Tajna jednostka wywiadowcza CIA, staje w obliczu klęski, gdy jej pracownicy zaczynają
ginąć. Wyzwanie rozwikłania zagadki tajemniczych morderstw podej...
2 downloads
14 Views
Tajna jednostka wywiadowcza CIA, staje w obliczu klęski, gdy jej pracownicy zaczynają
ginąć. Wyzwanie rozwikłania zagadki tajemniczych morderstw podejmuje agentka - Sophie
Marx, która cudem unika śmierci próbując odkryć prawdę. Zadanie okazuje się niezwykle
trudne, ponieważ nie sposób określić, kto rozdaje karty w tej śmiertelnie niebezpiecznej grze.
David Ignatius autor bestsellerowych powieści, takich jak W sieci kłamstw, Wydział Persja
kolejny raz zabiera czytelnika na Bliski Wschód. Ukazuje Pakistan jako kraj kontrastów, w
którym najbiedniejsi mieszkańcy, kierujący się wyłącznie kodeksem plemiennym, żyją obok
zeuropeizowanych bogatych generałów, zarabiających na współpracy z Zachodem.
IGNATIUS DAVID
KRWAWA FORSA
Tłumaczenie Jerzy Wołk-Łaniewski
Zeskanował Krzysztof tykwiński
Zemsta, choć z początku Słodka, lecz z czasem nabiera goryczy I zawróciwszy uderza
mściciela
John Milton „Raj utracony" tłum. Maciej Słomczyński
- Wpierw wdzieracie się na nasze terytoria, gdzie nie macie czego szukać i gdzie obiecaliście
się nie zapuszczać, następnie zaś wasze najście wywołuje urazę, uraza z kolei oznacza opór.
Wtedy niezwłocznie podnosicie larum, że oto ludzie się burzą, a ich postępowanie to rebelia.
Potem organizujecie ekspedycję karną, aby stłamsić ową rebelię. Na koniec zaś,
doprowadziwszy do rozlewu krwi, wzbudziwszy zamęt i anarchię, z rękoma wzniesionymi ku
niebiosom oświadczacie, że racje natury moralnej zmusiły was, by tu pozostać: gdybyście
bowiem mieli się wycofać, oznaczałoby to pozostawienie tych terytoriów w stanie, na jaki
żadna cywilizowana potęga nie mogłaby ze spokojem
i opanowaniem przystać
Wicehrabia John Morley, Sekretarz Stanu do Spraw Indii 1905-1910, podsumowujący gniew
Pasztunów;
cytat za: C.F. Andrews, The Challenge of the North West Frontier, 1937
Prolog
MAKIN, POŁUDNIOWY WAZIRISTAN.
Dla Omara to ostatnia noc w Makinie. Zje kolację z rodziną, a potem wróci do swojego
laboratorium komputerowego w Islamabadzie, jego bracia Nazir i Karimullah powrócą zaś do
prowadzonej walki. Tej nocy na kolacji pojawią się arabscy goście, którzy znaleźli w Makinie
schronienie, a przywódca wioski złoży wizytę, by pożegnać „Ustad Omara" - „Światłego
Omara" jak zwykli go tu nazywać; bywa on w takich miejscach, jak Dubaj czy Londyn, które
mieszkańcy Makinu ledwie są w stanie sobie wyobrazić.
Przed kolacją Omar wraz z Karimullahem, najmłodszym z braci, wyszli na przechadzkę po
wysokich wzgórzach wznoszących się nad miejscowością. Omar ma już niemal czterdzieści
lat i na dodatek zdążył przywyknąć do życia w mieście, więc od wspinaczki po skalistym
zboczu bolą go kolana, kiedy zaś staje na szczycie wzniesienia, osłonięty jedynie ciernistymi
krzakami akacji, jego płuca rozpaczliwie dopominają się powietrza. Karimullah jest zwinny,
w opinii brata wręcz zbyt zwinny, a lata spędzone na walce w okolicznych górach sprawiły,
że jego kości pokryte są prawie wyłącznie mięśniami. Chłopak przypomina wilka: ma wąską
twarz, jest niezmordowany i spragniony ofiary.
Omar spogląda z grani na rozpościerającą się w dole panoramę upstrzonej skałami doliny.
