Elizabeth Rolls
Prolog
Jesień 1817
Skryta w półmroku Verity patrzyła poprzez strugi deszczu,
jak dwaj mężczyźni wynoszą makabryczny ciężar z domku.
Ko...
4 downloads
8 Views
Elizabeth Rolls
Prolog
Jesień 1817
Skryta w półmroku Verity patrzyła poprzez strugi deszczu,
jak dwaj mężczyźni wynoszą makabryczny ciężar z domku.
Koń machnął ogonem i zaczął niespokojnie przebierać kopy
tami, jakby wyczuł odór śmierci. Chłopak, który stał przy łbie
zwierzęcia, wymamrotał coś drżącym głosem i wyżej uniósł
latarnię.
- Raz, dwa, trzy... - Rozległo się głuche tąpnięcie, kiedy
mężczyźni wrzucili trupa na wóz.
Verity poczuła ucisk w sercu. Błagam, Boże, okaż miłosier
dzie, modliła się.
- Gotowe. Masz wszystko, Jake?
- Tak.. Zaraz, gdzie... - Jake wskoczył na wóz i pośpiesznie
go przetrząsnął. - Tu jest, Bill.
-Co?
- Pomyślałem, że zapomnieliśmy o kołku. To by dopiero
było. Pastor by się wściekł.
- To nie on musi się tym zająć, nie? Róbmy swoje. Lepiej
to mieć za sobą.
- Racja. Tutaj, chłopcze, daj lampę, a sam biegnij do łóżka.
I nie myśl o tym. Źle się dzieje, ale co robić. Trzeba wykony
wać rozkazy i tyle.
Rozkazy. Verity ponownie ścisnęło się serce, kiedy latar
nia przeszła z rąk do rąk, a wóz ruszył z miejsca. Wymknę
ła się z cienia i podążyła za pojazdem na tyle blisko, by
w zalewającym oczy deszczu nie stracić z pola widzenia
mdłego światła.
Na końcu wiejskiej drogi usłyszała szybki tętent kopyt.
Błyskawicznie skryła się za bramą przykościelnego cmenta
rza. Dostrzegła tylko, że jeźdźcem jest ktoś wysoki, w obszer
nej pelerynie. Verity wytężyła słuch, żeby się przekonać, co
nieznajomy mówi do mężczyzn. Jego słowa zanikły w szu
mie deszczu, była jednak pewna, że nie zna tego głosu. Z pew
nością był to modnie ubrany dżentelmen, który wcześniej te
go dnia zatrzymał się w gospodzie.
Miała ochotę krzyczeć ze złości, gdy nieznajomy ruszył za
wozem. To nie była jego sprawa! Czyżby zapragnął poznać
sensacyjną historię, aby podzielić się nią z przyjaciółmi? Za
cisnęła pięści w bezsilnej wściekłości. Nie mogła się zdradzić.
Obcy z pewnością nie zamierzał zabawić tu długo, nie powin
na zwracać na niego uwagi. Pobiegła za wozem i jeźdźcem.
Wkrótce byli już za wsią.
Deszcz szybko przesiąkł przez jej pelerynę, poczuła prze
nikliwy chłód. Zadrżała. Chciała wierzyć, że tylko z zimna
i że dreszcze nie mają nic wspólnego ze strachem.
Uparcie powtarzała w myślach tę samą wyliczankę: nie ma
7
się czego bać, nie ma tu niedźwiedzi ani wilków, duchy nie
istnieją, nie ma się czego bać.
Z wyjątkiem ciemności... Tak późno jeszcze nigdy nie by
ła sama poza domem. Wcale nie jesteś sama, powiedziała so
bie. Przed tobą toczy się wóz. W taką noc nikogo innego nie
spotkasz.
