Dla Dorothy Freethy, za jej pełne entuzjazmu wsparcie i za to, że jest najwspanialszą teściową, jaką może mieć kobieta! Podziękowania Bardzo dziękuję ...
3 downloads
9 Views
2MB Size
Dla Dorothy Freethy, za jej pełne entuzjazmu wsparcie i za to, że jest najwspanialszą teściową, jaką może mieć kobieta!
Podziękowania
Bardzo dziękuję mojej cudownej wydawczyni Micki Nuding, która pomogła mi powołać do życia postaci z Za toki Aniołów. Wyrazy wdzięczności kieruję do koleżanek po piórze, które zawsze były gotowe podsuwać mi pomy sły i dzielić się czekoladą, gdy bohaterowie nie chcieli ze mną współpracować - do Jami Alden, Belli Andre, Diany Dempsey, Carol Grace, Tracy Grant, Lynn Hanna, Candice Hern, Anne Mallory, Moniki Mallory, Moniki McCarty, Barbary McMahon, Kate Moore, Poppy Reiffin, Christie Ridgway i Veroniki Wolff. Dziękuję także właścicielom lokalnej galerii sztuki, którzy podzielili się ze mną wiedzą o sztuce i pozwolili mi zerknąć na ich świat.
P r o l o g
150 lat temu
W miarę jak zbliżał się wieczór, narastał w nim żal. W ciągu dnia mógł być pochłonięty pracą na tyle, żeby nie myśleć, ale w nocy dopadały go męki. Moc niej zaciskał na pędzlu palce dłoni drżącej z braku snu i n a d m i a r u whisky. Z m ę c z o n e oczy wypełniały mu łzy i ledwo widział rozpięte przed sobą p ł ó t n o . To było niesprawiedliwe, że żył i malował, gdy jego u k o c h a n a Ewa odeszła. N a d a l widział przerażenie w jej błękitnofiołkowych oczach, gdy fale roztrzaska ły dziób i statek zaczął się przełamywać. Wyciągnęła do niego rękę, oplatając palce wokół jego dłoni, jak by błagając, żeby z nią pozostał. Musiał brutalnie wy rwać rękę. Nie ze względu na siebie, lecz ze względu na jej bezpieczeństwo. Pierwszeństwo miały kobiety i dzieci. Zmusił ją, żeby wsiadła do szalupy ratunko wej. Sądził, że ratuje jej życie, ale łódź nigdy nie do tarła do brzegu. Przez wiele dni przemierzał plażę, poszukując ukochanej, ale stracił ją na zawsze. Dwa lata później nadal usiłował ją odzyskać. Zanurzył pędzel w farbie i przeniósł go na p ł ó t n o . Pojawiła się przed nim jej twarz: porcelanowa gład kość jasnej skóry, miękko opadający na czoło pukiel ciemnorudych włosów, delikatne małżowiny uszne,
~ 7~
doskonale wykrojone, słodkie usta, łagodnie zaryso w a n e szczęki, k t ó r e czasami zaciskały się w wyrazie uporu, głęboka miłość w jej oczach. Zrezygnowała ze wszystkiego, żeby z nim być, on zaś nigdy nie był wart takiego poświęcenia. Łzy spływały mu po policzkach, gdy spoglądał na jej oczy. Wydawało się, jakby próbowała mu coś powiedzieć. To nie ja. To nie mój portret. Spróbuj jeszcze raz. Zobacz mnie, Victorze. Zobacz, jaka byłam naprawdę. Jaką powinieneś mnie zapamiętać. Jej głos był smutny i nieco zagniewany, jakby była zirytowana jego nie m o c ą namalowania p o r t r e t u . - Nie b y ł a m ! - krzyknął. Jego głos odbił się e c h e m w całym d o m u . Odłożył na bok obraz i sięgnął po inne p ł ó t n o . Namaluje ją właściwie, a wtedy E w a do niego wróci. Malował przez całą noc, cały następny dzień, i ko lejny, aż powstały trzy portrety. Zatytułował je „Trzy twarze Ewy", słodkiego anioła, uwodzicielskiej syreny i zdesperowanej kobiety. Wyczerpany swoimi wysiłkami odłożył pędzel, za taczając się, podszedł do kanapy, dopił resztkę whi sky i czekał na jej powrót. W mrocznych snach ujrzał ją podnoszącą się z mo rza, z triumfem w oczach. Poczuł przypływ nadziei graniczącej z pewnością, że w jakiś sposób d o t a r ł a na brzeg, do ukrytej jaskini, i trafiła w miejsce, gdzie od tak dawna na nią czekał. Ale za każdym razem, kiedy się do niego zbliżała, jej obraz zaczynał się roz mazywać. Walczył z blednącymi kolorami. Nie chciał, żeby dołączyła do innych aniołów, do zagubionych duszyczek ze statku „Gabriella". Chciał, żeby była z nim, tu, gdzie powinna.
~8~
Kiedy się w końcu na niebie. Był sam, a mu ją z a b r a n o . Zawył z wściekłości bu. Z r o b i wszystko co
obudził, słońce stało wysoko obrazy... obrazy znikły. Z n ó w i udręki, unosząc pięść ku nie trzeba, żeby ją odzyskać.
R o z d z i a ł1
Współcześnie, koniec października
Brianna K a n e zadygotała, gdy wiatr od morza mu snął jej czarną suknię. Położony na zboczu wzgórza cmentarz w Z a t o c e Aniołów spoglądał na niespokoj ne m o r z e . Na dole grzywiaste fale uderzały o głazy, a czarne chmury przesłaniały słońce. O c e a n był wzburzony, tak jak ona. To powinien być zwyczajny, p o n i e d z i a ł k o w y p o r a n e k . Lucas p o w i n i e n być w przedszkolu. O n a powinna znajdować się w swojej klasie, gdzie uczyła francuskiego. A D e r e k . . . D e r e k nie powinien być martwy. Wszystko tutaj było nie tak. Pięć lat t e m u przybyła do Zatoki Aniołów, żeby poślubić D e r e k a Kane'a. Planowali ślub na brzegu morza. Tysiące razy wyobrażała sobie tę scenę. Miała na sobie białą suknię z odsłoniętymi ramionami, z ko ronkowym, ciągnącym się w nieskończoność welo nem. Wiatr rozwiewał jej długie, jasne włosy, a pro mienie słoneczne, odbijające się od oceanu, rozświe tlały twarz D e r e k a i jego piwne oczy, zawsze tak pięk ne i spoglądające na nią z namiętnością. Ale nie poślubiła D e r e k a na wietrznym nadmor skim urwisku. Powiedziała swoje „ t a k " w zimnym, sterylnym pomieszczeniu, w oddalonym o setki mil
~ 10 ~
więzieniu, a jej mąż nie m i a ł na sobie fraka, tylko po marańczowy kombinezon więzienny. P o m i m o złego początku wierzyła, że pewnego dnia ich życie powróci na właściwy tor, że niewinność D e reka zostanie dowiedziona, a apelacja uznana. Zosta nie zwolniony i rozpoczną życie, jakie mieli wieść. To marzenie u m a r ł o pięć tygodni temu, razem z D e r e k i e m , nie pozostawiając jej niczego poza roz paczą, gniewem i mnóstwem pytań. G d y kapłan modlił się za duszę D e r e k a , przygląda ła się niewielkiej grupce żałobników. Czekali z mszą żałobną, dopóki nie przeniosła się ze swojego miesz kania do Z a t o k i Aniołów, gdzie mieszkali rodzice D e r e k a . W ciągu ostatniego miesiąca starała się być tak zajęta, żeby nic nie planować z wyprzedzeniem. T e r a z j e d n a k znajdowała się tutaj i musiała zmierzyć się z tym, czego unikała - ze śmiercią D e r e k a i koń cem wszelkich marzeń. Jej teściowa Nancy, niewysoka, pulchna brunetka, p ł a k a ł a w objęciach męża. Starający się pocieszyć ż o n ę Rick, jej teść, wysoki i szczupły, w ostatnich ty godniach stracił jeszcze więcej kilogramów i był teraz niemal wychudzony. Margaret, siostra Nancy, stała naprzeciwko nich i delikatną chusteczką ukradkiem ocierała łzy z oczu. O b o k niej stał Wyatt K a n e , dzia d e k D e r e k a , p o n u r y , onieśmielający mężczyzna o przenikliwie spoglądających piwnych oczach i po targanej strzesze długich, siwych włosów. Wyatt, arty sta o międzynarodowej sławie, kiedyś b a r d z o wspie rał wnuka, ale ich stosunki zepsuły się po osadzeniu D e r e k a w więzieniu. Brianna była zaskoczona, że zja wił się na pogrzebie. Na p e w n o ani razu nie odwiedził go w więzieniu. R e s z t ę grupy stanowili sąsiedzi i przyjaciele Kane'ów. Większość żałobników była z pokolenia ro-
~ 11 ~
dziców D e r e k a . Obecnych było tylko kilkoro daw nych przyjaciół zmarłego, reszta już dawno gdzieś przepadła. - M a m u s i u - głośno szepnął Lucas, ciągnąc ją za rękę. - Jak tatuś zmieścił się w tej skrzynce? Czy nie będzie się bał w tym dole? Od tego szczerego pytania zmartwionego chłopca zrobiło jej się niedobrze. Prochy D e r e k a zostały umieszczone w małej, drewnianej szkatułce, która miała zostać złożona w rodzinnym grobie. Przykucnę ła i objęła r a m i o n a Lucasa, jednocześnie starając się znaleźć odpowiedź, która by go nie przestraszyła. J a k wytłumaczyć czterolatkowi śmierć? - Mamusiu? Spoglądające na nią z ciekawością jasne oczy Lucasa były tak p o d o b n e do oczu jego ojca, że poczuła ból w sercu. - T a t u ś jest w niebie - powiedziała łagodnie. - Jest teraz z aniołami. Nie boi się i nie musisz się o niego martwić. - To co jest w skrzynce? - To tylko symbol, który ma go n a m przypominać. Miała nadzieję, że ta odpowiedź mu wystarczy. - Myślisz, że tatuś patrzy teraz na nas? - Będzie patrzył na nas wszędzie, gdziekolwiek bę dziemy - zapewniła go. Lucas podniósł oczy i spojrzał w niebo, jakby cze goś szukał. Widziała już ten wyraz jego twarzy wcze śniej, jeszcze przed śmiercią D e r e k a . Lucas zawsze szukał swojego ojca. Nigdy nie rozumiał, dlaczego D e r e k nie mieszkał z nimi, jak inni ojcowie. Nie mógł pojąć, dlaczego jego tata pozostawał w wielkim, brzydkim d o m u z kratami. Miała nadzieję, że po wyjściu z więzienia D e r e k bę dzie umiał wytłumaczyć, co się stało w sposób zrozu-
~ 12 ~
miały dla Lucasa i że po pewnym czasie lata więzienia u l e g n ą z a p o m n i e n i u , z a s t ą p i o n e radośniejszymi wspomnieniami. Ale D e r e k u m a r ł tuż przed wyjściem na wolność. Kiedy kapłan zakończył modlitwy, żałobnicy prze szli koło szkatułki z p r o c h a m i D e r e k a , kładąc na niej po jednej białej róży. Kane'owie zabrali Lucasa do sa m o c h o d u , żeby zapewnić Briannie chwilę prywatno ści. Ale dziadek D e r e k a ociągał się z odejściem. - D e r e k był przeklętym głupcem - odezwał się gwałtownie. - Mógł mieć wszystko, ale odrzucił to z chciwości i nadmiaru ambicji. Nie chciał zapracować na sukces. Chciał po prostu go mieć. Te ostre słowa zaskoczyły Briannę. - To nieprawda. D e r e k był niewinny. Nie u k r a d ł tych obrazów z m u z e u m , nie zaatakował strażnika. Został wmanewrowany, ktoś zrzucił na niego winę. Wyatt obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem. - Jeśli nadal w to wierzysz, to też jesteś głupia. D e r e k był najlepszym kłamcą, jakiego znałem. Być może był to jego największy talent, jego jedyny talent. Powinnaś zapomnieć o Dereku, skoncentrować się na swoim sy nu i dopilnować, żeby nie poszedł w ślady ojca. Wyatt rzucił różę na trawę i oddalił się. Brianna wzięła drżący oddech i powoli wypuściła powietrze. Była wstrząśnięta szorstkimi słowami. Po czuła ukłucie w palcach i zorientowała się, że m o c n o ściska w dłoni różę. Pojawiła się kropelka krwi, czer wona na tle jasnej skóry. Obserwowała ją z fascynacją. W ostatnich latach D e r e k przysporzył jej wiele cierpienia, nadal j e d n a k p a m i ę t a ł a mężczyznę, w któ rym się zakochała, otwartego, czarującego, przystoj nego, o jasnych włosach i oczach zmieniających kolor wraz z barwami p ó r roku. D e r e k sprawiał, że czuła się wyjątkowa, jakby była jedyna, najważniejsza. Porwał
~ 13 ~
ją swoimi wspaniałymi m a r z e n i a m i o miejscach, w które chciał pojechać, o życiu, jakie chciał wieść. To był człowiek, którego teraz opłakiwała, człowiek o tak wielkich, niespełnionych możliwościach. Podeszła i położyła różę na stosie innych. - To chyba właśnie to, D e r e k u - wyszeptała. - T r u d n o uwierzyć, że naprawdę odszedłeś. Powinni śmy mieć więcej czasu, dużo więcej czasu. - Z t r u d e m przełknęła ślinę, dławiło ją w gardle. - Ale mamy pięknego syna. Dopilnuję, żeby Lucas wiedział, kim był jego ojciec. Będzie widział, gdzie dorastałeś, bę dzie otoczony wspomnieniami o tobie, przynajmniej przez jakiś czas. - Łzy zamgliły jej wzrok. - A ja nie przestanę o ciebie walczyć. Nie przestanę, dopóki nie d o t r ę do prawdy. Wiatr musnął jej twarz, jak pieszczota męskiej dło ni. Przyłożyła palce do nagle rozpalonego policzka i uniosła twarz ku niebu. Pomiędzy c h m u r a m i widać było d r o b n ą przerwę, p a s m o błękitnego n i e b a . . . a p o t e m nagły powiew wiatru sprawił, że ciemne chmury powróciły. Kiedy dwaj mężczyźni przystąpili do grzebania szkatułki z prochami, nie mogła na to patrzeć i odsu n ę ł a się. G d y się odwróciła, żeby zająć miejsce obok Nancy i Ricka, dostrzegła sylwetkę człowieka stojącego za drzewami. Serce podeszło jej do gardła. Chociaż nie miał na sobie policyjnego m u n d u r u , poznała go bez pro blemu. Jason Marlow. To on zebrał dowody przeciwko Derekowi i posłał go do więzienia. A teraz miał czelność przyjść na po grzeb? Z a n i m zdążyła się zorientować, znajdowała się już w połowie drogi. Przez całe lata trzymała emo cje na wodzy, ale teraz nie mogła się powstrzymać na wet sekundę dłużej.
~ 14 ~
Na jej widok Jason wyprostował się. U b r a n y był w dżinsy i czarny sweter, podkreślający jego szerokie r a m i o n a . Miał włosy w kolorze piasku, a w jego ciemnych oczach czaiła się ostrożność. Stał n i e o p o dal z a k u r z o n e g o j e e p a i, sądząc po jego postawie i sposobie, w jaki trzymał kluczyki, rozważał uciecz kę do s a m o c h o d u . Za p ó ź n o . Jeśli nie chciał z nią rozmawiać, nie p o w i n i e n e m był przychodzić. - Co tu robisz, do cholery? - zażądała wyjaśnień. - Przyszedłem o d d a ć hołd. - Człowiekowi, którego posłałeś do więzienia? Dlaczego? Nie starała się udawać uprzejmości. Od długiego czasu chciała na kogoś krzyczeć, on zaś stanowił do skonały cel. - Dorastaliśmy razem z D e r e k i e m . Wiesz o tym - powiedział. - Wasza przyjaźń nie miała dla ciebie znaczenia, gdy D e r e k błagał cię o p o m o c . N a p r a w d ę sądzisz, że zależałoby mu na twojej obecności po tym wszystkim, co mu zrobiłeś? W jego oczach pojawił się gniew. - Wykonywałem moją pracę. - Posłałeś do więzienia niewinnego człowieka. A teraz on nie żyje. Jason z trudem przełknął ślinę. W jego oczach od zwierciedlała się walka, jaką ze sobą toczył. Chciała, żeby zaprzeczył, bo pragnęła walki. Musiała dać upust potwornemu napięciu dręczącemu jej ciało. Zacisnęła dłonie w pięści. Z całych sił starała się pohamować, że by się na niego nie rzucić. Nigdy w życiu nikogo nie uderzyła, ale teraz marzyła, żeby mu przyłożyć. Z a n i m Jason zdążył się odezwać, podbiegł do nich Lucas. Otoczył r a m i o n a m i jej biodra i spojrzał z cie kawością na Jasona.
~ 15 ~
- Kim jesteś? Jason pobladł; jej syn był wierną kopią swojego ojca. - To nikt ważny, Lucasie - odpowiedziała Brianna. - Wracaj do samochodu. - Babcia Nancy powiedziała, żebyś przyszła. W do mu czekają ludzie - odparł. - Z a r a z przyjdę. Idź już. Lucas zerknął jeszcze raz na Jasona i pobiegł do swoich dziadków. J a s o n n a p o t k a ł jej spojrzenie i zagryzł wargi. - To musi być dla niego bardzo t r u d n e . - Nie udawaj, że się tym przejmujesz. Nie m o g ę uwierzyć, że się tu zjawiłeś. N a p r a w d ę myślałeś, że będziesz mile widziany? Nie zamierzała złagodzić głosu, nawet widząc ból w jego oczach. Spojrzał jej prosto w oczy. - M o ż e to błąd z mojej strony, ale nie m o g ł e m przestać myśleć o D e r e k u i o tobie. Zesztywniała. - Nie interesuje mnie, o czym myślisz. - Czemu więc nadal ze m n ą rozmawiasz? - Nie rozmawiam. Odwróciła się, ale szybko zerknęła na niego przez ramię. - Nie wyjeżdżam z miasta. Z a m i e r z a m się dowie dzieć, co się naprawdę wydarzyło pięć lat t e m u . - Wiesz, co się stało. - D e r e k przysięgał, że został wrobiony. - Nie przeze mnie - odparował. - Musisz odpuścić, Brianno. - To na pewno uprościłoby ci życie. - Tobie też, Brianno. Bądź realistką. Twoje pry w a t n e śledztwo nie m o ż e przynieść żadnych nowych informacji, bo nie ma niczego nowego do odkrycia.
~ 16 ~
Potrząsnęła głową. - Nie. Myliłeś się co do D e r e k a i udowodnię ci to. Szybko odeszła w stronę samochodu, czując na so bie spojrzenie Jasona, obserwującego jej każdy krok. - Co tu robił Jason? - zapytał Rick z zatroskaną twarzą. - Powiedział, że chciał o d d a ć hołd. - M o ż e po tych wszystkich latach w końcu zaczął żałować, że stracił wiarę w D e r e k a - zasugerowała Nancy. Brianna obserwowała odjeżdżającego Jasona. Ni czego nie żałował. O n a j e d n a k znajdzie sposób, żeby to zmienić. *
*
*
Słowa Brianny odbijały się echem w głowie Jasona, gdy wyjeżdżał z dużą prędkością przez czarną, żelazną b r a m ę cmentarza. Nie było możliwości, żeby posłał niewinnego człowieka do więzienia i żeby Brianna mogła tego dowieść. D e r e k był winny, a ją zaślepiała miłość. Myślał, że po tak długim czasie zaakceptuje prawdę o swoim mężu, ale najwyraźniej nadal żyła w zaprzeczeniu i w bólu. Wypuścił gwałtownie p o w i e t r z e . Pomyślał, że w ciągu ostatnich lat b a r d z o się zmieniła. Jej zachwy cające, błękitne oczy miały teraz nawiedzony, znużo ny wyraz. Schudła i obcięła co najmniej piętnaście centymetrów z tego, co kiedyś było wspaniałą grzywą jasnych, gęstych włosów. Nie była już dziewczyną, tyl ko kobietą, żoną, m a t k ą . . . i wdową. Gniew i smutek ścisnęły mu żołądek. I to nie tylko z powodu jej i jej syna. D e r e k był kiedyś jego przyja cielem i brakowało mu tego radosnego, beztroskiego, wyluzowanego kumpla, który zmarł w wieku trzydzie-
~ 17 ~
stu dwóch lat, co było tragedią bez względu na to, czego się dopuścił. W przeciwieństwie do tego, co są dziła Brianna, nigdy nie chciał posłać D e r e k a do wię zienia. Intensywnie szukał innych podejrzanych. Nie było ich. W oczach Brianny i Kane'ów był wrogiem, człowie kiem odpowiedzialnym za zniszczenie ich rodziny. Zawsze wierzył, że wsadzenie za kratki winnego jest szlachetnym uczynkiem, ale nawet przestępcy mają bliskich, którzy ich kochają. Zbyt wzburzony, żeby jechać do siebie, skierował się w stronę d o m u Kary i Colina. Lynchowie byli jego najbliższymi przyjaciółmi od szkoły podstawowej. Za wsze mógł na nich liczyć. Z a t r z y m a ł się przed ich d o m e m i uśmiechnął na widok dyń ułożonych na balustradzie ganku i pa jęczyn rozwieszonych na żywopłocie. Halloween było jednym z ulubionych świąt Kary i Colina, cieszyli się zawsze jak dzieci. Sam przed rokiem p o m a g a ł Colinowi urządzić w garażu nawiedzony d o m . Podejrze wał, że w tym roku b ę d ą świętowali spokojniej. Colin od pięciu tygodni dochodził do siebie po trzymie sięcznej śpiączce wywołanej urazem głowy. A Kara była zajęta opieką n a d m ę ż e m i Faith, maleństwem, które pojawiło się na świecie w przeddzień odzyska nia przytomności przez Colina. Wysiadł z s a m o c h o d u i znajdował się w połowie drogi ku s c h o d k o m prowadzącym na ganek, gdy w drzwiach u k a z a ł a się K a r a niosąca szkielet, któ rym m i a ł a u d e k o r o w a ć drzwi wejściowe. Była ubra na w niebieskie dżinsy i koszulę z długimi rękawa m i . C i e m n o r u d e włosy m i a ł a związane w koński ogon, na twarzy nie było widać śladu makijażu, ale z u p e ł n i e g o nie p o t r z e b o w a ł a . N a d a l p r o m i e n i a ł a młodzieńczą urodą.
~ 18 ~
- Jason, co u ciebie? - zapytała, odkładając szkie let, żeby m o c n o uściskać przyjaciela. - Nie wiedzia łam, że będziesz tędy przejeżdżał. - To była decyzja p o d wpływem chwili. - Doskonale trafiłeś. Colin właśnie wrócił z fizjote rapii i jest w koszmarnym nastroju. M o ż e u d a ci się go z niego wyciągnąć. - Rzuciła pospieszne spojrze nie w stronę d o m u , sprawdzając, czy są nadal sami. - Nie wiem, co się z nim dzieje. Jest niezwykle draż liwy i bez względu na to, co robię, stale go irytuję. Nie spodziewałam się tego, Jasonie. Sądziłam, że kiedy się obudzi, będzie ogromnie szczęśliwy. Najwyraźniej bezpieczniki Colina łatwo wyskaki wały, ale czy nie tego należało oczekiwać? - Po prostu potrzebuje czasu, żeby przywyknąć. Jest rozchwiany, Karo. D l a nas minęły trzy miesiące, a dla niego czas się zatrzymał. Nawet nie pamięta, jak został postrzelony. Nie ma pojęcia, jak bliski był śmierci. Uważa, że potrafi zrobić wszystko, jak kie dyś, ale nie może i to go denerwuje. - Masz rację. Muszę być cierpliwsza. A cierpliwość nie jest moją m o c n ą stroną. - Nie żartuj. Drzwi za plecami Kary otworzyły się i na ganek wy szedł Colin. Miał na sobie granatowe spodnie dresowe i białą podkoszulkę z n a d r u k i e m firmowym komi sariatu policji w Z a t o c e Aniołów. Skinął głową Jasonowi i zwrócił się do Kary: - M a ł a płacze. Pewnie jest głodna, a ja nic nie mo gę z tym zrobić. - Już do niej idę. Dziękuję. G d y Colin skierował się do ławeczki na ganku, Ka ra posłała Jasonowi znaczące spojrzenie, po czym zni kła w drzwiach d o m u .
~ 19 ~
Colin westchnął, siadając na ławce i wyciągając no gi przed siebie. W ostatnich tygodniach przestał być taki blady, ale ubranie nadal wisiało na jego potężnej sylwetce. - Jak się czujesz? - Jason o p a r ł się o balustradę. - Muszę przyznać, że m a r n i e wyglądasz. - Dziś rano miałem ćwiczenia i trochę się zmęczyłem. - M o ż e powinieneś nieco zwolnić. - K a r a kazała ci to powiedzieć? - zapytał Colin z ogniem w swoich zwykle spokojnych, zielonych oczach. - Sam to widzę - o d p a r ł Jason, niespeszony złym h u m o r e m Colina. Przyjaźnili się od trzeciej klasy. Ż a den z nich nie miał rodzeństwa, więc znaleźli w sobie braci. R a z e m dorastali, wstąpili do policji i pracowali ramię w ramię. Dzielili złe i d o b r e chwile. Miał na dzieję, że te złe już się skończyły, ale wyglądało na to, że pozostało jeszcze coś do zrobienia w tej sprawie. Przynajmniej Colin nie zginął. Całą resztę m o ż n a ja koś rozwiązać. - Nie chcę zwolnić - ciągnął dalej Colin, marszcząc brwi. - Muszę odzyskać formę, żeby wrócić do pracy i m ó c utrzymać rodzinę. - Wrócisz, ale do tego czasu możesz być w d o m u ze swoją córką i z Karą. Co w tym złego? - Nie ma nic złego - Colin z irytacją przesunął dło nią po włosach. - Nie narzekam. - Naprawdę? - Posłuchaj, wiem, że powinienem być wdzięczny za wiele. Ale po prostu chcę być takim mężczyzną jak kiedyś. Muszę zadbać o żonę i dziecko. I tak źle się stało, że K a r a musiała rodzić beze mnie. - Potrząsnął gniewnie głową. - Nie chcę, żeby się martwiła o pie niądze i musiała pracować w sklepie czy w biurze
~ 20 ~
handlu nieruchomościami. Chcę, żeby została w do mu z Faith, tak jak planowaliśmy. - To ty powinieneś przestać się martwić o pienią dze i pracę. Kara najbardziej potrzebuje twojej obec ności u swego boku. - Potrzebuje znacznie więcej - zaoponował Colin. - Nie, nie potrzebuje. Jest zmęczona, Colinie. Sie działa przy twoim łóżku dzień w dzień przez te trzy koszmarne, długie miesiące, modląc się, żebyś się zbudził. Wszyscy w mieście uważali, że żyje złudze niami, ale się nie poddawała. Nie chciała nawet je chać do szpitala, kiedy zaczęła rodzić, bo tak bardzo chciała być z tobą, rodząc twoją córkę. Stawiała cię na pierwszym miejscu, przed sobą. Twoja żona jest niezwykłą kobietą. - Sądzisz, że o tym nie wiem? - zapytał wyraźnie rozzłoszczony Colin. - Uważasz, że nie zadaję sobie pytania, czy teraz jej wystarczę? J e s t e m inny. M a m zamglony umysł. Nie m o g ę znaleźć słów. Z a p o m i n a m . Nie czuję się sobą, i kto wie, czy kiedykolwiek b ę d ę taki, jaki byłem dawniej. Nienawidzę uczucia słabości, utraty kontroli. R a n o widziałem, jak Kara wyrzucała śmieci. To ja zawsze wynosiłem śmieci. To mój obowiązek, nie jej. - J e s t e m pewien, że z radością o d d a ci ten obowią zek. Przestań się tak forsować. Będziesz taki, jak kie dyś. Kara była w tobie z a k o c h a n a od dzieciństwa. Widziała cię w najgorszych chwilach. Nigdzie nie odejdzie. - Nie chcę, żeby ze m n ą została z litości. - Z mojego p u n k t u widzenia to tylko ty litujesz się nad sobą. Colin gwałtownie wciągnął powietrze. - Może powiesz mi, co n a p r a w d ę myślisz.
~ 21 ~
- D o b r z e . Uważam, że powinieneś dać sobie kopa w dupę. - Gdybym nie był taki zmęczony, przyłożyłbym ci. Jason się uśmiechnął. - Pewnie byś się przewrócił. - Pewnie tak. - Z oczu Colina znikał gniew. - Tyl ko ty j e d e n się nie boisz, że się załamię. Wszyscy po zostali traktują mnie, jakbym był ze szkła. - Skoro się nie załamałeś po tym, co przeszedłeś, to sądzę, że dasz sobie radę przez kolejne pięćdziesiąt lat. J e s t e m absolutnie przekonany, że w pełni wrócisz do siebie. Odetchnij więc głęboko i ciesz się dniem, bo bez względu na wszystko nadal żyjesz. Colin kiwnął głową. - Z niechęcią muszę przyznać, że masz rację. - Zwykle ją miewam. Colin przewrócił oczami. - A co u ciebie? - Nic nowego - odpowiedział Jason, wzruszając ra mionami. Colin spojrzał na niego z uwagą. - Zaczekaj. Dzisiaj jest poniedziałek. Nie mów mi, że wybrałeś się na pogrzeb D e r e k a Kane'a. - Przejeżdżałem koło c m e n t a r z a - przyznał Jason. - Po co, do cholery? - Nie mogłem się powstrzymać. Jak na pogrzeb człowieka, który miał kiedyś niezliczoną rzeszę przy jaciół, na cmentarzu była uderzająco mała grupka. Tylko jego rodzice, kilkoro krewnych, jacyś sąsiedzi. Była Charlotte i jej matka. C e r e m o n i ę prowadził An drew Schilling. Nie podszedłem na tyle blisko, żeby słyszeć mowę. - Przerwał. - Brianna i jej syn przepro wadzają się tutaj, żeby być bliżej Kane'ów. - Coś o tym słyszałem.
~ 22 ~
- A słyszałeś też o tym, że Brianna zamierza udo wodnić, iż D e r e k był niewinny i niesłusznie wpakowa łem go do więzienia? - Kto ci to powiedział? - O n a sama. - Myślałem, że nie zbliżyłeś się na tyle, żeby z kimś rozmawiać. - Zobaczyła mnie i podeszła. Była wściekła, że przyszedłem. - A czego się spodziewałeś? - Colin zawiesił głos. - Brianna nie będzie w stanie niczego dowieść. Wie lokrotnie sprawdzałeś wszelkie dowody. Szef siedział ci na głowie przez wszystkie etapy śledztwa, zresztą nie zajmowałeś się tą sprawą sam. Wszyscy byliśmy zaangażowani. Nikt nie chciał uwierzyć w winę D e r e ka, ale fakty pozostawały faktami. - Nie przestaję sobie tego powtarzać. - Więc w to uwierz. - Colin patrzył mu prosto w oczy. - Zawsze byłeś swoim własnym najsurowszym kryty kiem. Szczerze mówiąc, nigdy nie rozumiałem, dlacze go wszystkich tak dziwiło zachowanie Dereka. Zawsze interesowała go wygrana. Nawet gdy byliśmy dziećmi, oszukiwał przy grze w pokera w garażu Murrayów. Sztuka była jego biletem na szczyt. Koneksje dziadka i osobisty wdzięk zapewniały mu wejście w świat bogac twa, pełen sław i ludzi władzy. To go kusiło. Słowa Colina były prawdziwe, j e d n a k pozostawało j e d n o zasadnicze pytanie, na które nigdy nie u d a ł o im się odpowiedzieć. - Chciałbym tylko, żebyśmy znaleźli obrazy. - Skradzione dzieła sztuki rzadko się odnajdują, dobrze o tym wiesz. - D e r e k musiał je k o m u ś przekazać, może wspólni kowi, a m o ż e kupcowi. Nigdy nie rozumiałem, dla-
~ 23 ~
czego wziął na siebie całą winę. Dlaczego nie wskazał na kogoś innego? - P r a w d o p o d o b n i e nigdy nie przypuszczał, że na prawdę trafi do więzienia. D e r e k zawsze wierzył, że jest wyjątkowy. J a s o n przechylił głowę, wsłuchując się w ton głosu Colina, którego wcześniej nie zauważył. - Z a b r z m i a ł o to tak, jakbyś nie lubił D e r e k a w tym stopniu, w jakim myślałem. - Był zabawny, nigdy nie miał charakteru. Przynaj mniej ja tak uważałem, ale znałeś go lepiej niż ja. Za wsze myślałem, że wybrał łatwiejszą drogę. - No cóż, w odsiadywaniu wyroku nie ma nic łatwe go. A teraz nie żyje. - Ale nie przez ciebie. - Colin spojrzał mu w oczy. - Musisz wziąć się w garść. Nie posłałeś do więzienia niewinnego człowieka i nie jesteś odpowiedzialny z a j e g o śmierć. Sprawa D e r e k a jest z a m k n i ę ta. I niech tak zostanie. - Nie będzie zamknięta, jeśli Brianna zabierze głos w tej kwestii. - Wzdrygnął się, czując n a d m i a r adre naliny, którego nie umiał się pozbyć. - Nie mogę uwierzyć, że w ogóle tu przyjechała i że zamierza roz począć krucjatę, aby oczyścić imię D e r e k a . Minęło pięć lat. Detektyw wynajęty przez K a n e ' ó w nic nie znalazł. Myślałem, że do tej pory Brianna wreszcie zrozumiała, jaki był n a p r a w d ę D e r e k . - Nie chodzi więc wcale o D e r e k a , ale o śliczną wdowę - stwierdził Colin z namysłem. - Nie możesz znieść, że wierzyła mu bardziej niż tobie. Przyzwycza iłeś się, że jesteś uważany przez kobiety za b o h a t e r a , ale dla Brianny jesteś złym człowiekiem. - Nie chodzi o to - zaprzeczył pospiesznie, chociaż w słowach Colina było ziarno prawdy.
~ 24 ~
- Nie sądzisz chyba, że zmienisz jej przekonanie, prawda? To się nigdy nie uda. Musisz dać spokój i trzymać się z daleka od Brianny K a n e . R a d a była dobra, ale Jason obawiał się, że z niej nie skorzysta.
Rozdział 2
B r i a n n a zebrała puste szklanki i talerze, żeby je wynieść do kuchni Kane'ów. Kilkoro sąsiadów i przy jaciół nadal pozostało w dużym pokoju, ale cieszyła się, że stypa dobiegała już końca. Nie znała tu nikogo dobrze, a ich uprzejme, nic nieznaczące kondolencje zaczynały ją nużyć. Była zmęczona zachowywaniem twarzy i udawaniem, że coś czuje, podczas gdy przez większość czasu była jak otępiała. W ciągu pięciu lat z radosnej narzeczonej, stojącej na progu ekscytującego życia, stała się żoną przestęp cy. A teraz była wdową, s a m o t n ą m a t k ą i posłuszną synową. Ale kim była naprawdę? Wydawało się, że nigdy nie miała czasu, żeby to odkryć. Zawsze czuła się jak w potrzasku, przyjmując na siebie rolę, na któ rą nie była do końca gotowa. Musiała zapanować nad swoim aktualnym życiem i nad przyszłością. Po zwoliła, żeby życie D e r e k a ukształtowało jej własne. Kiedy wyszła za niego za mąż, poświęciła się wspiera niu go podczas odsiadki w więzieniu. Wierzyła, że po stępuje słusznie, bo była w ciąży i ich dziecko potrze bowało obydwojga rodziców. Ale i tak w końcu Luca sowi została tylko ona.
~ 26 ~
T e r a z jej głównym zmartwieniem było zapewnienie synowi dobrego życia. Zgodziła się przeprowadzić do Z a t o k i Aniołów, bo Kane'owie rozpaczliwie chcie li być blisko swojego jedynego wnuka, o n a zaś pra gnęła, żeby Lucas czuł się częścią normalnej rodziny. Jej rodzice odwrócili się do niej plecami, gdy wyszła za D e r e k a , więc jedyna rodzina, jaka jej pozostała, mieszkała w tym d o m u . Z a ł a d o w a ł a zmywarkę i rozejrzała się po przytul nej kuchni w poszukiwaniu pozostawionych naczyń, ale pomieszczenie wyglądało schludnie i czysto jak zawsze. Nancy była pierwszorzędną gospodynią, była też z a p a l o n ą k o l e k c j o n e r k ą świnek, poczynając od solniczek i pieprzniczek o świńskich kształtach, po ściereczki, kubki i podkładki z podobiznami p r o siaków. Nancy ze śmiechem powiedziała Briannie, że nie pamięta, kiedy i dlaczego postanowiła zacząć ko lekcjonować świnie, ale gdy już to zrobiła, kolekcja zaczęła żyć własnym życiem. Poza różnymi bibelotami po całym d o m u rozsiane były pamiątki po D e r e k u : jego inicjały wycięte w bla cie okrągłego, k u c h e n n e g o stołu z dębowego drewna, puchary w jego sypialni, fotografie na ścianach, upa miętniające każdy rok jego życia. Jeśli istniało jakieś miejsce na świecie, gdzie D e r e k nadal był obecny, to właśnie w tym d o m u . Nie rozumiała, dlaczego wcale nie działało to na nią kojąco. - Ach, tu jesteś - powiedziała Nancy, wchodząc do kuchni, żeby odstawić na blat pustą tacę. - Zasta nawiałam się, gdzie przepadłaś. Jak się czujesz? - Z a troskanym spojrzeniem omiotła twarz Brianny. - D o b r z e - odpowiedziała Brianna. - To ty wyko nałaś całą pracę. - To mi pomaga, gdy jestem zajęta - stwierdziła Nancy ze smutnym, ale stanowczym uśmiechem.
~ 27 ~
- Wszyscy już poszli, poza naszymi starymi przyjaciół mi, B u d e m i Laurie. Napijemy się jeszcze herbaty. Dołączysz do nas? Brianna uznała, że nie da rady wytrzymać już ani jednej sekundy uprzejmej rozmowy. - Z a m i e r z a ł a m właśnie wrócić do siebie do d o m u i zabrać się do rozpakowywania. Chociaż Nancy i Rick woleliby mieć ją i Lucasa u siebie, Brianna sprzeciwiła się zamieszkaniu razem z teściami. Kochała ich, ale musiały być jakieś grani ce, wynajęła więc niewielki d o m e k parę przecznic da lej, przy D r a k e ' s Way. - Jesteś pewna, że chcesz się tym teraz zająć? - za pytała Nancy. - Myślałam, że zaczekasz do jutra. M o głabym pójść z tobą. Rick popilnowałby Lucasa. Na p e w n o nie chcesz sama rozpakowywać tych p u d e ł . - D o c e n i a m twoją ofertę, ale zostań tu z waszymi przyjaciółmi. Chciałabym przejść się po okolicy, po zbierać się. Możecie odprowadzić Lucasa, gdy bę dziecie już wolni. Albo ja mogę po niego wrócić. Nancy obrzuciła ją zatroskanym spojrzeniem. - Na p e w n o chcesz zostać sama? Za t o b ą ciężki dzień. Niczego nie pragnęła bardziej niż samotności. Po trzebowała czasu dla siebie, żeby zetrzeć z twarzy od ważny uśmiech i odetchnąć. - D a m sobie r a d ę . Nancy zawahała się, zagryzając usta. - Brianno, chyba nie zamierzasz znowu rozmawiać z Jasonem Marlowem? Na to niespodziewane pytanie przeszył ją dreszcz. Widok J a s o n a na cmentarzu wstrząsnął nią. Z blade go cienia w jej pamięci przekształcił się w żywe, oddy chające wspomnienie wszystkiego, co straciła. Po nowna rozmowa z nim nie należała do jej prioryte-
~ 28 ~
tów. P o d wieloma względami ją niepokoił. Było coś w sposobie, w jaki na nią patrzył... w jaki zawsze na nią patrzył. - Brianno? Uświadomiła sobie, że Nancy nadal czeka na o d p o wiedź. - Nie zamierzam rozmawiać z J a s o n e m . Jest ostat nim człowiekiem, który chciałby n a m p o m ó c w po znaniu prawdy. Uważa, że już ją zna. - D o c e n i a m twoją chęć dalszej walki o D e r e k a - powoli zaczęła mówić Nancy. - Wszyscy poświęcili śmy mnóstwo czasu i pieniędzy, żeby dowieść jego niewinności, ale wszystkie ślady prowadziły do druzgoczącego rozczarowania. Nie wiem, czy dałabym r a d ę dalej to ciągnąć. - G ł ę b o k o wciągnęła powie trze. - D e r e k odszedł i już nie wróci. M o i m zmartwie niem jest teraz, żebyście z Lucasem byli tu szczęśliwi. Boję się, że jeśli zaczniesz zadawać zbyt wiele pytań, znów pojawią się p a s k u d n e plotki. I mnie, i Rickowi było b a r d z o ciężko, gdy D e r e k został skazany i nie chcę tego przechodzić drugi raz. Chcę, żeby Lucas chodził do szkoły, nie słysząc rozmów kolegów o swo im ojcu, i żebyś miała okazję poznać inne kobiety w twoim wieku nienaznaczona przestępstwem D e r e ka. Chcę, żebyśmy wszyscy żyli normalnie i uwolnili się od przeszłości. - Nie sądzę, żeby moje pytania skłaniały ludzi do plotek. J e s t e m pewna, że plotkują i bez tego - od powiedziała, nieco zdziwiona postawą Nancy. Sądzi ła, że teściowa będzie chciała, żeby kontynuowała walkę. - I jak możemy uwolnić się od przeszłości, je śli nie znamy prawdy? Nancy bezradnie potrząsnęła głową. - Wątpię, żebyśmy kiedykolwiek ją poznali. Czy nie wystarczy świadomość, że próbowaliśmy?
~ 29 ~
Briannie to nie mogło wystarczyć, wiedziała bo wiem, że nie chodziło jej tylko o dowiedzenie niewin ności D e r e k a . To sobie musiała udowodnić, że podję ła słuszną decyzję, wychodząc za niego za mąż i wspierając go przez te wszystkie lata. J e d n a k nie za mierzała wyjaśniać tego Nancy, która nigdy nie miała cienia wątpliwości co do winy swojego syna. Położyła dłoń na ramieniu teściowej. - Nie musisz już więcej próbować. Przez minione pięć lat pozwoliłam tobie i Rickowi dźwigać ten cię żar. Byłam tak pochłonięta utrzymywaniem się na po wierzchni i samotnym wychowywaniem Lucasa, że nie m o g ł a m zająć się niczym więcej. Ale teraz ponow nie znalazłam się w miejscu, w którym to wszystko się zaczęło, i muszę sprawdzić, czy nie przeoczyłam ni czego, żeby dojść do tego, co się wydarzyło owej nocy w m u z e u m . - Przerwała. - Rick wspomniał, że jest te raz nowy k o m e n d a n t policji. - J o e Silveira - kiwnęła głową Nancy. - Jest tu od jakichś ośmiu miesięcy. Zastanawialiśmy się, czy z nim porozmawiać, ale D e r e k pogodził się z tym, że by odsiedzieć wyrok. - Jej oczy wypełniły się łzami i przygryzła dolną wargę. - W ostatnich miesiącach D e r e k znów zaczął się uśmiechać. Patrzył w przy szłość, a nie do tyłu. Wszyscy tak robiliśmy. Słowa Nancy wywołały nową falę bólu. Brianna gwał townie wciągnęła powietrze. Nieważne, jak bardzo usi łowała uciec od przeszłości, ta zawsze do niej wracała. - Właśnie dlatego muszę ostatni raz spróbować. M o ż e nowy k o m e n d a n t policji zechce jeszcze raz przyjrzeć się sprawie. Możemy spojrzeć z innej per spektywy, oczami kogoś, kto się tu nie wychował i nie pracował tutaj przed pięciu laty. - Nigdy nie myślałam, że Jason czy którykolwiek z chłopców, którzy dorastali z D e r e k i e m , w taki spo-
~ 30 ~
sób odwrócą się od niego - rzekła z goryczą Nancy. - Jason i D e r e k byli sobie bliscy jak bracia. Był człon kiem rodziny. - Wzruszyła ramionami. - R ó b , co mu sisz, Brianno, ale uważaj na Jasona. Nie pozwoli ci bez walki obalić rezultatów swojego dochodzenia. - Nie martwię się J a s o n e m . Ale zanim zajmę się czymkolwiek innym, muszę rozpakować rzeczy i po ścielić łóżka, żebyśmy dziś w nocy mieli z Lucasem gdzie spać. - Zawsze możecie zostać u nas jeszcze j e d n ą noc. Rozległ się dzwonek u drzwi. Usłyszały głos Ricka i towarzyszące mu szczekanie, a w oczach Nancy po jawił się dziwny wyraz. - O Boże - m r u k n ę ł a . Brianna zmarszczyła brwi. - Co się stało? Nancy zerknęła na wiszący na ścianie kalendarz. - Z a p o m n i a ł a m , że to dzisiaj. - O czym zapomniałaś? - D e r e k poprosił nas o przysługę. Chciał mieć dla Lucasa prezent, gdy wyjdzie z więzienia. Briannę ogarnął niepokój. M o ż e dlatego, że jesz cze nigdy nie widziała Nancy równie zakłopotanej. - Co to za prezent? Z a n i m Nancy zdążyła odpowiedzieć, do kuchni wpadł Lucas z buzią błyszczącą z podniecenia. - Mamusiu, zgadnij, co mają dla mnie dziadkowie? Rozległo się poszczekiwanie, które powiedziało Briannie wszystko, co miała wiedzieć. - Niemożliwe - powiedziała, gdy Lucas złapał ją za rękę i pociągnął ją do pokoju. Rick miał głupią minę, trzymając w ramionach wy rywającego się czarnego psiaka. - Z a p o m n i a ł e m , że to dzisiaj - zwrócił się do Nan cy, która przyszła za nimi do pokoju.
~ 31 ~
- Ja też - rzekła Nancy. - M o g ę go potrzymać? - zapytał Lucas. Po chwili wahania Rick podał Lucasowi oszalałego z podniecenia szczeniaka. Lucas nie był w stanie go utrzymać i razem z psiakiem upadli na podłogę, w pisz czącym, chichoczącym, szczekającym kłębowisku. - Musimy iść - pospiesznie rzuciła Laurie, posyła jąc swojemu mężowi, Budowi, znaczące spojrzenie. - Wyjaśnijcie to sobie. Brianna, nie mogąc uwierzyć temu, co się dzieje, ledwo zarejestrowała wyjście sąsiadów. Lucas od mie sięcy prosił o psa i obiecała mu, że porozmawiają o tym po powrocie taty do d o m u . Najwyraźniej D e r e k miał swoje własne plany, żeby zaskoczyć synka. Czarny labrador był rozkoszny, ale m o m e n t nie był najszczęśliwszy. Wolałaby zadomowić się już jakoś w nowym d o m u zanim rozważy wzięcie zwierzaka. - Derek miał czarnego labradora - odezwała się Nancy. - Kiedy byliśmy u niego ostatni raz, na dwa ty godnie przed jego śmiercią, powiedział, że chce kupić Lucasowi psa. Zgodziliśmy się załatwić to dla niego z naszymi znajomymi, którzy zajmują się hodowlą psów. - Po śmierci D e r e k a zupełnie o tym z a p o m n i a ł e m - przyznał Rick. - M o g ę go zatrzymać, prawda, m a m o ? - zapytał Lucas, m o c n o ściskając w objęciach szczeniaka, który z entuzjazmem lizał go po twarzy. - B ę d ę go karmił i bawił się z nim przez cały czas. - Chyba tak - odpowiedziała. Nie mogła przecież zniszczyć tego szczęśliwego uśmiechu, jakiego od tylu miesięcy nie widziała na twarzy Lucasa. - Pomożemy ci - rzuciła Nancy. - Dostaliśmy całe mnóstwo wyposażenia - dodał Rick, wskazując na skrzynkę i torbę z jedzeniem dla psów. - Nie przybył tutaj bez niczego.
~ 32 ~
- M a m o , jak go nazwiemy? - zapytał Lucas. - Sam wybierz dla niego imię. A ja tymczasem pój dę do naszego d o m u przygotować łóżka i zrobić tro chę miejsca dla naszej trójki. - Pójdę z tobą - z a p r o p o n o w a ł a Nancy. - Nie, dziękuję. Potrzebuję chwili czasu dla siebie. - Przepraszam, że cię tak zaskoczyliśmy - Rick po słał jej smutny uśmiech. - Wszystko będzie dobrze. Patrząc na Lucasa, bawiącego się ze swoim nowym najlepszym przyjacielem, zaczynała wierzyć, że istot nie tak będzie. Tego właśnie pragnęła dla syna, zwy kłych, radosnych chwil w rodzinnym gronie. D l a t e g o zaryzykowała powrót do Z a t o k i Aniołów. Było tu p e ł n o cieni, ale też mnóstwo miłości. O n a zaś nie chciała, żeby Lucas dorastał samotnie, tak jak ona. - Żeby D e r e k mógł to zobaczyć - m r u k n ę ł a Nancy, patrząc na chłopca i szczeniaka. Przeniosła wzrok na Briannę. - Jego ostatni prezent dla syna. Myślę, że b a r d z o trafiony. - Mnie też się tak wydaje. *
*
*
Po wyjściu od Colina Jason skierował się na poste runek policji. Nie był na służbie, ale chciał porozma wiać z szefem zanim uczyni to Brianna. Kiedy wszedł do gabinetu, J o e Silveira właśnie kończył rozmowę telefoniczną. Trzydziestoparoletni k o m e n d a n t miał ciemne włosy, ciemne oczy i spokoj ny, niewzruszony sposób bycia. Przez kilka lat praco wał w policji w Los Angeles, gdzie zdobył o g r o m n e doświadczenie. Jason darzył swojego szefa wielkim szacunkiem i współpraca dobrze im się układała, ale nie byli ze sobą zaprzyjaźnieni. J o e wydawał się kon-
~ 33 ~
taktowy, ale jednocześnie zachowywał dystans. J a s o n nie sądził, żeby ktokolwiek naprawdę dobrze go znał. - Co mogę dla ciebie zrobić, Marlow? - zapytał J o e i obrzucił go uważnym spojrzeniem. - Chciałem cię uprzedzić o sprawie, która m o ż e mieć dalszy ciąg. - Niech zgadnę: D e r e k K a n e . Słyszałem, że byłeś dziś na pogrzebie. Czy to był dobry pomysł? - Chyba nie. J o e wziął z biurka grubą teczkę. - Już to wcześniej przejrzałem. Ciekawy przypa dek. Miejscowy chłopak zostaje złodziejem dzieł sztuki, atakuje strażnika, zabiera z m u z e u m trzy bez c e n n e obrazy i w czasie ucieczki w p a d a na swojego najlepszego przyjaciela, na ciebie. - Jesteś dobrze poinformowany. Jason usiadł naprzeciwko Joego. Nie był zaskoczo ny; jego szef dbał o to, żeby wiedzieć, co się dzieje w Z a t o c e Aniołów. - Od kiedy Kane'owie zdecydowali się pochować syna na tutejszym cmentarzu, miasto o niczym innym nie mówi. - J o e przerwał. - Masz mi do powiedzenia coś, czego nie ma w d o k u m e n t a c h ? - M o g ę powiedzieć, że Brianna Kane, wdowa po D e r e k u , jest przekonana, iż ktoś wrobił jej męża, i postanowiła to udowodnić. - Martwi cię to? - Wydaje mi się, że nie popełniłem błędu. Opiera łem się na faktach, które znaliśmy. Nie tylko ja zajmo wałem się tą sprawą i nie byłem jedynym przyjacielem D e r e k a w wydziale. Wszyscy go znali. Większość ludzi go lubiła. J o e przypatrywał mu się przez dłuższą chwilę. - Znalazłeś się w trudnej sytuacji, gdy musiałeś aresztować przyjaciela. Na pewno byłeś rozdarty po-
między sprzecznymi pragnieniami: żeby mieć słusz ność i żeby się mylić. - Nie myliłem się - stwierdził Jason. - Powinno więc ci być łatwiej. - T a k by się wydawało - westchnął. Nie miał powo du kwestionować niczego, co zrobił, ale u p a r t a wiara Brianny w niewinność D e r e k a zaczynała grać mu na nerwach. - Z tego, co przeczytałem, wynika, że przeprowa dziłeś wnikliwe dochodzenie. Niestety, miałeś m a ł o twardych dowodów, a skradzionych obrazów nigdy nie odnaleziono. - J o e wyciągnął z teczki trzy foto grafie i położył je na biurku. - „Trzy twarze Ewy" sławnego malarza Victora Delgado. Nie z n a m się na sztuce, ale wyglądają całkiem nieźle. J a s o n a ścisnęło w żołądku. U p ł y n ę ł o już p a r ę lat od czasu, gdy studiował zdjęcia skradzionych obra zów. Ich a u t o r e m był j e d e n z założycieli Zatoki Anio łów, który przeżył katastrofę statku u wybrzeży. Na malował z pamięci portrety swojej utraconej ukocha nej, Ewy. Na jednym obrazie była słodkim, świętym aniołem, otoczonym aureolą niebiańskiego światła. Jej fiołkowoniebieskie oczy przepełniały niewinność i zachwyt. Za nią znajdował się piękny krajobraz z piaszczystą plażą i jasnoniebieskim niebem, a przy mglone kolory tworzyły wrażenie nierealności. Drugi obraz przedstawiał Ewę jako seksowną, zu chwałą syrenę, spoczywającą na obitej czerwonym ak samitem kanapie i przywołującą swojego kochanka. Ramiączka koszuli opadły jej z ramion, odsłaniając p o n ę t n e piersi, a c i e m n o r u d e włosy stapiały się z tłem, pełnym ognistej czerwieni, ponurej czerni i płomiennej pomarańczowej barwy. Na ostatnim płótnie przerażoną i zdezorientowaną Ewę wzburzone morze porywało z p o k ł a d u tonącego
~ 35 ~
statku. Miała ręce desperacko wyciągnięte i czekają ce na ratunek. Na jej twarzy i dłoniach widniały cie niutkie linie, jakby zaczynała się rozpadać na kawałki przed oczami kochającego ją człowieka. Z obrazów biła namiętność, siła i granicząca z sza leństwem rozpacz. Krążąca po mieście legenda m ó wiła, że Delgado zwariował, usiłując o d d a ć na płótnie charakter kobiety, którą utracił. Dręczył go jej duch, szydząc z tego, że znowu nie u d a ł o mu się jej właści wie sportretować. Chociaż Jason oglądał jedynie zdjęcia, czuł przy ciągającą m o c o b r a z ó w . T r u d n o było o d e r w a ć od nich oczy. Miał dziwne uczucie, że Ewa usiłuje mu coś powiedzieć. M o ż e to, gdzie jest... - O d d a ł b y m wszystko, żeby znaleźć te obrazy - odezwał się do J o e . - Wiele czasu spędziłem, wpa trując się w te zdjęcia, ale nie trafiłem na żaden ślad. Nikt spośród lokalnych artystów nie umiał wskazać potencjalnego nabywcy, który mógłby skłonić D e r e k a do kradzieży. Nikt nie słyszał najmniejszych plotek o tym, gdzie mogłyby się znajdować. Założyłem, że D e r e k ukrył je gdzieś do wyjścia z więzienia, żeby sprawa przycichła. - Myślisz, że działał sam? - Nigdy nie p o d a ł ż a d n e g o nazwiska. Zawsze jed n a k uważałem, że musiał mieć kogoś do pomocy. - Jeśli miał, to ten ktoś siedział cicho. - Owszem. I z pewnością chciał, żeby Derek zgnił w więzieniu. Muszę wierzyć, że milczenie Dereka wyni kało ze strachu. Wolał odsiedzieć całą karę, niż wskazać kogoś innego, nawet gdyby to miało złagodzić wyrok. - J e d n a k miał detektywa i adwokata pracującego n a d apelacją. - T a k - potwierdził Jason - ale nie pojawiły się ż a d n e nowe informacje. Detektyw wyznał mi otwar-
~ 36 ~
cie, że sądzi, iż D e r e k nie był z nim do końca szczery. Może chciał złożyć odwołanie, żeby nie musieć przy znać się do winy przed żoną i rodzicami. - Gdyby nie zaatakował strażnika, dostałby wyrok tylko za kradzież i siedziałby krócej - powiedział Joe. - To był duży błąd - skinął głową Jason. - Kiedy czytałem raport, uderzyło mnie, że obrazy niewiele wcześniej zostały przekazane do m u z e u m przez Wyatta Kane'a, dziadka D e r e k a . - Wspólnie ze Steve'em i Glorią M a r k h a m a m i - rzekł Jason. - Obrazy były zaginione przez sto pięć dziesiąt lat. Wierzono, że zostały skradzione przez R a m o n a , b r a t a Victora Delgado, który również był zakochany w Ewie. To j e d n a teoria. D r u g a zakładała, że obrazy zabrała jej rodzina. Dziewczyna pochodziła z bogatej i szanowanej rodziny Winstonów i uciekła na pokład statku z biednym hiszpańskim malarzem. R o d z i n a nie mogła sprowadzić jej z powrotem, ale mogła zniszczyć obrazy wyobrażające jej dezercję. Natomiast dziadek D e r e k a K a n e ' a odnalazł płót na w małym meksykańskim sklepiku i przywiózł je z p o w r o t e m do Z a t o k i Aniołów. Co za ironia, że jego wnuk ukradł je ponownie. - D e r e k twierdził, że właśnie dlatego nigdy nie mógłby tego zrobić. Wiedział, że obrazy miały znacze nie dla dziadka i dla wszystkich miejscowych artystów, od lat mających obsesję na punkcie prac Delgada. - Ale mu nie uwierzyłeś. - D e r e k był w konflikcie z Wyattem. Wyobrażam sobie, że motywem mogła być chęć zemsty, chęć za brania mu czegoś, co usiłował znaleźć przez wiele lat. Mieli do siebie zadawnione urazy. - To ma sens. Wydaje mi się, że kradzieże dzieł sztuki zawsze mają osobiste motywy. Nigdy nie cho-
~ 37 ~
dzi tylko o pieniądze. - J o e przerwał. - A co możesz mi opowiedzieć o Briannie K a n e ? - Jest niebywale lojalna. Jason wstał z krzesła. Czuł wściekłość za każdym razem, kiedy myślał o Briannie poślubiającej skaza nego na więzienie D e r e k a . Czemu tak bardzo chciała wiązać się z przestępcą? Sądząc po wieku jej syna, mogła być już wówczas w ciąży, ale nawet jeśli tak by ło, nadal miała inne możliwości. - Musisz trzymać się od tego z daleka - stwierdził J o e z powagą. - Jeśli sprawa z o s t a n i e wznowiona, chcę być do niej włączony. - Jeśli nie pojawią się nowe okoliczności, nie zosta nie wznowiona. T e r a z chcę tylko usłyszeć, co pani K a n e m a d o powiedzenia. - Powie, że posłałem do więzienia niewinnego człowieka. - Ale ty tego nie zrobiłeś, prawda? Nie masz więc nic do udowadniania. Łatwiej ci będzie żyć, jeśli po starasz się o tym zapomnieć. - J o e odchrząknął. - Chcę też, żebyś się oderwał od przeszłości. Za kilka dni zaczyna się jesienny festiwal dożynkowy. H o t e l e i pensjonaty są wypełnione po brzegi, a n a m brakuje ludzi. Nie jest to najlepsza sytuacja. - Z r o b i ę , co będzie potrzeba. - Dobrze. A tak nawiasem mówiąc, czy rozmawia łeś ostatnio z Colinem? Jak się czuje? - Jest sfrustrowany i z niecierpliwością czeka na powrót do n o r m a l n e g o życia. - Powiedz mu, żeby się nie spieszył. Jeśli tylko chce, ma tutaj zapewnioną pracę na sto procent, gdy tylko wróci do zdrowia. T o , co przeżył, niejednego skłoniło by do ponownego rozważenia wyboru zawodu.
~ 38 ~
- Nie ma wątpliwości, czy wracać do pracy. Może jest mu łatwiej, bo nie pamięta strzelaniny. - Możliwe. Niestety, takie wspomnienia mają zwy czaj się przypominać po pewnym czasie - zauważył Joe. Telefon Jasona zaczął wibrować, a na ekranie roz błysnął n u m e r ojca. Jason poczuł mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Przez kilka ostatnich tygodni ojciec nie odbierał jego telefonów, co zwykle oznaczało j e d n o - kolejną kobietę wkraczającą w ich życie. - Mój tata - zwrócił się do Joe. - Powinienem ode brać. - Proszę. - Wyznaczysz mnie do sprawy K a n e ' a ? - Będziesz pierwszy na mojej liście - obiecał J o e . Wychodząc z gabinetu szefa, Jason odebrał telefon. - Tato? - P o t r z e b n a mi twoja p o m o c - powiedział H a l Marlow pełnym podniecenia głosem. - Za kilka go dzin wyjeżdżam do Vegas. Ż o ł ą d e k Jasona wykonał salto. Kiedy ostatni raz jego ojciec wyjechał do Las Vegas, wrócił do d o m u z trzecią żoną. - Już j a d ę . - Nie musisz tu przyjeżdżać, chciałbym tylko, że byś... - Będę za dziesięć minut - przerwał. Zwykle otrzy mywał informację o mających nastąpić zaręczynach z minimalnym wyprzedzeniem. M o ż e tym razem u d a mu się powstrzymać ojca przed popełnieniem kolej nego błędu.
*** Po rozwodzie z trzecią żoną ojciec Jasona przepro wadził się do dwupokojowego mieszkania n a d ka wiarnią Diny. Hal Marlow otworzył drzwi z szerokim u ś m i e c h e m na ustach i p ł o m i e n i e m w piwnych oczach, które sprawiały, że nie wyglądał na swoje sześćdziesiąt j e d e n lat. W ostatnich tygodniach zrzu cił parę kilogramów, a swoje codzienne, sprane dżin sy zastąpił spodniami w kolorze khaki. Nawet jego włosy wyglądały na mniej siwe. To wszystko były zna ki obecności nowej kobiety. - Nie musiałeś tak pędzić - odezwał się ojciec, wra cając do pokoju, gdzie się pakował. - Oczywiście, że musiałem. Poznałeś Patty zaled wie trzy tygodnie t e m u . Ledwo ją znasz. - Doskonale wiem, kim jest Patty. Polubiłbyś ją, gdybyś tylko dał jej szansę - rzucił Hal, wkładając do walizki sweter. - Czy wiesz, ile razy mi to mówiłeś od śmierci mamy? - Patty jest inna. - A ile razy to mówiłeś? Lois była niezwykła, Rita egzotyczna, T a m m y zaś interesująca, a J e a n e t t e nie przypominała nikogo, kogo znałeś. M a m wymieniać dalej? - Daruj sobie, proszę - o d p a r ł ojciec z błyskiem irytacji w oczach. - Daj spokój, tato. Chcesz się spotykać z Patty, w porządku, ale po co od razu się żenić? Wystarczy ci już byłych żon. Czy n a p r a w d ę p o t r z e b n a ci jeszcze jedna? H a l pokręcił głową, patrząc na niego z rozczarowa niem. - Patty jest inna - powtórzył. - Jest prawdziwa. Jest sobą. A ja zwariowałem na jej punkcie. - Zasunął su-
~ 40 ~
wak przy walizce i postawił ją na p o d ł o d z e . - Ale nie jadę, żeby wziąć ślub w Vegas. Po prostu likwidujemy jej tamtejsze mieszkanie i załatwiamy przewóz rzeczy do Z a t o k i Aniołów. - T a k mówisz teraz, ale kto wie, co zrobisz, kiedy Patty zaciągnie cię w pobliże kaplicy i spije szampa nem. W ciemnych oczach ojca zabłysło rozbawienie. - Chyba jestem za stary na przestrogi przed niebez pieczną kombinacją alkoholu i kaplic ślubnych Las Vegas. To ja jestem ojcem, a ty synem. Teoretycznie była to prawda, ale Jason niemal przez całe życie pilnował swojego ojca. Miał siedem lat, gdy u m a r ł a m a m a , pozostawiając ojca ze złama nym sercem, zrozpaczonego i samotnego. Przez wie le lat ledwo wstawał z łóżka, a p o t e m pustkę w życiu usiłował zapełnić kobietami. Niektóre sprawiały, że przez pewien czas czuł się szczęśliwy, ale żadna nie pozostała dłużej. J a s o n chciałby znów zobaczyć ojca szczęśliwego, lecz nie sądził, żeby Patty Pease była rozwiązaniem. - Możesz znaleźć kogoś lepszego, tato - wymknęło mu się, zanim zdążył się p o h a m o w a ć . Ojciec przestał się uśmiechać i pogroził mu pal cem. - Nigdy więcej tak nie mów. Patty jest wspaniałą kobietą. - Jest striptizerką. Z g o d a , ma wiele do zaoferowa nia, n a p r a w d ę tak uważam, ale nie musisz z nią je chać do Las Vegas. - Uważaj na słowa, Jason. Patty nie jest już egzo tyczną tancerką. - Manipuluje tobą. - Nieprawda. - Hal przerwał. - Czym się tak mar twisz? Wiem, że nie chodzi o nieistniejący spadek.
_ 41 ~
- Zmrużył oczy. - W gruncie rzeczy nie wierzę, że to ja i Patty tak cię wzburzyliśmy. Ojciec J a s o n a rzadko zwracał uwagę na jego życie, więc ta obserwacja była zaskakująca. - Niczym się nie martwię. Po prostu nie m a m na stroju na kolejne niespodzianki. - Kolejne? Co się stało? Czekaj, już wiem. Dzisiaj odbył się pogrzeb D e r e k a . D i n a mówiła, że poszedłeś na cmentarz. - Posłał Jasonowi pełen współczucia uśmiech. Najwyraźniej wszyscy w mieście wiedzieli o jego impulsywnej wizycie na cmentarzu. - Musiałem to zobaczyć. Nie do końca m o g ę uwie rzyć, że D e r e k nie żyje. - To zrozumiałe. Przyjaźniliście od dziecka, tyle lat. Kiedy nie byłeś z Colinem, byłeś z Derekiem, a Kane'owie stali się praktycznie twoją drugą rodziną. Byli jego jedyną rodziną przez te wszystkie lata, kiedy ojciec wędrował przez życie w pijackim zamroczeniu. - Nie wyobrażam sobie, przez co teraz przechodzą, gdy stracili w taki sposób syna - ciągnął dalej Hal. - Nie wytrzymałbym, gdyby to tobie coś się stało. - O d c h r z ą k n ą ł i zagryzł usta w poczuciu winy. - Wiem, że nie zawsze byłem dobrym ojcem, zwłasz cza na początku. Gdy u m a r ł a m a m a , dużo straciłeś. Wiedziała, jak stworzyć rodzinę. Ja nie byłem w tym najlepszy. - Robiłeś co mogłeś. - Jesteś wielkoduszny - stwierdził z uśmiechem Hal. - Tak czy inaczej, zadzwoniłem, bo potrzebuję twojej pomocy. Chciałbym, żebyś podczas naszej nie obecności zaopiekował się zwierzakami Patty. Patty zamieszkała w d o m u swojej mamy na czas, kiedy Shirley wyjechała do sanatorium, i nie chce wozić sa m o l o t e m zwierząt w tę i z powrotem. Ma maleńkiego
pieska, dwa koty i ptaka. Wystarczy, żebyś t a m za mieszkał, karmił zwierzęta, wypuszczał je na dwór i może p a r ę razy podlał ogród. - Chyba nie b ę d ę mógł. Za dwa dni zaczyna się fe stiwal dożynkowy. W związku z napływem turystów muszę mieć podwójne dyżury. Nie zostanie mi wiele czasu. - Możesz jakoś to sobie ułożyć - stwierdził ojciec, ignorując jego wymówkę. - Przecież w d o m u nie cze ka na ciebie żona czy dziewczyna. W ostatnim czasie panowała u ciebie posucha. - Byłem zajęty, a poza tym wcale nie była to taka posucha - zmarszczył brwi Jason. - Nie? - zapytał Hal, spoglądając na niego znaczą co. - Wiem, że opiekowałeś się Karą, gdy Colin był w szpitalu, ale skoro wrócił już do d o m u , powinieneś wrócić do dawnego życia. Nie możesz spędzić całego życia przy nich dwojgu. Jesteś im potrzebny jak piąte koło u wozu. - Wróciłem. Po prostu od pewnego czasu żadna go nie zaintere sowała. Przez głowę przemknął mu obraz Brianny, ale wiedział, że tutaj nic się nie wydarzy. D e r e k za wsze stał pomiędzy nimi i już tak zostanie. - Posłuchaj, Jasonie, naprawdę zależy mi na twojej pomocy. Patty jest dla mnie bardzo ważna. Chcę, że by n a m się u d a ł o . - Twarz ojca spoważniała. - Wiem, że nie m a m najlepszej historii związków z kobietami, ale o n a jest... - Jest inna - dokończył Jason, patrząc ojcu prosto w oczy. - Właśnie tak - potwierdził z z a k ł o p o t a n i e m . - Od dawna już się tak nie czułem, jak młody czło wiek na skraju czegoś podniecającego. To wspaniałe uczucie, ożywcze, niemal jak skok z urwiska.
~ 43 ~
- Skok z urwiska jest mniej kosztowny. Ojciec klepnął go w plecy. - Jesteś taki cyniczny. M a m nadzieję, że moje roz wody nie pozbawiły cię potrzeby miłości. Miłość tu jest, Jasonie. Z n a l a z ł e m ją z twoją m a t k ą i zamierzam odnaleźć ponownie. - Cóż, z pewnością ci się należy. H a l uśmiechnął się szerzej. - Właśnie. Klucze do d o m u Patty leżą na stole. Za żadne skarby nie strać jej zwierząt. Ma bzika na punkcie tych futrzaków. Są jej dziećmi. - A ty pod żadnym p o z o r e m nie żeń się z nią, do póki nie podpiszecie intercyzy. - Intercyzy nie mają w sobie nic romantycznego - stwierdził ojciec, energicznie machając ręką. - Nie, ale zabezpieczają cię przed bankructwem. - Gdzie twoja żyłka awanturnika? Małżeństwo za wsze niesie ze sobą ryzyko, ale ma swoje d o b r e stro ny. Z a p e w n i a mnóstwo seksu. Jason pospiesznie podniósł rękę. - Nie zamierzam dyskutować o twoim życiu seksu alnym. - Wcale nie chciałem ci o nim opowiadać. Nie chcę, żebyś mi zazdrościł - powiedział Hal z błyskiem w oczach. - Jeszcze raz ci dziękuję. Przywiozę ci coś z Vegas. Z ł a p a ł walizkę i skierował się do drzwi. - Tylko uważaj, żebyś mi nie przywiózł nowej ma cochy! - zawołał za nim Jason.
Rozdział
3
D o c h o d z i ł a już p ó ł n o c , kiedy Brianna w końcu położyła się do łóżka. Leżała, napięta i zdenerwowa na, wpatrując się w sufit i przesuwające się po nim cienie. Nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić do nowe go d o m u . W Z a t o c e Aniołów było przecież tak spo kojnie. Przywykła do zasypiania wśród ulicznych ha łasów dobiegających z a u t o s t r a d y przebiegającej w pobliżu jej budynku, wycia syren z pobliskiej remi zy strażackiej i głośnego tupotu sąsiadów z mieszka nia n a d nią. Te odgłosy ją uspokajały, sprawiały, że czuła się mniej samotnie. Co prawda D e r e k u m a r ł kilka tygodni temu, ale j e d n a k nie było go przy niej p r z e z pięć lat. Nigdy nie mieszkali r a z e m , ani przed ślubem, ani później. Chociaż mieszkała sama tak długo, teraz odczuwała to inaczej, bardziej osta tecznie. Szczeniak, jakby wyczuwając jej potrzebę hałasu, zaczął szczekać i popiskiwać, wydając długie, żałosne, przenikliwe dźwięki. P o m i m o błagań Lucasa, żeby pozwoliła mu spać z psem, u p a r ł a się, żeby umieścić szczeniaka w pudełku w kuchni. Nie chciała dopuścić do precedensu, którego później nie mogłaby zmienić. Niestety, psiak postanowił przetestować jej siłę woli.
~ 45 ~
Przykryła głowę poduszką, przekonując siebie, że skoro Lucas nauczył się spać sam w nocy, to i pies się do tego przyzwyczai. Pies, k t ó r e m u należało jeszcze znaleźć imię. Lucas zastanawiał się nad Oskarem, Snickersem i Diggerem. Widząc spustoszenia, jakie szczeniak w krótkim czasie spowodował na podwór ku, Brianna zdecydowanie głosowała za Diggerem*. Po dziesięciu minutach rozpaczliwych pisków psa w końcu zwlokła się z łóżka. Założyła podkoszulkę na piżamę i wyszła do przedpokoju. Przystanęła przy sypialni Lucasa i z a m k n ę ł a drzwi, po czym powę drowała do kuchni. Na jej widok szczeniak zerwał się na łapy, szczekając i piszcząc jeszcze głośniej. Przy m k n ę ł a drzwi do kuchni z nadzieją, że hałas nie obu dzi Lucasa. Uklękła przy pudełku i spojrzała ostro na psa. - Jest noc. Powinieneś już spać. Szczeknął radośnie, jakby właśnie powiedziała mu, że przyszła p o r a na spacer. Wyciągnęła rękę i psiak z entuzjazmem zaczął lizać jej palce, aż się w końcu uśmiechnęła. - No dobrze, rozumiem. Nie chcesz spać. Ale nie możesz dłużej szczekać. M o ż e jeśli go wypuści, szczeniak pobiega dookoła i się zmęczy. Wyjęła go z pudełka. Zaczął się wiercić w jej ramionach, lizać po twarzy, po rękach i wszę dzie, gdzie tylko mógł dosięgnąć swoim językiem. Po t e m zeskoczył na podłogę i biegał po kuchni, pomię dzy nogami od stołu i pod ścianami. Otworzyła drzwi na dwór i pies wystrzelił na ciem ne podwórko, badając cienie pod drzewami i krzaka mi. Podwórko było zarośnięte - będzie musiała zająć się pracami ogrodniczymi. Posiadanie takiego dużego Digger (ang.)