Wysokie sosny łagodzą krajobraz, zasłaniając głazy, zniszczone pola oraz leje po
wybuchach bomb. W biegnącym skrajem zbocza korycie rzeki sączy się ledwo dostrzegalna
strużka. Zbyt mało niesie wody, by wzrosło tu cokolwiek poza nienawiścią. To nie mój kraj,
myśli Omar. To już nie mój kraj. Omar uciekł do innego świata, gdzie jałowe wzgórza uznaje
się za strefy swobodnego ognia, zaś relacje międzyludzkie to nie intymne więzi pomiędzy
krewnymi i współplemieńcami, lecz sztuczne wytwory bezdusznych sieci komputerowych.
Schodzą teraz po zboczu. Karimullah jak zawsze ma przy sobie broń. Zwraca ją teraz w
kierunku ptaka, który wypadł z zarośli i prędko zmierza w ich stronę. Młodzieniec w każdej
chwili mógłby go trafić, bo nigdy nie chybia, jednak zamiast tego odkłada broń i uśmiecha się
do brata. Czymże bowiem ptak ten nam zaszkodził?
Omar ponownie spogląda w dół zbocza, ku owocowym drzewkom i ogródkom warzywnym,
które jego ojciec z takim trudem uprawiał. To ja jestem owocem - myśli. To ja byłem tu
pielęgnowany, aby móc potem stąd uciec. Te wszystkie popołudnia, gdy jako chłopiec
rozwiązywał na podwórku matematyczne zagadki, podczas gdy ojciec, Hadżi Mohammed,
zachodził w głowę, czy z jego synem jest coś nie w porządku; te wszystkie noce, gdy leżał i
nie spał, a matematyczne łamigłówki rozświetlały mu umysł niczym elektryczne lampki; te
wszystkie poranki, gdy nie wiedział, z kim podzielić się rozwiązaniem - były drogowskazami,
które prowadziły go ku tej ucieczce. Pewnego razu spróbował wytłumaczyć amerykańskiemu
znajomemu, co oznaczało bycie chłopcem w jego wiosce, lecz rozmówca, również
matematyk, roześmiał się tylko bez zrozumienia.
Karimullah szepcze coś bratu do ucha. Ma pewien sekret. Prowadzi starszego od siebie
Omara odgałęzieniem szlaku
do opuszczonego posterunku Korpusu Granicznego, gdzie trenują młodzi bojownicy.
Dysponują tu prostą strzelnicą służącą do doskonalenia umiejętności strzelania z
kałasznikowów, a także pomieszczeniem do ćwiczeń, w którym pracują nad tężyzną fizyczną.
Omar radzi bratu, by ten zachował ostrożność. Ci Amerykanie to niebezpieczni ludzie. Po
ataku na ich wieże w Nowym Jorku naprawdę się wściekli.
Tak, Karimullah ma tego świadomość. On i Nazir nie boją się amerykańskich półludzi.
Powtarza pasztuńskie powiedzenie, którego Hadżi Mohammed nauczył niegdyś swych
synów: „Kto dzisiaj okrył się hańbą, jutro zazna zguby".
???
Są już prawie w domu. Karimullah wybiega teraz do przodu, aby dać znać matce o powrocie i
że można przygotowywać już posiłek. Światło zachodzącego słońca przygasa. W miejscach,
gdzie promienie słoneczne trafiają na zbocza, góry skąpane są w odcieniach różu, w cieniu
przyjmują zaś odcienie głębokiego fioletu i wiśniowej czerni. Niebo stało się granatowe,
zimne. Księżyc już wzeszedł, lecz gwiazd ciągle nie widać. Omar odruchowo spogląda w
górę. Niebo jest puste - uznał - lecz nagle w smudze znikającego słońca dostrzega coś jak
gdyby błysk światła. Woła młodszego brata, ten jest już jednak za daleko, by go usłyszeć.
Goście zaczęli już się gromadzić - ich półciężarówki stały zaparkowane przed obmurowanym
podwórzem.
To niemożliwe, myśli Omar. Te diabły nie skrzywdzą mojej rodziny. Starałem się im pomóc.
Starali się nawet moi bracia oraz pozostali bojownicy. Co też takiego zrobili Ameryce?
