Stephen King Misery (Prze³o¿y³: Robert P. Lipski) Dla Stephanie i Jima Leonarda, którzy wiedz¹ dlaczego. O,tak – oni wiedz¹ na pewno BOGINI AFRYKI Chc...
18 downloads
7 Views
2MB Size
Stephen King
Misery (Prze³o¿y³: Robert P. Lipski)
Dla Stephanie i Jima Leonarda, którzy wiedz¹ dlaczego. O,tak – oni wiedz¹ na pewno
BOGINI AFRYKI
Chcia³bym w tym miejscu z³o¿yæ wyrazy mojej wdziêcznoœci trzem pracownikom s³u¿by zdrowia, którzy pomagali mi fachow¹ porad¹, przy pisaniu niniejszej ksi¹¿ki. S¹ to:
Russ Dorr — agent prasowy Florence Dorr — dyplomowana pielêgniarka Janet Ordway — lekarz medycyny i doktor psychriatrii. Jak zawsze pomagali mi przy szczegó³ach, na które zapewne nie zwróciliœcie uwagi. Je¿eli dostrze¿ecie jakiœ powa¿ny b³¹d, to jest to tylko i wy³¹cznie moj¹ win¹. Rzecz jasna narkotyk zwany Novril nie istnieje, ale jest kilka bazuj¹cych na kodeinie medykamentów, zbli¿onych do niego pod wieloma wzglêdami a, na nieszczêœcie, niektóre apteki szpitalne
czy pracownie farmaceutyczne nie przywi¹zuj¹ dostatecznej wagi, aby podobne œrodki trzymaæ pod kluczem i wydawaæ pod œcis³¹ kontrol¹. Miejsca i postacie wymienione w tej ksi¹¿ce s¹ fikcyjne. S. K.
Czêœæ pierwsza
ANNIE
Kiedy wejrzysz w otchlañ Otch³añ wejrzy równie¿ w g³¹b ciebie Friedrich Nietzsche
l
umbra brooooom wrooom umbra broooom
fayunnn Te dŸwiêki: s³yszalne nawet we mgle.
2
Ale czasami te dŸwiêki — jak ból — s³ab³y i pozostawa³a jedynie mgie³ka. Pamiêta³ ciemnoœæ: nieprzenikniony mrok, który trwa³ przed nadejœciem mgie³ki. Czy to oznacza³o, ¿e robi³ postêpy? Niech stanie siê œwiat³oœæ (nawet zamglona), bo œwiat³o by³o
dobre itp. itd. Czy te dŸwiêki istnia³y w ciemnoœci? Nie zna³ odpowiedzi na ¿adne z tych pytañ. Czy rozs¹dne by³o w ogóle je zadawaæ? Na to pytanie równie¿ nie by³ w stanie odpowiedzieæ. Ból znajdowa³ siê gdzieœ poni¿ej poziomu dŸwiêków. Ból by³ wschodem s³oñca i po³udniem jego uszu. To wszystko, co wiedzia³. Przez jakiœ czas — mia³ wra¿enie, ¿e bardzo d³ugo (jak siê okaza³o, s³usznie — odk¹d ból i burzliwa mgie³ka by³y jedynymi istniej¹cymi dla niego rzeczami) te dŸwiêki by³y jedynymi odg³osami zewnêtrznej rzeczywistoœci. Nie mia³ pojêcia, kim by³, gdzie siê znajdowa³, ale w gruncie rzeczy w ogóle go to nie obchodzi³o. Chcia³ umrzeæ, jednak
poprzez sk¹pan¹ w bólu mgie³kê, która wype³nia³a jego umys³ jak letnia burzowa chmura, nie wiedzia³, ¿e tego pragn¹³. Po pewnym czasie zda³ sobie sprawê, ¿e by³y te¿ okresy, kiedy nie odczuwa³ bólu i ¿e powtarza³y siê one cyklicznie, z pewn¹ regularnoœci¹. I po raz pierwszy, odk¹d wynurzy³ siê z najg³êbszej czerni, która poprzedza³a mgie³kê, w jego mózgu pojawi³a siê myœl, obecna niezale¿nie od sytuacji, w jakiej siê znajdowa³. Myœla³ o starym, zerwanym pomoœcie, z którego zosta³ jedynie nagi pal, wystaj¹cy z piasku na pla¿y Revere. Jego matka i ojciec zabierali go czêsto na Revere Beach, gdy by³ dzieckiem, a on zawsze nalega³, ¿eby roz³o¿yli koc tak, aby móg³ patrzyæ
na pal, który przypomina³ mu pojedynczy kie³ pogrzebanego potwora. Lubi³ siedzieæ i patrzyæ, jak poziom wody podnosi siê i przykrywa pal. Potem, wiele godzin póŸniej, po zjedzeniu kanapek i sa³atki ziemniaczanej, po wypiciu ostatniej kropelki Kool-Aid z olbrzymiego termosu ojca, tu¿ przed tym, jak matka mówi³a, ¿e ju¿ czas siê zbieraæ i iœæ do domu, czubek przegni³ego pala ponownie wynurza³ siê spoœród fal — z pocz¹tku sam czubek, a potem, stopniowo, coraz wiêcej i wiêcej. Zanim ich œmieci zosta³y zebrane i wrzucone do olbrzymiego pojemnika z napisem: ZACHOWAJ CZYSTOŒÆ NA PLA¯Y — Paulie zd¹¿y³ pozbieraæ swoje zabawki
(Paulie — nazywam siê Paulie i dziœ mama bêdzie nacieraæ mi poparzon¹ skórê olejkiem Johnson's Baby — rozmyœla³ wewn¹trz Czaszkogromu, w którym obecnie zamieszkiwa³) i z³o¿yæ koc, pal wy³oni³ siê spoœród fal na nowo, a jego poczernia³e, œliskie od szlamu boki otacza³y k³êby gêstej piany. To by³ przyp³yw — próbowa³ wyjaœniæ mu ojciec — ale on zawsze wiedzia³, ¿e to by³ pal. Przyp³yw pojawia³ siê i znika³, a pal pozostawa³. To by³o to, czego czasami nie potraficie poj¹æ. Bez pala nie by³o przyp³ywu. To wspomnienie kr¹¿y³o i kr¹¿y³o, jak oszala³e, niczym natrêtna mucha. Zastanawia³ siê, co to mog³o oznaczaæ,
ale jego rozmyœlania na d³u¿szy czas przerwa³y mu odg³osy fayuunn wszystko czerrrrwooone umbraaaa broooom Czasami odg³osy milk³y. Czasami on sprawia³, ¿e milk³y. Jego pierwsze prawdziwe czyste wspomnienie tego teraz, teraz spoza burzliwej mgie³ki, dotyczy³o zatrzymania akcji p³uc — przekonania, ¿e nie jest w stanie zrobiæ kolejnego oddechu — i to by³o tak, jak byæ powinno, to by³o dobre — aczkolwiek niezbyt przyjemne — czu³ jeszcze ból, ale nie w takim stopniu jak
dotychczas i cieszy³ siê, ¿e uda³o mu siê wypaœæ z gry. Potem poczu³ na sobie czyjeœ usta — usta kobiety, to nie ulega³o w¹tpliwoœci, mimo i¿ by³y to zimne i pozbawione uczucia wargi — kobieta wpuœci³a powietrze ze swoich ust do jego i jej oddech, poprzez gard³o, wype³ni³ jego p³uca. Kiedy usta odsunê³y siê, po raz pierwszy poczu³ zapach swojego stra¿nika, poczu³ ten zapach, kiedy wdycha³a powietrze do jego p³uc, wdzieraj¹c siê w niego si³¹ tak, jak mê¿czyzna móg³by wmusiæ czêœæ samego siebie do wnêtrza niepokornej kobiety — przeraŸliw¹ mieszankê waniliowych ciasteczek, lodów
czekoladowych, pieczonego kurczaka i mas³a orzechowego. Us³ysza³ g³os krzycz¹cy: — Oddychaj! Do diab³a, oddychaj, Paul! Usta znów przywar³y do jego ust. Strumieñ powietrza znów wdar³ siê do jego gard³a. Wdar³ siê do œrodka niczym podmuch wiatru, który zrywa siê po przejeŸdzie mkn¹cego z zawrotn¹ prêdkoœci¹ wagonu metra, wzbijaj¹c w powietrze strzêpy gazet i opakowania po cukierkach; usta odsunê³y siê, a on pomyœla³: na litoœæ bosk¹, tylko nie próbuj czasem oddychaæ przez nos — ale nic nie móg³ na to poradziæ i — och,
co za smród — co za SMRÓD, o kurwa, CO ZA SMRÓD! — Oddychaj, do cholery! — wrzasn¹³ niewidzialny g³os, a on pomyœla³: zrobiê, co zechcesz, tylko proszê, nie rób tego wiêcej, nie zaka¿aj mnie ju¿ wiêcej — i spróbowa³, ale zanim zd¹¿y³ naprawdê zacz¹æ, usta znów przyklei³y siê do jego warg, usta tak suche i martwe jak kawa³ki nasolonej skóry, i ponownie zgwa³ci³y go jej nieœwie¿ym oddechem. Kiedy tym razem oderwa³a usta, nie pozwoli³ jej odetchn¹æ, tylko sam zrobi³ wydech i wypuœci³ powietrze z p³uc. Wydusi³ to z siebie.
Czeka³, a¿ jego niewidzialna pierœ znów zacznie siê wznosiæ i opadaæ równomiernie i z w³asnej woli, tak jak to robi³a przez ca³e ¿ycie bez jakiejkolwiek pomocy z jego strony. Kiedy tak siê nie sta³o, ³apczywie i gwa³townie wci¹gn¹³ powietrze do p³uc i w chwilê póŸniej ju¿ oddycha³ normalnie — sam, staraj¹c siê w miarê szybko — na tyle, na ile móg³ — pozbyæ jej smaku i zapachu przepe³niaj¹cego jego cia³o i wnêtrze. Normalne powietrze nigdy nie smakowa³o mu tak jak teraz. Znów zacz¹³ zapadaæ siê w mgie³kê, ale zanim œwiat wokó³ niego zdo³a³ rozp³yn¹æ siê w bezkszta³tn¹ szaroœæ, us³ysza³ g³os
kobiety mrucz¹cej: — Ho, ho, to dopiero by³o zbli¿enie. Nie doœæ bliskie — pomyœla³ i usn¹³. Œni³ o palu i by³ to sen tak realistyczny, ¿e czu³, i¿ gdyby tylko wyci¹gn¹³ rêkê, móg³by ni¹ dotkn¹æ zielonoczarnego spêkanego drewna. Kiedy powróci³ do swego poprzedniego stanu pó³œwiadomoœci, bez trudu zdo³a³ odnaleŸæ zwi¹zek miêdzy palem a jego aktualn¹ sytuacj¹, zrobi³ to niemal od rêki. Ból nie przychodzi³ falami. To by³a lekcja ze snu, który tak naprawdê by³ wspomnieniem. Tylko wygl¹da³o, ¿e ból pojawia³ siê i znika³. Ból by³ tak jak
pal — czasami ukryty, a czasami widoczny, ale by³ zawsze. Przez ca³y czas. Kiedy ból nie dawa³ mu siê we znaki, nie mog¹c przedrzeæ siê poprzez gêst¹ kurtynê szarych chmur, by³ w g³êbi duszy wdziêczny i dawa³ siê oszukiwaæ, ale teraz, kiedy ju¿ wiedzia³ — nie da siê wiêcej omamiæ. Ból by³ tam stale, czekaj¹c tylko na dogodn¹ chwilê, aby powróciæ. I pal wcale nie by³ jeden. By³y DWA pale. Ból by³ dwoma palami i czêœæ niego samego wiedzia³a o tym na d³ugo przed tym, zanim wiêksza czêœæ jego umys³u zdo³a³a poj¹æ, i¿ tymi po³amanymi palami by³y jego w³asne strzaskane nogi. Ale sporo jeszcze czasu up³ynê³o, nim w koñcu prze³ama³ zesch³¹ warstewkê œliny,
która sklei³a jego wargi jak cement, i wychrypia³ — gdzie ja jestem? — do kobiety, która siedzia³a przy jego ³ó¿ku z ksi¹¿k¹ w rêku. Cz³owiek, który napisa³ tê ksi¹¿kê, nazywa³ siê Paul Sheldon, i kiedy zda³ sobie sprawê, ¿e to nie kto inny tylko on sam, wcale go to nie zaskoczy³o. — W Sidewinder, Colorado — odpar³a, kiedy w koñcu zdo³a³ zadaæ jej pytanie. — Nazywam siê Annie Wilkes i jestem... — Wiem — powiedzia³. — Jesteœ moj¹ najzagorzalsz¹ wielbicielk¹. — Tak — powiedzia³a z uœmiechem. — To w³aœnie to, czym jestem.
3
Ciemnoœæ. Potem ból i mgie³ka. Nastêpnie œwiadomoœæ, ¿e choæ ból trwa³ stale, czasami cofa³ siê i to sprawia³o mu ulgê. Pierwsze prawdziwe wspomnienie: zatrzymanie akcji p³uc i przywrócenie go si³¹ do ¿ycia przez cuchn¹cy, nieœwie¿y oddech kobiety. Nastêpne prawdziwe wspomnienie: jej palce wsadzaj¹ce mu coœ do ust w
regularnych odstêpach czasu. Coœ jak kapsu³ki contaca, tylko ¿e nie dostawa³ wody do popicia i kiedy topi³y mu siê w ustach, czu³ przeraŸliw¹ gorycz, przypominaj¹c¹ nieco smak aspiryny. By³oby nieŸle, gdyby móg³ wypluæ z ust tê gorycz, ale wiedzia³, ¿e lepiej tego nie robiæ. Bo gorzki smak powodowa³ przyp³yw i zakrycie fal¹ stercz¹cych, potrzaskanych pali (PALE — to s¹ PALE — s¹ DWA, dobra, dobrze, s¹ dwa, tylko ju¿ ciii... cicho sza...) i ból na chwilê odchodzi³. Wszystkie te rzeczy pojawia³y siê w miarê regularnie, ale ju¿ wkrótce, tak jak
sam ból, który wcale nie ustawa³, tylko by³ w jakiœ sposób erodowany (czy jak pal z Revere Beach ulega³ erozji — pomyœla³ — bo nic nie trwa wiecznie, choæ dziecko uzna³oby tego typu wypowiedzi za czyst¹ herezjê), rzeczy z zewn¹trz zaczyna³y uderzaæ weñ coraz bardziej gwa³townie, dopóki œwiat obiektywny, wraz z ca³¹ mas¹ wspomnieñ, doœwiadczeñ i przyzwyczajeñ nie ukonstytuowa³ siê na nowo. Nazywa³ siê Paul Sheldon i pisa³ dwojakiego rodzaju powieœci — dobre i bestsellery. By³ dwukrotnie ¿onaty i dwa razy siê rozwodzi³. Pali³ za du¿o (byæ mo¿e by³a to ju¿ kwestia przesz³oœci — niezale¿nie od tego, jak mia³aby siê owa przesz³oœæ
przedstawiaæ). Przydarzy³o mu siê coœ bardzo z³ego, ale nadal ¿y³. Ciemnoszara chmura zaczê³a rozpraszaæ siê coraz to szybciej. Minie jeszcze trochê czasu, nim jego najzagorzalsza wielbicielka przyniesie mu starego, rozklekotanego royala z uœmiechniêt¹, przepastn¹ jam¹ ust i g³osem przypominaj¹cym Ducky Daddles, ale Paul ju¿ na d³ugo przedtem zda³ sobie sprawê, ¿e wpakowa³ siê w cholerne tarapaty.
4
Ta bardziej przewiduj¹ca czêœæ jego umys³u zobaczy³a j¹, zanim zda³ sobie sprawê, ¿e j¹ dostrzeg³, i z ca³¹ pewnoœci¹ zrozumia³a j¹, zanim zda³ sobie sprawê, ¿e j¹ rozumie. No bo niby dlaczego kojarzy³ sobie z jej osob¹ wszystko co najgorsze i najbardziej przera¿aj¹ce? W ka¿dym b¹dŸ razie kiedy wesz³a do pokoju, przysz³y mu na myœl wyryte w kamieniach wizerunki bo¿ków czczonych przez przes¹dne szczepy afrykañskie w powieœciach H. Ridera Haggarda — kamienny monolit i nieuchronnoœæ losu. Wyobra¿enie Annie Wilkes jako
afrykañskiego bo¿ka jakby ¿ywcem wyjêtego z powieœci Ona albo Kopalnie króla Salomona by³o tyle¿ absurdalne co dziwnie trafne. By³a potê¿n¹ kobiet¹, która oprócz tego, i¿ nieprzyjazne nabrzmienie piersi ukrywa³a pod stale noszonym szarym we³nianym swetrem, zdawa³a siê nie mieæ ¿adnych typowo kobiecych zaokr¹gleñ — kr¹g³ych bioder czy piersi, nawet jej ³ydki starannie zakrywane d³ug¹ we³nian¹ spódnic¹ nie by³y kr¹g³e (wróci³a do swojej niewidocznej sypialni, aby na³o¿yæ d¿insy, zanim zaczê³a siê przy nim krz¹taæ). Cia³o mia³a potê¿ne, ale niezbyt hojnie obdarowane przez naturê.
Zbita, zwarta, kojarzy³a siê z korkiem ulicznym bardziej ni¿ z otwart¹, pust¹ przestrzeni¹ — miejscem upstrzonym lukami i otworami. Przede wszystkim odniós³ niepokoj¹ce wra¿enie twardoœci — SOLIDNOŒCI — jakby nie mia³a w sobie ¿y³, w których przep³ywa krew, ani w ogóle jakichkolwiek wewnêtrznych organów i jakby twarda, niewzruszona Annie Wilkes zosta³a wyciosana od stóp do g³ów z jakiegoœ litego materia³u. Z ka¿d¹ chwil¹ ogarnia³o go coraz bardziej przekonanie, ¿e jej oczy, które zdawa³y siê poruszaæ, by³y tylko i wy³¹cznie namalowane i nie bardziej ruchliwe ni¿ oczy na portretach w pokoju œledz¹ce
ka¿dy twój ruch. Mia³ wra¿enie, ¿e gdyby u³o¿y³ dwa palce d³oni w formie litery V i spróbowa³ je w³o¿yæ do jej nosa, to zag³êbi³yby siê w nim nie wiêcej ni¿ na 1/8 cala, zanim nie natrafi³yby na tward¹ (a mo¿e lekko uginaj¹c¹ siê pod jego naciskiem) zaporê, ¿e nawet jej szary sweter i bezkszta³tne spódnice, jakie nosi³a, i wytarte poprzecierane robocze d¿insy by³y czêœci¹ tego twardego, w³óknistego, pozbawionego wnêtrza cia³a. Dlatego te¿ jego wra¿enie, ¿e przypomina³a pos¹g wyjêty z kart jakiejœ przygodowej powieœci egzotycznej, wcale nie by³o tak bardzo zaskakuj¹ce. Tak jak pos¹g emanowa³a tylko jedno: wra¿enie niepewnoœci,
zmieniaj¹ce siê z wolna i nieub³aganie we wra¿enie przygnêbiaj¹cego strachu. Tak jak pos¹g poch³ania³a wszystko inne. Nie, chwileczkê, to nie wszystko tak. Ona dawa³a coœ jeszcze. Dawa³a mu pigu³ki, które sprowadza³y fale zatapiaj¹ce pale bólu. Pigu³ki by³y przyp³ywem. Annie Wilkes by³a ksiê¿ycow¹ obecnoœci¹, która wk³ada³a mu je do ust jak towar wyrzucany za burtê dla odci¹¿enia statku i po³ykany przez fale. Przynosi³a mu po dwie pigu³ki co szeœæ godzin. Z pocz¹tku zauwa¿a³ jej obecnoœæ tylko jako parê palców wk³adaj¹cych mu coœ do ust (wkrótce nauczy³ siê ssaæ te palce pomimo ich gorzkiego smaku), potem
dostrzeg³ jej postaæ w we³nianym swetrze i jednej z pó³tuzina spódnic — zwykle z któr¹œ z jego powieœci pod pach¹. Noc¹ przychodzi³a do niego w œmiesznej, ró¿owej koszuli nocnej, a jej twarz b³yszcza³a od jakiegoœ kremu (bez trudu by³ w stanie go rozpoznaæ, nawet gdy nie widzia³ tubki, z której go wyciska³a — dusz¹ca woñ lanoliny by³a silna i wyraŸna) budz¹c go bezceremonialnie z mrocznego, g³êbokiego snu z pigu³kami trzymanymi w d³oni i ospowat¹ tarcz¹ ksiê¿yca, który zagnieŸdzi³ siê w oknie ponad jednym z jej potê¿nych ramion. Po chwili, po tym, jak niepokój sta³ siê zbyt silny, aby móg³ go zignorowaæ — zdo³a³ domyœliæ siê, czym go karmi³a. To by³ œrodek
przeciwbólowy z du¿¹ zawartoœci¹ kodeiny, pod nazw¹ novril. Powodem, dla którego serwowa³a mu go tak rzadko, nie by³o jedynie to, i¿ znajdowa³ siê obecnie na diecie z³o¿onej g³ównie z p³ynów i galaretek (wczeœniej, kiedy by³ w chmurze, karmi³a go do¿ylnie), ale równie¿ to, ¿e novril nale¿a³ do œrodków mog¹cych doprowadziæ pacjenta do uzale¿nienia. Innym efektem ubocznym, chyba powa¿niejszym, by³y k³opoty z oddychaniem, jakie mog³y wyst¹piæ u bardziej wra¿liwych osób. Paul nie zalicza³ siê do nich, choæ by³ od osiemnastu lat zatwardzia³ym palaczem, a mimo to przynajmniej raz (byæ mo¿e zdarzy³o siê to czêœciej, ale we wszechotaczaj¹cej go mgle nie
pamiêta³ tego) p³uca odmówi³y mu pos³uszeñstwa. To w³aœnie wtedy zrobi³a mu sztuczne oddychanie metod¹ usta-usta. Móg³ to, rzecz jasna, byæ jeden z tych wypadków, które czasami siê zdarzaj¹, ale póŸniej doszed³ do wniosku, ¿e o ma³o nie umar³, poniewa¿ omy³kowo zaaplikowa³a mu zbyt du¿¹ dawkê narkotyku. Nie zna³a siê na tym, co robi³a, tak bardzo, jak w to wierzy³a. By³a to jedna z tych cech Annie, która naprawdê go przera¿a³a. Odkry³ trzy rzeczy niemal jednoczeœnie — sta³o siê to w dziesiêæ dni od chwili, gdy wynurzy³ siê z
mrocznej chmury. Po pierwsze, ¿e Annie Wilkes dysponowa³a sporym zapasem novrilu (w rzeczywistoœci mia³a równie¿ ca³¹ masê innych narkotyków). Po drugie, ¿e on sam by³ uzale¿niony od novrilu. Po trzecie wreszcie, ¿e Annie Wilkes by³a niebezpieczn¹ wariatk¹.
5
Ciemnoœæ by³a prologiem bólu i burzowej chmury; zacz¹³ sobie przypominaæ zdarzenia przed
ciemnoœci¹, kiedy powiedzia³a mu, co siê z nim sta³o. By³o to krótko po tym, jak zada³ jej typowe pytanie cz³owieka, który dopiero co siê obudzi³, i us³ysza³ w odpowiedzi, ¿e siê znajduje w Sidewinder, ma³ym miasteczku w Colorado. Na dodatek dorzuci³a jeszcze, ¿e przeczyta³a wszystkie jego osiem powieœci przynajmniej dwukrotnie, a jej ulubione — powieœci z cyklu Misery — po cztery, piêæ, a mo¿e nawet szeœæ razy. Chcia³a tylko, aby móg³ pisaæ je szybciej. Powiedzia³a, ¿e pocz¹tkowo nie dowierza³a, i¿ jej pacjent by³ NAPRAWDÊ TYM PAULEM SHELDONEM, nawet gdy zajrza³a mu do portfela i przejrza³a jego dokumenty.
— ? propos, gdzie jest teraz mój portfel? — zapyta³. — Schowa³am go u siebie — powiedzia³a. Jej uœmiech zmieni³ siê nagle w grymas czujnoœci, którego nie lubi³ — to by³o jak odkrywanie g³êbokiej szczeliny skrytej w cieniu letnich kwiatów poœrodku radosnej, pogodnej ³¹ki. — Czy myœlisz, ¿e mog³abym ci coœ ukraœæ? — Nie. Oczywiœcie ¿e nie. Tylko ¿e... Tylko ¿e znajduje siê w nim ca³a reszta mojego ¿ycia — pomyœla³. Moje ¿ycie poza murami tego pokoju. Poza bólem. Poza wstêg¹ czasu, która zdaje siê ci¹gn¹æ jak d³uga ró¿owa struna gumy do
¿ucia, któr¹ jakiœ znudzony dzieciak zaczyna wyci¹gaæ z ust. To jest to, co by³o, zanim zaczê³o siê przyjmowanie pigu³ek. — Tylko CO, Mój Drogi Panie? — naciska³a i z przera¿eniem zauwa¿y³, ¿e jej spojrzenie staje siê coraz groŸniejsze. Szczelina rozszerza³a siê, jakby pod jej brwiami trwa³o coœ na podobieñstwo trzêsienia ziemi. S³ysza³ niezmienny, jêkliwy szum wiatru na zewn¹trz i nagle przed jego oczyma pojawi³a siê wizja tej kobiety, unosz¹cej go w powietrze i przerzucaj¹cej go sobie przez ramiê jak worek cementu, a potem wynosz¹cej go na zewn¹trz i rzucaj¹cej bezceremonialnie w zaspê. Zamarz³by
na œmieræ, ale zanimby to nast¹pi³o, jego nogi da³yby o sobie znaæ bólem i przeraŸliwym krzykiem. — Chodzi o to, ¿e mój ojciec zawsze mi powtarza³, bym mia³ swój portfel na oku — powiedzia³, dziwi¹c siê sobie, ¿e to k³amstwo tak g³adko przesz³o mu przez usta. Jego ojciec zajmowa³ siê wy³¹cznie w³asn¹ karier¹ i nie zwraca³ uwagi na Paula bardziej, ni¿ musia³, i o ile Paul dobrze pamiêta³, da³ mu w ¿yciu tylko jeden jedyny prezent. Na czternaste urodziny Paul dosta³ od swego ojca prezerwatywê marki Czerwony Diabe³, w foliowym opakowaniu. “W³ó¿ do portfela — powiedzia³ Roger Sheldon — i w razie czego, jak podczas
jakiegoœ numerku w kinie dla zmotoryzowanych bêdziesz zbytnio podniecony, nie omieszkaj tego na³o¿yæ. Na œwiecie jest ju¿ zbyt wielu sukinsynów, a ja nie chcê, aby wziêto ciê do wojska w wieku szesnastu lat”. Paul ci¹gn¹³ dalej: — Chyba powtarza³ mi to tyle razy, ¿e musia³o mi utkwiæ w g³owie na dobre. Je¿eli ciê urazi³em, to przepraszam. RozluŸni³a siê. Uœmiechnê³a. Szczelina zamknê³a siê. Letnie kwiaty skinê³y radoœnie raz jeszcze. Pomyœla³, ¿e gdyby wyci¹gn¹³ rêkê w kierunku tego uœmiechu, nie natrafi³by na nic prócz jednolitego, nieprzeniknionego mroku.
— Nic siê nie sta³o. Jest w bezpiecznym miejscu. Chwileczkê. Mam coœ dla ciebie. Wysz³a i wróci³a z dymi¹c¹ misk¹ zupy. Po jej powierzchni p³ywa³y jakieœ warzywa. Nie by³ w stanie zjeœæ du¿o, ale zjad³ wiêcej, ni¿ przypuszcza³, ¿e mo¿e prze³kn¹æ. Wygl¹da³a na zadowolon¹. To w³aœnie wtedy, kiedy jad³ zupê, opowiedzia³a mu, co siê sta³o i wówczas przypomnia³ sobie wszystko. W gruncie rzeczy uzna³, ¿e dobrze by³o wiedzieæ, jak do tego dosz³o, ¿e skoñczy³ z po³amanymi nogami, ale sposób, w jaki siê o tym dowiedzia³, by³ wielce niepokoj¹cy — jakby dotyczy³o to postaci z jakiejœ ksi¹¿ki czy sztuki —
postaci, której przesz³oœæ w gruncie rzeczy nie jest przesz³oœci¹, a jedynie zwyk³¹ fikcj¹ literack¹. Przyjecha³a do Sidewinder samochodem, ¿eby kupiæ trochê ¿ywnoœci dla zwierz¹t, które ma w gospodarstwie, i nieco artyku³ów spo¿ywczych... oraz, aby wpaœæ do Wilson's Drug Center i zapytaæ o now¹ dostawê ksi¹¿ek. Chodzi³o jej o wydania w miêkkiej oprawie. By³a œroda — prawie dwa tygodnie temu. Dostawy ksi¹¿ek zawsze przychodz¹ we wtorki. — W³aœnie myœla³am o tobie — powiedzia³a wsuwaj¹c mu kolejn¹ ³y¿kê zupy do ust, a potem z wpraw¹ wycieraj¹c k¹ciki ust chusteczk¹. — Dziwny zbieg okolicznoœci, prawda?
Liczy³am, ¿e Dziecko Misery uka¿e siê koniec koñców w paperbacku, ale, niestety, nie mia³am szczêœcia. Zbiera³o siê na burzê — powiedzia³a — ale do po³udnia wszystkie stacje meteorologiczne by³y przekonane, ¿e burza przejdzie bokiem, zmierzaj¹c na po³udnie w kierunku Nowego Meksyku i Sangre de Cristos. — Tak — potwierdzi³, przypominaj¹c sobie to wszystko. — Powiedzieli, ¿e przejdzie bokiem. Dlatego wybra³em tamt¹ drogê. — Próbowa³ przesun¹æ nogi. W odpowiedzi poczu³ falê potwornego bólu przeszywaj¹cego ca³e cia³o i jêkn¹³.
— Nie rób tego — powiedzia³a. — Jak bêdziesz tak przebiera³ nogami, Paul, twoje nogi nie wydobrzej¹... a ja nie mogê daæ ci kolejnej porcji pigu³ek wczeœniej ni¿ za dwie godziny. I tak da³am ci ju¿ za du¿o. Dlaczego nie jestem w szpitalu? By³o to pytanie, które chcia³ jej zadaæ, ale nie wiedzia³, czy którekolwiek z nich chcia³o, aby zosta³o ono zadane. W ka¿dym razie jeszcze nie teraz. — Kiedy posz³am do sklepu z ¿ywnoœci¹, Tony Roberts zaproponowa³ mi, ¿ebym lepiej zaczeka³a, skoro i tak mia³am tam wdepn¹æ przed burz¹, a ja powiedzia³am...
— Jak daleko jest st¹d do miasta? — zapyta³. — Tak sobie — odpar³a niejasno odrywaj¹c wzrok od okna. Nast¹pi³a dziwaczna chwila ciszy, a Paul przerazi³ siê wyrazem jej twarzy — by³o to czarne nic, pustka czeluœci otwieraj¹cej siê w poprzek górskiej ³¹ki, czerñ, w której nie ros³y ¿adne kwiaty i w któr¹, gdy siê wpad³o, mo¿na by³o lecieæ bardzo d³ugo. By³o to oblicze kobiety, która chwilowo zatraci³a wszelkie oznaki ¿ycia, kobiety, która zapomnia³a nie tylko o dopiero co opowiadanej historii, ale która w ogóle wydawa³a siê wyprana z wszelkich wspomnieñ. By³ raz, kiedyœ, w szpitalu psychiatrycznym
— mia³o to miejsce przed wieloma laty, kiedy pracowa³ nad Misery, pierwsz¹ z czterech powieœci, które sta³y siê podstawowym Ÿród³em jego dochodów przez kolejne osiem lat — i widzia³ tego typu spojrzenie albo raczej, jak w tym wypadku, jego brak. Stan ten okreœlano mianem katatonii, lecz nie owo precyzyjne s³owo go przera¿a³o — budzi³o w nim strach raczej nieokreœlone porównanie: w owej chwili mia³ wra¿enie, ¿e jej myœli sta³y siê takie same jak jego wyobra¿enie o ca³ej reszcie cia³a — twarde, w³ókniste, pe³ne, bez jakichkolwiek luk czy szczelin. Potem, z wolna, jej twarz pojaœnia³a.
Zdawaæ by siê mog³o, ¿e myœli znów zaczê³y nap³ywaæ do jej mózgu. PóŸniej zrozumia³, ¿e okreœlenie “nap³ywa³y” nie by³o w tym przypadku zbyt trafne. Ona nie “nape³nia³a siê” jak staw czy przydomowy basen — ona siê pod³adowywa³a. Tak, ona siê pod³adowuje, jak jakieœ niewielkie elektryczne urz¹dzenie — toster albo grzejnik. — Powiedzia³am do Tony'ego: burza przejdzie na po³udnie. — Mówi³a z pocz¹tku wolno, prawie niesk³adnie, a¿ wreszcie z³apa³a rytm i zaczê³a mówiæ normalnie. Mimo to jednak niepokój, jaki siê w nim obudzi³, nie wygas³. WSZYSTKO, co powiedzia³a, by³o
odrobinê dziwne, odrobinê podejrzane. S³uchaj¹c Annie mia³o siê wra¿enie, jakby s³ucha³o siê p³yty puszczonej na niew³aœciwych obrotach. — Widaæ zmieni³a zdanie — stwierdzi³ Tony. — Co mi tam — powiedzia³am. — Ruszam moim rumakiem w drogê. — Na pani miejscu zosta³bym w mieœcie, pani Wilkes. Mówi¹ przez radio, ¿e zapowiada siê niez³a œnie¿yca i nikt nie jest na to przygotowany. — Ale ja oczywiœcie musia³am wróciæ, oprócz mnie nie ma tu nikogo, kto móg³by nakarmiæ zwierzêta.
Najbli¿szymi s¹siadami s¹ Roydmanowie, lecz oni mieszkaj¹ o parê mil st¹d. Poza tym Roydmanowie niezbyt mnie lubi¹. Rzuci³a mu przenikliwe spojrzenie mówi¹c ostatnie s³owa, a kiedy nie zareagowa³, stuknê³a apodyktycznie ³y¿k¹ o krawêdŸ miski. — Ju¿? — Tak. Najad³em siê, dziêkujê. By³o bardzo dobre. Du¿o masz tu zwierzaków? Bo — pomyœla³ z rozwag¹ — je¿eli tak, to znaczy, ¿e musisz mieæ tu kogoœ do pomocy, jakiegoœ wynajêtego faceta na
ten przyk³ad. “Pomocnik” by³ tu w³aœciwym s³owem. W ka¿dym razie tak mu siê zdawa³o, gdy¿ zd¹¿y³ ju¿ zauwa¿yæ, ¿e nie mia³a na palcu obr¹czki œlubnej. — Niezbyt du¿o — powiedzia³a. — Pó³ tuzina kur niosek. Dwie krowy. I Misery. Zamruga³ powiekami. Rozeœmia³a siê. — Pewno nie przypadnie ci do gustu fakt, ¿e nazwa³am maciorê imieniem tak wspania³ej i piêknej kobiety, któr¹ stworzy³eœ. Ale tak siê w³aœnie nazywa i nie chcia³am w ten sposób ciê uraziæ. — Po chwili namys³u doda³a: — Jest bardzo przyjacielska. — Kobieta zmarszczy³a nos i na chwilê sta³a siê
œwini¹, a parê jasnych w³osków na jej podbródku jeszcze bardziej dope³ni³o tego obrazu. Wyda³a z siebie g³oœne kwikniêcie: — Chrum — Chrum — Kwiiik — Kwiiik! Paul spojrza³ na ni¹ rozszerzonymi oczyma. Nie zauwa¿y³a tego. Znowu zapad³a siê w sobie — jej spojrzenie by³o zamglone i rozbawione. W oczach nie odbija³y siê œwietlne refleksy, ale lampa na nocnym stoliku rozb³ys³a dwukrotnie i jej blask na krótk¹ chwilê zamieszka³ w Ÿrenicach kobiety. Wreszcie zastartowa³a na nowo i powiedzia³a:
— Przejecha³am jakieœ piêæ mil, kiedy zaczê³a siê œnie¿yca. Zaczê³a siê ostro i gwa³townie — tak jak zawsze tutaj. Jecha³am wolno na w³¹czonych œwiat³ach i nagle zobaczy³am twój wóz — przewrócony w rowie. Spojrza³a na niego z dezaprobat¹. — Nie mia³eœ w³¹czonych œwiate³. — Burza mnie zaskoczy³a — powiedzia³, przypominaj¹c sobie, jak zosta³ zaskoczony przez œnie¿ycê. Zapomnia³ jednak, ¿e mia³ przy tym trochê w czubie. — Zatrzyma³am siê — powiedzia³a. — Gdyby to by³o na wiêkszej stromiŸnie,
pewno bym nie stanê³a. Wiem, to niezbyt po chrzeœcijañsku, ale na drodze by³o ju¿ trzy cale œniegu i nawet maj¹c pod rêk¹ dobry wóz o napêdzie na cztery ko³a, nie mo¿esz byæ pewny, ¿e zdo³asz ruszyæ z miejsca, jak siê ju¿ zatrzymasz na dobre. £atwiej jest sobie powiedzieæ: E, oni na pewno wysiedli i z³apali jak¹œ okazjê itp. itd. Ale to by³o na samym szczycie trzeciego ze sporych wzgórz, niedaleko Roydmanów, i tam jest w miarê p³asko. No to zatrzyma³am wóz i jak tylko wysiad³am, us³ysza³am jêk. To by³eœ ty, Paul. Obdarzy³a go dziwnym, matczynym uœmiechem.
Wtedy w³aœnie po raz pierwszy w mózgu Paul¹ Sheldona pojawi³a siê myœl: wpakowa³em siê w niez³¹ kaba³ê. Ta kobieta ma nierówno pod sufitem.
6
Siedzia³a obok niego przez prawie 20 minut w czymœ, co mog³o byæ goœcinn¹ sypialni¹, i mówi³a. Kiedy jego ¿o³¹dek przetrawi³ zupê, ból w nogach odezwa³ siê na nowo. Bardzo siê stara³ skoncentrowaæ na jej s³owach, ale nie
uda³o mu siê osi¹gn¹æ pe³nego sukcesu. Jego mózg pracowa³ dwutorowo. Z jednej strony s³ucha³ jej opowieœci o tym, jak wyci¹gnê³a go z wraku jego 74camaro, ca³y czas maj¹c œwiadomoœæ bólu, który æmi³ i dawa³ mu siê we znaki jak para starych potrzaskanych pali zaczynaj¹cych wy³aniaæ siê spoœród fal podczas odp³ywu. Z drugiej zaœ strony widzia³ siebie w hotelu Boulderado koñcz¹cego swoj¹ now¹ powieœæ, która — Bogu niech bêd¹ dziêki za jego drobne ³aski — nie dotyczy³a losów Misery Chastain. By³o co najmniej kilka powodów, dla których nie chcia³ pisaæ o Misery, ale jeden by³ najwa¿niejszy —
niepodwa¿alny i niewzruszalny. Misery — dziêki Bogu za olbrzymie ³aski — nareszcie nie ¿y³a. Zmar³a na piêæ stron przed koñcem Dziecka Misery. W domu nie by³o ani jednego suchego oka, kiedy to siê sta³o (w³¹cznie z Paulem, tyle tylko ¿e jego ³zy by³y rezultatem histerycznego œmiechu). Koñcz¹c now¹ ksi¹¿kê — wspó³czesn¹, opowiadaj¹c¹ o z³odzieju samochodów — przypomnia³ sobie, jak wystukiwa³ ostatnie zdanie Dziecka Misery: “Potem zaœ ³an i Geoffrey opuœcili razem cmentarz Dunthorpe, wspieraj¹c siê nawzajem w smutku, przekonani, ¿e w jakiœ sposób uda siê im znaleŸæ utraconysens ¿ycia”. Kiedy pisa³ tê linijkê, chichota³ tak ob³¹kañczo, ¿e z trudem trafia³ w
odpowiednie klawisze i musia³ wracaæ parê razy. Dziêki Bogu za taœmê korekcyjn¹ starego IBM. Napisa³ pod spodem KONIEC, a potem zacz¹³ biegaæ w kó³ko po pokoju krzycz¹c: Nareszcie wolny! Nareszcie wolny! Bo¿e wszechmog¹cy, jestem wreszcie wolny! Ta g³upia dziwka wreszcie kopnê³a w kalendarz! Nowa powieœæ nosi³a tytu³ Szybkie samochody i kiedy j¹ skoñczy³, nie wybuchn¹³ œmiechem. Po prostu siedzia³ przez jakiœ czas przy maszynie, myœl¹c: mo¿e nawet wygrasz nagrodê Pulitzera w przysz³ym roku, przyjacielu, a potem...
— Niewielkie obra¿enia na twojej prawej skroni, ale to nie wygl¹da³o niebezpiecznie. To by³y twoje nogi. Pamiêtam dobrze tê scenê, widzê, jak — ...podniós³ s³uchawkê telefonu i zadzwoni³ po obs³ugê pokoju. Zamówi³ Dom Perignona. Przypomnia³ sobie, jak czeka³, a¿ mu go przynios¹, chodz¹c w tê i z powrotem po pokoju, w którym skoñczy³ wszystkie swoje ksi¹¿ki od 1974 roku. Przypomnia³ sobie, jak da³ kelnerowi 50-dolarowy napiwek i spyta³ go, czy s³ysza³ prognozê pogody, jak zadowolony, podniecony i uœmiechniêty kelner powiedzia³ mu, ¿e burza najprawdopodobniej przejdzie bokiem na po³udnie, w stronê Nowego Meksyku.
Przypomnia³ sobie ch³ód trzymanej w d³oni butelki, dyskretny dŸwiêk wyjmowanego korka, przypomnia³ sobie ostry, cierpko-kwaœny smak pierwszego kieliszka, a tak¿e jak otworzy³ swoj¹ torbê podró¿n¹, ¿eby spojrzeæ na bilet lotniczy do Nowego Jorku. Przypomnia³ sobie nagle, jak pod wp³ywem chwilowego podniecenia powzi¹³ decyzjê... — zabieram ciê do domu! To by³o dopiero zadanie, ¿eby ciê wsadziæ do tej ciê¿arówki, ale jestem siln¹ i potê¿n¹ kobiet¹ — jak zapewne zauwa¿y³eœ — i mia³am parê koców z ty³u. Wsadzi³am ciê do wozu, opatuli³am jak nale¿y i nawet wtedy, w pó³mroku, wydawa³eœ
mi siê znajomy. Myœla³am, ¿e mo¿e — ...powinien wzi¹æ starego camaro z parkingu i po prostu pojechaæ na zachód, zamiast lecieæ samolotem. No bo niby po cholerê by³o mu lecieæ do Nowego Jorku? Moloch, pusty, ponury, nieprzyjazny, pe³en ró¿nego rodzaju mêtów. Pieprzyæ to! — pomyœla³ i wypi³ kolejny kieliszek szampana. Na zachód, m³ody cz³owieku, na zachód! Ten pomys³ by³ na tyle szalony, ¿e wydawa³ siê ca³kiem sensowny. Wzi¹æ jedynie parê ubrañ i... — torbê, któr¹ znalaz³am. W³o¿y³am j¹ równie¿ do œrodka, ale nie by³o nic innego, a przynajmniej niczego nie
zauwa¿y³am i ba³am siê, ¿e mo¿esz mi zemrzeæ albo co, no to odpali³am Star¹ Bessie, no i zabra³am ciê — ...manuskrypt Szybkich samochodów, a potem ruszyæ drog¹ do Vegas albo Reno lub, mo¿e, kto wie, nawet do Miasta Anio³ów. Przypomnia³ sobie pomys³, który z pocz¹tku wydawa³ mu siê idiotyczny — podró¿y, któr¹ obmyœli³ jako 24-letni dzieciak, po sprzedaniu swojej pierwszej powieœci — ale którego nie zrealizowa³ do dnia, kiedy sta³ siê dojrza³ym, 42-letnim mê¿czyzn¹. Jeszcze parê kieliszków i ten pomys³ wcale nie przedstawia³ siê tak idiotycznie, jak pocz¹tkowo przypuszcza³. W gruncie rzeczy by³
nawet interesuj¹cy. Rodzaj Wielkiej Odysei Dok¹dœ. Coœ, dziêki czemu móg³by powróciæ na nowo do rzeczywistoœci po d³ugim okresie przebywania w œwiecie literackiej fikcji. A kiedy siê znalaz³... — wywioz³am ciê stamt¹d, jak mog³am najszybciej. By³am pewna, ¿e umierasz. To znaczy wydawa³o mi siê, ¿e umierasz. By³am pewna, ¿e umrzesz. Wyjê³am ci z kieszeni portfel i spojrza³am na twoje prawo jazdy. Zobaczy³am nazwisko Paul Sheldon i pomyœla³am: O, to musi byæ po prostu jakiœ dziwny zbieg okolicznoœci, ale na zdjêciu w prawie jazdy te¿ wygl¹da³eœ tak samo i przestraszy³am siê, a¿
musia³am usi¹œæ przy kuchennym stole. Pocz¹tkowo wydawa³o mi siê, ¿e zemdlejê. Po chwili zaczê³am siê zastanawiaæ, ¿e mo¿e zdjêcie te¿ by³o zwyk³ym zbiegiem okolicznoœci — te zdjêcia w prawach jazdy nie przypominaj¹ nikogo i niczego — ale potem znalaz³am twoj¹ kartê Writers Guild, legitymacjê z PEN-a i nabra³am pewnoœci, ¿e by³eœ — ...w k³opotach, gdy œnieg znów zacz¹³ sypaæ, ale na d³ugo przedtem zatrzyma³ siê w barze Boulderado i da³ George'owi dwudziestaka, ¿eby przyniós³ mu drug¹ butelkê Doma, a potem wypi³ j¹, jad¹c wzd³u¿ 1-70 poœród Gór Skalistych pod niebem
koloru o³owiu. Gdzieœ na wschód od Tunelu Eisenhowera na jednym ze wzgórz zjecha³ z drogi i ruszy³ w przeciwn¹ stronê, bo na szosie by³o pusto, burza przesuwa³a siê na po³udnie, a on nie cierpia³ tuneli. Na magnetofonie zamontowanym pod desk¹ rozdzielcz¹ swego wozu puszcza³ taœmê starego Bo Didleya, ale nie w³¹czy³ radia, dopóki camaro nie zacz¹³ gwa³townie traciæ przyczepnoœci i œlizgaæ siê po oblodzonej szosie; dopiero wtedy zda³ sobie sprawê, ¿e pogoda wyraŸnie siê pogorszy³a oraz ¿e zapowiada siê ca³kiem powa¿na œnie¿yca. Byæ mo¿e burza wcale nie przesuwa³a siê na po³udnie. Byæ mo¿e sunê³a wprost na niego i byæ mo¿e ju¿ wkrótce znajdzie
siê w powa¿nych tarapatach (w takich k³opotach, w jakich jesteœ w³aœnie teraz) ale mia³ na tyle w czubie, ¿e by³ w stanie wmówiæ sobie, ¿e mo¿e siê z tego wydostaæ. A wiêc zamiast zatrzymaæ siê w Cana i tam poszukaæ sobie schronienia, ruszy³ w dalsz¹ drogê. Przypomnia³ sobie niebo popo³udnia, zmieniaj¹ce barwê na ciemnoszar¹, jakby ktoœ w³¹czy³ nagle przyciemniony filtr. Przypomnia³ sobie, jak szampan zacz¹³ momentalnie ulatywaæ mu z g³owy. Przypomnia³ sobie, jak siêgn¹³ do deski rozdzielczej po papierosy i w tej samej chwili wozem zarzuci³o gwa³townie —
próbowa³ odzyskaæ nad nim kontrolê, ale bezskutecznie; by³o jeszcze gorzej. Przypomnia³ sobie ciê¿ki, st³umiony odg³os uderzenia i jak ca³y œwiat przez chwilê zawirowa³ mu przed oczami. Zacz¹³... — krzyczeæ! I kiedy us³ysza³am twój krzyk, wiedzia³am, ¿e bêdziesz ¿yæ. Umieraj¹cy rzadko kiedy krzycz¹. Nie maj¹ w sobie doœæ energii. Wiem. Zdecydowa³am, ¿e sprawiê, byœ ¿y³. Wziê³am trochê medykamentów przeciwbólowych z szafki i wmusi³am je w ciebie. Potem usn¹³eœ. Kiedy siê obudzi³eœ i znowu zacz¹³eœ krzyczeæ, da³am ci kolejn¹ porcjê. Przez jakiœ czas mia³eœ gor¹czkê, ale i z ni¹
poradzi³am sobie raz-dwa. Da³am ci keflexa. Mia³eœ jedn¹ czy dwie ciê¿kie chwile, ale teraz ju¿ niebezpieczeñstwo minê³o. Przyrzekam. Wsta³a. — Czas ju¿, ¿ebyœ trochê odpocz¹³, Paul. Musisz nabraæ si³. — Bol¹ mnie nogi. — Nie w¹tpiê. Za jak¹œ godzinê dostaniesz kolejn¹ porcjê lekarstwa. — Teraz. Proszê. — Wstydzi³ siê, ¿e prosi, ale nie móg³ nic na to poradziæ. Trwa³ odp³yw i roz³upane pale stercza³y, nagie, niewzruszone, realne —
rzeczy, których nie sposób by³o nie dostrzegaæ ani tym bardziej ignorowaæ. — Za godzinê — powiedzia³a ³agodnie. Ruszy³a w stronê drzwi z misk¹ i ³y¿k¹ w jednej rêce. — Zaczekaj! Odwróci³a siê, patrz¹c na niego z wyrazem srogoœci zmieszanej z uwielbieniem. Nie lubi³ tego jej wyrazu. W ogóle tego nie lubi³. — Minê³y dwa tygodnie, odk¹d mnie wyci¹gnê³aœ? Na jej twarzy pojawi³ siê nieokreœlony, lekko rozbawiony grymas. Móg³ przypuszczaæ, ¿e mia³a doœæ kiepskie poczucie czasu.
— Mniej wiêcej. — By³em nieprzytomny? — Prawie ca³y czas. — Jak mnie karmi³aœ? Zmierzy³a go wzrokiem. — Do¿ylnie — odpar³a krótko. — Do¿ylnie? — spyta³, a ona zrozumia³a jego zaskoczenie i oszo³omienie jako wyraz ignorancji. — Do¿ylnie — powiedzia³a. — Kroplówk¹. To od tego masz te œlady na rêkach. — Spojrza³a na niego oczyma,
które sta³y siê nagle stanowcze i uwa¿ne. — Zawdziêczasz mi ¿ycie, Paul. Mam nadziejê, ¿e bêdziesz o tym pamiêta³. Mam nadziejê, ¿e o tym nie zapomnisz. To rzek³szy wysz³a.
7
Minê³a godzina. W jakiœ sposób, wreszcie, minê³a ca³a godzina. Le¿a³ w ³ó¿ku poc¹c siê i dr¿¹c jednoczeœnie. Z
drugiego pokoju dosz³y doñ pierwsze odg³osy Hawkeye'a i Hot Lips, a potem dysk-d¿okejów z WKRP z którejœ z dzikich i szalonych stacji Cincinnati. Rozleg³ siê g³os spikera zachwalaj¹cego no¿e Ginsu, poda³ liczbê 800 i poinformowa³ tych ze s³uchaczy, którzy byli zainteresowani zakupem no¿y, ¿e OPERATORZY CZEKAJ¥ NA ICH TELEFONY. Paul Sheldon równie¿ czeka³. Pojawi³a siê punktualnie, gdy zegar w drugim pokoju wybi³ ósm¹, z dwiema kapsu³kami i szklank¹ wody. Podniós³ siê na ³okciach, kiedy usiad³a na ³ó¿ku.
— Wreszcie kupi³am twoj¹ now¹ ksi¹¿kê, przed dwoma dniami. — W szklance brzêknê³y kostki lodu. By³ to odg³os doprowadzaj¹cy do szaleñstwa. — Dziecko Misery — uwielbiam to... Jest tak samo dobre jak pozosta³e. Wiêcej! Najlepsze! — Dziêkujê — wykrztusi³. Czu³, jak pot wystêpuje mu na czo³o. — Proszê... moje nogi... bardzo boli... — Wiedzia³am, ¿e poœlubi Iana — powiedzia³a z uœmiechem rozmarzona — i jestem pewna, ¿e Geoffrey i Ian w koñcu siê pogodz¹. Znów bêd¹ przyjació³mi. Prawda? — I nagle doda³a: — Nie, nie mów! Chcê dojœæ
do tego sama. Dojdê do tego. To zawsze trwa tak d³ugo, zanim powstanie nastêpna. Ból rozdziera³ mu nogi i obejmowa³ jego krocze na wzór stalowych szczypiec. Dotkn¹³ tego miejsca i pomyœla³, ¿e miednica musi byæ nietkniêta, choæ czu³, ¿e jest dziwnie powykrzywiana i skrêcona. Poni¿ej kolan zaœ czu³, jakby NIC nie by³o nietkniête. Nie chcia³ patrzeæ. Widzia³ poskrêcane, pomarszczone kszta³ty pokryte poœciel¹ i to mu wystarczy³o. — Proszê, panno Wilkes! Ból. — Mów mi Annie. Wszyscy moi przyjaciele tak mnie nazywaj¹.
Da³a mu szklankê. By³a ch³odna i wype³niona p³ynem. Trzyma³a kapsu³ki w d³oni. Ona by³a ksiê¿ycem i to ona sprowadza³a przyp³yw, który przykrywa³ pale. Przysunê³a kapsu³ki do jego ust, które on natychmiast otworzy³, a potem cofnê³a rêkê. — Pozwoli³am sobie przejrzeæ twoj¹ torbê. Nie masz nic przeciwko temu, prawda? — Nie. Oczywiœcie ¿e nie. Lekarstwo... Stru¿ki potu pojawi³y siê na jego czole — czu³ na przemian ch³ód i gor¹co. Czy krzycza³? Mia³ wra¿enie, ¿e tak. — Widzia³am tam maszynopis —
powiedzia³a. Trzyma³a kapsu³ki w prawej rêce, która teraz nieco siê pochyli³a. Przerzuci³a je do lewej rêki. Pod¹¿y³ za nimi wzrokiem. — Nazywa siê to Szybkie samochody. To nie jest powieœæ z cyklu Misery, wiem o tym. — Spojrza³a na niego z nieznaczn¹ dezaprobat¹, ale tak jak i poprzednio by³a ona zmieszana z uczuciem mi³oœci. To by³o matczyne spojrzenie. — W XIX wieku nie by³o samochodów, niezale¿nie — szybkich czy jakichkolwiek innych! — Zachichota³a z tego drobnego ¿arciku. — Pozwoli³am sobie równie¿ go przejrzeæ..! Chyba nie masz mi tego za z³e, co? — Proszê — jêkn¹³. — Nie, ale
proszê.... Jej lewa rêka przesunê³a siê ku do³owi. Kapsu³ki przetoczy³y siê po wnêtrzu jej d³oni. Zawaha³a siê, a potem przerzuci³a kapsu³ki do prawej rêki. Zagrzechota³y cichutko. — A gdybym go przeczyta³a? Gdybym przeczyta³a maszynopis twojej nowej powieœci? Mia³byœ mi to za z³e? — Nie... Jego koœci by³y potrzaskane, nogi jakby wype³nione ropiej¹cymi od³amkami pot³uczonego szk³a. — Nie... — Wysili³ siê na coœ, co
mia³o przypominaæ uœmiech. — Nie, oczywiœcie ¿e nie. — Bo nigdy nie odwa¿y³abym siê tego zrobiæ bez twojego przyzwolenia — powiedzia³a z przejêciem. — Za bardzo ciê szanujê. Prawdê mówi¹c, kocham ciê, Paul. Poczerwienia³a nagle, zatrwa¿aj¹co. Jedna z kapsu³ek wypad³a jej z rêki na poœciel. Paul siêgn¹³ po ni¹, ale by³a szybsza. Jêkn¹³, lecz w ogóle tego nie zauwa¿y³a; kiedy schwyci³a kapsu³kê, znów powróci³a do swojej nieodgadnionej postawy i przez chwilê w milczeniu spogl¹da³a w stronê okna. — Twój umys³ — powiedzia³a. —
Twoja twórczoœæ. Oto co ma dla mnie najwiêksze znaczenie. W rozpaczy, bo to by³o jedyne, o czym by³ w stanie myœleæ w obecnej chwili, powiedzia³: — Wiem. Jesteœ moj¹ najzagorzalsz¹ wielbicielk¹. Tym razem nie uœmiechnê³a siê. Po prostu zap³onê³a uœmiechem. — Otó¿ to! — krzyknê³a. — W³aœnie. To jest to! I chyba nie mia³byœ mi za z³e, gdybym przeczyta³a tê twoj¹ powieœæ w³aœnie w tym duchu, prawda? W duchu... mi³oœci zagorza³ej wielbicielki? Nawet je¿eli nie
przepadam za innymi twoimi powieœciami tak jak za cyklem o Misery? — Nie — powiedzia³ i zamkn¹³ oczy. Nie. Zrób sobie ze stron tego maszynopisu papierowe czapeczki, je¿eli chcesz, tylko... Proszê... Ja tu zaraz umrê... — Jesteœ dobry — powiedzia³a ³agodnie. — Wiedzia³am, ¿e bêdziesz dobry. Ju¿ czytaj¹c twoje ksi¹¿ki wiedzia³am, ¿e tak bêdzie. Cz³owiek, który móg³ wymyœliæ Misery Chastain, a potem tchn¹æ w ni¹ ¿ycie, nie móg³ byæ inny. Po prostu nie móg³. Jej palce znalaz³y siê nagle w jego
ustach — by³y szokuj¹co za¿y³e, nieczysto serdeczne. Oczekiwane. Wyssa³ spomiêdzy nich kapsu³ki i po³kn¹³ je, zanim rozlewaj¹c czêœæ zawartoœci na poœciel zdo³a³ podnieœæ do ust szklankê z wod¹. — Jak dziecko — powiedzia³a, lecz nie widzia³ jej, bo oczy mia³ nadal zamkniête i czu³ w ich k¹cikach k¹saj¹ce ¿¹d³a ³ez. — Ale dobrze. Jest tyle rzeczy, o które chcia³abym ciê zapytaæ — tak chcia³abym wiedzieæ. Sprê¿yny zaskrzypia³y, kiedy wsta³a. — Bêdziemy tu we dwoje naprawdê szczêœliwi — powiedzia³a. Mimo ¿e w tej samej chwili uczucie przejmuj¹cego
przera¿enia wdar³o siê do jego serca, Paul nadal nie otwiera³ oczu.
8
Dryfowa³. Nast¹pi³ przyp³yw i on unosi³ siê swobodnie na fali. Dryfowa³. W drugim pokoju gra³ telewizor, po jakimœ czasie przesta³. Czasami odzywa³ siê zegar, a on próbowa³ liczyæ uderzenia, lecz zazwyczaj traci³ rachubê. Kroplówka! To od tego masz te œlady
na rêkach. Podniós³ siê na jednym ³okciu i siêgn¹³ w stronê lampy. Po nied³ugim czasie uda³o mu siê j¹ zapaliæ. Spojrza³ na swoje rêce i w zgiêciach ³okci zobaczy³ bledn¹ce, zachodz¹ce na siebie cienie w kolorze purpury i ochry — otwory wype³nione czarn¹ krwi¹ poœrodku ka¿dego z siniaków. Po³o¿y³ siê z powrotem, patrz¹c w sufit i nas³uchuj¹c wiatru. By³ blisko szczytu Great Divide w samym œrodku zimy z kobiet¹, która nie mia³a wszystkiego po kolei, z kobiet¹, która pod³¹czy³a go pod kroplówkê, kiedy by³ nieprzytomny, z kobiet¹ dysponuj¹c¹ najwyraŸniej nie koñcz¹cym siê zapasem prochów, z kobiet¹, która nie zdradzi³a nikomu, ¿e
znajduje siê u niej w domu. By³y to rzeczy wa¿ne, ale z wolna zacz¹³ zdawaæ sobie sprawê, ¿e by³o coœ o wiele wa¿niejszego. Znowu zaczyna³ siê odp³yw. Zacz¹³ czekaæ na dŸwiêk jej budzika w pokoju na górze. Minie jeszcze trochê czasu, zanim to siê stanie, uzna³ jednak, ¿e ju¿ najwy¿sza pora, aby zacz¹æ wyczekiwaæ tej chwili. By³a szalona, ale potrzebowa³ jej. Bo¿e, ale siê wpakowa³em — pomyœla³ i patrzy³ nie widz¹cymi oczyma w sufit, podczas gdy na jego czole znów zaczê³y siê gromadziæ kropelki potu.
9
Nastêpnego ranka przynios³a mu wiêcej zupy i powiedzia³a, ¿e przeczyta³a czterdzieœci stron tego, co nazywa³a jego “ksi¹¿k¹ w maszynopisie”. Stwierdzi³a, ¿e nie uwa¿a jej za równie dobr¹ jak pozosta³e. — Trudno nad¹¿yæ za akcj¹. Przeskoki w czasie s¹ za du¿e i za czêste. — Technika — powiedzia³. By³ gdzieœ pomiêdzy okresem bólu i niebólu, dlatego te¿ móg³ myœleæ w miarê
logicznie na temat tego, co do niego mówi³a. — Technika — ot co. Temat... temat dyktuje formê. W jakiœ niejasny sposób przypuszcza³, ¿e tego typu zawodowe sztuczki mog¹ j¹ zainteresowaæ, a nawet zafascynowaæ. Bóg mu œwiadkiem, ¿e fascynowa³y personel warsztatów pisarskich, gdzie, bêd¹c m³ody, przychodzi³ niekiedy na wyk³ady. — Umys³ ch³opaka, rozumiesz, jest co nieco pomieszany i dlatego... — Tak. Jest bardzo pomieszany, a to czyni go mniej interesuj¹cym. Nie nieinteresuj¹cym — jestem pewna, ¿e nie móg³byœ stworzyæ nieinteresuj¹cej
postaci — ale mniej interesuj¹cym. I ta profanacja! To s³ownictwo! To po prostu... Zamyœli³a siê, karmi¹c go automatycznie i ocieraj¹c mu usta, gdy wycieka³o mu z k¹cików, prawie na niego nie patrz¹c; tak jak wprawny maszynista rzadko kiedy spogl¹da na klawiaturê. Zrozumia³ bez trudu, ¿e musia³a byæ pielêgniark¹. Nie lekarzem, o, nie — lekarze nie wiedzieliby, kiedy zaczyna wyciekaæ mu z ust, ani nie byliby w stanie przewidzieæ kierunku sp³ywania stru¿ki z tak fenomenaln¹ dok³adnoœci¹. Gdyby meteorolog przepowiadaj¹cy tê burzê by³ choæ w po³owie tak dobry w
swoim fachu, jak Annie Wilkes w swoim, nie tkwi³bym teraz w tym pieprzonym bajzlu — pomyœla³ z gorycz¹. — W tym nie ma szlachetnoœci! — krzyknê³a nagle, podskakuj¹c i niemal rozlewaj¹c zupê z kasz¹ i wo³owin¹ na jego bia³¹, uniesion¹ do góry twarz. — Tak — powiedzia³ cierpliwie. — Rozumiem, o co ci chodzi, Annie. To prawda, ¿e w postaci Tony'ego Bonasaro nie ma szlachetnoœci. To dzieciak ze slumsów próbuj¹cy wyrwaæ siê ze swego œrodowiska, rozumiesz, i te s³owa... wszyscy u¿ywaj¹ tych s³ów jak...
— Wcale nie! — powiedzia³a, rzucaj¹c mu zakazane spojrzenie. — A jak s¹dzisz, co ja robiê, kiedy idê do sklepu z artyku³ami spo¿ywczymi w miasteczku? Jak s¹dzisz — co mówiê? Tera, Tony, daj no mi tu, k... coœ na z¹b, coœ, ¿ebym se mog³a, do ch... pochlaæ i do³ó¿ te¿ trochê tych pier... lekarstw. I jak s¹dzisz, co on mi na to odpowie? — NieŸle, k..., Annie, grypsujesz, ja ciê pier..., naprawdê, nieŸle. Spojrza³a na niego, a jej twarz przypomina³a niebo, na którym lada chwila mog³y pojawiæ siê burzowe chmury. Po³o¿y³ siê wygodnie. By³ przera¿ony.
Miska zupy, któr¹ trzyma³a w d³oniach, dr¿a³a. Jedna, potem dwie krople skapnê³y na narzutê. — A potem idê do banku na koñcu ulicy i mówiê do pani Bollinger: “Mam tu, k... niez³y czek, to mi go k... zrealizuj — dawaj no tu piêædziesi¹t pier... dolców, tylko k... szybko, bo mi siê bardzo spieszy”? Czy uwa¿asz, ¿e jak mnie postawili przed s¹dem w Den... Strumieñ brunatnej zupy na wo³owinie pop³yn¹³ na narzutê. Spojrza³a nañ, potem na niego i jej twarz wykrzywi³ dziwny grymas. — No tak! Zobacz, co przez ciebie
zrobi³am! — Przepraszam. Przykro mi. — Pewno, ¿e ci przykro! — krzyknê³a i rzuci³a misk¹ w k¹t, gdzie roztrzaska³a siê na kawa³ki. Zupa rozbryznê³a siê po œcianie. Jêkn¹³. Wtedy siê wy³¹czy³a. Po prostu siedzia³a tam przez chwilê, która z pewnoœci¹ nie trwa³a d³u¿ej ni¿ 30 sekund. W tym czasie Paul Sheldon mia³ wra¿enie, ¿e jego serce w ogóle przesta³o biæ. Rozbudzi³a siê trochê i zachichota³a.
— Nerwus ze mnie — powiedzia³a. — Przykro mi — powiedzia³ z suchym jak pieprz gard³em. — Powinno ci byæ — miêœnie jej twarzy znów siê rozluŸni³y. Patrzy³a ponuro na œcianê. Pomyœla³, ¿e znów ma zamiar siê wy³¹czyæ, ale miast tego Annie westchnê³a i podnios³a siê z ³ó¿ka. — Nie masz w zwyczaju u¿ywaæ tego typu s³ów w powieœciach o Misery, bo oni po prostu wtedy w ogóle nie znali takiego s³ownictwa. Nie zosta³o jeszcze wymyœlone. Zwierzêce czasy wymagaj¹ zwierzêcego s³ownictwa, jak s¹dzê, ale muszê przyznaæ, ¿e w tamtych czasach
by³o o wiele lepiej. Powinieneœ pozostaæ przy swoim cyklu o Misery, Paul — mówiê powa¿nie. Szczerze. Jako twoja najzagorzalsza wielbicielka. Podesz³a do drzwi i spojrza³a na niego. — W³o¿ê ten “ksi¹¿kowy maszynopis” z powrotem do twojej torby i skoñczê czytaæ Dziecko Misery. Mo¿e wrócê do tamtej póŸniej, jak ju¿ skoñczê. — Je¿eli to ciê denerwuje, nie rób tego — powiedzia³. Próbowa³ siê uœmiechn¹æ. — Nie chcia³bym, ¿ebyœ siê denerwowa³a. I do tego przeze mnie. W pewnym stopniu jestem od ciebie uzale¿niony — wiesz o tym.
Nie zrewan¿owa³a mu siê uœmiechem. — Tak — powiedzia³a. — Jesteœ. Jesteœ, prawda, Paul? Wysz³a.
10
Nast¹pi³ odp³yw. Pale powróci³y. Zacz¹³ wyczekiwaæ odg³osów zegara. Mia³ wybiæ drug¹. Odg³osy rozleg³y siê. Le¿a³ podparty na poduszce, wpatruj¹c
siê w drzwi. Na sweter i jedn¹ ze swoich spódnic mia³a za³o¿ony fartuch. W rêce trzyma³a wiadro z wod¹. — Przypuszczam, ¿e chcia³byœ ju¿ dostaæ swoje lekarstwo — powiedzia³a. — Tak, proszê. — Próbowa³ siê do niej uœmiechn¹æ b³agalnie i znów zrobi³o mu siê wstyd — czu³ siê dziwnie, niemal¿e obco. — Mam je — powiedzia³a. — Ale najpierw muszê oczyœciæ ten œmietnik w k¹cie. Œmietnik, który ty zrobi³eœ. Bêdziesz musia³ poczekaæ, a¿ z tym skoñczê.
Le¿a³ na ³ó¿ku z nogami tworz¹cymi kszta³ty przypominaj¹ce po³amane ga³êzie nakryte narzut¹, a pot sp³ywa³ mu po twarzy zimnymi, drobniutkimi strumyczkami; le¿a³ i patrzy³, jak podesz³a do k¹ta, postawi³a wiadro na ziemi, a potem pozbiera³a kawa³ki miski, wynios³a je i znów powróci³a, uklêk³a przy wiadrze, siêgnê³a do œrodka i wyjê³a zeñ namoczon¹ w wodzie z myd³em œcierkê, i zaczê³a zmywaæ zesch³e strugi zupy ze œciany. Le¿a³ i patrzy³, a¿ w koñcu dosta³ dreszczy, a dreszcze sprawi³y, ¿e jego ból sta³ siê jeszcze bardziej przejmuj¹cy, lecz nic nie móg³ na to poradziæ. Kiedy siê odwróci³a i zobaczy³a go dr¿¹cego i owiniêtego w przepocon¹ poœciel,
obdarzy³a go tak szelmowskim uœmiechem, ¿e gdyby móg³, zabi³by j¹ na miejscu. — To pozasycha³o — powiedzia³a, odwracaj¹c twarz w jego stronê. — Obawiam siê, ¿e to trochê potrwa. Zabra³a siê do szorowania. Zaciek powoli znika³ ze œciany, ale ona raz po raz zanurza³a œcierkê w wiadrze, wy¿yma³a j¹, tar³a, po czym znów powtarza³a ca³y cykl od pocz¹tku. Nie widzia³ jej twarzy, ale myœl — przekonanie — ¿e znów zamknê³a siê w sobie i mog³a tak szorowaæ œcianê przez wiele godzin, nie dawa³a mu spokoju.
Wreszcie, tu¿ przed tym, jak zegar wybi³ jeden raz okreœlaj¹c 2.30, wsta³a i wrzuci³a œcierkê do kub³a. Bez s³owa wynios³a wiadro z pokoju. Le¿a³ w ³ó¿ku nas³uchuj¹c skrzypienia desek pod³ogi, które znaczy³o ka¿dy jej krok, s³ysza³, jak wylewa wodê z kub³a i — co nieprawdopodobne — szum napuszczanej do wiadra wody. Zacz¹³ krzyczeæ bezg³oœnie. Odp³yw nigdy nie dotar³ tak daleko; nie widzia³ nic prócz zesch³ej po³aci b³ota i tych spêkanych pali, którym towarzyszy³y ich na wieki uszkodzone cienie. Wróci³a i przez chwilê sta³a w drzwiach patrz¹c na jego mokr¹ twarz z t¹ sam¹ mieszank¹ rozdra¿nienia i matczynego
uwielbienia. Potem jej wzrok przesun¹³ siê w k¹t, gdzie nie pozosta³ nawet œlad po rozlanej zupie. — Teraz muszê to sp³ukaæ — powiedzia³a — w przeciwnym razie myd³o zostawi matow¹ plamê. Muszê zrobiæ to wszystko. Muszê to zrobiæ, jak nale¿y. ¯yj¹c tu samotnie nie sposób wymówiæ siê od jakiegokolwiek zajêcia. Trzeba byæ wszechstronnym. Moja matka mawia³a: “Kto raz nabrudzi, nigdy nie bêdzie dba³ o porz¹dek”, a ja ¿yjê zgodnie z jej dewiz¹. — Proszê — jêkn¹³. — Proszê, ten ból — ja umieram. — Nie. Nie umierasz.
— Bêdê krzycza³ — powiedzia³, podnosz¹c g³os. Krzyk bola³. Rani³ jego nogi i rani³ serce. — Nic na to nie poradzê. — No to krzycz — powiedzia³a. — Ale pamiêtaj, ¿e to ty nabrudzi³eœ. Nie ja. To tylko i wy³¹cznie twoja wina. Jakimœ sposobem zdo³a³ powstrzymaæ siê od krzyku. Patrzy³, jak moczy³a, wy¿yma³a i tar³a, moczy³a, wy¿yma³a i tar³a. Wreszcie, kiedy zegar w czymœ, co najprawdopodobniej by³o salonikiem, zacz¹³ wybijaæ trzeci¹, wsta³a i podnios³a kube³.
Teraz wyjdzie, wyjdzie i us³yszê, jak wylewa wodê, i byæ mo¿e nie wróci tu przez parê godzin, bo kto wie, mo¿e jej zdaniem kara nie by³a doœæ surowa. Ale zamiast wyjœæ, podesz³a do jego ³ó¿ka i siêgnê³a rêk¹ do kieszeni fartucha. Wyjê³a z niej nie dwie kapsu³ki, lecz trzy. — Masz — powiedzia³a czule. W³o¿y³ je do ust, a kiedy uniós³ wzrok, zobaczy³, jak podsuwa w jego stronê ¿ó³te, plastykowe wiaderko. Przes³ania³o mu pole widzenia jak spadaj¹cy ksiê¿yc. Szara woda przelewa³a siê ponad
krawêdzi¹, zachlapuj¹c poœciel na ³ó¿ku. — Popij je tym — powiedzia³a. Jej g³os nadal brzmia³ czule. Spojrza³ na ni¹ rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma. — Zrób to — powiedzia³a. — Wiem, ¿e mo¿esz je po³kn¹æ “na sucho”, ale proszê, uwierz mi, ja mogê sprawiæ, ¿e bardzo szybko je zwrócisz. Poza tym to tylko mydliny. Nic ci siê nie stanie. Pochyli³a siê nad nim jak monolit, kube³ przechyli³ siê nieznacznie Widzia³ œcierkê obracaj¹c¹ siê powoli w mrocznych odmêtach niczym topielec; widzia³ kilka mydlanych baniek na powierzchni wody. Ca³ym sob¹ czu³
obrzydzenie, ale ¿adna jego cz¹stka nie zawaha³a siê. Popi³ szybko pigu³ki i poczu³ w ustach smak jak wtedy, gdy matka kaza³a mu umyæ zêby myd³em. Jego ¿o³¹dek skurczy³ siê i coœ w nim zaburcza³o. — Nie wymiotowa³abym na twoim miejscu, Paul. Do dziewi¹tej wieczorem nic nie dostaniesz. Patrzy³a na niego przez chwilê mêtnym, pustym spojrzeniem, a potem jej twarz rozjaœni³a siê uœmiechem. — Nie zdenerwujesz mnie ju¿ wiêcej, prawda?
— Nie — wyszepta³. Z³oœciæ ksiê¿yc, który powodowa³ przyp³yw? Có¿ to za idiotyczny pomys³. Doprawdy IDIOTYCZNY! — Kocham ciê — powiedzia³a i poca³owa³a go w policzek. Wysz³a nie ogl¹daj¹c siê za siebie, wynosz¹c kube³ tak jak twarda wieœniaczka mog³aby wynosiæ wiadro z mlekiem — lekko odsuniêty od cia³a, jakby w ogóle o nim nie myœla³a, tak by nie uroniæ zeñ ani kropli. Po³o¿y³ siê, czuj¹c w gardle i w ustach piasek i gips. I smak myd³a. Nie wyrzygam... Nie wyrzygam... Nie
wyrzygam! Wreszcie natarczywoœæ jego myœli zaczê³a s³abn¹æ i zda³ sobie sprawê, ¿e ogarnia go sennoœæ. Zdo³a³ zatrzymaæ to w sobie, dopóki lekarstwo nie zaczê³o dzia³aæ. Wygra³. Tym razem.
11
Œni³o mu siê, ¿e by³ po¿erany przez ptaki. To nie by³ dobry sen. Potem rozleg³ siê g³uchy huk i pomyœla³: Tak, dobrze — w³aœnie tak! Zastrzel go! Zastrzel tego cholernego ptaka! Po chwili obudzi³ siê ze œwiadomoœci¹, ¿e to tylko Annie Wilkes zamknê³a z trzaskiem drzwi. Wysz³a nakarmiæ zwierzêta na farmie. S³ysza³ chrzêst jej kroków na œniegu. Przesz³a obok jego okna w grubej kurtce z naci¹gniêtym g³êboko kapturem. Para oddechu bucha³a z jej ust, a wiatr zwiewa³ j¹ z powrotem omiataj¹c ni¹ twarz. Nie spojrza³a na niego. Sz³a do stodo³y — jak przypuszcza³.
Nakarmiæ zwierzêta, zrobiæ porz¹dek w oborze, mo¿e przy okazji rzuciæ te¿ trochê uroków — tego typu skojarzenia nasuwa³y mu siê niemal automatycznie. Niebo pociemnia³o purpur¹. Zbli¿a³ siê zachód s³oñca. By³a 5.30, mo¿e nawet 6.00. Trwa³ przyp³yw i bez trudu znów móg³by zapaœæ w sen — a chcia³ zasn¹æ — lecz musia³ zastanowiæ siê nad swoj¹ okropn¹ sytuacj¹ w³aœnie teraz, kiedy by³ jako tako zdolny do racjonalnego myœlenia. Najgorsze by³o jednak to — o czym siê wkrótce przekona³ — ¿e nie chcia³ o tym myœleæ nawet wówczas, kiedy móg³, nawet kiedy zdawa³ sobie sprawê, ¿e je¿eli nie zacznie siê nad tym
zastanawiaæ, to nigdy nie wyp³acze siê z tej kaba³y. Jego umys³ stara³ siê usuwaæ to w k¹t jak dziecko, które próbuje odsun¹æ od siebie talerz z jedzeniem, choæ powiedziano mu, ¿e nie mo¿e odejœæ od sto³u, dopóki nie zje wszystkiego. Nie chcia³ o tym myœleæ, bo ju¿ samo ¿ycie z tym by³o dostatecznie uci¹¿liwe. Nie chcia³ o tym myœleæ, gdy¿ cokolwiek robi³, przeszkadza³y mu w tym nieprzyjemne obrazy — sposób, w jaki odcina³a siê od wszystkiego, sposób, w jaki kojarzy³a mu siê z pos¹gami i wizerunkami bo¿ków, a teraz równie¿ z obrazem ¿ó³tego plastykowego wiadra zmierzaj¹cego w kierunku jego twarzy jak spadaj¹cy ksiê¿yc. Myœlenie o tych
rzeczach nie zmieni³oby jego sytuacji, ale by³o to lepsze ni¿ nic. Wystarczy³o, aby jeden jedyny raz zamyœli³ siê nad osob¹ Annie Wilkes i swoj¹ w³asn¹ pozycj¹ tu, w jej domu, a te myœli przes³ania³y wszystkie inne. Jego serce zaczê³o biæ nazbyt szybko, g³ównie ze strachu, ale po czêœci równie¿ ze wstydu. Zobaczy³ samego siebie przytykaj¹cego usta do brzegu ¿ó³tego wiadra, zobaczy³ brunatn¹ wodê z myd³em i p³ywaj¹c¹ w kuble œcierkê — widzia³ to wszystko, ale mimo wszystko wypi³ — nie wahaj¹c siê ani przez chwilê. Nigdy nie powiedzia³by o tym nikomu, zak³adaj¹c, ¿e w ogóle uda mu siê st¹d wydostaæ; przypuszcza³, ¿e ok³amanie samego siebie przysz³oby mu
z ³atwoœci¹, jednak w g³êbi duszy wiedzia³, ¿e nigdy nie by³by w stanie tego zrobiæ. Tak — godny pogardy czy nie (ale raczej tak) nadal chcia³ ¿yæ. Myœl o tym, do cholery! Jezu Chryste, tak bardzo siê boisz, ¿e nawet nie chcesz spróbowaæ! Nie — prawie tak bardzo siê boisz. Potem dziwna, wœciek³a myœl przysz³a mu do g³owy: ona nie lubi tej nowej powieœci, bo jest za g³upia, ¿eby zrozumieæ, o co w niej chodzi. Myœl nie by³a taka ca³kiem dziwna —
w tych okolicznoœciach uczucie, jakim darzy³a Szybkie samochody, by³o ca³kiem niematerialne. Ale myœlenie o tym, co powiedzia³a, by³o czymœ w rodzaju nowej uliczki, a uczucie wœciek³oœci wzglêdem niej lepszej od strachu przed ni¹, dlatego te¿ chwyci³ siê tej myœli z pe³n¹ zapa³u ¿arliwoœci¹. Za g³upia? Nie. Zbyt ograniczona. Nie tylko nie chce siê zmieniæ, ale co wiêcej — sprzeciwia siê jakiejkolwiek perspektywie zmiany. Tak. I poniewa¿ ona najprawdopodobniej by³a szalona, to nic dziwnego, ¿e mia³a odmienne zdanie na temat jego powieœci ni¿ setki i tysi¹ce
innych ludzi w ca³ym kraju (90 procent spoœród nich to kobiety) — kto móg³by czekaæ na kolejny 500-sitronicowy epizod z burzliwego ¿ycia podrzutka, który dorós³, by poœlubiæ para? Nie, to, nie tak. Oni chcieli Misery — Misery. Misery. Za ka¿dym razem napisanie kolejnej powieœci zabiera³o mu dwa lata. Z pocz¹tku pisa³ z pewnoœci¹, potem z nadziej¹, a w koñcu ze zwyczajn¹ rozpacz¹ — pod presj¹ lawiny listów od tych kobiet, z których wiele okreœla³o siebie mianem jego “najzagorzalszych wielbicielek”. Ton tych listów waha³ siê od oszo³omienia (to w jakiœ sposób bola³o najbardziej) poprzez wyrzuty a¿ do otwartej wœciek³oœci, ale treœæ przes³ania by³a
zawsze jednakowa: “To nie by³o to, czego oczekiwa³am — to nie by³o to, czego ja chcia³am. Proszê, wróæ do Misery, chcê wiedzieæ, co siê dzieje z Misery”. Móg³ napisaæ nowoczesne Pod wulkanem, Tessê, DŸwiêk i wœciek³oœæ, ale to siê nie liczy³o. Oni nadal bêd¹ chcieli Misery, Misery, Misery. “Trudno za tym nad¹¿yæ... On nie jest interesuj¹cy. I to s³ownictwo — profanacja!”... Znów rozgorza³ w nim gniew. Gniew skierowany przeciwko jej nieugiêtoœci, twardoœci, wœciek³oœæ wynikaj¹ca z
faktu, ¿e po prostu go porwa³a — trzyma³a go tu jak wiêŸnia, zmusza³a do dokonania wyboru pomiêdzy piciem brudnej wody z kub³a i bólem promieniuj¹cym z jego potrzaskanych nóg — a potem, na dodatek, pozwoli³a sobie skrytykowaæ najlepsz¹ rzecz, jak¹ kiedykolwiek napisa³. — Pieprzê ciê — powiedzia³ i nagle zrobi³o mu siê jakby l¿ej; znów by³ sob¹, choæ wiedzia³, ¿e jego bunt by³ nik³y i nic nie znacz¹cy — by³a w stodole, gdzie nie mog³a go us³yszeæ, a pale znajdowa³y siê jeszcze pod wod¹. Nadal. Przypomnia³ sobie jej wejœcie tutaj, jak
wyjmowa³a kapsu³ki wymuszaj¹c pozwolenie przeczytania maszynopisu Szybkich samochodów. Czu³ ogarniaj¹ce go uczucie wstydu nap³ywaj¹ce do twarzy, poczerwienia³ — ale w tej chwili zawstydzenie i upokorzenie by³y zmieszane z wœciek³oœci¹. Drobniutki p³omyczek zmieni³ siê w p³on¹c¹ ¿agiew. Nigdy nie pokazywa³ nikomu maszynopisu przed dokonaniem korekty i ponownym przepisaniem. NIGDY. Nawet jego agentowi, Bryce'owi. Nigdy. Dlaczego. Przecie¿... Przez chwilê nie myœla³ o niczym. Z oddali dochodzi³o st³umione muczenie krów.
Maszynopis Szybkich samochodów znajdowa³ siê teraz w rêkach Annie Wilkes, a by³ to jedyny istniej¹cy egzemplarz tej powieœci. Spali³ nawet wszystkie swoje notatki. Dwa lata ciê¿kiej pracy — powieœæ nie podoba³a siê Annie — a Annie by³a szalona. Lubi³a tylko Misery. Tylko j¹ — nie jakiegoœ tam drobnego z³odziejaszka kradn¹cego samochody, ch³opaka o ciêtym jêzyku, nie przebieraj¹cego w s³owach, ch³opaka rodem z hiszpañskiego Harlemu. Pamiêta³, jak pomyœla³: Zrób z kartek mojego maszynopisu papierowe
czapeczki, tylko... proszê... Gniew i upokorzenie znów wdar³o siê do jego serca, budz¹c pierwsz¹ têp¹ odpowiedŸ bólu w jego nogach. Tak. Praca, duma ze swojej pracy, wartoœæ pracy, któr¹ ma za sob¹... wszystkie te rzeczy zaczê³y nikn¹æ w cieniach magicznej latarni, zmieniaj¹c siê w rzeczywistoœæ, kiedy ból sta³ siê nie do zniesienia. To, co zrobi³aby z nim i mog³a to z nim zrobiæ, kiedy wiêkszoœæ swego doros³ego ¿ycia spêdzi³ w przekonaniu, ¿e s³owo PISARZ by³o najwa¿niejsz¹ definicj¹ samego siebie, sprawi³o, ¿e w jego oczach sta³a siê czymœ potwornym — czymœ, przed czym musia³ uciec. Naprawdê by³a czymœ w rodzaju bo¿ka — pos¹gu i je¿eliby go nie zabi³a,
mog³aby zabiæ to, co by³o w nim. Teraz s³ysza³ pe³ne entuzjazmu kwiczenie œwiñ. Myœla³a, ¿e go tym urazi, ale on uwa¿a³, ¿e Misery by³o wspania³ym imieniem dla œwini. Przypomnia³ sobie, jak j¹ naœladowa³a, jak jej górna warga unios³a siê do góry — ku nosowi, policzki jakby siê trochê sp³aszczy³y — i w tej w³aœnie chwili wygl¹da³a jak prawdziwa œwinia — KWIIIK — KWIIIK — KWIIIK. Ze stodo³y dobieg³ jej g³os: — Eeej¿e, œwinko, œwineczko. Po³o¿y³ siê, przykry³ oczy rêk¹ i
skoncentrowa³ siê na wœciek³oœci, bo wœciek³oœæ dodawa³a mu odwagi. Odwa¿ny cz³owiek potrafi myœleæ. Tchórz — nie. Znajdowa³ siê u kobiety, która kiedyœ na pewno by³a pielêgniark¹. Czy nadal by³a pielêgniark¹? Nie — bo nie chodzi³a do pracy. Dlaczego nie pracowa³a w swoim zawodzie? To wydawa³o siê oczywiste. Nie mia³a wszystkich klepek. Niektóre najwyraŸniej siê obluzowa³y. Je¿eli to by³o oczywiste dla niego, nawet poprzez mgie³kê bólu, w której ¿y³, to musia³o byæ równie oczywiste dla jej kolegów. A on dysponowa³ dodatkow¹ porcj¹ informacji, na podstawie której móg³
domyœliæ siê, jak bardzo by³a nienormalna. Wyci¹gnê³a go z wraku samochodu i zamiast wezwaæ policjê czy ambulans, rozlokowa³a go w goœcinnym pokoju, pod³¹czy³a pod kroplówkê i naszpikowa³a prochami. Zaserwowa³a mu tak¹ dawkê, ¿e jego p³uca na chwilê odmówi³y pos³uszeñstwa. Raz. Przynajmniej raz. Tyle pamiêta³. Nie wspomnia³a o tym nikomu ani s³owem i je¿eli nie zrobi³a tego do tej pory, to najwyraŸniej nie mia³a takiego zamiaru. Czy post¹pi³aby tak samo, gdyby mia³a do czynienia z Joe Blowem z Kokomo? Gdyby to jego wyci¹gnê³a z rozbitego samochodu? Nie. Uzna³, ¿e nie. Uwiêzi³a go, bo by³ PAULEM SHELDONEM, a ona...
— Ona jest moj¹ najzagorzalsz¹ wielbicielk¹ — wymamrota³ Paul i zakry³ oczy ramieniem. Z tej ciemnoœci wy³oni³o siê nieprzyjemne wspomnienie. Jego matka zabra³a go do zoo w Bostonie. Przygl¹da³ siê wielkiemu ptakowi. Mia³ najpiêkniejsze pióra — czerwone, purpurowe i b³êkitne — najpiêkniejsze, jakie kiedykolwiek widzia³, i najsmutniejsze oczy. Spyta³ matki, sk¹d pochodzi³ ten ptak, a ona odpowiedzia³a: — Z AFRYKI. Zrozumia³, ¿e los tego ptaka jest przes¹dzony, ¿e przyjdzie mu umrzeæ tu, w klatce, w której go zamkniêto, z dala od rodzinnych stron, gdziekolwiek by siê
one znajdowa³y, i zap³aka³. Matka kupi³a mu loda i wtedy siê uspokoi³, ale potem znów przypomnia³ sobie tê scenê i ponownie zebra³o mu siê na p³acz, wiêc matka zabra³a go do domu, a kiedy wracali tramwajem do Lynn, matka powiedzia³a mu, ¿e jest beksa i maruda. Jego pióra. Jego oczy. Ból w nogach sta³ siê dotkliwszy. Nie! Nie! Nie! Docisn¹³ przedramiê do oczu. Ze stodo³y dochodzi³y st³umione odg³osy uderzeñ. Nie sposób powiedzieæ, co oznacza³y, ale w wyobraŸni (twój umys³, twoja twórczoœæ — to wszystko, co siê dla
mnie liczy) widzia³ j¹ spychaj¹c¹ nog¹ ze strychu bele siana, widzia³, jak spadaj¹ na pod³ogê stodo³y. Afryka. Ptak pochodzi z Afryki. Z... I wtedy jego myœli jak no¿em uci¹³ jej podniesiony, niemal wrzaskliwy g³os: CZY MYŒLISZ, ¯E JAK MNIE POSTAWILI PRZED S¥DEM W DEN... ...Przed s¹dem w Denver... Czy myœlisz, ¿e jak mnie postawili przed s¹dem w Denver. Czy przysiêgasz mówiæ prawdê, ca³¹ prawdê i tylko prawdê. Tak mi dopomó¿ Bóg? (Nie wiem, gdzie to mu siê przytrafi³o). A ja wiem.
(On zawsze pisze takie rzeczy) Podaj swoje nazwisko (Nikt z mojej strony rodziny nie mia³ takiej wyobraŸni jak on) Annie Wilkes (Tak ¿ywej!) Nazywam siê Annie Wilkes Chcia³, by powiedzia³a coœ wiêcej. Ale nie powiedzia³a. — No, dalej — mrukn¹³ z rêk¹ na oczach — w ten sposób myœla³o mu siê najlepiej — w ten sposób najlepiej
wszystko sobie wyobra¿a³. Jego matka lubi³a mówiæ do pani Mulraney, mieszkaj¹cej po s¹siedzku, jak wspania³¹ mia³ wyobraŸniê, jak bardzo ¿yw¹, jak cudowne historyjki pisywa³ (z wyj¹tkiem, rzecz jasna, chwil, kiedy nazywa³a go beks¹ i marud¹). — No dalej, dalej, dalej! Widzia³ salê s¹dow¹ w Denver, widzia³ Annie Wilkes na sali nie w d¿insowych spodniach, ale w purpurowo-czarnej sukience i potwornym s³omkowym kapeluszu. Widzia³, ¿e na sali s¹dowej nie by³o wielu widzów, a sêdzia by³ ³ysy i nosi³ okulary. Sêdzia mia³ siwy w¹sik. Pod w¹sikiem niewielkie znamiê. Bia³y w¹sik przykrywa³ je, ale nie ca³kiem.
Annie Wilkes (Czyta³ ju¿ w wieku trzech lat! Czy mo¿ecie sobie wyobraziæ!) Duch mi³oœci typowy dla wielbicieli. (On zawsze pisa³ takie rzeczy, tworzy³ je...) Teraz muszê sp³ukaæ (Afryka. Ten ptak pochodzi z Afryki) — Dalej — wyszepta³, ale nie by³ w stanie posun¹æ siê dalej. Pomocnik szeryfa raz po raz ¿¹da³, by poda³a swoje nazwisko, ona zaœ odpowiada³a, ¿e nazywa siê Annie Wilkes, ale nie
mówi³a nic wiêcej. Siedzia³a tam ze swym w³óknistym, twardym, z³owieszczym cia³em wypieraj¹cym powietrze i co i rusz powtarzaj¹c, jak siê nazywa, ale nie mówi¹c ani s³owa ponadto. Usi³uj¹c bezskutecznie domyœliæ siê, z jakiego powodu by³a pielêgniarka, która go uwiêzi³a, mog³a znaleŸæ siê kiedyœ przed s¹dem w Denver, Paul odp³yn¹³ w objêcia snu.
12
By³ w szpitalu. Poczu³ nag³¹ ulgê — tak wielk¹, ¿e chcia³o mu siê p³akaæ. Coœ siê sta³o, kiedy spa³, ktoœ przyszed³ albo, byæ mo¿e, Annie zmieni³a zdanie. Mo¿e to by³ g³os serca. A zreszt¹ niewa¿ne. Po³o¿y³ siê spaæ w domu kobiety potwora, a obudzi³ siê w szpitalu. Ale czy oddzia³ w szpitalu jest a¿ tak d³ugim pomieszczeniem? By³o olbrzymie jak lotniczy hangar! Wewn¹trz sta³y rzêdem ³ó¿ka, w których le¿eli identyczni ludzie (z identycznymi butelkami kroplówek zwisaj¹cymi z wieszaków stoj¹cych obok ich ³ó¿ek). Usiad³ i zobaczy³, ¿e mê¿czyŸni byli identyczni. Byli tacy jak on. Byli nim. Potem jakby z oddali us³ysza³ bicie zegara i zrozumia³, ¿e odg³os ten
dobiega³ spoza muru snu. To by³ sen. Smutek zast¹pi³ ulgê. Drzwi na koñcu olbrzymiej sali otworzy³y siê i stanê³a w nich Annie Wilkes — tyle tylko, ¿e mia³a na sobie d³ug¹ koronkow¹ sukniê i stylowe nakrycie g³owy. By³a ubrana jak Misery Chastain w Mi³oœci Misery. Pod pach¹ trzyma³a wiklinowy koszyk. Zawartoœæ przykrywa³ rêcznik. Kiedy patrzy³, wolno zdjê³a rêcznik. Siêgnê³a do œrodka, wyjê³a pe³n¹ garœæ czegoœ i rzuci³a tym w twarz wci¹¿ jeszcze zaspanego Paula Sheldona. To by³ piasek —jak zauwa¿y³ — Annie Wilkes gra³a rolê Misery graj¹cej rolê Piaskowego Cz³owieka. A raczej
Piaskowej Kobiety. Wtedy zauwa¿y³, ¿e twarz Paula Sheldona po obsypaniu jej piaskiem staje siê upiornie bia³a — uczucie potwornego przera¿enia pomog³o mu wyrwaæ siê z objêæ snu i przenios³o go na powrót do sypialni, gdzie nad jego ³ó¿kiem pochyla³a siê Annie Wilkes. W jednej rêce mia³a gruby egzemplarz Dziecka Misery. Zak³adka w ksi¹¿ce wskazywa³a, ¿e przeczyta³a dwie trzecie powieœci. — Jêcza³eœ — powiedzia³a. — Mia³em z³y sen. — O czym?
Odpowiedzia³ natychmiast, wypowiadaj¹c pierwsze s³owo, które przysz³o mu na myœl. — O Afryce.
13
Nastêpnego ranka gdy przysz³a, jej twarz przybra³a kolor popio³u. Drzema³, ale obudzi³ siê natychmiast i uniós³ siê na ³okciach.
— Panno Wilkes? Annie? Nic pani nie j... — Nie. Chryste, ona mia³a atak serca — pomyœla³ i na chwilê zamar³ z przera¿enia, ale uczucie to bardzo szybko zast¹pi³o wewnêtrzne zadowolenie. No i dobrze. Niech ma atak serca. I to powa¿ny! Prawdziwy zawa³. By³by bardziej ni¿ szczêœliwy, gdyby móg³ doczo³gaæ siê do telefonu, niezale¿nie od tego, jakby to mia³o byæ bolesne. Doczo³ga³by siê do telefonu po t³uczonym szkle, gdyby tylko móg³. I to by³ atak serca, ale nie taki, o jakim myœla³. Podesz³a do niego nie
zataczaj¹c siê, a po prostu sun¹c, jak marynarz, który wreszcie zszed³ ¿e statku po wyj¹tkowo d³ugim rejsie. — Co... — próbowa³ siê od niej odsun¹æ, ale nie by³o dok¹d. Mia³ za sob¹ tylko zag³ówek, a jeszcze dalej œcianê. — Nie! Dotar³a do brzegu ³ó¿ka, uderzy³a weñ cia³em, pochyli³a siê i przez chwilê zdawa³o siê, jakby mia³a na niego run¹æ. Ona po prostu tam sta³a, patrz¹c w dó³, na niego, jej twarz by³a papierowobia³a, ¿y³y na szyi nabrzmia³e, jedna z ¿y³, na œrodku czo³a, pulsowa³a rytmicznie. Jej d³onie rozwar³y siê, szponiaste palce zacisnê³y siê w twarde jak kamienie
piêœci, a potem znów rozluŸni³y. — Ty... ty... ty... obrzydliwy ptaku! — Co... Nic nie... — Ale nagle zrozumia³ i ca³e jego wnêtrze sta³o siê jakby puste. Po prostu znik³o. Przypomnia³ sobie, gdzie tkwi³a ostatniej nocy u¿ywana przez ni¹ zak³adka. W trzech czwartych gruboœci ksi¹¿ki. Skoñczy³a j¹. Teraz wiedzia³a ju¿ wszystko. Wiedzia³a, ¿e to nie Misery, tylko Ian by³ bezp³odny. Siedzia³a tam, w niewidocznym z jego ³ó¿ka pokoju; by³ ciekaw, czy jej oczy rozszerzy³y siê, a usta rozwar³y, kiedy Misery dowiedzia³a siê wreszcie prawdy, podjê³a decyzjê i wymknê³a siê
na spotkanie z Geoffreyem? Czy jej oczy wype³ni³y siê ³zami, gdy zrozumia³a, ¿e Misery i Geoffrey dalecy od nawi¹zywania romansu za plecami mê¿czyzny, którego oboje kochali, dali mu najwiêkszy dar, jaki mogli — dziecko, które bêdzie uwa¿a³ za swoje? I czy jej serce przepe³ni³o siê radoœci¹, gdy Misery powiedzia³a Ianowi, ¿e jest w ci¹¿y, a on przytuli³ j¹ mocno do siebie i ³zy pociek³y mu z oczu, z ust zaœ raz po raz dobiega³ szept: kochana, moja kochana... W ci¹gu tych kilku sekund by³ pewien, ¿e wszystkie te rzeczy musia³y siê wydarzyæ. Ale zamiast p³akaæ w egzaltowanym smutku — co powinna
by³a zrobiæ, gdy Misery opuszcza³a ten ziemski padó³ pozostawiaj¹c na nim potomka, którego wychowania podejm¹ siê zapewne wspólnie Geofrrey i Ian — wpad³a w prawdziw¹ furiê. — Ona nie mo¿e umrzeæ! — wrzasnê³a na niego Annie Wilkes. Jej d³onie rozwar³y siê, szponiaste palce zaciska³y siê i rozchyla³y w coraz to szybszym tempie. — Misery Chastain NIE MO¯E UMRZEÆ. — Annie — Annie, proszê. Na stole sta³ szklany dzbanek z wod¹. Chwyci³a go i zamierzy³a siê na niego. Zimna woda bryznê³a mu na twarz. Kostka lodu wyl¹dowa³a obok jego
lewego ucha i zsunê³a siê po poduszce a¿ do zag³êbienia jego ramienia. W jego umyœle (tak ¿ywym) zobaczy³, jak uderza go dzbankiem w twarz, zobaczy³ samego siebie zmar³ego na skutek pêkniêcia czaszki i wylewu krwi do mózgu, podczas gdy pod wp³ywem lodowato zimnej wody z dzbanka na jego przedramionach zaczyna³a siê tworzyæ gêsia skórka. Chcia³a to zrobiæ — nie ulega³o w¹tpliwoœci. W ostatniej chwili zmieni³a zdanie i rzuci³a dzbankiem w drzwi. Dzbanek roztrzaska³ siê w drobny mak — jak poprzedniego dnia miska z
zup¹. Spojrza³a na niego i odsunê³a w³osy z twarzy — dwa czerwone, drobne punkciki pojawi³y siê poœród kredowej bieli na wierzchu jej d³oni. — Paskudny ptak! — zawy³a. — Ty przebrzyd³e ptaszysko, jak mog³eœ! Mówi³ szybko, nerwowo, jego oczy b³yszcza³y wpatrzone w jej oblicze — wiedzia³, ¿e w tej w³aœnie chwili jego ¿ycie mog³o zale¿eæ od tego, co powie w ci¹gu nastêpnych 20 sekund. — Annie, w 1871 roku kobiety czêsto umiera³y przy porodach. Misery odda³a swoje ¿ycie za mê¿a, jej najlepszego
przyjaciela i dziecko. Duch Misery bêdzie zawsze... — Nie chcê jej ducha! — krzyknê³a, zamieniaj¹c palce w szpony i wymachuj¹c nimi przed jego oczyma, jakby chcia³a mu je powydzieraæ. — Chcê jej! Zabi³eœ j¹! Zamordowa³eœ j¹! Jej d³onie znowu zacisnê³y siê w piêœci i opuœci³a je w dó³ niczym t³oki po jednym z ka¿dej strony jego g³owy. Zag³êbi³y siê mocno w poduszkê, a on podskoczy³ w górê jak szmaciana lalka. Jego nogi zap³onê³y i krzykn¹³ przeraŸliwie.
— Nie zabi³em jej! — wrzasn¹³. Zastyg³a, patrz¹c na niego swym w¹skim, mrocznym spojrzeniem — spojrzeniem szczeliny. — Oczywiœcie ¿e nie — powiedzia³a z gorzkim sarkazmem w g³osie. — A je¿eli nie ty, Paulu Sheldon, to kto? — Nikt — odpar³ ciszej. — Ona po prostu umar³a. Ostatecznie to przecie¿ by³a prawda. Gdyby Misery Chastain by³a konkretn¹ osob¹, wiedzia³, ¿e móg³by równie dobrze zostaæ wezwany w celu udzielenia “pomocy policji w ich œledztwie” — jak zwykle brzmia³ tego
typu eufemizm. W gruncie rzeczy mia³ motyw — nienawidzi³ jej. Nienawidzi³ jej od trzeciej ksi¹¿ki. Na prima aprilis przed czterema laty wykona³ w³asnorêcznie kilkanaœcie egzemplarzy okazyjnego dzie³ka, które wys³a³ tuzinowi swoich najbli¿szych znajomych. By³o zatytu³owane Hobby Misery. W ksi¹¿eczce tej Misery spêdzi³a cudowny weekend na wsi, zabawiaj¹c siê z Growlerem, seterem Iana. Móg³by j¹ zamordowaæ, ale nie zrobi³ tego. W koñcu pomimo niechêci, jak¹ do niej ¿ywi³, œmieræ Misery by³a dlañ czymœ w rodzaju zaskoczenia. Pozosta³ sobie wierny w sztuce imitowania ¿ycia — jakkolwiek chwiejnie — a¿ do samego koñca
banalnych przygód Misery. Zmar³a najbardziej nieoczekiwan¹ œmierci¹. Jego rozkoszna porywaczka nie by³a w stanie zmieniæ tego faktu. — K³amiesz — wyszepta³a Annie. — Myœla³am, ¿e by³eœ dobry, ale nie jesteœ dobry. Jesteœ k³amliwym, starym, przebrzyd³ym ptaszyskiem. Wy³¹czy³a siê. To wszystko. Czasami tak bywa. Jak w ¿yciu, kiedy ktoœ... Przewróci³a stolik przy ³ó¿ku. Jedna w¹ska szuflada wypad³a na pod³ogê. Wysypa³y siê z niej jego zegarek i drobniaki. Nawet nie wiedzia³, ¿e tam by³y. Cofn¹³ siê przed ni¹.
— Chyba musia³eœ pomyœleæ, ¿e urodzi³am siê wczoraj — powiedzia³a, a jej usta rozchyli³y siê ukazuj¹c zêby. — W mojej pracy widzia³am tuziny umieraj¹cych ludzi — setki, jak teraz o tym myœlê. Czasami odchodz¹ krzycz¹c, a czasami umieraj¹ we œnie — po prostu odchodz¹, nie budz¹ siê wiêcej i tyle — jakbyœ to zapewne okreœli³. Ale postacie w powieœciach nie odchodz¹ ot tak sobie. Bóg zabiera je do siebie, kiedy uzna, ¿e nadszed³ ich czas, a pisarz jest Bogiem dla postaci w swojej powieœci — tworzy je tak, jak Bóg stworzy³ nas i nikt nie mo¿e ¿¹daæ od Boga wyjaœnieñ, w porz¹dku, dobra, ale skoro Misery ma odejœæ na zawsze,
to powiem ci tylko jedno, ty paskudny ptaku. Powiem ci, ¿e ten twój Bóg, tak siê dziwnie z³o¿y³o, ma po³amane obie nogi i dziwnym trafem znajduje siê w moim domu, je moje jedzenie i... Znów zgas³a. Wyprostowa³a siê z rêkoma zwisaj¹cymi luŸno po bokach, patrz¹c na œcianê, gdzie wisia³o stare zdjêcie £uku Triumfalnego. Sta³a tam, a Paul le¿a³ w ³ó¿ku z okr¹g³ymi œladami na poduszce obok jego uszu i spogl¹da³ na ni¹. S³ysza³, jak woda, która znajdowa³a siê w dzbanku, œcieka na pod³ogê i przysz³o mu nagle na myœl, czy by³by w stanie pope³niæ morderstwo. By³o to pytanie, które przychodzi³o mu do g³owy od czasu od
czasu, rzecz jasna czysto akademickie, ale teraz wcale takie nie by³o i zna³ ju¿ odpowiedŸ. Gdyby nie rzuci³a dzbankiem o drzwi, on sam roztrzaska³by go o pod³ogê, a potem spróbowa³by wbiæ jej jeden z od³amków szk³a w gard³o, kiedy tak sta³a wyprostowana, sztywna i nieruchoma jak stojak na parasole. Spojrza³ w dó³ na przedmioty, które wysypa³y siê z szuflady, ale by³y tam tylko drobniaki, pióro, grzebieñ i jego zegarek. Portfela nie by³o. I co wa¿niejsze, brakowa³o te¿ wojskowego szwajcarskiego no¿a. Wróci³a trochê do siebie i najwyraŸniej nie by³a ju¿ tak rozwœcieczona jak przed chwil¹.
Przygl¹da³a mu siê ze smutkiem. — Myœlê, ¿e bêdzie lepiej, jak ju¿ sobie pójdê. Nie powinnam teraz krêciæ siê tu ko³o ciebie. Nie uwa¿am, aby to by³o... m¹dre. — Wybierasz siê gdzieœ? Dok¹d? — Niewa¿ne. Do miejsca, które znam. Gdybym tu zosta³a, zrobi³abym coœ niem¹drego. Muszê to i owo przemyœleæ. Do zobaczenia, Paul. Przesz³a przez pokój. — Wrócisz, ¿eby mi daæ lekarstwo? — spyta³ zaniepokojony.
Ujê³a d³oni¹ klamkê i zamknê³a drzwi, nie odpowiadaj¹c. Po raz pierwszy us³ysza³ szczêk klucza w zamku. Us³ysza³ jej kroki w hallu, jak schodzi³a na dó³. Skrzywi³ siê, gdy wrzasnê³a wœciekle — nie móg³ zrozumieæ s³ów — a potem coœ spad³o i rozbi³o siê. Trzasnê³y drzwi. Silnik zakaszla³ g³ucho, po chwili zapali³. Da³o siê s³yszeæ ciche skrzypniêcie opon na ubitym œniegu. Teraz odg³os motoru zacz¹³ siê oddalaæ. Ucich³ zmieniaj¹c siê w delikatne chrapanie, nastêpnie w brzêczenie, a¿ w koñcu umilk³ zupe³nie. By³ sam. Sam jeden w domu Annie Wilkes,
zamkniêty w tym pokoju. Przykuty do ³ó¿ka. Dystans miêdzy tym miejscem a Denver by³ jak... jak odleg³oœæ pomiêdzy zoo w Bostonie a Afryk¹. Le¿a³ w ³ó¿ku patrz¹c w sufit, z wyschniêtym gard³em i sercem bij¹cym mu szybko w piersiach. Po chwili zegar w salonie wybi³ po³udnie i rozpocz¹³ siê odp³yw.
14
Piêædziesi¹t jeden godzin. Wiedzia³ dok³adnie, ile to trwa³o, za spraw¹ pióra typu Flair Fine Liner, które mia³ w kieszeni w chwili wypadku. Zdo³a³ po nie siêgn¹æ i podnieœæ. Z ka¿dym wybiciem zegara robi³ kreskê na przedramieniu — cztery pionowe kreski, a potem jedna poprzeczna, ¿eby zamkn¹æ kwintet. Kiedy wróci³a, by³o dziesiêæ grupek po piêæ kresek i jedna dodatkowa. Odleg³oœci pomiêdzy rzêdami kresek z pocz¹tku niewielkie, w miarê jak rêce zaczê³y drgaæ nerwowo, sta³y siê du¿o wiêksze. Nie wierzy³, by uda³o mu siê przeoczyæ choæby jedn¹ godzinê. Drzema³, ale nie spa³ naprawdê ani przez chwilê. Wydzwanianie zegara
budzi³o go za ka¿dym razem. Po jakimœ czasie zacz¹³ odczuwaæ g³ód i pragnienie — nawet mimo bólu. To sta³o siê czymœ w rodzaju wyœcigów konnych. Z pocz¹tku na czo³o wysforowa³ siê Król Ból. Jestem G³odny pozosta³ o 12 furlongów w tyle. Nieco Spragniony pocz¹tkowo kompletnie zagubi³ siê na torze. Potem, oko³o œwitu nastêpnego dnia po tym, jak wyjecha³a, Jestem G³odny zacz¹³ œcigaæ lidera i obecnie szed³ z nim ³eb w ³eb. Raz jeden, raz drugi przejmowa³y prowadzenie. Wiêksz¹ czêœæ nocy spêdzi³ na przemian to drzemi¹c, to znów budz¹c siê zlany zimnym potem, w przekonaniu, ¿e
umrze. Po jakimœ czasie zacz¹³ mieæ nadziejê, ¿e umiera. Wszystko, aby tylko siê z tego wydostaæ. Aby to siê ju¿ skoñczy³o. Nigdy nie s¹dzi³, ¿e ból mo¿e byæ tak potworny. Pale ros³y i ros³y. Widzia³ oblepiaj¹cy je szlam i wodorosty, widzia³ blade, utopione maleñkie ¿yj¹tka spoczywaj¹ce w szczelinach drewna. Szczêœliwcy — pomyœla³. Dla nich ból ju¿ siê zakoñczy³. Oko³o trzeciej prze¿y³ okres bezcelowych wrzasków. Oko³o po³udnia drugiego dnia — Godzina 24, jak wynika³o z jego obliczeñ — oprócz bólu w nogach i miednicy by³o coœ jeszcze — coœ, co rani³o go równie dotkliwie. To by³o WYCOFYWANIE.
Nazwij tego konia Æpunowa Zemsta, je¿eli chcesz. Potrzebowa³ tych kapsu³ek z kilku powodów. Myœla³ o wydostaniu siê z ³ó¿ka, ale myœl o upadku, uderzeniu i towarzysz¹cej im eskalacji bólu pohamowa³a go momentalnie przed podjêciem tego ryzykownego kroku. By³ w stanie sobie wyobraziæ (tak ¿ywo) co by wówczas czu³. Móg³ mimo to spróbowaæ, ale przecie¿ ona zamknê³a drzwi. Co móg³by zrobiæ oprócz doczo³gania siê do drzwi jak w¹¿ i le¿enia przed nimi w oczekiwaniu? W rozpaczy po raz pierwszy odsun¹³ rêk¹ poœciel — maj¹c z³udn¹ nadziejê, ¿e nie
jest a¿ tak Ÿle, jakby mo¿na przypuszczaæ i jakby sugerowa³y kszta³ty tworzone przez pomiêt¹ narzutê. Nie by³o a¿ tak Ÿle. By³o gorzej. Patrzy³ z przera¿eniem na to, czym siê sta³ poni¿ej kolan. Pod czaszk¹ s³ysza³ g³os Ronalda Reagana z “Kings' Row” krzycz¹cego: “Gdzie jest reszta mnie!” Reszta jego cia³a by³a nienaruszona i byæ mo¿e mia³ szansê na wyjœcie z tego. Perspektywa, ¿e wydobrzeje, by³a co prawda niepewna i odleg³a, ale, jak przypuszcza³, teoretycznie mo¿liwa... Byæ mo¿e nigdy nie bêdzie w stanie chodziæ, a na pewno nie wczeœniej,
zanim ka¿da z jego nóg nie zostanie ponownie z³amana, byæ mo¿e nawet w kilku miejscach, potem po³¹czona za pomoc¹ stali i bezlitoœnie naci¹gniêta, a on sam stanie siê obiektem nowej fali bólu i potwornej udrêki. Wziê³a je w ³ubki — oczywiœcie wiedzia³ o tym — czu³ sztywne, twarde kszta³ty, ale a¿ do teraz nie wiedzia³, co z nim zrobi³a. Na dolnych partiach obu jego nóg znajdowa³y siê w¹skie stalowe prêty, które wygl¹da³y jak odciête pozosta³oœci aluminiowych kul. Prêty zosta³y pracowicie pooklejane tak, ¿e od kolan w dó³ wygl¹da³ trochê jak Imhotep, kiedy odnaleziono go w jego sarkofagu. Same nogi, od stóp do kolan, wygl¹da³y co najmniej dziwnie — tu
jakby wypchniête na zewn¹trz, tam zapadniête do wewn¹trz. Jego lewe kolano, pulsuj¹ce ognisko bólu, zdawa³o siê w ogóle nie istnieæ. Do tego by³a jeszcze ³ydka, uda, a pomiêdzy nimi olbrzymie nabrzmienie — jedno wielkie siedlisko bólu. Górna czêœæ nóg by³a potwornie napuchniêta i jakby wykrzywiona co nieco na zewn¹trz. Jego uda, krocze, nawet penis wci¹¿ jeszcze by³y pokryte bledn¹cymi siniakami. Do tej pory s¹dzi³, ¿e dolne czêœci nóg mia³ po³amane. Jak siê okaza³o, prawda przedstawia³a siê nieco inaczej. Zosta³y zmia¿d¿one. Jêcz¹c i p³acz¹c naci¹gn¹³ narzutê. Nie bêdzie próbowa³ wydostaæ siê z ³ó¿ka.
Lepiej tu le¿eæ i tu umrzeæ — lepiej pogodziæ siê z tym poziomem bólu i tak ju¿ przera¿aj¹cym, dopóki sam nie odejdzie. Na dobre. Oko³o czwartej drugiego dnia Nieco Spragniony zrobi³ swój ruch. By³ œwiadomy suchoœci w ustach i gardle ju¿ od dawna, ale teraz problem ów sta³ siê bardziej pal¹cy. Jego jêzyk zrobi³ siê wiêkszy — jakby trochê za du¿y. Z trudem prze³yka³. Zacz¹³ rozmyœlaæ o dzbanku z wod¹, który rozwali³a poprzedniego dnia. Drzema³, budzi³ siê i znów zapada³ w drzemkê. Min¹³ dzieñ. Nadesz³a noc.
Musia³ oddaæ mocz. Owin¹³ penis przeœcierad³em, maj¹c nadziejê, ¿e stworzy w miarê dobry, choæ prowizoryczny filtr, i odda³ przezeñ mocz prosto w z³o¿one w miseczkê, dr¿¹ce jak liœcie osiki rêce. Próbowa³ myœleæ o tym jako o jeszcze jednym cyklu kr¹¿enia p³ynów, wypi³ tyle, ile zdo³a³ utrzymaæ w d³oniach, a potem wyliza³ dok³adnie mokre rêce. To by³ jeszcze jeden szczegó³, o którym — jak zdecydowa³ — nie opowie nikomu, je¿eli bêdzie ¿y³ na tyle d³ugo, by móc opowiadaæ komukolwiek o czymkolwiek. Zacz¹³ wierzyæ, ¿e ona po prostu
umar³a. By³a zdrowo kopniêta, a kopniêci czêsto odbieraj¹ sobie ¿ycie. Zobaczy³ j¹ (tak ¿ywo) zatrzymuj¹c¹ Star¹ Bessie na poboczu, wyjmuj¹c¹ spod siedzenia 44, wk³adaj¹c¹ lufê do ust i pope³niaj¹c¹ samobójstwo. “Skoro Misery nie ¿yje, to i ja nie mam po co ¿yæ. ¯egnaj, okrutny Œwiecie!” — krzyknê³a Annie poprzez ³zy i poci¹gnê³a za spust. Zachichota³, potem jêkn¹³, a wreszcie krzykn¹³. Wiatr wy³ razem z nim... ale w ogóle tego nie zauwa¿y³.
A mo¿e to by³ wypadek? Czy to mo¿liwe? O, tak, tak... Zobaczy³ j¹, prowadz¹c¹ ponuro, jad¹c¹ zbyt szybko, a potem (“On nie odziedziczy³ tego po mojej stronie rodziny”) gasn¹c¹ i zje¿d¿aj¹c¹ z szosy. W dó³, w dó³ i jeszcze bardziej w dó³. Potem uderza w coœ, wóz staje w p³omieniach, a ona umiera, nie zdaj¹c sobie nawet z tego sprawy. Gdyby umar³a, on równie¿ by tu umar³ — jak szczur schwytany w pu³apkê. Myœla³, ¿e straci³ przytomnoœæ i w ten
sposób uwolni siê od cierpieñ, ale tak siê nie sta³o — zamiast tego nadesz³a Godzina 30 i Godzina 40 — teraz Król Ból i Nieco Spragniony sz³y ³eb w ³eb (Jestem G³odny zosta³ daleko w tyle) — czu³ siê jak drobniutki kawa³ek ¿ywej tkanki w³o¿onej pod szkie³ko mikroskopu albo robak nadziewany na haczyk — w ka¿dym razie coœ, co siê bez przerwy wi³o i tylko czeka³o, by umrzeæ.