Wreszcie wóz dotarł do rozstajów. Drżąc z wyczerpania
i zimna, Verity skuliła się w zaroślach. Przykucnęła na wilgot
nym torfie. Ledwie zauważała czepiające się jej gałęzie oraz
lodowate krople wody spływające po plecach. Rozdygotaną
dłonią odgarnęła pozlepiane strąki włosów i ostrożnie wyj
rzała z kryjówki. Deszcz wreszcie ustał, a spoza chmur ukazał
się księżyc, rzucając na ziemię bladą poświatę.
Mężczyźni postawili latarnię na rozmiękłej ziemi. W świet
le lampy zamajaczył cień wykopu.
Jeden z mężczyzn nachylił się i zaklął.
- Psia mać! Cholerny grób jest do połowy zalany wodą.
A niech to...
- Mniejsza z tym - burknął drugi. - Przynajmniej nie mu
simy go teraz kopać. Wrzucajmy nieboszczyka i kończmy ro
botę. Im szybciej, tym lepiej. Pomóż mi.
Verity patrzyła, jak obchodzą wóz.
- Zaraz. - Nieznajomy powstrzymał mężczyzn i zeskoczył
z siodła. - Niech któryś z was popilnuje mi konia. Sam złożę
go do grobu.
Jak on śmie? Przyjezdny zamierza wrzucić do grobu zwło
ki z wozu? Verity aż się zachłysnęła.
- Co to było, u licha? - zawołał jeden z mężczyzn i poru
szył się niespokojnie.
— 8 ~
Verity przycisnęła dłoń do ust.
- To nic - uspokoił go wysoki nieznajomy. - Jakieś zwierzę
wyruszyło na łowy.
- W taką noc? Gdzie tam. Od razu widać, żeś pan z Lun-
non! O tej porze wszystkie rozsądne zwierzaki siedzą w no
rach.
- Doskonale - odparł obcy z drwiną w głosie. - Co mam
powiedzieć? Że inny biedak, który tutaj spoczywa, głośno wi
ta nowego potępieńca?
Mężczyźni sapnęli z przestrachem.
- Nie mów pan tak!
- Lepiej niech pan zamilknie!
Odsunęli się, gdy nieznajomy podniósł ciało i bez trudu
przeniósł do grobu.
Verity z rozpaczą patrzyła, jak zwłoki bezwładnie osuwają
się w błoto. Cichy plusk potwierdził, że wylądowały w mok
rym dole. Mężczyzna się wyprostował i wrzucił tam jeszcze
jakiś przedmiot.
Do uszu Verity dotarł niski głos obcego.
- Składamy jego ciało w ziemi...
- Ejże, dość! - wykrzyknął wstrząśnięty mężczyzna, któ
ry pilnował konia. - To być nie może! Pastor zabronił. Tak
mówi książeczka do nabożeństwa! Ci, którzy porwali się
na siebie...
- Do diabła z zakazami pastora!
Mężczyźni się skulili na ten nieoczekiwany atak złości,
a obcy mówił dalej:
- Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.
Niski głos ucichł. Po policzkach Verity spłynęły łzy
~ 9
przemieszane z deszczem. Nieznajomy nawet nie podejrze
wał, jak bardzo mu jest wdzięczna. Postanowiła modlić się za
niego przez resztę swoich dni.
- Lepiej niech się pan odsunie - odezwał się starszy z dwóch
mężczyzn. - Chyba że i tym chce się pan zająć.
- Nie, dziękuję - mruknął obcy szorstko i cofnął się o krok.
- Nie możecie dać spokoju biedakowi? Powiedzcie pastoro
wi, że zrobiliście swoje, i już. Duch nie będzie was niepokoił.
Niech spoczywa w pokoju.
- Nie, proszę pana - sprzeciwił się mężczyzna. - Pastor wy
raźnie powiedział, co zrobić. Pan niech już idzie. Robota pa
skudna, ale trzeba ją odwalić.
Obcy się wycofał, klnąc pod nosem.
Jeden z mężczyzn ukląkł nad grobem i wzniósł rękę.