- kopacz, koparka. ~ 46 ~
podwórka na tyłach d o m u było b a r d z o przyjemne. Lucas z pewnością będzie się nim cieszył nie mniej niż pies. Z e r k n ę ł a w stronę d o m u stojącego po sąsiedzku i zobaczyła, że z tyłu pali się światło. Ktoś nie spał, choć było tak p ó ź n o . Agent nieruchomości powie dział jej, że t a m t e n d o m należy do starszej pani. Z drugiej strony sąsiadowała z rodziną z trójką star szych dzieci. Miała nadzieję, że któreś z nich zechce czasem popilnować Lucasa. Zostawiła psa kopiącego dołki w ziemi, wróciła do d o m u i nastawiła wodę na h e r b a t ę . Miała nadzie ję, że p o m o ż e jej się to odprężyć na tyle, aby zasnąć. Było jej równie t r u d n o przyzwyczaić się do nowego domu, jak szczeniakowi. Czekając na wrzątek, rozpa kowała j e d e n z kilku kartonów stojących w kuchni na p o d ł o d z e . J e d n a czynność mniej na jutro. Kiedy woda się zagotowała, Brianna wlała ją do kubka i wy szła na w e r a n d ę . Z a n i e p o k o i ł a się, nie widząc nigdzie szczeniaka. W pewnej chwili dostrzegła dziurę wykopaną przez psiaka pod p ł o t e m sąsiadów i niemal równocześnie usłyszała szczekanie, zdecydowanie obce ujadanie, a p o t e m ł o m o t i męskie przekleństwo. Wszystko do biegało od strony d o m u po sąsiedzku. - Do diabła - m r u k n ę ł a , gdy szczekanie i przekleń stwa nasiliły się. Pobiegła wzdłuż swojego d o m u i znalazła furtkę, prowadzącą na teren przylegającej posiadłości. Z o b a czyła drobny, biały, futrzany kłębek, który zaczął bie gać wokół jej nóg, ścigany przez szczeniaka, i b a r d z o zirytowanego mężczyznę, walczącego z trzymanym na rękach, syczącym wściekle k o t e m . - Digger, piesku! - zawołała, ale szczeniak był zbyt zajęty pogonią za drugim psem, żeby zwracać na nią
~ 47 ~
uwagę. Nagle biały kłębek wcisnął się w szparę p o d werandą, tak małą, że jej psu pozostało jedynie szaleńcze szczekanie na zwierzynę, która mu uciekła. Mężczyzna zaklął szpetnie, gdy kot wyrwał mu się z ramion. Przyłożył dłoń do policzka i wszedł w krąg światła. Zobaczyła wówczas długie, czerwone zadra panie na znajomej twarzy. Serce podskoczyło jej do gardła. - Niemożliwe! Jason wyglądał na równie wstrząśniętego jak ona. - Nie możesz tutaj mieszkać - powiedziała. - Poin formowano mnie, że ten d o m należy do starszej pani. - Bo należy. Do Shirley Pease. P a r ę miesięcy t e m u miała u d a r i wyjechała do sanatorium. T e r a z mieszka tutaj jej córka Patty. - Nie wyglądasz jak córka. Przesunęła spojrzeniem po jego ciele. Dżinsy opa dały mu nisko na biodrach, a rozpięta koszula odsła niała kuszący widok szerokiej, muskularnej klatki piersiowej. Bose stopy i p o t a r g a n a czupryna sprawia ły wrażenie, jakby przed chwilą zerwał się z łóżka. Na tę myśl nerwowo przełknęła ślinę, czując ogarnia jącą ją falę gorąca. Z a p o m n i a ł a , jaki był seksowny. Z a p o m n i a ł a , że p o d wpływem jego spojrzenia zawsze przebiegał jej po plecach dreszcz. Ale Jason był gli niarzem, który zrujnował życie jej męża, i nigdy nie będzie mogła o tym zapomnieć. - Pilnuję d o m u dla Patty, dziewczyny mojego ojca - wyjaśnił Jason. - Musisz zapanować nad swoim cho lernym psem. Zaczyna kopać n o r ę pod moją werandą. Jason miał rację. Fruwające w powietrzu grudki ziemi towarzyszyły szaleńczym wysiłkom szczeniaka, usiłującego dostać się pod werandę. Chwyciła psa, wdzięczna, że jest jeszcze na tyle mały, by mogła go utrzymać.
~ 48 ~
J a s o n ukląkł i zajrzał pod werandę. - Chodź, Princess. T e r a z możesz wyjść bezpiecznie - zawołał. - Princess? - powtórzyła. Jason łypnął na nią groźnie. - To nie jest mój pies. Nie ja wymyśliłem takie imię. - Chyba cię lubi - zauważyła Brianna, gdy maleń ka Princess rzuciła się w wyciągnięte r a m i o n a Jasona, skomląc z ulgą. - W przeciwieństwie do kota. Brzyd ko cię p o d r a p a ł . - Zwabił mnie, przekręcił się na plecy, jakby chciał, żeby go głaskać, a p o t e m rzucił się na mnie - powie dział z niesmakiem. - Widzisz go gdzieś? Brianna rozejrzała się po podwórku. - Nie. Chyba się wyniósł. - Cudownie. Pierwsza noc, a ja już zgubiłem j e d n o zwierzę. - J a k długo masz pilnować d o m u ? Nie mogła znieść myśli o Jasonie znajdującym się w sąsiednim d o m u ; o wiele za blisko. - Kilka dni, m o ż e tydzień. - Przeniósł wzrok na trzymanego przez nią szczeniaka. - Wygląda jak Buster, dawny pies D e r e k a . - J e s t e m pewna, że tego właśnie chciał. Kane'owie załatwili go dla Lucasa na prośbę D e r e k a . Lepiej już pójdę. Lucas śpi sam w d o m u . - Poczekaj. - Otworzył drzwi do d o m u i wepchnął Princess do środka. - Pójdę z tobą. Kot m o ż e być na waszym podwórku. Brianna ruszyła ścieżką pomiędzy dwoma d o m a m i , rozglądając się za k o t e m . Nagle przy frontowych drzwiach swojego d o m u zobaczyła wielki cień. Za trzymała się tak gwałtownie, że idący z tyłu Jason wpadł na nią.
~ 49 ~
- Co się stało? - zapytał. Z r o b i ł a jeszcze j e d e n krok do przodu i wpadła na kubeł na śmieci. Cień przesunął się w stronę drzew. - Wydaje mi się, że ktoś jest na moim podwórku - powiedziała zdenerwowana. - Z o s t a ń tutaj. - Jason wyminął ją szybko i cicho ruszył p r z o d e m . Z a w a h a ł a się przez chwilę, ale myśl o Lucasie prze bywającym samotnie w d o m u pchnęła ją do przodu. Jason spotkał ją na trawniku przed d o m e m . - Nikogo nie widzę. Pewnie to był wiatr poruszają cy drzewami. Pospiesznie rozejrzała się dookoła. Może miał ra cję. Po obu stronach posesji rosły wysokie drzewa, a że najbliższa lampa uliczna znajdowała się trzy do my dalej, więc podwórko pogrążone było w mroku. - Muszę zajrzeć do Lucasa. - Czy wyszłaś tylnymi drzwiami? - Tak. - O d p r o w a d z ę cię. Drzwi na p o d w ó r k o były otwarte tak, jak je zosta wiła. W p a d ł a do środka, żeby zobaczyć, co się dzieje z Lucasem. Spał m o c n o . Kiedy wyszła z pokoju syn ka, zobaczyła Jasona, zaglądającego do jej sypialni. - Co robisz? - Rozglądam się. Wydaje się, że wszystko jest w po rządku. - To pewnie tylko moja wyobraźnia. - Najprawdopodobniej. Chyba masz dużo do roz pakowywania. - Nie musisz mi tego mówić. - Weszła do kuchni i umieściła szczeniaka w pudle. Natychmiast zaczął szczekać. - N a p r a w d ę bardzo mu się tu nie p o d o b a . - Wcale mu się nie dziwię.
~ 50 ~
Jason rozsiadł się na stołku barowym, nieco zbyt swobodnie, jak na jej gust. Z drugiej strony j e d n a k przyjemnie było nie siedzieć samotnie w d o m u . Nie wiedziała, dlaczego była taka spięta. To musiał być wpływ nowego d o m u , nowego miasta. Powinna wziąć się w garść. Napełniła ponownie czajnik i zapaliła palnik. - Opowiedz mi jeszcze raz, kto mieszka obok mnie? - Właścicielką jest Shirley Pease, ale p a r ę tygodni t e m u miała wylew, więc do d o m u wprowadza się jej córka Patty. N o , chyba że u d a jej się wcześniej skrę pować mojego ojca więzami małżeńskimi. - Czy to możliwe? - Naprawdę nie powinna zachęcać go do rozmowy, ale jakoś nie umiała się powstrzymać. - Zdecydowanie. Patty jest byłą striptizerką, co zu pełnie nie przeszkadza mojemu ojcu. Ma pewne wi doczne przymioty. Rozumiesz, o czym mówię? - Owszem. - Mój ojciec jest naiwnym romantykiem, który za wsze uważa, że właśnie rozpoczyna się największa mi łość jego życia. Aż do chwili, gdy ląduje na sprawie rozwodowej w sądzie. - Którym n u m e r e m była twoja m a m a ? Jego spojrzenie spochmurniało. - Nie było rozwodu. U m a r ł a , gdy miałem siedem lat. - Och, przepraszam. Miała dziwne wrażenie, kierując te słowa do Jasona i odczuwając wobec niego coś innego niż tylko nie nawiść. Nie chciała widzieć żadnej innej jego strony poza tym, co zobaczyła w dniu, w którym zeznawał przeciwko Derekowi. Niestety Jason, ze swoimi falującymi, potarganymi włosami i bosymi stopami, nie przypominał teraz zu-
~ 51 ~
pełnie t a m t e g o twardego gliniarza. Wyglądał jak człowiek, którego poznała pięć lat t e m u i który flirto wał z nią bezwstydnie, dopóki się nie zorientował, że jest zajęta. Powinna mu powiedzieć, żeby sobie poszedł. Cze mu nie mogła wydusić z siebie tych słów? - Zrobisz mi h e r b a t ę ? - zapytał, gdy zaczął gwiz dać czajnik. Z a w a h a ł a się, po czym chwyciła drugi kubek. Pochwycił jej wzrok, kiedy p r z e s u w a ł a k u b e k po blacie. Patrzył na nią przenikliwie. - Musiałaś się bardzo przestraszyć, skoro pozwoli łaś mi zostać. Czy masz jakiś powód, żeby się bać? Wzruszyła ramionami, nie chcąc się wdawać w dys kusję na t e m a t swoich motywów. - Mówiłeś więc, że twój ojciec kilkakrotnie był żo naty? - Nie zamierzasz odpowiedzieć na moje pytanie, prawda? - A ty nie chcesz odpowiedzieć na moje - o d p a r o wała. - No dobrze. Przez pierwsze lata po śmierci mojej m a m y tata był zdruzgotany. R a n o nie był w stanie wstać z łóżka, a kiedy się w końcu zwlekał, zaczynał pić. Za dużo. Stracił swoją firmę budowlaną i d o m , który kupili z m a m ą . Gdyby nie pojawił się mój wu jek, który sprowadził nas do Z a t o k i Aniołów, skoń czylibyśmy na ulicy. Ostatecznie tata jakoś się p o dźwignął, odzyskał pociąg do kobiet i od tego czasu kilkakrotnie zawierał związek małżeński. Chociaż po każdym niepowodzeniu jest załamany, nie prze staje dalej pakować się w kolejne nieszczęście. Podej rzewam, że kiedy tu teraz rozmawiamy, właśnie po raz czwarty zmierza w stronę ołtarza. - M o ż e to małżeństwo będzie u d a n e .
~ 52 ~
- To właśnie powiedział. Zawsze jest optymistą. Muszę mu to przyznać. - Nie sprawia wrażenia p o d o b n e g o do ciebie. Podniosła kubek do ust i o p a r ł a się o blat. - Jesteśmy bardzo różni - zgodził się Jason. - Przez dłuższy czas było nas tylko dwóch i ktoś musiał być praktyczny. Ojciec z pewnością nie należał do zarad nych, więc jeśli chciałem jeść, musiałem zatroszczyć się o nas obu. - Nie masz rodzeństwa? - Nie. J e s t e m jedynakiem. Ty też, prawda? - T a k - odpowiedziała, nie wdając się w szczegóły. Na chwilę w pomieszczeniu zapanowała cisza. Na wet szczeniak, zmęczony, zapadł w sen. - Co robiłaś przez ostatnie pięć lat? - zapytał Jason. - Starałam się przetrwać - o d p a r ł a krótko. - Jesteś przekonana, że powrót tutaj jest dobrym pomysłem? Z a t o k a Aniołów nie m o ż e przywoływać zbyt wielu radosnych wspomnień. - Tutaj mieszkają Kane'owie. - A twoi rodzice? Odchrząknęła. - Nie są już częścią mojego życia. Wpatrywał się w nią oczami, z których wyzierały niezliczone pytania, na które nie chciała odpowiadać. - Ale nie przyjechałam do Z a t o k i Aniołów wyłącz nie ze względu na Kane'ów. Przyjechałam szukać prawdy. Nigdzie indziej jej nie znajdę. - Przerwała. - Myślę też, że powinieneś już iść. Spojrzał jej prosto w oczy. - Czy n a p r a w d ę najprościej jest obwiniać mnie o wszystko? Przez chwilę jego słowa zawisły w powietrzu. - Było prościej, gdy nie stałeś przede m n ą - przy znała.
~ 53 ~
Odetchnął. - Zawsze to jakiś początek. Pokręciła głową. - Nie. M o g ę przyznać, że byłeś częścią większego dochodzenia, ale to ty, Jasonie, prowadziłeś sprawę. To ty składałeś zeznania przeciwko Derekowi. To ty j a k o ostatni zabrałeś głos przed ogłoszeniem wyroku. A byłeś jego przyjacielem. Twoja z d r a d a potwornie zraniła D e r e k a i Kane'ów. Relacje, które was łączyły, powinny mieć dla ciebie znaczenie. Powinieneś po m ó c Derekowi się bronić. Z a m i a s t tego wystąpiłeś przeciwko niemu. Pobladł, słysząc jej ostre słowa. - Musiałem wykonywać moją pracę, Brianno. Gdy bym mógł się zwolnić z moich obowiązków, na p e w n o bym to uczynił. Ale to jest m a ł e miasteczko z niewiel kim posterunkiem policji. Widziałem D e r e k a na tere nach należących do m u z e u m . Rozmawiałem z nim p a r ę minut po ataku na strażnika. D o s t a ł e m wezwa nie do sądu. Nie miałem wyjścia, musiałem zeznać prawdę. -
Przedstawiłeś p r a w d ę tak, żeby p a s o w a ł a do oskarżenia. Byłeś młodym policjantem, który mu siał się wykazać. I użyłeś do tego D e r e k a . - T a k ci powiedział? - Nic mi nie musiał mówić. Byłam przy tym. - Słyszałaś tylko j e d n ą stronę. - Ty też widziałeś tylko j e d n ą stronę, tę, która po słała D e r e k a do więzienia. T o , co dla ciebie było pra cą, dla mnie oznaczało koniec marzeń. - To D e r e k zniszczył twoje marzenia, czemu go za to nie winisz? - zaprotestował. - B o . . . bo nie żyje. Zawładnęły nią wszystkie emocje minionych paru lat. Starała się trzymać w garści ze względu na Luca-
~ 54 ~
sa i Kane'ów, ale nie była w stanie dłużej tego robić. Pomieszczenie zaczęło wirować i kubek wyśliznął się z jej ręki, a gorący płyn ochlapał palce. Była nieomal zadowolona z fizycznego bólu, który w końcu przemi nie. To było coś, co mogła zmienić na plus. Jason złapał ją za r a m i o n a i przyciągnął do piersi. Czuła ciepło jego ciała i pewność jego objęć. Od daw na nie miała nikogo, na kim mogłaby się oprzeć. Już tak długo trzymała się siłą woli, że zaczynała czuć się zmęczona. Musiała j e d n a k zwalczyć pokusę, żeby tak pozostać. Jason nie był odpowiednim człowiekiem, k t ó r e m u mogłaby zaufać. O d e p c h n ę ł a go. Zataczając się, podeszła do stołu i szybko usiadła. Kilka razy o d e t c h n ę ł a głęboko, pil nując się, żeby na niego nie patrzeć, chociaż była bo leśnie świadoma jego spojrzenia na sobie. - Proszę, idź już - powiedziała ze wzrokiem wbi tym w blat stołu. - D o b r z e się czujesz? Nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć na to pytanie. W końcu uniosła głowę i spojrzała na niego. - D a m sobie radę. Wyraźnie przejęty, powiedział: - Przepraszam, Brianno. Wiem, że to był dla ciebie ciężki dzień. Nie chciałem go jeszcze pogarszać. - Pięć ostatnich lat było ciężkich. - Chciałbym, żebyś uwierzyła, że nie jestem twoim wrogiem. - A ja chciałabym, żebyś zrozumiał, że nie obcho dzi mnie, kim jesteś. Zacisnął usta. - W porządku. Zamknij dobrze za m n ą drzwi. Po wyjściu J a s o n a głęboko odetchnęła. Czuła się zupełnie wyczerpana tym spotkaniem. Wstała i prze kręciła zamek w drzwiach od podwórka. Szczeniak
~ 55 ~
zaszczekał, przyciągając jej uwagę. Obudził się i spra wiał wrażenie gotowego do dalszej zabawy. Uklękła na p o d ł o d z e koło p u d ł a . - To twoja wina. Jason nigdy by tu nie przyszedł, gdybyś nie wpadł na sąsiednie podwórko. - Pies za szczekał w odpowiedzi. Miał przesłodką m o r d k ę . - N o , m o ż e nie do końca to twoja wina, ale musimy trzymać się od niego z daleka. Nie chciała, żeby Jason próbował ją przekonywać, że D e r e k był winny. Nie chciała, żeby wprawiał ją w zakłopotanie. Musiała wierzyć, że nie myliła się co do D e r e k a . J u t r o zacznie się zastanawiać, w jaki spo sób m o ż n a tego dowieść. *
*
*
- Nie m a m powodu, żeby wznowić sprawę bez no wych dowodów - oświadczył J o e Silveira Briannie we wtorek r a n o . Cierpliwie wysłuchał gorączkowych za pewnień, że jej mąż został skazany za przestępstwo, którego nie popełnił, ale nie powiedziała mu nic no wego, o czym by wcześniej nie wiedział. - U D e r e k a nie znaleziono skradzionych obrazów - nalegała. - Policja przeszukała jego mieszkanie i moje, d o m Kane'ów i galerię w Los Angeles, gdzie D e r e k pracował. Nie miał ich. - Mógł je k o m u ś przekazać - zasugerował J o e . - Ale ta sprawa nie dotyczy tylko skradzionych dzieł sztuki. N a p a d n i ę t o i zraniono strażnika. Wie pani o tym. - Wiem, ale D e r e k przysięgał, że jest niewinny. Przez pięć lat ani na chwilę się z tego nie wycofał. - Przerwała na m o m e n t . - Mój mąż został zabity pod czas więziennej bójki na trzy tygodnie przed zwolnie-
~ 56 ~
niem. Wszyscy powtarzają, że to był wypadek, ale nie jestem do końca o tym przekonana. J o e m u również czas śmierci wydawał się interesu jący. - Dlaczego ma pani wątpliwości? - Bo D e r e k był wzorowym więźniem. Nie bił się. Pozostawał w zgodzie z innymi osadzonymi. I czekał na dzień zwolnienia. - Jak rozumiem, nie wywołał bójki, tylko został sprowokowany. W jej trakcie poślizgnął się i uderzył głową o beton, doznając śmiertelnych obrażeń. - Wi dząc wzdrygającą się Briannę, J o e pożałował, że nie użył innych słów. - U z n a n o to za wypadek. - Wiem. Zastanawiam się tylko, czy ktoś nie chciał go usunąć. - Dlaczego? - M o ż e D e r e k wiedział coś o czymś lub o kimś, mo że miał informację, którą mógłby wykorzystać po wyj ściu na wolność. Chciałabym tylko, żeby ktoś przyj rzał się obiektywnie tej sprawie. Minęło pięć lat. No wa perspektywa m o ż e doprowadzić do nowych wnio sków. Cenił jej determinację. Odczuwał nawet ochotę, żeby jej p o m ó c - nie dlatego, że miał wrażenie, iż jej mąż został niesłusznie skazany, ale ze względu na to, jak bardzo chciała walczyć o człowieka, za którego wyszła za mąż. Od dawna już nie widział takiej lojal ności. Niestety, nie mógł jej dać odpowiedzi, na jaką czekała. - Przejrzałem akta, zauważyłem też, że wszystkie nasze raporty były sprawdzane przez niezależnego detektywa wynajętego przez pani teściów. Przykro mi, pani Kane. Nie widzę nic, co by świadczyło o nie właściwym prowadzeniu sprawy.
~ 57 ~
Spoglądała na niego sfrustrowana, ale w jej niebie skich oczach nie pojawiły się łzy. Dzięki Bogu. Trud no było się oprzeć jej kruchej, uduchowionej urodzie. Nie mógł j e d n a k kazać ludziom z d e p a r t a m e n t u po nownie zająć się sprawą, która u z n a n a została za roz wiązaną. - A fakt, że Jason Marlow był przyjacielem D e r e ka? Czy to nie był konflikt interesów? - N a d sprawą pracowało kilku funkcjonariuszy. Ale, tak jak powiedziałem wcześniej, jeśli dostarczy mi pani nowych informacji, z przyjemnością się im przyjrzę. - W r ó c ę więc tutaj, bo nie wierzę, żebyśmy wie dzieli wszystko o tym, co się wydarzyło tamtej nocy - powiedziała, rezolutnie podnosząc głowę i wstając z krzesła. Po wyjściu Brianny Joe zebrał rozłożone papiery do teczki. Jego spojrzenie znów padło na fotografie obrazów. Coś go intrygowało w tajemniczej Ewie. A może poruszało go udręczenie artysty, który nie po trafił ujrzeć w ukochanej kobiecie, kim naprawdę była. I nagle J o e zamiast twarzy Ewy, zobaczył oblicze swojej żony, Rachel. Rachel o długich, czarnych wło sach, jasnej skórze, ogromnych, ciemnych oczach, pełnych ustach i miękkim ciele, które kiedyś witało go po powrocie do d o m u . Rachel miała nie trzy, ale przynajmniej sześć twa rzy. T e , które widywał ostatnio, nie były szczęśliwe. Kobieta, którą pokochał jako piętnastolatek, z którą się ożenił, mając dwadzieścia pięć lat, i z którą żył przez kolejnych czternaście lat, stanowiła teraz dla niego większą tajemnicę niż kiedykolwiek. Nie wie dział, jak uczynić ją szczęśliwą. Wydawało mu się, że przeprowadzka do Z a t o k i Aniołów będzie dla nich nowym startem, ale tak się
~ 58 ~
nie stało. Rachel była przywiązana do Los Angeles, do swojego biura o b r o t u nieruchomościami, do swo ich przyjaciół i do własnego stylu życia, z którego naj wyraźniej nie potrafiła dla niego zrezygnować. On zaś pokochał tutejsze życie i nie chciałby się go wyrzec, nawet dla niej. Czy przyszedł czas, żeby przeciąć więzy i ruszyć do p r z o d u ? A m o ż e nadeszła dla niego pora, żeby zrezygnował z Z a t o k i Aniołów, wrócił do Los Angeles i został mę żem, jakiego p r a g n ę ł a ? Potrząsnął głową i skupił wzrok na Ewie. W jej oczach była jakaś złość i niezadowolenie, jakby nie mo gła uwierzyć, że malarz nie może uchwycić jej istoty. - M o ż e po prostu powinnaś była mu powiedzieć, kim jesteś, E w o - m r u k n ą ł . - Zaoszczędzić mu zgady wania i pomyłek. Ale to pozbawiłoby cię całej zaba wy, prawda? Drzwi do pokoju otworzyły się i do środka weszła jego sekretarka. Betty Jones, rozsądna pięćdziesięciopięcioletnia m a t k a trojga dzieci, dbała o to, żeby p o s t e r u n e k funkcjonował jak dobrze naoliwiony me chanizm. Należała do nielicznej grupy osób, które nie czuły się przez niego zastraszone. - Z kim p a n rozmawiał? - zapytała. - Z nikim. O co chodzi, Betty? - Przyszła Charlotte A d a m s . Chce wiedzieć, ile sta nowisk wystawimy w piątkowym konkursie kulinar nym. Chłopcy ze straży pożarnej wystawiają trzech zawodników. U nas zapisali się H a m i l t o n i Laughton, ale w tym roku Lynch jest nieobecny, a nikt poza tym nie umie gotować chili. Podejmiesz wyzwanie? Słyszał już coś o wieloletniej rywalizacji w konkursie gotowania pomiędzy posterunkiem policji a strażaka mi, ale nie miał pojęcia, na czym te zawody polegały.
~ 59 ~
- Może poprosić doktor A d a m s do mnie? Betty przewróciła oczami. - Powie p a n u dokładnie to samo, co ja. - Chcę to usłyszeć od niej. Wstał, ignorując porozumiewawcze spojrzenie Bet ty, i starał się uspokoić puls, który nagle przyspieszył, jak zawsze, gdy w pobliżu znajdowała się Charlotte. U b r a n a w czarny kostium Charlotte wyglądała jak kobieta biznesu. Poczuł rozczarowanie. Lubił widzieć ją w dżinsach, albo jeszcze lepiej, w szortach do bie gania, z rozwianymi na wietrze jasnymi włosami, z za różowionymi policzkami i błyszczącymi, niebieskimi oczami. Właściwie po prostu lubił ją widzieć. J e d n a k od kilku tygodni unikała go, od kiedy R a c h e l wyje chała z miasta. Tak mu się przynajmniej wydawało. M o ż e nie fascynował jej tak, jak o n a jego. - Nie chciałam przeszkadzać - odezwała się Char lotte, gdy Betty z a m k n ę ł a za sobą drzwi. - Nie ma sprawy. Wskazał jej krzesło naprzeciwko biurka i usiadł. - Czy masz tak m a ł o pacjentów, że wystarcza ci czasu na organizowanie konkursu kulinarnego? - M a m przerwę na lunch. Konkurs gotowania chili jest oczkiem w głowie mojej mamy. Na nieszczęście m a m a się przeziębiła i teraz jest zdenerwowana, że nie będzie wystarczającej liczby zawodników. Usły szałam więc, że albo znajdę więcej uczestników kon kursu, albo nie m a m po co wracać do d o m u . J o e uśmiechnął się. Monica A d a m s była żywiołem; nie sądził, żeby ktoś mógł powiedzieć jej „ n i e " . Rozu miał, dlaczego o n a i Charlotte tak często brały się za łby. Miały j e d n a k j e d n ą cechę wspólną - chęć po magania ludziom. - No więc, jak będzie, k o m e n d a n c i e ? Pozwolisz, żeby strażacy wystawili trzech zawodników, podczas
~ 60 ~
gdy wy będziecie mieli tylko dwóch? - rzuciła mu wy zwanie Charlotte. - Nie m a m pojęcia, jak się gotuje chili. - W internecie jest mnóstwo przepisów. J e s t e m pewna, że taki inteligentny, zręczny i zaangażowany społecznie człowiek jak ty potrafi coś wymyślić. - Nieźle ci wychodzą pochlebstwa. N a p r a w d ę je steś taka zdesperowana? - Owszem - przyznała z pełnym winy uśmiechem. - W tym roku niektórzy ze stałych uczestników zrezy gnowali, a jeśli ratusz nie będzie p e ł e n garnków z chi li, moja m a m a straci twarz i wydarzy się jeszcze wiele innych złych rzeczy, głównie w jej głowie. Niemniej b ę d ę musiała tego wszystkiego wysłuchać. I oczywi ście to wszystko będzie moja wina. - Powiem ci coś. Znajdź dla mnie przepis na chili, a spróbuję je ugotować. - U m o w a stoi. - Wstała z pełnym zadowolenia uśmiechem. Podniósł się zza biurka i wyciągnął dłoń. Z a w a h a ł a się, po czym p o d a ł a mu rękę. Jej ciepło sprawiło, że zacisnął wokół niej palce. J e d n o szybkie szarpnięcie i miałby ją w ramionach. Niemal czul smak jej ust na swoich wargach. Z błyszczącymi oczami wyrwała rękę i odchrząknęła. - J u t r o r a n o podrzucę przepis Betty. Lepiej już pój dę. M a m się spotkać w kościele z Annie. A n d r e w my śli, że u d a ł o mu się znaleźć parę gotową zaadoptować jej dziecko - dodała, pospiesznie zmieniając temat. - Nie wiedziałem, że Annie jest zainteresowa na o d d a n i e m dziecka. P e w n i e nie był to najgorszy pomysł. Ciężar na osiemnastoletnia Annie D u p o n t nie miała wspar cia ze strony rodziny i znalazłaby się na ulicy albo w przytułku, gdyby nie Charlotte i jej matka.
~ 61 ~
- Rozważa różne możliwości. Może nie być łatwo znaleźć małżeństwo chcące zaadoptować dziecko bez zgody biologicznego ojca, którego personaliów A n n i e nie chce zdradzić. - Nie rozumiem, czemu go osłania. A może nie wie, kim on jest. - Och, sądzę, że wie. Ale dotąd bardzo dobrze strzegła tego sekretu. - Ma szczęście, że się nią zajęłyście. - Bardzo miło jest mieć ją w d o m u . Stanowi dosko nały bufor pomiędzy m n ą a moją m a m ą . - Przerwała, spoglądając w zamyśleniu. - Nigdy nie opowiadasz o swojej rodzinie. D o b r z e ci się układa z rodzicami? - Tak, b a r d z o dobrze. M a m sześcioro rodzeństwa, więc rodzice ż a d n e m u z nas nie poświęcali zbyt wiele czasu. - Sprawiacie wrażenie zabawnej i chaotycznej ro dziny. - Dodaj do tego irlandzki t e m p e r a m e n t mojej ma my i hiszpańską pasję taty, to będziesz miała jeszcze większy cyrk. - Skąd więc u ciebie taki opanowany sposób bycia? - Wychodząc do pracy, zakładam go na siebie ra zem z garniturem i krawatem - o d p a r ł z lekkim uśmiechem. - N a p r a w d ę ? Nie widzę więc teraz przed sobą prawdziwego J o e Silveiry? - Patrzysz na k o m e n d a n t a policji. Kiwnęła głową. Kiedy spojrzeli na siebie, przepły nął pomiędzy nimi prąd. - Jaka szkoda, że obaj jesteście żonaci. Była za drzwiami, zanim zdążył jej powiedzieć, że być może nie pozostanie długo w związku małżeńskim.
Rozdział 4
C h a r l o t t e sądziła, że już wyrosła z impulsywnego zachowania. Ale oświadczenie J o e m u , że wolałaby, aby nie był żonaty, nie należało do jej najmądrzej szych posunięć. Przez wiele miesięcy flirtowali ze so bą, ale oboje bardzo uważali, żeby nie przekroczyć granicy. Od kiedy R a c h e l wyjechała z miasta, Char lotte trzymała się od J o e g o z daleka. Nie chciała się mieszać w ich skomplikowane relacje małżeńskie, ale w głębi duszy musiała przyznać, że za nim tęskni, tę skni za przebiegającym jej po grzbiecie dreszczykiem, gdy kierował w jej stronę spojrzenie ciemnych, sek sownych oczu. Zawsze był niezmiernie uprzejmy, ale od czasu do czasu dostrzegała ślady bardziej namięt nego zachowania. Odjeżdżając spod posterunku policji, zastanawiała się, co myślała żona Joego. Dlaczego Rachel tak bar dzo chciała utrzymywać swoje małżeństwo na odle głość? I dlaczego J o e na to pozwalał? Nie rozumiała tego. Jeśli się kochali, to dlaczego j e d n o z nich nie zdecydowało się poświęcić? Oczywiście nie chciała, żeby J o e wyjechał, ale niewątpliwie ktoś powinien ustąpić.
~ 63 ~
Kiedy skręciła na parking pod kościołem, zobaczy ła na schodach A n d r e w Schillinga, rozmawiającego z ogrodnikiem, który dbał o kościół, od kiedy tylko pamiętała. Wyłączyła silnik i przez chwilę posiedzia ła bez ruchu. N a d a l dziwnie się czuła, widząc A n d r e w w roli duszpasterza, k t ó r ą wcześniej, przez p o nad trzydzieści lat, pełnił jej ojciec. W szkole średniej A n d r e w był wygadanym, wysportowanym miłośni kiem imprez. Nie miała pojęcia, co się z nim działo od tamtego czasu. Nie dlatego, że nie chciałby jej o tym powie dzieć, lecz dlatego, że trzymała go na odległość. Nie wiedziała, jak sobie poradzić z jego ponownym zain teresowaniem jej osobą. Ich zerwanie było burzliwe, nieprzyjemne, przepojone niepokojem wieku dora stania. Chociaż oboje już dorośli, nie miała chęci na p o n o w n e rozpalenie dawnego ognia. Czas szkoły średniej był dla niej ciężkim okresem, pełnym buntu, niezdecydowania, niepokoju. Rola córki duchownego niezbyt jej odpowiadała, w przeci wieństwie do jej starszej siostry D o r e e n czy młodsze go b r a t a Jaimiego. Ich m a t k a była stale rozczarowa na postępowaniem Charlotte, a ojciec, chociaż o wie le milszy i bardziej wyrozumiały, był zirytowany tym, że nie potrafiła zaakceptować, iż od córki pastora oczekiwano innego zachowania. W końcu opuściła Z a t o k ę Aniołów, wyjechała do college'u i akademii medycznej, a przy okazji stanę ła na własnych nogach. Wiedziała już, kim jest. Jeśli zaś chodzi o jej pragnienia... Cóż, to jeszcze należało ustalić. Nie była najlepsza w dziedzinie długich związ ków. Nigdy nie rozpracowała, jak to jest, kiedy się wpuści drugiego człowieka do swojego życia. Piekiel nie się bała zranienia, o wiele łatwiejsze było utrzymy wanie relacji na lekkim, rozrywkowym poziomie.
Wysiadła z s a m o c h o d u i ruszyła przez parking. Andrew p o m a c h a ł do niej, kończąc rozmowę. Jego czar ne spodnie i czarna koszula kontrastowały wyraźnie z gładko zaczesanymi, jasnymi włosami. P o m i m o tra dycyjnego stroju był przystojnym mężczyzną. Kiedy miała szesnaście lat, jego widok powodował, że serce podskakiwało jej do gardła i teraz też nie pozostawa ła obojętna na jego urok, zwłaszcza gdy posłał jej swój uśmiech złotego chłopca. Był człowiekiem, któ r e m u p r a w d o p o d o b n i e u d a ł o się do niej najbardziej zbliżyć. Widać jednak, jak to się skończyło. - Dziękuję, że przyszłaś - powiedział, gdy stanęła obok niego na schodach. - Cieszę się, że mogłaś się wyrwać z pracy. - Nie ma problemu. Czy A n n i e jeszcze tu jest? - Nie, ale przyjechali Lowellsowie. Prosiłem Jeannie, żeby zaprowadziła ich do mojego biura. - Zerk nął na zegarek. - M a m nadzieję, że A n n i e nie zapo mniała. - W s p o m i n a ł a o tym dzisiaj r a n o . - Charlotte mia ła nadzieję, że A n n i e się nie wycofała. - Ale jest zde nerwowana. Nie jest pewna, czy chce o d d a ć dziecko. Nie chcę, żebyś na nią naciskał, Andrew. - Sądzisz, że to robię? - zapytał zdumiony. - Chcę tylko, żeby przeanalizowała wszystkie możliwości. - Wiem. Ale jednocześnie jesteś b a r d z o przekonu jący. A n n i e chce podjąć właściwą decyzję i nie chce cię rozczarować. - Przypomniała sobie czas, kiedy ona sama także nie chciała go rozczarować, ale po spiesznie wyparła tę myśl z głowy. - W jej sytuacji adopcja jest dobrym rozwiązaniem, Charlotte. Ty i twoja matka bardzo szlachetnie przy jęłyście A n n i e pod swój dach, ale czy n a p r a w d ę chcia łybyście też zaopiekować się dzieckiem? A jeśli nie, to gdzie podzieje się A n n i e ?
~ 65 ~
Aż za dobrze rozumiała jego argument. - I tak to musi być jej decyzja. Powiedziałeś Lowellsom, że Annie nie chce p o d a ć nazwiska biologiczne go ojca? - Tak. Mają nadzieję, że A n n i e zmieni zdanie, ale bardzo długo czekali na dziecko i chcą wykorzystać tę szansę. - To spore ryzyko. Jeśli ojciec nagle się pojawi i za żąda dziecka... - Z g a d z a m się. Ale podejdźmy do tego powoli. - Wolałabym, żeby to byli ludzie z Zatoki Aniołów, bo wiedzielibyśmy o nich więcej - powiedziała Char lotte. - M o ż e to dobrze, że mieszkają w Montgomery. Annie mogłoby być t r u d n o żyć w tym samym mieście, co jej dziecko i nie być dla niego matką. Ale m a m też kilka par z Z a t o k i Aniołów, które są zainteresowane adopcją. - Przerwał i obrzucił ją uważnym spojrze niem. - Sądziłem, że jako ginekolog położnik bę dziesz zachwycona pomysłem adopcji. Musisz się spotykać z dziesiątkami niepłodnych małżeństw, roz paczliwie pragnących mieć dziecko. - Owszem, i p o p i e r a m adopcję. Ale A n n i e jest te raz dla mnie jak młodsza siostra i wiem, jak bardzo czuje się związana z tym dzieckiem. Stale gładzi brzuch i mówi do dzidziusia. Czyta książki dla rodzi ców i zdrowo się odżywia. Dziecko daje jej z powro tem rodzinę, której naprawdę pragnie. Jednocześnie chce o d d a ć dziecko jeszcze bardziej niż kiedyś. Jest rozdarta. - Czasem najtrudniej jest podjąć słuszną decyzję. - T e r a z mówisz jak pastor. Uniósł brwi. - Czy to źle? Posłała mu przepraszający uśmiech.
~ 66 ~
- Nie to miałam na myśli. Właściwie chciałam ci powiedzieć, że m o i m zdaniem zrobiłeś wspaniałą rzecz podczas wczorajszego pogrzebu D e r e k a . Nada łeś uroczystości osobisty wymiar. J e s t e m pewna, że dla Kane'ów miał duże znaczenie fakt, że to ty odpra wiałeś mszę. - M a m nadzieję. - Spoglądał zamyślony. - Czasa mi nie m a m pojęcia, w jaki sposób twój t a t a o d p r o wadzał do grobu tylu ludzi, których z n a ł i na któ rych mu zależało. W zeszłym tygodniu na p o g r z e b i e p a n i J o h n s o n ledwo d a ł e m sobie r a d ę . Piekła m i ciasteczka i odwoziła na treningi baseballowe. Jesz cze miesiąc t e m u przychodziła na niedzielne msze. Kiedy u m a r ł a , jej mąż nie mógł p r z e s t a ć p ł a k a ć . Przyszedł do m n i e , szukając mądrości, nadziei, spo koju, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. C z u ł e m się j a k oszust. Dostrzegła w jego oczach niepewność i uświadomi ła sobie, że A n d r e w nadal szuka swojej drogi w życiu. - J e s t e m pewna, że dałeś mu dokładnie to, czego pragnął. Masz d a r zauważania, czego ludziom potrze ba. W ciągu ostatnich miesięcy obserwowałam cię i widziałam, że ludzie dobrze na ciebie reagują. M ó wisz rzeczy w sposób, który ma dla nich znaczenie. A to jest dar. - Twoja opinia bardzo wiele dla mnie znaczy. - Wygiął w uśmiechu usta. - Ale skoro, jak twier dzisz, m a m ten dar, to dlaczego nie widzę, czego ty potrzebujesz? Dlaczego nie mogę ci dać tego, czego pragniesz, Charlotte? Z d u m i o n a , gwałtownie wciągnęła powietrze. - B o . . . bo sama tego nie wiem. - Mogłoby n a m być razem dobrze. Było n a m do brze razem. Potrząsnęła głową.
~ 67 ~
- Byliśmy okropni razem, Andrew. Walczyliśmy ze sobą, okłamywaliśmy się, doprowadzaliśmy się na wzajem do szaleństwa. - A ja cię zdradzałem - dokończył. - Ale od tamte go czasu wydoroślałem. Daj mi drugą szansę. Westchnęła. - Kusisz mnie, ale... - Ż a d n e ale - przerwał jej. - Zostawmy to, że cię kuszę. W ten sposób nadal m a m nadzieję. No i Annie jest tutaj. C h a r l o t t e odwróciła się i zobaczyła idącą przez parking Annie. P o m i m o ostatniego miesiąca ciąży wyglądała jak dziecko. W dżinsach, podkoszulce i za plecionych w warkocz jasnych włosach sprawiała wra żenie o wiele za młodej, żeby zostać matką. - Przepraszam za spóźnienie - bez tchu wyrzuciła z siebie Annie, dołączając do nich na schodach. - Po szli sobie? Charlotte odniosła wrażenie, że słyszy w głosie dziewczyny n u t ę nadziei. - Są w środku. D o b r z e się czujesz? - zapytała. - J e s t e m zdenerwowana - przyznała Annie. - Musisz tylko się przywitać i troszkę ich poznać - powiedział Andrew. - Pomyślą, że jestem złą osobą, bo nie m a m męża i jestem w ciąży. - Nikt nie będzie cię osądzał. Spróbuj się rozluźnić. Nie będzie żadnej presji. Nie musisz dzisiaj podejmo wać żadnej decyzji. - D o b r z e . Ale najpierw muszę skorzystać z toalety - powiedziała Annie. - Spotkamy się w środku. - N a p r a w d ę dobrze ci wychodzi nakłanianie ludzi do tego, czego od nich oczekujesz - m r u k n ę ł a Char lotte, gdy A n n i e weszła do kościoła.
~ 68 ~
- Udowodnij to. Pójdź ze m n ą na kolację j u t r o wie czorem. - Andrew, musisz przestać mnie zapraszać - rzekła z rozdrażnieniem. - Przestanę, kiedy się zgodzisz. Daj spokój, Charlie, to tylko kolacja. Boisz się, że się we mnie ponow nie zakochasz przy h o m a r z e w Niebieskim Pelikanie? - Owszem, od h o m a r a zawsze kręci mi się w głowie - rzuciła lekko. - Możesz więc zamówić coś innego. Chcę tylko po rozmawiać z tobą dłużej niż przez pięć minut w prze locie. No to co sądzisz o jednej kolacji przez wzgląd na dawne czasy? - Upierasz się tylko dlatego, że odmawiam. Z a wsze lubiłeś wyzwania. - Z g ó d ź się więc, to m o ż e stracę zainteresowanie - powiedział. - D o b r z e . J e d n a kolacja. I spotkamy się tutaj. Nie chcę, żeby moja m a m a coś sobie zaczęła o nas myśleć. - Twoja m a m a mnie lubi. - W ł a ś n i e . Jeszcze j e d e n a r g u m e n t przeciwko to bie. - M i n ę ł a go, żeby wejść do kościoła. - Spotkaj my się z Lowellsami. N i e d ł u g o muszę wrócić do pracy. *
*
*
Po frustrującej wizycie na p o s t e r u n k u policji Brianna spędziła kilka godzin na rozpakowywaniu rzeczy i zagospodarowywaniu d o m u . K o ł o trzeciej po p o ł u d n i u miała już wielką o c h o t ę na przerwę, dlatego kiedy zajrzała do niej Nancy z pytaniem, czy chciałaby się przespacerować z Lucasem do miasta, zgodziła się od razu. Zostawili szczeniaka z Rickiem i ruszyli w dół wzgórza.
~ 69 ~
- Pomyślałam, że możemy zatrzymać się przy no wej, d o p i e r o co otwartej piekarni - Powiedziała Nan cy. - Nazywa się Wypieki i Smaki i prowadzi ją Lauren Jamison, dziewczyna stąd. L a u r e n jest o rok młodsza od D e r e k a , ale trzymała się z nim i jego przyjaciółmi. Słyszałam, że piekarnia jest naprawdę dobra. - Świetnie. Lucas, poczekaj na nas przed przej ściem przez ulicę! - zawołała za synem, który w pod skokach zbliżał się do rogu skrzyżowania. Nancy uśmiechnęła się do niej. - Lucas ma tyle energii, zupełnie jak D e r e k . Kiedy D e r e k był małym chłopcem, też chodziliśmy do cen trum tą drogą. Zaglądaliśmy do Ricka do sklepu z ar tykułami metalowymi, p o t e m odwiedzaliśmy sklep z narzutami, żebym mogła kupić nowe nici, a ostat nim przystankiem była piekarnia Marthy, gdzie kupo waliśmy ciastka z sezonowymi owocami. To były do b r e czasy. Widząc łzy zbierające się w oczach Nancy, Brianna szybko pochwyciła i uścisnęła jej rękę. - T e r a z możesz kontynuować tę tradycję z Luca sem. - J e s t e m taka szczęśliwa, że zgodziłaś się tu prze nieść, Brianno. Bardzo mi p o m a g a fakt, że Lucas jest tak blisko. Dzięki temu czuję się bliżej D e r e k a . - Od chrząknęła. - Ale dzisiaj nie zamierzamy się smucić. Wystarczy już tych łez. - Z g a d z a m się. Widok więziennych murów za o k n a m i co wieczór sprawiał, że czuła się niczym w pułapce, p o d o b n i e jak D e r e k . Widok roztaczający się ze wzgórz Z a t o k i Aniołów był zupełnie inny, zachwycał nieskończoną u r o d ą krajobrazu. Wczorajsze chmury rozwiały się, odsłaniając błękitne niebo i jasne słońce.
~ 70 ~
- Mamy cudowny dzień. - M a m nadzieję, że pogoda utrzyma się do festiwa lu dożynkowego w t e n weekend. Spodobają ci się uroczystości. A za tydzień będziemy mieć Halloween. Czy Lucas już wie, jak chciałby się przebrać? - Do tej pory p a r ę razy zmieniał zdanie i nie sądzę, żeby już ostatecznie zdecydował. - Jestem pewna, że w przedszkolu będzie miał mnóstwo zajęć. Lucas zaczyna chodzić do przedszko la w najbliższy poniedziałek, prawda? - T a k - odpowiedziała Brianna. - A to oznacza, że muszę znaleźć pracę. W tutejszych szkołach nie ma wolnego stanowiska nauczyciela, ale wpisali mnie na listę kandydatów. Dyrektor szkoły średniej jest przekonany, że na wiosnę b ę d ą mogli mnie zatrudnić, ale na razie muszę sobie znaleźć coś innego. - W sklepie z narzutami potrzebują pracownika - powiedziała Nancy. - To tylko piętnaście godzin w tygodniu, ale zawsze to troszkę pieniędzy, no i do skonałe miejsce, żeby poznać ludzi. M o g ę w tym cza sie zajmować się Lucasem. Brianna spojrzała podejrzliwie na teściową. - A ty nie pracujesz w tym sklepie? Nancy uśmiechnęła się bez cienia zakłopotania. - Cóż, pracowałam, ale wolę spędzać czas z Luca sem. Rozmawiałam z właścicielką, Fioną Murray, i wyjaśniłam, jak wspaniale by było, gdybyś na pewien czas zajęła moje miejsce w sklepie. Była bardzo miła. Gdybyśmy chciały z nią porozmawiać, to będzie dziś po południu w sklepie. - A więc nie jest to przypadkowy spacer - stwier dziła Brianna. - Nie musimy tam iść dzisiaj. Ty decydujesz. Jeśli uznasz, że to zbyt szybko, Fiona na pewno zrozumie. Ro bi wrażenie szorstkiej, starej baby, ale to dusza człowiek.
~ 71 ~
G d y przechodziły przez ulicę, Brianna zastanawia ła się n a d propozycją. To rzeczywiście było szybko, ale czemu od razu nie rozpocząć pracy? Pieniądze za wsze się jej przydadzą, a poza tym może ludzie chęt niej b ę d ą z nią rozmawiali o D e r e k u i kradzieży, kie dy nie będzie tutaj obca. - Chętnie podejmę pracę w sklepie z narzutami, je śli mnie zechcą - oświadczyła w końcu. - Nigdy nie pracowałam w handlu. - Szybko się przyzwyczaisz. Umiesz już szyć, a ja sama pokazywałam ci podstawy szycia narzut. - To prawda - m r u k n ę ł a Brianna. - A poza tym poznasz ludzi. Szycie narzut jest tutaj bardzo p o p u l a r n e . Nasze wieczory szycia przyciągają spory tłum - dodała Nancy. - Co t a m jest? - zapytał Lucas, przerywając ich rozmowę. Wskazywał na wzgórze przy plaży, n a d któ rym unosiło się kilkanaście latawców. - Ćwiczą przed zawodami latawców, które o d b ę d ą się w ten weekend - odpowiedziała Nancy. - Twój ta ta wygrał je trzy razy z rzędu, kiedy był dzieckiem. - N a p r a w d ę ? - zapytał Lucas, wyraźnie pod wraże niem. - Czy ja też mogę, m a m o ? - No pewnie. - Nie miała pojęcia o latawcach, ale to chyba nie mogło być nic trudnego. - W sklepie z narzutami mają zestawy do konstru owania latawców. Możemy j e d e n kupić, kiedy t a m będziemy - powiedziała Nancy. W miarę jak zbliżały się do nadbrzeża ulice stawa ły się coraz bardziej zatłoczone. Chociaż p o r a obia dowa już dawno minęła, woń czosnku i ryb nadal wi siała w powietrzu. Ludzie stali w kolejce przed Krabową C h a t ą Carla, żeby kupić potrawkę z małży po dawaną w bochenku chleba. W kafejce parzyła się aromatyczna kawa, a na rogu uliczny sprzedawca ofe-
~ 72 ~
rował gorące, słone precle. Widok był jak z kolorowej pocztówki: zacumowane przy brzegu łodzie bujały się na wodzie, ludzie jeździli na rowerach albo przecha dzali się wzdłuż wybrzeża. Piękne, sielankowe nad morskie miasto. Kiedy j e d n a k dotarły do rogu ulicy, spokój Brianny uleciał. Ceglana ściana Galerii M a r k h a m ó w wyraźnie z a z n a c z a ł a swoją o b e c n o ś ć p o m i ę d z y b u t i k a m i z odzieżą a kafejkami. To tu D e r e k po raz pierwszy zaprezentował światu marszandów swoje prace i na wiązał pierwsze k o n t a k t y . G a l e r i a była j e d n y m z pierwszych miejsc, dokąd ją zabrał po przyjeździe do Z a t o k i Aniołów. Wszyscy tak się cieszyli na jego widok, witali go jak dawno niewidzianego przyjaciela. J a k szybko kradzież zmieniła to wszystko. - T a m jest piekarnia - odezwała się Nancy. - M o że zajrzymy do niej zanim udamy się do sklepu z na rzutami? J e s t e m troszeczkę głodna. - Możemy iść, mamusiu? - zapytał z nadzieją Lucas. Brianna zawahała się. - Idźcie z babcią pierwsi, a ja jeszcze przez chwilę pooglądam wystawy sklepowe i spotkam się z wami w piekarni. Nancy wzięła Lucasa za rękę i oboje przeszli na drugą stronę ulicy. Kiedy weszli do piekarni, Brianna skierowała się do galerii, która mieściła się w dwupiętrowym, ceglanym budynku z wielkimi, się gającymi od p o d ł o g i do sufitu o k n a m i . Weszła do przestronnego wnętrza, mając wrażenie, jakby cofnęła się w czasie. Powitała ją ściana pięknych lu ster z połyskującymi w świetle szlifowanymi brzega mi. P r z e s t r z e ń dzieliły wysokie, b i a ł e kolumny, a na ścianach rozwieszone były obrazy. W niewielkiej, odgrodzonej blatem z czarnego granitu recepcji, sie działa przy k o m p u t e r z e m ł o d a kobieta, wyglądająca
na dwadzieścia p a r ę lat. Ciemnobrązowe włosy miała ściągnięte do tyłu i upięte w elegancki kok. Cichym głosem rozmawiała przez telefon, tworząc w po mieszczeniu atmosferę stonowanej powagi i znacze nia. Na widok Brianny zakończyła rozmowę i podnio sła się z powitalnym uśmiechem. - W czym mogę p o m ó c ? - zapytała. B r i a n n a z a w a h a ł a się, n i e p e w n a , j a k zacząć. Z M a r k h a m a m i rozmawiała i policja, i prywatny de tektyw. Co miała nadzieję jeszcze odkryć? - Z n a m panią - rzuciła nagle kobieta, mrużąc oczy. - Jest pani ż o n ą D e r e k a K a n e , prawda? - Owszem - odpowiedziała z d u m i o n a Brianna. - Poznałyśmy się już wcześniej? - Nie, ale widziałam panią na procesie. J e s t e m Ka therine M a r k h a m . Moi wujostwo, Gloria i Steve Markhamowie, są właścicielami galerii. N a p r a w d ę bardzo mi przykro z powodu śmierci D e r e k a . Był dobrym człowiekiem. Twarz Katherine nie wyrażała żadnej oceny, co by ło dosyć dziwne. Lokalne środowisko artystyczne od wróciło się od D e r e k a . U k r a d ł obrazy o wielkim zna czeniu dla społeczności, a złamanie systemu zabez pieczeń doprowadziło do gwałtownego zakończenia festiwalu sztuki, który już nigdy nie został wznowiony. Brianna odchrząknęła. - D o b r z e pani znała mojego męża? - Kiedyś tak. R a z e m z D e r e k i e m pracowaliśmy tu taj, gdy byliśmy jeszcze w szkole średniej i od czasu do czasu malowaliśmy razem w studiu Wyatta. D e r e k był fantastycznym artystą. Czułam się rozczarowana, gdy rzucił malowanie i zajął się biznesem. Uważałam, że marnuje swój talent. N o , ale D e r e k nie nadawał się do prowadzenia życia przymierającego głodem arty sty, więc to chyba miało sens.
Na wzmiankę o talencie, którym D e r e k nigdy nie chciał się z nią podzielić, Brianna zmarszczyła czoło. Kiedy powiedziała, że chciałaby zobaczyć jego prace, oświadczył kategorycznie, że nie ma nic do oglądania. Zniszczył wszystko po ostatniej rozmowie z dziad kiem, który najwyraźniej uznał jego próby artystyczne za porażkę. - Z n a więc pani także Wyatta - zauważyła Brian na. - Oczywiście, w światku artystycznym każdy zna Wyatta. Jest świetnym malarzem, ale przy okazji jest wymagający, bezwzględny i nieco okrutny. Zdarzały im się z D e r e k i e m kłótnie. K a t h e r i n e przerwała i spojrzała na nią z ciekawo ścią. - A więc zamieszkała tu pani teraz? - Tak. Wprowadziliśmy się w tym tygodniu. M a m syna, Lucasa. - Słyszałam. Nie u m i e m sobie wyobrazić D e r e k a z synem. Nigdy nie wydawał mi się dorosły, nawet kiedy już dorósł. To była prawda. Chłopięcy urok był j e d n ą z najbar dziej pociągających cech D e r e k a . - Czy była tu p a n i w czasie festiwalu sztuki przed pięciu laty? D e r e k przedstawił mi wiele osób, ale nie przypominam sobie pani. - Byłam poza miastem, kupując dzieła sztuki. Kie dy wróciłam, proces D e r e k a już trwał. Byłam zszoko wana, kiedy u z n a n o go winnym. - Katherine przerwa ła, słysząc dzwonek telefonu. - Powinnam o d e b r a ć . Proszę się spokojnie rozejrzeć. G d y K a t h e r i n e odbierała telefon, drzwi wejściowe otworzyły się i do galerii wszedł Wyatt w towarzystwie M a r k h a m ó w . S e r c e Brianny zabiło n i e r ó w n o , a w gardle poczuła suchość. Dziadek D e r e k a był
~ 75 ~
ubrany cały na czarno, co najwyraźniej było jego zwy czajem. Od ciemnego stroju wyraźnie odcinały się rozwichrzone, białe włosy. Steve M a r k h a m był obytym w świecie, dobrze ubranym mężczyzną po czterdziestce, o krótkich, brą zowych włosach pasujących do koloru oczu. Gloria wydawała się o p a r ę lat młodsza. C z a r n e włosy i oliw kowa skóra sprawiały, że wyglądała jak egzotycz na piękność. Miała na sobie wyrafinowaną, turkuso wą suknię ozdobioną kolorowymi koralikami. Cała trójka pogrążona była w ożywionej dyskusji, ale na widok Brianny gwałtownie przerwali rozmowę. - Brianno, co tutaj robisz? - zapytał ostro Wyatt. - Rozglądam się. - Przeniosła uwagę na pozostałą dwójkę. - Nie wiem, czy przypominacie mnie sobie państwo. - Ależ oczywiście - gładko odpowiedział Steve M a r k h a m . - Bardzo n a m przykro z powodu pani stra ty, pani K a n e . W jego uprzejmych słowach nie było ani cienia szczerości. Najwyraźniej Markhamowie darzyli D e r e ka p o d o b n ą niechęcią co Wyatt. Wątpiła, żeby chcie li jej p o m ó c udowodnić niewinność D e r e k a . - Brianno - odezwał się ponownie Wyatt. - Co się dzieje? Chyba nie łudzisz się nadal, iż będziesz w sta nie udowodnić, że obrazy ukradł ktoś inny. - Czyż nie byłoby wspaniale, gdyby mi się to uda ło? Nie chciałbyś, żebym oczyściła dobre imię twoje go wnuka? - zapytała z wyzwaniem. - To się nie stanie. Wszyscy wiemy, że D e r e k ukradł dzieła sztuki będące najcenniejszym skarbem Z a t o k i Aniołów, żeby mi dokuczyć. Zasłużył na to, co go spotkało. - Zasłużył na śmierć? - zapytała z gniewem, który przeważył n a d zdumieniem. - Jak możesz być obojęt-
ny wobec śmierci twojego wnuka, który zostawił dziecko? Jakim człowiekiem jesteś? - Oczywiście, że się przejąłem śmiercią Dereka. - Zacisnął usta i zmrużył oczy, które wyglądały jak twarde, czarne koraliki gniewu. - Zapewniłem temu chłopcu wszystko, żeby był najlepszy, żeby odniósł suk ces. Otworzyłem przed nim drzwi, które zamknęłyby mu się przed nosem, gdyby nie ja. Nie powinnaś pytać, jakim jestem człowiekiem. Powinnaś zadać sobie pyta nie, jaki człowiek potrafił ukraść coś tak ważnego dla kochających go ludzi. Jaki człowiek żeniłby się z kobie tą, odsiadując wyrok w więzieniu? Jaki człowiek... - Przestań! - Podniosła w proteście dłoń. Od jego słów zrobiło się jej niedobrze. - Wiem, kim był D e rek. Byłam jego żoną. - A ja byłem jego dziadkiem. Patrzyłem, jak dora stał. Nauczyłem go malować. Słuchałem opowieści o jego marzeniach. Ty miałaś sześć miesięcy r o m a n tycznej bajki, a później pięcioletni związek odbywają cy się za pośrednictwem więziennego telefonu. Nie możesz nawet próbować porównywać tego, co wiem o D e r e k u , z tym, co ty wiesz. A jeśli nie przestaniesz zadawać pytań, możesz być zaskoczona tym, że znale zione odpowiedzi są gorsze od najgorszych wyobra żeń. Jeśli chcesz ochronić strzępy reputacji D e r e k a dla jego syna, pozostaw w spokoju przeszłość. Wyatt niepewnym krokiem skierował się w głąb ga lerii, kiwnięciem ręki przywołując M a r k h a m ó w . B r i a n n a w e s t c h n ę ł a ciężko, wstrząśnięta j e g o ostrymi, okrutnymi słowami. Wydawał się taki pewny winy D e r e k a . Czyżby wiedział coś, o czym o n a nie miała pojęcia? Zauważyła zamyślone spojrzenie, jakim obrzuciła ją K a t h e r i n e . Była zadowolona, że poza tym w galerii było pusto.
~ 77 ~
- Wyatt kochał D e r e k a - odezwała się spokojnie Katherine. - Doprawdy? - Tylko ludzie, których kochasz mogą cię tak moc no zranić. Może była to prawda, a m o ż e Wyatt był egoistycz nym durniem, zapatrzonym jedynie w swoją wielkość. Brianna m r u k n ę ł a coś na pożegnanie i z ulgą wyszła na zewnątrz. M o ż e powinna się nieco zastanowić, jak dalej po stępować. Wszędzie wokół było tyle gniewu na D e r e ka, że zaczęła wątpić, aby ktoś z artystycznego środo wiska chciał jej p o m ó c , zwłaszcza kiedy Wyatt twar do stał w opozycji. A policja nie była zainteresowa na ponownym otwarciem sprawy i wznowieniem do chodzenia, które mogłoby jedynie przedstawić w złym świetle jej funkcjonariuszy. Musi znaleźć inny sposób dotarcia do przeszłości. Skierowała się w stronę piekarni i zobaczyła Nancy i Lucasa siedzących przy stoliku na zewnątrz. Na jej widok oczy c h ł o p c a rozbłysły r a d o ś n i e , a jego uśmiech wystarczył, żeby świat znów wydał jej się w porządku. Nawet jeśli popełnili z D e r e k i e m jakieś błędy, to Lucas nie był jednym z nich. O n a zaś zrobi absolutnie wszystko, żeby zachować ten uśmiech na buzi synka.
Rozdział 5
Jedliśmy ciastka - zakomunikował jej Lucas z uśmiechem. - Najbardziej lubię malinowe. To były też ulubione ciastka taty. Brianna podejrzewała, że to Nancy podsunęła mu tę informację. Martwiło ją, jak często Kane'owie po równywali Lucasa do Dereka. Chciała, żeby Lucasa kochali dla niego samego, a nie jako substytut utraco nego syna. - Masz ochotę na ciastko? - zapytała Nancy, wska zując zachęcająco różowe pudełko na stoliku. - Kupi łam kilka do domu. - Może później. - Miała żołądek ściśnięty po nie dawnej wymianie zdań z Wyattem. - W takim razie możemy już iść do sklepu z narzu tami - stwierdziła Nancy i wstała. Kiedy ruszyły, ob rzuciła Briannę dziwnym spojrzeniem. - Wszystko w porządku? Jesteś jakaś blada. - W Galerii Markhamów nadziałam się na Wyatta - powiedziała. Wzrok Nancy posmutniał. - O Boże... Czy był okropny? - Tak. Wiem, że uważa Dereka za winnego, ale nie przypuszczałam, że jest taki wściekły.
~ 79 ~
- Był wściekły przez całe swoje życie. Rick próbo wał ucieszyć ojca na wiele sposobów, ale nigdy mu się to nie u d a ł o . M a m a Ricka też poniosła porażkę. Wy att rozwiódł się z nią, gdy Rick miał dziesięć lat. Od t a m t e g o czasu był związany z kilkoma kobietami, ale żadna nie utrzymała się dłużej. - A więc według Wyatta D e r e k był ostatnim ogni wem w paśmie rodzinnych rozczarowań? - Brian na nie odrywała oczu od Lucasa, który szedł p a r ę kro ków p r z e d nią, r a d o ś n i e przeskakując szczeliny w chodniku. - Kiedy Wyatt wbije sobie coś do głowy, nie ma sposobu, żeby to zmienić. - Nancy przerwała na chwi lę i spojrzała zaniepokojona na synową. - Po co poszłaś do galerii, Brianno? M a r k h a m o w i e nigdy nie stanęli po stronie D e r e k a . Jeśli sądzisz, że p o m o g ą n a m oczyścić jego imię, to się mylisz. - Wiem. To był impuls. Przez cały czas myślę sobie, że te obrazy gdzieś muszą być i jeśli u d a mi się je od naleźć, prawda także wyjdzie na jaw. - Wiele osób próbowało ich szukać. Czasem myślę, że nad tymi obrazami ciąży klątwa. Zaginęły na po nad sto lat; może nigdy nie miały zostać znalezione. - Nancy zatrzymała się przed wejściem do sklepu. - M o ż e zmienimy t e m a t ? - Wyśmienity pomysł. - To dobrze, bo chociaż zależy mi na przywróceniu dobrego imienia Derekowi, to jeszcze bardziej pra gnę, żebyście z Lucasem byli tutaj szczęśliwi. Chcę, żebyś się tu zadomowiła, znalazła przyjaciół, żyła peł nią życia. - Też tego p r a g n ę - odpowiedziała Brianna. - Pozwól więc, żebym ci pokazała j e d n o z moich ulubionych miejsc w mieście, a może jednocześnie dostaniesz pracę.
~ 80 ~
Optymizm Nancy poprawił dziewczynie h u m o r . - Prowadź - rzuciła. Po wejściu do sklepu Brianna poczuła przypływ go rącej energii. Sklep tętnił życiem, pełen kolorów i rozmów. Kobiety dyskutowały przy kasie, inna gru pa siedziała w głębi sklepu przy maszynach do szycia, jeszcze inne wybierały tkaniny i nici. Na piętrze trwa ły zajęcia aplikacji. Panująca w budynku atmosfera kreatywnej niecierpliwości udzielała się wszystkim. Nic dziwnego, że sklep należał do ulubionych miejsc Nancy. Brianna od razu poczuła się wygodnie i swoj sko, witana pogodnymi uśmiechami ze wszystkich stron. - T a m jest Fiona - powiedziała Nancy, prowadząc ją w stronę kasy, za którą siedziała starsza kobieta o jaskraworudych włosach i przenikliwych niebie skich oczach. - Nie daj się przestraszyć. Głośniej szczeka niż gryzie. Ma osiemdziesiąt dwa lata, ale t r u d n o spotkać kogoś, kto miałby więcej energii. Brianna głęboko wciągnęła powietrze. Nie wie działa dlaczego nagle się denerwowała. Ale gdy spo częło na niej ostre spojrzenie Fiony, poczuła się, jak by była naga. D a w n o już nikt tak uważnie się jej nie przyglądał. - To jest Brianna i mój wnuk Lucas - przedstawiła ich Nancy. Fiona kiwnęła głową. - Przykro mi, że nie byłam na pogrzebie. Przyjmij cie moje wyrazy współczucia. - Dziękuję - odpowiedziała Brianna. - A więc szukasz pracy, tak? - zapytała Fiona. - Nancy mówiła, że jesteś nauczycielką. Dlaczego chcesz tutaj pracować? - Przez kilka ostatnich lat uczyłam francuskiego w gimnazjum. M a m nadzieję, że znajdę w mieście po-
~ 81 ~
sadę nauczycielki, ale na razie nie ma żadnych ofert. Szukam więc czegoś na pól etatu. - No to chyba znalazłaś. - T a k po prostu? - zapytała z d u m i o n a Brianna. - T a k - odpowiedziała Fiona. Miała zamyślone spojrzenie. - Myślę, że ten sklep potrzebuje ciebie nie mniej, niż ty potrzebujesz nas. Brianna nie miała pojęcia, co to znaczy, ale nie miała szansy zapytać. - Od j u t r a możesz przychodzić na dyżury za Nan cy. Z a k ł a d a m , że opieka nad dzieckiem nie będzie p r o b l e m e m - ciągnęła dalej Fiona. - Zawsze jestem do dyspozycji - wtrąciła Nancy. - No to chyba m a m zastępstwo - stwierdziła Brian na. - D o c e n i a m pani ofertę i na pewno pani nie za wiodę. - W i e m - rzekła F i o n a z pełnym przekonania uśmiechem. - Nancy, może zabierzesz tego waszego ślicznego chłopca na górę, gdzie, jak wiem, jest p a r ę pań, które marzą, żeby go poznać. - Nie masz nic przeciwko t e m u ? - zapytała Nancy. Oczy jej rozbłysły. - Idźcie od razu. A ja się rozejrzę. Lucas z radością poszedł z babcią. Ciekawe świata dziecko zawsze chętne, żeby zobaczyć, co jest na gó rze, albo za rogiem czy w sąsiednim pokoju. Brianna zaczęła wędrować wzdłuż alejek sklepo wych, starając się zapamiętać, gdzie leżą różne rze czy. Sądząc po tempie rozmowy wstępnej, również przeszkolenie odbędzie się w okamgnieniu. Była wdzięczna Nancy za pracę i za opiekę nad Lucasem. Teściowa robiła wszystko, co mogła, żeby przepro wadzka do Z a t o k i Aniołów była bezproblemowa. Oboje z Rickiem chcieli, żeby Brianna pokochała to miasto, które dawało się lubić.
~ 82 ~
Brianna zawsze chciała mieszkać w małym mieście, do czego nigdy nie odważyła się przyznać swoim wy kształconym, podróżującym po świecie rodzicom. Chociaż zapewnili jej niebywałe możliwości, j e d n a k brakowało jej poczucia zakorzenienia i przyjaźni cią gnących się od przedszkola po szkołę średnią. Brakowało jej także rodziców. Wynajmowali kolej ne nianie i prywatnych nauczycieli, żeby zaspokoić jej wszelkie potrzeby, ale nie zapewniali dość miłości czy chociażby uwagi. To się zmieniło, gdy poznała D e r e ka. Uwielbiali go i uważali, że jest dla niej idealnym mężczyzną - dopóki nie został aresztowany. Wtedy zakomunikowali jej, że jeśli posunie się dalej i wyj dzie za niego za mąż, straci ich na zawsze. Ale czy kiedykolwiek miała ich n a p r a w d ę ? T a k czy inaczej, to wszystko miało miejsce dawno t e m u . Dzisiaj chodziło o nowy początek. - Brianno? Podniosła głowę i ujrzała c i e m n o r u d ą kobietę o brązowych oczach i piegach rozsianych na nosie, k t ó r a wyraźnie p r z y p o m i n a ł a F i o n ę . Wydała się Briannie znajoma. - J e s t e m Kara Lynch. Nie wiem, czy mnie pamię tasz. - T a k - wolno odpowiedziała Brianna. - D e r e k przedstawił nas sobie w barze Murraya. Ty i twój mąż Colin chodziliście z nim do szkoły. - Byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Fiona jest moją babką. Powiedziała mi, że właśnie cię zatrudniła. Sa ma od czasu do czasu też tutaj pracuję, więc na pew no często będziemy się widywać. - Oczy Kary patrzy ły przyjacielsko. - Na górze p o z n a ł a m twojego synka. Jest uderzająco p o d o b n y do swojego ojca w tym wieku. - Wszyscy tak twierdzą. Masz dzieci?
~ 83 ~
- Malutką, pięciotygodniową dziewczynkę. - Żartujesz chyba! Wyglądasz świetnie. - Dziękuję. J e s t e m wyczerpana, ale to jest radosne zmęczenie. Znasz się na szyciu narzut? - P o z n a ł a m podstawy. Nancy pokazała mi, jak szyć prostokąt Kane'ów w historycznej narzucie Z a t o k i Aniołów. - Z e r k n ę ł a na narzutę w szklanej gablocie, wiszącej na pobliskiej ścianie. - To jest oryginał, prawda? - Owszem. Poszczególne kawałki powstały dla upamiętnienia ocalałych z katastrofy statku, którzy założyli nasze miasto. F r a g m e n t Kane'ów został wy szyty przez Francine K a n e , która straciła swojego męża Marcusa, ale pozostała w Z a t o c e Aniołów z dwójką swoich dzieci i teściami. Brianna poczuła dreszcz na plecach na myśl o tym, jak bardzo ta historia przypominała jej życie. Cieka wa była, co czuła Francine, żyjąc w rodzinie, która tak n a p r a w d ę nie była jej rodziną. - Francine wykorzystała materiał z sukni, którą miała na sobie, gdy statek poszedł na d n o - ciągnęła dalej Kara. - A wzór narzuty przedstawiał szczegóły podróży, jaką odbyli podczas gorączki złota z Misso uri do San Francisco, a p o t e m detale ich ostatniego, zdradzieckiego rejsu wzdłuż wybrzeża, gdy usiłowali wrócić do d o m u . - Ponownie spojrzała na Briannę. - J e s t e m pewna, że Nancy pragnie, żebyś kontynu owała tradycję wyszywania narzut, żebyś później mo gła ją przekazać przyszłej żonie twojego syna. - To daleka przyszłość. Ma d o p i e r o cztery i pół ro ku - zauważyła Brianna. Kara uśmiechnęła się. - To prawda, ale tutejsze kobiety potrafią być nie ugięte w kwestii przekazywania następcom tradycji szycia narzut, zwłaszcza p o t o m k o m dwudziestu czte-
~ 84 ~
rech ocalonych. Ale chyba p o w i n n a m już wracać do mojej córeczki. M a m a zabrała ją na górę i od tego czasu jej nie widziałam. - A więc na górze wcale nie uczą się technik naszywania aplikacji, tylko zachwycają się naszymi dziećmi - powiedziała Brianna. Kara się roześmiała. - Wiele z tego, co dzieje się w tym sklepie, nie ma nic wspólnego z szyciem. To po prostu miejsce wypo czynku, kobiecy azyl, chociaż od czasu do czasu zjawia się tutaj jakiś mąż, przysłany po odbiór zamówionego materiału. Zwykle taki mężczyzna zmywa się stąd naj szybciej jak się da, zwłaszcza gdy rozmowa dotyczy po rodów czy dolegliwości przedmiesiączkowych. Brianna uśmiechnęła się. - Wyobrażam sobie. Kara się zawahała. Najwyraźniej coś jeszcze jej cią żyło. - Brianno, chciałabym się z t o b ą zaprzyjaźnić, ale dla jasności sytuacji muszę ci powiedzieć, że Jason jest jednym z moich najbliższych przyjaciół. Niedaw no p o m ó g ł mi przebrnąć przez wyjątkowo trudny okres w m o i m życiu. To dobry człowiek, ale wiem, że w końcu wylądowali z D e r e k i e m po przeciwnych stro nach barykady. - To prawda - o d p a r ł a Brianna. - Wiem, że więk szość ludzi wierzy w winę D e r e k a . M a m nadzieję udowodnić, że nie był winny. - Szanuję to. Przez ostatnie trzy miesiące walczy ł a m o mojego męża, czekając na jego wybudzenie się ze śpiączki. Kiedy się kogoś kocha, walczy się o niego. M a m nadzieję, że i tak będziemy mogły zostać przy jaciółkami. Briannie p o d o b a ł a się bezpośredniość Kary. Ta ko bieta nie prowadziła żadnych gier, a stała m u r e m
~ 85 ~
przy tych, na których jej zależało. Szkoda, że należał do nich Jason. *
*
*
We wtorek po południu Jason wszedł do baru Murraya. Był po wyczerpującym dyżurze, nie miał czasu na obiad. Chciał zjeść hamburgera i wypić piwo, za nim wróci do zwierzaków Patty. Zwykle o tej porze bar był pusty, zdziwił go więc widok siedzącego na stołku Colina, który popijał piwo i obserwował w telewizji mecz koszykówki. Od czasu cudownego wyzdrowienia przyjaciela nie widział go nigdy samego. Kiedy się przysiadł, Colin łypnął na niego spod oka. - Myślałem, że pracujesz. - Właśnie skończyłem. Co u ciebie? - Piję piwo - stwierdził Colin cierpkim tonem, któ ry nie wróżył miłej pogawędki. - W porządku. - Jason zawołał w stronę stojącego za b a r e m Michaela Murraya: - Możesz mi p o d a ć jed nego h a m b u r g e r a i piwo? Michael przesunął w jego stronę kufel i zapytał: - Podwójne mięso, bez sera, dodatkowy sos? - Tak. - Z e r k n ą ł na Colina. - Jesteś głodny? - Kara by mnie zamordowała, gdybym wrócił z peł nym brzuchem na kolację. - A jak się poczuje, kiedy wrócisz do d o m u pijany? - Wypili z przyjacielem dość alkoholu, żeby wiedział, kiedy Colin jest podchmielony. - M o ż e przesiądziesz się gdzieś indziej? - zasuge rował Colin. - M a m pozwolić, żeby mnie to ominęło? Na kogo jesteś taki wściekły, poza m n ą ?
~ 86 -
- Na nikogo. Czuję się świetnie. Żyję. Czego jesz cze m o ż n a chcieć? Jason upił łyk piwa i pozostawił pytanie bez o d p o wiedzi. - Dzisiaj Kara poszła na kontrolę lekarską - chwi lę później odezwał się Colin. - C h a r l o t t e jej powie działa, że już może się zabawiać w sypialni. - O c h - odchrząknął Jason. - To chyba dobra wia domość, prawda? Colin wypił do d n a swoje piwo i skinął na Micha ela, żeby mu p o d a ł kolejne. - Chyba powinieneś trochę zwolnić, bo możesz mieć trudności - ostrzegł Jason. Colin rzucił mu p o n u r e spojrzenie, które powie działo więcej, niż chciał wiedzieć. - Och. Mówiłeś o tym lekarzowi? - Jego zdaniem nie powinienem mieć żadnych pro blemów. Ale nie czuję tego. - Colin wypuścił powie trze. - Zawsze to przy niej czułem, od czternastego roku życia. W każdej sekundzie życia chciałem z nią być. K o c h a m ją. Szaleję na jej punkcie. Jest dla m n i e tą jedyną. Powinienem był rzucić ją od razu na łóżko, tak jak kiedyś. A zamiast tego oświadczyłem jej, że je stem umówiony z fizjoterapeutą i przyszedłem tutaj. - Wszystko będzie dobrze. - Skąd możesz wiedzieć. - A k u r a t wiem - odrzekł Jason z przekonaniem. Po prostu spanikowałeś, podobnie jak wtedy, kiedy po raz pierwszy ją pocałowałeś. Pamiętasz, jak zaczą łeś wariować? Byłeś pewien, że jej się to nie podoba ł o . U n i k a ł e ś jej przez wiele dni. Powiedziałem ci, że jeśli znów nie spróbujesz jej pocałować, ja to zrobię. - Nawet nie próbuj tego sugerować teraz - o d p a r ł Colin z n u t k ą h u m o r u w głosie.