Omar zaczyna biec. Dotychczas zastanawiał się nad tym, co tego wieczoru powie ojcu i
braciom, teraz jednak zachowuje się jak uciekające zwierzę. Dobiega go dźwięk - ledwo
słyszalny warkot silnika. Chce wierzyć, że dochodzi on od strony miejscowości położonej
parę kilometrów dalej, dźwięk jednak brzmi ostrzej i bardziej natarczywie. Omar ponownie
podnosi wzrok i z instynktowną pewnością ofiary wie, że dźwięk dochodzi z nieba, z
wysokości dziesięciu tysięcy stóp nad ziemią.
Krzyczy do brata, zbiegając ku murom, pomiędzy którymi toczyło się jego życie w latach
chłopięcych, a które teraz osłaniają jego matkę, siostry oraz małe dzieci. Kolejna furgonetka z
gośćmi przybywa na kolację, wzbijając kłęby pyłu, a Omar krzyczy w stronę brata najgłośniej
jak potrafi, rozpaczliwie pragnąc zwrócić jego uwagę. Za późno. Słońce już zaszło, a czasu
jest za mało. Rozlegający się nad głową warkot przemienił się w niesłabnące brzęczenie
gigantycznego, niezniszczalnego insekta.
Karimullah zatrzymał się. Również usłyszał hałas i spogląda ku niebu. Odruchowo podnosi
broń, jednak zdaje sobie sprawę, że to daremne i rzuca się do ucieczki. Bramy podwórza z
impetem otwierają się przed uciekającymi członkami rodziny, którzy potykają się o swe
długie szaty i nawołują Boga. Są bezradni. Nie mogą dostrzec, co znajduje się nad ich
głowami, jednak przeczuwają co się stanie i przenika ich upokarzający strach. Przestają
panować nad odruchami organizmu. Potykają się i przewracają. Najmłodsi zasłaniają dłońmi
uszy, tak jakby mogło to powstrzymać nadciągające niebezpieczeństwo. Hadżi Mohammed
nie ucieka. Jest mężczyzną. Powolnym i godnym krokiem oddala się od zabudowań,
trzymając za rękę jednego z gości.
Omar jest już na dole i widzi, jak cień stalowej strzały nagle spowija w ciemnościach sady.
Ognisty smok obniża lot, nie słychać jednak jego ryku. Bowiem porusza się szybciej od
dźwięku. Teraz, pod koniec, pędzi z tak wielką prędkością, że w mgnieniu oka jest już za
późno. Drzewa uginają się, trawy kładą przy ziemi, zwierzęta ryczą przerażone, zaś ludzie ze
świata Omara zatrzymują się w czasie.
Błysk detonacji ma odcień białej siarki. Usta eksplozji zasysają powietrze, momentalnie
wznosząc ognistą kulę na wysokość okolicznych gór. Siła wybuchu wyrzuca Omara w
powietrze niczym grudkę ziemi. Na pewien czas traci przytomność, a gdy ją odzyskuje,
początkowo niczego nie słyszy ani nie widzi i sądzi, że zginął. Świat wokoło jest biały, a
Omar cieszy się swoim odejściem.
Ból daje mu do zrozumienia, że jednak żyje. Doznał rozmaitych obrażeń i krwawi z wielu
ran. Zaczyna wykrztuszać z siebie pył i krew. Gdy otwiera oczy, dostrzega, że świat, w
którym dorastał, został zniszczony. Miejsce, w którym stało jego rodzinne domostwo,
pokrywa teraz nakrapiana tlącymi się płomieniami sterta gruzów. Kilka metrów od siebie
zauważa leżące na ziemi części ciała. Słyszy wołania rannych. Próbuje wstać, lecz załamuje
się pod własnym ciężarem.
???
Pozwól mi umrzeć - myśli Omar. Jednakże w godzinach, dniach i latach, jakie później
następują, kieruje nim inna myśl, pochodząca bardziej z jego trzewi aniżeli z rozumu: pozwól
mi dostąpić zaszczytu, jakim jest badał*, pozwól mi odpowiedzieć zniewagą na zniewagę. I
nie chodzi mu o znaczenie ogólne, a o coś bardzo konkretnego. Wie doskonale,
* Badał (paszt. sprawiedliwość) - jedno z podstawowych założeń Pasz-tunwali, niepisanego
kodeksu honorowego Pasztunów, zobowiązujące do zemsty wobec wrogów
że ludzie, którzy kontrolują drony*, pracują dla Centralnej Agencji Wywiadowczej. Wie o
nich wręcz zbyt wiele. Tych ludzi nie wystarczy nienawidzić - Omar pragnie mieć nad nimi
władzę i sprawić, by poczuli strach.
