Tytuł oryginału: The Providence of Fire Copyright © 2014 by Brian Staveley All rights reserved Copyright © for the Polish e-book ed...
13 downloads
20 Views
3MB Size
Tytuł oryginału: The Providence of Fire Copyright © 2014 by Brian Staveley All rights reserved Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2016 Redaktor: Weronika Kasprzak Mapka: © Isaac Stewart Ilustrac ja na okładc e: © Ric hard Anderson Oprac owanie graficzne serii i projekt okładki: Krzysztof Rogulski Wydanie I e-book (oprac owane na podstawie wydania książkowego: Boski ogień, wyd. I, Poznań 2016) ISBN 978-83-7818-971-8 Dom Wydawnic zy REBIS Sp. z o.o. e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl e-Book: Sławomir Folkman / www.kaladan.pl
Mojej żonie
Podziękowania
Poprzednio była to lista nazwisk. Wydawało się to właściwe, biorąc pod uwagę, jak wielu ludzi pomagało mi, gdy pisałem Miecze cesarza. Ten tom jest grubszy i można by się spodzie‐ wać jeszcze dłuższej listy, jeszcze dłuższego katalogu nazwisk, lecz ja zaczą‐ łem odnosić się do list z podejrzliwością. Taka lista podziękowań w książce mówi wyraźnie: Wiem, komu co za‐ wdzięczam. A prawda jest przecież taka, że nie wiem. Nie wiem nawet w po‐ łowie. Na jeden doskonały pomysł, którego pochodzenie potrafię wyśledzić i przypisać konkretnej osobie, powiązać z jakąś rozmową przy piwie, przy‐ padają dziesiątki, setki wspaniałych myśli, które ludzie – czasem przyjaciele, czasem zupełnie obcy, niekiedy pisemnie, a niekiedy w przypadkowej roz‐ mowie – włożyli mi w objęcia jak małe dzieci. Pielęgnowałem te myśli jak własne, pozwalałem im się rozwijać i dora‐ stać, po czym wkładałem między okładki tej książki. Niektóre były ze mną długo, a ja przywiązałem się do nich niezwykle mocno, wręcz zaborczo, aż w końcu muszę wyznać w tym oficjalnym podziękowaniu: Nie wiem, skąd się wzięły. Teraz, gdy wracają na świat, lubię sobie wyobrażać, że – zrazu zalęknione – stopniowo będą coraz bardziej olśnione jego wielkością, barwą i wolno‐ ścią, wspaniałością miejsca, z którego pochodzą. Świat jest nieporównanie większy od umysłu jednego pisarza i choć pomysły te pozostawały ze mną przez jakiś czas, nigdy nie byłem dla nich miejscem ostatecznego zamieszka‐ nia.
Prolog
G
dy Sioan dotarła na szczyt wieży i wyszła w chłód nocy, zimne powie‐ trze zapiekło gniewnie jej płuca, jakby chciało dorównać furii szaleją‐ cego na ulicach ognia. Wspinaczka na szczyt zajęła długie godziny – niemal pół nocy. Towarzyszący jej gwardziści nie okazywali zmęczenia, lecz wiadomo było, że raz w miesiącu wszyscy żołnierze z Gwardii Aedoliańskiej musieli wbiegać na szczyt Włóczni Intarry w pełnej zbroi. Dotrzymanie kro‐ ku cesarzowej, będącej już w średnim wieku, i trojgu jej dzieciom, nie spra‐ wiało im wielkiej trudności. Ona jednak była bliska omdlenia. Każdy mijany podest zapraszał, by zatrzymać się, usiąść, oprzeć głowę o drewniane ruszto‐ wanie i zasnąć. Byłam zbyt rozpieszczana, powtarzała sobie tonem wyrzutu, który pozo‐ stał jedynym bodźcem do poruszania słabnącymi nogami. Jestem delikatną kobietą żyjącą pośród subtelnych rzeczy. Naprawdę jednak martwiła się bardziej o swoje dzieci niż o siebie. Wszy‐ scy mieli już okazję wchodzić na szczyt Włóczni, ale nigdy w takim pośpie‐ chu. Spokojne wejście zajmowało dwa dni, z przerwami po drodze na odpo‐ czynek i posiłki. Grupa idących przodem kucharzy i niewolników rozkłada‐ ła dla nich miękkie materace i półmiski z jedzeniem. Droga na górę była przyjemna i radosna; dzieci były za małe na takie szaleńcze wspinaczki. Jed‐ nakże małżonek Sioan nalegał, a cesarzowi Annuru się nie odmawia. To jest ich miasto, powiedział Sanlitun. Serce ich cesarstwa. To coś, co mu‐ szą zobaczyć. Wejście na szczyt to drobiazg w porównaniu z tym, z czym przyj‐ dzie im się kiedyś zmierzyć. On sam jednak nie musiał wdrapywać się na tę przeklętą wieżę. Skrzydło Kettralu, pięcioro ubranych w czerń mężczyzn i kobiet o srogich spojrze‐ niach, wyniosło go na szczyt Włóczni pod brzuchem potężnego, straszliwe‐ go jastrzębia. Sioan rozumiała ten pośpiech. Płomienie szalały na ulicach, a jej mąż potrzebował dobrego punktu obserwacyjnego, żeby właściwie do‐ wodzić. Annur nie mógł czekać, aż cesarz pokona dziesiątki tysięcy stopni. Kettralowcy zaproponowali, że wrócą po Sioan i dzieci, lecz ona odmó‐ wiła. Sanlitun co prawda twierdził, że ptaki są oswojone, ale „oswojony” nie znaczy „udomowiony”, a ona nie chciała sadzać swoich dzieci na szponach,
których jedno uderzenie mogło zmasakrować wołu. Tak więc kiedy cesarz przebywał na szczycie, wydając rozkazy mające uchronić miasto przed pożogą, Sioan wdrapywała się mozolnie po scho‐ dach, przeklinając w duchu męża i własny podeszły wiek. Aedoliańczycy wspinali się w milczeniu, ale dzieci, mimo początkowego entuzjazmu, z tru‐ dem dawały sobie radę. Adare była najstarsza i najsilniejsza, lecz miała zale‐ dwie dziesięć lat. Ledwo się wspięli na wysokość strzelistych dachów sąsied‐ nich wież, dużo niższych od Włóczni, a już zaczęła dyszeć. Kaden i Valyn czuli się jeszcze gorzej. Stopnie schodów – drewnianej konstrukcji zbudowa‐ nej przez ludzi we wnętrzu starożytnej, twardej i gładkiej jak stal szklanej skorupy Włóczni – były za wysokie na ich krótkie nóżki i chłopcy wciąż się przewracali, siniacząc golenie i łokcie. Mimo całego pośpiechu, jaki nakazał jej mąż, miasto spłonie i tak, nieza‐ leżnie od tego, czy ich czwórka ujrzy to ze szczytu czy nie. Sioan zachęcała więc dzieci do krótkich odpoczynków na każdym podeście. Adare jednak wolałaby umrzeć, niż rozczarować ojca, a Valyn i Kaden zerkali na siebie w zawziętym milczeniu, z nieszczęśliwymi minami, nie chcąc się przyznać do zmęczenia. Kiedy wreszcie wyszli przez zamykaną klapę na dach, cała trójka chwiała się na nogach i chociaż szczyt Włóczni Intarry otaczał niski mur, Sioan opie‐ kuńczo objęła dzieci ramionami, jakby chcąc uchronić je przed porywem wiatru. Nie musiała jednak obawiać się niczego. Aedoliańczycy – Fulton, Birch, Yian i Trell – otoczyli je ciasnym kręgiem, chroniąc je, nawet w tym miejscu, przed niewidzialnym zagrożeniem. Obróciła się w stronę męża i już rozchyliła usta, gotowa czynić mu wyrzuty, lecz zamilkła, spojrzawszy na płonące w dole miasto. Oczywiście widzieli to także z wnętrza Włóczni – jako blask rozszalałej czerwieni w szkle jej ścian – lecz z zawrotnej wysokości szczytu wieży ulice i kanały miasta zdawały się cienkimi liniami na mapie. Sioan mogła wycią‐ gnąć rękę i kolejno zasłaniać dłonią całe dzielnice: dzielnicę grobów, Dolny Targ, zachodnie kanały i nabrzeża. Ognia jednakże nie dało się zasłonić. Kie‐ dy zaczynała wspinaczkę na szczyt, doniesiono, że wielki pożar objął sześć przecznic po zachodniej stronie miasta. Podczas ich długiej wędrówki po schodach rozprzestrzenił się jednak straszliwie, pożerając wszystko na zachód od ulicy Duchów, po czym, pchnięty podmuchem zachodniego wiatru znad morza, zaczął posuwać się na wschód, docierając do skraju alei Bogów. Próbowała obliczyć liczbę spalonych domostw i wyobrazić sobie, ilu ludzi tam zginęło. Straciła jednak rachubę. Sanlitun się odwrócił, słysząc trzask klapy wiodącej na dach. Nawet po tylu latach małżeństwa widok jego oczu potrafił zmusić Sioan do milcze‐ nia. Adare i Kaden mieli równie płomienne tęczówki oczu, ale płomień w nich był ciepły, niemal przyjazny, jak światło kominka zimą lub blask słońca. Oczy Sanlituna jednakże płonęły zimnym, uporczywym ogniem, po‐
zbawionym ciepła i dymu. Na jego twarzy nie malowały się żadne uczucia, jakby spędził pół nocy, śledząc bieg gwiazd na niebie, albo podziwiał odbicie księżyca w wodzie, a nie walczył z trawiącą miasto pożogą. Sanlitun popatrzył na dzieci, a Sioan poczuła, jak Adare prostuje się u jej boku. Dziewczynka podda się zmęczeniu później, w zaciszu własnej komna‐ ty, lecz teraz, w obecności ojca, nie chciała oprzeć się na matce, choć nogi pod nią drżały. Gdy Kaden spojrzał na płonące miasto, jego oczy zrobiły się okrągłe jak spodki. Miał siedem lat i stał tak, osamotniony, twarzą w twarz z pożarem, jakby poza nim na dachu nie było nikogo. Tylko Valyn podał matce rękę, wsuwając drobne paluszki w jej dłoń, i wodził oczyma, patrząc to na ogień, to na ojca. — Przychodzicie w samą porę – oznajmił cesarz i gestem wskazał ciemne obszary miasta. — W samą porę na co? – zapytała Sioan, niemal dławiąc się z gniewu. – Żeby zobaczyć, jak dziesięć tysięcy ludzi ginie w ogniu? Mąż spojrzał na nią uważnie, a potem skinął głową. — Między innymi i to – odparł spokojnie, po czym zwrócił się do siedzą‐ cego obok skryby: – Niech podpalą wszystko wzdłuż alei Anlatuna, od połu‐ dniowej granicy miasta aż do północnej. Skryba pochylił się w skupieniu, zapisał te słowa na pergaminie i przez chwilę pomachał nim w powietrzu, aby wysechł atrament, po czym zwinął go prędko w rulon i wsunął do bambusowej tuby, którą wepchnął do rury biegnącej środkiem Włóczni na sam jej dół. Sioan przez pół nocy wspinała się na szczyt tej przeklętej wieży; rozkazy Sanlituna docierały do pałacu w parę chwil. Wydawszy rozkaz, Sanlitun ponownie zwrócił się do dzieci: — Rozumiecie? – zapytał. Adare zagryzła wargi. Kaden nic nie powiedział. Tylko Valyn wystąpił naprzód, mrużąc oczy od wiatru i blasku ognia. Podszedł do lunety umiesz‐ czonej w uchwycie na murze i przytknął do niej oko. — Aleja Anlatuna nie płonie – zaprotestował po chwili. – Ogień zatrzy‐ mał się na zachodzie. Ojciec skinął głową. — Dlaczego więc… – Zawiesił głos, a w jego oczach widoczna już była od‐ powiedź. — Rozpalasz drugi ogień, żeby kontrolować ten pierwszy – odparła Ada‐ re. Sanlitun potwierdził skinieniem. — Broń staje się tarczą. Wróg jest przyjacielem. Co zostaje spalone, nie może zapłonąć ponownie. Przez dłuższą chwilę cała rodzina stała w milczeniu, patrząc, jak ogień wypala sobie drogę na wschód. Tylko Sioan odmówiła spojrzenia w lunetę. To, co chciała ujrzeć, mogła zobaczyć własnymi oczami. Powoli, nieubłaga‐
nie ogień posuwał się naprzód, czerwony, złocisty, straszliwy, prostą linią w poprzek zachodniej części miasta, i wciąż wybuchały nowe skupiska pło‐ mieni, z początku małe, potem coraz większe. Łączyły się ze sobą w jeden ognisty ciąg znaczący zachodnią stronę alei Anlatuna. — To działa – powiedziała Adare. – Nowy ogień idzie na zachód. — W porządku – wtrąciła raptem Sioan, zrozumiawszy nareszcie, co Sanlitun chciał dzieciom pokazać i czego je nauczyć; rozpaczliwie zapra‐ gnęła nagle oszczędzić im tego widoku i tej nauki. – Dość się już napatrzyli. Sięgnęła, by wyjąć lunetę z rąk Adare, ale dziewczynka cofnęła się i po‐ nownie skierowała przyrząd na miejsce walki obu ogni. Sanlitun spojrzał żonie w oczy i ujął ją za rękę. — Nie – odrzekł spokojnie. – Jeszcze nie dość. W końcu Kaden zrozumiał, o co chodzi. — Ludzie – zawołał, wskazując ręką. – Uciekali na wschód, a teraz się za‐ trzymali. — Są w potrzasku – powiedziała Adare. Opuściła lunetę i odwróciła się do ojca. – Są w potrzasku, a ty musisz coś zrobić! — On już to zrobił – powiedział Valyn. Spojrzał na cesarza z nadzieją. – Zrobiłeś, prawda? Dałeś rozkaz. Zanim przyszliśmy. Ostrzegłeś ich jakoś… Chłopiec zamilkł, widząc już odpowiedź w płonących zimnym ogniem oczach. — Jaki rozkaz miałbym wydać? – zapytał Sanlitun. Jego głos był łagodny i nieubłagany jak wiatr. – Tysiące ludzi żyją między tymi dwoma ogniami, Valynie. Dziesiątki tysięcy. Wielu zdoła umknąć, ale jak mam dotrzeć do tych, którym się nie uda? — Ależ oni spłoną – szepnął Kaden. Sanlitun powoli skinął głową. — Płoną nawet teraz. — Dlaczego? – zapytała Sioan, niepewna, czy łzy w jej oczach pojawiły się z litości nad tymi, którzy krzyczeli w pułapce ognia na dole, czy z litości nad własnymi dziećmi, które patrzyły w osłupieniu na płomienie dalekiego pożaru. – Dlaczego musiały to oglądać? — Któregoś dnia cesarstwo będzie należeć do nich. — Aby nim rządzili, aby go strzegli, a nie niszczyli! Wciąż trzymał ją za rękę, lecz nie odrywał wzroku od dzieci. — Nie będą gotowe, by nim rządzić, dopóki nie ujrzą, jak płonie – powie‐ dział z oczyma spokojnymi jak gwiazdy.
1
K
aden hui’Malkeenian nie zwracał uwagi ani na dokuczliwe zimno granitu pod sobą, ani na palące w plecy słońce. Podczołgał się na‐ przód, aby mieć lepszy widok na rozrzucone w dole kamienne zabu‐ dowania. Przenikliwy wiatr, niosący z sobą chłód topniejących śniegów, smagał jego skórę. Wziął głęboki oddech i posłał ciepło z centrum swego cia‐ ła do zziębniętych kończyn, zawczasu uspokajając ich drżenie. Wieloletni trening u mnichów na coś przynajmniej się przydał. No, może i na coś wię‐ cej. Valyn przysunął się do niego, zerkając wstecz na drogę, jaką przebyli, a potem znów patrząc przed siebie. — To tą drogą uciekaliście? – zapytał. Kaden pokręcił głową. — Nie. Poszliśmy tamtędy – odparł, wskazując na północ w stronę wyso‐ kiej skalnej iglicy, której sylwetka odcinała się na tle nieba. – Pod Szponem, a potem na wschód, pod Skokiem Buriego i pod Czarnymi i Złotymi Nożami. Była noc, a te ścieżki są strasznie strome. Mieliśmy nadzieję, że żołnierze w zbrojach nie nadążą za nami. — Dziwię się, że im się udało. — Ja też – stwierdził Kaden. Uniósł się na łokciach, aby wyjrzeć nad skalnym grzbietem, lecz Valyn ściągnął go z powrotem. — Głowa nisko, wasza promienność – mruknął. Wasza promienność. Tytuł ten wciąż brzmiał źle i niezręcznie. Był zdradli‐ wy jak wiosenny lód na górskim stawie, którego powierzchnia, choć gładka i błyszcząca, trzeszczała, gotowa pęknąć pod naciskiem pierwszego nie‐ ostrożnego kroku. Kaden wystarczająco źle się czuł, gdy używali go inni, lecz gdy słyszał te słowa z ust Valyna, nie mógł ich znieść. Choć spędzili pół życia osobno, a teraz byli już niezależnymi mężczyznami, niemal sobie ob‐ cymi, skrywającymi swoje sekrety i krzywdy, to jednak Valyn był jego bra‐ tem. Łączyły ich więzy krwi, a Kaden nie potrafił wymazać z pamięci obrazu beztroskiego chłopca, jaki wyniósł z dzieciństwa, wspólnych zabaw w ban‐ dytów i biegania z drewnianymi mieczami po korytarzach i pawilonach Pa‐
łacu Brzasku. Słysząc, jak Valyn używa tego tytułu, czuł się tak, jakby wyma‐ zano mu przeszłość, a jego dzieciństwo zostało unicestwione i zastąpione brutalną teraźniejszością. Mnisi by to oczywiście zaaprobowali. Przeszłość jest snem, mawiali. Przy‐ szłość jest snem. Jest tylko to, co teraz. A to oznaczało, że ci sami mnisi, ludzie, którzy go wychowali, nie byli już ludźmi. Tylko gnijącym mięsem, trupami rozrzuconymi w dole nad urwiskiem. Valyn ruchem kciuka wskazał na chroniącą ich skałę, wyrywając Kadena z zamyślenia. — Wciąż jesteśmy daleko od nich, ale któryś z tych sukinsynów, którzy zabili twoich przyjaciół, może mieć lunetę. Kaden zmarszczył brwi i skupił uwagę na chwili obecnej. Nawet nie po‐ myślał o lunetach. Było to kolejne przypomnienie, jak słabo jego klasztorny pobyt w Ashk’lanie przygotował go do życia w zdradliwym świecie. Potrafił malować, siedzieć w medytacji albo biegać po górskich szlakach, lecz malo‐ wanie, medytacja i bieganie były skromnymi umiejętnościami w zestawie‐ niu z machinacjami ludzi, którzy zamordowali jego ojca, Shinów, a mało brakowało, by sam zginął z ich ręki. Nie po raz pierwszy pozazdrościł Valy‐ nowi jego wyszkolenia. On przez osiem lat ćwiczył się w tłumieniu własnych pragnień, nadziei, lęków i smutków i toczył nieustanną walkę z samym sobą. I wciąż od nowa Shinowie powtarzali jak mantry swoje maksymy: Ostrze nadziei ostrzejsze jest od stali. Pragnienie jest brakiem. Przywiązanie to śmierć. Wiele było praw‐ dy w tych słowach, dużo więcej niż sądził w pierwszych latach swego poby‐ tu w tych górach, lecz w ostatnich dniach, wypełnionych krwią, śmiercią i chaosem, poznał granice tej prawdy. Stal okazała się bardzo ostra. Przywią‐ zanie do „ja” może zabić, ale nie wtedy, gdy ktoś wbije ci nóż w serce. W ciągu kilku dni wrogowie Kadena rozmnożyli się ponad wszelkie wy‐ obrażenia. Nosili błyszczące zbroje, mieli miecze w garści i z łatwością wy‐ powiadali tysiące kłamstw. Jeśli miał przetrwać, jeśli miał zająć miejsce ojca na Nieciosanym Tronie, musiał nauczyć się wiele o mieczach, lunetach, po‐ lityce i ludziach, o wszystkim, czego Shinowie zaniedbali, ucząc go transu pustki, jakim było vaniate. Uzupełnienie tych braków zajęłoby całe lata, a on nie miał tyle czasu. Jego ojciec zginął. Nie żył już od miesięcy, a to ozna‐ czało, że Kaden hui’Malkeenian, przygotowany do tego czy nie, był teraz ce‐ sarzem Annuru. Dopóki ktoś mnie nie zabije, powiedział sobie w duchu. Uwzględniając zdarzenia ostatnich dni, wypadało przyznać, że taka moż‐ liwość okazała się nagle bardzo realna. Fakt, że zjawili się tu uzbrojeni lu‐ dzie, aby go zamordować, był już dostatecznie przerażający, ale to, że była to jego własna Gwardia Aedoliańska złożona z żołnierzy, którzy przysięgli go chronić, dowodzona przez osoby z samego szczytu annuryjskiej pirami‐ dy władzy, nie mieściło mu się w głowie. Powrót do stolicy i objęcie Niecio‐
sanego Tronu wydało się w tej sytuacji najpewniejszą drogą, by pozwolić wrogom ukończyć to, co zaczęli. Oczywiście, jeśli zostanę zamordowany w Annurze, będzie to oznaczało, że do Annuru powróciłem, co samo w sobie będzie swego rodzaju sukcesem, po‐ myślał ponuro. Valyn gestem wskazał grzbiet skalnej skarpy, który ich osłaniał. — Jeśli wyjrzysz, zrób to powoli, wasza promienność – powiedział. – Ruch przyciąga oko. Przynajmniej to Kaden wiedział. Spędził dość czasu na tropieniu gór‐ skich kotów i zagubionych kóz, by umieć pozostać niewidocznym. Prze‐ niósł ciężar ciała na łokcie, unosząc się powolutku, aż jego oczy wyjrzały po‐ nad niską skalną krawędź. Poniżej, nieco na zachód, jakieś ćwierć mili dalej, zbudowany przezornie na wąskim nawisie pomiędzy skalnymi urwiskami, stał Ashk’lan, samotny klasztor zakonu Shinów, dotychczasowy dom Kade‐ na. A przynajmniej to, co z niego zostało. Ashk’lan, jaki Kaden zapamiętał, był zimnym, lecz jasnym i czystym miejscem, w kolorze jasnoszarego kamienia, pomiędzy białymi plamami śniegu, oblany wstęgami strumieni, pośród górskich zboczy od północnej strony pokrytych lodem, a wszystko to piętrzyło się pod bezchmurnym, błę‐ kitnym niebem. Aedoliańczycy to zniszczyli. Na głazach i skałach widniały szerokie pasma sadzy, a ogień zamienił jałowce w poczerniałe kikuty. Refek‐ tarz, sala medytacji i dormitorium były w ruinie. Choć zimne kamienne mury oparły się płomieniom, to drewniane krokwie, gonty i futryny drzwi oraz sosnowe ramy szerokich okien spłonęły, pociągając za sobą spore frag‐ menty ścian. Nawet niebo wydawało się ciemne, naznaczone tłustym dy‐ mem, który wciąż jeszcze wydobywał się ze zgliszczy. — Tam – powiedział Valyn, wskazując ruch na północnym krańcu klasz‐ tornych zabudowań. – Aedoliańczycy. Urządzili sobie obozowisko. Zapewne czekają na Micijaha Uta. — To długo sobie poczekają – stwierdził Laith, przyczołgując się do nich. Lotnik uśmiechnął się szeroko. Przed przybyciem Skrzydła Valyna cała wiedza Kadena o Kettralu spro‐ wadzała się do zasłyszanych w dzieciństwie opowieści. Wyobrażał sobie tych najbardziej tajemniczych i najgroźniejszych żołnierzy Annuru jako po‐ sępnych zabójców o pustych oczach, żądnych krwi i zniszczenia. W opowie‐ ściach tych było ziarno prawdy: czarne oczy Valyna były zimne jak dawno wygasłe węgle, a lotnik Laith bynajmniej nie wydawał się przejęty wido‐ kiem zgliszczy i jatką, jaką zostawili za sobą. Byli po prostu żołnierzami, zor‐ ganizowanymi i doskonale wyszkolonymi, a jednak w jakiś sposób wyda‐ wali się Kadenowi dużo młodsi od niego. Beztroski uśmiech Laitha, upodo‐ banie, z jakim drażnił Gwennę i prowokował Annick, sposób, w jaki bębnił palcami na kolanie, to były zachowania, które Shinowie wybiliby z niego
już w drugim roku pobytu w Ashk’lanie. Widać było, że żołnierze ze Skrzy‐ dła Valyna potrafią latać i zabijać, lecz Kaden poważnie się zastanawiał, czy rzeczywiście są gotowi podołać czekającemu ich zadaniu. Nie znaczyło to, że sam jest gotów, lecz jakże miło byłoby wiedzieć, że jest obok ktoś, kto pa‐ nuje nad sytuacją. Do wrogów, których Kaden nie musiał się już obawiać, należał zdecydo‐ wanie Micijah Ut. Ten potężny, ubrany w pełną zbroję aedoliańczyk został zabity przez kobietę w średnim wieku, uzbrojoną tylko w parę noży. Kaden nie uwierzyłby w to, gdyby na własne oczy nie zobaczył jego ciała. Na ten widok poczuł nawet cichą satysfakcję, jakby położony na szali ciężar tego przybranego w stal trupa mógł choć częściowo zrównoważyć ciężar pozo‐ stałych ofiar rzezi. — Czy ktoś ma ochotę wśliznąć się do ich obozu z ciałem nieboszczyka Uta? – zapytał Laith. – Może moglibyśmy je gdzieś podrzucić i tak to zaaran‐ żować, jakby pił piwo albo sikał? Zobaczyć, ile czasu zajmie im stwierdzenie, że sukinsyn nie oddycha? – Uniósł brwi i spojrzał na Valyna, potem na Kade‐ na. – Nie? To nie po to wróciliśmy? Cała grupa wróciła do Ashk’lanu tego ranka, lecąc na zachód ze skromne‐ go obozu w sercu Gór Kościanych; tego samego obozowiska, w którym sto‐ czyli walkę, zabijając ścigających ich aedoliańczyków oraz zdradzieckich kettralowców. Odbyli gorączkową naradę: wszyscy byli zgodni, że należy sprawdzić, czy ktoś przeżył, i być może dowiedzieć się czegoś od annuryj‐ skich żołnierzy, których tam pozostawiono, gdy Ut i Tarik Adiv ruszyli w pościg za Kadenem. Różnica zdań sprowadzała się do tego, kto ma pole‐ cieć. Valyn nie chciał ryzykować rozdzielania swojego Skrzydła, lecz Kaden zwrócił mu uwagę, że jeśli kettralowcy zechcą skorzystać z labiryntu kozich ścieżek wokół klasztoru, to będą potrzebowali mnicha obeznanego z otocze‐ niem. Rampuri Tan wydawał się tutaj oczywistym wyborem, znał bowiem Ashk’lan lepiej niż Kaden, nie wspominając już o tym, że umiał walczyć. Ta‐ nowi zaś, pomimo nieufności Valyna, jego własny udział i tak wydawał się przesądzony. Pyrre natomiast argumentowała, że głupotą jest wracanie do klasztoru. — Mnisi nie żyją – zwróciła uwagę – i niech Ananshael uwolni ich czyste dusze. Nie pomożecie im, szarpiąc martwe ciała. Kaden zastanawiał się, jak to jest być zabójcą, czcić Pana Grobów i obco‐ wać ze śmiercią od tak dawna, że nie czuje się już ani strachu, ani ciekawo‐ ści. Nie po to jednak chciał wracać, by oglądać ciała. Była przecież szansa, choć niewielka, że zamiast zabić, żołnierze kilku mnichów pojmali. Nie było jasne, co Kaden zamierza zrobić, gdyby tak było, ale z pomocą kettralowców mógł uwolnić jednego lub dwóch. W każdym razie można było się rozejrzeć. Tan odrzucił takie pomysły jako sentymentalne mrzonki. Powodem po‐ wrotu mogło być jedynie obserwowanie pozostałych aedoliańczyków i od‐
gadnięcie ich zamiarów; poczucie winy Kadena było tylko kolejnym dowo‐ dem na to, że nie zdołał jeszcze w pełni się uwolnić od przywiązania. Może jednak mnich miał rację. Prawdziwy Shin powinien wykorzenić zwinięte w sercu jak wąż podstępne uczucia i odciąć ostatnie nitki emocji. Jednakże wszyscy Shinowie, poza nim samym i Tanem, już nie żyli: w ciągu jednej nocy, wyłącznie z jego powodu, zamordowano dwustu mnichów, mężczyzn i chłopców, których jedynym życiowym celem było dążenie do spokojnej pustki vaniate. Zostali zaszlachtowani i spaleni podczas snu, bo w dalekim Annurze ktoś dokonał zamachu stanu. Cokolwiek stało się w Ashk’lanie, wydarzyło się z przyczyny Kadena. Musiał tam wrócić. Reszta była prosta. Valyn dowodził Skrzydłem, był posłuszny cesarzowi i pomimo wątpliwości Pyrre i zastrzeżeń Tana oraz wbrew własnym obiek‐ cjom skinął głową, dołączył brata do swego Skrzydła i polecieli zobaczyć, co pozostało z górskiego domu Kadena. Posadzili kettrala nieco dalej na wschód, w miejscu niewidocznym z klasztoru, a ostatnie mile pokonali pieszo. Szlak był łatwy, prowadził głównie w dół; kiedy jednak podeszli bli‐ żej, Kaden wstrzymał oddech. Aedoliańczycy nie zadali sobie trudu, by ukryć pozostałości dokonanej rzezi. Nie było takiej potrzeby. Ashk’lan leżał daleko poza granicami cesar‐ stwa, zbyt wysoko dla Urghulów, zbyt daleko na południe dla Edishów i z dala od wszystkich handlowych szlaków. Ubrane w brązowe szaty ciała leżały więc niepogrzebane na głównym dziedzińcu, niektóre spalone, inne porąbane w ucieczce ciosami mieczy i wszędzie na kamieniach widniały plamy krwi. — Mnóstwo mnichów – stwierdził Laith, wskazując ruchem głowy na klasztor. – Wszyscy zabici. — A co z tamtymi? – zapytał Valyn, robiąc gest w stronę rzędu postaci siedzących ze skrzyżowanymi nogami na odległym skraju skalnego urwi‐ ska i patrzących na daleki step. – Czy oni żyją? Laith podniósł do oka lunetę. — Nie. Wszyscy zakłuci. Ciosami w plecy. – Potrząsnął głową. – Nie bar‐ dzo wiadomo, dlaczego tam siedzą. Nikt ich nie związał. Kaden popatrzył chwilę na skulone postacie i zamknął oczy, wyobrażając sobie tę scenę. — Nie uciekali – odparł. – Szukali schronienia w vaniate. — Taaa… – mruknął lotnik, przeciągając sceptycznie sylabę. – Nie wy‐ gląda na to, żeby je znaleźli. Kaden patrzył w osłupieniu na ich ciała, wspominając cudowny trans emocjonalnej nieobecności, brak lęku, gniewu i trosk. Próbował wyobrazić sobie, co czuli, siedząc tak i patrząc na bezkresny step, gdy ich dom płonął kilka kroków za plecami, wpatrując się w chłodne gwiazdy i czekając na pchnięcie nożem. — Vaniate mogłoby cię bardzo zaskoczyć… – odparł spokojnie.