~ 87 ~
- Daj mi więc to piwo - Jason chwycił kufel, który Michael postawił przed Colinem. - Wracaj do d o m u , do żony. I przestań tak b a r d z o się starać, żeby wszyst ko od razu powróciło do stanu sprzed wypadku. Colin westchnął. - Chcę znowu czuć się normalnie. - Czuj to, co czujesz, i opowiedz o tym Karze. Wiesz, jakie są kobiety. Kiedy podzielisz się z nimi swoimi uczuciami, od razu cale napalają się na ciebie. Na ustach Colina pojawił się uśmiech. - Sądzisz, że to takie proste, co? Jason wzruszył ramionami. - T a m , gdzie mowa o tobie i Karze, niewiele po trzeba do rozpalenia ognia. Ale po co taki pośpiech? Dochodzisz do siebie po poważnym urazie głowy. Ka ra właśnie urodziła dziecko. W waszym życiu jest wie le stresu. To o k r o p n e , ale wiem, że sobie z tym pora dzicie. Wracaj do d o m u . Colin zabrał swoje piwo. - Kara jest w sklepie z narzutami. Powiedz mi, co u ciebie. Ż a d n e g o nowego kontaktu z Brianna K a n e ? - Właściwie... - O Boże, wiedziałem. Nie umiesz trzymać się od niej z daleka. - To nie tak. Zgodziłem się popilnować d o m u przyjaciółki mojego ojca, która, jak się okazało, mieszka po sąsiedzku z Brianna. - Poważnie? Z n o w u ją widziałeś? - Wczoraj wieczorem. Pies jej uciekł. - Upił kolej ny łyk piwa, myśląc o tym, jak zimno go odprawiła. Przez chwilę sądził, że złagodziła swoje nastawienie do niego. Przecież pozwoliła mu się objąć... dopóki nie przypomniała sobie, że jest wrogiem. Poczuł na sobie wzrok Colina.
- Z n a m ten wyraz twarzy - rzekł Colin, patrząc na niego z niepokojem. - Oszalałeś? - Nie wiem, o czym mówisz. - P o d o b a ci się Brianna. - Za dużo powiedziane. - To dobrze, bo to byłby samobójczy pomysł. - Wiem. Uważa, że jestem osobiście odpowiedzial ny za śmierć D e r e k a . Powiedziała mi to bez owijania w bawełnę. - No to zostaw ją w spokoju. Było to dokładnie to, co powinien zrobić, ale nie umiał. - Muszę ją przekonać, że D e r e k był winny. Muszę znaleźć te obrazy i powiązać je z nim. Tylko w ten sposób Brianna uwierzy, że nie posłałem do więzienia niewinnego człowieka. - I dokąd cię to zaprowadzi? - zapytał Colin. - O n a cię nienawidzi, Jasonie. Wiem, że lubisz wy zwania, ale lepiej znajdź sobie inną kobietę, stary. - Nie powiedziałem, że zamierzam się za nią uga niać. Ale pomyśl, jakie gówniane musiała mieć mał żeństwo z m ę ż e m w więzieniu. - Jakiekolwiek było, musisz je uszanować. Jason potrząsnął głową. - Nie m a m pojęcia, dlaczego związała się z D e r e kiem. To chyba z powodu syna. Chodziło raczej o lo jalność, a nie o miłość. - Tego nie wiesz. A pozostanie z kimś dla dobra dziecka nie jest złym p o w o d e m . - Colin zmarszczył czoło. - Od jak dawna o niej myślisz? Bo m a m wraże nie, że o wiele dłużej niż od paru dni, kiedy to zjawi ła się w mieście. - Od wielu lat myślę o niej i o D e r e k u - przyznał. - J a k mógłbym o nich nie myśleć? Byliśmy z D e r e -
~ 89 ~
kiem przyjaciółmi. Konieczność aresztowania go omal mnie nie zabiła. - Wiem, jak bardzo byłeś zdruzgotany, ale zawsze wierzyłeś, że racja leży po twojej stronie. Chyba wła śnie ta wiara p o m o g ł a ci przejść przez to wszystko. - Nadal wierzę, że miałem słuszność. I muszę spra wić, żeby Brianna zobaczyła prawdę. - Dlaczego? Żebyś miał u niej szansę? Jason umknął przed oskarżycielskim spojrzeniem Colina. - Tego nie powiedziałem. - Ale tak myślisz. Moim zdaniem sprawa przedsta wia się następująco: jeśli będziesz w stanie udowodnić Briannie winę Dereka, kolejny raz zburzysz jej życie. Będziesz miał rację, ale nigdy nie zdobędziesz Brianny, bo zawsze pozostaniesz dla niej facetem, który wszyst ko zniszczył. Może to nielogiczne, ale tak właśnie bę dzie o tobie myślała. - Colin przerwał, dając Jasonowi czas na przyswojenie sobie tych słów. - Jeśli zaś zdarzy się coś nie do pomyślenia i Brianna dowiedzie niewin ności Dereka, którego ty posiałeś do więzienia, wtedy racja będzie po jej stronie, a ty nadal pozostaniesz człowiekiem, który zniszczył jej życie. Nie ma sposobu, żeby wygrać tę batalię, Jasonie. Odpuść sobie. - Nie mogę znieść myśli o tym, że uważa, iż zdra dziłem D e r e k a - mruknął Jason, nie chcąc uwierzyć, że nie istnieje sposób, aby wygrał. - Beznadziejna sprawa. Pogódź się z tym. Czyż sta le mi tego nie powtarzasz? *
*
*
- Ź l e to zrobiłaś. Nie lata - narzekał Lucas, bie gnąc przez podwórko i próbując puścić nowy latawiec tak, żeby wzbił się w powietrze.
~ 90 ~
Brianna zmarszczyła czoło. Co, do diabła, było nie tak z tym latawcem? Postępowała zgodnie z instruk cją, ale latawiec w niczym nie przypominał ilustracji z opakowania. Był zapadnięty pośrodku i wyglądał żałośnie. Podejrzewała jednak, że główny problem to brak wiatru i przestrzeni, żeby m o ż n a się rozpędzić. - J u t r o zabierzemy go na plażę i t a m przetestuje my. - Ale ja chcę, żeby latał teraz - zaprotestował Lu cas. Wiedziała, że był zirytowany i zmęczony po całym dniu na nogach. Musiała zachować cierpliwość. - Nie mamy tutaj dość miejsca, żeby pobiec, a jest już za ciemno, żeby pójść gdzieś dalej. J u t r o znajdzie my dużą, otwartą przestrzeń, gdzie latawiec na pew no wzbije się w powietrze. Zobaczysz. - W głębi do mu zadzwonił telefon. - Może zaniesiesz latawiec do d o m u i zrobimy sobie kolację? Wpadła do domu i złapała leżącą na blacie komórkę. - Halo? - Pani K a n e ? Mówi Will Isaacs. Zdziwiła się, słysząc głos j e d n e g o z dawnych obrońców D e r e k a . R o k t e m u pan Isaacs zachorował na raka i zrezygnował z prowadzenia sprawy. - Czym mogę p a n u służyć? - Na początku chciałem powiedzieć, że jest mi bar dzo przykro z powodu pani straty. Śmierć D e r e k a to prawdziwa tragedia. - Dziękuję. - Żałuję bardzo, że nie mogłem przyjść na pogrzeb. - Wiem, że jest p a n chory. M a m nadzieję, że czuje się p a n lepiej. - Właśnie wczoraj wróciłem z Niemiec, gdzie prze szedłem eksperymentalne leczenie. Na razie jest do brze. Ale nie po to do pani dzwonię. W ubiegłym ro-
~ 91 ~
ku D e r e k dał mi k o p e r t ę i poinstruował mnie, żebym przekazał ją pani, gdyby coś mu się stało przed zwol nieniem z więzienia. Przepraszam, że nie dopilnowa łem, żeby o d d a ć ją pani natychmiast po jego śmierci. - Ma p a n dla mnie list od D e r e k a ? - powtórzyła zszokowana. - Tak. Nie chcę go powierzać poczcie, zresztą i tak już za długo czekał na doręczenie. Chciałbym przy wieźć go jutro, jeśli to pani odpowiada. - Czy wie pan, co jest w liście? - D e r e k dał mi list zapieczętowany. O p a r ł a się o blat. Serce biło jej jak oszalałe, nagle miała spocone dłonie. - Nie rozumiem, dlaczego zostawił list. Jeśli miał mi coś do powiedzenia, to czemu tego po prostu nie zrobił? Nie mógł przewidzieć swojej śmierci. To był wypadek. Niespodziewany. - Przepraszam, że musi pani poczekać do jutra, że by się dowiedzieć, o co chodzi. M o g ę być u pani koło piątej. - D o b r z e . - Oblizała wargi. - Panie Isaacs, praco wał pan z D e r e k i e m przez długi czas i czytał pan wszystkie notatki ze śledztwa, prawda? - Tak, wszystko, aż do ostatniego roku - przytaknął. Z a w a h a ł a się. - Czy wierzy p a n w niewinność D e r e k a ? Usłyszała, że gwałtownie wciągnął powietrze. - Cóż, nie spodziewałem się tego pytania. - Ale wierzy p a n ? Na odpowiedź musiała chwilę poczekać. W końcu adwokat się odezwał: - Szczerze mówiąc, nie wiem. D e r e k twierdził uparcie, że nie wziął obrazów, ale zawsze odnosiłem wrażenie, że coś przed nami ukrywa. Wynajęci przez nas detektywi byli tego samego zdania. Powiedziałem
~ 92 ~
Derekowi, że jeśli chce, żebyśmy mu pomogli, to on musi p o m ó c n a m . Odpowiedział, że zrobił wszystko, co mógł. - Może nie chodziło o to, że nie chciał współpraco wać, tylko po prostu nie miał pojęcia, kto ukradł ob razy. - M o ż e . W pewnym m o m e n c i e D e r e k p o d d a ł się i pogodził z tym, że odsiedzi wyrok. Jeśli chce pani jeszcze o tym porozmawiać, możemy to zrobić j u t r o . - Oczywiście. Dziękuję. Odłożyła telefon. N a d a l była wstrząśnięta informa cją o liście. To wszystko nie miało sensu. Nagle dotarła do niej cisza panująca w d o m u i na podwórku. Było spokojnie - za spokojnie. A kiedy chodziło o czterolatka, taka cisza oznaczała kłopoty. - Lucas! - zawołała, odwracając się w stronę drzwi wiodących na podwórko. Nie było odpowiedzi, nie słychać było wesołego p o szczekiwania. Nic.
Rozdział
6
Skręcając w D r a k e ' s Way, Jason zobaczył d r o b n ą sylwetkę, goniącą za czarnym psem i ciągnącą za so bą coś, co przypominało latawiec. To był Lucas Kane. Nigdzie nie było widać Brianny. Zatrzymał samochód przy krawężniku i wysiadł w chwili, gdy Lucas p ę d e m przebiegł obok. M a ł e nóż ki czterolatka nie nadążały za szczeniakiem, który najwyraźniej gonił kota. Jason pobiegł za nimi i dogonił Lucasa. - Poczekaj tutaj, złapię twojego psa - powiedział chłopcu. Biegł nadal, słysząc za sobą tupot drobnych nóżek Lucasa. Gdzie, do diabła, była Brianna? Nie sprawia ła wrażenia matki, która pozwoliłaby m a ł e m u chłop cu bawić się bez opieki na dworze, zwłaszcza gdy za padała noc. Pies d o p a d ł do drzewa i zaczął ujadać na swoją nie doszłą ofiarę, która uciekła na wyższą gałąź. Jason rzucił się na szczeniaka i złapał go na ręce. Lucas, który biegł za nim, zatrzymał się obok J a s o n a bez tchu. Oczy błyszczały mu z podniecenia. - Z ł a p a ł e ś go! N a p r a w d ę szybko biegasz - odezwał się Lucas pełnym zachwytu głosem.
~ 94 ~
- Dziękuję. Gdzie jest twoja m a m a ? Lucas pospiesznie się obejrzał, a na małej buzi, za miast radości, pojawił się wyraz niepokoju. - Chyba lepiej będzie, jeśli pójdę do d o m u . - To dobry pomysł. Pójdę z tobą. Co tutaj robisz sam? - Chciałem, żeby mój latawiec zaczął latać, ale się nie u d a ł o . Jest zepsuty. Usta wygięły mu się w podkówkę i z niesmakiem kopnął latawiec. Jason pobieżnie obejrzał latawiec, który wyglądał tak, jakby był niewłaściwie złożony. - Wydaje mi się, że coś możemy na to poradzić. - N a p r a w d ę ? - zapytał z nadzieją Lucas. - Chciał bym wystartować z nim w zawodach. Mój tata wygrał trzy razy. Też zamierzam wygrać. - Na p e w n o ci się uda. Chłopiec tak bardzo przypominał D e r e k a , nie tyl ko głosem, ale także determinacją, żeby zwyciężyć. Gdy szli w stronę d o m u , Lucas ciągnął latawiec po chodniku. - Chciałbym, żeby mój tatuś tu był. Pokazałby mi, co zrobić, żeby latawiec zaczął latać. Ale tatuś jest w niebie. Jest teraz aniołem - odezwał się po chwili i westchnął. J a s o n kiwnął głową. O g a r n ę ł a go fala smutku. Wiedział, co dla małego dziecka oznacza utrata ro dzica. On także nigdy nie był podbudowany myślą o tym, że m a m a jest w niebie. Oznaczało to dla niego jedynie, że jest gdzieś bardzo daleko. Może się nim opiekowała na odległość, ale nie czuł jej obecności. Z kolei ojciec twierdził, że niejednokrotnie widział swoją żonę w postaci anioła. Większości tych relacji Jason nie traktował poważnie, uważając je za efekt nadużywania alkoholu i rozpaczliwego pragnienia kontaktu z ukochaną kobietą.
~ 95 ~
- Czy to anioły robią wiatr? - zapytał Lucas. - Bab cia Nancy powiedziała, że wiatr pochodzi z nieba. M o ż e mój tatuś zrobi tak, żeby wiatr wiał m o c n o i że by mój latawiec poleciał? - To brzmi rozsądnie. - Czy p a n umie puszczać latawce? - zapytał z cie kawością Lucas. - Umiem. - Może mi p a n pokazać? - Mogę. - Wątpił, żeby Brianna była zachwyco na jego odpowiedzią, ale nie chciał oszukiwać Lucasa. - T a t u ś p a n a nauczył, jak się puszcza latawce? - T a k - przyznał Jason. - Czy mieszkał z p a n e m zawsze? - Tak. - Poczuł się nieswojo, widząc, dokąd prowa dzą pytania Lucasa. - Mój tatuś nigdy nie mieszkał ze m n ą i z mamusią - oświadczył Lucas. - Zrobił coś złego i nie pozwolili mu wrócić do domu, nawet gdyby przeprosił. - Prze rwał i, przechyliwszy głowę, obrzucił Jasona kolejnym zamyślonym spojrzeniem. - Czy zrobił p a n kiedyś coś złego? Z a n i m zdążył odpowiedzieć, na chodniku pojawiła się Brianna, która biegła, wykrzykując imię Lucasa. - O c h . . . Nie powinienem rozmawiać z nieznajo mymi - ze smutkiem stwierdził Lucas. Odwrócił się i ruszył w stronę matki. - Co ty t a m robiłeś? - zapytała Brianna. Jason widział, że trzęsły jej się ręce, gdy złapała chłopca i m o c n o przytuliła do siebie. - Wiesz przecież, że nie wolno ci wychodzić z po dwórka. - Brianna odsunęła od siebie Lucasa, żeby sprawdzić, czy nic mu się nie stało. Nadal j e d n a k m o c n o zaciskała ręce na jego ramionach. - Jak otwo rzyłeś b r a m ę ?
~ 96 ~
- W d r a p a ł e m się po cegłach i sięgnąłem od góry - odpowiedział Lucas, dumny ze swojego osiągnięcia. - Dlaczego to zrobiłeś? - Za d o m e m jest za dużo drzew. Chciałem zoba czyć, czy latawiec będzie latał przed d o m e m - o d p o wiedział. - Nie zamierzałem wychodzić daleko, ale Digger zobaczył kota i pobiegł, więc musiałem pobiec za nim, żeby się nie zgubił. - Ty też mogłeś się zgubić - powiedziała Brianna. - Nigdy, ale n a p r a w d ę nigdy nie wychodź na ulicę beze mnie. Rozumiesz? - Przepraszam, mamusiu. Czy wyślą mnie gdzieś daleko, tak jak tatusia, bo byłem niedobry? - O Boże, oczywiście, że nie. - Ponownie go uści skała. Jasonowi serce się kroiło, gdy słyszał pytanie Luca sa i rozpaczliwe zapewnienia Brianny. Dzieciak miał zaledwie cztery lata, a jego życie już było obarczone przestępstwem ojca. Nic dziwnego, że Brianna z taką determinacją dążyła do oczyszczenia imienia D e r e k a . - Zawsze będziesz razem ze m n ą - powiedziała Brianna, patrząc Lucasowi prosto w oczy. - Ale mu sisz mnie słuchać. Usiłuję cię chronić i zapewnić ci bezpieczeństwo. Dlatego obowiązują nas różne zasa dy. Z g o d a ? Lucas kiwnął głową. - Zgoda. Brianna powoli podniosła się i spojrzała na Jasona. - Gdzie ich znalazłeś? - Za rogiem. - Nie mogę uwierzyć, że tak bardzo się oddalił. Weszłam tylko na chwilę do d o m u , żeby o d e b r a ć te lefon. Nie przyszło mi do głowy, że Lucas opuści po dwórko. Nigdy tego nie robił. - Odchrząknęła. - We zmę psa.
~ 97 ~
- Ja go poniosę. Samolubnie, idiotycznie chciał spędzić z nią trochę więcej czasu, a dopóki miał szczeniaka, miał pretekst. - Powiedział, że potrafi puszczać latawce - stwier dził Lucas, pokazując palcem na Jasona. - Powie dział, że p o m o ż e n a m go zreperować, m a m o . - Nie potrzebujemy jego pomocy - szybko o d p a r ł a Brianna. - Ale ty nie wiesz, jak go naprawić - oświadczył z żalem Lucas. - A ja chcę wygrać zawody. - Wydaje mi się, że d a m radę coś wymyślić. I nie wygrywanie jest najważniejsze. Puszczanie latawców to zabawa. - T a t u ś chciałby wygrać - zaprotestował Lucas. Jason zaczął się zastanawiać, ile czasu Lucas spę dził ze swoim ojcem. Jak blisko zdołał poznać D e r e ka podczas krótkich wizyt w więzieniu? - Twój tata chciałby, żebyś miał przyjemność z te go zajęcia - poprawiła synka Brianna, kierując się na podwórko za d o m e m . - Nie potrzebujemy twojej pomocy - oświadczyła Jasonowi. - Możecie potrzebować. Sądzę, że źle złożyliście latawiec. Kiedy Brianna zamknęła b r a m ę , puścił Diggera na ziemię. Psiak uczcił odzyskaną wolność r u n d ą do okoła podwórka. Lucas wyciągnął latawiec w stronę matki. - Coś jest pokręcone, mamusiu. - M o ż e spojrzę na latawiec? - zaproponował Ja son. - Ale tutaj jest dość c i e m n o . M o g ę wejść do środka? - Nie - odpowiedziała zdecydowanie. - M a m u s i u ! - krzyknął w proteście Lucas. - Chcę, żeby zreperował mój latawiec.
~ 98 ~
- Lucas, proszę, idź do d o m u . - N i e ! - wrzasnął, tupiąc nogami. A p o t e m wy buchnął płaczem. Brianna złapała go na ręce i zaniosła go do d o m u , ale chłopiec płakał coraz głośniej. Jason podniósł upuszczony latawiec i poszedł za ni mi do środka. Słyszał Briannę mówiącą coś do stale płaczącego w sypialni Lucasa i poczuł się trochę win ny. M ó g ł o d m ó w i ć pomocy. Niechby Lucas był na niego zły. Tymczasem on pożałował dzieciaka i tym samym ustawił go przeciwko m a t c e . Tyle że Ja son miał dość bycia złym człowiekiem w oczach Kane'ów. A poza tym złożenie latawca nie wymagało wiele zachodu, czyż więc tak nie było najlepiej dla wszystkich? Położył latawiec na stole i przyjrzał się jego kon strukcji. Wątpił, żeby wygrał jakiekolwiek zawody, nawet na p o z i o m i e przedszkolaków. Zawodnicy, a właściwie ich rodzice, p o w a ż n i e p o d c h o d z i l i do swoich latawców. Lucas powinien mieć latawiec o znacznie bardziej aerodynamicznych kształtach, że by miał szansę z nimi rywalizować. Jason, czekając na powrót Brianny, rozejrzał się po kuchni. Na kuchennym stole stały świeże kwiaty, a kolorowe dzbanki i miski zdobiły otwarte półki. Drzwi lodówki pokryte były zdjęciami Lucasa i dzie cinnymi rysunkami. P o d o b a ł a mu się barwna, ciepła atmosfera pomieszczenia. - Jeszcze tu jesteś. Czemu mnie to nie dziwi? - po wiedziała Brianna, wchodząc do kuchni. - Gdzie tyl ko się odwrócę, tam jesteś. - Cóż, mogłem się nie zatrzymywać i pozwolić Lu casowi samodzielnie znaleźć drogę do d o m u . Zmarszczyła czoło. - Przecież już ci podziękowałam.
~ 99 ~
- Właściwie to nie - zauważył. Widział w jej oczach walkę, jaką toczyła ze sobą. Nie chciała mu być za nic wdzięczna, ale w k o ń c u zwyciężyła jej w r o d z o na grzeczność. - Dziękuję - powiedziała sztywno. - Nie ma sprawy. Co z Lucasem? - Zasnął spłakany. Był wyczerpany. Niepotrzebnie dzisiaj zaczęłam z nim składać ten latawiec, ale był ta ki zapalony. Przesunęła rękę po włosach, a w jej oczach do strzegł znużenie. Z pewnością nie było lekko zaczynać wszystko w nowym miejscu, zwłaszcza w miejscu, z którym wią zały się złe wspomnienia. Ale Brianna nie oczekiwała od niego współczucia. - Kiedy mi się wydaje, że już wiem, na co stać Lu casa, znowu mnie czymś zaskakuje. - Ze zdumieniem potrząsnęła głową. - Nie przypuszczałam, że potrafi otworzyć b r a m ę i wyjść na ulicę. - Przeniosła wzrok na latawiec. - Wygląda żałośnie. Nie rozumiem, dla czego. Przecież postępowałam zgodnie z instrukcją. - M o g ę go poprawić, ale jeśli chcecie mieć szybki latawiec, który wzbije się wysoko, to nie liczcie na ten model. Spojrzała na niego, marszcząc brwi. - Lucas ma cztery i pół roku i niecały m e t r wzrostu. Nie wydaje mi się, żeby jego latawiec musiał latać tak wysoko. - Chciałem tylko powiedzieć, że to nie jest latawiec na zawody. Nie ma właściwego aerodynamicznego kształ tu, żeby naprawdę wzbić się w niebo. Jeśli chcesz go za chować, pozwól mi przynajmniej na kilka przeróbek. - Dlaczego cię obchodzi, czy ten latawiec poleci, czy nie? Jaki masz w tym interes? - zapytała z wyzwa niem w oczach.
~ 100 ~
- Nie m a m żadnego interesu. Ale twój dzieciak sprawiał wrażenie bardzo p o d n i e c o n e g o pomysłem wysoko latającego latawca. Ja zaś bywałem na takich konkursach i mogę powiedzieć, że uczucie, kiedy la tawiec wzbija się w górę, jest niesamowite. - Czy to n a p r a w d ę takie ważne? - Domyślam się, że twoi rodzice nigdy nie puszcza li z t o b ą latawców. - Nigdy nie przyszłoby im to do głowy. - Minęła go, wyjęła z szafki szklankę i przez chwilę napełniała ją wodą i lodem. - Chcesz wody? - Dziękuję. P o d a ł a mu szklankę, po czym napełniła drugą dla siebie. - Jacy więc są twoi rodzice? Wiedział, że pochodziła z zamożnej rodziny i że jej rodzice byli szalenie wykształconymi ludźmi, ale to było wszystko. - Są nauczycielami a k a d e m i c k i m i , p o d r ó ż u j ą po świecie, angażują się w życie społeczne i odpowie dzialnie p o d c h o d z ą do ekologii - odpowiedziała. Podniósł rękę. - N o , n o . Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś w ten sposób opisywał swoich rodziców. Mówisz, jak byś czytała artykuł w gazecie. Może spróbujesz jesz cze raz, tym razem własnymi słowami? - M o i rodzice są wykładowcami. Pracowali na kil ku znaczących uniwersytetach. M a m a jest specjalist ką z zakresu immunologii, a tata ma doktorat z histo rii. Wszystkie wakacje i przerwy między zajęciami spędzają podróżując po świecie. Zawsze mają jakiś cel, jak praca w szpitalu dla chorych na A I D S w odle głej afrykańskiej wiosce, transport sprzętu medyczne go nad A m a z o n k ę czy poznanie muzyki jakiegoś daw nego plemienia Indian z Ameryki Południowej. Są
~ 101 ~
niezwykłymi ludźmi, a słowa, jakich użyłam wcze śniej, pojawiły się w ich opisie w n u m e r z e „ T i m e s a " sprzed paru lat. - To robi wrażenie. - Owszem - zgodziła się, ale w jej głosie zabrzmia ła zimna nuta. - To gdzie oni są? Nie było ich na rozprawie D e r e ka. Nie przyjechali na pogrzeb. Jakby byli nieobecni w twoim życiu. O d s u n ę ł a krzesło i usiadła. - Nie wiem, gdzie są. Nie p o d o b a ł a im się moja de cyzja, żeby wspierać D e r e k a . Uważali, że jestem głu pia. - Spojrzała mu prosto w oczy. - J e s t e m pewna, że się z nimi zgadzasz. Nie zamierzał odnosić się do tej uwagi. - Ale masz dziecko, ich wnuka. Nie chcą zobaczyć Lucasa? - J a k d o t ą d nie - odpowiedziała, upijając łyk wody. Usiadł naprzeciwko niej. - Już nie uważam, że są tacy wspaniali. - Niewiele osób by się z t o b ą zgodziło. - Musiało ci być t r u d n o bez ich wsparcia w ciągu ostatnich paru lat. - Nigdy nie miałam w nich oparcia. Nie byli zainte resowani rolą rodziców, moje pojawienie się na świe cie było przypadkiem. Zawsze uważali, że są przezna czeni do ważniejszych z a d a ń niż wychowywanie dziecka, więc pozostawili je nianiom i prywatnym na uczycielom. Wolą rozwiązywać wielkie problemy, jak pokój na świecie czy bieda. - I jak im idzie? - zapytał z przekąsem. Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. - Nawet najmniejszych osiągnięć. - Nie wygląda na to, żebyś miała u d a n e dzieciń stwo.
~ 102 ~
Nic dziwnego, że Briannę ciągnęło do Kane'ów, którzy otoczyli ją miłością od pierwszej chwili, kiedy ją poznali. - Nie było tak źle. Mieszkałam w różnych miej scach na świecie, miałam mnóstwo pieniędzy, ciu chów i możliwości kształcenia się. Było mi t r u d n o , bo stale musiałam zmieniać szkoły i nie mogłam mieć przyjaciół, ale zawsze pozostawały mi książki. M o i m najbardziej ulubionym miejscem na świecie była bi blioteka z z a p a c h e m tych wszystkich książek, z obiet nicą tylu przygód. Nigdy nie miałam dosyć. N a d a l . . . - Przerwała gwałtownie. - Co nadal? - zapytał zaciekawiony. - Nic. T a k czy inaczej, zamierzam zapewnić Luca sowi inne życie i poświęcić mu tyle czasu, ile będzie chciał. Chcę być tu dla niego, zwłaszcza teraz, kiedy ma tylko mnie. - Czy nie zawsze miał tylko ciebie? Zacisnęła usta. - Tak. Dziękuję za przypomnienie. - Brianno, dlaczego wyszłaś za mąż za D e r e k a ? Czy dlatego, że byłaś w ciąży? Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę ze stalowym błyskiem w oczach. - Wyszłam za D e r e k a , bo go kochałam. Ale nie to chciałeś usłyszeć, prawda? - Jeśli taka jest prawda, to nie ma co dyskutować. - Ale nie do końca jej uwierzył. Na chwilę zapanowała pełna napięcia cisza. - Kochałam go - powtórzyła - ale byłam również młoda, w ciąży i przestraszona. - Miałaś inne wyjścia. - Doprawdy? - Wzruszyła r a m i o n a m i . - Szczerze mówiąc, t a m t e dni p a m i ę t a m jak przez mgłę. Wszyst ko działo się tak szybko. W jednej chwili planowałam
~ 103 ~
wesele, a już w następnej rozmawiałam z policjanta mi i adwokatami, słuchając oskarżenia o kradzież i napaść. - Potrząsnęła głową. - Przez długi czas my ślałam, że to koszmarny sen. Wierzyłam, że kiedy się obudzę, wszystko się skończy. - D e r e k miał szczęście, że stanęłaś za nim m u r e m . - Powiedział mi, że jest niewinny, że złoży apelację, że zostanie uniewinniony, że będziemy mieli normal ne życie. Ale... - Tu zmrużyła oczy. - Dlaczego ci to wszystko mówię? - Może dlatego, że u m i e m słuchać? - zasugerował swobodnie. Wzruszyła ramionami. - A m o ż e po prostu brakuje mi dorosłych rozmów ców. - Pamiętasz, kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy? - zapytał Jason. - W barze Muraya. Wtedy myślałam, że zostanie my przyjaciółmi. - N a p r a w d ę ? A ja myślałem, że m o ż e nas połączyć coś więcej niż przyjaźń - stwierdził. Spojrzała na niego zaskoczona. - Dlaczego? - Bo w czasie tej godziny, którą spędziliśmy śmie jąc się i rozmawiając, ani razu nie wspomniałaś, że je steś zaręczona. Dowiedziałem się o tym dopiero wówczas, gdy zjawił się Derek, pocałował cię i zapro sił mnie na wesele. - O d e t c h n ą ł głęboko, wiedział bo wiem, że wchodzi na niebezpieczny grunt, ale nie umiał się powstrzymać. - Myślę, że na parę minut za pomniałaś, że jesteś z nim związana. - Nie bądź śmieszny - powiedziała, ale jej słowa za brzmiały słabo. - Wtedy, przez kilka minut, żałowałaś, że nadal nie jesteś wolna - naciskał dalej.
~ 104 ~
- Dlaczego? Żebym mogła związać się z tobą? - Jej oczy płonęły gniewem. - Masz niebywale rozdęte ego. Fakt, że nie zakomunikowałam ci o swoich zaręczy nach, wcale nie oznacza, że byłam tobą zainteresowa na. Porozmawialiśmy sobie po prostu w barze, i tyle. Podniósł ręce. - W porządku, pomyliłem się. Gdyby naciskał dalej, wyrzuciłaby go z d o m u na zbity pysk, zaś teraz, kiedy u d a ł o mu się skłonić ją do rozmowy, nie chciał tego przerywać. - N a p r a w d ę myślałeś, że jestem tobą zainteresowa n a ? - zapytała. - M o ż e po prostu chciałem, żeby tak było. - Czy to dlatego zwróciłeś się przeciwko D e r e k o wi? Chodziło o mnie? - Zerwała się na nogi i przeje chała ręką po włosach. - Mój Boże, nigdy nawet nie rozważałam takiej możliwości. Wstał. - Nie, wystąpiłem przeciwko Derekowi, bo wpa dłem na niego pod m u z e u m tuż po tym, jak został za atakowany strażnik, i dlatego, że zachowywał się ner wowo i co chwilę zmieniał swoje zeznania. Nie kiero wałem się osobistymi względami. Nie chciałem, żeby okazał się winny. Był moim przyjacielem. - Był twoim rywalem. D e r e k opowiadał mi, że ry walizowaliście o wszystko. Pewnie dlatego się m n ą za interesowałeś. Byłam jeszcze j e d n ą zdobyczą, o którą można było walczyć, prawda? - Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, nie mia łem pojęcia, że należysz do D e r e k a - przypomniał. - A kiedy się dowiedziałem, wycofałem się. Nie za bieram kobiet innym mężczyznom. - Musisz już iść. Już kiedy przestępował próg jej d o m u wiedział, że to stwierdzenie w końcu padnie.
~ 105 ~
- T r o c h ę zboczyliśmy z kursu. - Nigdy nie byliśmy na kursie. - Pozwól mi zreperować latawiec dla Lucasa. To nic trudnego, a ja naprawdę chciałbym to dla niego zrobić. - Dlaczego? - Kiedy byłem niewiele starszy od niego, straciłem matkę. Żal mi małego. Patrzyła na niego zmieszana. - Nie wiem, czego o d e mnie chcesz, Jasonie. Sam też dobrze tego nie wiedział. Wiedział tylko, że nie chce, aby spędziła resztę życia uważając go za wroga. - W tej chwili chcę jedynie zreperować latawiec Lucasa. - D e r e k nie chciałby, żebyś p o m a g a ł Lucasowi. Nie chciałby, żebyś siedział ze m n ą w tej kuchni. - D e r e k a tutaj nie ma. Może więc powiesz mi, cze go ty chcesz, Brianno. Z a w a h a ł a się przez chwilę, ale w końcu jej miłość do Lucasa p o k o n a ł a nienawiść do niego. - D o b r z e - powiedziała. - Ale tylko dlatego, że Lu cas miał więcej rozczarowań w życiu, niż taki mały chłopiec mieć powinien. - Zgoda. - Ale nie będziesz reperował tutaj - rzekła zdecy dowanie. - Możesz wziąć latawiec ze sobą i przynieść z powrotem, kiedy będzie gotowy. - Wydawało mi się, że Lucas zechce mi pomagać. - Nie przeginaj, Jason. I niech lepiej latawiec bę dzie n a p r a w d ę sprawny po tych wszystkich twoich przechwałkach. - Będzie. Z ł a p a ł latawiec i skierował się do drzwi.
~ 106 ~
- I żeby sprawa była jasna, to wcale nie oznacza, ze cię lubię - dodała. Posłał jej uśmiech. - Może jeszcze nie. *
*
*
Kiedy dwadzieścia minut później rozległ się dzwo nek do drzwi, Brianna zesztywniała. Tego wieczoru nie miała już ochoty na kolejne spotkanie z J a s o n e m . Jego wcześniejsze uwagi poruszyły ją. Od lat nie my ślała o tamtym wieczorze w barze, zepchnęła do nie pamięci t a m t e g o seksownego, flirtującego faceta. Nie było to t r u d n e . Po aresztowaniu D e r e k a J a s o n zamie nił się w zimnego, bezwzględnego gliniarza. J e d n a k po otwarciu drzwi nie ujrzała na ganku Jasona, ale Katherine M a r k h a m , ubraną teraz w dżin sy i marynarkę. - Cześć - odezwała się z uśmiechem K a t h e r i n e . - Wstąpiłam do Kane'ów, podali mi twój adres. M a m nadzieję, że nie masz mi tego za złe. Po twoim wyjściu z galerii n a p r a w d ę źle się czułam i chciałam przez chwilę porozmawiać. - Wejdź, proszę - zaprosiła Brianna, kiwając za chęcająco ręką. Była więcej niż ciekawa, co Katheri ne ma jej do powiedzenia. - Kto przyszedł, m a m u s i u ? Wchodzący do pokoju Lucas miał zaróżowione po liczki i przecierał zaspane oczy. - To jest K a t h e r i n e . Była przyjaciółką twojego ta ty. A to jest Lucas - powiedziała Brianna, obejmując ramieniem synka. - Cześć - odezwała się Katherine, po czym prze niosła wzrok na Briannę. - Jest jak miniaturowy D e rek. Nie wiedziałam.
~ 107 ~
- Czy mogę coś zjeść? - zapytał Lucas. - Tak, możesz wziąć banana. Niedługo będzie ko lacja. Kiedy Lucas pobiegł do kuchni, zwróciła się do Katherine: - Chcesz się czegoś napić? - Nie kłopocz się, proszę. Brianna wskazała ręką kanapę. - Usiądźmy. - Dziękuję. Po prostu nie mogłam zapomnieć wy razu twojej twarzy. Wyatt był wobec ciebie bardzo nieprzyjemny. - Jeszcze bardziej wobec Dereka - odpowiedziała, siadając na krześle naprzeciwko Katherine. - Nie ro zumiem, jak mógł uwierzyć w najgorsze rzeczy o swo im wnuku. - Wyatt uważał, że Derek odrzucił wszystko, co od niego otrzymał. Czuł się zdradzony. Nie chcę przez to powiedzieć, że miał rację, tylko tłumaczę, jak to wyglądało z jego perspektywy. Katherine przesunęła wzrok na drugi kraniec po koju, gdzie oparte o ścianę stało wielkie, bogato zdo bione lustro. - Należało do Dereka - mruknęła z dziwną nutą w głosie. - Kupił je na wyprzedaży, chociaż było pęk nięte. Podejrzewam, że nigdy go nie zreperował. - Chyba nie - odpowiedziała Brianna. - Właśnie zaczęłam rozpakowywać pudła pochodzące z domu Dereka. Kiedy poszedł do więzienia, Nancy spakowa ła jego rzeczy i oddała do przechowalni, bo ja przeno siłam się do maleńkiego mieszkanka, w którym ledwo starczało miejsca na moje szpargały. Nawet nie wiem dobrze, co miał. - Przerwała, widząc bladość na twa rzy Katherine. - Czy coś się stało?
~ 108 ~
K a t h e r i n e wzdrygnęła się. - Nie, nic, przepraszam. Nagle znów do m n i e do tarto z całą mocą, że D e r e k naprawdę nie żyje. Brianna kiwnęła głową. - D o s k o n a l e rozumiem. M n i e samej wydaje się, że nad wszystkim panuję, kiedy nagle coś wywołuje wspomnienia i przeszywa m n i e rozdzierający ból. - A ja chciałam tutaj wpaść i powiedzieć, że jeśli tylko mogę, chętnie p o m o g ę ci wyjaśniać, co się stało z obrazami. Wcześniej nie miałam okazji p o m ó c D e rekowi, więc teraz gotowa jestem to zrobić. Z tego p o w o d u po twoim wyjściu rozmawiałam z ciotką. Py t a ł a m ją, czy słyszała jakieś plotki o tych obrazach. Pomyślałam, że śmierć D e r e k a mogła skłonić kogoś do przerwania milczenia. Brianna miała p o d o b n e nadzieje. - I co powiedziała Gloria? K a t h e r i n e zmarszczyła czoło. - Niestety nic, co mogłoby p o m ó c . Oboje z wujem wierzą, że D e r e k miał już umówionego prywatnego nabywcę, który albo dostał obrazy i schował je w skarbcu, albo czekał na wyjście D e r e k a z więzienia, żeby dokończyć transakcję. - Jest j e d n a rzecz, której nie rozumiem. Dlaczego ktoś zadałby sobie trud skradzenia obrazów, których nie mógłby pokazać? - zapytała Brianna. - To się stale zdarza. Kolekcjonerzy bywają b a r d z o ekscentryczni. Niektórzy mają specjalne pokoje wy p e ł n i o n e dziełami sztuki o wątpliwym pochodzeniu. A powszechnie znane, nagłośnione prace artystyczne m o g ą pozostawać w ukryciu przez dziesiątki lat. Brianna usiadła wygodniej na krześle. Jej chwilowy optymizm zaczął znikać. - Powinnam więc dać spokój?
~ 109 ~
- T e g o nie powiedziałam. Chciałam tylko, żebyś spojrzała realistycznie. To może zająć trochę czasu. A na p o m o c tutaj nie masz specjalnie co liczyć. - A ty nie boisz się mi pomagać? - zaciekawiła się Brianna. - J e s t e m pewna, że M a r k h a m o w i e nie chcieliby, żebyś się w to angażowała. - Nie jestem ich własnością - lekko o d p a r ł a Katherine. - A poza tym tutaj wszyscy wydają się myśleć o D e r e k u j a k o o złodzieju i bandycie, gdy ja tymcza sem p a m i ę t a m zupełnie innego człowieka. D e r e k był zabawny i pełen uroku, był też n a p r a w d ę utalentowa nym artystą. Zawsze znajdował najciekawszą, wyjąt kową perspektywę, z której mógł malować. Podziwia łam jego talent. Ale jestem pewna, że wiesz, jaki był dobry. Brianna nie skomentowała tych słów. Z n a ł a D e r e ka nie j a k o artystę, tylko j a k o k o m p e t e n t n e g o biznes m e n a ogarniętego pasją do sztuki. Kiedy przeniósł się z Z a t o k i Aniołów do Los Angeles, tę część życia po zostawił za sobą. - Czy twój syn lubi malować? - spytała K a t h e r i n e . - Coś t a m bazgrze. Nie zauważyłam żadnych oznak geniuszu, ale ma dopiero cztery lata. - M a m blok z najwcześniejszymi rysunkami Dereka. Znalazłam go jakiś czas temu podczas sprzątania. M o że przyniosę go tutaj, żebyś mogła go dać Lucasowi. - To byłoby wspaniale. Nawet Kane'owie nie mają zbyt wielu jego prac. Domyślam się, że malował głów nie w pracowni Wyatta, który najwyraźniej zniszczył wszystko, co D e r e k zostawił. K a t h e r i n e kiwnęła głową. - Wyatt był zły na D e r e k a o wiele wcześniej, przed zaginięciem „Trzech twarzy Ewy". Ale po stra cie tych obrazów po prostu oszalał. Wyatt miał obse sję na punkcie prac Victora Delgado. Całe swoje do-
~ 110 ~
rosłe życie spędził patrząc na Ewę. - Przerwała. - Ni gdy nie rozumiałam, dlaczego Wyatt zgodził się po darować obrazy m u z e u m . Wujostwo musieli go jakoś do tego przekonać. We trójkę odkryli te obrazy pod czas wyprawy do Meksyku. Kupili je wspólnie. Brianna wpatrywała się w Katherine, czytając mię dzy wierszami. - Sugerujesz, że Wyatt pragnął tych obrazów dla siebie, ale w jakiś sposób został nakłoniony do ich od dania? Nie sprawia wrażenia człowieka, którym łatwo jest sterować. K a t h e r i n e wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Nie m a m żadnych podstaw do tego, ale zastanawiałam się, czy wrogość Wyatta nie jest przy krywką innych emocji, jak chociażby poczucia winy. - H m , nigdy tego nie rozważałam - stwierdziła oszołomiona Brianna. - Zdziwiłabym się, gdyby D e r e k o tym nie pomyślał - powiedziała Katherine, spoglądając z zaciekawie niem na Briannę. - Czy nie rozmawialiście ze sobą o tym, kto mógł zabrać obrazy, jeśli nie zrobił tego D e r e k ? Musiał mieć jakieś podejrzenia. - Nigdy nie wymieniał swojego dziadka jako możli wego kandydata - odpowiedziała Brianna. - Szczerze mówiąc, nasze widzenia były takie krótkie, że D e r e k nie chciał rozmawiać o obrazach. Te tematy rezerwo wał dla swojego adwokata i wynajętego przez nas pry watnego detektywa. T e r a z żałuję, że nie naciskałam, żeby mi powiedział coś więcej. Przez cały czas wysi lam pamięć, usiłując sobie przypomnieć coś, co po wiedział, co mogłoby być kluczem, ale jedyny efekt to ból głowy. - Może powinnaś dać spokój przeszłości. D e r e k te raz już nie potrzebuje wolności, którą mogłyby mu dać te obrazy.
~ 111 ~
- Nie, ale muszę spróbować je odnaleźć, jeśli m o g ą oczyścić jego imię. Muszę myśleć o moim synu. K a t h e r i n e wstała. - R o z u m i e m . Uważaj, kiedy będziesz rozmawiała z Wyattem. W sprawach sztuki nie zna granic i nie ma cierpliwości dla ludzi, którzy stają mu na drodze. Brianna, odprowadzając K a t h e r i n e do drzwi, po myślała, że to czyni z Wyatta coraz bardziej prawdo p o d o b n e g o złodzieja. Nie mogła sobie przypomnieć, żeby w związku z kradzieżą obrazów p a d a ł o jego imię, ale dlaczego ktoś miałby o nim wspominać? To przecież on przekazał obrazy m u z e u m . M o ż e Kathe rine miała rację, może został zmuszony do podarowa nia płócien i zmuszony do znalezienia innego sposo bu, żeby zdobyć obrazy dla siebie. Ale czy Wyatt pozwoliłby przez pięć lat gnić w wię zieniu swojemu wnukowi z powodu obrazów? Musi się tego dowiedzieć.
R o z d z i a ł7
środę r a n o Brianna obudziła się z bólem głowy. W nocy długo myślała o Wyatcie, D e r e k u i obrazach. Wątpiła, żeby konfrontacja z Wyattem cokolwiek jej dała. Uśmiechnie się do niej szyderczo, z wyższością, i powie, że podjęta przez nią misja udowodnienia nie winności m ę ż a jest czystą głupotą. I chociaż stale miała w głowie sugestię Katherine, że Wyatt mógł nie chcieć podarować obrazów, to czy rzeczywiście zdo była jakieś nowe informacje, z którymi mogłaby pójść do J o e Silveiry? Chyba nie. Ale reszta musiała pocze kać. T e r a z powinna iść do pracy. Podrzuciła Lucasa do dziadków i rozpoczęła swoją pracę w sklepie z narzutami. Po trzech godzinach wiedziała już, jak obsługiwać kasę i jak ciąć tkaniny, miała też niezłe pojęcie, gdzie co leży. Poznała także dwie swoje współpracownice. Stella była ciepłą, gło śno mówiącą, czterdziestoparoletnią rozwódką, która o s t a t n i o odkryła serwisy r a n d k o w e w I n t e r n e c i e i w wolniejszych chwilach w sklepie pokazała Briannie kilka najciekawszych jej zdaniem męskich profili, użalając się jednocześnie, że żaden z tych mężczyzn nie mieszka w Z a t o c e Aniołów. Ze śmiechem zapyta ła, jak daleko gotowa jest się posunąć, żeby mieć
~ 113 ~
odrobinę przyjemności. Na to pytanie Brianna nie potrafiła odpowiedzieć, bo sama od bardzo daw na nie miała owej „odrobiny przyjemności". Jej druga współpracownica, Erin McCarthy, była spokojną trzydziestoparolatką. Podpuszczana przez Stellę wyznała, że wraz z m ę ż e m chcą adoptować dziecko i że pewna miejscowa nastolatka rozważa od danie dziecka, ale najwyraźniej mają sporą konkuren cję. Później zmartwiona ucichła, żeby samą rozmową nie zapeszyć sprawy. Przez cały ranek w sklepie panował spory ruch i ko ło południa Brianna straciła orientację, kogo już po znała. Widziała, dlaczego Nancy była zadowolo na z pracy w sklepie; panowała tu niemal rodzinna at mosfera. Przychodzili ludzie chcący stworzyć coś no wego, a ich nadzieja i r a d o s n e oczekiwanie były za raźliwe. Brianna sama zaczęła już obmyślać różne wzory narzut. Miała uczucie, że nie będzie jej t r u d n o zarazić się pasją szycia. Dowiedziała się też, że w Z a t o c e Aniołów szycie narzut nie było zwykłym rzemiosłem. To był także biznes. Poza zaopatrywaniem w materiały pojedyn czych klientów i organizowaniem kursów szycia, pod stawowa grupa pracownic stworzyła serię narzut z Z a t o k i Aniołów, które były sprzedawane na całym świecie. Dwie kobiety, których obowiązki polegały na przyjmowaniu zamówień przez Internet, pracowa ły na zapleczu sklepu. Nigdy nie przypuszczała, że je den sklep może utrzymywać tyle rodzin. Skoro o rodzinie mowa... Uśmiechnęła się na wi dok Nancy i Lucasa wchodzących do sklepu. Lucas natychmiast pobiegł i rzucił jej się w ramiona, obej mując ją m o c n o i całując. Przedstawiła go Erin, która właśnie skończyła obsługiwać klientkę.
~ 114 ~
- Jest śliczny - powiedziała Erin z macierzyńską tę sknotą w oczach. - Widzę w nim ciebie. Wydaje mi się, że ma twój nos. Erin była pierwszą osobą, która widziała w Lucasie nie tylko D e r e k a , i była to miła o d m i a n a . - Dziękuję. - Babcia i dziadek zabrali mnie na plantację dyń - zakomunikował Lucas. - I do cukierni? - zapytała, wycierając mu z buzi smużkę czerwonego dżemu. - J a d ł e m tylko małe ciasteczko. Babcia powiedzia ła, że muszę poczekać do obiadu. Brianna poczuła ulgę, słysząc, że teściowa potrafiła wyegzekwować pewne zasady. Rick i Nancy rozpusz czali Lucasa jak szaleni. - Nic nowego o dzidziusiach, Erin? - zapytała Nancy. - Nie przestajemy się modlić. - Nie traćcie nadziei - powiedziała Nancy. - Nie stracimy - obiecała Erin. O b r ó c i ł a się do Brianny. - Jeśli chcesz, pokażę Lucasowi kącik dla dzieci, kiedy będziesz zajęta z Fioną. - Bardzo dziękuję - odpowiedziała Brianna, sta wiając Lucasa na p o d ł o d z e . - F i o n a chce, żebym przed wyjściem coś podpisała - dodała, zwracając się do Nancy. Lucas, zawsze chętnie odkrywający nowe miejsca, ze szczęśliwym uśmiechem poszedł z Erin. - I jak było? - zapytała Nancy. - Świetnie. M i a ł a m mnóstwo pracy i popełniłam p a r ę błędów, ale Stella, Erin i Fiona były wspaniałe. Bardzo miło mnie przyjęły. Nancy rozpromieniła się. - T a k się cieszę. Wiem, że to nie jest praca dla na uczycielki, ale niedługo na pewno taką znajdziesz.
~ 115 ~
Chcesz teraz poszukać Fiony, a p o t e m pójść z nami na obiad? - Tylko obsłużę klientkę. M a m wrażenie, że już się zdecydowała. Nancy odsunęła się, robiąc miejsce starszej kobie cie, która zbliżyła się do lady. Gdy panie się zobaczy ły, obie zesztywniały. Zwykle radosny wyraz twarzy Nancy zniknął. U s t a drugiej kobiety zacisnęły się w wąską kreskę. Powietrze pomiędzy paniami było naładowane. W końcu kobieta oderwała wzrok od Nancy i poło żyła materiał na ladzie. P o t e m z niedowierzaniem zwróciła się do Brianny: - T o ty! Brianna nie miała pojęcia, jak powinna zareago wać. Kobieta wyglądała jakoś znajomo, ale nie mogła sobie przypomnieć, gdzie ją wcześniej widziała. Mia ła niezbyt charakterystyczny wygląd - brązowe włosy p r z e t k a n e siwizną, szczupłą twarz bez makijażu, jeśli nie liczyć różowej smugi szminki na wargach. - A więc to prawda. Przyjechałaś tutaj - rzuciła ko bieta. - D o n a l d wspominał mi o tym, ale mu nie uwierzyłam. Masz odwagę. Brianna zerknęła na Nancy, oczekując od niej po mocy, ale teściowa stała jak zamurowana. Nagle Stella wyszła zza lady i lekko odciągnęła Briannę na bok. - Brianno, Fiona na ciebie czeka. Ja się p a n i ą zaj m ę , pani H a n l o n . H a n l o n . L o r e n e H a n l o n , ż o n a strażnika, na które go p o n o ć n a p a d ł D e r e k . Brianna z t r u d e m przełknę ła ślinę. - Mój mąż nadal cierpi na bóle głowy i niewyraźnie mówi - odezwała się L o r e n e H a n l o n , patrząc na nią oczami płonącymi gniewem. - Cały czas nie doszedł
- 116 ~
do siebie po ataku D e r e k a . A teraz przyjechałaś tutaj i chcesz przekonać wszystkich, że twój mąż tego nie zrobił? Za kogo ty się uważasz? - Proszę, to pani reszta, pani H a n l o n . I pani m a t e riał. To wszystko - przerwała jej Stella. L o r e n e wzięła od Stelli pieniądze i torbę, po czym wyszła, trzaskając drzwiami. - Wszystko w porządku? - zapytała z niepokojem Stella. - T a k - odpowiedziała Brianna, oddychając głębo ko, żeby uspokoić gwałtowne bicie serca. - Z a p o m n i a ł a m cię ostrzec, że Lorene przychodzi tu od czasu do czasu - powiedziała Nancy, kiedy w końcu odzyskała mowę. - Zwykle po prostu się unikamy. - B ę d ę musiała robić to samo. - Pójdę po Lucasa - rzuciła Nancy, oddalając się. Brianna zwróciła się do Stelli: - Dziękuję za interwencję. - Nie ma sprawy. Posłuchaj, bez względu na to, co D e r e k zrobił czy nie zrobił, ty nim nie jesteś. Więk szość ludzi w Z a t o c e Aniołów to rozumie. A ci, któ rzy nie rozumieją, mają problem. Niestety, był to również jej problem i j e d e n z powo dów, dla których bała się przywieźć do Z a t o k i Anio łów Lucasa. O n a sobie poradzi z L o r e n e H a n l o n , ale nie może pozwolić, żeby Lucas czuł się źle z powodu czegoś, czego p r a w d o p o d o b n i e D e r e k nie zrobił. P r a w d o p o d o b n i e ? Potrząsnęła głową, chcąc się po zbyć wątpliwości. Nie mogła przecież przestać teraz wierzyć swojemu mężowi.
*** Po zakończeniu pracy w sklepie Brianna poszła z Nancy i Lucasem na obiad do Krabowej Chaty,
~ 117 ~
a p o t e m razem zrobili zakupy i po drodze do d o m u zatrzymali się koło Kane'ów, żeby o d e b r a ć Diggera. Kiedy w końcu Brianna dotarła do d o m u z Lucasem i szczeniakiem, na drzwiach wejściowych znalazła przyklejoną kartkę. N o t a t k a na niej była k r ó t k a i zwięzła: „Latawiec lata, trzecia po p o ł u d n i u " . Nie była podpisana przez Jasona, ale Brianna do brze wiedziała, że to od niego. Na d o d a t e k była już prawie trzecia. - Od kogo, m a m u s i u ? - zapytał Jason. Przez chwilę miała o c h o t ę skłamać. Kusiło ją, że by odszukać J a s o n a i powiedzieć m u , żeby nie przy chodził, ale na to było już t r o c h ę za p ó ź n o . Przecież mówiła wcześniej Lucasowi, że J a s o n naprawi lata wiec. - Za p a r ę minut Jason ma przynieść twój latawiec - rzuciła, przekręcając klucz w zamku. Lucas zapiszczał z radości. Miała nadzieję, że bar dziej cieszyła go perspektywa posiadania sprawnego latawca niż spotkania z Jasonem, chociaż podejrze wała, że i jedno, i drugie odgrywało znaczenie. Lucas pragnął męskiego zainteresowania oraz uwagi. Jego dziadek częściowo zaspokajał te potrzeby, ale Jason był młodszy i bardziej kojarzył się z ojcem. Musiała dopilnować, żeby Lucas nie zaczął w ten sposób go postrzegać. P a r ę minut później rozległ się dzwonek do drzwi. Kiedy poszła otworzyć, Lucas d e p t a ł jej po piętach. Przywitał Jasona radosnym uściskiem, wyraźnie za skakując tym mężczyznę, który j e d n a k szybko zapa nował n a d sobą. - Cześć, kolego. Zobacz, co przyniosłem. Jason trzymał w rękach czerwono-fioletowy lata wiec, który zupełnie nie przypominał latawca złożo nego dzień wcześniej.
~ 118 ~
Lucas przyglądał mu się z zachwytem. - Jest taki duży. - I zupełnie inny - d o d a ł a Brianna. - Kupiłeś nowy latawiec? Jason wzruszył r a m i o n a m i . - Z r o b i ł e m . Wykorzystałem parę elementów z wa szego. Jeśli tak było, to nie potrafiła rozpoznać żadnej części. - Gotowi, żeby go przetestować? - zapytał Jason. - Chyba możemy wyjść przed d o m - odpowiedzia ła z pewnym o p o r e m . Wolałaby, żeby nikt nie widział jej biegającej po okolicy z J a s o n e m Marlowem. - Potrzebujemy więcej przestrzeni - oświadczył Ja son. - Z n a m dobre miejsce. Musicie wziąć kurtki, bo, na szczęście dla nas, zerwał się wiatr. - Nie wiem - rzekła z w a h a n i e m . - Nie mogę tu zo stawić Diggera samego. Rozszarpie na strzępy cały d o m . A właśnie przywiozłam go od Kane'ów. - W a s z e m u szczeniakowi s p o d o b a się miejsce, gdzie pojedziemy. Jest t a m wiele rzeczy do badania, a nie ma jak wpakować się w kłopoty. Bardziej bała się kłopotów, w jakie sama może się wpakować, jadąc z J a s o n e m . Ale jeśli już musieli wspólnie testować latawiec, wolała, żeby odbyło się to z dala od jej d o m u . - No dobrze. Chodźmy. J e e p J a s o n a stał z a p a r k o w a n y n a podjeździe przed d o m e m Patty. Kiedy mężczyzna otworzył ba gażnik, żeby włożyć latawiec, dostrzegła kombinezon piankowy i ręczniki. - Nurkujesz? - zapytała. - Trochę, ale głównie uprawiam surfing. Wzdłuż wybrzeża mamy całkiem niezłe fale. - Brzmi to z i m n o i niebezpiecznie.
~ 119
- Ale jest p r ó b ą sil i frajdą - o d p a r ł z błyskiem w oczach. - Człowiek przeciwko naturze. Ostateczny pojedynek. Powinnaś kiedyś spróbować. - Nie sądzę. - Czasem fajniej jest przeżyć prawdziwą przygodę, niż czytać o niej w bibliotece - powiedział z uśmie chem. Zaczynała żałować, że się z nim wybrała. Ignorując jego uwagę, usadziła Lucasa i Diggera na tylnym sie dzeniu, po czym sama usiadła z przodu i zapięła pasy. - To gdzie jedziemy? - zapytała, gdy Jason ruszył z miejsca. - M a m nadzieję, że gdzieś poza miasto. Obrzucił ją szybkim spojrzeniem. - D a w n o już żadna dziewczyna nie chciała mnie chować przed swoimi rodzicami. - Nie chcę zranić Ricka i Nancy. Wiele dla mnie znaczą. - Ja też nie chcę ich ranić. Niezłe miejsce znajduje się na p o ł u d n i e od miasta. Wiatr wieje t a m z prędko ścią większą niż prędkość pociągu towarowego i jest ogromny teren do biegania. Puszczaliśmy t a m lataw ce razem z D e r e k i e m . Dojazd rowerami zajmował n a m trochę czasu, ale s a m o c h o d e m to całkiem blisko. Odwróciła głowę w stronę o k n a i zaczęła obserwo wać mijane ulice, wyobrażając sobie dwóch chłopców na rowerach, pedałujących w stronę plaży ze swoimi latawcami. Ż a d e n z nich nawet nie przypuszczał, że życie potoczy się tak, jak się potoczyło. Kiedy wyjechali z c e n t r u m miasta, krajobraz stał się bardziej wiejski. Stojące wzdłuż brzegu morza du że domy pojawiały się coraz rzadziej, coraz bardziej odległe od siebie. Zobaczyła drogowskaz kierujący do Kolonii Artystycznej w Z a t o c e Aniołów. W odda li dostrzegła okrągły budynek z mnóstwem okien. O b o k ciągnął się szereg małych domków.
~ 120 ~
- Co t a m jest? - Lokalne c e n t r u m kultury. Wyatt i paru innych ar tystów zbudowało je jakieś piętnaście lat t e m u . Stu dio znajduje się w dużym budynku. Mniejsze domki, skąd rozciąga się piękny widok na morze, dostarczają artystycznych inspiracji odwiedzającym t w ó r c o m . W ostatnich latach lokalna scena artystyczna bardzo się rozrosła. - To t a m malował D e r e k ? - Czasami, ale zwykle pracował w d o m u Wyatta, który mieszka ze dwa kilometry stąd. Z szosy nie wi dać jego d o m u . P a r ę minut później Jason zjechał na pobocze i za trzymał się na skraju rozległego, płaskiego pola. D o brze. Nie chciałaby, żeby Lucas i szczeniak biegali wzdłuż stromego urwiska. Jason nie zdążył nawet wyłączyć silnika, gdy Lucas miał już o d p i ę t e pasy. Wyciągał rękę w stronę klam ki, ale Brianna u p o m n i a ł a go, żeby zaczekał. Chciała wziąć Diggera na smycz, zanim wysiądą. Szczeniak był nie mniej podniecony perspektywą odkrywania nowego terytorium niż Lucas. Kiedy wysiadła z psia kiem z samochodu, ten ruszył biegiem, pociągając ją za sobą. Na szczęście przebiegł tylko parę metrów i zatrzymał się, żeby obwąchać kwiatki i rozkopywać ziemię. Kiedy Digger grzebał w piachu, Jason przykucnął obok Lucasa i pokazał mu, jak trzymać latawiec. Brianna nie sądziła, żeby mieli jakiekolwiek kłopoty z poderwaniem latawca z ziemi - wiało jak wszyscy diabli. Związała włosy w koński ogon, ale i tak parę luźnych p a s e m e k powiewało jej przed twarzą. Czuła mrowienie skóry pod wpływem słońca i słonej bryzy. Chociaż było jej troszeczkę zimno, to po raz pierwszy od dawna poczuła się pełna energii.
~ 121 ~
- Dobrze, Lucas, wypróbuj go - powiedział Jason, cofając się. - Nie zamierzasz mu pokazać, jak ma to zrobić? - zapytała zdumiona gotowością o d d a n i a latawca Lu casowi. - To jego latawiec. To on powinien puścić go jako pierwszy. - Jason kiwnięciem głowy zachęcił chłopca. - Tylko trzymaj m o c n o , Lucas. Lucas zaczął biec i w mgnieniu oka latawiec wzbił się za nim w powietrze. Brianna poczuła nagły przy pływ niepokoju. Co się stanie, jeśli latawiec poleci za wysoko i pociągnie Lucasa w stronę urwistego brzegu? Ale Jason biegł już z Lucasem, równając krok z jej synkiem. Krzyczeli i śmiali się, gdy latawiec wzbijał się w nie bo, rozjaśniając je czerwienią i fioletem. Niespodzie wanie łzy wypełniły jej oczy. Nigdy jeszcze nie widzia ła Lucasa tak szczęśliwego, wolnego od p o n u r e g o spokoju, otaczającego ich przez tyle lat. Właśnie tego pragnęła dla swojego syna. Zachwiała się, gdy poczuła szarpnięcie trzymanej w ręce smyczy. Digger doszedł do wniosku, że chłop cy mieli za dużo zabawy bez niego, więc już po chwi li biegła równie szybko jak oni. Nie wiedziała, ile ra zy przebiegli wzdłuż klifu w j e d n ą i w drugą stronę. W końcu Lucas i pies zmęczyli się i obaj padli na zie mię, w mieszaninie radosnych poszczekiwań oraz chichotów. Jason ściągnął latawiec na ziemię. Miał p o t a r g a n e na wietrze włosy i oczy rozjaśnione zabawą. Wyglądał m ł o d o , radośnie i beztrosko. - Twoja kolej - powiedział Jason, z uśmiechem wy ciągając latawiec w jej stronę. - Nie muszę. - Nie możesz być tutaj i nie puszczać latawca.
~ 122 ~
- Właśnie przebiegłam dwa kilometry, goniąc cie bie, Lucasa i psa. - Daj mi smycz. - Ujrzała w jego oczach wyłącznie zachętę. - Powinnaś to zrobić, Brianno. Zobaczysz, jak cudownie jest dać ponieść się wiatrowi. Chcę, że byś to poczuła. Jego słowa zawierały obietnicę, zbyt kuszącą, żeby się jej oprzeć. Gdy zaczęła biec wzdłuż urwiska, Lucas zaczął wy krzykiwać jakieś rady. Nie zamierzała biec za daleko, ale kiedy latawiec wzniósł się do góry, poczuła się tak, jakby szybowała wraz z nim. Było to niezwykle wy zwalające uczucie. Przez lata twardo stąpała po zie mi, ze spuszczoną głową brnęła przez życie bez rado ści. Nie przypominała sobie, kiedy ostatni raz o czymś marzyła. Wiatr owinął się wokół niej jak welon miłości. Sły szała głosy szepczące w powietrzu i miała absurdalne uczucie, że to śpiew aniołów. I gdzieś pośród tego chóru był głos D e r e k a , lżejszy, nie przepełniony smutkiem i poczuciem winy, lecz pełen miłości i na dziei. Przyszła pora na twoje marzenia, Brianno. Niech będą ogromne, zuchwałe i niech się spełnią. D o p i e r o kiedy się zatrzymała, a Jason i Lucas spoj rzeli na nią z niepokojem, zorientowała się, że płacze. R ę k ą wytarła łzy z policzków i uśmiechnęła się. - To tylko wiatr - skłamała. - To było niesamowi te. Dziękuję. J a s o n kiwnął głową. Jego badawcze spojrzenie się gało dalej niż jej wymówki. - Bardzo proszę. Zasłużyłaś na to. - Mamusiu, czy sądzisz, że wygram zawody? - za pytał Lucas. - M o i m zdaniem, skarbie, jeśli będziesz miał tyle frajdy co dzisiaj, wygrana nie ma znaczenia.
~ 123 ~
- To jeszcze nie koniec zabawy - niespodziewanie stwierdził Jason. - Macie ochotę na kolejne odkrycia? - Tak! T a k ! - zawołał Lucas, a pies zawtórował mu szczekaniem. Jason się roześmiał. - M a m dwóch chętnych. A ty? Wyciągnął rękę do Brianny, która bez zastanowie nia p o d a ł a mu swoją. Jego palce zacisnęły się wokół jej dłoni. Poczuła cudowne ciepło. Takiego ciepła i takiej bliskości z mężczyzną nie czuła od bardzo dawna. Uczucie było przerażająco miłe. Wyszarpnęła dłoń z jego uścisku i chwyciła rączkę Lucasa. To był mężczyzna, z którym była n a p r a w d ę związana. Jason poprowadził ich w dół długą, wąską ścieżką na rozciągającą się poniżej plażę. Plaża, otoczona wy sokimi, stromymi głazami była zaskakująco dobrze osłonięta i niemal nie czuło się wiatru. - Nazywa się Z a t o k ą Schronienia - powiedział. - Widzę, dlaczego. Jest tu tak spokojnie. - D a ł a schronienie trójce ocalałej z katastrofy „Gabrielli" - dodał. - Sztorm wyrzucił ich tutaj, trzy mających się desek ze statku. - Jak tu ślicznie. Płytka, spokojna woda miała piękną zielonobłękitną barwę. Naturalny pas ziemi chronił ten fragment plaży. D o p i e r o kilkaset metrów dalej, po drugiej stro nie cypla rozbijały się o brzeg dzikie fale. - Digger chce wejść do wody - oświadczył Lucas. Z e r k n ę ł a na Diggera, który szarpał za n a p r ę ż o n ą smycz, trzymaną przez Jasona. - Pozwolimy m u ? Jason skinął głową. - Nie sądzę, żeby mógł tu wpaść w jakieś tarapaty. Spuścił psa ze smyczy. Digger p o g n a ł w stronę morza.
- 124 ~
Lucas natychmiast popędził za nim. - Nie zbliżaj się z a n a d t o do wody - Brianna ostrze gła synka. Lucas uczył się pływać od drugiego roku życia i uwielbiał wodę, ale nigdy nie był w oceanie. Na szczęście jego uwagę przyciągnęły leżące na plaży muszle i przykucnął, żeby je obejrzeć. Brianna głęboko wciągnęła powietrze i powoli je wypuściła. W tej cichej zatoczce czuła się wyjątkowo spokojnie. - Lubię morze. Gdy stoję na krawędzi kontynentu, czuję się jednocześnie wielka i mała. - Nie pragniesz zobaczyć, co jest po drugiej stronie horyzontu? - Już tam byłam. - O, prawda. Z a p o m n i a ł e m , że jesteś podróżniczką. Podniósł kamień i cisnął go do morza. - Moja najdłuższa wycieczka była na Hawaje. - Żeby uprawiać surfing? Uśmiechnął się. - Są tam m o n s t r u a l n e fale. - Wyobrażam sobie. Krzyżując nogi, usiadła na piachu i zaczęła przesie wać ziarenka piasku między palcami. J a s o n usiadł obok niej, wyciągając długie nogi. Oboje przyglądali się Lucasowi i psu, baraszkującym na plaży. Od bardzo dawna nie było jej tak dobrze. - Jesteś bardzo wyciszona - zauważył Jason. - Tu jest bardzo spokojnie. J e d n a k już po minucie, p o m i m o urody otoczenia, zaczęła odczuwać napięcie, które n a r a s t a ł o pomiędzy nimi. - Dlaczego nie pytasz mnie o to, o co chciałeś za pytać od dawna? - odezwała się w końcu. J a s o n obrzucił ją pospiesznym spojrzeniem.
~ 125 ~
- O czym mówisz? - Czuję twoją ciekawość. Z a p l o t ł a ręce na piersiach, jakby czuła, że musi być ostrożna, musi się chronić. - Dlaczego D e r e k ? - zapytał w końcu. Pospiesznie wzięła głęboki oddech. Przecież to by ło proste pytanie, prawda? Poznała D e r e k a w jego galerii. Przyjaciele jej rodziców zaprosili ją t a m na wystawę. Była bardzo spóźniona z powodu niezwy kłej w południowej Kalifornii ulewy. W p a d ł a do gale rii i zatrzymała się przy lustrze koło wejścia, żeby po prawić wygląd. Kiedy przeczesywała palcami włosy, za jej plecami stanął mężczyzna. Ich spojrzenia spo tkały się w lustrze. Poruszył ją widok jego pięknych, piwnych oczu, które zdawały się zmieniać kolor, gdy na nią patrzył. Ani ona, ani on nie byli w stanie ode rwać od siebie wzroku. - Tylu ludzi mnie nie zauważało - mruknęła. - Dla moich rodziców byłam praktycznie niewidoczna. A D e r e k mnie dostrzegł. Sprawił, że poczułam się najważniejszą osobą w całym pomieszczeniu. Kiedy się spotkaliśmy, powiedział mi, że gdyby nadal malo wał, chciałby zrobić mój portret, bo nigdy nie widział oczu tak niebieskich jak moje. Pewnie uważasz, że to była niezła odzywka, żeby zagadnąć kobietę. - Od chrząknęła, czując się dziwnie. - N a p r a w d ę masz piękne oczy - stwierdził Jason. - D e r e k również miał wspaniałe oczy. Oczarował mnie. Mieliśmy szalony, półroczny związek, pełen ko lacji i randek. Wszystko działo się szybko i intensyw nie. M i a ł a m dwadzieścia pięć lat i nigdy wcześniej z nikim tak dobrze się nie bawiłam jak z nim. Nie chciałam, żeby to się skończyło, więc kiedy poprosił mnie o rękę, powiedziałam „tak". A kiedy przywiózł mnie tutaj, do Z a t o k i Aniołów, i Nancy porwała mnie
~ 126 ~
w swoje objęcia i przytuliła najmocniej, jak potrafiła, poczułam, że znalazłam się w d o m u . Powiedziała mi, że b ę d ę dla niej córką, której nigdy nie miała. Rick był równie ciepły i otwarty. Kane'owie byli dokładnie taką rodziną, jaką sobie wymarzyłam. - I nigdy nie miałaś wątpliwości, nigdy nie pomy ślałaś, że wszystko dzieje się za szybko i że n a p r a w d ę nie znasz tego człowieka? - zapytał. Zwilżyła wargi. - M o ż e i pomyślałam. Ale byłam m ł o d a , a kiedy D e r e k znajdował się w pobliżu, łatwo było odsunąć od siebie takie myśli. Miał uderzającą osobowość. Kiedy znajdował się w pomieszczeniu, wszyscy o tym wiedzieli. - To prawda. - Jason nie odrywał od niej oczu. - Ale po procesie, Brianno? Siedziałaś na sali sądo wej i słyszałaś zeznania świadków. Nie wierzyłaś w nie? Nie widziałaś luk w wyjaśnieniach D e r e k a ? - Widziałam luki w twojej relacji - odparła. - I nie pojawiły się ż a d n e wątpliwości w czasie ostatnich pięciu lat? Absolutnie ż a d n e ? - Z m i e ń m y t e m a t - rzuciła gwałtownie. - Czyżbym się nie mylił? - Opowiedz mi więcej o tej zatoczce i o rozbitkach, których m o r z e wyrzuciło tutaj na brzeg. Albo po pro stu chodźmy stąd. Jason zawahał się. - D o b r z e , na chwilę zmienimy temat. To była trój ka mężczyzn. Nie mieli pojęcia, że większość ocala łych z katastrofy dotarła na brzeg p a r ę kilometrów dalej na p ó ł n o c . Mieszkali na plaży, przy złej pogo dzie chronili się w jaskiniach. - Pokazał na skały, wy stające z wody na skraju plaży. - Kiedy jest odpływ, można się w nich schować. Jaskinie ciągną się daleko w głąb skał. W niektórych miejscach widać jeszcze ry-
~ 127 ~
sunki pochodzące z czasów, kiedy mężczyźni się w nich chronili. - Możemy je zobaczyć? - zapytała, na samą myśl o tym czując dreszczyk podniecenia. - Z a r a z zacznie się przypływ, więc może być zbyt niebezpiecznie. Kiedy woda nie dociera do dna jaski ni, m o ż n a tam przebywać nawet p a r ę godzin. Może my wrócić, gdy woda będzie niska, bo jest co oglądać. Odkryliśmy je razem z D e r e k i e m . Weszliśmy do środ ka, spodziewając się znaleźć jakiś szkielet albo złoto z wraku, ale odkryliśmy jedynie znaki na ścianach. To nie powstrzymało innych dzieci przed b a d a n i e m ja skiń. Pewnego dnia Colin został porwany w morze przez falę odpływu i omal nie utonął. Twierdził, że uratował go anioł, ale sądzę, że miał najzwyklejsze szczęście. Po tym incydencie jaskinie na pewien czas zostały ogrodzone i większość ludzi po prostu o nich zapomniała. Znajdują się z dala od utartych ścieżek. - Kim byli rozbitkowie, którzy wylądowali na tej plaży? - Caleb Hughes, P e t e r Danforth i R a m o n Delgado. Zesztywniała na wzmiankę o jednym z braci Del gado. - Sądziłam, że R a m o n i jego brat Victor razem zo stali wyrzuceni na brzeg. - Nie, spotkali się dopiero parę miesięcy później, gdy mężczyźni w końcu wyruszyli wzdłuż brzegu. Kie dy R a m o n dowiedział się, że Ewa nie żyje, obwinił o jej śmierć brata. - I dlatego niektórzy uważają, że R a m o n ukradł Victorowi „Trzy twarze Ewy" - zakończyła z wes tchnieniem. - Zawsze wracamy do tych obrazów, prawda? - Przerwała. - Wczoraj rozmawiałam z Katherine M a r k h a m . Znasz ją? - Pewnie. To dziewczyna stąd.