15
Kiedy wróci³a, z pocz¹tku myœla³, ¿e to sen, ale niemal natychmiast rzeczywistoœæ — lub mówi¹c bardziej brutalnie — wola prze¿ycia wziê³a górê i zacz¹³ jêczeæ, prosiæ, b³agaæ, zacz¹³ traciæ œwiadomoœæ tego, co robi — wszystko to dochodzi³o doñ zza zapadaj¹cej przed jego oczyma kurtyny rzeczywistoœci. Jedyna rzecz, jak¹ zobaczy³ wyraŸnie, to ciemnoniebieska sukienka i s³omkowy kapelusz, jakie mia³a na sobie — wyobra¿a³ sobie, ¿e w tym w³aœnie stroju wystêpowa³a przed s¹dem w Denver. By³a ró¿owa na twarzy, a jej oczy b³yszcza³y radoœci¹ i o¿ywieniem. W tej szczególnej chwili Annie Wilkes, jak rzadko, wygl¹da³a naprawdê nieŸle — i kiedy próbowa³
sobie przypomnieæ tê scenê póŸniej, przychodzi³y mu na myœl tylko jej poczerwienia³e policzki i s³omkowy kapelusz. Resztk¹ zdrowego rozs¹dku i zdolnoœci szacowania rzeczywistoœci racjonalny Paul Sheldon pomyœla³: wygl¹da jak wdowa, która w³aœnie siê pieprzy³a po dziesiêcioletnim okresie posuchy... W rêce trzyma³a szklankê wody — du¿¹ szklankê wody. — WeŸ to — powiedzia³a i po³o¿y³a wci¹¿ jeszcze zimn¹ po podró¿y rêkê na jego karku, ¿eby móg³ usi¹œæ i wypiæ wodê bez d³awienia siê. Wypi³ trzy szybkie ³yki, pory na jego spieczonym
jêzyku rozszerzy³y siê i zaczê³y krzyczeæ na skutek szoku spowodowanego wod¹ — parê kropel wyla³o mu siê na brodê, trochê sp³ynê³o po podbródku na podkoszulek, jaki mia³ na sobie, a potem zabra³a mu szklankê. B³aga³, by mu j¹ odda³a, wyci¹gaj¹c przed siebie trzês¹ce siê rêce. — Nie — powiedzia³a. — Nie, Paul. Po trochu, bo zwymiotujesz. Po chwili da³a mu j¹ ponownie i wypi³ kolejne dwa ³yki. — Towar — powiedzia³, kaszl¹c. Obliza³ usta, przejecha³ po nich jêzykiem, a potem prze³kn¹³ œlinê. Obliza³ jêzyk. Przypomina³ sobie
mgliœcie, jak pi³ w³asny mocz, jak bardzo by³ on ciep³y i s³ony. — Kapsu³ki — ból — proszê, Annie, proszê — na mi³oœæ bosk¹, pomó¿ mi, ten ból jest taki okropny. — Wiem o tym, ale musisz mnie wys³uchaæ — powiedzia³a patrz¹c na niego z natarczyw¹ troskliwoœci¹. — Musia³am wyjechaæ i przemyœleæ to i owo. Musia³am siê powa¿nie zastanowiæ i mam nadziejê, ¿e przemyœla³am wszystko jak nale¿y. Nie by³am ca³kiem pewna — moje myœli s¹ czêsto mêtne — wiem o tym. Akceptujê to. To dlatego nie mog³am sobie przypomnieæ, gdzie wówczas by³am, za
ka¿dym razem, a oni mnie o to pytali. Wiêc siê modli³am. Przecie¿ Bóg istnieje. On odpowiada na nasze modlitwy. Zawsze. Wiêc siê modli³am. Powiedzia³am: Drogi Bo¿e, Paul Sheldon mo¿e ju¿ nie ¿yæ, kiedy wrócê. Ale Bóg odpowiedzia³: Nie umrze. Oszczêdzi³em go, a teraz ty mo¿esz wskazaæ mu jego drogê. Powiedzia³a “fskasaæ”, ale Paul i tak prawie jej nie s³ysza³, jego wzrok by³ przez ca³y czas utkwiony w szklance z wod¹. Pozwoli³a mu na trzy kolejne ³yki. Siorba³ jak koñ, czkn¹³, a potem krzykn¹³, kiedy fala zimnych dreszczy przeszy³a ca³e jego cia³o. Przez ca³y czas patrzy³a na niego z ¿yczliwoœci¹.
— Dam ci lekarstwo, uwolniê ciê od tego bólu — powiedzia³a — ale najpierw musisz jeszcze coœ zrobiæ. Zaraz wracam. Wsta³a i ruszy³a w stronê drzwi. — Nie! — krzykn¹³. W ogóle nie zwróci³a na niego uwagi. Le¿a³ w ³ó¿ku spowity kokonem cierpienia, próbuj¹c nie jêczeæ z bólu, ale ów jêk mimowolnie dobywa³ siê z jego ust.
16
Z pocz¹tku myœla³, ¿e wpad³ w delirium. To, co widzia³, by³o zbyt potworne, aby mog³o byæ normalne. Kiedy Annie wróci³a, pcha³a przed sob¹ wêglowy grill. — Annie, tak bardzo mnie boli — ³zy sp³ywa³y mu po policzkach. — Wiem, mój kochany — poca³owa³a go w policzek, a dotyk jej ust by³ tak delikatny jak muœniêcie spadaj¹cego piórka. — Wkrótce. Wysz³a, a on spogl¹da³ z os³upieniem na wêglowy grill (coœ co mog³o pasowaæ do zewnêtrznego wystroju letniego
patio), który sta³ teraz w jego pokoju przywo³uj¹c niespokojne obrazy pos¹gów i sk³adanych im ofiar. I rzeczywiœcie — chodzi³o jej o ofiarê... kiedy wróci³a, trzyma³a w rêce maszynopis Szybkich samochodów — jedyny istniej¹cy rezultat jego dwuletniej pracy. W drugiej œciska³a mocno pude³ko drewnianych zapa³ek marki Diamond Blue Tips.
17
— Nie — powiedzia³ p³acz¹c i trzês¹c siê. Jedna myœl tkwi³a uparcie pod jego czaszk¹, pal¹c niczym kwas — za mniej ni¿ sto dolarów móg³ odbiæ na ksero ten maszynopis w Boulder. Ludzie — Bryce, obie jego by³e ¿ony, do cholery, nawet jego matka mówili mu zawsze, ¿e by³ szalony, nie robi¹c choæby jednej kopii swojej pracy i nie przechowuj¹c jej w jakimœ bezpiecznym miejscu; przecie¿ Boulderado mog³o siê spaliæ, podobnie jak willa w Nowym Jorku. Mog³o nadejœæ tornado albo powódŸ, albo jakiœ inny naturalny kataklizm. Zawsze odmawia³ stanowczo — bez jakiegokolwiek racjonalnego powodu — po prostu uwa¿a³ to za g³upie i niepotrzebne. A¿ tu nagle to, co g³upie i
niepotrzebne, wraz ze wszystkimi kataklizmami naturalnymi, sta³o siê jednym, zmieniaj¹c siê w huragan imieniem Annie. Po jej zachowaniu mo¿na siê by³o domyœliæ, ¿e nigdy nawet przez myœl jej nie przesz³o, i¿ gdzieœ mo¿e znajdowaæ siê kopia Szybkich samochodów, a przecie¿ gdyby on po prostu us³ucha³, gdyby zdecydowa³ siê wydaæ tê marn¹ setkê... — Tak — powiedzia³a, podaj¹c mu zapa³ki. Maszynopis, czysty, bia³y Hammermill Bond z tytu³ow¹ stronic¹ na szczycie, le¿a³ na jej udzie. Jej twarz nadal by³a czysta i spokojna. — Nie — powtórzy³, odwracaj¹c od
niej swe rozp³omienione oblicze. — Tak. To obrzydliwe. Pomijaj¹c ten fakt, jest po prostu kiepskie. — Nie wiedzia³abyœ, ¿e to naprawdê dobre, nawet gdyby to o¿y³o i odgryz³o ci nos! — wrzasn¹³, nie licz¹c siê ze s³owami. Rozeœmia³a siê ³agodnie. Jej wœciek³oœæ widocznie wziê³a sobie d³u¿szy urlop. Jednak, pomyœla³ Paul, znaj¹c Annie Wilkes, mog³a wróciæ nieoczekiwanie, praktycznie lada chwila, z walizkami w d³oni: Nudzi³o mi siê, ej¿e, jak siê masz? — Przede wszystkim — powiedzia³a —
gdyby to by³o dobre, nie odgryz³oby mi nosa. Z³e mo¿e tak, ale nie dobre — ty jesteœ dobry, Paul. Wszystko, czego potrzebujesz, to odrobina pomocy. A teraz weŸ te zapa³ki. Pokrêci³ przecz¹co g³ow¹. — Nie. — Tak. — Nie! — Tak. — Nie, do cholery! — Mo¿esz sobie u¿ywaæ tych
wulgaryzmów, je¿eli chcesz. S³ysza³am je ju¿ wczeœniej. — Nie zrobiê tego. — Zamkn¹³ oczy. Kiedy je otworzy³, pokaza³a mu niewielki kartonowy prostok¹cik z napisem NOVRIL przez œrodek. Litery by³y jasnoniebieskie. Pod spodem widnia³y czerwone litery — WERSJA PRÓBNA i adnotacja: NIE PODAWAÆ BEZ PRZEPISU LEKARZA. Poni¿ej ostrze¿enia znajdowa³y siê cztery kapsu³ki w plastykowym opakowaniu. Wyci¹gn¹³ rêkê. Przesunê³a kartonik tak, ¿e znalaz³ siê poza zasiêgiem jego d³oni. — Jeœli to spalisz — powiedzia³a — dam ci kapsu³ki — wszystkie cztery, jak
s¹dzê — i ból zniknie. Znów bêdziesz siê czu³ pogodnie, a potem, jak ju¿ trochê okrzepniesz, zmieniê ci poœciel — widzê, ¿e j¹ zmoczy³eœ i to musi byæ nieprzyjemne — no i rzecz jasna przebiorê te¿ CIEBIE. Do tej pory na pewno zg³odniejesz, wiêc przyniosê ci trochê zupy. Mo¿e tosta bez mas³a. Ale dopóki tego nie spalisz, Paul, obawiam siê, ¿e nic nie mogê dla ciebie zrobiæ. Przykro mi. Jego jêzyk chcia³ powiedzieæ: Tak! Tak! Dobrze! — wiêc go sobie przygryz³. Znów siê od niej odsun¹³, z dala od kusz¹cego go do szaleñstwa kartonika i bia³ych kapsu³ek wewn¹trz ich wypuk³ych przezroczystych
pojemniczków. — Jesteœ diab³em — powiedzia³. Ponownie spodziewa³ siê wybuchu wœciek³oœci, ale ona tylko rozeœmia³a siê, a w tonie jej g³osu pobrzmiewa³a ¿a³osna nuta. — O tak! tak! To jest to, o czym myœli dziecko, kiedy mama wchodzi do kuchni i widz¹c je bawi¹ce siê butelk¹ z p³ynem do mycia naczyñ wyjêt¹ spod zlewozmywaka odbiera mu j¹. Rzecz jasna nie mówi tego w ten sposób, bo nie posiada twojego wykszta³cenia. Po prostu mówi: Ale jesteœ okropna, mamo!
Jej d³oñ odsunê³a w³osy z rozpalonego czo³a. Palce zjecha³y w dó³ jego policzka, wzd³u¿ boku szyi, a potem na chwilê zacisnê³y siê na jego ramieniu w geœcie wspó³czucia, zanim odsunê³a rêkê. — Matce jest przykro, kiedy dziecko mówi jej, ¿e jest okropna, albo p³acze za tym, co mu zosta³o zabrane, tak jak ty teraz. Ale ona wie, ¿e postêpuje w³aœciwie i ¿e po prostu wype³nia swój obowi¹zek. Tak jak ja teraz wype³niam swój. Rozleg³y siê trzy g³uche odg³osy uderzeñ, kiedy Annie stuknê³a koñcami palców w maszynopis.
— Sto dziewiêædziesi¹t tysiêcy s³ów i ¿ycie piêciu osób, które tak bardzo obchodzi³o naszego dobrego, wolnego od cierpieñ Paula Sheldona. Sto dziewiêædziesi¹t tysiêcy s³ów i ¿ycie piêciu osób, które tak go interesowa³o, ¿e ubarwia³ je z ka¿dym dniem swojej pracy. Pigu³ki. Pigu³ki. Pigu³ki. Musia³ dostaæ te cholerne pigu³ki. ¯ywoty by³y cieniami — pigu³ki nie. ONE by³y prawdziwe. — Paul? — NIE! — zaszlocha³. S³abiutki grzechot kapsu³ek w ich
pojemniczkach — cisza — potem drewniany grzechot zapa³ek w pude³ku. — Paul? — NIE! — Czekam, Paul. Dlaczego, na mi³oœæ bosk¹, odgrywasz scenê Horacego na moœcie i na kim, na Boga, próbujesz zrobiæ wra¿enie? Czy myœlisz, ¿e to jakiœ film czy show telewizyjny i ktoœ doceni twoj¹ nieustêpliwoœæ? Mo¿esz zrobiæ to, czego ona chce, albo odmówiæ. Je¿eli odmówisz, umrzesz, a ona tak czy inaczej spali maszynopis. No to co zrobisz — czy bêdziesz tu tak le¿a³ i
cierpia³ za powieœæ, która sprzeda³aby siê o po³owê gorzej ni¿ którakolwiek z napisanych przez ciebie powieœci o Misery i któr¹ Peter Prescott zmiesza³by z b³otem w najbardziej dlañ charakterystyczny — wielce wytworny, dystyngowany i lekcewa¿¹cy sposób, gdyby mia³ j¹ zrecenzowaæ dla tej olbrzymiej wyroczni literackiej, “Newsweeka”? No dalej, dalej, zm¹drzej w koñcu! Nawet Galileusz wypar³ siê swoich przekonañ, kiedy zrozumia³, ¿e maj¹ zamiar z nim skoñczyæ. — Paul? Czekam. Mogê czekaæ ca³y dzieñ; chocia¿, jak s¹dzê, jeszcze dziœ przed wieczorem zapadniesz w
œpi¹czkê. Wydaje mi siê, ¿e ju¿ teraz jesteœ bliski przejœcia w stan komatozy, a mnie siê nie... Jej g³os zacz¹³ odp³ywaæ. Tak. Daj mi zapa³ki. Dajcie mi palnik. Dajcie mi miotacz p³omieni albo helikopter bojowy z pociskami wype³nionymi napalmem. Zrzucê na to taktyczn¹ bombê atomow¹, je¿eli to jest w³aœnie to, czego chcesz, ty pieprzona dziwko. Tak w³aœnie przemówi³ oportunista — cz³owiek, który pragnie prze¿yæ. Jeszcze inna jego czêœæ zaczê³a zanikaæ, zapadaj¹c w stan bliski œpi¹czce, pogr¹¿y³a siê z rykiem w
ciemnoœci. Sto dziewiêædziesi¹t tysiêcy s³ów i ¿ycie piêciu ludzi. Dwa lata pracy. I najwa¿niejsze: Prawda. Co ty wiesz na temat PIEPRZONEJ PRAWDY? Rozleg³o siê skrzypniêcie sprê¿yn, kiedy wsta³a. — Dobrze. A wiêc jesteœ krn¹brnym ma³ym ch³opczykiem. No có¿, nie mogê siedzieæ przy twoim ³ó¿ku przez ca³¹ noc tak, jakbym tego chcia³a. Poza tym prowadzi³am prawie godzinê, spieszy³am siê, ¿eby wróciæ tu mo¿liwie jak najszybciej. Wpadnê za jakiœ czas, ¿eby zobaczyæ, czy zmieni³eœ zdanie.
— No to ty to spal! — rykn¹³ na ni¹. Odwróci³a siê i spojrza³a na niego. — Nie — powiedzia³a. — Nie mogê, nawet gdybym bardzo chcia³a to zrobiæ i oszczêdziæ ci zwi¹zanych z tym cierpieñ. — Dlaczego nie? — Bo — odpar³a dumnie — ty sam musisz to zrobiæ, z w³asnej woli. Wybuchn¹³ œmiechem, a jej twarz, po raz pierwszy od momentu powrotu, spowi³a mroczna chmura. Wysz³a z pokoju z maszynopisem pod pach¹.
18
Kiedy wróci³a w godzinê póŸniej, wzi¹³ zapa³ki. Po³o¿y³a na prêtach grilla tytu³ow¹ stronê. Próbowa³ zapaliæ zapa³kê, ale nie móg³, bo nie trafi³ w draskê, a mo¿e po prostu niewielkie pude³eczko wypad³o mu z r¹k. Annie zatem wziê³a do rêki pude³ko, zapali³a zapa³kê i wsunê³a mu j¹ do rêki, on zaœ dotkn¹³ ni¹ do rogu kartki, a potem wypuœci³
zapa³kê z rêki. Spad³a pomiêdzy prêty grilla. Patrzy³ z fascynacj¹, jak p³omieñ zaczyna swoj¹ ucztê i powoli prze³yka podarowan¹ mu kartkê. Tym razem mia³a przy sobie widelec do barbecue i kiedy stronica zaczê³a siê zwijaæ, wepchnê³a j¹ przez szczeliny do wnêtrza grilla. — To bêdzie trwa³o wieki — powiedzia³. — Nie mogê... — Nie, za³atwimy to szybko — powiedzia³a. — Ale ty sam, Paul, musisz osobiœcie spaliæ czêœæ swojej pracy, aby daæ dowód, ¿e poj¹³eœ w koñcu swój b³¹d. Po³o¿y³a teraz na grillu pierwsz¹ stronê Szybkich samochodów — s³owa, które
— jak sobie przypomina³ — napisa³ jakieœ dwa lata temu w nowojorskiej willi. — Nie mam czterech kó³ek — rzek³ Tony Bonasaro podchodz¹c do dziewczyny schodz¹cej po schodach — i raczej wolno przyswajam sobie ró¿ne rzeczy, ale potrafiê szybko prowadziæ. Przypomnia³ sobie ten dzieñ jak dobry, znany standard puszczany przez radio. Przypomnia³ sobie, jak spacerowa³ z k¹ta w k¹t, z pokoju do pokoju, przepe³niony wag¹ powieœci — wiêcej — CIʯARNY, a to by³y typowe bóle porodowe. Przypomnia³ sobie, jak wczeœniej tego dnia znalaz³ pod
poduszk¹ na sofie jeden ze staników Joan, choæ minê³y ju¿ wówczas trzy miesi¹ce od dnia, kiedy odesz³a — widaæ, jak pracowa³y sprz¹taczki; przypomnia³ sobie dochodz¹ce do jego uszu odg³osy ruchu ulicznego Nowego Jorku i sta³e, monotonne bicie dzwonów na wie¿y koœcielnej, zwo³uj¹ce wiernych na mszê. Przypomnia³ sobie, jak usiad³. Jak zwykle ogarnê³o go b³ogos³awione uczucie ulgi w chwili rozpoczêcia pracy — uczucie, które przypomina³o wpadanie w dziurê wype³nion¹ oœlepiaj¹co jasnym œwiat³em. Jak zwykle w g³êbi duszy zdawa³ sobie
sprawê, ¿e nie napisze rzeczy tak dobrej, jak¹ chcia³by napisaæ. Jak zawsze ogarnê³o go przera¿enie, ¿e nie bêdzie w stanie skoñczyæ powieœci, ¿e zapêdza siê w œlepy zau³ek, ¿e opuœci go natchnienie. Jak zawsze pojawi³o siê radosne, przepe³niaj¹ce ca³e jego cia³o cudowne uczucie uœwiadamiaj¹ce mu, ¿e rozpoczê³a siê kolejna podró¿. Spojrza³ na Annie Wilkes i powiedzia³ wyraŸnie, ale nieg³oœno: — Annie, proszê, nie ka¿ mi tego robiæ. Trzyma³a paczkê zapa³ek nieruchomo tu¿
przed nim i powiedzia³a: — Zrobisz, co zechcesz. I spali³ swoj¹ ksi¹¿kê.
19
Kaza³a mu spaliæ stronê pierwsz¹, ostatni¹ i dziewiêæ par stron z ró¿nych czêœci maszynopisu, bo dziewiêæ, jak powiedzia³a, to cyfra si³y, a podwójna dziewi¹tka oznacza³a szczêœcie.
Zauwa¿y³, ¿e u¿y³a flamastra, ¿eby zamalowaæ wszystkie wulgaryzmy, przynajmniej do miejsca, do którego doczyta³a. — A teraz — powiedzia³a, kiedy dziewi¹ta para zosta³a spalona — by³eœ dobrym ch³opcem i prawdziwym sportowcem i wiem, ¿e to rani ciê prawie tak samo dotkliwie jak twoje nogi, wiêc nie bêdê ciê ju¿ d³u¿ej drêczyæ. Zdjê³a prêty grilla i w³o¿y³a do œrodka resztê maszynopisu, mia¿d¿¹c kruche czarne zwoje stron, które ju¿ siê spali³y. W pokoju unosi³a siê woñ zapa³ek i palonego papieru.
Œmierdzi jak w kiblu u samego diab³a — pomyœla³ delirycznie — i gdyby wewn¹trz pomarszczonej skorupy w³oskiego orzecha, która niegdyœ by³a jego ¿o³¹dkiem, znajdowa³o siê cokolwiek, przypuszcza³, ¿e zwymiotowa³by to natychmiast. Zapali³a kolejn¹ zapa³kê i w³o¿y³a mu do rêki. W jakiœ sposób zdo³a³ siê przechyliæ i wrzuciæ zapa³kê do piecyka. To siê ju¿ nie liczy³o. Ju¿ nie. Tr¹ci³a go ³okciem. Otworzy³ ze znu¿eniem oczy. — Zgas³a — potar³a nastêpn¹ zapa³kê o draskê i w³o¿y³a mu do rêki.
Jakimœ sposobem zdo³a³ przechyliæ siê ponownie, budz¹c przy tym przerdzewia³¹ pi³ê taœmow¹ w nogach, i dotkn¹³ zapa³k¹ do pliku kart maszynopisu. Tym razem ogieniek wokó³ drewienka zamiast skurczyæ siê i zgasn¹æ, rozpali³ siê na dobre. Po³o¿y³ siê z powrotem, z zamkniêtymi oczyma, nas³uchuj¹c trzaskaj¹cych odg³osów, czuj¹c pe³ne, pal¹ce ciep³o. — O Bo¿e! — krzyknê³a alarmuj¹co. Otworzy³ oczy i zobaczy³, ¿e zwêglone kawa³ki papieru ulatywa³y z wnêtrza piecyka pod wp³ywem ciep³ego powietrza. Annie wypad³a z pokoju. S³ysza³, jak odkrêca kurek i woda
zaczyna nape³niaæ kube³. Patrzy³ leniwie, jak czêœæ maszynopisu przelatuje przez pokój i l¹duje na jednej z firanek. B³ysnê³a iskierka — zacz¹³ siê zastanawiaæ, czy pokój ju¿ niebawem stanie w p³omieniach — a potem zgas³a pozostawiaj¹c maleñk¹ dziurkê, jakby wypalon¹ papierosem. Popió³ osiad³ na ³ó¿ku. Parê p³atków wyl¹dowa³o na jego ramionach. Nie zwraca³ na nie uwagi. Niewa¿ne — w ten czy inny sposób... Annie wróci³a, jej oczy próbowa³y zlustrowaæ naraz sytuacjê w ca³ym pokoju; wyœledziæ trasê lotu ka¿dej zwêglonej stroniczki, która unosi³a siê w
powietrze i ulatywa³a w przestrzeñ. Nad krawêdzi¹ piecyka raŸno buzowa³y p³omienie. — O Bo¿e — powtórzy³a, trzymaj¹c wiadro z wod¹ i rozgl¹daj¹c siê woko³o, próbuj¹c zdecydowaæ, gdzie ma je wylaæ — i czy w ogóle powinna to zrobiæ. Jej wargi dr¿a³y i by³y mokre od œliny. Kiedy Paul przygl¹da³ siê jej przez chwilê, wysunê³a jêzyk i powiod³a nim po wargach. — O Bo¿e, Bo¿e — to by³o chyba wszystko, na co mog³a siê zdobyæ w obecnej chwili. Nawet schwytany w zaciskaj¹ce siê
przez ca³y czas szczêki Imad³a Bólu Paul poczu³ nag³y przyp³yw radoœci — radoœci z mo¿liwoœci ogl¹dania Annie Wilkes przera¿onej. Uwielbia³ ten widok. Kolejna strona unosi³a siê w powietrze — kartka wci¹¿ jeszcze p³onê³a drobnym, b³êkitnym ogniem i to sprawi³o, ¿e w koñcu podjê³a decyzjê. Z jeszcze jednym — o Bo¿e — wyla³a ca³y kube³ wody na piecyk do barbecue. Rozleg³ siê g³oœny syk i chmura pary unios³a siê w powietrze. Dominowa³ zapach wilgoci, dra¿ni¹ca woñ spalenizny i czegoœ, co mog³o siê kojarzyæ ze œmietank¹.
Kiedy wysz³a, zdo³a³ w koñcu unieœæ siê na ³okciu. Spojrza³ na piecyk i zobaczy³ coœ, co wygl¹da³o jak zwêglony kawa³ek drewna unosz¹cy siê na powierzchni s³onego stawu. Po chwili Annie Wilkes wróci³a. To nieprawdopodobne, ale nuci³a coœ pod nosem. Posadzi³a go i w³o¿y³a mu do ust kapsu³ki. Prze³kn¹³ je i po³o¿y³ siê myœl¹c — ZABIJÊ J¥.
20
— Jedz — powiedzia³a z oddali, co wywo³a³o k³uj¹cy ból. Otworzy³ oczy i zobaczy³ j¹ siedz¹c¹ obok — po raz pierwszy znajdowa³ siê na równym z ni¹ poziomie, twarz¹ w twarz. Z nie ukrywanym zdziwieniem zda³ sobie sprawê, ¿e po raz pierwszy od niepamiêtnych czasów siedzia³ wyprostowany. Kto tu kogo buja — pomyœla³ i znów zamkn¹³ oczy.
Trwa³ przyp³yw. Pale by³y przykryte falami. Przyp³yw wreszcie nadszed³, a kiedy przyjdzie czas odp³ywu — byæ mo¿e bêdzie trwa³ wiecznie, wiêc zamierza³ wykorzystaæ ten czas jak nale¿y — bêdzie unosi³ siê na falach, dopóki siê tylko da. O siadaniu prosto móg³ pomyœleæ potem. — JEDZ! — powtórzy³a, i tym razem jej s³owa zwiastowa³y powrót bólu. Wibrowa³ z lewej strony jego g³owy, sprawiaj¹c, ¿e zawy³ i próbowa³ siê odsun¹æ. — JEDZ, Paul. Musisz otrz¹sn¹æ siê na tyle, ¿eby coœ prze³kn¹æ, bo w przeciwnym razie...
Zzzzing. Jego ucho. Ci¹gnê³a go za ucho. — ...bra — mrukn¹³ — ...bra. Tylko mnie nie ci¹gnij, na litoœæ bosk¹. Zmusi³ siê do otwarcia oczu. Obydwie powieki opada³y, jakby przyczepiono do nich potê¿ne bloki cementu. Nagle poczu³ w ustach ³y¿kê, gor¹ca zupa sp³ynê³a mu do gard³a. Prze³kn¹³, aby siê nie zakrztusiæ. Naraz, znik¹d — najbardziej zadziwiaj¹cy powrót, jaki kiedykolwiek widzia³ wasz komentator, panowie i panie — Jestem G³odny wysforowa³ siê na czo³o stawki. Tak jakby pierwsza ³y¿ka zupy obudzi³a jego ¿o³¹dek z hipnotycznego transu. Zjad³ resztê tak
szybko, jak tylko by³a w stanie go nakarmiæ i kiedy prze³kn¹³ ostatni¹ porcjê, poczu³ siê jeszcze bardziej g³odny ni¿ przedtem. Jak przez mg³ê pamiêta³, ¿e wytacza³a z pokoju z³owieszczy, dymi¹cy piecyk do barbecue, a potem wtoczy³a do œrodka coœ, w czym jego zamroczony narkotykami, na wpó³ przytomny umys³ rozpozna³ wózek sklepowy. Pomys³ ten nie wyda³ mu siê ani zaskakuj¹cy, ani tym bardziej dziwny; by³ przecie¿ z wizyt¹ u Annie Wilkes. Barbecue, wózki sklepowe; jutro byæ mo¿e licznik parkingowy albo g³owica nuklearna. Jak siê ¿yje w weso³ym miasteczku, nie sposób powstrzymaæ siê od œmiechu.
Wtedy odp³yn¹³, ale teraz zda³ sobie sprawê, ¿e ów domniemany wózek sklepowy by³ w rzeczywistoœci przykrytym wózkiem inwalidzkim. Siedzia³ na nim — jego po³amane nogi stercza³y sztywno na wprost niego, a okolice miednicy by³y opuchniête i najwyraŸniej niezbyt zadowolone z nowo obranej pozycji. Wsadzi³a mnie tu, jak by³em nieprzytomny — pomyœla³. Podnios³a mnie, niez³y ciê¿ar. Chryste, ale¿ musi byæ silna. — Skoñczone! — powiedzia³a. — Jestem zadowolona widz¹c, jak ³adnie prze³kn¹³eœ tê zupkê, Paul. Wygl¹da na
to, ¿e zaczynasz zdrowieæ. Twoje nogi nie bêd¹ chyba jak nowe, ale, no có¿ — gdybyœmy nie mieli ju¿ wiêcej tych... contretemps... Wierzê, ¿e wydobrzejesz. Po prostu. Teraz mam zamiar zmieniæ obrzydliw¹ brudn¹ poœciel na twoim starym ³ó¿ku, a jak ju¿ siê z tym uporam, zamierzam zmieniæ tego obrzydliwego brudnego ciebie, a potem, jak nie bêdzie ciê za bardzo bola³o i nadal bêdziesz g³odny, zamierzam daæ ci parê grzanek. — Dziêkujê, Annie — rzek³ pokornie i pomyœla³: Twoje gard³o. Gdybym móg³, da³bym ci szansê, ¿ebyœ obliza³a usta i powiedzia³a — o Bo¿e! Ale tylko raz, Annie.
Tylko raz.
21
Cztery godziny póŸniej znów by³ w ³ó¿ku i spali³by wszystkie swoje ksi¹¿ki za jeden novril. Siedzenie nie by³o dla niego udrêk¹, zw³aszcza i¿ mia³ wtedy w ¿y³ach tak¹ dawkê narkotyków, ¿e mo¿na by uœpiæ dziêki niej po³owê pruskiej armii — teraz jednak czu³, jakby doln¹ czêœæ jego cia³a obsiad³ rój pszczó³.
Krzycza³ bardzo g³oœno — jedzenie wyraŸnie musia³o podzia³aæ, bo nie pamiêta³, aby krzycza³ tak g³oœno, odk¹d wynurzy³ siê z Chmury Mroku. Wyczu³, ¿e nim wesz³a do œrodka, przez d³u¿szy czas sta³a tu¿ za drzwiami, w hallu, nieruchoma, w spowitym ciemnoœci¹ pokoju, wy³¹czona, wpatrzona nie widz¹cymi oczyma w klamkê albo pl¹taninê linii papilarnych jej w³asnych d³oni. — Masz — da³a mu lekarstwo, tym razem dwie kapsu³ki. Po³kn¹³ je, trzymaj¹c j¹ za nadgarstek, aby unieruchomiæ szklankê. — Kupi³am ci w mieœcie dwa prezenty
— powiedzia³a wstaj¹c. — Naprawdê? — skrzekn¹³. Wskaza³a na fotel na kó³kach, stoj¹cy w k¹cie ze stercz¹cymi sztywno metalowymi oparciami pod nogi. — Drugi poka¿ê ci jutro. A teraz przeœpij siê trochê, Paul.
22
Ale sen przez d³ugi czas nie przychodzi³. Pod wp³ywem narkotyku unosi³ siê na
fali i myœla³ o sytuacji, w jakiej siê znalaz³. Teraz to wydawa³o mu siê ³atwiejsze. £atwiej by³o myœleæ o tym ni¿ o ksi¹¿ce, któr¹ stworzy³, a potem osobiœcie zniszczy³. Rzeczy — ró¿ne rzeczy, jak kawa³ki materia³u, które mo¿na zszyæ razem i zrobiæ z nich pikowan¹ ko³drê. Znajdowali siê o wiele mil od s¹siadów, którzy, jak powiedzia³a Annie, nie lubili jej. Boyntonowie. Nie. Roydmanowie. W³aœnie tak. Roydmanowie. A jak daleko st¹d do miasta? Z pewnoœci¹ niezbyt daleko. Znajdowa³ siê w krêgu, którego œrednica mog³a mieæ minimalnie 15 mil, a maksymalnie — 45. Gdzieœ wewn¹trz tego krêgu
znajdowa³ siê dom Annie Wilkes, dom Roydmanów i przedmieœcie Sidewinder, jakkolwiek ma³e mog³oby ono byæ... I mój samochód. Gdzieœ w tym krêgu stoi te¿ mój camaro. Czy policja go znalaz³a? Uzna³, ¿e nie. By³ dobrze znan¹ osobistoœci¹, wiêc gdyby znaleziono samochód zarejestrowany na jego nazwisko, wystarczy³oby drobne sprawdzenie i gliniarze dowiedzieliby siê, ¿e przeje¿d¿a³ przez Boulder, a potem gdzieœ znikn¹³. Znalezienie jego zniszczonego i pustego wozu spowodowa³oby wszczêcie poszukiwañ,
w prasie zaroi³oby siê od artyku³ów... Ona nigdy nie ogl¹da telewizji, nigdy nie s³ucha radia — chyba ¿e u¿ywa s³uchawek... Ca³a ta sytuacja przypomina³a po trosze psa z jednej z przygód Sherlocka Holmesa — tego, który nie zaszczeka³. Jego wóz nie zosta³ odnaleziony, bo nie przyjechali gliniarze. Gdyby go odnaleŸli, sprawdziliby wszystkich w tym hipotetycznym rejonie, prawda? A ilu ludzi mog³o zamieszkiwaæ na tym terenie — tu, w okolicy West Slope? Roydmanowie, Annie Wilkes i mo¿e dziesiêciu, dwunastu innych?
Ale tylko dlatego, ¿e nie odnaleziono go do tej pory, nie oznacza³o, ¿e nigdy go nie odnajd¹. Jego ¿ywa wyobraŸnia (której nie odziedziczy³ po nikim ze strony matki) wziê³a teraz górê. Gliniarz by³ wysoki, przystojny, na ch³odny sposób, o baczkach nieco d³u¿szych, ni¿ to przewiduje regulamin. Nosi³ ciemne okulary, w których przes³uchiwani mog¹ widzieæ w³asn¹ twarz. W jego g³osie s³ychaæ by³o typowy akcent ze œrodkowego zachodu. ZnaleŸliœmy przewrócony samochód w po³owie Humbuggy Mountain, który nale¿y do s³ynnego pisarza nazwiskiem
Paul Sheldon. Na siedzeniach i desce rozdzielczej jest trochê krwi, ale po facecie ani œladu. Musia³ siê wyczo³gaæ, mo¿e w szoku przeby³ nawet doœæ spory dystans... To by³o œmieszne, zwa¿ywszy na stan jego nóg, ale rzecz jasna tamci nie mogli wiedzieæ, jakie odniós³ obra¿enia. Mogli co najwy¿ej przypuszczaæ, ¿e skoro nie by³o go w wozie, to musia³ byæ na tyle silny, i¿ wyczo³ga³ siê zeñ i przeby³ jak¹œ odleg³oœæ. Tok ich dedukcji z pewnoœci¹ nie bra³ pod uwagê czegoœ tak nieprawdopodobnego jak porwanie — przynajmniej w pocz¹tkowej fazie œledztwa — a najprawdopodobniej nigdy.
Czy nie zauwa¿y³a pani nikogo na drodze w dniu, kiedy by³a ta œnie¿yca? Wysoki mê¿czyzna, 42 lata, jasne w³osy? Ubrany prawdopodobnie w d¿insy, flanelow¹ koszulê i ciep³¹ kurtkê? Móg³ sprawiaæ wra¿enie zalanego? Do cholery, mo¿e nawet nie pamiêta³, kim jest? Annie poczêstowa³aby gliniarza kaw¹ w kuchni; upewni³aby siê te¿, ¿e wszystkie drzwi pomiêdzy tym miejscem a goœcinn¹ sypialni¹ bêd¹ pozamykane, w razie gdyby jêkn¹³. Dlaczego? Nie, oficerze — nie widzia³am ¿ywej duszy. Prawdê mówi¹c wróci³am tu z miasta tak szybko, jak to
tylko mo¿liwe, kiedy Tony Roberts powiedzia³ mi, ¿e zbli¿a siê straszna burza. Gliniarz, odstawiaj¹c fili¿ankê i wstaj¹c: No có¿, je¿eli zobaczy pani kogoœ odpowiadaj¹cego temu rysopisowi, to mam nadziejê, ¿e siê pani z nami skontaktuje. To doœæ znana osoba. By³ w magazynie “People” i w paru innych. Z pewnoœci¹, panie oficerze. A potem gliniarz sobie pójdzie. Byæ mo¿e coœ takiego ju¿ siê wydarzy³o, a on po prostu o tym nie wiedzia³. Mo¿e jego wyimaginowany
glina by³ wspomnieniem prawdziwego, który z³o¿y³ Annie wizytê, podczas gdy on znajdowa³ siê pod dzia³aniem narkotyków. Bóg jeden wie, ile czasu spêdzi³ w odurzeniu. Jednak po chwili zastanowienia doszed³ do wniosku, ¿e to raczej nieprawdopodobne. Nie by³ Joe Blowem z Kokomo. By³ w “People” (pierwszy bestseller) i “US” (pierwszy rozwód), pewnej niedzieli pojawi³ siê te¿ w “Personality Parade” Waltera Scotta. Bêd¹ sprawdzaæ, byæ mo¿e telefonicznie, gliniarze na pewno siê tym zajm¹. Kiedy osobistoœæ — nawet taka quasi-osobistoœæ jak pisarz — znika w
nie wyjaœnionych okolicznoœciach, rozpoczynaj¹ siê poszukiwania na szerok¹ skalê. To tylko twoje przypuszczenia, cz³owieku. Mo¿e przypuszczenia, a mo¿e dedukcja. Tak czy inaczej lepsze to ni¿ bezczynne le¿enie. A co z ochronn¹ balustrad¹? Próbowa³ sobie przypomnieæ, ale nie móg³. Pamiêta³ jedynie, jak siêga³ po papierosy, a potem jak w zadziwiaj¹cy sposób ziemia i niebo zamieni³y siê
miejscami. PóŸniej by³a ju¿ tylko ciemnoœæ. Ale znów dedukcja (albo wyæwiczone przypuszczenia — je¿eli tamto okreœlenie ciê wœcieka³o) pozwoli³a mu ustaliæ, ¿e takowej po prostu nie by³o. Roztrzaskana balustrada i zerwane porêcze zaalarmowa³yby s³u¿bê miejsk¹. A wiêc co dok³adnie siê wydarzy³o? Straci³ panowanie nad wozem w miejscu, które nie by³o doœæ strome — w przeciwnym razie pobocze zosta³oby okolone balustrad¹. Gdyby by³o bardziej stromo, Annie Wilkes nie zdo³a³aby siê do niego dostaæ i w pojedynkê nie zaci¹gnê³aby go do swojego wozu.
A wiêc gdzie by³ jego samochód? Pogrzebany w œniegu — to oczywiste. Paul zakry³ oczy rêk¹ i zobaczy³ p³ug œnie¿ny jad¹cy w górê drogi, w stronê miejsca, w którym mia³ wypadek przed dwoma godzinami. P³ug jest ciemnopomarañczow¹ plam¹ w tumanach œniegu. Dzieñ zbli¿a siê ku koñcowi. Kierowca jest okutany a¿ po liniê oczu. Na g³owie ma star¹ kolejarsk¹ czapkê z niebiesko-bia³ego materia³u. Po jego prawej, na dnie p³ytkiej stromizny, która nie opodal przeradza siê w bardziej typow¹ górsk¹ szczelinê, le¿y camaro Paula Sheldona z wyblak³¹ niebiesk¹ naklejk¹ opatrzon¹ napisem: HART NA PREZYDENTA na tylnym zderzaku. To
najjaœniejsza rzecz, jak¹ teraz widaæ. Facet prowadz¹cy p³ug nie widzi samochodu. Skrzyd³o p³uga zas³ania mu niemal ca³¹ widocznoœæ z boku, poza tym jest ju¿ prawie ciemno, a facet jest zmordowany. Chce po prostu skoñczyæ tê ostatni¹ rundkê, odstawiæ p³ug i z uczuciem ulgi wypiæ coœ rozgrzewaj¹cego. Przeje¿d¿a obok, p³ug wzbija w powietrze chmurê œniegu. Fontanna œniegu tryska prosto do w¹wozu. Camaro, ju¿ zasypany do okien, pogr¹¿a siê w œniegu a¿ po dach. PóŸniej, o zmierzchu, tego burzowego wieczora, kiedy nawet rzeczy znajduj¹ce siê na wprost ciebie wygl¹daj¹ nierealnie, bêdzie têdy przeje¿d¿a³ facet z drugiej zmiany i jad¹c w przeciwnym
kierunku, zasypie wóz dokumentnie. Paul otworzy³ oczy i spojrza³ w sufit. Widoczna na nim siateczka spêkañ tworzy³a coœ na wzór trzech W. Z¿y³ siê z nimi przez tyle dni, które tu spêdzi³, odk¹d wyszed³ z chmury, a teraz znów siê im przygl¹da³ — rozmyœlaj¹c leniwie o s³owach na W, takich jak Wystêpny, Wredny, WiedŸmowaty i Wij¹cy. Tak. To mog³o tak byæ. W³aœnie tak. Czy pomyœla³a o tym, co by siê mog³o staæ, gdyby jego wóz zosta³ odnaleziony? Byæ mo¿e. By³a wariatk¹, ale to nie
oznacza³o, ¿e by³a g³upia. A mimo to nigdy nie przysz³o jej na myœl, ¿e móg³ mieæ duplikat Szybkich samochodów. Tak. I mia³a racjê. Ta dziwka mia³a racjê. Nie mia³em. Przed jego oczyma pojawi³y siê obrazy poczernia³ych stronic unoszonych w górê, nad lini¹ p³omieni, odg³osy, woñ zniszczenia — zacisn¹³ zêby, aby wymazaæ je z pamiêci, aby znik³y na zawsze z g³êbin jego umys³u — ¿ywy nie zawsze znaczy dobry. Nie. Ty nie, ale dziewiêciu na dziesiêciu pisarzy mia³oby. Mieliby, gdyby im p³acono tak jak tobie za ka¿d¹ powieœæ nie nale¿¹c¹ do cyklu o Misery. Ona
nawet o tym nie pomyœla³a. Ona nie jest pisark¹. Annie nie jest g³upia, co obaj zgodnie stwierdziliœmy. Myœlê, ¿e jest zaœlepiona w³asnym ,Ja” — ma nie tylko wyolbrzymione ,,ego”, ale równie¿ maniê wielkoœci. Uwa¿a pewnie, ¿e jest nieomylna. Spalenie wydawa³o siê jej rzecz¹ w³aœciw¹. A ta decyzja mog³a byæ spowodowana drobniutkim nieuchwytnym impulsem na wzór tych, które w³¹czaj¹ i wy³¹czaj¹ bankowe automaty Xeroxa z bilonem — automat robi swoje, ale œwiate³ko uruchamiaj¹ce mechanizm nie pojawia siê na ekranie, przyjacielu.
Reszta jego rozmyœlañ nie by³a niczym wiêcej jak tylko zwyczajnymi zamkami na piasku, ale Annie Wilkes niezmiennie kojarzy³a mu siê z czymœ tak nieustêpliwym jak Ska³a Gibraltarska. Ze wzglêdu na swoje poszukiwania do Misery wiedzia³ trochê wiêcej ni¿ zwyk³y laik na temat neuroz i psychoz i zdawa³ sobie sprawê, ¿e granica psychozy mo¿e byæ zmienna — sk³adaæ siê z okresów g³êbokiej depresji i prawie agresywnej weso³oœci i rozradowania, pod czym skrywa siê wyolbrzymione i ska¿one ego — przekonane, ¿e wzrok wszystkich spoczywa na nim czy na niej — przekonane, ¿e ona czy on bierze udzia³ w wielkim dramacie, a epilog jest
rzecz¹, na któr¹, wstrzymuj¹c oddech, czekaj¹ ze zniecierpliwieniem miliony osób. Tego typu ego po prostu nie mo¿e myœleæ w normalny sposób. Te sposoby myœlenia by³y ³atwe do przewidzenia, poniewa¿ one wszystkie zmierza³y w tym samym kierunku — od osoby psychicznie chorej do konkretnych obiektów, sytuacji czy innych osób znajduj¹cych siê na zewn¹trz pola zasiêgu obiektu (albo w sferze fikcji; je¿eli chodzi o neurotyków, mog³y byæ pewne ró¿nice, ale w przypadku psychotyków sprawa przedstawia³a siê zazwyczaj jednakowo). Annie Wilkes chcia³a zniszczyæ Szybkie samochody i dlatego w jej mniemaniu
by³ tylko jeden egzemplarz tej powieœci. Mo¿e móg³bym uratowaæ tê cholern¹ powieœæ, mówi¹c jej, ¿e zrobi³em parê kopii... Zrozumia³aby, ¿e zniszczenie maszynopisu nic by jej nie da³o, ona... Oddech, który stawa³ siê coraz wolniejszy, jakby mia³ zapaœæ w sen, zamar³ mu nagle w gardle — jego oczy rozszerzy³y siê. Tak. Zrozumia³aby, ¿e to bezcelowe. Przekona³aby siê, ¿e jedna z tych linii prowadzi do miejsca, które znajduje siê poza jej zasiêgiem. Jej ego zosta³oby zranione, boleœnie ugodzone... “Taki ze mnie nerwus!”
Gdyby stanê³a w obliczu faktu, ¿e nie mo¿e zniszczyæ jego obrzydliwej ksi¹¿ki, to czy nie zdecydowa³aby siê na zniszczenie w zamian twórcy owej ksi¹¿ki? Przecie¿ Paul Sheldon by³ tylko jeden i nie mia³ ¿adnej kopii. Jego serce bi³o szybciej. W drugim pokoju rozleg³o siê bicie zegara — s³ysza³ jej kroki — znajdowa³a siê w pokoju nad nim. S³aby odg³os odlewania siê. Szum wody w klozecie. Ciê¿ki tupot jej stóp, kiedy wraca³a do ³ó¿ka. Jêk sprê¿yn. “Nie zdenerwujesz mnie ju¿ nigdy wiêcej, prawda?” Jego umys³ próbowa³ nagle poderwaæ
siê do galopu — nerwowy k³usak stara³ siê zwiêkszyæ tempo. Co — je¿eli cokolwiek mia³y wspólnego z jego wozem te tanie próbki psychoanalizy — co mia³y wspólnego z nim? — Poczekaj no chwilê — wyszepta³ w ciemnoœci. — Poczekaj no chwilê, poczekaj no, wstrzymaj siê z tym telefonem... Zwolnij. Znów po³o¿y³ rêkê na oczach i znów stanê³a mu przed oczami postaæ policjanta w ciemnych okularach i z przyd³ugimi baczkami. ZnaleŸliœmy przewrócony samochód w po³owie Humbuggy Mountatn — mówi³ gliniarz, a potem nastêpowa³a ca³a seria zwyczajnego be³kotu.
Tyle ¿e tym razem Annie nie zaprosi go na kawê. Nie bêdzie siê czu³a bezpieczna, dopóki nie wyjdzie wraz z glin¹ na drogê. Nawet w kuchni, nawet przy dwojgu zamkniêtych drzwiach, pomiêdzy nimi a sypialni¹, nawet kiedy jej goœæ by³ naæpany a¿ po uszy novrilem, gliniarz, móg³ us³yszeæ jêk. Gdyby znaleziono jego wóz, Annie Wilkes wiedzia³aby, ¿e jest w k³opotach, prawda? — Tak — wyszepta³ Paul. Nogi znów zaczê³y go boleæ, ale zdaj¹c sobie sprawê z przera¿aj¹cego odkrycia, nawet tego nie zauwa¿y³. Bêdzie w k³opotach nie dlatego, ¿e zabra³a go do swego
domu, zw³aszcza gdyby znajdowa³ siê on bli¿ej ni¿ w Sidewinder (a Paul by³ o tym przekonany), bo za to daliby jej pewno medal i do¿ywotnie cz³onkostwo w Klubie Mi³oœników Misery Chastain (ku rozpaczy Paula istnia³o coœ takiego). Problem w tym, ¿e zabra³a go do swego domu, umieœci³a w goœcinnym pokoju i nie wspomnia³a o tym nikomu ani s³owem. ¯adnego telefonu do pogotowia: Mówi Annie — przy Humbuggy Mountain Road znalaz³am faceta, wygl¹da trochê tak, jakby King Kong u¿ywa³ go w charakterze trampoliny. — Problem w tym, ¿e naszpikowa³a go prochami, do których, jak s¹dzi³, nie powinna by³a mieæ dostêpu — nie, je¿eli by³a choæ w
po³owie tak stukniêta, jak przypuszcza³. Problem w tym, ¿e dozowa³a mu narkotyki, karmi³a przy u¿yciu kroplówki i z³o¿y³a nogi w ³ubki zrobione z pomiêtych pi³¹ kawa³ków aluminiowych prêtów. Problem w tym, ¿e Annie Wilkes stanê³a kiedyœ przed s¹dem w Denver i najprawdopodobniej nie w charakterze œwiadka — pomyœla³ Paul. Za³o¿y³bym siê o swój dom i jeszcze parê innych rzeczy. A ona patrzy, jak gliniarz zje¿d¿a w dó³ szosy swoim czyœciutkim wozem (czyœciutkim, z wyj¹tkiem stwardnia³ych bry³ek œniegu i soli znajduj¹cych siê miêdzy rowkami opon i pod zderzakami — ma siê rozumieæ) i
znów czuje siê bezpieczna... ale nie nazbyt bezpieczna, bo teraz czuje siê jak zwietrzone zwierzê. A pogoñ jest tu¿... Gliniarze bêd¹ szukaæ bez koñca, bo on nie jest kimœ takim jak dobry, stary Joe Blow z Kokomo, jest czymœ wiêcej — Paulem Sheldonem, literackim Zeusem, z którego czaszki wyskoczy³a Misery Chastain, ulubienica œmietników i kochanica supermarketów. Mo¿e jak go nie znajd¹, przestan¹ szukaæ albo bêd¹ szukaæ gdzieœ indziej — ale mo¿e ktoœ od Roydmanów zauwa¿y³ j¹, jad¹c¹ tej nocy samochodem i mo¿e zobaczy³ coœ dziwnego na tylnym siedzeniu jej Starej Bessie, coœ co by³o owiniête kocem, coœ co przypomina³o cz³owieka.
Nawet gdyby mieli tego nie zauwa¿yæ, nie przejecha³aby w pobli¿u domu Roydmanów, aby nie daæ im powodu do sklecenia opowiastki, która mia³aby napytaæ jej biedy, bo oni jej nie lubili. Gliniarze mogli wróciæ, a nastêpnym razem jej goœæ móg³by nie byæ taki spokojny. Pamiêta³ jej oczy rozgl¹daj¹ce siê na wszystkie strony, kiedy o ma³y w³os ogieñ z piecyka nie wymkn¹³ siê spod jej kontroli. Widzia³, jak przesuwa jêzyk po wargach. Widzia³, jak chodzi w tê i z powrotem, to zaciskaj¹c, to znów rozluŸniaj¹c rêce — zerkaj¹c na prawo i lewo, a potem wchodzi do pokoju
goœcinnego, gdzie le¿a³ on — zagubiony w swojej chmurze. Co jakiœ czas rzuci “O Bo¿e!” — zwracaj¹c siê do pustych pokojów. Ukrad³a rzadkiego ptaka o przeœlicznym upierzeniu — rzadkiego ptaka pochodz¹cego z Afryki. Co by z ni¹ zrobili, gdyby siê dowiedzieli? To jasne — znów stanê³aby przed s¹dem. Znów postawiono by j¹ przed s¹dem w Denver. I tym razem mo¿e by j¹ zamknêli. Mo¿e nie uda³oby siê jej wymkn¹æ.
Odsun¹³ rêkê od oczu. Spojrza³ na zachodz¹ce na siebie W na suficie. Nie potrzebowa³ zas³aniaæ oczu ³okciem, aby zobaczyæ resztê. Mog³a go tak przetrzymywaæ przez dzieñ albo tydzieñ. Byæ mo¿e dopiero telefon z posterunku albo wizyta policji mog³aby sk³oniæ j¹ do pozbycia siê swego Rara avis. Ale w koñcu zrobi to — tak jak dzikie psy zaczynaj¹ grzebaæ swoj¹ dopiero co upolowan¹ zdobycz. Da mu piêæ pigu³ek zamiast dwóch albo byæ mo¿e poddusi go poduszk¹, a mo¿e po prostu go zastrzeli. Na pewno jest tu gdzieœ strzelba — prawie wszyscy ludzie mieszkaj¹cy w górach maj¹ strzelby — to rozwi¹za³oby problem.
Nie — nie broñ palna. Zbyt niechlujne. Mog³oby zostawiæ œlady. Nic siê nie dzia³o, bo nikt jak dot¹d nie znalaz³ jego wozu. Mog¹ go szukaæ w Nowym Jorku, w Los Angeles, ale nikt nie bêdzie go szuka³ w Sidewinder, Colorado. Ale wiosn¹? W rozsiane po suficie. Wymyte. Wytarte. Wyrzucone. Ból w nogach sta³ siê bardziej natarczywy. Za nastêpnym wybiciem
zegara ona przyjdzie, ale ba³ siê, ¿e zdo³a odczytaæ z jego twarzy wszystkie myœli niczym nagi konspekt powieœci zbyt okrutnej, aby mo¿na j¹ by³o napisaæ. Jego wzrok przesun¹³ siê na lewo. Na œcianie wisia³ kalendarz z rysunkiem ch³opca zje¿d¿aj¹cego na sankach ze wzgórza. Zgodnie z kalendarzem by³ luty — ale je¿eli jego przypuszczenia by³y trafne, to ju¿ zacz¹³ siê marzec. Annie Wilkes po prostu zapomnia³a prze³o¿yæ kartkê. Ile czasu up³ynie, zanim stopnieje œnieg, pod którym spoczywa jego camaro z nowojorskimi numerami i kart¹ wozu
znajduj¹c¹ siê w schowku na rêkawiczki? Kart¹ wozu na nazwisko Paula Sheldona? Ile czasu up³ynie, zanim zadzwoni do niej policja albo zanim przeczyta o tym w gazecie? Ile czasu up³ynie od wiosennej odwil¿y? Piêæ — szeœæ tygodni? Byæ mo¿e tyle w³aœnie ¿ycia mi zosta³o — pomyœla³ Paul i jego cia³em wstrz¹snê³y gwa³towne dreszcze. Do tego czasu jego nogi na dobre siê obudzi³y i zdo³a³ usn¹æ dopiero wtedy, kiedy Ona zesz³a na dó³ i da³a mu kolejn¹ porcjê lekarstwa.
23
Nastêpnego wieczora przynios³a mu royala — by³ to biurowy model z ery, kiedy takie rzeczy, jak elektryczna maszyna do pisania, kolorowy telewizor i dotykowe telefony znajdowa³y siê w
sferze fikcji. By³ czarny i tak dobrany jak para staromodnych kaloszy. Po bokach znajdowa³y siê szklane wstawki ods³aniaj¹ce dŸwigienki, sprê¿yny, zapadki i prêty mechanizmu. Stalowa dŸwigienka powrotna, matowa od czêstego u¿ywania, by³a przekrzywiona na jeden bok jak palec autostopowicza. Rolka by³a zakurzona, jej twarda guma pokryta rysami i do³kami. Litery ROYAL bieg³y wzd³u¿ przedniej czêœci maszyny pó³kolem. Chrz¹kn¹wszy postawi³a maszynê na ³ó¿ku, pomiêdzy jego nogami, pozwoliwszy mu uprzednio przyjrzeæ siê jej przez chwilê. Patrzy³ na to.
Czy to siê uœmiecha³o? Chryste, mia³ wra¿enie, ¿e tak. W ka¿dym razie czu³, ¿e wpakowa³ siê w nieliche k³opoty. Taœma by³a wyblak³a — dwukolorowa — czerwona nad czarnym. Zapomnia³ ju¿, ¿e kiedyœ istnia³y takie taœmy. Widok ten wywo³a³ w nim niemi³e uczucie nostalgii. — No i? — uœmiechnê³a siê radoœnie. — Co o tym myœlisz? — £adne to — powiedzia³ natychmiast — prawdziwy antyk! Jej uœmiech zgas³.
— Nie kupi³am tego jako antyku, kupi³am to w sklepie z artyku³ami u¿ywanymi. W dobrym sklepie. Wykrêci³ siê b³yskawiczn¹ wymówk¹. — Oczywiœcie, ¿e nie ma czegoœ takiego jak antyczna maszyna do pisania — nie, je¿eli dobrze siê ni¹ opiekujesz. Dobra maszyna do pisania mo¿e dzia³aæ prawie wiecznie. Te biurowe staruszki s¹ niezniszczalne jak czo³gi! Gdyby móg³ jej dosiêgn¹æ, pewno by j¹ poklepa³. Gdyby móg³, najprawdopodobniej by j¹ poca³owa³. Jej uœmiech powróci³. Jego serce zwolni³o nieco biegu.
— Kupi³am j¹ w U¿ywanych Nowoœciach. Czy to nie g³upia nazwa jak dla sklepu? Ale Nancy Dartmonger, kobieta, która go prowadzi, to g³upia gêœ. — Annie spochmurnia³a nieco, ale natychmiast zda³ sobie sprawê, ¿e nie wzbiera³ w niej gniew przeciwko niemu — instynkt przetrwania, który w sobie odkry³, mo¿e byæ tylko zwyk³ym instynktem, ale wytworzy³ w nim coœ, co potrafi³o odbieraæ fale sympatii. Potrafi³ odczytywaæ jej nastroje, odbieraæ jej cykle, ws³uchiwa³ siê w jej tykanie, jakby by³a rannym zegarem. — I jest tak samo z³a jak g³upia. Dartmonger. Powinna siê nazywaæ KURWAMONGER. Dwa razy rozwiedziona, a teraz ¿yje z barmanem. I
dlatego, kiedy powiedzia³eœ, ¿e to antyk... — Wygl¹da wspaniale — powiedzia³. Przerwa³a na d³u¿sz¹ chwilê, a potem, cicho, jakby siê spowiada³a, dorzuci³a: — Nie ma “n”. — Naprawdê? — Tak. Widzisz? Podnios³a maszynê do góry, ¿eby móg³ zajrzeæ pomiêdzy zbite pó³kole czcionek i zobaczyæ, ¿e brakuje w nich jednej dŸwigienki — niczym brakuj¹cego zêba trzonowego w dolnej szczêce — ale wszystkie pozosta³e by³y nienaruszone.
— Widzê. Odstawi³a maszynê. £ó¿ko zatrzês³o siê nieznacznie. Paul przypuszcza³, ¿e maszyna mog³a wa¿yæ ze 25 kilo. Pochodzi³a z czasów, kiedy nie by³o jeszcze stopów ani tworzyw sztucznych... jak równie¿ zamówieñ ksi¹¿kowych, ksi¹¿ek na podstawie scenariuszy filmowych, USA Today, Entertainment Tonight, znakomitoœci pos³uguj¹cych siê kartami kredytowymi ani wódki. Royal uœmiechn¹³ siê do niego, zapowiadaj¹c niechybne k³opoty. — Chcia³a czterdzieœci piêæ dolarów, ale opuœci³a pi¹taka. Bo brakuje “n”.
Uœmiechnê³a siê do niego chytrze. Ona nie jest g³upia — mówi³ uœmiech. Odwzajemni³ siê jej tym samym. Trwa³ przyp³yw. Dziêki temu zarówno uœmiechaæ siê, jak i k³amaæ by³o mu o wiele ³atwiej. — I nie musia³aœ siê targowaæ? Annie wyprê¿y³a siê nieznacznie. — Powiedzia³am jej, ¿e “n” jest wa¿n¹ liter¹. — NieŸle! Cholera! — Dokona³ nowego odkrycia. Pochlebianie komuœ jest ³atwe, trzeba tylko dobrze zacz¹æ. Jej uœmiech sta³ siê jeszcze bardziej
chytry — zaprasza³ go, by dzieli³ wraz z ni¹ wyborn¹ tajemnicê. — Powiedzia³am jej, ¿e “n” to jedna z liter nazwiska mojego ulubionego pisarza. — W imieniu mojej ulubionej pielêgniarki wystêpuje ono a¿ dwukrotnie. Jej uœmiech zmieni³ siê w poœwiatê. Co niesamowite — na jej twarde jak ska³a policzki wyst¹pi³ purpurowy rumieniec. Wygl¹da³oby tak samo — pomyœla³ — gdybym zbudowa³ palenisko wewn¹trz paszczy jednego z tych pos¹gów z
powieœci H. Ridera Haggarda. W³aœnie tak by to wygl¹da³o noc¹. — Oszukujesz! — uœmiechnê³a siê sztucznie. — Nie — powiedzia³. — Wcale nie. — No dobrze! — Wy³¹czy³a siê na chwilê, nie tak jak zwykle do tej pory, pusta, ale zadowolona, uœmiechniêta, trochê podniecona — potrzebuj¹c tej chwili, aby zebraæ myœli. Paulowi to odpowiada³o, choæ ciê¿ka maszyna — równie solidna, jak ta kobieta i równie jak ona uszkodzona — przez ca³y czas z³owieszczo uœmiecha³a siê do niego szczelin¹ brakuj¹cego zêba, obiecuj¹c k³opoty.
— Fotel na kó³kach by³ dro¿szy — powiedzia³a. — Nie mam dostêpu do sprzêtu medycznego, odk¹d... Przerwa³a, zasêpi³a siê i chrz¹knê³a. Spojrza³a na niego z uœmiechem. — Ale ju¿ czas, ¿ebyœ zacz¹³ siadaæ. Nie po to wyda³am tyle pieniêdzy... Bo przecie¿ nie potrafisz pisaæ na le¿¹co — prawda? — Nie. — Mam deskê. Przyciê³am j¹ odpowiednio do rozmiaru... i papier... poczekaj!... Wybieg³a jak ma³a dziewczynka z
pokoju, zostawiaj¹c Paula i maszynê wpatruj¹cych siê w siebie nawzajem. Uœmiech znik³ z jego ust, kiedy tylko odwróci³a siê do niego plecami. Royal nie przesta³ siê uœmiechaæ. PóŸniej doszed³ do wniosku, ¿e dobrze wiedzia³, o co w tym wszystkim chodzi³o i jak bêdzie brzmia³ stukot maszyny — jak bêdzie klekotaæ pomiêdzy szczerbatym uœmieszkiem niczym stary komiksowy bohater Ducky Daddles. Wróci³a z paczk¹ papieru maszynowego typu Corrasable Bond w opakowaniu oraz desk¹ maj¹c¹ jakieœ trzy stopy szerokoœci i nieca³¹ stopê d³ugoœci. — Spójrz — po³o¿y³a deskê na
oparciach fotela, który sta³ przy jego ³ó¿ku jak upiorny, koœcisty goœæ. Oczyma duszy widzia³ ju¿ ducha samego siebie za t¹ desk¹, uwiêzionego tam niczym skazaniec. Postawi³a na desce maszynê, stoj¹c przodem do ducha i po³o¿y³a obok paczkê Corrasable Bond — papieru, którego nie cierpia³ najbardziej na œwiecie ze wzglêdu na to, ¿e kiedy kartki sk³ada³o siê razem, napisany na nich tekst czêsto siê zamazywa³. W ten sposób stworzy³a w tym pokoju coœ na kszta³t pracowni kaleki. — Co o tym myœlisz? — Wygl¹da œwietnie — powiedzia³ to
najwiêksze w swoim ¿yciu k³amstwo z niebywa³¹ ³atwoœci¹, a potem zada³ pytanie, na które podœwiadomie zna³ ju¿ odpowiedŸ. — Jak myœlisz, co bêdê tutaj pisa³? — Och, Paul! — powiedzia³a, odwracaj¹c siê do niego, a jej oczy o¿ywi³y siê tañcz¹c ob³êdny taniec na poczerwienia³ej twarzy. — Ja nie MYŒLÊ, ja WIEM. U¿yjesz tej maszyny do napisania twojej nowej powieœci! Twojej najlepszej powieœci! Powrotu Miseryl
24
Powrót Misery. Nie czu³ kompletnie nic. Przypuszcza³, ¿e cz³owiek, któremu pi³a tarczowa obciê³a obie rêce, móg³ czuæ to samo co on, patrz¹c z otêpieniem na bryzgaj¹ce krwi¹ kikuty nadgarstków. — Tak! — Jej twarz b³yszcza³a jak reflektor, a silne d³onie zacisnê³y siê pomiêdzy piersiami. — To bêdzie ksi¹¿ka tylko dla mnie, Paul! Moja zap³ata za opiekê nad tob¹. Za to, ¿e siê tob¹ zajê³am i zatroszczy³am siê, abyœ powróci³ do zdrowia. Jeden jedyny egzemplarz najnowszej powieœci o Misery. Bêdê mia³a coœ, czego nie ma
nikt inny na ca³ym œwiecie niezale¿nie od tego, jak bardzo ktoœ móg³by tego pragn¹æ! Pomyœl o tym! — Annie. Misery nie ¿yje. Ale w g³êbi duszy pomyœla³: — Przecie¿ móg³bym j¹ o¿ywiæ. Myœl ta napawa³a go nie ukrywanym obrzydzeniem, nie by³a jednak dla niego zaskoczeniem. W gruncie rzeczy cz³owiek, który potrafi³ piæ wodê z kub³a, móg³ byæ zdolny do pisania ró¿nych rzeczy pod dyktando. — Nie. Wcale nie — odpar³a z rozmarzeniem Annie. — Nawet kiedy... kiedy tak bardzo siê na ciebie wœciek³am, wiedzia³am, ¿e ona tak
naprawdê wcale nie umar³a. Wiedzia³am, ¿e nie móg³byœ jej zabiæ. Bo jesteœ dobry. — Naprawdê? — spyta³ i spojrza³ na maszynê. Uœmiechnê³a siê do niego. — Zobaczymy, jak jesteœ dobry, koleœ! — wyszepta³a. — Tak! — Annie — nie wiem, czy mogê siedzieæ w tym fotelu. Ostatnim razem... — Ostatnim razem, mogê siê za³o¿yæ, bola³o. I nastêpnym razem te¿ bêdzie
bola³o. Mo¿e nawet trochê bardziej. Ale przyjdzie taki dzieñ, i to ju¿ niebawem, choæ dla ciebie ten okres bêdzie siê zapewne ci¹gn¹³ w nieskoñczonoœæ — kiedy ból zacznie zanikaæ. Coraz bardziej i bardziej. — Annie, czy odpowiesz mi na jedno pytanie? — Oczywiœcie, kochany. — Czy jak napiszê dla ciebie tê historyjkê... — Powieœæ. Tak samo obszern¹ jak poprzednie, a mo¿e nawet grubsz¹. Zamkn¹³ na chwilê oczy, po czym
otworzy³ je. — Dobrze. Jak ju¿ napiszê dla ciebie tê powieœæ, to czy pozwolisz mi odejœæ? Przez chwilê na jej twarzy pojawi³ siê wyraz niepewnoœci, po czym przyjrza³a mu siê z uwag¹, dok³adnie. — Mówisz tak, jakbym ciê tu wiêzi³a, Paul. Nie odpowiedzia³, tylko na ni¹ patrzy³. — Myœlê, ¿e zanim skoñczysz, bêdziesz ju¿ w stanie... znieœæ stres zwi¹zany z ponownym spotkaniem z ludŸmi... — powiedzia³a. — Czy w³aœnie to chcia³eœ us³yszeæ?
— Tak. To w³aœnie jest to, co chcia³em us³yszeæ. — No, co za szczeroœæ! Wiedzia³am, ¿e pisarze maj¹ zwykle wysokie mniemanie o sobie, ale nigdy nie przypuszcza³am, ¿e mog¹ byæ przy tym tak niewdziêczni! Patrzy³ na ni¹ bez przerwy i po chwili odwróci³a wzrok, zniecierpliwiona i odrobinê wzburzona. W koñcu odezwa³ siê. — Bêdê potrzebowa³ wszystkich ksi¹¿ek o Misery, je¿eli je masz, bo nie mam swego skorowidza.
— Oczywiœcie, ¿e je mam! — powiedzia³a, a potem spyta³a: — Jakiego skorowidza? — Takiego tam notatnika, gdzie zapisujê wszystko, co siê wi¹¿e z Misery — odpar³. — G³ówne postacie i miejsca, ale podzielone na trzy czy cztery ró¿ne sposoby. Zwi¹zki czasowe. Kwestie natury historycznej. Zobaczy³, ¿e prawie go nie s³ucha³a. To ju¿ drugi raz, kiedy nie przejawia³a najmniejszego zainteresowania szczegó³ami jego zawodu, które wywo³a³yby furorê u wiêkszoœci pocz¹tkuj¹cych pisarzy. Powodem by³a, jak s¹dzi³, prostota. Annie Wilkes by³a
wspania³¹ s³uchaczk¹, kobiet¹, która uwielbia³a powieœci, ale nie interesowa³y jej mechanizmy ich tworzenia. By³a ucieleœnieniem wiktoriañskiego archetypu wiernego s³uchacza. Nie chcia³a s³uchaæ o jego skorowidzu, zgodnoœciach i indeksach, bo dla niej Misery i osoby, które j¹ otacza³y, by³y rzeczywistoœci¹. Indeksy nic dla niej nie znaczy³y. Gdyby opowiada³ o spisie ludnoœci w Little Dunthorpe, prawdopodobnie okaza³aby mu minimum zainteresowania. — Dostaniesz te ksi¹¿ki. S¹ trochê podniszczone, ale to oznacza, ¿e by³y czêsto i chêtnie czytane, prawda?
— Tak — odpowiedzia³. Tym razem nie musia³ k³amaæ. — To prawda. — Sama oprawiê Powrót Misery. Z wyj¹tkiem Biblii mojej matki to bêdzie moja jedyna prawdziwa ksi¹¿ka. — To dobrze — powiedzia³, aby cokolwiek powiedzieæ. Czu³ lekkie gniecenie w ¿o³¹dku. — Teraz ju¿ pójdê, a ty bêdziesz móg³ siê zdrzemn¹æ i ewentualnie przemyœleæ to i owo — powiedzia³a. — To ekscytuj¹ce! Nie uwa¿asz? — Tak, Annie. Niew¹tpliwie. — Za jakieœ pó³ godziny przyniosê ci
kawa³ek piersi kurczaka z t³uczonymi kartoflami i groszkiem. A na deser galaretkê, bo by³eœ dziœ bardzo grzeczny. I dopilnujê, ¿ebyœ dosta³ na czas swoje lekarstwa. Kto wie, mo¿e dostaniesz dziœ na noc jedn¹ pigu³kê wiêcej, je¿eli mnie poprosisz. Chcê, ¿ebyœ siê wyspa³, bo od jutra musisz zabraæ siê do pracy. Pracuj¹c na pewno szybciej wyzdrowiejesz. Mogê siê za³o¿yæ. Podesz³a do drzwi, przystanê³a tam na chwilê, a potem groteskowo przes³a³a mu ca³usa. Drzwi zamknê³y siê za ni¹. Nie chcia³ patrzeæ na maszynê do pisania i przez
chwilê opiera³ siê pokusie, ale w koñcu jego wzrok przesun¹³ siê bezradnie w tê stronê. Sta³a na biurku, uœmiechaj¹c siê. Patrzenie na ni¹ by³o jak patrzenie na narzêdzie tortur — hiszpañskie buty, dyby albo ko³o, które jest unieruchomione, ale tylko na chwilê. “Myœlê, ¿e zanim skoñczysz, bêdziesz ju¿ w stanie... znieœæ stres zwi¹zany z ponownym spotkaniem z ludŸmi”... Ach, Annie, ok³amywa³aœ nas oboje. Wiedzia³em o tym i ty te¿. Widzia³em to w twoich oczach. Okres, który w³aœnie siê przed nim otwiera³, zapowiada³ siê wyj¹tkowo nieprzyjemnie: szeœæ tygodni ¿ycia,
które mia³ spêdziæ, cierpi¹c katusze ze strony swoich potrzaskanych koœci i odnawiaj¹c swoj¹ znajomoœæ z Misery Chastain née Carmichael, aby zakoñczyæ swój ¿ywot pogrzebany na ty³ach domu Annie Wilkes. A mo¿e nakarmi jego szcz¹tkami Misery, swoj¹ œwiniê. To móg³by byæ swego rodzaju sprawiedliwy koniec, choæ nie da siê ukryæ, ¿e wyj¹tkowo mroczny i ponury. No to nie rób tego. Rozwœciecz j¹. Wtedy staje siê równie niebezpieczna jak chodz¹ca butelka nitrogliceryny. Zbij j¹. Spraw, by eksplodowa³a. To lepsze ni¿ le¿enie tu i nieustanne cierpienie. Próbowa³ patrzeæ w górê na po³¹czone
rysy W, ale ju¿ w parê chwil potem znowu spogl¹da³ na maszynê do pisania. Sta³a na blacie biurka niema, opas³a i pe³na s³ów, których nie chcia³ napisaæ, uœmiechaj¹c siê szczelin¹ brakuj¹cego zêba. Nie s¹dzê, abyœ w to wierzy³, koleœ — myœlê, ¿e chcesz zostaæ przy ¿yciu, nawet gdybyœ mia³ przy tym wskrzesiæ Misery. Zrobisz to. Przynajmniej spróbujesz, ale najpierw bêdziesz musia³ wejœæ w uk³ad ze mn¹... A muszê przyznaæ, ¿e twoja facjata nie przypad³a mi do gustu. — I wzajemnie — warkn¹³ Paul. Tym razem próbowa³ wyjrzeæ przez
okno, za którym sypa³ œwie¿y œnieg. Jednak ju¿ wkrótce znów patrzy³ na maszynê, a w jego wnêtrzu rozgorza³ p³omieñ zmieszanej ze wstrêtem fascynacji. Nawet nie zdawa³ sobie sprawy, kiedy odwróci³ wzrok.
25
Siedzenie w fotelu nie okaza³o siê tak bolesne, jak siê tego obawia³, no i dobrze, bo poprzednie doœwiadczenie uœwiadomi³o mu, ¿e prawdziwy ból
pojawi siê dopiero po jakimœ czasie. Postawi³a na biurku tacê z jedzeniem, a potem przesunê³a wózek w stronê ³ó¿ka. Pomog³a mu usi¹œæ — w okolicy miednicy poczu³ têpy, pulsuj¹cy ból, który jednak po chwili usta³ — a potem pochyli³a siê — bok jej szyi przylgn¹³ do jego ramienia niczym szyja konia. Przez u³amek sekundy móg³ czuæ jej puls, a jego twarz wykrzywi³ grymas obrzydzenia. Potem jej prawa rêka objê³a go ³agodnie od ty³u, a lewa podsunê³a siê pod poœladki. — Spróbuj nie poruszaæ nogami od kolan w dó³, jak ciê bêdê przenosiæ — powiedzia³a, a potem leciutko posadzi³a
go na fotelu. Zrobi³a to z ³atwoœci¹ kobiety wk³adaj¹cej na pó³kê przeczytan¹ ksi¹¿kê. Tak — by³a silna. Nawet gdyby by³ w dobrej formie, nie by³ pewny, czy da³by radê stawiæ czo³o Annie. W gruncie rzeczy w¹tpi³ w swoj¹ wygran¹. W obecnej sytuacji wygl¹da³, jak Wally Cox porywaj¹cy siê na bombardiera Manciniego. Po³o¿y³a przed nim deskê. — Widzisz, jak pasuje? — spyta³a i podesz³a do biurka po tacê z jedzeniem. — Annie? — Tak.
— Zastanawiam siê, czy nie mog³abyœ przestawiæ tej maszyny tak, ¿eby by³a odwrócona do œciany. Zmarszczy³a brwi. — A niby dlaczego mia³abym to zrobiæ? Bo nie chcê, ¿eby uœmiecha³a siê tak do mnie ca³¹ noc. — Stary przes¹d — powiedzia³. — Zawsze odwracam maszynê do œciany, zanim zacznê pisaæ. Przerwa³, po czym doda³: — W gruncie rzeczy robiê to ka¿dej nocy, nawet gdy ju¿ zabiorê siê do
pisania. — Jesteœ przes¹dny, to trudno — powiedzia³a. — Nic na to nie poradzê. Odwróci³a maszynê tak, ¿e teraz mog³a siê uœmiechaæ jedynie do go³ej œciany. — Lepiej? — O wiele. — Taki z ciebie g³uptas — powiedzia³a i zaczê³a go karmiæ.
26
Œni³ o Annie Wilkes znajduj¹cej siê w s¹dzie u jakiegoœ bajkowego arabskiego kalifa, wyczarowuj¹cej z butelek d¿iny i duszki, a potem przelatuj¹cej naoko³o sali na czarodziejskim dywanie. Kiedy dywan przemkn¹³ obok niego (jej w³osy p³ynê³y za ni¹ niczym rzeka, jej oczy by³y jasne i krzemieniste jak oczy kapitana statku dowodz¹cego ¿eglug¹ poœród gór lodowych), zauwa¿y³, ¿e jest zielono-bia³y. Jak tablica rejestracyjna stanu Colorado. Pewnego razu — mówi³a Annie podniesionym g³osem — pewnego razu
mia³o miejsce pewne zdarzenie, zdarzy³o siê to wtedy, kiedy dziadek mojego dziadka by³ jeszcze ch³opcem. Jest to opowieœæ o tym, co siê przydarzy³o pewnemu ch³opcu. Us³ysza³am j¹ od pewnego cz³owieka. Pewnego razu. Pewnego razu.
27
Kiedy siê obudzi³, Annie potrz¹sa³a nim, a przez okno widaæ by³o jasn¹ tarczê s³oñca — œnie¿yca usta³a. — ObudŸ siê, œpiochu — dobieg³ go tryl Annie. — Mam jogurt i wspaniale ugotowane jajka dla ciebie. No i ju¿ najwy¿szy czas, ¿ebyœ zacz¹³. Spojrza³ na jej rozpalon¹ twarz i poczu³ jakieœ dziwne uczucie — nadziejê. Œni³, ¿e Annie Wilkes by³a Szeherezad¹, jej kamienne cia³o odziane by³o w przeŸroczyste szaty, olbrzymie stopy obute w ró¿owe b³yszcz¹ce od cekinów pantofle z zawiniêtymi noskami — œni³, ¿e lecia³a na czarodziejskim dywanie i œpiewnym g³osem wypowiada³a
zaklêcia otwieraj¹ce bramy najwspanialszych opowieœci. Ale, oczywiœcie, to nie Annie by³a Szeherezad¹. To on ni¹ by³. A je¿eli to, co napisze, bêdzie dostatecznie dobre, je¿eli nie zdecyduje siê go zabiæ, dopóki nie odkryje, jak to siê wszystko skoñczy, niezale¿nie od tego, jak mocno jej zwierzêce instynkty bêd¹ j¹ do tego nak³aniaæ, wmawiaæ jej, ¿e musi to zrobiæ... Czy jego szanse mog³y siê równaæ zeru? Przesun¹³ wzrokiem obok niej i zobaczy³, ¿e nim go obudzi³a, odwróci³a maszynê do pisania. Uœmiecha³a siê do niego œwietliœcie, b³yskaj¹c dziur¹ po
zêbie, mówi¹c mu, ¿e ma prawo mieæ nadziejê i powinien siê staraæ, ale musi zdawaæ sobie sprawê z tego, co go czeka, kiedy ju¿ ukoñczy swoje dzie³o. Jego los by³ z góry przes¹dzony.
28
Przetoczy³a go pod okno i po raz pierwszy od tygodni pad³y na niego promienie s³oñca; mia³ wra¿enie, ¿e czuje swoj¹ bladobia³¹ skórê upstrzon¹ tu i tam drobnymi plamami odle¿yn,
mrucz¹c¹ z zadowolenia i dziêkuj¹c¹ za tê ulgê. Szyba okienna by³a okolona wewn¹trz maswerkiem mrozu i kiedy wyci¹gn¹³ rêkê, poczu³ pulsuj¹cy ch³ód, który jak kopu³a otacza³ okno. Uczucie to by³o tyle¿ odœwie¿aj¹ce co nostalgiczne, jak kartka od starego przyjaciela. Po raz pierwszy od tygodni — a wydawa³o mu siê, ¿e lat — móg³ spojrzeæ na geografiê inn¹ ni¿ ta w jego pokoju, ze swymi niezmiennymi prawdami — niebiesk¹ tapet¹, obrazem przedstawiaj¹cym £uk Triumfalny i d³ugi, bardzo d³ugi miesi¹c luty, symbolem którego by³ ma³y ch³opiec zje¿d¿aj¹cy na sankach ze wzgórza (mia³
wra¿enie, ¿e za ka¿dym razem, kiedy bêdzie siê koñczy³ styczeñ i zaczyna³ luty, przed jego oczyma pojawi siê wizerunek tego ch³opca — jego twarz i elastyczna czapka na g³owie — nawet gdyby ¿y³ na tyle d³ugo, ¿eby doczekaæ jeszcze co najmniej piêædziesiêciu przewracañ stron kalendarza). Spogl¹da³ na ten nowy œwiat tak ³apczywie, jak na swój pierwszy, w dzieciñstwie ogl¹dany film “Jelonek Bambi”. Horyzont by³ blisko — jak zawsze w Górach Skalistych, gdzie perspektywiczn¹ obserwacjê œwiata raz po raz przes³ania³ kolejny z górskich masywów. Niebo tego ranka by³o czysto niebieskie, nie ska¿one biel¹ chmur. Po zboczu najbli¿szej góry wspina³ siê
kobierzec ciemnozielonego lasu. Pomiêdzy domem a skrajem puszczy le¿a³o co najmniej 70 akrów otwartej przestrzeni — skrywaj¹ca je szczelnie œnie¿na pokrywa lœni³a oœlepiaj¹co czyst¹ biel¹. Nie sposób by³o powiedzieæ, czy znajduj¹ca siê pod ni¹ ziemia by³a polem czy ³¹k¹. Widok na tê otwart¹ przestrzeñ przes³ania³ tylko jeden budynek — schludna czerwona stodo³a. Kiedy opowiada³a o swoich zwierzêtach czy kiedy widzia³ j¹ przechodz¹c¹ z ponur¹ min¹ pod oknem, z trudem ³api¹c¹ oddech, w podmuchach wiatru ch³oszcz¹cego jej twarz, wyobra¿a³ sobie ów budynek jako ruderê niemal ¿ywcem wyjêt¹ z dziecinnych opowiastek o duchach —
przygiêty dach, wykoœlawiony i powykrzywiany na skutek wieloletniego noszenia na swoich barkach œnie¿nych ciê¿arów, matowe, zakurzone okna, niektóre z szyb powybijane, a w ich miejsce powk³adane kawa³ki kartonu, d³ugie podwójne drzwi, byæ mo¿e rozchwierutane w zawiasach i otwarte na oœcie¿. Ta schludna i czysta budowla, pomalowana na ciemnoczerwono, ze zgrabn¹ kremow¹ obramówk¹, wygl¹da³a jak gara¿ na piêæ samochodów dobrze sytuowanego w³aœciciela ziemskiego, dla niepoznaki ucharakteryzowany na stodo³ê. Z przodu sta³ jeep cherokee — mo¿e piêcioletni, ale najwyraŸniej dobrze utrzymany. Z jednej strony sta³ p³ug Fishera z
domowej roboty drewnianym rozwidleniem. Aby przymocowaæ p³ug do jeepa, wystarczy³o tylko wprowadziæ wóz pomiêdzy zêby wide³ek, tak ¿eby haki na obudowie wozu zahaczy³y o zaczepy na p³ugu, i przekrêciæ dŸwigienkê blokady umieszczon¹ na desce rozdzielczej. Wspania³y wóz dla kobiety, która mieszka samotnie i nie ma w pobli¿u s¹siadów, do których w razie czego mog³aby zwróciæ siê po pomoc (z wyj¹tkiem tych przebrzyd³ych Roydmanów, a Annie najprawdopodobniej nie wziê³aby od nich nawet talerza kotletów, choæby umiera³a z g³odu). Podjazd by³ starannie odœnie¿ony — œwiadectwo faktu, ¿e
rzeczywiœcie korzysta³a z lemiesza, ale nie widzia³ drogi — budynek przes³ania³ mu widok. — Widzê, ¿e podziwiasz moj¹ stodo³ê, Paul. Obejrza³ siê, zaskoczony. Szybki i nieuchronny ruch obudzi³ jego ból z chwilowej drzemki. Rykn¹³ posêpnie wewn¹trz tego, co pozosta³o z jego goleni i nabrzmia³ej kopu³y, która zast¹pi³a lewe kolano. Ból przewróci³ siê z jednego boku na drugi k³uj¹c go z miejsca, gdzie by³ uwi¹zany w jaskiniach koœci, a potem ponownie zapad³ w drzemkê. Przynios³a jedzenie na tacy. Delikatne
jedzenie — posi³ek inwalidy, ale jego ¿o³¹dek zawy³ na ten widok. Kiedy do niego podesz³a, zobaczy³, ¿e nosi³a bia³e buty na gumowej podeszwie. — Tak — powiedzia³. — Bardzo ³adna. Po³o¿y³a deskê na oparciach jego fotela, a na niej postawi³a tacê. Potem przysunê³a krzes³o i usiad³a patrz¹c, jak zacz¹³ jeœæ. — Trele-morele! Jest ³adna, jak siê ³adnie zrobi. Moja matka zawsze tak mówi³a. Utrzymujê j¹ w czystoœci, bo jakbym tego nie robi³a, s¹siedzi zaraz zaczêliby gadaæ. Zawsze tylko szukaj¹ pretekstu, ¿eby siê do mnie dobraæ, albo sposobnoœci do plotek. No to robiê, co
siê da, aby to miejsce w miarê przyzwoicie wygl¹da³o. Zachowywanie estetyki wygl¹du jest bardzo, ale to bardzo wa¿ne. Je¿eli chodzi o stodo³ê, to wcale nie taka du¿a sztuka — dopóki nie dopuœcisz do spiêtrzenia obowi¹zków. Najgorzej z³¹ rzecz¹ jest uprz¹tanie dachu, ¿eby nie pêk³ pod ciê¿arem œniegu. “Najgorzej z³¹” — pomyœla³. Zachowaj ten kwiatek z leksykonu Annie Wilkes i zasadŸ go poœród swoich wspomnieñ, je¿eli, rzecz jasna, kiedykolwiek bêdziesz mia³ okazjê je spisaæ. Razem z “przebrzyd³ym ptaszyskiem”, “trelemorele” i ca³¹ reszt¹, która — jestem pewien — pojawi siê w swoim czasie.
— Przed dwoma laty kaza³am Billy'emu Havershamowi za³o¿yæ na dachu taœmy ogrzewcze. W³¹czasz przycisk, a one rozgrzewaj¹ siê i topi¹ lód. Tej zimy nie bêd¹ mi chyba zbytnio potrzebne — widzisz? Œnieg sam zaczyna siê topiæ. Kawa³ek jajka, jaki mia³ na widelcu, zatrzyma³ siê w po³owie drogi do ust. Zatrzyma³ siê w powietrzu, a on spojrza³ w stronê stodo³y. Wzd³u¿ okapu zwisa³ rz¹dek sopli. Koniuszki tych sopli topi³y siê, i to dosyæ szybko. Ka¿da kropla iskrzy³a siê, spadaj¹c w w¹ski kana³ lodu ci¹gn¹cy siê u podnó¿a œciany stodo³y. — Jeszcze nie ma dziewi¹tej, a ju¿ mamy ponad czterdzieœci piêæ stopni
— ci¹gnê³a radoœnie Annie, podczas gdy Paul zacz¹³ sobie wyobra¿aæ tylny zderzak camaro wystaj¹cy spod topniej¹cej pokrywy œniegu, w którego metalicznej powierzchni odbija³y siê promyki s³oñca. — Oczywiœcie na wiosnê trzeba jeszcze trochê poczekaæ. Mamy przed sob¹ co najmniej ze trzy powa¿ne och³odzenia i najprawdopodobniej tak¿e jedn¹ siln¹ œnie¿ycê, ale wiosna siê zbli¿a, Paul, a moja matka zawsze mawia³a, ¿e nadzieja wiosny jest jak nadzieja niebios. Od³o¿y³ na talerz widelec z wci¹¿ nadzianym nañ kawa³kiem jajka. — Ju¿ nie chcesz? Najad³eœ siê?
— Tak. Najad³em siê — przyzna³, a w g³êbi duszy zobaczy³ Roydmanów nadje¿d¿aj¹cych z Sidewinder — zobaczy³ jasn¹ strza³ê œwiat³a trafiaj¹c¹ Roydmana w twarz, mê¿czyzna krzywi siê i unosi rêkê, aby os³oniæ oczy. Co tam jest na dole?... Nie mów mi, ¿e zwariowa³em... Tam na dole coœ jest! B³ysk œwiat³a omal nie wypali³ mi oczu! Zawracaj, chcê na to rzuciæ okiem! — No to zabiorê tacê — powiedzia³a — a ty mo¿esz wreszcie zacz¹æ. Obdarzy³a go wyj¹tkowo ciep³ym spojrzeniem. — Nie potrafiê wyraziæ, jak bardzo jestem podniecona, Paul.
Wysz³a, zostawiaj¹c go siedz¹cego w fotelu i patrz¹cego na wodê œciekaj¹c¹ z lodowych sopli, zwisaj¹cych wzd³u¿ krawêdzi dachu stodo³y.
29
— Chcia³bym jakiœ inny papier, je¿eli mo¿esz to za³atwiæ — powiedzia³, kiedy wróci³a, ¿eby po³o¿yæ na desce papier i maszynê. — Inny ni¿ ten? — spyta³a kol¹c palcem
w opakowany w celofan plik Corrasable Bond. — Ale to najdro¿szy ze wszystkich! Prosi³am o ten, kiedy wesz³am do sklepu! — Czy twoja matka nigdy ci nie mówi³a, ¿e to, co najdro¿sze, nie zawsze jest najlepsze? Czo³o Annie spochmurnia³o. Pocz¹tkowa postawa defensywna zmienia³a siê w oburzenie. Paul spodziewa³ siê, ¿e ju¿ wkrótce Annie siê wœcieknie. — Nie, nie mówi³a. Ale powiedzia³a mi, panie cwaniaczku, ¿e kiedy kupujesz tani, dostajesz tani. Klimat wewn¹trz niej — jak powoli
odkrywa³ — by³ niczym wiosna na œrodkowym zachodzie. By³a kobiet¹ przepe³nion¹ gwa³townymi burzami i gdyby by³ farmerem obserwuj¹cym niebo, które wyg³¹da³oby tak jak teraz twarz Annie, od razu poszed³by po swoj¹ rodzinê i wraz z ni¹ schroni³ siê w przeciwburzowej piwnicy. Jej cia³o by³o nazbyt bia³e. Jej nozdrza rozdyma³y siê regularnie, jak nozdrza zwierzêcia czuj¹cego ogieñ. D³onie to otwiera³y siê, to znów zamyka³y gwa³townie, chwytaj¹c powietrze i mia¿d¿¹c je w uœcisku. Potrzebowa³ jej i jego uleg³oœæ wzglêdem niej krzycza³a, aby ju¿ przesta³, aby skoñczy³ z dra¿nieniem jej,
póki jeszcze czas — je¿eli rzeczywiœcie by³ jeszcze czas — jak szczep w jednej z ksi¹¿ek H. Ridera Haggarda próbowa³by udobruchaæ rozgniewan¹ boginiê, sk³adaj¹c ofiary jej wizerunkowi. Ale by³a te¿ inna czêœæ jego samego — bardziej rozs¹dna i mniej tchórzliwa, która przypomina³a mu, ¿e nie móg³ graæ roli Szeherezady, je¿eli zaczyna³ siê trz¹œæ ze strachu i próbowa³ j¹ przepraszaæ za ka¿dym razem, kiedy siê wœcieka³a. Gdyby tak siê dzia³o — jej gniew tylko przybiera³by na sile. Gdybyœ nie mia³ czegoœ, czego ona bardzo pragnie — stwierdzi³a rozs¹dnie
jakaœ jego czêœæ — od razu zabra³aby ciê do szpitala albo zabi³aby ciê póŸniej z obawy przed Roydmanami, bo dla Annie œwiat jest pe³en Roydmanów — jej zdaniem obserwuj¹ j¹ przez ca³y czas zza ka¿dego krzaczka i drzewa. I je¿eli nie przyszpilisz tej dziwki ju¿ teraz, mój drogi Paul, to byæ mo¿e ju¿ nigdy ci siê to nie uda. Zaczê³a oddychaæ szybciej, jakby próbowa³a przefiltrowaæ ca³e cia³o — rytm jej rozwieraj¹cych siê i zaciskaj¹cych piêœci równie¿ nabra³ tempa — wiedzia³, ¿e w tej w³aœnie chwili by³a nieobecna. Zbieraj¹c resztki odwagi, próbuj¹c robiæ dobr¹ minê do z³ej gry i uspokoiæ siê wbrew
przepe³niaj¹cej go wœciek³oœci, powiedzia³: — Daj sobie spokój. Wœciekanie siê nic tu nie pomo¿e. Zamar³a, jakby wymierzy³ jej policzek i spojrza³a na niego zraniona. — Annie — powiedzia³ spokojnie. — Przecie¿ to nic takiego. — To sztuczka — stwierdzi³a. — Nie chcesz pisaæ mojej ksi¹¿ki i robisz ró¿ne sztuczki, ¿eby tylko nie zacz¹æ. Wiedzia³am, ¿e tak bêdzie. Och, ch³opcze. Ale to ci siê nie uda. To... — To g³upie — powiedzia³. — Czy
powiedzia³em, ¿e nie zacznê? — Nie... nie, ale... — No w³aœnie. Bo zacznê. A jak tu podejdziesz i popatrzysz przez chwilê, poka¿ê ci, o co chodzi. WeŸ ze sob¹ Pojemnik Webstera. — Co? — Ten pojemniczek z d³ugopisami i o³ówkami — rzek³. — Popularnie dziennikarze nazywaj¹ to Pojemnikiem Webstera. Od Daniela Webstera. By³o to k³amstwo sp³odzone na u¿ytek chwili, ale efekt okaza³ siê zadowalaj¹cy — by³a bardziej zak³opotana ni¿
zazwyczaj, zagubiona w œwiecie specjalistów, o którym nie mia³a zielonego pojêcia. Zak³opotanie rozproszy³o (albo og³upi³o) jej wœciek³oœæ jeszcze bardziej, wiedzia³, ¿e ona teraz tak naprawdê nie wie, czy powinna siê z³oœciæ. Przynios³a pojemnik z o³ówkami i d³ugopisami, a potem z trzaskiem postawi³a go na desce. O cholera! — pomyœla³. Wygra³em! Nie — to nie by³o tak. Misery wygra³a! Ale to równie¿ nie by³o prawd¹. To Szeherezada. To ona wygra³a. — Co? — powiedzia³a ze z³oœci¹.
— Patrz. Otworzy³ paczkê Corrasable i wyj¹³ jedn¹ z kartek. Wzi¹³ œwie¿o zatemperowany o³ówek i nakreœli³ na papierze liniê. Potem d³ugopisem nakreœli³ drug¹, równoleg³¹ do pierwszej. PóŸniej przejecha³ palcem po doœæ g³adkiej powierzchni papieru. Obie linie rozmazywa³y siê, a smugi wiod³y w stronê, w któr¹ wêdrowa³ palec — z tym ¿e bardziej rozmazana by³a kreska wyrysowana o³ówkiem. — Widzisz? — Co? — Tusz taœmowy te¿ siê bêdzie
rozmazywa³ — powiedzia³. — Nie tak jak ta wyrysowana o³ówkiem kreska, ale gorzej ni¿ ta zrobiona d³ugopisem. — I bêdziesz tak siedzia³ i gmera³ paluchem w ka¿d¹ stronê? — Wystarczy³oby parê tygodni tarcia jednej kartki o drug¹, mo¿e nawet parê dni, a kiedy pracuje siê z maszynopisem, kartki czêsto siê przek³ada. Zawsze trzeba po coœ zerkn¹æ, ¿eby odnaleŸæ jak¹œ datê czy nazwisko. Mój Bo¿e, Annie — jedn¹ z pierwszych rzeczy, jak¹ powinnaœ wiedzieæ o tym biznesie, jest to, ¿e wydawcy nie cierpi¹ czytania maszynopisów napisanych na Corrasable Bond prawie tak bardzo, jak
nie cierpi¹ rêkopisów.
— Nie mów tak. Nie znoszê, jak tak mówisz. Spojrza³ na ni¹, szczerze zdziwiony. — Jak? — Kiedy kalasz talent dany ci przez Boga, mówi¹c o nim jak o biznesie. Nie cierpiê tego. — Przykro mi. — I s³usznie — stwierdzi³a stanowczo. — Równie dobrze móg³byœ nazwaæ siebie kurw¹. Nie, Annie — pomyœla³ nagle ogarniêty
furi¹. Nie jestem kurw¹. Szybkie samochody opowiada³y o tym, jak nie byæ kurw¹. Teraz, jak o tym myœlê, to wydaje mi siê, ¿e to Misery pasuje do tego okreœlenia. Jecha³em na Zachodnie Wybrze¿e, ¿eby œwiêtowaæ moje wyzwolenie od œwiata kurestwa. A ty wyci¹gnê³aœ mnie z rozbitego wozu, kiedy siê rozwali³em, i wsadzi³aœ mnie na powrót do koryta. Dwa dolary za zwyczajny, a za cztery przewiozê ciê dooko³a œwiata. Co jakiœ czas widzê ten b³ysk w twoich oczach. Mówi mi, ¿e czêœæ ciebie, zamkniêta w ciasnych œcianach wnêtrza, te¿ o tym wie, s¹d móg³ ciê uniewinniæ ze wzglêdu na twoj¹ niepoczytalnoœæ, ale nie ja, Annie. Nie ja.
— Trafna uwaga — powiedzia³. — A teraz wróæmy do sprawy papieru... — Za³atwiê ci ten twój zafajdany papier — powiedzia³a posêpnie. — Tylko powiedz jaki, a ja to za³atwiê. — Je¿eli mnie rozumiesz — jestem po twojej stronie... — Nie rozœmieszaj mnie. Nikt nie by³ po mojej stronie, odk¹d umar³a moja matka, a to by³o przed dwudziestu laty. — No to myœl sobie, co chcesz — rzuci³. — Je¿eli jesteœ tak niepewna, ¿e nie potrafisz uwierzyæ w moj¹ wdziêcznoœæ za uratowanie mi ¿ycia, to twoja sprawa.
Obdarzy³ j¹ przenikliwym spojrzeniem i ponownie zobaczy³ w jej oczach b³ysk niepewnoœci — chêæ uwierzenia. Dobrze. Bardzo dobrze. Spojrza³ na ni¹ z ca³¹ szczeroœci¹, na jak¹ móg³ siê zdobyæ w owej chwili, a w g³êbi duszy znów wyobrazi³ sobie, jak wbija od³amek szk³a w jej gard³o, raz na zawsze spuszczaj¹c krew, która s³u¿y³a jej oszala³emu mózgowi. — Przynajmniej powinnaœ uwierzyæ, ¿e jestem po stronie KSI¥¯KI. Mówi³aœ, ¿e j¹ oprawisz. Przypuszczam, ¿e mia³aœ na myœli maszynopis? Strony maszynopisu? — Oczywiœcie.
Tak. Mog³eœ siê tego spodziewaæ. Bo gdybyœ zabra³a maszynopis do drukarza, to mog³oby wzbudziæ podejrzenia. Mo¿esz byæ naiwna, je¿eli chodzi o œwiat ksi¹¿ek i wydawnictw, ale nie a¿ tak naiwna. Paul Sheldon zagin¹³, a twój drukarz móg³by zapamiêtaæ, ¿e w otrzymanym od ciebie maszynopisie pojawi³a siê najbardziej znana postaæ z powieœci Paula Sheldona — i to w okresie, kiedy sam autor znikn¹³... I z ca³¹ pewnoœci¹ zapamiêta³by instrukcje — instrukcje tak dziwaczne, ¿e ka¿dy drukarz by je zapamiêta³. Jeden egzemplarz z maszynopisu powieœci.
Tylko jeden. “Jak ona wygl¹da³a, oficerze? — No có¿, by³a potê¿n¹ kobiet¹, wygl¹da³a trochê jak kamienne bóstwo z powieœci Haggarda. Jeszcze moment. Mam jej nazwisko i adres w aktach. Tylko przejrzê rejestr faktur”. — To niez³y pomys³ — stwierdzi³. — Dobrze oprawiony maszynopis mo¿e wygl¹daæ ca³kiem przyzwoicie. Jak dobra edycja folio. Ale ksi¹¿ka powinna przetrwaæ wiele lat, Annie, a je¿eli napiszê tê na Corrasable, to za dziesiêæ lat nie zostanie ci po niej nic prócz czystych kartek. Chyba, rzecz jasna, ¿e w³o¿ysz j¹ z miejsca do szuflady.
Ale ona nie chcia³aby tego, prawda? Chryste, nie. Bêdzie chcia³a mieæ j¹ przy sobie. Ka¿dego dnia. Mo¿e nie bêdzie siê chcia³a z ni¹ rozstaæ. Bêdzie po¿eraæ j¹ oczami, ch³on¹æ ka¿de jej s³owo. Na jej twarz powróci³o dziwne, kamienne spojrzenie. Nie lubi³ tego jej uporu, tego niemal ostentacyjnego spojrzenia nieustêpliwoœci. To wprawia³o go we wœciek³oœæ. By³ w stanie kalkulowaæ jej gniew, ale w tym nowym wyrazie by³o coœ nieprzeniknionego, jakby dziecinnego. — Nie musisz mówiæ wiêcej — stwierdzi³a. — Ju¿ ci powiedzia³am, ¿e
za³atwiê papier. Jaki rodzaj? — Pójdziesz do sklepu... — Nazywa siê Paper Patch. — Tak. Paper Patch. Powiedz im, ¿e chcia³abyœ dwie ryzy — ryza to paczka zawieraj¹ca piêæset kart. — Wiem. Nie jestem g³upia, Paul. — Wiem, ¿e nie jesteœ — powiedzia³ czuj¹c, ¿e coraz bardziej siê denerwuje. Ból zacz¹³ coœ mamrotaæ w dole nóg, ale jego g³os odezwa³ siê silniej z okolic miednicy — siedzia³ ju¿ od prawie godziny i obszar ten wyraŸnie skar¿y³ siê na zbyt d³ug¹ zmianê pozycji.
Zachowaj spokój, na litoœæ bosk¹! Nie straæ wszystkiego, co uda³o ci siê osi¹gn¹æ. Ale czy w ogóle coœ osi¹gn¹³em? A mo¿e to tylko pobo¿ne ¿yczenia? — Poproœ o dwie ryzy bia³ego, d³ugow³óknistego mimeo. Dobry jest Hammermill Bond albo Triad Modern. Dwie ryzy mimeo bêd¹ kosztowaæ mniej ni¿ jedna paczka Corrasable i tyle powinno wystarczyæ na ca³oœæ, z przepisywaniem w³¹cznie. — No to pójdê natychmiast — powiedzia³a wstaj¹c gwa³townie. Spojrza³ na ni¹ zaniepokojony, zdaj¹c
sobie sprawê, ¿e znów ma zamiar go opuœciæ, nie daj¹c mu kolejnej porcji lekarstw. Tym razem na siedz¹co. Ju¿ samo siedzenie by³o bolesne — zanim wróci, ból bêdzie potworny, nawet gdyby zechcia³a siê pospieszyæ. — Nie musisz tego robiæ od razu — powiedzia³ szybko. — Na pocz¹tek mo¿e mi wystarczyæ Corrasable. I tak bêdê musia³ to przepisaæ. — Tylko g³upiec móg³by próbowaæ tworzyæ dzie³o za pomoc¹ z³ych narzêdzi. Zabra³a paczkê Corrasable, po czym wziê³a kartkê z dwoma rozmazanymi kreskami i zmiê³a j¹ w kulkê. Wrzuci³a
jedno i drugie do koszyka, a potem odwróci³a siê do niego. To kamienne, nieub³agane spojrzenie spowi³o ca³e jej oblicze jak maska. Jej oczy b³yszcza³y niczym zaœniedzia³e dziesiêciocentówki. — Pojadê teraz do miasta — powiedzia³a. — Wiem, ¿e chcia³byœ zacz¹æ tak szybko, jak tylko mo¿esz, odk¹d “jesteœ po mojej stronie” — wypowiedzia³a te ostatnie s³owa z naciskiem i wyraŸnym sarkazmem (i — w co wierzy³ Paul — bardziej z nienawiœci¹ do siebie ni¿ kiedykolwiek dot¹d) — tak ¿e nie bêdê nawet mia³a czasu, aby ciê przenieœæ z powrotem do ³ó¿ka.
Uœmiechnê³a siê naci¹gaj¹c usta, które groteskowo przypomina³y usta lalki, i przeœlizgnê³a siê obok niego w swych cichych, bia³ych pantoflach pielêgniarki. Jej palce dotknê³y jego w³osów. Wzdrygn¹³ siê. Próbowa³ siê powstrzymaæ, ale nie móg³. Jej martwo¿ywy uœmiech poszerzy³ siê. — Prawdê mówi¹c podejrzewa³am, ¿e bêdziemy musieli przesun¹æ rozpoczêcie Powrotu Misery o dzieñ... czy dwa..., a mo¿e nawet trzy... Tak... mo¿e min¹æ ze trzy dni, nim znów bêdziesz móg³ usi¹œæ. Z powodu bólu. Strasznego bólu. Mia³am w lodówce szampana. Mrozi³ siê. W sumie szkoda, ¿e siê zmarnuje.
— Annie, naprawdê mogê zacz¹æ, jak tylko... — Nie, Paul. — Podesz³a do drzwi, a potem odwróci³a siê, ukazuj¹c jego oczom swe kamienne oblicze. Tylko jej oczy, te na wpó³ zmartwia³e monety by³y ¿ywe poni¿ej klifu jej brwi. — Jest jedno, co chcia³abym ci powiedzieæ na odchodne. Mo¿esz sobie myœleæ, ¿e zdo³asz mnie omamiæ lub oszukaæ. Wiem, ¿e wygl¹dam na g³upi¹ albo opóŸnion¹. Ale nie jestem g³upia, Paul. I nie jestem opóŸniona. Nagle jej twarz prze³ama³a siê. Kamienna otoczka pêk³a i to, co zaczê³o przez ni¹ przeœwitywaæ, by³o obliczem
szaleñczo rozsierdzonego dziecka. Paul przez chwilê mia³ wra¿enie, ¿e bezgraniczne przera¿enie, jakie go ogarnê³o, mo¿e go zabiæ. Czy naprawdê mu siê wydawa³o, ¿e mo¿e z ni¹ wygraæ? Naprawdê? Czy móg³ graæ Szeherezadê, kiedy jego stra¿niczka by³a niespe³na rozumu? Sz³a do niego, jej grube nogi pracowa³y zajadle, kolana giê³y siê elastycznie, ³okcie przesuwa³y siê jak t³oki w przód i w ty³ w zatêch³ym powietrzu ciasnego pokoiku. W³osy omiata³y jej twarz, kiedy wypad³y z nich przytrzymuj¹ce je spinki. Tym razem nie sz³a cicho. Przypomina³a chodem Goliata, schodz¹cego w Dolinê Koœci. Obraz przedstawiaj¹cy £uk Triumfalny stukn¹³ trwo¿liwie o œcianê.
— Geee — aaaach! — krzyknê³a i r¹bnê³a piêœci¹ w nabrzmia³¹ kopu³ê bólu, która by³a lewym kolanem Paula Sheldona. Odrzuci³ g³owê do ty³u i zawy³, ¿y³y wyst¹pi³y mu na czole i szyi. Z jego kolana wytrysn¹³ strumieñ bólu zalewaj¹c ca³e cia³o. Bia³y, promieniuj¹cy ból, którego centrum by³a eksplozja supernowej. Zerwa³a z deski maszynê do pisania i postawi³a j¹ na obramowaniu kominka unosz¹c ciê¿ki przedmiot z tak¹ ³atwoœci¹, jakby to by³o puste kartonowe pud³o. — No to posiedŸ tu sobie — powiedzia³a i œci¹gnê³a wargi w
z³owieszczym uœmiechu. — I pomyœl o tym, kto tu rz¹dzi, i o tym, co mogê z tob¹ zrobiæ, jak staniesz siê z³y albo bêdziesz próbowa³ mnie oszukaæ. PosiedŸ tu sobie i krzycz, je¿eli chcesz, bo i tak nikt ciê tu nie us³yszy. Nikt siê tu nie zatrzymuje, bo wszyscy wiedz¹, ¿e Annie Wilkes jest szalona i wszyscy wiedz¹, co zrobi³a, nawet je¿eli uznali, ¿e jest niewinna. Podesz³a do drzwi i znów siê odwróci³a. Oczekuj¹c kolejnej szar¿y z jej strony krzykn¹³ ponownie, co sprawi³o, ¿e uœmiechnê³a siê jeszcze szerzej. — Jeszcze ci coœ powiem — rzuci³a
³agodnym tonem. — Oni uwa¿aj¹, ¿e mi siê upiek³o — i maj¹ racjê. Pomyœl o tym, Paul, podczas gdy ja bêdê w mieœcie, aby kupiæ ci ten twój zafajdany papier. Wysz³a trzaskaj¹c drzwiami tak mocno, ¿e dom prawie zatrz¹s³ siê w posadach. Potem da³ siê s³yszeæ szczêk zamka. Osun¹³ siê w fotelu dr¿¹c na ca³ym ciele — próbowa³ powstrzymaæ dreszcze, bo one wzmaga³y ból, ale nie móg³. £zy p³ynê³y mu strumieniami po policzkach. Raz po raz przypomina³ sobie, jak sunê³a przez pokój, i raz po raz widzia³, jak wali piêœci¹ w to, co zosta³o z jego kolana — jak uderza w nie z ca³¹ si³¹ i
wœciek³oœci¹ pijaka wy¿ywaj¹cego siê na blacie baru — raz po raz prze³yka³ œlinê, w tym potwornym bia³ob³êkitnym wybuchu supernowej bólu. — Proszê, Bo¿e, proszê — jêkn¹³, kiedy na zewn¹trz da³ siê s³yszeæ huk i ryk zapuszczanego silnika cherokee... — Proszê, wyci¹gnij mnie z tego albo zabij mnie. — Ryk silnika ucich³ w dole drogi, a Bóg nie zdecydowa³ siê na ¿adne z proponowanych przez niego rozwi¹zañ — siedzia³ wiêc w bezruchu, z twarz¹ we ³zach, przepe³niony bólem, który obudzi³ siê ju¿ na dobre, a teraz jak oszala³y przenika³ ca³e jego cia³o.
30
Potem pomyœla³, ¿e œwiat w swojej niezachwianej perwersji uzna te rzeczy, które zrobi³ póŸniej, za akt heroizmu. I prawdopodobnie przyzna³by im racjê, gdyby w rzeczywistoœci to, co robi³, nie by³o niczym wiêcej jak tylko ostatnim podrygiem w walce o przetrwanie. Jak przez sen zdawa³ siê s³yszeæ entuzjastyczny g³os komentatora sportowego — Howarda Cosella, Warnera Wolfa lub byæ mo¿e zwariowanego Johnny'ego Mosta opisuj¹cego tê sceneriê, jakby jego
próby dostania siê do jej zapasów medycznych, zanim zabije go ból, by³y czymœ na wzór sportowych zawodów — substytutem sobotniego meczu nadawanego w telewizji. A w sumie jak mo¿na by nazwaæ konkurencjê, w której bra³ udzia³? Bieg po prochy? “Po prostu nie mogê uwierzyæ w formê, jak¹ prezentuje nam dziœ zawodnik Sheldon!” — wrzeszcza³ entuzjastycznie komentator sportowy usadowiony pod czaszk¹ Sheldona. “Nie wierzê, by ktokolwiek na Stadionie Annie Wilkes, czy te¿ raczej w tym wypadku w domowym zaciszu, móg³ w ogóle myœleæ, ¿e ma jak¹kolwiek,
choæby nawet najmniejsz¹ szansê wprawienia w ruch tego fotela na kó³kach — zw³aszcza po ciosie, jaki mu zaaplikowano, ale ja wierzê... ...tak, w³aœnie! Poruszy³ siê! Spójrzmy na powtórkê!” Pot œcieka³ mu po czole i zalewa³ oczy. Zliza³ mieszankê soli i ³ez z warg. Dreszcze nie ustawa³y. Ból kojarzy³ siê z koñcem œwiata. Pomyœla³: oto punkt, w którym jakakolwiek dyskusja na temat bólu staje siê zbêdna. Nikt na œwiecie nie wie, ¿e istnieje a¿ taki ból. Nikt. To tak jak z opêtaniem przez demony. To tylko myœl o pigu³kach, novrilu, który jest przechowywany gdzieœ w tym
domu, sprawi³a, ¿e poruszy³ wózkiem. Zamkniête drzwi sypialni... mo¿liwe, ¿e prochów nie ma w ³azience na dole, tak jak przypuszcza³, ale ¿e s¹ ukryte gdzieœ indziej... prawdopodobieñstwo, ¿e mo¿e wróciæ i przy³apaæ go... te rzeczy w ogóle siê nie liczy³y, by³y jedynie cieniami przes³oniêtymi bólem. Rozprawi siê z ka¿dym z problemów z osobna, gdyby przysz³o co do czego... albo umrze. To wszystko. Poruszanie uaktywni³o taœmê p³omieni poni¿ej jego klatki piersiowej, zag³êbia³a siê w jego nogach coraz bardziej i bardziej, jakby zaciska³y siê na nich skórzane pasy, ponabijane stalowymi kolcami, skierowanymi do
wewn¹trz. Ale wózek inwalidzki poruszy³ siê. Powoli, bo powoli, ale ruszy³ z miejsca. Przejecha³ jakieœ cztery stopy, gdy zda³ sobie sprawê, ¿e je¿eli nie skrêci fotela w bok, to jego wysi³ki spe³zn¹ na niczym, bo minie drzwi o dobre parê stóp i trafi prosto w œcianê. Schwyci³ za prawe ko³o i zadr¿a³. (Myœl o pigu³kach, o uldze, o pigu³kach...) Docisn¹³ je do do³u, jak tylko potrafi³. Guma zapiszcza³a nieznacznie na drewnianej pod³odze — jak ma³a mysz.
Nacisn¹³ jeszcze raz mocno, a jego sflacza³e miêœnie zatrzês³y siê jak galareta, wargi rozchyli³y siê ukazuj¹c zaciœniête zêby, a wózek zacz¹³ siê powoli obracaæ. Z³apa³ za oba ko³a i znów wprawi³ wózek w ruch. Tym razem przejecha³ piêæ stóp, zanim siê zatrzyma³ i wyprostowa³. Kiedy to siê sta³o, zemdla³. Powróci³ z szaroœci omdlenia do smutnej rzeczywistoœci w piêæ minut póŸniej s³ysz¹c pod czaszk¹ przyciszony, poganiaj¹cy go g³os komentatora: “I kolejna próba, proszê pañstwa! Nasz Paul Sheldon jest dziœ doprawdy w nieeesamowitej formie!”
Front jego umys³u reagowa³ jedynie na ból, to tylna czêœæ kierowa³a oczyma. Zobaczy³, ¿e jest ju¿ blisko drzwi i podjecha³ do nich. Pochyli³ siê, ale brakowa³o mu trzech cali, by podnieœæ z pod³ogi jedn¹ z dwóch czy trzech spinek, które wypad³y jej z w³osów, kiedy go zaatakowa³a. Przygryz³ wargê, nieœwiadomy, ¿e pot zalewa mu twarz, kark i ciemnieje na jego bluzie od pi¿amy. “Nie s¹dzê, ch³opcy, aby uda³o mu siê dosiêgn¹æ tej spinki — to by³a doprawdy faaaaantastyczna próba, ale myœlê, ¿e tylko na tym siê to skoñczy. No có¿ — mo¿e nie”.
Przechyli³ siê na prawo w swoim fotelu, z pocz¹tku ignoruj¹c ból w prawym boku — ból, który wzbiera³ jak wzrastaj¹cy pêcherz, co przypomina³o ból zêba, a potem podda³o siê — pêk³o i zaczê³o krzyczeæ. Mia³a racjê. I tak nikt nie móg³ go us³yszeæ. Czubki jego palców nadal wisia³y cal nad pod³og¹, miêdl¹c powietrze w tê i z powrotem tu¿ nad spink¹, a jego prawe biodro sprawia³o wra¿enie, jakby lada chwila mia³o eksplodowaæ bryzgiem jakiejœ obrzydliwej koœcistobia³ej galarety. O Bo¿e... Bo¿e, proszê, proszê. Pomó¿ mi.
Pomimo bólu przechyli³ siê mocniej. Jego palce dotknê³y spinki, ale tylko przesunê³y j¹ o æwieræ cala w bok. Paul osun¹³ siê na fotelu, nadal przechylony na prawy bok, i znów zacz¹³ krzyczeæ, bo ból promieniuj¹cy z dolnych partii nóg by³ po prostu potworny. Oczy wychodzi³y mu z orbit, usta mia³ szeroko otwarte, jêzyk zwisa³ na brodzie jak sznurek do zaci¹gania rolet. Drobne kropelki œliny sp³ywa³y z jego czubka i skapywa³y na pod³ogê. Uchwyci³ spinkê miêdzy palce... z³apa³ jak w szczypce... prawie zgubi³... a potem zamkn¹³ mocno w zaciœniêtej piêœci. Wyprostowanie siê sprawi³o, ¿e kolejna fala bólu przeszy³a jego cia³o, a kiedy
ból nieco min¹³, przez d³u¿sz¹ chwilê nie by³ w stanie zrobiæ nic wiêcej, jak tylko siedzieæ i oddychaæ ciê¿ko z g³ow¹ odchylon¹ do ty³u tak mocno, jak na to pozwala³o oparcie fotela, i spink¹ le¿¹c¹ na desce spoczywaj¹cej na oparciach wózka. Przez chwilê nie by³ pewny, czy nie zwymiotuje, ale nudnoœci minê³y. Co ty robisz? — ostrzeg³a go czêœæ jego umys³u. — Czekasz, aby ból min¹³? Nie minie. Ona zawsze powo³uje siê na swoj¹ matkê, ale twoja matka te¿ mia³a parê powiedzonek. Tak. Mia³a. Siedz¹c tak z g³ow¹ odchylon¹ do ty³u, twarz¹ lœni¹c¹ od potu, w³osami przylepionymi do cia³a, Paul
wypowiedzia³ jedno z nich na g³os, prawie jak jakieœ zaklêcie: “Mo¿e i s¹ gnomy, mo¿e i s¹ elfy, ale Bóg pomaga tym, którzy potrafi¹ sobie radziæ”. Znów ruszy³ z miejsca, przetaczaj¹c wolno wózek w stronê drzwi. Wierzy³, ¿e jest w stanie je otworzyæ. Tony Bonasaro, który by³ teraz jedynie niewielk¹ kupk¹ popio³u, trudni³ siê dawniej kradzie¿¹ samochodów. W ramach przygotowania do Szybkich samochodów Paul poznawa³ z³odziejskie abecad³o. Pewien twardy stary gliniarz nazwiskiem Tom Twyford pokaza³ mu, jak zapalaæ wóz “na krótko”, jak u¿ywaæ cienkiego metalowego paska, nazywanego przez z³odziei “Chudym Jimem”, do otwierania zamków w drzwiczkach
wozu i w jaki sposób radziæ sobie z instalacj¹ alarmow¹. “Albo — powiedzia³ Tom pewnego wiosennego dnia w Nowym Jorku jakieœ dwa i pó³ roku temu — powiedzmy, ¿e nie chcesz ukraœæ wozu w ogóle. Masz wóz, ale nie masz benzyny. Masz rurkê, ale wóz, z którego upatrzy³eœ sobie spuœciæ trochê paliwa, ma zamkniêty zbiornik. Czy mamy tu do czynienia z powa¿nym problemem? Nie — je¿eli wiesz, co masz zrobiæ, bo wiêkszoœæ zamków stosowanych przy zbiornikach paliwa to zwyczajna Myszka Miki. Wszystko, czego potrzebujesz, to zwyczajna spinka”.
Ustawienie fotela w dogodnej pozycji — dok³adnie tak, jak tego chcia³ — z lewym ko³em niemal dotykaj¹cym drzwi, zajê³o Paulowi piêæ ci¹gn¹cych siê w nieskoñczonoœæ minut. Dziurka od klucza by³a starego typu, przypomina³a Paulowi rysunki Alana Tenniela do Alicji w krainie czarów — umieszczona poœrodku matowego zamka. Zsun¹³ siê trochê ni¿ej w fotelu, wyda³ z siebie jedno zduszone burkniêcie i spojrza³ przez ni¹. Widzia³ krótki korytarz prowadz¹cy w dó³ do saloniku — ciemnoczerwony dywan na pod³odze, staromodn¹ otomanê pokryt¹ narzut¹ z podobnego materia³u i lampê z ozdobnymi kitkami zwieszaj¹c¹ siê z sufitu, ledwo zauwa¿aln¹ w pó³mroku.
