razy dziennie! – dodałam. – Herezje! – wzdychał Krzysiu, ale w końcu rozpiął pelerynę, odkleił od siebie kaftan i niegdyś białą koszulę z bufiastymi rękawami. Kiedy zsuwał spodnie, liście na drzewach zadrżały, ale gdy ściągnął buty, na ziemię spadł deszcz zahipnotyzowanych pająków, patyczaków, motyli, much i muchówek, nie wspominając o stadach oszołomionych mrówek i komarów. Po południu rozbijaliśmy skromne obozowisko. Hamaki, ogień, gliniany kociołek i maniok. Dwa razy udało mi się znaleźć w dżungli dojrzałe owoce kakaowca, z których wyjadaliśmy słodkawy, śmietankowy miąższ. Kiedy zanosiło się na deszcz, robiliśmy z liści palmowych proste szałasy. W nocy śniła mi się bogini obsypana kwiatami i głowa węża. Ten sen powracał, tak jakby upewniał się, że go widzę i o nim pamiętam. Nawet w ciągu dnia kiedy zamykałam oczy, widziałam twarz bogini, która miękkim ruchem odwracała do mnie głowę i patrzyła. A na jej ramionach i w dłoniach leżały kolorowe kwiaty. A potem pojawiał się wąż. Też tylko we fragmencie. Widziałam jego kołyszący się lekko pysk, zielony mech i czujne, wpatrzone we mnie oczy. Zasypialiśmy szybko, zmęczeni wędrówką i zgodnie z naturalnym rytmem światła i ciemności. Czarne skorpiony podchodzące do stóp nie budziły już przerażenia. Mlaskająca tysiącem stóp skolopendra spokojnie maszerowała po hamaku Einsteina, ostrząc jadowite zęby na coś bardziej apetycznego niż kościsty naukowiec czy długonogi detektyw. Budziłam się czasem w nocy i słuchałam co mówi dżungla. To najbardziej tajemnicze miejsce na Ziemi. Nigdzie indziej nie jest tak pusto i pełno jednocześnie. Cicho i głośno. Pięknie i strasznie.
Nauczyłam się odróżniać powściągliwe świszczenie angielskiego nosa Sherlocka Holmesa od równie genialnego posapywania Alberta Einsteina. Krzysiu Kolumb chrapał, a Adolf Hitler czasem mamrotał coś przez sen. Co z nami będzie? Dokąd zmierzamy i czy dotrzemy tam, skoro w gruncie rzeczy nie znamy naszego celu? Nie mieliśmy zegarka ani kompasu, nie wspominając nawet o tak zaawansowanych wynalazkach jak mapa. Zresztą – pomyślałam przewracając się na drugi bok – nie istnieją przecież mapy dżungli. Nawet najbardziej wścibski satelita widzi w dole tylko niekończące się pole zielonych kalafiorów. Tak właśnie dżungla wygląda z lotu ptaka. Wie le razy leciałam nad dżunglą samolotem, raz nawet bardzo nisko, towarową awionetką, upakowana w jej ogonie razem z nieboszczykiem i workami manioku. Drzewa w puszczy rosną tak ciasno, że przylegają do siebie koronami, tworząc jednolitą zieloną kopułę. Dlatego na dole przy ziemi nigdy nie jest jasno, a w wilgotnym półmroku czają się gigantyczne pijawki, karaluchy, pluskwy i hordy innych owadów, które w tym klimacie mają idealne warunki do życia. Krzysiu wzdychał przez sen, Adolf szeptał jakieś zaklęcia. Holmes śnił zapewne o filiżance gorącej herbaty, a Albert Einstein chyba wspominał niemieckie i szwajcarskie zimy, bo czasem lekko drżał. Co z nami będzie? Czy rzeczywiście możemy zmienić bieg historii i powstrzymać koniec świata zapowiadany na grudzień 2012 roku? Jak długo jeszcze jesteśmy w stanie wędrować przez dżunglę? I czy w ogóle idziemy w dobrym kierunku?