~ 128 ~
- Zasugerowała, że być może Wyatt wcale nie chciał p o d a r o w a ć obrazów m u z e u m , tylko został do tego zmuszony przez jej wujostwo. Jason nie odwrócił oczu. - Oskarżasz Wyatta o kradzież obrazów? - Czy kiedykolwiek rozważałeś tę możliwość? - Był właścicielem obrazów. Po co miałby je przeka zywać do muzeum, jeśli chciał je zatrzymać? A jeśli chodzi o koncepcję, że Wyatt mógł zostać do czegoś zmuszony przez M a r k h a m ó w . . . - Pokręcił głową. - Niemożliwe. Wyatt to żywioł. Dostaje to, czego chce. - Właśnie. - Brianno, wiem, że chcesz znaleźć kogoś, kogo m o ż n a by było obwiniać, ale wydaje mi się, że podą żasz niewłaściwym t r o p e m . - J e s t e m otwarta na różne możliwości, natomiast ty najwyraźniej postanowiłeś taki nie być. - W przeciwieństwie do ciebie, znam Wyatta. Ła twiej mi jest widzieć, które tropy prowadzą donikąd. - N a b r a ł tchu. - Z n a ł e m też D e r e k a , m o ż e nawet le piej niż ty. Z upływem lat jego marzenia mogły się zmienić, ale na pewno się nie skurczyły. Na dzień przed kradzieżą przyszedł do mnie do d o m u w czasie, gdy poszłaś k u p o w a ć suknię ślubną. O p o w i a d a ł o wszystkich znajomościach, jakie nawiązał w Los Angeles, o celebrytach, z którymi pracował, i o pie niądzach, jakie ludzie gotowi byli wydać na dzieła sztuki. Mówił, że jego życie nabiera takich kształtów, jak zaplanował. - Ciężko pracował i miał ambicje, p o d o b n i e jak większość ludzi. Wszystko, co wtedy powiedział D e rek, rozpatrujesz w kontekście kradzieży. - Pracowałem na podstawie faktów, jakimi dyspo nowałem. Musisz dać sobie z tym spokój, Brianno. To cię zjada od środka, i po co? Pięć lat życia poświęci-
- 129 ~
łaś na walkę o D e r e k a . Ile jeszcze ta walka może po chłonąć? Jeśli nie wyzwolisz się z przeszłości, nigdy nie będziesz miała przed sobą przyszłości. A to nie jest w porządku wobec Lucasa. On potrzebuje matki, k t ó r a żyje teraźniejszością, a nie przeszłością. - Uniósł dłoń, patrząc skruszonym wzrokiem. - Prze praszam. Nie wyszło to tak, jak planowałem, ale ni gdy nie b ę d ę cię okłamywał, Brianno. Obiecuję. - Z faktu, że jesteś uczciwy nie wynika wcale, że masz słuszność. Spojrzała na zegarek i uświadomiła sobie, że adwo kat D e r e k a będzie u niej w d o m u za p a r ę minut. Z e rwała się na nogi. - Muszę wracać. J e s t e m umówio na o piątej. Chwyciła leżący na ziemi latawiec i zawołała Luca sa. Chłopiec przybiegł do nich z mokrym szczenia kiem, depczącym mu po piętach. Czarna sierść Dig gera była przemoczona i pokryta grubą warstwą pia sku, który energicznie strząsał na nich. - Jest trochę brudny - powiedział Lucas. - To nie problem - odpowiedział Jason. - W samo chodzie m a m ręczniki. Wziął od Lucasa smycz i poprowadził ich w stronę auta. Jason szybko wytarł Diggera, zanim wsadził go na tylne siedzenie obok Lucasa i zatrzasnął drzwi. Brianna wślizgnęła się na przednie siedzenie. - Dziękuję za dzisiejszy dzień - powiedziała, gdy uruchomił silnik. - Dla Lucasa to wiele znaczyło. - Ja też dobrze się bawiłem. Przez chwilę wydawa ło mi się, że ty także - zauważył. Brianna odwróciła wzrok. Bawiła się lepiej, niż mogłaby sobie wyobrazić.
~ 130 ~
*** Kiedy wrócili do jej d o m u , ujrzeli zaparkowane czarne B M W . P a n Isaacs czekał na ganku. Był męż czyzną po sześćdziesiątce, ale choroba sprawiła, że wyglądał starzej. Miał posiwiałe włosy, a ciemny gar nitur wyglądał jakby był o j e d e n rozmiar za duży. J a s o n omiótł ją zamyślonym spojrzeniem. - Czyżby to był adwokat D e r e k a ? - Tak. Ma coś dla mnie. Na widok dużej, żółtej koperty w rękach prawnika poczuła przypływ paniki. Nie miała pewności, czy jest gotowa na przeczytanie tego, czego D e r e k nie potra fił jej powiedzieć osobiście. - Kto to jest, mamusiu? - zapytał zawsze ciekawski Lucas. - Znajomy. - Z e r k n ę ł a na Jasona. - Wiem, że nie powinnam cię o to prosić, ale czy mógłbyś zabrać Lu casa do d o m u i zająć go czymś przez p a r ę m i n u t ? To nie powinno długo potrwać. - M a m lepszy pomysł. M o ż e Lucas poszedłby zo baczyć zwierzaki Petty? Ma gadającą papugę. - Czy mogę, mamusiu? I czy Digger m o ż e pójść ze m n ą ? - spytał Lucas. - Oczywiście - odpowiedziała z ulgą Brianna. - Dziękuję, Jasonie. - Nie m a za co. Wysiadła z s a m o c h o d u i weszła po schodkach, że by przywitać się z p a n e m Isaacsem, tymczasem Jason zabrał chłopca i szczeniaka do sąsiedniego d o m u . - Przepraszam za spóźnienie. M a m nadzieję, że nie czekał pan długo - powiedziała Brianna. - Tylko chwilkę - odpowiedział. Drżącą ręką wzięła k o p e r t ę i z t r u d e m przełknęła ślinę na widok biegnącego na ukos napisu, nakreślo-
~ 131 ~
nego znajomym c h a r a k t e r e m pisma D e r e k a . K o p e r t a była grubsza, niż Brianna się spodziewała. W środku musiało się znajdować coś więcej niż tylko zwykły list. - M o ż e wejdzie p a n do środka? - zaproponowała. - Nie, dziękuję. Czeka mnie długa jazda, wolę więc się od razu zbierać. - D o c e n i a m , że przywiózł mi p a n te rzeczy osobi ście. Na p e w n o nie chce się p a n czegoś n a p i ć przed p o d r ó ż ą ? Uśmiechnął się do niej ze współczuciem. - Nie rwie się pani do otwarcia koperty, prawda? - M o ż e mi pan zdradzić, co jest w środku? - N a p r a w d ę nie wiem. D e r e k dał mi ją niemal rok t e m u i powiedział, żebym ją pani przekazał, gdyby mu się coś stało. Nigdy nie przypuszczałem, że b ę d ę mu siał ją dostarczyć. Zostawię panią teraz z kopertą. Skinął głową i oddalił się w stronę swojego samo chodu. Kiedy odjechał, usiadła na ławeczce na ganku i wbiła wzrok w swoje nazwisko na kopercie. Ależ z niej tchórz! Przecież nie miała się czego bać. Praw d o p o d o b n i e D e r e k napisał do niej list miłosny, które go słowa będzie hołubiła w pamięci do końca życia. Niestety, ta myśl wcale nie poprawiła jej nastroju. Wprawdzie ledwo p a r ę chwil wcześniej opowiadała Jasonowi, jak D e r e k oczarował ją w czasie, gdy się do niej zalecał, j e d n a k od dawna już nie czuła jego miłości, ani swojej miłości do niego. W którymś mo mencie w ciągu minionych paru lat stała się odrętwia ła. Straciła kontakt ze swoimi zmysłami, emocjami, sercem. D e r e k stał się d u c h e m w jej życiu na długo przed swoją śmiercią, niewoląc ją swoją widmową obecnością. Codziennie walczyła, rozdarta pomiędzy pragnieniem pozostania i chęcią ucieczki. Nikt, kto
~ 132 ~
nie był w jej sytuacji, nigdy nie potrafiłby zrozumieć, co oznacza kochanie osoby siedzącej w więzieniu. Ale bez względu na to, co chciał jej powiedzieć, pragnęła to usłyszeć. W s u n ę ł a palec p o d zaklejony brzeg koperty i otworzyła ją.
R o z d z i a ł8
B r i a n n a sama nie wiedziała, czego oczekiwała, ale z pewnością nie pliku ołówkowych szkiców. W miarę jak je przeglądała, z każdą chwilą stawała się coraz bardziej z d e z o r i e n t o w a n a . Rysunki przedstawiały ważnych ludzi i ważne miejsca w życiu D e r e k a i były niezwykle d o p r a c o w a n e w szczegółach. Pomiędzy ni mi znajdował się nawet szkic, na którym o n a sama stała przed lustrem w galerii, gdzie się po raz pierw szy spotkali, a za nią widoczny był cień mężczyzny. Czy właśnie w ten sposób D e r e k spędzał ciągnące się w nieskończoność dni odsiadywania wyroku? Dlacze go nigdy jej nie powiedział, że rysuje? Odłożyła szkice na bok, wzięła do ręki mniejszą, białą kopertę i wyciągnęła z niej list. Kiedy zaczęła czytać, serce zabiło jej m o c n o . Kochana Brianno, Kiedy przychodzisz mnie odwiedzić, tyle rzeczy chciałbym Ci powiedzieć, ale jakoś nie umiem znaleźć słów. Zawsze mamy za mało czasu i nie chcę go marnować. Chcę, żebyś wiedziała, że je stem niebywale poruszony Twoją lojalnością i mi łością, ale jednocześnie czuję się winny, że Cię
~ 134 ~
wplątałem w to koszmarne życie. Nigdy nie powi nienem był pozwolić, żebyś wyszła za mnie za mąż, lecz zawsze byłem egoistą. Myślałem tylko o tym, co jest dobre dla mnie, a nie o tym, co jest najlep sze dla Ciebie. Początkowo wierzyłem, że wyjdę z więzienia za parę dni. Nigdy nie przypuszczałem, że będę tu nawet teraz. Powiedziałem sobie, że po wyjściu na wolność wynagrodzę Ci to wszystko, ale nigdy nie będę w stanie oddać tych lat, które Ci zabrałem. Wyrazy zaczęły się rozmazywać. Z a m r u g a ł a , usiłując powstrzymać łzy. Nie zawsze mówiłem Ci prawdę. Szczerość nie przychodzi mi łatwo. Głęboko skrywam swoje se krety. Dawno temu wykreowałem życie, które chciałem wieść, i zacząłem wierzyć we własne kłamstwa. Sądziłem, że mogę fałsz zamienić w rzeczywistość. Myślałem, że mogę oszukać świat, ale powinienem był wiedzieć, że w lustrze zawsze odbija się prawda. Nie ukradłem „Trzech twarzy Ewy", ale także nie pozostaję zupełnie bez winy. Nie jestem takim człowiekiem, jak Ci się wydaje. Jeśli znajdę dość odwagi, żeby Ci to wszystko powiedzieć bezpośred nio, nigdy nie zobaczysz tego listu i rysunków, któ re zrobiłem. Ale na wszelki wypadek... Będzie mi się lepiej spało ze świadomością, że pewnego dnia poznasz całą historię, nawet jeśli mnie już nie bę dzie. Wierzę, że czeka nas długie, wspólne życie, ale w więzieniu zdarzają się różne rzeczy. Każdego dnia ktoś zaczyna chorować albo umiera. Gdyby mi się coś stało, dbaj o siebie i o naszego syna. Pa miętaj, że bez względu na to, jakie kłamstwa mó wiłem, jedno zawsze będzie prawdą: kocham Cie-
~ 135 ~
bie i kocham Lucasa bardziej niż kogokolwiek. Nawet nie podejrzewałem, że jestem zdolny do ta kich uczuć. Dzięki Wam obojgu chciałbym być lepszym człowiekiem. Mam nadzieję, że kiedyś bę dę miał szansę sprostać Waszym oczekiwaniom i zastąpić te wszystkie lata innymi, które oboje bę dziemy chcieli zapamiętać. Kocham Cię, Derek Słyszała w głowie tak wyraźnie głos D e r e k a , wi działa jego spojrzenie błagające ją o zrozumienie. Łzy polały się strumieniem z jej oczu jak woda z przerwa nej tamy. P ł a k a ł a n a d mężczyzną, który u m a r ł za wcześnie i nad małym chłopcem, który będzie do rastał bez ojca. Płakała n a d pogrzebanymi wspólnymi marzeniami, dając upust bólowi. Ukrywała go przez wiele tygodni ze względu na synka, ale ta chwila nale żała tylko do niej. Łzy w końcu się wyczerpały. Wytarła oczy rękawem i włożyła z p o w r o t e m do koperty list i rysunki. P o t e m weszła do d o m u , żeby przemyć zapuchnięte oczy zim ną wodą. Szybko wytarła twarz ręcznikiem i spojrzała na siebie w łazienkowym lustrze. Miała włosy potar gane jeszcze przez wiatr na plaży, nadal czerwone i zbyt błyszczące oczy, ale ślady jej płaczu powoli za nikały. Doszła do wprawy w udawaniu, że miewa się świetnie i ten dzień nie będzie wyjątkiem. D e r e k także napisał, że udawał. Jego słowa dźwię czały w jej głowie. Nie jestem takim człowiekiem, jak Ci się wydaje. Kim więc był? I co miał na myśli, mó wiąc, że nie ukradł obrazów, ale jednocześnie nie po zostawał całkiem bez winy? Skoro chciał, żeby znała prawdę, to dlaczego był taki zagadkowy? Dlaczego odsiadując wyrok w więzieniu, nadal skrywał tajemni-
~ 136 ~
ce? To wszystko nie miało sensu. Odwróciła się z wes tchnieniem. Musiała iść po Lucasa. U d a ł a się do stojącego po sąsiedzku d o m u i za dzwoniła do drzwi. Po sekundzie otworzył je Jason. - Gdzie jest Lucas? - zapytała, wchodząc do pokoju. - W kuchni, próbuje nauczyć mówić papugę. - Pójdę po niego. Chciała go minąć, ale złapał ją za ramię. - U niego wszystko w porządku, natomiast ty nie wyglądasz za dobrze. - Zauważył, że zerknęła w głąb mieszkania. - Nie martw się, Lucas nas nie usłyszy. Drzwi do kuchni są zamknięte. I n n e zwierzęta nie by ły zachwycone waszym szczeniakiem, więc musiałem go odizolować. Co się stało? Czego chciał adwokat D e r e k a ? Dlaczego płakałaś? Usiłowała mu się wyrwać, ale trzymał jej ramię w mocnym uchwycie. - Nic się nie stało. - Nie wierzę ci. - Puść mnie - rzekła zrozpaczona. Miała skrajnie napięte nerwy i nie była w stanie teraz spierać się z Jasonem. Przez długą chwilę przyglądał jej się niezdecydo wany. Od dawna już żaden mężczyzna nie patrzył na nią z takim pożądaniem, równie długo o n a sama nie czuła do nikogo p o d o b n e g o pociągu. Powietrze pomiędzy nimi było n a ł a d o w a n e elektrycznością. Czuła przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz ocze kiwania. Pragnęła tego, czego nie powinna była chcieć, potrzebowała tego, czego nie powinna mieć. Gdyby tylko odwrócił wzrok... albo gdyby o n a mogła to zrobić. Sądziła, że ją pocałuje, ale gwałtownie puścił jej ra mię i cofnął się, wsuwając ręce do kieszeni, jakby się bał, że ponownie po nią sięgnie.
~ 137 ~
O n a także się bała. Bo wbrew zdrowemu rozsądko wi pragnęła jego dotyku. Chciała, żeby wziął ją w swo je silne r a m i o n a i obejmował, n a p r a w d ę obejmował, tak jak mężczyzna obejmuje kobietę, z którą chce iść do łóżka. R o z u m podpowiadał jej: myśl. Jej ciało krzyczało: działaj! Zmniejszyła dzielący ich dystans, obejmując Jaso na w pasie i przywierając wargami do jego ust. Chciała czerpać jego siłę, zatracić się, znów być sobą: kobietą - nie matką, nie żoną, nie wdową. Nie chciała więcej płakać, nie chciała się dłużej czuć jak statek zaginiony na morzu podczas sztormu. Pragnęła zakotwiczyć przy czymś realnym. Pragnęła czuć coś lepszego niż ból. Wessała jego język w swoje usta. Usłyszała jęk i po czuła dłonie na swoich biodrach. Przyciągnął ją do twardego krocza. Zaczęła się ocierać piersiami o jego tors, jednocześnie wsuwając ręce pod koszulę i przesuwając je niespokojnie po mięśniach. Jason był umięśniony i gorący, namiętny i czuły. Gwałtowność jego uczuć oszałamiała ją, promieniowała na nią. O g a r n ę ł a ją cudowna gorączka. Jason przycisnął ją do ściany i przesunął usta, żeby pogłębić pocałunek. Czuła każdy centymetr jego cia ła. P o d o b a ł jej się bezwzględny szturm jego ust. Nie miała czasu, żeby myśleć, tylko żeby czuć, i czuła się naprawdę, n a p r a w d ę dobrze - dopóki Jason nagle nie odskoczył. Patrzył na nią, oddychając ciężko i nierówno. - Co my wyprawiamy, do cholery? Nie umiała na to odpowiedzieć. Mijały kolejne se kundy. Usłyszała skrzek papugi, co przypomniało jej o obecności Lucasa w sąsiednim pomieszczeniu. A gdyby wyszedł i ich zobaczył? Nigdy nie powin na lekkomyślnie ulegać emocjom.
~ 138 ~
- Brianno? - C i e m n e oczy J a s o n a wpatrywały się w jej twarz. - Nie wiem. Przepraszam. - Nie chcę żadnych przeprosin - rzucił ostro. - Chcę wyjaśnień. W jednej chwili mnie nienawidzisz, a już w następnej próbujesz zedrzeć ze mnie koszulę. - Ty też mnie pocałowałeś - przypomniała mu. - Naturalnie, że cię pocałowałem. Chciałem to zro bić od chwili, gdy pięć lat t e m u zobaczyłem cię w ba rze Murraya. - To nieprawda - powiedziała, wstrząśnięta jego oświadczeniem. - Absolutna prawda. Kiedy cię zobaczyłem, siedzą cą na stołku barowym i pijącą białe wino, z rozpusz czonymi włosami sięgającymi do pasa, z oczami błę kitnymi jak piękne niebo, z ustami... - Przeniósł spoj rzenie na jej wargi. - ... tak miękkimi i idealnie wy krojonymi. Pomyślałem sobie wtedy, że to jest wła śnie ta, ta jedyna, na którą czekałem. Jego słowa ją zaskoczyły. - T a k nie pomyślałeś. - Miałem wrażenie, jakbym spadał ze skały. Nigdy nie myślałem o kobietach w kategoriach związku dłuższego niż j e d n a noc, j e d e n tydzień, czy m o ż e mie siąc. Ale ty... Nie wiem, co mi się stało. Wyrzuciłaś wtedy z siebie cały strumień bardzo mądrych spo strzeżeń o produkcji wina i straciłem głowę. - Czasami p a p l a m bezmyślnie, kiedy jestem zde nerwowana. - A więc ty także coś wtedy poczułaś. I dlatego nie powiedziałaś mi, że jesteś zaręczona. T a m t e g o wieczoru rozmowa z Jasonem sprawiła jej przyjemność. Był zabawny, seksowny i interesujący. Umiał też o wiele lepiej słuchać niż Derek, który miał skłonności do dominacji w rozmowie. Nie wiedziała,
~ 139 ~
czy świadomie pominęła fakt, że była zaręczona, czy też po prostu nie poruszyli tej kwestii. Ale pomiędzy nimi nic się nie zdarzyło i nic by się nie wydarzyło, na wet gdyby D e r e k nie przyszedł wtedy do baru. - Posłuchaj, dawno t e m u wypiliśmy razem p a r ę drinków - zaczęła mówić. - M o ż e poczułeś coś do mnie, ale ja byłam zakochana w D e r e k u . Przykro mi, jeśli cię to rani, ale taka jest prawda. A ty przecież chcesz, żeby pomiędzy nami nie było żadnego fałszu, tylko sama prawda. Obrzucił ją długim spojrzeniem. - W porządku, wtedy byłaś po prostu przyjacielska. - Zrobił krok w jej stronę. Instynktownie cofnęła się do tyłu. - Czy taka właśnie byłaś dziś? Przyjacielska? Jego o d d e c h połaskotał ją w policzek, a wyzwanie w jego oczach sprawiało, że wyglądał jeszcze bardziej atrakcyjnie. Ale nie mogła znów się wdawać w tę grę. - Mógłbyś się odsunąć? - Dlaczego mnie pocałowałaś, Brianno? - Byłam wytrącona z równowagi. Byłeś pod ręką. Po prostu stało się. - Dlaczego byłaś wytrącona z równowagi? Z a w a h a ł a się, nie chcąc opowiadać o liście. Musia ła j e d n a k wymyślić coś, co odciągnęłoby jego uwagę, odciągnęłoby uwagę ich obojga. - P a n Isaacs dał mi list napisany przez D e r e k a . D e rek chciał, żebym go dostała, gdyby umarł. W oczach Jasona pojawiło się zainteresowanie. - Co było w liście? - Był b a r d z o osobisty. Ale w skrócie, pisał, że mnie kocha i że nie ukradł obrazów. J e s t e m pewna, że są to dwie rzeczy, których wolałbyś nie usłyszeć. - C z e m u więc byłaś wytrącona z równowagi? - Nie przejąłbyś się, gdybyś dostał list od ukocha nego człowieka po jego śmierci?
~ 140 ~
- Taki list byłby dla mnie czymś kojącym, chyba że by było w nim coś zaskakującego. Czy taki był list D e reka? Nie zamierzała dostarczać Jasonowi więcej amuni cji. - Na p e w n o Lucas zastanawia się, gdzie się podzia łam. Pójdę po niego. - I zamierzasz tak po prostu odejść, udając, że nic się pomiędzy nami nie zdarzyło? - Uważam, że najlepiej będzie, jeśli oboje tak po stąpimy. Bez względu na to, co czułeś do mnie pięć lat temu, bez względu na to, co czujesz teraz. To nie ma znaczenia. - A co z twoimi uczuciami? - Chcesz wiedzieć, co czuję? - zapytała, szukając właściwych słów. - J e s t e m odrętwiała, zastygła. Może pocałowałam cię, bo chciałam coś poczuć. Ale to o niczym nie świadczy. Nic nigdy się między n a m i nie wydarzy. - To już się zaczęło dziać, Brianno. - Musimy więc przestać, bo D e r e k zawsze będzie stał pomiędzy nami. - Tylko wtedy, gdy go t a m będziesz trzymała. - Muszę. Wychowuję jego syna i m a m zobowiąza nia wobec jego rodziców. - I to tak wygląda? Nigdy nie będziesz w innym związku? - Nie wiem, czy nigdy, ale nie teraz, nie z tobą. - To nie koniec - rzucił ostro. - T e r a z zaś... pójdę po Lucasa. Kiedy ruszył korytarzem, gwałtownie wypuściła po wietrze. Podniosła lewą rękę i zaczęła się wpatrywać w pierścionek z d i a m e n t e m , który p a r ę lat t e m u D e rek wsunął jej na palec. W ostatnich miesiącach pier ścionek stał się luźny i kiedy bawiła się obrączką, bez
~ 141 ~
trudu zsuwał się jej z palca. Po śmierci D e r e k a wiele razy myślała, czy go zdjąć, ale jeśli pozbawi się wspo mnień po D e r e k u , to co jej pozostanie? Wiedziała, jak być żoną D e r e k a , nawet jak być wdową po nim. Ale dawno już sama zapomniała, kim jest.
* * * Przez większą część nocy Brianna rzucała się i wierciła w łóżku. Jej myśli krążyły wokół listu D e r e ka i niespodziewanie niepokojącego pocałunku Jaso na. Nie rozumiała ani jednego, ani drugiego, ba, nie rozumiała nawet samej siebie. Na pewno nigdy nie spodziewała się, że będzie taka rozdarta. Jason przypomniał jej o tamtej dziewczynie, którą była, która siedziała wtedy w barze, paplając o winie i flirtując z seksownym nieznajomym, i która miała przed sobą tyle możliwości. Czy mogła sprawić, by t a m t a dziewczyna powróciła? Czy było już za p ó ź n o ? Walczyła o D e r e k a . Może przyszedł czas, żeby za cząć walczyć o siebie? R a n o wstała z d e c y d o w a n a i po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuła nadzieję. G d y Lukas był już nakarmiony i ubrany, sięgnęła po kluczyki. Musiała podrzucić Lucasa i Diggera do Nancy, a p o t e m pojechać do pracy do sklepu. Lu cas miał lekko zaspane oczy i poruszał się powoli. Digger z kolei szarpał się na smyczy. Kiedy w końcu wyszli z d o m u , dostrzegła Jaso na zdejmującego z samochodu deskę surfingową. Miał m o k r e włosy, policzki zaczerwienione od wody albo od deszczu i cień zarostu na brodzie. U b r a n y był w spodnie od dresów i podkoszulek, który, wilgotny, kleił się do ciała.
~ 142 ~
- Cześć, Jason! - zawołał Lucas i podbiegł, żeby go uściskać. Jason odwzajemnił mu uścisk. - G d z i e się wybieracie? - zapytał, serdecznie uśmiechając się do chłopca. - B ę d ę piekł z babcią ciasteczka, a m a m a będzie pracować. - Powinno być fajnie. - Chcesz iść ze m n ą ? - zapytał Lucas z dziecinną naiwnością. - Nie mogę. Też muszę iść do pracy. - Lucas, weź Diggera i wsiadajcie do samochodu - rzuciła Brianna, podając mu smycz. - Czy będziemy mogli później puszczać latawca? - Lucas zapytał Jasona. - Przed zawodami muszę po ćwiczyć. - Zobaczymy - odpowiedział mężczyzna, przesu wając wzrok na Briannę. Wiedziała, że powinna wsiąść do samochodu, ale ociągała się. - Wróciłeś z surfingu? - Tak. Dziś r a n o były n a p r a w d ę d o b r e fale. Które goś dnia powinnaś wybrać się ze m n ą . - Nie u m i e m za dobrze pływać. - Nie pozwoliłbym, żeby ci się coś stało - stwierdził. Przepłynął między nimi niewidzialny prąd. Wiedzia ła, że Jason jest tego równie świadomy jak ona. Ale wiedziała też, że czeka na nią Lucas, podobnie jak te ściowa i sklep z narzutami. Czemu więc się nie ruszała? - Co do ostatniego wieczoru... - zaczęła. Przerwał jej. - Nie rozmawiajmy o tym. - Nie powinnam była cię całować - powiedziała, ściszając głos do szeptu. - Czułam się, sama nie wiem, trochę poruszona, trochę beztroska.
~ 143 ~
- Następnym razem się nie wycofam - ostrzegł Ja son. - Nie będzie żadnego następnego razu. - Ależ będzie. - J a d ę już. - D o b r z e - rzekł z lekkim uśmiechem. - Popatrzę, jak odchodzisz. - Dlaczego? - N a p r a w d ę nie chciałabyś wiedzieć. - Uśmiechnął się szeroko. Zaczerwieniła się p o d wpływem jego uwodziciel skiego uśmiechu i już zamierzała szybko odejść, kie dy zatrzymał się koło nich jeszcze j e d e n samochód. Drzwi po stronie kierowcy otworzyły się i z auta wy siadła Kara. - Hej, t a m ! - zawołała, omiatając zaciekawionym wzrokiem Briannę i Jasona. - To tutaj jest dom, któ rym się opiekujesz, Jasonie? - T a k - odpowiedział. - Jedziesz do swoich rodzi ców? - Tak, Faith chce spędzić trochę czasu z dziadkami. - Masz małą w środku? - zapytał, kierując się w stro nę samochodu. - Chciałbym ją zobaczyć, dobrze? Gdy Jason otwierał tylne drzwi, K a r a zwróciła się Brianny: - Później zobaczymy się w sklepie. Kilka z nas spo tyka się koło południa, żeby popracować na wyszywa ną kołderką dla dziecka Annie D u p o n t . M o ż e dołą czysz do nas na trochę po swojej zmianie? Charlotte powiedziała, że też wpadnie. Chyba ją już poznałaś. Będzie wesoło. - Zobaczę, czy Nancy może popilnować Lucasa z pół godziny dłużej - powiedziała Brianna, nie chcąc wdawać się w długą dyskusję. - Powinnam już iść. Nie chcę się spóźnić.
~ 144 ~
Wsiadła do samochodu i odjechała, gdy Jason zaję ty był Karą i niemowlakiem. Może nie powinna przyj mować zaproszenia Kary. Kiedy Kara d o p a d n i e ją sa mą, pewnie zada p a r ę pytań. Cóż, miała trzy godziny na obmyślenie zgrabnych odpowiedzi.
* * * - Wyglądacie na całkiem zaprzyjaźnioną p a r ę - oświadczyła Kara, gdy Brianna wyjechała z podwór ka na ulicę. - Jesteśmy sąsiadami - o d p a r ł Jason. - To tak się teraz nazywa? Daj spokój, Jason, co jest pomiędzy wami? Myślałam, że Brianna cię nie lu bi, ale przed chwilą wcale nie wyglądała, jakby cię nienawidziła. - Poznaliśmy się nieco lepiej. - Tylko tyle mi powiesz? Twojej najstarszej i naj bliższej przyjaciółce? - Nie ma nic do opowiadania. - Wydaje mi się, że ta opieka nad d o m e m okazała się bardzo wygodna. Będziesz musiał podziękować swojemu tacie. - Kara przerwała, a jej uśmiech nieco zbladł. - Martwię się o ciebie. - Nie ma powodu. - Nie dopuszczasz do siebie zbyt wielu ludzi. Gdy tylko jakaś kobieta nadchodzi, zazwyczaj pędzisz do drzwi. Ale Brianna nie jest jakąś kobietą. Była związana z D e r e k i e m , a ty byłeś zdruzgotany po jego procesie. Nie chcę, żeby Brianna zabrała cię z powro tem w t a m t o mroczne miejsce. Poruszyła go jej troska. - Nie ma się czym martwić. - A więc wbrew temu, co twierdzi Colin, nic do niej nie czujesz? - naciskała.
~ 145 ~
- Colin za dużo gada. - Czy to jest dla ciebie wyzwanie? Musisz ją prze konać, że jesteś dobrym człowiekiem, a D e r e k był zły? Westchnął. Kiedy Kara się na coś uwzięła, była jak pies trzymający kość w pysku. - Chciałbym, żeby prawda wyszła na jaw. Ale to nie jest takie proste - westchnął. Uświadomił sobie, jak bardzo jest to skomplikowa ne po tym, gdy ostatniej nocy Brianna przestała mieć się na baczności i go pocałowała. A co on zrobił? Szybko zbudował własny m u r i odepchnął ją. T a k jak powiedziała Kara, kiedy coś stawało się zbyt inten sywne, miał zwyczaj się wycofywać. Kara nie spuszczała wzroku z jego twarzy. - N o , n o . N a p r a w d ę cię wzięło. D ł u g o czekałam, żebyś się w kimś zakochał, ale wolałabym, żeby to nie była ona. Nie jestem pewna, czy to się może dobrze skończyć. Jesteś związany z całym jej bólem, Jasonie, a poza tym są jeszcze Kane'owie. Wyobrażasz sobie, co by powiedzieli, widząc, że macie z Brianną wspól ny podjazd do d o m u ? - Kara pokręciła głową. - To nie może być ta jedyna. - Chyba nie powiedziałem, że jest. - Bądź ostrożny, Jasonie. Brianna nie jest zwykłą kobietą. Jest m a t k ą i ze względu na swojego syna pra gnie oczyścić imię D e r e k a . Stoisz na jej drodze. Nie zapominaj o tym.
R o z d z i a ł9
M a m o ! - zawołała Charlotte, wchodząc d o d o m u tuż przed p o ł u d n i e m . - Jesteś gotowa? Kładąc torebkę na stoliku w przedpokoju, usłysza ła dobiegający z kuchni nieznajomy, męski głos. Dreszcz przebiegł jej po plecach. Nawet myśl o męż czyźnie przebywającym w tym d o m u była dziwna. Po śmierci ojca tylko jej matka, A n n i e i o n a sama, przedstawicielki trzech różnych generacji, próbowały tu przeżyć p o d wspólnym dachem. M a t k a i Annie świetnie dogadywały się ze sobą, tymczasem o n a na dal próbowała nawiązać nić porozumienia z kobietą, z którą, poza więzami krwi, łączyło ją tak niewiele. Otworzyła drzwi do kuchni i ujrzała matkę uśmiech niętą, a nawet roześmianą w towarzystwie siwowłosego mężczyzny w garniturze. - C h a r l o t t e - szybko rzuciła matka, zrywając się na nogi. Czyżby jej matka się zarumieniła? - To twoja córka? - zapytał mężczyzna. - Tak, to jest Charlotte. Charlotte, poznaj Petera Lawsona. To mój dawny przyjaciel. Dawny przyjaciel, którego nigdy wcześniej nie wi działa?
~ 147 ~
- Milo mi p a n a poznać - powiedziała, ściskając mu dłoń. - M n i e też. Monica wiele mi o pani opowiadała - odpowiedział. Charlotte była zaskoczona, bowiem sama nigdy nic o nim nie słyszała. - Czy nadal wybieramy się do sklepu, żeby wyszy wać kołderkę dla A n n i e ? - zapytała m a t k ę . - O Boże, z a p o m n i a ł a m do ciebie zadzwonić - od parła matka. - Idę z P e t e r e m obejrzeć d o m , którego z a k u p e m jest zainteresowany. - Niestety m a m wolną tylko godzinę, zanim b ę d ę musiał wracać do San Francisco - dodał, uśmiechając się przepraszająco. - Mieszka więc p a n w San Francisco? - Czasowo - odpowiedział. - Planuję to zmienić. M a m nadzieję, że nie ma mi p a n i za złe, że zamie rzam skraść nieco czasu pani matce. Zawsze miała ta kie świetne wyczucie w wystroju wnętrz. - Skąd p a n wie? - Nie mogła się powstrzymać. - Charlotte - odezwała się matka, sprawiając wra żenie lekko wzburzonej jej zuchwałym pytaniem. P e t e r się uśmiechnął. - Widziałem, co zrobiła z d o m e m mojej siostry. - Jego siostrą jest Beverly T h o m a s - dodała Moni ca. - Pamiętasz chyba Beverly, prawda? - P a m i ę t a m . Po prostu nie wiedziałam, że pomaga łaś jej urządzić d o m . - Cóż, długo cię nie było - rzuciła ostrzejszym to n e m matka. - Powiedz, proszę, paniom, że przepra szam, ale dzisiaj nie mogę p o m ó c przy szyciu. - Zatrzy mała się przy drzwiach i złapała leżącą na stoliku to rebkę. - Och, Charlotte, zapomniałam ci powiedzieć, że Annie spotyka się dzisiaj z Erin McCarthy i jej mę żem. Chyba zainteresowali się możliwością adopcji.
~ 148 ~
C h a r l o t t e nie była zdziwiona. Ostatnie poronienie dużo E r i n kosztowało. - Dzwonił też rabin Ziegler i powiedział, że Goldmanowie chcieliby się umówić na spotkanie. Nie jestem pewna, czy Annie chciałaby, żeby jej dziecko wychowy wało się w innej wierze, ale A d a m G o l d m a n jest bardzo poważanym prawnikiem. Słyszałam, że rozważa ubie ganie się o stanowisko w administracji stanowej. - Nie jestem p r z e k o n a n a , czy A n n i e n a p r a w d ę chce o d d a ć dziecko - stwierdziła Charlotte. - Zasta nawiałam się, czy nie powinnyśmy p o r o z m a w i a ć o tym, jak m o ż n a byłoby jej p o m ó c , gdyby chciała je zatrzymać. - Nie wiem, na ile b ę d ę w stanie jej p o m ó c - oświad czyła Monica, machając niepewnie ręką. - Nie m a m pojęcia, czy będę miała czas, ale pogadamy o tym póź niej. - Przerwała i zmrużyła oczy. - Naprawdę powin naś coś zrobić z włosami przed wyjściem. Nie mogę uwierzyć, że tak się czeszesz do pracy. I wyszła. C h a r l o t t e zignorowała krytykę fryzury, bardziej zainteresowało ją, czy wspomniany brak cza su matki ma coś wspólnego z P e t e r e m Lawsonem. Niepokojąca była sama myśl o matce zadającej się z innym mężczyzną. Zawsze był tylko jeden, i był to ojciec Charlotte. Byli ze sobą, o d k ą d ukończyli dwa dzieścia lat. Byli tak zakochani, że potrafili kończyć za siebie zdania, a przynajmniej m a t k a zawsze spra wiała wrażenie, że wie, o czym myśli ojciec. Charlot te podejrzewała, że w drugą stronę było nieco gorzej, bo m a t k a zawsze była tajemnicza. Monica A d a m s miała inne oblicze dla świata. Ale tej twarzy Charlot te nie dostrzegła dzisiaj w kuchni. Kobieta kierująca się do drzwi z oszałamiającym uśmiechem nastolatki była jej zupełnie obca. Sądziła, że m a t k a niczym jej już nie zaskoczy, ale najwyraźniej się myliła.
~ 149 ~
*** - Moja m a m a poszła na r a n d k ę - powiedziała Charlotte do Kary, z którą spotkała się w pracowni na piętrze sklepu z narzutami. J e d n a z nauczycielek patchworku kończyła właśnie prywatną lekcję, miały więc chwilę czasu przed przybyciem reszty grupy. - Wyobrażasz to sobie? - Nie bardzo - przyznała Kara, unosząc brwi. - Je steś pewna? - W p a d ł a m dziś na nich. - Nie mogła pozbyć się te go obrazu z pamięci. Jej m a t k a uśmiechała się i flir towała. - Masz ochotę na herbatę? - spytała Kara, kierując się w stronę termosów z kawą i wrzątkiem, stojących w głębi sali. - Jestem wstrząśnięta, K a r o - powiedziała Char lotte, gdy Kara przygotowywała herbatę. - W r a c a m do domu, żeby się zaopiekować moją samotną, zbola łą matką, która uważa, że nie przeżyje ani dnia po śmierci ojca, a teraz, po niespełna roku, wychodzi na r a n d k ę . Co się dzieje? - Życie toczy się dalej, i to tak, jak powinno. Kim jest ten facet? - Jakiś srebrzysty lis, który nazywa się Peter Lawson. Nie poznałam go, ale jest b r a t e m Beverly T h o mas. Z a m i e r z a kupić d o m tutaj, w Z a t o c e Aniołów, i chce pomocy mojej mamy, która p o d o b n o jest wy śmienitą d e k o r a t o r k ą wnętrz. - Kolejny fakt, który umknął jej uwagi. - Wiedziałam, że jest d o b r ą gospo dynią, ale nie miałam pojęcia, że ma niewiarygodny talent w projektowaniu. - Zrobiła świetną robotę w d o m u Phyllis Fletcher, który został opisany w świątecznym n u m e r z e magazy nu kulinarnego.
~ 150 ~
Kara p o d a ł a jej filiżankę z herbatą, a Charlotte w roztargnieniu upiła łyk. - Nie wiedziałam o tym wszystkim, ale skąd mia łam wiedzieć? Tylko m n i e krytykuje, poza tym się do m n i e nie odzywa. Kara przechyliła głowę, obrzucając ją zamyślonym spojrzeniem. - N a p r a w d ę cię to zmartwiło. Dlaczego? Przecież twoja m a m a nikogo nie zdradza. - Po prostu to do niej nie pasuje. Zawsze była taka zasadnicza w sprawach miłości i seksu... O Boże, chy ba nie myślisz, że uprawiają seks, prawda? - Ta kwe stia niepokoiła ją pod wieloma względami. Kara roześmiała się. - Nie sądzę, żeby teraz uprawiali seks. Twoja ma ma nie sprawia wrażenia osoby czującej przypływ żą dzy po południu. Charlotte westchnęła. - Nie sprawia żadnego wrażenia. Nigdy nie była wylewna. R z a d k o widywałam moich rodziców całują cych się. Jeśli się całowali, to w sypialni, po ciemku i bardzo cicho. - Przerwała, widząc wchodzącą grup kę przyjaciółek matki. - Ciekawe, czy o n e wiedzą, co m a m a knuje. - Twoja m a m a p o m a g a dawnemu znajomemu zna leźć d o m . Musisz się uspokoić - powiedziała Kara. - Spójrz na to pozytywnie. Jeśli twoja m a m a znajdzie sobie kogoś, będziesz wolna. Możesz się wyprowa dzić, kupić własny dom, mieć własne życie, może na wet trochę seksu - dodała z przewrotnym uśmie chem. - A skoro już o tym mowa, to co się dzieje z Andrew? - Nie m a m pojęcia. Wczoraj błagał mnie, żebym poszła z nim na kolację, a dzisiaj r a n o dostałam za gadkową wiadomość, że nie da rady się ze m n ą spo-
~ 151 ~
tkać. Ż a d n e g o wyjaśnienia. Kiedy w końcu powie działam „tak", on mówi „ n i e " . K a r a zmarszczyła czoło. - Bardzo dziwne. Od wielu tygodni próbował cię namówić, żebyś się z nim gdzieś wybrała. To musi być coś n a p r a w d ę ważnego. - M o ż e to przeznaczenie, które mówi mi, żeby nie iść drugi raz tą drogą. - Nie wierzysz w przeznaczenie - przypomniała jej Kara. - M o ż e powinnam zacząć wierzyć. - Przerwała na widok jednej ze swoich pacjentek, Victorii Baker, która podeszła do stolika z kawą. - Witaj, jak się miewasz? - odezwała się do niej. Victoria była b r u n e t k ą sprawiającą wrażenie wiecz nie zmęczonej, z wielkimi cieniami pod oczami, które niepokoiły Charlotte. - Ostatniej nocy nie mogłam spać. Nie jestem pew na, czy powinnam tu dzisiaj przychodzić - przyznała Victoria. - Czemu nie? - zapytała Kara. - Przecież regular nie n a m pomagasz. Victoria wzięła głęboki oddech. - R a z e m z Davidem rozmawialiśmy z wielebnym Schillingiem o możliwości adopcji dziecka Annie. Serce Charlotty zadrżało. Wiedziała, jak b a r d z o Victoria i jej mąż chcieli mieć dziecko i ile pieniędzy wydali już na próby in vitro. - Nie wiem, czy p o w i n n a m pracować nad k o ł d e r k ą - d o d a ł a Victoria. - Jeśli nie dostaniemy dziecka, bę dzie mi jeszcze ciężej. - Przerwała. - Nie wiesz może, Charlotte, co Annie zamierza zrobić z dzieckiem? - Przykro mi, ale nie wiem. - Nie powinnam była pytać. Erin McCarthy i jej mąż także mają nadzieję, że dostaną to dziecko.
~ 152 ~
Od jakiegoś czasu zwierzamy się sobie z Erin z na szych kłopotów z niepłodnością. Dziwna jest myśl o tym, że teraz ze sobą konkurujemy. - Annie może zatrzymać dziecko. Jeszcze nie pod jęła decyzji - zauważyła Charlotte, uśmiechając się ze współczuciem. Victoria skinęła głową. - Cóż, niewątpliwie ma do t e g o p r a w o . Nie u m i e m sobie wyobrazić, żebym mogła o d d a ć własne dziecko. - H e j , wczoraj widziałam twojego brata - przerwa ła im Kara. - Kłócił się przed kawiarnią Diny z jakąś niebrzydką nastolatką. Przeniósł się z p o w r o t e m do miasta? - Na pewien czas, a ta niebrzydka nastolatka to Megan, córka Nicka - powiedziała Victoria. - Wła śnie przyjechała i wcale nie jest z tego powodu szczę śliwa. M a m nadzieję, że u d a mi się ją wciągnąć w za jęcia teatralne w przyszłym tygodniu, kiedy zacznie my przygotowywania do zimowych warsztatów. Na wiasem mówiąc, będziemy mieć p a r ę ról dla miesz kańców Zatoki. Byłabym szczęśliwa, gdybyś się zgło siła na p r ó b ę , Karo. - J a ? Dlaczego? - zapytała zaskoczona Kara. - W szkole średniej byłaś doskonała. - Okres teatralny m a m już za sobą. Victoria się uśmiechnęła. - Możesz sobie tak twierdzić, ale ja nie przestanę cię namawiać - oświadczyła i oddaliła się, żeby się przywitać z inną koleżanką. - N a p r a w d ę byłaś doskonała w szkole średniej. Po winnaś to zrobić - stwierdziła Charlotte. - Nie opowiadaj, wcale nie byłam dobra, a na do datek nie m a m czasu na udział w przedstawieniu. Je stem matką.
~ 153 ~
- Colin uwielbiał patrzeć, jak grałaś. Mogę się za łożyć, że p o p r z e ten pomysł. A poza tym, czy zimowe warsztaty teatralne nie trwają tylko do Bożego N a r o dzenia? - Porozmawiajmy o czymś innym - pospiesznie po wiedziała Kara. - Przyszła Brianna. - Brianna K a n e ? - powtórzyła zaskoczona Char lotte. - Pracuje tu teraz i zaprosiłam ją, żeby dzisiaj wpa dła. - N a p r a w d ę ? - Kara i Jason byli najlepszymi przy jaciółmi i, o ile C h a r l o t t e wiedziała, Jason był nadal wrogiem n u m e r j e d e n dla Kane'ów. - B r i a n n o ! - zawołała Kara, machając ręką. - T a k się cieszę, że przyszłaś. Spotkałaś już C h a r l o t t e , prawda? B r i a n n a kiwnęła głową, posyłając w k i e r u n k u Charlotte niepewny uśmiech. - Kilka razy. N a p r a w d ę doceniam twoją obecność na pogrzebie D e r e k a . - Przepraszam, że później nie przyszłam na stypę do d o m u . Pacjentka zaczęła rodzić. - Nie ma sprawy. - Brianna odchrząknęła i omio tła spojrzeniem pomieszczenie. - Nie wiem, czy po winnam zostać, K a r o . Nie bardzo tu pasuję. Pracuję tutaj, ale nie umiem szyć patchworków. - Ależ oczywiście, że pasujesz - powiedziała Fiona, przerywając ich rozmowę. - Teraz jesteś jedną z nas, Brianno, i zanim się zorientujesz, już się nauczysz. Charlotte wyprostowała się, gdy F i o n a przeniosła na nią swoje przenikliwe spojrzenie. - Gdzie jest twoja matka, C h a r l o t t e ? Czy mamy na nią zaczekać? - Nie mogła przyjść. Jest zajęta, ale ja przyszłam, żeby reprezentować rodzinę.
~ 154 ~
- Tak, widzę - stwierdziła Fiona. - Pilnuj jej, K a r o . Charlotte nie zawsze uważa na to, co robi. - U w a ż a m - zaprotestowała Charlotte, chociaż szycie nie należało do jej ulubionych zajęć. - Powin na zobaczyć, jak zszywam moje pacjentki. J e s t e m bar dzo dobra - dodała, patrząc na Karę, podczas gdy Fiona odeszła, żeby porozmawiać z kimś innym. - Powinna była kazać ci m n i e pilnować. Od bardzo dawna nic nie szyłam - wtrąciła Brianna. - Pomożemy ci. A kiedy będziemy szyć, możesz mi opowiedzieć, jak ci się układa z Jasonem - rzekła Kara. W oczach Brianny pojawiło się poczucie winy. - Co się dzieje pomiędzy tobą a J a s o n e m ? - zapy tała zaciekawiona Charlotte. - O Boże, czy znów coś mnie o m i n ę ł o ? - Po prostu pilnuje domu sąsiadującego z moim - szybko powiedziała Brianna. - T r u d n o go unikać, ale w końcu się wyniesie. I to wszystko. Koniec historii. - Jakoś nie bardzo w to wierzę - m r u k n ę ł a Kara do Charlotte, gdy F i o n a odwołała Briannę, żeby mo gła poznać inne kobiety. - Nawet nie wiedziałam, że w ogóle była jakaś hi storia - oświadczyła Charlotte. - Jak to się stało, że mi o niczym nie powiedziałaś? - Nie lubię plotkować - rzekła z uśmiechem Kara. C h a r l o t t e uśmiechnęła się do niej w odpowiedzi. - Od kiedy? Uśmiech Kary zbladł. - Od kiedy zaczęłam się martwić, że j e d e n z moich najbliższych przyjaciół m o ż e skończyć ze złamanym sercem. - Sądziłam, że Jason i Brianna się nienawidzą. - Nie wydaje mi się, żeby to, co się teraz pomiędzy nimi dzieje, miało jeszcze coś wspólnego z nienawi ścią.
~ 155 ~
*** Po lunchu Jason podjechał pod d o m Party, żeby sprawdzić, co się dzieje ze zwierzętami. S a m o c h o d u Brianny nadal nie było, przyjął więc, że pojechała do pracy. Kiedy wysiadał z samochodu, zaskoczył go widok człowieka idącego przez podwórko Brianny. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy się zorientował, że był to Steve M a r k h a m . Co tu się, u diabła, działo? - O, posterunkowy Marlow - powiedział Steve, za trzymując się gwałtownie na jego widok. Z e r k n ą ł za niego. Jason nie wiedział, czy rozglądał się w po szukiwaniu drogi szybkiej ucieczki, czy też ktoś mu towarzyszył. J a s o n obejrzał się za siebie i zobaczył szarego sedana, zaparkowanego na końcu ulicy. Niewątpliwie M a r k h a m nie chciał nagłaśniać swojej wizyty. - Czy szuka pan Brianny, panie M a r k h a m ? - zapy tał, przenosząc wzrok z p o w r o t e m na właściciela ga lerii. - Owszem. Nie zareagowała na dzwonek do drzwi, więc zajrzałem na tyły budynku. Pomyślałem, że m o że być na podwórku za d o m e m , ale nie było jej t a m . - Czy chce pan, żebym jej powiedział o pańskiej wi zycie? - C z e m u miałby p a n z nią w ogóle rozmawiać? - patrząc ostro, zapytał Steve. - Opiekuję się sąsiednim d o m e m - odparł. - To musi być bardzo niezręczne. - Co pan tu teraz robi? - zapytał Jason, zmęczony uprzejmą grą, jaką toczyli ze sobą. - Poprzedniego dnia Brianna odwiedziła galerię, ale nie miałem okazji, żeby jej złożyć kondolencje.
~ 156 ~
- I to właśnie chciał p a n dzisiaj uczynić? Nie wie rzę i wątpię, żeby Brianna p a n u uwierzyła. D o ś ć jasno wystąpił p a n przeciwko Derekowi. - P o d o b n i e jak p a n - gładko odparł Steve. - To prawda. Wierzyłem, że D e r e k jest winny wszystkiemu, o co został oskarżony. I nie stało się nic, co kazałoby mi zmienić zdanie. - Przechylił głowę. - C z e m u więc nie powie mi pan, po co n a p r a w d ę p a n tu przyjechał? Steve wahał się przez p a r ę sekund, po czym powie dział: - Chciałem odzyskać obrazy. W ubiegłym roku wy b r a ł e m się do więzienia, żeby porozmawiać z D e r e kiem i powiedzieć mu, jak bardzo pragniemy dostać z p o w r o t e m obrazy. Te dzieła są szalenie ważne dla historii naszego miasta. Ale D e r e k nie chciał mnie widzieć. M i a ł e m nadzieję, że gdy wyjdzie na wolność, może u d a n a m się jakoś z nim dogadać. Mógłby n a m odsprzedać obrazy za jakąś bajońską s u m ę lub zdra dzić, w czyim są posiadaniu, żebyśmy mogli ubić inte res z aktualnym właścicielem. - A teraz? - T e r a z m a m nadzieję, że wdowa po D e r e k u m o ż e n a m p o m ó c w ich odnalezieniu. - Gdyby Brianna miała obrazy, już dawno by je od dała. - Niekoniecznie. Nie zrobiłaby tego, gdyby miało to potwierdzić winę D e r e k a . - Gdyby wierzyła w jego winę, nie rozmawiałaby z J o e Silveira o wznowieniu śledztwa - zauważył Jason. M a r k h a m sprawiał wrażenie zaskoczonego tą in formacją. - Nie miałem pojęcia, że to zrobiła. Cóż, abstrahu jąc od tego wszystkiego, wiem, że rzeczy D e r e k a były gdzieś przechowywane i ostatnio przesłano je tutaj.
~ 157 ~
M o ż e dysponuje jakimiś wskazówkami, z których nie zdaje sobie sprawy. - Spodziewałbym się, że przy pańskich koneksjach łatwiej byłoby p a n u odnaleźć obrazy niż Briannie. Nie jest związana ze światem sztuki. - Jest związana z D e r e k i e m , a on był ostatnim, któ ry miał obrazy. - Steve przerwał. - Zawsze wiedzia łem, że D e r e k jest ambitny i że pociągają go duże pie niądze, ale nigdy nie sądziłem, że może nas okraść. R a z e m z Glorią przedstawiliśmy go tak wielu lu dziom. Umożliwiliśmy mu start. Byliśmy jak rodzina. - Skoro o rodzinie mowa, to czy to był pomysł Wyatta, żeby ofiarować obrazy pańskiemu m u z e u m ? - zapytał Jason. - Wspólnie o tym postanowiliśmy. Mogliśmy je sprzedać za duże pieniądze, ale nie chodziło o szmal. Chodziło o sztukę. - Przekażę Briannie, że był p a n tutaj - powiedział Jason mijającemu go M a r k h a m o w i . - A następnym razem m o ż e p a n zaparkować przed d o m e m , oszczę dzi p a n sobie drogi. Podążający szybkim krokiem ulicą M a r k h a m nie odpowiedział. J a s o n skierował się na podwórko za d o m e m Brian ny. Sprawdził drzwi z tamtej strony. Nie wyglądało na to, żeby M a r k h a m wchodził do środka, ale niepo koiło go, że właściciel galerii w ogóle zaglądał na po dwórze. A skoro M a r k h a m uważał, że Brianna m o ż e mieć klucz do wyjaśnienia zagadki zaginionych obra zów, to ktoś jeszcze mógł myśleć p o d o b n i e . J a s o n przestawał się zastanawiać, jak daleko ci ludzie m o gliby się posunąć, żeby odnaleźć malowidła.
~ 158 ~
* * * - Co robisz, m a m u s i u ? - zapytał Lucas, dołączając do Brianny, siedzącej przy stole w jadalni. W d r a p a ł się na krzesełko obok niej i przyglądał się t k a n i n o m i niciom, które przyniosła ze sklepu z narzutami. - Sama nie bardzo wiem - odrzekła z uśmiechem. - M o ż e narzutę na twoje łóżko. Nancy p o d a r o w a ł a jej starą maszynę do szycia i Brianna po całym dniu sprzedawania materiałów do szycia poczuła ochotę, by także uszyć jakiś pat chwork. - To mi się p o d o b a - oświadczył Lucas, biorąc do ręki kawałek jaskrawozielonego materiału. Podejrzewała, że tak będzie. Zielony był jednym z jego ulubionych kolorów. - A co to jest? - zapytał, łapiąc za drugą torbę, któ rą położyła na stole. - To jest kostium na Halloween, który chciałeś mieć - powiedziała. Lucas już wyciągał z torby strój pirata. - Masz też szpadę? - zapytał podniecony Lucas. - Nie będzie ci potrzebna. - Ale wszyscy piraci mieli szpady - odpowiedział chłopczyk z nieszczęśliwą miną. - Cóż, ten pirat będzie niósł dużą plastikową dynię na słodycze - rzekła, wyciągając z torby dynię. - Jest o g r o m n a - przyznał, wyraźnie szczęśliwszy. - Zmieści się w niej dużo cukierków. - To prawda. Chcesz teraz przymierzyć kostium? - zapytała. Z a n i m skończyła mówić, Lucas zdejmował koszu lę. P a r ę minut później był już ubrany w pełny strój pi rata, łącznie z przepaską na oko. Pobiegł do dużego pokoju, żeby się obejrzeć w lustrze D e r e k a , które na-
~ 159 ~
dal jeszcze stało o p a r t e o ścianę. Natychmiast zaczął przybierać różne pozy. Uwielbiała go obserwować, gdy był całkowicie po chłonięty swoimi wyobrażeniami. W świecie Lucasa wszystko było możliwe. Uwagę chłopca zwrócił odgłos samochodu, podjeż dżającego p o d sąsiedni d o m . Lucas ruszył w stronę drzwi. - Chcę się pokazać Jasonowi - powiedział. - Poczekaj. Ale zanim zdążyła go powstrzymać, chłopiec był już za drzwiami. Kiedy wyszła na ganek, d e m o n s t r o wał swój kostium Jasonowi, który okazywał gorący entuzjazm. Jason umiał postępować z dziećmi. Był cierpliwy, pa trzył prosto na Lucasa, słuchał go, dzielił jego radość. Oczy jej zwilgotniały równocześnie z zalewającą ją falą słodko-gorzkiego uczucia. T a k a chwila powin na należeć do ojca i syna. To D e r e k powinien być tym, który wraca z pracy do d o m u , na którego jej syn nie może się doczekać. Ale Lucas nigdy nie przeżył takiej chwili ze swoim ojcem. Jedyne momenty, jakie spędził z D e r e k i e m , miały miejsce w sali odwiedzin w więzieniu. Czytała mu listy od taty, opowiadała hi storie o D e r e k u i rozmieszczała w całym d o m u jego zdjęcia. Nigdy j e d n a k nie mogła dać m a ł e m u praw dziwego ojca. Z a m r u g a ł a , żeby powstrzymać łzy. To nie Jason powinien dzielić z Lucasem tę chwilę. Ale tak było, i chłopcu to zupełnie nie przeszkadzało. W oczach chłopczyka Jason szybko stawał się s u p e r b o h a t e r e m . Jason wyciągnął z samochodu dużą pizzę i sześciopak piwa, kopnięciem zamknął drzwi i ruszył przez trawnik. - M a m dużo, mogę się podzielić - powiedział.
~ 160 ~
- Jest za wcześnie. Nie ma nawet piątej. - Nie j a d ł e m obiadu. - Jestem głodny, mamusiu - zakomunikował Lucas. - Ty zawsze jesteś głodny - o d p a r ł a ze śmiechem, targając mu włosy. - D o b r z e pachnie. - Z a p r o ś mnie więc do środka - powiedział Jason, uśmiechając się kusicielsko. Gdyby odmówiła, p r a w d o p o d o b n i e wywołałaby atak wrzasku synka. I po co? Chodziło jedynie o piz zę. Zjedzą, a p o t e m Jason pójdzie do siebie. Nic po za tym się nie stanie. - W porządku, wchodź. - N a p r a w d ę ? - zapytał zaskoczony Jason. - Lucas, m o ż e zdejmiesz swój kostium i umyjesz ręce przed jedzeniem - dodała, gdy weszli do d o m u . Lucas pobiegł do swojego pokoju, a Jason poszedł za Brianną do kuchni i położył pizzę na stole. - Z a n i m wróci Lucas, chciałem ci powiedzieć, że przyłapałem dziś Steve'a M a r k h a m a wychodzącego z twojego podwórka - powiedział. - Steve'a M a r k h a m a ? - powtórzyła zdziwiona. - Co tutaj robił? - Powiedział, że zajrzał na podwórko, żeby spraw dzić, czy cię tam nie ma, ale zauważyłem, iż zaparko wał samochód na ulicy w pewnej odległości, jakby nie chciał, żeby ktoś się dowiedział o jego obecności w twoim d o m u . Pomyślałem, że to bardzo dziwne. - Ja też tak sądzę. Czego chciał? - Chciał wiedzieć, czy masz pojęcie, gdzie mogą być obrazy. - Gdybym miała, już dawno bym je znalazła. - Uważa, że możesz nie zdawać sobie sprawy z te go, że masz klucz do tej zagadki. Najwyraźniej wie o tym, że przesłałaś tutaj rzeczy D e r e k a . Po jego śmierci jesteś najbliżej związana z obrazami.
~ 161 ~
Zaniepokoiła się. - Sądzisz, że znajdujemy się z Lucasem w niebez pieczeństwie? - M a m nadzieję, że nie. Nie spodobała jej się odpowiedź Jasona. - To wcale nie jest pocieszające. - Nie wydaje mi się, żeby M a r k h a m stanowił dla ciebie zagrożenie, ale niepokoję się, czy ktoś inny nie uzna, że doprowadzisz go do obrazów. - Ale ja nic nie wiem! Nie m a m obrazów. Nie m a m pojęcia, gdzie się znajdują. Chciałabym wiedzieć. - Przejrzałaś zawartość wszystkich p u d e ł z d o m u Dereka? - Jeszcze nie. Część z nich jest jeszcze w garażu, ale oboje wiemy, że obrazy nigdy nie znajdowały się w je go mieszkaniu. Z o s t a ł o gruntownie przeszukane, za nim Nancy zapakowała wszystko do pudeł. - To prawda. Ale przez tyle lat tkwiłaś u boku D e reka, że ktoś mógł przypuszczać, iż mąż zdradził ci, gdzie są obrazy. - I znowu: gdyby mi powiedział, zwróciłabym je do m u z e u m . Ale D e r e k nic mi nie zdradził, bo sam nie wiedział. Przecież ich nie ukradł. A jeśli Mar k h a m chciał ze m n ą porozmawiać, mógł to zrobić, gdy byłam w galerii. Chyba ż e . . . nie chciał nic mówić w obecności Wyatta. - Przerwała, gdy Lucas wszedł do kuchni. - Później do tego wrócimy. - Wyciągnęła talerze z szafki. - Masz o c h o t ę na piwo? A m o ż e pijesz tylko wino? - zapytał Jason. - Poproszę piwo. - Chociaż właściwie chętnie napi łaby się czegoś mocniejszego. Niepokoiła ją myśl o tym, że Steve M a r k h a m kręcił się po jej posiadłości. M a r k h a m o w i e i Wyatt byli najbliżsi Derekowi, blisko związani z obrazami, j e d n a k podczas prowadzonego
~ 162 ~
śledztwa, procesu i następnych pięciu lat byli całkiem nieprzystępni. - Jak było dzisiaj w sklepie? - zapytał Jason, gdy usiedli do stołu. - Pracowicie. W przerwie obiadowej siedziałam z grupą szyjącą narzutę. - Z Karą, prawda? - Tak. Była też C h a r l o t t e A d a m s . Miałyśmy niezłą zabawę. - Przerwała. - Kara b a r d z o troszczy się o ciebie. - Jest opiekuńcza wobec wszystkich swoich przyja ciół. - M a m wrażenie, że należysz do specjalnej kategorii. J a s o n kiwnął głową. - Z n a m y się od trzeciej klasy. - Czy kiedykolwiek czułeś do niej coś więcej? - Nagle zrobiłaś się b a r d z o ciekawska. - A ty nagle stałeś się b a r d z o tajemniczy - od parła. Przechylił głowę i się uśmiechnął. - Kiedyś byłem w niej chyba trochę zakochany, ale ją interesował tylko Colin. Był dla niej pierwszy, ostatni i zawsze najważniejszy, tak jak o n a dla niego. Oboje daliby się zabić za siebie nawzajem. A ja był bym gotów umrzeć za nich. Wierzyła mu, ale jednocześnie zastanawiała się, dlaczego nie był równie lojalny wobec D e r e k a . - Nigdy z nikim tak się nie przyjaźniłam. To musi być bardzo miłe. - T e g o rodzaju przyjaźnie są dość powszechne w Z a t o c e Aniołów. Ludzie tu dorastają i tu zostają, albo wyjeżdżają na jakiś czas, żeby p o t e m powrócić i tu wychować własne dzieci. - Nigdy nie chciałeś być policjantem w innym mie ście?
~ 163 ~
- Lubię Z a t o k ę Aniołów. Pewnie t r u d n o to zrozu mieć k o m u ś , kto mieszkał w różnych miejscach na świecie. - Częste przeprowadzki i dalekie p o d r ó ż e wcale nie były moim wyborem. - Nie sądzisz, że z D e r e k i e m także prowadziłabyś niespokojne, nieustatkowane życie? - zapytał. Pospiesznie zerknęła na Lucasa, który wpychał so bie do buzi kawałek pizzy, j e d n o c z e ś n i e kopiąc pod stołem piłkę Diggerowi. Nie zwracał na nich uwagi, ale... - Być m o ż e - odpowiedziała. - Ale u m i e m do strzec urok małego miasteczka. Kobiety w sklepie z narzutami były dla mnie bardzo miłe. Jedyne nie przyjemne zdarzenie spotkało mnie wczoraj, kiedy do sklepu przyszła pani H a n l o n . Zmarszczył czoło. - Co ci powiedziała? - Te same oskarżenia, co zawsze. Wydaje jej się, że D e r e k i ja to j e d n a i ta sama osoba. - Na twoim miejscu za wszelką cenę unikałbym za równo jej, jak i jej męża. Syna też. Jest nieprzewidy walny. - Z a p o m n i a ł a m , że mają syna - powiedziała. - Jest w naszym wieku, prawda? - P a r ę lat starszy - odpowiedział Jason. - Jason, zobacz - przerwał im Lucas. Długa serowa nitka zwisała mu z buzi i sięgała talerza. - Lucas - zwróciła mu uwagę Brianna. - Jedzenie nie jest do zabawy. - Twoja m a m a ma rację - p o p a r ł ją Jason. Lucas szybko włożył ser do buzi. Mógł się sprze czać z Brianną, ale nie z J a s o n e m . Podczas posiłku rozmowa zeszła na nadchodzący festiwal dożynkowy. Jason opowiedział o wszystkich
~ 164 ~
p l a n o w a n y c h atrakcjach. B r i a n n a pomyślała, że przy jedzeniu zapanowała miła, swobodna atmosfera, niemal nie z tego świata. Po wydarzeniach ubiegłego wieczoru Brianna bała się znowu zobaczyć Jasona, a tymczasem siedzieli teraz przy stole, jakby byli ro dziną. Nigdy sobie nie wyobrażała, że pewnego dnia mogłaby jeść z nim wspólny posiłek i nie być z tego powodu nieszczęśliwą. - Myślałem sobie - zaczął Jason, kiedy Lucas od stawił pusty talerz na blat i wyszedł z kuchni - że po winnaś skorzystać z mojej oferty lekcji surfingu. - Nie wydaje mi się - rzuciła pospiesznie. - Nie je stem miłośniczką zimnej wody. - M a m kombinezon, który będzie na ciebie pasował. - Mówiłam ci już, że nie jestem najlepszą pływaczką. - Ale już się kąpałaś w oceanie. Umiesz pływać - stwierdził. - W ciepłych morzach, tak jak na Hawajach, gdzie ocean bardziej przypomina łagodną kąpiel w wannie niż walkę z żywiołem. - Walka z żywiołem może dostarczyć poczucia siły, zwłaszcza kiedy zwyciężasz. To wspaniałe uczucie. - Sama nie wiem - powiedziała, mięknąc pod wpły wem jego nalegania. Chciała wyrwać się z kręgu co dziennego życia, ale surfing? I to z J a s o n e m ? Nawet nie powinna o tym myśleć. - Będzie fajnie. Możemy się wybrać j u t r o r a n o - powiedział. - Kane'owie sprawiają wrażenie, jakby zawsze gotowi byli zaopiekować się Lucasem, kiedy tylko jest ci to p o t r z e b n e . - Nie chcę ich wykorzystywać - stwierdziła, chociaż Kane'owie byliby zachwyceni, gdyby zatelefonowała i powiedziała, że podrzuci im r a n o Lucasa. - J e s t e m pewna, że nie byliby szczęśliwi, dowiedziawszy się, że coś robimy razem.
~ 165 ~
- To ich nie dotyczy - rzekł spokojnie. - Dotyczy - zaoponowała. - Są dla mnie ważni. Bez ich wsparcia nie przeżyłabym minionych pięciu lat. Kiedy rodził się Lucas, Nancy była na sali porodowej i pomagała mi podczas skurczy. Zawsze kiedy przy chodzili z wizytą, Rick coś reperował w domu, a Nan cy gotowała. Oboje obdarzali nas miłością. R a z e m z nimi obchodziłam wszystkie urodziny, spędzałam święta. W pewnym sensie... - Zatrzymała się, uświa domiwszy sobie, ile mu zdradzała. - Co? - dopytywał. - W pewnym sensie czułam się, jakbym wzięła ślub z nimi, a nie z D e r e k i e m - wyznała z poczuciem winy. - Nigdy nie zrobiłabym nic, co mogłoby ich zranić. - Ja też nie chciałbym, żeby Kane'owie zostali skrzywdzeni. Kiedy dorastałem, byli moją drugą ro dziną. Gdy mój ojciec przeżywał załamanie, karmili mnie i pozwalali u siebie spać. Sądziłem, że są rodzi cami doskonałymi, i uważałem, że D e r e k jest naj szczęśliwszym facetem na świecie. - Czy stąd właśnie wzięła się wasza rywalizacja? Bo D e r e k miał to, czego ty nie miałeś? Pokręcił głową. - Nie, nasza rywalizacja zaczęła się, bo obaj bardzo lubiliśmy konkurować ze sobą. D e r e k chyba nawet bardziej niż ja. Może to dlatego, że jego dziadek był b a r d z o wymagający i surowo oceniał jego próby ma larskie, więc D e r e k czuł potrzebę wykazania się w każdej innej dziedzinie. Zawsze musiał wygrać. Musiał być pierwszy i zdobyć wszystko, co najlepsze. - Chłopiec, którego znałeś, wydaje mi się inny, niż mężczyzna, którego poślubiłam - powiedziała, po trząsając głową. - D e r e k miał wielkie m a r z e n i a i o g r o m n e ambicje, ale nigdy nie dostrzegłam w nim obsesji zdobywania dóbr materialnych, a już na pew-
~ 166 ~
no nie widziałam żadnej gwałtowności. Nawet gdy bym była w stanie uwierzyć, że D e r e k ukradł te płót na, to nigdy nie uwierzę, że zaatakował ochroniarza. Ale nie ma sensu o tym dyskutować, bo nigdy się nie zgodzimy w tej kwestii. - M o ż e dlatego, że byliśmy związani z D e r e k i e m w różny sposób. - Ty byłeś z nim związany o wiele dłużej - powie działa. - Wiem. R o z u m i e m . Tutaj każdy uważa, że znał D e r e k a lepiej niż ja. - O d e t c h n ę ł a głęboko. - M o ż e widziałam w nim kogoś innego. - To właśnie napisał D e r e k w liście, który dla niej zostawił. - Ale teraz nie chodzi już o D e r e k a . - Co masz na myśli? - Kiedy opowiadałeś o spotkaniu ze m n ą w barze przed laty, miałam wrażenie, że mówisz o innej dziewczynie. Zagubiłam się gdzieś po drodze. Są dni, kiedy z t r u d e m rozpoznaję w lustrze własną twarz. Sama już nie wiem, kim jestem. - Powinnaś więc się dowiedzieć, kim jesteś. M o ż e na przykład jesteś kobietą, która lubi surfować, tylko jeszcze się tego nie domyśliłaś. Nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Co za płynne przejście. - Po prostu pomyśl. Nowe doświadczenie może być przyjemne. - Albo o k r o p n e . - To zależy od tego, czy widzisz szklankę do p o ł o wy pełną, czy do połowy pustą - powiedział. - Od dawna już nie była do połowy pełna. Kiedyś byłam większą optymistką. To chyba nieodłączna ce cha starzenia się. - Nic o tym nie wiem. Mój ojciec jest jednym z naj większych optymistów, jakich znam, a ma sześćdzie siątkę.
~ 167 ~
- Skoro o nim wspomniałeś, to czy ożenił się już z Patty? - Któż to może wiedzieć? Z a p a n o w a ł a głucha cisza. - Zły znak - rzekła z uśmiechem. - Nie musisz mi tego mówić. Lucas wrócił do stołu z narysowanym właśnie ry sunkiem. - Zrobiłem go dla ciebie - powiedział Jasonowi, wdrapując mu się na kolana. - Narysowałem ciebie i mnie, i m a m ę , puszczających latawca. Jest też Digger. Szczeniak podniósł głowę i szczeknął. Jason roześmiał się. - Wspaniały rysunek. Bardzo mi się p o d o b a . Dzię kuję. N a p r a w d ę jesteś bardzo utalentowany. - T a k jak mój tatuś - powiedział Lucas. - Babcia Nancy mówi, że tatuś był najlepszym artystą na świe cie. - Był bardzo dobry - potwierdził Jason. - M o g ę za trzymać rysunek? - Powiesisz go na lodówce? Z a n i m Jason zdążył odpowiedzieć, rozległ się od głos otwieranych drzwi wejściowych i pogodny głos Nancy. Briannie niespokojnie zabiło serce. - Brianno, powiedziałaś, że nie potrzebujesz dziś żadnego jedzenia, ale pomyślałam, że może zmieniłaś zdanie i... - Nancy weszła do kuchni i przerwała gwałtownie, zaskoczonym spojrzeniem omiatając mi łą scenę. - C o . . . co tu się dzieje? - Jason przyniósł n a m pizzę - odpowiedział Lucas, gdy Brianna szukała odpowiednich słów. - I naryso wałem mu obrazek. Powiesi go na lodówce. - Nie. Nie. - Nancy podniosła do góry rękę, kręcąc przecząco głową. - To niemożliwe. To nie może się dziać. - Zakręciła się na pięcie i wybiegła z kuchni.
~ 168 ~
Brianna szybko pobiegła za nią do saloniku. - Nancy, poczekaj. Teściowa spojrzała na nią. Z całej jej twarzy biło poczucie zdrady. - Brianno, jak mogłaś? Jak mogłaś go tutaj zapro sić? - Nie zaprosiłam go. Pilnuje d o m u po sąsiedzku. Wysiadł z samochodu z pizzą i Lucas zaprosił go do d o m u . - Widziała, że jej słowa nie docierały do Nancy. - Przykro mi, Nancy, ale naprawdę nie ma czym się przejmować. - Skrzywdził D e r e k a . Skrzywdził ciebie. Zniszczył nasze życie. Jak mogłaś o tym zapomnieć? - Nie zapomniałam, ale... - Nie ma żadnego ale - ucięła Nancy, gwałtownie potrząsając głową. - Nie możesz się z nim przyjaźnić. Ani teraz, ani p o t e m . Wyszła z d o m u , trzaskając drzwiami. O Boże! Sprawić ból Nancy to była ostatnia rzecz, jakiej Brianna pragnęła. O d e t c h n ę ł a głęboko i wróci ła do kuchni. Lucas był sam. Bawił się na p o d ł o d z e z Diggerem. - Jason powiedział, że musi iść do d o m u - poinfor mował ją. Brianna odczuła ulgę, że nie musi go wypraszać. Ale szkoda została już wyrządzona. Miała tylko na dzieję, że znajdzie sposób, żeby wszystko naprawić.
R o z d z i a ł1 0
Gdy Charlotte parkowała samochód przed do m e m Joego, słońce właśnie chowało się za horyzont. Celowo unikała wszelkich sytuacji, w których znaleź liby się sami w jednym pomieszczeniu. Obiecała jed nak podrzucić mu przepis na chili, a kiedy skończyła przyjmować pacjentów, J o e wyszedł już z komendy. Ponieważ konkurs gotowania miał się odbyć następ nego dnia, był to ostatni dzwonek. J o e mieszkał w jednopiętrowym d o m u stojącym przy ulicy ciągnącej się wzdłuż brzegu morza i miał wspaniały widok od podwórka. Ostatni raz była u nie go w d o m u zupełnie przypadkowo. Jechała na rowe rze i zorientowała się, że znalazła się na jego ulicy do piero wtedy, gdy zatrzymał swój samochód na podjeź dzie przed d o m e m . Zaprosił ją do środka na drinka, a ona, jak głupia, przyjęła zaproszenie. Zdążyła wypić j e d e n łyk, gdy zjawiła się jego żona Rachel, patrząc na nich tak, jakby ich przyłapała in flagranti. Miało to miejsce kilka miesięcy temu. Od t a m t e g o czasu J o e nie zaprosił jej ponownie, ona zaś starannie unikała tej ulicy podczas swoich rowerowych wycieczek.