Nie dokonuje zemsty w bezpośredni, krwawy sposób, na jaki mógłby zdecydować się jego
brat Karimullah. Powraca na Narodowy Uniwersytet Naukowo-Technologiczny. Rany na jego
ciele zabliźniają się, a on sam nie wspomina o wydarzeniach z Makinu. Jednocześnie
kontynuuje pracę w charakterze konsultanta dla oddziałów IT pewnych banków z Dubaju
oraz z Genewy. Utrzymuje pozostałe kontakty z zagranicą, w tym z przyjaciółmi poznanymi
podczas pobytu w Kalifornii. Kiedy ludzie przedstawiają go cudzoziemcom, mówią, że
stanowi wzór dla przyszłości terytoriów plemiennych - uzdolniony, można by rzec, światowej
klasy młodzieniec z Południowego Waziristanu, który udowadnia, że można uciec od reguł
plemiennego stylu życia.
Ludzie tytułują go „ustad" - „uczony". W istocie jest jednak duchem. Podróżuje po krajach
Zatoki Perskiej i do Europy. Jest tak szczupły i tak wyćwiczony, że mógłby przebiec maraton.
Znajduje nowych przyjaciół, którzy okazują się przydatni. Nim nasza opowieść się
rozpocznie, upłynie jeszcze wiele miesięcy, lecz Omara motywuje do działania jedna myśl:
ludzie, którzy sądzą, że są bezpieczni, muszą się dowiedzieć jak to jest, gdy jest się na
miejscu ściganej zwierzyny.
* Dron - bezzałogowy samolot wojskowy służący do lotów rozpoznawczych lub zdalnej
likwidacji celów
Rozdział 1
ISLAMABAD. PAKISTAN
W łagodnym świetle popołudnia, niemal dwa lata później, fasada kwatery głównej Zarządu
Służb Wywiadowczych ISI przedstawiała się niemalże przyjaźnie. Był to anonimowy,
pokryty szarym tynkiem budynek w stołecznej dzielnicy Aabpara, z dala od Szosy
Kaszmirskiej. Jedyny wyróżnik stanowił wzór z czarnego kamienia przypominający wstążkę,
która opasa front budowli, dzięki czemu budynek przypominał pudełko na prezent. Choć nie
był w żaden sposób oznaczony, obecność ISI w dzielnicy nie była tajemnicą. Pakistańczycy z
innych formacji militarnych zwykli określać agentów służby „chłopakami z Aabpara" tak
jakby chodziło o gang z sąsiedztwa, któremu należy okazywać szczególny szacunek. Zwykli
Pakistańczycy starali się w ogóle o ISI nie rozmawiać.
Wewnątrz owej tajemniczej kwatery, z widokiem na wewnętrzny ogród, znajdował się
gabinet dyrektora generalnego, którego funkcję pełnił w ostatnich latach elokwentny
jegomość o imieniu Mohammed Malik. Na jego ramionach widniały skrzyżowane miecze i
półksiężyc, świadczące o randze generała porucznika. Jego autorytet nie opierał się jednak na
stopniu w wojskowej hierarchii, ale na fakcie sprawowania kontroli nad przepływem
informacji. Niemal zawsze generał Malik wiedział więcej niż otaczający go ludzie,
aczkolwiek nigdy się nie obnosił ze swoją wiedzą, ani też nie ujawniał
sposobu, dzięki któremu wszedł w jej posiadanie. Byłoby to z jego strony nierozważne, a co
gorsza - niegrzeczne.
Generał Malik nie onieśmielał, a przynajmniej nie w sposób typowy dla oficerów wojska.
Szczupły, o starannie przystrzyżonych wąsach, zwracał uwagę na to, co je i pije, w tym
względzie osiągając niemal granice przesady. Miał gładkie dłonie, zaś w rozmowie nie
wykazywał się wylewnością. Łatwo można było zapomnieć, że w rzeczywistości był
zawodowym kłamcą, który całą prawdę mówił wyłącznie swemu przełożonemu, czyli
szefowi armijnego sztabu.