— W porządku, ale ja mam już dość zaskoczeń – warknął Valyn. Przewrócił się na bok i spojrzał na Kadena, a ten po raz kolejny spróbował dostrzec swego brata pod bliznami, ranami i tymi nienaturalnie czarnymi oczyma. Valyn jako dziecko był pogodny i łatwo wybuchał śmiechem, lecz teraz, jako żołnierz, wydawał się udręczony, znękany, zaszczuty, jakby nie ufał nawet niebu nad sobą, jakby nie wierzył swoim pokaleczonym rękom i własnemu mieczowi. Kaden znał w zarysach całą historię Valyna, który również był prześlado‐ wany przez ludzi pragnących unicestwić ród Malkeenianów. Los Valyna był nawet gorszy niż Kadena. Aedoliańczycy, którzy napadli nagle i brutalnie na Ashk’lan, byli Kadenowi obcy. Poczucie niesprawiedliwości i zdrady było dlań abstrakcją. Valyn zaś musiał przeżyć śmierć swojej najbliższej przyja‐ ciółki, zamordowanej przez znajomych żołnierzy. Zawiodła go wojskowa formacja, której oddał całe swoje serce. Zawiodła albo zdradziła. Kaden po‐ dzielał obawy brata, że w spisek może być zamieszane dowództwo Kettralu, samo Orle Gniazdo. Valyn miał wystarczająco wiele powodów, żeby być przygnębionym i zmęczonym, a przy tym było w jego spojrzeniu coś jeszcze, co Kadena martwiło, jakiś mrok głębszy od smutku i cierpienia. — Zaczekamy tutaj – ciągnął Valyn – w ukryciu, aż Talal, Gwenna i An‐ nick wrócą. Jeżeli nie znajdą żadnych żywych mnichów, ruszamy tą samą drogą, którą przyszliśmy, i wracamy do naszego cholernego ptaka. Kaden potwierdził skinieniem głowy. Wciąż czuł skurcz w żołądku, cia‐ sny węzeł poczucia straty, rozpaczy i gniewu. Spróbował pozbyć się napię‐ cia. Nalegał, by tu przylecieć w poszukiwaniu ocalałych, ale wyglądało na to, że nikt nie przeżył. Zalegające emocje szkodziły rozeznaniu, mącąc zdolność osądu. Gdy spróbował skupić się na oddechu, w jego umyśle pojawiały się wizerunki twarzy Akiila, Patera i Nina, zadziwiająco realistyczne i szczegó‐ łowe. Gdzieś tam w dole, rozrzuceni pomiędzy budynkami, leżeli wszyscy, których znał, i wszyscy, poza Rampurim Tanem, którzy znali jego. Ktoś inny, kto nie przeszedł treningu Shinów, mógłby znaleźć pociechę w nadziei, że z czasem obrazy tych twarzy się zatrą, wspomnienia rozmyją, kontury stracą ostrość, ale to właśnie mnisi nauczyli go, jak nie zapominać. Wspomnienia zabitych przyjaciół na zawsze pozostaną żywe i wyraziste, a ich kształt odciśnięty będzie w pamięci z zachowaniem wszystkich szcze‐ gółów. To dlatego musisz oddzielić fakty od uczuć, pomyślał ponuro. Tej umiejętności też nauczyli go Shinowie, jakby dla zrównoważenia tamtej. Za sobą usłyszał szelest tkaniny na kamieniach. Odwrócił się i ujrzał, jak zbliżają się ku niemu Annick i Talal, snajperka Skrzydła i krwiopijca. Czoł‐ gali się szybko i sprawnie, jakby znali te ruchy od urodzenia. Zatrzymali się tuż za Valynem, a snajperka, nie zwlekając, nałożyła strzałę na cięciwę łuku. Talal tylko pokręcił głową. — Kiepsko – powiedział spokojnie. – Nie mają więźniów. Kaden przyjrzał się Talalowi spokojnie. Zaskoczeniem było dla niego od‐
krycie, że mężczyźni i kobiety, których gdzie indziej spalono by żywcem na stosie lub ukamienowano za ich nienaturalne właściwości, jawnie służyli w Kettralu. Kaden przez całe życie słyszał, że są oni niebezpieczni i niepewni, a ich umysły wypaczone przez dziwne moce. Wychował się, jak każdy, na opowieściach o krwiopijcach wysysających krew, kłamiących i kradną‐ cych, o przerażających władcach-krwiopijcach z rodu Atmanich, którzy w swoim szaleństwie zniszczyli cesarstwo, którym chcieli rządzić. To kolejna rzecz, o której wiem za mało, rzekł sobie w duchu. W ciągu tych kilku krótkich dni, które upłynęły od czasu rzezi i ucieczki, próbował nawiązać z Talalem rozmowę, dowiedzieć się o nim czegoś, ale krwiopijca Skrzydła był spokojniejszy i mniej rozmowny od pozostałych żołnierzy Valyna. Był niezwykle uprzejmy, ale na pytania Kadena odpowia‐ dał wymijająco, więc po którymś z rzędu pytaniu Kaden zrezygnował z roz‐ mów na rzecz obserwacji. Zanim wylecieli, przyglądał się, jak Talal naciera swoje liczne jaskrawe kolczyki, bransolety i pierścienie węglem z ogniska, aż metal przestał błyszczeć i stał się równie ciemny i matowy jak jego skóra. — Dlaczego ich po prostu nie zdejmiesz? – zapytał. — Nigdy nie wiadomo, co może się przydać – odparł Talal, kręcąc głową. Jego źródło, uświadomił sobie Kaden. Każdy krwiopijca miał jakieś źró‐ dło, z którego czerpał swoją moc. Opowiadano historie o mężczyznach czer‐ piących siłę z kamieni, o kobietach, które wykorzystywały ludzki strach do własnych celów. Metalowe pierścienie i bransolety wyglądały dość nie‐ winnie, lecz Kaden w pewnej chwili przyłapał się na tym, że patrzy na nie, jakby były jadowitymi pająkami. Spróbował zapanować nad emocjami i spojrzeć na tamtego, jakby był zwykłym człowiekiem, i zapomnieć o tym, co głosiły opowieści. W istocie z całej grupy Valyna Talal był najbardziej rze‐ czowy i rozsądny. Jego zdolności były nieco denerwujące, ale Valyn najwy‐ raźniej mu ufał, a Kaden nie miał aż tylu sojuszników, żeby mógł sobie po‐ zwolić na uprzedzenia. — Możemy spędzić cały tydzień na krążeniu pomiędzy skałami – ciągnął Talal, wskazując poszarpane urwiska. – Paru mnichów mogło się prześli‐ znąć przez kordon, znali teren, była noc… Spojrzał na Kadena i zamilkł, a w jego oczach zabłysło coś w rodzaju współczucia. — Cały południowo-wschodni kwadrant jest czysty – powiedziała An‐ nick. Jeśli Talal liczył się z uczuciami Kadena, to snajperka była zupełnie obojętna. Mówiła urywanymi zdaniami, niemal znudzonym głosem, a jej lo‐ dowate niebieskie oczy bez ustanku przeszukiwały skalisty teren. – Żadnych śladów. Żadnej krwi. Napastnicy byli dobrzy. Jak na aedoliańczyków. Było to szyderstwo. Aedoliańczycy byli jednymi z najlepszych żołnierzy Annuru, starannie wybieranymi i szkolonymi, tworzyli gwardię mającą chronić cesarską rodzinę i ważnych cesarskich gości. W jaki sposób tę wy‐ borową gwardię nakłoniono do zdrady, Kaden nie miał pojęcia, ale słyszalna
pogarda w głosie Annick wiele mówiła o jej umiejętnościach. — Co oni robią tam w dole? – zapytał Kaden. Talal wzruszył ramionami. — Jedzą. Śpią. Czyszczą broń. Jeszcze nie wiedzą, co się stało z Utem i Adi‐ vem. Nie wiedzą, że przylecieliśmy i że zabiliśmy żołnierzy, którzy cię ściga‐ li. — Jak długo tam zostaną? – dopytywał się dalej Kaden. Jakaś część niego pragnęła tam zejść mimo wszystko, przejść się wśród zgliszczy, spojrzeć na twarze zabitych. — Nie wiadomo – odparł Talal. – Nie mają żadnego sposobu, by się do‐ wiedzieć, że ci, których wysłali w pościg za tobą, nie żyją. — Muszą mieć jakąś procedurę – powiedziała Annick. – Dwa dni, trzy dni, zanim wyruszą na poszukiwania albo się wycofają. Laith przewrócił oczyma. — Annick, może cię zdziwi odkrycie, że istnieją ludzie, którzy nie są więźniami procedur. Prawdę mówiąc, mogą nie mieć żadnego planu. — To dlatego byśmy ich pozabijali, gdyby doszło do walki – stwierdziła snajperka lodowatym tonem. Valyn pokręcił głową. — Nie dojdzie do walki. Tam w dole jest siedemdziesięciu, może osiem‐ dziesięciu ludzi… Ciche, lecz soczyste przekleństwa dobiegły zza ich pleców, przerywając wypowiedź Valyna. — A to ci zasrany, pieprzony przez Hulla sukinsyn – parsknęła Gwenna, podnosząc się za skarpą i zamierając w niskim przysiadzie. – Ten skurwiel… Valyn odwrócił się do niej. — Mów ciszej. Rudowłosa dziewczyna zbyła te słowa lekceważącym gestem. — Są ćwierć mili stąd, Valynie, a wiatr wieje w inną stronę. Mogłabym wyryczeć tutaj całą pieprzoną pieśń bojową Kettralu, a oni nic by nie usły‐ szeli. To niepodporządkowanie również zdumiało Kadena. Żołnierze, których pamiętał z Pałacu Brzasku, salutowali na każdym kroku i byli wzorem kar‐ ności. Chociaż wydawało się, że w tym, co się tyczy Skrzydła, Valyn ma roz‐ strzygające słowo, to jego żołnierze nie zamierzali we wszystkim mu ulegać. Zachowanie Gwenny wręcz graniczyło z niesubordynacją. Kaden zauważał niekiedy irytację malującą się na twarzy brata, napięcie wokół oczu, zaci‐ śnięte szczęki. — O jakim sukinsynu mowa? – zapytał Laith. – Dziwnie pełno ich wokół ostatnimi czasy. — O tym pieprzonym kutasie Adivie – odparła Gwenna, ruchem głowy wskazując na północny zachód. – O tym nadętym luzaku z opaską. — To radca Mizranu – wtrącił spokojnie Kaden.
Stanowisko to, cywilne, nie wojskowe, było jednym z najwyższych w ce‐ sarstwie. Kaden zdziwił się więc, jeszcze zanim dowiedział się o zdradzie, że człowiek ten przybył z oddziałem aedoliańczyków. Teraz natomiast był to kolejny dowód, jakby trzeba było ich więcej, że spisek zalągł się w najwyż‐ szych kręgach władzy w Pałacu Brzasku. — Nieważne, jakie ma zadanie – odparła Gwenna. – W każdym razie jest tutaj i pieszo przedziera się nędzną dróżką przez góry. Ominął naszego ptaka najwyżej o kilkaset kroków. Valyn wciągnął powietrze przez zęby. — No tak, można się było domyślić, że przeżył, kiedy nie znaleźliśmy jego ciała. A teraz wiemy, gdzie jest. Żadnego śladu Balendina? Gwenna pokręciła głową. — To już przynajmniej coś – orzekł Valyn. — Czy rzeczywiście? – spytał Laith. – Z tej dwójki Balendin jest chyba groźniejszy. — Dlaczego tak sądzisz? – spytał Kaden. Laith zamilkł. — To kettralowiec – odparł w końcu, jakby to tłumaczyło wszystko. – Trenował z nami. Poza tym jest krwiopijcą. — Adiv też jest krwiopijcą – wtrącił Talal. – To dzięki temu nie stracili w górach tropu Kadena, gdy go ścigali. — Myślałem, że używali do tego tych wrednych pająków – odrzekł Laith. Talal skinął głową potakująco. — Ale ktoś musiał się z nimi komunikować i nimi kierować. — Teraz to już bez znaczenia – powiedział Valyn. – Póki co, Adiv jest tu‐ taj, a Balendina nie ma. Pracujmy z tym, co mamy. — Mam go na celu – rzuciła krótko Annick. W trakcie tej rozmowy snajperka podkradła się cicho do osłoniętej prze‐ strzeni między dwoma głazami i do połowy napięła cięciwę. Kaden ostrożnie wyjrzał ponad wzniesieniem. Zrazu nic nie dostrzegł, lecz później, w odległości trzystu kroków, zauważył postać zdążającą dnem płytkiego parowu. Z tej odległości nie mógł wyraźnie rozróżnić twarzy rad‐ cy, jednak czerwony płaszcz, mankiety i kołnierz, wybrudzone, lecz wciąż połyskujące złotem, nie budziły wątpliwości. — Osiągnął niezły czas – zauważył Talal. — Miał noc, dzień, jeszcze jedną noc i ranek – zauważyła pogardliwie Gwenna. – To nie więcej niż siedemdziesiąt mil od miejsca, gdzie go zostawi‐ liśmy. — Jak rzekłem: to niezły czas – stwierdził Talal. — Myślisz, że oszukiwał? – zapytał Laith. — Myślę, że jest krwiopijcą – powiedział Talal. — No… tak – przyznał Laith, szczerząc zęby w uśmiechu. — Następnym razem, gdy będziesz w opałach, przypomnij mi, żebym
nie „oszukiwał” – skwitował Talal, patrząc nań chłodno. — Zdjąć go? – spytała Annick. Cięciwa łuku dotykała już policzka i choć wysiłek musiał być potężny, Annick stała nieporuszona jak kamień. Kaden wyjrzał jeszcze raz. Z tej odległości ledwo mógł dostrzec opaskę za‐ słaniającą oczy Adiva. — Czy to nie za daleko? — Nie. — Strzelaj, Annick – powiedział Valyn i zwrócił się do Kadena: – Ona tra‐ fi. Nie wiem jak, ale trafi. — Czekamy – odparła po chwili snajperka. – Przechodzi teraz za skałą. Kaden przeniósł wzrok z Annick na Valyna, a potem spojrzał w stronę wąskiego przelotu między głazami, gdzie zniknął Adiv. Po godzinach leże‐ nia na brzuchu, obserwowania i wyczekiwania, nagle wszystko zaczęło się dziać zbyt prędko. Spodziewał się, że po tym długim czekaniu nastąpi chwi‐ la zastanowienia, omówienia faktów i wyciągnięcia wniosków, jakaś wy‐ miana myśli. Nieoczekiwanie jednak, bez żadnej wstępnej dyskusji, miał zginąć człowiek, co prawda zdrajca i morderca, ale jednak człowiek. Kettralowcy jednak nie przejmowali się tym zbytnio. Gwenna z Valynem wyglądali zza skały; mistrzyni od demolki z niecierpliwością, Valyn spokoj‐ nie i z uwagą. Laith natomiast próbował zakładać się z Talalem. — Stawiam srebrny księżyc, że zabije go pierwszym strzałem. — Nie będę nic stawiał przeciwko Annick – odparł krwiopijca. Lotnik zaklął i odparł: — A ile dasz, jeżeli postawię na drugą stronę? Dziesięć do jednego, że spu‐ dłuje? — Raczej pięćdziesiąt – rzucił Talal i zapatrzył się w niebo, oparłszy ogo‐ loną głowę o kamień. — Dwadzieścia. — Nie – powiedział Kaden. — Dobra. Dwadzieścia pięć. — Nie będzie zakładów – rzekł Kaden, kładąc dłoń na ramieniu Valyna. – Nie zabijajcie go. Valyn odwrócił wzrok od dalekiej dolinki i spojrzał na Kadena. — Dlaczego? — Och, na słodką miłość Shaela – warknęła Gwenna. – Kto w końcu do‐ wodzi tym Skrzydłem? Valyn nie odpowiedział na jej pytanie. Zamiast tego utkwił swoje czarne oczy w oczach Kadena, jakby spijając z nich światło. — To Adiv stoi za tym wszystkim, wasza promienność – powiedział. – On i Ut. To oni zabili mnichów i próbowali zabić ciebie, nie wspominając o tym, że musieli też maczać palce w zabójstwie naszego ojca. Skoro Uta już nie ma, głównym dowódcą tych na dole jest Adiv. Zabijając go, utniemy łeb
bestii. — Mam go znowu – mruknęła Annick. — Nie strzelaj – rzucił Kaden, kręcąc głową i próbując zebrać myśli. Przed kilkoma laty, gdy próbował złapać uciekającą kozę, stracił oparcie pod nogami nad brzegiem Białej Rzeki, ześliznął się ze skały i wpadł do wody. Zdołał jakoś utrzymywać głowę nad powierzchnią wartkiego nur‐ tu, żeby od czasu do czasu zaczerpnąć powietrza i omijać wystające głazy. Wiedział, że ma przed sobą tylko ćwierć mili, żeby wydostać się z rzeki, za‐ nim ta spłynie wodospadem z urwiska. Natychmiastowość zdarzeń, nie‐ możność odczekania, zastanowienia się, absolutna konieczność działania przeraziły go, a kiedy w końcu złapał jakąś złamaną gałąź i wygramolił się z wody, legł, dygocąc, na brzegu. Shinowie nauczyli go wiele na temat cier‐ pliwości, ale nic na temat pośpiechu. Teraz, gdy poczuł na sobie wzrok całe‐ go Skrzydła, gdy patrzył, jak natarty węglem grot strzały Annick wciąż mie‐ rzy w Adiva, miał to samo okropne wrażenie presji i pośpiechu. — Jeszcze parę sekund i znajdzie się w obozie. Wtedy trudniej będzie go zdjąć – powiedziała Annick. — Dlaczego? – zapytał Valyn, wpatrując się w Kadena. – Dlaczego chcesz darować mu życie? Kaden powstrzymał wir myśli, ukierunkował je i spróbował ubrać w sło‐ wa. Nie będzie miał drugiej okazji, by wyrzec to, co chciał powiedzieć. Raz wypuszczona strzała nie zawróci w locie. — Wiemy o nim – zaczął powoli. – Potrzebujemy go. W Annurze będzie‐ my mogli go obserwować i przekonać się, z kim będzie się kontaktował i rozmawiał. Komu będzie ufał. Pomoże nam wykryć cały spisek. — Jasne – parsknęła Gwenna. – A po drodze zamorduje jeszcze parę tuzi‐ nów ludzi. — Tracę cel – powiedziała Annick. – Decydujcie teraz. — Och, na Shaela – burknął Laith. – Zabijcie go wreszcie. O szczegółach możemy pogadać później. — Nie – powtórzył spokojnie Kaden, chcąc, by jego brat spojrzał nieco dalej w przyszłość i zrozumiał jego logikę. – Jeszcze nie. Valyn długo mierzył Kadena spojrzeniem, zaciskając szczęki i mrużąc oczy. W końcu skinął głową. — Odłóż broń, Annick. Otrzymaliśmy rozkaz.
2
P
lan to może zbyt wielkie słowo – powiedziała Pyrre, opierając się pleca‐ mi o wielki głaz. Odchyliła głowę i zamknęła oczy. – Wolę myśleć, że mamy coś w rodzaju ogólnej skłonności. Wrócili z klasztoru i bez przeszkód połączyli się z resztą grupy w ukry‐ tym wąwozie, gdzie rozbili obóz. Kettralowcy sprawdzali i czyścili broń, obaj mnisi siedzieli na kamieniu ze skrzyżowanymi nogami, a Triste obma‐ cywała palcami strup pokrywający długą ranę na policzku i wodziła wzro‐ kiem po wszystkich, jakby nie była pewna, komu może zaufać. Valyn przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, dziwiąc się, jakim zrządze‐ niem losu ta delikatna i pociągająca młoda kobieta trafiła w pułapkę wraz z żołnierzami i mnichami. Kaden wspomniał, że była konkubiną. Adiv ofia‐ rował ją Kadenowi jako dar, który miał odwrócić uwagę cesarza, gdy aedo‐ liańczycy przygotowywali się do zamordowania go. Z pewnością nie należa‐ ła do spisku, ale tak czy inaczej odciągała uwagę od innych spraw. Choć Va‐ lyn miał uczucie, że mógłby patrzeć na nią w nieskończoność, to były też inne osoby, które należało obserwować. Z wysiłkiem przeniósł spojrzenie na Pyrre Lakatur. Patrzył na nią, próbując odgadnąć jej nastawienie. Zawsze sobie wyobra‐ żał, że Czaszkowiercy są jakimś posępnym odpowiednikiem Kettralu – ubra‐ ni w czerń, uzbrojeni w miecze, zabójczo skuteczni. A przynajmniej spodzie‐ wał się, że kapłani Władcy Grobów są potężnie zbudowani. Pyrre jednak wy‐ glądała bardziej na zblazowaną małżonkę jakiegoś atrepa. Na jej palcach błyszczały pierścienie, włosy miała związane z tyłu barwną wstążką, dzięki czemu mniej widoczne były pasemka siwizny na skroniach, a jej tunika i rajtuzy, choć mocno sfatygowane po przejściach ostatniego tygodnia, mia‐ ły elegancki krój, podkreślający kształt ciała. Nie wyglądała na zabójczynię, a przynajmniej nie na pierwszy rzut oka, choć kiedy patrzyło się uważniej, były pewne oznaki: swoboda, z jaką ujmowała nóż, stale jednak gotowa zmienić chwyt; sposób, w jaki siadała, starając się zawsze mieć za plecami skałę lub głaz; obojętność, z jaką patrzyła na rozlew krwi w ostatnich dniach. A poza tym był jeszcze jej zapach. Valyn wciąż jeszcze nie znajdował słów
na określenie rozmaitych doznań, jakie stały się jego udziałem po wyjściu z Jamy Hulla. Jajo slarny go zmieniło; jaja slarn zmieniły ich wszystkich. Taki zresztą był cel końcowej próby w Kettralu, powód, dla którego wysyła‐ no kadetów w głąb ciemnych jaskiń na wyspie Irsk, gdzie mieli walczyć z potwornymi gadami, aby zdobyć ich jaja. Jaja te były odtrutką na jad slarn, ale ich działanie było znacznie głębsze. Podobnie jak reszta kettralowców, wszyscy żołnierze ze Skrzydła Valyna potrafili teraz widzieć o zmroku i sły‐ szeć dźwięki na granicy słyszalności. Byli mocniejsi niż przedtem, twardsi, jakby giętkość i żylastość ciał gadów przeszła w ich ciała. A jednak tylko Va‐ lyn znalazł czarne jajo, pilnie strzeżone przez samego slarnowego króla. Tyl‐ ko on wypił czarną, smolistą ciecz, która zniwelowała straszliwe działanie jadu. Wciąż usiłował zrozumieć przemianę, jaka się w nim dokonała. Podob‐ nie jak inni, przekonał się, że polepszył mu się i wysubtelnił słuch i wzrok. Mógł teraz z odległości stu kroków usłyszeć grzechot małych kamyczków u stóp urwiska i trzepot lotek kołującego nad głową jastrzębia. No i było jeszcze coś. Czasami w jego sercu budziła się jakaś zwierzęca furia i pragnął nie tylko walczyć i zabijać, nie tylko zwyciężać, ale rozszarpywać, ciąć, zada‐ wać ból. Po raz setny już chyba wspomniał slarny, które okrążyły go w jaski‐ ni, ich ostre pazury drapiące skałę. Skoro stały się częścią jego oczu i uszu, to czy nie stały się też częścią jego umysłu? Porzucił te myśli i skupił się na zabójczyni. Zapach nie był tutaj właści‐ wym słowem. Jego węch był teraz bardziej wyczulony, to pewne. Z odległo‐ ści dwóch kroków wyczuwał oczywiście zapach potu i włosów tej kobiety, ale delikatne doznanie, który pojawiło się na obrzeżach jego zmysłów, nie było zapachem. A raczej było, ale też czymś więcej. Niekiedy zdawało mu się, że traci rozum, wyobrażając sobie, że jest wyposażony w dodatkowe zmy‐ sły, ale to nowe doznanie nie było wymysłem: mógł teraz węszyć emocje – gniew, głód, strach i nieskończenie liczne odcienie innych uczuć. W powie‐ trzu zawisł piżmowy zapach strachu i nerwowego napięcia. Wszyscy w ich zmęczonej grupie czuli lęk, przynajmniej w jakimś stopniu. Wszyscy prócz Rampuriego Tana i Czaszkowierczyni. Według Kadena Pyrre przybyła do Ashk’lanu, ponieważ ktoś jej zapłacił, by odbyła tę podróż i ratowała mu życie. I rzeczywiście, uratowała Kadena kilkakrotnie. Pomimo pewnej skłonności do drażnienia Tana i kettralow‐ ców była wspaniałym sprzymierzeńcem. Jak bardzo można jednak zaufać sojusznikowi, który jest lojalny tylko wobec Władcy Grobów? Jak dalece można ufać kobiecie, która, sądząc po jej zapachu i zachowaniu, pozostaje zupełnie obojętna wobec śmierci? — Mam plan – stwierdził Kaden, spoglądając kolejno na Pyrre, Tana i Va‐ lyna. Valyn stłumił jęk.
† Poprzedniej nocy, po uwiązaniu ptaka i trzykrotnym obejściu obozu, po dwukrotnym sprawdzeniu, ku wielkiej irytacji Gwenny, wszystkich kre‐ tów i trzepaczy minujących wejścia na przełęcz, Valyn wdrapał się na szczyt wielkiego, ostrego odłamu skały sterczącego nieopodal. Częściowo chodziło mu o znalezienie wyższego miejsca, z którego miałby dobry widok na wszystko, a częściowo o to, by się odizolować i w spokoju przemyśleć zdarzenia ostatnich dni i własną rolę w tych brutalnych zmaganiach. Kaden znalazł go tam dopiero wtedy, gdy zmrok zapadł nad wschodnimi szczyta‐ mi. — Nie wstawaj – powiedział, wspinając się na skałę. – Jeśli zaczniesz mi się teraz kłaniać, to przysięgam, że zrzucę cię z tej góry. – Jego głos był ci‐ chy i zmęczony. Valyn spojrzał na niego, zawahał się na moment, a później skinął głową, skupiając ponownie wzrok na trzymanym na kolanach mieczu. Już od do‐ brej godziny pracował nad nim osełką, gładząc go starannie, powolnymi po‐ ciągnięciami. — Siądź, proszę – powiedział, wskazując miejsce – wasza pro… — Tego też nie mów – jęknął Kaden i usiadł ze skrzyżowanymi nogami na samej krawędzi głazu. – Zachowaj to na okazje, gdy inni słuchają. — Jesteś jednak cesarzem – mruknął Valyn. Kaden nic nie powiedział. Po kilku kolejnych ruchach osełką Valyn pod‐ niósł wzrok i zobaczył, że brat wpatruje się z uwagą w leżącą w dole dolinę. Dno wąwozu skrywał już głęboki cień, lecz zachodzące słońce oświetlało krwawym blaskiem jego odległą krawędź. — Jestem – odrzekł Kaden po dłuższym milczeniu. – Niech Intarra ma nas wszystkich w opiece, jestem cesarzem. Valyn zawahał się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Dwa dni temu, podczas walki, Kaden był zimny jak lód, spokojny i gotowy jak wszyscy kettralowcy. Ta pewność najwyraźniej jednak zniknęła. Valyn widywał już podobne rze‐ czy na Wyspach, gdy weterani po dwudziestu latach służby wracali z uwień‐ czonych sukcesem misji i rozsypywali się kompletnie z chwilą, gdy postawi‐ li stopę na Qarsh. Chodziło chyba o to, że znów byli bezpieczni, znów, po tak bliskim obcowaniu ze śmiercią, byli żywi. I ci wspaniali żołnierze, którzy przez długie dni wytrzymywali wszystkie trudy, tańczyli jak wariaci albo siadali na ziemi i łkali bądź upijali się w sztok na Hook. Nie ma wstydu, jeśli płaczesz we własnym łóżku, mawiali kettralowcy. Resz‐ ty można było się domyśleć, bo była oczywista: możesz płakać, ile zechcesz, w swoim łóżku, pod warunkiem że po jednym lub dwóch dniach się podnie‐ siesz, a kiedy wstaniesz i wyjdziesz, to znowu będziesz najgroźniejszym, naj‐ szybszym i najbardziej brutalnym sukinsynem na czterech kontynentach. Trudno było odgadnąć, czy Kaden miał tego rodzaju odporność i takie zde‐
cydowanie. — Jak się czujesz? – zapytał Valyn. Było to głupie pytanie, ale każda roz‐ mowa od czegoś musi się zacząć, a Kaden wyglądał tak, jakby miał zamiar przesiedzieć całą noc ze skrzyżowanymi nogami, nie odzywając się ani sło‐ wem. – Po tym wszystkim, co tu przeszliśmy? Valyn widywał już setki trupów podczas treningów i nauczył się patrzeć na odrąbane nogi i ręce oraz zakrzepłą krew, tak jak ktoś inny, niewyszkolo‐ ny w Kettralu, patrzyłby na plaster wołowiny albo wypatroszony drób. Czerpał nawet pewną satysfakcję z oglądania pobojowisk i rozumienia skut‐ ków przemocy. Jak pisał Hendran w swojej Taktyce: Im kto bardziej martwy, tym uczciwszy się staje. Kłamstwo jest słabością żywych. Była w tym jakaś prawda, lecz Kaden nie ćwiczył się w grzebaniu wśród trupów, a już zwłasz‐ cza trupów swoich przyjaciół i współbraci mnichów. Widok porąbanych i spalonych ciał, nawet z dużej odległości, musiał być przejmujący. Kaden odetchnął powoli, zadrżał, a potem się uspokoił. — To nie ci starsi mnisi mnie martwią – powiedział w końcu. – Oni wszyscy osiągnęli vaniate, znaleźli sposób uciszenia lęku. Valyn pokręcił głową. — Nikt nie zdoła uciec od lęku. Nie całkowicie. — Ci ludzie by cię zdumieli – odrzekł Kaden, patrząc nań z powagą. – Jed‐ nakże dzieci, a zwłaszcza nowicjusze… – Zamilkł. Gdy słońce zaszło, zerwał się wiatr. Dął wokół, łopotał odzieżą i rozwie‐ wał włosy, szarpał szatą Kadena, grożąc zepchnięciem go ze skały. Kaden jednak nie zwracał na to uwagi. Valyn zastanawiał się, co mu powiedzieć, jak go pocieszyć, lecz nic nie wymyślił. Nowicjusze Shinów zginęli, a jeśli w czymkolwiek przypominali swoich rówieśników, zwykłych chłopców, zginęli w bólu i przerażeniu, zszokowani, zagubieni i nagle zupełnie samot‐ ni. — Zastanawiam się, czy nie powinienem im ustąpić – powiedział Kaden spokojnie. Valyn przez chwilę przestawiał się na ten nowy tok myślenia, lecz zaraz pokręcił przecząco głową. — Nieciosany Tron jest twój – stwierdził zdecydowanie. – Przedtem na‐ leżał do naszego ojca. Nie możesz się poddać z powodu kilku morderstw. — Setek – poprawił go Kaden głosem bardziej stanowczym, niż Valyn się spodziewał. – Aedoliańczycy zabili setki, nie kilku. A tron? Skoro tak mi pil‐ no, by zasiąść na kawałku skały, to tutaj mam ich mnóstwo. – Gestem wska‐ zał otoczenie. – Mógłbym tu zostać. Widoki piękniejsze i nikt więcej nie zo‐ stałby zabity. Valyn spojrzał na miecz i przeciągnął po nim palcem, sprawdzając ostrość. — Jesteś tego pewien? Kaden zaśmiał się bezradnie.
— Oczywiście, że nie jestem pewien, Valynie. Pozwól, że wymienię rze‐ czy, które znam na pewno: ślad cętkowanego niedźwiedzia, kolor sinych ja‐ gód, ciężar wiadra wody… — W porządku – odparł Valyn. – Rozumiem. Niczego nie wiemy na pew‐ no. Kaden przyjrzał mu się uważnie, a ogniste tęczówki jego oczu były tak ja‐ sne, że niemal sprawiały ból. — Wiem tyle, że aedoliańczycy przybyli tu po mnie. Mnisi zginęli z mo‐ jego powodu. — To prawda – odrzekł Valyn – ale nie cała. — Powiedziałeś to jak mnich. — Zabijanie skierowane jest teraz przeciwko tobie, ale nie skończy się wraz z tobą. Pozwól, że powiem ci coś, co dobrze wiem: ludzie są jak zwie‐ rzęta. Popatrz, gdzie tylko zechcesz: na Antherę i Krwawe Miasta, na plemio‐ na z dżungli z okolic Pasa i na pieprzonych Urghulów, niechaj ich Shael po‐ rwie. Ludzie zabijają, żeby zdobyć władzę, zabijają, żeby zachować władzę, i zabijają, gdy myślą, że mogą utracić władzę, co niemal zawsze się spraw‐ dza. Jeśli nawet my dwaj będziemy się trzymać od tego z dala, jeśli nawet obaj umrzemy, to zawsze będą kogoś ścigać. Odkryją nowe zagrożenie, nie spodoba im się czyjś głos, osoba nosząca nie takie imię albo mająca nie taką skórę. Może będą ścigać bogatych dla ich pieniędzy albo wieśniaków dla zbiorów ryżu, może Bascanów, bo są zbyt czarni, albo Breatanów, bo są zbyt bladzi. To bez znaczenia. Ludzie, którzy są gotowi mordować mnichów, za‐ biją każdego. Szkoliłem się wśród takich sukinsynów. Nie cofną się tylko dlatego, że ty się poddasz. To ich tylko mocniej podkręci. Rozumiesz? Valyn zamilkł, a słowa na jego ustach zamarły równie szybko, jak popły‐ nęły. Uświadomił sobie, że dyszy. Krew tętniła mu w skroniach, a dłonie za‐ cisnęły się w pięści tak mocno, że zabolały. Kaden go obserwował. Patrzył tak, jak patrzy się na dzikie zwierzę, ostrożnie, nie będąc pewnym jego za‐ miarów. — Znajdziemy go – powiedział w końcu. — Kogo? — Tego krwiopijcę z Kettralu. Balendina. Tego, który zamordował twoją przyjaciółkę. Znajdziemy go i zabijemy. Valyn spojrzał zdumiony. — Nie o sobie mówiłem – powiedział. – Przedstawiłem tylko swój punkt widzenia. — Wiem – odparł Kaden. Nagle przestał wątpić. W jego płonących oczach znów pojawił się dystans, jakby patrzyły na Valyna z odległości wie‐ lu mil. – Wiem, że nie mówiłeś o sobie. Siedzieli chwilę w milczeniu, wsłuchując się w grzmot lawiny kamieni, dobiegający zza górskiego grzbietu. Był jak seria wybuchów, jak wybuchy ładunków Kettralu, tylko głośniejsze. Ogromne głazy wielkości domów, ob‐
luzowane przez zimowy lód, rozpryskiwały się na kawałki na skalistym zbo‐ czu daleko w dole. — No, dobrze – rzucił Valyn nieufnie. – Dość gadania o przesiedzeniu czasu walki na górskim głazie. Kaden pokręcił głową. — W porządku. Jaki więc mamy plan? Po prawdzie Valyn wysłuchał go już raz, przynajmniej w ogólnym zary‐ sie, ale miał nadzieję, że przez długi dzień i noc wywietrzeje on Kadenowi z głowy. Kiedy jednak spojrzał na brata uważniej, ta nadzieja się rozwiała. — Tak jak ci rzekłem – odrzekł Kaden. – Rozdzielamy się. Ja i Tan rusza‐ my do Ishienów… — Ishienowie – wtrącił Valyn, kręcąc głową. – Grupa mnichów jeszcze bardziej tajemnicza i dziwaczna od Shinów. Zgromadzenie fanatyków, któ‐ rych nigdy nawet nie spotkałeś. — Wiedzą o Csestriimach – odpowiedział Kaden. – Ścigają Csestriimów. To ich zadanie, do tego został powołany ich zakon. Ludziom się zdaje, że wszystkie te stare opowieści o wielusetletnich wojnach, o ludziach wal‐ czących o życie przeciwko armiom nieśmiertelnych, pozbawionych uczuć wojowników to zwykły mit. Ishienowie tak nie myślą. Dla nich wojna się nie skończyła. Wciąż walczą. Jeśli mam przeżyć, jeśli mamy zwyciężyć, mu‐ szę poznać, co oni wiedzą. Valyn pochylił się nad osełką, szlifując stal znacznie mocniej, niż zamie‐ rzał. Przyleciał tu ze swoim Skrzydłem po Kadena, rzucając na szalę wszyst‐ ko. Porzucili swoje miejsce na Wyspach i lata treningu. Do tego czasu zostali już zdradzeni, pojmani i niemal zabici, a istniało spore prawdopodobień‐ stwo, że nim to wszystko się zakończy, niejedno z nich zginie. To było zro‐ zumiałe. Wszyscy rozumieli, o jaką grają stawkę. Już przed laty przysięgali, że gotowi będą zginąć za cesarza. Ale pozwolić Kadenowi się oddalić, otrzy‐ mać rozkaz stania z boku, gdy on będzie stawiać czoło niebezpieczeństwu, wydawało się nie tylko poniżające, ale i głupie. Wszystko to działało Valyno‐ wi na nerwy. — Twój przyjaciel mnich nie wydaje się cenić tego planu zbyt wysoko, a on chyba spędził jakiś czas wśród tych drani, co? Kaden westchnął głęboko. — Rampuri Tan był jednym z Ishienów, zanim przystał do Shinów. Przez długie lata. — A potem od nich odszedł – zauważył Valyn, kładąc nacisk na ostatnie słowo. – I raczej nie zachwyca się tą ich prywatną wojną. — To nie jest prywatna wojna – odparł Kaden. – Już nie. Nie, jeśli to Cse‐ striimowie zabili naszego ojca. — W porządku – odrzekł Valyn. – Rozumiem. Lećmy więc razem. Moje Skrzydło może cię osłaniać, gdy będziesz dowiadywał się tego, co musisz wiedzieć. Potem polecimy razem do Annuru.