Po lewej, w po³owie korytarza znajdowa³y siê uchylone drzwi. Puls Paula przyspieszy³ tempo. To by³a najprawdopodobniej ³azienka — czêsto s³ysza³ dochodz¹cy stamt¹d odg³os puszczanej wody (nawet wtedy, kiedy nalewa³a tam wody do kub³a, z którego tak entuzjastycznie wypi³) i czy to nie tam stale zachodzi³a przed podaniem lekarstwa? Uzna³, ¿e najprawdopodobniej tak. Uj¹³ spinkê. Wyœlizgnê³a mu siê z palców na deskê i potoczy³a w stronê jej krawêdzi. — NIE! — wrzasn¹³ ochryple i przycisn¹³ j¹ rêk¹, zanim zd¹¿y³a spaœæ.
Zacisn¹³ j¹ w piêœci, a potem znów zapad³ siê w otch³añ nieœwiadomoœci. Choæ nie móg³ tego powiedzieæ na pewno, wydawa³o mu siê, ¿e za drugim razem jego omdlenie trwa³o d³u¿ej. Ból — z wyj¹tkiem rozdzieraj¹cej agonii jego lewego kolana — zdawa³ siê straciæ trochê na sile. Spinka spoczywa³a wci¹¿ na desce le¿¹cej na oparciach jego fotela. Tym razem roz³o¿y³ i zacisn¹³ parê razy palce prawej d³oni, zanim j¹ podniós³. A teraz — pomyœla³ rozginaj¹c j¹ i trzymaj¹c w prawej d³oni — nie zadr¿ysz. Trzymaj siê tej myœli. Nie zadr¿ysz.
Przechyli³ siê i w³o¿y³ spinkê w otwór, trzymaj¹c j¹ praw¹ rêk¹ i nas³uchuj¹c, jak komentator w jego mózgu (tak ¿ywym!) opisuje jego wysi³ki. Pot œcieka³ mu po twarzy jak oliwa. Nas³uchiwa³... ale jeszcze bardziej czu³. “Zapadka w tanich zamkach nie jest niczym wiêcej, jak tylko zwyczajnym biegunem — rzek³ Tom Twyford pokazuj¹c mu sposób dzia³ania mechanizmu ruchem rêki. — Chcesz przewróciæ fotel na biegunach? Naj³atwiejsza rzecz na œwiecie, prawda? Wystarczy z³apaæ za bieguny,
poci¹gn¹æ — i mamuœka le¿y jak d³uga — nic prostszego, i to wszystko, co mo¿esz zrobiæ z tego typu zamkiem. Przesun¹æ zapadkê w górê, a potem szybko otworzyæ klapkê zamykaj¹c¹ wieko paliwa, zanim zd¹¿y wróciæ na swoje miejsce”. Dwukrotnie uda³o mu siê z³apaæ zapadkê, ale oba razy spinka obsuwa³a siê i zapadka wraca³a na swoje miejsce, zanim zd¹¿y³ zrobiæ cokolwiek wiêcej, ni¿ tylko z³apaæ za klamkê. Spinka zaczê³a siê gi¹æ. Uzna³, ¿e jeszcze dwie, trzy próby i siê z³amie. — Proszê, Bo¿e — powiedzia³, wk³adaj¹c j¹ ponownie w otwór. —
Proszê ciê, Bo¿e, co ty na to? Pozwól mi tego dokonaæ, ulituj siê nad dzieciakiem — to wszystko, o co ciê proszê. (“Panie i panowie, Sheldon dokonuje dziœ heroicznych wysi³ków, ale to ju¿ chyba jego ostatnie podrygi”. T³um zamilk³...) Zamkn¹³ oczy, g³os komentatora ucich³, podczas gdy on nas³uchiwa³ szczêku spinki w zamku. Teraz! By³ opór! Zapadka! Widzia³ j¹, jak zakrzywion¹ nogê bujanego fotela, naciskaj¹c¹ na jêzyk zamka, utrzymuj¹c¹ go w pozycji zamkniêtej, nie wypuszczaj¹c¹ go z tego pokoju. ,,To zwyczajna Myszka Miki, Paul.
Tylko spokojnie”. Kiedy czujesz tak potworny ból, raczej trudno jest ci zachowaæ spokój. Z³apa³ lew¹ d³oni¹ za klamkê — aby to zrobiæ, musia³ prze³o¿yæ lew¹ rêkê pod praw¹ — i zacz¹³ z lekka naciskaæ na spinkê. Jeszcze trochê... jeszcze trochê... Oczyma wyobraŸni widzia³ fotel na biegunach, stoj¹cy w pustej alkowie, który zaczyna siê poruszaæ. Widzia³, jak jêzyk zamka zaczyna siê cofaæ. Nie musi go odci¹gn¹æ do koñca — dobry Bo¿e — nie, nie musi przewracaæ fotela na biegunach, je¿eli ju¿ mia³ u¿yæ metafory Toma Twyforda. Tylko trochê, aby wysz³o poza obrêb framugi —
pchniêcie... Spinka momentalnie zaczê³a siê gi¹æ i wyœlizgiwaæ. Czu³, ¿e to siê dzieje, i w rozpaczy pcha³ z ca³ej si³y ku górze; przekrêci³ klamkê i napar³ na drzwi. Rozleg³o siê st³umione trzask, spinka pêk³a na pó³ i jeden kawa³ek wpad³ do wnêtrza zamka. Przez chwilê wydawa³o siê ju¿, ¿e przegra³, kiedy nagle drzwi stanê³y przed nim otworem, a jêzyk zamka wystawa³ z p³ytki niczym stalowy palec. — Jezu — wyszepta³. — Jezu, dziêkujê. “Obejrzyjmy to jeszcze raz na wideo” — zawy³ w g³êbinach jego mózgu
Warner Wolf, a jego g³os, jak g³os tysiêcy na Stadionie Annie Wilkes, nie wspominaj¹c o nieprzebranych milionach obserwuj¹cych to w domach, zmieni³ siê w radosny ryk. — Nie teraz, Warnerze — warkn¹³ i rozpocz¹³ d³ugi, wyczerpuj¹cy manewr wycofywania i ustawiania fotela tak, ¿eby móg³ nim przejechaæ na wprost, przez otwarte drzwi.
31
Prze¿y³ z³¹ — nie, nie tylko z³¹ — okropn¹ chwilê, kiedy wydawa³o mu siê, ¿e wózek nie przejedzie, ¿e nie bêdzie pasowa³. By³ nie wiêcej ni¿ dwa cale za szeroki, ale mimo to a¿ o dwa cale. Wprowadzi³a go tu z³o¿ony i dlatego z pocz¹tku myœla³eœ, ¿e to wózek sklepowy — poinformowa³ go sennie jego umys³. W koñcu zdo³a³ siê jakoœ przecisn¹æ — ledwo, ledwo, ustawiaj¹c wózek równo w drzwiach, a potem przechylaj¹c siê do przodu, aby móc obur¹cz uchwyciæ z ca³ych si³ za framugê drzwi. Dekle na ko³ach zaszorowa³y po drewnie, ale uda³o mu siê przejechaæ.
Potem znów straci³ przytomnoœæ.
32
G³os Annie wyrwa³ go z drzemki. Otworzy³ oczy i zobaczy³, ¿e celuje do niego z dubeltówki. Jej oczy b³yszcza³y z wœciek³oœci. Na zêbach migota³a œlina. — Je¿eli tak bardzo pragniesz wolnoœci, Paul — powiedzia³a Annie — to bêdê naprawdê szczêœliwa, je¿eli
zdo³am spe³niæ twoje ¿yczenie. Odci¹gnê³a oba kurki.
33
Zadr¿a³, oczekuj¹c na wystrza³. Ale oczywiœcie jej tam nie by³o — jego umys³ zdo³a³ ju¿ rozpoznaæ, ¿e to by³ zwyk³y sen.
Nie sen — ostrze¿enie. Mo¿e wróciæ w ka¿dej chwili. Kiedykolwiek. Jakoœæ œwiat³a wpadaj¹cego przez wpó³ otwarte drzwi do ³azienki zmieni³a siê — zrobi³o siê jaœniej. By³o jasno jak w po³udnie. Chcia³, ¿eby zegar zacz¹³ wybijaæ godzinê i upewni³ go, jak bardzo jest bliski prawdy, ale zegar uparcie milcza³. Poprzednim razem nie by³o jej piêædziesi¹t godzin. Poprzednio. Tym razem mog³o jej nie byæ osiemdziesi¹t. Albo kto wie, mo¿e ju¿ za parê sekund us³yszysz na podjeŸdzie odg³os silnika cherokee. W razie gdybyœ o tym nie wiedzia³, przyjacielu, instytut
meteorologii mo¿e zapowiedzieæ ostrze¿enie burzowe, ale kiedy przychodzi do okreœlenia, kiedy i gdzie nadejdzie burza, nie wiedz¹ kompletnie nic. — To fakt — powiedzia³ i przejecha³ na wózku do ³azienki. Zagl¹daj¹c do œrodka, zobaczy³ surowe pomieszczenie o pod³odze wy³o¿onej bia³ymi kafelkami. Kulawa wanna z wachlarzami rdzy rozpoœcieraj¹cymi siê poni¿ej kurków. Obok niej szafka na bieliznê, a dalej umywalka. Nad umywalk¹ — szafka z lekarstwami. W wannie sta³ kube³ — widzia³ górê jego plastykowej obudowy — korytarz
by³ dostatecznie szeroki, aby móg³ w nim wykrêciæ wózek i stan¹æ na wprost drzwi, ale w obecnej chwili jego ramiona dygota³y z wyczerpania. Jako ch³opiec by³ s³abowity i dlatego próbowa³ zadbaæ o siebie jako doros³y, ale jego miêœnie by³y teraz miêœniami inwalidy — s³abowity dzieciak wróci³ i ca³y ten czas, jaki spêdzi³ robi¹c pompki, biegaj¹c i trenuj¹c na maszynie Nautiliusa, wydawa³ siê snem. Przynajmniej te drzwi by³y szersze — nie bardzo, ale doœæ, by przejazd nie by³ tak dramatyczny. Paul przejecha³ przez nadpro¿e, a potem gumowe ko³a wózka g³adko przetoczy³y
siê po kafelkach. Czu³ coœ gorzkiego, coœ co automatycznie kojarzy³o mu siê ze szpitalem — mo¿e lizol. Nie by³o tu toalety, co ju¿ wczeœniej podejrzewa³, jedyny odg³os spuszczanej wody dochodzi³ z góry, a jak to teraz zauwa¿y³, ka¿de spuszczenie wody na górze poprzedza³o jego skorzystanie z kaczki. Tu, na dole by³a tylko wanna, umywalka i szafka na bieliznê, której drzwiczki sta³y otworem. Rzuci³ krótkie spojrzenie na schludny stosik niebieskich rêczników i œwie¿ej bielizny — zapozna³ siê z nimi po g¹bczanych k¹pielach, których mu nie szczêdzi³a — a potem zwróci³ swoj¹ uwagê ku szafce z lekarstwami nad
umywalk¹. By³a poza jego zasiêgiem. Obojêtnie, jak by siê wytê¿a³, znajdowa³a siê dobre dziewiêæ cali ponad czubkami jego palców. Zdawa³ sobie z tego sprawê, a mimo to siêga³ dalej, niezdolny uwierzyæ, ¿e los, Bóg czy ktoœ tam jeszcze mo¿e byæ tak okrutny. Wygl¹da³ jak zawodnik poza polem, próbuj¹cy desperacko z³apaæ pi³kê zawodników swojej dru¿yny, choæ jego akcja by³a z góry skazana na niepowodzenie. Paul doby³ z siebie ranny, st³umiony g³os, opuœci³ rêkê, a potem rozpar³ siê w fotelu, dysz¹c ciê¿ko. Szara chmura
zni¿y³a siê. Zdo³a³ j¹ odegnaæ i rozejrza³ siê woko³o w poszukiwaniu czegoœ, czym móg³by otworzyæ drzwiczki szafki. Zobaczy³ szczotkê o d³ugim niebieskim kiju, stoj¹c¹ w k¹cie. Chcesz tego u¿yæ? Naprawdê? No có¿, myœlê, ¿e móg³byœ odchyliæ, a póŸniej otworzyæ drzwiczki szafki z lekarstwami, potem zaœ po prostu wygarn¹æ zawartoœæ do umywalki. Ale butelki pot³uk¹ siê, a nawet je¿eli tam nie ma butelek (co raczej w¹tpliwe) — bo ka¿dy ma w takiej szafce jedn¹ czy dwie buteleczki listeriny czy scope'a — to nie bêdziesz mia³ jak postawiæ tego z powrotem. A zatem kiedy ona wróci i zobaczy ten ba³agan... co siê wtedy
stanie? — Powiem jej, ¿e to by³a Misery — burkn¹³. — Powiem, ¿e wpad³a przelotnie, bo szuka³a jakiegoœ specyfiku, który móg³by j¹ wskrzesiæ z martwych. Potem zap³aka³, ale nawet przez ³zy jego oczy lustrowa³y pomieszczenie — szuka³y czegoœ, inspiracji, pomys³u, jakiegoœ cholernego pomy... Znowu patrzy³ na szafkê z rêcznikami, a jego przyspieszony oddech zamar³ nagle. Oczy rozszerzy³y siê. Kiedy po raz pierwszy zagl¹da³ do szafki, ograniczy³ siê do przejrzenia
pó³ek ze stosikami poszewek, bielizny i rêczników. Teraz patrzy³ na pod³ogê, a na pod³odze sta³o parê kwadratowych kartonowych pude³. Kilka z nich by³o oznaczone napisem UPJOHN. Niektóre napisem LILLY. Niektóre — CAM.WYROBY FARMACEUTYCZNE. Wykrêci³ ostro wózek i choæ czu³ przy tym potworny ból, nie zwraca³ na to uwagi. Proszê ciê, Bo¿e. Niech to nie bêd¹ zachomikowane pud³a szamponu, tamponów czy zdjêæ jej ukochanej, starej, nieomal œwiêtej mamuœki lub... Siêgn¹³ po jedno z pude³, wyci¹gn¹³ je i otworzy³ klapy pud³a. ¯adnego
szamponu, ¿adnych avonów. Co to, to nie. Wewn¹trz znajdowa³y siê porozrzucane pude³ka z lekarstwami — wiêkszoœæ z nich opatrzona by³a napisem: SERIA PRÓBNA. Na dnie parê pigu³ek i kapsu³ek ró¿nych kolorów, le¿¹cych luzem. Niektóre zna³, takie jak mitrim i lopressor — lekarstwo na nadciœnienie, które jego ojciec za¿ywa³ przez trzy ostatnie lata swego ¿ycia. O innych nigdy nie s³ysza³. — Novril — wymamrota³ przeszukuj¹c wœciekle wnêtrze pude³ka, podczas gdy pot œcieka³ mu po twarzy, w nogach dudni³o, a pulsuj¹cy ból targa³ ca³ym cia³em.
— Novril — gdzie jest ten pieprzony novril? Nie by³o. Zamkn¹³ klapy pud³a i wsun¹³ je na powrót do szafki na bieliznê, staraj¹c siê, o ile to mo¿liwe, ustawiæ je na tym samym miejscu co poprzednio. Powinno byæ dobrze — tu i tak panowa³ cholerny ba³agan. Przechylaj¹c siê mocno w lewo zdo³a³ przyci¹gn¹æ do siebie drugie pud³o. Otworzy³ je i nie wierzy³ w³asnym oczom. Darvon. Darvocet. Mieszanina darvonu, morphose i morphose complex. Librium. Valium. I novril. Tuziny i tuziny tuzinów niewielkich pude³ek z próbnym
specyfikiem. Drogie pude³ka. Ukochane pude³ka. O ukochane, drogie, œwiête pude³ka. Otworzy³ jedno si³¹ i zobaczy³ kapsu³ki, które wydziela³a mu co szeœæ godzin, opakowane w przezroczysty cienki plastyk. NIE WYDAWAÆ BEZ PRZEPISU LEKARZA — brzmia³ napis na pude³ku. — Och, drogi Bo¿e, lekarz jest wewn¹trz — zaszlocha³ Paul. Rozerwa³ celofan zêbami i zjad³ trzy kapsu³ki, prawie nie zwracaj¹c uwagi na ich gorzki, nieprzyjemny smak. Zatrzyma³ siê, spojrza³ na piêæ pozosta³ych tabletek w porwanej celofanowej os³onie i po³kn¹³ czwart¹.
Rozejrza³ siê szybko, opuœciwszy brodê na piersi — jego oczy by³y czujne i przera¿one. Chocia¿ wiedzia³, ¿e jeszcze za wczeœnie na jak¹kolwiek ulgê — czu³ j¹, mia³ pigu³ki, a to by³o wa¿niejsze ni¿ branie ich. To by³o tak, jakby posiad³ w³adzê nad ksiê¿ycem i przyp³ywami albo jakby mu siê uda³o siêgn¹æ w górê i wzi¹æ co nieosi¹galne. To by³a okropna myœl — straszna... przera¿aj¹ca, kryj¹ca w sobie poczucie winy i bluŸnierczego czynu. Gdyby tak teraz wróci³a... — W porz¹dku, dobrze. Za³apa³em. Spojrza³ na pud³o, próbuj¹c dociec, ile pude³ek novrilu móg³by
przeszmuglowaæ, aby nie zdo³a³a domyœliæ siê, ¿e pewna ma³a myszka nazwiskiem Paul Sheldon uszczupli³a nieznacznie zapas jej medykamentów. Zachichota³ cienkim, piskliwym g³osikiem i zda³ sobie sprawê, ¿e lekarstwo dzia³a³o nie tylko na jego nogi. Mówi¹c ca³kiem bezpoœrednio, dosta³ to, czego chcia³, i by³o mu dobrze. Ruszaj siê, idioto. Nie masz czasu na zabawianie siê w pos¹g. Wzi¹³ piêæ pude³ek — w sumie trzydzieœci kapsu³ek. Powstrzyma³ siê przed wziêciem wiêcej. Poprzewraca³ pozosta³e pude³ka i buteleczki w pudle,
maj¹c nadziejê, ¿e rezultat bêdzie mniej wiêcej taki sam jak na pocz¹tku jego poszukiwañ. Zamkn¹³ klapy i wsun¹³ pud³o do szafki. Nadje¿d¿a³ samochód. Wyprostowa³ siê, jego oczy rozszerzy³y siê. D³onie opad³y na oparcia fotela i zacisnê³y siê na nich z potworn¹, wzmo¿on¹ przera¿eniem si³¹. Je¿eli to Annie, to jest w pu³apce, i to ju¿ koniec. Nie zdo³a na czas wprowadziæ tego narowistego, przydu¿ego fotela z powrotem do sypialni. Mo¿e zdo³a³by przy³o¿yæ jej raz czy dwa kijem od szczotki, zanim ukrêci³aby mu ³eb jak kurczakowi.
Siedzia³ w fotelu z pude³kami novrilu na podo³ku, z po³amanymi nogami stercz¹cymi sztywno przed nim i czeka³, czy samochód przejedzie, czy te¿ zakrêci. DŸwiêk zdawa³ siê ci¹gn¹æ w nieskoñczonoœæ... potem zacz¹³ cichn¹æ. W porz¹dku. Potrzebujesz bardziej przekonuj¹cego ostrze¿enia — Paul, dziecino? W samej rzeczy nie potrzebowa³. Po raz ostatni spojrza³ na pude³ka. Jego zdaniem wygl¹da³y tak samo jak wtedy, kiedy zobaczy³ je po raz pierwszy, chocia¿ patrzy³ na nie przez mgie³kê
bólu i nie móg³ byæ ca³kiem pewny, ale wiedzia³, ¿e pude³ka wewn¹trz mog¹ byæ u³o¿one inaczej ni¿ dotychczas — w gruncie rzeczy poprzewala³ je, i to doœæ solidnie. Mia³a powiêkszon¹ œwiadomoœæ cz³owieka w stanie g³êbokiej neurozy i byæ mo¿e potrafi³a zapamiêtaæ dok³adnie u³o¿enie pude³ek. Byæ mo¿e wystarczy jej jedno spojrzenie do wnêtrza pud³a, aby domyœliæ siê, co siê zdarzy³o. To przeœwiadczenie nie wzbudzi³o w nim strachu, ale uczucie rezygnacji — potrzebowa³ lekarstw i w jakiœ sposób uda³o mu siê wymkn¹æ z pokoju i zdobyæ je. Je¿eli mia³ ponieœæ jakieœ konsekwencje swego czynu, jak¹œ karê, stawi im czo³o z przekonaniem, ¿e nie
móg³ zrobiæ nic innego, prócz tego, co zrobi³. A z tego, co ona z nim zrobi³a, rezygnacja by³a z ca³¹ pewnoœci¹ symptomem najgorszego — zmieni³a go w cierpi¹ce zwierzê pozbawione jakichkolwiek opcji moralnych. Powoli wyprowadzi³ wózek z ³azienki, raz po raz ogl¹daj¹c siê za siebie, aby sprawdziæ, czy nie zjecha³ z kursu. Przedtem po takim ruchu krzycza³by z bólu, teraz ból znikn¹³ pod wspania³¹ pokryw¹ ze szk³a. Wjecha³ do korytarza, a potem zatrzyma³ siê, kiedy w jego mózgu pojawi³a siê straszliwa myœl; je¿eli pod³oga w ³azience by³a choæ trochê mokra albo po
prostu brudna... Spojrza³ na ni¹ i przez chwilê przekonanie, ¿e zostawi³ œlady na tych czystych bia³ych kafelkach, by³o tak przekonuj¹ce, ¿e po prostu je zobaczy³. Pokrêci³ g³ow¹ i spojrza³ ponownie. ¯adnych œladów. Ale drzwi by³y otwarte szerzej ni¿ poprzednio. Podjecha³ bli¿ej, skrêci³ ko³o bardziej w prawo, ¿eby móc siê przechyliæ i z³apaæ za klamkê, a potem przymkn¹³ drzwi. Przyjrza³ siê im i przymkn¹³ jeszcze bardziej, zostawiaj¹c jedynie w¹sk¹ szparê. Tak. Tak wygl¹da³o nieŸle. Siêgn¹³ w stronê kó³ zamierzaj¹c
wykrêciæ fotel tak, by móc zawróciæ do swego pokoju, kiedy nagle zda³ sobie sprawê, ¿e jest skierowany mniej wiêcej w stronê living roomu, a living room to miejsce w domu, gdzie u wiêkszoœci ludzi znajduje siê telefon i... Œwiat³o rozb³ys³o w jego mózgu jak flara nad spowit¹ we mgle ³¹k¹. — Halo. Posterunek policji w Sidewinder. Mówi oficer Humbuggy. — Proszê mnie pos³uchaæ, oficerze. Proszê s³uchaæ uwa¿nie i nie przerywaæ, bo nie wiem, ile mam czasu. Nazywam siê Paul Sheldon. Dzwoniê z domu Annie Wilkes. By³em jej wiêŸniem od co najmniej dwóch
tygodni, a mo¿e nawet od miesi¹ca. Ja... — Annie Wilkes! — Wyruszajcie natychmiast. Przyœlijcie karetkê. I na mi³oœæ bosk¹ przyjedŸcie tu, zanim ona wróci... — Zanim ona wróci — jêkn¹³ Paul. — O tak. Z daleka. A dlaczego w ogóle s¹dzisz, ¿e ona ma telefon? Czy s³ysza³eœ, ¿eby w ogóle gdzieœ dzwoni³a? Do kogo mia³aby dzwoniæ? Do jej dobrych przyjació³ — Roydmanów? To, ¿e nie ma nikogo, z kim mog³aby pogadaæ przez ca³y dzieñ, nie znaczy, ¿e
nie potrafi zrozumieæ, ¿e wypadki chodz¹ po ludziach. Mog³aby spaœæ i z³amaæ sobie rêkê czy nogê, stodo³a mog³aby siê zapaliæ... Ile razy s³ysza³eœ ten twój wyimaginowany telefon? Co to znowu za wymagania? Czy twój telefon te¿ musi dzwoniæ co najmniej raz dziennie, bo w przeciwnym razie ci go wy³¹cz¹? Poza tym przez wiêkszoœæ czasu by³em nieprzytomny. Nadu¿ywasz swego szczêœcia. Nadu¿ywasz swego szczêœcia i wiesz o tym. Tak. Wiedzia³ o tym, ale myœl o tym telefonie, wyimaginowane uczucie
ch³odnego, czarnego plastyku pod jego palcami, szczêk obrotowej tarczy albo pojedynczy bucz¹cy dŸwiêk, kiedy wykrêci 0 — by³y to pokusy zbyt wielkie, by móg³ siê im oprzeæ. Wykrêci³ fotel tak, ¿e znalaz³ siê dok³adnie naprzeciw saloniku, a potem pojecha³ w tamt¹ stronê. To miejsce pachnia³o pleœni¹, stêchlizn¹, nieokreœlonym znu¿eniem. Choæ zas³ony strzeg¹ce ³ukowych okien by³y tylko na wpó³ zaci¹gniête, pozwalaj¹c dostrzec wspania³¹ panoramê gór, pokój zdawa³ siê zbyt ciemny — bo jego kolory by³y zbyt mroczne — pomyœla³. Dominowa³a
ciemna czerwieñ, jakby ktoœ rozla³ tu spor¹ iloœæ ¿ylnej krwi. Nad obramówk¹ kominka wisia³ kolorowy portret powa¿nej kobiety z niewielkimi oczyma pogr¹¿onymi w cielistej twarzy. Ró¿ane usta by³y œci¹gniête. Zdjêcie, w poz³acanej rokokowej ramce, by³o wielkoœci fotografii prezydenta, znajduj¹cej siê w lobby biura pocztowego jakiegoœ wielkiego miasta. Paul nie potrzebowa³ potwierdzonego oœwiadczenia, aby wiedzieæ, ¿e by³a to ukochana i niemal œwiêta mamuœka Annie. Wtoczy³ siê trochê dalej do pokoju. Lewy bok wózka r¹bn¹³ w ma³y stoliczek, na blacie którego sta³y
ceramiczne b³yskotki. Stuknê³y o siebie, a jedna z nich — porcelanowy pingwin stoj¹cy na porcelanowej górze lodowej — spad³a ze sto³u. Bez namys³u wyci¹gn¹³ rêkê i z³apa³ go. Akcja by³a prawie mimowolna — reakcja pojawi³a siê w chwilê póŸniej. Trzyma³ pingwina mocno w zaciœniêtej d³oni, próbuj¹c przezwyciê¿yæ dreszcze. Z³apa³eœ to, nic siê nie sta³o. Ponadto na pod³odze le¿y dywan. Prawdopodobnie i tak by siê nie pot³uk³o... Ale gdyby siê pot³uk³o! — krzykn¹³ jego umys³. Gdyby siê pot³uk³o! Proszê, musisz wróciæ do swojego pokoju, zanim coœ po sobie zostawisz... jakiœ œlad...
Nie. Jeszcze nie. Niezale¿nie od tego, jak bardzo by³ przera¿ony. Za du¿o go to kosztowa³o. Je¿eli mia³ za to zap³aciæ, musia³ to zrobiæ. Rozejrza³ siê po pokoju, pe³nym ciê¿kich, pozbawionych wdziêku mebli. Powinien byæ zdominowany przez ³ukowe okna i przepiêkn¹ panoramê Gór Skalistych za nimi, ale miast tego w pokoju dominowa³a fotografia pulchnej kobiety zamkniêtej w klatce upiornie b³yszcz¹cej ramki ze swymi ozdobnymi zakrêtasami i kêdziorami lodowatego, poz³acanego metalu. Na stole przy drugim koñcu tapczanu, gdzie mog³aby przesiadywaæ, ¿eby ogl¹daæ telewizjê, znajdowa³ siê
zwyczajny aparat telefoniczny. £agodnie, prawie nie odwa¿aj¹c siê oddychaæ, postawi³ porcelanowego pingwina (TO JU¯ KONIEC MOJEJ OPOWIEŒCI — brzmia³ podpis na lodowej skale) na stoliku i przejecha³ przez pokój w stronê telefonu. Przed sof¹ sta³ jeszcze jeden stolik, objecha³ go szerokim ³ukiem. Sta³a na nim brzydka zielona waza, z wetkniêtym w ni¹ bukietem uwiêd³ych kwiatów — ca³oœæ wygl¹da³a wyj¹tkowo topornie i ciê¿ko — mia³ wra¿enie, ¿e gdyby tego dotkn¹³, przewróci³oby siê natychmiast. ¯adnych odg³osów samochodów na zewn¹trz — tylko szum wiatru. Wzi¹³ do
rêki s³uchawkê telefonu i podniós³ j¹ delikatnie. Dziwne, spodziewane uczucie pora¿ki ogarnê³o jego umys³, jeszcze zanim przy³o¿y³ s³uchawkê do ucha i nic nie us³ysza³. Od³o¿y³ s³uchawkê powoli i przysz³a mu na myœl zwrotka ze starej piosenki Rogera Millera i choæ bezsensowna, dla niego w obecnej chwili by³a wyj¹tkowo znacz¹ca: “Bez telefonu, bez basenu, bez zwierzaków... Nie mam ani jednego papierosa...” Spojrza³ na przewód telefonu, zobaczy³ ma³y kwadratowy modu³ gniazdka nisko na œcianie i w³o¿on¹ weñ wtyczkê. Wszystko wydawa³o siê w nale¿ytym
porz¹dku. “Zachowanie estetyki wygl¹du jest bardzo wa¿ne”. Jak stodo³a z taœmami ogrzewczymi. Zamkn¹³ oczy i zobaczy³ Annie Wilkes wyjmuj¹c¹ wtyczkê i zalewaj¹c¹ otwory gniazdka szybko schn¹cym klejem. Zobaczy³ j¹ wk³adaj¹c¹ wtyczkê w ociekaj¹ce klejem otwory, gdzie wkrótce stwardnieje i zastygnie na zawsze. Kompania telefoniczna nie bêdzie mia³a pojêcia, ¿e coœ jest nie w porz¹dku, dopóki ktoœ nie bêdzie próbowa³ siê do niej dodzwoniæ i doniesie, ¿e linia jest uszkodzona. Ale kto bêdzie próbowa³ dodzwoniæ siê do Annie Wilkes? Nikt.
Bêdzie otrzymywaæ comiesiêczne rachunki za telefon i uiszczaæ je regularnie, ale g³uchy telefon pozostanie jedynie czêœci¹ wystroju mieszkania, czêœci¹ jej nie koñcz¹cej siê walki o “zachowanie estetyki wygl¹du”, jak ta schludna stodo³a œwie¿o pomalowana na czerwono z kremow¹ obramówk¹ i taœmy cieplne, maj¹ce stopiæ gromadz¹cy siê na dachu lód. Czy dokona³a kastracji telefonu na wypadek jego ewentualnej eskapady? Takiej jak ta? Czy przewidzia³a mo¿liwoœæ, ¿e zdo³a wydostaæ siê z pokoju?? W¹tpi³ w to. Telefon — czynny telefon musia³ dzia³aæ jej na nerwy na d³ugo przed jego przybyciem. Mo¿e
le¿a³a nocami, nie mog¹c zasn¹æ, patrz¹c w sufit, nas³uchuj¹c niepokoj¹cego wycia wiatru, wyobra¿aj¹c sobie ludzi, którzy musieli myœleæ o niej z niechêci¹ lub otwart¹ wrogoœci¹ — o ca³ym tym œwiecie Roydmanów — o ludziach, którzy mogli zadzwoniæ do niej któregoœ dnia i krzykn¹æ: Ty to zrobi³aœ, Annie! Zabrali ciê a¿ do Denver i wiemy, ¿e to ty zrobi³aœ! Nie zabraliby ciê do Denver, gdybyœ by³a niewinna! Rzecz jasna mog³a poprosiæ i dostaæ zastrze¿ony numer, ka¿dy, kto by³ s¹dzony za jak¹œ powa¿n¹ zbrodniê i zosta³ uniewinniony (to musia³a byæ jakaœ powa¿na zbrodnia, skoro proces
toczy³ siê w Denver), tak by zrobi³, ale nawet zastrze¿ony numer nie móg³by zadowoliæ na d³ugo tak neurotycznego umys³u, jaki tkwi pod czaszk¹ Annie Wilkes. ONI wszyscy byli zwi¹zani spiskiem przeciwko niej i gdyby chcieli, zdobyliby jej numer bez problemu — adwokaci, którzy byli przeciwko niej, na pewno cieszyliby siê, gdyby mogli podawaæ jej numer telefonu wszystkim, którzy by o niego poprosili — a ludzie prosiliby, o tak — bo ona rozumia³a œwiat jako mroczne miejsce pe³ne poruszaj¹cych siê ludzkich t³umów — jak morze — wrogi wszechœwiat otaczaj¹cy niewielk¹ pojedyncz¹ scenê, na której, oœwietlona jasnym œwiat³em jedynego reflektora... stoi ona. Tylko
ona. Dlatego te¿ najlepszym wyjœciem by³o dla niej pozbycie siê telefonu, uciszenie go i tak samo uciszy³aby jego, gdyby wiedzia³a, ¿e posun¹³ siê a¿ tak daleko. Ogarn¹³ go paniczny strach, mówi¹cy mu, ¿e musi siê st¹d wydostaæ i wróciæ do swego pokoju — ukryæ gdzieœ pigu³ki — wróciæ do swego pokoju, choæby i przez okno, tak ¿eby nie zauwa¿y³a ¿adnych zmian, absolutnie ¿adnych ró¿nic — i tym razem zgodzi³ siê ze zdaniem swego wewnêtrznego g³osu. Zgodzi³ siê z nim z ca³ego serca. Oddali³ siê ostro¿nie od telefonu i kiedy wyjecha³ na wzglêdnie pusty obszar, rozpocz¹³ ¿mudn¹ pracê zwi¹zan¹ z wykrêceniem wózka w drug¹ stronê — i to tak ostro¿nie, by nie r¹bn¹æ przy tym
w jakiœ znajduj¹cy siê przypadkiem na jego drodze stolik. Prawie skoñczy³ obrót, kiedy us³ysza³ odg³os zbli¿aj¹cego siê samochodu i wiedzia³ — po prostu wiedzia³, ¿e to w³aœnie ona powraca z miasta.
34
Prawie zemdla³, ogarniêty nie znanym do tej pory przera¿eniem, groz¹ przepe³nion¹ w znacznym stopniu poczuciem winy. Nagle przypomnia³
sobie jeden jedyny epizod ze swego ¿ycia, zbli¿ony do obecnego pod wzglêdem jakoœci natury emocjonalnej. Mia³ 12 lat. By³o to podczas wakacji, jego ojciec by³ w pracy, a matka pojecha³a tego dnia do Bostonu wraz z p. Kaspbrak z naprzeciwka. Znalaz³ paczkê jej papierosów i zapali³ jednego. Pali³ go entuzjastycznie, czuj¹c jednoczeœnie md³oœci i bezbrze¿n¹ radoœæ, mia³ wra¿enie, ¿e w³aœnie tak czuj¹ siê z³odzieje podczas napadu na bank. Kiedy wypali³ pó³ papierosa, a pokój wype³ni³ siê dymem, us³ysza³, jak otwiera frontowe drzwi. — Paulie? To ja, zapomnia³am torebki! — Zacz¹³ gwa³townie wymachiwaæ rêkami, ¿eby rozwiaæ dym, wiedz¹c, ¿e to i tak nic nie
pomo¿e, ¿e zosta³ przy³apany i bêdzie musia³ ponieœæ karê. Tym razem to bêdzie coœ wiêcej ni¿ tylko zwyk³a kara. Przypomnia³ sobie sen, który mia³ podczas jednego z zas³abniêæ: Annie naci¹gaj¹c¹ kurki dubeltówki i mówi¹c¹: “Je¿eli tak bardzo pragniesz wolnoœci, Paul, to bêdê szczêœliwa mog¹c spe³niæ twoje ¿yczenie”. Odg³os silnika zacz¹³ cichn¹æ, jakby nadje¿d¿aj¹cy samochód zwalnia³. To by³a ona. Paul po³o¿y³ na ko³ach rêce, których prawie nie czu³, i zacz¹³ toczyæ fotel w kierunku korytarza, ale wczeœniej
jeszcze raz spojrza³ na porcelanowego pingwina na lodowej skale. Czy sta³ w tym samym miejscu? Trudno powiedzieæ. Mia³ nadziejê, ¿e tak. Przejecha³ przez korytarz w stronê drzwi sypialni, nabieraj¹c szybkoœci. Mia³ nadziejê, ¿e przejedzie prosto i czysto, ale jak siê okaza³o, odrobinê zboczy³ z drogi. Odrobinê — ale to wystarczy³o. Fotel r¹bn¹³ w praw¹ framugê drzwi i cofn¹³ siê nieznacznie. Czy zdrapa³eœ farbê? — rykn¹³ na niego jego umys³. — O Chryste! Czy zdrapa³eœ farbê? Czy zostawi³eœ œlad? ¯adnego zadrapania. Ma³e wgiêcie, ale ¿adnego zadrapania. Dziêki Bogu. Cofn¹³
siê i pracowa³ opêtañczo, próbuj¹c ustawiæ wózek w pozycji dogodnej do przeciœniêcia siê przez w¹skie drzwi. Odg³os silnika zbli¿a³ siê, ale wóz ci¹gle zwalnia³. Nawet teraz s³ysza³ na œniegu chrzêst opon zaopatrzonych w ³añcuchy. Spokojnie. Tylko spokojnie to... Ruszy³ do przodu i w³aœnie wtedy piasty kó³ zaklinowa³y siê w drzwiach. Pchn¹³ mocniej, wiedz¹c, ¿e to i tak na nic, ¿e by³ uwiêziony w drzwiach jak korek w butelce — niezdolny do wyrwania siê w któr¹kolwiek stronê. Zmusi³ siê do ostatniego wysi³ku, miêœnie jego ramion zadr¿a³y jak
naci¹gniête struny skrzypiec i fotel przejecha³ przez drzwi z tym samym piskliwym odg³osem. Cherokee skrêci³ na podjazd. Bêdzie mia³a paczki... pomyœla³. Papier do maszyny, mo¿e te¿ parê innych rzeczy — ze wzglêdu na lód przed domem bêdzie sz³a powoli, a ty jesteœ ju¿ w œrodku. Najgorsze masz za sob¹... Masz jeszcze czas... Nadal masz jeszcze czas. Przejecha³ dalej do pokoju, po czym zatoczy³ w¹ski pó³okr¹g. Kiedy podjecha³ wózkiem równolegle do drzwi, us³ysza³, jak na zewn¹trz gaœnie silnik jeepa.
Przechyli³ siê, z³apa³ za klamkê i próbowa³ zatrzasn¹æ drzwi. Jêzyk zamka, wci¹¿ jeszcze wystaj¹cy jak sztywny, stalowy palec, uderzy³ we framugê. Popchn¹³ go opuszkiem palca. Zacz¹³ siê przesuwaæ... a potem zatrzyma³ siê. Znieruchomia³, uniemo¿liwiaj¹c zamkniêcie drzwi. Patrzy³ na to przez chwilê jak og³upia³y, myœl¹c o starej marynarskiej maksymie: Cokolwiek mo¿e siê nie udaæ, nie uda siê na pewno. Proszê, Bo¿e, ju¿ doœæ, czy nie wystarczy, ¿e ju¿ zabi³a telefon? Puœci³ jêzyk. Znowu wysun¹³ siê na ca³¹ d³ugoœæ. Popchn¹³ go jeszcze raz i
znów natrafi³ na opór. W ¿o³¹dku zamka us³ysza³ dziwny grzechot i zrozumia³. To by³a czêœæ spinki, która siê z³ama³a. To ona w jakiœ sposób blokowa³a jêzyk zamka i nie pozwala³a na ca³kowite cofniêcie go do pozycji wyjœciowej. Us³ysza³, jak drzwiczki cherokee otworzy³y siê. S³ysza³ nawet, jak chrz¹knê³a, wysiadaj¹c. S³ysza³ szelest papierowych toreb, kiedy wyjmowa³a z wozu sprawunki. — No, dalej — wyszepta³ i zacz¹³ przesuwaæ jêzyk zamka, gor¹czkowo, w tê i z powrotem. Za ka¿dym razem przesuwa³ siê o 1/16 cala, a potem siê zatrzymywa³. S³ysza³ dochodz¹cy z wnêtrza zamka grzechot uwiêzionego
tam kawa³ka spinki. No dalej... dalej... dalej. Znowu p³aka³ i choæ nie zdawa³ sobie z tego sprawy, pot i ³zy miesza³y siê w jedno na jego policzkach. Mia³ mêtne wra¿enie, ¿e nadal czuje potworny ból — pomimo wszystkich tych prochów, jakie ostatnio ³ykn¹³ — i ¿e p³aci spor¹ cenê za to, co zrobi³. A zrobi³ w sumie niewiele. Nie tak wysok¹, jak¹ ona ka¿e ci zap³aciæ, je¿eli nie uda ci siê zamkn¹æ tych drzwi, Paulie. S³ysza³ chrzêszcz¹ce, ostro¿ne kroki, kiedy sz³a po œcie¿ce. Szelest toreb..., a teraz brzêk jej kluczy, które wyjê³a z
torebki. Dalej... dalej... dalej. Tym razem, kiedy nacisn¹³ na jêzyk, z wnêtrza zamka dobieg³ go s³aby trzask i metalowy wystêp wsun¹³ siê na æwieræ cala do wnêtrza drzwi. Nie doœæ, aby nie zahaczyæ o framugê... ale prawie. Proszê... dalej! Mocowa³ siê z zamkiem szybciej i bardziej nerwowo — naciska³ na niego i szarpa³, nas³uchuj¹c, jak ona w tym czasie otwiera drzwi do kuchni. Potem, niczym okropne wspomnienie tego dnia, kiedy jego matka przy³apa³a go na paleniu, Annie krzyknê³a weso³o:
— Paul? To ja. Mam dla ciebie papier! Wpad³em! Wpad³em! Proszê, Bo¿e, nie, Bo¿e, nie pozwól jej mnie zraniæ, o Bo¿e! Jego palec naciska³ konwulsyjnie, mocno na jêzyk zamka i nagle rozleg³ siê st³umiony trzask, kiedy spinka pêk³a. Jêzyk wœlizgn¹³ siê do wnêtrza drzwi. Z kuchni us³ysza³ dŸwiêk rozsuwanego zamka b³yskawicznego, kiedy zdejmowa³a swoj¹ ciep³¹ kurtkê. Zamkn¹³ drzwi do sypialni. Szczêk zamka (Czy us³ysza³a to? Musia³a to us³yszeæ!)
niemal tak g³oœny jak wystrza³ z pistoletu startowego. Wycofa³ fotel w stronê okna. Wci¹¿ jeszcze jecha³ do ty³u i nakierowywa³ wózek, kiedy w korytarzu rozleg³ siê tupot jej stóp. — Mam dla ciebie papier, Paul. Œpisz? Nie. Nie zd¹¿ysz. Ona us³yszy. Po raz ostatni nacisn¹³ na dŸwigienkê prowadz¹c¹ i wtoczy³ wózek na miejsce przy oknie, w chwili gdy jej klucz zagrzechota³ w zamku. To nie zadzia³a... Spinka... Zacznie coœ podejrzewaæ... Ale kawa³ek obcego metalu musia³
spaœæ na dno zamka, bo klucz zadzia³a³ wyœmienicie. Siedzia³ na fotelu z pó³przymkniêtymi oczyma, maj¹c w g³êbi duszy nadziejê, ¿e ustawi³ fotel tak, jak sta³ poprzednio (albo przynajmniej w pozycji na tyle zbli¿onej do poprzedniej, ¿e tego nie zauwa¿y), maj¹c nadziejê, ¿e weŸmie jego ociekaj¹c¹ potem twarz i dr¿¹ce cia³o za rezultat d³ugotrwa³ego braku lekarstw... przede wszystkim zaœ maj¹c nadziejê, ¿e nie zostawi³ ¿adnego œladu... Kiedy drzwi siê otworzy³y i spuœci³ wzrok, szukaj¹c z uwag¹ œladów swojej potajemnej dzia³alnoœci, zobaczy³ nagle coœ, co by³o tak oczywiste, ¿e sam siê sobie
dziwi³, jak w ogóle móg³ o tym zapomnieæ — pude³ka novrilu nadal spoczywa³y na jego podo³ku.
35
Mia³a dwie paczki papieru. Trzyma³a je w obu uniesionych do góry d³oniach i uœmiecha³a siê. — To, o co prosi³eœ — zgadza siê? Triad modern. Dwie ryzy tu i dwie w kuchni — na wszelki wypadek. No wiêc
widzisz... Urwa³a i zasêpi³a siê, przygl¹daj¹c mu siê z uwag¹. — Ociekasz potem. I jesteœ bardzo blady. — Przerwa³a. — Coœ ty robi³? I choæ przera¿enie sprawi³o, ¿e jego g³os brzmia³ niczym zduszony pisk, choæ w g³êbi duszy zdawa³ sobie sprawê, ¿e zosta³ przy³apany i ¿e prawdê mówi¹c powinien z w³asnej woli z³o¿yæ broñ, opowiedzieæ jej o wszystkim i b³agaæ o litoœæ, zdo³a³ siê przemóc, wytrzymaæ jej podejrzliwe spojrzenie i odpowiedzieæ z ironicznym znu¿eniem: — Myœlê, ¿e wiesz, co robi³em — stwierdzi³. — Cierpia³em.
Wyjê³a chusteczkê z kieszeni spódnicy i otar³a mu czo³o. Chusteczka by³a ca³a mokra. Uœmiechnê³a siê do niego po matczynemu. By³ to okropny uœmiech. — Bardzo? — Tak. Bardzo. A teraz, czy... — Mówi³am ci coœ na temat dra¿nienia mnie. Uczysz siê przez ca³e ¿ycie — czy¿ nie tak zwyk³o siê mówiæ? No có¿, skoro ¿yjesz, to mam nadziejê, ¿e siê czegoœ nauczysz. — Czy mogê dostaæ moje pigu³ki? — Za chwilê — powiedzia³a. Nie spuszcza³a wzroku z jego spoconej
twarzy. By³a woskowo blada i usiana czerwonymi plamami jakby wysypk¹. — Najpierw chcê siê upewniæ, ¿e nie chcesz niczego wiêcej. Niczego, o czym stara, g³upia Annie Wilkes mog³aby zapomnieæ, bo nie wie, w jaki sposób Nasz Pan Spryciarz zwyk³ siê zabieraæ do pisania ksi¹¿ki. Chcê siê upewniæ, ¿e nie ka¿esz mi wróciæ do miasta po magnetofon, parê specjalnych pisarskich papuci albo coœ w tym rodzaju. Bo je¿eli tego chcesz, pojadê. Twoje ¿yczenie jest dla mnie rozkazem. Nie zd¹¿ê nawet daæ ci twoich pigu³ek. Po prostu znowu wskoczê do mojej Starej Bessie i pojadê. No wiêc, Panie Spryciarzu? Masz wszystko, czego ci
potrzeba? — Mam wszystko — powiedzia³. — Annie, proszê... — I nie bêdziesz mnie ju¿ wiêcej denerwowa³? — Nie. Nie bêdê ciê ju¿ wiêcej denerwowa³. — Bo jak siê denerwujê, to po prostu przestajê byæ sob¹. Spuœci³a wzrok. Patrzy³a na jego splecione d³onie, którymi przykrywa³ pude³ka novrilu. Patrzy³a na nie bardzo d³ugo. — Paul? — spyta³a ³agodnie. — Dlaczego tak trzymasz rêce?
Zacz¹³ p³akaæ. P³aka³ pod wp³ywem poczucia winy i nienawidzi³ tego najbardziej. P³aka³ z powodu tego, co z nim zrobi³a ta potworna kobieta. P³aka³ dlatego, ¿e obudzi³a w nim kompleks winy. Dlatego p³aka³... ale by³o to równie¿ wynikiem zwyk³ego dzieciêcego zmêczenia. Spojrza³ na ni¹, ³zy p³ynê³y mu po policzkach i w³aœnie wtedy zagra³ swoj¹ ostatni¹ kart¹. — Chcê moje pigu³ki. I chcê basen. Wstrzymywa³em siê przez ca³y czas, jak ciê nie by³o, Annie, ale ju¿ d³u¿ej nie mogê, a nie chcê siê zmoczyæ ponownie. Uœmiechnê³a siê ³agodnie, promiennie i odgarnê³a mu zmierzwione w³osy z
czo³a. — Mój ty biedaku, wszystko przez tê star¹ Annie. Do czego to dosz³o. Tego ju¿ za wiele. Wstrêtna, stara Annie! Zaraz siê tob¹ zajmê.
36
Nie oœmieli³by siê w³o¿yæ pigu³ek pod dywan, nawet gdyby uwa¿a³, ¿e ma doœæ czasu, aby to zrobiæ, zanim ona powróci — paczuszki by³y ma³e, ale
nabrzmienia by³yby zbyt widoczne. Kiedy us³ysza³, jak wchodzi do ³azienki, wzi¹³ je do rêki, z bólem siêgn¹³ za siebie i w³o¿y³ za obrze¿e spodenek. Ostre kartonowe rogi k³u³y go w poœladki. Wróci³a z basenem, staromodnym blaszanym urz¹dzeniem, wygl¹daj¹cym wyj¹tkowo absurdalnie, trzymanym w prawej rêce. W drugiej mia³a dwie kapsu³ki novrilu i szklankê z wod¹. Jeszcze dwie do tych, które po³kn¹³eœ przed pó³godzin¹. Mog¹ ciê wprowadziæ w stan œpi¹czki, a potem nawet zabiæ — pomyœla³, ale drugi g³os odpar³ natychmiast: No i dobrze.
Wzi¹³ pigu³ki i popi³ je wod¹. Wyci¹gnê³a basen. — Potrzebujesz pomocy? — Poradzê sobie — powiedzia³. Odwróci³a siê taktownie, podczas gdy on wsun¹³ swój penis do zimnego pojemnika i odda³ mocz. Tak siê z³o¿y³o, ¿e spojrza³ na ni¹, kiedy rozleg³y siê g³uche pluskaj¹ce odg³osy i zauwa¿y³, ¿e siê uœmiechnê³a. — Ju¿? — spyta³a w parê chwil potem. — Tak. — Naprawdê potrzebowa³ siê wysikaæ; w ca³ym tym podnieceniu nie
mia³ czasu, aby myœleæ o takich rzeczach. Zabra³a basen i postawi³a go ostro¿nie na pod³odze. — A teraz wrócisz do ³ó¿eczka — powiedzia³a. — Musisz byæ wyczerpany... a twoje nogi musz¹ œpiewaæ arie operowe. Skin¹³ g³ow¹, choæ prawdê mówi¹c nie czu³ niczego. Lekarstwa, które wzi¹³ przed chwil¹ oraz te po³kniête z w³asnej inicjatywy, sprawia³y, ¿e w b³yskawicznym tempie traci³ œwiadomoœæ; gdy rozgl¹da³ siê po pokoju, widzia³ jak przez mg³ê. Ogarnia³a go szaroœæ. Skoncentrowa³ siê na jednej myœli — przeniesie go do
³ó¿ka, a kiedy bêdzie to robiæ, musia³aby byæ œlepa i pozbawiona czucia w d³oniach, aby nie zauwa¿yæ, ¿e z ty³u w jego spodniach znajduje siê obecnie niewielki zapas ma³ych kartonowych pude³ek. Przetoczy³a go do krawêdzi ³ó¿ka. — Jeszcze minutkê, Paul, i bêdziesz siê móg³ zdrzemn¹æ. — Annie, czy mog³abyœ siê z tym wstrzymaæ z piêæ minut? — zapyta³. Spojrza³a na niego — jej oczy zwêzi³y siê w szparki. — Myœla³am, ¿e bardzo ciê boli, mój
ma³y. — Bo to prawda — powiedzia³. — Boli... za bardzo. Najbardziej kolano. Gdzie... ty... gdzie siê zdenerwowa³aœ... Nie jestem przygotowany do podnoszenia. Czy mog³abyœ daæ mi piêæ minut, ¿eby... Wiedzia³, co chcia³ powiedzieæ, ale to ulecia³o mu z pamiêci. Ulecia³o i zmieni³o siê w szar¹ mgie³kê. Spojrza³ na ni¹ bezradnie, wiedz¹c, ¿e wpad³ i nic na to nie poradzi. — ¯eby lekarstwo zaczê³o dzia³aæ? — spyta³a, a on z wdziêcznoœci¹ skin¹³ g³ow¹. — Oczywiœcie. No to idê. Za³atwiê parê spraw i zaraz wracam do
ciebie. Kiedy tylko wysz³a z pokoju, siêgn¹³ za siebie, wyj¹³ pude³ka i jedno po drugim powtyka³ je pod materac. Mgie³ka wokó³ niego zaczê³a gêstnieæ i ciemnieæ, zmieniaj¹c siê z szaroœci w czerñ. W³ó¿ je tak daleko, jak tylko mo¿esz — przysz³o mu na myœl. Upewnij siê, ¿e tak, ¿e jak bêdzie zmieniaæ poœciel, nie wyci¹gnie ich razem z przeœcierad³em. W³ó¿ je tak daleko, jak... Jak tylko... W³o¿y³ ostatnie z pude³ek pod materac, po czym opar³ siê wygodnie i uniós³ wzrok, spogl¹daj¹c w sufit, gdzie przecinaj¹ce siê litery W tañczy³y jak
pijane po tynkowanej powierzchni. Afryka — pomyœla³. Teraz muszê sp³ukaæ — pomyœla³. W niez³e tarapaty siê wpakowa³em — pomyœla³. Œlady — pomyœla³. — Czy zostawi³em œlady? Czy... Paul Sheldon straci³ przytomnoœæ. Kiedy j¹ odzyska³, minê³o czternaœcie godzin, a za oknem znów zacz¹³ sypaæ œnieg.
Czêœæ druga
MISERY
Pisanie nie jest przyczyn¹ nieszczêœcia, to narodziny nieszczêœcia. Montaigne
l
Paul Sheldon “POWRÓT MISERY" Dla Annie Wilkes ROZDZIA£ l
Choæ Ian Carmichael nie wyprowadzi³by siê z Little Dunthorpe za wszystkie klejnoty ze skarbca królowej, musia³ w g³êbi duszy przyznaæ, ¿e kiedy w Cornwalii la³o, to la³o bardziej ni¿ gdziekolwiek indziej w Anglii. Na wieszaku przy wejœciu wisia³ stary rêcznik. Powiesiwszy swój ociekaj¹cy p³aszcz i zdj¹wszy buty, wytar³ rêcznikiem do sucha swoje ciemnobload w³osy.
Z oddali z saloniku dobiega³a szemrz¹ca melodia Chopina; przerwa³ z rêcznikiem w lewej rêce, nas³uchuj¹c. Stru¿ki œciekaj¹ce po jego policzkach nie by³y kropelkami deszczu, tylko ³zami. Przypomnia³ sobie Geoffreya mówi¹cego: — Nie wolno ci p³akaæ w jej obecnoœci, stary — to jedyne, czego ci nie wolno! Nigdy! Geoffrey mia³ racjê, to jasne. Dobry stary Geoffrey rzadko siê myli³. Ale czasami, kiedy by³ sam, przypomina³ sobie, jak Misery z trudem uciek³a spod
kosy uœmiechniêtej ¿niwiarki. I nie by³ w stanie powstrzymaæ ³ez. Tak bardzo j¹ kocha³. Bez niej umar³by, bez Misery ¿ycie nie mia³oby sensu. Jej poród mia³ byæ d³ugi i ciê¿ki, ale nie d³u¿szy i nie ciê¿szy ni¿ wiêkszoœci innych kobiet, jak powiedzia³a po³o¿na. Jednak krótko po pó³nocy, w godzinê po tym, jak Geoffrey wyjecha³ w czasie deszczu po doktora, po³o¿na zaczê³a siê martwiæ stanem ciê¿arnej. To w³aœnie wtedy zaczê³o siê krwawienie. — Drogi stary Geoffrey — powiedzia³ to g³oœno, jak wtedy, gdy Geoffrey wszed³ do olbrzymiej i wprawiaj¹cej w
os³upienie panuj¹cym w niej gor¹cem kuchni w stylu West Country. — Czy pan coœ mówi³, m³ody paniczu? — spyta³a go pani Ramage, dziwaczna, acz kochana stara gosposia Carmichaela, wchodz¹c ze spi¿arni. Jak zwykle jej czepek by³ przekrzywiony i pachnia³a tabak¹. Za¿ywa³a jej potajemnie, w co wci¹¿ wierzy³a, przez tyle lat. — Nic takiego, pani Ramage — rzek³ Ian. — S¹dz¹c po odg³osie ociekaj¹cego p³aszcza przy wejœciu, prawie ¿eœ uton¹³ miêdzy szopami i domem! — O ma³y w³os — rzek³ Ian i
pomyœla³, ¿e gdyby Geoffrey wróci³ z lekarzem jakieœ dziesiêæ minut póŸniej, nie prze¿y³aby. Próbowa³ daremnie walczyæ z t¹ myœl¹, ale perspektywa ¿ycia bez Misery by³a tak straszna, ¿e czasami przyprawia³a go o dreszcz i wprawia³a w zaskoczenie. Teraz, przerywaj¹c jego ponure rozmyœlania, rozleg³ siê g³oœny, zdrowy p³acz dziecka — jego syna, który obudzi³ siê i nie móg³ siê doczekaæ swego popo³udniowego posi³ku. S³ysza³ s³abo g³os Annie Wilkes, pielêgniarki zajmuj¹cej siê Thomasem, jak zaczyna go uspokajaæ, a potem zmienia mu pieluszkê.
— Nasz ma³y ch³opczyk ma dziœ dobry g³os — zauwa¿y³a pani Ramage. Ian jeszcze przez chwilê móg³ pogr¹¿yæ siê w rozmyœlaniach: oto zdarzy³ siê cud — by³ ojcem i mia³ syna, ale w chwilê póŸniej jego ¿ona odezwa³a siê od progu: — Czeœæ, kochanie. Uniós³ wzrok i spojrza³ na swoj¹ ukochan¹ Misery. Sta³a w drzwiach, lekko pochylona, jej kasztanowe w³osy ze swym tajemniczym ciemnoczerwonym odcieniem przypominaj¹cym dogasaj¹ce wêgle opada³y jej na ramiona przecudown¹ kaskad¹. Wci¹¿ jeszcze by³a zbyt blada, ale, jak zauwa¿y³ Ian, na
policzkach pojawi³y siê ju¿ pierwsze rumieñce. Jej oczy by³y ciemne i g³êbokie, a w œwietle kuchennych lamp w ka¿dym z nich migota³y filuterne b³yski, jak ma³e, drogocenne diamenciki le¿¹ce na najciemniejszym filcu w gablocie jubilera. — Moja kochana! — zawo³a³ i podbieg³ do niej, jak tego dnia w Liverpoolu, kiedy by³ niemal pewny, ¿e porwali j¹ piraci, zgodnie z obietnic¹ z³o¿on¹ przez szalonego Jacka Wickershama. Pani Ramage przypomnia³a sobie, ¿e mia³a coœ zrobiæ w saloniku i zostawi³a ich samych, wyszed³szy z uœmiechem na twarzy. Pani Ramage te¿ mia³a chwile, kiedy nie mog³a zapobiec rozmyœlaniom
na temat, co by siê sta³o, gdyby Geoffrey i doktor przybyli dwie godziny póŸniej w ow¹ mroczn¹ burzliw¹ noc, przed dwoma miesi¹cami, albo gdyby eksperymentalna transfuzja krwi, w której jej m³ody panicz tak ofiarnie przela³ swoj¹ ¿yciodajn¹ krew do opró¿nionych ¿y³ Misery, okaza³a siê nieskuteczna. — Och, panienko — powiedzia³a do siebie, zbiegaj¹c do hallu — o niektórych rzeczach nie powinno siê w ogóle myœleæ. — By³a to dobra rada i Ian zrobi³ z niej u¿ytek. Jednak oboje zauwa¿yli, ¿e dobre rady by³o zwykle ³atwiej dawaæ, ni¿ otrzymywaæ.
W kuchni Ian obj¹³ mocno Misery, czuj¹c, jak jego dusza o¿ywa, umiera, a potem o¿ywa ponownie w s³odkim zapachu jej ciep³ej skóry. Dotkn¹³ wypuk³oœci jej piersi i poczu³ silny i równy rytm jej serca. — Gdybyœ umar³a, umar³bym razem z tob¹ — wyszepta³. Objê³a go rêkoma za szyjê, jej kr¹g³a pierœ przylgnê³a mocniej do jego d³oni. — Sza, kochanie — szepnê³a Misery — i nie b¹dŸ g³upi. Jestem tu... tutaj. A teraz poca³uj mnie. Je¿eli umrê, to obawiam siê, ¿e z po¿¹dania. Tak bardzo ciê pragnê... Przycisn¹³ swoje usta do jej ust, zanurzy³
d³onie w aureoli jej kasztanowych w³osów i na parê chwil wszystko przesta³o istnieæ — wszystko, z wyj¹tkiem ich dwojga.
2
Annie po³o¿y³a trzy kartki maszynopisu na nocnym stoliku obok niego, a on czeka³ na jej opiniê na ich temat. By³ zaciekawiony, ale nie zdenerwowany — prawdê mówi¹c sam siê dziwi³, jak ³atwo zdo³a³ ponownie wejœæ w œwiat
Misery. Jej œwiat by³ cukierkowy i melodramatyczny, ale to nie zmienia³o faktu, ¿e powrót tam okaza³ siê nie tak odra¿aj¹cy, jak siê tego spodziewa³ — w gruncie rzeczy by³ on nawet zadowalaj¹cy, jak nak³adanie pary starych bamboszy. Paul otworzy³ wiêc usta ze zdziwienia, kiedy Annie powiedzia³a: — To niedobre. — Nie, nie podoba ci siê? — nie móg³ w to uwierzyæ. Jak mog³a lubiæ inne powieœci o Misery i nie polubiæ tej? By³a tak typowa, ¿e niemal karykaturalna — z opiekuñcz¹ star¹ pani¹ Ramage, w¹chaj¹c¹ tabakê w spi¿arni,
Ianem i Misery obejmuj¹cymi siê niczym para zakochanych dzieciaków, które dopiero co wróci³y z wieczornej potañcówki i... Teraz ona wygl¹da³a na zdumion¹. — Czy mi siê podoba? Podoba mi siê. Jest wspania³e. Kiedy Ian wzi¹³ j¹ w ramiona, zaczê³am p³akaæ. Nic nie mog³am na to poradziæ. — Jej oczy by³y teraz trochê zaczerwienione. — I nazwa³eœ pielêgniarkê opiekuj¹c¹ siê ma³ym Thomasem moim imieniem — to by³o bardzo s³odkie. I mam nadziejê, ¿e sprytne — pomyœla³. A, jeszcze coœ — dziecko mia³o siê nazywaæ Sean, gdyby ciê to
interesowa³o. Zmieni³em to, bo uzna³em, ¿e mia³bym kupê roboty z wpisywaniem tego cholernego “n". — No to obawiam siê, ¿e nie rozumiem. — Nie. Nie rozumiesz. Nie mówi³am, ¿e mi siê nie podoba. Powiedzia³am, ¿e to niedobre. Oszukane. Bêdziesz musia³ to zmieniæ. Czy on uzna³ j¹ kiedyœ za wspania³¹ s³uchaczkê? O, ch³opie. Muszê przyznaæ, ¿e jak ju¿ pope³niasz b³êdy, to na ca³ego. Wierny Czytelnik w³aœnie sta³ siê Bezlitosnym Wydawc¹.
Nie wiedz¹c nawet, ¿e to siê dzieje, na twarzy Paula pojawi³ siê wyraz szczerego skupienia, jak zawsze podczas wys³uchiwania opinii wydawców. Pomyœla³ o tym jak o swoim “W czym mogê pani pomóc, proszê pani?" dlatego, poniewa¿ wiêkszoœæ wydawców zachowywa³a siê jak kobiety podje¿d¿aj¹ce do stacji obs³ugi i mówi¹ce mechanikowi, ¿eby naprawi³ to, co wydaje taki g³uchy dŸwiêk pod mask¹ albo robi “wonk-wonk" w desce rozdzielczej — tylko proszê, ¿eby to by³o zrobione na wczoraj. Wyraz szczerego skupienia by³ dobry, bo zwykle ich zdumiewa³, a kiedy wydawcy byli zdumieni, czasami rezygnowali ze swoich niektórych
szalonych pomys³ów. — Co za oszustwo? — spyta³. — No, Geoffrey pojecha³ po doktora — powiedzia³a. — TO siê zgadza. To siê sta³o w 38 rozdziale Dziecka Misery. Ale doktor nie przyby³ i ty dobrze o tym wiesz, bo koñ Geoffreya potkn¹³ siê o wystaj¹c¹ krawêdŸ tego przegni³ego ogrodzenia p. Cranthorpe'a, kiedy Geoffrey próbowa³ przez nie przeskoczyæ (mam nadziejê, ¿e ten przebrzyd³y ptak dostanie za swoje w Powrocie Misery) i Geoffrey z³ama³ obojczyk i parê ¿eber, i przele¿a³ przez ca³¹ noc w deszczu, dopóki rano nie znalaz³ go przechodz¹c tamtêdy ch³opak
pas¹cy owce. A wiêc doktor nie przyby³. Rozumiesz? — Tak. — Nie by³ w stanie oderwaæ od niej wzroku. Mia³ wra¿enie, ¿e na³o¿y³a czapkê wydawcy, mo¿e nawet chapeau wspó³pracownika, przygotowuj¹c siê, aby mu powiedzieæ, co i jak ma pisaæ. Ale to nie by³o tak — na przyk³ad z p. Cranthorpe. “Mia³a nadziejê", ¿e pan Cranthorpe dostanie za swoje, ale tego nie ¿¹da³a. Tok powstawania powieœci by³ jakby poza jej zasiêgiem w przeciwieñstwie do oczywistej kontroli, jak¹ roztacza³a nad nim. Ale niektórych rzeczy po prostu nie mo¿na by³o zrobiæ.
Talent twórczy lub jego brak nie mia³y na nie ¿adnego wp³ywu. Robienie ich by³o równie g³upie, jak podjêcie próby obalenia prawa grawitacji albo usi³owanie rozegrania partyjki tenisa sto³owego za pomoc¹ ceg³y. Ona naprawdê by³a Wiernym Czytelnikiem, ale Wierny Czytelnik nie oznacza Wiernego i Bezkrytycznego Pochlebcy. Nie pozwoli³a mu zabiæ Misery... i nie pozwoli³a mu przywróciæ Misery do ¿ycia za pomoc¹ drobnego oszustwa. Ale Chryste, przecie¿ ja j¹ zabi³em — pomyœla³ ze znu¿eniem. To co ja mam robiæ? — Kiedy by³am dziewczynk¹ — powiedzia³a — w kinach grali filmy w
odcinkach. Jedna czêœæ na tydzieñ. “Mœciciel w masce", “Flash Gordon", nawet “Frank Buck" — facet, który pojecha³ do Afryki, ¿eby ³owiæ dzikie zwierzêta. Ten cz³owiek potrafi³ ujarzmiaæ lwy i tygrysy samym wzrokiem. Pamiêtasz filmy w odcinkach? — Pamiêtam, ale ty przecie¿ nie mo¿esz byæ tak stara, Annie, musia³aœ je widzieæ w telewizji albo mieæ starszego brata czy siostrê, którzy ci o nich opowiedzieli. W k¹cikach jej ust pojawi³y siê nagle do³eczki, a po chwili zniknê³y. — A niech ciê, ty oszuœcie. Mia³am
starszego brata, ale co sobotê chodziliœmy razem do kina, na wieczorny seans. To by³o w Bakersfield, w Kalifornii, gdzie siê wychowywa³am. I choæ zawsze lubi³am ogl¹daæ kronikê filmow¹, filmy animowane i fabularne, zawsze czeka³am na zapowiedŸ kolejnego odcinka serialu. Myœla³am o tym przez ca³y tydzieñ. Je¿eli lekcja by³a nudna albo gdy musia³am siê zajmowaæ czterema brzd¹cami p. Krenmitz. Nienawidzi³am tych gnojków. Annie umilk³a, patrz¹c w k¹t pokoju. Znowu siê wy³¹czy³a. To zdarzy³o siê po raz pierwszy od kilku dni, a on zastanawia³ siê, czy to mia³o oznaczaæ, ¿e schodzi³a do najni¿szych partii
swojego cyklu. Je¿eli tak, to lepiej, ¿eby spuœci³ z tonu. Kiedy w koñcu z tego wysz³a, jak zawsze z wyrazem lekkiego zaskoczenia, wygl¹da³a, jakby w g³êbi duszy nie oczekiwa³a, ¿e œwiat ci¹gle jeszcze istnieje. — Moim ulubieñcem by³ Cz³owiek Rakieta. Pamiêtam koniec odcinka szóstego “Œmieræ na niebie", kiedy straci³ przytomnoœæ, podczas gdy jego samolot zacz¹³ spadaæ — albo jak na koñcu odcinka dziewi¹tego “Ogniste przeznaczenie" zosta³ przywi¹zany do krzes³a w p³on¹cym magazynie. Czasami to by³ wóz bez hamulców, czasami
truj¹cy gaz, czasami pr¹d elektryczny. Annie mówi³a te rzeczy z uczuciem, jakby by³a przekonana, ¿e to wszystko by³o szczer¹ prawd¹. — Nazywali to dramatyzmem fragmentarycznym — zaryzykowa³ stwierdzenie. — Ka¿dy z odcinków koñczy³ siê dramatyczn¹ scen¹. Rzuci³a mu gniewne spojrzenie. — Wiem o tym, Panie Spryciarzu. Kurczê, czasami myœlê, ¿e uwa¿asz mnie za wyj¹tkowo ograniczon¹. — Ale¿ sk¹d, Annie.
Machnê³a rêk¹ ze zniecierpliwieniem i zrozumia³, ¿e by³oby lepiej — przynajmniej dziœ — gdyby jej nie przerywa³. — To by³o zabawne zastanawiaæ siê i wymyœlaæ sposoby, w jaki siê z tego wydostanie. Czasami mi siê udawa³o, czasami nie. Nie obchodzi³o mnie to, dopóki grali uczciwie. Ludzie, którzy wymyœlali te historie. Spojrza³a na niego z wœciek³oœci¹, chc¹c siê upewniæ, ¿e zrozumia³ aluzjê. Paul pomyœla³, ¿e trudno by³oby mu jej nie zauwa¿yæ. — Tak jak wtedy, gdy straci³ przytomnoœæ w samolocie. Ockn¹³ siê i
okaza³o siê, ¿e pod siedzeniem znajduje siê spadochron. Na³o¿y³ go i wyskoczy³ z samolotu — i to by³o uczciwe rozwi¹zanie. Tysi¹ce nauczycieli nie zgodzi³oby siê z tob¹, moja droga — pomyœla³ Paul. To, o czym mówisz, jest nazywane deus ex machina — Bóg z maszyny — i po raz pierwszy zosta³o wykorzystane w greckich amfiteatrach. Kiedy dramaturg osadzi swego bohatera w tarapatach, z których nie by³o wyjœcia, z góry opuszcza³o siê fotel przybrany kwiatami. Bohater siada³ na nim i by³ unoszony do góry, a co za tym idzie, wychodzi³ ca³o ze wszystkich k³opotów. Nawet najg³upszy wieœniak by³ w stanie poj¹æ
symbolikê tego faktu. Bohater zosta³ uratowany przez Boga. Ale deus ex machina — czasami okreœlane w ¿argonie technicznym jako “sztuczka ze spadochronem ukrytym pod siedzeniem" — wysz³a z mody oko³o 1700 roku. Z wyj¹tkiem, rzecz jasna, takich arkanów jak seriale o Cz³owieku Rakiecie i ksi¹¿ki Nancy Drew. Jesteœ chyba trochê zacofana, Annie. Przez jedn¹ okropn¹ niezapomnian¹ chwilê Paul mia³ wra¿enie, ¿e dostanie ataku œmiechu. Zwa¿ywszy na jej dzisiejszy nastrój, rezultatem takiego zachowania by³aby dlañ, z ca³¹ pewnoœci¹, nieprzyjemna i bolesna kara. Szybko uniós³ d³oñ do ust,
zakrywaj¹c uœmiech, który zaczyna³ siê na nich rodziæ, i zmusi³ siê do st³umionego kaszlniêcia. R¹bnê³a go w plecy tak mocno, ¿e a¿ zabola³o. — Lepiej? — Tak, dziêkujê. — Mogê mówiæ dalej, czy masz zamiar zacz¹æ kichaæ? A mo¿e przynieœæ wiadro? Bêdziesz wymiotowaæ? — Nie, Annie, proszê, mów dalej. To, o czym opowiadasz, jest fascynuj¹ce. Z³agodnia³a nieco — nie za bardzo, ale
trochê. — Kiedy znalaz³ pod siedzeniem spadochron, to by³o uczciwe — mo¿e nie do koñca realistyczne, ale uczciwe. Pomyœla³ o tym zdumiony — jej przypadkowe, trafne spostrze¿enia nigdy dot¹d go nie zastanawia³y — i uzna³, ¿e to by³a prawda. “Uczciwe" i “realistyczne" mog³y byæ synonimami w najlepszym ze wszystkich mo¿liwych œwiatów, ale je¿eli tak, to na pewno nie by³ to ten œwiat. — Ale pomówmy o innym odcinku — powiedzia³a — i to w³aœnie uwa¿am za niew³aœciwe w tym, co napisa³eœ wczoraj. Pos³uchaj, Paul.
— Zamieniam siê w s³uch. Przyjrza³a mu siê z uwag¹, ¿eby siê przekonaæ, czy ¿artuje. Jego twarz, jakkolwiek blada i powa¿na, przypomina³a oblicze sumiennego studenta. Chêæ do œmiechu opuœci³a go, kiedy doszed³ do wniosku, ¿e Annie mog³a wiedzieæ wszystko na temat deus ex machina, z wyj¹tkiem samej nazwy. — W porz¹dku — powiedzia³a. — To by³ odcinek o samochodzie bez hamulców. li faceci wsadzili Cz³owieka Rakietê (tylko ¿e on by³ wtedy w przebraniu) do samochodu, który nie mia³ hamulców, a potem zaspawali wszystkie drzwiczki i spuœcili wóz w
dó³ krêtej, w¹skiej górskiej drogi. Mówiê ci, tego dnia po prostu nie mog³am usiedzieæ na fotelu. Siedzia³a na skraju jego ³ó¿ka — Paul siedzia³ pod œcian¹ w fotelu. Od jego wyprawy do ³azienki i salonu minê³o ju¿ piêæ dni i zdo³a³ dojœæ do siebie szybciej, ni¿ mu siê wydawa³o. Ju¿ sam fakt, ¿e nie zosta³ przy³apany (jak siê wydawa³o), by³ dla niego najlepszym lekarstwem. Patrzy³a mêtnym wzrokiem na kalendarz, na którym uœmiechaj¹cy siê ch³opiec zje¿d¿a³ na sankach z górki w nie koñcz¹cym siê lutym. — No wiêc biedny Cz³owiek Rakieta
znalaz³ siê w tym samochodzie bez swojego rakietowego wyposa¿enia, a nawet specjalnego he³mu z jednostronnym wizjerem, próbuj¹c prowadziæ i zatrzymaæ wóz, i rozwaliæ drzwiczki jednoczeœnie. By³ bardziej zajêty ni¿ jednorêki tapeciarz, mówiê ci! Tak, Paul wyobra¿a³ sobie, jak absurdalnie melodramatyczna musia³a byæ ta scena — wyre¿yserowana g³ównie na emanacjê dramatyzmu i napiêcia. Dekoracje ustawione pod k¹tem, maj¹ce przedstawiaæ strome wzgórze, przesuwa³y siê z zawrotn¹ prêdkoœci¹. Zbli¿enie, aby pokazaæ peda³ hamulca, który zag³êbia³ siê bez jakiegokolwiek oporu w pod³odze,
kiedy stopa mê¿czyzny (widzia³ tê stopê wyraŸnie, obut¹ w typowy but z lat czterdziestych) naciska³a nañ z ca³ych si³. Zbli¿enie, aby ukazaæ jego ramiê, uderzaj¹ce w drzwi. Zbli¿enie, aby pokazaæ widok wozu z zewn¹trz i nieregularne krople stopu, gdzie drzwi zosta³y zaspawane. G³upie to, fakt, bez odrobiny literackoœci, ale wywiera³o swoisty efekt. Za pomoc¹ takich œrodków mo¿na by³o przyspieszyæ rytm pulsu. Nie by³o tu Chivas Regal. To by³ zupe³nie inny typ rozrywki, kieruj¹cy siê mniej skomplikowanymi prawami. — A potem zobaczy³eœ, ¿e droga koñczy siê przepaœci¹ — powiedzia³a. — I wszyscy w kinie wiedzieli, ¿e je¿eli
Cz³owiek Rakieta nie wysi¹dzie z tego starego hudsona, zanim wóz dotrze do krawêdzi ska³y, to zginie. Och, ch³opie! A samochód z Cz³owiekiem Rakiet¹ przez ca³y czas zbli¿a³ siê do przepaœci. Bohater wci¹¿ jeszcze próbowa³ walczyæ z hamulcem i drzwiczkami, a¿ w koñcu wóz run¹³ w przepaœæ. Przelecia³ kawa³ek w powietrzu, a potem run¹³ w dó³. Uderzy³ w locie o ska³ê i stan¹³ w p³omieniach, po czym wpad³ do oceanu, a na ekranie pojawi³a siê zapowiedŸ, ¿e za tydzieñ odcinek 11 pt. “Wa¿ki". Siedzia³a na brzegu ³ó¿ka ze splecionymi silnie d³oñmi, jej olbrzymie piersi unosi³y siê i opada³y gwa³townie.
— No wiêc! — powiedzia³a nie patrz¹c na niego, tylko w œcianê — nie mog³am siê doczekaæ, kiedy zobaczê ten film. Przez ca³y nastêpny tydzieñ nie myœla³am o Cz³owieku Rakiecie raz na jakiœ czas. Myœla³am o nim STALE. Jak on siê móg³ z tego wydostaæ? Nie potrafi³am sobie tego w ogóle wyobraziæ. W nastêpn¹ sobotê sta³am pod kinem ju¿ od po³udnia, choæ kasê otwierano dopiero o pierwszej piêtnaœcie, a pierwszy seans by³ o drugiej. Ale, Paul... co siê sta³o... nigdy byœ siê nie domyœli³! Paul nie odpowiedzia³, ale domyœli³ siê. Zrozumia³, w jaki sposób podchodzi³a do tego, co napisa³, i
wiedzia³, ¿e to nie by³o dobre. Wiedzia³ o tym i zgodzi³ siê z tym. Nie by³o to uczucie niepewnej, literackiej wynios³oœci edytorskiej, ale p³aska, przyziemna, niezaprzeczalna pewnoœæ Wiernego Czytelnika. Zrozumia³ i by³ zaskoczony, ¿e wstydzi siê samego siebie. Mia³a racjê. To by³o OSZUSTWO. — Nowy epizod zawsze zaczyna³ siê koñcówk¹ ostatniego. Pokazali go, jak zje¿d¿a w dó³ wzgórza, pokazali ska³ê, pokazali go, jak wali ramieniem w drzwi usi³uj¹c je otworzyæ. Potem, tu¿ przed tym, jak samochód dotar³ do krawêdzi przepaœci, drzwi otworzy³y siê z trzaskiem i Cz³owiek Rakieta
wyskoczy³ na drogê! Samochód run¹³ w przepaœæ, wszystkie dzieci w kinie zaczê³y siê cieszyæ, bo ich ulubiony bohater zdo³a³ siê wydostaæ, ale ja siê nie cieszy³am, Paul. By³am wœciek³a! Zaczê³am krzyczeæ: To siê nie wydarzy³o w zesz³ym tygodniu! Tego nie by³o! Annie zerwa³a siê z miejsca i zaczê³a chodziæ gwa³townie w tê i z powrotem po pokoju, ze spuszczon¹ g³ow¹. W³osy opada³y jej na twarz gêstymi kêdziorami, uderza³a zaciœniêt¹ piêœci¹ we wnêtrze drugiej, otwartej d³oni — jej oczy b³yszcza³y. — Mój brat usi³owa³ mnie uciszyæ, a
kiedy nie przesta³am krzyczeæ, próbowa³ zatkaæ mi usta d³oni¹, ale ugryz³am go i wrzeszcza³am dalej: Tego nie by³o w zesz³ym tygodniu! Czy wy wszyscy jesteœcie tak g³upi, ¿e nie pamiêtacie? Czy wy wszyscy macie amnezjê? Mój brat powiedzia³: “Jesteœ szalona, Annie", ale ja wiedzia³am, ¿e to nieprawda. I wtedy przyszed³ kierownik. Powiedzia³, ¿e jak siê nie zamknê, to bêdê musia³a opuœciæ salê — a ja mu na to: Pewno, ¿e st¹d wyjdê, bo to jest obrzydliwe oszustwo, tego nie by³o w zesz³ym tygodniu! Spojrza³a na niego, a Paul zobaczy³ w jej oczach ¿¹dzê mordu.
— On nie wysiad³ z tego zafajdanego wozu! Spad³ w przepaœæ razem z samochodem! Rozumiesz? — Tak — powiedzia³ Paul. — ROZUMIESZ TO? Nagle rzuci³a siê na niego z wœciek³oœci¹ i choæ by³ pewny, ¿e chcia³a go uderzyæ, tak jak to zrobi³a wczeœniej, byæ mo¿e dlatego, ¿e nie by³a w stanie dorwaæ tego Obrzydliwego Scenarzysty, który w podstêpny sposób pozwoli³ wydostaæ siê Cz³owiekowi Rakiecie z wnêtrza hudsona staczaj¹cego siê w przepaœæ — nie poruszy³ siê ani odrobinê. Widzia³ zarodki jej szaleñstwa w oknie
przesz³oœci, które w³aœnie przed nim otworzy³a, ale — co go równie¿ przera¿a³o — niesprawiedliwoœæ, jak¹ odczuwa³a, by³a pomimo jej dziecinnoœci ca³kowicie, bezsprzecznie realna. Nie uderzy³a go. Z³apa³a go za przód koszuli i przyci¹gnê³a do siebie tak, ¿e ich twarze niemal siê styka³y. — ROZUMIESZ? — Tak, Annie, tak. Spojrza³a na niego tym wœciek³ym, mrocznym spojrzeniem i musia³a dostrzec prawdê w jego twarzy, bo w chwilê póŸniej pchnê³a go pogardliwie na fotel.
Skrzywi³ siê z bólu. By³ to ostry, przejmuj¹cy ból, ale na szczêœcie nie trwa³ d³ugo. — A wiêc wiesz, w czym tkwi b³¹d? — spyta³a. — Przypuszczam, ¿e tak — choæ, jak mi Bóg mi³y, nie mam pojêcia, jak móg³bym naprawiæ ten b³¹d; pomyœla³. I w tej samej chwili powróci³ ten drugi g³os: Nie wiem, czy Bóg jest ci mi³y, czy nie, Paulie, ale wiem jedno — je¿eli nie znajdziesz sposobu na wskrzeszenie Misery, sposobu, w który bêdzie w stanie uwierzyæ — ona ciê zabije. — No to zrób to — powiedzia³a lakonicznie i wysz³a z pokoju.
3
Paul spojrza³ na maszynê do pisania. By³a tam przez ca³y czas. N! — Nigdy nie zdawa³ sobie sprawy, ile razy ta litera powtarza³a siê w jednej linijce tekstu. “Myœla³am, ¿e jesteœ dobry" —
powiedzia³a maszyna. Jego umys³ przechwyci³ jej szyderczy, piskliwy g³os, g³os nastoletniego rewolwerowca z hollywoodzkiego westernu, dzieciaka, który chce zrobiæ szybk¹ karierê tu, w Deadwood. “Nie jesteœ wcale taki dobry, do cholery. Nie potrafisz nawet zadowoliæ jednej szalonej, grubej eks-pielêgniarki. Mo¿e podczas tego wypadku z³ama³eœ sobie tak¿e swoj¹ koœæ pisarsk¹? ...Tyle tylko, ¿e ta koœæ nie wyzdrowieje". Odchyli³ siê w ty³ tak bardzo, jak pozwala³ mu na to fotel, i zamkn¹³ oczy. Odrzucenie napisanego tekstu przyjdzie
mu ³atwiej, je¿eli zdo³a z³o¿yæ to na karb bólu, ale prawda by³a taka, ¿e ból z wolna zaczyna³ ustêpowaæ. Skradzione pigu³ki spoczywa³y w bezpiecznym miejscu, powtykane pomiêdzy materacem a sprê¿ynami ³ó¿ka. Nie wzi¹³ jak dot¹d ani jednej wiedz¹c, ¿e musi je sobie zostawiæ jako ubezpieczenie na wypadek gniewu Annie. Mog³a je znaleŸæ podczas zmiany poœcieli — jak przypuszcza³, ale by³a to ewentualnoœæ, z któr¹ chc¹c nie chc¹c musia³ siê pogodziæ. Od chwili sprzeczki dotycz¹cej rodzaju papieru maszynowego nie dosz³o miêdzy nimi do scysji. Przynosi³a mu lekarstwa
regularnie, a on ³yka³ je bez namys³u. Zastanawia³ siê, czy wiedzia³a, ¿e jest uzale¿niony. Hej, Paul, daj¿e spokój, zaczynasz niepotrzebnie dramatyzowaæ! Nie. Wcale nie. Trzy noce temu, kiedy by³ pewny, ¿e by³a na górze, wyj¹³ jedno z pude³ek i odczyta³ to, co by³o na nim napisane. Dopiero teraz jednak zobaczy³, co by³o g³ównym sk³adnikiem novrilu. Gdybyœ przeczyta³: rolaid, poczu³byœ ulgê — ale przeczyta³eœ: novril — kodeina. Zaczynasz zdrowieæ, Paul — twoje nogi poni¿ej kolan wygl¹daj¹ jak nogi rysowane przez czterolatka, ale
zdrowiejesz. Nie ulega w¹tpliwoœci. Ju¿ teraz móg³byœ siê przerzuciæ na empirynê albo aspirynê. Nie chodzi o to, ¿e potrzebujesz novrilu. Jesteœ uzale¿niony, przywyk³eœ. Musi z tym zerwaæ — rzuciæ branie pigu³ek. Dopóki tego nie zrobi, bêdzie go mia³a na ³añcuchu, tak jak przyku³a go do tego fotela na ³añcuchu zrobionym z kapsu³ek novrilu. Dobra, bêdê wypluwa³ jedn¹ z dwóch kapsu³ek, które dostajê. Za ka¿dym razem jedn¹, w³o¿ê j¹ pod jêzyk, podczas gdy bêdê po³yka³ drug¹, a potem wetknê j¹ pod materac do pozosta³ych, kiedy wyniesie szklankê. Tylko nie dziœ.
Jeszcze nie jestem na to przygotowany, dziœ nie. Zacznê od jutra. Teraz w g³êbi mózgu us³ysza³ g³os Czerwonej Królowej mówi¹cej do Alicji: “To w³aœnie tu planowaliœmy wczoraj zabraæ siê za sprz¹tanie i planujemy rozpocz¹æ je jutro, ale nigdy nie rozpoczniemy naszego sprz¹tania dziœ". “Ho, ho, Paulie, prawdziwy z ciebie buntownik" — powiedzia³a ostrym tonem maszyna do pisania, kiedy po ni¹ siêgn¹³. — My, obrzydliwe ptaszyska, nigdy nie jesteœmy a¿ tak zabawne, ale zawsze próbujemy, musisz przyznaæ — mrukn¹³.
“No to lepiej zacznij myœleæ o tych wszystkich prochach, które bierzesz, Paul — lepiej zacznij o tym myœleæ, i to na serio". Nagle — by³a to kwestia chwili — podj¹³ decyzjê, ¿e zacznie rzucaæ prochy, kiedy tylko skoñczy pierwszy rozdzia³ powieœci i da go do przeczytania Annie — rozdzia³, który zdaniem Annie nie bêdzie oszukany. Czêœæ niego samego — czêœæ, która wys³uchiwa³a nawet najlepszych i najszczerszych sugestii wydawcy z niesmakiem — zaprotestowa³a przeciwko takiemu rozwi¹zaniu — ta kobieta by³a szalona; nie sposób
powiedzieæ, co zaakceptuje, a co odrzuci — byæ mo¿e uzna wszystkie jego pomys³y za pozbawion¹ jakiegokolwiek sensu szmirê. Ale inna jego czêœæ — ta bardziej rozs¹dna — nie zgodzi³a siê z tym. Bêdzie wiedzia³, ¿e to w³aœnie to rozwi¹zanie, kiedy ju¿ je znajdzie. W³aœciwe rozwi¹zanie sprawi, ¿e to, co da³ do przeczytania Annie poprzedniego wieczoru, zmieni siê w prawdziw¹ szmirê — szmirê, która zabra³a mu trzy dni i obudzi³a fa³szywe przeœwiadczenie o s³usznoœci jego pracy — szmirê, która bêdzie wygl¹daæ jak psie odchody przy srebrnej dolarówce. Czy on sam nie zdawa³ sobie sprawy, ¿e zabrn¹³ w œlepy zau³ek? Jeszcze nigdy nie pracowa³ z
takim trudem — nigdy dot¹d nie wyrzuca³ do kosza tylu stron pokreœlonych albo na wpó³ zapisanych, koñcz¹cych siê zdaniem “Misery odwróci³a siê od niego, jej oczy b³yszcza³y, usta wypowiada³y magiczne s³owa". Och, ty g³upi kretynie. To jest kompletnie do niczego! Pisa³ te s³owa a¿ do bólu, dopóki nie uœwiadomi³ sobie, ¿e pisze nie tylko dlatego, by dostaæ kolacjê, ale po to, ¿eby prze¿yæ. By³o to zwyczajne k³amstwo, nic wiêcej. W rzeczywistoœci w jego mózgu panowa³a prawdziwa posucha. Praca sz³a mu
kiepsko, bo oszukiwa³ i zdawa³ sobie z tego sprawê. “No có¿, przejrza³a ciê, kurzy mó¿d¿ku — powiedzia³a maszyna do pisania swoim obrzydliwym, bezczelnym g³osem. — Zgadza siê? I co teraz zrobisz?" Nie wiedzia³, ale zdawa³ sobie sprawê, ¿e musi coœ zrobiæ, i to szybko. Tego ranka w ogóle nie zwraca³ uwagi na jej humor. Przypuszcza³, ¿e móg³by mówiæ o szczêœciu, gdyby nie zdecydowa³a siê po³amaæ mu na nowo nóg za pomoc¹ kija baseballowego albo zrobiæ mu manicure'u u¿ywaj¹c w tym celu kwasu akumulatorowego czy czegoœ w tym
stylu, aby daæ mu do zrozumienia, ¿e sposób, w jaki rozpocz¹³ przeznaczon¹ dla niej ksi¹¿kê, nie przypad³ jej do gustu; zawsze nale¿a³o siê liczyæ z krytycznymi reakcjami tego typu — Annie Wilkes mia³a doœæ specyficzne pogl¹dy na otaczaj¹cy j¹ œwiat. Gdyby uda³o mu siê wyjœæ z tego z ¿yciem, uzna³, ¿e powinien wys³aæ Christopherowi Hale'owi kartkê. Hale recenzowa³ ksi¹¿ki dla “New York Timesa". Treœæ kartki by³aby nastêpuj¹ca: “Kiedy tylko mój wydawca powiadamia³ mnie, ¿e ma pan zamiar zrecenzowaæ jedn¹ z moich ksi¹¿ek na ³amach »Timesa«, zawsze zaciska³em mocno kolana, bo choæ zazwyczaj pañskie recenzje by³y dla mnie bardzo
pochlebne, kilka z moich ksi¹¿ek nie przypad³o panu do gustu i nie omieszka³ pan o tym napomkn¹æ. W ka¿dym razie chcia³em panu tylko powiedzieæ, ¿e dajê panu woln¹ rêkê — niech pan pisze, co pan chce, nawet najgorsze rzeczy, bo, mój przyjacielu, odkry³em w³aœnie zupe³nie now¹ metodê krytyki. Moglibyœmy to nazwaæ »Colorado Barbecue« albo »Szko³a Wiadra z Mydlinami«. Przy tego typu metodach krytyka, jak¹ wy, ch³opcy, zwykliœcie uprawiaæ, jest mniej wiêcej tak samo straszna, jak przeja¿d¿ka na karuzeli w Central Parku". To bardzo zabawne, Paul — pisanie listów do krytyków jest zawsze bardzo
œmieszne — ale jak na razie tkwisz po uszy w bagnie i musisz wymyœliæ jakiœ sposób, ¿eby siê z niego wydostaæ, nie uwa¿asz? Musisz coœ wymyœliæ. Tak. Rzeczywiœcie. Maszyna do pisania sta³a tam, uœmiechaj¹c siê do niego ironicznie. — Nienawidzê ciê — rzuci³ ponuro Paul i spojrza³ w okno.
4
Œnie¿yca, która trwa³a, kiedy Paul obudzi³ siê nastêpnego dnia po swojej wyprawie do ³azienki, ucich³a po dwóch dniach. Wysokoœæ pokrywy œnie¿nej wynosi³a oko³o osiemnastu cali, a œnieg pada³ dalej. Zanim w koñcu s³oñce znów wyjrza³o zza chmur, cherokee Annie nie by³ niczym, jak tylko nieokreœlon¹ bry³¹ ustawion¹ na podjeŸdzie. Teraz jednak s³oñce znów siê pokaza³o i niebo ponownie sta³o siê jasnob³êkitne i czyste. S³oñce wysy³a³o gor¹ce i jasne promienie — czu³ ich dotyk na swojej twarzy i d³oniach, kiedy siedzia³ przy oknie. Sople zwisaj¹ce wzd³u¿ krawêdzi dachu stodo³y znów
zaczê³y siê topiæ. Przypomnia³ mu siê przez chwilê jego w³asny samochód, przysypany œniegiem, a potem wzi¹³ jedn¹ z kartek papieru i wkrêci³ j¹ do royala. Wystuka³ s³owa “POWRÓT MISERY" w lewym górnym rogu, a w prawym górnym jedynkê. Cztery czy piêæ razy przesun¹³ dŸwigienk¹ powrotn¹ i na œrodku kartki napisa³: ROZDZIA£ 1. Uderza³ w klawisze mocniej, ni¿ to by³o konieczne, ¿eby upewniæ siê, ¿e coœ tam pisze — niewa¿ne co. Poni¿ej ROZDZIA£U l rozci¹ga³a siê pusta, bia³a przestrzeñ wygl¹daj¹ca jak oœnie¿ona zaspa, w któr¹ móg³ wpaœæ i umrzeæ — zamarzn¹æ, na œmieræ.
Afryka Dopóki graj¹ uczciwie Ten ptak pochodzi z Afryki Pod siedzeniem by³ spadochron Afryka Teraz muszê sp³ukaæ. Zapad³ w sen i wiedzia³, ¿e nie mo¿e na to pozwoliæ — gdyby tu wesz³a i zasta³a go drzemi¹cego zamiast pisz¹cego, wpad³aby we wœciek³oœæ — walczy³, ale przegra³ walkê. Usn¹³. To nie by³a zwyk³a drzemka — przez ca³y czas jakimœ dziwnym sposobem
rozmyœla³. Zastanawia³ siê. Szuka³. Czego ty szukasz, Paulie? To oczywiste. Samolot spada³. A on szuka³ spadochronu pod siedzeniem. Jasne? To uczciwa odpowiedŸ. “Uczciwa. Kiedy znalaz³ spadochron pod siedzeniem, to by³o uczciwe rozwi¹zanie. Mo¿e nie ca³kiem realistyczne, ale uczciwe". Kilka lat z rzêdu jego matka wysy³a³a go do ogniska w Malden Community Center. Grali tam w tak¹ grê... siedzieli w krêgu, a ta gra przypomina³a
odcinkowe filmy Annie Wilkes — i on prawie zawsze wygrywa³. Jak siê nazywa³a ta gra? Widzia³ piêtnaœcie czy dwadzieœcia ma³ych ch³opców i dziewczynek siedz¹cych w krêgu w zaciemnionym k¹cie placu zabaw — wszyscy mieli na sobie firmowe podkoszulki Malden Community Center i przys³uchiwali siê, jak doradca objaœnia³ regu³y gry. “Mo¿esz?" — tak siê nazywa³a ta gra. “Mo¿esz?" przypomina³a tasiemcowe seriale, puszczane w kinach; gra, w któr¹ wtedy gra³eœ, nazywa³a siê “Mo¿esz?". To ta sama gra, w któr¹ przysz³o ci zagraæ teraz, prawda, Paulie?
Tak. Uzna³, ¿e chyba tak. W “Mo¿esz?" doradca zaczyna³ opowieœæ o facecie imieniem Beztroski Corrigan. Beztroski zgubi³ siê w g¹szczu po³udniowoamerykañskiej d¿ungli. Nagle rozgl¹da siê woko³o i widzi za sob¹ lwy... lwy s¹ te¿ z boku — z ka¿dej strony — a tak¿e, o Bo¿e, przed nim. Jest pi¹ta po po³udniu, ale tym kociakom to nie robi ¿adnej ró¿nicy, je¿eli chodzi o posi³ek, nasze lwy nie przestrzegaj¹ regu³ czasowych. Doradca mia³ stoper i drzemi¹cy umys³ Paula Sheldona zobaczy³ go wyj¹tkowo wyraŸnie, choæ ostatni raz trzyma³ ów ciê¿ki srebrny przedmiot w d³oni przed z
gór¹ trzydziestu laty. Widzia³ niebrzydk¹, miedzian¹ tarczê, niniejsz¹ wskazówkê u do³u, która rejestrowa³a u³amki sekund, widzia³ znak firmowy wybity niewielkimi literami — ANNEX. Doradca rozgl¹da³ siê dooko³a i wybiera³ jedno z dzieci. — Daniel, “mo¿esz?" — mówi³ w³¹czaj¹c przycisk stopera. Od tej chwili Daniel mia³ dziesiêæ sekund na kontynuowanie opowieœci. Je¿eli nie zacz¹³ mówiæ w ci¹gu dziesiêciu sekund, musia³ opuœciæ kr¹g. Ale je¿eli uda³o mu siê uratowaæ Beztroskiego z paszczy lwów, doradca znów rozgl¹da³ siê po krêgu i zadawa³ kolejne pytanie, które
nasuwa³o siê odpowiednio do okolicznoœci. Pytanie brzmia³o: — MÓG£? Regu³y tej czêœci gry przypomina³y sytuacjê z Annie. Realizm nie by³ najwa¿niejszy, najwa¿niejsza by³a uczciwoœæ. Daniel móg³ na przyk³ad powiedzieæ: — Na szczêœcie Beztroski mia³ przy sobie winchestera i spory zapas amunicji. Zastrzeli³ wiêc trzy lwy, a reszta uciek³a. W tego typu przypadku Daniel MÓG£. Doradca zatrzymywa³ stoper i opowiada³ dalszy ci¹g historii, koñcz¹c swoj¹ opowieœæ w chwili, gdy Beztroski znajduje siê pogr¹¿ony po pas w lotnych piaskach albo czymœ w tym rodzaju, a potem pyta³ innego ch³opca
czy dziewczynkê, czy mo¿e — i w³¹cza³ stoper. Ale dziesiêæ sekund to niedu¿o i bardzo ³atwo by³o siê zapl¹taæ albo zacz¹æ oszukiwaæ. Nastêpne dziecko równie dobrze mog³o powiedzieæ coœ takiego: — “I wtedy nadlecia³ wielki ptak — andyjski sêp — i zni¿y³ lot. Beztroski z³apa³ go za szyjê i dziêki temu wydosta³ siê z pu³apki". Kiedy doradca pyta³: “Czy to mo¿liwe?", unosi³eœ rêkê, je¿eli uwa¿a³eœ, ¿e tak, lub opuszcza³eœ, je¿eli by³eœ przekonany, ¿e to niemo¿liwe. W przypadku andyjskiego sêpa dzieciak prawie na pewno
musia³by opuœciæ kr¹g. MO¯ESZ, Paul? Tak. Dlatego uda³o mi siê prze¿yæ. To dlatego uda³o mi siê utrzymaæ dwa domy w Nowym Jorku i L.A. I wiêcej ¿elastwa na kó³kach, ni¿ znajduje siê na wiêkszoœci parkingów z u¿ywanymi samochodami. Bo ja MOGÊ, a to nie jest coœ, czego powinienem siê wstydziæ, do cholery! Jest wielu goœci, którzy pisz¹ lepiej ode mnie i którzy rozumiej¹ lepiej, jacy naprawdê s¹ ludzie i co powinno znaczyæ cz³owieczeñstwo. Wiem o tym, do diabla! Ale kiedy doradca pyta: ,,czy móg³?" tych facetów — tylko czasami
parê osób unosi d³onie do góry. Ale unosz¹ rêce za mnie — albo za Misery. A koniec koñców uwa¿am, ¿e to jedno i to samo. MOGÊ? Tak. Mogê siê za³o¿yæ. Na tym œwiecie jest milion rzeczy, których nie potrafiê. Nie potrafi³em trafiæ w podkrêcon¹ pi³kê, kiedy chodzi³em do liceum. Nie umiem naprawiæ ciekn¹cego kranu. Nie umiem jeŸdziæ na deskorolce ani graæ na gitarze, nie potrafiê odró¿niæ jednej struny od drugiej, bo dla mnie ka¿da wygl¹da tak samo. Próbowa³em dwa razy siê o¿eniæ, ale za ka¿dym razem mój zwi¹zek koñczy³ siê klap¹. Ale je¿eli chcesz, ¿ebym przeniós³ ciê w inny œwiat, przestraszy³ ciê, zainteresowa³, zmusi³ do p³aczu lub uœmiechu — to
tak. Mogê to zrobiæ. Mogê to zrobiæ dla ciebie i robiæ to tak d³ugo, jak tego bêdziesz chcia³. Potrafiê. Jestem w stanie. MOGÊ. Bezczelny g³os m³odego rewolwerowca, g³os maszyny do pisania wdar³ siê do jego snu. Co my tu mamy, przyjaciele, to dwie zupe³nie ró¿ne rzeczy — du¿a gadka i bia³a przestrzeñ. Mo¿esz? Tak. Tak. Móg³?
Nie. Oszuka³. W Dziecku Misery lekarz nigdy siê nie zjawi³. Mo¿e reszta ciebie zapomnia³a o tym, co siê wydarzy³o w zesz³ym tygodniu. Ale kamienny pos¹g nigdy nie zapomina. Paul musi opuœciæ kr¹g. Wybacz mi, proszê. Teraz muszê to sp³ukaæ. Teraz, muszê...
5
— Sp³ukaæ — mrukn¹³ i przekrêci³ siê na prawy bok. Uniós³ przy tym lew¹ nogê i strza³a bólu w jego zmia¿d¿onym
kolanie wystarczy³a, by go obudziæ. Minê³o nieca³e piêæ minut. S³ysza³, jak w kuchni Annie Wilkes zmywa talerze. Zwykle przy pracach domowych œpiewa³a. Dziœ nie œpiewa³a — jedynymi dochodz¹cymi zza drzwi odg³osami by³ brzêk talerzy i raz na jakiœ czas szum puszczanej wody Kolejny z³y znak. Oto specjalna prognoza pogody dla mieszkañców Sheldon County — alarm burzowy obowi¹zuje od siedemnastej po po³udniu. Powtarzam. Alarm burzowy... Ale ju¿ czas najwy¿szy, aby przesta³ siê zabawiaæ i zabra³ siê do pracy. Chcia³a, aby wskrzesi³ Misery, ale musia³ to
zrobiæ uczciwie. Niekoniecznie realistycznie, po prostu uczciwie. Je¿eli móg³ to zrobiæ tego ranka, to byæ mo¿e móg³ równie¿ zwalczyæ narastaj¹c¹ w jego wnêtrzu depresjê, zanim nie opanuje go na dobre. Paul wyjrza³ przez okno, opieraj¹c podbródek na d³oni. Obudzi³ siê ju¿ na dobre, myœl¹c szybko i intensywnie, ale nie zdaj¹c sobie w pe³ni z tego sprawy. Górne dwie lub trzy warstwy jego przytomnego umys³u, które zarejestrowa³y takie rzeczy jak to, kiedy ostatni raz my³ g³owê albo czy Annie ostatnim razem przynios³a mu punktualnie lekarstwa czy te¿ nie, zdawa³y siê kompletnie ignorowaæ tê
scenê. Ta czêœæ jego mózgu wy³¹czy³a siê, koncentruj¹c siê na pastrami z ry¿em i innych tego typu rzeczach. Mia³ w sobie prze³¹cznik sensoryczny, ale nie zrobi³ z niego u¿ytku — nie dostrzega³ tego, na co patrzy³, nie s³ysza³ tego, co by³o s³ychaæ. Inna jego czêœæ z wœciek³oœci¹ wyszukiwa³a ró¿ne pomys³y, odrzuca³a je, próbowa³a ³¹czyæ i odrzuca³a kolejne kombinacje. Zdawa³ sobie sprawê z przebiegu tego procesu, ale nie mia³ z nim ¿adnego bezpoœredniego kontaktu i wcale tego nie pragn¹³. Jego umys³ pracowa³ w pocie czo³a. Zda³ sobie sprawê, ¿e to, co robi, by³o wynajdywaniem pomys³ów.
Wynajdywanie pomys³u nie by³o tym samym co wpadniêcie na pomys³. Wpadniêcie na pomys³ by³o bardziej wyœrubowanym sposobem stwierdzenia: — Mam inspiracjê! albo — Eureka! Moja muza przemówi³a! Pomys³ Szybkich samochodów przyszed³ mu do g³owy pewnego dnia w Nowym Jorku. Wyszed³ wtedy do sklepu przy 83. z mocnym postanowieniem kupna magnetowidu. Przeszed³ obok parkingu i zobaczy³ stró¿a usi³uj¹cego dostaæ siê do samochodu. To wszystko. Nie wiedzia³, czy to by³o zgodne z prawem, czy nie i nim min¹³ dwie kolejne przecznice, w ogóle przesta³o go to interesowaæ. Stró¿ sta³ siê Tonym
Bonasaro. Wiedzia³ o Tonym wszystko, prócz jego nazwiska, które potem wyszpera³ w ksi¹¿ce telefonicznej. Po³owa powieœci istnia³a ju¿ w surowej formie w jego g³owie — a reszta gwa³townie domaga³a siê uporz¹dkowania. By³ podniecony, szczêœliwy, prawie pijany. Muza przyby³a, witana tak serdecznie, jak nieoczekiwany czek w skrzynce pocztowej. Zamierza³ kupiæ magnetowid, a zamiast tego dosta³ coœ o wiele lepszego. Wpad³ na pomys³. Ten drugi proces — wynajdywanie pomys³u — nie by³ tak wynios³y czy zachwycaj¹cy, ale w równym stopniu tajemniczy i w ka¿dym calu konieczny.
Bo kiedy piszesz powieœæ, prawie zawsze natrafiasz gdzieœ na jak¹œ blokadê i nie ma sensu próbowaæ brn¹æ dalej, dopóki nie bêdziesz mia³ pomys³u. Jego zwyczajow¹ procedur¹, kiedy potrzebowa³ pomys³u, by³o na³o¿enie p³aszcza i wybranie siê na spacer. Je¿eli nie potrzebowa³ pomys³u, kiedy wychodzi³ na spacer, bra³ ze sob¹ ksi¹¿kê. Spacer by³ dobrym relaksem, aczkolwiek nudnawym. Je¿eli nie mia³eœ z kim pogadaæ podczas spaceru, ksi¹¿ka stawa³a siê koniecznoœci¹. Ale je¿eli potrzebowa³eœ pomys³u, nuda mog³a byæ dla zablokowanej powieœci tym, czym chemoterapia dla pacjenta chorego na raka.
W po³owie Szybkich samochodów Tony zabi³ porucznika Graya, kiedy ten próbowa³ zakuæ go w kajdanki w kinie na Times Square. Paul chcia³ wymyœliæ coœ, ¿eby Tony móg³ siê wywin¹æ — przynajmniej na razie — bo nie przewidywa³, by akcja dalszego ci¹gu powieœci z Tonym w roli g³ównej mia³a siê rozgrywaæ w pudle. Mimo to Tony nie móg³ tak po prostu zostawiæ Graya siedz¹cego w kinie z rêkojeœci¹ no¿a wystaj¹c¹ mu spod lewej pachy, poniewa¿ przynajmniej trzech ludzi wiedzia³o, ¿e Gray poszed³ na spotkanie z Tonym. Problemem by³o pozbycie siê cia³a i Paul nie wiedzia³, jak ma sobie z tym
poradziæ. To by³a blokada. To by³a gra. To by³o tak, jakby Beztroski w³aœnie zabi³ w kinie faceta, a teraz musi dostarczyæ jego cia³o do samochodu tak, ¿eby nikt nie powiedzia³ mu przy tym: “Panie, ten facet nie ¿yje, czy tylko wygl¹da, jakby by³ zachlany w trupa? Co z nim jest?" Je¿eli zdo³a dowlec cia³o Graya do wozu, pojedzie z nim do Queens i zostawi je na pewnej opuszczonej budowie, o której mu wiadomo. Paulie? “Mo¿esz?" Rzecz jasna nie by³o mowy o 10sekundowym limicie czasu — nie mia³ kontraktu na tê ksi¹¿kê, pisa³ j¹ niejako dla przyjemnoœci i nie wisia³o nad nim widmo terminu, w którym musi j¹
ukoñczyæ. A mimo to zawsze by³ pewien limit czasowy — okres, po którym musisz opuœciæ kr¹g, i wiêkszoœæ pisarzy o tym wiedzia³a. Je¿eli ksi¹¿ka pozostawa³a zablokowana dostatecznie d³ugo, zaczyna³a siê psuæ, rozpadaæ, wszystkie dobre sztuczki i triki zaczyna³y wychodziæ na wierzch. Wybra³ siê na spacer, nie myœl¹c w zasadzie o niczym, tak jak teraz. Przeszed³ trzy mile, zanim faceci z warsztatu, haruj¹cy tam na dole, nie wystrzelili w górê flary. A je¿eli wznieci po¿ar w kinie? To wygl¹da³o na ca³kiem niez³y pomys³. Nie ogarnê³o go wra¿enie zawrotu g³owy ani uczucie inspiracji — czu³ siê jak cieœla patrz¹cy na kawa³ek drewna, który móg³ mu
pos³u¿yæ jako surowiec do pracy. Móg³ wznieciæ po¿ar na siedzeniu tu¿ obok niego, co ty na to? Te cholerne siedzenia w kinach s¹ zawsze porozrywane. Zaczê³oby siê dymiæ. Nawet bardzo. Móg³by odczekaæ tak d³ugo, jak to tylko mo¿liwe, a potem wyci¹gn¹æ stamt¹d cia³o Graya. W razie czego móg³ powiedzieæ, ¿e Gray stal siê ofiar¹ zatrucia dymem — co o tym s¹dzisz? Uzna³, ¿e to ca³kiem niez³e. Nie wspania³e — by³a ca³a masa szczegó³ów, które nale¿a³o dopracowaæ, ale wygl¹da³o nieŸle. Mia³ pomys³. Móg³ zabraæ siê do pracy.
Nigdy nie musia³ mieæ pomys³u, aby zacz¹æ pisaæ ksi¹¿kê, ale zrozumia³ instynktownie, ¿e to mog³o siê udaæ. Siedzia³ w milczeniu na krzeœle, z podbródkiem na d³oni, patrz¹c na stodo³ê. Gdyby móg³ chodziæ, wyszed³by na pole. Siedzia³ cicho, niemal przysypiaj¹c. Czeka³, a¿ coœ siê wydarzy, i nie zdawa³ sobie sprawy z niczego oprócz tego, ¿e tam w dole dzia³o siê masê rzeczy, rozpatrywano dziesi¹tki pomys³ów, os¹dzano, poddawano krytyce i odrzucano w mgnieniu oka. Minê³o dziesiêæ minut, piêtnaœcie. Teraz w³¹czy³a odkurzacz w saloniku
(ale nadal nie œpiewa³a). S³ysza³ to, ale nie zrobi³ kompletnie nic, dŸwiêk wp³ywa³ do wnêtrza jego czaszki jednym uchem i wyp³ywa³ drugim — jak woda przep³ywaj¹ca przez rurê. W koñcu faceci tam na dole wystrzelili flarê, jak zwykle. Ci nieboracy tam na dole zawsze mieli z nimi ca³¹ masê k³opotów — w gruncie rzeczy wcale im nie zazdroœci³. Paul siedzia³ w milczeniu — zaczyna³ mieæ pomys³. Jego przytomny umys³ powróci³ — przyby³ lekarz — i przyj¹³ pomys³ jak list wrzucony przez otwór w drzwiach. Zacz¹³ go rozpatrywaæ. Prawie go odrzuci³ (Czy mu siê
wydawa³o, czy tam na dole rozleg³y siê nagle jêki zawodu?), rozpatrzy³ ponownie, po czym uzna³, ¿e co najmniej po³owa nadaje siê do wykorzystania. Druga flara — tym razem jaœniejsza ni¿ pierwsza. Paul zacz¹³ niespokojnie bêbniæ palcami po parapecie okna. Oko³o jedenastej zabra³ siê do pisania. Z pocz¹tku sz³o mu opornie — pojedyncze trzaski, po których nastêpowa³y okresy ciszy, trwaj¹ce niekiedy nawet po piêtnaœcie sekund. To by³o jak s³uchowy ekwiwalent archipelagu wysp widocznych z powietrza — ³añcuch niskich pagórków poprzedzielanych szerokimi pokosami b³êkitu.
Jednak powoli okresy ciszy zaczê³y stawaæ siê coraz to krótsze — raz po raz rozlega³y siê d³u¿sze serie stuków maszyny — na elektrycznej maszynie Paula brzmia³oby to o wiele przyjemniej, bo klekocz¹ce odg³osy royala by³y ochryp³e, dra¿ni¹ce i nieprzyjemne. Paul jednak nie zauwa¿a³ g³osu Ducky Daddlesa, którym przemawia³a maszyna. Przy koñcu pierwszej strony by³ ju¿ rozgrzany. Przy koñcu drugiej pracowa³ na pe³nych obrotach. Po jakimœ czasie Annie Wilkes wy³¹czy³a odkurzacz i stanê³a w drzwiach, obserwuj¹c go. Paul nie zdawa³ sobie sprawy, ¿e tam by³a, nie
zdawa³ sobie nawet sprawy z tego, gdzie on sam siê obecnie znajduje. Uda³o mu siê uciec. Wreszcie. Znajdowa³ siê na cmentarzu w Little Dunthorpe, oddychaj¹c wilgotnym, nocnym powietrzem, czuj¹c zapach mchu, ziemi i mg³y, s³ysza³, jak zegar na wie¿y prezbiteriañskiego koœcio³a wybija drug¹ i przela³ ten fakt na karty swojej powieœci, nie pomijaj¹c niczego. Kiedy robi³ dobr¹ robotê, potrafi³ patrzeæ przez papier. W³aœnie tak jak teraz. Annie obserwowa³a go przez d³u¿sz¹ chwilê, jej ciê¿ka twarz by³a pozbawiona uœmiechu, nieruchoma, ale w jakiœ sposób zadowolona. Po chwili odesz³a. Jej krok by³ ciê¿ki, ale Paul
tego równie¿ nie s³ysza³. Pracowa³ do trzeciej po po³udniu, a o ósmej wieczorem poprosi³ j¹, aby pomog³a mu wróciæ ponownie na fotel. Pisa³ przez kolejne trzy godziny, choæ oko³o dziesi¹tej ból zacz¹³ mu powa¿nie doskwieraæ. Annie przysz³a o jedenastej. Poprosi³ o kolejne piêtnaœcie minut. — Nie, Paul. Wystarczy. Jesteœ bia³y jak sól. Po³o¿y³a go do ³ó¿ka i usn¹³ w trzy minuty. Po raz pierwszy odk¹d wynurzy³ siê z szarej chmury, przespa³ ca³¹ noc i po raz pierwszy nic mu siê nie przyœni³o. Œni³ na jawie.
6
Paul Sheldon “POWRÓT MISERY" Dla Annie Wilkes ROZDZIA£ l
Przez chwilê Geoffrey Alliburton nie by³
pewny, kim by³ stary mê¿czyzna stoj¹cy w drzwiach, i to nie tylko dlatego, ¿e dzwonek wyrwa³ go ze stanu sennego odrêtwienia. Najbardziej irytuj¹c¹ rzecz¹ w wiejskim ¿yciu, pomyœla³, by³o to, ¿e zamieszkiwa³o tu zbyt ma³o ludzi, aby mo¿na powiedzieæ o kimœ, ¿e jest ci kompletnie nieznany, a zarazem dostatecznie du¿o, by nie mo¿na ich rozró¿niæ w mgnieniu oka. Czasami trzeba by³o siê opieraæ jedynie na rodzinnym podobieñstwie — a tego typu podobieñstwa, rzecz jasna, bardzo czêsto wynika³y z wcale nie odosobnionych przypadków bastardyzmu. Zazwyczaj by³ w stanie poradziæ sobie w takiej sytuacji — niezale¿nie, co mia³by wówczas
powiedzieæ, próbuj¹c nawi¹zaæ konwersacjê z kimœ, kogo nazwisko powinien by³ sobie przypomnieæ, ale nie móg³; k³opoty nabiera³y iœcie kosmicznych rozmiarów dopiero wówczas, kiedy w tym samym czasie pojawi³y siê dwie tak znajome twarze i akurat nale¿a³o dokonaæ prezentacji. — Mam nadziejê, ¿e panu nie przeszkadzam — rzek³ goœæ. Miêtosi³ w d³oniach p³ócienn¹ czapkê. A w œwietle lampy, któr¹ Geoffrey trzyma³ w uniesionej wysoko d³oni, jego twarz wygl¹da³a na pomarszczon¹, po¿ó³k³¹ i pe³n¹ zak³opotania — mo¿na by nawet rzec — przera¿enia. — Chodzi mi o to, ¿e nie chcia³em iœæ do doktora
Bookingsa ani nie chcia³em k³opotaæ jego lordowskiej moœci. Przynajmniej dopóki nie rozmówiê siê z panem, sir. Je¿eli rozumie pan, co mam na myœli. Geoffrey nie rozumia³, ale zupe³nie nagle dozna³ olœnienia — wiedzia³ ju¿, kim by³ jego nocny goœæ. Sprawi³a to wzmianka o doktorze Bookingsie, duszpasterzu koœcio³a anglikañskiego. Przed trzema dniami doktor Bookings wype³ni³ ostatni¹ pos³ugê wzglêdem Misery, na cmentarzu, który rozci¹ga³ siê na ty³ach probostwa — i ten facet by³ tam, czeka³ na uboczu i praktycznie rzecz bior¹c prawie nie rzuca³ siê w oczy. Nazywa³ siê Colter. By³ jednym z
koœcielnych. Mówi¹c szczerze — choæ prawda by³a doœæ brutalna — cz³owiek ów pracowa³ jako grabarz. — Colter — powiedzia³. — Co mogê dla pana zrobiæ? — To te odg³osy, sir — odpar³ z wahaniem. — Te odg³osy na cmentarzu. Jej lordowska moœæ, nasza panienka nie zazna³a spokoju, sir, i obawiam siê, ¿e... Geoffrey mia³ wra¿enie, jakby ktoœ wymierzy³ mu cios w ¿o³¹dek. Wci¹gn¹³ gwa³townie powietrze i gor¹cy ból przeszy³ jego bok niczym ig³a, w miejscu gdzie ¿ebra by³y mocno zabanda¿owane przez doktora
Shineboine'a. Zgodnie z ponur¹ teori¹ zawodow¹ Shineboine'a Geoffrey prawie na pewno powinien by³ z³apaæ zapalenie p³uc po deszczowej nocy spêdzonej w rowie, ale minê³y trzy dni, a kaszel ani gor¹czka jak dot¹d siê nie pojawi³y; wiedzia³, ¿e siê nie pojawi¹. Bóg nie uwalnia tak ³atwo od winy. Wierzy³, ¿e Bóg zachowa go przy ¿yciu, aby móg³ jeszcze d³ugo wspominaæ swoj¹ nie¿yj¹c¹ ju¿ ukochan¹. — Nic panu ale jezd, sir? — spyta³ Colter. — S³ysza³em, ¿e by³ paru st³asznie przygnembiony tamtej nocy... Tej nocy, kiedy pani umar³a. — Nic mi nie jest — rzek³ powoli
Geoffrey. — Colter, te odg³osy, które, jak mówisz — s³ysza³eœ — wiesz, ¿e to ci siê tylko wydawa³o, prawda? Colter sprawia³ wra¿enie wstrz¹œniêtego. — Wydawa³o? — spyta³. — Sir! Jak tak dalej pójdzie, ju¿ nied³ugo powie mi pan, ¿e nie wierzy w Jezusa i ¿ycie wieczne! A czy Duncan Promsley nie widzia³ starego Pattersona w dwa dni po jego pogrzebie œwiec¹cego jak ogniki bagienne /i to najprawdopodobniej by³y w³aœnie te ogniki, pomyœla³ Geoffrey, ogniki plus to, co wylaz³o z ostatniej butelki starego Fromsleya/? A czy pó³ miasta nie widzia³o tego starego mnicha
papisty przechadzaj¹cego siê po terenach Ridgeheath Manor? Wys³ali nawet parê babek z tego diabelskiego londyñskiego Psychic Serciety, ¿eby to zbada³y! Geoffrey wiedzia³, jakie kobiety mia³ na myœli Colter: dwójkê histerycznych kokot, próbuj¹cych w ten jak¿e niezwyk³y sposób umiliæ sobie nudne chwile swego ¿ycia, szukaj¹cych tanich sensacji zwariowanych jak dzieciêca uk³adanka. — Duchy s¹ tak realne jak pan, czy ja, sir — rzek³ z powag¹ Colter. — Nie wiem, sk¹d one siê bior¹, ale te odg³osy s¹ po prostu przera¿aj¹ce; bojê siê i nie mam ochoty zbli¿aæ siê do cmentarza, a
jutro muszê wykopaæ grób dla dziecka Roydmannów, dlatego tu przyszed³em. Geoffrey w g³êbi duszy modli³ siê o cierpliwoœæ. Chêæ rugniêcia tego biednego koœcielnego by³a niemal nie do przezwyciê¿enia. Drzema³ spokojnie przed kominkiem, z ksi¹¿k¹ na kolanach, kiedy pojawi³ siê Colter i obudzi³ go... Z ka¿d¹ chwil¹ rozbudza³ siê coraz bardziej i z ka¿d¹ sekund¹ coraz bardziej ogarnia³ go przejmuj¹cy bolesny smutek... Œwiadomoœæ, ¿e jego ukochana odesz³a, od trzech dni spoczywa³a w grobie... wkrótce minie tydzieñ... miesi¹c... potem rok... dziesiêæ lat. Smutek, pomyœla³, by³ jak ska³a nad brzegiem oceanu. Kiedy spa³, by³o tak
jak podczas trwania przyp³ywu — i to w pewnym sensie przynios³o mu niejak¹ ulgê. Sen by³ jak wysoka fala, która zakrywa³a ska³ê ¿alu. Kiedy siê budzi³, nastêpowa³ odp³yw i wkrótce ska³a znów stawa³a siê widoczna — opoka niezniszczalnej rzeczywistoœci, coœ co bêdzie tam zawsze, dopóki Bóg nie zdecyduje inaczej. A ten g³upiec oœmieli³ siê tu przychodziæ i opowiadaæ mu o duchach! — Panna Misery, jej lordowska moœæ, by³a kochana przez wszystkich — rzek³ cicho Geoffrey.
