RAYMOND E. FEIST Saga Wojny Mroku Tom 2 Wyprawa Do Imperium Mroku Dwóm światom zagraża chaos. Siły zła szykują się do napaści na Midkemię, a szalony L...
25 downloads
15 Views
1MB Size
RAYMOND E. FEIST Saga Wojny Mroku Tom 2 Wyprawa Do Imperium Mroku
Dwóm światom zagraża chaos. Siły zła szykują się do napaści na Midkemię, a szalony Leso Varen, najbardziej zdradziecki mag w dziejach, sieje spustoszenie na Kelewanie. Varen przybrał postać jednego z najpotężniejszych ludzi Kelewanu, więc Pug musi ujawnić jego prawdziwą tożsamość na oczach wszystkich magów, aby uchronić jedynego sojusznika Midkemii przed zagładą. Tymczasem Magnus, syn Puga, prowadzi straceńczą wyprawę na ziemie rozległego, złowieszczego imperium, które zagraża jego ojczyźnie. Ale nawet jeśli zdoła zdobyć niezbędne informacje, będzie jeszcze musiał powrócić bezpiecznie do domu...
ROZDZIAŁ PIERWSZY Pościg
Kobieta krzyknęła z oburzenia. W zapadających ciemnościach trzej młodzieńcy przewracali stragany i spychali z drogi robiących zakupy, prąc przed siebie po placu targowym. Ich prowodyr - wysoki patykowaty rudzielec - wycelował palec w umykającego
przed nimi człowieka i wrzasnął: - Nie dajmy mu uciec! Mrok spowijał ulice portowego Durbinu, po których ścigała się grupka młodzików. Kupcy ratowali cenne towary przed trójką młodych wojowników, nie patrzących na nic i na nikogo podczas pościgu. Za ich plecami rodziło się zamieszanie, padały przekleństwa i groźby, oni jednak wszystko to ignorowali. Żar pustyni Jal-Pur wciąż bił od murów i bruku miasta pomimo delikatnej bryzy docierającej znad morza. Nawet żyjące w zatoce mewy wolały stać bezczynnie, czatując na jakiś kąsek, któryby spadł z przejeżdżającego wozu kupieckiego. Tylko najambitniejsze podrywały się w powietrze i zataczały kółko albo dwa, unosząc się na fali ciepła emanującej z kamiennych doków, po czym prędko dołączały do swych stojących spokojnie krewniaków. Wieczorne targi tętniły życiem, ponieważ większość mieszkańców Durbinu spędziła upalne popołudnie, odpoczywając w cieniu. W te najgorętsze dnia lata w mieście panowała leniwa atmosfera: ludzie żyjący na skraju pustyni wiedzieli, że nie ma sensu walczyć z żywiołem. Wszystko toczyło się tak, jak zaplanowali bogowie. Dlatego też widok trzech ścigających się ulicami miasta uzbrojonych i najwyraźniej niebezpiecznych młodych mężczyzn, choć niespecjalnie zaskakujący w Durbinie, dziwił, zważywszy na porę roku i dnia. Po prostu było za ciepło na bieganie. Ten, który uciekał, musiał być członkiem ludu pustyni, sądząc po śniadym wyglądzie i stroju, na który składała się workowata koszula, luźne pantalony, granatowy zawój na głowie i wierzchnia szata oraz pantofle sięgające najwyżej
do kostek. Natomiast prowodyr ścigających musiał pochodzić z północy, z Wolnych Miast albo z Królestwa Wysp. Takich rudych włosów jak jego nie spotykało się w Wielkim Keshu. Towarzyszący mu mężczyźni również byli młodzi; jeden miał szerokie bary i ciemne włosy, drugi lżejszą budowę ciała i włosy blond. Wszyscy jednak byli spaleni słońcem i brudni, a zacięte miny przydawały im lat. Uwagę skupili na swojej ofierze, a broń trzymali w zasięgu ręki. To, jak byli odziani, wskazywało, że wywodzą się z Doliny Snów: bryczesy, lniane koszule, buty dojazdy konnej i skórzane kamizele w miejsce luźnych szat i sandałów. Najpewniej byli najemnikami, o czym wymownie świadczyła determinacja płonąca w ich oczach. Dobiegli do bulwaru wiodącego do doków - tam uciekający mężczyzna zyskał szansę zanurkowania w tłum kupców, klientów i robotników portowych udających się na noc do domów. Prowodyr ścigających zatrzymał się na moment, po czym powiedział: - Pobiegł tam, gdzie rozładowują frachtowce ze zbożem. Gestem wysłał blondyna w boczną uliczkę, natomiast ciemnowłosemu kazał iść z sobą. - Mam nadzieję, że się nie mylisz - rzekł przysadzisty młodzieniec. -Zmęczyło mnie już to bieganie. Zerkając nań przelotnie z uśmiechem, prowodyr odparł: - Zbyt dużo czasu spędzasz, przesiadując po tawernach, Zane. Trzeba by cię wysłać znów na Wyspę i oddać pod czułą kontrolę Tilenbrooka. Nazbyt zdyszany, by odpowiedzieć, niższy i bardziej krępy młodzian wydał odgłos jawnie sugerujący, że jego zdaniem powyższa uwaga nie kryje
cienia humoru, a równocześnie szybkim ruchem otarł pot z czoła. Wiele wysiłku kosztowało go nawet dotrzymanie kroku kompanowi. Mieszkańcy Durbinu byli zaprawieni w radzeniu sobie z pojedynkami, burdami, wojnami gangów, buntami i wszelakimi innymi przejawami nieposłuszeństwa. Zanim Jommy i Zane dotarli do rogu, za którym zniknęła ich ofiara, uliczki wiodące do portu niemal całkiem opustoszały. Przechodnie, kupcy i marynarze zmierzający do okolicznych tawern wyczuli szykującą się awanturę i zniknęli w dostępnych, jeśli nawet nie najlepszych schronieniach. Pozamykały się drzwi, zatrzasnęły okiennice, a ci, którzy pozostali na zewnątrz, kryli się, gdzie mogli. Podczas gdy Jommy Kiliroo nie spuszczał oka z malejącej sylwetki uciekiniera, Zane Caffrey zaglądał w każde mijane drzwi, w każdy zaułek i w każdą potencjalną kryjówkę, wypatrując zasadzki. Widział jednak wyłącznie przycupniętych mieszkańców Durbinu, przeczekujących niebezpieczeństwo. Na widok uciekiniera znikającego za kolejnym rogiem Jommy rzucił uwagę: - Wpadnie prosto na Tada, o ile ten okaże się tak szybki jak zawsze! Zane wyszczerzył zęby w uśmiechu. - To akurat jest pewne. Suri się nam nie wymknie. Jommy, Tad i Zane od miesiąca byli na tropie tego człowieka, członka ludu Jal-Pur, dawnego kupca zwącego się Aziz Suri, rzekomo handlującego z Wolnymi Miastami przyprawami i oliwą. Tak naprawdę Aziz Suri był pracującym na własną rękę szpiegiem i zajmował się wymianą informacji i tajemnic, a przy tym pozostawał w bliskim kontakcie z Gildią Śmierci, czyli
Nocnymi Jastrzębiami. Miesiąc wcześniej, w trakcie obchodów Banapisu na dworze cesarza Wielkiego Keshu, spisek mający na celu zdestabilizowanie sytuacji w imperium i wywołanie wojny domowej został udaremniony przez agentów Konklawe Cieni, a teraz oni wyszukiwali ocalałych asasynów, aby położyć kres ich trwającym od stulecia, krwawym rządom. Zane w dalszym ciągu mozolił się, by nie pozostać w tyle za Jommym. Choć był w stanie pokonać dystans nie mniejszy od tego, z jakim bez trudu dawał sobie radę wyższy i szczuplejszy z młodzieńców, miał kłopoty z utrzymaniem równie morderczego tempa; może więc Jommy miał rację, mówiąc, że Zane zbyt wiele czasu spędza w tawernach. Spodnie faktycznie zaczęły pić go ostatnio w pasie. Dotarłszy do końca bulwaru, znaleźli się przy pirsach dla masowców. Kamienne nabrzeże zdobiły sylwetki trzech żurawi portowych stojących przed dwoma sporymi magazynami. Z naprzeciwka biegł ku nim Tad, wołając: - Tutaj! Tu! Z wykonywanych przezeń gestów domyślili się, że ścigana ofiara wślizgnęła się w wąskie przejście między dwoma magazynami. Jommy i dwaj jego młodsi towarzysze nie zawracali sobie głowy skradaniem się, ponieważ po miesiącu spędzonym w Durbinie znali tę część miasta całkiem dobrze i wiedzieli, że uciekinier zapędził się w ślepy zaułek. Kiedy podeszli bliżej i już mieli się weń zagłębić, ścigany mężczyzna wystrzelił jak z procy, kierując się ku zatoce. Zachodzące słońce odbiło się rażącą czerwienią od powierzchni morza i ofiara musiała ochronić oczy przed światłem,
odwracając głowę i unosząc dłoń. W tym czasie Jommy wyciągnął rękę i ucapił biegnącego za ramię wystarczająco mocno, by zmusić do obrotu wokół własnej osi. Mężczyzna rozłożył ramiona, utraciwszy równowagę, zdołał jednak ustać na nogach. Jommy sięgnął znowu, chcąc złapać go za tunikę, ale osiągnął tylko tyle, że popchnięty mężczyzna zachwiał się jeszcze bardziej. Zanim któremukolwiek z chłopców udało się pochwycić rzekomego kupca, ów wpadł z impetem na najbliższy żuraw. Wciąż oszołomiony obrócił się gwałtownie, zachybotał, po czym dochodząc do siebie, zrobił krok do tyłu. W powietrzu rozległ się pisk podobny do tego, który wydaje pies, gdy mu się nadepnie na łapę, a towarzyszył on nagłemu zniknięciu mężczyzny. Trójka młodzieńców dopadła do brzegu przystani i wyjrzała za krawędź. Tamże, wisząc na linie żurawia tuż ponad siatką zabezpieczającą rozładowywane towary, dyndał uciekinier, rzucając inwektywy w stronę patrzących i spoglądając na skały w dole. Akurat trwał odpływ, więc zaledwie kilka centymetrów wody chroniło niefortunnego wisielca od poważnych obrażeń. Wszystkie płaskodenne barki wykorzystywane do przewożenia ziarna stały na kotwicy w zatoce na głębszej wodzie. - Wciągnijcie mnie! - krzyknął ścigany. Jommy zapytał go: - Czemu mielibyśmy to zrobić, Aziz? Kazałeś nam ganiać po całym Durbinie w tym koszmarnym upale — to mówiąc, otarł pot z czoła i strząsnął klejące się krople w dół, by pokazać, że nie żartuje - mimo że chcieliśmy tylko uciąć sobie z tobą krótką miłą pogawędkę.
- Już ja was znam, bezwzględni mordercy - odparł mężczyzna. - Ci, z którymi rozmawiacie, na ogół kończą martwi. Tad zdziwił się na głos: - Bezwzględni mordercy? Chyba nas z kimś pomylił. Zane wydobył nóż zza pasa. - Mój brat uważa, że pomyliłeś nas z jakąś inną bandą bezwzględnych morderców. Ale ja nie byłbym tego taki pewien. - Przeniósł wzrok na towarzyszy i jakby nigdy nic zapytał: - Jakie waszym zdaniem ma szanse, jeżeli przetnę tę linę? Tad pochylił się, jakby chcąc zbadać to zagadnienie, po czym oświadczył: - Od skał dzieli go nie więcej niż dwadzieścia stóp. Jestem gotów się założyć, że złamie tylko nogę albo rękę, albo jedno i drugie. Jommy dodał z zamyśloną miną: - Zależy, jak upadnie. Raz widziałem człowieka, co spadł na plecy z drabiny, i to z najniższego szczebla, a walnął głową o ziemię tak, że roztrzaskał sobie czaszkę. Nie umarł od razu, ale koniec końców nie żył, a trup to trup, no nie? - Mógłbym przeciąć tę linę i wtedy byśmy się przekonali - wysunął propozycję Zane. - Nie!!! - wrzasnął rzekomy kupiec. - Cóż, zbliża się przypływ... - stwierdził Tad, spoglądając na Aziza. -Jeśli utrzymasz się jeszcze parę godzin, powinieneś dopłynąć do tych stopni, o tam. Pokazał drugi kraniec zatoki. - Pod warunkiem, że go nie zeżrą rekiny - dorzucił Jommy, spoglądając na
Zanea. - Nie umiem pływać! - darł się wisielec. - Fakt, na pustyni nie ma się wielu okazji do nauki pływania - poczynił spostrzeżenie Zane. - Czyli wygląda na to, że wpadłeś po uszy - przeszedł do rzeczy Jommy. — Co powiesz, żebyśmy trochę pohandlowali? Odpowiesz na pytanie, a jak spodoba mi się twoja odpowiedź, wyciągnę cię na brzeg. - A jeśli moja odpowiedź ci się nie spodoba? - Wtedy on przetnie linę - odparł Jommy, wskazując Zanea. - A my się przekonamy, czy upadek cię zabije czy tylko zrujnuje ci życie... to znaczy te kilka godzin do nadejścia przypływu, który cię utopi. - Barbarzyńca! Jommy pokazał w uśmiechu wszystkie zęby. - Słyszałem to określenie więcej niż raz, odkąd pojawiłem się w Keshu. - Co chcesz wiedzieć? - zainteresował się członek ludu Jal-Pur. - Tylko jedną rzecz — powiedział Jommy, przestając się uśmiechać. -Gdzie jest Jomo Ketlami? - Nie wiem! - odkrzyknął mężczyzna, starając się dosięgnąć stopami siatki poniżej. - Wiemy, że jest gdzieś w mieście! - zawołał doń Jommy. - Wiemy, że na pewno nie opuścił Durbinu! I wiemy, że od lat prowadzisz z nim interesy! Układ jest taki: ty nam powiesz, gdzie on jest, a my wyciągniemy cię na brzeg. Potem go znajdziemy, weźmiemy sobie to, czego szukamy, i zabijemy go. Niczym nie musisz się martwić... - Zrobił złowróżbną pauzę. - Albo nic nam nie powiesz, a my zostawimy cię tam, gdzie jesteś. Może uda ci się wdrapać
na tego żurawia, a potem jakoś z niego zleźć, ale my wcześniej zaczniemy rozpowiadać, że wydałeś Ketlamiego. Będziemy cię mieli na oku do czasu, aż cię znajdzie i zabije, a wtedy i tak go dopadniemy. - Na twarz Jommy ego powrócił uśmiech. - Decyzja należy do ciebie, stary. - Nie mogę! - krzyknął przerażony mężczyzna. - Stawiam pięć cesarskich srebrników, że nie zginie, uderzywszy o skały wtrącił Tad. - Hmm... - zastanowił się Zane. - To lepsze niż zakład o nic... - Co powiesz na moje pięć srebrników przeciwko twoim czterem? Zane entuzjastycznie pokiwał głową. - Zakład stoi. - Czekajcie! Jommy zerknął w dół. - Co mówisz? - Nie przecinajcie tej liny, proszę. Mam dzieci pod opieką. - Oszust - prychnął Zane. - Wszem wobec wiadomo, że opowiadasz dziewczynom w burdelach o swoim bezżennym stanie. - Nie twierdziłem, że jestem żonaty - zaprotestował wisielec - tylko że mam kilkoro bękartów, których się nie wyparłem. - Wspaniałomyślna z ciebie dusza, stary - zauważył Jommy. - Są mężczyźni, którzy robią dla potomstwa jeszcze mniej - bronił się wiszący mężczyzna. - A ja najstarszego przygarnąłem pod swój dach i uczę go rzemiosła. - Którego? - okazał ciekawość Zane. - Kupiectwa, szpiegostwa, kłamania z nut czy oszukiwania w kartach?
- Wiecie - odezwał się z ponurą miną Tad - że kiedy my tu stoimy, kłapiąc jadaczkami, nadchodzi przypływ? - No i co? - Jommy popatrzył na przyjaciela oczami zwężonymi w szparki. - No i to, że jeśli szybko nie przetniemy liny, przyjdzie fala i utopi go, a my nigdy się nie dowiemy, kto by wygrał. - Na to nie możemy pozwolić - oznajmił Zane. Zaprezentował wielki nóż myśliwski, którego przez cały czas nie wypuścił z ręki, zakręcił nim fachowo w dłoni, po czym zabrał się do piłowania grubej liny biegnącej wysoko w górę i niknącej w systemie bloków na szczycie dźwigu. - Nie! - rozwrzeszczał się spanikowany wisielec. - Będę mówił! - No to mów - ponaglił go Jommy. - Ale najpierw mnie wyciągnijcie! Zane zerknął z ukosa na swoich towarzyszy. - Czy to konieczne? - Nie sądzę, by poradził sobie z nami trzema - stwierdził Tad. - Przecież to nieuzbrojony cherlawiec, a z nas są... jak on to ujął? - Bezwzględni mordercy - podsunął Zane. - Wyciągamy - zadecydował Jommy. Tad i Zane równocześnie złapali za korbę służącą do podnoszenia sieci i zaczęli kręcić. Dobrze naoliwiony mechanizm poruszał się gładko i wkrótce mężczyzna uniósł się o dziesięć stóp potrzebnych do tego, by jego głowa zrównała się z brzegiem przystani. Jommy pokazał czubkiem miecza miejsce na nabrzeżu. - Postawcie go tam, chłopcy.
Tad i Zane zaprzestali kręcenia, założyli blokadę zapobiegającą opadnięciu sieci, po czym schwycili długi drewniany bosak używany do obracania towarów w powietrzu. Gdy szpieg znajdował się już parę stóp nad nabrzeżem, zwolnili sieć, a ta wraz z zawartością opadła na kamienie. Zanim Aziz zdążył choćby pomyśleć o ucieczce, Jommy już przytykał sztych miecza do jego gardła. - No więc słuchamy, gdzie też podziewa się Jomo Ketlami. Spuszczając oczy, Aziz odpowiedział: - Musicie go znaleźć i zabić szybko, a wraz z nim wszystkich, którzy mu służą, gdyż jeśli którykolwiek z tych... morderców przeżyje, marny mój los. - Taki mamy plan - potwierdził Jommy. - A teraz mów, gdzie go znajdziemy. - Myliliście się, sądząc, że nadal przebywa w mieście. Zna więcej dróg za mury niż rynsztokowy szczur. Pół dnia drogi stąd na południowy zachód, w górach, są jaskinie nad plażą. Tam się ukrył. - A ty skąd to wiesz? - zaciekawił się Tad. - Przysłał mi wiadomość, zanim opuścił Durbin. Jestem mu potrzebny. Beze mnie nie zdołałby się komunikować z kompanami w innych miastach nad brzegiem Morza Goryczy. Mam odnaleźć te jaskinie za dwie noce, gdyż będzie miał dla mnie wiadomości do przekazania swoim braciom zabójcom. - Myślę, że powinniśmy go jednak zabić - oświadczył Zane. - Tkwi w tym głębiej, niż nam się wydawało. - Nie - zaprotestował Jommy. Odsunął miecz od gardła jeńca, a Tad złapał go mocno za ramię. - Myślę, że zabierzemy go do tawerny i posadzimy z twoim
tatą, by on zdecydował. - Natomiast zwracając się do szpiega, dodał: - Mnie jest wszystko jedno, czy będziesz żył czy umrzesz, więc lepiej zrób, co w twojej mocy, by nas przekonać, że powinieneś pozostać przy życiu. Mężczyzna tylko pokiwał głową. - Idziemy - zakomenderował Jommy. - Jeżeli nas oszukasz, twoje nieślubne dzieci będą musiały radzić sobie bez ciebie. - Przysięgam na ich życie, będę mówił samą prawdę. - Nie, Aziz - poprawił go Jommy. - Przysięgnij lepiej na swoje życie. Kiedy zachodzące słońce skryło się całkiem za widnokrąg, czterej mężczyźni opuścili nabrzeże portowe i wrócili do wylęgarni zła, jaką był Durbin. Uzbrojeni ludzie przemykali cicho pod osłoną nocy. Przed nimi znajdowała się płytka grota - wystarczająco duża, by dać schronienie jednemu człowiekowi na raz - na wpół ukryta pod nawisem skalnym, w miejscu, gdzie wzgórze wznoszące się nad plażą ustąpiło pod naporem trwającej wieki erozji. Nad nią klęczeli dwaj łucznicy, gotowi posłać strzałę w plecy tego, kto by spróbował wyjść na piasek bez pozwolenia. Znad Morza Goryczy snuła się gęsta mgła, a niebo zakrywały chmury, przez które nie przezierał nawet księżyc. Noc była ciemna, choć oko wykol, tak że mężczyźni czatujący przy jaskini ledwie rozróżniali swoje kształty w atramentowym mroku. Caleb, syn Puga, gestem nakazał swoim synom cierpliwość. Jego brat Magnus stał za nim w gotowości, aby w razie potrzeby móc w każdej chwili odpowiedzieć na magiczny atak. Dziesiątka innych mężczyzn otaczała półkolem drugie wejście do jaskini, jakieś sto jardów w dole klifu.
Dwaj bracia byli do siebie bardzo podobni. Obydwaj mieli wysokie, smukłe, lecz silne sylwetki, włosy sięgające ramion i nieomal królewską posturę, którą odziedziczyli po matce. Ich oczy zdawały się przewiercać człowieka na wylot. Różnili się jedynie barwą włosów i oczu - Caleb był ciemnowłosy i ciemnooki, natomiast Magnus miał jasnobłękitne oczy i niezwykłe blond pukle, które w świetle słonecznym zdawały się białe. Młodszy z nich nosił strój myśliwego: tunikę ze spodniami i buty do kolan oraz kapelusz z miękkim rondem, starszy zaś ubierał się w czarną szatę z odrzuconym na plecy kapturem. Większość nocy Caleb spędził, przesłuchując „kupca" Aziza przy pomocy swego brata. Magnus nie potrafił ocenić, czy przesłuchiwany mówi prawdę czy kłamie, ale wystarczył prosty pokaz jego umiejętności magicznych, aby Aziz zyskał pewność, że zalicza się do nich także zdolność odróżniania prawdy od kłamstwa. Nad ranem bracia wyruszyli, by korzystając ze swych talentów, obejmujących tropienie i czary, sprawdzić, czy poszukiwany człowiek rzeczywiście ukrywa się w tych jaskiniach. Tuż przed świtem dwaj asasyni wyszli spośród skał i omietli bystrym wzrokiem okolicę. Magnus uciekł się do magii i rzuciwszy zaklęcie lewitacji, uniósł brata i siebie sto stóp nad wzgórze, by patrolujący teren strażnicy nie natknęli się na nikogo po dotarciu na szczyt wzniesienia. W takich ciemnościach, jakie panowały tej nocy, małe były szanse, by cokolwiek zobaczyli, nawet gdyby zadarli głowy i spojrzeli wprost do góry. Następnie bracia ustawili czujkę w pewnym oddaleniu na wybrzeżu, aby mieć pewność, że nikt się nie wymknie, podczas gdy Magnus powrócił do Keshu po Chezarula, niegdyś parającego się kupiectwem, a obecnie najbardziej zaufanego agenta Konklawe Cieni, i po jego wiernych wojowników, z którymi pojawił się przed upływem paru godzin za sprawą magii. O zmierzchu wszyscy
zakradli się w pobliże jaskini i wraz z zapadnięciem ciemności zajęli pozycje. Podejrzewali, że Jomo Ketlami ukrywa się w labiryncie jaskiń, mając przy sobie co najmniej tuzin innych asasynów, oczekujących na przybycie Aziza, który miał im ułatwić ucieczkę z Keshu. Mając w pamięci wydarzenia ostatniego miesiąca, Caleb i Magnus czuli pewność, że przyjdzie im się zmierzyć z najtwardszymi, najpodstępniejszymi i najbardziej fanatycznymi ocalałymi członkami Nocnych Jastrzębi. Od próby zamachu na cesarza poczynionej przez sprzymierzonego z Nocnymi Jastrzębiami maga Leso Varena, cesarscy żołnierze przy pomocy szpiegów z Keshu i agentów Konklawe Cieni przeszukiwali wszystkie możliwe kryjówki w imperium, mając rozkaz przeprowadzenia egzekucji na miejscu każdego wykrytego członka Gildii Śmierci. Podobne działania miały miejsce w Królestwie Wysp, a także w Roldemie, Olasko i paru większych miastach Wschodnich Królestw. Konklawe Cieni zlokalizowało wszystkie schronienia tej organizacji z wyjątkiem jednego: serca owego zabójczego bractwa, w którym niczym pająk w sieci tkwił wielki mistrz, mający wpływy w najdalszych zakątkach kontynentu. Mężczyzna ukrywający się w jaskini parędziesiąt jardów dalej wiedział, gdzie mieści się główna siedziba Nocnych Jastrzębi. Caleb dał znak. Strażnik stojący za łucznikami w górze odkrył latarnię i mężczyźni z plaży powoli zagłębili się w drugie wejście jaskini. Wcześniej Magnus wykorzystał swoje moce, aby się upewnić, że nie czekają tam na nich żadne magiczne niespodzianki. Wielką niewiadomą pozostawały dlań zwykłe pułapki. Owa dziesiątka zaliczała się do najbardziej doświadczonych agentów
Konklawe Cieni i chyba najsprawniejszych w całym imperium wojowników w walce wręcz. Każdy z tych mężczyzn był gotów oddać życie, gdyby zaszła taka potrzeba, albowiem przysięgali uwolnić raz na zawsze świat Midkemii od Nocnych Jastrzębi. Tych, którzy weszli do środka, przy wejściu do jaskini zastąpiła piątka nowych wspierana przez inną parę łuczników, również ustawioną na szczycie klifu. Ich rozkazy były jasne: za wszelką cenę pojmać Jomo Ketlamiego żywcem. Caleb gestem nakazał kolejnej grupce swoich ludzi zbliżyć się do wejścia do mniejszej jaskini, skąd w każdej chwili mogli wyprysnąć uciekinierzy. Ruchami dłoni, ledwie widocznymi w słabym świetle latarni, pokazał, że maja zająć stanowiska po obu stronach wejścia. Następnie kiwnął na człowieka trzymającego latarnię, a ten posłusznie znów ją zasłonił, na powrót pogrążając plażę w zupełnych ciemnościach. Minuty mijały wolno; ciszę przerywał jedynie leniwy szum fal i rozlegające się od czasu do czasu wołanie nocnego ptaka. Jommy skinął Calebowi, stojącemu po przeciwnej stronie wejścia do jaskini, po czym obejrzał się, żeby sprawdzić, jak radzą sobie jego dwaj młodsi towarzysze. W gęstym mroku ledwie dostrzegał sylwetki Tada i Zanea, przytulonych do ściany klifu i gotowych na najlżejszy znak wkroczyć do akcji. Odkąd rozpoczęli wspólne życie, czuł z nimi niemal rodzinną więź i coraz częściej przejmował rolę starszego brata. Ich krewni powitali go jak swego i sprawili, że poczuł się jak w domu - aczkolwiek dom ten nie należał do zwykłych. Jednakże Jommy przywykł do niezwykłości od czasu, gdy poznał Caleba i jego przybranych synów. Wiedział, że oddałby za nich życie, podobnie jak oni bez wahania zginęliby za
niego. Znienacka ze środka jaskini dobiegł okrzyk, po którym nastąpiły odgłosy walki. Pierwszy asasyn, który wpadł z wnętrza góry, dostał płazem Calebowego miecza prosto w twarz. Krew trysnęła ze złamanego nosa, podczas gdy Jommy poprawił z drugiej strony rękojeścią swojej broni. Zane złapał ogłuszonego asasyna za kołnierz i ściągnął z drogi nadciągającej reszty. Drugi asasyn widział, jak jego towarzysz pada, mimo iż w ciemnościach nie mógł stwierdzić z całą pewnością, co właściwie się stało; zawahał się jednak przed kolejnym krokiem i sięgnął po miecz. Caleb z ledwością uniknął pchnięcia w bok i odpowiedział ciosem, który zadźwięczał donośnie niczym alarm. Jommy postąpił krok w przód, żeby zdzielić przeciwnika w głowę, i poczuł, jak coś szarpie go za tunikę. Dopiero wtedy sobie uświadomił, że przy tej okazji nieomal został nadziany przez następnego asasyna na miecz, gdy poruszył się na progu jaskini. W krzyżu go zapiekło, gdy ostrze się cofało. Ignorując nieprzyjemne doznanie, Jommy uderzył rękojeścią miecza w potylicę mężczyzny stojącego przed Calebem i w nagrodę poczuł kolejne ukłucie, gdy przeciwnik za jego plecami usiłował wyplątać swój miecz z jego tuniki. Caleb wyciągnął przed siebie lewą rękę, złapał Jommy'ego za przód koszuli i szarpnął mocno, ratując przed zagrożeniem. Zane rąbnął napastnika próbującego zabić Jommy ego, a wtedy jeszcze inny przeciwnik przebiegł obok niego, usiłując zbiec na plażę. - Zatrzymaj go! - krzyknął Caleb. Syczący dźwięk, przypominający bliskie wyładowanie atmosferyczne,
wypełnił ciszę nocy i z dłoni Magnusa pomknęła lśniąca błyskawica. Oślepiające błękitne światło rozjaśniało wejście do jaskini i skrawek plaży, kiedy kula energii mknęła za uciekającym mężczyzną, by dopaść go w okamgnieniu. Mężczyzna wrzasnął i przewrócił się, wijąc w spazmach, gdy maleńkie ogniki tańczyły po jego ciele, a nieprzyjemne syki były kontrapunktowane jeszcze bardziej złowieszczym skwierczeniem. Caleb i Magnus jak jeden mąż rzucili się w stronę leżącego, natomiast chłopcy i pozostali agenci Konklawe Cieni poskramiali resztę przeciwników. - Wychodzę! - rozległ się znajomy głos. Moment później przed jaskinią pojawił się Chezarul. - Jak sobie poradziliśmy? - zapytał. Jommy wskazał ręką leżącego na piasku mężczyznę w tej samej chwili, gdy Caleb go dopadł, wołając: - Światło! Para latarni - jedna nad nimi, a druga kawałek dalej na plaży - została odsłonięta, dzięki czemu ujrzeli wyraźniej postać mężczyzny rzucającego się coraz słabiej, w miarę jak gasły tańczące po nim ogniki. Magnus wydał polecenie: - Zwiąż go, zanim zdejmę czar. W tej chwili nie jest w stanie zrobić użytku z żadnej trucizny, jaką ma pod ręką, ale przeszukaj go dokładnie. Caleb patrzył z góry na człowieka, którego szukał od tygodni. Jomo Ketlami leżał u jego stóp, cierpiąc z wykrzywioną z bólu twarzą. Pięściami bił nadaremnie powietrze, łokcie przyciskał mocno do boków. Plecy miał wygięte w łuk, a stopami niemrawo kopał piasek. Caleb, idąc za radą brata, przetrząsnął zakamarki szaty mężczyzny i znalazł dwie śmiertelne pigułki oraz amulet, emblemat Nocnego Jastrzębia zrobiony z żelaza - przedmiot, który ostatnio tak
często widywali. Potem wyciągnął z sakwy sznur i obróciwszy sparaliżowanego zabójcę na brzuch równie łatwo, jakby miał do czynienia z powalonym jeleniem, związał go sprawnie jak upolowaną zwierzynę. - Sprawdź mu jeszcze usta - podpowiedział Magnus. - Niech mi ktoś poświeci... Latarnia zawisła tuż nad twarzą Ketlamiego. Schwyciwszy żuchwę jeńca prawą ręką, Caleb siłą rozwarł szczęki mężczyzny i gestem kazał pochylić latarnię. - O, a to co takiego? - zapytał. Wyciągnął lewą rękę, w której zaraz pojawiły się żelazne szczypce. Caleb zwinnie umieścił je w ustach Ketlamiego i wyrwał ząb. Pojękiwanie jeńca wzmogło się, lecz mężczyzna nie był w stanie zareagować na zabieg ekstrakcji w żaden inny sposób. - Wydrążony ząb - rzekł Caleb, wstając. Następnie zwrócił się do Magnusa: - Chyba możesz już zdjąć z niego czar. Magnus wymamrotał zaklęcie i jeniec opadł bezwładnie, dysząc jak zgoniony pies. Zbliżając się do nich, Chezarul zameldował: - Dwa trupy, jeden ranny bez nadziei na dożycie do rana, ale trzech tylko nieprzytomnych i związanych jak balerony. Caleb pokiwał głową. - Też poszukaj u nich trucizny. - Przeniósłszy spojrzenie na Jommyego, zauważył: - Oberwałeś. - Bywało gorzej - odparł młodzieniec z uśmiechem. - Jak ostatnio
skrzyżowałem miecze z Talwinem Hawkinsem, zaciął mnie trzy razy, a nawet specjalnie się nie wysilał. Caleb zerknął na powiększające się plamy krwi na tunice Jommyego. - Daj się opatrzyć, chłopcze, bo inaczej Marie natrze mi uszu. Jommy mrugnął do Tada i Zanea, którzy także podeszli, by stanąć nad pokonanymi przeciwnikami. - Wasza mama o mnie dba, co nie? Tad wykrzywił się i powiedział: - O tak, ciebie lubi chyba najbardziej z nas trzech. Zane potaknął. - Klnę się, że to prawda. Uśmiech Jommyego jeszcze się poszerzył. - Nie ma się czemu dziwić. Wy dwaj dajecie jej popalić przez całe swoje życie, a mnie zna dopiero od paru miesięcy. Wkrótce i mnie będzie miała dość. Magnus rzekł: - W to nie wątpię. Rzucił rudemu młodzikowi spojrzenie z ukosa. Jommy dał się polubić na Wyspie Czarnoksiężnika i z łatwością został zaakceptowany w przybranej rodzinie Caleba. Kilkakrotnie udowodnił, że jest twardy, lojalny i gotów narazić własne życie dla dobra innych, a do tego nigdy nie tracił poczucia humoru. Tad podszedł jeszcze bliżej, by obrzucić spojrzeniem Ketlamiego, który nadal leżał bez ruchu, pojękując i przeklinając cicho. - Co z nim zrobimy? - zapytał. - Musimy zaprowadzić go do ojca - odparł Caleb. Następnie polecił Che-zarulowi: - Zabierze tamtych trzech do miasta i wyciśnij z nich, ile się da. To powinni być ostatni członkowie Gildii Śmierci w Durbinie, ale istnieje spore prawdopodobieństwo, że na wolności wciąż się pałętają jakieś niedobitki
Nocnych Jastrzębi, więc wyduś z tych trzech każdą kroplę prawdy, jaką zdołasz. Później dopilnuj, by przestali kalać ten świat. Chezarul skinął głową i zaczął wydawać rozkazy swoim ludziom. Magnus wydobył magiczną sferę i powiedział: - Chłopcy, stańcie przy mnie. Zawisł nad Ketlamim, podczas gdy Caleb przykląkł i jedną ręką złapał skraj tuniki leżącego, drugą zaś rąbek czarnej szaty brata. Jommy położył dłoń na ramieniu Magnusa, natomiast Tad i Zane trzymali się tuż za plecami ojca. Magnus nacisnął klawisz na kuli i nagle wszyscy zniknęli, pozostawiając Chezarula i jego ludzi samych na plaży, aby posprzątali to, co się ostało z Nocnych Jastrzębi w Durbinie, a może nawet - jeśli naprawdę im się poszczęściło tej nocy - w całym Wielkim Keshu. ROZD ZIAŁ DR UGI Wyrocznia Więzień spoglądał wyzywająco. Jomo Ketlamiego przykuto kajdanami do ściany. Został odarty z odzienia i zarazem godności na polecenie Puga, który się domyślał, że część tatuaży pokrywających śniade ciało więźnia pośród czarnych, białych, czerwonych i żółtych tajemnych symboli kryje zaklęcia ochronne. Ketlami był potężnie zbudowanym mężczyzną. Trzem chłopcom stojącym z tyłu pomieszczenia wydawał się dość silny, by rozerwać żelazne kajdany. Jego głowa, ogolona na łyso, błyszczała od potu. Miał byczy kark i szerokie ramiona, a na obnażonym tułowiu prężyły się węzły muskułów. W czarnych oczach nie widać było choćby cienia strachu. Na swoich dozorców jawnie szczerzył zęby.
Przed drzwiami straż pełniło sześciu wyznaczonych ludzi, a wewnątrz czuwał Magnus, na wypadek jakiejś magicznej interwencji mającej na celu bądź uratowanie więźnia, bądź jego uciszenie. Caleb z synami stał pod przeciwległą ścianą, na uboczu. Do środka weszli dwaj mężczyźni. Byli to Pug i Nakor. Magnus zapytał ich: - A gdzie Bek? - Na zewnątrz, czeka na moje wezwanie - odparł Nakor. - Nie powinien tego oglądać. Magnus zerknął na brata, zadając mu nieme pytanie: „A ci chłopcy powinni?". Caleb skinął głową. Starszy syn Puga przyjrzał się badawczo jego twarzy, po czym odpowiedział takim samym krótkim skinieniem. Jak dotąd, chłopcy nie zawiedli, okazując w chwili próby żelazną wolę i nieustraszoność, będące cechą typową dla młodości, ale w ich wypadku coraz częściej ustępujące trzeźwej ocenie czyhających na nich zagrożeń, dzięki czemu młodzieńcza pyszałkowatość zamieniała się w prawdziwą odwagę. Wszelako walka to jedno, a tortury - całkiem co innego. Kiedy przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał, Ketlami nie wytrzymał i krzyknął do Puga: - Równie dobrze możesz pozbawić mnie życia już teraz, magu! Wiąże mnie przysięga milczenia złożona Gildii i wszystkie sekrety zabiorę ze sobą do krainy Lims-Kragmy! Zamiast odpowiedzieć, Pug odwrócił się do drzwi, przez które weszli kolejni dwaj mężczyźni. Chłopcy przesunęli się w lewo, przyciskając do tylnej
ściany ciasnego pomieszczenia, aby zrobić miejsce nowo przybyłym. Jeden z nich miał twarz zakrytą czarnym skórzanym kapturem i wyblakłą tunikę pokrytą zastarzałymi plamami. Tad posłał ukradkowe spojrzenie swoich dwom kompanom i z ich min wywnioskował, że wszyscy zgadzają się co do natury tych plam. Kat zatrzymał się tuż przed więźniem, podczas gdy drugi z mężczyzn stanął obok Puga. Był średniego wzrostu i miał brązowe włosy, ale poza tym nie dało się o nim powiedzieć nic konkretnego, nie nosił żadnych znaków szczególnych i niespecjalnie rzucał się w oczy. Ubrany był w koszulę i spodnie zwyczajne dla kupców czy wieśniaków, a na stopach miał skromne skórzane buty. Wpatrywał się w więźnia, który nagle obrócił głowę i skrzyżował z nim spojrzenia. Oczy Ketlamiego najpierw się rozszerzyły, a potem zamknęły. Przez jego twarz przebiegł wyraz bólu. Na czoło wystąpiły mu świeże krople potu, z ust dobyło się warknięcie: na wpół cierpienia, na wpół gniewu. - Wynoś się z mojej głowy! - wykrzyknął, a następnie roześmiał się triumfująco i powiedział: - Chyba będziesz musiał bardziej się postarać! Pug spojrzał na stojącego obok niego mężczyznę z milczącym pytaniem. Ów odwzajemnił spojrzenie, skinął głową i znów wpatrzył się w Ketlamiego. W tej samej chwili Pug polecił: - Zaczynaj - na co kat błyskawicznie postąpił krok w przód i wraził pięść prosto w brzuch więźnia. Wrócił na swoje miejsce, podczas gdy Ketlami mrugał załzawionymi oczami i łapczywie chwytał powietrze. Moment później więzień wziął głęboki oddech i zapytał: - Bicie? Co jeszcze dla mnie macie? Rozgrzane żelazo i kleszcze? Kat ponownie uderzył więźnia w brzuch, tym razem dwukrotnie w bardzo
krótkim odstępie czasu, i nagle zawartość żołądka bitego znalazła się na podłodze. Jommy rzucił swoim towarzyszom ponure spojrzenie. Wszyscy trzej szkolili się w walce wręcz i na dość wczesnym etapie poznali, co znaczy dwukrotne uderzenie w brzuch. Zdrowy mężczyzna był w stanie znieść pojedyncze uderzenie i nawet nie zmylić kroku, ale dwa uderzenia wymierzone szybko jedno po drugim, tak że mięśnie nie miały czasu na dojście do siebie, oznaczały, że każdy zwijał się wpół, tracąc ostatni posiłek. Mag nus, Caleb, Pug i Nakor stali niewzruszeni, przyglądając się charczącemu Ketlamiemu. To był zaledwie początek dłuższego procesu mającego na celu złamanie więźnia i uzyskanie informacji, na której im zależało, mianowicie obecnego miejsca pobytu wielkiego mistrza Nocnych Jastrzębi. Wszyscy zachowali milczenie, gdy kat na odlew rąbnął Ketlamiego w twarz, co było raczej obelgą niż próbą uczynienia mu krzywdy. I rzeczywiście, więzień tylko znowu zamrugał oczami i przybrał jeszcze bardziej wyzywającą minę. Caleb odwrócił się i szepnął do chłopców: - Trochę potrwa, zanim zrozumie swoje beznadziejne położenie. Jest silnym mężczyzną, a co więcej, fanatykiem... Trzej młodzieńcy stali, nie mówiąc słowa, i z ponurymi minami przyglądali się temu, co działo się w lochu. Kat był niezwykle metodyczny i nigdzie się nie śpieszył. Raz po raz uderzał więźnia, po czym dawał mu chwilę wytchnienia. Następnie znów bił po twarzy, po tułowiu, po nogach.
Po prawie półgodzinie takich powolnych tortur Jomo Ketlami zwisał z kajdan, niezdolny do samodzielnego stania. Wydawało się, że jest na krawędzi utraty przytomności. - Ocuć go - polecił Pug. Kat skinął głową i przeszedł w kąt pomieszczenia, do stołu z wyłożonymi na blacie różnorodnymi narzędziami jego fachu. Sięgnął do jednej z toreb i wyjął ze środka małą fiolkę. Wracając do wiotkiej postaci przy ścianie, odkorkował fiolkę i podetknął ją pod nos więźniowi. Ketlami rzucił głową do tyłu i głośno zaczerpnął tchu, po czym cicho jęknął. - Gdzie ukrywa się twój pan? - zadał mu pytanie Pug. Ketlami uniósł głowę, aby na niego spojrzeć. Oczy miał spuchnięte, tak że mógł patrzeć najwyżej przez szparki między powiekami, wargę zaś rozciętą. Mimo że ledwie mówił, nie spokorniał ani trochę. - Nigdy mnie nie złamiecie, magu. Lepiej każ mnie zabić i miejmy to z głowy. Pug zerknął na stojącego obok niego człowieka, a ten prawie niezauważalnie pokręcił głową. - Kontynuuj - polecił mu Pug. Kat odłożył fiolkę do torby, po czym stanął naprzeciwko więźnia. Ketlami patrzył na niego dziko. Kat nieoczekiwanie zgiął nogę w kolanie, trafiając unieruchomionego mężczyznę w krocze. Ketlami opadł w łańcuchach bez sił, walcząc o oddech. A potem kat wrócił do metodycznego bicia. Pod koniec drugiej godziny Tad sam ledwie trzymał się na nogach. Przy
każdym uderzeniu krzywił się nieznacznie. Caleb przez jakiś czas obserwował zachowanie swego przybranego syna, po czym gestem nakazał mu wyjść ze sobą. Machnięciem ręki powstrzymał Jommyego i Zanea, którzy ruszyli za nimi. Za drzwiami, w długim korytarzu obstawionym po obu stronach strażnikami, z plecami przy ścianie kucał Ralan Bek. Dziwny i niebezpieczny młodzian został oddany pod pieczę Nakora i wydawał się zadowolony z takiego układu. - Dobrze się czujesz? - zapytał Tada Caleb. Chłopak wciągnął powietrze głęboko do płuc, po czym wolno je wypuścił. - Chyba nie - odparł. - Jakwiesz, widziałem parę bójek, ale to... - ... coś zupełnie innego - dokończył zań przybrany ojciec. Tad zaczerpnął tchu. - Wiem, kim on jest, ale... Caleb spojrzał mu prosto w oczy. -To jest brutalne. I złe. Niemniej tak trzeba. Wiesz, kim on jest: zabiłby ciebie bez namysłu, zabiłby mnie, twoją matkę i każdego innego człowieka, a potem spałby snem niewiniątka. Nie jest wart tego, byś miał przez niego wyrzuty sumienia. - Wiem. Jednakże czuję się tak, jakby... Caleb w nietypowym dla niego geście objął Tada ramiona i uścisnął mocno. - Rozumiem cię, wierz mi, że rozumiem... - Uwolnił przybranego syna z objęć. - Coś przez to tracimy i nie sądzę, byśmy mieli to kiedykolwiek odzyskać. Wszelako ci, którzy występują przeciwko nam, życzą źle tym, których kochamy, i dlatego należy ich powstrzymać. To, co dzieje się tam za drzwiami, może
jeszcze trochę potrwać. Gdyby nie zdolności, jakimi dysponujemy, moglibyśmy tu stracić całe dnie. A tak ten człowiek wyzna nam to, co chcemy wiedzieć, za godzinę, góra dwie. Jeśli wolisz, możesz zaczekać tu, na zewnątrz. Tad zastanawiał się przez moment nad tą propozycją, lecz w końcu potrząsnął głową. - Nie. Być może któregoś dnia sam będę musiał zrobić coś takiego. Caleb pokiwał głową, że ta część nauki umknęłaby Jommyemu i Zanebwi. - To prawda, która napawa mnie tym większym smutkiem. Wrócili do lochu w chwili, gdy kat ponownie cucił więźnia. Caleb i Tad zajęli swoje miejsca wśród pozostałych, a Zane szepnął do nich: - To już chyba nie potrwa długo? Caleb odszepnął w odpowiedzi: - Ludzie są odporniejsi, niż myślisz, gdy wierzą w to, o co walczą. Ten człowiek jest zdeprawowaną bestią, ale wydaje mu się, że służy wielkiej sprawie, i to czyni go twardym orzechem do zgryzienia. Porozmawiaj z Talwinem Hawkinsem... - nagle przypomniały mu się opowieści własnego ojca z czasu spędzonego w obozie pracy w Imperium Tsuranuanni - albo z dziadkiem na temat tego, co potrafi wytrzymać człowiek. Założę się, że będziesz zdziwiony. Tortury trwały kolejną godzinę, aż wreszcie kat znienacka zaniechał wymierzania kar. Bez słowa zerknął na Puga, który skinął głową, a następnie odwrócił się do stojącego obok niego mężczyzny. Ów wykonał nieokreślony gest. Wówczas mag polecił: - Daj mu wody. Kat usłuchał i podał więźniowi miedziany kubek. Wymęczony torturami
Ketlani pil długo i najwyraźniej odzyskał siły, gdyż oderwawszy się od kubka, plunął katowi w twarz. Niewzruszony człowiek w czarnym kapturze tylko starł ślinę i popatrzył pytająco na Puga. Mag zapytał więźnia raz jeszcze: - Gdzie przebywa twój wielki mistrz? - Nigdy ci nie powiem - odparł Ketlani. Mężczyzna stojący obok Puga wyciągnął rękę i złapał go za przedramię. - Mam - powiedział ściszonym głosem. - Na pewno? - spytał Nakor. -Na pewno - potwierdził mężczyzna. Pug zaczerpnął tchu, po czym przyjrzał się Ketlamiemu. Nawet wykrzywione bólem rysy nie były w stanie ukryć wrogiego wyrazu jego twarzy. Mag wyrzucił cicho jedno słowo: - Kończ. Szybkim, zdecydowanym ruchem kat dobył ostrze zza pasa i wykonał zwinne cięcie skierowane w dół, naruszając arterię, która trysnęła fontanną czerwieni. Ketlami rozszerzył oczy ze zdziwienia. - Co... - zaczął, ale zaraz poczuł krew w ustach i głowa opadła mu na pierś. Nakor odwrócił się do trzech chłopców. - Wystarczy przerwać dopływ krwi do mózgu i człowiek traci przytomność, zanim się zorientuje, że ktoś go ciął w szyję. Może wygląda to jak czyn rzeźnika, ale nie znam łagodniejszego sposobu na rozstanie się z życiem. Jommy szepnął: - Łagodny sposób czy nie, trup pozostaje trupem.
Pug gestem nakazał wszystkim opuścić pomieszczenie, gdy kat zabrał się do odpinania ciała od oków w ścianie. Widząc wychodzących, Bek wstał i odezwał się do Nakora: - Czy możemy już iść? Nudzę się. Nakor skinął głową. - Wkrótce czeka nas mokra robota - zapewnił podopiecznego, a odwracając się do Puga, dodał: - Spotkamy się na górze. - Ruszył przodem, wyprowadzając Beka z lochów. Pomieszczenie, w którym torturowano Ketlamiego, znajdowało się w piwnicy jednego z magazynów Chezarula na obrzeżach Keshu. Martwy już Nocny Jastrząb został tam przetransportowany przez Magnusa mimo zagrożenia ze strony ocalałych członków Gildii Śmierci, wciąż działających w imperium. Magowie z Konklawe Cieni byli zdania, iż udało im się wytępić Nocne-Jastrzębie na terenie całego imperium, jednakże brakowało im zupełnej pewności. Pug odwrócił się do stojącego obok niego mężczyzny i zapytał: - Gdzie? - W warowni Cavell. Pug zrobił zamyśloną minę, jakby próbował sobie coś przypomnieć. - Pamiętam - rzekł w końcu. - Dziękuję - dodał, gestem odprawiając zarówno jego, jak i strażników. Po chwili w korytarzu stali już tylko Magnus, Caleb i chłopcy. - Kim był ten człowiek, ojcze? - zainteresował się Caleb. - Nazywa się Joval Delan. Choć nie należy do naszego zgromadzenia, jest winien Konklawe Cieni przysługę czy dwie. A przy tym to najzdolniejszy
telepata, jakiego kiedykolwiek poznałem. Zamiast jednak używać swej mocy w imię sprawy, woli ją ukrywać z wyjątkiem tych momentów, gdy czerpie z niej zyski. - Popatrzył za oddalającym się mężczyzną. - Wielka szkoda. Mógłby nas wiele nauczyć. Spodziewał się, że umysł Ketlamiego będą chronić potężne zaklęcia, ale wiedział też, że prędzej czy później nie zdoła się powstrzymać od pomyślenia o tym, co tak skrzętnie starał się przed nami zataić. Omiatając spojrzeniem trzech chłopców, dodał: - Stąd to cale bicie Pamiętacie dziecięcą zabawę, w której się mówi: „Nie myśl o smoku w kącie?". Otóż można się zmusić do niemyślenia o czymś przez naprawdę długi czas, jeśli jest się dobrze wyszkolonym i w pełni sił fizycznych i psychicznych, ale jak zaczną spadać ciosy, skrywana myśl koniec końców wyłoni się na powierzchnię umysłu. Stąd wiemy - zwrócił się bezpośrednio do syna -ze wielki mistrz Nocnych Jastrzębi ukrywa się w warowni Cavell. - W warowni Cavell? - zdziwił się Caleb. - Słyszałem o mieście Cavell, na północ od Lytonu, ale warownia...? - Stoi od dawna opuszczona - rzekł Pug. - Wysoko w górach wznoszących się nad traktem. Z oddali zdaje się całkowicie wtapiać w otaczające ją skały, można ją dostrzec wyłącznie z drogi albo z rzeki, i to tylko wtedy gdy wie się, gdzie patrzeć. Leży spory kawałek od miasta. Trzeba jej szukać, by ją znaleźć. Ostatni baron Corvallis porzucił ją, wybierając dla siebie mną siedzibę... ale to długa historia. Opowiem ją innym razem. Starożytna warownia strzegła sporej części traktu kupieckiego łączącego miasta Lyton i Sloop. Córka barona Coryallisa poślubiła mieszkańca Lytonu, z tego co wiem, plebejusza, i tak dekretem królewskim tytuł nie przeszedł na jej potomka. Później warownię wraz
z przyległymi terenami otrzymał we władanie hrabia Sloop, mimo że bliżej było do Lytonu... Tak czy owak, warownia Ca-vell sprzyjała Nocnym Jastrzębiom już przed stuleciem i dopiero mój uczeń Owyn Belfote, oraz człowiek księcia Aruthy, niejaki Jakub, rozprawili się z wiszącą nad tamtą okolicą groźbą. Pug postukał się po brodzie palcem wskazującym, rozważając coś przez moment. - Jak widać - podjął - uznali, że minęło dość czasu, by mogli znów wziąć warownię we władanie i zrobić z niej użytek. To niegłupia decyzja: nikt tam me zagląda, nawet wieśniacy, z powodu pewnego przesądu, a zresztą dostać się tam to niemała sztuka. Po co ktoś miałby się pchać w to zapomniane przez wszystkich miejsce? - Pojedziemy do Lytonu? - zapytał Caleb. - Nie - odparł Pug. - Przekażę pałeczkę Nakorowi. Pozostaje w dobrych stosunkach z diukiem Erikiem, a moim zdaniem właśnie Królestwo Wysp powinno rozegrać ostateczną potyczkę. - Przeniósł wzrok na Magnusa. - Ale pojedziesz z Nakorem, aby mieć pewność, że Erikowi nie zabraknie wsparcia przeciwko magii, jaką jeszcze mogą dysponować Nocne Jastrzębie. Możesz być pewien, że przybędę z pomocą w ciągu zaledwie paru chwil, gdybyś mnie potrzebował. Natomiast twoją matkę poproszę, by sprawdziła, jakie są postępy w sprawie Talnoyów. Magnus pokiwał głową i uśmiechnął się kpiąco. - Wszyscy wiemy, jak bardzo spodoba się to magom - zauważył. Pug również się uśmiechnął - po raz pierwszy od wielu dni. Z lekkim rozbawieniem w głosie odpowiedział:
- Nadal nie mogą się przekonać do kobiet w swoich szeregach, ale co do twojej matki... Poproszę ją, by zachowywała się odpowiednio. Uśmiech Magnusa poszerzył się. - Od kiedy to mama robi, o co ją poprosisz? - Grymas ojca powiedział mu, że trafił w sedno. - Czy mam przekazać Nakorowi, by się szykował do drogi? - Nakor jest zawsze gotów do drogi, jak każdy szuler. Do zobaczenia na górze za parę minut. Chcę zamienić słówko z chłopcami. Kiedy Magnus odszedł, Pug zwrócił się do młodzików. - To była mokra robota - rzekł. Jommy zerknął na Tada i Zanea i odpowiedział za wszystkich: - Owszem, ale trudno uznać Ketlamiego za niewinną ofiarę. Pug położył mu dłoń na ramieniu. Choć Jommy nie był oficjalnie jego wnukiem, mag polubił tego zuchwałego rudzielca i traktował go jak dwóch pozostałych synów Caleba. - Z żadnym człowiekiem nie powinno się tak postępować, Jommy. Popatrzył na Tada i Zanea, po czym znów wrócił spojrzeniem do Jommyego. -Niektórzy ludzie zasługują na śmierć za to, co zrobili, ale przysparzanie innym cierpienia krzywdzi raczej tego, kto zadaje ból, niż tych, którzy cierpią. -Ponownie powiódł spojrzeniem od jednej młodej twarzy do drugiej. - To, co czyni nas lepszymi od naszych wrogów, wynika z tego, że wiemy, kiedy czynimy zło. Każdy zły uczynek powinien nas martwić, nawet jeśli usprawiedliwiamy go wyższą koniecznością. - Zerkając na drzwi, za którymi kat przygotowywał ciało Ketlamiego do upłynnienia, dodał: - Taka jest cena, którą płacimy: to, co musimy zrobić, umniejsza nas. - Raz jeszcze przyjrzał się każdemu z chłopców z osobna.
- Waszym jedynym pocieszeniem może być to, że uczestnicząc w naszym dziele, chronicie swoich bliskich przed jeszcze większymi zagrożeniami. Następnie zwrócił się do Caleba. - Wydaje mi się, że od dnia ślubu nie spędziliście z Marie wiele czasu. Caleb uśmiechnął się smutno. - Marie napomyka o tym, ale nigdy się nie skarży, ojcze. - Przez jakiś czas będzie spokojniej. W Novindusie mam Kaspara z Ro-senvarem i Jakubem, a teraz Nakor i Magnus udają się do Królestwa Wysp, aby rozprawić się z Nocnymi Jastrzębiami. Nie jesteś nam teraz do niczego potrzebny. Caleb przyszpilił ojca uważnym spojrzeniem i zapytał: - Zatem...? - Zatem dlaczego nie miałbyś wrócić do domu i poprosić matki o sferę, której używamy, podróżując do naszej małej kryjówki? To nic wielkiego, ot, jedna z wysepek w archipelagu Wysp Zachodzącego Słońca, ale stoi na niej dobrze zaopatrzona chata, w której na pewno nie brak prywatności. - Brzmi zachęcająco. A co z tymi trzema tutaj? Pug się uśmiechnął. - Odeślij ich do Talwina. Mogą zamieszkać w Domu nad Rzeką, zarabiać na utrzymanie przez tydzień czy dwa i doskonalić umiejętności szermiercze. Zane wyszczerzył wszystkie zęby. - Dom nad Rzeką! Jommy klepnął przyjaciela w brzuch. - Zdawało mi się, że chcesz to stracić? Dom nad Rzeką był najlepszą restauracją i tawerną w Opardumie, a być
może też najwspanialszą knajpą na całym świecie. Zane rozsmakował się w wyśmienitych potrawach, odkąd jego matka wyszła za Caleba i miał możliwość skosztowania lepszego jadła niż za czasów dzieciństwa. - Będę tyrał dodatkowo, masz moje słowo! - zapewnił go w odpowiedzi przysadzisty młodzieniec. - Cóż, jestem pewien, że Talwin z żoną znajdą ci odpowiednie zajęcie. - A co z tobą, ojcze? - uciął te docinki Caleb, zwracając się do Puga. - Muszę odbyć pewną podróż, niedługą, lecz nazbyt długo odkładaną. Przekaż matce, że wrócę za dzień czy coś koło tego, ale dodaj, żeby na mnie nie czekała. Powinna niezwłocznie udać się na Kelewan i sprawdzić, jak Bractwo Magów radzi sobie z Talnoyami. Objęli się, po czym Pug pomachał całej czwórce na pożegnanie i zniknął. Jommy pokręcił głową i ze świstem wciągnął powietrze. - Rety! W życiu nie przyzwyczaję się do widoku znikających ludzi! Caleb wybuchnął śmiechem. - Przyzwyczaisz się do tego i jeszcze do paru rzeczy, nim skończymy walczyć, mój synu! - Wydobył z fałd szaty własną sferę i powiedział: - Do domu! A potem wy trzej pojedziecie do Olasko! Zerkając na drzwi do lochu, Tad szepnął: - Na pewno cieszę się, że tu już skończyliśmy. Nie mówiąc nic więcej, mężczyźni położyli sobie nawzajem dłonie na ramionach, Caleb aktywował sferę i oni również zniknęli. Znaczącą obecność spowijał mrok, a jej kształt ledwie się odcinał w słabym świetle rzucanym przez pojedynczą pochodnię umieszczoną w uchwycie na
przeciwległej ścianie. Głos przemówił, nie wydając dźwięku: Witaj, Pugu z Crydee... Pug uśmiechnął się, odpowiadając: - Nie nazywano mnie tak od lat, pani. Zdawał sobie sprawę, że obecność nie wymaga, by ją tytułować, oraz że tytuł, który wybrał, trudno nazwać odpowiednim, jednakże czuł potrzebę okazania szacunku. - Skoro tak twierdzisz, magu - odezwał się znów głęboki głos. - Życzysz sobie więcej światła? - Byłoby miło - ucieszył się Pug. W okamgnieniu pomieszczenie zalało morze jasności, jakby blask słońca wpadł przez szklane ściany. Pug rozejrzał się wkoło, gdyż dawno nie widział tej komnaty. Była to pieczara, położona głęboko pod miastem Sethanon, gdzie Tomas zdołał przełamać zaklęcie Drakin-Korina, Władcy Smoków, a Pug wraz z innymi magami walczył o zamknięcie szczeliny grożącej zniszczeniem całego Królestwa Wysp, a nawet Midkemii. Istota, przed którą stał teraz, mieściła się w ciele wielkiego smoka Ryatha, jednakże jej umysł należał do przedwiecznego bytu: Wyroczni Aal. Podczas heroicznej walki smok dał z siebie wszystko, by pokonać Pana Strachu, i trzeba było niesłychanie silnej magii i wyjątkowych umiejętności, aby zachować iskierkę życia w ciele już po tym, jak opuściły je umysł i duch, zapewniając Wyroczni Aal żyjącego gospodarza. Smocze łuski odpadły, a przyrządzony naprędce wywar zamienił gada w byt nieprześcignionej wspaniałości.
Ogromny skarb Władców Smoków gromadzony pod miastem od niepamiętnych czasów był źródłem szlachetnych kamieni, które zastąpiły uszkodzone łuski, tworząc istotę nie mającą sobie równych na całym świecie: pokrytego brylantami smoka. Światło tańczyło w fasetkach tysiąca klejnotów, tak że istota zdawała się poruszać nawet wtedy, gdy spoczywała w bezruchu, tak jak teraz. - Cykl odnowy zakończył się pomyślnie? - zapytał Pug. - Tak - odparła Wyrocznia Aal. - Cykl przeminął i znów posiadam całą wiedzę. Istota wysłała mentalne wezwanie, na które stawił się tuzin odzianych na biało ludzi. — Oto moi towarzysze. Pug skinął głową. Ludzie, którzy właśnie weszli do komnaty, poznali naturę wielkiego smoka z Sethanon i oddali wolność za możliwość przeżycia egzystencji po wielekroć dłuższej niż normalna oraz za honor służenia najważniejszej sprawie. Albowiem Wyrocznia Aal była czymś więcej aniżeli zwykłą jasnowidzką. Potrafiła przewidzieć wiele możliwych skutków danej decyzji, jak również ostrzec tych, którym ufała, przed nadciągającym niebezpieczeństwem. A nie było na świecie człowieka, któremu by ufała bardziej niż Pugowi. Gdyby nie jego interwencja, ostatnia z rasy Aal - być może najstarszej we wszechświecie sczezłaby przed stuleciem. Pug skłonił głowę, witając towarzyszy Wyroczni Aal, a oni odpowiedzieli podobnym ruchem. - Wiesz, czemu tu jestem? - zapytał Pug. - Nadciąga wielkie zagrożenie, nadciąga szybciej nawet, niż myślisz, ale... - Tak?
- Ale nie jest tym, czego się obawiasz. - Dasati? - Mają z tym coś wspólnego, obecnie mogą się wydawać najpoważniejszym zagrożeniem, lecz za nimi czai się coś znacznie groźniejszego... - Bezimienny? - Coś jeszcze... Pug zdumiał się. Z jego perspektywy nie było we wszechświecie niczego potężniejszego od Nadrzędnych Bogów. Wziął się w garść. - Co może być większym zagrożeniem od Bezimiennego? - Mogę powiedzieć ci tylko tyle, Pugu z Crydee: w głębinach czasu i przestrzeni walka między dobrem i złem przewyższa wszystko inne. To, czego doświadczasz, to zaledwie najmniejsza z bitew tej wojny, która rozpoczęła się w mrokach zapomnienia, na długo przed tym, zanim pierwszy przedstawiciel rasy Aal powstał z błota rodzinnego świata, i która będzie trwała długo po tym, jak zgaśnie ostatnia gwiazda. Ta walka to nieodłączna część rzeczywistości, a bierze w niej udział każde stworzenie, świadome tego lub nie. Niektóre stworzenia wiodą swój żywot w spokoju i bezpieczeństwie, podczas gdy inne bez ustanku walczą. Niektóre światy to istny raj, inne zaś to niekończące się piekło. Jedne i drugie są potrzebne do zachowania kosmicznej równowagi, a zarazem stanowią idealne pola bitwy dla toczącej się bez końca walki. Wiele światów zachowuje równowagę na swoją małą skalę... - Wyrocznia Aal zamilkła na moment, po czym dopowiedziała: - Inne jednak chyboczą się na krawędzi. - Masz na myśli Midkemię? Wielki smok pokiwał głową. - Żyjesz dłużej od zwykłych śmiertelników, lecz rozstrzygnięcie losów
tego świata dla bogów jest niczym mgnienie oka. Midkemia nazbyt długo pozostawała bez opieki Bogini Dobra. To, coście zaczęli z Konklawe Cieni, ośmieliło Bezimiennego przed stuleciem. Jednakowoż w tej chwili leży przyczajony, a jego sługusy to zaledwie sny i wspomnienia, potężne wedle twoich standardów, lecz bez znaczenia w porównaniu z tym, do czego byłby zdolny, gdyby się przebudził. - A budzi się? - Nie. Wszelako jego sny stają się coraz bardziej gorączkowe, a sprawę, o którą walczy od wieków, przejmuje istota odeń potężniejsza i straszniejsza. Pug nie posiadał się ze zdziwienia. Nie był w stanie sobie wyobrazić istoty potężniejszej i straszniej od Pana Mroku. - Jakaż istota mogłaby... - nie zdążył dokończyć pytania. - Mroczny Bóg Dasatich - padła odpowiedź Wyroczni Aal. Pug zmaterializował się w swojej pracowni. Rozejrzał się szybko, by sprawdzić, czy jest sam, gdyż jego żona miała w zwyczaju siadać z książką w kąciku pod jego nieobecność, aby poczytać w spokoju. Nadal był wstrząśnięty tym, co usłyszał od Wyroczni Aal. Uważał się za doświadczonego człowieka, takiego, co z wielu opresji wyszedł obronną ręką i bez konsekwencji naoglądał się koszmarów, a nawet stawił czoło Bogini Śmierci w jej własnej siedzibie i powrócił między żywych. Zasłyszane wieści przekraczały jednak jego zdolność pojmowania, toteż czuł się wyczerpany. Marzył, aby ukryć się gdzieś i przespać okrągły tydzień. W głębi wiedział, że to efekt szoku, który wkrótce minie, umożliwiając mu zmierzenie się z problemem. A ten polegał głównie na tym, że nie miał pojęcia, od czego zacząć. Postawiony
przed zadaniem, które teraz czekało Konklawe Cieni, czuł się jak malutkie dziecko, które ktoś poprosił o przesunięcie olbrzymiej góry. Podszedł do szafki w rogu i otworzył ją. W środku było kilka butelek, w tym jedna zawierająca mocny napój, który Caleb przywiózł mu przed rokiem. Whiskey z prowincji Kinnoch - Pug zagustował w niej. Całkiem niedawno otrzymał od cesarza Wielkiego Keshu parę kryształowych pucharków i właśnie do jednego z nich nalał sobie teraz złocistego płynu. Sącząc intensywny, lecz smaczny i dający przyjemność napój, czuł, jak w ustach i w gardle rozlewa się stopniowo ciepło. Zamknął szafkę i zbliżył się do biblioteczki, gdzie na jednej z półek stało spore drewniane pudełko. Było ono niewyszukanego kształtu, ale za to pięknie rzeźbione, zrobione z drewna akacji łączonego wyłącznie za pomocą kleju, na jaskółczy ogon, bez jednego gwoździa z brązu czy żelaza. Odstawił pucharek i uniósł wieczko, które również odłożył na bok, by zajrzeć do wnętrza pudełka, gdzie spoczywał pojedynczy zwój. Westchnął. Spodziewał się, że go tam znajdzie. Pudełko pojawiło się któregoś ranka przed laty na jego biurku w gabinecie w Stardock. Rzecz jasna chroniła je magia, jednakże Puga zdziwił nie sam fakt, lecz to, że zaklęcia, którymi było obłożone, wydały mu się znajome, zupełnie jakby sam je rzucił. Podejrzewając pułapkę, teleportował się na znaczną odległość od Wyspy Czarnoksiężnika razem z tajemniczym pudełkiem, po czym - nie zapominając o wzniesieniu barier ochronnych wokół siebie -bez najmniejszego trudu otworzył puzderko. Znalazł tam trzy wiadomości. Pierwsza mówiła: „Wiele trudu po nic, nieprawdaż?". Druga mówiła: „Gdy Jakub będzie wyjeżdżał, każ mu przekazać
człowiekowi, z którym ma się spotkać, co następuje. Nie ma magii". Ostatnia natomiast przykazywała: „Za nic w świecie nie zgub tego pudełka". Wszystkie zostały napisane jego własną ręką. Latami Pug utrzymywał w sekrecie istnienie pudełka, które umożliwiało mu wysyłanie sobie listów z przyszłości. Od czasu do czasu przyglądał mu się od niechcenia, wiedząc, że prędzej czy później będzie musiał rozgryźć jego zagadkę. Wyglądało bowiem na to, że przesyłki faktycznie pochodziły od niego. W ciągu tego czasu ośmiokrotnie otwierał pudełko i za każdym razem znajdował w środku wiadomość. Nie miał pojęcia, skąd to wie, ale ilekroć pojawił się list, wyczuwał, że nadeszła pora unieść wieczko. Któraś wiadomość mówiła: „Możesz ufać Mirandzie". Otrzymał ją, zanim poznał swoją żonę, a kiedy do tego doszło, natychmiast zrozumiał, czemu ją sobie wysłał. Miranda była niebezpieczna, potężna i uparta oraz - w tamtym czasie - nieodgadniona. Mimo to nadal nie ufał jej w pełni. Wierzył, że go kocha i darzy miłością ich synów, a także nie miał wątpliwości, iż jest całym sercem za ich wspólną sprawą. Wszakże często miewała własne cele, ignorowała go i postępowała wedle swojego widzimisię. Przez wiele lat korzystała z zatrudnionych przez siebie szpiegów - pracujących równolegle z agentami Konklawe Cieni. Parokrotnie na przestrzeni lat zażarcie się o to kłócili, a ona zawsze solennie obiecywała, że dotąd będzie się trzymać ustalonych reguł i ram, chociaż potem zawsze i tak robiła, co chciała. Pug zawahał się. Jakąkolwiek wiadomość niósł ten pergamin, powinien się
z nią zapoznać - chociaż zdawał sobie sprawę, że pozna sekret, o którym wolałby się nigdy nie dowiedzieć. Tylko Nakor wiedział o tajemniczych wiadomościach, i to od niecałego roku, aczkolwiek prawdę o pudełku Pug zachował wyłącznie dla siebie. Miranda miała je za element dekoracyjny. Rozwijając pergamin, mag zastanawiał się nie po raz pierwszy, czy te wiadomości otrzymuje tylko dlatego, aby pewne rzeczy mogły się wydarzyć czy raczej aby coś strasznego nie miało miejsca. Być może między jednym i drugim nie było większej różnicy. Spojrzał na rozwinięty pergamin. Widniały na nim dwie linijki pisma, skreślonego jego własną ręką. Pierwsza mówiła: „Weź Nakora, Magnusa i Beka, nikogo innego". Druga zaś rozkazywała: „Jedź do Kosridi, potem do Omadrabaru". Pug zamknął pudełko i usiadł za biurkiem. Przeczytał obie wiadomości kilkakrotnie, jakby w ten sposób był w stanie dotrzeć do ich głębszego znaczenia. Potem odchylił się na oparcie i podjął sączenie napoju. Kosridi, jak pamiętał, było nazwą świata pokazanego w wizji Kaspara z Olasko zesłanej mu przez bóstwo Ban-ath; w świecie tym - jednym z wielu — zamieszkiwali Dasati. Gdzie leżał Omadrabar, nie miał bladego pojęcia. Wszystko wskazywało jednak na to, że będzie musiał znaleźć drogę do kolejnego poziomu istnienia, do którego, o ile było mu wiadomo, nie zapuścił się z nikt z jego rzeczywistości. Stamtąd wraz z kompanami przyjdzie mu przedostać się do świata Dasatich - Kosridi - i dalej, do rzeczonego Omadrabaru. I jeśli nawet nie miał pewności co do niczego innego, żywił przekonanie, że ów Omadrabar okaże się najniebezpieczniejszym miejscem, jakie kiedykolwiek odwiedził.
ROZDZIAŁ TRZECI Pokłosie Kaspar powściągnął wierzchowca. Zwalczył w sobie obawy. Kraina była niebezpieczna i zdawał sobie sprawę, co może go w niej czekać. Odkąd znalazł się tu na wygnaniu, uważał małe gospodarstwo, w którym mieszkał przez wiele miesięcy, za własny dom, a Jojannę i jej syna Jorgena za krewnych. Teraz wystarczyło mu tylko spojrzeć, by zrozumieć, że gospodarstwo stoi opuszczone od dłuższego czasu, co najmniej od roku, sądząc po stanie obejścia. Pastwisko zarosło, płot chylił się ku ziemi w paru miejscach. Zanim mąż Jojanny, Bandamin, zniknął, hodowali tam bydło na potrzeby lokalnego karczmarza. Obecnie również na zagonach ze zbożem pieniły się chwasty, a puste kłosy świadczyły, że ostatni zbiór poszedł na zmarnowanie. Kaspar zeskoczył z siodła i przywiązał konia do uschniętego drzewka. Musiało zostać zasadzone już po tym, jak wyjechał, jednakże od tego czasu zdążyło zmartwieć z zaniedbania. Rozejrzał się dokoła z czystego przyzwyczajenia: ilekroć spodziewał się kłopotów, rozglądał się po najbliższym otoczeniu, wyszukując punkty nadające się na zasadzki i drogi ewentualnej ucieczki. Tym razem jednak doszedł do wniosku, że w promieniu wielu mil nie ma żywej duszy. Wewnątrz budynku zaznał ulgi, zobaczywszy, że nie ma żadnych śladów walki czy przemocy. Wszystkie rzeczy osobiste Jojanny i Jorgena, których nie było znów tak wiele, zniknęły. Wynikało z tego, że opuścili dom z własnej woli. Mógł przestać się zamartwiać, że bandyci albo nomadzi skrzywdzili jego... No
właśnie, kogo? Przyjaciół? Kaspar wiódł uprzednio uprzywilejowane życie, ciesząc się władzą, która wabiła ludzi łaknących przysług, ochrony bądź innych korzyści, lecz do czasu wysłania go przez Magnusa w ten zapomniany zakątek świata dawny książę Olasko nie miał wielu przyjaciół, nawet w dzieciństwie. Przeraził Jojannę i Jorgena na długie dwa dni, dopóki nie zrozumieli, że zjawił się w ich domu nie z myślą o uczynieniu im krzywdy, lecz jako wędrowiec szukający pożywienia i noclegu. Później ciężką pracą zarabiał na swoje utrzymanie. Udało mu się w ich imieniu wynegocjować lepsze warunki z miejscowymi kupcami, tak że sytuacja obojga poprawiła się znacznie. Udając się w długą drogę powrotną w rodzinne strony, uważał ich za przyjaciół, a może nawet coś więcej... Trzy lata później wrócił do Novindusa. Wcześniej strzegł kryjówki Talnoyów, mieczem chroniąc dziesięć tysięcy uśpionych zabójczych tworów - o ile faktycznie pozostawały one w stanie uśpienia. Dwaj magowie - starszy imieniem Rosenvar i młodszy Jakub - badali ten czy inny aspekt ich natury na polecenie Puga i Nakora. Nakor pojawił się na krótko w towarzystwie niejakiego Beka, aby poinformować konfratrów, iż na jakiś czas będzie musiał zarzucić swoje dzieło, którym było szukanie bezpiecznego sposobu na kontrolowanie armii Talnoyów. Od dyskusji magów Kaspara bolała głowa, ale nie mógł się już doczekać rychłego wytępienia Nocnych Jastrzębi. Kiedy Nakor szykował się do wyjazdu, Kaspar podszedł doń z prośbą, by wyznaczył kogoś innego na strażnika dwóch magów, podczas gdy on uda się z
osobistą sprawą do Novindusa przed powróceniem na Wyspę Czarnoksiężnika. Nakor wyraził zgodę i kiedy tylko ktoś inny przejął obowiązki strażnika magów, Kaspar rozpoczął swoją podróż na południe. Nie dysponując magicznymi sferami, używanymi przez pozostałych członków Konklawe Cieni, musiał znosić trudy dwutygodniowej podróży. Najbliżej jaskiń z Talnoyami leżało miasto Malabra, a stamtąd prowadził już bardziej uczęszczany trakt. Kaspar zajeżdżał wierzchowce niemal do wycieńczenia, dwukrotnie zmieniając konie w miasteczkach po drodze. Również dwukrotnie musiał uciekać przed rozbójnikami, a trzy razy zatrzymały go oddziały żołnierzy, które to spotkania w dwóch wypadkach zakończyły się przekupstwem. A wszystko to na darmo. Miał nadzieję zastać Jojannę i Jorgena, aczkolwiek nie potrafił powiedzieć, czego od nich oczekiwał. Został wygnany na zesłanie w ramach kary za udział w doprowadzeniu ludu Orosini do upadku i za spiskowanie przeciwko sąsiadującym nacjom. Do pewnego stopnia odpokutował winę w oczach swych dawnych wrogów, przekazując Konklawe Cieni wieść o Talnoyach, a do całkowitego oczyszczenia z zarzutów doszło po tym, jak uniemożliwił zamach na cesarza Wielkiego Keshu, zorganizowany przez Nocne Jastrzębie. Mimo to czuł dług wdzięczności wobec Jojanny i Jorgena, a należał do ludzi, dla których niespłacony dług ciąży coraz bardziej w miarę upływu czasu. Pragnął się upewnić, że oboje są bezpieczni, i wyposażyć ich w bogactwo, jakie umożliwiłoby im dożycie swych dni w dostatku. Niewielka sakiewka, którą miał przy sobie, czyniła go na tej ziemi
zamożnym człowiekiem. Uprzednio podróżował po Wschodnich Krainach, zarówno pieszo, jak i wozem, i na własne oczy widział, do czego doprowadziła wielka wojna rozpoczęta przez Szmaragdową Królową - nawet trzydzieści lat później mieszkańcy tamtych ziem nie otrząsnęli się po kataklizmie. Nieczęsto widywało się tam miedziaki, srebrniki były wielką rzadkością, a za jedną złotą monetę dało się kupić ludzkie życie. Kaspar w małym mieszku miał wystarczająco dużo złota, by sprawić sobie skromną armię i urządzić się wygodnie jako lokalny wielmoża. Wyszedł z budynku i zaczął się zastanawiać, co powinien począć. Jadąc tutaj, minął wioskę o nazwie Heslagnam. Mógłby tam dotrzeć o zachodzie słońca - poprzednim razem, kiedy wyprawił się do Heslagnam z tego gospodarstwa, podróż na piechotę zajęła mu prawie trzy dni - i zatrzymać się w tawernie, która, jak wiedział, przyjmowała gości, choć nie warta była cieplejszej wzmianki. On jednak sypiał w ostatnich trzech latach w znacznie gorszych miejscach. Popędzając konia, wjechał do wioski krótko po zapadnięciu ciemności. Rozsypująca się drewniana tawerna wyglądała tak, jak ją zapamiętał, aczkolwiek być może została świeżo pobielona, choć tego akurat nie dało się stwierdzić po ciemku. Gdy nikt nie wyszedł mu na spotkanie na dziedzińcu stajennym, sam zdjął wierzchowcowi uprząż i oporządził go, z każdą chwilą czując coraz większe zmęczenie, złość i potrzebę tego, co w tej części świata uchodziło za napitek. Skierował się do drzwi frontowych tawerny i pchnął je, otwierając. W środku było pusto, jeśli nie liczyć dwóch wieśniaków zajmujących stolik przy kominku i właściciela - mężczyzny o byczym karku imieniem Sagrin - który stał
za ladą. Kiedy Kaspar podchodził do wyszynku, człowiek zza kontuaru przyglądał mu się uważnie, a w końcu powiedział: - Nie zapominam twarzy, nawet jeśli nie potrafię ich przypisać do żadnego imienia, jestem więc pewien, że ciebie już widziałem. - Nazywam się Kaspar - rzekł dawny książę, zdejmując rękawice. Zostawiłem na zewnątrz konia. Gdzie twój stajenny? - Nie mam stajennego - odburknął Sagrin. - Zabrakło młodych chłopców, wszyscy zostali powołani pod broń i wzięci na wojnę. - Jaką wojnę? - A kto to wie? Zawsze jest jakaś wojna, no nie? - Kciukiem wskazał za siebie, celując mniej więcej w dziedziniec. - Możesz trzymać konia w stajni za darmo, skoro nie ma nikogo do obsługi, ale rano będziesz musiał kupić ziarno u Kelpity naprzeciwko. - Mam obrok ze sobą. Zadbam o wierzchowca przed udaniem się na spoczynek. Co oferujesz do picia? - Piwo i wino. Jeśli jesteś smakoszem wina, doradzam, żebyś wziął piwo -odpowiedział karczmarz. - Zatem poproszę piwo. Po chwili na ladzie stanął kufel, a Sagrin dalej badawczo przyglądał się Kasparowi. - Byłeś tu... ile... ze dwa lata temu? - Raczej trzy. - Nie bardzo sobie przypominam... - Pójdzie ci łatwiej, jeśli usiądziesz na podłodze i stamtąd na mnie
popatrzysz - rzekł Kaspar i zajął się kuflem. Piwo było takie, jak zapamiętał: cienkie i nijakie, ale przynajmniej zimne i mokre. - Aha, jesteś tym gościem, który przyszedł tu zjojanną i jej dzieciakiem. Muszę powiedzieć, że dziś prezentujesz się znacznie lepiej. - Owszem - przytaknął Kaspar. - Gdzie ich znajdę? Sagrin wzruszył ramionami. - Jojanny nie widziałem od ponad roku. - Pochylił się do Kaspara. -Chłopak uciekł z domu, a ona prawie oszalała ze zgryzoty i jak mi się wydaje, poszła go szukać. Sprzedała bydło i muła Kelpicie, potem wynalazła jakiegoś kupca udającego się na południe. Mówił, że ją podwiezie za drobną opłatę. Znowu wzruszył ramionami i dodał z żalem: - Pewnie leży pochowana pod jakimś kamieniem dzień drogi stąd. - Jorgen uciekł z domu? - zapytał Kaspar. Znał Jojannę i jej syna na tyle, by wiedzieć, że chłopak był oddany matce, i nie potrafił sobie wyobrazić powodu, dla którego miałby uciekać z domu. - Pojawili się jacyś ludzie i rozeszła się plotka, że ojciec chłopaka związał się z bandą żołdaków z Higary... Wygląda na to, że Bandaminowi zaimponowali... cóż, jakkolwiek by się nazywali, są handlarzami niewolników, chociaż sprzedając tych, których złapali, armii Muboi, mówili o sobie „werbunkowi". Kaspar pamiętał dość przyjemną kolację z generałem brygady, który był kuzynem radży Muboi. Gdyby zdołał go odnaleźć... to co? Kazałby go zdegradować? - Kto wygrywa? - zapytał karczmarza.
- Ostatnie wieści były takie, że Muboya zmusił Sasbatabę do kapitulacji i podjął walkę z jakimś watażką imieniem Okanala, z którym bije się o następny kawałek ziemi. Ale muszę młodemu radży przyznać, że po przejściu jego armii panuje taki spokój jak przed nadejściem wojsk Szmaragdowej Królowej. Mógłby przysłać tu paru swoich ludzi, żeby zaprowadzili porządek w stosunkach z Gorącymi Krainami... - Widząc, że kufel Kaspara jest pusty, zapytał: - Dolać? Kaspar wstał od lady. - Za chwilę. Najpierw nakarmię i napoję konia. - Zostajesz na nocleg? Kaspar skinął głową. - Tak, wezmę pokój. - Wybierz sobie, który chcesz - rzekł Sagrin. - Mam na ruszcie jagnię, a chleb piekłem wczoraj. - Tyle mi wystarczy - rzucił Kaspar, opuszczając główną izbę. Na zewnątrz owiało go chłodne powietrze; choć pora była zimowa, bliskość Gorących Krain i to, że wcześniej zawitał daleko na północy, sprawiały, iż tak naprawdę nigdy nie było mu tutaj zimno. Skierował się do stajni, gdzie znalazł wiadro i napełnił je wodą ze studni. Założył wierzchowcowi obroczniak na łeb i dokonał dokładnej inspekcji zwierzęcia. Zgonił je niewąsko, toteż chciał się upewnić, że wałachowi nic nie będzie. Dostrzegłszy na półce obok starej, bezużytecznej uprzęży zgrzebło, ujął je i zaczął wyczesywać sierść wierzchowca. Podczas tej czynności popadł w zamyślenie. Niegdyś jakąś częścią siebie chciał wrócić w tej rejony i założyć nowe, własne imperium, ale teraz jego ambicje były już przytłumione. Jednakże pomimo wpływu, jaki wywarł na Kaspara szalony czarownik Leso Varen, dawny książę Olasko pozostał
ambitnym mężczyzną. Ci, którzy zaprowadzali na tym kontynencie porządek pośród chaosu, byli ludźmi z wizją, jak i z pragnieniami. Władza dla władzy była szczytem chciwości, wszelako władza dla dobra innych miała szlachetny odcień, który zaczął dostrzegać dopiero przy osobach takich, jak Pug, Magnus czy Nakor - zdolnych do niesamowitych wyczynów, a przecież dążących do tego, by świat stał się bezpieczniejszym miejscem dla wszystkich. Potrząsnął głową do własnych myśli, uświadamiając sobie, że nie ma podstaw prawnych ani etycznych, by budować tu swoje imperium - byłby jeszcze jednym bandyckim wielmożą walczącym o wykrojenie dla siebie królestwa. Z westchnieniem odłożył zgrzebło. Już lepiej dla niego będzie, jeśli odnajdzie generała Alenburgę i zaciągnie się na służbę w armii radży. Kaspar nie wątpił, że szybko otrzymałby awans i własną armię. Nie wiedział tylko, czy byłby w stanie walczyć pod cudzymi rozkazami. Zaśmiał się nagle. A co innego robił teraz? Przecież służył Konklawe Cieni, walczył za nie swoją sprawę, mimo że nigdy nawet nie złożył magom przysięgi na wierność. Odkąd przyniósł Pugowi i jego towarzyszom informację o Talnoyach i o zagrożeniu ze strony Dasatich przedstawionym mu przez Kalkina, Kaspar nic tylko załatwiał różne sprawy i udawał się na misje w imieniu Konklawe Cieni. Nie przestając się śmiać z siebie pod nosem, Kaspar wrócił do tawerny. Gdy otwierał drzwi, wiedział już, że służy tej ziemi i całemu światu, a jego dni jako samodzielnego władcy dawno się skończyły. Przekraczając próg, pomyślał, że przynajmniej ma interesujące życie.
Dziesięć dni później spieszony Kaspar prowadził konia za uzdę ulicami Higary. W mieście zaszły wielkie zmiany w ciągu minionych trzech lat - teraz na każdym kroku widać było dowody zamożności. Rozbudowa uczyniła zeń małą metropolię. Podczas jego ostatniej wizyty Higara stanowiła siedzibę armii radży Muboi, szykującej się do ofensywy na południu. Obecnie jedynymi mężczyznami w mundurach byli miejscy strażnicy. Uwagi Kaspara nie uszło, że strażnicy ci noszą barwy podobne do wojsk radży, co wyraźnie sugerowało, że Higara jest częścią Muboi, niezależnie od wcześniejszych sympatii. Kaspar odnalazł karczmę, w której przed trzema laty rozmawiał z generałem Alenburgą, i przekonał się, że odbudowana po zniszczeniach wojennych wróciła do dawnej świetności. Po okolicy nie kręcili się żołdacy, a stajenny wybiegł, jak tylko zobaczył zbliżającego się Kaspara. Chłopak był mniej więcej w wieku Jorgena, gdy Kaspar widział go po raz ostatni, i to skojarzenie przypomniało dawnemu księciu, czemu w ogóle podjął tę podróż. Rzucił stajennemu miedziaka. - Zmyj z niego kurz i wyczesz dobrze — polecił. Chłopak wyszczerzył się, schował monetę do kieszeni i zapewnił, że wierzchowcowi niczego nie zabraknie. Kaspar wkroczył do karczmy i rozejrzał się wkoło. W środku roiło się od kupców spożywających południowy posiłek oraz podróżnych, sądząc po strojach. Kaspar przepchał się do lady, gdzie karczmarz powitał go pytaniem: - Słucham szanownego pana? - Daj mi piwa - odparł Kaspar. Gdy kufel stał już przed nim, Kaspar wyciągnął kolejnego miedziaka.
Karczmarz zważył pieniądz w dłoni, szybko wydobył spod lady probierz i przejechał po nim monetą, po czym oświadczył: - Wystarczy na dwa kufle. - Jeden dla ciebie - rzekł wspaniałomyślnie dawny książę. Karczmarz uśmiechnął się, ale pokręcił głową. - Jest trochę wcześnie. Może później, dziękuję. Kaspar skinął głową i zapytał: - Gdzie teraz stacjonuje miejscowy garnizon? - Nie mamy tutaj garnizonu - odpowiedział karczmarz. Machnął ręką w stronę południowego traktu. - Jest garnizon w Dondii, to jakiś dzień drogi stąd. Tam przenieśli wszystkich żołnierzy po kapitulacji Sasbataby. Do nas co tydzień zagląda patrol i mamy oddział milicji, na wypadek gdyby strażnikom była potrzebna pomoc, ale szczerze mówiąc, zrobiło się u nas spokojnie, dziwnie spokojnie. - To chyba miła odmiana? - zasugerował Kaspar. - Trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić - potaknął karczmarz. - Znajdzie się dla mnie pokój? Karczmarz kiwnął głową i położył na ladzie klucz. - U szczytu schodów, ostatnie drzwi po lewej. Pokój z oknem. Kaspar schował klucz i zapytał: - Gdzie znajdę kwaterę dowódcy straży? Karczmarz udzielił mu wskazówek, z których Kaspar skorzystał, dopiwszy piwo i zjadłszy nie najgorszy posiłek, na który składała się wołowina na zimno i letnie warzywa. Pokonując niedługi odcinek między karczmą i kwaterą kapitana
straży miejskiej, poczuł atmosferę tętniącego życiem centrum handlowego. Jakikolwiek status Higara miała wcześniej, obecnie była regionalną osią rozwoju powiększającego się ciągle terytorium. Kaspar poczuł ukłucie żalu - Flynn i pozostali kupcy z Królestwa Wysp znaleźliby tutaj wszystkie dobra, jakich poszukiwali. To za sprawą tamtych czterech handlarzy wszedł w posiadanie Talnoya, a wszyscy oni zmarli nieświadomi roli, jaką odegrał. Przypomniawszy sobie te piekielne urządzenia, Kaspar zastanowił się, czy powinien określić ramy czasowe na znalezienie Jojanny i Jorgena. Bez trudu znalazł poszukiwaną kwaterę i pchnąwszy drzwi, wszedł do środka. Siedzący za stołem młody mężczyzna w tunice z przypiętą odznaką podniósł na niego spojrzenie. Ważnym tonem, jaki może przybrać tylko świeżo mianowany na stanowisko młodzik, zapytał: - Czym mogę panu służyć? - Szukam kogoś. Żołnierza o imieniu Bandamin. Chłopak, całkiem przystojny szatyn o piegowatej twarzy, usiłował zrobić zamyśloną minę. Po chwili odparł: - Nie znam nikogo o tym imieniu. Pod kim służy? Kaspar wątpił, by ta informacja cokolwiek pomogła młodzikowi, nawet gdyby ją posiadał. - Nie mam pojęcia. Mieszkał nieopodal wioski kawałek na północ stąd i tam został siłą wcielony do armii. - Zaciężny, tak? - upewnił się chłopak. - Najpewniej trafił do piechoty
stacjonującej na południu. - Szukam też dzieciaka. Ma jedenaście lat czy coś koło tego... - Kaspar próbował sobie wyobrazić, ile urósł Jorgen od dnia, gdy widział go po raz ostatni; w końcu zawiesił dłoń na wysokości własnej piersi. - I chyba jest taki duży. Blondyn. Młody szef straży miejskiej wzruszył ramionami. - Przez miasto przewija się co dzień gromada takich wyrostków: pomocników karawaniarzy, tragarzy, bezdomnych dzieciaków i uciekinierów z domu. Staramy się jak możemy, by nie opanowali całkiem ulic, ale większość działa w gangach. - Gdzie można ich znaleźć? Młodzik rzucił dawnemu księciu pełne podejrzliwości spojrzenie, które jednak na jego twarzy wyglądało komicznie. - Na co panu ten chłopiec? - Jego ojciec został siłą wcielony do armii, chłopiec ruszył go szukać, a za nimi w drogę udała się matka. - Zatem szuka pan również matki? - Szukam całej trójki - przyznał Kaspar. - To moi przyjaciele. Młodzieniec wzruszył ramionami. - Przykro mi, ale zwracam uwagę tylko na tych, którzy sprawiają problemy. - Gdzie plączą się te chłopięce gangi? - Zazwyczaj w pobliżu karawanseraju albo na targowisku. Jak zbierze się ich tam za dużo, przepędzamy ich, ale zawsze znajdują sobie inne miejsce.