… Zamknęłam oczy. I znów ją zobaczyłam. Bogini odwróciła łagodnie głowę i spojrzała na mnie. Zawsze z takim samym gestem, jak gdyby zatrzymywała się, patrzyła wstecz i czekała aż ruszę dalej za nią. I wtedy czułam, że mimo wszystkich wątpliwości gdzieś bardzo głęboko wiem, że idziemy w dobrym kierunku. Białożółte kwiaty opadały z jej ramion i bogini zdawała się przytakiwać. A potem pojawiał się wąż. Dookoła w przesiąkniętej ciemnością dżungli było słychać cicho przemykające kroki, chrupanie, mlaski, szmery, tupoty i pomruki. Chrzęsty, szczęki i dzikie oddechy. Pisk i kłapnięcie paszczą, szelest ocierania się o pień i równie delikatne furkotanie skrzydeł. Czasem to, czego nie dało się usłyszeć było jeszcze straszniejsze i zawisało w powietrzu jak cień, który wydawał się być wcieleniem śmierci. Leżałam spokojnie wtulona w noc, bez strachu, bo dawno już poddałam się dżungli i z góry zgodziłam się na wszystko, co zechce ze mną zrobić. Czasem patrzyłam w gwiazdy prześwitujące między koronami drzew. Amazońskie niebo to dzieło sztuki zakochanego jubilera, który w jednym kawałku czarnego aksamitu umieścił wszystkie diamenty świata. Krzysiu znów beztrosko chrapał, Holmes tęsknił, Einstein drżał, a Hitler spał tak cicho, jakby go tam nie było. Może w tym właśnie tkwiła tajemnica jego sukcesu? Zasypiałam w końcu i ja. Rano budziliśmy się przed świtem, wypatrując pierwszych promieni słońca jak żeglarze, którzy po długiej podróży statkiem z nadzieją spoglądają na ląd. Pdsycaliśmy ogień, jedliśmy resztki kolacji z poprzedniego dnia, a ja rozcierałam banany z gorąca woda o robiłam indiańska zupę mingao. A potem ruszaliśmy dalej. Aż pewnego dnia…
Poranek wstał wilgotny i chłodny. Przez całą noc padał drobny deszcz. Teraz też smutno siąpił, jak gdyby nie mógł się zdecydować czego naprawdę chce. Podsycaliśmy ogień, jedliśmy resztki kolacji z poprzedniego dnia, a ja rozcierałam banany z gorącą wodą i robiłam indiańską zupę mingao. A potem ruszaliśmy dalej. Drewno było wilgotne, ogień zgasł, zjedliśmy więc trochę gotowanych bulw z poprzedniego wieczoru i szykowaliśmy się do drogi, gdy nagle Holmes poruszył swoim haczykowatym nosem i powiedział: – Czujecie? – Kąpałem się! – burknął Krzysiu Kolumb. – Dym!… Spojrzeliśmy jednocześnie najpierw na siebie, a potem na ognisko. A raczej na to, co z niego pozostało – błyszczące od deszczu nadwęglone szczątki gałęzi. W powietrzu unosił się jednak coraz wyraźniejszy wędzony zapach dymu. Nagle z porażającą jasnością dotarło do nas to, co było wprawdzie oczywiste od początku, ale chwilowo zostało odsunięte w zapomnienie: nie jesteśmy tu sami. Nawet więcej: jesteśmy tylko gośćmi na obcej ziemi. Och, więcej! Jesteśmy nieproszonymi gośćmi! Najeźdźcami! Kimś, kto wpycha w nieswoje sprawy nie tylko swój wścibski nos, ale i osiem wielkich, europejskich i nie grzeszących czystością stóp! Usiedliśmy i siedzieliśmy jak trusie przez wystarczającą ilość czasu, żeby ścierpnąć i nabrać pewności, że chwilowo znów jesteśmy sami. Oczywiste stało się jednak to, że w każdej chwili to się może zmienić. – My właściwie nic nie wiemy! – odezwał się nagle Einstein. Dochodziliśmy właśnie do strumyka. – Musisz nas jakoś przygotować! Powiedzieć jakie mają zwyczaje! Co wolno? Jakie jest tabu? – Jaką mają broń? – zapytał szybko Kolumb. – Czym zabijają? Spojrzeliśmy