— Tak, psze pana — zgodzi³ siê gor¹co Colter. Prze³o¿y³ swoj¹ zmiêt¹ p³ócienn¹ czapkê do lewej rêki. Praw¹ wyj¹³ z kieszeni olbrzymi¹ czerwon¹ chustkê, si¹kn¹³ w ni¹ potê¿nie, a jego oczy wype³ni³y siê ³zami. — Jej odejœcie by³o dla nas wszystkich strasznym ciosem — d³onie Geoffreya przesunê³y siê do koszuli i zaczê³y nerwowo pocieraæ znajduj¹cy siê pod ni¹ muœlinowy materia³ chusty. — Tak, to prawda, sir — to prawda — s³owa Coltera by³y t³umione przez chustkê, ale Geoffrey widzia³ jego oczy — ten mê¿czyzna naprawdê szczerze p³aka³. Resztki gniewu w jego wnêtrzu
zast¹pi³o wspó³czucie. — By³a tak¹ dobr¹ pani¹, sir! Taak — by³a wspania³¹ pani¹ i to straszne, jak jego lordowska moœæ przyj¹³ to, co siê sta³o. — Tak. By³a dobra — rzek³ ³agodnie Geoffrey i nagle z przera¿eniem zda³ sobie sprawê, ¿e jest bardzo bliski ³ez — jak mroczne chmury, wisz¹ce na niebie w letnie popo³udnie, zapowiadaj¹ce burzê. — Czasami, Colter, kiedy odchodzi ktoœ wyj¹tkowo dobry, ktoœ kto by³ nam szczególnie bliski — nie potrafimy siê z tym pogodziæ. Dlatego te¿ zdarza siê, ¿e wyobra¿amy sobie, i¿ te osoby nie
odesz³y. Rozumiesz, co mam na myœli? — Tak, psze pana! — rzuci³ gor¹co Colter. — Ale te odg³osy... Sir. Gdyby je pan s³ysza³! Geoffrey zapyta³ ³agodnie: — Jakie odg³osy masz na myœli? Rzecz jasna przypuszcza³, ¿e Colter powie o odg³osach, które mog¹ byæ szelestem wiatru w ga³êziach drzew, dŸwiêkiem wzmacnianym przez jego w³asn¹ wyobraŸniê albo byæ mo¿e borsuka toruj¹cego sobie drogê do strumienia Little Duflthorpe, który p³yn¹³ niemal tu¿ za cmentarzem, dlatego te¿ prawdziwym szokiem by³y dla niego
s³owa, które Colter wyszepta³ g³osem pe³nym przera¿enia: — Odg³osy drapania, sir! To brzmi tak, jakby ona ci¹gle jeszcze ¿y³a tam na dole i próbowa³a wydostaæ siê z grobu, aby powróciæ do krainy ¿yj¹cych — ot, co!
ROZDZIA£ 2
Piêtnaœcie minut póŸniej Geoffrey, ponownie sam, podszed³ do kredensu stoj¹cego w jadalni. Ko³ysa³ siê z boku
na bok jak marynarz przemierzaj¹cy pok³ad dziobowy okrêtu podczas sztormu. I czu³ siê jak marynarz podczas sztormu. By³by nawet w stanie uwierzyæ, ¿e oto w koñcu dosiêg³a go z³oœliwa i mœciwa gor¹czka, któr¹, niemal z rozradowaniem, przepowiedzia³ mu doktor Shinebone, ale to nie gor¹czka sprawi³a, ¿e w jednej chwili na jego policzkach pojawi³ siê purpurowy rumieniec, a czo³o przybra³o barwê wosku. To nie gor¹czka sprawi³a, ¿e jego d³onie dr¿a³y tak bardzo, i¿ niemal upuœci³ karafkê brandy, któr¹ wyj¹³ z kredensu. Je¿eli istnia³a szansa, choæby najmniejsza, ¿e potworna myœl, któr¹
Colter zaszczepi³ w jego mózgu, by³a prawdziwa, wiedzia³, ¿e nie ma chwili do stracenia. Czu³ jednak, ¿e je¿eli wie wypije jednego g³êbszego, zemdleje i runie jak d³ugi na pod³ogê. Geoffrey Alliburton zrobi³ wówczas coœ, czego nie zrobi³ nigdy dot¹d w ca³ym swoim ¿yciu, coœ, co przydarzy³o mu siê po raz pierwszy i ostatni — podniós³ karafkê do ust i wypi³ prosto z niej. Potem cofn¹³ siê o krok i wyszepta³: — Musimy to zbadaæ. Musimy to zbadaæ, na Boga! I je¿eli wpakujê siê w tê szaleñcz¹ kaba³ê, a koniec koñców oka¿e siê, ¿e by³ to jedynie wymys³
starego, pomylonego grabarza, to Bóg mi œwiadkiem, ¿e uszy Coltera zawisn¹ przy ³añcuszku mojego zegarka, niezale¿nie od tego, jak bardzo ów cz³owiek kocha³ Misery.
ROZDZIA£ 3
Mkn¹³ dwukó³k¹ pod dziwnym, niezbyt mrocznym niebem, na którym wisia³ ksiê¿yc w trzeciej kwadrze — to nikn¹cy, to z ów wy³aniaj¹cy siê spoœród dryfuj¹cej nieustannie nawa³y
chmur. Zatrzyma³ siê, by narzuciæ pierwsz¹ rzecz, która wpad³a mu w rêkê, kiedy otworzy³ drzwi szafy na dole. Jak siê okaza³o, by³a to ciemnokasztanowa marynarka od smokingu. Jej po³y unosi³y siê wysoko, kiedy zacina³ batem Mary. Podstarza³a klacz nie by³a w stanie osi¹gn¹æ spodziewanej przez niego prêdkoœci — Geoffrey nie lubi³ uczucia narastaj¹cego bólu w ramieniu i boku, ale nic nie móg³ na to poradziæ. Odg³osy drapania, sir! To brzmi tak, jakby ona ci¹gle jeszcze ¿y³a tam na dole i próbowa³a wydostaæ siê z grobu, aby powróciæ do krainy ¿yj¹cych! Sam ten fakt nie by³by w stanie
wprowadziæ go w stan zbli¿ony do przera¿enia, ale przypomnia³ sobie, jak przyby³ do rezydencji Calthorpe'ów w dzieñ po œmierci Misery. On i Ian patrzyli na siebie nawzajem, a Ian próbowa³ siê uœmiechn¹æ, choæ jego oczy przypomina³y per³y — b³yszcza³y w nich ³zy. — To by³oby chyba ³atwiejsze — powiedzia³ Ian — gdyby ona... bardziej... bardziej przypomina³a zmar³¹. Wiem, jak to brzmi... — Ej ¿e — powiedzia³ Geoffrey sil¹c siê na uœmiech — w³aœciciel zak³adu pogrzebowego z ca³¹ pewnoœci¹ do³o¿y³ wszelkich starañ...
— W³aœciciel zak³adu pogrzebowego — prawie krzykn¹³ Ian i po raz pierwszy Geoffrey zda³ sobie sprawê, ¿e jego przyjaciel znajduje siê na krawêdzi ob³êdu. — W³aœciciel zak³adu pogrzebowego! Ghul! Nie wzywa³em ¿adnego przedsiêbiorcy pogrzebowego i nie pozwoli³bym, ¿eby jakiœ przedsiêbiorca zjawi³ siê tutaj i ró¿owi³ mojej ukochanej policzki, i malowa³ j¹ jak lalkê. — Ian, mój drogi przyjacielu, naprawdê — nie mo¿esz... Geoffrey uczyni³ gest, jakby chcia³ klepn¹æ Iana w ramiê, który przerodzi³ siê w mocny uœcisk.
Dwaj mê¿czyŸni, objêci ramionami, szlochali jak dzieci, podczas gdy w drugim pokoju dziecko Misery, jednodniowy prawie ch³opiec, wci¹¿ jeszcze nie maj¹cy imienia, obudzi³ siê i zacz¹³ p³akaæ. Pani Ramage, której szlachetne serce by³o z³amane, zaczê³a œpiewaæ mu ko³ysankê dr¿¹cym i ³ami¹cym siê g³osem. Z pocz¹tku, przepe³niony obaw¹ o stan psychiczny Iana, mniej by³ zainteresowany tym, co powiedzia³ Ian, ni¿ tym, jak to powiedzia³ — dopiero teraz, gdy zaci¹³ batem Mary, aby jak najszybciej dotrzeæ do Little Dunthorpe — pomimo coraz dotkliwszego bólu — te s³owa wróci³y i w œwietle s³ów
Coltera by³y naprawdê przera¿aj¹ce. Gdyby ona bardziej przypomina³a zmar³¹. Gdyby bardziej przypomina³a zmar³¹, stary druhu. To nie by³o wszystko. PóŸniej, tego popo³udnia, kiedy pierwsi mieszkañcy wioski zaczêli pod¹¿aæ na szczyt wzgórza Calthorpe'a, aby z³o¿yæ kondolencje pogr¹¿onemu w smutku lordowi, powróci³ Shinebone. Wygl¹da³ na zmêczonego i wyraŸnie nie czu³ siê najlepiej — ale to nie by³o niczym szczególnym w przypadku cz³owieka, który twierdzi³, ¿e sam Wellington / ¯elazdy Ksi¹¿ê/ poda³ mu rêkê, kiedy on /Shinebone, a nie Wellington/ by³
jeszcze ma³ym ch³opcem. Geoffrey przypuszcza³, ¿e historia z Wellingtonem by³a wymyœlona, ale stary Shinny przychodzi³ do nich, kiedy byli jeszcze mali, pomaga³ Geoffreyowi zwalczyæ wszystkie dzieciêce choroby i ju¿ wtedy Shinny wydawa³ mu siê bardzo starym cz³owiekiem. Bior¹c pod uwagê fakt, ¿e dla dziecka ka¿dy powy¿ej dwudziestu piêciu lat wydaje siê stary, uzna³, ¿e Shinny musia³ mieæ obecnie jakieœ siedemdziesi¹t piêæ lat. By³ stary... ostatnie dwadzieœcia cztery godziny by³y dla niego katorg¹... czy stary zmêczony cz³owiek nie móg³ pope³niæ b³êdu?
Potwornego, nieopisanego b³êdu? To w³aœnie ta myœl, poœród wielu innych, kaza³a mu wyjechaæ w tê zimn¹, wietrzn¹ noc, maj¹c nad sob¹ ksiê¿yc, który przemyka³ niepewnie pomiêdzy chmurami. Czy móg³ pope³niæ a¿ taki b³¹d? I czy go pope³ni³? Czêœæ niego samego, ta bardziej nikczemna i tchórzliwa, która by³aby w stanie raczej zaryzykowaæ utratê Misery na zawsze, ani¿eli patrzeæ przez palce na nieuniknione rezultaty takiej pomy³ki, zdecydowanie zaprzeczy³a. Ale kiedy Shinny wszed³... Geoffrey siedzia³ obok za³amanego Iana, który chaotycznie wspomina³, jak on i
Ian uwolnili Misery z pa³acowych lochów szalonego francuskiego wicehrabiego Leroux, jak uciekli na wozie z sianem i jak Misery w krytycznym momencie odwróci³a uwagê jednego ze stra¿ników wicehrabiego, wysuwaj¹c obna¿on¹ nogê ze stogu siana i machaj¹c ni¹ delikatnie. Geoffrey równie¿ wspomina³ te chwile, pogr¹¿ony w smutku i ¿alu, a teraz przeklina³ ten swój smutek, bo dla niego /i najprawdopodobniej dla Iana/ Shinny w owej chwili zdawa³ siê w ogóle nie istnieæ. Czy Shinny nie wygl¹da³ wtedy na dziwnie zamyœlonego? Czy nie sprawia³ wra¿enia tajemniczo zaabsorbowanego? Czy to by³o tylko zmêczenie, czy te¿ mo¿e coœ innego...
jakieœ podejrzenie? Nie, z ca³¹ pewnoœci¹ nie — zaprotestowa³, acz niepewnie, jego umys³. Dwukó³ka wspina³a siê po zboczu wzgórza Calthorpe'a. Rezydencjê spowija³ mrok, ale — o, dobrze! — w domku pani Ramage wci¹¿ jeszcze pali³o siê œwiat³o. — Jazda, Mary! — krzykn¹³ i strzeli³ z bata, krzywi¹c siê. — Ju¿ niedaleko, maleñka, zaraz sobie odpoczniesz! Na pewno. To na pewno nie jest to, o czym myœlisz! Ale oglêdziny po³amanych ¿eber i zwichniêtego ramienia Geoffreya dokonane przez Shinny'ego wygl¹da³y na czysto
pobie¿ne. Lekarz prawie nie rozmawia³ z Ianem, pomimo ¿e mê¿czyzna ów by³ pogr¹¿ony w g³êbokiej rozpaczy i cierpia³ na czêste ataki niemal histerycznego p³aczu. Nie — po inspekcji, która teraz wydawa³a siê nie d³u¿sza ni¿ najkrótsza zwyczajna inspekcja lekarza, Shinny zapyta³ cicho — czy ona...? — Tak, w salonie — rzeki z trudem Ian. — Moja ukochana le¿y w salonie. Poca³uj j¹ ode mnie, Shinny, i powiedz jej, ¿e ju¿ wkrótce do niej do³¹czê. Wtedy w³aœnie Ian ponownie zala³ siê ³zami, a Shinny, mrucz¹c na wpó³ s³yszalne wyrazy wspó³czucia, wszed³
do salonu. Obecnie Geoffrey mia³ wra¿enie, ¿e stary chirurg przebywa³ tam stosunkowo d³ugo... Ale mo¿e tak mu siê tylko wydawa³o. Kiedy jednak wyszed³ z saloniku, lekarz po prostu promienia³ z radoœci — co do tego Geoffrey nie mia³ ¿adnych w¹tpliwoœci. Jego wygl¹d zwyczajnie nie pasowa³ do tego pokoju, który przepe³nia³y smutek i ¿al, pokoju, w którym pani Ramage zawiesza³a ju¿ czarne pogrzebowe zas³ony. Geoffrey wyszed³ w œlad za doktorem i z niema³ym wahaniem zagadn¹³ do niego w kuchni. Mia³ nadziejê, powiedzia³, ¿e doktor przepisze jakieœ proszki nasenne
dla Iana, który naprawdê wygl¹da³ bardzo kiepsko. Shinny jednak sprawia³ wra¿enie poch³oniêtego zupe³nie czymœ innym. — To ani trochê nie przypomina przypadku panny Evelyn-Hyde. Muszê przekonaæ siê o tym osobiœcie — powiedzia³ i wróci³ do swojego caleche, nie odpowiadaj¹c ani s³owem na pytanie Geoffreya. Geoffrey wszed³ z powrotem do pokoju i niemal (natychmiast zapomnia³ o dziwnych s³owach doktora, sk³adaj¹c winê za jego niezwyk³e zachowanie na karb jego wieku, zmêczenia i — rzecz jasna — swoistego poczucia ¿alu. Myœlami znów by³ przy Ianie i uzna³, ¿e gdyby nie
dosta³ dla niego œrodków nasennych, to po prostu wlewa³by Ianowi do gard³a whisky, prosto z butelki, dopóki biedaczyna nie zapad³by w b³ogi stan nieœwiadomoœci. Zapomnieæ... nie myœleæ. A¿ do teraz. To ani trochê nie przypomina przypadku panny Êvelyn-Hyde. Muszê przekonaæ siê o tym osobiœcie. O czym? Geoffrey nie wiedzia³, ale zamierza³ siê tego dowiedzieæ. Niezale¿nie od tego, ile nerwów mia³oby go to kosztowaæ —
a zdawa³ sobie sprawê, ¿e w tym przypadku cena, jak¹ przyjdzie mu zap³aciæ, mo¿e byæ wyj¹tkowo wysoka.
ROZDZIA£ 4
Pani Ramage wci¹¿ jeszcze nie spa³a, kiedy Geoffrey zacz¹³ waliæ piêœciami w drzwi domku, choæ by³o ju¿ dwie godziny po czasie, kiedy zwyk³a siê k³aœæ. Odk¹d Misery odesz³a, pani Ramage k³ad³a siê coraz to póŸniej, nie mog¹c sobie poradziæ z przewracaniem
siê z boku na bok, stara³a siê wiêc przynajmniej jak najd³u¿ej odwlec tê chwilê. Choæ by³a najbardziej zrównowa¿on¹ i praktyczn¹ kobiet¹, odg³os gwa³townego walenia w drzwi sprawi³, ¿e krzyknê³a i sparzy³a siê gor¹cym mlekiem, które nalewa³a z dzbanka do fili¿anki. Ostatnio zdawa³a siê tkwiæ na krawêdzi, drobny bodziec wystarczy³by, aby popad³a w histeriê; uczuciem tym nie by³ smutek — choæ smutek niemal j¹ przyt³acza³ — by³o to dziwne burzliwe uczucie, którego, jak siêga³a pamiêci¹, nigdy dot¹d nie doœwiadczy³a. Chwilami mia³a wra¿enie, ¿e by³oby lepiej, gdyby nie próbowa³a zdemaskowaæ myœli, które kr¹¿y³y wokó³ niej, poza zasiêgiem jej
umêczonego, pogr¹¿onego w smutku i goryczy umys³u. — Kto tam puka o dziesi¹tej? — krzyknê³a przez drzwi. — Kimkolwiek jesteœ, chcia³am powiedzieæ, ¿e w³aœnie siê przez ciebie poparzy³am! — To Geoffrey, pani Ramage! Geoffrey Alliburton! Proszê, na litoœæ bosk¹, niech pani otworzy drzwi! Usta pani Ramage otworzy³y siê. Znajdowa³a siê w po³owie drogi do drzwi, kiedy uœwiadomi³a sobie, ¿e jest w nocnej koszuli i czepku. Nigdy nie s³ysza³a takiego tonu u Geoffreya i nigdy by nie uwierzy³a, gdyby ktoœ jej o tym opowiedzia³. Je¿eli w ca³ej Anglii by³
cz³owiek o bardziej nieulêk³ym sercu ani¿eli jej ukochany milord, to by³ nim Geoffrey — a mimo to jego g³os dr¿a³ niczym g³os kobiety na krawêdzi histerii. — Chwileczkê, panie Geoffrey! Jestem nie ubrana! — Diab³a tam! — krzykn¹³ Geoffrey. — Nie obchodzi mnie, czy jest pani naga czy nie, pani Ramage! Proszê otworzyæ! Niech pani otwiera, na Boga! Waha³a siê tylko przez chwilê, po czym podesz³a do drzwi i odryglowa³a je gwa³townie. Geoffrey wygl¹da³ szokuj¹co i znów us³ysza³a odg³os gromu — mrocznych
myœli — gdzieœ w g³êbi czaszki. Geoffrey sta³ na progu domku zarz¹dcy dziwnie pochylony, jakby mia³ zniekszta³cony krêgos³up na skutek d³ugoletniego noszenia na plecach kramiku domokr¹¿cy. Jego prawa d³oñ by³a wciœniêta pod lew¹ pachê, w³osy mia³ w nie³adzie. Ciemnobr¹zowe oczy zdawa³y siê wypalaæ jego blade oblicze. By³ ubrany co najmniej dziwnie — niebywale móg³by powiedzieæ ktoœ, kto wiedzia³, jak zazwyczaj odziany by³ Geoffrey Alliburton. Mia³ na sobie star¹ marynarkê od smokingu z krzywo zapiêtym pasem, rozpiêt¹ pod szyj¹ bia³¹ koszulê i grube ser¿owe spodnie, które
wygl¹da³yby bardziej odpowiednio na nogach wêdrownego ogrodnika ni¿ najbogatszego cz³owieka w Little Dunthorpe. Na stopach mia³ parê wyœwiechtanych pantofli. Strój pani Ramage równie¿ nie pasowa³by na bal w hrabstwie, mia³a bowiem na sobie d³ug¹ bia³¹ koszulê nocn¹ i czepek, którego rozplatane, poskrêcane wst¹¿ki zwisa³y wokó³ jej twarzy jak frêdzle na aba¿urze lampy. Patrzy³a na niego z rosn¹cym zaciekawieniem. Ponownie dawa³y o sobie znaæ ¿ebra, które po³ama³ udaj¹c siê przed trzema dniami po lekarza. To by³o zrozumia³e,
lecz nie ból sprawi³, ¿e jego oczy b³yszcza³y jak roz¿arzone wêgle. To by³o przera¿enie, które z trudem udawa³o mu siê opanowaæ. — Panie Geoffrey, co... — ¯adnych pytañ — powiedzia³ oschle. — Jeszcze nie, dopóki pani nie odpowie na moje pytanie. — Jakie pytanie? — Ona równie¿ by³a przera¿ona. Jej lewa rêka zacisnê³a siê w piêœæ — trzyma³a j¹ tu¿ nad swoj¹ kr¹g³¹ piersi¹. — Czy mówi pani coœ nazwisko Evelyn-Hyde?
I nagle zrozumia³a powód owego przera¿aj¹cego, grzmi¹cego uczucia, które zagnieŸdzi³o siê w jej wnêtrzu od sobotniej nocy. Jakaœ czêœæ jej umys³u musia³a znaæ tê upiorn¹ myœl i po prostu j¹ st³umi³a, bo nie potrzebowa³a dalszych wyjaœnieñ. Wystarczy³o nazwisko nieszczêsnej panny EvelynHyde zmar³ej w Storping on Firkill, wiosce na zachód od Little Dunthorpe, aby z jej ust doby³ siê st³umiony krzyk: — Wszyscy œwiêci! Drogi Jezu! Czy ona zosta³a pogrzebana ¿ywcem? Czy ona zosta³a pogrzebana ¿ywcem? Czy moja ukochana Misery zosta³a pogrzebana ¿ywcem?
I zanim Geoffrey zdo³a³ cokolwiek powiedzieæ, pani Ramage zrobi³a coœ, co nigdy dot¹d siê jej nie zdarzy³o i co przytrafi³o siê jej wówczas po raz pierwszy i ostatni. Zemdla³a.
ROZDZIA£ 5
Geoffrey nie mia³ czasu na szukanie soli trzeŸwi¹cych. W¹tpi³ zreszt¹, czy tak twarda osoba jak pani Ramage trzyma³a je w domu. Ale pod zlewem znalaz³ szmatê lekko przesi¹kniêt¹ woni¹
amoniaku. Nie tylko przesun¹³ ni¹ pod jej nosem, ale przy³o¿y³ j¹ do twarzy. Mo¿liwoœæ zasugerowana przez Coltera, jakkolwiek niepewna, by³a zbyt odpychaj¹ca, aby mo¿na j¹ rozwa¿aæ w jakikolwiek racjonalny sposób. Zadr¿a³a, krzyknê³a i otworzy³a oczy, przez chwilê patrzy³a na niego z wyrazem oszo³omienia, niezrozumienia i zaskoczenia. Potem usiad³a. — Nie — powiedzia³a. — Nie, panie Geoffrey. Niech pan powie, ¿e to nieprawda, ¿e nie o to panu chodzi³o... — Nie wiem, czy to prawda, czy nie — odpar³. — Ale musimy siê o tym przekonaæ osobiœcie. I to natychmiast.
Natychmiast, pani Ramage. Nie dam rady jej odkopaæ w pojedynkê, gdyby siê okaza³o, ¿e to bêdzie konieczne. Patrzy³a na niego z przera¿eniem, a jej d³onie by³y przyciœniête do ust tak mocno, ¿e paznokcie sta³y siê bia³e. — Czy pomo¿e mi pani, je¿eli to oka¿e siê konieczne? Nie mogê liczyæ na nikogo innego. — A milord? — zapyta³a otêpia³ym tonem. — Milord Ian nie mo¿e o niczym wiedzieæ, dopóki my nie dowiemy siê czegoœ wiêcej — powiedzia³.
Je¿eli Bóg jest dobry, to nigdy nie bêdzie musia³ siê o niczym dowiadywaæ. Nie chcia³ powiedzieæ o p³omyku nadziei, który tli³ siê w g³êbinach jego umys³u, o nadziei niemal równie przera¿aj¹cej jak obawy. Je¿eli Bóg by³ bardzo dobry, dowie siê o tym nocnym przedsiêwziêciu, kiedy jego ¿ona i jedyna mi³oœæ powróci do niego. A jej powrót z krainy umar³ych bêdzie prawie tak samo cudowny jak wskrzeszenie £azarza. — Och, to straszne... straszne... — powiedzia³a s³abym, dr¿¹cym g³osem. Zdo³a³a wstaæ, przytrzymuj¹c siê sto³u. Sta³a niepewnie, a kosmyki w³osów
okala³y jej twarz poœród wst¹¿ek czepka. — Dobrze siê pani czuje? — spyta³ bardziej przyjaŸnie. — Je¿eli nie, postaram siê zrobiæ wszystko co w mojej mocy i poradziæ sobie z tym w pojedynkê. Wziê³a g³êboki oddech, a potem wypuœci³a powietrze z p³uc. Chwiejnoœæ usta³a. Odwróci³a siê i posz³a w stronê spi¿arni. — W szopie na zewn¹trz s¹ dwie ³opaty — powiedzia³a. — Kilof te¿ by siê przyda³, jak s¹dzê — oznajmi³a. — Proszê je wrzuciæ do dwukó³ki. W spi¿arni mam pó³ butelki ginu. Nie
siêga³am po ni¹ od tej nocy, przed piêciu laty, kiedy umar³ Bill. Poci¹gnê ³yka, a potem do³¹czê do pana, panie Geoffrey. — Jest pani dzieln¹ kobiet¹, pani Ramage. Tylko niech siê pani pospieszy. — Tak. Nie bojê siê — powiedzia³a i ujê³a w lekko dr¿¹c¹ d³oñ butelkê ginu. Na butelce nie by³o œladu kurzu — pani Ramage uwielbia³a czystoœæ i porz¹dek i spi¿arnia nie stanowi³a wyj¹tku od regu³y, tylko nalepka na butelce z napisem Clough a d Poor Booziers by³a ca³kiem po¿ó³k³a. — Pan te¿ niech siê sprê¿a. Nie by³a zwolenniczk¹ alkoholi i jej ¿o³¹dek nie przywyk³y do mocnej,
nieprzyjemnej woni ja³owca i oleistego smaku chcia³ zwróciæ pal¹cy p³yn. Przezwyciê¿y³a to w sobie. Wiedzia³a, ¿e dziœ wieczorem bêdzie tego potrzebowaæ.
ROZDZIA£ 6
Maj¹c nad sob¹ chmury, które wci¹¿ mknê³y ze wschodu na zachód ciemnymi kszta³tami na czarnym niebie, i ksiê¿yc zmierzaj¹cy nieuchronnie w kierunku horyzontu, dwukó³ka pêdzi³a w stronê
cmentarza; tym razem prowadzi³a pani Ramage, i to ona zacina³a batem zak³opotan¹ Mary, która /rzecz jasna, gdyby konie potrafi³y mówiæ/ powiedzia³aby im, ¿e coœ tu jest nie tak i ¿e o tej porze powinna ju¿ dawno spaæ w swej ciep³ej i przytulnej stajni. Kilof i ³opaty brzêcza³y, zderzaj¹c siê z sob¹ nawzajem, a pani Ramage pomyœla³a, ¿e ka¿dy, kto by ich teraz zobaczy³, na pewno przerazi³by siê œmiertelnie — musieli wygl¹daæ jak dwójka potêpieñców z powieœci Dickensa — albo jak pojedynczy potêpieniec siedz¹cy w dwukó³ce powo¿onej przez upiora. Ca³a by³a ubrana na bia³o — nie zd¹¿y³a
siê nawet przebraæ. Koszula nocna powiewa³a wokó³ jej napuchniêtych, pokrytych nabrzmia³ymi ¿y³ami kostek, a wst¹¿ki czepka p³ynê³y za ni¹ jak bia³a fala. Dotarli do koœcio³a. Zatrzyma³a Mary na drodze biegn¹cej opodal i zadr¿a³a s³ysz¹c upiorne granie wiatru w dzwonnicy koœció³ka. Mia³a chwilê na zastanowienie, dlaczego tak œwiête miejsce wygl¹da po zmierzchu tak przera¿aj¹co, zaraz jednak zda³a sobie sprawê, ¿e to nie koœció³... a raczej sprawa, z powodu której tu przybyli, przyprawia³a j¹ o zgrozê. Pierwsz¹ myœl¹, jaka przysz³a jej do g³owy, kiedy otrz¹snê³a siê z omdlenia, by³o to, ¿e
milord musi im pomóc — czy to nie on towarzyszy³ im zawsze na dobre i z³e i nigdy siê nie za³ama³? W chwilê póŸniej zrozumia³a, jak bardzo szalony by³ ów pomys³. Nie chodzi³o tu o odwagê milorda, ale o jego stan psychiczny. Nie potrzebowa³a, aby pan Geoffrey jej to uœwiadamia³ — wystarczy³o do tego wspomnienie o pannie Evelyn-Hyde. Zda³a sobie sprawê, ¿e ani pana Geoffreya, ani milorda ale by³o w Little Dunthorpe, kiedy to siê sta³o. Zdarzy³o siê to wiosn¹, mniej wiêcej pó³ roku temu. Misery by³a ju¿ w ci¹¿y i mia³a za sob¹ najgorszy okres, ale jej brzuch nie by³ jeszcze nabrzmia³y i wszystkie
zwi¹zane z tym k³opoty mia³y pojawiæ siê dopiero póŸniej. Wspania³omyœlnie wys³a³a obu mê¿czyzn na tydzieñ, aby mogli sobie zapolowaæ na pardwy, pograæ w karty, w pi³kê i u¿yæ Bóg wie jakich przyjemnoœci, których ale szczêdz¹ sobie przybyli do Oak Hall w Doncaster. Milord nie by³ do korñca przekonany, ale Misery zapewni³a go, ¿e nic siê jej nie stanie i nieomal si³¹ wypchnê³a go za drzwi. Pani Ramage nie w¹tpi³a, ¿e Misery nic siê nie stanie, jednak¿e kiedy milord i pan Geoffrey wyjechali do Doncaster, zastanawia³a siê, czy aby któryœ z nich — albo mo¿e nawet obaj — nie wróc¹ do domu na platformie wozu nogami do przodu.
Oak Hall otrzyma³ w spadku Albert Fossington — szkolny przyjaciel Geoffreya i Iana. Pani Ramage uwa¿a³a nie ca³kiem bezpodstawnie, ¿e Bertie Fossington by³ szalony. Jakieœ trzy lata temu zjad³ swojego ulubionego konia do gry w polo, po tym jak ów koñ z³ama³ dwie nogi i trzeba go by³o dobiæ. — To by³ gest uczucia — powiedzia³. — nauczy³em siê tego od paru goœci z Kapsztadu — dorzuci³. — Griquasi. Wspaniali faceci. Wk³adaj¹ sobie do nosów patyki i takie tam... niektórzy z nich wygl¹daj¹, jakby mogli unieœæ na dolnej wardze ca³e dwanaœcie tomów Royal Navigation Charts — ha ha! Nauczyli mnie, ¿e ka¿dy cz³owiek musi
zjeœæ istotê, któr¹ kocha. To dziwne, ale na swój sposób poetyckie, prawda? Mimo tak okrutnych nawyków zarówno Geoffrey, jak i Ian bardzo lubili Bertiego /zastanawiam siê, czy to oznacza, ¿e chcieli go zjeœæ, kiedy umrze? — pomyœla³a kiedyœ pani Ramage po jednej z wizyt Bertiego, podczas której próbowa³ on rozegraæ partyjkê krykieta za pomoc¹ kota i nieomal roztrzaska³ nieszczêsnemu stworzeniu g³owê/, a ostatniej wiosny spêdzili prawie dziesiêæ dni w Oak Hall. Jakiœ dzieñ czy dwa po ich wyjeŸdzie panna Charlotta Evelyn-Hyde ze Storping na Firkill zosta³a znaleziona
martwa na ty³ach swego domu — Cove O'Birches. W wyci¹gniêtej przed siebie d³oni œciska³a pêk œwie¿o zerwanych kwiatów. Wioskowy lekarz nazywa³ siê Billford i by³ kompetentnym fachowcem. Mimo to wezwa³ na konsultacjê doktora Shinebone'a. Billford okreœli³, ¿e przyczyn¹ zgonu by³ atak serca, choæ dziewczyna mia³a dopiero osiemnaœcie lat, by³a w kwiecie wieku. Billford mia³ spore w¹tpliwoœci, coœ tu nie gra³o. Stary Shinny równie¿ by³ w kropce, ale w koñcu zgodzi³ siê z diagnoz¹. Podobnie jak reszta mieszkañców wioski — serce dziewczyny mia³o wrodzon¹ wadê, to wszystko — takie
rzeczy, rzadko bo rzadko, ale siê zdarzaj¹. Ta uniwersalna zgoda najprawdopodobniej uratowa³a praktykê Billforda — je¿eli nie jego g³owê — po okropnym zdarzeniu, jakie wkrótce mia³o miejsce. Choæ wszyscy siê zgodzili, ¿e œmieræ dziewczyny by³a zagadkowa, nikomu nie przysz³o na myœl, ¿e byæ mo¿e dziewczyna po prostu w ogóle nie umar³a. W cztery dni po pogrzebie starsza kobieta nazwiskiem Soames — pani Ramage zna³a j¹ doœæ s³abo — zauwa¿y³a coœ bia³ego, le¿¹cego na ziemi na cmentarzu kongregacyjnym, kiedy wesz³a tam, aby po³o¿yæ kwiaty na grobie swego mê¿a, który zmar³
ubieg³ej zimy. By³o to nazbyt du¿e, aby mog³o byæ p³atkiem kwiatu, i pomyœla³a, ¿e to pewnie martwy ptak albo coœ w tym rodzaju. Kiedy podesz³a bli¿ej, zobaczy³a, ¿e owo coœ nie le¿y na ziemi, tylko z niej wystaje. Podesz³a jeszcze bli¿ej i zobaczy³a rêkê wystaj¹c¹ z ziemi œwie¿ego grobu — palce zastyg³e w okropnym b³agalnym geœcie. Z koñców wszystkich palców, oprócz kciuka, wychodzi³y okrwawione koœci. Pani Soames z krzykiem uciek³a z cmentarza, przebieg³a ca³y dystans wzd³u¿ Storping Street /prawie l 1/4 mili/ i opowiedzia³a o wszystkim fryzjerowi, który by³ zarazem miejscowym konstablem. Potem zemdla³a. Kiedy póŸniej, tego
popo³udnia, po³o¿ono j¹ do ³ó¿ka, pozostawa³a w nim przez blisko miesi¹c. Zreszt¹ nikt nie móg³ mieæ do niej o to pretensji. Cia³o nieszczêsnej panny Evelyn-Hyde zosta³o ekshumowane, rzecz jasna, i kiedy Geoffrey Alliburton zatrzyma³ Mary przed bram¹ cmentarza anglikañskiego w Little Dunthorpe, pani Ramage uœwiadomi³a sobie, ¿e nie powinna s³uchaæ opowieœci o przebiegu ekshumacji. To by³o okropne. Doktor Billford zdenerwowany i na wpó³ ob³¹kany stwierdzi³ katalepsjê. Nieszczêsna kobieta musia³a najwidoczniej wpaœæ w jakiœ rodzaj transu, bardzo zbli¿onego do œmierci —
jednego z tych, w jaki potrafi¹ siê wprowadziæ hinduscy fakirzy, aby póŸniej daæ siê pogrzebaæ ¿ywcem albo przek³uwaæ sobie cia³o stalowymi ig³ami. Pozostawa³a w tym transie przez czterdzieœci osiem, mo¿e nawet szeœædziesi¹t godzin. W ka¿dym razie na tyle d³ugo, by nie ockn¹æ siê na ty³ach domu, gdzie zbiera³a kwiaty, tylko wewn¹trz trumny, we w³asnym grobie, gdzie j¹ pochowano ¿ywcem. Ta dziewczyna zawziêcie walczy³a o ¿ycie i pani Ramage, id¹c tu¿ za Geoffreyem przez bramê cmentarza — wchodz¹c w gêst¹ mg³ê, która przemienia³a ka¿dy z nagrobnych kamieni w samotn¹ wyspê — uœwiadamia³a sobie, ¿e to, co powinno kojarzyæ siê ze szlachetnoœci¹,
wydawa³o siê jej jeszcze bardziej odra¿aj¹ce. Dziewczyna by³a zarêczona, mia³a wyjœæ za m¹¿. Na lewej rêce — nie tej zesztywnia³ej nad ziemi¹, jak rêka ton¹cej kobiety — nosi³a pierœcionek zarêczynowy z diamentem. Rozciê³a nim satynow¹ wyœció³kê trumny, a potem, po Bóg wie ilu godzinach uci¹¿liwej pracy, zdo³a³a rozp³ataæ drewnian¹ pokrywê trumny. W koñcu, kiedy zda³a sobie sprawê, ¿e mo¿e nie starczyæ jej powietrza, zaczê³a pracowaæ dwutorowo — lew¹ rêk¹ ciê³a, a praw¹ zabra³a siê do kopania. Mimo to nie zd¹¿y³a. Jej skóra sta³a siê ciemnopurpurowa, w szklistych, niemal
wychodz¹cych z orbit oczach zastyg³ wyraz œmiertelnego przera¿enia. Zegar na wie¿y koœcio³a zacz¹³ wybijaæ dwunast¹ — godzinê, w której, jak powiedzia³a jej kiedyœ matka, otwieraj¹ siê nieznacznie wrota pomiêdzy ¿yciem a œmierci¹ i zmarli mog¹ wêdrowaæ w obu kierunkach. Pani Ramage sz³a sztywnym mechanicznym krokiem. Gdyby zaczê³a krzyczeæ i uciekaæ, zgroza nie tylko nie mala³aby, a wrêcz przeciwnie — narasta³a z ka¿dym kolejnym krokiem. Wiedzia³a, ¿e nie zatrzyma³aby siê, dopóki nie runê³aby na ziemiê bez zmys³ów. G³upia, strachliwa kobieto! —
upomnia³a siê w duchu, a potem poprawi³a: G³upia, strachliwa, egoistyczna kobleto! Powinnaœ teraz myœleæ o milordzie, a nie o sobie i swoich obawach! O milordzie... i je¿eli jest choæby najmniejsza szansa, ¿e milady... Och, ale nie — przecie¿ samo myœlenie o tym jest czystym szaleñstwem! Minê³o zbyt wiele czasu — zbyt wiele, zbyt wiele! Geoffrey zaprowadzi³ j¹ do grobu Misery i oboje stali tam, patrz¹c w dó³ jak zahipnotyzowani. Lady Calthorpe — brzmia³ napis na kamieniu nagrobnym. Jedyna inskrypcja brzmia³a nastêpuj¹co:
“Kochana przez wielu". Spojrza³a na Geoffreya i jakby budz¹c siê ze snu powiedzia³a: — Nie przyniós³ pan narzêdzi. — Nie. Jeszcze nie — odpar³ i rzuci³ siê na ziemiê, przyk³adaj¹c do niej ucho; z ziemi zaczê³y ju¿ wy³aniaæ siê pierwsze ŸdŸb³a œwie¿ej trawy pomiêdzy raczej beztrosko usypanymi grobami. Przez chwilê jedynym wyrazem, jaki zauwa¿y³a w œwietle lampy, któr¹ trzyma³a w rêce, by³o bolesne napiêcie — takie samo, jakie widnia³o na jego twarzy, kiedy zobaczy³a go po raz pierwszy tego wieczora. Potem zacz¹³
wy³aniaæ siê zgo³a nowy grymas. Grymas przera¿enia zmieszanego z niemal ob³¹kañcz¹ nadziej¹. Uniós³ wzrok i spojrza³ na pani¹ Ramage — jego oczy by³y wytrzeszczone, usta porusza³y siê nerwowo. — Wierzê, ¿e ona ¿yje — wyszepta³ bezsilnie. — Och, pani Ramage. Nagle po³o¿y³ siê na brzuchu i krzykn¹³ przeraŸliwie — w innych okolicznoœciach by³oby to po prostu œmieszne: — Misery! Misery! Misery! Jesteœmy tutaj! Wiemy! Trzymaj siê! Trzymaj siê! Trzymaj siê, kochanie!
W chwilê potem poderwa³ siê z ziemi i popêdzi³ w stronê dwukó³ki, gdzie znajdowa³y siê narzêdzia — jego obute w pantofle stopy wprawi³y w ruch tumany mgie³ki, owijaj¹ce siê wokó³ jego nóg. Kolana pani Ramage ugiê³y siê, nogi odmówi³y jej pos³uszeñstwa. Mia³a wra¿enie, ¿e lada chwila znowu zemdleje. Opakowa³a to jednak, po czym przekrzywi³a g³owê w bok tak, ¿e jej prawe ucho nieomal dotyka³o ziemi — wygl¹da³a jak dziecko przyk³adaj¹ce ucho do szyn, nas³uchuj¹ce odg³osów poci¹gów — i wtedy to us³ysza³a ciche, bolesne odg³osy drapania, dochodz¹ce z g³êbi ziemi, nie dŸwiêki wydawane
przez kopi¹ce tunel zwierzê. To by³y wyraŸne odg³osy palców bezradnie rozdrapuj¹cych drewno. Wziê³a g³êboki oddech, który, jak siê wydawa³o, wla³ nowe witalne si³y do jej serca. Krzyknê³a: — Nadchodzimy, milady! W Bogu i Jezusie nadzieja, ¿e zd¹¿ymy na czas! Nadchodzimy! Zaczê³a rozorywaæ ziemiê dr¿¹cymi palcami i choæ Geoffrey powróci³ na cmentarz naprawdê b³yskawicznie, zd¹¿y³a sama wyoraæ dziurê g³êbokoœci mniej wiêcej oœmiu cali.
7
Napisa³ ju¿ dziewiêæ stron siódmego rozdzia³u — Geoffrey i pani Ramage zdo³ali wydobyæ Misery z grobu i zd¹¿yli ju¿ dowiedzieæ siê, ¿e nie ma ona pojêcia, kim by³a dwójka osób, którym zawdziêcza³a ¿ycie, i nie pamiêta, kim by³a ona sama — kiedy Annie wesz³a do pokoju. Tym razem Paul us³ysza³ j¹. Przesta³ pisaæ z ¿alem, poniewa¿ wyrwano go z jego snu. U boku spódnicy trzyma³a pierwsze szeœæ rozdzia³ów. Przeczytanie
pierwszej próbki zajê³o jej nieca³e 20 minut — tym razem 21 stron zajê³o jej godzinê. Patrzy³ na ni¹ w milczeniu i zauwa¿y³ z nieœmia³ym zainteresowaniem, ¿e Annie Wilkes by³a odrobinê blada. — No i? — spyta³. — Czy to uczciwe rozwi¹zanie? — Tak — odpar³a od niechcenia, jakby to siê rozumia³o samo przez siê. I tak najprawdopodobniej by³o, uzna³ Paul. — To uczciwe. I dobre. Ale i makabryczne. Nie przypomina ani trochê tamtych ksi¹¿ek o Misery. Ta biedna kobieta, która rozdrapa³a sobie palce a¿ do koœci...
Pokrêci³a g³ow¹ i powtórzy³a: — Nie przypomina ani trochê tamtych ksi¹¿ek o Misery. Mê¿czyzna, który pisa³ te strony, by³ raczej w ponurym nastroju, moja droga — pomyœla³ Paul. — Mogê pisaæ dalej? — spyta³. — Zabi³abym ciê, gdybyœ tego nie zrobi³ — odpar³a, uœmiechaj¹c siê nieznacznie. Paul nie odwzajemni³ uœmiechu. Stwierdzenie, które niegdyœ uznawa³ za banalne: “Wygl¹dasz tak wspaniale, ¿e a¿ móg³bym ciê zjeœæ" teraz wcale nie przedstawia³o siê banalnie.
Mimo to coœ w jej postawie, kiedy tak sta³a w drzwiach, zafascynowa³o go. Wygl¹da³a tak, jakby ba³a siê podejœæ bli¿ej — jakby s¹dzi³a, ¿e coœ w nim mo¿e j¹ sparzyæ. Nie sprawi³ tego temat przedwczesnego pogrzebu — by³ na tyle inteligentny, aby to wiedzieæ. Nie — to by³a ró¿nica pomiêdzy pierwsz¹ prób¹ a tym, co napisa³ obecnie. Pierwszy tekst mia³ w sobie tyle ¿ycia co opowieœæ osiemnastolatka na temat “Jak spêdzi³em letnie wakacje". Po drugie, by³ ca³kiem inny. W palenisku p³on¹³ ogieñ. O, nie, nie to, aby pisa³ szczególnie dobrze — historyjka by³a gor¹ca, ale postaci stereotypowe, a ich postêpowanie z góry ³atwe do
przewidzenia, tym razem jednak zdo³a³ tchn¹æ w nie odrobinê ¿aru. Tym razem spomiêdzy linijek bucha³y p³omienie. Z rozbawieniem pomyœla³: Czuje ten ¿ar. Myœlê, ¿e boi siê podejœæ bli¿ej, ¿eby siê nie sparzyæ. — No có¿ — powiedzia³ ³agodnie. — Nie bêdziesz musia³a mnie zabijaæ, Annie. Chcê pisaæ dalej. No wiêc dlaczego mi nie pozwalasz? — W porz¹dku — powiedzia³a. Przynios³a mu stary maszynopis, po³o¿y³a na desce i b³yskawicznie siê cofnê³a.
— Czy chcia³abyœ czytaæ moj¹ powieœæ na bie¿¹co? — zapyta³. Annie uœmiechnê³a siê. — Tak! To bêdzie prawie takie samo jak ogl¹danie seriali w kinie, kiedy by³am dzieckiem! — No có¿, nie mogê ci obiecaæ dramatycznych spiêæ pod koniec ka¿dego rozdzia³u — stwierdzi³. — To zupe³nie coœ innego. — Nie dla mnie — powiedzia³a ostro. — I tak chcia³abym wiedzieæ, co siê stanie w rozdziale osiemnastym, nawet gdyby siedemnasty koñczy³ siê scen¹, w której Misery, Ian i Geoffrey siedz¹ w
fotelach na werandzie i czytaj¹ gazety. Ju¿ nie mogê siê doczekaæ, ¿eby siê dowiedzieæ, co bêdzie dalej. Nie mów mi! — dorzuci³a oschle, jakby Paul w³aœnie zamierza³ to zrobiæ. — W gruncie rzeczy nie pokazujê nikomu swojej pracy, dopóki nie zostanie skoñczona — powiedzia³, a potem uœmiechn¹³ siê do niej — ale ¿e sytuacja jest wyj¹tkowa, bêdê naprawdê szczêœliwy, je¿eli bêdziesz mog³a czytaæ moj¹ powieœæ na bie¿¹co — rozdzia³ po rozdziale. I tak zaczyna siê tysi¹c i jedna noc Paula Sheldona — pomyœla³. — Ale zastanawiam siê, czy nie
mog³abyœ czegoœ dla mnie zrobiæ... — Czego? — Wpisywaæ te cholerne “n" — odpar³. Uœmiechnê³a siê promiennie. — To bêdzie dla mnie zaszczyt. A teraz ju¿ zostawiê ciê samego. Podesz³a do drzwi, przez chwilê sta³a tam z wyraŸnym wahaniem, po czym odwróci³a siê. Potem zaœ cicho, z niemal wyczuwaln¹ bojaŸni¹ w g³osie, zaproponowa³a jedyn¹ sugestiê wydawcy, jak¹ kiedykolwiek mu podsunê³a: — Mo¿e to by³a pszczo³a?
On jednak ju¿ spuœci³ wzrok na kartkê papieru wkrêcon¹ do maszyny. Patrzy³ na dziurê. Chcia³ odwieŸæ Misery do domku pani Ramage, zanim zapadnie w niezbyt krzepi¹cy sen, i uniós³ wzrok z troskliwie ukrywanym zniecierpliwieniem. — ¯e co, proszê? — Pszczo³a — powiedzia³a i zobaczy³, ¿e siê zaczerwieni³a. Szyja, czo³o i policzki. Wkrótce nawet jej uszy p³onê³y purpur¹. — Poniewa¿ jedna osoba na tuzin jest uczulona na jad pszczeli. Widzia³am wiele tego typu przypadków, wczeœniej... zanim nie odesz³am z pracy... by³am pielêgniark¹. Alergia
mo¿e siê objawiaæ na wiele ró¿nych sposobów. Czasami uk³ucie mo¿e spowodowaæ zapadniêcie danej osoby w stan œpi¹czki, która... jest podobna do tego, co ludzie nazywaj¹... eh... katalepsj¹. Teraz by³a tak czerwona, ¿e a¿ purpurowa. Paul przez chwilê myœla³ nad tym projektem, a potem zapisa³ go na skrawku papieru. Pszczo³a mog³aby byæ przyczyn¹ niefortunnego pogrzebu za ¿ycia panny Evelyn-Hyde; to by³o nawet ca³kiem sensowne, jako ¿e zdarzy³o siê w œrodku wiosny, a do tego w ogrodzie; tak, to mog³o chwyciæ. Chc¹c jednak, by
sytuacja by³a wiarygodna, musia³ wymyœliæ coœ, aby dwa pogrzeby za ¿ycia by³y ze sob¹ w jakiœ sposób powi¹zane, a Misery umar³a przecie¿ w sypialni. Fakt, i¿ póŸn¹ jesieñ raczej trudno uznaæ za porê pszczó³, nie stanowi³ dlañ powa¿niejszego problemu. Problemem by³a rzadkoœæ reakcji kataleptycznych. Uzna³, ¿e Wierny Czytelnik nie prze³knie pigu³ki w postaci dwóch nie zwi¹zanych ze sob¹ kobiet, mieszkaj¹cych w s¹siednich miastach i pogrzebanych ¿ywcem, w ci¹gu szeœciu miesiêcy, na skutek u¿¹dleñ pszczó³. A jednak nie móg³ tego powiedzieæ Annie — i to nie dlatego, ¿e móg³by j¹ w
ten sposób rozsierdziæ. Pomimo bólu, jaki mu sprawi³a, wiedzia³, ¿e nie móg³by jej zraniæ w ten sposób. W ten sposób bowiem zrani³by samego siebie. Wykorzysta³ eufemizm stosowany przez wiêkszoœæ pisarzy w tego typu sytuacjach. — To ca³kiem interesuj¹ca propozycja. Bêdê musia³ j¹ rozpatrzyæ. Wrzucê j¹ do mojego kocio³ka, Annie, ale muszê przyznaæ, ¿e mam ju¿ parê pomys³ów na rozwi¹zanie tej sytuacji. Obawiam siê, ¿e twoja teoria mo¿e nie bardzo pasowaæ. — Och, wiem, to ty jesteœ pisarzem, nie ja. Zapomnij, ¿e w ogóle coœ mówi³am.
Przepraszam. — Nie b¹dŸ g³... Ale ona ju¿ wysz³a, niemal zbiegaj¹c w dó³ korytarza do saloniku. Patrzy³ w pust¹ przestrzeñ. Spuœci³ wzrok. Jego oczy rozszerzy³y siê. Po obu stronach drzwi, jakieœ osiem cali nad pod³og¹, znajdowa³y siê czarne œlady, zostawi³y je — jak siê natychmiast domyœli³ — piasty kó³ wózka, kiedy tamtêdy przeje¿d¿a³. Jak dot¹d ich nie zauwa¿y³a. Min¹³ ju¿ prawie tydzieñ i fakt, ¿e do tej pory tego nie zauwa¿y³a, by³ sam w sobie maleñkim cudem. Ale ju¿ wkrótce — mo¿e ju¿ jutro albo jeszcze dziœ po po³udniu — kiedy przyjdzie
poodkurzaæ, na pewno zwróci na nie uwagê. Na pewno. Paul napisa³ bardzo niewiele przez resztê dnia. Dziura w papierze zniknê³a.
8
Nastêpnego ranka Paul siedzia³ w ³ó¿ku, podparty na stosie poduszek, pij¹c kawê i patrz¹c na œlady na framudze drzwi
okiem cz³owieka, który pope³ni³ morderstwo i nagle zobaczy³ jakiœ zakrwawiony fragment odzie¿y, który dziwnym sposobem przeoczy³ i którego nie zdo³a³ siê pozbyæ. Wtem do pokoju wesz³a Annie — jej oczy by³y rozszerzone i wy³upiaste. W jednej rêce trzyma³a œcierkê, w drugiej, co nieprawdopodobne, kajdanki. — Co?... To wszystko, co zd¹¿y³ powiedzieæ. Schwyci³a go z przera¿aj¹c¹ si³¹ i zmusi³a, ¿eby usiad³. Ból — najgorszy, jaki odczu³ od wielu dni — przeszy³ jego nogi. Krzykn¹³. Fili¿anka z kaw¹ wypad³a mu z rêki i roztrzaska³a siê na
pod³odze. W tym pokoju ró¿ne przedmioty maj¹ wyraŸn¹ tendencjê do t³uczenia siê — pomyœla³, a potem: Zobaczy³a œlady, to oczywiste. Prawdopodobnie ju¿ dawno. Tylko w ten sposób by³ w stanie wyt³umaczyæ jej dziwne zachowanie — tak czy inaczej zobaczy³a œlady, a to by³ pocz¹tek jakiejœ nowej, niezwyk³ej kary. — Zamknij siê, g³upi — syknê³a, a potem sku³a mu rêce na plecach. Us³ysza³ szczêk kajdanek, jak równie¿ odg³os samochodu skrêcaj¹cego na podjazd. Otworzy³ usta, chc¹c coœ
powiedzieæ albo mo¿e krzykn¹æ raz jeszcze, ale zanim zd¹¿y³ to zrobiæ, wepchnê³a mu w nie szmatê. Mia³a jakiœ dziwny, martwy smak. Pledge — pomyœla³ — albo endust, coœ w tym rodzaju. — Ani mru-mru — powiedzia³a, pochylaj¹c siê nad nim i k³ad¹c mu rêce na bokach g³owy, a kosmyki jej w³osów przesunê³y siê pieszczotliwie po jego policzkach i czole. — Ostrzegam ciê, Paul. Je¿eli ten ktoœ us³yszy cokolwiek — albo nawet je¿eli ja us³yszê coœ lub wyda mi siê, ¿e coœ us³ysza³am — zabijê jego lub ich, potem ciebie, a na koñcu siebie.
Wsta³a. Jej oczy by³y wytrzeszczone. Na czole perli³ siê pot, na ustach mia³a kawa³ki nie dojedzonego jajka. — PAMIÊTAJ, Paul. Skin¹³ g³ow¹, ale ju¿ tego nie widzia³a. Wybieg³a z pokoju. Stary, ale dobrze utrzymany chevy bel air zaparkowa³ za jeepem Annie. Paul us³ysza³, jak drzwi w saloniku otwieraj¹ siê, a potem zamykaj¹ z trzaskiem. Da³ siê s³yszeæ dziwny, przejmuj¹cy pisk, który powiedzia³ mu, ¿e to by³a szafa, gdzie trzyma³a swoje wyjœciowe rzeczy. Mê¿czyzna, który wysiad³ z samochodu,
by³ tak samo stary i dobrze utrzymany, jak jego wóz — typ faceta z Colorado — je¿eli Paul widzia³ takiego. Wygl¹da³ na 60-latka, ale równie dobrze móg³ ju¿ mieæ osiemdziesi¹tkê. By³, byæ mo¿e, seniorem, partnerem jakiejœ firmy prawniczej, na wpó³ emerytowanym patriarch¹ kompanii budowlanej, ale najprawdopodobniej by³ on ranczerem albo w³aœcicielem jakiejœ posiad³oœci. Móg³ byæ republikaninem, jednym z tych, którzy nie przyklejaj¹ sobie naklejek na zderzaku samochodu ani nie nosz¹ w³oskich butów z w¹skimi noskami, móg³ byæ tak¿e jakimœ urzêdnikiem miejskim, który przyby³ tu w jakiejœ urzêdowej sprawie, bo tylko przy tego typu okazjach ludzie tacy jak
Annie Wilkes i mê¿czyŸni tacy jak ten maj¹ mo¿liwoœæ siê spotkaæ. Paul patrzy³, jak wybiega na podjazd, zainteresowana nie samym spotkaniem, ale mo¿liwoœci¹ wydostania siê z opresji. By³o tak, jak gdyby jego wczeœniejsze fantazje stawa³y siê rzeczywistoœci¹. Nie glina, ale ktoœ z W£ADZ. W£ADZA zjawi³a siê u Annie i jej przybycie tu mog³o mieæ jeden jedyny, powa¿ny skutek — mog³o skróciæ jego ¿ycie. Czemu go nie zaprosisz, Annie? — pomyœla³, próbuj¹c nie ud³awiæ siê brudn¹ szmat¹. — Czemu go nie zaprosisz i nie poka¿esz mu swego
afrykañskiego ptaka? O nie — nie zaprosi³aby pana Biznesmena z Gór Skalistych, podobnie jak nie odwioz³aby Paula na Stapleton International wciskaj¹c mu do rêki bilet na samolot do Nowego Jorku. Mówi³a, zanim jeszcze dosz³a do niego — para buchaj¹ca jej z ust przypomina³a komiksowe dymki, w których nie napisano ani jednego s³owa. Wyci¹gn¹³ rêkê odzian¹ w w¹sk¹, eleganck¹, czarn¹ skórzan¹ rêkawiczkê. Spojrza³a na ni¹ krótko, z pogard¹, po czym wycelowa³a palec w stronê g³owy przybysza — jednoczeœnie z jej ust buchnê³a prawdziwa mieszanka bia³ych pustych dymków. Zakoñczy³a pojedynek z w³asn¹
kurtk¹ i przez chwilê, potrzebn¹ na jej zapiêcie, przesta³a wygra¿aæ tamtemu palcem. Siêgn¹³ do górnej kieszeni kurtki i wyj¹³ kartkê papieru. Pokaza³ jej prawie przepraszaj¹cym gestem. Choæ Paul nie widzia³ dok³adnie, co to by³o, wiedzia³, ¿e Annie mia³a na to swoje okreœlenie: “zafajdane coœ". Poprowadzi³a go wzd³u¿ podjazdu przez ca³y czas mówi¹c gor¹czkowo. Znikli mu z pola widzenia. Widzia³ ich cienie le¿¹ce — jak wyciête z papieru — na œniegu, ale to by³o wszystko. Zrobi³a to celowo — pomyœla³ ponuro. Skoro on, Paul, ich nie widzia³, to nie by³o mo¿liwoœci, aby se?or Rancho Grande móg³ spojrzeæ
w okno goœcinnej sypialni i zobaczyæ JEGO. Cienie pozostawa³y na topniej¹cej pokrywie œniegu na podjeŸdzie domu Annie przez prawie piêæ minut. Niekiedy Paul s³ysza³ g³os Annie — g³os zmieniaj¹cy siê we wœciek³y, zawadiacki krzyk. Dla Paula by³o to wyj¹tkowo d³ugie piêæ minut. Bola³y go ramiona. Zda³ sobie sprawê, ¿e nie jest w stanie poruszyæ siê tak, by z³agodziæ ból. Po skuciu jego r¹k, musia³a je w jakiœ sposób przywi¹zaæ do wezg³owia ³ó¿ka. Najgorsza by³a jednak szmata, któr¹ mia³ w ustach. Woñ p³ynów do czyszczenia mebli przyprawia³a go o ból g³owy i narastaj¹ce md³oœci. Próbowa³
to kontrolowaæ — nie chcia³ zad³awiæ siê na œmieræ rzygowinami w chwili, gdy Annie sprzecza³a siê z podstarza³ym miejskim urzêdniczyn¹, który przycina w³osy raz w tygodniu u najlepszego fryzjera, a przez ca³¹ zimê nosi kalosze na swoich b³yszcz¹cych czarnych oxfordach. By³ zlany zimnym potem, zanim ponownie pojawili siê w jego polu widzenia. Teraz Annie trzyma³a w rêce kartkê. Sz³a za se?orem Rancho Grande wygra¿aj¹c palcem jego plecom, a z jej ust nadal wyp³ywa³y k³êby bia³ych, pustych dymków. Se?or Rancho Grande nie odwraca³ siê, nie patrzy³ na ni¹. Jego twarz by³a pozbawiona wyrazu. Tylko jego usta, zaciœniête tak mocno, ¿e prawie nie by³o ich widaæ,
wskazywa³y na trwaj¹c¹ w jego wnêtrzu za¿art¹ walkê. Gniew? Byæ mo¿e. Niesmak? Tak. Najprawdopodobniej tak. Myœlisz, ¿e ona jest szalona. Ty i wszyscy twoi kumple od pokera, którzy, jak przypuszczam, sprawuj¹ kontrolê nad t¹ czêœci¹ miasta, prawdopodobnie ci¹gnêliœcie losy, aby wybraæ tego, kto ma tu przyjechaæ. Nikt nie ma ochoty przynosiæ z³ych wieœci szaleñcom. Nikt, prócz se?ora Rancho Grande! Ej¿e, mój panie. Gdybyœ zdawa³ sobie sprawê z rozmiarów jej szaleñstwa, w¹tpiê, byœ odwraca³ siê do niej plecami.
Wsiad³ do bel aira. Zamkn¹³ drzwiczki. Teraz sta³a obok samochodu, wygra¿aj¹c palcem w stronê zamkniêtego okna, a Paul raz jeszcze us³ysza³ jej przyt³umiony g³os: — Wydaje ci siê, ¿e jesteœ taki sprytny! Bel air wolniutko zacz¹³ wycofywaæ siê z podjazdu. Se?or Rancho Grande ostentacyjnie nie patrzy³ w stronê Annie, która szczerzy³a do niego zêby. Jeszcze g³oœniej: — Wydaje ci siê, ¿e masz takie ekstra cztery kó³ka, ¿e mo¿esz zasuwaæ tak szybko, jak ci siê ¿ywnie podoba, co? Nagle kopnê³a w przedni zderzak wozu
se?ora Rancho Grande, kopnê³a na tyle mocno, ¿e z os³on przy ko³ach odpad³o parê grudek zmarzniêtego œniegu. Starszy facet spogl¹da³ przez prawe ramiê wyprowadzaj¹c samochód z podjazdu. Teraz by³ wyraŸnie przera¿ony, poza ostro¿nej neutralnoœci, któr¹ zachowywa³ podczas ca³ej swojej wizyty, znik³a. — Dobra, powiem ci coœ, ty przebrzyd³e ptaszysko! Wszystkie szczeniaki, jak musz¹, te¿ zasuwaj¹ do ³azienki, i to szybciej, ni¿ ci siê wydaje. Co ty na to? Hê? Cokolwiek o tym myœla³, se?or Rancho Grande nie da³ Annie satysfakcji
zobaczenia tego — wyraz kompletnej neutralnoœci i obojêtnoœci spowi³ ponownie jego twarz niczym przy³bica w zbroi. Znik³ z pola widzenia Paula. Sta³a tam przez chwilê z d³oñmi zaciœniêtymi w piêœci, na biodrach, po czym pocz³apa³a w stronê domu. Us³ysza³, jak drzwi do kuchni otwieraj¹ siê, a potem zamykaj¹ z hukiem. No có¿, on pojecha³ — pomyœla³ Paul. Se?or Rancho Grande odjecha³, ale ja zosta³em. Jestem tu nadal. O, tak. Jestem tu nadal.
9
Tym razem jednak nie wy³adowa³a swojej wœciek³oœci na nim. Wesz³a do jego pokoju, wci¹¿ jeszcze w kurtce — aczkolwiek teraz rozpiêtej. Zaczê³a chodziæ nerwowo tam i z powrotem, nie spogl¹daj¹c w jego stronê. Kartka wci¹¿ jeszcze tkwi³a w jej d³oni, a ona macha³a ni¹ sobie przed nosem, jakby chcia³a siê w ten sposób ukaraæ. — Wzrost podatku o dziesiêæ procent — powiada. — Mam zaleg³oœci — mówi. — Prawo zastawne! Adwokaci! Kwartalne sp³aty — mówi! — OpóŸnienia! Obrzydliwiec! Wstrêtny,
obleœny obrzydliwiec, zafajdany wstrêciuch! Chrz¹kn¹³ w szmatê, ale nie obejrza³a siê w jego stronê. By³a w pokoju sama. Chodzi³a w tê i z powrotem szybciej, rozcinaj¹c powietrze swoim masywnym cia³em. Wydawa³o siê, ¿e porwie papier na strzêpy, ale uwa¿a³, ¿e nie oœmieli siê tego zrobiæ. — Piêæset szeœæ DOLARÓW! — wrzasnê³a i tym razem pomacha³a kartk¹ przed jego nosem. Jakby od niechcenia wyjê³a mu z ust szmatê, któr¹ ju¿ zaczyna³ siê d³awiæ, i rzuci³a j¹ na pod³ogê. Przekrêci³ g³owê na bok, dysz¹c ciê¿ko. Co do ramion to mia³
wra¿enie, jakby wy³amywano mu je ze stawów. — Piêæset szeœæ dolarów i siedemnaœcie centów! Oni wiedz¹, ¿e nie chcê tu widzieæ nikogo stamt¹d. Powiedzia³am im, no nie? I popatrz! POPATRZ! Znów poczu³ md³oœci i coœ zagra³o mu w ¿o³¹dku. — Je¿eli zwymiotujesz, bêdziesz musia³ le¿eæ w tym brudzie. Wygl¹da na to, ¿e mam teraz inne k³opoty na g³owie. On powiedzia³ coœ na temat jakiegoœ prawa zastawnego. Co to znaczy? — Kajdanki — jêkn¹³. — Tak, tak — powiedzia³a
niecierpliwie. — Czasami taki z ciebie dzieciak. Wyjê³a kluczyk z kieszeni spódnicy i przesunê³a go jeszcze bardziej w lewo, tak ¿e prawie dotyka³ nosem przeœcierad³a. Krzykn¹³, ale zignorowa³a go. Rozleg³ siê cichy trzask, szczêk i jego d³onie by³y wolne. Usiad³ dysz¹c, po czym osun¹³ siê na poduszkê, trzymaj¹c przy tym nogi maksymalnie sztywno i prosto. Na jego przegubach widnia³y bia³e œlady po kajdankach. Kiedy patrzy³, zaczê³y nabiegaæ czerwieni¹. Annie obojêtnie w³o¿y³a kajdanki do kieszeni spódnicy, tak jakby owo
policyjne akcesorium nale¿a³o do wyposa¿enia wiêkszoœci przeciêtnych domów niczym chustki Kleenexa czy zwyczajne wieszaki. — Co to jest prawo zastawne? — spyta³a ponownie. — Czy to oznacza, ¿e oni s¹ w³aœcicielami mojego domu? Czy to o to chodzi? — Nie — powiedzia³. — To znaczy, ¿e ty... Chrz¹kn¹³ i ponownie poczu³ w ustach posmak œmierdz¹cej szmaty. Znów poczu³ w ¿o³¹dku md³oœci. Odbi³o mu siê. Zdawa³a siê tego nie zauwa¿aæ, po prostu sta³a niecierpliwie, patrz¹c na niego i czekaj¹c, a¿ zacznie mówiæ. Po
chwili zacz¹³. — To oznacza tylko, ¿e nie mo¿esz go sprzedaæ. — Tylko? TYLKO? Zabawne ma pan pojêcie na temat s³owa “tylko", panie Sheldon. Ale przypuszczam, ¿e k³opoty biednej wdowy, takiej jak ja, nie s¹ czymœ wa¿nym dla takiego bogatego faceta jak ty. — Wrêcz przeciwnie. Uwa¿am, ¿e twoje k³opoty s¹ moimi k³opotami, Annie. Chcia³em tylko powiedzieæ, ¿e prawo zastawne to nic w porównaniu z tym, co oni mogliby zrobiæ, gdybyœ naprawdê powa¿nie zalega³a ze sp³atami. Zalegasz?
— Zalegaæ to znaczy spóŸniaæ siê, tak? — SpóŸniaæ siê. Nie p³aciæ w terminie. Nie przestrzegaæ sp³at. Tak. — Nie mów do mnie w ten sposób! — Zobaczy³ s³aby b³ysk zêbów, kiedy jej wargi rozchyli³y siê. — P³acê moje rachunki. Tylko teraz... po prostu... Zapomnia³aœ, prawda? — pomyœla³. Zapomnia³aœ, tak jak zapomnia³aœ przekrêciæ kartki tego cholernego kalendarza, na którym ci¹gle jest luty. Zapomnienie o kwartalnej sp³acie podatków od nieruchomoœci jest o wiele powa¿niejsz¹ spraw¹ ni¿ zmiana strony kalendarza — jesteœ zdenerwowana, bo po raz pierwszy
zapomnia³aœ o czymœ tak powa¿nym. Faktem jest, ¿e twój stan siê pogarsza, prawda, Annie? Pogarsza siê z ka¿dym dniem. Psychotycy mog¹ stawiæ czo³o œwiatu, aby go przerobiæ na swoj¹ mod³ê, i czasami, o czym, jak s¹dzê, dobrze wiesz, upiecze im siê jakieœ paskudne œwiñstwo. Ale istnieje granica pomiêdzy obszarami psychozy sterowanej i niekontrolowanej. Zbli¿asz siê do tej granicy z ka¿dym dniem coraz bardziej... i czêœæ ciebie zdaje sobie z tego sprawê. — Nie mia³am czasu, ¿eby to za³atwiæ — odpar³a ze smutkiem w g³osie. — Opiekowanie siê tob¹ sprawia, ¿e jestem bardziej zajêta ni¿ jednorêki tapeciarz.
Przyszed³ mu do g³owy pomys³ — bardzo dobry pomys³. Liczba plusów, jakie niós³ w sobie, by³a nieomal nieograniczona. — Wiem — powiedzia³ z milcz¹c¹ szczeroœci¹. — Zawdziêczam ci ¿ycie i nie jestem dla ciebie niczym innym jak tylko ciê¿arem. Mam w portfelu jakieœ czterysta dolarów. Chcia³bym, ¿ebyœ tymi pieniêdzmi posp³aca³a swoje zaleg³oœci. — Och, Paul. — Patrzy³a na niego z zak³opotaniem i rozrzewnieniem. — Nie mogê przyj¹æ twoich pieniêdzy. — Nie s¹ moje — stwierdzi³. Wykorzysta³ swój uœmiech typu “Kto
ciê kocha, dziecino", a w g³êbi duszy pomyœla³: Wszystko, czego chcê, Annie, to abyœ wy³¹czy³a siê na chwilê, kiedy uda mi siê dostaæ w swoje rêce jeden z twoich no¿y, i jestem pewny, ¿e nie bêdê mia³ wiêkszych k³opotów ze zrobieniem z niego u¿ytku. Bêdziesz siê sma¿yæ w piekle na dziesiêæ sekund przed tym, jak siê zorientujesz, ¿e nie ¿yjesz. — S¹ twoje. Niech to bêdzie moja op³ata za twoj¹ opiekê i troskê. — Przerwa³, po czym na w³asne ryzyko doda³: — Je¿eli przypuszczasz, ¿e nie zdajê sobie sprawy z tego, ¿e gdyby nie ty, by³bym ju¿ martwy, to jesteœ szalona. — Paul... nie wiem...
— Mówiê powa¿nie. — Jego uœmiech zgas³ i zmieni³ siê w grymas zwyciêskiej (tak¹ mia³ w ka¿dym razie nadziejê. Proszê, Bo¿e, pozwól mi wygraæ!) szczeroœci. — Zrobi³aœ coœ wiêcej, ni¿ tylko uratowa³aœ mi ¿ycie. Wiesz o tym. Uratowa³aœ ¿ycie dwojgu ludziom — bo gdyby nie ty, Misery nadal spoczywa³aby w grobie. Teraz patrzy³a na niego b³yszcz¹cymi oczyma, zapominaj¹c kompletnie o kartce trzymanej w d³oni. — Pokaza³aœ mi moje b³êdy, wskaza³aœ w³aœciw¹ drogê... Czterysta dolarów to nic w porównaniu z tym, co TY mi da³aœ. Zawdziêczam ci du¿o
wiêcej. I je¿eli nie weŸmiesz tych pieniêdzy, bêdzie mi naprawdê przykro. — No... dobrze... dziêkujê. — To ja powinienem byæ ci wdziêczny. Mogê zobaczyæ ten papier? Da³a mu go bez oporów. By³ to dokument stwierdzaj¹cy opóŸnienia w uiszczaniu op³at podatkowych. Prawo zastawne by³o czymœ wiêcej ani¿eli zwyk³¹ formalnoœci¹. Przejrza³ szybko dokument, po czym odda³ go jej. — Masz w banku pieni¹dze? Odwróci³a wzrok.
— Mam od³o¿one parê groszy, ale nie w banku. Nie ufam bankom. — Tu jest napisane, ¿e oni nie mog¹ post¹piæ zgodnie z zasad¹ prawa zastawnego, je¿eli twoje rachunki zostan¹ sp³acone do dwudziestego pi¹tego marca. Którego dzisiaj mamy? Spojrza³a na kalendarz. Zasêpi³a siê. — O Bo¿e! To przecie¿ nie tak. Odwróci³a kartkê i ch³opiec na sankach znikn¹³. Paul patrzy³, jak to nastêpowa³o, i w g³êbi duszy czu³ dziwne, absurdalne uczucie ¿alu. Marzec ilustrowa³ strumyczek p³yn¹cy sobie raŸno pomiêdzy dwoma oœnie¿onymi
brzegami. Patrzy³a przez chwilê jak krótkowidz na kalendarz, po czym powiedzia³a: — D z i œ jest dwudziesty pi¹ty marca. Chryste, to ju¿ tak póŸno — pomyœla³. — Pewno dlatego ten typ siê pokaza³. Nie powiedzia³ ci, ¿e na³o¿yli na twój dom prawo zastawne, Annie — powiedzia³, ¿e ci to zrobi¹, je¿eli nie uiœcisz swoich rachunków jeszcze dziœ, przed zamkniêciem biur w mieœcie. Facet próbowa³ zrobiæ ci przys³ugê. Ale je¿eli zap³acisz te piêæset szeœæ dolarów, zanim... — I siedemnaœcie centów — dorzuci³a
bezpardonowo. — Nie zapominaj o tych zafajdanych siedemnastu centach. — W porz¹dku, i siedemnaœcie centów. Je¿eli uiœcisz wszystkie op³aty jeszcze dziœ po po³udniu, to prawo zastawne wzglêdem twojego domu zostanie zawieszone. Je¿eli ludzie w mieœcie naprawdê myœl¹ o tobie tak, jak mówisz, ¿e myœl¹, Annie... — Oni mnie nienawidz¹. Wszyscy s¹ przeciwko mnie, Paul. — Te podatki s¹ jednym ze sposobów, za pomoc¹ których chc¹ ciê zniszczyæ. Nak³adanie prawa zastawnego na kogoœ, kto zapomnia³ o kwartalnej op³acie podatkowej, jest co najmniej
dziwne. To mi brzydko pachnie. Powiem wiêcej — po prostu œmierdzi. Gdybyœ nie uiœci³a paru kwartalnych op³at, to owszem, mogliby próbowaæ zaj¹æ twój dom — sprzedaæ go na aukcji. To idiotyczny pomys³, ale s¹dzê, ¿e praktycznie bior¹c pod wzglêdem prawnym bez zarzutu. Wybuchnê³a chrapliwym, warkliwym œmiechem. — Niech tylko spróbuj¹! Paru zap³aci³oby za to g³ow¹! Tyle ci powiem. Tak, sir! Tak, panie w³adzo! — A koniec koñców ty zap³aci³abyœ g³ow¹ — rzuci³ cicho. — Ale nie w tym rzecz.
— A w czym? — Annie, w Sidewinder s¹ z ca³¹ pewnoœci¹ ludzie, którzy nie p³ac¹ podatków ju¿ od dwóch czy trzech lat. Nikt nie zabiera im domów i nie wystawia ich na licytacjê. Najgorsze, co mo¿e siê przydarzyæ takim ludziom, to to, ¿e odetn¹ im wodê z dop³ywu miejskiego. A tacy Roydmanowie. — Spojrza³ na ni¹ z ukosa. — Czy s¹dzisz, ¿e oni p³ac¹ podatki regularnie? — Te bia³e œmiecie? — prawie krzyknê³a. — Ha! — Myœlê, ¿e s¹ na ciebie ciêci, Annie. — By³ o tym przekonany.
— Nigdy siê nie poddam! Zostanê tu tylko po to, by móc ich opluwaæ! Zostanê tu i naplujê im w oczy! — Czy masz sto szeœæ dolarów, ¿eby je do³o¿yæ do moich czterystu? — Tak — wygl¹da³a na rozdra¿nion¹. — To dobrze — powiedzia³. — No to radzê ci, ¿ebyœ jeszcze dziœ zap³aci³a ten œmierdz¹cy rachunek. A jak ciê nie bêdzie, zobaczê, co siê da zrobiæ z tymi œladami przy drzwiach. Jak siê ju¿ z tym uporam, zacznê siê zastanawiaæ, w jaki sposób móg³bym st¹d spieprzyæ, Annie. Mam ju¿ odrobinê doœæ twojej goœcinnoœci.
Zdoby³ siê na uœmiech. — Myœlê, ¿e w szufladzie nocnego stolika znajduje siê siedemnaœcie centów, a mo¿e nawet trochê wiêcej — powiedzia³.
10
Annie Wilkes dzia³a³a zgodnie z w³asnymi regu³ami. Mia³a doœæ dziwne poczucie pedantycznoœci. Kaza³a mu piæ brudn¹ wodê z kub³a, nie dawa³a mu
lekarstw, kiedy niemal umiera³ z bólu, zmusi³a go, by spali³ jedyn¹ kopiê jego nowej powieœci — sku³a go kajdankami i wcisnê³a mu do ust brudn¹ œcierkê, cuchn¹c¹ p³ynem do polerowania mebli. Ale nie zabra³a mu pieniêdzy z portfela. Przynios³a mu go — starego Lorda Buxtona, którego mia³ od czasów college'u — i poda³a do rêki. Wszystkie jego dokumenty zniknê³y. Co do tego nie mia³a ¿adnych skrupu³ów. Nie pyta³ jej o to. Mia³ wra¿enie, ¿e bêdzie rozs¹dniej, jak tego nie zrobi. Dokumenty znik³y, ale pieni¹dze by³y na swoim miejscu — g³ównie piêædziesi¹tki — szeleszcz¹ce i nowe. Co by³o zaskakuj¹ce i z³owieszcze —
przypomnia³ sobie, a w³aœciwie zobaczy³ siebie, zatrzymuj¹cego camaro przy okienku podjazdowym banku w Boulder, na dzieñ przed ukoñczeniem Szybkich samochodów i k³ad¹cego na ladzie czek na 450 dolarów (mo¿e w tym czasie ci goœcie z warsztatu na dole rozmawiali o urlopie?). Cz³owiek, który to zrobi³, by³ wolny, zdrowy i czu³ siê wyœmienicie, ale zupe³nie nie zwraca³ na to uwagi. Zdawaæ by siê mog³o, ¿e w ogóle nie docenia³ uroków wspania³ego ¿ycia, jakie dane mu by³o pêdziæ. Cz³owiek, który to zrobi³, zmierzy³ kasjerkê o¿ywionym, zaciekawionym spojrzeniem — by³a wysok¹ blondynk¹, ubran¹ w purpurow¹ sukienkê, która pieszczotliwie opina³a jej kr¹g³e
kszta³ty. Odwzajemni³a jego spojrzenie... Co by sobie pomyœla³a — zastanawia³ siê — gdyby zobaczy³a, jak teraz wygl¹da ten mê¿czyzna: o 40 funtów l¿ejszy, 10 lat starszy, z nogami przyprawiaj¹cymi o zgrozê, przypominaj¹cymi dwie powyginane ga³êzie? — Paul? Spojrza³ na ni¹, trzymaj¹c w d³oni pieni¹dze. Mia³ w sumie 420 dolarów. — Tak? Patrzy³a na niego z niepokoj¹cym
wyrazem matczynej mi³oœci i czu³oœci — niepokoj¹cym, bo pod nim znajdowa³a siê nieprzenikniona, prawie namacalna czerñ. — P³aka³eœ, Paul? Przejecha³ rêk¹ po policzku i faktycznie — mia³ na nim mokre œlady. Uœmiechn¹³ siê i poda³ jej pieni¹dze. — Troszeczkê. Myœla³em o tym, jaka by³aœ dla mnie dobra. Och, jestem pewien, ¿e wielu ludzi nie zrozumia³oby tego... ale ja po prostu wiem. Tak mi siê zdaje. Jej oczy b³yszcza³y, kiedy pochyli³a siê i delikatnie dotknê³a jego ust. Poczu³ coœ
w jej oddechu, coœ co pochodzi³o z mrocznych i gorzkich komnat wnêtrza jej cia³a, coœ co œmierdzia³o jak martwa ryba. To by³o tysi¹c razy gorsze ni¿ smak (woñ œledzi, któr¹ mia³ w ustach). Przypomnia³ sobie jej nieœwie¿y oddech (“Oddychaj, na Boga, oddychaj!") wdzieraj¹cy siê do jego gard³a jak obrzydliwy wiatr prosto z piek³a. Poczu³ w ¿o³¹dku ucisk, ale uœmiechn¹³ siê do niej. — Kocham ciê, najdro¿szy — powiedzia³a. — Czy zanim wyjdziesz, mog³abyœ
posadziæ mnie w fotelu? Chcê pisaæ. — Oczywiœcie — objê³a go. — Oczywiœcie, kochanie.
11
Mimo swojej ¿yczliwoœci nie zostawi³a drzwi do sypialni otwartych — ale to nie by³o dla niego wiêkszym problemem. Tym razem nie by³ na wpó³ oszala³y z bólu i nie odczuwa³ symptomów odp³ywu. Zebra³ cztery z jej
spinek, tak skrzêtnie jak wiewiórka zbiera orzechy na zimê, i schowa³ je pod materacem razem z pigu³kami. Kiedy by³ pewny, ¿e naprawdê wyjecha³a i nie czai siê gdzieœ, ¿eby sprawdziæ, czy nie “wydziwia" ¿adnych figli-migli (kolejny wilkesizm do jego leksykonu), podjecha³ wózkiem do ³ó¿ka i wyj¹³ spod materaca spinki, a potem zdj¹³ z nocnej szafki dzbanek z wod¹ i pude³ko kleenexów. Jazda wózkiem z umieszczon¹ na desce maszyn¹ nie by³a zbyt trudna — jego rêce sta³y siê o wiele mocniejsze. Annie Wilkes na pewno by³aby zaskoczona, gdyby wiedzia³a, jak silne by³y teraz jego rêce — on zaœ w g³êbi duszy mia³ nadziejê, ¿e ju¿ wkrótce siê o tym przekona.
Maszyna royal by³a kiepska jako narzêdzie pracy, ale jako sprzêt do æwiczeñ — po prostu idealna. Zaczyna³ j¹ podnosiæ i stawiaæ, kiedy tylko sadza³a go w fotelu i wychodzi³a z pokoju. Z pocz¹tku móg³ j¹ podŸwign¹æ nie wiêcej ni¿ piêæ czy szeœæ razy. Teraz robi³ to od osiemnastu do dwudziestu razy bez przerwy. NieŸle, zwa¿ywszy, ¿e ten metalowy skurwysyn wa¿y³ dobre 50 funtów. Pracowa³ nad zamkiem za pomoc¹ jednej ze spinek, trzymaj¹c dwie zapasowe w ustach jak szwaczka obszywaj¹ca sukienkê. Mia³ wra¿enie, ¿e kawa³ek spinki, który nadal tkwi³ gdzieœ w g³êbi zamka, mo¿e pokrzy¿owaæ mu szyki, ale tak siê nie sta³o. Z³apa³ zapadkê prawie
natychmiast i podci¹gn¹³ j¹ w górê wyci¹gaj¹c wraz z ni¹ jêzyk zamka. Przez chwilê zastanawia³ siê, czy Annie wychodz¹c nie zamknê³a przy okazji drzwi na zasuwê — próbowa³ bardzo usilnie wygl¹daæ na s³abszego i bardziej schorowanego, ni¿ siê czu³ naprawdê, ale podejrzenie o opanowuj¹c¹ go z wolna paranojê narasta³o z ka¿d¹ chwil¹ i ogarnia³o ca³e jego wnêtrze. W chwilê potem drzwi siê otworzy³y. Czu³ to samo nerwowe poczucie winy — chêæ zrobienia tego szybko. Uszy nas³uchiwa³y odg³osów powracaj¹cej Bessie, choæ nie by³o jej dopiero od 45 minut — wzi¹³ do rêki parê chusteczek, zmoczy³ je w wodzie i przechyli³ siê na
bok z rozmoczon¹ mas¹ w d³oni. Zaciskaj¹c zêby i nie zwa¿aj¹c na ból zacz¹³ œcieraæ œlady z prawej strony drzwi. Ul¿y³o mu, kiedy zaczê³y znikaæ niemal natychmiast. Piasty kó³ nie pozdziera³y farby, tak jak siê tego obawia³ — tylko po prostu j¹ lekko porysowa³y. Odjecha³ kawa³ek, przestawi³ fotel i wycofa³ go, ¿eby móc siê zaj¹æ drugim ze œladów. Kiedy zrobi³ wszystko, co móg³, znowu siê cofn¹³ i przyjrza³ drzwiom, tak jakby to zrobi³a Annie, uwa¿nie i przenikliwie. Œlady by³y, owszem, ale niezbyt wyraŸne, prawie niewidoczne. Uzna³, ¿e wszystko powinno byæ w porz¹dku.
Mia³ nadziejê, ¿e wszystko bêdzie w porz¹dku. — Piwnice burzowe — powiedzia³, oblizuj¹c usta i wybuchaj¹c przyt³umionym œmiechem — o co chodzi, przyjaciele i s¹siedzi... Podjecha³ do drzwi i wyjrza³ na korytarz — ale teraz, kiedy œlady zniknê³y, nie chcia³ ani nie oœmieli³ siê pojechaæ dalej. Któregoœ dnia tak. Kiedy nadejdzie ten dzieñ, bêdzie wiedzia³, ¿e musi to zrobiæ. Jedyne, czego teraz chcia³, to pisaæ. Zamkn¹³ drzwi i trzask zamka wyda³ mu siê bardzo g³oœny.
Afryka. Ten ptak pochodzi z Afryki. Ale nie wolno ci za nim p³akaæ, Paulie. Bo on ju¿ wkrótce zapomni, jak pachnia³ w po³udnie veldt, jak brzmia³y odg³osy wilde beests przy wodopoju, jak kwaœn¹ woñ wydziela³y drzewa iekaieka na olbrzymiej polanie na pó³noc od Wielkiej Drogi. Wkrótce zapomni o wiœniowym kolorze s³oñca umieraj¹cego za gór¹ Kilimand¿aro. Wkrótce bêdzie pamiêtaæ jedynie brudne, przes³oniête smogiem zachody s³oñca w Bostonie — to wszystko, co bêdzie pamiêta³, i to wszystko, co bêdzie chcia³ pamiêtaæ. Ju¿ wkrótce nie
bêdzie chcia³ wracaæ donik¹d, a gdyby ktoœ zawióz³ go z powrotem i wypuœci³ na wolnoœæ, przycupn¹³by gdzieœ w jednym miejscu, przera¿ony, zbola³y i rozdarty pomiêdzy dwoma nieznanymi i nieprzyjaznymi œwiatami, nie wiedz¹c, który powinien wybraæ, dopóki ktoœ, przechodz¹cy akurat opodal, by go nie zabi³. — Och, Afryka — o, kurwa — powiedzia³ dr¿¹cym g³osem. Pop³akuj¹c z cicha, przetoczy³ wózek w stronê kosza na œmieci i w³o¿y³ mokre chusteczki pod plik zmarnowanych kartek. Potem ustawi³ fotel przy oknie i wkrêci³ do royala kartkê papieru.
A propos, Paulie, jak myœlisz, czy zderzak twojego wozu wystaje ju¿ spod œniegu? Czy wystaje stamt¹d i b³yszczy radoœnie w s³oñcu, czekaj¹c tylko, aby ktoœ przeje¿d¿aj¹cy obok go zauwa¿y³, podczas gdy ty siedzisz tu i przegapiasz byæ mo¿e ostatni¹ swoj¹ szansê? Spojrza³ z pow¹tpiewaniem na kartkê papieru wkrêcon¹ na wa³ek maszyny. I tak nie bêdê w stanie nic dziœ napisaæ — pomyœla³. To wszystko zepsu³o. Okaza³o siê jednak, ¿e siê myli³. To mog³o wszystko zepsuæ, wiedzia³ o tym, ale pomimo powszechnie znanej ulotnoœci czegoœ, co okreœla siê mianem aktu twórczego, by³a to
naprawdê najtwardsza rzecz, rzecz zaiste najbardziej wytrzyma³a w ca³ym jego ¿yciu — nic nie by³o w stanie sprofanowaæ tego nieskazitelnego Ÿród³a — snów i wyobraŸni — ¿adna, woda, ¿aden narkotyk, ¿aden ból. Popêdzi³ do tego Ÿród³a niczym spragnione zwierzê, które o zmierzchu dociera do wodopoju i zaczyna zeñ piæ, w tym przypadku nale¿a³oby powiedzieæ, ¿e Paul Sheldon natrafi³ na dziurê w papierze i z wdziêcznoœci¹ zacz¹³ siê przez ni¹ przebijaæ. Zanim Annie wróci³a do domu — za kwadrans szósta — napisa³ prawie piêæ stron.
12
W ci¹gu nastêpnych trzech tygodni Paul Sheldon czu³ siê otoczony dziwnym, elektryzuj¹cym uczuciem spokoju. Jego usta zawsze by³y suche. DŸwiêki wydawa³y siê niezbyt g³oœne. By³y dni, kiedy czu³, ¿e móg³by wyginaæ ³y¿eczki samym tylko wzrokiem. Kiedy indziej p³aka³ histerycznie. Mimo wszystko, niezale¿nie od nastrojów i dog³êbnych, przyprawiaj¹cych o ob³êd okresów swêdzenia jego zdrowiej¹cych nóg, jego jedyna radosna rzecz — praca — posuwa³a siê naprzód. Stosik kartek po
prawej stronie royala narasta³ miarowo. Przed tym dziwnym doœwiadczeniem robi³ maksymalnie cztery strony dziennie (przy Szybkich samochodach dziennie pisa³ trzy, a czasem nawet tylko dwie — a¿ do koñcówki, kiedy to narzuci³ sobie iœcie olimpijskie tempo). Podczas tego elektryzuj¹cego trzytygodniowego okresu, który zakoñczy³ siê burz¹ 15 kwietnia, Paul pisa³ dwanaœcie stron dziennie — siedem rano i piêæ wieczorem. Gdyby ktoœ w jego poprzednim ¿yciu (tak o nim myœla³, choæ nie zdawa³ sobie z tego sprawy) powiedzia³ mu kiedyœ, ¿e móg³by pracowaæ w takim tempie — Paul po prostu by go wyœmia³. Kiedy
zaczê³o padaæ, mia³ ju¿ 267 stron Powrotu Misery. By³o to dopiero pierwsze pisanie, ale pobie¿nie przejrzana praca wydawa³a siê mu ca³kiem niez³a. Po czêœci by³o tak, poniewa¿ prowadzi³ zgo³a nieskomplikowane ¿ycie. ¯adnych d³ugich upojnych nocy, spêdzanych na popijawach w barach, po których nastêpowa³y jeszcze d³u¿sze upiorne dni, kiedy pi³ na przemian kawê i sok owocowy i ³yka³ witaminê B (w takie dni na widok maszyny do pisania odwraca³ siê z obrzydzeniem). Skoñczy³y siê czasy, kiedy budzi³ siê obok wspania³ej blondynki albo rudej, któr¹ poderwa³ gdzieœ poprzedniego
wieczoru — dziewczyny, która o pó³nocy zwykle przypomina³a mu ksiê¿niczkê z bajki, a rankiem zmienia³a siê w potwornego trolla. Koniec z papierosami. Poprosi³ o nie kiedyœ trwo¿liwym i dr¿¹cym g³osem, a ona obdarzy³a go tak mrocznym spojrzeniem, ¿e z miejsca siê wycofa³. By³ Czysty. ¯adnych z³ych nawyków (z wyj¹tkiem prochów, które ³yka³, rzecz jasna, nadal nic z tym nie zrobiwszy, prawda Paul?), ¿adnych przeszkód: oto ja, pomyœla³ kiedyœ, jedyny w swoim rodzaju mnich — æpun. Pobudka o siódmej. Popiæ sokiem dwa novrile. O ósmej œniadanie podane dla monsieur do ³ó¿ka. Jedno jajko — sadzone albo jajecznica — trzy razy w tygodniu. W cztery pozosta³e dni
ró¿ne kasze i kleiki. Potem na fotel. Pod okno. ZnaleŸæ dziurê w papierze. Przenieœæ siê do XIX wieku, kiedy mê¿czyŸni byli mê¿czyznami, a kobiety nosi³y zwiewne szaty. Obiad. Popo³udniowa drzemka. Znowu wstaæ, czasami, by poprawiaæ, czasami, aby tylko czytaæ. Mia³a wszystkie ksi¹¿ki Somerseta Maughama (Paul kiedyœ zastanawia³ siê sarkastycznie, czy mia³a na pó³ce pierwsz¹ powieœæ Johna Fowlesa, ale uzna³, ¿e lepiej bêdzie, jak o to nie zapyta), a Paul zag³êbi³ siê w przegl¹daniu 20-tomowego wydawnictwa obejmuj¹cego oeuvre Maughama, zafascynowany ciekawym podejœciem faceta do przedstawianych w powieœciach wartoœci. Przez lata w
duszy Paula narasta³a rezygnacja — przekonanie, ¿e nigdy ju¿ nie bêdzie w stanie czytaæ ksi¹¿ek tak, jak wtedy gdy by³ dzieckiem. Odk¹d sam zacz¹³ pisaæ, nie móg³ sobie wybaczyæ, ¿e do wszystkiego podchodzi³ z iœcie drobiazgow¹ dok³adnoœci¹. Sta³ siê pedantyczny. A jednak Maugham podbi³ jego serce, sprawi³, ¿e znów sta³ siê dzieckiem; i to by³o cudowne. O pi¹tej poda mu lekk¹ kolacjê, a o siódmej wtoczy do pokoju czarno-bia³y telewizor i razem obejrz¹ MASH (Szpital polowy) i WKRP w Cincinnati. Kiedy filmy siê skoñcz¹, Paul znów zabierze siê do pisania. Kiedy skoñczy, powoli (móg³by to zrobiæ szybciej, ale nie chcia³, ¿eby Annie o tym wiedzia³a)
przetoczy wózek do ³ó¿ka. Kolejna porcja lekarstw. Bum. Zgaœnie jak œwieca. A nastêpnego dnia ten sam schemat siê powtórzy. I nastêpnego. I nastêpnego. Tego typu prosty plan dnia by³ jednym z dwóch powodów jego zadziwiaj¹cej p³odnoœci — drugim, chyba bardziej istotnym, by³a Annie Wilkes. W gruncie rzeczy to przecie¿ jej sugestia o u¿¹dleniu przez pszczo³ê nada³a kszta³t powieœci i doda³a Paulowi chêci do pracy — choæ w g³êbi duszy w¹tpi³ on, aby kiedykolwiek móg³ przyst¹piæ z ochot¹ do pracy nad kolejn¹ ksi¹¿k¹ o Misery. Od samego pocz¹tku by³ pewny
jednego: Tak naprawdê ta powieœæ wcale nie by³a Powrotem Misery. Jego uwaga by³a skoncentrowana jedynie na sposobie wydostania tej dziwki z grobu bez u¿ycia jakichœ podstêpnych œrodków, zanim Annie zdecyduje siê u¿yæ jako narzêdzia jego inspiracji paru skutecznych i wyj¹tkowo przekonywaj¹cych no¿y typu Ginsu. Pomniejsze problemy, takie jak kwestia “czym powinna byæ ta ksi¹¿ka", mog³y przecie¿ poczekaæ. Przez dwa dni po podró¿y Annie do miasta, podczas której sp³aci³a ona swoje d³ugi podatkowe, Paul próbowa³ zapomnieæ o fakcie, ¿e nie wykorzysta³ tak wyœmienitej, jego zdaniem, mo¿liwoœci ucieczki, a zamiast tego zaj¹³ siê sprowadzeniem
Misery do domu pani Ramage. Przerzucenie jej do domu Geoffreya nie by³o dobrym pomys³em. S³u¿¹cy, a poœród nich najbardziej gadatliwy kamerdyner Tyler, zobaczyliby j¹ i na pewno nie zatrzymaliby tej informacji dla siebie. Poza tym nale¿a³o odczekaæ, a¿ minie amnezja spowodowana szokiem, jaki wynik³ z faktu pogrzebania Misery ¿ywcem. Amnezja? Cholera. Ona prawie nie mog³a mówiæ. Z jednej strony by³a to swego rodzaju ulga po paplaninie, od której zwykle nie stroni³a Misery. No wiêc — co dalej? Ta dziwka zosta³a wyci¹gniêta z grobu — ale jak powinien siê przedstawiaæ dalszy ci¹g tej historii?
Czy Geoffrey i pani Ramage powinni powiedzieæ Ianowi, ¿e Misery ¿yje? Paul nie s¹dzi³, ¿e powinni to zrobiæ, ale nie by³ pewny swojej decyzji — niepewnoœæ decyzji — to, jak wiedzia³, jeden z najgorszych zakamarków czyœæca zarezerwowanego dla pisarzy, którzy mknêli na pe³nym gazie, nie wiedz¹c, dok¹d naprawdê zmierzaj¹. Nie Ian — pomyœla³, spogl¹daj¹c na stodo³ê. Nie Ian. Jeszcze nie. Najpierw doktor. Ten stary g³upek z dwoma “n" w nazwisku — Shinebone. Nie po raz pierwszy pomyœla³, ¿e to w usta doktora powinien w³o¿yæ kwestiê
podpowiedzian¹ mu przez Annie na temat u¿¹dlenia przez pszczo³ê. Ta myœl wraca³a w najdziwniejszych momentach. Jedna osoba na tuzin... Ale to nie chwyci. Dwie nie zwi¹zane ze sob¹ kobiety, mieszkaj¹ce w s¹siednich miastach, obie uczulone na jad pszczeli — coœ, co jest niezwykle rzadk¹ przypad³oœci¹? Minê³y trzy dni od Sp³acenia D³ugów Podatkowych Annie — Paul zapada³ w poobiedni¹ drzemkê, kiedy faceci w warsztacie zabrali siê do dzie³a, i to zabrali siê do dzie³a z impetem. Tym razem to nie by³a flara. To by³o jak wybuch bomby wodorowej. Usiad³
wyprostowany na ³ó¿ku, ignoruj¹c p³omieñ bólu, który przeszy³ jego nogi. — Annie! — krzykn¹³. — Annie, przyjdŸ tutaj! S³ysza³, jak zbiega po schodach, przeskakuj¹c po dwa stopnie, a potem przebiega przez korytarzyk. Jej oczy by³y rozszerzone i przepe³nione strachem, kiedy wpad³a do œrodka. — Paul! Co siê sta³o? Masz skurcze? Czy... — Nie — odpar³, ale to by³a nieprawda. Jego UMYS£ trawi³a fala skurczów. — Nie, Annie, przepraszam, ¿e ciê przestraszy³em, ale chcia³bym, ¿ebyœ
pomog³a mi przejœæ z powrotem na fotel. O kurwa! Wreszcie to rozgryz³em! S³ówko na “k" pad³o z jego ust, zanim zd¹¿y³ siê zorientowaæ, ale tym razem w ogóle nie zwróci³a na to uwagi — patrzy³a na niego z podziwem i wydawa³a siê odrobinê przestraszona. Przed jej oczyma p³onê³a œwiecka wersja zielonoœwi¹tkowego ognia. — Oczywiœcie, Paul. Przenios³a go na fotel tak szybko, jak tylko mog³a. Zaczê³a przetaczaæ go do okna, ale Paul pokrêci³ przecz¹co g³ow¹. — To nie potrwa d³ugo — powiedzia³ — ale to bardzo wa¿ne.
— Chodzi o ksi¹¿kê? — Chodzi o ksi¹¿kê. B¹dŸ cicho. Nie mów ani s³owa. Ignoruj¹c maszynê do pisania — nigdy nie robi³ notatek na maszynie — wyj¹³ jeden z d³ugopisów i szybko pokry³ jedn¹ z kartek bazgranin¹, któr¹ z ca³¹ pewnoœci¹ jedynie on by³ w stanie odczytaæ. One by³y spokrewnione. To by³a pszczo³a i jej jad podzia³a³ na obie kobiety. Bo one by³y spokrewnione. Misery jest sierot¹. Co z tego wynika? Córka Evelyn-Hyde by³a siostr¹ Misery! Albo raczej przyrodni¹ siostr¹. To najprawdopodobniej lepsze rozwi¹zanie.
Kto wpadnie na to jako pierwszy? Shinny? Nie. On jest na to za g³upi. Pani R. Mo¿e pójœæ zobaczyæ siê z Charl., matka E-H i... I nagle przyszed³ mu do g³owy pomys³ tak wspania³y — przynajmniej w kryteriach konspektów powieœci — ¿e uniós³ wzrok, otworzy³ usta, a jego oczy rozszerzy³y siê. Ona — pani R. od razu domyœli siê, ¿e pani E-H musia³a wiedzieæ o pokrewieñstwie M. z jej córk¹. Te same w³osy, czy coœ w tym stylu. Zapamiêtaj, ¿e matka E-H zaczyna, sprawiaæ wra¿enie, jakby by³a jedn¹ z g³. postaci. Bêdziesz musia³ nad ni¹ popracowaæ.
Pani R. domyœli siê, ¿e byæ mo¿e pani E-H wiedzia³a, ¿e Misery pogrzebana zosta³a ¿ywcem!!! Niech to szlag! To wspania³e! Przypuœæmy, ¿e nasza dama domyœla³a siê, i¿ Misery by³a efektem jej rozwi¹z³ego trybu ¿ycia przed laty i... Od³o¿y³ d³ugopis, spojrza³ na kartkê, po czym raz jeszcze wolno uniós³ d³ugopis i napisa³ kolejne parê linijek. Trzy wa¿ne punkty. 1. Jak pani E-H zareaguje na podejrzenia pani R.? Mo¿e zareagowaæ dwojako: a) Chce zamordowaæ pani¹ R.
b) Jest przera¿ona. Wola³bym, aby by³a przera¿ona, ale s¹dzê, ¿e A. W. wybra³aby pierwszy wariant. Dobra, a wiêc wariant A. 2. Co z Ianem? 3. Amnezja Misery? A, i jeszcze jedno. Czy Misery dowie siê, ¿e jej matka wola³a pogodziæ siê z ewentualnoœci¹ pogrzebania ¿ywcem obydwu córek, ni¿ siê ujawniæ? Czemu nie? — Teraz, je¿eli chcesz, mo¿esz pomóc mi po³o¿yæ siê do ³ó¿ka — rzek³ Paul.
— Je¿eli ciê zdenerwowa³em, przepraszam. By³em bardzo podekscytowany.
— W porz¹dku, Paul — w jej g³osie nadal mo¿na by³o wyczuæ strach. Od tej pory pisa³o mu siê doprawdy bajecznie. Annie mia³a racjê, zapowiada³o siê na to, ¿e ta powieœæ bêdzie o wiele bardziej okrutna ni¿ pozosta³e ksi¹¿ki o Misery. Pierwszy rozdzia³ nie by³ zwyczajnym fuksem, jedynie zwiastunem tego, co mia³o nast¹piæ póŸniej. Od czasu pierwszej powieœci z cyklu Misery ¿adna nie mia³a tak dog³êbnie zarysowanego t³a i zgrabnej fabu³y. Postacie równie¿ by³y jakby bardziej ¿ywe i przekonuj¹ce. Ostatnie trzy powieœci o Misery by³y nieco wiêcej
ni¿ prostymi powieœciami przygodowymi, ozdobionymi pikantnymi scenkami erotycznymi, które mia³y zadowoliæ delektuj¹ce siê nimi kobiety. Ta ksi¹¿ka — jak zacz¹³ zdawaæ sobie z tego sprawê — by³a gotyck¹ powieœci¹ i o wiele wiêcej zale¿a³o tu od fabu³y ni¿ od sytuacji. Wyzwanie istnia³o przez ca³y czas. Niezmiennie. To nie by³o pytanie — czy mo¿esz? — które mia³o zapocz¹tkowaæ ksi¹¿kê. Po raz pierwszy od wielu lat pytanie — czy mo¿esz? — zadawano mu prawie codziennie... i jak siê o tym zdo³a³ przekonaæ — MÓG£. Potem nadesz³a burza i wszystko siê zmieni³o.
13
Od 8 do 14 kwietnia pogoda by³a wyœmienita. Na bezchmurnym niebie wisia³o pra¿¹ce s³oñce, a temperatura siêga³a czêsto ponad 60 stopni. Na polu za schludn¹ czerwon¹ stodo³¹ Annie zaczê³y siê pojawiaæ br¹zowe plamy. Paul poœwiêci³ siê pracy i stara³ siê nie myœleæ o swoim samochodzie, którego odnalezienie bardzo siê przeci¹ga³o. Nie cierpia³a na tym jego praca, tylko nastrój. Coraz bardziej mia³ wra¿enie,
¿e ¿yje w spowitym w chmurze pomieszczeniu, oddychaj¹c powietrzem przesi¹kniêtym elektrycznoœci¹. Kiedykolwiek camaro wkrada³ siê w jego myœli, natychmiast wzywa³ Mózgow¹ Policjê, która odprowadza³a zatrut¹ myœl, zakut¹ w kajdanki i stalowe pêta na kostkach. K³opot w tym, ¿e okrutna myœl zna³a jakiœ sposób ucieczki i raz za razem wraca³a — w ten czy inny sposób. Którejœ nocy œni³o mu siê, ¿e se?or Rancho Grande wróci³ do domu Annie. Wysiad³ ze swego dobrze utrzymanego chevroleta bel air trzymaj¹c w jednej rêce kawa³ek zderzaka camaro, w drugiej zaœ kierownicê. “Czy to nale¿y
do pani?" — spyta³ Annie w tym œnie. Paul obudzi³ siê w niezbyt radosnym nastroju. Annie ze swej strony by³a ca³a w skowronkach. Jeszcze nigdy dot¹d nie mia³a tak dobrego humoru, jak w tym s³onecznym, wczesnowiosennym tygodniu. Sprz¹ta³a, przygotowywa³a wspania³e posi³ki (choæ wszystko, co upichci³a, mia³o dziwny, industrialny posmak — jakby lata posi³ków w szpitalnych sto³ówkach mog³y w jakiœ sposób zniszczyæ talent kulinarny, który niegdyœ posiada³a), ka¿dego popo³udnia otula³a Paula grubym niebieskim pledem, zak³ada³a mu na g³owê zielon¹ myœliwsk¹ czapkê i wyprowadza³a go na werandê na ty³ach
domu. W takich przypadkach zabiera³ ze sob¹ Maughama — ale rzadko go czyta³ — wyjœcie z pokoju by³o tak wspania³ym prze¿yciem, ¿e nie by³ w stanie siê skupiæ na niczym innym. Przewa¿nie po prostu siedzia³, ch³on¹c zapach œwie¿ego powietrza miast zasta³ej woni zamkniêtego pomieszczenia, w którym rozlega³y siê jedne i te same odg³osy: nas³uchuj¹c kapania topi¹cych siê lodowych sopli i obserwuj¹c chmury — cienie przetaczaj¹ce siê wolno i miarowo ponad polem pokrytym znikaj¹c¹ z wolna warstewk¹ œniegu. To by³o w jakiœ sposób najlepsze ze wszystkiego.
Annie œpiewa³a swoim mocnym, ale dziwnie bezdŸwiêcznym g³osem. Chichota³a jak dziecko z ¿arcików rzucanych w MASH i WKRP, i bawi³y j¹ przede wszystkim g³upie dowcipy, w które obfitowa³ g³ównie serial WKRP (wype³nia³a bez s³owa brakuj¹ce “n", podczas gdy Paul skoñczy³ ROZDZIA£Y 9 i 10). Rankiem piêtnastego, w wietrzny, pochmurny dzieñ, Annie siê zmieni³a. Mo¿e — pomyœla³ Paul — wskutek spadku ciœnienia. To by³o równie dobre wyt³umaczenie, jak ka¿de inne. Nie pokaza³a siê z jego lekarstwem a¿ do dziewi¹tej — nie móg³ siê doczekaæ, kiedy mu je w koñcu przyniesie. By³ tak
bardzo zniecierpliwiony, ¿e myœla³ ju¿ o tym, aby siêgn¹æ do swoich zapasów. Nie dosta³ œniadania. Tylko pigu³ki. Kiedy wesz³a do pokoju, nadal mia³a na sobie swój ró¿owy, pikowany szlafrok. Z niepokojem zauwa¿y³, ¿e na jej policzkach i rêkach pojawi³y siê czerwone œlady przypominaj¹ce prêgi. Na przedzie szlafroka zauwa¿y³ plamy — rozbryŸniête kawa³ki jedzenia — ponadto tego ranka za³o¿y³a tylko jeden kapeæ. £up-szsz — rozlega³y siê jej kroki, kiedy zbli¿a³a siê do jego pokoju. £up-szsz, ³up-szsz — w³osy opada³y jej na twarz. Jej oczy by³y mêtne. — Masz — rzuci³a mu pigu³ki. Na jej rêkach te¿ zauwa¿y³ zacieki. Czerwono-
br¹zowo-bia³e. Nie wiedzia³, co to mog³o byæ. Nie by³ pewny, czy chcia³by wiedzieæ. Pigu³ki uderzy³y go w pierœ i spad³y mu na udo. Odwróci³a siê, aby wyjœæ. £up-szsz, ³up-szsz, ³up-szsz. — Annie? Zatrzyma³a siê, ale siê nie odwróci³a. W ten sposób wydawa³a siê wiêksza — z ramionami, które skrywa³ gruby ró¿owy szlafrok, i w³osami udaj¹cymi pognieciony he³m. Przypomina³a kobietê z Piltdown, wygl¹daj¹c¹ z wnêtrza swojej jaskini. — Annie, nic ci nie jest?
— Nie — odpar³a obojêtnie i odwróci³a siê. Patrzy³a na niego z g³upawym wyrazem twarzy, po czym zaczê³a miêdliæ doln¹ wargê palcem wskazuj¹cym i kciukiem prawej rêki. Poci¹gnê³a j¹ w dó³, po czym przekrêci³a, przez ca³y czas wbijaj¹c w ni¹ paznokcie. Pomiêdzy jej warg¹ i dzi¹s³em pojawi³a siê krew, która zaczê³a sp³ywaæ po brodzie. Odwróci³a siê i wysz³a bez s³owa, zanim jego oszo³omiony umys³ zdo³a³ uœwiadomiæ sobie, ¿e to, co widzia³, nie by³o bynajmniej wytworem jego wyobraŸni. To dzia³o siê naprawdê. Zamknê³a drzwi... i przekrêci³a klucz w zamku. Us³ysza³, jak tupi¹c jedn¹ nog¹ przechodzi korytarzem do salonu.
Us³ysza³ skrzypniêcie jej ulubionego krzes³a, kiedy na nim siad³a. Nic wiêcej. ¯adnej telewizji. ¯adnego œpiewu. ¯adnego — klink-klink — sreber, bibelotów czy garnków. Nie. Ona tam po prostu siedzia³a. Zwyczajne siedzenie tam na pewno nie by³o czymœ normalnym. Potem rozleg³ siê DWIÊK. Nie powtórzy³ siê, ale by³ on nazbyt wyraŸny. Odg³os wymierzanego policzka. Diablo mocnego policzka. I jako ¿e on by³ po jednej stronie zamkniêtych drzwi, a ona po drugiej, nie musia³eœ byæ Sherlockiem Holmesem, aby siê domyœliæ, ¿e to ona sama siê uderzy³a. Jak wynika³o z odg³osu, przyr¿nê³a sobie ca³kiem zdrowo. Zobaczy³ j¹, jak poci¹ga siê za doln¹
wargê, jak wbija krótkie paznokcie w swoje wra¿liwe ró¿owe cia³o. Nagle przypomnia³ sobie notkê na temat chorób psychicznych, jak¹ zrobi³ podczas pracy nad pierwsz¹ powieœci¹ o Misery, gdzie wiêkszoœæ akcji toczy³a siê w London's Bedlam Hospital (Misery zosta³a doñ wtr¹cona przez oszala³¹ z zazdroœci ³otrzycê). Kiedy cz³owiek wykazuj¹cy depresjê maniakaln¹ zaczyna popadaæ w stan depresji — napisa³ — jednym z podstawowych symptomów, jaki mo¿e wówczas wykazywaæ zarówno kobieta, jak i mê¿czyzna, jest sk³onnoœæ do samookaleczeñ — wymierzanie samemu sobie kar cielesnych: bicie (policzki,
klapsy, ok³adanie siê piêœciami), szczypanie, rozdrapywanie cia³a, przypalanie skóry papierosem itd. Poczu³, jak nagle zaczyna go ogarniaæ przera¿enie.
14
Paul przypomnia³ sobie esej Edmunda Wilsona, w którym w typowy dla siebie, z³oœliwy sposób pisa³ on, ¿e kryterium Woodwortha dotycz¹ce pisania dobrej
poezji — wspomnienie silnej emocji w chwili spokoju — by³oby równie korzystne dla wiêkszoœci dramatów literackich. Prawdopodobnie by³a to prawda. Paul zna³ pisarzy, którzy nie byli w stanie pisaæ po najmniejszej choæby ma³¿eñskiej scysji, a on sam te¿ nie potrafi³ tworzyæ, kiedy by³ zdenerwowany. By³y jednak takie chwile, gdy schemat ten ulega³ totalnemu przenicowaniu — by³y to chwile, kiedy pogr¹¿a³ siê w pracy nie dlatego, ¿e musia³ to robiæ, ale po to, by siê uspokoiæ — uciec od tego, co wprawia³o go w roztrzêsienie. Dzia³o siê tak zwykle wtedy, kiedy zdawa³ sobie sprawê, ¿e Ÿród³o jego roztrzêsienia znajdowa³o siê poza jego
zasiêgiem. Tak by³o i tym razem. Kiedy do jedenastej rano nie wróci³a, by posadziæ go w fotelu, uzna³, ¿e musi dokonaæ tego na w³asn¹ rêkê. Zdjêcie maszyny do pisania z kominka by³o ponad jego si³y, ale móg³ pisaæ odrêcznie. By³ przekonany, ¿e mo¿e usadowiæ siê w fotelu — wiedzia³, ¿e najprawdopodobniej nie powinien by³ zdradzaæ siê przed Annie, ¿e jest w stanie tego dokonaæ, ale, do cholery, potrzebowa³ tego, a nie móg³ pisaæ le¿¹c tutaj, w ³ó¿ku. Przesun¹³ siê na brzeg ³ó¿ka, upewni³ siê, ¿e hamulec wózka by³ zaci¹gniêty, po czym uchwyci³ siê jego porêczy i podci¹gn¹³ na fotel. Jednoczesne
u³o¿enie obu nóg na oparciach nie by³o a¿ tak bolesne, jak siê tego spodziewa³. Przesun¹³ wózek do okna i podniós³ maszynopis. Klucz zagrzechota³ w zamku. Annie patrzy³a na niego — jej oczy p³onê³y czarnymi otworami na tle twarzy. Jej prawy policzek by³ napuchniêty i wygl¹da³o na to, jakby rano na³o¿y³a sobie na twarz ca³¹ masê kremu. Wokó³ ust i policzków widnia³y czerwone smugi. Paul myœla³ przez chwilê, ¿e to krew z jej rozciêtej wargi, ale dostrzeg³ nagle drobniutkie nasionka widniej¹ce poœród purpury. To by³ d¿em albo farsz malinowy — nie krew. Spojrza³a na niego. Paul odwróci³ wzrok. ¯adne z nich nie odezwa³o siê
przez d³u¿sz¹ chwilê. Na zewn¹trz pierwsze krople deszczu zabêbni³y o szybê. — Je¿eli mo¿esz sam sadzaæ siê na fotelu, Paul — powiedzia³a w koñcu — to myœlê, ¿e mo¿esz te¿ uzupe³niaæ te swoje pieprzone “n". Potem zamknê³a drzwi i przekrêci³a klucz w zamku. Paul siedzia³, patrz¹c na nie przez parê minut, prawie jakby mia³ nadziejê coœ w nich zobaczyæ. By³ zbyt zdumiony, aby móc zrobiæ cokolwiek innego.