Kaspar podziękował młodemu szefowi straży miejskiej, po czym opuścił jego biuro. Rozejrzał się na lewo i prawo, jakby szukając natchnienia, gdyż czuł się niczym mężczyzna pełznący przez pole bitwy i wypatrujący jednej konkretnej strzały pośród dziesiątek tysięcy, które spadły na ziemię. Zerknął na niebo i ocenił, że do zachodu zostało tyle samo czasu, ile minęło od południa. Wiedział, że na tutejszym targu ruch panuje nieprzerwanie, a kupcy i klienci nie robią sobie odpoczynku w samym środku popołudnia, jak to bywa w gorętszych partiach imperium. Wszyscy handlowali prawie do zachodu słońca, kiedy to rozpoczynał się zwykły rejwach towarzyszący zwijaniu kramów. Do tego czasu zostało jeszcze co najmniej dwie i pół godziny. Poszedł na plac targowy i rozejrzał się dookoła. Kramy stały rozrzucone na dość dużej powierzchni - raczej przez przypadek aniżeli z czyjegoś nadania. Kaspar założył, że pierwotnie przez miasto biegła tylko jedna ulica - będąca częścią traktu wiodącego z północy na południe, dominującego w tym regionie. W pewnym momencie przeszłości trakt przesunął się około stu jardów na
wschód, a wokół zaczęły wyrastać pierwsze budynki. W efekcie powstała sieć uliczek i zaułków, a puste miejsce w centrum posłużyło za plac targowy. Kaspar od razu dostrzegł dzieci, z których większość pomagała handlującym rodzicom. Aczkolwiek trudno by się było dopatrzyć ładu i zamysłu na targowisku w Higarze, jedno zdawało się jasne: nikomu nie wolno było rozstawić kramu, wznieść namiotu czy choćby utknąć budki w centralnym punkcie placu. Stała tam za to samotna latarnia, położona w równej odległości od uliczek okalających plac. Kaspar zawędrował pod nią i zadarłszy głowę, stwierdził, że w górze wisi działająca lampa, tak więc można było przyjąć, że co wieczór zaświecają pracownik miejski, a raczej któryś ze strażników. Jako że była to jedyna latarnia w Higarze, Kaspar nie dawał wiary, by miasto opłacało specjalnego pracownika. Przyglądając się drewnianemu palowi, wypatrzył niewyraźne pismo, świadczące, że w zamierzchłej przeszłości jakiś władca uznał za stosowne postawić w tym miejscu drogowskaz. Kaspar musnął dłonią drewno, zastanawiając się, jakie sekrety słyszało na przestrzeni minionych wieków, zanim zawisła na nim latarnia oświetlająca plac targowy. Oparł się plecami o słup i jął obserwować otoczenie. Będąc doświadczonym myśliwym, zauważył rzeczy, jakie umknęłyby uwadze większości ludzi. Dwaj chłopcy snuli się u wylotu uliczki, dyskutując o czymś, a zarazem strzelając oczami na wszystkie strony. Czujki, uznał Kaspar. Pozostawało ustalić - czyje. Po jakiejś półgodzinie obserwacji zaczął się tego domyślać. Co jakiś czas jeden z chłopców, a najczęściej obaj wychodzili z uliczki. Jeżeli ktoś się zbliżał, dawali sygnał gwizdem lub słowem, aczkolwiek Kaspar znajdował się zbyt
daleko, by je usłyszeć. Gdy zagrożenie mijało, dawali kolejny znak. Ciekawość na równi z pragnieniem poznania losów Jorgena i jego matki zmusiła Kaspara do opuszczenia placu i zagłębienia się w boczną uliczkę. Zatrzymał się parę kroków przed miejscem, gdzie widział czuwających chłopców. Czekał, przyglądał się i znowu czekał. Raczej czuł, niż widział, że zaraz coś się wydarzy. I rzeczywiście, wydarzyło się. Niczym szczury mknące rynsztokiem podczas rzęsistej ulewy chłopcy wypadli z wylotu uliczki. Ci dwaj stojący na czatach rozpierzchli się w przeciwnych, jak się zdawało, kierunkach, wywijając rękami jak wiatraki, jednakże każdy z następnych - a było ich w sumie około tuzina - tulił do piersi bochny chleba. Najwyraźniej któryś znalazł sposób na wdarcie się do piekarni i wyniósł tyle pieczywa, ile zdołał, zanim piekarz podniósł alarm. Parę chwil później od strony placu doleciały okrzyki kupców, którzy zorientowali się, że popełniono przestępstwo. Gdy jeden z uciekinierów, najwyżej dziesięcioletni, przemykał obok Kaspara, ten wyciągnął rękę i złapał urwisa za kołnierz brudnej tuniki. Chłopiec momentalnie upuścił chleb i uniósł ręce, a Kaspar, domyśliwszy się, że schwytany zamierza wyślizgnąć się ze szmaty, którą nazywał odzieniem, ucapił go za długie czarne włosy. Dzieciak rozdarł się: - Puszczaj! Kaspar zawlókł go w zaułek nieopodal. Znalazłszy się poza zasięgiem wzroku kupców, obrócił chłopca i przyjrzał mu się z uwagą. Dzieciak przez cały czas wierzgał i szarpał się, usiłując gryźć i kopać z zadziwiającą energią,
wszelako Kaspar miał w swoim życiu do czynienia z niejednym dzikiem zwierzęciem, w tym ze śmiertelnie niebezpiecznym rosomakiem, z którym przygoda nieomal zakończyła się dlań tragicznie. Przed wypatroszeniem uratował go silny uchwyt na karku i ogonie zwierzęcia oraz to, że łowczy jego ojca zjawił się w samą porę, by go uratować. Pamiątką po tym spotkaniu były liczne blizny, które nosił na ciele do tej pory. - Przestań się opierać, to cię postawię na ziemi, ale najpierw musisz obiecać, że odpowiesz mi na parę pytań. - Puszczaj! - darł się urwis. - Na pomoc! - Chcesz, żeby przyszedł strażnik miejski i z tobą porozmawiał? - zapytał Kaspar wyrostka, trzymając go tak, że ledwie sięgał stopami do ziemi. Urwis natychmiast przestał się wyrywać. - Raczej nie. - No to odpowiedz na moje pytania, a puszczę cię wolno. - Dajesz słowo? - Daję słowo - potaknął Kaspar. - Przysięgnij na Kalkina! - Przysięgam na boga złodziei, oszustów i kłamców, że cię puszczę, jeśli odpowiesz na moje pytania. Choć chłopiec już się nie wyrywał, Kaspar nadal trzymał go mocno. - Szukam chłopca, mniej więcej w twoim wieku. Mały złodziejaszek wbił spojrzenie w Kaspara i zapytał z ostrożnością w głosie: - A dokładnie jakiego rodzaju?
- Żadnego rodzaju. Szukam konkretnego chłopca imieniem Jorgen. Być może pojawił się tutaj przed rokiem czy coś koło tego. Urwis się odprężył. - Znam go. To znaczy, znałem. Blondyn, ogorzały wieśniak. Przybył z północy, szukając taty, jak mówił. Prawie umarł z głodu, ale nauczyliśmy go paru sztuczek. Kręcił się z nami przez jakiś czas. Kiepski był z niego złodziej, ale umiał się postawić w walce. I walczył o swoje. - Z nami? - podchwycił Kaspar. - Ze mną i innymi chłopcami. Moimi kumplami. Trzymamy się razem. Do zaułka zajrzeli dwaj strażnicy miejscy, więc Kaspar postawił urwisa na ziemię, ale nie puścił jego ramienia. - Dokąd się udał? - Na południe, do Kadery. Tam toczy walki radża i tam najpewniej znalazł się tata Jorgena. - Czy Jorgena szukała jego mama? - Kaspar opisał Jojannę, po czym rozluźnił uściska palców na ramieniu chłopca. - Nie. Nigdy jej nie widziałem - odparł chłopiec. I czmychnął, zanim Kaspar zdążył jakoś zareagować. Dawny książę Olasko wziął głęboki oddech i zawrócił w stronę rynku. Musiał się dobrze wyspać, gdyż nazajutrz czekała go dalsza droga na południe. Przed upływem tygodnia Kaspar opuścił dostatki okolicy, która jak się dowiedział, przyjęła nazwę Królestwa Muboya. Młody radża zaś przybrał tytuł maharadży, czyli „wielkiego króla". Były książę znowu wjechał w strefę wojny, gdzie kilkakrotnie był zatrzymywany i przesłuchiwany. Tym razem jednak nie
napotkał wielu przeszkód, gdyż na każdym posterunku mówił otwarcie, iż szuka generała Alenburgi. Jego rzucające się w oczy bogactwo, szykowny strój i pełnej krwi wierzchowiec świadczyły, że jest ważną personą i jako ktoś taki był dalej przepuszczany bez żadnych dodatkowych pytań. Powiedziano mu, że wioska nazywa się Timbe i że została najechana trzykrotnie, z czego dwa razy przez siły Muboi. Znajdowała się o pół dnia drogi wierzchem od Kadery, najdalej wysuniętej na południe bazy wojskowej maharadży. Dotarłszy tam o świcie, Kaspar usłyszał, że generał pojechał na inspekcję szkód dokonanych przez ostatnią ofensywę. Jedynym, co przekonała Kaspara, że to nie armia Muboi przegrała, był brak uciekających żołnierzy. Jednakże ze stanu wojsk wciąż pozostających w polu oraz z widocznych dokoła zniszczeń można było wnosić, że ofensywa maharadży napotkała opór. W najlepszym razie doszło do impasu. W najgorszym - szykowała się kontrofensywa w perspektywie czasowej dnia albo dwóch. Kaspar bez większych kłopotów zlokalizował pawilon dowódcy, umieszczony na szczycie wzgórza ze świetnym widokiem na - jak się domyślał - pole bitwy. Pnąc się po zboczu, widział, że południowe pozycje są wciąż umacniane, a gdy wyjechali mu naprzeciw dwaj strażnicy, nie miał już żadnych wątpliwości co do sytuacji taktycznej. Towarzyszący strażnikom oficer skinął na Kaspara i zapytał: - Powód pańskiej wizyty? - Rozmowa z generałem Alenburgą - odparł Kaspar, zsiadając z konia. - Kim pan jest? - dopytywał się oficer, umorusany i wyglądający na bardzo zmęczonego młody mężczyzna. Jego biały turban był niemal beżowy od kurzu, a
nogawice i buty miał zbryzgane posoką. Granatowa tunika, taka sama jak u strażników, ledwie maskowała ciemnoczerwone plamy ludzkiej krwi. - Kaspar z Olasko - przedstawił się zapytany. - Jeśli pamięć generałowi nie służy, zaprzątnięta przez toczący się konflikt, przypomnij mu o nieznajomym, który doradził pozostawienie łuczników w odwodzie pod Higarą. Oficer, aczkolwiek najchętniej odprawiłby Kaspara, zauważył: - Prowadziłem kawalerię, która ruszyła na północ, by ochraniać tych łuczników. Pamiętam pogłoski, że to jakiś obcy podsunął ten pomysł generałowi. - Cieszę się, że zostałem zapamiętany - rzekł Kaspar. Zwracając się do strażników, oficer powiedział: - Sprawdźcie, czy generał znajdzie chwilę dla... dawnego znajomego. Wkrótce potem Kaspara wpuszczono do głównego pawilonu. Przekazał wodze jednemu ze strażników i ruszył śladem oficera. Generał postarzał się o dekadę w ciągu tych trzech lat, lecz powitał gościa uśmiechem. Ciemne niegdyś włosy miał posiwiałe i zaczesane za uszy, a głowę odkrytą. - Wróciłeś na kolejną partyjkę szachów, Kasparze? Wstał i wyciągnął dłoń, którą były książę uścisnął. - Nie spodziewałem się takiego przyjęcia. - Niewiele osób udzieliło mi błyskotliwej rady taktycznej i pobiło w grze w szachy tego samego dnia. - Gestem zaprosił gościa do zajęcia miejsca na płóciennym krześle ustawionym obok blatu zakrytego mapą. Następnie wysłał swojego adiutanta po coś do picia. - Aczkolwiek nieraz potrzebowałem takiej rady. Ty, Kasparze, masz jednak lepsze oko do tych spraw niż wszyscy moi
podwładni. Przybysz skłonił głowę, przyjmując ten komplement, po czym odebrał z rąk adiutanta puchar ze schłodzonym piwem. - Skąd bierzecie tutaj lód? - zainteresował się, upijając łyk. - Pierzchające siły wroga, tak zwanego króla Okanali, trzymały lód w jednym z budynków na terenie wioski, którą oswobodziliśmy przed paroma dniami. Poza tym żołdacy zdążyli opróżnić magazyny ze wszystkiego, co mogłoby nam się przydać, ale jak widać, nie zdołali wymyślić sposobu na szybkie stopienie zapasów lodu. - Uśmiechnął się, również biorąc łyk. - I za to jestem im wdzięczny. - Odstawił puchar i przyjrzał się gościowi. - Ostatnio, gdy cię widziałem, usiłowałeś zorganizować przewóz zwłok martwego przyjaciela. Co sprowadza cię w moje strony tym razem? Kaspar pominął milczeniem wydarzenia, które miały miejsce od ich ostatniego spotkania, i powiedział tylko: - Trumna wraz z zawartością trafiła tam, gdzie powinna, a mnie zaabsorbowały inne sprawy. Teraz szukam przyjaciół. Generał zdziwił się: - Doprawdy? Wydawało mi się, że wtedy przedstawiłeś się jako kupiec. Od kiedy to kupcy mają przyjaciół tak daleko na południu? Kaspar rozumiał podejrzliwość generała, który przegrał znaczące starcie. - Prawdę powiedziawszy, to ludzie z północy. Mężczyzna imieniem Bandamin został tam wcielony siłą do armii... a właściwie pojmany przez handlarzy żywym towarem, którzy najprawdopodobniej nielegalnie dobijali targu za granicami Muboi z twoimi ludźmi.
- Nie byłby to pierwszy raz - stwierdził generał. - Podczas wojny trudno o cackanie się z każdym. - Bandamin miał żonę i syna i właśnie ten syn, dowiedziawszy się, że zabrali mu ojca do twojej armii, skierował się na południe, by go odszukać. Matka opuściła dom śladem chłopca. - A ty ruszyłeś śladem matki - pokiwał głową generał. - Chcę sprowadzić ją i chłopca do domu. - A co z mężem? Kaspar odparł: - Jego także, o ile to możliwe. Jaka jest cena wykupu? Generał się zaśmiał. - Gdybyśmy pozwalali naszym ludziom wykupywać się ze służby, mielibyśmy bardzo słabą armię, gdyż najbystrzejsi żołnierze zawsze znaleźliby sposób na zdobycie pieniędzy. Nie, służba każdego trwa pięć lat bez względu na to, w jaki sposób trafił do wojska. Kaspar skinął głową. - Nie dziwi mnie to. - Możesz poszukać chłopaka i jego matki. Wyrostki pomagające przy taborze stacjonują u stóp wzgórza po zachodniej stronie, nad strumieniem. Większość kobiet, zarówno żon, jak i markietanek, przebywa w pobliżu. Kaspar dopił piwo, po czym wstał. - Nie będę zabierał ci więcej czasu, generale. Dziękuję za miłe przyjęcie. Gdy już zmierzał do wyjścia, generał rzucił pytanie: - Co myślisz? Kaspar zawahał się, lecz w końcu odwrócił się twarzą do pytającego. - Wojna się skończyła. Pora zawrzeć pokój.
Alenburga rozsiadł się wygodniej i objąwszy podbródek palcem wskazującym i kciukiem, przez chwilę lekko pociągał zarost. - Dlaczego tak uważasz? - Zasiliłeś szeregi swojej armii wszystkimi zdolnymi do walki mężczyznami żyjącymi w promieniu trzystu mil. W drodze tutaj minąłem dwa miasta, pół tuzina miasteczek oraz wiele wiosek i wszędzie tam zastałem wyłącznie ludzi po czterdziestce i dzieci poniżej piętnastego roku życia. Każdy zdolny do noszenia broni mężczyzna służy tobie... - Urwał na moment. - Widzę, że chcesz przeć dalej na południe, ponieważ stamtąd spodziewasz się kontrnatarcia, ale jeśli Okanali zostało cokolwiek, o co warto walczyć, uderzy z lewej, skotłuje was i przyprze do strumienia. Lepiej zrobicie, wycofując się do miasta i tam okopując. Generale, tu przebiega nowa granica, która będzie obowiązywać przez najbliższe pięć, a może i dziesięć lat. Pora zakończyć walki. Generał pokiwał głową. - Ale nasz maharadża ma wizję, pragnie iść dalej na południe, aż dotrzemy pod bramy Miasta Rzeki Węży, skąd będziemy mogli ogłosić, że całe Wschodnie Krainy zostały spacyfikowane. - Domyślam się, że twój ambitny młody władca wyobraża sobie, że któregoś dnia zajmie i samo miasto, włączając je do Królestwa Muboi. - Tego nie wiem - odpowiedział generał Alenburga - jednakże w pozostałych sprawach się nie mylisz. Moi zwiadowcy donoszą mi, że Okanala również się okopuje. Obie strony są wycieńczone. Kaspar rzekł na to: - Nie orientuję się w tutejszych uwarunkowaniach politycznych, lecz
wiem, że rozejm bywa jedynym sposobem na zachowanie twarzy, a czasem wręcz koniecznością, alternatywą tylko dla klęski. Zwycięstwo znalazło się poza zasięgiem, a przegrana czeka na każdym rozdrożu. Poradź swojemu maharadży, żeby wydał którąś krewniaczkę za krewnego króla Okanali, i niech na tym sprawa się zakończy. Generał podniósł się i wyciągnął rękę do Kaspara. - Jak już znajdziesz swoich przyjaciół i odeślesz ich bezpiecznie do domu, jesteś zawsze mile widzianym gościem w moim pawilonie. Przy następnej okazji zrobię cię generałem, a gdy nadejdzie czas razem zepchniemy wrogów do samego morza. - Zrobisz mnie generałem? - Kaspar z Olasko zmrużył oczy. - A, no tak... Poznałeś mnie, gdy byłem generałem brygady. Teraz dowodzę całą armią. Mój kuzyn potrafi docenić pasmo sukcesów. - Rozumiem - odrzekł Kaspar, potrząsając ręką gospodarza. - Jeśli znów zachoruję na ambicję, będę wiedział, do kogo się zwrócić. - Wszystkiego dobrego, Kasparze. - Wszystkiego dobrego, generale. Kaspar opuścił pawilon i wskoczył na siodło. Poprowadził wałacha stępa w dół zbocza do nieodległej dolinki, przez którą płynął spory strumień. W miarę jak się zbliżał do taborów, ogarniał go coraz większy niepokój, wszędzie bowiem widział dowody niedawnych walk. Wojenna tradycja zabraniała atakowania tragarzy i kobiet idących w ślad za wojskiem, jednakże nieraz w przeszłości ignorowano tę zasadę celowo bądź po prostu wojenna fala przypadkiem zalewała cywilów.
Wielu młodych tragarzy było rannych - niektórzy lekko, inni poważnie, większość jednak nosiła bandaże. Paru leżało na noszach ustawionych pod wozami i spało, gdyż rany uniemożliwiały im wykonywanie pracy. Kaspar podjechał do furmanki, na której siedział baryłkowaty mężczyzna i płakał. Świeżo zdjęty żelazny kirys leżał obok niego, tak samo hełm z pióropuszem. Zapłakany mężczyzna wpatrywał się przed siebie niewidzącym wzrokiem. - Ty jesteś przełożonym taborów? - zapytał go Kaspar. Mężczyzna tylko skinął głową, przez co łzy na jego policzkach popłynęły szybciej. - Szukam chłopca imieniem Jorgen. Mężczyzna zacisnął szczęki i powoli zsiadł z wozu. Stanąwszy przed Kasparem, rzucił: - Chodź ze mną. Zaprowadził Kaspara za niewielkie wzniesienie, gdzie oddział żołnierzy kopał wielgachny dół, do którego sprawni chłopcy znosili drewno i wiadra z czymś, co zdaniem Kaspara wyglądało na oliwę. Nie mogło być mowy o osobnych stosach pogrzebowych, wszyscy mieli spłonąć równocześnie. Zwłoki leżały po drugiej stronie dołu, skąd było najbliżej do kupy drewna, na której miały spocząć przed tym, zanim zostaną polane oliwą i podpalone. Mniej więcej w jednej trzeciej długości dołu przełożony taborów zatrzymał się. Kaspar spuścił wzrok i zobaczył trzy ciała leżące jedno obok drugiego. - Taki był z niego dobry chłopiec... - wykrztusił przełożony taborów głosem ochrypłym od rzucania okazów, bitewnego pyłu, panującego tego dnia upału i powściąganych emocji. Jorgen spoczywał u boku Jojanny, która z kolei leżała przy mężczyźnie w
mundurze wojskowym. To musiał być Bandamin, albowiem rysy jego i chłopca nosiły znaczące podobieństwo. Przełożony taborów mówił tymczasem: - Przybył, szukając ojca, przed jakimś rokiem, a po nim zjawiła się jego matka. Pracował ciężko, nie skarżąc się, a ta kobieta opiekowała się wszystkimi dziećmi, jakby sama je urodziła. Kiedy tylko mógł, ojciec dołączał do rodziny i wtedy aż miło było na nich popatrzeć. Pośród tego wszystkiego - zatoczył ramieniem szerokie koło - znaleźli szczęście w byciu razem. Kiedy... - Musiał przerwać, ponieważ wzruszenie znów chwyciło go za gardło. - Poprosiłem, żeby oddelegowano ojca do ochrony taborów. Sądziłem, że oddaję im przysługę. Nie miałem pojęcia, że walki zahaczą o tabory! To wbrew prawu wojennemu! Zabijali dzieci i kobiety. To niesłychane! Kaspar przez długą chwilę przyglądał się tej trójce, połączonej przez los i przez los skazanej na wspólną śmierć z dala od domu. Bandamin otrzymał miażdżący cios w pierś, chyba maczugą, ale twarz miał nienaruszoną. Był ubrany w tabard w barwach błękitu i żółci Muboi. Barwy oczywiście wyblakły, a sam strój był brudny i miejscami obszarpany. Patrząc na niego, Kaspar widział oczami wyobraźni mężczyznę, na jakiego wyrósłby Jorgen - uczciwego i pracowitego. Wspominał człowieka, który lubił często się śmiać. Teraz Bandamin leżał z opuszczonymi powiekami, jakby spał. Jojanna zdawała się naprawdę spać, nigdzie nie było widać śladu po żadnej broni. Kaspar przypuszczał, że strzała bądź końcówka grotu ugodziła ją w plecy, być może wtedy, gdy biegła na pomoc dzieciom. Włosy Jorgena były pociemniałe od krwi, a jego głowa spoczywała pod nienaturalnym kątem. Kaspar poczuł ulgę na myśl,
że śmierć nadeszła szybko, prawdopodobnie bezboleśnie. Niespodziewanie dla niego samego zrobiło mu się bardzo przykro - Jorgen był za młody, by umierać. Przyglądał się trojgu ludziom, którzy wyglądali jak rodzina śpiąca razem na pikniku. Wiedział, że życie potoczy się dalej, a odejście Bandamina i jego najbliższych zauważy tylko on i może jeszcze ze dwie osoby na dalekiej północy. Wraz ze śmiercią Jorgena, najmłodszej latorośli tej gałęzi rodziny, coś się nieodwołalnie skończyło. Przełożony taborów spoglądał na byłego księcia, jakby spodziewał się po nim jakichś słów. Kaspar obrzucił troje leżących ostatnim spojrzeniem, wbił pięty w boki wałacha i zawróciwszy, rozpoczął mozolną podróż na północ. Przemierzając kłusem pole bitwy, poczuł, jak coś w nim twardnieje i lodowacieje. Łatwo byłoby potępić Okanalę za sprzeniewierzenie się zasadom „cywilizowanej" wojny. Łatwo byłoby znienawidzić Muboyę za zabranie mężczyzny od jego rodziny. Łatwo byłoby zwrócić się przeciwko innym. Jednakże Kaspar był świadom, że przez lata wydawał podobne rozkazy i że przez niego również setki Bandaminów musiało opuścić swoje domy, a setki Jojann i Jorgenów doświadczyły nieszczęść, a nawet oddały życie. Z westchnieniem, które zdawało się brać początek w głębi jego duszy, zastanowił się, czy w życiu chodzi o coś więcej niż tylko ciągłe cierpienie, a koniec końców - śmierć. Albowiem jeśli coś takiego istniało, w tym właśnie momencie swojej egzystencji rad byłby się dowiedzieć, czym to jest. RO ZD ZI AŁ C ZWA RT Y Nocne Jastrzębie Żołnierze poruszali się błyskawicznie.
Erik von Darkmoor, diuk Krondoru, rycerz-szeryf królewskiej armii Zachodu i strażnik Zachodniego Świata, stał za wystającymi skałami i przyglądał się, jak jego ludzie wolno zajmują pozycje. Postacie poruszające się bezszelestnie na tle skał, skąpane w głębokim cieniu rzucanym przez zachodzące słońce, należały do specjalnej jednostki zwanej Gwardią Książęcą. Erik osobiście opracował metody ich szkolenia, wspinając się po szczeblach kariery w armii, najpierw jako jej kapitan, potem dowódca garnizonu w Krondorze, wreszcie zaś rycerz-szeryf. Jego podwładni niegdyś wchodzili w skład formacji zwanej Królewskimi Tropicielami Krondoru, oddziału zwiadowców będących potomkami legendarnych Cesarskich Przewodników Wielkiego Keshu, obecnie jednak nazywało się ich po prostu Gwardią Książęcą, a Erik odwoływał się do ich pomocy w wyjątkowych okolicznościach, takich jak wydarzenia dzisiejszej nocy. Nawet ich mundury były szczególne - składały się na nie grafitowe tabardy noszące herb Krondoru: orła szybującego nad szczytem, nakreślonego równie przytłumionym kolorem, oraz czarne spodnie z czerwonym lampasem zatknięte w wysokie buty, w sam raz nadające się do długich marszów, jazdy konnej lub tak jak teraz, do wspinaczki w górach. Każdy gwardzista miał na głowie prosty, ciemny, otwarty hełm i poręczną broń: miecz o długości ledwie pozwalającej na używanie tej nazwy oraz estok. Każdy został wyszkolony w ściśle określonym zakresie i właśnie w tej chwili dwóch najzdolniejszych wspinaczy prowadziło atak. Erik pozwolił spojrzeniu zbłądzić na szczyt klifów wznoszących się naprzeciw jego stanowiska.
Wysoko w górze majaczyła starożytna warownia Cavell, z której jak na dłoni widać było odgałęzienie głównego traktu, przechodzące w górską ścieżkę, nazywaną Żlebem Cavell. Niewielki wodospad wypływał ze skał nieopodal warowni, spadając do jeziorka utworzonego mniej więcej w połowie wysokości klifu, a stamtąd spływając do strumienia, który pierwotnie wyżłobił żleb. Jak to często bywa w takich wypadkach, bieg strumienia zmienił się z czasem, gdy coś - siłami natury lub człowieka - zmusiło żywioł do popłynięcia inną drogą, dzięki czemu dawne koryto było teraz suche i pyliste. Gwardziści zmierzali ku jeziorku, albowiem - zakładając, że informacje sprzed prawie stu lat wciąż były prawdziwe - tam właśnie znajdowało się tajemne wejście, dawne serce starej warowni. Erik sprowadził swoich ludzi do miasta Cavell jeszcze przed świtem, a następnie prędko ich ukrył, co nie było łatwe w miejscowości tak małej jak ta, jednakże zanim nastało południe, mieszkańcy zajmowali się swoimi sprawami jakby nigdy nic - na tyle, na ile to było możliwe pomimo obecności zbrojnych na każdym kroku. Erik nie martwił się szpiegami Nocnych Jastrzębi, jacy mogli przebywać w Cavell, ponieważ tego dnia nikt nie miał opuścić miasteczka. Jego jedynym zmartwieniem było to, że ktoś może coś wypatrzyć z wysoka, ze wzgórz ponad miastem, ale w swoim mniemaniu przedsięwziął wszystkie dostępne środki bezpieczeństwa. Magnus dopomógł mu, rzucając zaklęcie iluzji, tak więc jeśli tylko obserwator nie był naprawdę dobrze wyszkolonym magiem, te parę minut potrzebne na wprowadzenie setki zbrojnych do miasta powinno przejść bez echa. O zachodzie Magnus ponownie rzucił swoje zaklęcie, a gwardziści podzielili się
na dwie kompanie - jedna z nich udała się prosto do głównego wejścia warowni, idąc wzdłuż żlebu, a druga pod osobistym dowództwem Erika zmierzała do tylnego wejścia. Stary wiarus stał bez ruchu, całkowicie pochłonięty ruchami swoich ludzi. Miał prawie osiemdziesiąt pięć lat, jednakże za sprawą napoju podanego mu przez Nakora wyglądał najwyżej na pięćdziesiąt parę. Usatysfakcjonowany dotychczasowym przebiegiem akcji odwrócił się do swych towarzyszy, Nakora i Magnusa, stojących opodal, podczas gdy osobisty przyboczny rycerza-szeryfa tkwił u boku swego przełożonego. Magowie nie byli zadowoleni z faktu, że Erik nie pozwalał im się zbytnio do siebie zbliżać, jako że mieli za zadanie chronienie go za wszelką cenę. - Co teraz? - zapytał Nakor. - Będziemy czekać - odparł Erik. - Jeśli martwi ich obecność obcych w pobliżu warowni, z pewnością już nas zauważyli i albo wykonają jakiś nieprzyjazny gest, albo spróbują ucieczki przez tylne wyjście. - A twoim zdaniem jak postąpią? - zapytał Magnus. Erik westchnął. - Ja bym się przyczaił i udawał, że mnie nie ma. Na wypadek gdyby ta strategia nie zadziałała, miałbym w zanadrzu naprawdę paskudne powitanie dla intruza. - Machając ręką, dodał: - Ze starych zapisków, które jednak mogą być mylące, wynika, że warownia Cavell jest najeżona pułapkami. To istna matnia. Wycieczka tam to nie spacerek po łące. Nakor wzruszył ramionami. - Masz dobrych ludzi. - Najlepszych - zgodził się z nim Erik. - Starannie wybieranych i
szkolonych specjalnie do takich zadań. Mimo to niechętnie narażam ich na zbędne ryzyko. Nakor powiedział cicho: - Tym razem to konieczne, Eriku. - Wierzę ci, Nakorze - odparł stary wiarus. - W przeciwnym razie by mnie tu nie było. - A co na to diuk Saladoru? - zainteresował się Nakor. - Nawet nie wie, że tu jestem. - Erik spojrzał prosto na maga. - Przyjacielu, nie najlepszy moment wybrałeś na dołożenie mi trosk. Nakor ponownie wzruszył ramionami. - Na to moment nigdy nie jest właściwy, czyż nie? - Bywają chwile, kiedy myślę sobie, że lepiej by się stało, gdyby Bobby de Longville i Calis powiesili mnie tamtego mroźnego poranka przed wielu laty. Wpatrzył się w odległy punkt za skałami, gdzie właśnie zaszło słońce. Potem znowu spojrzał na Nakora. - A bywają też takie, kiedy cieszę się, że do tego nie doszło. Jak to się już skończy, będę mógł ci powiedzieć, która to z chwil. Uśmiechnął się. - Wracajmy i uzbrójmy się w cierpliwość. Powiódł Magnusa i Nakora w dół wąskiej ścieżki między wysokimi skalnymi ścianami, mijając po drodze szeregi gwardzistów gotujących się do ataku na warownię powyżej. Na samym końcu czekali pachołkowie z końmi, a za nimi stały wozy z zaopatrzeniem. Erik skinął na giermka, którego zostawił ze służącymi. Giermek natychmiast wyciągnął skądś puchary i napełnił je winem z bukłaka. Nakor przyjął jeden z pucharów, unosząc brew.
- Wino przed walką? - Czemu by nie? - odparł diuk, biorąc solidny haust. Następnie otarł usta wierzchem rękawicy. - Jakbym miał za mało zmartwień, gonisz mnie na drugi koniec Królestwa, żebym ścigał morderców. - Ktoś musiał to zrobić, Eriku - rzekł z powagą Nakor. Stary wojownik potrząsnął głową. - Żyję od dawna, Nakorze, i naoglądałem się więcej ciekawych rzeczy niż większość ludzi. Skłamałbym, mówiąc, że wypatruję śmierci, ale z miłą chęcią pozbyłbym się trosk. - Przyjrzał się magowi przez zmrużone powieki. - Sądziłem, że mi się to udało, aż do tamtej nocy, kiedy ty się pojawiłeś. - Potrzebujemy cię - oświadczył Isalani. - Jestem potrzebny królowi - zaprotestował Erik. - Jesteś potrzebny światu - poprawił go Nakor, ściszając głos, aby nie usłyszał go nikt inny. - Jesteś jedynym znaczącym człowiekiem w Królestwie Wysp, któremu ufa Pug. Erik pokiwał głową. - Rozumiem, z jakich powodów odciął się od Korony. - Dopił wino i oddał puchar giermkowi. Kiedy jednak młodzik chciał dolać trunku, odprawił go niecierpliwym gestem. - Ale czy naprawdę musiał upokorzyć przy tym osobę diuka Krondoru? I to publicznie? Na oczach żołnierzy armii Wielkiego Keshu? - To stara sprawa, Eriku. - Chciałbym, aby taka była - rzekł Erik. On również mówił ściszonym głosem, który teraz zniżył prawie do szeptu. - Powiem ci coś, co już być może wiesz. Książę Robert został odwołany.
- To niedobrze - zareagował Nakor, odruchowo kiwając głową. - Odkąd zacząłem zyskiwać na władzy, mieliśmy w Krondorze trzech książąt, a ja zostałem diukiem wyłącznie dlatego, że król Ryan zabrał Jakuba ze sobą do Rillanon. Zajmuję to stanowisko od dziewięciu lat i będę zajmował drugie tyle, jeśli wcześniej nie umrę. - Dlaczego odwołano Roberta? - Tobie łatwiej pójdzie odkrycie prawdy niż mnie - stwierdził Erik. Po długiej chwili milczenia, gdy obserwował ciemniejące niebo, dodał: - Z powodów politycznych. Robert nigdy nie cieszył się poparciem Zgromadzenia Lordów. A Jakub jest zachodnim wielmożą, który nie wzbudza sympatii wielu spośród tych, którym się marzy doradzać królowi... W dodatku to przebiegły człowiek, przebieglejszy nawet od swego dziadka. - Erik zerknął na Nakora. - To dopiero była szansa, kolejny Jakub, diuk Krondoru... Nakor wyszczerzył zęby. - Jimmy Rączka stanowił prawdziwe utrapienie, zanim został diukiem. Wiem. - Zerknął na gwardzistów, którzy byli już gotowi do wspinaczki i czekali tylko na sygnał. - A jednak zawsze pamięta się o czyjejś wielkości, zapominając wady. Chociaż Jimmy narobił niezłego bałaganu... Skoro nie Robert będzie następcą, to kto? - Są królewscy kuzyni, godni tego tytułu... - Posmutniał, napotkawszy spojrzenie Nakora. — Jeżeli król nie wykaże się roztropnością, może dojść do wojny domowej. Jest w linii prostej potomkiem Borrica, ale nie ma własnych synów, co otwiera drogę do tronu jego licznym kuzynom, z nie mniejszymi prawami do korony, szczególnie jeśli nie spłodzi męskiego dziedzica.
Nakor wzruszył ramionami. - Żyję dłużej niż ty, Eriku. Widziałem upadki dynastii w niejednym królestwie. Narody zawsze przetrwają. - Ale za jaką cenę, przyjacielu? - Kto zostanie nowym księciem Krondoru? - Oto jest pytanie! - rzucił diuk, wstając i dając znak swoim ludziom. Niebo ściemniało dostatecznie, nadeszła pora rozpocząć atak na warownię. -Książę Edward jest lubiany, inteligentny, waleczny, a nawet zdolny ukuć zgodę w Zgromadzeniu Lordów... - .. .zatem król wyznaczy do tej roli kogoś innego - dokończył ze śmiechem Nakor, idąc za Erikiem, który ruszył przodem. Diuk nie odpowiedział, tylko wykonał ruch ręką, na co zza skał pod warownią wyskoczyło dwóch mężczyzn, z których każdy niósł na ramieniu zwój sznura. Natychmiast rozpoczęli wspinaczkę, używając tylko rąk i nóg. Nakor przyglądał się dwu sylwetkom znikającym w mroku nad jego głową. Wspinający się mężczyźni poruszali się cicho jak pająki sunące po murze. Nakor zdawał sobie sprawę z zagrożeń czyhających na śmiałków, ale wiedział też, że nie ma innego sposobu na przymocowanie w górze sznurów potrzebnych pozostałych gwardzistom. Zwracając się do maga, Erik dorzucił: - Myślę, że książę Henryk uzyska tymczasowe poparcie, gdyż jego najłatwiej będzie usunąć, jeśli królowa Anna wyda na świat syna. Gdyby to Edward zasiadał na tronie Krondoru, król mógłby nie być w stanie zastąpić go własnym synem... - mówił coraz ciszej, patrząc, jak wspinający się mężczyźni
docierają do brzegu jeziorka. Nakor zauważył na głos: - Dziwne miejsce na tylne wyjście, mam rację? W końcu to ponad sto stóp nad ziemią. - Sądzę, że Nocne Jastrzębie przed laty odwaliły tu kawał roboty. Moi ludzie donieśli mi o śladach narzędzi na skałach. To by znaczyło, że kiedyś w dół wiodła ścieżka, którą zniszczono. - Westchnął. - Już czas. Gdzie twój człowiek? Nakor ruchem brody wskazał za siebie. - Śpi pod wozem. - Obudź go - polecił Erik von Darkmoor. Nakor podszedł pośpiesznie do wozu, na którym czuwali dwaj chłopcy zatrudnieni do ochrony zapasów przywiezionych z miasta. Rozmawiali ze sobą półgłosem, świadomi wagi tej misji, ale byli tylko chłopcami, a bezczynne czekanie ich znudziło. Pod wozem, na którym siedzieli, leżała samotna postać, która poderwała się szybko, gdy tylko Nakor kopnął w podeszwy jej butów. Ralan Bek wężowym ruchem wydostał się zza koła, a następnie wyprostował na całą wysokość. Młodzieniec mierzył sześć stóp i sześć cali wzrostu i znacznie górował nad drobnym szulerem. Nakor wiedział, że w Beku tkwi ułamek Boga Zła, maleńka drzazga, jak lubił o tym myśleć, nieskończenie mała drobina bóstwa czyniąca z chłopca niesamowicie groźną istotę. W jego obliczu jedyną przewagą maga były lata doświadczenia i to, co nazywał swoimi „sztuczkami". - Już czas? Nakor skinął głową. - Będą na górze za parę chwil. Wiesz, co masz robić.
Bek potaknął. Schylił się po kapelusz, który był łupem zabranym mężczyźnie zabitemu na oczach Nakora i noszonym teraz niczym odznaka honorowa. Czarny filcowy kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony orlim piórkiem, nadawał młodzikowi chwacki wygląd, jednakże Nakor miał świadomość, że pod tą maską tkwi potencjał zła, jak również ponadnaturalna siła i zwinność. Bek potruchtał na skraj klifu i tam się zatrzymał. W zupełnej ciszy spadł najpierw jeden, potem drugi sznur, rozwijając się, nim sięgnął ziemi. Gwardziści błyskawicznie przywiązali solidne liny do końców obu sznurów, a te następnie zostały wciągnięte. Gdy pierwsza lina była już dobrze przymocowana, Ralan Bek odpiął pas z pochwą i przerzucił go sobie przez ramię, tak że teraz jego miecz spoczywał na plecach. Z niezwykłą łatwością podciągnął się na linie, stawiając stopy na litej skale, jakby całe życie wspinał się w ten sposób. Przykład z niego wzięli kolejno wszyscy gwardziści, wszelako żadnemu nie dał się prześcignąć. Erik odprowadzał wzrokiem jego niknącą w mroku sylwetkę. - Dlaczego tak bardzo nalegałeś, aby poszedł przodem, Nakorze? - Być może nie jest niepokonany, Eriku, lecz na pewno o wiele trudniej go zabić niż któregokolwiek z twoich ludzi. Magnus zajmie się tymi, którzy pilnują głównego wejścia do warowni, ale jeśli magia czeka także przy tylnych drzwiach, tylko Bek ma szansę przeżycia. - Kiedyś to ja wspinałbym się pierwszy. Nakor ścisnął przyjaciela za ramię. - Cieszy mnie, że zmądrzałeś od tamtej pory, Eriku.
- Zauważyłem, że ty również nie palisz się do wspinaczki. W odpowiedzi Nakor tylko się uśmiechnął. Bek czekał, przesuwając palcami po zarysie drzwi. Zdawały się litą skałą, jak wszystko dokoła, i w tych ciemnościach nie potrafił dostrzec szczeliny, o której istnieniu informowały go opuszki. Z całą pewnością jednak stał przed tylnym wejściem do warowni. Pozwolił zmysłom błądzić, albowiem dość wcześnie w życiu przekonał się, że czasem potrafi przewidywać wydarzenia: atak, niespodziewany zakręt na szlaku, upadek kości. Nazywał to „szczęśliwym domysłem". Tak, pomyślał teraz. Coś było tuż za tymi drzwiami, coś bardzo interesującego. Ralan Bek nie wiedział, co to strach. Tak jak zasugerował Nakor, było coś innego, nieomal obcego W młodzieńcu z Novindusa. Zerkając w dół na miejsce, gdzie stał niski mag ze starym wojownikiem, spostrzegł, że z powodu mroku ledwie jest w stanie wypatrzyć ich sylwetki. - Światło - szepnął, na co gwardzista za jego plecami podał mu specjalnie zaprojektowaną małą zakrytą latarnię. Bek skierował ją na Nakora i Erika, a następnie odsłonił i szybko z powrotem zasłonił. Był to ich umówiony sygnał, ostrzegający przed niebezpieczeństwem. Aczkolwiek Ralan nie do końca pojmował koncept niebezpieczeństwa. Był mu równie obcy jak uczucie strachu. Starał się zrozumieć, co mówił do niego Nakor, ale czasami tylko potakiwał i udawał, że pojmuje, o czym mówi ten dziwny człowieczek, byle przestał się bez końca powtarzać. Ralan obmacywał spoinę skały, aż wreszcie doszedł do wniosku, że drzwi skonstruowano w ten sposób, aby można je było otworzyć wyłącznie od wewnątrz. Wzruszył ramionami.
- Łom - powiedział, na co stojący za nim gwardzista wyminął go i umieścił narzędzie we wskazanym miejscu. Gmerał nim przez chwilę, lecz Bek dość szybko poprosił: - Pozwól, że ja to zrobię. Korzystając ze swej nadnaturalnej siły, wymusił poszerzenie niewidzialnej szczeliny, po czym drzwi nagle otwarły się na oścież do wtóru jęku metalu, gdy żelazny łom zmierzył się z przemyślnym mechanizmem. Narzędzie spadło na skały z dźwięcznym stukiem, a Bek momentalnie dobył miecza i zniknął w otworze. Nie przejmując się tym, że robi hałas, spojrzał przez ramię i uniósłszy rękę, powiedział do gwardzistów: - Zaczekajcie tutaj! Następnie zniknął im całkiem z oczu. Gwardziści znali rozkazy. Bek miał wejść do warowni pierwszy, a oni za nim na jego znak lub po upływie dziesięciu minut - zależnie od tego, co będzie najpierw. Jeden z czekających mężczyzn odwrócił klepsydrę z podziałką, która czerwonymi kreskami odmierzała szóste części godziny. Wybierani osobiście przez dowódcę ludzie przyczaili się przed wejściem wokół jeziorka, nasłuchując szumu wodospadu. Bek poruszał się ostrożnie, ignorując tymczasową ślepotę. Stąpał lekko i nigdy nie stawiał całej stopy, dopóki nie nabrał pewności, że nie ma pod nią jamy ani mechanizmu uruchamiającego jakąś pułapkę. Wiedział, że jest w stanie wiele znieść - w ciągu krótkiego życia był ranny niejeden raz - lecz nie łaknął obrażeń bardziej niż zwykły człowiek. Poza tym jeśli Nakor nie mijał się z prawdą, dalej czekała go prawdziwa zabawa. Myśl o dziwnym człowieczku sprawiła, że Ralan Bek zawahał się przed
kolejnym krokiem. Nie lubił Nakora - właściwie nie lubił nikogo, ale też nikogo nie nienawidził. Swój stosunek do innych ludzi wyrażał w prosty sposób: albo byli wrogami lub sprzymierzeńcami, albo w ogóle się nie liczyli, jak konie czy inne zwierzęta, czasem przydatne, lecz niewarte jego uwagi. Jednakże mały szuler wzbudzał w nim coś jeszcze, coś, czego Bek nawet nie potrafił nazwać. Nie miał pojęcia, czy chodzi o bliskość, radość czy coś innego. Przyjemność dawały mu niewyszukane czynności, takie jak patrzenie na wykrwawiającego się na śmierć człowieka bądź niedelikatne obchodzenie się z kobietą. Wiedział też, że lubi walczyć. Lubił szczęk broni, krzyki, widok krwi i... śmierci. Już dawno temu doszedł do wniosku, że chętnie patrzy na śmierć innych istot. Fascynowało go to, że w jednej chwili zwierzę czy człowiek żyli, byli świadomi, ruszali się, a w następnej już tylko leżeli jak kupa mięsa. W dodatku niezbyt przydatnego mięsa, gdy chodziło o niejadalnego człowieka. Bek miał nadzieję, że tutaj będzie mógł pozbawić życia bardzo ważne osoby, i wprost nie mógł się tego doczekać. Cichy dźwięk gdzieś z przodu sprawił, że zapomniał o Nakorze i własnym pomieszaniu co do rzeczy, o których mówił mu niski mag. Na przeciwległym końcu korytarza ktoś był i Ralan Bek aż zadrżał z podniecenia. Właściwie powinien był wrócić, ale stracił rachubę czasu - zresztą skąd miał wiedzieć, że upłynęło akurat dziesięć minut? Teraz dołączą do niego gwardziści, ale to nic nie szkodzi, skoro szykowała się jatka. Tyle czasu minęło od jego ostatniej porządnej walki. Nakor coś mu zrobił i teraz często odczuwał ból głowy, gdy chciał pomyśleć o pewnych sprawach. Ale również Nakor dał mu pozwolenie na zabicie każdego, kto by się czaił w tej starej warowni, z wyjątkiem
reszty gwardzistów Erika, którzy mogli nadejść z przeciwnej strony. Kiedy poczuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie, z warknięciem odsunął na bok wszystkie myśli oprócz tej o człowieku ukrywającym się gdzieś tam przed nim i czyniącym hałas w ciemnościach. Przyśpieszył i nieomal wpadł głową naprzód w ziejącą jamę. Chyba tylko „szczęśliwy domysł" kazał mu w ostatniej chwili przerzucić ciężar ciała na tę nogę, która pozostała z tyłu. Sięgnął po wąski cylinder, który otrzymał od Nakora, i zdjął wieczko. W środku mieściła się wiązka patyczków. Wyciągnął jeden i nakrywszy cylinder wieczkiem, schował go znów w zanadrzu, po czym pomachał wydobytym patyczkiem w powietrzu. Po paru ruchach na końcu zabłysnął ognik. Tak jak zapewniał Nakor, po dłuższej chwili spędzonej w czarnym jak noc korytarzu, palący się cienki patyczek dawał niesamowicie dużo światła. Bek zerknął pod stopy w ziejącą przed nim dziurę, ale nie potrafił wypatrzyć dna. Cieszył się, że tam nie wpadł - nie dlatego, że bał się obrażeń, lecz z tego powodu, że wtedy musiałby czekać, aż zrównają się z nim gwardziści starego wojownika. Nie przypuszczał, by zauważyli jamę w porę, i bardzo nie podobała mu się myśl, że jeden z nich wylądowałby mu prosto na głowie. Poza tym nie wątpił, że będą mieli ze sobą dość długą linę, by go stamtąd wyciągnąć. Cofnął się o dwa kroki, a potem jednym wielkim susem przeskoczył dziurę i wylądował miękko po drugiej stronie, jakieś dziesięć stóp od miejsca, w którym znajdował się przed chwilą. Następnie upuścił płonący patyczek i zdeptał go obcasem. Postał w bezruchu, sprawdzając, czy ktoś usłyszał, jak skacze, a kiedy już nabrał pewności, że pozostał niezauważony, podjął wędrówkę korytarzem. Przez
moment zastanawiał się, czy nie powinien był przypadkiem zostawić jakiegoś znaku dla gwardzistów, aby ostrzec ich przed pułapką. Zaraz jednak przyszła myśl: Po co? Niby czemu miałby się przejmować tym, czy któryś z ludzi Erika wpadnie do głębokiego dołu czy nie? Od myślenia o tym znowu zaczęła go boleć głowa, więc odłożył to do czasu rozmowy z Nakorem, który rozumiał takie sprawy. On teraz musiał się skupić na czymś innym. Docierały doń coraz wyraźniejsze głosy - zapowiedź niezłej burdy. Magnus spojrzał w niebo i uznawszy, że nadeszła pora na wykonanie ruchu, dał znak dwóm gwardzistom, aby towarzyszyli mu w drodze długim podejściem do głównego wejścia warowni. Ścieżka wyglądała na nieużywaną od wielu lat, jednakże Magnus zbadał ją rankiem w sekrecie i stwierdził, że ktoś mocno się napracował, aby stworzyć takie wrażenie. Ów ktoś korzystał z tego przejścia całkiem niedawno, lecz zależało mu na zachowaniu tego faktu w tajemnicy. To chyba najbardziej go przekonało, że wiara pokładana przez jego ojca w Jovala Delana była słuszna. Żaden miejscowy rzezimieszek, szmugler ani nawet członek bandy młodzików nie miałby środków ani chęci, by tak się napracować przy zacieraniu śladów. Gwardziści parli przed siebie wyschniętym korytem zwanym Żlebem Cavell i będącym jedyną oczywistą drogą dostępu do warowni o tej samej nazwie. Magnus nie należał do grona miłośników militariów, w przeciwieństwie do ojca i brata, ale nawet on potrafił sobie wyobrazić, jak straceńczym zadaniem byłaby próba zdobycia tej warowni. Pozostawała ona poza kręgiem zainteresowań miejscowych władców wyłącznie za sprawą plotek o obecności demona oraz przedwiecznej klątwie, jak również tego, że w okolicy od jakichś
stu lat panował pokój. Ale nie to było obecnie jego największym zmartwieniem. Przede wszystkim musiał zadbać o to, by towarzyszący mu mężczyźni przemieszczali się jak najdłużej niezauważeni. W porównaniu z innymi magami Magnus nadal był dość młody, lecz odziedziczył po rodzicach pewne zdolności. Jego matka wyczuwała obecność magii z większą łatwością niż Pug, który z kolei posiadał umiejętność określania charakteru zaklęcia, gdy zostało już ono odkryte. Magnus natomiast na swoje szczęście łączył obie te cechy. Dzięki temu udało mu się zlokalizować po drodze co najmniej cztery czyhające na nich pułapki. Zręcznymi ruchami mistrza magii Magnus rozprawił się z każdym zaklęciem, umożliwiając gwardzistom Erika dalsze bezgłośne przemieszczanie się żlebem. Jeśli nawet w górze czatował obserwator, nie miał wielkich szans na dojrzenie mrocznych sylwetek przemykających w nocnych ciemnościach. Nie wzeszedł jeszcze księżyc, który i w bezchmurne noce nie dawał wiele światła, a co dopiero mówić o tak paskudnej pogodzie, jak dzisiaj. Dowodzący wydał rozkazy swoim ludziom paroma gestami. Starożytny most zwodzony, łączący niegdyś ścieżkę z bramą wartowni, teraz zwisał na pojedynczym łańcuchu, huśtając się bezużytecznie po przeciwnej stronie przepaści, nazbyt szerokiej, aby mógł ją przeskoczyć jakikolwiek człowiek. Kolejni gwardziści powtórzyli umówione znaki i z tyłu przybiegło dwóch mężczyzn, niosących drabiny oblężnicze, które miały posłużyć za most nad przepaścią. Magnus skorzystał ze swoich mocy i uniósłszy się w powietrze, przeleciał nad przestworem. Z drugiej strony przyglądał się gwardzistom, stąpającym po szczeblach
pewnie, jakby nie ziała pod nimi głęboka dziura. Jeden fałszywy krok posłałby nieostrożnego śmiałka na spotkanie śmierci. Mag był pełen podziwu dla ich opanowania. Zwróciwszy znów uwagę na drogę, spróbował zmysłami odkryć następne magiczne przeszkody, ale żadnej nie znalazł. Najwyraźniej strażnicy tej warowni ufali bez zastrzeżeń, że pułapki rozstawione po drodze zaalarmują mieszkańców o pojawieniu się niechcianego towarzystwa. Przyśpieszył kroku, niebaczny na grożące mu niebezpieczeństwo, albowiem wyczuł w oddali coś, co spowodowało, że włoski na ramionach i karku stanęły mu dęba. Uniósł dłoń, z której po chwili zaczął emanować słaby blask, rozjaśniający przestrzeń między obecnie walącą się w gruzy bramą strażniczą, gdzie niegdyś most zwodzony i opuszczana krata stanowiły pierwszą barierę, a wewnętrznymi wrotami - zamkniętymi na głucho i jak podejrzewał Magnus, zabarykadowanymi od wewnątrz. Gwardziści stłoczyli się za nim w milczeniu. W zjawiskowym świetle białe włosy Magnusa i jego wzrost nadawały mu niemalże nadludzki wygląd, lecz nawet jeśli podwładni Erika czuli niepokój z powodu bliskości czarownika, nie okazywali tego w żaden sposób, czekając na jego rozkazy. Magnus zamknął oczy dla uzyskania lepszej koncentracji i wyraźniejszej wizji drewnianych wrót. Sięgnął do nich wszystkimi zmysłami. Przebiegł mentalnymi palcami po powierzchni drewna, po czym przecisnął się przez nie powoli na drugą stronę. Kiedy to robił, w jego umyśle powstał obraz tak wyrazisty, jakby zobaczył go własnymi oczami: potężna zasuwa umocowana w dwóch solidnych okuciach. Zbadał na odległość każdy cal, po czym otworzył oczy i cofnął się o krok.
- Pułapka - szepnął do stojącego tuż obok oficera. - Co proponujesz, panie? - spytał również szeptem młody rycerz-porucznik. Magnus odparł na to: - Trzeba znaleźć sposób na ominięcie tych drzwi bez poruszenia zasuwy. Wyciągnął znów rękę i tym razem uszu najbliżej stojących dobiegło ciche buczenie. Nieoczekiwanie w skrzydle wrót, u dołu, pojawił się otwór, przez który swobodnie mógł przejść dorosły mężczyzna, jeśli tylko opadłby na czworaki. Dowódca wydał rozkaz i gwardziści jeden po drugim zaczęli przechodzić przez dziurę. Magnus stał nieopodal czujnie, gotów zmierzyć się z magią wzbudzoną przez niebaczny ruch któregoś z żołnierzy, wszakże okazało się to zbędny środkiem ostrożności. Wszyscy postąpili zgodnie z wydanymi instrukcjami. Na koniec przyszła kolej na Magnusa, który przeszedł przez otwór najbardziej niezgrabnie ze wszystkich, gdyż jego obszerna szata okazała się niespodziewanym utrudnieniem. Mniej więcej w połowie musiał podnieść najpierw jedno, a potem drugie kolano i pociągnąć do przodu tkaninę, aby nie przewrócić się na twarz. Wstał, chichocząc, i rzucił uwagę: - Bywają chwile - i to właśnie jest jedna z nich - kiedy mam chęć zakwestionować opinię ojca twierdzącego, że magowie powinni nosić długie szaty. Porucznik okazał się człowiekiem pozbawionym poczucia humoru, gdyż rzekł tylko:
- Nie rozumiem, panie. Magnus westchnął. - Nieważne. - Zwrócił się bezpośrednio do gwardzistów: - Trzymajcie się za mną, chyba że każę inaczej, albowiem czekają na nas siły, z którymi nie poradziłby sobie najdzielniejszy człowiek pozbawiony pomocy magii. -Po chwili namysłu dodał: — Możecie zabić każdego, kto nie będzie Ralanem Bekiem ani jednym z was. Bek szedł jak po szerokiej ulicy w biały dzień, nie przejmując się otaczającymi go ciemnościami. Kątem oka widział słabe światło bijące z komnat na końcu paru bocznych korytarzy, jednakże ignorował je i parł przed siebie. Nie potrafiłby powiedzieć, skąd czerpie pewność, że powinien iść prosto, niemniej czuł całym sobą, iż właściwa droga wiedzie od tylnego wejścia warowni do jej centralnej komnaty, która prawdopodobnie była jakąś wielką salą, kto wie, czy nie tronową. Czuł również uniesienie na myśl o czekającej go walce. Podobały mu się rzeczy, których uczył go Nakor, ale od zbyt dawna nie brał udziału w żadnej bijatyce. Rozbił kilka głów po tawernach, ale jak na jego gust, nie popłynęło dość krwi, odkąd przed rokiem zabił dla Nakora tamtego cesarza. To dopiero była zabawa. Nieomal roześmiał się na głos, przypomniawszy sobie zdumione miny ludzi, zadzierających głowy, by zobaczyć jego i trzymany przezeń miecz, którym przebił staruchowi plecy. Mężczyzna w czarnej zbroi pozbawionej hełmu wyszedł zza rogu, ale zanim zdążył się zatrzymać, poczuł w szyi ostrze miecza Ralana Beka, który zadał pchnięcie w miejsce, gdzie kończył się kołnierz. Zabity upadł z hukiem, lecz Bek nie dbał o to. Niecałe sto jardów przed nim zachęcająco migało jakieś
światło, a on aż się rwał do bitki. Szybkim krokiem przemierzył ostatnie jardy mrocznego korytarza, dostając się do przestronnej komnaty o wysokim sklepieniu. Było to serce dawnej warowni, gdzie w środku zimy nocowali krewni i domownicy ówczesnego pana na Cavell. Jednakowoż niegdyś imponująca sala zdążyła popaść w ruinę. Sklepienie nadal wspierało się na masywnych drewnianych belkach, starych tak, że były twarde niczym stal, ale bielone w dawnych czasach ściany poszarzały, a pod samym sufitem latały nietoperze - furkot ich skrzydeł docierał do uszu Beka. Zabrakło tapiserii na ścianach i kobierców na posadzce, które by chroniły mieszkańców przed zimowym chłodem ciągnącym od murów. A jednak ogień płonął na palenisku umieszczonym na lewo od drzwi, przez które właśnie wszedł Ralan Bek. Z obnażonym mieczem i maniackim uśmiechem na twarzy młodzieniec powiódł spojrzeniem po zgromadzonych wokół ognia dwóch tuzinach ludzi. W środku grupy siedzieli dwaj mężczyźni - obaj zajmowali staromodne krzesła skonstruowane w ten sposób, że drewniana litera „U" była połączona z ramą innego kształtu z tego samego materiału i tworzyła nogi mebla, do którego osobno przybito gwoździami oparcie, wyłożonego następnie poduchami i futrami. Reszta zebranych siedziała na zwykłych zydlach, a nawet na czarnych pelerynach rozpostartych wprost na podłodze. Wszyscy byli ubrani w czarne zbroje, znak rozpoznawczy Nocnych Jastrzębi, z wyjątkiem dwóch wspomnianych mężczyzn w samym centrum. Jeden z nich miał na sobie tunikę z przedniego lnu oraz spodnie i buty godne wielmoży, aczkolwiek strój ten zwisał z jego wychudzonej postaci, jakby ostatnimi czasy
mężczyzna stracił sporo na wadze; drugi natomiast był odziany w czarne szaty duchownego lub maga. Ten w tunice miał na szyi ciężki złoty amulet, identyczny jak ten, który Nakor pokazał Bekowi. Z kolei ten w powłóczystej szacie nie nosił żadnych ozdób. W dodatku był niezwykle chudy i całkiem łysy - nie uświadczyłoby się ani włoska na jego głowie i twarzy. Moment po tym, jak Bek wkroczył do sali, osiemnastu siedzących zaczęło gramolić się na nogi, a dwaj zagwizdali na kościanych gwizdkach, wszczynając alarm w warowni. Ten ze złotym łańcuchem na szyi i udręczonym wyrazem twarzy zrobił wielkie oczy i pokazując Beka palcem, wrzasnął: - Zabić go! Gdy pierwszy z mężczyzn podnosił miecz, Bek poprawił uchwyt na własnej broni, łapiąc ją oburącz, i zwęziwszy oczy w szparki, z niecierpliwością wypatrywał rozpoczęcia jatki. Wtem niespodzianie mężczyzna w czarnej szacie zawołał: - Nie! Czekajcie! I obrzucił Beka zaciekawionym spojrzeniem. Wszyscy, nie wyłączając Beka, zamarli, gdy mężczyzna ów wślizgnął się między zbrojnych. Minął tego, który stał najbliżej Beka, i zatrzymał się tuż przed młodym wojownikiem. Bek wyczuwał emanującą z niego dziwną moc, a jego intuicja podpowiadała mu, że zaraz wydarzy się coś niezwykłego. Zawahał się, po czym wziął zamach skierowany na łysego chudzielca. Ów uniósł rękę - nie w obronie, lecz jakby o coś prosząc. - Zaczekaj - powiedział, na co Bek ponownie poczuł wahanie. Mężczyzna
tymczasem wyciągnął rękę i powolnym ruchem, niemal pieszczotliwie, dotknął piersi Beka, powtarzając: - Zaczekaj. Później wolno opadł na kolana i głosem niewiele donośniejszym od szeptu zapytał: - Czego nasz pan sobie życzy? Mężczyzna z amuletem przyglądał się tej scenie w milczącym zdumieniu, po czym również opadł na klęczki, a w jego ślady poszła reszta zebranych. Do komnaty wpadło kolejne pół tuzina mężczyzn, zaalarmowanych gwizdem. Na widok swoich klęczących braci szybko spuścili wzrok i także padli na kolana. Bek obniżył nieco uniesiony miecz. - Że co? - Czego nasz pan sobie życzyRIGHT SQUARE BRACKET'7d - zapytał ponownie mężczyzna w czarnej szacie. Bek próbował wymyślić jakąś odpowiedź na podstawie tego, co zasłyszał z ust Nakora, Puga i innych mieszkańców Wyspy Czarnoksiężnika. Wreszcie wydusił z siebie: - Varen odszedł. Uciekł do innego świata. - Nie Varen. - Mężczyzna w czarnej szacie pokręcił głową. - Varen był tylko pierwszym spośród sług naszego pana. - Znowu wyciągnął rękę, by dotknąć piersi Beka. - Czuję naszego pana tutaj, wewnątrz ciebie. Żyje w tobie, przemawia przez ciebie. - Podniósł spojrzenie na twarz Ralana Beka i po raz trzeci spytał: - Czego nasz pan sobie życzy? Bek, który spinał się do walki, miał kłopoty ze zrozumieniem tego, co się wokół niego dzieje. Rozejrzał się po komnacie, a kiedy się odezwał, z jego głosu
przebijała frustracja. - No, nie wiem... Znienacka uniósł miecz i opuszczając go błyskawicznie, powtórzył: - No, nie wiem! Zaledwie minuty później Magnus wparował do komnaty, mając za sobą gwardzistów Erika, natomiast przez drzwi, przez które przedtem wszedł Ralan Bek, dostał się do środka oddział żołnierzy Królestwa Wysp. Wszyscy stanęli jak wryci, widząc rozgrywającą się tam scenę. Dwadzieścia sześć trupów zaścielało posadzkę, choć nigdzie nie było ani śladu walki. Dwadzieścia sześć bezgłowych ciał nurzało się w jeziorze krwi. Odcięte głowy nadal toczyły się po zabarwionych karmazynem kamieniach i przesiąkniętych krwią pelerynach. Ogień trzeszczał. Obok paleniska stał Bek, spływając posoką. Ramiona miał czerwone do łokci, twarz wysmarowaną szkarłatnymi smugami. Wydawał się uosobieniem oszalałej potworności. Magnus widział to po jego oczach. Drżał na całym ciele tak bardzo, jak człowiek na krawędzi konwulsji. Po długiej chwili Ralan Bek odrzucił głowę do tyłu i wydał z siebie przeciągłe wycie, które odbiło się echem od kamiennego sklepienia wysoko w górze. Dał upust wybuchowi pierwotnej wściekłości i frustracji, po czym gdy jego echo przeminęło, rozejrzał się po komnacie, a następnie wbił wzrok w Magnusa. Niczym nadąsane dziecko pokazał na trupy i stwierdził: - Nie miałem z tego żadnej frajdy! Wytarł miecz o tunikę najbliższego zabitego i schował broń do pochwy. Potem schylił się po wiadro z wodą stojące obok paleniska, podniósł je wysoko i wylał sobie zawartość na głowę, nie zdejmując nawet kapelusza, a w końcu
wybrał w miarę czystą pelerynę i użył jej jak ręcznika. Doprowadziwszy się jako tako do porządku, powiedział już nieco spokojniejszym głosem: - To żadna frajda, kiedy przeciwnik się nie broni, Magnusie. - Ponownie obrzucił komnatę spojrzeniem i dodał: - Zgłodniałem. Ma ktoś coś do jedzenia? ROZD ZIAŁ PIAT Y Przygotowania Miranda krzyczała. - Oszalałeś? - wrzasnęła o wiele za głośno jak na takie małe pomieszczenie. Magnus przyglądał się matce ze skrywanym rozbawieniem, gdy zamaszystymi krokami oddalała się od biurka męża na tyle, na ile to było możliwe w ciasnej pracowni, by zawrócić nagle z marsem na czole. Często protestowała zapalczywie w sprawach, które później i tak toczyły się po myśli Puga. Jednakże mag po latach doświadczeń rozumiał, że zmienna natura jego żony wymaga takich scen. - Oszalałeś? - krzyknęła po raz drugi. - Nie bardziej niż ty wówczas, gdy przez pół roku śledziłaś Szmaragdową Królową aż do Novindusa - zauważył Pug spokojnie, wstając zza biurka. - To było coś zupełnie innego! - odpowiedziała krzykiem Miranda, z której para najwyraźniej jeszcze nie uszła. - Wtedy nie było pantatiańskiego wężowego kapłana, który mógłby mnie wykryć, nie mówiąc o wystąpieniu przeciwko mnie, a także - jak może pamiętasz-jestem jedyną z tu obecnych, która umie się przenosić w przestrzeni bez pomocy sfer Tsurani. Magnus dostrzegł, że jego ojciec zbiera się do odpowiedzi - zapewne chcąc
przypomnieć, że on, Nakor i Magnus również coraz lepiej radzą sobie z tą sztuką - lecz daje za wygraną, pozwalając żonie kontynuować napaść. - Ty mówisz o wyprawie do obcego świata! Nie tylko obcego, ale znajdującego się w całkiem innej płaszczyźnie rzeczywistości! Kto może wiedzieć, ile z twej mocy tam pozostanie? - Wymierzyła palcem w Puga. - Nie masz nawet pojęcia, jak się tam dostać, i nie mów mi, proszę, że wykorzystasz Talnoya z Kelewanu, by zakotwiczyć którąś z tamtejszych szczelin. Wiem o tych szczelinach wystarczająco dużo, by móc podejrzewać, że wylądujesz na dnie zatrutego morza albo pośrodku pola bitwy, albo w tysiącu innych równie niebezpiecznych miejsc! To wyprawa w ciemno! - Nie będę poruszał się całkiem po omacku - zaprotestował Pug, unosząc ręce w geście prośby. - Poza tym musimy dowiedzieć się czegoś więcej o Dasatich. - Dlaczego? - burknęła Miranda. - Dlatego, że rozmawiałem z Wyrocznią... - Nie musiał mówić żonie ani synowi, o której wyroczni mowa. Gniew Mirandy wyparował, zastąpiony przez ciekawość. - Co od niej usłyszałeś? - Nadchodzą. Jest zbyt wiele niejasności, by mogła powiedzieć teraz coś więcej, ale wrócę po nowe informacje, gdy sytuacja stanie się klarowniejsza. Na razie musimy dowiedzieć się więcej o Dasatich. - Talnoye na Novindusie są pod wpływem czaru, nieruchomi i pozbawieni magicznej mocy tak samo jak podczas niezliczonych lat, które spędzili w ukryciu - zripostowała Miranda. - A skoro tak, w jaki sposób mają nas znaleźć Dasati?
Pug bezradnie potrząsnął głową. - Nie wiem. Ale Wyrocznia rzadko się myli... Magnus wyczuł rodzącą się nową kłótnię i gładko zmienił temat. - Zapytam nie po raz pierwszy - rzekł niczym cierpliwy nauczyciel - za czyją sprawą się tam w ogóle znaleźli? Pug zdawał sobie sprawę, iż jest to pytanie retoryczne, jako że wysnuli wiele teorii, nie dysponując żadnymi faktami, jednakże był szczerze wdzięczny synowi za odwrócenie uwagi rozzłoszczonej małżonki. Na samym początku uznali, że to jeden z Valheru, legendarnych Władców Smoków, sprowadził tu Talnoye, ale oczywiście nie mieli dowodów na poparcie swojej hipotezy. Tomas, przyjaciel Puga z czasów chłopięcych, nosił wspomnienia jednego ze starożytnych Smoczych Umysłów, ale nie przypominał sobie, aby ktokolwiek z jego pobratymców powrócił z niefortunnego wypadu na rodzimy świat Dasatich z choćby jednym Talnoyem w charakterze trofeum. Byli tam nazbyt zajęci bronieniem się przed tymi potwornymi istotami - a i tak niejeden jeździec smoków poległ podczas wyprawy. Koniec końców doszli do wniosku, że jest tylko jedno wytłumaczenie. - Macros. Miranda pokiwała głową. Jej ojciec, Macros Czarny, był szpiegiem zaginionego Boga Magii. - Gdziekolwiek zwrócimy wzrok, natykamy się na machinacje mojego ojca. - Skrzyżowała ramiona i przybrawszy zamyślony wyraz twarzy, pogrążyła się we wspominkach. - Pamiętam, że raz... - Spuściła oczy, a przez jej oblicze przemknął grymas, jakby to, o czym pomyślała, było niezwykle bolesne. - Tyle lat
gniewałam się na niego o to, że mnie zostawił... Pug westchnął współczująco. Był u boku żony, kiedy ostatnio spotkała się z ojcem, i doskonale pamiętał jej kiepsko maskowany gniew. Pamiętał też jej rozpacz po tym, jak Macros Czarny został połknięty przez szczelinę, która zamknęła się wokół niego, gdy schwytał władcę demonów Maarga, oddając życie w akcie desperacji, który uratował ten świat. Odsuwając na bok wspomnienia, Miranda powiedziała: - I wciąż musimy po nim sprzątać. Jej ton krył zarówno ślad pełnego czułości humoru, jaki odrobinę goryczy. Zanim zdążyła popaść w czarny nastrój, w jaki często wpędzały ją myśli o dziadku Magnusa, ów odezwał się szybko. - Wiemy, że to dziadek rzucił czar na szczelinę Dasatich dzięki temu Talnoyowi, którego znaleźliśmy, i że jego czary chronią również pozostałe Talnoye. Oboje, Pug i Miranda, przyjrzeli się synowi, po czym kobieta się odezwała: - To jest wiadome nam wszystkim, Magnusie. Do czego zmierzasz? - Wszystko, co robił dziadek, miało ukryty cel, a z tego, co słyszałem o nim od was, wynika, że przewidział, iż któregoś dnia znajdziecie Talnoya, co prowadzi mnie do stwierdzenia, że dziadek przewidział również konfrontację z Dasatimi. Pug westchnął jeszcze głośniej. - Twój ojciec - zwrócił się do Mirandy - wiedział o podróżach w czasie więcej niż ktokolwiek inny. Na bogów, wszyscy razem wzięci wiemy może jedną setną tego, co on. To, co uczynił z Tomasem i przedwiecznym Valheru,
Ashen-Shugarem, jego zrozumienie pułapki czasowej zastawionej przez Pantatian w Wiecznym Mieście i cała reszta... Starałem się, jak mogłem, aby posiąść całą jego wiedzę, lecz większość nadal pozostaje dla mnie tajemnicą. Wszelako w tej jednej kwestii zgadzam się z Magnusem. Macros nie bez powodu pozostawił taką sytuację w Novindusie i również moim zdaniem sytuacja ta ma związek z Konklawe Cieni. Miranda nie wyglądała na przekonaną, ale milczała. Magnus poparł ojca, mówiąc: - Gdyby dziadek nie chciał, aby Talnoy został odnaleziony, użyłby swojej mocy, by pogrzebać go pod górą takiej wielkości, że całe milenia trwałoby jego odkopanie. Zbliża się coś ogromnego i niebezpiecznego. - Zatoczył koło ręką. - I nadejdzie bez względu na to, co uczynimy. - Ale możemy przeniknąć naturę naszego wroga, poznać jego twarz -wtrącił Pug. - Cóż, nie jestem gotowa przyznać, że to dobry plan - rzekła Miranda. Widzę jednak, że wy dwaj już podjęliście decyzję. Skoro tak, jak zamierzacie przedostać się do świata Dasatich, pozostać przy życiu i powrócić tu z informacjami? Chyba że takie detale uważacie na nazbyt trywialne, by poświęcać im czas. Pug roześmiał się z przymusem. - Ależ skąd, moja droga. Chcę skorzystać z pomocy kogoś, kto już tam był. - Ach, tak? A gdzie go znajdziesz? - zapytała Miranda. - Czyżbyś znał kogoś, kto udał się z wizytą do innego wymiaru? Pug przyznał niechętnie:
- Nie, nie znam. Być może na całym świecie nie ma kogoś takiego. Ale też nie zamierzam szukać na tym świecie. Udam się do Prawego Johna. Miranda na mgnienie zmartwiała, słysząc nazwę istoty, na której opiera się Korytarz Światów, ale potem zdecydowanie pokiwała głową. - Gdybym miała znaleźć taką osobę, też zaczęłabym od tego miejsca. Magnus natomiast zapytał: - Kogo zabierzesz ze sobą, ojcze? Pug rzucił synowi ostrzegawcze spojrzenie, wiedząc, że ta kwestia wzbudzi kolejne kontrowersje i pretensje Mirandy, która już teraz przyglądała się mężowi z podejrzliwością. Wziął głęboki oddech i powiedział: - Ciebie, Nakora i Beka. Zamiast wybuchnąć, Miranda zaciekawiła się: - Dlaczego właśnie ich? - Magnusa dlatego, że jest już gotów, a mnie przyda się u boku ktoś równie potężny jak ja... ty zaś musisz pozostać na miejscu, by dopilnować spraw Konklawe Cieni i sprawdzać postępy Bractwa Magów w sprawie Talnoyów. Odczekał moment i gdy nie napotkał protestów, podjął: - Beka dlatego, że... coś mi podpowiada, że on jest bardzo ważny. A Nakora dlatego, że tylko on zdaje się zdolny do zapanowania nad Bekiem. Poza tym Nakor jest jedyną osobą, która może nas ocalić w razie problemów. Miranda stwierdziła: - Widzę, że wszystko dobrze sobie przemyślałeś, więc nie ma sensu, abym dłużej sprzeczała się z tobą w tej sprawie. Zresztą nie ma pewności, czy w ogóle uda się wam dostać do innego wymiaru.
- Mimo to musimy spróbować. - Kiedy wyruszacie? - zapytała Miranda rzeczowo. - Do Korytarza Światów? Jutro. Mam jeszcze do załatwienia parę spraw na miejscu. - Zwracając się do Magnusa, zaproponował: - Może byś sprawdził, jak radzą sobie chłopcy w Roldemie, a potem wrócił tu i zdał relację szwagierce? Magnus skinął głową. - A co z Talnoyem w Novindusie? Pug zatrzymał się w progu pracowni. - Rosenvar i Jakub będą mieli oko na wszystko. Jeśli wydarzy się coś nieoczekiwanego, Nakor albo ja przemieścimy się wystarczająco szybko z powrotem. Zresztą nie od razu wyruszymy do świata Dasatich. Wcześniej udam się z krótką wizytą na Kelewan, aby sprawdzić, czy Varen nie dał tam o sobie znać. - Uważasz, że jest na tyle nieostrożny, by ujawnić swoją obecność? -zdziwił się Magnus. - Jest niegłupi - przyznał Pug. - Błyskotliwy na swój zwichnięty sposób, ale przede wszystkim jest nawiedzony. Szaleństwo sprawiło, że stał się bardziej impulsywny na przestrzeni lat. Okres dzielący jego ataki skraca się za każdym razem. Albo więc postąpi nieroztropnie tam, albo wróci na Mid-kemię. Tak czy siak będziemy w stanie go namierzyć, a pamiętaj, że przy tej okazji niełatwo znajdzie nowe ciało. - I nietrudno zarazem. - Proszę? - Powiedziałeś, że niełatwo znajdzie nowe ciało. To zrozumiałe, skoro zniszczyłeś jego urnę dusz, wszelako Varen nie stracił wiedzy o tym, jak posiąść
nowego gospodarza, a mogą być przecież inne sposoby, być może mniej wygodne, ale równie skuteczne. Pug zastanawiał się przez chwilę nad słowami żony. - O tym nie pomyślałem - przyznał. Widział, że Mirandę rozpiera duma z powodu spostrzegawczości, którą się wykazała, jednakże zignorował jej pełne wyższości spojrzenie. - Wygląda na to, że musimy być wyjątkowo skrupulatni i skryci. Rozpytam się wśród niżej urodzonych na Kelewanie, a ty postaraj się dowiedzieć jak najwięcej od Bractwa Magów, gdy ja udam się do Korytarza Światów. Alenca zdaje się najpewniejszym źródłem... - Jak możesz mówić o pewnych źródłach? - oburzyła się Miranda. - Po tym jak Varen zapanował nad cesarzem Wielkiego Keshu, teraz może być kimkolwiek na Kelewanie, może nawet przywódcą tamtejszego Imperium! - Nie sądzę - uspokajał żonę Pug. - Nie zapominaj, że jego urna dusz znajduje się w kanałach nieopodal pałacu cesarskiego. Przypuszczam, że jej lokalizacja ma wiele wspólnego z tym, kogo Varen może sięgnąć. Myślę, że pozbawiony urny dokonał skoku w ciemno i zasiedlił ciało tej osoby, która akurat znajdowała się najbliżej. Ponieważ jego szczelina śmierci niewiele się różni od normalnej, można założyć, że wylądował gdzieś w pobliżu siedziby Bractwa Magów, może nawet w samym środku. Jako pozbawiony ciała duch, gdyż tylko wtedy zwykłe środki obronne Bractwa Magów byłyby wobec niego bezsilne, o co, nawiasem mówiąc, mu chodziło. Jestem przekonany, że już nigdy nie uda mu się opanować ciała wysoko postawionego kapłana na którymkolwiek ze światów, gdyż zaklęcia ochronne przeciwko duchom są powszechne we wszystkich świątyniach.
- Zatem dobrze - skwitowała Miranda. - Pod twoją nieobecność porozmawiam z Alencą. Ale mam jeszcze jedno pytanie... - Tak? - Pug z trudem okiełznał niecierpliwość, która gnała go już w dalszą drogę. - Skoro planujesz wizytę na Kelewanie, nie uprzedziwszy Bractwa Magów, jak zamierzasz przedostać się niezauważony przez szczelinę? Pug się uśmiechnął, co odmłodziło go o wiele lat. - Za pomocą pewnej sztuczki, jak powiedziałby Nakor. Opuścił pracownię, pozostawiając skonsternowaną żonę i śmiejącego się z jej miny syna. Miranda zgromiła wzrokiem pierworodnego. - Ten człowieczek ma niesłychanie zły wpływ na wszystkich dookoła! Na to Magnus roześmiał się jeszcze głośniej. Pug skradał się boczną uliczką, zasłaniając twarz obszernym kapturem. Zarost był rzadkością pośród szlachetnie urodzonych Tsurani, do jego noszenia ograniczali się wyłącznie niewolnicy z Midkemii i nieliczne buntownicze wyrostki. Spacerek późną porą i prezentowanie wszem wobec długiej brody były proszeniem się o uwagę nocnego patrolu straży miejskiej, a choć jego pozycja jako członka Bractwa Magów oznaczała natychmiastowe posłuszeństwo ze strony każdego żołnierza, Pug wolał nie czynić nic, co by zagroziło jego potajemnej wizycie. Budynek, którego szukał, stał w dzielnicy Jamaru tylko niewiele lepszej od okolicznych slumsów i doków. Jednakże okoliczne domki, choć skromne, zostały pobielone na miejscową modłę i wszędzie widać było starania o
utrzymanie porządku i czystości. Przed paroma chwilami minął nawet stojącą samotnie latarnię. Doszedłszy do celu, Pug zapukał głośno w drewniane drzwi. Odpowiedziały mu czyjeś słowa: - Wchodź, Milamberze. Pug pchnął skrzydło drzwi i wszedł do ciasnego wnętrza, niewiele większego od jednoizbowej chaty, mówiąc: - Bądź pozdrowiony, Sinboya. Staruszek siedział na trzcinowej macie za małym niskim stolikiem, na którym stała lampka rzucająca mdłe światło ledwie rozjaśniające pomieszczenie. Mały piec na drewno stojący w kącie służył do gotowania - w Imperium Tsuranuanni rzadko robiło się na tyle chłodno, by trzeba było ogrzewać wnętrza. Parawan oddzielał część dzienną pokoju od tej, gdzie leżała mata do spania, a obok widniały drzwi wiodące do - jak wiedział Pug - niewielkiego warzywnika i ustawionej na uboczu wygódki. Staruszek był chudy jak tyka i pomarszczony tak, jak tylko może być osiemdziesięciopięcioletni mężczyzna. Rzadkie włosy miał białe jak mleko, a błękitne niegdyś oczy pociągnięte bielmem, jednakże Pug wiedział, że umysł staruszka jest równie bystry jak trzydzieści lat wcześniej, gdy się poznali. - Spodziewałeś się mnie? - zapytał Pug. - Być może nie posiadam twoich cudownych mocy, Milamberze odpowiedział staruszek, posługując się imieniem Puga nadanym mu na Kelewanie - ale jestem mistrzem w swoim fachu i moje zaklęcia ochronne nie mają sobie równych. Jestem w stanie wyczuć nadejście zarówno przyjaciół, jak i
wrogów. - Na stole tkwiły dwie porcelanowe filiżanki, do których nalał teraz wrzątku z drogocennego metalowego czajniczka. - Chochy? - Z miłą chęcią - odparł Pug. - Usiądź, proszę - zaprosił gestem staruszek. Pug rozsiadł się na podłodze, zbierając fałdy podróżnego odzienia - nie wyróżniającej się niczym jasnoniebieskiej szaty, na którą narzucił pelerynę z kapturem. Choć staruszek niedowidział, dostrzegł strój gościa. - Podróżujesz incognito? - Nie chciałem, aby członkowie Bractwa Magów dowiedzieli się o mojej wizycie - przyznał Pug. Staruszek zachichotał. - Jesteś barwną postacią na kartach historii Bractwa Magów. Zdaje się, że raz cię wykluczono i ochrzczono zdrajcą Imperium... - Nie miało miejsca nic równie ekstremalnego, aczkolwiek sprawa wielkiej wagi i troski stawia mnie w niekorzystnym położeniu, gdy idzie o Bractwo Magów... Mówiąc w skrócie: Nie mogę ufać żadnemu z jego członków. - Jak mogę ci dopomóc, drogi przyjacielu? - Na terenie Imperium Tsuranuanni może przebywać uciekinier z mojego świata, mag niezwykle przebiegły i podstępny, stanowiący wielkie zagrożenie, a w dodatku trudny do zlokalizowania. - To faktycznie poważna sprawa - zgodził się Sinboya. - Skoro znalezienie kogoś sprawia trudności tobie, osoba ta rzeczywiście musi być niebywale trudna do namierzenia.
Pug potaknął, po czym upił łyk gorącego napoju. Cztery lata spędzone wśród Bractwa Magów, podczas których szkolił się na jednego z Wielkich Imperium, wystarczyły, by polubił ten gorzkawy napój przypominający smakiem bardzo mocną herbatę parzoną na Novindusie. - Posiada zdolność zapanowania nad ciałem innego człowieka, tak że nawet najbliższe mu osoby nie są w stanie zauważyć różnicy. - A, jeden z tych. Słyszałem o nich, ale często podobne opowieści są niczym więcej jak legendami, w których nie kryje się nawet ziarno prawdy. -Sinboya był magiem Pomniejszej Ścieżki, tak samo jak pierwszy nauczyciel Puga, Kulgan, do którego nauk Czarny Mag dorósł z wiekiem, gdy złagodniał jego temperament. Gość z Midkemii był obeznany z wszelkimi formami magii, lecz w przeciwieństwie do Sinboi nie specjalizował się w tej dziedzinie. Rozumiem więc, że tę wizytę zawdzięczam nie temu, że stęskniłeś się za moim towarzystwem, ale raczej twej potrzebie sztuczki czy urządzenia, jakimi mogę cię obdarzyć? - Wybacz, że nie odzywałem się tak długo. - Nie musisz przepraszać. Jeśli połowa z tego, co o tobie słyszałem, jest prawdą, zaliczasz się do ludzi, którym nie wystarczyłby dwakroć dłuższy dzień. Pug przeszedł do rzeczy: - Potrzebne mi coś, co pomoże mi wyśledzić działanie nekromanty. Stary mag siedział w milczeniu przez bardzo długą chwilę. - Nekromancja, jak wiesz, jest zakazana. -Tak, wiem, ale są ludzie, których popycha do działania coś więcej niż strach przed wykryciem.
- To prawda, że czarna magia nęci wielu. Ożywianie i kontrolowanie umarłych, używanie energii innych ludzi i tworzenie sztucznego życia są występkiem w oczach każdej świątyni i nawet nasi bracia za czasów powstania Bractwa Mag ów czuli słuszny strach przed osobami parającymi się nekromancją. - Zachichotał nagle. - Nie usłyszysz tego od żadnego z Wielkich Imperium, jednakże magowie Pomniejszej Ścieżki potrafią sięgać do mocy, o jakich lepiej nie myśleć. Trzeba czasu, by zgłębić tajniki jednej i drugiej Ścieżki, lecz powszechnie uważa się, że Większa Ścieżka jest szybszą drogą do władzy. Tylko nieliczni wiedzą, że Pomniejsza Ścieżka jest wolniejszą drogą do znaczniejszej potęgi. Mając czas i materiały, jestem w stanie stworzyć rzeczy będące poza zasięgiem adeptów Większej Ścieżki, może z twoim chlubnym wyjątkiem, Milamberze. Daj mi to, czego potrzebuję, a stworzę pojemnik z potężnymi burzami, które pozostaną pod kontrolą do chwili jego otwarcia, albo flet, dzięki któremu podporządkuję sobie tysiąc zwierząt na raz. My, adepci Pomniejszej Ścieżki, potrafimy rzeczy, o jakich członkowie Bractwa Magów nawet by nie pomyśleli... Pytanie, czego dokładnie ode mnie chcesz. - Potrzebne mi coś, co wykryje znaczący akt nekromancji, taki jak pozyskanie duszy czy ożywienie umarłego. Staruszek znów zamilkł na dłuższą chwilę, po czym znienacka oznajmił: - Trudna sprawa. Ciężko wykryć pozyskanie pojedynczej duszy czy ożywienie pojedynczego zmarłego. - Ale jest to możliwe? Sinboya popadł w zamyślenie. W końcu powiedział: - Oczywiście, że tak. Ale będę potrzebował czasu i pomocy. Pug wstał. - Za góra dzień skontaktuje się z tobą ktoś, kto dostarczy ci wszystko,
czego zażądasz. Wyznacz cenę za swoją pracę, a otrzymasz też wynagrodzenie. Ten, którego szukam, może być zapowiedzią największego zagrożenia, jakie Imperium Tsuranuanni napotkało w całej swojej długiej historii. Staruszek zaśmiał się cicho. - Bez obrazy, przyjacielu, ale przetrwaliśmy niejedno wielkie zagrożenie. Pug nachylił się ku niemu. - Wiem o tym, albowiem jak każdy adept Większej Ścieżki pilnie studiowałem historię Tsuranuanni w ramach swego szkolenia. Dlatego możesz mi wierzyć, Sinboya, że nie przesadzam. Może dojść do uwolnienia Pożeracza Dusz. Po wyjściu gościa staruszek długo siedział w bezruchu. Pożeracz Dusz był niewyobrażalnie potężną istotą, jedną z legend leżących u podwalin religii Imperium Tsuranuanni. W świątyniach wciąż znajdowały się zapiski mówiące, że gdy nadejdą dni ostatnie, tuż przed zniszczeniem świata Kele-wanu, istota nazywana Pożeraczem Dusz pojawi się i zacznie zbierać żniwo pośród niegodnych, zanim bogowie stoczą ostateczną walkę w niebiosach. Kiedy drzwi zamknęły się za Pugiem, Sinboya poczuł nieprzepartą chęć odwiedzenia świątyni Chochocana, Dobrego Boga, by zmówić modlitwę i złożyć ofiarę wotywną, czego nie robił od pięćdziesięciu lat. Puga natomiast ogarnęło silne uczucie przypominające déjŕ vu. Zawahał się, rozejrzał prędko, po czym nie zauważywszy w ciemnościach niczego podejrzanego, przyśpieszył kroku. Szczelinę otworzył w nieuczęszczanym zakątku Wyspy Czarnoksiężnika, a prowadziła ona w pobliże Miasta Równin, gdzie pierwotnie istniała szczelina
wiodąca na Midkemię. Następnie zastosował sztuczkę, którą opracował przed wielu laty, docierając do Eldaru pod biegunową czapą na Kelewanie: przenosił się za każdym razem na horyzont, co było metodą czasami nużącą, lecz zawsze skuteczną. Nie musiał jednak uciekać się do tej metody, aby powrócić na Midkemię -wystarczyło mu odludne miejsce, z którego mógłby wyruszyć w podróż. Przemieszczał się szybko ciemną ulicą, szukając alejki, w której mógłby zniknąć. Zza rogu wyłoniła się postać i pod osłoną mroku patrzyła, jak Pug rozmywa się w ciemnościach. Przysadzisty mężczyzna w czarnej szacie odczekał minutę, a potem westchnął. - Co robiłeś w tym małym domu, Pug? - wymruczał pod nosem. - Cóż, chyba najlepiej będzie, jak to sprawdzę, czyż nie? Po tych słowach ruszył pewnie przed siebie, podpierając się grubą laską, kiedy przenosił ciężar ciała na prawą nogę. Jakiś czas temu doznał urazu kolana i odtąd aby sobie ulżyć, używał laski. Bez pukania pchnął drzwi i wszedł do środka. ROZDZIAŁ SZÓSTY U Prawego Johna Pug cofnął się. Zobaczył wóz jadący po Korytarzu Światów, a doświadczenie nauczyło go, że tutaj wszystko jest możliwe. Korytarz był wielkim szlakiem pomiędzy światami, miejscem, gdzie śmiertelnik mógł spacerować pośród planet, jeśli znał drogę i posiadał określone przymioty - lub moce - umożliwiające przeżycie. Zerknął na czworo drzwi znajdujących się najbliżej, jednakże żadne nie
oferowały punktu docelowego, w jakim pragnąłby się znaleźć. Dwoje prowadziło do światów, jak wiedział, nieprzyjaznych ludziom: z trującą atmosferą i przytłaczającym ciążeniem, a druga para wiodła do niezwykle eksponowanych miejsc. Niestety brakowało mu narzędzia, które by pozwalało przewidzieć lokalny czas tam, gdzie pojawienie się w samo południe na głównym placu nie należało najlepszych pomysłów. Nie miał innego wyjścia, jak zostać na swoim miejscu, albowiem zbliżające się straże już go wypatrzyły i właśnie zmierzały ku niemu z obnażoną bronią na wypadek, gdyby okazał się groźny - co z pewnością miało okazać się prawdą, jeśli dadzą mu powód. Strażnicy byli ludźmi albo przynajmniej wydawali się nimi na dystans. Zajęli pozycję mniej więcej w połowie drogi między Pugiem a wozem ciągnionym przez bestię wyglądającą jak purpurowa nidra, sześcionogie zwierzę pociągowe znane magowi z jego lat spędzonych na Kelewanie. Czterej byli odziani w proste szare mundury z turbanami tego samego koloru, a ich jedyną zbroję stanowiły połyskujące złotawo napierśniki. Dzierżyli czarne tarcze i budzące przerażenie bułaty. Dwaj kolejni nieśli dodatkowo jakiś rodzaj broni palnej, jak domyślił się Pug z tego, że mierzyli doń z cylindrycznych tub opartych o mocne barki. Pug ani drgnął. Minęła chwila, w której żadna ze stron nie wykonała żadnego ruchu, po czym pojawił się niski mężczyzna w jasnoniebieskich szatach oraz białym turbanie i zajął pozycję za plecami strażników. Popatrzył na Puga i wykrzyknął pytanie.