Kaden zawahał się, a później pokręcił głową. — Nie wiem, jak długo będę u Ishienów, a chcę, żebyś jak najprędzej do‐ tarł do Annuru. Nie mamy pojęcia, co się dzieje w stolicy. — Wiemy, że ten kapłan, Uinian, siedzi w więzieniu za zamordowanie naszego ojca – stwierdził Valyn. — Ale co to oznacza? Valyn zaśmiał się ponuro. — No cóż, albo Uinian go zabił, albo nie. Może jest Csestriimem, a może nie. Jeżeli jest zamieszany w zabójstwo, to albo działał sam, albo nie. Domy‐ ślam się, że musiał mieć jakąś pomoc, co by wyjaśniało, jak zdołał przekaba‐ cić Tarika Adiva i Micijaha Uta i przeciągnąć na swoją stronę przynajmniej jedno Skrzydło Kettralu. A może wszyscy oni doznali nagłego przypływu uczuć religijnych. – Pokręcił głową. – Trudno ocenić sytuację, siedząc na tym głazie. — To dlatego potrzebuję cię w Annurze – rzekł Kaden. – Żeby móc ocenić, gdy wrócę, z czym mam do czynienia. Valyn patrzył na brata. Pierwsze gwiazdy zabłysły na wschodnim niebo‐ skłonie, lecz oczy Kadena płonęły jaśniej i były jedynym prawdziwym świa‐ tłem w tych wielkich górach. W sposobie, w jaki siedział, w jaki się poruszał lub trwał w bezruchu, było jednak coś jeszcze, czego Valyn nie potrafił po‐ jąć… — To nie jest jedyny powód – stwierdził w końcu. – Potrzebujesz nas w Annurze, ale to nie wszystko. Chodzi o coś jeszcze. Kaden pokręcił głową z żalem. — A podobno tylko ja jestem taki spostrzegawczy… — Co to takiego? – nalegał Valyn. Kaden zawahał się, a potem wzruszył ramionami. — Są jeszcze bramy – powiedział w końcu. – Kenta. Powinienem umieć się nimi posłużyć. To przede wszystkim dlatego mnie tu przysłano, ale mu‐ szę je wypróbować. Muszę wiedzieć. — Bramy? — Cała ich sieć, zbudowana przez Csestriimów przed tysiącami lat i roz‐ rzucona po wszystkich kontynentach. – Znowu się zawahał. – Może ponad kontynentami, nie wiem dokładnie. Wchodzi się przez jedną bramę, a wy‐ chodzi przez drugą setki mil dalej. Tysiące mil. Były bronią Csestriimów, a później powierzono je nam, Malkeenianom, abyśmy ich strzegli. Przez chwilę Valyn patrzył na niego w osłupieniu. — Powoli – powiedział w końcu, próbując doszukać się sensu w tym, co usłyszał, i starając się dostrzec możliwe konsekwencje. Starożytne bramy Csestriimów, portale łączące kontynenty… To brzmiało jak szaleństwo, ale od czasu opuszczenia Wysp niemal wszystko trąciło szaleństwem. – Wróć i opowiedz wszystko od początku. Kaden zamilkł, aby zebrać myśli, a później opowiedział zdumionemu Va‐
lynowi wszystko: o Niemym Bogu, o krwiopijcach Atmanich, o wielkiej wojnie ludzkości i o założeniu cesarstwa. Opowiedział też o vaniate, tym niezwykłym transie, którego Shinowie nauczyli się od Csestriimów, a Ka‐ den od Shinów, i o unicestwieniu, które groziło każdemu, kto zechce korzy‐ stać z bram, nie osiągnąwszy vaniate. Według Kadena Annur dysponował wielką siecią kenta i wszystko zależało od cesarzy, umiejących się nią posłu‐ żyć lub nie. Miało to głęboki strategiczny sens. Kettral miał przewagę nad wrogami, bo ptaki pozwalały mu przemieszczać się szybciej, wiedzieć wię‐ cej, pojawiać się tam, gdzie się go nie spodziewano. Bramy, jeśli rzeczywiście istniały, mogły okazać się znacznie potężniejszym narzędziem. Jeśli istniały. I jeśli działały. — Widziałeś którąś? – zapytał Valyn. – Albo czy widziałeś, jak ktoś inny z nich korzysta? Kaden pokręcił głową. — Ale gdzieś niedaleko w górach jest jakieś kenta, które prowadzi do Ishienów. Już wcześniej pytałem o to Tana. Valyn rozłożył ręce. — Jeśli nawet to prawda i brama działa tak, jak opowiada mnich, to może cię ona zabić. — Lepszym słowem jest „unicestwić”, ale tak. Valyn wsunął miecz z powrotem do pochwy i wcisnął mały kamień oseł‐ ki do kieszonki przy pasie. Wiatr był zimny, przenikliwy, a gwiazdy były jak odpryski lodu rozrzucone po czystym nocnym niebie. — Nie pozwolę ci na to – powiedział spokojnie. Kaden potaknął skinieniem głowy, jakby się tego spodziewał. — Nie możesz mnie powstrzymać. — Owszem, mogę. Cała sprawa trąci szaleństwem, a ja wiem o tym co nieco. – Tu zaczął wyliczać problemy na palcach. – Twój mnich jest, deli‐ katnie mówiąc, bardzo tajemniczy; te bramy mają moc niszczenia całych ar‐ mii; Ishienowie zaś, choć wiele o nich nie wiemy, sprawiają wrażenie obse‐ syjnych maniaków. To zła decyzja, Kadenie. — Czasem nie ma dobrych decyzji. Skoro mam przeszkodzić Csestrii‐ mom i zacząć rządzić w Annurze, potrzebuję Ishienów i bram. — Możesz zaczekać. — Żeby nasi wrogowie przegrupowali siły? – Kaden spojrzał na niego uważnie. Valyn słyszał oddech brata, czuł zapach zaschłej krwi na jego skó‐ rze i wilgotnej wełny jego szaty, a pod tym wszystkim było coś niepokorne‐ go i niezłomnego. – Doceniam twoją troskę o moje bezpieczeństwo – ciągnął Kaden, kładąc dłoń na ramieniu brata – ale nie mogę ci ulec, chyba że chce‐ my zamieszkać w tych górach na zawsze. Każda obrana droga wiąże się z ry‐ zykiem. To przychodzi wraz z władzą. Od ciebie nie potrzebuję bezpieczeń‐ stwa, tylko wsparcia. Tan we mnie wątpi. Pyrre podważa moje słowa. Twoi ludzie ze Skrzydła myślą, że jestem nieporadnym, naiwnym odludkiem. Po‐
trzebuję ciebie i twojego wsparcia. Spojrzeli sobie w oczy. Plan był szalony, lecz Kaden nie mówił jak szale‐ niec. Był gotów do działania. Poirytowany Valyn odetchnął głęboko. — Może jednak posiedzimy sobie na tej skale, a Csestriimowie będą rzą‐ dzić w Annurze? Kaden się uśmiechnął. — Zniechęciłeś mnie do tego. † — Plan polega na tym – oznajmił Kaden, tocząc spojrzeniem po twarzach z większą powagą, niż Valyn mógł się spodziewać – że ja i Tan wyruszamy do najbliższego kenta, podobno jest jakieś na północny wschód stąd. Poleci‐ my tam wszyscy. Tan i ja wejdziemy tam, żeby dotrzeć do Ishienów, a reszta grupy poleci do Annuru. Kiedy już znajdziecie się w mieście, będziecie mogli nawiązać kontakt z naszą siostrą Adare i wybadać, co wie. Ja i Tan spotka‐ my się z wami w stolicy, w kapitularzu Shinów. — Z mego doświadczenia wynika, że plany stają się trochę trudniejsze wraz z kolejnymi „jak” i „jeśli” – przeciągle powiedziała Pyrre. — Dlaczego po prostu wszyscy nie przejdziemy przez to pieprzone kentacoś? – zapytała Gwenna. Skrzydło Valyna powitało opowieść Kadena o bramach najpierw z rozba‐ wieniem, potem ze sceptycyzmem, a wreszcie z nieufnością. Valyn, choć ro‐ zumiał tę reakcję, obiecał jednak Kadenowi wsparcie. — Gwenna… – zaczął. — No nie! – krzyknęła, zwracając się ku niemu. – Jeśli te rzeczy istnieją naprawdę, to, na Hulla, możemy dzięki nim zaoszczędzić kupę czasu. Nie je‐ dzą tyle co ptaki, a zapewne też nie srają… — Kenta by was unicestwiło – powiedział Tan, przerywając jej w pół zda‐ nia. Pyrre uniosła brwi. — To straszne. Wygląda fascynująco, ale taki plan nie wchodzi w grę. Mój kontrakt mówi, że mam zapewniać Kadenowi bezpieczeństwo. Bycie niańką jego brata może być całkiem miłe, ale nie po to przejechałam połowę Vash. Valyn zignorował szyderstwo. — Cesarz postanowił – stwierdził. – Naszą rzeczą jest słuchać. Był przekonany do prawdziwości tych słów, lecz nie rozwiały one jego złych przeczuć. Rozkazy, napomniał się w duchu. Wykonujesz rozkazy. Podczas pobytu na Wyspach rozkazy nie były dla niego wielkim proble‐ mem. Był wówczas kadetem, a rozkazujący mu ludzie zasłużyli na to prawo, o czym po stokroć świadczyły ich blizny. Kaden jednakże, choć był prawo‐
witym cesarzem, nie był żołnierzem; nie przeszedł szkolenia i nie miał wła‐ ściwych instynktów. Pozwolenie mu na uczestnictwo w rekonesansie do Ashk’lanu było taktycznym błędem. Błędem Valyna. Kaden nie tylko pod‐ ważył kluczową decyzję, ale zrobił to w szkodliwy sposób. Adiv przez niego przeżył. Valyn stłumił w sobie tę myśl wraz z narastającym gniewem. Kaden był cesarzem, a Valyn nie po to przeleciał dwa tysiące mil, by kwe‐ stionować kiełkujący autorytet brata. — Powiedziałem ci już wcześniej – odezwał się Tan – że Ishienowie nie przypominają Shinów. — O ile pamiętam, nikt nie jest taki jak Shinowie – odparł Kaden. — Uważasz, że przeszedłeś twardy trening? – zapytał mnich. – To była przyjemna rozrywka w porównaniu z tym, co przechodzą Ishienowie. Kro‐ czą inną drogą i mają odmienne metody, które prowadzą do nieprzewidy‐ walnych rezultatów. Nie wiemy, jak zareagują na nasze przybycie. — Byłeś kiedyś jednym z nich – zauważył Kaden. – Znają cię. — Znali – poprawił Tan. – Odszedłem. — Jeśli nie chcesz, żeby nasz niecierpliwy młody cesarz przechodził przez tę bramę, to mu jej nie pokazuj – podsunęła Pyrre, podrzucając nóż i łapiąc go z zamkniętymi oczyma. Kaden obrócił się do Czaszkowierczyni. — A cóż cię obchodzi, co ja zrobię? Pyrre ponownie podrzuciła nóż. — Jak już wyjaśniłam, zapłacono mi, żebym dbała o twoje bezpieczeń‐ stwo. Jeszcze nikt nie wpakował ci noża w brzuch, ale nie nazwałabym tego – wskazała ostrzem otaczające szczyty – bezpieczeństwem. Przynajmniej pod tym względem Valyn i ona byli ze sobą zgodni. — Zwalniam cię zatem z twojej umowy – stwierdził Kaden. — Nie możesz mnie zwolnić – prychnęła Pyrre. – Rozumiem, że twój awans cię ekscytuje, ale ja służę bogu, nie cesarzowi, a Ananshael bez‐ względnie nakazuje przestrzegać umów. — A jakie były warunki twojej umowy? – zapytał w końcu Valyn, który nie potrafił dłużej wytrwać w milczeniu. – Ochrona Kadena w Ashk’lanie? Eskortowanie go do granic cesarstwa? A może to coś stałego, co każe ci dep‐ tać mu po piętach do końca życia, żeby mieć pewność, że nikt nie dźgnie go sztyletem w plecy, gdy będzie jadł pieczoną kaczkę albo uprawiał miłość z przyszłą cesarzową? Nie jestem pewien, czy aedoliańczycy – nie wspomi‐ nając o cesarzowej – będą zachwyceni, gdy po pałacu pałętać się będzie Czaszkowierczyni. Pyrre zaniosła się szczerym gardłowym śmiechem. — Da się chyba zrozumieć, jeśli po ostatnich popisach Gwardii Aedoliań‐ skiej cesarz zapragnie zmiany personelu. – Spojrzała na Kadena z właści‐ wym sobie półuśmieszkiem i uniosła pytająco brwi. Gdy ten nie odpowie‐ dział, wzruszyła ramionami. – Oczywiście nie zamierzam trzepać jego pu‐
chowej kołderki ani masować mu promiennych pośladków. Moje zadanie sprowadza się do dopilnowania, by wrócił do Annuru i bezpiecznie znalazł się w pałacu. Potem nasz wspólny czas, choćby nie wiem jak słodko spędzo‐ ny, dobiegnie końca. Valyn wpatrywał się w kobietę i próbował nie zwracać uwagi na jej bez‐ troskie oblicze, niedbałą brawurę i prosty fakt, że cały czas bawi się nożem, podrzucając go raz za razem. — Kto cię najął? – zapytał. Pyrre uniosła brwi. — To by wiele wyjaśniło. — Już czas, żeby sobie to powiedzieć – dodał Valyn, przesuwając się nie‐ co, aby zwiększyć przestrzeń między sobą a Czaszkowierczynią. Zauważyła ten ruch, złapała nóż i uśmiechnęła się. — Nerwowy? — Ostrożny – odparł. – Czaszkowierczyni zjawia się w Górach Kościa‐ nych, tak daleko od Rassamburu, jak tylko to możliwe, nie wynajmując stat‐ ku. Twierdzi, że przybyła, by strzec cesarza, choć skądinąd wiadomo, że Czaszkowiercy nie okazują lojalności żadnym państwom, królestwom ani religiom, a wierni są tylko swojemu choremu kultowi śmierci. — Choremu – powtórzyła, a w kąciku jej ust błąkał się słaby uśmieszek. – Choremu. Jakie to nieładne. Niektórzy kapłani i kapłanki Ananshaela zabili‐ by cię za te słowa. – Demonstracyjnie plasnęła płazem noża o otwartą dłoń. – Rzeczywiście ciekaw jesteś, jak sprawdzi się twój kettralowy trening prze‐ ciwko komuś lepszemu od tych ślamazarnych aedoliańczyków? Valyn szybkim rzutem oka ocenił dzielący ich skrawek gruntu. Kobieta nie poruszyła się, nie zadała sobie nawet trudu, by usiąść dogodniej, ale szybki ruch jej przegubu posłałby nóż prosto i nieomylnie w pierś Valyna, a on nie miał wielkich złudzeń co do swoich umiejętności wyłapywania noży w powietrzu. Nie pachniała strachem. Jej zapach był zapachem… roz‐ bawienia. — Jestem ciekaw, dlaczego się tu znalazłaś – powiedział, starając się za‐ panować nad gniewem i zachować spokojny ton głosu. – Chciałbym wie‐ dzieć, kto wynajął Czaszkowierczynię, aby strzegła cesarza Annuru. Obserwowała go uważnie, niemal z niecierpliwością, jakby nie mogła się doczekać, kiedy sięgnie po miecz, a później wzruszyła ramionami, oparła głowę o skałę i zamknęła oczy. — Jeszcze nie zgadłeś? – zapytała. Przez głowę Valyna przebiegło kilka pomysłów, ale żaden z nich nie miał wielkiego sensu. Czaszkowiercy byli zabójcami, nie zbawcami. — Mój ojciec – powiedział Kaden. – Najął cię Sanlitun. Pyrre otworzyła oczy i wskazała nań palcem. — Ten wasz nowy cesarz nie jest taki beznadziejny, na jakiego wygląda. Valyn spojrzał na Kadena.
— Dlaczego ojciec miałby posyłać Czaszkowierczynię? — Może dlatego, że w tej pieprzonej Gwardii Aedoliańskiej roiło się od zdrajców i idiotów – zauważyła Gwenna. – Ludzie, których wysłał do cie‐ bie, żeby cię ostrzegli, dali się zabić, a ci, których wysłał do Ashk’lanu, posta‐ nowili zabić Kadena. — To ma sens – powiedział Kaden. – Dziwny sens. Nie wiedział, kto nale‐ ży do spisku, więc starał się zabezpieczyć każde z nas w inny sposób. Wysłał najbardziej zaufanych aedoliańczyków do ciebie, ale któryś musiał się wy‐ gadać. Na mój gust, wysłał też ludzi zupełnie niepowiązanych z cesarską po‐ lityką. Valyn odetchnął powoli i głęboko. To rzeczywiście brzmiało sensownie. Mówiło też wiele o desperacji, z jaką działał Sanlitun. A jednak w przeszłości zdarzało się, że wynajmowano Czaszkowierców, by mordowali cesarzy An‐ nuru. Pokręcił głową. — No tak, mamy zasrane szczęście, że ten ktoś, kto z nami walczy, nie wynajął sobie bandy Czaszkowierców. Pyrre zachichotała. — Ależ wynajął. A kto twoim zdaniem wyrżnął ten statek aedoliańczy‐ ków wysłany Valynowi na pomoc? Valyn spojrzał na nią w osłupieniu. — To wy, hultaje, walczycie tu po obu stronach? — Zabijmy ją – odezwała się Gwenna. – Po prostu ją zabijmy i sprawa za‐ łatwiona. Zabójczyni nie otworzyła oczu, słysząc tę groźbę. — Miło mi poznać młodą kobietę o tak zdecydowanym nastawieniu – powiedziała. – Wolałabym nie ofiarowywać cię bogu tylko dlatego, że dzia‐ łasz pochopnie. Owszem, jesteśmy po obu stronach, jak mówicie, ale to dla‐ tego, że dla czcicieli Ananshaela te strony nie mają znaczenia. Są tylko żywi i martwi. Jeśli umowa każe zabijać, a stoi za nią dość złota, to ją podpisuje‐ my, a dotrzymanie jej jest aktem najwyższego oddania. Jestem zobowiązana dostarczyć Kadena do Annuru, nawet gdybym w trakcie musiała podrzynać gardła innych kapłanów i kapłanek. — W takim razie mój plan jest dobry również dla ciebie. Wrócę do Annu‐ ru wcześniej, a to oznacza, że szybciej zakończysz pracę – stwierdził Kaden. Pyrre pogroziła mu palcem. — Teoretycznie. — Zabójczyni nie ma tu nic do gadania – wtrącił Tan. — Zabójczyni nie zgadza się tym stwierdzeniem – odparowała Pyrre – i powtarza raz jeszcze, że jeśli nie chcesz, by twój nad wiek rozwinięty mło‐ dociany przywódca przeszedł przez tę sekretną bramę, to mu jej nie pokazuj. Przez chwilę zdawało się, że Tan rzeczywiście rozważa tę myśl, potem jednak pokręcił głową.
— Choć jego umysł miota się jak umysł zwierzęcia, to on sam zwierzę‐ ciem nie jest. Ograniczanie go odroczy tylko to, co nieuniknione. Sam musi podejmować decyzje. — Zaczekam, aż sobie to wszystko obmyślicie – powiedział stanowczo Valyn – lecz jedno niech będzie jasne: Kaden jest cesarzem Annuru. Rządzi tutaj i jeśli będzie za dużo gadania o „ograniczaniu” albo „zwierzętach”, to któreś z was – tu wskazał na zabójczynię i Tana – skończy na dnie przepa‐ ści. — Jakie to ożywcze – skomentowała Pyrre, znów podrzucając nóż – i bra‐ terskie. Tan zupełnie zignorował tę groźbę i Valyn, nie pierwszy już raz, zastano‐ wił się nad przeszłością mnicha. To, że obecność kettralowców nie robiła żadnego wrażenia na Pyrre, wydawało się zrozumiałe; Czaszkowierczyni musiała zapewne pozbyć się uczucia strachu w trakcie inicjacji. Mnich jed‐ nak był dla niego nieprzeniknioną tajemnicą. Niewątpliwie zniszczył sporą liczbę tych dziwnych stworzeń Csestriimów – ak’hanathów, jak nazywał je Kaden – podczas walk w ubiegłych dniach, lecz Valyn nigdy nie widział ich żywych, nie miał więc żadnego wyobrażenia, jak trudne były te zmaga‐ nia. Mnich nosił swoją włócznię w taki sposób, jakby umiał jej używać, lecz nie było wiadomo, gdzie się tego uczył. Być może u tych Ishienów, o których Kaden wciąż wspomina. — Po prawdzie istnieje tylko jedno pytanie – dodał Kaden. – Czy Ishieno‐ wie mi pomogą? Tan się zastanowił. — Możliwe, że pomogą – odparł. — Zatem ruszamy. — Albo nie pomogą. — Dlaczego? Toczą wojnę przeciwko Csestriimom, tak samo jak ja. — Ale ich ścieżka nie jest twoją ścieżką. Kaden już miał odpowiedzieć, lecz westchnął głęboko i zapatrzył się na góry. Valynowi żal było brata. Sam zmarnował mnóstwo czasu, usiłując zapanować nad niesfornym Skrzydłem, rozumiał więc problemy, jakie stwarza nieposłuszeństwo. Kaden miał jeszcze gorzej. Skrzydło Valyna bo‐ wiem, przy wszystkich kłopotach, składało się z ludzi równie młodych i nie‐ doświadczonych jak on sam. Natomiast Rampuri Tan do czasu zniszczenia Ashk’lanu był nauczycielem i mistrzem Kadena. Spieranie się z nim można było porównać do wtaczania głazu pod górę. Pozycja Kadena zaś była Tano‐ wi równie obojętna jak ranga wojskowa i wyszkolenie Valyna. Jeśli Tan się z kimś zgadzał, robił to z powodów, których Valyn zupełnie nie rozumiał. — Co zatem proponujesz? – zapytał Kaden z podziwu godną powściągli‐ wością. — Przetransportujecie mnie do kenta – odparł Tan. – Odwiedzę Ishienów, dowiem się, co wiedzą, a ty wrócisz do stolicy razem z bratem. Spotkamy się
w Annurze. Kaden nie odpowiedział. Patrzył ponad zachodnimi szczytami tak długo, że w końcu Pyrre uniosła głowę i spojrzała na niego spod przymrużonych powiek. Tan również trwał nieruchomo i patrzył na zachód. Nikt się nie od‐ zywał, lecz Valyn wyczuwał napięcie pomiędzy mnichami, ciche zmaganie woli. — Nie – powiedział wreszcie Kaden. Pyrre przewróciła oczami i znów oparła głowę o skałę. Tan nic nie powie‐ dział. — Nie będę przeganiany z miejsca na miejsce i chroniony, podczas gdy inni będą walczyć za mnie – stwierdził Kaden. – Csestriimowie zabili mego ojca, próbowali też zabić mnie i Valyna. Jeśli mam stawić im czoło, muszę się dowiedzieć tego, co wiedzą Ishienowie. Co więcej, muszę się z nimi spo‐ tkać, żeby zawrzeć jakieś porozumienie. Jeśli mają mi zaufać, muszą wpierw mnie poznać. Tan pokręcił głową. — Niełatwo o zaufanie u ludzi z tego zakonu, któremu kiedyś służyłem. Kaden nawet nie drgnął. — A u ciebie? – zapytał, unosząc brwi. – Czy ty mi ufasz? Zabierzesz mnie do kenta czy będę zmuszony cię zostawić i latać z Valynem sam, przeszuku‐ jąc góry? Mnich zacisnął szczęki. — Zabiorę cię – powiedział w końcu. — W porządku – rzucił Valyn, podnosząc się. Nie podobał mu się ten plan, ale w końcu ruszyli z miejsca, wreszcie coś robili. Przez cały ten czas tkwili tutaj i rozmawiali, przez co stali się łatwym celem. – Dokąd wyrusza‐ my? — Do Assare – odpowiedział Tan. Valyn potrząsnął głową. — Które jest czym… górą? Rzeką? — Miastem. — Nigdy o takim nie słyszałem. — Jest stare – odparł Tan. – Przez długi czas było niebezpieczne. — A teraz? — Teraz jest wymarłe.
3
T
e oczy mogły kosztować ją życie. Adare rozumiała to aż nadto dobrze, gdy przeglądała się w wysokim lustrze, bezpieczna za zamkniętymi drzwiami swoich komnat w Wie‐ ży Żurawia. Zamieniła ministerialną szatę na wełnianą, zgrzebną suknię służącej, jedwabne pantofelki na praktyczne podróżne buty, zdjęła srebrne pierścienie i bransolety z kości słoniowej, zmyła ślady węgielka z powiek i czerwonej ochry z policzków, spłukała delikatny zapach perfum, który tak polubiła po ukończeniu trzynastego roku życia, a wszystko to po to, by za‐ trzeć wszelki ślad Adare, księżniczki z rodu Malkeenianów i ministra finan‐ sów, by stać się nikim i niczym. To jakby zabić siebie, rozmyślała, przypatrując się swemu odbiciu. Nie było jednak sposobu, by zabić płomień oczu, jasny żar, który mienił się i poruszał nawet wtedy, gdy patrzyła spokojnie. Wydawało się to nie‐ sprawiedliwe, że musiała dźwigać brzemię spojrzenia Intarry, nie mając z tego dla siebie żadnego pożytku, i to mimo że przyszła na świat trzy lata przed swoim bratem. Adare nigdy nie miała zasiąść na Nieciosanym Tronie. Tron był teraz miejscem Kadena. Nie miało znaczenia, że Kadena nie było i że nie docierały do niego żadne informacje o cesarskiej polityce. Że nie wie‐ dział nic o toczącej się grze i biorących w niej udział graczach. Ogień w jego oczach miał zaprowadzić go na potężny kamienny tron, podczas gdy ogień jej oczu mógł sprawić, że zostanie zamordowana jeszcze przed końcem tego tygodnia. Jesteś nierozsądna, tłumaczyła sobie w duchu. Ani Kaden, ani ona nie pro‐ sili o te oczy. Wiedziała tylko, że spisek, który położył kres życiu jej ojca, nie skończył się na tym. Przebywający gdzieś na krańcu świata, wśród nieświa‐ domych niczego mnichów Kaden był żałośnie łatwym celem. A teraz i on mógł już nie żyć. Oddział Gwardii Aedoliańskiej wyruszył doń przed paroma miesiącami pod dowództwem Tarika Adiva i Micijaha Uta. Adare bardzo się wówczas temu dziwiła. — Dlaczego nie posłać Kettralu? – zapytała Rana il Tornję. Jako kenarang il Tornja był najwyższym rangą generałem Annuru i obie formacje, zarów‐
no Kettral, jak i Gwardia Aedoliańska, mu podlegały, jako urzędujący regent zaś odpowiedzialny był za odnalezienie Kadena i bezpieczne osadzenie go na tronie. Wysyłanie dużej grupy ludzi statkiem wydawało się dziwną decyzją, zwłaszcza w przypadku dowódcy, który miał do dyspozycji całe Orle Gniazdo wraz z jego gigantycznymi jastrzębiami. – Skrzydło Kettralu mogłoby tam dotrzeć i wrócić… w ciągu półtora tygodnia – nalegała Adare. – Lot trwa jednak krócej. — Jest też znacznie bardziej niebezpieczny – odpowiedział kenarang. – Zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy nie latał na tych ptakach. — Bardziej niebezpieczny od pieszej wędrówki przez terytorium na pół‐ noc od Zakola? Czy to nie tam Urghulowie mają swoje pastwiska? — Wysyłamy tam setkę ludzi, pani minister – odparł, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Samych aedoliańczyków pod podwójnym dowództwem Pierwszej Tarczy i radcy Mizranu. Lepiej zrobić to powoli i jak należy. Adare nie podjęłaby takiej decyzji, ale nikt jej o decydowanie nie prosił, a poza tym nie miała wówczas pojęcia, że to il Tornja zamordował jej ojca. Podobnie jak inni, domagała się śmierci Uiniana, najwyższego kapłana In‐ tarry, i dopiero kilka miesięcy później, gdy odkryła prawdę i powróciła my‐ ślami do tamtej rozmowy, żołądek podszedł jej ze strachu do gardła, jakby wypiła zjełczały olej. Być może il Tornja nie wysłał Kettralu, bo nie mógł. Spisek nie mógł obejmować wszystkiego. Jeśli il Tornja chciał Kadena uśmiercić, to, na Shaela, najlepszym do tego miejscem były odludne góry za granicą cesarstwa, a jeśli Kettral pozostawał lojalny wobec Nieciosanego Tronu, to regent musiał wysłać tam kogoś innego, jakąś grupę, którą mógł zwieść lub przekupić. Już samo to, żeby aedoliańczycy, zakon rycerski po‐ wołany do ochrony Malkeenianów, zwrócili się przeciw jej rodzinie, wyda‐ wało się niemożliwe, ale niemożliwa wydawała się też śmierć jej ojca, który jednak został zabity. Na własne oczy widziała jego ciało leżące w grobowcu. Fakty były brutalnie proste. Il Tornja zamordował Sanlituna. Wysłał też Uta i Adiva do Kadena. Jeśli należeli oni do szerszego spisku, to Kaden już nie żył, choć sama Adare pozostała nietknięta, zamknięta w swoich komnatach w Pałacu Brzasku, bo chronił ją zupełny brak znaczenia. Cesarzy warto było zabijać. Jednakże ich żony lub siostry pozostawały bezpieczne. Tyle że ona bezpieczna nie była. Nie całkiem. Zatrzymała spojrzenie na opasłym tomisku, które było jedyną rzeczą za‐ pisaną jej w spadku przez ojca. Była to wielka Historia Atmanich Yentena. Spaliła wsuniętą między kartki wiadomość, w której Sanlitun wyraźnie wskazał na il Tornję, największego annuryjskiego generała, jako swego za‐ bójcę, ale samą księgę zachowała. Zawierała ona osiemset czterdzieści jeden stron posępnych opisów rządów nieśmiertelnych władców-krwiopijców, którzy władali Eridroą długo przed Annuryjczykami, a potem popadli w sza‐ leństwo, rozszarpując swoje cesarstwo na strzępy jak mokrą mapę. Czy to właśnie będę zmuszona zrobić? – zastanawiała się Adare.
Rozważyła dobry tuzin wariantów działania i odrzuciła wszystkie poza jednym. Posunięcie, na które się zdecydowała, było nader ryzykowne, trud‐ ne, niepewne i najeżone niebezpieczeństwami. Po raz setny opadło ją zwąt‐ pienie i rozważała, czy nie odstąpić od swego szalonego planu, zamknąć usta, trwać przy swoich ministerialnych obowiązkach i zrobić wszystko, by zapomnieć o ostatnim ostrzeżeniu ojca. Było to bardzo kuszące. Nigdy jeszcze nie wyszła za próg Pałacu Brzasku bez licznej asysty aedoliańczyków, nigdy nie przeszła więcej niż milę na własnych nogach, nigdy nie targowała się o cenę posiłku ani pokoju w przydrożnej gospodzie. Pozostanie oznacza‐ łoby też jednak powrót do niego, do il Tornji, codzienne udawanie miłości, którą czuła do niego wcześniej, zanim dowiedziała się prawdy. Myśl o powrocie do jego komnat, do jego łoża, pomogła jej w podjęciu de‐ cyzji. Przez tydzień po straszliwym odkryciu unikała go, zrazu zrzucała winę na chorobę, potem na nawał ministerialnej pracy. Obowiązki najwyż‐ szego ministra finansów, stanowiska, na które wyznaczył ją w testamencie ojciec, mogły czasem wypełnić jeden lub dwa dni od rana do wieczora, lecz nie mogła zwodzić il Tornji stale, nie budząc podejrzeń. Już dwa razy dowia‐ dywał się o nią, za każdym razem zostawiając maleńki bukiecik kwiatków i liścik pisany pewnym, zamaszystym charakterem pisma. Miał nadzieję, że jej gorączka wkrótce ustąpi. Potrzebował jej rad. Brakowało mu dotyku jej skóry pod palcami. Skóry jak aksamit, jak drań ją nazywał. Miesiąc temu sło‐ wa te wywołałyby rumieniec na jej policzkach. Teraz sprawiły, że jej palce zacisnęły się w pięści, które, gdy na nie spojrzała w lustrze, z trudem udało się jej rozluźnić. Nawet jej zbielałe knykcie mogły zwrócić jego uwagę. Po raz któryś z rzędu wyjęła z kieszeni sukni wąski pasek muślinu. On i maleńka sakiewka były jedynymi rzeczami, które mogła ze sobą zabrać; każdy inny przedmiot będzie się rzucać w oczy, gdy będzie wychodzić z pa‐ łacu. Resztę potrzebnych rzeczy – torbę, pielgrzymie szaty i żywność – bę‐ dzie musiała kupić na którymś z annuryjskich rynków. Pod warunkiem że znajdzie właściwy stragan. I pod warunkiem że ta transakcja jej nie zdra‐ dzi. Zaśmiała się gorzko, pomyślawszy o absurdalności całej sytuacji: była annuryjskim ministrem finansów, setki tysięcy złotych słońc przepływały tygodniowo przez jej biuro, a nigdy samodzielnie nie kupiła sobie nawet pióra. — Istnieje tylko chwila obecna – mruknęła do siebie i zasłoniła oczy, owijając muślin dwukrotnie wokół głowy i zawiązując go z tyłu na węzeł. Kontury świata widzianego przez opaskę wydawały się łagodniejsze, jakby oglądane przez morską mgłę sączącą się przez okiennice. Widziała dosta‐ tecznie dobrze, lecz nie to było jej zmartwieniem. Zadaniem opaski było za‐ słonić migotliwy płomień jej oczu. Poznała już, że jest skuteczna. Musiała wypróbować ją wiele razy, w dzień i w nocy, pod różnymi kątami, wypatru‐ jąc blasku, który mógłby ją zdradzić i skazać na śmierć. Za dnia opaska spi‐ sywała się doskonale, jednak w nocy, zwłaszcza przy zgaszonych lampach,
gdy Adare patrzyła prosto w lustro, mogła dostrzec delikatny żar tęczówek swoich oczu. Może gdyby… W nagłym przypływie irytacji zerwała z głowy opaskę. — Grasz na zwłokę – powiedziała do siebie głośno, chcąc, by te słowa skłoniły ją do działania. – Jesteś małą przestraszoną dziewczynką, które roz‐ myślnie zwleka. To dlatego te stare sępy w radzie uważają, że jesteś zbyt sła‐ ba na to stanowisko. Powodem jest to, co robisz teraz. Ojciec by się za ciebie wstydził. A teraz, na Shaela, włóż tę przeklętą opaskę z powrotem do kiesze‐ ni, przestań się mizdrzyć do lustra i wyjdź przez te drzwi. Nie było to wcale takie łatwe. Za jej podwójnymi drzwiami czekali Fulton i Birch. Ci dwaj aedoliańczycy pełnili u niej straż każdego ranka, odkąd ukończyła dziesięć lat. Ich obecność była tak pewna jak mury pałacu. Zawsze byli dla niej źródłem pewności i poczucia bezpieczeństwa. Byli jak dwa ka‐ mienie w zmiennym nurcie annuryjskiej polityki; teraz jednak się bała, że udaremnią jej plan, zanim wcieli go w życie. Nie miała powodu, żeby im nie ufać. Długo rozważała, czy im zawierzyć i poprosić, by towarzyszyli jej w ucieczce. Dzięki ich mieczom długa podróż byłaby znacznie bezpieczniejsza, a ona chętnie widziałaby przy sobie znajo‐ me twarze. Myślała, by im zaufać, ale przecież zaufała już il Tornji, a tymcza‐ sem on zabił jej ojca. Fulton i Birch przysięgali ją chronić, ale tę samą przy‐ sięgę składali ludzie, którzy wyruszyli na wschód po Kadena, a choć minęły już miesiące, jej brat się nie pojawiał. Ufaj tylko sobie, powiedziała w duchu, otwierając drzwi. Ufaj tylko sobie i krocz własną drogą. A w razie niepowodzenia jej planu ci dwaj przynaj‐ mniej nie zostaną zabici. Ujrzawszy ją w drzwiach, żołnierze kiwnęli krótko głowami. — Nowa suknia, pani minister? – zapytał Fulton, mrużąc oczy na widok zgrzebnej wełny. — Rozumiem, że można mieć dość tych nędznych urzędniczych szatek – dodał Birch z uśmiechem – ale myślałem, że pani minister wybierze coś tro‐ chę bardziej stylowego. Birch był młodszy z tej dwójki. Ze swoją kwadratową szczęką i egzotycz‐ ną blond czupryną był też wcieleniem wojskowej urody. Miał jasną karnację, niemal tak jasną jak Urghulowie, lecz Adare widziała już mnóstwo bladoli‐ cych ludzi z północy, głównie ministrów i urzędników, którzy odwiedzali Pałac Brzasku. Nikt jednak nie pomyliłby Bircha z ministrami. Mężczyzna zbudowany był pięknie niczym jeden z posągów zdobiących aleję Bogów. Nawet jego uzębienie było doskonałe; krótko mówiąc, mógłby posłużyć za model jakiemuś artyście. Fulton był starszy od towarzysza, a także niższy i brzydszy, lecz ludzie w pałacu szeptali, że jest bardziej niebezpieczny, i choć Birch był bardziej wygadany wobec Adare, to jednak instynktownie zdawał się we wszystkim na starszego kolegę.