Wstrząśnięta i przerażona Verity dostrzegła błysk światła lam
py na stali i po chwili rozległ się pierwszy brutalny łomot, ja
ki zwykle towarzyszy uderzaniu młotem o drewno. Głuche
stuknięcia rozbrzmiewały jedno po drugim w jednostajnym,
miarowym rytmie. Verity zacisnęła dłonie na uszach, ale to
nic nie pomogło.
Niemal nieprzytomna, osunęła się na ziemię, nie zważa
jąc na przenikliwy chłód. Nawet kiedy zrozumiała, że graba
rze zasypują dół, jej zbolałą duszą nadal wstrząsało dudnie
nie młota.
Pozostało jej tylko zaczekać, aż sobie pójdą. Wtedy ona się
pożegna.
Wreszcie odeszli. Verity wysłuchała ostatnich, cichnących
plaśnięć kopyt o błoto, i niezdarnie wygrzebała się z zarośli.
Przeszył ją lodowaty dreszcz, kiedy podchodziła do grobu.
10
Niebo się nieco wypogodziło, między chmurami błysnął księ
życ, oświetlając drogę do skrawka świeżo wzruszonej ziemi.
Verity padła z płaczem na kolana w błoto, po jej policzkach
spłynęły rzęsiste łzy.
- Och, tato, wybacz mi! - załkała. - Nie rozumiałam... Ta
to... Przepraszam... Nigdy tego nie chciałam... Kocham
cię...
Pochlipując, sięgnęła do woreczka i wydobyła z niego pre
zent pożegnalny: mały i smutny, lecz na nic więcej nie mogła
sobie pozwolić. Gdyby postawiła krzyż, choćby najskromniej
szy, ludzie na pewno by go zniszczyli. Zabraliby nawet bukiet
kwiatów.
Zaczęła w milczeniu kopać dołek w grobie. Ojciec wyba
czyłby jej... z pewnością. Niegdyś ją kochał...
- Co tam chcesz znaleźć, u licha? Kilka żałosnych świecide
łek, ty hieno? Słyszałem, jak się za nami skradałeś, od samego
początku. Odszedłem, żeby cię zmylić.
Chrapliwy głos przeraził Verity. Zdezorientowana i oszo
łomiona, krzyknęła, gdy ktoś złapał ją mocno za ramię i zde
cydowanym ruchem cisnął na błotnisty grób.
- Nie powiedzieli ci? - wycedził nieznajomy. - Cały mają
tek samobójcy przechodzi na własność Korony. Niczego tu
nie znajdziesz, chłopcze. A teraz zostaw tego nieszczęśnika,
nim spuszczę ci lanie, na które zasługujesz!
Wstrząśnięta Verity wpatrywała się w prześladowcę, lecz
księżyc znikł za chmurami, zobaczyła więc jedynie wysoki,
groźny cień. Usiłowała coś powiedzieć, ale udało się jej tylko
jęknąć niezrozumiale.
- Dalej stąd! Idź okraść inny grób!
11
Nie zdołała się poruszyć. Bezradnie patrzyła, jak cień się
nad nią pochyla. Nieznajomy jednym szarpnięciem posta
wił ją na nogi. Oba nadgarstki Verity zniknęły w dużej dło
ni obcego, który drugą ręką zdarł kaptur z jej głowy. W tej
samej chwili na niebie ukazał się księżyc. Verity patrzyła
na napastnika, ale księżyc znajdował się bezpośrednio za
jego głową i nie była w stanie rozpoznać ukrytej w cieniu
twarzy.
- Dobry Boże! - Miażdżący uścisk na jej nadgarstkach mo
mentalnie zelżał. Verity się zachwiała, a nieznajomy otoczył ją
ręką w talii. - Jesteś dziewczyną! Dzieckiem! Na miłość boską,
co tutaj robisz? Ktoś ty?
Zmusiła się do wykrztuszenia kilku słów.
- Mam na imię... Verity. Verity Scott. On... on... - Szloch
ponownie nie pozwolił jej mówić.