Pug nie rozumiał języka, w którym tamten się odezwał. Po Korytarzu Światów kręcili się mieszkańcy każdej planety, a przynajmniej takie krążyły słuchy. Nikt nigdy nie dotarł do jego krańca, natomiast wieści o coraz to nowych światach sączyły się nieprzerwanie do Prawego Johna - miejsca przeznaczenia Puga. Tak więc można tu było spotkać przedstawicieli setek tysięcy przeróżnych nacji, z których każda porozumiewała się innym językiem. Upraszczając, w Korytarzu Światów można było wpaść na trzy rodzaje istot: mieszkańców, gości i zagubionych. Ci ostatni byli nieszczęśnikami, którzy zbłądzili we wrota Korytarza na swoim rodzimym świecie, nie mając o tym pojęcia ani nie wiedząc, jak wrócić do domu. Zazwyczaj padali ofiarą dość wojowniczo nastawionych mieszkańców. Większość tych, którzy przemykali przez to miejsce tranzytem, była tak jak Pug gośćmi. Ci wykorzystywali szlak, aby w krótkim czasie pokonać znaczną odległość. Jednakowoż powstała cała kultura stworzona przez tych, którzy z różnych powodów postanowili zamieszkać w Korytarzu Światów. Byli wśród nich nie tylko ludzie, lecz także przedstawiciele wszystkich innych rozumnych gatunków żyjących we wszechświecie, i oni właśnie opracowali, jeśli nawet nie zasady, to pewne obowiązujące tu zwyczaje. Jednym z nich było używanie języka handlowego, którym Pug władał i którego użył, aby odpowiedzieć strażnikom. - Czy mógłby pan powtórzyć pytanie? Człowieczek obejrzał się na postać siedzącą na przedzie wozu, po czym znów zaszczycił uwagą Puga. - Pytałem - odezwał się w języku handlowym - dokąd pan się udaje. Pug
pokazał ręką przed siebie. - Tam. Człowieczek zdawał się zdumiony takim postawieniem sprawy, ale po chwili podjął przesłuchanie. - Skąd pan pochodzi? Pug machnął ręką za siebie. - Stamtąd. - W jakim celu pan tu przybył? - spytał stanowczym tonem człowieczek. Puga zaczynała męczyć ta rozmowa. Znajdował się zaledwie pięcioro drzwi od najbliższych wrót prowadzących do Prawego Johna i spieszno mu było w dalszą drogę. Starając się ukryć niecierpliwość, odparł: - We własnym. - Przechadza się pan po Korytarzu Światów samotnie, ale nie nosi pan broni. Jest pan albo bardzo potężnym człowiekiem, albo głupcem. Pug postąpił krok do przodu, na co strażnicy jak jeden mąż unieśli lekko bułaty. - Niepotrzebna mi broń. Czy pańskim zamiarem jest zablokować mi drogę? - Mojemu panu zależy tylko na tym, byśmy poruszali się w swoim towarzystwie możliwie bez problemów - rzekł człowieczek, pokazując wydatne
zęby. Pug pokiwał głową. Wykonując dwa zamaszyste ruchy, powiedział: - W takim razie proszę udać się w tamtą stronę, a ja pójdę w tę. - Skąd mamy wiedzieć, że nie zawróci pan i nie zaatakuje nas po tym, jak pozwolimy panu przejść? Pug sapnął ze złości. - Dość tego. Machnął ręką, wzbudzając falę powietrza, która na oczach wszystkich pomknęła naprzód i powaliła szóstkę strażników razem z wygadanym człowieczkiem. Pug ruszył przed siebie, ale jeden ze strażników zerwał się na nogi, dobył miecza i zamierzył się na maga. Pug osłonił się ręką i ostrze napotkało niewidzialną barierę, od której się odbiło niczym od kawałka żelaza, posyłając wibrację przez ramię zdumionego mężczyzny. Jeden z tych, co trzymali cylindryczne urządzenie, nacisnął spust i w stronę Puga poszybowała gwałtownie się rozwijająca sieć. Mag spodziewał się raczej pocisku, toteż wzięło go to całkowicie przez zaskoczenie. Znienacka unieruchomiony musiał zaniechać działań obronnych, a to dało czas pozostałym strażnikom na zbliżenie się do niego na niebezpieczną odległość. Przymknął powieki i uciekł się do umiejętności teleportacji, której nauczyła go Miranda, w połączeniu ze sztuką poznaną od Wielkich Imperium. Wylądował miękko paręnaście kroków dalej. W jednej chwili był zaplątany w sieci i miał na karku szóstkę strażników, a w drugiej stał paręnaście kroków dalej, patrząc na zamieszanie za sobą. Pug zwrócił spojrzenie na niewątpliwego właściciela wozu, bogato
odzianego grubego mężczyznę siedzącego na przedzie, który mrugał gorączkowo na jego widok, gdy zbliżał się doń, mówiąc: - Na pańskie życzenie mogę obrócić pana w popiół, jestem w stanie to zrobić! - Nie! - zakrzyknął mężczyzna, wznosząc ręce w błagalnym geście. -Nie czyń nam krzywdy, nieznajomy! - Mam nie czynić wam krzywdy? - zapytał Pug rozzłoszczonym głosem. -Ja tylko chciałem tędy przejść. - Pokazał palcem. - W czym problem? Zrozumiawszy, że mag nie zamierza kontynuować ataku, grubasek opuścił ręce i odpowiedział: - Mój podwładny postąpił, zapewne, pochopnie. Dostanie za to reprymendę. Poszukiwał, zapewne, okazji do handlu, dostrzegając w panu towar pewnej wartości, zapewne... Suchym tonem Pug powtórzył za nim: - Zapewne. - Powiódł spojrzeniem po wozie i długim rzędzie postaci ciągnących się za nim pieszo. - Handluje pan niewolnikami? - Tylko do jakiegoś stopnia, zapewne... tak, chyba można powiedzieć, że tak... - Rozczapierzył palce i dodał: - Ale to moje poboczne zajęcie, zapewne przynoszące jakiś niewielki zysk, lecz nie mające nic wspólnego z tym, co robię naprawdę. - To znaczy? Pug nie darzył sympatią handlarzy niewolników, odkąd cztery lata spędził jako niewolnik w Imperium Tsuranuanni, zanim odkryto jego zdolności magiczne. Jednakże istniało niepisane prawo, że w Korytarzu Światów nikt nie
wtrąca się w niczyje interesy bez ważnego powodu. Wprawdzie został zaatakowany, lecz przecież niczego innego nie mógł się spodziewać po spotkaniu z handlarzem niewolników, który spostrzegł go idącego w pojedynkę. Tymczasem grubasek opowiadał: - Pośredniczę w wymianie rzadkich antyków, unikatowych magicznych urządzeń i świętych relikwii. Zapewne szuka pan jednych albo drugich? - Może innym razem. Śpieszę się - burknął Pug. Zaraz jednak przyjrzał się grubemu handlarzowi uważniej. - Ale być może kupię od pana informację... Przyłożywszy prawą dłoń do serca, grubasek uśmiechnął się, skłonił i odparł: - Zapewne. - Czy prowadził pan interesy z kimkolwiek, kto znał drogę do drugiego wymiaru rzeczywistości? Na twarz grubaska wypełzło zmieszanie. - Zapewne nie posługuję się językiem handlowym dostatecznie biegle, nieznajomy. Drugi wymiar rzeczywistości? - Drugi krąg. Drugi świat. To wszystko, co znajduje się pod nami? Oczy grubaska się rozszerzyły. - Jesteś szalony, ale jeśli ktoś taki istnieje, szukaj go u Johna Niekwestionowanej Uczciwości. Pytaj o Vordama Ipiliaka. Pug skłonił się lekko. - I tak miałem tam pójść, ale dzięki za podanie imienia. - Zapewne spotkamy się znowu...? - Pug z Midkemii. Zwany również Milamberem z Kelewanu.
- Ja jestem Tosan Baeda. Z Dubengee. Zapewne o mnie słyszałeś? - Przykro mi - odrzekł Pug, oddalając się. - Udanego handlu, Tosanie Beada z Dubengee. - Udanej podróży, Pugu z Midkemii, zwany również Milamberem z Kelewanu - odparł handlarz. Mag nie poświęcił wozowi wiele uwagi i zmusił się, aby wcale nie patrzeć na niewolników. Było ich około pięćdziesięciu, wszyscy w okowach i sprawiający uniwersalnie żałosne wrażenie. Większość należała do ludzkiej rasy, a pozostali wystarczająco przypominali ludzi, by nie opóźniać marszu. Pug mógłby ich uwolnić, ale kosztem jakiej straty czasu? I co by z nimi później począł? Znacząca część z pewnością potrafiłaby podać tylko lokalnie używaną nazwę swojego świata, a być może żaden z tych nieszczęśników nie byłby w stanie choć w przybliżeniu wskazać drzwi wiodących do jego rodzinnego świata. Pug już dawno zrozumiał, że wkraczając do Korytarza Światów, należy porzucić etykę i moralność. Bez trudu dotarł do pobliskiego wejścia prowadzącego do Prawego Johna. Wahał się przez moment, albowiem bez względu na to, który raz z rzędu to robił, zejście z poziomu Korytarza Światów przy przekraczaniu wrót zawsze przyprawiało go o trwający mgnienie oka atak paniki. Jednakże rozpoznał glify widniejące nad drzwiami po obu stronach i miał pewność, że nie zabłądził. Nie zmieniało to faktu, że nikt nie wiedział, co dzieje się, jeśli opuścić ten poziom pomiędzy drzwiami - nie znalazł się taki, co by to zrobił i wrócił, by opowiedzieć swoją historię. Pug zignorował nagły skręt kiszek i zaczął schodzić, jakby wkroczył na wiodącą w dół klatkę schodową.
Wtem przeniósł się do swego rodzaju wejścia - małego pomieszczenia z fałszywymi drzwiami na końcu. Pug zdawał sobie sprawę, że drzwi te są namalowane na ścianie, by uspokajać pewien procent klienteli Prawego Johna. Ogromny stwór, wysoki na mniej więcej dziewięć stóp, spojrzał na niego z góry wielkimi błękitnymi oczami. Pokrywało go białe futro, a ogólnie przypominał nieco małpę, z tym że twarz miał raczej psią. Czarne łatki na futrze nadawałyby istocie niemal przyjazny wygląd, gdyby nie olbrzymie kły i ostre pazury. - Broń? - zapytał maga Coropaban. - Tylko jedna sztuka - odparł Pug, dobywając spomiędzy fałd szaty ukryty sztylet. Wręczył go Coropabanowi, który gestem zezwolił gościowi wejść do środka. Pug przestąpił próg Prawego Johna. Lokal był pokaźnych rozmiarów: mierzył ponad dwieście jardów szerokości i około ćwierci mili długości. Wzdłuż prawej ściany biegł kontuar, za nim stał szereg barmanów. Dwupoziomowa galeria otaczała trzy pozostałe ściany lokalu. Na obu poziomach stały stoliki z krzesłami, skąd siedzący mieli dobry widok na główną salę w dole. Tamże były w toku wszelkie możliwe gry hazardowe, począwszy od kart przez kości do gier wymagających użycia kół i liczb; w jednym miejscu znajdowała się nawet skromna arena pomyślana dla zawodów lekkoatletycznych i pojedynków. Klienci lokalu zaliczali się do każdej rasy i gatunku, jakie Pug znał, oraz paru takich, jakie widział na oczy pierwszy raz w życiu. Większość poruszała się na dwu nogach, chociaż niektórzy mieli po więcej niż dwie ręce, a jeden z gości zdumiewająco przypominał chudego smoka wielkości człowieka i
był wyposażony w ludzkie dłonie wieńczące jego skrzydła. Obsługa uwijała się pośród tego tłumu, roznosząc tace zastawione przeróżnymi naczyniami: paterami, pucharami, misami, garnkami i wiadrami. Pug przecisnął się przez ciżbę i znalazł właściciela tego przybytku siedzącego przy jego stałym stoliku. John Niekwestionowanej Uczciwości, pod którym to mianem znano go na świecie nazywanym Cynozura, siedział przy końcu lady, mając doskonały widok na wejście. Dostrzegłszy zbliżającego się Puga, wstał. Fizjonomię miał przeciętną: brązowe oczy, średniej wielkości nos i uśmiech hazardzisty. Nosił strój z lśniącego czarnego materiału. Jego spodnie kończyły się bez mankietów tuż nad cholewkami błyszczących czarnych butów o spiczastych noskach. Spod rozciętego pod szyją kubraka wyzierała biała marszczona koszula, zapinana na perłowe guzy i ozdobiona stojącym kołnierzykiem, który podtrzymywał purpurowy fular. Całości dopełniał biały kapelusz z szerokim rondem przewiązany czerwoną jedwabną taśmą. John wyciągnął rękę na powitanie. - Pug! Zawsze miło cię gościć! - Zerknął za plecy maga. - Nie ma z tobą Mirandy...? Wymienili uścisk dłoni, po czym gospodarz gestem zaprosił Puga do zajęcia miejsca naprzeciwko niego. - Nie - odparł Pug, siadając. - Jest obecnie zajęta innymi sprawami. - Minęło trochę czasu... - Jak zwykle - odpowiedział Pug na stary dowcip. Czas stał w miejscu U Prawego Johna. Ci, którzy przebywali w Korytarzu Światów, jakimś cudem unikali spustoszeń czynionych przez jego upływ. Tu,
gdzie nie było dni, tygodni, miesięcy ani lat, odmierzano czas godzinami, mijającymi jedna za drugą bez końca. Pug był gotów się założyć, że John potrafiłby określić, ile dokładnie czasu upłynęło od jego ostatniej wizyty tutaj, jednakże podejrzewał, że nie miałoby to nic wspólnego z pamięcią gospodarza. - Nie powiem, abym się nie cieszył z twoich odwiedzin, ale przypuszczam, że zjawiłeś się u mnie nie bez powodu. Co mogę dla ciebie zrobić? - Potrzebny mi przewodnik. John pokiwał głową. - Wielu doświadczonych przewodników znajduje się na tej sali razem z nami, a jeszcze większa ich liczba może się pojawić na moje wezwanie, wszelako to, który ci się przyda, zależy od odpowiedzi na pytanie: dokąd się udajesz? - Do świata Dasatich w drugim wymiarze - odparł Pug. John przeżył niejedno. Podczas niezliczonych lat spędzonych w Korytarzu Światów słyszał wszystko, co tylko można sobie było wyobrazić. Tymczasem słowa Puga tak go zdumiały, że po raz pierwszy stracił mowę z wrażenia. Miranda kroczyła wolno obok starszego mężczyzny w czarnych szatach, przemierzając ścieżki południowej części ogrodu Bractwa Magów w Imperium Tsuranuanni. Było piękne popołudnie orzeźwiane lekką bryzą dolatującą znad odległych gór położonych na północy, dzięki czemu upalny jak zwykle dzień stawał się całkiem znośny. Przysadzista siedziba Bractwa Magów dominowała nad wyspą, jednakże nienaruszona linia brzegowa jeziora zapewniała Mirandzie kojącą perspektywę i pozwalała wyciszyć umysł, czego kobieta potrzebowała zwłaszcza pod nieobecność Puga, która zawsze napawała ją niepokojem. Starszawy mag mówił do niej:
- Aczkolwiek ja raduję się z twych odwiedzin, Mirando, musisz zrozumieć, że wielu moich braci pozostaje... - Skostniała? - Zamierzałem użyć słowa „konserwatywna". - Tak czy inaczej nie w smak są im rady udzielane przez kobietę. - Coś w tym stylu - potwierdził Alenca, najstarszy członek Bractwa Magów na Kelewanie. - Mieszkańcy Imperium doświadczyli wielu zmian w ciągu minionego stulecia, których katalizatorem było - cóż za zbieg okoliczności - zetknięcie z waszym światem oraz późniejsze szarogęszenie się twego męża. Mimo to nadal jesteśmy tradycjonalistami... Twarz maga była siecią żlebów i turni, zmarszczek i plam starczych, a jego ciemię zdobiły marne resztki siwych włosów, lecz żywe niebieskie oczy błyszczały, gdy przemawiał. - Ta sprawa z Talnoyami stała się kością niezgody w naszym gronie, a wieści o niej dotarły nawet do cesarskiego tronu w Świętym Mieście. - Ktoś wygadał się cesarzowi? - Miranda uniosła jedną brew. Stary mag machnął lekceważąco ręką. - Chyba nie uważasz, że obecność Talnoya na tej wyspie mogła zostać długo utrzymana w tajemnicy przed cesarzem. Nie zapominaj, że naszym pierwszym obowiązkiem jest służba Imperium. Miranda rzuciła spojrzeniem ponad ogrodem na spokojne wody jeziora. - Nie czuję specjalnego zdziwienia. Moim zadaniem jest sprawdzić, jakie postępy poczyniliście. - Zakładam, że Milamber i Magnus mieli inne obowiązki, które
uniemożliwiły im osobiste przybycie? Miranda zauważyła suchym tonem: - Pominąłeś Nakora. Staruszek zaśmiał się. - Nakor to wesołek. - Alenca zaczerpnął tchu. - Przypuszczam, że wie o Większej Ścieżce więcej ode mnie, a mimo to utrzymuje, że nie ma czegoś takiego jak magia i że wszyscy robimy tylko... te, no... sztuczki. - Nakor bawi nas wszystkich, to prawda, pozwól jednak, że wrócimy do przerwanego tematu. Czy cesarz skomentował jakoś sprawę Talnoya? - Jeśli nie liczyć życzenia, by ten stwór jak najprędzej opuścił nasz świat, nie. Miranda skrzyżowała ręce na piersi, mimo że wiatr znad jeziora był ciepły. - Czy przedstawił swoje życzenie w formie rozkazu? - Gdyby tak było, Talnoy już zostałby wam zwrócony - oświadczył Alenca. Zatarł ręce, jakby szykował się do pracy. - Spora część członków Bractwa Magów uważa, że nastąpił impas i że zwiększająca się liczba przypadkowych szczelin jest powodem do zmartwienia. Jeden z nas zginął przez taką szczelinę. Miranda skinęła głową. - Pug wspominał mi o tym. Macalathama... Nie powiedział mi jednak, co się właściwie stało. - Stworzenie takie czy inne przedostało się na drugą stronę i - wyobraź sobie! - eksplodowało! - Potrafię wiele sobie wyobrazić. - Wyntakata, który mu towarzyszył, doznał takiego szoku, że wycofał się
na swoje ziemie w Ambolinie na prawie miesiąc, zanim do nas wrócił. -Zniżając głos, Alenca dodał: - Od tamtej pory nie wszystko jest z nim w porządku, jeśli chcesz znać moje zdanie. - Czy Bractwo Magów wystąpi z prośbą, byśmy zabrali Talnoya? - Jeżeli nie uda wam się zapanować nad tymi przeklętymi szczelinami, owszem! Miranda milczała przez chwilę. Na Kelewanie bywała wyłącznie jako gość i nigdy nie zapałała do tego miejsca cieplejszymi uczuciami - nie polubiła mężczyzn, którzy pozostali tak wielkimi tradycjonalistami, że traktowali z góry kobiety, a zwłaszcza te z nich, które władały magią; nie przyzwyczaiła się do upalnej pogody, która ją męczyła, ani do miast, które jak dla niej były przeludnione. Rzuciła spojrzeniem ponad jeziorem ku odległemu brzegowi i wierzchołkom majestatycznych gór - Wysokich Turni. Nie sposób było nie przyznać, że widoki tu są oszałamiające. Po długiej chwili kontemplacji zapytała: - Jak długo znajdował się tu Talnoy, zanim dotarły do was sygnały o otwierających się szczelinach? - Hmm... Parę miesięcy, jak mi się zdaje... - W takim razie powinniśmy go przenieść na Wyspę Czarnoksiężnika -oznajmiła Miranda. - Ale dlaczego? - zainteresował się Alenca. - Dlatego, że szczeliny z innego świata otwierają się tutaj albo przez Talnoya z przyczyn naturalnych, albo z powodu obcej inteligencji. Jeżeli chodzi o tę ostatnią, odnalezienie Talnoya na Midkemii może jej zająć całe miesiące. Popatrzyła magowi prosto w oczy. - Zastanawiam się, czyby Pug nie
mógł przerzucić Talnoya na jakiś niezamieszkany świat, gdzie moglibyśmy go badać do woli? Jako że pytanie było natury retorycznej, Alenca nie odpowiedział. - Powiedziałeś, że jeden z was zginął wskutek eksplozji jakiegoś stworzenia. Pug nie podał mi żadnych szczegółów, może ty zechcesz mnie oświecić? Zza ich pleców dobiegł głos: - Lepiej ja ci opowiem, Mirando. Miranda obejrzała się i zobaczyła krępego mężczyznę w czarnych szatach, trzymającego różdżkę - co było niezwykłe w wypadku Wielkiego Imperium zbliżającego się ku nim. Najwyraźniej słyszał część prowadzonej rozmowy. Miranda go nie rozpoznała, lecz on ją przywitał: - Miło cię widzieć. - Czy my się już spotkaliśmy? - spytała. Nie miała w zwyczaju używać sformułowania „o Wielki" na końcu wypowiedzi, co było w dobrym tonie wśród Tsurani, ale ostatecznie sama zaliczała się do kręgu magów, i to o nie najmniejszych zdolnościach. Mężczyzna wahał się tylko przez moment, zanim rozciągnął wargi w uśmiechu. Czarne włosy przyprószone sporą dozą siwizny nosił niebywale długie, niemal do ramion, a twarz miał gładko ogoloną zgodnie z tutejszą modą. - Nie, nie wydaje mi się, abyśmy się spotkali, wszelako twoja reputacja cię poprzedza. Ale może rzeczywiście powinienem był powiedzieć: „Miło cię poznać". - Przechylił lekko głowę, jakby przepraszał. - Jestem Wyntakata. Bytem świadkiem śmierci Macalathany. - Będę zobowiązana, jeżeli zechcesz mi opowiedzieć, co tam się stało
-rzekła Miranda. - Otrzymaliśmy informację, że pasterz nidr spostrzegł szczelinę o pół dnia drogi na północny wschód od Jamaru, w samym sercu łąk prowincji Hokani. Po przybyciu na miejsce stwierdziliśmy obecność szczeliny nie większej niż złożone dłonie, unoszącej się pół łokcia nad ziemią. Niewielkie stworzenie stało przed nią bez ruchu. Ja sugerowałem zachowanie ostrożności, jednakże Macalathana palił się do jej zbadania. Przypuszczam, że uznał ją za niegroźną z powodu niewielkich rozmiarów. Gdy zatrzymał się tuż przed stworzeniem, wybuchło w potężnej eksplozji światła i płomieni, spopielając spory kawałek pastwiska wokół. Szczelina zniknęła. Powróciłem do siedziby Bractwa Magów ze smutną nowiną, a moi konfratrzy wyruszyli po ciało Macalathany. Miranda zapytała: - Czy miałeś okazję przyjrzeć się uważniej temu stworzeniu? - Z przykrością muszę powiedzieć, że nie. Widziałem je tylko przez kilka chwil, co wystarczyło, abym miał pewność, że było malutkie, stało na dwóch nogach, nie nosiło żadnego stroju ani ozdób. Niewykluczone, że było zwykłym dzikim zwierzątkiem, które przedostało się przez szczelinę przypadkiem. -Taka jest aktualna hipoteza - wtrącił Alenca. - Chyba że ci Dasati lubią udawać się na wyprawy nago - dodał z chichotem. - Nie wiemy o nich wiele - rzekła Miranda, ignorując żart starego maga -jednakże to przypuszczenie wydaje się mało prawdopodobne. - Zwracając się do Wynatakaty, powiedziała zaś: - Alenca i ja zastanawialiśmy się właśnie nad przeniesieniem Talnoya na Wyspę Czarnoksiężnika. - Och, to byłoby przedwczesne - odparł Wyntakata.
- Doprawdy? - zdziwiła się Miranda. - Otrzymaliśmy raporty o otwarciu się szczelin, to prawda, lecz zbadawszy znaczniejszą część tych fenomenów niż ktokolwiek inny... - Szczera prawda - wtrącił Alenca. - ...mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że większość raportów była na wyrost i dotyczyła zjawisk nie bardziej magicznych od anomalii pogodowych czy dziecięcego latawca. Jedyna szczelina, jaką jeszcze miałem okazję widzieć we wskazanym miejscu, była wielkości mojej pięści i zniknęła w ciągu paru minut od mojego pojawienia się. Jestem przekonany, że wszystkie te małe szczeliny są efektem ubocznym obecności Talnoya na Kelewanie, całkowicie naturalnym i pozbawionym ingerencji jakiejkolwiek inteligencji, tak że można mieć pewność, iż nikt nie szuka drogi do naszego świata. Czuję, że niebawem dowiemy się o tym Talnoyu znacznie więcej, tak więc zaprzestanie prac właśnie w tym momencie oznaczałoby zmarnowanie czasu i wysiłku już włożonego w ten projekt. - Przekażę twoje słowa memu mężowi - rzekła Miranda. Uśmiechając się do krępego maga, dodała jeszcze: - A teraz obawiam się, że na mnie już pora. Odwróciła się do drugiego z magów i poprosiła: - Alenca, czy zechcesz odprowadzić mnie do szczeliny? Staruszek skłonił lekko głowę, a Wyntakata, nie mając wyjścia, pożegnał się i poszedł w swoją stronę. Gdy wychodzili z ogrodu, Miranda zauważyła: - W moich uszach akcent Wyntakaty brzmi nieco dziwnie. - Dzieciństwo spędził w prowincji Dustari, na drugim brzegu Morza Krwi.
Tamtejsi ludzie połykają niektóre samogłoski, to prawda. Miranda uśmiechnęła się. - Mam pewne pytanie... - Jakie, moja droga? - Czy obiło ci się o uszy, że ktoś para się nekromancją na terenie Imperium? Staruszek aż przystanął z wrażenia. - Ależ nekromancją jest zabroniona! To jedyna praktyka, która nawet w dawnych czasach, gdy nasze słowo było prawem, mogła doprowadzić do upadku Wielkiego! Choćby cień podejrzenia był równoznaczny z wyrokiem śmierci. Podjąwszy spacer, zerknął na Mirandę z ciekawością w oczach. -Dlaczego o to zapytałaś? - Pug ma powody podejrzewać, że ostatnio przedostał się do waszego świata potężny nekromanta. Stanowi wielkie zagrożenie, a co gorsza, może ukrywać się wszędzie. Jednakże ze swojej natury nie jest w stanie nazbyt długo powstrzymywać się przed uprawianiem zakazanej sztuki. - Rozpytam... - Wolelibyśmy, abyś tego nie robił - wpadła mu w słowo Miranda. - Pug wyjaśni ci powody przy najbliższej okazji. Ufa ci, lecz nikomu innemu poza tobą. Musisz wiedzieć, że ów nekromanta, Leso Varen, jest zdolny zapanować nad ciałem każdego człowieka. Nie rozumiemy do końca mechanizmu tego procesu, wiemy jedynie, że korzysta ze sztuki nekromancji, pozostawiając za sobą wiele ofiar, im bardziej krwawych, tym lepiej z punktu widzenia tego adepta czarnej magii. Podejrzewamy, że utknął na Kelewanie. Jeśli się nie mylimy, trzeba go
wytropić i zniszczyć. - Naprawdę uważacie, że może tu być? - Alenca rozejrzał się, jakby nagle się przestraszył, że ktoś ich obserwuje. Miranda uświadomiła sobie nagle, że popełniła błąd. - Mogę się mylić. Jego wybór osób, w które się wciela, zdaje się dość przypadkowy, ale ostatnio przybrał postać niezwykle potężnego człowieka. Dlatego proszę cię tylko o to, abyś zachował te informacje dla siebie, dopóki Pug nie przeprowadzi z tobą dłuższej rozmowy. Zgoda? - Oczywiście - odparł Alenca, kiedy znaleźli się wewnątrz głównej siedziby Bractwa Magów. - Tymczasem będziemy kontynuowali nasze prace nad Talnoyem... Przekaż, proszę, Nakorowi przy pierwszej sposobności, że chciałbym usłyszeć o jego pomyśle na kontrolowanie tej istoty bez użycia pierścienia wywołującego szaleństwo. - Poklepał ją po ręce i szepnął teatralnie: - Powiadomię cię, jeśli usłyszę plotki... w tej drugiej sprawie. Miranda pozwoliła mu na tę poufałość. Nie przepadała za Wielkimi Imperium, ale dla tego staruszka zrobiła wyjątek. Weszli do pokoju kryjącego szczelinę wiodącą na Midkemię - Pug tak ustawił urządzenie, że teraz można było wybrać jeden z tuzina celów podróży, nie tylko Stardock. Miranda wybrała Wyspę Czarnoksiężnika i dwaj magowie wyznaczeni do obsługiwania szczeliny szybko zaintonowali inkantację. Miranda westchnęła. Zaledwie kilka lat temu, wedle jej rachuby czasu, magia szczelin była w większości nieznaną sztuką. Jednakże badania, które jej mąż prowadził podczas czteroletniego pobytu w tym miejscu, jak również dalsze prace trwające dziesiątki lat, sprawiły, że teraz nie zdumiewała się bardziej niż
przy okazji wynajmowania powozu, który miałby ją zawieźć z portu do Domu nad Rzeką w Roldemie. Wstępując w szczelinę, pomyślała, że w istocie nie ma w tym niczego zdumiewającego: może z wyjątkiem faktu, że tą właśnie drogą jej świat zostanie najechany przez hordy wojowników z innego wymiaru. Pug przemierzał górną galerię U Prawego Johna w poszukiwaniu kupca, którego nazwisko niedawno poznał. John wyznał, że nie ma pojęcia, kto mógłby pokonać wrota do drugiego wymiaru, jak Pug zaczął określać tamtą płaszczyznę rzeczywistości, ale zasugerował, że być może jest ktoś, kto może znać kogoś, kto z kolei słyszał o kimś, kto... i tak dalej. Poszukiwanym teraz przez niego człowiekiem był Vordam Ipiliak, Dele-kordianin, kupiec, o którym wspomniał mu także Tosan Beada. Pug znał De-lekordię wyłącznie ze słyszenia. Jedyną interesującą rzeczą w wypadku tego świata była jego lokalizacja. Znajdował się bowiem tak daleko od Prawego Johna, jak to tylko możliwe, i dlatego dysponował kontaktami z miejscami jeszcze odleglejszymi od cywilizowanego świata i rasami, jakich jeszcze nie widziano w Korytarzu Światów. Pug odnalazł w końcu kącik Vordama, lecz gdy tylko przekroczył próg, poczuł, że coś jest nie tak. Wcześniej dwakroć znalazł się w miejscu, które choć należało do tego wszechświata, nie było jego częścią. Pierwsze z tych miejsc nosiło nazwę Wiecznego Miasta: i w rzeczy samej było legendarnym miastem wzniesionym nie wiadomo przez kogo, tak olbrzymim, że graniczącym z nieskończonością. Było także połączone z Ogrodem, z którym nie miało żadnych
punktów stycznych. Drugim z tych miejsc był Korytarz Światów, a więc i lokal Prawego Johna. Ten kantorek okazał się trzecim, gdyż wchodziło się doń z Prawego Johna, przenosząc przy okazji zupełnie gdzie indziej. Ledwie Pug zdał sobie z tego wszystkiego sprawę, zza zasłony z tyłu pomieszczenia wyszła istota. Wydawało się, że coś mówi, ale jak rychło zrozumiał Pug, to także była iluzja, albowiem nie tyle słyszał słowa, ile miał wrażenie, że je słyszy. Magia nie była na porządku dziennym U Prawego Johna, ponieważ istniało nazbyt duże ryzyko jej nadużycia. Wszędzie w lokalu znajdowały się zaklęcia ochronne mające zapobiegać jej mniej lub bardziej przypadkowemu wykorzystaniu. Dzięki temu toczące się tam gry hazardowe pozostawały uczciwe, negocjacje między kupcami klarowne, a nosy całe. Wyjątkiem były zaklęcia rzucone przez Johna lub uprawnione przez niego osoby, a mające na celu na przykład umożliwienie wszystkim klientom swobodnej komunikacji (aczkolwiek zawsze znalazło się paru przedstawicieli cywilizacji tak obcej i posługującej się tak dziwnymi pojęciami, że możliwe było wyłącznie porozumiewanie się z nimi w bardzo ograniczonym zakresie). Inne zaklęcie zapewniało wszystkim klientom przyjazne środowisko, mimo że każda rasa co innego uważała za sprzyjające dla życia warunki. Kolejne, lecz nie najmniej ważne ze wszystkich, chroniło Johna i jego personel przed atakiem i zdaniem Puga, gdyby zostało wykorzystane, doprowadziłoby do niewyobrażalnych szkód wśród klienteli. W lokalu zdarzały się sporadyczne bójki, lecz za życia najstarszych gości nigdy nie doszło do poważniejszej rozróby. Tymczasem w tym kantorku czuło się magię, i to magię wykraczającą poza
doświadczenie Puga, które wcale nie było małe. Istota powtórzyła pytanie, na co Pug skinął głową i powiedział: - Jedną chwileczkę, jeśli można. Wspomniana istota z wyglądu przypominała człowieka. Była jednak wyższa od większości ludzi i szczuplejsza, z kończynami ciutkę dłuższymi, niż można by się spodziewać po przedstawicielu człekokształtnej rasy. W twarzy widniały pojedyncze usta, nad nimi nos i dwoje oczu, wszakże kości policzkowe były wydatniejsze niż u jakiegokolwiek człowieka. Poza tym istota była wyposażona w niebywale długie palce. Jej skóra miała lekki szaro-purpurowy odcień, natomiast włosy były czarne z fioletowawym połyskiem. Pug uwolnił swoje zmysły, rozpościerając je dookoła niczym mistyczną winorośl, i za ich pomocą zbadał różnicę między wibracjami wewnątrz tego pomieszczenia a resztą lokalu Johna Niekwestionowanej Uczciwości. Nagle poczuł coś znajomego. Wysilił pamięć i przypomniał sobie, że podobnie wibrowały pułapki zastawione na niego i Tomasa przed dziesiątkami lat, gdy szukali Macrosa Czarnego. Pug wgapił się w kupca. - Szukam Vordama Ipiliaka. Istota, ubrana w prostą szarą szatę przepasaną białym sznurkiem, przycisnęła dłonie do piersi, skłoniła się lekko i rzekła: -To ja. Pug milczał, chłonąc harmonię wibracji przepełniających każdy cal kantorka. Wreszcie dotarło do niego. Przyszpilił Vordama spojrzeniem i wyrzucił z siebie: - Dasati! ROZDZIAŁ SIÓDMY
Rycerz Śmierci Ostrze runęło w dół. Pięćdziesięciu uzbrojonych jeźdźców Sadharynu zakrzyknęło i uderzyło stalowymi rękawicami w napierśniki. Ryk odbił się echem od sklepienia starożytnej, wykutej w kamieniu Sali Prób, a drewniane siedziska otaczające arenę wysypaną piaskiem aż się zatrzęsły. Jedyny pozostający przy życiu syn lorda Aruke spojrzał w dół na człowieka, którego przed chwilą zamordował, i przez mgnienie słyszał w głowie dziwnie dlań brzmiące zdanie: „Co za strata...". Opuścił na moment powieki, aby pozbyć się tej myśli, po czym odwrócił się wolno, przyjmując wiwaty. Valko z rodu Camareen, cięty trzy razy, posiniaczony na całym ciele i niemiłosiernie podrapany, skinął głową czterokrotnie - patrząc na kolejne grupy jeźdźców siedzących ponad nim pod czterema ścianami. Następnie ponownie spojrzał na zabitego i raz jeszcze skinął głową, rytualnie przyznając, że walka była zacięta. Ledwie uszedł z niej z życiem. Valko rzucił szybkie spojrzenie ojcu pokonanego wojownika i zobaczył, że on również wiwatuje, aczkolwiek bez przekonania. Drugi syn lorda Kesko leżał u stóp Valko - gdyby przeżył, dwaj synowie byliby powodem do chluby ich ojca i przepustką do wyższej pozycji w Langradynie. Pierwszy syn lorda Kesko stał u boku ojca, szczerze się radując - Valko właśnie zlikwidował potencjalnego pretendenta do ojcowskich łask. Następnie Valko odwrócił się do dwóch służących, zakłuwających jego varnina - wykastrowanego samca, któremu nadał miano Kodesko po niszczycielskiej fali z przylądka Sandos, leżącego na zachodnich krańcach włości jego ojca i wkłuwającego się w Morze Heplańskie. Varnin jego przeciwnika zginął podczas walki, kiedy Valko ciął go głęboko w
szyję, przerywając główną arterię. Tym samym zyskał przewagę, albowiem moment nieuwagi jeźdźca spowodowany zachwianiem się pod nim varnina, umożliwił zwycięzcy zadanie ciosu, który okazał się decydujący. Uzdrawiacz z Sali Oczekujących - mistrz pierwszej klasy - pośpieszył w otoczeniu swych pomocników i zaczął opatrywać rany zwycięzcy. Valko wiedział, że szybko straci przytomność, jeśli nie zahamują upływu krwi, lecz zamiast okazać słabość na oczach swojego ojca i zebranych jeźdźców Sadha-rynu, odepchnął uzdrawiacza i zwrócił się do rodziciela. Zdejmując wielki czarny stalowy hełm, nabrał do płuc powietrza i wykrzyknął: - Jestem Valko, syn lorda Aruke z rodu Camareen! Musiał użyć resztek sił, aby unieść miecz nad głowę prawą ręką, ranioną tuż przy pasze, ale zdołał wykonać salut, zanim ramię opadło bezwładnie wzdłuż boku. Jego ojciec, lord Camareen, powstał i wycelował w niego palec, po czym uderzył pięścią w napierśnik. - Oto mój syn! - wrzasnął wystarczająco głośno, by usłyszeli go wszyscy obecni. Raz jeszcze zebrani wyrazili swoje uznanie - krótkim, donośnym „ha!" po czym jak jeden mąż odwrócili się i pokłonili gospodarzowi. Valko wiedział, że kilku najbardziej zaufanych pozostanie na obiedzie wydanym przez lorda Aruke, jednakże reszta od razu wyruszy w drogę do własnych posiadłości, nie chcąc ryzykować starcia z rywalami lub wyrzutkami. Czując, że opada z sił, Valko zawołał jeszcze:
- Lordzie Kesko! To coś nie było godne nazywać się twoim synem! Lord Kesko pokłonił się, przyjmując komplement od zwycięzcy. On pierwszy miał opuścić siedzibę gospodarza, albowiem choć nie było wstydem stracić syna w uczciwej walce, nie był to również powód do wielkiej radości. Uzdrawiacz szepnął: - Przejawiasz wielką odwagę, młody lordzie, ale jeśli rychło nie wydłubiemy cię ze zbroi, zlegniesz na katafalku obok tego, którego zabiłeś. Nie czekając na pozwolenie, dał znak swoim pomocnikom i raz-dwa puściły skórzane paski i metalowe sprzączki, uwalniając rannego z pancerza. Nawet tracąc przytomność, Valko spostrzegł, że pomocnicy uzdrawiacza przez cały czas dyskretnie go podtrzymywali, aby pozostał na nogach, kiedy jego ojciec szedł wolno wzdłuż szeregu jeźdźców, odbierając dalsze gratulacje. Młody wojownik był wysoki nawet wedle standardów jego rasy-i o całą głowę wyższy od ojca, który mierzył sześć stóp i cztery cale. Młodzieńcze ciało miał silnie umięśnione, a ramiona długie, co czyniło ostrze w jego dłoni morderczą bronią, jak pokazał w walce z niższym od siebie przeciwnikiem. Był uznawany za przystojnego głównie za sprawą prostego, zadartego i nie nazbyt szerokiego nosa. Usta miał przy tym pełne, lecz nie zniewieściałe. Lord Aruke zatrzymał się przed nim i rzekł: - Szesnastu było pretendentów do miana dziedzica tego rodu. Jako jeden z trzech przeżyłeś wyzwanie miecza. Pierwszym był Jastmon, który zginął w bitwie pod Trikamaga; drugim Dusta, który przed jedenastoma laty stracił życie, broniąc tej siedziby. Z dumą nazywam cię ich bratem.
Valko spojrzał ojcu prosto w oczy. Po raz pierwszy zobaczył tego mężczyznę przed tygodniem. - Oddaję cześć ich pamięci - odpowiedział. Lord Aruke mówił dalej: - Dostaniesz kwaterę w pobliżu moich komnat. Od jutra rozpocznie się twoje szkolenie na mego następcę. Do tego czasu odpoczywaj... synu. - Dziękuję, ojcze. Valko przyglądał się twarzy stojącego przed nim mężczyzny i nie widział żadnych łączących ich podobieństw. Jego własne oblicze było pociągłe i gładkie, szlachetne wedle miejscowych standardów, natomiast fizjonomia ojca -okrągła i pomarszczona, a także upstrzona plamkami nad lewą brwią. Czy to możliwe, że matka go okłamała? Jakby czytając mu w myślach, lord Aruke zapytał: - Jak nazywała się twoja matka? - Narueen z Cisteen, efektorka przydzielona do włości Lorda Bekara. Lord Aruke milczał przez chwilę, a wreszcie skinął głową. - Pamiętam ją. Zadawałem się z nią przez tydzień, gdy gościłem w siedzibie lorda Bekara. - Zjechał spojrzeniem w dół; Valko był teraz w samej przepasce biodrowej, a uzdrawiacz z pomocnikami zwinnie opatrywał jego rany. - Była szczupła, lecz umiała zadowolić mężczyznę. Swój wzrost odziedziczyłeś chyba po niej. Czy wciąż żyje? - Nie, zmarła przed czterema laty podczas Czystki. Lord Aruke kiwnął raz głową. Obydwaj wiedzieli, że każdy, kto był na tyle głupi, by znajdować się za drzwiami podczas Czystki, mógł zostać uznany nie tylko za pozbawionego rozumu, ale i słabego duchem, a to znaczyło, że nie warto
było po kimś takim płakać. Mimo to lord Aruke rzekł: - Wielka szkoda. Była miła dla oka, a temu domowi przydałaby się kobieca ręka... Ale skoro już zostałeś oficjalnie uznany za mego dziedzica, niejeden ojciec przyśle propozycję małżeństwa. Zobaczymy, co ześle nam los. - Odwracając się do odejścia, dorzucił: - Idź odpocząć. Dziś wieczór będziesz siedział przy moim stole. Valko ukłonił się z trudem odchodzącemu ojcu. Do uzdrawiacza zaś powiedział: - Pośpiesz się. I zaprowadź mnie do mojej komnaty. Nie zamierzam mdleć na oczach służących. - Tak, paniczu - odparł uzdrawiacz, dając znak pomocnikom, aby spełnili życzenie młodego lorda Camareen. Valko przebudził się, gdy służący delikatnie poruszył jego przykryciem, nie śmiąc dotknąć bezpośrednio młodego dziedzica rodu Camareen. - Czego? Sługa pokłonił się. - Panie, twój ojciec życzy sobie, abyś natychmiast doń dołączył. - Gestem wskazał krzesło, na którym udrapowano części garderoby. - Kazał, abyś włożył ten strój jako odpowiedni dla twojej nowej pozycji. Valko wstał z łóżka, ledwie kryjąc grymas. Zerknął na służącego, aby się przekonać, czy ów dostrzegł ten moment słabości, zobaczył jednak obojętną twarz. Sługa był niewiele starszy od siedemnastoletniego Valko, ale wyraźnie odebrał dobrą szkołę, pracując dla tak znacznego rodu. - Jak cię zowią?
- Nolun, panie. - Będzie mi potrzebny osobisty służący. Powinieneś się nadać. Nolun nieomal dotknął podłogi czołem, gnąc się w ukłonie. - Dzięki ci, młody panie, za ten honor, ale główny sędzia wkrótce wyznaczy ci osobistego służącego. - Już wyznaczył - rzekł Valko. - Ciebie. Nolun ponownie się pokłonił. - Czynisz mi wielki honor, panie. - Prowadź do mego ojca. Sługa ukłonił się raz jeszcze, otworzył drzwi, przepuścił Valko przodem, po czym wysforował się przed niego, aby pokazać drogę do wielkiej sali. Jako pretendent do uznania przez ojca Valko rezydował w kwaterze dla ubogich, przeznaczonej dla osób pozbawionych jakiejkolwiek władzy i tak niskiego urodzenia, że obraza w ich wypadku nie wchodziła w grę - do tej grupy należeli przydatni kupcy, uzdrawiacze, trefnisie i pomniejsi krewni. Pokoje, które im udostępniano, niewiele się różniły od zwykłych cel wyposażonych w słomiany materac i pojedyncze źródło światła. Valko już po paru krokach zatęsknił do nowego łóżka, najmiększego, na jakim miał okazję kiedykolwiek spać. Podczas lat Ukrycia rzadko sypiał w miejscach lepszych niż kwatery dla ubogich. Kiedy docierali do zakrętu korytarza, Valko nagle się zawahał i powiedział: - Zaczekaj! Nolan odwrócił się i zobaczył, że jego młody pan wygląda przez wielkie okno z widokiem na Morze Heplańskie. Poza granicami miasta i portu Camareen
woda połyskiwała mimo nocnej pory, a jej niespożyty ruch wywoływał na powierzchni grę świateł i barw, jakich Valko nigdy wcześniej nie widział. Jego matka zabrała go do lasu na czas Ukrycia, tak że miał okazję widzieć ocean tylko raz - w drodze tutaj, i to za dnia. Przestwór wody zrobił na nim ogromne wrażenie, gdy spoglądał ze szczytów i przełęczy Śnieżnych Strażników - jak nazywały się tutejsze góry - wszelako nic nie przygotowało go na piękno morza nocą. - Czym są te kolorowe błyski o tam i... tam? - zapytał, pokazując palcem. Nolun odpowiedział: - To ryby zwane shagra, panie. Wyskakują z głębin... bez żadnego widocznego powodu, może dla samej radości skakania, a ich pojawienie się zaburza wzór oceanu. - To... wspaniałe. - Valko nieomal użył słowa „cudowne", ale zreflektował się, że mogłoby to zostać odebrane jako bardzo niemęskie z jego strony. Nagle uświadomił sobie, że służący mu się przygląda. Nolun, niższy od niego o nieco ponad stopę, był krępej budowy ciała: miał baryłkowaty tułów, grubą szyję i krótkie mocne palce u dużych dłoni. - Walczysz? - Kiedy jest taka potrzeba, panie. - Jesteś w tym dobry? Coś przemknęło przez twarz służącego, zaraz jednak skłonił głowę i rzekł cicho: - Wciąż żyję. - Tak - potwierdził Valko ze śmiechem. - To widać. Dalej, prowadź do wielkiej sali mego ojca.
Kiedy dotarli do progu wielkiej sali, dwaj strażnicy w zbrojach oddali salut nowemu dziedzicowi lorda Camareen. Valko, ignorując ból w ramieniu, barku i lewym udzie, ruszył zdecydowanie przez wielką salę, aby stanąć naprzeciwko ojca. Lord Aruke siedział za długim stołem, zajmując centralne miejsce, za którym był olbrzymi kominek. - Jestem, jak kazałeś, ojcze. Lord Aruke wskazał puste krzesło. - Oto twoje miejsce, synu. Valko obszedł stół, rozglądając się po twarzach zebranych osób. Większość była urzędnikami, sądząc po stroju i ozdobach. Po lewej ręce lorda Camareen siedziała piękna kobieta, niewątpliwie jego obecna faworyta. Z plotek, które doszły uszu Valko dzień wcześniej, młodzieniec wnosił, że jej poprzedniczka zniknęła, niemal na pewno podczas Ukrycia. Rozpoznał tylko dwóch mężczyzn, chociaż nie potrafił wymienić ich imion - byli to jeźdźcy Sadharynu, Rycerze Śmierci jak jego ojciec. A zatem także zaufani sprzymierzeńcy, związani wzajemnie korzystnymi sojuszami i traktatami, gdyż w przeciwnym razie opuściliby siedzibę na długo przed zachodem słońca. Lord Aruke przemówił: - Powitaj naszych gości, lorda Valina i lorda Sanda. Valko odparł posłusznie: - Witam gości mego ojca. Mówiąc te słowa, przechodził za ich plecami. To, że się nie odwrócili, było oznaką najwyższego zaufania. Służący odsunął masywne drewniane krzesło po prawej ręce lorda Aruke, a Valko usiadł.
Następnie lord Camareen rzekł: - Sand i Valin to moi najbliżsi sojusznicy. Dwie z trzech nóg władzy, na których opiera się Sadharyn. Valko skinął głową, przyjmując tę informację do wiadomości. Lord Aruke machnął ręką, na co służący pośpieszyli zastawiać stół. Cały kapek, z głową i kopytami, został wniesiony na ruszcie, ociekał tłuszczem przez grubą skórę, a widać było, że dwaj dźwigający go słudzy, choć postawni, ledwie radzili sobie z ciężarem. Kiedy w końcu ruszt ze zwierzęciem znalazł się na stole przed lordem Aruke, ów powiedział: - To dobra noc. Zginął słabeusz, a przeżył silniejszy. Zebrani pokiwali głowami i wymruczeli słowa aprobaty, Valko jednak pozostał milczący. Oddychał powoli i starał się nie tracić koncentracji. Ciało miał obolałe, czuł pulsowanie w każdej ranie, w głowie mu dudniło. Najchętniej przespałby całą noc, wiedział jednak, że jego zachowanie teraz i w najbliższych dniach ma kluczowe znaczenie. Jeden fałszywy krok i mógł zostać zrzucony z blanek, zamiast udać się na ceremonię mianowania oficjalnym następcą. W miarę trwania posiłku Valko poczuł, że zaczynają mu wracać siły. Skosztował trybijskiego wina tylko symbolicznie, chcąc zachować trzeźwy umysł i nie zamierzając zasnąć z głową na stole. Sądząc z kierunku, w jakim zmierzała rozmowa, zanosiło się na długą noc opowieści. Niewiele wiedział o tym, jak zachowywać się w towarzystwie wojowników. Jak większość młodzików, pierwsze siedemnaście lat swego życia spędził w Ukryciu. Jego matka poczyniła stosowne przygotowania, toteż nie miał
wątpliwości, iż miała w planie wydanie na świat syna potężnego wielmoży. Jego edukacja również świadczyła, iż Narueen była kobietą niemałych ambicji. Valko umiał czytać i rachować i rozumiał sprawy na ogół zostawiane efektorom, uzdrawiaczom, mediatorom, facyliatorom oraz innym pomniejszym kastom. Był obeznany z różnymi dziedzinami: historią, językami, a nawet sztuką. Wbiła mu do głowy jedno: od siły prawego ramienia jest ważniejsza moc umysłu, albowiem do odniesienia sukcesu trzeba czegoś więcej niż tylko ślepego posłuszeństwa instynktowi rasy. Jego natura podpowiadała mu, iż nie należy okazywać litości słabym, lecz jego matka nauczyła go, że nawet dla słabych może się znaleźć zastosowanie i że chronienie ich miast niszczenia może przynieść korzyści. Nieraz powtarzała, że TeKarana jest najwyższym władcą dwunastu światów z jednego jedynego powodu: jego przodkowie okazali się sprytniejsi od reszty. Matka opowiadała mu wiele historii o wielkich wyczynach, jakie miały miejsce w wielkiej sali lorda Bekara, gdzie została dostrzeżona przez jego ojca, któremu ogrzewała łoże. Posłuszna prawu, dała jasno do zrozumienia goszczącemu u lorda Bekara wielmoży, że jest zdolna wydać młode oraz że to właściwy moment cyklu na zapłodnienie. Dopilnowała, by jej imię poznało co najmniej trzech świadków, po czym udała się do łożnicy gościa. Tymczasem Valko zorientował się, że kiedy on był pogrążony w myślach, uczta dobiegła końca. Szybkie spojrzenie rzucone ojcu upewniło go, że ta chwilowa dekoncentracja przeszła niezauważona. Oddawanie się marzeniom na jawie czy wspomnieniom było groźne - mógł przegapić coś niezwykle ważnego albo zostać posądzony o lekceważący stosunek. Lord Aruke powstał i oznajmił:
- Dzisiejszej nocy czuję zadowolenie. W ustach wojownika było to podziękowanie złożone towarzyszom bez okazania słabości. Dostrzegłszy, że Nolun stoi obok jego syna, zapytał: - Domagasz się go? Valko potwierdził: - Domagam się go na mego osobistego sługę. Można to było potraktować jak wyzwanie i pretekst do walki - a Valko miał świadomość, że jego ojciec nadal jest silny i nie zbywa mu na doświadczeniu. Jednakowoż młodzieniec słusznie uznał, że w tym wypadku było to tylko dotrzymanie form; lord Camareen nie zamierzał zabijać dopiero co uznanego syna z tak trywialnego powodu. - Zatem masz moją zgodę - rzekł lord Aruke. - Chodź ze mną i weź ze sobą to coś. Pragnę porozmawiać z tobą jak ojciec z synem. Lord Camareen nie zwlekał, by sprawdzić, czy jego polecenie zostanie wykonane, po prostu założył, że Valko uda się jego śladem od długiego stołu do wielkich drewnianych drzwi mieszczących się w ścianie po lewej. Drzwi były wypolerowane i nawet w przyćmionym świetle Valko widział, że pulsują energią. Było to ostrzeżenie: drzwi te chroniło magiczne zaklęcie, dzięki któremu tylko określone osoby mogły przekroczyć próg, nie ryzykując utraty życia lub zdrowia. Lord Camareen przyłożył dłoń do drzwi, które otworzyły się pod jego dotykiem. - Zaczekasz na zewnątrz - rzucił do Noluna. Następnie zdjął z pobliskiego uchwytu pochodnię i powiódł Valko do środka. Przeszedłszy za drzwi, chłopak zorientował się, że są w krótkim korytarzu,
na końcu którego znajduje się kolejne przejście, również chronione zaklęciem. Wiedział, że okazuje słabość, przywołując obawy z dzieciństwa, jednakże opowieści o złych czarownikach i tajemniczych piaskowych czarnoksiężnikach często utulały go do snu, gdy jego matka zasiewała w nim zdrową nieufność do tych, którzy potrafią zrobić coś z niczego, zanosząc inkantacje i kreśląc palcami niezrozumiałe znaki w powietrzu. Pomieszczenie okazało się zwyczajne, aczkolwiek niebrzydkie. Valko wolał nie używać słowa „piękne", gdyż przed pięknem matka również go przestrzegała. Jej zdaniem motało ono prawdziwy obraz świata, albowiem często było tylko przykryciem dla bezwartościowych rzeczy lub osób. W tym pomieszczeniu stały tylko dwa krzesła i skrzynia. Nawet kamienna posadzka została ogołocona z wszelkiej materii - nie było na niej ani futer, ani kobierców, ani nawet zwykłego chodnika. Mimo to wnętrze porażało pięknem: każdy kamień z osobna został wypolerowany tak, że czymkolwiek był w istocie, lśnił w świetle pochodni niczym najwspanialszy klejnot, jakby ściana została upstrzona oszlifowanymi szlachetnymi kamieniami. Całość iskrzyła się wszystkimi barwami podstawowymi i masą odcieni, tworząc zdumiewający spektakl koloru. To sugerowało wpływ obcych energii. Jakby czytając w myślach młodzieńca, lord Aruke rzekł: - To pomieszczenie służy tylko jednemu celowi. Tutaj przechowuję to, co jest dla mnie najcenniejsze. - Wskazał synowi krzesło stojące bliżej okna. -Przychodzę tu, kiedy chcę porozmyślać, a kolory tych ścian... odświeżają mnie. Czasami zjawiam się tu z wybranymi osobami, aby porozmawiać z nimi od serca. Valko odrzekł na to:
- Chyba rozumiem, o co ci chodzi, ojcze. - Z tobą zamierzam porozmawiać o byciu twoim ojcem. Rozsiadł się na drugim krześle i zdawał się relaksować w ulubionym otoczeniu. Valko wiedział, że może to być podstęp, spisek mający na celu sprowokowanie go do przedwczesnego ataku, albowiem bywały przypadki, że nowo mianowany następca próbował od razu przejąć władzę. Do pewnego stopnia Valko był w stanie to zrozumieć: siedzący obok mężczyzna mógł być jego ojcem, ale przed zaledwie paroma dniami jeszcze się nie znali, a on nie potrafił sobie nawet wyobrazić postaci ojca, niewyraźnej pomimo nieustannego wypytywania o niego matki. Dlatego czekał bez słowa. Lord Aruke podjął wypowiedź. - Mamy w zwyczaju cenić siłę ponad wszystko inne. - Pochyliwszy się do przodu, dodał: - Jesteśmy brutalną rasą i nade wszystko szanujemy przemoc i władzę. Valko nadal się nie odzywał. Lord Aruke przyjrzał mu się uważniej. Po chwili ciszy powiedział: - Bardzo dobrze pamiętam twoją matkę. Valko w dalszym ciągu milczał. - Miałeś już kobietę? Valko popatrzył na ojca, próbując ocenić, jaka odpowiedź bardziej by go zadowoliła. W końcu odparł: - Nie. Przebywałem w Ukryciu, na odludziu w... - Nie muszę wiedzieć gdzie - przerwał mu ojciec. - Żaden ojciec nie musi
wiedzieć, gdzie przeżył i wychował się jego jedyny syn. Wiedza o tym mogłaby wzbudzić chęć zniszczenia tego miejsca w trakcie następnej Czystki. Wydał coś na kształt cichego śmiechu i dodał: — Aczkolwiek, biorąc pod uwagę, że w miejscu tym dorósł silny syn, może się to okazać... nieroztropne. - Równie nieroztropne jak zabicie syna innego mężczyzny, i to z wielkim trudem? - wybuchnął Valko. Lord Aruke zachował obojętny wyraz twarzy, jednakże jego spojrzenie stwardniało. - Podobne pytania ocierają się o bluźnierstwo. - Nie chciałem okazać braku szacunku Jego Mroczności ani zakonowi, ojcze. Zastanawiałem się tylko, co by było, gdyby ten młodzik, który dzisiaj zginął, okazał się zwycięzcą w innej rozgrywce, w innej siedzibie, w łonie zakonu. Czy to nie marnotrawstwo wojownika godnego zakonu? - Niezbadane są Jego ścieżki - odpowiedział lord Aruke śpiewnie. - Takie myśli przystoją młodości, ale lepiej je zachować dla siebie albo zdradzić tylko tym związanym przysięgą milczenia: kapłanowi, uzdrawiaczowi bądź... -zaśmiał się - bądź efektorowi jak twoja matka. Lord Camareen przez parę chwil przyglądał się żywiołowi odległego morza za oknem i skrzącej się wszystkimi barwami powierzchni wody. - Słyszałem o świecie, gdzie słońce świeci tak mocno, że bez zaklęcia ochronnego wojownik zamieniłby się w proch w ciągu paru godzin od jego gorąca. I że ci, którzy tam mieszkają, nie widzą cudów, jakie my bierzemy za coś oczywistego. - Przeniósł wzrok na syna. - Widzą tylko podstawowe barwy, ale już nie odcienie, te pod i nad. Słyszą fale rozchodzące się w powietrzu, ale już nie pomruk Boga przemawiającego z niebios ani wibracji wszechrzeczy pod ich
stopami. - Znałem niewidomego uzdrawiacza. Lord Aruke splunął i uczynił rytualny gest. - Pod moją opieką nigdy byś nie ujrzał podobnej słabości. Przykro mi, że musiałeś oglądać coś takiego w dzieciństwie. Uzdrawiacze są jednak potrzebni, Jego Mroczność to wie, podobnie jak to, że nie siedziałbym tu dzisiaj, rozmawiając z tobą, gdyby nie zadbali o mnie po bitwie. Ale to ich zrozumienie dla słabości... napawa mnie wstrętem. Valko nie odpowiedział. On zamiast wstrętu czuł ciekawość. Dlaczego uzdrawiacze pozostawili kogoś takiego przy życiu? Pytał o to matkę, a ona rzekła mu, iż „bez wątpienia mają dla niego zastosowanie". Jak jednak ślepiec może być użyteczny? Nagle zdał sobie sprawę, że to zapewne kolejna z myśli przystających młodości i że najlepiej będzie, jeśli zachowa ją dla siebie. Lord Aruke odchylił się na oparcie. - Kobieta... Potrzebna ci kobieta... - Zamyśli! się. - Lecz jeszcze nie dzisiejszej nocy. Trzymasz się dzielnie i napawasz mnie dumą, ale naoglądałem się dość ran bitewnych, by wiedzieć, że straciłeś zbyt wiele krwi, aby tej nocy być zdolnym do czegokolwiek poza snem. Może za dzień albo dwa. - Po chwili kontynuował: - Twoja matka... - Urwał, pogrążając się w myślach. -Poruszała różne tematy. Gdyśmy leżeli jedno obok drugiego po spółkowaniu, rozważała... rozmaite sprawy. Miała wyjątkowy umysł. Valko potaknął skinieniem. - Nawet pozostali efektorzy, których poznałem podczas Ukrycia w niczym nie przypominali matki. Jeden z nich twierdził, że ona widzi rzeczy, których nie ma. - Lord Aruke otworzył szerzej oczy, a Valko zdał sobie sprawę, że nieomal
wszystko zaprzepaścił. Wystarczyłby cień podejrzenia, że Narueen była w szponach szaleństwa, a jego ojciec nakazałby jego natychmiastowe zgładzenie. Szybko dodał więc: - Możliwości. Lord Camareen roześmiał się. - Często mówiła o Możliwościach. - Ponownie wyjrzał za okno. - Czasem to, co mówiła, graniczyło z... cóż, powiedzmy, że nie byłoby dla niej najlepiej, gdyby usłyszał ją któryś z hierofantów. Kapłan Duszy napominał ją i wzywał do okazania skruchy, modląc się, by ciemność w niej wzięła górę, a mimo to niektóre jej nastroje i cechy... podobały mi się. - Spojrzawszy na dłonie splecione przed sobą, rzucił: - Raz zastanawiała się, jak by to było, gdyby dziecko dorastało u boku ojca. Valko poczuł, że opadła mu szczęka, szybko więc zamknął rozdziawione usta. - Coś takiego jak zakazane - szepnął. - Tak - zgodził się z nim lord Aruke, okazując jawny smutek. - Oczywiście ty znałeś ją lepiej ode mnie... Spośród wszystkich kobiet, z którymi spółkowałem, uzyskawszy od nich przy świadkach zapewnienie, że dadzą mi potomka, ją... wspominam najczęściej. - Wstał. - Nierzadko się zastanawiałem, jaki będziesz... czy odziedziczysz po niej część natury. Valko również się podniósł. - Muszę wyznać, że czasami zmuszała mnie do myślenia o różnych nietypowych rzeczach, ale nigdy nie zboczyłem ze ścieżki Jego nauk i... na ogół puszczałem mimo uszu to, do czego próbowała mnie przekonać. Lord Camareen zaśmiał się znowu. - Ja również ignorowałem swoją matkę podczas Ukrycia. - Położył synowi dłoń na ramieniu. Ściskając ją mocno, dodał: - Pozostań przy życiu,
mój synu. Mam za sobą pięćdziesiąt cztery zimy i choć w przyszłości nadal mogą się pojawiać moi synowie, to będzie ich coraz mniej. Nie będzie mi żal, jeśli to ty w końcu odejmiesz mi głowę, tak jak ja odjąłem ją memu ojcu. Wciąż pamiętam dumę w jego oczach, gdy zamierzyłem się na jego szyję, kiedy leżał na arenie z piachu. -Nie przyniosę ci rozczarowania - zapewnił Valko. - Ale mam nadzieję, że od tego dnia dzieli nas jeszcze wiele lat. - Ja także. Najważniejsze jednak, abyś pozostał przy życiu. - Pozostanę przy życiu - Valko wyrzekł rytualne słowa - jeśli taka jest Jego wola. - Jeśli taka jest Jego wola - powtórzył lord Aruke. - To, o czym się tutaj rozmawia, nigdy nie opuszcza ścian tego pomieszczenia. Jasne? - Jasne, ojcze. - Odejdź teraz. Niech twój sługa zaprowadzi cię do kwatery, gdzie udasz się na spoczynek. Nazajutrz rozpocznie się twoje szkolenie na przyszłego lorda Camareen. - Dobranoc, ojcze. - Dobranoc, synu. Valko wyszedł, a lord Aruke wrócił na swoje miejsce. Spoglądał na morze i gwiazdy, czując fascynację tym, co o nich wiedział, i ciekawość nieznanego. Widział światło gwiazd przebijające się przez gęste powietrze świata Kosridi. Rozmyślał o trzeciej podróży do stolicy w celu przedstawienia swego syna TeKaranie, aby mógł przysiąc wierność zakonowi TeKarany, zasiadającemu na przedwiecznym tronie wiele światów stąd. Rozmyślał o tym, jak przetrwa trzeci
dzień znoszenia hierofantów i ich przydługich inkantacji, podczas gdy Valko będzie przyrzekał siebie Jego Mroczności i tradycji Dasatich. Następnie lord Aruke wstał i wyjął ze skrzyni prastary zwój. Rozwinął go i zaczął czytać - powoli, gdyż sztuka czytania nigdy nie należała do jego mocnych stron. Ale tak się składało, że znał każde słowo na pamięć. Wcześniej czytał treść tego zwoju dwukrotnie i tak jak teraz zastanawiał się, czy obecny syn jest tym wymienionym w proroctwie. ROZDZIAŁ ÓSMY Nowe wskazówki Pug czekał. Po krótkiej pauzie kupiec powiedział: - Nie, aczkolwiek nie jest pan daleki od prawdy. - Gestem zaprosił Puga do niewielkiego stolika z dwoma krzesłami w takich rozmiarach, że z łatwością mieściły zarówno ludzi, jak i przedstawicieli jego rasy. Usiadłszy również, Vordam kontynuował: - To częste nieporozumienie. My, Ipiliacy, jesteśmy spokrewnieni z Dasatimi. Pug nie miał pewności, czy udaje mu się poprawnie rozszyfrować wyraz twarzy kupca, jednakże w tej właśnie chwili na obliczu gospodarza pojawiło się coś bardzo przypominającego zdumienie. - Muszę przyznać, że nigdy bym się nie spodziewał spotkać tutaj osobę, która by słyszała o Dasatich, nie mówiąc już o rozpoznaniu przedstawiciela tej rasy. - Podano mi szczegółowy opis - oświadczył Pug, postanawiając zataić swoją zdolność wyczucia różnic w wibracjach tego pomieszczenia i reszty lokalu
U Prawego Johna. - Z powodów, które w chwili obecnej wolałbym zachować dla siebie, nie wdam się w wyjaśnienia, dlaczego potrzebuję tych informacji, przyjmijmy po prostu, że ich potrzebuję. - Informacja to zawsze i wszędzie najbardziej chodliwy towar. - Kupiec splótł palce i oparłszy złączone dłonie o blat, pochylił się do przodu, co było niezwykle ludzkim zachowaniem. - Powody, dla których te informacje są panu potrzebne, to rzeczywiście wyłącznie pańska sprawa, wszakże ja czuję się zobowiązany zawiadomić, że wiąże mnie kilka przysiąg, które zmuszony byłem złożyć, handlując z klientami tutaj w Korytarzu Światów. - Kiwnął głową raz, a zdecydowanie. - To, jak pan z pewnością rozumie, jest kluczowe, jeśli nie chce się wypaść z gry. - A czym dokładnie się pan zajmuje? - Odnajduję przedmioty i inne... rzeczy: rzadkie artefakty, unikatowe urządzenia, zagubionych ludzi, informacje. Jeżeli ktoś szuka taniego pośrednika, nie zwraca się o pomoc do mnie. Jeżeli zaś szuka czegoś rozpaczliwie, na ogół prędzej czy później kończy na współpracy ze mną. - Przyjrzał się Pugowi, który w tej samej chwili zrozumiał, że jednak potrafi odgadnąć wyraz twarzy rozmówcy. Vordam pałał ciekawością. - Potrzebny mi przewodnik. - Przewodników jest tu na pęczki, nawet tych doświadczonych. Z pańskiej obecności tutaj wnoszę, że pan szuka wyjątkowego przewodnika. Dokąd się pan wybiera? - Do Kosridi - odparł Pug. Tym razem nie miał wątpliwości, że Vordam jest zdumiony - jego oczy
były rozszerzone, a usta rozchylone. - Chyba nie mówi pan poważnie. - Mówię. I to bardzo. Przez długą chwilę kupiec tylko na niego patrzył, aż wreszcie zapytał: - Jak pan się nazywa? - Jestem Pug z Midkemii. Kiwnięcie głową. - W takim razie... - Vordam szukał odpowiednich słów - to chyba możliwe. Pańska reputacja w Korytarzu Światów poprzedza pana, młodzieńcze. Pug uśmiechnął się. Dawno nikt go nie nazywał „młodzieńcem". - Znałem twojego mentora, Macrosa. Pug zwęził oczy w szparki. Gdziekolwiek się ruszył, wszędzie napotykał ślady swego teścia. - Doprawdy? - Tak, miał przyjemność dobić ze mną targu przed paroma stuleciami. Kiedy pojawiłeś się w Korytarzu Światów po raz pierwszy w towarzystwie jego i jeszcze dwu osób, twoja obecność nie przeszła niezauważona. Tomas z Elvandaru spowodował sporo zamieszania, gdyż na pierwszy rzut oka zdawał się Valheru, czyli potencjalnym zagrożeniem dla kilku ras w paru światach. Młoda kobieta, aczkolwiek wedle raportów wyjątkowa, po dziś dzień pozostała dla nas zagadką. O ile Puga nie zawodziła pamięć, podczas podróży powrotnej na Midkemię przez Korytarz Światów, po uratowaniu Macrosa z Ogrodu Wiecznego Miasta, nikogo nie spotkali. - Masz dobre źródła informacji - przyznał Pug niechętnie. - Dobrze
znaliście się z Macrosem? Kupiec rozsiadł się wygodniej, pozwalając lewej ręce zsunąć się z podłokietnika. - Czy ktoś w ogóle może powiedzieć, że znał go dobrze? W każdym razie nigdy nie spotkałem nikogo podobnego. Pug uświadomił sobie, że gospodarz coś przed nim ukrywa, coś, czego nie raczej nie ujawni, zanim nie będzie na to gotowy. Przeszedł więc do powodu swojej wizyty. - Co z tym przewodnikiem? Kupiec milczał przez moment. - To trudna sprawa - rzekł w końcu. - Co jest takie trudne? - Przedostanie się istoty z tej rzeczywistości do wymiaru Dasatich. - I mówi to ktoś, kto jest tutaj, choć przyznaje się do pokrewieństwa z Dasatimi - zauważył mag. Vordam pokiwał głową, po czym rzucił spojrzenie w stronę drzwi, jakby spodziewał się kogoś. Zaczął wolno mówić: - Zrozum... wielcy myśliciele i filozofowie z niezliczonych światów zastanawiają się nad naturą rzeczywistości. Jak wyjaśnić istnienie tylu światów, tylu inteligentnych ras, tylu bóstw i bogiń, a nade wszystko tylu tajemnic? -Popatrzył na Puga. - Nie muszę ci mówić, czym jest ciekawość, gdyż niewątpliwie też rozważałeś te i inne imponderabilia. - Owszem. - Wyobraź sobie, że to wszystko, ale naprawdę wszystko jest cebulą. Możesz zdjąć jedną warstwę, ale pod nią będzie następna. Albo gdybyś mógł
zacząć od środka, każdą warstwę przykrywa kolejna. Z tym że to wszystko nie jest sferą, ale... no właśnie... wszystkim. Wiem, że jesteś spostrzegawczym człowiekiem, Pugu z Midkemii, więc nie chciałbym ci się wydać nudnym wykładowcą, jednakże musisz zrozumieć parę rzeczy, zanim choćby pomyślisz o wyprawie do świata Dasatich. - Po chwili znaczącego milczenia kontynuował: Poniżej i powyżej wszechświata, który zamieszkujemy, są inne rzeczywistości, o których wiemy tylko pośrednio. Część naszej wiedzy jest przefiltrowana przez mistycyzm i wiarę, lecz nawet uczeni, a nie tylko teologowie i filozofowie, utrzymują, że są inne wymiary, siedem wyższych i niższych poziomów. - Siedem piekieł i siedem niebios? - Taką nazwę noszą wśród wielu ras - przyznał Vordam. - Zapewne jest ich jeszcze więcej, ale zanim ktoś dotrze do siódmego poziomu w górze czy w dole, tracą się granice, które by... ale po kolei. Siódme Niebo to kraina takiej szczęśliwości, takiej radości, że umysł śmiertelnika nie jest w stanie jej sobie choćby wyobrazić. Szóste Niebo jest zasiedlone przez istoty, których mądrość i piękno sprowadziłyby na nas taki zachwyt, że umarlibyśmy z przejęcia spowodowanego przebywaniem obok nich. Niektóre źródła twierdzą -mówił dalej Vordam - że miałeś do czynienia z demonami Piątego Piekła. - Z jednym demonem - potwierdził Pug z grymasem. - Prawie przypłaciłem to życiem. - Piąte Niebo to przeciwstawność Piątego Piekła. Tamtejsze istoty zajmują się sprawami, jakich nie bylibyśmy w stanie pojąć, ale nie chcą uczynić nam krzywdy. Mimo to stanięcie z nimi oko w oko byłoby niesłychanie niebezpieczne, tak intensywną formę przybierają. - Przerwał na chwilę. - Poza
tak zwanymi Sferami Wymiarów kryje się Pustka... - Którą zamieszkują Upiory - dokończył Pug. - Och - bąknął Vordam. - Twoja reputacja nie jest jednak przesadzona. - Miałem z nimi do czynienia - wyjaśnił Pug. - I przeżyłeś, aby o tym opowiedzieć. Mój respekt dla twych zdolności rośnie z każdą minutą. Upiory to przekleństwo zarówno Niebios, jak i Piekieł, które otacza Pustka, tylko czekająca, by pochłonąć jedne i drugie. - Mówisz o Pustce, jakby była myślącą istotą. - A nie jest? - zapytał retorycznie Vordam. - Tuż nad nami, by tak rzec, znajduje się Pierwsze Niebo, natomiast Pierwsze Piekło mamy pod swoimi stopami. - Spojrzał Pugowi prosto w oczy i dodał: - Nie chcę, abyśmy źle się zrozumieli. To właśnie tam zamierzasz się udać. To jest świat Dasatich, do którego tak ci pilno. Prosisz, abym znalazł ci przewodnika do piekła. Pug skinął głową. - Chyba to ogarniam... - Na jego obliczu malowała się mieszanina ciekawości i zrozumienia. - Przynajmniej teoretycznie. - No to pozwól, że przejdziemy do praktyki. Oddychać powietrzem i pić wodę można tam tylko przez bardzo krótki czas. Powietrze działa na człowieka jak żrący gaz, a woda jak kwas. To tylko porównanie, aczkolwiek rzeczywistość może być jeszcze mniej subtelna. - Już się... zgubiłem. - Wyobraź sobie wodę spływającą w dół. Im wyżej się wspinamy, od najniższych piekieł do najwyższych niebios, cała energia, całe światło, czary, dosłownie wszystko płonie jaśniej, jest gorętsze, potężniejsze, a zatem
przepływ następuje z góry do dołu. Powietrze i woda świata Kosridi wyssałaby z ciebie wszystką energię, byłbyś wiązką słomy rzuconą w płomienie. Przez moment płonąłbyś jasno, a potem zniknął. Może cię pocieszy wiadomość, że mieszkańcy tamtego świata mieliby równie niełatwe życie tutaj, aczkolwiek ich kłopoty byłyby innej natury. Najpierw łapczywie by wchłaniali otaczającą ich energię, ale po jakimś czasie wyglądaliby jak człowiek, który przejadł się i opił, opanowany przez żarłoczność i pijaństwo, a w końcu niemrawi oddaliby ducha z nadmiaru. - W takim razie jakim cudem ty, krewniak Dasatich, żyjesz sobie jakby nigdy nic w Korytarzu Światów? - Zanim to wyjaśnię, czy mogę prosić, abyś wybrał swoich towarzyszy wyprawy i wrócił z nimi tutaj? - Towarzyszy? - powtórzył Pug. - Skoro już planujesz wyprawę do świata Dasatich, wiedz, że musiałbyś być szaleńcem, aby udać się tam w pojedynkę. - Kupiec obrzucił Puga spojrzeniem, na które nie było innej nazwy niż „wyrachowane". - Doradzałbym ograniczone grono, lecz potężne. - Wstał. - Resztę wytłumaczę po ich przybyciu. Pod twoją nieobecność rozejrzę się za przewodnikiem, który będzie również pełnił rolę waszego nauczyciela. - Nauczyciela? Z miną, którą Pug określiłby uśmieszkiem, mimo iż ktoś inny mógłby się jej przestraszyć, Vordam zakończył rozmowę: - Wróć za tydzień wedle twojej miary czasu, a wszystko będzie gotowe na twoje rozkazy.
- Jakie rozkazy, ojcze? - zapytał Valko. Lord Aruke siedział na krześle. Znowu znajdowali się w pomieszczeniu, w którym rozmawiali po pierwszej wspólnej uczcie. - Naszych synów szkolimy w pewnym miejscu Imperium. - Szkolimy? Sądziłem, że ty będziesz mnie szkolił - odrzekł Valko, wybrawszy miejsce stojące przy oknie. - Jesteś wspaniałym wojownikiem, który włada swym rodem od dwudziestu siedmiu zim. - We władaniu chodzi o coś więcej niż umiejętność ścinania głów, synu. - Nie rozumiem. Lord Camareen przyniósł ze sobą dwa wielkie puchary z winem. Puchar Valko stał nietknięty na posadzce. Lord Aruke popijał ze swojego. - Pamiętam, jak wracałem z Ukrycia. Byłem w gorszym położeniu od ciebie, ponieważ moja matka okazała się mniej sprytna od twojej. Wiedziałem jednak, jak walczyć. Człowiek, który nie umie walczyć, nie przeżyłby Ukrycia, wszelako zdolność pobicia wroga i odebrania mu tego, co jest ci potrzebne, to tylko niewielka część całości. Przyglądał się uważnie synowi. W ciągu paru dni, jakie spędzili razem, lord Aruke nabrał zwyczaju wypatrywania spotkań ze swoim synem. Przed dwoma dniami wyprawili się razem na polowanie i lord Aruke był mile zaskoczony, stwierdziwszy, że młodzieniec jest biegły w tej sztuce, nawet jeśli wiele mu brakuje do mistrzostwa. Mimo to stanął bez strachu naprzeciw nacierającego samca tugasha broniącego samicy i warchlaków, a potem bez wahania obciął bestii łeb, ratując się przed rozdarciem na strzępy. Jego ojca naszła wtedy dziwna myśl... że gdyby Valko wówczas zginął, ogarnęłoby go
poczucie straty. Zastanawiał się, skąd taka myśl u niego - czyżby był to zwiastun nadciągającej wraz z wiekiem słabości zwanej uczuciami? - Miejsce, o którym mówię, nazywa się szkołą. Leży niedaleko stąd, tak że będziesz mógł wpadać z wizytą. Tam facyliatorzy i efektorzy nauczą cię rzeczy, które będą ci potrzebne, kiedy w końcu odejmiesz mi głowę i zaczniesz rządzić. -Od tego dnia dzieli nas wiele zim, ojcze. Zresztą gdy już do tego dojdzie, ufam, że powitasz mój czyn z ulgą. - Jeśli oszczędzisz mi słabości i udowodnisz, że zapoczątkowałem silną linię, niczego innego nie mógłbym pragnąć bardziej, synu. - Czego jeszcze będę się tam uczył? - Na początek nauczysz się uczyć. To trudna sztuka: siedzieć godzinami, słuchając efektorów i przyglądając się facyliatorom. Później będziesz doskonalił umiejętność walki. Pamiętam, jak sam poznawałem kolejne tajniki: najpierw walcząc na patyki z innymi chłopcami w Ukryciu, potem wyprawiając się nocami do wiosek, aby ukraść potrzebne rzeczy, a wreszcie targując się z facyliatorami o dość złota, by starczyło na zbroję. To było tak dawno temu... - Westchnął i otrząsnął się ze wspomnień. - Ale wygrane potyczki ze starszymi chłopcami ani nawet pokonanie syna lorda Kesko nie znaczy jeszcze, że jesteś doświadczonym wojownikiem. Masz talent, ale trzeba go oszlifować, zanim będziesz mógł wyruszyć z jeźdźcami Sadharynu. - Lord Aruke oparł się wygodnie, pociągnął łyk wina i dodał od niechcenia: - Poza tym, jakkolwiek nieprzyjemnie to zabrzmi, władca musi wiedzieć, jak postępować z pomniejszymi. - Postępować? Nie rozumiem. Okrada się ich albo zabija, to wszystko. - Nie, to nie takie proste, synu. Efektorzy nauczą cię, jak skomplikowane
są niektóre sprawy, ale nie martw się: wydajesz się dość bystry, by to pojąć w swoim czasie. Natomiast facyliatorzy pokażą ci, jak wprowadzić w życie to, czego nauczyli cię efektorzy. - Kiedy wyślesz mnie do tej szkoły, ojcze? - Jutro. Udasz się w drogę z pełną eskortą, jak przystoi dziedzicowi lorda Camareen. A teraz idź już, chcę pomyśleć w spokoju. Valko odwrócił się do wyjścia, pozostawiając nietknięty puchar obok krzesła. Kiedy drzwi się zamykały, lord Aruke zaczął się zastanawiać, czy młodzieniec wiedział, że wino było zatrute czy po prostu nie czuł pragnienia. Oczywiście nie pozwoliłby mu umrzeć na tak wczesnym etapie szkolenia, jednakże nieco bólu mogło tylko pomóc w edukacji, zwłaszcza że uzdrawiacz czekał w pobliżu z antidotum. Słysząc szczęk zamykających się za nim drzwi, Valko uśmiechnął się lekko. Wiedział, że ojciec właśnie się zastanawia, czy domyślił się, iż trunek został zatruty. Jego uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej. Nazajutrz miało się rozpocząć poważne szkolenie, o którym opowiadała mu matka. Nie mógł się doczekać dnia, gdy po nią pośle i będzie mógł jej powiedzieć, że nic z tego, czego go nauczyła, nie poszło na marne. Wszystko, co mu opowiadała o ojcu, okazało się prawdą i z pewnością prawdą okaże się też to, co usłyszał od niej o szkole. Liczył na to, że wtedy się dowie, czemu kazała mu okłamać lorda Camareen i powiedzieć, że umarła. Zakopał tę myśl głęboko, po czym wydobył na wierzch inne słowa matki. „Niech cię nie doceniają. Niech myślą, że są od ciebie sprytniejsi. To doprowadzi ich do upadku". - Rozkazy? - zapytał Jommy. - A po co?
- Po to - odparł Caleb, który właśnie przybył z Wyspy Czarnoksiężnika. Talwin Hawkins dodał zaś: - Pug uważa, że są potrzebne. Tad i Zane wymienili spojrzenia. Wiedzieli, że Jommy jest w nastroju do sprzeczki, a potrafił być uparty jak muł z kopytami przybitymi do ziemi. Chłopcom przypadło do gustu miejskie życie - wszystkim podobała się odmiana i rozrywka zapewniana przez Opardum, stolicę księstwa Olasko, obecnie należącego do królestwa Roldemu. Siedzieli w pustej głównej sali Domu nad Rzeką, czyli restauracji założonej przez Talwina po powrocie do Opardumu. Okazało się to tak dobrym pomysłem - klienci czekali godzinami, byle dostać się do środka - że podjął decyzję o powiększeniu przybytku. Już dokupił przyległy budynek, dzięki któremu miał zwiększyć powierzchnię o połowę. Lucian, który był jego osobistym kucharzem jeszcze w Roldemie, zaczął nazywać się „szefem kuchni", co było określeniem rodem z Bas-Tyry. Wraz z żoną, Magary, byli nieomal czczeni w Olasko. Chłopcy pomagali w kuchni, a czasem także obsługiwali klientów. Najbardziej oczywiście podobało im się w Domu nad Rzeką jedzenie wszelkiego rodzaju wspaniałe potrawy, no i desery, które przyjazna im Magary zostawiała na koniec dnia, wiedząc, że osoby ich urodzenia normalnie nie miałyby szans zakosztować podobnych przysmaków. Chłopcy zaczęli traktować Talwina jak kogoś w rodzaju dobrego wujka mającego nad nimi pieczę pod nieobecność ojca. Jednakże ów ojciec, Caleb, przybył minionej nocy po paru tygodniach spędzonych w towarzystwie ich matki i kolejnym tygodniu, podczas którego wykonywał zadanie zlecone mu przez
Puga. Tymczasem chłopiec, który stał się dla nich kimś w rodzaju kuzyna, siedział w kącie, starając się nie dać dowodów, że nosi słuszne imię. Radość-W-Oku Hawkins, najbardziej rozwinięty nad wiek siedmiolatek, z jakim mieli kiedykolwiek do czynienia, z trudem powstrzymywał rozpierającą go radość. Nazwany po swoim dziadku chłopiec był starszym z dwojga dzieci Hawkinsa miał malutką siostrzyczkę noszącą imię Zachód-Słońca-Na-Szczytach-Gór. Jommy posłał malcowi chmurne spojrzenie, które przesądziło o sprawie -Radość nie zdołał dłużej kryć rozbawienia. - Co cię tak bawi? - spytał Jommy. - Idziecie do szkoły! - zawył Radość. Po matce odziedziczył rudawe włosy, a po ojcu rysy twarzy. Wyszczerzył się do Jommy'ego ze złym błyskiem w błękitnych oczach. Po długiej chwili odezwał się Tad. - Nie bierzcie mnie za głupca, ale co to jest szkoła? Caleb odpowiedział mu: - Nie wiedzieć czegoś nie jest jeszcze głupotą. Głupotą jest nie zapytać o to. Szkoła to miejsce, gdzie młodzi uczą się od nauczycieli. Wiele dzieci ma jednego opiekuna. - Aha - mruknął Zane, jakby nagle wszystko było dla niego jasne. Aczkolwiek widać było, że tak nie jest.
- W Roldemie jest dużo szkół - wtrącił Tal. - Naprawdę sporo, w większości prowadzonych przez taką czy inną gildię. Wygląda to trochę inaczej niż w Królestwie Wysp, Keshu czy tutaj, w Opardumie... - Zerkając na Jommy'ego, dodał: -1 z pewnością bardzo inaczej niż w Novindusie. - Tam, skąd pochodzę, też mamy szkoły! - rzucił Jommy wyzywającym tonem, co świadczyło wyraźnie, że o szkole pierwszy raz usłyszał dopiero przed chwilą. - Po prostu nigdy w żadnej nie byłem. Odkąd zjawili się w Domu nad Rzeką, dzielili życie pomiędzy ciężką pracę - przeciwko której nic nie mieli - i nie mniej intensywną zabawę. Czas spędzony przez tę trójkę razem zawiązał między nimi nici braterstwa, które powodowało, że nieustannie balansowali na krawędzi poważnych tarapatów, pod warunkiem że nie wykonywali akurat żadnej misji zleconej im przez Konklawe Cieni. Wtedy bowiem znajdowali się pod rozkazami ojca lub któregoś z wyznaczonych przez Puga agentów. Wszelako pozostawieni sami sobie potrafili być nieokiełznani. Talwin Hawkins więcej niż przy jednej okazji musiał interweniować w ich imieniu u tego czy innego urzędnika miejskiego. - Dobrze wam to zrobi - rzekł Caleb. - Wiem od Tala, że wasza wiejska natura sprowadza na was w mieście więcej kłopotów, niżbym sobie życzył. Dlatego jutro porzucicie pracę tutaj i zostaniecie studentami Uniwersytetu Roldemu. Na użytek kolegów i koleżanek, z którymi się tu zadajecie, zaaranżujemy wszystko tak, jakbyście mieli odpłynąć statkiem dzisiejszego wieczora, ale później Magnus przeniesie was do Roldemu, gdzie z kolei rzekomo zejdziecie z trapu o świcie. - Roldem! - wykrzyknął nagle podekscytowany Tad.
Stolica tego królestwa była wedle opinii Hawkinsa najbardziej cywilizowanym miastem na świecie, a jako że to Tal zajmował się edukacją chłopców w minionym miesiącu, jego zdanie bardzo się dla nich liczyło. - Na początku mówiłeś, że pójdziemy do szkoły... - Jommy całkiem już przestał ukrywać konsternację. Tal zaśmiał się. - Uniwersytet jest szkołą. Taką, gdzie próbuje się nauczyć wszystkiego, stąd zresztą nazwa. Będziecie pobierać nauki u boku synów roldemskiej szlachty oraz przedstawicieli innych nacji graniczących z królestwem przez morze. - Synów? - podchwycił Tad. - A co z córkami? Tal pokręcił współczująco głową, a Caleb powiedział: - Podejście mojego ojca do edukacji kobiet jest oryginalne, może nawet wyjątkowe. Jednakże wy będziecie mieszkali razem z chłopcami, w większości o parę lat młodszymi od was, ale także rówieśnikami. - Mieszkali? - Tak, zamieszkacie na terenie uniwersytetu z innymi studentami pod okiem mnichów. - Mnichów? - powtórzył Zane, tonem oddając to, co w wypadku reszty widoczne było na twarzach. - Jakich znowu mnichów? Hawkins zakasłał, aby ukryć śmiech. - Jak to: jakich? Braci La-Timsy. - Zakon La-Timsy! - wykrzyknął Tad. - Jego członkowie są znani z... - Surowości? - wpadł mu w słowo Caleb. - To prawda, są surowi - przyznał Talwin.
- Bardzo surowi - potwierdził syn maga, patrząc na przyjaciela. - Niektórzy twierdzą nawet, że zbyt surowi, aczkolwiek nigdy nie słyszałem, by jakiś student zmarł od nadmiaru dyscypliny - dodał Tal. - Oni piją wyłącznie wodę - jęczał Zane. - Jedzą czerstwy chleb, skamieniały ser i... gotowaną wołowinę! - Posłał żałosne spojrzenie w stronę kuchni. - Kim są bracia La-Timsy? - zainteresował się Jommy. - Mylą mi się te wszystkie tutejsze nazwy. Tal wzruszył ramionami. - A ja nie znam ich odpowiedników na Novindusie... - Posłał Calebowi spojrzenie, w którym była zawarta prośba o pomoc. Caleb rzekł: - Durga. - Durga! - wykrzyknął Jommy. — Oni żyją w celibacie! Biją się nawzajem laskami w ramach pokuty! Składają śluby milczenia na całe lata! Żyją w celibacie...! Tal wybuchnął śmiechem, co wywołało napad chichotków u jego małego syna. - Zabierzcie wszystko, co waszym zdaniem się przyda, po czym idźcie pożegnać się z przyjaciółmi - polecił Caleb, śmiejąc się do wtóru. Dość szybko jednak spoważniał. - Dla jasności powiem wam jedno. Przyjdzie dzień, że zajmiecie w Konklawe Cieni miejsce moje i Talwina. Nie będziecie szeregowymi członkami, lecz przywódcami. Właśnie dlatego wysyłam was na Uniwersytet Roldemu.
To powiedziawszy, wyszedł, a trójka chłopców popatrzyła po sobie z rezygnacją. Po minucie milczenia pierwszy odezwał się Tad: - Przynajmniej chodzi o Roldem. - Na pewno nie będą nas trzymali pod kluczem na tym uniwersytecie przez cały czas - wyraził nadzieję Zane. Chmurny nastrój Jommyego nagle minął. - Niechby tylko spróbowali! - rzucił, szczerząc się, i klepnął Tada w ramię. - Chodźmy się spakować. Potem muszę pożegnać się z pewną dziewczyną... - Z Sherą? - zaczął zgadywać Zane. - Nie - odparł Jommy. - Z Ruth - domyślił się Tad. - Nie. - Jommy ruszył ku kuchni, za którą znajdowała się ich kwatera i cały dobytek. - Z Milandrą? - Nie - odpowiedział Jommy, przekraczając próg. Zane złapał Tada za rękę. - Jak on to robi? - Nie wiem - odburknął jego przyrodni brat. - Wiem tylko tyle, że to się skończy, gdy znajdziemy się w Roldemie. Zane westchnął. - Już tęsknię za Opardumem. Pchając drzwi łokciem, Tad stwierdził: - Chciałeś powiedzieć, że tęsknisz za tutejszym jedzeniem. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Roldem
Chłopcy zbliżali się powoli. Jommy, Tad i Zane czekali w bezruchu, gdy podchodził do nich ostrożnie ponad tuzin studentów. Trzej przyrodni bracia przeszli spacerkiem z portu, gdzie teoretycznie dopłynęli, choć w rzeczywistości to Magnus na prośbę Puga przeteleportował ich do magazynu będącego własnością Konklawe Cieni. Byli odpowiednio brudni i wymiętoszeni, tak że historyjka o długiej podróży lądem i morzem miała solidne podstawy. Każdy z braci miał na sobie zwykłą tunikę, spodnie oraz przerzucony przez ramię worek podróżny. Stali teraz spokojnie, obserwując studentów, a ci otaczali ich półkolem, obrzucając spojrzeniami od stóp do głów, jakby oceniali wystawione na sprzedaż bydło. Najmłodsi spośród uczniów mieli co najwyżej dwanaście lat, a najstarsi mogli być rówieśnikami przybyłej trójki, aczkolwiek Jommy podejrzewał, że ze swoimi dwudziestoma latami na karku jest najstarszym studentem w zasięgu wzroku. Wszyscy chłopcy nosili oficjalne stroje uniwersyteckie: czarny filcowy beret założony na bakier, bladożółtą koszulę z narzuconym na wierzch i związanym po bokach długim niebieskim tabardem ozdobionym białą lamówką, pod spodem zaś żółte spodnie i wreszcie czarne buty z cholewami. Każdy trzymał w lewym ręku skórzaną torbę. Sądząc po ciemnej cerze kilku chłopców i mieszaninie akcentów, wśród studentów Uniwersytetu Roldemu znajdowali się zarówno mieszkańcy Keshu, jak i wielu innych krain. Jeden ze starszych chłopców, o ciemnych włosach i oczach, przybrawszy uśmiech graniczący z grymasem wyższości, zbliżył się do Jommy ego i zmierzył go spojrzeniem. Następnie odwrócił się do pogardliwie wydymającego wargi
jasnowłosego młodzika i zapytał głośno: - A to któż taki? - Wsiowe głupki, z tego, co widzę - odparł jego przyjaciel. - Tak, można to poznać choćby po zapachu gnoju. Jommy odstawił torbę podróżną. - Posłuchaj, koleś. Dopiero co zsiedliśmy ze statku po nie najspokojniejszej morskiej przeprawie, a wcześniej telepaliśmy się długo wozem, tak więc mówiąc w skrócie, nie mamy najlepszych humorów. Czemu więc nie przełożymy przedstawienia pod tytułem „Jak obrzydzić życie nowicjuszom" do jutra? Co ty na to? Ciemnowłosy odparł: - Ten kmiot chce odwlec nasze powitanie, Godfreyu. Co o tym myślisz? - Myślę, że to bardzo niegrzecznie z jego strony, Servanie. - Od kiedy to przyjazne zachowanie jest niegrzeczne? — zapytał retorycznie Jommy. Ciemne oczy Servana zwęziły się, gdy chłopak markował zamyślenie. Po sekundzie powiedział: - Co ja na to? Powiem krótko: Nie. Niczego nie odkładajmy. - Dźgnął palcem pierś Jommy'ego. - Może byś puścił ten tobołek, wieśniaku, żebym mógł
już teraz rozpocząć twoją edukację, której pierwsza lekcja brzmi: Nigdy nie odszczekuj się lepszym od siebie! Jommy westchnął. Odstawił swoje rzeczy. - Zatem tego chcesz? - mruknął, ruszając naprzód. - Widzisz, w normalnych okolicznościach bywam najspokojniejszym człowiekiem na świecie, ale naoglądałem się dość, by wiedzieć, że wszędzie, bez względu na kraj i obyczaj, porę dnia i roku... - znienacka zdzielił Servana prawym prostym, co spowodowało, że oczy młodzika uciekły w głąb czaszki tuż przed tym, zanim zwalił się na ziemię - można spotkać idiotów! Zwróciwszy się do blondyna, zapytał: - Ty też chcesz? - N-nie - wydukał zszokowany chłopiec. - W takim razie bądź tak miły i powiedz nam, dokąd powinni się udać nowo przybyli studenci. - Do gabinetu brata Kynana... - Godfrey wskazał główną bramę uniwersytetu. - Za wejściem, drugie drzwi po prawej. - Dzięki, koleś - rzucił Jommy z uśmiechem. - Jak twój przyjaciel się ocknie, powiedz mu, żeby nic się nie martwił. Uważam, że każdy może się od czasu do czasu pomylić. Dlatego nazajutrz zaczniemy wszystko od nowa. Uprzedź go jednak, że następnym razem, jak spróbuje znowu panować nam, wsiokom, nie będę taki delikatny. Godfrey tylko pokiwał głową. Jommy podniósł torbę podróżną i machnął na swoich towarzyszy. - Chodźmy stąd.