~ 170 ~
P o m i m o obaw podeszła do d o m u i nacisnęła dzwo nek. Rufus, golden retriever Silveiry, zaczął szczekać. Nigdzie nie było widać Joego, ale jego samochód stał na podjeździe. Słysząc odgłosy dobiegające z podwó rza za d o m e m , ruszyła wzdłuż d o m u , przeszła przez furtkę prowadzącą na tyły budynku i zatrzymała się gwałtownie na widok o b n a ż o n e g o do pasa J o e g o unoszącego siekierę nad drewnianą kłodą. O b o k znajdował się stos drewna. O p a l o n a skóra mężczyzny lśniła od potu, a mięśnie falowały przy każdym potęż nym zamachu. Uważała, że jest atrakcyjny w m u n d u rze, a jeszcze bardziej pociągający w dżinsach. Ale w wyblakłych, obcisłych dżinsach i bez koszuli, uff... O d d e c h uwiązł jej w piersi, była rozdarta pomiędzy lekkomyślną chęcią pozostania a rozsądniejszym pra gnieniem ucieczki. Decyzję za nią podjął Rufus. Podbiegł i skoczył na nią, łapami lądując na jej ramionach i zaczął lizać jej twarz w radosnych pocałunkach. J o e , oderwany od pracy przez psa, odwrócił się. Wyraz jego twarzy wcale nie był powitalny. J e g o mroczne spojrzenie sprawiło, że dreszcz przebiegł jej po plecach. Nigdy nie widziała go bez maski uprzej mości. - J a . . . ja tylko w p a d ł a m , żeby podrzucić przepis na chili - odezwała się, czując dziwną nerwowość. J o e cisnął siekierę i grzbietem dłoni otarł pot z czoła. - W porządku - powiedział w końcu. Niemal żałowała, że odzyskał panowanie nad sobą, chociaż chyba nie było to złe. Zdecydowanie z a n a d t o zafascynowała ją możliwość chwilowego zerknięcia w głąb mroczniejszej części jego duszy. Rufus zaszczekał i nosem potrącił jej dłoń, żądając więcej uwagi. - Rufus, siad! - wydał polecenie J o e .
~ 171 ~
- Wszystko w porządku. Nic złego nie robi. Nie umiała znaleźć więcej słów i czuła się z tym bardzo głupio. - M o ż e wejdziesz do d o m u ? Nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę ganku. - No dobrze - m r u k n ę ł a sama do siebie. Weszła po schodkach na ganek i przez przesuwne szklane drzwi do salonu. Rufus pobiegł p r z o d e m do kuchni, o n a zaś zatrzymała się skrępowana na środku pokoju. Czekając, aż J o e wróci do salonu, rozejrzała się do okoła. Obite brązową skórą k a n a p a i fotel sprawiały wra żenie niezwykle wygodnych miejsc, skąd można było oglądać telewizję na płaskim ekranie, umieszczonym nad kominkiem. Na ścianie wisiał tylko j e d e n obraz, ogromny pejzaż z o c e a n e m , komponujący się z wido kiem za o k n e m . I to wszystko. Proste umeblowanie pasowało do Joego, ale Charlotte nie miała pewności, czy odpowiadało Rachel. Z tego, co wiedziała o jego żonie, wnioskowała, że gustowała w bardziej wyrafi nowanym, nowoczesnym wystroju. J o e wyłonił się z sypialni w zapiętej od góry do do łu koszuli, zasłaniającej teraz tors. Była nieco rozcza rowana, ale jednocześnie poczuła ulgę. - Chcesz trochę wody? - zapytał, kierując się do kuchni. - Pewnie - odpowiedziała, idąc za nim. Wyciągnął z lodówki dwie butelki wody i rzucił jej j e d n ą . P o t e m odkręcił zakrętkę i upił duży łyk. Po drodze musiał zajrzeć do łazienki, żeby umyć twarz, bo kropelki p o t u zniknęły z czoła, choć policz ki nadal miał zaczerwienione po wysiłku. - Popatrzmy więc na przepis. Postawiła na blacie swoją butelkę i wyciągnęła przepis, który znalazła w brulionie matki.
~ 172 ~
- Ta potrawa wygrała konkurs przed czterema laty. Wyrzuciłam z przepisu p a r ę przypraw i zastąpiłam je innymi, żeby potrawa była wyjątkowa. Jeśli się uda, możesz sięgnąć po trofeum. - Jest jakieś trofeum? - zapytał, unosząc brwi. - Zawsze jest j a k a ś n a g r o d a - odpowiedziała z uśmiechem - zwłaszcza wtedy, gdy moja matka jest zaangażowana w organizację wydarzenia. Ale nie pod niecaj się zanadto, bo puchar pozostaje w przedsionku kościoła. Tylko twoje nazwisko jest na nim wyryte. - J e s t e m rozczarowany. Jak wygląda trofeum? - J a k wielka waza ze złotą łyżką w środku. - O coś takiego warto powalczyć - rzucił lekko, ale w jego oczach nie było rozbawienia. Zmarszczyła czoło. - D o b r z e się czujesz? - Wyśmienicie. - N a p r a w d ę ? Bo wyglądałeś, jakbyś chciał roznieść w pył t a m t e kłody drewna. Z a w a h a ł się przez chwilę, po czym przeszedł obok niej. Ruszyła za nim do jadalni. Wziął do ręki dużą kopertę, wyciągnął gruby plik wyglądających urzędo wo papierów i p o d a ł jej. - D o s t a ł e m to dzisiaj. Chwilę zajęło jej uświadomienie sobie, na co pa trzy. Z d u m i o n a , przeniosła spojrzenie na J o e . - O mój Boże, J o e ! Papiery rozwodowe? Mieli problemy małżeńskie, ale J o e wydawał się zdecydowany, żeby wszystko jakoś p o u k ł a d a ć . T e g o się nie spodziewała. - Najwyraźniej R a c h e l podjęła decyzję o prze kształceniu tymczasowej separacji w coś stałego - rzekł cierpko. - Nie uprzedziła cię o tym? Przepraszam, to nie moja sprawa - dodała pospiesznie.
~ 173 ~
- Twierdzi, że próbowała mi powiedzieć, ale nie chciałem jej słuchać. To był j e d e n z jej ulubionych za rzutów wobec mnie: że nigdy nie słucham. - Wyrwał d o k u m e n t y z dłoni Charlotte i wepchnął z p o w r o t e m do koperty, jakby nagle zaczął żałować, że je w ogóle pokazał. - Co więc jest p o t r z e b n e do tego przepisu? - J o e , nie musisz robić chili. Z pewnością nie jest to dla ciebie najlepszy wieczór. - Nie m a m nic innego do roboty i, szczerze mó wiąc, wolę się czymś zająć. Wyjął jej przepis z ręki i przebiegł wzrokiem. - Nie sądzę, żebym miał te wszystkie rzeczy w do mu. - M o g ę pojechać do sklepu. - Charlotte, m a m samochód i wcale nie u m i e r a m . - Ani trochę nie umierasz? Byliście ze sobą szmat czasu, prawda? Jej łagodne słowa sprawiły, że spojrzał na nią zbo lałym wzrokiem. - Od piętnastego roku życia. - Zacisnął zęby. - Ale to było kiedyś, nie teraz. Lepiej pojadę do sklepu, że bym mógł zacząć to chili. - N a p r a w d ę nie musisz tego robić. To nie takie ważne. - Wydawało mi się, że jeśli nie znajdziesz jeszcze j e d n e g o uczestnika zawodów, twoja m a t k a poniesie poważne konsekwencje. - Przeżyje. Bardziej się martwię o ciebie. - Niepotrzebnie. To nie wzięło się znikąd. Od dłu giego czasu mieliśmy problemy. - M o ż e powinieneś porozmawiać z Rachel, zoba czyć, czy jest szansa naprawienia sytuacji. - Próbowaliśmy to robić od miesięcy, a w zasadzie jeszcze dłużej. Myślałem, że przeprowadzka tutaj
~ 174 ~
n a m p o m o ż e , ale wygląda na to, że tylko mnie ucie szyła. Rachel kocha Los Angeles. T a m jest jej życie. - Rozważałeś możliwość powrotu do Los Angeles? - Rozważałem wiele rzeczy. - O d e t c h n ą ł głęboko i rzekł energicznie - Wracajmy do chili. Jeśli m a m je ugotować, to chcę, żeby było ostre. - Lubisz przyprawy? - Lubiłem od zawsze. Mój ojciec jest Latynosem. Jeśli przy jedzeniu się nie pocisz, to znaczy, że potra wa nie jest dość ostra. A ty, Charlotte? Lubisz ostre rzeczy? - zapytał, przechylając głowę i obrzucając ją badawczym spojrzeniem. Gwałtownie wciągnęła powietrze na widok czegoś niebezpiecznego w jego wzroku. Ale chociaż powie działa sobie, że nie może go zachęcać, usłyszała swo je słowa: - Oczywiście, pod warunkiem, że są także dobre. - Och, b ę d ą dobre. - Powinniśmy jechać do sklepu - dodała, wiedząc, że musi rozładować sytuację, zanim zrobią coś, na co oboje nie byli gotowi. - Nie masz nic lepszego do roboty, jak choćby spę dzić czas z wielebnym Schillingiem? - Nie m a m ochoty rozmawiać o A n d r e w i zgaduję, że ty też nie masz ochoty dyskutować o Rachel. M o że więc skoncentrujmy się lepiej na ugotowaniu naj smaczniejszego chili, jakie kiedykolwiek przyrządzo no w Z a t o c e Aniołów. - Tylko na chili, tak? - Tylko na chili. - W porządku. Wziął ze stołu kluczyki samochodowe i skierowali się w stronę auta. - Jesteś więc d o b r ą kucharką, tak? - zapytał, otwierając dla niej drzwi.
~ 175 ~
- Ależ skąd, ale naprawdę dobrze wychodzą mi za kupy. Ty będziesz musiał zrobić resztę. - To się może skończyć jakąś katastrofą. Nie miała pojęcia, czy mówił o chili, czy o tym, że spędzą czas w swoim towarzystwie. - T a k czy inaczej, będzie ostro.
*** J o e przyglądał się siekającej cebulę Charlotte, my śląc jednocześnie, że minęło wiele czasu od chwili, gdy jakaś kobieta kręciła się w jego kuchni. Rachel wyjechała z miasta miesiąc temu, ale nawet wcześniej rzadko gotowała. Zwykle zamawiali coś na wynos al bo jedli w jakiejś restauracji w mieście. Kiedy poślubił Rachel, uwielbiała wypróbowywać na nim nowe przepisy. To się zmieniło, gdy podjęła na ukę, żeby dostać licencję pośrednika nieruchomości i potem, kiedy zaczęła pracować. Nie przeszkadzało mu to, bo była szczęśliwa. Nie mógł przecież zazdrościć jej kariery, którą tak lubiła. Jednak stale myślał o małżeń stwie swoich rodziców, o radości, jaką mieli podczas wspólnego gotowania. Kłócili się, całowali i gotowali z taką samą pasją, jaką wykazywali we wszystkich aspektach swojego życia. Przy posiłkach było tłoczno, z szóstką dzieci, przyjaciółmi i rodziną. Przy stole Silveirów zawsze było j e d n o dodatkowe miejsce. Myślał, że do tego czasu będzie już miał własne po tomstwo, ale tu czterdziestka blisko, a wizja dzieci stale się oddalała. Na początku sam chciał to odłożyć. Jego praca była bardzo wymagająca. P o t e m Rachel zdecydowała, że jeszcze poczeka ze względu na swoją karierę. I jakoś nigdy nie następował właściwy czas na powiększenie rodziny. A teraz miał pozew rozwo dowy.
~ 176 ~
Czasem Rachel lubiła wielkie, dramatyczne gesty. Czy chciała, żeby przyjechał do niej do Los Angeles i oświadczył, że gotów jest dla niej zrezygnować ze swojego życia, byle tylko p o d a r ł a papiery rozwodo we? Czy m o ż e chciała, żeby podpisał d o k u m e n t y i że by zakończyli to wszystko? Nie p o d o b a ł a mu się wizja poniesienia klęski w małżeństwie. J e g o rodzice stano wili wspaniały przykład u d a n e g o związku i bardzo chciał iść w ich ślady. Ale zepsuł wszystko, a m o ż e za winiła Rachel, albo też oboje popełnili błędy. Przytrzyma trochę papiery i da sobie czas na zasta nowienie. Charlotte zaklęła, gdy kawałek cebuli spadł z de ski. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Po powrocie z s u p e r m a r k e t u Charlotte z ogromnym z a p a ł e m od dała się siekaniu p o m i d o r ó w i cebuli. Obserwował ją z przyjemnością, ale obawiał się nieco, że dziewczy na m o ż e sobie uciąć palec. - Zwolnij trochę. To ma wylądować w chili, a nie na p o d ł o d z e - rzucił. - Kawałki trochę się ślizgają. - M a m nadzieję, że lepiej radzisz sobie z nożem, kiedy przeprowadzasz operacje. Wykrzywiła się do niego. Miała oczy p e ł n e łez. - Cóż, kiedy operuję, na ogół nie płaczę. - J a k to się stało, że nie umiesz gotować, skoro twoja m a m a zaopatruje w d o m o w e obiady każdego cierpiącego, pogrążonego w depresji mieszkańca na szego miasta? - Nie ja to robię, tylko ona. Już dawno t e m u prze stała próbować nauczyć mnie gotować. Jest to jed na z licznych rzeczy, którymi ją rozczarowuję. - Od garnęła z czoła spocony kosmyk włosów. - Ty nato miast sprawiasz wrażenie, że radzisz sobie w kuchni. Czy twoja m a m a była d o b r ą kucharką?
~ 177 ~
- Wyśmienitą. Potrafiła zrobić z niczego pyszne potrawki i tę umiejętność odziedziczyła po swoich oszczędnych irlandzkich dziadkach. Z kolei mój tata lubił przyrządzać meksykańskie tamale i enchilady. Niedzielne obiady zawsze były w postaci wystawnego bufetu. Po kościele schodzili się wszyscy moi wujowie, ciotki i kuzyni, i przez parę następnych godzin opy chaliśmy się jedzeniem. - P o d o b n i e wyglądały n i e d z i e l n e p o p o ł u d n i a w moim d o m u , tylko nie było t a m zbyt wielu krew nych, ale członkowie naszej parafialnej rodziny. Ale w d o m u zawsze było p e ł n o ludzi. Brakuje mi tego te raz. Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem. Kiedyś przerażała mnie perspektywa niedzielnego popołudnia. Musiałam się wzorowo zachowywać i na wet jeśli byłam b a r d z o grzeczna, to i tak było za ma ło. - Z e b r a ł a posiekaną cebulę na stosik i wrzuciła do garnka. - Proszę. Z r o b i o n e . - Wydawało mi się, że miałaś trochę zostawić do dekoracji. - No cóż, sam możesz to zrobić. Już dość łez wyla łam dla ciebie. - Roześmiała się. - To zabrzmiało jak początek jakiejś piosenki country. - Zauważyłaś więc moją kolekcję płyt - powiedział, ciesząc się przekornym wyrazem jej oczu. - Owszem, w drodze do łazienki. - W drodze do łazienki wcale nie mija się płyt. Myszkowałaś po d o m u . - Przyłapałeś mnie. - O p ł u k a ł a ręce p o d wodą, po czym wytarła oczy papierowym ręcznikiem. - Tro chę poszperałam. Nie należysz do ludzi, których ła two jest poznać. Z a d b a ł o to, żeby się do niego z a n a d t o nie zbliża ła. Chociaż w pobliżu leżały papiery rozwodowe, to i tak nadal był żonaty.
~ 178 ~
- A co byś chciała o m n i e wiedzieć? - Wziął do rę ki nóż i zaczął siekać kolejną cebulę. - Coś, o czym nie wie nikt w Z a t o c e Aniołów - od powiedziała, opierając się o blat. - To powinno być łatwe, bo gotowa jestem się założyć, iż niewielu mieszkańców miasteczka zna cię osobiście. - J e s t e m szefem policji. Dystans pomiędzy m n ą a mieszkańcami p o m a g a w pracy. Zamyślona, przechyliła głowę. - D o c e n i a m p o t r z e b ę obiektywności, ale ty zawsze wydawałeś mi się człowiekiem, który trzyma karty tuż przy sobie, nawet kiedy nie jest na służbie. - Ty natomiast sprawiasz wrażenie, jakbyś nie po trafiła oszukać w grze w karty, nawet gdyby od tego miało zależeć twoje życie. W jej oczach zaiskrzyło. - Nie jestem taka beznadziejna. Przez te wszystkie lata u d a ł o mi się zachować p a r ę sekretów. - M o ż e zdradzisz mi jakieś? - Poprosiłam cię o to pierwsza. Skończył kroić cebulę i wrzucił plasterki do nie wielkiej salaterki. - Jak ty to robisz, że nie płaczesz? - Jestem facetem. Przewróciła oczami. - W porządku, twardy facecie, jaki więc jest twój głęboko skrywany, mroczny sekret? Wytarł ręce w papierowy ręcznik. - Nic sobie nie przypominam. - Na pewno coś pamiętasz. Wzięła mielone chili i dosypała kolejną czubatą łyżkę do garnka. - H e j , ostrożnie z tym - powiedział. - Wydawało mi się, że chciałeś, żeby było ostre. Ale b ę d ę uważała, jeśli opowiesz mi coś o sobie.
~ 179 ~
- Czy ktoś ci już mówił, że jesteś okropnie u p a r t a ? - Niemal każdy, kogo znam. - Uśmiechnęła się do niego bezczelnie. - Przestań zmieniać temat. - No dobrze. Zastanowił się przez chwilę, rozważając, do jakie go stopnia może być szczery. Nie był przyzwyczajony do dzielenia się swoją przeszłością z innymi. Ale coś w Charlotte skłaniało go do mówienia. - Kiedy miałem trzynaście lat, dołączyłem do gan gu. Aby okazać lojalność, miałem ukraść ze sklepu odtwarzacz C D . Nie byłem najlepszym złodziejem i zostałem przyłapany. - Co się z tobą stało? - zapytała z wyrazem cieka wości i troski na twarzy. - Policjant, który mnie złapał był Latynosem. Wy chował się w pobliżu d o m u , gdzie mieszkałem, a jego brat przystąpił do gangu i zginął, gdy miał szesnaście lat. Z a b r a ł mnie do d o m u i powiedział moim rodzi com, żeby mnie trzymali pod kluczem, bo jak nie, to on mnie zamknie. Cholernie mnie wystraszył, ale p r a w d o p o d o b n i e uratował mi życie. Na szczęście pa rę lat później rodziców było stać na przeprowadzenie się w inne okolice, więc moim młodszym braciom by ło łatwiej trzymać się z dala od kłopotów. - A ty zostałeś gliną, żeby o d d a ć p o d o b n ą przysłu gę innym. - Coś w tym rodzaju. Nadal czuję potrzebę mocnych wrażeń. Po prostu opowiedziałem się po stronie prawa. - W Z a t o c e Aniołów nie ma chyba wielu gangów. - I dzięki Bogu. Niemal przez dziesięć lat pracowa łem w Los Angeles, walcząc z gangami. P r ó b o w a ł e m ratować różne dzieciaki. Czasem mi się udawało. Z a zwyczaj j e d n a k przegrywałem. Problem nigdy się nie kończył. Na miejsce każdego dzieciaka, którego wy ciągnąłem z gangu, przychodził następny. Do tego
~ 180 ~
dokładał się fatalny problem narkotyków. Miałem wrażenie, że moje wysiłki nic nie dają. Westchnął. Skoro opowiedział jej już tyle, równie dobrze mógł opowiedzieć resztę. - M i a ł e m partnera, który zaczął chodzić na skróty, przekraczając granice, których nigdy nie powinien był przekraczać. Skoro sądy nie umiały wyeliminować niektórych przestępców, to on to robił. Zacząłem my śleć p o d o b n i e jak on. Pewnego dnia skatowałem ja kiegoś drania, osobiście wymierzyłem mu sprawiedli wość. M o g ł e m go zabić. Dzięki Bogu ktoś na czas mnie odciągnął. To był gwałciciel i morderca, ale nie ja powinienem być jego sędzią i katem. - Och, Joe, to straszne, ale któż mógłby ci to mieć za złe? - powiedziała Charlotte, patrząc na niego oczami pełnymi współczucia. - Wielu ludzi. Powinienem postępować zgodnie z prawem, a nie je łamać. Uświadomiłem sobie, że znalazłem się w punkcie zwrotnym. P a r ę tygodni póź niej porzuciłem pracę w policji i d a ł e m sobie trochę czasu, żeby to wszystko p o u k ł a d a ć w głowie. Przez pewien czas pracowałem na budowie w firmie moje go szwagra, pilnowałem siostrzenic i siostrzeńców. Czas mijał. A p o t e m u m a r ł wuj Carlos i zostawił mi swój dom, przyjechałem więc tutaj, żeby go obejrzeć. Z a m i e r z a ł e m naprawić budynek i go sprzedać, ale gdy tylko przestąpiłem przez próg, wiedziałem, że znalazłem się w d o m u . Szczęśliwym zbiegiem okolicz ności tutejszy p o s t e r u n e k policji potrzebował nowego k o m e n d a n t a . Wszystko świetnie się złożyło. - Praca policjanta w Z a t o c e Aniołów musi się bar dzo różnić od tego, co robiłeś w Los Angeles. - J a k dzień z nocą. K o c h a m robić to, co teraz ro bię. Nigdy nie przestałem chcieć być gliną. Po prostu byłem przytłoczony grozą tego wszystkiego. Zmienia-
~ 181 ~
łem się, a człowiek, którym się stawałem, wcale mi się nie p o d o b a ł . Wykonałem więc ruch. Niestety, nie był to ruch, którego oczekiwała o d e m n i e Rachel. - Musiała widzieć, co twoja praca z tobą robiła. - Była zajęta b u d o w a n i e m swojej agencji handlu nieruchomościami. Na jej obraz Los Angeles składa ły się posiadłości w Beverly Hills i domy na plaży w Malibu, przyjęcia celebrytów i ubrania sławnych projektantów. Żyliśmy w tym samym mieście, ale w różnych światach. - Jej świat nie jest taki zły. - Nie jest zły, tylko po prostu nie tego pragnę. N o , ale teraz twoja kolej. Zastanowiła się przez chwilę. - M o i m ulubionym kolorem jest żółty. Roześmiał się. - No to dzielimy się sekretami. Jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. - Ale to jest sekret. Wszyscy myślą, że najbardziej lubię niebieski. - I zamierzasz na tym skończyć? N o , dawaj, Char lotte, powiedz mi coś, o czym nikt nie wie. W a h a ł a się przez dłuższą chwilę, a jej uśmiech po woli znikał. - N a p r a w d ę chciałabym, żebyś nie był żonaty. Z t r u d e m przełknął ślinę. Nie spodziewał się, że to wyzna. - Może już niedługo nie b ę d ę żonaty. - Wiem - szepnęła. Powietrze wokół nich p e ł n e było oczekiwania... i nagle zadzwonił jego telefon komórkowy. Nie chciał go odebrać, ale w związku ze zbliżającym się festiwa lem obiecał, że będzie pod telefonem. Wyciągnął ko m ó r k ę z kieszeni. Zdenerwował się jeszcze bardziej, gdy zobaczył n u m e r dzwoniącego.
~ 182 ~
- To Rachel. Charlotte wypuściła powietrze z płuc. - To się nazywa wyczucie czasu. Powinieneś ode brać. A ja p o w i n n a m już iść. - C h a r l o t t e , poczekaj. - Z a s t ą p i ł jej d r o g ę . - Chciałbym z tobą porozmawiać. - Nie chcę być p o w o d e m , dla którego zrezygnujesz ze swojego małżeństwa, J o e . Lubię cię, ale nie na p r ó ż n o zostałam wychowana przez kapłana. Czuję się winna, że z t o b ą flirtowałam. Powinieneś oddzwonić do żony, bo wydaje mi się, że nie jesteś gotowy, żeby powiedzieć, iż to już koniec. - Nie masz pojęcia, co czuję. Patrzyła prosto na niego. - Ty chyba też tego nie wiesz. Gdybyś był pewien, podpisałbyś papiery rozwodowe. Chciał zaprotestować, ale jak mógł to zrobić? - I tak nie musisz iść, Charlotte. Nie zrobiliśmy nic złego. - Jeszcze nie. I niech tak zostanie.
*** B r i a n n a wstała r a n o po n i e p r z e s p a n e j nocy, spę dzonej na rozmyślaniu o tym, co zrobić, żeby zała godzić sytuację z Nancy. R a n o wypuściła z p u d ł a Diggera, usadziła Lucasa przy k u c h e n n y m stole z miską p ł a t k ó w i komiksami, po czym u d a ł a się do garażu przy d o m u , gdzie były przechowywane pudła Dereka. Od kiedy J a s o n powiedział jej o wizycie Steve'a M a r k h a m a i jego sugestiach, że nieświadomie może być w posiadaniu klucza do rozwiązania zagadki obrazów, zastanawiała się, czy jest to p r a w d o p o d o b ne. Przyszedł czas, żeby się rozpakować.
~ 183 ~
G o d z i n ę później nie dogrzebała się jeszcze do oso bistych rzeczy, które mogłyby być interesujące. Nie ulegało wątpliwości, że Nancy była tak przerażo na procesem D e r e k a , iż po prostu spakowała wszyst ko z jego d o m u w mieście, z czego większość była kompletnie bez znaczenia. J e d n a k kiedy Brianna za głębiła się bardziej w pudła, znalazła pożółkłe wycin ki z gazet sprzed jakichś dwudziestu, trzydziestu lat. Artykuły zdawały się dotyczyć Wyatta i jego sukcesów artystycznych. N i e k t ó r e pochodziły z lokalnej gazety z Z a t o k i Aniołów, inne z pism o ogólnokrajowym za sięgu, opisujących jego sztukę. Najwyraźniej D e r e k gruntownie studiował prace swojego dziadka. Czy Wyatt wiedział, jak bardzo wnuk go podziwiał? Serce zaczęło jej bić szybciej, gdy dostrzegła cienki plik listów, przewiązanych starą, wyblakłą wstążką. Papier był cienki i pożółkły, a listy adresowane były do Francine K a n e , przodkini D e r e k a , uczestniczki tamtej katastrofy na morzu. Ostrożnie rozwiązała wstążkę, wyciągnęła j e d e n list i przebiegła wzrokiem jego fragment. Był krótki, napisany mieszaniną hiszpańskiego i angielskiego. Na szczęście po latach spędzonych za granicą, potra fiła czytać w obu językach. Moja słodka Francine, Jakże cudowny był nasz czas spędzony razem. Wyprowadziłaś mnie z ciemności w jasność, znad krawędzi rozpaczy na brzeg nadziei. Do końca ży cia będę przechowywał w pamięci, niczym naj droższy skarb, nasze wspólne noce. Nie mogę Ci oddać mojego serca, bo należy ono do innej, ale daję Ci całą resztę siebie. Victor
~ 184 ~
Victor? Victor Delgado i Francine K a n e byli ko chankami? Dlaczego nigdy nie słyszała tej historii? Najwyraźniej D e r e k o tym wiedział. A Nancy? Nancy opowiedziała jej wszystko o na rzucie, uszytej przez F r a n c i n e dla jej zmarłego męża Marcusa. Mówiła o dwóch chłopcach, których Fran cine wychowywała sama, a p o t e m razem ze swoim drugim mężem, G e o r g e ' e m Wellerem. Ale nigdy nie wspomniała o związku Victora i Francine. Brianna otworzyła kolejny list. Miała wrażenie, że p o d o b n i e jak Victor, także znalazła się na brzegu na dziei. Francine, Dlaczego ode mnie uciekłaś? Przestraszyłem Cię? Przepraszam. Piję, bo Ewa mnie prześladuje. Zawiodłem ją. Nie umiem jej namalować takiej, jaką znałem. Nie umiem przenieść na płótno tego, co widzę w myślach. W nocy śnię o niej i widzę jej łzy, jej gniew, jej żal, iż jej nie znałem. Musisz mi pomóc, tak jak ja usiłowałem pomóc Tobie. Pro szę, jestem zrozpaczony. Przyjdź do mnie. Victor Brianna czuła w duszy jego desperację. Był udrę czonym artystą, którego prześladowała zmarła uko chana. Jeszcze nigdy nie wydawało jej się to takie re alne. Czy Derek, czytając ten list, czuł tę samą, nie zwykłą więź z przeszłością? Czy obrazy zawładnęły nim tak bardzo, że musiał je zdobyć? Serce waliło jej w piersiach. Nie chciała uwierzyć, że ją okłamywał przez pięć długich lat. Ale na pewno nie podzielił się z nią informacją o korespondencji pomiędzy Francine K a n e a Victorem Delgado. Cze-
~ 185 ~
mu to ukrywał? Pewnie dlatego, że ta informacja by ła dla kogoś istotna. Ponownie zajęła się paczką listów. Spostrzegła, że pozostał jej tylko j e d e n nieprzeczytany. C h a r a k t e r pi sma był inny, precyzyjniejszy, czytelny, kobiecy. Victorze, Żadna namiętność nie może zastąpić miłości, którą darzyłeś Ewę, tak jak nic nie może ulżyć mo jej żałobie po Marcusie. Popełniliśmy błąd, ucieka jąc przed naszym bólem. Musimy stawić mu czoło, wałczyć z nim, hołubić go, bo tylko tyle nam pozo stało po naszych ukochanych. Nie możemy się wię cej kontaktować ze sobą. I tak już ludzie zaczęli coś podejrzewać. Nikt nie może się dowiedzieć o dziec ku. Powiem, że Marcus pozostawił mnie z tym cen nym darem, zanim zginął podczas zatonięcia stat ku. Pamiętaj, proszę, że będę kochała naszego syna, który jest naszą nadzieją na przyszłość. Ewa kochała Cię, Victorze, tak jak Ty kochałeś ją. Nigdy w to nie wątp. Ja też Cię kochałam. Francine Briannie zawirowało w głowie. Victor i F r a n c i n e nie tylko mieli r o m a n s po zatonięciu statku, ale mieli też dziecko. Czy F r a n c i n e wysłała ten list do Victora? Jeśli tak, to dlaczego znalazł się w pliku listów, które dostała od niego? M o ż e nie znalazła w sobie dość odwagi, by mu to wyznać. M o ż e sekret nigdy nie został ujawnio ny, przynajmniej Victorowi. I co się stało z ich synem? O d d e c h uwiązł jej w gardle. Czy D e r e k był p o t o m kiem Victora i F r a n c i n e ? Czy w jego żyłach płynęła krew Delgadów?
~ 186 ~
Przerażona tą myślą, gwałtownie wciągnęła powie trze. Czy więzy krwi stanowiły dla D e r e k a jeszcze sil niejszą motywację, żeby ukraść obrazy? Czy ukrywał te związki, żeby nie dawać policji więcej amunicji przeciwko sobie? Ale wartością obrazów były pieniądze, jakie moż na było za nie dostać, a nie - istniejący bądź nie - związek Victora D e l g a d o z F r a n c i n e K a n e . Listy ni czego nie dowodziły, poza tym, że D e r e k ukrywał tę informację. Wszyscy spędzili wiele miesięcy, zastana wiając się, kto miał największą motywację, żeby pra gnąć obrazów. I przez cały ten czas D e r e k nawet nie wspomniał o związku rodziny Kane'ów z Victorem Delgado. Nancy i Rick nie mogli nic o tym wiedzieć. Na pew no by jej powiedzieli. Pozostawał jeszcze Wyatt. Czy D e r e k podzielił się tą informacją z dziadkiem? A m o ż e dowiedział się o tym właśnie od dziadka? K a t h e r i n e M a r k h a m wspomniała, że Wyatt miał obsesję na t e m a t p r a c D e l g a d o . Czy dlatego? Czy łączyły go więzy krwi z nieżyjącym m a l a r z e m ? Czyżby natrafiła na kolejną informację? A jeśli tak, to czy oczyści o n a imię D e r e k a , czy też sprawi, że będzie bardziej winny? Dzwonek u drzwi wyrwał ją z rozważań o przeszło ści. Wstała i poszła otworzyć, z Lucasem i Diggerem depczącymi jej po piętach. Na ganku stała Katherine M a r k h a m , ubra na w śliczny, błękitny kostium. Miała włosy gładko zaczesane do tyłu. Brianna nagle uświadomiła sobie, że jest w piżamie i szlafroku. Szybki rzut oka na zegar w salonie powiedział jej, że jest po dziesiątej. Kom pletnie straciła poczucie czasu.
~ 187 ~
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale j a d ę właśnie do pracy i chciałam ci po drodze to podrzucić - rze kła K a t h e r i n e . Trzymała w ręce duży, szary blok. - Wejdź, proszę - powiedziała Brianna. - Cześć, Lucas. Coś ci przyniosłam - rzuciła Kathe rine z uśmiechem. Usiadła na kanapie i położyła tecz kę na stoliku. - To było twojego taty. Rysował w tym bloku, kiedy był w szkole średniej. Pomyślałam, że może będziesz chciał go mieć. Lucas energicznie kiwnął głową. Brianna usiadła obok K a t h e r i n e i wzięła Lucasa na kolana. Czuła lek kie napięcie na myśl o tym, że zobaczy rysunki D e r e ka. Widok bloku przypomniał jej, że powinna poświę cić trochę czasu na przejrzenie szkiców, które D e r e k zrobił w więzieniu, ale z jakiegoś powodu nie była w stanie ponownie otworzyć tamtej koperty. Jego sło wa wystraszyły ją, bo sugerowały, że istniały sprawy, o których nie wiedziała i może nie chciała wiedzieć. - Popatrz, potwór morski - odezwał się Lucas, kie rując jej uwagę na rysunek, na którym K a t h e r i n e otworzyła szkicownik. Briannę zaskoczył pogodny szkic potwora morskie go, pojawiającego się przed łodzią, p e ł n ą zszokowa nych turystów. Wiedząc, że D e r e k odebrał od Wyatta nauki, jak być poważnym artystą, nigdy nie spodzie wałaby się czegoś tak lekkiego. - Te rysunki były dla zabawy - Katherine odpowie działa na niezadane pytanie Brianny. - Kolonia arty styczna prowadzi letni obóz dla dzieci. Uczyliśmy tam razem z D e r e k i e m . T e n rodzaj twórczości był o d p o wiedni na wakacje, zwłaszcza dla dzieci. Patrząc z prawdziwym uznaniem na potwora mor skiego, Brianna pomyślała, że w końcu widzi słodszą stronę D e r e k a . Sama zaczynała się zastanawiać, czy widziała w D e r e k u cechy, których po prostu nie po-
~ 188 ~
siadał, ale przecież miał poczucie h u m o r u , chęć zaba wy. Świadczyły o tym te rysunki. - Dziękuję. To dla nas wiele znaczy - zwróciła się do K a t h e r i n e . - To tylko p a r ę bzdurnych rysunków - o d p a r ł a Ka therine, wzruszając r a m i o n a m i . - Chciałabym, żebyś zobaczyła niektóre n a p r a w d ę wyśmienite prace D e reka. Nawet na etapie szkicowania miał oko do szcze gółów i ciekawy p u n k t widzenia. - Prawdę mówiąc, m a m kilka szkiców. D e r e k zro bił je w więzieniu. Właśnie dostałam je od jego adwo kata. Nie miałam jeszcze okazji, żeby je spokojnie obejrzeć. - N a p r a w d ę ? Jakie to szkice? - W s p o m n i e n i a z jego życia. - Chętnie bym je zobaczyła. Naturalnie, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Ależ oczywiście - powiedziała wolno, zastanawia jąc się, czy nie powinna zachować rysunków dla sie bie. D e r e k zdecydował się nie dzielić się nimi z nikim, poza nią. O d c h r z ą k n ę ł a i postanowiła grać na zwłokę. - Ale nie dzisiaj. Muszę zawieźć Lucasa do Kane'ów i jechać do pracy. Z a c z ę ł a m pracować w skle pie z narzutami. - To wspaniale. T e n sklep jest sercem naszego miasta. - A ty szyjesz? - Nie. Zaprojektowałam kilka narzut dla moich przyjaciół, ale sama nie szyję. Moja sztuka jest ściśle związana z p ł ó t n e m . - K a t h e r i n e podniosła się z ka napy. - Ja też powinnam wracać do pracy. - Jeszcze raz dziękuję. Naprawdę to doceniam. Po za Nancy i Rickiem w mieście nie ma wielu ludzi, któ rzy życzliwie wspominają D e r e k a . - Odprowadziła Katherine do drzwi. - Nawiasem mówiąc, słyszałam,
~ 189 ~
że twój wuj chciał się ze m n ą wczoraj zobaczyć, ale nie zastał mnie w d o m u . Może wiesz, o co mu chodziło? - Wujek Steve był tutaj? - zapytała z d u m i o n a Ka therine. - Muszę przyznać, że mnie to zaskoczyło. - M n i e również. - Mogę go zapytać, czego chciał, ale nie jestem pewna, czy mi powie. Nie jesteśmy sobie zbyt bliscy. - To nie ma znaczenia. Jestem pewna, że jeśli cze goś chciał, to jeszcze tu wróci. Pomyślała, czy nie zapytać Katherine o związek Wyatta z Victorem. Nie wiedziała jednak, ile infor macji K a t h e r i n e przekaże M a r k h a m o m , a nie chcia ła, żeby Wyatt dowiedział się, że więzy krwi m o g ą być istotnym e l e m e n t e m zagadki zaginionych obrazów. Pożegnała się więc tylko z gościem. Kiedy z a m k n ę ł a drzwi, przyszło jej do głowy, że do tej pory całą uwagę skupiała na Wyatcie, który nie chciał p o d a r o w a ć obrazów m u z e u m . A tymczasem w sprawę zamieszane były jeszcze dwie osoby, Gloria i Steve M a r k h a m o w i e . M o ż e j e d n o z nich chciało za trzymać obrazy. Jeśli j e d n a k Wyatt był p o t o m k i e m Victora, to miał oczywisty motyw. Albo D e r e k znalazł doskonały spo sób, żeby odpłacić dziadkowi... Westchnęła. J a k dotąd, wszystko, czego się dowie działa, jeszcze bardziej obciążało D e r e k a . Może od krycie prawdy przyniesie tylko więcej bólu.
R o z d z i a ł1 1
Z m a r t w i ł a m Nancy - powiedziała Brianna Rickowi, gdy w drodze do pracy podrzuciła Lucasa do do mu Kane'ów. Lucas zabrał już Diggera do środka, więc na schodkach byli tylko we dwoje. - Miała coś do załatwienia, zaraz będzie - z pew nym z a k ł o p o t a n i e m powiedział Rick. Brianna nie wierzyła w to ani przez chwilę. Nancy nie chciała jej widzieć i dlatego była nieobecna. - Jason opiekuje się d o m e m po sąsiedzku. P a r ę ra zy wpadł na nas i zaprzyjaźnił się z Lucasem. I dlate go był u nas wieczorem. - To właśnie mówiła Nancy. Lucas opowiadał n a m też, że Jason zrobił mu latawiec. I mnie, i Nancy nie zbyt się to p o d o b a ł o , ale doszliśmy do wniosku, że nie bardzo miałaś wyjście z tej sytuacji. Pewnie Lucas się uparł i wymusił na tobie zgodę, żeby Jason pomógł z latawcem. Rick podsuwał jej wytłumaczenie, ale dobrze wie działa, że nie była to do końca wina Lucasa. - Ale kiedy Nancy zobaczyła Jasona jedzącego z wami obiad, to ją zabolało - ciągnął dalej Rick. - Powiedziała, że siedział na miejscu D e r e k a . To sprawiło, że się popłakała.
~ 191 ~
B r i a n n a wciągnęła p o w i e t r z e na widok bólu na twarzy teścia. - Przepraszam. To nie było zaplanowane. Jason przechodził obok z pizzą i wszystko stało się tak nagle. - Jak długo będzie urzędował po sąsiedzku? - Jeszcze tylko p a r ę dni. - Cóż, miejmy nadzieję, że to szybko zleci. A może zaczynasz zmieniać o nim zdanie? - zapytał, patrząc na nią zmartwiony. Przez sekundę musiała się zastanowić. - Łatwo było o wszystko obwiniać Jasona, ale nie był jedynym, który posłał D e r e k a do więzienia - po wiedziała wolno. - Ale był jedynym, który blisko kolegował się z D e rekiem - przypomniał jej Rick. - D e r e k czuł się przez niego zdradzony. I jeśli się z nim zaprzyjaźnisz, to jak byś się odwróciła plecami do D e r e k a . Sądzisz, że D e rek cieszyłby się, że ty i Lucas jedliście obiad z Jasonem? - Nie, nie sądzę - o d p a r ł a spokojnie. Jego spojrzenie złagodniało. - Wiem, że ci ciężko, Brianno. Przeprowadzka w nowe miejsce, s a m o t n e wychowywanie małego chłopca. W tym mieście mieszka wiele osób, z który mi możesz się zaprzyjaźnić. Może Jason nie powinien do nich należeć. - Przerwał. - N o , chyba pójdę zoba czyć, co robi Lucas. Aha, dziś wieczorem wybieramy się na konkurs gotowania chili. M o ż e chciałabyś pójść z Lucasem razem z nami? - Zastanowię się. Jason może t a m być, o n a zaś nie była gotowa na kolejną scenę, zwłaszcza przed całym miastem. Musiała się wycofać i rozważyć, jakie ma możliwości. Kiedy była z J a s o n e m , kiedy się do niej uśmiechał, kiedy ją całował, łatwo jej było zapomnieć, dlaczego
~ 192 ~
nie m o g ą być przyjaciółmi, a może czymś więcej. Ale kiedy znajdowała się w towarzystwie Kane'ów, przy p o m i n a ł a sobie, przez jak wiele razem przeszli, jak Rick i Nancy wspierali ją w najczarniejszych dniach. Byli jej rodziną. Kochali ją, a takich ludzi nie było wielu. Jak mogła wybrać J a s o n a ? Nawet nie powin na rozważać takiej możliwości. A j e d n a k ją rozważa ła, i to ją przeraziło najbardziej.
*** K a r a pomyślała, że mąż jej unika i westchnęła. Kiedyś znała Colina od podszewki, ale o d k ą d obu dził się ze śpiączki, zmienił się. Nie był już wesołym, towarzyskim Irlandczykiem, który nie u m i e trzymać rąk z dala od niej. T e r a z był niecierpliwy, wybucho wy i zdystansowany. Zniknął, gdy tylko dotarli do sa li przykościelnej, gdzie odbywał się k o n k u r s na naj lepsze chili, m ę t n i e t ł u m a c z ą c się koniecznością p o mocy kolegom z policji w ustawianiu stanowisk. P r a w d a j e d n a k była taka, że po p r o s t u chciał od niej odejść. Przez kilka ostatnich nocy sypiał na kanapie, utrzy mując, że śpi niespokojnie i nie chce jej budzić. Colin, który kiedyś nie umiał zasnąć, nie dotykając jej, teraz chciał być w innym pokoju. Ledwie mógł się zmusić do szybkiego pocałowania jej w usta, a dziecko brał na ręce tylko wtedy, gdy nie miał innego wyjścia. Nie wiedziała, czy się bał, czy też coś przestawiło mu się w mózgu. A jeśli już jej nie chce? Jak da radę żyć bez niego? Od dziecięcych lat był całym jej życiem. O g a r n ę ł a ją fala paniki. Córeczka, którą trzymała na rękach, najwyraźniej wyczuwając niepokój matki, zaczęła się wiercić.
~ 193 ~
- Wszystko w porządku - zaczęła ją uspakajać. - Będzie dobrze. Nie po to przeszłam przez to wszyst ko, żeby teraz z niego zrezygnować. M a m nadzieję, że on także ze mnie nie zrezygnował. Faith zamrugała, po czym ponownie zasnęła, prze konana, że w jej świecie wszystko jest w porządku. - Co za słodki aniołek. Ale m o g ę się założyć, że o drugiej n a d r a n e m nie wygląda tak słodko - po wiedziała C h a r l o t t e , dołączając do Kary w kącie p o koju. - Wygląda. Wiele czasu spędziłam, po prostu pa trząc na nią. Nigdy sobie nie wyobrażałam, że in na ludzka istota będzie mi tak bliska. Sądziłam, że bę dzie to jak miłość do Colina, ale to jest coś głębszego. C h a r l o t t e uśmiechnęła się do niej łagodnie. - Mówisz jak m ł o d a matka. - Wiem - odpowiedziała Kara z bezradnym uśmie chem. - Jestem w niej totalnie zakochana. - A gdzie jest młody tata? - Rozmawia z J o e m i W a r r e n e m . - Kiwnięciem głowy wskazała na drugi k r a n i e c pomieszczenia. - Mają nadzieję, że w tym roku pokonają strażaków. P o d o b n o ich szef ma startować w zawodach. Charlotte zaczerwieniła się lekko. - To prawda. Kara zerknęła na nią z zaciekawieniem. - Masz z tym coś wspólnego? - W tym roku, po wycofaniu się Colina, brakowało n a m policjantów. Kolejny przykład na to, jak zmienił się Colin. Był czas, kiedy prędzej by umarł, niż zrezygnował z udzia łu w konkursie gotowania. Zawsze był taki dumny ze swojego chili, nawet kiedy wcale nie było nasmaczniejsze. Ale w tym roku wcześnie zrezygnował ze star tu. Zaoferowała się, że zajmie się siekaniem i wszyst-
~ 194 ~
kimi pracami przygotowawczymi, ale u p a r ł się, że nie czuje się jeszcze dobrze. - Colin nie jest sobą - powiedziała. - M a m nadzieję, że nie odebrałaś moich słów jako narzekania - pospiesznie rzuciła Charlotte. - Nikt się nie spodziewał, że Colin weźmie udział w zawodach po tym wszystkim, przez co oboje przeszliście. Kon kurs kulinarny jest ostatnią rzeczą, jaką mielibyście się przejmować. - Mogłoby mu to dobrze zrobić. Denerwuje się, że nie m o ż e powrócić do swoich normalnych zajęć, ale kiedy ma do tego okazję, ignoruje ją. Nie r o z u m i e m tego. C h a r l o t t e objęła ją r a m i e n i e m i przytuliła do sie bie. - Ciężko ci, prawda? - T a k łatwo mnie odczytać? - Twoja maska dzielnego żołnierza zaczyna się kruszyć. Co się dzieje? Kara ściszyła głos, żeby nikt nie mógł jej usłyszeć. - Pamiętasz, jak mi powiedziałaś, że teraz mogę już u p r a w i a ć seks? O t ó ż Colin, w przeciwieństwie do mnie, nie był podniecony tym pomysłem. Od tego czasu nawet się do mnie nie zbliżył. - To nie takie rzadkie. Ledwo co urodziłaś dziecko. Karmisz piersią. Niektórzy mężczyźni czują się trochę zazdrośni o dziecko i mają trudności z przyzwyczaje niem się do swoich żon w roli matek. Te piersi były je go terytorium, a w przypadku twoim i Colina, jego wyłącznym terytorium. Nigdy nie spałaś z nikim in nym i on też, prawda? - A może właśnie to go niepokoi? M o ż e właśnie zaczął się zastanawiać nad swoimi zasadami moralny mi i zachodzić w głowę, co też sobie myślał, w całym swoim życiu uprawiając seks z j e d n ą tylko kobietą?
~ 195 ~
- N o , tracisz rozsądek, K a r o . Jestem pewna, że tak nie myśli - powiedziała Charlotte, ze zdziwieniem potrząsając głową. - Powoli zaczynam wariować - przyznała Kara. - Colin ze m n ą nie rozmawia. Nie dotyka mnie. I nie chodzi o to, że u m i e r a m z potrzeby seksu, tylko po p r o s t u . . . po prostu brakuje mi go. Brakuje mi nas. Brakuje mi tego, co było pomiędzy nami. Sądziłam, że kiedy się obudzi, wszystko będzie po staremu. Charlotte znów ją uścisnęła. - Dacie sobie z tym radę. Jesteście z Colinem dla siebie stworzeni i nic was nie rozdzieli. Musisz tylko dać mu trochę czasu. Colin kocha cię najbardziej na świecie i wiem, że ty czujesz do niego to samo. Szczerze ci powiem, że wy oboje ustaliliście dla nas wszystkich naprawdę wysokie standardy. Nie u m i e m sobie nawet wyobrazić, żebym doświadczyła w życiu czegoś p o d o b n e g o . Jesteście tak ze sobą związani, ta cy uczciwi wobec siebie nawzajem. - Byliśmy. Ale odzyskamy to - stwierdziła z nową determinacją Kara. - Na pewno. M o ż e spróbujemy jakiegoś chili? U m i e r a m z głodu. - Dobry pomysł. Kara włożyła Faith do wózka i ruszyły wzdłuż stoisk, rozważając, które chili wygląda najbardziej zachęcająco. Przesuwały się powoli, bowiem bez przerwy zatrzy mywali je znajomi i sąsiedzi, chcący zobaczyć dziecko. P o m i m o oświadczenia, że jest głodna, Charlotte nie sprawiała wrażenia, jakby się spieszyła ze spróbowa niem jakiegoś chili, tylko prowadziła je w kierunku Colina i J o e g o . - Wiem, co robisz - stwierdziła Kara. - Ale nie mo żesz się bawić w swatkę, skoro i tak jestem żoną tego faceta.
~ 196 ~
Przystanęła, żeby przepuścić p a r ę osób. Nie była gotowa, żeby zademonstrować wszystkim, jak bardzo rozeszli się z Colinem. - M o ż e nie chodzi o ciebie - rzuciła C h a r l o t t e z przewrotnym błyskiem w oczach. Przez chwilę Kara była zdezorientowana, ale szybko zrozumiała, gdzie koncentruje się uwaga Charlotte. - Och, Charlie, tylko nie J o e ! On jest żonaty. - Wiem. Jesteśmy tylko przyjaciółmi. - N a p r a w d ę ? - zapytała strapiona Kara. - Tak, zapewniam cię - powiedziała Charlotte, ale nie patrzyła Karze prosto w oczy. - J o e i Rachel mieli różne problemy, ale czy na prawdę chcesz się wplątywać w cudze małżeństwo? - Nie wplątuję się. Po prostu lubię jego towarzy stwo. - A poza tym jest atrakcyjny. - No cóż, to też - przyznała ze śmiechem Charlot te. - Uspokój się, Karo, nie zamierzam ł a m a ć żad nych zasad. - Bardziej się przejmuję twoim sercem. Lubisz wszystko traktować lekko i swobodnie, ale jesteś o wiele wrażliwsza, niż się do tego przyznajesz. Jeśli chcesz się z kimś związać, to czemu nie z Andrew? Jest równie przystojny, a znacznie mniej uwikłany. - Ale niezupełnie wobec mnie. Ciągnie się za nami nasza historia, zupełnie jak tłum samotnych kobiet za Andrew. Popatrz na niego. Jest nimi okrążony. A n d r e w znajdował się p o ś r o d k u grupy kobiet w wieku od dwudziestu do pięćdziesięciu paru lat. - Ma wiele wielbicielek - przyznała Kara. - Starych i młodych. - Ma tę świętą charyzmę. Bardzo potężną. Wiele kobiet pożądało także mojego ojca, ale matka zawsze umiała je przepędzić.
~ 197 -
- To samo możesz zrobić w przypadku Andrew. Lubi cię. Dowiedziałaś się, dlaczego odwołał kolację? - Nie, p o d a ł jakieś mgliste usprawiedliwienie, że coś mu wypadło, i nie zaprosił mnie już ponownie. Typowy mężczyzna. Gdy tylko cię złowią, przestają się tobą interesować. - Nie wydaje mi się, żeby to była prawda - powie działa Kara. - I bardzo dobrze. J e s t e m szczęśliwa, że jestem singielką. Przestań więc narzekać. Zobaczmy, co przygo towali chłopcy. Chłopcy jedli chili i rozmawiali o koszykówce. Co lin posłał Karze uśmiech, a o n a natychmiast poczuła, jak część jej napięcia się ulatnia. Wyglądał jak dawny Colin. Po prostu wystarczyło, żeby wyszedł z d o m u i znalazł się pomiędzy ludźmi. - Cześć, Charlotte - powiedział Colin. - Spróbuj trochę tego chili. Będzie ci smakowało. Kara zauważyła uśmiechy, jakie wymienili Colin i J o e . Najwyraźniej na coś się zanosiło. J o e nałożył chili do dwóch małych miseczek i p o d a ł jej jedną, drugą zaś Charlotte. - Oj, zaczekaj, K a r o - odezwał się Colin. Ale się spóźnił. Ognisty płomień już przesuwał jej się w gardle. Colin p o d a ł jej butelkę z wodą. Wzięła ogromny łyk. - O Boże... To piekielnie ostre - powiedziała, kie dy znów była w stanie mówić. - Nie może być takie ostre - stwierdziła Charlotte. - Spróbuj sama - zaproponowała Kara. - Właśnie, spróbuj - podjął J o e . Charlotte wzięła do ust mniejszy kęs niż Kara i skrzywiła się, przełykając. - To jest o k r o p n e . Jak to się mogło stać? Przecież d o d a ł a m tylko odrobinę pieprzu.
~ 198 ~
- To ty przygotowałaś to chili, Charlotte? - zapyta ła Kara. - P o m a g a ł a m J o e m u , ale to on zrobił większość - oświadczyła Charlotte, czerwieniąc się lekko. Kara zwróciła się do Joego: - Pozwoliłeś jej gotować? Chciałeś popełnić samo bójstwo? Wszyscy wiedzą, że Charlotte nie umie go tować. - Powiedziałam mu to - stwierdziła Charlotte. J o e spojrzał na nią z błyskiem w oczach. - Myślałem, że jesteś taka skromna. - Nigdy nie jestem skromna. - Co cię n a p a d ł o , Charlotte? Nigdy nie widziałem, żebyś chwyciła nóż do ręki, chyba że otwierasz k o m u ś brzuch - odezwał się Colin. - Chciałam p o m ó c - powtórzyła Charlotte. - J o e , nie próbowałeś tego wcześniej? - Nie. Przez całą noc stało w lodówce. Podgrzałem je po przyniesieniu tutaj. Ale nie martw się, nikt inny jeszcze się nie zbliżył do garnka. Chciałem je stąd za brać, ale Colin wymyślił, że będzie trochę zabawy, gdy damy wam spróbować. - Bardzo ładnie - powiedziała Kara, żartobliwie klepiąc męża po ramieniu. Colin się roześmiał. - Próbowałem cię ostrzec, ale z a n a d t o się pospie szyłaś. J o e chwycił garnek. - Wyniosę to do samochodu. - Dobry pomysł - zgodziła się Charlotte. - W e z m ę resztę rzeczy. Z e b r a ł a miseczki z przyprawami i ruszyła za J o e m . Kiedy odeszli, Kara odwróciła się do Colina. Była szczęśliwa, że widzi na jego twarzy uśmiech. Już chciała go spytać, jak się czuje, czy nie jest zmęczony
~ 199 ~
i nie chce wracać do d o m u , ale powstrzymała się. Był zirytowany jej nieustannym pilnowaniem. Był doro sły, sam mógł decydować, kiedy ma dość. - Myślę, że Charlotte ma słabość do J o e - powie działa. Colin wytrzeszczył oczy. - Nie ma mowy. Nie zaangażowałaby się w żonate go faceta. - Nie powiedziałam, że się zaangażowała. Ale zde cydowanie coś między nimi iskrzy. Nie widziałeś, jak na siebie patrzyli? - Byłem zbyt zajęty patrzeniem na ciebie. - Przysu nął się bliżej i objął ją ramieniem w talii. - Karo, prze praszam. - Nie musisz przepraszać - zaczęła, ale przerwał jej, potrząsając głową. - Muszę. Przez ostatnie tygodnie byłaś niezwykła, a ja byłem durniem. Pozwolisz mi to sobie zrekom pensować? G d y oczyma pełnymi łez spojrzała mu prosto w twarz, po raz pierwszy zobaczyła, że był naprawdę obecny. - Nie ma nic do rekompensowania. K o c h a m cię nawet wtedy, gdy jesteś durniem. - Ja też cię kocham. Patrzył na nią z czułym uśmiechem, który zawsze uwielbiała. - Znajdowałem się w dziwacznym świecie, zdezo rientowany jak po przebudzeniu z drzemki, kiedy nie wiesz, która godzina, ani nawet nie jesteś pewna, czy w ogóle spałaś. T a k się czułem niemal każdego dnia. Niezbyt dobrze dawałem sobie z tym radę. - Cieszę się, że mi to mówisz. - O p a r ł a dłoń na je go torsie, po czym wspięła się na palce i z czułością pocałowała go w usta.
~ 200 ~
- Nie mogę uwierzyć, że J a s o n miał rację - powie dział Colin. - W czym? - Twierdził, że kiedy ci powiem, co czuję, napalisz się na mnie. Nie sądziłem, że to takie łatwe. - Jeśli chodzi o ciebie, zawsze byłam łatwa. D o b r z e o tym wiesz. - Już od jakiegoś czasu chciałem ci powiedzieć, co czuję. Ale nie u m i a ł e m tego ubrać w słowa - rzekł po ważniejszym t o n e m . - Wiedziałem, że cię od siebie odpycham, lecz nie potrafiłem się powstrzymać. Ła twiej mi było oddychać, gdy nie było cię koło mnie. Zawsze mi się przyglądałaś. Zauważałaś nawet naj mniejsze moje potknięcia. Nic nie m o g ł e m przed to bą ukryć. Wstydziłem się. Jego słowa nieco ją zabolały, ale doceniła szcze rość. - Trzy miesiące spędziłam, patrząc, jak śpisz, Colinie, czekając na najmniejsze drgnięcie powiek, ruch palców, na coś, co powiedziałoby mi, że nadal tutaj jesteś. Podejrzewam, że teraz obserwuję cię ze stra chu, żebyś mi nie umknął, gdy nie b ę d ę patrzyła. Po staram się przestać. -
Nigdzie się nie wybieram, K a r o . D o c h o d z ę do zdrowia. Nie zostawię cię. - Pocałował ją ponow nie. - Chcesz wrócić do d o m u , żeby się porządnie p o godzić? Roześmiała się, słysząc znajome pytanie. Nawet kiedy byli jeszcze trzynastoletnimi dziećmi, zawsze mówił jej, żeby gdzieś poszli i się pogodzili. - Oczywiście. Z a n i m jednak zdążyli się ruszyć, podszedł do nich Jason. Wyglądał na zmęczonego, spoglądał ostrym wzrokiem i z irytacją zaciskał zęby. - Cześć - rzucił krótko.
~ 201 ~
- Co się dzieje? - zapytała Kara. - Nic. Po prostu jestem głodny. Polecacie jakieś chili? - J e d y n e , k t ó r e p r ó b o w a ł a m , było n a p r a w d ę o k r o p n e - odpowiedziała. - A ty, Colin? - W a r r e n a jest dobre, ale kolejka do D a n a McCarthy'ego ciągnie się aż do drzwi, więc pewnie w tym ro ku strażacy pokonają nas na głowę. Jason kiwnął głową, ale wyglądał na rozkojarzonego. - Z n o w u rozmawiałeś z Brianną? - zapytała Kara, przekonana, że jego ponury nastrój miał coś wspólne go z wdową po D e r e k u . - Widziałem ją wczoraj wieczorem. Jest tutaj? - Nie wydaje mi się - odpowiedziała Kara. - Co się stało wczoraj wieczorem? - zadał pytanie Colin. Jason nie odpowiedział, wpatrzony w zbliżającą się do nich osobę. Kara odwróciła się i zobaczyła Nancy K a n e zmierzającą ku nim zdecydowanym krokiem. Było to dość zaskakujące, gdyż przez ostatnich pięć lat Kane'owie unikali Jasona. - M a m ci tylko j e d n o do powiedzenia, Jasonie - rzuciła gwałtownie Nancy. Sprawiała wrażenie, jak by była nieświadoma obecności innych ludzi. - Brian ną i Lucas są wszystkim, co mi zostało po m o i m synu, którego mi zabrałeś. Traktowałam cię jak własne dziecko, a ty odwróciłeś się przeciwko Derekowi. Te raz więc trzymaj się od nich z daleka. Słyszysz mnie? Trzymaj się z daleka. Głos jej się trząsł z wściekłości. Odeszła, a Jason pobladł. Podczas tej krótkiej kon frontacji otaczający ich ludzie umilkli. K a r a szybko wymieniła spojrzenia z Colinem. Dostrzegła w jego oczach zatroskanie.
~ 202 ~
Colin odwrócił się w stronę zgromadzonych. - Czy ktoś może mi polecić któreś chili? - zapytał, odwracając uwagę od Jasona. Taki był Colin, zawsze był obrońcą. Cisza się skończyła. Kara położyła dłoń na ramie niu Jasona. - C o , do cholery, zrobiłeś? - Zjadłem obiad z Brianną i Lucasem. Nancy na tknęła się na nas - z napięciem w głosie o d p a r ł Jason. - Musisz zostawić Briannę w spokoju. To może zranić zbyt wielu ludzi, nie wyłączając ciebie. - Staram się - powiedział. - Staraj się bardziej.
*** - Przepraszam, że zepsułam twoje chili. Musiałeś mnie czymś rozproszyć - zwróciła się C h a r l o t t e do Joego, który wkładał garnek do bagażnika swoje go samochodu. - Przynajmniej nikogo nie otruliśmy. To by się nie spodobało twojej m a m i e . Roześmiała się. - To prawda, ale winą obarczyłaby mnie, a nie cie bie. Ma słabość do przystojnych facetów, stojących po stronie prawdy i sprawiedliwości. - Muszę nieco lepiej p o z n a ć twoją m a m ę . Zaintry gowałaś mnie. - Będzie dla ciebie urocza. Tylko ze m n ą jej się nie układa. Bardzo się różnimy i nigdy się nawzajem nie rozumiałyśmy. Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek się zrozumiały. Wracasz z powrotem do środka? - Nie. N a d a l jeszcze pali mnie w ustach. - M n i e też. Moglibyśmy pójść na lody. - Spostrze gła wahanie w jego oczach i uświadomiła sobie, że
~ 203 ~
przeholowała. - J e d n a k ja powinnam chyba tu zostać i p o m ó c w liczeniu głosów. - To jest m a ł e miasto, Charlotte. - Wiem. To był głupi pomysł. - Wzięła głęboki od dech. - Chyba przejdę się nieco przed powrotem na salę. Zawsze lubiłam otoczenie kościoła w nocy. Gdy rodzice kładli się spać, wychodziłam przez o k n o z mojej sypialni i przychodziłam tutaj. - Żeby się spotkać z Andrew? U ś m i e c h n ę ł a się. - P a r ę razy, ale głównie się włóczyłam. W ciemno ści mogłam być sobą. Byłam z dala od wiecznie obser wującej mnie uważnie matki, czułam się więc wolna. - Pokaż mi, gdzie zwykle chodziłaś - zaproponował. Jeśli pójście na lody w miejscu publicznym było złym pomysłem, to łażenie po ciemku wokół kościoła było jeszcze gorsze. Kiwnęła j e d n a k głową i poprowa dziła go pomiędzy drzewami. Szli w milczeniu. J o e nie należał do gadatliwych i nie odzywał się, chyba że miał coś k o n k r e t n e g o do powiedzenia. Właściwie po d o b a ł o jej się to. Przystanęła pod drzewem o zwieszających się gałę ziach, które tworzyły gęsty baldachim nad trawą. - To było moje ulubione drzewo do wdrapywania się. Byłam chłopczycą. Raz u d a ł o mi się wspiąć na sam czubek. - Lubisz wysokie miejsca, prawda? To dlatego za wsze widuję cię biegającą albo jeżdżącą na rowerze po wzgórzach otaczających miasto. - Chyba tak. - Była trochę zdziwiona, że wiedział o niej takie rzeczy. - W widoku z góry jest coś, co otwiera przede m n ą świat. M o i m innym ulubionym miejscem jest dzwonnica. Chcesz zobaczyć? - Jasne.
~ 204 ~
Ruszyła w stronę pustego kościoła. Weszli do środ ka bocznym wejściem. Wąskimi, kręconymi schodami poprowadziła go na szczyt wieży. Stary dzwon został zdjęty wiele lat temu, ale otwarte o k n a zapewniały wspaniały widok. - Za dnia m o ż n a stąd zobaczyć o c e a n i statki wpły wające do portu i wypływające w morze. W nocy zaś to miejsce jest idealne do obserwacji gwiazd - powie działa. G d y J o e zbliżył się do niej, o d d e c h uwiązł jej w piersi. Z a p o m n i a ł a o przytulnym, przyjaznym kli macie, panującym w wieży. - Przychodziłaś tutaj z Andrew? - zapytał. - Jesteś b a r d z o ciekawy, co robiłam razem z An drew. Czy powinnam zacząć cię wypytywać o twoje dawne dziewczyny? - Nie ma żadnych. Zacząłem chodzić z Rachel, gdy miałem piętnaście lat. Kiedy byliśmy w szkole śred niej, p a r ę razy na k r ó t k o zrywaliśmy ze sobą, ale ni gdy nie związałem się na dłużej z żadną inną. Była zdumiona, że nie był w innych związkach, ale zarazem jego słowa przypomniały jej, że Rachel za wsze była i p r a w d o p o d o b n i e zawsze będzie dla niego tą jedyną. - A ty, C h a r l o t t e ? Miałaś jakichś innych chłopa ków poza A n d r e w ? - Tuziny - rzuciła lekko. - Myślałem o poważniejszych związkach. - Nie wiążę się na poważnie. P o m i m o ciemności widziała jego zaciekawione spojrzenie i pożałowała, że użyła takich słów. - Byłam zajęta n a u k ą w szkole, p o t e m studiami, praktykami lekarskimi, pracą, przeprowadzką tutaj. Kiedy miałabym znaleźć czas na flirty?
~ 205 ~
- Nie wydaje mi się, żeby chodziło tylko o czas. Co sprawiło, że nie masz ochoty na poważne związki? Z ł a m a n e serce? - Och, proszę, w szkole średniej każdy ma z ł a m a n e serce. Niektórzy nawet co tydzień. - Z d r a d z i ł e m ci j e d n ą z moich tajemnic - przypo mniał jej. - N a d a l winna mi jesteś rewanż. Powiedz mi, dlaczego wyjechałaś z Z a t o k i Aniołów. - Chciałam zostać lekarzem. - Zawsze? Westchnęła. Był uparty. Nic dziwnego, że wszyscy w mieście uważali go za dobrego śledczego. - Nie, nie zawsze - przyznała. - Dlaczego właśnie medycyna? Nikt nigdy nie zapytał jej, dlaczego została leka rzem. I nagle, w ciszy i spokoju ciemnej nocy, poczu ła, że chce mu powiedzieć. - Wiele lat t e m u poroniłam. We właściwym czasie nie otrzymałam pomocy lekarskiej i dziecko u m a r ł o . Chciałam znaleźć sposób, żeby to jakoś naprawić, że by uratować dziecko kogoś innego. Ponieważ byłam dobra z przedmiotów ścisłych, poszłam na medycynę. - Przykro mi, Charlotte. Jego ciche słowa sprawiły, że w jej oczach pojawiły się łzy. - Niepotrzebnie. Daję sobie radę. Joe wyciągnął ręce i po chwili p a d ł a mu w objęcia. O p a r ł a głowę na jego piersi i wsłuchała się w równe bicie jego serca. Kiedy straciła dziecko, rozpaczliwie pragnęła, żeby ktoś ją pocieszył, ale musiała przez wszystko przejść sama. M a t k a o to zadbała. Niechętnie się odsunęła. Wiedziała, że nie m o ż e wykorzystać dawnej tragedii, żeby nie stworzyć no wych kłopotów. - Dziękuję, Joe.
~ 206 ~
Przechylił głowę, nie spuszczając z niej wzroku. - A n d r e w o tym wie? - Nigdy nie powiedziałam, że był ojcem. - Ale nie powiedziałaś, że nim nie był. - Jedyną osobą, która wiedziała o tamtej ciąży, by ła moja matka. Uwierz mi, o n a na p e w n o nikomu nie powiedziała. To była hańba. Przyniosłam wstyd ro dzinie. - Nie powiedziała twojemu tacie? - Och, nie. Uważała, że mój błąd będzie źle o niej świadczył. - Co by zrobiła, gdybyś nie poroniła? - Planowała m n i e gdzieś wysłać, wymyślić jakąś wy cieczkę na drugi koniec kraju. P r a w d o p o d o b n i e poje chałabym, bo byłam zmieszana i przerażona, o n a zaś była b a r d z o groźna. - T e r a z rozumiem, skąd się wzięło tyle gniewu w waszych stosunkach. Gdyby któraś z moich sióstr zaszła w ciążę w szkole średniej, moja m a m a byłaby przy niej i tuliła ją w ramionach. Nie rozważałaby wy słania jej gdzieś daleko. C h a r l o t t e starała się powstrzymać łzy. - Twoja m a m a musi być bardzo dobra. T e r a z już wiem, po kim to odziedziczyłeś. Powinniśmy już iść, J o e . Z r o b i ł o się p ó ź n o . O n a zaś zaczynała go lubić o wiele za bardzo. - D o b r z e . Chcę tylko, żebyś wiedziała, Charlotte, że b ę d ę strzegł twojej tajemnicy. Uśmiechnęła się łagodnie. - Nie wyznałabym ci jej, gdybym tego nie wiedziała.
R o z d z i a ł1 2
Czy Jason nie pogniewa się na mnie, jeśli pójdę puszczać latawca bez niego? - zapytał zmartwiony Lu cas, kiedy w sobotę r a n o czekali w salonie na Ricka. - J e s t e m p r z e k o n a n a , że nie - odpowiedziała Brianna, siadając o b o k niego na kanapie. Rick za dzwonił w piątek wieczor em, żeby u m ó w i ć się na puszczanie latawca. Stwierdził, że to zajęcie jest tradycją rodzinną, którą chce dzielić ze swoim wnu kiem. Zgodziła się, mając nadzieję na załagodzenie napięć. - Ale Jason przyjdzie jutro, żeby przyglądać się, jak mi idzie w zawodach, prawda? - drążył Lucas. - Nie jestem pewna - rzekła. Buzia Lucasa posmutniała. - Przestał mnie już lubić, tak? Była wstrząśnięta jego pytaniem. - Ależ skądże. Skąd ci to przyszło do głowy? - T a t u ś zezłościł się na mnie i nie chciał, żebym go widział. Słyszałem, jak mówiłaś to babci przez tele fon. - Nie, nie, kochanie - powiedziała, biorąc go na kolana. - Twój tatuś b a r d z o cię kochał. Nie chciał, żebyś go odwiedzał, bo chciał, żebyś miał więcej cza-
~ 208 ~
su na zabawę z kolegami. Wcale się na ciebie nie gniewał. Twój tatuś cię uwielbiał. Nigdy nie myśl, że było inaczej. Zaczęła scałowywać łzy z policzków synka. - Dlaczego nie mógł mieszkać z nami? - Po prostu nie mógł - odpowiedziała, wiedząc, że Lucas jest za mały, aby zrozumieć. - A co będzie, jeśli ty zrobisz coś złego i zmuszą cię, żebyś zamieszkała w tym wielkim, okropnym bu dynku? Zrobiłaby wszystko, żeby usunąć strach z jego oczu. Miała nadzieję, że z czasem przestanie się bać, że o n a także może go opuścić. - To się nigdy nie stanie. Zawsze będziemy razem. Nic nas nie rozdzieli. Lucas się uśmiechnął. - K o c h a m cię, mamusiu. - Ja też cię kocham. Rozległ się dzwonek do drzwi. - Przyjechał dziadek. Weź swoją kurtkę - powie działa, wstając z kanapy. Rick miał na sobie dżinsy i wiatrówkę, a w brązo wych oczach podniecenie. - Mój chłopiec jest gotowy? - Tak. Bardzo jest przejęty waszą wyprawą - o d p o wiedziała, gdy Lucas zmagał się z kurtką. - Ja też. U p ł y n ę ł o trochę czasu, od kiedy ostatni raz puszczałem latawce. - Bądź grzeczny dla dziadka, dobrze? Trzymaj się go i r ó b to, co powie - zwróciła się Lucasa. - D o b r z e , mamusiu. Obiecuję. - Ze m n ą zawsze jest grzeczny - powiedział Rick. - Cieszę się. Dziękuję, że go zabierasz. Uwielbia spędzać czas z tobą. Rick szybko kiwnął głową, p e ł e n emocji.
~ 209 ~
- Bardzo go kochamy. Każdego dnia dziękujemy Bogu, że zjawił się w naszym życiu. - Przerwał. - Nan cy było przykro, że wczoraj nie spotkała się z tobą. Ale dziś wieczorem zobaczymy się na pikniku w par ku, prawda? - Jasne. Brianna odprowadziła ich na ganek i patrzyła, jak wsiadają do samochodu Ricka i wyjeżdżają na ulicę. Na sąsiednim podjeździe stał j e e p Jasona. Nie wi działa go od tamtego wieczora, kiedy Nancy przerwa ła im obiad. Powiedziała sobie stanowczo, że nadal nie zamie rza go widzieć, i weszła do d o m u . Z a m k n ę ł a drzwi i dla pewności przekręciła zamek. Powinna się s k o n c e n t r o w a ć na rozpakowywaniu, na myśleniu o D e r e k u . Ale ostatnimi czasy to obraz J a s o n a pojawiał się w jej głowie i jakoś nie potrafiła go stamtąd usunąć. Ponownie rozległ się dzwonek. Serce zabiło jej mocniej. Jeszcze zanim otworzyła drzwi wiedziała, że to on. Jason miał na sobie wyblakłe dżinsy i podkoszulek, który opinał jego szerokie bary. C i e m n e , kręcone włosy były wilgotne, może po surfowaniu w oceanie, a m o ż e po niedawnym prysznicu. Miał gładko wygo loną twarz i... takie seksowne usta. N a p r a w d ę powin na znów go zobaczyć w policyjnym m u n d u r z e . Chcia ła mieć w pamięci tamtego bezwzględnego, niezłom nego glinę, a nie tego faceta. Odchrząknęła, uświadomiwszy sobie, że też się jej przyglądał. Była u b r a n a swobodnie, w dżinsy i swete rek. Nic nie zrobiła z włosami, nie umalowała się przekonana, że większość dnia spędzi, rozpakowując w garażu ostatnie pudła. T e r a z żałowała, że nie mia ła na wargach choćby odrobiny błyszczyka.
~ 210 ~
P e ł n a napięcia cisza wydłużała się. Brianna chciała zaprosić go do środka, ale bała się to zrobić. W jego oczach tliło się coś, niby gniew... a m o ż e głód? Dreszcz przebiegł jej po plecach. - Wczoraj wieczorem, podczas konkursu gotowa nia, Nancy n a p a d ł a na mnie - odezwał się, przerywa jąc ciszę. - Powiedziała, żebym trzymał się od ciebie z daleka. Rick nie wspomniał o tej konfrontacji. - C z e m u więc przyszedłeś? - zapytała ostrożnie. - Bo nie u m i e m trzymać się od ciebie z daleka. Wszedł do jej salonu, kopnięciem zamknął za sobą drzwi i porwał ją w ramiona. Jego wargi były twarde i żądające, zmuszające ją do rozchylenia ust, aby mógł wsunąć do środka język. Jęknął z przyjemności, sprawiając, że iskra pomiędzy nimi przerodziła się w p ł o m i e ń . Wszelkie myśli Brianny, żeby go odepchnąć, uleciały z dymem. To było szaleństwo, to była lekkomyślność, to był praw d o p o d o b n i e błąd, ale na Boga, czuła, że to jest wła ściwe. Nie chciała z nim walczyć, nie chciała walczyć sama ze sobą. P o d d a ł a się jego pocałunkowi, wsuwa jąc dłoń pod jego koszulkę. Czuła, jak ciepło jego skóry przenika ją do środka. T a k długo była zimna, a Jason był cudownie gorący. Uniósł głowę. Jego ciemne oczy były pełne obietnicy. - P r a g n ę cię. - No to mnie weź - powiedziała, poddając się nie uniknionemu. Potykając się, dotarli do sypialni, zatrzymując się co chwilę, żeby zrzucić kolejne części garderoby. Ja son miał piękne ciało, o p a l o n e na słońcu, o rzeźbio nych mięśniach, silnych, szorstkich, pełnych namięt ności r a m i o n a c h i dłoniach. Od bardzo dawna nie czuła się tak pożądana.