15
Ponownie zobaczy³ j¹ dopiero po po³udniu. Po jej wizycie kontynuowanie pracy by³o niemo¿liwe. Próbowa³, ale jego wysi³ki okaza³y siê bezskuteczne. Podda³ siê. Nie by³ w stanie pisaæ dalej. Nic mu nie wychodzi³o. Przejecha³ na drugi koniec pokoju. Podczas wyczo³giwania siê z fotela na ³ó¿ko jedna jego rêka zeœlizgnê³a siê i ma³o brakowa³o, a by³by upad³. Zrzuci³ na ziemiê lew¹ nogê i choæ przyjê³a ca³y jego ciê¿ar na siebie i uchroni³a go od upadku, ból by³ potworny — mia³ wra¿enie, jakby w tej jednej chwili w
jego cia³o wbijano tuzin stalowych gwoŸdzi. Krzykn¹³, schwyci³ siê wezg³owia i wci¹gn¹³ siê na ³ó¿ko, ci¹gn¹c za sob¹ pulsuj¹c¹ bólem lew¹ nogê. To j¹ sprowadzi — pomyœla³ chaotycznie. — Bêdzie chcia³a zobaczyæ, czy Sheldon naprawdê przeistoczy³ siê w Luciano Pavarottiego, czy te¿ po prostu tak jej siê tylko wydawa³o. Ale ona nie przysz³a, a ból w lewej nodze by³ po prostu nie do zniesienia. Przekrêci³ siê na brzuch, siêgn¹³ rêk¹ pod materac i wyj¹³ spod spodu jedn¹ paczuszkê novrilu. Po³kn¹³ bez popicia
dwie kapsu³ki, po czym odp³yn¹³ na chwilê. Kiedy powróci³, pomyœla³ z pocz¹tku, ¿e to musi byæ sen. To by³o nazbyt surrealistyczne — jak noc, kiedy wtoczy³a tu piecyk do barbecue. Annie siedzia³a na brzegu jego ³ó¿ka. Postawi³a na stoliku szklankê wype³nion¹ kapsu³kami novrilu. W drugiej rêce trzyma³a pu³apkê na szczury. Tkwi³ w niej sporej wielkoœci szczur — pu³apka zgruchota³a mu krêgos³up. Jego tylne ³apy zwisaj¹ce z boków pu³apki drga³y konwulsyjnie. Na w¹sach szczura widaæ by³o œlady krwi. To nie by³ sen. Po prostu jeszcze jeden dzieñ w weso³ym miasteczku z Annie. Jej oddech œmierdzia³ niczym trup
rozk³adaj¹cy siê poœród gnij¹cej ¿ywnoœci. — Annie? — wyprostowa³ siê, jego wzrok przesuwa³ siê pomiêdzy ni¹ a szczurem. Na zewn¹trz zapada³ zmierzch — dziwny, smutny zmierzch, przepe³niony deszczem. Bêbni³ o szyby. Silne podmuchy wiatru omiata³y ca³y dom — s³ychaæ by³o skrzypienie desek. Je¿eli rano by³o z ni¹ kiepsko, to wieczorem jej stan siê pogorszy³, i to bardzo. Zda³ sobie sprawê, ¿e patrzy na jej prawdziw¹ twarz — twarz, która powstaje, kiedy zdejmie wszystkie swoje maski — to by³a prawdziwa Annie, wewnêtrzna Annie. Skóra jej
twarzy, która z pocz¹tku wydawa³a siê twarda i nieprzenikniona, zwisa³a teraz niczym opad³e ciasto. Jej oczy by³y mêtne. By³a ubrana, ale mia³a spódnicê za³o¿on¹ na lew¹ stronê. Na jej ciele widaæ by³o krwawe prêgi — na ubraniu jeszcze wiêcej œladów rozchlapanego jedzenia. Kiedy siê porusza³a, wydziela³y zbyt wiele ró¿nych woni, aby Paul zdo³a³ je rozró¿niæ. Prawie ca³e ramiê jej we³nianego swetra by³o przesi¹kniête jak¹œ na wpó³ zakrzep³¹ substancj¹, która pachnia³a jak sos. Podnios³a pu³apkê do góry. — Wchodz¹ do piwnicy, jak pada. — Uwi¹zany szczur pisn¹³ przeraŸliwie i k³apn¹³ zêbami, chwytaj¹c jedynie
powietrze. Jego czarne oczy, nieskoñczenie bardziej ¿ywe od oczu kobiety, która go schwyta³a, wywraca³y siê w oczodo³ach. — Zastawi³am pu³apki. Musia³am. Smarujê podk³adki t³uszczem z boczku lub bekonu. Zawsze z³apie siê osiem lub dziewiêæ. Czasami znajdujê inne... Wtedy siê wy³¹czy³a. Wy³¹czy³a siê na blisko trzy minuty trzymaj¹c szczura w powietrzu — wspania³y przyk³ad woskowej katatonii. Paul patrzy³ na ni¹, patrzy³ na szczura, jak piszczy, i nagle zda³ sobie sprawê, ¿e do niedawna wierzy³, ¿e nie mo¿e ju¿ byæ gorzej. Nieprawda. Pieprzona nieprawda.
W koñcu kiedy zacz¹³ ju¿ myœleæ, ¿e odp³ynê³a w otch³añ zapomnienia na zawsze, bez fanfar czy ha³asu, odstawi³a pu³apkê i ci¹gnê³a dalej, jak gdyby nigdy nic. — ...Utopione po k¹tach. Biedactwa. Spojrza³a na szczura i ³za spad³a na jego zmierzwione futro. — Biedactwa. Zacisnê³a jedn¹ ze swych mocnych d³oni wokó³ szczura, a drug¹ odci¹gnê³a sprê¿ynê. Zacz¹³ siê wiæ w jej rêce, odwracaj¹c g³owê, jakby próbowa³ j¹ ugryŸæ. Jego piski by³y przenikliwe i potworne. Paul przy³o¿y³ d³oñ do
wykrzywionych obrzydzeniem ust. — Jak mu serce bije! Jak bardzo chce siê wydostaæ! Tak jak i my, Paul. Tak jak i my. Myœlimy, ¿e wiemy tak wiele, ale naprawdê nie wiemy wiêcej ni¿ zwyk³y szczur w pu³apce — szczur z przetr¹conym krêgos³upem, któremu siê wydaje, ¿e wci¹¿ jeszcze chce ¿yæ. D³oñ œciskaj¹ca szczura zmieni³a siê w piêœæ. Jej wzrok nadal by³ mêtny, jakby zapatrzony w przestrzeñ. Paul chcia³ siê odwróciæ, ale nie móg³. Œciêgna wyst¹pi³y jej na przedramieniu. Z pyska szczura wytrysn¹³ strumieñ krwi. Paul s³ysza³ trzask jego pêkaj¹cych koœci, a potem grube koñce jej palców
pogr¹¿y³y siê w jego ciele, a¿ do pierwszego z³¹cza. Krew bryznê³a na pod³ogê. Zmatowia³e oczy szczura zaczê³y wychodziæ mu z orbit. Rzuci³a szczura w k¹t i machinalnie wytar³a rêkê o przeœcierad³o, pozostawiaj¹c na nim d³ugie, czerwone smugi. — Teraz ma ju¿ spokój — wzruszy³a ramionami, po czym wybuchnê³a œmiechem. — Czy mam pójœæ po swoj¹ strzelbê, Paul? Mo¿e drugi œwiat jest lepszy. Zarówno dla szczurów, jak i dla ludzi — pomiêdzy nimi nie ma zbyt du¿ej ró¿nicy. — Nie, dopóki nie skoñczê — powiedzia³, próbuj¹c wyraŸnie
artyku³owaæ ka¿de s³owo. Nie by³o to ³atwe, bo mia³ wra¿enie, jakby ktoœ wsypa³ mu do ust ca³¹ garœæ novokainy. Widzia³ j¹ w stanie depresji, ale nigdy dot¹d w TAKIM stanie. Zastanawia³ siê, czy w ogóle by³a kiedyœ w takim stanie. Ludzie z depresj¹ zachowywali siê zazwyczaj w taki sposób tu¿ przed tym, jak chwytali za broñ, by wymordowaæ wszystkich cz³onków swojej rodziny, a na koniec skoñczyæ ze sob¹. To by³a psychotyczna rozpacz kobiety, która ubiera swoje dzieci w najlepsze ubranka, zabiera je na lody, idzie wraz z nimi w stronê najbli¿szego mostu, a potem chwyta je mocno w ramiona i wraz z nimi rzuca siê do rzeki. Ludzie z depresj¹ zabijaj¹ samych siebie.
Psychotycy egzystuj¹cy w truj¹cych ko³yskach ich w³asnego “ja" chc¹ zrobiæ przys³ugê innym i przy okazji zabraæ ich ze sob¹. Jestem bli¿szy œmierci ni¿ kiedykolwiek dot¹d — pomyœla³. No i w³aœnie o to jej chodzi. To o to jej chodzi. — Misery? — spyta³a prawie tak, jakby nigdy dot¹d nie s³ysza³a tego s³owa, ale czy w jej oczach nie rozb³ys³a w tej w³aœnie chwili jaskrawa iskierka? Mia³ wra¿enie, ¿e tak. — Misery. Tak. Zastanawia³ siê gor¹czkowo, co
powinien teraz powiedzieæ. Ka¿da propozycja wydawa³a mu siê nie do przyjêcia. Ka¿da odpowiedŸ nazbyt niebezpieczna. — Zgadzam siê, ¿e ten œwiat to raczej kiepskie miejsce — stwierdzi³, po czym doda³ g³upawo. — Zw³aszcza kiedy pada. — Och, ty idioto. Przestañ pleœæ bzdury. — Chcia³em powiedzieæ, ¿e przez ostatnie parê tygodni sporo siê wycierpia³em, ten ból... — Ból? — spojrza³a na niego z ponur¹ depresyjn¹ pogard¹. — Nie wiesz, czym
jest ból. Nie masz najmniejszego pojêcia, Paul. — Nie. S¹dzê, ¿e nie. Nie, w porównaniu z tob¹. — Zgadza siê. — Ale ja chcê skoñczyæ tê ksi¹¿kê. Chcê zobaczyæ, jak to siê wszystko skoñczy. — Przerwa³. — I chcia³bym, ¿ebyœ ty te¿ mog³a siê tego dowiedzieæ. Cz³owiek równie dobrze mo¿e w ogóle nie napisaæ ksi¹¿ki, je¿eli nie bêdzie w pobli¿u kogoœ, kto móg³by j¹ przeczytaæ. Rozumiesz? — Tak — westchnê³a. — CHCÊ wiedzieæ, jak to siê skoñczy. To, jak
s¹dzê, jedyna rzecz, jakiej jeszcze chcê. Tak jak czekanie na koniec jednego z tych odcinkowych seriali. Powoli, wyraŸnie nie zdaj¹c sobie sprawy z tego, co robi, zaczê³a zlizywaæ z palców szczurz¹ krew. Paul zacisn¹³ zêby i twardo powiedzia³ sobie, ¿e nie zwymiotuje — nie zwymiotuje. Rozejrza³a siê nagle woko³o — krew na jej ustach wygl¹da³a jak szminka. — Ponowiê moj¹ propozycjê, Paul. Mogê przynieœæ strzelbê. Mogê to zakoñczyæ. To bêdzie koniec dla nas obojga. Nie jesteœ g³upim mê¿czyzn¹. Wiesz, ¿e nie mo¿esz tu zostaæ. Wiedzia³eœ o tym od dawna, prawda?
Nie odwracaj wzroku. Je¿eli zobaczy, ¿e odwracasz wzrok, zabije ciê od razu. — Tak, ale przecie¿ wszystko ma swój koniec, Annie. I tak wszyscy w koñcu umrzemy. Widmo uœmiechu w k¹cikach jej ust; dotknê³a jego twarzy leciutko, z uczuciem. — Przepraszam, ¿e myœla³eœ o ucieczce. Podobnie jak ten szczur w pu³apce — jestem tego pewna — na swój sposób. Ale to ci siê nie uda, Paul. Mog³oby, gdyby to by³ fragment jednej z twoich ksi¹¿ek, lecz nie jest. Nie mogê pozwoliæ, abyœ tu pozosta³... ale mogê odejœæ razem z tob¹.
I nagle przez krótk¹ chwilê myœla³ o sobie mówi¹cym: “W porz¹dku, Annie, do rzeczy. Najwy¿szy czas z tym skoñczyæ". Potem jego potrzeba i wola ¿ycia — nadal by³o w nim sporo zarówno jednego, jak i drugiego — obudzi³y siê i przegna³y precz chwilow¹ s³aboœæ. Bo to by³a s³aboœæ. S³aboœæ i tchórzostwo. Na szczêœcie — lub na nieszczêœcie — nie cierpia³ na chorobê psychiczn¹, która mog³aby siê odezwaæ w tym tak krytycznym dla niego momencie. — Dziêkujê — powiedzia³ — ale chcê skoñczyæ, co zacz¹³em. Westchnê³a i wsta³a.
— W porz¹dku. Chyba domyœla³am siê, ¿e to powiesz, bo jak widzê, przynios³am ci trochê pigu³ek, choæ nie pamiêtam, ¿e to zrobi³am. Wybuchnê³a œmiechem — ob³¹kañczym, piskliwym chichotem, który zdawa³ siê p³yn¹æ znik¹d — jak to zwykle bywa z brzuchomówcami. — Bêdê musia³a ciê na jakiœ czas opuœciæ. Je¿eli tego nie zrobiê, to to, czego ja lub ty chcemy, nie bêdzie mia³o ¿adnego znaczenia. Bo ja robiê ró¿ne rzeczy. Mam takie swoje miejsce, do którego siê udajê, kiedy czujê siê tak jak w tej chwili. Miejsce w górach. Czyta³eœ kiedy opowieœci Wuja
Remusa, Paul? Paul skin¹³ g³ow¹. — Pamiêtasz, jak Królik opowiedzia³ Lisowi o jego Miejscu Œmiechu? — Tak. — Tak nazywam moj¹ siedzibê w górach. Moje Miejsce Œmiechu. Pamiêtasz, jak powiedzia³am, ¿e wraca³am z Sidewinder, kiedy ciê znalaz³am? Skin¹³ g³ow¹. — No có¿. Sk³ama³am. Sk³ama³am, bo nie zna³am ciê wtedy zbyt dobrze.
Naprawdê to wraca³am z mojego Miejsca Œmiechu. Nad drzwiami wisi nawet stosowna wywieszka MIEJSCE ŒMIECHU ANNIE — tak jest tam napisane. Czasami œmiejê siê, kiedy tam przyje¿d¿am. Ale przewa¿nie tylko krzyczê. — Jak d³ugo ciê nie bêdzie, Annie? Zmierza³a sennie w stronê drzwi. — Nie wiem dok³adnie. Przynios³am ci pigu³ki. Nic ci nie bêdzie. Bierz dwie co szeœæ godzin. Albo weŸ wszystkie naraz. Mia³ ochotê jeszcze zapytaæ, co bêdzie jad³, ale nie zrobi³ tego. Nie chcia³, aby
ponownie zwróci³a na niego uwagê — ani trochê. Chcia³, aby odesz³a. Przebywanie w jej towarzystwie przypomina³o przebywanie z Anio³em Œmierci. Le¿a³ sztywno w ³ó¿ku nas³uchuj¹c przez d³u¿szy czas. Najpierw posz³a na górê, potem wysz³a na schody, potem do kuchni — czeka³, ¿e jednak zmieni zdanie i przyjdzie do niego ze strzelb¹ w d³oni. Nie uspokoi³ siê nawet wtedy, gdy us³ysza³ trzask zamykanych bocznych drzwi, szczêk klucza w zamku i chlupot kroków na zewn¹trz. Strzelba równie dobrze mog³a znajdowaæ siê w jeepie. Silnik Starej Bessie zakaszla³ i zaskoczy³. Annie ostro ruszy³a z miejsca.
B³ysnê³y reflektory, omiataj¹c snopem œwiat³a lœni¹c¹ srebrn¹ kurtynê deszczu. Œwiat³a zaczê³y wycofywaæ siê w kierunku podjazdu. Zatoczy³y szeroki ³uk, przygas³y, a potem Annie odjecha³a. Tym razem nie zje¿d¿a³a w dó³ zbocza do Sidewinder — zmierza³a w przeciwnym kierunku — w stronê gór. — Jedzie do swego Miejsca Œmiechu — skrzekn¹³ Paul i sam wybuchn¹³ œmiechem. Ona mia³a swoje. On te¿ by³ teraz w swoim. Jego radosny nastrój prysn¹³, kiedy spojrza³ na zmasakrowane zw³oki szczura le¿¹ce w k¹cie. Przysz³a mu do g³owy pewna myœl. — Kto powiedzia³, ¿e nie zostawi³a mi
nic do jedzenia? — zapyta³ na g³os, zwracaj¹c siê do pokoju, a potem ponownie wybuchn¹³ œmiechem. W pustym domu Miejsce Œmiechu Paula Sheldona przypomina³o bardziej pokój bez klamek. Celê dla niebezpiecznych szaleñców w szpitalu psychiatrycznym.
16
Dwie godziny potem Paul ponownie sforsowa³ zamek sypialni i po raz drugi — mia³ nadziejê, ¿e po raz ostatni —
przepchn¹³ fotel na kó³kach przez drzwi, które wydawa³y siê zbyt w¹skie. Nogi mia³ przykryte paroma kocami. Wszystkie pigu³ki, jakie ukry³ pod materacem, by³y owiniête w kleenexa i wciœniête za spodenki. Postanowi³ siê wydostaæ, je¿eli to mo¿liwe — deszcz, nie deszcz. To by³a jego szansa i mia³ zamiar j¹ wykorzystaæ. Sidewinder znajdowa³o siê u stóp wzgórza, droga w tak¹ deszczow¹ pogodê na pewno by³a œliska i niebezpieczna, ale mimo to postanowi³ zaryzykowaæ. Nie by³ œwiêtym ani bohaterem, ale nie mia³ zamiaru umieraæ jak egzotyczny ptak w ogrodzie zoologicznym. Mgliœcie pamiêta³ wieczór, który
spêdzi³ popijaj¹c szkock¹ z ponurym dramaturgiem nazwiskiem Bernstein w Lion's Head w Village (gdyby jeszcze kiedyœ mia³ okazjê zobaczyæ ponownie Village, ukl¹k³by na tym, co pozostanie z jego kolan, i poca³owa³by brudny chodnik Christopher Street). W jakimœ momencie rozmowa zesz³a na temat ¯ydów ¿yj¹cych w Niemczech w ci¹gu czterech czy piêciu niespokojnych lat, zanim Wehrmacht wkroczy³ do Polski i zabawa zaczê³a siê na ca³ego. Paul przypomnia³ sobie, jak powiedzia³ Bernsteinowi, który straci³ w czasie holocaustu ciotkê i dziadka, ¿e nie rozumie, dlaczego ¯ydzi z Niemiec — do cholery, by³o ich pe³no w ca³ej Europie, ale szczególnie du¿o w
Niemczech — nie wyjechali stamt¹d, póki mieli jeszcze tak¹ mo¿liwoœæ. Nie byli przecie¿ g³upcami i wiedzieli, co siê œwiêci. Wielu z nich sta³o siê ofiarami przeœladowañ. Z ca³¹ pewnoœci¹ domyœlali siê, co ich czeka. A wiêc dlaczego zostali? OdpowiedŸ Bernsteina wstrz¹snê³a nim ze wzglêdu na swoj¹ frywolnoœæ, okrucieñstwo i niezwyk³oœæ: “Wiêkszoœæ z nich mia³a pianina. My, ¯ydzi, bardzo lubimy pianina. Kiedy ma siê pianino, raczej trudno jest myœleæ o przeprowadzce". Teraz zrozumia³. Tak. Z pocz¹tku to by³y jego potrzaskane nogi i zgruchotana
miednica. Potem, Bo¿e dopomó¿, pojawi³a siê ksi¹¿ka. Na swój sposób — aczkolwiek wyj¹tkowo szalony — to sprawi³o mu przyjemnoœæ. By³oby ³atwo, a¿ nazbyt ³atwo, zwaliæ wszystko na jego po³amane koœci albo narkotyki, choæ w gruncie rzeczy pierwsze skrzypce w tym wszystkim gra³a ksi¹¿ka. Ona i powtarzaj¹cy siê dzieñ w dzieñ prosty cykl jego rekonwalescencji. Te rzeczy — ale przede wszystkim ta g³upia, cholerna ksi¹¿ka — by³y jego pianinem. Co by zrobi³a, gdyby umar³, zanim powróci³aby ze swego Miejsca Œmiechu? Spali³aby maszynopis?
— Co to to nie, do diab³a — powiedzia³ i w gruncie rzeczy by³a to prawda. Gdyby ¿y³, móg³by napisaæ now¹ ksi¹¿kê, mo¿e nawet odtworzyæ poprzedni¹, gdyby tego chcia³. Ale trup nie mo¿e napisaæ ksi¹¿ki, podobnie jak nie jest w stanie kupiæ sobie nowego pianina. Uda³ siê do saloniku. Wczeœniej by³o tam czysto, ale teraz dos³ownie wszêdzie wala³y siê brudne naczynia. Paul mia³ wra¿enie, ¿e musia³y byæ tu wszystkie talerze i talerzyki, jakie mia³a w domu. Widaæ kiedy Annie popada³a w depresjê, nie tylko wymierza³a sobie policzki i szczypa³a siê do krwi. Wygl¹da³o na to, ¿e w tym stanie jad³a
wszystko, co siê da³o, i nie sprz¹ta³a po sobie. Przypomnia³ sobie mgliœcie œmierdz¹cy wiatr, który wdar³ siê do jego gard³a, kiedy przebywa³ w chmurze, i œcisnê³o go w ¿o³¹dku. Wiêkszoœæ resztek stanowi³y s³odycze. Na talerzykach i miseczkach widaæ by³o zastyg³e œlady po lodach. Na talerzach wala³y siê okruchy ciastek i smugi jab³ecznika. Na telewizorze obok dwulitrowej plastykowej butelki pepsi i sosjerki sta³a miseczka z galaretk¹ zalan¹ zaschniêt¹ ju¿ bit¹ œmietan¹. Butelka pepsi by³a prawie tak du¿a jak g³owica rakiety Tytan 2. Jej powierzchnia by³a matowa i brudna — prawie
nieprzejrzysta. Uzna³, ¿e musia³a piæ prosto z butelki, kiedy jej palce by³y brudne od sosu albo lodów. Nie s³ysza³ brzêku sztuæców i nic dziwnego, bo w pokoju nie by³o ich w ogóle. Talerze, miseczki i talerzyki — ale ani jednego sztuæca. Znowu dostrzeg³ zaschniête zacieki, g³ównie resztki lodów, na dywanie i tapczanie. To by³o to, co zobaczy³em na jej szlafroku. To œwiñstwo, które jad³a. I to by³o w jej oddechu. Jego wyobra¿enie Annie jako Kobiety z Piltdown powróci³o. Zobaczy³ j¹ siedz¹c¹ tam i za¿eraj¹c¹ siê lodami — albo mo¿e raczej potrawk¹ z kurczaka i popijaj¹c¹ to danie ³ykami pepsi — po prostu
jedz¹c¹ i pij¹c¹ w stanie g³êbokiej, bezmyœlnej depresji. Pingwin na górze lodowej nadal sta³ na niewielkim stoliku, ale wiêkszoœæ bibelotów znajdowa³a siê teraz w k¹cie zrzucona jej gniewn¹ d³oni¹ — ich potrzaskane resztki, ostre, ma³e, postrzêpione kawa³ki spoczywa³y w nie³adzie. Czerwone œlady jej palców na przeœcieradle. Widzia³ j¹, jak zlizywa³a krew z palców, robi¹c to bezmyœlnie i odruchowo — w ten sam sposób musia³a jeœæ lody, galaretkê i kruche ciemne ciastka z galaretk¹. Te wizje by³y straszne, ale wspaniale pomaga³y mu siê zmobilizowaæ. Wiedzia³, ¿e musi siê spieszyæ.
Wazon z zasuszonymi kwiatami na stoliku by³ przewrócony, pod sto³em, ledwo widzialny, le¿a³ pó³misek zaskorupia³ego kremowego puddingu i du¿a ksi¹¿ka. Ksi¹¿ka pod tytu³em Œcie¿ka wspomnieñ. Przechadzanie siê œcie¿k¹ wspomnieñ, kiedy jesteœ w depresji, Annie, nie nale¿y do najlepszych pomys³ów — ale myœlê, ¿e ty ju¿ o tym wiesz. Przejecha³ przez pokój. Na wprost niego znajdowa³a siê kuchnia. Po prawej by³ szeroki, krótki korytarz wiod¹cy do frontowych drzwi. Obok tego korytarza schody prowadz¹ce na piêtro. Obdarzywszy je przelotnym spojrzeniem (na stopniach widaæ by³o rozpryœniête
œlady lodów i zaschniête smugi kremu na porêczy), Paul podjecha³ do drzwi. Uzna³, ¿e je¿eli mia³by st¹d uciec przykuty do swojego fotela, to jedynie kuchennym wyjœciem — tym, z którego korzysta³a Annie, kiedy wychodzi³a nakarmiæ zwierzêta, tym, przez które wybieg³a, kiedy pojawi³ siê se?or Rancho Grande — ale uzna³, ¿e powinien sprawdziæ i to. Móg³ zostaæ mile zaskoczony. Ale nie zosta³. Schody werandy by³y strome, jak siê tego obawia³, ale nawet gdyby znajdowa³ siê tam podjazd dla wózków (mo¿liwoœæ, której nigdy by nie przyj¹³ w grze “Mo¿esz?" prowadzonej z samym sob¹, nawet gdyby takie
rozwi¹zanie podpowiedzia³ mu przyjaciel) i tak nie móg³by z niego skorzystaæ. Drzwi by³y zaopatrzone w trzy zamki. Z policyjn¹ zasuw¹ móg³by od biedy daæ sobie radê. Pozosta³e dwa zamki to Kreigi — najlepsze zamki na œwiecie, zdaniem jego przyjaciela, by³ego gliny nazwiskiem Tom Twyford. A gdzie klucze? Hm... niech¿e siê zastanowiê. Mo¿e w drodze do Miejsca Œmiechu Annie? Brawo! Strza³ w dziesi¹tkê! Daj temu facetowi cygaro i palnik, ¿eby mia³ se czym przypaliæ! Wycofa³ siê w g³¹b korytarza i walcz¹c z panik¹, uœwiadomi³ sobie w duchu, ¿e i tak nie oczekiwa³ zbyt wiele po drzwiach frontowych. Wjechawszy do
saloniku zakrêci³ i pojecha³ do kuchni. By³o to staroœwieckie pomieszczenie z jasnym linoleum na pod³odze i t³oczon¹ blach¹ na suficie. Stara, ale cicha lodówka mia³a przyklejone do drzwi trzy czy cztery magnesy — nic dziwnego, wszystkie wygl¹da³y jak cukierki: kawa³ek gumy do ¿ucia, batonik Hersheya i Potsie Roll. Jedna z szafek by³a otwarta — na pó³kach, jak zauwa¿y³, le¿a³y równo po³o¿one kawa³ki ceraty. Nad zlewozmywakiem znajdowa³y siê sporej wielkoœci okna, przez które nawet w pochmurny dzieñ wp³ywa³o du¿o œwiat³a. Powinna to byæ radosna kuchnia, ale taka nie by³a. Otwarty kosz na œmieci le¿a³ przewrócony na pod³odze, a z jego
wnêtrza dochodzi³ ciep³y odór zepsutego jedzenia. Nie to jednak by³o najgorsze. Nawet ta woñ nie by³a najgorsza. By³o tu coœ jeszcze, co zdawa³o siê istnieæ g³ównie w jego umyœle, ale co mia³o równie¿ swój odpowiednik w rzeczywistoœci. To by³y Parfums de Wilkes — psychiczny odór szaleñstwa. W pokoju znajdowa³o siê troje drzwi — dwoje po lewej i jedne na wprost niego pomiêdzy lodówk¹ a spi¿arni¹. Najpierw podjecha³ do tych po lewej. Pierwsze drzwi by³y od szafy kuchennej — wiedzia³ o tym, nim jeszcze zobaczy³ w niej p³aszcze, czapki, szaliki i buty. Krótki, przejmuj¹cy pisk zawiasów powiedzia³ mu wszystko. To
wystarczy³o. Drugie drzwi by³y drzwiami wyjœciowymi. Na nich równie¿ znajdowa³a siê policyjna zasuwa i dwa Kreigi. “Roydmanowie, nigdy nie dostaniecie siê do œrodka, a ty, Paul, zostajesz wewn¹trz". Wyobrazi³ j¹ sobie, jak siê œmieje. — Ty pieprzona dziwko! — R¹bn¹³ piêœci¹ we framugê drzwi. Zabola³o i przycisn¹³ kant d³oni do ust. Nie cierpia³ ³ez, chwil podwójnego widzenia, kiedy mruga³ oczyma, ale w ¿aden sposób nie by³ w stanie tego zwalczyæ. Coraz bardziej ogarnia³a go panika — pyta³ samego siebie: co zrobiæ, co ZROBIÆ — na Boga, to mog³a byæ jego ostatnia szansa.
Pierwsze, co zrobiê — pomyœla³ ponuro — to przeanalizujê gruntownie ca³¹ sytuacjê. To znaczy, je¿eli uda mi siê jeszcze przez jakiœ czas zachowaæ spokój. Czy myœlisz, ¿e mo¿esz to zrobiæ, tchórzu? Otar³ oczy — p³acz nic mu nie pomo¿e — i wyjrza³ przez szybê, która stanowi³a górn¹ po³owê drzwi. To nie by³a jedna du¿a szyba, ale szesnaœcie ma³ych kawa³ków. Móg³ wybiæ je wszystkie po kolei, lecz musia³by potem przebiæ siê jakoœ przez drewno drzwi, a to bez pi³y mog³o mu zaj¹æ wiele godzin — wygl¹da³y na mocne. I co potem? Samobójczy wypad na tyln¹ werandê? Œwietny pomys³. Mo¿e uszkodzi³by sobie przy tym krêgos³up i dziêki temu choæ na chwilê
przesta³by myœleæ o swoich nogach. A zreszt¹ to i tak nie trwa³oby d³ugo. Le¿¹c na deszczu niebawem umar³by na skutek przenikliwego zimna. To rozwi¹za³oby ca³¹ tê pieprzon¹ sprawê. Nie ma mowy. O, nie, kurwa — nie ma mowy. Mo¿e dostanê za swoje, ale, Bóg mi œwiadkiem, nie poddam siê, dopóki nie poka¿ê mojej najzagorzalszej wielbicielce, jak bardzo siê cieszê, ¿e j¹ pozna³em. I to nie jest zwyczajna obietnica. To œwiête œlubowanie. Pomys³ odp³acenia Annie piêknym za nadobne uspokoi³ go bardziej ni¿ którakolwiek z po³ajanek, jak¹ sobie urz¹dzi³. Nieco spokojniejszy przekrêci³
kontakt obok drzwi. W ten sposób w³¹czy³ zewnêtrzne oœwietlenie — okaza³o siê to korzystne, bo odk¹d opuœci³ pokój, minê³o sporo czasu. Zapad³ ju¿ zmierzch. Podjazd by³ zalany, a plac przed domem Annie pokryty b³ockiem, ka³u¿ami i topniej¹cym œniegiem. Ustawiaj¹c fotel po lewej stronie drzwi, po raz pierwszy zdo³a³ zobaczyæ drogê biegn¹c¹ opodal jej domu, ale nie by³o w niej nic szczególnego — dwa pasy czarnego asfaltu pomiêdzy znikaj¹cymi zaspami œniegu, lœni¹ce jak skóra foki, zmyte przez deszcz i topniej¹cy œnieg. Mo¿e zamknê³a drzwi, ¿eby nie wpuœciæ do domu Roydmanów, ale z
cala pewnoœci¹ nie potrzebowa³a ich zamykaæ, aby zatrzymaæ mnie wewn¹trz. Gdyby uda³o mi siê st¹d wyjechaæ tym wózkiem, ugrz¹z³bym w b³ocie a¿ po piasty kó³ w ci¹gu piêciu sekund. Nigdzie st¹d nie wyjedziesz, Paul. Na pewno nie dziœ i nie w ci¹gu paru najbli¿szych tygodni. Zanim ziemia stwardnieje na tyle, ¿e bêdziesz móg³ wyjechaæ na drogê w tym swoim wózku, zacznie siê ju¿ sezon baseballowy. Chyba ¿e chcesz sforsowaæ okno, a potem zaczniesz siê czo³gaæ. Nie. Nie chcia³ tego robiæ, ³atwo by³o sobie wyobraziæ, jak czu³yby siê jego po³amane koœci, gdyby wlók³ je
dziesiêæ czy nawet piêtnaœcie minut przez lodowate ka³u¿e i topniej¹cy œnieg, niczym zdychaj¹ca kijanka. Gdyby nawet za³o¿yæ, ¿e zdo³a³by siê doczo³gaæ do drogi, jakie mia³by szansê na zatrzymanie samochodu? Oprócz Starej Bessie us³ysza³ dotychczas tylko odg³osy dwóch przeje¿d¿aj¹cych samochodów — bel aira se?ora Rancho Grande i wozu, który go przestraszy³, kiedy po raz pierwszy uciek³ ze swego “goœcinnego pokoju". Zgasi³ oœwietlenie zewnêtrzne i podjecha³ do kolejnych drzwi, tych pomiêdzy lodówk¹ i spi¿arni¹. Na tych równie¿, mimo i¿ nie wychodzi³y na zewn¹trz (przynajmniej nie
bezpoœrednio), znajdowa³y siê trzy zamki. Obok drzwi widnia³ prze³¹cznik œwiat³a. Paul przekrêci³ go i zobaczy³ schludn¹ przybudówkê szopy biegn¹c¹ wzd³u¿ ca³ej d³ugoœci domu, od nawietrznej. Na jednym koñcu znajdowa³ siê stos drewna opa³owego i pieniek do r¹bania drewien z wbit¹ weñ siekier¹. Na drugim — stó³ roboczy i narzêdzia wisz¹ce na ko³kach. Po lewej znajdowa³y siê jeszcze jedne drzwi. ¯arówka w tym pomieszczeniu nie by³a szczególnie mocna, ale wystarczy³a, aby dostrzeg³ jeszcze jedn¹ policyjn¹ zasuwê i kolejne dwa Kreigi na tych drzwiach. Na tych te¿. “Roydmanowie... Wszyscy... Wszyscy chc¹ siê do mnie dobraæ..." — Nie wiem nic o nich — rzuci³ do pustej
kuchni — ale ja jestem z ca³¹ pewnoœci¹. Koñcz¹c inspekcjê drzwi uda³ siê do spi¿arni. Zanim spojrza³ na jedzenie poustawiane na pó³kach, zauwa¿y³ zapa³ki. Dwa kartony papierowych zapa³ek i co najmniej dwa tuziny pude³ek Diamond Blue Tips ustawionych w schludne, równe kupki. Przez chwilê zastanawia³ siê, czy po prostu nie spaliæ tej budy i ju¿ mia³ uznaæ, ¿e to najbardziej idiotyczny z pomys³ów, jakie ostatnio przysz³y mu do g³owy — gdy nagle zauwa¿y³ coœ, co sprawi³o, ¿e musia³ rozpatrzyæ ponownie tê ewentualnoœæ. By³y tam
jeszcze jedne drzwi — drzwi, na których nie by³o zamków. Otworzy³ je i zobaczy³ w¹skie, rozklekotane schody, prowadz¹ce w dó³ do piwnicy. Z ciemnoœci dosz³a go dra¿ni¹ca woñ stêchlizny i gnij¹cych warzyw. Us³ysza³ ciche, przenikliwe piski i przypomnia³ sobie w myœlach jej s³owa: “Przychodz¹ do piwnicy, kiedy pada. Za³o¿y³am pu³apki. Musia³am". Pospiesznie zatrzasn¹³ drzwi. Kropla potu sp³ynê³a mu po skroni i wpad³a, ¿¹dl¹c, do k¹cika prawego oka. Star³ j¹ machinalnie. Przekonanie, ¿e te drzwi prowadz¹ do piwnicy, i fakt, i¿ nie by³o na nich zamków, sprawi³, ¿e pomys³ o
podpaleniu domu wyda³ mu siê przez chwile bardziej racjonalny — byæ mo¿e móg³by siê tam schroniæ. Jednak¿e schody by³y strome i mo¿liwoœæ, ¿e sp³onie ¿ywcem, je¿eli dom Annie siê zawali, a p³omienie wedr¹ siê do piwnicy, zanim dotr¹ tu stra¿acy z Sidewinder, by³a zbyt realistyczna... no i te szczury tam na dole... piski szczurów wydawa³y siê chyba najgorsze. “Jak mu serce bije. Jak próbuje siê wyrwaæ. Tak jak i my, Paul. Tak jak i my". — Afryka — rzek³ Paul, nie s³ysz¹c w³asnego g³osu. Zacz¹³ przegl¹daæ puszki i torby z ¿ywnoœci¹ w spi¿arni,
zastanawiaj¹c siê, co ewentualnie móg³by wzi¹æ ze sob¹, aby nie wzbudziæ jej podejrzeñ, kiedy siê tu zjawi. Czêœæ niego samego zrozumia³a, co mia³o oznaczaæ to przedsiêwziêcie — projekt ucieczki zosta³ odrzucony. Tylko na pewien czas — zaprotestowa³ jego sko³owany umys³. Nie — odpar³ z bezwzglêdn¹ stanowczoœci¹ g³êbszy g³os. Na zawsze, Paul. Na zawsze. — Nigdy siê nie poddam — wyszepta³. — S³yszysz mnie? Nigdy. Czy¿by? — zapyta³ szeptem sardoniczny, cyniczny g³os. — Dobrze, zobaczymy. Zobaczymy, prawda? Przekonamy siê.
Tak. Przekonaj¹ siê.
17
Spi¿arnia Annie wygl¹da³a bardziej jak schron kogoœ, kto ma na celu jedynie przetrwanie, ani¿eli miejsce, w którym gromadzone s¹ niewielkie zazwyczaj zapasy ¿ywnoœci. Uzna³, ¿e po czêœci wynika³o to z jej sytuacji —"by³a kobiet¹ ¿yj¹c¹ samotnie w górach, gdzie cz³owiek musi byæ przygotowany na to, i¿ przez jakiœ czas — dzieñ, mo¿e
tydzieñ, a czasami nawet dwa — bêdzie ca³kowicie odciêty od reszty œwiata. Prawdopodobnie nawet ci “zafajdani Roydmanowie" mieli spi¿arniê, na widok której w³aœciciel domu znajduj¹cego siê w jakiejœ innej czêœci kraju uniós³by brwi ze zdumienia... w¹tpi³ jednak, aby ci “zafajdani Roydmanowie" czy ktokolwiek inny w okolicy mia³ w swoich spi¿arniach choæ odrobinê tego, na co on patrzy³ w tej w³aœnie chwili. Przypuszcza³, ¿e spi¿arnia Annie by³a swego rodzaju symbolem, a jej zawartoœæ i uk³ad mia³y coœ do powiedzenia w kwestii spowijania mrokiem granicy pomiêdzy Suwerennymi Stanami Rzeczywistoœci a Ludow¹ Republik¹ Paranoi. Jednak¿e
w obecnej sytuacji nie przyk³ada³ on zbytniej wagi do tego typu drobiazgów. Pieprzyæ symbolizm. PrzejdŸmy do rzeczy, to znaczy do kwestii ¿ywnoœci. Tak, ale b¹dŸ ostro¿ny. Nie chodzi tylko o to, co ona mo¿e przeoczyæ. Mo¿esz wzi¹æ ze sob¹ tylko tyle, ile mia³byœ szansê ukryæ w razie, gdyby niespodziewanie wróci³a... a przecie¿ ona mo¿e wróciæ lada chwila. To jasne, ¿e wróci nieoczekiwanie. Jej telefon nie dzia³a³, a w gruncie rzeczy w¹tpi³, czy Annie zechcia³aby mu wys³aæ telegram albo ozdobn¹ depeszê z pozdrowieniami. Prawdê powiedziawszy, nie zwraca³ zbytniej uwagi na to, czego brak mog³aby zauwa¿yæ lub co mog³aby
znaleŸæ w jego pokoju. Musia³ przecie¿ coœ jeœæ. Od tego te¿ by³ uzale¿niony. Sardynki. By³o tu sporo sardynek w p³askich, prostok¹tnych puszkach z kluczem pod papierem. Dobrze. WeŸmie parê. Puszki z prasowan¹ szynk¹. Bez kluczyków, ale móg³by otworzyæ parê u niej w kuchni i zjeœæ te najpierw. Puste puszki wrzuci g³êboko do jej i tak przepe³nionego kosza na œmieci. Natrafi³ te¿ na otwarte pude³ko rodzynek Sun Maid zawieraj¹ce mniejsze paczuszki — opakowane w celofan mini-snacksy. Paul oderwa³ cztery paczuszki i doda³ do rosn¹cego stosiku na podo³ku, do³¹czaj¹c jeszcze jednorazowe pude³ka p³atków
kukurydzianych i Wheatie'sów. Zauwa¿y³, ¿e nie by³o nigdzie torebek z pra¿ynkami. Je¿eli by³y, to Annie upora³a siê z nimi podczas ostatniej uczty. Na wy¿szej pó³ce znajdowa³ siê stosik Slim Jimów ustawiony tak schludnie, jak drewka opa³owe w szopie Annie. Wzi¹³ cztery próbuj¹c nie zachwiaæ piramidowej struktury budowli i zjad³ jednego ³apczywie, delektuj¹c siê s³onawym smakiem i t³uszczem. Opakowania postanowi³ siê pozbyæ póŸniej, a tymczasem w³o¿y³ je do spodni. Zaczyna³y go boleæ nogi. Uzna³, ¿e je¿eli nie ma zamiaru uciekaæ ani podpalaæ domu, to powinien czym
prêdzej wróciæ do swego pokoju. Rozczarowanie, ale przecie¿ mog³o byæ gorzej. Móg³ wzi¹æ parê pigu³ek, a potem pisaæ, dopóki nie zacz¹³by przysypiaæ. Potem móg³by siê trochê przespaæ. W¹tpi³, czy ona wróci tej nocy, pogoda by³a fatalna — burza przybiera³a na sile. Pomys³ pisania w pokoju, a potem zdrzemniêcie siê w przeœwiadczeniu, ¿e by³ ca³kiem sam, ¿e Annie nie wpadnie na jakiœ dziki pomys³ ani nie za¿¹da od niego czegoœ jeszcze dzikszego, spotka³ siê z jego uznaniem, niezale¿nie, czy by³ tym zainteresowany, czy nie. Wyjecha³ ze spi¿arni i zatrzyma³ siê, aby zgasiæ œwiat³o, przypominaj¹c sobie
jednoczeœnie, ¿e musi (sp³ukaæ) zostawiæ po sobie porz¹dek, kiedy rozpocznie odwrót. Gdyby skoñczy³o mu siê jedzenie, zanim ona wróci, zawsze móg³ siê tu zjawiæ ponownie. (Jak g³odny szczur, prawda, Paulie?) Ale musi byæ ostro¿ny. Nie wolno mu zapomnieæ, ¿e za ka¿dym razem, kiedy opuszcza swój pokój, ryzykuje ¿yciem. Czego jak czego, ale tego nie wolno mu zapomnieæ. To w ogóle nie wchodzi w grê.
18
Kiedy przeje¿d¿a³ przez salonik, jego uwagê przyku³a ponownie ksi¹¿ka le¿¹ca pod stolikiem. Œcie¿ka wspomnieñ. By³a du¿a jak Szekspir in folio i gruba jak rodzinna Biblia. Podniós³ j¹ z zaciekawieniem i otworzy³. Ksi¹¿ka z wycinkami z gazet. Coœ w rodzaju pamiêtnika. Na pierwszej stronie widnia³a pojedyncza gazetowa kolumna z nag³ówkiem Œlub Wilkes — Berryman. Pod ni¹ znajdowa³o siê zdjêcie bladego
faceta o w¹skiej twarzy i kobiety o ciemnych oczach i œci¹gniêtych mocno ustach. Paul uniós³ wzrok znad zdjêcia z gazety i spojrza³ na portret nad kominkiem. Nie ulega³o w¹tpliwoœci! Kobieta okreœlana w wycinku jako Crysilda Berryman (nazwisko godne umieszczenia w powieœci o Misery) by³a matk¹ Annie. £adny podpis wykonany czarnym tuszem pod zdjêciem brzmia³ “Bakersfield Journal" — 30 maja, 1938. Na stronie drugiej znajdowa³o siê zawiadomienie o narodzinach — Paul Emery Wilkes urodzony w Szpitalu Bakersfield 12 maja 1939. Ojciec — Carl Wilkes. Matka — Crysilda Wilkes.
Nazwisko starszego brata Annie pobudzi³o go do dzia³ania. To musia³ byæ ten, z którym Annie chodzi³a do kina i ogl¹da³a seriale. Jej brat te¿ mia³ na imiê Paul. Na stronie 3 donoszono o narodzinach Annie Marie Wilkes — data ur. l kwietnia 1943. A wiêc Annie skoñczy³a ju¿ 44 lata. Fakt, ¿e urodzi³a siê w prima aprilis, nie umkn¹³ uwagi Paula. Za oknem wiatr przybra³ na sile. Deszcz bêbni³ o szyby i dach. Zafascynowany, zapominaj¹c na chwilê o bólu, Paul przewróci³ kartkê. Nastêpny wycinek pochodzi³ z pierwszej strony “Bakersfield Journal". Zdjêcie
pokazywa³o stra¿aka na drabinie, widocznego na tle p³omieni buchaj¹cych z okna jakiegoœ sporego budynku. PIÊÆ OFIAR PO¯ARU DOMU Piêæ osób, spoœród których cztery by³y cz³onkami jednej rodziny, zginê³o w œrodê we wczesnych godzinach porannych na skutek po¿aru, jaki wybuch³ w domu przy Watch Hill Avenue. Wœród ofiar znajdowa³o siê troje dzieci: Paul Krenmitz — lat 8, Frederick Krenmitz — lat 6 i Alison Krenmitz — lat 3. Czwart¹ by³ ich ojciec Adrian Krenmitz, lat 41. Panu Krenmitzowi uda³o siê uratowaæ tylko jedno ze swoich dzieci — Laurene
Krenmitz (18 miesiêcy). Zgodnie z oœwiadczeniem p. Jessiki Krenmitz, gdy m¹¿ przekaza³ jej najm³odsze z czwórki dzieci, powiedzia³: — Wrócê z innymi za minutkê albo dwie. Módl siê za nas. — Nigdy go ju¿ nie zobaczy³am — powiedzia³a. Pi¹ta ofiara, Irving Thalmann — lat 58, by³ kawalerem, który mieszka³ na najwy¿szym piêtrze budynku. Apartament na trzecim piêtrze by³ w chwili po¿aru nie zamieszkany. Rodzina Carla Wilkesa — uznana pocz¹tkowo za zaginion¹ — jak siê potem okaza³o, opuœci³a budynek we wtorek
wieczorem na skutek przecieku wody w kuchni. — Bolejê nad tragedi¹, która dotknê³a pani¹ Krenmitz — powiedzia³a reporterowi “Journala" Crysilda Wilkes — ale dziêkujê Bogu, ¿e oszczêdzi³ mojego mê¿a i dwójkê moich dzieci. Dowódca Oddzia³u Stra¿y Po¿arnej Michael O'Whunn powiedzia³, ¿e ogieñ zacz¹³ siê rozprzestrzeniaæ w piwnicy budynku. Kiedy spytano go o mo¿liwoœæ podpalenia, odpowiedzia³: “Jest wielce prawdopodobne, ¿e jakiœ w³óczêga — pijaczek zakrad³ siê do piwnicy, wypi³ parê g³êbszych, a potem przez przypadek zaprószy³ ogieñ
papierosem. Zamiast próbowaæ go ugasiæ, najprawdopodobniej uciek³ — a w wyniku jego nieostro¿noœci ponios³o œmieræ piêcioro ludzi. Mam nadziejê, ¿e go dorwiemy". Kiedy spytano go o œlady, O'Whunn odpar³: “Policja ma ju¿ kilka i bêdzie nimi pod¹¿aæ szybko i bezwzglêdnie, to mogê panu zarêczyæ". Ten sam czarny tusz pod wycinkiem — 28 paŸdziernika 1954. Paul uniós³ wzrok. Nie rusza³ siê, ale jego puls nagle przyspieszy³ tempa. W ¿o³¹dku czu³ pustkê i gor¹co. Ma³e gnojki. Troje z nich to by³y dzieci. Czworo gnojków pani Krenmitz z do³u.
O, nie, nie, Chryste, nie. Nienawidzi³am tych ma³ych gnojków. Ona by³a wtedy jeszcze dzieckiem. Nie by³o jej w domu! Mia³a 11 lat. Dostatecznie du¿a i najprawdopodobniej na tyle sprytna, aby rozlaæ trochê benzyny wokó³ butelki z alkoholem. A potem wstawiæ w ka³u¿ê zapalon¹ œwieczkê. Mo¿e nawet nie przypuszcza³a, ¿e to zadzia³a. Mo¿e myœla³a, ¿e benzyna wyparuje, zanim œwieczka siê wypali. Mo¿e myœla³a, ¿e uda im siê ujœæ z ¿yciem... Chcia³a ich tylko przestraszyæ, zmusiæ, aby siê wyprowadzili. Ale ona to zrobi³a, Paul, ona to zrobi³a, do cholery, i dobrze o
tym wiesz. Tak, przypuszcza³, ¿e tak. I kto by j¹ podejrzewa³? Przewróci³ kartkê. Kolejny wycinek z “Bakersfield Journal" z dat¹ 19 lipca 1957. Ukazywa³ on zdjêcie Carla Wilkesa wygl¹daj¹cego nieco starzej. Jedno by³o pewne — ju¿ siê wiêcej nie postarzeje. Pod zdjêciem by³ zamieszczony nekrolog. KSIÊGOWY Z BAKERSFIELD GINIE W TRAGICZNYM WYPADKU Carl Wilkes, mieszkaniec Bakersfield, zmar³ wkrótce po przewiezieniu go do Szpitala Generalnego Hernandeza ostatniego wieczora. Wszystko wskazuje
na to, ¿e poœlizgn¹³ siê on na rzuconej niedbale kupce bielizny, któr¹ wczeœniej pozostawi³ na schodach, kiedy schodzi³ na dó³, aby odebraæ telefon. Dr Frank Canley, lekarz dy¿urny, stwierdzi³ zgon na skutek licznych urazów czaszki i uszkodzenia krêgos³upa. Carl Wilkes mia³ 44 lata. Pozostawi³ ¿onê Crysildê, syna Paula (18) i córkê Annie (14). Kiedy przewróci³ kartkê, przez chwilê mia³ wra¿enie, ¿e Annie przez sentyment lub przypadek zamieœci³a w swoim zbiorku dwa egzemplarze nekrologu swego ojca (po chwili namys³u uzna³, ¿e w grê wchodzi³a tu raczej ta druga mo¿liwoœæ). Ale to by³ ca³kiem inny
wypadek — powód zbie¿noœci te¿ by³ prosty — tak naprawdê to przecie¿ nie by³ ¿aden wypadek. Poczu³, jak w jego sercu zaczyna siê budziæ niek³amane przera¿enie. Schludne pismo pod tym wycinkiem g³osi³o: “Los Angeles Cali" 29 stycznia 1962. STUDENTKA SZKO£Y PIELÊGNIARSKIEJ GINIE W TRAGICZNYM WYPADKU Andrea Saint James, studentka Szko³y Pielêgniarskiej, zmar³a po przewiezieniu jej do Mercy Hospital w Los Angeles ostatniej nocy. By³a ofiar¹ tajemniczego wypadku. Panna Saint James mieszka³a
w pensjonacie przy Delorme Street, dziel¹c pokój z inn¹ studentk¹, Ann¹ Wilkes z Bakersfield. Na krótko przed 23 Annie Wilkes us³ysza³a urywany krzyk, po którym nast¹pi³y “potworne, g³uche odg³osy". Panna Wilkes, która w³aœnie siê uczy³a, wybieg³a do hallu trzeciego piêtra i zobaczy³a pannê Saint James le¿¹c¹ na podeœcie poni¿ej, “rozci¹gniêt¹ w bardzo nienaturalnej pozycji". Panna Wilkes powiedzia³a, ¿e zbieg³a na dó³, by udzieliæ jej pomocy, tak szybko, ¿e o ma³o sama nie spad³a ze schodów. — Mia³yœmy kota, nazwiskiem Peter Gunn — powiedzia³a. — Poniewa¿ nie
widzia³yœmy go ju¿ od paru dni — uzna³yœmy, ¿e musieli go z³apaæ i zabraæ do schroniska, bo nie mia³ obró¿ki. Le¿a³ martwy na schodach. Potknê³a siê o kota. Nakry³am Andreê moim swetrem, a potem zadzwoni³am do szpitala. Wiedzia³am, ¿e nie ¿yje, ale nie wiedzia³am, do kogo innego mia³am zadzwoniæ. Panna Saint James, mieszkanka Los Angeles, mia³a 21 lat.
— Jezu!
Paul szepta³ to s³owo raz po raz. Jego d³oñ, kiedy odwraca³ stronê, dr¿a³a jak osika. Natkn¹³ siê na wycinek z “Calla", w którym donoszono, ¿e kot przyb³êda, którym opiekowa³y siê studentki szko³y pielêgniarskiej, zosta³ otruty. Peter Gunn. £adne imiê jak na kota — pomyœla³ Paul. W³aœciciel pensjonatu mia³ szczury w piwnicy. Skargi mieszkañców zaowocowa³y w formie ostrze¿enia ze strony inspektorów budowlanych w poprzednim roku. W³aœciciel budynku zrobi³ awanturê na póŸniejszym zebraniu Rady Miejskiej, która by³a na tyle interesuj¹ca, ¿e wzmiankê o niej
zamieszczono w wielu gazetach. Annie musia³a o tym wiedzieæ. Na skutek potyczki s³ownej z radnymi, którzy nie chcieli, aby zamieszczano ich nazwiska, w³aœciciel budynku zdecydowa³ siê wy³o¿yæ w piwnicy trutkê na szczury. Kot je truciznê. Kot cierpi w piwnicy przez ca³e dwa dni. Nastêpnie kot wdrapuje siê po schodach, by byæ jak najbli¿ej osób, które by³y mu bliskie, a potem odchodzi, zabieraj¹c ze sob¹ jedn¹ z tak bliskich mu osób. Ironia godna Paula Harveya — pomyœla³ Paul Sheldon i rozeœmia³ siê dziko. Za³o¿ê siê, ¿e ta informacja te¿ znalaz³a siê w jego wiadomoœciach.
Czysta robota. Bardzo czysta. Tylko ¿e my wiemy, ¿e to Annie wziê³a trochê trutki z piwnicy i nakarmi³a ni¹ kota osobiœcie — a je¿eli stary Peter Gunn nie chcia³ jej jeœæ, to najprawdopodobniej wpakowa³a mu j¹ si³¹ do prze³yku — mo¿e nawet kijem. Kiedy zdech³, po³o¿y³a go na schodach z nadziej¹, ¿e pu³apka zadzia³a. Mo¿e liczy³a na to, ¿e jej kole¿anka z pokoju wróci do domu na gazie. To nie by³oby dziwne. Zdech³y kot. Sterta bielizny. Ten sam modus operandi jak by powiedzia³ Tom Twyford. Ale dlaczego, Annie? Te wycinki mówi¹ mi o wszystkim oprócz jednego — dlaczego?
W geœcie samoobrony czêœæ jego wyobraŸni przez ostatnie parê tygodni sta³a siê Annie i teraz ta w³aœnie czêœæ przemówi³a osch³ym, pozbawionym sprzecznoœci g³osem. I choæ to, co ów g³os powiedzia³, by³o absolutnie szalone, nie ulega³o w¹tpliwoœci, ¿e by³o zarazem jak najbardziej sensowne. Zabi³am j¹, bo s³ucha³a radia do póŸna. Zabi³am j¹, bo nada³a kotu g³upawe imiê. Zabi³am j¹, bo mia³am doœæ ogl¹dania, jak ca³uje siê ze swoim ch³opakiem na kanapie, a on zadziera jej spódnicê i wk³ada tam rêkê z takim wyrazem twarzy, jakby szuka³ z³ota.
Zabi³am j¹, bo przy³apa³am j¹ na k³amstwie. Zabi³am j¹, bo to ona przy³apa³a mnie na k³amstwie. Szczegó³y nie s¹ zreszt¹ wa¿ne, prawda? Zabi³am j¹, bo by³a zafajdan¹ gnojow¹, a to ju¿ by³ dostatecznie wa¿ny powód. — I mo¿e dlatego, ¿e by³a Pann¹ Spryciar¹ — wyszepta³ Paul. Odrzuci³ g³owê do ty³u, a z jego ust doby³ siê po raz kolejny piskliwy, przepe³niony przera¿eniem, œmiech. A wiêc to by³a jej Œcie¿ka wspomnieñl A jakie dziwne i truj¹ce kwiaty porasta³y pobocze tej osobliwej, starej œcie¿ki.
/ nikt nie powi¹za³ ze sob¹ tych dwóch zgonów? Najpierw jej ojciec, potem kole¿anka z pokoju? Mówisz powa¿nie? Tak. Mówi³ to jak najbardziej powa¿nie. Wypadki dzieli³ okres piêciu lat, mia³y one miejsce w dwóch ró¿nych miastach. Pisano o nich w ró¿nych gazetach, a poniewa¿ wypadki, w których ludzie spadaj¹ ze schodów i ³ami¹ sobie kark, nie nale¿¹ w du¿ych miastach do rzadkoœci... A ona by³a bardzo, bardzo sprytna. Sprytna jak sam diabe³ — pomyœla³. Tylko ¿e najwyraŸniej obecnie zaczyna³a zatracaæ swoje niezwyk³e
umiejêtnoœci. Mimo to niewielkim by³by dlañ pocieszeniem fakt, ¿e zostanie przyskrzyniona pod zarzutem zabójstwa znanego pisarza Paula Sheldona. Odwróci³ stronê i natrafi³ na kolejny (jak siê okaza³o ostatni) wycinek z “Bakersfield Journal". Nag³ówek g³osi³ PANNA WILKES ABSOLWENTK¥ SZKO£Y PIELÊGNIARSKIEJ. Dziewczyna z naszego miasta spisuje siê na medal! 17 maja 1966. Zdjêcie ukazywa³o m³od¹, zadziwiaj¹co ³adn¹ Annie Wilkes, w fartuchu i czepku pielêgniarki, uœmiechaj¹c¹ siê do aparatu. By³o to rzecz jasna zdjêcie z okresu ukoñczenia szko³y. Zakoñczy³a j¹
z wyró¿nieniem. Tylko ¿e, aby to osi¹gn¹æ, musia³a zabiæ jedn¹ ze swoich kole¿anek — pomyœla³ Paul i raz jeszcze wybuchn¹³ swoim piskliwym, przeraŸliwym œmiechem. Jakby w odpowiedzi powiew wiatru zadudni³ o œcianê domu. Zdjêcie mamuœki na œcianie zatrzês³o siê. Nastêpny wycinek pochodzi³ z “UnionLeader" z Manchesteru, w New Hampshire. 2 marca 1969. By³ to nekrolog, który zdawa³ siê nie mieæ ¿adnego zwi¹zku z Annie Wilkes. Ernest Gonyar, lat 79, zmar³ w szpitalu œw. Józefa. Przyczyny œmierci nie podano. Po d³ugiej chorobie — g³osi³ dopisek w
nekrologu. Pozostawi³ ¿onê, dwanaœcioro dzieci i, jak siê zdawa³o, oko³o czterystu wnuków i prawnuków. Nie ma nic lepszego ni¿ regularna, rytmiczna produkcja potomków — pomyœla³ Paul i raz jeszcze zarechota³. Zabi³a go. Oto co siê sta³o z dobrym starym Erniem! No bo niby dlaczego mia³by siê tu znaleŸæ jego nekrolog? To przecie¿ ksiêga zmar³ych Annie. Prawda? Dlaczego, na mi³oœæ bosk¹, dlaczego? W przypadku Annie Wilkes raczej trudno by³o o rozs¹dn¹ odpowiedŸ. To chyba oczywiste. Dobrze o tym wiecie.
Kolejna strona, kolejny nekrolog z “Union-Leader". 19 marca 1969. Kobieta nazywa³a siê Hester “Queenie" Beaulifant — lat 84. Na zdjêciu wygl¹da³a jak coœ, czego koœci mo¿na ekshumowaæ w Smo³owych Do³ach w La Brea. Wygl¹da³o na to, ¿e “Queenie" zesz³a z tego œwiata na skutek tego samego, co dotknê³o Erniego — czyli d³ugiej choroby. Tak jak i on zmar³a w szpitalu œw. Józefa. Wystawienie zw³ok 20 marca miêdzy 14 a 18 w Domu Pogrzebowym Fostera. Pogrzeb na cmentarzu Mary Cyr 21 marca o 18. Powinna temu towarzyszyæ specjalna wersja “Gdyby nie ty, Annie, nie by³oby mnie tutaj" œpiewana przez chór Œwi¹tyni Mormonów — pomyœla³ Paul
i znowu zachichota³. Na kolejnych stronach znajdowa³y siê jeszcze trzy nekrologi z “Union-Leader". Dwóch starych mê¿czyzn, którzy zmarli wskutek nieustannie faworyzowanej D³ugotrwa³ej Choroby. Trzecia by³a 46letnia kobieta, nazwiskiem Paulette Simeaux. Przyczyn¹ œmierci Paulette by³a krótka i gwa³towna choroba. Choæ zdjêcie towarzysz¹ce nekrologowi by³o jeszcze bardziej niewyraŸne i zamazane, Paul zauwa¿y³, ¿e przy Paulette Simeaux, “Queenie" Beaulifant wygl¹da³a jak Thumbelina. Uzna³, ¿e jej choroba naprawdê musia³a byæ krótka — nag³y atak choroby wieñcowej, potem, powiedzmy, przewiezienie do
szpitala œw. Józefa, a potem... W³aœnie. Co potem? Naprawdê nie mia³ ochoty rozmyœlaæ o szczegó³ach... ale wszystkie te osoby zmar³y po przewiezieniu ich do szpitala œw. Józefa. A gdybyœmy przejrzeli grafik pielêgniarek na marzec 69, czy nie natrafilibyœmy czasem na nazwisko Wilkes? Co wy na to, przyjaciele? Ta ksi¹¿ka, drogi Bo¿e — ta ksi¹¿ka by³a taka du¿a. Doœæ, proszê. Ju¿ doœæ. Nie chcê wiêcej na ni¹ patrzeæ. Mam pewien pomys³. Od³o¿ê tê ksi¹¿kê tam, sk¹d j¹
wzi¹³em. Potem wrócê do swego pokoju. Myœlê, ¿e i tak nie mam dziœ ochoty na pisanie, s¹dzê, ¿e wezmê jeszcze jedn¹ pigu³kê i po³o¿ê siê do ³ó¿ka. Nazwijmy to koszmarnym ubezpieczeniem. Naprawdê nie chcê iœæ dalej œcie¿k¹ wspomnieñ Annie Wilkes. Proszê, proszê... Ale jego d³onie zdawa³y siê dzia³aæ niezale¿nie od jego umys³u i woli, przewraca³y kolejne kartki coraz szybciej i szybciej. Dwa nastêpne zgony — notki zamieszczone w “Union-Leader" — jedna z koñca wrzeœnia 1969, druga z pocz¹tku paŸdziernika.
19 marca 1970. Tym razem z Harrisburga. “Pensylwania Herald". Ostatnia strona. ZEBRANO ZESPÓ£ DO OBS£UGI NOWEGO SZPITALA. By³o tam zdjêcie ³ysawego faceta w okularach, który zdaniem Paula sprawia³ wra¿enie jednego z tych, co s¹ w stanie za¿eraæ siê skrycie ró¿nymi gównami. Artyku³ g³osi³, ¿e oprócz nowego reklamowanego dyrektora (³ysawego typa w okularach) Riverview Hospital zatrudnia dwadzieœcia innych osób — dwóch lekarzy, osiem pielêgniarek, obs³ugê kuchni, sanitariuszy i portiera. Annie by³a jedn¹ z pielêgniarek. Na nastêpnej stronie — pomyœla³ Paul,
przeczytam krótk¹ notkê o starym mê¿czyŸnie lub kobiecie, który umar³ w szpitalu Riverview w Pensylwanii. Jego przypuszczenia okaza³y siê s³uszne. Najpierw stary piernik, który zmar³ na skutek jej ulubionego M.O. — D³ugotrwa³ej Choroby. Potem staruszek, który umar³ (tym razem jakby dla odmiany) po krótkiej chorobie. Potem dziecko, trzylatek, które spad³o ze schodów odnosz¹c powa¿ne obra¿enia czaszki i zosta³o przywiezione do Riverview w stanie œpi¹czki. Paul jak otêpia³y przewraca³ strony, podczas gdy na zewn¹trz wiatr ch³osta³ œciany domu, a deszcz bêbni³ o szyby i
dach. Schemat by³ taki sam. Podejmowa³a pracê, zabija³a parê osób, a potem siê przenosi³a. Nagle przypomnia³ sobie pewn¹ wizjê — tê z jego snu, o której ju¿ niemal¿e zapomnia³, a która obudzi³a w nim tajemnicze déj? vu. Zobaczy³ Annie Wilkes w d³ugim fartuchu, z w³osami ukrytymi pod czepkiem. Annie wygl¹daj¹c¹ jak pielêgniarka z London's Bedlam Hospital. Na ramieniu mia³a koszyk. Siêga³a do niego. Bra³a zeñ garœæ piasku i przechodz¹c, sypa³a nim w zwrócone do góry twarze. Tyle ¿e ten piasek nie powodowa³ zapadniêcia w sen. By³ truj¹cy. Zabija³ ich. Obsypane piaskiem twarze stawa³y siê bia³e, a
linie na monitorach rejestruj¹cych ich czynnoœci ¿yciowe zmienia³y siê w p³ask¹, prost¹ kreskê. Mo¿e zabi³a dzieciaki Krenmitzów, bo by³y gnojkami... I jej kole¿ankê... Mo¿e nawet w³asnego ojca. Ale tych innych? On wiedzia³. Annie w jego wnêtrzu wiedzia³a. Starzy i chorzy. Wszyscy oni musieli byæ starzy i chorzy, z wyj¹tkiem pani Simeaux, która, kiedy j¹ przywieziono, nie by³a niczym wiêcej, jak tylko wegetuj¹c¹ roœlin¹. Annie zabi³a ich, bo... — Bo byli szczurami w pu³apce — wyszepta³.
“Biedactwa. Biedactwa". Pewno. To by³o to. Zdaniem Annie wszystkich ludzi na œwiecie mo¿na podzieliæ na trzy kategorie: gnojków, biedactwa i Annie. Zmierza³a nieustannie na zachód. Z Harrisburga do Pittsburga, potem do Duluth i Fargo. W 1978 roku przyby³a do Denver. W ka¿dym wypadku schemat by³ taki sam — artyku³ WITAMY NA POK£ADZIE!, w którym poœród innych by³o wymienione nazwisko Annie (oprócz artyku³u w Manchesterze — bo, jak s¹dzi³, Annie najprawdopodobniej nie zdawa³a sobie wówczas sprawy, ¿e lokalne gazety w ogóle drukuj¹ takie
rzeczy), potem dwa lub trzy niezauwa¿alne zgony. Nastêpnie cykl rozpoczyna³ siê od nowa. To znaczy a¿ do czasu Denver. Z pocz¹tku wszystko wygl¹da³o tak samo. Znajdowa³ siê tu artyku³ o nowo przyby³ych, tym razem wyciêty z gazety szpitala w Denver, w którym by³a krótka wzmianka o Annie Wilkes. Fragment gazety by³ podpisany schludnym pismem Annie jako “Gurney" (Nosze). — Wspania³a nazwa dla gazety szpitalnej — rzek³ Paul do pustego pokoju. — Dziwne, ¿e nikt nie pomyœla³, aby nazwaæ j¹ “Zawartoœæ Stolca" — i, aczkolwiek nieœwiadomie, wybuchn¹³
jeszcze bardziej ob³¹kañczym œmiechem. Odwróci³ kartkê i natrafi³ na pierwszy nekrolog — wycinek z “Rocky Mountain News" — Laura D. Rothberg. D³ugotrwa³a Choroba. 21 wrzeœnia 1978. Szpital w Denver. Potem nastêpowa³ prze³om w schemacie. Zamiast o pogrzebie kolejny artyku³ donosi³ o œlubie. Zdjêcie ukazywa³o Annie nie w fartuchu, ale w bia³ej œlubnej sukni z koronkami. Obok niej, trzymaj¹c j¹ za rêkê, sta³ cz³owiek nazwiskiem Ralph Dugan. Dugan by³ fizykoterapeut¹. Œlub DUGAN — WILKES — brzmia³ podpis pod
zdjêciem “Rocky Mountain News" z 2 stycznia 1979. Dugan mia³ w sobie coœ — mianowicie by³ podobny do ojca Annie. Paul pomyœla³, ¿e gdyby zgoliæ mu w¹sy, co najprawdopodobniej kaza³a mu zrobiæ, kiedy dobieg³ koñca ich miesi¹c miodowy, podobieñstwo by³oby jeszcze bardziej uderzaj¹ce. Paul kartkowa³ nastêpne strony ksi¹¿ki Annie i myœla³, ¿e Ralph Dugan powinien by³ sprawdziæ swój horoskop — a raczej horrorskop — w dniu, kiedy przyszed³ oœwiadczyæ siê Annie. Myœlê, ¿e istniej¹ spore szanse, i¿ gdzieœ tam, na którejœ z tych stron znajdê krótk¹ wzmiankê na twój temat. Przypadki chodz¹ po ludziach. Mog³eœ
na ten przyk³ad poœlizgn¹æ siê na stosie rozrzuconej bez³adnie bielizny albo zdech³ym kocie przyczajonym na którymœ ze stopni. Zdech³ym kocie o mi³ym imieniu. Ale siê myli³. Nastêpny wycinek pochodzi³ z gazety z Nederland i dotyczy³ nowo przyby³ych. Nederland by³o niewielkim miastem na zachód od Boulder. Przez chwilê nie móg³ znaleŸæ Annie w krótkim, wype³nionym nazwiskami artykule, a potem zda³ sobie sprawê, ¿e szuka³ nie tego nazwiska, co powinien. By³a tu, ale sta³a siê czêœci¹ socjoseksualnej spó³ki pod nazw¹ Pan i Pani Ralph Dugan.
Paul przekrzywi³ g³owê. Czy nadje¿d¿a³ samochód? Nie... to tylko wiatr. Na pewno wiatr. Przeniós³ wzrok na ksi¹¿kê Annie. Ralph Dugan zaj¹³ siê pomoc¹ cierpi¹cym, okaleczonym, kulej¹cym i niewidomym w szpitalu Hrabstwa Arapaho, Annie najprawdopodobniej zajê³a siê wspomaganiem i pocieszaniem ciê¿ko rannych. A teraz zaczn¹ siê zabójstwa — pomyœla³. Jedyne pytanie, które mi siê nasuwa, brzmi: co z Ralphem? Zginie na samym pocz¹tku, w œrodku czy na samym koñcu? Ale znów siê pomyli³. Zamiast na nekrolog natrafi³ na kserokopiê
propozycji handlarza nieruchomoœciami. W lewym górnym rogu znajdowa³o siê zdjêcie domu — Paul rozpozna³ go dziêki charakterystycznemu zabudowaniu stodo³y — w gruncie rzeczy nigdy nie widzia³ domu od zewn¹trz. Pod spodem widnia³ podpis wykonany schludn¹ d³oni¹ Annie: Zadatek zap³acony 3 marca 1979. Dokumenty przekazano 18 marca 1979. Paul w¹tpi³ w to — letni domek? Nie, nie mogliby sobie pozwoliæ na taki luksus. A wiêc?... No có¿, mo¿e to tylko twoja wyobraŸnia, ale pomyœl. Mo¿e ona
naprawdê kocha starego Ralpha Dugana. Mo¿e min¹³ rok, a ona nadal nie wyczuwa³a w nim “zafajdañca". Coœ siê zmieni³o na pewno. Nekrologi nie pojawia³y siê od... Przerzuci³ parê stron, aby to sprawdziæ. Od œmierci Laury Rothberg we wrzeœniu 1978. Przesta³a zabijaæ mniej wiêcej w tym samym czasie, kiedy spotka³a Ralpha. Ale to by³o wtedy, a teraz to teraz. Obecnie napiêcie znowu zaczê³o narastaæ. Okresy depresji powróci³y. Patrzy na tych starszych, œmiertelnie chorych ludzi... myœli, jakimi “biedactwami" siê stali, i mówi sobie: To otoczenie tak na mnie wp³ywa — mile wy³o¿one kafelkami korytarze,
ró¿ne wonie, pisk butów na miêkkiej podeszwie, krzyki ludzi cierpi¹cych katusze. Gdyby tylko uda³o mi siê st¹d wydostaæ, na pewno dosz³abym do siebie. I dlatego Ralph i Annie osiedlili siê z dala od miasta. Przewróci³ stronê i zamruga³ oczami. U do³u strony znajdowa³a siê nabazgrana data 13 sierp. 1980. PIEPRZÊ CIÊ! Papier, mimo ¿e gruby, by³ w paru miejscach poprzedzierany — d³oñ trzymaj¹ca pióro najwyraŸniej nie potrafi³a opanowaæ wœciek³oœci. To by³a kolumna ROZWODY z gazety w
Nederland, ale ¿eby siê upewniæ, ¿e figurowali w niej Ralph i Annie, musia³ j¹ odwróciæ. Przymocowa³a j¹ do góry nogami. Tak. Byli tu. Ralph i Annie Dugan. Powód rozwodu — tortury psychiczne. Rozwiedzeni po krótkiej chorobie — wymamrota³ Paul i ponownie uniós³ wzrok, myœl¹c, ¿e s³yszy nadje¿d¿aj¹cy samochód. To wiatr... To tylko wiatr. Mimo to bêdzie lepiej, jak ju¿ wróci do swego pokoju. To nie tylko pogarsza³o ból w jego nogach — to po prostu doprowadza³o go do ob³êdu! Mimo to pochyli³ siê ponownie nad ksi¹¿k¹. By³a w jakiœ sposób za dobra, aby móg³ j¹ od³o¿yæ. To by³o tak jak z powieœci¹, tak obrzydliw¹, ¿e po prostu nie sposób jej
nie skoñczyæ. Ma³¿eñstwo Annie zakoñczy³o siê w bardziej prawny sposób, ani¿eli Paul móg³ przypuszczaæ. Wygl¹da³o na to, ¿e rozwód rzeczywiœcie nast¹pi³ po okresie krótkiej choroby — pó³tora roku ma³¿eñskich rozkoszy to raczej niewiele. W marcu kupili dom, a tego typu kroków nie robi siê w chwilach, kiedy czujesz, ¿e twoje ma³¿eñstwo siê sypie. Co siê sta³o? Nie wiedzia³. Móg³ jedynie przypuszczaæ, wymyœliæ jak¹œ historyjkê, ale zdawa³ sobie sprawê, ¿e mog³a ona mieæ niewiele wspólnego z tym, co siê zdarzy³o w rzeczywistoœci. Potem, czytaj¹c dalszy ci¹g artyku³u,
zauwa¿y³ coœ sugestywnego — “...Angeli Ford z Jamesem Fordem, Kirsten Frawley ze Stanleyem Frawleyem. Danny Mc Laren z Lee Mc Larenem i... Ralpha Dugana z Annie Dugan". Oto amerykañskie obyczaje, niez³e, co? Nikt o tym za wiele nie mówi, ale wie siê wszystko. Mê¿czyŸni oœwiadczaj¹ siê przy ksiê¿ycu, kobiety sk³adaj¹ pozwy do s¹du. Nie zawsze tak jest, ale zazwyczaj. Po prostu zazwyczaj. Co ma nam do powiedzenia uk³ad gramatyczny tego artyku³u? Angela mówi: — Spadaj, Jack! Kirsten mówi: — Zacznij od nowa, Stan! Danna mówi: — Oddaj klucz, Lee! A co mówi Ralph, jedyny
mê¿czyzna figuruj¹cy jako pierwszy w tej kolumnie? Myœlê, ¿e mówi: — Pozwólcie mi siê wreszcie z tego wyrwaæ! — Mo¿e zobaczy³ na schodach zdech³ego kota — rzek³ Paul. Nastêpna strona. Kolejny artyku³ o nowo przyby³ych. Tym razem z “Camery" z Boulder, w Colorado. By³o to zdjêcie dwunastoosobowej obs³ugi szpitala stoj¹cej przed wejœciem do Boulder's Hospital. Annie sta³a w drugim rzêdzie — bladobia³y kr¹g pod czepkiem z czarnym paskiem. Kolejne twarze, kolejny wystêp. Data pod zdjêciem — 9 marca 1981. Powróci³a do swego panieñskiego nazwiska.
Boulder. To w³aœnie tam Annie naprawdê oszala³a. Przewraca³ strony coraz to szybciej, jego przera¿enie narasta³o, a w mózgu stale, na przemian, pojawia³y siê dwie myœli: dlaczego, na Boga, nie mo¿na przewracaæ ich szybciej? I jak, na Boga, uda³o siê jej przeœlizgn¹æ im miêdzy palcami? 10 maja 1981 — d³uga choroba, 14 maja 1981 — d³uga choroba, 23 maja — d³uga choroba, 4 czerwca — krótka choroba, 15 czerwca — krótka choroba, 16 czerwca — d³uga. Krótka. D³uga. D³uga. Krótka. D³uga. D³uga. Krótka. Strony œmiga³y mu pomiêdzy palcami. Czu³ s³aby odór
zesch³ego kleju do papieru. — Chryste, ilu ludzi ona zabi³a? Je¿eli braæ pod uwagê, ¿e ka¿dy nekrolog zamieszczony w tej ksi¹¿ce mia³ jakiœ zwi¹zek z morderstwem, to liczba zabitych przez ni¹ osób do koñca 1981 przekroczy³a 30, i to bez jakiegokolwiek odzewu ze strony w³adz. Oczywiœcie, wiêkszoœæ ofiar stanowili ludzie starzy, resztê — ciê¿ko ranni... ale mimo to... móg³byœ pomyœleæ... W 1982 roku w koñcu powinê³a siê jej noga. Wycinek z “Camery" z 14 marca ukazywa³ jej pozbawione wyrazu, jakby wyciosane z kamienia oblicze z
podpisem, który brzmia³ nastêpuj¹co: ZNAMY JU¯ NAZWISKO NOWEJ PRZE£O¯ONEJ PIELÊGNIAREK ODDZIA£U PO£O¯NICZEGO. 29 stycznia na oddziale tym mia³y miejsce pierwsze przypadki zgonów. Annie skrupulatnie zbiera³a wszystkie notatki na temat tych wydarzeñ. Paul nie mia³ ¿adnych k³opotów, aby nad¹¿yæ za przebiegiem akcji. Je¿eli ludzie, przed którymi siê schowa³aœ, znajd¹ kiedyœ tê ksi¹¿kê, Annie, trafisz do wiêzienia albo do szpitala psychiatrycznego na resztê swego ¿ycia. Pierwsze dwa zgony niemowlaków nie
wzbudzi³y niczyich podejrzeñ — jedno z dzieci, o czym wiedziano, mia³o powa¿ne wady wrodzone. Jednak dzieci z wadami lub bez to nie to samo co staruszkowie umieraj¹cy na skutek ustania pracy nerek czy ofiary wypadków samochodowych, które maj¹c tylko pó³ g³owy albo w ¿o³¹dkach dziurê wielkoœci kierownicy nadal utrzymuj¹ siê przy ¿yciu. Wtedy zaczê³a zabijaæ zarówno dzieci chore, jak i zdrowe. Przypuszcza³, ¿e w stanie pog³êbiaj¹cej siê w jej umyœle psychozy uznawa³a je wszystkie za “godne po¿a³owania biedactwa". W po³owie 1982 roku na oddziale niemowlêcym szpitala Boulder mia³o
miejsce piêæ kolejnych zgonów. Wszczêto intensywne œledztwo. 24 marca “Camera" poda³a informacjê, ¿e przyczyn¹ œmierci by³a “wadliwa formu³a". PóŸniej nastêpowa³ fragment wypowiedzi jednego z “Godnych zaufania Ÿróde³ szpitalnych", a Paul zastanawia³ siê, czy tym Ÿród³em nie by³a sama Annie Wilkes. Nastêpne dziecko zmar³o w kwietniu. Drugie w maju. Potem wyj¹tek z pierwszej strony “Denver Post":
PRZE£O¯ONA PIELÊGNIAREK Z ODDZIA£U PO£O¯NICZEGO PRZES
£UCHIWANA W ZWI¥ZKU ZE ZGONAMI DZIECI Jak dot¹d nie wniesiono jeszcze oskar¿enia — mówi rzeczniczka Biura Szeryfa ARTYKU£ MICHAELA LEITHA
Annie Wilkes, 39-letnia prze³o¿ona pielêgniarek na oddziale po³o¿niczym szpitala Boulder, by³a dziœ przes³uchiwana w sprawie œmierci oœmiorga dzieci, które zmar³y na tym oddziale w ci¹gu paru ostatnich miesiêcy. Wszystkie te zgony mia³y
miejsce podczas dy¿urów p. Wilkes. Kiedy spyta³em, czy panna Wilkes zosta³a aresztowana, rzeczniczka Biura Szeryfa Tamara Kinsohdng powiedzia³a, ¿e nie. Kiedy spyta³em, czy panna Wilkes zg³osi³a siê z w³asnej woli, by udzieliæ informacji, które mog³yby dopomóc w œledztwie, p. Kinsohdng odpar³a: — Oficjalne œledztwo jeszcze siê nie rozpoczê³o. Sprawa jest o wiele powa¿niejsza. — Kiedy spyta³em, czy p. Wilkes zosta³y przedstawione jakieœ zarzuty, p. Kinsolving odpowiedzia³a: — Nie. Jak dot¹d nie. Reszta artyku³u stanowi³a streszczenie kariery Annie. By³o jasne, ¿e czêsto przenosi³a siê z miejsca na miejsce, ale
nie wspomniano s³owem, ¿e we wszystkich szpitalach, w których pracowa³a, a nie tylko w Boulder, ludzie przejawiali doœæ dziwn¹ tendencjê do masowego przenoszenia siê na tamten œwiat. Spojrza³ na towarzysz¹c¹ artyku³owi fotografiê z fascynacj¹. Annie przed s¹dem. Bo¿e wszechmog¹cy — Annie przed s¹dem. Idol, kamienny pos¹g, nie run¹³... ale zachwia³ siê... o tak, zachwia³ siê, i to mocno... Wchodzi³a po kamiennych schodach w towarzystwie krzepkiej policjantki, z pochmurnym, pozbawionym wyrazu obliczem. Mia³a na sobie pielêgniarski fartuch i bia³e buty.
Nastêpna strona: WILKES ZWOLNIONA. W KWESTII PRZES £UCHAÑ PANUJE NIEPRZENIKNIONA CISZA. Uda³o siê jej wymkn¹æ. Jakoœ siê jej uda³o. Powinna siê teraz zmyæ i pokazaæ gdzieœ indziej — w Idaho, mo¿e w Kalifornii. Zamiast tego wróci³a do pracy. I zamiast nowej kolumny z jakiejœ zachodniej gazety na temat nowo przyby³ych kolejnym wycinkiem by³ olbrzymi nag³ówek z “Rocky Mountain News" z 2 lipca 1982. HORROR TRWA NADAL. KOLEJNE TRZY ZGONY DZIECI W SZPITALU W BOULDER
Dwa dni potem w³adze aresztowa³y portorykañskiego pielêgniarza tylko po to, by zwolniæ go w dziewiêæ godzin póŸniej. Potem 19 lipca zarówno “Denver Post", jak i “Rocky Mountain News" donosi³y o aresztowaniu Annie. Na pocz¹tku sierpnia mia³y miejsce przes³uchania wstêpne. 9 wrzeœnia postawiono j¹ w stan oskar¿enia pod zarzutem zamordowania jednodniowej dziewczynki imieniem Christopher. Poza tym by³o jeszcze siedem innych oskar¿eñ o morderstwo pierwszego stopnia. W artykule zauwa¿ono, ¿e niektóre z ofiar Annie ¿y³y dostatecznie d³ugo, by zd¹¿ono nadaæ im imiona. Poœród sprawozdañ z procesu przeplata³y siê równie¿ listy do wydawcy,
wydrukowane w gazetach w Denver i Boulder. Paul zrozumia³, ¿e Annie zmuszona by³a wybraæ tylko tych najbardziej sobie wrogich — tych, którzy utwierdzali j¹ w przekonaniu, ¿e œwiat sk³ada siê z samych frajerów i gnojków, i na nich przelewa³a ca³¹ swoj¹ wœciek³oœæ. Wygl¹da³o na to, ¿e osi¹gniêto niejakie porozumienie — powieszenie by³o dla Annie Wilkes za dobre. Jeden z korespondentów ochrzci³ j¹ mianem Smoczycy i to okreœlenie przylgnê³o do niej na czas trwania procesu. Wiêkszoœæ udawa³a siê ¿ywiæ przekonanie, ¿e Smoczycê powinno siê skazaæ na œmieræ przez zadŸganie rozpalonymi do czerwonoœci wid³ami, a wielu zg³osi³o akces, ¿e chcia³oby
wzi¹æ udzia³ w kaŸni w roli kata. Obok jednego z takich listów Annie napisa³a koœlaw¹ i jakby patetyczn¹ instrukcjê — nie pasuj¹c¹ do jej zwykle pewnej rêki. “Pa³ki kamienie mog¹ po³amaæ mi koœci, ale s³owa nigdy mnie nie zrani¹". Najwiêkszym b³êdem Annie — jak siê wydawa³o — by³o to, ¿e nie zaprzesta³a dzia³alnoœci, kiedy w koñcu ludzie zdali sobie sprawê, ¿e COŒ SIÊ DZIEJE. To by³o z³e, ale na nieszczêœcie nie doœæ z³e. Pos¹g jedynie siê zachwia³. Sprawa s¹dowa by³a jedn¹ wielk¹ kompromitacj¹ i prowadzono j¹ tak
nieudolnie, ¿e podczas procesu mo¿na by³o spokojnie przeczytaæ gazetê, co z ca³¹ pewnoœci¹ by³o o wiele bardziej pasjonuj¹cym zajêciem. Prokurator okrêgowy dysponowa³ dowodem w postaci œladów d³oni na twarzy i szyi dziewczynki Christopher, które pokrywa³y siê z rozmiarem d³oni Annie w³¹cznie ze œladem pierœcienia z ametystem, jaki nosi³a na czwartym palcu prawej rêki. Prokurator mia³ tak¿e zapis jej zaobserwowanych wejœæ i wyjœæ na oddzia³ niemowlêcy, który pokrywa³ siê z przypuszczalnym czasem zgonów dzieci. Jednak¿e Annie by³a prze³o¿on¹ pielêgniarek, wiêc zawsze musia³a krêciæ siê to tu, to tam. Obrona zdo³a³a zwróciæ uwagê na fakt tuzinów
jej pojawieñ siê na oddziale, kiedy to nie wydarzy³o siê nic szczególnego; by³o to stwierdzenie bliskie dowodowi, i¿ meteoryty nie spadaj¹ na Ziemiê, skoro przez piêæ dni z rzêdu ¿aden nie trafi³ w pole starego farmera Johna, ale zdawa³ sobie sprawê, ¿e w przypadku tego typu dowodów s¹d najprawdopodobniej podziela³ jego opiniê. Proces plót³ swoj¹ sieæ, jak tylko móg³ najlepiej, ale odcisk rêki ze œladem po pierœcionku by³ jedynym powa¿niejszym dowodem, jakim dysponowa³ oskar¿yciel. Fakt, ¿e stan Colorado zdecydowa³ siê w ogóle postawiæ Annie przed s¹dem, wskazywa³ na to, ¿e dowód ów okaza³
siê dostatecznie przekonuj¹cy, Paulowi zaœ da³ powód zarówno do przypuszczeñ, jak i do pewnoœci. Przypuszczenie dotyczy³o tego, ¿e wyst¹pienia Annie podczas przewodu s¹dowego musia³y byæ wyj¹tkowo sugestywne, byæ mo¿e nawet obraŸliwe, skoro jej adwokat zdo³a³ wymóc zakaz wykorzystywania jej wypowiedzi podczas procesu. Pewnoœæ dotyczy³a faktu, i¿ decyzja Annie o podjêciu siê roli w³asnego œwiadka obrony podczas przes³uchania wstêpnego by³a wyj¹tkowo nierozs¹dna. Tego dowodu adwokat nie by³ w stanie wy³¹czyæ z procesu (choæ usilnie próbowa³) i podczas gdy Annie w czasie trzech sierpniowych dni spêdzonych
“przed s¹dem w Denver" nie przyzna³a siê w sumie do niczego, to — uzna³ — tak naprawdê, przyzna³a siê do wszystkiego. Fragmenty z wycinków zamieszczonych w jej ksi¹¿ce okaza³y siê prawdziwymi pere³kami.
“Czy one mnie zasmuca³y? Oczywiœcie ¿e tak, zwa¿ywszy na œwiat, w którym ¿yjemy".
“Nie mam siê czego wstydziæ. Nigdy siê niczego nie wstydzi³am. To, co zrobi³am, to by³a ostatecznoœæ. Nigdy nie wspominam tego typu spraw".
“Czy by³am na pogrzebie któregoœ z nich? Oczywiœcie ¿e nie. Pogrzeby s¹ smutne i bardzo przygnêbiaj¹ce. Poza tym nie wierzê, ¿e dzieci w ogóle maj¹ dusze".
“Nie. Nigdy nie p³aka³am".
“Czy by³o mi przykro? To chyba filozoficzne pytanie, prawda?"
“Oczywiœcie, ¿e rozumiem pytanie. Rozumiem wszystkie wasze pytania. Wiem, ¿e wszyscy jesteœcie przeciwko mnie".
Gdyby nalega³a, aby byæ œwiadkiem na w³asnym procesie — pomyœla³ Paul, jej prawnik prawdopodobnie musia³by j¹ zastrzeliæ, ¿eby siê wreszcie zamknê³a. Sprawa trafi³a do s¹du 13 grudnia 1982 roku. Tu nastêpowa³o zadziwiaj¹ce zdjêcie Annie siedz¹cej spokojnie w celi i czytaj¹cej W poszukiwaniu Misery. NIESZCZÊŒLIWA?1 — brzmia³ podpis pod fotografi¹. NA PEWNO NIE SMOCZYCA. Annie czyta i spokojnie
czeka na werdykt. A potem, 16 grudnia, olbrzymie nag³ówki:
SMOCZYCA NIEWINNA
W artykule przytaczano wypowiedŸ jednego z sêdziów, który prosi³ o zachowanie anonimowoœci. — Mia³em spore w¹tpliwoœci w kwestii jej niewinnoœci — tak. Na nieszczêœcie mia³em równie powa¿ne w¹tpliwoœci, je¿eli chodzi o jej winê.
Mam nadziejê, ¿e bêdzie s¹dzona ponownie w zwi¹zku z jednym z poprzednio stawianych jej zarzutów. Byæ mo¿e wówczas dowody oskar¿enia bêd¹ bardziej oczywiste ni¿ podczas tego procesu. Oni wszyscy wiedzieli, ¿e to ona to zrobi³a, ale nikt nie potrafi³ tego udowodniæ. No i przeœlizgnê³a siê im miêdzy palcami. Relacja ze sprawy ci¹gnê³a siê przez kilka nastêpnych stron. Prokurator stwierdzi³, ¿e Annie Z CA£¥ PEWNOŒCI¥ zostanie postawiona w stan oskar¿enia w zwi¹zku z jednym z poprzednich zarzutów. W trzy tygodnie
póŸniej zarzeka³ siê, ¿e nigdy nie powiedzia³ niczego podobnego. Z pocz¹tkiem lutego Biuro Prokuratora Okrêgowego wystosowa³o oœwiadczenie stwierdzaj¹ce, ¿e mimo i¿ sprawa dzieciobójstwa w szpitalu w Boulder wci¹¿ jeszcze by³a ¿ywa i œwie¿a, rozprawa przeciwko Annie Wilkes zosta³a zamkniêta. Przeœlizgnê³a siê im miêdzy palcami. Jej m¹¿ nie zeznawa³ po ¿adnej ze stron. Ciekaw jestem dlaczego? W ksi¹¿ce zosta³o jeszcze sporo stron, ale by³ niemal pewny, ¿e oto zbli¿a³ siê do koñca historii Annie Wilkes. Dziêki Bogu.
Nastêpna strona pochodzi³a z “Gazette" w Sidewinder z 19 listopada 1984. Grupka wêdrowców znalaz³a zmasakrowane i czêœciowo rozcz³onkowane zw³oki m³odego mê¿czyzny we wschodniej czêœci Grider Wildlife Preserve. W tydzieñ póŸniej w gazetach podano, ¿e zw³oki zosta³y zidentyfikowane — mê¿czyzn¹ by³ Andrew Pomeroy, lat 23, z Cold Stream Harbor w Nowym Jorku. Pomeroy wyruszy³ autostopem z Nowego Jorku do Los Angeles we wrzeœniu ubieg³ego roku. Jego rodzice s³yszeli o nim po raz ostatni 15 paŸdziernika. Zadzwoni³ do nich z Julesburga. Cia³o zosta³o znalezione w korycie wysch³ego strumienia. Policja
wysunê³a teoriê, ¿e Pomeroy móg³ zostaæ zamordowany w pobli¿u Autostrady 9, a jego zw³oki zmy³o do Grand Wildlife Preserve podczas wiosennych roztopów. Raport koronera stwierdza, ¿e rany zosta³y zadane siekier¹. Paul zastanawia³ siê leniwie, jak daleko by³o st¹d do Grider Wildlife Preserve. Odwróci³ kartkê, spojrza³ na ostatni — jak dot¹d — wycinek i nagle zapar³o mu dech w piersiach. To by³o tak, jakby po przejrzeniu tych okropnych nekrologów na poprzednich stronach zobaczy³ nagle swój w³asny nekrolog. No có¿, niezupe³nie nekrolog, ale... — A wiêc jednak sprawa trafi³a do w³adz — powiedzia³ cichym, ochryp³ym
g³osem. By³ to fragment z “Newsweeka". Rubryka ZMIANY. Pod artyku³em o rozwodzie aktorki telewizyjnej i nad wiadomoœci¹ o œmierci potentata stalowego ze œrodkowego zachodu znajdowa³a siê wzmianka takiej treœci:
KOMUNIKAT O ZAGINIÊCIU Paul Sheldon, lat 41, powieœciopisarz, znany najbardziej z serii romansów o seksownej, infantylnej i niezniszczalnej Misery Chastain, o którego zaginiêciu donosi jego agent Bryce Bell.
“Myœlê, ¿e nic mu nie jest — powiedzia³ Bell — ale chcia³bym, ¿eby da³ znaæ o sobie i uspokoi³ moje zszarpane nerwy. Jego eks-¿ony te¿ chcia³yby, ¿eby siê z nimi skontaktowa³ i uspokoi³ ich bankowe konta". Po raz ostatni Sheldona widziano przed siedmiu tygodniami w Boulder, Colorado, dok¹d uda³ siê, aby skoñczyæ swoj¹ powieœæ.
Wycinek sprzed dwóch tygodni. KOMUNIKAT O ZAGINIÊCIU — to wszystko. Uznali mnie za zaginionego.
Nie umar³em — nie uznali mnie za zmar³ego. Ale to by³o jak uznanie go za zmar³ego i nagle poczu³, ¿e potrzebuje swojego lekarstwa, bo nie tylko jego nogi dawa³y mu siê we znaki. Wszystko go bola³o. Ostro¿nie od³o¿y³ ksi¹¿kê na miejsce i zacz¹³ toczyæ wózek w stronê goœcinnego pokoju. Na zewn¹trz wiatr znowu przybra³ na sile, ch³oszcz¹c ca³y dom kaskadami zimnego deszczu, a Paul oddala³ siê od tego coraz bardziej, jêcz¹cy i przera¿ony, próbuj¹c desperacko wzi¹æ siê w garœæ i nie wybuchn¹æ p³aczem.
19
W godzinê póŸniej naszprycowany prochami i przysypiaj¹cy, gdy wycie wiatru bardziej go utula³o do snu, ni¿ przera¿a³o, pomyœla³: Nie ucieknê. Nie ma mowy. Co Thomas Hardy mówi w “Jude the Obscure"? “Ktoœ móg³ siê pojawiæ i uwolniæ ch³opca od lêku, ale nikt tego nie zrobi³... bo nikt siê nie zjawi³". Racja. S³usznie. Twój statek siê nie pojawi, bo zabrak³o ³odzi. Samotny JeŸdziec jest zajêty robieniem reklamówek, a Superman krêci filmy w Miasteczku Blichtru. Jesteœ zdany na siebie, Paulie.
Tylko na siebie. Ale mo¿e to i dobrze. Bo, byæ mo¿e, w gruncie rzeczy wiesz, jak brzmi odpowiedŸ. Wiesz? Oczywiœcie, ¿e wiedzia³. Je¿eli mia³ zamiar siê st¹d wydostaæ, to bêdzie musia³ j¹ zabiæ. Tak. Oto odpowiedŸ — myœlê, ¿e jedyna i w³aœciwa. A wiêc to znów ta sama stara gra, co, Paulie? ,,Mo¿esz"... Paulie? Odpar³ bez odrobiny wahania. Tak. Mogê. Zamkn¹³ oczy. I usn¹³.
20
Burza trwa³a przez ca³y nastêpny dzieñ. W nocy chmury zaczê³y siê rozdzielaæ, a¿ w koñcu rozwia³o je zupe³nie. W tym samym czasie temperatura z 60 stopni spad³a do 25. Ca³y œwiat na zewn¹trz sku³o lodem. Drugiego dnia, który mia³ spêdziæ w samotnoœci, Paul siedz¹c przy oknie swojej sypialni i wygl¹daj¹c na skrz¹cy siê, spowity lodem poranny œwiat s³ysza³ kwik œwini imieniem Misery i ryk jednej z krów, dobiegaj¹ce
od strony stodo³y. Czêsto s³ysza³ zwierzêta, bêd¹ce nieod³¹czn¹ czêœci¹ t³a tego miejsca, podobnie jak bicie zegara w saloniku — ale nigdy dotychczas nie by³o to takie kwiczenie. Mia³ wra¿enie, ¿e s³ysza³ ju¿ podobny ryk krowy, ale to by³o niczym z³owieszczy odg³os, s³abo s³yszalny w z³owieszczym œnie, bo ca³e jego cia³o przepe³nia³ potworny, przejmuj¹cy ból. Dzia³o siê to wówczas, kiedy Annie wyjecha³a po raz pierwszy, zostawiaj¹c go bez pigu³ek. Dorasta³ na przedmieœciach Bostonu i wiêkszoœæ ¿ycia spêdzi³ w Nowym Jorku, ale mia³ wra¿enie, ¿e wie, co znacz¹ te bolesne ryki krów. Jedna z
krów chcia³a, aby j¹ wydojono. Druga widaæ nie chcia³a, byæ mo¿e dlatego, ¿e dziwaczne nawyki picia mleka przez Annie ju¿ j¹ osuszy³y. A œwinia? Jest g³odna. To wszystko. I to wystarczy³o. Nie ul¿y im dzisiaj. W¹tpi³, czy Annie zdo³a³aby tu dziœ wróciæ, nawet gdyby tego chcia³a. Ta czêœæ œwiata przemieni³a siê w jedn¹ wielk¹ œlizgawkê. By³ nieco zaskoczony rozmiarami sympatii, jak¹ ¿ywi³ wobec zwierz¹t, i rozmiarami z³oœci wobec Annie — za to, jaka by³a, ¿e przez swój bezwzglêdny i arogancki egoizm
pozostawi³a je, by cierpia³y w swoich zagrodach. Gdyby zwierzêta mog³y mówiæ, Annie, powiedzia³yby ci, kto tu naprawdê jest przebrzyd³ym ptaszyskiem. On sam miewa³ siê w owym czasie bardzo dobrze. Jad³ z puszek, pi³ wodê z nowego dzbanka, bra³ regularnie lekarstwa, ka¿dego popo³udnia ucina³ sobie drzemkê. Opowieœæ o Misery, jej amnezji i pocz¹tkowo niespodziewanym (i efektownie zdemoralizowanym) pokrewieñstwie z wolna, acz nieuchronnie przenosi³a siê w stronê Afryki, na której terytorium mia³a rozgrywaæ siê akcja drugiej po³owy
powieœci. Jak na ironiê ta kobieta zmusi³a go do napisania czegoœ, co zapowiada³o siê na najlepsz¹ z powieœci o Misery. Ian i Geoffrey wyjechali do Southampton, aby przygotowaæ do rejsu szkuner — Lorelei. To w³aœnie tu, na Czarnym L¹dzie, Misery, która zapada³a w kataleptyczny trans w najbardziej nieodpowiednich momentach (wystarczy³oby jedno jedyne u¿¹dlenie pszczo³y i Misery na zawsze odesz³aby z tego œwiata), mia³a umrzeæ albo zostaæ uleczona. O 150 mil w g³¹b l¹du od Lawstown, niewielkiej brytyjskoholenderskiej osady na najdalej wysuniêtym na pó³noc krañcu niebezpiecznego pó³kola zwanego
Wybrze¿em Barbarzyñców, mieszkali Bourkasi — najbardziej niebezpieczne spoœród afrykañskich plemion. Bourkasi byli niekiedy znani jako Ludzie Pszczo³y. Wiêkszoœæ bia³ych, którzy oœmielili siê wedrzeæ na terytorium Bourkasów, nigdy nie powróci³a, ale ci, którym to siê uda³o, opowiadali bajeczne historie o twarzy kobiety wyciosanej w wysokiej, ³atwo krusz¹cej siê skale — bezlitosnym obliczu z otwartymi szeroko ustami i olbrzymim rubinem osadzonym w jej kamiennym czole. By³a jeszcze inna historia — rzecz jasna tylko plotka, ale dziwnie przekonuj¹ca, ¿e w jaskiniach znajduj¹cych siê wewn¹trz ska³y, na œcianie której widnieje wizerunek
bogini z drogocennym kamieniem na czole, ¿yje rój olbrzymich pszczó³ albinosów, strzeg¹cych zaciekle swojej królowej — potwornego galaretowatego stworzenia dysponuj¹cego straszliw¹ broni¹ w postaci niezwykle morderczego jadu i... znaj¹cego odwieczne tajniki magii. W ci¹gu tych dni da³ sobie spokój z pisaniem owych jak¿e sympatycznych g³upot. Wieczorami siedzia³ w ciszy, nas³uchuj¹c kwiczenia œwini i rozmyœlaj¹c o tym, jak zabije Smoczycê. Granie w “Mo¿esz?" w rzeczywistoœci — jak siê ju¿ zd¹¿y³ przekonaæ — ró¿ni³o siê diametralnie od gry, któr¹ zabawia³ siê w krêgu swoich rówieœników bêd¹c dzieckiem, jak
równie¿ od historyjek, które zwyk³ pisywaæ. Kiedy to by³a tylko gra (a je¿eli nawet dostawa³ za ni¹ pieni¹dze, to i tak nie by³a ona niczym innym), mog³eœ wymyœliæ nawet najdziksze rozwi¹zanie i sprawiæ, aby wygl¹da³o wiarygodnie — na ten przyk³ad zwi¹zek pomiêdzy Misery Chastain i pani¹ Charlott¹ Evelyn-Hyde (okaza³o siê, ¿e by³y przyrodnimi siostrami, Misery dowie siê póŸniej, ¿e jej ojciec przebywa w Afryce mieszkaj¹c wraz z LudŸmi Pszczo³ami — Bourkasami). W rzeczywistoœci jednak tego typu pomys³y traci³y racjê bytu. Nie to, ¿eby Paul nie próbowa³. W ³azience na dole by³o przecie¿ tyle
lekarstw i narkotyków. Z ca³¹ pewnoœci¹ istnia³ jakiœ sposób, aby dziêki nim usun¹æ j¹ z drogi — nieprawda¿? Albo unieszkodliwiæ j¹ na pewien czas, a potem zaj¹æ siê ni¹ jak nale¿y. WeŸ novril. Odpowiednio du¿a dawka tego œwiñstwa sprawi, ¿e nawet nie bêdziesz musia³ siê ni¹ zajmowaæ. Sama odfrunie z tego œwiata. To bardzo dobry pomys³, Paul. Powiem ci, co musisz zrobiæ. WeŸ garœæ tych kapsu³ek i powtykaj je do jej lodów. Pomyœli sobie po prostu, ¿e to orzeszki pistacjowe i po³knie je jedn¹ po drugiej. Nie. Oczywiœcie. To nie zadzia³a. Rozbijanie kapsu³ek i mieszanie
zawartego w nich proszku z lekko roztopionymi lodami te¿ nie wchodzi³o w grê. Novril “na surowo" by³ diabelnie gorzki. Mia³ kiedyœ okazjê spróbowaæ i dobrze o tym wiedzia³. Rozpozna³aby ten smak natychmiast — nawet poœród oczekiwanej s³odyczy... a potem mia³byœ k³opoty, Paulie. Takie k³opoty, o jakich ci siê jeszcze nie œni³o. W opowiadaniu by³by to ca³kiem niez³y pomys³, jednak w rzeczywistoœci by³ on kompletnie bezu¿yteczny. Zastanawia³ siê, czy zaryzykowa³by nawet wówczas, gdyby bia³y proszek mia³ obojêtny smak. To nie by³o dostatecznie bezpieczne i dostatecznie pewne. To nie gra. Tu chodzi³o o jego ¿ycie.
Przychodzi³y mu do g³owy ró¿ne pomys³y, a on odrzuca³ je jeszcze szybciej. Jeden z pomys³ów polega³ na tym, aby zawiesiæ coœ ciê¿kiego (od razu przysz³a mu na myœl maszyna do pisania) nad drzwiami, tak ¿eby wchodz¹cej Annie to coœ spad³o na g³owê i z miejsca pozbawi³o j¹ ¿ycia albo przynajmniej przytomnoœci. Innym by³o przeci¹gniêcie drutu potykacza na schodach. Ale w obu tych przypadkach problem by³ taki sam jak w sztuczce z novrilem w lodach — ¿aden z nich nie by³ dostatecznie pewny. Wola³ nie myœleæ, co by siê mog³o z nim staæ, gdyby próbowa³ pozbawiæ j¹ ¿ycia i po prostu sfuszerowa³.
Drugiego wieczora po zapadniêciu zmroku znów da³o siê s³yszeæ monotonne zawodzenie Misery — kwik œwini przypomina³ nie domkniête drzwi z przerdzewia³ymi zawiasami, chybocz¹ce siê na wietrze — ale Bossie numer l nagle umilk³a. Paul zastanawia³ siê niespokojnie, czy nie daj Bo¿e biednemu zwierzêciu nie eksplodowa³o wymiê, powoduj¹c w rezultacie œmieræ na skutek wykrwawienia. Przez chwilê jego wyobraŸnia (tak ¿ywa!) próbowa³a go uraczyæ widokiem zdech³ej krowy, le¿¹cej w ka³u¿y mleka zmieszanego z krwi¹ i b³yskawicznie
odegna³ od siebie tê wizjê. Powiedzia³ sobie, ¿e nie powinien byæ takim kretynem — krowy nie zdychaj¹ w taki sposób. Ale mówi¹cemu te s³owa g³osowi wyraŸnie brakowa³o przekonania. Nie mia³ pojêcia, czy krowy zdychaj¹ w ten sposób, czy nie. Poza tym to nie krowa by³a teraz jego problemem numer jeden, zgadza siê? Wszystkie twoje fantastyczne pomys³y sprowadzaj¹ siê do jednego — chcesz j¹ zabiæ na odleg³oœæ, nie brudz¹c sobie r¹k jej krwi¹. Jesteœ jak cz³owiek, który uwielbia krwiste befsztyki, ale nie wytrzyma³by nawet godziny w rzeŸni. Ale pos³uchaj, Paulie — powiem to
prosto z mostu! W tym momencie swojego ¿ycia musisz stawiæ czo³o rzeczywistoœci, bo w przeciwnym razie nie po¿yjesz d³ugo. Podstaw¹ jest realizm. ¯adnych fantazji. ¯adnych nieprawdopodobieñstw. Jasne? Jasne. Przejecha³ z powrotem do kuchni. Otwiera³ po kolei szuflady szukaj¹c no¿y. Wybra³ najd³u¿szy nó¿ rzeŸnicki i wróci³ z nim do swego pokoju, zatrzymuj¹c siê tylko, ¿eby zatrzeæ œlady po piastach kó³ na bokach framugi. Œlady jego przejazdów za ka¿dym razem stawa³y siê coraz wyraŸniejsze.
Nie ma sprawy. Je¿eli nie zauwa¿y³a ich za pierwszym razem, to nie zauwa¿y ich ju¿ nigdy. Po³o¿y³ nó¿ na nocnym stoliku, wœlizgn¹³ siê do ³ó¿ka, a potem wsun¹³ go pod materac. Kiedy Annie wróci, poprosi j¹ o du¿¹ szklankê zimnej wody, a kiedy pochyli siê, ¿eby mu j¹ podaæ, wbije jej nó¿ prosto w gard³o. Bez odrobiny fantazji. Paul zamkn¹³ oczy i zapad³ w sen, a kiedy o czwartej nad ranem cherokee zajecha³ cichutko na podjazd z wy³¹czonymi œwiat³ami i silnikiem, nawet nie drgn¹³. Dopóki nie poczu³ uk³ucia ig³y wbijaj¹cej mu siê w ramiê i nie obudzi³ siê; aby zobaczyæ jej
oblicze nachylaj¹ce siê ku niemu, w ogóle nie zdawa³ sobie sprawy, ¿e wróci³a do domu.
21
Z pocz¹tku myœla³, ¿e to sen o jego ksi¹¿ce, ¿e mrok by³ wyœnionym mrokiem jaskiñ za olbrzymi¹ kamienn¹ g³ow¹ Bogini Pszczó³ Bourkasów, a to uk³ucie by³o u¿¹dleniem... — Paul?
Wymamrota³ coœ, co nic nie znaczy³o — coœ, co oznacza³o jedynie: wynoœ siê st¹d, senny g³osie — spadaj. — Paul. To nie by³ g³os ze snu. To by³ g³os Annie. Zmusi³ siê, aby otworzyæ oczy. Tak. To by³a ona — i przez chwilê ogarnê³o go jeszcze wiêksze przera¿enie. Potem uczucie to po prostu odp³ynê³o, jak woda wyciekaj¹ca przez czêœciowo zapchany otwór œciekowy. Co, do diab³a? By³ kompletnie zdezorientowany.
Sta³a tam, w cieniu, jakby jej wcale nie by³o, ubrana w jedn¹ ze swoich we³nianych spódnic i kiepskich swetrów. Zobaczy³ w jej d³oni strzykawkê i zrozumia³, ¿e to nie by³o u¿¹dlenie, tylko zastrzyk. Co, do diab³a, wychodzi³o na to samo. Dosta³ siê w rêce bogini. To ona go zrani³a. Ale co ona... Uczucie paniki próbowa³o powróciæ i ponownie zdo³a³ odegnaæ je od siebie. Wszystko, co by³ w stanie odczuwaæ, to czysto akademickie zdziwienie. To i coœ w rodzaju intelektualnej ciekawoœci. Zastanawia³o go, sk¹d siê tu wziê³a i dlaczego teraz. Próbowa³ unieœæ rêce i podnios³y siê odrobinê...
ale tylko odrobinê. Czu³, jakby doczepiono do nich niewidoczne ciê¿arki. Opad³y na przeœcierad³o z g³uchym stukiem. Niewa¿ne, co mi wstrzyknê³a. To jest to, co zwykle piszesz na ostatniej stronie ksi¹¿ki — KONIEC. Ta myœl wcale go nie przerazi³a. Zamiast tego popad³ w stan bliski euforii. W koñcu spróbowa³a to zrobiæ. Jakoœ. Zrobiæ to... — No jesteœ wreszcie — powiedzia³a Annie, dorzucaj¹c kokieteryjnie: — Widzê ciê, Paul... te twoje niebieskie
oczy. Czy ktoœ ci kiedyœ mówi³, ¿e masz œliczne niebieskie oczy? Przypuszczam, ¿e inne kobiety ci to mówi³y, te, które by³y o wiele ³adniejsze ode mnie i o wiele bardziej œmia³e w okazywaniu uczuæ. Wróci³a. Wœlizgnê³a siê tu noc¹ i zabi³a mnie — za pomoc¹ strzykawki czy ¿¹d³a, bez ró¿nicy — to by by³o na tyle, je¿eli chodzi o nó¿ pod materacem. Wszystko, czym teraz jestem, to kolejna ofiara na liœcie osób zamordowanych przez Annie. PokaŸnej liœcie. A potem, kiedy spowodowane zastrzykiem odrêtwienie zaczê³o siê rozprzestrzeniaæ po ca³ym ciele,
pomyœla³ niemal z humorem: okaza³o siê jednak, ¿e kiepska ze mnie Szeherezada. S¹dzi³, ¿e lada chwila zapadnie w sen — i bêdzie to sen wieczny — ale tak siê nie sta³o. Zobaczy³, jak chowa strzykawkê do kieszeni fartucha, a potem siada na ³ó¿ku — nie tam, gdzie zwykle siada³a — siedzia³a w nogach ³ó¿ka i przez chwilê widzia³ tylko jej masywne, nieprzeniknione plecy, kiedy pochyli³a siê, jakby chcia³a coœ sprawdziæ. Us³ysza³ drewniane — thunk! — metaliczne — klang! — a potem szeleszcz¹cy odg³os, który gdzieœ ju¿ kiedyœ s³ysza³. Po chwili przypomnia³ sobie. WeŸ zapa³ki, Paul.
Diamond Blue Tips. Nie wiedzia³, co jeszcze mog³a zgromadziæ w nogach jego ³ó¿ka, ale jednym z tych przedmiotów by³o z ca³¹ pewnoœci¹ pude³ko zapa³ek. Annie odwróci³a siê do niego i uœmiechnê³a raz jeszcze. Cokolwiek jeszcze mia³o siê wydarzyæ, jej apokaliptyczna depresja znik³a, jak rêk¹ odj¹³. Dziewczêcym gestem odsunê³a za ucho niesforny kosmyk w³osów. Dziwnie to wygl¹da³o, bo w³osy by³y przet³uszczone, brudne i zatraci³y prawie ca³y po³ysk. Brudne, przet³uszczone w³osy, prawie bez po³ysku — o, ch³opie, myœlisz teraz
o takich rzeczach. To w³aœnie chcesz zapamiêtaæ. Nie to, ¿e, ch³opie, jesteœ teraz sparali¿owany, obrócony w kamieñ — ca³a przesz³oœæ by³a jedynie prologiem do tego gówna, które w³aœnie za moment siê zacznie. Ej, dziecino, zaraz nast¹pi gwóŸdŸ programu. O, kurwa, ale mi dopieprzy³a. To ju¿ koniec, stary, wierzcho³ek kryszta³owej góry i teraz dopiero siê zacznie, to jak wjazd rollsem w wysok¹ na milê falê, to jak... — Co chcesz us³yszeæ najpierw, Paul? — spyta³a. — Dobr¹ czy z³¹ wiadomoœæ? — Najpierw dobr¹ — wysili³ siê na
szeroki, g³upkowaty uœmiech. — Z³a wiadomoœæ oznacza, ¿e to KONIEC, prawda? S¹dzê, ¿e ksi¹¿ka nie przypad³a ci zbytnio do gustu, co? Za ma³o... siê stara³em. Jest z³a. W³aœnie nad ni¹ pracowa³em. W³aœnie zacz¹³em... no wiesz... siê rozkrêcaæ. Obdarzy³a go spojrzeniem pe³nym wyrzutu. — Kocham tê ksi¹¿kê, Paul. Powiedzia³am ci to ju¿, a ja nigdy nie k³amiê. Tak bardzo mi siê podoba, ¿e nie chcê jej czytaæ, dopóki nie skoñczysz. Przykro mi, ¿e bêdziesz musia³ sam uzupe³niaæ te swoje “n", ale... to jest jak podgl¹danie.
Jego g³upkowaty uœmiech rozszerzy³ siê jeszcze bardziej, mia³ wra¿enie, ¿e ju¿ wkrótce k¹ciki ust znajd¹ siê z ty³u g³owy, po³¹cz¹ siê tam w mi³osnym uœcisku, a górna czêœæ jego biednej makówki po prostu odpadnie. Mo¿e wyl¹duje w kaczce stoj¹cej przy ³ó¿ku. Gdzieœ g³êboko, w tej czêœci jego mózgu, której nie zdo³a³y naruszyæ narkotyki, sygna³y alarmowe zosta³y nagle wy³¹czone. Ksi¹¿ka przypad³a jej do gustu, co oznacza³o, ¿e nie mia³a zamiaru go zabijaæ. Cokolwiek mia³o siê wydarzyæ, nie chcia³a pozbawiæ go ¿ycia. A je¿eli to nie jego danina dla Annie Wilkes sprawi³a, ¿e by³a pochmurna i zagniewana, to oznacza³o to, ¿e mia³a coœ innego w zanadrzu.
Teraz œwiat³o w pokoju nie wygl¹da³o jak zamglone — by³o cudownie czyste, cudownie pe³ne swoich w³asnych szaroœci i niezwyk³ego czaru, by³ sobie w stanie wyobraziæ ¿urawie, na wpó³ spowite w stalowoszarej mgle, znieruchomia³e w jednonogiej ciszy nad brzegiem jednego z górskich jezior w takim w³aœnie œwietle, by³ w stanie wyobraziæ sobie b³yski miki w ska³ach wystaj¹cych spoœród kêp wiosennej trawy na górskiej ³¹ce — niezwyk³y odblask lustrzanych szyb przy tego typu œwietle, móg³ sobie wyobraziæ elfy krz¹taj¹ce siê w takim œwietle, poœród przesi¹k³ych ros¹ liœci m³odego bluszczu...
O, ch³opie, zosta³eœ obrócony w kamieñ — pomyœla³ Paul i zachichota³ s³abo. Annie odwzajemni³a uœmiech. — Dobra wiadomoœæ — powiedzia³a — to to, ¿e twój samochód znikn¹³. Martwi³am siê o twój samochód, Paul. Wiedzia³am, ¿e bêdzie potrzeba takiej burzy jak ta, ¿eby siê go pozbyæ, a byæ mo¿e nawet i ona by tu nie pomog³a. Wiosenne roztopy pomog³y mi w pozbyciu siê cia³a tego obrzydliwego ptaszyska — Pomeroya, ale samochód jest o wiele wiêkszy od cz³owieka, prawda. Nawet od takiego zafajdañca, jakim by³ Pomeroy. Ale burza i roztopy
po³¹czonymi si³ami dokona³y tego dzie³a. Twój samochód znikn¹³. To dobra wiadomoœæ. — Co... — Znów s³aby sygna³ alarmowy. Pomeroy... zna³ to nazwisko, ale nie pamiêta³ dobrze sk¹d. Nagle sobie przypomnia³. Pomeroy. Wielki, nie¿yj¹cy, Andrew Pomeroy lat 23 z Cold Stream Harbor w Nowym Jorku. Znaleziony w Grider Wildlife Preserve, gdziekolwiek by to by³o. — Daj spokój, Paul — powiedzia³a tak dobrze mu znanym pedantycznym g³osem. — Nie udawaj nieœmia³ego. Wiem, ¿e wiesz, kim by³ Andy Pomeroy,
bo wiem, ¿e czyta³eœ moj¹ ksi¹¿kê. Przypuszczam, ¿e w pewnym sensie mia³am nadziejê, ¿e j¹ przeczytasz, wiesz, bo w przeciwnym razie dlaczego zostawia³abym j¹ na wierzchu? Ale, wiesz — upewni³am siê, musia³am siê upewniæ. I teraz ju¿ jestem pewna, bo nitki by³y pozrywane. — Nitki — powiedzia³ cicho. — O, tak. Czyta³am kiedyœ o niezawodnym sposobie, dziêki któremu mo¿esz siê dowiedzieæ, czy ktoœ szpera ci w szufladach. Przyklejasz do ka¿dej z nich cieniutk¹ nitkê i je¿eli po powrocie do domu okazuje siê, ¿e któraœ z nich jest przerwana, to ju¿ wiesz wszystko —
prawda? Wiesz, ¿e ktoœ szpera³ ci w szufladzie. Widzisz, jakie to ³atwe? — Tak, Annie. — S³ucha³ jej, ale to, czego naprawdê pragn¹³, to móc zag³êbiæ siê w tej wspania³ej, osza³amiaj¹cej powodzi œwiat³a. Ponownie siê pochyli³a, aby pogmeraæ przy czymœ, co przynios³a ze sob¹ i u³o¿y³a w nogach ³ó¿ka — ponownie us³ysza³ s³abe, g³uche kling-klang — drewna uderzaj¹cego o coœ metalowego, a potem odwróci³a siê i raz jeszcze, obojêtnie, przyg³adzi³a w³osy. — Zrobi³am to z moj¹ ksi¹¿k¹, tyle ¿e, widzisz, nie u¿y³am do tego celu nitek, tylko paru moich w³osów. W³o¿y³am je
w trzech ró¿nych miejscach i kiedy dziœ rano wróci³am — bardzo wczeœnie — jak myszka, ¿eby ciê przypadkiem nie obudziæ — wszystkie trzy w³osy by³y przerwane i wiedzia³am, ¿e przegl¹da³eœ moj¹ ksi¹¿kê. Przerwa³a, po czym uœmiechnê³a siê. By³ to dla Annie uœmiech wyj¹tkowo zwyciêski, a on w obecnej sytuacji nie móg³ nic na to poradziæ. Nie móg³ nawet pokazaæ jej palca. — Wcale mnie to nie zdziwi³o. Wiedzia³am, ¿e opuszcza³eœ ten pokój. To w³aœnie ta z³a wiadomoœæ. Wiedzia³am o tym od dawna. Od bardzo dawna, Paul.