— Wychodzę poza czerwone mury – odparła – i nie chcę zwracać na sie‐ bie uwagi. Fulton zmarszczył brwi. — Trzeba było nas wcześniej powiadomić, pani. Dalibyśmy pełną ochro‐ nę, w zbrojach i pod bronią. Adare pokręciła głową przecząco. — Wy dwaj jesteście całą moją ochroną, przynajmniej na dziś. Muszę pójść na Dolny Targ. Zamierzam sprawdzić dla ministerstwa, jak działa czarny rynek, i, jak rzekłam, nie chcę rzucać się w oczy. — Gwardia jest szkolona w dyskrecji – odparł Fulton. – Nie ściągniemy na siebie zbytniej uwagi. — Sześciu ludzi w zbrojach i z długimi mieczami? – Adare uniosła brwi w zdziwieniu. – Nigdy nie wątpiłam w twoją dyskrecję, Fultonie, ale wmie‐ szasz się w tłum na targu jak lew w stado domowych kotów. — Obiecujemy ładnie mruczeć – rzucił Birch, mrużąc oko. — Daj mi tylko chwilę, pani. Poślę niewolnika do koszar – powiedział Fulton, jakby sprawa była już załatwiona. – Oddział będzie gotowy, gdy doj‐ dziesz do bramy. Każę im włożyć płaszcze na zbroje. — Nie – odrzekła Adare. Jej głos zabrzmiał bardziej oficjalnie, niż zamie‐ rzała, ale wszystko od tego zależało. Wymknięcie się Fultonowi i Birchowi będzie dostatecznie trudne. Gdyby ściągnęli oddziałek gwardzistów, szłaby w kordonie straży niczym ryba schwytana w sieć. – Rozumiem, że zależy wam na moim bezpieczeństwie – ciągnęła, starając się znaleźć równowagę między autorytetem a ugodowym podejściem – ale potrzebny mi nieskażo‐ ny obraz tego, co się dzieje na Dolnym Targu. Jeśli właściciele straganów zo‐ baczą, że nadchodzę, ukryją wszystkie nielegalne towary. Trafimy wtedy tylko na szacownych annuryjskich kupców, sprzedających tak ekscytujące rzeczy, jak migdały i zamki do drzwi. — Można przecież posłać kogoś innego – zaoponował Fulton, krzyżując ramiona na piersiach. – Masz, pani, całe ministerstwo na swoje rozkazy. Wy‐ ślij urzędnika. Albo jakiegoś skrybę. — Wysyłałam już urzędników. Skrybów też. Są rzeczy, które muszę zro‐ bić sama. Fulton zacisnął szczęki. — Muszę przypomnieć, pani, że miasto jest niespokojne. — Annur jest największym miastem największego imperium świata – odpaliła Adare. – I zawsze jest tu niespokojnie. — Ale nie tak jak teraz – dodał aedoliańczyk. – Kapłan, który zamordował twego ojca, był kochany przez tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi. Ujawniłaś prawdę o nim, dopilnowałaś, by został zagłodzony, a potem przepchnęłaś parę ustaw, które osłabiły jego Kościół i religię. — Ludzie nie patrzą na to w ten sposób. Gwardzista skinął głową.
— Wielu nie, ale wielu to nie wszyscy. Synowie Płomienia… — Nie ma ich. Rozwiązałam ich zakon. — Zwolnieni żołnierze nie znikają ot tak, po prostu – odparł ponuro Ful‐ ton. – Zachowują swoje umiejętności, swoją lojalność, swoje miecze. Adare zdała sobie sprawę, że jej dłonie zacisnęły się w pięści. Aedoliań‐ czyk wypowiedział głośno to, co było jej skrytą nadzieją: że Synowie Płomie‐ nia gdzieś tam są i że mają swoje miecze. W pełnym świetle dnia jej plan wy‐ dawał się czystym szaleństwem. Synowie Płomienia znienawidzili ją za to, co zrobiła ich Kościołowi i zakonowi. Kiedy pojawi się w Olonie, ich mieście na południu, do tego bez eskorty, zapewne będą woleli ją spalić, niż wysłu‐ chać. Nie widziała jednak innej drogi. Jeśli miała zorganizować opór przeciwko il Tornji, potrzebowała własnej dobrze wyszkolonej machiny wojskowej. Dochodzące z południa pogłoski mówiły, że Synowie Płomienia się przegrupowują. W nich była siła, ukryta co prawda, ale realna. A co do ich lojalności… no cóż, lojalność można kształ‐ tować. Żywiła taką rozpaczliwą nadzieję. Nie było więc potrzeby zamar‐ twiać się, co będzie dalej. Mogła zostać w swoich komnatach i czekać tam, skulona jak kot, albo sięgnąć po jedyną dostępną broń, ufając, że jej ostrze nie przetnie jej dłoni. — Robię to, co trzeba zrobić – oznajmiła, starając się, by jej głos za‐ brzmiał stanowczo. – Czy ty posyłasz co rano niewolnika, żeby pilnował mo‐ ich drzwi? Nie, przychodzisz tu sam. Niewolnik może polerować ci zbroję, lecz najważniejszy obowiązek musisz wypełnić osobiście. — A tak naprawdę to on sam poleruje tę swoją zbroję, uparty osioł – wtrącił Birch. — Wychodzimy – powiedziała Adare. – Tylko my troje. Ufam, że zapew‐ nicie mi bezpieczeństwo i że nikt się nie dowie, kim jestem. Możecie zacho‐ wać miecze i pancerze, ale narzućcie coś na wierzch, jakieś podróżne płasz‐ cze, byle tylko bez tych przeklętych emblematów gwardii. Po najbliższym gongu spotkam się z wami przy Dolnej Bramie. † Adare odetchnęła głęboko, gdy przeszła pod wielką opuszczaną kratą, prze‐ kroczyła zwodzony drewniany most nad fosą i minąwszy straże, wmieszała się w gęsty tłum. Zerknęła dyskretnie przez ramię, sama nie wiedząc dobrze, czy wypatruje pościgu, czy po raz ostatni patrzy na fortecę, która przez po‐ nad dwadzieścia lat była jej domem. Ze środka trudno było ocenić skalę Pała‐ cu Brzasku: jego wspaniałych budowli, niskich świątyń i krętych ogrodo‐ wych alei, z których nie można było zobaczyć więcej jak drobną część pałacu naraz. Główny plac, zbudowany tak, by mogło na nim stanąć w równym szyku pięć tysięcy żołnierzy, a który miał olśniewać nawet najbardziej zbla‐ zowanych cudzoziemskich emisariuszy, też widać było tylko częściowo. Je‐
dynie z zewnątrz można było ocenić prawdziwą wielkość pałacu. Czerwone mury, ciemne jak krew, biegły daleko w obu kierunkach. Gdy‐ by nie krenelaże i baszty wyznaczające orientacyjne punkty na całej ich dłu‐ gości, mogłyby równie dobrze być jakimś prastarym naturalnym tworem, a nie dziełem ludzkich rąk, gładkim klifem piętrzącym się na wysokość pięć‐ dziesięciu stóp, barierą nie do pokonania. Nawet niestrzeżone mury te sta‐ nowiłyby poważny problem dla każdego nieprzyjaciela, lecz to nie one naj‐ bardziej przyciągały wzrok. Za nimi bowiem stał gąszcz wdzięcznych wież: Jaśminowa Kopia, Biała Wieża, Wieża Iwony, Wieża Żurawia oraz Pływają‐ cy Dwór, a każda z nich wystarczająco wspaniała, by sama być królewską siedzibą. W innym mieście każda z tych wież dominowałaby na tle nieba, lecz w Annurze, w Pałacu Brzasku, wyglądały one jak zwykły kaprys leniwe‐ go architekta. Wzrok nie zatrzymywał się na nich, lecz podążał dalej i wyżej, próbując objąć niezwykłą wysokość strzelistej Włóczni Intarry. Nawet po dwudziestu latach spędzonych w Pałacu Brzasku Adare wciąż zdumiewała się widokiem jego głównej wieży. Częściowo chodziło o jej wy‐ sokość. Wieża sięgała tak wysoko, że zdawała się przebijać firmament i wni‐ kać głęboko w błękit nieba. Wejście na szczyt Włóczni zajmowało sporą część dnia, a powiadano, że w dawniejszych czasach niektórym cesarzom zabierało to wiele dni, podczas których odpoczywali i spali na urządzonych wewnątrz konstrukcji wygodnych przystankach. Przystanki te były jednak późniejszym dodatkiem. Wszystko wewnątrz wieży – schody, podesty, pokoje i ich podłogi – było takim późniejszym do‐ datkiem, owocem człowieczej wynalazczości, zainstalowanym we wnętrzu budowli starszej niż ludzka pamięć. Oryginalne były tylko jej mury, ściany wycięte lub wyrzeźbione z materii jasnej i przejrzystej jak zimowy lód, gład‐ kiej jak szkło i mocniejszej niż hartowana stal. Z wewnętrznych komnat można było patrzeć przez te ściany na zewnątrz, na ulice i domy Annuru, i dalej jeszcze, znacznie dalej, na wschód nad Łamaną Zatoką i na zachód w stronę Morza Duchów. Ludzie podróżowali z najdalszych krańców cesar‐ stwa, nawet spoza jego granic, jedynie po to, by ujrzeć tę wyniosłą, błyszczą‐ cą iglicę. Podobnie jak annuryjskie legie czy flota, Włócznia Intarry i jej obecność w sercu Pałacu Brzasku mówiła o przemożnej potędze Annuru. A wszystko to w odległości zaledwie kilkuset kroków stąd, pomyślała Adare, odwróciwszy się tyłem do pałacu. Wokół niej bowiem, niemal w cieniu niepokalanie czystych murów, stał długi rząd szynków i burdeli, stłoczonych gęsto drewnianych chałup o ko‐ ślawych futrynach i okiennicach zasłoniętych złachmanionymi firankami. Kontrast był uderzający, ale była w tym swoista logika: w razie grożącego oblężenia Malkeenianowie mieli prawo oczyszczać do gołej ziemi teren w promieniu pięćdziesięciu kroków od fosy. Od setek lat nie było takiego za‐ grożenia, lecz bogaci obywatele byli wystarczająco przezorni, by budować swoje piękne domy daleko od pałacu z obawy, by jakiś płochliwy władca nie
spalił ich w imię cesarskiego bezpieczeństwa. Tak więc pomimo bliskości pałacu ulice, którymi szła Adare, były nędzne i hałaśliwe, przesycone zapa‐ chem smażonego na węgiel taniego mięsa, zjełczałej oliwy, rybnej pasty i kurkumy. Wszystko to mieszało się ze słonym zapachem morza. W przeszłości, z racji swojej pozycji, Adare zawsze wyjeżdżała z pałacu przez Bramę Cesarską, która wychodziła na zachód ku alei Bogów. Teraz za‐ trzymała się na chwilę i stała tak, próbując się rozeznać w otoczeniu i wyło‐ wić coś z rozlegającej się wokół kakofonii dźwięków. Jakiś mężczyzna zbli‐ żał się do niej, domokrążny sprzedawca chyba, z drewnianą miską zawieszo‐ ną na szyi, wypełnioną jakimś rodzajem pieczonego mięsa, którego poczer‐ niałe skrawki nabite były na szpikulce. Zaczął swój towar zachwalać, gdy obok pojawił się Fulton, który pokręcił przecząco posiwiałą głową i warknął coś, czego Adare nie zrozumiała. Sprzedawca się zawahał, spojrzał na wysta‐ jącą spod płaszcza aedoliańczyka głowicę miecza, po czym splunął na krzy‐ wy chodnik i oddalił się, nadal zachwalając swój towar. Birch dołączył do nich chwilę później. — Przez Groby? – zapytał. – Czy wzdłuż kanału? — Przez Groby bezpieczniej – odparł Fulton, patrząc znacząco na Adare. – Żadnych tłumów i mniej szumowin. Dzielnica leżała prosto na zachód, na stromym zboczu wzgórza, które, jak wskazywała nazwa, niemal w całości przeznaczono na cmentarz. Jednak w miarę jak miasto się rozrastało i ziemia stawała się coraz droższa, zamoż‐ ni kupcy i rzemieślnicy, którzy sprzedawali swoje towary na rynku i wzdłuż alei Bogów, stopniowo skolonizowali to miejsce, zabudowując domami przestrzeń między cmentarzami, aż całe wzgórze stało się terenem, na któ‐ rym przeplatały się obszary cmentarzysk, wolnych parceli i rzędów miesz‐ kalnej zabudowy, skąd rozpościerał się wspaniały widok na Pałac Brzasku i leżący dalej port. — Przez Groby będzie dłużej – powiedziała stanowczo Adare. Choć udało się jej wydostać za czerwone mury, ich cień wciąż za nią majaczył, a ona chciała już być jak najdalej stamtąd i jak najprędzej zagłębić się w labiryncie miejskich uliczek. Nie chcąc zdradzać aedoliańczykom swoich prawdzi‐ wych zamiarów, nie założyła jeszcze opaski na oczy, tylko przysłoniła twarz kapturem. Brak zadowalającego przebrania sprawiał, że była coraz bardziej zdenerwowana i niecierpliwa. – Jeśli mamy dojść do Dolnego Targu i wrócić przed południem, powinniśmy iść nad kanałem. To względnie prosta droga. I równa. Chodziłam tamtędy już wcześniej. — Zawsze z pełną obstawą gwardzistów – zauważył Fulton. Nawet gdy stali w miejscu, jego oczy wciąż błądziły po tłumie, a prawa dłoń nigdy nie oddalała się zbytnio od rękojeści miecza. — Im dłużej tu stoimy, dyskutując, tym dłużej pozostaję poza pałacem – odrzekła Adare. — A tutaj jesteśmy zbytnio na widoku – dodał Birch. Cały jego wcześniej‐
szy humor gdzieś się ulotnił. – Ty prowadzisz, Fulton, ale ja wolałbym raczej iść, niż stać. Starszy aedoliańczyk burknął coś niezrozumiale, zapatrzył się dłuższą chwilę na wijący się ku zachodowi kanał, po czym skinął szorstko głową. — Przejdźmy przez most – powiedział. – Na południowym brzegu jest mniejszy ruch. Gdy szli kamiennym mostem, zajął miejsce po lewej stronie Adare, pod‐ czas gdy Birch strzegł jej drugiego boku, odgradzając ją od wody, i tak zna‐ leźli się na drugim brzegu. Kanał ten, podobnie jak dwa tuziny innych wijących się przez miasto, był uczęszczany jak ulica. Tłoczyły się na nim statki, łódki, barki oraz smukłe, wygięte wężowo łodzie, w większości załadowane otwartymi beczkami i wiklinowymi koszami z towarem. Sprzedawano głównie przechodniom z nabrzeża, przyjmując zapłatę do koszyków z długimi uchwytami i w tych samych koszykach podając owoce, ryby czy kwiaty. Ludzie tłoczyli się na obu nabrzeżach, wychylali przez niskie kamienne balustrady i wykrzyki‐ wali zamówienia do tych w łodziach. Czasem coś wpadało do wody, a wów‐ czas krążące nad brzegiem półnagie urwisy wskakiwały do kanału, walcząc zawzięcie o tonącą cenną zdobycz. Bez licznej obstawy gwardzistów torujących drogę zajmowała ona wię‐ cej czasu, niż Adare pamiętała. Choć była wyższa od większości kobiet, na‐ wet od Bircha, to brakowało jej odpowiedniej masy ciała, by skutecznie prze‐ bijać się przez ciżbę. Fulton z każdym krokiem stawał się coraz bardziej na‐ pięty i niespokojny, Adare również czuła rosnący niepokój. Ulgę związaną z opuszczeniem czerwonych murów zastąpił zamęt i ścisk napierających na nią spoconych ciał, krzyków i potrącania, nawoływań tysięcy głosów. Gdy wydostali się na względnie spokojną przestrzeń placu przylegające‐ go do Basenu, Adare czuła pot ściekający jej po plecach. Z trudem łapała po‐ wietrze i dopiero po dłuższej chwili zdołała wziąć długi, głęboki oddech. W porównaniu z długimi nabrzeżami kanału plac był szeroki i stosunkowo przestronny. Stały na nim liczne grupki ludzi. Nareszcie widziała dalej niż na odległość dwóch stóp przed sobą. Mogła się poruszać i oddychać. W jaki sposób zdołałaby tu dojść bez Fultona i Bircha, nie miała pojęcia. Lepiej wyobraź to sobie jak najprędzej, rzekła do siebie w duchu. Nie możesz zabrać ich ze sobą. Spojrzała na Basen, rozległe, na poły sztuczne jezioro, w którym Kanał At‐ manich po setkach mil kończył swój bieg, rozdzielając się na sześć pomniej‐ szych kanałów, doprowadzających wodę i łodzie do poszczególnych dzielnic miasta. Dziesiątki wąskich i długich stateczków kołysały się na kotwicy, przeładowując swój towar na pomniejsze tratwy lub chybotliwe szalupy, po czym uzupełniały zapasy i udawały się w powrotną podróż na południe, do Olonu i Jeziora Baku. Adare zatrzymała się na chwilę, przypatrując się statkom. O ileż łatwiej‐
sza byłaby podróż, gdyby mogła wybrać jeden z nich, wejść na pokład, zapła‐ cić kapitanowi za wygodną kajutę i wyżywienie, po czym spokojnie poświę‐ cić się planowaniu spotkania z Synami Płomienia i ich tajemniczym przy‐ wódcą Vestanem Ameredadem. Pod wieloma względami statek byłby bez‐ pieczniejszy niż ryzykowna i długa piesza wędrówka – bez wścibskich oczu, rabusiów, niemal bez kontaktów z ludźmi. Pomysł był bardzo kuszący… ku‐ szący, lecz niewymownie głupi. Nawet z tej odległości Adare mogła dostrzec inspektorów podatkowych w sztywnych uniformach, pracowników jej własnego ministerstwa, prze‐ chadzających się tam i z powrotem wzdłuż nabrzeży i przyglądających się wyładowanym po brzegi beczkom i grubym belom tkanin. Stała wystarcza‐ jąco daleko, by nie było obaw, że zostanie odkryta, ale mimo to mocniej na‐ ciągnęła kaptur na głowę. W ciągu dnia Ran z pewnością odkryje, że jego ulubione domowe zwierzątko zniknęło, a kiedy już ruszy w pościg, będzie się spodziewał, że Adare będzie myśleć jak rozpieszczona księżniczka. Na‐ stępnego ranka sługusi kenaranga odwiedzą wszystkie najdroższe gospody w mieście. Wypytają kapitanów wszystkich statków w porcie i tych cumu‐ jących w Basenie o młodą kobietę z suto zaopatrzoną sakiewką i zasłonięty‐ mi oczyma. Adare przygarbiła ramiona na myśl o pościgu i o setkach ludzi il Tornji przetrząsających miasto w jej poszukiwaniu i niemal krzyknęła, gdy Fulton przysunął się bliżej i złapał ją za łokieć. — Nie oglądaj się za siebie, pani – powiedział ściszonym głosem. – Jeste‐ śmy śledzeni. – Spojrzał na towarzysza. – Birch, stań z drugiej strony i skup wzrok na północno-wschodnim kwadrancie. Adare próbowała się odwrócić, lecz Fultun szorstko popchnął ją naprzód. — Nie patrz – syknął. Ciarki strachu przemknęły po skórze Adare. — Jesteś pewien? – zapytała. – Kto to jest? — Tak, jestem pewien. I nie wiem. Dwaj wysocy mężczyźni. Właśnie we‐ szli do sklepu z ta. Zamiast obejrzeć się za siebie, Adare omiotła spojrzeniem przechodniów idących w obu kierunkach. Nie miała pojęcia, jak Fulton wyłowił z tego cha‐ osu dwie twarze. Na rozległym placu musiały być tysiące ludzi – półnagich tragarzy, niemal zgiętych wpół pod dźwiganym ciężarem; grup rozgada‐ nych kobiet w jaskrawych jedwabiach z dzielnicy Grobów, przebierających w najnowszych towarach w drodze na targ; żebraków leżących przy fontan‐ nach; woźniców w szerokich słomianych kapeluszach, przepychających się przez ciżbę furmankami zaprzęgniętymi w udomowione bawoły. Mogłaby ich śledzić połowa annuryjskiej legii, a Adare niczego by nie zauważyła. — Setki ludzi szły nad kanałem w zachodnią stronę – szepnęła. – O tej po‐ rze nad Basenem jest największy tłok. To nie oznacza, że wszyscy nas śledzą. — Z całym szacunkiem, pani – odparł Fulton, popychając ją dyskretnie
na południe, w stronę jednej z wielu małych uliczek wychodzących z placu. – Ty masz swoje zajęcie, a ja swoje. — Dokąd idziemy? – zapytała, zerkając przez ramię wbrew ostrzeżeniom aedoliańczyka. Birch cofnął się kilkanaście kroków i zaczął zaglądać przez witryny do sklepów. Jego chłopięca twarz była poważna. – Kierujemy się na południe, nie na zachód. — Już nie zmierzamy na Dolny Targ. Nie jest bezpiecznie. Adare odetchnęła głęboko. Cały jej plan opierał się na tym, że pójdą na za‐ chód, że przejdą przez wielki plac, a potem przez most spinający brzegi Ka‐ nału Atmanich. Fakt, że ktoś mógł zauważyć, jak opuszcza Pałac Brzasku, i że wielu ludzi mogło ją teraz tropić, działał na nią tylko ponaglająco. — No dobrze, skoro ktoś nas śledzi, to musimy iść prędzej – powiedziała. – Możemy ich zgubić na Dolnym Targu. Fulton popatrzył na nią z pobłażaniem. — Dolny Targ to marzenie każdego zabójcy: tłumy, słaba widoczność i taki hałas, że nie słyszysz własnego głosu. Nie chciałem, żebyś tam szła, a teraz tym bardziej nie powinnaś. Możesz mnie zwolnić i zabrać mi zbroję, kiedy już wrócimy do pałacu, ale zanim to zrobimy, moją rolą jest cię chro‐ nić i mam zamiar wypełnić ten obowiązek. – Jego uścisk coraz bardziej miażdżył jej łokieć. – Idź. Nie biegnij. Zerknął przez ramię na Bircha, który posłał mu serię znaków dłonią, zbyt szybkich, żeby Adare mogła z nich coś zrozumieć. W każdym razie młodszy aedoliańczyk wyglądał na zasępionego. Fulton potwierdził krótkim skinie‐ niem głowy i popchnął ją w stronę najbliższej uliczki. — Dokąd idziemy? – ponownie syknęła Adare. Powrót do Pałacu Brzasku był niemożliwy. Il Tornja zapewne już usłyszał o jej wyjściu z pałacu i dziw‐ nych okolicznościach, jakie mu towarzyszyły. Dowiedział się też zapewne o jej przebraniu i o tym, że zażądała zmniejszonej obstawy. Chciałby wyja‐ śnień, na które ona nie była przygotowana. Gdyby nawet jakimś cudem zdo‐ łała zachować ten dziwny wypad w sekrecie, aedoliańczycy już nigdy nie wypuściliby jej z pałacu bez pełnej ochrony. – Dokąd mnie prowadzicie? – za‐ pytała, czując ogarniającą ją panikę. — W bezpieczne miejsce – odparł Fulton. – Do pewnego sklepu, niedaleko stąd. — W takim przeklętym sklepie będziemy jak w pułapce. — Nie w tym. To nasz sklep. To my go prowadzimy. Nazywamy go kró‐ liczą jamą, na wypadek takich sytuacji jak ta. Jakiś sprzedawca wyszedł ku nim zza tłoczni. Był tłustym, miłym jego‐ mościem i uśmiechał się, ukazując niekompletne uzębienie. Sięgnął do pęka‐ tej torby, którą trzymał w ręce. — Ognisty owoc dla pani? Świeży owoc z sadów Si’ite, soczysty jak poca‐ łunek… Zanim zdążył podać zachwalany owoc, Fulton postąpił krok ku niemu.
Aedoliańczyk wyciągnął miecz, ale nie było to potrzebne. Jego pięść uderzy‐ ła w miękkie gardło kupca i mężczyzna upadł nieprzytomny. Adare cofnęła się przerażona. — Tylko próbował mi coś sprzedać – zaprotestowała. Sprzedawca owoców przewrócił się na bok, a z jego tchawicy wydobył się urywany charkot. Ból i strach wyzierały z jego oczu, gdy usiłował odczoł‐ gać się na łokciach. Aedoliańczyk nawet na niego nie spojrzał. — Nie przysięgałem nawet jednym słowem chronić jego życia. Nie mam dość ludzi i jesteśmy daleko od czerwonych murów. Ruszamy. Za nimi Birch wciąż dawał jakieś znaki jedną ręką, drugą trzymając na rękojeści miecza. Adare brakło tchu w piersiach i czuła, że żołądek pod‐ chodzi jej do gardła. Była w potrzasku w mieście liczącym milion dusz, a za‐ ciskająca się na jej łokciu dłoń Fultona dbała o to należycie. Kiedy wyjdą poza plac, nie będzie już dokąd wracać ani dokąd biec. Aedoliańczycy chcieli tylko jej bezpieczeństwa, ale… Spojrzała na Fultona i na jego posiwiałą głowę. A co, jeśli wcale nie chcą jej bezpieczeństwa? Mogą zaciągnąć ją w jakiś ciemny zaułek i z dala od ludzkich oczu dokończyć dzieła. Zatrzymała się gwałtownie. Próbowali zatrzymać cię w pałacu, przypomniał jej wewnętrzny głos, ale w uszach sły‐ szała tylko dzwonienie, gdy Birch wykrzykiwał coś, przyspieszając kroku, by ponaglić ich do marszu. To musi być teraz, uświadomiła sobie. Niezależnie od tego, czy aedoliań‐ czycy byli winni czy nie, czy ktoś naprawdę ich śledził, powrót oznaczał od‐ krycie jej planu, a to oznaczało porażkę. Ojciec nie żyje, a ja jestem jego ostat‐ nim mieczem, przypomniała sobie. Po czym jednym gwałtownym szarpnię‐ ciem uwolniła się z uchwytu. Na twarzy Fultona odmalowało się zaskoczenie. — Pani… – zaczął. Zanim skończył, Adare odwróciła się i pobiegła na zachód, w głąb placu, w stronę kanału, który wpływał do Basenu. Musiała przebiec przez most spi‐ nający brzegi kanału, a potem do wąskiej odnogi odchodzącej na zachód. Tylko kilkaset kroków, myślała, pędząc po szerokich kamiennych płytach. Tylko kilkaset kroków i będzie bezpieczna. — Birch! – wrzasnął aedoliańczyk. Młodszy gwardzista obrócił się i wyciągnął rękę, aby ją zatrzymać, ale był zbyt powolny, zaskoczony jej nieoczekiwaną ucieczką. Adare skręciła w lewo, czując, jak suknia plącze się jej między nogami. Mało brakowało, a upadłaby jak długa. Straciwszy równowagę, oparła się wyprostowaną ręką o bruk. Ból przeniknął jej kciuk i przegub. Potykając się, przebiegła kilka kroków. Posłyszała, jak Birch klnie za nią głośno, a potem odzyskała równowagę i pomknęła dalej, zakasując zdradziecką suknię do kolan. Ludzie zatrzymywali się i patrzyli. Ich zdumione twarze pojawiały się
przed nią jak znieruchomiałe portrety, jedna za drugą: zdziwione dziecko z szeroko otwartymi, brązowymi oczyma; jakiś robotnik kanałowy z dłu‐ gim hakiem, z twarzą przeciętą szeroką blizną; jakiś blondyn z Edishu z bro‐ dą sięgającą do połowy piersi. Jej kaptur opadł do tyłu, odsłaniając twarz i oczy. Ludzie zaczęli pokazywać ją sobie palcami. Kilkoro dzieci puściło się za nią biegiem, krzycząc „księżniczka” i „Malkeenianka”. Spojrzała szybko przez ramię, sama nie wiedząc, kogo wypatruje: aedo‐ liańczyków czy pościgu tajemniczych mężczyzn. Fulton i Birch pędzili za nią, lecz pozostali dobre dziesięć kroków w tyle, a ona z zaskoczeniem stwierdziła, że jej plan, choć z oporami, zaczyna się jednak sprawdzać. Obaj gwardziści byli od niej silniejsi i dużo szybsi, lecz dźwigali ciężkie uzbroje‐ nie dodatkowo okryte podróżnymi płaszczami. Adare miała tylko ukrytą w kieszeni sakiewkę z pieniędzmi i muślinową opaskę. Jeszcze trochę, rzekła sobie w duchu. Jeszcze trochę i nie będzie się liczyło, kto mnie widział. Nie była pewna, jak długo biegła, lecz nagle znalazła się blisko celu, przy wąskim przelewie zwanym Pochylnią. Pochylnia nie była właściwym kana‐ łem. Inaczej niż sześć innych kanałów wypływających z Basenu na północ, wschód i zachód, dość szerokich, by mogły nimi przepływać wąskie łodzie, dla których zostały wykopane, ten boczny kanał miał zaledwie sześć kroków szerokości. Był to miniaturowy, pochyły spływ odprowadzający nadmiar wody, aby nurt w pozostałych kanałach mógł płynąć spokojniej. Przy okazji innej wizyty przy Basenie i na Dolnym Targu Adare widziała roześmiane, nagie dzieciaki spływające w dół Pochylni. Wskakiwały do wody ze stojącego nad nią mostu, pozwalając, by wartki nurt porywał je na zachód. Po chwili znikały z widoku za budynkami wzniesionymi na wspornikach nad wodą. Wydawało się to łatwe i zabawne. A jednak, kie‐ dy wychyliła się przez niską balustradę mostu, zamarła, patrząc na płynącą w dole wodę. Pamiętała, że był to krótki skok w dół w wartki, rześki stru‐ mień. Najwyraźniej jednak pamięć ją zawiodła. Coś zmieniło Pochylnię, która z małego przelewu odpowiedniego dla dziecięcych zabaw stała się potężnym, rwącym potokiem kotłującej się wody, wyrzucającej pianę na kilkanaście stóp w górę. Nie było też żadnych dzieci w pobliżu. To było jesienią, uświadomiła sobie. Nogi pod nią drżały ze zmęczenia po długim biegu i pod wpływem tego nowego szoku. Widziała dzieci spły‐ wające Pochylnią we wczesnej jesieni, gdy poziom wody w Basenie i kana‐ łach był najniższy. Teraz jednak była późna wiosna i woda w kanale biła z furią o brzegi jak wygłodniała bestia, usiłująca zerwać się z uwięzi. Adare uczyła się pływać w Szmaragdowej Sadzawce w Pałacu Brzasku. Jako dziec‐ ko pokonywała nawet aedoliańczyków, którzy w spokojnych dniach po‐ zwalali jej pływać w porcie. To jednak było coś innego. Nie była nawet pew‐ na, czy w ogóle potrafi płynąć w takim burzliwym nurcie, nie licząc zmęcze‐
nia i ciężaru ciągnącej w dół mokrej sukni. Zaczęła schodzić z poręczy. Zdoła jeszcze pobiec, wyprzedzić swoich prześladowców, zgubić pościg w bocz‐ nych uliczkach Annuru, ukryć się gdzieś… Krzyk z dołu zmroził jej krew w żyłach. Fulton i Birch dobiegli już do przęsła mostu. Młodszy aedoliańczyk wy‐ przedzał towarzysza o krok i obaj krzyczeli coś niezrozumiale. Byli spoceni i czerwoni, lecz obaj sprawiali wrażenie, że mogą przebiec jeszcze niejedną milę. Nie ucieknie im piechotą. Nie zdoła. Albo Pochylnia, albo nic. Patrzyła, jak się zbliżają, porażona strachem i własnym niezdecydowaniem. Zrób coś, warknęła sama do siebie, wpatrując się w rwący nurt. Zrób coś! Później zaś, na poły z krzykiem, a na poły z łkaniem, jakby na przekór so‐ bie, przeskoczyła przez poręcz i runęła bezwładnie w dół prosto w rozszalałą kipiel.
