WBREW
ZASADOM
Od autora
Choć akcja tej książki toczy się w rzeczywistych
miejscach, jej fabuła jest fikcyjna. Postacie, wydarze-
nia i instytucje są w...
3 downloads
13 Views
WBREW
ZASADOM
Od autora
Choć akcja tej książki toczy się w rzeczywistych
miejscach, jej fabuła jest fikcyjna. Postacie, wydarze-
nia i instytucje są wytworem wyobraźni autora i nie na-
leży ich uważać za prawdziwe. Jeśli nawet wymieniono
z nazwy istniejące w rzeczywistości instytucje i miej-
sca - jak na przykład słynną francuską restaurację
„Taillevent"- związane z nimi postacie, wydarzenia
oraz dialogi są całkowicie fikcyjne i nie mająnic wspól-
nego z rzeczywistymi osobami czy zdarzeniami.
Dziennikarze nie powinni angażować się w działa-
nia i przedsięwzięcia nie związane z ich zawodem, a
zwłaszcza wchodzić w jakiekolwiek układy z władzą,
gdyż godzi to w podstawową zasadę dziennikarskiej nie-
zależności i bezstronności. Rozmyślne naruszenie tej za-
sady traktowane będzie jako poważne wykroczenie.
„The New York Mirror" - zasady uprawiania zawodu
Prolog
Pogrzeb
Maj 1996
ogrzeb Artura Bowmana stał się wydarzeniem w Waszyngtonie.
Wszystko przebiegało tak, jak mógłby sobie życzyć Artur. Ceremonia
pogrzebowa odbywała się w katedrze Św. Jana, budowli w surowym stylu,
położonej przy placu Lafayette niedaleko Białego Domu. Ludzie tłumnie
wypełnili kościół. Przybył wiceprezydent w towarzystwie czterech członków
gabinetu, wielu senatorów i kongresmanów. Zasiedli z przodu, blisko rodziny,
ale tym razem jedynie jako obserwatorzy. To my, dziennikarze, graliśmy tu
pierwsze skrzypce. Do kościoła przyszli chyba wszyscy pracownicy gazety.
Wydawca i redaktor naczelny oraz inni półbogowie przylecieli z Nowego
Jorku. Zjawili się reporterzy, redaktorzy działów, redaktorzy techniczni i
personel pomocniczy - cała nasza gazetowa armia.
P
Ja siedziałem w pierwszym rzędzie, pomiędzy Edwinem Weissem, redakto-
rem naczelnym, a Filipem Sellingerem, wydawcą. Weiss poprosił, abym odczytał
jakiś tekst. Byłem ostatnim pracownikiem gazety, który widział Arthura Bowma-
na przed jego śmiercią w Pekinie. To ja przywiozłem jego ciało do Waszyngtonu.
Wydawca twierdził, że moje wystąpienie będzie symbolizowało kontynuację pra-
cy reporterskiej w gazecie: odchodził nasz ukochany kolega, ale młodsze pokole-
nie gotowe jest podjąć jego zadanie.
Oczekujący na rozpoczęcie nabożeństwa żałobnego tłum wypełnił kościół
szmerem rozmów, które z każdą minutą stawały się głośniejsze. Ludzie pochylali
się ku sobie, przekazując wiadomości, wymieniając ostatnie waszyngtońskie plotki,
obmawiając przybyłe na pogrzeb osobistości oraz te, których w kościele zabra-
kło. Cichy szmer nieznośnie przybierał na sile aż do chwili, gdy rektor katedry
wstał ze swego miejsca i wstąpił na ambonę.
- „Jam jest zmartwychwstanie i życie, mówi Pan" - rozpoczął duchowny i
wszystkie głosy natychmiast zamarły. Żałobnicy zaczęli wertować modlitewniki
w poszukiwaniu porządku liturgii pogrzebowej. Nikt nie wiedział, że Arthur Bow-
man należał do Kościoła episkopalnego. To jeszcze jedna z jego tajemnic. Obej-
rżałem się przez ramię na zebranych. Wszyscy, którzy byli mi najbliżsi, przyszli
do kościoła. Kilka rzędów dalej siedziała moja dawna miłość, Annie Brown, wy-
cierając nos chusteczką. Kiedy mnie zauważyła, starała się uśmiechnąć, choć po
jej policzku spływała łza. Wyprostowała się i odgarnęła z czoła kilka niesfornych
kosmyków. Była aktorką, nawet w żałobie. Duchowny kończył odczytywanie tek-
stów liturgicznych: - „Nic bowiem nie przynieśliśmy na ten świat; nic też nie
możemy z niego wynieść".