Przypuszcza³, ¿e powinien w tej chwili poczuæ wœciek³oœæ i konsternacjê. Ona wiedzia³a. Wiedzia³a niemal od pocz¹tku, tak przynajmniej to wygl¹da³o... ale czu³ jedynie tê niewyraŸn¹, zalewaj¹c¹ ca³e jego wnêtrze euforiê i to, co do niego mówi³a, nie mia³o dla niego wiêkszej wartoœci ni¿ chwalebna powódŸ jasnego œwiat³a budz¹cego siê z wolna, dnia. — Ale — powiedzia³a, wracaj¹c do tematu — mówiliœmy o twoim samochodzie. Mam opony nabijane gwoŸdziami, Paul, a w swoim domku w górach zestaw specjalnych ³añcuchów do opon — 10X. Wczoraj wczesnym
popo³udniem czu³am siê ju¿ o wiele lepiej — wiêkszoœæ czasu w owym miejscu spêdzi³am na kolanach pogr¹¿ona w modlitwie i otrzyma³am jak zwykle odpowiedŸ, która okaza³a siê jak zwykle dosyæ prosta. Za to, co przekazujesz Panu swoj¹ modlitw¹, Paul, On odp³aca ci po tysi¹ckroæ. No wiêc na³o¿y³am ³añcuchy i wyruszy³am w powrotn¹ drogê. To nie by³o ³atwe i wiedzia³am, ¿e pomimo tych kolców i ³añcuchów muszê bardzo uwa¿aæ, bo w taki dzieñ o wypadek nietrudno. Wiedzia³am równie¿, ¿e na tych krêtych, górskich drogach coœ, co mo¿na by okreœliæ mianem “nieszkodliwego wypadku", nale¿y raczej do rzadkoœci. Ale by³am spokojna, bo czu³am, ¿e
jestem bezpieczna z woli Pana. — To bardzo buduj¹ce, Annie — zachrypia³ Paul. Obdarzy³a go spojrzeniem, które od pierwszej chwili by³o przepe³nione zdziwieniem i podejrzliwoœci¹... a potem rozluŸni³a siê i uœmiechnê³a. — Mam dla ciebie prezent, Paul — powiedzia³a cicho i zanim zd¹¿y³ j¹ zapytaæ jaki, nie by³ bowiem pewny, czy chcia³ jakichkolwiek prezentów od Annie — ci¹gnê³a dalej. — Na drogach by³o strasznie œlisko. Dwa razy o ma³o nie wpad³am do rowu... Za drugim razem Stara Bessie zrobi³a pe³ny obrót dooko³a osi, podczas gdy przez ca³y
czas zje¿d¿a³a w dó³ górskiego zbocza. — Annie rozeœmia³a siê serdecznie. — Potem ugrzêz³am w zaspie... to by³o ko³o pó³nocy, ale akurat przeje¿d¿a³a ciê¿arówka Departamentu Robót Publicznych z Eunice rozsypuj¹ca piasek i pomogli mi siê wydostaæ. — Brawo dla Departamentu Robót Publicznych z Eunice — rzek³ Paul, ale to, co wysz³o z jego ust, brzmia³o raczej jak: B³awo d³a Dupa³tamêtów £obót Publicznych. — Ostatni ciê¿ki kawa³ek to dwie mile wzd³u¿ g³ównej autostrady. G³ówna autostrada to droga numer 9, jak wiesz. Droga, któr¹ jecha³eœ, kiedy mia³eœ
wypadek. Posypali j¹ piaskiem “na odwal siê". Zatrzyma³am siê w miejscu, gdzie siê rozbi³eœ, i zaczê³am siê rozgl¹daæ w poszukiwaniu twojego samochodu. Wiedzia³am, co mam zrobiæ, gdybym go zobaczy³a. Bo zaczêliby wypytywaæ, a ja by³abym jedn¹ z pierwszych, do których by siê pofatygowali z wiadomych ci ju¿ chyba powodów. I tu ciê wyprzedzi³em, Annie — pomyœla³. Rozpatrzy³em ten scenariusz ju¿ trzy tygodnie temu. — Jednym z powodów, dla których ciê tu sprowadzi³am, by³o coœ wiêcej ni¿ tylko zbieg okolicznoœci... to wygl¹da³o
bardziej jak rêka Opatrznoœci. — Co wygl¹da³o jak rêka Opatrznoœci, Annie? — zapyta³. — Twój wóz rozbi³ siê niemal dok³adnie w tym samym miejscu, w którym pozby³am siê tego okropnego Pomeroya. Tego, który powiedzia³ mi, ¿e jest artyst¹. Machnê³a pogardliwie rêk¹, zaszura³a nogami i nagle da³ siê s³yszeæ g³uchy drewniany odg³os, jakby jedn¹ stop¹ zahaczy³a o coœ, co po³o¿y³a na pod³odze. — Wziê³am go do samochodu w drodze powrotnej z Ester Park. By³am tam na
wystawie sztuki ceramicznej. Uwielbiam te ma³e porcelanowe figurynki! — Zauwa¿y³em — rzek³ Paul. Jego g³os zdawa³ siê dochodziæ z odleg³oœci wielu lat œwietlnych. Kapitanie Kirk! Z³apa³em jakiœ dziwny komunikat — pomyœla³ i zachichota³ ponuro. Ta g³êbsza czêœæ niego samego — ta, której nie mog³y dosiêgn¹æ narkotyki — próbowa³a go ostrzec, ¿e powinien siê zamkn¹æ, po prostu siê zamkn¹æ — ale po co? Jaki by³ w tym sens? Ona wiedzia³a. Oczywiœcie, ¿e ona tak — Bogini Pszczó³ Bourkasów wie wszystko. — Najbardziej podoba³ mi siê pingwin na lodowej skale.
— Dziêkujê, Paul... ³adny jest, prawda? Pomeroy by³ autostopowiczem. Podró¿owa³ z plecakiem. Powiedzia³, ¿e jest artyst¹, ale jak siê póŸniej dowiedzia³am, nie by³ niczym wiêcej jak tylko zwyk³ym æpaj¹cym hippisem — przebrzyd³ym ptaszyskiem, co to przez parê ostatnich miesiêcy zmywa³ talerze w restauracji w Ester Park. Kiedy mu powiedzia³am, ¿e mam dom w Sidewinder, stwierdzi³, ¿e to prawdziwy zbieg okolicznoœci, gdy¿ “w³aœnie jecha³" do Sidewinder. Powiedzia³, ¿e zawar³ kontrakt z jednym z nowojorskich magazynów. Mia³ siê wybraæ do takiego jednego starego hotelu i wykonaæ szkice ruin. Jego rysunki mia³y ozdobiæ artyku³ na temat tego hotelu przewidziany w
magazynie. To by³ s³ynny stary hotel zwany Overlook2. Spali³ siê dziesiêæ lat temu. Spali³ go facet, który siê nim opiekowa³. By³ szalony. Wszyscy w mieœcie tak mówi¹. Ale to ju¿ teraz niewa¿ne; on nie ¿yje. Powiedzia³am, aby Pomeroy zamieszka³ ze mn¹. Byliœmy kochankami. Spojrza³a na niego. Jej czarne oczy p³onê³y w masywnej, ale pulchnej twarzy, a Paul pomyœla³: je¿eli Andrew Pomeroy skusi³ siê na ciebie, Annie, to musia³ byæ tak samo szalony, jak ten dozorca, który spali³ hotel. — Potem dowiedzia³am siê, ¿e tak naprawdê on wcale nie mia³ kontraktu
na wykonanie szkiców tego hotelu. Robi³ je po prostu z w³asnej woli, maj¹c nadziejê, ¿e gdzieœ je sprzeda. Nie by³ nawet pewny, czy jakiœ magazyn mia³ zamiar opublikowaæ artyku³ na temat Overlooka. Dowiedzia³am siê tego bardzo szybko! Kiedy to siê sta³o, rzuci³am okiem na jego szkice. Uwa¿a³am, ¿e mam do tego pe³ne prawo. W sumie przecie¿ jad³ moje jedzenie i spa³ w moim ³ó¿ku. W ca³ej ksi¹¿ce mia³ tylko osiem czy dziewiêæ szkiców i one by³y naprawdê okropne. Skrzywi³a siê i przez chwilê wygl¹da³a jak wtedy, kiedy naœladowa³a kwiczenie œwini.
— Nawet ja by³abym w stanie zrobiæ lepsze szkice! Wszed³, kiedy przegl¹da³am jego rysunki, i wœciek³ siê! Powiedzia³, ¿e wtykam nos w cudze sprawy! Ja mu na to, ¿eby nie nazywa³ ogl¹dania rzeczy w moim w³asnym domu wtykaniem nosa w cudze sprawy. Powiedzia³am, ¿e je¿eli on by³ artyst¹, to ja by³am Madame Curie. Zacz¹³ siê œmiaæ. Œmia³ siê ze mnie. No i ja... ja... — Zabi³aœ go — rzek³ Paul. Jego g³os brzmia³ cicho i sêdziwie. Uœmiechnê³a siê z za¿enowaniem do œciany. — No có¿, chyba tak... Nie pamiêtam
tego za dobrze. Pamiêtam tylko, jak by³ martwy. Pamiêtam to dobrze. Pamiêtam, jak go wyk¹pa³am. Patrzy³ na ni¹ z prawdziwym przera¿eniem. Przed jego oczyma pojawi³a siê nagle wizja — nagie cia³o Pomeroya p³ywaj¹ce w wannie, w ³azience na parterze, niczym kawa³ek surowego ciasta, g³owa oparta ukoœnie o porcelanê. Otwarte oczy patrz¹ce w sufit... — Musia³am — powiedzia³a, a jej usta rozchyli³y siê nieznacznie ukazuj¹c zaciœniête zêby. — Prawdopodobnie nie wiesz, co policja mo¿e zrobiæ z jedn¹ jedyn¹ nitk¹, drobink¹ brudu ukryt¹
pod paznokciami albo nawet kurzem we w³osach trupa! Ty tego nie wiesz, ale ja przez ca³e ¿ycie pracowa³am w szpitalu i wiem! Ja wiem! Wiem! Znam siê na s¹dow-nic-twie! Popad³a w typowy dla siebie stan szaleñczego opêtania i wiedzia³, ¿e powinien spróbowaæ coœ powiedzieæ, ¿eby j¹ (choæby nawet na chwilê) uspokoiæ, ale jego usta wydawa³y siê sparali¿owane i najzwyczajniej w œwiecie odmówi³y mu pos³uszeñstwa. — Oni wszyscy tylko czekaj¹, ¿eby siê do mnie dobraæ! Czy myœlisz, ¿e s³uchaliby, gdybym próbowa³a opowiedzieæ im, jak to siê sta³o? Jak
s¹dzisz? Jak s¹dzisz? O, nie! Prawdopodobnie wymyœliliby jak¹œ szalon¹ teoriê, ¿e musia³am mu coœ powiedzieæ, a on wybuchn¹³ œmiechem i dlatego go zabi³am! Prawdopodobnie wymyœliliby w³aœnie coœ takiego! I wiesz co, Annie? Wiesz co? Myœlê, ¿e to by mog³o byæ bardzo bliskie prawdy. — Te przebrzyd³e ptaszyska woko³o by³yby w stanie powiedzieæ wszystko, ¿eby tylko przysporzyæ mi k³opotów albo splamiæ moje nazwisko. Przerwa³a, oddychaj¹c ciê¿ko — prawie dysz¹c — patrz¹c na niego zuchwale, tak jakby zaprasza³a go, ¿eby siê odwa¿y³ i powiedzia³ coœ zgo³a innego. Tylko
spróbuj! Potem — jakby uda³o siê jej zebraæ w sobie — uspokoi³a siê nieco i ci¹gnê³a spokojniejszym tonem: — Wyk¹pa³am... to, co z niego zosta³o... i upra³am jego rzeczy. Wiedzia³am, co robiæ. Pada³ œnieg. Pierwsza prawdziwa œnie¿yca tego roku — i powiedzieli, ¿e do rana pokrywa œniegu bêdzie wynosiæ trzydzieœci centymetrów. W³o¿y³am jego rzeczy do plastykowego worka, owinê³am cia³o w przeœcierad³a, a po zmierzchu wynios³am wszystko do tego wyschniêtego koryta strumienia przy dziewi¹tce. Przesz³am prawie milê od
miejsca, w którym rozbi³ siê twój samochód. Sz³am, dopóki nie dosz³am do lasu i tam to wszystko zostawi³am. Pewno myœlisz, ¿e go ukry³am, ale nie zrobi³am tego. Wiedzia³am, ¿e œnieg go przykryje i pomyœla³am sobie, ¿e jak go zostawiê w korycie strumienia, to podczas wiosennych roztopów cia³o zostanie zniesione daleko st¹d. Tak te¿ siê sta³o, ale nie spodziewa³am siê, ¿e je zniesie a¿ tak daleko. No có¿. ZnaleŸli jego cia³o ca³y rok po... po tym, jak umar³ i dwadzieœcia siedem mil st¹d. Mam nadziejê, ¿e twojego wozu nie zniesie a¿ tak daleko, bo w Grider Preserve roi siê od wêdrowców i obserwatorów ptaków. Lasy woko³o s¹ o wiele mniej uczêszczane.
Uœmiechnê³a siê. — I tam w³aœnie znajduje siê obecnie twój wóz, Paul — gdzieœ w lasach pomiêdzy drog¹ numer dziewiêæ a Grider Wildlife Preserve. Na tyle daleko, ¿e nie widaæ go od strony szosy. Na Starej Bessie mam zamontowany silny reflektor, ale koryto strumienia a¿ do linii lasu jest kompletnie puste. Myœlê, ¿e jak wody trochê opadn¹, to przejdê siê tam na piechotê, ¿eby to sprawdziæ, ale przypuszczam, ¿e twój samochód jest zupe³nie bezpieczny. Jakiœ myœliwy znajdzie go za dwa i pó³ albo siedem lat, zardzewia³y, z gniazdami wiewiórek w siedzeniach, a do tego czasu ty skoñczysz ju¿ moj¹
ksi¹¿kê i wrócisz do Nowego Jorku, Los Angeles, czy gdzie tam bêdziesz chcia³, a ja nadal bêdê pêdziæ tu sobie ciche i spokojne ¿ycie. Mo¿e nawet bêdziemy ze sob¹ korespondowaæ. Uœmiechnê³a siê mgliœcie — uœmiech rozmarzonej, pogr¹¿onej w fantazjach kobiety — a potem uœmiech znikn¹³ i znów powróci³a do przerwanego tematu. — No wiêc wraca³am tutaj i po drodze du¿o rozmyœla³am. Musia³am, bo fakt znikniêcia twojego samochodu oznacza³, ¿e naprawdê mog³eœ tu zostaæ i skoñczyæ moj¹ ksi¹¿kê. Nie zawsze by³am pewna, czy jesteœ w stanie to zrobiæ, wiesz, choæ nigdy ci tego nie
powiedzia³am, bo nie chcia³am ciê denerwowaæ. Po czêœci nie chcia³am ciê denerwowaæ, bo wiedzia³am, ¿e nie móg³byœ wtedy pisaæ tak dobrze, jakbym tego chcia³a, ale to brzmi jeszcze bardziej ch³odno i obojêtnie, ni¿ to czu³am w rzeczywistoœci, mój kochany. Widzisz, zaczê³am od pokochania tylko tej czêœci ciebie, która potrafi tworzyæ tak wspania³e historie, bo jest to jedyna czêœæ, któr¹ mia³am — o reszcie ciebie nie wiedzia³am kompletnie nic i mia³am wra¿enie, ¿e ta czêœæ mo¿e byæ naprawdê bardzo nieprzyjemna. Nie jestem g³upia, wiesz o tym. Czyta³am o tzw. “s³ynnych autorach" i wiesz, ¿e czêsto s¹ oni bardzo nieprzyjemni. Jak F. Scott Fitzgerald, Ernest Hemingway i ten
obrzydliwy typ z Missisipi — Faulkner — czy jak mu tam by³o — mogli wygraæ Nagrodê Pulitzera za najlepsz¹ ksi¹¿kê, skoro tak naprawdê to ci goœcie byli zwyczajnymi zafajdañcami, ³obuzami i ochlajusami. Inni te¿ — kiedy nie pisali wspania³ych ksi¹¿ek, pili, chodzili na dziwki, szprycowali siê narkotykami i Bóg jeden wie, co jeszcze... Ale ty nie jesteœ taki, poznanie reszty Paula Sheldona nie zajê³o mi wiele czasu i mam nadziejê, ¿e nie bêdziesz mia³ mi tego za z³e, kiedy powiem, ¿e pokocha³am równie¿ i tê resztê ciebie. — Dziêkujê, Annie — powiedzia³ ze szczytu swojej b³yszcz¹cej, z³otej fali i pomyœla³: byæ mo¿e nie zrozumia³aœ
mnie w³aœciwie. Widzisz, w sytuacji, w jakiej siê znalaz³em, raczej trudno mówiæ o jakichkolwiek przyjemnoœciach. Ciê¿ko jest skoczyæ do baru na jednego, kiedy ma siê po³amane obie nogi, Annie. A co siê tyczy brania narkotyków, mam swoj¹ w³asn¹ Boginiê Pszczó³ Bourkasów, która osobiœcie mi je dozuje. — Ale czy chcia³byœ zostaæ? — podsumowa³a. — To by³o pytanie, które musia³am sobie zadaæ, ale równie dobrze mog³am próbowaæ mydliæ sobie oczy ró¿nymi pokrêtnymi odpowiedziami — zna³am odpowiedŸ na to pytanie — zna³am j¹, zanim jeszcze zobaczy³am œlady na framudze drzwi.
Wskaza³a na nie palcem, a Paul pomyœla³: za³o¿ê siê, ¿e wiedzia³a o tym prawie od samego pocz¹tku. Mydlenie oczu? Kto jak kto, ale nie ty, Annie. Ty nigdy. Ja, ze swej strony, robi³em to za nas dwoje. — Pamiêtasz pierwszy raz, kiedy wyjecha³am? Po tym, jak mieliœmy tê g³upi¹ sprzeczkê na temat papieru? — Tak, Annie. — Wtedy opuœci³eœ pokój po raz pierwszy? — Tak. — Nie by³o sensu zaprzeczaæ. — Oczywiœcie. Chcia³eœ dostaæ
swoje pigu³ki. Powinnam by³a wiedzieæ, ¿e zrobisz wszystko, aby je dostaæ, ale kiedy wpadam we wœciek³oœæ, to robiê siê... no wiesz. Nawet siê nie uœmiechn¹³. Wspomnienie tego bolesnego, nie koñcz¹cego siê interludium z upiornym g³osem sprawozdawcy sportowego, komentuj¹cego ka¿dy jego ruch, by³o a¿ nadto silne. Tak. Wiem, jaka siê robisz — pomyœla³. Robisz siê nieporz¹dna. — Z pocz¹tku nie by³am ca³kiem pewna. O, tak, zauwa¿y³am, ¿e parê figurynek na stoliku w salonie by³o poprzestawianych, ale pomyœla³am, ¿e
mog³am to zrobiæ sama — s¹ takie chwile, ¿e kompletnie zapominam o ca³ym œwiecie. Potem przysz³o mi na myœl, ¿e mo¿e wydosta³eœ siê ze swojego pokoju, ale póŸniej powiedzia³am sobie: nie, to niemo¿liwe. On jest tak ciê¿ko ranny, a poza tym przecie¿ zamknê³am drzwi. Nawet upewni³am siê, czy wci¹¿ jeszcze mam klucz w kieszeni spódnicy. Okaza³o siê, ¿e tak. Potem przypomnia³am sobie, ¿e zostawi³am ciê w fotelu. A wiêc mo¿e... Jedn¹ z rzeczy, których siê uczysz, kiedy pracujesz jako pielêgniarka, jest to, ¿e zawsze dobrze jest sprawdziæ ka¿d¹ ewentualnoœæ. No i zaczê³am sprawdzaæ rzeczy, które trzymam w
³azience na dole — s¹ to w wiêkszoœci próbne serie lekarstw, które uda³o mi siê zebraæ podczas mojej pracy w szpitalu; powinieneœ zobaczyæ, ile oni tam tego maj¹, Paul! No i od czasu do czasu bra³am sobie trochê... tego i owego... ale nie by³am jedyn¹, która to robi³a. Wiedzia³am dostatecznie du¿o, aby nie braæ ¿adnych narkotyków sporz¹dzonych na morfinie. Przechowuj¹ je w zamkniêciu. Licz¹ je skrupulatnie. Prowadz¹ rejestry. I jak tylko zaczn¹ podejrzewaæ, ¿e to, rozumiesz, pielêgniarka im podwêdza — “podwêdza" tak to nazywaj¹ — obserwuj¹ j¹, dopóki nie nabior¹ pewnoœci. A potem — BACH! Annie gwa³townie smagnê³a piêœci¹ w dó³ —
wyrzucaj¹ je i wiêkszoœæ z nich ju¿ nigdy nie mo¿e na³o¿yæ bia³ego czepka. Okaza³am siê sprytniejsza. Patrz¹c na te pud³a mia³am takie samo wra¿enie, jak spogl¹daj¹c na figurki ustawione na stole. Wydawa³o mi siê, ¿e ktoœ w nich grzeba³ i by³am przekonana, ¿e jedno z pude³, które teraz znajdowa³o siê na spodzie, zosta³o przestawione, ale nie mia³am pewnoœci. Mog³am to zrobiæ sama, kiedy by³am... no... kiedy by³am zaabsorbowana. Potem, dwa dni póŸniej, kiedy ju¿ niemal o tym zapomnia³am, przysz³am wieczorem do twojego pokoju, ¿eby ci daæ twoj¹ wieczorn¹ porcjê lekarstwa.
Wci¹¿ jeszcze spa³eœ. Próbowa³am przekrêciæ klamkê, ale przez kilka sekund w ogóle nie chcia³a siê obróciæ — mia³am wra¿enie, jakby drzwi by³y zamkniête na klucz. Potem klamka siê obróci³a i us³ysza³am, jak coœ w zamku zachrobota³o. PóŸniej ty zacz¹³eœ siê budziæ, wiêc po prostu da³am ci twoje pigu³ki — jak zawsze. Jak gdyby nigdy nic. Jestem w tym bardzo dobra, Paul. Potem pomog³am ci przejœæ na fotel, ¿ebyœ móg³ pisaæ. A tego popo³udnia, kiedy ci pomog³am to zrobiæ, czu³am siê prawie jak œwiêty Pawe³ w drodze do Damaszku. Mia³am oczy szeroko otwarte. Widzia³am, ¿e wróci³y ci kolory.
Widzia³am, jak porusza³eœ nogami. Sprawia³y ci ból i mog³eœ nimi poruszaæ tylko trochê, ale jednak nimi porusza³eœ. I twoje rêce znów sta³y siê silne jak kiedyœ. Zda³am sobie sprawê, ¿e po prostu powróci³eœ do zdrowia. I w³aœnie wtedy uœwiadomi³am sobie, ¿e mog³abym mieæ z tob¹ masê k³opotów, nawet gdyby nikt z zewn¹trz niczego nie podejrzewa³. Patrzy³am na ciebie i myœla³am, ¿e byæ mo¿e nie tylko ja potrafiê utrzymaæ ró¿ne rzeczy w tajemnicy. Tej nocy zamieni³am twoje lekarstwo na coœ odrobinê mocniejszego i kiedy upewni³am siê, ¿e nie obudzi³byœ siê nawet wówczas,
gdyby ktoœ zdetonowa³ ci pod ³ó¿kiem granat, przynios³am z piwnicy mój maleñki zestaw narzêdzi i odkrêci³am z drzwi pokrywê zamka. Popatrz tylko, co znalaz³am w œrodku! Z jednej z p³askich kieszeni swojej mêskiej koszuli wyjê³a coœ ma³ego i ciemnego. W³o¿y³a mu to do jego zdrêtwia³ej d³oni. Przysun¹³ j¹ z trudem do twarzy i przyjrza³ siê uwa¿nie, jak sowa, przedmiotowi, który mu wrêczy³a. By³ to zgiêty i wykrzywiony kawa³ek z³amanej spinki. Paul zacz¹³ chichotaæ. Nie by³ w stanie temu zapobiec. — Co w tym œmiesznego, Paul?
— W dniu, kiedy pojecha³aœ, ¿eby posp³acaæ podatki, znów musia³em otworzyæ drzwi. Fotel z trudem mieœci³ siê w drzwiach, zostawi³ na framudze czarne œlady. Chcia³em je zetrzeæ najlepiej, jak siê tylko da. — ¯ebym ich nie zobaczy³a. — Tak. Ale ty i tak je widzia³aœ, prawda? — Po tym jak znalaz³am w zamku kawa³ek mojej w³asnej spinki? — uœmiechnê³a siê. — To jasne jak s³oñce, ¿e wiedzia³am. Nie ma mowy. Paul skin¹³ g³ow¹ i rozeœmia³ siê jeszcze bardziej. Œmia³ siê tak, ¿e a¿ ³zy
pop³ynê³y mu z oczu. Ca³a jego praca... ca³y jego wysi³ek... nerwy... wszystko na marne, wszystko na nic. Tak, to by³o naprawdê œmieszne. Wyborne. Powiedzia³: — Martwi³em siê, ¿e ten kawa³ek spinki mo¿e mi wszystko zepsuæ... ale tak siê nie sta³o. Nawet nie by³o s³ychaæ, jak grzechocze w zamku. Nic w tym zreszt¹ dziwnego, prawda? Nie s³ysza³em, jak grzechocze, bo po prostu ju¿ jej tam nie by³o. Bo j¹ stamt¹d wyjê³aœ. Wystrychnê³aœ mnie na dudka, Annie. Jesteœ w tym naprawdê dobra. — Tak — powiedzia³a i uœmiechnê³a siê s³abiutko. — Wystrychnê³am ciê na dudka. Jestem w tym naprawdê dobra.
Poruszy³a stop¹. I ponownie da³ siê s³yszeæ st³umiony stuk jakiegoœ drewnianego przedmiotu, dochodz¹cy od strony nóg ³ó¿ka.
22
— Ile razy w sumie opuszcza³eœ pokój? Nó¿. O Chryste — nó¿! — Dwa. Nie, chwileczkê. Wyjecha³em st¹d wczoraj po po³udniu jeszcze raz.
¯eby nape³niæ dzbanek z wod¹. To by³a prawda. Nape³ni³ dzbanek. Ale nie przyzna³ siê, jaki by³ prawdziwy powód jego trzeciej podró¿y. Prawdziwy powód le¿a³ teraz pod jego materacem. Ksiê¿niczka na ziarnku grochu. Paulie na rzeŸnickim no¿u. — Trzy razy, licz¹c wyjazd po wodê. — Powiedz prawdê, Paul. — Tylko trzy razy, przysiêgam. I nigdy po to, ¿eby st¹d uciec. Na litoœæ bosk¹, piszê tu ksi¹¿kê, je¿eli tego nie zauwa¿y³aœ. — Nie wymawiaj imienia Pana Boga twego nadaremno.
— Ty przestaniesz u¿ywaæ mojego w ten sposób, to mo¿e i ja przestanê. Za pierwszym razem tak mnie bola³o, ¿e mia³em wra¿enie, jakby ktoœ wsadzi³ mnie od kolan w dó³ do samego piek³a. I ktoœ to zrobi³. Ty to zrobi³aœ, Annie. — Zamknij siê, Paul. — Za drugim razem chcia³em wzi¹æ sobie coœ do jedzenia i upewniæ siê, ¿e s¹ tu jakieœ zapasy ¿ywnoœci, na wypadek gdyby mia³o ciê nie byæ d³u¿ej — ci¹gn¹³ ignoruj¹c j¹. — Potem zachcia³o mi siê piæ. Ot, co — ¿adna tajemnica. — I jak s¹dzê ani razu nie siêgn¹³eœ po telefon ani nie rzuci³eœ okiem na zamki
u drzwi, bo jesteœ takim dobrym ch³opcem. — Pewno, ¿e siêgn¹³em po telefon. Pewno, ¿e rzuci³em okiem na zamki... ale nawet gdyby drzwi by³y otwarte na oœcie¿, w tym b³ocku na zewn¹trz i tak nie ujecha³bym daleko. Narkotyk nadci¹ga³ coraz to wiêkszymi falami. Chcia³ teraz tylko jednego — ¿eby siê zamknê³a i posz³a sobie st¹d czym prêdzej. I tak da³a mu ju¿ dostatecznie du¿o powodów, ¿e wygarn¹³ jej ca³¹ prawdê — obawia³ siê jednak, ¿e ju¿ wkrótce przyjdzie mu za to srodze zap³aciæ. Ale najpierw chcia³ siê jeszcze trochê zdrzemn¹æ.
— Ile razy opuszcza³eœ ten pokój? — Powiedzia³em ci... — ILE RAZY? — podnios³a g³os. — Powiedz prawdê! — Przecie¿ mówiê! Trzy! — Ile razy, do diab³a!? Pomimo naszpikowania prochami Paul poczu³, ¿e zaczyna go ogarniaæ przera¿enie. Je¿eli nawet chce mnie za to ukaraæ, to nie mo¿e mi zrobiæ nic powa¿nego... Chce, ¿ebym skoñczy³ ksi¹¿kê... Tak powiedzia³a...
— Masz mnie za idiotkê? Zauwa¿y³, jak lœni¹ca by³a jej skóra, jakby ktoœ na³o¿y³ ciasno na kamieñ pow³okê z polimerowego plastyku. Ta twarz sprawia³a wra¿enie, jakby by³a kompletnie pozbawiona porów. — Annie, przysiêgam... — Och, k³amcy stale przysiêgaj¹!., k³amcy uwielbiaj¹ przysiêgaæ! No có¿, rób dalej swoje, traktuj mnie jak idiotkê, je¿eli tego chcesz. Niech ci bêdzie. Twoja wola. Traktuj kobietê, która nie jest idiotk¹, jakby ni¹ by³a, a ta kobieta i tak zawsze bêdzie o krok przed tob¹. Powiem ci coœ, Paul — porozkleja³am nitki i w³osy z mojej w³asnej g³owy po
ca³ym domu, a póŸniej okaza³o siê, ¿e wiele z nich po prostu odpad³o. Odpad³o albo... zniknê³o... puf! Nie tylko w mojej ksi¹¿ce z wycinkami, ale i w tym hallu i przy szufladach mojego kredensu, na piêtrze... w szopie... wszêdzie. Chcia³ zapytaæ, jak móg³by siê st¹d wydostaæ i z³o¿yæ wizytê w szopie, skoro kuchennego wyjœcia strze¿e tyle zamków — ale nie da³a mu na to czasu i ci¹gnê³a dalej. — A teraz, proszê, powtórz to jeszcze raz i powiedz mi ponownie, ¿e opuœci³eœ ten pokój tylko trzy razy, mój Panie Spryciarzu, a ja powiem ci, kto tu
jest idiot¹. Spojrza³ na ni¹ mêtnym, ale przera¿onym wzrokiem. Nie wiedzia³, jak ma jej odpowiedzieæ. To by³o takie... paranoiczne... takie szalone... Mój Bo¿e — pomyœla³, zapominaj¹c nagle o szopie. Na piêtrze? Czy ona powiedzia³a na piêtrze? — Annie, jak, na mi³oœæ bosk¹, móg³bym dostaæ siê na piêtro? — Och, racja! — krzyknê³a. — No pewno! Wesz³am tu kiedyœ przed paroma dniami i zauwa¿y³am, jak sam, o w³asnych si³ach, zdo³a³eœ wejœæ na fotel! Je¿eli mog³eœ to zrobiæ, to
mog³eœ równie¿ dostaæ siê na piêtro! Mog³eœ siê wczo³gaæ! — Tak. Na moich po³amanych nogach i zdruzgotanym kolanie — powiedzia³. Znów to czarne spojrzenie szczeliny. Nieprzenikniona ciemnoœæ pod ³¹k¹. Annie Wilkes odesz³a. By³a tu teraz Bogini Pszczó³ Bourkasów. — Nie radzê ci zgrywaæ cwaniaka, Paul — wyszepta³a. — No có¿, Annie, jedno z nas musi spróbowaæ, a tobie to nie wychodzi najlepiej. Gdybyœ tylko mog³a zrozumieæ, ¿e wczo³...
— Ile razy? — Trzy. — Pierwszy raz po lekarstwa. — Tak. Kapsu³ki novrilu. — A drugi raz po jedzenie. — Zgadza siê. — Trzeci raz, ¿eby nape³niæ dzbanek. — Tak, Annie. Jestem taki sko³owany... — Nape³ni³eœ dzbanek w ³azience, na korytarzu...
— Tak... — Raz po lekarstwa, raz po ¿ywnoœæ i raz po wodê. — Tak. Ju¿ ci powiedzia³em! — próbowa³ krzykn¹æ, ale to, co doby³o siê z jego krtani, by³o pozbawionym si³y skrzekiem. Znowu siêgnê³a do kieszeni spódnicy i wyjê³a z niej rzeŸnicki nó¿. Jego lœni¹ce ostrze b³yszcza³o w jasnym œwietle poranka. Nagle odwróci³a siê w lewo i z ca³ych si³ cisnê³a no¿em. Rzuci³a nim z mordercz¹, na wpó³ niedba³¹ precyzj¹ i gracj¹ cyrkowego no¿ownika. Wbi³ siê, dr¿¹c z lekka, w œcianê, poni¿ej obrazu
przedstawiaj¹cego £uk Triumfalny. — Zanim da³am ci zastrzyk przedoperacyjny, siêgnê³am pod twój materac. Spodziewa³am siê znaleŸæ pigu³ki, nó¿ by³ dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Ma³o brakowa³o, a bym siê zaciê³a. Ale to nie TY go tam w³o¿y³eœ, prawda? Nie odpowiedzia³. Jego umys³ to unosi³ siê w górê, to znowu opada³, jak jakiœ oszala³y wagonik “Fali" z lunaparku, który wyrwa³ siê spod kontroli operatora. Zastrzyk przedoperacyjny? Czy to by³o to, co ona powiedzia³a? Przedoperacyjny? Nagle w jednej krótkiej chwili nabra³ pewnoœci, ¿e
mia³a zamiar wyj¹æ nó¿ ze œciany i po prostu go nim wykastrowaæ. — Nie. To nie ty go tam w³o¿y³eœ. Ty wyjecha³eœ st¹d raz po lekarstwo, raz po ¿ywnoœæ, a raz po wodê. Ten nó¿ musia³... no có¿... musia³ sam tu przyfrun¹æ i sam wœlizgn¹³ siê pod twój materac. Tak. Tak to musia³o byæ! — Annie wybuchnê³a szyderczym œmiechem. Przedoperacyjny? Bo¿e, czy ona to w³aœnie powiedzia³a? — Niech ciê diabli! — krzyknê³a. — Niech ciê wszyscy diabli! Ile razy? — Dobrze, dobrze! Wzi¹³em nó¿, kiedy
pojecha³em po wodê! Przyznajê siê! Je¿eli uwa¿asz, ¿e wyje¿d¿a³em st¹d wiêcej razy ni¿ trzy, to dobrze, niech ci bêdzie! Je¿eli chcesz, ¿ebym powiedzia³, ¿e opuszcza³em ten pokój piêæ razy, to znaczy, ¿e tak by³o, piêæ razy. Je¿eli uwa¿asz, ¿e wyje¿d¿a³em st¹d dwadzieœcia, piêædziesi¹t czy sto razy, to tak w³aœnie by³o. Przyznajê siê. Wyje¿d¿a³em st¹d tyle razy, ile razy uwa¿asz, ¿e st¹d wyje¿d¿a³em, Annie. Na chwilê, w gniewie i narkotycznym zamroczeniu, zapomnia³ o mrocznym przera¿aj¹cym pojêciu, którego u¿y³a przed chwil¹, mianowicie ZASTRZYK PRZEDOPERACYJNY. Mia³ jej tyle do powiedzenia, chcia³ jej tyle
powiedzieæ, choæ w gruncie rzeczy wiedzia³, ¿e tak szalony paranoik jak Annie odrzuci³by nawet to, co oczywiste. W powietrzu by³a wilgoæ. Taœmy klej¹ce nie przepadaj¹ za wilgoci¹. W wielu przypadkach jej ma³e pu³apki, rodem z powieœci Ludluma, po prostu poodpada³y, a wiatr i deszcz dokoñczy³y dzie³a. I szczury. Z tak¹ iloœci¹ wody w piwnicy, kiedy pani domu wyjecha³a, s³ysza³ je, buszuj¹ce w œcianach. Oczywiœcie. Mia³y swoje przejœcia w ca³ym domu i przyci¹ga³a je woñ œmietnika, który zostawi³a po sobie Annie. To najprawdopodobniej szczury by³y tymi chochlikami, które
poprzegryza³y wiêkszoœæ pozostawionych przez Annie nitek. Ale ona w ogóle nie bra³a czegoœ takiego pod uwagê. Jej zdaniem on nawet dziœ móg³by wzi¹æ udzia³ w nowojorskim maratonie. — Annie... Annie... Co mia³aœ na myœli mówi¹c, ¿e da³aœ mi przedoperacyjny zastrzyk? Ale Annie nadal myœla³a zupe³nie o czymœ innym. — Moim zdaniem to by³o siedem — powiedzia³a ³agodnie. — Przynajmniej siedem. Czy to by³o siedem? — Je¿eli chcesz, aby to by³o siedem, to
znaczy, ¿e by³o siedem. Co mia³aœ na myœli mówi¹c... — Widzê, ¿e zdecydowa³eœ siê zgrywaæ upartego — powiedzia³a. — S¹dzê, ¿e tacy ludzie jak ty, aby ¿yæ, musz¹ tyle k³amaæ, ¿e potem ju¿ w normalnym ¿yciu nie s¹ w stanie wyzbyæ siê tego nawyku. Ale to dobrze, Paul. Bo regu³a pozostaje nie zmieniona, niezale¿nie, czy opuœci³byœ ten pokój siedem, siedemdziesi¹t czy siedemdziesi¹t siedem razy. Regu³a siê nie zmienia, podobnie jak odzew. Odp³ywa³ — coraz bardziej odp³ywa³ w dal. Zamkn¹³ oczy, s³ysza³ jej s³owa dochodz¹ce jakby z daleka... jak jakiœ
nadludzki g³os dobywaj¹cy siê z chmury. Bogini — pomyœla³. — Czy s³ysza³eœ kiedyœ o pocz¹tkach kopalni diamentów Kimberly, Paul? — Napisa³em na ten temat ksi¹¿kê — odpar³ i w sumie bez powodu rozeœmia³ siê. (Zastrzyk przedoperacyjny? Zastrzyk przedoperacyjny?) — Czasami pracuj¹cy tam tubylcy kradli diamenty. Owijali w liœcie i wk³adali je sobie w odbytnice. Je¿eli uda³o im siê wydostaæ z Big Hale tak, ¿e nikt tego nie zauwa¿y³, mieli szansê uciec. A wiesz, co robili z nimi Brytyjczycy,
kiedy przy³apywali takich zbiegów, zanim uda³o im siê dotrzeæ do Oranjeriver i znikn¹æ na znanym sobie terenie? — Przypuszczam, ¿e ich zabijali — powiedzia³ z wci¹¿ zamkniêtymi oczami. — O, nie! To by³oby tak, jak wyrzucanie drogiego samochodu na z³om tylko dlatego, ¿e zepsu³a siê w nim jakaœ ma³a sprê¿ynka: Kiedy ich przy³apywali, upewniali siê, ¿e bêd¹ mogli dalej pracowaæ, jak równie¿ upewniali siê, ¿e ju¿ nigdy nie bêd¹ próbowaæ ucieczki. Ta operacja by³a nazywana OKULAWIENIEM, Paul, i to jest w³aœnie to, co mam zamiar zrobiæ teraz
z tob¹. Dla mojego w³asnego bezpieczeñstwa... i twojego równie¿... Uwierz mi — potrzebujesz ochrony przed samym sob¹. Pamiêtaj, to tylko troszkê poboli i bêdzie po wszystkim. Próbuj dodaæ sobie otuchy t¹ myœl¹. Groza przejmuj¹ca i rani¹ca jak podmuch wiatru miotaj¹cego ostrza brzytew przeniknê³a narkotyczn¹ mgie³kê i Paul b³yskawicznie otworzy³ oczy. Wsta³a i odsunê³a koc, ods³aniaj¹c jego powykrzywiane nogi i nagie stopy. — Nie — powiedzia³. — Nie... Annie... o czymkolwiek w tej chwili myœlisz, mo¿emy chyba najpierw porozmawiaæ, prawda?... proszê...
Pochyli³a siê. Kiedy siê wyprostowa³a, w jednej rêce trzyma³a przyniesion¹ z szopy siekierê, a w drugiej propanowy palnik. Ostrze siekiery b³yszcza³o. Na boku propanowego palnika widnia³ napis: Bernz-O-mati-C. Znowu siê pochyli³a i tym razem podnios³a siê z ciemn¹ buteleczk¹ i pude³kiem zapa³ek. Na ciemnej butelce by³a jakaœ nalepka. Na nalepce napis: BETADYNA. Nigdy nie zapomnia³ tych przedmiotów, tych s³ów, tych nazw. — ANNIE, NIE! — krzykn¹³. — ANNIE, ZOSTANÊ TU! NAWET NIE BÊDÊ WYCHODZI£ Z £Ó¯KA!
PROSZÊ! O BO¯E, PROSZÊ, NIE OKALECZAJ MNIE! — Wszystko bêdzie dobrze — powiedzia³a, a na jego twarzy widnia³ ten sam wyraz, który pojawia³ siê na niej, kiedy siê wy³¹cza³a — wyraz zdumiewaj¹cej pustki — i zanim jego umys³ stan¹³ w p³omieniach bezbrze¿nej paniki, zda³ sobie sprawê, ¿e kiedy to siê skoñczy, ona w ogóle nie bêdzie pamiêtaæ tego, co zrobi³a, tak jak nie pamiêta³a, jak zabija³a dzieci, staruszków, pacjentów, których przywieziono do jej szpitala w stanie ciê¿kim, i Andrew Pomeroya. By³a to przecie¿ kobieta, która mimo i¿ dosta³a swój czepek w 1966 roku, zaledwie
parê minut temu powiedzia³a mu, ¿e pracowa³a jako pielêgniarka od dziesiêciu lat. Zabi³a Pomeroya t¹ sam¹ siekier¹. Wiem, ¿e tak w³aœnie by³o. W dalszym ci¹gu krzycza³ i b³aga³, ale jego s³owa zmieni³y siê w nieartyku³owany be³kot. Próbowa³ siê odwróciæ, próbowa³ siê od niej odsun¹æ, a jego nogi krzycza³y przeraŸliwie. Próbowa³ podci¹gn¹æ je wy¿ej, sprawiæ, by by³y mniej wyraŸnym celem, aby by³y mniej ods³oniête, a jego kolana wrzeszcza³y upiornie. — Jeszcze minutkê, Paul — powiedzia³a
i odkorkowa³a buteleczkê betadyny. Wyla³a trochê br¹zowoczerwonego paskudztwa na jego lew¹ kostkê. — Jeszcze minutkê i bêdzie po wszystkim. Przekrêci³a siekierê na p³ask. Na jej silnym prawym nadgarstku pojawi³y siê grube œciêgna — zauwa¿y³ b³ysk pierœcienia z ametystem, który nadal nosi³a na czwartym palcu tej rêki. Wyla³a trochê betadyny na ostrze. Czu³ woñ, jaka zwykle dominuje w szpitalnych pomieszczeniach. Ta woñ oznacza zwykle, ¿e zaraz dostaniesz zastrzyk. — To bêdzie bola³o tylko trochê, Paul. Nie bêdzie tak Ÿle.
Odwróci³a siekierê i pola³a betadyn¹ drug¹ stronê ostrza. Zauwa¿y³ na tej stronie rozkwitaj¹ce kwiaty rdzy, zanim zd¹¿y³ je zakryæ brunatny obrzydliwy p³yn. — ANNIE, ANNIE, OCH, ANNIE, PROSZÊ, PROSZÊ, NIE, PROSZÊ, NIE RÓB TEGO, ANNIE, PRZYSIÊGAM, BÊDÊ DOBRY, PRZYSIÊGAM, NA BOGA, BÊDÊ DOBRY, PROSZÊ, DAJ MI SZANSÊ, BY BYÆ DOBRYM, OCH, ANNIE, PROSZÊ, POZWÓL MI BYÆ DOBRYM... — To bêdzie bola³o tylko trochê. Potem najgorsze bêdziemy ju¿ mieli za sob¹ i to na dobre, Paul.
Wyrzuci³a otwart¹ butelkê betadyny przez ramiê, a jej oblicze by³o puste i pozbawione wyrazu jak wyciosane z kamienia; przesunê³a praw¹ d³oñ w dó³ styliska siekiery, prawie a¿ do samego obucha. Lew¹ rêk¹ uchwyci³a stylisko nieco bardziej u do³u i rozstawi³a szeroko nogi niczym drwal. — ANNIE, OCH, PROSZÊ, PROSZÊ, NIE RÓB MI NIC Z£EGO! Jej oczy by³y jakby zamglone i nieobecne. — Nie martw siê — powiedzia³a. — Jestem wykwalifikowan¹ pielêgniark¹. Siekiera opad³a ze œwistem i jej ostrze
zag³êbi³o siê w lewej nodze Paula Sheldona, tu¿ nad kostk¹. Potworny ból przeszy³ jego cia³o niczym ognisty piorun. Dotar³ do ka¿dego zakamarka jego cia³a. Ciemnoczerwona krew zbryzga³a jej twarz jak indiañskie barwy wojenne. Zachlapa³a œcianê. S³ysza³, jak ostrze zgrzytnê³o na koœci, kiedy wyci¹ga³a siekierê z rany. Spojrza³ z niedowierzaniem w dó³, na samego siebie. Przeœcierad³o nabieg³o czerwieni¹. Zobaczy³ palce swoich stóp poruszaj¹ce siê nerwowo. Potem zobaczy³ J¥ unosz¹c¹ ponownie w górê ociekaj¹c¹ szkar³atem siekierê. Spinki wypad³y jej z w³osów, krêcone kosmyki opada³y jej na czo³o, przes³ania³y pozbawion¹ wyrazu, têp¹ twarz.
Próbowa³ siê cofn¹æ pomimo bólu w nodze i kolanie i zda³ sobie sprawê, ¿e jego noga porusza³a siê, ale stopa nie. Jedyne, co dziêki temu osi¹gn¹³, by³o poszerzenie rany zadanej siekier¹, która zaczê³a siê otwieraæ niczym upiorne usta. Mia³ dostatecznie du¿o czasu, aby zrozumieæ, ¿e jego stopa i reszta nogi by³y po³¹czone razem ju¿ tylko dziêki miêsu jego ³ydki, zanim ostrze siekiery nie opad³o ponownie, mierz¹c prosto w otwart¹ ranê, rozcinaj¹c jego nogê do koñca i pogr¹¿aj¹c siê g³êboko w materacu ³ó¿ka. Rozleg³ siê przenikliwy jêk sprê¿yn. Annie jednym szarpniêciem uwolni³a siekierê i odrzuci³a j¹ w k¹t. Przez
chwilê patrzy³a obojêtnie na bryzgaj¹cy krwi¹ kikut, a potem wziê³a do rêki pude³ko zapa³ek. Zapali³a jedn¹. Potem podnios³a propanowy palnik z napisem “Bernz-O-mati-C" na œciance i przekrêci³a znajduj¹cy siê z boku zawór. Palnik zasycza³. Krew la³a siê z miejsca, w którym teraz mia³a koñczyæ siê jego noga. Annie podstawi³a zapa³kê pod wylot palnika. Rozleg³o siê ciche — puf — pojawi³ siê d³ugi, ¿ó³ty p³omyczek. Annie przekrêci³a zawór i ¿ó³ty p³omyczek zmieni³ siê w gruby b³êkitny strumieñ ognia. — Nie mogê tego zeszyæ — powiedzia³a. — Nie ma na to czasu. Za³o¿enie opaski uciskowej te¿ nie
wchodzi w rachubê. Nie ma centralnego punktu nacisku. Muszê... (sp³ukaæ) to przypaliæ. Pochyli³a siê. Paul krzycza³, kiedy ogieñ omiót³ ¿ywy i krwawi¹cy kikut. Dym uniós³ siê w powietrze. To by³a s³odka woñ. On i jego ¿ona spêdzili miesi¹c miodowy na Maui. Trafili na Luau. Ta woñ przypomina³a mu woñ œwini, kiedy wyci¹gniêto j¹ z do³u, w którym przyrz¹dzano j¹ przez ca³y dzieñ. Œwinia by³a nadziana na kiju, obwis³a, czarna, rozpadaj¹ca siê na kawa³ki. Ból by³ krzykiem. To on krzycza³.
— Prawie po wszystkim — powiedzia³a i zakrêci³a zawór, bo w³aœnie przed chwil¹ zapali³o siê przeœcierad³o wokó³ jego kikuta — kikuta, który ju¿ nie krwawi³ i który by³ tak czarny jak skóra œwini, kiedy wyjêto j¹ z do³u Luau — Eileen odwróci³a siê, ale Paul przygl¹da³ siê z fascynacj¹, jak obdzierano œwiniê ze skóry. Skóra by³a spêkana i zdzierano j¹ niemal z tak¹ ³atwoœci¹, z jak¹ móg³byœ œci¹gn¹æ sweter po zakoñczeniu meczu pi³ki no¿nej. — Prawie po wszystkim... Zgasi³a palnik. Jego noga le¿a³a na linii p³omieni. Za ni¹ zaœ spoczywa³a jego
wci¹¿ jeszcze drgaj¹ca odr¹bana stopa. Pochyli³a siê i kiedy siê podnios³a, trzyma³a w d³oni jego starego dobrego przyjaciela — ¿ó³te wiadro. Z jego nieocenion¹ pomoc¹ bez trudu poradzi³a sobie z p³omieniem. Krzycza³. Krzycza³. Ból! Bogini! Ból! O Afryko! Sta³a, patrz¹c na niego i na pociemnia³e, zbryzgane krwi¹ przeœcierad³o z mglist¹ konsternacj¹ — jej twarz by³a twarz¹ kobiety, która s³yszy podawany przez radio komunikat, ¿e podczas trzêsienia ziemi w Turcji czy w Pakistanie zginê³o dziesiêæ tysiêcy osób. — Nic ci nie bêdzie, Paul —
powiedzia³a, ale w jej g³osie zupe³nie nieoczekiwanie da³o siê wyczuæ przera¿enie. Rozgl¹da³a siê trwo¿liwie woko³o, jak wtedy, kiedy wydawa³o siê jej, ¿e mo¿e straciæ kontrolê nad pal¹cymi siê w piecyku stronami jego ksi¹¿ki. Nagle jej wzrok zatrzyma³ siê na czymœ. Mia³ wra¿enie, ¿e odetchnê³a z ulg¹. — Tylko wyrzucê œmieci. Podnios³a jego stopê. Jej palce wci¹¿ jeszcze porusza³y siê spazmatycznie. Przenios³a j¹ przez pokój. Zanim dotar³a do drzwi, znieruchomia³y. Widzia³ bliznê na podbiciu i przypomnia³ sobie, w jaki sposób siê jej nabawi³ — bêd¹c jeszcze dzieckiem stan¹³ przez przypadek na kawa³ku rozbitej butelki. Czy to siê
zdarzy³o na Revere Beach? Tak. Wydawa³o mu siê, ¿e tak. Przypomnia³ sobie, jak p³aka³, a ojciec powiedzia³, ¿e to przecie¿ tylko niewielkie skaleczenie. Ojciec powiedzia³, ¿eby przesta³ siê zachowywaæ jak ktoœ, komu ur¿niêto jego cholern¹ stopê. Annie zatrzyma³a siê przy drzwiach i raz jeszcze spojrza³a na Paula, który krzycza³ i wi³ siê na poprzypalanym i zakrwawionym ³ó¿ku — jego twarz by³a trupio blada. — Teraz jesteœ okaleczony — powiedzia³a. — I nie wiñ mnie za to. To wy³¹cznie twoja wina. Wysz³a..
A Paul straci³ przytomnoœæ.
23
Chmura wróci³a. Paul zanurkowa³ w jej stronê i nie obchodzi³o go bynajmniej, ¿e tym razem chmura mo¿e wcale nie oznaczaæ utraty przytomnoœci, tylko œmieræ. Prawdê mówi¹c, mia³ nadziejê, ¿e umrze. Tylko... proszê, ¿eby to nie by³o bolesne. Bez wspomnieñ, bez bólu, bez Annie Wilkes.
Zanurkowa³ w stronê chmury, wp³yn¹³ w ni¹, jak przez mg³ê s³ysz¹c echo w³asnego krzyku i czuj¹c w nozdrzach zapach swego w³asnego przypalonego cia³a. Kiedy jego myœli gas³y, postanowi³ jeszcze: Bogini! Zabijê ciê! Bogini! Zabijê ciê! Bogini! Potem nie by³o ju¿ nic — prócz nicoœci.
Czêœæ trzecia
PAUL
Jest niedobrze. Próbowa³em spaæ przez ostatnie pó³ godziny i nie maglem. Pisanie tu dzia³a jak jakiœ narkotyk. To jedyne, czego oczekujê. Tego popo³udnia czyta³em to, co napisa³em... I to wydawa³o mi siê ¿ywe. Wiem, ¿e wydaje siê ¿ywe, bo moja wyobraŸnia uzupe³nia to drobiazgami, których inna osoba nie by³aby w stanie zrozumieæ.
Chcia³em powiedzieæ, ¿e to pró¿noœæ. Ale to wygl¹da równie¿ jak jakieœ czary... A ja po prostu nie mogê ¿yæ w tej teraŸniejszoœci. Oszala³bym, gdybym w niej ¿y³.
John Fowles “Kolekcjoner"
1
ROZDZIA£ 32
— O Jezu! — Jêk ¹³ Ia i zrobi³ erwowy ruch aprzód. Geoffrey schwyci³ przyjaciela za ramiê. Jed ostaj y rytm bêb ów pulsowa³ w jego g³owie jak coœ, co s³yszy siê w sta ie jakiegoœ morderczego delirium. Pszczo³y lata³y woko³o ich, ale ¿ad a ie zai teresowa³a siê imi a dobre — po prostu przelatywa³y wokó³ ich zmierzaj¹c w stro ê pola y jakby — pomyœla³ Geoffrey — by³y jakimiœ male kimi mag esami i coœ je am
2
Paul podniós³ maszynê i potrz¹sn¹³ ni¹. Po chwili ma³y kawa³ek stali wypad³ z niej prosto na deskê spoczywaj¹c¹ na oparciach fotela. Podniós³ go i przyjrza³ mu siê z uwag¹. To by³a litera “t". Maszyna po prostu wyrzuci³a z siebie literê “t". Pomyœla³. Muszê z³o¿yæ skargê do zarz¹dcy. Nie tylko poproszê, ale po prostu za¿¹dam nowej maszyny. Ona ma pieni¹dze — wiem, ¿e je ma. Mo¿e trzyma je w s³oikach zakopanych pod
stodo³¹ albo upycha je w œcianach swojego Miejsca Œmiechu, ale ona ma forsê. A “t", mój Bo¿e, to druga w kolejnoœci, najwa¿niejsza litera w jêzyku angielskim! Oczywiœcie nie poprosi o nic Annie — ani tym bardziej niczego nie za¿¹da. Kiedyœ by³ taki cz³owiek, który móg³by chocia¿ poprosiæ. Cz³owiek, który cierpia³ potworne katusze, cz³owiek, który nie mia³ ¿adnego punktu zaczepienia — nawet tej cholernej ksi¹¿ki. Ten cz³owiek by³by w stanie poprosiæ. Cierpi¹c czy nie, ten facet mia³ w sobie dostatecznie du¿o odwagi, ¿eby przynajmniej spróbowaæ stawiæ czo³o Annie Wilkes. On by³ tym
cz³owiekiem i przypuszcza³, ¿e powinien siê wstydziæ — ale tamten cz³owiek mia³ nad tym podwójn¹ przewagê — TAMTEN mia³ dwie stopy... i oba kciuki. Paul siedzia³ przez chwilê w zamyœleniu, przeczyta³ ostatni¹ linijkê (w myœlach uzupe³ni³ braki), a potem na nowo zabra³ siê do dzie³a. Tak jest lepiej. Lepiej o nic nie prosiæ. Lepiej nie prowokowaæ. Za jego oknem brzêcza³y pszczo³y.
By³ pierwszy dzieñ lata. przyci¹ga³o.
3
przyci¹ga³o. — Puœæ mnie — warkn¹³ Ian i zamierzy³ siê na Geoffreya, a jego prawa d³oñ zacisnê³a siê w piêœæ. Na bladej twarzy oczy zabieg³y mu wœciek³oœci¹ — najwyraŸniej nie
zdawa³ sobie sprawy, kto powstrzymywa³ go przed do³¹czeniem do ukochanej. Geoffrey zrozumia³, ¿e to, co zobaczyli, kiedy Hezekiah odsun¹³ nieco zas³onê krzewów, nieomal doprowadzi³o Iana do ob³êdu. Znajdowa³ siê na krawêdzi i wystarczy³by jeden jedyny drobny impuls, aby run¹³ w otch³añ, szaleñstwa. Gdyby tak siê sta³o, poci¹gn¹³by za sob¹ Misery. — Ian. — Pozwól mi tam iœæ, mówiê! — Ian szarpn¹³ siê do ty³u z szaleñcz¹ wœciek³oœci¹, a Hezekiah jêkn¹³ trwo¿liwie:
— Nie, szefie, rozwœcieczy pan pszczo³y i u¿¹dl¹ pani¹. Ian zdawa³ siê tego nie s³yszeæ. Z dzikim, mêtnym spojrzeniem wyrwa³ siê Geoffreyowi, uderzaj¹c starego przyjaciela mocno w koœæ policzkow¹. Czarne gwiazdy niczym komety przemknê³y pod czaszk¹ Geoffreya. Pomimo to zobaczy³, jak Hezekiah zaczyna wymachiwaæ swoim potencjalnie morderczym Gosha — woreczkiem wype³nionym piaskiem, ulubion¹ broni¹ Bourkasów, stosowan¹ zwykle w walce na krótki dystans — i zd¹¿y³ jeszcze wyszeptaæ: — Nie! Ja siê tym zajmê!
Hezekiah z wahaniem pozwoli³, by Gosha opad³ bezw³adnie i ko³ysa³ siê na koñcu skórzanego rzemienia niczym zatrzymuj¹ce siê wahad³o. W tej samej chwili g³owa Geoffreya odskoczy³a do ty³u pod wp³ywem bolesnego uderzenia. Tym razem pod wp³ywem ciosu rozci¹³ sobie wargê i poczu³, jak do ust zaczê³a mu siê s¹czyæ ciep³a krew, czu³ jej s³odkawo-s³ony smak. Rozleg³ siê trzask, kiedy koszula Iana — wyblak³a od s³oñca i porozrywana w wielu miejscach — zaczê³a siê drzeæ Geoffreyowi w palcach. Jeszcze chwila i Ian bêdzie wolny. Geoffrey z pewnym zdziwieniem zda³ sobie sprawê, ¿e by³a to ta sama
koszula, któr¹ Ian mia³ na sobie podczas uroczystej kolacji u barona i baronowej, trzy wieczory temu... tak, nie ulega³o w¹tpliwoœci. Od tej pory ani Ian, ani ¿aden z ich nie mia³ mo¿liwoœci siê przebraæ. Trzy wieczory temu... Ale koszula wygl¹da³a tak, jakby Ian nosi³ j¹ co najmniej od trzech lat, a Geoffrey mia³ wra¿enie, ¿e od czasu przyjêcia minê³o ju¿ dobre trzysta lat. Tylko trzy wieczory temu — pomyœla³ znowu z g³upawym zdziwieniem i w tej samej chwili Ian zasypa³ jego twarz gradem ciosów. — Pozwól mi tam pójœæ, do cholery — Ian uderza³ okrwawion¹ piêœci¹ raz po
raz w twarz Geoffreya — swego przyjaciela, za którego w normalnych okolicznoœciach i w stanie pe³nej œwiadomoœci odda³by ¿ycie. — Chcesz udowodniæ, ¿e j¹ kochasz zabijaj¹c j¹? — spyfa³ cicho Geoffrey. — Je¿eli tak, to proszê bardzo, stary, pobij mnie do nieprzytomnoœci! Piêœæ Iana zawaha³a siê. Zdawaæ by siê mog³o, ¿e ob³¹kañcze, przera¿one spojrzenie odzyskuje odrobinê dawnego blasku. Uspokoi³ siê trochê. — Muszê do niej pójœæ — wymamrota³ jak cz³owiek we œnie. — Przepraszam, ¿e ciê uderzy³em, Geoffrey, naprawdê, bardzo mi przykro, stary — jestem
pewien, ¿e mnie rozumiesz — ale ja muszê... widzisz, ja... Spojrza³ raz jeszcze, jakby chcia³ siê upewniæ, ¿e okropieñstwo, które zobaczy³, nie by³o wytworem wyobraŸni i ponownie szarpn¹³ siê, jak gdyby mia³ zamiar wybiec na polanê, gdzie sta³a Misery — przywi¹zana do drzewa, z rêkoma uniesionymi wysoko nad g³ow¹. Na jej nadgarstkach lœni³y — przytwierdzaj¹c jej d³onie do najni¿szej ga³êzi eukaliptusa, jedynego drzewa rosn¹cego na tej polanie — zabrane przez Bourkasów baronowi Hendzigowi /zanim wys³ano go na pewn¹ i okrutn¹ œmieræ do jaskini w skale, do której wchodzi³o siê przez
otwór ust kamiennej bogini/ stalowe kajdanki barona. Tym razem to Hezekiah schwyci³ lana, ale Geoffrey zd¹¿y³ jeszcze raz spojrzeæ pomiêdzy rozchylonymi ga³êziami i omieœæ wzrokiem ca³¹ polanê — na krótk¹ chwilê zapar³o mu dech w piersiach — czu³ siê jak cz³owiek, który musi wnieœæ na strome wzgórze ³adunek przeterminowanych i wyj¹tkowo czu³ych materia³ów wybuchowych, a jego koszula zaczepia siê nagle o kolczaste krzewy. Jedno u¿¹dlenie, pomyœla³. Tylko jedno i po niej. — Nie szefie, nie mo¿e pan — rzek³
Hezekiah z przera¿aj¹cym spokojem w g³osie. — Jest tak, jak powiedzia³ ten facet... Je¿eli pan tam wyjdzie, te pszczo³y obudz¹ siê ze snu. A jeœli te pszczo³y siê obudz¹, to dla niej nie bêdzie ¿adnej ³ó¿nicy, czy u¿¹dl¹ j¹ ³az, czy tysi¹c ³azy. Jak te pszczo³y siê obudz¹, my wszyscy umrzemy, ale ona umrze pie³wsza, a jej œmie³æ bêdzie najba³dziej ok³utna. Ian powoli zaczyna³ siê uspokajaæ. Bêd¹c pomiêdzy dwoma mê¿czyznami, czarnym i bia³ym, z potworn¹ niechêci¹ odwróci³ g³owê w stronê polany, jakby nie chcia³ na ni¹ patrzeæ, a mimo to nie by³ w stanie przezwyciê¿yæ pokusy.
— No to co teraz mamy robiæ? Co mo¿emy zrobiæ dla mojej biednej ukochanej? — Nie wiem — sp³ynê³o Geoffreyowi na usta i choæ sam by³ pogr¹¿ony w przygnêbiaj¹cym smutku, zdo³a³ mimo wszystko powstrzymaæ siê przed wypowiedzeniem ich na g³os. Nie po raz pierwszy przysz³o mu na myœl, ¿e zaw³adniêcie przez Iana kobiet¹, któr¹ Geoffrey kocha³ równie mocno /jak skrycie/, obudzi³o w Ianie uczucie dziwnego egoizmu i niemal kobiecej histerii, na któr¹ sam Geoffrey nie móg³ sobie wszak¿e pozwoliæ. Przecie¿ dla reszty œwiata by³ tylko przyjacielem Misery. Tak, tylko jej przyjacielem,
pomyœla³ z na wpó³ histeryczn¹ ironi¹, a potem przesun¹³ wzrok na polanê. Na jego przyjació³kê. Misery nie mia³a na sobie odzienia, ale Geoffrey uzna³, ¿e w takiej chwili nawet najgorsza dewotka nie poczu³aby siê zgorszona i nie oskar¿y³aby jej o nieprzyzwoitoœæ. Hipotetyczna stara dewotka mog³aby, to fakt, uciec z krzykiem na widok Misery, ale jej krzyk by³by raczej wynikiem strachu i obrzydzenia ani¿eli obrazy moralnoœci. Misery nie mia³a na sobie odzienia, ale wcale nie by³a naga. Jej strojem by³y pszczo³y. Od stóp do g³ów, ca³e cia³o mia³a pokryte pszczo³ami. Wygl¹da³a tak, jakby mia³a na sobie jakiœ dziwny habit — dziwny, bo habit ten porusza³ siê i falowa³ poœród
kr¹g³oœci jej piersi i bioder, choæ dzieñ by³ kompletnie bezwietrzny. Ponadto ca³a jej twarz wydawa³a siê spowita jakimœ typowo wschodnim kwiatem — tylko jej niebieskie oczy wygl¹da³y spoza maski pszczó³, które leniwie wêdrowa³y po ca³ym jej obliczu, przes³aniaj¹c usta, nos, brodê i czo³o. Jeszcze wiêcej pszczó³, wielkich br¹zowych pszczó³ afrykañskich — tych najbardziej morderczych i najs³ynniejszych pszczó³ œwiata — obsiad³o stalowe obrêcze kajdanek barona, pospacerowa³o po nich przez chwilê, a potem przy³¹czy³o siê do ¿ywych rêkawic na d³oniach Misery. Kiedy Geoffrey przygl¹da³ siê tej scenie, wielkie roje pszczó³ przemknê³y w
stronê polany. Zlatywa³y siê ze wszystkich stron, ale nawet teraz, w momencie chwilowego roztrzêsienia, zdawa³ sobie sprawê, ¿e najwiêcej nadci¹ga³o z zachodu, gdzie majaczy³o wielkie, kamienne oblicze bogini. Bêbny przez ca³y czas wybija³y równy rytm — równie odurzaj¹cy jak monotonne, senne brzêczenie pszczó³. Ale Geoffrey wiedzia³, ¿e sennoœæ pszczó³ by³a rzecz¹ wyj¹tkowo z³udn¹, wiedzia³, co siê sta³o z baronow¹, i dziêkowa³ Bogu, ¿e oszczêdzi³ Ianowi tego okropnego widoku... i odg³osu tego sennego brzêczenia, który w jednej chwili zmieni³ siê we wœciek³y ryk puszczonej w ruch pi³y ³añcuchowej. Odg³osu, który najpierw st³umi³, a potem zag³uszy³
przera¿aj¹ce okrzyki umieraj¹cej kobiety. By³a pró¿n¹, g³upi¹, a jednoczeœnie niebezpieczn¹ istot¹ — ma³o brakowa³o, a zabi³aby ich, kiedy wypuœci³a z klatki niebezpiecznego, jadowitego afrykañskiego wê¿a — ale g³upia czy nie, niebezpieczna czy nie, nikt, obojêtnie, mê¿czyzna czy kobieta, nie zas³u¿y³ na tak¹ œmieræ. W g³êbi duszy raz po raz przypomina³ sobie pytacie Iana: — I co teraz mamy robiæ? Co mo¿emy zrobiæ dla naszej biednej ukochanej? Hezekiah rzek³: — Nic nie mo¿emy z³obiæ, szefie, ale
jej nic nie g³ozi, dopóki bij¹ bêbny, te pszczo³y bêd¹ spaæ i pani te¿ bêdzie spaæ. Teraz pszczo³y pokry³y ca³e jej cia³o grubym, drgaj¹cym kokonem. Jej oczy, otwarte, ale nie widz¹ce, wydawa³y siê uskokami w ¿ywej jaskini stale wêdruj¹cych, przepychaj¹cych siê miêdzy sob¹, brzêcz¹cych pszczó³. — A jeœli bêbny umilkn¹? — spyta³ Geoffrey cichym, prawie pozbawionym si³y g³osem, i w tej samej chwili odg³os bêbnów ucich³. Prz z chwil wszyscy rz j
4
Paul patrzy³ z niedowierzaniem na ostatni¹ linijkê, a potem podniós³ royala — podnosi³ go niczym sztangê, kiedy tylko wychodzi³a z pokoju, Bóg wie dlaczego — i znów ni¹ potrz¹sn¹³ — klawisze zagrzechota³y, a potem na deskê, która s³u¿y³a mu za stó³, wypad³ kolejny kawa³ek metalu. Na zewn¹trz s³ysza³ ryk b³êkitno-bia³ej maszyny do koszenia trawnika — przycina³a starannie trawnik przed domem, ¿eby ci “zafajdani Roydmanowie" nie mieli o czym gadaæ w mieœcie. Odstawi³
maszynê, po czym podniós³ do góry kawa³ek metalu, aby zobaczyæ, jak¹ now¹ niespodziankê wyszykowa³ mu stary royal. To by³o prawdziwe zaskoczenie. Patrzy³ na to w promieniach popo³udniowego s³oñca padaj¹cych ukoœnie przez okno. Jego wyraz niedowierzania pozosta³ nie zmieniony. Na trzymanej w d³oni przybrudzonej nieco tuszem g³ówce metalowej dŸwigienki widnia³o E e Jakby na dodatek, ¿eby by³o weselej,
stary royal wyrzuci³ teraz najczêœciej u¿ywan¹ literê w jêzyku angielskim. Paul spojrza³ na kalendarz. Obrazek ukazywa³ ukwiecon¹ ³¹kê — miesi¹c mia³ byæ ponoæ majem, ale Paul zapisywa³ dni na jednej ze swoich kartek brudnopisu i zgodnie z jego domowej roboty kalendarzem by³ ju¿ 21 czerwca. Niechaj te leniwe upalne szalone letnie dni trwaj¹ wiecznie — pomyœla³ z gorycz¹ i rzuci³ czcionkê od maszyny mniej wiêcej w stronê kosza na œmieci. No dobrze, i co ja mam teraz robiæ? — pomyœla³, ale oczywiœcie wiedzia³, co go czeka. Pisanie odrêczne. Oto, co go czeka³o. Ale jeszcze nie teraz. Choæ
jeszcze przed chwil¹ nie móg³ siê doczekaæ, ¿eby opisaæ scenê, w której Ian, Geoffrey i przezabawny Hezekiah wpadn¹ w pu³apkê Bourkasów, tak ¿eby ca³e towarzystwo zosta³o przetransportowane do jaskiñ za obliczem kamiennego pos¹gu, gdzie rozegra siê dramatyczny fina³ opowieœci, poczu³ siê nagle zmêczony. Dziura w papierze zamknê³a siê z potwornym hukiem. Jutro. Jutro zacznie pisaæ odrêcznie. Pieprzony rêkopis. Poskar¿ siê swojemu zarz¹dcy, Paul.
Ale wiedzia³, ¿e tego nie zrobi. Annie za bardzo zdziwacza³a. Nas³uchiwa³ monotonnego ryku maszyny do strzy¿enia trawników, zobaczy³ jej cieñ i podczas gdy myœla³ o tym, jak bardzo Annie zdziwacza³a — jego umys³ przypomina³ mu wizjê unosz¹cej siê, a potem opadaj¹cej siekiery, wizjê jej bezdusznej, pozbawionej wyrazu twarzy, zbryzganej krwi¹. To by³o tak wyraŸne, ka¿de s³owo, które wypowiedzia³a, ka¿de s³owo, które wykrzykiwa³a, zgrzyt siekiery, kiedy wyrywa³a j¹ z prze³upanej koœci, krew na œcianie. Wszystko by³o kryszta³owo wyraziste. Próbowa³ w takich chwilach wymazaæ z pamiêci te wspomnienia — zablokowaæ
je w jakiœ sposób, ale za ka¿dym razem okazywa³o siê, ¿e zabiera³ siê do tego zbyt póŸno. Ze wzglêdu na przebieg jednej z ostatnich scen Szybkich samochodów — brawurow¹ ucieczkê Tony'ego Bonasaro zakoñczon¹ wypadkiem, z którego m³ody z³odziejaszek ledwo co wyszed³ z ¿yciem (epilog powieœci rozgrywa³ siê w pokoju szpitalnym Tony'ego, gdzie bohater by³ przes³uchiwany przez partnera nie¿yj¹cego porucznika Graya), Paul rozmawia³ z wieloma ofiarami wypadków samochodowych. S³ysza³ stale to samo, za ka¿dym razem. S³owa by³y ró¿ne, ale sens taki sam: Pamiêtam, jak wsiada³em do samochodu, a obudzi³em siê ju¿ tutaj. Ca³a reszta — to
ciemnoœæ. Nic wiêcej nie pamiêtam. Dlaczego wiêc coœ takiego nie przytrafi³o siê jemu? Bo pisarze pamiêtaj¹ wszystko, Paul. Zw³aszcza bolesne prze¿ycia. Rozbierz pisarza do naga, wska¿ palcem na jego blizny, a on zaserwuje ci opowiastkê o najdrobniejszej z tych blizn. O tych wiêkszych napisze sporych rozmiarów powieœæ. Nie wymiga siê amnezj¹. Dobrze jest mieæ odrobinê talentu, je¿eli chcesz byæ pisarzem, ale tak naprawdê to tym, czego potrzebujesz, jest zdolnoœæ przypominania sobie okolicznoœci, w jakich nabawi³eœ siê ka¿dej z tych blizn.
“Sztuka polega na trwa³oœci wspomnieñ". Kto to powiedzia³? Thomas Szasz? William Faulkner? Cyndi Lauper? Wspomnienie tego ostatniego nazwiska obudzi³o w nim jego w³asne skojarzenia — bolesne i nieprzyjemne w obecnych okolicznoœciach — wspomnienie Cyndi Lauper œpiewaj¹cej radoœnie “Girls Just Want to have Fun" — by³o tak wyraŸne, ¿e niemal s³ysza³ s³owa:
Kochany tato, z tob¹ nie jest Ÿle Ale dziewczyny chc¹ zabawiæ siê Kiedy dzieñ pracy wreszcie skoñczy siê
Dziewczyny chc¹, dziewczyny chc¹ zabawiæ siê.
Nagle zapragn¹³ pos³uchaæ jakiegoœ dobrego rockandrollowego kawa³ka. To pragnienie by³o silniejsze ni¿ jakiekolwiek do tej pory pragnienie zapalenia papierosa. To niekoniecznie musia³a byæ Cyndi Lauper. To móg³ byæ ktokolwiek. Jezu Chryste, to móg³by byæ nawet Ted Nugent. Wizja opadaj¹cej siekiery. Œwist siekiery. Nie myœl o tym.
Ale to by³o g³upie. Mówi³ sobie, ¿e nie powinien o tym myœleæ, choæ wiedzia³, ¿e ta wizja przez ca³y czas tkwi³a w jego podœwiadomoœci jak koœæ w gardle. Czy pozwoli, ¿eby tam utkwi³a na zawsze, czy oka¿e siê mê¿czyzn¹ i w koñcu j¹ wyrzyga? Wtedy pojawi³o siê inne wspomnienie — wygl¹da³o na to, ¿e by³ to Dzieñ Wspomnieñ Paula Sheldona. Tym razem przypomnia³ sobie Olivera Reeda w roli szalonego, ale wyj¹tkowo przekonuj¹cego naukowca w filmie Davida Cronnenberga “Potomstwo", namawiaj¹cego swoje pacjentki w Instytucie Psychoplazmatyki (zdaniem Paula by³a to naprawdê zabawna
nazwa), aby “przesz³y przez to"! “Przesz³y przez to do koñca!" No có¿... mo¿e to wcale nie by³a taka g³upia rada? Przeszed³em przez to raz. To wystarczy. Gówno — oto czym to by³o. Gdyby jednorazowe przejœcie przez to mia³o mu wystarczyæ, gdyby mia³ mieæ doœæ ju¿ po jednym razie, skoñczy³by sprzedaj¹c odkurzacze — jak jego ojciec. No to w takim razie przejdŸ przez to. PrzejdŸ przez to do koñca, Paul. Zacznij z Misery.
Nie. Tak. Pieprzê ciê. Paul opar³ siê na fotelu, przykry³ oczy rêk¹ i chc¹c nie chc¹c, przeszed³ przez to. Bez wahania. A¿ do samego koñca.
5
Nie umar³, nie usn¹³, ale w chwilê po tym, jak Annie go okulawi³a, ból odszed³. Odp³yn¹³, oderwa³ siê od cia³a jak balon czystej myœli unosz¹cy siê na cienkiej nici. O, cholera — dlaczego on siê tym w ogóle przejmowa³? Zrobi³a to, przez ca³y czas pomiêdzy wtedy i teraz by³y tylko ból, nuda i praca nad t¹ g³upaw¹, melodramatyczn¹ ksi¹¿k¹, której podj¹³ siê, aby umkn¹æ tym dwóm pierwszym czynnikom. Ca³a rzecz by³a bez znaczenia. O, tak, ale ju¿ nie jest — to temat dla ciebie, Paul. To niæ, która omotuje
wszystko. Ta niæ, która jest tak autentyczna. Czy tego nie dostrzegasz? Misery. Oczywiœcie. To by³a niæ, która omotywa³a wszystko, ale niezale¿nie, czy ta niæ by³a autentyczna, czy nie, by³a przy tym cholernie g³upia. I s³owo to oznacza³o przede wszystkim ból (zazwyczaj rozwlek³y i têpy). Naprawdê oznacza³o ono jednak postaæ i powieœæ (co siê tyczy tej ostatniej — wyj¹tkowo rozwlek³¹ i banaln¹, która jednak, jakkolwiek by by³o, wkrótce zostanie ukoñczona). Spêdzi³ w towarzystwie Misery ostatnie cztery miesi¹ce (byæ mo¿e nawet piêæ) swojego ¿ycia, tak — Misery by³a przy nim przez ca³y czas, dzieñ w dzieñ, ale z ca³¹ pewnoœci¹ to
by³o zbyt jasne — z ca³¹ pewnoœci¹... O, nie, Paul. W Misery nic nie jest jasne. Z wyj¹tkiem tego, ¿e zawdziêczasz jej ¿ycie... bo w sumie zmieni³eœ siê w Szeherezadê, prawda? Ponownie próbowa³ odegnaæ od siebie te myœli, ale nie móg³. Trwa³oœæ wspomnieñ i ca³a ta reszta. Pismacy chc¹ siê zabawiæ. Potem przyszed³ mu do g³owy nieoczekiwany pomys³ — ca³kiem nowy, który sprowadzi³ jego myœli na zupe³nie nowe tory. To, co przeoczy³eœ, bo jest tak jasne i
oczywiste, to to, ¿e by³eœ — jesteœ — Szeherezad¹ równie¿ dla samego siebie. Zamruga³, opuœci³ rêkê i patrzy³ otêpia³ym wzrokiem na letni krajobraz, którego nie spodziewa³ siê w gruncie rzeczy zobaczyæ. Cieñ Annie przesun¹³ siê przed nim i ponownie znikn¹³. Czy to prawda? Graæ Szeherezadê dla samego siebie? — pomyœla³ ponownie. Je¿eli tak, to mia³ przed sob¹ najwiêkszy idiotyzm, z jakim kiedykolwiek przysz³o mu siê zetkn¹æ. Zawdziêcza³ ¿ycie faktowi, ¿e chcia³ skoñczyæ tê totaln¹ bzdurê, do której napisania zmusi³a go Annie. Powinien by³ umrzeæ... ale nie móg³.
Nie móg³ umrzeæ, dopóki nie dowie siê, jak to siê wszystko skoñczy³o. Och, ty kretynie, chyba ju¿ do reszty ci odbi³o. Naprawdê? Jesteœ tego pewny? Nie. Nie by³ ju¿ tego pewny. Teraz ju¿ nie by³ pewny niczego. Z jednym wyj¹tkiem. Ca³e jego ¿ycie obraca³o siê wokó³ Misery i by³o od niej uzale¿nione. By³ uzale¿niony od Misery. Pozwoli³ swojemu umys³owi odp³yn¹æ. Chmura — pomyœla³. Na pocz¹tek chmura.
6
Tym razem chmura by³a ciemniejsza, gêstsza i w jakiœ sposób ³agodniejsza. Nie odczuwa³ uczucia unoszenia siê, tylko zje¿d¿ania. Czasami pojawia³y siê jakieœ myœli, czasem pojawia³ siê ból, a czasami s³abo s³ysza³ g³os Annie, brzmi¹cy jak tego dnia, kiedy spali³ manuskrypt w piecyku do barbecue, co nieomal wymknê³o siê jej spod kontroli: “Wypij to, Paul... musisz!" Zje¿d¿aæ?
Nie. To nie by³o w³aœciwe s³owo. W³aœciwe s³owo to “ton¹æ". Przypomnia³ sobie pewien telefon, kiedyœ o trzeciej nad ranem, kiedy by³ jeszcze w college'u. Zaspany cenzor bursy z czwartego piêtra zabêbni³ piêœciami w drzwi jego pokoju mówi¹c mu, ¿eby przyszed³ i odebra³ ten cholerny telefon. Jego matka. “Wracaj do domu najszybciej, jak mo¿esz, Paulie. Twój ojciec mia³ atak serca. Stan jest ciê¿ki. On tonie". Przyjecha³ tak szybko, jak móg³, zmuszaj¹c swojego starego forda, ¿eby pru³ siedemdziesi¹tk¹, choæ samochód ten nie powinien by³ wyci¹gn¹æ wiêcej ni¿ piêædziesi¹t, ale
wszystkie jego wysi³ki i tak spe³z³y na niczym. Kiedy dotar³ na miejsce, jego ojciec ju¿ nie ton¹³. UTON¥£. Jak bliski utoniêcia by³ on sam tej nocy, kiedy odr¹ba³a mu nogê siekier¹? Nie wiedzia³, ale fakt, ¿e przez ca³y tydzieñ po amputacji w ogóle nie odczuwa³ bólu, pozwala³ mu przypuszczaæ, ¿e by³ bardzo bliski œmierci. Tak s¹dzi³. Poza tym pamiêta³ jej g³os. G³os przepe³niony przera¿eniem. To mówi³o samo za siebie. Popad³ w stan pó³œpi¹czki — prawie nie oddycha³, znów powróci³y k³opoty z prac¹ p³uc — uboczne efekty branych przez niego medykamentów, ponownie pod³¹czy³a go pod kroplówkê. Ze stanu tego wyrwa³ go odg³os bêbnów
i brzêczenie pszczó³. Bêbny Bourkasów. Pszczo³y Bourkasów. Sny o Bourkasach. Z kolorów zaczê³y siê wy³aniaæ poszczególne kszta³ty. Przed jego oczyma pojawi³ siê ni st¹d, ni zow¹d obraz krainy i plemienia, które nigdy dot¹d nie wysz³y poza ramy kart papieru, na których je opisywa³. Sen o bogini, twarz bogini, czerñ ska³y góruj¹ca ponad zieleni¹ d¿ungli — pieni¹ca siê i eroduj¹ca.
Czarna bogini, czarny kontynent, kamienna g³owa pe³na pszczó³. Obraz ten zosta³ zast¹piony innym, który w miarê up³ywu czasu (mia³ wra¿enie, jakby na chmurê, w której siê znajdowa³, puszczono jakiœ wielki slajd) stawa³ siê coraz to wyraŸniejszy. Obraz ten przedstawia³ polanê, na której sta³o jedno jedyne stare drzewo. Eukaliptus. Z najni¿szej ga³êzi drzewa zwisa³a para staromodnych, stalowych kajdanek. Pe³za³y po nich pszczo³y. Kajdanki by³y puste. By³y puste, poniewa¿ Misery... ...Uciek³a? Czy ona uciek³a? Czy to nie tak mia³ siê przedstawiaæ dalszy ci¹g powieœci?
Byæ mo¿e, ale teraz nie by³ ju¿ tego taki pewny. Czy to w³aœnie to mia³y oznaczaæ te puste kajdanki? A mo¿e ona zosta³a porwana? Odprowadzona? Zabrana do wnêtrza pos¹gu? Zaprowadzona do królowej pszczó³ — Wielkiej Bogini Bourkasów? By³eœ Szeherezad¹ tak¿e dla samego siebie. Komu opowiadasz tê historiê, Paul? Komu j¹ opowiadasz? Annie? Oczywiœcie, ¿e nie. Nie patrzy³ przez tê dziurê w papierze, ¿eby zobaczyæ Annie albo prosiæ Annie... patrzy³ przez ni¹, by oderwaæ siê od Annie. Ból obudzi³ siê. Swêdzenie równie¿. Chmura zaczê³a jaœnieæ i rozpadaæ siê.
Zacz¹³ dostrzegaæ, co by³o z³e, i zobaczy³ Annie, co by³o jeszcze gorsze. Mimo to wci¹¿ tli³a siê w nim chêæ ¿ycia. Jakaœ czêœæ niego samego, która te¿ tak jak i Annie lubi³a stare kinowe seriale, uzna³a, ¿e nie mo¿e umrzeæ, dopóki nie dowie siê, jak to siê wszystko skoñczy. Czy ona uciek³a przy pomocy Iana i Geoffreya? A mo¿e zosta³a odprowadzona do wnêtrza g³owy bogini? To by³o œmieszne, ale te g³upawe pytania mimo wszystko wymaga³y odpowiedzi.
7
Nie chcia³a mu pozwoliæ, aby powróci³ do pracy — nie od razu. Wiedzia³, ¿e by³a przera¿ona. Widzia³ to w jej oczach. Dostrzeg³ w nich strach i niepewnoœæ. Zdawa³ sobie sprawê, jak bardzo by³ bliski œmierci. Zajmowa³a siê nim wyj¹tkowo troskliwie — co osiem godzin zmienia³a banda¿e na jego krwawi¹cym kikucie (a z pocz¹tku, jak poinformowa³a go z min¹ cz³owieka, który wie, ¿e nigdy nie dostanie medalu za to, co zrobi³ — choæ na to zas³uguje — robi³a to co cztery godziny), my³a go g¹bk¹ i naciera³a spirytusem, jakby w ten
sposób chcia³a wymazaæ z jego pamiêci makabryczne wspomnienie tamtego zdarzenia. Praca — powiedzia³a — mog³aby sprawiæ mu ból. “To by ci mog³o zaszkodziæ, Paul. Nie powiedzia³abym tego, gdyby to nie by³o prawd¹. Uwierz mi. Ty przynajmniej wiesz, jaki jest ci¹g dalszy — umieram z niecierpliwoœci, ¿eby siê dowiedzieæ, co bêdzie dalej". Okaza³o siê, ¿e przeczyta³a wszystko, co napisa³ — ca³e jego przedoperacyjne dzie³o — podczas gdy on balansowa³ na krawêdzi ¿ycia i œmierci... ponad trzysta stron maszynopisu. W ostatnich czterdziestu nie wpisa³ brakuj¹cych “n",
Annie to zrobi³a. Pokaza³a mu je z dum¹. Jej “n" by³y równe i schludne jak litery z elementarza — uderzaj¹cy kontrast w porównaniu z jego w³asnymi koœlawymi bazgro³ami. Choæ Annie nigdy tego nie powiedzia³a, wierzy³, ¿e uzupe³ni³a te “n" z jeszcze jednego powodu — chcia³a w ten sposób udowodniæ mu ostatecznie swoj¹ troskê o niego: “Jak mo¿esz mówiæ, ¿e by³am wobec ciebie okrutna, Paul, skoro, jak widzisz, wype³ni³am za ciebie te wszystkie luki w tekœcie?" Mia³ to byæ akt pokuty lub mo¿e swego rodzaju quasi-zabobonny rytua³: dostatecznie du¿o zmian banda¿y, dostatecznie du¿o k¹pieli, dostatecznie du¿o “n" wpisanych
w tekst maszynopisu i Paul bêdzie ¿y³. Kobieta pszczo³a z plemienia Bourkasów ma potê¿n¹ magiczn¹ moc, bwana. Mojo. Wpisze tylko brakuj¹ce “n" w calym tekœcie i wszystko bêdzie w porz¹dku. Tak to siê zaczê³o, ale wtedy pojawi³a siê chêtka. Paul zna³ wszystkie jej objawy. Kiedy powiedzia³a, ¿e umiera z ciekawoœci, ¿eby siê dowiedzieæ, co bêdzie dalej, wiedzia³, ¿e nie ¿artowa³a. Przecie¿ ty te¿ ¿yjesz tylko po to, ¿eby siê dowiedzieæ, jak to siê wszystko skoñczy — pomyœla³. Czy¿ nie tak? Przecie¿ sam to powiedzia³eœ. By³o to szalone — wstydzi³ siê tego
pomimo ca³ej absurdalnoœci stwierdzenia — ale musia³ siê z tym zgodziæ. Chêtka. To by³o coœ, z czym — pomyœla³ z irytacj¹ — w przypadku jego ksi¹¿ek o Misery nie mia³ ¿adnych problemów, a co w przypadku reszty jego twórczoœci pojawia³o siê bardzo rzadko albo wcale. Nie wiesz dok³adnie, gdzie znaleŸæ tê chêtkê, ale zawsze wiedzia³eœ, kiedy ju¿ na ni¹ natrafi³eœ. To sprawia ig³a jakiegoœ wewnêtrznego licznika Geigera (przesuwa siê rytmicznie od jednego koñca skali do drugiego). Nawet siedz¹c przy maszynie do pisania, lekko skacowany, popijaj¹c czarn¹ kawê i
zagryzaj¹c jednym czy dwoma Rolaidami co parê godzin (wiedzia³, ¿e powinien rzuciæ te cholerne papierosy — a je¿eli nie, to przynajmniej nie paliæ nad ranem — ale nigdy nie mia³ dostatecznie silnej woli, kiedy przysz³o co do czego) na parê miesiêcy przed ukoñczeniem i wiele lat œwietlnych przed opublikowaniem wyczuwa³eœ bezb³êdnie chêtkê, kiedy siê ju¿ na ni¹ natkn¹³eœ. Spotkanie z ni¹ zawsze go odrobinê zawstydza³o — czu³ siê, jakby by³ manipulowany. Ale to sprawia³o, ¿e czu³ siê usprawiedliwiony w swojej pracy. Chryste, mija³ dzieñ za dniem, a dziura w papierze by³a ma³a, œwiat³o
przymglone, a pods³uchiwane rozmowy idiotyczne. Brn¹³eœ naprzód, bo to by³o wszystko, co mog³eœ zrobiæ. Konfucjusz mówi, ¿e je¿eli cz³owiek chce, aby urós³ mu jeden ³an kukurydzy, to musi on najpierw przerzuciæ ³opat¹ tonê gówna. I wtedy pewnego dnia dziura poszerzy³a siê niczym ekran w Vista Vision, a œwiat³o, jakie zaczê³o z niej biæ, przypomina³o promienie s³oñca w obrazie Cecila B. De Mille'a — i wiedzia³eœ, ¿e odnalaz³eœ swoj¹ chêtkê ¿yw¹ i ca³¹. Chêtka: Myœlê, ¿e posiedzê jeszcze z piêtnaœcie, dwadzieœcia minut, kochanie — chcia³bym wiedzieæ, jak
siê skoñczy ten rozdzia³. Nawet je¿eli typ, który to mówi, przez ca³y dzieñ spêdzony w pracy myœla³ tylko o seksie i wie, ¿e najprawdopodobniej, gdy dotrze do sypialni, jego ¿ona bêdzie ju¿ spaæ w najlepsze. Chêtka: Wiem, ¿e powinnam zacz¹æ robiæ kolacjê ju¿ teraz — on siê wœcieknie, jak znów nie bêdzie mia³ co przek¹siæ — ale ja naprawdê chcia³abym zobaczyæ, jak to siê skoñczy. Chcia³abym siê dowiedzieæ, czy ona prze¿yje. Chcia³abym siê dowiedzieæ, czy ona dorwie tego skurwiela, który zabi³ jej ojca.
Chcia³abym siê dowiedzieæ, czy ona siê dowie, ¿e jej najlepsza przyjació³ka krêci³a z jej mê¿em. Chêtka. Wstrêtna jak walenie konia w podrzêdnym burdelu. Wspania³a, jak pieprzenie siê z najlepsz¹ na œwiecie, najbardziej utalentowan¹ panienk¹ na telefon. O, ch³opie, to by³o okropne i o, ch³opie, to by³o dobre, o, ch³opie — w koñcu to niewa¿ne, jakie to by³o — takie czy siakie, bo koniec koñców by³o tak, jak powiedzia³ Jackson na tej swojej p³ycie — nie przesta³eœ, dopóki nie mia³eœ doœæ.
8
By³eœ Szeherezad¹ tak¿e dla siebie! Nie by³a to myœl, któr¹ by³ w stanie wyartyku³owaæ czy choæby nawet zrozumieæ — jeszcze nie — za bardzo cierpia³. Ale wiedzia³ o tym, prawda? Nie. Nie ty. Ci faceci w twoim warsztacie. Oni wiedzieli. Tak. Oni mieli prawo wiedzieæ. Odg³os przeje¿d¿aj¹cej kosiarki sta³ siê g³oœniejszy. Przez chwilê Annie pojawi³a siê w jego polu widzenia.
Zauwa¿y³a jego spojrzenie i unios³a rêkê. On równie¿ uniós³ swoj¹ — tê z kciukiem. Znowu znik³a mu z pola widzenia. No i dobrze. W koñcu zdo³a³ j¹ przekonaæ, ¿e powrót do pracy wp³ynie na niego korzystnie, a nie os³abiaj¹co... By³ nawiedzany przez wyraziste wizje, te same, które wywabi³y go z chmury i “nawiedzany" by³o w³aœciwym s³owem: dopóki nie zosta³y zapisane, by³y pozbawionymi fizycznych kszta³tów cieniami. I mimo ¿e mu nie uwierzy³a — przynajmniej wtedy — pozwoli³a mu wróciæ do pracy. Nie dlatego, ¿e j¹ przekona³, ale z powodu jej chêtki. Z pocz¹tku by³ w stanie pracowaæ tylko krótkimi, bolesnymi seriami — po piêtnaœcie minut, czasami
pó³ godziny — je¿eli rzecz, któr¹ pisa³, naprawdê tego wymaga³a. Nawet krótkie serie by³y prawdziwymi katuszami. Zmiana pozycji sprawia³a, ¿e kikut o¿ywa³, tak jak ¿arz¹ca siê ¿agiew rozpala siê p³omieniem pod wp³ywem silniejszego podmuchu wiatru. Kiedy pisa³, ca³e jego cia³o przeszywa³ potworny ból, ale nie to by³o najgorsze — najgorsza by³a godzina czy dwie po zakoñczeniu pracy, kiedy zdrowiej¹cy kikut doprowadza³ go do ob³êdu potwornym swêdzeniem; mia³ wra¿enie, ¿e jego okaleczon¹ nogê obsiad³ rój sennych pszczó³. To on mia³ racjê, nie ona. Tak naprawdê nigdy nie wyzdrowieje — w sytuacji, w jakiej siê znajdowa³, by³o to raczej niemo¿liwe —
ale jego stan siê poprawia³ i odzyska³ nieco si³. Zdawa³ sobie sprawê, ¿e horyzont jego zainteresowañ znacznie siê zawêzi³, lecz przyj¹³ to jako cenê swojego przetrwania. To cud, ¿e w ogóle uda³o mu siê prze¿yæ. Siedz¹c tak przed szczerbat¹ maszyn¹ do pisania i wspominaj¹c zamiast szczegó³ów akcji okres, w którym pracowa³ nad koncepcj¹ powieœci — Paul skin¹³ g³ow¹. Tak. Przypuszcza³, ¿e by³ swoj¹ w³asn¹ Szeherezad¹, podobnie jak by³ swoj¹ w³asn¹ kobiet¹ ze snów, kiedy na zasadzie samogwa³tu wykorzystuj¹c w³asne d³onie, dobywa³ z siebie najbardziej osobiste fantazje i marzenia. Nie potrzebowa³ psychiatry,
¿eby stwierdziæ, i¿ pisanie mia³o swoj¹ autoerotyczn¹ stronê — zamiast waliæ konia, walisz w maszynê do pisania, przy czym jedno i drugie polega na szybkoœci i sprawnoœci d³oni oraz szczerym zaanga¿owaniu w sztuce samozaspokojenia. Ale czy nie by³o w tym czegoœ ze zwyk³ego stosunku — nawet w najbardziej oziêb³ej formie? Bo kiedy tylko zacz¹³ na nowo... no có¿, nie chcia³a mu przerywaæ, ale odbiera³a jego dzienn¹ normê, kiedy tylko skoñczy³ — z pozoru, aby uzupe³niæ brakuj¹ce litery, ale tak naprawdê — teraz ju¿ o tym wiedzia³, tak jak znaj¹cy siê na kobietach mê¿czyŸni wiedz¹ niemal od razu, która z randek bêdzie udana, a która oka¿e siê niewypa³em — aby
zaspokoiæ swoj¹ ciekawoœæ. Aby zaspokoiæ swoj¹ chêtkê. Seriale. Tak. Wróæ do tego. Przez parê ostatnich miesiêcy ma taki serial na co dzieñ, a nie tylko w sobotnie popo³udnia, a Paul, który dostarcza jej tych mocnych wra¿eñ, jest jej ulubionym pisarzem — substytutem zwierz¹tka domowego zamiast jej starszego brata. Czas, jaki spêdza³ przy maszynie, stopniowo siê wyd³u¿a³, w miarê jak ból z wolna zaczyna³ s³abn¹æ, a on odzyskiwa³ si³y — ale w sumie i tak nie by³ w stanie pisaæ na tyle szybko, aby zadowoliæ jej wymagania. To chêtka trzyma³a ich oboje przy ¿yciu
— by³ o tym przekonany, wiedzia³, ¿e gdyby nie ona, z ca³¹ pewnoœci¹ ju¿ dawno temu zabi³aby najpierw jego, a potem siebie. Jednoczeœnie zdawa³ sobie sprawê, ¿e to w³aœnie ta sama chêtka przyczyni³a siê do utraty przez niego kciuka. To straszne, ale równie¿ i œmieszne. Wysil siê na odrobinê ironii, Paul — to dobrze zrobi twojej krwi. I pomyœl, ¿e mog³o byæ gorzej. To móg³ byæ na przyk³ad twój penis. — A mam tylko jeden — powiedzia³ i wybuchn¹³ œmiechem w samym œrodku pustego pokoju, maj¹c przed sob¹ tê
znienawidzon¹, szczerbat¹, wykrzywion¹ w szyderczym uœmieszku maszynê do pisania. Œmia³ siê, dopóki nie poczu³ jednoczeœnie bólu w ¿o³¹dku i kikucie okaleczonej nogi. Œmia³ siê a¿ do bólu. Czu³ œwidruj¹cy ból pod czaszk¹. W pewnym momencie œmiech zmieni³ siê w przera¿aj¹cy, suchy szloch, który obudzi³ ból nawet w tym, co pozosta³o z jego kciuka, i wówczas z miejsca siê uspokoi³. Przez chwilê zastanawia³ siê niemrawo, jak bardzo by³ bliski ob³êdu. Ale to nie by³o najwa¿niejsze. Tak mu siê przynajmniej wydawa³o.
9
Pewnego dnia, nied³ugo przed kciukotomi¹ — mo¿e nawet nie d³u¿ej ni¿ tydzieñ — Annie wesz³a do jego pokoju z dwoma olbrzymimi miseczkami lodów waniliowych, puszk¹ czekoladowego syropu Hersheya, pojemnikiem Reddi Wip i s³oikiem, wewn¹trz którego znajdowa³y siê czerwone niczym krew z serca wiœnie, p³ywaj¹ce jak biologiczne okazy naukowe. — Pomyœla³am, ¿e zrobiê dla nas lody, Paul — powiedzia³a Annie. W jej tonie brzmia³a udawana radoœæ. Paul nie
lubi³ tego. Ani tego tonu jej g³osu, ani niepewnego spojrzenia jej oczu. To spojrzenie mówi³o: “Niegrzeczna ze mnie dziewczynka”. Robi³ siê wtedy czujny — stawia³ ca³y umys³ w stan pe³nej gotowoœci. Bez trudu móg³ sobie wyobraziæ, ¿e wygl¹da³a identycznie k³ad¹c na jednych schodach stosik bielizny i zdech³ego kota na drugich. — Ale¿... dziêkujê, Annie — powiedzia³ i patrzy³, jak nalewa³a syrop i wyciska³a z pojemnika dwa kumulusy bitej œmietany. Przygotowywa³a tê ucztê z wpraw¹ typowego ³akomczucha. — Nie musisz dziêkowaæ. Zas³u¿y³eœ na to. Tak ciê¿ko pracowa³eœ. Da³a mu
jego lody. Po trzeciej ³y¿ce s³odycz sta³a siê mdl¹ca, ale jad³ dalej. Tak by³o rozs¹dniej. Jedn¹ z kluczowych regu³ przetrwania, tu w Western Slope, by³o: kiedy Annie ciê czêstuje — nie grymaœ. Przez chwilê panowa³a cisza, po czym Annie odstawi³a swoj¹ miseczkê, star³a wierzchem d³oni z brody resztki czekoladowego napoju zmieszanego z topniej¹cymi lodami i powiedzia³a s³odko: — Opowiedz mi resztê. Paul odstawi³ swoj¹ miseczkê. — S³ucham?
— Opowiedz mi dalszy ci¹g twojej powieœci. Nie mogê ju¿ d³u¿ej czekaæ. Po prostu nie mogê. Czy nie zdawa³ sobie sprawy, ¿e to kiedyœ nast¹pi? Tak. Gdyby ktoœ dostarczy³ dwadzieœcia taœm z nowymi odcinkami przygód Cz³owieka Rakiety do domu Annie, to czy czeka³aby cierpliwie, wydzielaj¹c sobie jeden odcinek tygodniowo czy nawet jeden dziennie? Spojrza³ na wpó³ zmêczon¹ lawinê jej lodów, jedna z wiœni prawie utonê³a w bitej œmietanie, inna p³ywa³a w syropie czekoladowym. Przypomnia³ sobie jej salonik, gdzie niemal wszêdzie wala³y siê naczynia po s³odyczach.
Nie. Annie nie nale¿a³a do osób cierpliwych. Annie obejrza³aby wszystkie odcinki w ci¹gu jednej nocy, nawet gdyby mia³a to przyp³aciæ bólem oczu i g³owy. Bo Annie uwielbia³a to co s³odkie. — Nie mogê — powiedzia³. Jej twarz z miejsca pociemnia³a, ale czy nie dostrzeg³ przy tym czegoœ, co mog³o przypominaæ ulgê? — Tak? A dlaczego nie? Bo straci³bym wszystkie twoje wzglêdy — pomyœla³ i uzna³, ¿e musi powiedzieæ coœ innego. Ale dosadnie.
— Bo jestem kiepskim opowiadaczem — odpar³ jednak w koñcu. Poch³onê³a resztê lodów piêcioma ³y¿kami, co w przypadku Paula zakoñczy³oby siê zapewne powa¿nym odmro¿eniem prze³yku. Potem odstawi³a miseczkê i spojrza³a na niego wœciekle — nie tak, jakby by³ wielkim Paulem Sheldonem, ale jakby by³ kimœ, kto oœmieli³ siê skrytykowaæ wielkiego Paula Sheldona. — Je¿eli jesteœ takim kiepskim opowiadaczem, to jak to siê sta³o, ¿e masz na swoim koncie tyle bestsellerów i miliony ludzi kochaj¹ ksi¹¿ki, które napisa³eœ? — Nie powiedzia³em, ¿e jestem
kiepskim pisarzem. Tak siê sk³ada, ¿e — moim zdaniem — jestem w tym ca³kiem dobry. Ale jako opowiadacz jestem do kitu. — Po prostu usi³ujesz mi wcisn¹æ jak¹œ zafajdan¹ bujdê. — Jej oblicze pociemnia³o, a d³onie z³o¿one na materiale spódnicy zaciska³y siê w lœni¹ce piêœci. Huragan Annie znów by³ w pokoju. Wsysa³a w siebie wszystko, co znajdowa³o siê w pobli¿u. Ba³ siê jej tak jak zawsze, ale mimo to zacz¹³ wyœlizgiwaæ siê jej z r¹k. ¯ycie nie by³o ju¿ dlañ czymœ tak wspania³ym jak kiedyœ, obojêtnie z chêtk¹ czy bez. Ba³ siê tylko tego, ¿e
mo¿e go zraniæ. — To nie jest bujda — odpar³. — Te dwie rzeczy ró¿ni¹ siê od siebie jak jab³ko i pomarañcza, Annie. Ludzie, którzy opowiadaj¹ historie, zwykle nie potrafi¹ ich pisaæ. Je¿eli naprawdê s¹dzisz, ¿e ludzie, którzy pisz¹ ksi¹¿ki, s¹ przy tym cholernie wygadani, to chyba nigdy nie widzia³aœ takiego typa podczas któregoœ z wywiadów w programie “Today”. — No có¿, ale ja nie chcê ju¿ czekaæ — nad¹sa³a siê. — Zrobi³am ci takie dobre lody i myœlê, ¿e móg³byœ mi chocia¿ odpowiedzieæ na parê pytañ. Nie musisz mi opowiadaæ ca³oœci, ale...
czy to baron zabi³ Calthorpe’a? — jej oczy rozb³ys³y. — To jedno, co naprawdê chcê wiedzieæ. I je¿eli to on go zabi³, to co zrobi³ z cia³em? Czy zosta³o pociête na kawa³ki i znajduje siê w tym kufrze, którego jego ¿ona nie spuszcza³a ani na chwilê z oka? To znaczy, tak myœlê... Paul pokrêci³ g³ow¹ — nie, ¿eby daæ jej do zrozumienia, ¿e siê pomyli³a, ale by daæ jej do zrozumienia, ¿e nie powie. Sta³a siê jeszcze bardziej pochmurna. Mimo to jej g³os by³ ³agodny i delikatny. — Denerwujesz mnie, wiesz o tym, Paul, prawda?
— Oczywiœcie, ¿e wiem, ale nic na to nie mogê poradziæ. — Mog³abym ciê zmusiæ. Mog³abym ciê zmusiæ, ¿ebyœ coœ na to poradzi³. Mog³abym ciê zmusiæ, ¿ebyœ zacz¹³ opowiadaæ. Ale wygl¹da³a na sfrustrowan¹, tak jakby zdawa³a sobie sprawê, ¿e to przekracza jej mo¿liwoœci. Mog³a go zmusiæ, ¿eby opowiedzia³ jej ró¿ne rzeczy, ale nie mog³a go zmusiæ, aby zacz¹³ jej opowiadaæ. — Annie, czy pamiêtasz, jak mi opowiada³aœ, co mówi ma³e dziecko, kiedy jego matka przy³apie go na rozlewaniu p³ynu do mycia naczyñ pod
zlewem i odbierze mu butelkê? “Mamusiu, jesteœ okropna!” Czy to nie to samo, co ty mówisz teraz? Paul, jesteœ okropny! Jak mnie jeszcze bardziej zdenerwujesz, to nie rêczê za siebie — powiedzia³a, ale czu³, ¿e jej kryzys min¹³. By³a dziwnie podatna na te pojêcia dyscypliny i zachowania. — Bêdê musia³ zaryzykowaæ — powiedzia³ — bo jesteœ jak ta matka. Nie mówiê “nie” dlatego, ¿e jestem okropny ani by zrobiæ ci na z³oœæ — mówiê “nie”, bo naprawdê chcê, ¿ebyœ polubi³a tê opowieœæ... a je¿eli dam ci to, czego chcesz, i to ci siê nie spodoba,
to nie bêdziesz ju¿ tego chcia³a. I co siê wtedy ze mn¹ stanie, Annie? — pomyœla³, ale nie powiedzia³ tego na g³os. — No to powiedz mi przynajmniej, czy ten czarnuch, Hezekiah, naprawdê wie, gdzie jest ojciec Misery? Powiedz mi chocia¿ to! — Chcesz powieœci, czy chcesz, ¿ebym wype³ni³ ci kwestionariusz? — Nie mów do mnie takim sarkastycznym tonem! — No to nie udawaj, ¿e nie rozumiesz, co do ciebie mówiê! — odkrzykn¹³.
Odsunê³a siê od niego gwa³townie, zaskoczona i zaniepokojona — resztki mrocznoœci znik³y z jej oblicza. Po tym wszystkim wygl¹da³a jak ma³a dziewczynka z dziwnym spojrzeniem, ze spojrzeniem mówi¹cym: “By³am niegrzeczna”. — Chcesz zakatrupiæ z³ot¹ gêœ! Oto, do czego dosz³o. Ale kiedy farmer w tej opowieœci koniec koñców to zrobi³, wszystko, co mu zosta³o, to martwa gêœ i masa bezwartoœciowych flaków! — W porz¹dku — powiedzia³a. — W porz¹dku, Paul. Skoñczysz moje lody? — Ju¿ nie mogê. — Rozumiem. Zdenerwowa³am ciê.
Myœlê, ¿e masz racjê. le zrobi³am, ¿e spyta³am. Znów by³a spokojna. W gruncie rzeczy oczekiwa³ kolejnego okresu g³êbokiej depresji czy wœciek³oœci, ale nic takiego nie nast¹pi³o. Oboje wrócili do swoich rutynowych czynnoœci — Paul pisa³, Annie czyta³a dzienn¹ porcjê jego wypocin, a od momentu kciukotomii minê³o parê dni i pocz¹tkowo Paul nie by³ w stanie powi¹zaæ razem tych dwóch incydentów. A¿ do teraz. Poskar¿y³em siê na maszynê — pomyœla³ patrz¹c na ni¹ i nas³uchuj¹c warkotu kosiarki. Brzmia³ on jakby
s³abiej i Paul zda³ sobie sprawê, ¿e to nie dlatego, ¿e Annie oddala³a siê od domu, ale poniewa¿ to on siê oddala³. Usypia³. Ostatnio sporo sypia³ — po Prostu usypia³ jak jakiœ stary pryk w zak³adzie dla rekonwalescentów. Niewiele. Poskar¿y³em siê tylko raz. Ale to wystarczy³o, prawda? O jeden raz za du¿o. To by³o... w tydzieñ po tym, jak przynios³a te obrzydliwe lody? Chyba tak. Mniej wiêcej. Tylko jeden tydzieñ i jedna skarga. To, ¿e szczêk tego martwego klawisza doprowadza mnie do ob³êdu. Nawet jej nie zaproponowa³em, ¿eby za³atwi³a drug¹ u¿ywana maszynê ze sklepu tej Naney Kurwamonger czy jak tam, tylko ¿eby u,
maszyna mia³a wszystkie czcionki w porz¹dku. Powiedzia³em, ¿e ten szczêk doprowadza mnie do ob³êdu, a¿ tu nagle rach-ciach — by³ kciuk i nie ma kciuka. Tyle ¿e ona nie zrobi³a tego, bo skar¿y³em siê na maszynê, prawda? Zrobi³a to, bo powiedzia³em jej “nie”, a ona musia³a siê z tym pogodziæ. To by³ akt wœciek³oœci. Wœciek³oœæ by³a rezultatem uœwiadomienia. Uœwiadomienia czego? ¯e nie ma w rêku wszystkich atutów, ¿e mimo wszystko trzymam j¹ w szachu. Si³a chêtki. Okazuje siê, ¿e wbrew pozorom ca³kiem niez³a ze mnie Szeherezada. To by³o szalone. To by³o zabawne. Ale to by³o zarazem rzeczywiste. Miliony
mog³y szydziæ — ale tylko dlatego, ¿e nie zdawa³y sobie sprawy, jak bardzo przenikliwy mo¿e byæ wp³yw sztuki, nawet tak zdegenerowanej jak popularna beletrystyka. Gospodynie domowe uk³adaj¹ sobie plan dnia wed³ug popo³udniowych mydlanych oper. Je¿eli wracaj¹ do pracy, pierwsz¹ rzecz¹, jak¹ robi¹, jest zakup magnetowidu, ¿eby mog³y ogl¹daæ popo³udniowe filmy wieczorami. Kiedy Arthur Conan Doyle uœmierci³ Sherlocka Holmesa nad wodospadem Reichenbach, ca³a wiktoriañska Anglia sprzeciwi³a siê temu i za¿¹da³a powrotu bohatera. Ton ich protestów przypomina³ zachowanie Annie — nie smutek i ¿al, ale wœciek³oœæ. Doyle zosta³ z³ajany
przez swoj¹ w³asn¹ matkê, kiedy napisa³ do niej w liœcie o swoim zamiarze skoñczenia z Holmesem. Jej pe³na oburzenia odpowiedŸ przyby³a zwrotn¹ poczt¹. “Zabiæ tego przemi³ego pana Holmesa? G³upota! Ani mi siê wa¿!” Albo przypadek jego przyjaciela. Gary’ego Ruddmana, który pracowa³ w Bibliotece Publicznej w Boulder. Kiedy Paul wpad³ kiedyœ, ¿eby siê z nim zobaczyæ, zauwa¿y³, ¿e Gary zaci¹gn¹³ w pokoju zas³ony, a drzwi ozdobi³ czarn¹ krep¹. Zaniepokojony, Paul przez d³u¿sz¹ chwilê musia³ waliæ w drzwi, zanim Gary zdecydowa³ siê otworzyæ. — IdŸ sobie — powiedzia³ mu Gary. — Mam dziœ kiepski dzieñ. Ktoœ umar³.
Ktoœ dla mnie bardzo wa¿ny. — Kiedy Paul zapyta³ kto, Gary odpar³ znu¿onym g³osem: — Van der Valk. Paul us³ysza³, jak tamten oddala siê od drzwi i choæ zapuka³ ponownie, Gary nie powróci³. Van der Valk, jak siê okaza³o, by³ fikcyjnym detektywem stworzonym, a potem uœmierconym przez pisarza nazwiskiem Nicolas Freeling. Paul by³ przekonany, ¿e reakcja Gary’ego by³a czymœ wiêcej ani¿eli fa³szem, uzna³ j¹ za pretensjonalnie kreowan¹. To by³a poza. Trwa³ w tym przeœwiadczeniu a¿ do 1983 roku, kiedy przeczyta³ Œwiat wed³ug Garpa. Pope³ni³ b³¹d czytaj¹c przed snem fragment, w którym m³odszy
syn Garpa ginie, nadziany na dr¹¿ek zmiany biegów. Minê³o wiele godzin, nim usn¹³. Nie móg³ wyrzuciæ tej sceny z pamiêci. Myœl, ¿e wspó³czu³ postaci z ksi¹¿ki, by³a absurdalna, ale uczyni³a o wiele wiêcej, ni¿ tylko zagnieŸdzi³a siê w jego umyœle, kiedy tak przewraca³ siê z boku na bok w bezsenn¹ noc. Bo, rzecz jasna, tak w³aœnie by³o — wspó³czu³ Garpowi. To, ¿e zda³ sobie z tego sprawê, nic mu nie pomog³o, jakkolwiek da³o mu do myœlenia, ¿e byæ mo¿e Gary Ruddman odczuwa³ stratê van der Valka o wiele powa¿niej, ni¿ Paul kiedykolwiek przypuszcza³. A to sprawi³o, ¿e na powierzchniê wyp³ynê³o kolejne wspomnienie: jak koñcz¹c W³adcê much Goldinga — w
wieku dwunastu lat, w upalny dzieñ podszed³ do lodówki po szklankê zimnej lemoniady... nagle zmieni³ kierunek i co si³ w nogach popêdzi³ do ³azienki. Tam pochyli³ siê nad toalet¹ i zwymiotowa³. Paul przypomnia³ sobie nagle inne przyk³ady tej dziwnej manii. T³umy rozjuszonych ludzi w dokach Baltimore, z których ka¿dy chcia³ dostaæ kolejny zeszyt powieœci Dickensa — Ma³ej Dorrit czy Olivera Twista (kilku utonê³o, ale to nie zniechêci³o innych); star¹ kobietê licz¹c¹ sobie sto piêæ wiosen, która oœwiadczy³a, ¿e bêdzie ¿yæ, dopóki p. Galsworthy nie skoñczy Sagi rodu Forsyte’ów i która umar³a w niespe³na godzinê po tym, jak
przeczytano jej ostatni¹ stronê ostatniego tomu; m³odego alpinistê, z niemal nieuleczalnym przypadkiem hypotermii, któremu przyjaciele czytali na okr¹g³o W³adcê pierœcieni, dopóki nie obudzi³ siê ze œpi¹czki i setki innych tego typu przypadków. Ka¿dy “bestsellerowy” pisarz zajmuj¹cy siê beletrystyk¹ móg³, jak przypuszcza³, wymieniæ znany z w³asnego doœwiadczenia przyk³ad b¹dŸ przyk³ady skrajnego z¿ycia siê czytelnika ze stworzonym przez pisarza œwiatem... przyk³ady kompleksu Szeherezady — pomyœla³ Paul, na wpó³ drzemi¹c, a warkot kosiarki Annie to cich³, to znów narasta³, jakby dobiega³ z
bardzo, ale to bardzo daleka. Przypomnia³ sobie, jak otrzyma³ dwa listy sugeruj¹ce stworzenie Parku Misery na wzór Disneylandu i Œwiata Wielkiej Przygody. W jednym z tych listów znajdowa³a siê kiepska odbitka planu takiego parku. Ale wszystkie rekordy (przynajmniej dopóki Annie Wilkes nie wesz³a w jego ¿ycie) pobi³a niejaka pani Roman D. Sandpiper III z Ink Beach na Florydzie. Pani Roman D. Sandpiper (której imiê brzmia³o Virginia) przekszta³ci³a pokój na piêtrze swojego domu w Salonik Misery. Przys³a³a mu polaroidowe zdjêcie K¹dzieli Misery. Escritoire Misery, w³¹cznie z na wpó³ skoñczonym pe³nym pochlebstw
liœcikiem do p. Favereya stwierdzaj¹cym, ¿e Misery bêdzie obecna podczas uroczystoœci szkolnych — 20 paŸdziernika — wykonanym, jak s¹dzi³ Paul, przez kogoœ, kto mia³ szczególnie ciê¿k¹ rêkê dla jego bohaterki; pismo nie by³o ani zgrabne, ani ³adne i przypomina³o na wpó³ niewieœci miedzioryt (Kanapa Misery. Karta ci¹¿owa Misery) NIECH MI £OŒÆ CIÊ TEGO NAUCZY, NIE PRÓBUJ POUCZAÆ MI£OŒCI itp. itd. Meble, jak pisa³a w swoim liœcie pani Roman D. (Virginia) Sandpiper, by³y autentykami, a nie reprodukcjami i choæ Paul nie móg³ powiedzieæ tego na pewno, przypuszcza³, ¿e to musi byæ prawda. Je¿eli tak, to owo drogie
udawanie musia³o kosztowaæ pani¹ Roman D. (Virginiê) Sandpiper tysi¹ce dolarów. Pani Roman D. (Virginia) Sandpiper stara³a siê go zapewniæ, ¿e nie zamierza³a wykorzystywaæ jego bohaterki w celach zarobkowych — uchowaj Bo¿e! — ale chcia³a, by zobaczy³ zdjêcia i powiedzia³, co zrobi³a nie tak (bo wiedzia³a, ¿e na pewno pope³ni³a ca³¹ masê b³êdów). Pani Roman D. (Virginia) Sandpiper mia³a równie¿ nadziejê, ¿e wyrazi swoj¹ opiniê na temat jej przedsiêwziêcia. Patrz¹c na te zdjêcia, ogarnia³o go dziwne i nieuchwytne uczucie, jakby patrzy³ na zdjêcia tego, co powsta³o w jego wyobraŸni — i wiedzia³, ¿e od tej chwili, gdy tylko bêdzie próbowa³ sobie
wyobraziæ ma³y salonik i pracowniê Misery, w jego myœlach pojawi siê natychmiast zdjêcie pani Roman D. (Virginii) Sandpiper zmieniaj¹ce jego wyobraŸniê w radosn¹, aczkolwiek jednowymiarow¹ rzeczywistoœæ. Powiedzieæ jej, co zrobi³a nie tak? To¿ to czyste szaleñstwo. Od tej pory to ON siê bêdzie nad tym zastanawiaæ. Odpisa³, do³¹czy³ króciutki liœcik z wyrazami serdecznoœci i podziwu, liœcik, który nie zawiera³ pytañ dotycz¹cych pani Roman D. (Virginii) Sandpiper, które przychodzi³y mu na myœl — “jak mocno ma zawi¹zany kaftan?” na ten przyk³ad — i w odpowiedzi otrzyma³ kolejny list z now¹
porcyjk¹ polaroidów. Pani Roman D. (Virginia) Sandpiper za pierwszym razem przys³a³a mu dwustronicowy list i siedem zdjêæ, za drugim razem list mia³ a¿ dziesiêæ stron, a zdjêæ by³o czterdzieœci. List by³ wyczerpuj¹cy (dos³ownie) i opowiada³ o tym, w jaki sposób pani Roman D. (Virginia) Sandpiper znalaz³a ka¿dy z przedmiotów, ile za nie zap³aci³a i co musia³a przedsiêwzi¹æ, aby dany zabytek doprowadziæ do stanu pe³nej u¿ywalnoœci. Pani Roman D. (Virginia) Sandpiper napisa³a, ¿e spotka³a cz³owieka nazwiskiem Mc Kibbon, który mia³ star¹ strzelbê, i zmusi³a go, aby za jej pomoc¹ zrobi³ dziurê w œcianie, tu¿ obok krzes³a — choæ nie
mog³a przysi¹c, ¿e by³a to ta sama broñ. Pani Roman D. (Virginia) Sandpiper wiedzia³a, ¿e kaliber by³ odpowiedni. Zdjêcia ukazywa³y z bliska dziury po kulach. Ale gdyby nie opisy na drugiej stronie, równie dobrze mog³yby zostaæ wykorzystane w którymœ z magazynów lubuj¹cych siê w zagadkach pod has³em: Co przedstawia to zdjêcie? By³o wiele takich magazynów. Proste ramiê spinacza do papieru mog³o na du¿ym powiêkszeniu udawaæ pylon, a pogiêta puszka od piwa — rzeŸbê Picassa. Paul nie odpowiedzia³ na ten list, ale to nie zniechêci³o pani Roman D. (Virginii) Sandpiper, która przys³a³a mu piêæ kolejnych (w pierwszych czterech znajdowa³y siê zdjêcia), zanim, koniec
koñców, w intryguj¹cy i doœæ radykalny sposób nie zaprzesta³a korespondencji. Ostatni list by³ prosty, podpisany zwyczajnie — Roman D. Sandpiper. Zaproszenie — jakkolwiek rzucone nawiasem, aby nazywa³ j¹ Virgini¹ — zosta³o wycofane. Obsesyjna i nienormalna psychika tej kobiety nigdy nie zdo³a osi¹gn¹æ poziomu paranoi, jak¹ wykazywa³a Annie, ale Paul zda³ sobie sprawê, ¿e Ÿród³em tego stanu musia³o byæ to samo. Kompleks Szeherezady. G³êboka, elementarna si³a p³yn¹ca z jej chêtki. Odp³yn¹³ z pr¹dem. I usn¹³.