~ 211 ~
Popchnął ją w stronę łóżka, po czym sięgnął do ty łu i rozpiął jej stanik. Pod jego spojrzeniem czuła się bezbronna, a jednocześnie b a r d z o kobieca. Pocało wał jej wargi, po czym przesunął usta w dół, na jej obojczyk, w dolinę pomiędzy piersiami. W końcu ję zyk Jasona zaczął krążyć wokół jej sutków. Miała wrażenie, że przenika ją płynny ogień. Kiedy przyciągnął do siebie jej biodra, przez mate riał bokserek poczuła jego erekcję. R a z e m opadli na łóżko. Ściągnął z niej majtki. Brianna zsunęła mu do kolan bokserki, które zrzucił kopnięciem. Ujął w dłoń jej głowę, k t ó r ą położyła na poduszce. Jego druga ręka wsunęła się pomiędzy uda, dotyka jąc, drażniąc, wsuwając się do środka. Niespokojnie poruszała nogami, pragnąc więcej, niż tylko jego swawolnych palców. Ale J a s o n torturował ją swoimi ustami i rękami, budząc głęboką, p o t ę ż n ą p o t r z e b ę wyzwolenia. - To nie wystarczy. Chcę cię całego - wydyszała. T a k a z a c h ę t a mu wystarczała. Okraczył jej ciało, r o z s u n ą ł u d a i wsunął się do środka, wypełniając p u s t k ę w jej duszy, wyganiając z jej głowy wszelkie myśli i sprawiając, że czuła, jakby była j e g o częścią, a on częścią niej, i jakby już nigdy nie m i a ł a być sa m a . Było to ożywcze, a j e d n o c z e ś n i e przerażające uczucie. N i e chciała, żeby się kiedykolwiek skoń czyło.
*** Serce Jasona długo musiało się uspokajać. Nie chciał wysuwać się z Brianny, nie chciał zrywać tej więzi. Nigdy jeszcze nie czuł się równie zsynchronizo wany z żadną kobietą, nie tylko fizycznie, ale również emocjonalnie.
~ 212 ~
Cholera! O czym on myśli? Zachowywał się jak baba. G ł ę b o k o oddychając, przetoczył się na plecy i wziął Briannę w objęcia. Położyła mu głowę na piersi i ob jęła go r a m i o n a m i w pasie. Z a m k n ą ł oczy, rozkoszu jąc się jej słodkim zapachem, dotykiem jej włosów na swoim torsie. Kochanie się z nią było czymś więcej, niż sobie kiedykolwiek wyobrażał. Łączyło ich tyle namiętności, tyle gorących emocji. Pragnęła go rów nie m o c n o jak on jej. A m o ż e po prostu była s a m o t n a . . . Ta myśl starła uśmiech z jego twarzy. M o ż e tylko szukała sposobu, żeby wyrwać się z te go odrętwienia... Napiął mięśnie i gwałtownie otworzył oczy. M o ż e to wcale nie był początek czegoś, tylko ulegnięcie lek komyślnemu impulsowi, podstawowym p o t r z e b o m fi zycznym... Brianna usiadła, zasłaniając k o ł d r ą piersi, i rozej rzała się niepewnie. - T r o c h ę za p ó ź n o . Już wszystko widziałem - ode zwał się, przeciągając słowa. Przez chwilę wpatrywała się w niego. Chciał, żeby coś powiedziała, ale nie byle co, tylko to, co chciał usłyszeć. Gwałtownie zerwała się z łóżka, zaczęła zbierać swoje ubranie i zakładać je na siebie równie szybko, jak je wcześniej zdejmowała. P o t e m zaczęła mu rzu cać jego ubranie, bokserki, dżinsy, koszulkę. Zdarza ło mu się już wyskakiwać z niejednego łóżka, ale ni gdy jeszcze w takim tempie. I nie pamiętał, żeby kie dykolwiek wyprzedziła go w tym kobieta. - Hola, po co ten pośpiech? - zapytał. - Musisz się ubrać. Lucas m o ż e wrócić w każdej chwili. - Nie martwisz się o Lucasa. Co się stało?
~ 213 ~
- Nie możesz zostać. Nie możemy tego więcej ro bić - rzuciła pospiesznie, przygładzając dłonią potar gane włosy. - Zdecydowanie powinniśmy to robić. Było wspa niale. - Jason, musisz już iść. - Nie tego potrzebuję, zresztą ty też nie. Uspokój się, Brianno, i porozmawiaj ze m n ą . Wyszła z pokoju. Wstał i powoli zaczął się ubierać, grając na zwłokę. Z a m i e r z a ł a go wyrzucić i już nigdy się do niego nie odezwać. Ale to, co ich połączyło, nie mogło się tak skończyć. Kiedy wszedł do d u ż e g o pokoju, c z e k a ł a przy drzwiach, z r ę k o m a zaplecionymi wokół talii i strachem w oczach. - Czego się boisz? - zapytał. - D o b r z e wiesz, czego się obawiam. Ty i ja nie mo żemy być razem. - Było n a m razem fantastycznie. - To był tylko seks, Jasonie. Chciałam być z męż czyzną, a ty byłeś chętny. To wszystko. Nie chciał wierzyć, że w tym, co powiedziała, było choć ziarnko prawdy. Ale obudziły się w nim wątpli wości. Powiedziała mu, że jest zmęczona, że jest sa m o t n a , że jest zimna, on zaś pragnął to wszystko od niej odsunąć. J e d n a k Brianna nigdy nie mówiła, że jej na nim zależy. Może chodziło jedynie o p o d r a p a nie swędzącego miejsca. Jej mąż przez długi czas sie dział w więzieniu. Była s a m o t n ą matką. Ile mogła mieć kontaktów damsko-męskich? Serce mu stwardniało. Otworzył się przed nią. Wy znał jej, że pragnął jej od pierwszej chwili, gdy ją zo baczył, a tego nie powiedział jeszcze nigdy żadnej ko biecie. Nie mógł zliczyć, ile razy był świadkiem, jak
~ 214 ~
ojciec robił z siebie głupca z powodu jakiejś kobiety, i nie zamierzał iść w jego ślady. - Kto powiedział, że to było coś więcej niż seks? - rzucił wyzywająco. - No to zgadzam się, że było nieźle - odparowała. O p a r ł rękę na jej karku i przyciągnął do siebie jej usta, rozgniatając wargi pocałunkiem, którego żadne z nich długo nie zapomni. - D o b r z e n a m razem. I pewnego dnia, już niedłu go, nie pozwolisz mi odejść. Będziesz m n i e błagała, żebym został.
*** A k u r a t ! Brianna zatrzasnęła za nim drzwi, ale mrowienie, jakie czuła na wargach dowodziło, że się oszukiwała. Potrzebowała całej siły woli, żeby go wy rzucić, podczas gdy jej ciało błagało o więcej. Co, u diabła, zrobiła? Podniosła rękę, żeby założyć za ucho opadające włosy i światło odbiło się od jej pierścionka z d i a m e n t e m . Powoli, głęboko wciągnęła powietrze. Wydawało się, że minęło wiele czasu, od kiedy D e r e k wsunął go na jej palec. Weszła do sypialni, zdjęła pierścionek i włożyła do szkatułki z biżuterią. Natychmiast ogar nęła ją chęć wyciągnięcia go z powrotem, ale stłumi ła ją. Nie jest już mężatką. Nie jest już mężatką. Ta myśl tak m o c n o nią wstrząsnęła, że aż zakręciło jej się w głowie, i musiała usiąść na łóżku. Zmierzwio na pościel była jeszcze ciepła, a w powietrzu nadal unosił się zapach wody po goleniu. Od dawna już ża den mężczyzna nie dzielił z nią łóżka. Od pięciu lat, jeśli nie liczyć paru wizyt w więzieniu.
~ 215 ~
Namiętność pomiędzy nią a J a s o n e m wykroczyła daleko poza granice fizyczności. Czuła się z nim zwią zana w sposób, jakiego się nie spodziewała. Gdy się kochali, nie pojawiło się ż a d n e skrępowanie. T o , co stało się później, to już zupełnie inna historia, i to o n a była główną winowajczynią. Przestraszyła się. Czuła cudowny dreszcz podniecenia, który śmiertelnie ją przeraził. Chciała to robić znowu i znowu, i znowu. Ale jakże mogła? Przerażenie zastąpiło poczucie winy. Nie powin na pragnąć J a s o n a w swoim łóżku, w swoim d o m u , w swoim życiu. Kane'owie go nienawidzili. Był ich wrogiem i powinien być również jej nieprzyjacielem. Lecz czy nie nadszedł czas, żeby przestać się martwić o to, co myślą inni, i skoncentrować się na tym, czego sama pragnie dla siebie i dla synka? Tylko czy n a p r a w d ę pragnęła J a s o n a ?
*** - Przecież wiesz, że chcesz, Charlotte. C h a r l o t t e z obawą przyglądała się linie w dłoniach Andrew. Nie miała zamiaru uczestniczyć w wyścigu na trzech nogach; przyjechała na festiwal, żeby pod rzucić wypieki matki na wystawę. - Nie ma mowy. - Potrzebuję partnerki. - A n d r e w posłał jej ten sam uśmiech, który kiedyś sprawiał, iż gotowa była zgadzać się na wszystko, co zasugerował. - Znajdź kogoś innego. Nie jestem dobra w tej konkurencji. - Musisz tylko m o c n o się mnie trzymać. - A n d r e w pochylił się do przodu. Jego błękitne oczy błyszczały. - Proszę, Charlotte, zlituj się n a d e m n ą . Jeśli się nie
~ 216 ~
zgodzisz, będzie to M a r g a r e t Wells, a o n a może m n i e zamordować. M a r g a r e t Wells była b a r d z o wysoką, bardzo potęż ną kobietą po czterdziestce, która ważyła pewnie ja kieś piętnaście kilogramów więcej od Andrew. Nie dawno się rozwiodła ze swoim drugim m ę ż e m i roz glądała się za trzecim. - Gdzie się podziała twoja odwaga? - zapytała. - Zresztą wiesz, że cię lubi. - Jest przynajmniej dwanaście lat starsza o d e mnie. - Wiesz dobrze, co mówią o doświadczonych ko bietach. - To nie jest wyścig do ołtarza, Charlotte, tylko bieg po trawniku. Czego się boisz? - zażartował. - Nie boję się. - Ależ tak. Przeraża cię myśl o związaniu się z kimś. - Z faktu, że nie interesują mnie bliskie relacje z tobą, wcale nie wynika, że boję się związków. - Kiedy po raz ostatni byłaś w związku? Wzruszyła r a m i o n a m i . - W zeszłym roku. - J a k się nazywał? - zapytał sceptycznym t o n e m . - Jak wyglądał? Jak zarabiał na życie? Wyrwała mu linę z ręki. - W porządku, wezmę z tobą udział w wyścigu, tyl ko się już zamknij. Podeszła do linii startowej, gdzie inni uczestnicy wiązali ze sobą nogi. P a r k był p e ł e n festiwalowych go ści i piknikujących, ale pas trawnika przed letnim pa wilonem pozostał wolny dla zawodników. Na schod kach pawilonu, trzymając w dłoniach megafon, stał burmistrz, gotowy do rozpoczęcia wyścigu. A n d r e w uklęknął, żeby związać ich nogi.
~ 217 ~
Kiedy wstał, w pobliżu przeszła Margaret, ciągnąc za sobą Butcha, czterdziestopięcioletniego właścicie la lokalnego sklepu. Margaret posłała Charlotte po n u r e spojrzenie, po czym skierowała się z B u t c h e m na drugi koniec linii startowej. - Widziałeś to? - zapytała Charlotte, trącając An drew w ramię. - Teraz Margaret mnie nienawidzi. Ni gdy nie da mi dobrego stolika w Błękitnym Pelikanie. Po swoim drugim mężu M a r g a r e t odziedziczyła j e d n ą z najmodniejszych restauracji, gdzie zwykle w piątkowe i sobotnie wieczory trzeba było czekać na stolik. - Jeśli pójdziesz t a m ze mną, na pewno da n a m do bry stolik - stwierdził A n d r e w z błyskiem zadowole nia w oczach. - Już miałam t a m iść z tobą - przypomniała mu. W jego oczach pojawiło się zakłopotanie. - To prawda. Muszę ci to jakoś wynagrodzić. - Nigdy mi nie wyjaśniłeś, co takiego się stało. - Nie mogę się tym z nikim podzielić. Ta odpowiedź rozbudziła jej ciekawość. - A kto powiedział, że d a m ci drugą szansę? - Zawodnicy gotowi? - zawołał burmistrz. - Pora, żebyś się do mnie przytuliła - uśmiechnął się do niej Andrew. - H a , dotarliśmy do sedna twojego diabelskiego planu. - Do najlepszej części. Objął ją i przyciągnął m o c n o do siebie. Otoczyła go r a m i e n i e m w talii. Przypomniała so bie, jak świetnie do siebie pasują. Dotyk otaczających ją rąk A n d r e w był kiedyś wszystkim, o czym potrafiła myśleć. Rozległ się głos gwizdka i ruszyli. P o m i m o mocne go uścisku zaczęli się potykać o swoje nogi i w poło-
~ 218 ~
wie trasy ze śmiechem przewrócili się na trawę. Andrew próbował ją podnieść, ale po kolejnych paru krokach znów leżeli na trawie. Nie umieli się zsyn chronizować, p o d o b n i e jak w ich związku: po jednym kroku do przodu następowały dwa kroki do tyłu, a p o t e m całkowity upadek. - Nie wydaje mi się, żeby n a m się u d a ł o ukończyć wyścig - powiedziała, śmiejąc się bezradnie. - Och, u d a n a m się - obiecał, patrząc jej prosto w oczy. - Musisz mi tylko zaufać. Wyciągnął do niej rękę. I nagle nie mówili już wcale o wyścigu.
*** Joego ścisnęło w żołądku na widok A n d r e w i Char lotte splecionych ze sobą na trawie. Jasne włosy fru wały wokół jej twarzy, a oczy błyszczały od śmiechu. Sprawiała wrażenie szczęśliwej, p o d o b n i e jak An drew. Wyglądali, jakby pasowali do siebie. Kiedyś lu biła Andrew, m o ż e nawet go kochała. C z e m u więc się przed nim opierała? Czy to ze względu na niego? Przecież nie wymyślił sobie ani żaru, jaki wybuchł pomiędzy nimi ubiegłego wieczoru w jego kuchni, ani emocjonalnego związku, jaki poczuł, gdy zwierzyła mu się z utraty dziecka. Poruszyła go jej wiara w niego. P o m i m o wylewnego charakteru Charlotte odnosił wrażenie, że niewielu ludziom naprawdę zaufała. Większość życia spędziła w cieniu wyniesionego na niebiański piedestał ojca, bojąc się być sobą, żeby nie zostać źle ocenioną. Ale w towarzystwie Joego pozwoliła sobie na chwilowe opuszczenie gardy, aby zaraz z powrotem się zasłonić. Dlatego, że był żonaty. Bo oboje wiedzieli, że stą pają po niebezpiecznym gruncie.
~ 219 ~
Jakby na dany znak zadzwonił jego telefon. Z n ó w dzwoniła Rachel. Z r o b i ł o mu się niedobrze. Był to już jej czwarty telefon, od kiedy otrzymał d o k u m e n t y rozwodowe, on zaś nie oddzwonił do niej, bo co, u diabła, miał jej powiedzieć? Nie wiedział, co zrobi. Czy podpisać papiery i pozwolić jej odejść do innego mężczyzny, p r a w d o p o d o b n i e do jej kumpla, M a r k a Devlina? A gdyby się nie zgodził na rozwód, gdyby przeciągał sprawę, do czego by go to doprowadziło? Dzwonienie urwało się, po czym pojawiło się za wiadomienie, że ma nową wiadomość w poczcie gło sowej. Nacisnął przycisk, bowiem zbyt długo był jej mężem, żeby ją ignorować. Nigdy by sobie nie wyba czył, gdyby naprawdę chodziło o coś bardzo złego. - J o e , tu Rachel. Musisz do mnie zadzwonić. Two je milczenie doprowadza mnie do szaleństwa. Wiem, że powinnam była cię uprzedzić o papierach rozwo dowych, ale musiałam to zrobić. J e d n o z nas musiało pchnąć sprawę do przodu. Nie możemy dalej żyć w zawieszeniu, tak jak przez cały ubiegły rok. Z a dzwoń do mnie, proszę. Skasował wiadomość i nacisnął guzik wybierania ostatniego n u m e r u . Wziął głęboki oddech, gdy usły szał głos Rachel. - Co chcesz, żebym zrobił? Czy n a p r a w d ę chcesz, żebym podpisał d o k u m e n t y rozwodowe i nawet nie próbował ocalić tego wszystkiego? - zapytał. - To wszystko to nasze małżeństwo. I próbowali śmy je uratować już od bardzo dawna, J o e - odpowie działa Rachel. - Próbowaliśmy? Wyjechałaś p o n a d miesiąc temu. Czemu nie przyjedziesz tutaj, żebyśmy mogli poroz mawiać? - Ty wyjechałeś na znacznie dłużej - odparowała. - Nie wrócę. Z r o z u m i a ł a m , że nie chcę się przenosić
~ 220 ~
do Z a t o k i Aniołów. Tutaj m a m życie, jakie lubię, i nie chcę z niego rezygnować. - Chcesz więc mnie porzucić dla swoich przyjaciół z Los Angeles? - Czy nie robisz dokładnie tego samego dla miej sca, o którego istnieniu jeszcze rok t e m u nawet nie słyszałeś? J a k mogą tamci ludzie znaczyć dla ciebie więcej niż ja? Nie tylko ja jestem w Los Angeles, tu mieszka twoja rodzina, tu są twoi przyjaciele, ludzie, z którymi pracowałeś p o n a d dziesięć lat. To nie ja niszczę całe nasze życie, tylko ty. Prawda jej słów uderzyła go jak o b u c h e m . Zamilkła na długą chwilę. - Joe, jeśli przeniesiesz się z p o w r o t e m do Los An geles, spróbuję jeszcze raz. - W przeciwnym wypadku to koniec? Wszystko al bo nic? - zapytał. Serce waliło mu w piersiach. - Możesz być tutaj szczęśliwy. Byłeś szczęśliwy przez wiele lat. Wiem, że musiałeś stąd uciec, żeby odreagować. Ale już to zrobiłeś. T e r a z możesz wrócić do domu. - Zastanowię się nad tym - rzucił krótko, kończąc rozmowę. G ł ę b o k o wciągnął powietrze do płuc i po woli je wypuścił. Rachel w końcu zakreśliła granicę. Mógł mieć albo ją, albo Z a t o k ę Aniołów. C z e m u tak b a r d z o walczył, żeby pozostać tutaj? Rachel miała rację. W Los An geles było wielu ludzi, których kochał. Nie wiedział jednak, czy kochał Rachel tak, jak po winien. Gdyby tak było, to czy naprawdę t r u d n o by mu było wyjechać z Z a t o k i Aniołów? I gdyby Rachel kochała go tak mocno, jak powinna, to czy wniosłaby pozew rozwodowy? Czy naprawdę chodziło o Z a t o k ę Aniołów, czy też szukali prostej przyczyny, dlaczego im się nie udawało?
~ 221 ~
Burmistrz znów podniósł megafon i zaczął ob wieszczać zwycięzców biegu na trzech nogach. An drew i C h a r l o t t e zostali sromotnie pokonani. Ale An drew, otaczający r a m i e n i e m Charlotte, wcale nie wy glądał na nieszczęśliwego.
*** - Andrew, możesz już mnie puścić - rzekła znaczą co Charlotte. - Wyścig się skończył i ludzie się na nas gapią. - Poczekaj, aż Margaret sobie pójdzie - powie dział. Używał Margaret j a k o pretekstu, żeby z nią flirto wać, ale był tak piekielnie czarujący, że nie potrafiła się na niego złościć. - D a m ci jeszcze minutę, ale p o t e m będziesz mu siał sam dawać sobie r a d ę . - Myślałem, że lepiej pobiegniecie - odezwał się ra bin Ziegler, przystając koło nich. D u m n i e trzymał w rękach złoty puchar. - Twoi rodzice nigdy nie dali by się p o k o n a ć mnie i Louisie - oświadczył Charlotte. - To na pewno prawda. Moja m a m a ma silną wolę zwycięstwa - odpowiedziała Charlotte. - J a k o n a się miewa? W ostatnim czasie rzadko ją widywałem. - Ma się wyśmienicie - rzekła Charlotte. Dostrze gła życzliwość w oczach rabina. Rabin spędził wiele wieczorów, rozmawiając z jej rodzicami o religii i na inne, interesujące ich tematy. - To dobrze. Jest wspaniałą kobietą. Bez niej to miasto byłoby zupełnie inne. - Przerwał. - Andrew, czy m i a ł e ś okazję p o r o z m a w i a ć z G o l d m a n a m i o możliwości adopcji? - A n n i e spotka się z nimi w przyszłym tygodniu.
~ 222 ~
- Bardzo dobrze. Czy zobaczę się z wami na zawo dach w rzucaniu b a l o n e m z w o d ą ? - Nie ma mowy - oświadczyła Charlotte. Rabin roześmiał się i odszedł. - Nawet o tym nie myśl, Andrew. Wypełniłam już moje obowiązki. - Owszem, wypełniłaś - odpowiedział z lekkim roz targnieniem. Spojrzała na niego z ciekawością. - Coś się stało? - Po prostu myślałem o Annie. Nagle pojawiło się całe mnóstwo p a r zainteresowanych a d o p t o w a n i e m jej dziecka, ale zanim będziemy mogli zacząć działać, musi powiedzieć o dziecku biologicznemu ojcu. Nie chcę stawiać żadnej pary w sytuacji, kiedy mają do stać dziecko, a w ostatniej chwili to się zmienia. - Masz rację. - Musisz p r z e k o n a ć Annie, żeby zrobiła to, co trze ba. Uwielbia cię i na pewno cię posłucha. - Powiedzenie ojcu o dziecku może być trudniej sze, niż n a m się zdaje. Podejrzewam, że jest żonaty al bo związany z kimś innym. A n n i e m o ż e chronić jego albo jego rodzinę. Może to wydaje jej się słuszniejsze niż powiedzenie prawdy i zniszczenie małżeństwa. - R o z u m i e m twój punkt widzenia, ale w końcu prawda i tak wyjdzie na jaw. - Czasem prawda nie jest ważna. - Chyba w to nie wierzysz - zauważył. - Prawda nie zawsze zmienia sytuację. Czasem tyl ko rani. W oczach A n d r e w pojawiła się ciekawość. - Czy nadal rozmawiamy o A n n i e ? A może jest coś, o czym chcesz mi powiedzieć? - Nie. Muszę lecieć. M a m dzisiaj mnóstwo rzeczy do zrobienia.
~ 223 ~
- Charlotte, poczekaj. Za każdym razem, kiedy o d r o b i n ę zbliżymy się do siebie, zawsze się wycofu jesz. Czy kiedykolwiek wpuścisz mnie z p o w r o t e m do swojego życia? - zapytał poważnie. - Nie jestem pewna. - Z a m i e r z a m spróbować zmienić twoje stanowi sko, Charlie. Wierzę w drugą szansę. Ale druga szansa nie zawsze istniała. Niektóre błę dy były wieczne.
Rozdział 13
W nocy p a r k był piękny. Pomiędzy drzewami roz pięte były białe lampki, na scenie grał lokalny zespół muzyczny, na prowizorycznym parkiecie kręciły się tańczące pary, a stoły zastawione były jedzeniem i pi ciem. Brianna opuściła większość festiwalu dożynko wego, ale Kane'owie nalegali, żeby dołączyła do nich podczas piknikowej kolacji. Z radością wyszła z do mu. Sypialnia przypominała jej o Jasonie, a p u d ł a w garażu przypominały D e r e k a . Czuła się uwięzio na pomiędzy dwoma mężczyznami. - To taka dobra zabawa - z uśmiechem rzuciła Nancy, siadając na ławce obok Brianny. - Nie jesteś zadowolona, że przyszłaś? - J e s t e m - przyznała. - Jedzenie było wspaniałe. Objadłam się. - Wszyscy przychodzą na festiwal. Mamy szczęście z pogodą. Za parę tygodni wszyscy będziemy siedzieli w d o m a c h i marzyli o takich pięknych nocach, jak ta. N o c rzeczywiście była piękna, świeża, c h ł o d n a i cu downie aromatyczna od zapachów dochodzących z pobliskiego stołu z deserami, oferującego ciasto dy niowe, szarlotkę, toffi z orzeszkami ziemnymi i herbatniczki owsiane.
~ 225 ~
- Lucas i Kyle dobrze się dogadują - d o d a ł a Nan cy. - Za każdym razem, kiedy Kyle mnie widzi, pyta, czy Lucas do nas przyjedzie. Kyle mieszkał po sąsiedzku z K a n e ' a m i i był tylko o trzy miesiące starszy od Lucasa. Obydwaj szybko się zaprzyjaźnili, a dzisiaj kopali piłkę z trzecim chłop cem. Lucas bawił się jak nigdy, śmiejąc się, biegając i rzucając się na ziemię. Niewątpliwie mali chłopcy muszą się wyżyć fizycznie, przynajmniej jej mały chło piec. - Nie mogę uwierzyć, że ma tyle energii - ciągnęła dalej Nancy. - Rick mówił, że dzisiaj na plaży Lucas kazał mu biegać w tę i z powrotem z latawcem. Po po wrocie do d o m u położył się i przespał przez dwie go dziny. Ale mieli wiele zabawy. Od czasu pojawienia się Lucasa Rick stał się innym człowiekiem. Ma wię cej energii, więcej optymizmu. - Nancy zerknęła na Briannę. - Jesteś dzisiaj taka cicha. - Po prostu cieszę się tą atmosferą. - Szkoda, że nie można zamknąć w butelce niewin ności młodości - powiedziała Nancy, z powrotem koncentrując się na Lucasie, który teraz razem z ko legami próbował zrobić gwiazdę. - D n i dzieciństwa mijają tak szybko. - Znów, ze śladami łez w oczach, odwróciła się w stronę Brianny. - Kiedy pobraliśmy się z Rickiem, chcieliśmy mieć czworo dzieci. Sama miałam trzy siostry i b r a t a i cieszyłam się, że wycho wywałam się w dużej rodzinie. Ale miałam kłopoty z zajściem w ciążę. Zajęło n a m to niemal sześć lat. D e r e k był dla nas c u d e m . Po jego urodzeniu jeszcze raz zaszłam w ciążę, ale poroniłam, a p o t e m już nic. Byliśmy tacy szczęśliwi, mając D e r e k a , psuliśmy go z miłości. Nie mogliśmy się powstrzymać. Nie sądzi łam, że można kogoś kochać tak, jak kochałam moje go syna. Brakuje mi go teraz tak bardzo, że aż boli,
~ 226 ~
niby otwarta rana. M a t k a nie powinna przeżywać swojego dziecka. Powinien być tutaj, cieszyć się tym piknikiem i obserwować swojego syna bawiącego się z innymi dziećmi. Powinien siedzieć przy tobie i obej mować cię ramieniem. Słowa Nancy poruszyły serce Brianny. Przez chwi lę widziała scenę dokładnie tak, jak przedstawiła ją teściowa. Niemal czuła obejmujące ją ramię D e r e ka... ale uczucie ciepła uleciało. Nigdy nie miała ta kich chwil z D e r e k i e m . To był jedynie fragment ma rzenia, które nigdy się nie ziściło. - Wiem, że się na mnie gniewasz - ciągnęła dalej Nancy. - Pewnie uważasz, że przesadnie zareagowa łam na widok J a s o n a w twoim d o m u . Ale spójrz na tego chłopca, bawiącego się z Lucasem. Gdybyś zobaczyła, jak Kyle przewraca Lucasa na ziemię, czy umiałabyś na niego patrzeć tak, jak dawniej? - P r a w d o p o d o b n i e nie - przyznała Brianna. Sytu acja nie była dokładnie taka sama, ale nie potrafiła sobie wyobrazić, że wybaczyłaby komuś, kto skrzyw dziłby Lucasa. Nie było bardziej prymitywnego in stynktu niż odruch matki broniącej swojego dziecka. Ale D e r e k i J a s o n stanęli przeciwko sobie nie ja ko dzieci, lecz j a k o dojrzali mężczyźni. A to, co kie dyś wydawało się czarno-białe, teraz wypełnione by ło najrozmaitszymi odcieniami szarości. Była ośle p i o n a miłością, porwało ją gorące o d d a n i e K a n e ' ó w dla D e r e k a , ich niezachwiana wiara w jego niewin ność. Ale przecież D e r e k sam jej powiedział, że ro bił rzeczy, z których nie jest d u m n y i że tak napraw dę wcale go nie zna. M o ż e jego rodzice także go nie znali. - Wiem, że nieraz natkniesz się na Jasona w mie ście, m a m j e d n a k nadzieję, że nie wpuścisz go do swojego życia - d o d a ł a Nancy. - Brianno, jesteś
~ 227 ~
dla mnie jak córka, i nie mogłabym znieść, gdyby ktoś cię skrzywdził. Oboje z Rickiem cię kochamy. Brianna się wzruszyła. Rodzice rzadko mówili, że ją kochają, i wątpiła, żeby się o nią martwili. Ale dla Nancy miłość była zaborcza, pełna ograniczeń i ocze kiwań. Choćby Brianna z Lucasem nie wiem jak bar dzo się starali, nigdy nie zastąpią D e r e k a . I chociaż Kane'owie m o g ą ją uważać za córkę, była dorosłą ko bietą, która powinna podejmować własne decyzje o tym, kto będzie, a kogo nie będzie w jej życiu. - Ja też was k o c h a m - p o w i e d z i a ł a , widząc w oczach Nancy troskę. Na razie tak to zostawi. Wzięła szklankę, żeby się napić wody, ale zauważy ła, że jest pusta. - Muszę się jeszcze napić. Przynieść wam coś? Co się stało? - zapytała na widok wstrząśniętej twarzy te ściowej. - Twoja obrączka. Gdzie o n a jest? Zgubiłaś ją? - spytała zaniepokojona Nancy. - Och, nie. Po p r o s t u . . . po prostu zsuwała mi się z palca. Ostatnio trochę schudłam. Schowała rękę za siebie. W o b e c wyraźnego zmar twienia Nancy nie mogła powiedzieć, że poczuła po trzebę zdjęcia obrączki i że jej brak na palcu dał jej niespodziewane poczucie wolności. - Schudłaś, kochanie. Musisz więcej jeść. - Przy twoim gotowaniu to nie będzie t r u d n e - od powiedziała Brianna. - Czy m a m zabrać Lucasa? - Och, nie, dobrze się bawi. Nie spuszczę z niego oka. Brianna nie miała co do tego wątpliwości. Nancy oddałaby życie za Lucasa. Ruszyła przez trawnik, rozglądając się w poszuki waniu kawy. Kiedy ustawiła się w kolejce po kawę bezkofeinową, zorientowała się, że stoi bezpośrednio
~ 228 ~
za Glorią M a r k h a m . Ciemnowłosa kobieta miała barwny, pomarańczowo-czerwony szal n a r z u c o n y na czarny płaszcz. Gdy zauważyła Briannę, na jej twa rzy pojawiło się zaskoczenie i zaniepokojenie. - Dzień dobry - odezwała się Gloria. - Mamy dłu gą kolejkę - dorzuciła, odchrząkując. - Tak. Wiedziała, że powinna skorzystać z okazji, żeby za dać Glorii kilka pytań, ale nie wiedziała, od czego za cząć. Przez chwilę stały w milczeniu. P o t e m Gloria zwró ciła się do niej: - T a m t e g o dnia chciałam ci powiedzieć, jak bardzo mi przykro z powodu D e r e k a . Nigdy nie pomyślałam, że m o ż e u m r z e ć w więzieniu. To tragiczne. Brianna dostrzegła na twarzy Glorii autentyczny ból. Sądziła, że Wyatt i M a r k h a m o w i e byli zjednocze ni w swojej niechęci do D e r e k a , ale najwyraźniej tak nie było. - Czy mogłybyśmy przez chwilę porozmawiać? - zapytała p o d wpływem impulsu. Może Gloria bę dzie rozmawiała swobodniej z dala od swojego m ę ż a czy Wyatta. Gloria zawahała się. - Chyba tak. Chodźmy gdzieś na bok. Odeszły od tłumu i przystanęły p o d rozłożystym drzewem. - Twój mąż przyszedł niedawno do mnie do domu, ale mnie nie zastał. Czy wiesz, czego chciał? - zapyta ła Brianna. - Nie. Nie wiedziałam, że był u ciebie - wolno po wiedziała Gloria. - Przypuszczam, że chciał się do wiedzieć, czy D e r e k nie zostawił ci jakiejś wskazówki, gdzie mogą się znajdować obrazy. Chcielibyśmy je odzyskać.
~ 229 ~
- Sądzisz, że gdybym je znalazła, nie chciałabym ich o d d a ć ? - Nie wiem. Nic o tobie nie wiem. Brianna zesztywniała. Gloria nie była pierwszą osobą, która wierzyła, że Brianna wiedziała wszystko o poczynaniach D e r e k a . Te podejrzenia bolały. - O t ó ż nie. Chciałabym odnaleźć te płótna i udo wodnić, że to nie D e r e k je ukradł. - Przerwała, zasta nawiając się nad d o b o r e m słów, po czym podjęła de cyzję: - Czy wiedziałaś, że Victor D e l g a d o miał syna? Gloria podskoczyła, po czym zaczęła poprawiać szal, żeby zyskać na czasie. - N i e musisz o d p o w i a d a ć . W i d z ę o d p o w i e d ź w twoich oczach. - Brianna czuła przypływ adrenali ny. - Wyatt i D e r e k są p o t o m k a m i Victora. - Gdzie to usłyszałaś? - zapytała Gloria. - W rzeczach D e r e k a znalazłam stare listy. Czemu więc Wyatt chciałby o d d a ć te obrazy do m u z e u m ? Dlaczego nie miałby zostawić ich w rodzinie? - Wyatt zawsze wyznawał pogląd, że sztuka powin na być dostępna dla mas - odpowiedziała Gloria. - Całe życie spędził na przekonywaniu prywatnych kolekcjonerów, żeby podzielili się posiadanymi dzie łami sztuki i wypożyczyli je do muzeów i galerii. Ni gdy nie ukryłby ważnych dzieł sztuki w swojej pracow ni. Nie jest taki. Ale D e r e k był inny, zmienił się z upływem lat. Kiedy przestał malować, sprzedał swo ją duszę dla pieniędzy. Nie obchodziła go sztuka, tyl ko to, ile ktoś gotów był za nią zapłacić. T e g o o nim nie wiedziałaś, prawda? Skąd miałaś wiedzieć? Led wie go znałaś. Nie p o d o b a ł jej się szyderczy ton Glorii. - Nie masz zielonego pojęcia o moich relacjach z Derekiem.
~ 230 ~
- Nie? Mieliśmy z D e r e k i e m długą rozmowę, kie dy przywiózł cię do Z a t o k i Aniołów. Nie zdziwiłam się, że wybrał ciebie, bo miałaś u r o d ę , jaka zawsze mu się p o d o b a ł a . Prawdę mówiąc, sam to powiedział. Brianna zmarszczyła czoło. - Nie sądzę... Gloria przerwała jej: - Powiedział mi, że masz w sobie spokojną, nie tkniętą niewinność, jak p ł ó t n o błagające o farbę. D e rek chciał cię namalować, uczynić cię swoją. Te słowa nie miały sensu. - Nie rozumiem. - Pewnie, że nie rozumiesz. Z tobą D e r e k mógł być, kim tylko zechciał. Nie poznałaś jego serca, jego duszy, bo nie znałaś go jako artysty. D e r e k wylewał swą duszę i serce w sztukę. Sam był sztuką. - C z e m u więc przestał malować? Bo Wyatt powie dział mu, że nie jest dość dobry? Dlaczego nie walczył o sztukę, skoro była dla niego tak ważna? - zażądała wyjaśnień Brianna. - D e r e k a pożerał strach. Bał się sukcesu i przera żała go porażka. Uciekł więc i poślubił kobietę, która nigdy nie dotknie tej części jego duszy, nigdy nie za żąda od niego czegoś, czego nie chciał dać. W głosie Glorii słychać było złość, a z oczu biła go rycz. - Chciałaś, żeby wybrał kogoś innego - stwierdziła Brianna, pewna tego, co mówi. - Tak. Kogoś, kto nie pozwoliłby mu uciec od swo jego talentu. - Powiedziałaś mu to? - Powiedziałam - rzekła Gloria, bez cienia prze prosin w głosie. - Ale spóźniłam się. D e r e k zdążył już przejść na ciemną stronę. Wybrał ścieżkę, z której nie było powrotu. - O d e t c h n ę ł a głęboko. - Nigdy j e d n a k
~ 231 -
nie myślałam, że u m r z e w więzieniu. To się nie miało zdarzyć. Gdy Gloria odeszła, Brianna poczuła skurcz żołąd ka. A co miało się zdarzyć? Czy D e r e k miał wyjść z więzienia i zrobić coś jeszcze, poza powrotem do niej i Lucasa? Czy w jego życiu była jakaś inna ko bieta? Ktoś, z kim powinien być? Kane'owie powiedzieli jej, że D e r e k nigdy nie przedstawił im żadnej innej, ale to niczego nie dowo dziło. Przez osiem lat mieszkał w Los Angeles. Jego rodzice nie mieli pojęcia o jego życiu w wielkim mie ście, p o d o b n i e jak i ona. - Brianno. Zaskoczona odwróciła się i zobaczyła wychodzące go z cienia Jasona. Tej nocy miał na sobie m u n d u r i światło księżyca odbijało się od policyjnej odznaki. Usiłowała nie zapominać, że był policjantem, który wsadził D e r e k a za kratki, ale teraz widziała w nim tyl ko mężczyznę, który kochał się z nią tego ranka, któ rego pocałunki doprowadzały ją do szaleństwa, któ rego dotyk sprawiał, że krzyczała z rozkoszy. Mężczy znę, którego wyrzuciła ze swojego d o m u , bo się prze straszyła - nie jego, ale siebie samej. Podszedł bliżej, spokojnym, szybkim krokiem, jak by za chwilę miał zaatakować. Serce jej zatrzepotało, gdy spojrzała mu prosto w oczy i zobaczyła, że on też dobrze pamiętał poranek. C z e m u nagle oddychanie stało się takie t r u d n e ? - Brianno, dobrze się czujesz? - wymruczał jej imię jak pieszczotę. - Tak - stwierdziła, patrząc mu w oczy. Poczuła ścisk w gardle, gdy uświadomiła sobie, że zatraca się w spoj rzeniu o wiele za intymnym jak na otaczające ich warun ki. - Po prostu odbyłam interesującą rozmowę z Glorią. - Widziałem. O co chodziło?
~ 232 ~
- Z n a l a z ł a m coś wcześniej. Nie m i a ł a m dotąd oka zji, żeby ci o tym powiedzieć, ale w jednym z p u d e ł D e r e k a odkryłam stare listy. Była to korespondencja pomiędzy Victorem Delgado a Francine K a n e . Wytrzeszczył oczy. - Coś łączyło rodziny D e l g a d o i K a n e ? Czego do tyczyły listy? - Najwyraźniej Victor i F r a n c i n e mieli r o m a n s . Podczas zatonięcia statku oboje stracili swoich uko chanych i połączyli się w żałobie. Ale to nie wszystko. Było też dziecko. Francine utrzymywała, że było to dziecko jej nieżyjącego męża, Marcusa Kane'a. Zamilkła, czekając, aż jej słowa d o t r ą do niego. W oczach Jasona coś błysnęło. - A więc D e r e k . . . - Był p o t o m k i e m Victora i Francine, p o d o b n i e jak Wyatt. Powiedziałam o tym Glorii. Nie zaprzeczała i wcale nie wyglądała na zaskoczoną. Chciałabym wiedzieć, dlaczego nikt wcześniej się o tym nawet nie zająknął. Jason wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. - Ujawnienie takich powiązań rodzinnych prawdo p o d o b n i e nie zadziałałoby na korzyść D e r e k a . D a ł o by mu silniejszy motyw posiadania tych obrazów. - Ale jednocześnie Wyatt miałby silniejszy powód, żeby wykraść p ł ó t n a z m u z e u m . - Przerwała. - Ty i J o e Silveira powiedzieliście mi, żebym do was przy szła, jeśli odkryję coś nowego. Chyba znalazłam. - Porozmawiamy o tym później. T e r a z jestem na służbie. Muszę obejść park. - D o b r z e - rzekła. Nie ruszał się. - Chciałeś coś jeszcze? Zacisnął usta. - Nie p o d o b a ł o mi się zakończenie dzisiejszego po ranka.
~ 233 ~
Wpatrywała się w niego. - Mnie też nie - przyznała. Kiwnął głową. - W porządku. Wiem, że to wszystko jest skompliko wane, ale odcięcie się ode mnie nie jest rozwiązaniem. - T e r a z tak mówisz, ale r a n o ty także miałeś wąt pliwości. M o ż e zareagowałam szybciej niż ty, ale czu łam twoje napięcie. Oboje wiemy, że pomysł, żeby śmy byli razem, jest szalony. To się nigdy nie uda. - Nigdy to m o c n e słowo. - Jedyne, które ma sens. - Przerwała, gdy po dmuch wiatru zawiał jej włosy na twarz. Kiedy je ogarnęła, zobaczyła, że przygląda jej się zmrużonymi oczami. - Gdzie jest twoja obrączka? - zapytał gwałtownie. Wzięła głęboki oddech. - Zdjęłam ją. Z r o b i ł a m to dla siebie, nie dla ciebie. Nikogo nie powinno obchodzić, czy ją noszę, czy nie. Byłam żoną D e r e k a , a nie was wszystkich. To mój wy bór. Moje życie. Żałowała, że nie powiedziała tych słów Nancy, tyl ko uciekła jak tchórz. - Z g a d z a m się - rzekł Jason. - To jest twoje życie i twój wybór, żeby je spędzić, z kim zechcesz. Dostrzegła wyzwanie w jego oczach. - To nie oznacza, że wybiorę ciebie. Jak mówiłam wcześniej, nasze życie razem nie ma sensu, a nasza przyjaźń rani ludzi, na których mi zależy. Muszę my śleć nie tylko o sobie, ale i o Lucasie. Przeze mnie nie może się znaleźć pomiędzy tobą i swoimi dziadkami. Musimy przestać. T a k będzie właściwie. - Właściwie czy najłatwiej? Wiem, że jesteś wojow niczką, Brianno. Czy umiesz walczyć tylko o D e r e k a ? Nie miała okazji odpowiedzieć, gdyż uwagę Jaso na przyciągnęło nagłe zamieszanie w głębi parku.
~ 234 ~
Ludzie krzyczeli i uciekali, poszukując schronienia, a dwaj mężczyźni popychali się, przewracając stoły i krzesła. - C h o l e r a ! Bracia H a r l a n znowu zaczynają rozra biać. I ruszył w stronę bójki. - Co chcesz zrobić? - zapytała, biegnąc obok nie go. - Powstrzymać ich. W oddali zawyła syrena; nadchodziła p o m o c . Mia ła nadzieję, że Jason poczeka na posiłki. Bijący się mężczyźni byli całkiem potężnie zbudowani, b a r d z o pijani i zupełnie nie panowali nad sobą. Obejrzała się przez ramię, żeby sprawdzić, czy Lucas nadal jest z Kane'ami, z dala od miejsca, gdzie mogłaby mu się stać jakaś krzywda. Wezwania Jasona, żeby mężczyźni natychmiast za przestali walki, zostały kompletnie zlekceważone. Brianna gwałtownie wstrzymała oddech, gdy j e d e n z mężczyzn złapał krzesło i cisnął je w swojego prze ciwnika, niemal zahaczając o latarnię i grupkę stoją cych obok ludzi. Jason skoczył pomiędzy bijących się, usiłując odciągnąć ich od siebie, ale jego twarz znala zła się naprzeciwko pięści j e d n e g o z nich. Zachwiał się do tyłu, krew poleciała mu z nosa. Szybko j e d n a k doszedł do siebie, złapał j e d n e g o z mężczyzn za nadgarstek i powalił go na ziemię. Dru gi mężczyzna o p a d ł na kolana, albo wyczerpany bój ką, albo zbyt pijany, żeby ją kontynuować. Jason za czął skuwać kajdankami j e d n e g o z mężczyzn, a gdy chwilę później nadbiegli z p o m o c ą dwaj inni policjan ci, obaj uczestnicy burdy zostali odprowadzeni do sa m o c h o d u policyjnego. Jason został nagrodzony oklaskami, które szybko uciszył machnięciem ręki. Brianna chciała do niego
~ 235 ~
podejść, ale była boleśnie świadoma tego, że całe zaj ście obserwują Kane'owie z Lucasem. J a s o n nie po został długo sam, szybko podbiegła do niego K a r a w towarzystwie wysokiego blondyna. - J a k zwykle odrobinę za p ó ź n o - zwrócił się do przyjaciela Jason. - Byłem w innej stronie parku - odpowiedział męż czyzna. - Nie mogę uwierzyć, że zainkasowałeś to uderzenie. Straciłeś refleks, kolego. - Uważaj, Colin. Kara p o d a ł a Jasonowi p a r ę serwetek, żeby starł krew. - Czy nie powinieneś jechać do szpitala? - zapyta ła zatroskana. - Nic mu nie jest, poza rozkwaszonym n o s e m - stwierdził Colin. - Sam m o ż e mówić za siebie - upierała się Kara. - Wszystko w porządku, K a r o . Potrzebny mi tylko ręcznik i trochę lodu. - Odwrócił się od nich i napo tkał spojrzenie Brianny. J e d e n z obsługujących ogródek piwny przyniósł Ja sonowi woreczek z lodem. Zaczęło go otaczać coraz więcej ludzi i wkrótce zniknął z pola widzenia Brianny. Dziewczyna potrząsnęła głową, odwróciła się i ruszyła w stronę stolika, przy którym siedzieli Kane'owie. Podbiegł do niej Lucas z oczami pełnymi podnie cenia. - Widziałaś to, m a m u s i u ? Widziałaś jak J a s o n wal czył z tamtym wielkim facetem? - Widziałam - odpowiedziała. - Był super - d o d a ł Lucas, wymachując pięściami w powietrzu. - Chciałbym się nauczyć tak walczyć. - Jason próbował przerwać bójkę - powiedziała mu. - Jest policjantem. Chciał zapobiec, żeby nikt in ny nie ucierpiał.
~ 236 ~
Jej rozsądne wyjaśnienia nie trafiały do czterolat ka, który teraz uważał J a s o n a za superbohatera. Sama nie chciała widzieć takiego Jasona, pewnego siebie, odważnego, gotowego narazić swoje życie, że by chronić innych. - Mamusiu, Kyle chce, żebym dzisiaj spał u niego. Czy mogę? - Słucham? - zapytała Brianna, koncentrując się ponownie na Lucasie. - Czy mogę spać u Kyle'a? Proszę! Kyle ma piętro we łóżko. U ś m i e c h n ę ł a się. Największym m a r z e n i e m Lucasa było przespanie się na piętrowym łóżku. - Nie wiem, skarbie. - Proszę, proszę, proszę - błagał. - Rodzice Ky le'a są n a p r a w d ę b a r d z o mili. Jego m a m a przyrządza gorącą czekoladę z bezami. - Gdybyś się niepokoiła, to zapewniam, że to p o rządna rodzina - wtrącił Rick. - Z n a m y ich od dzie sięciu lat. - M o ż e lepiej, żeby Brianna nie była sama - zasu gerowała Nancy. - Nie czuj się do niczego zobowiąza na, moja droga. Była ciekawa, czy Nancy martwiła się jej samotno ścią, czy też samotnością w towarzystwie Jasona. - Powiedz: tak - prosił Lucas. U ś m i e c h n ę ł a się. - Tak. Chłopiec zaczął podskakiwać z podniecenia. - Nigdy jeszcze u nikogo nie spałem. T e r a z jestem już duży! - Chyba tak. Chodźmy do d o m u po twoją piżamę. Po spakowaniu Lucasa i spędzeniu p ó ł godziny z rodzicami Kyle'a Brianna pożegnała się i wróciła do d o m u . S a m o c h o d u J a s o n a nie było na podjeździe;
~ 237 ~
p r a w d o p o d o b n i e jeszcze pracował. Dziwnie będzie się czuła, kiedy Jason przestanie pilnować d o m u po sąsiedzku. Przywykła do myśli o tym, że znajduje się tuż obok. Chociaż może lepiej byłoby bardziej się od niego zdystansować. Wtedy tak by jej nie kusiło. Gdy weszła do d o m u , na powitanie wybiegł szcze kający z radości Digger. Wypuściła go do ogródka za d o m e m w nadziei, że wytraci trochę energii. Na niebie postrzępione chmury przesuwały się wo kół księżyca. Wiatr stał się chłodniejszy. Poczuła przebiegający po plecach zimny dreszcz. Nie bardzo wiedziała, co go wywołało. Chociaż wszystko wokół niej pogrążone było w spokojnej ciszy, czuła dziwne napięcie. Zawołała Diggera z powrotem do d o m u i zamknę ła drzwi. Wsadziła psa do skrzynki i udała się do sy pialni. Kiedy weszła do pokoju, poczucie niepokoju pogłębiło się. Nic nie wyglądało inaczej niż zwykle, ale coś było o d m i e n n e g o . Po prostu powinna wziąć się w garść. Od bardzo dawna nie była tak kompletnie sama, zawsze miała przy sobie Lucasa. Zbyt niespokojna, żeby zasnąć, wróciła do dużego pokoju i wyjrzała przez okno. Serce zabiło jej żywiej na widok samochodu Jasona. Przez chwilę walczyła ze sobą, po czym chwyciła klucze i wymknęła się na dwór. Z a m i e r z a ł a tylko sprawdzić, jak się czuł po bijaty ce i zaoferować sąsiedzką p o m o c . N a d a l zastanawia ła się, jak uzasadnić swoją wizytę, gdy Jason otworzył drzwi swojego d o m u . - Dzięki Bogu. Już myślałem, że b ę d ę musiał dobi jać się do twoich drzwi. Z ł a p a ł ją za rękę i wciągnął do d o m u . Z a n i m zdą żyła się odezwać, jego usta opadły na jej wargi.
~ 238 ~
P o d d a ł a się t e m u pocałunkowi. Ujęła w dłonie twarz Jasona, palcami przeczesując jego włosy. Nie przerywał pocałunku, nie dając jej szansy na oddech czy pozbieranie myśli. Gdy przesunęła palce na jego policzek, poczuła opuchliznę pod okiem i usłyszała, że gwałtownie wciągnął powietrze. Cofnęła się. - Boli cię. Prawe o k o Jasona powoli robiło się czarne i było tak opuchnięte, że otwierało się ledwo do połowy. Je go nos również wyglądał na obrzęknięty. - Pocałuj mnie, żebym się lepiej poczuł - zażartował. - Nie mogę uwierzyć, że nie zaczekałeś na zjawie nie się innych policjantów. - Nie chciałem, żeby ktoś ucierpiał. - Ty ucierpiałeś. - Rogerowi Harlanowi wyjątkowo udał się ten cios. - Przerwał. - Dlatego tutaj przyszłaś? Żeby spraw dzić, czy ze m n ą wszystko w porządku? - To był j e d e n z powodów. - I? - A poza tym nie m o g ł a m przestać myśleć o tobie, o nas. To jest takie niewłaściwe - wyszeptała. - Nieprawda - stwierdził, zdecydowanie potrząsa jąc głową. - Skrzywdzę wszystkich ludzi, na których mi zależy, którzy o mnie dbają. - Sądzisz, że Kane'owie nie chcą twojego szczę ścia? - Nie chcą, żebym była szczęśliwa z tobą. Cofnęła się i oparła dłonie o drzwi. Musiała złapać równowagę i powstrzymać się przed ponownym rzu ceniem się w jego ramiona. - A czego ty chcesz? - zapytał spokojnie, spogląda jąc jej prosto w oczy.
~ 239 ~
- Nie wiem, Jasonie. - Wiesz, tylko się boisz. - Boję się, i to piekielnie, że znów namieszam w swoim życiu. Od kiedy tu przyjechałam, wszystko się zmieniło. Zaczynam wątpić w D e r e k a . Wiem, że słysząc to, cieszysz się, ale mnie nie jest z tym dobrze. Bo jeśli myliłam się co do niego, to gdzie jeszcze po p e ł n i ł a m błąd? - Posłała mu zmartwione spojrzenie. - Czy będziesz moją kolejną błędną decyzją? - Nie b ę d ę . J e s t e m taki, jakiego widzisz, Brianno. Nie miałem żadnych ukrytych planów ani pięć lat te mu, ani dziś. Powiedziałem ci już kiedyś, że kiedy zo baczyłem cię po raz pierwszy, wiedziałem, że jesteś tą jedyną. - Ale ja nie pomyślałam tak o tobie. Nie martwi cię to? - Cóż, wolałbym, żebyś od razu zostawiła D e r e k a i rzuciła się w moje ramiona, ale nie możemy zmienić przeszłości. T e r a z m a m y drugą szansę, żeby wszystko naprawić. I chociaż wtedy nie porzuciłaś D e r e k a , to myślę, że też mnie trochę lubiłaś. Po prostu nie mia łaś okazji, żeby się n a d tym zastanowić. Potrząsnęła głową, nie potrafiąc się oprzeć jego bezczelnemu uśmiechowi. - Potrafisz przedstawić rzeczy w korzystnym świe tle. - Lucas śpi? - zapytał Jason, nagle przysuwając się bliżej. - Nie, Lucas jest... H m . . . - Zatrzymała się, zorien towawszy się, że usunięcie z równania Lucasa będzie niczym wymachiwanie przed bykiem czerwoną płachtą. - Lucas jest co? - dopytywał się Jason. - Już póź no, powinien spać. - Nocuje dzisiaj u swojego kolegi, Kyle'a. Oczy Jasona rozbłysły.
~ 240 ~
- N a p r a w d ę ? Nie musisz więc wracać do d o m u ? - T e g o nie powiedziałam. Zostawiłam Diggera w pudle, a on nie lubi długo być sam. - Wrócimy więc do ciebie do d o m u . Nie musimy robić niczego, na co nie masz ochoty. M o ż e m y . . . po rozmawiać. U ś m i e c h n ę ł a się. - R o z m o w a z tobą jest ostatnią rzeczą, na jaką m a m teraz ochotę. Zrobiła krok do przodu, złapała za dół koszuli Ja sona i ściągnęła mu ją przez głowę. - Digger m o ż e poczekać.
R o z d z i a ł1 4
Jeszcze nigdy Brianna tak niecierpliwie nie pra gnęła mężczyzny. Z J a s o n e m nie było powoli narasta jącej romantycznej atmosfery, świec i nastrojowej muzyki, nie było czułych słówek. Nie było żadnego udawania, tylko naga, szczera namiętność. Powie dział, że kiedy ją pierwszy raz zobaczył, wiedział, że jest tą jedyną... a o n a chciała być jego dziewczyną, kobietą, na punkcie której oszaleje. Zdjęła ubranie z gorącym entuzjazmem. Cieszył ją widok każdego centymetra jego nagości. Był okaza łym mężczyzną, krzepkim, opalonym, umięśnionym, człowiekiem ziemi, ognia i morza. Był jak wszystkie żywioły, z e b r a n e w jedność. A kiedy ją całował, kiedy jej dotykał, czuła się inną osobą. Jason zawrócił jej w głowie. Nie było miejsca na my ślenie, planowanie, książkowe reguły. Zachęcał ją, że by badała jego ciało, jednocześnie robił to samo z jej ciałem, bez z a h a m o w a ń . Postawienie wszystkiego na j e d n ą kartę budziło zarazem przerażenie i radość. G d y ich ręce, usta i całe ciała splotły się w jedność, poczuła mrowienie we wszystkich zakończeniach ner wowych. Dotarli do wąskiej kanapy. Jason pociągnął ją na siebie, pozwalając, by ustaliła t e m p o , rytm. Oczy
- 242 ~
płonęły mu z rozkoszy. Miała wrażenie, że fruwa. Każde otarcie się ciał, każde poruszenie było niezno śnie cudowne. Chciała na zawsze pozostać w chmu rach, ale napięcie narastało, szybko i gwałtownie, aż zaczęła krzyczeć, wyzwolona. Jason poszedł w jej śla dy i po chwili oboje powoli opadli na ziemię. M i n ę ł o wiele czasu, zanim mogła oddychać. U n i o sła głowę i n a p o t k a ł a jego spojrzenie. Podłożył dłoń pod kark dziewczyny i skradł kolej nego całusa. Był to długi, czuły pocałunek. Uczucia Brianny wezbrały gwałtownie pod wpływem tej słod kiej pieszczoty, która nie kojarzyła się już z seksem, która smakowała miłością. Przebiegł ją lekki dreszcz strachu. Chciała się ze rwać z kanapy, znów rzucić się do ucieczki, ale Jason trzymał ją m o c n o . - Możesz iść do d o m u - powiedział, patrząc jej w oczy - ale pójdę z tobą. Chcę, żebyśmy razem spę dzili noc, ty i ja... - Przerwał i uśmiechnął się powo li. - I Digger. Odpowiedziała mu uśmiechem. - Będziesz więc miał konkurencję. Digger mnie lubi. - Ja też cię lubię. Usiadła i zaczęła szukać ubrania. - A co ze zwierzakami w tym d o m u ? Myślałam, że miałeś spać z nimi. - Koty raczej mnie nie znoszą, ptak nie zwraca na m n i e uwagi, a Princess śpi na środku łóżka Patty, które jest najbardziej niewygodnym łóżkiem, na ja kim zdarzyło mi się leżeć. Dzięki Bogu mój ojciec ma niedługo wrócić. - Odzywał się do ciebie? Ożenił się? - zapytała, wciągając majtki i zakładając stanik. - Nic nie wiem. Napisał mi esemesa, że wraca jutro. Jason wciągnął dżinsy i podniósł z podłogi koszulkę.
~ 243 ~
- M o ż e więc masz już nową macochę? - Możliwe. Obrzuciła go zamyślonym spojrzeniem. - Nie sprawiasz wrażenia tak bardzo przejętego tą możliwością jak wcześniej. - Bo moje myśli zajmuje teraz inna kobieta - po wiedział, całując ją w czoło. - Jesteś gotowa? Skinęła głową. Kiedy weszli do jej d o m u , wszędzie panował spo kój. Digger zasnął. Weszła do sypialni, mając Jaso na tuż za sobą. Otoczył ją r a m i o n a m i , przytulając twarz do jej karku. - Po której stronie łóżka sypiasz? - zapytał. - Najczęściej zajmuję środek. Nie musiałam się z nikim dzielić - odpowiedziała, obracając się w jego objęciach. - To się zmieni. - Jason... - Wiem, wiem, to za szybko - rzucił. - Ale nie chcesz rozmawiać. Nie chcesz się zastanawiać. Jak więc m a m y spędzać czas? P o l u b i ł a jego uśmiech, p o d o b a ł a jej się panująca p o m i ę d z y nimi swoboda. J a s o n potrafił być gorący i n a m i ę t n y , ale potrafił też p r z e k o m a r z a ć się i żar tować. - Możesz mi opowiedzieć o sobie - zaproponowa ła, dobrze wiedząc, że nie to miał na myśli. - Najle piej historie, w których nie występuje D e r e k . Wysunęła się z jego ramion i usiadła na łóżku, przesuwając się tak, żeby oprzeć się o wezgłowie i wy ciągnąć nogi. Jason usiadł naprzeciwko niej. - Co chcesz wiedzieć? - Opowiedz mi o swojej ostatniej dziewczynie. - Raczej nie - o d p a r ł .
~ 244 ~
- No dobrze, to kiedy postanowiłeś zostać gliną? - T e n pomysł przyszedł mi do głowy już jakiś czas temu, z powodu mojej mamy. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała zdu miona. - M a m a nie u m a r ł a zwyczajnie, została zabita - rzekł p o n u r o . - W czasie n a p a d u na bank. Znalazła się w złym miejscu w niewłaściwej chwili. U m a r ł a w drodze do szpitala. Położyła mu dłoń na kolanie. - T a k mi przykro, Jasonie. - Nigdy się z nią nie pożegnałem. Mój tata też nie i doprowadzało go to do szału. Brakowało n a m do pełnienia. W jednej chwili była tutaj, żeby w następ nej zniknąć. Brianna potrafiła go zrozumieć. Śmierć D e r e k a również była niespodziewana, wstrząsająca. Ale nie chciała mieszać do opowieści Jasona ani D e r e k a , ani swoich uczuć. - Co z niej zapamiętałeś? Zastanowił się przez chwilę. - Jej śmiech. Śmiała się całą sobą. R a m i o n a zaczy nały jej się trząść, z oczu leciały łzy i mówiła mojemu tacie, że jest zbyt śmieszny, żeby to można było opi sać słowami. - A więc twój tata jest wesołym człowiekiem? - Potrafi być, zwłaszcza po paru piwach. Ale jest także człowiekiem emocjonalnym. T o , co czuje, na tychmiast ma wypisane na twarzy. A czuje wszystko, uwierz mi. Patrzyła na Jasona i rozumiała go o d r o b i n ę lepiej. Po śmierci matki zamknął się w sobie. Jego ojciec był w stanie wyrazić swój ból, przez co być może jeszcze bardziej przytłaczał Jasona. - A ty nie jesteś dobry w wyrażaniu uczuć?
~ 245 ~
- Nie wtedy, kiedy są bolesne, a zwykle takie są. - Przerwał. - Chyba nie muszę ci tego mówić, praw da? Popatrz, co przyniosła ci miłość. - D u ż o bólu - przyznała. - Ale też o wiele więcej, także Lucasa. Nigdy nie b ę d ę ż a ł o w a ł a miłości do D e r e k a . M o g ę żałować, że stałam za nim m u r e m , ale nie tego, że z nim byłam. Myślę, że twoja m a m a naprawdę byłaby d u m n a z tego, co uczyniłeś ze swo jego życia. - M a m nadzieję. Na początku, kiedy zostałem gli ną, wszystko było czarne albo białe, dobre albo złe, z jednej strony byli dobrzy ludzie, z drugiej źli. Szuka łem sprawiedliwości dla ofiar zbrodni, ale nie uświa d a m i a ł e m sobie, że ofiary istniały po obu stronach, ludzie tacy jak ty i Lucas, którzy znaleźli się w takiej sytuacji nie z własnej winy. Nigdy nie przypuszcza łem, że b ę d ę musiał aresztować j e d n e g o z najbliż szych przyjaciół, że b ę d ę odpowiedzialny za zrujno wanie ci życia. M o g ł o się wydawać, że nie robiło to na mnie wrażenia, bo musiałem trzymać zawodowy dystans, ale zjadało mnie od środka. Była poruszona jego wyznaniem. - Nie interesowało mnie, jak to wyglądało z twojej strony. Chciałam tylko, żebyś się mylił - przyznała. - M o g ę to zrozumieć. Jeśli chcesz mówić o D e r e ku, posłucham. M o g ę się nie zgadzać, ale wysłucham wszystko. Zastanowiła się n a d tą propozycją. - D o b r z e . Jest coś, czym chciałabym się podzielić. Powiedziałam ci o liście D e r e k a . Napisał w nim nie tylko to, że mnie kocha i że jest niewinny. - Domyślałem się tego. - Oświadczył, że chociaż nie ukradł obrazów, to nie był do końca niewinny i że nie wiem naprawdę, kim
~ 246 ~
jest. Im więcej się o nim dowiaduję, tym bardziej do chodzę do wniosku, że miał rację. - Czy p o d a ł ci jakieś k o n k r e t n e przykłady? - zapy tał Jason. - Był b a r d z o enigmatyczny. Ale jednocześnie zo stawił mi p a r ę rysunków. Podeszła do komódki i wyciągnęła kopertę. Gdy brała ją do ręki, jej wzrok przyciągnęła oprawiona fo tografia jej i D e r e k a , zrobiona przed ich zaręczynami na plaży w Z a t o c e Aniołów. Szybka była stłuczona, a d r o b n e okruchy szkła leżały na k o m ó d c e . - Dziwne. Jak się to mogło stłuc? Jason wstał z łóżka. - M o ż e Lucas bawił się tutaj piłką. - Chyba by mi powiedział. Przypomniała sobie niepokojące uczucie, jakiego doświadczyła wcześniej, przy pierwszym powrocie do d o m u . Ale wszystkie drzwi do d o m u były zamknię te, tak przynajmniej jej się wydawało. Chociaż miała zwyczaj pozostawiania otwartych drzwi na podwórko, żeby Lucas i Digger mogli swobodnie wchodzić i wy chodzić. - Co się stało? - zapytał Jason. - Chodzi ci o uszkodzoną r a m k ę ? Czy o to, że nie wiesz, jak do tego doszło? Nie pomyślała o znaczeniu faktu stłuczenia ramki. - Nie wiem. - Rozejrzę się d o o k o ł a - rzucił Jason. - Wcześniej wypuściłam Diggera na podwórko, a kiedy wróciłam, z a m k n ę ł a m drzwi na klucz. Lecz nie mogę sobie przypomnieć, czy były zamknięte na klucz, kiedy wychodziłam na dwór za pierwszym razem. - Z a r a z wrócę - powiedział Jason.
~ 247 ~
Gdy Jason wyszedł, podeszła z k o p e r t ą do łóżka i usiadła. Wyciągnęła list i przeczytała go po raz dru gi. Tym razem było to łatwiejsze, miała większy dy stans. A głos D e r e k a , rozlegający się w jej głowie był cichszy. Miała nadzieję odnaleźć w jego słowach ja kieś nowe ślady, ale nic nie rzuciło jej się w oczy. Odłożyła na bok zdjęcia i zaczęła przeglądać rysunki. - Wygląda, że wszystko jest w porządku - powie dział Jason, wróciwszy do sypialni. Usiadł na łóżku i wziął do ręki rysunek, przedstawiający ją w galerii w Los Angeles. - D e r e k to narysował? - W więzieniu - rzekła. - Te szkice były w liście. Nie miałam pojęcia, że rysował. Z a n o s i ł a m mu książ ki i czasopisma, nigdy nie poprosił mnie o blok czy ołówki. Nie m a m pojęcia, skąd wziął materiały. - Są naprawdę d o b r e - zauważył spokojnie Jason, przeglądając rysunki. - Wydaje mi się, że narysował także ciebie. B r i a n n a u n i o s ł a szkic, przedstawiający dwóch chłopców wspinających się na skały przed jaskinią, która była b a r d z o p o d o b n a do jaskini, jaką Jason po kazał jej w Z a t o c e Schronienia. - Ciekawe, dlaczego. Nawet narysował mnie tak, że ładnie wyglądam, bez diabelskich wideł w ręce - rzekł, krzywiąc się. - Sądzę, że przypominał sobie d o b r e czasy. Podobały jej się rysunki przedstawiające Lucasa. D e r e k uchwycił wszystkie detale buzi chłopca - jego oczy, brwi z m a r s z c z o n e z ciekawości i szeroki uśmiech. Odłożyła szkice na bok i wzięła kolejny. - D e r e k lubił rysować wybrzeże, a to wygląda jak wnętrze pracowni.
~ 248 ~
Przerwała. Dostrzegła rozmazane sylwetki mężczy zny i kobiety w namiętnym uścisku. - Kto to może być? Jason spojrzał na obrazek. - Może Derek? - Ciekawa jestem, kim jest ta kobieta. W niektó rych rysunkach jest coś dziwnego. Jakby przedmioty nie znajdowały się na właściwych miejscach. - Prze chyliła głowę. - Masz rację - powiedział z zamyśleniem Jason. Przez chwilę przyglądał się rysunkowi, po czym stwierdził: - Już wiem. To lustrzane odbicie. Rysuje się to, co widać odbite w lustrze. Miał rację. - K a t h e r i n e mówiła, że podczas malowania D e r e k lubił mieć niezwykłą perspektywę. Widział świat od miennie od większości artystów. Westchnęła i odłożyła rysunki na bok. - Żałuję, że nie powiedział mi po prostu, czy to zrobił, czy nie. Przez cały czas m a m wrażenie, że coś mi umyka. - Bo może tak jest - zaskoczył ją Jason. - Ale przecież zawsze uważałeś, że D e r e k był win ny - przypomniała mu. - Zawsze uważałem też, że miał wspólnika, kogoś z Z a t o k i Aniołów. Pomyślała o swojej wcześniejszej rozmowie z Glorią. - Kiedy rozmawiałam z Glorią, w pewnej chwili po wiedziała, że nigdy nie sądziła, iż D e r e k u m r z e w wię zieniu. Że nigdy nie wyobrażała sobie, iż wszystko może się tak skończyć. To pewnie niewiele, ale gdy byś słyszał ton jej głosu... O d n i o s ł a m wrażenie, że swoją śmiercią w więzieniu D e r e k zepsuł jakiś plan.
~ 249 ~
- To chyba jest naciąganie faktów. - Być może wywnioskowałam z jej słów więcej, niż należałoby - przyznała. - Ale jeśli na chwilę wyłączy się z rozważań D e r e k a , to w przestępstwie musiał brać udział ktoś inny, najprawdopodobniej ktoś zwią zany ze światem artystycznym. I znów wracamy do M a r k h a m ó w i Wyatta. - R o z m a w i a ł e m z nimi wielokrotnie. - Sądzisz, że zadawałeś właściwe pytania? W jego oczach błysnął gniew, ale nie zamierzała ustępować. Chciał, żeby zmierzyła się z t r u d n ą praw dą, a być może sam powinien zrobić to samo. - Owszem, ale teraz sprawiłaś, że zacząłem mieć wątpliwości - oświadczył w końcu. - No to jesteśmy kwita. Bo ty też obudziłeś we m n i e wątpliwości. - Dojdziemy do prawdy - obiecał. - R a z e m ? Nawet gdyby miało to oznaczać obnaże nie błędów popełnionych w śledztwie? Zacisnął usta. - M a m nadzieję, że tak się nie stanie, ale wolę przyznać się do ewentualnego błędu, niż pozwolić sprawcy pozostawać na wolności. Kiwnęła głową i zagryzła dolną wargę, chcąc poha mować niekontrolowany przypływ emocji. - Co się stało? - zapytał, przysuwając się na łóżku. - Czemu płaczesz? - Jesteś po mojej stronie - powiedziała prosto. - Nawet jeśli w gruncie rzeczy mi nie wierzysz, to i tak chcesz mi p o m ó c . To wiele znaczy. S a m o t n i e nie czu ję się taka silna. - Masz zdumiewającą siłę, Brianno. Wściekało mnie, że stałaś wiernie po stronie D e r e k a , ale nie m o głem nie podziwiać twojej lojalności, oddania, twojej determinacji, żeby o niego walczyć.
~ 250 ~
- Nawet jeśli walczyłam w niesłusznej sprawie? Uśmiechnął się. - Poczekajmy i zobaczmy, zanim ostatecznie osą dzimy. A skoro niewiele mamy teraz do zrobienia, więc co sądzisz o . . . o tym, żeby się poczuć odrobinę wygodniej? - H m , brzmi kusząco. M o ż e zdejmę p a r ę rzeczy - rzekła prowokacyjnie. - P o m o g ę ci - zaoferował. - Nie m a m co do tego wątpliwości. Skradł jej pocałunek, po czym się cofnął. - Lepiej nastaw najpierw budzik. - Po co? M a m odebrać Lucasa dopiero o jedenastej. - Ale wstaniesz o szóstej rano, bo wtedy morze jest najspokojniejsze. - Nie zamierzam z tobą surfować. - Świetna okazja. Lucas jest zajęty. Będziemy tylko ty i ja. - Ale... Z n ó w ją pocałował. A kiedy przesunął językiem po jej wargach, doszła do wniosku, że kłótnie zostawi na później... o wiele później.
*** - Nie mogę uwierzyć, że to robię - powiedziała Brianna następnego dnia wczesnym rankiem, stojąc w kombinezonie piankowym na piasku i trzęsąc się z zimna. Jason zabrał ją na plażę za swoim d o m e m . Byli zupełnie sami. Chociaż fale były łagodne, to oce an, potężny i głęboki, przerażał ją. - Będziesz się dobrze bawiła, obiecuję - zapewniał ją Jason. - W o l a ł a m zabawę, jaką mieliśmy, zanim wycią gnąłeś mnie z łóżka - marudziła.
~ 251 ~
- Mówiłaś mi, że zbyt wiele swojego życia spędziłaś jako widz. T e r a z masz szansę, żeby samej zamoczyć stopy - d o d a ł ze śmiechem. - B a r d z o śmieszne. Przecież jestem matką, nie mo gę robić nic ryzykownego. Lucas ma tylko mnie. - Nigdy nie pozwolę, żeby coś ci się stało. Możesz mi zaufać, Brianno. Ale, co ważniejsze, możesz za ufać sobie. Możesz to zrobić. Wiem, że możesz. Rzeczywiście był najwyższy czas, żeby wyjść p o za bariery ograniczające jej życie. - D o b r z e . Z r ó b m y to. Wsunął deskę p o d pachę i wziął ją za rękę. - Na początku p a r ę razy popłyniemy razem, a po t e m będziesz m o g ł a s p r ó b o w a ć s a m a popływać na swojej desce. Gdy lodowata woda obmyła jej palce stóp, zaczęła szczękać zębami. Już chciała się wycofać, ale J a s o n trzymał ją za rękę i nie zamierzał puścić. Kiedy zanu rzyli się głębiej, wychodząc naprzeciwko falom, kom binezon zaczął ją chronić przed zimnem, ale nadal czuła chłód wody. M o c n o uchwyciła brzegi deski, gdy Jason odwrócił ją w stronę brzegu. - Kiedy d a m znak, zacznij wiosłować - powiedział. - Przez cały czas b ę d ę przy tobie, b ę d ę się trzymał z tyłu. Za pierwszym razem zostań na brzuchu. Na stępnym razem postawimy cię na nogi. - Nie myślałam, że wypłyniemy tak daleko - za uważyła, czując ogarniającą ją panikę. - Fale zaniosą cię do d o m u . - Pocałował ją w poli czek. P o t e m przesunął się na tył deski i rzucił: - Ruszaj. Zaczęła wiosłować rękami, czując pod sobą wzno szącą się falę. I nagle ocean wykonywał całą pracę za nią, ona zaś szybowała w stronę brzegu. Trzymała
~ 252 ~
się z całych sił deski, a kiedy ta gwałtownie zatrzyma ła się na piachu, Brianna napiła się nieco wody i za częła się krztusić. M i m o to miała poczucie o g r o m n e go triumfu. - Z r ó b m y to jeszcze raz! - zawołała, kaszląc. J a s o n uśmiechnął się szeroko. - Bardzo proszę. W czasie drugiej jazdy próbowała stanąć na desce i u d a ł o jej się utrzymać około trzech sekund, zanim ześlizgnęła się do wody. Jason natychmiast znalazł się u jej boku i wyciągnął ją na powierzchnię. - Chcesz sobie zrobić przerwę? - zapytał, gdy znów uchwyciła się deski. Pokręciła głową. - D o p i e r o wtedy, kiedy mi się u d a przepłynąć na fali do samego końca. Chcę to zrobić, Jasonie. Chcę p o k o n a ć m a t k ę n a t u r ę w jej własnej grze. Roześmiał się. - Sądziłem, że nie lubisz rywalizacji. - Chyba lubię - przyznała z uśmiechem. - I m o ż e odkrywam w sobie duszę surfera. D o p i e r o przy trzeciej p r ó b i e u d a ł o jej się przeje chać na fali całą drogę do samego brzegu. Była pija na ze szczęścia. Podskakiwała w sięgającej kolan wo dzie, a p o t e m zarzuciła Jasonowi ręce na szyję i moc no go pocałowała mokrymi ustami. - Dziękuję. To było zaskakujące - powiedziała, pa trząc mu prosto w oczy. Założył jej za ucho p a s m o mokrych włosów. - Sądzę, że odnalazłaś znowu t a m t ą dziewczynę z baru. - Chyba tak. Odwróciła się, gdy jakiś człowiek zaczął przywoły wać swojego psa. Plaża budziła się do życia. Para sta ruszków schodziła po schodach na plażę, a w pobliżu
~ 253 ~
grupa młodych ludzi zaczynała wyładowywać swoje deski do surfowania. - Powinniśmy już iść. I n n ą sprawą było przebywanie z J a s o n e m , kiedy byli na plaży sami, a czym innym publiczne afiszowa nie się z nim. Nie była jeszcze gotowa do ogłoszenia całemu światu, że są przyjaciółmi. - Tak, powinniśmy - powtórzył za nią z ponurym wyrazem twarzy. - Jasonie, potrzebuję trochę czasu, żeby sobie z tym poradzić, poradzić sobie z nami. Nawet nie wiem dokładnie, kim wobec siebie jesteśmy, to takie skomplikowane. - Rozumiem. Wyciągnął deskę na brzeg. - Nie zabrzmiało to tak, jakbyś faktycznie rozumiał - powiedziała, wychodząc za nim z wody. - To co chcesz, żebym powiedział, Brianno? To ciebie obchodzi, kto zobaczy nas razem. - To prawda, ale do czasu. Po prostu potrzebuję czasu, żeby to sobie p o u k ł a d a ć . - Masz go tyle, ile zechcesz. Nigdzie się nie wybie ram. Ale dzisiaj b ę d ę na zawodach puszczania lataw ców. Obiecałem Lucasowi i nie mogę go zawieść. - Byłby zdruzgotany, gdybyś się nie zjawił - powie działa, doceniając jego zainteresowanie synkiem. - Ale nie chcę, żeby przeze mnie znalazł się w środku twojej wojny z Kane'ami. - To nie jest moja wojna, tylko ich. I nie wydaje mi się, żebyś się martwiła wyłącznie o Lucasa. - K o c h a m ich, Jasonie. Nie chcę być zmuszo na do wyboru pomiędzy wami. - Może do tego dojść, Brianno. - Ale jeszcze nie teraz. Miała nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie.