na niego. Zasadność tego pytania równała się jego dosadności. Nie da się ukryć, że w kwestii niespodziewanego spotkania z nieznanymi tubylcami Krzysiu miał pokaźne doświadczenie. – No właśnie – przytaknął Holmes. – Jak mamy się do tego przygotować? – Good news!7 – odrzekłam z ulgą. – Aztekowie nie zabijają! – To żart, żebyśmy się lepiej poczuli? – Przysięgam! To była jedna z rzeczy, które najbardziej zdumiały Hiszpanów. Aztekowie używali łuków i strzał, ale specjalnie tak celowali, żeby nie zabić. – A potem?… – Potem – zająknęłam się. – Może zrobimy przerwę na kąpiel? – A potem?…
– A potem pójdziemy dalej. – Co robili potem Aztekowie z rannymi wrogami? – Zabierali ich ze sobą i umieszczali w specjalnym miejscu niedaleko świątyni. – A potem? – Malowali ich na niebiesko – mówiłam z coraz mniejszą ochotą. – Awatar! – zawołał Krzysiu Kolumb. – Jak w mordę jeża, trafiliśmy do krainy Awatara! Mają złoto? – Mają – skwapliwie podchwyciłam nowy temat. – Bardzo dużo i robią z niego przepiękne rzeczy, ale złoto nie ma dla Azteków wartości materialnej. Jest symbolem władzy, boskości i słońca. – Tak samo jak w Europie – zgodził się Krzysiu. – Ten, kto ma dużo złota, jest jak bóg. – Być bogiem a uważać się za boskiego bogacza to wielka różnica. – Dedus! – zgodził się Kolumb. – I mam nawet dowód – przypomniałam sobie. – Wiesz co Hernan Cortez dostał w prezencie od Montezumy kiedy się spotkali? – O w mordę! Cortez dostał prezent? – Nawet dwa. Dostał dwa azteckie kalendarze – jeden ze złota, drugi ze srebra. – W kształcie dysku – wtrącił Hitler. – Tak jest. Aztecki kalendarz miał postać okrągłej tarczy, na której umieszczono symbole, płaskorzeźby i święte motywy. Oba były bezcenne. A wiecie co Cortez zrobił? – Przyjął! – Jasne, że przyjął, przecież to było złoto! Ale potem? – Przetopił? – domyślił się Holmes. – Żeby było łatwiej zapakować na statek? – Tak. Wszystkie złote i srebrne przedmioty zabrane Aztekom były przetapiane na sztabki. Łatwiejsze do podziału. – Ale jak to się właściwie stało? – zapytał Einstein marszcząc brwi. – Władca Azteków normalnie spotkał się z Cortezem? Na rozmowie? Nie było wojny? Ani zaskoczenia? – Myślisz, że Aztekowie nie zauważyliby kilku obcych statków przypływających do ich ziemi? – Acha, racja, przecież Aztekowie myśleli, że to powracający bogowie i dlatego nie chcieli z nimi walczyć? – Nie, było jeszcze inaczej. Pierwsi Hiszpanie przypłynęli kilka lat wcześniej, ale nie szli dalej w głąb lądu. Montezuma kazał ich obserwować. Bo wszystko w imperium odbywało się zgodnie ze świętym kalendarzem i w porozumieniu z astrologami i kapłanami. Aztekowie wiedzieli, że zbliża się coś złego. – Z układu planet? – Kończył się właśnie jeden cykl, który w kalendarzu Azteków trwał 52 lata. U nas czas biegnie ciągle, nieprzerwanie, nie jest podzielony na żadne wyraźne odcinki. A w Ameryce Środkowej kalendarz był okrągły i miał określoną długość. I wprawdzie kręcił się przez cały czas, ale co 52 lata następował koniec. Wtedy odprawiano specjalne ceremonie i podczas świętych rytuałów Aztekom i Majom udawało się przejść do następnej epoki, która znów miała trwać 52 lata. – A gdyby im się nie udało? – To by nastąpił koniec świata. – I teraz w 2012 roku też ma tak być?