-Verity? Zatem... jesteś jego córką. - Szorstki głos męż
czyzny wyraźnie złagodniał, a wrogość ustąpiła litości. - Co
ty wymyśliłaś? W żadnym wypadku nie powinnaś była tutaj
przychodzić. Święci pańscy, ile masz lat? - Drżącą dłonią nie
zdarnie odgarnął mokre pasma, które przywarły do twarzy
Verity.
-Piętnaście...
- Piętnaście?!
Nawet nie przyszło jej do głowy, aby stawiać opór, kiedy
przyciągnął ją do siebie i mocno objął. Rozpacz i wyczer
panie pozbawiły ją sił. Z wdzięcznością wtuliła się w nie
znajomego. Przecież to właśnie ten człowiek z najwyższym
szacunkiem pochował jej ojca. Nawet usiłował powstrzy
mać grabarzy przed zwyczajowym brutalnym okalecze-
12
niem zwłok samobójcy. Powrócił, by bronić grobu przed
rabusiem.
Na Verity spłynął nieoczekiwany spokój. Słowa nie odgry
wały większej roli, wystarczył łagodny ton. W końcu jednak
pojęła, co mówi mężczyzna.
- Muszę zabrać cię do wioski, bo się zgubisz - wyjaśnił. -
Chodź. Pojedziemy razem konno.
Podniósł ją bez wysiłku, a ona gwałtownie otrzeźwiała.
Zaczęła się wyrywać i w rezultacie upadła na ziemię u jego
stóp.
- Nie! Jeszcze nie czas! - Dźwignęła się i wyprostowała, lecz
omal ponownie nie upadła, gdy pośliznęła się w błocie. Męż
czyzna ją złapał i podtrzymał.
- Panno Scott... Verity... Nic już na to nie poradzisz... Po
ra wracać do domu. Nie znęcaj się nad sobą. Musisz odpocząć
i uspokoić się trochę.
- Przyniosłam cebulki hiacyntów - wyszeptała, niepewnie
spoglądając w okrytą cieniem twarz mężczyzny. - Ludzie za
biorą krzyż i wszystko inne, ale cebulki nie zakwitną aż do
wiosny. Może później nikt nie zwróci uwagi na kwiaty. Potem,
jeśli pewnego dnia uda mi się tutaj powrócić, znajdę grób ta
ty... - Łzy uniemożliwiły jej mówienie. Odwróciła się, by od
szukać upuszczony woreczek z cebulkami.
Księżyc, który ponownie zabłysł na niebie, oświetlił zgubę.
Woreczek leżał przy torbie, na skraju grobu. Roztrzęsiona Ve
rity uklękła. Widziała, że nieznajomy poszedł w jej ślady.
Mężczyzna wyciągnął ku niej ręce.
- Pomogę ci - zaproponował.
Po jej policzkach potoczyły się nowe łzy, kiedy włożyła mu
13
w dłonie garść cebulek. Chciała podziękować, ale głos znowu
uwiązł jej w gardle.
W milczeniu wsadzili cebulki w ziemię.
Gdy zakończyli pracę, mężczyzna delikatnie pomógł Ve
rity wstać.,
- Chodźmy - powiedział. - W tak przystrojonym grobie na
pewno odnajdzie spokój.
Uścisnęła mu dłoń.
- Jeszcze chwilę - poprosiła i odetchnęła głęboko, aby drżą
cym, dziecięcym głosem wyrecytować: - „Wznoszę swe oczy
ku górom: skądże nadejdzie mi pomoc..."* - Z trudem, wie
lokrotnie przerywając, wyrecytowała do końca psalm, które
go wyuczyła się na pamięć. Gdy dotarła do ostatnich wersów,
rozpacz nie pozwoliła jej dodać nic więcej. Zadrżała i parę ra
zy westchnęła. Mężczyzna objął ją mocnym ramieniem i pod
powiedział niskim, zdecydowanym tonem:
- „Pan cię uchroni od zła wszelkiego: czuwa nad twoim
życiem"
Verity resztką sił wydobyła z siebie głos i dokończyli wspól
nie:
- „Pan będzie strzegł twego wyjścia i przyjścia teraz i po
wszystkie czasy".