Tego wiosennego popołudnia głowę generała Malika zaprzątała troska, z którą nie wiedział
do końca, jak powinien sobie poradzić. Brygadier, który reprezentował jego interesy w
Karaczi, zadzwonił i zawiadomił go o spodziewanym, możliwym kłopocie. W obecnych
czasach Pakistan trapiły problemy małe i duże, lecz największe z nich często miały coś
wspólnego ze słowami „Stany Zjednoczone Ameryki". Mówiło się - i nie bez racji - że los
Pakistanu zależał od trzech A: Allacha, Armii i Ameryki. W wiadomości od brygadiera z
Karaczi pojawiły się wszystkie trzy czynniki.
???
Pośród kolegów z Kwatery Głównej w Rawalpindi generał Malik zyskał sobie renomę
człowieka umiejącego radzić sobie z Amerykanami. Po części wynikało to z faktu, iż spędził
rok w Akademii Wojskowej w Fort Leavenworth w stanie Kansas. A jak to ludzie zwykli
mówić, jeśli poznałeś Kansas, poznałeś prawdziwą Amerykę. Malikowi w gruncie rzeczy
Kansas się nie spodobało. Jedynym rejonem Ameryki, który autentycznie przypadł mu do
gustu, były Góry Skaliste, których rzadkie powietrze i strome szczyty przypominały mu
rodzinne strony w górach Kaszmiru. Wiedział jednak, jak
zwodzić ludzi - wszak dla mieszkańców Azji Południowej stanowi to w pewnej mierze sztukę
- toteż przez całe lata udawał, że Amerykanów ze środka kraju darzy szczególną sympatią.
W takim właśnie duchu szczerej, a zarazem fałszywej serdeczności dyrektor generalny
wykonał telefon do Homera Barkina, szefa rezydentury CIA w stale rozrastającej się
ambasadzie Stanów Zjednoczonych w Islamabadzie. Ich planowe spotkanie robocze miało
odbyć się jeszcze w tym tygodniu, lecz generał Malik spytał swego amerykańskiego partnera,
czy ten mógłby wpaść tego samego popołudnia, a w miarę możliwości nawet i zaraz. Nie
wyjaśnił przy tym przyczyny, gdyż zdążył się nauczyć, że zawsze lepiej jest powiedzieć
mniej, niż się zamierzało, zwłaszcza zaś, gdy ma się kontakt z Amerykanami, którzy robią
dokładnie na odwrót.
- Mój przyjacielu Homerze - zwrócił się z powitaniem generał Malik, gdy czterdzieści pięć
minut później szef rezydentury przybył do Aabpara. Zazwyczaj zwracał się do niego w ten
sposób, na co Amerykanin odpowiadał „mój przyjacielu Mohammedzie" lub też, kiedy chciał
coś załatwić, po prostu „mój przyjacielu Mo". Ten drugi wariant generał Malik uznawał za
wyjątkowo irytujący, nigdy jednak nic o tym nie wspomniał. Uścisnął dłoń gościa pewnie i
energicznie - tak, jak lubią Amerykanie.
Barkin nie prezentował się dobrze. Jego twarz wyglądała fatalnie, a zbyt ciasna marynarka
sprawiała, że wyglądał jakby miał za chwilę wybuchnąć. Generał Malik znał tego przyczynę:
Homer Barkin ostro pił, a to z powodu problemów prawnych u siebie w kraju. Podobnie jak
wielu innych oficerów CIA, padł ofiarą efektu bumerangu w prowadzonej przez Stany
„wojnie
z terroryzmem". Powiadano, że przy jednym z poprzednich zadań przeholował, zbyt gorliwie
namierzając wroga.
Spoglądając teraz na Homera Barkina, na jego oczy pociemniałe od spowodowanej depresją
bezsenności, na guzik kołnierzyka wrzynający się w skórę na szyi, trudno było sobie
wyobrazić, by był kiedyś zdolny do jakiejkolwiek formy gorliwości. Jednakże tak
przedstawiał się już „po" - a fakt, że został mianowany szefem rezydentury w Islamabadzie
oznaczał, że niegdyś istniała korzystniejsza wersja „przed".
- Mój drogi przyjacielu Homerze - ciągnął Pakistańczyk. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi
tego za złe, lecz wyglądasz na nieco zmęczonego. Zapewne zbyt ciężko pracujesz.
- Uwierz mi, nawet nie masz pojęcia jak bardzo - odparł oficer CIA.