– Tak, ale… – Już nie ma więcej kalendarzy? – domyślił się Holmes. Pokiwałam głową. – Wszystkie znane zapisy kalendarza Azteków kończą się w tym miejscu. – Jak to, w mordę jeża? Jak to się kończą? – Aztekowie liczyli czas naprzód i tak samo jak robili to wcześniej, podzielili przyszłość na epoki po 52 lata. – I co, i co, i zatrzymali się na 2012 roku? – Tak. Ostatni dzień przewidziany w kalendarzu Majów to 21.12.2012. – A potem?… – Czyli Aztekowie wiedzieli, że Hiszpanie są na ich terytorium? – Obserwowali ich. I na niebie działy się dziwne rzeczy. Pojawiła się kometa, widywano ducha, potem spłonęła ważna świątynia, co też zostało uznane za zły znak. – A potem? – No i potem przypłynął Cortez i zrobił to, co często robili biali na obcej ziemi, czyli znalazł władcę, którego chciał zniszczyć i jednocześnie odszukał jego wrogów. Obiecał im władzę i bogactwo w zamian za pomoc w pokonaniu Montezumy. – A on niczego się nie domyślał? – Myślę, że świetnie o tym wiedział, ale nie chciał się śpieszyć. A może chciał zaprzyjaźnić się z Hiszpanami i przeciągnąć ich na swoją stronę? – I dlatego zgodził się spotkać z Cortezem? – I podobno to było bardzo przyjazne spotkanie. Szczególnie że w imperium Azteków grzeczność i uprzejmość uważano za cechy szlachetne i godne władcy. Przypuszczam więc, że Montezuma obsypał Hiszpanów prezentami i komplementami. I od razu zaproponował, żeby nie błąkali się po łąkach, tylko zamieszkali w jego pałacu. Tak długo, jak będą chcieli. – Serio?! – zawołał Krzysiu z pewnym żalem w głosie. – Do nas tylko ciągle strzelali. – I Hiszpanie zapewne skorzystali z zaproszenia. – Jasne. Przenieśli się do pałacu Montezumy na kilkanaście miesięcy. Byli przez niego utrzymywani, karmieni i stali się prawie częścią jego dworu. Ale kiedy Montezuma wyjeżdżał na wojnę albo wyprawę myśliwską, Hiszpanom zdarzało się nadużyć jego gościnności. – I w końcu ich wyprosił? – Kapłani i mędrcy od początku byli temu przeciwni, i w końcu udało im się przekonać Montezumę. On pewnie też już powoli miał dość cuchnących brodaczy, którzy nie chcieli się kąpać, a jedyne, na co mieli ochotę, to złoto i rum. – Hm, hm! – Bez urazy, Krzysiu. – To się rozumie. Oni byli Hiszpanami. Ja pochodzę z Genui. – I co się potem stało? – Hiszpanie odjechali ze stolicy imperium, rozbili obozowisko, ale niedługo później urządzili krwawą rzeź w świątyni, a potem schwytali Montezumę i uwięzili go jako swojego zakładnika. – Mogłem się domyślić. – A potem? – Trudno powiedzieć. Hiszpanie twierdzą, że Montezuma pojawił się w oknie i wygłosił przemówienie, w którym wzywał Azteków do złożenia broni. I wtedy podobno ludzie zaczęli
rzucać w niego kamieniami, dostał cios w głowę i zmarł. – Nie wierzysz w to? Pokręciłam głową. – Tym bardziej, że znam wersję drugiej strony. Indianie twierdzą, że Montezuma został zamordowany przez Hiszpanów. – To się wydaje bardziej prawdopodobne. – Ja też tak myślę. Siedzieliśmy nad strumykiem słuchając szemrania wody. Jego pluskanie brzmiało pewnie identycznie jak wtedy, kiedy nad jego brzegiem siadali zmęczeni indiańscy myśliwi. – To po co właściwie Aztekowie malowali się na niebiesko? – przypomniał sobie nagle Krzysiu Kolumb. Westchnęłam. Wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała powiedzieć im prawdę. Pierwszego dnia na pewno nie byli na to gotowi. Ale teraz, kiedy zbliżamy się do ludzkich siedzib, kto wie co może się zdarzyć. – To nie miało nic wspólnego z Awatarem, prawda? – domyślił się Einstein. Pokręciłam głową. – Aztekowie nigdy nie zabijali swoich nieprzyjaciół podczas wojny. Kiedy przypłynęli Hiszpanie i zaczęli strzelać z broni palnej, Aztekowie byli przerażeni. Nie tylko hukiem i ogniem, ale też tym, że biali ludzie zabijali na śmierć. To było dla nich niepojęte. – Potrzebowali ich żywych – odezwał się Hitler. – W jakim celu? – Żeby złożyć ich w ofierze bogom. – A dokładniej? – Jeńcy byli malowani na niebiesko, potem prowadzono ich na szczyt piramidy… – O w mordę!… – jęknął Krzysiu. On już wiedział. Wstał. Usiadł. Wstał. Zorientował się, że ma na sobie tylko slipki, więc znowu usiadł. Pewnie miał ochotę uciec, ale dokąd?… – Na szczycie piramidy była świątynia. I tam czekał kapłan. – I?… – I miał nóż w ręce. I już. Cykady wbiły się w ciszę jak gwoździe. Słońce pogłaskało nas po głowach, a strumyk mruczał uspokajająco. – Widziałem w muzeum – przypomniał sobie nagle Holmes. – Takie kamienne postacie z miską na brzuchu, czy to ma coś wspólnego z jeńcami?… Westchnęłam. Ale jeśli chcą znać prawdę w najdrobniejszych szczegółach, to proszę bardzo. – Niektórzy uważają, że na tej kamiennej misce składano serce ofiary. I znów zapadła cisza. Jeńca kładziono na plecach na kamieniu. Pomocnicy trzymali go za ręce i nogi, a kapłan nożem z górskiego kryształu rozcinał mu ciało i wyrywał bijące serce. I ofiarował je bogom. – W oparach oszałamiającego kadzidła – dodałam pośpiesznie. – Bardzo możliwe, że jeniec w ogóle nie wiedział co się z nim dzieje. – Pocieszające – zauważył Einstein. – A poza tym człowiek złożony w ofierze trafiał od razu do raju – dodałam. Krzysiu Kolumb przeszył mnie wzrokiem z takim spojrzeniem, jakie może rzucać szpikulec do sprzątania śmieci zgniłemu liściowi na chodniku.