W kościele panowała kompletna cisza. Teraz ja miałem zabrać głos. Ksiądz
rektor skinął w moją stronę. Wstałem i podszedłem do pulpitu. Ubrałem się dys-
kretnie, jak przystało na pogrzeb - w granatowy garnitur, białą koszulę i wiśnio-
wy krawat - ale miałem wrażenie, że i tak wyglądam jak jeden z tych kalifornij-
skich chłopaczków: szczupły, dość wysoki, z rudawobrązowymi włosami
zaczesanymi do tyłu. Miałem trzydzieści siedem lat i jak na reportera nie byłem
ani wystarczająco zmęczony, ani schorowany.
Sądziłem, że będę miał tremę, występując przed tylu sławnymi ludźmi, a tym-
czasem czułem idealny, nieziemski spokój. Jakąś cząstką wciąż jeszcze pozosta-
wałem w Chinach, klęcząc nad ciałem Artura, wycierając krew z jego ust i pa-
trząc, jak krztusi się, próbując zaczerpnąć powietrza, aby coś powiedzieć przed
śmiercią. Wydawało mi się, że ciągle jeszcze słyszę wycie syren ambulansu zbli-
żającego się do Chang'an, bulwaru Wiecznego Spokoju. Wysłali go ci sami lu-
dzie, którzy zamordowali Artura.
Filip Sellinger spojrzał na mnie wyczekującego. Miał w oczach dziwny błysk.
Jego najlepszy przyjaciel zginął, ale jego gazeta przetrwała. Odchrząknąłem. Przez
chwilę zdawało mi się, że stoję na pokładzie okrętu śmierci, który wiózł nas wszyst-
kich - Artura, mnie i setki naszych kolegów - ku wizji życia na drugim brzegu.
My, dziennikarze, byliśmy ostatnimi, którzy wierzyli w boga historii. Stanowili-
śmy jego tajemne bractwo kapłańskie i choć udawaliśmy, że tak nie jest, uważali-
śmy się za lepszych od zwykłych ludzi. Staraliśmy się zachowywać boską bez-
stronność, ale często, tak jak w przypadku Artura, gdzieś po drodze, uwikłani
w wydarzenia, które pragnęliśmy ukryć, ulegaliśmy korupcji.
- Niektórzy z was mnie nie znają- zacząłem. - Nazywam się Eryk Truell.
Towarzyszyłem Arturowi w jego ostatniej podróży reporterskiej do Chin i byłem
przy nim, gdy zmarł. - Przerwałem na chwilę. Takie wyjaśnienie uznałem za wy
starczające. Gdybym próbował powiedzieć coś więcej, musiałbym kłamać. -
Rodzina Artura Bowmana prosiła, abym odczytał jego ulubiony psalm, zaznaczo
ny przez niego osobiście w Biblii. Jest to psalm 102.
Ponownie odchrząknąłem i zacząłem czytać -powoli, spokojnie, tak jak ra-
dził mi ksiądz rektor. Podobnie jak większa część życia Artura Bowmana, jego
pogrzeb przypominał spektakl teatralny. Chciałem więc odegrać wyznaczoną mi
rolę najlepiej, jak potrafiłem.
- „Panie, wysłuchaj modlitwę moją, a wołanie moje niech do Ciebie przyj
dzie. Nie kryj oblicza Twego przede mną. W dzień mego utrapienia..." - mój
głos brzmiał donośnie, czysto, nierzeczywiście.
Twarze obecnych zwróciły się w moją stronę z uwagą i wyczekiwaniem.
- „Nakłoń ku mnie Twego ucha. Ozwij się zaraz, w dzień, kiedy Ciebie
wzywam. Bo niszczejąjak dym dni moje, a kości moje sąjak rozpalona głow
nia. Zdeptane jest jak trawa serce moje, że zapomniałem nawet pożywać chleb
mój".
Czytałem ten psalm wielokrotnie, ale dopiero teraz, gdy głośno wypowia-
dałem jego słowa, zrozumiałem, jak pełen był smutku i rozpaczy. Na twarzach
większości zgromadzonych ludzi nie widać jednak było poruszenia; raczej
obojętność. Religia nie miała dla nich znaczenia. Czekali, aż skończy się część
oficjalna.