Szli przez wielki dziedziniec między główną bramą a ogromnym budynkiem będącym siedzibą Królewskiego Uniwersytetu Roldemu, zostawiwszy za plecami grupkę mamroczących chłopców nachylających się nad leżącym kompanem. Jakiś młodszy student dogonił ich i z szerokim uśmiechem na twarzy wysapał: - Zaprowadzę was! - Dobry chłopak! Jak się nazywasz? - Grandy, a wy? - Ja jestem Jommy. A to są Tad i Zane. Grandy nie wyglądał na więcej niż dwanaście, trzynaście lat i miał zaraźliwy uśmiech. A także piegowatą twarz i głowę ze strzechą ciemnobrązowych włosów. Wydawał się czymś zachwycony. - Zawsze się tak cieszysz? - zapytał go Tad. Grandy potrząsnął głową. - Nie, tylko wtedy, gdy ktoś zdzieli Servana po pysku. - Często się to dzieje? - Nie, dzisiaj był pierwszy raz, ale chętnie popatrzę, jak będziecie to powtarzali. - Daje się we znaki, co? - zapytał Jommy, kiedy wspinali się po szerokich schodach wiodących do podwójnych drzwi. - I to jak! To tyran i... Po prostu jest podły. Nie rozumiem dlaczego, ma wszystko, czego można chcieć. - Dziwię się, że nikt mu wcześniej nie przyłożył - stwierdził Jommy. - Może dlatego, że król jest jego wujem - szepnął Grandy. Jommy zatrzymał się tak gwałtownie, że idący za nim Zane wpadł na
niego, odbił się i zwalił na ziemię. Tad gapił się na Grandy'ego, mrugając jak sowa oślepiona światłem latarni. - Król jest jego wujem? - powtórzył Zane, podnosząc się na nogi. - Nie takim prawdziwym - powiedział chłopiec dziarskim tonem. - Ojciec obecnego króla, stary król, był wujem ojca Servana, więc oni są jakimiś kuzynami czy coś... - wyszczerzył się jeszcze bardziej - ale Servan mówi o królu „wuj" i nikt się z nim o to nie sprzecza. Bo mimo wszystko jest księciem i w ogóle. Jommy stał przez chwilę bez ruchu, po czym bąknął: - Tym razem dałem plamę na całego, prawda? - Co zamierzasz z tym zrobić? - spytał go Tad. - Hm, niech się zastanowię... Albo się z nim zaprzyjaźnię, albo spuszczę mu takie manto, że ze strachu nikomu o tym nie powie. Grandy roześmiał się głośno. - Nie sądzę, by udało ci się jedno albo drugie. Kto jest twoim patronem? - Patronem? - powtórzył Zane. - O co ci chodzi? - Kto wysłał was na uniwersytet? - sprecyzował pytanie chłopiec, kiedy wkraczali do westybulu, z którego w lewą i prawą stronę prowadził obszerny korytarz. - Mój ojciec jest byłym kapitanem floty królewskiej, a mój dziadek służył pod starym królem, jak ludzie nazywają ojca obecnego monarchy, jako admirał południowej floty. Obydwaj uczyli się tutaj, więc i mnie musieli przyjąć. Kiedy skończę naukę, tak jak oni będę służył we flocie. A kto jest waszym patronem? Tad usiłował sobie przypomnieć rady Caleba udzielone na wypadek takiej właśnie sytuacji i w końcu powiedział:
- Pochodzimy z Doliny Snów, a więc znamy mieszkańców zarówno Królestwa Wysp, jak i Wielkiego Keshu... Zane wpadł mu w słowo, mówiąc: - Turgan Bey, lord warowni, minister cesarskiego dworu. Chłopcy widzieli go tylko raz, i to bardzo krótko, przed niecałym rokiem, gdy udaremniono próbę zamachu stanu, toteż było mało prawdopodobne, aby lord warowni potrafił ich odróżnić od bandy uliczników, niemniej Pug od tamtej pory zacieśnił więzy z tym człowiekiem i najwyraźniej to właśnie on zgodził się być ich patronem na Uniwersytecie Roldemu, nie wnikając zbytnio w motywację maga. Grandy znowu wybuchnął śmiechem. - No, to dość znaczący patronat, by Servan dwa razy się zastanowił, zanim pójdzie na skargę do ojca, bądź by jego ojciec dobrze pomyślał, zanim każe komuś poderżnąć ci gardło. Jesteśmy na miejscu - oznajmił przed dużymi drewnianymi drzwiami z okienkiem na wysokości głowy. - Zapukajcie trzy razy, a potem czekajcie - poradził. - Zobaczymy się później. Umknął żwawo, na co trójka chłopców wzruszyła tylko ramionami. Jommy zapukał trzy razy, a potem czekali. Po chwili odsunęła się zasłona okienka. Dostrzegli błysk światła i parę chyba męskich oczu, po czym otwór w drzwiach na powrót został przesłoniony. Drzwi otworzyły się i w progu stanął członek zakonu La-Timsy. Był to wysoki mężczyzna o szerokich barach i potężnej klatce piersiowej, noszący jasnobrązowy habit do samej ziemi. Kaptur, obecnie odrzucony na plecy, ukazywał, ogromną głowę - gładko ogoloną, jak wymagała reguła zakonu.
- Słucham? Jommy zerknął na kompanów, z których min jasno wynikało, że oczekują, aby to on wziął na siebie trud prowadzenia rozmowy. Powiedział więc: - Skierowano nas tutaj... proszę pana. Mnich odrzekł: - Mówi się „bracie", nie „proszę pana". Wejdźcie. Gdy wszyscy znaleźli się już w środku, rzucił: - I zamknijcie za sobą drzwi. Zane wypełnił polecenie, a mnich tymczasem zajął miejsce za wielkim stołem. - Jestem brat Kynan, dziekan tego uniwersytetu. Do każdego mnicha będziecie się zwracali per „bracie", a do kapłanów „ojcze". Czy to jasne? - Tak... bracie - rzekł Tad. Pozostali poszli w jego ślady. - Kim jesteście? Jommy przedstawił siebie i towarzyszy. - Pochodzimy z... - Wiem, skąd pochodzicie - przerwał mu mnich. Jego twarz zdominowały wydatne brwi i głęboko osadzone oczy, przez co sprawiał wrażenie, jakby nieustannie się srożył. A może, uznał Zane w myślach, on faktycznie gromił ich wzrokiem. - Nie kogoś takiego się spodziewałem, kiedy doszły nas wieści, że cesarski dwór Wielkiego Keshu przyśle nam trzech dobrze się zapowiadających młodzieńców w środku semestru. Umilkł, by uważnie im się przyjrzeć. Jommy chciał się odezwać, ale brat Kynan nie pozwolił mu dojść do głosu. - Będziecie mówić tylko wtedy, jak ktoś zwróci się do was z pytaniem. Czy
to jasne? - Tak, bracie - odparł Jommy. Sądząc po jego minie, nie był zachwycony sposobem, w jaki traktował ich dziekan. - Będziecie pracować ciężej niż inni, żeby nadrobić zaległości. Możecie uważać się za szczęściarzy, że będzie wam dane pobierać nauki na naszym uniwersytecie, który słynie na cały świat poziomem edukacji. Będzie się uczyć wielu przedmiotów: historii, sztuki, prawdy objawionej przez La-Timsę jej wybrańcom, a także strategii militarnej i taktyki. Studiują tutaj najznaczniejsi młodzi wielmoże Roldemu, szykując się do służby królestwu w szeregach marynarzy, żołnierzy lub dworzan, jako że obowiązkiem każdego absolwenta naszej uczelni jest odsłużyć dziesięć lat przed powrotem do rodziny. Wielu jednak pozostaje w służbie Koronie na resztę życia. Tad i Zane wymienili spłoszone spojrzenia, ponieważ nikt nie wspominał o konieczności służby w armii Roldemu. To, czego dowiedzieli się o Konklawe Cieni, czyniło prawdopodobnym widzimisię Puga, aby spędzili dekadę w armii bądź na dworze cesarskim, aczkolwiek byliby mniej zdziwieni, gdyby ktoś zająknął się choćby słowem na ten temat, wysyłając ich tutaj. Jakby czytając w ich myślach, brat Kynan dodał: - Obywatele innych krajów nie otrzymują tego przywileju, tylko w zamian są proszeni o wpłacenie pokaźnej sumy w złocie. - Obrzucił Jommy ego spojrzeniem. - Twój wygląd przeczy twej wysokiej pozycji, ale to nieważne. Wkrótce poznacie brata Timothyego, on odbierze od was odzienie, które macie na sobie, i przechowa je dla was. Od tej pory będziecie nosić wyłącznie oficjalne stroje uniwersyteckie. Wszyscy studenci są równi, więc nie zezwala się na
używanie tytułów. Będziecie się zwracać do siebie wyłącznie po imieniu, natomiast do braci i ojców, używając zarówno tytułów, jak i imion. Nasza reguła jest surowa i nie dopuszcza nieposłuszeństwa. Zdejmijcie tuniki. Chłopcy wymienili szybkie spojrzenia, po czym odłożyli torby podróżne i zrzucili tuniki. - Uklęknijcie przed stołem - polecił brat Kynan. Chłopcy ponownie popatrzyli po sobie. - Klękać! - warknął potężny mnich i tym razem chłopcy go usłuchali. Brat Kynan przeszedł w odległy kąt pomieszczenia i przyniósł stamtąd gruby kij z ciemnego drewna. - Ta rózga - rzekł, podtykając im kij pod nosy-jest narzędziem kary. Za każdą przewinę poczujecie jej uderzenia. Liczba uderzeń będzie zależała od kalibru przewinienia. - Znienacka zamachnął się i trafił Jommy'ego w barki, potem podobne razy wymierzył Zanebwi i Tadowi. Wszyscy chłopcy skrzywili się z bólu, ale nie krzyknęli. - Oto przedsmak, żebyście wiedzieli, co was czeka. Jakieś pytania? Jommy odpowiedział: - Tylko jedno, bracie. - Pytaj. - Jaka jest kara za pobicie innego studenta? - Dziesięć kijów. Jommy westchnął, po czym rzekł: - Cóż, bracie, w takim razie chyba bierz się do roboty, bo parę minut temu pobiłem gościa imieniem Servan.
- Doskonale. - Wymierzył Jommy'emu dziesięć silnych uderzeń kijem, a klęczący obok Zane i Tad krzywili się za każdym razem, gdy rózga spadała na plecy ich przyjaciela. Skończywszy, mnich polecił: - Wstańcie i odziejcie się. Kiedy już wykonali jego polecenie, brat Kynan stwierdził: - Jesteś bystrzejszy, niż na to wyglądasz, Jommy. Kara za niedoniesienie na siebie samego jest dwakroć surowsza. Dostałbyś dwadzieścia batów, gdyby ktoś inny doniósł mi, że uderzyłeś Servana. Jommy skinął głową. - Teraz idźcie do sali mieszczącej się na końcu tego korytarza za ostatnimi drzwiami po lewej. Tam zajmie się wami brat Timothy. Tad i Zane wkładali ubranie, czując się lekko niezręcznie, ale Jommy po prostu naciągnął na siebie koszulę, złapał torbę i wyszedł z pokoju. Gdy znaleźli się z powrotem na korytarzu, Tad zapytał go: - Nie bolą cię plecy? - Oczywiście, że bolą - odparł Jommy. - Ale gorsze cięgi zbierałem od taty, gdy byłem młodszy od Grandy'ego, a poza tym nie lubię dawać takim typom satysfakcji. - Jakim typom? - spytał Zane. - Są dwa rodzaje katów, bracie. Jedni z nich wiedzą, że kara jest konieczna, drudzy zwyczajnie czerpią przyjemność z zadawania bólu. Brat Kynan zalicza się do tych drugich. Tym większą ma frajdę, im bardziej cię boli. Doszli do ostatnich do drzwi i zapukali trzykrotnie. Ze środka dobiegł ich czyjś głos. - Nie stójcie tam na deszczu, tylko wchodźcie! Zane rozejrzał się dookoła.
- O jakim deszczu on mówi? Jommy zaśmiał się i otworzył drzwi. Za nimi zobaczyli pomieszczenie jeszcze większe od gabinetu brata Kynana, jednakże o ile tamto było surowym w wystroju miejscem pracy, o tyle to wyglądało raczej na istny magazyn cudów. Wzdłuż lewej ściany od podłogi do sufitu ciągnęły się półki, na których stały małe drewniane pudełka, każde z wypisanym na wierzchu imieniem i numerem. Były ich chyba setki, bo rzędy regałów zdawały się ciągnąć w nieskończoność również wzdłuż środka pomieszczenia, zasłaniając widok na tylną ścianę. Między regałami przy ścianie po lewej biegła wąska ścieżka, podobnie jak między środkowymi regałami i pustą ścianą po prawej stronie. Jedynym sprzętem bez półek było biurko z krzesłem, na którym siedział mnich. Zryty zmarszczkami człowieczek był chyba najdrobniejszą istotą ludzką, jaką chłopcy mieli okazję widzieć w swoim życiu. Średniego wzrostu karzeł przerastał go o głowę. Czaszkę wątły mnich miał ogoloną, tak samo jak brat Kynan, lecz w przeciwieństwie do dziekana nosił bujną ryżą brodę poznaczoną pasemkami siwizny. Oczy mężczyzny miały intensywną niebieską barwę, a uśmiech na jego twarzy zdawał się przytwierdzony tam na stałe. - Nowi studenci! - rzekł z zachwytem. - Słyszałem, że spodziewamy się nowych studentów! Czyż to nie wspaniale? Tad postanowił się odezwać. - Skierował nas tutaj brat Kynan. Czy mamy przyjemność z bratem Timothym? - Zaiste, zaiste, jam jest brat Timothy. - Nie przestawał się uśmiechać. - No dobrze, bierzmy się do roboty. Zdejmować ubrania! - Wstał i pomknął ścieżką po
lewej, pozostawiając skonsternowanych chłopców. - Może da nam oficjalny strój uniwersytetu - szepnął Zane. - Serio? - odpowiedział Tad również szeptem. Jommy skrzywił się lekko, ściągając tunikę, a zanim brat Timothy wrócił, niosąc stos trzech drewnianych pudeł grożących przekipnięciem się przy każdym jego kroku, wszyscy chłopcy stali już nago. Tad bąknął: - Pozwól, bracie, że ci pomogę. To powiedziawszy, wziął od mnicha górne pudło. - Nie ma sprawy - odrzekł brat Timothy. - Przyniosłem po jednym dla każdego. - Kiedy już wszyscy mieli w rękach skrzynkę z tuniką, spodniami, beretem i butami, jak również lnianą bielizną, dodał: - Nie stójcie jak kołki, tylko się ubierajcie. Jeśli jakaś część garderoby nie będzie pasować, jakoś na to zaradzimy. W ciągu minuty stało się jasne, że strój Jommy'ego jest nań za ciasny, a ten przewidziany dla Zanea zbyt obszerny. Gdy się jednak zamienili, każdy był w sam raz. Z butami jednak poszło trochę gorzej - miniaturowy mnich musiał sobie zrobić kilka wycieczek w głąb regałów, zanim znalazł trzy pary takich, co pasowały na chłopców jak ulał. W końcu jednak Jommy, Tad i Zane zaczęli wyglądać jak reszta studentów. Niespodziewanie Tad się roześmiał, na co Jommy zareagował pytaniem: - Co znowu? - Przepraszam, Jommy, ale... - Wyglądasz idiotycznie - dokończył za brata Zane. - No, wy też nie prezentujecie się tak, jakbyście mieli zrobić wrażenie na
dziewczynach przy fontannie w Keshu, gdzie was poznałem. Tad zaczął śmiać się jeszcze bardziej. - Dziewczyny - powtórzył brat Timothy. - Nie wolno rozmawiać o dziewczynach. To zabronione. Chłopcy uspokoili się nagle, a Tad w imieniu ich wszystkich zapytał: - Żadnych dziewczyn? - Nie - pokręcił głową mnich. - Wiemy, jacy są młodzi chłopcy, oj, wiemy, choć sami należymy do zakonu ze ślubami czystości. Nie znaczy to jednak, że nie pamiętamy, aczkolwiek czasami niedobrze jest zbyt dużo pamiętać. Ja na przykład, zanim poczułem powołanie... - Urwał, nie kończąc myśli. - Nie, żadnych dziewczyn. Będziecie tu studiować, tak, studiować, i ćwiczyć, bardzo dużo ćwiczyć. Ale nie, żadnych dziewczyn... Dziwaczny mały mnich zaczynał się plątać, więc Jommy przerwał mu te wywody: - Bracie, co dalej? - Dalej? - powtórzył brat Timothy. - C o mamy robić? - Jommy cierpliwie wyjaśnił, o co mu chodziło. - A , co wy macie robić! - wykrzyknął mnich, odzyskując pogodny nastrój, w jakim go zastali. - No jakże co? Studiować i ćwiczyć. Tad przewrócił oczami, ale Zane zaparł się, by uzyskać odpowiedź. - Mój przyjaciel pytał, co mamy robić teraz. Czy tutaj już skończyliśmy? - Tak, tak. Tutaj przychodzicie tylko wtedy, gdy potrzebujecie uzupełnień, jak porwie wam się ubranie albo kiedy znosicie buty... aczkolwiek ojciec nie lubi, gdy studenci znoszą buty.
- Jakiego rodzaju uzupełnień? - dopytywał Tad. - Och, po prostu uzupełnień! - odparł mnich podniesionym głosem, po czym znów udał się na tył sali. Powrócił z trzema skórzanymi torbami, które wcześniej widzieli u napotkanych studentów. - To studenckie tornistry -rzekł. Zajrzyjcie do środka! Podczas oględzin chłopcy stwierdzili, że „tornister" to w istocie worek uszyty z dwóch kawałków skóry, z których jeden był większy od drugiego i zachodził klapką na pomarszczony mniejszy, dzięki czemu zawartość nie wypadała na zewnątrz. A na zawartość składały się: mały nóż, mała kanciasta buteleczka z zatyczką, pół tuzina stosin z zaostrzonymi dudkami i ryza papieru. Poza tym były tam jeszcze jakieś drobiazgi zapakowane w papier potraktowany woskiem albo oliwą oraz małe pudełeczko. Jommy zaczął je wydobywać na wierzch, ale brat Timothy go upomniał: - Później. Możecie to sprawdzić później. Chciałem się tylko upewnić, że nie dostaliście pustych tornistrów. Moja rada dla was jest taka: nauczcie się ściubić. - Sciubić? - zdziwił się Zane. - Od ściubienia liter starcza na dłużej papieru - wytłumaczył mu brat Timothy. - Dokąd mamy się teraz udać, bracie? - zapytał Jommy. - Do internatu. Pytajcie tam o brata Stephena. To prodziekan. - Odprawił ich machnięciem dłoni. - No, zmiatajcie już! - Bracie... - odezwał się Tad, zmierzając w stronę drzwi - gdzie znajdziemy wspomniany przez ciebie internat?
- W drugim skrzydle tego budynku. Wróćcie tym korytarzem aż do westybulu i minąwszy go, odszukajcie ostatnią salę. Tam zajmie się wami brat Stephen. Opuścili magazyn i ruszyli z powrotem korytarzem. Na jego samym końcu znajdowała się sala bez drzwi. Było to ogromne pomieszczenie z szeregiem łóżek umieszczonych pod oboma ścianami. W nogach każdego łóżka stała drewniana skrzynia. W przejściu między skrzyniami przechadzał się kolejny mnich - łysy i bez brody. - Jesteście nowi - raczej stwierdził, niż zapytał. - Tak - odparł Zane, po czym dodał szybko: - bracie. - Jestem brat Stephen, prodziekan. Pilnuję studentów, gdy nie biorą udziału w zajęciach, modlitwie ani żadnym dziele zleconym im przez brata czy ojca. Chodźcie. - Odwrócił się i powiódł ich na przeciwległy kraniec pomieszczenia. Pokazał na pojedyncze łóżko po prawej i oznajmił: - Jeden z was będzie spał tutaj. - Potem wskazał na dwa łóżka po przeciwnej stronie. - A dwaj tam. Chłopcy wymienili spojrzenia, wzruszyli ramionami i bez słowa się rozeszli: Tad i Jommy na lewo, a Zane na prawo. Kiedy Zane chciał usiąść na łóżku, mnich rzucił: - Nie siadać! Zane wyprostował się gwałtownie. - Przepraszam, bracie. - Zajrzyjcie do skrzyń.
Posłuchali polecenia i w środku znaleźli szczotkę do czyszczenia butów, grzebień, duży kawałek zgrzebnego materiału oraz brzytwę i kostkę twardego mydła. Zane wyciągnął rękę, żeby dotknąć jednego z tych przedmiotów, ale brat Stephen ponownie warknął: - Nie dotykać! Zane zrobił zbolałą minę. - Przepraszam, bracie... ponownie. - Przyjrzyjcie się, jak są ułożone te rzeczy. Co dzień rano po pobudce pościelicie swoje łóżka i udacie się do łaźni. Tam wykąpiecie się, uczeszecie, ogolicie, po czym oddacie ręcznik słudze, który wymieni go na czysty. Następnie wrócicie tutaj. Wasze ubranie, złożone poprzedniego wieczoru, będzie czekało w skrzyni. Ubierzecie się, po czym odłożycie zabrane ze skrzyni przedmioty tak, jak leżą teraz. Jeśli któryś znajdzie się na innym miejscu niż trzeba, dostaniecie pięć batów. Jeśli któryś się zgubi, dostaniecie dwadzieścia batów. Czy to jasne? - Tak, bracie. - Nie wolno wam usiąść na łóżku, zanim nie zmówicie wieczornej modlitwy. Możecie siedzieć przed snem przez godzinę. Jeśli usiądziecie przed wieczorną modlitwą, dostaniecie pięć batów. - Powiódł wzrokiem po chłopcach. - A teraz idźcie do rektora, który udzieli wam dalszych wskazówek. Jego biuro mieści się naprzeciw wejścia. Zane zmitrężył chwilę, wpatrując się we wnętrze skrzyni, po czym dopiero opuścił wieko. Gdy odwracał się do odejścia, brat Stephen zapytał: - Który z was pobił Servana? Jommy powiedział z żalem: - Ja, bracie.
Brat Stephen przyglądał mu się dłuższą chwilę, wreszcie mruknął „hmm", obrócił się na pięcie i zostawił ich samych. Kiedy wychodzili z internatu, Tad zapytał: - Zane, na co się tak gapiłeś? - Próbowałem zapamiętać, jak co leży. Ani mi się śni zbierać baty. - Do wszystkiego można się przyzwyczaić - rzekł Jommy. - Ale wieczorem będziesz miał całą godzinę, żeby przyglądać się skrzyni do woli. - No tak — przyznał Zane bez entuzjazmu. Równocześnie zaczęli się zastanawiać, w co też wpakował ich Caleb. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Czystka Valko przygotował się na przemoc. Wojownik, który stał przed nim, był stary, z bliznami wyglądającymi jak odznaki honorowe, lecz o postawie wskazującej, że w żadnym razie nie jest starcem czekającym, by syn wysłał go do Mrocznego Boga. Widać było, że ma do stoczenia jeszcze wiele walk. Znajdował się pośrodku dużej sali, bardzo przypominającej arenę w Sali Prób na zamku ojca Valko, lecz znacznie większej. Tutaj zmieściłoby się na galeriach pięciuset jeźdźców, a równocześnie mogłoby się toczyć ponad dziesięć pojedynków. Valko rzucił spojrzenie na prawo i lewo i dostrzegł, że faktycznie inni młodzi Dasati szykują się do walki. Stary wojownik miał na sobie zbroję jeźdźców Bicza, prawie się nie różniącą od tych noszonych przez Sadharynów: ciemnoszary hełm bez zasłony, napierśnik, naramienniki i nagolenice, choć zamiast wysokiego pióropusza szczyt jego hełmu zdobił szpikulec z przytwierdzonymi dwiema długimi
wstążkami krwisto-pomarańczowej barwy. Kiedy przemówił, głos miał władczy, mimo że go nie podniósł. - Umrzecie. - Paru młodzików zesztywniało, a ten i ów zacisnął dłoń na rękojeści miecza. - Ale nie dzisiaj. Przeszedł wolno przed szesnastoma młodymi wojownikami stojącymi półkolem, kolejno patrząc każdemu w oczy i mówiąc: - Jesteście tutaj, ponieważ przetrwaliście pierwszą próbę. Przetrwanie jest dobre. Nie można służyć TeKaranie, będąc martwym. Nie można spłodzić silnych synów i bystrych córek, będąc martwym. A wam są potrzebni silni synowie, którzy pewnego dnia staną w tym samym miejscu, oraz bystre córki, które będą ukrywać waszych wnuków do czasu próby. Taka jest tradycja Dasatich. - Taka jest tradycja - odpowiedzieli rytualną formułką wszyscy młodzi wojownicy. - Drugim z kolei honorowym uczynkiem, jaki możecie popełnić, jest dzielna śmierć za Imperium, gdy wszystko inne spełzło na niczym. Ale najbardziej honorowe jest niesienie śmierci naszym wrogom. Umrzeć głupio potrafi pierwszy lepszy idiota. Głupota wszakże jest słabością. Nie ma żadnej chwały w śmierci człowieka pozbawionego lotnego umysłu. Taka jest tradycja Dasatich. - Taka jest tradycja. Stary wojownik nie przerywał przemowy. - Jam jest Hirea, jeździec Bicza. Niektórzy z was są synami Bicza. Kilku młodych wojowników krzyknęło.
- Byliście nimi do tej chwili - ciągnął Hirea głosem na tyle podniesionym, by zauważyli jego niezadowolenie z tej reakcji. - Od tej pory nie jesteście ani jeźdźcami Bicza, ani Sadharynu. Nie jesteście jeźdźcami Kalmaku, Czarnego Gromu, Mroku, Krwawego Przypływu ani Remalu. Wasza dawna przynależność nie ma już teraz znaczenia. Odtąd należycie do mnie, dopóki nie uznam, że możecie powrócić do swoich ojców, bądź nie padniecie na tej arenie. - Dla efektu wycelował palcem w piach. - Tutaj możecie się upomnieć o swoje dziedzictwo jako godni tego miana Rycerze Śmierci służący swoim ojcom lub Mrocznemu Bogu. Poślę was do jednego albo do drugiego z równą przyjemnością. - Obrzucił wzrokiem twarze młodzieńców. - Dobierzecie się w pary. Będziecie dzielili kwatery. Od dziś ten drugi będzie waszym bratem. Z chęcią oddacie za niego życie, tak jak on chętnie odda swoje za was. Nie ma znaczenia, czy wasi ojcowie są wrogami. Na tym polega pierwsza lekcja. Urwał i przyjrzał się kolejno każdemu z osobna. - Wy dwaj - pokazał wojowników stojących na przeciwległych krańcach półkola. - Ty i ty, wystąpcie. - Kiedy uczynili, jak kazał, wymierzył w obydwóch palec. - Imiona! Przedstawili się kolejno, a wtedy Hirea rzekł im: - Od teraz do opuszczenia tego miejsca będziecie braćmi. Później możecie się choćby pozabijać, ale do tego czasu będziecie umierać za siebie. -Machnął ręką do tyłu. - Stańcie za mną. Powtórzył tę procedurę z dwiema kolejnymi parami, aż doszedł do Valko. Młody lord Camareen otrzymał do pary jeźdźca Remalu imieniem Seeleth, syna Silthe, lorda Rianta. Valko milczał, gdy dobierano następne pary wo-
jowników, lecz pozostawał sceptyczny wobec swego nowego „brata". Jeźdźcy Remalu byli znani na całym Kosridi ze swego fanatyzmu. Wielu młodych zarzucało drogę miecza, by zostać Kapłanami Śmierci. Służyć Mrocznemu Bogu było wielkim honorem, nikt temu nie przeczył, ale wybór tej drogi uważano powszechnie za mniej godny mężczyzny. Kapłani umierali ze starości i nie mieli synów, których mogliby uznać. Jeżeli zaś któryś spłodził syna, ów był skazany na los pomniejszego. Każdy wojownik wolałby umrzeć bezpotomnie, aniżeli pozostawić po sobie potomka będącego pomniejszym. Ci ostatni powinni byli mnożyć się między sobą. Plotki mówiły także, że liczni jeźdźcy Remalu należą do zakonu Magów Śmierci i są spokrewnieni z wielkimi panami na innych światach oraz z doradcami samego TeKarany. Spośród wszystkich rodów na Kosridi właśnie Jeźdźcy Remalu byli najbardziej znienawidzeni, a przy tym najbardziej się ich bano i najmniej im ufano. Seeleth szepnął: - Wielu z nich niedługo umrze, bracie. Valko nie odpowiedział, skinął tylko zdawkowo głową. Kiedy już stało przed nim osiem par młodych wojowników, Hirea wskazał jedną z nich, po czym zatoczył szeroki łuk ręką, zwracając się do wszystkich. - Wszyscy zajmowaliście dotąd kwatery z dwoma łóżkami. Ci, których miałem po mojej lewej, zanim ich wywołałem, przeniosą swoje rzeczy do kwatery brata. Posilcie się o zenicie, a potem wróćcie tutaj na pierwszą walkę. Rozejść się! Wojownicy rozeszli się karnie i wkrótce Valko zamieszkał w jednym pomieszczeniu z Seelethem, który wkładał swój skromny dobytek do skrzyni
stojącej w nogach drugiego łóżka. Valko dostrzegł między innymi kilka tajemniczych przedmiotów, jakie tylko zafrasowana matka mogłaby wręczyć synowi udającemu się w nieznane. Być może matka Seeletha wyszła z Ukrycia, aby zająć honorowe miejsce na dworze jego ojca, a może otrzymał je od niej, zanim sam opuścił Ukrycie. Wszelako od niektórych przedmiotów bił mrok większy niż od reszty drobiazgów, wyczuwało się też magię. Zaklęcia ochronne? Uroki mające zapewnić uśmiech losu? Seeleth wyszczerzył się do Valko, siadając na swoim łóżku. Młodemu lordowi Camareen zdawał się głodnym zarkisem - groźnym nocnym drapieżnikiem polującym na otwartych przestrzeniach. - Dokonamy wielkich rzeczy, Valko - szepnął. - Dlaczego szepczesz? - Nikomu nie można ufać, bracie. Valko skinął głową. Skoro tak, pomyślał, dlaczego miałbym ufać tobie, mojemu „bratu", którym będziesz tylko do dnia rozstania? Seeleth wydawał mu się dziwacznym typem. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym większego nabierał przekonania, że to jeden z tych, którzy kończą jako Kapłani Śmierci. - Chodźmy na posiłek - rzucił, wstając. Seeleth również się podniósł, ale zamiast skierować się do drzwi, podszedł do swojego „brata" i spojrzał mu twardo w oczy. Było to z jego strony albo poufałością, albo wyzwaniem. Jako że nie wyciągnął broni, Valko uznał, że Seeleth chce mu się zwierzyć. - Dokonamy wielkich rzeczy - powtórzył szeptem. - Może nawet uda nam się odnaleźć i zniszczyć Białego.
- Biały nie istnieje! To legenda! - wypalił Valko w odpowiedzi. - Samo wyobrażanie sobie takich istot jest... szaleństwem! Seeleth roześmiał się. - Po co tyle nerwów o jakąś legendę? Valko poczuł, jak wzbiera w nim gniew. - Jesteśmy tu, aby się szkolić, bracie. Nie obchodzą mnie twoje ambicje, nie zamierzam też tracić czasu na zbyteczne marzenia o wspaniałych czynach. To zabawa dobra dla dzieci pozostających wciąż w Ukryciu. Przysłał mnie tutaj mój ojciec, więc jestem. Hirea każe mi traktować cię jak brata i oddać za ciebie życie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Daję mu posłuch. Nie próbuj jednak ze mną swoich sztuczek, bracie, gdyż za to zabiję cię... Seeleth znowu wybuchnął śmiechem. - Odpowiadasz, jak przystało na wojownika Dasati - oświadczył, po czym opuścił pokój, kierując się ku sali jadalnej. Valko stał przez chwilę zmieszany, nie mając pojęcia, o co w ogóle tamtemu chodziło. Biały był obscenicznym konceptem, ocierającym się o bluźnierstwo, i nikt, kto chciał przetrwać w ciężkich warunkach świata Dasatich, nigdy o nich nie mówił. Przyznać, że Biały istnieje, znaczyło pogodzić się z tym, że Mroczny Bóg nie jest wszechmocny. Aczkolwiek gdyby prawdą było ich istnienie i gdyby jeden wojownik był w stanie się z nimi rozprawić, wiązałby się z tym wielki honor. Jakże jednak Biały mógł istnieć, skoro Mroczny Bóg zawiadywał wszystkim? Już samo to pytanie wydawało się bluźniercze. Valko zaczął się zastanawiać, czy nie jest obrazą, że sama myśl o odjęciu Seelethowi głowy, naraża go na starcie z Hireą. Zabicie Jeźdźca Remalu zdobyłoby mu szacunek ojca... Otrząsnął się z tych rozważań i ruszył
śladem Seelatha na posiłek. Błąd był niewielki, lecz przez niego młody wojownik znalazł się na piachu, krwawiąc z rany na próżno zaciskanej palcami. Hirea zbliżył się i popatrzył na młodzika. Jego przeciwnik w walce również spoglądał w dół, a twarz miał niczym nieodgadniona maska. Hirea odwrócił się do zwycięzcy pojedynku ze słowami: - Stań tam. - Wskazał odległy punkt na skraju areny. Przez chwilę nic nie mówił, po czym zapytał pokonanego: - Czego ci trzeba? Ranny wojownik kulił się na piachu, kurczowo trzymając rękoma za brzuch. W końcu z trudem wykrztusił: - Zakończ to. Ręka Hirei wystrzeliła do głowni miecza i zanim którykolwiek z młodych wojowników zdążył się zorientować, ostrze opadło, przecinając nić życia młodzieńca. Paru ćwiczących zaczęło się śmiać z jego pecha, ale nie było pomiędzy nimi Valko ani Seeletha. Podnosząc wzrok na śmiejących się młodych wojowników, Hirea powiedział: - Był słaby. Nie tak słaby jednak, by poprosić o uzdrawiacza! - Opuścił spojrzenie. - Nie ma w tym nic śmiesznego. Nie ma powodu do żalu, ale nie ma też powodu do radości. Wolną ręką nakazał uprzątnięcie trupa, na co dwóch stojących w pobliżu pomniejszych rzuciło się podnieść zwłoki i dostarczyć je do Komnaty Śmierci, gdzie pomocnicy rozbiorą ciało na czynniki pierwsze i wykorzystają to, co było do wykorzystania. Reszta miała trafić do karmy zwierząt hodowlanych. Choć w ten sposób zabity mógł nadal służyć.
- Czy żaden z was niczego nie zrozumiał? Odpowiedziało mu milczenie. Rzekł więc: - Można zadawać pytania. Niczego się nie nauczycie, zachowując ciszę. Pierwszy odezwał się wojownik stojący po przeciwnej stronie areny. - Hireo, co byś uczynił, gdyby poprosił o uzdrawiacza? Hirea uniósł miecz. - Patrzyłbym, jak powoli wykrwawia się na śmierć. Jego cierpienie byłoby odkupieniem słabości. - To by dopiero były zabawne... - Seeleth mruknął cicho. Hirea jednak dosłyszał jego słowa. - To prawda - potwierdził. Zaśmiał się raz, szczekliwie, po czym krzyknął: - Wracać na miejsca! - Zwrócił się do przeciwnika zabitego. - Będę w twojej parze, dopóki nie zginie następny. Wtedy ten, który wygra, zostanie twoim nowym bratem. - Zatrzymał się tuż przed młodzieńcem, który właśnie ranił śmiertelnie swego pierwszego brata, i pochwalił: — Brawo. Młody wojownik skinął głową bez uśmiechu. Jego nerwowa mina świadczyła, że nie ma pewności, czy dożyje końca dzisiejszego szkolenia. Młodzi wojownicy zostali zerwani z łóżek w środku nocy. Pomniejsi budzili wojowników ostrożnie, wchodząc do każdego pokoju i szepcząc po cichu, a następnie szybko się odsuwając, na wypadek gdyby któryś z wojowników zechciał dać upust gniewowi, wyżywając się na tym, kto akurat był pod ręką. W końcu wieść się rozniosła: Hirea nakazał, aby wszyscy byli gotowi do jazdy. Wojownicy sypiali z bronią na podorędziu, choć kładli się do łóżek w ciemnych nocnych koszulach skrojonych na modłę Dasatich. Służący szybko
pomogli im się przebrać. Na ziemię opadły nocne stroje, zastąpione przez proste przepaski biodrowe, bransoletki na kostki i nadgarstki oraz narzucone na wierzch lekkie koszule. Dalej pojawiły się pikowane spodnie i kubraki, a dopiero na sam wierzch - zbroje. Każdy wojownik, który przetrwał szkolenie, wracał do domu, gdzie czekały nań różne stroje na wszystkie możliwe okazje, jednakże tutaj miał do dyspozycji wyłącznie strój bojowy i nocny. Wojownicy nosili zbroje nawet podczas zajęć z efektorami i facyliatorami. Młodzi wojownicy udali się śpiesznie do stajni, gdzie służący już osiodłali czekające w pogotowiu varniny. Wierzchowce szarpały kopytami ściółkę i prychały z podniecenia przed polowaniem. Valko zbliżył się do swego wierzchowca - młodej samicy, która jeszcze nie miała młodych - i poklepał ją mocno po szyi, zanim wskoczył na siodło. Wielki łeb poruszył się na boki, gdy zwierzę przyjmowało do wiadomości, że jeździec siedzi na jego grzbiecie, a z pyska dobyło się głośniejsze prychnięcie, gdy Valko, ująwszy wodze, szarpnął raz a silnie, aby pokazać klaczy, kto tu rządzi. Varniny nie należały do najbystrzejszych zwierzaków i trzeba było im dość często przypominać, kto jest górą. Doświadczeni wojownicy dosiadali samców, ceniąc ich agresywność, jednakże tutaj większość siedziała na wałachach lub młodych klaczach. Valko czekał cierpliwie, podczas gdy reszta wojowników dosiadała swoich wierzchowców - zostało ich dziesięciu z pierwotnej liczby szesnastu. Valko wiedział, że szóstka, która nie przetrwała, zasługiwała na swój los, ale śmierć ostatniego z tego półtuzina, młodzika imieniem Malko, nie dawała mu spokoju. Walczył właśnie z Seelethem i odniósł pomniejszą ranę, zaledwie draśnięcie w umięśnione przedramię, tak że nawet nie wypuścił miecza z ręki. W
wypadku takich obrażeń była możliwa przerwa na założenie opatrunku. Valko widział więc z boku, jak Malko daje Seelethowi znak, by zaczekał, i to, jak Seeleth zgodnie odstąpił o krok. Seeleth czekał bez ruchu, gdy ranny zaczął przekładać miecz z prawej ręki do lewej, ale w chwili gdy Malko był całkowicie bezbronny, uderzył nań, wymierzając pojedynczy cios, który pozbawił przeciwnika życia na miejscu. Nie padło ani jedno słowo. Valko nie wierzył, aby Hirea nie widział wszystkiego, gdyż nic nigdy nie uchodziło uwagi starego wojownika. A mimo to nie zareagował tym razem. Valko spodziewał się, że Seeleth zostanie potępiony, może nawet zabity przez nauczyciela za złamanie zasad walki, jednakże Hirea najzwyczajniej w świecie odwrócił się, jakby niczego nie zauważył. Valko czuł niepokój, nie tak wielki jednak, by o to zapytać. Pytania zadane w niewłaściwym momencie były niebezpieczne. Zbyt wiele pytań znaczyło, że wojownik nie czuje pewności siebie. Brak pewności siebie był słabością. Słabość oznaczała śmierć. A jednak niepokój go nie opuszczał. Złamano zasady, nie wymierzono kary. Jaka płynie z tego lekcja? - zastanawiał się Valko. Ze przy zwycięstwie zasady się nie liczą? Hirea stanął w strzemionach na grzbiecie starego ogiera, równie doświadczonego w boju i pokancerowanego jak jeździec. Na jego znak wojownicy opuścili dziedziniec stajenny, kierując się do portalu bramy. Tam Hirea podniósł dłoń, aby uciszyć młodych wojowników, i przemówił: - Prawdziwy wojownik jest gotów odpowiedzieć na wezwanie o każdej porze dnia i nocy. Za mną!
Jeźdźcy ruszyli za swym instruktorem, który poprowadził ich długą krętą drogą biegnącą ze starej fortecy, ich siedziby podczas szkolenia. W zamierzchłych czasach forteca należała do wodza starożytnego plemienia, którego imię znali obecnie wyłącznie kronikarze. Ruchome piaski systemu społecznego Dasatich połknęły jeszcze jeden ród. Być może kilku sprzymierzonych lordów zmieniło stronę, porzucając ten jeden ród na pastwę losu, gdyż zależało im na znalezieniu silniejszego patrona. Być może to patron został opuszczony przez wasali, którym marzyła się większa władza zyskana dzięki nowemu sojuszowi. Valko uświadomił sobie, że nigdy nie pozna prawdy, jeśli nie zaweźmie się w sobie i nie znajdzie kronikarza, na co miał tyle samo czasu, co ochoty. Pozwolił, by zmysły zjednoczyły się z otaczającą nocą. Lubił noc, wolał ją od dnia: brak widzialnego światła był kompensowany przez jego zdolność do widzenia ciepła i - tylko w nieco mniejszym stopniu - wyczuwania ruchu. Jak większość przedstawicieli jego rasy był w stanie zaadaptować się do każdych warunków - nawet głębokich zimnych tuneli i jaskiń. Jako że większość czasu Ukrycia spędził w takich właśnie miejscach, rozwinęła się u niego niezwykła wprost umiejętność oceniania odległości i kształtów, nieważne jak słabych, za pomocą echa. Podczas jazdy napawał się krajobrazem - pustą, lekko pofałdowaną okolicą z ledwie zarysowanymi w oddali wzgórzami, odcinającymi się od nieba ciemniejszym odcieniem szarości. Nie było w nim jednak zbyt wiele życia z wyjątkiem nielicznych punktów ciepła, wskazujących na obecność nocnych gryzoni i polujących na nie drapieżników. Gdzieś daleko stado zarkisów ścigało rączą zwierzynę łowną, lopera albo dartera. Stado, groźne dla pojedynczego
jeźdźca, wolało ominąć grupę szeroki łukiem. Lata polowań uskutecznianych przez Dasatich nauczyły zarkisy moresu przed wierzchowcami i dosiadającymi je postaciami. Wszelako wokół roiło się od innych bestii, na które lepiej było uważać. Keskash, dwunożny myśliwy polujący z zasadzki na zalesionych terenach, wypadał z ukrycia i porywał jeźdźca z grzbietu varnina szczękami zdolnymi zmiażdżyć zbroję. Skóra bestii wydzielała warstwę szybko parującej wilgoci, która skrywała obecność drapieżnika, dopóki dla ofiary nie było za późno. W powietrzu kołowały skrzydlate stworzenia, koncentrując móżdżki na szansach przeżycia ataku na tę czy inną ofiarę, albowiem na tym świecie nic nie poddawało się bez walki. W kompletnych ciemnościach były widoczne jako rozmazane plamy, ponieważ ich duże błoniaste skrzydła szybko rozpraszały ciepło, chroniąc przed przedwczesnym wykryciem zarówno przez potencjalne ofiary, jak i szpony - niezwykle zdolnych lotników poruszających się nad nimi. Szpony szybowały w górnych partiach atmosfery, nieraz całe mile od powierzchni, dopóki nie uwolniły zmagazynowanych w trzewiach gazów zapewniających im lekkość i sterowność - wówczas pikowały gwałtownie, rzucając się na wybraną istotę w powietrzu bądź na powierzchni. Ich ogromne skrzydła rozwierały się z odgłosem przypominającym suchy trzask grzmotu, kiedy nagle przechodziły z lotu nurkowego w normalny, pustymi w środku szponami chwytając upatrzoną ofiarę. Wtedy zaczynały uderzać mocno skrzydłami, wznosząc się coraz wyżej i równocześnie wysysając soki życiowe z ciała trzymanego w szponach. Zanim dotarły znów na wysokość, gdzie mogły się unosić swobodnie, upuszczały wyssane truchło, które
wolno opadało na powierzchnię. Szpony były dość silne, aby unieść w powietrze varnina, a ich pazury dość ostre, by przebić napierśnik. Zdarzało się, aczkolwiek rzadko, że porywały także jeźdźców. Valko rozkoszował się atmosferą nocy. Jak większość towarzyszących mu jeźdźców, w Ukryciu przesypiał dnie, wyprawiając się po zachodzie słońca, aby kraść to, co było potrzebne do życia. Matka mówiła mu, że kiedy upomni się o miejsce po prawicy ojca i już je zdobędzie, nauczy się doceniać światło dnia. Nigdy nie powątpiewał w słowa matki, która była kobietą o bystrym umyśle i silnej intuicji, i jak dotąd nie mógł powiedzieć, aby nie miała racji w jakiejkolwiek sprawie, wszakże zastanawiał się wielokrotnie, czy to faktycznie możliwe, aby poczuł się swobodnie w dziennym świetle, wyszedłszy z ukrycia nocy. Zastanawiał się też nad powodem tej nagłej nocnej wyprawy, ale miał dość rozumu w głowie, aby o nic nie pytać. Był świadom, że Hirea powie im wszystko, co powinni byli wiedzieć, we właściwym czasie. Tradycja Dasatich zasadzała się na skomplikowanym systemie zależności i w sytuacji, gdy przyszła pora na ślepe posłuszeństwo, jedno pytanie mogło się przyczynić do śmierci wojownika. Jego varnin dyszał ciężko, gdy wspinali się pod górę. Wierzchowce Dasatich były od lat hodowane z myślą o szybkim pokonywaniu krótkich dystansów, a nie długiej jeździe. Wszelako w stajniach starej fortecy nie trzymano zwierząt pociągowych. Młodzi wojownicy wiedzieli, że im spokojniejszy okaz, tym mniej pożytku z niego podczas walki, ale za to więcej rozkoszy w trakcie dłuższych wycieczek. Valko doszedł do wniosku, że albo Hirea został zmuszony do nagłej wyprawy, albo nie obchodziło go to, że ich
zwierzęta nie nadają się do tego zadania. Młody lord Camareen nie przejmował się jednak tym, że jego wierzchowiec cierpi; po prostu wolałby nie wracać pieszo do fortecy, w razie gdyby wierzchowiec padł z wyczerpania. Ledwie ruszyli w dół zbocza, Hirea dał znak, aby się zatrzymali. Kilka varninów ciężko sapało, rozdymając nozdrza, i drżało na całym ciele, walcząc o oddech. W chwili bezczynności Valko pomyślał, że może dałoby się skrzyżować wierzchowce bojowe z pociągowymi, otrzymując w rezultacie zwierzę cechujące się zarówno wytrzymałością, jak i dzikością oraz innymi przymiotami wymaganymi w walce. Zanotował sobie w pamięci, by zapytać o to osobę zajmującą się hodowlą varninów w siedzibie jego ojca. Rumak tej klasy przydałby rodowi Camareen potęgi, podnosząc status pośród Sadharynu, a nawet być może zbliżając do dworu Karenny i Langradynu, jako że takie stworzenie przyniosłoby korzyść całemu Imperium. Wtem Valko to poczuł. Znane tak dobrze jak głos matki wrażenie bliskości Ukrycia. W jego głowie rozpoczęła się walka myśli i odczuć. Widział, że reszta młodych wojowników także wydaje się pobudzona i skonfundowana. Zaledwie kilka tygodni temu byłby pośród tych, co szukali schronienia przed nocnymi jeźdźcami i usiłowali wtopić się w scenerię. Zmusił się do myślenia. Skąd Ukrycie tutaj, na otwartym terenie z buszującymi zarkisami, keskashami i innymi dzikimi bestiami? Nakazał umysłowi uwolnić się od sprzecznego pragnienia ucieczki i polowania. Tam! Nareszcie to dostrzegł. Strumień, wcinający się tak głęboko, że całkowicie niewidoczny ze szlaku. Płynął od strony wzgórz na wschód. Ktokolwiek się tutaj ukrywał, musiał przybyć z wyższych partii gór - być może lokalny lord usłyszał o
Ukrytych na terenie swojej posiadłości i nieskutecznie tropił uciekinierów. Bądź też uciekinierzy zmieniali miejsce pobytu w ramach praktyki, jak często czyniła to matka Valko za czasów jego dzieciństwa. Oczywiście matka nigdy nie przywiodłaby swego syna ani innych dzieci w tak odsłonięte miejsce. W wojownikach Dasati tliło się pragnienie wyeliminowania każdego młodzieńca, będącego potencjalnym rywalem, oraz każdej młódki niezdolnej do wydawania na świat potomstwa i każdej staruszki w zbyt podeszłym wieku, by rodzić dzieci. Od matki wiedział, że gdyby wojownicy zawsze zaspokajali to pragnienie, ich rasa znalazłaby się na krawędzi wyginięcia. Z kolei gdyby nie ścigali zawzięcie słabych, los rasy tym bardziej byłby przesądzony. Matka Valko była wyśmienitym nauczycielem; nieodmiennie dawała mu powody do zastanowienia. Więcej niż raz stwierdziła, że rozum nie był korzystnym darem od Mrocznego Boga, co wyraźnie widać po zwierzętach, które jako pozostające w zgodzie z naturalnym porządkiem rzeczy mają większe szanse przeżycia niż Dasati. Wśród nich tylko jedno na pięcioro dzieci dożywało wieku dorosłego, co z kolei było przyczyną takiego pędu do rozmnażania. Nawet abstrakcyjna myśl o rozmnażaniu wywołała w ciele Valko ból. Gdyby w pobliżu znajdowała się jakakolwiek samica, posiadłby ją tutaj, w trakcie polowania, nawet gdyby zaliczała się do pomniejszych! Właśnie takie pragnienia sprawiły, że matka wysłała go do ojca, stwierdziwszy, że skoro tak pragnie rozmnażania, jest również gotów na próbę. Z pewnością zaś zaczął stanowić śmiertelne niebezpieczeństwo dla każdego niedojrzałego Dasati. Nagle Valko zapragnął wiedzieć, gdzie przebywa jego matka. Zdawał sobie sprawę, że zaraz po jego odejściu przeniosła się wraz z innymi w
bezpieczne miejsce, zapewne do którejś z wiosek zamieszkiwanych przez pomniejszych, a położonych wysoko wśród szczytów. Młody lord Camareen potrząsnął głową dla otrzeźwienia. To jakieś szaleństwo: myśleć o przeszłości u progu Czystki! Zauważył, że Hirea przygląda mu się, ponieważ jako jedyny spośród jeźdźców popadł w zamyślenie. Valko bez wahania dźgnął ostrogą zgonionego varnina, pędząc go w dół zbocza ku strumieniowi. Tak jak podejrzewał, ktoś przyczaił się tam pod ochronnym nawisem skalnym. Gdy tylko kopyta wierzchowca dotknęły wody, skryte w cieniu istoty rzuciły się do panicznej ucieczki. Z początku nie dostrzegał, z kim ma do czynienia, lecz w miarę upływu czasu maskujące błoto odpadało z biegnących postaci, odsłaniając połyskujące ciała. Valko ścigał pół tuzina dzieci i trzy kobiety. Dobył miecza i rozpoczął szarżę. Jedna z kobiet ponagliła biegnące przed nią dziecko i popędziła za nim, ale dwie pozostałe odwróciły się, by stawić mu czoło. Nagle Valko pożałował, że jest noc, gdyż z samych plam ciepła nie potrafił wywnioskować, czy przeciwniczki są uzbrojone. Wiedział jednak, że przyparte do muru kobiety bronią swych dzieci zębami i pazurami, tak więc żaden młody wojownik Dasati nie powinien w ich obliczu bagatelizować zagrożenia. Palił się do zabijania. Łaknienie krwi waliło mu w uszach niczym starożytny rytm, w którym dopiero po chwili rozpoznał bicie własnego serca. Natychmiastowy atak nasuwał się sam przez się: natarcie varninem na jedną z kobiet i równoczesne wymierzenie ciosu drugiej. Wszelako Valko miał świadomość, że którejkolwiek najpierw nie zaatakuje, ta druga rzuci się na niego, usiłując ściągnąć go z siodła.
Kobiety rozdzieliły się - zupełnie jakby potrafiły czytać w myślach -zwiększając dystans pomiędzy sobą, tak aby musiał zdecydować, którą zaatakuje pierwszą. Valko wyczekał do ostatniej chwili, a potem skierował varnina ku brzegowi, z dala od jednej kobiety i poza zasięgiem drugiej. Nie zamierzał się zamachnąć na nią mieczem, wiedział bowiem, że z pewnością spróbowałaby uniku, po czym chwyciła go za nogę i wysadziła z siodła. Dlatego zamarkował tylko cios, a gdy zaczęła się prostować, kopnął ją prosto w twarz. Następnie zeskoczył z wierzchowca, stając obcasem buta na gardle kobiety, które ustąpiło z chrzęstem miażdżonej tchawicy. Znajdował się dość blisko, by usłyszeć szaleńczy ryk drugiej niewiasty, która wiedząc, że czekają rychła śmierć, nadal była gotowa za wszelką cenę bronić dzieci. Kiedy na nią spojrzał, właśnie ukucnęła, prokurując w prawej dłoni ostrze. Valko słyszał za plecami resztę jeźdźców staczającą się ze zbocza i wiedział, że za moment kawalkada go wyminie, napadając na uciekinierów. Nagły gniew na to, że nie on będzie zabijał dzieci, tylko wzmocnił jego łaknienie krwi. Zamierzył się leniwie na głowę kobiety, jakby wcale się nie przejmował tym, jak niebezpieczna może być dzięki długiemu sztyletowi. Tak jak podejrzewał, zrobiła unik i raziła sztyletem miejsce, gdzie powinna być jego szyja nie chroniona przez zbroję, on jednak nieoczekiwanie zmienił kierunek uderzenia, tak że ostrze wylądowało na jej barku. Zamiast użyć siły uderzenia do odjęcia jej głowy z ramion, naparł na ostrze cały ciałem, otwierając głęboką ranę, z której trysnęła fontanna krwi. Kobieta postawiła jeden chwiejny krok w jego stronę, po czym opadła na kolana. Nie czekając, aż runie twarzą w błoto, wyminął ją. Poczuł pęd powietrza
wzbudzony przez gnających obok niego jeźdźców. Dopadł swojego varnina, wskoczył na siodło i właśnie miał wbić ostrogi w boki zwierzęcia, gdy usłyszał glos Hirei: - Valko! Zostań, gdzie jesteś! Młody wojownik ściągnął wodze, osadzając rumaka w miejscu, mimo że w piersi wciąż paliło go pragnienie zabijania. Siedział w siodle, drżąc, lecz nie sprzeciwił się Hirei, który rozkazał: - Stój! - Hirea podjechał tak, że ich wierzchowce miały łby zwrócone w przeciwne strony, dzięki czemu mogli rozmawiać twarzą w twarz. - Skąd wiedziałeś? - Valko nie mógł złapać tchu. - Oddychaj głęboko i nie myśl o zabijaniu. Nie jesteś zwierzęciem, jesteś Dasati. Młodemu lordowi Camareen przyszło to z najwyższym trudem. Niczego nie pragnął tak bardzo jak tego, by pognać za tamtymi, dopaść uciekinierów i siec, i rąbać, aż strumień spłynie ich krwią, barwiąc się na pomarańczowo. Zazgrzytał zębami. - Myśl! — krzyczał Hirea, co było u niego rzadkością. - Nie pozwól, by jakakolwiek twoja część przejęła władzę nad umysłem! Umysł, Valko! Umysł powinien być zawsze na pierwszym miejscu. Nie jesteś zwierzęciem... No, myślże! Valko skupił całą uwagę na swojej dłoni, tej, którą trzymał wodze. Następnie skoncentrował się na drżeniu ręki, podczas gdy zwierzę oczekiwało jego komendy, gotowe podjąć pościg, podniecone zapachem krwi w powietrzu. Poczuł, jak jego myśli przenoszą się z varnina na strumień, na otoczenie, wreszcie na Hireę. W końcu powoli schował miecz do pochwy.
- Otrzymaliśmy wiadomość od kupca, że o zachodzie dostrzegł dym lecący z wiatrem. Zgadywałem miejsce ich pobytu na podstawie strzępka informacji. Ale ty ich wykryłeś bez pudła. Inaczej byśmy przejechali obok, a oni dopadliby zarośli, znajdując w nich schronienie. Skąd wiedziałeś? Kiedy Valko przemówił, głos miał napięty z emocji. - Wiedziałem, że są tam w dole. - Ale skąd? Nie czułem ich, bo błoto tłumiło zapach, nikogo też nie widziałem. - Stąd, że też bym się tam ukrył - odparł Valko. - Zrobiłbym to samo, co oni. Hirea badawczo się przyglądał młodej twarzy, nie dostrzegając jej rysów, lecz wyczuwając wzór krwi pulsującej tuż pod skórą. Valko domyślał się, że jego oblicze wygląda w ciemnościach jak płonąca plama. - Byłeś rozdarty między pragnieniem ukrycia się, jak cię uczono, i pragnieniem zabijania, ale na moich oczach odzyskałeś nad sobą kontrolę szybciej niż jakikolwiek inny młodzik, którego szkoliłem. Valko wzruszył ramionami. - Hmm - mruknął Hirea. Pochylił się i dodał: - Posłuchaj mnie, młody lordzie Camareen. Jeźdźcy Bicza nie dbają o młodych Sadharynów, ale w tobie tkwi... potencjał. Nie leży w twoim interesie ani w interesie twojego rodu, aby ten potencjał stał się powszechnie wiadomy na nazbyt wczesnym etapie twego życia. Musisz nauczyć się stąpać po cienkiej linii między siłą i słabością, gdyż tylko zachowując równowagę, zachowasz życie i będziesz mógł odnaleźć swoje miejsce w porządku świata Dasatich. - Zrobił przerwę, po czym podjął: Dzisiejszej nocy zabiłeś dwie dorosłe kobiety w pełni sił. To niemałe osiągnięcie
dla młodzika, jakim wciąż jesteś. Przynosi ci chwałę. Ale gdybyś uprzedził pozostałych wojowników i położył trupem resztę uciekinierów... byłoby to... wyjątkowym dokonaniem. A ty na razie nie chcesz być wyjątkowy, uwierz mi. Hirea zawrócił wierzchowca, gestem nakazując młodemu wojownikowi, aby stanął u jego boku. - Chodź, zobaczymy, jak radzą sobie tamci. Valko posłusznie ruszył za nauczycielem. - Wyczuwam w tobie pragnienie krwi i rozmnażania się, młody lordzie Camareen. O ile nie zawodzi mnie doświadczenie, wkrótce powrócisz do siedziby swego ojca. - Ściszył głos. - Nie nazbyt prędko jednak, gdyż to także byłoby wyjątkowe. - Wyciągnął przed siebie rękę. - Tam są. Jeżeli umknęło im choć jedno dziecko, każę im iść do fortecy pieszo i trudna rada, jeśli będą musieli stoczyć walkę ze stadem wściekłych zarkisów... - Za moment kontynuował: - Otrzymasz nagrodę. Po powrocie wyślę do twojej kwatery kobietę spośród pomniejszych. Cuchnie od ciebie żądzą płodzenia. Każę ją nauczyć cię gry języków i dłoni, ale nie zezwolę na spółkowanie: twojego ojca nie ucieszyłoby, gdybyś zaczął się rozmnażać, choćby z nieuznanymi pomniejszymi, zanim nie uznam cię za godnego zajęcia miejsca w jego rodzie. Przez chwilę jechali w milczeniu, po czym Hirea stwierdził: - Zasługujesz jednak na uznanie za to, że pierwszy wyczułeś Ukrytych i pierwszy podniosłeś miecz. Kobietą możesz się podzielić ze swoim bratem, ale nie musisz. Pamiętaj jednak, że to, czego dokonałeś tej nocy, było wyjątkowe. Valko pokiwał głową, uświadamiając sobie, że być może niebawem będzie musiał zabić tego starego wojownika. ROZDZIAŁ JEDENASTY Delekordia
Panorama była zdumiewająca. Pug, Nakor, Magnus i Bek opuścili wrota Korytarza Światów, zastosowawszy się do wskazówek Vordama, i teraz stali na szczycie z widokiem na miasto Shusar na świecie o nazwie Delekordia. Vordam przestrzegł ich, że te wrota są najrzadziej uczęszczane spośród trojga łączących Korytarz Światów z Delekordią, i to z oczywistego powodu, który teraz stal się dla nich całkiem jasny. Stali bowiem na smaganej wiatrem wąskiej półce skalnej, ledwie mieszczącej czterech mężczyzn, z której w dół prowadziła niepozorna ścieżka. Pug nie martwił się ryzykiem upadku - posiadł wystarczające umiejętności magiczne, aby ochronić siebie i pozostałych, aczkolwiek ci ostatni raczej nie potrzebowaliby jego pomocy. Magnus potrafił lewitować i latać lepiej niż jakikolwiek inny adept zamieszkujący Wyspę Czarnoksiężnika, Nakor zawsze miał na podorędziu jakąś „sztuczkę", a Bek - choć nie umiał unosić się w powietrzu - zrobił na Pugu wrażenie osoby, której nie zaszkodzi zwykłe potknięcie. Tak, mag nie wątpił, że młodego wojownika nie zabije byle co. - Spójrzcie na to - szepnął Bek. - Ciekawe zjawisko... Nakor musiał zgodzić się z tą opinią. Niebo mieniło się barwami, jakich nigdy nie widzieli; skrzyło się wszystkimi odcieniami spektrum, pulsowało i błyszczało każdym kolorem po kolei przez zaledwie mgnienie, nigdy dość długo, by oko mogło go w pełni uchwycić. Zdawało się, że każdy podmuch wiatru, każdy ruch chmury w górze powodował subtelną zmianę dziwnego zabarwienia. Pug po chwili milczenia stwierdził: - Widziałem wcześniej takie kolory...
Magnus oderwał spojrzenie od stromego zbocza pod ich stopami. - Gdzie to było, ojcze? - Jeszcze za mojego dzieciństwa. Podczas wyprawy z lordem Borrikiem, kiedy w towarzystwie Tomasa jechaliśmy przestrzec księcia Krondoru przed inwazją Tsurani. U podnóża gór krasnoludzich natknęliśmy się na wodospad, mieniący się barwami jak tutejsze niebo. Okoliczne skały uwalniały minerały, które nabierały właściwości luminescencyjnych od energii wody, szczególnie w świetle naszych latarni. Od tamtej pory nigdy nie zobaczyłem czegoś równie żywego... -To cudowne! - wykrzyknął Ralan Bek, jakby ta opinia wymagała podkreślenia natężeniem głosu. - Doprawdy? - zdziwił się Nakor. Dotychczasowe kontakty z tym młodym człowiekiem w żaden sposób nie przygotowały go na ów przejaw wrażliwości estetycznej. - Tak, Nakorze - potwierdził Bek, spoglądając w niebo z niemal urzeczonym wyrazem twarzy. - Bardzo ładne. Podobają mi się błyskawice i sposób, w jaki widać wiatr. - Widzisz wiatr? - zapytał Magnus. - Oczywiście. A ty nie? - padła odpowiedź. - Nie... - przyznał Magnus. Nakor tymczasem już mrużył oczy. - Och, też już widzę... - Zwrócił się do obydwóch magów. - Gdy spróbujecie przejrzeć powietrze i tę przestrzeń za nim, zobaczycie napór wiatru w postaci marszczących się falek, całkiem jak te z wody opływającej gładki kamień. No, śmiało - zachęcił ich.
Pug wysilił wzrok i po chwili zaczął rozumieć, o czym mówi tamta dwójka. - Mnie to przypomina ruch rozgrzanego powietrza na pustyni. - Tak! - podchwycił Bek. - Tylko że to jest coś więcej. Widać też to za tym... Pug zwęził oczy w szparki, rzucając pytające spojrzenie Nakorowi, jednakże ów tylko potrząsnął głową. - On widzi znacznie więcej niż którykolwiek z nas. Pug postanowił zarzucić na razie ten temat. Wiatr był chłodny, nawet otaczające ich powietrze zdawało się szczypać. W oddali rysował się cel ich podróży: miasto Shusar. - Jakie ono wielkie... - westchnął. Uciął sobie dłuższą pogawędkę z Kasparem na temat jego wizji gór zwanych Pawilonem Bogów i szczegółowo o wszystko wypytał. Kaspar podkreślał zwłaszcza ogromne rozmiary miast Dasatich. Pug usiłował nad sobą zapanować, wszelako ich dostanie się do Delekordii nie przeszło bez echa. - Cóż, myślę, że trochę potrwa, zanim się do tego wszystkiego przyzwyczaimy - rzekł. - Lepiej zacznijmy już schodzić, ojcze — zasugerował Magnus. — Rady Vordama są pomocne, ale mnie ogarnia powoli gorsze samopoczucie. Powinniśmy jak najprędzej dotrzeć do Kastora. Pug przystał na propozycję syna skinieniem i ruszył w dół zbocza. - Jak tylko to będzie możliwe, spróbuję skoku do widocznego miejsca, choć podejrzewam, że mogę mieć kłopoty z koncentracją. Czuję się tak, jakby
ktoś podał mi napar nasenny. Nakor pokiwał głową. - Tutaj jest ciekawie, ale niebezpiecznie. Magnus ma rację, powinniśmy jak najszybciej odszukać tego całego Kastora. Tak jak się obawiał, Pug nie był w stanie zastosować zaklęcia, którego używał, kiedy pragnął się przemieścić na niewielką odległość, siłą woli przenosząc ciało w miejsce znajdujące się w zasięgu jego wzroku. Nakor przyglądał się jego wysiłkom, po czym powiedział: - Tak, tak... jest tak, jak myślałem... Tutaj wszystko jest inne niż w domu... Pokręcone, złe... - Co dokładnie masz na myśli? - zapytał Magnus, gdy wciąż szli ścieżką prowadzącą do traktu wiodącego do miasta. - Nie wiem, jak to powiedzieć... - zaczął Nakor. - Może tak... Wszystko, co nas otacza, stosuje się do określonych zasad. Reaguje w konkretny sposób na konkretne działania. Kiedy popchniesz coś z prawej strony, przesunie się w lewo. Kiedy naciśniesz coś z góry, uchyli się w dół. A tutaj... tutaj możesz sobie popychać i naciskać i albo czujesz, jak świat odpowiada tym samym, albo wręcz popychasz coś w dół, a to przesuwa się w lewo. - Po chwili dodał z uśmiechem: To całkiem ciekawe, nawiasem mówiąc. Sądzę, że gdybym miał więcej czasu, doszedłbym, o co w tym naprawdę chodzi. Pug wtrącił: - Jeśli ten Kastor zajmie się nami, tak jak to obiecywał Vordam, powinieneś mieć dość czasu na swoje badania, Nakorze. Ja i Magnus również. Bek pokazał ręką przed siebie, a potem zatoczył nią szeroki łuk, obejmując
tym gestem cały krajobraz. - To wspaniałe miejsce, Nakorze. Naprawdę mi się tutaj podoba. Szuler przyjrzał się uważniej swemu młodemu towarzyszowi. - Jak się czujesz? Bek, idący po wąskiej ścieżce u boku Nakora, wzruszył ramionami. - Świetnie. A co? Ty nie? Nakor rzekł: - Żaden z nas nie czuje się tutaj dobrze. Ale ty tak. - Owszem. Czy to coś złego? - spytał potężnie zbudowany młodzieniec. - Pewnie nie - bąknął Magnus. ścieżka poszerzyła się nieco, kiedy doszli do dolnych partii wzgórza. Po niemal dwu godzinach ciągłego marszu dotarli do skraju imponującego traktu wiodącego w stronę miasta. Obok przetoczył się wóz ciągniony przez zwierzę bardzo podobne do konia, lecz o szerszych łopatkach i krótszej szyi, które prychnęło, gdy woźnica siedzący na wysokim koźle dźgnął je długim kijem, najwyraźniej tutaj służącym do kierowania zwierzęciem. Woźnica rzucił im spojrzenie, lecz jeśli nawet był zdziwiony widokiem czwórki ludzi na poboczu drogi, nie okazał tego po sobie choćby zmianą wyrazu twarzy. - Ciekawe, jak zmusza je do zatrzymania - zastanowił się na głos Pug. - Może po prostu przestaje je dźgać, a ono zatrzymuje się z samej ulgi? podsunął Nakor. Magnus zaśmiał się cicho, nie na tyle jednak, aby Pug tego nie usłyszał. Jego syn bardzo rzadko przejawiał poczucie humoru, toteż nieodmiennie zdziwiony zwracał uwagę na każdy taki przypadek. Weszli na trakt, trzymając się pobocza, jako że wozy tutaj nie były
rzadkością. Pug bywał w innych światach, osiem lat spędził na Kelewanie, a także nieco czasu z istotami rozumnymi w niczym nie przypominającymi człowieka, wszelako coś w tym miejscu fascynowało go bardziej niż cokolwiek, z czym miał do czynienia wcześniej. Zarówno okolica, jak i jej mieszkańcy zdawali mu się tak obcy, jak jeszcze nic i nikt. Vordam udzielił im szczegółowych rad i odpowiedział na parę pytań, aczkolwiek wyłącznie tych, które dotyczyły rychłego i spokojnego dotarcia do kupca imieniem Kastor. Resztę przerzucił na rzeczonego handlowca, jak gdyby miał powody do ostrożności, nie znane Pugowi. Miasto zapierało dech w piersi. Już z daleka widać było połyskujące kamienne mury rzucające barwne refleksy, jakby światło rozszczepiało się na nich niczym na oleistej plamie na powierzchni wody. Pug pomyślał, że może kamień zawiera maleńkie kryształy. Im bliżej murów byli, tym więcej cudów widzieli. Kamienne bryły zostały tak starannie dopasowane, że sprawiały wrażenie jednolitej ściany. A wznosiły się na jedenaście albo nawet dwanaście pięter wedle ludzkich standardów. - W obronie przed kim postawili tak wysokie szańce? - zaciekawił się Pug. - Może po prostu lubią wielkie budowle - rzucił Nakor, podchodząc do lewej strony masywnego wejścia do miasta. Nie było tam bramy w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. To, co widzieli przed sobą, wyglądało jak uchyłek sporej części muru, poruszający się na zawiasach niewyobrażalnego kształtu. Nakor zaśmiał się. - Chyba od dawna ich nie używali!
Niedaleko muru rosło drzewo nie znanego im gatunku, stojąc na drodze ruchomego skrzydła. - Z jego powodu zamknięcie bramy może być trudne - zauważył Magnus z uśmiechem. - A ja myślę, że gdyby mieli taką potrzebę, znaleźliby sposób - odrzekł jego ojciec, gdy wkraczali do ipiliackiego miasta Shusar. - Ale to, że są przyjaźnie nastawieni, jest dla nas dobrą wiadomością. - Może pozbyli się już wszystkich wrogów - wtrącił Bek. Pug rzucił młodzikowi spojrzenie, odwracając się do tyłu, i spostrzegł, że Ralan wykręca szyję, rozglądając się dookoła z szeroko otwartymi oczami i szerokim uśmiechem na twarzy. - Podobają mi się ci ludzie, Nakorze - rzucił w pewnej chwili chłopak. -To naprawdę bardzo interesujące i wspaniałe miejsce. Pug nie podzielał zachwytu Nakora sposobem myślenia tego dziwnego młodzieńca, jednakże znał Beka na tyle dobrze, by zrozumieć, iż w tej właśnie chwili okazuje coś w rodzaju radości. Wszystko wskazywało na to, że Ralan wiódł życie na podwyższonych obrotach, a przyjemność czerpał wyłącznie wtedy, gdy balansował na emocjonalnej krawędzi, i nie miało znaczenia, czy w grę wchodził seks, przemoc czy piękno. Pug rozmyślał - i to nierzadko - z jakiego powodu jego przyszłe „ja" uznało za konieczne towarzystwo tego chłopca. Teraz maleńkie kawałki skomplikowanej układanki zdawały się wpasowywać w swoje miejsca, wiele wyjaśniając. Okazało się, że Bek tutaj jest najmniej zdezorientowany z nich wszystkich. Co więcej, wyraźnie się cieszył z przebywania w tym miejscu, podczas gdy trójka jego kompanów doświadczała
dyskomfortu, a nawet słabości. Jeżeli obecność ludzi wzbudzała niepokój wśród Ipiliaków, żaden nie dał niczego po sobie poznać. Pug zauważył, że większość co najwyżej rzuciła im tylko przelotne spojrzenie. Był też zmuszony przyznać, że kiedy już przeminęło wrażenie obecności, Ipiliacy zdawali się miłą dla oka rasą: wysocy, niemal królewscy w postawie, poruszali się płynnie, a nawet wdzięcznie. Ich kobiety wyróżniały się w jakiś sposób, chociaż nie były piękne wedle ludzkich standardów. Poruszały się jeszcze wdzięczniej niż mężczyźni, nieomal kusząco, aczkolwiek w odczuciu Puga nie zdawały sobie z tego sprawy. Na porządku dziennym były chwile rozluźnienia, gdy mężczyźni i kobiety przebywający na rynku żartowali ze sobą i wykrzykiwali wzajemne pozdrowienia. Jakąkolwiek by Pug przykładał miarę, zdawali się szczęśliwi. Zanim dotarli do placu, który opisał im Vordam, Pug czuł ucisk w piersi, brakowało mu tchu i zaczynał pokasływać. Pozostali - nie licząc Beka -również zmagali się z podobnymi dolegliwościami. Mag przystanął przy niezwykle urokliwej fontannie - kryształowej konstrukcji rozświetlonej od wewnątrz - z której gwałtownie wypływały kaskady wody, z harmonijnym pluskiem wpadające do czaszy poniżej. - Tam - powiedział, wyciągając rękę. - Za tymi czerwonymi drzwiami. Plac przecinali właśnie jeźdźcy, wszyscy ubrani w czarne tuniki z purpurowym lamowaniem, każdy z białą tarczą zarzuconą na plecy. Na głowach mieli kapelusze z materiału przypominającego filc, a na nogach wysokie buty sięgające kolan, z zakładką odwiniętą w dół. Oszałamiającego wyglądu
dopełniały zgrabne bródki. Dosiadali jadących stępa wierzchowców podobnych do koni. Bek roześmiał się na ich widok niczym dziecko. - Ha! Ciekawe, czy umieją walczyć... Pug obejrzał się, by sprawdzić, czy Bek zamierza odpowiedzieć sobie na swoje pytanie czynem, lecz zauważył, że chłopak tylko przygląda się jeźdźcom z niekłamanym podziwem i otwartymi ustami. Gestem nakazał towarzyszom iść za sobą, co skwapliwie uczynili, gdy skierował się do celu ich podróży. Pug popatrzył w górę, potem w dół uliczki, głównie po to, by zobaczyć, jak miejscowi wchodzą do tutejszych sklepów: pukając, czekając, aż ktoś im otworzy, czy też po prostu przekraczając próg. Upewniwszy się, że do sklepów można wejść bez żadnych ceregieli, zwyczajnie pchnął drzwi. W środku nie było niczego, co by przypominało sklep w ludzkim rozumieniu tego słowa. Nie było tam ani lady, ani regałów, ani towarów, ani nawet obrazków przedstawiających ofertę. Zamiast tego wszystkiego we wnętrzu ipiliackiego sklepiku znajdowały się rozrzucone na ziemi poduszki, otaczające dość duże urządzenie, z którego odchodziły tkane rurki. Na szczycie urządzenia stała sporych rozmiarów misa. Zza koralikowej zasłony wyszedł do nich Ipiliak - wysoki i chudy nawet jak na tutejsze standardy. Miał na sobie marszczącą się szatę we wszystkich kolorach tęczy, która mieniła się różnymi odcieniami przy każdym jego ruchu. Przystanął na moment, obrzucił całą czwórkę spojrzeniem, wiodąc wzrokiem kolejno od jednej do następnej twarzy, po czym odezwał się w obcym języku. Kiedy nie doczekał się odpowiedzi, użył innego języka. Ten Pug rozumiał.
- Nie jesteśmy z tego świata - rzekł. - Pochodzimy z Midkemii. Na to kupiec odezwał się czystym keshiańskim: - Witam. Rzadko miewam ludzkich klientów. Musicie być tymi, o których mówił Vordam. W czym mogę wam pomóc? - Szukamy przewodnika po świecie Kosridi. Na twarzy kupca pojawiło się zaskoczenie. - Pragniecie dostać się do drugiego wymiaru. - Czy to możliwe? - odpowiedział pytaniem na pytanie Pug. - Możliwe... tak. Ale trudne. Vordam jednak by was nie przysłał, gdyby uważał, że nie podołacie. Jesteście silnymi istotami, skoro dotarliście aż tutaj bez pomocy magii. - Która zdaje się tu w ogóle nie działać - wtrącił Magnus. - Poza tym mamy trudności z oddychaniem. Kastor pokiwał głową i powiedział: - W tym akurat mogę pomóc od razu. Zniknął na zapleczu swego sklepu i po chwili wyłonił się stamtąd, niosąc niewielki woreczek. Wsypał jego zawartość do misy na szczycie urządzenia. Kiedy dodał jeszcze nieco wody, nad misą natychmiast uniosła się lekka mgła. - Gdybyście zechcieli pooddychać tą mgłą przez te oto rurki, wasze trudności z oddychaniem powinny zniknąć. Bek oznajmił: - Ja tego nie potrzebuję. Ipiliak przyglądał się młodzikowi przez równą minutę, po czym orzekł: - Chyba masz rację. Pug zawahał się, lecz Nakor i Magnus sięgnęli po rurki urządzenia i zaczęli
od razu wdychać mgłę. Nie widział jednak większego sensu w zamartwianiu się każdą rzeczą, i tak nie mieli innego wyboru: trafili tutaj i teraz musieli zaufać tej istocie. Pug również zaciągnął się głęboko i musiał zwalczyć atak kaszlu, gdy gryząca mgła dotarła do jego płuc. Jednakże już po paru oddechach nieprzyjemności przeminęły. Nakorowi wystarczył jeden głęboki oddech, po którym stwierdził: - To rzeczywiście poprawia samopoczucie. Kastor odezwał się ostrożnym tonem. - Wybaczcie moją bezpośredniość, ale przekonacie się, że czas jest waszym wrogiem, jeśli postanowicie nie kontynuować swej wyprawy. - Nie mamy zamiaru się wycofać. - Tak mówicie, mimo że nie rozumiecie wielu rzeczy na temat miejsca, do którego pragniecie się dostać. A ja wam nie pomogę, dopóki ich nie zrozumiecie. Pug skinął głową. - Dasati zabiją was przy pierwszym spotkaniu. Za to, że istniejecie. Należą do rasy podobnej do naszej, lecz kieruje nimi rzeczywistość, jakiej nawet nie jesteście sobie w stanie wyobrazić. Wszystko, co stanowi zagrożenie, musi zginąć, a zagrożeniem jest wszystko, czego nie pojmują. Zatem niszczą wszystko, co przekracza ich zdolność pojmowania. W swojej historii podbili dwanaście światów. Z tej dwunastki pięć zamieszkiwały inne rasy. W każdym ze wspomnianych przypadków podbity świat został oczyszczony z pierwotnych mieszkańców. Dziś każde zwierzę, nie wyłączając najmarniejszych insektów, każda roślina, dosłownie każda forma życia wszędzie tam pochodzi z rodzimego świata Dasatich: Omadrabaru. Pug rozpoznał nazwę, która pojawiła się w jego liście z przyszłości, lecz
nic nie powiedział. Zaczynał się zastanawiać, dlaczego musi nie tylko dokonać nieomal niemożliwego, ale także powędrować do serca największego niebezpieczeństwa grożącego jego własnemu światu. - Przyjmuję twoją przestrogę - rzekł w końcu. - Dasati są przerażającą rasą. - Nieubłaganą, przyjacielu. Nigdy żaden Dasati nie będzie z tobą rozmawiał ani tym bardziej negocjował. Dlatego muszę wam przede wszystkim powiedzieć, że pozostanie przy życiu na Kosridi przez więcej niż parę minut okaże się znacznie trudniejsze niż przygotowanie swoich ciał do warunków panujących w tym świecie. - Vordam napomknął o tym - stwierdził Pug. - Użył następującego porównania: „To jak rzucanie słomy w płomienie". - Raczej jak dolewanie oliwy do ognia - sprostował Kastor. - Odłóżmy jednak na bok środki stylistyczne i skupmy się na problemie. Powiedzmy, że umiecie już znieść tamtejsze warunki i pragniecie tylko pozostać przy życiu. Sztuka ta będzie od was wymagała potężnej magii, albowiem musicie upodobnić się do Dasatich w każdym calu, nie tylko z wyglądu, lecz również w zakresie zmysłów. Weźmy przykład... Dasati, tak jak ja, zobaczą ciepło waszego ciała, które płonie znacznie jaśniej w ich oczach. Trzeba rozważyć mnóstwo szczegółów i szczególików, takich jak zapach albo tembr głosu. Co więcej, zaklęcie musi działać nie przez minuty ani godziny, lecz przez długie tygodnie, może miesiące. Dodatkowo musicie poznać ich język, kulturę i typowe zachowania, aby się wtopić. I jeszcze musielibyście być wystarczająco ważni, aby uniknąć... - Urwał, wyrzucając ręce w górę. - Nie, tego nie da się zrobić. Pug zmierzył go wzrokiem.
- A ja myślę, że się da. Myślę, że wiesz, jak nam w tym pomóc. Tylko nie widzisz w tym swojej korzyści. - Nieprawda. Za szkolenie żądam zapłaty, która by wstrząsnęła królem w waszym świecie. - Zwęził oczy w szparki. - Vordam by was do mnie nie przysłał, gdybyście nie byli w stanie zapłacić. - Dysponuję wystarczającymi środkami - oświadczył Pug. - Pytam z czystej ciekawości - wtrącił Nakor. - O jakiego rodzaju środkach mówimy? Kastor udzielił wyczerpującej odpowiedzi. - O zwyczajnych. Cenne metale... Złoto z waszego świata jest szczególnie użyteczne, wziąwszy pod uwagę jego niereaktywność. Srebro z przeciwnego powodu. Niektóre kamienie szlachetne, częściowo dla ich użyteczności, częściowo dla piękna. Podobnie jak inne rasy, lubimy przedmioty, które są wyjątkowe albo przynajmniej wyróżniające się, na przykład dzieła sztuki czy inne ciekawostki. - Spojrzawszy wprost na Nakora, zakończył: - Nade wszystko jednak informacja. - Niezawodność i nieprawdopodobieństwo - rzekł Nakor. - Tak - potwierdził Kastor. - Jak widzę, rozumiesz w czym rzecz. Przeniósł wzrok na Magnusa. - A ty? - Chyba nie - odparł najmłodszy z magów. - Ale jestem synem swego ojca i idę tam, gdzie on. Kastor zwrócił się do Ralana Beka. - A ty, młody wojowniku? Czy ty rozumiesz? Bek tylko się wyszczerzył. Puga zdumiało, jak niezwykle młody wydawał
się w takich chwilach. - Wszystko mi jedno. Dopóki dobrze się bawię. Nakor obiecał, że będzie dobra zabawa, więc idę za nim. - Doskonale - rzekł Ipiliak, wstając. - Zaczniemy od razu. Będziemy musieli znaleźć rozwiązania setek problemów, jednakże żaden nie jest tak poważny jak to, w jaki sposób macie oddychać powietrzem Kosridi, pić tamtejszą wodę i utrzymywać swoją energię życiową w obrębie własnego ciała. Gestem nakazał im iść za sobą, po czym pierwszy zniknął za koralikową zasłoną. Na tyłach domostwa znajdował się korytarz prowadzący do znacznie większego budynku: magazynu zapełnionego rzędami półek. Minąwszy magazyn, Kastor wprowadził ich do korytarza z drzwiami po obu stronach. Wskazał dwoje naprzeciwległych na samym końcu i oznajmił: - Tam się zatrzymacie. Wrócę w ciągu godziny z naparami, wywarami i proszkami, które będzie musieli przyjąć. Bez nich pogorszyłoby się wam do tego stopnia, że już nikt nie byłby wam w stanie pomóc. Mimo przedsięwziętych środków zaradczych musicie się nastawić na nieprzyjemności czekające was w najbliższych dniach. Kiedy już zaaklimatyzujecie się do tego świata, podejmiemy czworakie działania. Zaczniemy przygotowywać was do podróży do drugiego wymiaru, co wyda wam się powtarzaniem całego procesu od początku. Zaczniemy przeorganizowywać wasze myśli, tak by nowe rozumienie magii pozwoliło wam uprawiać tę sztukę także tam. Zaczniemy rozbudzać w was zamiłowania Dasatich, zapoznawać z ich językiem i systemem wierzeń oraz uczyć was, jak ich udawać, abyście nie zginęli przy pierwszym kontakcie. I wreszcie spróbujemy do końca zrozumieć, po co popełniacie tak monumentalną
głupotę. Nie mówiąc ani słowa więcej, pozostawił czterech mężczyzn w korytarzu. Po chwili Pug pchnął jedne drzwi, gestem nakazując Magnusowi iść za sobą i pozostawiając Nakora z Bekiem przed drugą parą drzwi. Po dwóch tygodniach jedzenie zaczęło im się wydawać normalne, a powietrze nabrało słodkiego zapachu. Napady skurczów brzucha, kaszlu, paniki i nagłych potów minęły. Kastor zorganizował kilka sesji z ipiliackim magiem, zwącym się Danko, który z miejsca zafascynował Nakora i zdawał się odwzajemniać uczucia małego szulera. Po zakończonych ćwiczeniach ci dwaj przechadzali się po mieście, z nieodłącznym Bekiem, podczas gdy Pug z Magnusem próbowali przewidzieć czekające ich problemy. Korzystając z nieobecności tamtych, ojciec z synem roztrząsali zagadnie nie, którego Pug jeszcze nie zdołał należycie wytłumaczyć. Po co w ogóle wyruszyli w tę podróż? - Jeśli mam być szczery, synu, to sam nie wiem. Magnus, siedzący na posłaniu ze skrzyżowanymi nogami, uśmiechnął się szeroko. - Mamie spodobałoby się to wyznanie. Pug zastanawiał się od miesięcy, czy powiedzieć bliskim o listach z przyszłości, lecz ostrożność zawsze brała górę. Teraz też tylko westchnął. - Tęsknię za nią bardziej, niż jestem w stanie wyrazić, synu. Zniósłbym nawet jedną z jej scen, byleby móc ją choćby usłyszeć. Nie przestając się uśmiechać, Magnus rzucił: - Wyobrażam sobie, co byś usłyszał, gdyby wiedziała, że mówisz o jej
„scenach". Pug zaśmiał się. Później jednak znowu przybrał maskę powagi. - Magnusie, w tej chwili mogę powiedzieć ci tylko tyle, że nasza podróż do świata Dasatich jest konieczna, że musimy dostać się do samego serca ich imperium i że trzeba to zrobić z określonego świata, gdzie, jak mi się zdaje, odkryjemy powód tych wycieczek na Kelewan i pochodzenie szczelin. Później zaś będziemy musieli zrobić to, co okaże się konieczne do zrobienia, aby uratować nasz świat i Kelewan. - Nadal nie rozumiem, czemu uważasz, że coś nam grozi? Talnoy znajduje się bezpiecznie w Bractwie Magów, a Midkemię przestały trapić pojawiające się szczeliny. Moglibyśmy zniszczyć Talnoya. Ze wspomnień Tomasa o Władcach Smoków wynika, że nawet one nie są niezniszczalne. Albo moglibyśmy go przenieść w jakieś inne miejsce, na niezamieszkany świat... Pug ponownie westchnął. - Wszystko to, a nawet więcej wziąłem już pod uwagę. Gra jest warta świeczki, jeśli uda nam się czegoś dowiedzieć z badań prowadzonych przez Bractwo Magów. Bardzo niechętnie naruszyłbym spokój reszty Talnoyów ukrywanych przed Dasatimi za pomocą zaklęć w Novindusie. Jeśli zajdzie taka potrzeba, Bractwo Magów zdoła przemieścić Talnoya z powrotem na Midkemię przez szczelinę prowadzącą na Wyspę Czarnoksiężnika, a twoja matka dobrze wie, co zrobić w takiej sytuacji. Magnus wstał. - Przejdźmy się. Potrzebna mi jakaś odmiana. Brzuch przestał mnie boleć, ale w tym pokoju wciąż się duszę.
Pug przystał na propozycję syna i obaj opuścili kwaterę kupca. Musieli wrócić przed zmrokiem, na kiedy była przewidziana kolejna sesja z ipiliackim magiem. Co ciekawe, wcześniejsza uwaga Nakora o naturze rzeczy w tym świecie okazała się nadzwyczaj celna. Już podczas pierwszej sesji Pug zauważył, że wszystko tutaj działa odmiennie i stosuje się do innych zasad, tak więc potrzebne mu były nowe sposoby wykorzystywania magii. Gdyby miał się uciec do porównania, było to jak uczenie się obcego języka. Na placu trwał właśnie kolejny świąteczny festiwal Ipiliaków. Pug z rozbawieniem stwierdził, że rasa ta bez przerwy świętuje - upamiętniając bądź wydarzenia związane z ich wierzeniami, bądź z historią. Ten festiwal musiał mieć coś wspólnego zjedzeniem, gdyż idący w procesji obrzucali gapiów małymi ciastkami. Pug pochwycił w locie babeczkę i zaczął ją skubać zębami. - Całkiem niezła - ocenił, przekazując drugą połówkę Magnusowi, który wszakże odmówił uniesieniem ręki. Minęli plac i zapuścili się kawałek wzdłuż głównego bulwaru, nadal oszołomieni ogromem ipiliackiego miasta. Budynki pięły się na tuzin pięter w górę i wszystkie miały gładkie mury z równo dopasowanych kamieni. Nic tutaj nie przypominało tego, co ojciec i syn poznali w odwiedzonych przez siebie ludzkich miastach - nie było ani prowizorycznych konstrukcji, jakie spotykali w Królestwie Wysp, ani ustępstw wobec natury, jak na przykład w Keshu, gdzie domy stanowiły przysadziste, zacienione schronienia przed wszechobecnym upałem, ani powszechnej na Kelewanie bieli odbijającej promienie słoneczne czy siedzib wzniesionych z drewna i papieru, parawanów zapewniających
przewiewność wnętrz oraz licznych fontann i stawów. Boczną uliczną nadciągał właśnie mały orszak: zaliczająca się do warstwy bogaczy kobieta siedziała w lektyce niesionej przez umięśnionych - wedle tutejszych standardów - tragarzy. Magnus i Pug odstąpili na bok, dając przejście wyniosłej istocie, przystrojonej nieomal prowokacyjnie w pas wysadzany klejnotami z doczepioną u dołu zwiewną spódnicą, nie pozostawiającą prawie nic wyobraźni, oraz równie przejrzystą górę stroju złożoną z koralików, które poruszały się i drgały, odsłaniając kuszącą nagą skórę pod spodem. Jej czarne włosy - większość Ipiliaków miała owłosienie tej barwy - były zaczesane wysoko i zebrane złotym kółkiem, z którego opadały na plecy niczym koński ogon. Na każdym palcu nosiła co najmniej jeden pierścień. Gdy już się oddaliła, Magnus zauważył: - Proces aklimatyzacji, któremu jesteśmy poddawani, ma ciekawe skutki uboczne, ojcze. Ta kobieta wywarła na mnie wrażenie. - Ipiliacy to urodziwa rasa - przyznał Pug. - Jak już się przywyknie do ich obcego wyglądu. Magnus pokręcił głową. - Ja miałem na myśli wrażenie, jakie kobieta wywiera na mężczyźnie, ojcze. Czuję podniecenie i to mnie dziwi. Pug wzruszył ramionami. - Być może nie ma w tym niczego dziwnego - powiedział. - Uważałem królową elfów za piękną wedle wszystkich standardów, choć nie czułem fizycznego pociągu. Tymczasem Tomas dał się oczarować nad długo przed tym, zanim stał się tym, kim jest dzisiaj. Może twoja reakcja ma coś wspólnego ze
zmianami, którym się dobrowolnie poddajemy, a może po prostu jesteś bardziej wyczulony na piękno niż twój stary ojciec. - Tak, może... - mruknął Magnus, po czym dodał: - Ciekawe, kto to... Gdybyśmy znajdowali się w Keshu, pomyślałbym, że przedstawicielka arystokracji albo nawet członkini rodu cesarskiego. W Krondorze wziąłbym ją za kurtyzanę jakiegoś wielmoży... - Potrząsnął zrezygnowany głową. - Ale tutaj?... Czy zdołamy nauczyć się o Dasatich dość w dającym się przewidzieć czasie i przeżyć wizytę w ich świecie? - Sądzę, że mam podstawy, aby w to wierzyć - odrzekł Pug z westchnieniem. - Jednakże co do moich powodów... - Raz jeszcze rozważył, czyby nie wyznać synowi prawdy o listach z przyszłości. - Na razie powiem ci tyle, że moim zdaniem ta podróż okaże się mniej niebezpieczna, niż się na to zanosi. Magnus milczał przez dłuższą chwilę, a kiedy się odezwał, powiedział: - Musisz przestać mnie traktować jak dziecko, ojcze. Jestem twoim synem i od dawna również najpilniejszym uczniem. Dorównuję tobie i mamie, jeśli chodzi o wiele zdolności, a podejrzewam, że przyjdzie taki dzień, gdy was prześcignę. Wiem oczywiście, że tylko próbujesz mnie chronić... Pug wpadł mu w słowo.