~ 254 ~
***
- Jak m a m d o k o n a ć wyboru? - zdesperowana An nie zwróciła się z pytaniem do Charlotte. Charlotte zatrzymała się w drzwiach, żeby zapytać Annie, czy jest gotowa iść do kościoła, i zobaczyła dziewczynę siedzącą na środku łóżka nad stertą te czek. - To są wszystko dobrzy ludzie - rzekła Annie. - D u ż o lepsi o d e mnie. J e d n a z p a ń jest nauczycielką. Inna to pielęgniarka. T e n facet jest lekarzem. Wszy scy mają pieniądze. To kochające się małżeństwa. Z t r u d e m powstrzymywała łkanie. - Och, kochanie, co się dzieje? C h a r l o t t e przysiadła koło A n n i e i objęła ją ramie niem. - Nie myślałam, że to będzie takie trudne - powie działa Annie. - Nie tak miało być. Nie chciałam zajść w ciążę, a w końcu zostać sama. Zależę od ciebie i two jej mamy, a przecież nawet nie jesteśmy spokrewnione. - I ja, i m a m a cieszymy się z twojej obecności w na szym d o m u i nie zamierzamy wyrzucać ani ciebie, ani dziecka. M a m a wyciągnęła już starą kołyskę Jamiego i trochę ubranek, które trzymała od czasu, kiedy byli śmy dziećmi. - Jest bardzo miła. Ale wielebny Schilling powie dział, że muszę przemyśleć, co na dłuższą m e t ę bę dzie najlepsze dla dziecka. - Czy któraś z tych p a r jakoś się wyróżnia? - zapy tała Charlotte, przyglądając się zdjęciom przypiętym do każdej teczki. R a m i o n a A n n i e zaczęły dygotać. Charlotte do strzegła na jej zapłakanej twarzy nie tylko zmartwie nie, ale również strach. - Powiedz, o co chodzi? - zapytała łagodnie.
~ 255 ~
- On chce adoptować dziecko. Jest na jednym z tych zdjęć. Minęła dłuższa chwila, zanim d o t a r ł do niej sens słów Annie. - O n ? Masz na myśli ojca dziecka? - Spojrzenie Charlotte powędrowało z p o w r o t e m w stronę zdjęć. Kandydatów było pięciu, wszyscy żonaci. - Nie chce, żeby jego żona dowiedziała się, że jest ojcem. Woli udawać, że to zwykła adopcja. - Takie rozwiązanie pod wieloma względami nie jest d o b r e . Rozmawiałaś z nim, A n n i e ? - Zadzwonił do mnie, zanim spotkałam się z nim i jego żoną. Powiedział, żebym nic nie mówiła, że to jest idealny sposób, żeby mógł p o m ó c . Weźmie dziec ko i wychowa j a k o własne, jego żona będzie d o b r ą m a t k ą i nikt nigdy nie musi się dowiedzieć, że był bio logicznym ojcem. - I co mu powiedziałaś? - Nic nie powiedziałam, kiedy spotkałam się z nim, jego żoną i wielebnym Schillingiem, ale to było trud ne. Bałam się spojrzeć na niego i na jego żonę w oba wie, że się zdradzę. - K t o to jest, A n n i e ? - Nie mogę ci jeszcze powiedzieć. Nie wiem, czy mogę o d d a ć moje dziecko i przyglądać się, jak jego żona je wychowuje. - Kolejna łza spłynęła jej po po liczku. - Wiem, że p o p e ł n i ł a m błąd, uprawiając z nim seks. Był dla mnie taki miły. Sprawiał, że czułam się wyjątkowa i p o k o c h a ł a m go. - Wiem, kochanie. - Nie powinnam była tego zrobić. Każdy z pięciu mężczyzn był przynajmniej o dzie sięć lat starszy od Annie. - Nie zrobiłaś tego sama, a ten facet wiedział, że je steś m ł o d a i niewinna. Wykorzystał cię, Annie.
~ 256 ~
- To nie tak. Rozmawialiśmy. Był smutny, w jego małżeństwie coś się psuło. Ja też byłam smutna. Oj ciec rzadko pozwalał mi wyjść z d o m u i byłam spra gniona kogoś, kto by mnie wysłuchał. A teraz moje dziecko będzie rosło, nie mając obojga rodziców. Spojrzała n a C h a r l o t t e p r z e p e ł n i o n y m i b ó l e m oczami. - Nie chciałam tego. Wiem, co to znaczy nie mieć dwojga rodziców. Moja m a m a u m a r ł a pięć lat temu, a mój ojciec właściwie zawsze był nieobecny, przynaj mniej jeśli chodzi o głowę. - Nie jesteś w najlepszej sytuacji, Annie, ale rodzi ny mają niejedną postać. S a m o t n e matki i samotni oj cowie też mogą być wspaniałymi rodzicami. Twoje dziecko może rosnąć szczęśliwie, dopóki nie zbraknie miłości, zrozumienia i oddania. To poważna decyzja i musisz ją rozważyć b a r d z o starannie. - Myślałam, że jest szansa, żeby... Jej słowa przerwał kolejny szloch. - Żeby zostawił żonę i ożenił się z tobą. - Głupie, prawda? Co powinnam zrobić, Charlot te? O d d a ć mu moje dziecko? - A co ty chcesz zrobić, Annie? A n n i e położyła dłoń na brzuchu. - Nie mogę sobie wyobrazić o d d a n i a dziecka. O n o stanowi jedyną rodzinę, jaka mi pozostała. Mój ojciec zwykle nie pamięta o moim istnieniu, a kiedy sobie przypomina, wtedy mnie nienawidzi, jestem tego pewna. P o t e m j e d n a k sobie myślę, że to takie samo lubne z mojej strony. Jeśli o d d a m dziecko biologicz n e m u ojcu, to będzie coś, prawda? Charlotte nie chciała wyrażać swojej opinii, ale by ła m o c n o z a n i e p o k o j o n a nowymi informacjami. Dziecko będzie miało swojego biologicznego ojca, ale będzie dorastało w cieniu wiszącej nad głową tajem-
~ 257 ~
nicy. Co się stanie, jeśli w pewnej chwili żona tego mężczyzny odkryje oszustwo i odejdzie? Czy dziecko zasługuje na to, żeby się znaleźć p o d opieką małżeń stwa, które musiało być burzliwe, skoro mąż zdecydo wał się na zdradę? Wzrok C h a r l o t t e ponownie powę drował w stronę zdjęć przedstawiających szczęśliwe pary. J e d n o z tych małżeństw było fikcją. - Nie p o d o b a mi się, że to, kto jest ojcem, ma po zostać tajemnicą - powiedziała. - Sekrety mają to do siebie, że wychodzą na jaw. Pomyśl też o sobie, Annie. Będziesz mieszkała w tym samym mieście. Czy naprawdę potrafisz to zrobić, wiedząc to, co wiesz? - Ale jak m a m o d d a ć dziecko innej parze, jeśli on je chce? Z tym a r g u m e n t e m t r u d n o było dyskutować. - Najważniejsze, żeby dziecko nie ucierpiało. Po winnaś też wziąć pod uwagę potrzeby swoje i ojca dziecka, ale nie podejmuj decyzji, kierując się wyłącz nie jego interesem. N a p r a w d ę chciałabym, żebyś mi powiedziała, kto to. A n n i e uśmiechnęła się lekko. - Żebyś mogła na niego nawrzeszczeć? - Zasłużył na to. Zdradził swoją żonę. Wypowiadając te słowa, Charlotte przypomniała sobie o swoim flircie z J o e m i poczuła się winna. Obiecała sobie, że nigdy nie posunie się dalej, ale być może przekroczyła już granicę. J o e nie podpisał jesz cze pozwu rozwodowego, a jego wahanie było wiele mówiącym znakiem. - J e m u jest bardzo przykro - rzekła z westchnie niem Annie, mając na myśli ojca dziecka. Przesunęła spojrzenie na zdjęcia, ale pospiesznie poderwała gło wę, p r a w d o p o d o b n i e bojąc się, żeby niechcący czegoś nie zdradzić.
~ 258 ~
- Pewnie, że jest mu przykro. Ale to nie usprawie dliwia jego postępowania ani wcześniej, ani teraz, gdy milczy i nie próbuje cię wspierać. - Charlotte podnio sła się z łóżka. - Chodźmy lepiej do kościoła, zanim moja m a m a wyśle po nas ekipę poszukiwawczą. - Ale nie powiesz wielebnemu Schillingowi, że je den z tych ludzi jest ojcem, prawda? N a p r a w d ę miała na to ochotę, ale A n n i e powierzy ła jej swoją tajemnicę, musiała więc zachować ją dla siebie. - Nie powiem Andrew, ale ty musisz to powiedzieć wszystkim zaangażowanym w adopcję. Ze względu na d o b r o dziecka muszą znać choćby jego medyczną historię. R o z u m i e m , że chcesz chronić tego mężczy znę, Annie. Czasem j e d n a k trzeba powiedzieć praw dę, nawet jeśli jest bolesna. - Mógłby stracić żonę. - M o ż e jest to cena, j a k ą powinien zapłacić. A n n i e westchnęła. - Chciałabym wiedzieć, co m a m zrobić. - Wiesz. Musisz tylko znaleźć odwagę, żeby to uczynić - stwierdziła Charlotte.
Rozdział 15
G d z i e jest Jason? - zapytał Lucas, chyba po raz dziesiąty od chwili, gdy przybyli na łąkę n a d urwi skiem. - Będzie tutaj - zapewniła go Brianna. - T a k s a m o jak twoi dziadkowie i Kyle. M i a ł a nadzieję na duży tłok, który pozwoli na obecność J a s o n a i Kane'ów bez awantury. - Jason! - zawołał Lucas. Odwróciła głowę i ujrzała zbliżającego się Jasona. U b r a n y był w dżinsy, podkoszulek i czarną, skórzaną marynarkę. N a d a l miał podbite i opuchnięte oko, ale w ciągu ostatnich paru godzin jego stan znacznie się poprawił. Posłał jej seksowny uśmiech, przypomina jąc bez słów o wszystkim, co ich łączyło przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Gorący rumieniec okrasił jej policzki. Była bardzo zadowolona, że Kane'owie jeszcze się nie zjawili. - Cześć, kolego. Gotowy do poderwania go do lo tu? - Jason przyklęknął na j e d n o kolano, żeby obej rzeć latawiec. - Wygląda na to, że powinien się wzbić. Lucas z zapałem pokiwał głową. - Będziesz mi kibicował?
~ 260 ~
- Pewnie. Z a m i e r z a m przejść na drugi kraniec łą ki, żeby lepiej cię widzieć. - Myślisz, że wygram? Brianna dojrzała w oczach Lucasa pragnienie, ale podejrzewała, że dotyczyło o n o nie tyle zwycięstwa, ile aprobaty Jasona. Niewątpliwie Marlow w krótkim czasie wywarł ogromny wpływ na życie Lucasa, po dobnie jak na jej życie. - Pamiętaj, że masz się dobrze bawić - powiedział Jason. - Boli cię twarz? - zaciekawił się Lucas. - Nie tak bardzo, jak t a m t e g o drugiego faceta. - Czy mógłbyś m n i e nauczyć, jak się bić? - M o g ę cię nauczyć, jak trzymać się z dala od bó jek. Ale teraz najważniejsze są latawce, kolego. I . . . Nachylił się i szepnął Lucasowi coś do ucha. Lucas zachichotał radośnie. - Dobrze. Jason wstał. Uśmiech nie znikał mu z twarzy, gdy patrzył jak uwaga Lucasa koncentruje się na nadbie gającym Kyle'u. - Co mu powiedziałeś? - zapytała Brianna. - Biegnij szybko i m o c n o trzymaj. - Brzmi jak dobra rada. Przestępowała z nogi na nogę. Bała się, że lada chwila pojawią się Kane'owie. Uśmiech J a s o n a zgasł, a w oczach zagościł cień. - Nie martw się. Już idę. - Wcale nie chcę, żebyś odchodził. - N a p r a w d ę ? - zapytał. - Zawsze masz możliwość wyboru. - Nie zawsze. - T a k sobie wmawiasz, bo to jest łatwiejsze od po dejmowania decyzji. - Spędziliśmy razem j e d n ą noc. Nie naciskaj mnie.
~ 261 ~
Jason kiwnął głową i się oddalił. Nie odszedł jed nak daleko, zatrzymany przez p a r ę atrakcyjnych ko biet. J e d n a z nich, bardzo ładna, przyłożyła dłoń do jego pokiereszowanej twarzy. Jason nie sprawiał wrażenia, jakby się spieszył, żeby ją odpędzić. Czego oczekiwała? Był przystojnym facetem, b o h a t e r e m ca łego miasteczka, a na d o d a t e k wolnego stanu. Nawet gdyby o n a go nie chciała, wiele innych kobiet byłoby nim zainteresowanych. Tyle że ona go chciała. Nie była tylko pewna, czy może go mieć. Zmusiła się do oderwania wzroku i odwróciła się do Lucasa. Rick i Nancy dołączyli do nich chwilę później. - To będzie świetna zabawa - rzekła z uśmiechem Nancy. Rick wyglądał na równie z a d o w o l o n e g o . - Od dawna już nie mieliśmy w rodzinie nikogo, kto by nas reprezentował w tych zawodach. - Z a m i e r z a m wygrać, babciu - oświadczył Lucas. - Na pewno - powiedziała Nancy. - Z a p r o w a d z ę cię na linię startową - z a p r o p o n o wał Rick, biorąc chłopca za rękę. - Trzymaj się z innymi, Lucasie, i patrz, gdzie bie gną - zawołała za nimi Brianna, bojąc się, żeby Lucas nie zawieruszył się gdzieś w tłumie. - Nic mu nie będzie. M a ł e dzieci startują na po czątku i biegnie z nimi dwójka dorosłych - uspokoiła ją Nancy. - To dobrze. Tu jest tylu ludzi. Nie spodziewałam się, że będzie taki tłok. - To ostatnie wydarzenie festiwalu. Poczekaj, aż zobaczysz latawce dorosłych. Są b a r d z o efektowne. Przyjeżdżają do nas specjaliści od latawców z całego świata. - Nie wiedziałam, że istnieją ludzie profesjonalnie zajmujący się puszczaniem latawców.
~ 262 ~
Nancy roześmiała się. - Dla każdego coś miłego. Na szczęście mamy dzi siaj dobry wiatr. Niektórzy mówią, że na tej łące ba wią się anioły. Pewnego roku mieliśmy czyste, błękit ne niebo, a p o t e m znikąd zaczęły nadciągać chmury. To anioły chciały tańczyć pośród kolorowych lataw ców. - Podniosła głowę i spojrzała w niebo, na któ rym nie było ani jednej chmurki. - Ciekawe, czy dzi siaj też tak będzie. Nawet jeśli nie, to i tak wiem, że D e r e k jest t a m w górze i obserwuje swojego syna. Wrócił Rick i zakomunikował, że dzieci wystartują za chwilę. Sędzia zagwizdał i Lucas oraz trójka innych dzieci ruszyli biegiem. Lucas był zdecydowanie naj mniejszy i najmłodszy. Wyraz podniecenia na jego bu zi przypominał Briannie D e r e k a . Teraz to porówna nie nie zasmuciło jej, tylko uradowało. Chociaż D e r e k odszedł, pozostawił w swoim synu cząstkę siebie. Gdy latawiec Lucasa poderwał się w powietrze, Brianna zaczęła biec brzegiem łąki. Nie wiedziała, czy Rick i Nancy poszli w jej ślady, zbyt była pochło nięta pragnieniem dzielenia tej chwili z synkiem. Okrzykami dodawała mu odwagi, choć wątpiła, żeby ją słyszał. Na mecie Lucas rzucił jej latawiec pod nogi i po biegł prosto do Jasona. Jason złapał go na ręce, okrę cił i przybił piątkę. Brianna z całych sił powstrzymy wała się, żeby się do nich nie przytulić. Jason postawił Lucasa na ziemi i chłopczyk pod biegł do niej. - Mamusiu, czy myślisz, że wygrałem? - Nie wiem. Niedługo ogłoszą zwycięzców. Musimy poczekać i zobaczymy. - Mój latawiec poleciał naprawdę wysoko! - To prawda - przyznała, szczęśliwa, że widzi ra dość na jego twarzy. - D o b r z e się bawiłeś?
~ 263 ~
Energicznie kiwnął głową i znów puścił się bie giem, rzucając się w objęcia dziadka. - Dziadku, czy widziałeś, jaki byłem dobry? Brianna uświadomiła sobie, że stoi dokładnie tam, gdzie najbardziej nie chciała się znaleźć, pomiędzy J a s o n e m i K a n e ' a m i . Obejrzała się ukradkiem przez ramię i zobaczyła, że Jason odszedł. Zamiast ulgi po czuła rozczarowanie. Wrócili w pobliże prowizorycznej sceny, żeby cze kać na ogłoszenie wyników. Lucas zdobył drugie miejsce i za swoje wysiłki otrzymał czerwoną szarfę. Niestety, okazało się, że nie umie elegancko przegry wać. - To ja powinienem wygrać, mamusiu! Mój lata wiec był lepszy niż t a m t e n ! - oświadczył wściekły. - Pobiegłeś najlepiej jak mogłeś, i to właśnie się li czy. - Ale ja chcę niebieską szarfę, a nie tę głupią czer woną - powiedział z u p o r e m . - Twój tata byłby z ciebie dumny. On też parę razy był na drugim miejscu - odezwał się Rick. - N a p r a w d ę ? - zawahał się Lucas, wyraźnie roz darty między chęcią bycia jak ojciec i chęcią bycia naj lepszym. - Naprawdę. Ale m o ż e teraz pójdziemy razem obejrzeć t a m t e o g r o m n e , ozdobne latawce? - D o b r z e . Mamusiu, potrzymasz moją szarfę? Póź niej chcę ją pokazać Jasonowi. - Potrzymam. Nie musiała widzieć twarzy Nancy, żeby poczuć na głe napięcie pomiędzy nimi. D o z n a ł a ulgi, gdy Nancy została zaczepiona przez swoją znajomą. Przez chwilę stała s a m o t n a w tłumie i cieszyła się spektaklem rozgrywającym się przed jej oczami. Z a toka Aniołów ożyła feerią ostrych kolorów. Podobnie
~ 264 ~
jak ona. G ę s t a mgła niepewności i rozpaczy, która otaczała jej życie, powoli zaczynała się podnosić. Czuła się lżejsza, bardziej w nastroju, żeby patrzeć w górę niż w dół, żeby przestać tyle myśleć o tym, gdzie była, a więcej o tym, dokąd zmierza. - Cześć, Brianno - odezwała się Kara, pchając przed sobą wózek. - Obserwowałam twojego małego. Ale miał frajdę. - Nigdy nie widziałam go tak u r a d o w a n e g o zaba wą. Ale teraz chciałabym zobaczyć twoją śliczną có reczkę - dodała, patrząc na zawinięte w kocyk maleń stwo, które nie spało, szeroko otwartymi oczami przy glądając się otoczeniu. - Uwielbia przebywać na dworze - powiedziała Kara. - Za p a r ę lat o n a też będzie biegała z latawca mi. Wydawało mi się, że widzę z tobą Jasona, ale po tem gdzieś mi zniknął. Brianna wiedziała, że pytanie we wzroku Kary bar dziej dotyczyło jej związku z J a s o n e m niż miejsca je go przebywania. - Nie wiem, gdzie poszedł. - To nie mój interes... - zaczęła Kara i przerwała, uśmiechając się ze skruchą. - Chyba p o w i n n a m na tym poprzestać, prawda? T r u d n o było nie lubić tak otwartej, ciepłej osoby, której najwyraźniej nie byli obojętni przyjaciele. - Chyba tak będzie najlepiej - lekko o d p a r ł a Brianna. - Zresztą nie wydaje mi się, żebym potrafiła ci udzielić odpowiedzi, jaką chciałabyś usłyszeć. - Nie chcę, żeby ktoś został skrzywdzony, i nie mó wię tylko o Jasonie, ale i o tobie. T r u d n o będzie za pomnieć o tym, co się wydarzyło pomiędzy wami. Po prostu uważaj. - Na to może już być za p ó ź n o - m r u k n ę ł a Brian na.
~ 265 ~
Kara obdarzyła ją pełnym współczucia uśmiechem. - Tego się obawiałam.
*** G o d z i n ę później Brianna i Lucas wrócili do d o m u . U d a ł o jej się wykręcić od niedzielnej kolacji z Kan e ' a m i pod p r e t e k s t e m tego, że Lucas potrzebuje czasu na odpoczynek i przygotowanie się do ponie działku, do swojego pierwszego dnia w przedszkolu. Oczywiście była to prawda, ale nie prawdziwy powód, dla którego chciała uniknąć tej kolacji. Niepokoiło ją zachowanie Nancy, która nieustan nie bacznie ją obserwowała. Teściowa sprawiała wra żenie, jakby nie mogła oderwać wzroku od palca Brianny, na którym nie było obrączki. Nancy najwy raźniej myślała, że dziewczyna odsuwa się od nich, co nie było prawdą. Brianna po prostu potrzebowała nieco przestrzeni dla siebie. Chociaż nie spędziła ostatnich pięciu lat za kratkami, to zbyt długo, tak fi zycznie jak i emocjonalnie, uwięzła w jednym miej scu. Kane'owie tkwili tam razem z nią. Musieli wykuć nowe wzajemne relacje, które b ę d ą dobrze funkcjo nować teraz, po śmierci D e r e k a . Digger z radosnym ujadaniem wyskoczył ze swoje go pudełka. Lucas zaczął się wesoło bawić ze szcze niakiem, ale Brianna zdawała sobie sprawę, że to je dynie chwila wytchnienia. Przecież chciał pokazać szarfę Jasonowi. S a m o c h o d u J a s o n a nie było pod do m e m Patty. Wiedziała, że jego ojciec i Patty mieli te go dnia wrócić do Z a t o k i Aniołów, więc jego opieka nad d o m e m dobiegła końca. Na pewno pojechał do siebie. - Mogę pójść teraz do J a s o n a ? - ponownie zapytał Lucas, znów trzymając w rączce szarfę. Pogodził się
~ 266 ~
już z tym, że zajął drugie miejsce. Był b a r d z o dumny z pierwszej szarfy, jaką zdobył w życiu. Z a w a h a ł a się jeszcze raz, po czym się p o d d a ł a . - D o b r z e , pójdziemy do niego, ale nie możemy długo zostać. - Czy Digger może pójść z nami? Znudził się sie dzeniem w skrzynce. - Oczywiście. - Im większe towarzystwo, tym le piej. Kiedy zbliżyli się do d o m u Jasona, Lucas popędził pierwszy, żeby zadzwonić do drzwi. Kiedy Brian na do nich dotarła, usłyszała liczne głosy. Cholera, to naprawdę nie był dobry pomysł. A co, jeśli gościł ja kąś kobietę? Sytuacja będzie bardzo krępująca. Ale było za p ó ź n o na wycofanie się. Drzwi się otworzyły, a na ich widok Jasonowi o p a d ł a szczęka z zaskoczenia. - Brianno, Lucasie, nie spodziewałem się was tutaj. - Z d o b y ł e m drugie miejsce. Przyszliśmy, żeby ci pokazać szarfę - oświadczył Lucas. J a s o n wziął do ręki szarfę. - Och, jaka duża. - Nie dostałem niebieskiej - powiedział Lucas, z niepokojem czekając na reakcję Jasona. - Czerwony jest m o i m ulubionym kolorem - rzekł Jason. - M n i e też się p o d o b a - zdecydował Lucas. Szczeniak w a r k n ą ł potwierdzająco i szarpnął za smycz, żeby podbiec do Jasona. J a s o n uśmiechnął się, szybko pogłaskał psiaka i cofnął się. - Może wejdziecie do środka? - Dziękujemy, ale masz gości - powiedziała Brianna. - To nie goście, tylko mój ojciec i Patty. Możecie poznać waszą sąsiadkę.
~ 267 ~
Brianna uśmiechnęła się. - Nadal jest dziewczyną twojego taty, czy nosi już inny tytuł? - zapytała, wchodząc do d o m u . - Jak dotąd nie wygłosili żadnego oświadczenia, ale kto wie, co nas jeszcze czeka? Przyda mi się wsparcie. H a l Marlow był starszą wersją Jasona, o równie ciemnych oczach i jasnobrązowych włosach, j e d n a k lekko posiwiałych na skroniach. Był też trochę niższy i masywniejszy od syna. Mierząca prawie m e t r osiem dziesiąt Patty Pease miała włosy w kolorze mosiądzu i największe piersi, jakie kiedykolwiek zdarzyło się widzieć Briannie. Obcisły bawełniany top uwydatniał jeszcze jej biust, a legginsy ukazywały jej długie nogi. Była pokryta grubą warstwą makijażu. Brianna szaco wała, że zbliżała się do pięćdziesiątki. Na rękach trzy mała Princess, która wcale nie sprawiała wrażenia za chwyconej w i d o k i e m Diggera. B r i a n n a mocniej chwyciła smycz szczeniaka. J a s o n d o k o n a ł prezentacji. Patty obdarzyła ją na powitanie szerokim uśmiechem i serdecznym uści skiem. Przyjazny nastrój H a l a nieco osłabł, gdy usły szał nazwisko Brianny, ale ukłonił się jej i przywitał z Lucasem. - Nie chcieliśmy przeszkadzać, ale Lucas był bar dzo przejęty swoją szarfą i chciał ją pokazać Jasono wi - powiedziała Brianna. - Zdobyłeś dzisiaj szarfę? - zapytał chłopca H a l . - Mój latawiec był drugi. - Lucas z dumą pokazał Ha lowi i Patty swoją szarfę. - Jason pomógł mi go zrobić. - N a p r a w d ę ? Jak to się stało? - Hal posłał Jasono wi pytające spojrzenie. - Brianna wprowadziła się do d o m u koło d o m u Patty - wyjaśnił Jason. - N a p r a w d ę ? Jesteśmy sąsiadkami? - zapytała za skoczona Patty. - To wspaniale.
~ 268 ~
- M a m nadzieję, że nadal będziesz tak uważała, gdy zobaczysz dziurę, którą jej szczeniak wykopał pod twoim p ł o t e m - rzucił Jason. - No cóż, to tylko szczeniak - z machnięciem ręki zauważyła Patty. - Wydaje mi się, że lubi Princess. Czy to nie jest słodkie? - Princess nie odwzajemnia jego uczuć - skrzywiła się Brianna. - No to b ę d ą musieli się lepiej p o z n a ć - stwierdzi ła Patty. - A może zostaniecie na kolacji? Przywieźli śmy z H a l e m tony jedzenia i będziemy mogli zawrzeć bliższą znajomość. Właśnie zamierzaliśmy zabrać Princess na spacer po plaży. Lucas, może pójdziesz z nami z Diggerem? A w czasie naszej nieobecności wy dwoje możecie przygotować dla nas margarity. Składniki są w kuchni. - Nie wiem, czy Lucas sam utrzyma Diggera - po wiedziała Brianna. - W e z m ę od niego smycz - oświadczył Hal, wycią gając rękę. - Szczeniak musi spalić n a d m i a r energii. Niedługo wrócimy. Z a n i m zdążyła ich powstrzymać, już wyszli przez szklane, przesuwne drzwi na taras. - Patty lubi swatać - stwierdził z uśmiechem Jason. - Myśli, że jeśli u d a jej się znaleźć mi kobietę, b ę d ę zbyt zajęty, żeby pilnować mojego ojca. - Sprawia wrażenie bardzo miłej. - I ma złote serce. A m o ż e ma serce zainteresowa ne otrzymaniem jakiegoś złota. J e g o uśmiech stał się cyniczny. - Czy twój ojciec jest bogaty? - Nie jest bogaczem, ale ma trochę pieniędzy. Jego firma budowlana stawiała te domy. W ten sposób mo głem otrzymać ten śliczny d o m e k przy plaży.
~ 269 ~
Kiedy poszli surfować, miała okazję tylko pobież nie obejrzeć d o m Jasona. T e r a z przyjrzała się mu do kładniej. D o m był istotnie śliczny. Podłogę z litych desek pokrywały różnobarwne dywany. We wnę trzach stały staroświeckie stoliki, obite brązową skórą kanapy, a pod ścianą znajdował się kamienny komi nek na c h ł o d n e zimowe noce. J e d n a ściana wykona na była ze szklanych tafli, od podłogi do sufitu, otwie rając widok na plażę i migoczący ocean. - Czy ktoś pomagał ci urządzić wnętrze? - zapytała. - Trzecia żona ojca była d e k o r a t o r k ą wnętrz. Wy brała dywany, obrazy, lampy i kanapy. Część stolików znalazłem sam, resztę zrobiłem. Brianna przesunęła palce po misternie rzeźbio nym blacie j e d n e g o ze stolików. - Sam to zrobiłeś? - T a k - odpowiedział, zakładając ręce na piersiach. - N a p r a w d ę ? Jest piękny. Wzruszył ramionami. - Mój tata nauczył m n i e ciesielki, kiedy tylko by łem dość duży, żeby trzymać młotek. Z a k ł a d a n o , że przystąpię do rodzinnego biznesu, ale bardziej podo bała mi się praca w policji. Nadal j e d n a k w wolnych chwilach hobbystycznie zajmuję się stolarstwem i rzeźbieniem w drewnie. - Czy to jest twoja m a m a ? - zapytała, podnosząc ze stolika rodzinną fotografię. Kobieta na zdjęciu była dość pulchną blondynką o szerokim uśmiechu i weso łych oczach. O b o k niej stał mąż i syn; Jason wyglądał na jakieś sześć lat. - Tak. Zdjęcie zostało zrobione na kilka tygodni przed jej śmiercią. To nasza ostatnia rodzinna foto grafia. Jej serce wyrywało się do małego chłopca ze zdję cia. Nic dziwnego, że tak go ciągnęło do Lucasa. Po-
- 270 ~
łożyła mu dłoń na ramieniu, wspięła się na palce i po całowała go w usta. Kiedy się odsunęła, Jason złapał ją za r a m i o n a i przyciągnął ponownie, po kolejny, głębszy pocałunek. Odezwała się, z t r u d e m łapiąc oddech: - Wydaje mi się, że mieliśmy przygotowywać margarity. - Rozproszyłaś mnie. - A ty mnie. - Cieszę się, że wpadłaś. Myślałem, że będziesz ja dła kolację z K a n e ' a m i . Niedzielne kolacje były u nich tradycją. - Chcieli, ale się wykręciłam. - Pewnie się nie ucieszyli. A byliby jeszcze bardziej niezadowoleni, gdyby wiedzieli, gdzie jesteś. - Ale nie wiedzą. Spojrzał na nią, jakby chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. - Z r ó b m y w końcu te drinki. Chętnie się napiję. Wspólnie przygotowali dzbanek margarity i wynie śli go na ganek, z którego schody prowadziły na plażę. Popołudniowy wiatr ustał. Zaczęło zachodzić słoń ce. Niedługo zrobi się ciemno. Brianna upiła łyk sło nej margarity i postawiła kieliszek na balustradzie. Hal, Patty i Lucas znajdowali się na skraju plaży, z da la od wody. Hal i Patty siedzieli ramię przy ramieniu, a Lucas i Digger kopali ogromny dół w piachu. Patty nadal trzymała Princess na rękach i wszyscy najwyraź niej cieszyli się tą chwilą. Brianna spojrzała w niebo, na pomarańczowe i ró żowe smugi nad horyzontem. - Gdybym tu mieszkała, chyba nie mogłabym ode rwać wzroku od tych widoków. I nigdy nic bym nie zrobiła. - Z e r k n ę ł a na Jasona. - T e r a z fale są chyba większe. Myślisz, że dałabym im radę?
~ 271 ~
- M o ż e jeszcze nie, ale doskonałość uzyskuje się poprzez ćwiczenia. - Chciałabym znowu spróbować. - Powiedz tylko, kiedy chcesz. J a s o n zbliżył się do niej od tyłu, otoczył rękami w talii i przyciągnął do siebie. Czuła się zbyt wygodnie i swobodnie, żeby się od sunąć. Za p a r ę minut wszyscy wrócą i b ę d ą musieli z J a s o n e m udawać, iż nic ich nie łączy. T e r a z więc chciała cieszyć się tą chwilą. - Twój tata sprawia wrażenie szczęśliwego. I nie są dzę, żebyś nie lubił Patty tak bardzo, jak byś chciał - skomentowała. - Zaczynam się do niej przyzwyczajać. - Po prostu nie jest twoją m a m ą . - Nie martwię się tym, że ktoś może zająć miejsce mojej mamy. Nie chcę tylko, żeby mój ojciec znów zo stał skrzywdzony. Otrząśnięcie się z tego zajmuje mu wiele czasu. - To z jego powodu nie wiązałeś się z kobietami, prawda? - Kiedy widzisz, jak ktoś kilka razy zostaje zranio ny w serce, lepiej jest trzymać się z dala od noża. - To dość przerażający opis. Czy byłeś kiedyś zako chany? - zapytała, obracając się w jego ramionach. - Jeszcze p a r ę dni t e m u odpowiedziałbym, że nie - rzekł spokojnie, patrząc na nią zamyślonym wzro kiem. P e ł n a emocji przełknęła ślinę. - Jasonie, ja też darzę cię uczuciem, ale wszystko dzieje się za szybko. Z n a l a z ł a m się między m ł o t e m a kowadłem, z jednej strony Kane'owie, ty z drugiej... no i jeszcze D e r e k . Ciągle słyszę ból w jego głosie, gdy mówił mi, że mu nie wierzysz. Może tego nie oka-
~ 272 ~
zywał, ale był załamany, gdy zeznawałeś przeciwko niemu. Żyła n a szyi Jasona zaczęła pulsować. - D e r e k powinien był opowiedzieć mi lepszą bajkę. Wtedy nie musiałbym go aresztować. Westchnęła. - Najwyraźniej nie znalazł lepszej. Ale pomijając rozprawę sądową, być z tobą i pozwalać ci, żebyś zaj mował się Lucasem jak ojciec, wydaje mi się zdradą. - O d d a ł a ś Derekowi pięć lat swojego życia. Ile jeszcze mu podarujesz? - Kiedy wychodziłam za niego za mąż, obiecałam mu o d d a ć całe swoje życie. - Ale go już nie ma - rzucił zirytowany Jason. - Musisz żyć swoim życiem, nie jego. - Zaczynam to robić - stwierdziła zdecydowanie. - Po prostu nie wiem, czy b ę d ę umiała żyć z tobą. Jason puścił ją i się odsunął. - Przepraszam. Chciałeś, żebyśmy mówili sobie prawdę, więc jestem szczera - powiedziała. - Nie przyjmuję, że jest to twoja ostateczna o d p o wiedź, uważam bowiem, że zmienisz zdanie. M o ż e odkrycie, kto współpracował z D e r e k i e m , wniesie no wą perspektywę w życie twoje i Kane'ów. A tymcza sem idę rozpalić grill. Gdy Jason zajmował się grillowaniem, wrócili po zostali. Brianna wzięła od H a l a smycz Diggera i przy wiązała psa do balustrady na ganku. Patty i Jason weszli do d o m u , żeby przynieść jedze nie. Lucas pobiegł za nimi. Patty nie przyjęła oferty pomocy ze strony Brianny, pozostawiając ją na ganku w towarzystwie Hala. Ojciec Jasona nalał sobie mar garitę i usiadł naprzeciwko Brianny na leżaku, przy glądając się jej w zamyśleniu.
~ 273 ~
- Było mi przykro, gdy dowiedziałem się o D e r e k u . Kiedy dotarła tutaj wiadomość, że zmarł w więzieniu, nikt z nas nie mógł w to uwierzyć. Wydaje mi się, że od tego czasu Jason nie przespał spokojnie ani jednej nocy. P a m i ę t a m , jaki był podczas rozprawy. Nie chciała rozmawiać o D e r e k u i rozprawie, ale Hal zdawał się zdeterminowany, żeby powiedzieć, co myśli. Spodziewała się usłyszeć od niego, że Jason ciężko pracował i że D e r e k był winny, ale jego słowa ją zaskoczyły. - Zawsze uważałem, że Jason martwi się nie tylko Derekiem, ale i tobą. Czy Jason opowiedział swojemu ojcu o ich pierw szym spotkaniu i co do niej poczuł? - Ledwie się znaliśmy - rzekła ostrożnie. - Mój syn nigdy nie patrzył na kobietę tak, jak wte dy spoglądał na ciebie i jak patrzy na ciebie dzisiaj. - Przerwał, aby jego słowa do niej dotarły. - A więc teraz się przyjaźnicie. Podejrzewam, że Kane'owie nie są najszczęśliwsi z tego powodu. - Oj, nie są. D o p i ł a do końca swoją margaritę. Piła za szybko, ale siedziała jak na rozżarzonych węglach. - Masz więc swoje zdanie. - Niewielu ludzi tak uważa. Przecież stałam mu rem za skazanym przestępcą. - Co pokazuje, że masz niezwykłe poczucie lojal ności, a to w dzisiejszych czasach niełatwo znaleźć. M a m jeszcze tylko j e d n o pytanie. - Słucham - powiedziała ostrożnie. - Czy jesteś zainteresowana Jasonem, czy po pro stu chcesz mu się zrewanżować za to, co zrobił D e r e kowi? Była wstrząśnięta tą sugestią.
- 274 ~
- Sądzisz, że bawię się J a s o n e m , żeby się zemścić? Nigdy bym tego nie zrobiła. Nie jestem taka. - Przepraszam, ale musiałem spytać. Jason jest moim synem. Nie zawsze byłem dobrym ojcem. Po zwoliłem innym, także K a n e ' o m , żeby go za mnie wy chowywali. T e r a z jest już za późno, żeby to zmienić, ale próbuję troszczyć się o niego, kiedy tylko mogę. - Nie musisz się m n ą martwić. - To dobrze. Nawiasem mówiąc, masz świetnego syna. Doskonale się z nim rozmawia. - Owszem - odpowiedziała dość sztywno, ciągle jeszcze wyprowadzona z równowagi jego podejrze niami. Chwilę później powrócił Jason z talerzem mięsa gotowego do grillowania. Obrzucił ich pytającym spojrzeniem. - Wszystko w porządku? Hal uśmiechnął się. - Prosiłem tylko Briannę, żeby cię nie skrzywdziła. J a s o n westchnął. - Sam u m i e m się o siebie troszczyć, tato. - D o k ł a d n i e to s a m o stale ci powtarzam, ale wcale nie powstrzymuje cię to przed wtrącaniem się w mo je życie. - To dlatego, że bez przerwy je sobie rujnujesz. - Nie widzę, żebyś dawał sobie r a d ę lepiej o d e mnie. I tym razem nie przypal steków. Powinny być różowe w środku, bo inaczej cały sos wyparuje. Gdy Hal podniósł się i poszedł z Jasonem, sprze czając się na t e m a t strategii grillowania, Patty przy niosła półmisek z warzywami i sosem. - Lucas jest w kuchni i miksuje ciasto na murzyn ka. Chyba nie masz nic przeciwko t e m u ? - zapytała Patty.
~ 275 ~
- Lepiej pójdę i zabiorę go stamtąd, zanim zabru dzi ciastem całą kuchnię. - Siedź spokojnie. K o c h a m dzieci, ale odkąd moja córka dorosła i wyprowadziła się na drugi koniec kra ju, rzadko m a m okazję na spędzanie czasu z dziecia kami. Lucas jest b a r d z o przyjacielsko nastawionym chłopcem. - Z każdym zawiera znajomość - zgodziła się Brianna. - Czasem martwię się jego ufnością. - Tutaj nie masz się czego bać. Patty obejrzała się i szybkim spojrzeniem omiotła obu mężczyzn, pochłoniętych misterną sztuką grillowania. - W przeszłości znałam wielu podejrzanych typów, ale ci dwaj są najwspanialszymi facetami, jakich zda rzyło mi się spotkać. Dziewczyna nie mogłaby lepiej trafić. Mówię to na wypadek, gdybyś miała jakieś wąt pliwości. - Nie miałam. Patty posłała jej porozumiewawczy uśmiech. - To tylko na wszelki wypadek.
Rozdział 16
Po początkowym przesłuchaniu H a l przeistoczył się w przyjaznego gospodarza zabawiającego Briannę licznymi historyjkami. Pomiędzy opowieściami H a l a o łowieniu ryb i śmiesznymi anegdotami Patty z życia striptizowego światka nie było przerw w rozmowie. Opowieści stały się mniej cenzuralne, gdy Lucas od szedł od stołu i umościł się na kanapie w salonie, że by oglądać telewizję, po czym zasnął, mając Diggera u swoich stóp. Po kolacji Patty i H a l szybko wyszli. Brianna nie wiedziała, czy spieszyli się, żeby być sami, czy też chcieli ją zostawić z J a s o n e m . T a k czy inaczej, oboje z J a s o n e m znaleźli się we dwójkę na ganku, mając do towarzystwa jedynie gwiazdy nad głowami. - Mojego tatę t r u d n o nazwać subtelnym człowie kiem - powiedział Jason, siadając obok niej na małej sofie. - Na początku nie byłam pewna, czy mnie lubi, ale odniosłam wrażenie, że z upływem czasu przekony wał się do mnie coraz bardziej. M o ż e to był efekt wy pitych margarit. - Albo twój wpływ. Dajesz się lubić.
- P o d o b n i e jak twój tata. Nic dziwnego, że potrafił znaleźć tyle kobiet gotowych go poślubić. - Tak, jest czarującym uwodzicielem. T r u d n o mi uwierzyć, że wyjechał z Las Vegas, nie związawszy się węzłem małżeńskim. Byłem pewien, że Patty zacią gnie go do ołtarza. - Wydaje mi się, że to o n a się opiera - stwierdziła Brianna. - Powiedziała mi, że n a p r a w d ę kocha twoje go ojca i że chce zwolnić t e m p o w ich związku, by mieć pewność, że nie p o p e ł n i ą błędu. Jason sprawiał wrażenie zaskoczonego. - Ciekawe. Zobaczymy, co z tego wyniknie. - Cieszę się, że będzie moją sąsiadką. Będę miała okazję lepiej ją poznać. - Nie będzie ci brakowało mnie w sąsiedztwie? - Może odrobinę. Szturchnął ją w ramię. - Czy Lucas m o c n o śpi? - Nic nie będziemy robili - rzuciła ze śmiechem. - Cóż, tak podejrzewałem. Wziął ją za rękę i rozparł się na poduszkach. - Dziś mamy mnóstwo gwiazd na niebie. W Z a t o c e Aniołów, z dala od świateł wielkiego miasta, gwiazdy świeciły jasno. - To zdumiewające, że wybuchające kule wodoru i helu mogą tworzyć taki wspaniały widok - powie działa. - Bardzo romantycznie - roześmiał się Jason. - Przepraszam. M a m w głowie mnóstwo błahych faktów. - Efekt tych wszystkich dni spędzonych w bibliotece. - Lubię czytać - przyznała. - Powinnam znaleźć bi bliotekę w Z a t o c e Aniołów i zabrać tam Lucasa. Do tej pory nie okazywał specjalnego zainteresowa-
- 278 ~
nia książkami. Woli się bawić swoimi ciężarówkami, piłką i wszystkim, co się rusza. - Jest chłopcem. - A ja m a m niewielkie doświadczenie z chłopcami. Nie d o r a s t a ł a m w towarzystwie braci, a mój ojciec był intelektualistą. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek bawił się samochodami. - Ja zaś m a m takie doświadczenie, jeśli więc po trzebujesz podpowiedzi, wiesz, do kogo się zwrócić. Z e r k n ę ł a na niego. - Lucas oszalał na twoim punkcie. Martwi mnie to. Jest taki wyczulony na ludzi, którzy go nie lubią, zwłaszcza mężczyzn. Wszystko to wiąże się z faktem, że D e r e k z nami nie mieszkał. W pewnym sensie Lu cas czuje, że to jego wina. - Kiedy będzie starszy, zrozumie. Myślę, że teraz powinnaś przestać się zamartwiać. Zawsze jest jakieś jutro. - Masz rację. - Przesunęła spojrzeniem po niebie. - Żałuję, że nie m a m y teleskopu. Pomyśl, co mogliby śmy zobaczyć. Jason usiadł prosto. - M a m teleskop w garażu. Z dziwnym wyrazem twarzy pokręcił głową. - O co chodzi? - Wszystko zawsze wraca do D e r e k a . R a z e m zna leźliśmy teleskop na pchlim targu i mieliśmy zwyczaj ustawiania go nocą na urwisku. Parę razy wycelowali śmy go też w okna sąsiadów. - Uśmiechnął się. - S h a u n a Huxley m i a ł a zwyczaj r o z b i e r a ć się przy niezasłoniętych oknach. To było o wiele ciekaw sze od gwiazd. - H a , w końcu wyszły na jaw prawdziwe przyczyny twojej miłości do teleskopu - zażartowała. Wstał.
~ 279 ~
- Przyniosę go. Możemy wypróbować go tutaj. - Pójdę z tobą. Z a n i m ruszyła za J a s o n e m do garażu, zajrzała jesz cze do Lucasa. G d y przekroczyła próg garażu, zrozu miała, że znalazła się w warsztacie Jasona. Środek pomieszczenia zajmował ogromny drewniany stół, a na p o d ł o d z e leżały narzędzia do obróbki drew na i wióry. Jej uwagę zwrócił delikatnie rzeźbiony fo tel bujany. Podeszła bliżej i pogładziła palcami drew no. - To jest wspaniałe, Jasonie. - To moja pierwsza p r ó b a z fotelem bujanym. - T r u d n o mi uwierzyć, że jesteś taki utalentowany. - Spojrzała na niego. - Jeśli kiedykolwiek zdecydu jesz się na zakończenie pracy w policji, możesz zająć się tym rzemiosłem. - Nie sądzę, żeby tak się stało. Wyciągnął z kąta kilka p u d e ł i zaczął szperać za ni mi. - O, jest tutaj. - Wyjął na wierzch czarny, cylin dryczny pojemnik. - M a m nadzieję, że jeszcze funk cjonuje. Postawił pojemnik na stole i otworzył go. Wstała z fotela, żeby lepiej widzieć. - Co to jest? - zapytał zdumiony Jason. Wewnątrz pojemnika znajdowała się rolka grube go papieru. Jason wyciągnął ją na zewnątrz i rozwi nął. Puls Brianny przyspieszył, gdy zobaczyła kolory i poczuła trwały zapach farb olejnych. Serce waliło jej jak m ł o t e m , gdy zaczęła się ukazywać twarz kobiety, jej c i e m n o r u d e włosy, fiołkowe oczy... - O mój B o ż e . . . Przyłożyła dłoń do tłukącego się serca. Z n a ł a tę twarz niemal lepiej niż własną, spędziła bowiem pięć
~ 280 ~
lat na jej poszukiwaniu. Ewa - i to nie tylko j e d n o jej oblicze, ale trzy. Krew pulsowała jej w żyłach, a wraz z nią niedowie rzanie i szok. W końcu oderwała wzrok od obrazów i spojrzała na Jasona. Miał pobladłą twarz i szeroko otwarte, p e ł n e oszołomienia oczy. - To niemożliwe - mruknął zdezorientowany. - Obrazy były tutaj. W twoim d o m u . - Nie wiedziałem, że tu są, Brianno. Nie miałem pojęcia. - Z niedowierzaniem potrząsnął głową. W głowie kłębiły jej się pytania. - A r e s z t o w a ł e ś D e r e k a za kradzież obrazów, a miałeś je przez cały czas. - D e r e k musiał je tutaj ukryć. - Dlaczego miałby to zrobić? - Nie m a m zielonego pojęcia, ale to jedyne wytłu maczenie, które ma jakiś sens. Przesunął dłoń po włosach, spojrzał na nią i wzrok mu stwardniał z gniewu na widok jej wyrazu twarzy. - Nie wrobiłem D e r e k a , Brianno. Wiesz, że tego nie zrobiłem. - W i e m ? - G ł o s jej drżał. W ostatnich dniach mia ła tyle wątpliwości co do D e r e k a , o wiele więcej niż co do Jasona. Zamienili się rolami dobrego i złego. T e raz czuła się zupełnie skołowana. - Do diabła, Brianno, zastanów się. Dlaczego miał bym otwierać w twojej obecności pojemnik, jeśli schowałem w nim obrazy? - Nie wiem. Może o nich zapomniałeś? Spoglądał na nią przeszywającym wzrokiem, zmu szającym, żeby go wysłuchała. - Nie zapomniałbym, gdzie ukryłem obrazy warte milion dolarów. Ale nie rozmawiamy o logice, tylko o tym, co wiesz, co wiesz o mnie. Spojrzała mu prosto w oczy.
~ 281 ~
- Nie wiem, czy nadal mogę ufać swojemu instynk towi. Oczy pociemniały mu z rozczarowania. - Będę więc musiał udowodnić, że nie wiedziałem, iż obrazy są tutaj. Wziął do ręki j e d n ą rolkę i rozwinął ją, przytrzymu jąc kawałkami drewna. Patrzyła na nich j e d n a z twarzy Ewy, ta o rozbawionym, drwiącym uśmiechu i cynicz nym spojrzeniu, które zmusiły Victora do ciągłych prób, by namalować ją lepiej. Ta kobieta była praprzy czyną wszystkich problemów Brianny. - Nienawidzę jej - powiedziała. - Nienawidzę w niej wszystkiego. Guzik mnie obchodzi, kim była, i nie obchodzi mnie, czy Victorowi D e l g a d o u d a ł o się ją dobrze uchwycić, czy też nie. Zniszczyła życie n a m wszystkim. Zaczęła krążyć po garażu, usiłując pozbyć się czę ści przepełniającej ją adrenaliny. - D e r e k był tutaj na dzień przed kradzieżą. Stał w tym garażu, gdy wykańczałem stół. Po kradzieży D e r e k musiał gdzieś ukryć obrazy. Nie mógł tego zro bić w d o m u swoich rodziców. Nie mógł też ich scho wać w żadnym miejscu związanym z tobą czy z nim, bo wiedział, że wszystkie takie miejsca zostaną prze szukane... - Jason przerwał, zamyślony. - ... A to miejsce było idealne. To ja prowadziłem śledztwo. Nie przeszukiwałbym własnego garażu. D e r e k miał tu dostęp. Wiedział, gdzie trzymałem zapasowy klucz. - Skąd mógł to wiedzieć? - Bo wszędzie, gdzie mieszkałem, trzymałem zapa sowy klucz na zewnątrz. D e r e k musiał się domyślać, że to się nie zmieniło. N i e t r u d n o jest znaleźć klucz; zostawiam go p o d k a m i e n i e m przy k u c h e n n y c h drzwiach, żebym łatwo mógł wejść do środka po sur fowaniu.
~ 282 ~
- D e r e k powiedział, że nie zabrał obrazów, Jasonie. Kto jeszcze mógł je tu umieścić? - Nikt. Nie przyjaźniłem się z nikim innym z arty stycznych kręgów. - A jakiś inny policjant? - Nikt nie miał motywu, Brianno. A nawet gdyby jakiś gliniarz ukradł obrazy, już dawno sprzedałby je paserowi. Jaki złodziej siedziałby na obrazach war tych miliony dolarów? - Ten, który to właśnie zrobił. Co teraz poczniemy? - Zabierzemy obrazy na p o s t e r u n e k i o d d a m y je komendantowi. Będzie mógł wznowić śledztwo. - Śledztwo obejmie także ciebie. To ty posiadałeś skradzione obrazy - zauważyła. - M o ż e tym razem będziesz mogła zająć miejsce świadka i zeznawać przeciwko mnie. Pomyśl, jakie to będzie wspaniałe uczucie - rzucił z sarkazmem. Od sunął klocki drewna i ponownie zwinął obrazy. - To wcale nie byłoby wspaniałe uczucie, Jasonie. Z e r k n ą ł na nią. Miał zimną, zaciętą twarz. Z n ó w przypominał bezwzględnego policjanta, który zezna wał przeciwko Derekowi. Wtedy myślała, że to ambi cja nadawała mu taki zdecydowany wygląd, ale ani wówczas, ani teraz nie była to ambicja, tylko ból. Zra niła go swoimi wątpliwościami. Lecz nie było sposo bu, żeby je cofnąć. - Chcesz pójść ze m n ą na posterunek? - zapytał. - Pozwolę ci to zrobić s a m e m u - odpowiedziała spokojnie. W końcu odnalazła obrazy. Ale nadal nie poznała prawdy.
* * * W poniedziałek r a n o Brianna obudziła się zmęczo na, wyczerpana niekończącymi się, koszmarnymi py-
~ 283 ~
taniami, które przerywały jej sen. W głowie kłębiły jej się wszelkie możliwe scenariusze, w jaki sposób obra zy mogły znaleźć się w garażu Jasona. Ż a d e n z nich nie miał sensu. Skoncentrowała się więc na teraźniejszości, ubrała Lucasa i zawiozła go do przedszkola. Był b a r d z o pod niecony tym, że będzie t a m chodził razem ze swoim przyjacielem Kyle'em, nie miała więc żadnego pro blemu, żeby go szybko uściskać i zostawić pod drzwia mi sali. Po odwiezieniu synka pojechała na posterunek. Wcześniej zadzwonił do niej J o e Silveira i poprosił, żeby się zjawiła. Ciekawa była, czy Jason też t a m bę dzie. Gdy wysiadła z samochodu, zapięła kurtkę na suwak, zadowolona, że przed wyjściem założyła grubszy sweter. N a d zatoką gromadziły się burzowe chmury, a w mieście wiał zimny wiatr. W powietrzu wisiała zmiana pogody. Nie wiedziała, w jaki sposób obrazy trafiły do gara żu Jasona, ale przynajmniej miała o czym myśleć. Gdy weszła do budynku komendy, zaskoczył ją wi dok Wyatta K a n e ' a i M a r k h a m ó w . Wyraz ich twarzy niewiele zdradzał, ale Brianna wyczuwała z t r u d e m t ł u m i o n e podniecenie panujące w pomieszczeniu. P a r ę minut później zostali zaprowadzeni do sali kon ferencyjnej. Na długim, prostokątnym stole leżały trzy obrazy, rozwinięte i przytrzymane przyciskami do papieru i książkami. J o e Silveira i Jason stali po przeciwnych stronach stołu. - Dziękuję za przybycie - odezwał się J o e . - T a k jak mówiłem k a ż d e m u z was przez telefon, te obrazy zostały odnalezione ostatniej nocy. Chciałbym się upewnić, czy są to naprawdę obrazy, które wisiały w m u z e u m pięć lat temu.
~ 284 ~
Wyatt, Gloria i Steve zgromadzili się wokół stołu. Troje ekspertów b a d a ł o najdrobniejsze szczegóły ma lowideł przez szkło powiększające. Brianna przyłapa ła się na tym, że przeniosła wzrok z obrazów na Jasona. Nie mogła odczytać, w jakim był nastroju, p o za tym, że był napięty i niezainteresowany p a t r z e n i e m na nią. J o e Silveira też miał czujny wyraz twarzy. Mijały minuty. Gloria, Steve i Wyatt wymienili pa rę zdań na t e m a t pociągnięć pędzla, grubości farby i innych technicznych detali. - D o s k o n a ł e - powiedział w końcu Wyatt, ale jego oczy straciły blask. O d s u n ą ł się od obrazów. Z a p a d ł o milczenie. - D o s k o n a ł e kopie - skończył Wyatt. Jason poderwał się. - O czym mówisz? - To są podróbki - oświadczył Wyatt. - Bardzo dobre falsyfikaty - d o d a ł Steve Markham. - J a k możecie być pewni? - zapytała wstrząśnięta B r i a n n a . - Wyglądają d o k ł a d n i e j a k na zdję ciach. I podpis jest taki sam. - Odwróciła się do Glo rii, która nadal miała spojrzenie skupione na obra zach. - Glorio? Starsza kobieta kiwnęła głową. - Wyatt ma rację. Te obrazy zostały n a m a l o w a n e przez utalentowanego fałszerza, a nie przez Victora Delgado. - Czy ktoś chciałby wyjaśnić, skąd to wiecie? - wtrącił J o e . - Myślałem, żeby zrobić p a r ę b a d a ń są dowych. - Podejrzewałeś, że to są falsyfikaty? - zapytał sze fa Jason. - Powiedzmy, że nie eliminowałem żadnej możliwości.
~ 285 ~
- T e n znak. - Wyatt wskazał punkt w lewym dolnym rogu obrazu, który przedstawiał ostatnie chwile Ewy: wzburzone morze, przełamujący się na pół statek, jej wyciągnięte ręce. - To jest znak artysty. Nie mógł so bie pozwolić na skończenie obrazu bez pozostawienia dowodu własnego talentu. To był jego jedyny błąd. Gloria pobladła i usiadła gwałtownie. - To niemożliwe - m r u k n ę ł a . - To oczywiste - odpowiedział żonie Steve. - Ale nie dla mnie - wtrąciła się Brianna. - O czym mówicie? - To pociągnięcie pędzla, i t a m t o - ciągnął dalej Wyatt. - To nie są elementy oryginalnych płócien. Macie fotografie, prawda? J o e otworzył leżącą na stole teczkę i wyciągnął zdjęcia. Wyatt położył j e d n o ze zdjęć obok obrazu i p o d a ł J o e m u lupę. Kiedy przyszła kolej Brianny, żeby obejrzeć obraz przez szkło powiększające, doszła do wniosku, że zdjęcie o d r o b i n ę różni się od obrazu. N a d a l j e d n a k miała wątpliwości. - Jesteście pewni, że to nie zwyczajna różnica po między fakturą p ł ó t n a a płaskim zdjęciem? - Absolutnie - powiedział Wyatt. W jego wyrazie twarzy było coś, czego nie rozumia ła, mieszanina złości i... dumy? Z a ł a m a ł a się. - Wiesz, kto sfałszował obrazy, prawda? Chciała, żeby nie wymienił imienia, które sama miała na końcu języka. - D e r e k - powiedział Wyatt. Przez chwilę nie była w stanie oddychać. - To jest dzieło D e r e k a ? - zapytał Jason, podcho dząc bliżej do stołu. - To on namalował te kopie? A ten znak ma być jego podpisem?
~ 286 ~
- Jego inicjały, D i K - wymamrotała wyglądająca na wstrząśniętą Gloria. - Zostawiał go na wszystkich swoich pracach - do dał Steve. - Chciał, żeby jego podpis stał się częścią obrazu, więc ciężko pracował, żeby jego inicjały wy glądały jak pociągnięcia pędzla. - Mówiłeś, że nie był dobrym artystą - Brian na zwróciła się do Wyatta. - A teraz mówisz, że D e rek tak doskonale umiał namalować „Trzy twarze Ewy", że j e d y n ą rzeczą, odróżniającą falsyfikaty od oryginałów, są jego starannie naniesione inicjały? Jak to możliwe? - D e r e k był bardzo dobry w kopiowaniu. Brakowa ło mu oryginalności - z goryczą stwierdził Wyatt. - Nie mógł stworzyć nic własnego. Potrafił tylko re plikować wielkie dzieła. Był tylko odtwórcą. - A ty co sądzisz? - Brianna zwróciła się do Joego. - Musimy mieć oficjalną, gruntowną ocenę prze prowadzoną przez zewnętrznych ekspertów - odpo wiedział J o e . - Gdzie znaleźliście obrazy? - zapytała k o m e n d a n ta Gloria. - Nie mogę teraz odpowiedzieć na to pytanie. Osłaniał Jasona, czy nie chciał narazić na szwank dochodzenia? Brianna pomyślała o ostatnich słowach D e r e k a , że nie ukradł obrazów, ale nie był zupełnie bez winy. Czy odnosił się do faktu, że namalował kopie obrazów? - C z e m u D e r e k miałby to zrobić? - zapytała na głos. - Czemu miałby zrobić te kopie? Przez chwilę nikt nie odpowiadał, po czym głos za brał Wyatt. - D e r e k musiał chcieć zastąpić oryginały falsyfika tami, żeby nikt się nie zorientował, że zaginęły. A przynajmniej nie od razu.
~ 287 ~
- Ale przeszkodził mu strażnik i nie m i a ł czasu do k o n a ć podmiany - d o d a ł Steve. - Nie ma innego wytłumaczenia? - zapytała Brian na. - Czy nikt poza D e r e k i e m nie mógł zabrać obra zów? T a k długo broniła D e r e k a , że t r u d n o jej było prze stać. Ale nawet gdyby D e r e k nie ukradł obrazów, to znał tego, kto chciał je mieć. Inaczej nie namalował by kopii. - D e r e k chciał ci coś udowodnić, Wyatt - rzekła ze znużeniem Gloria. - Chciał, żebyś wiedział, że to są kopie jego autorstwa, że jest lepszy, niż sądziłeś. Gdy by nie chciał ci tego udowodnić, te kopie byłyby do skonałe, i nigdy byś się nie dowiedział. - Nadal pozostałyby tylko kopiami - szorstko rzu cił Wyatt. - Prawdziwy artysta tworzy własną sztukę, coś, co jest realne, coś, co ma znaczenie. Nie podra bia cudzych prac. Brianna mogła sobie jedynie wyobrażać, co czuł D e r e k , wiedząc, jak nisko ceni go dziadek. Ale nie potrafiła sobie wyobrazić, dlaczego D e r e k zadał so bie tyle trudu, żeby zrobić falsyfikaty obrazów. Mu siał je malować w czasie, kiedy byli razem, j e d n a k ni gdy jej tego nie powiedział. Nigdy nie widziała nawet śladu farby w jego mieszkaniu. Malował w tajemnicy. Co jeszcze robił w tajemnicy? Ogarnął ją gniew, oślepiła wściekłość. Widok lito ści w oczach innych jeszcze bardziej ją rozjuszył. Wy biegła z pomieszczenia. Jakże była głupia, obdarzając zaufaniem, miłością i lojalnością mężczyznę, który był równie fałszywy jak jego obrazy.
R o z d z i a ł1 7
J a s o n chciał popędzić za Brianną, ale był zbyt za skoczony, żeby wykonać jakikolwiek ruch. Naprawdę wierzył w autentyczność obrazów. Kiedy J o e wyprowa dził Wyatta i M a r k h a m ó w z sali, Jason obszedł stół, że by jeszcze raz przyjrzeć się płótnom. Obrazy były pięk ne, kolory, szczegóły, światło. D e r e k był wyśmienity. Czy stworzył kopie, żeby odegrać się na swoim dziadku? Czy na tym polegał mistrzowski plan, żeby ukraść obrazy, które dziadek tak bardzo kochał, i za stąpić je falsyfikatami? D e r e k rozkoszowałby się tego rodzaju tajemnicą. W końcu odpłaciłby dziadkowi. A świadomość więzów krwi pomiędzy K a n e ' a m i i Victorem Delgado sprawiłaby, że zemsta byłaby jeszcze słodsza. J o e wrócił do pokoju. - M a m do załatwienia jeszcze j e d n ą sprawę perso nalną, ale wrócę po południu. Poprosiłem Betty, żeby zorganizowała niezależną ekspertyzę. - Nie wierzysz Wyattowi i M a r k h a m o m ? - zapytał Jason. - A ty? - odparował J o e . - Nie sądzę, żeby nasz utalentowany fałszerz mógł stworzyć tak doskonałe kopie bez czyjejś pomocy.
~ 289 ~
- Z g a d z a m się. D e r e k potrzebował czasu i dostępu do obrazów. Przez kilka miesięcy były przechowywa ne w Galerii M a r k h a m ó w , zanim zostały p o d a r o w a n e muzeum. - I cała trójka naszych ekspertów wiedziała o talen cie D e r e k a . Kto jeszcze mógł o tym wiedzieć? - M o ż e Katherine M a r k h a m . Pracuje w galerii. C h o l e r a , wszyscy lokalni artyści mogli wiedzieć o zdolnościach D e r e k a w tej materii. Był znany w tu tejszym środowisku artystycznym, tutaj dorastał. Pod czas śledztwa pytałem wielu ludzi, ale fałszerstwo ni gdy nie było b r a n e pod uwagę. - Jason pokręcił gło wą. Gniew i niezadowolenie z samego siebie pozosta wiało gorzki smak w ustach. - Nie zadawałem właści wych pytań. M o ż e odkryłem część przestępstwa, ale nie wszystko. Ale istnieje szansa, że D e r e k j e d n a k nie ukradł obrazów. Mógł zostać wrobiony przez kogoś innego, tak jak sam mówił. - Z a n i m pogrążysz się w poczuciu winy, nie zapo minaj o fałszerstwie - ostro rzucił Joe. - Nawet jeśli twój kumpel sam tego nie zrobił, to i tak był w to uwi kłany. - Racja. Jason otrząsnął się. Bez względu na to, co zrobił Derek, zrobił to w pełni świadomie. - Ustalmy więc, z kim pracował Derek. Zacznij od Wyatta i M a r k h a m ó w . - Istnieje możliwość, że Wyatt K a n e jest krewnym Victora Delgado. Brianna znalazła pośród rzeczy D e reka listy, które niczego nie stwierdzały definitywnie, ale sugerowały pokrewieństwo. Miałem się tym zająć, ale wypłynęła sprawa odnalezionych obrazów. - W twoim d o m u - przypomniał mu J o e . - Ty też jesteś w to zamieszany, Marlow. Poszukajmy o d p o wiedzi na p a r ę pytań.
~ 290 ~
- Sądziłem, że będziesz chciał, żebym trzymał się z dala od tej sprawy. - Skoro to są kopie, nie byłeś w posiadaniu skra dzionych dóbr, możesz więc znów zająć się sprawą, zakładam też, że będziesz silnie zmotywowany. Tylko uzgodnij ze mną, zanim podejmiesz jakieś istotne kroki. - J o e przystanął w drzwiach. - Jeśli któryś z na szych trzech ekspertów był w zmowie z D e r e k i e m , to pozostała dwójka m o ż e już się tego domyśliła. Ktoś może wykonać jakiś ruch. Ty musisz ich wyprzedzić. - Wyprzedzę - obiecał Jason, chociaż nie miał po jęcia, jak to zrobi. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w obrazy, przebiegając w myślach wszystko to, co już wiedział. Było jasne, że D e r e k sfałszował obrazy. Ale co po za tym? Czy włamał się do m u z e u m , n a p a d ł strażnika i skradł oryginały? A jeśli tak, to dlaczego nie umie ścił w ich miejsce kopii? Z a b r a k ł o czasu? A m o ż e wydarzyło się coś innego? M o ż e ktoś go uprzedził? Czy to możliwe, że D e r e k nie wiedział, kto go zdra dził? A może j e d e n z jego przyjaciół zadał mu cios w plecy, ten sam przyjaciel, który pozwolił mu przez pięć lat gnić w więzieniu? To raczej wyglądało na ze mstę, a nie na przyjaźń. Może w końcu u d a ł o mu się sformułować właściwe pytanie: kto chciał, żeby D e r e k cierpiał?
*** Obrazy były falsyfikatami. Jej mąż był fałszerzem. Te myśli kłębiły się w głowie jadącej do d o m u Brianny. D e r e k musiał wiedzieć, że obrazy zostaną skra dzione z muzeum, albo przez niego, albo przez kogoś innego. Nie wykonałby kopii w żadnym innym celu
~ 291 ~
niż po to, żeby zostały wykorzystane do zamaskowa nia kradzieży i udawały oryginały. Dlatego napisał, że nie był do końca niewinny. Dlaczego nie pociągnął za sobą swojego wspólnika? Ochraniał ją i Lucasa? A może chronił siebie? Milczał, bo miał jeszcze inne tajemnice? Z r o b i ł o jej się niedobrze. Co jeszcze mógł ukry wać? Było jej niemal przykro, że odnaleźli falsyfikaty. Gdyby nadal były ukryte, nie stanęłaby wobec no wych, niepokojących rewelacji na t e m a t własnego męża. Ale w końcu oczy otworzyły jej się szeroko. Po zna prawdę, zmierzy się z nią. Z całych sił będzie chroniła Lucasa. Kane'owie to była zupełnie inna historia. Wszelkie wiadomości obiegały Z a t o k ę Aniołów w mgnieniu oka, o n a zaś musiała powiedzieć im o fałszerstwie, zanim ktoś inny im o tym doniesie. Tylko j e d n a rzecz martwiła ją bardziej, niż konieczność powiadomienia ich o kopiach obrazów, a mianowicie to, że być m o ż e wiedzieli o tym wcześniej. Obawiała się, że może so bie nie poradzić ze świadomością, iż oni także ją oszukiwali. Zatrzymała się przed d o m e m Kane'ów i zerknęła na zegarek. Dzięki Bogu, Lucas jeszcze przez godzi nę będzie w przedszkolu. Do tego czasu może u d a jej się zapanować n a d tym, co za chwilę musi się wyda rzyć. Rick był na podjeździe i sprawdzał olej w samocho dzie. P o m a c h a ł do niej przyjaźnie, ale kiedy ruszyła w jego stronę przez trawnik, uśmiech na jego twarzy zaczął gasnąć. - Co się stało, Brianno? - Wytarł ręce w ścierkę. - Muszę porozmawiać z tobą i z Nancy. - Nie chodzi chyba o Lucasa?
~ 292 ~
- Nie, o D e r e k a . Zawsze chodzi o D e r e k a , praw d a ? - zapytała z pewnym znużeniem. - Nancy jest w d o m u . - To dobrze, bo nie dałabym rady robić tego dwa razy. W e s z ł a za n i m po s c h o d a c h i skierowała się do kuchni, gdzie Nancy piekła ciasteczka. W po mieszczeniu było gorąco i pachniało czekoladą. Spo kój i pogoda, widoczne na twarzy Nancy, niedługo miały zniknąć. - Witaj, B r i a n n o - rzuciła radośnie. - R o b i ę ulu bione ciasteczka Lucasa z okazji jego pierwszego dnia w przedszkolu. M a m nadzieję, że b ę d ą mu smakowa ły. - Przerwała gwałtownie, dotarł bowiem do niej na strój przybyłych. - O Boże... Coś się stało. - Brianna ma nowe informacje o D e r e k u - powie dział Rick. Nancy przeniosła wzrok na Briannę i czekała, naj wyraźniej zmartwiona. Brianna nie wiedziała, jak zacząć. W końcu Kane'owie również byli niewinnymi ofiarami, taką przy najmniej miała nadzieję, bo bardzo ich kochała. Ale ich całkowite o d d a n i e Derekowi nigdy nie było ta jemnicą. Chcieli, żeby ich chłopiec miał wszystko. J a k daleko mogli się posunąć, żeby mu to zapewnić? - Proszę, Brianno, mów wszystko, cokolwiek masz do powiedzenia. Wyobrażam sobie same najgorsze rzeczy - poprosiła Nancy. - Czy może być jeszcze gorzej? - zapytała bezrad nie. - Masz rację. Najgorsze stało się wtedy, gdy D e r e k umarł, nie możesz więc powiedzieć nic gorszego - od powiedziała Nancy. - Ostatniej nocy znalazłam obrazy. „Trzy twarze Ewy". - W końcu u d a ł o jej się wydusić.
~ 293 ~
P e ł n e zaskoczenia syknięcie Nancy wydawało się bardzo autentyczne. Wyciągnęła rękę i oparła się o blat kuchenny, żeby złapać równowagę. Rick przy sunął się do niej i wziął ją za rękę. - Ale dziś r a n o Wyatt i M a r k h a m o w i e stwierdzili, że obrazy są doskonałymi kopiami - ciągnęła dalej Brianna. - Powiedzieli, że namalował je Derek, że pozostawił na nich swój podpis. - Nie r o z u m i e m - rzucił zakłopotany Rick. - To były falsyfikaty? - Tak, ale były tak dobrze zrobione, że mogłyby zo stać uznane za oryginały, gdyby D e r e k nie postanowił pozostawić na nich swojego znaku. - Nie m o ż n a wierzyć we wszystko, co mówi Wyatt - wtrąciła Nancy. - Zazdrościł Derekowi talentu. Nie mógł znieść tego, że jego wnuk był lepszym artystą niż on. - Rzuciła pospieszne spojrzenie w stronę swojego męża. - Przepraszam, Rick. Wiem, że jest twoim oj cem, ale to prawda. Rick zacisnął zęby. - Nadal nie rozumiem, dlaczego D e r e k miałby na malować kopie. - Żeby podczas kradzieży zastąpić nimi oryginały - wyjaśniła Brianna. - Wszyscy zdają się myśleć, że Derekowi coś przeszkodziło, zanim zdążył podmienić obrazy. - Widząc ich z d u m i o n e twarze, przerwała na chwilę. - D e r e k nie zrobiłby kopii, gdyby nie za mierzał ich wykorzystać. - Mógł je namalować dla zabawy. Lubił kopiować dzieła sztuki. Był w tym dobry. Czy to coś złego? - za pytała Nancy. - To oszustwo - beznamiętnie stwierdził Rick. - Tylko wtedy, gdy chcesz sprzedać kopie jako ory ginalne obrazy - powiedziała Nancy. - Brianno, chy ba nie zaczynasz tracić wiary w niewinność D e r e k a ?