- „Nie śpię i jestem jak ptak samotny na dachu. Cały dzień urągają mi wro
gowie moi, a wyśmiewający mnie przeklinają moim imieniem. Popiół jak chleb
jadam, a mój napój mieszam ze łzami".
Podniosłem głowę i spojrzałem po zebranych. Zastanawiałem się, czy jedy-
nie ja słyszę głos Artura wymawiającego te słowa. Jeszcze tylko kilka strof
-mniej ponurych, mówiących o karze, jaką Bóg wymierzy wrogom i dręczycie-
lom - i skończyłem.
Wróciłem na miejsce. Ed Weiss ścisnął mnie za ramię, wstając, aby wygłosić
swoje przemówienie. Stanął przy pulpicie, wsparł się obiema dłońmi i spojrzał na
zebranych. Mimo że miał sześćdziesiątkę, jego rysy zachowały wyrazistość-
mocno zaznaczone kości policzkowe, orli nos upodabniający go do indiańskiego
wodza, siwe włosy sczesane do tyłu i ten zaskakująco łagodny, wspaniały uśmiech.
Teraz też się uśmiechał, jakby chciał podnieść na duchu widzów-żałobników. To
on, a nie duchowny, był pasterzem tego stada. Wyjął z kieszeni tekst przemówie-
nia, ale odłożył go na bok. Zaczął mówić.
- Oto jak pamiętam mego przyjaciela, Artura. Było gorące popołudnie w Phnom
Penh. W Kambodży trwała wojna. Całą grupą przybyliśmy na lotnisko, aby złapać
samolot do Tajlandii. Siedzieliśmy na podłodze terminalu, ukiyci za workami z pia
skiem, i paliliśmy papierosy. Co kilka minut w pobliżu lotniska wybuchały pociski.
Byliśmy zmęczeni, przygnębieni, pełni żalu nad sobą. W pewnym momencie jakiś
dwusilnikowy samolot zatoczył krąg nad lotniskiem i wylądował. Był to cotygo
dniowy rejs z Bangkoku. Ten, na który czekaliśmy. Otworzyły się drzwi i z samolo
tu wysiadł mężczyzna w białym lnianym garniturze - najwspanialszym, jaki tylko
możecie sobie wyobrazić. Niósł butelkę szampana. Oczywiście był to Artur. Szedł
prosto przez pas startowy, ignorując świst kolejnego pocisku spadającego kilka
dziesiąt metrów dalej. Dotarł do terminalu i patrząc prosto na nas, wyglądających
zza sterty worków z piaskiem jak stadko susłów, powiedział: „Cześć, chłopcy! Tyl
ko mi nie mówcie, że właśnie wyjeżdżacie". Otworzył szampana i puścił butelkę
w obieg.
Nie muszę chyba dodawać, że żaden z nas nie wyjechał tego dnia z
Phnom Penh. Jak moglibyśmy to zrobić, skoro przyleciał Artur Bowman? Nasi
wydawcy wysłaliby nas tu z powrotem, jak tylko jego relacje zaczęłyby się
pojawiać w „Timesie". Już sobie wyobrażam te depesze z działu
zagranicznego: „Dlaczego »Times« - a nie my - publikuje materiał o masakrze,
jakiej dokonali Czerwoni Khmerzy?".
Z tyłu kościoła, gdzie siedzieli starsi reporterzy, dobiegł szmer śmiechu.
- Było wiele rzeczy, których dziennik „Mirror" w tamtych czasach jeszcze
nie robił, ale chcieliśmy być wielką gazetą. Dlatego zaraz po powrocie do kraju
i objęciu stanowiska redaktora działu zagranicznego namówiłem się z Filipem
Sellingerem, jak przeciągnąć Artura z „Timesa" do nas. To była najlepsza decy
zja, jaką kiedykolwiek podjęliśmy.