Uczyniła wszystko, co zamierzała. Nic więcej nie mogła
ofiarować, aby przeprosić za zdradę. Nic jej nie pozostało.
Gdy się zachwiała, mocne ręce ją podtrzymały, a następnie
podniosły. Nieznajomy ruszył przed siebie ścieżką, całkiem
jakby nie czuł ciężaru. W pewnej chwili przeraźliwie gwizdnął,
* Psalm 121, Biblia Tysiąclecia, wydanie czwarte, Wydawnictwo Pallottinum,
Poznań, (przyp. tłum.).
14
a wówczas rozległo się rżenie i tętent kopyt. Wkrótce Verity
ujrzała na drodze konia.
Mężczyzna posadził ją w siodle i przytrzymał, aby same
mu wskoczyć na koński grzbiet i zająć miejsce z tyłu. Otulił
Verity grubą peleryną i wtedy uświadomiła sobie, że się my
liła. Mimo wszystko coś jej pozostało: ma tego nieznajomego,
kimkolwiek jest. Wiedziała, że do końca swych dni będzie go
wspominała z najwyższym szacunkiem.
- Czy zdradzi mi pan swoje imię? - spytała szeptem.
Koń puścił się powolnym kłusem, a nieznajomy mocniej
przytulił Verity.
-Max- odparł.
- Poznał go pan, prawda? W jakich okolicznościach? - Mu
siała się dowiedzieć. Nie zniosłaby świadomości, że nic nie
wie o jedynym człowieku, który ukoił jej ból w najcięższych
chwilach życia.
- Był moim dowódcą. Służyłem pod jego rozkazami. Do
skonały oficer i dżentelmen. Właśnie tak go zapamiętałem,
Verity. I będę go pamiętał jako człowieka, który umarł bło
gosławiony.
Verity ponownie się rozszlochała. Błogosławiony? Dlacze
go tak powiedział? Nie odważyła się spytać. Koń przystanął,
a na niebie znowu zabłysnął księżyc. Mężczyzna łagodnie
uniósł jej brodę dłonią. Po raz pierwszy mogła dobrze go so
bie obejrzeć. Usta mężczyzny nagle wykrzywiły się w smut
nym uśmiechu.
- Nie wierzysz mi, prawda, dziecko? - zapytał.
W milczeniu pokręciła głową. Obcy uśmiechnął się szerzej
i pochylił, by ucałować jej czoło.
15
- Umarł błogosławiony, bo Bóg mu błogosławił. Ofiaro
wał mu córkę równie szlachetną i dobrą jak on sam. Nikt nie
mógłby pragnąć więcej. Byłby ż ciebie dumny. Tak dumny, jak
ty powinnaś być dumna z niego.
Koń powoli ruszył w dalszą drogę, a Verity się odwróciła
i rozpłakała, wtulona w pierś Maxa. On nic nie rozumie, po
wtarzała sobie, nie wie, co uczyniłam. Gdyby.
Nic jednak nie wiedział i tulił ją do siebie, muskał policz
kiem jej wilgotne włosy, a koń powoli wracał do wioski.
Stopniowo się rozgrzewała. Pod peleryną Maxa było jej
ciepło, błogo, czuła, że koszmar mija. W końcu zasnęła i obu
dziła się dopiero wtedy, gdy dojechali do wsi.
- Kto cię szuka? - spytał Max. - Masz rodzinę?
Rozejrzała się zaskoczona. Przystanęli przed gospodą.
- Słucham?
- U kogo mieszkasz? Odprowadzę cię do drzwi.
- Och. - Chciała, by jej słowa zabrzmiały obojętnie. - Na
dal mieszkam w domu. Jutro przyjedzie po mnie wuj, mąż
siostry mojego ojca.