4
T
ego raczej nie ma na tych pieprzonych mapach – wrzasnęła Gwenna ze swego siedziska na drugim szponie kettrala, usiłując przekrzyczeć szalejące porywy wiatru. Valyn kiwnął jedynie głową w odpowiedzi, nie mając odwagi otworzyć ust, by nie odgryźć sobie języka, tak mocno szczękał zębami. W tym czasie na Qirinach musiała już panować dobra pogoda do pływania w morzu, lecz tę późną wiosnę w Górach Kościanych wszędzie indziej nazwano by zimą, zwłaszcza gdy leciało się na wysokości trzech tysięcy kroków. Nawet najcie‐ plejszy czarny kombinezon Valyna niewiele zabezpieczał przed tym przeni‐ kliwym chłodem. Mrużył oczy na lodowatym wietrze, próbując się przyjrzeć przemykają‐ cej pod nimi dolinie. Wyżłobienia terenu biegły ze wschodu na zachód i były tak wąskie i głębokie, że mógł dojrzeć dno wąwozów jedynie wtedy, gdy przelatywali bezpośrednio nad nimi. Latali nad tą częścią szczytów przez większą część popołudnia, wypatrując wśród ogromu lodu i szarego kamie‐ nia jakichś śladów wymarłego miasta wspomnianego przez Rampuriego Tana. Mnich z grubsza opisał Valynowi, gdzie ma szukać, lecz w opisie bra‐ kowało szczegółów. — Byłem tam tylko dwa razy – powiedział mu wcześniej Tan, a jego ton sugerował Valynowi, że głupotą jest oczekiwać od niego więcej – i nigdy nie patrzyłem na to miejsce z powietrza. Oznaczało to długie i żmudne poszukiwania na mrozie. Mapy Kettralu były najdokładniejsze na świecie; łatwo było naszkicować zarysy lądów i bieg rzek z lotu ptaka, ale nikomu nie przyszło do głowy, by opracowywać mapy Gór Kościanych. Granitowe iglice, wysoko położone, zasypane śnie‐ giem kotliny i poszarpane skały nie miały żadnego militarnego znaczenia. Nikt nie zamierzał zapuszczać się z armią w te góry i poza małymi górniczy‐ mi osadami na południowych zboczach nikt tam nie mieszkał. Valyn już miał dojść do wniosku, że osadnictwo na dużą skalę nie jest możliwe tak daleko na północy, lecz w tejże chwili zobaczył wykute w na‐ gich granitowych ścianach głębokiej kotliny ciągi prostokątnych otworów i przysłoniętych skalnymi nawisami wejść. Kamieniarska robota była tak
stara, tak skruszała pod wpływem wiatrów i zmian pogody, że minęła dobra chwila, nim się zorientował, że patrzy na okna, schody, kominy i tarasy, wszystko wydrążone na wzór plastra miodu w pionowej skale urwiska. A więc to było Assare, wymarłe miasto wymienione przez Rampuriego Tana. Już pora, pomyślał Valyn, zaciskając z zimna szczęki. Sięgnął, by klepnąć Kadena w ramię, a potem wskazał ręką. Kaden uchwycił mocno skórzany pas uprzęży nad głową i wychylił się znad szponu, by lepiej widzieć. Pomimo braku treningu znosił pierwsze loty kettralem nad podziw spokojnie. Gdy Valyn pierwszy raz znalazł się na Wy‐ spach, początkowo bał się tych ptaków, lecz Kaden, zadawszy zrazu kilka konkretnych pytań o to, jak wsiadać, zsiadać i jaką pozycję utrzymywać podczas lotu, znosił te podróże bez widocznego lęku, a nawet potrafił relak‐ sować się w uprzęży, wodząc po szczytach niewzruszonymi, płomiennymi oczyma. Gdy przelecieli ćwierć drogi nad kotliną, odwrócił się do Valyna i skinął głową. Na drugim szponie ptaka sprawy nie układały się jednak tak gładko; Gwenna, zirytowana, że musi dzielić miejsce z Triste, stale napominała ją i korygowała jej pozycję, napędzając jej strachu i odbierając poczucie bez‐ pieczeństwa. Triste nie była winna temu, że zupełnie nie zna się na lataniu. Fakt, że pozostała przy życiu, a nawet pomagała im w rozpaczliwej sytu‐ acji, wiele mówił o jej wytrwałości i zdecydowaniu, ale wszystko miało swo‐ je granice. Nie była kettralowcem, tylko kapłanką bogini rozkoszy, a dzie‐ ciństwo, które spędziła w świątyni Cieny, ucząc się tańca, gry na lutni i sztu‐ ki doboru szlachetnych win, nie przygotowało jej na trudy podróży z kettra‐ lowcami. Oczywiście czułbym się równie nieswojo, gdyby ktoś kazał mi grać na lutni, rzekł sobie w duchu Valyn. W końcu każdy ma swoje słabe strony. Jedyna różnica polegała na tym, że nie umrzesz, gdy sknocisz jakiś akord na instru‐ mencie. Po pewnym czasie Gwenna porzuciła idiotyczne próby pomagania Tri‐ ste, pozwalając jej marznąć na lodowatym wietrze. Valyn patrzył, jak dziew‐ czyna kuli się rozpaczliwie w uprzęży. Zamieniła swoją cieniutką suknię na zbyt duży mundur ściągnięty z jednego z zabitych aedoliańczyków. Choć ten śmieszny strój wisiał na niej jak pranie łopoczące na sznurze, to jednak nie skrywał jej kruczoczarnych włosów i fiołkowych oczu. W porównaniu z Triste pozostałe kobiety wyglądały mdło i bezbarwnie. Gwenna jednak nie przejmowała się tym zbytnio. Miała to gdzieś. Najwyraźniej wkurzała ją tyl‐ ko niewiedza dziewczyny. Valyn nie chciał nawet wyobrażać sobie, co się dzieje na drugim ptaku. Na szczęście mieli drugiego kettrala, którego przejęli po zabiciu Samiego Yurla i pozostałych zdrajców z jego Skrzydła. Suant’ra nie zdołałaby udźwi‐ gnąć całej grupy. Wykorzystanie drugiego ptaka sprawiło, że Talal wziął
na siebie rolę lotnika, a pod spodem Rampuri Tan i Pyrre trafili pod wątpli‐ we dowództwo Annick. Tylko Gwenna próbowała doradzać Triste, jaką ma przyjąć pozycję. Valyn zauważył, że Annick zupełnie zaniedbała swoje obowiązki instruktora; trzymała łuk w pogotowiu i wpatrywała się w teren twardymi oczyma, nie bacząc na zimny wiatr. Na szczęście zarówno Ram‐ puri Tan, jak i Pyrre mieli dość przemyślności, by odkryć sposób utrzyma‐ nia się w uprzęży przez uchwycenie pasów nad głową. W każdym razie nie spadli i nie zabili się, co już samo w sobie było sukcesem. Zaraz siadamy, rzekł w duchu Valyn i zmrużył oczy, szukając w dole do‐ brego miejsca na lądowisko. Po chwili było już jasne, dlaczego ta kotlina, w odróżnieniu od innych, nadawała się do zasiedlenia na dłużej – była głębsza, dużo głębsza. Zamiast ułożonych w kształt litery „v” zboczy tworzących stosunkowo płytkie zagłę‐ bienia, jakich było tu pełno, lite granitowe ściany opadały w głąb na tysiące stóp, tworząc w swojej gardzieli własny mikroklimat, z bardziej zieloną ro‐ ślinnością i z prawdziwymi drzewami zamiast skarlałych brunatno-szarych pieńków, jakich mnóstwo było w tych górach. Gdy opuścili się poniżej gór‐ nych krawędzi kotliny, Valyn poczuł cieplejsze i bardziej wilgotne powie‐ trze. Na końcu, z najwyższego jej krańca, gdzie topniał lodowiec, wyciekał strumień wody, który przelewał się przez skalną krawędź i spływał wąskim wodospadem, szumiąc i połyskując refleksami światła, i wpadał do jeziorka, które rozpływając się na dnie kotliny, zmieniało się w leniwą rzeczkę. Na jej brzegach rosła trawa. Nie jakieś rzadkie suche kępki, jakie widział w wyż‐ szych partiach gór, ale prawdziwa trawa, zielona, a miejscami wręcz soczy‐ sta. Oko Valyna najbardziej przyciągnęło jednak samo miasto, jeśli można tu było użyć tej nazwy. Valyn nigdy nie widział czegoś podobnego. Wykute w litej skale stopnie prowadziły zygzakiem od jednego skalnego tarasu do drugiego i choć niektóre z tych tarasów wyglądały tak naturalnie, jakby wielkie kawały granitu same z nich odpadły, to inne były zbyt regularne, zbyt proste, najwyraźniej szlifowane i cyzelowane przez lata lub dziesiątki lat. Rzędy surowych, prostokątnych otworów widniały w ścianie. Były to okna znajdujących się we wnętrzu skały komnat. Inne, mniejsze otwory mogły służyć jako wyloty kominów albo miejsca osadzenia jakichś drew‐ nianych, dawno już zbutwiałych i odpadłych konstrukcji. Trudno było oce‐ nić skalę, ale najwyższe okna widniały w skale na wysokości dobrych stu kroków nad dnem kotliny, znacznie wyżej niż sięgały szczyty najwyższych czarnych sosen. Było to zdumiewające dzieło. Valyn próbował sobie wy‐ obrazić, ile czasu zajęło zbudowanie czegoś takiego, ilu ludzi się trudziło i przez ile lat, by wykuć w skałach tę górską siedzibę, ale był tylko żołnie‐ rzem, nie inżynierem. Dziesiątki lat, a być może całe stulecia. Było to piękne miejsce, a co najważniejsze, nadawało się do obrony. Jedy‐ ny dostęp do niego był od wschodu, przez straszliwie strome zbocze sąsied‐
niej skalistej doliny. Pięćdziesięciu ludzi mogło bronić wąskiej gardzieli ko‐ tliny przeciwko całej armii, nie musząc robić nic poza spychaniem w dół zbocza ogromnych głazów. Płaski teren u stóp wysokich klifów zapewniał mnóstwo miejsca do wypasu zwierząt i ziemię pod uprawy, a gdyby jednak jakaś armia przedarła się przez gardziel do wnętrza kotliny, to samo miasto, dobrze zaopatrzone, mogło stawiać opór w nieskończoność. Było to miejsce dobre i bezpieczne. Dlaczego więc wymarło? Rampuri Tan nie raczył im nic opowiedzieć. Być może nie było to takie głupie, skoro Valynowi trudno było uwierzyć nawet w tę odrobinę, którą usłyszeli wcześniej. Pewne było to, że kenta znajdowało się gdzieś tam, w środku. Pewne też było, że Rampuri Tan i Kaden będą mogli skorzystać z niego i jednym skokiem odbyć podróż na krańce świata. Brzmiało to nie‐ dorzecznie, ale po ośmiu latach szkolenia w towarzystwie krwiopijców, gdy przekonał się, co Talal i Balendin potrafią zdziałać, korzystając ze swoich dziwnych mocy, i po własnych doświadczeniach w Jamie Hulla był już mniej skłonny dyskredytować to, co Kaden opowiadał o bramach. Dobrze byłoby jednak wiedzieć, jak to draństwo wygląda. Valyn miał nadzieję, że usłyszy jakiś opis tego, czego szukają, choćby wy‐ miary i podstawowe cechy, lecz najwyraźniej Kaden wiedział o nich tyle, że są dziełem Csestriimów, a mnich stwierdził tylko, że „wy zabierzecie mnie do miasta, a ja was poprowadzę do kenta”. — No dobrze, oto miasto – mruknął Valyn, zginając zesztywniałą od mrozu rękę, aby być gotowym do odpięcia pasów. Posłał znak dłonią Gwennie: pomoc przy zsiadaniu, kontrola bliskiego otoczenia. Skinęła głową niecierpliwie, poluzowując klamry Triste, aby dziewczyna była gotowa do zeskoku. Valyn kilkoma szarpnięciami rzemieni posłał sygnał Laithowi, a lotnik skierował Suant’ra lekko w dół, do stóp klifu, kilkadziesiąt kroków od schodów i okien. Lepiej, żeby to miejsce rzeczywiście było wymarłe, pomyślał Valyn, gdy zo‐ baczył w dole roztrzaskany głaz. Zeskoki udały się lepiej, niż myślał. Obaj mnisi postąpili według instruk‐ cji, z taką dokładnością, jakby od tygodni ćwiczyli zapamiętywanie wszyst‐ kich czynności; Triste była wystarczająco lekka, aby ją złapać, a Pyrre, która wyglądała tak, jakby zamierzała rozbić sobie głowę o kamienie, zeskoczyła w ostatniej chwili, przetoczyła się sprawnie po ziemi i wstała, chichocząc. Annick i Gwenna, nie czekając na innych, pobiegły z wyciągniętymi miecza‐ mi, żeby sprawdzić przyległy teren, jedna na zewnątrz, w wysoką trawę, a druga, zapaliwszy sztormową latarnię, w stronę ziejącego otworu bramy do miasta. — Jak często mawiam po całonocnym pijaństwie, radości byłoby więcej, gdyby było tego mniej – stwierdziła Pyrre, patrząc w stronę, gdzie Laith i Ta‐ lal posadzili ptaki.
— Do długich lotów trzeba się jakiś czas przyzwyczajać – odparł Valyn, starannie ukrywając to, że sam czuje się sztywny i obolały po długim locie w uprzęży, a do tego przemarznięty do szpiku kości. Zabójczyni twierdziła, że jest po ich stronie, lecz ostatnio tak się składało, że ludzie będący po ich stronie dziwnie prędko zaczynali podejmować próby zabicia ich. Valyn nie chciał więc ujawniać Pyrre więcej, niż należało. Zamiast tego zwrócił się do Rampuriego Tana: – Czy możesz potwierdzić, że to jest to miejsce? Mnich skinął głową. — Jest trochę dalej na północ, niż sądziłem. — A to miejsce jest czym dokładnie? – zapytała Pyrre, odchylając w tył głowę i patrząc na szczyt klifu. – Częścią Anthery? — Nie sądzę, żeby było częścią czegokolwiek – odparł Kaden, obracając się wolno, żeby objąć wzrokiem potężny front zwietrzałej, rzeźbionej skały. – Już nie. Choć na wysokich szczytach pozostała jeszcze dobra godzina dziennego światła, tutaj, w głębi kotliny, zapadała już noc, a Valyn rozglądał się, próbu‐ jąc zapamiętać wszystkie szczegóły otoczenia: wodospad, małe jeziorko, wą‐ ska rzeczka płynąca wolno na wschód. Spadające od zamierzchłych czasów skalne odłamki utworzyły gigantyczne sterty kamieni w różnych miejscach u stóp urwiska; nieco dalej rosły też kępy czarnych sosen, na tyle gęste, że trudno było dostrzec coś na odległość większą niż sto kroków. Ponownie przyjrzał się wydrążonej skale. Jedyne wejście, w którym przed chwilą zniknęła Gwenna, wyglądało jak bezzębna paszcza. Na poziomie gruntu nie było innych wejść, lecz jakieś trzydzieści, czterdzieści stóp wyżej widniał nad nimi szereg wąskich przelotów: otworów wentylacyjnych lub obronnych. Obu stron wejścia strzegły postacie ludzkie, posągi tak skruszałe od wiatru i deszczu, że ledwo widać było ich zarysy. Być może kiedyś były triumfalne, lecz erozja tak zmieniła ich kształty, że teraz zastygły w pozach klęski lub śmierci. Resztki przerdzewiałych bolców wystawały z kamienia, lecz zawiasy, które się kiedyś na nich trzymały, zniknęły, podobnie jak same odrzwia, zapewne doszczętnie zbutwiałe. Czymkolwiek było kiedyś to miej‐ sce, zostało opuszczone bardzo dawno temu. Laith oglądał starannie Suant’ra, sprawdzając najpierw, czy pióra ogona są całe, a potem uważnie badał krawędzie jej skrzydeł. Kettral Yurla czekał cierpliwie w odległości kilkunastu kroków, stroszył pióra przed zapadającą nocą i uważnie się im przyglądał swymi czarnymi, nieodgadnionymi oczy‐ ma. Kettrale, po odpowiednim treningu, mogły latać z każdym. Teoretycz‐ nie ptaka nie powinno obchodzić, że Valyn ze swymi żołnierzami zabił Yur‐ la i jego ludzi. Taka przynajmniej była teoria. Valyn mógł tylko mieć nadzie‐ ję, że była ona słuszna. — Nocny odpoczynek dobrze im zrobi – powiedział Laith, przygładzając palcami pióra na ogonie Suant’ra. Valyn pokręcił głową.
— One nie będą odpoczywać. Lotnik odwrócił się raptownie. — Przepraszam? — Czy masz oba gwizdki do dowodzenia ptakami, ten Yurla też? – zapy‐ tał Valyn. — Jasne. Bez nich niewiele bym zdziałał. — Chcę, żeby oba ptaki były w powietrzu – powiedział Valyn. – Żeby za‐ taczały kręgi. Ptak Yurla może latać nisko, tuż nad drzewami, ale Suant’ra powinna być wysoko. Jeżeli będziemy musieli stąd pryskać, przywołamy je. Laith pokręcił głową z powątpiewaniem. — Suant’ra jest zmęczona. Oba ptaki są zmęczone. — Tak samo jak my. — Ale my się trochę prześpimy. Nawet z powietrznymi prądami nad ka‐ nionem latanie przez pół nocy będzie dla nich wielkim wysiłkiem. Niewiele z nich będzie pożytku, gdy będą na wpół martwe z wyczerpania. — Jeszcze mniej będziemy mieli z nich pożytku, gdy sami będziemy martwi – odparował Valyn. – Musimy założyć, że ktoś za nami leci i na nas poluje. Inne Skrzydło Kettralu. Może dwa. — Dlaczego mamy to zakładać? Valyn spojrzał na niego zdziwiony. — Wyłamaliśmy się. Nie posłuchaliśmy rozkazu, opuszczając Wyspy. Wyrżnęliśmy inne Skrzydło Kettralu… — Oni byli zdrajcami – wtrącił Talal, podchodząc do nich cicho. — Tylko my o tym wiemy – powiedział Valyn. – Przynajmniej dla Orlego Gniazda jesteśmy zdrajcami. — Chyba że oni sami są zdrajcami – rzucił Laith niechętnie. – Daveen Shaleel albo Pchła, albo ktoś jeszcze. W takim wypadku mamy równo prze‐ rąbane. Valyn westchnął głęboko. — Nie sądzę, żeby Pchła do tego należał. — Ale właśnie powiedziałeś, że sukinsyn na nas poluje. — No tak, ale nie wydaje mi się, żeby należał do spisku – odparł Valyn. Zamilkł na chwilę, zbierając myśli. – Przemyślmy to razem. Yurl i Balendin byli źli, należeli do spisku, a Shaleel wysłała ich na północ. — Aha – mruknął Talal, potakując. — Aha co? – spytał Laith, zerkając to na Valyna, to na krwiopijcę. – Niech ktoś to przeliteruje dla mnie, idioty. — Gdybyś próbował zamordować cesarza, to kogo byś posłał, mając do wyboru Yurla i Pchłę? – spytał Valyn. — Aha – rzucił Laith. – Jeżeli weterani należą do spisku, to Shaleel posła‐ łaby ich. – Tu pojaśniał radośnie. – Dobra nowina! Kimkolwiek są ci, co na nas polują, są po naszej stronie. — Ale o tym nie wiedzą – stwierdził Valyn – i mogą nafaszerować nas
strzałami, zanim im o tym powiemy. — To z kolei zła nowina – uznał Laith. – Te huśtawki nastrojów kiedyś mnie zabiją. Ale jeśli to prawda, że ściga nas Kettral, to tym bardziej powin‐ niśmy dać ptakom odpocząć. Posłuchaj mnie, Valynie. Znam się na kettra‐ lach. Jest na Wyspach tylko dwoje lotników lepszych ode mnie: Szybki Jak i Chi Hoai Mi. Jak nie zaliczył Próby, więc jeśli masz rację, to ściga nas Chi Hoai. Zatem jestem tu najlepszy i powtarzam, że trzeba dać ptakom odpo‐ cząć. Valyn zmarszczył brwi i zapatrzył się w mrok, próbując wyobrazić sobie, że jest Pchłą. Myśl była absurdalna, ale się jej trzymał. — To nie jest kwestia latania, Laith. To kwestia taktyczna. Gdybym był nimi, to spróbowałbym najpierw załatwić nasze ptaki. Uziemić nas. Pozba‐ wieni skrzydeł, będziemy zdani na ich łaskę. Nie pozwolę na to. Laith rozłożył ręce. — Przyjrzałeś się tym górom, nad którymi lecieliśmy? Całe pieprzone Orle Gniazdo może tu latać i szukać systematycznie. Nie znajdą nas. To wbrew prawdopodobieństwu. — Nie martwi mnie całe Orle Gniazdo – odparł Valyn, starając się mówić spokojnym tonem. – Martwi mnie Pchła. Chyba wiesz, że on i jego Skrzydło mają taką reputację, że prawdopodobieństwo przestaje się liczyć. Poderwij ptaki. Jednego wysoko, drugiego nisko. Laith zamknął oczy z rezygnacją i podniósł ręce. — Jesteś cholernie zmartwionym sukinsynem, Valynie hui’Malkeenia‐ nie. — Twoim zadaniem jest latać, a moim się martwić – stwierdził Valyn. Lotnik parsknął niechętnie. — Masz. – Wrzucił coś Valynowi do ręki. – Jeśli masz się martwić, to weź sobie jeden gwizdek. Skrzydło Yurla miało dwa. Sprawdzenie kettrali zajęło Laithowi kilka minut. Kiedy już wzbiły się w powietrze, dwa czarne cienie na tle gwiazd, zza sosen wybiegła Annick, trzymając w ręku łuk z nałożoną na cięciwę strzałą. — Jakieś towarzystwo? – spytał Valyn. Pokręciła głową. — Żadnych świateł, żadnych dymów, żadnych widocznych odpadków ani odchodów. — Raczej nie jest to kwitnące miejsce – zgodził się, raz jeszcze rozglądając się wokół. — Jak już ci mówiłem, jest wymarłe – wtrącił Tan. — I to jak, do cholery – dodała Gwenna, wychodząc z bramy z latarnią w jednej ręce i krótkim mieczem w drugiej. — Jak w środku? – zapytał Valyn, ignorując słowa mnicha. Niech Ram‐ puri Tan wygłasza swoje opinie, ale on już nie popełni więcej błędów. Jego niefrasobliwość o mało co kosztowałaby ich życie. Nie miał zamiaru spędzić
w tym dziwnym mieście, wymarłym czy nie, ani chwili bez przestrzegania procedur. Gwenna wzruszyła ramionami. — Rzeczy, które nie zardzewiały: noże, kubki, bransolety. Ach, jeszcze kości. Cała kupa kości. — Gdzie? — Wszędzie. Wygląda to tak, jakby każdy biedny sukinsyn z tego miasta został zaszlachtowany, gdy usiadł do śniadania. Valyn zmarszczył brwi i odwrócił się do mnicha. — W porządku. Jak widać, pusto tutaj. Gdzie my jesteśmy? Kto pozabijał ludzi, którzy tu mieszkali? — To jest Assare – odparł Tan. – Pierwsze ludzkie miasto. Z ust Gwenny wyrwało się parsknięcie, które mogło oznaczać śmiech. Valyn zaczął wypytywać Tana, skąd wie to wszystko i dlaczego to miejsce nie pojawiło się na żadnej z cesarskich map, ale noc już zapadała, a oni wciąż nie znaleźli dla siebie schronienia. Gwenna i Annick były doskonałe w roli zwiadowców, lecz Valyn mimo wszystko chciał, żeby cała grupa znalazła się w bezpiecznym, dobrze bronionym miejscu, zanim zapadnie zupełna ciem‐ ność. Sam mógł się poruszać i widzieć w ciemnościach, co dawało mu dużą przewagę, lecz reszta Skrzydła nie skorzystała w tym samym stopniu z po‐ bytu w Jamie Hulla, nie wspominając już o pozostałych, którzy nie będąc kettralowcami, po zapadnięciu nocy stawali się praktycznie ślepi. — No dobrze. Możemy porozmawiać o tym jutro. A teraz – wskazał na skalną ścianę urwiska – wejdziemy do środka i pójdziemy na górę, do któregoś z frontowych pomieszczeń, byle miało okna. Chcę mieć oko na kotlinę. Laith uniósł brwi, a potem kciukiem wskazał na Tana. — Gość mówi, że to miasto jest stare jak świat, a ty chcesz obozować w tym skruszałym klifie? Może jednak wybierzemy sobie coś, co nie tak ła‐ two zwali się nam na łeb? — Chcę być wyżej – odparł Valyn. — Po co? Żeby polować na szczury? Valyn powstrzymał się od ostrej riposty. — Tak, żeby polować na szczury. To skalny klif, Laith. Klify nie walą się tak łatwo. Lotnik znowu uniósł brwi, po czym dramatycznym gestem wskazał zwa‐ ły kamieni na dnie kotliny. Niektóre głazy były wielkości małych domów. — Klif jest zdrowy – powiedział Tan. – A w środku jest kenta. Jakby to rozwiązywało wszystko. — Po to przecież tu przybyliśmy – powiedział Valyn. – A teraz ruszajmy. Światła coraz mniej, a my stoimy tu jak gęsi. Kettralowcy ruszyli truchtem, a Pyrre i Tan parę kroków za nimi. Valyn przeszedł już połowę drogi, gdy zauważył, że Triste została w tyle. Wciąż sta‐
ła w swoim zbyt obszernym stroju na szerokiej, porosłej trawą polance i w zapadającym zmroku spoglądała wokół szeroko otwartymi oczyma. — Triste – krzyknął Valyn. – Idziemy. Wydawało się, że go nie słyszy, wrócił więc do niej, przeklinając w duchu. Wystarczyło, że jego własne Skrzydło kwestionowało jego rozkazy; dobrze chociaż, że byli to dobrzy żołnierze i taktycy, bo gdyby przez całą powrotną drogę do Annuru miał niańczyć tę dziewczynę… Porzucił tę myśl, gdy ujrzał zwróconą ku sobie jej zdumioną twarz, jakby pogrążoną w głębokim śnie. — Triste – powtórzył niecierpliwie. – Triste. Wreszcie skupiła na nim uwagę. Jej oczy, złociste w zapadającym zmierz‐ chu, wezbrały łzami. — Wszystko w porządku? – zapytał, ujmując ją pod łokieć. Potaknęła, drżąc. — Tak. Ja po prostu… Nie wiem. To takie smutne miejsce. — Zimno ci. Jesteś zmęczona. Chodźmy do środka. Zawahała się, a potem ruszyła z nim ku starożytnemu miastu, pozwala‐ jąc się prowadzić. † Z zewnątrz skała klifu zdawała się solidna; choć prosta fasada pełna była ubytków i podziurawiona, a cokolwiek zamykało kiedyś jej otwory okienne, dawno się rozpadło, kąty obramowań drzwi pozostały w miarę proste, a boki pionowe. Gdy przeszli pod rzeźbionym nadprożem, Valyn zauważył, że i tutaj czas i erozja dokonały cichego dzieła zniszczenia. Choć kośćcem miasta była skała, to praca rzeźbiarzy i budowniczych wpuściła do jej wnę‐ trza wodę i wiatr. Drobne strumyczki spływały po skalnych ścianach, ście‐ kając z jakichś niebywałych wysokości. Woda była teraz czysta i klarowna, lecz zimą musiała zamarzać, a przez stulecia lód rozsadził całe połacie ka‐ mienia, które poodpadały od ścian i sklepień. Kawał skały wielkości konia częściowo blokował przejście. Walające się mniejsze odłamki były dla stóp zdradliwym oparciem. Valyn zanurzył się w głąb jaskini. Nozdrza wypełnił mu zapach wilgotne‐ go kamienia i porostów. Po dwudziestu ostrożnych krokach w przejściu strzeżonym przez zabójcze otwory strzelnicze korytarz otworzył się na ob‐ szerne i wysokie pomieszczenie, po części wykute w skale, a po części będące naturalnym tworem. Stanowiło ono coś w rodzaju ogromnego przedsionka. W ścianach widoczne były otwory do osadzania pochodni, a w środku stała wielka misa, pęknięta, lecz o wdzięcznym kształcie. Sala ta musiała być kie‐ dyś przyjazna i zapraszająca, obecnie jednak ziała pustką i byłaby też trudna do obrony. W półmroku widniały czarne prostokąty szeregu drzwi, a po obu stro‐ nach, przy ścianach, pięły się w górę schody. Każda droga wyglądała równie
dobrze jak pozostałe, Valyn zwrócił się więc do Tana: — Którędy? Nikt nie odpowiedział. — Możecie sobie zwiedzać do woli – podjął Valyn po chwili, patrząc na pozostałych – ale z tej sali wychodzi dwanaścioro drzwi, a my nie mamy dość ludzi, żeby ich pilnować, ani narzędzi, żeby je zabarykadować. Jeśli więc skończyliście podziwiać architekturę… — Valynie – odezwał się w końcu Kaden. – Masz może jakieś światło? Le‐ dwo tu widzę swoją rękę, gdy trzymam ją przed oczyma. Valyn już chciał odpalić szorstko, że lepiej iść na górę, zamiast debatować o światłach, gdy uświadomił sobie, że jego brat nie przesadza. Dla oczu Valy‐ na w pomieszczeniu panował półmrok i z łatwością mógł się w nim roze‐ znać. Pozostali jednak patrzyli tak, jakby zatopieni byli w zupełnej ciemno‐ ści. Slarny, uświadomił sobie, a gdy wspomniał smolistą zawartość jaja, któ‐ rą wlał wówczas do gardła, przeszły go ciarki. — Oczywiście – rzekł, odpychając od siebie tamto wspomnienie. Wyciągnął z torby wojskową latarnię, zapalił ją i uniósł nad głowę. W migotliwym świetle sala wyglądała jeszcze gorzej. Ze ścian dawno odpadł tynk i wszędzie wyzierały surowe kamienie. Kilka kroków dalej zapadła się znaczna część posadzki, a przez powstałą dziurę widać było piwnice. Najwi‐ doczniej budowniczowie nie tylko pięli się wzwyż, ale i wgryzali się w głąb, a świadomość, że stoi na podkopanym fragmencie zmurszałej skały, nie po‐ prawiała Valynowi nastroju. Trzymało się to kupy przez tysiące lat, to wytrzyma jeszcze jedną noc, powie‐ dział sobie w duchu. — Tamtędy – stwierdził Tan, wskazując schody po lewej. Valyn spojrzał na mnicha, potaknął, wyciągnął z pochwy miecz i ruszył po stopniach w górę. Schody pięły się po obwodzie przedsionka, a zbliżywszy się do sklepienia, stały się prowadzącym w głąb skały i wzwyż wysokim, lecz wąskim przej‐ ściem. Valyn odsunął się na bok, puścił Tana przodem i pozwolił mu prowa‐ dzić. Liczył mijane kondygnacje, cały czas próbując zapamiętać drogę po‐ wrotną. Całe to miejsce w jakiś nieprzyjemny sposób przypominało mu Jamę Hulla i choć nie bał się ciemności, to krążenie w tym labiryncie, mijanie skrzyżowań korytarzy i otwierających się na boki pomieszczeń wprowadzało zamęt w jego umyśle. Po pewnym czasie stracił poczucie kie‐ runku i nie wiedział już, które drzwi poprowadzą ich do wyjścia, a które głę‐ biej, w głąb ziemi. Gdy doszli do kolejnej szerokiej komnaty, z której wycho‐ dziły nowe korytarze, zatrzymał się. — Mam nadzieję, że wiesz, dokąd idziesz, mnichu – powiedział. W tym momencie Kaden wskazał ręką. — Na zewnątrz idzie się tędy. — Skąd to wiesz, do licha?
Brat wzruszył ramionami. — Stara mnisia sztuczka. — Sztuczki mnie denerwują – odparł Valyn, lecz Tan już ruszył w głąb korytarza. — On ma rację – stwierdził, oglądając się przez ramię – a kenta jest już blisko. Jak się okazało, sztuczka się sprawdziła. Po mniej więcej czterdziestu kro‐ kach wyszli z tunelu na szeroki skalny taras. Ściana klifu pięła się nad nimi, zaginając się łagodnym nawisem tworzącym wielki naturalny dach chro‐ niący przed złą pogodą, ale też dopuszczający do tego miejsca światło i po‐ wietrze. Po ciemnościach wnętrza klifu nawet rozmyte światło księżyca wydawało się zbyt jasne. Valyn zbliżył się do krawędzi, gdzie resztka niskie‐ go muru chroniła przed upadkiem z wysokości sześćdziesięciu, może sie‐ demdziesięciu kroków. Wspięli się już powyżej koron czarnych sosen na tyle wysoko, że mogli objąć wzrokiem całą kotlinę. Valyn patrzył, jak światło księżyca połyskuje niczym garść srebrnych monet na powierzchni płynącej w dole rzeki. Poryw wiatru naparł na niego, ale on się nie cofnął. — Tu były ławki – powiedział Talal. Krwiopijca oddalił się na chwilę od grupy, żeby sprawdzić ciemniejsze zakamarki. – I fontanny. Tryskały wodą z klifu prosto w dół. Kamienie konstrukcji w większości się rozpadły, ale woda wciąż płynie. — Wyrzeźbili w kamieniu kanały – zauważyła Triste – i zbiornik. — Ktoś urządził tu sobie ładną siedzibę – stwierdził Laith, wskazując ge‐ stem stojący na końcu skalnego tarasu duży budynek. Inaczej niż tunele i pomieszczenia, które mijali po drodze, ta budowla nie została wykuta w skale, tylko wymurowana. Była zbudowaną przez ludzi fortecą, stojącą na krawędzi urwiska. Nie, nie fortecą, pomyślał Valyn. Raczej pałacem. Budynek zajmował połowę szerokości tarasu i piął się w górę na wysokość czterech lub pięciu pięter, gdzie dach niemal stykał się z pochy‐ lonym nad nim granitowym nawisem. — Wielki dom i prywatny ogród w połowie wysokości klifu – dodał lot‐ nik. — Gdzie jest kenta? – zapytał Valyn, kręcąc się w kółko, niepewny, czego ma wypatrywać. — W środku – odrzekł Tan. Valyn skinął głową. — To mi pasuje. Wejdźmy tam. — Myślałem, że chcesz mieć dobry widok – burknął lotnik. — Chcę widzieć, ale nie być widzianym – odparł Valyn. – Pałac ma okna. Jest tam kenta. Urządzimy się w tym miejscu. Nawet w opłakanym stanie, nawet osypujące się wnętrze pałacu nie za‐ wiodło oczekiwań, jakie wzbudził jego widok zewnętrzny. Inaczej niż stło‐ czona plątanina tuneli i pomieszczeń poniżej pałac miał wysokie stropy
i piękne, duże okna wpuszczające do środka, wraz z chłodnym powietrzem nocy, wielkie kałuże księżycowego światła. Nie został zbudowany jako for‐ teca, bo nie trzeba fortecy, gdy się mieszka na stromym klifie siedemdziesiąt kroków nad ziemią. — Na górę – powiedział Tan, wskazując na znajdującą się pośrodku sze‐ roką klatkę schodową z kruszejącą balustradą. — A ja myślałem, że już jesteśmy na górze – poskarżył się Laith. – Istnieje takie pojęcie jak „zbyt wysoko”, wiesz? — A to wszystko mówi lotnik Skrzydła – zakpiła Gwenna. — Jak sądzicie, co tu było? – zapytał Kaden, przesuwając dłonią po ka‐ mieniach. Valyn wzruszył ramionami. — Pałac królewski. Może świątynia. Siedziba gildii, jeśli w mieście rzą‐ dzili kupcy. Ku jego zdziwieniu Triste pokręciła głową. — Sierociniec – powiedziała tak cicho, że nie był pewien, czy dobrze ją usłyszał. — Sierociniec? – spytała Pyrre. Od chwili wylądowania zabójczyni wy‐ dawała się bardziej zaciekawiona niż przejęta, lecz jej dłonie nigdy nie pozo‐ stawały daleko od rękojeści noży. – Chciałabym, żeby tam, gdzie wyrosłam, ludzie tak dbali o sieroty. Tan nie zwrócił uwagi na jej słowa i zwrócił się ku Triste, przypatrując się jej z uwagą. — Skąd to wiesz? Spojrzała na Kadena, jakby szukała wsparcia, a potem wskazała gestem drzwi, przez które weszli. — Nad drzwiami. To jest wykute nad drzwiami. Nikt więcej tego nie za‐ uważył? Valyn pokręcił głową. Nie obchodziło go, czym był ten dom. Niechby so‐ bie był sklepem albo burdelem, tylko żeby był z niego dobry widok, żeby miał zapasowe wyjście i dostateczną stabilność, by nie zwalić się im na gło‐ wę. Rampuri Tan patrzył jednak na Triste uważnym, nieodgadnionym spoj‐ rzeniem. — Pokaż mi – powiedział. — Wchodzimy na górę – rzucił Valyn. – Chcę jeszcze sprawdzić otocze‐ nie. Tan odwrócił się ku niemu. — To sprawdzaj. Dziewczyna idzie ze mną. Valyn zagryzł wargi i zdusił w sobie odpowiedź. Mnich nie należał do Skrzydła i nie musiał słuchać jego rozkazów. Mógł próbować wymusić na Tanie posłuszeństwo, lecz Tan nie wyglądał na kogoś, kto ulega presji, a każda minuta spędzona na kłótniach przyczyniała się do ich osłabienia. Poza tym było w tym mnichu coś niebezpiecznego, choćby sposób, w jaki
trzymał tę swoją dziwną włócznię, lub lodowaty spokój jego spojrzenia. Va‐ lyn sądził, że zdołałby go zabić, gdyby doszło do konfrontacji, lecz nie wi‐ dział żadnego sensownego powodu, by to sprawdzać. — W porządku – stwierdził. – Będę cię osłaniał. Zróbmy to szybko. Znaleźli inskrypcję tam, gdzie wskazała Triste. Litery były stare i zwie‐ trzałe, częściowo omszałe i słabo czytelne. Valyn zmrużył oczy, próbując je rozpoznać, lecz po chwili zdał sobie sprawę, że to napis w nieznanym języ‐ ku. Co prawda przechodził na Wyspach intensywne szkolenia lingwistycz‐ ne, ale tu nawet litery były mu obce: ostre i kanciaste, bez pętli i zagięć, pi‐ smo jakby przeznaczone do kucia w kamieniu, a nie do malowania pędzlem. Spojrzał na Triste, unosząc ze zdziwieniem brwi. — Potrafisz to przeczytać? Stała w głębokim cieniu, wpatrując się w nadproże i drżąc na nocnym chłodzie. — Ja nie… – Pokręciła głową, potem nagle potaknęła. – Ja zgaduję. — Co tu jest napisane? – zapytał Tan. Zmarszczyła brwi, a Valyn pomyślał, że w końcu przyzna, że jednak nie zna tych liter. Wreszcie przemówiła. Zrazu urywanie, lecz już po chwili dziwnie śpiewnie i melodyjnie: — Ientain, na si-ientanin. Na si-andrellin, eiran. Zdania nie były bardziej znajome od wykutych w kamieniu liter i Valyn spojrzał pytająco na Tana. Twarz mnicha jak zwykle pozbawiona była wy‐ razu. Zetknąwszy się z Shinami, Valyn zdał sobie sprawę, jak bardzo dotąd polegał na subtelnych emocjonalnych sygnałach. Zmrużone oczy, pobielałe kłykcie, napięcie ramion… potrafił odczytywać te nieświadome przekazy, które mówiły o wojowniczości, uległości, wściekłości bądź spokoju. Mnisi jednakże, a zwłaszcza Tan, byli jak puste stronice, jak palimpsesty zeskroby‐ wane i ścierane tak długo, że stawały się zupełnie czyste i białe. — Co to oznacza? – zapytał Valyn, chcąc przerwać ciszę, jaka zapadła. Triste zmarszczyła brwi, a potem przetłumaczyła, zająknąwszy się tylko nieznacznie: — „Dom dla tych, co nie mają domu. Dla tych, co nie mają rodziny, miło‐ ści”. Pyrre podeszła do nich, gdy Triste mówiła, a teraz przyglądała się napiso‐ wi z zaciekawieniem. — Mogli oszczędzić sobie kucia, gdyby napisali po prostu: Sierociniec. A najlepiej: Dzieci. — Co to za język? – spytał Valyn. Triste zawahała się, potem pokręciła głową. — To język Csestriimów – mruknął w końcu Tan. – A konkretnie ten jego dialekt, którym mówili wcześni ludzie. Valyn uniósł brwi w zdziwieniu. — To kapłanki Cieny uczą się języka Csestriimów?