- Nie, rzeczywiście, nie mam. Niezależnie od przyczyny, martwię się. Mam zarazem nadzieję,
że w tych zdradzieckich czasach będziesz umiał się o siebie zatroszczyć. Jesteś w naszym
domu gościem. Wiele dla nas znaczysz.
- Doceniam to - jego wzrok był pusty, zaś postawa pozostawała niewzruszona. Nie był kimś,
komu łatwo byłoby schlebić czy do czegoś przekonać. - Co jest grane, generale?
- Ujmę to następująco, sir: ostatnimi laty odnieśliśmy wspólnymi siłami wiele sukcesów, czyż
nie? Można by niemal powiedzieć, że jesteśmy partnerami. Mam rację? Chcielibyśmy więc,
móc wierzyć, że możemy wam ufać, nawet jeśli w porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi
nasz kraj jest biedny i słaby. Wiesz, że mamy swoją dumę.
- Nigdy o tym nie zapominam, Mohammedzie. Ani na chwilę.
- Cóż, więc mam do ciebie pytanie. Normalnie nie zawracałbym ci głowy o tej porze taką
drobnostką, w tym wypadku
sprawa jest jednak dość ważna. Mam nadzieję, że wybaczysz, że się tak narzucam i
przeprosisz w moim imieniu panią Barkin za opóźnienie twojego dzisiejszego powrotu do
domu.
- Generale, pani Barkin mieszka w Waszyngtonie. Nie wiem, czy będę mógł ci odpowiedzieć,
ale obiecuję, że nie skłamię.
Generał Malik uśmiechnął się. Amerykanie nie lubią okłamywać innych. Czują się wtedy
niezręcznie. Ich specjalnością jest okłamywanie samych siebie.
- A zatem, sir, oto pytanie: czy prowadzicie w Pakistanie operacje poza waszymi zwykłymi
strukturami? Wybacz bezpośredniość, ale muszę o to spytać.
Barkin nachylił głowę, tak jakby miał problemy ze słuchem i chciał się upewnić, że dobrze
usłyszał. Możliwe, że był stary, nie był jednak głupi.
- Przepraszam, generale, chyba nie dosłyszałem. Co masz na myśli?
Pakistańczyk wyciągnął się w fotelu. Złożył razem dłonie i na chwilę zamknął oczy. Kiedy je
otworzył, przemówił raz jeszcze, tym razem głośniej.
- Pozwól, sir, bym sformułował pytanie możliwie najjaśniej: czy Stany Zjednoczone
przysyłają do Pakistanu oficerów wywiadu z pominięciem zwyczajowych kanałów
przerzutowych CIA? Czy wasza agencja robi coś takiego? Albo czy robi to jakaś inna służba?
To właśnie pragnę wiedzieć: czy prowadzicie przeciwko nam jakąś nową grę? Wiesz, wydaje
nam się, że dobrze was znamy, ale dochodzą do nas pogłoski o czymś, o czym nie wiemy. A
powiedzmy sobie szczerze - nikt nie lubi być zaskakiwany.
Barkin zmarszczył usta. Na jego twarzy malowała się żałość wioskowego grabarza.
- Jak Boga kocham, Mohammedzie. Wiesz, że nie mogę odpowiedzieć na tego typu pytanie.
To znaczy, jasne, prowadzimy całą masę operacji, jawnych i niejawnych, dokładnie tak jak
wy. Mamy w ambasadzie pracowników agencji, którzy kontaktują się z waszymi służbami,
zresztą znasz ich nazwiska. Jeśli jednak powiedziałbym ci, że poza tym nie mamy w
Pakistanie nikogo, że nie mamy żadnych niejawnych oficerów, wiesz, że bym skłamał. Ale
tak działa ta branża, nie? My nie zaglądamy wam pod spódnicę i nie chcielibyśmy, żebyście
wy zaczęli zaglądać pod naszą.
Amerykanin puścił rozmówcy oko, jak gdyby byli dwoma starymi pokerzystami, którzy znają
zasady obowiązujące w kasynie. Lecz Pakistańczyk nie był w nastroju na wymianę
branżowych uprzejmości.
- Homerze, ja mówię o czymś zupełnie innym. Wiem wszystko o waszych „nielegalnych"
Mógłbym ci teraz wymienić z tuzin z nich. Wiem wszyst...