Holmes wstał i dźwignął swój plecak. – Myślę, że… – zaczął, ale nie zdążył dokończyć. – Tam ktoś jest! – zawołał Krzysiu Kolumb celuj ąc palcem w krzaki. Zdążyliśmy już chyba zapomnieć o zapachu dymu z ogniska. Tym razem jednak nie zamierzaliśmy się ukrywać. Zerwaliśmy się na równe nogi i popędziliśmy w pogoń.
Bo czym w gruncie rzeczy jest prawda? Umykającym zbiegiem, którego okiełznać potrafi tylko pokora i zaniechanie pościgu. Wtedy staje zdyszana i czeka. Jeśli wciąż nie zrobisz żadnego ruchu, sama do ciebie przychodzi. Jak dzikie zwierzę, które oswoić może tylko czuła dobroć. A jeśli instynktem wyczuje najmniejszy fałsz, będzie kąsało tak długo, aż padniesz martwy bez sił. I będzie tak pędzić, uciekać, zatrzymywać się, spoglądać, sprawdzać, gryźć i znów biec – do chwili kiedy pozostanie w tobie tylko kryształ uczciwości i czystość myśli. Nie dogonisz jej jeśli nie jesteś na nią gotów. Pościg w dżungli to zadanie wyłącznie dla zawodowców. Rośliny rosną tak gęsto i tak mocno są ze sobą pozaplatane pnączami, liśćmi, kolcami, że niewprawiony biegacz co chwilę się potyka, przewraca i oblewa krwią. Trzeba umieć nie tylko dostrzec mikroskopijnie małą ścieżkę pozostawioną przez zwierzęta, ale i potrafić instynktownie wyczuwać przeszkody zanim one pojawią się na drodze. Uchylić się przed chłoszczącą gałęzią, przeskoczyć przez korzeń, ominąć krzaki, które pozornie nie są ze sobą związane, a w rzeczywistości tworzą grupę splątaną ostrymi jak brzytwa, cienkimi ciernistymi wąsami. A ponad wszystko – trzeba nauczyć się nie myśleć o pogoni, tylko skoncentrować się na każdym kroku i geście. Tak, jak robili samurajowie podczas pojedynku. Jak mistrzowie walk Wschodu, którzy potrafili uwolnić spętany strachem umysł i przenieść się na wyższy poziom świadomości. Od początku wiedziałam więc, że mamy marne szanse. Chyba że uciekająca postać okazałaby się ranną małpą albo żołnierzem z ekipy Corteza. Lub nawet innym Europejczykiem, który trafił tu z tego samego powodu co my. Jeśli jednak uciekał przed nami Indianin, musiał wygrać. Mam nawet wrażenie, że wszyscy o tym wiedzieli, nie tylko ja, ale ten desperacki pościg był nam w pewien sposób potrzebny. Kiedy wreszcie wyczerpani padliśmy na ziemię, byliśmy brudni, zakrwawieni, w poszarpanych resztkach ubrania. Długo nikt nie miał ochoty nic mówić, patrzyliśmy tylko na siebie. – O, w mordę – powiedział w końcu Krzysiu Kolumb i przyznaliśmy mu rację. No, ale tak to już jest z prawdą. Wyraźnie nie byliśmy na nią gotowi. A może tylko sprawdzała naszą chęć i prędkość? A może to, że się pojawiła, a my byliśmy w stanie ją dostrzec i rozpocząć pościg, jest już dowodem na to, że ona istnieje i jest nam dostępna? Zamknęłam oczy. Bogini z kwiatami na ramionach znów odwróciła się do mnie i zakołysała.