Triste zagryzła wargi. — Nie jestem… Podejrzewam, że tak. Tam słyszało się mnóstwo języ‐ ków. Mężczyźni… przyjeżdżali zewsząd. Z całego świata. — Masz na myśli to, że uczyłaś się na wypadek, gdyby przyszło ci kiedyś dogadzać Csestriimowi? – zapytała Pyrre. – Doprawdy, jestem pod wraże‐ niem… — Nie byłam leiną – odparła Triste. – Nie przeszłam wtajemniczenia… – Tu zamilkła, wciąż wpatrując się w wykute słowa, jakby były wężami. — W porządku – powiedział w końcu Valyn. – Ciekawa była ta lekcja ję‐ zyka. Spojrzał wzdłuż szerokiego kamiennego pasa i włosy zjeżyły mu się na karku. Jakieś sto kroków od niego, w głębi ciemnej czeluści korytarza, którym wyszli wcześniej z głębi klifu na skalny taras, coś się nieznacznie po‐ ruszyło. Żadnego błysku światła, żadnego hałasu, po prostu ciemny cień, który przemknął na tle ciemności tak szybko, że Valyn nie był pewien, czy mu się nie przywidziało. Mogło to być cokolwiek: liść porwany podmuchem albo strzęp tkaniny. Ale tu nie ma strzępów tkaniny, pomyślał. To samo mó‐ wiły Gwenna i Annick. Tylko twarde rzeczy. Kości. Uświadomił sobie, że w Górach Kościanych żyło wiele zwierząt: górskie koty, niedźwiedzie i mnóstwo drobnej, niegroźnej zwierzyny. Rampuri Tan powiedział, że miasto jest wymarłe, a mnich sprawiał wrażenie kogoś, kto wie, co mówi. Coś mogło jednak zrobić sobie legowisko w głębi klifu. Coś mogło za nimi iść. W każdym razie, stojąc tak w drzwiach sierocińca, oświe‐ tleni światłem latarni, narażeni byli na atak. Poruszanie się w ciemnościach było niebezpieczne, ale wystawanie w świetle na otwartej przestrzeni rów‐ nież było groźne. — Schodami na górę – rzucił. – Laith i Gwenna sprawdzą pierwsze pię‐ tro. Talal, Annick, wy wszystko powyżej. Gwenno, załóż ładunki przy wej‐ ściu. Jeszcze raz spojrzał przez ramię ku miejscu, w którym zauważył ruch. Nic. Noc była cicha i spokojna. Obrócił się do grupy. — Do roboty.
5
A
dare spędziła większą część poranka skulona pod mostem, wciśnięta pomiędzy dwa kamienne filary. Zęby dzwoniły jej z zimna i drżała na całym ciele. Wiał przenikliwy wiosenny wiatr, miała na sobie tyl‐ ko przemoczoną wełnianą suknię, a wilgotne włosy, choć wykręcała je już wielokrotnie, wciąż ziębiły ją w kark. Wyschłaby znacznie prędzej na słoń‐ cu, lecz taka mokra nie mogła wyjść ze swej kryjówki. Kobieta w mokrym ubraniu przechodząca ulicą zwracałaby na siebie uwagę, a nie chciała, by ktokolwiek ją pamiętał, gdy Fulton i Birch będą o nią rozpytywać. Gorsze od zimna było czekanie. Każda minuta czekania była minutą, któ‐ rą aedoliańczycy wykorzystywali na organizowanie pościgu, podczas gdy ona nie dysponowała żadnymi środkami obrony. Jak długo schnie wełna? Nie miała pojęcia. Każdego ranka niewolnica przynosiła jej świeże ubranie i każdego wieczoru odbierała od niej brudne rzeczy do prania. Adare oba‐ wiała się, że w najgorszym razie może spędzić pod tym mostem cały dzień, dygocąc i czekając. Zagryzła wargi. To było wykluczone. Gdy zapadnie wieczór, aedoliańczy‐ cy zdążą już przetrząsnąć oba brzegi Pochylni na całej ich długości, blokując drogi ucieczki i sprawdzając pod mostami. Do wieczora powinna już być da‐ leko stąd, a nie było sposobu, żeby szybciej wysuszyć ubranie. Póki co, gdy tak czekała przycupnięta i trzęsła się z zimna, spróbowała poświęcić najbliż‐ sze godziny na przewidywanie potencjalnych trudności i niedostatków swego planu. Trudności nietrudno było przewidzieć. Przede wszystkim musiała zna‐ leźć drogę, która doprowadzi ją do alei Bogów i na której nie zostanie napad‐ nięta, obrabowana lub zgwałcona. Ostrożnie wyjrzała spod mostu. Nie było sposobu, by się dowiedzieć, jak daleko nurt ją zniósł i gdzie dokładnie udało się jej wypełznąć na brzeg, lecz sądząc po chylących się domach, wąskich uliczkach i fetorze śmieci oraz gnijących odpadków, znajdowała się w któ‐ rymś z miejskich slumsów, być może nawet w Wonnej Dzielnicy. Gdzieś niedaleko słyszała krzyki kobiety i mężczyzny; jeden głos był wysoki i prze‐ nikliwy, drugi był potężnym rykiem wściekłości. Coś ciężkiego uderzyło o ścianę, rozpadając się na kawałki, i głosy umilkły. Jakiś pies zaczął szcze‐
kać, długo i uporczywie. Zgrabiałymi palcami Adare wyciągnęła opaskę z kieszeni sukni. Przewią‐ zała nią oczy. W głębokim cieniu pod mostem niewiele mogła zobaczyć – swoją dłoń, gdy przysunęła ją do twarzy, słońce odbijające się w wodzie ka‐ nału, zanim zniknęło za kamiennym przęsłem, niewyraźne kształty zmur‐ szałych podpór. Wiedziała, że opaska ograniczy jej zdolność widzenia, ale pamiętała, że nie było tak źle, gdy wypróbowała to w zaciszu swojej komna‐ ty. Po kilku próbach zawiązywania, układania i przesuwania opaski na twa‐ rzy zdjęła ją i spróbowała zawiązać ponownie. Gdyby opaska zsunęła się jej z oczu, oznaczało to śmierć. Gdyby się roz‐ wiązała, też czekała ją śmierć. Gdy cienie domów po drugiej stronie kanału cofnęły się, zaczęła wciąż od nowa poprawiać opaskę, aż w końcu nie było już nic do poprawiania. Nie widziała zbyt dobrze, ale jakoś dało się z tym wytrzymać. Ostrożnie dotknęła wełnianej sukni. Jeszcze była trochę wilgot‐ na, lecz nie mokra. Pomiędzy ostrożnością a tchórzostwem była cienka gra‐ nica i Adare poczuła, że zbliżyła się do niej trochę za bardzo. — Wstawaj – mruknęła do siebie. – Wstawaj. Już czas. Most był pusty, gdy spod niego wyszła. Po chwili odetchnęła z ulgą, wi‐ dząc, że jedynymi osobami na drodze są dwie kobiety, które szły dwadzie‐ ścia kroków przed nią. Jedna z nich taszczyła duże wiadro, druga uginała się pod ciężarem bezkształtnego worka przerzuconego przez ramię. Co jednak najważniejsze, Adare mogła przez swoją opaskę dostrzec, że rzeczywiście są to kobiety, choć ich kształty były dość niewyraźne. Pochylnia wyniosła ją na zachód, a to znaczyło, że Świątynia Światła znajduje się gdzieś na pół‐ noc od tego miejsca. Adare obejrzała się za siebie raz jeszcze, zawahała się chwilę, a potem zeszła z mostu. Wszystkie ulice wokół Pałacu Brzasku były brukowane. Niektóre, jak ale‐ ja Bogów, wyłożone wielkimi, masywnymi płytami z wapienia, z których każda miała wielkość wozu. Co dwadzieścia lat je wymieniano, gdyż toczące się koła i deszcze naruszały ich powierzchnię. Inne ulice brukowano pro‐ ściej, cegłami albo kocimi łbami, a po ich bokach biegły rynsztoki. Nigdy do‐ tąd Adare nie widziała jednak ulicy, która nie miałaby żadnego bruku i żad‐ nych rynsztoków lub spływów odprowadzających wodę. Zamarła, gdy jej stopy zapadły się po kostki w gęste błoto. Miała nadzieję, że to tylko błoto, choć bijący od niego odór sugerował coś innego. Wydobyła z mazi jedną stopę. Potem, zgrzytając zębami, zagłębiła ją zno‐ wu. Stąpając ostrożnie, wyszukiwała najmocniejsze i najwyższe fragmenty gruntu, unikając dołów i kolein. Wędrówka była żmudna, ale udało się jej przynajmniej zachować buty na nogach i posuwać się konsekwentnie w kie‐ runku, który uznała za północ. Głośny śmiech za plecami kazał jej się odwró‐ cić. — Nie upaćkałaś se przypadkiem trepków, co? W czasie, gdy brnęła przez błoto, z uwagą stawiając kroki i przytrzymu‐
jąc rękami podkasaną suknię, za jej plecami pojawili się dwaj młodzieńcy, sprawnie kroczący w mlaszczącej brei. Byli boso, uświadomiła sobie, gdy podeszli bliżej i mogła widzieć ich wyraźniej. Nie zwracali uwagi na chlapią‐ ce błoto i na plamy na spodniach. Jeden z nich niósł na ramieniu hak do czyszczenia kanałów, a drugi wielki kosz. Szczury kanałowe, domyśliła się Adare. Zarabiali na życie – podłe życie – czatując na annuryjskich mostach i wy‐ ławiając z wody spływające odpadki. Adare wychowała się na baśniach o Emmielu Królu Żebraków, który wyłowił w ten sposób skrzynię klejnotów i stał się najbogatszym człowiekiem w Annurze. Ci dwaj najwyraźniej nie mieli szczęścia Emmiela. Kosz był pusty, a sądząc po ich zapadłych policz‐ kach, był pusty już od dawna. Młodzieniec z hakiem dał jej znak ręką. Miał krótkie włosy, ostre rysy ła‐ sicy i chytry uśmiech. Adare poczuła ucisk w żołądku. — Pytam, czy nie upaćkałaś se trepków, hę? – Zamilkł na chwilę, zauwa‐ żywszy opaskę na jej oczach. – Co masz z oczami? Gdyby Adare nie przećwiczyła po stokroć odpowiedzi na tego rodzaju py‐ tania, stałaby tak w nieskończoność z głupio rozdziawionymi ustami. Udało się jej jednak wymamrotać odpowiedź: — Rzeczna ślepota. — Rzeczna ślepota? – Właściciel haka spojrzał na swego towarzysza, ni‐ skiego pryszczatego, z dyniowatą głową. Dyniowaty patrzył na nią przez chwilę, po czym splunął w błoto. — Rzeczna ślepota? – powtórzył pierwszy, podchodząc bliżej. Zdjął hak z ramienia i zaczął nim wodzić przed jej oczyma. — Widzi? – zapytał. – Co widzi, hę? — Mogę widzieć – odparła Adare – ale światło sprawia mi ból. Odwróciła się, mając nadzieję, że na tym poprzestaną, i postąpiła kilka kroków, gdy hak zaczepił o jej suknię i zatrzymał ją w miejscu. — Wolnego, wolnego! – powiedział trzymający hak i pociągnął ją, zmu‐ szając do odwrócenia się. – Nie pozwolim, żeby taka paniusia brudziła se trepki. Biedna ślepa paniusia! — W rzeczywistości wcale nie jestem ślepa – powiedziała, próbując wy‐ plątać hak z sukni. – Wszystko ze mną w porządku. — Prosimy – nalegał on, przywołując swego ziomka. – Nie mamy roboty, coby nas zajmowała. Daj se pomóc, tylko do placu Dellena. Dalej droga lep‐ sza. — Nie mogę. — W koszu. – Tamten wskazał wiklinowy kosz. Był wielki, że ledwo można było objąć go ramionami, na tyle obszerny, by zmieściło się w nim wszystko, co można wyłowić z kanału. Miał dwa solidne, plecione uchwyty. – Posadź tu zadek, a ja i Orren cię zaniesiemy. Adare zawahała się. Ci biedacy ją przerażali, lecz po zastanowieniu doszła
do wniosku, że przerażało ją wszystko, co znajdowało się poza czerwonymi murami: kanał, wąskie uliczki, krzyki, trzaskanie drzwiami i ludzie o twar‐ dych, wyzywających oczach. Cały ten przeklęty świat był przerażający, ale przecież nie mogło być tak, by każdy napotkany Annuryjczyk okazywał się rabusiem lub gwałcicielem. Bogaci nie mieli monopolu na uczciwość. Pró‐ bowała uprzytomnić sobie, jaki widok przedstawia: wysmarowana błotem młoda kobieta, cierpiąca na tajemniczą chorobę oczu, idąca podejrzaną uli‐ cą. Może po prostu chcieli jej pomóc. — No, dalej – naciskał młodzieniec. – Taka chudzina waży ino parę fun‐ tów. Ponownie wskazał na kosz. Adare odetchnęła głęboko i skinęła głową. Może chcieli jej pomóc ze zwy‐ kłej uprzejmości, a może najzwyczajniej liczyli na parę miedziaków, które im zapłaci, gdy dotrą do placu, na coś, co wynagrodzi im nieudane łowy nad kanałem. Palankiny były w mieście wszechobecne, a czymże jest kosz, jeśli nie palankinem biedaka? Dotknęła dyskretnie sakiewki ukrytej w fałdach sukni. Jeśli pragnęli monet, to miała ich dość, by wynagrodzić ich tysiąc‐ krotnie. Poza tym drżały jej nogi od wysiłku ucieczki przed gwardzistami, od pływania w zimnej rzece i kucania w przemoczonej sukni pod mostem. Przyjemnie by było pokonać część drogi w koszu, choćby tylko na krótkim odcinku. — Dobrze – powiedziała. – Ale tylko do placu. Doceniam waszą uprzej‐ mość. Młodzieniec z hakiem mrugnął i wskazał ponownie na kosz. Adare postąpiła dwa kroki w jego stronę, gdy zatrzymał ją w miejscu ja‐ kiś nowy głos. — Jeśli dobrze się orientuję w geografii, to nie jest wasz rewir, Willet. Pa‐ miętam, że ostatnio pracowaliście na tych uliczkach, co są na południe od skrzyżowania kapusiów. Spojrzała w bok i dostrzegła mówiącego, który stał na rogu najbliższej przecznicy, kilka kroków od niej. Nie była pewna, patrząc przez opaskę, ale wyglądał na starszego od kanałowych szczurów, starszego od niej o dobre dziesięć lat. Był wysoki, smukły i na swój sposób nawet przystojny. Zmruży‐ ła oczy, dostosowując wzrok do cienia. Głęboko osadzone oczy i poorane bruzdami czoło mężczyzny pod krótko obciętymi włosami nadawały mu wygląd trochę smutny, a trochę groźny. Na plecach dźwigał żołnierski plecak, ale nie miał munduru. Oczy Adare przyciągnął miecz wiszący u jego boku. Biedak z hakiem zatrzymał się i rozłożył ręce. — Lehav, to chwilka. Obracamy z tą paniusią. Ino do placu Dellena… — Obracacie – odparł Lehav. – Tak to teraz nazywacie? Adare zawahała się i cofnęła krok od kosza i od żołnierza zarazem. Nie miała pojęcia, gdzie jest skrzyżowanie kapusiów, ale wystarczająco dobrze
zrozumiała rozmowę o geografii i rewirach. Była w obcym miejscu, a poja‐ wienie się żołnierza i ta szyfrowana rozmowa, a także sposób, w jaki patrzył na nią spod przymrużonych powiek, kazały jej jeszcze bardziej mieć się na baczności. — Ino pomagamy – tłumaczył Willet, potakując. – Nic wspólnego z tobą, Lehav. Żołnierz przypatrywał się jej przez dłuższą chwilę, mierzył ją wzrokiem od stóp do głów, jakby była wystawioną na sprzedaż niewolnicą, a później wzruszył ramionami. — Chyba nie – powiedział, po czym obrócił się do szczurów. – Ale pamię‐ tajcie: jeżeli Stary Jake zobaczy, że pracujecie na jego ulicach, to ktoś skorzy‐ sta z tego haka, żeby wyłowić wasze truchła z kanału. Odwrócił się powoli, lecz Adare gwałtownie wyciągnęła rękę. — Zaczekaj! Żołnierz zatrzymał się i spojrzał przez ramię. Adare rozpaczliwie szukała w myślach odpowiednich słów. — Oni chcą mnie obrabować. Skinął głową potakująco. — Zgadza się. Jego obojętność zbiła ją z tropu. — Musisz mi pomóc. — Nie – odpowiedział, kręcąc głową – Nie muszę. Nic ci się nie stanie. Ci dwaj zabiorą ci pieniądze, ale reszta pozostanie nietknięta. – Jeszcze raz spojrzał na obdartusów. – Chyba nie zostaliście gwałcicielami przez ostatnie kilka lat, co? Orren splunął na ziemię, po czym przerwał długie milczenie: — Nie twoja sprawa, jeżeli nawet… — Nie – rzucił Willet, przerywając swojemu kompanowi i podnosząc dłonie w ugodowym geście. – Jasne, że nie, Lehav. Mamy siostry. Weźmiemy jej ino sakiewkę i niech se idzie. Lehav skinął głową i odwrócił się do Adare. — Masz szczęście. Gdybyś trafiła na typów od Starego Jake’a… – Uniósł brwi. – Dość powiedzieć, że nie wyglądałoby to pięknie. Adare zadrżała, a jej oddech stał się szybki i urywany. Wpadła w pułapkę, bezbronna, z ubłoconymi stopami i zakasaną do pół uda suknią. Annur dys‐ ponował tysiącami gwardzistów odpowiedzialnych za utrzymanie spokoju i zapobieganie tego rodzaju zdarzeniom. Pałac Brzasku wydawał na to dzie‐ siątki tysięcy złotych słońc rocznie. Nie można było przejść pięćdziesięciu kroków przez Groby albo Wysokie Urwiska, żeby ich nie zobaczyć; chodzili parami, w błyszczących zbrojach, i dbali o spokój cesarza. Ale to miejsce nie leżało w dzielnicy Grobów. — Zaczekaj – powiedziała, z rozpaczą zerkając na miecz u boku Lehava. – Jesteś żołnierzem. Żołnierzem. Z legii, przysięgałeś, że będziesz bronił oby‐
wateli Annuru. Rysy Lehava stwardniały. — Radzę ci, żebyś nie pouczała mnie w materii moich przysiąg. Od lat nie jestem już w legiach. Znalazłem dla siebie czystszą sprawę. Adare zerknęła przez ramię. Willet patrzył na Lehava, lecz oczy Orrena wpatrzone były w nią, a kąciki jego ust uniosły się w okrutnym uśmiechu. Żołnierz ze swoją chłodną obojętnością przerażał ją, lecz on przynajmniej nie zdradzał ochoty, żeby zrobić jej krzywdę. Na tej wąskiej uliczce nie było straży, nie było nikogo. Jeśli nie uda się jej skłonić Lehava do pomocy, nie bę‐ dzie dla niej ratunku. Mężczyzna znał tych kanalarzy, ale nie był ich przyja‐ cielem, to jedno było pewne. Gdyby tylko wiedziała, jak wbić klin między nich. Czuła gonitwę myśli i zupełny zamęt w głowie ze strachu. — Dobra, Lehav – powiedział Willet. – Daj se spokój z takimi jak my. Szkoda czasu na gówno, sam tak gadałeś. I że wychodzisz, pamiętasz, hę? Żołnierz pokręcił głową. — Czasem nie jestem tego tak całkiem pewien. – Zagryzł wargi i spojrzał na błotnistą ulicę, chylące się budynki i wąski pasek nieba między nimi. – Całe to miasto jest zgniłe – rzekł, bardziej do siebie niż do nich. – Całe to ce‐ sarstwo. – Milczał dłuższą chwilę, po czym znów pokręcił głową. – Żegnaj, Willet, żegnaj, Orren. Serce podeszło Adare do gardła. Język w ustach był suchy jak pasek wy‐ garbowanej skóry. Willet uśmiechnął się szeroko z wyraźną ulgą. — Do zobaczenia kiedyś, Lehav. — Nigdy – odparł żołnierz. I wtedy nagle stało się tak, jakby rozrzucone klocki na szachownicy ko ułożyły się w zrozumiały wzór, i Adare zrozumiała: żołnierz, „czysta spra‐ wa”, ktoś, kto wyszedł i nie wróci, człowiek z mieczem u boku i wielkim to‐ bołem na plecach. — Błagam cię – rzuciła desperacko. – W imię Intarry. Błagam. Lehav jeszcze raz się zatrzymał, odwrócił i utkwił w niej nieodgadnione spojrzenie. — Czym jest dla ciebie bogini? Tak, rzekła w duchu Adare, czując ulgę i triumf zarazem. To nie było wszystko, ale już widziała drogę przed sobą. — Jest światłem, które mnie prowadzi – zaczęła, intonując starą modli‐ twę – i ogniem, który ogrzewa moją twarz, iskrą w ciemnościach. — Jest tym. – Twarz żołnierza była beznamiętna. — Jestem pielgrzymem – ciągnęła Adare. – Idę teraz do Świątyni Światła i chcę dołączyć do pielgrzymki. Idę z Annuru do Olonu. Willet poruszył się niespokojnie obok niej. — Nie przejmuj się, Lehav. Żołnierz zmarszczył brwi.
— Myślę, że tym akurat mogę się przejąć. – Tu zwrócił się do Adare: – Nie masz na sobie pielgrzymiej szaty. — Ty też nie – odparła. – Kupię ją dzisiaj. Na alei Bogów. — Kłamie – warknął Orren. – Dziwka kłamie. Nie ma nic. Żadnego toboł‐ ka, nic. Teraz słowa już gładko popłynęły z ust Adare. — Nie mogłam nic zabrać, żeby nie zdradzić się przed rodziną. Musiałam wymknąć się w nocy. — Cóż więc robisz tutaj, w tej części miasta? – zapytał Lehav. — Zgubiłam się – załkała. Nie musiała udawać łez. – Próbowałam dojść do alei Bogów, ale w nocy zgubiłam drogę. — No to niech sobie idzie – burknął Orren. – A ty też idź w swoją stronę. Żołnierz popatrzył na wąski pas nieba między koślawymi domami, jakby zmęczyło go to wszystko, kanałowe szczury, błoto, smród. Błagam, prosiła w duchu Adare. Nogi pod nią drżały, jakby cierpiała na porażenie kończyn. Chciała biec, ale wiedziała, że nie zrobi nawet dziesię‐ ciu kroków w tym błocie. Błagam. — Nie – odpowiedział w końcu. – Myślę, że nigdzie sobie nie pójdę. – Ręce miał założone za plecami. Nawet nie spojrzał na swój miecz. — To może cię zabijemy – mruknął Orren. – Może zabijemy was oboje. — Macie prawo spróbować. Twarz Willeta zbielała ze strachu. Zacisnął dłoń na haku i przesunął się niepewnie w błocie, a jego towarzysz wystąpił naprzód, trzymając w ręku nóż. Przesuwał nerwowo językiem po spierzchniętych wargach. Lehav wy‐ sunął ręce zza pleców i w milczeniu położył dłoń na głowicy miecza. Później, kiedy Adare wspominała tę chwilę, uświadomiła sobie, że za‐ działała wówczas prostota tego gestu i zupełny brak napuszenia. To właśnie zadecydowało o wszystkim. Gdyby groził tamtym dwóm, gdyby ich ostrze‐ gał lub na nich krzyczał, wszystko mogło się skończyć inaczej. Absolutny spokój tej dłoni położonej na wytartej rękojeści miecza i ekonomia tego ru‐ chu sugerowały, że ręka ta nie chce nic innego – chce tylko walczyć i zabijać. Mijały chwile, jedno uderzenie serca za drugim. Później Orren splunął w błoto, a jego tępą twarz wykrzywiła wściekłość i strach. — Ach, pieprzyć to – mruknął i pokręcił głową, po czym ruszył w stronę mostu. Willet zastanawiał się chwilę, aż w końcu stanął przed Adare i z całej siły ją popchnął, aż upadła plecami w błoto. — Ty głupia cipo – warknął. Potem, oglądając się przez ramię, ruszył śla‐ dem swego kompana. Lehav spojrzał na nią, jak leżała w błocie, lecz nie uczynił żadnego gestu, aby pomóc jej wstać. — Dziękuję – powiedziała, klękając, a potem podnosząc się z błotnistej mazi i odruchowo wycierając dłonie w suknię. – W imię bogini, dziękuję.
— Jeżeli kłamiesz, jeżeli nie jesteś pielgrzymem, jeżeli posłużyłaś się świętym imieniem Intarry dla własnej korzyści, wiedz, że sam odbiorę ci pieniądze i wrócę z tobą do tego samego miejsca, właśnie tutaj, i tylko po to, żeby oddać cię w ręce Willeta i Orrena – odparł żołnierz.
6
K
ości były aż nadto wymowne. Szkielety zaściełały szerokie korytarze i ciasne pokoje sierocińca, setki szkieletów dzieci w różnym wieku, zarówno podrostków, jak i zupełnie maleńkich, których żebra były cieńsze od palców Kadena. Upływ lat sprawił, że większość z nich się rozpa‐ dła, lecz wystarczająco wiele tych małych kształtów pozostało nietkniętych. Leżały w kątach, w korytarzach, pod schodami, wtulone w siebie, w pozach, które wiele mówiły o horrorze, jaki wówczas nastąpił, nagłym i niewyobra‐ żalnym. Kaden próbował wypytywać Tana o miasto, lecz Valyn poganiał ich na górę, a starszy mnich, po dziwnym postoju przed wejściem, także się spieszył, by jak najprędzej dotrzeć na ostatnie piętro i do czekającego tam kenta. Gdy Kaden zadał jakieś pytanie, Tan zmierzył go bezlitosnym spojrze‐ niem. — Skup się na teraźniejszości albo zawróć do przeszłości – powiedział. Kaden starał się postąpić zgodnie z jego radą i wchodząc po schodach, wypatrywał ukrytych niebezpieczeństw i nieoczekiwanych zagrożeń, pró‐ bował unosić się w teraźniejszości jak liść na powierzchni strumienia, lecz jego oczy stale powracały do oglądanych przed chwilą szkieletów. Wciąż mgliście pamiętał opowieści o Atmanich, o wielkim imperium zbudowanym przez władców-krwiopijców, które sami rozerwali na strzępy w porywach szaleństwa i chciwości. Zgodnie z tymi opowieściami niszczyli w bezrozumnym szale całe miasta, lecz jak Kaden pamiętał, ich cesarstwo ograniczało się do obszaru Eridroi. Nie sięgało tysiące mil dalej, do Gór Ko‐ ścianych, nie wspominając już o tym, że Atmani panowali całe tysiąclecia później, po Csestriimach. Przestąpił kolejny szkielecik rozciągnięty na po‐ sadzce i spojrzał na małe rozczapierzone dłonie. To mogła być jakaś choroba, jakaś plaga, rzekł do siebie w duchu. Tylko że ofiary plagi nie zamykają się w szafach ani nie barykadują drzwi. Ofiary plagi nie mają czaszek przerąbanych na pół. Kości były stare, lecz Kaden, przechodząc od szkieletu do szkieletu, zdołał odtworzyć całą hi‐ storię. Nie było żadnych prób przenoszenia ciał, złożenia ich razem w celu późniejszego spalenia lub pogrzebania, czego można by się spodziewać, gdy‐
by ktokolwiek przeżył tę kaźń. Nawet poprzez spokojną otchłań czasu docie‐ rał do niego szok i panika umierających. W jego pamięci pojawił się obraz Patera, małego chłopca szamoczącego się w zaciśniętej, przybranej w żelazną rękawicę pięści Uta i do końca nawo‐ łującego Kadena do ucieczki, gdy szeroki miecz aedoliańczyka odebrał mu życie. Kaden poczuł ból szczęk i dopiero po chwili zrozumiał, jak mocno zacisnął zęby. Wciągnął z oddechem do płuc obecne wokół napięcie i po chwili wytchnął je z siebie, zastępując w umyśle straszliwy obraz śmier‐ ci Patera obrazami z jego życia: gdy pędził między skałami, by zdążyć na czas do refektarza Ashk’lanu, gdy pluskał się w Umbrowej Sadzawce albo przybiegał doń, jak zwykle rozgadany. Kaden pozwolił tym scenom przepły‐ wać przez umysł, później jednak je oddalił i skierował uwagę z powrotem na migoczące światło latarni, padające na zwietrzałe ściany i butwiejące ko‐ ści. Na szczęście Valyn i Tan mieli wspólny cel – było nim najwyższe piętro sierocińca – choć spieszyli się tam z różnych powodów. Valyn najwyraźniej uważał to miejsce za najlepszą pozycję obronną, natomiast Tan był zdania, że tam właśnie znajduje się kenta. Kadenowi było wszystko jedno, dlaczego się zgadzali, dopóki nie musiał zażegnywać kolejnej kłótni, odwołując się do swego cesarskiego autorytetu. Był u kresu sił. Znużony bieganiem, walką, lataniem i czymś, co w tym umarłym mieście ciążyło mu na sercu. Ciekaw był, jak będzie wyglądać kenta i jaką opowieść na temat tego miejsca usłyszą w końcu od Tana, na razie jednak szedł ze wszystkimi po krętych schodach na górę. Czwórka żołnierzy ze Skrzydła Valyna dołączyła do nich w głównym przedsionku ostatniego piętra. Wszyscy trzymali w dłoniach obnażone mie‐ cze. — Zagrożenia? – zapytał Valyn, zerkając przez ramię. W jego głosie wy‐ czuwało się naglące napięcie. — To zależy, co uważasz za zagrożenie – odparł lotnik. Laith przypomi‐ nał Kadenowi Akiila. Podobne było ich lekceważące zachowanie i nawet uśmiechali się podobnie. – Widziałem szczura wielkości Annick. Nie chodzi o to, że Annick jest szczególnie duża, ale jednak… — Cała ta chałupa może się w każdej chwili zawalić – wtrąciła Gwenna, przerywając Laithowi w pół zdania. — Dziś w nocy? – zapytał Valyn. Skrzywiła się gniewnie, lecz Kadenowi trudno było zgadnąć, czy chodziło jej o Valyna czy o budynek. — Zapewne jeszcze nie dzisiaj – ustąpiła w końcu. — O ile ktoś nie zacznie tu podskakiwać – dorzucił Laith. — Albo zbiegać po schodach – dodał dowódca Skrzydła. — Zaminowałam ostatni podest prowadzący na górę – odrzekła Gwen‐ na, uśmiechając się posępnie. – Dwa trzepacze i zmodyfikowana raca wybu‐
chowa. Ktokolwiek zechce się tu wspiąć, trzeba będzie miotłą zbierać jego resztki. — Czy to rozsądne? – zapytał Kaden, przyglądając się szparom i pęknię‐ ciom w murach. — Zrozum… – zaczęła Gwenna, unosząc palec. — Gwenna, mówisz do cesarza – warknął Valyn. Przez chwilę się zdawało, że dziewczyna powie coś raptownie, mimo ostrzeżenia, lecz cofnęła oskarżycielski palec, zmieniając ten ruch w gest po‐ łowicznego salutowania. — No dobra, powiedz cesarzowi – zwróciła się do Valyna – żeby uczył się cesarzowania, a ja zajmę się demolką. Valyn stężał cały, lecz Kaden położył mu dłoń na ramieniu. Trudno mu było ocenić, jak mocno powinien podkreślać swój nowy tytuł i autory‐ tet. Nie przekona jednak Annuru o swoim prawie do tronu, jeśli grupka żoł‐ nierzy pod wodzą jego własnego brata będzie traktować go pogardliwie. Mimo to był, nie licząc Triste, najmniej sprawnym członkiem ich małej grupki. Fakt ten irytował go trochę, lecz w gruncie rzeczy nie miało to wiel‐ kiego znaczenia. Aby ludzie dostrzegli w nim cesarza, będzie musiał postę‐ pować jak cesarz. Nie bardzo sobie wyobrażał, jak to zrobić, ale sprawdzanie tego teraz nie było chyba najlepszym pomysłem. — Zawrzyjmy więc układ – powiedział, zwracając się do Gwenny. – Ja będę ci schodził z drogi, a ty w zamian opowiesz mi co nieco o twojej amunicji. Normalnie upierałbym się przy cesarzowaniu, ale chyba nie ma tu nic tak ważnego, co wymagałoby mojej uwagi. Gwenna zmrużyła oczy, jakby podejrzewała kpinę, ale gdy Kaden przez dłuższą chwilę wytrzymał jej spojrzenie, prychnęła głośno, co na upartego można by uznać za śmiech. — Pokażę ci co nieco – powiedziała. – Tyle, żebyś nie wysadził nas w po‐ wietrze. Na pewno nie jesteś w tym dużo gorszy od brata – dodała, ruchem głowy wskazując Valyna. Kaden uśmiechnął się. — Dzięki za zaufanie, Gwenno – stwierdził Valyn. – Coś jeszcze do zara‐ portowania z dołu? Jakieś ruchy? — Poza tym szczurem – bliźniakiem Annick? – spytał Laith. – Zupełnie nic. Valyn rozluźnił nieco ramiona. — W porządku. A teraz wszyscy do frontowej części budynku, poza La‐ ithem. Ty sprawdzisz wszystkie puste pomieszczenia na tym piętrze. — Czy nie ma więcej szczurów? – zapytał lotnik. — Właśnie tak – odparł Valyn już twardszym głosem. – Czy nie ma szczu‐ rów. †
Frontowy pokój na ostatnim piętrze był większy niż reszta pomieszczeń i kilkoma wysokimi oknami patrzył w noc. Po obu stronach znajdowały się szerokie kominki, zatkane kawałkami gruzu, które opadły z wnętrza komi‐ nów. Kamienie i tynk zaściełały posadzkę. Wiatr i burze oderwały narożnik dachu i Kaden mógł dostrzec fragment skalnego nawisu kilka kroków nad głową. Przez otwór wdzierało się do środka chłodne, ostre powietrze. Przez chwilę stał tak w zagubieniu, rozglądając się wokół i szukając ken‐ ta. W wyobraźni stworzył sobie obraz czegoś masywnego i potężnego, z marmuru, onyksu lub kamienia heliotropu, co przypominałoby na przy‐ kład Bramę Bogów w Pałacu Brzasku. Mrużył oczy w wątłym świetle lampy. Środek komnaty był pusty. — Talal – odezwał się Valyn, czyniąc szorstki gest. – Środkowe okno. Chcę, żeby ktoś obserwował taras, zanim zrobi się zupełnie ciemno. Gwen‐ no, zobacz, czy da się podminować kawał tej posadzki, gdyby przyszło nam stąd znikać. — Mogę w tej podłodze wykopać dziurę butem, a ty chcesz, żebym ją mi‐ nowała? – odparła dziewczyna, dłubiąc czubkiem buta w pokruszonej po‐ sadzce. – Zdaje mi się, że ktoś w Orlim Gnieździe napominał nas, żebyśmy nie sypiali na własnych ładunkach. Valyn zacisnął szczęki i spojrzał w twarz swojej mistrzyni od wyburzeń. Gdy odpowiedział, jego głos zabrzmiał jednak spokojnie: — A ja pamiętam coś na temat dwóch dróg ucieczki z każdej bronionej pozycji. Zaryglowałaś schody, co powstrzyma prześladujących nas brzydali, i to jest dobre. Ale to samo blokuje nas w środku, co już takie dobre nie jest. — Jeżeli oni nie mogą wejść do środka, to po co my mamy stąd wycho‐ dzić? — Gwenno, po prostu to zrób – powiedział Valyn, wskazując gestem po‐ sadzkę. – Jeżeli wysadzisz nas wszystkich w powietrze, to będziesz mogła mi przyłożyć, zanim umrę. — Och, tak, światło cesarstwa – odparła, zginając się przed Valynem w pokłonie, a równocześnie wyciągając z plecaka ładunki. – Niezwłocznie, mój szlachetny dowódco. Kaden zauważył, że jej słowa, choć ostre, pozbawione były goryczy i nie były już tak wyzywające. Wszystko przypominało bardziej sparring niż rze‐ czywistą walkę. Valyn pokręcił głową. — Możesz już przestać z tym gównem, Gwenno. Teraz on jest światłem cesarstwa. – Wskazał kciukiem na Kadena. – My jesteśmy tu po to, żeby nie zniknął. A skoro już o tym mowa – ciągnął, zwracając się do Tana i rozkłada‐ jąc ręce – to gdzie jest brama? Tan pokazał gestem ścianę. Kaden zmrużył oczy, po czym postąpił kilka kroków bliżej. Kenta było tu, uświadomił sobie, i sięgało niemal do sufitu,
lecz zbudowane zostało, jeśli „zbudowane” było właściwym słowem, niemal równo z powierzchnią znajdującej się za nim ściany. Łuk był zaskakująco cienki, miał zaledwie grubość dłoni, a zrobiony był z czegoś, czego Kaden ni‐ gdy dotąd nie widział, z jakiejś równej, gładkiej substancji, która mogła być czymś w rodzaju stali lub kamienia. Wdzięczny łuk zdawał się bardziej na‐ ciągnięty niż wyrzeźbiony i jakimś dziwnym sposobem promieniowało zeń światło; oświetlony był nie przez latarnię Valyna, a od środka, z jakiegoś in‐ nego, niewiadomego źródła. — Jaki sens ma wbudowywanie bramy w ścianę? – zapytał Valyn. — Druga strona nie jest ścianą – odparł Tan. – Jest gdzie indziej. — To wiele tłumaczy – uznał Valyn i podniósł z podłogi kamień. Zważył go w dłoni, podrzucił kilkakrotnie, a potem puścił nisko nad posadzką w stronę kenta. Kamień potoczył się leniwie, obrócił kilka razy, a potem do‐ tarł do łuku… i przestał istnieć. Kadenowi nie przychodziło do głowy żadne inne określenie. Nie było żad‐ nego chlupnięcia, plaśnięcia, żadnego odgłosu ani echa, żadnego nagłego migotania. Wiedział, czego oczekiwać, ale jakaś część jego umysłu, coś głęb‐ szego i starszego niż racjonalna myśl, struchlała na widok twardego, realne‐ go fragmentu rzeczywistości, który nagle stał się niczym. Jeśli na Kadena podziałało to podobnie, to nie dał nic po sobie poznać. — Wygląda na to, że działa – powiedział. Tan nie zwrócił na niego uwagi. Miał latarnię, którą dostał od któregoś z kettralowców. Trzymał ją teraz wysoko i powoli przesuwał palcem po obrzeżu łuku, jakby szukał pęknięć. — Dokąd on poleciał? – zapytał Valyn. — Donikąd – odparł mnich. — Jakie to użyteczne. — Niemy Bóg tak to ustanowił – wyjaśnił Kaden, kręcąc głową. – Kamień jest teraz niczym. Jest nigdzie. – A wkrótce i ja pójdę za tym kamieniem, po‐ wiedział do siebie w duchu, czując ciarki przechodzące po grzbiecie. — Co by się stało, gdybym tam wskoczył? — Nic. — Nie brzmi to źle. — To znaczy, że nie doceniasz pustki – rzekł Tan po dokonaniu oględzin i wyprostował się, zwrócony twarzą w stronę bramy. – Z tej strony jest czy‐ sta. — Czysta? – spytał Kaden. Mnich odwrócił się do niego. — Jak każda brama, kenta też może się zablokować albo zatrzeć. Ponie‐ waż ci z nas, którzy przezeń przechodzą, robią to na oślep, istnieje pewne niebezpieczeństwo. — Zasadzka – powiedział Valyn, potakując skinieniem głowy. – To ma sens. Jeśli chce się zastawić pułapkę, robi się to w wąskim przejściu.