- Czy to pan? - rozległ się głos z góry.
Max podniósł wzrok.
- Harding, dobry człowieku! Zejdź tu do mnie i zajmij się
koniem - zażądał.
-Tak jest!
Verity zacisnęła zęby, aby powstrzymać szczękanie. Z tego
miejsca mogła sama dotrzeć do domu, odległość była niewiel
ka. Usiłowała zsunąć się na ziemię, lecz Max mocno ją trzy
mał w siodle. Zeskoczył pierwszy i pomógł jej zsiąść. Wsparł
ją, gdy się zachwiała na zdrętwiałych z zimna nogach.
16
- Spokojnie - powiedział cicho, przez cały czas pilnując, by
nie upadla.
Chwilę później drzwi gospody się uchyliły i wyszedł przed
nie niski człowiek z latarnią w dłoni.
- Czy wszystko w porządku, proszę pana? - zapytał. -
A któż to taki, do czarta?
Poczuła, jak Max przytula ją do siebie.
- Harding, to jest panna Scott. Czy możesz osuszyć Jupite
ra? Ja odprowadzę tę młodą damę do domu.
Harding podniósł latarnię wyżej.
- Panna Scott? - powtórzył zaskoczony.
Oślepiona Verity mocniej przylgnęła do Maxa.
Harding opuścił światło.
- Wybacz, dziewczyno - mruknął i dodał: - Przykro mi. To
był mężny człowiek. Idź z majorem. Niech Bóg ma cię w swo
jej opiece. Do zobaczenia.
- Harding?
- Tak, proszę pana?
- Nie czekaj na mnie.
-Słucham?
- Nie czekaj na mnie.
- Nie... Ach, dobrze. Rozumiem. Życzę dobrej nocy, pro
szę pana.
Odprowadził konia do stajni.
- Nic mi już nie grozi - zaprotestowała Verity. - Nie mu
si pan...
- Nie trać sił na niepotrzebne dyskusje - odparł zdecydo
wanie i wziął ją na ręce. - Zabieram cię do domu.
Zaniemówiła, znowu zdumiona, z jaką łatwością ją pod-
17
niósł. Milczała przez całą drogę do domu. Postawił ją na ziemi
dopiero przed drzwiami.
- Klucz? - spytał.
Zaśmiała się z goryczą.
- Dom nie jest zamknięty - wyjaśniła. - W środku nie ma
niczego, co warto by ukraść.
Wewnątrz panowały nieprzeniknione ciemności.
- Proszę zaczekać. - Ostrożnie podeszła do stołu. Po omacku
znalazła świecę. Kilka razy bezskutecznie próbowała wykrze
sać iskrę, aż wreszcie zapłakała, załamana własną niezdarnością.
Max spokojnie wyjął z jej rąk krzesiwo oraz krzemień i w następ
nej chwili suche szmaty w piecu zajęły się płomieniem.
- Usiądź - rozkazał zwięźle i postawił krzesło przy ogniu.
Potem zapalił świecę. Verity posłusznie wykonała polecenie
i zafascynowana patrzyła, jak mężczyzna dokłada do ognia,
a następnie kręci się po kuchni i zagląda we wszystkie kąty.
Było jej przyjemnie ciepło, przestała zwracać uwagę na prze
moczony strój.
- Idź na górę i przynieś suche ubranie.
Te nagłe słowa wyrwały Verity z odrętwienia.
- Po co? - spytała sennym głosem.
- Żebyś miała się w co przebrać - wyjaśnił Max cierpliwie.
- Musisz się osuszyć. Szybko.
Miała się przebierać tutaj, na dole? W kuchni? Przy nim?
- Wolę się przebrać na górze - wymamrotała.
Max bez wątpienia budził zaufanie, niemniej nie potrafi
ła się zdobyć na to, aby zmienić ubranie w jego obecności.