10
W tych dniach usypia³ niczym starzy ludzie, usypia³ nagle, czasami w zupe³nie niew³aœciwym momencie, co oznacza³o, ¿e od œwiata jawy oddziela³a go bardzo w¹ska bariera. Nie przesta³ s³yszeæ je¿d¿¹cej kosiarki, ale jej warkot sta³ siê g³êbszy, bardziej szorstki, bardziej tn¹cy: jak odg³os elektrycznego no¿a. Wybra³ z³y dzieñ, aby zacz¹æ siê skar¿yæ na royala i jego brakuj¹ce “n”. A, rzecz jasna, nigdy nie by³o “w³aœciwego” dnia na powiedzenie “nie” Annie Wilkes. Kara mog³a byæ
odroczona... ale nigdy zniesiona. No... Je¿eli to ciê tak dra¿ni, to bêdê musia³a daæ ci coœ, ¿ebyœ przesta³ myœleæ o tym starym “n”. S³ysza³, jak krz¹ta siê w kuchni, rzucaj¹c ró¿nymi rzeczami i miotaj¹c przekleñstwa w swoim w³asnym, Wilkesowskim jêzyku. Dziesiêæ minut potem wesz³a ze strzykawk¹, betadyn¹ i elektrycznym no¿em. Paul natychmiast zacz¹³ krzyczeæ. Przypomina³ na swój sposób psy Paw³owa. Kiedy Paw³ów w³¹cza³ dzwonek, psy siê œlini³y. Kiedy Annie wesz³a do sypialni ze strzykawk¹, betadyn¹ i ostrym przedmiotem s³u¿¹cym do ciêcia, Paul zacz¹³ krzyczeæ.
Pod³¹czy³a nó¿ do gniazdka przy jego fotelu, a on b³aga³ jeszcze usilniej, krzycza³ jeszcze g³oœniej, przekonywa³ j¹, ¿e bêdzie dobry, obiecywa³, przyrzeka³... Kiedy próbowa³ siê odsun¹æ, ¿eby nie mog³a mu daæ zastrzyku, powiedzia³a, ¿eby siedzia³ spokojnie i by³ grzecznym ch³opcem, bo w przeciwnym razie to, co mia³o siê staæ, mog³o mu siê przydarzyæ na ¿ywca, bez jakiegokolwiek znieczulenia. Kiedy nadal odsuwa³ siê od ig³y, b³agaj¹c i wyj¹c, Annie zaproponowa³a, ¿e skoro tak, to mo¿e powinna po prostu poder¿n¹æ mu gard³o i skoñczyæ z tym raz na zawsze. Wtedy znieruchomia³, a ona da³a mu zastrzyk, tym razem pola³a betadyn¹ jego lewy kciuk i ostrze no¿a
(kiedy go w³¹czy³a i ostrze zaczê³o przesuwaæ siê rytmicznie w przód i w ty³, kropelki betadyny zaczê³y pryskaæ na wszystkie strony, ale ona jakby w ogóle tego nie zauwa¿y³a) i, koniec koñców, czerwone krople zaczê³y bryzgaæ woko³o niczym szkar³atny deszcz. Bo kiedy Annie decydowa³a siê na coœ, to robi³a to do koñca. ¯adne proœby nie robi³y na niej wra¿enia. Bo Annie by³a g³êboko przeœwiadczona o s³usznoœci swojego postêpowania; kiedy mrucz¹ce, wibruj¹ce ostrze zag³êbi³o siê w miêkkiej tkance cia³a pomiêdzy jego “ju¿ wkrótce bezu¿ytecznym” kciukiem a pierwszym palcem, zapewni³a go g³osem matki-
która-cierpi-jeszcze-bardziej-ni¿-tyPaul, ¿e go kocha. Potem, tej nocy... Ty nie œnisz, Paul. Myœlisz o rzeczach, o których nie odwa¿asz siê myœleæ na jawie. No to obudŸ siê. Na mi³oœæ bosk¹, zbudŸ siê. Odciê³a mu palec nad ranem a wieczorem wœlizgnê³a siê do pokoju w którym siedzia³ oszo³omiony bólem i prochami z obanda¿owan¹ rêk¹ przy piersi i mia³a ze sob¹ tort i zaœpiewa³a mu sto lat z okazji urodzin tym swoim mocnym ale bezdŸwiêcznym g³osem choæ nie by³y to jego urodziny na torcie sta³y œwieczki a w samym œrodku
niczym dodatkowa œwieczka znajdowa³ siê jego kciuk szary martwy kciuk z lekko postrzêpionym paznokciem bo czasami obgryza³ go kiedy nie móg³ znaleŸæ odpowiedniego s³owa ona zaœ powiedzia³a Je¿eli mi obiecasz, ¿e bêdziesz dobry, Paul, to dostaniesz kawa³ek ciasta. Nie bêdziesz musia³ jeœæ ¿adnej z tych dodatkowych œwieczek wiêc obieca³ ¿e bêdzie dobry bo nie chcia³ ¿eby go zmusi³a do zjedzenia którejœ z tych dodatkowych œwieczek ale równie¿ dlatego ¿e Annie by³a wspania³a Annie by³a dobra powinniœmy byæ wdziêczni Annie za to co dla nas zrobi³a byleby tylko nie kaza³a nam tego jeœæ DZIEWCZYNY CHC¥ SIÊ ZABAWIÆ ale COŒ Z
£EGO SIÊ TU ZBLI¯A proszê nie ka¿ mi zjeœæ mojego w³asnego kciuka Annie mamo Annie bogini kiedy Annie jest w pobli¿u lepiej byæ uczciwym ona wie kiedy œpisz a kiedy nie wie czy by³eœ dobry czy z³y ale co najwa¿niejsze lepiej nie krzycz nie krzycz nie krzycz... Nie krzycza³. A teraz, kiedy siê obudzi³, zrobi³ to tak gwa³townie, ¿e poczu³ potworny ból — nie zdawa³ sobie sprawy, ¿e z ca³ych si³ zacisn¹³ usta, aby tylko nie doby³ siê z nich ¿aden krzyk, mimo i¿ kciukotomia mia³a miejsce ponad miesi¹c temu. By³ tak poch³oniêty tym, ¿eby nie krzykn¹æ,
¿e w pewnej chwili nie zwróci³ uwagi na to, co wje¿d¿a³o na podjazd, a kiedy ju¿ to zobaczy³, pocz¹tkowo uzna³, ¿e to musi byæ zwyczajna halucynacja. To by³ samochód Policji Stanowej z Colorado.
11
Po amputacji kciuka nast¹pi³ mroczny okres, w którym najpowa¿niejszym zajêciem Paula, innym ni¿ praca nad
powieœci¹, by³o liczenie dni. To sta³o siê ju¿ w jego przypadku niemal¿e patologi¹ — spêdza³ d³ugie chwile, wyliczaj¹c dnie, aby siê upewniæ, ¿e nie pomin¹³ ¿adnego. Odbija mi, tak samo jak jej — pomyœla³ któregoœ dnia. A jego umys³ odpowiedzia³ ponuro: No to co? Praca nad ksi¹¿k¹ po utracie przez niego stopy (w tzw. okresie rekonwalescencyjnym — jak to okreœli³a Annie) sz³a mu ca³kiem nieŸle. Nie, “ca³kiem nieŸle” by³o niew³aœciwym okreœleniem — za du¿o w nim fa³szywej skromnoœci. Sz³o mu
zadziwiaj¹co dobrze jak na cz³owieka, który kiedyœ nie potrafi³ pisaæ, gdy nie mia³ papierosów, by³ na kacu czy cierpia³ na dokuczliwy ból g³owy. Chcia³ uwierzyæ, ¿e by³ to przejaw jego w³asnego heroizmu, ale zdawa³ sobie sprawê, ¿e tak naprawdê stara³ siê w ten sposób uciec od rzeczywistoœci, zapomnieæ o bólu, który znów dawa³ mu siê we znaki. Kiedy rozpocz¹³ siê w koñcu proces zdrowienia, uzna³, ¿e to “upiorne swêdzenie” stopy, której ju¿ nie mia³, by³o jeszcze gorsze ni¿ ból. Budzi³ siê raz po raz w œrodku nocy i du¿ym palcem prawej stopy drapa³ powietrze cztery cale poni¿ej miejsca, gdzie po tej stronie koñczy³o siê obecnie jego cia³o.
Ale jednoczeœnie sporo pracowa³. Dopiero po kciukotomii i tym potwornym urodzinowym torcie, który przypomina³ jeden z rekwizytów filmu “Co siê sta³o z Baby Jane?”, w koszu na œmieci znowu zaczê³y siê pojawiaæ zmiête kulki, kartki papieru. Straci³ stopê, by³ o krok od œmierci, a potem znów zabra³ siê do pracy. Straci³ kciuk i znalaz³ siê ponownie w œlepym zau³ku. Czy nie powinno byæ odwrotnie? Facet mia³ gor¹czkê — spêdzi³ z tego powodu ca³y tydzieñ w ³ó¿ku. Ale to nie by³o nic powa¿nego. Jego najwy¿sza temperatura wynosi³a 100,7 i w gruncie rzeczy nie by³o to nic wielkiego. Gor¹czka by³a
zapewne w wiêkszym stopniu spowodowana jego pogarszaj¹cym siê stanem zdrowia ani¿eli infekcj¹ wynik³¹ w zwi¹zku z amputacj¹ — ¿adna wstrêtna stara gor¹czka nie stanowi³a dla Annie powodu do zmartwienia — poœród innych specyfików Annie mia³a w swojej ³azience spory zapas keflexu i ampicyliny. Naszpikowa³a go lekarstwami i doszed³ do siebie... je¿eli w tych okropnych okolicznoœciach mo¿na w ogóle pos³u¿yæ siê takim terminem. Ale sta³o siê coœ z³ego. Straci³ jak¹œ ¿ywotn¹ moc, a w rezultacie utraci³ czêœæ swoich pisarskich zdolnoœci. Próbowa³ zrzuciæ za to winê na brakuj¹ce “n”, ale zrobi³ to ju¿ wczeœniej... a prawdê mówi¹c, czym
by³o brakuj¹ce “n” w porównaniu z odr¹ban¹ stop¹ czy dodatkow¹ obecnie atrakcj¹ w postaci odciêtego palca? Jakikolwiek by³ tego powód, coœ zak³óci³o jego sen, coœ sprawi³o, ¿e dziura, przez któr¹ patrzy³, nagle siê skurczy³a. Kiedyœ — by³ gotów przysi¹c! — by³a tak du¿a jak wlot Tunelu Lincolna, teraz nie by³a wiêksza od otworu kana³u, przy którym móg³by zatrzymaæ siê inspektor chodników, aby rzuciæ okiem na jakiœ szczególnie interesuj¹cy fragment konstrukcji budynku. Musia³eœ siê pochylaæ i wytê¿aæ, aby w ogóle cokolwiek zobaczyæ, a bardzo czêsto poza twoim polem widzenia dzia³y siê rzeczy
naprawdê ciekawe — nic w tym zreszt¹ dziwnego zwa¿ywszy, ¿e pole obserwacji by³o tak ma³e... Praktycznie rzecz bior¹c to, co siê sta³o po kciukotomii i okresie pooperacyjnej gor¹czki, by³o zupe³nie normalne. Jêzyk powieœci sta³ siê kwiecisty i przejaskrawiony — nie by³a to jeszcze autoparodia, ale zdecydowanie zmierza³a w tê w³aœnie stronê, a on nie potrafi³ temu zaradziæ. Przerwy w pracy zaczê³y stawaæ siê czêstsze, podczas gdy z piwnicy dobiega³y odg³osy ha³asuj¹cych, pieni¹cych siê szczurów, na przestrzeni trzydziestu stron baron sta³ siê wicehrabi¹ z W poszukiwaniu Misery — musia³ siê cofn¹æ i zacz¹æ
wszystko jeszcze raz, od pocz¹tku. To niewa¿ne, Paul — powtarza³ sobie raz po raz, przez te parê dni, zanim royal wyplu³ najpierw “t”, a potem tak¿e “e”. Ta cholerna powieœæ jest ju¿ na ukoñczeniu. No i dobrze. Praca nad ni¹ by³a tortur¹, a zakoñczenie jej oznacza³o niemal to samo, co podpisanie na siebie wyroku œmierci. Potem to ostatnie zaczê³o mu siê wydawaæ o wiele bardziej atrakcyjne, ni¿ pocz¹tkowo przypuszcza³, prawdopodobnie z tego wzglêdu, ¿e jego stan fizyczny, jak i psychiczny uleg³ znacznemu pogorszeniu. Ale mimo wszystko praca nad ksi¹¿k¹ posuwa³a siê do przodu, jakby by³a ca³kowicie uniezale¿niona od
jakichkolwiek zewnêtrznych czynników. To prawda, zdarza³y siê okresy przestoju, ale by³y one rzadkie i krótsze. Mia³ wiêksze ni¿ kiedykolwiek do tej pory k³opoty z wyobraŸni¹ i wymyœlaniem ró¿nych rzeczy, gra w “Mo¿esz?” nie by³a ju¿ radosn¹ zabaw¹ i zmieni³a siê w uci¹¿liw¹ harówkê. Jednak pomimo tych wszystkich potwornych rzeczy, które zrobi³a z nim Annie, pisa³ nadal — móg³ siê ¿aliæ, ¿e wraz z krwi¹, która wyp³ynê³a z jego ¿y³ po utracie kciuka, straci³ równie¿ ikrê, ale cokolwiek by mówiæ, powieœæ, nad któr¹ pracowa³, nadal by³a niez³a — najprawdopodobniej to najlepsza powieœæ z ca³ego cyklu o Misery. Fabu³a by³a melodramatyczna, ale
nakreœlona sprawnie i z humorem. Gdyby mia³a byæ kiedyœ opublikowana w czymœ wiêcej ani¿eli jednym jedynym egzemplarzu okazowym (wyd. pierwsze — l egz.) Wydawnictwa Annie Wilkes, to — jak s¹dzi³ — sprzedawa³aby siê cholernie dobrze. Tak, przypuszcza³, ¿e przez to przebrnie, je¿eli tylko ta pieprzona maszyna nie rozleci siê mu w rêkach. Ponoæ by³ z ciebie kiedyœ twardy goœæ — pomyœla³ pierwszego dnia po zakoñczeniu æwiczenia z maszyn¹. Jego chude rêce dr¿a³y, kikut kciuka pulsowa³ przejmuj¹cym bólem, a czo³o by³o zlane potem.
By³eœ twardym facetem, kowbojem, który chcia³ zwaliæ z urzêdu starego zgrzybia³ego szeryfa, zgadza siê? Tyle ¿e masz ju¿ o jedn¹ czcionkê mniej. I lada chwila inne “t”, “e” czy “g” — na ten przyk³ad — zaczn¹ zachowywaæ siê dziwnie... Bêd¹ przesuwaæ siê w jedn¹ albo drug¹ stronê, czasami nieco powy¿ej, a czasami trochê poni¿ej linijki — myœlê, ¿e mo¿e tym razem ten stary grzyb wygra, mój drogi przyjacielu. Myœlê, ¿e tym razem ten stary grzyb mo¿e po prostu ciê za³atwi. I, kto wie, mo¿e nawet ta dziwka o tym wiedzia³a. Mo¿e to dlatego odciê³a ci lewy kciuk. Jak mówi stare powiedzenie mo¿e i jest szalona, ale na pewno nie g³upia.
Spojrza³ na maszynê do pisania ze znaczn¹ intensywnoœci¹. No dalej. Rozsyp siê, ty stare pud³o. Ja i tak skoñczê. Je¿eli zaproponuje mi now¹, podziêkujê jej serdecznie, ale je¿eli tego nie zrobi, dokoñczê powieœæ rêcznie. Jednego jestem pewien nie bêdê krzycza³. Nie bêdê krzycza³. Ja. Nie bêdê.
12
Nie bêdê krzycza³! Siedzia³ przy oknie, kompletnie rozbudzony i ca³kiem œwiadomy ¿e policyjny wóz, jaki widzia³ na podjeŸdzie przed domem Annie, jest równie rzeczywisty jak niegdyœ jego lewa stopa. Krzycz! Do cholery, krzycz! Chcia³, ale sekwencja by³a zbyt silna, po prostu zbyt silna. Nie móg³ nawet
otworzyæ ust. Próbowa³ i zobaczy³ br¹zowe krople betadyny skapuj¹ce z ostrza elektrycznego no¿a. Próbowa³ i us³ysza³ zgrzyt siekiery o koœæ i ciche — puf — kiedy zapali³a zapa³k¹ palnik Bernz-O-mati-C. Próbowa³ otworzyæ usta, ale nie móg³. Próbowa³ unieœæ rêce, ale nie móg³. Z jego ust doby³ siê st³umiony jêk, a palce zaczê³y bêbniæ o boki royala — to by³o jednak wszystko, na co móg³ siê zdobyæ, to by³ jedyny sposób, w jaki potrafi³ obecnie sprawowaæ kontrolê nad swoim losem. Nic, czego doœwiadczy³ dotychczas — mo¿e z wyj¹tkiem chwili, kiedy zda³ sobie sprawê, ¿e choæ jego lewa noga porusza³a siê, stopa pozosta³a nieruchoma — nie by³o równie
potworne jak ten przedziwny parali¿. W rzeczywistoœci nie trwa³ on d³ugo — piêæ, mo¿e dziesiêæ sekund. Ale pod czaszk¹ Paula Sheldona pojawi³o siê przeœwiadczenie, ¿e ci¹gn¹³ siê on przez wiele d³ugich lat. Mia³ przed sob¹ szansê ratunku: wszystko, co musia³ zrobiæ, to zbiæ szybê, zerwaæ plombê zamykaj¹c¹ jego usta i krzykn¹æ: Pomocy! Pomocy! Ratunku! Zabierzcie mnie od Annie! Zabierzcie mnie od bogini! W tej samej chwili inny g³os krzykn¹³: Bêdê dobry, Annie! Nie bêdê krzycza³! Bêdê dobry! Bêdê dobry, na litoœæ
bosk¹! Przyrzekam, nie bêdê krzycza³, tylko nie okaleczaj mnie ju¿ wiêcej! Czy wiedzia³, czy zdawa³ sobie sprawê, jak bardzo uda³o siê jej go zastraszyæ i w jakim stanie znajdowa³o siê jego zasadnicze “ego” — jego prawdziwe “ja”? Wiedzia³, ¿e uda³o siê jej go sterroryzowaæ, ale czy wiedzia³, ile jego subiektywnej rzeczywistoœci — niegdyœ tak silnej i niewzruszonej, któr¹ przyjmowa³ za rzecz zgo³a naturaln¹ — zosta³o mu przy tym odebrane? Jednego by³ pewny — to by³o coœ o wiele gorszego ni¿ parali¿ jêzyka, tak samo jak k³opoty z pisaniem nie wynika³y tylko z tego, ¿e w maszynie
brakowa³o jednego klawisza, to by³o coœ o wiele gorszego ni¿ gor¹czka, chwile zapomnienia czy nawet utrata ikry. Umiera³ po kawa³ku, ale to umieranie wcale nie by³o takie straszne, jak je sobie wyobra¿a³. To, co by³o straszne, to to, ¿e po prostu wygasa³ — a to doprowadza³o go do ob³êdu. Nie krzycz! — wrzasn¹³ przera¿ony g³os, kiedy gliniarz otworzy³ drzwi swego wozu i wysiad³ z niego, nak³adaj¹c na g³owê kapelusz. By³ m³ody, mia³ nie wiêcej ni¿ 22-23 lata, nosi³ okulary przeciws³oneczne, czarne i wygl¹daj¹ce, jakby sk¹pano je w wiadrze z rop¹ naftow¹. Zatrzyma³ siê, aby wyg³adziæ fa³dy swoich mundurowych spodni w
kolorze khaki, a 30 jardów od niego przy oknie siedzia³ mê¿czyzna o niebieskich podkr¹¿onych oczach — mê¿czyzna o bladej, zniszczonej twarzy starca — i przygl¹da³ mu siê z nadziej¹, z jego zaciœniêtych ust dobywa³ siê st³umiony jêk, a d³onie stuka³y bezcelowo w deskê po³o¿on¹ na ramionach fotela. Nie krzycz. (Tak, krzycz). Krzyknij i wreszcie ten koszmar siê skoñczy — krzyknij i wreszcie bêdzie po wszystkim. (Nigdy — to siê nigdy nie skoñczy, nie
— dopóki nie umrê — ten dzieciak nie ma szans w starciu z bogini¹). Paul, Chryste, czy ty ju¿ naprawdê nie ¿yjesz? Krzycz, ty tchórzliwy skurwysynu! Krzycz, jak potrafisz najg³oœniej!!! Jego usta rozchyli³y siê przy wtórze odg³osu przypominaj¹cego pêkanie jakiejœ niewidzialnej zas³ony. Wci¹gn¹³ powietrze do p³uc i zamkn¹³ oczy. Nie mia³ pojêcia, jaki dŸwiêk dobêdzie siê z jego gard³a — i czy w ogóle coœ siê z niego dobêdzie — dopóki to nie sta³o siê faktem. — Afryka! — krzykn¹³ Paul. Jego dr¿¹ce d³onie unios³y siê niczym przera¿one
ptaki i przy³o¿y³ je do skroni, jakby w ten sposób chcia³ zapobiec eksplozji swego mózgu. — Afryka! Na pomoc! Ratunku! Afryka!
13
Jego oczy otworzy³y siê gwa³townie. Policjant patrzy³ w stronê domu. Paul nie widzia³ oczu policjanta, bo tamten nosi³ okulary s³oneczne, ale po sposobie, w jaki krêci³ g³ow¹, by³o widaæ, ¿e jest naprawdê zaskoczony.
Zrobi³ krok naprzód, a potem siê zatrzyma³. Paul spuœci³ wzrok na deskê. Po lewej stronie przy maszynie do pisania le¿a³a ciê¿ka, porcelanowa popielniczka, kiedyœ by³aby wype³niona pomiêtymi niedopa³kami papierosów, ale teraz nie by³o w niej czegoœ, co tak radykalnie mog³oby zaszkodziæ jego zdrowiu — jedynie spinacze do papieru i gumka do maszyny. Siêgn¹³ po popielniczkê i rzuci³ ni¹ w szybê. Szk³o rozprys³o siê na zewn¹trz. Dla Paula by³ to najwspanialszy odg³os, jaki kiedykolwiek s³ysza³. Œciany siê wal¹ — pomyœla³ frywolnie i krzykn¹³: — Tutaj! Na pomoc! Uwa¿aj
na kobietê! Ona jest szalona! Stanowy gliniarz spojrza³ na niego. Opad³a mu szczêka. Siêgn¹³ do kieszeni i wyj¹³ z niej coœ, co mog³o byæ jedynie zdjêciem. Przyjrza³ mu siê z uwag¹, po czym zbli¿y³ siê do skraju podjazdu. Potem wypowiedzia³ tylko cztery s³owa — jedyne, które Paul us³ysza³ z jego ust, ostatnie cztery s³owa, które ktokolwiek od niego us³ysza³. Potem z jego ust dobywa³y siê jeszcze ró¿ne nieartyku³owane odg³osy, ale nie by³y to ju¿ s³owa jako takie. — O kurwa — rzuci³ gliniarz. — To ty! Uwaga Paula by³a przez ca³y czas skupiona na policjancie, tote¿ nie
zauwa¿y³ on Annie, dopóki nie by³o ju¿ za póŸno. Kiedy j¹ zobaczy³, poczu³, jak ogarnia go prawdziwa groza. Annie sta³a siê bogini¹ — istot¹ na wpó³ ludzk¹, na wpó³ mechaniczn¹ — osobliwym po³¹czeniem cz³owieka i maszyny do koszenia trawników, dziwacznym kobiecym centaurem. Baseballowa czapka spad³a jej z g³owy, a twarz wykrzywia³ potworny grymas. W jednej rêce trzyma³a drewniany krzy¿. By³ to krzy¿, który sta³ na grobie Bossie — Paul nie pamiêta³ ju¿: pierwszej czy drugiej — która w koñcu przesta³a zak³ócaæ mu spokój swoim muczeniem. Ta krowa naprawdê zdech³a i kiedy wiosna zmiêkczy³a nieco ziemiê, Paul przypatrywa³ siê przez okno ze zgroz¹,
ale i z odrobin¹ rozbawienia, jak Annie najpierw wykopa³a grób (co zajê³o jej prawie ca³y dzieñ), a potem wyci¹gnê³a Bossie (wtedy ju¿ pewnie w doœæ kiepskim stanie) ze stodo³y. U¿y³a do tego ³añcucha do mocowania przyczepy, w któr¹ by³ zaopatrzony cherokee. Owinê³a drugi koniec ³añcucha wokó³ brzucha krowy. Paul w myœlach za³o¿y³ siê sam ze sob¹, ¿e Bossie rozerwie siê na pó³, zanim Annie doci¹gnie j¹ do grobu. Ale przegra³. Annie zrzuci³a krowê do do³u, a potem zaczê³a ze stoickim spokojem zasypywaæ grób — pracê tê zakoñczy³a ju¿ dobrze po zmierzchu. Paul patrzy³, jak oznacza³a grób
krzy¿em, a potem, w œwietle dopiero co wzesz³ego ksiê¿yca, czyta³a pó³g³osem wersety z Biblii. Teraz trzyma³a ten krzy¿ jak w³óczniê. Przybrudzony ziemi¹, zaostrzony koniec pionowego drzewca by³ wymierzony prosto w plecy policjanta. — ZA TOB¥! UWA¯AJ! — wrzasn¹³ Paul i choæ wiedzia³, ¿e ju¿ by³o za póŸno, mimo to krzycza³ dalej. Przy wtórze krótkiego, szczebioc¹cego okrzyku Annie wbi³a krzy¿ z grobu krowy w plecy policjanta. — Aach! — krzykn¹³ gliniarz i wolnym krokiem z wypiêtym brzuchem, wygiêty w pa³¹k wyszed³ wprost przed maszynê
do koszenia trawników. Jego twarz by³a twarz¹ cz³owieka, który dozna³ w³aœnie ataku kamicy nerek albo potwornego bólu ¿o³¹dka. Krzy¿ zacz¹³ przechylaæ siê ku ziemi, kiedy gliniarz zbli¿y³ siê do okna, przy którym siedzia³ Paul — a jego szar¹ zniszczon¹ twarz otacza³y ostre fragmenty st³uczonej szyby. Policjant wolno siêgn¹³ rêkami za siebie. Przypomina³ Paulowi cz³owieka, który usilnie próbuje podrapaæ siê w miejscu, którego jednak ¿adnym sposobem nie jest w stanie dosiêgn¹æ. Annie zsiad³a z kosiarki i zastyg³a w bezruchu. Jej szponiaste palce by³y Wciœniête z ca³ych si³ we wzgórki piersi. Potem pochyli³a siê do przodu i wyrwa³a krzy¿ z pleców policjanta.
Odwróci³ siê w jej stronê siêgaj¹c po pistolet, a Annie z ca³ych si³ wbi³a mu krzy¿ w ¿o³¹dek. — Aaau! — jêkn¹³ tym razem glina i upad³ na kolana, ³api¹c siê obur¹cz za brzuch. Kiedy siê pochyli³, Paul zobaczy³ dziurê w br¹zowej koszuli jego munduru, gdzie dosiêg³o go pierwsze z uderzeñ. Annie wyci¹gnê³a krzy¿ jednym szarpniêciem — jego zaostrzony szpic pêk³ — pozostawiaj¹c postrzêpiony, od³upany kikut i wbi³a go w plecy gliniarza — miêdzy ³opatki. Wygl¹da³a jak kobieta, która usi³uje zabiæ wampira. Pierwsze dwa ciosy byæ mo¿e
nie siêgnê³y zbyt g³êboko, ale za trzecim razem krzy¿ pogr¹¿y³ siê w ciele klêcz¹cego policjanta co najmniej na trzy cale. Mê¿czyzna run¹³ na ziemiê. — A MASZ! — krzyknê³a Annie, wyszarpuj¹c oznakê miejsca wiecznego spoczynku Bossie z pleców policjanta: — JAK CI SIÊ TO PODOBA, TY PRZEBRZYD£E PTASZYSKO? — ANNIE, PRZESTAÑ — krzykn¹³ Paul. Spojrza³a na niego, a jej ciemne oczy zalœni³y przez krótk¹ chwilê jak b³yszcz¹ce monety — kosmyki brudnych w³osów zas³ania³y jej twarz, a w k¹ciku ust zastyg³ radosny uœmieszek szaleñca,
który przynajmniej na chwilê zdo³a³ wyrwaæ siê z krêpuj¹cych go wiêzów. Potem znów przenios³a wzrok na policjanta. — A MASZ! — krzyknê³a i ponownie wbi³a mu krzy¿ w plecy. I w poœladki. I w udo. I w szyjê. I w krocze. Zada³a mu przynajmniej ze szeœæ pchniêæ i za ka¿dym razem, kiedy wyrywa³a krzy¿ z rany, wrzeszcza³a g³oœno: — A MASZ! Potem krzy¿ pêk³ jej w d³oniach na pó³. — Masz — powiedzia³a niemal konwersacyjnie i odesz³a w stronê, z której przyby³a. Zanim zniknê³a Paulowi z oczu, odrzuci³a na bok zakrwawiony krzy¿, jakby, zupe³nie nagle, przesta³ j¹
interesowaæ.
14
Paul po³o¿y³ rêce na ko³ach fotela nie maj¹c pewnoœci, dok¹d powinien siê udaæ, a je¿eli tak, to co powinien zrobiæ, kiedy ju¿ bêdzie na miejscu — mo¿e pojechaæ do kuchni po nó¿? Nie. Z no¿em nie mia³ przeciwko niej ¿adnych szans — gdyby zobaczy³a nó¿ w jego rêku, po prostu posz³aby do szopy po swoj¹ 30-30. Nie chodzi³o o to, ¿e
chcia³ j¹ zabiæ — chodzi³o o to, ¿eby przynajmniej mia³ szansê unikn¹æ jej zemsty i w³asnorêcznie popodrzynaæ sobie ¿y³y. Nie wiedzia³, czy naprawdê mia³ taki zamiar czy nie, ale pomys³ wydawa³ mu siê ca³kiem niez³y, bo je¿eli naprawdê musia³ ju¿ odejœæ, to chcia³ to zrobiæ w ten, a nie inny sposób. Mia³ doœæ umierania po kawa³ku za ka¿dym razem, kiedy wpada³a w sza³. Nagle zobaczy³ coœ, co sprawi³o, ¿e zamar³ w bezruchu. Gliniarz. Gliniarz wci¹¿ jeszcze ¿y³.
Uniós³ g³owê. Okulary spad³y mu z nosa. Paul widzia³ jego oczy. Widzia³, ¿e policjant by³ m³ody, przera¿ony i ¿e bardzo cierpia³. Krew p³ynê³a mu po twarzy strumieniami. Podniós³ siê, opar³ siê na rêkach i kolanach, upad³, po czym z wyraŸnym trudem podniós³ siê raz jeszcze. Zacz¹³ siê czo³gaæ w stronê samochodu. Pokona³ po³owê drogi pomiêdzy domem a pojazdem, po czym straci³ równowagê i przewróci³ siê na plecy. Jego mundur — koszula i spodnie by³y ciemne od krwi — ciemne plamy powoli siê rozprzestrzenia³y, zlewa³y siê ze sob¹ i przez ca³y czas siê rozrasta³y. Gliniarz dotar³ do pojazdu.
Nagle rozleg³ siê upiorny warkot w³¹czanej kosiarki. — UWA¯AJ! — krzykn¹³ Paul. — UWA¯AJ! ONA NADCI¥GA! Policjant odwróci³ g³owê. Na jego twarzy pojawi³ siê wyraz zaniepokojenia. Ponownie siêgn¹³ po broñ. Wyci¹gn¹³ j¹ — coœ du¿ego i czarnego z d³ug¹ luf¹ i br¹zow¹ drewnian¹ ok³adzin¹ na kolbie — a potem nagle znów pojawi³a siê Annie siedz¹c wysoko na siode³ku mkn¹cej na pe³nym gazie kosiarki. — ZASTRZEL J¥! — krzykn¹³ Paul, ale gliniarz zamiast zastrzeliæ Annie z tego wielkiego rewolweru rodem z Brudnego
(Ptaszyska) Harry’ego, najpierw mia³ k³opoty z uniesieniem go w górê, a potem po prostu go upuœci³. Wyci¹gn¹³ po niego rêkê. Annie skrêci³a i przejecha³a zarówno po jego d³oni, jak i wyci¹gniêtym na wprost przedramieniu. Z otworu ekshaustora trawy bryznê³a krew. Dzieciak w policyjnym mundurze krzykn¹³ przeraŸliwie. Rozleg³ siê ostry brzêk, kiedy wiruj¹ce ostrze kosiarki natrafi³o na rewolwer. Potem Annie skrêci³a w boczn¹ alejkê, wykorzysta³a j¹, aby zawróciæ, a jej spojrzenie, które Paul zdo³a³ uchwyciæ przez u³amek
sekundy, by³o jednoznaczne. Wiedzia³, co oznacza³o. Najpierw gliniarz, potem on. Dzieciak znowu le¿a³ na boku. Kiedy zobaczy³, ¿e kosiarka zmierza w jego stronê, przewróci³ siê na plecy i zacz¹³ opêtañczo kopaæ obcasami ziemiê, próbuj¹c wœlizgn¹æ siê pod samochód, gdzie maszyna nie mog³aby go dosiêgn¹æ. Jednak¿e nie zd¹¿y³ siê tam schroniæ. Annie przekrêci³a przepustnicê kosiarki i maszyna z potwornym rykiem, na pe³nym gazie przetoczy³a siê nad g³ow¹ policjanta. Paul jeszcze przez u³amek sekundy widzia³ jego przera¿one br¹zowe oczy, zobaczy³ strzêpy koszuli br¹zowego munduru, zwisaj¹ce z jego przedramienia, kiedy uniós³ je do góry,
próbuj¹c, aczkolwiek bezskutecznie, ochroniæ twarz i kiedy te oczy zniknê³y, Paul odwróci³ wzrok. Silnik kosiarki zakaszla³ nagle, a w chwilê potem rozleg³a siê ca³a seria gwa³townych dziwacznie chlupocz¹cych, g³uchych odg³osów. Paul z zamkniêtymi oczyma zwymiotowa³ na pod³ogê obok fotela.
15
Otworzy³ je dopiero, kiedy us³ysza³ grzechot klucza w kuchennym wejœciu. Drzwi do jego pokoju by³y otwarte — patrzy³, jak idzie korytarzem w swoich
starych, br¹zowych, kowbojskich butach i d¿insach, z breloczkiem do kluczy zwisaj¹cym z jednej szlufki, w podkoszulku, który teraz by³ zachlapany krwi¹. Odsun¹³ siê od niej. Chcia³ powiedzieæ: — Je¿eli odetniesz mi jeszcze coœ, Annie, umrê. Nie zniosê szoku jeszcze jednej amputacji. Umrê z w³asnej woli. Ale z jego ust nie doby³o siê ani jedno s³owo — tylko przera¿aj¹ce be³kotliwe odg³osy, które przyprawia³y go o obrzydzenie. Zreszt¹ i tak nie da³a mu czasu, aby cokolwiek powiedzia³. — Zajmê siê tob¹ póŸniej — powiedzia³a i zamknê³a drzwi. Jeden z
jej kluczy zagrzechota³ w zamku — nowym Kreigu, z którym nie poradzi³by sobie nawet Tom Twyford — pomyœla³ Paul, a potem znów przesz³a szybkim krokiem przez korytarz. Tupot jej butów na obcasie — ca³e szczêœcie — ucich³ po chwili. Odwróci³ g³owê i spojrza³ mêtnym wzrokiem przez okno. Widzia³ jedynie czêœæ cia³a policjanta. Jego g³owa nadal znajdowa³a siê pod kosiark¹, ta zaœ by³a przechylona na bok i opiera³a siê o wóz policyjny. Kosiarka z wygl¹du przypomina³a ma³y traktor i s³u¿y³a do starannego przycinania nieco wiêkszych ni¿ przeciêtne trawników. Nie by³a przystosowana do jazdy po kamieniach, k³odach przewróconych drzew czy czaszkach policjantów ze
stanowej drogówki. Gdyby samochód nie by³ zaparkowany w tym miejscu, w którym sta³ obecnie, i gdyby gliniarz nie dotar³ tam, gdzie zdo³a³ dotrzeæ, zanim najecha³a nañ Annie, kosiarka prawie na pewno by siê przewróci³a, a Annie wypad³aby z siode³ka. Byæ mo¿e nic by siê jej nie sta³o, ale równie dobrze mog³oby siê jej przydarzyæ coœ naprawdê przykrego. Ma szczêœcie jak sam diabe³ — pomyœla³ posêpnie Paul i patrzy³, jak jednym pchniêciem odsuwa kosiarkê od cia³a policjanta. Bok maszyny otar³ siê o wóz policyjny i zdrapa³ z drzwiczek trochê farby. Teraz, gdy gliniarz by³ martwy, Paul ju¿ móg³ na niego
spojrzeæ. Wygl¹da³ jak wielka lalka, z któr¹ zabawia³a siê grupka niegrzecznych dzieci. Paul czu³ potwornie bolesn¹ sympatiê dla tego bezimiennego m³odego mê¿czyzny, ale z t¹ siln¹ emocj¹ by³a zwi¹zana jeszcze inna. Przyjrza³ siê jej przez chwilê i stwierdzi³ bez zdziwienia, ¿e to by³a zazdroœæ. Gliniarz ju¿ nigdy nie wróci do swego domu, do ¿ony i dzieci — je¿eli je mia³ — ale z drugiej strony uda³o mu siê uciec od Annie Wilkes. Schwyci³a go za okrwawion¹ rêkê i przeci¹gnê³a przez podjazd i przez drzwi stodo³y, które by³y otwarte na oœcie¿. Kiedy wysz³a, przymknê³a je. Potem wróci³a do samochodu. Dzia³a³a ze spokojem, niemal metodycznie. By³a
prawie ¿e rozbawiona. W³¹czy³a silnik wozu policyjnego i wprowadzi³a go do stodo³y. Kiedy wysz³a z niej ponownie, przymknê³a drzwi, zostawiaj¹c tylko niewielk¹ szparê tak, aby swobodnie przez ni¹ przechodziæ. Stanê³a w po³owie podjazdu i rozejrza³a siê woko³o z rêkoma na biodrach. I ponownie Paul zobaczy³ na jej twarzy wyraz rozbawienia. Dolna czêœæ kosiarki by³a zachlapana krwi¹ — zw³aszcza wokó³ ekshaustora, z którego wci¹¿ skapywa³y szkar³atne krople. Drobniutkie strzêpy munduru khaki le¿a³y na podjeŸdzie albo poœród œwie¿o przyciêtej trawy bocznego trawnika. Wszêdzie widnia³y rozbryŸniête œlady krwi. Tu i ówdzie
na podjeŸdzie migota³y ka³u¿e szkar³atu. W kurzu le¿a³ rewolwer policjanta z d³ug¹ rys¹ na lufie, prostok¹tny kawa³ek sztywnego papieru by³ nadziany na kolce kaktusa, który Annie zasadzi³a w maju, a roz³upany krzy¿ po Bossie le¿¹cy na podjeŸdzie stanowi³ ukoronowanie ca³ego tego ba³aganu. Znalaz³a siê w jego polu widzenia, ponownie zmierzaj¹c w stronê kuchni. Gdy wesz³a, us³ysza³, jak œpiewa³a: “Bêdzie powoziæ szóstk¹ bia³ych koni, kiedy NADEJDZIE, bêdzie powoziæ szóstk¹ bia³ych koni, kiedy NADEJDZIE! Bêdzie powoziæ szóstk¹ bia³ych KONI, powoziæ szóstk¹ bia³ych KONI... bêdzie powoziæ szóstk¹ bia³ych
KONI, kiedy NADEJDZIE”! Kiedy zobaczy³ j¹ ponownie, trzyma³a w d³oniach wielk¹ zielon¹ torbê na œmieci, a trzy czy cztery inne wystawa³y jej z tylnych kieszeni spodni. Na podkoszulku wokó³ jej szyi i pod pachami zaczê³y ciemnieæ sporych rozmiarów plamy potu. Gdy siê odwróci³a, zobaczy³ rosn¹c¹ niczym drzewo plamê potu na jej plecach. Sporo worków jak na parê strzêpów ubrañ — pomyœla³ Paul, ale wiedzia³, ¿e tak naprawdê bêdzie je mia³a czym zape³niæ, zanim skoñczy swoj¹ robotê. Pozbiera³a strzêpy munduru, a potem krzy¿. Prze³ama³a go na dwoje i wrzuci³a do plastykowego worka. Co niesamowite — kiedy to
zrobi³a, uklêk³a. Podnios³a rewolwer, otworzy³a bêbenek, wytrz¹snê³a naboje, w³o¿y³a je do kieszeni, zatrzasnê³a bêbenek wprawnym strza³em z nadgarstka, a potem wcisnê³a broñ za pasek spodni. Zdjê³a z kolca saguaro kawa³ek papieru i przyjrza³a mu siê z zatroskaniem. W³o¿y³a go do drugiej kieszeni na biodrze. Posz³a do stodo³y, wnios³a do œrodka worki na œmieci, po czym wróci³a do domu. Przesz³a trawnikiem do piwnicznego wejœcia, które znajdowa³o siê niemal dok³adnie pod oknem Paula. Jej wzrok pad³ na jakiœ przedmiot. To by³a jego popielniczka. Podnios³a j¹, a potem poda³a mu j¹ ostro¿nie przez dziurê w szybie.
— Masz, Paul. Wzi¹³ j¹ jak otêpia³y. — Spinacze pozbieram potem — powiedzia³a, jakby odpowiada³a na drêcz¹ce go ju¿ od dawna pytanie. Przez chwilê zastanawia³ siê, czy nie waln¹æ j¹ t¹ ciê¿k¹, porcelanow¹ popielniczk¹ w g³owê i roz³upuj¹c czaszkê, zabiæ chorobê z¿eraj¹c¹ bezlitoœnie jej mózg. Zaraz jednak pomyœla³, co by siê sta³o z nim — co mog³oby siê z nim staæ, gdyby j¹ tylko zrani³ — i odstawi³ popielniczkê na miejsce dr¿¹c¹, pozbawion¹ kciuka d³oni¹. Spojrza³a na niego. — To nie ja go zabi³am — wiesz. — Annie.
— TY go zabi³eœ. Gdybyœ trzyma³ gêbê na k³ódkê, odes³a³abym go, sk¹d przyszed³. ¯y³by teraz i nie musia³abym sprz¹taæ tego okropnego ba³aganu. — Tak — stwierdzi³ Paul — on by odjecha³, ale co ze mn¹, co ze mn¹, Annie? Wyjê³a z piwnicy w¹¿ ogrodowy i przewiesi³a go sobie przez ramiê. — Nie wiem, co masz na myœli. — Ale¿, wiesz. — Pomimo szoku by³ wewnêtrznie rozbawiony. — On mia³ moje zdjêcie. Jest teraz w twojej kieszeni — zgadza siê?
— Nie zadawaj mi pytañ, to nie odpowiem ci k³amstwem. Po lewej stronie pod oknem znajdowa³ siê kurek wodoci¹gowy do wê¿a. Zaczê³a nakrêcaæ na niego plastykow¹ rurkê. — Stanowy gliniarz z moim zdjêciem oznacza, ¿e ktoœ znalaz³ mój wóz. Oboje wiemy, ¿e tak musia³o siê staæ. Dziwiê siê tylko, ¿e to trwa³o tak d³ugo. W powieœci wóz byæ mo¿e na dobre by z niej wypad³ — myœlê, ¿e móg³bym wymyœliæ jakieœ racjonalne rozwi¹zanie, w które ludzie byliby sk³onni uwierzyæ — ale w prawdziwym ¿yciu nigdy. Oszukiwaliœmy siê
nawzajem, prawda, Annie? Ty z powodu ksi¹¿ki, ja ze wzglêdu na moje ¿ycie, choæ sta³o siê dla mnie istnym piek³em. — Nie wiem, o czym mówisz. — Odkrêci³a kurek. — Wszystko, co wiem, to to, ¿e zabi³eœ tego biednego dzieciaka, wyrzucaj¹c przez okno popielniczkê. Przemyœl sobie, co mo¿e siê staæ z tob¹ na przyk³adzie tego, co sta³o siê z NIM. Uœmiechnê³a siê do niego. W tym uœmiechu by³o coœ szaleñczego, jak równie¿ coœ, co go naprawdê przerazi³o. Dostrzeg³ coœ, co przypomina³o najczystsze w swoim rodzaju z³o — demona czaj¹cego siê w
jej oczach. — Ty dziwko — powiedzia³. — SZALONA dziwko, prawda? — spyta³a, nadal siê uœmiechaj¹c. — O tak, jesteœ szalona — stwierdzi³. — Có¿, chyba bêdziemy musieli o tym pogadaæ, prawda? Kiedy bêdê mia³a wiêcej czasu, bêdziemy musieli sporo na ten temat pogadaæ. Ale teraz jestem bardzo zajêta, jak chyba widzisz. Rozwinê³a w¹¿ i odkrêci³a wodê. Przez prawie pó³ godziny zmywa³a krew z kosiarki, podjazdu i bocznego trawnika, podczas gdy w strugach wody b³yszcza³y
splataj¹ce siê ze sob¹ têcze. Potem zakrêci³a kurek i odnios³a w¹¿ ogrodowy do piwnicy, ci¹gn¹c go za sob¹ po trawniku. Ci¹gle jeszcze by³o jasno, ale cieñ Annie znacznie siê wyd³u¿y³. By³a ju¿ szósta. Odkrêci³a w¹¿, otworzy³a klapê i wrzuci³a zielony plastykowy w¹¿ do piwnicy. Zamknê³a klapê, zatrzasnê³a skobel, cofnê³a siê i zaczê³a rozgl¹daæ po trawniku i podjeŸdzie, które sprawia³y wra¿enie, jakby przed chwil¹ przesz³a têdy jakaœ potworna ulewa. Annie wróci³a do kosiarki, wsiad³a na ni¹, zapali³a silnik i odstawi³a maszynê na ty³y domu. Paul uœmiechn¹³ siê s³abiutko. Mia³a diabelskie szczêœcie i kiedy by³a w trudnej sytuacji — prawie
diabelski spryt, ale “prawie” by³o w tym wypadku w³aœciwym s³owem. Ju¿ raz w Boulder powinê³a siê jej noga i uda³o jej siê wywin¹æ, g³ównie dziêki szczêœciu. Teraz noga powinê³a siê jej po raz drugi. Wiedzia³ to. Zmy³a krew z kosiarki, ale zapomnia³a o ostrzu pod spodem, o ca³ym mechanizmie ostrza dok³adnie rzecz bior¹c. Byæ mo¿e przypomni sobie o tym póŸniej, ale Paul szczerze w to w¹tpi³. Kiedy by³o ju¿ po sprawie, Annie natychmiast o wszystkim zapomina³a. Przysz³o mu na myœl, ¿e umys³ Annie i ta kosiarka maj¹ ze sob¹ coœ wspólnego — to co dostrzegalne go³ym okiem, wygl¹da³o ca³kiem normalnie — ale kiedy odwróci³eœ tê rzecz do góry nogami i zagl¹da³eœ do
œrodka, ¿eby zobaczyæ, jak dzia³a, twoim oczom ukazywa³a siê okrwawiona maszyna do zabijania, zaopatrzona w mordercze, bezlitosne ostrze. Wróci³a do kuchennego wejœcia i znów znalaz³a siê w domu. Posz³a na górê i s³ysza³, jak krz¹ta siê tam przez chwilê. Potem znów zesz³a na dó³, tym razem wolniej — ci¹gn¹c coœ, co (przynajmniej s¹dz¹c z odg³osów) by³o miêkkie i ciê¿kie. Po chwili wahania Paul podjecha³ wózkiem do drzwi i przy³o¿y³ ucho do drewna. S³aby, oddalaj¹cy siê odg³os kroków — g³uchy, st³umiony dŸwiêk. A potem odg³os ci¹gniêcia jakiegoœ miêkkiego,
ciê¿kiego przedmiotu. W jego mózgu b³yskawicznie zap³onê³y reflektory, a ca³e cia³o przebieg³ dreszcz przera¿enia. Szopa! Posz³a do szopy po siekierê! Znowu siekiera! Ale to by³ tylko chwilowy atawizm — i odegna³ go bez wahania. Ona nie posz³a do szopy. Schodzi³a do piwnicy. Wci¹ga³a coœ do piwnicy. S³ysza³, jak znów wchodzi na górê, i podjecha³ z powrotem do okna. Kiedy us³ysza³ jej kroki, jak zbli¿a³a siê do drzwi — i szczêk klucza w zamku — pomyœla³: Przysz³a, ¿eby mnie zabiæ. I jedyn¹ emocj¹, jak¹ obudzi³a w nim ta myœl, by³o uczucie przejmuj¹cej ulgi.
16
Drzwi otworzy³y siê i stanê³a w nich Annie, przygl¹daj¹c mu siê z zaciekawieniem. Przebra³a siê w nowy podkoszulek i œwie¿¹ parê “chinos”. Na ramieniu mia³a ma³¹, p³ócienn¹ torbê — zbyt du¿¹ jak na torebkê i nie doœæ du¿¹ jak na plecak. Kiedy wesz³a, dziwi¹c siê sobie powiedzia³, co mia³ jej do powiedzenia, z wyraŸnym akcentem drwiny w g³osie:
— No dalej, zabij mnie, Annie. Zrób to, jeœli chcesz, ale wyœwiadcz mi przys³ugê i zrób to szybko. Nie okaleczaj mnie ju¿ bardziej. — Nie zabijê ciê, Paul — przerwa³a. — Przynajmniej dopóki sprzyja mi szczêœcie. Powinnam ciê zabiæ, wiem o tym, ale przecie¿ jestem szalona. A szaleñcy bardzo czêsto nie robi¹ tego, co powinni. Mam racjê? Przesz³a za niego i wyprowadzi³a go z pokoju i przez korytarz. S³ysza³, jak torba obija siê g³oœno o jej bok i nagle przysz³o mu na myœl, ¿e jeszcze nigdy nie widzia³ jej z tak¹ torb¹. Je¿eli jecha³a do miasta w sukience, zabiera³a du¿¹
pojemn¹ torebkê — w typie, jakie stare ciotki bior¹ ze sob¹ udaj¹c siê na koœcieln¹ wyprzeda¿. Je¿eli by³a w spodniach, wk³ada³a do kieszeni na biodrze portfel jak mê¿czyzna. Do kuchni wpada³y z³ote promienie s³oñca. Cienie nóg kuchennego sto³u k³ad³y siê w poprzek linoleum pionowymi pasami jak cienie wiêziennych krat. Zgodnie z tym, co widnia³o na zegarze, by³a szósta piêtnaœcie, ale nie mia³ powodu wierzyæ, ¿e opiekowa³a siê zegarem bardziej troskliwie ani¿eli kalendarzem (na którym przez ca³y czas by³ maj) i w g³êbi duszy przypuszcza³, ¿e by³o ju¿ o wiele póŸniej. S³ysza³ odg³osy
pierwszych œwierszczy daj¹cych koncert na polu Annie. Pomyœla³: S³ysza³em ten sam dŸwiêk bêd¹c zdrowym, ma³ym ch³opcem — i przez chwilê zbiera³o mu siê na p³acz. Wtoczy³a go do spi¿arni, gdzie sta³y otworem drzwi do piwnicy. ¯ó³te œwiat³o omiata³o chwiejnie schody i oœwietla³o nieco przyæmionym blaskiem pod³ogê spi¿arni. W powietrzu wci¹¿ jeszcze unosi³a siê woñ wilgoci po ostatniej tej zimy burzy. Tam na dole s¹ paj¹ki — pomyœla³. Tam s¹ myszy. I szczury. — O, nie — powiedzia³. — Mnie mo¿esz nie liczyæ. Ja pasujê. Spojrza³a
na niego ze swego rodzaju zniecierpliwieniem i zda³ sobie sprawê, ¿e od chwili, kiedy zabi³a policjanta, zachowywa³a siê prawie normalnie. Jej twarz by³a dumnym, acz nieco zmêczonym obliczem kobiety przygotowuj¹cej wystawne przyjêcie. — Zejdziesz tam na dó³ — oœwiadczy³a. — Pytanie tylko czy na moich plecach, czy na w³asnym ty³ku. Dajê ci piêæ sekund na podjêcie decyzji. — Na barana — odpar³ od razu. — Bardzo m¹drze — odwróci³a siê, ¿eby móg³ obj¹æ j¹ ramionami za szyjê. — Tylko nie próbuj niczego g³upiego,
Paul. Próba uduszenia mnie mog³aby siê Ÿle dla ciebie skoñczyæ. W Harrisburgu bra³am lekcje karate. By³am w tym bardzo dobra. Do³o¿y³abym ci. Pod³oga jest zakurzona, ale bardzo twarda. Skrêci³byœ kark. Podnios³a go z ³atwoœci¹. Jego nogi — uwolnione ju¿ z ³ubek, ale powykrzywiane i brzydkie jak coœ dostrze¿onego przelotnie przez dziurê w p³ótnie namiotu, w którym s¹ wystawione ró¿ne dziwol¹gi — zwisa³y bezw³adnie. Lewa — z kopu³¹ bólu w miejscu, w którym kiedyœ znajdowa³o siê jego kolano, by³a ca³e cztery cale krótsza od prawej. Próbowa³ stan¹æ na prawej nodze i zda³ sobie sprawê, ¿e
mo¿e to zrobiæ — ale nie mog³o to trwaæ d³ugo, bo ból, jaki odczuwa³ po ka¿dym takim eksperymencie, trwa³ zwykle wiele godzin i by³ naprawdê potworny. Nawet narkotyk nie by³ w stanie uœmierzyæ tego bólu, który by³ jak g³êboki, fizyczny szloch. Znosi³a go na dó³, w gêstniej¹c¹ woñ starego kamienia, drewna, wilgoci i gnij¹cych warzyw. W piwnicy znajdowa³y siê trzy go³e ¿arówki. Pomiêdzy nagimi belkami by³y rozpiête stare pajêczyny. Œciany z kamienia pe³ne g³êbokich szpar wygl¹da³y jak dzieciêce rysunki przedstawiaj¹ce kamienny mur. W piwnicy panowa³ ch³ód, ale ten ch³ód wcale nie by³
przyjemny. Nigdy dot¹d nie by³ tak blisko niej jak wtedy, kiedy znosi³a go na barana po schodach. Tak blisko niej bêdzie jeszcze tylko raz. To nie by³o mi³e prze¿ycie. Czu³ woñ jej potu — spowodowanego wysi³kiem — i choæ w gruncie rzeczy lubi³ zapach œwie¿ego potu — kojarzy³ mu siê z prac¹, z wysi³kiem, rzeczami, które darzy³ szacunkiem — ta woñ by³a tajemnicza i nieprzyjemna, jak stare, œmierdz¹ce potem i sperm¹ przeœcierad³a. A pod woni¹ potu skrywa³a siê woñ bardzo starego brudu. Annie, jak s¹dzi³, pamiêta³a o braniu prysznica tak samo, jak o przewracaniu stronic kalendarza. Zauwa¿y³ ciemnobr¹zow¹ woskowinê
zalepiaj¹c¹ jej jedno ucho i zastanawia³ siê z odrobin¹ obrzydzenia, jak ona mog³a w ogóle cokolwiek s³yszeæ. I nagle, pod jedn¹ z kamiennych œcian, zobaczy³ Ÿród³o owego tajemniczego g³uchego odg³osu, który zaniepokoi³ go nie tak dawno temu — materac. Obok niego ustawi³a po³amany stolik. Sta³o na nim parê puszek i butelek. Podesz³a do materaca, odwróci³a siê i przykucnê³a. — Z³aŸ, Paul! Ostro¿nie rozluŸni³ uchwyt i zsun¹³ siê na materac. Spojrza³ na ni¹ uwa¿nie, kiedy podnios³a siê i siêgnê³a do swojej torby. — Nie — powiedzia³ natychmiast, kiedy
zobaczy³, jak s³abe ¿ó³te œwiat³o wype³niaj¹ce wnêtrze piwnicy zab³ys³o na igle strzykawki. — Nie. Nie.
17
— Ej¿e, ch³opcze! — powiedzia³a. — Pewno myœlisz ju¿, ¿e stara Annie ma dziœ ochotê na ma³e rachu-ciachu! Chcia³abym, ¿ebyœ siê uspokoi³, Paul. — Od³o¿y³a strzykawkê na blat stolika. — To skopolamina. Narkotyk sporz¹dzany na morfinie. Masz szczêœcie, ¿e uda³o mi siê w ogóle go zdobyæ. Mówi³am ci, jak pilnie strzeg¹ tego w szpitalnych aptekach. Zostawiam to, bo tu na dole jest wilgoæ i zanim wrócê, ból w nodze mo¿e ci zacz¹æ nieŸle doskwieraæ. Chwileczkê — mrugnê³a do niego, podtekst by³ co najmniej niepokoj¹cy, by³o to mrugniêcie, jakie jeden konspirator móg³by przekazaæ drugiemu. — Wyrzuci³eœ jedn¹ zafajdan¹
popielniczkê, a mam przez to tyle roboty co jednorêki tapeciarz. Zaraz wracam. Wesz³a na górê i w chwilê potem wróci³a z poduszkami z tapczanu stoj¹cego w salonie i kocami z jego ³ó¿ka. Pouk³ada³a mu poduszki za plecami tak, ¿eby móg³ w miarê wygodnie siedzieæ — ale nawet przez poduszki czu³ posêpny ch³ód kamiennej œciany czekaj¹cy tylko, aby móc siê z niej wyœlizgn¹æ i zmroziæ go na koœæ. Na blacie po³amanego stolika sta³y trzy butelki pepsi. Otworzy³a dwie z nich za pomoc¹ otwieracza przy jej breloczku do kluczy i poda³a mu jedn¹. Potem podnios³a swoj¹ i jednym ³ykiem opró¿ni³a butelkê do po³owy, po czym
czknê³a — jak prawdziwa dama zas³aniaj¹c usta rêk¹. — Musimy porozmawiaæ — powiedzia³a. — Albo to raczej ja muszê mówiæ, a ty musisz s³uchaæ. — Annie, kiedy powiedzia³em, ¿e jesteœ szalona... — Sza! Ani s³owa na ten temat. Mo¿e pomówimy o tym póŸniej. Mo¿esz sobie myœleæ, co ci siê ¿ywnie podoba, mój Panie Spryciarzu. Wszystko, co dla ciebie zrobi³am, to wyci¹gnê³am ciê z wraka twojego samochodu, zanim zd¹¿y³eœ zamarzn¹æ w nim na œmieræ, posk³ada³am twoje biedne po³amane nogi, zaopiekowa³am siê tob¹,
wyperswadowa³am ci mo¿liwoœæ publikacji tej obrzydliwej ksi¹¿ki i namówi³am ciê do napisania najlepszej powieœci w ca³ej twojej karierze. I je¿eli to jest szalone, to proszê bardzo, zabierz mnie do czubków. Och Annie, gdyby tylko ktoœ móg³ to zrobiæ — pomyœla³ i zanim zd¹¿y³ siê powstrzymaæ, wybuchn¹³: — Ale odciê³aœ mi te¿ moj¹ pieprzon¹ stopê! — Nie u¿ywaj przy mnie tych wstrêtnych wulgaryzmów — powiedzia³a. — Jestem dobrze wychowana, nawet je¿eli ty masz pewne luki w tym wzglêdzie. Masz szczêœcie,
¿e nie odciê³am ci twojego maluœkiego. Myœla³am o tym, wiesz. Spojrza³ na ni¹. Jego ¿o³¹dek przypomina³ w tej chwili wnêtrze lodówki. — Wiem, ¿e o tym myœla³aœ, Annie — rzuci³ cicho. Jej oczy rozszerzy³y siê i przez chwilê sprawia³a wra¿enie przy³apanej na gor¹cym uczynku, zupe³nie zaskoczonej winowajczyni. Niegrzeczna Annie zamiast Niebezpiecznej Annie. — Pos³uchaj mnie. Pos³uchaj mnie, Paul. Wszystko bêdzie dobrze, je¿eli siê œciemni, zanim ktokolwiek zjawi siê tu
w poszukiwaniu tego faceta. Za pó³torej godziny bêdzie ju¿ ciemno. Jednak jeœli ktoœ pojawi siê tu wczeœniej... Raz jeszcze siêgnê³a do swojej torby i wydoby³a z niej spluwê gliniarza. Piwniczne œwiat³o lœni³o na przypominaj¹cym b³yskawicê zygzaku wyrytym na lufie przez ostrze kosiarki. — Je¿eli ktoœ zjawi siê tu wczeœniej, to mam jeszcze to... — powiedzia³a. — Dla tego, kto tu przyjdzie, potem dla ciebie, a na koñcu dla mnie.
18
Powiedzia³a, ¿e jak siê œciemni, wywiezie wóz policyjny do jej Miejsca Œmiechu. Ko³o domu by³o takie miejsce, gdzie mog³a go zaparkowaæ z pe³nym przeœwiadczeniem, ¿e nie zostanie przez nikogo zauwa¿ony. S¹dzi³a, ¿e jedynym miejscem, gdzie ktoœ móg³by j¹ zobaczyæ, by³a droga numer dziewiêæ, ale nawet tu ryzyko nie by³o zbyt du¿e — musia³a przejechaæ wzd³u¿ niej zaledwie cztery mile. Kiedy ju¿ zjedzie z dziewi¹tki, bêdzie siê poruszaæ po rzadko uczêszczanych górskich drogach, gdzie spotkanie z
jakimœ innym samochodem nale¿a³o raczej do rzadkoœci. Kilka z tych dróg — jak stwierdzi³a — by³o zablokowanych zamkniêtymi na k³ódki zagrodami, ale ona i Ralph dostali do nich klucze, kiedy kupowali ten dom. Nie musieli prosiæ — w³aœciciele ziem pomiêdzy drog¹ a domem dali im klucze — to by³o tzw. s¹siedztwo, jak powiedzia³a, wymawiaj¹c to s³owo ze specjalnym, acz nie wymuszonym naciskiem pe³nym podejrzenia, pogardy i gorzkiego rozbawienia. — Zabra³abym ciê z sob¹, ¿eby ciê mieæ na oku, zw³aszcza teraz, kiedy okaza³o siê, ¿e nie zas³ugujesz na to, by ci ufaæ, ale to niestety nie wchodzi w grê.
Mog³abym ciê usadziæ na tylnym siedzeniu policyjnego wozu, ale usadowienie ciê tak, ¿eby ciê nikt nie zauwa¿y³, by³oby raczej niemo¿liwe. Bêdê musia³a wróciæ motorem Ralpha. Mo¿e siê zdarzyæ, ¿e spadnê i skrêcê sobie kark. Wybuchnê³a weso³ym œmiechem, ¿eby podkreœliæ, jakie by to by³o zabawne, lecz Paul nie podziela³ jej weso³oœci. — A co sta³oby siê wówczas ze mn¹? — Nic ci nie bêdzie, Paul — powiedzia³a ³agodnie. — Jeju, ale ty siê martwisz na zapas. Podesz³a do jednego z okien piwnicy i
sta³a tam przez chwilê, wygl¹daj¹c na zewn¹trz i przygl¹daj¹c siê odejœciu dnia. Paul obserwowa³ j¹ w ponurym nastroju. Gdyby spad³a z motoru mê¿a albo zjecha³a z jednej z tych wyboistych górskich dróg, jego los nie przedstawia³by siê zbyt ró¿owo. Prawdê mówi¹c by³ przekonany, ¿e w takiej sytuacji po prostu zdech³by tu jak pies, a jego cia³o pos³u¿y³oby za posi³ek dla szczurów, które z ca³¹ pewnoœci¹ obserwowa³y parê nieproszonych dwunogów, obecnych na ich terytorium. Na drzwiach spi¿arni znajdowa³ siê teraz zamek marki Kreig, a zasuwa na klapie piwnicy by³a gruba jak jego nadgarstek — okna piwnicy, jakby odzwierciedlaj¹ce paranojê Annie (i nic
w tym dziwnego, pomyœla³, no bo w gruncie rzeczy, czy¿ domy nie odzwierciedlaj¹ charakterów ludzi, którzy w nich mieszkaj¹?) nie by³y wiêksze od tradycyjnych otworów strzelniczych — 20 cali d³ugoœci na 14 szerokoœci. Nie wydosta³by siê przez nie nawet w okresie, kiedy by³ w swojej szczytowej formie, a co dopiero teraz. Mo¿e móg³by wybiæ jedn¹ z szyb i wzywaæ pomocy, gdyby ktoœ pojawi³ siê w pobli¿u, zanim umar³by z g³odu — ale to nie by³o dla niego zbytni¹ pociech¹. Pierwsze fale bólu przeœlizgnê³y siê w dó³ jego nóg, jak zatruta woda. I ta chêæ. Jego cia³o wo³a³o o novril. I to by³a
chêtka, prawda? Pewno, ¿e tak. Annie wróci³a i wziê³a trzeci¹ butelkê pepsi. — Przyniosê ci parê, zanim wyjadê — powiedzia³a. — Teraz potrzebujê czegoœ s³odkiego. Nie masz nic przeciwko, prawda? — Absolutnie nie. Moja pepsi jest twoj¹ pepsi. Otworzy³a butelkê i poci¹gnê³a spory ³yk. Paul pomyœla³ — Chug-a-lug, chug-a-lug make ya want — to holler-hi-deho. Kto to by³? Roger Miller, tak? Zabawne, co te¿ ci przychodzi na myœl.
Œmieszne, — Zamierzam wsadziæ go do jego wozu i odwieŸæ do mojego Miejsca Œmiechu. Zabiorê tam wszystko. Wóz odstawiê do szopy, a jego i jego... szcz¹tki pogrzebiê w lesie. Nie powiedzia³ ani s³owa. Myœla³ o krowie, której ryki nie dawa³y mu spokoju, dopóki któregoœ dnia nie ucich³y — bo krowa zdech³a i kolejnym aksjomatem ¿yciowym z West Slope by³o: Zdech³e krowy g³osu nie daj¹. — Mam ³añcuch na podjeŸdzie. Zrobiê z niego u¿ytek. Gdyby policja przyjecha³a, mog³aby zacz¹æ coœ podejrzewaæ, ale wolê, ¿eby zaczêli
coœ podejrzewaæ, ni¿ mieliby podje¿d¿aæ pod dom i us³yszeæ, jak siê drzesz. Myœla³am o zakneblowaniu ciê, ale kneble s¹ niebezpieczne, zw³aszcza ¿e bierzesz narkotyki, po których mo¿esz mieæ k³opoty z oddychaniem. Albo móg³byœ zwymiotowaæ. Albo mog³yby ci siê pozamykaæ zatoki, bo tu na dole jest tak wilgotno. Gdyby zamknê³y ci siê zatoki, nie móg³byœ oddychaæ ustami... Odwróci³a wzrok, wy³¹czywszy siê, milcz¹ca jak kamienie w œcianie piwnicy, pusta jak pierwsza butelka pepsi, któr¹ wypi³a. Holler-hi-de-ho. A Annie by³a dziœ w takim humorze. W sam raz na holler-hi-de-ho. Tak. Niew¹tpliwie. Przecie¿ Annie
œpiewa³a, zmywaj¹c zachlapany krwi¹ trawnik. Wybuchn¹³ œmiechem. Nie da³a po sobie znaæ, ¿e go us³ysza³a. Potem z wolna zaczê³a wracaæ. Spojrza³a na niego, zamruga³a powiekami. — Mam zamiar zostawiæ na ³añcuchu kartkê z wiadomoœci¹ — powiedzia³a wolno, zbieraj¹c myœli. — O trzydzieœci piêæ mil st¹d jest miasto. Nazywa siê Steamboat Heaven (Parostatek Niebo). Czy to nie œmieszna nazwa jak na miasto? Maj¹ tam w tym tygodniu coœ, co nazywaj¹ Najwiêkszy Na Œwiecie Pchli Targ. To siê powtarza co roku. Zawsze jest tam ca³a masa ludzi
sprzedaj¹cych ceramikê. Napiszê na kartce, ¿e jestem tam, w Steamboat Heaven i ogl¹dam porcelanê. Napiszê, ¿e zostajê tam do rana. A jeœli ktoœ spyta mnie póŸniej, gdzie siê zatrzyma³am na noc, ¿eby to sprawdziæ, powiem, ¿e nie znalaz³am dla siebie nic ciekawego i chcia³am wróciæ do domu wczeœniej. Tylko ¿e by³am zmêczona. Oto co powiem. Powiem, ¿e chcia³am siê zdrzemn¹æ, bo ba³am siê, ¿e zasnê za kierownic¹. Powiem, ¿e chcia³am tylko trochê siê zdrzemn¹æ, ale by³am tak zmêczona, ¿e przespa³am ca³¹ noc. Paul by³ przera¿ony g³êbi¹ tej przebieg³oœci. Nagle zda³ sobie sprawê, ¿e Annie robi³a dok³adnie to,
czego on nie robi³ — gra³a w “Mo¿esz?” w prawdziwym ¿yciu. Mo¿e — pomyœla³ — to dlatego ona nie pisze ksi¹¿ek. Bo nie musi. — Wrócê tak szybko, jak tylko bêdê mog³a, bo ju¿ wkrótce zjawi¹ siê tu policjanci — stwierdzi³a. Ta perspektywa najwyraŸniej nie pozbawi³a jej dobrego humoru, choæ Paul nie by³ w stanie w to uwierzyæ — najwidoczniej nie zdawa³a sobie sprawy, jak blisko zakoñczenia gry znajdowali siê w obecnej chwili. — Nie s¹dzê, by pojawili siê tu dzisiejszej nocy — mo¿e przejad¹ obok, ale na pewno siê tu pojawi¹. Jak tylko
nabior¹ pewnoœci, ¿e on zagin¹³. Przejad¹ wzd³u¿ ca³ej trasy, któr¹ mia³ przebyæ, szukaj¹c go i próbuj¹c siê domyœliæ, gdzie te¿ móg³ wsi¹kn¹æ. Co ty na to, Paul? Mam racjê? — Tak. — Powinnam wróciæ, zanim siê tu zjawi¹. Gdybym wyjecha³a ci¹gnikiem o œwicie, to zd¹¿y³abym wróciæ jeszcze przed po³udniem. Powinnam ich przeœcign¹æ. Bo je¿eli ten typ wyruszy³ z Sidewinder, to móg³ zahaczyæ po drodze o wiele miejsc, zanim tutaj dotar³. Zanim tu przyjad¹, ty bêdziesz ju¿ znowu w swoim przytulnym pokoiku i bêdzie ci cieplutko jak w puchu. Nie
zwi¹¿ê ciê ani nie zakneblujê, Paul. Nic z tych rzeczy. Mo¿esz sobie nawet wygl¹daæ, kiedy wyjdê, ¿eby z nimi pogadaæ. Bo nastêpnym razem bêdzie ich, jak s¹dzê, dwóch. Przynajmniej dwóch — co ty na to? Paul skin¹³ g³ow¹. Ona te¿ pokiwa³a, z zadowoleniem. — Ale jak bêdê musia³a, to i z dwoma sobie poradzê — poklepa³a p³ócienn¹ torbê. — Chcê, ¿ebyœ pamiêta³ o rewolwerze tego ch³opaka, jak ju¿ bêdziesz filowa³, Paul. Chcê, ¿ebyœ pamiêta³, ¿e bêdzie tu przez ca³y czas. Pogadam z tymi policjantami, gdy pojawi¹ siê jutro czy pojutrze. Torba nie
bêdzie zasuniêta na suwak. Ty mo¿esz na nich patrzeæ, ale je¿eli oni zobacz¹ ciebie, Paul — niezale¿nie czy przypadkiem, czy dlatego, ¿e spróbujesz zrobiæ jeszcze jeden taki numer jak dziœ — jeœli to siê stanie, wyci¹gnê spluwê z torby i zacznê strzelaæ. I tak ju¿ masz na swoim koncie œmieræ tego ch³opaka. — Gówno prawda — rzek³ Paul wiedz¹c, ¿e go za to ukarze, ale nie przejmowa³ siê tym. Mimo to nie zrobi³a tego. Po prostu uœmiechnê³a siê radosnym, matczynym uœmiechem. — Ty wiesz — stwierdzi³a — nie próbujê oszukaæ samej siebie, ¿e ciebie
to w ogóle nie obchodzi. W ogóle nie próbujê siê oszukiwaæ, ale ty wiesz. Gdyby tylko to mog³o ci pomóc, zaryzykowa³byœ ¿ycie tych dwóch ludzi — tyle ¿e to ci nie pomo¿e, Paul. Bo je¿eli bêdê musia³a zabiæ tych dwóch ludzi, to w sumie zabijê czworo. Ich... i nas. I wiesz co? Myœlê, ¿e mimo wszystko twoje ¿ycie jeszcze coœ dla ciebie znaczy. — Nie za bardzo — powiedzia³. — Powiem ci prawdê, Annie — z ka¿dym dniem coraz bardziej mam ochotê siê z nim rozstaæ. Wybuchnê³a œmiechem. — O, tak. S³ysza³am to ju¿ wczeœniej.
Ale gdybyœ ich zobaczy³, jak siê im po³o¿y³o rêkê na tych ich starych, obrzydliwych respiratorach! To zupe³nie inna historia! Tak! Kiedy TO zobaczyli, zaczynali siê drzeæ, krzyczeæ i zmieniali siê w bandê nieznoœnych gnojków! Ale to ciê nie powstrzyma³o, prawda, Annie? — W ka¿dym razie — powiedzia³a — chcia³am tylko, ¿ebyœ wiedzia³, jak siê sprawy maj¹. Je¿eli ci naprawdê na nich nie zale¿y, to krzycz ile si³ w p³ucach, kiedy przyjad¹. Wybór nale¿y do ciebie. Paul nie powiedzia³ ani s³owa.
— Kiedy przyjad¹, wyjdê na podjazd i powiem: Tak, glina z policji stanowej przeje¿d¿a³ têdy. Powiem, ¿e przyjecha³ w³aœnie, kiedy wybiera³am siê do Steamboat Heaven, ¿eby rzuciæ okiem na ceramikê. Powiem, ¿e pokaza³ mi twoje zdjêcie. Powiem, ¿e ciê nie widzia³am. Wtedy jeden z nich spyta: To by³o zesz³ej zimy, panno Wilkes, jak mo¿e byæ pani taka pewna? A ja mu na to: Gdyby Elvis Presley ¿y³ i zobaczy³ go pan ubieg³ej zimy, czy PAMIÊTA£BY pan, ¿e go widzia³? A on odpowie: Tak, zapewne tak, ale co to ma wspólnego ze spraw¹? — a ja powiem, ¿e Paul Sheldon to mój ulubiony pisarz i widzia³am jego zdjêcie wielokrotnie. Muszê tak powiedzieæ. Wiesz dlaczego?
Wiedzia³. Jej spryt naprawdê go zadziwia³. Przypuszcza³, ¿e nie powinien, ale mimo wszystko tak w³aœnie by³o. Przypomnia³ sobie podpis pod zdjêciem Annie w jej celi, zdjêcie zrobione pomiêdzy zakoñczeniem procesu a powrotem sêdziów. Przypomnia³ sobie to s³owo po s³owie: NIESZCZÊŒLIWA? NA PEWNO NIE SMOCZYCA. ANNIE CZYTA SPOKOJNIE I CZEKA NA WERDYKT. — Potem — ci¹gnê³a — powiem, ¿e policjant zapisa³ sobie to wszystko w notesie i podziêkowa³ mi. Powiem, ¿e zaprosi³am go na kawê, pomimo ¿e siê spieszy³am, a oni zapytaj¹ mnie
dlaczego. Powiem, ¿e prawdopodobnie wiedzia³ o moich poprzednich k³opotach, a ja chcia³am mu daæ do zrozumienia, ¿e wszystko jest w nale¿ytym porz¹dku. Ale powiedzia³ “nie” — musia³ ruszaæ w dalsz¹ drogê. No wiêc spyta³am go, czy nie chcia³by wzi¹æ ze sob¹ zimnej pepsi, bo dzieñ by³ upalny, a on powiedzia³: Tak, dziêkujê, to bardzo mi³o z pani strony. Wypi³a drug¹ pepsi i trzyma³a pust¹ plastykow¹ butelkê pomiêdzy nim a sob¹. Jej oko widziane przez plastyk by³o olbrzymie i wy³upiaste jak oko cyklopa. Bok jej g³owy zmieni³ siê w pofalowan¹ wodog³owiem opuchliznê.
— Zamierzam siê zatrzymaæ i wyrzuciæ tê butelkê do rowu jakieœ dwie mile w górê drogi st¹d — powiedzia³a. — Ale najpierw muszê j¹ zaopatrzyæ w jego odciski palców. To oczywiste. Uœmiechnê³a siê do niego osch³ym, bezdusznym uœmieszkiem. — Odciski palców — powiedzia³a. — To bêdzie dla nich dowód, ¿e przeje¿d¿a³ ko³o mojego domu i pojecha³ dalej. Bêd¹ tak myœleæ, a o to w³aœnie chodzi, czy nie tak, Paul? Jego konsternacja pog³êbi³a siê jeszcze bardziej. — A potem pojad¹ go szukaæ w górê
szosy, ale go nie znajd¹. Po prostu zniknie. Jak ci swamisi, którzy graj¹ na fletach, dopóki ze stoj¹cych przed nimi koszy nie zaczn¹ wysuwaæ siê liny, a oni wdrapuj¹ siê po tych linach i znikaj¹ — puf! — Puf — powtórzy³ Paul. — I wkrótce znowu tu wróc¹. Wiem o tym. No bo w sumie je¿eli jedynym œladem, jaki po nim zostanie, bêdzie zwyk³a plastykowa butelka, to na pewno zechc¹ zainteresowaæ siê bli¿ej moj¹ skromn¹ osob¹. Jestem b¹dŸ co b¹dŸ szalona, prawda? Wszystkie gazety tak pisa³y. Prawdziwa wariatka! Ale najpierw mi uwierz¹. Nie s¹dzê, ¿eby od
razu chcieli wdzieraæ siê do domu i robiæ w nim rewizjê — nie od razu. Zanim tu wróc¹, bêd¹ szukaæ w wielu innych miejscach i myœleæ o ca³ej masie zupe³nie innych spraw. Bêdziemy mieli trochê czasu. Myœlê, ¿e co najmniej z tydzieñ. Rzuci³a mu groŸne spojrzenie. — Bêdziesz musia³ pisaæ szybciej, Paul — powiedzia³a.
19
Zapad³ zmierzch i ¿adna policja siê nie zjawi³a. Annie nie spêdzi³a ca³ego tego czasu w towarzystwie Paula. Chcia³a wstawiæ szybê w oknie sypialni i wyzbieraæ z trawnika wszystkie spinacze i od³amki szk³a. — Kiedy policja zjawi siê jutro w poszukiwaniu swojej zaginionej owieczki — powiedzia³a — nie chcemy, ¿eby zobaczyli coœ niezwyk³ego, prawda, Paul? Wystarczy, ¿eby spojrzeli pod kosiarkê, dziecino. Wystarczy, ¿eby spojrzeli pod kosiarkê. A zobacz¹ ca³¹ masê niezwyk³ych rzeczy. Ale niezale¿nie od
tego, jak bardzo próbowa³ zmusiæ do pracy swoj¹ ¿yw¹ wyobraŸniê, nie by³ w stanie wymyœliæ ¿adnego scenariusza, który móg³by do tego doprowadziæ. — Zastanawiasz siê, dlaczego ci o tym wszystkim opowiedzia³am, Paul? — spyta³a, zanim wesz³a na górê zobaczyæ, co jest w stanie zrobiæ z oknem. — Dlaczego tak szczegó³owo opowiedzia³am ci o moich planach? — Nie wiem — odpar³ cicho. — Po czêœci dlatego, bo chcia³am, ¿ebyœ wiedzia³, o co idzie w tej grze i co bêdziesz musia³ zrobiæ, aby utrzymaæ siê przy ¿yciu. Chcia³am te¿,
abyœ wiedzia³, ¿e od teraz nie zale¿y mi ju¿ na niczym. Z wyj¹tkiem ksi¹¿ki. Nadal mi na niej zale¿y. Uœmiechnê³a siê. By³ to uœmiech zarazem promienny i dziwnie zadumany. — To naprawdê najlepsza z powieœci o Misery i tak bardzo chcê wiedzieæ, jak to siê wszystko skoñczy. — Ja równie¿, Annie — powiedzia³. Spojrza³a na niego ze zdziwieniem. — Czemu... ty przecie¿ wiesz, prawda? — Kiedy zaczynam ksi¹¿kê, zawsze wydaje mi siê, ¿e wiem, jak ona siê skoñczy, ale to siê jak dot¹d nigdy nie
sprawdzi³o. Zreszt¹ w gruncie rzeczy nic w tym dziwnego, jak siê przestanie o tym myœleæ. Pisanie ksi¹¿ki to trochê jak wystrzelenie pocisku rakietowego, tyle ¿e tu wêdruje siê przez czas, a nie przestrzeñ. Pisanie powieœci i zakoñczenie jej w sposób dok³adnie przemyœlany w chwili jej rozpoczêcia, to tak jakbyœ wystrzeli³ rakietê typu Tytan na drug¹ pó³kulê oczekuj¹c, ¿e trafisz ni¹ bez pud³a w cel wielkoœci paznokcia. To dobrze wygl¹da na papierze i s¹ ludzie, którzy buduj¹ takie rakiety i którzy powiedz¹ ci, ¿e to bardzo ³atwe, ale traktuj to, co mówi¹, z przymru¿eniem oka — bo zawsze mog¹ siê pojawiæ ró¿ne nieprzewidziane okolicznoœci.
— Tak — powiedzia³a Annie. — Rozumiem. — Muszê mieæ w swoim sprzêcie wyj¹tkowo dobry system nawigacyjny, bo zazwyczaj trafiam bardzo blisko, a je¿eli w g³owicy rakiety jest dostatecznie du¿o materia³u wybuchowego, to mo¿na powiedzieæ, ¿e jest ca³kiem nieŸle. Obecnie mam dwa zakoñczenia mojej ksi¹¿ki. Jedno jest bardzo smutne. Drugie, choæ nie przypomina typowego hollywoodzkiego happy endu, pozostawia odrobinê nadziei na przysz³oœæ. Annie wygl¹da³a na zdenerwowan¹ — i nagle zagrzmia³a:
— Chyba nie masz zamiaru zabiæ jej ponownie, co, Paul? Uœmiechn¹³ siê s³abo. — A gdyby tak, to co, Annie? Zabijesz mnie? To mnie ju¿ ani trochê nie przera¿a. Mo¿e i nie wiem, co siê stanie z Misery, ale wiem dobrze, co siê stanie ze mn¹... i z tob¹. Ja napiszê swój koniec, ty przeczytasz, a potem napiszesz swój KONIEC, prawda? Koniec dla nas obojga. Co do tego nie mam najmniejszych w¹tpliwoœci. Prawda wcale nie ró¿ni siê tak bardzo od fikcji, jak powiadaj¹. Zazwyczaj wiesz dok³adnie, jak potocz¹ siê ró¿ne sprawy. — Ale...
— Myœlê, ¿e wiem, jak to siê wszystko skoñczy. Jestem pewny zakoñczenia w osiemdziesiêciu procentach. Myœlê, ¿e ci siê spodoba Ale nawet je¿eli koniec koñców wybiorê ten drugi wariant, to i tak ¿adne z nas nie pozna szczegó³ów, dopóki nie przelejê ich na papier, prawda? — Nie, przypuszczam, ¿e nie. — Pamiêtasz has³o linii autobusowej Greyhound? “Wsi¹œæ do naszego autobusu to ju¿ po³owa zabawy”. — Tak czy inaczej to ju¿ prawie koniec, prawda? — Tak — powiedzia³ Paul. — To ju¿
prawie koniec.
20
Zanim wysz³a, przynios³a mu jeszcze jedn¹ pepsi, pude³ko krakersów, sardynki, ser... i kaczkê. — Je¿eli przyniesiesz mi maszynopis i jedn¹ z tych ¿ó³tych kartek, to bêdê móg³ pisaæ odrêcznie — powiedzia³. — To pomo¿e mi zabiæ czas.
Zawaha³a siê, po czym ze smutkiem pokrêci³a g³ow¹. — Chcia³abym, Paul. Ale to by oznacza³o, ¿e musia³abym zostawiæ chocia¿ jedn¹ zapalon¹ ¿arówkê, a na to nie mogê sobie pozwoliæ. Nie mogê ryzykowaæ. Pomyœla³ o tym, ¿e zostanie sam, w mrocznej, pustej piwnicy i zrobi³o mu siê gor¹co — ale to trwa³o tylko chwilê. Potem poczu³ ch³ód. Dosta³ nagle gêsiej skórki. Pomyœla³ o szczurach ukrywaj¹cych siê w swoich norach i biegaj¹cych po kamiennych œcianach. Pomyœla³, jak wy³a¿¹ ze swoich kryjówek, kiedy w piwnicy robi siê
ciemno. Pomyœla³, ¿e byæ mo¿e s¹ w stanie wyczuæ jego bezradnoœæ. — Nie zostawiaj mnie tu po ciemku, Annie. Proszê, nie rób tego. — Muszê. Gdyby ktoœ zauwa¿y³ œwiat³o w mojej piwnicy, móg³by siê zatrzymaæ, ¿eby to sprawdziæ, niezale¿nie od tego, czy podjazd bêdzie zablokowany ³añcuchem czy nie i czy bêdzie do niego przyczepiona kartka z informacj¹ czy nie. Gdybym ci da³a latarkê, móg³byœ nadawaæ ni¹ sygna³y. Gdybym da³a ci œwieczkê, móg³byœ za jej pomoc¹ spaliæ dom. Widzisz, jak dobrze ciê znam? Nie oœmieli³ siê wspomnieæ o tym, jak
opuszcza³ swój pokój — bo to zawsze doprowadza³o j¹ do wœciek³oœci — teraz, powodowany strachem pozostania w pojedynkê w ciemnej piwnicy, zdecydowa³ siê na to. — Gdybym chcia³ spaliæ twój dom, Annie, móg³bym to zrobiæ ju¿ dawno temu. — Wtedy by³a inna sytuacja — stwierdzi³a krótko. — Przykro mi, ¿e nie lubisz byæ zostawiany po ciemku. Przykro mi, ¿e musisz. Ale to twoja wina, wiêc przestañ byæ nieznoœnym gnojkiem. Muszê ju¿ iœæ. Je¿eli bêdziesz czu³, ¿e potrzebujesz tego zastrzyku, zrób go sobie w nogê.
Spojrza³a na niego. — Albo w ty³ek. Ruszy³a w stronê schodów. — No to zas³oñ czymœ okna — krzykn¹³ za ni¹. — Zakryj je przeœcierad³ami albo... albo... zamaluj je na czarno... albo... Chryste, Annie... szczury! SZCZURY! By³a ju¿ na trzecim stopniu. Zatrzyma³a siê i spojrza³a na niego tymi swoimi oczyma przypominaj¹cymi zakurzone monety. — Nie mam na to czasu — powiedzia³a — a szczury nie zrobi¹ ci krzywdy. Mo¿e nawet uznaj¹ ciê za swego, Paul. Mo¿e
ciê adoptuj¹. Annie wybuchnê³a œmiechem. Wesz³a po schodach, œmiej¹c siê coraz g³oœniej i g³oœniej. Rozleg³ siê trzask, kiedy zgas³o œwiat³o, ale Annie œmia³a siê dalej, a on powiedzia³ sobie, ¿e nie bêdzie krzycza³ — nie bêdzie b³aga³ — mia³ to ju¿ poza sob¹. Jednak mrok panuj¹cy w pustym, wilgotnym wnêtrzu i jej œmiech okaza³y siê silniejsze; krzycza³, ¿eby tego nie robi³a, ¿eby go nie zostawia³a, ale ona tylko siê œmia³a, a potem da³ siê s³yszeæ szczêk zamykanych drzwi i jej œmiech zosta³ tym nieco st³umiony, ale trwa³ nadal — jej œmiech by³ tam przez ca³y czas — po drugiej stronie drzwi, gdzie pali³o siê
œwiat³o, a potem zgrzytn¹³ zamek i jej œmiech by³ jeszcze bardziej przyt³umiony (ale nadal tam by³) i szczêkn¹³ kolejny zamek, ³upnê³a zamykana zasuwa i œmiech zacz¹³ siê oddalaæ — jej œmiech by³ na zewn¹trz, ale nawet kiedy w³¹czy³a silnik policyjnego samochodu, wykrêci³a nim na podjazd, zaci¹gnê³a ³añcuch na podjeŸdzie i odjecha³a, nawet wówczas wydawa³o mu siê, ¿e j¹ s³yszy. Mia³ wra¿enie, ¿e s³yszy jej œmiech. Œmia³a siê do rozpuku.
21
Piec stoj¹cy w œrodku pokoju by³ zamazan¹ mas¹. Przypomina³ oœmiornicê. Paul pomyœla³, ¿e je¿eli noc bêdzie spokojna, to powinien us³yszeæ bicie zegara dochodz¹ce z saloniku, ale jak to czêsto bywa, zerwa³ siê silny letni wiatr i nie by³ w stanie œledziæ up³ywu czasu. Czas PO prostu p³yn¹³ — ci¹gn¹³ siê w nieskoñczonoœæ. S³ysza³ cykanie œwierszczy pod domem, a potem us³ysza³ odg³osy skradania siê — te, których tak bardzo siê obawia³. Ciche, momentami szuraj¹ce odg³osy przemykaj¹cych szczurów. Tyle tylko, ¿e on tak naprawdê wcale nie ba³ siê szczurów, prawda? Nie. To by³
policjant. Jego tak cholernie ¿ywa wyobraŸnia rzadko serwowa³a mu tego typu upiorne widowisko, ale kiedy to ju¿ nast¹pi³o, to uchowaj, Bo¿e. Od stóp do g³ów spowi³a go fala potwornego gor¹ca. Tu, w tej ciemnoœci, wszystko to, o czym myœla³, po prostu traci³o swój sens. W ciemnoœci racjonalnoœæ wydawa³a siê rzecz¹ g³upi¹, a logika robi³a wra¿enie sennych urojeñ. W ciemnoœci myœla³ przez skórê. Widzia³ policjanta powracaj¹cego do ¿ycia (powiedzmy, ¿e mo¿na tu mówiæ o ¿yciu) gdzieœ tam, w stodole, siadaj¹cego na ziemi, otrz¹saj¹cego siê ze s³omy, któr¹ Annie przykry³a jego cia³o (s³oma opada na ziemiê i na uda mê¿czyzny), a twarz policjanta porzniêta
ostrzem kosiarki jest jedn¹, wielk¹, potworn¹ ran¹ — obrzydliw¹ krwaw¹ miazg¹. Zobaczy³ go wyczo³guj¹cego siê ze stodo³y i przeœlizguj¹cego siê przez podjazd do klapy piwnicy, a strzêpy jego munduru szeleœci³y i trzepota³y na wietrze. Zobaczy³ go, jak jakimœ czarodziejskim sposobem przeœlizgn¹³ siê przez zamkniêt¹ klapê i zmaterializowa³ siê w swojej okropnej postaci w mrocznej czeluœci piwnicy. Zobaczy³ go, czo³gaj¹cego siê po zakurzonej pod³odze, a ciche odg³osy, które s³ysza³ Paul, nie by³y odg³osami wydawanymi przez szczury, tylko przez niego — martwego gliniarza, czo³gaj¹cego siê uparcie w jego stronê. Jedyn¹ myœl¹, która tli³a siê w zimnym
jak kawa³ gliny mózgu policjanta, by³o: To ty mnie zabi³eœ. Otworzy³eœ usta i zabi³eœ mnie. Rzuci³eœ popielniczk¹ i zabi³eœ mnie. Ty zafajdany sukinsynu, odebra³eœ mi ¿ycie. W pewnej chwili Paul poczu³ dotyk zimnych martwych palców policjanta zeœlizguj¹cych siê po jego policzku i wrzasn¹³ przeraŸliwie potrz¹saj¹c nogami. Ból, który siê w nim obudzi³, zarycza³ wœciekle. Przesun¹³ spazmatycznie rêk¹ po twarzy, ale nie str¹ci³ z niej palców policjanta, tylko sporego paj¹ka. Ruch ten zakoñczy³ okres zawieszenia broni pomiêdzy bólem w nogach i potrzeb¹ narkotyku w jego ciele, ale w pewien sposób
rozproszy³ uczucie strachu, który go ogarnia³. Zaczyna³ rozró¿niaæ poszczególne przedmioty — widzia³ je coraz wyraŸniej i to mu du¿o pomog³o. Niby w sumie nie by³o tu za wiele do ogl¹dania — piec, pozosta³oœæ po górze wêgla, stó³, na blacie którego sta³o kilka mrocznych puszek i parê innych przedmiotów... a po prawej, trochê dalej od miejsca, gdzie siê opiera³... co to by³ za kszta³t? Ten obok pó³ek? Zna³ ten kszta³t. Coœ sprawia³o, ¿e przedmiot ów wygl¹da³ dziwnie z³owieszczo. Sta³ na trzech nogach. Góra by³a okr¹g³a. To “coœ” przypomina³o jedn¹ z machin œmierci z Wojny œwiatów Wellsa — tyle ¿e w miniaturze. Paul zamyœli³ siê, zdrzemn¹³
chwilê, obudzi³ siê i pomyœla³: Oczywiœcie. Powinienem by³ wiedzieæ od razu. To jest machina œmierci. I je¿eli na Ziemi s¹ jacyœ Marsjanie, to nale¿y do nich na pewno Annie Wilkes. To jej piecyk do barbecue. To krematorium, w którym kaza³a mi spaliæ Szybkie samochody. Zmieni³ nieco pozycjê, bo jego ty³ek zacz¹³ ju¿ przysypiaæ, i jêkn¹³. Ból w nogach — zw³aszcza w zmia¿d¿onym kolanie — i ból z okolic miednicy. To najprawdopodobniej oznacza³o, ¿e mia³ przed sob¹ naprawdê kiepsk¹ noc, bo przez ostatnie dwa miesi¹ce jego miednica w ogóle siê nie odzywa³a. Siêgn¹³ po strzykawkê, podniós³ j¹, a
potem od³o¿y³ z powrotem. Bardzo ma³a dawka — powiedzia³a. A zatem najlepiej zostawiæ j¹ na potem. S³ysza³ st³umione szuranie i spojrza³ w k¹t, oczekuj¹c widoku policjanta czo³gaj¹cego siê w jego stronê — jedno jedyne br¹zowe oko ³ypi¹ce na niego z posiekanego na miazgê oblicza. Gdyby nie ty, by³bym teraz w domu ogl¹daj¹c telewizjê z rêk¹ na udzie mojej ¿ony. To nie by³ glina. Byæ mo¿e mroczny kszta³t by³ jedynie wymys³em jego wyobraŸni, ale to najprawdopodobniej by³ zwyczajny szczur. Paul uzna³, ¿e powinien siê odrobinê odprê¿yæ. Zapowiada³a siê wyj¹tkowo d³uga noc.
22
Zdrzemn¹³ siê trochê i obudzi³ siê przechylony mocno w lewo z g³ow¹ zwieszon¹ nisko, jak pijak drzemi¹cy pod p³otem. Wyprostowa³ siê, a jego nogi obrzuci³y go stekiem niewybrednych wyzwisk. Skorzysta³ z kaczki, ale kiedy siê odlewa³, czu³ przejmuj¹cy ból. Uzna³, ¿e musia³a mu siê wdaæ jakaœ infekcja moczowodów. By³ teraz taki s³aby i podatny na ca³¹ masê chorób. By³ podatny praktycznie na wszystko.
Odstawi³ kaczkê na bok i znów podniós³ strzykawkê. Niewielka dawka skopolaminy — powiedzia³a. Có¿, mo¿e i tak. A mo¿e zapakowa³a tu czegoœ o wiele gorszego? Tego samego, czym pos³u¿y³a siê, aby zg³adziæ ludzi takich jak Ernie Gonyar i “Queenie” Beaulifant. Potem uœmiechn¹³ siê nieœmia³o. Czy to naprawdê by³oby a¿ takie z³e? OdpowiedŸ nadesz³a b³yskawicznie — DO CHOLERY, NIE! To by by³o dobre. Pigu³ki zniknê³yby na zawsze. Skoñczy³by siê odp³yw. Na zawsze. To myœl¹c odnalaz³ ¿y³ê w swoim lewym udzie i choæ nigdy dot¹d nie robi³ sam sobie zastrzyku, zrobi³ to teraz bez
chwili wahania, szybko, sprawnie, z prawdziwym entuzjazmem.
23
Nie umar³ i nie usn¹³. Ból odszed³, a on dryfowa³, jakby ca³kiem oderwany od
swego fizycznego cia³a — balon myœli unosz¹cy siê na koñcu d³ugiego sznurka. By³eœ Szeherezad¹ tak¿e dla samego siebie — pomyœla³ i spojrza³ na piecyk do barbecue. Pomyœla³ o marsjañskich promieniach œmierci obracaj¹cych Londyn w perzynê. Nagle przypomnia³ sobie piosenkê — dyskotekowy kawa³ek grupy zwanej Trammps. Spal, dziecino, spal Spal mamuœkê raz i dwa Coœ mu zaœwita³o. Pewien pomys³. Spal mamuœkê raz i dwa...
Paul Sheldon usn¹³.
24
Kiedy siê obudzi³, wnêtrze piwnicy wype³nia³o popielate œwiat³o œwitu. Na blacie, który zostawi³a mu Annie, siedzia³ bardzo du¿y szczur i podwin¹wszy ogon pod siebie z apetytem pa³aszowa³ kawa³ek sera. Paul krzykn¹³, szarpn¹³ siê i krzykn¹³ ponownie, kiedy ból sp³yn¹³ mu do nóg. Szczur uciek³.
Zostawi³a mu parê kapsu³ek. Wiedzia³, ¿e novril nie zneutralizuje bólu, ale to by³o lepsze ni¿ nic. Poza tym ból, nie ból, czas na porannego procha, no nie, Paul? Popi³ ³ykiem pepsi dwie kapsu³ki, a potem po³o¿y³ siê wygodnie, czuj¹c pulsuj¹cy ból w nerkach. Coœ mu ros³o tam na dole. No i dobrze. Œwietnie. Marsjanie — pomyœla³. Marsjañskie machiny œmierci. Spojrza³ w stronê piecyka do barbecue oczekuj¹c, ¿e w dziennym œwietle bêdzie wygl¹da³ normalnie — zwyk³y piecyk do barbecue — nic szczególnego.
Szczerze siê zdziwi³, kiedy zda³ sobie sprawê, ¿e nadal kojarzy mu siê on z jedn¹ z wellsowskich, ruchomych machin zag³ady. Mia³eœ pomys³ — co to by³o? Piosenka powróci³a — piosenka zespo³u Trammps. Spal, dziecino, spal — spal mamuœkê raz i dwa! Tak! Ale co to za mamuœka? Nie zostawi ci nawet œwieczki. Nie móg³byœ zapaliæ nawet swoich w³asnych gazów.
Jego ch³opcy z warsztatu przes³ali mu wiadomoœæ. Nie musisz niczego paliæ. Ani tu. Ani teraz. O czym wy, kurwa, gadacie, ch³opaki? Czy moglibyœcie mnie oœwie... I wtedy to siê sta³o — to nadesz³o w jednej chwili — tak jak to zwykle bywa w przypadku dobrych pomys³ów — okr¹g³e, g³adkie i przekonuj¹ce w ca³ej swej doskona³oœci. Spal mamuœkê... Spojrza³ na piecyk do barbecue, oczekuj¹c, ¿e ból tego, co zrobi³ — tego,
do czego go zmusi³a — powróci lada chwila. Wróci³, ale by³ s³aby i przyt³umiony. Co ona powiedzia³a wczoraj? “Wszystko, co dla ciebie zrobi³am, to... wyperswadowa³am ci pomys³ publikacji twojej obrzydliwej ksi¹¿ki i namówi³am do napisania najlepszej powieœci w ca³ej twojej karierze”... Mo¿e by³a w tym szczypta prawdy. Mo¿e po prostu przecenia³ Szybkie samochody. Mo¿e nie by³y tak dobre, jak przypuszcza³. To tylko twój umys³ próbuje z³agodziæ twój ból — wyszepta³a czêœæ niego. — Je¿eli kiedykolwiek uda ci siê st¹d
wydostaæ, to w ten sam sposób bêdziesz próbowa³ przekonywaæ samego siebie, ¿e w gruncie rzeczy lewa stopa jest ci zupe³nie niepotrzebna, cholera, piêæ paznokci wiêcej do obcinania. A oni naprawdê potrafi¹ czyniæ cuda z tymi sztucznymi koñczynami. Nie, Paul. To by³a naprawdê dobra ksi¹¿ka, a to by³a naprawdê dobra stopa. Nie oszukujmy siê. Mimo to g³êbsza czêœæ niego uzna³a, ¿e tego typu rozmyœlania s¹ swego rodzaju prób¹ oszustwa. Nie oszukuj samego siebie, Paul. Powiedz prawdê, do cholery. Ok³amujesz samego siebie. Facet, który
pisze ksi¹¿ki tego typu, oszukuje wszystkich, a wiêc nigdy nie mo¿e oszukiwaæ samego siebie. To zabawne, ale to prawda. Jak ju¿ raz zaczniesz, to równie dobrze mo¿esz wyrzuciæ maszynê przez okno i zaj¹æ siê czymkolwiek innym, bo po prostu zejdziesz na psy. Co zatem by³o prawd¹? Prawd¹ by³o to, ¿e w oczach krytyków by³ “pisarzem popularnym” (co jego zdaniem oznacza³o, ¿e by³ o krok — o bardzo ma³y krok — od cha³turnika) i bardzo ubolewa³ nad tym faktem. To kolidowa³o z jego opini¹ o sobie jako Powa¿nym Pisarzu, który kleci³ te swoje g³upawe romansid³a tylko po to, aby
subwencjonowaæ (fanfary!) PRAWDZIWE DZIE£O! Czy nienawidzi³ Misery? Czy jej nienawidzi³? Je¿eli tak, to czemu tak ³atwo zdo³a³ powróciæ do jej œwiata? Nie — bardziej ni¿ ³atwo. B³ogo, jakby wœlizgiwa³ siê do wanny z dobr¹ ksi¹¿k¹ w jednej i szklank¹ zimnego piwa w drugiej rêce. Mo¿e jedyne, co nienawidzi³, to fakt, ¿e jej twarz na ok³adce przyæmi³a jego autorskie zdjêcie, a krytycy nie potrafili dostrzec w nim m³odego Mailera czy Cheevera — nie potrafili zrozumieæ, ¿e maj¹ do czynienia z kimœ z wy¿szej ligi. Czy¿ zatem, w rezultacie, jego “powa¿na beletrystyka” nie sta³a siê swego rodzaju manifestem, okrzykiem? Spójrzcie na
mnie! Spójrzcie, jakie to dobre! Ej! Ch³opaki! Ta powieœæ ma ruchom¹ perspektywê! Ta powieœæ ma interludia w postaci strumienia œwiadomoœci! To moje prawdziwe dzie³o! Wy kretyni! Nie próbujcie siê odwracaæ ode mnie! Nie próbujcie, wy zafajdane gnojki! Nie próbujcie siê odwracaæ od mojego prawdziwego dzie³a! Nie próbujcie, bo... Bo co? Co móg³ zrobiæ? Poobcinaæ im stopy? Pourzynaæ im kciuki? Paul dosta³ gwa³townego ataku dreszczy. Musia³ siê wysikaæ. Wzi¹³ kaczkê i koniec koñców dopi¹³ swego, choæ ból by³ o wiele gorszy ni¿ poprzednio.
Oddaj¹c mocz, jêcza³, jêk dobywa³ siê z jego ust jeszcze d³ugo po tym, jak skoñczy³. W koñcu, na szczêœcie, novril zacz¹³ dzia³aæ (s³abo, bo s³abo, ale zawsze) — i zacz¹³ przysypiaæ. Spojrza³ na piecyk do barbecue sennymi oczyma. Powieki mia³ jak z o³owiu. Jak byœ siê czu³, gdyby spali³a Powrót Misery? — wyszepta³ wewnêtrzny g³os i rozbudzi³ go na chwilê. Odp³ywaj¹c, zda³ sobie sprawê, ¿e to by go zabola³o, tak, to sprawi³oby mu potworny ból, to sprawi³oby, ¿e ból, jaki odczuwa³, kiedy spali³ Szybkie samochody, wygl¹da³by niczym ból z zainfekowanych nerek, w porównaniu z tym, co czu³, kiedy zamachnê³a siê siekier¹ i odr¹ba³a mu
nogê wykazuj¹c edytorsk¹ w³adzê nad jego cia³em. Zda³ sobie równie¿ sprawê, ¿e to nie by³o w³aœciwe pytanie. W³aœciwe pytanie brzmia³o, jak poczu³aby siê wtedy Annie. Obok piecyka do barbecue znajdowa³ siê stó³. Sta³o na nim jakieœ pó³ tuzina s³oików i pojemników. Jednym z nich by³ pojemnik z p³ynem do zapalniczek. Co by by³o, gdyby to Annie zaczê³a krzyczeæ z bólu? Jesteœ ciekawy, jak by to mog³o brzmieæ? Jesteœ tego ciekaw? Przys³owie mówi, ¿e zemsta jest talerzem, z którego najlepiej jeœæ, kiedy ostygnie — ale przecie¿ gdy
powsta³o to powiedzenie, pojemnik z Ronson’s Liteup nie zosta³ jeszcze wynaleziony. Paul pomyœla³ “Spal mamuœkê, spal” i usn¹³. Na jego bladym i wychud³ym obliczu pojawi³ siê nieœmia³y uœmiech.
25
Annie wróci³a za kwadrans trzecia po
po³udniu. Jej zazwyczaj rozczochrane w³osy by³y równo przyklapniête naoko³o g³owy — uk³ada³y siê zgodnie z kszta³tem kasku, który tego dnia za³o¿y³a; nie by³a w nastroju do rozmowy, co miast depresji mia³o oznaczaæ, ¿e by³a zmêczona i zadumana. Kiedy Paul spyta³, czy wszystko posz³o zgodnie z planem, przytaknê³a. — Tak — myœlê, ¿e tak. Mia³am trochê k³opotów z zapaleniem motoru, bo gdyby nie to, by³abym tu ju¿ godzinê temu. Œwiece by³y brudne. Jak twoje nogi, Paul? Chcesz jeszcze jeden zastrzyk, zanim zabiorê ciê na górê? Po niemal dwudziestu godzinach w
wilgotnym pomieszczeniu mia³ wra¿enie, jakby ktoœ ponabija³ jego nogi zardzewia³ymi gwoŸdziami. Chcia³ zastrzyku, i to bardzo, ale nie tu na dole. To nie zda³oby egzaminu. — Czujê siê nieŸle. Tak mi siê wydaje. Odwróci³a siê do niego plecami i zaszczebiota³a: — W porz¹dku. Wskakuj. Ale pamiêtaj, co ci powiedzia³am o chwytach dusz¹cych i innych takich. Jestem bardzo zmêczona i nie mam nastroju do ¿artów. — Ja te¿. To dobrze.
Podnios³a go z cichym stêkniêciem, a Paul zagryz³ zêby, ¿eby nie krzykn¹æ z bólu. Przesz³a przez piwnicê w stronê schodów — jej g³owa odwróci³a siê nieznacznie — zda³ sobie sprawê, ¿e patrzy³a (tak mu siê zdawa³o) w stronê zastawionego puszkami sto³u. Obrzuci³a go szybkim, niemal przelotnym spojrzeniem, ale dla Paula to zdawa³o siê trwaæ ca³e wieki, by³ pewien, ¿e zorientuje siê, i¿ ze sto³u znik³ pojemnik z paliwem do zapalniczek. Obecnie tkwi³ on g³êboko w spodniach Paula. Wiele miesiêcy po swojej poprzedniej grabie¿y zdoby³ siê na odwagê, aby ukraœæ coœ, czego potrzebowa³, i gdyby jej rêce przesunê³y siê wy¿ej wzd³u¿ jego nóg — kiedy wchodzi³a po
schodach, natrafi³aby na coœ wiêcej ani¿eli tylko koœciste poœladki. Po chwili odwróci³a wzrok. Jej oblicze by³o pozbawione wyrazu. Poczu³ niezwyk³¹ ulgê i niemal nie zwraca³ uwagi na ból, który dawa³ mu siê we znaki, kiedy wnosi³a go na górê. Potrafi³a zachowaæ pokerow¹ twarz, kiedy chcia³a — ale tym razem wydawa³o mu siê (mia³ w ka¿dym razie tak¹ nadziejê), ¿e j¹ oszuka³. Tym razem naprawdê j¹ oszuka³.
26
Myœlê, ¿e ten zastrzyk jednak by mi siê przyda³ — powiedzia³, kiedy ju¿ po³o¿y³a go do ³ó¿ka. Przez chwilê przygl¹da³a siê jego bladej, zlanej potem twarzy i pokiwa³a g³ow¹. Kiedy tylko wysz³a, wyj¹³ p³aski pojemniczek ze slipek i wsun¹³ go pod materac. Od czasu no¿a nie wk³ada³ tam niczego i nie zamierza³ przechowywaæ go tam d³ugo; najwy¿ej do wieczora. Po zmierzchu ukryje go w innym — bezpieczniejszym miejscu. Wróci³a i zrobi³a mu zastrzyk. Potem po³o¿y³a na parapecie kartkê i parê o³ówków i przysunê³a jego wózek do ³ó¿ka.
Masz — powiedzia³a. — Ja muszê siê trochê zdrzemn¹æ. Je¿eli zjawi siê tu jakiœ samochód, us³yszê go. Jeœli nikt nie zak³óci nam spokoju, to pewno wstanê dopiero jutro rano. Gdybyœ chcia³ wstaæ i pisaæ dalszy ci¹g odrêcznie — to tu stoi twój fotel. Maszynopis le¿y na pod³odze. Ale, szczerze mówi¹c, odradza³abym ci to, dopóki siê na dobre nie rozgrzejesz. — Teraz na pewno nie da³bym rady, ale s¹dzê, ¿e wieczorem zmuszê siê, ¿eby troszkê popracowaæ. Rozumiem, co mia³aœ na myœli mówi¹c, ¿e mamy coraz mniej czasu. — Cieszê siê, ¿e to rozumiesz, Paul. Jak
s¹dzisz, ile jeszcze czasu ci potrzeba? — W normalnych okolicznoœciach powiedzia³bym — miesi¹c. Ale je¿eli bêdê pisa³ w takim tempie jak ostatnio, to nie wiêcej ni¿ dwa tygodnie. Gdybym naprawdê da³ z siebie wszystko — piêæ dni. Powiedzmy — tydzieñ. Nie bêdzie to mo¿e arcydzie³o, ale nie powinno byæ z³e. Westchnê³a i spojrza³a z zamyœleniem na swoje d³onie. — Wiem, ¿e to nie potrwa d³u¿ej ni¿ dwa tygodnie. — Chcia³bym, ¿ebyœ mi coœ obieca³a.
Spojrza³a na niego z zaciekawieniem. Nie ze z³oœci¹ czy podejrzliwoœci¹, ale w³aœnie z zaciekawieniem. — Co? — ¯e nie bêdziesz tego czytaæ, dopóki nie skoñczê... albo dopóki nie bêdê musia³... no, wiesz... — Przestaæ? — Tak. Dopóki nie bêdê musia³ przestaæ. W ten sposób nie bêdziesz siê musia³a rozdrabniaæ. Wszystko za jednym zamachem. — To bêdzie naprawdê dobra ksi¹¿ka, prawda?
— Tak — uœmiechn¹³ siê Paul. — To bêdzie naprawdê ognista powieœæ!
27
Tego wieczora, oko³o ósmej, wœlizgn¹³ siê ostro¿nie na fotel. Przez chwilê nas³uchiwa³, ale nie dobieg³ go ¿aden niepokoj¹cy odg³os. Nie us³ysza³ niczego, odk¹d o czwartej po po³udniu skrzypniêcie sprê¿yn oznajmi³o mu, ¿e po³o¿y³a siê do ³ó¿ka. Musia³a byæ naprawdê zmêczona. Paul wyci¹gn¹³ p³yn
do zapalniczek i podjecha³ pod okno, gdzie znajdowa³ siê jego prowizoryczny warsztat pisarski. Znajdowa³a siê tu maszyna do pisania szczerz¹ca w uœmiechu dziury po trzech brakuj¹cych zêbach, kosz na œmieci, o³ówki, papier do pisania na brudno, papier maszynowy i stosik kartek z notatkami, z których czêœæ najprawdopodobniej wykorzysta, a reszta powêdruje do kosza. Albo raczej powêdrowa³aby — wczeœniej. W³aœnie tu, choæ niewidzialne, znajdowa³y siê wrota do innego œwiata. W³aœnie tu — jak s¹dzi³ — tkwi³ jego w³asny duch, uwi¹zany poœród pliku notatek, jak nieruchome obrazy, które gdyby przekartkowaæ je gwa³townie,
da³yby z³udne wra¿enie ruchu. Z ³atwoœci¹ i wpraw¹, której nabra³ po d³ugiej praktyce, wmanewrowa³ fotel pomiêdzy stosy papieru, raz jeszcze nadstawi³ uszu, a potem siêgn¹³ rêk¹ i wyj¹³ dziewiêciocalowej d³ugoœci kawa³ek listwy pod³ogowej. Jakiœ miesi¹c temu zorientowa³ siê, ¿e jest obluzowana, a cienka warstewka kurzu na niej (ju¿ wkrótce bêdziesz tam przykleja³ w³osy, ¿eby siê upewniæ — pomyœla³) œwiadczy³a, ¿e Annie nie wiedzia³a o poluzowanej listwie. Tu¿ za ni¹ znajdowa³a siê w¹ska, pusta przestrzeñ zarezerwowana dla kurzu i mysich odchodów. Ulokowa³ pojemniczek z Fast-Lite w œrodku i
w³o¿y³ listwê na miejsce. Przez chwilê ba³ siê, ¿e pojemnik nie zmieœci siê i drewno nie bêdzie przylegaæ tak jak powinno (Bo¿e, ona mia³a taki przenikliwy wzrok!), ale jego obawy okaza³y siê bezpodstawne. Listwa przylega³a, jak nale¿y. Paul przygl¹da³ siê jej przez chwilê, po czym przygotowa³ kartki, wzi¹³ do rêki o³ówek i odnalaz³ dziurê w papierze. Pisa³ nieprzerwanie przez nastêpne cztery godziny — dopóki koñce wszystkich trzech o³ówków nie stêpi³y siê, a potem wróci³ do ³ó¿ka i bez trudu zapad³ w sen.
29
Jego o³ówek zatrzyma³ siê w pó³ s³owa na dŸwiêk zbli¿aj¹cego siê silnika. By³ zdziwiony spokojem, jaki go ogarn¹³ — obecnie najsilniejszym uczuciem, jakie odczuwa³, by³a ³agodna irytacja, ¿e przerwano mu pisanie, i to w chwili, kiedy zacz¹³ siê wznosiæ jak wa¿ka i ¿¹dliæ niczym pszczo³a. Z korytarza dobieg³o staccato kroków Annie.