— Ale któż by zastawiał pułapki? – zapytał Kaden. – Tylko paru ludzi wie, że te bramy w ogóle istnieją. — Paru ludzi nie znaczy nikt – odparł Tan, odwracając się znowu do bra‐ my. – Sprawdzę tamtą stronę. — Czy to bezpieczne? – spytał Valyn, kręcąc głową z powątpiewaniem. — Nie. Ale konieczne. Jeśli nie wrócę, zanim wzejdzie Gwiazda Niedź‐ wiedzia, będzie to oznaczało, że kenta jest nieczynne. Będziecie musieli od‐ stąpić od tego planu. Kaden kiwnął głową z wahaniem. Chciał jeszcze pytać o bramy, o pułap‐ ki, o dziwne miasto, w którym się znaleźli, miasto, którego nie było na ma‐ pach, lecz oczy Tana stały się już puste i zanim Kaden zdążył o cokolwiek za‐ pytać, mnich wkroczył w kenta. Przez kilka uderzeń serca od chwili, gdy zniknął, nikt się nie odezwał. Wiatr dął przez dziury w dachu i podrywał kurz i brud z nierównej posadzki. Kaden patrzył na bramę, starając się wyrównać rytm serca i spowolnić jego bicie. W końcu Pyrre uniosła brwi. — To było bardzo interesujące. – Czaszkowierczyni krążyła po pokoju, zaglądała do kominów, oglądała mury, przeciągała palcami po ramach okien. Na koniec przyjrzała się bramie. – Nie sądzę, żeby mój bóg to zaakcep‐ tował. — Dlaczego nie? – spytał Kaden. – Śmierć to śmierć. Pyrre się uśmiechnęła. — To jednak różnica, kto zabija. Valyn nie zwracał uwagi na tę rozmowę. Zamiast tego zaczął gestykulo‐ wać przed bramą. — Mamy paru niezłych sukinsynów na Wyspach, ale ten gość… – Pokrę‐ cił głową i odwrócił się do Kadena. – Muszę to powiedzieć raz jeszcze: latanie na ptakach z pewnością wiąże się z ryzykiem, ale wydaje się dziesięć razy mniej niebezpieczne niż ta sprawa. — Do tego właśnie mnie szkolono – powiedział Kaden, starając się nadać swemu głosowi ton pewności. Gdyby nie zdołał skorzystać z bramy, wów‐ czas wszystkie lata, które spędził wśród Shinów, byłyby zmarnowane. Jego ojciec korzystał z bram, wszyscy cesarze z rodu Malkeenianów korzystali z bram. Gdyby on teraz zawiódł, znaczyłoby to, że został być może skrojony z innej materii. – Mam też kilka innych umiejętności – dodał – i nie mogę so‐ bie pozwolić na ich zmarnowanie. Czoło Valyna zachmurzyło się, lecz po chwili skłonił głowę, po czym ob‐ rócił się ku Talalowi. — Co się dzieje na tarasie? — Noc – odparł krwiopijca. – Wiatr. Valyn podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz, a potem odwrócił się i omiótł pokój spojrzeniem.
— W porządku, nie zostaniemy tu długo. Jedną noc dla odpoczynku. Mnisi ruszą rano. My zaraz po nich i mam nadzieję, że będzie to jeszcze przed świtem. Póki co, zróbmy, co się da, żeby się tu zabezpieczyć. Snajperka popatrzyła sceptycznie na ziejące otwory okienne i na dziurę w dachu. — To niemożliwe – stwierdziła. — Mnie też się nie podoba – odparł Valyn. – Ale to najlepsze miejsce obronne, jakim dysponujemy, a musimy odpocząć, i to wszyscy. Chcę skrzy‐ żowanych linek w każdym oknie, a ponadto poziomej liny u stóp budynku na zewnątrz… — To już ty, Annick – stwierdziła Gwenna. – Ja nie będę się wdrapywać po ścianach tej rudery. — Czy taka linka nas zabezpieczy? – zapytał Kaden. — Nie bardzo – odpowiedział Valyn. – Nie naprawdę. Ale jeśli ktoś wspi‐ nający się potrąci dzwonki, będziemy wiedzieli, że tam jest, a linka w oknie go spowolni. Kaden podszedł do okna i wychylił się na zewnątrz. Niewiele widział w ciemnościach, ale mury sierocińca pięły się na wysokość dobrych czter‐ dziestu stóp nad poziom szerokiego skalnego tarasu. Kruszyły się i pomię‐ dzy kamieniami widać było szpary, ale i tak nie wyglądało to jak coś, po czym człowiek mógłby się łatwo wspiąć. Annick patrzyła na Valyna przez kilka uderzeń serca, a potem skinęła gło‐ wą i wysunęła się przez okno. Jeśli nie było jej wygodnie wisieć na czubkach palców, wpierając stopy w szczeliny muru, nie pokazała tego po sobie. W istocie poruszała się po murze zwinnie i szybko, zatrzymując się od czasu do czasu i odrywając jedną rękę, by zawiązać linki w oknach, po czym wspi‐ nała się dalej. Było to proste rozwiązanie, niemal śmieszne, lecz gdy skończy‐ ła, Kaden mógł zobaczyć, jaką przeszkodą, a przynajmniej ostrzeżeniem, może być dla wspinacza taka cienka linka. — Ścigają nas inni kettralowcy – zauważyła Annick, otrzepując dłonie i biorąc swój łuk stojący pod ścianą. – Będą się spodziewać linek. Valyn potwierdził skinieniem głowy. — Będą spodziewali się wszystkiego, co zrobimy. Ale nie ma powodu, żeby ułatwiać im sprawę. — Najmocniejszy fragment posadzki jest tam. – Gwenna wskazała ge‐ stem, nie odrywając się od pracy nad ładunkami. – Gdybyś chciał gdzieś przycupnąć bezpiecznie, to najlepiej tam. Annick podeszła do miejsca wskazanego przez mistrzynię od demolki i czubkiem buta zaczęła grzebać w gruzie. — Coś interesującego? – zapytał Valyn. — Tylko więcej kości – odparła. Valyn pokręcił głową. — Masz jakiś pomysł, co zabiło tych nieboraków?
Snajperka przyklękła i przeciągnęła palcem po uszkodzonych powierzch‐ niach kilku kości. — Zostali zadźgani – odparła po kilku chwilach. – W każdym przypadku ostrze trafiło między trzecie a czwarte żebro i przypuszczalnie przebiło ser‐ ce. Równie dobrze mogła mówić o strzyżeniu owiec. Jej bladoniebieskie oczy połyskiwały lodowato w mdłym świetle lampy. Kaden obserwował, w jaki sposób wykonuje swoją pracę, starał się zrozumieć jej szorstkie gesty i wniknąć w umysł, przyglądając się szybkim ruchom jej oczu, napiętym ścięgnom przegubów i przechyleniom głowy, gdy przyglądała się kolejnym szkieletom. O czym myślała, oglądając te stare kruche kości? Co czuła? Mnisi nauczyli Kadena obserwacji. Mógł z zamkniętymi oczyma namalo‐ wać każdego członka Skrzydła swego brata, ale zrozumienie było zupełnie inną sprawą. Po tylu latach spędzonych pośród górskich skał i wśród ludzi, którzy równie dobrze mogli być wykuci z kamienia, nie bardzo wiedział, jak przekładać słowa i czyny na emocje; nie miał też zbyt wielkiego pojęcia, czy jego własne uczucia współgrają z uczuciami innych ludzi. Wciąż odczuwał strach, nadzieję i rozpacz, lecz nagłe przybycie aedoliań‐ czyków i kettralowców, czyli ludzi, którzy nie byli Shinami, uświadomiło mu, jak daleko zaszedł tą mnisią ścieżką i jak bardzo w czasie tych długich lat spędzonych w górach oszlifował własne emocje. Był teraz cesarzem, a ra‐ czej miał być, jeśli przeżyje, przywódcą milionów ludzi powodowanych uczuciami, których on sam już nie rozumiał. — A co z tymi na dole? – zapytał Valyn, wskazując kciukiem w tył, nad swoim ramieniem. — To samo – odparła Annick. – Większość kości spróchniała, ale i tak wyraźnie widać, co się stało. Szybka robota, skuteczna. Żadnych śladów cięć na rękach i nogach, żadnych dwukrotnych ciosów. Każde uderzenie to zabi‐ cie. Ktokolwiek to zrobił, był w tym dobry. Podniosła się na nogi i wzruszyła ramionami, jakby to stwierdzenie zała‐ twiało sprawę. Kilka kroków dalej stała Triste, osłupiała, z rozdziawionymi ustami. Zmęczona nie odzywała się od chwili, gdy przeczytała napis nad drzwiami, i milczała, wlokąc się po schodach i długim korytarzem za resztą grupy. Sło‐ wa Annick wyrwały ją jednak z zamyślenia. — Dobry? – zapytała ochrypłym głosem. – Dobry? Co to znaczy dobry? – Rozłożyła bezradnie ręce, wskazując rozrzucone wokół małe czaszki i drzwi prowadzące do korytarza, którym przyszli. – Kto chciałby mordować dzieci? — Ktoś skrupulatny – zauważyła Pyrre. Zabójczyni stała oparta o jedno z okiennych ościeży, z założonymi rękami, postukując leniwie butem, jakby czekała, aż skończą swoje dywagacje. — Skrupulatny? – powtórzyła Triste z przerażeniem. – Ktoś przemierza sierociniec, zabijając śpiące dzieci, a wy nazywacie go dobrym? Skrupulat‐
nym? Annick zignorowała ten wybuch, lecz Valyn położył Triste dłoń na ra‐ mieniu. — Annick wygłosiła tylko profesjonalną ocenę – powiedział. – Nie miała na myśli, że to było dobre… — Och, profesjonalna ocena – rzuciła Triste, strząsając dłoń Valyna. Drżała, a jej szczupłe dłonie zaciskały się i rozwierały bezwiednie. – Zamor‐ dowano te wszystkie dzieci, a tobie się zachciewa profesjonalnej oceny. — Tak postępujemy – wyjaśniał Valyn. Jego głos był spokojny, ale pod powierzchnią zabrzmiało coś nieopanowanego i dzikiego, co z trudem trzy‐ mane było w ryzach. Jego tęczówki pochłaniały światło. – Dzięki temu pozo‐ stajemy przy życiu. — A przecież moglibyśmy wyśpiewywać pieśni żałobne – odezwała się Pyrre. Zabójczyni miała zupełnie spokojną twarz, ale jej oczy zdradzały roz‐ bawienie. – Chciałabyś zaśpiewać elegię, Triste? A może wszyscy weźmiemy się za ręce i popłaczemy? Triste wbiła oczy w Pyrre i ku zaskoczeniu Kadena przez dłuższą chwilę nie odwróciła wzroku. — Jesteście obrzydliwi – powiedziała w końcu, mierząc spojrzeniem An‐ nick, Valyna i całą resztę. – Czaszkowiercy, kettralowcy, aedoliańczycy, wszyscy jesteście obrzydliwi. Jesteście mordercami. — No jasne, w końcu nie wszyscy mogą być kurwami – odcięła się Gwen‐ na, podnosząc wzrok znad ładunków. Nagle, pomimo otwartych okien i dziurawego dachu, pomieszczenie wy‐ dało się za małe, zbyt ciasne, pełne ślepych, gorączkowych emocji i podnie‐ sionych głosów. Kaden usiłował obserwować wszystko obojętnie, nie po‐ zwalając się temu przytłoczyć. Czy to tak żyją ludzie? Tak mówią? Jak mogą jasno ujrzeć cokolwiek pośrodku tej rozszalałej burzy? Triste otworzyła usta, ale nie wypowiedziała żadnego słowa. Po chwili milczenia ominęła Annick i ruszyła korytarzem w stronę, z której przyszli. — Uwaga na schody – radośnie krzyknęła za nią Pyrre. † Triste wróciła prędzej, niż Kaden się spodziewał. Po łzach nie było już śladu. Jedną ręką podparła się pod bok, a w drugiej trzymała miecz. Kaden pamiętał z dzieciństwa rozmaite imponujące okazy broni: wysadzane drogimi ka‐ mieniami ceremonialne miecze; długie, obosieczne miecze aedoliańczyków; groźne szable gwardii pałacowej, ale nigdy nie widział czegoś podobnego. Ten miecz zrobiony był ze stali tak czystej, że mogłaby wcale nie być stalą, lecz skrawkiem zimowego nieba, wykutym w doskonały, lekki łuk, a potem wypolerowanym na dyskretny połysk. Był doskonały. — Co to? – zapytał Valyn, odwracając się plecami do ciemności
za oknem, gdy zbyt duże buty Triste zachrzęściły na posadzce. – Co to takie‐ go? — Na słodkiego Shaela, Valynie – powiedział Laith, który wraz z Talalem wrócił właśnie do głównego pomieszczenia po sprawdzeniu całego piętra. – Myślę, że jesteś dobrym dowódcą Skrzydła i w ogóle, ale martwi mnie, że nie rozpoznajesz miecza. Valyn nie zwrócił uwagi na słowa Laitha. — Gdzie to znalazłaś? – dodał, podchodząc do Triste. Dziewczyna machnęła ręką w stronę korytarza. — W jednym z pokojów. Był przysypany gruzem, ale zauważyłam po‐ łysk. Wygląda na nowy. To któryś z waszych mieczy? Valyn pokręcił ponuro głową. — Czyli nie jesteśmy jedynymi, którzy błąkają się po tym zadupiu – stwierdził Laith. Kaden zauważył, że choć lotnik wypowiedział to lekkim tonem, to jednak odsunął się z otwartego przejścia wiodącego na korytarz, a jego oczy omio‐ tły czające się w kątach cienie. Valyn wysunął rękę i odgrodził Kadena od miecza, jakby ta broń mogła sama zabijać i kaleczyć. — Annick, z powrotem do okna. Gwenna i Talal, kiedy już skończycie tu‐ taj, jeszcze raz obejrzyjcie to piętro – polecił. — Właśnie to zrobiliśmy – zauważyła mistrzyni od wyburzeń. — Przejrzyjcie jeszcze raz – rzekł Valyn. – I zwróćcie uwagę na podwójne wiązania i ładunki. — A co z ludźmi chowającymi się po kątach? – zapytał Laith. — Tak – odparł posępnie Valyn. – Ich też szukajcie. Kaden nic z tego nie zrozumiał, lecz po chwili znów skupił się na mieczu. — Czy kształt tego ostrza wydaje się wam znajomy? – zapytał. Mógł to być jakiś klucz do pochodzenia miecza, ale on sam zbyt słabo znał się na broni, by to ocenić. — Widywałem podobne klingi – odpowiedział Valyn, marszcząc brwi. – Manjaryci używali czasem jednosiecznych mieczy. — To nie jest manjarycki miecz – stwierdziła Pyrre. Nie poruszyła się i spoważniała. — Może to coś z Menkiddoc? – zasugerował Talal. – Praktycznie nic nie wiemy o całym tym kontynencie. — Jesteśmy w Górach Kościanych – zauważył Valyn. – Menkiddoc leży tysiące mil na południe. — To nie jest z Menkiddoc – dodała Pyrre. — Anthera jest blisko – rzucił Kaden. — Antheryjczycy lubią obosieczne miecze – odpowiedział Valyn, kręcąc głową – i pałki, z nieznanych nikomu powodów. — To nie pochodzi z Anthery. – Głos, który przemówił, nie należał
do Pyrre. Kaden odwrócił się i ujrzał Tana stojącego przy kenta. Wyglądał w swojej szacie jak cień na tle mroczniejszego cienia. W jego prawym ręku błyszczał naczal. Pomimo swego wzrostu mnich poruszał się bezszelestnie i nikt nie zauważył, kiedy wrócił do pomieszczenia. — To wyrób Csestriimów. W pokoju zapadło długie, ciężkie milczenie. — Domyślam się, że nie umarłeś po tamtej stronie bramy – zauważyła na koniec Gwenna. — Nie – odparł Tan. – Nie umarłem. — Powiesz nam, co odkryłeś? — Nie. Nie powiem. Gdzie znaleźliście ten miecz? Valyn wskazał gestem w głąb korytarza, podczas gdy Kaden próbował pozbierać myśli. Tan powiedział wcześniej, że pismo nad drzwiami było pismem ludzkim, choć starożytnym. To był budynek dla ludzi i było to ludzkie miasto, lecz kenta stworzyli Csestriimowie, a jedną z bram zrobili tutaj, w środku miasta pełnego kości. Miecz wyglądał na nowy, ale tak samo wyglądał naczal Tana. Ta broń mogła mieć tysiące lat i być jedną z tych sztuk broni, których użyto, gdy… — Zabili ich Csestriimowie – powiedział powoli Kaden. – Otworzyli bra‐ mę tutaj, w samym środku miasta, omijając jego mury i obronę. – Myśli Ka‐ dena popłynęły teraz do wyzutych z emocji umysłów napastników. Dzięki beshra’an wszystko było takie proste i racjonalne. – Przedostali się tutaj, przypuszczalnie w nocy, i najpierw zabili dzieci, bo te były najlepszą bronią ludzkości przeciwko nim. Zaczęli tutaj, na górze… – Wspomnienie małych szkieletów na schodach wypełniło mu umysł. – A przynajmniej niektórzy z nich – poprawił się. – Csestriimowie zastawili najpierw pułapkę, a potem pognali dzieci w dół po schodach, zabijając je podczas ucieczki, zakłuwając na stopniach i w korytarzach. Potem zawrócili, żeby pozabijać te, które ukryły się za drzwiami i pod łóżkami. – Tu Kaden przeniósł się z umysłów myśliwych do umysłów ofiar. – Większość dzieci była zbyt przerażona, by cokolwiek zrobić, lecz nawet te, którym udało się wymknąć… – Uczynił bezradny gest. – Dokąd mogły pobiec? Jesteśmy w połowie wysokości klifu. – Spojrzał przez okno, jeszcze raz przeżywając krzyki i obraz rzezi. – Niektóre skoczyły. Było to beznadziejne, ale skoczyły mimo wszystko. Drżąc od przeżycia tamtego strachu, strachu dzieci nieżyjących już od ty‐ sięcy lat, wyszedł z beshra’an i ujrzał wpatrzone w siebie sześć par oczu. — Co to za miejsce? – zapytał w końcu Talal, rozglądając się wokół. — Powiedziałem wam już – odrzekł Tan. – To Assare. Valyn pokręcił głową. — Dlaczego o nim nie słyszeliśmy? — Rzeki zdążyły zmienić bieg, odkąd wymarli tu ludzie.
— Dlaczego założono je tutaj? – zapytał Kaden. Spróbował przypomnieć sobie strzępki opowieści o zakładaniu i rozwoju miast, zasłyszane jeszcze w dzieciństwie w Pałacu Brzasku. – Nie ma tu portu. Nie ma dróg. — To mijało się z celem – rzekł Tan. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami obok leżącego miecza. Przypatrywał mu się przez kilka uderzeń serca, lecz nie uczynił żadnego ruchu, by po niego sięgnąć. Kaden czekał, myśląc, że powie coś jeszcze, lecz Tan po chwili za‐ mknął oczy. Laith popatrzył na niego, potem na Kadena, po czym rozłożył ręce. — To ma być koniec tej historii? Csestriimowie przyszli, zabili wszyst‐ kich, zgubili miecz… czas na błogi odpoczynek? Jeśli nawet to szyderstwo ubodło Tana, nie dał tego po sobie poznać. Jego oczy pozostały zamknięte. Pierś unosiła się i opadała miarowo, poruszana równym oddechem. Ku zdumieniu Kadena to Triste przerwała milczenie. — Assare – powiedziała, nadając temu słowu nieco inny akcent niż Tan. Ona również przysiadła na podłodze obok miecza. Oczy miała szeroko otwarte, jakby wpatrywała się w wizję, której żadne z nich nie mogło zoba‐ czyć. – Schronienie. — Jeszcze jeden owoc treningu leiny? – zapytała Pyrre. Triste nie odpowiedziała i nawet na nią nie spojrzała. — Assare – powtórzyła. A potem: – Ni kokhomelunen, tandria. Na sviata, laema. Na kiena-ekkodomidrion, aksh. Oczy Tana otworzyły się powoli. Jego ciało nie drgnęło, ale zaszła w nim jakaś zmiana, był jakiś… Kaden szukał właściwego słowa: czujny. Gotowy. Triste wciąż przyglądała się mieczowi. Jej piękne oczy były szeroko otwarte i nieobecne. Chyba nawet nie zdała sobie sprawy, że przemówiła. — Gdzie to usłyszałaś? – zapytał Tan. Triste drgnęła, a potem zwróciła się do mnicha: — Ja nie… zapewne w świątyni, jako część moich studiów. — Co to znaczy? – spytał Kaden. Coś w tym zdaniu zaniepokoiło Tana, a on nie widział jeszcze mnicha zaniepokojonego. — Nie – rzekł Tan, ignorując pytanie Kadena. – Nie nauczyłaś się tego w świątyni. A w każdym razie w żadnej świątyni, która dotrwała do dzisiaj. — Przecież tam, na dole, już mówiła tym językiem – zauważył Valyn. — Czytała napisane tam słowa – poprawił go Tan, podnosząc się spręży‐ ście na nogi. – Było to mało prawdopodobne, lecz możliwe. Wielu badaczy czyta teksty Csestriimów. — Więc w czym problem? – naciskał Valyn. — Ona ich nie przeczytała. Wymówiła je z pamięci. Laith wzruszył ramionami. — Dzielna dziewczyna. Uroda, że szczęka opada, a i móżdżek niczego so‐ bie.
— Gdzie poznałaś to zdanie? – powtórzył Tan. Triste potrząsnęła głową. — Zapewne w książce. — Nie ma tego w książkach. — Bardzo to wszystko dramatyczne – rzuciła Pyrre ze swego stanowiska przy oknie – ale byłabym chyba bardziej zainteresowana, gdybym wiedzia‐ ła, co te tajemnicze słowa znaczą. Triste zagryzła wargi. — W rosnącej… – zaczęła niepewnie. – W napływającej czarnej… – Skrzy‐ wiła się, coraz bardziej zniechęcona, a potem zaczęła od nowa, tym razem wypowiadając słowa z posępną melodyką modlitwy lub inwokacji: – Świa‐ tło w narastających ciemnościach. Dach dla znużonych. Kowadło dla miecza zemsty.
7
S
zczęście pielgrzymów Adare odczuwała bardziej jak wyrok śmierci niż uroczyste świętowanie. Lehav doprowadził ją przynajmniej do Świątyni Światła, zgadzając się tylko na krótkie postoje przy straganach wzdłuż alei Bogów, gdzie kupiła mały plecak, zmianę odzieży, trochę suszonych owoców i solonego mięsa, no i oczywiście złocistą szatę pielgrzymów Intarry. Wszystko to należało do jej planu, spodziewała się jednak, że będzie miała więcej swobody w wy‐ borze kroju i wzoru, że Lehav nie będzie tak bardzo patrzył jej na ręce i po‐ zwoli na dłuższe wybieranie, zatrzymywanie się i zastanowienie przed do‐ konaniem zakupu. Zamiast tego czuła się tak, jakby raz jeszcze wpadła do Pochylni i została uniesiona siłą, nad którą nie miała żadnej władzy i któ‐ ra, gdyby się z czymś zdradziła, mogła ją zabić. Nie znaczy to, że Lehav był nieokrzesany czy prostacki. Po wygłoszeniu pierwszej groźby zadowalał się zdawkowymi rozmowami w trakcie ich dłu‐ giej marszruty błotnistym szlakiem do Świątyni Światła, zadając liczne py‐ tania, na które Adare była dobrze przygotowana. Udzielała odpowiedzi, któ‐ re przećwiczyła już setki razy. Na imię miała Dorellin. Była córką zamożne‐ go kupca. Opaska? To skutek rzecznej ślepoty, na którą zapadła rok wcze‐ śniej. Owszem, mogła widzieć, ale z każdym miesiącem jej wzrok się pogar‐ szał. Z początku dokuczało jej tylko słońce, ale ostatnio musi osłaniać oczy nawet przed światłem ogniska czy świecy. Nie, jej rodzice nie wiedzą, gdzie się znajduje. Uważali, że jest szalona, lecz Dorellin mocno wierzy w boginię i jest przekonana, że jeśli odbędzie pielgrzymkę do Olonu, do najświętszego przybytku Intarry, wówczas Pani Światła przywróci jej wzrok. Nie, nie zda‐ wała sobie w pełni sprawy z trudności tej podróży. Nie planowała nic poza udaniem się do Olonu i nie wie, czy wróci do Annuru. Jej myśli nie wybiega‐ ły poza ten wielki akt pobożności. Żołnierz tylko kiwał głową, słysząc te odpowiedzi, lecz ona zauważyła, że zerkał na nią parokrotnie, jakby oceniał i ważył jej słowa. Nie była pewna, czy chciałaby dokładniej widzieć wyraz jego twarzy przez opaskę. W każ‐ dym razie doznała ulgi, gdy dotarli w końcu na ogromny plac przed Świąty‐ nią Światła.