- Gdybym chciał cię chronić, Magnusie, zostawiłbym cię na Wyspie Czarnoksiężnika wraz z matką i bratem. - Rozejrzał się, jakby w poszukiwaniu słów, w które mógłby ubrać swe myśli. - Nie zarzucaj mi nigdy, że cię chronię, Magnusie. Więcej niż dziesięć razy milczałem, wiedząc, że narażasz się na niebezpieczeństwo, i całym sobą pragnąc wysłać na misję kogoś innego. Pewnego dnia być może zostaniesz ojcem i wtedy zrozumiesz, o czym mówię. Ale gdyby zależało mi wyłącznie na twoim bezpieczeństwie, nie byłoby cię tutaj ze mną. Straciłeś siostrę i brata, których nigdy nawet nie poznałeś, aleja straciłem córkę i syna, których kochałem równie mocno jak ciebie i Caleba. Magnus stał naprzeciwko ojca z założonymi na piersi ramionami i spoglądał na niego z góry i Pug przez mgnienie dostrzegł w nim swoją żonę -zarówno z powodu postawy, jak i spojrzenia. Po chwili Magnus westchnął. Popatrzył ojcu prosto w oczy i rzekł: - Przepraszam. - Nie przepraszaj - zaprotestował Pug, łapiąc go za rękę. - Rozumiem twoją frustrację. Nie ma dnia, żebym nie wspominał własnej, która towarzyszyła mi, gdy zdobywałem umiejętności i szlifowałem zdolności. A pozwól, że ci przypomnę, iż twoje dochodzenie do potęgi maga jest o wiele łatwiejsze niż w moim wypadku... Magnus uśmiechnął się ciepło. - Zdaję sobie z tego sprawę. Wiedział, że jego ojciec cierpiał, pobierając nauki u swego pierwszego mentora, mistrza Pomniejszej Ścieżki, maga Kulgana, albowiem podówczas było
mu bliżej do Większej Ścieżki. Obecnie takie rozróżnienia nie były istotne, ale liczyły się jeszcze w czasach jego dzieciństwa. Potem Pug spędził cztery lata jako niewolnik i kolejne cztery jako adept Bractwa Magów na Kelewanie. W porównaniu z tymi przejściami doświadczenia Magnusa były faktycznie idylliczne. - Tak czy siak - podjął Pug - najważniejsze w tym momencie jest dla nas to, jak przetrwać czekającą nas podróż. Głos za ich plecami, najczystszym keshiańskim nieskażonym żadnym akcentem, powiedział: - Otóż to. Ani Pug, ani Magnus nie zauważyli zbliżającego się rozmówcy, toteż teraz obaj odwrócili się raptownie - w sposób, jaki można było uznać tylko za obronę w obliczu zagrożenia. Wagę ciała rozłożyli równomiernie na obie nogi, ugięli lekko kolana, a dłonie zawiesili na wysokości rękojeści sztyletów skrytych w pochwach przy pasie. Żaden nie czuł się jeszcze dość kompetentny, by posłużyć się magią. - Spokojnie. Gdybym życzył wam śmierci, obaj bylibyście już martwi rzekł wysoki Ipiliak o najbardziej ludzkiej twarzy, jaką widzieli tutaj do tej pory. Zdawała się im znajoma chyba głównie z powodu głęboko osadzonych oczu i grubych, krzaczastych brwi. Ich rozmówca miał włosy długie do ramion, co było kolejną nietypową dla tej rasy cechą, jako że większość mężczyzn nosiła tu stylowe fryzury, krótko obcięte nad karkiem, a czasami nawet wygolone wyżej. Oblicze Ipiliaka było pomarszczone, co sugerowało wiek więcej niż średni, ale oczy
pozostały czujne, a spojrzenie baczne i taksujące. Odzienie jawnie świadczyło, że należy do kasty wojowników: pikowana przeszywanica, założone na krzyż skórzane pasy utrzymujące kilka rodzajów broni, obcisłe spodnie i buty z cholewami, sugerujące umiejętności jeździeckie. - Nazywam się Martuch - dodał jakby nigdy nic. - I jestem waszym przewodnikiem. Wywodzę się z Dasatich. ROZDZIAŁ DWUNASTY Wrogowie Miranda cisnęła wazą. Gniew zwyciężył opanowanie i po prostu musiała dać upust swojej złości. Natychmiast jednak pożałowała swego czynu - lubiła to proste, lecz solidne naczynie - i sięgnąwszy umysłem, zatrzymała przedmiot kilka cali przed ścianą, w którą miał uderzyć. Tym samym uratowała wazę przed roztrzaskaniem się w drobny mak. Siłą woli przywołała ceramiczne naczynie z powrotem do ręki i odstawiła na blat, gdzie stało zaledwie przed chwilą. Caleb przekroczył próg w samą porę, by załapać się na to przedstawienie. - To z powodu ojca? - zapytał domyślnie. Miranda potaknęła. - Tęsknię za nim, a to sprawia... Caleb pokazał wszystkie zęby, a Miranda przez moment widziała przed sobą uśmiech męża. - ...że stajesz się niecierpliwa? - podsunął. - Mądry dobór słów - pochwaliła go. - Przynosisz wieści? - Tak, aczkolwiek nie od ojca ani od Magnusa. Tych nie spodziewałbym się jeszcze przez jakiś czas. Niemniej otrzymaliśmy wiadomość z Bractwa
Magów, które prosi cię o wizytę przy pierwszej sposobności. Miranda dokonała prostych obliczeń w głowie i uświadomiła sobie, że i w jednym, i w drugim świecie jest późny ranek. Taka sytuacja nie zdarzała się często z powodu nierównych dni na obu światach, wskutek czego kiedy w Midkemii było popołudnie, na Kelewanie panował środek nocy lub odwrotnie. - Udam się tam natychmiast - poinformowała syna. - Zawiadujesz wszystkim do mojego powrotu. Caleb uniósł obie dłonie. - Wiesz chyba, że wielu... - ...magów nie lubi, kiedy masz władzę - dokończyła za niego. - Tak, wiem o tym. I nic mnie to nie obchodzi. To miejsce jest domem moim i twojego ojca, co czyni zeń także twój dom, kiedy nas nie ma w pobliżu. Poza tym Rosenvar przebywa wciąż na Novindusie z Talnoyami, a Nakor i Magnus są z twoim ojcem, co oznacza, że pod moją nieobecność w najgorszym razie spotkają cię małe nieprzyjemności. Gdyby doszło do jakiejś sprzeczki, rozstrzygnij, kto ma rację, lub przynajmniej odłóż decyzję w tej sprawie do powrotu kogoś z nas. A w ogóle, synu, nie zamierzam spędzić na Kelewanie dużo czasu. - Mam taką nadzieję - rzucił Caleb. Jego matka, już zbierając się do odejścia, zapytała: - A co u chłopców? Caleb wzruszył ramionami. - Nie potrafią komunikować się tak jak my, mamo. Poprosiłem paru naszych szpiegów w Roldemie, by mieli na nich oko, ale nie przewiduję większych kłopotów, odkąd ci trzej znaleźli się w murach uniwersytetu prowadzonego przez mnichów La-Timsy.
- Masz poważne kłopoty - stwierdził Zane. - Bardzo poważne - poparł go Tad. Jommy posłał obydwóm ponure spojrzenie, wychodząc na arenę ćwiczebną. Studenci ćwiczyli właśnie walkę na miecze. O ile Jommy wiedział, jak ogłuszyć człowieka rękojeścią i jak poderżnąć mu gardło, kopnąwszy najpierw w krocze, a także znał każdą podstępną sztuczkę pokazaną mu przez Caleba, o tyle miał marne szanse w zawodach szermierczych, gdzie obowiązywały zasady, których stosowania pilnował prowadzący zajęcia szermierki Mistrz, a w dodatku gdzie jego przeciwnikiem był Godfrey, najbliższy sprzymierzeniec Servana i sądząc po sposobie, w jaki trzymał miecz, całkiem dobry szermierz. Jommy rozluźnił ucisk kołnierzyka, kiedy Mistrz gestem nakazał dwóm zawodnikom zbliżyć się do siebie pośrodku areny. Reszta studentów przyglądała się w milczeniu, nadzorowana przez sześciu mnichów. Mistrz przemówił wystarczająco donośnie, by jego głos przebił się ponad gwar szepczących chłopców, choć zarazem wcale nie krzyczał. - To ćwiczenie przybliży wam sztukę kontrataku. - Zwracając się do Jommy'ego, wyjaśnił: - Jako że Godfrey jest bardziej doświadczonym szermierzem niż ty, będziesz stroną atakującą. Możesz zastosować dowolną taktykę, lecz pamiętaj, by nie nacierać zbyt mocno ani nie doprowadzić do kontaktu fizycznego. Jasne? Jommy skinął głową i wrócił tam, gdzie zostawił swych przyrodnich braci. Tad wręczył mu hełm, a raczej maskę z prętów wikliny doszytą do płachty grubego materiału. Jommy włożył go na głowę i przybrał pozycję wyjściową.
- Zaczynajcie! - polecił Mistrz. Jommy zawahał się, po czym wyprowadził wysokie pchnięcie, starając się odjąć głowę Godfreyowi w ramach ustalonych zasad. Jego przeciwnik z łatwością sparował cios, wyciągnął rękę i silnie dźgnął Jommy ego w pierś, po czym cofnął miecz, po drodze zahaczając o jedyny fragment nieosłoniętego ciała Jommy'ego: grzbiet jego dłoni. - Auć! - pisnął rudowłosy, rzucając broń, co naturalnie wywołało śmiechy zachwyconych studentów. - Podnieś miecz - poinstruował Mistrz. - On zrobił to celowo - rzekł z wyrzutem Jommy, klękając, by podnieść broń. Godfrey zdjął już hełm i z pogardliwym uśmiechem patrzył na przeciwnika. Mistrz, także nie kryjąc pogardy, rzekł: - Tylko zły szermierz rzuca oskarżenia na swego przeciwnika, po to by pokryć własne niedostatki. Jommy przez długą chwilę wpatrywał się w niego, a następnie przyznał mu rację. - Rzeczywiście. Powtórzmy to. Zdjął hełm, który podał Zanebwi, aby przejechać wolną ręką po mokrych włosach, potaknął krótko i odebrał nakrycie głowy z rąk brata. Włożył hełm i odwrócił się twarzą do Godfreya. Tad szepnął: - Nie podoba mi się jego spojrzenie...
- Pamiętasz, co się stało, kiedy widzieliśmy je u niego ostatnim razem? - Wtedy w Keshu? - Tak, wtedy, gdy tamten żołnierz powiedział dziewczynie, żeby... - Tej, która wpadła w oko Jommy'emu? - dopytywał Tad. - Tak, jej. - Nic dobrego z tego nie wyszło. - To prawda - przyznał Zane. - Teraz pewnie też nie wyjdzie - ciągnął Tad. - Pewnie nie - zgodził się z nim zdawkowo Zane. Jommy przeszedł na środek areny. Mistrz rzucił: - Powtórka! Następnie kazał zająć zawodnikom pozycje. - Poprzednio - zwrócił się do przyglądających się studentów - ten chłopak wskazał na Jommy'ego - przedobrzył atak, wytrącając się z równowagi, czym naraził się na prosty cios przeciwnika, który dodatkowo nim zachwiał, umożliwiając skuteczny kontratak. Przyjrzał się obydwóm zawodnikom i rzucił: - Zaczynajcie! Jommy wkroczył do akcji tak samo jak poprzednio, powtarzając każdy swój ruch do momentu, gdy Godfrey odepchnął jego ostrze. Jednakże zamiast wyciągnąć rękę, ile się dało, Jommy splótł swój miecz z mieczem Godfreya, tak że rękojeść dotykała rękojeści, zmuszając tym samym przeciwnika do własnego kolistego ruchu w próbie skrzyżowania ostrzy i ponownego odepchnięcia broni przeciwnika.
Zamiast jednak wykonać kolejny krąg, Jommy uniósł ostrze, jakby chciał nim zasalutować, czym zaskoczył Godfreya do tego stopnia, że ten odskoczył. Na to właśnie liczył rudowłosy zawodnik - zamiast odsunąć się także, aby stanąć w odległości potrzebnej do zadania punktowanego pchnięcia, podążył za przeciwnikiem i zgiąwszy łokieć, wyprowadził uderzenie jelcem prosto w twarz cofającego się chłopaka, wkładając w ten cios całą siłę. Hełmy, w których ćwiczyli szermierkę, zostały zaprojektowane tak, by osłaniały przed czubkiem lub ostrzem miecza, nie zaś wytrzymywały potężny cios rozwścieczonego młodzika solidnej masy i siły. Ażurowa osłona zgięła się, przez otwory jęła wyciekać krew, a Godfrey właśnie zaczął opadać na kolana. - Nieczyste zagranie! - krzyknął Mistrz. - Być może - odrzekł Jommy. - Ale w prawdziwej walce widziałem gorsze. Mistrz rzucił spojrzenie najstarszemu z dozorujących ćwiczenia mnichów, bratu Samuelowi, któremu udało się opanować śmiech. Jako weteran armii Roldemu przed wstąpieniem do Zakonu La-Timsy brat Samuel miał pieczę nad szkoleniem wojskowym studentów. Jommy, Tad i Zane polubili go z miejsca, a on zdawał się akceptować ich podejście do nauki tego akurat przedmiotu. O ile bowiem wszyscy trzej mogli mieć zaległości w historii, literaturze, filozofii i sztuce, o tyle raczej było jasne, że na ich dotychczasową „edukację" składała się niemała porcja walki wręcz i na miecze. Może nie byli szermierzami z prawdziwego zdarzenia, ale na pewno dobrze radzili sobie w bójkach. Brat Samuel przechylił lekko głowę i uniósł brwi, jak gdyby mówiąc Mistrzowi: „To twój cyrk i twoje małpy".
- Tutaj uczymy się sztuki szermierki - powiedział Mistrz, jakby to wszystko wyjaśniało. - Celem tych zajęć jest doskonalenie umiejętności władania mieczem. - W takim razie wygrałem - stwierdził Jommy. - Co takiego? - Na twarzy Mistrza pojawił się wyraz niedowierzania. - Ależ tak - upierał się Jommy, wkładając hełm pod prawe ramię, aby swobodnie gestykulować lewą ręką. - To oburzające! - wykrzyknął Servan. Jommy wziął głęboki oddech, po czym tonem, jaki zazwyczaj przybiera się, zwracając do małych dzieci lub nierozgarniętych dorosłych, powiedział spokojnie: - Wiedziałem, że nie zrozumiesz, Servanie. Następnie powrócił spojrzeniem do prowadzącego zajęcia. - Bądźmy szczerzy, mój przeciwnik chciał tym sposobem zmusić mnie do cofnięcia się o krok, abyśmy znów mogli skrzyżować ostrza. Mistrz mógł tylko skinąć głową. - Gdybym to uczynił, odbiłby mój miecz na bok i zrobił wypad, chyba że byłbym szybszy od niego, a przecież jak wszyscy wiemy, nie jestem, więc zaliczyłby kolejne trafienie. Mógłby też zbić je w drugą stronę, potem cofnąć się szybko na odpowiednią odległość i zadać czyste pchnięcie. Zdobywając ten punkt, byłby już tylko o krok od zwycięstwa w tym pojedynku. Zaczerpnął haust powietrza i kontynuował: - Ale skoro zamierzyłem się na jego w twarz, a on nie uniknął nieczystego zagrania, możemy zacząć od nowa i tym razem mam szansę wygrać.
- To... - Mistrzowi zabrakło słów. Jommy rozejrzał się po sali i zapytał: - A co? Nie tak to jest po nieczystym zagraniu? Mistrz potrząsnął głową. - Pojedynek zakończony. Zwycięzcą ogłaszam Godfreya. Z krwią wciąż kapiącą mu z nosa Godfrey nie wyglądał na zwycięzcę. Pałający wzrok wbijał w Jommy'ego, który tylko się uśmiechnął i wzruszył ramionami. Brat Samuel polecił chłopcom przebrać się w stroje uniwersyteckie dzisiejsze zajęcia dobiegły końca. Servan szepnął coś Godfreyowi na ucho, podczas gdy ranny chłopiec nadal wpatrywał się w Jommy'ego. Brat Samuel przeszedł wzdłuż szeregu chłopców, dzieląc się spostrzeżeniami na temat ich stylu walki. Gdy dotarł do trójki z Wyspy Czarnoksiężnika, powiedział: - Tad, świetna robota. Szybkość daje dużą przewagę. Ale bądź ostrożniejszy przy przewidywaniu następnego ruchu przeciwnika. Stanąwszy przed Zaneem, rzekł: - A ty musisz być bardziej przewidujący. Jesteś zbyt ostrożny. W końcu popatrzył na Jommy'ego. - Nigdy nie wyślę cię na zawody, chłopcze, ale nie pogniewam się, jak będziesz stał u mojego boku podczas bitwy. - To powiedziawszy, mrugnął jeszcze i poszedł dalej. Jommy uśmiechnął się do braci i rzucił: - No, dobrze wiedzieć, że ktoś tutaj docenia mój kunszt. Zane spojrzał ponad jego ramieniem na Servana i Godfreya. - Niewykluczone, że tylko on... - Zniżając głos, dodał: - Właśnie robisz
sobie dwóch potężnych wrogów, Jommy. Pamiętaj, że nie zawsze będziemy studentami na uniwersytecie, a ramię króla może okazać się dłuższe, niż myślisz. Jommy westchnął. - Masz rację, ale i tak nie mogłem się powstrzymać. Zupełnie jak w wypadku tych czeladników z cechu piekarzy w Keshu. Jak widzę takich drabów, gotuje się we mnie krew. Pewnie dlatego, że zawsze byłem najmniejszy w rodzinie. Tad zrobił wielkie oczy. - Ty byłeś najmniejszy?! - Jak chucherko - potwierdził Jommy, naciągając wierzchni strój. - Moi starsi bracia... o, ci to byli dobrze zbudowani. Zane zerknął na Tada. - A to ci dopiero niespodzianka... - No chodźcie - rzucił Jommy, skończywszy się ubierać. - Musimy dołączyć do reszty. Studenci podążyli za bratem Samuelem na uczelnię, gdzie mieli dalsze zajęcia. W wypadku trzech chłopców z Wyspy Czarnoksiężnika oznaczało to zamknięcie w czterech ścianach małej sali, gdzie brat Jeremy czynił wysiłki, by zaznajomić ich z podstawami matematyki. Zane łapał wszystko w lot i nie potrafił zrozumieć, czemu Jommy i Tad mają takie problemy z pojęciem czegoś, co jemu zdaje się oczywiste. Po dwu godzinach zajęć z matematyki przyszła pora na wieczorny posiłek - spożywany w ciszy, jako że studenci stołowali się razem z mnichami, a czasem również wizytującym jadalnię kapłanem La-Timsy. Śniadanie i obiad upływały
w harmiderze, jaki potrafią robić tylko młodzi chłopcy, jednakże podczas kolacji słychać było wyłącznie brzęk naczyń i sztućców. Jommy również musiał milczeć, nic jednak nie przeszkadzało mu w rozdawaniu kuksańców. Tym razem szturchnął w żebra Zanea, który z kolei sprzedał kuksańca Tadowi. Kiedy już zwrócił na siebie uwagę obu braci, lekkim przechyleniem głowy poinformował ich, że przy głównym stole zajmuje miejsce jakiś specjalny gość. Mężczyzna był tyczkowatym, starszawym duchownym sądząc po szatach, kapłanem wyższego szczebla. Zdawał się przewiercać oczami chłopców z Wyspy Czarnoksiężnika. Spojrzenie chudego starca sprawiło, że Jommy poczuł się nieswojo i dość szybko spuścił wzrok na własny talerz. Po ostatnim posiłku wszyscy studenci rozchodzili się do przydzielonych im zadań, które wykonywali aż do pory czasu wolnego na godzinę przed zameldowaniem się w dormitorium, wszelako Jommy, Tad i Zane nie poszli do kuchni, czego oczekiwano od nich w tym tygodni, tylko zostali zabrani na bok przez brata Stephena. - Pójdziecie ze mną - rzekł, po czym natychmiast się odwrócił, nawet nie czekając, by sprawdzić, czy wypełnią jego polecenie. Wszyscy trzej ruszyli za prodziekanem w stronę jego gabinetu. Wszedłszy do środka, zobaczyli, że starszy duchowny ze stołówki już tam na nich czeka. Gestem nakazał im zamknięcie drzwi, a następnie zasiadł za biurkiem brata Stephena. Przyjrzał się całej trójce uważnie, po czym powiedział: - Jestem ojciec Elias. Pełnię funkcję przeora tutejszego opactwa. Albowiem choć może nie zdajecie sobie sprawy, uniwersytet jest częścią opactwa. Wy trzej jakimś sposobem zdążyliście zajść za skórę bardzo potężnym
osobom. Zasięgnąłem języka na wasz temat, w tym u prawej ręki króla, wypytując o powody, dla których się tu znaleźliście, jak również dlaczego wielmoża będący zausznikiem samego cesarza Keshu i jego brata zdecydował się być waszym patronem. To tylko dwa z bardzo wielu trudnych i niezręcznych pytań, jakie na wasz temat zadałem. Dość powiedzieć, że w ciągu tych paru tygodni od waszego pojawienia się dotarło do mnie sporo niepokojących wiadomości. Jommy chciał się odezwać, ale w porę sobie przypomniał, że nie wolno mu mówić bez pozwolenia. Opat jednak to dostrzegł i zapytał: - Słucham? Chcesz coś powiedzieć? - Tak, ojcze... - potwierdził Jommy i zaraz zamilkł. - Wyduśże to z siebie, chłopcze! - No dobrze... - zaczął Jommy. - Ojcze, nie przybyliśmy tu w poszukiwaniu kłopotów. Kłopoty już na nas czekały. Nie mam pojęcia, czy to zwykły przypadek czy może raczej ktoś się na nas uwziął, zanim postawiliśmy nogę za bramą, w każdym razie prawda wygląda tak, że wolelibyśmy wejść tu spokojnie, zgłosić się u brata Kynana i przestrzegać zasad najlepiej jak umiemy... Ale ten cały Servan zawziął się od samego początku i teraz uprzykrza nam życie, a ja choć normalnie jestem jak do rany przyłóż, to w tym wypadku naprawdę nie wyobrażam sobie, abym mógł to znosić przez... przez tak długo, jak tutaj będziemy. - Jak długo tutaj będziecie, to jeden z tematów naszej rozmowy... - Ciemne oczy opata zwęziły się lekko, gdy wodził spojrzeniem od jednego chłopca do drugiego. - Powiedz mi, czego kazano wam się spodziewać po tym miejscu -
zwrócił się do Jommy'ego. - Ojcze, niewiele nam powiedziano, właściwie tylko tyle, że mamy tu przyjechać z... - zaciął się Jommy. - Wiem, że przyjechaliście z Olasko, więc możemy sobie darować tę skomplikowaną historię o podróży z Doliny Snów. Wiem też, że nie przypłynęliście statkiem. - ... z Olasko - podchwycił Jommy z wdzięcznością. - Po prostu kazano nam się przyszykować do drogi, a potem tutaj uczyć się pilnie wszystkiego, co usłyszymy na zajęciach. Opat milczał przez całą minutę, stukając palcami po blacie z zamyśloną miną, co przyprawiało Jommy'ego o ból zębów. W końcu ojciec Elias przemówił. - Łączą nas szczególne stosunki z waszymi... patronami. - Raz jeszcze bacznie się wszystkim przyjrzał. - Aczkolwiek nie uważamy, by nasze cele w zupełności się pokrywały, jesteśmy zdania, że działają w imieniu Dobra i dlatego zasługują na pełne zaufanie... - Odchylił się na oparcie krzesła i nareszcie przestał bębnić palcami po stole, za co Jommy był mu niezmiernie wdzięczny. Nagle starszy mężczyzna rzucił: - Domyślam się, że gdybym wspomniał o człowieku imieniem Pug, zaprzeczylibyście, że go znacie? Tad tylko potrząsnął głową, podobnie jak Zane, natomiast Jommy odpowiedział: - Nie, nie mogę powiedzieć, abym go znał. Opat się uśmiechnął. - Świetnie. Zatem będziemy trzymać się tej wersji i pozwolimy, by i w tym wypadku człowieka, którego nie znacie, a który, jak wnoszę z uzyskanych informacji, jest waszym przybranym dziadkiem, otaczał nimb tajemnicy... Ale
posłuchajcie, co powinien był wam powiedzieć ów nie znany wam Pug albo przynajmniej zausznik cesarza Keshu... Trafiliście do instytucji najlepszej w swoim rodzaju i na wiele sposobów wyjątkowej, gdzie kształcimy synów Roldemu, a także innych krain, na przyszłych przywódców. Większość naszych absolwentów trafia do marynarki, jako że jesteśmy narodem wyspiarzy, część jednak zaciąga się do armii lub podejmuje pracę na innych polach, gdzie może nam służyć. Nie dyskryminujemy nikogo, kto pochodzi spoza Roldemu. Niejeden wybitny umysł będący na usługach władcy, który przy tej czy innej okazji wystąpił przeciwko nam zbrojnie lub inaczej, wyniósł swoją wiedzę z tych właśnie murów. Przyjmujemy pod swoje skrzydła wszystkich, gdyż ludzie przestają się bać tego, co znają. Mamy pewność, że na przestrzeni lat władcy, od których wiele zależy, sprzyjali nam przez wzgląd na czas spędzony tutaj i przechylili szalę na naszą korzyść, odwodząc swoich dowódców od pomysłu wypowiedzenia nam wojny albo przynajmniej nakłaniając ich do wysłuchania opinii drugiej strony... Zamilkł na moment, po czym z namysłem podjął: - Z tego samego powodu otrzymacie tu edukację nie gorszą niż inni chłopcy. Jakkolwiek długo tu pozostaniecie, tydzień, miesiąc czy rok, będziecie dzień w dzień zgłębiać tajniki przedmiotów odsłanianych przed wami. Ale musi się skończyć wrogość między wami i resztą. Aby to ułatwić, wprowadzę pewne zmiany. Zostaniecie przeniesieni do kwater najstarszego rocznika, gdzie pokoje z zasady są trzyosobowe. Ta nowina ich zadziwiła. Chłopcy z najstarszego rocznika mieli zakończyć edukację w ciągu najbliższego roku, względnie - jak w wypadku błyskotliwego
Grandyego - skorzystać na kontaktach ze spokojniejszymi i bardziej doświadczonymi studentami. Jommy, Tad i Zane wyszczerzyli się do siebie, jednakże ich radość była krótkotrwała. - Wy dwaj - ojciec Elias wskazał na Tada i Zane'a - zamieszkacie z Grandym. Ty natomiast - wycelował palcem w Jommy'ego - z Servanem i Godfreyem. Jommy nie zdołał stłumić jęku zawodu. - Ojcze, dlaczego mnie od razu nie każesz powiesić? Opat uśmiechnął się nieznacznie. - Przywykniesz. Wszyscy przywykniecie. Albowiem od dziś, jeśli któryś z waszej szóstki zasłuży sobie na karę, odczujecie ją wszyscy. Jeśli któregoś czeka chłosta, wszyscy poczujecie rózgę na plecach. Czy to jasne? Jommy emu odebrało mowę. Mógł tylko skinąć głową. - Doskonale. W takim razie ruszajcie się. Musicie przenieść swoje rzeczy. Nad wszystkim czuwa brat Kynan, a on jak wiecie, nie lubi ociągania. Trzej chłopcy skinęli głowami jak jeden mąż, wymruczeli „Tak, ojcze" i opuścili gabinet. Już na korytarzu Jommy postawił z rozpędu dwa zamaszyste kroki, po czym nagle się zatrzymał, wyrzucił ręce w górę i zadarłszy głowę, wydał z siebie okrzyk bólu. - Argghhh! Jommy otworzył drzwi, wskutek czego trzy pary oczy posłały mu zdumione spojrzenie. Grandy rozciągnął wargi w uśmiechu, Godfrey zmarszczył czoło, natomiast Servan zerwał się na równe nogi, jakby właśnie przysiadł na czubku ostrza, i zapytał:
- Co ty wyprawiasz? Uśmiechając się zuchwale, Jommy odparł: - Sprawdzam, czy to właściwy pokój. Następnie rozejrzał się po pomieszczeniu i w końcu stwierdził: - Tak, wygląda na to, że to ten. Grandy obejrzał się na dwóch starszych studentów, wyczuwając ich zdenerwowanie tym najściem, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Cześć, Jommy. Co porabiasz? - Wprowadzam się - udzielił odpowiedzi Jommy, odwracając się, by wciągnąć do środka swoją skrzynię. - A ty przenosisz się do pokoju w dole korytarza, gdzie już są Tad i Zane. No, zbieraj się... Grandy zdziwił się. - Mówisz poważnie? - Kto wydał takie polecenie? - oburzył się donośnie Servan. Jommy'emu wreszcie udało się przeciągnąć skrzynię za próg. - Ojciec Elias, o ile dobrze zapamiętałem. Znasz go? Jest tutaj najwyższą instancją. - Kto taki? - zdumiał się Servan. - Ojciec Elias, przeor tutejszego op... - Wiem, kim jest ojciec Elias! - wydarł się Servan. Ruszył w stronę Jommy ego, zaczepnie wysuwając brodę do przodu. - No już, już - rzekł Jommy, unosząc prawą rękę. - Pamiętasz, co stało się ostatnim razem? Servan zawahał się i przystanął.
- Sprawdzę, czy to co powiedziałeś, jest prawdą. - Baw się dobrze! - zawołał Jommy do pleców oddalającego się młodego wielmoży. Później poradził Grandy emu: - Naprawdę powinieneś się zbierać. - Zaczekaj! - rozkazał chłopcu Godfrey. Grandy poczuł się rozdarty. Jommy dostrzegł to i powtórzył: - Powinieneś się zbierać, i to już. Grandy zaczął wstawać, ale wtedy przyjaciel Servana warknął: - Kazałem ci zaczekać! Jommy postąpił krok w stronę Godfreya i powiedział: - A ja kazałem mu się zbierać! Godfrey oklapł, a jego oczy zrobiły się jeszcze większe. W tym czasie Grandy wyciągnął skrzynię za drzwi, a Jommy zatargał swoją w zwolnione miejsce w nogach łóżka. Zerknął na siedzącego Godfreya i zapytał: - Tutaj wolno siedzieć na łóżkach? Godfrey zerwał się jak oparzony. - Tylko przy zamkniętych drzwiach... Jommy posłał mu uśmieszek. Chłopcy milczeli przez parę minut, a ciszę przerwał dopiero powrót Servana. Chłopak przepchnął się obok Jommy’ego i ignorując jego obecność, rzucił do Godfreya: - Utknęliśmy z nim na dobre. Jommy zamknął drzwi, podszedł do swego łóżka, usiadł i podnosząc wzrok na współlokatorów, powiedział: - No dobrze. To o czym chcielibyście porozmawiać? Miranda przemierzała zdecydowanie korytarz, nie zwracając uwagi na
mijanych magów Tsurani, którzy odprowadzali ją zdumionym wzrokiem. Dotarłszy do drzwi, za którymi przechowywano Talnoya, weszła do środka i przekonała się, że czterech Wielkich Imperium Tsuranuanni właśnie bada to tajemnicze urządzenie. - Dowiedzieliście się czegoś? - zapytała bez wstępów. Alenca odwrócił się do niej z drwiącym uśmieszkiem. - Miranda! Wspaniale wyglądasz! - Dowiedzieliście się czegoś? - powtórzyła. Mag zamachał lekko rękami. - Nie, niczego się nie dowiedzieliśmy. Przecież wyraźnie przekazałem w swojej wiadomości, że urządzenie przestało działać. Miranda wyminęła starego maga i jego trzech towarzyszy, podchodząc do podwyższenia, na którym spoczywał Talnoy. Nie musiała go dotykać, by zrozumieć, że zaszła jakaś zmiana. Niezwykle subtelna, wyczuwalna tylko dla bardzo czułych magicznych zmysłów, ale jasno wskazująca, że... czegoś jakby zabrakło. - Jest pusty - stwierdziła. - Cokolwiek było przedtem wewnątrz, zniknęło. - Doszliśmy do tego samego wniosku - zgodził się z nią Wyntakata. Gestykulował tylko jedną ręką, gdyż w drugiej nieruchomo trzymał różdżkę. Wypróbowywaliśmy właśnie nowy zestaw zaklęć, opracowanych przez najbardziej uzdolnionych magów Pomniejszej Ścieżki, jakich mamy w Imperium Tsuranuanni, i wydaliśmy temu czemuś proste polecenie, żeby się przekonać, czy chroni je jakieś zaklęcie... a ono się nawet nie poruszyło. Każde późniejsze badanie, jakie przeprowadziliśmy, potwierdziło, że siła sprawcza napędzająca wcześniej Talnoya zniknęła.
- Zniknęła dusza... - rzekła cicho Miranda. Alenca nie wyglądał na przekonanego. - O ile faktycznie była to dusza... Miranda nie odezwała się słowem na temat Talnoyów pozostających w bezruchu w jaskini w Novindusie. Westchnęła, jakby z rozczarowania. - Cóż, wiąże się z tym jedna dobra rzecz... Teraz chyba już się nie musimy obawiać szczelin prowadzących ze świata Dasatich do naszego. - Oby to była prawda - skwitował Alenca. Mag, którego Miranda znała tylko z widzenia - niejaki Lodar - powiedział natomiast: - Dziś rano, wkrótce po tym, jak stwierdziliśmy bezruch Talnoya, otrzymaliśmy wiadomość. Natychmiast wysłaliśmy dwóch członków Bractwa Magów, aby przekonali się naocznie, o co chodzi... Alenca wpadł mu w słowo: - Po powrocie zdali przerażającą relację. Kawał lasu był... goły. Wszystko, co tam żyło, zostało wessane do nowo powstałej szczeliny. Musieliśmy wysłać na miejsce Matemoso i Gilbarana, aby ją zamknęli. Napracowali się solidnie, zanim w końcu im się to udało. Najdziwniejsze jednak jest to, że szczelina prowadziła do świata Dasatich, a energia, którą zasysała do otworu wielkości dorosłego mężczyzny, przybrała postać porywistego wiatru. - Nie - zaprzeczyła Miranda - nie to jest najdziwniejsze. Zdumiewa sam fakt, że taka szczelina w ogóle się otworzyła. Zazwyczaj bowiem szczeliny otwierały się ze świata Dasatich tutaj, a nie odwrotnie jak w tym przypadku... Znaczy to, że szczelina, o której wam doniesiono, jest tylko jedną z pary... -
Obróciła się i złapała starego maga za ramię. - Gdzieś tam jest druga, której jeszcze nie odkryliście. Musicie ją znaleźć! ROZDZIAŁ TRZYNASTY Zmiana Valko uderzył mocno. Jego przeciwnik zachwiał się do tyłu, stracił równowagę, a wtedy Valko natarł. Złapał przeciwnika w pasie obiema rękami, podniósł go, zrobił dwa szybkie kroki i cisnął ładunkiem o ścianę, wrażając zarazem łokieć w brzuch bezbronnej ofiary. Powietrze z impetem opuściło płuca uderzonego, Valko zaś odniósł wrażenie, że słyszy chrzęst pękających żeber. Puścił przeciwnika, odstąpił o krok do tyłu, pozwalając mu wolno opaść na klęczki, zgiął nogę w kolanie i trzasnął nim znienacka w twarz ofiary, miażdżąc to, co pozostało z rozkwaszonego już wcześniej nosa. - Dość! - krzyknął Hirea. Valko powstrzymał chęć nadepnięcia na szyję przeciwnika, zgniecenia tchawicy i odebrania młodzikowi życia. Rozejrzał się po reszcie wojowników, z których każdy przyglądał mu się z chłodnym podziwem. Doskonale wiedział, co wszyscy - nie wyłączając jego „brata" Seeletha - myślą: „Trzeba mieć na niego baczenie, być może pewnego dnia przyjdzie go zabić...". Walka była równa, aczkolwiek jej wynik raczej nie budził wątpliwości. Valko był zwinniejszy i silniejszy, a także - jak okazało się już po paru minutach zmagań - sprytniejszy. Teraz na mgnienie opanowało go nagłe znużenie: znużenie znacznie większe od tego, którego spodziewał się po podobnym wysiłku. Hirea podszedł doń i stanął obok.
- To szkolenie, nie zawody. Twój przeciwnik być może wygląda w tej chwili jak vashta, ale ma dość doświadczenia w bójkach, by nauczyć was wszystkich paru rzeczy. - Powiódł spojrzeniem po pozostałych dziewięciu jeźdźcach, tylko czekających okazji, by się zmierzyć z osiłkiem. - Na dziś wystarczy. Rozejdźcie się do swoich kwater i tam zastanówcie nad popełnionymi błędami. Nie napawajcie się sukcesami. Nadal jesteście dziećmi. Dziewięciu jeźdźców podniosło się z klęczek, w której to pozycji okalali arenę ćwiczebną, ale kiedy Valko ruszył, aby do nich dołączyć, Hirea go zatrzymał. - Zaczekaj... - Gdy już pozostali sami, powiedział: - Faroon złapał cię za ramię, a ty w jakiś sposób się oswobodziłeś z uścisku. Pokaż mi. Valko kiwnął głową i zamarł w oczekiwaniu. Hirea złapał lewe ramię młodzika, na co ten bez namysłu wykręcił unieruchomioną rękę w przegubie, chwytając boleśnie skórę na wewnętrznej stronie ramienia Hirei, po czym szarpnął mocno. Równocześnie złączył palce prawej dłoni, uciskając bok szyi Hirei, i podciął mu lewą nogę, tak że instruktor legł w piachu, a wtedy tuż przed twarzą zamajaczyła mu zaciśnięta pięść młodzika. - Dość! Valko odsunął się od niego. - Nikt z nowych nie zna technik szybkiej dłoni, a ci, których od lat szkolę, nie są tak szybcy i zwinni jak ty. - Stary wojownik podniósł się z piachu i zapytał bez ogródek: - Kto cię tego nauczył? - Matka - odparł Valko. - Uprzedziła mnie, że podczas Ukrycia może mnie najść wojownik, kiedy nie będę miał przy sobie niczego do obrony z wyjątkiem
własnych rąk. Bez żadnego ostrzeżenia Hirea dobył miecza i wykonał nim szybki zamach, którym mógłby zdjąć głowę z ramion Valko, ale młodzieniec doskoczył do niego w porę. Gdyby się odsunął albo spróbował uniku, cios zmiażdżyłby mu albo bark, albo czaszkę. Valko unieruchomił ramię Hirei lewą ręką, zablokował jego prawą nogę, po czym złapał starego wojownika za gardło całą dłonią, ciągnąc ku ziemi. Przykucnął, gdy Hirea leciał w dół, ale w ostatniej chwili, kiedy kolanem dotykał już piachu, poderwał się i postawił lewą stopę na prawej dłoni Hirei. Prawą stopę natomiast uniósł, by zmiażdżyć krtań starca. - Dość! - wycharczał Hirea, unosząc lewą rękę dłonią do góry, w geście błagania. Valko zawahał się, ale odezwał spokojnie, choć słowa chciały ulatywać z jego ust z sykiem. - Dlaczego? Jest szkolenie, starcze, i jest zabijanie. Dlaczego nie miałbym odjąć ci głowy tu i teraz? Osłabłeś i błagasz o łaskę? - Ostatnie słowa wypluł, jakby kalały mu usta. - Nie - odpowiedział stary wojownik. - Jednakże jeśli sam chcesz przeżyć, wysłuchaj mnie... Valko pochylił się i wyjął miecz z przyciśniętej do ziemi ręki Hirei. Przyłożył ostrze do gardła starego wojownika, po czym gestem nakazał mu wstać. - Niewielu jest takich, co potrafią to, co ty. Zdradź miano swej matki. - Narueen, efektorka z Cisteen. Hirea nie zwracał uwagi na ostrze przy gardle.
- Nie - zaprzeczył. Rozejrzał się bacznie dokoła, sprawdzając, czy ktoś ich może usłyszeć. - To, co teraz mówię, może sprowadzić śmierć na nas obydwóch. Twoja matka, jakkolwiek nazywała się naprawdę, była Wiedźmą Krwi. Zaledwie garstka osób jest w stanie kogoś nauczyć tego, co przed chwilą zaprezentowałeś, a pośród wszystkich dwunastu światów tylko jedna grupa kobiet to potrafi: Pomarańczowy Zakon. - Pomarańczowy Zakon to legenda... - rzekł Valko, bacznie przyglądając się twarzy starego wojownika - podobnie jak Biały. - Za legendami ukrywa się wiele prawd, młodzieńcze... - Hirea ponownie obrzucił arenę niespokojnym spojrzeniem. - A teraz posłuchaj mnie uważnie... Nie rozmawiaj o tym z nikim. Być może znasz sekrety, nawet o tym nie wiedząc, a są tacy, co by cię obdarli żywcem, aby je wydobyć... Niedługo odeślę cię do twego ojca. Dziś omal nie odjąłeś mi głowy, niczego więcej nie zdołam cię nauczyć. Ale zanim odjedziesz, porozmawiamy jeszcze. Są rzeczy, o które muszę cię wypytać, i rzeczy, które muszę ci powiedzieć. - Odwrócił się, w dalszym ciągu ignorując ostrze miecza. - Gdyby ktokolwiek, a zwłaszcza Seeleth, pytał, z jakiego powodu cię zatrzymałem, powiedz, że musiałeś poprawić pracę stóp. No, wracaj już do siebie i obmyj się... - Pokazał na rozciągniętą wciąż na ziemi postać nieprzytomnego pomocnika i dodał: - Faroon jest być może głupi jak vashta, ale to ty teraz śmierdzisz jak to zwierzę. Valko obrócił w rękach miecz i podał go instruktorowi. - Nikomu o niczym nie powiem. Ale ciężko było nie odjąć ci dziś głowy, starcze. Hirea się zaśmiał. - Jeszcze nic straconego. Żaden z moich synów nie przeżył, więc
niewykluczone, że pewnego dnia, być może już wkrótce, odszukam cię i poproszę, byś oszczędził mi słabości. W kościach zaczyna mnie rwać, a wzrok też nie dopisuje jak dawniej... No, idźże już! Valko usłuchał. Hirea nieomal stał się jego ofiarą tego dnia, ale nadal był nauczycielem i jako taki zasługiwał na posłuch. A to, co powiedział, wzburzyło młodego wojownika. Valko wolno przemierzał korytarze, kierując się do swojej kwatery, i rozmyślał o tym, czy starzec nie mylił się w sprawie jego matki. Z całą pewnością nie przypominała innych kobiet, a wiele ich rozmów, które przeprowadzili na osobności, poruszało zabronione tematy. Czy zatem faktycznie była Wiedźmą Krwi? Legendarny Pomarańczowy Zakon został wyklęty przez samego TeKaranę. Każda jego członkini została wytropiona i pozbawiona życia. Najwyżsi kapłani Jego Mroczności zarzucili im bluźnierstwo, a osoby, które je szkoliły, obłożyli klątwą. Nagle Valko pomyślał z wielkim znużeniem: „Matko, cóżeś ty uczyniła?". - Calebie, w coś ty nas wpakował? - zapytał Tad, czepiając się ściany urwiska. - O n nas chyba nie słyszy! — Jommy próbował przekrzyczeć wycie wiatru. Zane milczał, koncentrując się na szczękaniu zębami i trzymaniu tuniki Tada, co miało go ochronić przed upadkiem. - Ruszać się! - ryczał Servan. - Najpierw w górę, potem w dół! Jommy kiwnął głową, po czym odezwał się cicho, tak by usłyszeli go tylko bracia. - Nie cierpię, kiedy ma rację. Tad poradził mu:
- Lepiej przestań się tym przejmować, a zacznij zastanawiać, jak ściągnąć bezpiecznie Grandyego. Jommy kiwnął głową ponownie, po czym wyminął Tada na wąskiej półce skalnej i wpasował się między niego i Zanea, który na drżących nogach ustąpił mu miejsca. Sześciu chłopców tkwiło na zboczu klifu znajdującego się pół dnia drogi od miasta Roldem. Ćwiczenie miało na celu nauczyć ich pracy zespołowej w trudnych warunkach - w tym wypadku chodziło o dotarcie na szczyt nagiej góry bez pomocy lin i czekanów. Od wierzchołka dzieliło ich najwyżej parę jardów, gdy rozpętał się nieoczekiwany wicher, wiejący od północy, a wraz z nim nadeszły ulewne deszcze. Pięciu z tej szóstki miało nie najgorszą sytuację i mogło przetrwać nawałnicę w miarę bezpiecznie, przytulając się do skalnej ściany i licząc, że wiatr i deszcz przeminą w ciągu godziny czy dwóch, jednakże Grandy wpadł w prawdziwe tarapaty. Najmniejszego chłopca nieomal zwiało przy gwałtowniejszym porywie wiatru, kiedy szedł wąską półką, usiłując dostać się do reszty grupy. Zjechał parę metrów niżej od pozostałych i teraz czepiał się kurczowo skał samymi czubkami palców, a jego determinację podsycało czyste przerażenie. Servan szybko przejął dowodzenie. - Jommy, połóż się na płask, tak by Zane, Tad i Godfrey mogli cię opuścić za nogi, a wtedy Grandy złapie twoje ręce i... - A ty co, będziesz tylko stał i się patrzył? - wybuchnął Jommy. - Jestem najsłabszy - odrzekł Servan, nie mijając się z prawdą. Servan był niezłym szermierzem, ale brakowało mu choćby siły Godtreya, który i tak
wydawał się znacznie słabszy od trzech chłopców z Wyspy Czarnoksiężnika. Jommy nie miał powodu się skarżyć — Servan zachowywał się uczciwie, a nawet przyznawał do słabości, odkładając na bok próżność, byle uratować Grandy'ego. Sto stóp niżej dwaj mnisi rozpaczliwie próbowali wspiąć się na śliską ścianę, aby przyjść im z pomocą, jednakże odnosili jeszcze mniej sukcesów niż ta szóstka w górze, głównie z powodu sandałów i powłóczystych szat, które mieli na sobie. Jommy'ego tylko na wpół opuścili jego kompani - w połowie ześlizgnął się sam po mokrej skale, która nie zapewniała prawie żadnych punktów podparcia. - Trzymajcie mocno! - krzyknął do Tada i Godfreya w górze. Godfrey i Tad trzymali go za nogi, podczas gdy Zane - najcięższy i najsilniejszy z tej trójki - leżąc, czepiał się kurczowo ich tunik. Jommy wychylił się jeszcze bardziej, wyciągnął rękę i złapał za koszulę Grandy'ego, po czym zawołał: - Podciągnę cię! - Nie! - wrzasnął Servan. - Złap go tylko, trzymaj mocno, a my będziemy wciągać ciebie! Dziwaczny łańcuszek chłopięcych postaci zaczął się ostrożnie cofać od krawędzi przepaści, kiedy Grandy'ego dopadła panika i maluch w rozpaczliwej próbie ratunku jął się wciągać po ramieniu Jommy'ego. Rudowłosy poczuł, jak jego uchwyt na koszuli chłopca słabnie, i spróbował się obrócić, zapomniawszy, że Tad i Godfrey ledwie, ledwie go trzymają. Jego nogi zaczęły im się wyślizgiwać... jedna po drugiej: najpierw puścił go Tad, a moment później
Godfrey. Równocześnie Grandy zdołał wspiąć się w jako tako bezpieczne miejsce, a Jommy zrobiwszy karkołomne salto, nagle zaczął zjeżdżać po zboczu nogami do przodu, drąc paznokciami po podłożu w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Servan klapnął na tylek i ruszył jego śladem, ale dość szybko zwinął się w kulkę i jął staczać, ignorując siniaki i rozcięcia, które fundowały mu twarde i ostre skały. W końcu runął głową w dół, nieomal pikując wzdłuż skalistej ściany. Ale udało mu się, naciągnąwszy wszystkie mięśnie, ucapić za kołnierz Jommy'ego. Zane zdołał powstrzymać lot Servana w dół, chwytając go za kostkę. Młody wielmoża ryknął z bólu, gdyż nieoczekiwany chwyt nieomal wywichnął mu staw biodrowy. Jommy wyciągnął rękę na oślep i poczuł, jak zaciskają się na niej dłonie Servana. - Nie puszczaj! - zawołał do niedawnego wroga. - Nie puszczę! - zapewnił go Servan. Zmuszając się do opanowania, Jommy zapytał: - Co teraz? Krzywiąc się z bólu, krewniak króla nie spuszczał wzroku z twarzy Jommy'ego. - Nie mogę się ruszyć. Użyj mnie jak liny i wdrap się po mnie. Jommy naprężył mięśnie lewej ręki, którą ściskał Servan, i z wielkim wysiłkiem podciągnął się do góry. Następnie zamachnął się prawym ramieniem, po omacku łapiąc za pasek spodni Servana. Macając stopą prawej nogi, w końcu natrafił na drobną szczelinę i zaparłszy się o nią, podciągnął jeszcze trochę. Następnie oswobodził rękę z uścisku Servana i spróbował złapać
się czegoś wyżej - tym czymś okazało mięsiste udo chłopaka. Zdobył się na kolejny wysiłek i po chwili poczuł na ramionach dłonie Godfreya, który pomógł mu wyleźć na półkę skalną. Gdy tylko poczuł grunt pod nogami, Jommy odwrócił się i razem z Zane'em wciągnął Servana. Cała szóstka siedziała, dysząc z wyczerpania, strachu i bólu, a lodowaty deszcz siekł ich rozgrzane ciała. Jommy podniósł spojrzenie na Servana: - Jesteś szalony, koleś, wiesz o tym? Servan odparł: - To, że cię nie lubię, nie znaczy, że życzę ci śmierci. - Ja też ciebie nie lubię - rzekł Jommy. Patrzył na podrapaną, opuchniętą twarz Servana, kątem oka widząc, jak chłopak pociera bolący bark, który być może także był zwichnięty. W tym deszczu Jommy nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością, lecz wydawało mu się, że Servan oczy ma pełne łez, najprawdopodobniej z powodu cierpienia, które odczuwał. - Ale zawdzięczam ci życie - dodał. Servan zdołał się blado uśmiechnąć. - Dość niezręczna sytuacja, prawda? - Niekoniecznie - zaprzeczył Jommy. - Nie mam pojęcia, czemu czułeś potrzebę utarcia nam nosa przy pierwszym spotkaniu, i teraz już mnie to nie obchodzi. Uratowałeś mi życie: bez twojej pomocy zsuwałbym się z tej góry, dopóki z hukiem nie dotarłbym na sam dół. Zatem jak mnie ktoś zapyta, pierwszy powiem, że żaden z ciebie tchórz. Szaleniec może, ale nie tchórz. Servan nieoczekiwanie uśmiechnął się szerzej. - No, nie mogłem pozwolić, żebyś spadł po tym, jak ryzykowałeś życie,
aby ocalić mego kuzyna. - Kuzyna? - zapytał Tad. Zwrócił się do Grandyego. - Jesteście kuzynami? Grandy, klekocząc z zimna zębami, odrzekł: - Tak. Nie wspominałem o tym? - To znaczy, że ty również jesteś powinowatym króla? - kontynuował Tad. - Nie - odpowiedział za chłopca Servan. - To znaczy, że jest krewnym króla. Bliskim krewnym. A konkretnie, jego synem. Starszy brat Grandyego, Konstantyn, to następca tronu Roldemu. Co czyni go bratem przyszłego króla. - A niech mnie! - zakrzyknął Jommy. - Kogo to się nie spotyka! Servan zaczął się śmiać. Z całego serca, dając upust opuszczającemu go napięciu i strachowi. Był to tak szczery śmiech, że pozostali chłopcy, nie mogąc się powstrzymać, dołączyli doń w okamgnieniu. Brat Thaddeus - jeden z mnichów, którzy próbowali im pomóc - wspiął się właśnie na półkę skalną jakieś dwanaście jardów poniżej i krzyknął do nich: - Zaczekajcie tam, gdzie jesteście! Brat Malcolm już wraca na uczelnię. Sprowadzi brata Micaha. Siedźcie tam i nie ruszajcie się! Chłopcy przytulili się do siebie, szukając osłony przed deszczem. Brat Micah nie był właściwie mnichem, tylko magiem Pomniejszej Ścieżki, który pomieszkiwał na terenie uniwersytetu. Potrafił między innymi zapanować nad pogodą. Jednakże zanim się pojawił u podnóża góry, chłopcy byli przemoknięci do suchej nitki, nieszczęśliwi i niezdolni do najmniejszego ruchu. Brat Micah wymówił zaklęcie, które miało zmniejszyć natężenie ulewy, tworząc wokół chłopców enklawę przyjaźniejszej aury. Udało mu się objąć swoim zaklęciem
kulę o promieniu jakichś stu jardów, wewnątrz której deszczyk zaledwie mżył, mimo iż wokół nadal szalał szkwał. Korzystając, że warunki pogodowe się polepszyły, brat Thaddeus wdrapał się wyżej, po czym pomógł chłopcom zleźć na wygodniejszą, szerszą półkę, którą zajmował przed chwilą. Stamtąd prowadził już w miarę łatwy szlak do podnóża góry, którego przebycie w normalnych warunkach zajmowało około trzech godzin. Kiedy wlekli się śliską od deszczu ścieżką, Jommy zwrócił się do Grandy'ego: - Czemu nam nie powiedziałeś, że jesteś młodszym synem króla? Grandy, drżąc na całym ciele tyleż z powodu zimna, co ostatnich wrażeń, odpowiedział: - Jak może zauważyłeś, nikt na uniwersytecie nie opowiada o swojej rodzinie. Jest to uważane za niegrzeczne. Wszyscy jesteśmy zwykłymi studentami. Jommy pokiwał głową. Rzeczywiście, podczas dotychczasowego pobytu na uczelni słyszał raz czy dwa, że ten czy ów student jest synem tego czy owego wielmoży albo zamożnego kupca, jednakże nikt nigdy nie powiedział wprost, kto jest czyim ojcem. Chyba tylko Grandy tak prosto z mostu poinformował ich, że Servan jest spowinowacony z rodem królewskim. Ogarnęło go zmieszanie. Był wykończony, obolały i całkowicie zagubiony. Sądząc z wyrazu twarzy przyrodnich braci, zakładał, że Tad i Zane czują się tak samo jak on. Na końcu szlaku dostrzegł czekające na nich konie. Tyle dobrego, że nie będą musieli wracać do miasta na piechotę. A na miejscu zmienią ubranie na suche i dostaną coś ciepłego do jedzenia.
Wyszedłszy na prosty i płaski odcinek ścieżki, przyśpieszyli kroku, tak że Jommy posłał Servanowi następne spojrzenie, dopiero gdy poczuli w nozdrzach zapach mokrej końskiej sierści i podmokłego leśnego poszycia. Był zbyt zmęczony, aby się zastanawiać, jakim naprawdę człowiekiem jest młody kuzyn króla, lecz postanowił sobie, że stosunki między nimi odtąd nie będą już takie jak poprzednio. Kiedy dostrzegł, że Godfrey lekko utyka, zwolnił, zrównał się z nim i przerzuciwszy sobie jego ramię przez szyję, pomógł chłopcu odciążyć skręconą kostkę. Dziesięciu młodzieńców, którzy pozostali przy życiu - nie wyłączając Valko - stało naprzeciwko Hirei i drugiego starego wojownika, zajmując swoje miejsca w szeregu. W końcu Hirea powiedział: - Aby przynieść zaszczyt Imperium, społeczeństwu i nazwisku ojca, trzeba być kimś więcej aniżeli bezmyślnym zabójcą. Zabijanie to sztuka i nic nie przynosi tyle przyjemności co przyglądanie się artyście eliminującemu słabeusza. Może z wyjątkiem sztuki dobierania się w pary. Kilku młodych wojowników się roześmiało. Hirea ryknął: - Nie mówię o spółkowaniu z kobietą, wy tępaki! To potrafi każdy tavak! Zwierzę, do którego ich porównał, znane było z nieokiełznanej chuci i niesłychanej głupoty. To spowodowało wyraz zmieszania na paru młodych twarzach. Niektórzy młodzi wojownicy wzięli sobie kobiety jeszcze podczas Ukrycia. Był to jeden ze znaków, że czas próby jest bliski. Kiedy rywalizacja między chłopcami przebywającymi w Ukryciu stawała się zbyt zaciekła, matki próbowały odesłać ich do siedzib ojców. Hirea zaśmiał się, widząc ich miny.
- Czy jest pośród was taki, którego matka wróciła z nim do ojcowskiej siedziby, warowni czy posiadłości? Dwaj wojownicy podnieśli nieśmiało ręce. Hirea pokazał ich palcem. - Para szczęściarzy. Ich matki są bystre, a ojcowie silni. Ci ostatni chcieli, aby kobiety powróciły, gdyż nie mogli o nich zapomnieć, a może nawet pragnęli spłodzić z nimi kolejnego syna. Ale niektórzy z was musieli przypominać swoim ojcom, kim były ich matki. - Pokręcił głową i spuścił wzrok. -W świecie Dasatich idealne dobranie się w pary jest bardzo rzadkie, ale pożądane, albowiem gwarantuje wydanie na świat wyjątkowego potomstwa, a poza tym czyni życie znośniejszym i przyjemniejszym. Gestem wskazał stojącego obok niego wojownika. - Oto Unkarlin, jeździec Krwawej Straży. - Zwracając się bezpośrednio do mężczyzny, zapytał: - Ile żyjących synów i córek mieszka w twojej posiadłości? - Jestem trzecim synem, piątym z siedmiorga dzieci. - Wszystkie urodziła ta sama kobieta? Kiedy Unkarlin skinął twierdząco głową, paru młodych wojowników wydało odgłos niedowierzania. Zdarzało się dwoje, bardzo rzadko troje dzieci tych samych rodziców, ale żeby aż siedmioro? Toż to bohaterstwo! - W ten sposób powstają dynastie! - wykrzyknął Hirea. - Gdy synowie zabiją wrogów i upomną się o łupy, bogactwo, ziemie oraz pomniejszych, kolejni jeźdźcy przechodzą na własność rodu! Rodowi tego oto mężczyzny dynastia Krwawej Straży zawdzięcza swoją potęgę i triumfy. Zastanówcie się, ilu krewniaków wyjeżdża z waszymi ojcami. Valko, ilu wujów i kuzynów liczą Sadharynowie?
Valko poznał odpowiedzi na te i inne pytania podczas tygodni spędzonych w siedzibie ojca przed przybyciem tutaj. - Mój ojciec jest najstarszy. Pośród jeźdźców jest jego młodszy brat i czterech dalszych kuzynów. Dzięki nim mam dwudziestu siedmiu bliskich i szesnastu dalszych kuzynów. - Ilu w sumie jest jeźdźców Sadharynu? - Dziewięćdziesięciu siedmiu, w tym pięćdziesięciu lordów. - A pośród tych pięćdziesięciu lordów Valko może się pochwalić czterdziestoma dziewięcioma krewniakami! - podsumował Hirea i powiódł spojrzeniem po twarzach wpatrzonych w niego młodych wojowników. - Trudno o silniejsze więzy! Zrobił znaczącą pauzę. - Aby jednak zdobyć taką siłę, trzeba ostrożnie dobierać partnerki, tępaki! Są kobiety, których pożądacie do bólu lędźwi, jednakże zadawanie się z nimi to tylko strata waszego czasu i nasienia. Nawet gdybyście się dochowali silnego syna spłodzonego z pomniejszą, pozostanie on na zawsze pomniejszym. Jeśli jednak dochowacie się syna z rodu wojowników, tyle że marnego rodu, ze słabymi więzami krwi i jeszcze słabszymi sprzymierzeńcami, czy zyskacie wiele więcej? Nie. To oni zyskają, łącząc się z waszym rodem, ale dla was będzie to początek końca... Zmierzył kolejno wzrokiem wszystkich dziesięciu młodzików. - Musicie sobie poszukać kobiet o pozycji dorównującej waszej albo też... jeśli jesteście dość sprytni i wyjątkowi - to mówiąc, patrzył wprost na Valko możecie nawet spróbować sięgnąć po główną nagrodę. Każdy, kto jest w stanie
namówić do spółkowania kobietę z rodu Karany, i nieważne, czy będzie to najbrzydsza kobieta, jaką widzieliście na oczy, powinien to zrobić, a jeśli zdoła spłodzić z nią dziecko, powinien wznosić modły, by okazało się wyśmienitym wojownikiem, gdyż wtedy zadzierzgnięte przez was więzy krwi napełnią strachem serca waszych wrogów. Tylko wtedy zdołacie wznieść się ponad politykę rodu, narodu, a nawet tego świata i stać się siłą mającą znaczenie w dwunastu światach. - Kiedy urwał dla złapania tchu, panowała idealna cisza. Słuchacze wstrzymali oddech. - Ale to wszystko osiągnięcie wyłącznie wówczas, gdy do was dotrze, iż dobieranie się w pary to sztuka. Valko pomyślał, że jego towarzysze są gotowi na następną lekcję. Okazywał zainteresowanie jak reszta, lecz nic z tego, co usłyszał, nie było dla niego nowością. Jego matka rozprawiała na podobne tematy całymi godzinami. Valko wiedział, że tracenie czasu na zadawanie się z kobietą niższej rangi było szczytem głupoty, chyba że miało posłużyć przywiązaniu do siebie wasala, jakiegoś lorda nie posiadającego syna, albowiem ziemie i trzoda były cenniejsze niż synowie spłodzeni z byle kim. On jednak zamierzał rosnąć w siłę. Zdawał sobie sprawę, że matka oczekuje po nim szybkich sukcesów i objęcia roli lorda Camareen w czasie krótszym niż dziesięć lat oraz posiadania potężnych synów za lat dwadzieścia, również powiązanych więzami krwi z największymi rodami. Ale tylko po części rozumiał plany swojej matki. To, że je miała, było dlań oczywiste, albowiem nie wychowała syna na głupca. Wierzył, że gdzieś kiedyś objawi mu się ponownie, a wtedy nareszcie zrozumie, jaki cel przyświecał wszystkim przygotowaniom.
- A teraz - podjął Hirea - udamy się na festiwal w mieście Okora. Tam poznacie córki oraz inne kobiety wywodzące się od bogatych i znaczących lordów. Wybierajcie mądrze, młodzieńcy, albowiem to one pierwsze przyślą wam synów, synów, których poznacie dopiero za wiele lat. Kim owi synowie będą, zależy wyłącznie od was. Valko nie zgodził się w duchu z tą opinią. Hołdował bowiem przekonaniu, że to matka nadaje dziecku ostateczny kształt. Pug zwalczył pokusę uczynienia czegoś, czegokolwiek, i siłą woli zmusił się do pozostania w bezruchu. Siedzieli w kole: Magnus po jego prawej, Nakor po lewej, Bek obok Nakora, a naprzeciwko Puga - Dasati imieniem Martuch. Martuch rozmawiał z nim i z Nakorem parokrotnie podczas ostatnich dwóch dni, zadając im pytania, ściśle wiążące się z tym przedsięwzięciem, jak również poruszając banalniejsze tematy. Ludzkie życie fascynowało go tak samo, jak Puga i Nakora wszystko to, co dotyczyło życia Dasatich. Nie mając porównania, Pug nie potrafił określić swojego stosunku do niedawno poznanego przewodnika. Przypuszczał jednak, że przymuszony do odpowiedzi powiedziałby, że Martuch jest całkiem miłym kompanem. Teraz właśnie mówił: - Nie ruszajcie się, przyjaciele. Tak będzie lepiej. Im silniej będziecie walczyć, tym nieprzyjemniejsza okaże się zmiana. Już drugi tydzień ćwiczyli praktykowanie magii w mieście Sushar. Martuch, jak się okazało, miał rozliczne fachy, a wśród nich poczesne miejsce zajmowały sztuki tajemne. Zdążył już wyjaśnić, że w światach zamieszkiwanych przez Dasatich „rzucacze zaklęć" uważani są za zwykłych rzemieślników, niewiele różniących się od kowala czy stolarza. Po czym prędko zapewnił, że
jeżeli uda im się stosować magię na Delekordii, nie będą z tym mieli najmniejszego problemu również na wszystkich światach należących do Dasatich. Wszelako nadal nie zgodził się być ich przewodnikiem. Zapowiedział, że ostateczną decyzję podejmie, gdy nadejdzie pora, i w żaden sposób nie dał po sobie poznać, czy skłania się raczej ku zgodzie czy odmowie. Nie było jasne, czego właściwie próbuje się najpierw o nich dowiedzieć - w każdym razie nie śpieszyło mu się do niczego. - Musicie być cierpliwi - tłumaczył im. - Gdy zmiana się dokona, będziecie mogli oddychać powietrzem, pić wodę i spożywać jedzenie Dasatich, a także będziecie sprawiali wrażenie, że sami nimi jesteście. Uciekniemy się do pewnego podstępu, dzięki któremu upodobnicie się do nas, aczkolwiek i tak przyciągnięcie podejrzliwe spojrzenia Kapłanów Śmierci, jeśli natkniecie się na któregoś. Nawiasem mówiąc, na waszym miejscu starałbym się unikać podobnych spotkań. Chociaż macie pewną przewagę... Ipiliaccy magowie są o tyle potężniejsi od Kapłanów Śmierci, że nasza magia nie zasadza się całkowicie na nekromancji. Nie tym jednak powinniście się przejmować najbardziej. Różnicie się od Dasatich tak bardzo, jak oni od was, co sprawi, że na tysiąc sposobów w każdej chwili będziecie mogli popełnić błąd: w wyglądzie, zachowaniu, odczuwaniu. Pewnych rzeczy nauczycie się od razu, ale wielu innych nie będziecie w stanie pojąć. - Przerwał na moment, by powieść wzrokiem po twarzach obecnych, po czym ciągnął: - Jesteśmy rasą wojowników, co mówię nie po to, aby się chwalić. Ras wojowników jest niemało, wszakże my rodzimy się po to, by walczyć. Na przykład zabijamy młodych mężczyzn, wiedzieliście o tym?
Pug przypomniał sobie uwagę rzuconą przez Kaspara. - Coś obiło mi się o uszy... - Każdy chłopiec może stać się zagrożeniem, rywalem, więc należy go unicestwić, zanim niebezpieczeństwo stanie się realne. Nakor poczuł fascynację tym wątkiem. - W takim razie jak przetrwaliście jako rasa? - Walcząc już jako dzieci. Okazując przebiegłość. Mając matki, które nas chronią do czasu, aż sami nie jesteśmy w stanie o siebie zadbać... Dowiecie się więcej o Ukryciu i innych sprawach, które ja uważam za oczywiste, ale po kolei. Na razie najpilniejszą sprawą jest dla was przetrwanie dłużej niż godzinę na którymkolwiek z dwunastu światów. - Ale chyba nie każdy Dasati jest wojownikiem? - wtrącił Magnus. - Nie - przyznał Martuch. - Są wojownicy i ich kochanki, są dzieci oraz pomniejsi. Ich status nie jest jasno określony. Wedle ludzkiego sposobu pojmowania świata sami siebie macie za normalnych, podczas gdy wszyscy inni są Obcy. Nie zapominajcie, że w świecie Dasatich to wy będziecie Obcymi. Dlatego musimy znaleźć dla was zajęcie, które ze swojej natury budzi podejrzliwość społeczeństwa... Posiadacie zdolność uzdrawiania? - Ja znam się trochę na ziołach i umiem opatrywać rany - poinformował Nakor. Pug natomiast stwierdził: - W moim świecie leczeniem zajmują się medycy oraz kapłani, aleja też ma pewne podstawowe wiadomości na ten temat. - A zatem będziecie członkami gildii uzdrawiaczy.
- Uzdrawiaczy? - powtórzył Magnus. - Każdy, kto nie należy do klasy panującej, zalicza się automatycznie do pomniejszych - tłumaczył cierpliwie Martuch. - Uzdrawiaczami się powszechnie gardzi, ponieważ czują potrzebę roztaczania opieki nawet nad obcymi. - Mimo to ich obecność jest tolerowana? - postanowił upewnić się Pug. - Oczywiście! - potwierdził Nakor. - Przecież są użyteczni! Martuch uśmiechnął się, a Pug w tej samej chwili pomyślał, że za jego surową maską kryje się coś więcej. - Tak. Mniej więcej o to chodzi. - Po chwili ciągnął wyjaśnienia: - Tych, których się boimy, próbujemy udobruchać. Tych, którzy stanowią zagrożenie, staramy się zniszczyć. Ale tych, którzy ani nie napawają nas strachem, ani nam nie zagrażają, a przy tym są użyteczni, tolerujemy. Czynimy z nich swoich podwładnych i staramy się chronić przed innymi, którzy mogliby mieć chęć ich zabić. Martuch machnął ręką. - W tych murach leży miasto, które być może ma więcej wspólnego z waszym światem niż z moim. Choć tutejsi mieszkańcy są dalekimi krewnymi moich pobratymców, tkwią w tej dziwacznej przestrzeni, przebywają w pół drogi między pierwszym i drugim wymiarem tak długo, że w większości zapomnieli, kim są. Można tu spotkać kupców, rzemieślników i artystów, całkiem jak u was. Wedle naszych standardów, tutejsi mieszkańcy są nieostrożni i balansują na krawędzi szaleństwa, podczas gdy mieszkańcy waszego świata są zwyczajnie szaleni. - Rzeczywiście wiele będziemy musieli się nauczyć... - wtrącił Pug.
Korzystając z okazji, odezwał się Ralan Bek: - Nic z tego nie rozumiem. Chcę nareszcie coś robić. - Już niebawem - uspokoił swego młodego towarzysza Nakor. Martuch natomiast powiedział: - Już prawie skończyliśmy. Możesz wyjść na zewnątrz i pooddychać świeżym powietrzem. Bek rzucił spojrzenie Nakorowi, który skinął zezwalająco głową, a po wyjściu młodzieńca zapytał: - Dlaczego się go pozbyłeś? - Chociaż wiele mu umyka, jest bardziej podobny do Dasatich, niż wy kiedykolwiek będziecie. - Przewiercił Nakora spojrzeniem. - Słucha cię? - Robi to, co mu każę, i będzie tak jeszcze przez jakiś czas. - Miej go na oku - poradził mu Martuch. Zwracając się do Puga, spytał: Dlaczego przyprowadziłeś go ze sobą? Pug odparł: - Takie dostałem polecenie. Martuch skinął głową, jakby taka odpowiedź go zadowoliła. - Może okazać się bardzo ważny. Nakor zerknął na Martucha, po czym rzekł: - Muszę cię o coś zapytać. - O co? - Czemu nam pomagasz, nie znając naszych intencji? - Wiem więcej, niż ci się wydaje, Nakorze Isalani - padła odpowiedź. -Wasze nadejście zostało zapowiedziane. Przed paroma miesiącami otrzymałem
wiadomość, że ktoś z pierwszego wymiaru poszuka dostępu do mojego świata. - Wiadomość? - zainteresował się Pug. - Od kogo? - Znam tylko imię - odparł przewodnik. - Kalkin. Pug zdumiał się. Nawet Nakor rozszerzył oczy ze zdziwienia. Jednakże Magnus powiedział: - To wcale nie znaczy, że nadawcą faktycznie byli Kalkin czy Banath. Raczej ktoś podający się za nich. - Ale kto? - zapytał Pug. - Kto spoza najściślejszego kręgu Konklawe Cieni słyszał o wizji Kaspara na dachu Pawilonu Bogów? - Właśnie dlatego chcę wam pomóc, przyjaciele. Pod warunkiem, że okażecie się dość wytrzymali, by zdzierżyć trudy podróży do świata Dasatich. Albowiem czy sobie zdajecie z tego sprawę czy nie, gramy w boską grę, w której stawka jest wyższa, niż jesteście zdolni sobie wyobrazić. Nie tylko waszemu światu grozi niebezpieczeństwo, mój również jest zagrożony. Nadciąga wielkie zło: zginąć mogą całe rasy... ROZDZIAŁ CZTERNASTY Obchody Pug zaatakował. Martuch uniósł ręce i tuż przed jego złączonymi nadgarstkami pojawił się migoczący dysk - nienamacalna tarcza z energii. Niebieska błyskawica, którą posłał Pug, została skierowana w niebo, nie czyniąc nikomu krzywdy. Pug, Nakor i Magnus spotkali się po południu z Martuchem, który zaprowadził ich w jako tako odosobnione miejsce na trawiastych wzgórzach, dokąd można było dojść spacerkiem. Uwagi Puga nie uszło, że wokół rozciągają
akry pól, lecz nigdzie nie widać gospodarstw. - Taką mamy tradycję - odpowiedział na jego pytanie Martuch. Następnie wdał się w wyjaśnienia, że rolnicy w jego świecie stanowią kastę robotników, którzy świadczą pracę na rzecz kultywatorów, młynarzy oraz eksporterów ziarna, a mieszkają w skupiskach pokoi, które nazwał „apartamentami". Wyjeżdżają do pracy wozami o świcie i wracają do siebie po zmroku - zawsze w grupach. Stanowić to miało nawiązanie do stylu życia na typowym świecie Dasatich, gdzie - we wszystkich dwunastu światach - „w liczbie siła" nie było li tylko frazesem, lecz zasadą przetrwania: stada drapieżników rozprzestrzeniły się tak szeroko, że pojedyncza rodzina żyjąca na położonym na uboczu gospodarstwie nie miałaby szans przeżycia choćby roku. Pug zauważył jeszcze, że Martuch często powołuje się na tradycję. Cokolwiek zaczynał myśleć o tym Ipiliaku, nie zapominał, że w gruncie rzeczy ma do czynienia z Dasatim. - Magia to zdaniem Dasatich tylko jeszcze jedno narzędzie - mówił tymczasem Martuch - co oczywiście w ich ustach znaczy: broń. - Następnie patrząc prosto na Puga, rzekł: - Sądzę, że jeśli ogarniesz subtelności używania magii w tym środowisku, twój kunszt przerośnie zdolności wszystkich pozostałych użytkowników magii, jakich znasz. - Z grzeczności zwracając się do Nakora i Magnusa, dodał: - Zapewne wszyscy trzej okażecie się niedoścignieni. Nie bagatelizujcie jednak siły tych, których napotkacie na swej drodze. Kapłani Śmierci mogą wam nie dorównywać pojedynczo, wszelako już jako sześcioosobowa grupa pokonają was bez trudu. Wy określilibyście ich mianem fanatyków, podobnie jak powinniście nazwać wszystkich mieszkańców świata, do którego się wybieracie. Każdy mężczyzna, każda kobieta i każde
dziecko wiedzie żywot, którym kieruje nawet nie coś takiego jak kodeks, tylko szereg całkowicie automatycznych odruchów wyrobionych przez milenia życia w świecie, gdzie chwila wahania równa się unicestwieniu. -Z powagą w oczach przyjrzał się całej trójce. - Myślenie oznacza śmierć. - Malujesz niezwykle ponury obraz - stwierdził Magnus. - Ale prawdziwy. I bynajmniej nie ponury dla tambylców, gdyż to oni przeżyli, a co za tym zwyciężyli - nawet najpośledniejsi spośród nich - co napawa ich poczuciem dumy i zadowolenia. Najnikczemniejsi z pomniejszych, zajmujący się najpodlejszymi zajęciami, mogą się wywyższać nad upadłego syna TeKarany. To daje im niewyobrażalne poczucie siły. - Tyle sam się domyśliłem już całe godziny temu - rzekł nagle Nakor. -Interesuje mnie co innego. Dlaczego tak bardzo się różnisz od swoich pobratymców? - O tym porozmawiamy przy innej okazji, aczkolwiek już niedługo -odpowiedział Martuch. - Postanowiłem zawiadomić was o mojej decyzji: będę waszym przewodnikiem tam, dokąd chcecie się udać. Co więcej, obiecuję wam, iż dołożę wszelkich starań, aby sprowadzić was bezpiecznie z powrotem... - Skoro już o tym mowa - wpadł mu w słowo Magnus. - Jak uda nam się przeżyć po powrocie? - Bez problemu, jak sądzę - odparł Martuch. - Taka jest natura różnic między drugim a pierwszym wymiarem, że po powrocie do siebie powinniście bez trudu odzyskać dawne właściwości. Być może pierwsze kilka dni spędzicie w łóżkach, czując, że zaraz wyzioniecie ducha, ale nic wam nie będzie. Radzę to potraktować jak wyjątkowo ciężką gorączkę czy kaca trwającego tydzień.
Później najgorsze będziecie mieli za sobą... Naturę charakteryzuje elegancja i porządek, a wszechświat jest tak zbudowany, że choć składa się z wielu „warstw", wszystko powinno zawsze przebywać na swoim miejscu. Mimo że najwyraźniej nie macie takiego zamiaru, dobry wszechświat wam wybaczy i pozwoli wrócić do swojej rzeczywistości. - Zmrużył oczy, przyglądając się Pugowi, co mag już dawno odczytał jako wielką ciekawość. — Czy zatem jesteście gotowi wyznać mi ów ważny powód, dla którego zamierzacie uczynić coś, na co nie poważyłby się żaden rozsądny przedstawiciel waszej rasy? Pug zerknął na Nakora, a ten kiwnął głową, wyrażając zgodę na wtajemniczenie przewodnika. Pug zwrócił się więc do Martucha. - Co ci wiadomo o Talnoyach? Oczy przewodnika rozszerzyły się. - Po pierwsze, że powinniście nawet znać tego słowa, nie mówiąc już o tym, co kryje. Po drugie, Talnoye to bluźnierstwo. A co? - Weszliśmy w posiadanie jednego. Teraz Martuch nie ukrywał już zdumienia. - Gdzie? Jak? - Właśnie dlatego musimy udać się do świata Dasatich - kontynuował Pug. - Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie, na razie mogę powiedzieć ci tylko tyle, że to właśnie ów Talnoy jest powodem zaniepokojenia na moim świecie. - I słusznie, człowiecze - rzekł Martuch. - Talnoy wywoływał strach nawet w sercach naj waleczniej szych Dasatich dawnych czasów. To potworność zapamiętana z najkrwawszych dni w długiej i krwawej historii mej rasy. - Milczał przez chwilę, po czym oznajmił: - To zmienia postać rzeczy.
- Jak to? - zmartwił się Pug. - Chyba nie zmienisz teraz zdania? - Skądże. Wręcz przeciwnie. Tym chętniej zawiodę was tam, dokąd się wybieracie. Miałem rację, mówiąc, że bawicie się w bogów, jednakże nawet nie podejrzewałem, że stawka w tej grze jest aż tak wysoka! Teraz jednak muszę was opuścić, żeby porozmawiać z kimś, kto z kolei porozmawia z jeszcze kimś innym. Kiedy się naradzę, wrócę do was i wtedy usiądziemy, by pogawędzić o sprawach, z jakimi żaden śmiertelnik - czy to człowiek, czy to Dasati -nie powinien mieć do czynienia ani w myślach, ani w czynach. - Rozejrzał się wokół, jakby nagle poczuł obawę, że ktoś może ich podsłuchać. Było to o tyle śmieszne, że znajdowali się w tak odludnym miejscu, jak to tylko możliwe. Pug jednak wziął sobie do serca niepokój przewodnika. - Wrócę najszybciej, jak się da. Rozumie się samo przez się, że nie wolno wam o tym z nikim rozmawiać, nawet z Kastorem. No, wracajmy już do miasta, gdzie was zostawię. Pug wymienił spojrzenia z pozostałą dwójką magów, po czym wszyscy ruszyli za wyraźnie podekscytowanym Dasatim. Valko nie czerpał przyjemności z uczestnictwa w festiwalu. Obchody były dziwaczne, wręcz wzbudzały w nim niepokój, mimo iż nasłuchał się o nich od matki. Zupełnie jakby widział to, na co inni pozostawali ślepi, albo może z większą łatwością pomijał rzeczy oślepiające i zwodzące innych. To, czego był teraz świadkiem, jego matka określała jako „wojnę społeczną". Dokładnie tak, jak przewidział to Hirea, większość młodych wojowników zachowywała się jak tavaki. Jedynie Valko oraz Seeleth ukryli się w kącie sali, skąd prowadzili obserwację i ocenę. Kilka kobiet - młodszych córek pomniejszych wojowników - uderzyło już
do niego. Była wśród nich wyjątkowo urodziwa córka pomniejszego facyliatora specjalizującego się w sprzedaży broni i rynsztunku. Z punktu widzenia Valko jej ojciec był nie lepszy od insekta, aczkolwiek nawet on musiał przyznać, że ów insekt radził sobie całkiem nieźle. Natomiast jego córka -niezwykle atrakcyjna dziewka - używała swej urody jako tarana. Valko nie miał wątpliwości, że wystarczyłaby jeszcze odrobina wina, żeby paru jego niezbyt mądrych towarzyszy zaczęło się o nią bić, a nawet walczyć do pierwszej krwi. Valko przyglądał się ruchom dziewczyny, temu, jak jej - poza tym bez zarzutu odzienie klei się sugestywnie do wszystkich krągłości jej ciała, wreszcie zniewalającemu uśmiechowi. Doszedł do wniosku, że właśnie ona jest najniebezpieczniejszą osobą na sali. Wrócił myślami do wykładu Hirei na temat więzów między rodami i tworzenia dynastii. Wspomniał również słowa matki, przekonującej go wbrew tradycyjnej wiedzy, że spółkowanie z córką pomniejszego wojownika niekoniecznie jest złe, o ile zapewnia przyjście na świat potomstwa, które zwiąże owego wojownika i jego ród przysięgą lenną. Nie tylko sięganie po najwyższą nagrodę było miarą sukcesu - tego uczyła go matka. Także schylenie się i dostrzeżenie niżej postawionych kobiet zapewniało solidne podstawy, a w efekcie wiele mieczy, które można było wykorzystać dla swoich celów. A w ogóle, doszedł do wniosku, rozglądając się po sali, wcale nie ma tak znów wielu okazji do sięgnięcia po główną nagrodę. Zaledwie jedna młoda kobieta zdawała się spełniać wymogi wyszczególnione przez Hireę i otoczył ją już wianuszek towarzyszy Valko. - Nie zamierzasz znaleźć dla siebie pary dzisiejszego wieczoru, bracie
-odezwał się doń znienacka Seeleth. Valko spojrzał na niego z ukosa i pokręcił głową. Zauważył przy tym, że Seeleth przyozdobił swoją zbroję herbem Remalu. Żaden przepis tego nie zakazywał i Valko także mógł przypiąć herb Sadharynu. Nie zrobił tego jednak. Dziwiło go, że Seeleth zdecydował się na herb Remalu, zamiast przypiąć sobie do piersi godło własnego rodu. Świadczyło to o przedkładaniu powiązań społecznych jego ojca nad więzy krwi. Czuł pokusę, by o to zapytać, ale jak zawsze gdy miał do czynienia z Seelethem, wybrał milczenie. Uznał też, że szanse na znalezienie sobie korzystnej pary są marne, i ogarnęło go przypuszczenie, że Hirea również to wie. Stary wojownik stał w pobliżu stołu gospodarza, przysłuchując się prowadzonej rozmowie, lecz oczyma strzelał po sali, wyłuskując swoich podopiecznych i oceniając ich zachowanie. Valko domyślał się, że w miarę upływu czasu jego kompani spiją się i powezmą niewłaściwe decyzje. Nie wiedział za to, czy właśnie tego się po nich spodziewano i czy sam powinien postąpić identycznie jak oni. Z jednej strony, wolałby nie tracić czasu i sił na coś, co nie mogło mu przynieść korzyści, z drugiej zaś wciąż miał w pamięci przestrogę Hirei, by zbytnio się nie wyróżniać z tłumu. Niezdecydowany zwrócił się do siedzącego obok towarzysza. - A ty... bracie? Też nie szukasz sobie kobiety na dzisiejszą noc? Seeleth wyszczeczył się jak głodny zarkis. - Jeśli mam być szczery, nie ma tu takiej, co by była warta mojego zachodu. Zgodzisz się ze mną? Valko zerknął na niego, po czym spuścił oczy. Podjął decyzję.
- Moim zdaniem ta, która rozmawia właśnie z Tokamem, chyba jest. - Doprawdy? Czemu tak sądzisz? Przecież jej ojcem jest pośledni rycerz. - Ale jej matką jest młodsza siostra kogoś wysoko postawionego wśród Krwawej Straży... Unkarlina. Zanim Seeleth zdążył jakoś zareagować, Valko oddalił się od niego i ruszył ku wybranej kobiecie. Była na tyle atrakcyjna, że poczuł, jak puls mu przyśpiesza na myśl o spółkowaniu z nią bądź walce o nią z Tokamem. Miał świadomość, że nie uczyni żadnej z tych rzeczy, wszelako udając zainteresowanie, odsuwał od siebie podejrzenia za sprawą przewidywalnego zachowania - gdyby oczywiście ktoś poświęcał mu aż tyle uwagi - a zarazem unikał tracenia czasu na kobietę, dzięki której nic nie mógł zyskać. Rzucił spojrzenie w stronę Hirei i zobaczył, że stary wojownik przygląda mu się uważnie, kiedy podchodzi do pary zatopionej w cichej rozmowie. Czyżby dostrzegł w oczach tego starca błysk uznania? Valko postanowił, że rozmówi się z nim w cztery oczy, i to już wkrótce. Tad się miotał, Zane gapił, a Jommy szczerzył. Przyjęcie w pałacu w żadnym razie nie było „skromne" - przynajmniej ich zdaniem. Co najmniej dwustu dworzan tworzyło szpaler po obu stronach długiego chodnika wiodącego do tronu, a pod ścianami stały dwa tuziny królewskich dragonów - na baczność i w wyjściowych mundurach: czarnych spodniach o wąskich nogawkach zatkniętych za wysokie do kolan czarne buty z cholewami, kremowych kurtach z czerwoną lamówką i najbardziej ze wszystkiego imponującymi niskimi, okrągłymi czapami z białego futra z czarną szarfą opadającą ze szczytu na lewe ramię.
Chłopcy również przywdziali nowe stroje, które musieli pośpiesznie zakupić, gdy przyszło zaproszenie do pałacu. Mnisi nie byli zachwyceni tym, że zaburzono ustalony tradycją tok nauczania, jednakże nawet najwyższy kapłan La-Timsy nie mógł zignorować królewskiego wezwania. Zwłaszcza Jommy prezentował się dumnie niczym kogucik - w swojej pierwszej porządnej kurcie ze sztywnego zielonego materiału i ze złotymi dużymi guzikami, na które się jednak nie zapiął; w koszuli, którą Tad uważał za śmieszną, ale która została uszyta wedle aktualnej mody obowiązującej w Roldemie: z białego lnu marszczonego na piersi; i wreszcie w obcisłych wąskich spodniach i trzewikach sięgających do kostki. Zane szczególnie skarżył się właśnie na te buty, które były całkowicie bezużyteczne w sytuacjach wymagających obuwia z prawdziwego zdarzenia, natomiast nie zapewniały komfortu zwykłych łapci. W każdym razie tak odziani chłopcy czekali teraz na to, by być przedstawionymi królowi Roldemu. Servan wyrósł u boku Jommy'ego i szepnął: - Tak to jest, kiedy uratuje się życie księciu... - Gdybym otrzymał tę przestrogę wcześniej - odrzekł szeptem Jommy, nie przestając się uśmiechać - pozwoliłbym gówniarzowi siedzieć tam do tej pory. Servan odpowiedział uśmiechem i odwrócił wzrok. Wprawdzie nie zostali przyjaciółmi, ale między chłopcami doszło do porozumienia. Servan i Godfrey zaczęli się zachowywać przyjaźnie w stosunku do przybyszy z Wyspy Czarnoksiężnika, Jommy zaś przestał ich lać. Królewski mistrz ceremonii uderzył w podłogę ciężką drewnianą laską, na
co w sali zapadła cisza. - Ich królewskie moście! - Mistrz ceremonii zwrócił się w stronę tronu. — Szlachetni panowie i panie, wszyscy zebrani! Oto sir Jommy, sir Tad i sir Zane z rodu królewskiego Keshu! - Od kiedy to - zdziwił się po cichu Tad - przysługuje nam ten szlachecki tytuł? - Cóż, musieli jakoś przydać wam znaczenia... - odszepnął Servan. -Teraz macie podejść do tronu, ukłonić się królowi, tak jak wam pokazywałem, starając się przy tym nie potknąć! Trzej chłopcy ruszyli po długim chodniku, zatrzymali się we wskazanym im miejscu - sześć stóp przed podwyższeniem - po czym ukłonili się tak, jak ich uczono. Na bliźniaczych krzesłach tronowych siedzieli król Karol i królowa Gertruda. U boku jej królewskiej mości stała dziewuszka najwyżej ośmio- lub dziewięcioletnia: księżniczka Stefania, natomiast po prawej ręce jego królewskiej mości w szeregu ustawili się trzej synowie pary monarszej: następca tronu Konstantyn, będący mniej więcej w tym samym wieku co chłopcy z Wyspy Czarnoksiężnika; książę Albert, o dwa lata odeń młodszy, oraz oczywiście książę Grandy, który szczerzył się teraz do swoich przyjaciół. Dwaj starsi synowie króla nosili mundury marynarki królewskiej, Grandy natomiast był ubrany w zwykłą tunikę - o ile naturalnie za zwykłe uważało się złote nici i brylantowe guziki. Król uśmiechnął się i odezwał: - Jesteśmy waszymi dłużnikami, młodzieńcy, za uratowanie życia naszego najmłodszego syna. Chłopcy mieli być cicho, dopóki nie padnie pytanie skierowane
bezpośrednio do nich, jednakże Jommy nie wytrzymał. - Nie chciałbym podważać twych słów, najjaśniejszy panie, wszelako księciu wcale nie groziło większe niebezpieczeństwo. Jest z niego przedsiębiorcze chłopię i potrafi sam o siebie zadbać. Po prostu znalazł się w niezbyt komfortowym położeniu, ot i wszystko. Przez moment panowała kompletna cisza, którą dopiero przerwał donośny śmiech króla. Grandy przewrócił oczami, ale wyszczerzył się jeszcze bardziej do kolegów. - Choć miło nam słyszeć, że nasz syn potrafi sam o siebie zadbać, jak to ująłeś, skądinąd wiemy, że jego życie wisiało na włosku, ty zaś ryzykowałeś własnym, aby go ocalić. W związku z powyższym przyjemnością nas napawa możliwość wynagrodzenia waszej trójki w następujący sposób. Skinął na mistrza ceremonii, który wystąpił do przodu, aby ogłosić: - Od tej pory niech wszystkim będzie wiadomo, że obecni tutaj trzej młodzieńcy otrzymali tytuł rycerza dworu królewskiego w Roldemie wraz z wszelkimi wiążącymi się z tym tytułem przywilejami w ramach wyrazów wdzięczności za ich bohaterski czyn ratujący życie umiłowanego księcia Grandpreya. Co więcej, tytuł będzie im przysługiwał dożywotnio. Tak stanowi królewski dekret, wydany dzisiaj. Tad szepnął: - Grandprey? Zane zerknął na chłopca, który patrzył w sufit, jakby chciał dać jasno do zrozumienia, że to nie on wybrał sobie imię, tylko uczynili to za niego jego rodzice. Chłopcy grzecznie milczeli, podczas gdy dworzanie niemrawo bili brawo.
Jednakowoż rodzina królewska zdawała się szczerze wdzięczna i prawdziwie ciepła w uczuciach do trzech przybyszy z Wyspy Czarnoksiężnika, przez co Jommy uznał, że Grandy musiał opowiedzieć ze szczegółami o przygodzie w górach. Król powstał z tronu i zszedł trzy stopnie w dół, by stanąć tuż przed chłopcami, a wtedy u jego boku wyrósł paź odziany w liberię, trzymający pokaźną tacę. Taca była zakryta białym aksamitem, a na nim spoczywały trzy złote szpile z królewskim herbem Roldemu. Król brał kolejno każdą z nich i osobiście przypinał do kołnierzy chłopców. Gdy skończył, odsunął się krok do tyłu. Jommy zerknął na Servana, który lekkim gestem podpowiedział, że teraz znowu powinni się ukłonić. Jommy skłonił się pierwszy, a w jego ślady poszli Tad i Zane. Zadowolony król wrócił na podwyższenie i zająwszy miejsce na tronie, rzekł: - Uczta rozpocznie się po zakończeniu dzisiejszych obrad dworu. Servan pokazał chłopcom, że powinni wycofać się tam, skąd przyszli. Wszyscy trzej ukłonili się znowu, zrobili parę kroków rakiem, po czym odwrócili się i skierowali do wejścia sali. Za drzwiami podszedł do nich Servan z Godfreyem. - Nieźle poszło, nie powiem. Udało wam się nie potknąć, chociaż trzymanie buzi na kłódkę przychodzi ci z wielkim trudem, co? Jommy miał dość przyzwoitości, by zrobić zakłopotaną minę. - Hmm, no cóż... chyba tak. Ale to naprawdę nie była taka groźna sytuacja. Ty, ratując mój tyłek, ryzykowałeś więcej niż ja, pomagając Grandy'emu.
Dlatego uważam, że to ciebie powinien był spotkać dzisiaj ten zaszczyt... Servan wzruszył ramionami. - Nie będę się z tobą kłócił, ale muszę ci przypomnieć, że nikt nikogo nie pasuje na rycerza za uratowanie jakiegoś twardogłowego wieśniaka. Poza tym mnie już nadano tytuł rycerza dworu królewskiego Roldemu. - A o co w tym właściwie chodzi? - zapytał Zane. - Zostaliście rycerzami dożywotnio, czyli do końca swego życia, ale nie możecie przekazać tego tytułu swoim synom. Oni pozostaną wieśniakami -pośpieszył z wyjaśnieniem Godfrey. Zane przewrócił oczami. - No i bardzo dobrze. Tad roześmiał się. Ich stosunki z Godfreyem również uległy zmianie i jeśli nawet nie można było mówić o łączącej ich przyjaźni, z całą pewnością przynajmniej się tolerowali. - Chodźcie - rzucił nagle Servan. - Musimy zająć swoje miejsca przy stole, zanim pojawi się rodzina królewska. Postarajcie się nie poplamić nowych ubrań winem. Bogowie wiedzą, kiedy znów będziecie mieli okazję tak się wystroić. Jommy klepnął go w ramię, mocno w sam raz, żeby kolana ugięły się po Servanem, co miało zostać odczytane jako żartobliwy gest.