Nie chciałaby tego, nawet gdyby odwrócił się do niej plecami
i miał przepaskę na oczach.
18
- Tutaj jest ogień - zauważył.
- Pan także - odparła. - Przebiorę się we własnej sypialni.
Wpatrywał się w nią uważnie.
- Na litość boską, dziewczyno! - wybuchnął. - Nie wyob
rażasz sobie chyba, że cię wykorzystam!
Zarumieniła się.
- Oczywiście, że nie. Po prostu... Wolałabym się przebrać
na górze.
Nieoczekiwany uśmiech złagodził jego surowe rysy.
- Powtarzał, że z ciebie mały uparciuch. Taki sam jak twoja
matka, mówił. Dobrze, idź, tylko szybko. Nie chcę, żebyś się
przeziębiła i umarła.
Verity pośpiesznie wyszła, aby Max nie zdążył zmienić
zdania.
Gdy ponownie znalazła się w kuchni, ubrana w najcieplej
szą bieliznę i grubą koszulę nocną, major przeglądał zawartość
kredensów. Najwyraźniej czuł się jak u siebie w domu. Bez tru
du znajdował wszystko, jakby przywykł do troszczenia się o sie
bie. W końcu podszedł do Verity i zaprezentował jej rezultat po
szukiwań: kawałek sera, resztkę bochenka chleba i dwa jabłka.
Wszystko to ułożył na wyszczerbionym glinianym talerzu.
- Nie masz nic więcej? - spytał. - Trochę za mało, aby się
najeść.
- Przykro mi. Resztę zjadłam na kolację. Gdybym wiedzia
ła, że pan przyjdzie...
Zostawiła sobie resztki jedzenia na śniadanie, ale po tym,
co zrobił Max, była gotowa poczęstować go wszystkim, czym
tylko mogła.
19
Położył talerz na jej kolanach.
- To dla ciebie - wyjaśnił - nie dla mnie.
Oszołomiona, wpatrywała się w talerz. Kiedy ostatnio ktoś
się przejmował tym, czy ma co jeść? Jej żołądek zaprotestował,
gdy pomyślała o drugiej kolacji, ale zmusiła się do przełknię
cia paru kęsów. Wiedziała, że oparty o komin Max nie spusz
cza z niej wzroku. Na koniec skromnego posiłku zrobiło się
jej znacznie cieplej.
- Musisz się porządnie wyspać - zauważył, gdy otarła us
ta. - Postawiłem cegłę przy ogniu, aby się rozgrzała. Zabierz
ją z sobą do łóżka. Nie jest ci zimno?
Pokręciła głową i wstała. Rzeczywiście czuła się znacznie
lepiej niż kilka godzin temu.
- To dobrze. Zatem zmykaj.
- Dobranoc panu i... dziękuję.
Głos jej się załamał. Zamknęła oczy, aby powstrzymać łzy.
Max otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie, aby mocno
uścisnąć. Przytuliła się do niego z całych sił.
- Nie zrobiłem nic szczególnego - zapewnił ją łagodnie. -
Dobranoc, dziecko. Pamiętaj o cegle.
Kiedy uklękła, aby owinąć cegłę materiałem, podniosła
wzrok na nowego przyjaciela.
- Gzy jeszcze kiedyś się spotkamy? - spytała nieśmiało.
Zacisnął usta.
- Oby nie, dziecko. Nic ci nie mogę ofiarować. Zapewniam
cię, że twój wuj nie chciałby mnie widzieć. No, idź już. Ja tu
jeszcze chwilę posiedzę, żeby się rozgrzać. Jeśli pozwolisz,
rzecz jasna.
Usiadł na krześle, z którego wstała.
20
- Oczywiście. Nie mam nic przeciwko temu, ale nie byłoby
panu cieplej w gospodzie?
- Szczerze mówiąc, nie - odparł. - Dobrej nocy.
-Dobranoc - wyszeptała niechętnie. Podeszła tyłem do
drzwi, aby jak najdłużej cie...