- 294 ~
Słowa Nancy trafiły w sedno i wywołały ból w ser cu Brianny, bo nie zaczynała tracić wiary, tylko już ją straciła. - Nigdy nie powiedział mi nic o swoim malarstwie, Nancy. Nigdy nie odsłonił przede m n ą tej części swo jego życia. A wiem teraz, że D e r e k musiał namalować te kopie, kiedy byliśmy razem. - Wzięła głęboki od dech. - Miał sekretne życie, którego nie dzielił ze mną. - M o ż e nie chciał, żebyś go osądzała. Kiedy był małym chłopcem, też nie pokazywał mi swoich rysun ków. Wstydził się i chował je przed nami. - P r z e s t a ń szukać dla niego usprawiedliwień - ostro rzucił Rick. - Pozwól dziewczynie mówić. Co jeszcze, Brianno? Bo jest jeszcze coś, prawda? Widziała, że Nancy nie chce usłyszeć nic więcej, ale musiała skończyć. - P a n Isaacs przywiózł mi list od D e r e k a . Napisał w nim, że robił rzeczy, których się wstydzi, że kłamał i wykreował fałszywe życie, w jakie sam zaczął wie rzyć. Stracił poczucie tego, co było sztuczne, a co prawdziwe. To wszystko było takie zagadkowe, że do dzisiaj nic z tego nie rozumiałam. Nancy usiadła przy kuchennym stole. - Możesz się mylić, Brianno. Mógł mówić o innych pomyłkach, prostych błędach, jakie wszyscy popełnia my. - Z a p l o t ł a dłonie. - Gdzie znalazłaś obrazy? Brianna nie miała ochoty odpowiadać na to pyta nie, ale nie miała wyjścia. - Były schowane w d o m u Jasona. - J a s o n ! - zawołała Nancy. - Nadal usiłuje wrobić D e r e k a . Sprawia, że zaczynasz wątpić w D e r e k a . To przez niego tracisz rozeznanie. To zły, zły człowiek. Brianna usiadła naprzeciwko teściowej i położyła dłoń na ręce Nancy.
~ 295 ~
- K o c h a m was, Nancy. Ty i Rick byliście dla mnie jak rodzice. J e s t e m bardzo wzruszona waszą hojno ścią i miłością. Jesteście dwójką najwspanialszych lu dzi, jakich zdarzyło mi się spotkać w życiu i zranienie was jest ostatnią rzeczą, jakiej bym chciała. - Z całej siły starała się powstrzymać łzy cisnące się do oczu na widok smutku i strachu Nancy. To było niespra wiedliwe, że musiała cierpieć jeszcze bardziej, ale oni wszyscy powinni znaleźć własną drogę do prawdy. - Nie chodzi o Jasona. Chodzi o D e r e k a . Muszę wie dzieć, kim był naprawdę. - Przecież wiesz. Był mężczyzną, który cię kochał. - Ale kim był jeszcze? - Jesteś pewna, że chcesz się dowiedzieć? - wtrącił się Rick z posępnym wyrazem twarzy. - Wątpię, żeby dzięki t e m u którekolwiek z nas było szczęśliwe. - J e s t e m tego pewna - odpowiedziała. - Nigdy nie b ę d ę żałowała, że kochałam D e r e k a , bo gdybym nie zakochała się w waszym synu, nie miałabym Luca sa. I nie miałabym was. Nie chcę was stracić. - My też nie chcemy cię stracić - powiedziała N a n cy. - Ale Jason zatruwa ci umysł. Chce zająć miejsce D e r e k a w twoim życiu. To nie jest właściwe. - Sama podejmuję własne decyzje. Być może Jason popełnił błędy, ale teraz oboje wiemy, że nie mógł się kompletnie mylić. - Jak możemy p o m ó c ? - spokojnie zapytał Rick. - Czy moglibyście o d e b r a ć Lucasa z przedszkola? Chciałabym jeszcze raz przejrzeć wszystkie pudła po chodzące z d o m u D e r e k a , a p o t e m muszę porozma wiać z p a r o m a osobami, od Wyatta zaczynając. Nie wydaje mi się, żeby był do końca szczery. - Nie chcia ła teraz wdawać się w dyskusję o powiązaniach po między Delgado i Kane'ami, już i tak za dużo zwaliła na barki Nancy i Ricka.
~ 296 ~
- Nie spiesz się, Brianno. Musimy poznać prawdę, bez względu na to, jak o n a wygląda - powiedział Rick.
*** Kiedy Jason zajrzał do Galerii M a r k h a m ó w , było t a m tłoczno. Od paru lat nie odwiedzał galerii, ale wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał, z ogrom nymi oknami, szeregiem luster i lampami, które two rzyły atmosferę wielkości i znaczenia. - W czym mogę p o m ó c , Jasonie? - odezwała się Katherine, podchodząc do niego. - Chciałbym porozmawiać z twoją ciotką i wujem. - Nie ma ich, ale opowiedzieli mi o obrazach. By łam wstrząśnięta. - R u c h e m głowy wskazała spokoj niejszy zakątek galerii. - Przejdźmy m o ż e tam. Podążył za nią. - Wiedziałaś, że D e r e k był utalentowanym fałsze rzem? - zapytał, kiedy znaleźli się sami. - Wiedziałam, że był wspaniałym artystą - odpo wiedziała z niepokojem w ciemnych oczach. - Nie zdawałam sobie sprawy, że poszedł w tym kierunku. Czy to była jednorazowa sprawa? Czy robił to wcze śniej? - Nie wiem. Teraz interesują mnie tylko „Trzy twa rze Ewy". D e r e k musiał mieć dostęp do obrazów, że by m ó c je skopiować. A przed przeniesieniem do mu zeum p ł ó t n a znajdowały się tutaj. Skinęła głową. - Były w sejfie. Widziałam je tuż przed wyjazdem na wycieczkę. - Kto miał dostęp do sejfu? - Moja ciotka i wuj, mój kuzyn D a n e . . . - Z a s t a n o wiła się przez chwilę. - I oczywiście Wyatt. Jest udzia-
~ 297 ~
łowcem w galerii. Sądzę, że ma wszystkie klucze i ko dy. Może G e o r g e Randall. Pracuje tutaj na pół etatu i często zamyka galerię wieczorem. I to wszystko. Nie uważasz chyba, że moja ciotka czy wuj mieli z tym wszystkim coś wspólnego? - Chętnie bym z nimi porozmawiał. Kiedy wrócą? - Nie mówili, ale powiem im, że ich szukałeś. - Dziękuję. - Zorientował się po jej spojrzeniu, że miała o c h o t ę go zapytać jeszcze o coś. - O co chodzi? - Moja ciotka powiedziała, że nie wie, gdzie zosta ły znalezione kopie. Zdradzisz mi to? - Przepraszam, ale nie mogę, bo śledztwo nadal się toczy. - Dziwne, że nagle się odnalazły. To musi mieć coś wspólnego z przeniesieniem się Brianny do miasta. Widział ciekawość w jej oczach, ale nie zamierzał podzielić się z nią informacją o tym, że p o d r o b i o n e obrazy przez cały czas znajdowały się u niego w gara żu. Nie miał pojęcia, jakie były jej relacje z ciotką, wujem i Wyattem, skoro j e d n a k z nimi pracowała, musiał założyć, że była w ich obozie. - N a d a l uważasz, że D e r e k ukradł obrazy? Czy mo że zmieniłeś zdanie? - zapytała. - Powiedzmy, że rozważam różne wersje i b ę d ę wdzięczny za wszelką pomoc, jakiej możesz mi udzie lić. - Sugerowałabym, żebyś najpierw porozmawiał z moją ciotką - rzekła Katherine. - Z n a ł a D e r e k a o wiele lepiej niż mój wuj i Wyatt. - Przerwała. - Nie było jej łatwo pomiędzy dwoma silnymi, wpływowymi mężczyznami. Czasami miała ich dość. - Czyżbyś usiłowała mi coś powiedzieć? - zapytał ostro. - Chyba właśnie powiedziałam - odparła, po czym odeszła.
- 298 ~
*** W następnej kolejności Jason udał się do pracowni Wyatta, ale też go nie zastał. Potrzebował świeżego spojrzenia, a poza zagadkowymi uwagami K a t h e r i n e na t e m a t Glorii, jedynym nowym wątkiem było po krewieństwo Wyatta z Victorem Delgado. Musiał się dowiedzieć, czy to prawda. Pomyślał, czy nie zadzwonić do Brianny, ale wolał porozmawiać z nią wtedy, gdy będzie miał coś kon kretnego do przekazania. Zresztą Brianna nie miała sposobu udowodnienia pokrewieństwa na podstawie odnalezionych listów. Potrzebował kogoś, kto zna hi storię Z a t o k i Aniołów... Skręcił gwałtownie i skierował się w stronę d o m u Kary. Murrayowie byli j e d n ą z rodzin założycieli Za toki Aniołów i wiedzieli więcej o p o t o m k a c h dwu dziestu czterech ocalałych z katastrofy statku niż kto kolwiek inny. Z a p a r k o w a ł przed d o m e m , wbiegł po schodach i zadzwonił do drzwi. Kiedy nikt nie otwierał, ponow nie nacisnął dzwonek i od razu poczuł się winny. Dziecko pewnie spało i Kara będzie wściekła, że je obudził. Nie powinien ich d o d a t k o w o stresować. Wiedział przecież, że w ostatnich tygodniach mieli sporo problemów ze związkiem. Już miał odejść, gdy Kara otworzyła szeroko drzwi. R u d e włosy miała p o t a r g a n e i mocowała się, żeby za wiązać pasek jedwabnego szlafroka. Miała bose stopy i r o z m a z a n ą szminkę. Dostrzegł wychodzącego z sy pialni Colina w samych spodniach od dresu i zrozu miał, że przerwał coś więcej niż tylko sen dziecka. Na twarzy Colina widniał uśmiech, a nie ponury gry mas. Oboje wyglądali na znacznie szczęśliwszych niż ostatnimi czasy.
~ 299 ~
- N o , no, co też tutaj mamy? - odezwał się. - Chcieliśmy się zdrzemnąć - pospiesznie odpo wiedziała Kara, z błyskiem w oczach. - T a k to się teraz nazywa? Przepraszam, że wam przerwałem. Idźcie robić to, co robiliście. - Chciałeś coś? - spytała Kara. - B o . . . bo już skoń czyliśmy. - Mów za siebie - zażartował Colin, podchodząc do niej od tyłu i obejmując ją w talii. - To tylko prze rwa. - Nie macie tu gdzieś dziecka? - zadał pytanie Jason. - Jest u dziadków - wyjaśnił Colin. J a s o n pokiwał głową. - Dobry sposób na p e ł n e wykorzystanie tego czasu. - O co więc chodzi? - zapytał Colin. - Dzwoniłeś do drzwi bardzo zdecydowanie. - Potrzebne mi są pewne informacje, Karo. Czy masz te drzewa genealogiczne, które twoja babcia przygotowała na Święto Założycieli? - M a m . Po co ci o n e ? - Muszę sprawdzić linię pochodzącą od Francine K a n e . M n ó s t w o się wydarzyło. Nie m o g ę t e r a z o wszystkim opowiedzieć, ale byłbym ci b a r d z o wdzięczny za p o m o c . - Wejdź, zaraz poszukam - powiedziała, odsuwając się. - O co chodzi? - zapytał Colin, gdy zostali sami. - Znaleźliśmy kopie „Trzech twarzy Ewy". N a m a lował je D e r e k . Bardzo możliwe, że planował zastą pienie nimi oryginałów podczas kradzieży, ale albo zabrakło mu czasu, albo się rozmyślił. - Domyślam się, że sprawa została p o n o w n i e otwarta - powiedział Colin, patrząc z troską. - I to szeroko. Coś musiałem przegapić, Colinie. Coś ważnego.
~ 300 ~
- Jesteś pewien? Skoro namalował kopie, to m o i m zdaniem jest winny. - Muszę wiedzieć, jak b a r d z o winny. - Jason obej rzał się, żeby sprawdzić, czy gdzieś w pobliżu nie ma Kary. - A więc wygląda na to, że uporaliście się z wa szymi p r o b l e m a m i , co? Colin uśmiechnął się szeroko. - Okazało się, że to wcale nie były duże problemy. Skorzystałem z twojej rady. Wywnętrzyłem się przed Ka rą i to ją podnieciło. Właściwie rzuciła się na mnie, no i... sam wiesz, jak bardzo lubię, kiedy to robi. - Cieszę się, że m o g ł e m p o m ó c - rzekł, zadowolo ny, że tych dwoje odnalazło drogę do siebie. Chwilę później wróciła Kara z notesem. - No dobrze, to co chcesz wiedzieć? - P o t o m k i e m którego syna Francine jest Wyatt? - zapytał. - To będzie David, młodszy syn. - Przeniosła na niego spojrzenie. - Dlaczego to ma znaczenie? - Bo myślę, że Francine i Victor D e l g a d o mieli ro m a n s po rozbiciu się statku i że jej młodszy syn był je go dzieckiem. Kara zerknęła na wykres. - Urodził się dziewięć miesięcy po katastrofie. To całkiem pasujący termin. Ale wydawało mi się, że Victor miał obsesję na punkcie Ewy. - Najwyraźniej znalazł pocieszenie gdzie indziej. - Zdumiewające - odezwał się zaskoczony Colin. - Wyatt i D e r e k byli spokrewnieni z Victorem. Czy o tym wiedzieli? - D e r e k wiedział i domyślam się, że Wyatt też mu siał wiedzieć. A R a m o n D e l g a d o ? - zapytał p o d wpływem impulsu. - Czy miał dzieci? - Wiesz, to śmieszne, ale R a m o n i dwaj inni rozbit kowie nie byli wymieniani w grupie dwudziestu czte-
~ 301 ~
rech ocalałych. Ich historia nie została uwiecznio na w hafcie na narzucie, która została wykonana, za nim dotarli w głąb lądu. Często nie wspomina się ich podczas Święta Założycieli. - K a r a przekręciła kart kę. - Zobaczmy. Tak, R a m o n miał córkę o imieniu Ava. Całkiem p o d o b n e do Ewy, prawda? - Co się z nią stało? - Wyszła za mąż za niejakiego Douglasa T a n n e r a . Mieli j e d n ą córkę, J a n e , która poślubiła R a n d o l p h a Hillmana. Z tego małżeństwa była córka o imieniu Elisabeth, która p o t e m również miała córkę R h e ę . W tej gałęzi były same dziewczynki. Linia kończy się na u r o d z o n e j w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku Rhei, która w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku wyszła za mąż za Joh na Lawrence i urodziła córkę Glorię. Krew zaczęła mu żywiej pulsować w żyłach z pod niecenia. - Gloria? Kara spojrzała na niego z p o d o b n y m zaskoczeniem w oczach. - Na przykład Gloria M a r k h a m ? - dodał. - Tu nie jest to napisane, ale t r u d n o zakładać przy p a d k o w ą zbieżność. - Nie sądzę, żeby to był zbieg okoliczności - powie dział. A więc nie tylko Wyatt był spokrewniony z braćmi Delgado. Gloria okazała się potomkinią Ra m o n a , znacznie mniej przyjemnego młodszego brata, który, co bardzo możliwe, był pierwszym złodziejem obrazów. Czy Gloria powtórzyła historię? Czy doszła do wniosku, że n a m a l o w a n e przez Victora portrety Ewy nigdy nie mogą ujrzeć światła dziennego? Ka therine powiedziała mu, że najpierw powinien poroz mawiać z Glorią. Czy wiedziała? Czy próbowała coś zasugerować, jednocześnie nie zdradzając ciotki?
~ 302 ~
- Muszę iść - rzucił. - Gdzie? - zapytał Colin. - Powiem wam, gdy tam d o t r ę . - Nie możesz nas tak zostawić, kolego. Będziemy się o ciebie martwić - rzekł Colin. - Sądzę, że znajdziecie sobie coś, czym moglibyście się zająć. Wszystko wyjaśnię w a m później. A wtedy powinienem już wiedzieć, kto zabrał obrazy. - Myślałam, że to był D e r e k - powiedziała Kara. - Ja też, ale już tak nie myślę. Gdy opuścił d o m przyjaciół, zadzwonił jego tele fon. Cały zesztywniał, słysząc po drugiej stronie burkliwy głos. - Cieszę się, że oddzwoniłeś, Wyatt. B ę d ę w twojej pracowni za dziesięć minut. Wsiadając do samochodu poczuł przypływ adrena liny. W końcu ktoś był gotowy, żeby przemówić.
R o z d z i a ł1 8
B r i a n n a siedziała na kanapie w swoim d o m u , ma jąc przed sobą rozłożone na stoliku rysunki D e r e k a . Teraz, kiedy wiedziała już o fałszerstwie i o tym, w ja ki sposób wplótł w kopie swoje inicjały, żeby ktoś się dowiedział, co zrobił, nie mogła przestać myśleć, że być m o ż e także zostawił jej jakiś klucz. Odłożyła na bok szkice przedstawiające ją i Luca sa, interesowały ją rysunki miasta. Szczególnie wyróż niały się trzy spośród nich: jaskiń w Z a t o c e Schronie nia, pracowni oraz Galerii M a r k h a m ó w ze ścianą lu ster. Na żadnym z nich nie było postaci ludzkich, tyl ko cienie i rozmazane kształty, sugerujące obecność pewnego rodzaju energii, w znakomitej większości wrogiej. Czyżby odczuwała złość Dereka, a m o ż e ko goś innego? Dlaczego D e r e k narysował właśnie te sceny? Były to miejsca w ten czy inny sposób dla niego ważne, ale czy kryło się za nimi coś więcej? Czy próbował jej coś powiedzieć? Nie wiedziała, czemu D e r e k nie zastąpił orygina łów kopiami. Ale schowanie ich w d o m u Jasona mu siało być celowe. T a k jak powiedział Jason, czyż ist niało lepsze miejsce ukrycia obciążających dowodów,
~ 304 ~
niż garaż człowieka prowadzącego śledztwo w tej sprawie? Ale gdzie się podziały oryginały? Była przekonana, że D e r e k ich nie miał. Nie była nawet pewna, czy wie dział, gdzie się znajdowały. M o ż e ktoś zwrócił się przeciwko niemu, m o ż e istniał jakiś plan, lecz coś go pokrzyżowało. D e r e k się pogrążył, a jego wspólnik w zbrodni zostawił go i pozwolił przez pięć lat gnić w więzieniu. Usłyszała kroki na schodach na ganek i zerwała się na nogi. Otwierając drzwi spodziewała się ujrzeć Ja sona, tymczasem zobaczyła Katherine M a r k h a m . - Cześć - odezwała się niepewnie K a t h e r i n e . - M o żemy porozmawiać? - Wejdź, proszę - odpowiedziała Brianna, wpusz czając ją do środka. - Rozmawiałam wcześniej z Jasonem, a także z ciot ką i wujem. Wiem o kopiach - oświadczyła Katherine, obchodząc stolik. Jej spojrzenie przyciągnęły leżące na nim rysunki. Na jej twarzy pojawiło się zaskoczenie. - Czy te rysunki D e r e k zrobił w więzieniu? - Niektóre. Katherine usiadła na kanapie, przesuwając wzrok od j e d n e g o szkicu do następnego. - Te rysunki przedstawiają Z a t o k ę Aniołów - p o wiedziała Brianna, siadając naprzeciwko niej na krze śle. - M a m wrażenie, że D e r e k chce mi coś przeka zać, ale nie wiem co. K a t h e r i n e nie odpowiedziała od razu. Z wyraźnym t r u d e m oderwała się od rysunków. W końcu podnio sła głowę i spojrzała na Briannę. - Próbuje ci powiedzieć, gdzie są obrazy. - Też mi się tak wydaje, ale jak? Myślałam, że wplecie w te szkice jakieś fragmenty portretów Ewy, ale nic mi się nie rzuciło w oczy.
~ 305 ~
K a t h e r i n e ponownie spojrzała na rozłożone rysun ki. P o t e m zainteresowała się odłożonym stosikiem. - A te? - Te przedstawiają mnie i Lucasa. A ten przypomi na nasze pierwsze spotkanie - odpowiedziała, idąc t r o p e m przesuwającego się spojrzenia K a t h e r i n e . - Zawsze uwielbiał patrzeć na kobiety w lustrze - m r u k n ę ł a Katherine. - Powtarzał mi, że chociaż większość ludzi uważa, iż szkło nie kłamie, bo zwier ciadło jest najczystszą formą odbicia, to niedoskona łości szkła mogą czasem wykrzywić prawdziwy obraz w sposób niemal niezauważalny. Dlatego zwykł był malować przedmioty odbite w lustrze. - Chyba był zafascynowany lustrami - powiedziała Brianna. Im dłużej rozmawiała z Katherine, tym wy raźniej czuła, że zbliża się do czegoś, czego nadal jed nak nie mogła zdefiniować. - Wiem, że odpowiedź m a m tuż przed nosem. Mu szę tylko do niej dojść. Katherine odchrząknęła. - Może b ę d ę w stanie ci pomóc. Przyszłam tutaj, że by ci powiedzieć, iż moim zdaniem jesteś na złym tro pie, podejrzewając Wyatta. Czuję się jak zdrajca wła snej rodziny, ale tak mi żal ciebie i Lucasa. I D e r e k a . Myślę, że jego wspólniczką była moja ciotka Gloria. Brianna poczuła gwałtowne bicie serca. - C z e m u tak sądzisz? K a t h e r i n e spojrzała jej prosto w oczy. - Bo mieli romans, wieloletni, trwający p o n a d sie dem lat. D e r e k zerwał z nią, kiedy się zaręczyliście. Brianna z t r u d e m przełknęła ślinę. Coś ściskało ją za gardło. Gloria była mężatką, na d o d a t e k przynaj mniej piętnaście lat starszą od D e r e k a . - Zobaczyłam ich kiedyś razem w pracowni ciotki. Później powiedziała mi, że D e r e k poprosił, żeby mu
~ 306 ~
pozowała i że j e d n o doprowadziło do drugiego. Po wiedziała, że żałuje i m o ż e rzeczywiście tak było, ale jednocześnie szalała na punkcie D e r e k a . Jestem pew na, że wspólnie opracowali plan wykradzenia obra zów. - Przerwała. - Nie mówiłam tego Jasonowi, bo nie chciałam być jego ź r ó d ł e m informacji. Chodzi o moją rodzinę, o moją pracę. Moja m a m a jest chora. Potrzebuję pieniędzy. Nikt nie może się dowiedzieć, że wiesz to o d e mnie. - R o z u m i e m . Jeśli więc twoja ciotka i D e r e k byli wspólnikami, to gdzie teraz są obrazy? K a t h e r i n e ponownie spojrzała na rysunki na stole. Wzięła j e d e n z nich do ręki i uśmiechnęła się. - Nie wiem, czemu wcześniej o tym nie pomyśla łam. Przecież to takie oczywiste. Jason też powinien się był domyślić, bo stale t a m chodzili. - Z a t o k a Schronienia? - zapytała zdezorientowa na Brianna. - Jaskinie - o d p a r ł a K a t h e r i n e z błyskiem w oczach. - Wrzynają się daleko w głąb skarpy i nikt t a m nie zagląda. Jest w nich zupełnie sucho. - Pode rwała się na nogi i spojrzała na zegarek. - Do przypły wu jest jeszcze sporo czasu. Pójdę teraz sprawdzić. D a m ci znać, jeśli coś znajdę. - Poczekaj, idę z tobą - rzuciła Brianna. - Lucasa nie ma w d o m u ? - Nie, dzisiaj zajmują się nim dziadkowie. - Świetnie. Masz latarkę? Bo możemy jej potrze bować. - Poszukam - powiedziała Brianna. Przyjemnie by ło m ó c coś zrobić, a przy odrobinie szczęścia m o ż e przeczucie K a t h e r i n e się sprawdzi.
~ 307 ~
*** W czasie jazdy nad zatokę Brianna pogrążyła się w myślach. Nie umiała sobie wyobrazić Glorii i D e r e ka, ale przecież łączyła ich miłość do sztuki, więc mo że i do siebie nawzajem. - Jeśli Gloria była wspólniczką D e r e k a , dlaczego w czasie przesłuchań nie powiedział o tym? - zaczęła Brianna. - Boję się, że nie spodoba ci się moja odpowiedź. D e r e k miał na sumieniu różne ciemne sprawki. Po dejrzewam, że gdyby skierował uwagę władz na Glo rię, mogłaby mu się zrewanżować i zainteresować sąd jego innymi grzeszkami. A wtedy spędziłby w więzie niu p a r ę lat więcej - rzekła K a t h e r i n e . - Dobrze, nic więcej nie chcę już słyszeć - po spiesznie rzuciła Brianna. Potrafiła sobie poradzić tylko z jednym przestępstwem na raz. - Domyślam się, że D e r e k ukrył obrazy w miejscu, gdzie nikt nie mógłby ich znaleźć, aby po zakończeniu odsiadywania kary zrekompensować sobie czas stra cony w więzieniu. - Dlaczego Gloria, jeśli była jego wspólniczką, nie sprzedała płócien? - Mogli się pokłócić. Coś mogło się zepsuć w ich planach. Pozwoliła, żeby wziął całą winę na siebie, bo nie oddał jej obrazów. On zaś wziął winę na siebie, bo za dużo o nim wiedziała. Zawsze zadawałam sobie py tanie, czy była zamieszana w kradzież, ale do dzisiaj nie byłam pewna. Upewniłam się dopiero kiedy do wiedziałam się o istnieniu kopii, bo tylko garstka ludzi mogła zapewnić Derekowi dostęp do oryginałów. Katherine zaparkowała na skarpie i zeszły na pla żę. Fale wydawały się większe niż zazwyczaj. Wiatr pędził znad oceanu wysokie chmury, a niżej nadcią-
~ 308 ~
gała lekka mgła. Za jakąś godzinę na plaży będzie m o k r o . Gdy zbliżyły się do jaskiń, Brianna poczuła niepokój. W o d a była daleko od wejścia do jaskini, ale dziewczyna nie miała pojęcia, jak bardzo podnosiła się podczas przypływu. Wyczuwając jej wahanie, Katherine zaproponowała: - M o g ę to zrobić sama. Byłam tu dziesiątki razy. Wiem, jak dotrzeć do końca. Możesz na mnie zacze kać na zewnątrz. Nie p o d o b a ł a jej się gotowość K a t h e r i n e do samot nego wejścia do jaskini. Chociaż zaoferowała swoją p o m o c , to nadal pozostawała M a r k h a m ó w n ą . M o ż e chciała zdobyć obrazy dla siebie. Mogłaby skłamać, że nie było ich w jaskini, a później przyjechać tu jesz cze raz, żeby je wydostać. - Pójdę z tobą - stwierdziła. - Świetnie. We dwójkę nie jest tak strasznie. Zaczęły się przesuwać wśród skał. Brianna była za skoczona o g r o m e m jaskini. Nie czuła się tak klaustrofobicznie, jak się obawiała. Jason mówił, że paru ocalałych z katastrofy statku żyło w tych jaskiniach przez wiele miesięcy. - To tutaj dotarł na brzeg R a m o n Delgado, prawda? - T a k - o d p o w i e d z i a ł a K a t h e r i n e , skręcając w ciemny korytarz. Włączyła latarkę i plama światła zaczęła tańczyć po skalistych ścianach. - R a m o n na pisał na skałach, że stracił E w ę nie tylko na rzecz m o rza, ale też na rzecz swojego złego b r a t a Victora. W miarę jak przesuwały się głębiej, Brianna stawała się coraz bardziej zaciekawiona. Korytarz zwęził się, robił się coraz bardziej kręty. Była zadowolona, że idzie przed nią Katherine, która sprawiała wrażenie, że dokładnie wie, którym mrocznym korytarzem ruszyć. W końcu korytarz otworzył się na szerszą, bardziej otwartą przestrzeń. K a t h e r i n e wskazała na głębokie
~ 309 -
zadrapania na pobliskiej ścianie. Były t a m imiona, daty i postaci, jakby ludzie wszelkimi dostępnymi środkami chcieli opowiedzieć całą swoją historię. Katherine poprowadziła ją w stronę następnego korytarza. Gdy szły, przesmyk robił się coraz węższy. Brianna zaczęła odczuwać lekką panikę. - Czy jesteśmy już blisko? - Tak. Katherine odsunęła się, żeby przepuścić Briannę. Brianna nic nie mogła dostrzec. Odwróciła się i spojrzała prosto w ostre światło, które ją oślepiło. Wyciągnęła rękę. - Możesz poświecić w innym kierunku? K a t h e r i n e skierowała strumień światła w stronę sklepienia. Z n ó w stały naprzeciwko siebie. Briannie nie p o d o b a ł się wyraz oczu Katherine. - To było niemal zbyt łatwe - m r u k n ę ł a Katherine. Nagle Brianna uświadomiła sobie, że popełniła wielki błąd. - Nie ma tutaj obrazów, prawda? - Zbyt łatwo ufasz ludziom, Brianno. Najpierw D e rekowi, teraz mnie. - Dlaczego mnie tu przyprowadziłaś? - Bo z a n a d t o zbliżyłaś się do miejsca, gdzie na prawdę są ukryte obrazy. D e r e k domyślił się, gdzie są, i w swoich rysunkach pozostawił ci wskazówki. Są dzę, że miało to być pewnego rodzaju zabezpiecze niem. G d y tylko powiedziałaś mi, że powrócił do ry sowania wiedziałam, że koniecznie muszę zobaczyć te szkice. B r i a n n a p r z y p o m n i a ł a sobie stłuczone zdjęcie na szafce w d o m u . - W ł a m a ł a ś się do mojego d o m u ? - To też było łatwe. Zostawiłaś otwarte drzwi na podwórko.
~ 310 -
- Dlaczego stłukłaś moje zdjęcie zaręczynowe? - Bo mnie przyprawiało o mdłości - odpowiedzia ła ze złością w oczach. - To ty masz obrazy, prawda, K a t h e r i n e ? To nie Gloria była wspólniczką D e r e k a , tylko ty. Nagle wszystko stało się takie jasne. - Właśnie. Ale Gloria i D e r e k mieli rom ans. D e r e k kochał kobiety i sypiał niemal z każdą, którą poznał. Ale ze m n ą był wyjątkowo związany. R a z e m malowa liśmy. R a z e m oglądaliśmy się w lustrach; nadzy, bez żadnych sekretów, bez kłamstw. Mieliśmy zostać ra zem na zawsze. A p o t e m zjawiłaś się ty. - Zacisnęła usta. - Nie miał się zaręczyć. Nie miał przywieźć cię do Zatoki Aniołów, żeby cię poślubić. Paradował z tobą przede m n ą . To nie była miłość, byłaś po pro stu jego c e n n ą zdobyczą, piękną dziewczyną w lu strze, którą musiał mieć. - Zastawiłaś więc na niego p u ł a p k ę - stwierdziła Brianna. Wszystko zaczynało do siebie pasować. - To się tak nie zaczęło, ale kiedy zrozumiałam, że zamierza się z tobą ożenić, musiał zapłacić. - Ale przecież w czasie kradzieży nie było cię w mieście. - Wróciłam po cichu, tak, żeby nikt nic nie wie dział. Weszłam do m u z e u m przed D e r e k i e m i zabra łam obrazy. Kiedy przyjechał, żeby zastąpić oryginal ne p ł ó t n a kopiami, o n e już zostały zabrane. Strażnik go zaskoczył i zapędził w ślepy zaułek, więc D e r e k uderzył go swoją latarką tak, że t a m t e n stracił przy tomność. To był błąd. Brianna nie mogła uwierzyć, jak pragmatycznie Katherine mówi o przestępstwie. - Twierdziłaś, że kochałaś D e r e k a , ale go zdradzi łaś i pozwoliłaś mu gnić w więzieniu. To z twojego po wodu nie żyje. I jak się z tym czujesz, Katherine?
~ 311 ~
Brianna zobaczyła przez króciutką chwilę wyraz poczucia winy w oczach drugiej kobiety. J e d n a k Ka therine szybko wyprostowała się i poderwała do góry głowę. - Nie wiedziałam, że tak się stanie - powiedziała. - Przechowywałam obrazy do czasu jego wyjścia z więzienia. Postanowiłam, że zgodnie z naszym pla n e m podzielę się z nim obrazami, żeby mu wynagro dzić lata spędzone więzieniu. A także dlatego, że D e rek miał mnóstwo interesujących kontaktów. Sama miałabym wiele problemów przy ich sprzedaży. Ale D e r e k umarł. Nie miałam pojęcia, co robić. Ty jed nak zmusiłaś mnie do działania, ty i twoje pytania. Brianna pokręciła głową. - Zrobiłaś to na złość wszystkim? Jesteś szalona. - Nie szalona, tylko zdecydowana odzyskać to, co należało do mnie. Moja ciotka i wuj traktowali mnie jak śmiecia. Nic mi nie płacili. W przeciwieństwie do D e r e k a nigdy nie uznali mojego talentu. Oboje byliśmy niezrozumianymi malarzami. - Co będzie teraz? - zapytała Brianna, czując wil goć na stopach. K a t h e r i n e znajdowała się pomiędzy nią i wyjściem, a na d o d a t e k miała jedyną latarkę. - T e r a z się rozstaniemy. Muszę zabrać obrazy, a ty nie możesz do nich dotrzeć przede mną. - Ale ja nie wiem, gdzie o n e są. - Owszem, wiesz. Brianna przypomniała sobie oglądane wcześniej rysunki. - Są w galerii? - Zgadłaś. Umieściłam obrazy w miejscu, które spodobałoby się Derekowi, gdzie ludzie spoglądaliby na nie codziennie, nic o tym nie wiedząc. Gloria, Ste ve i Wyatt uważali, że są o wiele bystrzejsi od D e r e k a
~ 312 ~
i o d e mnie, bardziej utalentowani, zdolniejsi. Byli głupi. To ja b ę d ę się śmiała ostatnia. Wyłączyła latarkę. O t o c z o n a ciemnością, przerażona Brianna zamru gała. - Z n a m tę jaskinię jak własną kieszeń - odezwała się Katherine. Jej głos odbijał się od ścian. - Często przychodziliśmy tu z D e r e k i e m . R a z nawet się tu ko chaliśmy. Brianna podążała za głosem Katherine, pełzła do przodu, przesuwając j e d n ą rękę po pobliskiej ścia nie. - Katherine, zapal światło. Nikomu nie powiem. Obrazy nic mnie już nie obchodzą. Chcę tylko wrócić do mojego syna. - A k u r a t pozwoliłabyś mi uniknąć teraz sprawie dliwości. Nie martw się o swojego chłopca, Kane'owie go wychowają. Będą go rozpuszczać, tak jak rozpuszczali D e r e k a . Ale jeśli uda ci się wydostać przed zalaniem jaskini, może dasz r a d ę mnie złapać. Zawsze lubiłam wyzwania. T a k jak D e r e k . On nigdy by się nie dał tak nabrać jak ty. - Jason domyśli się wszystkiego - powiedziała Brianna, usiłując zmusić Katherine do mówienia. Po tknęła się i poczuła wodę wlewającą się do butów. Strach ścisnął ją za gardło. Czyżby źle skręciła? - Jason miał pięć lat, żeby się domyślić. Uważał, że chodziło o pieniądze, ale to od początku była zemsta. Pieniądze były tylko lukrem na torcie. Chociaż pew nie Jasonowi będzie ciebie brakowało. Owinęłaś go sobie wokół palca dokładnie tak jak D e r e k a , no, ale Jason i D e r e k zawsze ze sobą o wszystko rywalizowa li. Zależy mu na tobie dlatego, że zawsze chciał tego, co miał D e r e k .
~ 313 ~
- Proszę, K a t h e r i n e - błagała Brianna. Nienawi dziła błagania, ale musiała walczyć, i to nie tylko dla siebie, ale dla Lucasa. - M a m nadzieję, że umiesz pływać, bo skłamałam, mówiąc o przypływie. A kiedy fale zaczynają uderzać o skały, woda przedostaje się do jaskini każdą szczeliną. Szybko wypełnia grotę. Kiedy byliśmy dziećmi, Colin o mało tu nie utonął. Mówił potem, że ocalił go anioł. Może jakiś anioł przyjdzie i uratuje ciebie - zakpiła. - Przestań, Katherine. W r ó ć po mnie. Tym razem odpowiedzią na jej słowa była cisza. Tylko szyderczy śmiech K a t h e r i n e odbijał się e c h e m w jaskini. Brianna usiłowała posuwać się do przodu, ale stale w p a d a ł a na skały. Poobijana i p o d r a p a n a , nie miała pojęcia, czy porusza się we właściwym kierunku. Mia ła przemarznięte nogi, które obmywało coraz więcej wody. Czy zaczynał się przypływ? Nakazała sobie zachowanie spokoju i zastanowie nie się. Nie mogła sobie pozwolić na panikę. Może się wydostać z jaskini. Katherine nie miała nad nią zbyt wielkiej przewagi czasowej i gdy się nieco oddaliła, n a j p r a w d o p o d o b n i e j p o n o w n i e włączyła l a t a r k ę . Briannie powinno więc u d a ć się dostrzec jakieś odbi te światło. Ale otaczała ją a t r a m e n t o w a ciemność, twarz po krywała lepka wilgoć, a nogi obmywała lodowata wo da. Coś o t a r ł o się o jej twarz. Krzyknęła. Z góry spa dło na ziemię p a r ę kamyków. Może krzyk nie był najlepszym pomysłem. Nie miała przecież pojęcia, jak stabilna była ziemia po nad nią. Ocaleni z katastrofy statku przeżyli w tych ja skiniach wiele dni, musiało więc istnieć gdzieś miej sce, do którego nie docierał przypływ. Musi je odna leźć.
~ 314 ~
Po jakiego diabła poszła za Katherine? Powin na była wiedzieć, że coś się nie zgadzało i że D e r e k nie trzymałby obrazów w wilgotnej jaskini. Ale Ka therine była taka p o d n i e c o n a i pewna tego, a na do datek odegrała wszystko tak swobodnie, jakby jej nie obchodziło, czy Brianna z nią pójdzie, czy też nie. O n a zaś była tak zdeterminowana, żeby znaleźć obra zy i udowodnić niewinność D e r e k a , że straciła szerszy ogląd sytuacji. Te obrazy nie zmieniłyby jej życia. W gruncie rzeczy żadna zmiana życia nie była jej po trzebna. Miała Lucasa. Mogłaby nawet mieć Jasona, gdyby dała mu szansę. Z n ó w się p o t k n ę ł a i wylądowała w wodzie po kola na. Usłyszała huk oceanu. Zbliżała się coraz bardziej do morza, ale czy zdąży?
* * * Jason opuścił galerię, kiedy n a d miastem zapadał zmierzch. Skończył właśnie długie spotkanie z Mark h a m a m i i Wyattem i wreszcie otrzymał odpowiedzi na niektóre pytania. Chciał przekazać zdobyte wiado mości Briannie. Próbował do niej zadzwonić na ko mórkę, ale połączył się od razu z pocztą głosową. Miał nadzieję, że zastanie ją w d o m u . Jej samochód stał na podjeździe, ale kiedy zadzwo nił do drzwi, nikt nie odpowiedział. G d y zauważył, że drzwi wejściowe są lekko uchylone, o g a r n ę ł o go złe przeczucie. Pchnął drzwi, wołając imię dziewczyny. Nie było odpowiedzi, nie było Brianny, nie było Lu casa, nie było szczeniaka. Zerknął na stolik w salonie i zobaczył rysunki D e r e k a . Czyżby D e r e k pozostawił jej wskazówki, które za mierzała sprawdzić? Ze stosu szkiców wyciągnięto trzy, przedstawiające galerię, pracownię Wyatta i pla-
żę. W pierwszych dwóch miejscach był niedawno i nie widział tam Brianny. Pozostawała więc Z a t o k a Schro nienia. Na plażę jechał jak szaleniec. Zbliżając się do miej sca, gdzie zwykle parkował, ujrzał ruszający stamtąd drugi samochód, który pozostawił za sobą c h m u r ę py łu. Za kierownicą siedziała Katherine. Była sama. C h o l e r a ! Nie przyszło mu do głowy, że Katherine może pójść prosto do Brianny. Co zrobiła? Zatrzymał samochód, wyskoczył i pognał w stronę plaży i jaskiń. Mgła i chmury ograniczały widoczność. Kiedy dotarł do wejścia do jaskini, stale podnosząca się podczas przypływu woda sięgała mu do kostek. Przed wejściem dostrzegł latarkę. Miała stłuczone szkło, jakby ktoś cisnął nią o skały po wyjściu z jaski ni. Brianna musiała być w środku. Psiakrew! Wyciągnął telefon komórkowy. Nie było sygnału. Spróbował zapalić latarkę, ale nie działała. Na szczęście miał lampkę przy breloczku od kluczy. Nie dawała wiele światła, ale włączył ją i wbiegł do ja skini. - Bria n n o! - zawołał. Jego głos niknął w szumie wody. O g a r n ę ł a go fala przerażenia. Nikła wiązka światła tańczyła na czarnych skalistych ścianach jak wiązka lasera. Od wielu lat nie wchodził do jaskini. Jeśli skrę ci w złą stronę, łatwo m o ż e zabłądzić. Z każdą sekundą poziom wody podnosił się coraz bardziej. - B r i a n n o ! Gdzie jesteś? - krzyknął. Lodowata wo da obmywała mu nogi. T r u d n o było wałczyć z silnym n u r t e m i zimnem. Kolejna fala wdarła się do jaskini i wepchnęła go głębiej. - Brianno! - Ratunku!
~ 316 ~
Na dźwięk jej głosu serce mu stanęło. - Już idę, B r i a n n o ! - Jason! - zawołała. - Gdzie jesteś? - Nie wiem. Nic nie widzę. Jej głos był teraz głośniejszy. Potknął się i uderzył w ścianę. Posypała się na niego kaskada pyłu i kamieni. - Jason, gdzie jesteś? - Tutaj! - wrzasnął, usiłując wyciągnąć nogę spod osuniętych kamieni. Dotarły do niego odgłosy poruszania się. Starał się wycelować światło lampki w stronę, z której dobiegał jej głos w nadziei, że je dostrzeże. Pojawiła się jak anioł w środku nocy, z wyraźnie wi docznymi w ciemności jasnymi włosami. - Jason! Zarzuciła mu ręce na szyję. Po policzkach spływa ły jej łzy. - Dzięki Bogu! Myślałam, że nie d a m rady. - Jesteśmy niedaleko od wejścia. - Pocałował ją szybko. - Chodźmy więc - powiedziała. - Nie mogę. Nogę przygniotły mi kamienie. Weź lampkę - wyciągnął do niej breloczek od kluczy. W m r o k u dostrzegł strach na jej twarzy. - Potrzymaj, a ja zastanowię się, co robić. Brianna nie widziała, co go więziło, bo woda pod niosła się i sięgała już im do połowy ud. Pochyliła się i zaczęła grzebać pod wodą, usiłując przesunąć duże, ciężkie głazy, które wydawały się nie do poruszenia. Jason zaczął się szarpać, żeby się uwolnić, ale poczuł tylko ostre krawędzie skał, rozcinające jego dżinsy. - Musisz stąd uciekać - powiedział. - Kiedy bę dziesz na plaży, zadzwoń po p o m o c . - Nie zostawię cię, Jasonie.
~ 317 ~
- Musisz. Masz Lucasa. Zaczęta się mocniej szamotać, żeby poruszyć ka mienie. - Brianno, idź. Tracimy czas. - Zamknij się wreszcie, do cholery, i daj mi to zro bić. Zacisnęła zęby i pociągnęła z całej siły. G ł a z zachybotał się lekko. Uklękła w wodzie, mocując się z ka mieniami. Kolejna fala wtargnęła do środka, zbryzgując ich lodowatą pianą, ale Brianna nie poddawała się. Nie mógł pozwolić, żeby zginęła, usiłując go ura tować. Zaczął się modlić do aniołów, żeby ją ocalili. Zalała ich kolejna fala i przez chwilę nie było nic, poza ciemną, wirującą wodą. P o t e m woda cofnęła się i przez szpary w ścianach wdarły się p r o m i e n i e świa tła, jakby na zewnątrz zaświeciło słońce. Brianna znów p o p c h n ę ł a głaz, który przesunął się wystarczająco, żeby mógł wyciągnąć nogę. - U d a ł o ci się - rzekł ze zdumieniem. U ś m i e c h n ę ł a się do niego. - Wydostańmy się stąd. Z ł a p a ł ją za rękę i z chlupotem zaczęli się prze mieszczać w stronę wejścia. Niemal dotarli do wej ścia, kiedy przewrócił ich silny prąd przypływu. - Nie puszczaj mojej ręki - zawołał. - Przewiezie my się na fali, tak jak cię uczyłem. I zostali porwani na morze. D o b r z e znał ocean, wiedział, jak płynąć równolegle do brzegu, dopóki nie pokonali nurtu. Brianna zma gała się, żeby trzymać głowę p o n a d powierzchnią wo dy. Była przerażona, ale walczyła z całych sił. Pięćdziesiąt metrów dalej u d a ł o im się w końcu wy dostać na plażę. Wyczerpani z wysiłku padli na pia sek. Przez pewien czas był w stanie jedynie ciężko od dychać i obserwować twarz Brianny w poszukiwaniu
~ 318 ~
śladów skaleczenia czy bólu. Była zupełnie przemo czona. W pobladłej twarzy widać było ciemnoniebie skie oczy. Nie mogła wydobyć z siebie głosu, więc tylko ge stem głowy wskazała na jaskinię. Spojrzał w t a m t ą stronę. Warstwa czarnych, burzowych c h m u r prze rwała się dokładnie nad skałami i promienie światła, prosto z nieba, oświetlały jaskinię, jakby znajdowała się na scenie, a reszta świata pozostawała pogrążo na w mroku. M o ż e anioły wysłuchały jego moditw, a m o ż e D e rek opiekował się z góry Brianną. T a k czy inaczej, Jason był niezmiernie wdzięczny, że u d a ł o im się urato wać, razem. Brianna przeczołgała się po piachu i p a d ł a mu w objęcia. Ujęła w dłonie jego twarz i pocałowała go zimnymi, uśmiechniętymi ustami. - U d a ł o n a m się. Nie byłam pewna, czy podołamy. Uratowałeś mi życie, Jasonie. Zgubiłam się w jaskini. A p o t e m usłyszałam twój głos i wiedziałam, gdzie m a m iść. Gdybyś po mnie nie przyszedł, nie dałabym rady się wydostać - powiedziała. - Tylko pogorszyłem sprawę. Mogłaś utonąć, pró bując mnie uwolnić. Kiedy następnym razem powiem ci, że masz iść, to idź. Uśmiechnęła się. - Nie ma mowy. - Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego miałabyś ryzy kować dla mnie życie? Powinnaś mnie nienawidzić, Brianno. Prowadząc śledztwo p o p e ł n i ł e m trochę błę dów. D e r e k nie ukradł obrazów, a teraz nie żyje, bo posłałem go do więzienia. Spieprzyłem sprawę. Nie zadałem właściwych pytań. Widziałem tylko to, co by ło oczywiste. Nie wyobrażałem sobie, że m o ż e być ty le zakrętów, zawirowań, ż e . . .
~ 319 ~
Brianna przerwała mu, kładąc palce na jego ustach. - Przestań, Jasonie. Nie wiń się, że nie dostrzegłeś tego, c o D e r e k t a k s t a r a n n i e ukrywał. P o s z e d ł do więzienia, bo próbował ukraść obrazy. Nie u d a ł o mu się, został przechytrzony, ale i tak był winny, bo to on zaatakował strażnika. - Przebaczasz mi? - zapytał zdumiony. - Najwyższy czas, żebym to zrobiła. M o ż e jeśli cho dzi o D e r e k a , nie miałeś wszystkich odpowiedzi, ale ja też ich nie znałam. Oboje zostaliśmy oszukani, a zwłaszcza ja. Ale śmierć D e r e k a nie miała nic wspólnego z żadnym z nas. To był tragiczny wypadek. Za resztę odpowiada sam Derek. W minionym tygo dniu wiele dowiedziałam się o moim mężu. Derek, p o d o b n i e jak t a m t a cholerna Ewa, miał wiele twarzy. Miał mnóstwo czasu, żeby wyznać mi prawdę, odsło nić się przede mną, on zaś wolał tego nie robić. Na wet w swoim ostatnim liście do niczego się nie przy znał. - Bo nie chciał cię rozczarować - stwierdził Jason, wiedząc że w tej sprawie musi wziąć w o b r o n ę D e r e ka. - Wierzyłaś, że jest lepszy niż w rzeczywistości, a on chciał być taki dla ciebie. Kochał cię, Brianno. Powiedział mi to t a m t e g o dnia w moim garażu. Po wiedział, że w końcu znalazł kobietę, jakiej szukał. Że przez cały czas była w lustrze. - Zobaczył w lustrze, zresztą p o d o b n i e jak ja, coś, czego t a m nie było. - O d e t c h n ę ł a głęboko. - D e r e k był tak s a m o fałszywy jak jego obrazy, piękny, ale nie prawdziwy. - Przesunęła palce wzdłuż twarzy Jasona. - Ty jesteś prawdziwy. Na widok tego, co malowało się w jej oczach, serce zaczęło mu dudnić w piersiach. Pragnął zobaczyć taką miłość w jej oczach od czasu ich pierwszego spotkania.
~ 320 ~
- Jesteś uczciwy - ciągnęła dalej. - Trzymałeś się wiernie tego, w co wierzyłeś, nie patrząc na koszty. Masz silne m o r a l n e zasady i to mi się p o d o b a . Na wy padek, gdybyś nie wiedział, to chcę ci powiedzieć, że zaczynam się w tobie zakochiwać - oświadczyła drżą cymi wargami. Oczy błyszczały jej w emocji. - Ja już się zakochałem - wyznał - ale przeznacz ty le czasu, ile potrzebujesz, żeby zdobyć pewność. Wiem, że Kane'owie wiele dla ciebie znaczą, i też nie chcę ich skrzywdzić. - Z n a c z ą dla mnie b a r d z o dużo. Są głównym po wodem, dla którego stałam m u r e m przy D e r e k u . Ła twiej byłoby mi się rozwieść z D e r e k i e m niż z nimi. M a m nadzieję, że w końcu pogodzą się z myślą o mnie i tobie. K o c h a m ich, a Lucas potrzebuje swo ich dziadków. Ale moje decyzje nie mogą się opierać wyłącznie na nich. Chcę ciebie w moim życiu. Resztę z biegiem czasu jakoś wypracujemy. - P o d o b a mi się ten plan - powiedział z p e ł n ą zdu mienia ulgą. U ś m i e c h n ę ł a się do niego, a p o t e m szeroko rozło żyła r a m i o n a . - Czuję się wolna! Całkowicie, zupełnie wolna, po raz pierwszy w życiu. M r o k zniknął z jej oczu i znów była t a m t ą dziew czyną z baru z całym m o r z e m rysujących się przed nią możliwości. Dzięki Bogu, że chciała, aby był j e d n ą z tych możliwości. - Pocałujesz więc mnie wreszcie czy nie? - zapytała. - Myślałem, że nigdy tego nie powiesz. Przyciągnął ją do siebie. Pragnął smakować każdy słodki centymetr jej ciała. Całe życie czekał na nią, na kobietę, która sprawiała, że miał ochotę skoczyć z urwiska, a przynajmniej wbiec do zalanej wodą groty.
~ 321 ~
Podniósł się wiatr i Jason poczuł, że Brianna zaczę ła dygotać w jego ramionach. Przypomniało mu się, że oboje byli przemoczeni i że zbliżała się noc. - Musimy się wysuszyć. - I musimy znaleźć K a t h e r i n e - stwierdziła Brian na. - To o n a zaprowadziła mnie do jaskini. - Widziałem, jak odjeżdżała. Dlaczego tu z nią przyjechałaś? - Powiedziała mi, że z rysunków D e r e k a wynika, iż obrazy są tutaj. Zachowywała się tak przyjaźnie, była taka p o m o c n a . Opowiedziała mi, że Gloria i D e r e k mieli r o m a n s i że jest pewna, iż to Gloria jest tym ta jemniczym wspólnikiem. Brzmiało to b a r d z o sensow nie. Kiedy przyjechałyśmy tutaj, oświadczyła, że sama pójdzie do jaskini. Nie zmuszała mnie, żebym jej to warzyszyła, więc nie miałam najmniejszych podej rzeń. Kiedy weszłyśmy w głąb jaskini, przyznała się do wszystkiego, że to o n a była wspólniczką D e r e k a , że to o n a go wystawiła, bo rozwścieczyły ją nasze za ręczyny. Pozwoliła mu gnić w więzieniu, żeby zapłacił za to, że wybrał kogoś innego, nie ją. D e r e k nie mógł zdradzić udziału Katherine, bo wiedziała o jego in nych grzechach. Musimy ją zatrzymać, zanim zabie rze obrazy i ucieknie. Nie pozwolę jej się z tego wy kręcić. - Nie martw się. Nie ucieknie. - Skąd wiesz? - Bo już znalazłem obrazy, Brianno. - Uśmiechnął się. - D u ż o się dzisiaj wydarzyło. G d y byłaś z Kathe rine, ja rozmawiałem z Wyattem i z M a r k h a m a m i . Kiedy zobaczyli kopie obrazów zrozumieli, że Kathe rine musiała być odpowiedzialna za kradzież. Najwy raźniej do tej chwili w tajemnicy obwiniali się nawza jem. Gloria myślała, że Wyatt ją oszukał, bo był spo krewniony z Victorem, a Wyatt sądził, że zrobili to
~ 322 ~
M a r k h a m o w i e ze względu na powiązania Glorii z Ram o n e m . Gloria jest potomkinią R a m o n a . Briannie o p a d ł a szczęka. - Mówisz poważnie? - O tak. Resztę opowiem ci po drodze.
* * * Kiedy zatrzymali się przed Galerią M a r k h a m ó w , zapadła już noc, ale budynek tonął w świetle. Na ze wnątrz stał zaparkowany samochód policyjny. Brianna weszła przed J a s o n e m do środka. Zobaczyła Glo rię, Steve'a i Wyatta, stojących z J o e Silveira i innym policjantem. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła, była rozbita lustrzana ściana i leżące na p o d ł o d z e ogrom ne kawałki szkła. - Co się wam stało? - zapytał Joe, rejestrując ich obecność i p r z e m o c z o n e ubrania. - Katherine zwabiła Briannę do jaskiń i tam ją zosta wiła. Ledwo udało n a m się stamtąd wydostać - krótko wyjaśnił Jason. Brianna usłyszała gwałtowne syknięcie Glorii. Nie była pewna, czy wierzyć w szczerość tej reakcji. Nie wiedziała, czy r o m a n s Glorii z D e r e k i e m był jednym z kłamstw Katherine, ale podejrzewała, że nie. - Cieszę się, że się wydostaliście - powiedział Joe, patrząc na nich z przejęciem. - Markhamowie, zgod nie z planem, zamknęli dziś wcześniej galerię. Gdy tylko wszyscy poszli, zjawiła się Katherine. Wyłączyła k a m e r ę , a przynajmniej tak jej się wydawało, zdjęła ze ściany lustra i wyciągnęła zza nich obrazy. Zareje strowaliśmy to na naszych kamerach. Miała na twarzy wyraz wielkiej satysfakcji. - Pozwoliliście K a t h e r i n e ukraść obrazy? - zapyta ła wstrząśnięta Brianna.
~ 323 ~
- Niezupełnie - rzekł Jason z pełnym zadowolenia uśmiechem. - Wcześniej zdjęliśmy lustra, usunęliśmy oryginały i zastąpiliśmy je kopiami. Musieliśmy przy łapać Katherine na gorącym uczynku i założyliśmy, że będzie chciała jak najszybciej zabrać obrazy. - A więc Katherine ma kopie? Jason skinął potakująco. R u c h e m głowy dał znać Steve'owi Markhamowi, który obszedł k o n t u a r re cepcji i wyciągnął obrazy. „Trzy twarze Ewy", jed na po drugiej, zostały rozłożone na blacie. Wszyscy skupili się wokół nich. Na chwilę zapanowała niemal nabożna cisza. Brianna przyjrzała się obliczom Ewy i westchnęła. - N a p r a w d ę nienawidzę Ewy, ale cieszę się, że wró ciła. - Przepraszam, Brianno - szorstkim głosem ode zwał się Wyatt. - Wiedziałem, że D e r e k jest winny, ale powinienem był się domyślić, że nie był dość sprytny, żeby to wszystko zrobić w pojedynkę. Nie wiedziała, czy był to komplement, czy zniewa ga, ale nie miało to już znaczenia. Spojrzała na Jasona. - Skąd wiedzieliście, że były schowane za lustrami? - Staliśmy przy drzwiach wejściowych do galerii i rozmawialiśmy o tym, gdzie Katherine mogła ukryć obrazy. Ponieważ mieszka z matką, więc jej d o m nie wchodził w rachubę. Było p r a w d o p o d o b n e , że chcia ła trzymać obrazy gdzieś blisko siebie, na przykład tu taj, w galerii. Kiedy Wyatt wspomniał, jak Katherine i D e r e k korzystali przy malowaniu ze zwierciadeł, przypomniałem sobie o tamtych szkicach i o tym, jak po raz pierwszy spotkałaś D e r e k a . - J a k D e r e k zobaczył mnie w lustrze - powiedziała Brianna. - A wejście do galerii i zwierciadła były na jednym z rysunków, które zrobił w więzieniu.
~ 324 ~
- Właśnie - odpowiedział Jason, patrząc jej prosto w oczy. - Spojrzałem w lustro, zobaczyłem swoje od bicie i pomyślałem, że m o ż e . . . - Świetna intuicja - rzekła. Pochylił głowę. - Najwyższy czas, żebyśmy mogli odpocząć. - Co więc będzie dalej? - Zatrzymamy Katherine. - Już zrobione - wtrącił J o e , odwieszając słuchaw kę telefonu. - L a u g h t o n d o p a d ł ją na przedmie ściach. Jest w drodze na posterunek. - To koniec, Brianno - stwierdził Jason. - Złapali śmy ją w chwili, gdy miała skradzione dzieła sztuki. Trafi do więzienia. Brianna poczuła ogarniającą ją falę ulgi. - Bogu dzięki. - Chcesz pojechać na p o s t e r u n e k ? - zapytał Jason. Pokręciła głową. - Nie, skończyłam już z Katherine, skończyłam z tym wszystkim - powiedziała, machając ręką w stro nę obrazów. - Opowiem K a n e ' o m , co się stało, a po t e m zabiorę mojego syna do d o m u . Będziemy wycina li dynie, zjemy kolację i zrobimy plany na przyszłość. Oczy wypełniły jej się łzami, kiedy uświadomiła so bie, że naprawdę d o t a r ł a do końca. Znalazła o d p o wiedzi na swoje pytania. Może nie takie, jak miała na dzieję, ale przynajmniej teraz poznała prawdę. Mogła ruszyć dalej i była do tego w pełni gotowa. Kiedy inni odeszli, Jason położył dłonie na jej ra mionach. - Wiem, że chciałaś oczyścić imię Dereka dla Lucasa, że chciałaś, żeby miał ojca, z którego mógłby być dumny. - Dopilnuję, żeby Lucas wiedział, iż D e r e k był kimś więcej niż tylko przestępcą. Może będziesz w stanie mi p o m ó c .
~ 325 ~
- Zrobię, co tylko b ę d ę mógł - oświadczył uroczy ście. - Wiesz przecież, że nie zamierzam zająć jego miejsca. Był twoim m ę ż e m . Był ojcem Lucasa. Szanu ję to. - Wiem. Musi n a m się u d a ć - powiedziała. D a w n o już nie czuła takiej pewności siebie. - Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek, Brianno. - Ja też - stwierdziła, całując go szybko. - Kiedy za łatwisz wszystko na posterunku, wpadnij do nas. Bę dę czekała. - Nigdy nie słyszałem milszych słów. U ś m i e c h n ę ł a się. - D o p i e r o zaczynam. Odpowiedział jej uśmiechem. - J a też.
Z a k o ń c z e n i e
Dziesięć dni później Ulice Zatoki Aniołów pełne były duchów, upio rów, strasznych pajęczyn i jasno świecących dyń. - Czy jesteśmy już przy ostatnim d o m u ? - zapytał ze znużeniem Lucas. W końcu zmęczyło go wędrowa nie i proszenie o słodycze, które wypełniały jego pla stikową dynię. - T a k - rzekła z uśmiechem Brianna. Lucas odwrócił się do Jasona, wyciągając do góry r a m i o n a w milczącej prośbie, żeby go wziąć na ręce. Jason roześmiał się i podniósł go do góry. - Chcesz się przejechać, kolego? To będzie cię kosztowało snickersa. To moje ulubione batoniki. - D o b r z e - powiedział śpiącym głosem Lucas, opierając głowę na szerokim ramieniu Jasona. - Może powinniśmy pójść do d o m u . Zrobiło się już późno - zasugerowała. - Nie, wcale nie śpię - odezwał się Lucas, który znów odzyskał siły. Nie chciał stracić żadnego wyda rzenia, a Jason od wielu dni opowiadał mu o halloweenowym przyjęciu u Lynchów. - Zostaniemy tu przez chwilę - powiedział Jason, kierując się do drzwi wejściowych d o m u Kary.
~ 327 ~
Kara i Colin w pełni przygotowali się do Halloween. Z drzew zwieszały się duchy, poręcze na ganku zdobi ły pajęczyny, a z trawy wystawało parę płyt nagrobko wych. D o m był pełen dorosłych i dzieci, w większości poprzebieranych. Lucas dojrzał jednego ze swoich ko legów i natychmiast wyrwał się z ramion Jasona. Wrę czył Briannie swoją dynię i pobiegł się bawić. - Szybko to zrobił - skomentował ze śmiechem Ja son. Pochylił się, żeby ją pocałować. - Może powinni śmy wykorzystać tę okazję, żeby przez chwilę pospa cerować po ciemnych ulicach. Wątpię, żeby zauważył, że poszliśmy. - Ulice nie muszą być ciemne. Już się nie ukrywa my. - W s u n ę ł a rękę w jego dłoń. - Kane'owie byli dzisiaj o d r o b i n ę mniej lodowaci - powiedział Jason. - Starają się, zwłaszcza teraz, kiedy poznali prawdę o D e r e k u . Muszą spróbować. Chcę mieć was wszyst kich w swoim życiu. - O, tutaj jesteście - przerwała im Kara, całując i ściskając oboje. - Właśnie będziemy się przenosić na podwórko, żeby rzucać jabłkami do celu. - Daruję sobie. Tu jest mi dobrze - stwierdził Ja son, obejmując r a m i e n i e m Briannę. - Widzę. Wyglądacie na szczęśliwych - rzekła Ka ra, posyłając im promienny uśmiech. - Jesteśmy. I to bardziej, niż mogłabym sobie wy obrazić - przyznała Brianna, uśmiechając się w o d p o wiedzi. - Zasłużyliście sobie na to. Od dawna czekałam, żeby Jason znalazł sobie kogoś. - W a r t o było na nią poczekać. I walczyć o nią - po wiedział Jason. W jego oczach błyszczała miłość. Serce Brianny przepełniało uczucie. Nigdy nie bę dzie żałować, że kochała D e r e k a , bo p o m i m o wszyst-
~ 328 ~
kich sekretów razem powołali do życia dziecko. Ale o n a i D e r e k nigdy tak naprawdę się nie poznali. Z Jasonem było inaczej. Wzajemna szczerość pogłębiła ich miłość. - Rozumiem, że to już koniec trzech muszkieterów. Teraz jest czwórka - zwróciła się Kara do Jasona. - Tak. Wreszcie nie będziecie mieli z Colinem przewagi. Nawiasem mówiąc, słyszałem, że próbujesz się dostać na zimowe warsztaty teatralne. - Victoria i Hartleyowie namówili mnie, żebym się zgłosiła, ale jestem pewna, że się nie dostanę - powie działa Kara. - Po prostu są mili i chcą mieć kogoś miejscowego obok towarzystwa z Los Angeles, które niedługo przyjedzie. - Świetnie odgrywasz dramatyczne sceny - zażarto wał Jason. - Potraktuję to jak k o m p l e m e n t - uśmiechnęła się. - T a k powinnaś. Ich rozmowę przerwał nagły odgłos tłuczonego szkła. Po drugiej stronie pokoju ciężarna nastolatka zginała się wpół, krzywiąc się z bólu. Charlotte i J o e podbiegli do niej. - O mój Boże - zawołała Kara. - Annie chyba za czyna rodzić. Czy m a m zadzwonić po karetkę? - J o e się tym zajmie - powiedział Jason, gdy szef policji i Charlotte prowadzili Annie do drzwi. - Sprzątnę szkło. Kara oddaliła się. - Emocjom nie ma końca - zauważył Jason. - To prawda. Ciekawa jestem, czy ojciec dziecka Annie w końcu się ujawni. - Co o tym wiesz? - Tylko to, co usłyszałam w sklepie z narzutami - rzekła ze śmiechem Brianna. - To j e d e n z ulubio nych t e m a t ó w rozmów. Jest wielu podejrzanych.
~ 329 ~
Podbiegł do nich Lucas. - Mamusiu, t a m t a pani będzie miała dziecko! - Wiem. To cudowne. - Czy ty też będziesz miała drugie dziecko? Szczęka jej opadła. - Hm... Na widok jej wyrazu twarzy Jason się roześmiał. - Odpowiesz n a m , Brianno? - Nie dzisiaj. T e r a z chcę świętować razem z moimi dwoma ulubionymi facetami - rzuciła pospiesznie. Kiedy Lucas pobiegł dalej, Jason odezwał się: - M o g ę z tym żyć. - Nie wykluczam innych dzieci. Pomysł, żeby mieć dziecko J a s o n a był dość pocią gający, ale wszystko po kolei. - Nie ma pośpiechu. M a m y dużo czasu. K o c h a m cię, Brianno - powiedział Jason. - Ja też cię kocham. M o ż e nie był pierwszym mężczyzną w jej życiu, ale będzie ostatnim. Nie macie dosyć Z a t o k i Aniołów? Przewróćcie stronę, żeby zobaczyć, co robią wasi ulubieni bohaterowie...
~ 330 ~
Od Jenny Davies z „Lata w Zatoce Aniołów" Drodzy Czytelnicy! Kiedy mnie poznaliście, uciekałam z moją córką Lexie. Sądziłyśmy, że w Zatoce Aniołów znajdziemy spokój i bezpieczeństwo, ale znalazłyśmy o wiele wię cej. Zakochałam się w Reidzie Tannerze, cynicznym, sarkastycznym, atrakcyjnym facecie, który, na moje szczęście, również zakochał się we mnie. Ani ja, ani Reid nie wierzyliśmy w anioły, dopóki nie przyjechali śmy do tego ślicznego, nadmorskiego miasteczka i nie staliśmy się świadkami naszego własnego, wyjątkowe go cudu. Odkrycie Zatoki Aniołów i siebie nawzajem zmie niło nas oboje. Reid przestał pisać do prasy brukowej. Powrócił do prawdziwego dziennikarstwa i właśnie wrócił z Bliskiego Wschodu. Dostał stałą pracę w Los Angeles, będziemy więc musieli na jakiś czas pożegnać się z zatoką. Ale wrócimy tutaj. Kupiliśmy dom Rose Littleton i zatrzymamy go w rodzinie. Wiem teraz, że moje korzenie sięgają ocalałych z katastrofy statku za łożycieli miasteczka i czuję, że tu jest mój dom. Nadal uczę gry na pianinie, ale kiedy przeprowadzi my się do Los Angeles, będę tam grała z orkiestrą. Bardzo się cieszę, że najważniejsza będzie muzyka, a nie interes. Lexie chodzi do terapeuty, żeby uporać się z dramatycznymi wydarzeniami, jakie miały miej sce w jej krótkim życiu, ale poza tym kwitnie. Uwielbia Reida i nie może się doczekać, kiedy będzie nieść kwiaty na naszym ślubie w przyszłym roku. Mam na dzieję, że zobaczymy się wtedy! Jenna
~ 331 ~
Od Lauren Jamison z „Na Cienistej Plaży" Drodzy Czytelnicy! Wróciłam do Zatoki Aniołów, żeby opiekować się moim ojcem. Wydawało mi się, że mogę przyjechać i wyjechać z miasta niepostrzeżenie, bez wywlekania starej historii. Powinnam była wiedzieć lepiej. Ledwie przybyłam do miasta, mój ojciec wypłynął łodzią w morze i musiałam znaleźć kogoś, kto pomógłby mi go sprowadzić z powrotem. Tym kimś był Shane Murray, mój chłopak z czasów liceum, moja pierwsza mi łość, człowiek, który został oskarżony o zamordowanie mojej siostry Abby. Wiele musieliśmy się napracować z Shane'em, żeby w końcu odzyskać siebie nawzajem. Lubię myśleć, że Abby przyłożyła do tego rękę. Razem z ojcem buduję nowy dom, na którym nie ciążą bolesne wspomnienia. Zbliżyliśmy się do siebie z tatą i cieszę się każdą spędzoną z nim chwilą. Nie za wsze pamięta, kim jestem, a nawet kim jest on sam, ale z radością dzielę z nim jego życie. W końcu zrealizowałam swoje marzenie, żeby mieć własną piekarnię. W tym roku otworzyłam Wypieki i Smaki i ugrzęzłam po szyję w mące oraz cukrze. Sha ne twierdzi, że podnieca go sam zapach moich włosów. Był dla mnie największym wsparciem. Chociaż wciąż trzyma łódź w zatoce, to sporo czasu spędza na lądzie. Nadał zachowuje w tajemnicy sekret swojej mamy. Ja też. Czasem miłość jest ważniejsza od prawdy. A skoro o miłości mowa, to razem z Shanem planu jemy ślub zimą. Wiem, że to szybko, ale chcę, żeby mój tata poprowadził mnie do ołtarza. Kara i Charlotte oraz Dee, siostra Shane'a, będą moimi druhnami. Bra cia Shane'a, Michael i Patrick, a także Colin, mąż Ka ry, zostaną drużbami. Mam nadzieję, że moja mama
~ 332 ~
i mój brat usiądą w pierwszej ławce w kościele. Chcia łabym jeszcze raz mieć przy sobie całą moją rodzinę. Och, czy mówiłam Wam, gdzie mi się oświadczył Shane? Pewnie się domyśliliście - w domku na drze wie. Tam zakochaliśmy się jako dzieci i tam spotkali śmy się jako dorośli. Nie mogę się doczekać, kiedy na sze dzieci będą się w nim bawić. Nie mówcie tylko Shane'owi, że to powiedziałam. Ledwo się oswoił z myślą o ślubie. Ale jestem pewna, że przekonam go do tej koncepcji. Pod szorstką, grubą powłoką kryje się największe serce, jakie kiedykolwiek spotkałam. Lauren
Od Brianny Kane z „Trzech Twarzy Ewy" Drodzy Czytelnicy! Nigdy nie myślałam, że zakocham się w najgorszym wrogu. Okazało się jednak, że niewłaściwy mężczyzna stał się tym właściwym. Kiedy w końcu odnaleźliśmy obrazy i poznaliśmy prawdę, wspólnie z Jasonem mo gliśmy zapomnieć o przeszłości. Lucas uwielbia Jaso na i to uczucie jest odwzajemnione. Kane'owie powo li zaczynają zmieniać swoje nastawienie. Trudno jest im widzieć Jasona na miejscu Dereka. Nadal brakuje im syna, chcą jednak, żebyśmy z Lucasem byli szczę śliwi, i jestem im za to bardzo wdzięczna. Ojciec Jasona nadal spotyka się z Patty. Nie słychać jeszcze o żadnych planach weselnych, ale oboje osza leli z miłości. Postanowili zamieszkać razem i Jason zaczyna oswajać się z myślą o tym, że będzie miał ko lejną macochę. Co do mnie, to nadal pracuję w skle pie z narzutami i mam nadzieję na otrzymanie posady nauczycielki, ale tymczasem zawieram mnóstwo przy jaźni i poznaję wiele plotek.
~ 333 ~
W Zatoce Aniołów znalazłam nie tylko nową mi łość, ale także odnalazłam siebie. Jason udziela mi lekcji surfowania i wczoraj po raz pierwszy pokona łam na fali całą drogę, aż na brzeg. Było to ekscytują ce przeżycie. Jason w wolnym czasie nadal zajmuje się stolarką. Powiedział, że pracuje nad projektem, który na pewno polubię. Nie mogę się doczekać, kiedy się dowiem, co to jest. A Wy? Brianna
Od Kary Lynch Drodzy Czytelnicy! Cóż, pewnie wydaje Wam się, że znacie moją histo rię. Colin został postrzelony przez szaleńca i przez trzy miesiące leżał w śpiączce, a ja modliłam się, żeby się obudził. Uparcie odmawiałam oddalenia się od jego łóżka, nawet kiedy zaczęłam rodzić. Myślałam, że na sze dziecko przywróci go do życia. Tak się nie stało, ale w końcu wrócił do mnie i do Faith. Kiedy otworzył oczy, sądziłam, że wszystko będzie cudowne, ale mie liśmy ciężki okres. Teraz wszystko układa się lepiej. Dostaliśmy drugą szansę na szczęście i nie zamierza my jej stracić. Colin jest niemal gotowy do powrotu do pracy w policji. Nie jestem pewna swoich emocji, kiedy zo baczę go z powrotem w policyjnym mundurze, bo prze cież przez tę jego pracę omal go nie straciłam. Ale Co lin doskonale się czuje w roli policjanta i chce chronić swoje miasto. Anioły już wcześniej go strzegły. Mam nadzieję, że nadal będą go pilnować. Jestem bardzo przejęta planowaniem wesela Lauren. Tak się cieszę, że mój brat i jego pierwsza miłość znów związali się z sobą. Będę druhną na ich ślubie,
~ 334 ~
razem z Charlotte, która jest teraz bardzo zajęta, bo Annie właśnie urodziła dziecko. Chyba pozwolę jej opowiedzieć Wam, co się w związku z tym dzieje. Jeśli chodzi o inne wiadomości z miasteczka, to lo kalny teatr szykuje się do zorganizowania warsztatów zimowych, na które chciałabym się dostać. Ponadto morze wyrzuciło na brzeg nowe przedmioty z zatonięte go statku. Moja siostra Dee mówiła mi, że w porcie po jawiło się kilku poszukiwaczy skarbów. „Gabrielli" nie znaleziono przez sto pięćdziesiąt lat, ale wygląda na to, że przygotowuje się do ujawnienia. To byłoby coś! Kara
Od Charlotte Adams Drodzy Czytelnicy! Musicie sobie myśleć, że jestem najszczęśliwszą ko bietą w mieście, bo interesuje się mną dwóch męż czyzn. Ale przyjrzyjmy się spokojnie faktom. Wcze śniej, jeszcze w liceum, chodziłam z Andrew. Był wów czas, podobnie jak teraz, czarującym, złotym chłop cem, ale miał wiele wad. Popełnił parę błędów, tak sa mo jak ja. I wcale nie wiem, czy chciałabym się nimi z nim dzielić. Czasem wydaje mi się, że za tym uprzej mym, pełnym współczucia uśmiechem pastora kryje się dużo więcej. Może Andrew ma własne tajemnice. Jest też Joe Silveira, wspaniały, seksowny... i żona ty. Owszem, rozwodzi się, ale to wymaga czasu, a ja nie chcę być jego rezerwową kobietą. Kochał Rachel, od kiedy skończył szesnaście lat. Czy naprawdę się już w niej odkochał? Może uda mi się uzyskać jakieś in formacje od Isabelli, siostry Joego, która właśnie zja wiła się w mieście. Poza kłopotem z mężczyznami mam też inne zmar twienia. Annie właśnie urodziła dziecko i wywierane
~ 335 ~
są na nią naciski, żeby oddała je do adopcji. Problem w tym, że jeden z kandydatów na adopcyjnego tatę jest biologicznym ojcem niemowlęcia, a ona chce zacho wać to w tajemnicy. Czy mogę stać z boku i pozwolić Annie na prowadzenie takiego życia? Wybór nie nale ży do mnie. A może jednak należy? Annie się spóźnia. Obie z moją mamą przyglądamy się dziecku i obie mamy złe przeczucia. Chyba pierwszy raz mama i ja znajdujemy się po tej samej stronie i jest to szokująca myśl. W Zatoce Aniołów wiele się dzieje. Mam nadzieję, że odwiedzicie nas tu znowu. Pozdrawiam, Charlotte