- Nieznośny z ciebie cymbał. A już zaczynałem myśleć, że można cię mimo wszystko znieść. Tad, Zane i Godfrey wybuchnęli śmiechem. Wkroczyli do wielkiej sali o wysoko zawieszonym sklepieniu i szklanych ścianach od podłogi do sufitu, za którymi płonęło jasne popołudniowe słońce. Zebrali się tam wszyscy dworzanie... oraz dworki. Jommy szturchnął pod żebra najpierw Tada, a potem Zane'a, zwracając ich uwagę na obecność urodziwych dziewcząt. - Dziewczyny! - sapnął bezwiednie Zane, na tyle głośno, że jego słowa dosłyszało paru stojących najbliżej wielmożów. Spowodowało to kilka zdziwionych spojrzeń, rzuconych w ich stronę, i tyle samo uśmiechów. - Zachowujcie się - upomniał ich sykiem Godfrey. - To pierwsze córy królestwa, a wy jesteście zaledwie niewykształconymi prostakami. - Chyba chciałeś powiedzieć: źle wykształconymi rycerzami. Żeby już nie wspomnieć o tym, kto pomógł ci wczoraj na teście z geometrii... Godfrey zmieszał się lekko, ale wybrnął z sytuacji, mówiąc: - No dobrze. Jesteście dobrze wykształconymi prostakami. - Dobrze wykształconymi prostakami-rycerzami - poprawił go Jommy. Docinki się skończyły, kiedy dotarli do swoich miejsc w samym środku koła utworzonego z dużych okrągłych stołów, suto zastawionych. W pobliżu stali słudzy, których zadaniem było dopilnować, żeby nikt z arystokratów ani gości nie musi rozglądać się za jadłem i napitkiem. Gdy w wejściu pojawili się członkowie rodziny królewskiej, wszyscy wstali i ukłonili się nisko. Król pierwszy dotarł do honorowych gości i dał znak
mistrzowi ceremonii, który ponownie uderzył laską w posadzkę i tym razem zakrzyknął: - Na zaproszenie ich królewskich mości, jedzcie i pijcie! Słudzy natychmiast się zakrzątnęli, nakładając kopiaste porcje na talerze i napełniając kielichy. Chłopcy mieli przykazane, aby nie posilać się w obecności króla. Tad i Jommy cierpliwie czekali, aż przyjdzie ich kolej, jednakże Zane popatrywał ze źle skrywanym niepokojem na szybko pustoszejące stoły. Król tymczasem do nich przemówił: - Twoja skromność dobrze o tobie świadczy, młodzieńcze, wszelako nie powinieneś podważać słów króla, zwłaszcza, gdy ten rozdaje nagrody. Jommy zaczerwienił się. - Proszę o wybaczenie, najjaśniejszy panie. Król machnął ręką, przywołując pazia z tacą, na której spoczywały trzy małe woreczki. - Tytuły, które otrzymaliście, wiążą się z pewnymi posiadłościami dostarczającymi niewielki roczny dochód. Oto sumy, jakie zebrano w tym roku... -Urwał i zerknął na stojącego nieopodal dworzanina, który dopowiedział: - Sto suwerenów, najjaśniejszy panie. Król skinął głową, podniósł jeden mieszek i wręczył go Jommy'emu, a następnie to samo uczynił z pozostałymi dwoma. - Co roku tego dnia będziecie odbierać swoją zapłatę z królewskiego skarbca. Chłopcy zaniemówili. Sto roldemskich suwerenów było warte grubo ponad trzysta zwykłych złotych monet, jakimi posługiwano się w Dolinie Snów.
Tyle rokrocznie zarabiał młynarz Hodover ze Stardock, będący najbogatszym człowiekiem, jakiego znali Tad i Zane. Jommy nigdy nie miał styczności z kimś tak zamożnym. Nic dziwnego więc, że całej trójce równocześnie przyszła do głowy ta sama myśl: „Jesteśmy bogaci!". Król powiedział na koniec: - Bawcie się dobrze i cieszcie zaszczytami. Wieczorem wrócicie na uczelnię, a z tego, co wiem, na mnichach nie robią wrażenia tytuły ani bogactwo. Chłopcy skłonili się i odsunęli o krok, po czym odwrócili i wmieszali w tłum. Dołączył do nich Servan z Godfreyem, a następnie na horyzoncie pokazał się Grandy. - Grandprey? - powtórzył Tad. Grandy wzruszył ramionami. -To imię dziadka mojej mamy - wyjaśnił. - Mnie nikt nie pytał o zdanie. Jommy zgiął się wpół. - Wasza książęca mość... - Sir Jommy... - odpowiedział równie żartobliwym tonem Grandy. - Skoro już poruszyliśmy temat imion - odezwał się Servan. - Co to właściwie za imię: Jommy? Teraz zapytany wzruszył ramionami. - To przezwisko, które nadali mi moi bliscy. Tak naprawdę nazywam się Jonathan, ale kiedy mój młodszy braciszek próbował wymówić to imię, wyszło mu właśnie „Jommy" i tak już zostało. Nikt nie mówi na mnie Jonathan. Z kuchni wyniesiono kolejne potrawy i chłopcy nareszcie mogli rzucić się na jedzenie i piwo. - Rozkoszujcie się każdym kęsem i każdym łykiem - powiedział Servan -
albowiem o zachodzie słońca wracamy pod opiekuńcze skrzydła braci Zakonu La-Timsy. - To prawda - zgodził się z uśmiechem Tad - ale zanim słońce zajdzie, możemy jeść, pić i flirtować z ładnymi dziewczętami. Jommy poderwał głowę jak spłoszony byk jelenia. - Dziewczęta! - przypomniał sobie, rozglądając się po sali. - A niech mnie, przecież teraz jestem rycerzem! Piątka chłopców uśmiechnęła się szeroko. Jommy, szczerząc zęby, ciągnął: - Jeszcze dziś rano byłem zwykłym wieśniakiem, a teraz proszę, jest ze mnie rycerz całą gębą, który w dodatku przyjaźni się z księciem z królewskiego rodu. Wybaczcie więc, łobuzy, ale mam zamiar się przekonać, na ilu dziewczynach zdołam zrobić wrażenie, zanim zaciągną mnie siłą za murv uczelni. - Dla ciebie jestem sir Łobuzem - poprawił go Tad, oddając prawie pełen talerz przechodzącemu słudze. Zane zaczął szuflować jeszcze szybciej i po chwili z pelnvmi ustami wybełkotał: - Zaraz idę... Przeżuł i połknął ostatni kęs i popędził za przyrodnimi braćmi. Godfrey popatrzył na Grandy'ego i Servana. - Niech bogowie mają w opiece córy Roldemu. Servan zachichotał. - Znasz te dziewczyny nie od dziś, Godfreyu. Boska opieka przyda się raczej tym trzem... - Uczynił ruch brodą w kierunku oddalających się chłopców z
Wyspy Czarnoksiężnika. Grandy wybuchnął śmiechem. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Biały Valko uniósł miecz. Z blanek odległej siedziby rodowej jego ojciec odwzajemnił gest pozdrowienia, witając w domu pozostającego przy życiu syna wracającego ze szkolenia. Hirea jechał u boku młodzieńca. Po zakończonym szkoleniu jakby nigdy nic poinformował młodego lorda Camareen, że uda się w podróż razem z nim, po czym stamtąd wyruszy do własnej posiadłości w Talidanie, mieście leżącym bardziej na wschód, na zaczynających się tam górzystych terenach. W przepisowej odległości za nimi jechali dwaj giermkowie Hirei. W pewnym momencie stary wojownik powiedział: - Pora na szczerą rozmowę, Valko. - Tę, o której wspomniałeś, leżąc w piachu? - zrewanżował się młody wojownik. - Tę, na którą czekałem tak długo daremnie? - Taka już jest natura czasu i okoliczności - rzekł Hirea. - Mam do powiedzenia niewiele, twój ojciec dopowie resztę. Na razie musi ci wystarczyć to, że twoja matka ukrywała przed tobą fakty, abyś nie zdradził jej i siebie, zanim przyjdzie pora. Miałem okazję ją poznać i zaświadczam ci, iż jest to wyjątkowa kobieta. Pragniemy ci przekazać, co następuje... Wszystko, czego uczyła cię matka, było prawdą. Wszystko, co zobaczyłeś po wyjściu z Ukrycia, było nieprawdą. Valko gwałtownie obrócił głowę. Wpatrzył się w starego nauczyciela. - Co ta...?
- Łaknienie krwi, które czasem odczuwamy, pragnienia zabijania młodych nie mają nic wspólnego z prawdą o nas. Zwyczaje te zostały nam narzucone, jednakże nie są one prawdziwą tradycją Dasatich. Valko otworzył usta ze zdziwienia. Teraz rozumiał, dlaczego Hirea nie chciał o tym rozmawiać wcześniej. Serce zaczęło mu bić szaleńczo. - Twój ojciec wkrótce powie ci znacznie więcej. Z nikim innym o tym nie rozmawiaj ani nikogo innego o nic nie pytaj - przykazał Hirea. - Zanim się rozstaniemy, wiedz, że jutrzejszy dzień będzie kluczowy dla twego przetrwania. Zrozumiesz powody mojej oględności, kiedy się znów spotkamy. Po tych słowach uniósł rękę, oddając salut lordowi Camareen patrzącemu na nich z odległej siedziby rodowej, po czym zawrócił swojego varnina i opuściwszy główny szlak, zjechał na ścieżkę, zabierając ze sobą giermków. Valko został sam. Skonsternowany spoglądał za oddalającym się wojownikiem, mając w pamięci jego poważne słowa: „Jutrzejszy dzień będzie kluczowy dla twego przetrwania". Zastanawiał się, co też Hirea chciał przez to powiedzieć. To zrozumiałe, że syn powracający ze szkolenia mógł zagrozić ojcu - a Valko nie miał wątpliwości, że okazałby się niebezpieczniejszym przeciwnikiem od wszystkich, z jakimi jego ojciec się mierzył w ostatnich latach - wszakże był również świadom tego, że w najbliższym czasie i tak czekała go przeprawa ze starym, ale jarym ojcem. Hirea byt świetnym nauczycielem, ale najlepsze lata miał dawno za sobą, tymczasem Aruke uzbrojony w miecz nadal siał strach w sercach wrogów. Valko jechał dalej w normalnym tempie, nie chciał bowiem budzić
żadnych podejrzeń. Dojechawszy do bram, przekonał się, że podwoje zostały otwarte szeroko na jego powitanie. Doceniał ten gest. Zazwyczaj dla samotnego jeźdźca otwierano tylko jedno skrzydło. Wjechawszy na główny dziedziniec, dostrzegł ojca stojącego na balkonie i przyglądającego mu się z góry. Jakiś pomniejszy, zarządca posiadłości, podszedł doń i ze spuszczonym wzrokiem zawiadomił: - Młody lordzie Camareen, twój ojciec życzy sobie, byś oddalił się do swojej kwatery i odpoczął. Spotka się z tobą w swej prywatnej komnacie po twym pierwszym posiłku w domu. Zsiadając z siodła, Valko zapytał: - Nie będziemy wieczerzali razem? - Nie, młody lordzie Camareen - odparł mężczyzna, krzywiąc się lekko, jakby oczekiwał kary za to, że przynosi wiadomość, która może nie przypaść do gustu jego panu. - Twojego ojca zaprzątają obecnie inne sprawy, ale pragnie się z tobą zobaczyć, gdy tylko okoliczności na to pozwolą. Posiłek zostanie ci przyniesiony na kwaterę. Valko zdecydował się nie kontynuować tego tematu - w końcu rozmawiał tylko z nędznym sługą. Nie podobała mu się jednak perspektywa spożycia posiłku w samotności. Nieustanne towarzystwo dziewięciu młodych wojowników przechodzących szkolenie razem z nim nauczyło go doceniać obecność innych, czego brakowało mu przez większość dzieciństwa. Pozwolił, żeby pomniejsi zajęli się jego wierzchowcem, i wolnym krokiem przekroczył próg ojcowskiej siedziby. Podobnie jak w wypadku wszystkiego innego w świecie Dasatich, także styl architektoniczny sugerował, że zdaniem tej
rasy „większe" znaczy „lepsze". Tymczasem Valko po raz pierwszy zauważył, że z powodu niekończącej się rozbudowy - przesuwania murów, dostawiania kwater dla pomniejszych oraz pozostałych jeźdźców Sadharynu mogących pojawić się z wizytą - siedziba lorda Camareen stała się trudna do obrony. Zanim zamknęły się za nim podwójne odrzwia, dominujące od strony dziedzińca, stwierdził, że mógłby przedstawić co najmniej trzy plany skutecznego ataku na tę warownię bądź jej oblężenia. Postanowił, że gdy tylko przejmie tutaj władzę, wyda rozkazy mające na celu naprawę wszystkich przeoczeń w projekcie i błędów w konstrukcji. Idąc obszernymi korytarzami, rozglądał się i wszędzie widział ślady tradycji Dasatich: potężne, ciężkie kolumny, gładkie ściany z idealnie dopasowanych bloków kamienia ciągnące się jak okiem sięgnąć, co oznaczało oczywiście kolejne słabe punkty w obronie, jako że brakowało otworów strzelniczych. Valko miał świadomość, że zdobycie tej siedziby zostałoby okupione wieloma ofiarami, nie było jednak niemożliwe. Wchodząc po stopniach na górę, gdzie mieściły się kwatery prywatne, uznał, że na początek wystarczy wystawienie większej liczby strażników, zwłaszcza w miejscach strategicznych. Docierając do własnej kwatery, zastanawiał się, czy każdy pozostały przy życiu syn postrzega siedzibę ojca jako zarówno bezpieczne schronienie, jak i potencjalny łup. Po wejściu do środka przekonał się, że pod jego nieobecność ojciec kazał przemeblować pokój. Proste łóżko, na którym spał wcześniej, zostało zastąpione przez wielkie łoże wymoszczone futrami. Zwykłą drewnianą skrzynię, w której trzymał swoje rzeczy osobiste, zastąpił misternie rzeźbiony sprzęt o tym samym przeznaczeniu, jednakże wykonany z drogiego, niemal czarnego drewna, obok zaś stanął manekin do odwieszania rynsztunku. Na
ścianach pojawiły się barwne tapiserie, przydając pomieszczeniu ciepła zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Pomniejsi pospieszyli z pomocą przy zdejmowaniu zbroi, a słudzy wciągnęli do komnaty wielką balię, aby mógł wziąć kąpiel. Bez protestów rozdział się do naga, znienacka czując, jak bardzo jest obolały, zmęczony i brudny. Gdy tylko zanurzył się w gorącej wodzie, słudzy natychmiast jęli wmasowywać pachnące mazidła w jego włosy i skórę, a potem obmywali całe ciało miękkimi szmatkami. Valko po raz pierwszy zaznał takich luksusów i nie bardzo wiedział, jak się zachować. Po kąpieli przyniesiono mu wybór bogatych szat, a on zdecydował się na granatową z białym lamowaniem i złotym abstrakcyjnym wzorem, bardzo miłym dla oka. Miejsce na środku pomieszczenia, zwolnione przez balię, zajął stół zastawiony rozmaitym jadłem. Pojawiło się na nim także parę gatunków wina i piwa. Był tak ciężki, że wnosić go musiało na własnych ramionach aż czterech pomniejszych. Valko stwierdził, że jest potwornie głodny po przebytej długiej drodze, i rzucił się na jedzenie bez wahania. Pomniejsi wyszli kolejno, pozostawiając w komnacie tylko jedną służącą - młodą kobietę niezwykłej urody, która czekała w milczeniu, póki nie skończył się posilać. Wtedy odezwała się cicho: - Jestem tu, by dostarczyć młodemu lordowi rozkoszy. Zabroniono mi się opowiadać, tak więc nawet jeśli pocznę dziecko, nie będzie miało prawa przypomnieć o więzach krwi.
Valko przyjrzał się młódce, ale choć w lędźwiach aż go paliło od chęci spółkowania z nią, dziwne zachowanie ojca i ostrzeżenie Hirei zaważyły na jego następnej decyzji. - Nie dzisiejszej nocy. Jak cię zwą? - Naila, młody lodzie Camareeen. - Być może poślę po ciebie jutro, dziś jednak chcę się wyspać. - Jak młody lord sobie życzy — odrzekła dziewczyna z ukłonem. - Mam zostać czy odejść? - Zostań, póki nie skończę jeść. Możesz mi opowiedzieć o posiadłości mego ojca. Co się wydarzyło pod moją nieobecność? - Jestem pewna, że inni lepiej nadają się do tego zadania. - Nie wątpię w to - zgodził się z nią Valko, równocześnie zapraszająco klepiąc miejsce obok siebie. - Ale zanim kogoś takiego znajdę, chcę wysłuchać twoich słów. Masz przecież oczy i uszy. Co zauważyłaś, kiedy mnie tutaj nie było? Nie do końca pewna, czego się od niej oczekuje, pomniejsza zaczęła wymieniać litanię plotek, pogłosek i przypuszczeń, z których większość nudziła Valko swoją nieszkodliwością. Od czasu do czasu jednak dziewczyna mówiła coś, co wzbudzało jego zainteresowanie, wtedy zadawał jej pytania pomocnicze, a ona wreszcie odsłaniała ciekawsze fakty. Valko doszedł do wniosku, że przestając z dziewczyną w ten sposób, miał z niej większy pożytek, niżby osiągnął, zwyczajnie z nią spółkując. Ignorował więc cielesną żądzę i rozmawiał długo w noc, nawet po tym, jak skończył już jeść.
Pukanie rozległo się w środku nocy. Jommy zerwał się z łóżka pierwszy, tuż przed tym, zanim drzwi stanęły otworem. - Ubierzcie się. Tylko cicho - rozkazał trzem młodzieńcom brat Kynan. Jommy zerknął na Servana, ten jednak tylko wzruszył ramionami. Godfrey mrugał powiekami jak ktoś, kto próbuje otrząsnąć się ze stuporu. Zanim zdążyli się ubrać, na zewnątrz stali już w pełni gotowi Tad, Zane i Grandy - milczący pod czujnym okiem mnicha. Ów położył palec na ustach i gestem kazał chłopcom iść za sobą. Zdołali dotrzeć do miejsca przeznaczenia - którym okazał się gabinet prodziekana - bez wypowiedzenia choćby jednego słowa, wszelako tuż za drzwiami Godfrey nie wytrzymał. - Która właściwie jest godzina? - szepnął do Servana. Królewski kuzyn tylko rozszerzył lekko oczy, chcąc ostrzec kolegę, ale z ciemności już dobiegł ich czyjś głos: - Godzina po północy, jak mi się zdaje. Ojciec Elias odsłonił zakrytą dotąd zapaloną lampę, objawiając się chłopcom za biurkiem prodziekana. - Zaczekaj na korytarzu, bracie - zwrócił się do brata Kynana. Mnich kiwnął głową i wyszedł. Opat tymczasem wstał i powiedział: - Doszły mnie słuchy, że wasza szóstka nareszcie przestała się wadzić. Czy to prawda? Jommy wymienił spojrzenia z Servanem i kiwnął głową, a Servan w imieniu obydwóch rzekł:
- Tak, ojcze. Osiągnęliśmy... porozumienie. - To dobrze. Miałem nadzieję, że się zaprzyjaźnicie, ale pełen szacunku rozejm też ujdzie. Wezwałem was tutaj, by się pożegnać. Chłopcy popatrzyli po sobie niepewnie, a Jommy odważył się zapytać: - Czyżby ojciec dokądś się wybierał? - Nie ja, tylko wy - odparł opat. - Nie o wszystkim wolno mi mówić, ale tyle powinniście wiedzieć. Odkąd wszyscy jesteście rycerzami królewskiego dworu Roldemu, macie nie tylko przywileje, ale także obowiązki. Poza tym posiadacie rozliczne talenty i czeka was świetlana przyszłość. Zwracając się bezpośrednio do Grandy'ego, dodał: - Na tobie, wasza książęca mość, z racji urodzenia spoczywa większa odpowiedzialność i poważniejsze obowiązki. Jommy poruszył się niespokojnie, co nie uszło uwagi opata. Ojciec Elias uśmiechnął się. - Nie obawiaj się, młody Jonathanie. Rozmawiałem już z twoim patronem z cesarskiego dworu w Keshu. Wyraził zgodę, abyś wziął udział w następnym przedsięwzięciu. Na to ostatnie słowo Jommy, Tad i Zane zesztywnieli. Wprawdzie opat nie powiedział głośno, że instrukcje pochodzą od Konklawe Cieni, ale oni nie mieli wątpliwości, że tak właśnie było. - Zostaniecie wcieleni w szeregi armii. Sześciu studentów na różne sposoby okazało niedowierzanie. - Armii? - powtórzył Grandy drżącym głosem. - Twój ojciec król ma już dwóch synów w marynarce, wasza książęca
mość. Ale Roldem potrzebuje również generałów, nie tylko admirałów. Na pewno go nie zawiedziesz. - Zwracając się do Jommy ego, Tada i Zane'a, powiedział natomiast: - Wy również nie zawiedliście pokładanych w was nadziei w czasie krótkiego pobytu tutaj, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że wcześniej nigdy się nie kształciliście. Nie było naszym zamiarem zamienienie was w uczonych, po prostu chcieliśmy, byście nabrali nieco ogłady. Służba w armii to kolejny etap waszej edukacji, podczas którego poznacie tajniki wojskowego myślenia i nauczycie się cenić silnych przywódców. Traficie wszyscy w stopniu podporuczników do szeregów pierwszej armii, czyli Królewskiej Jedynki. Na zewnątrz czeka na was wóz, którym pojedziecie do portu, a stamtąd statkiem popłyniecie do Inaski. Wygląda na to, że jakiś grabieżczy baron z Bardacu napadł na Aranor, korzystając z zamieszania, jakie spowodowało nasze zajęcie Olasko... Macie stanąć na wysokości zadania jako oficerowie i pomóc generałowi Bertrandowi przegonić najeźdźców za nasze granice. - Pochylił głowę. - Niech La-Timsa ma was w swojej opiece. Niech żyje Roldem! - Niech żyje Roldem! - powtórzyli unisono Servan, Godfrey i Grandy, a trójka chłopców z Wyspy Czarnoksiężnika przyłączyła się niemrawo do okrzyku. Za drzwiami czekał na nich brat Kynan. Odprowadził ich na dziedziniec stajenny, gdzie faktycznie stał już wóz gotowy do drogi. - Co będzie z naszymi rzeczami? - zapytał Servan w ostatniej chwili. - Na miejscu dostaniecie wszystko, co trzeba - usłyszeli w odpowiedzi. Gdy już siedzieli na wozie, małomówny mnich gestem dał znać woźnicy, aby ruszał. Pug przebudził się raptownie na zapleczu sklepu Kastora. Zaszła jakaś
zmiana - czyżby na zewnątrz? Nie było żadnego hałasu, który mógłby go wyrwać ze snu. Wokół panowały ciemności i nikt poza nim się nie ruszał, jeśli nie liczyć Ralana Beka, którzy jak to on rzucał się przez sen z powodu nieokreślonych koszmarów, jakie go nawiedzały, choć nigdy ich potem nie pamiętał. Wtem Pug uświadomił sobie, że ta zmiana, którą wyczul, nie zaszła wcale na zewnątrz, ale wewnątrz. A dokładnie: w jego wnętrzu. To on się zmienił. Wstał, podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Nareszcie zobaczył świat takim, jakim widziały go oczy Dasatich! Nie miał słów, by opisać to uczucie. Kolory rozciągały się w szerszym paśmie niż ludzkie, wykraczając poza fiolet i czerwień, widział nawet skrzącą się energię! Było to coś zdumiewającego. Na nocnym niebie dostrzegał gwiazdy niewidoczne dla ludzkiego oka, o których obecności świadczyła energia nie do pojęcia dla człowieka z Midkemii. Nie emitowały światła, tylko ciepło, a znajdowały się tak daleko, że brakowało liczb, by nazwać tę odległość. Znienacka za jego plecami rozległ się czyjś głos: - Niesamowite, prawda? Pug nie słyszał, jak Ralan Bek budzi się ani tym bardziej wstaje i podchodzi do okna. To, że nagle przestał wyczuwać obecność młodzika, zmartwiło Puga. Ukrył jednak swoje zaskoczenie i niepokój, mówiąc tylko: - Tak, niesamowite... - Nie wracam - oświadczył nagle młodzik. - Dokąd nie chcesz wrócić? - Do naszego świata, na Midkemię. Ja... ja tam nie pasuję.
- A tutaj pasujesz? Bek przez chwilę nic nie mówił, gapiąc się na niebo, a w końcu odpowiedział: - Nie. Tutaj też nie pasuję. Pasuję do tego następnego miejsca, tam, dokąd się wybieramy. - Skąd wiesz? - zapytał go Pug. - Nie wiem skąd - odparł młodzieniec. - Po prostu to wiem. Pug zamilkł. Przyglądał się jeszcze przez chwilę Bekowi zapatrzonemu na niebo, a potem wrócił na swoje posłanie. Leżąc w ciemnościach, podczas gdy Bek gapił się przez okno, zastanawiał się nad własnym szalonym planem. Wiedział, że to jego plan, ponieważ instrukcje przekazał sobie własnoręcznie, swoim charakterem pisma, a w dodatku w ciągu minionych pięćdziesięciu lat ani jedna z takich wiadomości nie niosła złej rady. Nieraz zastanawiał się też nad enigmatycznym stylem tych wiadomości: dlaczego nie przekazywał sobie żadnych informacji, lecz wyłącznie suche polecenia i rozkazy. Z drugiej strony domyślał się, że jego przyszła wersja musi mieć dobre powody do podobnej zwięzłości, nawet jeśli wywoływało to frustrację tej obecnej... Chciało mu się wyć. Paradoksy związane z czasem przyprawiały go o ból głowy. Leżał bezsennie przez resztę nocy, siłując się z setką wątpliwości i demonów prokurowanych przez jego umysł. Valko przebudził się w okamgnieniu. Ktoś do niego mówił. Głos był cichy i niegroźny. Kiedy się odwrócił, napotkał spojrzenie Naili. Dziewczyna nie opuściła go, tylko rozmawiała z nim bez końca, a później położyła się obok
niego, gdy odpływał w sen, obejmując go tak jak matka, gdy był małym chłopcem. Było to zadziwiająco przyjemne i podnoszące na duchu. - Wzywa cię ojciec - powiedziała cicho. Ubrał się i ruszył za nią korytarzem. Naila zatrzymała się przy drzwiach prowadzących do prywatnej komnaty jego ojca, zapukała jeden raz, po czym nie czekając na pozwolenie, pośpiesznie odeszła, jakby takie miała rozkazy. Drzwi się otworzyły, lecz w progu Valko ujrzał nie swego ojca, tylko innego mężczyznę. Odruchowo sięgnął do pasa, wszelako zbroję i miecz zostawił w swojej kwaterze, gdzie teraz zdobiły manekina, kiedy tymczasem jemu groziła śmierć z ręki nieznajomego, gdyby ów okazał się wrogiem. Jednakże mężczyzna nie wykonał żadnego niebezpiecznego gestu. Machnął tylko ręką na Valko, mówiąc: - Twój ojciec czeka na ciebie. Chłopak wiedział, że musi przekroczyć próg. Skoro los chciał, aby zginął tu i teraz, nie mógł temu zaradzić. W środku cztery krzesła stały półkolem, otaczając piąte, samotne. Trzy z nich były już zajęte: Aruke siedział na tym, które znajdowało się na wprost pojedynczego. Obok niego usiadł mężczyzna w stroju Kapłana Śmierci. Sądząc po zdobieniach szaty, był wysoko postawiony. Po drugiej stronie lorda Camareen siedział Hirea, który uśmiechnął się ledwie zauważalnie, dostrzegłszy na twarzy Valko zdumienie. Tego, który mu otworzył, nie rozpoznał nawet po bliższym przyjrzeniu się, ale mężczyzna niewątpliwie był wojownikiem, jak jego ojciec, i nosił zarówno zbroję, jak i miecz. - Usiądź - rzekł lord Camareen władczym głosem, pokazując synowi
krzesło naprzeciwko. Valko wykonał polecenie, nie mówiąc ani słowa, a wojownik zajął ostatnie wolne miejsce. Wtedy Aruke przemówił. - Znalazłeś się na rozdrożu, mój synu. - Wolnym ruchem wysunął miecz z pochwy i położył go sobie na kolanach. - Jeden z nas umrze dzisiejszej nocy. Valko zerwał się z krzesła i złapał je oburącz, gotów użyć tej zaimprowizowanej broni. Kapłan Śmierci machnął ręką i nagle Valko poczuł, jak siła zeń wycieka. Po paru sekundach nie był w stanie utrzymać w górze krzesła, które w końcu wypadło mu z dłoni. Kiedy Kapłan Śmierci powtórzył gest sprzed chwili, siły na nowo zaczęły wypełniać ciało młodzieńca. - Nie zdołasz nam zagrozić, jeśli będziemy życzyli ci śmierci, młody wojowniku. Wiedz jednak, że naszym najgorętszym pragnieniem jest, abyś pozostał przy życiu. - Jak to? - zapytał Valko, opierając się o opuszczone krzesło i czekając, aż siły wrócą mu całkowicie. - Wcześniej mój ojciec powiedział, że jeden z nas musi umrzeć dzisiejszej nocy. Ale chyba nie czuje jeszcze brzemienia zim i nie chce tak rychło poprosić o godną śmierć? - Właśnie tego chce - odpowiedział Kapłan Śmierci. Aruke ponownie kazał synowi usiąść. Valko zajął swoje miejsce, aczkolwiek uczynił to niechętnie. - To, czego zaraz się dowiesz, zaczęło się przed wieloma stuleciami -podjął lord Camareen. - W noc podobną do tej jeden z moich licznych prapradziadów stanął przed swoim ojcem w tej właśnie komnacie, gdzie również siedziało czterech mężczyzn. Usłyszał rzeczy, w które ledwie mógł uwierzyć, a
jednak gdy noc przeszła w świt, nadal żył i nie powątpiewał już w nic z tego, co mu tutaj powiedziano. I tak trwa to od wieków, albowiem historia rodu Camareen zawiera pewien sekret... Sekret, który albo posiądziesz na czekające cię zimy, albo zabierzesz ze sobą do grobu jeszcze tej nocy. -Zrobił krótką pauzę, po czym kontynuował: - Kiedyś siedziałem na twoim miejscu, tak jak mój ojciec i dziad przede mną. Siedzieliśmy, słuchaliśmy i nie mogliśmy uwierzyć w to, co nam mówiono, ale zanim minęła noc, zrozumieliśmy. A kiedy już zrozumieliśmy, nasze życie zmieniło się na zawsze. Co więcej, każdy z nas złożył przysięgę przed wyruszeniem w dalszą podróż. Moja podróż trwa po dziś dzień. - Podróż? - powtórzył Valko. - Dokąd? -Do miejsca w głębi duszy - odparł Kapłan Śmierci. Valko natychmiast wzmógł czujność. Matka przestrzegała go przed Kapłanami Śmierci i ich gadkami, albowiem byli ulubieńcami Jego Mroczności, zaraz po TeKaranie. Mogli więc ogłosić, że każde zachowanie odbiegające od przyjętej normy jest bluźnierstwem, i sprowadzić katastrofę na głowę pechowca. Z tym że matka Valko twierdziła, że miało to więcej wspólnego z kwestiami posiadania, pozycji i zadawnionych waśni między rodami -bądź z kobietą gwarantującą korzystny sojusz - aniżeli z doktryną. Kapłan Śmierci musiał coś wyczytać w spojrzeniu młodzieńca, ponieważ powiedział: - Wiem, że twoja matka przestrzegała cię przed dawaniem posłuchu Kapłanom Śmierci. Odłóż jednak na bok to, co już wiesz, i ucz się. - Skąd możesz wiedzieć, przed czym przestrzegała mnie matka? - zapytał
zaniepokojony nie na żarty Valko. Aruke się roześmiał. - Twoja matka jest jedną z nas! Gdyby mogła, toby siedziała tu dziś z nami. Wszelako przebywa z nami duchem, jeśli nie ciałem ani umysłem. Valko nic nie rozumiał, wiedział tylko, że w następnych minutach będzie się ważyło jego życie. Aruke popatrzył najpierw w lewo, potem w prawo, a kiedy wszyscy trzej towarzyszący mu mężczyźni skinęli głowami, rzekł: - Synu mój, na długo przed tym, zanim zostałeś stworzony, powzięto plany, że ktoś taki jak ty będzie potrzebny. Valko pomyślał, że słowo „stworzony" w tym kontekście brzmi dziwnie, nic wszakże nie powiedział. - Tak jak memu ojcu przede mną, przyświecał mi tylko jeden cel... cel, który mam nadzieję osiągnąć dzisiejszej nocy. - Umilkł; bądź to dając synowi okazję do komentarza lub pytania, bądź po prostu zbierając myśli. -Albo wszystko pojmiesz, albo nie, ale od twego zrozumienia zależy los nas obydwóch... Wszystko, co wiesz o naszej rasie, o Dasatich, jest kłamstwem. Tym razem Valko nie zdołał zachować milczenia. - Kłamstwem? Co chcesz przez to powiedzieć? Jakiego rodzaju kłamstwem? - Każdego - odparł jego ojciec. Następnie odezwał się znów Kapłan Śmierci. - Jam jest ojciec Juwon. Już jako dziecko wiedziałem, że mam powołanie do bycia czymś więcej niż wojownikiem. Po powrocie do posiadłości mego ojca i
pokonaniu wszystkich, których przeciwko mnie wysłał, odszedłem, udając się do najbliższego klasztoru. Tam uczyłem się, aż doszedłem do stopnia lektora, a następnie diakona. W końcu przyjąłem święcenia kapłańskie, a obecnie jestem najwyższym kapłanem Zachodnich Krain. Jednakże od samego początku wiedziałem, że wzywa mnie na służbę nie Jego Mroczność, tylko coś innego... Włoski na karku młodzieńca stanęły na sztorc, gdy uświadomił sobie wagę rzuconego bluźnierstwa. Czyżby ten Kapłan Śmierci twierdził, że istnieje inne źródło powołania aniżeli Jego Mroczność? Byłby jedynym, który tak mówi... jedynym, nie licząc matki Valko. Nie odezwał się więc ani słowem. Mężczyzna w zbroi przedstawił się następny. - Jam jest Denob z Jadmundieru. Szkoliłem się u boku twego ojca i Hirei. Nasza trójka została wybrana, by zawiązać braterstwo, choć nie zrozumieliśmy tego od razu. - Skończywszy mówić, zawiesił spojrzenie na Hirei. - Wejrzałem w ciebie, młody wojowniku - przemówił nauczyciel. Głębiej, niż myślisz. Rozmawiałem z twoją matką, która rzekła mi, czego mam w tobie szukać. I znalazłem. - Podczas walki - zakrzyknął Valko - pokonałem cię gołymi rękami, po co więc to całe oszustwo? Czemu zachowywałeś się tak, jakbyś jej nie znał? A potem naopowiadałeś, że była Wiedźmą Krwi! Hirea uśmiechnął się. - Zastanawiałeś się nad moimi słowami? - Tak - potwierdził Valko. - I do jakich wniosków doszedłeś? - zainteresował się Kapłan Śmierci.
Valko milczał przez chwilę. Potem powiedział cicho: - Uważam, że moja matka może być Wiedźmą Krwi. - A zatem zrobiłeś pierwszy krok - wtrącił lord Camareen. - Na długo przed tym, zanim spółkowaliśmy z twoją matką, zostało postanowione, że mamy stworzyć wyjątkowe dziecko. Całe pokolenia Dasatich rozmnażały się, abyś dziś ty mógł zasiąść na tym krześle. - Przepowiednie i omeny skierowały nas na ścieżkę, po której stąpamy -potaknął ojciec Juwon. Nachylił się, żeby spojrzeć młodzikowi prosto w oczy, co w każdych innych okolicznościach byłoby rzuceniem wyzwania. - Tym wyjątkowym dzieckiem jesteś ty, a przepowiednia właśnie zaczyna się wypełniać. - Jaka przepowiednia? Kapłan Śmierci oparł się wygodnie i zaczął mówić, jakby recytował dobrze znaną modlitwę: - Na początku była równowaga i w tej równowadze objawiła się wszechrzecz. Przyjemność i ból, nadzieja i rozpacz, zwycięstwo i porażka, początek i koniec. Wśród wszechrzeczy żyły, mnożyły się i umierały wszystkie stworzenia, a porządek świata trwał. Ale pewnego dnia wybuchła walka i po wielkich bitwach i potwornych poświęceniach równowaga została zniszczona. - Nie rozumiem! - krzyknął Valko. - O jakiej równowadze mówisz? - O równowadze między Dobrem i Złem - odpowiedział Kapłan Śmierci. Valko zamrugał. - Nie wiem, co znaczą te słowa. - Nie znasz tych słów, albowiem ich znaczenie zagubiło się w pomroce
dziejów - oświadczył Aruke. - Jak sądzisz, dlaczego uzdrawiacze podejmują się leczenia? Valko wzruszył ramionami. - Są słabi. Są... - Nie dokończył myśli, gdyż właśnie zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nie ma pojęcia, czemu uzdrawiacze decydują się na życie, jakie wiodą. - Dlaczego ktokolwiek przy zdrowych zmysłach miałby wybrać życie pełne pogardy tych, którym służy? - zapytał Hirea. - Przecież nie trzeba być uzdrawiaczem, można być facyliatorem albo efektorem. A mimo to są tacy, co wybierają fach, który choć przydatny, ściąga na nich bezmierną pogardę. Dlaczego? Valko nadal nie znajdował odpowiedzi na to pytanie. Ale ogarnęło go dziwne uczucie, że coś jest bardzo nie tak. - Dzierżą swój los, albowiem są dobrzy - powiedział ojciec Juwon. - A są dobrzy, albowiem świadomie podejmują decyzję, by pomagać innym dla satysfakcji, jaką daje leczenie, pomaganie, naprawianie szkód i przedkładanie potrzeb innych ponad własne. - Nie rozumiem - powtórzył Valko. Tym razem jednak nie podniósł głosu, ton miał spokojny i refleksyjny, jakby szczerze pragnął pojąć, o czym mowa. Wydawało mu się nawet, że to zrozumienie już się rodzi gdzieś w głębi jego umysłu. - W dawnych czasach - podjął się dalszych wyjaśnień Kapłan Śmierci - w każdym mężczyźnie, w każdej kobiecie i w każdym dziecku walczyły ze sobą dwa pragnienia. Pragnienie, aby wziąć to, na co się miało ochotę, bez względu na
cenę, jaką zapłacą za to inni... aby łapać w ręce to, na czym spoczęły oczy... aby folgować swoim żądzom i zabijać... aby żyć, nie zważając na innych. Takie życie się nie rozwijało, nie wzrastało, prowadziło tylko do rozlewu krwi i kłótni. -Ale przecież tak właśnie od zawsze żyjemy - wtrącił Valko. - Nie! - zaprzeczył Aruke. - My czterej jesteśmy dowodem, że nie. Każdy z nas z chęcią oddałby życie za drugiego. -Ale czemu? - nie rozumiał wciąż Valko. - Ten to Jadmundier przypomniał, wskazując Denoba. - Hirea wywodzi się z jeźdźców Bicza. A on? -Pokazał na ojca Juwona. - On jest Kapłanem Śmierci. Nie łączą was żadne więzy: ani rodzinne, ani społeczne, nie jesteście sobie winni lojalności, nie zawieraliście żadnych paktów ani sojuszy... - Nieprawda - przerwał mu ojciec. - Chociaż Bicze mogą walczyć u boku Sadharynów albo przeciw Jadmundierom, my trzej jesteśmy jak bracia. Ojciec Juwon dopowiedział: - W ten sposób doszliśmy do drugiego pragnienia. Pragnienia, by się łączyć, by wspólnie nieść brzemię i pomagać sobie nawzajem. Przywykliśmy tym gardzić, a jednak niektórzy z nas nadal znają to uczucie, gdyż w przeciwnym razie nikt nigdy nie zostałby uzdrawiaczem czy facyliatorem. Po cóż bowiem wybierać życie, które ściąga lekceważenie, a nawet nienawiść? Valko wyglądał na pokonanego. -Nic nie rozumiem - pokręcił głową. Aruke pouczył go: -To się nazywa „właściwie pojęty interes własny". Za jego sprawą wojownicy zapominają o różnicach i ruszają sobie na pomoc, gdyż to przynosi obopólną korzyść. Nasza czwórka to niewielka część grupy Dasatich, którzy
zrozumieli, że bez tego drugiego pragnienia, bez pragnienia, by troszczyć się o innych, zagubiliśmy się... To pragnienie jest powszechne tylko pomiędzy matką i dzieckiem. Przypomnij sobie, jak twoja matka dbała o ciebie przez wszystkie zimy, które spędziłeś w Ukryciu, i zastanów się, czemu my, Dasati, tylko wtedy przejawiamy tę zaletę. Valko zapytał: - Wy odnaleźliście to drugie pragnienie? - Mamy wyższe powołanie - oświadczył Aruke. - Służymy innemu panu, nie Jego Mroczności. - A komu? - wykrzyknął Valko, pochylając się do przodu. I ojciec mu powiedział: - Służymy Białemu. Valko czuł oszołomienie. Biały był postacią z opowieści snutych przez matki przestraszonym dzieciom. A jednak ci czterej mężczyźni - trzej wojownicy i jeden kapłan - siedzieli przed nim i jakby nigdy nic twierdzili, że służą legendzie. Cisza się przedłużała. W końcu Aruke zauważył: - Milczysz, synu... Valko odezwał się, ostrożnie dobierając słowa. - Nauczono mnie, głównie podczas Ukrycia, żebym nie ufał niczemu i wszystko podawał w wątpliwość. - Poprawił się na krześle, jakby chciał przybrać wygodniejszą pozycję, mierząc się z tak trudnymi sprawami. - Aż do tej chwili sądziłem, że każdy Dasati uważa Białego za legendę. Że Biały to mit sprokurowany przez Kapłanów Śmierci, chcących utrzymać posłuch pośród
wiernych, bądź bajka wymyślona przez przodków TeKarany, aby uprawomocnić teorię, że ich linia została wybrana przez Jego Mroczność, by chronić rasę przed okrucieństwem światła. Albo zwykła bujda opowiadana od pokoleń, całkowicie pozbawiona znaczenia. Zamyślił się, przywołując w pamięci posiadane informacje. - Powiada się, że Biały to istota wywołująca u niewiernych obłęd i zmuszająca słabeuszy do nieracjonalnego zachowania, które piętnuje ich tak, że wszyscy Dasati widzą emanującą z nich nieczystość. Powiada się, że już samo myślenie o Białym jest niebezpieczne. W moim odczuciu Biały zawsze był uosobieniem szaleństwa. Aż do teraz nie dałbym wiary, że on naprawdę istnieje. Ale słyszę od was, że to prawda, więc właściwie powinienem założyć, że popadliście w obłęd, skoro utrzymujecie, że służycie bytowi nieistniejącemu poza legendą. Z drugiej strony, Hirea nigdy nie sprawił na mnie wrażenia osoby szalonej czy choćby nieracjonalnej. Ty zresztą też nie, ojcze. Z tego powodu jestem zmuszony przyjąć, że Biały jednak istnieje i że świat wcale nie jest taki, jak myślałem. Lord Camareen odchylił się na oparcie krzesła, dosłownie promieniejąc z dumy. Zerknął na ojca Juwona, który powiedział: - Dobrze to sobie wykoncypowałeś, Valko. Przyjmując więc, że Biały istnieje, kim według ciebie jest? Młody wojownik potrząsnął głową. - Nie wydaje mi się, abym wiedział choćby w przybliżeniu. - Ale co myślisz? - zachęcił go ojciec. - Myślę... - zaczął niepewnie Valko. - Myślę, że Biały nie jest zwykłą
istotą. Gdyby taką był, krążyłyby o nim bardziej wiarygodne opowieści. Swego czasu żyliby świadkowie, którzy przekazaliby relacje. Poza tym musi być nieśmiertelny, ponieważ legenda o nim trwa od wieków. Nigdy nie słyszałem o kimś, kto by choćby słyszał o kimś innym, kto z kolei widziałby na własne oczy jakąkolwiek manifestację Białego, co znaczy, że nie może być ani osobą, ani żywą istotą. - Ojciec Juwon pokiwał głową z aprobatą. -Zatem - ciągnął Valko Biały musi być abstraktem. - Popatrzył kolejno na twarze czterech mężczyzn. Być może zgromadzeniem podobnym do Sadharynu albo Bicza. Aruke skinął głową. - Owszem, ale jest też czymś więcej. Teraz odezwał się Hirea, ponaglony spojrzeniem lorda Camareen: - Obserwowałem cię, młodzieńcze. Widziałem, jak zabijasz, i widziałem, że nie czerpiesz z zabijania przyjemności. Valko wzruszył ramionami i odrzekł: - Ja... Nie. Nie czerpię przyjemności z zabijania. Czuję... - Co czujesz? - zapytał Denob. - Mam poczucie straty - odparł Valko. - Nawet gdy jestem wściekły, nawet gdy łaknę krwi, po wszystkim czuję się... pusty w środku. - Podniósł spojrzenie na swojego ojca. - Pamiętasz tego młodego wojownika, syna lorda Kesko, w dniu mojej próby? Byli tacy, co przegraliby z nim na arenie. Pech chciał, że trafił akurat na mnie. Gdyby przyszło mu walczyć z kimś innym, nadal służyłby swemu rodowi i Sadharynom. Nikt nie odniósł korzyści z jego śmierci, w grę wchodził czysty przypadek... a przypadek... koniec końców wyrównuje szanse, mam rację?
Ojciec Juwon potaknął skinieniem. - Owszem. Tracimy wielu zdolnych wojowników wskutek kaprysu losu, a zostajemy z tymi pośledniejszymi, bo tak chciał przypadek. - To marnotrawstwo - stwierdził Valko. - To zło - szybko powiedział Aruke. - Jeżeli zrozumiesz tę prawdę dzisiejszej nocy, chętnie oddam za nią życie. - Dlaczego tak ci spieszno umierać? - zdziwił się Valko. - Dlaczego którykolwiek z nas miałby umierać? Czy to przez ten... sekret, który niesiecie? Choć z trudem przychodzi mi dać wiarę waszym słowom, uwierzę, że Biały istnieje i będę mu służył razem z wami. Jeszcze wiele możesz mnie nauczyć, ojcze. Jeszcze wiele zim dzieli nas od tej, gdy odejmę ci głowę. - Nie, musisz mnie zabić tej nocy. - Ale dlaczego? - Ażebyś o poranku był lordem Camareen. Scedujesz władzę na swoją matkę i zaczniesz płodzić synów. Twoja matka wybierze dla ciebie kobiety, które dadzą ci silnych, dobrze umocowanych w społeczeństwie synów. Czeka cię zrozumienie wielu rzeczy, jakich ja nie umiałbym ci wyjaśnić. Musi to zrobić twoja matka, gdyż nadchodzi czas zmian. Będziesz lordem Camareen przez wiele zim i w końcu zrozumiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. - Jakie jest moje przeznaczenie... - powtórzył zamyślony Valko. - Czy takie, że mam uwierzyć we wszystko na słowo? - Twoja matka wytłumaczy ci wszystko, kiedy przybędzie dwa dni od teraz - rzekł Aruke. — A ja zanim odejdę, z przyjemnością zapoznam cię z najważniejszymi faktami... Zbudujesz sojusz, jakiego nie widziano od Dni
Wykucia i ty sam albo twój dziedzic przemierzycie z sojusznikami Most Gwiazd do Omadrabaru, gdzie jeden z was dokona czynu, jakiego nie zna cała historia Dasatich. Odejmiesz z ramion głowę TeKarany. Musisz zniszczyć imperium dwunastu światów i ocalić Dasatich przed Jego Mrocznością. ROZDZ I AŁ S Z ES N AS T Y Lord Aruke szykował się na śmierć. Valko raz jeszcze zgłosił swój sprzeciw. - To niepotrzebne marnotrawstwo. - Jesteś jeszcze młody - orzekł ojciec Juwon. - Silny, utalentowany i spostrzegawczy ponad miarę, ale mimo wszystko niedoświadczony. Klęcząc przed synem, Aruke powiedział: - Słuchaj ich. Ojciec Juwon pozostanie tutaj jako twój „doradca duchowy", a Hirea i Denob będą cię regularnie odwiedzać. Reszta objawi się we właściwym czasie. Wszelako głównie słuchaj swej matki, a w drugiej kolejności ojca Juwona, albowiem to oni będą twoim sercem i umysłem dopóty, dopóki nie dojrzejesz do wypełnienia swego przeznaczenia, synu. Tymczasem musisz być panującym lordem Camareen, a nie tylko czyimś następcą. Najważniejsze, byś prędko urósł w siłę, a także byś miał licznych sojuszników, gdyż nadchodzi wielka bitwa i musisz być na nią gotowy. Twoja matka sprawdzi się w roli pani tej posiadłości... zawsze bardzo mnie smuciło, że nie spędzała tu dość czasu... nauczyłem się od niej więcej niż od jakiejkolwiek innej kobiety i ogromnie żałuję, że już nigdy jej nie zobaczę... - Otrząsnął się i dokończył: - Natomiast mając za osobistego doradcę duchownego tej rangi, co ojciec Juwon, będziesz się
cieszył prestiżem i wpływami. To oni ochronią cię przed wrogami pragnącymi zgnieść twą potęgę oraz przed za-wistnikami sięgającymi pazernie z dołu. Skończywszy mówić do syna, spojrzał na ojca Juwona i skinął głową. - Jestem gotowy - rzekł. Ojciec Juwon popatrzył na swego starego przyjaciela, potem przeniósł wzrok na Valko, który dostrzegł w oczach Kapłana Śmierci ślady łez. Skąd u duchownego taka otwarta oznaka słabości? - pomyślał młody lord Camareen i zaraz poczuł, że właśnie ona, jeśli nie to, co usłyszał wcześniej, umacnia go w przekonaniu, że to, czego się dowiedział, jest prawdą - bądź przynajmniej prawdą w rozumieniu tych czterech mężczyzn. I najwyższy kapłan Zachodnich Krain przemówił: - My, którzy służymy Białemu, pozostajemy tak daleko od światła, że nawet nie mamy nazwy dla Tego, którego czcimy. Istota ta żyła w mrokach pamięci i dobroć musiała z niej pozostać do czasu, aż będzie możliwy jej powrót do naszej zagubionej rasy. Mimo to modlimy się o łaskę tej istoty dla naszego brata, gdyż wiemy, że nie ma większego poświęcenia. - Patrząc wprost na Valko, dodał: - Uczyń to szybko, z szacunkiem i honorowo. Obecny lord Camareen podał synowi miecz zwrócony rękojeścią, a Valko przyjął broń z jego rąk. Wziął głęboki oddech, a następnie jednym szybkim ruchem opuścił ostrze z wielką silą, czysto odejmując głowę ojca od ramion. Pomarańczowa krew wytrysnęła łukiem, gdy głowa dawnego lorda Camareen potoczyła się po podłodze, a ciało osunęło bezwładnie. Valko stał nad zwłokami ojca, czując, jak wzbiera w nim hołubione w Dasatich od pokoleń poczucie triumfu. Teraz to on był lordem Camareen! Teraz to on... Wtem
ogarnęło go inne uczucie: ciemne i zimne, rodzące się w głębi trzewi i znacznie silniejsze od poczucia straty, które znał już z chwil, gdy był świadkiem czyjejś niepotrzebnej śmierci. Było to bardzo nieprzyjemne uczucie, coś jak tępy ból serca, na który nie znajdował jednak nazwy. Popatrzył na Juwona z milczącym pytaniem w oczach. - To smutek - rzekł Kapłan Śmierci. - To, co teraz czujesz, nazywa się smutkiem. Valko poczuł, że wilgotnieją mu oczy, a na sercu zaciska się lodowata dłoń. Powiódł wzrokiem po twarzach trzech mężczyzn zgromadzonych w komnacie. - Chyba nie czemuś takiemu chcecie służyć? - zapytał głosem nabrzmiałym od nie znanych mu dotąd emocji. - Owszem, temu - odparł Hirea, także zdradzając smutek z powodu śmierci Aruke. - To, że ktoś ginie w imię szlachetnej sprawy, nie zmniejsza poczucia straty, młodzieńcze. Twój ojciec był mi od zawsze przyjacielem i jedynym prawdziwym bratem. Nie zapomnę o nim do końca swoich dni. Samotna łza potoczyła się po policzku młodego lorda Camareen. - Nie jest mi to miłe - stwierdził. Ojciec Juwon położył mu dłoń na ramieniu. - A powinno być, ponieważ tylko to może cię uratować. Ciebie i całą rasę. Wiem, że nie wszystko jeszcze rozumiesz, ale z czasem pojmiesz to, co niezbędne. Zapewniam cię, że najtrudniejsze masz już za sobą. Spoglądając na zwłoki mężczyzny, którego ledwo znał, Valko wydusił z siebie:
- Dlaczego odczuwam aż taki... smutek? Przecież... przecież właściwie go nie znałem. - Był twoim ojcem - odezwał się Denob. - Gdybyście żyli przed wiekami, kochałby cię nie mniej, niż kochała cię matka. - Naprawdę? Coś takiego jest w ogóle możliwe? - Nasza walka właśnie o to się toczy - rzekł Juwon. - Ale nie zwlekajmy... Trzeba przekazać domownikom, że odtąd jesteś nowym lordem Camareen, rozesłać wiadomości na dwory, do Sadharynu i TeKarany. A potem sprowadzić tutaj twą matkę, albowiem jest ci niezbędna, młodzieńcze. Valko wypuścił z dłoni ojcowski miecz. Nie odrywając wzroku od bezgłowego ciała, potaknął. Tak, matka była mu zaiste niezbędna. Z oddali dochodziły odbijające się echem po lesie odgłosy przesuwania ciężkich maszyn oblężniczych ciągniętych przez muły w górę zbocza. Woźnice trzaskali z biczy i krzykiem poganiali leniwe zwierzęta, które z mozołem wciągały swoje brzemię po szlaku, z całą pewnością nie przeznaczonym do takiego użytku. Wóz, w którym siedzieli młodzi rycerze Roldemu, podskakiwał i trząsł się bez ustanku, najeżdżając - jak się zdawało - na każdy kamień, każdą uschłą gałąź i każdy wybój, wskutek czego wszyscy chłopcy byli potłuczeni i posiniaczeni na długo przed przybyciem na miejsce. Z Roldemu do portu w Olasko popłynęli kutrem. Stamtąd zwykłą łodzią aż do miasta zwanego Odległą Rubieżą, które leżało w delcie utworzonej u ujścia dwu rzek, Lory i Arany, stanowiących granicę między księstwami Olasko i Aranor oraz położonych na południu ziem będących kością niezgody między co najmniej sześcioma krainami. Właściwie
określenie to było zbyt łagodne nawet w normalnych okolicznościach, a trzeba pamiętać, że od obalenia Kaspara przed paroma laty sprawy w tym rejonie przybrały jeszcze gorszy obrót. - Jesteśmy na miejscu, młodzi oficerowie - oznajmił woźnica, wesołkowaty mężczyzna imieniem Alby, który bez przerwy i z lubością zaciągał się fajką nabitą najtańszym i paskudnie smrodliwym tytoniem. Pogodnie usposobiony woźnica miał również inny brzydki nawyk: ciągle gadał i nie słuchał ani słowa z tego, co się do niego mówiło - nie wyłączając dwukrotnie wydanego przez księcia Grandy'ego rozkazu, by zaprzestał palenia fajki. W ciągu paru minut od rozpoczęcia tej koszmarnej podróży chłopcy zgodnie uznali, że Alby musi być głuchy jak pień. Teraz, ledwie się ruszając, zdołali jakoś opuścić wóz. Kiedy już wszyscy stali na twardej ziemi, Jommy powiedział: - Dzięki za podwiezienie. Beztroski Alby odrzekł: - Cała przyjemność po mojej stronie, młody oficerze. - To ty słyszysz? - zdumiał się Grandy. - Oczywiście, że słyszę, młody oficerze. Czemu miałbym nie słyszeć? - Przecież kazałem ci przestać palić to świństwo wiele godzin temu... Staruszek wytrzymał jego spojrzenie i rozciągnął wargi w jeszcze szerszym uśmiechu. - A ja od razu miałem zrobić to, co mi kazał dzieciuchowaty rycerz-porucznik? W tej armii rządzą generałowie i sierżanci, młody oficerze. Lepiej, żebyście to zrozumieli, zanim będzie dla was za późno. Miłego dnia. Szarpnął cuglami i zaprzężone konie posłusznie ruszyły dalej,
pozostawiając sześciu poobijanych i poirytowanych młodych oficerów przed namiotem dowództwa. Popatrzywszy prosto na strażnika, Servan oznajmił: - Mamy zameldować się u generała Bertranda. - Tak jest! - szczeknął strażnik, po czym zniknął we wnętrzu obszernego namiotu. Moment później znajome oblicze wychynęło spomiędzy płacht namiotu, gdy Kaspar z Olasko wystawił głowę na zewnątrz, aby sprawdzić, kim są nowi oficerowie. Dokonawszy inspekcji, uśmiechnął się i rzucił: - Zaczekajcie tu chwilkę... - Kaspar! - wymamrotał Tad. - Znasz go? - zainteresował się Godfrey. -To dawny książę Olasko, Kaspar - odpowiedział za brata Zane. - Ciekawe, co też tutaj robi... - Przypuszczam, że niebawem się tego dowiemy - rzekł Servan. I rzeczywiście, z namiotu rychło wyszedł Kaspar w towarzystwie przysadzistego starszego mężczyzny ubranego w ozdobiony królewskim herbem Roldemu brudny, poplamiony krwią tabard. Zakurzone włosy miał w nieładzie, jakby dopiero zdjął hełm. Przyjrzał się chłopcom, po czym huknął: - Panowie, witajcie na wojnie! Cała szóstka zasalutowała jak jeden mąż, zgodnie z wcześniej odebranymi instrukcjami, ale tylko Grandy odważył się odezwać. - Jak możemy panu pomóc, generale? Generał Bertrand uśmiechnął się, pokazując białe zęby na tle czarnej
brody. - Na początek nie dając się zabić, wasza książęca mość. Nie mam pojęcia, co skłoniło twego ojca króla do narażenia cię na niebezpieczeństwo, ale skoro jego wolą jest, abyś służył w armii, musisz ją wypełnić. Obecny tutaj Kaspar z Olasko służy za konsultanta podczas tego marszu, jako że ta okolica nie ma przed nim tajemnic. Kaspar potaknął. - Kiedyś często tutaj polowałem. - Generale - zniecierpliwił się Tad. - Co my właściwie mamy robić? - Jak to: co? Patrzeć i uczyć się - odparł generał Bertrand. - A w przyszłości dowodzić. Ale na razie potrzebny mi ktoś, kto szybko biega. Który z was jest najszybszy? Żaden z chłopców nie czuł się w formie po długiej podróży na telepiącym się wozie, jednakże Jommy i Godfrey bez wahania powiedzieli unisono: -Tad. Generał przyjął tę informację do wiadomości skinieniem głowy, po czym wręczył Tadowi zrolowany zwój. - W górze szlaku, już za szczytem tego wzniesienia, a więc daleko przed wciąż ciągniętymi machinami oblężniczymi, znajdziesz kompanię piechoty pod dowództwem kapitana Beloita. Przekaż mu ten zwój i zaczekaj na odpowiedź. No, biegnij. Tad postał chwilę niepewnie, potem zasalutował i oddalił się truchtem. Kaspar natomiast zwrócił się do reszty chłopców. - Chodźcie ze mną. - Kiedy odeszli kawałek od namiotu dowodzenia, przystanął i powiedział: - Kończymy rozprawę z niedobitkami wojska Bardacu,
które myślało, że zdoła tu sobie wykroić baronię. Będziecie bezpieczni, dopóki nie przestaniecie słuchać rozkazów, ale ani na chwilę nie zapominajcie, że za każdym z tych drzew może się czaić niebezpieczeństwo. - Wbił wzrok w Grandy'ego. - Zwłaszcza ty, książę. - Potrząsnął głową. - Gdy ostatnio cię widziałem, właśnie zaczynałeś ząbkować... Grandy bardzo chciał zachować poważny wyraz twarzy, ale niezbyt mu się to udało. Kaspar tymczasem ciągnął bez cienia żartobliwości w głosie: - Trzymajcie się blisko namiotu dowodzenia, dopóki wraz z generałem nie przypiszemy was do poszczególnych kompanii, którym trzeba nie mającego pojęcia o niczym, niedoświadczonego porucznika. Jak już dostaniecie przydziały... - Rozejrzał się wokół, jakby wietrząc niebezpieczeństwo. - Te dranie mają wsparcie lekkiej kawalerii, z tym że nie wiemy, gdzie dokładnie, więc lepiej bądźcie czujni, bo jak jazda się tu nagle zjawi, w okamgnieniu zrobi się gorąco... - Dopiero teraz spostrzegł, że mają żadnej broni. - Kto wymyślił, żeby was przysłać na wojnę nieuzbrojonych? Chłopcy wymienili spojrzenia, a Jommy powiedział: - Ojciec Elias twierdził, że dostaniemy wszystko na miejscu. Być może się pomylił... Kaspar krzyknął do najbliżej stojącego strażnika: - Zaprowadź ich do namiotu kwatermistrza! Czekając, aż strażnik zrówna się z nimi, wyjaśnił chłopcom: - Każdy z was dostanie po mieczu i oficerskim napierśniku. Jeśli znajdą się buty jeździeckie w waszym rozmiarze, zamieńcie na nie te szlacheckie cudactwa,
które macie na nogach; jeśli nie, trudno, będziecie musieli sobie jakoś radzić... Przed zachodem słońca powinniśmy mieć świeże konie, więc będziecie sobie mogli wybrać wierzchowca. Kiedy każdy z chłopców zasalutował mu inaczej, Kaspar musiał hamować śmiech. Odprowadzając ich wzrokiem, jęknął cicho: - Pug, cóżeś ty sobie myślał? Miranda z trudem się opanowała. - Co twój ojciec sobie myślał? - naskoczyła na Caleba. Jej młodszy syn siedział na kanapie w prywatnych apartamentach rodziców mieszczących się w willi na Wyspie Czarnoksiężnika i obronnym gestem unosił obie ręce. - Nigdy nie szło mi dobrze odgadywanie waszych motywacji, mamo. Miranda zaczęła przemierzać pokój tam i z powrotem. - Mam martwego Talnoya w Bractwie Magów i prawdopodobnie dziką szczelinę gdzieś na Midkemii, aczkolwiek żaden z magów obu światów nie jest w stanie jej zlokalizować. Twoi przyrodni synowie bawią się w wojenkę z Kasparem, a ojciec wybrał się... dokądś. Caleb zapytał nieśmiało: - Co chcesz, abym w związku z tym zrobił? Miranda westchnęła ciężko i nareszcie usiadła. - Po prostu mnie wysłuchaj. - Dobrze - rzekł z ponurym uśmiechem Caleb. Był świadom, jak nerwowa robiła się zawsze jego matka pod nieobecność męża. Nie przeszkadzało jej to, czym się Pug zajmuje, bez względu na ponoszone przez niego ryzyko, pod
warunkiem, że mogła się z nim skontaktować. Jedynie świadomość możliwości kontaktu koiła jej skołatane nerwy. - Czy pomoże coś, jeśli powiem, że ojciec jest pewnie najwłaściwszych człowiekiem z obu światów, aby być tam, gdzie właśnie jest? - Ale tutaj też miałby co robić! - wybuchnęła, wiedząc, że to z jej strony małostkowa skarga. - Albo na Kelewanie! - Mówisz o szukaniu Leso Varena? Miranda potaknęła skinieniem. - Varen chyba uczy się na swoich błędach. Od dawna nie czuć choćby powiewu złej magii, jaki mógłby wykryć któryś z Wielkich czy magów Pomniejszej Ścieżki. Na szczęście odraza, jaką mieszkańcy Imperium Tsuranuanni czują do nekromancji, pozwala wierzyć, że zostanie odkryty, gdy tylko zacznie mordować ludzi dla ich siły życiowej. - Chyba że obrał inną taktykę. - Co masz na myśli? - Jeżeli powtórzył swoją sztuczkę z Keshu i zakradł się do wysoko postawionego rodu albo nawet rodu cesarskiego, może tam sporo namieszać. - Niech tylko spróbuje - powiedziała Miranda. - Po wprowadzeniu reform przez dwóch ostatnich cesarzy Rozgrywka Rady jest tak samo groźna jak walka niedożywionych kociąt. Od dziesięciu lat na Kelewanie nie było morderstwa z powodów politycznych, a od piętnastu ani jednego otwartego konfliktu zbrojnego między rodami czy klanami. W gruncie rzeczy jest u nich spokojniej niż u nas. - A jednak - nalegał Caleb - może powinnaś wrócić na Kelewan i korzystając ze swych zdolności, spróbować odnaleźć Varena. Spotkałaś go
tylko... - Przebywałam na Wyspie Czarnoksiężnika, kiedy zaatakował! - uznała za stosowne przypomnieć synowi Miranda. - Aja chciałem powiedzieć, że spotkałaś go tylko ten jeden raz, na Wyspie Czarnoksiężnika, dzięki czemu byłoby ci go łatwiej rozpoznać niż komukolwiek na Kelewanie. - Calebie, mogłabym stać tuż przy nim i nie mieć pojęcia, że to on! Być może są pewne... aspekty używanej przezeń magii, które twój ojciec byłby w stanie rozpoznać, ale co do stwierdzenia jego obecności ot, tak sobie... - Może jest jeszcze jeden sposób. -Jaki? - Popytaj. Rozejrzyj się za wskazówkami, które mogłyby ci wiele powiedzieć. Na przykład: kto spośród członków Bractwa Magów znika w nieoczekiwanych momentach... - Bractwo Magów liczy ponad czterystu członków. A zresztą kontrolowanie ruchów ludzi, którzy są przyzwyczajeni do robienia tego, na co akurat mają ochotę, może być trudniejsze, niż ci się wydaje. - No to dowiedz się, czy ktoś nie zachowywał się dziwnie. Ojciec twierdzi, że przyzwyczajenie się do cudzego ciała zajmuje trochę czasu. - I nie myli się - przyznała Miranda. Nagle uderzyła ją pewna myśl. -Księgi mego ojca traktujące o nekromancji są wciąż na Wyspie Czarnoksiężnika... - Zatem zajrzyj do nich - poradził jej Caleb. - Skoro nie można wykryć człowieka, może da się wykryć jego magię. - Podsunąłeś mi pewien pomysł, synu - mruczała Miranda, pędząc do drzwi.
Caleb popatrzył za nią i powiedział cicho: - Nie ma za co, mamo. Pug stał w wyczekującej pozycji, podczas gdy Martuch z jakimś kapłanem miejscowej świątyni rozmawiał z Magnusem. Zapoznawali się właśnie z podstawami głównego języka Dasatich, wykorzystując „sztuczki", które Nakor stosował już wcześniej i które bardzo przypominały magię używaną podczas Wojny Światów przez kapłana, zwącego się Dominie. Ów miejscowy kapłan był niezbędny, ponieważ umiejętności Nakora w tych warunkach nadal były co najmniej niepewne i należało zachować szczególną ostrożność, zwłaszcza ingerując w umysły. Pug wiedział tylko tyle, że prawie godzinę zabrało mu opanowanie dasatiańskiego, łącznie z wyrażeniami idiomatycznymi i niuansami wymowy, i od tego rozbolała go potężnie głowa. A teraz Magnus wyglądał, jakby miał zamiar zwrócić ostatni posiłek. - Uczucie dyskomfortu przeminie - pocieszył go Martuch. Jedyną osobą, która nie odczuła żadnych skutków ubocznych procesu nauczania, był Bek. Młodzieniec nie mógł się już doczekać przekroczenia progu drugiego wymiaru. Martuch tymczasem mówił: - Przed wyruszeniem w drogę musicie poznać jeszcze garść szczegółów dotyczących podróży oraz tego, co czeka was na miejscu. Dełekordia to świat, który jakimś sposobem osiągnął równowagę pomiędzy pierwszym a drugim wymiarem. Choć wielu Ipiliaków łamało sobie nad tym głowy, nikt nie doszedł jak, dlaczego ani kiedy to nastąpiło. Nie znamy również drugiego miejsca takiego
jak to. - Korytarzowi Światów nie zbywa na wielkości - zauważył Nakor z uśmiechem. - Założę się, że kiedyś je znajdziecie. Pug miał dość rozsądku, by nie przyjmować zakładu zaproponowanego przez Nakora. Martuch kontynuował: - Wszyscy, których tu spotkaliście, są potomkami uciekinierów. Wieki temu, gdy antenaci współczesnego TeKarany zaczęli dominować wśród Da-satich, rozpętała się światowa wojna. Ci, którzy byli przeciwko ich rządom, zbiegli tutaj. Szczegóły tych wypadków skrywają mroki historii. - Rozejrzał się. Ipiliacy to rasa, z którą można negocjować, znajdować punkty styczne, nawet się dogadywać, wszelako my Dasati mamy z nimi mniej wspólnego niż wy... Przewodnik zatrzymał spojrzenie na Pugu. Mag z Midkemii odwzajemnił je, nagle coś pojmując. - Walczysz tutaj nieustannie, czy tak? - Silniej, niżbyś mógł przypuszczać. Muszę się bez przerwy pilnować, żeby nie wyciągnąć miecza i nie rozpocząć rzeźni. Nauczono mnie czuć wstręt do Ipiliaków i ras do nich podobnych, gardzić słabeuszami i istotami niewartymi tego, by istnieć. - Westchnął. - Słyszałem, że z czasem ta wewnętrzna walka staje się mniej odczuwalna, mniej świadoma, i mam nadzieję, że to prawda. - Przybrał twarz w coś, co Pug uważał za dasatiański uśmiech. - Ostatnio wytrzymuję już parę minut bez pragnienia odjęcia wam głów. - Natychmiast wrócił do poważnego tonu. - Odejście stąd nie będzie przypominało niczego, co byście znali, albowiem z Korytarza Światów do drugiego wymiaru nie prowadzą żadne
drzwi. W każdym razie na niższym poziomie rzeczywistości nie znaleziono niczego, co by choć odlegle przypominało Korytarz Światów. Pug nie zmarnował okazji. - Skąd to wiesz? - Wszystko w swoim czasie - rzekł Martuch, unosząc dłoń. - Przyjdzie pora na odpowiedzi na takie akademickie pytania, kiedy już dotrzemy na miejsce. - Popatrzył z napięciem na twarze zebranych. - Obecnie musimy się skupić na najważniejszym: na przeżyciu. Zapamiętajcie sobie dobrze, że stamtąd nie ma ucieczki. Nie ma miejsca, w którym moglibyście się schronić. Jak już się znajdziecie na Kosridi, będziecie tam na dobre i na złe. I pozostaniecie do czasu zakończenia swojej misji. W każdej chwili pamiętajcie, że najniebezpieczniejszy Ipiliak jest mniejszym zagrożeniem niż najłagodniejszy Dasati. Udacie się tam w przebraniu uzdrawiaczy, co jest zarówno ochroną, jak i ryzykiem. Pozycja uzdrawiaczy, to, że pragną pomagać innym, czyni z nich ofiary pogardy Dasatich, ale wam da możliwość usprawiedliwiania ewentualnych potknięć. - Dla wzmocnienia efektu ponownie uniósł rękę. Przestrzegam was: nie odzywajcie się pierwsi. Możecie zginąć na tysiąc sposobów, a ja nie będę w stanie zapewnić wam bezpieczeństwa, dopóki nie dostaniemy się do kryjówki. Ja będę udawał wojownika, jeźdźca Sadharynu, czyli jednego z bractw wojowników, o których wam wspominałem. Będziecie pod moją ochroną z powodu swej użyteczności, ale wiedzcie, że jeśli popełnicie jakiś błąd, będę musiał was zabić jak zwykły Dasati. Stąd moje kolejne ostrzeżenie: zabiję któregoś z was, aby ocalić tę misję. Rozumiemy się? Czterej mężczyźni popatrzyli po sobie; Pug, skrzyżowawszy spojrzenia z synem, domyślił się, co chodzi po głowie Magnusowi: że Martuch nie miałby
lekko, próbując pozbawić życia któregokolwiek z nich. Żaden jednak nie odezwał się słowem. Wszyscy skinęli głową równocześnie. - Powtarzam: nie odzywajcie się do nikogo, chyba że otrzymacie wyraźne polecenie. Wyruszymy do Kosridi, a następnie do siedziby naszego sprzymierzeńca położonej kilka tygodni od stolicy. Tam odpoczniemy i również tam przeistoczycie się w uzdrawiaczy, ucząc się zachowań Dasatich od innych przedstawicieli mojej rasy, nie tylko ode mnie. Potem przemieścimy się z miasta Kosridi przez Most Gwiazd, kolejno pokonując trzy światy, i dotrzemy do Omadrabaru. - Spoglądając na Puga, dodał: - Wierzę, że do tego czasu będziemy mieli jasne pojęcie, czemu ma służyć ta wyprawa i jak może przynieść korzyść obu naszym stronom. Pug przytaknął w duchu: „Miejmy taką nadzieję". ROZDZ I AŁ S I E DE MN A S T Y Wojownicy Jommy machnął mieczem. Grandy, stojący u podnóża wzniesienia, odpowiedział tym samym gestem. Chłopcy otrzymali w miarę proste zadanie ochrony rannych żołnierzy za linią walk. Jommy, Servan i Tad stali na szczycie wzniesienia, szukając najlepszej trasy wiodącej z dala od toczącego się konfliktu, podczas gdy Grandy, Zane i Godfrey znajdowali się u stóp wzgórza z trzema wozami rannych. Paru kulejących żołnierzy kuśtykało obok wozów, które poruszały się wystarczająco wolno z powodu ukształtowania terenu. Ich droga prowadziła wysokogórskimi łąkami poprzecinanymi kilkoma ścieżkami wydeptanymi przez dziką zwierzynę. Popołudniowe słońce czyniło dzień ciepłym i jasnym, ale rzucało też długie
cienie, co sprawiało, że utrzymanie powolnych wozów na właściwym szlaku było chwilami trudne. Bez pomocy trójki chłopców na przedzie wozy z łatwością mogły wjechać w wyschnięte koryto strumienia, które zaprowadziłoby ich donikąd. Jommy wiedział już jednak, że po pokonaniu ostatniego szczytu pozostanie im tylko zejść prostą ścieżką, na końcu której czekały na nich łodzie. Najzacieklejsze walki toczyły się jakieś pięć mil na południowy wschód, gdzie generał Bertrand i Kaspar ze swoimi ludźmi przyparli piechotę Bardacu. Najeźdźcy schronili się w starej granicznej fortecy, na wpół zrujnowanej przez siły natury. Machiny oblężnicze Roldemu - dwa małe trebusze i dwie duże balisty - ściągnięto specjalnie po to, by zniszczyć wciąż stojącą część murów, obracając je w gruzy. Nigdzie nie było ani śladu kawalerii, co zaowocowało w obozie plotką, że jeźdźcy zdążyli już zawrócić na tereny leżące tuż za granicą. Servan odwrócił się do Jommy'ego. - Za tym szczytem powinna nas czekać łatwa droga nad rzekę. A tam czekają już na nas łodzie... - Urwał nagle. Jommy usłyszał to samo w tej samej sekundzie. - Konie! Obaj doskonale wiedzieli, że cała roldemska kawaleria znajduje się w znacznej odległości, zapewniając ochronę obsłudze machin oblężniczych. Jommy zaczął pędzić w dół zbocza o pół kroku za Servanem, ale o cały krok przed Tadem, który z lekkim zdziwieniem patrzył na gnających na łeb na szyję kompanów. W końcu jednak dotarło do niego znaczenie okrzyku Jommy'ego, a także tętent kopyt dobiegający z dołu zbocza. Grandy, Zane i Godfrey również go słyszeli. Lżej ranni pomagali
pozostałym zsiąść z wozów, gdyż podczas ataku kawalerii nikt nie miał szans ujść z życiem, siedząc na wozie na otwartej przestrzeni. Młodym oficerom przydzielono czterech łuczników i dwóch żołnierzy. Zanim Jommy choćby zdążył pomyśleć, co robić, Servan już wydawał rozkazy. - Ty, ty i ty - wskazywał kolejno trzech łuczników - idziecie tam na górę i mierzycie do pierwszego stworzenia, jakie pojawi się na otwartej przestrzeni, człowieka albo konia, wszystko jedno. - Do czwartego łucznika powiedział: - Ty pójdziesz tam - wycelował w usypisko kamieni po prawej stronie - i sprawdzisz, czy da radę ich zniechęcić do skierowania się w twoją stronę. - Zwracając się do obu żołnierzy i reszty chłopców, krzyknął: -Trzeba wyprząc wozy i obalić je na bok! Szybko! Jommy wiedział, że dyskusja o tym, kto powinien wydawać rozkazy, jest bezsensowna, ponieważ sam nie miał pojęcia, co powinni zrobić, a Servanowi przynajmniej udało się zmusić ludzi do działania. Tymczasem królewski kuzyn wołał: - Każdy człowiek zdolny do trzymania broni, za wozy! Reszta tędy pod górę! - Pokazał im ścieżkę wydeptaną przez zwierzynę schodzącą z wzniesienia. — Ukryć się, a dobrze! Ciężej ranni pomagali sobie nawzajem, kuśtykając, gdzie im kazał. Pół tuzina lżej rannych dołączyło do łuczników i żołnierzy. Servan złapał Grandy'ego za ramię i rozkazał: - Pójdziesz z rannymi! Widząc, że książę się waha, ponaglił go: - Szybko! Potrzebna im ochrona!
Grandy skinął głową i pobiegł we wskazanym kierunku. Jommy wiedział, że chłopiec jest w stanie zapewnić tyle ochrony, co wiewiórka, ale taki rozkaz przynajmniej dawał mu jakiś cel i pozwalał uratować dumę. Wozy zostały już przewrócone i wszyscy ludzie znaleźli się na swoich stanowiskach. Wyprzęgnięte konie zdążyły rozbiec się po lesie. - Bądźcie gotowi! - krzyknął, przenosząc ciężar ciała i rozglądając się, by sprawdzić, z której strony nadejdzie szarża. Wtem powietrze przeszyły odgłosy zwalnianych cięciw i okrzyki wojenne. Trzej łucznicy zasypali pierwszych jeźdźców strzałami, strącając z siodeł co najmniej czterech, a gdy reszta spróbowała zmienić kierunek, czwarty łucznik zabił dwóch pierwszych, którzy wyłamali się z szeregu. Jadący za nimi pochylili się nisko nad szyjami wierzchowców i natarli na barykadę z wozów. Jommy z daleka ocenił, że to zbieranina łachudrów bez ładu i składu, po części najemników. Z doświadczenia wiedział, że tacy, jeśli dać im możliwość wyjścia cało z opresji, skorzystają z niej i uciekną przy pierwszej sposobności. Dlatego podbiegł do Servana i powiedział: - Jeśli ruszą na północ, dajmy im spokój. - Mamy dać im spokój? - powtórzył z niedowierzaniem młody arystokrata. - Tak! To najemnicy! Tacy nie chcą ginąć za przegraną sprawę... Jeźdźcy właśnie dopadli do wozów. Jommy zobaczył, jak Tad, okręcając się w miejscu, bierze zamach i jednym ciosem powala kawalerzystę, podczas gdy Zane poderwał się z kucek i ściągnął z siodła innego. Tak jak Jommy zakładał, jeźdźcy w ciągu minuty wyminęli przewrócone wozy i teraz musiał się zmierzyć z dwoma uzbrojonymi najemnikami naraz.
Ranni bronili się dzielnie, wszelako Jommy rozumiał, że wróg ma nad nimi przewagę liczebną. Łucznikom wkrótce zabraknie strzał, a nie mieli na podorędziu mieczy ani tarcz, tylko noże bojowe. Rudzielec skupił wzrok na bliższym z jeźdźców i ruszył nań z podniesionym mieczem. Przeciwnik jednak zwinnie sparował cios. Po chwili to on zadawał krótkie cięcia, często stosowane przez jazdę w celu powstrzymania ataku piechoty. Jommy został zmuszony do cofnięcia się. W dodatku natarł na niego drugi jeździec, z lewej, tak że chłopiec musiał równocześnie odwrócić się i zrobić unik. Miecz napastnika przeleciał w bezpiecznej odległości od głowy Jommy'ego, któremu w tym samym czasie udało się wrazić ostrze głęboko w nogę jeźdźca. Mężczyzna krzyknął z bólu i mając tylko jedną sprawną nogę, nie zdołał utrzymać się w siodle. Jommy, widząc, że pozbawiony jeźdźca wierzchowiec przymierza się do ucieczki, bez namysłu podbiegł dwa kroki i wskoczył mu na grzbiet, zanim pierwszy z kawalerzystów zdążył się obrócić i natrzeć na niego. Jommy dobrze sobie radził z mieczem i z jazdą konną, wszakże nigdyjeszcze - nawet podczas ćwiczeń - nie walczył z wysokości końskiego grzbietu. Pamiętał, co mówili Caleb, Kaspar i Talwin Hawkins: że doświadczony koń bojowy wie, czego oczekuje od niego jeździec, z samego nacisku nóg na jego boki, lecz Jommy nie miał pojęcia, czy zwierzę, na którym siedzi, jest doświadczone. Poza tym jeździec i koń nie znali się nawzajem. Prędko przełożył wodze do lewej ręki, prawą zaś uniósł w samą porę, by sparować cios pierwszego kawalerzysty. Jommy wykonał mocne poprzeczne cięcie, nieomal wysadzając się z siodła. Koń jednak obrócił się w miejscu! Nacisk nogi jeźdźca na lewy bok zwierzęcia, wraz z lekkim pociągnięciem wodzy, spowodował, że wierzchowiec
w naturalny sposób poszedł za ruchem ciała Jommy'ego. Wbił koniowi ostrogę i rzucił się w pościg za kawalerzystą. Jednakże kiedy go już prawie dogonił, potężny mężczyzna nagle zawrócił i zamachnął się nań morderczo. Na szczęście odchylił się nadmiernie do tyłu i stracił równowagę, co uratowało chłopca. Co więcej, Jommy, uniknąwszy ostrza, wyprostował się i wyprowadził jednocześnie potężne cięcie, którym wysadził przeciwnika z siodła. Następnie obrócił się i zobaczył, że Servan, Tad, Godfrey i Zane walczą z pół tuzinem kawalerzystów. Natychmiast ruszył im z odsieczą. Pędził jak szalony, zmuszając zgonionego wierzchowca do wdarcia się między dwóch jeźdźców. Zignorował tego po lewej, mając nadzieję, że nie zapłaci za to głową, i zeskoczył z siodła, ciągnąc ze sobą jeźdźca znajdującego się z prawej. Przeturlał się po ziemi, kopiąc go, dźgając kolanem, gryząc i waląc na oślep rękojeścią miecza, ponieważ nie był w stanie zamierzyć się ostrzem. Spanikowane wierzchowce rżały nad nim i dreptały w miejscu, ale on nie wypuszczał z uścisku przeciwnika, modląc się w duchu, by żadne ze zwierząt nie trafiło go kopytem. Wreszcie rąbnął rękojeścią w szczękę napastnika, sprawiając, że wzrok mu się zamglił. Jommy poprawił z drugiej strony, przywołując na twarz przeciwnika tępy wyraz - ale tylko na moment. Miał do czynienia z twardym wojownikiem i chociaż sam był silny, podejrzewał, że trzeba by dwóch takich jak on, by poważniej zagrozić kawalerzyście. Spieszony jeździec potrząsnął głową, by ustało dzwonienie w uszach, i właśnie unosił własną mocarną pięść, kiedy czyjś but trafił go prosto w skroń. Oczy momentalnie
uciekły mu w głąb czaszki. Potężna łapa złapała Jommy'ego za ubranie na plecach i przywróciła do pionu. Kiedy stał już na własnych nogach, Zane powiedział: - Fajnie, że do nas dołączyłeś. Rudowłosy okręcił się w samą porę, by wymierzyć cios próbującemu uciec jeźdźcowi. W końcu kawalerzyści przestali walczyć, wycofując się w kierunku północnym, tak jak przewidział to Jommy. Krzyknął: - Dajcie im spokój! Zaraz wszakże sobie uświadomił, że nikt z jego małego oddziału nie jest w stanie wszcząć pościgu. Wypuścił z dłoni miecz i klapnął ciężko na ziemię, czując, że siły opuszczają go nagle jak woda wypływająca z pękniętego naczynia. Servan usiadł obok niego. - Mało brakowało... Jommy pokiwał głową. - Bardzo mało. Świetnie się spisałeś. Wydając rozkazy i w ogóle. Jestem pod wrażeniem... - Dzięki - bąknął kuzyn króla. Podbiegł do nich Tad. - Idę sprawdzić, czy Grandy'emu nic się nie stało... Jommy skinął głową, a Godfrey rzucił: - Pójdę razem z nim! Servan zwrócił się do Jommy'ego. - Widziałem, jak wjechałeś w sam środek walki... Nieomal straciłeś głowę, ściągając tamtego jeźdźca z siodła... Ten z drugiej strony chybił zaledwie o włos. - Wiesz, jak to mówią: „W wirze walki włos jest równie długi jak jard".
- Naprawdę tak się mówi? - zapytał Servan i nagle się roześmiał. - No i jeszcze to kłębowisko na ziemi... Gryzłeś, kopałeś i w ogóle... Czy mi się wydawało, czy faktycznie ugryzłeś go w ucho? - Gryzłem, gdzie popadnie - przyznał Jommy. - Coś takiego przeszkadza drugiej stronie zadać zabójczy cios. Servan ponownie się roześmiał. - Chyba zaczynam rozumieć... - Co takiego? - To, co powiedziałeś wtedy na dziedzińcu. Po tym, jak sprawiłeś mi manto. - A co takiego powiedziałem? - Ze nie zawsze jesteś taki delikatny - przypomniał Servan. - Szermierka chyba faktycznie nie przygotowuje zbyt dobrze do prawdziwej walki... - Nie widzę, żebyś był ranny, więc chyba nieźle sobie poradziłeś stwierdził Jommy. Servan wybuchnął śmiechem. - No tak, racja. Człowiek zawsze się tak czuje po walce? - zapytał nagle. -Jak? - No wiesz, chodzi mi o to uczucie. Jakby się było pijanym... Jommy skinął głową. - Czasami - odparł. - Masz wielkie szczęście, że wciąż dychasz. W przeciwieństwie do nich. - Pokazał na leżące wokół ciała. - Szał bitewny potrafi być zgubny. - Aha - rzekł Servan krótko i oparł się o burtę przewróconego wozu.
- Czasem po wszystkim serce boli tak, jakby chciało pęknąć - mówił dalej Jommy, przypomniawszy sobie tortury pojmanego w niewolę Nocnego Jastrzębia, Ketlamiego. Na moment opuścił głowę. - Kiedy indziej znów człowiek jest tak zmęczony, że nawet nie może się ruszyć. Servan zaczerpnął głęboko tchu. - Lepiej zróbmy tu porządek - powiedział wstając. Wyciągnął rękę, aby pomóc Jommy'emu podnieść się na nogi. Chłopiec przyjął pomoc, a kiedy już obaj stali twarzą w twarz, zapytał: - Jeszcze jedno... -Tak? - W związku z tą bójką na dziedzińcu... Zatem ja wtedy... sprawiłem ci manto? Servan zaśmiał się, unosząc obie ręce. - Nie, skądże. - Ale przecież dopiero co powiedziałeś... - spróbował znowu Jommy, ale królewski kuzyn już się od niego odwrócił i zaczął wydawać rozkazy. Valko stał przez moment bez ruchu, po czym podszedł do dużego okna z widokiem na dziedziniec. Jego matka jechała wierzchem na drobnym varninie, ubrana tak, jak ją zapamiętał z czasów Ukrycia. Nie był pewien, czego się spodziewał - może tego, że będzie odziana po królewsku, a może wjazdu w lektyce niesionej przez pomniejszych. Kobieta zsiadła z grzbietu zwierzęcia, podała wodze stajennemu i natychmiast weszła do środka budynku. Valko wyszedł z pokoju, który zajmował, oczekując, aż komnaty po ojcu będą dlań gotowe. Postanowił pozbyć się wszystkich osobistych przedmiotów, które mogłyby mu przypominać o Aruke, gdyż nadal czuł w ustach gorycz na
wspomnienie śmierci ojca. Uczucie to nie miało nic wspólnego z triumfem, jaki sobie wyobrażał będąc dzieckiem, ani z chwilą chwały początków jego własnego imperium. Kobieta wkroczyła już w długi korytarz wiodący do apartamentów lorda Camareen, zawołał więc do niej: - Matko, tutaj! Pośpiesznie się odwróciła, a on przekonał się, że nic się nie zmieniła od dnia, kiedy widzieli się po raz ostatni. Nadal była wysoka, władcza i piękna i wciąż miała ciemne włosy, długie do ramion, z siwizną zdobiącą tylko jej skronie. Nie od dziś rozumiał, czemu pożądało jej tylu mężczyzn, ale dopiero teraz pojął, dlaczego był jedynakiem. Wszystko to stanowiło część planu. Jej oczy płonęły tak intensywnym blaskiem, że Valko patrzył w nie na poły z zachwytem, na poły ze strachem. Była jego matką, a nic wśród Dasatich nie mogło się równać miłości między matką i synem. Ta kobieta po tysiąckroć oddałaby za niego swoje życie. Objęła go - lekko i zaledwie przez chwilę - po czym oznajmiła: - Musimy porozmawiać w cztery oczy. Valko wskazał przewidzianą dla niej kwaterę, mieszczącą się obok apartamentów lorda Camareen. - Przeniosę się tutaj już jutro - poinformował ją w drodze do jej pokoju. Rzuciła mu taksujące spojrzenie, ale zmilczała. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi komnaty, chciał coś powiedzieć, ale podniosła rękę uciszającym gestem, a on z powodu przyzwyczajenia wyrabianego latami w Ukryciu natychmiast posłusznie zamarł. Dzięki temu przeżył dzieciństwo. Kobieta zamknęła oczy i
wymruczała kilka słów, których nie zrozumiał. Następnie rozwarła powieki. - Nikt nas nie podsłuchuje. - A więc to prawda. Jesteś Wiedźmą Krwi. Potaknęła. - Cieszę się, widząc cię przy życiu, synu. Teraz już wiem, że nie na darmo cię kochałam. Co więcej, wiem, że stałeś się mężczyzną, o jakiego od dawna się modliłam. - Modliłaś? Do kogo? Chyba nie do Jego Mroczności, jeśli prawdą jest to, czego się dowiedziałem... Kobieta pokiwała głową, wskazując mu miejsce na krześle nieopodal kanapy służącej do rozkładania garderoby. Rozejrzała się po pomieszczeniu i znowu kiwnęła głową, tym razem z uznaniem. Ściany wykonano z czarnego kamienia, jak wszędzie w siedzibie lorda Camareen, lecz Valko przykazał dwom pomniejszym kobietom ozdobić je na modłę faworyzowaną przez dworki Karany. Służące nie zawiodły go. Przeniesiono tutaj najpiękniejsze tapiserie, posadzkę zakryto grubym tkanym dywanem z wełny ahasana, a na łoże rzucono stertę futer. W świecznikach płonęły zapachowe świece, a wszędzie stały doniczki z roślinami. - Podoba mi się powitanie, jakie mi zgotowałeś, synu - rzekła, siadając na łożu. Skinął krótko głową. - Jesteś moją matką - odrzekł, jakby to wszystko wyjaśniało. - A ty jesteś moim synem. - Przez chwilę uważnie przyglądała się jego twarzy. - A przy tym synem wyjątkowego człowieka. Valko poczuł nagle dławiące uczucie w piersi.