Nie znałem lepszego reportera wojennego niż Artur Bowman, bo w ogóle
nie było reportera lepszego niż on. I tyle. On chłonął wydarzenia, połykał je, wprost
pożerał. Ta jego energia i apetyt niekiedy wręcz zdumiewały. Mogła już dawno
minąć północ, a on nadal siedział w barze, gotów opowiedzieć jeszcze jedno zda-
rzenie i wypić jeszcze jednego drinka. Następnego dnia zostawaliśmy w łóżkach
do dziesiątej, żeby jakoś odespać te nocne opowieści, a kiedy w końcu schodzili-
śmy na dół i pytali o Artura, recepcjonista mówił, że pan Bowman wyszedł o siód-
mej trzydzieści, żeby przeprowadzić wywiad z premierem - wywiad, o którym
jakimś cudem zapomniał napomknąć poprzedniego wieczoru, gdy opowiadał swoje
historie.
Weiss przerwał przemówienie i spojrzał w górę, na idealnie białe łuki skle-
pienia kościoła, a potem w dół, na czarną trumnę Bowmana. Pokręcił głową ze
smutkiem i gwałtownie westchnąwszy mruknął coś, co zabrzmiało jak „cholera".
Z kieszeni wyjął białą chusteczkę, wydmuchał nos i znowu zaczął mówić.
- Różni ludzie powiedzieli Arturowi tak wiele różnych rzeczy przez te wszyst
kie lata. Czasem myślę, że zbyt wiele. Zwłaszcza po tym, jak wrócił do Waszyng
tonu, aby zostać naszym korespondentem politycznym. Patrząc na wysoko posta
wione osobistości, które przybyły dziś, aby go pożegnać, mam ochotę zapytać:
czy istniało coś, czego Artur Bowman by nie wiedział? Jakaś polityczna rozgryw
ka, wewnętrzna walka o władzę lub konflikt, o których by nie słyszał? Większość
z tego, co wiedział, trafiała na łamy „Mirror", czyli tam, gdzie powinna. Nie wszyst
ko, ale większość.
Naczelny redaktor „Mirror" uśmiechnął się. Wydawca, siedzący dwa miej-
sca dalej, roześmiał się i pokręcił głową. Inni śmieli się w kułak. Artur słynął z
tego, że znał wszystkie tajemnice. Byłem jedyny, którego słowa Weissa nie roz-
śmieszyły. Miałem swoje powody.
- Artur Bowman był wspaniałym człowiekiem. Zasługiwał na więcej, niż
otrzymał. Nie powinien był umrzeć w taki sposób, tak daleko ... - Ed Weiss prze
rwał, jak sądziłem, dla zaczerpnięcia tchu. On jednak spojrzał na trumnę i stara
jąc się powstrzymać łzy napływające do oczu, wzniósł zaciśniętą pięść. - Do
zobaczenia, drogi przyjacielu! - powiedział niewyraźnie, przygryzając wargi i pró
bując opanować płacz.
Ludzie w kościele zaczęli ocierać oczy. Chyba tylko ja nie płakałem. Za dużo
wiedziałem.
Filip Sellinger, wydawca, przemawiał jako następny. Był to szczupły męż-
czyzna o mocno kręconych, srebrnych włosach i błyszczących, niebieskich oczach.
Zastanawiałem się, co też może powiedzieć. Artur był jego przyjacielem od cza-
sów studenckich. Kiedy zadzwoniłem do niego z Pekinu, aby przekazać
smutną
wiadomość, płakał. Teraz jednak był opanowany i spokojny. Mówił o przyjacielu
tak, jakby ten siedział w sąsiednim pokoju.
- Chciałbym przeczytać wam list, który Artur Bowman napisał do mnie wie
le lat temu - zaczął. - Otrzymywałem od niego wiele korespondencji, ale z wszyst
kich listów najbardziej lubię właśnie ten.
„Drogi Filipie - pisał Artur - niechętnie zawracam ci głowę sprawami tak
błahymi, ale dział finansowy odmawia zwrócenia mi części kosztów ostatniej
podróży do Europy. Zastrzeżenia wysuwają zwłaszcza wobec rachunku z re-
stauracji »Mirabelle« w Londynie, opiewającego na sumę dwóch tysięcy trzy-
stu dolarów".
Sellinger przerwał czytanie, słysząc, iż niektórzy zaczęli się śmiać.