A potem zobaczyłam pysk zielonego węża. – Był szybki jak duch – stwierdził w końcu Albert. – Nie mieliśmy szans. – Ale próbowaliśmy. – Zawsze to coś. – Wracamy? – O, w mordę! – zawołał nagle Krzysiu Kolumb. – Dedus! Dedus! – Sam jesteś dedus – mruknął z przyzwyczajenia Albert. – Wydedusowałem fakt! Niezbity jak świeży stek!! Zobaczcie!! Stanęliśmy posłusznie, a Krzysiu rozłożył szeroko ręce. – Taaka ryba? – domyślił się Albert. – Co Cortez dostał w prezencie od Montezumy, w mordę jeża? – Dedus? – Złoty dysk, na którym był zapisany kalendarz! Tak czy nie? – I drugi srebrny, też z kalendarzem. – A jeżeli na tym złotym dysku był zapisany brakujący fragment kalendarza Azteków?! – Albo specjalna instrukcja postępowania na rok 2012, kiedy Aztekowie wiedzieli, że świat ma się skończyć? – O, dedus! – chrząknął Holmes. – Istotnie, to prawdopodobne. – Kto inny miałby dostać ten specjalny kalendarz?! O, w mordę! To jasne jak słońce! – Rzeczywiście! – Holmes zrobił taki gest, jakby smyczkiem uderzał właśnie w zwycięską nutę na strunach skrzypiec. – To najbardziej mroczna kryminalna historia świata! Toltekowie odkryli morderstwo, które miało nastąpić dopiero kilkaset lat później. Nie mogli mu zapobiec osobiście, bo wiedzieli, że ich już wtedy na świecie nie będzie. Postanowili więc przygotować… – Szalupę ratunkową! – wtrącił Krzysiu. – Można to tak nazwać. Czekali na wysłannika świata białych, żeby przekazać mu złoty dysk i kod ocalenia ludzkości. – Ale Cortez w swojej chciwości wolał przetopić dysk na złote sztaby! – O, w mordę! – zawołał nagle Einstein. – Zgodnie z najnowszymi odkryciami fizyki kwantowej, świat jest tym, czym nam się wydaje, że jest, a więc partycypowanie w nim pewnymi założeniami jest jednocześnie kreowaniem jego najbardziej realnej postaci. Inaczej mówiąc… – Inaczej mówiąc – podjął Adolf Hitler z błyskiem w picassowskim oku – ludzkość uczestniczy w tworzeniu historii poprzez jej wyobrażenie, opisanie i każdą inną projekcję. – A to znaczy, że tak długo jak ludzkość wierzy w koniec świata oraz znajduje dowody na jego zbliżanie się, on rzeczywiście nastąpi! – Kurka, musimy dorwać ten złoty dysk z kalendarzem Azteków zanim Montezuma podaruje go Cortezowi! Popatrzyliśmy na siebie. Oberwańcy, ubłoceni, umorusani ziemią i poszatkowani do krwi przez ostre liście i kolce. Ale zupełnie inni niż wiele dni temu na początku drogi. Krzysiu Dedus Kolumb podwinął rękawy koszuli. Hitler miał rozwianą grzywkę, a Albert Einstein minę naukowej satysfakcji. Tylko Holmes niewiele się zmienił i chyba wciąż marzył o filiżance angielskiej herbaty. Krzysiu wstał, przetarł oczy i bez słowa wyciągnął rękę. W oddali, za drzewami, błyszczał w słońcu biały pałac Montezumy.
Ciąg dalszy nastąpi. Bali – Indonezja, styczeń 2012
Please you come with me – (ang.) Proszę, chodź ze mną 2 Please, sit – (ang.) Proszę, usiądź 3 Mister Einstein explain all – (ang.) Panie Einstein, pan wszystko wyjaśni 4 My name is Atuatl. I speak little English – (ang.) Mam na imię Atuatl. Mówię trochę po angielsku 5 Apage satanas – (łac.) Odejdź, szatanie! 6 Manihot – łacińska nazwa manioku 7 Good news! – (ang.) Dobre wieści! 1