- Wiem - powiedział cicho. - Wiem też, że ilekroć myślę o Aruke, czuję to dziwne uczucie, którego nie potrafię nazwać... - To żal, synu - wpadło mu w słowo. - Uczucie, o którym Dasati dawno zapomnieli. - Rzuciła spojrzenie za okno, na słońce zachodzące nad rozpromienionym morzem. - Pytałeś, do kogo się modliłam. Nie mamy nazwy na tę siłę, mówimy o niej Biały. Nie wiemy nawet, czy to bóg czy bogini. - Myślałem, że wszyscy bogowie zginęli, kiedy Jego Mroczność doszedł do władzy... - Kapłani Śmierci chcą, byśmy tak myśleli. Ale Biały jest przeciwieństwem Jego Mroczności. - Mam tyle pytań... - zaczął młody wojownik. - I poznasz wszystkie odpowiedzi, ale najpierw musimy się skupić na rzeczach potrzebnych ci do przeżycia... - Po chwili namysłu podjęła: - Biały to postać z bajek dla dzieci, ma przerażać i mamić młodych Dasatich, którzy następnie wyrastają ze słuchania matczynych opowieści i uznają, że to legenda, mit bez większego znaczenia. Przez to bardziej niż z jakiegokolwiek innego powodu stajemy się niedowiarkami; jest to strategia skuteczniejsza od otwartego zaprzeczania istnieniu Białego... — Ponownie popadła w zamyślenie. - Dawno,
dawno temu Wiedźmy Krwi były równe Kapłanom Śmierci. Ci ostatni służyli wszystkim bóstwom, nie tylko Jego Mroczności, natomiast nasze stowarzyszenie koncentrowało się raczej na siłach natury. Krew to nie tylko pomarańczowa ciecz tryskająca na piach areny czy pole bitwy, ale przede wszystkim esencja życia pulsująca w żyłach. Symbolizuje wszystko to, co stoi w opozycji do kultu Jego Mroczności. Gdy zdominował świat bogów, zostałyśmy obłożone klątwą i wygnane... Ale Wiedźmy Krwi nie przestały istnieć, działały dalej potajemnie. Robiłyśmy, co w naszej mocy, by ukrócić wszechwładzę Jego Mroczności. - Chyba nie odniosłyście sukcesu - rzekł cicho Valko, rozsiadając się na krześle. - Wiem, że jestem jeszcze młody, ale dobrze pamiętam, czego mnie uczyłaś w Ukryciu, i teraz rozumiem, że wszystko to były fragmenty tej układanki. Tylko że można ułożyć je na różne sposoby, a w zależności od tego dają zupełnie odmienne obrazy. Kobieta potaknęła i ciągnęła: - Wyjątkowa przenikliwość u kogoś tak młodego... Byłeś oczekiwany, Valko Camareen. Wiedźmy Krwi całymi pokoleniami czekały na kogoś takiego jak ty, albowiem istnieje przepowiednia, której w całości nie zna nikt, kto nie jest naszym członkiem... Nawet twój ojciec, Hirea i Denob, którzy służą Białemu, poznali tylko jej część. Ty będziesz pierwszym mężczyzną, który usłyszy całą wróżbę. - Urwała, jakby zastanawiając się nad następnymi słowami, po czym spojrzała na syna i uśmiechnęła się. - W dawnych czasach istniała równowaga i wszystko było tak, jak powinno być. Ale do jej podtrzymania konieczna była nieustanna walka, a jak to bywa podczas takich starć, raz jedna, raz druga potęga
osiągała przewagę. Gdy ujawniły się siły Jego Mroczności, napotkały opór tych, którzy czcili dawno zapomniane przez nas, bezimienne bóstwa. W czasach Wielkiej Czystki każdy Da-sati otrzymał wybór: zostać wyznawcą Jego Mroczności albo zginąć. Wielu wybrało wtedy śmierć, gdyż zdawano sobie sprawę, że życie pod jarzmem nowego boga okaże się pozbawione nadziei i przepełnione rozpaczą. Valko przerwał jej porywczo: - Ale przecież Jego Mroczność panuje niepodzielnie od zawsze! - Pod wzrokiem matki zwiesił nagle głowę. - Wybacz, odezwałem się zbyt pochopnie... - Tego cię uczono. A w Ukryciu nie mogłam ci wyznać wszystkiego z obawy, że wygadasz się przed jakimś innym dzieckiem. Dzisiejsze wierzenia są tak silnie zakorzenione, że nie brak matek gotowych poświęcić własne dziecko, byle donieść Kapłanowi Śmierci o bluźnierstwie. Valko wstał i podszedł do okna, kręcąc głową. - Mamy wiele do omówienia - kontynuowała jego matka. - Jeszcze więcej będziesz się musiał nauczyć. Jednakże już za tydzień roześlesz zaproszenia do wszystkich jeźdźców Sadharynu, wzywając ich na uroczystość z okazji twojego przejęcia funkcji lorda Camareen. Do tego czasu musisz zrozumieć, czego oczekujemy od ciebie w najbliższych paru latach. Albowiem otwiera się przed tobą możliwość, jakiej żaden Dasati nie miał nigdy od zarania... Valko odwrócił się od okna z zafrasowaną miną. - Ta przepowiednia, o której wspomniałaś?... -Tak, mój synu. Przekażę ci ją słowo w słowo, jak również wiele innych rzeczy, które musisz usłyszeć. Albowiem jeśli wróżba jest prawdziwa - a my
wierzymy, że jest samą prawdą - wkrótce w dwunastu światach nadejdzie zmiana, na którą musimy być gotowi. Wiadomo na przykład, że ktoś stawi czoło Jego Mroczności i że ów ktoś będzie znany jako Zabójca Boga. Twarz Valko pobielała. - Czyja...? -Nie, nie ty będziesz Zabójcą Boga. Ale to ty przygotujesz dlań grunt. - Niby jak? - Tego nikt nie wie. - Również wstała i podeszła, aby stanąć u boku Valko, podczas gdy słońce niknęło za chmurą nisko zawieszoną nad horyzontem. Dzisiaj było ładnie, ale jutro chyba będzie padać. - Też tak myślę. - Popatrzył jej prosto w oczy. - Co mam robić do czasu, aż otrzymam jasno wyznaczone zadanie? - Odgrywaj rolę, którą dostałeś od losu. Rolę lorda Camareen. Rozesłałam już wici i moje siostry powoli zaczną tutaj ściągać... niektóre młode i piękne, niektóre z młodymi i pięknymi córkami. Wszystkie będą mądre, a każda wie więcej, niż jakakolwiek kobieta, którą spotkałeś czy spotkasz na swojej drodze... Będziesz miał wielu synów. Wiedz też, że już żyje wielu chłopców, którzy przejmą rządy po swych ojcach. Kiedy nadejdzie czas, kiedy objawi się Zabójca Boga, my, Wiedźmy Krwi, wraz z ukochanymi przez nas mężczyznami powstaniemy i doprowadzimy do upadku Kapłanów Śmierci, TeKarany i jego dwunastu Karanów, uwalniając w ten sposób wszystkich Dasatich. Valko czuł się przytłoczony. Ledwie ogarniał umysłem zasłyszane informacje, a co dopiero mówić o choćby wyobrażeniu sobie, jak będzie wyglądało urzeczywistnianie tych planów. Jako młodzik, który niedawno opuścił
Ukrycie, w głębi duszy wciąż dziecko, wierzył, że TeKarana jest najwyżej postawionym śmiertelnikiem, pobłogosławionym przez Jego Mroczność, i że jego wojska trzymają twardą ręką wszystkie dwanaście światów, na przestrzeni wieków zdobywając wciąż nowe. Imperium Dasatich trwało nieprzerwanie od ponad tysiąca lat... Oparł się dłonią o ścianę i na moment przyłożył czoło do muru. - To dla mnie za dużo... - Dlatego będziesz dowiadywał się wszystkiego po trochu, synu... Niedługo zjemy wieczerzę i jeszcze porozmawiamy, a potem udasz się na spoczynek. Valko odetchnął głęboko, poderwał głowę i spojrzał prosto na kobietę. - Jedno chciałbym wiedzieć już teraz, matko. - Co takiego? Z dziwnym błyskiem w oku Valko poprosił: - Opowiedz mi o moim ojcu. ROZDZ I AŁ OS IEMN AS T Y Uczta Grandy wybuchnął śmiechem. Książę Roldemu był pijany. Po raz pierwszy brał udział w uczcie, na której wolno mu było jeść i pić z dorosłymi. Ale czternastoletniemu dzieciakowi nie posłużyła nawet mała ilość piwa. Pozostali byli dwa, a nawet trzy lata starsi od niego, a poza tym wszyscy chłopcy z Wyspy Czarnoksiężnika nie żałowali sobie trunków już od paru lat. Teraz wraz z Servanem i Godfreyem przyglądali się młodemu księciu ze źle
maskowanym rozbawieniem. Grandy właściwie nie brał udziału w potyczce, lecz rozkaz Servana, by pilnował bezpieczeństwa uciekających rannych żołnierzy, pozwolił mu poczuć się częścią walczącego oddziału w znacznie większym stopniu, aniżeli to było w istocie. Teraz świętował odparcie kawalerii Bardacu z takim samym zapamiętaniem, jakie można było zauważyć u zaprawionych w boju wojowników. Siedzieli przy ognisku rozpalonym niedaleko namiotu generała i przysłuchiwali się opowieściom żołnierzy oblegających starą fortecę. Dowódca wroga zrozumiał, że porażka jest nieunikniona, już po pierwszej serii kamieni wystrzelonych z trebusza i poddał się, gdy tylko legły w gruzach jego kluczowe pozycje obronne. Jak to zawsze bywa w wypadku równie szybkich i stosunkowo łatwych zwycięstw, opowieść stawała się coraz zabawniejsza w miarę upływu nocy i strumienia lejącego się piwa. Wreszcie ostatni z weteranów udał się na spoczynek, pozostawiając chłopców własnemu towarzystwu. Kaspar pomógł generałowi Bertrandowi wynegocjować warunki kapitulacji, wśród których znajdowało się zamknięcie pokonanych najeźdźców w obozie jenieckim pół mili dalej. Stamtąd mieli rozpocząć długą wędrówkę do domów - bez broni i tego wszystkiego, co zwycięzcy żołnierze postanowili im odebrać. Oczywiście oficerowie zostaną przetrzymani dłużej, do momentu wpłacenia przez rodziny okupu za pojmanych, co miało zmniejszyć ogólny koszt obrony Aranoru. Najnowsza prowincja Roldemu od dawien dawna była powiązana z królestwem, już przed wiekami wchodząc w jego skład jako pryncypat. Mimo to szybkość, z jaką zareagowała armia królewska, zdumiała nawet buntowniczych
najeźdźców. Kaspar znał generała Bertranda już wcześniej, gdyż służył pod rozkazami niejakiego Quentina Havrevulena, obecnego rycerza-szeryfa w Opardumie, człowieka, którego ówczesny książę Olasko samodzielnie wybrał do dowodzenia armią. Kaspar opuścił namiot generała i przysiadł na kłodzie obok Servana. - Niezła uczta - zauważył. Jommy, będący wyraźnie pod wpływem wypitego piwa, roześmiał się głośno. - Kwatermistrz ściągnął tu żarcia na miesiąc, Kasparze. A że nie uśmiechało mu się wlec go z powrotem do Opardumu, wydał wszystko kucharzom. - No i dobrze - skwitował były książę. - Gros i tak trafiłoby na śmietnik w... - Miał zamiar powiedzieć: w domu, jako że stolica Olasko przez większość jego życia była mu domem, aczkolwiek nie przez trzy ostatnie lata. Dlatego zakończył po chwili wahania: - W Opardumie. Powiódł zamyślonym wzrokiem po twarzach sześciu studentów. - Dobrzeście się dzisiaj spisali - rzekł. - Ci, którzy na was napadli, byli bandą łachudrów szukających łupów przed czmychnięciem za granicę. Odebraliście życie sześciu, kolejne pół tuzina raniliście i wybiliście im z głów chęć powrotu tutaj w przewidywalnej przyszłości. - Uśmiechnął się do Servana. -A co najważniejsze, nie straciliście ani jednego z naszych. Mamy wprawdzie dwóch rannych więcej niż na samym początku tej zadymy, ale poza tym nie ponieśliśmy żadnych strat. Jommy czknął.
- To zasługa Servana. On z miejsca zaczął wydawać rozkazy, jakby nic innego nie robił przez całe życie! - Każdy z nas robił, co do niego należało. Oni z kolei byli zwarci i gotowi na zawołanie i nie ugięli się przed natarciem wroga. - Tym lepiej - pokiwał głową Kaspar - gdyż niebawem będą nam potrzebni dowódcy z doświadczeniem polowym. - Dlaczego? - zapytał Godfrey. - Czyżby Roldem szykował się do wojny? Kaspar potrząsnął głową. -Nie, mój młody przyjacielu. - Popatrzył w ciemność smutnym wzrokiem. - Wkrótce wszyscy ruszą na wojnę... Godfrey chciał zadać następne pytanie, lecz powstrzymał się, widząc ostrzegawcze spojrzenie Jommy ego. Kaspar tymczasem mówił dalej: - Kiedy byłem chłopcem, ojciec często mnie tu przyprowadzał na polowania... Później polowałem tutaj parokrotnie jako dorosły mężczyzna... - Dziwnie musi być wracać... - zauważył Tad. - No... skoro nie jesteś już księciem i w ogóle... Kaspar się uśmiechnął. - Zycie ma w zwyczaju brać niespodziewane zakręty bez pytania cię o zdanie. - Ponownie popatrzył kolejno na wszystkich chłopców. - Możemy snuć plany, los jednak nie zawsze bierze je pod uwagę. - Wstając, zatrzymał spojrzenie na uśmiechniętym od ucha do ucha młodym księciu. -Ktoś tu będzie cierpiał o poranku, jeśli zaraz nie przestanie żłopać piwska. Posłuchaj mojej rady, wasza książęca mość, i wypij mnóstwo wody przed snem. Nie czekając na odpowiedź Grandyego, odwrócił się i skierował do
generalskiego namiotu. Jommy ziewnął i stwierdził. - Sen to chyba faktycznie nie najgorszy pomysł, zwłaszcza że wymarsz jest z samego rana. Godfrey odprowadzał wzrokiem Kaspara. - Ciekawe, o co mu chodziło... - zastanawiał się na głos - kiedy mówił, że wkrótce wszyscy ruszą na wojnę... Zane zerknął na Tada, a ten z kolei rzucił spojrzenie Jommy'emu. Rudowłosy wzruszył ramionami i nagle przy ognisku zapadła cisza. Tylko Grandy nadal się szczerzył, ze zdziwieniem spoglądając na umilkłych nagle towarzyszy. Wreszcie uśmiech spełzł także z jego twarzy, a wtedy Jommy położył mu dłoń na ramieniu i powiedział: - Chodźmy poszukać wody dla ciebie, młodzieńcze. Kaspar miał rację, mówiąc, że rano będziesz się czuł jak zbity pies, jeśli cię teraz nie napoimy. Chłopcy, nie dyskutując więcej, ułożyli się do snu, gdzie kto mógł, w pobliżu ogniska, a Jommy z Grandym udali się na poszukiwanie wiadra z pitną wodą. Valko stał u szczytu stołu, podczas gdy jeźdźcy Sadharynu uderzali obleczonymi w rękawice pięściami w stare drewno, wykrzykując swoje poparcie. Nowy lord Camareen zaprosił pozostałych przywódców na ucztę z okazji przejęcia władzy. Narueen niezwykle szczegółowo poinstruowała swego syna, co i w jakiej dokładnie kolejności ma zrobić po złożeniu ciała ojca do krypty przodków. Przede wszystkim musiał wysłać oficjalną wiadomość do Karany rezydującego
w Kosridi, informując o przejęciu władzy przez nowego lorda Camareen i prosząc o zaakceptowanie zmiany, co jak twierdziła matka, było zwykłą formalnością. Następnie kazała mu zawiadomić każdego krewniaka wyszczególnionego w Sali Przodków, czego także wymagała tradycja, a wreszcie rozesłać zaproszenia do jeźdźców Sadharynu. Dała mu jasno do zrozumienia, że to ostatnie jest czymś znacznie ważniejszym niż czcza formalność. Albowiem Bractwo Sadharyn było czymś znacznie więcej niż rodziną - było zgromadzeniem wojowników zdolnym wpływać na politykę cesarza, przeważać szalę na rzecz którejś z frakcji, zachwiać równowagę między klanami i zniszczyć rody. Narueen zdążyła już wymienić imiona czterech jeźdźców, którzy mieli córki będące dobrymi partiami. Jeszcze tej nocy Valko miał wybrać jedną z nich i spłodzić z nią swoje pierwsze dziecko. Narueen szeptała w ciemnościach przed wschodem słońca, wiedząc, że jej plan zaczyna się realizować. Jako Wiedźma Krwi posiadała niezwykłe moce i to ona miała zdecydować o płci przyszłych dzieci nowego lorda Camareen. Postanowiła, że w ciągu pierwszego miesiąca zostaną poczęci dwaj synowie, a potem jeszcze dwie córki. Dzieci te miały doświadczyć Ukrycia wyjątkowego w całej historii Dasa-tich. Wystarano się już dla nich o towarzystwo uzdrawiaczy, Wiedźm Krwi i kilku zaufanych wojowników, którzy zapobiegną ich odkryciu i Czystce. Za dwadzieścia lat tuzin silnych synów i córek pojawi się w siedzibie lorda Camareen i wtedy rozpocznie się prawdziwe panowanie Valko. Tymczasem młody Valko wyprostował się na całą swoją wysokość i zakrzyknął: - Niech żyją wszyscy jeźdźcy Sadharynu!
Pięćdziesięciu lordów zaczęło uderzać w stół jeszcze mocniej, skandując ich zawołanie wojenne. Lord Andarin z Kebeskoo zawołał w pewnym momencie: - Niech żyje lord Valko! Młody dziedzic uniósł dzban wina i osuszył go do dna. Matka wcześniej dopilnowała, aby było silnie rozcieńczone, albowiem - choć wszyscy inni lordowie mogli pić do upadłego - jej syn powinien był pozostać trzeźwy. Przy stolikach poniżej masywnego drewnianego stołu, przy którym siedzieli lordowie Sadharynu, znajdowały się ich żony i córki, przyglądające się uczcie z niejakim rozbawieniem. Więcej niż jedna z młodych kobiet starała się pochwycić spojrzenie nowego lorda Camareen. Wszakże Valko nie widział nikogo poza swoją matką, która poruszała się zwinnie między gośćmi, doglądając, aby nikomu nic nie zabrakło. Zatrzymała się za córką lorda Makary i musnęła dłonią ramię dziewczyny. Valko nie dał po sobie niczego poznać, zrozumiał jednak, że w ten sposób Narueen dała mu znać, z kim będzie spółkował jeszcze tej nocy. Przyjrzał się dziewczynie. Była niebrzydka i wręcz pożerała go wzrokiem. Domyślał się, że sprawiłby jej wielką radość, pozwalając się poinformować, że jest gotowa do poczęcia. Lord Makara z radością by powitał zadzierzgnięcie silniejszych więzów z przejmującym władzę młodym Valko, uważając go za potencjalnego wasala, aczkolwiek tak naprawdę sytuacja przedstawiałaby się dokładnie odwrotnie. Valko rozejrzał się po sali z uśmiechem. Goście z każdą minutą byli coraz bardziej pijani. On sam pławił się w ich aprobacie i radował z własnych młodzieńczych sił. Powoli to, czego uczyła go matka, zaczęło blednąc, a do głosu
jęła dochodzić natura Dasatich. Pociągnął solidny haust z dzbana. Chciał wina! Właśnie się obracał, by zawołać o następny dzban, gdy poczuł na nadgarstku delikatny uścisk. Jakimś cudem jego matka wyczuła tę zmianę nastroju i utratę koncentracji. - Pora na rozrywki, synu - rzekła tak cicho, że nie usłyszał jej nikt poza nim. Valko spoglądał przez chwilę na jej twarz, po czym skinął głową. - Pora na rozrywki! - powtórzył donośnie, aż rozeszło się echo. Otwarto drzwi do sali i tuzin służących wniósł pośpiesznie wielkie gliniane naczynie. Za nimi pojawił się spętany młodzik, walczący dziko z prowadzącymi go pomniejszymi. Zadowolony Valko obwieścił: - Ten oto młodzik starał się dotrzeć do siedziby swego ojca i znaleźć miejsce wśród domowników! Minionej nocy został schwytany w pułapkę na vadoona. Jego słowa wywołały burzę śmiechów, gdyż ociężały roślinożerca był niezwykle łatwą ofiarą. Pozyskiwano go głównie dla futra, a przy okazji tępiono, ponieważ swoją bezmyślnością czynił spore straty w sadach, doprowadzając wieśniaków do białej gorączki. Młodzik musiał być albo niesłychanie nieuważny, albo niebywale głupi, skoro dał się złapać w pułapkę na vadoona. - Puśćcie mnie! - krzyczał, kiedy go wkładano do naczynia z gliny. Byłby się opierał i walczył gołymi rękami i nogami, gdyby dano mu szansę, jednakże słudzy sprawnie umieścili go w środku, tak że musiał przybrać pozycję kuczną, z kolanami pod brodą. Teraz mógł się szarpać do woli - nie był w stanie zmienić pozycji bez pomocy, a tej nikt nie zamierzał mu udzielić.
Valko ryknął: - Jesteś zwierzęciem! Jesteś zbyt głupi, by wywalczyć sobie miejsce wśród mężczyzn! Dlatego zginiesz jak zwierzę! Młodzik znowu zaczął krzyczeć, tym razem wydając z siebie wściekłe wrzaski i nieartykułowane bąknięcia. Goście nie przestawali się śmiać, gdyż przejawiania przezeń wściekłość i frustracja były komiczne w zderzeniu z aktualną niemocą. Tymczasem na znak Valko słudzy jęli wylewać na głowę młodzika wiadra wody. Ów prychał i pluł, wzmagając tylko śmiech zgromadzonych. - W dawnych czasach - odezwał się Valko - uważano za rozrywkę umieszczenie słabeusza w zimnej wodzie, którą następnie podgrzewano do punktu wrzenia. Obecnie nie potrzebujemy ognia, albowiem dysponujemy środkami przynoszącymi ten sam efekt bez wytwarzania ciepła. Machnął ręką i dwaj służący opróżnili trzymane worki, wsypując zawartość do wody i szybko odstępując krok w tył. Nastąpiła reakcja chemiczna i woda zaczęła bulgotać. Gniewne wrzaski młodzika rychło przeszły w okrzyki cierpienia. Nieco mikstury prysnęło na stojącego wciąż nieopodal sługę i ten gwałtownie uniósł rękę do twarzy, krzywiąc się z bólu. Goście porykiwali ze śmiechu. Im głośniej darła się ofiara, tym bardziej zebrani zwijali się w paroksyzmach uciechy. Miotający się młodzik rozpryskiwał bulgoczącą ciecz na własne ramiona, kark i twarz, gdzie natychmiast tworzyły się czerwonopomarańczowe rany. Krzyki trwały prawie kwadrans, a kiedy ofiara zaczęła konać, goście
podnosili się z krzeseł, aby wpić się w nią łapczywym wzrokiem. Kobiety były już gotowe; Valko widział, że wszystkie przejeżdżają dłońmi po ciele, w górę i w dół, bez końca. Wielu mężczyzn także okazywało rodzące się oznaki podniecenia. Jego matka jak zwykle miała rację. Jednostkowa śmierć, zaaranżowana we właściwym momencie, była skuteczniejszym narzędziem aniżeli rzeźnia, jaką zwykle urządzano przy takich okazjach. Na tuzinie pomniejszych tratowanych przez dzikie zwierzęta czy pożeranych przez wygłodniałe zarkisy nie sposób się było skupić, ale śmierć jednostki, umiejętnie pokazana, zmuszała do skoncentrowania uwagi. Valko dał znak słudze. - Zapytaj córkę lorda Makary, czy zechce do mnie dołączyć. Służący pobiegł do wskazanej dziewczyny i szeptem przekazał jej pytanie. Kiedy młoda kobieta gwałtownie obróciła głowę, Valko dostrzegł w jej oczach płonące pragnienie. Dziewczyna ani na moment nie przestała szarpać materiału odzienia. Valko wiedział, że gdyby takie było jego życzenie, pozwoliłaby mu się wziąć tutaj, na oczach wszystkich. Liczni lordowie Sadharynu odeszli od stołów i stanęli w pobliżu kobiet, z którymi zamierzali spółkować tej nocy. Valko pomyślał, że wiele kobiet zadeklaruje gotowość do poczęcia i w przyszłości w wielu siedzibach pojawią się młodzieńcy będący efektem tegonocnego spółkowania. Tylko Valko, jego matka i garstka jeźdźców byli świadomi, że każdą z par dobrały Wiedźmy Krwi i że każde dziecko, które im się narodzi i przeżyje Ukrycie, będzie służyło Białemu. W zamęcie pragnienia krwi i żądzy trudno było utrzymać w głowie dłużej myśli o nowym bogu. Na widok ostatniego ulatującego tchnienia młodzika Valko
uśmiechnął się i oświadczył: - Słabeusz. Matka szepnęła doń: - On nie zamierzał przekroczyć ziem Camareen, synu. Zmierzał do tej siedziby. Także był synem lorda Aruke. Twoim bratem... Valko poczuł w trzewiach chłód i gwałtownie szarpnął głową. Wpił się spojrzeniem w oczy matki, a w tej samej chwili ogarnęły go tak przeciwstawne uczucia, że nie był wcale pewien, czy zdoła się powstrzymać przed uderzeniem jej... A jednak lekkie matczyne dotknięcie przywróciło mu jasność myśli. - Gdybyś zachował się inaczej, ściągnąłbyś na siebie podejrzenie gości o słabość... Uznano by, że nie jesteś godny nosić miana lorda Camareen. Musisz wszakże znać cenę władzy. Twoja walka dopiero się rozpoczęła, synu. Ból, który odczuwasz, powróci jeszcze nieraz w przyszłości. - Pogładziła go po policzku, tak jak to robiła, gdy był dzieckiem. - Idź już... - szepnęła. -Odłóż na bok wszystkie myśli o bólu i cierpieniu, krwi i śmierci. Idź i spłodź silnego syna dzisiejszej nocy. Valko zmusił się do zapanowania nad sobą, odszedł od stołu i odszukał dziewczynę czekającą na niego u wylotu korytarza prowadzącego do jego komnat. Objął ją ramieniem w pasie i przytulił, ale gwałtownie, łapczywie, bez delikatności. Potem ujął ją za rękę i powiódł do swojej sypialni. Obiad smakował dziwnie. Pug siedział u szczytu stołu, Martuch naprzeciwko niego. Odziani w śmieszne stroje Ipiliacy poruszali się wokół nich bezszelestnie, roznosząc dania i zabierając puste naczynia, dolewając do pucharów z dzbanów, a wszystko to bez jednego słowa. Martuch uparł się, by jadali tak przez cały tydzień przed wyjazdem, gdyż
jak twierdził, tylko w ten sposób szybko przywykną do kuchni Dasatich. - Na Kosridi potrawy będą nieco inne, ale te przypominają je na tyle, że gdy skosztujecie czegoś typowego, nie zareagujecie podejrzanie dla otoczenia. Ci, którzy nas obsługują, udają pomniejszych, więc przyglądajcie się im uważnie. Zapewne nigdy nie zasiądziecie przy stole takim jak ten, gdyż tak jadają tylko wojownicy. Kobiety i mężczyźni spożywają posiłki przy jednym stole wyłącznie na osobności, najczęściej po spółkowaniu. Pug kiwał głową. Martuch był wzorowym nauczycielem; w umyśle przechowywał miliony faktów na temat stylu życia Dasatich. Pug nie wyobrażał sobie, aby mogli trafić na lepszego przewodnika. Od tygodni szkolili dasatiański i dopracowywali następującą historyjkę: byli trzema uzdrawiaczami na usługach Martucha, a młody wojownik Bek był synem pomniejszego lorda z nic nie znaczącego bractwa, odbywającym pielgrzymkę do miasta TeKarany na Omadrabarze, co się zdarzało, zwłaszcza jeśli młodzieniec czuł inklinację do stanu duchownego. W stolicy imperium stała wielka świątynia Jego Mroczności, gdzie, jak utrzymywał Martuch, mieszkał żyjący bóg i skąd emanowała wszelka siła. Pug martwił się o Beka, choć Nakor przekonywał, że zdoła go utrzymać na wodzy. Ralan Bek zdawał się całkiem kimś innym tutaj na Delekordii i Pug zaczynał już rozmyślać, jakie zajdą w nim zmiany, gdy dostaną się do drugiego wymiaru. Na ich oczach zamieniał się w Dasatiego. Wystarczyło mu powiedzieć coś tylko raz, a on chwytał w lot każde wyjaśnienie i odtąd zachowywał się bezbłędnie. Nakor od samego początku sugerował, że coś obcego, groźnego, może
nawet powiązanego z Bezimiennym pomieszkuje w Beku. Mogło być jednak tak, że cała ta ciemność pochodziła od Jego Mroczności, boga Dasatich. Puga niepokoiła tak duża liczba niewiadomych, ale wiedział przynajmniej, że on przeżyje - jak inaczej wysyłałby sobie wiadomości z przyszłości? Najbardziej obawiał się o Magnusa i Nakora, wiedział bowiem w głębi serca, że układ zawarty z Lims-Kragmą, gdy bliski śmierci leżał w pawilonie bogini, nie był czczy. Miał być świadkiem śmierci wszystkich, których kochał, nie wyłączając własnych dzieci. Od tamtej pory każdego dnia modlił się o to, by jeszcze nie dziś rozpoczął się jego ból. Teraz jednak musiał brać pod uwagę to, że może podczas tej misji stracić swego syna i nawet Nakora. Pug odłożył na bok te puste rozważania, zdając sobie sprawę, że zamartwianie się czymś, na co nie ma wpływu, jest zwykłą stratą energii zarówno mentalnej, jak i emocjonalnej. Poza tym jako członek Konklawe Cieni dobrowolnie zgodził się wiele zaryzykować dla większego dobra. Nic jednak nie było w stanie zmniejszyć jego obaw. Martuch miał odgrywać mentora młodego Beka, wojownika zaprzyjaźnionego z nieistniejącym „ojcem" młodzieńca. Sojusze Dasatich były tak skomplikowane, tak wielopoziomowe ze swej natury, że nikt oprócz facyliatorów pracujących w Sali Przodków nie był w stanie znać wszystkich lordów, rodów, klanów i stowarzyszeń. W związku z tym Pug miał do Martucha pytanie. - Powiedziałeś nam, że przyjmiesz rolę jeźdźca Sadharynu. Czy to twoja prawdziwa rola czy udawana jak nasze? Stary wojownik skinął głową.
- Jestem członkiem tego stowarzyszenia. Przekonacie się, że jest ono szanowane i ma długą i chlubną historię. W jego szeregach znajduje się obecnie najwięcej sprzymierzeńców naszej sprawy. - Sięgnął po owoc pomby, rozerwał go kciukami i wgryzł się w soczysty miąższ. - Szpiedzy Jego Mroczności wiele by dali za tę informację - dodał, patrząc prosto na Puga. - Wyjawienie, że choć jeden jeździec Sadharynu sprzyja Białemu, byłoby początkiem końca tego bractwa wojowników. Rezydujący w odległym Omadrabarze TeKarana mógłby nawet zarządzić zniszczenie całego regionu Kosridi, byle mieć pewność, że „infekcja" została zduszona w zarodku. Zginęłyby tysiące... - Białego? - przerwał mu zaciekawiony Pug. - Czym bądź też kim jest Biały? Martuch odparł: - To długa historia czy raczej cała seria długich historii. Na razie powiem tyle: w zamierzchłej przeszłości wszechświatem rządziły dwie siły: Czerń i Biel. - Czyli... - Nakor pokiwał głową. - Zło i Dobro. - Wy tak je nazywacie - wzruszył ramionami Martuch. - Ja nadal nie w pełni opanowałem znaczenie tych pojęć, choć przyjmuję do wiadomości ich istnienie. Dasati od małego słyszą o Białym jako o czymś, czego należy się bać, jakby był to robak toczący zdrowe ciało naszego świata. W dzieciństwie, gdy coś przeskrobałem, często słyszałem od matki, że trafię do Białego. Roześmiał się na to wspomnienie. - Ciekawe, co by teraz powiedziała. .. Odłożył nóż, mówiąc: - Biały to nie tylko organizacja, ale również wiara, gorąca nadzieja, że w życiu chodzi o coś więcej niż tylko o bezmyślne mordowanie się i Czystki. Mamy niewiele przejawów ucywilizowania, takich jak muzyka, sztuka,
literatura, które nawet Ipiliacy uważają za coś oczywistego, o ludziach nie wspominając. Pamiętam, że nie mogłem wyjść z podziwu, kiedy wpadła mi w ręce książka, która nie była tomem religijnym ani pisaną ku przestrodze opowiastką o potędze Jego Mroczności. Jakie szaleństwo zmusiło kogoś do zajęcia miejsca w fotelu i przelania na papier nie niosących żadnego przesłania słów ku uciesze innych? Albo weźmy muzykę, która nie ma nic wspólnego z pieśniami bitewnymi ani hymnami świątynnymi. Pomniejsi nucą sobie przy pracy, ale żeby śpiewać dla samej przyjemności śpiewania? Dziwne... Wysłano mnie tutaj, abym rozgryzł te rzeczy, a będąc jedynym Dasatim zdolnym do dogadania się z wami, zostałem wyznaczony na waszego przewodnika. Pug w dalszym ciągu żywił przekonanie, że chodzi tu o coś więcej niż tylko o zwykle wynalezienie im przewodnika przez Vordama. - Kto cię wysłał? Pug pytał już o to wcześniej i zawsze otrzymywał tę samą odpowiedź. - Dowiesz się wielu rzeczy, ale nie tego, na pewno nie teraz. - Ton Mar-tucha jasno wskazywał, że temat uważa za zamknięty. - Rozumiem - rzekł Pug. Już dawno pojął, że Dasatich nie interesują półśrodki. Była to rasa istot najgroźniejszych ze wszystkich, jakie kiedykolwiek spotkał. Nie tylko poruszali się szybciej niż ludzie, nie tylko polowali skuteczniej niż trolle, nie tylko przebijali walecznością wojowników Tsurani, ale też posiadali umysł, który śmiało można było nazwać „morderczym". Rozwiązaniem dla większości, jeśli nie wszystkich problemów, była ich zdaniem śmierć. Pug nieraz się zastanawiał, jakim cudem taka rasa wyewoluowała - bo jak przetrwała, było dlań nieustanną
zagadką. Przypomniał sobie słowa Nakora, który kiedyś stwierdził, że zło jest z natury szalone; jeśli była to prawda, Dasati należeli do najbardziej szalonych stworzeń w obu wszechświatach. Jednakże ze słów Wyroczni Aal i z tego, co mówił Martuch, wynikało, że Dasati nie zawsze oddawali się kultowi zabijania. Dojście do władzy ich starożytnego boga było owiane mrokami niepamięci, do tego zagmatwane wskutek wymieszania mitów i legend, jednakże z całą pewnością nastąpiło dość późno w rozwoju tego społeczeństwa. Do tamtej pory Dasati byli bardzo podobni do Ipiliaków: skomplikowani, w przeważającej większości jednak pokojowo nastawieni i przydatni. Pug postanowił podzielić się z Martuchem pewnymi faktami. - W naszej historii było coś, co zostało nazwane Wojnami Chaosu, kiedy to śmiertelnicy wraz z pomniejszymi bóstwami wystąpili przeciwko bogom. Miało to miejsce bardzo dawno temu, ale przetrwała pewna wiedza na temat tamtych wydarzeń. Czyjego Mroczność przejął władzę po podobnych wypadkach w świecie Dasatich? - Tak - potwierdził Martuch. - Powiada się, że zwycięzcy piszą historię, a Kapłani Śmierci nie widzą rozróżnienia między kanonem wiary a historią. Dla nas święte księgi Jego Mroczności są historią... Ja jestem świadom tych różnic wyłącznie dzięki zapiskom Ipiliaków, które sięgają czasów sprzed ucieczki przodków tej rasy z Omadrabaru... - Chętnie zerknąłbym na te zapiski, jeśli czas pozwoli... - wtrącił Pug. - Byłby to mądry sposób na spędzenie czasu pozostałego do wyprawy -kiwnął aprobująco głową Martuch.
- A jak ty się znalazłeś w Delekordii? - Tę opowieść usłyszycie kiedy indziej i z ust kogoś innego. Niemniej mogę wam powiedzieć chociaż tyle... Jeszcze dwadzieścia pięć lat temu, wedle waszej miary czasu, byłem najzwyklejszym młodym wojownikiem Dasatich. Przeżyłem Ukrycie, odnalazłem drogę do siedziby mego ojca i zabiłem przeciwnika w Sali Prób, by zasłużyć sobie na miejsce wśród jego domowników. Zostałem przyjęty w poczet jeźdźców i zachowywałem się, jak na prawdziwego wojownika przystało. Polowałem na dzieci podczas Czystek, zabijałem kobiety, które próbowały je chronić, spółkowałem z innymi dla politycznej korzyści i zawsze byłem gotów chwycić za broń na wezwanie Karany... Dwukrotnie pomogłem zdławić rebelie czy też gnębiłem jego wrogów... zależnie od punktu widzenia. Trzykrotnie brałem udział w kampaniach przeciwko konkurencyjnym bractwom wojowników. Noszę na ciele sześć blizn po poważnych ranach i niezliczone ślady po pomniejszych, ale nie mam cienia wątpliwości co do swej przewagi. Moi synowie zjawili się i przeżyli. Udało mi się znaleźć kobietę, która zadowalała mnie wystarczająco, abym wezwał ją do siedziby po tym, jak już zjawił się nasz syn. Stworzyliśmy coś, co wy nazywacie rodziną. Takie pojęcie nie funkcjonuje w języku Dasatich, niemniej tym właśnie się stałem: ojcem rodziny w moim świecie. A potem coś się stało, coś, co zmieniło życie, jakie znałem. Odtąd nie potrafiłem już oceniać się wedle standardów mojej rasy i zacząłem działać na rzecz odmiany. - Zapatrzył się w dal, jakby dla odświeżenia pamięci. -Moja kobieta żona według waszego języka - często mówi mi, że tęskni za mną. Moi synowie nieźle sobie radzą, panując na naszej małej posiadłości. Ogólnie prowadzimy
dość spokojne życie. - Odłożył skórkę po owocu, który skończył jeść, i wytarł dłonie w ściereczkę. - Wszystko jest, jak powinno być, w imperium Dasatich zakończył gorzko. - Umierają tylko niewinni. Pug nie skomentował tego. Martuch zachichotał. - Wiecie, że w języku Dasatich nie ma słowa „niewinny"? Najbliższy mu wyraz brzmi „nieskrwawiony", który oznacza kogoś, kto jeszcze nikomu nie odebrał życia. - Kręcąc głową, sięgnął po puchar z winem. - Aby można było mówić o niewinności, trzeba znać pojęcie winy. Tego również nie mamy w swoim języku. Mówimy za to często o odpowiedzialności. Może dlatego, że winni już dawno są martwi... w środku. - Wstał. - Wybaczcie. Za dużo wypiłem. Zwracając się do Puga, rzekł: - Archiwa mieszczą się w dole ulicy, po lewej. Budynek nie różni się od innych, ale nad wejściem wisi szyld z białym kołem na niebieskim tle. Idź tam, a wszystko, co chcesz zobaczyć, zostanie ci udostępnione. Ja wrócę jutro późnym popołudniem. Dobrej nocy - pożegnał się i wyszedł, zanim którykolwiek z mężczyzn zdążył zareagować. - Dziwne zachowanie - stwierdził Magnus. - To prawda - zgodził się z synem Pug. - Aczkolwiek z punktu widzenia Dasatich... - Jesteście słabi i zasługujecie na śmierć - odezwał się rzeczowym tonem Bek. - Mój ojciec nie jest słaby! - zaprotestował Magnus. - Żaden z nas nie jest... - Nie miałem na myśli ciebie ani twojego ojca - sprostował młody wojownik. - Chodziło mi o ludzi w ogóle. Jesteście słabi i zasługujecie na śmierć.
Uwagi Puga nie uszło, że Bek użył zaimka „wy" zamiast „my". Zerknął na Nakora, który odpowiedział lekkim potrząśnięciem głowy. Milczenie przerwał Magnus. - Ojcze, myślę, że udam się na spoczynek. Pragnę pomedytować przed snem. Pug nie zatrzymał go, więc młody mag opuścił pomieszczenie. Słudzy czekali nadal w gotowości, co uświadomiło Pugowi, że nie zejdą z posterunku, dopóki przy stole ktoś będzie siedział. Dał znak Nakorowi, ten zaś powiedział do swego podopiecznego: - Może się przejdziemy... Ralan Bek zerwał się żwawo na nogi. - Świetny pomysł. Lubię chodzić po tym mieście. Jest tutaj tyle interesujących rzeczy do obejrzenia. Dwaj magowie powstali i ruszyli za Bekiem. Na zewnątrz przywitał ich wczesny wieczór. Pug wziął głęboki oddech i stwierdził: - Chyba jesteśmy już w pełni zaadaptowani, bo to powietrze pachnie tak samo jak w Krondorze czy w Keshu. - Nawet lepiej - pokiwał głową Nakor. - Nie wyczuwam woni dymu ani odoru odpadków. Idąc w dół ulicy, Pug zauważył: - Ipiliacy są porządniejsi od ludzi. - Tak - przyznał Ralan Bek. - To miasto też jest bardzo porządne. Fajnie by było je spalić. - Wcale nie - zaprzeczył prędko Nakor. - Jeden pożar niewiele się różni od
innego. - Ale pomyśl o skali, Nakorze... Pug rzucił szeptem: - Może to raczej cząstka Prandura? Chodziło mu o boga ognia, zwanego również Niszczycielem Miast. Nakor zaśmiał się cicho i odezwał bezpośrednio do młodzieńca: - Chciałbyś zobaczyć coś nowego? Coś wspaniałego? - Tak, Nakorze. To naprawdę bardzo ciekawe miejsce, ciekawsze od większości, jakie odwiedziłem, ale ostatnio trochę mi się nudzi z powodu tego całego siedzenia i ględzenia. Pug zerknął na Nakora, ten jednak gestem poprosił go o cierpliwość. - Do archiwum możesz zajrzeć jutro. Jest coś innego, co powinieneś zobaczyć. Ruszyli przez miasto, kłaniając się grzecznie przechodniom i tylko sporadycznie czując na sobie nieprzychylne spojrzenia. Wiedzieli jednak - ze słów Martucha i Kastora - że goście z innych światów należą tutaj do rzadkości. W końcu dotarli do wschodniej bramy, za którą Nakor pokazał palcem. - A teraz na to wzgórze. Pug zapytał go: - Co chcesz nam stamtąd pokazać? - Cierpliwości - rzeki mały szuler z błyskiem w oku. Wspięli się na wzgórze i tam Pug i Bek zrozumieli, po co Nakor ich tam przyprowadził. Na wschodzie, hen w oddali, w niebo wyrastała połyskująca kreska, niknąca w niebycie. - Co to takiego? - zachwycił się Bek. - Most Gwiazd - odparł Nakor. - Wiedziałem od Martucha, że mamy
szansę go zobaczyć w pogodną noc jak ta. Tamto miasto nazywa się Desoctia, a Ipiliacy używają tego mostu, gdy chcą się udać do świata zwącego się Jasmadine. Skądinąd wiadomo mi również, że za sprawą takiej samej magii będziemy podróżować między światami Dasatich. - Jak daleko leży to miasto? - dopytywał Pug. - W linii prostej jakieś dwieście mil. - W takim razie Most Gwiazd musi być ogromny... - Albo bardzo jasny - dopowiedział Pug. Przez dłuższy czas stali w milczeniu na szczycie, przyglądając się odległemu połyskującemu mostowi ze światła, dzięki któremu mieli się dostać do innego wymiaru. ROZDZ I AŁ D ZIE WI ĘT N AS T Y Kosridi Martuch uniósł dłoń. Oczy wszystkich zwróciły się na niego. Czterech ludzi i jeden wojownik Dasati stali pośrodku wysoko sklepionej komnaty, w miejscu, które Pugowi kojarzyło się wyłącznie z Akademią Magów w Stardock, gdyż tutaj również dzielono się wiedzą. W minionych kilku dniach zaglądał tutaj, jak również do miejscowego archiwum, tak często jak tylko mógł, poznając nowe informacje na temat Dasatich - których niestety nie było zbyt wiele, jako że Ipiliacy koncentrowali się raczej na historii swojej rasy od momentu przybycia na Delekordię. Natomiast te fakty, które odnalazł w zapiskach, dalekie były od napełnienia jego serca otuchą. Ipiliacy przedstawiali bowiem Dasatich z
perspektywy podbitego ludu, który daje świadectwo na temat swych gnębicieli. Mimo to Pug czuł, że nie mogliby być bardziej gotowi na tę podróż. Komnatę tę wykorzystywano przy spotkaniach i innych zgromadzeniach, była więc wystarczająco duża - jak twierdził czarownik, który organizował ich przeniesienie do drugiego wymiaru - by mieli zapewnioną prywatność i by nic im nie przeszkodziło. Trójka magów przysłuchiwała się uważnie czarownikowi, który właśnie opowiadał, w jaki sposób ma zamiar zainicjować ich podróż, wszelako nawet Pug ledwie nadążał za zawiłościami tutejszej sztuki magicznej. Dlatego wtrącił się Martuch. - Za moment rozpocznie się przeniesienie. Przy odrobinie szczęścia będzie to dla was coś całkowicie nowego. Ja podróżowałem w ten sposób dziesiątki razy i zawsze potem się zarzekałem, że już nigdy tego nie powtórzę. Gotowi? Pug stał obok Nakora, trzymając go pod ramię. Mały szuler w ten sam sposób splatał ręce z Bekiem. Po drugiej stronie Puga stał Magnus, a obok niego Martuch - każdy z nich również trzymał pod ramię sąsiada. Martuch przestrzegł ich, że przeniesienie dokona się przez wymiar, który on zwał po prostu „szarym" i gdzie ogłupieniu ulegają wszystkie zmysły. Podróż miała trwać tylko mgnienie, jednakże zostali przygotowani na uczucie, jakby czas stanął w miejscu. Również ipiliacki czarownik zadał sobie trud poinformowania Puga, Na-kora i Magnusa o tym, czego mogą się spodziewać. Bek nie zwracał uwagi na żadne przestrogi. Był nadzwyczajnie podniecony, że nareszcie przeniesie się w inne miejsce. Pug odetchnął głęboko, po czym odparł: - Jesteśmy gotowi.
Martuch skinął krótko do czarownika, a ten uniósł różdżkę nad głowę, co stanowiło zakończenie zaklęcia, które rozpoczął inkantować godzinę wcześniej. Komnata wokół nich zniknęła. Pug chciał zaczerpnąć powietrza, ale nagle zrozumiał, że otacza go pustka. Poznawał to miejsce! Znowu był „pomiędzy"! To tam zabrał go Macros Czarny po zamknięciu pierwszej szczeliny wiodącej z Imperium Tsuranuanni, pod sam koniec Wojny Światów. Teraz już wiedział, przed czym ostrzegał ich Martuch. Sięgnął myślami i prędko ochronił swych towarzyszy, tak jak wówczas Macros ochronił jego. Ojcze... — nadeszła myśl Magnusa. - Gdzie my jesteśmy? Jesteśmy w przestrzeni pomiędzy chwilami, synu. W samym sercu wszechświata, pomiędzy tymi nitkami, które Nakor nazywa „materią", pośród pustki. - Możesz normalnie mówić - odezwał się Nakor. - Chociaż nic nie widać. Nieoczekiwanie pojawili się Pug i reszta, a Martuch wydukał bezbrzeżnie zdumiony: -Jak... - Już tu kiedyś byłem - wyjaśnił Pug. Zwracając się do Magnusa, dodał: W towarzystwie twego dziadka. To Pustka, gdzie walczyli bogowie podczas Wojen Chaosu. Martuch sapnął: - To trwa dłużej niż kiedykolwiek... - Może dlatego, że jest nas piątka - podsunął Bek, najwyraźniej zafascynowany tym, że byli tylko oni i nic poza tym. A pustka wokół była faktycznie idealna: nie niosła ani światła, ani dźwięku, ani żadnych wrażeń.
Martuch popatrzył z wdzięcznością na Puga. - Dziękuję. Dotąd podróż przebiegała zawsze w zimnie i bólu. - Przybycie na miejsce na pewno nie będzie miłe - ostrzegł mag. Jakby na potwierdzenie jego słów, przeniesienie do drugiego wymiaru stało się nieprzyjemne. Wrażenie było podobne do tego, jakie człowiek odczuwałby, gdyby rozrywano na strzępy każdą cząstkę jego ciała i umysłu. Kiedy Pug był wciągany do świata Dasatich, coś mignęło mu na skraju pola widzenia. Próbował pobiec spojrzeniem za tym ruchem, jednakże w tej samej chwili został fizycznie wyssany z pustki i nagle stał już na kamiennej posadzce w komnacie o ścianach z czarnego kamienia. Znajdował się na Kosridi. Fale bólu przebiegały po nim w górę i w dół, podczas gdy Pug stał i dyszał jak po długim biegu. Byli wszyscy: splatając ramiona w identycznym porządku jak na Delekordii. Pug zachwiał się lekko, puściwszy ręce Nakora i Magnusa. - Tam było... - zaczął. _ Co? - zapytał szybko Nakor, robiąc niezwykle strapioną minę. - Coś - dokończył Pug. - Porozmawiamy o tym później. Rozejrzał się po najbliższym otoczeniu i aż kilkakrotnie zamrugał, gdyż wydawało mu się, że coś jest nie tak z jego oczami. Po chwili uświadomił sobie, że tutaj jeszcze bardziej niż na Delekordii widzi rzeczy, jakich ludzki umysł nie kojarzył ze zmysłem wzroku. Pulsująca różnymi odcieniami energia zdawała się wszechobecna. Pomieszczenie, w którym się znajdowali, miało ściany z czarnego kamienia, podobnie jak na Delekordii, jednakże tutaj ta czerń zdawała się mienić przeróżnymi barwami. Efekt końcowy był niesamowity.
Dopiero po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że nie są sami. W sali stały dwie postacie: mężczyzna i kobieta. „Władcza" - tylko takie słowo przychodziła na myśl Pugowi, gdy patrzył na kobietę. Miała wysokie czoło i prosty nos, które nadawały jej uderzający wygląd, i to pomimo ewidentnie obcych rysów twarzy. Oczy bowiem były prawie kocie, a usta nadmiernie pełne. Mężczyzna był ubrany w zbroję wojownika, ale Pug z jakiegoś powodu i tak opisał go w myślach przymiotnikiem „młody". Kobieta popatrzyła na Magnusa i podniosła lekko brwi. - Ten tutaj przypomina Dasatiego, synu. Jest całkiem przystojny. Szkoda, że nie mamy do czynienia z wojownikiem... Pug przyjrzał się synowi i stwierdził, że faktycznie coś jest na rzeczy. Potrafił widzieć zarówno Magnusa, którego dobrze znał, oraz Magnusa, który przypominał Dasatiego, jakby oba obrazy zostały nałożone jeden na drugi. Domyślał się, że imponujący wzrost Magnusa i jego szlachetne rysy mogą trafiać do gustu każdemu, kto ma rozwinięte poczucie piękna. Młody wojownik postąpił krok do przodu i rzekł: - Jam jest lord Valko. To moja siedziba. Jesteście tu mile widziani, choć muszę przyznać, że z trudem powstrzymuję się, by was nie zabić. Obraża mnie sama myśl, że obcy przekroczyli mój próg. Jednakże postaram się zapanować nad wstrętem do was. Pug zerknął na Martucha, który powiedział cicho: - Nie licz na cieplejsze powitanie ze strony żadnego Dasatiego, przyjacielu. - Następnie zwrócił się do gospodarza, aby się przedstawić. - Jam jest Martuch, lord Setwala. Podążam za Sadharynem. - Witaj, jeźdźcu Sadharynu! - odpowiedział mu Valko tonem, w którym
Pug wyczuł ciepło i szczerość. Dwaj wojownicy objęli się rytualnie, klepiąc po plecach i wymieniając uścisk ręki w nadgarstku. Potem miody gospodarz rzucił spojrzenie Bekowi. Ralan Bek stał ze zwieszoną głową, patrząc spod krzaczastych czarnych brwi. Oczy płonęły mu niczym węgle, odbijając światło ognia, a na twarzy miał wyraz głodu - inaczej nie można było tego nazwać. - Mogę go zabić? - zapytał, zwracając się do Martucha. Bek był odziany jak wojownik Dasatich i dobrze przygotował się do swej roli. Martuch jednak potrząsnął głową. - To nasz gospodarz - rzekł krótko. Na to - jakby całe życie nie robił nic innego - Ralan wykrzyknął: - Jam jest Bek! Służę Martuchowi, lordowi Setwala, i jeźdźcom Sadharynu. - Wyszczerzył się jak ogarnięty szaleństwem wilk, po czym wycelował palcem w Valko. - Mój pan mówi, że nie mogę cię zabić ani wziąć tej kobiety. Uszanuję jego życzenie i opanuję swoją żądzę. - Czy to szaleniec? - zapytał Valko. Jego matka się roześmiała. - Brak mu ogłady, ale dobrze odgrywa rolę młodego wojownika. Klepnęła syna w ramię. - Nie zapominaj, kogo miała za nauczycielkę większość młodzików w Ukryciu. Niemniej jego zachowanie przysłuży się tym... osobom. Pug rozumiał, dlaczego określiła ich takim, a nie innym słowem. Mówiąc o nich „ludzie", zaliczyłaby ich do grona Dasatich, którymi nie byli. Z kolei nie mogła o nich powiedzieć „pomniejsi". Pozostał jej więc enigmatyczny wyraz „osoby". - Jest środek nocy - przypomniał Valko. - Chcecie odpocząć?
- Nie - odpowiedział w imieniu wszystkich Martuch. - Ale chcemy informacji. Okazało się, że stawka jest znacznie wyższa, niż myśleliśmy. Pug pomyślał, że pewnie chodzi mu o Talnoye. Niemniej nie zanosiło się na wyjaśnienia ze strony Martucha w najbliższej przyszłości, sądząc po tym, jak stanowczo ucinał on wszelkie próby nawiązania rozmowy o tych urządzeniach. - Przejdźmy do komnaty prywatnej, gdzie będziemy mogli poruszać wszelkie interesujące nas tematy - zaproponowała kobieta. Valko zrobił niezadowoloną minę, a Pug zdziwił się w duchu, jak szybko zaczął rozpoznawać odczucia malujące się na obliczach Dasatich. Wiedział oczywiście, że pewną rolę odegrało tutaj żmudne szkolenie, które przeszli na Delekordii, wszelako podejrzewał, że najwięcej jednak zawdzięcza mistrzowskim zaklęciom ipiliackiego czarownika. Młody lord Camareen poskarżył się głośno: - Oni... oni wyglądają jak pomniejsi, a ja muszę ich traktować jak gości! Jego słowa były jawną obelgą, co Pug także zrozumiał w okamgnieniu. Wszakże matka młodzieńca starała się załagodzić sytuację. - Nie daj się zwieść pozorom, synu. Każdy z nich jest mistrzem w swojej dziedzinie, inaczej by ich tutaj nie było. Każdy oddzielnie ma więcej mocy niż najpotężniejszy Kapłan Śmierci. Nie zapominaj o tym. Nie mówiąc ani słowa więcej, Valko odwrócił się i wyszedł z komnaty, jakby rozumiało się samo przez się, że pójdą za nim bez zaproszenia. Pug zerknął na Martucha, który gestem pokazał, że wraz z Bekiem powinien pójść za nim, ale przed kobietą. Pug naturalnie rozumiał, że kluczowe dla ich misji jest trzymanie się ról, które odgrywają, i stosowanie do zasad obowiązujących w społeczeństwie
Dasatich. Zajmując swoje miejsce w szeregu, pomodlił się do tych bogów, którzy mogli go usłyszeć, o bezpieczny powrót z tej podróży. Nic, czego doświadczyli na Delekordii, nie przygotowało ich na wrażenia czekające na Kosridi. Nawet w dość przytulnych murach siedziby lorda Valko przytłaczała ich obcość otaczającej rzeczywistości. Pug gładził blat stołu i zdumiewał się tym, co czuł pod opuszkami palców: było to drewno, niewiele inne od ciemnego, twardego drewna, jakie mógłby wybrać stolarz na Midkemii, lecz przy tym wcale nie było drewnem. Raczej ciałem rośliny, która spełniała w tym świecie tę samą rolę co drzewa. Tak samo sprawa przedstawiała się z kamieniami - z jednej strony były podobne do zwykłego granitu czy skalenia: ot, bryły pocięte kolorowymi żyłkami, z drugiej zaś aż pulsowały energią uwięzioną wewnątrz, jakby dzieło ich tworzenia głęboko pod płaszczem tej planety nigdy tak naprawdę się nie zakończyło. Co więcej, nawet drewno tutaj zdawało się głodne. Dotykając blat stołu, Pug czuł, jak pozornie martwa materia stara się wyssać z niego energię przez czubki palców. - Zdumiewające... - szepnął, gdy czekali w komnacie przydzielonej im przez lorda Valko i jego matkę. Martuch potaknął. - Czułem się podobnie podczas mojej pierwszej wizyty na Delekordii. Kiedy przekroczyłem pierwszą granicę światów, prawie nie mogłem się ruszyć z zachwytu. Z naszego punktu widzenia wasza rzeczywistość jest niesłychanie jasna i ciepła. Nieomal nie do zniesienia. Ratuje nas tylko zdolność koncentracji na małych wycinkach. W przeciwnym razie czulibyśmy się jak człowiek w
wielkiej sali, w której toczy się mnóstwo rozmów naraz. Dlatego trzeba umieć się skupiać na szczegółach, zwłaszcza na samym początku. - Dlaczego - zapytał Martucha Nakor, przybierając poważny ton - ktoś z tego świata chciałby atakować pierwszy wymiar? - A dlaczego ktokolwiek popełnia akt szaleństwa? - odpowiedział pytaniem na pytanie Martuch i wzruszył ramionami. - Każdy ma swoje powody. To dlatego tutaj jesteście? Ponieważ boicie się ataku Dasatich? Pug odparł: - Być może. Częściowo na pewno. Oczywiście chętnie się przekonamy, że tkwimy w błędzie i że twoja rasa wcale nam nie zagraża. - Chyba pora porozmawiać szczerze - stwierdził wojownik. Siedział na zydlu, nadal odziany w zbroję, podczas gdy reszta rozpierała się na kanapach wyłożonych poduszkami. Bek wyglądał przez okno, jakby nie mógł się napatrzyć na krajobraz. Pug potrafił to zrozumieć. Nieustanne zmiany odcieni na niebie, gdy noc ustępowała dniowi, były odwzorowaniem niekończących się zmagań energii i naprawdę przyciągały wzrok. Każdy nawet najdrobniejszy detal tej rzeczywistości stanowił pożywkę dla wyobraźni. Pug także dał się wcześniej porwać tutejszemu krajobrazowi. Na swój obcy sposób okolica była przepiękna, ale mag upominał się co rusz, że ich przyzwyczajenie do wymiaru Dasatich jest tylko iluzoryczne i że każdy najzwyklejszy nawet drobiazg może się okazać zabójczy. Pug otrząsnął się z takich rozmyślań i odpowiedział Martuchowi: - Od dawna na to czekam. - Po pierwsze, nie wolno wam wspominać o Talnoyach, póki nie poznacie
Ogrodnika. - Ogrodnika? - powtórzył Magnus. - To nazwisko czy zawód? W naszym świecie ogrodnikiem nazywa się człowieka, który dogląda... roślin w ogrodzie. - Tutaj jest tak samo. Ale w tym wypadku to tylko miano, którego używamy dla zmylenia innych. - Zatem kim jest naprawdę ów Ogrodnik? - Naszym przywódcą, z braku lepszego słowa... Ale to nie ja powinienem wam o nim opowiadać, tylko Narueen. Ona go poznała. Ja nie. - Jest waszym przywódcą, a ty go nie znasz? - To skomplikowane... Wśród Dasatich od dawna byli tacy, co nie potrafili się pogodzić, że nauki Jego Mroczności stanowią całość wiedzy. Przypuszczam, że u was także są ludzie, którzy podważają autorytety i występują przeciwko konwenansom. - Oczywiście - przyznał Pug, zerkając na syna. - Zazwyczaj w okresie dorastania. Możesz sprawdzić tę informację u każdego rodzica. Magnus uśmiechnął się nieznacznie. Jako dziecko był równie uparty jak matka, a gdy rozpoczął szkolenie pod okiem ojca, nieraz się z nim ścierał w jałowych dyskusjach, zanim nie zrozumiał, że Pug posiadł nie tylko wiedzę, ale i mądrość. - U Dasatich nie ma okresu dorastania jako takiego - pokręcił głową Martuch. - Ale zakładam, że się rozumiemy. U nas ci, którzy podważają nauki Jego Mroczności, są zabijani. Dzięki temu, każdy, kto żywi jakieś wątpliwości, bardzo szybko zaczyna rozumieć, że lepiej jest siedzieć cicho... - Wszelako niemal od zawsze były też stowarzyszenia, z których Wiedźmy
Krwi jest najbardziej „niepoprawnym" czy „niesławnym", by użyć ludzkich określeń. Od stuleci rywalizowały z Kapłanami Śmierci, ścierając się o wpływy. Istniała jednak równowaga. Ale w końcu hierofanci i Kapłani Śmierci zaczęli się ich obawiać i z błogosławieństwem TeKarany wyklęli te kobiety, kazali je ścigać i zabijać. Kilku udało się przeżyć i te przekazywały dalej starożytną wiedzę, aż wreszcie znów pojawiły się między nami, chociaż dla większości ludzi były tylko istotami z legend... Oprócz nich byli też mężczyźni tacy jak ja, którzy nie mieli żadnych powodów, by kwestionować porządek rzeczy, a jednak to robili. - Martuch wstał, by rzucić okiem za okno ponad ramieniem Beka. - Wam to miejsce może wydawać się dziwne, przyjaciele, dla mnie jednak jest domem. Tutaj wszystko jest takie, jakie powinno być, podczas gdy wasze światy są... dziwaczne i egzotyczne. Ale chociaż to mój dom, poczułem, że coś jest nie tak, że równowaga została zakłócona. A potem przez przypadek stałem się tym, kim jestem teraz. Martuch wrócił na zajmowany wcześniej zydel i znowu usiadł. - Widziałem światy pierwszego wymiaru - podjął, zwracając się do Puga. Widziałem ludzi depczących owady bez wahania, być może z nawyku, a być może z głęboko zakorzenionego wstrętu do szkodników. Nie potrafię lepiej wyjaśnić, co my, mężczyźni Dasati, czujemy na widok dzieci. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem mężczyzn i kobiety innych ras noszących swoje młode, tulących je, idących przez zatłoczone targi i trzymających je za małe rączki, nie wierzyłem własnym oczom. Nie wiem, czy wyrażam się wystarczająco jasno, ale dla mnie było to tak odrażające jak dla was ujrzenie największej perwersji wystawionej na widok publiczny. Matka karcąca dziecko za odejście bez pytania
w tłumie... to jestem w stanie zrozumieć, bo nasze matki bronią nas podczas Ukrycia... - Urwał. - Ale kiedy zobaczyłem ojca podnoszącego dziecko po to, by je rozbawić... - Westchnął. - Wywarło to na mnie większe wrażenie, niż możecie sobie wyobrazić. Nieomal się przez to pochorowałem. Sądzę, że wiedzielibyście, o czym mówię, gdyby za sprawą magii przenieść was w miejsce, gdzie akurat odbywałoby się Czystki. Dorośli mężczyźni jadący przez noc, przedzierający się przez gęstą roślinność, nacierający na obozy z przerażonymi dziećmi i rozwścieczonymi matkami, z których wiele rzuca się dobrowolnie na ostrza, byle dać cień nadziei swoim młodym, podczas gdy wojownicy śmieją się i żartują, a wszędzie wokół giną maleńkie dzieci... To wszystko, co byście czuli, patrząc na Czystkę, ja poczułem na widok ojca całującego swoje dziecko w policzek. A mimo to rozumiałem gdzieś na dnie, że nieprawość tkwi nie w człowieku tulącym dziecko, tylko we mnie i w mojej rasie. - Jak dokładnie doszedłeś do tego wniosku? - zainteresował się Nakor. -I w jakich okolicznościach trafiłeś do pierwszego wymiaru? Martuch z uśmiechem popatrzył na Nakora. - Wszystko w swoim czasie, przyjacielu. - Wstał ponownie i zaczął się przechadzać, jakby dla uporządkowania myśli. - Po raz pierwszy poczułem nieprawość, jak to nazywam, podczas Wielkiej Czystki. Do jeźdźców Sadharynu dotarła wiadomość, że jeden z facyliatorów - w gruncie rzeczy kupiec - dostrzegł o zmroku dym w lesie zaledwie o pół dnia drogi od siedziby, w której się obecnie znajdujemy... Góry na wschodzie zaczynają się szeregiem wzniesień z mnóstwem jaskiń i dawno opuszczonych kopalni. Żadna zorganizowana siła nie jest w stanie ich strzec, nie wspominając nawet o
wytropieniu ciągle przemieszczających się obozowisk kobiet z młodymi. Wyruszyliśmy, kiedy się zmierzchało, aby atak przeprowadzić w środku nocy. Zanim zbliżyliśmy się do obozu, z daleka czuliśmy dym z ognisk unoszący się w powietrzu i słyszeliśmy głosy matek uspokajających dzieci. Ogarnęło nas pragnienie krwi, chcieliśmy rozszarpywać, rozdzierać, tratować te... te rzeczy, tak, rzeczy! Kopytami naszych varninów. Jedna z kobiet musiała trzymać straż, gdyż w pewnym momencie usłyszeliśmy ostrzegawczy okrzyk. Nasze kobiety są sprytne i bardzo niebezpieczne, gdy przychodzi do ochrony młodych. Ściągnęły kilku wojowników z siodeł gołymi rękami, gotowe umrzeć, byle ocalić swoje dzieci. Któraś przegryzła jednemu z nas gardło. Musiałem zabić wtedy aż trzy kobiety, by spieszony jeździec dosiadł z powrotem wierzchowca, ale zanim to się stało, obóz opustoszał. Pośród nocy dochodziły mnie krzyki i płacz dzieci, ucinany świstem ostrzy tnących ciało. Słyszałem krew tętniącą mi w uszach, dyszałem ciężko. Czułem się bardzo podobnie jak tuż przed spółkowaniem. Albowiem dla Dasatich przyjemność tworzenia życia i niszczenia go niczym się nie różni. Wjechałem w gęstwinę na obrzeżach obozowiska i wtem coś wyczułem. Kiedy spojrzałem w dół, dostrzegłem przycupniętą pod zwieszającą się gałęzią kobietę z małym synem. Nigdy bym jej nie zauważył, gdybym zmusił varnina do skoku nad przeszkodą albo gdybym miał mniej czułe zmysły. Ta dwójka miałaby wtedy szansę przeżycia... Martuch zaprzestał chodzenia w kółko, by popatrzyć na Puga. - Ale stało się coś zdumiewającego. Obnażyłem miecz i już szykowałem się do zabicia najpierw kobiety, albowiem to ona stanowiła realne zagrożenie, gdy tymczasem ona zamiast rzucić się na mnie, zasłaniając ciałem dziecko,
przytuliła je tylko mocniej do piersi i spojrzała mi prosto w oczy, mówiąc: „Proszę"... - Sądzę, że czegoś takiego raczej się nie spodziewałeś - stwierdził Pug. - To było niespotykane - przyznał Martuch, siadając na zydlu. - „Proszę" to słowo rzadko używane w tym świecie, chyba że wtedy, gdy jakiś pomniejszy mówi do swego pana: „Proszę bardzo" albo wojownik czy kapłan rzecze z zadowoleniem: „No i proszę, jak ładnie poszło". Co do prośby jednak... Nie, Dasati nie mają w zwyczaju prosić. Jednakże w oczach tej kobiety było coś takiego... - Pokręcił głową. - Widziałem w jej oczach siłę i moc, a jej głosie słyszałem żądanie, by powstrzymać się przed bezmyślnym zabijaniem. - I co w końcu zrobiłeś? - zapytał Magnus. - Puściłem ich wolno - odparł Martuch. - Odłożyłem miecz do pochwy i odjechałem. - Chyba nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak się wtedy czułeś... powiedział zamyślony Pug. - Nie rozumiałem sam siebie - ciągnął opowieść Martuch. - Jechałem z innymi, a kiedy nadszedł świt, trupem leżało trzynaście kobiet i ponad dwadzieścioro dzieci. Pozostali jeźdźcy śmiali się i żartowali, wracając do siedziby Sadharynu, ale ja trzymałem się na uboczu. Nie czułem spełnienia ani dumy. Pojąłem, że zaszła we mnie jakaś zmiana i że nie ma niczego chlubnego w mordowaniu słabszych od siebie. Oczywiście kobieta uzbrojona w nóż może być groźnym przeciwnikiem, wszelako my dosiadaliśmy var-ninów, mieliśmy na sobie zbroje, dzierżyliśmy miecze i sztylety, a na podorędziu mieliśmy jeszcze kusze. Jak mogłem mieć poczucie triumfu z zabicia kobiety czy zaszlachtowania
dziecka, którego jedyną bronią były zęby i paznokcie? - Potrząsnął głową. - Nie, w tamtym momencie zrozumiałem, że coś jest bardzo, ale to bardzo nie tak... Tylko że jak wielu przede mną doszedłem do wniosku, że nieprawość ma swoje źródło we mnie, że to ja straciłem z oczu prawdę głoszoną przez Jego Mroczność. Dlatego udałem się po radę do Kapłana Śmierci. - Martuch rzucił Pugowi półuśmiech. - Los postawił wtedy na mojej drodze ojca Juwona, Kapłana Śmierci najwyższej rangi w Wewnętrznej Świątyni. Jego słowo było prawem w tej części imperium Dasatich. Juwon wysłuchał mojej opowieści, a potem poinformował mnie, że każdy, kto służy Jego Mroczności i kto spotkał się z podobnymi wątpliwościami, ma obowiązek zatrzymania wątpiącego, przesłuchania go, a na koniec uśmiercenia. Tak się jednak złożyło, że ja zwierzyłem się najwyższemu kapłanowi, który w sekrecie służył także Białemu. Juwon kazał mi trzymać język za zębami i wrócić za jakiś czas. W następnych miesiącach wielokrotnie siadaliśmy razem i rozmawialiśmy godzinami. Wreszcie wezwał mnie i oświadczył, że moim powołaniem jest również służyć Białemu. Zanim mi to powiedział, sam doszedłem do wniosku, że chodzi o coś znacznie więcej niż tylko o chwilę wahania w obliczu zabicia kobiety z dzieckiem. Od tamtej pory przeprowadziłem wiele rozmów z Juwonem, z Narueen, z innymi mądrymi mężczyznami i kobietami, z kapłanami... Zacząłem rozumieć, że jest coś więcej niż tylko to, czego uczono mnie w dzieciństwie. - Martuch pochylił się do przodu. - Zacząłem więc służyć Białemu. Co więcej, szczerze pokochałem go, a znienawidziłem wszystko, co się wiąże z Jego Mrocznością. - W jakich okolicznościach trafiłeś do pierwszego wymiaru? - powtórzył
swoje pytanie Nakor. - Zostałem tam wysłany przez Ogrodnika. - I posłuchałeś bez wahania? - zapytał Pug. -Tak, ponieważ to Ogrodnik jest prawą ręką Białego - od drzwi rozległ się kobiecy głos. - Nie mamy w zwyczaju podważać jego rozkazów. Jeśli każe nam udać się do innego wymiaru, robimy to bez wahania. Pug obrócił się i natychmiast zerwał z miejsca, opuszczając wzrok na ziemię. Magnus i Nakor poszli w jego ślady. - Musicie to robić szybciej - upomniała ich Narueen, wchodząc do komnaty. - Sekunda zawahania sprawi, że rzucicie się w oczy. A rzucający się w oczy pomniejsi rychło stają się martwi. Nie zapominajcie, że uzdrawiacze, choć przydatni, są nielubiani za okazywanie słabości. Pug stał w bezruchu, podczas gdy Narueen przemierzyła komnatę i usiadła na zwolnionym przezeń miejscu. - Usiądź koło mnie - rzekła, po czym zwróciła się do pozostałych. - Wy również możecie poniechać udawania. To może być wasza ostatnia okazja przed dalszą podróżą, a jest jeszcze tyle ważnych spraw do omówienia... - Przed dalszą podróżą? - podchwycił Pug. - Już? - Tak - potwierdziła Narueen. - Otrzymałam wiadomość, że w Omad-rabarze dzieje się coś niezwykłego. Ojciec Juwon został zawezwany do Trybunału Jego Mroczności, a skoro wzywają kapłanów nawet z najdalszych regionów, spotkanie musi być wielkiej wagi. - Domyślasz się, o co może chodzić? - spytał Martuch. - Kiedy umiera Wielki Prałat i trzeba wyznaczyć jego następcę, takie
zgromadzenie jest normalne. Nie było jednak żadnych wieści świadczących o chorobie najwyższego spośród kapłanów. Poza tym gdyby faktycznie umarł, poinformowano by o tym w wiadomości wzywającej do stawiennictwa. W przeszłości zdarzało się, że Wielki Prałat zwoływał podobne zgromadzenie, aby ogłosić nową doktrynę, ale wtedy ojciec Juwon słyszałby wcześniej o fermencie na szczytach hierarchii. - Lekko potrząsnęła głową, co Pugowi wydało się bardzo ludzkim gestem. - Zatem prawdopodobnie chodzi o coś całkiem innego. Spojrzała wprost na Puga. - Nieustannie towarzyszy nam strach, że zostaniemy odkryci. Mamy wszakże jedną przewagę: sługom Jego Mroczności zależy na tym, by ogół miał nas za legendę... - Kiedy mówisz „my" i „nas" - wtrącił mag z Midkemii - masz na myśli Wiedźmy Krwi czy sługi Białego? - I te pierwsze, i tych drugich - odparła Narueen. - W moim odczuciu stanowią jedność od bardzo dawna. Moje siostry służyły tej samej sile na długo przed tym, zanim uformowała się opozycja w stosunku do Jego Mroczności. - Martuch właśnie nam opowiedział historię ocalenia kobiety i jej syna -powiedział z powagą Nakor. - Też ją słyszałaś? Narueen potaknęła skinieniem, a Pug dostrzegł na jej twarzy ślad emocji. - O, tak... Znam tę historię dobrze, ponieważ to ja byłam tamtą kobietą, a Valko tamtym chłopcem. Wyszliśmy z jaskiń nieopodal i szykowaliśmy posiłek na ogniu. Jak się okazało, rozpaliliśmy zbyt wysokie płomienie... Dzieci były marudne, a Valko właśnie zaczynał ząbkować. Powiewy świeżego powietrza zdawały się łagodzić ból. - Dlaczego użyłaś słowa „proszę"? - dociekał Magnus. Narueen
westchnęła. - Nie mam pojęcia... Może z powodu przeczucia, którego doznałam na widok wojownika? Już na pierwszy rzut oka porażał żywotnością, takich mężczyzn szukają kobiety na ojców swoich dzieci. Czuł żądzę i był gotów zabijać, ale... w jego oczach, ukrytych pod przerażającym czarnym hełmem, było coś, co kazało mi poprosić go o łaskę. - W ten sposób zmieniło się życie wielu - podsumował Martuch. - Valko nie zna jeszcze tej historii i wolałbym, aby tak zostało przez jakiś czas. Dowie się wszystkiego już niedługo, ale nie zapominajmy, że nasz młody lord Camareen objął władzę zaledwie przed tygodniem. Pozbawił życia swego ojca sześć dni temu, przed dwoma dniami świętował przejęcie władzy. Gdybyśmy pojawili się wcześniej, prawdopodobnie wszyscy byśmy nie żyli. Pug pokiwał głową. - Też często zastanawiam się nad takimi drobnymi zbiegami okoliczności. Czasami coś wydaje się czystym przypadkiem, a tymczasem później okazuje się kluczowe. Nakor pozostawał wyjątkowo milczący i poważny wtrakcie tych rozmów; przysłuchiwał się tylko uważnie i bacznie przyglądał. Teraz sięgnął do swojej torby i wyciągnął pomarańczę. Pug rozszerzył oczy ze zdziwienia. - Jak ci się to udało? Torba, z którą Nakor nie rozstawał się ani na moment, miał wszytą dwustronną szczelinę, która pozwalała właścicielowi sięgać po pomarańcze i inne przedmioty znajdujące się na stole w pewnym sklepiku w Keshu. Jednakże
wedle najlepszej wiedzy Puga, coś takiego tutaj nie powinno być możliwe. Nakor tylko się wyszczerzył. - To inna torba. Tylko wygląda tak samo. Wcześniej włożyłem do niej parę pomarańczy. Ta jest ostatnia... - Wcisnął w owoc oba kciuki i obrał skórkę, po czym poczęstował się oddzieloną cząstką. Skrzywił się i rzekł: -Ohydna. Przypuszczam, że nasz zmysł smaku również się zmienił. - Odłożył pomarańczę do torby, mówiąc: - Pozbędę się jej gdzieś po drodze. - Trzeba się jej pozbyć - przytaknął Martuch, wyciągając rękę. - Ja się tym zajmę. Wolałbym, żebyś nie musiał się tłumaczyć Kapłanowi Śmierci, skąd masz owoce z pierwszego wymiaru. Nakor przekazał mu pomarańczę, zerkając na Beka, który przez cały czas siedział cicho, nie przestając wyglądać przez okno. - Co cię tak fascynuje? - zapytał podopiecznego. Nie odwracając się, Bek odparł: - Po prostu mi się tu podoba. Chcę tutaj zostać. - Okręcił się i wszyscy zobaczyli, że oczy błyszczą mu z emocji. — Chcę też, żebyś naprawił to, co mi zrobiłeś tamtego dnia przed jaskinią, ponieważ myślę, że tutaj mógłbym być... szczęśliwy. To dobre miejsce, Nakorze. Można tu zabijać i przyprawiać innych o płacz, a wszyscy uważają to za zabawne. - Ponownie obrócił się do okna. - Poza tym to najpiękniejsze miejsce, jakie w życiu widziałem. Nakor podszedł do okna i zapatrzył się na krajobraz. - Dziś jest niebywale przejrzyście... To, że nagle urwał, sprawiło, że Pug i pozostali spojrzeli prędko na niego. - Co się stało, Nakorze? - zapytał mag.
- Chodź tutaj! - rzucił mały szuler. Pug wyjrzał ponad ramionami obu towarzyszy. Światło dnia na Kosridi było nietypowe z punktu widzenia przybyszy z Midkemii, jako że niewiele dało się w nim zobaczyć, jednakże Pug zdążył zauważyć, że jego wzrok przyzwyczaił się już do szerszego spektrum, które Nakor nazywał obrazowo „pasmem wykraczającym poza fiolet i czerwień", i teraz nawet dostrzegał różnicę między dniem i nocą. Kiedy świeciło tutejsze słońce, widział też ciepło i inną energię, a przy tym więcej szczegółów otoczenia niż nocą. Aczkolwiek nawet w nocy umiał wypatrzyć więcej, niż śmiałby marzyć - a wszystko za sprawą przystosowanych do świata Dasatich oczu. Dzisiaj było „przejrzyście", ponieważ z nieba zniknęły wszystkie chmury i mocno świeciło słońce. Pug spoglądał na rozległą panoramę miasta i ocean w samym dole. Nagle uświadomił sobie, że krajobraz jest jakby znajomy. Nakor powiedział do niego: - Byłem w miejscu takim jak to zaledwie raz, lata przed tym, zanim książę Nicholas pożeglował do... Pug przerwał mu delikatnie: - Jesteśmy w Crydee. - Jesteśmy w miejscu bardzo podobnym do Crydee - zgodził się z nim Nakor. Pug wskazał na południowy zachód. - Tam widzę Sześć Sióstr. Zdziwiona Narueen potwierdziła: - Tak nazywamy te wyspy... Pug powtórzył z przekonaniem: - Jesteśmy w Crydee. - Przyjrzał się okolicy uważniej i zaczął mówić: -To miasto zostało zbudowane... na dasatiańską modłę, składa się z jednego
nieprzerwanego ciągu połączonych ze sobą budynków, podobnie jak miasta Ipiliaków, ale tam, ten kawałek lądu w północnej części zatoki, o tam! To Długi Przylądek! - Co to może znaczyć? - zaciekawił się Magnus. Pug obrócił się i przysiadł na parapecie obok Ralana Beka, który nie odrywał spojrzenia od widoku za oknem. - Nie wiem. Może oznaczać, w pewnym sensie, że jesteśmy w domu, tylko w innej rzeczywistości. Następnie zaczął wypytywać Narueen i Martucha o topografię regionu i dość szybko pojął, że Kosridi to Midkemia, tyle że znajdująca się w tym wymiarze. Po półgodzinie dociekań stwierdził: - Czemu wszystko miałoby być inne, skoro ukształtowanie terenu jest takie samo? - Pytanie godne filozofa - skwitował Nakor i uśmiechnął się. - Ale cenię dobre pytanie na równi z dobrą odpowiedzią. - Tyle tajemnic... - westchnął Magnus. - Jutro wyruszamy w podróż do stolicy - ogłosił Martuch. - Wozem. Pug umiejscowił stolicę tego świata mniej więcej tam, gdzie na Midkemii leżało Stardock, i zapytał: - A czy nie szybciej byłoby statkiem? - Byłoby - potaknął Martuch. - Gdyby sprzyjały nam wiatry. O tej porze roku jednak musielibyśmy walczyć z nimi przez całą drogę. Poza tym wzdłuż wybrzeża leży mnóstwo niebezpiecznych miejsc... Nie jestem żeglarzem, więc nie wiem, jak się na nie mówi... Mam na myśli skały pod powierzchnią
wody, których nie widać, ale... - Rafy - domyślił się Pug. - W naszym języku mówimy na nie „rafy". Do rozmowy włączyła się Narueen. - W każdym razie, jak już dotrzemy do Ladsnawe, przesiądziemy się na szybki statek, którym pokonamy Morze Diamentowe, by wpłynąć w ujście rzeki wiodącej do stolicy. Pug zastanowił się i uznał, że Morze Goryczy na Midkemii jest mniej więcej romboidalne. - Jak długo potrwa cała podróż? - zapytał. - Trzy tygodnie, jeśli nie napotkamy trudności. Przodem wysłaliśmy gońców, którzy zapewnią nam bezpieczne schronienie na każdą noc. - Wciąż mamy wiele spraw do omówienia - rzekł Pug znacząco. - I dużo czasu. Każdy nasz krok został zaplanowany przez Ogrodnika. Będziecie podróżować w otoczeniu ochronnego kokonu składającego się z kompanów broniących waszych sekretów, nawet jeśli tylko nieświadomie. Nie zapominajcie odgrywać swojej roli, a wszystko powinno pójść dobrze. Mamy mnóstwo czasu, wręcz w nadmiarze, wierzcie mi. Narueen wstała i pokazała na Magnusa. - Ty pójdziesz ze mną. Młody mag wydawał się przez moment rozdarty pomiędzy ciekawością a pragnieniem odegrania roli posłusznego sługi. W końcu podniósł się ze swojego miejsca, skłonił głowę i wyszedł za matką Valko. Pug przeniósł spojrzenie na Martucha, który stał z uśmiechem błąkającym mu się na ustach. - O co tutaj chodzi? - zapytał.
- Dzisiejszej nocy będzie z nim spółkowała - wyjaśnił Martuch. - Magnus jest niesłychanie przystojny wedle standardów Dasatich. Jeszcze niejedna kobieta go tutaj zapragnie. Zdaję sobie sprawę, że wam, ludziom, nasza tradycja wydaje się bezceremonialna i pozbawiona... jak brzmi to słowo, którym określacie swoje dziwaczne zachowania? - Moralność? - podsunął Nakor. - Właśnie to! - ucieszył się Martuch. - W naszym wypadku moralność nie ma nic wspólnego z rozmnażaniem. - Ale czy...? - Nie jestem ekspertem - domyślił się pytania Martuch - niemniej przypuszczam, że w podstawowych sprawach prawie się nie różnimy. Pamiętaj, że Narueen nie tylko wykorzysta go dla swej przyjemności, lecz także postara się o to, by twój syn nie zginął przed zakończeniem tej misji. Ani trochę nie przesadzam. Magnus jest niesłychanie przystojny i wiele kobiet, a także paru mężczyzn, będzie pragnęło jego towarzystwa. Gdyby nie rozumiał swojej roli kiedy musi przyjąć propozycję, a kiedy może ją odrzucić, jak również czego ma się spodziewać w poszczególnych sytuacjach - mógłbyś go już nigdy nie zobaczyć. - Pokazując na Beka, kontynuował: - Z podobnych powodów dzisiejszej nocy przyślę do jego łóżka jakąś pomniejszą. - Zniżając głos, dodał: Sądzę, że bez trudu przekona każdą kobietę, że prawdziwy z niego wojownik. - Ja jestem żonaty - zastrzegł się Pug. Martuch wybuchnął śmiechem. - Nie martw się, przyjacielu. Wedle naszych standardów jesteś o wiele za niski i pospolity, aby przyciągać tego rodzaju uwagę. Nakor rzekł pośpiesznie:
- A ja lubię młode dziewczęta. Martuch zaśmiał się jeszcze głośniej, pokręcił głową i wyszedł z komnaty. ROZDZ I AŁ D W UDZI EST Y Próba Deszcz nie przestawał padać. Sześciu zmokłych jak kury młodych rycerzy-poruczników armii Roldemu chowało się pod żałośnie małą płachtą brezentu, którą w pośpiechu rozciągnięto nad ziemią zamiast namiotu. Deszcz padał nieprzerwanie już od trzech dni. Żołnierze byli zziębnięci na wskroś, mieli poobcierane stopy i nie pamiętali, kiedy ostatnio porządnie się wyspali. Po rozprawieniu się z rebeliantami, wraz z pierwszą i trzecią kompanią piechoty cała szóstka otrzymała rozkaz wyruszenia w dół rzeki do Wrót Olasko, gdzie mieli zameldować się u generała Devreesa. Podczas nie obfitującej w dramatyczne wydarzenia podróży łodzią chłopcy często poruszali w rozmowach swoje niedawne dokonania. Weterani obu kompanii jakoś znosili nieprzebrany optymizm młodzików. Widywali podobny już wcześniej i wiedzieli, że jego zapas dość szybko się wyczerpuje. Nawet starszy sierżant Walenski się hamował. Obie kompanie straciły co najmniej połowę stanu osobowego w ciągu trzech lat, które upłynęły od obalenia Kaspara. Od tamtej pory działały praktycznie jako nowa, scalona jednostka, jako że Roldem nie przysyłał uzupełnień do dawnych oddziałów księcia Olasko. Weterani otrzymali za zadanie bronić granicy z Salmaterem. Problem nie był nowy. Najbardziej wysunięta na południe prowincja Olasko stanowiła
zgrupowanie setek wysepek i była domem piratów, szmuglerów i wszelakiej maści przestępców, a także wrotami, przez które dokonywano napadów na bardziej praworządne krainy. Roldem postanowił więc dać pokaz siły, by przestrzec inne mocarstwa regionu, że nie pozwoli odebrać sobie dwu niedawno podbitych prowincji. - Ale dlaczego akurat w porze deszczowej? - zapytał Jommy, trzęsąc się z zimną pod cienkim brezentem. Cała szóstka była ubrana w mundury armii Roldemu: ciemnoniebieskie tuniki, ciemnoszare spodnie i przepasane tabardy. Każdy miał na wyposażeniu stożkowy hełm z nosalem. Hełm Grandy'ego był najmniejszy, jaki udało się znaleźć, ale i tak opadał chłopcu na oczy. - Może dlatego, żebyśmy poznali każdy aspekt takiego przedsięwzięcia? podsunął Godfrey. Tad mruknął: - Tyle dobrego, że ten deszcz nie jest lodowaty... - No i przegonił komary - dopowiedział Grandy. - Wieczny optymista - skwitował Servan. Wyciągnął rękę i zmierzwił kuzynowi mokre włosy. - Przyda nam się przynajmniej jeden taki... Zane natomiast stwierdził: - Wolałbym, żebyśmy mieli coś do roboty. - Bądź ostrożny z wypowiadaniem takich życzeń - zgasił go szybko Jommy. Moment później pokazywał na coś dyskretnie kciukiem. Wszyscy chłopcy wyciągnęli szyje, żeby spojrzeć we wskazanym kierunku, i zobaczyli, że sierżant Walenski pnie się z mozołem po ścieżce
wiodącej od namiotu generała do marnej kryjówki młodych oficerów. Stanął przed nimi i zasalutował od niechcenia, aby raz jeszcze dać im odczuć, co myśli o szóstce dzieciaków, którą został obarczony. - Jeśli szlachetni panowie nie mają obiekcji, generał chciałby was widzieć. Wydostali się kolejno spod brezentu, a idący na samym końcu Jommy odwrócił się do sierżanta z pytaniem: - Jak sądzę, nie udało się znaleźć suchszego miejsca dla nas? - Obawiam się, że nie, sir - odpowiedział sierżant. Było to niski mężczyzna o zapadniętej twarzy ozdobionej pokaźnym wąsem, zwieszającym się nisko i podkręconym na koniuszkach. Pomimo wieku włosy wciąż miał prawie czarne, z minimalną domieszką siwizny. Służył w armii Olasko od dwudziestu pięciu lat, dochrapując się najpierw stopnia kaprala, a potem sierżanta, i miał serdecznie dosyć dzieciuchowatych oficerów, a szczególnie młodzików prosto z uczelni, którzy - przynajmniej z jego punktu widzenia - przybywali po to, by bawić się w wojnę, podczas gdy prawdziwi mężczyźni walczyli i ginęli. Zachowywał się tak opryskliwie, jak mógł bez jawnego łamania regulaminu, ale chłopcy i tak czuli, że najchętniej widziałby ich na drugim końcu armii albo jeszcze dalej. - Bardzo mi przykro, ale ostatnio nie mieliśmy żadnych nowych dostaw z Opardumu... sir! Jommy rzucił mu kose spojrzenie. - Cóż, sierżancie, dziękuję, że się chociaż staraliście. Wyobrażam sobie, że to musiało kosztować was wiele wysiłku. - Staramy się, jak możemy - potwierdził stary wiarus. - A teraz, jeśli nie
mają panowie nic przeciwko temu, powinniśmy się pośpieszyć. Generał czeka. Milczący chłopcy człapali w błocku w stronę namiotu dowodzenia. Kiedy mijali rząd wozów, Jommy nagle przystanął. - Sierżancie, co tam się piętrzy na drugim wozie, licząc od naszej strony? Sierżant przesadnie zmrużył oczy, przyglądając się wskazanemu wozowi. Pod dłuższej chwili odpowiedział: - N-no... Zdaje się, że to sterta namiotów, sir. Jakaś dostawa musiała mi przemknąć... Miażdżąc Walenskiego wzrokiem, gdy wchodzili do generalskiego namiotu, Jommy syknął: - Mam nadzieję, sierżancie, że nie przeoczycie wroga, gdy się kiedyś pojawi. Namiot generała był sporym pawilonem, mieszczącym stół z rozłożonymi mapami, dwa drewniane krzesła z brezentowymi siedziskami i proste posłanie do spania. Wszystkie sprzęty były wilgotne albo mokrzusieńkie - w zależności od tego, w którym miejscu przeciekającego namiotu stały. - Straszna pogoda, prawda? - zagaił generał. - Tak, sir - przytaknął Jommy. - Otrzymaliśmy raport o próbie szmuglu nieopodal miejsca zwanego na tej mapie wyspą Falkane... - Postukał palcem, a sześciu młodych oficerów pochyliło głowy nad stołem. — Ale to nie wszystko... Doszły mnie również słuchy, że Salmater zorganizował ekspedycję, która ma przekroczyć granicę gdzieś tutaj... Dlatego muszę trzymać kompanię w pogotowiu, ale wy chłopcy weźmiecie dwa tuziny żołnierzy i udacie się na tę wyspę, by sprawdzić, czy raport nie mijał się z prawdą. Nie każę wam szukać guza. Zresztą dwa tuziny zbrojnych powinny
skutecznie odstraszyć każdego. Ale chcę mieć pewność, że nikt nie zaatakuje mnie znienacka, jeśli Salmater faktycznie uderzy z tego kierunku. - Obrzucił spojrzeniem całą szóstkę, po czym zwrócił się bezpośrednio do księcia. - Bez obrazy, wasza książęca mość, ale co ty właściwie tutaj robisz? Grandy wzruszył ramionami. - Moi obaj bracia służą w marynarce, sir. Sądzę, że ojciec zapragnął, abym także rozpoczął szkolenie wojskowe. - Też sobie wybrał... - mruknął generał. - Tak czy siak, lepiej, żeby cię nie ustrzelono. Mój własny adiutant nadział się na strzałę wystrzeloną przez jakiegoś szmuglera. Dlatego po powrocie będziesz wyłącznie na moje rozkazy. Resztę rozparcelujemy pomiędzy oddziały. Mam już cztery plutony, w których brakuje oficera, a piąty z was zawsze może służyć tutaj, pomagając księciu. No a teraz dołączcie do oddziału na przystani i zakaszcie rękawy. Trochę się nawiosłujecie. Jommy rzucił ostatnie spojrzenie na mapę, to samo uczynił Servan. Obydwaj zapamiętali dobrze wskazane przez generała miejsce. Następnie wszyscy zasalutowali i wyszli z namiotu. Na zewnątrz stwierdzili, że Walenski wciąż na nich czeka. Servan powiedział doń: - Zakładam, że znasz już rozkazy, sierżancie. Czy oddział jest gotów do wyruszenia? - Takjest, sir! - odparł sierżant i jak zwykle udało mu się zawrzeć w słówku „sir" ogrom pogardy dla młodych oficerów. Poszli za nim na przystań, gdzie na falach unosiła się łódź. Dalsze sześć identycznych jednostek kołysało się kawałek dalej, walcząc z wezbraną rzeką
rwącą na południowy wschód. Dwa tuziny żołnierzy siedziały, moknąc, na rozpadających się belach siana. Jommy zerknął na Servana i powiedział: - Bogowie, miejcie litość... Servan westchnął. - Symulanci, malkontenci i złodzieje. - Ależ skąd, to dobrzy chłopcy, sir! - zapewnił sierżant Walenski. -Wpadli w tarapaty, ale tacy wyśmienici oficerowie jak wy bez trudu ich naprostują! Jommy przyjrzał się gburowatym mężczyznom jawnie gapiącym się na szóstkę rycerzy-poruczników. Ci, którzy nie krzywili się, taksowali ich otwarcie wzrokiem, a reszta z całych sił udawała obojętność. Wszyscy mieli na sobie przepisowy strój armii Roldemu: niebieską przeszywanicę, szare spodnie, buty z cholewami, hełm, no i oczywiście miecz z tarczą. - Wstawać! - ryknął Walenski. - Baa-czność! Żołnierze zaczęli się podnosić na nogi z ociąganiem, paru nawet poszeptywało i podśmiewało się w trakcie tej czynności. - No dobra - wzruszył ramionami Jommy, po czym zdjął hełm, odpiął pas i wręczając obie rzeczy Walenskiemu, zapytał: - Będziecie tak dobrzy, sierżancie? - S-sir? - Walenski wydawał się zbulwersowany. Jommy odwrócił się do Servana i reszty. - Zróbcie mi miejsce z łaski swojej... Następnie postąpił krok do przodu i zamachnąwszy się znienacka, rąbnął najpostawniejszego z żołnierzy prosto w żuchwę. Mężczyzna runął do tyłu, powalając dwóch kompanów, którzy stali za nim. Następnie Jommy odwrócił się do Walenskiego i poprosił:
- Miecz, sierżancie. Walenski podał mu broń, a Jommy przypasał ją z powrotem, podczas gdy dwaj żołnierze, którzy byli w stanie się podnieść o własnych siłach, gramolili się na nogi. Jommy sięgnął po hełm, włożył go na głowę i zwrócił się do żołnierzy. - No dobra. Jeszcze jakieś pytania na temat tego, kto tu dowodzi? - Kiedy nie padło żadne, ryknął: - Do łodzi! - Słyszeliście pana porucznika! Do łodzi! - powtórzył rykiem sierżant Walenski. - Wy dwaj, brać tamtego za nogi i wciągnąć na pokład! Dwa tuziny żołnierzy rzuciło się wykonywać rozkazy. Oficerowie także zbierali się do odejścia, ale sierżant w ostatniej chwili powstrzymał Jommyego. - Jedną chwileczkę, sir... Jommy przystanął, a Walenski powiedział doń pośpiesznie: - Za pozwoleniem, ma pan zadatki na świetnego sierżanta, sir. Szkoda patrzeć, jak się pan marnuje w stopniu oficerskim. Jommy odpowiedział: - Wezmę do pod uwagę. A, sierżancie, jeszcze jedno... - Słucham, sir? - wyprężył się Walenski. - Po powrocie zastaniemy suche namioty, prawda? - Ma pan moje słowo, sir!