- „Tak między nami, Filipie, pozwól, że wyjaśnię, jak do tego doszło. Moimi
gośćmi w owej restauracji byli dwaj bardzo doświadczeni pracownicy brytyjskie
go Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz ich żony. Ze względu na to, iż owi
panowie byli przez wiele lat niezmiernie ważni dla naszej gazety, chciałem ugo
ścić ich godnie. Jak to zwykle bywa z Brytyjczykami, nie obyło się bez wina,
przez które rachunek okazał się tak wysoki. Do ryby podano nam dobrego białe
go burgunda, o ile pamiętam, Bâtard-Montrachet. Potem zamówiliśmy bordo,
Léoville-Las-Cases, szczególnie dobry rocznik 1982. Do deseru moi goście za
proponowali Sauternes. Do tego wszystkiego jeszcze duża butelka porto. Nazbie
rało się. Naprawdę wstyd mi, że rachunek okazał tak wysoki, Filipie, ale chyba
nie muszę ci wyjaśniać, jak ważne jest dla nas utrzymywanie tego typu kontak
tów. Bardzo bym chciał, aby można to było robić tanim kosztem, jednakże dobre
dziennikarstwo kosztuje. Wyrazy szacunku, Artur".
Sellinger uśmiechnął się. Śmiał się zresztą cały kościół. To była słabość Ar-
tura Bowmana, o której ludzie plotkowali przez wiele lat, choć otwarcie
rzadko o niej wspominano.
- Oto jakim szacunkiem darzyłem Artura Bowmana - podjął Sellinger. -
Wziąłem jego rozliczenie wydatków i napisałem na marginesie uwagę do księ
gowości: „Kwotą rachunku proszę obciążyć konto głównego wydawcy. Artur
Bowman wart jest każdego pensa". Nie wiem, czy ktokolwiek prócz mnie ma
świadomość, jak bardzo prawdziwe są te słowa. Mojego długu wobec Artura
nie dałoby się przeliczyć na żadne pieniądze. Brakuje mi go bardziej, niż potra
fię to wyrazić.
Kiedy Sellinger skończył, wszyscy odśpiewali hymn anglikański „Czas jak
nieprzerwanie płynący strumień zabiera wszystkich swych synów", po czym od-
mówiono kilka modlitw. Wynieśliśmy trumnę z ciałem Artura do karawanu przed
kościołem. Gdy trumna spoczęła w długim, czarnym cadillacu, Ed Weiss wziął
mnie za ramię i powiedział do ucha:
- Obserwowałem cię, kiedy czytałeś ten psalm. To było jak przekazanie po
chodni. Tylko w tym potrafiłem dzisiaj znaleźć jakąś pociechę.
Zwróciliśmy się w stronę kościoła. Było wiosenne popołudnie, w powietrzu
unosiła się woń świeżości. Nadchodzili koledzy z gazety, aby się przywitać. Pierw-
szy raz tego dnia miałem ochotę zapłakać. Nie z powodu śmierci Artura, lecz nad
samym sobą. Patrząc na grupę moich najwierniejszych przyjaciół - smutnych z po-
wodu odejścia człowieka, któremu bez zastrzeżeń ufali i którego uważali za ucie-
leśnienie najwspanialszych tradycji gazety - wiedziałem, że nie będę mógł po-
wiedzieć im prawdy o Arturze i o mnie.
Jednakże w ciągu kilku miesięcy po śmierci Artura Bowmana wydarzyło się
tak wiele, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko opowiedzieć o wszystkim, co
naprawdę miało miejsce. A ta prawda będzie kłopotliwa dla wielu osób.
Paryż
Maj - lipiec 1994
1
czasie, który uznałem za początek tej opowieści, pracowałem jako szef biura
„Mirror" w Paryżu. Przebywałem tam już od dwóch lat i zaczynało mi się
nudzić. Myślę, że właśnie to mogło pośrednio przyczynić się do późniejszych
zdarzeń. Nuda zwykle napędza dziennikarza: jest prochem, który w sprzy-
jających okolicznościach zapala się płomieniem ciekawości spajającej reportera
ze sprawą, którą opisuje. Ów wybuch energii jest nam niezbędny, ponieważ
wbrew powszechnej opinii, dziennikarstwo nie stanowi zajęcia zbyt
ekscytującego. Reporterzy cały czas czekają, aż coś się wydarzy: czekają
na koniec spotkania, na wiadomość od policji, na przerwę w bombardowaniu,
podczas której mogą wyjść z ukrycia i sprawdzić, co pozostało z miasta.
Zazwyczaj godzimy się z tym czekaniem i biernością. Mnie kojarzą się one z
lontem tuż przed podpaleniem. Nadmiar nudy może zbytnio podnieść
temperaturę - dziennikarz wikła się w historię, która za bardzo go pochłania, i nie
jest w stanie jej kontrolować. Przypuszczam, że właśnie tak się stało i tym
razem.