— Schowaj siê. — Jej twarz by³a ponura i pe³na napiêcia. Na ramieniu mia³a p³ócienn¹ torbê, nie zapiêt¹ na suwak. — Scho... Przerwa³a, bo zobaczy³a, ¿e w³aœnie zacz¹³ odsuwaæ siê od okna. Spojrza³a na parapet, ¿eby siê upewniæ, ¿e nic na nim nie stoi, po czym pokiwa³a g³ow¹. — To Policja Stanowa — powiedzia³a. Wygl¹da³a na spiêt¹, ale trzyma³a nerwy na wodzy. Torbê mia³a przez ca³y czas w zasiêgu rêki. — Bêdziesz dobry, Paul? — Tak — powiedzia³. Jej oczy lustrowa³y jego twarz.
— Mam zamiar ci zaufaæ — powiedzia³a w koñcu i oddali³a siê, zamykaj¹c za sob¹ drzwi, ale nie przekrêcaj¹c klucza w zamku. Wóz skrêci³ na podjazd; da³ siê s³yszeæ ³agodny, senny rytm silnika, typowy dla starego plymoutha 442. Us³ysza³, jak drzwi kuchennego wyjœcia otwieraj¹ siê z trzaskiem i podjecha³ wózkiem nieco bli¿ej okna, ¿eby ze skrytego w cieniu k¹ta móc obserwowaæ, co bêdzie dzia³o siê na zewn¹trz. Wóz zatrzyma³ siê tu¿ obok Annie i silnik zgas³. Kierowca wysiad³ i stan¹³ prawie w tym samym miejscu, w którym sta³ m³ody glina, kiedy wypowiedzia³ cztery ostatnie s³owa w swoim ¿yciu — ale na tym ca³e
podobieñstwo siê koñczy³o. Tamten glina by³ zwyczajnym go³ow¹sem, m³odzikiem potrafi¹cym postêpowaæ jedynie wed³ug œcis³ych zasad regulaminu, który poszukiwa³ œladu jakiegoœ zbzikowanego pisarza, który rozwali³ siê samochodem i albo wczo³ga³ siê g³êboko w las, aby tam zdechn¹æ, albo po prostu poszed³ gdzieœ sobie w diab³y, zapominaj¹c o ca³ym œwiecie i wszystkim, co go z nim ³¹czy³o. Glina, który wysiad³ zza kierownicy samochodu, mia³ co najmniej czterdziestkê i bary szerokie jak wrota stodo³y. Jego twarz by³a wyciêta z bloku granitu, z paroma wy¿³obionymi w niej
bruzdami wokó³ oczu i w k¹cikach ust. Annie by³a potê¿n¹ kobiet¹, ale przy tym mê¿czyŸnie sprawia³a wra¿enie karlicy. Poza t¹ by³a jeszcze jedna ró¿nica. Gliniarz, którego zabi³a Annie, by³ sam. W tym samochodzie zaœ na siedzeniu obok kierowcy zajmowa³ miejsce ma³y, przygarbiony cywil o prostych jasnych w³osach. Wysiad³ z wozu. Dawid i Goliat — pomyœla³ Paul. Mutt i Jeff. Jezu. Cywil nie tyle przeszed³, ile raczej przetruchta³ obok samochodu. Jego twarz sprawia³a wra¿enie starej i zniszczonej. By³a twarz¹ cz³owieka, który na wpó³ œpi... z wyj¹tkiem jego
przyblak³ych, niebieskich oczu. Te oczy by³y otwarte szeroko — patrzy³y wszêdzie naraz. Paul uzna³, ¿e ten typ musi byæ szybki. Spisali Annie, a ona zaczê³a z nimi rozmawiaæ — najpierw unios³a wzrok, ¿eby zamieniæ parê s³ów z Goliatem, a potem odwróci³a siê odrobinê i spuœci³a wzrok, ¿eby odpowiedzieæ Dawidowi. Paul zastanawia³ siê, co by siê sta³o, gdyby znów rozbi³ szybê i zacz¹³ wzywaæ pomocy. Uzna³, ¿e mieli osiem szans na dziesiêæ, ¿eby wzi¹æ nad ni¹ górê. O, tak, by³a szybka, ale wielki gliniarz sprawia³ wra¿enie, jakby móg³ byæ od niej szybszy — pomimo swojej niezwyk³ej postury — i na tyle silny, aby
go³ymi rêkami wyrywaæ z ziemi œredniej wielkoœci drzewka. Pewny i spokojny krok cywila móg³ byæ tak samo zwodniczy jak jego zaspane spojrzenie. Uzna³, ¿e mieli szansê, aby wzi¹æ nad ni¹ górê... Chyba ¿e to, co zaskoczy³oby ich, nie zaskoczy³oby jej i nie zapewni³oby tego bezcennego u³amka sekundy forów. P³aszcz cywila. Mimo ¿e by³o gor¹co, by³ zapiêty. Gdyby najpierw zastrzeli³a Goliata, mia³aby szansê wpakowaæ Dawidowi kulê w twarz, zanim zd¹¿y³by rozpi¹æ p³aszcz i dobyæ broni. Co wiêcej, ten zapiêty p³aszcz sugerowa³, ¿e Annie mia³a racjê — to chyba rzeczywiœcie by³a tylko rutynowa
inspekcja. Chyba. “To nie ja go zabi³am — wiesz. Ty go zabi³eœ. Gdybyœ tylko przymkn¹³ gêbê na k³ódkê, wys³a³abym go w dalsz¹ drogê. ¯y³by teraz”... Czy on w to uwierzy³? Nie — oczywiœcie, ¿e nie. Ale wci¹¿ tkwi³o w nim to silne, bolesne poczucie winy — jak g³êboka, k³uta rana. Czy mia³ trzymaæ gêbê na k³ódkê, bo istnia³y dwie szansê na dziesiêæ, ¿e je¿eli j¹ otworzy — dwóch policjantów przyp³aci ¿yciem jego niesubordynacjê? OdpowiedŸ brzmia³a — nie. By³oby nieŸle, gdyby móg³ przekonaæ siê tak szczytnym motywem. Powód by³ prosty.
Chcia³ osobiœcie zaj¹æ siê Annie Wilkes. Oni co najwy¿ej wpakowaliby ciê do mamra, ty dziwko — pomyœla³. Ja wiem, jak ciê zraniæ.
30
Zawsze istnia³a mo¿liwoœæ, ¿e wyczuj¹ szczura. Chwytanie szczurów by³o wszak¿e ich zawodem i z ca³¹ pewnoœci¹ musieli coœ wiedzieæ na temat przesz³oœci Annie. Je¿eli tak mia³o siê staæ, to niech tak bêdzie, ale mia³ wra¿enie, ¿e Annie tym razem wymknê³aby siê sprawiedliwoœci. Paul wiedzia³ teraz tyle na temat ca³ej sprawy, ile — jak przypuszcza³ — powinien wiedzieæ. Annie od czasu jej d³ugiego snu przez ca³y czas s³ucha³a radia; jedn¹ z najwa¿niejszych poruszanych tam spraw by³o zaginiêcie policjanta — niejakiego Duane’a
Kushnera. Jego znikniêcia nie powi¹zano jak na razie z faktem, ¿e prowadzi³ on poszukiwania znanego i popularnego pisarza nazwiskiem Paul Sheldon. Przynajmniej na razie. Wiosenne roztopy zmy³y jego camaro — o piêæ mil w dó³ strumienia. Poobijany i zdezelowany wóz móg³ spoczywaæ w lesie jeszcze przez miesi¹c, a mo¿e nawet i rok, gdyby nie zadziwiaj¹cy zbieg okolicznoœci. Paru jurnych facetów z helikopterowej brygady Gwardii Narodowej wys³anych na rutynow¹ kontrolê pól w zwi¹zku z kampani¹ antynarkotykow¹ (innymi s³owy — szukaj¹c nielegalnych plantacji) zauwa¿y³o odbicie s³oñca w tym, co pozosta³o z przedniej szyby camaro, i wyl¹dowa³o w pobli¿u, aby
przyjrzeæ siê temu uwa¿niej. Skutki wypadku zosta³y doœæ skutecznie zatarte, zanim camaro dotar³ po wielu burzliwych przejœciach do miejsca swego ostatecznego spoczynku. Czy w samochodzie znajdowa³y siê jakieœ œlady krwi, które mo¿na by wykorzystaæ do analizy s¹dowej (je¿eli w ogóle przeprowadzono tak¹ analizê), tego w radiu nie podano. Paul wiedzia³, ¿e odnalezienie œladów krwi prawie na pewno nie by³o mo¿liwe — jego wóz spêdzi³ niemal ca³¹ wiosnê w strumieniu, a potem niejako na dodatek zosta³ przeniesiony przez rw¹cy pr¹d o piêæ mil od miejsca katastrofy. W Colorado wiêkszoœæ uwagi by³a poœwiêcona policjantowi Duane’owi
Kushnerowi, co — jak przypuszcza³ — potwierdzali obecni w domu Annie dwaj goœcie. Jak dot¹d rozmowa dotyczy³a tylko trzech rzeczy: “ksiê¿ycowego blasku”, marihuany i kokainy. Wydawa³o siê mo¿liwe, ¿e Kushner poszukuj¹c zaginionego pisarza móg³ przypadkiem natkn¹æ siê na nielegaln¹ plantacjê, destylatorniê albo mo¿e nawet ca³y magazyn narkotyków. I w miarê jak nadzieja na odnalezienie Kushnera ¿ywego s³ab³a, zaczê³y pojawiaæ siê coraz czêœciej i g³oœniej pytania, dlaczego wyruszy³ w drogê w pojedynkê — bo choæ Paul w¹tpi³, ¿e stan Colorado mia³ dostatecznie du¿o pieniêdzy, aby finansowaæ system dwójkowych policyjnych patroli, by³o
rzecz¹ oczywist¹, ¿e w teren, który mia³ przeczesywaæ Kushner, powinno siê udaæ dwóch przedstawicieli prawa. Na wszelki wypadek. Aby wyeliminowaæ ryzyko. Goliat skin¹³ w stronê domu. Annie wzruszy³a ramionami i pokrêci³a g³ow¹. Dawid powiedzia³ coœ. Po chwili skinê³a g³ow¹ potakuj¹co i poprowadzi³a ich œcie¿k¹ do drzwi kuchennego wejœcia. Paul us³ysza³ pisk zawiasów, a potem weszli do œrodka. Odg³os tylu par stóp w korytarzu przerazi³ go, by³ swego rodzaju profanacj¹. — O której on siê tu zjawi³? — spyta³
Goliat. To musia³ byæ Goliat. Mia³ g³os typowego mieszkañca œrodkowego zachodu ochryp³y od papierosów. — Mniej wiêcej oko³o czwartej — powiedzia³a Annie. W³aœnie skoñczy³a przystrzygaæ trawniki i nie mia³a przy sobie zegarka. By³o diabelnie gor¹co, pamiêta to bardzo dobrze. — Jak d³ugo tu pozosta³, pani Wilkes? — spyta³ Dawid. — Panno Wilkes, jeœli ³aska. — Proszê mi wybaczyæ. Annie stwierdzi³a, ¿e nie pamiêta dok³adnie, jak d³ugo to trwa³o, ale z ca³¹
pewnoœci¹ niezbyt d³ugo, jakieœ piêæ minut. — Pokaza³ pani zdjêcie? — Tak — potwierdzi³a Annie. — Dlatego przyjecha³. Paul nie móg³ siê nadziwiæ, jak mi³o i ³agodnie brzmia³ jej g³os. — I widzia³a pani mê¿czyznê z tego zdjêcia? Annie stwierdzi³a, ¿e to by³ Paul Sheldon i ¿e pozna³a go od razu. — Mam wszystkie jego ksi¹¿ki — powiedzia³a. — Bardzo je lubiê. Oficer
Kushner by³ tym chyba rozczarowany. Powiedzia³, ¿e je¿eli tak, to z ca³¹ pewnoœci¹ wiem, o czym mówiê. By³ bardzo zniechêcony. I zmêczony. — Tak. Dzieñ by³ bardzo upalny — rzek³ Goliat, a Paul przerazi³ siê bliskoœci¹ jego g³osu. W salonie? Tak. Najprawdopodobniej byli teraz w salonie. Olbrzymi czy nie, facet porusza³ siê jak ryœ. Kiedy Annie odpowiedzia³a, jej g³os by³ jeszcze bli¿szy. Gliniarze weszli do saloniku. Pod¹¿y³a ich œladem. Nie prosi³a ich o to, ale oni i tak weszli do œrodka. Przeszukiwali dom. Choæ jej ulubiony pisarz znajdowa³ siê teraz o nieca³e 35
stóp od nich, g³os Annie pozosta³ nie zmieniony. Spyta³a, czy chcia³by wypiæ fili¿ankê mro¿onej kawy, odpowiedzia³, ¿e nie. Spyta³a wiêc, czy chcia³by wzi¹æ ze sob¹ na drogê butelkê zimnej... — Proszê tego nie niszczyæ — przerwa³a sama sobie Annie, a jej g³os sta³ siê nagle osch³y i ciêty. — Lubiê moje cacuszka, a wiêkszoœæ z nich jest naprawdê bardzo krucha. — Przepraszam pani¹. — To musia³ byæ Dawid — jego g³os by³ cichy i szepcz¹cy, przepe³niony jednoczeœnie skruch¹ i zdziwieniem. W innych okolicznoœciach ton g³osu policjanta zapewne by go rozbawi³, ale w tych
Paulowi wcale nie by³o do œmiechu. Siedzia³ sztywno s³ysz¹c cichy odg³os czegoœ stawianego ostro¿nie na stole (mo¿e by³ to pingwin na górze lodowej) — z d³oñmi wczepionymi kurczowo w oparcie fotela. Wyobra¿a³ sobie Annie, jak gmera d³oni¹ przy swojej materia³owej torbie. Czeka³, jak jeden z policjantów — byæ mo¿e Goliat — zapyta j¹, co te¿ ona tam trzyma w œrodku. Wtedy rozpoczê³aby siê strzelanina. — Co pani powiedzia³a? — spyta³ Dawid. — Spyta³am go, czy chcia³by wzi¹æ ze sob¹ butelkê pepsi prosto z lodówki, bo by³ taki gor¹cy dzieñ. Trzymam je tu¿ obok zamra¿alnika i dziêki temu s¹
naprawdê zimne, ale nie zamarzaj¹. Powiedzia³, ¿e to by³oby naprawdê mi³o. By³ bardzo uprzejmym ch³opcem. Czy wiecie, dlaczego pozwolili takiemu m³odemu ch³opakowi pojechaæ na patrol w pojedynkê? — Czy wypi³ tê pepsi tutaj? — spyta³ Dawid ignoruj¹c jej pytanie. Jego g³os by³ spokojny, pe³en opanowania. Przeszed³ przez salonik. Paul nie musia³ zamykaæ oczu, aby go sobie wyobraziæ stoj¹cego w drzwiach i patrz¹cego na drug¹ stronê niewielkiego korytarzyka, który przechodzi³ w doln¹ ³azienkê i koñczy³ siê goœcinn¹ sypialni¹. Paul siedzia³ spiêty i
wyprê¿ony jak struna — serce podchodzi³o mu do gard³a. Puls gna³ jak oszala³y. — Nie — powiedzia³a Annie spokojnie jak dotychczas. — Zabra³ j¹ ze sob¹. Powiedzia³, ¿e wypije po drodze. — Co jest tam dalej? — spyta³ Goliat. Rozleg³ siê stukot dwóch par policyjnych butów — dŸwiêk nieco przyg³uszony, kiedy wyszli z wy³o¿onego dywanem saloniku na nagie deski korytarza. — £azienka! Druga sypialnia. Czasami œpiê tam, gdy jest bardzo duszno. Proszê, wejdŸcie, panowie, je¿eli chcecie, ale przysiêgam, ¿e nie
znajdziecie tam waszego kolegi przywi¹zanego do ³ó¿ka. — Nie, proszê pani. Jestem o tym przekonany — rzek³ Dawid i, co niezwyk³e, ich g³osy i kroki zaczê³y cichn¹æ. Wracali do kuchni. — Czy wydawa³ siê czymœ podekscytowany, kiedy z pani¹ rozmawia³? — W zasadzie nie — odpar³a Annie. — Tylko zmêczony i zniechêcony. Paul znów zacz¹³ oddychaæ. — Zaabsorbowany czymœ? — Nie.
— Mówi³, dok¹d siê wybiera? Choæ gliniarze na pewno nie zwrócili na to uwagi, Paul wychwyci³ czujnym uchem krótk¹ chwilê wahania — to mog³a byæ pu³apka, potrzask, który móg³ zamkn¹æ siê natychmiast albo z niewielkim opóŸnieniem. — Nie — odpar³a w koñcu — ale pojecha³ na zachód, tote¿ przypuszczam, ¿e musia³ wyruszyæ w stronê Springer’s Road i kilku innych farm na tej trasie. — Dziêkujemy za wspó³pracê z pani strony — rzek³ Dawid. — Byæ mo¿e jeszcze siê tu zjawimy. — W porz¹dku — powiedzia³a Annie —
czujcie siê zaproszeni. To dla mnie prawdziwa przyjemnoœæ. Ostatnimi czasy nie narzekam na nadmiar goœci. — Czy mia³aby pani coœ przeciwko temu, abyœmy rzucili okiem na pani stodo³ê? — spyta³ nagle Goliat. — Ale¿ sk¹d, tylko nie zapomnijcie siê przywitaæ, wchodz¹c do œrodka. — Z kim, proszê pani? — spyta³ Dawid. — Jak to z kim? Z Misery — odpar³a Annie. — Z moj¹ œwini¹.
31
Sta³a w drzwiach przygl¹daj¹c mu siê z uwag¹ i takim napiêciem, ¿e gor¹co nap³ynê³o mu do twarzy i mia³ wra¿enie, ¿e zaczyna siê czerwieniæ. Dwaj policjanci odjechali przed kwadransem. — Coœ nie tak? — spyta³ w koñcu. — Dlaczego nie zacz¹³eœ krzyczeæ? Obaj po¿egnali siê z ni¹ szarmancko, ale nie uœmiechali siê wsiadaj¹c do samochodu. Paul, nawet ze swego ustronnego k¹cika w rogu pokoju, by³ w stanie dostrzec ich wzrok — dziwny
wyraz ich oczu. Wiedzieli, z kim maj¹ do czynienia. — By³am prawie pewna, ¿e zaczniesz krzyczeæ. Spadliby na mnie jak lawina. — Mo¿e. A mo¿e nie. — Ale dlaczego tego nie zrobi³eœ? — Annie, je¿eli przez ca³e ¿ycie zak³adasz, ¿e musi ci siê przytrafiæ tylko to co najgorsze, to przecie¿ mo¿e siê zdarzyæ, ¿e siê czasem pomylisz. — Nie zgrywaj cwaniaka! — Zda³ sobie sprawê, ¿e pod mask¹ beznamiêtnoœci by³a naprawdê mocno zak³opotana. Jego milczenie nie pasowa³o zbyt dobrze do
jej wyobra¿enia egzystencji jako swego rodzaju meczu wszechczasów — wolnej amerykanki: — Przyzwoita Annie kontra perfidny podstêpny i perwersyjny zespó³ zafajdanych gnojków. — Kto próbuje zgrywaæ cwaniaka? Powiedzia³em, ¿e bêdê trzyma³ gêbê na k³ódkê i zrobi³em to. Chcê dokoñczyæ moj¹ ksi¹¿kê we wzglêdnym spokoju. I chcê j¹ skoñczyæ dla ciebie. Spojrza³a na niego niepewnie, jakby chcia³a mu uwierzyæ i ba³a siê tego... w koñcu uwierzy³a. I mia³a prawo wierzyæ, bo powiedzia³ jej prawdê. — No to zabierz siê do pracy — powiedzia³a ³agodnym tonem. —
Zabierz siê do pracy, i to jak najszybciej. Widzia³eœ, jak na mnie patrzyli.
32
Przez nastêpne dwa dni ¿ycie toczy³o siê tym samym torem co przed œmierci¹ Duane’a Kushnera. Mo¿na by nawet uwierzyæ, ¿e Duane Kushner w ogóle nie istnia³. Paul pisa³ niemal bez przerwy. Na pewien czas zerwa³ z maszyn¹ do pisania. Annie odstawi³a j¹
na kominek bez s³owa komentarza. W ci¹gu dwóch dni zape³ni³ trzy bloki papieru listowego. Zosta³ mu tylko jeden, kiedy zape³ni i ten, mo¿e przerzuciæ siê na blok stenograficzny. Zaostrzy³a mu pó³ tuzina o³ówków typu Berol Black Warrior; pisa³, dopóki siê nie stêpi³y, a Annie naostrzy³a je ponownie. Stopniowo kurczy³y siê, kiedy siedzia³ w s³oñcu, przy oknie, pochylony, czasami drapi¹c nieœwiadomie wielkim palcem prawej nogi w miejscu, gdzie kiedyœ znajdowa³a siê jego lewa stopa, spogl¹daj¹c w dziurê w papierze. Znowu rozszerzy³a siê niepomiernie, a ksi¹¿ka nabra³a tempa — pêdzi³a w stronê zakoñczenia, jak najlepsze dzie³a tego
rodzaju — mkn¹c niczym rakieta. Widzia³ wszystko z wyœmienit¹ wyrazistoœci¹ — trzy grupy poszukuj¹ce Misery w mrocznych kamiennych korytarzach w skale za g³ow¹ pos¹gu — dwie, chc¹ce j¹ zabiæ — trzecia, z³o¿ona z Iana, Geoffreya i Hezekiaha pragn¹ca j¹ uratowaæ... podczas gdy poni¿ej wioska Bourkasów sta³a w p³omieniach, a ocaleli z po¿ogi tubylcy t³oczyli siê przy jedynym z wyjœæ — lewym uchu bogini — aby zaszlachtowaæ ka¿dego, komu uda siê wydostaæ stamt¹d ¿ywym. Ów stan niemal hipnotycznego zaabsorbowania prac¹ zosta³ zachwiany (ale nie przerwany), kiedy, na trzeci dzieñ po wizycie Dawida i Goliata, na podjeŸdzie przed domem Annie
zatrzyma³a siê kremowa pó³ciê¿arówka marki Ford z napisem KTKA (Grand Junction) na bocznych drzwiczkach. Ty³ wozu by³ zawalony sprzêtem i aparatur¹ wideo. — O Bo¿e! — rzek³ Paul tonem zastyg³ym pomiêdzy rozbawieniem, zdziwieniem i przera¿eniem. — A co to za dziwo? Ledwo tylko samochód stan¹³, tylne drzwiczki otworzy³y siê na oœcie¿ i na podjazd wyskoczy³ facet ubrany w wojskowe spodnie i podkoszulek z wizerunkiem Trupiej Czaszki. W jednej rêce trzyma³ coœ du¿ego i czarnego. Paul myœla³ z pocz¹tku, ¿e to pistolet z
³adunkami gazu ³zawi¹cego. Po chwili mê¿czyzna uniós³ tajemniczy przedmiot do ramienia i ³agodnym ³ukiem odwróci³ siê w stronê domu, a Paul zobaczy³, ¿e by³a to minikamera. Z przedniego siedzenia wysiad³a m³oda, ³adna kobieta — szpanuj¹c œwie¿o zrobion¹ fryzur¹, zatrzymuj¹c siê na chwilê przy bocznym lusterku, aby sprawdziæ makija¿, zanim do³¹czy³a do kamerzysty. Oko zewnêtrznego œwiata, które przez ostatnie parê lat nie spogl¹da³o na Smoczycê, obecnie znów mœciwie zwróci³o na ni¹ uwagê. Paul b³yskawicznie odsun¹³ siê od okna, maj¹c nadziejê, ¿e zrobi³ to dostatecznie szybko.
No... je¿eli chcesz wiedzieæ na pewno, obejrzyj wiadomoœci o szóstej — pomyœla³, a potem uniós³ rêce do ust, ¿eby st³umiæ chichot. Boczne drzwi otworzy³y siê i zamknê³y z trzaskiem. — Wynocha st¹d! — wrzasnê³a Annie. — Wynocha z mojego terenu! St³umione: — Panno Wilkes, chcieliœmy tylko... — Je¿eli nie wyniesiecie siê st¹d, i to ju¿, to zarobicie parê gramów o³owiu w te wasze zafajdane sraki! — Panno Wilkes, jestem Glenna Roberts z KTKA...
— Nie obchodzi mnie, czy jesteœ John Q Jezus Johnny Cake Chrystus z planety Mars! Wynocha z mojego terenu albo was rozwalê! — Ale... Kapow! Och Annie, Jezu, Annie zabi³a któregoœ z tych kretyñskich... Przetoczy³ siê z powrotem i wyjrza³ przez okno. Nie mia³ wyboru. Musia³ to zobaczyæ. Ogarnê³o go uczucie ulgi. Annie wystrzeli³a w powietrze. Glenna Roberts pêdzi³a w stronê pó³ciê¿arówki. Kamerzysta nakierowa³ sprzêt w stronê Annie. Annie zwróci³a swoj¹ strzelbê w stronê kamerzysty. Kamerzysta uznawszy, ¿e woli jeszcze trochê po¿yæ
i obejrzeæ na ¿ywo koncert grupy Grateful Dead, ni¿ nakrêciæ krótki i ostatni w swojej karierze film na temat Smoczycy, wskoczy³ na tylne siedzenie wozu. Zanim zatrzasn¹³ drzwiczki, pó³ciê¿arówka ju¿ wykrêca³a na podjeŸdzie. Annie sta³a ze strzelb¹ w d³oni patrz¹c, jak odje¿d¿aj¹, a potem wolnym krokiem wróci³a do domu. Us³ysza³ trzask, kiedy od³o¿y³a strzelbê na stó³. Potem zesz³a na dó³ do pokoju Paula. Wygl¹da³a gorzej ni¿ kiedykolwiek dot¹d — jej twarz by³a wychud³a i blada, przez ca³y czas rozgl¹da³a siê woko³o.
— Oni wrócili — wyszepta³a. — Uspokój siê. — Wiedzia³am, ¿e te gnoje wróc¹. I wrócili. — Odeszli, Annie. Zmusi³aœ ich, ¿eby odeszli. — Oni nigdy nie odejd¹. Ktoœ powiedzia³ im, ¿e ten gliniarz by³ w domu Smoczycy, zanim znikn¹³. I dlatego tu przyjechali. — Annie? — Wiesz, czego oni chc¹? — spyta³a.
— Oczywiœcie. Mia³em do czynienia z pras¹ — chc¹ tego samego co zawsze, popieprzyæ z tob¹ o ró¿nych g³upotach, nagraæ odpowiednio du¿o materia³u, a potem ¿eby ktoœ postawi³ im coœ mocniejszego i puœci³ ich program w telewizji. Ale, Annie, uspo... — TEGO chc¹ — powiedzia³a i unios³a jedn¹ zakoñczon¹ d³ugimi paznokciami d³oñ do czo³a. Gwa³townie machnê³a rêk¹ w dó³, zostawiaj¹c na ciele cztery g³êbokie bruzdy. Krew sp³ywa³a jej po brwiach, w dó³ po policzkach i po obu stronach jej nosa. — Annie, przestañ! I TEGO! — wymierzy³a sobie siarczysty
policzek z lewej na tyle mocny, ¿e zosta³ po nim czerwony œlad. — I TEGO! — Policzek z prawej jeszcze mocniejszy, z ran wy¿³obionych przez jej paznokcie trysnê³o parê kropel krwi. — PRZESTAÑ! — krzykn¹³. — TEGO W£AŒNIE CHC¥! — odkrzyknê³a. Unios³a rêce do czo³a, przycisnê³a je do ran i umaza³a we krwi. Wyci¹gnê³a zakrwawione rêce w jego stronê i na krótk¹ chwilê znieruchomia³a. Potem ciê¿kim krokiem wysz³a z pokoju. Minê³o sporo czasu, nim Paul ponownie zabra³ siê do pracy. Z pocz¹tku pisa³o mu siê ciê¿ko — przeszkadza³a mu w
tym wizja Annie rozdrapuj¹cej sobie twarz paznokciami. Zastanawia³ siê, czy nie powinien od³o¿yæ swojej pracy na nastêpny dzieñ — mia³ wra¿enie, ¿e to, co napisze po tak dramatycznych przejœciach, nie bêdzie zbyt dobre, ale powieœæ poch³onê³a go bez reszty i ponownie run¹³ w g³¹b dziury, która pojawi³a siê na papierze. Jak zawsze w owym okresie, ogarnê³o go przy tym uczucie b³ogos³awionej ulgi.
33
Nastêpnego dnia przyjecha³o wiêcej policji — tym razem lokalni kowboje. Wraz z nimi by³ chudy jak szczapa facet z walizk¹, w której najprawdopodobniej znajdowa³a siê maszyna do stenografowania. Annie sta³a z nimi na podjeŸdzie s³uchaj¹c, z twarz¹ pozbawion¹ wyrazu. Potem zaprowadzi³a ich do kuchni. Paul siedzia³ cicho, z blokiem stenograficznym na udzie (poprzedniego wieczoru zapisa³ ostatni blok papieru listowego) i s³ucha³ g³osu Annie, kiedy sk³ada³a zeznanie powtarzaj¹c s³owo w s³owo to, co przed czterema dniami powiedzia³a Dawidowi i Goliatowi. Nie by³o to — pomyœla³ Paul — niczym wiêcej ni¿ zwyczajnym
bezceremonialnym najœciem. By³ rozbawiony i zaskoczony, kiedy zda³ sobie sprawê, ¿e jest mu trochê ¿al Annie Wilkes. Glina z Sidewinder, który zadawa³ najwiêcej pytañ, zacz¹³ od powiedzenia Annie, ¿e jeœli tego chce, mo¿e z³o¿yæ swoje zeznanie w obecnoœci adwokata. Annie odmówi³a i po prostu raz jeszcze opowiedzia³a swoj¹ historyjkê. Paul nie zauwa¿y³ ¿adnych odstêpstw od poprzedniego schematu. Siedzieli w kuchni przez pó³ godziny. Pod koniec jeden z nich spyta³, sk¹d siê wziê³y u niej zadrapania na czole. To siê sta³o w nocy — powiedzia³a. —
Mia³am z³y sen. — O czym? — Œni³o mi siê, ¿e znowu zjawili siê tu ludzie, którzy pamiêtali mnie jeszcze z tamtego okresu, choæ minê³o ju¿ tyle lat. Kiedy odjechali, Annie wesz³a do jego pokoju. Wygl¹da³a blado i mizernie, jakby by³a chora. — To miejsce zaczyna siê zmieniaæ w Grand Central — rzek³ Paul. Nie uœmiechnê³a siê. — Ile jeszcze? Zawaha³ siê — spojrza³ na plik kartek maszynopisu z u³o¿onym na nich stosikiem stronic rêkopisu, a potem
przeniós³ wzrok na Annie. — Dwa dni — stwierdzi³. — Mo¿e trzy. — Kiedy zjawi¹ siê tu nastêpnym razem, bêd¹ mieli nakaz rewizji — powiedzia³a i wysz³a, zanim zd¹¿y³ odpowiedzieæ.
34
Przysz³a wieczorem, jakiœ kwadrans przed dwunast¹ i powiedzia³a:
— Ju¿ od godziny powinieneœ byæ w ³ó¿ku, Paul. Uniós³ wzrok, ze zdziwieniem, wyrwany z pisarskiego rytmu — Geoffrey, który jak siê okaza³o, przej¹³ funkcjê wiod¹cej postaci tej powieœci, znalaz³ siê w³aœnie oko w oko z odra¿aj¹c¹ Królow¹ Pszczó³, z któr¹ musia³ siê zmierzyæ w œmiertelnej walce, a stawk¹ w tym pojedynku by³o ¿ycie Misery. — To niewa¿ne — powiedzia³. — To mo¿e poczekaæ. Jak siê wpadnie w rytm, trzeba korzystaæ — on nie pojawia siê na zawo³anie. Potrz¹sn¹³ d³oni¹, która by³a napuchniêta i obola³a. Od wewn¹trz na jego palcu
wskazuj¹cym, w miejscu gdzie najmocniej dociska³ o³ówek, pojawi³a siê olbrzymia naroœl — na po³y zrogowacenie, na po³y pêcherz. Mia³ pigu³ki, które poradzi³yby sobie z bólem, ale jednoczeœnie wp³ynê³yby negatywnie na umys³. Jego myœli nie by³yby tak jasne i ¿ywe jak obecnie. — Myœlisz, ¿e to jest dobre, prawda? — spyta³a cicho. — Naprawdê dobre. Nie piszesz tego tylko dla mnie. Ju¿ nie. Prawda? — O, nie — powiedzia³. Przez chwilê zastanawia³ siê, czy nie powiedzieæ czegoœ wiêcej, na przyk³ad: to nigdy nie by³o dla ciebie, Annie, ani dla ¿adnego z
tych ludzi, którzy podpisuj¹ swoje listy “Twój najzagorzalszy wielbiciel”. Kiedy zaczynasz pisaæ, ci ludzie przestaj¹ dla ciebie istnieæ — zmieniaj¹ siê w mieszkañców planet znajduj¹cych siê na drugim koñcu galaktyki czy coœ w tym stylu. Tak samo nigdy nie pisa³em swoich ksi¹¿ek dla moich by³ych ¿on, mojej matki czy mojego ojca. Powodem, dla którego autorzy prawie zawsze dedykuj¹ komuœ swoj¹ powieœæ, Annie, jest to, ¿e w koñcu wszyscy zdaj¹ sobie sprawê z w³asnego egoizmu i to napawa ich groz¹. Ale mówienie jej takich rzeczy nie by³oby zbyt rozs¹dne.
Pisa³ do œwitu, a potem po³o¿y³ siê do ³ó¿ka i spa³ przez cztery godziny. Jego sny by³y pogmatwane i nieprzyjemne. W jednym z nich ojciec Annie wchodzi³ po d³ugich krêtych schodach. W rêkach trzyma³ koszyk czegoœ, co przypomina³o spinacze do gazet. Paul próbowa³ krzykn¹æ i ostrzec go, ale za ka¿dym razem, kiedy otworzy³ usta, dobywa³ siê z nich starannie dobrany fragment opowiadania. Choæ za ka¿dym razem inny, zaczyna³ siê identycznie — Pewnego dnia... — jakiœ tydzieñ póŸniej... I wtedy pojawia³a siê Annie Wilkes i krzycz¹c przebiega³a przez korytarz z wyci¹gniêtymi rêkami, aby zadaæ swemu
ojcu mordercze pchniêcie... tyle tylko, ¿e jej krzyki stawa³y siê dziwnie brzêcz¹ce, a cia³o ukryte pod we³nianym swetrem falowa³o i wygina³o siê w ³uk, poniewa¿ Annie Wilkes zmieni³a siê w pszczo³ê.
35
Nastêpnego dnia nie pojawi³ siê ¿aden przedstawiciel prawa, za to pokaza³o siê wielu nieoficjalnych przyjezdnych. Gapie. Ciekawscy. Jeden z samochodów by³ pe³en nastolatków. Kiedy wjechali
na podjazd, ¿eby wykrêciæ w drug¹ stronê, Annie wybieg³a z domu i wrzasnê³a, ¿eby siê wynosili, zanim powystrzela ich jak wœciek³e psy. — Pierdol siê, Smoczyco! — krzykn¹³ jeden z nich. — Gdzieœ go pochowa³a?! — wrzasn¹³ inny, kiedy spod tylnych kó³ samochodu trysnê³a fontanna piachu i kurzu. Trzeci rzuci³ butelkê po piwie. Kiedy wóz odjecha³ z rykiem, Paul wygl¹daj¹c przez okno dostrzeg³ na zderzaku ich samochodu nastêpuj¹c¹ nalepkê: POPIERAJCIE NIEBIESKIE DIAB£Y Z SIDEWINDER.
W godzinê póŸniej zobaczy³ Annie przechodz¹c¹ ponuro przed jego oknem. Sz³a do stodo³y, a po drodze zak³ada³a leniwie parê roboczych rêkawic. Nied³ugo potem wróci³a trzymaj¹c w d³oni ³añcuch. Zamocowanie na stalowych palikach drutu kolczastego nie zajê³o jej zbyt wiele czasu. Kiedy skoñczy³a z monta¿em drutu w poprzek podjazdu, siêgnê³a do kieszeni na piersi i wyjê³a z niej parê strzêpów czerwonej szmaty. Przywi¹za³a je do ogniw ³añcucha, ¿eby jej ma³a zapora by³a dobrze widoczna. — To nie powstrzyma gliniarzy — powiedzia³a, kiedy w koñcu wesz³a do sypialni — ale powstrzyma resztê tego
ta³atajstwa. — Tak. — Twoja rêka jest chyba opuchniêta. — Tak. — Nie lubiê odgrywaæ roli zafajdanej zo³zy, Paul, ale... — Jutro — powiedzia³. — Jutro? Naprawdê? — Pojaœnia³a od razu. — Tak. Myœlê, ¿e tak. Prawdopodobnie oko³o szóstej.
— Paul, to cudownie! Czy mogê zacz¹æ czytaæ ju¿ teraz, czy te¿... — Wola³bym, ¿ebyœ zaczeka³a. — To zaczekam. — W jej oczach znów pojawi³o siê to miêkkie, delikatne spojrzenie. Nienawidzi³ tego jej wygl¹du i tego spojrzenia najbardziej ze wszystkich. — Kocham ciê, Paul. Wiesz o tym, prawda? — Tak — powiedzia³. — Wiem. I znów pochyli³ siê nad kartk¹.
36
Tego wieczora przynios³a mu keflexa (jego infekcja moczowodów rozwija³a siê, aczkolwiek bardzo powoli) i kube³ek lodu. Po³o¿y³a obok niego zwiniêty starannie rêcznik i wysz³a bez s³owa. Paul od³o¿y³ o³ówek na bok — musia³ u¿yæ palców lewej rêki, ¿eby poodginaæ palce prawej — i w³o¿y³ d³oñ do kube³ka z lodem. Trzyma³ j¹ tam, dopóki niemal ca³kiem mu nie zdrêtwia³a. Kiedy j¹ wyj¹³, mia³ wra¿enie, ¿e opuchlizna trochê siê zmniejszy³a. Owin¹³ rêkê rêcznikiem i siedzia³, wpatruj¹c siê w ciemnoœæ,
dopóki nie poczu³ mrowienia w palcach d³oni. Od³o¿y³ rêcznik na bok, przez chwilê rozluŸnia³ d³oñ (z pocz¹tku by³o to doœæ bolesne, ale ju¿ wkrótce rêka zaczê³a odzyskiwaæ dawn¹ sprawnoœæ) i znowu zabra³ siê do pisania. O œwicie przesun¹³ fotel do ³ó¿ka, przeczo³ga³ siê na nie i niemal natychmiast zasn¹³. Œni³, ¿e zgubi³ siê podczas burzy œnie¿nej — tyle ¿e to nie by³ œnieg, lecz unosz¹ce siê w powietrzu kartki, które zape³nia³y œwiat, niszczy³y poczucie kierunku, a ka¿da strona by³a pokryta maszynowym tekstem, w którym brakowa³o “n”, “t” i “e”, a on wiedzia³, ¿e je¿eli uda mu siê do¿yæ do koñca œnie¿ycy, bêdzie musia³ sam wype³niæ wszystkie luki odrêcznie, rozszyfrowuj¹c s³owa,
których prawie nie by³o.
37
Obudzi³ siê oko³o jedenastej i kiedy
tylko Annie us³ysza³a, ¿e siê rusza, pojawi³a siê w jego pokoju ze szklank¹ soku pomarañczowego, pigu³kami i misk¹ gor¹cego roso³u. Promienia³a z podniecenia. — To bardzo szczególny dzieñ, prawda, Paul? — Tak — próbowa³ podnieœæ ³y¿kê praw¹ rêk¹, ale nie móg³. By³a napuchniêta i czerwona, tak nabrzmia³a, ¿e skóra prawie lœni³a; kiedy próbowa³ z³o¿yæ d³oñ w piêœæ, mia³ wra¿enie, jakby ktoœ na chybi³ trafi³ poprzebija³ j¹ d³ugimi stalowymi prêtami. Ostatnie kilka dni — pomyœla³ — by³y niczym jakaœ koszmarna sesja autografów,
która ci¹gnie siê w nieskoñczonoœæ. — Och, twoja biedna rêka — krzyknê³a. — Dam ci jeszcze jedn¹ pigu³kê. Ju¿! Teraz! — Nie. To narkotyk. Chcê mieæ jasn¹ g³owê. — Ale przecie¿ nie mo¿esz pisaæ dalej tak¹ rêk¹! — Nie — zgodzi³ siê. — Na pewno nie t¹ rêk¹. Zamierzam skoñczyæ tê dziecinê tak, jak zacz¹³em — za pomoc¹ royala. Osiem czy dziesiêæ stron — powinienem daæ sobie radê. Myœlê, ¿e poradzê sobie z wpisywaniem tych wszystkich “t”, “e” i “n”.
— Powinnam by³a za³atwiæ ci inn¹ maszynê — powiedzia³a. Wygl¹da³o na to, ¿e by³o jej przykro, mia³a ³zy w oczach. Paul uzna³, ¿e w takich chwilach jak ta wygl¹da³a naprawdê upiornie, bo w³aœnie wtedy dostrzega³ w niej kobietê, jak¹ mog³aby byæ, gdyby zachowywa³a siê normalnie albo gdyby wszystkie te œmieszne gruczo³y pracuj¹ce w jej wnêtrzu dzia³a³y mniej zawodnie. A mo¿e jedno i drugie. — Skrewi³am sprawê. Ciê¿ko mi siê do tego przyznaæ, ale to prawda. Bo nie chcia³am przyznaæ, ¿e ta Dartmonger mo¿e byæ ode mnie lepsza. Przykro mi,
Paul. Twoja biedna rêka. Unios³a j¹ delikatnie jak Niobe nad Sadzawk¹ i poca³owa³a j¹. — Nie ma sprawy — powiedzia³. — Ducky Daddles i ja damy sobie radê. Nienawidzê go, ale mam wra¿enie, ¿e on te¿ za mn¹ nie przepada i dlatego, jak s¹dzê, jesteœmy kwita. — O czym ty mówisz? — O royalu. To jego ksywa — po takim typie z filmu animowanego. — Och... — umilk³a. Wy³¹czy³a siê. Zamknê³a siê w sobie. Czeka³ cierpliwie, a¿ wróci, koñcz¹c zupê ³y¿k¹
trzyman¹ niezdarnie pomiêdzy pierwszym i drugim palcem lewej rêki. Kiedy w koñcu wróci³a, spojrza³a na niego i uœmiechnê³a siê promiennie jak kobieta, która dopiero co siê obudzi³a i uœwiadomi³a sobie, ¿e zapowiada siê wspania³y dzieñ. — Skoñczy³eœ? Jeœli tak, to mam dla ciebie coœ specjalnego. Pokaza³ jej prawie pust¹ miskê — na dnie zosta³o jeszcze trochê przylepionych klusek. — Widzisz, jaka ze mnie Pszczó³ka, Annie? — powiedzia³, bez cienia uœmiechu. — Jesteœ najwspanialsz¹ Pszczo³¹, jaka
kiedykolwiek istnia³a, Paul, i dostaniesz ca³y rz¹dek z³otych gwiazdek. Prawdê mówi¹c... poczekaj. Poczekaj, zaraz zobaczysz. Wysz³a, zostawiaj¹c Paula ze wzrokiem utkwionym na przemian w wizerunku £uku Triumfalnego i kalendarzu. Uniós³ g³owê i spojrza³ na sufit, na którego powierzchni widnia³y przecinaj¹ce siê ze sob¹, tañcz¹ce pijacki taniec litery “W”. Na koniec spojrza³ na maszynê do pisania i spory, niechlujny stosik maszynopisu. ¯egnajcie — pomyœla³ mêtnawo i w tej samej chwili do pokoju wpad³a Annie, nios¹c jeszcze jedn¹ tacê.
Sta³y na niej cztery talerze — na jednym plasterki cytryny, na drugim jajecznica, na trzecim tosty. Poœrodku sta³ wiêkszy talerz, na którym wznosi³a siê (obrzydliwa) paciowata góra kawioru. — Nie wiem, czy to lubisz, czy nie — powiedzia³a nieœmia³o. — Nie wiem nawet, czy ja to lubiê. Nigdy nie próbowa³am. Paul wybuchn¹³ œmiechem. To obudzi³o ból w jego ¿o³¹dku, nogach i rêce — wiedzia³, ¿e najprawdopodobniej ju¿ wkrótce ból stanie siê o wiele bardziej dotkliwy, bo Annie by³a nienormalna i jej paranoja kaza³a jej przypuszczaæ, ¿e je¿eli ktoœ siê œmia³, to musia³ siê
œmiaæ z niej. Ale mimo to nie potrafi³ przestaæ. Œmia³ siê, dopóki nie zacz¹³ siê dusiæ i krztusiæ jego policzki poczerwienia³y, ³zy pop³ynê³y z oczu. Kobieta, która odr¹ba³a mu stopê siekier¹ i odciê³a kciuk elektrycznym no¿em, przynios³a mu teraz, talerz z porcj¹ kawioru, wystarczaj¹c¹ do wykoñczenia bardziej wyg³odnia³ej œwini. To niesamowite, ale na jej twarzy nie pojawi³a siê mroczna jak noc szczelina. Wrêcz przeciwnie. Annie zaczê³a siê œmiaæ razem z nim.
38
Kawior jest jedn¹ z tych rzeczy, któr¹ zazwyczaj albo siê lubi, albo nie, ale Paul nie podziela³ ani jednej, ani drugiej opinii. Gdyby lecia³ pierwsz¹ klas¹ i stewardesa postawi³aby przed nim talerz, zjad³by porcjê kawioru i zapomnia³by, ¿e coœ takiego w ogóle istnieje, a¿ do nastêpnej tego typu okazji. Ale teraz jad³ ³apczywie, nie ¿a³uj¹c sobie ani trochê, jakby po raz pierwszy
w ¿yciu odkry³ Wielk¹ Zasadê Jedzenia. Annie w ogóle nie zwraca³a na to uwagi. Uszczknê³a odrobinê z talerzyka, który ustawi³a na tacy obok tostów, skrzywi³a siê z obrzydzeniem i odstawi³a na bok. Paul jednak jad³ z nie s³abn¹cym entuzjazmem. W ci¹gu piêtnastu minut zjad³ niemal po³owê Góry Bie³ugi. Czkn¹³, zakry³ usta i spojrza³ z pokor¹ na Annie ta wybuchnê³a œmiechem. Myœlê, ¿e ciê zabijê, Annie — pomyœla³ i uœmiechn¹³ siê do niej ciep³o. Naprawdê. Mo¿e i zabierzesz mnie ze sob¹ — prawdopodobnie tak, ale przynajmniej odejdê z ¿o³¹dkiem pe³nym kawioru. Mog³o byæ gorzej.
— To by³o wspania³e, ale ju¿ wiêcej nie mogê — powiedzia³. — Porzyga³byœ siê, gdybyœ jad³ dalej — powiedzia³a. — To bardzo po¿ywne. — Uœmiechnê³a siê. — Mam dla ciebie jeszcze jedn¹ niespodziankê. Butelkê szampana. Na póŸniej... kiedy ju¿ skoñczysz ksi¹¿kê. Dom Perignon. Kosztuje siedemdziesi¹t piêæ dolarów! Za butelkê! Chuckie Yoder ze sklepu z alkoholem mówi, ¿e to najlepsza marka. — Chuckie Yoder ma racje — rzek³ Paul, dodaj¹c w myœlach, ¿e to w gruncie rzeczy w³aœnie dziêki temu szampanowi znalaz³ siê w tym piekle. Przerwa³ na chwilê, po czym rzek³: —
Chcia³bym ciê prosiæ o jeszcze jedn¹ rzecz. Kiedy ju¿ skoñczê. — Tak? O co? — Powiedzia³aœ kiedyœ, ¿e masz wszystkie moje rzeczy. — Bo mam. — No... w mojej aktówce by³ karton papierosów. Chcia³bym zapaliæ, kiedy skoñczê. Jej uœmiech z wolna zacz¹³ znikaæ. — Wiesz, ¿e te rzeczy ci szkodz¹, Paul. One powoduj¹ raka.
— Annie, czy uwa¿asz, ¿e w obecnej sytuacji powinienem siê przejmowaæ perspektyw¹ raka p³uc? Nie odpowiedzia³a. — Chcê tylko jednego jedynego papierosa. Kiedy koñczy³em ka¿d¹ ze swoich ksi¹¿ek, mia³em zwyczaj uk³adaæ siê wygodnie i wypalaæ jednego papierosa. Ten jeden zawsze smakuje najlepiej, uwierz mi — jeszcze bardziej ni¿ dobry papieros po naprawdê dobrym posi³ku. Przynajmniej tak by³o do tej pory. Przypuszczam, ¿e tym razem bêdzie mi po nim trochê md³o i niedobrze, ale naprawdê bardzo mi zale¿y na tym maleñkim ogniwie z
³añcucha przesz³oœci. Co ty na to, Annie? Graj fair. Ja gra³em. — W porz¹dku... ale po szampanie. Nie mam zamiaru piæ szampana za siedemdziesi¹t piêæ dolarów w pokoju wype³nionym obrzydliwym cuchn¹cym dymem. — W porz¹dku. Je¿eli przyniesiesz mi go oko³o po³udnia, po³o¿ê sobie na parapecie, ¿eby móc spogl¹daæ na niego co jakiœ czas. Skoñczê, potem powstawiam litery, wypalê papierosa, a jak zacznie mi siê robiæ niedobrze, to go zgaszê. Potem ciê zawo³am. — W porz¹dku — powiedzia³a. — Ale mimo to twoja propozycja nie przypad³a
mi zbytnio do gustu. Nawet je¿eli ten papieros nie mia³by ciê przyprawiæ o raka p³uc, to i tak nie jestem z tego wszystkiego zadowolona. A wiesz dlaczego, Paul? — Nie. — Bo tylko Nie-Pszczo³y pal¹ — powiedzia³a i zaczê³a zbieraæ talerze.
39
— Panie Ian, czy ona... — Ciii... — sykn¹³ groŸnie Ian i Hezekiah zamilk³. Geoffrey czu³, jak puls ³omocze mu w gardle. Z zewn¹trz dobiega³o ciche, delikatne skrzypienie lin i takielunku, ³agodne trzepotanie ¿agli pod wp³ywem nieœmia³ych jeszcze podmuchów zrywaj¹cego siê wiatru i rzadki, ale g³oœny krzyk ptaków. Od strony rufy s³ychaæ by³o przyt³umione, chrapliwe g³osy grupki marynarzy œpiewaj¹cych szanty. Ale tu, w kajucie trzej mê¿czyŸni pogr¹¿eni byli w milczeniu. Trzej mê¿czyŸni — dwaj biali i jeden czarny — czekali, ¿eby przekonaæ siê, czy
Misery prze¿yje... czy... Ian jêkn¹³ ochryple, a Hezekiah chwyci³ go za rêkê. Geoffrey niemal nie zdawa³ sobie sprawy, ¿e znajdowali siê na krawêdzi rozpaczy. Z trudem udawa³o mu siê opanowaæ. Czy po tym wszystkim Bóg naprawdê móg³ byæ a¿ tak okrutny, by pozwoliæ jej umrzeæ? Kiedyœ z pe³nym przekonaniem zaprzeczy³by takiej teorii — przyj¹³by j¹ bardziej z humorem ani¿eli z oburzeniem. Pomys³, ¿e Bóg móg³ byæ okrutny, w tamtym okresie by³by dlañ czymœ zgo³a absurdalnym. Ale jego zdanie na temat Boga — i na temat wielu innych spraw — zmieni³o
siê diametralnie. Zmieni³o siê w Afryce. To w Afryce doszed³ do wniosku, ¿e nie istnieje jeden Bóg, ale wielu bogów i ¿e niektórzy z nich byli nie tylko okrutni — byli ob³¹kani — i to wszystko zmieni³o. W sumie okrucieñstwo by³o rzecz¹, któr¹ mo¿na zrozumieæ. Jednak co siê tyczy ob³êdu — tego nie sposób wyt³umaczyæ. Je¿eli jego Misery naprawdê umar³a, czego siê obawia³, zamierza³ wyjœæ na rufê i rzuciæ siê za burtê. Zdawa³ sobie sprawy, ¿e bogowie byli okrutni i bezwzglêdni (wierzy³ w to w g³êbi duszy) — ale nie mia³ zamiaru ¿yæ w œwiecie, którym rz¹dzili bogowie szaleñcy. Te nieszczêsne rozmyœlania przerwa³o
ostre, na wpó³ zabobonne westchnienie Hezekiaha. — Panie szefie Ian! Panie szefie Geoffrey Spójrzcie! Jej oczy! Spójrzcie na jej oczy! Oczy Misery, te wspania³e fio³kowe oczy o tworzy³y siê. Przenios³a wzrok z Iana na Geoffreya, a potem z powrotem na Iana. Przez chwil¹ Ian dostrzeg³ w jej oczach wyraz zak³opotania... ale to trwa³o tylko moment — rozpozna³a ich, a duszê Iana rozpali³ p³omieñ radoœci. — Gdzie jestem? — spyta³a, ziewaj¹c i przeci¹gaj¹c siê. — Ian, Geoffrey, czy my jesteœmy na
morzu? Dlaczego jestem taka g³odna? Œmiej¹c siê i p³acz¹c Ian pochyli³ siê i wzi¹³ j¹ w ramiona, powtarzaj¹c raz po raz jej imiê. Zaskoczona, ale zadowolona odwzajemni³a uœcisk i poniewa¿ Misery powróci³a do zdrowia, Geoffrey zda³ sobie, nagle sprawê, ¿e jest w stanie pogodziæ siê z ich zwi¹zkiem, i to raz na zawsze. Wiedzia³ o mi³oœci ³¹cz¹cej Misery i Iana. Pogodzi³ siê z faktem, ¿e bêdzie ¿y³ samotnie — móg³ z tym ¿yæ — jego wnêtrze przepe³nia³o uczucie absolutnego spokoju. Mo¿e jednak bogowie wcale nie byli szaleni... W ka¿dym razie nie wszyscy.
Dotkn¹³ ramienia Hezekiaha. — Myœlê, stary, ¿e powinniœmy ich teraz zostawiæ samych, nie uwa¿asz? — Chyba ma pan ³acjê, panie szefi Geoffrey — rzek³ Hezekiah. Uœmiechn¹³ siê szeroko b³yskaj¹c wszystkimi siedmioma z³otymi zêbami. Geoffrey po raz ostatni rzuci³ na ni¹ okiem i przez u³amek sekundy ich spojrzenia spotka³y siê. Widok tych piêknych fio³kowych oczu rozpali³ go i wype³ni³, przepe³ni³ ca³e jego wnêtrze. Kocham ciê, moja Najdro¿sza — pomyœla³. S³yszysz mnie?
Byæ mo¿e odpowiedŸ, któr¹ us³ysza³, by³a jedynie wytworem jego w³asnej wyobraŸni, ale nie mia³ co do tego pewnoœci — ten g³os by³ zbyt wyraŸny i za bardzo przypomina³ jej g³os. S³yszê... i te¿ ciê kocham. Geoffrey zamkn¹³ drzwi i wyszed³ na rufê statku. Zamiast rzuciæ siê za burtê, tak jak zamierza³, zapali³ fajkê i pyka³ j¹ wolniutko, obserwuj¹c czerwon¹ kulê s³oñca zachodz¹c¹ za odleg³¹, nikn¹c¹ z wolna chmur¹ na horyzoncie; t¹ chmur¹ by³o wybrze¿e Afryki.
A potem, poniewa¿ nie móg³ zrobiæ nic
innego, Paul Sheldon wykrêci³ z maszyny ostatni¹ kartkê i nakreœli³ d³ugopisem najbardziej ukochane i znienawidzone przez wszystkich pisarzy s³owo
KONIEC
40
Jego napuchniêta rêka nie chcia³a
wpisywaæ brakuj¹cych liter, ale zmusi³ j¹ do tego. Gdyby tego nie zrobi³ i nie pozby³ siê choæ odrobiny zesztywnienia, nie da³by sobie rady z wprowadzeniem w ¿ycie reszty swojego planu. Kiedy skoñczy³, od³o¿y³ d³ugopis. Czu³ siê jak zawsze, gdy skoñczy³ ksi¹¿kê — dziwnie pusty, zawiedziony, przekonany, ¿e za drobny w sumie sukces przysz³o mu zap³aciæ absurdalnie wysok¹ cenê. To by³o stale tak samo, zawsze tak samo, jakby przedziera³ siê przez d¿unglê porastaj¹c¹ olbrzymie wzgórze, a po dotarciu na szczyt i wyjœciu na polanê, która siê tam znajduje, jedyn¹ nagrodê stanowi³ widok olbrzymiej, ruchliwej autostrady z paroma stacjami benzynowymi, krêglarniami i innymi
rzeczami w podobnym stylu, maj¹cymi dodaæ temu miejscu uroku. Mimo to robienie tego by³o dobre — zawsze. Bez wyj¹tku. Produkowanie tych rzeczy, tworzenie ich by³o czymœ naprawdê wspania³ym. W dziwny, otêpia³y sposób rozwa¿a³: docenia³ odwagê aktu tworzenia, budowania wra¿enia ruchu i iluzji ciep³a. Zrozumia³ wreszcie — w³aœnie teraz, ¿e robienie tego typu sztuczek sz³o mu dosyæ topornie, ale tylko to potrafi³ i to zawsze koñczy³o siê w ten sam sposób — aczkolwiek nie bez odrobiny prawdziwego uczucia. Dotkn¹³ stosiku maszynopisu i uœmiechn¹³ siê nieœmia³o. Jego d³oñ zsunê³a siê ze stosu kartek
papieru i przesunê³a siê do pojedynczego marlboro, którego zostawi³a dlañ na parapecie. Obok le¿a³a porcelanowa popielniczka z narysowanym na dnie statkiem wycieczkowym i napisem: PAMI¥TKA Z HANNIBAL, MISSOURI OJCZYZNY AMERYKAÑSKICH PISARZY! W popielniczce znajdowa³o siê pude³ko zapa³ek, ale w œrodku spoczywa³a tylko jedna jedyna zapa³ka. To wszystko, na co mu pozwoli³a. Jedna — jak uzna³ — powinna mu wystarczyæ. S³ysza³, jak przechadza siê po pokoju na górze. To dobrze. Bêdzie mia³ sporo czasu, ¿eby wszystko przyszykowaæ —
dostatecznie du¿o czasu, ¿eby zrobiæ swoje, gdyby zdecydowa³a siê zejœæ na dó³, zanim zd¹¿y przygotowaæ siê na jej przyjêcie. A teraz poka¿ê ci prawdziw¹ sztuczkê, Annie. Zobaczymy, czy potrafiê to zrobiæ. Zobaczymy — czy mogê?... Pochyli³ siê, nie zwa¿aj¹c na ból w nogach, i zacz¹³ palcami wyjmowaæ obluzowany kawa³ek listwy pod³ogowej.
41
Zawo³a³ j¹ w piêæ minut póŸniej. S³ucha³ jej ciê¿kich, jakby bezdŸwiêcznych kroków na schodach. Myœla³, ¿e bêdzie przera¿ony, gdy w koñcu nadejdzie ta straszna chwila, z ulg¹ przyj¹³ wiêc fakt, ¿e by³ zupe³nie spokojny i opanowany. W pokoju unosi³a siê woñ paliwa do zapalniczki. Jego krople skapywa³y powoli z jednej strony deski u³o¿onej na porêczach fotela. — Paul, naprawdê skoñczy³eœ? spyta³a z korytarza. Paul rzuci³ okiem na stos papieru le¿¹cy na desce obok znienawidzonego royala.
— Có¿ — odkrzykn¹³ — zrobi³em wszystko, co mog³em, Annie. — Ho, ho, to wspaniale! Ej¿e, a¿ nie mogê w to uwierzyæ! Tyle to trwa³o. Jeszcze chwileczkê! Przyniosê szampana! — Œwietnie! S³ysza³ jej kroki na linoleum w kuchni, zna³ ka¿dy jej ruch, zanim jeszcze rozleg³o siê kolejne g³uche skrzypniêcie. S³yszê wszystkie te odg³osy po raz ostatni — pomyœla³ i ta myœl obudzi³a w nim uczucie zdziwienia — zdziwienia, które roz³upa³o jego spokój jak skorupkê jajka. A w œrodku
gnieŸdzi³ siê strach... i jeszcze coœ. Przypuszcza³, ¿e by³a to wizja nikn¹cego z oczu wybrze¿a Afryki. Drzwiczki do lodówki zosta³y otwarte, a potem zamkniête z trzaskiem. Teraz znów przechodzi³a przez kuchniê — zbli¿a³a siê — nadchodzi³a. Nie zapali³ papierosa — to oczywiste. — Marlboro nadal le¿a³ na parapecie. Potrzebowa³ tylko zapa³ki. Tej jednej jedynej zapa³ki. A co bêdzie, je¿eli siê nie zapali? Ale by³o ju¿ za póŸno na tego typu rozwa¿ania. Siêgn¹³ do popielniczki po pude³ko zapa³ek. Wyj¹³ z niego tê jedn¹
jedyn¹ zapa³kê. Przechodzi³a teraz przez korytarz. Paul potar³ zapa³k¹ o draskê, ale zapa³ka — rzecz jasna — nie zapali³a siê. Spokojnie. Zrób to spokojnie. Powoli. Powtórnie potar³ zapa³k¹ o draskê. Nic. Spokojnie... spokojnie... Po raz trzeci poci¹gn¹³ zapa³k¹ wzd³u¿ paska draski na odwrocie pude³ka i tym razem na koñcu tekturowego patyczka pojawi³ siê blady, ¿ó³tawy p³omyczek.
42
— Mam nadziejê, ¿e to... Zatrzyma³a siê, nastêpne s³owo wróci³o do jej wnêtrza, kiedy wci¹gnê³a g³êboko powietrze. Paul siedzia³ w fotelu za barykad¹ ze stosu mokrych kartek i starego royala. Odwróci³ pierwsz¹ ze stron, ¿eby mog³a przeczytaæ widniej¹ce na niej s³owa:
Paul Sheldon
“POWRÓT MISERY”
Ponad przemoczon¹ stert¹ kartek zawis³a opuchniêta prawa rêka Paula, w której pomiêdzy kciukiem i palcem wskazuj¹cym tkwi³a zapalona zapa³ka. Sta³a w drzwiach, trzymaj¹c owiniêt¹ w rêcznik butelkê szampana. Opad³a jej szczêka. Zamknê³a usta z trzaskiem. — Paul? Ostro¿nie. Co robisz? — Skoñczy³em — powiedzia³. — I to jest dobre, Annie. Mia³aœ racjê. Najlepsza z ksi¹¿ek o Misery, a mo¿e w ogóle najlepsza rzecz, jak¹ kiedykolwiek
sp³odzi³em. A teraz mam zamiar trochê siê z tym zabawiæ. Poka¿ê ci sztuczkê. Sztuczkê, której nauczy³em siê od ciebie. — Paul, nie! — krzyknê³a. Jej g³os by³ przepe³niony bólem i zrozumieniem. Wyci¹gnê³a przed siebie rêce — butelka szampana wypad³a spomiêdzy nich na pod³ogê. R¹bnê³a w ni¹ i eksplodowa³a niczym torpeda. Strumienie piany bryznê³y na wszystkie strony. — NIE, NIE, PROSZÊ, NIE! — Szkoda, ¿e nigdy jej nie przeczytasz — rzek³ Paul i uœmiechn¹³ siê do niej. By³ to jego pierwszy, prawdziwy uœmiech od wielu miesiêcy. Serdeczny i szczery. — Odrzuæmy fa³szyw¹
skromnoœæ — muszê przyznaæ, ¿e to by³o lepsze ni¿ dobre. To by³o wspania³e, Annie. Zapa³ka wypala³a siê i oparzy³a mu opuszki palców. Upuœci³ j¹. Przez krótk¹, potworn¹ chwilê myœla³, ¿e zgas³a, i w tej samej chwili tytu³owa strona przy wtórze g³uchego — puf! buchnê³a bladoniebieskim p³omykiem. Ogieñ przeœlizgn¹³ siê po bokach strony, smakuj¹c p³yn, którym polanê by³y brzegi stosu kartek, i strzeli³ w górê ¿ó³tym jêzorem. O BO¯E, NIE! wrzasnê³a Annie. — NIE MISERY! NIE MISERY! NIE J¥! NIE! NIE!
Jej twarz zaczê³a migotaæ po drugiej stronie p³omieni. — Chcesz powiedzieæ jakieœ ¿yczenie, Annie? — krzykn¹³ do niej. — Chcesz powiedzieæ jakieœ ¿yczenie, ty pieprzona czarownico? — O BO¯E, PAUL, CO TY ROOOOBISZ? Rzuci³a siê naprzód z wyci¹gniêtymi rêkami. Stos kartek nie pali³ siê — po prostu sta³ w p³omieniach. Szara œcianka royala zaczê³a siê robiæ czarna. Paliwo do zapalniczek wla³o siê pod ni¹ i teraz b³êkitne p³omyki ognia strzela³y pomiêdzy metalowymi czcionkami. Paul czu³, ¿e jego twarz
zaczyna siê przypiekaæ, skóra na jego policzkach napiê³a siê. — NIE MISERY! — zawy³a. — NIE MO¯ESZ SPALIÆ MISERY, TY ZAFAJDANY GNOJU, NIE MO¯ESZ SPALIÆ MISERY! I w³aœnie wtedy zrobi³a to, czego siê spodziewa³. W gruncie rzeczy by³ pewny, ¿e to zrobi. Schwyci³a p³on¹cy stos kartek i obróci³a siê na piêcie, zamierzaj¹c byæ mo¿e pognaæ z nim do ³azienki i ugasiæ ogieñ w wannie. Kiedy siê odwróci³a, Paul schwyci³ royala, nie zwa¿aj¹c na to, ¿e b¹ble stopionej farby z rozgrzanej œcianki maszyny zaczê³y w¿eraæ siê w jego i tak ju¿ napuchniêt¹
praw¹ rêkê. Uniós³ go nad g³owê. Z podstawy maszyny skapywa³y b³êkitne ogniste krople. Nie zwraca³ na nie uwagi, podobnie jak na pal¹cy ból w plecach — mia³ wra¿enie, jakby podnosz¹c ten spory w sumie ciê¿ar coœ sobie nadwerê¿y³. Na jego obliczu zastyg³ wyraz szaleñczego wysi³ku i niezwyk³ej koncentracji. Opuœci³ rêce do przodu i w dó³, wypuszczaj¹c trzyman¹ w d³oniach maszynê. Uderzy³a j¹ w sam œrodek pleców. — AAA-AAGG! — To nie by³ krzyk, tylko pe³ne zdumienia jêkniêcie. Annie runê³a jak d³uga na pod³ogê, przywalaj¹c ca³ym cia³em stos p³on¹cych kartek.
Drobniutkie niebieskie p³omyki jak ognie œw. Elma migota³y na powierzchni deski, która s³u¿y³a mu za stó³. Dysz¹c, z trudem chwytaj¹c powietrze, Paul odrzuci³ j¹ na bok. Podniós³ siê i zachybota³ siê, wyprostowany, na swojej prawej nodze. Annie wi³a siê i jêcza³a. Jêzor p³omieni wystrzeli³ ze szpary pomiêdzy jej lewym ramieniem i bokiem. Krzyknê³a. Paul czu³ woñ p³on¹cego cia³a, palonego t³uszczu. Przetoczy³a siê na bok, próbuj¹c podnieœæ siê na kolana. Wiêkszoœæ kartek le¿a³a teraz na pod³odze — czêœæ pali³a siê, czêœæ gas³a z sykiem w ka³u¿y rozlanego
szampana, ale Annie wci¹¿ przyciska³a parê p³on¹cych stronic do piersi. Jej we³niany sweter te¿ siê pali³. Zobaczy³ zielone trójk¹ciki szk³a powbijane w jej przedramiona. D³ugi od³amek wystawa³ z jej prawego policzka niczym ostrze tomahawka. — Zabijê ciê, ty k³amliwy kutasie — powiedzia³a i zataczaj¹c siê, ruszy³a w jego stronê. Przesz³a na czworakach trzy “kroki”, a potem potknê³a siê o maszynê do pisania. Skrêci³a ca³e cia³o w bok i przesunê³a siê, chc¹c j¹ wymin¹æ. W tej samej chwili Paul rzuci³ siê na ni¹. Czu³ ostre kanty maszyny do pisania pod ni¹, nawet poprzez jej masywne cia³o. Wrzasnê³a jak kot i jak kot próbowa³a
wyœlizgn¹æ siê spod niego. P³omienie wokó³ nich ju¿ przygas³y, jednak stale czu³ ciep³o bij¹ce z wij¹cego siê, szamocz¹cego wzgórza pod nim i wiedzia³, ¿e najprawdopodobniej czêœæ jej swetra i biustonosza musia³a wpalaæ siê w jej cia³o. Jednak wcale nie by³o mu jej ¿al. Próbowa³a strz¹sn¹æ go z siebie. Trzyma³ j¹ mocno, le¿¹c na niej jak mê¿czyzna usi³uj¹cy dokonaæ gwa³tu, jego twarz niemal opiera³a siê o jej twarz. Jego prawa rêka wyci¹gnê³a siê przed siebie, wiedz¹c dok³adnie, czego mia³a szukaæ. — ZejdŸ ze mnie! Znalaz³ plik pal¹cych siê, na wpó³
zwêglonych kartek. Z£A ZE MNIE! Zmi¹³ papier w kulkê, dusz¹c p³omienie pomiêdzy palcami. Czu³ jej woñ — palonego cia³a, potu, nienawiœci i szaleñstwa. — Z£A ZE MNIE! — krzyknê³a, jej usta otworzy³y siê szeroko i w tej samej chwili spojrza³ do wnêtrza ust kamiennej bogini, gdzie przez ca³y czas p³onê³y krwistoczerwone ognie. — Z£A ZE MNIE, TY ZAFAJDANY GNO... Wepchn¹³ kulê na wpó³ spalonego
papieru do tych rozdziawionych, wykrzywionych wrzaskiem ust. Zobaczy³, ¿e gorej¹ce oczy rozszerzy³y siê nagle jeszcze bardziej — tym razem pod wp³ywem zaskoczenia, przera¿enia i kolejnej porcji bólu. — Masz tu swoj¹ ksi¹¿kê, Annie — wysapa³, a jego d³oñ zacisnê³a siê na kolejnej porcji kartek. Te nie pali³y siê ju¿, by³y przesi¹kniête rozlanym szampanem i emanowa³a z nich kwaœna silna woñ. Annie wi³a siê i szarpa³a, próbuj¹c zrzuciæ go z siebie. Kopu³a bólu w jego lewym kolanie r¹bnê³a o pod³ogê — by³o to coœ doprawdy potwornego, ale utrzyma³ siê na niej i nie pozwoli³ siê zrzuciæ. Mam ochotê
ciê zgwa³ciæ — tak tak, Annie. Móg³bym ciê zgwa³ciæ. Bo wszystko, co mogê zrobiæ, to najgorsze, co mogê zrobiæ. Wiêc ssij moj¹ ksi¹¿kê. Ssij moj¹ ksi¹¿kê, ssij j¹, dopóki nie zaczniesz siê d³awiæ. Zmi¹³ mokry papier w kulkê konwulsyjnym ruchem rêki i wbi³ j¹ do ust Annie, wpychaj¹c na wpó³ zwêglon¹ pierwsz¹ z kul g³êbiej do jej gard³a. — Oto ona, Annie, jak ci siê podoba? To okazowy egzemplarz. Wydawnictwo Annie Wilkes — jak ci siê podoba? ¯ryj to, Annie, ssij to, wal dalej i ¿ryj to — b¹dŸ dobr¹ Pszczo³¹ i ze¿ryj ca³¹ tê ksi¹¿kê! Wbi³ jej do ust trzeci¹ papierow¹ kulê,
potem czwart¹. Pi¹ta wci¹¿ jeszcze p³onê³a. Zgasi³ j¹ nasad¹ d³oni, kiedy wpycha³ j¹ jej do ust. Z jej gard³a dobywa³y siê jakieœ dziwne dŸwiêki. Szarpnê³a siê potê¿nie i tym razem uda³o siê jej zrzuciæ Paula na pod³ogê. Po paru sekundach zdo³a³a siê podnieœæ na kolana. Jej d³onie zacisnê³y siê niczym szpony wokó³ w³asnego poczernia³ego gard³a, które, napuchniête, wygl¹da³o po prostu odra¿aj¹co. Ze swetra pozosta³ tylko w¹ski, zwêglony pasek wokó³ jej szyi. Jej brzuch i przepona by³y pokryte potê¿nymi b¹blami. Z papierowej kulki wystaj¹cej z jej ust œcieka³y kropelki szampana.
— Mumph, markh, markh — wycharcza³a Annie. Zdo³a³a siê jakoœ podnieœæ i przez ca³y czas zaciska³a palce wokó³ opuchniêtego gard³a. Paul odczo³ga³ siê w ty³, z nogami stercz¹cymi przed nim jak dwa sztywne patyki, przez ca³y czas obserwuj¹c j¹ uwa¿nie. — Harkoo? Dorg? Mumpf? Zrobi³a krok w jego stronê. Dwa. Potem znów przewróci³a siê na maszynie do pisania. Kiedy upad³a tym razem, jej g³owa przekrzywi³a siê w bok i zobaczy³ jej oczy patrz¹ce na niego tak, jakby, przera¿ona i zdziwiona, chcia³a go zapytaæ: Co siê sta³o, Paul? Przecie¿ przynios³am ci szampana, prawda?
Lewa strona jej g³owy wyr¿nê³a o krawêdŸ kominka i Annie runê³a na pod³ogê jak rzucony niedbale worek cegie³. Uderzy³a o ziemiê z tak¹ si³¹, ¿e Paul mia³ wra¿enie, i¿ ca³y dom zatrz¹s³ siê nagle w posadach.
43
Annie upad³a na stos pal¹cych siê kartek — jej cia³o st³umi³o p³omienie. Teraz by³ to dymi¹cy czarny kszta³t na œrodku pokoju. Ka³u¿e rozlanego szampana ugasi³y wiêkszoœæ pojedynczych stron. Ale dwie czy trzy, przyklejone do
œciany po lewej stronie drzwi, nadal p³onê³y jasnym ogniem. Tapeta równie¿ tu i ówdzie podchwyci³a p³omieñ, ale pali³a siê w zasadzie bez wiêkszego entuzjazmu. Paul podczo³ga³ siê do ³ó¿ka, podniós³ siê na ³okciach i œci¹gn¹³ narzutê. Potem doczo³ga³ siê pod œcianê, usuwaj¹c po drodze rêkoma od³amki pot³uczonej butelki. Nadwerê¿y³ sobie plecy. Mia³ mocno poparzon¹ praw¹ rêkê. Bola³a go g³owa. Jego ¿o³¹dek wywraca³ siê na wspomnienie s³odkawej woni spalonego miêsa. Ale by³ wolny. Bogini nie ¿y³a, a on by³ wolny. Opar³ siê na prawym kolanie, uniós³ siê nieznacznie i za pomoc¹ narzuty (poplamionej
szampanem i usmarowanej popio³em) zacz¹³ dusiæ p³omienie. Kiedy wreszcie rzuci³ dymi¹c¹ narzutê na pod³ogê, na œcianie widnia³a olbrzymia, dymi¹ca ³ysa plama, ale tapeta ju¿ siê nie pali³a. Dó³ strony kalendarza zwêgli³ siê, ale nic poza tym. Zacz¹³ czo³gaæ siê z powrotem w stronê swego fotela. Znajdowa³ siê mniej wiêcej w po³owie drogi, kiedy Annie otworzy³a oczy.
44
Paul patrzy³ z niedowierzaniem, jak z wolna podnios³a siê na kolana. Paul ze swej strony opiera³ siê na rêkach ci¹gn¹c nogi za sob¹. Wygl¹da³ jak dziwaczna, doros³a wersja bratanka Popeye’a, Sweepe’a. Nie... Nie. Ty nie ¿yjesz. Jesteœ w b³êdzie, Paul. Nie mo¿esz zabiæ bogini. Bogini jest nieœmiertelna. Teraz muszê sp³ukaæ. Jej oczy by³y wytrzeszczone, okropne. Olbrzymia ró¿owoczerwona rana przeœwitywa³a pomiêdzy jej w³osami po lewej stronie g³owy. Krew zalewa³a jej twarz.
— BLUD! — krzyknê³a Annie przez wype³nione papierem usta. Zaczê³a czo³gaæ siê w jego stronê, z wyci¹gniêtymi rêkami, zwinnie i szybko. — OOO BLUD! Paul zatoczy³ pó³okr¹g i zacz¹³ czo³gaæ siê w stronê drzwi. S³ysza³ j¹ za sob¹. I w chwili, kiedy znalaz³ siê w strefie pot³uczonego szk³a, poczu³, jak potê¿na d³oñ zamyka siê wokó³ jego lewej kostki i jej palce z potworn¹ si³¹ zaciskaj¹ siê na kikucie jego nogi. Krzykn¹³. — BLUD! — krzyknê³a triumfuj¹co Annie. Obejrza³ siê przez ramiê. Jej twarz z wolna nabiega³a purpur¹ i wygl¹da³a na obrzmia³¹. Zda³ sobie
sprawê, ¿e rzeczywiœcie ZMIENI£A siê w kamienn¹ Boginiê Bourkasów. Szarpn¹³ siê z ca³ej si³y i jego pozbawiona stopy noga wyœlizgnê³a siê z jej uœcisku pozostawiaj¹c w jej d³oni jedynie opaskê ze skóry, któr¹ na³o¿y³a mu na kikut. Czo³ga³ siê dalej, krzyk rodzi³ siê w jego ustach, a pot strumieniami sp³ywa³ mu po policzkach. Czo³ga³ siê na ³okciach jak ¿o³nierz posuwaj¹cy siê pod ciê¿kim ostrza³em z broni maszynowej. S³ysza³ za sob¹ g³uchy odg³os najpierw jednego, potem drugiego kolana. Nadal sunê³a jego œladem. By³a tak twarda i niewzruszona, jak siê zawsze tego obawia³. Spali³ j¹, z³ama³ jej kark, napcha³ jej do gard³a papierowych kul, a
ona mimo to sz³a dalej. — PTAK! krzyknê³a Annie. BLUDNY... PTAK! Opar³ jeden z ³okci na kawa³ku szk³a i poczu³, jak od³amek wbija mu siê w cia³o. Mimo to czo³ga³ siê dalej, z od³amkiem wystaj¹cym z ramienia jak pinezka. Jej d³oñ zacisnê³a siê na jego lewej ³ydce. AUU! AAAAUUUU! AAACH! Ponownie obejrza³ siê za siebie. Tak, jej twarz sta³a siê czarna — czarna jak wêgiel, a jej p³on¹ce ¿¹dz¹ mordu oczy niemal wychodzi³y z orbit. Jej pulsuj¹ce rytmicznie gard³o nabrzmia³o, jakby wepchniêto w nie sondê, a usta
wykrzywi³y siê — zorientowa³ siê, ¿e próbuje siê uœmiechaæ. Drzwi by³y ju¿ w zasiêgu jego r¹k. Paul wyci¹gn¹³ je przed siebie i schwyci³ z ca³ych si³ za framugê. To by³ naprawdê morderczy uœcisk. — GAA-OOO-OW! Jej prawa rêka na jego prawym udzie. £OMOT. Jedno kolano. £OMOT. Drugie. Bli¿ej. Jej cieñ. Jej cieñ padaj¹cy na niego. — Nie — jêkn¹³. Czu³, jak wczepia siê w niego i ci¹gnie ze wszystkich si³. Przez ca³y czas trzyma³ siê mocno framugi. Jego oczy by³y zamkniête.
Zaciska³ je z ca³ych si³. GA-OOO-OOOW! Nad nim. Grom. Bogini Gromu. Teraz jej rêce przesunê³y siê po jego plecach jak paj¹ki, a¿ w koñcu z ogromn¹ si³¹ zacisnê³y siê na jego szyi. — GAW-OOO — BRUDNY... PTAK!... Straci³ oddech. Z ca³ych si³ trzyma³ siê framugi. Trzyma³ siê framugi i czu³ nad sob¹ jej obecnoœæ, czu³ jej rêce wpijaj¹ce siê w jego szyjê i wrzasn¹³: — NIE MO¯ESZ UMRZEÆ, NIE MO¯ESZ UMRZEÆ, CZY TY NIGDY NIE ZDECHNIESZ, ZDYCHAJ, CZY
TY NIGDY NIE ZDECH...
— GHAAA... Nacisk zel¿a³. Przez chwilê znów móg³ oddychaæ. A potem Annie runê³a na niego, góra bezw³adnego cielska, i w ogóle nie by³ w stanie oddychaæ.
45
Wyczo³giwa³ siê spod niej jak cz³owiek próbuj¹cy przebiæ siê przez pokrywê œnie¿nej lawiny, która go przysypa³a. Dokona³ tego resztkami si³. Przeczo³ga³ siê przez drzwi oczekuj¹c, ¿e lada chwila jej d³oñ znów zaciœnie siê wokó³ jego kostki, ale tak siê nie sta³o. Annie le¿a³a nieruchomo z twarz¹ w ka³u¿y krwi i rozlanego szampana, poœród od³amków zielonego szk³a. Czy by³a martwa? Musia³a byæ martwa. Paul nie wierzy³, ¿e by³a martwa. Zatrzasn¹³ drzwi. Zasuwa, któr¹ zamontowa³a, sprawia³a wra¿enie, jakby znajdowa³a siê w po³owie wysokiego skalistego zbocza, ale dotar³ do niej, przekrêci³ j¹, a potem upad³ na progu,
pod samymi drzwiami i zwiniêty w k³êbek trz¹s³ siê niczym liœæ osiki na wietrze. Przez jakiœ czas by³ nieprzytomny. Ockn¹³ siê na dŸwiêk dziwnego, niezbyt g³oœnego chrobotania. Szczury — pomyœla³. To szcz... W tej samej chwili grube, okrwawione palce Annie wysunê³y siê ze szczeliny pod drzwiami i z³apa³y go za koszulê. Krzykn¹³ i szarpn¹³ siê gwa³townie, aby siê wyrwaæ, i jego lewa noga wrzasnê³a z bólu. R¹bn¹³ piêœci¹ w gmeraj¹ce w szparze pod drzwiami palce. Zamiast siê cofn¹æ, drgnê³y nieznacznie i znieruchomia³y.
Niech to ju¿ bêdzie jej koniec. Proszê, Bo¿e, niech to ju¿ bêdzie jej koniec. Cierpi¹cy obecnie potworne katusze Paul zacz¹³ z wolna czo³gaæ siê w stronê ³azienki. Bêd¹c w po³owie drogi odwróci³ siê i spojrza³ w stronê drzwi. Jej palce wci¹¿ wystawa³y ze szpary pod drzwiami. Ból, jaki przeszywa³ jego cia³o, by³ naprawdê potworny i w tym stanie nie móg³ nie tylko patrzeæ, ale i myœleæ na ten temat, tote¿ zawróci³ i przepchn¹³ jej palce na drug¹ stronê. Z trudem zdo³a³ siê na to zdobyæ — by³ przekonany, ¿e kiedy ich tylko dotknie, zacisn¹ siê wokó³ jego d³oni jak szpony. Kiedy w koñcu dotar³ do ³azienki, ca³e
jego cia³o pulsowa³o jednostajnym bólem. Wœlizgn¹³ siê do œrodka i zamkn¹³ drzwi. Bo¿e, a je¿eli przenios³a prochy gdzieœ indziej? Ale tego nie zrobi³a. W kartonowych pud³ach nadal znajdowa³y siê stosy ró¿nego rodzaju lekarstw. By³y tu te¿ pude³ka z narkotykami. W³¹cznie z tymi, w których znajdowa³y siê kapsu³ki novrilu. £ykn¹³ trzy na sucho, po czym podczo³ga³ siê do drzwi i opar³ siê o nie, blokuj¹c je ciê¿arem swego cia³a. Paul usn¹³.
46
Kiedy siê obudzi³, by³o ju¿ ciemno i w pierwszej chwili nie wiedzia³, gdzie siê znajduje — jak jego sypialnia sta³a siê taka maleñka? Potem przypomnia³ sobie wszystko, a wraz z tym pojawi³o siê dziwne przekonanie, ¿e ona nie umar³a, ¿e nawet teraz nie by³a martwa. Sta³a na zewn¹trz, pod tymi drzwiami, mia³a siekierê i kiedy on wyczo³ga siê z ³azienki, odr¹bie mu g³owê. Jego uciêta g³owa bêdzie siê toczyæ przez korytarz niczym kula bilardowa, a ona bêdzie siê œmiaæ do rozpuku. TO SZALONE —
powiedzia³ do siebie, a potem us³ysza³ (albo tak mu siê zdawa³o) cichy szelest — odg³os sztywnej spódnicy ocieraj¹cej siê o coœ, najprawdopodobniej o œcianê. To ci siê tylko wydaje. To twoja wyobraŸnia... jest taka ¿ywa. Wcale nie. Ja to s³ysza³em. Nie s³ysza³ tego. Wiedzia³ o tym. Jego d³oñ siêgnê³a w stronê klamki i nagle cofnê³a siê niepewnie. Tak, wiedzia³, ¿e niczego nie s³ysza³... a je¿eli jednak to s³ysza³? Mog³a wydostaæ siê przez okno. Paul, ona nie ¿yje! I znowu ta idiotyczna myœl: Bogini nigdy nie umiera.
Zda³ sobie sprawê, ¿e opêtañczo zagryza wargi, i zmusi³ siê, aby przestaæ. Czy to w³aœnie tak wygl¹da³o popadanie w ob³êd? Tak. By³ tego bliski — kto mia³ po temu lepsze predyspozycje? Ale je¿eli siê temu podda, a jutro lub najdalej pojutrze zjawi¹ siê tu gliniarze i znajd¹ w sypialni zw³oki Annie, a w ³azience na dole pulsuj¹c¹ kulê protoplazmy — kulê, która niegdyœ by³a pisarzem nazwiskiem Paul Sheldon — czy to nie by³oby w sumie zwyciêstwo Annie? Mo¿esz siê za³o¿yæ. A teraz, Paulie, b¹dŸ dobr¹ pszczó³k¹ i postêpuj zgodnie ze scenariuszem, dobrze?
Dobrze. Jego d³oñ znów siêgnê³a klamki... i znów zawaha³a siê. Nie móg³ dzia³aæ zgodnie z oryginalnym scenariuszem. Widzia³ w nim siebie pal¹cego swoj¹ powieœæ i j¹, zgarniaj¹c¹ p³on¹ce kartki z deski na oparciu fotela. To wszystko siê wydarzy³o. Tyle tylko, ¿e on mia³ rozpieprzyæ jej mózg za pomoc¹ tej maszyny, a nie rzucaæ ni¹ w jej plecy. Potem mia³ przedostaæ siê do saloniku i podpaliæ ca³y dom. W swoim scenariuszu opracowa³ drogê ucieczki przez jedno z okien w saloniku. Poobija³by siê jak cholera, ale wiedzia³, ¿e Annie jest bardzo skrupulatna, je¿eli chodzi o zamykanie drzwi. Lepiej
poobijany ni¿ zwêglony — pomyœla³ w duchu zgodnie z w³asn¹ interpretacj¹ s³ów, które móg³ kiedyœ wypowiadaæ Jan Chrzciciel. W ksi¹¿ce wszystko posz³oby pewnie zgodnie z planem... ale w ¿yciu, cholera, zawsze panowa³ potworny ba³agan — co móg³byœ powiedzieæ na temat ¿ycia, gdzie najwiêcej najbardziej kluczowych rozmów toczy siê, kiedy masz parcie na pêcherz, albo coœ w tym rodzaju? ¯ycia, w którym nigdy nie by³o ¿adnych rozdzia³ów? — Cholerny ba³agan — warkn¹³ Paul. — Dobrzy faceci jak ja zawsze musz¹ posprz¹taæ ten syf. Sp³ukaæ. — Zachichota³.
Butelki szampana nie by³o w scenariuszu, ale to ma³e piwo w porównaniu z potworn¹ ¿ywotnoœci¹ tej kobiety i jego niepokoj¹c¹, nieomal bolesn¹ niepewnoœci¹. A dopóki nie wiedzia³, czy ona by³a martwa czy nie, nie móg³ spaliæ domu i sprowadziæ w ten sposób pomocy. Nie — poniewa¿ Annie wci¹¿ jeszcze mog³a ¿yæ — a to oznacza³oby, ¿e bez skrupu³ów spali³by j¹ ¿ywcem. To nie Annie powstrzymywa³a go przed tym krokiem. To maszynopis. Prawdziwy maszynopis. To, co spali³, nie by³o niczym wiêcej jak stosem czystych kartek z tytu³ow¹ stron¹ na szczycie — czyste kartki, trochê notatek i zapisków.
Prawdziwy maszynopis Powrotu Misery by³ bezpiecznie ukryty pod ³ó¿kiem i nadal siê tam znajdowa³. Chyba ¿e ona nadal ¿yje. Je¿eli nadal ¿yje, to mo¿e jest tam w œrodku i czyta go. No i co masz zamiar zrobiæ? Czekaj tu — powiedzia³a mu czêœæ niego samego. — Tu, gdzie jest mi³o i bezpiecznie. Ale inna, odwa¿niejsza jego czêœæ nalega³a, aby postêpowa³ zgodnie ze scenariuszem — przynajmniej na tyle, na ile móg³. Dostaæ siê do saloniku, wybiæ szybê i wydostaæ siê z tego okropnego domu. Doczo³gaæ siê do drogi i zatrzymaæ
jakiœ samochód. Kiedyœ musia³by czekaæ parê dni, ale teraz sytuacja siê zmieni³a. Dom Annie sta³ siê popularnym miejscem. Zbieraj¹c resztki odwagi siêgn¹³ do klamki i przekrêci³ j¹. Drzwi otworzy³y siê powoli w ciemnoœæ i tak, Annie tam by³a, bogini tam by³a, stoj¹c w ciemnoœci, bia³y kszta³t w fartuchu pielêgniarki. Zamkn¹³ oczy, a potem otworzy³ je. Cienie — tak. Annie — nie. Z wyj¹tkiem zdjêæ w gazetach nigdy nie widzia³ jej w fartuchu pielêgniarki. Tylko cienie. Cienie i... (tak ¿ywa) wyobraŸnia. Wype³z³ wolno na korytarz i obejrza³ siê
za siebie w stronê drzwi do sypialni. By³y zamkniête na g³ucho; zacz¹³ siê czo³gaæ w stronê saloniku. Wokó³ panowa³y ciemnoœci. Annie mog³a siê ukrywaæ praktycznie wszêdzie. I mog³a mieæ przy sobie siekierê. Czo³ga³ siê. Mia³ przed sob¹ olbrzymi¹ sofê i Annie kuli³a siê za ni¹. Drzwi do kuchni sta³y otworem i Annie sta³a za nimi. Z ty³u za nim skrzypnê³y deski pod³ogi... oczywiœcie! Annie by³a ZA NIM! Odwróci³ siê, serce wali³o mu w piersiach, w skroniach dudni³o, mózg siê lasowa³, a Annie by³a tu¿ za jego plecami z siekier¹ w uniesionych
wysoko d³oniach — ale tylko przez chwilê. Rozmy³a siê w ciemnoœciach. Wczo³ga³ siê do saloniku i w tej samej chwili us³ysza³ odg³os nadje¿d¿aj¹cego samochodu. S³abe œwiat³o reflektorów przeœlizgnê³o siê po oknach. Zrobi³o siê jaœniej. Us³ysza³ chrzêst opon na ¿wirze i zrozumia³, ¿e tamci zobaczyli ³añcuch, który rozci¹gnê³a przed wjazdem na podjazd. Drzwiczki wozu otworzy³y siê i zamknê³y. — Cholera! Spójrz na to! Czo³ga³ siê szybciej, wyjrza³ przez okno i zobaczy³ postaæ zbli¿aj¹c¹ siê do domu. Kszta³t kapelusza nie pozostawia³ ¿adnych w¹tpliwoœci to by³ gliniarz.
Paul uchwyci³ siê stolika, str¹caj¹c stoj¹ce na nim figurki. Kilka spad³o na pod³ogê i roztrzaska³o siê. Jego d³oñ zacisnê³a siê wokó³ jednej z figurek (przynajmniej ona przypomina³a ksi¹¿kê) — by³a g³adka jak historia rodem z powieœci; o ¿yciu raczej rzadko mo¿na powiedzieæ w ten sposób. To by³ pingwin na górze lodowej. TO JU¯ KONIEC MOJEJ OPOWIEŒCI — brzmia³ podpis na lodowej p³ycie, a Paul pomyœla³: Tak! Bogu dziêki! Opieraj¹c siê na lewym przedramieniu zacisn¹³ z ca³ych si³ praw¹ rêkê na figurce pingwina. Pêcherze popêka³y i zaczê³a wyciekaæ z nich ropa. Odchyli³
rêkê do ty³u i z ca³ych si³ rzuci³ pingwinem w okno, tak jak jeszcze niedawno temu zrobi³ to z porcelanow¹ popielniczk¹ w goœcinnej sypialni. — TUTAJ! — krzykn¹³ jak oszala³y Paul Sheldon. — TUTAJ, TUTAJ PROSZÊ. JESTEM TUTAJ!
47
W ca³ej tej historii by³o jeszcze jedno u³adzenie rodem z powieœci. To byli ci sami dwaj gliniarze, którzy nie tak dawno z³o¿yli Annie wizytê i przes³uchiwali j¹ w sprawie zaginiêcia Kushnera — Dawid i Goliat. Tyle tylko, ¿e dziœ p³aszcz Dawida nie by³ zapiêty, lecz porozpinany, a w d³oni mê¿czyzny tkwi³ rewolwer. Jak siê okaza³o, Dawid nazywa³ siê Wicks. Goliat — Mc Knight. Mieli nakaz rewizji. Kiedy w koñcu wdarli siê do domu, w odpowiedzi na potworne krzyki dobiegaj¹ce z saloniku, znaleŸli tam
cz³owieka, który przypomina³ trupa. Istny koszmar. — By³a taka jedna ksi¹¿ka, któr¹ bardzo lubi³em — czyta³em j¹ jeszcze w liceum — powiedzia³ swojej ¿onie Wicks nastêpnego dnia rano. — To by³ chyba Hrabia Monte Christo albo Wiêzieñ Zendy. W ka¿dym razie by³o to o facecie, który przesiedzia³ w wiêzieniu czterdzieœci lat. Sam. Przez czterdzieœci lat nie widzia³ drugiego cz³owieka. I w³aœnie tak wygl¹da³ ten facet. — Wicks przerwa³ na chwilê, chc¹c, aby jego s³owa bardziej zapad³y jej w pamiêæ, a jednoczeœnie jak najlepiej wyraziæ swoje odczucia w tej niezwyk³ej chwili — konflikt uczuæ,
jaki rozgrywa³ siê w jego wnêtrzu — grozê, ¿al, smutek i obrzydzenie, przede wszystkim zaœ zdziwienie, ¿e cz³owiek, wygl¹daj¹cy tak okropnie, w ogóle jeszcze ¿y³. Nie potrafi³ znaleŸæ s³ów. — Kiedy nas zobaczy³, zacz¹³ p³akaæ — rzek³ i po chwili doda³: — Nie wiem dlaczego, ale przez ca³y czas nazywa³ mnie Dawidem. — Mo¿e wygl¹dasz jak ktoœ, kogo zna³ — stwierdzi³a. — Byæ mo¿e.
48
Skóra Paula by³a szara, a jego cia³o chude jak szczapa. Przycupn¹³ przy stoliku, dr¿¹c na ca³ym ciele i patrz¹c na nich rozbieganymi oczyma. — Kim... — zacz¹³ Mc Knight. — Bogini — przerwa³ mu wycieñczony mê¿czyzna na pod³odze. Obliza³ usta. — Musicie na ni¹ uwa¿aæ. Sypialnia. Tam mnie trzyma³a. Ulubione zwierz¹tko domowe. Ulubiony pisarz. Sypialnia. Ona tam jest. — Annie Wilkes? — spyta³ Wicks. —
W tej sypialni? — Skin¹³ w stronê korytarza. — Tak. Tak. Zamkniêta. Ale oczywiœcie jest tam okno. — Kim... — zacz¹³ po raz drugi Mc Knight. — Chryste, nie widzisz? — spyta³ Wicks. — To ten facet, którego szuka³ Kushner. Ten pisarz. Nie pamiêtam jego nazwiska, ale to na pewno on. — Dziêki Bogu — rzek³ wychudzony mê¿czyzna. — Co? — Wicks zasêpiony pochyli³ siê w jego stronê.
— Dziêki Bogu, ¿e nie pamiêta pan mojego nazwiska. — Nie szukaliœmy ciebie, koleœ. — W porz¹dku. Niewa¿ne. Tylko... musicie byæ ostro¿ni. Myœlê, ¿e ona nie ¿yje. Ale b¹dŸcie ostro¿ni. Je¿eli jeszcze ¿yje... jest niebezpieczna... jak grzechotnik. — Z olbrzymim wysi³kiem uniós³ swoj¹ pokrzywion¹ lew¹ nogê w stronê promienia latarki Mc Knighta. — Odr¹ba³a mi stopê. Siekier¹. Przez d³u¿sz¹ chwilê patrzyli na jego okaleczon¹ nogê, po czym Mc Knight wyszepta³: — Chryste Panie!
— ChodŸ — rzek³ Wicks. Wyj¹³ rewolwer, a potem obaj policjanci ruszyli wolno korytarzem w stronê zamkniêtych drzwi sypialni Paula. — UWA¯AJCIE NA NI¥! — krzykn¹³ Paul ochryp³ym i ³ami¹cym siê g³osem. — B¥DCIE OSTRO¯NI! Otworzyli drzwi i weszli do œrodka. Paul przesun¹³ siê i opar³ o œcianê. Zamkn¹³ oczy. By³o mu zimno. Nie móg³ opanowaæ dr¿enia. Albo oni zaczn¹ krzyczeæ, albo ona. Lada chwila us³yszy odg³osy walki. Albo strza³y. Próbowa³ siê przygotowaæ na któr¹œ z tych ewentualnoœci. Czas p³yn¹³ — zdawa³o mu siê, ¿e up³ynê³o go bardzo du¿o. W
koñcu us³ysza³ kroki na korytarzu. Otworzy³ oczy. To by³ Wicks. — Ona by³a martwa — rzek³ Paul. — Wiedzia³em o tym, by³em o tym przekonany, ale nadal trudno mi w to... Wicks powiedzia³: — W pokoju s¹ œlady krwi, strzêpy popalonych kartek i t³uczonego szk³a... ale... nie ma Annie Wilkes. Pokój jest pusty. Kompletnie. Paul Sheldon spojrza³ na Wicksa, a potem zacz¹³ krzyczeæ. Wci¹¿ jeszcze krzycza³, kiedy w koñcu straci³ przytomnoœæ.
Czêœæ czwarta
BOGINI
— Z³o¿y ci wizytê wysoka ciemna nieznajoma — powiedzia³a do Misery Cyganka — a Misery, zaskoczona, w jednej chwili zda³a sobie sprawê z dwóch rzeczy: po pierwsze to nie by³a Cyganka, a po drugie — nie by³y ju¿ same w namiocie. Zanim d³onie szalonej kobiety zacisnê³y siê na jej gardle, poczu³a zapach perfum Gwendolyn Chastain. — Prawdê mówi¹c — zauwa¿y³a Cyganka, która nie by³a Cygank¹ — myœlê, ¿e ona ju¿ tu jest. Misery próbowa³a krzyczeæ, ale nie mog³a ju¿ nawet oddychaæ.
“Dziecko Misery”
— To zawsze tak wygl¹da, Szefie Ian — rzek³ Hezekiah. — Niewa¿ne, jak by siê na ni¹ spojrza³o, wygl¹da, jak by siê na ciebie gapi³a. Nie wiem, czy to p³awda, ale Ba³kasi mówi¹, ¿e nawet jak siê jest z ty³u, za ni¹, to siê ma w³a¿enie, jakby siê na ciebie gapi³a. — Ale to przecie¿ tylko zwyczajna ska³a — zaprotestowa³ Ian. — Tak, Szefie Ian — zgodzi³ siê Hezekiah. — I to jej daje si³ê... “Powrót Misery”
1
umbra broom wrooom umbra brooom
fayuunnn Te dŸwiêki: s³yszalne nawet we mgle.
2
“Teraz muszê sp³ukaæ” — powiedzia³a i tak to wygl¹da³o.
3
W dziewiêæ miesiêcy po tym, jak Wicks i Mc Knight wynieœli go z domu Annie na prowizorycznych noszach, Paul Sheldon dzieli³ swój czas pomiêdzy Doctors Hospital w Queens a nowym apartamentem na East Side, na Manhattanie. Jego nogi zosta³y ponownie po³amane. Lewa wci¹¿ jeszcze znajdowa³a siê w gipsie (od kolana w dó³). Lekarze powiedzieli mu, ¿e bêdzie kula³ do koñca ¿ycia, ale bêdzie móg³ chodziæ i w zasadzie nie powinno mu to sprawiaæ bólu. Kula³by bardziej, gdyby porusza³ siê na swojej
w³asnej stopie ni¿ na specjalnie sporz¹dzonej protezie. Jak na ironiê, Annie wyœwiadczy³a mu przys³ugê. Pi³ za du¿o i nie pisa³ w ogóle. Miewa³ koszmary. Pewnego majowego popo³udnia, wychodz¹c z windy, dla odmiany nie myœla³ o Annie, tylko o pêkatej paczce, któr¹ niós³ pod pach¹ i która zawiera³a dwie opas³e odbitki szczotkowe Powrotu Misery. Jego wydawcy nadali ksi¹¿ce wyj¹tkowo szybki bieg — co, z uwagi na pojawiaj¹ce siê na pierwszych stronach obszerne artyku³y dotycz¹ce niezwyk³ych i przera¿aj¹cych okolicznoœci powstania powieœci, wcale nie by³o zaskakuj¹ce. Hastings House
zapowiedzia³ pierwsze wydanie w bezprecedensowym nak³adzie miliona egzemplarzy. — A to dopiero pocz¹tek — rzek³ jego wydawca, Charlie Merill, na lunchu, z którego Paul wraca³ z odbitk¹ szczotkow¹ swojej nowej ksi¹¿ki. — Ta ksi¹¿ka przyæmi wszystkie inne, mój przyjacielu. Powinieneœ uklêkn¹æ i podziêkowaæ Bogu, ¿e historia opisana w tej ksi¹¿ce jest prawie tak samo dobra jak ta poza ni¹. Paul nie wiedzia³, czy to by³a prawda, i w gruncie rzeczy w ogóle go to nie obchodzi³o. Chcia³ to mieæ ju¿ za sob¹ i zabraæ siê za nastêpn¹ ksi¹¿kê... ale dni
posuchy zmieni³y siê w tygodnie, a potem miesi¹ce i z wolna zacz¹³ siê zastanawiaæ, czy w ogóle napisze nastêpn¹ ksi¹¿kê. Charlie b³aga³ go, ¿eby opisa³ (w ksi¹¿ce nale¿¹cej do literatury faktu) swoj¹ gehennê. Ta ksi¹¿ka, stwierdzi³, przyæmi³aby nawet Powrót Misery. Przyæmi³aby Iacoccê. Kiedy Paul zapyta³ go z ciekawoœci, ile jego zdaniem móg³by zgarn¹æ za prawa do wydania kieszonkowego, Charlie odsun¹³ rêk¹ w³osy z czo³a, zapali³ camela i rzek³: — Myœlê, ¿e moglibyœmy ustaliæ cenê wywo³awcz¹ na dziesiêæ milionów dolarów, a i tak licytacja by³aby jak cholera!
Mówi¹c te s³owa nawet nie mrugn¹³ oczami. Po paru chwilach Paul doszed³ do wniosku, ¿e jego wydawca rzeczywiœcie musia³ mówiæ zupe³nie serio, albo tak mu siê przynajmniej wydawa³o. Ale wiedzia³, ¿e nie by³ w stanie napisaæ tego typu ksi¹¿ki — przynajmniej jeszcze nie teraz, a najprawdopodobniej nigdy. Pisa³ powieœci. Móg³ napisaæ to, co mu proponowa³ Charlie, ale w ten sposób przyzna³by samemu sobie, ¿e ju¿ nigdy nie napisze kolejnej powieœci. A najœmieszniejsze jest, ¿e to by³aby powieœæ — chcia³ ju¿ powiedzieæ do Charliego Merrilla i powstrzyma³ siê niemal w ostatniej chwili. Najœmieszniejsze by³o to, ¿e Charlie w
ogóle by siê tym nie przej¹³. To zaczyna³oby siê jak literatura faktu, a potem stopniowo zmienia³oby siê... Z pocz¹tku tylko trochê... Potem trochê bardziej... I bardziej. Nie dlatego, ¿ebym mia³ przez to wygl¹daæ lepiej (choæ prawdopodobnie tak by w³aœnie by³o) i aby Annie wygl¹da³a przez to gorzej (bo to chyba by³oby niemo¿liwe) — po prostu po to, aby stworzyæ odpowiedni¹ g³adkoœæ. Nie chcê tworzyæ fikcji samego siebie. Pisanie mo¿e byæ jak masturbacja, ale uchowaj Bo¿e, gdyby mia³o siê zmieniæ w akt autokanibalizmu. Jego mieszkanie — 9 E znajdowa³o siê
najdalej od windy, a dziœ korytarz zdawa³ siê mieæ co najmniej ze dwie mile d³ugoœci. Zacz¹³ iœæ w jego stronê, wolno, ponuro, z kulami w kszta³cie litery “T” w rêkach. KLAK... KLAK... KLAK... Bo¿e, nie cierpia³ tego odg³osu. Ból w nogach odezwa³ siê na nowo, domagaj¹c siê novrilu. Czasami myœla³, ¿e dobrze by³oby znów znaleŸæ siê w domu Annie — tylko ze wzglêdu na prochy, jakimi go szpikowa³a. Lekarze wyci¹gnêli go z na³ogu. Jego substytutem sta³ siê alkohol — i kiedy wejdzie do mieszkania, strzeli sobie z miejsca podwójnego burbona. Potem przez chwilê bêdzie patrzy³ na ciemny ekran
monitora z drukark¹. Zabawne. Przycisk do papieru Paula Sheldona... za, bagatelka, 15 tysiêcy dolarów. KLAK... KLAK... KLAK. Teraz wydoby³ klucz z kieszeni i to na tyle zrêcznie, aby nie upuœciæ przy tym koperty z odbitk¹ Powrotu Misery ani którejœ z kul. Opar³ kule o œcianê. Kiedy to robi³, paczka wypad³a mu spod pachy i upad³a na dywan. Koperta otworzy³a siê. — Cholera — zakl¹³ i w tej samej chwili, jak na komendê, obie kule z trzaskiem zsunê³y siê na pod³ogê. Paul zamkn¹³ oczy, chwiej¹c siê niepewnie na swoich poskrêcanych
bol¹cych nogach, czekaj¹c na swoj¹ reakcjê — nie wiedz¹c, czy ma siê wœciec czy p³akaæ. Mia³ nadziejê, ¿e siê wœcieknie. Nie chcia³ p³akaæ, tu, w korytarzu, choæ wiedzia³, ¿e to mo¿e nast¹piæ. Nast¹pi³o. Nogi bola³y go przez ca³y czas i chcia³ dostaæ swoj¹ porcjê narkotyku — a nie tej skutecznej aspiryny, któr¹ zaserwowali mu w szpitalu. Chcia³ dobrego procha, procha od Annie. Przez ca³y czas by³ tak cholernie zmêczony. To, co mog³o go o¿ywiæ, to wymyœlanie ró¿nych historyjek i pisanie. Przede wszystkim pisanie (a nie jakieœ gówniane kule). To by³ jego narkotyk — narkotyk, który nigdy dot¹d go nie zawiód³, ale jego zapas najwyraŸniej siê ju¿ wyczerpa³.
Wygl¹da³o na to, ¿e dla niego wszystko siê skoñczy³o. Tak to jest, kiedy odpadasz z gry — pomyœla³ otwieraj¹c drzwi i wkuœtykuj¹c do swojego mieszkania. Dlatego nikt o tym nie pisze. To jest, kurwa, zbyt ponure. Powinna by³a umrzeæ, kiedy wbi³em jej do gard³a te zwêglone i na wpó³ spalone kartki i ja te¿ powinienem by³ wtedy umrzeæ. W tej w³aœnie chwili byliœmy naprawdê jak postaci z jednego z tych seriali, o których opowiada³a Annie ¿adnych szaroœci, tylko biel i czerñ, dobro i z³o. Ja by³em Geoffreyem, a ona Bogini¹ Pszczó³ plemienia Bourkasów. S³ysza³em ju¿ niejedno, ale to po prostu œmieszne. Zapomnij o ba³aganie, tam, na pod³odze. To teraz niewa¿ne.
Wszystko w swoim czasie. Najpierw gul, gul, gul, a potem sprz¹tu-krz¹tu. Najpierw przestaæ byæ, a potem... Zatrzyma³ siê. Zorientowa³ siê nagle, ¿e w pomieszczeniu by³o jakby za ciemno. I by³a w nim jakaœ woñ. Zna³ tê woñ. Zabójcz¹ mieszankê brudu i pudru. Annie poderwa³a siê ze swojej kryjówki za sof¹ niczym bia³y duch — ubrana w fartuch pielêgniarki i czepek. W d³oni trzyma³a siekierê. Wrzeszcza³a: Czas to sp³ukaæ. Paul! Czas to sp³ukaæ! Krzykn¹³ i próbowa³ zmusiæ swoje schorowane nogi do odwrotu. Z przedziwn¹ zrêcznoœci¹ i spokojem przeskoczy³a przez sofê, jak olbrzymia
¿aba albinos. Jej nakrochmalony fartuch zaszeleœci³ z o¿ywieniem. Pierwszy cios siekiery okaza³ siê niecelny, tyle tylko, ¿e zapar³o mu dech w piersiach; tak mu siê przynajmniej wydawa³o, dopóki nie znalaz³ siê na pod³odze, czuj¹c w nozdrzach zapach swojej w³asnej krwi. Spuœci³ wzrok i zobaczy³, ¿e jego cia³o by³o rozciête prawie na pó³. Sp³ukaæ! — krzyknê³a i odr¹ba³a mu praw¹ rêkê. Sp³ukaæ! — wrzasnê³a ponownie i jego lewa d³oñ zniknê³a: czo³ga³ siê w stronê otwartych drzwi na bluzgaj¹cych krwi¹ kikutach nadgarstków i, co
niewiarygodne, odbitki stale tam by³y — egzemplarze, które Charlie wrêczy³ mu na lunchu u p. Lee’a przesuwaj¹c du¿¹ papierow¹ kopertê w jego stronê poprzez lœni¹co bia³¹ powierzchniê nakrycia sto³owego, a z g³oœników nad ich g³owami p³ynê³y dŸwiêki muzyki. Annie, mo¿esz to teraz przeczytaæ! — próbowa³ jeszcze krzykn¹æ, ale zd¹¿y³ powiedzieæ tylko — ANNIE — zanim jego odr¹bana od tu³owia g³owa potoczy³a siê pod œcianê. Ostatnim obrazem, jaki zarejestrowa³a jego gasn¹ca œwiadomoœæ, by³ widok w³asnego, spoczywaj¹cego na ziemi cia³a i stoj¹cych obok niego bia³ych butów Annie.
Bogini pomyœla³, i umar³.
4
Scenariusz: Szkic lub synopsis, ogólny zarys akcji Webster’s New Collegate. Pisarz: Ten, kto pisze, zw³aszcza zawodowo Webster’s New Collegate. Wymys³: Symulowanie b¹dŸ stwarzanie pozorów czegoœ Webster’s New Collegate.
5
Paulie, “Mo¿esz?”
6
Tak. Oczywiœcie, ¿e móg³. Zgodnie ze
“Scenariuszem pisarskim” Annie wci¹¿ jeszcze ¿y³a, choæ zrozumia³, ¿e to by³o tylko jego wymys³em.
7
Naprawdê uda³ siê na lunch z Charliem
Merrillem. Rozmowa przebiega³a identycznie. Tyle tylko, ¿e kiedy wszed³ do swego mieszkania, wiedzia³, ¿e to sprz¹taczka zaci¹gnê³a zas³ony, a kiedy siê przewróci³, z jego ust doby³ siê okrzyk przera¿enia. Mia³ wra¿enie, ¿e to Annie wychodzi nagle niczym Kain zza potê¿nej sofy, zdawa³ sobie sprawê, ¿e winê za jego upadek ponosi kot — zezowaty syjamczyk imieniem Œmieciarz, którego zabra³ ze schroniska w zesz³ym miesi¹cu. Nie by³o ¿adnej Annie, bo Annie tak naprawdê wcale nie by³a bogini¹, tylko wariatk¹, która katowa³a Paula z sobie tylko znanych powodów. Annie zdo³a³a wydobyæ wiêkszoœæ papierowych kul z ust i z gard³a i wydosta³a siê przez okno w
sypialni, podczas gdy Paul, wzi¹wszy potê¿n¹ dawkê narkotyków, usn¹³ w ³azience. Dotar³a do stodo³y i tam wyzionê³a ducha. Nie ¿y³a ju¿, kiedy Wicks i Mc Knight j¹ odnaleŸli, ale nie umar³a na skutek uduszenia. Zmar³a w wyniku pêkniêcia czaszki, którego dozna³a uderzaj¹c o podstawê kominka, a uderzy³a weñ, poniewa¿ siê potknê³a i upad³a. W sumie wiêc zosta³a zabita przez maszynê do pisania, której Paul tak bardzo nienawidzi³. Niemniej jednak mia³a pewne plany co do jego osoby. Nie ulega³o w¹tpliwoœci; tym razem nie wystarcza³a jej ju¿ nawet siekiera. ZnaleŸli j¹ przed zagrod¹ dla Misery z jedn¹ rêk¹ zaciœniêt¹ na uchwycie pi³y ³añcuchowej. To wszystko nale¿a³o
jednak do przesz³oœci. Annie Wilkes spoczywa³a w grobie. Ale, jak Misery Chastain, nie mog³a zaznaæ spokoju. W swoich snach i wizjach na jawie wykopywa³ j¹ z grobu raz po raz. Nie mog³eœ zabiæ bogini. Na jakiœ czas radzi³ sobie z ni¹ za pomoc¹ burbona, ale by³ to czysto doraŸny œrodek. Podszed³ do barku, zlustrowa³ uwa¿nie rz¹d butelek, a potem odwróci³ wzrok, ¿eby spojrzeæ na odbitkê szczotkow¹ Powrotu Misery i kule. Rzuci³ butelce ostatnie po¿egnalne spojrzenie, a potem powróci³ do swojej pracy.
8
Sp³ukaæ.
9
Pó³ godziny póŸniej siedzia³ przed ciemnym ekranem przekonany, ¿e najwyraŸniej w g³êbi duszy ma ochotê na tego typu karê. Zamiast kieliszka ³ykn¹³ aspirynê, ale to i tak nie zmieni tego, co siê teraz stanie — bêdzie tak siedzia³ przez 15 minut, mo¿e nawet pó³ godziny, patrz¹c na plamkê kursora b³yskaj¹c¹ w ciemnoœci. Potem wy³¹czy urz¹dzenie i w koñcu wypije tego kielicha. Tylko... Tylko ¿e wracaj¹c z lunchu z Charliem zobaczy³ coœ zabawnego i to podsunê³o mu pomys³. Nie wspania³y. Taki sobie pomys³. To by³o w gruncie rzeczy drobne, ma³o znacz¹ce zdarzenie. Dzieciak z wózkiem na zakupy, na
Czterdziestej Ósmej ulicy — to wszystko, tyle tylko, ¿e wewn¹trz wózka znajdowa³a siê klatka, a w niej doœæ spore pokryte gêstym futrem zwierzê. Paul myœla³ z pocz¹tku, ¿e by³ to kot. Kiedy przyjrza³ mu siê uwa¿niej, dostrzeg³ szerok¹ bia³¹ prêgê na grzbiecie zwierzêcia. — Ch³opcze — zagadn¹³ — czy to skunks? — Tak — stwierdzi³ ch³opak i popchn¹³ wózek trochê szybciej do przodu. Nie zatrzymujesz siê na ulicy na d³u¿sz¹ rozmowê z podejrzanymi typami, zw³aszcza z dziwnie wygl¹daj¹cymi facetami, którzy maj¹ pod oczami worki
wielkoœci sporych walizek i którzy chodz¹ o kulach. Dzieciak skrêci³ za róg i znikn¹³. Paul poszed³ dalej chc¹c z³apaæ taksówkê, ale mia³ codziennie przejœæ co najmniej milê i to by³ w³aœnie jego spacer — bola³o jak diabli i aby o tym nie myœleæ, zacz¹³ siê zastanawiaæ, sk¹d pochodzi³ ten dziwny ch³opak, sk¹d mia³ ten wózek na zakupy, a przede wszystkim sk¹d wzi¹³ siê tu ten skunks. Us³ysza³ za sob¹ jakiœ odg³os i odwróci³ siê od ciemnego ekranu, aby zobaczyæ Annie wychodz¹c¹ z kuchni. Mia³a na sobie d¿insy i czerwon¹ flanelow¹ koszulê. W d³oniach trzyma³a pi³ê ³añcuchow¹. Zamkn¹³ oczy, otworzy³
je i gdy siê okaza³o, ¿e Annie zniknê³a, poczu³ nag³y przyp³yw wœciek³oœci. Odwróci³ siê w stronê monitora i zacz¹³ pisaæ — szybko, niemal myl¹c klawisze:
—1—
Dzieciak us³ysza³ jakiœ odg³os na ty³ach budynku i choæ z miejsca pomyœla³ o szczurach, mimo wszystko zdecydowa³ siê skrêciæ za róg. By³o jeszcze za wczeœnie, aby iœæ do domu, bo lekcje skoñcz¹ siê dopiero za pó³torej godziny, a on by³ przecie¿ na wagarach. To, co zobaczy³ przyciœniête pod œcian¹,
oœwietlone promieniami s³oñca, nie by³o szczurem, ale wielkim czarnym kotem z najbardziej puszystym ogonem, jaki kiedykolwiek widzia³.
10
Przerwa³. Serce zupe³nie nagle zaczê³o waliæ mu jak m³otem. Paulie — “Mo¿esz?” To by³o pytanie, na które nie oœmieli³ siê odpowiedzieæ. Ponownie pochyli³
siê nad klawiatur¹ i po chwili zacz¹³ uderzaæ w klawisze... tym razem ³agodniej.
11
To nie by³ kot. Eddie Desmond ca³e swoje ¿ycie mieszka³ w Nowym Jorku, ale bywa³ w zoo w Bronksie, 10 i Chryste, by³o przecie¿ tyle ró¿nych ksi¹¿ek z obrazkami. Wiedzia³, co to by³o za zwierzê, choæ nie mia³ pojêcia, sk¹d mog³o siê ono wzi¹æ na ty³ach tego
opuszczonego domu przy Wschodniej 105. Bia³y szeroki pasek na grzbiecie zwierzêcia nie pozostawia³ najmniejszych w¹tpliwoœci. To by³ skunks. Eddie wolno ruszy³ w jego stronê. Stopy ch³opca zachrzêœci³y na cementowym ¿wirze.
12
Móg³. MÓG£. A wiêc, pe³en wdziêcznoœci i przera¿enia, zrobi³ to. Dziura otworzy³a siê, a Paul spojrza³ przez ni¹ na to, co
znajdowa³o siê poza ni¹, nie zdaj¹c sobie sprawy, ¿e jego palce zaczynaj¹ coraz szybciej œmigaæ po klawiaturze; nie zdaj¹c sobie sprawy, ¿e jego bol¹ce nogi znajdowa³y siê teraz w tym samym mieœcie, ale piêædziesi¹t przecznic dalej; nie zdaj¹c sobie sprawy z tego, ¿e pisz¹c najnormalniej w œwiecie — p³aka³. Lovell. Maine. 23 wrzeœnia 1984 Bangor. Maine. 7 paŸdziernika 1986: TO JU¯ KONIEC MOJEJ OPOWIEŒCI. 1 Misery to imiê bohaterki powieœci, ale i okreœlenie nieszczêœcia, z³ego
losu, niedoli itp. (przyp. t³um.). 2 Patrz: Stephen King Lœnienie (The Shining).