- Świetnie - mruknął Jommy, dołączając do reszty na pomoście. Na pokładzie podszedł do niego Servan. - Jommy, można słówko? - Co znowu? - Wtedy na uniwersytecie, w wasz pierwszy dzień... -No? - Wtedy jak mnie uderzyłeś... Dzięki, że potraktowałeś mnie ulgowo. Jommy zaśmiał się. - Nie ma sprawy, koleś. Pug obserwował wioślarzy posuwających się z mozołem w górę rzeki. Od początku podróży miał wrażenie na poły obcości, na poły swojskości tej okolicy. Aczkolwiek kiedy już zrozumieli, że ta planeta nie różni się właściwie niczym od Midkemii, przynajmniej wiedzieli, gdzie są i dokąd płyną. Biblioteka Puga zawierała najpełniejszą kolekcję map na świecie, a chociaż niektóre z nich były przestarzałe, inne zaś niekompletne, ogółem dały mu doskonałe pojęcie o geografii świata. Nakor i Magnus, ilekroć przebywali na Wyspie Czarnoksiężnika, również często przeglądali zbiory kartograficzne. Stąd wiedzieli, że początkowo przemierzali szlak wiodący przez pasmo górskie zwane Szarymi Wieżami, wzdłuż rzeki o nazwie Rubież. Przechadzka przez lasy i dalej wędrówka północną przełęczą wywołała u Puga silne wspomnienia z czasów dzieciństwa, jego i Tomasa, gdy wraz z lordem Borrikiem udali się ostrzec księcia Krondoru przed inwazją Tsurani. Tym razem jednak otaczająca go roślinność była obca; górujące nad nimi pnie tylko przypominały drzewa iglaste i balsamowe znane z Crydee. Wszystkie ptaki były tu drapieżne, nawet miejscowe odpowiedniki wróbli, a odstraszała je
chyba wyłącznie liczba jeźdźców. Nakor doszedł w duchu do przekonania, że eony nauki, kto jest jedzeniem, a kto jedzącym, zaprowadziły w tym świecie wprawdzie morderczą, ale jednak równowagę. Dopóki zachowywało się czujność, dopóty pozostawało się przy życiu. Pokonawszy góry, dotarli do portu, który nie istniał na Midkemii - było to duże miasto zwane tutaj Larind, Pug jednak rozpoznał okolicę: w jego świecie niedaleko znajdowało się wolne miasto Bordon. Larind było mniejszą wersją ipiliackiego miasta, składało się z jednego szeregu połączonych ze sobą budynków, jak gdyby potrzeba obrony przed nieprzyjaznym środowiskiem wymusiła na morderczych indywidualistach tak nietypowe dla ich natury podejście. Nakor kilkakrotnie napomykał, że chętnie zatrzymałby się w jakimś miejscu dłużej, aby poznać jego mieszkańców. Magnus odpowiadał wtedy z sarkazmem, że niewątpliwie Dasati chętnie zapoznaliby się bliżej z nim... Z Larindu popłynęli przez Morze Diamentowe - czyli Morze Goryczy z Midkemii - do miasta o nazwie Deksa, będącego odpowiednikiem portu Vykor. Pug nie posiadał się z żalu, że trasa ich wyprawy nie prowadzi przez Wyspę Czarnoksiężnika - jakkolwiek zwała się tutaj - ponieważ z najwyższą chęcią ujrzałby dasatiańską wersję swego domu. Teraz płynęli dużą łodzią - identyczną jak te, które znał z Midkemii, aczkolwiek ta zdawała się nieco dłuższa; sposób poruszania się nią był jednak ten sam. Grupa mężczyzn, ustawionych po sześciu przy każdej burcie, wbijała długie żerdzie w dno i przechodziła w stronę rufy, popychając łódź w głąb akwenu. Z
zewnątrz wyglądało to tak, jakby stali w miejscu, a poruszał się pokład pod ich stopami. Gdy docierali do rufy, wyjmowali żerdzie, zarzucali je zawadiacko na ramiona i szli w kierunku dziobu, gdzie zamykał się krąg. Był to powolny, lecz wydajny środek transportu, w dodatku zapewniający, że dotrą do celu bardziej wypoczęci niż po podróży telepiącym się wozem. Pug nie zapytał, czemu nie skorzystano z magii, aby przenieść ich do miejsca przeznaczenia. Domyślał się, że powód jest wystarczająco ważny. Na Midkemii Morze Snów, będące tak naprawdę ogromnym słonym jeziorem, a nie morzem, graniczyło na północy z królewskim grodem Landreth, a na południu z jednym z miast Wielkiego Keshu o nazwie Shamata. Tutaj jednak całe wschodnie wybrzeże zajmowała jedna gigantyczna metropolia, stolica Kosridi. Od celu nadal dzieliły ich długie mile, ale widzieli ślady cywilizacji na północnym brzegu już teraz, opuszczając rzekę i wpływając na jezioro. Wioślarze jeszcze przez jakiś czas sięgali dna, ale w końcu odłożyli wiosła na stojaki umieszczone na dachu przybudówki i postawili pojedynczy żagiel. Wprawdzie łódź nie została zaprojektowana do żeglowania, lecz delikatna bryza popychała ich leniwie do przodu, tak że mogli mieć nadzieję na przybicie do najbliższego portu stolicy. Odgłos zwalnianej cięciwy uświadomił Pugowi, że kolejny wodny drapieżnik zbliżył się zanadto do łodzi. Kiedy wyjrzał za burtę, zobaczył coś wielkiego, czarnego i przypominającego węża, spadającego w kawałkach do wody. W ciągu paru sekund zakotłowało się pod powierzchnią, gdy inni drapieżcy zwąchali woń posoki.
- Lepiej tu chyba nie pływać - zachichotał Nakor. Mały szuler niemal wszystko obracał w żart, co Pugowi było na rękę. Jako organizator tej wyprawy miał dość powodów do zmartwienia, i to w imieniu wszystkich uczestników podróży. Zważywszy, że Dasati uprawiali ziemię, korzystając z siły roboczej zgrupowanej za murami jednego miasta, Pug zakładał, że Kosridi musi być olbrzymie, większe nawet od Keshu albo i Świętego Miasta Imperium Tsuranuanni, Kentosani. W tym ostatnim mieszkał milion mieszkańców, jednakże z tego, co Pug widział tutaj, należało wnosić, że stolica tej planety jest co najmniej trzykrotnie większa. Martuch przerwał milczenie: - Niedługo przybijemy do brzegu. Resztę drogę pokonamy w siodle. Pug kiwnął głową, zaabsorbowany własnymi myślami. Zapewniono go wcześniej, że załoga tej łodzi została dobrana ze względu na ślepotę i głuchotę, a kapitan był sekretnym członkiem organizacji zwanej przez Martucha „Białym". Zatem nikt nie powinien ich wydać. Ralan Bek odgrywał rolę protegowanego Martucha bez jednej wpadki. Zdolność tego młodzika do przyjęcia sposobu myślenia Dasatich przerażała Puga, podobnie jak wiara Nakora, że jest w stanie zapanować nad Bekiem. Pug w dalszym ciągu - poczynając od pierwszego zetknięcia się z młodym wojownikiem - nie wiedział, czym albo kim jest Bek. Nakor nawet nie musiał mu zwracać uwagi na wyjątkowość chłopaka - Pug natychmiast wyczuł w nim obcą obecność i nadal nie ujawnioną moc. Wszelako zdziwił go wtedy opis walki pomiędzy Bekiem i Tomasem, jako że Tomas był bez wątpienia najzręczniejszym szermierzem na całej planecie. Po krótkim czasie spędzonym w
towarzystwie Beka mag przestał mieć złudzenia i zaczął wierzyć, że pewnego dnia Ralan Bek prześcignie Tomasa Elvandara i stanie się najgroźniejszą istotą na Midkemii. O ile kiedykolwiek wrócą na Midkemię. Pug zapytał Martucha o ich powrót i w odpowiedzi usłyszał od zazwyczaj małomównego Dasatiego, że przygotowania zostały już poczynione. Wszakże coś w jego tonie kazało się Pugowi zastanowić, czy Martuch w ogóle zakładał, iż uda im się przeżyć to, co ich czekało, i powrócić do własnego świata. Dobili do portu tuż przed zachodem słońca, a zanim wystarali się o tutejsze wierzchowce - varniny - upłynęło jeszcze trochę czasu, toteż Martuch zaproponował: - Znam w pobliżu zajazd, w którym możemy się zatrzymać. Podróż do Mostu Gwiazd potrwa większą część dnia, więc tej nocy powinniśmy wypocząć. Przywdział maskę wojownika i gestem nakazał Bekowi, by szedł za nim. Ani jeden, ani drugi nie zwracał uwagi na trzech pomniejszych drepczących z tyłu. Pug, Nakor i Magnus mieli iść nawet za wierzchowcami swoich panów, nic dziwnego więc, że Pug przez cały czas modlił się w duchu, aby nikt nie wypadł z roli. Odkąd opuścili bezpieczne mury siedziby Valko, musieli być czujni na każdym kroku. Pug nieraz wracał myślami do tego młodego Rycerza Śmierci. Wyczuł, że młodzieniec toczył wewnętrzną walkę, i mocno trzymał kciuki, by matka nie straciła nad nim kontroli. Tak wiele rzeczy napawało go tutaj odrazą, że co rusz musiał sobie przypominać, iż ma do czynienia nie tylko z obcą kulturą, ale także z odmiennym wymiarem i że podobieństwa pomiędzy ludźmi i Dasatimi raczej
częściej niż rzadziej są czysto przypadkowe. Ma gnus szedł po śladach Nakora, który trzymał się blisko wierzchowca Beka, aby w razie czego móc zainterweniować. Pug zamykał stawkę. Kosridi odpowiadało wyobrażeniom, jakich nabrał, usłyszawszy opis Kaspara relacjonującego wizję zesłaną przez Kalkina, ale też znacznie je przekraczało. Mury zewnętrzne były imponujące, miejscami wysokie na dwadzieścia pięter, z bramami, które otwierały i zamykały specjalne mechaniczne urządzenia. Pug nie sądził, aby dało się je poruszyć siłą mięśni choćby najmocarniejszego zwierzęcia pociągowego. Albo więc w grę wchodziła potężna magia, albo siła, której źródła nawet się nie potrafił domyślić, gdyż nic, co wyszło spod ludzkich rąk, nie byłoby w stanie wprawić wrót w ruch. Jedyny obraz, jaki stawał mu przed oczami, to tysiąc mężczyzn ciągnących grube liny przez tysiąc godzin z rzędu. Kiedy wkroczyli do miasta, Pug starał się zapamiętać każdy szczegół, jednakże bardzo wiele z tego, co widział, przekraczało jego zdolność pojmowania. Kobiety przemykały cztero- lub pięcioosobowymi grupkami, najwyraźniej robiąc zakupy przy kramach, w sklepach i magazynach. Usiłował nie zapomnieć, że to te same kobiety - teraz wolne od wszelkich trosk - które w innych okolicznościach są uciekinierkami starającymi się ochronić swoje dzieci przed kochankami, za najlepszą zabawę uważającymi ściganie ich i mordowanie spłodzonego z nimi potomstwa. Puga zaczęła od tego boleć głowa, postanowił więc nie zajmować się więcej tymi sprzecznościami. Przykazał sobie nie interpretować tego, co widzi, wedle własnej miary. Po prostu obserwuj, mówił sobie w duchu. Miej oczy
szeroko otwarte, chłoń wszystko, a czas na ocenę przyjdzie później. Nagle dostrzegł grupę czterech mężczyzn w czarnych szatach z białym kołem w talii oraz dwoma białymi liniami biegnącymi od góry do dołu z przodu i z tyłu. Przeciskali się przez tłum z poczuciem celu. - Praxis - rzucił pod nosem Martuch. Pug wiedział, że słowo to oznacza „rzeczywiste działanie, praktykę", tutaj jednak było nazwą organizacji laików pracujących na rzecz kościoła Jego Mroczności. Ich zadaniem było ciągłe przypominanie reszcie Dasatich o obecności Jego Mroczności i zgłaszanie przypadków bluźnierczego zachowania. Na ruchliwym skrzyżowaniu dwaj jeźdźcy zostali zmuszeni do objechania zbiorowiska mężczyzn i kobiet przysłuchujących się komuś przemawiającemu z drewnianego podwyższenia. Był to kaznodzieja prawiący kazanie dla pomniejszych, którego główne przesłanie brzmiało: każdy w społeczeństwie Dasatich ma swoją rolę do odegrania. Z jego słów wynikało, że słuchający powinni przeżyć swoje życie tak szczęśliwie jak się dało w cieniu Jego Mroczności. Pug widział zasłuchane twarze i nie po raz pierwszy zastanawiał się nad sposobem myślenia Dasatich. Było jasne, że Martuch wzniósł się ponad tradycję i przeszedł wewnętrzną przemianę; także lady Narueen, jak myślał o niej Pug, wydawała się wystarczająco światła, aby mogli znaleźć wspólną płaszczyznę. Wszelako młody lord Valko ledwie był w stanie znieść widok ludzi, mimo iż za sprawą magii przybrali wygląd Dasatich, aczkolwiek nawet on sprzyjał ich misji. Co jednak pomyślałby zwykły Dasati, gdyby maska nagle opadła i czterej goście z Midkemii stanęli pośrodku ulicy odarci z przebrania? Pug podejrzewał, że napadłby na nich tłum pomniejszych i skończyliby rozerwani na strzępy
gołymi rękami, zanim zdążyłby się pojawić pierwszy wojownik. Jakiekolwiek złudzenia żywił Pug na temat podobieństw między Kosridi i Midkemią, zniknęły one tego ranka, gdy był świadkiem zaciekłej walki miejscowej kucharki i jej pomocnic o zwyczajną nioskę. Nakor zauważył wtedy półżartem, że nawet kury domowe stawiają tutaj opór. Przemierzali ulice miasta, zwracając uwagę na każdy obraz i każdy hałas. Pug siłą woli zmuszał się, aby patrzeć obojętnym wzrokiem, wszakże Nakor otwarcie gapił się na wszystko i z tego powodu zarobił parę kuksańców od bardziej świadomego niebezpieczeństwa przyjaciela. Wreszcie dotarli do zajazdu, który Martuch zachwalał jako miejsce dla nich bezpieczne pod warunkiem, że nie zapomną o odgrywanej przez siebie roli. Nawet gdyby mieli kłopoty z pamięcią, o ich pozycji przypomniałby im właściciel zajazdu, który natychmiast skierował ich do kwater mieszczących się na tyłach, a przeznaczonych dla służących podróżujących z wojownikami. W barakach zastali kilkoro innych pomniejszych: trzech mężczyzn i trzy kobiety, z których dwie rozniecały ogień, by ugotować strawę. Pug zakładał, że będą musieli zakrzątnąć się koło siebie sami, wszakże zanim zdążył polecić Nakorowi i Magnusowi, by wyciągnęli prowiant z toreb, jedna z kucharek powiedziała opryskliwie: - Dwa su od głowy za posiłek. Jeden su więcej, jeśli do picia chcecie coś innego niż wodę. Pug sięgnął do swojej torby i wydobył dziewięć monet, po czym położył je na stole, nie wiedząc, czy powinien się odezwać. Przypuszczał, że zwykłe „dziękuję" mogło napytać im biedy.
Kobieta zgarnęła monety i wsypała je do sakiewki dyndającej na sznurku, opasującym ją w talii i trzymającym razem poły luźnego stroju. Pug bez słowa zajął miejsce za stołem, przyglądając się przygotowaniom do posiłku. Dwie kucharki trajkotały o sprawach, których Pug z początku nawet mgliście nie rozumiał, ale z czasem pojął, że ich rozmowa toczy się na temat jakiejś nieobecnej kobiety. Zorientował się też, że trzej mężczyźni są sługami innych gości zajazdu, i uznał, że obserwacja ich może przynieść korzyść. Kiedy jedzenie pojawiło się na stole, tamci trzej zabrali pełne miski i wrócili na swoje miejsca. Pug skinął głową na swoich towarzyszy, aby postąpili tak samo. Zaczęli jeść, a jedna z kucharek nie spuszczała wzroku z Magnusa. Pug nachylił się do syna i szepnął: - Nie opowiedziałeś nam o nocy z Narueen... Magnus zapatrzył się w swoją miskę. - I nie opowiem. Pug zapytał domyślnie: - Nie było łatwo, co? - To za mało po... - Magnus urwał i uśmiechnął się. - Są sprawy, o których dziecko nie chce rozmawiać z rodzicami, nawet z ojcem tak... bywałym w świecie jak ty. Pug nagle zrozumiał. Nocna przygoda okazała się całkiem przyjemna dla jego syna i chyba właśnie to tak go trapiło. Magnus przeżuł i przełknął kolejny kęs - w misce były warzywa smażone w małej ilości tłuszczu i ziarna przypominające ryż, wymieszane z jakimś
mięsem - po czym dodał: - I proszę, nie mów o niczym mamie. Pug opanował śmiech. Dalej posiłek spożywali w milczeniu. Pug zaczął się zastanawiać, czy zainteresowanie kobiet Magnusem sprawi im problemy. Woleliby pozostać niezauważeni, ale najwyraźniej Narueen nie pomyliła się, kiedy powiedziała, że Magnus jest niezwykle przystojny wedle dasatiańskich standardów. Pug zdawał sobie oczywiście sprawę, że zarówno on, jak i jego syn są w stanie obrócić ten zajazd w perzynę, gdyby ktokolwiek im zagroził, co umożliwiłoby im ucieczkę pośród powstałego zamieszania. Ale dokąd mieliby uciekać? Pug nadal nie miał pewności, jaki jest cel tej misji, jeśli nie liczyć oczywistego pragnienia poznania jak największej liczby faktów na temat Dasatich. Jak na razie nie natknął się na ani jeden powód, dla którego Dasati mieliby zaatakować pierwszy wymiar, chyba że uznać za taki ogólną teorię Nakora, że Zło jest z natury szalone. Z drugiej strony nawet on przyznawał, że choć Zło przejawia oznaki szaleństwa, potrafi działać całkiem rozsądnie. Czego najlepszym dowodem był Leso Varen. To skojarzenie skierowało myśli Puga na Varena ukrywającego się gdzieś na Kelewanie, a to z kolei spowodowało, że zaczął tęsknić za żoną. Żałował, że nie może z nią porozmawiać, choćby przez chwilę, aby dowiedzieć się, że wszystko u niej dobrze. I zapytać, czy Varen zamanifestował swoją obecność gdziekolwiek na terenie Imperium Tsuranuanni. Wyntakata kuśtykał tak prędko, jak tylko mógł, by dotrzymać kroku Mirandzie, która zmierzało szybko w stronę wzgórza z widokiem na głęboki jar. - Proszę... - wysapał w pewnym momencie, a kiedy odwróciła się do niego, pokazał na swoją laskę. - Moja noga... - Przykro mi, ale z tego, co pamiętam, ty nalegałeś, że to pilna sprawa.
- Bo jest pilna. Nie mam wątpliwości, że sama to niebawem zrozumiesz. Ale utykam na nogę i trochę wolniejsze tempo bardzo by mi pomogło... Miranda otrzymała wiadomość od niego przed zaledwie paroma godzinami i zignorowawszy różnicę czasu - na Wyspie Czarnoksiężnika był blady świt, podczas gdy na Kelewanie kończyło się popołudnie - przybyła natychmiast. Szli przez łąkę ku wzgórzu, a gdy dotarli do jego stóp, Wyntakata poprosił: - Jeszcze momencik, jeśli łaska... - Przystanął dla złapania tchu. - Myślałby kto, że mając taką moc, zaradzimy jakoś na starość. - Zaśmiał się cicho. - Czy to nie dziwne, że ten człowiek, którego tak bardzo chcesz złapać, przenosi się z ciała do ciała... Osiągnął w ten sposób pewien rodzaj nieśmiertelności, czyż nie? - Być może, przynajmniej w pewnym sensie - zgodziła się z nim Miranda, chcąc jak najszybciej zobaczyć to, po co ją tu ściągnął. Pękaty mag odzyskał wreszcie oddech w piersi i powiedział: - No, możemy iść dalej... - Kiedy zaczęli wspinać się pod górę, dodał: -Słyszałaś, że starego Sinboyę znaleziono martwego w minionym tygodniu? Miranda stanęła w pół kroku. - Znaliście się? - Kto go nie znał? - Wyntakata także się zatrzymał, stęknął i rzekł: -Prawdopodobnie był najzręczniejszym wytwórcą tych czasów. Wielu członków Bractwa Magów zwracało się doń po te jego zabawki, które trzeba przyznać, bywały przydatne... Dotarłszy na szczyt wzniesienia, spoglądali w niewielką dolinkę, mniej
więcej półmilowy jar pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi. W dole ujrzeli kopułę energii, czarną jak noc, a przy tym mieniącą się różnymi barwami, zupełnie jak opalizująca plama oleju na powierzchni wody. Miranda natychmiast się domyśliła, że to bariera jakiegoś rodzaju - aczkolwiek nie miała pojęcia, co dokładnie odgradza. Wyntakata rzucił: - Słyszałem, że Pug złożył Sinboi wizytę tuż przed jego śmiercią. Miranda wahała się przez chwilę, lecz w końcu powiedziała: - Nie wiedziałam o tym. Natychmiast zrozumiała, że stary mag wciągnął ją w pułapkę: mówiąc ojej mężu, celowo użył imienia „Pug", zamiast stosowanego przezeń na Kelewanie miana „Milamber". Obróciła się, by zebrać w sobie moc, ale nagle poczuła potworny ból i jej umysł zamarł. Zupełnie, jakby ktoś albo coś wyssało jej z płuc powietrze, krew z żył i wszelką myśl z głowy, a wszystko to w mgnieniu oka. Spojrzała w dół i dostrzegła delikatnie świecący wzór z przecinających się linii u swych stóp. Pułapką było też to miejsce. Czar, w którego obrębie stała, neutralizował jej moc i ogłuszył ją niczym uderzenie w głowę. Chciała się poruszyć, ale stwierdziła, że nie ma władzy nad własnym ciałem. Wyntakata uśmiechnął się paskudnie. - Popełniłaś błąd, zakładając, że wasz uciekinier będzie się tutaj zachowywał tak jak waszym świecie... Bo widzisz, Mirando - ciągnął człowiek, który jak już teraz wiedziała, musiał być Leso Yarenem - zanadto się skupiłaś na poszukiwaniu śladów nekromancji, a przeoczyłaś oczywiste. Ci ludzie
-poklepał się po solidnym brzuchu - władają tak potężną magią, że mogłem się zachowywać, jak mi się żywnie podobało, z paroma małymi wyjątkami. „Twoja wola, o Wielki!" to wspaniały zwrot, naprawdę. Lecę sobie do „moich" włości i mówię, powiedzmy, „Chce mi się jeść", a wszyscy już zrywają się na nogi. Chwilami przypomina to panowanie w małym królestwie... Ci ludzie powtórzył, mając na myśli magów Kelewanu - znają się na mocy, ale nawet się nie umywają do moich nowych przyjaciół... Miranda opadła na klęczki, słabnąc z każdą minutą. Wyntakata uniósł dłoń i uczynił znak w powietrzu. Następnie także przyklęknął, niezgrabnie podpierając się laską. - Niestety nie miałem wielkiego wyboru, decydując się na ciało, ale ten starzec już niedługo będzie moim gospodarzem. Muszę wyznać, że byłem tak zajęty od znalezienia pierwszej szczeliny Dasatich, że nie zdążyłem sprawić sobie urny duszy. Zamierzam to naprawić w najbliższej przyszłości, jak tylko znajdę odpowiednie miejsce do uprawiania nekromancji bez narażania się na atak setki rozwścieczonych Wielkich. - Zerknął na kopułę w dole. -Zresztą chyba już niedługo będę ich głównym zmartwieniem... Następnie wyciągnął rękę i ujął Mirandę pod brodę. Oczy zachodziły jej mgłą, gdy mówił: - Ojej, ale z ciebie atrakcyjna kobieta... Dopiero teraz to zauważyłem. Na początku naszej znajomości czułem do ciebie wstręt chyba z powodu twej... determinacji. Wiecznie chodzisz ze zmarszczonym czołem i wściekłym błyskiem w oku. Zaczynam rozumieć, czemu Pug się w tobie zakochał, chociaż sam wolę kobiety bardziej... uległe. Mimo to miałbym frajdę, przyszpila-jąc cię do ściany i sprawdzając siłę twojej determinacji za pomocą zabawek, jakie Tsurani
wymyślili w celu przesłuchań. W muzeum Bractwa Magów znajduje się całkiem ładny ich zbiór, jak zapewne wiesz... Ktoś wchodził w górę zbocza za jej plecami, jednakże Miranda była zbyt ogłupiała, by się poruszyć, a nawet by tylko obrócić głowę i zerknąć do tyłu. Leso Varen ponownie podparł się laską i wstał - a w tej samej chwili czyjeś potężne ręce złapały ją pod pachy i przywróciły do pozycji stojącej. - Pozwól, że ci przedstawię moich dwóch nowych przyjaciół - powiedział Varen. - Oto, o ile się nie mylę, Desoddo i Mirab. Miranda poczuła, że ktoś ją obraca, i po chwili stała już oko w oko z obcą istotą. Stworzenie miało podłużną czaszkę, szarawą skórę i czarne oczy. - Dasati nazywają ich Kapłanami Śmierci. Ci dwaj nie będą się z tobą nudzić, jak sądzę. Żałuję, że nie mogę wam dotrzymać towarzystwa, ale mam pilniejsze sprawy do załatwienia. Bo widzisz, moi nowi przyjaciele i ja doszliśmy do porozumienia. Ja pomogę im opanować Kelewan, a oni ułatwią mi podbicie Midkemii. Czy to nie kapitalny układ? Nie mówiąc ani słowa, dwa Kapłani Śmierci szarpnęli Mirandę i jęli ją ciągnąć w dół zbocza, w stronę czarnej kopuły energii. Tracąc przytomność, kobieta usłyszała jeszcze, jak Leso Varen nuci dziwaczną melodyjkę. - A niech to! - mruknął Tad, wyzierając zza pagórka. - Właśnie - zgodził się z nim Servan szeptem. - A niech to! - Co zrobimy? - zapytał Zane stojący kilka stóp za nimi. Jommy przykucnął. We czwórkę wdrapali się na wzniesienie, podczas gdy dwa tuziny żołnierzy - obecnie już posłusznych, aczkolwiek nadal nadąsanych wraz z Grandym i Godfreyem czekały u podnóża.
- Jak szybko zdołasz wrócić do generała? - Jommy skierował spojrzenie na Tada. Chłopiec namyślał się przez chwilę. - Jeśli przebrnę rzekę wpław, a potem wdrapię na przeciwległy brzeg -co i tak powinno zabrać mniej czasu niż wiosłowanie pod prąd - jakieś cztery, może trzy i pół godziny, pod warunkiem że nie będę sobie robił przerw. Tad bez dwóch zdań był najszybszym biegaczem pośród tej szóstki, a może nawet całej armii Roldemu. - To by znaczyło, że znajdziesz się w namiocie dowodzenia przed zapadnięciem zmroku. Jeżeli generał wyśle nocą pięć tuzinów ludzi na łodziach, dotrą tutaj przed świtem. A my będziemy tylko musieli zatrzymać tych tam na miejscu do jutra. Ponownie wychylił się zza osłony, by spojrzeć na wroga, i zaraz na powrót szybko się schował. Salmater nie zorganizował ofensywy tam, gdzie przewidywał generał, tylko w całkiem innym miejscu. Kiedy wrogie oddziały wkroczą do Olasko, będzie je niezwykle trudno wytropić między setką wysepek, aczkolwiek nawet gdyby zostały znalezione, pozostałaby jeszcze kwestia ich rozbicia. Za to gdyby zdołali przetrzymać przeciwnika na tej plaży, może udałoby się zmusić do wycofania za rzekę. Mając prawie setkę żołnierzy na tej pozycji i nadzieję na rychłe posiłki... - Jak zapobiec okrążeniu? - spytał nagle Servana. Chłopiec gestem rozkazał braciom zsunąć się na dół pagórka, gdzie powiedział: - Jeżeli pomyślą, że tylko bronimy tej pozycji, okrążą nas od południa.
Dlatego musimy zrobić wszystko, by odnieśli wrażenie, że jest nas więcej. -Zerknął do góry. - Czekajcie... - Wpełzł z powrotem na wniesienie, rozejrzał się bacznie i ponownie zsunął na dół. - W dalszym ciągu się rozładowują... -Sprawdził wysokość słońca na niebie i rzekł z zamyśloną miną: - Trudno mi ocenić, czy chcą przebyć tę wyspę i dotrzeć do następnej, o tam - pokazał palcem majaczącą w oddali wysepkę oddzieloną od tej, na której stali, szeroką, ale płytką odnogą rzeki - czy raczej tutaj rozbiją obóz na noc. Zakładając, że nie wiedzą o naszej obecności, nie powinno im się śpieszyć. Jommy popatrzył na Tada. -Tak czy siak, lepiej już biegnij. Powiedz generałowi, aby wysłał tu każdego żołnierza, jaki nie jest mu absolutnie niezbędny. - Gdy Tad zaczął się zbierać, złapał go jeszcze za ramię i powiedział: - A, i każ załodze łodzi odpłynąć kawałek w dół rzeki. Jeśli tym tam przyjdzie do głowy zrobić rekonesans na północy wyspy, mogliby się natknąć na naszych, a to by się źle skończyło. Niech się po prostu gdzieś zaszyją. - Rozumiem - kiwnął głową Tad. - I postaraj się nie dać zabić - poradził bratu Zane. Tad wyszczerzył się tylko i ruszył biegiem, nie mówiąc już ani słowa więcej. Jommy odwrócił się do Servana i zapytał: - No więc jak wywrzemy na nich wrażenie, że jest nas cała armia, jeśli jednak zdecydują się ruszyć naprzód? - Nie mam pojęcia - odpowiedział mu Servan. ROZDZ I AŁ D W UDZI EST Y P IE R WS Z Y Zdrada
Mirandę obudził ból. Dwie postaci nad nią mówiły coś, ona jednak nie rozumiała ani słowa. Powodem było nie tylko to, że porozumiewały się w obcym dla niej języku, ale również to, że zmysły wciąż miała otępione i wydawało jej się, iż głosy dobiegają spod wody. Była przywiązana do czegoś w rodzaju stołu i mogła poruszać wyłącznie głową, a i to w ograniczonym stopniu. Spróbowała głębiej odetchnąć, lecz sprawiło jej to ogromny ból - zupełnie jakby wokół było zbyt mało powietrza. Usiłowała skupić się wewnętrznie i zgromadzić dość energii, aby się uwolnić, jednakże coś uniemożliwiało jej koncentrację. - Budzi się. - Tym razem nie miała wątpliwości. Odezwał się Leso Varen, przebywający obecnie w ciele jednego z Wielkich, Wyntakaty. Postać stojąca najbliżej niej pochyliła się i przemówiła w języku Tsurani, aczkolwiek z silnym obcym akcentem. - Nie ruszaj się - poradziła jej spokojnie i bez cienia nienawiści. - Przez jakiś czas będziesz odczuwać ból, ale to minie. - Odsunąwszy się do tyłu, zatoczyła ramieniem koło. - To miejsce jest odpowiednie dla obu naszych ras, choć ty możesz potrzebować nieco czasu, zanim się zaadaptujesz do panujących tu warunków. - Czego tu chcecie? - zapytała, z trudem pokonując drętwotę języka i warg. - Czy mogę? - Głos Varena dobiegał zza krawędzi jej pola widzenia. Mówił w języku królestw, a zatem, przynajmniej w odczuciu Mirandy, nie chciał, aby rozumieli go Kapłani Śmierci. - To bardzo proste. Dasati to rasa dzieci, w pewnym sensie. To znaczy, o ile jesteś sobie w stanie wyobrazić parę milionów
dwulatków biegających wolno z ostrymi przedmiotami, zabójczą magią i pragnieniem zniszczenia wszystkiego w zasięgu wzroku... I zupełnie jak wszystkie inne dwulatki, ci także, jak zobaczą coś ładnego i błyszczącego, natychmiast chcą to mieć. Z tym że dla nich ładne i błyszczące są światy pierwszego wymiaru, które wydają im się znacznie ładniejsze i znacznie bardziej błyszczące od ich świata. Właśnie dlatego już wkrótce po tym uroczym imperium będą biegały tysiące bardzo wysokich dzieci w zbrojach i krzyczały: „Moje! Moje! Moje!", zabijając, plądrując i paląc. Czy to nie wspaniałe? - Jesteś szalony! - wycharczała Miranda. - Najprawdopodobniej - przyznał Varen. Zerkając na dwóch Kapłanów Śmierci, dodał: - Ale w porównaniu z nimi jestem uosobieniem rozsądku. Zatęsknisz jeszcze za chwilami spędzonymi ze mną, kiedy oni się wezmą do ciebie... - Popatrzył prosto na nich i powiedział: - Skończyłem. Miranda zobaczyła, jak jeden z dwóch duchownych świata Dasatich wyciąga rękę i przykłada coś do jej nosa i ust. Poczuła intensywny, gorzki smak i moment później pochłonęła ją ciemność. Jakiś czas później Servan powiedział: - Już wiem! - To dobrze - szepnął Jommy - bo ja w dalszym ciągu nie mam najbled-szego pojęcia. - Idź zerknąć, co teraz robią. Jommy wpełzł znów na szczyt wzniesienia i stamtąd przyjrzał się pozycjom wroga. Żołnierze Salmateru byli poprzebierani za najemników, podobnie jak w trakcie wcześniejszych najazdów w tym regionie, wszakże jeden
rzut oka wystarczył Jommy'emu, by dowiedzieć się wszystkiego, co potrzebował wiedzieć. Zsunął się na dół i zameldował: - Rozbijają obóz. Zostaną tu na noc. - Świetnie - ucieszył się Servan. - A teraz chodź ze mną. Ruszył przodem, odprowadzając pozostałych rycerzy-poruczników i żołnierzy spory kawałek od pagórka. Gdy uznał, że oddalili się na odpowiednią odległość od obozu wroga, odwrócił się i zaczął mówić. - Ich jest około dwustu, a nas dwudziestu paru. - Więc lepiej się stąd zabierajmy! - wyrwało się któremuś żołnierzowi. -To właśnie mam zamiar wam rozkazać - potwierdził Servan. – Tylko że chcę, byście pokonali w bród tę płyciznę, i przyczaili się do rana. - A co wtedy... sir? - zapytał jakiś inny żołnierz. - Kiedy usłyszycie krzyki, macie hurmem rzucić się w stronę tamtej plaży, robiąc tyle hałasu, ile się da. Ale pamiętajcie, żeby nie pobiec za daleko. Po prostu wzbijajcie tumany piachu i biegajcie tam i z powrotem po plaży. - Ze co? - bąknął Jommy. - Słońce wzejdzie tam - wyjaśnił Servan, pokazując wschód. - Jeśli nawet wróg wystawi straże, wartowników oślepi jego blask, tak że będą widzieli tylko cienie, kurz i biegające sylwetki. Skąd będą mieli wiedzieć, ilu nas jest naprawdę? - A co my będziemy robić w tym czasie? - zainteresował się Godfrey. - Też biegać w kółko i krzyczeć, żeby pomyśleli, że otaczają ich trzy kompanie.
Jommy zapytał: - Jak niby nam się to uda? Servan uklęknął. Zaczął kreślić znaki w piasku. - To nasz pagórek. My jesteśmy po tej stronie. Ja i Zane zajdziemy ich od południa. Ty i Godfrey okrążycie ich od północy. - Popatrzył po twarzach kompanów. - Trzymajcie się blisko drzew. Biegajcie i wykrzykujcie rozkazy. Postarajcie się, żeby brzmiało to tak, jakby liczne oddziały nadchodziły ze wszystkich stron. -To nie zadziała na długo - zauważył Jommy. - Nie musi. Chodzi o to, żeby nie zmieniali pozycji przez jakiś czas, do nadejścia posiłków generała. Wystarczy, jeśli trochę zmitrężą, zmarnują godzinę czy coś koło tego. Kiedy z lasów na północy wyłoni się kompania prawdziwego wojska, ci tam po drugiej stronie pagórka wezmą nogi za pas. Jommy zastanowił się i powiedział: -To się może udać, pod warunkiem że generał tym razem zje szybko śniadanie. - Wypuścił z płuc powietrze. - Mam wielką nadzieję, że twój plan zadziała, Servanie, bo choć jestem w stanie stawić czoło dwóm ludziom naraz, to przy ośmiu na jednego... - Pokręcił bezradnie głową. Nagle ocknął się Grandy. - A ja? Co ja mam robić? - Ty - przyjrzał mu się kuzyn - pójdziesz z naszymi chłopcami i przypilnujesz, żeby wykonali rozkazy. No, ruszaj już. - Kiedy Grandy odszedł do żołnierzy, Servan zwrócił się do najbliższego weterana. - Twoja w tym głowa, żeby księciu nic się nie stało!
Stary żołnierz zasalutował, jakby przyjął szczegółowe rozkazy, szczeknął: - Taajeest, sir! - i szybko dogonił pozostałych. - Czy to na pewno dobry pomysł? - zapytał powątpiewającym tonem Zane. - Ci żołnierze lubią sprawiać kłopoty, ale daleko im do dezerterów -stwierdził Servan. - Gdyby mieli uciec, zrobiliby to już dawno. Zatroszczą się o Grandy'ego. Być mąciwodą w armii to jedno, ale dopuścić do zabicia królewskiego syna to zupełnie co innego. Jommy westchnął. - Obyś miał rację... - Otrząsnąwszy się z zadumy, machnął na Godfreya i skinął na pożegnanie Servanowi i Zane'owi. - Lepiej zacznijmy już szukać schronienia na noc. - Do jutra! - dodał i ruszył na północ, uważając, by być niewidocznym zza pagórka. - Do jutra! - odpowiedział Servan i skierował się w przeciwną stronę. Było jeszcze ciemno, gdy nadeszło wezwanie. Pozbawiony tchu pomniejszy pracujący dla właściciela zajazdu potrząsał Pugiem, Nakorem i Magnusem, próbując ich dobudzić. - Wzywa was wasz pan! Odziali się szybko, ignorując wciąż śpiących na gołej ziemi Dasatich. Oni skorzystali z rolowanych mat z sitowia i z tego, co kto miał, w charakterze przykrycia i poduszki pod głowę. Noc była zimna, ale im udało się ją spędzić w miarę wygodnie. Na dziedzińcu zastali czekających na nich Martucha i Beka. Ralan Bek spoglądał w górę, ponad dachem budynku, z którego wyłonili się magowie. Pug obejrzał się przez ramię, by sprawdzić, co tak zafascynowało młodzieńca, i sam
nieomal padł z wrażenia. - Zdumiewające... - wyszeptał Magnus. Nakor natomiast powiedział tylko: - Tak, widok godny zobaczenia... W niebo strzelała kolumna światła. Była na tyle daleko, że wydawała im się subtelna, jednakże Pug nie miał wątpliwości co do jej prawdziwej wielkości, która musiała być imponująca. Wznosiła się pionowo w górę, pulsując energią, i mieniła barwami przechodzącymi od sinofioletowej do krwistoczerwonej i dalej, wykraczającymi poza normalne spektrum. Coś, co przypominało drobinki białej energii, przemykało po niej w górę i w dół. - Most Gwiazd - oznajmił Martuch. - I Dasati wracający do rodzimego świata. Pug wiedział, że przewodnik ma na myśli Omadrabar. Martuch nie pozwolił im cieszyć oku tym widokiem zbyt długo. - Musimy już iść - rzucił. - Most Gwiazd będzie czynny tylko przez dwie godziny. Postarałem się o to, byśmy po nim dzisiaj przeszli. - Nachylił się ku towarzyszom. - Jak dotąd udało wam się nie popełnić żadnego głupiego błędu, ale teraz będziecie musieli być jeszcze ostrożniejsi. Nic, co znacie, nie przygotowało was na widok świata TeKarany. Obrócił się i gestem nakazał iść za sobą. Bek trzymał się o krok za Dasatim, a pozostali dreptali w ogonie, ze spuszczonym oczami starając się nadążyć za parą wojowników. Szli pieszo, gdyż jak przypuszczał Pug, Most Gwiazd nie był aż tak daleko, jak mogło się początkowo zdawać, a poza tym najprawdopodobniej nie przepuszczano tamtędy varninów. Zaczął jednak zmieniać zdanie po kwadransie
szybkiego marszu. Mijali kolejne ulice, przecinali rozległe place, a wokół nich powoli wstawał tutejszy dzień i wszczynał się zwykły ruch. Na jezdniach pojawiły się wozy, w większości puste, ponieważ dostarczyły towar wczoraj i teraz zmierzały ku bramom miasta, by dostać się do leżących poza jego murami gospodarstw, skąd znowu miały przywieźć ziarno i mięso, którymi żywiły się miliony mieszkańców. Ulicami przemykały setki pomniejszych pochłoniętych zadaniami niegodnymi wojownika, lecz niezbędnymi, jeśli miasto miało funkcjonować należycie. Pug zastanawiał się, czy istnieje sposób, by do nich dotrzeć, by im przekazać, że jest niejedna alternatywa dla ich stylu życia - i że są społeczeństwa, w których zdolność zabijania nie liczy się najbardziej... Ponownie musiał się napominać w duchu, że bezpodstawnie widzi w nich ludzi, choć wszystko wskazywało, iż jest wręcz przeciwnie. Szli i szli, a Most Gwiazd potężniał z każdą chwilą. Obecnie zdawał się grubą rurą czy też kolumną, głównie przezroczystą, choć wyglądała, jakby jej powierzchnię utkano z pulsującej nieustannie mgławicy światła. Iskierki białej energii nadal przemykały niestrudzenie po całej jego długości. Gdy zbliżali się do ogromnego placu, do ich uszu dotarł tupot tysięcy stóp, a Pug wyczuwał dodatkowo energię o niespotykanej skali. Szepnął do syna: - Skoro potrafią panować nad takimi energiami... Magnus kiwnął głową; jego ojciec nie musiał nawet kończyć zdania. „Skoro potrafią panować nad takimi energiami, jak możemy choćby marzyć o równej walce z nimi?". Jakkolwiek potężni byli Pug i Magnus, nawet wspierani przez każdego studenta i wykładowcę Akademii Magów w Stardock, nigdy nie
zdołaliby zbudować czegoś tak potężnego jak Most Gwiazd. Myśl, że konstrukcja ta jakimś cudem łączyła światy, była dla Puga jeszcze mniej zrozumiała od konceptu szczelin otwierających się w materii przestrzeni. Dotarli do ogrodzenia z żelaza albo jakiegoś innego ciemnego metalu, z misterną bramą, przez którą w idealnym porządku przechodziły kolejne postacie. Tu po raz pierwszy Pug zobaczył wojowników i ich kobiety stojące za pomniejszymi - najwyraźniej wszyscy zajmowali miejsca w kolejności przybycia. Martuch ustawił Beka i resztę w kolejce, sam zaś podszedł ze zwojem w ręku do pary w czarnych szatach z wyszytym złotym okiem na piersi. Byli to hierofanci - ci z Kapłanów Śmierci, którzy dzierżyli wszystkie sekrety i tajemnice swego zakonu. Pug nagle pojął, że są oni magami Pomniejszej Ścieżki tego świata, albowiem Most Gwiazd - jakkolwiek wspaniały się wydawał - był tylko ogromnym urządzeniem. Jakby na potwierdzenie jego wniosków Nakor szepnął: - To dopiero imponująca sztuczka! Pug dotknął lekko jego ramienia, by przypomnieć, że powinni milczeć. Martuch powrócił i kierując spojrzenie na Beka, ale mówiąc dość głośno, by usłyszała go cała czwórka, oznajmił: - Wszystko w porządku. Zaraz przejdziemy. Posuwali się za topniejącą przed nimi kolejką. Zbliżając się do bramy, Pug zauważył, że hierofanci zatrzymują na moment każdego z idących. Kiedy Martuch i następnie Bek podchodzili do podstawy kolumny światła, Pug zamarł w pół ruchu i usłyszał, jak jeden z odzianych na czarno duchownych mówi: - Wejdź szybko, wyjdź szybko!
Za każdym razem lekko popychał podróżnika. Pug przyśpieszył kroku, by nie zwiększać dystansu dzielącego go do Beka, i nie odrywał spojrzenia od pleców młodzieńca, nawet gdy ten wstępował w kolumnę światła. Sam, dotarłszy do jej granic, zawahał się lekko, równocześnie jednak sięgnął zmysłami poza siebie i musnął Most Gwiazd. Natychmiast się zachwiał i nie stracił równowagi wyłącznie dlatego, że uciekł się do pokładów siły woli nie używanych od bardzo dawna. To... ta rzecz... Most Gwiazd... Nie był w stanie go ogarnąć myślą. Jego umysł się temu sprzeciwiał. A potem był już w środku. Przez moment miał wrażenie, że znowu znalazł się w kompletnej pustce, ponieważ odebrano mu wszystkie zmysły, ale zaraz stwierdził, że przemyka przez jakieś inne miejsce, przez wymiar obcego mu piękna i nienazwanych uczuć. Przez krótką chwilę Pug czuł się częścią tego wymiaru, wyczuwał jego porządek, przeczuwał system, jaki byłby w stanie pojąć, gdyby tylko zatrzymał się tu na dłużej i miał czas pomyśleć... A potem znienacka poczuł twardy grunt pod nogami i zobaczył oddalające się plecy Beka. Przypomniawszy sobie instrukcję, by „wejść szybko i wyjść szybko", czym prędzej zrobił krok do przodu, odruchowo myśląc, co by się z nim stało, gdyby jednak zaczekał na pojawienie się Nakora... Najpewniej coś niemiłego, uznał i przyśpieszył kroku. Zresztą już słyszał dwójkę towarzyszy idących za nim. Chciał się obejrzeć, wszelako doznania odbierane przez jego zmysły uczyniły go nie tylko ostrożnym, ale wręcz strachliwym. Albowiem tak jak Delekordia w żaden sposób nie przygotowała go na to, co zastał na Kosridi, pobyt na Kosridi nijak się nie miał do tego, co zastał w Omadrabarze.
Kiedy Miranda odzyskała przytomność, stwierdziła, że ręce i nogi nadal ma skrępowane, aczkolwiek już nie tak mocno jak przedtem. Odniosła wrażenie, że znajduje się w komnacie sypialnej i jest przywiązana sznurem do czterech filarów łoża z baldachimem. Jakiś Dasati siedział na zydlu obok łóżka, przyglądając się jej zimnymi czarnymi oczami. - Rozumiesz mnie? - zapytał, a umysł Mirandy jął walczyć z jego słowami. Przez moment nie miała pojęcia, czego od niej chce, lecz wtem spłynęło na nią znaczenie. Dasati użył nie znanej jej, aczkolwiek najwyraźniej skutecznej magii. - Tak - odparła. Przekonała się przy tym, że ledwie może mówić. Wargi miała spieczone, gardło suche. - Czy mogłabym dostać trochę wody? -zapytała, nazbyt zmęczona i obolała, aby zaprezentować właściwą w takich okolicznościach wściekłość. W głowie jej dudniło, w ciele czuła coś w rodzaju ciarek i choć się starała, uciekając po kolei do każdego zaklęcia i każdej sztuczki, nie była w stanie skupić myśli ani rozeznać się w otaczającej ją energii. Cały przepływ magii zdawał jej się obcy. Nie potrafiła go zrozumieć ani zrobić zeń użytku. Dasati siedzący obok na krześle miał na sobie czarną szatę z czerwoną czaszką na piersi oraz ozdobnym purpurowym lamowaniem wzdłuż skraju rękawów i kaptura. Kaptur odsunął na plecy, więc mogła zobaczyć jego twarz. Nigdy nie widziała niczego, do czego mogłaby odnieść ten widok. Obrzuciła badawczym spojrzeniem oblicze Dasatiego i doszła do wniosku, że nie jest tak znów różne od ludzkiego. Dwoje oczu, nos i usta - wszystko na właściwym miejscu. Wydłużona broda, wysokie kości policzkowe i wąska czaszka. Jeśli nie liczyć szarego odcienia skóry, nic nie świadczyło o jego
obcości. Z całą pewnością zdawał się bardziej ludzki niż magowie Cho-ja z Chaka-hal. Skądinąd jednak wiedziała, że to pozory i że nawet magowie Cho-ja są w istocie bardziej ludzcy od tego stworzenia. - Zdaniem Varena jesteś niebezpieczna - rzekł Dasati i Miranda ponownie równocześnie usłyszała i poczuła jego słowa. - Ja wiem, jaka jesteś, ale nie będę lekceważył zagrożenia. - Powstał i zawisł nad nią, leżącą bezbronnie na łożu. Będziemy cię badać, albowiem jeśli faktycznie jesteś niebezpieczna i na Kelewanie jest więcej takich jak ty, musimy być przygotowani na spotkanie z nimi. Życzeniem Jego Mroczności jest, abyśmy odebrali wam ten świat. To powiedziawszy, Dasati oddalił się bez jednego słowa wyjaśnienia. Myśli galopowały w głowie Mirandy. Mimo iż miała kłopoty z koncentracją, rozumiała, że właśnie ziszczają się najgorsze obawy Puga - Dasati szykowali się do ataku, i to rychłego. Co z tego, że nie na Midkemię, tylko na Kelewan, skoro z pewnością na tym nie poprzestaną... Rozejrzała się po pomieszczeniu na tyle, na ile mogła. W komnacie nie było ani jednego okna. W uchwycie na ścianie tkwiła pochodnia, brakowało stołu i krzeseł. Było tylko łóżko, na którym spoczywała, i zydel, który przed chwilą zwolnił Dasati. Sprawdziła więzy i przekonała się, że są solidne. A ilekroć starała się skupić w sobie energię i użyć jakiegoś znanego jej zaklęcia, dzięki któremu mogłaby się oswobodzić albo przenieść w inne miejsce, czuła, jak jej umysł ogarnia drętwota, jakby coś kolidowało z jej zdolnościami. Nie wykluczała możliwości, że podano jej środki oszałamiające. Właśnie zaczęła na poważnie rozważać przyczyny swojego rozkojarze-nia, gdy nieoczekiwanie znowu straciła przytomność.
Jommy leżał na małym wzgórku w lesie na północ od obozowiska i od wielu godzin obserwował ruchy wroga. Straże stały na warcie, i to tak daleko od centrum obozu, że Jommy nie był w stanie dostrzec, co dzieje się przy rozpalonych ogniskach. Ale dolatywały do niego dźwięki żołnierskich rozmów, dość swobodnych, by mógł zakładać, że przeciwnik nie obawia się wykrycia. Zerknął na Godfreya czającego się za pniem drzewa. W bladym świetle brzasku ledwie rozróżniał kontury jego sylwetki. Jommy pociągnął nosem, gdyż od nocnego chłodu i wilgoci dostał kataru. Wiedział, że za parę godzin w lesie zrobi się parówka, ale na razie drżał z wychłodzenia. Zastanowił się, jak radzi sobie Grandy. A potem, nie po raz pierwszy zresztą, pomyślał: „Co Grandy w ogóle tutaj robi?". - Co my wszyscy w ogóle tutaj robimy? - szepnął do siebie. Odkąd poznał Tada i Zane'a w Keshu, poczuł się członkiem tej dziwnej rodziny, do której zaliczali się magowie mieszkający na Wyspie Czarnoksiężnika i która za normalne uważała podróżowanie po całym świecie i walczenie na śmierć i życie z asasynami, jednakże coraz częściej był zdania, że część z tego, co wyprawiają, zwyczajnie nie ma sensu. Chociaż nadal było to lepsze od uprawiania roli czy powożenia końskim zaprzęgiem, a poza tym miał świadomość, że to, co robią, jest ważne, nawet jeśli przekracza jego zdolność pojmowania. Naprawdę polubił Tada i Zane'a, jakby byli jego rodzonymi braćmi - albo kimś lepszym od rodzonych braci, biorąc pod uwagę, że ci ostatni rozdawali mu ciągle kuksańce - a Caleba miał za prawdziwego ojca, bo traktował go tak samo, jak tamtych dwóch, którzy byli jego synami. Ale co teraz robili na południu Olasko, udając żołnierzy? I co z nimi robił
taki dzieciak jak Grandy? Wiedział, że musi być jakiś powód i że ów powód ma coś wspólnego z poczynioną parę dni temu przez Kaspara uwagą, że wkrótce wszyscy ruszą na wojnę... Ale dlaczego właśnie armia Roldemu i dlaczego właśnie teraz? Jommy odłożył na bok te rozważania, przynajmniej na razie, jako że zbliżał się świt, a wraz z nim - taką miał nadzieję - generał Devrees z pięcioma tuzinami żołnierzy. Skierował wzrok na wschód, licząc, że ujrzy wschód słońca. Nie miał pojęcia, która jest godzina, a bardzo chciałby wiedzieć, jak długo jeszcze przyjdzie im czekać. Jakiś hałas za jego plecami sprawił, że Jommy odruchowo sięgnął do rękojeści miecza, wszelako powstrzymał go czyjś cichy głos: - Nie rób tego... Jommy obrócił się powoli i zobaczył, że to jeden z żołnierzy, których Servan wysłał z księciem, celuje mieczem w jego odsłonięte gardło. Samymi oczami odszukał Godfreya, który także miał przyłożony do szyi czubek ostrza. Żołnierze wyciągnął rękę i Jommy, chcąc nie chcąc, oddał mu swoją broń. Mężczyzna odrzucił ją na bok. - Ruszaj się! - ponaglił chłopca. Przymuszony Jommy opuścił linię drzew i zobaczył parunastu żołnierzy maszerujących w stronę obozu z Grandym trzymanym z obu stron przez osiłków. Książę miał ręce skrępowane z tyłu. Jeden ze zdradzieckich żołnierzy krzyknął: - Hej, wy tam, w obozie! Wartownicy podnieśli alarm, ale ten sam roldemski żołnierz, który
odezwał się przed chwilą, zawołał do nich: - Chcemy rozejmu! Zanim Jommy z Godfreyem dotarli do skraju obozowiska, na nogach było już dwustu uzbrojonych po zęby ludzi. Servan i Zane, także wbrew własnej woli, nadciągnęli od południa. Dowódca oddziałów Salmateru powiódł wzrokiem dokoła i zapytał: - O co tu właściwie chodzi? Był to wysoki, ciemnowłosy, zaprawiony w boju weteran, sądząc po postawie - oficer. Żołnierz Roldemu, który przewodził swoim - krępy, jasnowłosy mężczyzna z parodniowym zarostem i ogorzałą twarzą - powiedział: - Będę się streszczał. Pewien generał nadciąga tu z siłą chłopa, aby spuścić ci łomot. Nie chcemy brać w tym udziału. Jesteśmy z Olasko i nie podoba nam się służba w armii Roldemu. Wycinaliśmy ich w Opardumie, a teraz nie podoba nam się to, że musimy nosić ich śmieszne mundury. - Jakby dla potwierdzenia swoich słów, zaczął zdzierać z siebie granatową tunikę. - Powiadasz, że idzie tu cała armia? - Tak - potwierdził zdrajca, ciskając mundur na ziemię. - Wolimy pójść z wami do Salmateru. - Czemu mielibyśmy was zabrać ze sobą? W domu czeka nas sąd polowy za nieudany najazd! - Dlaczego od razu: nieudany? - zapytał żołnierz. Machnął ręką i czyjeś ręce popchnęły naprzód Grandy'ego. - Ten tutaj to syn samego króla, książę Grandprey, szwendający się po lesie i zgrywający wojaka. Pomyśl, jaki
dostaniesz za niego okup! - Książę? - powtórzył z niedowierzaniem w głosie oficer. - Mam sobie wmówić, że syn króla Roldemu szlaja się po tych wyspach? - Posłuchaj... - rzekł poufale żołnierz dawnej armii Olasko. - Co masz do stracenia? Jeśli okaże się, że kłamałem, zawsze zdążysz mnie ściąć w Sal-materze. Jeśli zaś mówię prawdę, zostaniesz bohaterem, a twój król będzie mógł dyktować warunki Roldemowi. - Albo musiał stawić czoło całej flocie Roldemu. - Co do tego ostatniego, dogadają się na dworskim szczycie, no nie? Ja wiem tylko tyle, że ściągają wszystkie oddziały z powrotem do Roldemu, bo szykuje się jakaś poważniejsza rozróba. To dlatego nie uzupełnili składu osobowego przetrzebionych kompanii, pierwszej i trzeciej. Ja i moi chłopcy nie chcemy mieć z tym nic wspólnego. Pochodzimy z Olasko i jeśli będzie trzeba, ukryjemy się dobrze wśród tych wysp, skoro Roldem gotuje się na wojnę z Keshem czy kimkolwiek innym. Nie uśmiecha nam się bić za nie swoją sprawę. Ale pomyśl... Skoro nadchodzi wielka wojna, król Roldemu dla świętego spokoju zapłaci okup za syna, dobrze mówię? - A co z resztą tych chłopców? - Ponoć to oficerowie... Też mogą być coś warci. Ci dwaj... - pokazał na Zanea i Jommy'ego - mają coś wspólnego z dworem w Keshu, a ten tam... -wycelował w Servana - jest kuzynem księcia. Ten drugi to jego przyjaciel. - Dawaj tu ich wszystkich - polecił dowódca. - Niech się nad tym głowią generałowie w Micelu. - Czyli zabierzecie nas ze sobą? - zapytał blondyn. Dowódca przyjrzał mu
się i odparł: - A na co mi zdrajcy? Zabić ich! Zanim roldemscy żołnierze zdążyli zareagować, najemnicy już się na nich rzucili, podcinając im gardła i siekąc mieczami. Gdy dwudziestu martwych lub umierających mężczyzn leżało już na piachu, dowódca zakrzyknął: - Zwijać obóz! Nim wstanie słońce, wszyscy mamy być po drugiej stronie granicy! - Popatrzył groźnie na Grandy'ego i pozostałych chłopców i warknął: Szlachetnie urodzeni czy nie, jeśli mnie po drodze czymś wkurzycie, skończycie tak samo jak oni! Czterech strażników pilnowało pięciu chłopców, podczas gdy reszta żołnierzy Salmateru zwijała obóz. Jommy zerkał na Servana, którego opuściła cała odwaga. Godfrey i Zane sprawiali wrażenie szczerze przestraszonych, a Grandy trząsł się tyleż ze strachu, co z zimna. Ich jedyną nadzieją był Tad. Modlili się, żeby udało mu się przedrzeć w porę i przyprowadzić ludzi generała właśnie w tej chwili, a przynajmniej przed tym, zanim żołnierze Salmateru cofną się za granicę. Jommy popatrzył na wschód i zobaczył, że nad horyzontem rodzi się łuna wstającego dnia. Pug robił, co mógł, żeby się nie gapić, pamiętając, że pomniejsi chodzą ze wzrokiem wbitym w ziemię i zajmują się przyziemnym sprawami. Nakor natomiast w ogóle nie przejmował się pozorami i otwarcie przyglądał strzelistym wieżom sięgającym setki jardów w niebo. - Ze też chce im się chodzić po tylu stopniach... - Może mają jakieś urządzenia, które ich podnoszą i opuszczają - podsunął rozwiązanie Magnus.
Pug uznał, że to miasto mieści się w kategoriach ludzkiego myślenia. Nie było tam slumsów ani gorszych dzielnic, ani niczego, co by choćby sugerowało istnienie klasy mieszkańców typowych dla każdej większej miejscowości Midkemii i Kelewanu. Tutaj każdy budynek był połączony z innymi za pomocą mostków przerzuconych ponad bulwarami i kanałami czy zwykłymi ulicami, które miejscami biegły w tunelach przecinających masywne budowle. Pug nie był w stanie ocenić tego dokładnie, ale wszystko wskazywało na to, że wzniesienie podobnego miasta musiało zająć tysiące lat. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek w historii obu światów ktoś porwał się na zbudowanie miasta, które byłoby olbrzymią, wzajemnie przenikającą się całością. Przejechali obok jednej z niewielu otwartych przestrzeni parkowych, która tak naprawdę była kawałkiem niezabudowanej ziemi, porośniętym drzewami i niskimi paprociami zamiast trawy. Pug wywnioskował w duchu, że zamiłowanie Dasatich do pojedynczych, powiązanych ze sobą struktur przejawia się nie tylko w architekturze, ale też w socjologii i polityce tego świata. Zwracając się do swoich towarzyszy, zapytał cicho: - Czy kiedykolwiek uda nam się ich zrozumieć? Nakor wyszczerzył zęby w uśmiechu, tak że nawet pod przybraną maską dało się wyczuć jego zachwyt. - Prawdopodobnie nie - odrzekł - ale powinniśmy być w stanie osiągnąć wzajemnie zadowalające porozumienie, o ile skontaktujemy się z właściwymi osobami. - To znaczy z kim? - zapytał Magnus. Nakor wzruszył ramionami.
- Miejmy nadzieję, że chodzi o tych, do których się wybieramy. Od Mostu Gwiazd przeszli pieszo do czekającego na nich wozu pod eskortą czterech starannie wybranych wojowników z Sadharynu. Pomimo otaczającej go obcej rzeczywistości Pug rozumiał, że dzieje się tutaj coś bardzo ważnego. Gdziekolwiek zwrócili oczy, widzieli przetaczające się masy zbrojnych, Kapłanów Śmierci i wozów. Wyglądało to tak, jakby miasto szykowało się do oblężenia, co oczywiście było niemożliwe. Omadrabar był rodzimym światem Dasatich i nigdzie w dającej się ogarnąć wyobraźnią odległości nie mieli żadnego wroga. Tak, Pug wiedział z doświadczenia zdobytego podczas Wojny Światów i walki z Królową Węży, że najeźdźcy są w stanie dosięgnąć każdego przy użyciu właściwej magii, ale sama myśl o próbie najazdu na ten świat.. To nie była planeta zamieszkana przez miliony, jak Kelewan; to był świat miliardów istnień. Co więcej, nie zwykłych ludzi, tylko Dasatich - rasy, w której klasa wojowników składała się wyłącznie z tych, co przeżyli... najtwardszych najgroźniejszych mężczyzn. Każdy z nich przeszedł niejedną próbę, zanim ukończył piętnastą zimę życia. A było ich mrowie. Tylko w tym jednym mieście roiło się siedem milionów mieszkańców, wedle danych przekazanych im przez Martucha, a co siódmy należał do kasty wojowników i był członkiem jednego z niemal tysiąca bractw. Tylko oni wielokrotnie przewyższali liczebnością całą populację Królestwa Wysp; w Keshu też mieszkało mniej dusz. J Dusz... Pug zaczął się zastanawiać, czy Dasati je w ogóle mają Gdyby nie to, ze sam się tu skierował, pisząc do siebie listy z przyszłości, czułby się teraz całkowicie zagubiony. Jechał na wozie razem z Nakorem i swoim synem po świecie zaludnionym przez miliony istot, które najchętniej pozbawiłyby go życia
mimochodem, oddając się ważniejszym zajęciom, i w dalszym ciągu me miał pojęcia, co tutaj właściwie robi. Gdzieś na tym świecie czekała nań odpowiedź, nawet jeśli Pug nie postawił jeszcze właściwego pytania Na razie wystarczyłoby mu wiedzieć tylko jedno: Skąd ta nagła mobilizacja w Omadrabarze? Z tego, co Pug słyszał i co miał okazję zobaczyć na części dwunastu światów, Dasati nie mieli wrogów jako takich. Jednym z przykazań TeKarany dla zakonu hierofantów było znalezienie kolejnych światów, jakie mogliby jeszcze podbić. Pug nieraz rozmawiał z Martuchem o obecnej sytuacji w Omadrabarze i nic, co usłyszał, nie wskazywało, aby planowano masowy exodus. Przejechali przez ogromną bramę i znaleźli się na stosunkowo małym dziedzińcu, nad którym górował budynek - czy też fragment muru i mostu jak nazywał go w myślach Pug - będący domem Martucha. Mag czekał, podczas gdy Martuch wydawał swoim podwładnym polecenia, by sprawdzili „dom" - aczkolwiek nie był pewien, czy słowo „dom" jest dobrym określeniem w tym wypadku. Był to raczej szereg apartamentów przytulonych do miejskich murów. Czy też może: jednego z wielu miejskich murów... Zmysły zawodziły maga z Midkemii. Żaden ze światów, jakie dotąd odwiedził, me wydawał mu się tak obcy, jak Omadrabar. Delekordię łączyło wiele podobieństw z pierwszym wymiarem, a jej mieszkańcy zdawali się dość pokojowo nastawieni. Kosridi stanowiło echo Midkemii i choć zauważył wiele różnic dzielących te światy, miał wrażenie pewnej swojskości. Tymczasem to miejsce było zupełnie inne. Tutejsza skala, tempo życia, całkowity brak znajomych widoków... Pug czuł się absolutnie zagubiony.
Przypominał sobie swoje początki w Imperium Tsuranuanni, nie wyłączając bytności w obozie dla niewolników w Wielkich Bagnach prowincji Szetac, i przyznawał, że były trudne. Ale przynajmniej Tsurani należeli do ludzkiej rasy i mieli rodziny, które darzyli miłością. Cenili bohaterstwo, lojalność i poświęcenie. A Dasati... nie mógł być nawet pewien, czy w ich języku istnieją takie pojęcia! Starał się znaleźć dla nich synonimy, ale do głowy przyszły mu tylko takie słowa, jak odwaga, wierność i bezinteresowność. Pug, Nakor i Magnus otrzymali własny pokój, gospodarz oświadczył pracującym w jego siedzibie pomniejszym, że mają nie zwracać uwagi na gości. Nikomu nie było wolno z nimi rozmawiać ani przydzielać im zadań do wykonania. Godziny wlekły się niemiłosiernie, lecz w końcu wezwano ich do prywatnych komnat Martucha, które okazały się zlepkiem pomieszczeń z widokiem na centralny plac miasta. Kiedy weszli do środka, zastali czekającego na nich gospodarza z trzema innymi osobami. Narueen i Valko trzymali się blisko drzwi i Pug zauważył, że młody lord Camareen wygląda jakoś inaczej: był nieśmiały, niepewny, może nawet onieśmielony. Postać stojąca obok Martucha była wysoka i miała ciemne włosy i taką samą brodę. Naturalnie był to Dasati, lecz coś w nim... Pug poczuł, jak jego świat nagle się zawęża, jakby zawodziły go zmysły. Albowiem stała przed nim istota, jaka nie miała prawa istnieć. Był to Dasati, ale także ktoś, kogo Pug dobrze znał. Mężczyzna postąpił krok naprzód i znajomym głosem, w języku królestw, przemówił:
- Tutaj zwę się Ogrodnikiem. Stanął przed trójką gości. Najpierw popatrzył na Puga. Potem przeniósł spojrzenie na Nakora i kiwnął mu krótko głową. Nakor rozdziawił usta ze zdziwienia. W końcu tajemniczy mężczyzna spojrzał na Magnusa. - Czy to mój wnuk? - zapytał. Pug zerknął na twarz Dasatiego i wyszeptał: - Macros... ROZDZ I AŁ D W UDZI EST Y DR UG I Nowiny Jommy napiął wszystkie mięśnie. Miał związane za plecami ręce i prowadzono go wraz z pozostałymi chłopcami w kierunku trzech przycumowanych u brzegu łodzi. Były to maleńkie skorupki, przypominające raczej szalupy ratunkowe, jakie się umieszcza na statkach, aniżeli łodzie z prawdziwego zdarzenia. Jommy przypuszczał, że popłyną tylko do ujścia rzeki, gdyż rozlewisko tutaj było szerokie i leniwe, tak więc dotarcie na drugi brzeg zajęłoby prawdopodobnie nie więcej niż kilka minut. Granica między Salmaterem a Olasko przebiegała jakąś milę na południowy zachód od koryta rzeki, zatem wciąż jeszcze była szansa, że siły Rolde-mu pojawią się w porę i uratują jeńców. Przynajmniej Jommy modlił się o to gorliwie. Wiedział, że po przesłuchaniu on i Zane będą gryźli piach, jako że jak wszędzie indziej, tutaj również za książąt i szlachciców płaciło się słony okup, a synami wieśniaków nikt się nie przejmował. Gdy ostatni z żołnierzy dotarł do łodzi, wartownik pozostawiony na wzniesieniu zleciał głową w dół. Przez moment Jommy i jego towarzysze nie
wiedzieli, co się dzieje, podobnie jak ich strażnicy, ale zaraz ich uszu dobiegł świst strzał przecinających powietrze. - Na ziemię! - wrzasnął Jommy. Błyskawicznie padli na piach i rozpłaszczyli się, by nie wystawać ponad burty łodzi. Trzej żołnierze, którzy dostali rozkaz pilnowania ich, również kulili się na dnie, równocześnie próbując się zorientować, z jakiego kierunku nadlatują bełty. - Odbijajcie! - krzyknął dowódca. Na jego rozkaz dwóch żołnierzy wskoczyło do wody i zaczęło pchać łódź w głąb nurtu, ale jeden zaraz oberwał prosto w plecy za swoją karność i runął twarzą naprzód. Drugi próbował wgramolić się z powrotem do środka, ale Jommy kopnął go tak mocno, jak potrafił. Oczy nieszczęśnika uciekły w głąb czaszki i on także przewrócił się do wody. Pozostały w łodzi strażnik dobył miecza i zamierzał opuścić ostrze na Jommy'ego, ale Zane zerwał się na nogi i pchnął silnie barkiem od tyłu. Żołnierz przewalił się na Jommy'ego, wskutek czego powstało kłębowisko ciał na dnie łodzi samoistnie oddalającej się od brzegu. Żołnierz próbował stoczyć się z Jommy'ego, ale zrozumiał, że jest to niemożliwe, kiedy wylądował na nim Zane, uderzając w dodatku z byka, podczas gdy Godfrey z pasją gryzł go w ramię, a Jommy rozpaczliwie się wił, usiłując zaczerpnąć powietrza. Biorąc przykład z Zane'a, Servan również natarł na żołnierza, który po drugim z kolei uderzeniu w głowę stracił przytomność. - Bogom niech będą dzięki, że nie noszą hełmów - rzucił Zane. - Zabierz mu nóż! - polecił krótko Servan.
Zane pomacał rękami skrępowanymi za własnymi plecami i zdołał wyciągnąć sztylet zza paska ofiary. - Byłbyś tak miły i zlazł wreszcie ze mnie? - wycharczał Jommy, któremu wciąż brakowało tchu. Zane uniósł się nieco, wciąż z nożem w złączonych dłoniach, a Godfrey natychmiast ustawił się tak, by ostrze trafiło na krępujące go więzy. - Auć! - syknął młody szlachcic. - Ostrożnie! - To nie ja, to lodź - wyjaśnił Zane. - Kiwa się. - Błagam, zejdźcie ze mnie... - sapał pod nimi Jommy. Wreszcie więzy Godfreya puściły - choć polała się też krew z jego lewej dłoni. Uwolniony chłopiec rozciął sznury krępujące Zane'a, Servana i Grandy'ego oraz na samym końcu, Jommy'ego. Potem wspólnymi siłami wyrzucili nieprzytomnego strażnika za burtę. Jommy siedział i łapczywie chwytał powietrze szeroko otwartymi ustami. Choć ich walka o wolność trwała tylko kilka chwil, zdążyli odpłynąć jakieś sto jardów w dół rzeki i teraz sunęli środkiem nurtu, nabierając prędkości z każdą sekundą. - Gdzie wiosła? - krzyknął Servan. - Na brzegu! - odkrzyknął Jommy, rozejrzawszy się wkoło. - No to wypad! - zareagował bez namysłu Zane i pierwszy wyskoczył za burtę. Wystawił głowę, namierzył wschodni brzeg, po czym jął płynąć w stronę plaży. Reszta niechętnie poszła w jego ślady. Po paru minutach pięciu przemoczonych do suchej nitki młodych rycerzy-poruczników wypełzło na brzeg z dala od toczących się walk.
- Szybko! - ponaglił kompanów Servan, pokazując im, żeby zeszli z widoku i ukryli się w lesie. - To na wypadek, gdyby ktoś nas szukał. Dotarli do linii drzew i zaczęli wędrować w górę biegu rzeki. Wkrótce słyszeli już odgłosy walki i nawet chcieli rzucić okiem, kto wygrywa, ale okazało się, że pole bitwy znajduje się po drugiej stronie wzniesienia. Po jakimś czasie zatrzymali się przy usypisku skalnym, służącym im za osłonę, i tam Jommy zgłosił się na ochotnika. - Pójdę zobaczyć. Nadal ociekając wodą, wdrapał się kawałek wyżej i podciągnąwszy na rękach, wystawił głowę. W oddali zobaczył łodzie Salmatera porzucone przy brzegu i istną falę roldemskich żołnierzy zalewającą plażę i docierającą aż do wzgórza na wschodzie. - Chodźcie! - zawołał, zjeżdżając do kompanów w dole. - Dajemy im popalić! Wyprowadził towarzyszy z lasu na brzeg, gdzie wszyscy zaczęli biec w stronę walczących. Zanim ktokolwiek ich zauważył, pozostali przy życiu żołnierze Salmateru już się poddawali, podnosząc wysoko ręce z opuszczonymi mieczami, i nie stawiając oporu. Generał Devrees podszedł do chłopców. Na jego twarzy malowała się ulga. - Wasza książęca mość! - wykrzyknął. - Ty żyjesz! Tad również się zbliżył, cały w skowronkach. Piątka jego przyjaciół ledwie trzymała się na nogach, ale z całą pewnością miała się dobrze. Grandy odpowiedział:
- Miło pana widzieć, generale. - Jak tylko ten dzielny młodzieniec dobiegł do naszego obozu, poderwałem kompanię do ostrego marszu! Servan zapytał: - Zignorował pan moją radę wysłania pięciu tuzinów żołnierzy na łodziach? - To byłby dobry plan, gdybym chciał stracić tutaj połowę tych ludzi... Jak tylko usłyszałem, że przez przypadek posłałem dwóch członków rodziny królewskiej w sam środek zasadzki Salmateru... - Pokręcił głową. - Jakoś nie uśmiechało mi się tłumaczyć żadnemu z waszych ojców, zwłaszcza twojemu, wasza książęca mość... - Popatrzył znacząco na Grandy'ego. - Nasz wywiad zawiódł. Myślałem, że odsyłam was, chłopcy, od wiru walki tak daleko, jak się da, a tymczasem wpadliście prosto w zęby bestii. - Wzruszył ramionami. Powinno nam się udać ukrócić te najazdy, jak rozniesie się wieść, że jesteśmy gotowi bronić Olasko, jakby to było serce Roldemu. - Generale, czy pojmał pan ich przywódcę? - spytał Grandy. - Tak myślę - potwierdził generał, prowadząc chłopców do miejsca, w którym trzymano jeńców. - Ale proszę samemu zobaczyć... Jeńcy siedzieli na piachu, ponuro gapiąc się na zwycięzców. Grandy powiódł spojrzeniem od twarzy do twarzy, po czym pokazał palcem. - To ten! Generał gestem rozkazał podprowadzić wskazanego jeńca bliżej. Młody książę wpatrywał się niego przez dłuższą chwilę, po czym zwrócił się do generała.
- Ten człowiek z zimną krwią zamordował dwa tuziny żołnierzy. - Dezerterów - wyrwało się jeńcowi. - Jako tacy podlegali pod jurysdykcję Roldemu - odparował Grandy. Znowu spojrzał na generała i rozkazał: - Powiesić go. - Jestem jeńcem wojennym! - darł się dowódca, gdy złapało go dwóch roldemskich żołnierzy, wykręcając mu ręce do tyłu i krępując je sznurem. - Nie nosisz żadnego munduru - zauważył generał. - Jak dla mnie, jesteś pospolitym bandytą. Skoro jego książęca mość życzy sobie, abyś zadyndał, zadyndasz. - Skinął sierżantowi Walenskiemu, który z kolei wybrał paru żołnierzy, by towarzyszyli mu w spacerze do lasu. Jeden z nich niósł zwój sznura. - A co z resztą? - zapytał generał. Młody książę odparł: - Odeślemy ich do domów. Niech poniosą wiadomość, że Roldem odtąd uważa te wyspy za równie cenne jak ziemia pod zamkiem królewskim. Olasko to teraz Roldem i będziemy go bronić do ostatniej kropli krwi. - Odwrócił się do generała i dodał: - Poproszę ojca o uzupełnienie stanu osobowego kompanii pierwszej i trzeciej i o postawienie w stan gotowości garnizonu w Opardumie. Musimy położyć kres podobnym najazdom. Uśmiechając się pod wąsem, generał powiedział: - Wasza książęca mość... Następnie machnął na najbliżej stojących żołnierzy. - Odprowadzić tych ludzi do łodzi i wysłać ich do domu. Żołnierze wypełnili jego rozkaz. Servan nachylił się do kuzyna. - To było... imponujące.
- Tak - zgodził się Jommy, po czym dodał: - Wasza książęca mość. Cała piątka przyglądała się młodemu księciu, które nagle wydawał się o lata starszy niż jeszcze wczoraj. Grandy odwzajemnił przeciągłe spojrzenie przyjaciół. - My chyba też powinniśmy wracać powoli do domu... Obrócił się i odszedł za generałem, a pozostali chłopcy po krótkiej chwili wahania ruszyli jego śladem. Miranda ocknęła się i poczuła, że wciąż spoczywa na łożu, ale nic już jej nie krępuje. Usiadła i odetchnęła głęboko. Czuła ból w piersi, ale oddychanie nie przysparzało jej cierpienia, a umysł miała wolny od spowijającej go uprzednio waty. Rozejrzała się, usiłując rozeznać w otoczeniu. Znajdowała się nie w komnacie sypialnej jak przedtem, lecz w czymś, co bardzo przypominało namiot. Kiedy jednak dotknęła ścianek, przekonała się, że w dotyku są twarde jak wygładzony kamień. Znienacka wyrósł przed nią Dasati - również w czarnych szatach, ale z innym symbolem na piersi. Tym razem było to żółte koło. Mogła patrzeć przez jego sylwetkę, więc domyśliła się, że to nie żywa istota, tylko widmo. Chcąc się przekonać, do czego jest zdolna, sięgnęła ku istocie zmysłami i odkryła, że jej magia znowu działa, aczkolwiek w nieco dziwny sposób. - Jesteś przytomna - stwierdził Dasati w swoim języku, a Miranda bez zdziwienia przyjęła do wiadomości fakt, że włada nim biegle. - Przebywasz tutaj od trzech dni. Postaraliśmy się, byś mogła oddychać, jeść i pić bez niebezpieczeństwa dla twojego zdrowia. Pozwoliliśmy ci odzyskać twoją... moc. Do pewnego stopnia.
Miranda starała się teleportować do siedziby Bractwa Magów, jako że posiadła tę zdolność lepiej od innych, tym razem jednak nic się nie stało. - Mieliśmy z tym trochę kłopotu - mówił dalej Dasati - jednakże teraz twoja moc działa wyłącznie w ścianach tej komnaty. Ten, który cię do nas przywiódł, twierdzi, że jesteś potężną użytkowniczką magii i że możemy się wiele od ciebie nauczyć. Obserwujemy was już od pewnego czasu, kobieto Tsurani. Wygląda na to, że wasi wojownicy są jak dzieci, a bać się należy waszych Czarnych Szat. Postać zniknęła i tylko bezcielesny głos dopowiedział: - Odpoczywaj. Czeka cię wiele prób. Jeśli będziesz z nami współpracować, przeżyjesz. Nie usłyszała, co ją czeka, jeśli nie zgodzi się na współpracę. Nakor oznajmił: - To bardzo interesujące. Pug nie mógł uwierzyć własnym zmysłom. Dasati, który stał przed nimi, był Macrosem Czarnym, niegdysiejszym właścicielem Wyspy Czarnoksiężnika i ojcem Mirandy. Użył swoich zdolności i sprawdził, że nie mają do czynienia z iluzją ani przebraniem. Mężczyzna, którego dobrze znał, naprawdę był Dasatim. Ostatnio widział go podczas walki z władcą demonów Maargiem w świecie zwanym Shila, gdy zamykała się szczelina. - Umarłeś - rzekł Pug. - Umarłem - potwierdził Macros. - A potem ożyłem... - I jakby nigdy nic dodał: - Chodź, mamy wiele do omówienia, a bardzo mało czasu. Bez słowa wyjaśnienia czy przeprosin Macros wyprowadził Puga na
zewnątrz do małego ogrodu, który był ukryty przed wzrokiem postronnych wysokim murem. Tam zadarł głowę i powiedział: - Ten żałosny kawałek ziemi jest nasłoneczniony tylko przez godzinę dziennie, kiedy słońce stoi w zenicie. - Nadal używał języka królestw, ojczystej mowy Puga. Mag domyślił się, że Macros Czarny nie chce, by ktokolwiek ich podsłuchał. Przyjrzał się stojącej przed nim istocie i oświadczył: - Nie mam ci nic mądrego do powiedzenia. Czuję kompletne zmieszanie. Macros wskazał ławkę. - Dasati nie medytują, więc musiałem kazać stworzyć to miejsce ściśle według moich instrukcji. Pug musiał się uśmiechnąć. Ławka wyglądała identycznie jak ta stojąca w ogrodzie w Villa Beata. - Jak to możliwe? - Rozgniewałem bogów - zaczął opowiadać Macros, siadając na ławce. Pug po chwili do niego dołączył. - Walczyłem z Maargiem każdą bronią, jaką dysponowałem, podczas gdy ty starałeś się zasklepić szczelinę pomiędzy piątym kręgiem a Shilą. - Westchnął. - Najwyraźniej ci się to udało, inaczej bowiem nie byłoby cię tutaj... - Spuścił wzrok. - Niektórych rzeczy nadal nie potrafię sobie przypomnieć... Pamiętam oczywiście nasze pierwsze spotkanie. Pamiętam też ostatnie spotkanie z Nakorem, ale już nie to, w jakich okolicznościach się poznaliśmy... Nie pamiętam też zbyt wiele na temat swojej żony i córki, aczkolwiek wiem, że takową posiadam... - To moja żona, Miranda - wtrącił Pug.
Macros skinął głową i zapatrzył się na przeciwległy mur. W jego oczach czaił się ból, Pug zapytał więc: - To twoja kara za rozgniewanie bogów Midkemii? - Tak. Walczyłem z Maargiem, a potem nagle wszelki ból mnie opuścił i mknąłem ku białemu światłu. Później stałem przed Lims-Kragmą. -Urwał, by spytać: - Odwiedzałeś ją? - Dwukrotnie - odparł Pug. - Sala pełna katafalków? - Nieskończona, ciągnąca się we wszystkich kierunkach, w której pojawiali się umarli, by spocząć na chwilę, a potem wstać i stanąć w długiej kolejce, na której krańcu czekał ich osąd Lims-Kragmy i decyzja, jakie miejsce zajmą przy następnym obrocie Koła Życia. - Macros westchnął. - Wszyscy, tylko nie ja. Stanąłem przed nią, ale... Oszczędzę ci szczegółów naszej rozmowy. Byłem, jak ci wiadomo, pysznym człowiekiem, przekonanym o własnej ważności. Sądziłem, że mój osąd jest lepszy od osądu innych. Pug pokiwał głową. - W większości przypadków miałeś rację. Tomas nigdy nie zdołałby przeżyć transformacji w zbroję Władcy Smoków, gdybyś mu wtedy nie pomógł, a kto wie, co by było ze mną, gdyby nie ty. - To było pomniejsze przewinienie - zauważył Macros. Odchylił się na oparcie i dopiero po chwili podjął: - Chciałem zostać bogiem, pamiętasz? - Próbowałeś wniebowstąpienia, kiedy Nakor cię znalazł? - Tak, zamierzałem przyśpieszyć ponowne przybycie Sariga, zaginionego boga magii. - Za to spotkała cię kara?
- Bogowie najbardziej ze wszystkiego nie cierpią aroganckiej dumy. Mogą nas zachęcać do wielkich czynów, ale bez naszego uwielbienia więdną. A jak-żebyśmy mogli ich wielbić, gdybyśmy stali się im równi? - No... - bąknął niezobowiązująco Pug. - Jest jedna rzecz, którą musisz wiedzieć już teraz. Wszystko inne może zaczekać... Dasati odnaleźli Kelewan. - Talnoy... - szepnął Pug. - Lepiej nie wymieniać tej nazwy, z powodów, które wyjawię za moment. Zamilkł jakby dla zebrania myśli, po czym kontynuował: — To wszystko się łączy. Wszystko sięga aż do samego początku... Słyszałeś opowieści o Wojnach Chaosu, zgadza się? - Tomas posiadł wspomnienia należące do Ashen-Shugara - odparł Pug. - A czy pamięta triumf, ukrycie Kamienia Życia i wygnanie Smoczej Hordy z Midkemii? - Tak, to wydarzyło się pod koniec Wojen Chaosu. Słyszałem od niego tę opowieść. Rozmawialiśmy o tym, zanim jego syn Calis spróbował uwolnić energię nagromadzoną w Kamieniu Życia. - Doprawdy? Nie pamiętałem tego. Ale to dobra wiadomość. Jeden problem z głowy mniej. Musisz się dowiedzieć, Pugu, że to wcale nie był koniec Wojen Chaosu. - Popatrzył na swego następcę. - One nigdy się nie skończyły. Wojna Światów, bitwa z demonami na Shili, inwazja Saaura, potem Szmaragdowej Królowej, to wszystko bitwy tej wojny. Ale najzacieklejsza z nich wciąż jest przed nami. - Z Dasatimi?
- Tak - potwierdził Macros. - Ten świat miał swoje Wojny Chaosu albo przynajmniej coś bardzo podobnego, ale tutaj jeden z bogów zwyciężył resztę. Ten bóg nazywany jest teraz po prostu Jego Mrocznością, ale tak naprawdę to dasatiański bóg Zła. Rozejrzyj się... Tym może się stać Midkemia, jeżeli Bezimienny dojdzie tam do władzy. - Niebywałe... - Wydaje mi się, że Dasati nie zawsze byli tacy jak teraz. Myślę, że nawet w swoich najlepszych czasach nie byliby mile widzianymi gośćmi na Midkemii, i to z wielu powodów, z których nie najmniej ważnym jest to, że byliby w stanie wypalić trawę, stojąc na niej odrobinę za długo... Poza tym są z natury tak agresywni, że górskie trolle przy nich to wcielenie łagodności, istne baranki... Macros zachichotał. - Czy to nie dziwne, jakie rzeczy pamiętam z poprzedniego życia? - Westchnął, poważniejąc nagle. - Odradzając się, mogłem zachować pewne wspomnienia, po to by mieć jakiś punkt odniesienia w moim przyszłym dziele. Teraz jestem Ogrodnikiem. Opiekuję się niezwykle delikatnym, niezwykle bezbronnym kwiatem. - Białym? - Tak, Białym. Nic nigdy nie umiera, Pugu. Tylko się zmienia. Niczego nie można całkiem zniszczyć. W najgorszym razie zmienić... materię w energię, energię w umysł, umysł w ducha... To ważne, abyś dobrze zrozumiał, co do ciebie mówię, gdyż jak się obawiam, już po wszystkim ogarnie cię poczucie wielkiej osobistej straty. Pug powiedział tylko: - Ostrzegano mnie już.
Macros wstał i zaczął się przechadzać. - Dawno temu, gdy tutejszy bóg doszedł do władzy, pozostałe bóstwa były ścigane i zostały uwięzione. Rasa Dasatich zmieniała się, ulegała perwersji, wykrzywiała, aż wszelka pamięć o Dobru, jakie my znamy, zanikła. Tym właśnie zajmuje się Biały: chroni drobinki Dobra, gdziekolwiek może. Mamy licznych członków, oczywistych jak uzdrawiacze, którymi gardzi się za to, że chcą pomagać innym, oraz już nie tak oczywistych, nie wyłączając Kapłanów Śmierci i paru najwyżej postawionych duchownych w Wewnętrznej Świątyni. - Macrosie, przybyłem tutaj, ponieważ Midkemii coś zagrażało. Co? - Nie ma żadnego racjonalnego powodu w obu wszechświatach, aby Dasati nagle zapragnęli napaść na pierwszy wymiar. Wiesz to równie dobrze jak ja. - Nakor twierdzi, że Zło jest ze swej natury szalone, aczkolwiek potrafi podejmować rozsądne działania. - W naszym wymiarze... - zaczął Macros i urwał. - W naszym wymiarze jest to niewątpliwie prawda. Ale tutaj? - Wzruszył ramionami, co Pug odebrał jako niezwykle ludzki gest. - Jestem Dasatim od zaledwie trzech dziesięcioleci, Pugu. O ile dobrze liczę, różnica czasu była bardziej kłopotliwa, niż to się może wydawać. - Zniknąłeś około pięćdziesięciu lat temu - sprostował Pug. Macros wyglądał na zmęczonego. - Ocknąłem się jako młody Dasati, gotowy stoczyć walkę o uznanie przez ojca. Przez prawie rok byłem tylko obserwatorem z głębin cudzego umysłu, ale w końcu stopiliśmy się w jedno, nasze natury się zlały... Nie mam pojęcia, do czego są zdolni tutaj bogowie Midkemii. Właśnie dlatego tu przybyliście, jako ich
szpiedzy. Tylko że ktoś wykręcił brzydki numer... - Ban-ath - wpadł mu w słowo Pug. - Kalkin. - Bóg złodziei, oszustów i kłamców... - pokiwał głową Macros. - Tak, tego można by się spodziewać. Choć jestem Dasatim, jestem też człowiekiem. Nadal mam umysł Macrosa Czarnego, który niegdyś był... co muszę stwierdzić bez dozy fałszywej skromności... jedną z najpotężniejszych istot na Midkemii. Tutaj jednak przebudziłem się jako chłopiec, niemal całkowicie odarty ze swoich mocy. -Ale nie całkowicie? - Nie. Część udało mi się odzyskać, części od nowa nauczyć. Musiałem kryć się z całych sił, gdyż w przeciwnym razie stałbym się albo Kapłanem Śmierci, albo trupem. Rekrutowałem podobnych do siebie, takich jak Martuch, mój pierwszy i najlepszy uczeń. Mimo że jest prawie dziesięć lat starszy ode mnie, ciągle zwraca się do mnie po wskazówki. To pierwszy znany mi Dasati, który okazał współczucie. - Historia z lady Narueen i małym Valko... Macros potaknął skinieniem. - To właśnie Martuch zorganizował waszą podróż przy pomocy ipilia-ckiego czarownika. Kiedy się ze mną skontaktował, miałem wiele pytań, ale najważniejsze pozostaje bez odpowiedzi: Czy udało wam się znaleźć Talnoye? - Tak, wszystkie. - To dobrze. W takim razie posłuchaj, o co w tym wszystkim chodzi... Jego Mroczność szuka dojścia do pierwszego wymiaru, chce bowiem poszerzyć sferę swoich wpływów. Pierwsza szczelina na Kelewanie była przypadkiem, zresztą
Kapłani Śmierci nie są badaczami jak wy czy Wielcy Imperium Tsuranuanni, a mimo to nie zniechęcili się, tylko uczyli na własnych błędach, coraz zacieklej szukając przejścia do pierwszego kręgu. Wysłali zwiadowców, małych homunkulusów, wyposażonych w zaklęcia, które miały zapewnić energię niezbędną do ustabilizowania szczelin. Następnie wszystkie zostały zamknięte... wszystkie z wyjątkiem jednej. Musiał im pomóc ktoś z tamtej strony, o ile można zakładać istnienie kogoś wystarczająco szalonego... - Leso Varen - szepnął Pug, czując, jak jego ciało ogarnia mróz. - On jest wystarczająco szalony, by zrobić coś takiego. - Opowiesz mi o nim później. Rzecz w tym, że teraz Dasati jedną nogą są już na Kelewanie. Skumulowana moc wszystkich członków Bractwa Magów może ich przez jakiś czas powstrzymywać, lecz w końcu Dasati wedrą się do naszego kręgu rzeczywistości i zaleją najpierw Kelewan, później Midkemię, a stamtąd kto wie, ile światów jeszcze... Równowaga między pierwszym a drugim wymiarem chwieje się już teraz. Delekordia w ogóle nie powinna istnieć, a jednak istnieje. Kiedy Jego Mroczność Dasatich dosięgnie Midkemii, wszystko runie. Oba wymiary rzeczywistości zapadną się w... w coś innego, ale zginą przy tym miliardy istnień. - Nie jestem pewien, czy pojmuję, Macrosie... Dasati już przekroczyli granice swego świata. Wysłannicy Jego Mroczności przybyli na Kelewan. Skoro więc ma dojść do najgorszego, czemu jeszcze nic się nie stało? - Nie rozumiesz, Pugu... Jego Mroczność to nie duchowa abstrakcja, która może się manifestować przez krótki czas, jak bóstwa, które spotykasz na Midkemii. Jego Mroczność to potworna istota żyjąca w w sercu tego
świata. To Pożeracz Dusz, łaknący setek ofiar składanych mu codziennie. Jest rzeczywisty, jest cielesny i żyje tylko po to, by niszczyć. - Popatrzył uważnie na Puga. - Mam szpiegów w różnych miejscach, ale nie mam ich wystarczająco wielu. Moim zdaniem jednak Dasati szykują się do inwazji. W tym mieście i na pozostałych dwunastu światach dzieje się dość, bym mógł podejrzewać, że niebawem rozpocznie się powszechna mobilizacja. Pug wolno pokiwał głową. Macros usiadł obok niego. - Talnoye... Ile o nich wiesz? - Tomas pamiętał, że Ashen-Shugar walczył z nimi, gdy Valheru próbowali najechać drugi wymiar. Od Kalkina wiemy, że zawierają ducha Dasatiego, który został zamordowany, aby zapewnić energię życiową dla maszyny-zabójcy. - To częściowo prawda - potaknął Macros. - Ale trzeba pamiętać, że cała magia Dasatich opiera się na nekromancji. Wszystka ich energia pochodzi z zabijania. Jeśli pamiętasz, co Murmandamus zrobił podczas Wielkiego Powstania, wiedz, że to tylko ułamek tego, co Dasati wyczyniają każdego dnia. Tysiące dzieci giną co roku w Czystkach, a ich energia jest chwytana przez Kapłanów Śmierci, dusze zaś więzione. - Macros zrobił pauzę. - Talnoye jednak nie są tym, czym myślisz. Jest jeden Talnoy na usługach TeKa-rany i inne, służące jego książętom, zwanym Karanami, ale tak naprawdę służą tylko temu, by spacyfikować bractwa. To specjalnie dobierani wojownicy przebrani w zbroje, którzy pokazują się wyłącznie przy okazji określonych świąt w określone dni... - Ale skąd się wzięły te na Midkemii? - zapytał Pug. - Zostały tam ukryte. I to są prawdziwe Talnoye.
- Kto je ukrył? - Tego nikt nie wie. Może wiedziałem w przeszłości, ale zapomniałem. Może to wspomnienie powróci do mnie... A może odkryjemy to na nowo w przyszłości. W każdym razie wiedz jedno... Talnoye to nie urządzenia napędzane energią zamordowanych Dasati. To niewolnicy, przetrzymywani w ryzach od mileniów, gdyż tak jak powiedziałem, duchy je zamieszkujące należą nie do Dasatich, tylko do dziesiątek tysięcy bóstw Dasatich. Pug nieomal zaniemówił. - Bóstw? - Podobnie jak bogowie Midkemii, bóstwa te nie poddają się łatwo. A nawet jeśli się poddadzą i umrą, potem robią wszystko, aby ten stan odwrócić. Nieraz jeszcze będziemy o tym rozmawiać, teraz więc podzielę się z tobą tylko jeszcze jednym moim przypuszczeniem. Jego Mroczność wybiera się na Midkemię wyłącznie w celu ich zabicia, a to, że przy okazji zniszczy całą planetę, ani trochę mu nie przeszkadza. Pug wyszeptał: - Musimy go powstrzymać! - Owszem, musimy - zgodził się z zięciem Macros Czarny.