Był maj 1994 roku, dwa lata przed pogrzebem na placu Lafayette. Jechałem
drogą wzdłuż rzeki Marny do miasteczka na obrzeżach Paryża, aby przeprowa-
dzić wywiad z francuskim naukowcem Rogerem Navarre'em. Rzecznik prasowy
jego firmy zadzwonił do mnie kilka dni wcześniej z informacją, że ich człowiek
odkrył nową metodę regeneracji komórek mózgowych. Zabrzmiało to tak, jakby
wynaleziono nową szczepionkę, coś, co mogłoby leczyć chorobę Alzheimera,
zapobiegać chorobie Lou Gehriga, a nawet regenerować uszkodzenia rdzenia krę-
gowego. Nasz redaktor naukowy stwierdził, że gdyby informacja okazała się praw-
dziwa - choć miał co do tego wątpliwości, gdyż żadne amerykańskie czasopismo
medyczne nie wspomniało słowem o odkryciu - warto ją opublikować, chciał jed-
nak uzyskać pewność, że nikt nas nie ubiegnie. Pomysł wyprzedzenia innych ga-
zet w opisaniu medycznego odkrycia, które mogło ratować życie, wydaje się dziw-
ny, ale tak właśnie działa machina dziennikarska. Redaktor naukowy stwierdził,
że gdyby nic z tego nie wyszło, przynajmniej zrobię sobie małą wycieczkę i przy-
W
gotuję artykuł o francuskim przemyśle biotechnologicznym. Nie miałem nic prze-
ciwko temu. We Francji niewiele się działo i gazecie brakowało materiałów. Więk-
szość czasu spędzałem na wyszukiwaniu historii o stylu życia, kuchni, winach i
francuskich gwiazdach filmowych. Czekałem na katastrofę samolotu albo zato-
nięcie promu, dzięki czemu przynajmniej jednego dnia mój tekst trafiłby na pierw-
szą stronę.
Było jasne wiosenne popołudnie, jedno z tych, które uświadamiają człowie-
kowi, że ciągle jeszcze warto przyjeżdżać do Francji. Znajdowałam się w drodze,
a to już samo w sobie stanowiło antidotum na nudę. Opuściłem szybę służbowe-
go renault - mimo że paryskie biuro nie dostarczało żadnych wiadomości, ciągle
jeszcze dysponowało samochodem. Jechałem przez cienisty lasek de Vincennes,
mijając po drodze wysokie drzewa okalające park. Na siedzeniu pasażera piętrzyły
się zgromadzone przez moją asystentkę materiały na temat najnowszych osią-
gnięć neurochirurgii i biotechnologii. Czterdzieści osiem godzin wcześniej nic na
ten temat nie wiedziałem. Teraz też wiedziałem niewiele więcej, ale przez lata
uprawiania zawodu nauczyłem się ukrywać niekompetencję, jeśli tylko zapozna-
łem się, choćby w najmniejszym zakresie, z materiałami źródłowymi. Reporterzy
są urodzonymi pozerami; to jedna z tajemnic naszego zawodu.
Włączyłem radio. Francuski spiker jak trajkotka przekazywał wiadomości
dnia. Wyniki sportowe, ostatnie wydarzenia w rejonie Bałkanów, komunikaty o we-
zwaniu policji na miejsce zamieszek na Rue Lamennais, w pobliżu Pól Elizej-
skich. Wszystko to wydawało się bardzo odległe. Jechałem za szybko, co we
Francji jest niemal regułą. Nie opuszczało mnie uczucie, towarzyszące mi zawsze
podczas wypraw służbowych, że oto otwiera się jakaś możliwość, a wiadome
ustępuje miejsca nieznanemu. Dzięki takim okazjom - drzemiącym pod powierzch-
nią morza nudy -jakoś wytrzymywałem w swojej profesji. Taka jest dziennikar-
ska gra - cierpliwe czekanie na swoją kolej, a potem łapanie okazji - a ja zawsze
dobrze radziłem sobie w różnych grach, nawet jako mały chłopiec w północnej
Kalifornii.
Wszystkich nas kształtują i deformują doświadczenia dzieciństwa. Moje było
szczęśliwe i beztroskie, co samo w sobie stanowiło brzemię - brzemię lek...