Sama świątynia była jednym z cudów cesarstwa. Była to wielka świetli‐ sta budowla, w której więcej było szkła niż kamienia, osadzona jak cenna perła przy alei Bogów. Jej szyby odbijały blask porannego światła. Aleja Bo‐ gów ciągnęła się na wschód i na zachód, tak szeroka, że pięćdziesięciu jeźdź‐ ców mogło jechać nią bok w bok, nie zawadzając o znajdujące się po jej pół‐ nocnej i południowej stronie sklepy i stragany. Przecinała miasto linią pro‐ stą jak cięcie miecza. A jednak zarówno świątynia, jak i aleja Bogów wyda‐ wały się niewiele znaczące w zestawieniu z Włócznią Intarry. Nawet gdy pa‐ trzyło się z odległości mili, pięła się nad głową jej straszliwa, niebotyczna iglica. Kapłani Intarry usiłowali wznieść swoją świątynię poza zasięgiem jej cienia, lecz w Annurze nic nie mogło wyjść z cienia Włóczni. Adare przyła‐ pała się na tym, że znów patrzy na nią, mierząc wzrokiem jej skalę. Z pałacu trudno było ocenić wysokość Włóczni, ale teraz, stojąc pośrodku alei Bogów i patrząc w górę, poczuła zawrót głowy, jakby za chwilę miała stracić grunt pod stopami, oderwać się od ziemi i polecieć hen, w górę, prosto w otwarte niebo. Z wysiłkiem spuściła wzrok i spojrzała na kamienne płyty alei, a po‐ tem na Lehava, który bacznie się jej przyglądał. — Nie wiem, jak ci dziękować – powiedziała, wyciągając rękę. — Zamiast tego podziękuj bogini. Adare skinęła pobożnie głową. — Nie wątpię, że to Intarra we własnej osobie posłała cię do mnie. Za‐ wsze będę ci wdzięczna, Lehavie. Nie uśmiechnął się ani nie ujął jej dłoni. — Mówisz tak, jakbyśmy się rozstawali. — Nie – odparła, pospiesznie kręcąc głową. – Wspólnie przejdziemy tę drogę. – Wskazała gestem pielgrzymów tłoczących się przed świątynią. – Mam też nadzieję, że w nadchodzących dniach poznamy się lepiej. — Ja też – odparł, mrużąc oczy w sposób, od którego przeszły ją ciarki. – Też mam nadzieję, że poznam cię lepiej, Dorellin. † Setki ich zgromadziły się przed wyruszeniem w długą drogę. Niektórzy byli młodzi i samotni i nieśli na ramionach lekkie pakunki, inni przybyli całymi licznymi rodzinami, a ich furmanki uginały się pod ciężarem rozchwieruta‐ nych drewnianych mebli, pożywienia, skrzyń z odzieżą i wszystkiego, co potrzebne, by zacząć nowe życie w Olonie, setki mil na południe. Rolnicy wieźli też na wozach świnie oraz klatki z kwaczącymi kaczkami, a cały ten bałagan ciągnęła najczęściej jedna, czasem dwie pary domowych bawołów. W tłumie krążyły wychudłe psy, węszące, warczące i gryzące się między sobą, niesłuchające nawoływań swoich właścicieli. Cały ten tłum złożony z wyjeżdżających i tych, którzy ich żegnali, zatamował ruch na alei Bogów na setki kroków na wschód i zachód, blokując przejście zarówno koniom,
jak i pieszym tragarzom. A coś takiego dzieje się co tydzień, pomyślała Adare. Śmierć Uiniana spowodowała największą od wielu dziesięcioleci migra‐ cję wewnątrz cesarstwa, lecz Adare, choć przeglądała z uwagą raporty o ru‐ chach ludności, nie rozumiała w pełni, co oznaczają te liczby, dopóki nie zbliżyła się do zebranego tłumu. Zgromadzenie miało być połączone ze świę‐ towaniem, z radosnym pożegnaniem tych, którzy powodowani wiarą wy‐ ruszali w drogę do obiecanej krainy wolnej od prześladowań. Wyjazd ten miał być też dumnym gestem wyzwania, lecz przez tkaninę opaski Adare widziała wszędzie sceny rozpaczy; mężczyzn żartujących zbyt hałaśliwie, sąsiadów poklepujących się zbyt często i nazbyt energicznie po plecach oraz małżeństwa próbujące ukryć strach i złe przeczucia pod maską wesołej pa‐ planiny. — Kiedy tobie będzie tu zimą marznąć zadek, ja będę się wylegiwał nad brzegiem jeziora Sia – wołał do znajomego jakiś młodzieniec, podczas gdy tuż obok inny młody człowiek wtulał z łkaniem twarz w ramiona swego brata. Oczywiście nie każdy mógł się udać w tę podróż. Zostawali starcy i nie‐ pełnosprawni, a także ci zbyt biedni, by stać ich było na rozpoczynanie życia w nowym, obcym mieście, i ci nazbyt lękliwi. Za godzinę lub dwie, zaraz po błogosławieństwie udzielonym przez kapłana, rodzice rozstaną się ze swymi dorosłymi dziećmi, bracia pożegnają siostry, a drogi starych przy‐ jaciół się rozejdą. Ponury był to widok. Jakiś stary człowiek przeklinał konia, który bronił się przed kantarem; w końcu uderzył go po nozdrzach, po czym zakrył dłoń‐ mi zapłakaną twarz. Dwoje małych dzieci, dziewczynka i chłopiec, stało po‐ bladłych pośród tego zamieszania, z oczyma jak spodki, w milczeniu trzy‐ mając się za ręce, najwyraźniej targanych sprzecznymi emocjami strachu i podniecenia. Olon nie leżał aż tak daleko. Karawany kupców pokonywały tę drogę w kilka tygodni, a płynące kanałem statki nawet szybciej, ale ci lu‐ dzie nie byli kupcami ani kapitanami. Większość z nich miała już nigdy nie ujrzeć stolicy. A wszystko przeze mnie, rzekła sobie w duchu Adare, czując zarazem trwo‐ gę i niepokój. Kompromitacja Uiniana wydawała się doskonałą okazją, by pozbawić znaczenia Kościół Intarry, aby odebrać mu prawa i przywileje, tak nieroz‐ ważnie przyznane przez Santuna, i odzyskać stracone dochody, a co najważ‐ niejsze, pozbawić władzy Synów Płomienia. Z pomocą il Tornji mogła dzia‐ łać prędko i w ciągu dwóch dni i dwóch bezsennych nocy udało się jej opra‐ cować projekt „Porozumienia jedności” i przepchnąć go przez liczne mini‐ sterstwa. Z pozoru wyglądało to jak uczciwa ugoda, nawet wielkoduszna ze strony Nieciosanego Tronu; w końcu przecież najwyższy kapłan Intarry zamordo‐
wał cesarza, a w każdym razie wszyscy tak uważali. Porozumienie oferowa‐ ło pogodzenie wiernych wyznawców Intarry z resztą cesarstwa, którego byli częścią, włączając w to iście królewski dar dla Kościoła: dziesięć tysięcy złotych słońc „dla większej chwały bogini i jej sług”. Il Tornja, pełniący rolę regenta, osobiście włożył złocistą chustę na pochylone ramiona nowego naj‐ wyższego kapłana. Wszystko to było szopką rzecz jasna. Dziesięć tysięcy słońc zrobiłoby może wrażenie na większości kupców, lecz liczba ta nie była większa od sumy zaokrąglenia wyznaczającej margines błędu w obliczeniach mini‐ sterstwa finansów; była drobnostką w porównaniu z tym, co miało otrzy‐ mywać rocznie cesarstwo z tytułu przywróconych podatków od dochodów Kościoła. Gloryfikacja głównej świątyni przy alei Bogów też była niczym w porównaniu z przymusową likwidacją dziesiątków małych świątyń roz‐ sianych po całej stolicy. A cesarskie błogosławieństwo, nowo ustanowiony obrządek, w którym cesarz formalnie przyznawał funkcję najwyższemu ka‐ płanowi, wymagał, by ten przyklęknął przed cesarzem w uniżonej pozie na oczach całego dworu. Nawet najmniejszy skryba w Pałacu Brzasku wi‐ dział w Porozumieniu to, czym rzeczywiście było, lecz Adare nie pisała tego dla tronowych skrybów; gdyby zdołała przekonać prosty lud Annuru, drob‐ nych kupców, rybaków i rolników, że Nieciosany Tron nadal wspiera Ko‐ ściół Intarry, wówczas odniosłaby prawdziwy triumf i uniknęła odwetu ze strony tych, którzy tak skorzy byli krzyczeć o religijnych prześladowa‐ niach. Niemal się udało. Nowy najwyższy kapłan, Cherrel, trzeci tego imienia, był słabym człowiekiem o załzawionych oczach i do tego molem książko‐ wym. Pobożnym, lecz całkowicie pozbawionym politycznych ambicji, które sprawiły, że tak niebezpiecznym człowiekiem stał się Uinian. Oprotestował kilka żądań Adare, by krótko potem ustąpić jej we wszystkim, najwyraźniej czując ulgę, że jego Kościół nie został całkowicie zniszczony. Według obser‐ watorów, których Adare umieściła w świątyni, Cherrel namawiał wiernych do czystości i politycznej uległości, czyli zalet, do których samej Adare było daleko. Problemem, jak zawsze, była prywatna armia Kościoła. Dopóki najwyż‐ szy kapłan miał prawo utrzymywać tysiące ludzi – żołnierzy dobrze wy‐ szkolonych i dobrze opłacanych – pod bronią w granicach cesarstwa, a na‐ wet w stolicy, to żadne przyklękanie nie mogło go skłonić do prawdziwej uległości. Zakon Synów Płomienia musiał zostać rozwiązany, więc Adare wydała stosowny edykt, zezwalając jedynie na utrzymanie setki ludzi „dla bezpośredniej ochrony świątyni i większej chwały Intarry”. Wydawało się to ostrożnym posunięciem, niezbędnym krokiem, ale wszystkich skutków nie dało się przewidzieć. Żołnierze niełatwo powracają do cywilnego życia, a Synowie Płomienia nie byli tu wyjątkiem. W istocie było nawet gorzej, bo ich wyszkolenie mili‐
tarne łączyło się z religijnym oddaniem i determinacją. Pisząc Porozumie‐ nie, Adare miała nadzieję, że Synowie po prostu się rozejdą, zatrudnią się w piekarniach lub zaciągną na kutry rybackie. Patrząc wstecz, zrozumiała, że oczekiwanie to było głupie. Jej ojciec dostrzegłby problem i go uniknął, lecz on nie żył. Jeśli sama nie posprząta bałaganu, który zrobiła, rzecz za‐ cznie wkrótce cuchnąć. Nie było otwartego buntu. Zrazu wydawało się nawet, że Synowie Pło‐ mienia rozproszyli się, rozwiali jak dym na wietrze. Potem jednak Adare otrzymała pierwsze raporty poborców podatkowych działających na drodze do Olonu: żołnierze szli na południe. Nie była to jedna grupa, na pewno. Nie poruszali się drogą w zwartych oddziałach i kolumnach. Gdyby się na to po‐ ważyli, mogłaby wysłać przeciw nim cesarskie legie za to, że nie dotrzymali warunków Porozumienia. Nie, Synowie Płomienia wędrowali na południe w rozproszeniu – pół tu‐ zina tutaj, dwa lub trzy tuziny tam. Mieli ze sobą broń i pancerze, ale ukryli chorągwie i mundury. Całe setki ludzi takich jak Lehav opuszczały Annur. Najwyraźniej za tym wszystkim stał pewien niegodziwiec, człowiek, o któ‐ rym nigdy wcześniej nie słyszała, niejaki Vestan Ameredad, który namawiał ich do przegrupowania sił w Olonie, prastarej siedzibie Intarry, w mieście, w którym stanęła jej pierwsza świątynia. Mieli opuścić Annur i wyruszyć do świętszego miasta, by wyrwać się ze szponów Malkeenianów. Jak się zda‐ wało, ten exodus żołnierzy rozpalił podobne uczucia także wśród pobożnych cywilów. Dlatego zaczęły się formować karawany wyruszające na południe. Była to klęska, stwierdziła Adare, patrząc na tłoczący się wokół niej tłum. Klęska dla tych, którzy opuszczali swoje domy, i dla samego cesarstwa. Roz‐ pętała coś, co graniczyło już z otwartym buntem, a działo się na ulicach sa‐ mej stolicy. Cała ironia w tym, że bez tego przeklętego buntu nie miałabym już żadnych atutów w grze przeciwko Ranowi, myślała posępnie. To, co planowała, wydawało się szaleństwem, desperackim zagraniem mającym jeszcze bardziej zdestabilizować cesarstwo, aby mogła odzyskać Nieciosany Tron dla swojej rodziny. A jednak grożący koniec rodu Malke‐ enianów nie był tym, co martwiło ją najbardziej. Choć miała święte oczy In‐ tarry, nie łudziła się co do świętości Malkeenianów. Przez długie stulecia w jej rodzinie przyszło na świat wielu cesarzy, bardziej lub mniej uzdolnio‐ nych. Mimo wszystko pomysł pozostawienia cesarstwa w rękach il Tornji wydawał się nie tylko groźnym, ale i tchórzliwym rozwiązaniem. Podburzenie Kościoła Intarry, choć mogło się okazać niebezpieczne, było jednak zrozumiałe i przewidywalne. Intarrianie, podobnie jak wiele innych religijnych sekt przed nimi, pragnęli władzy. Nie podobało im się wkracza‐ nie świeckiego rządu w te sfery życia, które uznawali za święte, a święte było dla nich wszystko. Była to stara i dobrze znana historia, niemal poczci‐ wa w zestawieniu z tajemniczym zamachem stanu il Tornji.
Adare nie wiedziała, dlaczego kenarang zamordował jej ojca, nie wiedzia‐ ła, jakie są jego zamiary wobec niej, nie miała pojęcia, czy zdążył już zabić jej braci i co planuje dla cesarstwa. Bez ustanku biła się z myślami, rozważając to wszystko pod każdym możliwym kątem, ale wciąż brakowało jej infor‐ macji. Możliwe, że il Tornja był jakimś obcym szpiegiem na żołdzie Anthery, Wolnego Portu albo cesarstwa Manjari. Niewykluczone, że działał sam. Może pragnął zniszczyć cesarstwo, a może wyzyskać dla własnej materialnej korzyści. Nie było sposobu, by się tego dowiedzieć. Ta niewiedza doprowadzała ją do pasji, lecz, jak mawiał ojciec: Bywa, że nie ma dobrej drogi. Nie znaczy to jednak, że mamy przestać iść. Na koniec Adare powracała zawsze do tego samego punktu: Kościół In‐ tarry, do niedawna będący jej śmiertelnym wrogiem, mógł okazać się zba‐ wieniem nie tylko dla rodu Malkeenianów, ale i dla całego annuryjskiego ce‐ sarstwa. Jedynie Synowie Płomienia mieli odpowiednie wyszkolenie i li‐ czebność, by móc stanowić istotne zagrożenie dla regenta. Gdyby zdołała ściągnąć ich pod swoje sztandary, gdyby zdołała ich nakłonić, by zwrócili się przeciwko il Tornji, dysponowałaby gotową własną armią. Gdyby. Słowo to było jak nóż przyłożony do jej gardła. Nie był to jednak odpowiedni czas na wahania. Uciekając swoim ochro‐ niarzom, podjęła decyzję, która oznaczała, że wyruszy na południe, spotka się z Vestanem Ameredadem, ukorzy się i przyzna do błędu, jakim było zabi‐ cie Uiniana, a potem postara się odbudować armię, którą z taką zaciekłością próbowała zniszczyć. Zaletą tej sytuacji było to, że wielki ruch pielgrzymko‐ wy do Olonu zapewniał odpowiednią osłonę dla jej ucieczki ze stolicy. Przyłączenie się do którejś z grup wydawało się stosunkowo proste – była to kwestia dobrych butów, pielgrzymiej szaty i muślinowej opaski na oczy. Teraz jednak, gdy znalazła się w tłumie, poczuła ze strachu ucisk w żołądku. Ryzyko zdemaskowania było niewielkie, zwłaszcza z opaską, bo w Annurze i wokół niego żyło blisko milion ludzi, a ci, którzy wyruszali do Olonu, ra‐ czej nie bywali w pałacu. Z drugiej strony Adare od lat chadzała w cesarskich orszakach i nader często siadywała w sądach. Przed kilkoma miesiącami ty‐ siące obywateli widziało ją na pogrzebie Sanlituna. Pośród tak licznych oczu jej obcięte włosy i pielgrzymie szaty wydawały się dość skromnym przebra‐ niem. Zastanawiała się, co nastąpi, jeżeli zostanie odkryta. Zabicie księżniczki byłoby ze strony pielgrzymów szaleństwem, a na pewno zdradą, lecz nikt w Pałacu Brzasku nie wiedział przecież, gdzie Adare się znajduje. Mogli ją zbić na miazgę, poderżnąć gardło, wrzucić ją do kanału i nikt by się o tym nie dowiedział. Nieustannie wyławiano zwłoki z Basenu. Wyobraziła sobie własne ciało, wzdęte i blade, z twarzą zupełnie zdeformowaną. Któryś z czy‐ ścicieli kanału wyłowiłby je długim żelaznym hakiem, rzucił na wóz i wy‐ wiózł za miasto, po czym pogrzebał w płytkim dole, wcale mu się nie przy‐ glądając. Zaginiona księżniczka pozostałaby zaginiona. Ran il Tornja pozo‐
stałby na tronie. Zacisnęła szczęki i oddaliła od siebie te myśli. Zagłębiła się w tłum, wypa‐ trując wozu, który nie byłby zbyt wyładowany. Kupiła tylko kilka zmian odzieży, skórzany bukłak na wodę, wełniany śpiwór oraz zapas owoców i orzechów na wypadek, gdyby karawana nie przejeżdżała przez żadne mia‐ sto w ciągu najbliższych dwóch albo trzech dni. Nie było tego dużo. Wiele kobiet i mężczyzn podążających aleją Bogów dźwigało wielokrotnie cięższe ładunki, lecz Adare już doskwierały wrzynające się w ramiona skórzane pasy plecaka, a mięśnie szyi i pleców bolały pod ciężarem, do jakiego nie na‐ wykła. Nie miała pojęcia, jak długo jej ciało będzie się przyzwyczajać. Miała ochotę zagryźć zęby i samodzielnie taszczyć swój plecak, lecz myśl o poko‐ naniu w ten sposób piętnastu mil napawała ją niepokojem. Grupa pielgrzy‐ mów zapewniała jej osłonę przed il Tornją i obronę przed bandytami na dro‐ dze. Każdy uraz, który zmusiłby ją do opuszczenia karawany i pozostania w tyle, mógłby okazać się fatalny. Lepiej zachować ostrożność. Za kilka mie‐ dzianych płomyków któraś z rodzin z pewnością się zgodzi, by w ciągu dnia wrzucała swój plecak na ich wóz. Większość furmanek wyładowana była tak wysoko, że nawet nie próbo‐ wała do nich podchodzić. Dobrym rozwiązaniem wydał jej się przerobiony powóz, lecz gdy podeszła bliżej i zobaczyła jego wygięte boki i wypaczone koła, zmieniła zdanie. Nie znała się na transporcie, ale wehikuł wyglądał tak, jakby nie był w stanie wyjechać nawet z granic miasta, nie mówiąc już o po‐ konaniu długiej drogi do Olonu. Zaczęła się przyglądać stojącej obok niskiej furmance jakiegoś rolnika, gdy z wnętrza powozu dobiegły straszliwe prze‐ kleństwa, które zagłuszyły szmer toczących się wokół rozmów. — Zawiązałeś na krzyż, ty zwiędły fiucie! Prosto wiązać kazałam! To ma być zawiązane prosto. Adare obróciła się i ujrzała drobną, pomarszczoną kobietę, dobrze pod osiemdziesiątkę, sądząc po zupełnie białych włosach splecionych w węzeł i głębokich bruzdach znaczących wyschłą skórę twarzy. Obrzucała wyzwi‐ skami posiwiałego, milczącego mężczyznę głosem tak donośnym, że budzi‐ ło zdumienie, jakim sposobem ten potężny wrzask dobywa się z tak wątłej postaci. Mimo przygarbienia laska w jej ręce wydawała się czymś zupełnie zbytecznym; zamiast się podpierać, baba wygrażała nią i próbowała wymie‐ rzać razy. — Przysięgam – krzyczała dalej, plując przy tym obficie – że gdybyśmy nie wyszli z tej samej cipy naszej starej, to przywaliłabym ci w ten głupi łeb, zabrała wóz i dała sobie z tobą spokój. — Proszę, Niro – odparł mężczyzna, szamocząc się z rzemieniami. – Nale‐ żymy do religijnej pielgrzymki. Nie możesz się tak wyrażać między poboż‐ nymi ludźmi. Jego język był bardziej poprawny i znacznie grzeczniejszy, ale w głosie
było coś dziwnego, a w oczach pustka, jakby dopiero co się obudził albo był bardzo zmęczony. — Pielgrzymuj w moje kościste dupsko! – wrzasnęła kobieta. – To banda pieprzonych kretynów, co nigdy w życiu nie zaprzęgali ani nie naprawiali osi. Słowa te wywołały w grupie pomruk niezadowolenia. Ludzie oderwali się na chwilę od załadunku i pożegnań i obrócili gniewnie w jej stronę. Kilka osób już miało się odezwać, lecz podeszły wiek kobiety sprawił, że jej daro‐ wano. Stary człowiek zerkał na innych pielgrzymów albo patrzył na siostrę. Cały czas szarpał się ze źle zawiązanym węzłem. Jego umysł wyraźnie szwankował, uznała Adare, zirytowana na starą kobietę, że tak wykorzystu‐ je jego zdziecinnienie. — Poprawię pasy, siostro, jeżeli na chwilę przestaniesz je szarpać – po‐ wiedział spokojnie. Stara prychnęła, ale opuściła laskę i odwróciła się od wozu, szukając na‐ stępnej ofiary. Po chwili wpiła wzrok w Adare. — Co jest z tobą nie tak, do licha? – zapytała, mrużąc oczy pod pooranym zmarszczkami czołem. – Jesteś ślepa? – dopytywała się. – Niemota? – Pode‐ szła bliżej i zaczęła wymachiwać laską przed nosem Adare w sposób, w jaki ujeżdżacz koni macha ogłowiem przed pyskiem zwierzęcia. – Na słodkiego Shaela, chyba nie jesteś durnowata, co? — Nie – odparła w końcu Adare, starając się mówić cicho. Starucha i tak ściągnęła na siebie dość uwagi. — Dobrze – rzuciła stara – bo mam już dość przygłupów. – Wskazała kciukiem na swego brata, potrząsnęła głową zirytowana i skierowała się do wozu. Adare już niemal odetchnęła z ulgą, lecz stara zawahała się, zaklęła pod nosem, burknąwszy coś na temat „puszczania wariatki samej w drogę”, po czym odwróciła się do niej z widoczną niechęcią, podeszła bliżej i przyj‐ rzała się jej ponownie. – Co robi ta szmata na twoich oczach? — Niro – wtrącił się mężczyzna, kręcąc głową i patrząc nagle w niebo. – Ubiór tej dziewczyny to nie twoja sprawa. Chmury – dodał, machając ręką – to twoja sprawa. Chmury, niebo i deszcz… – Odsunął się na bok i zapatrzył obojętnie w dal. — Och, odpieprz się z tymi twoimi sprawami, Oshi – prychnęła kobieta. – To dziecko stoi tutaj jak ogłuszone cielę, a ty gadasz o jakichś swoich spra‐ wach. A może byś w końcu związał te pasy, jak już się do tego zabrałeś, co? To chyba twoja sprawa, nie? – Odwróciła się do Adare, przywołując ją wład‐ czym gestem. – Przestań tu stać jak głupia zdzira. Niechaj zobaczę, jaki masz problem. To rzeczna ślepota, tak? Widziałam dużo przypadków rzecznej śle‐ poty i opaska na oczach na to nie pomaga… Adare próbowała się cofnąć, ale krąg ludzi wokół niej zacisnął się moc‐ niej, jakby napierany z zewnątrz. Mogła spróbować wyrwać się z tłumu siłą, ale to mogło przyciągnąć więcej uwagi niż zachowanie starej.
— To nie jest rzeczna ślepota – mruknęła. Już z chwilą, gdy wyrzekła te słowa, wiedziała, że to kłamstwo jest szalone. Przecież mówiła Lehavowi, że choruje na rzeczną ślepotę, ale ta kobieta najwyraźniej zamierzała osobi‐ ście sprawdzić dolegliwości jej oczu. Adare uniosła nerwowo dłoń do opaski. – Wcale nie uważam, że cierpię na rzeczną ślepotę – powtórzyła, tym razem nieco głośniej. – Nie mam żadnych krwawień ani ran. — Daj mi spojrzeć – powiedziała starucha, prostując się i marszcząc brwi. – Niedobrze jest zamykać oczy na prawdę. Adare szarpnęła się w tył. — Nie zamykam – rzuciła, głośniej niż zamierzała. Jeszcze więcej głów zwróciło się w jej stronę, a ona przeklęła siebie w duchu. – To zwykły przypa‐ dek ociemnienia – ciągnęła już spokojniej. – Lekarz kazał mi przewiązywać oczy. Mówił, że chronienie ich przed światłem spowolni ich uszkodzenie. Starucha splunęła na wielkie płyty chodnika. — Lekarz, co? Ile pięknych złotych słońc wydajesz na te pierdoły? — On się zna na swojej pracy – odparowała Adare. — Na dojeniu bogatych masz na myśli? – Kobieta potrząsnęła głową z dezaprobatą. Coś w rodzaju litości błysnęło w jej przenikliwych oczach. – Nie ma sposobu, żeby powstrzymać ociemnienie – powiedziała. – Przykro mi, dziewczyno, ale światło od ciebie odchodzi, z piękną opaską na oczach czy bez niej. Adare potwierdziła skinieniem głowy. — Wiem o tym. To dlatego wyruszam na pielgrzymkę, żeby okazać od‐ danie dla Intarry. Może bogini usłyszy moje modlitwy i przywróci mi świa‐ tło. To było dość eleganckie rozwiązanie: utożsamienie przebrania z moty‐ wacją. Za pomocą jednej historyjki mogła wytłumaczyć i opaskę, i podróż. Nira jednakże nie wydawała się bardzo przekonana. Przechyliła głowę i wpatrzyła się w Adare jednym nieruchomym okiem, spojrzeniem, które zdawało się trwać w nieskończoność. — On też tak myśli – powiedziała w końcu, wskazując laską na swego brata. – Ma nadzieję, że bogini zrobi mu z powrotem jajo z jajecznicy. Powie‐ działam mu, że tak samo chętnie postawi na sztorc moje obwisłe cyce, ale ra‐ czej na to nie liczę. — Siostro – powiedział Oshi, odrywając się od rzemieni. – Zostaw dziew‐ czynie jej nadzieję. Intarra jest starą boginią i niezbadane są jej wyroki… — Stara to ja jestem – odpaliła Nira. – Z niejednego stołu jadłam i po‐ wiem ci jedno zupełnie za darmo: lepiej mieć świnię niż boginię. – Machnęła laską w stronę jednego z umorusanych zwierzaków kręcących się wokół wozu w poszukiwaniu odpadków. – Świnia jest prawdziwa. Świnię możesz uderzyć – powiedziała i smagnęła laską zwierzę, otrzymując w odpowiedzi rozdzierające kwiknięcie. – Świnię możesz kopnąć. Jeżeli jesteś samotny i niezbyt wybredny, możesz świnię wypieprzyć, a potem z rana zarżnąć
na mięso. Świnia jest prawdziwa – powtórzyła. – Prawdziwsza od tej twojej szachrajskiej bogini. Oshi pokręcił głową. — Tłumaczyłem ci już, siostro, jak ważną rolę odgrywa w takich spra‐ wach wiara. — O, tak – wtrąciła Adare, potakując skwapliwie. – Ja też bardzo wierzę w boginię. Z jej boską pomocą wszystko się dobrze skończy. – Zabrzmiało to jak naiwne powiedzenie, dobre dla młodych pielgrzymów. Nira przewróciła oczami. — Całe wiadro takiej wiary nie jest warte miłego pieprzenia. Wiara cię zabije, a ty – rzuciła, mierząc palcem w Adare – lepiej dobrze zapamiętaj tę małą lekcję. Bo chociaż wszystko pójdzie ci dobrze na koniec, to ten koniec przyjdzie szybciej, niż myślisz, więc uważaj, żeby nie przechytrzyć. Adare kiwnęła głową niepewnie. Nira czekała chwilę na odpowiedź, a potem skrzywiła się i rozejrzała po otaczającym tłumie. — Chodź tu – mruknęła, zniżając głos i przywołując ją gestem na drugą stronę wozu, gdzie stadko kwiczących świń odepchnęło pielgrzymów. Adare się nie ruszyła. — Chodź, ty mała zdziro – naciskała stara, piorunując ją wzrokiem. – Albo to, co muszę powiedzieć, powiem przy ludziach, a tego, jak sądzę, byś nie chciała. Adare zawahała się. Chciała tylko uwolnić się od tej kobiety jak najszyb‐ ciej, ale wymknięcie się stąd niepostrzeżenie wydawało się niemożliwe. Co gorsza, w tonie głosu Niry była jakaś wiedza o czymś, co brzmiało jak oskarżenie i sprawiało, że włosy zjeżyły się jej na karku. Po chwili Adare ski‐ nęła głową i poszła za starą, przytrzymując suknię i starając się uniknąć do‐ tyku umorusanych świń. Gdy obeszły wóz na tyle daleko, że jego bok zasło‐ nił najbliższych pielgrzymów, Nira odwróciła się do niej. — Słuchaj – syknęła, zniżając głos i rozglądając się czujnie ponad ramie‐ niem Adare. – Chcesz porzucić pałac i uchodzić za biedną dziewczynę. Je‐ stem pewna, że masz swoje powody. Strach chwycił Adare za gardło. — Ja nie… – zająknęła się. Nira powstrzymała ją gestem dłoni. — Daj spokój. Nie należę do sprzedawców cudzych sekretów i nie pójdę z tym do nich. Dziewczyna ma prawo do kłamstw. Na Shaela, wiele razy się już o tym przekonałam, ale ty – ciągnęła dalej, dźgając kościstym palcem w pierś Adare, aż dziewczyna oparła się plecami o drewniany bok wozu – wyglądasz na kogoś, kto wdepnie w gówno bez mojej pomocy. – Pokręciła głową, wbiła koniec laski w błoto i wymruczała gniewnie pod nosem: – Mam dość roboty, by utrzymać Oshiego w jednym kawałku, a teraz dosta‐ łam jeszcze ciebie.
— Nie musisz… – zaczęła Adare, czując łomotanie serca pod żebrami. — Och, na gówno Shaela, nie muszę – warknęła kobieta, podnosząc głos o pół tonu. – Ale beze mnie zostałabyś nadziana na jakiegoś fiuta jeszcze przed wyjściem z miasta. A teraz rzucaj ten swój plecak na wóz i zrób mi przejście, zanim się wkurzę.
8
V
alyn stał przy oknie, wpatrując się w ciemność, a chłodny wiatr owie‐ wał mu twarz. Nalegał, by wziąć pierwszą wartę, a pozostali żołnie‐ rze Skrzydła, nawykli do sypiania w każdych warunkach, wykorzy‐ stali swoje plecaki i płaszcze jako poduszki i koce, położyli broń w zasięgu ręki i zapadli w sen. Reszta nie pozostała za nimi w tyle i w chwili, gdy pierwsze gwiazdy zabłysły nad głową, czuwał już tylko Kaden. Siedział ze skrzyżowanymi nogami zaledwie krok dalej i wyglądał ponad dolnym ościeżem tego samego okna. Przez dłuższą chwilę żaden z nich nie odezwał się słowem. — Jaki sens ma stanie na warcie, skoro nie możesz nic zobaczyć? – zapy‐ tał w końcu Kaden. Gestem wskazał na okno. – Mam takie uczucie, jakbym patrzył na dno żelaznego dzbana. Valyn zawahał się. Nie opowiedział Kadenowi o swoich doświadczeniach w Jamie Hulla, nie mówił o jaju slarny i dziwnych zdolnościach, jakie nabył. Po prawdzie nie powiedział mu… nic. — A dlaczego ty nadal czuwasz? – odparował. – Plan był taki, żeby złapać trochę snu, zanim przejdziesz przez to coś. Kaden spojrzał w stronę kenta i skinął głową, ale nie ruszył się, by się po‐ łożyć. — Nie sądzę, żeby odrobina snu przeważyła szalę na tę czy na drugą stro‐ nę. — Czy te bramy rzeczywiście są w całym cesarstwie? — I oczywiście poza jego granicami też. Są o wiele tysięcy lat starsze od Annuru. O granicach cesarstwa nawet nie myślano, gdy Csestriimowie je budowali. — Ale ojciec o nich wiedział – drążył Valyn. – Myślisz, że ich używał? Kaden rozłożył ręce. — Tak powiedzieli mi Shinowie. — Gdzie ona jest? – zapytał Valyn. – Ta brama w Annurze? — Nie wiem. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Nigdy o czymś ta‐ kim nie słyszałem, póki opat mi tego nie wyjaśnił. — Jak to jest, że ludzie o tym nie wiedzą? – dziwił się Valyn, przypatrując
się wdzięcznemu łukowi. – Jak ojciec mógł pokonywać pół świata w ciągu jednego uderzenia serca i nikt nic nie podejrzewał? — Wiele nad tym myślałem – odparł Kaden. – To nie jest takie oczywiste, jak ci się wydaje. Załóżmy, że cesarz przechodzi przez bramę z Annuru do… powiedzmy, że do Ludgven. Ludzie w Ludgven nie wiedzą, że był w Annu‐ rze. Wiedzą tyle, że cesarz przyjechał nieoczekiwanie. Jakiś kronikarz mógł‐ by zapewne poskładać to później w całość; ktoś, kto skrupulatnie wszystko notował i prowadził dokładny kalendarz, ale byłoby trudno sporządzać do‐ kładne zapiski na temat wyjazdów i przyjazdów ojca. W połowie przypad‐ ków nawet my nie wiedzieliśmy, gdzie jest, a przecież mieszkaliśmy w pała‐ cu. Valyn skinął powoli głową. Gdy byli dziećmi, bywało, że Sanlitun znikał na całe dnie. „Medytuje”, mawiała matka. „Modli się do Intarry o przewod‐ nictwo”. Valyn nigdy nie rozumiał sensu tej całej modlitwy i kontemplacji. Kiedy jednak pomyślał o bramach, postępowanie Sanlituna wydało mu się mniej samowolne. Jak pisał Hendran: Bądź pogłoską. Bądź duchem. Twoi wro‐ gowie nie powinni wierzyć w twoje istnienie. Cesarz Annuru nie mógł pozwolić sobie na to, żeby być wyłącznie pogłoską, ale ich ojciec był tak pochłonięty codziennymi sprawami, że nikt by nie zauważył, gdyby raz czy drugi znik‐ nął na dwa lub trzy dni. — Przez wszystkie te lata – powiedział Valyn, kręcąc głową. – Przez wszystkie te lata, a my nie mieliśmy o tym zielonego pojęcia. — Byliśmy dziećmi. — Byliśmy dziećmi – westchnął Valyn, patrząc, jak para jego oddechu rozwiewa się w chłodnym powietrzu nocy. – A ja tyle chciałem się od niego dowiedzieć. Kaden milczał przez długą chwilę, aż Valyn pomyślał, że być może zasnął. Kiedy spojrzał w jego stronę, ujrzał, że oczy brata wciąż są otwarte i żarzą się w ciemnościach jak dwa rozpalone węgielki. — Jak to się odczuwa? – zapytał wreszcie Kaden. – To znaczy żal. Valyn zastanowił się nad tym pytaniem. — Po ojcu? — Po kimkolwiek. Valyn pokręcił głową. — To ty mi powiedz. W końcu widziałeś rzeź całego twojego klasztoru. — Tak – odrzekł Kaden, nie odrywając oczu od ciemności. – Widziałem. Był tam mały chłopiec, Pater… Patrzyłem, jak Ut mieczem przebił mu na wy‐ lot pierś. — To dlaczego pytasz mnie o żal? Wygląda na to, że miałeś go pod do‐ statkiem. — Pytam, bo mnisi go z siebie wykorzeniają. Czułem go, gdy Pater umie‐ rał, czułem, jak nogi się pode mną ugięły, ale teraz… – Pokręcił wolno głową. – Uczę się odsuwać go od siebie, omijać.
— Dla mnie byłoby to dużym szczęściem – odparł Valyn, z większą gory‐ czą niż zamierzał. Na samo wspomnienie bezwładnego ciała Ha Lin, które wyniósł z Jamy Hulla, ran na jej rękach, dotyku jej włosów na skórze, krew krzepła mu w żyłach. – Czasem, gdy myślę o tym zbyt długo, czuję, jakby mięśnie odrywały mi się od kości, jakby ktoś przeciął wszystkie więzadła trzymające moje ciało. Bardzo chciałbym móc to omijać. — Może i to jest szczęście, a może po prostu żal nie jest prawdziwy, jeśli można go odrzucić jak potłuczoną filiżankę – odrzekł Kaden. — Prawdziwy jak cholera – prychnął Valyn. Krew tętniła mu w skroniach, kłykcie bolały. Przez głowę przebiegały wspomnienia: Balendina, który śmiał się, opisując udrękę Lin na Zachod‐ nich Urwiskach; krwi spływającej z noża tkwiącego w gardle Salii; Yurla czołgającego się przed nim w ciemnościach, z odrąbanymi dłońmi. Chętnie ściągnąłby sukinsyna z powrotem ze śmierci, wyrwał z żelaznych szponów Ananshaela tylko po to, by porąbać go znowu, po tysiąckroć, rozłupać mu czaszkę… Zabrakło mu powietrza w płucach. Pot spływał po plecach i stygł w zimnym powietrzu nocy. Uświadomił sobie, że Kaden przygląda mu się z szeroko otwartymi oczyma, zaniepokojony i zatroskany. — Wszystko z tobą w porządku? – zapytał. – Valynie? Spojrzał w oczy brata i skupił się na nich oraz na jego słowach. Jego obraz i głos stały się liną, która wyciągnęła go z dna głębokiej studni, gdzie tonął. — W porządku – odpowiedział w końcu ochrypłym głosem i otarł czoło rękawem. — Nie sprawiasz takiego wrażenia. Valyn zaśmiał się ponuro. — „W porządku” to pojęcie względne. Chciał dodać coś jeszcze, choćby kilka słów dla obniżenia napięcia, kiedy jakiś dźwięk, tak cichy, że dobiegł doń na granicy słyszalności, kazał mu za‐ milknąć. — Co to… Valyn uciszył go szybkim uniesieniem ręki. Słyszał odgłosy wydawane przez wszystkich swoich śpiących towarzyszy – Talal pochrapywał cichut‐ ko, Gwenna przewracała się z boku na bok – oraz poszum wiatru wśród ka‐ mieni, nawet plusk wody w dalekim wodospadzie, kilkaset kroków dalej, w stronę północną. Słychać było jednak coś więcej, było tam jeszcze coś. Za‐ mknął oczy i ze wszystkich sił skupił się na dobiegającym dźwięku. Trudno było usłyszeć coś cichszego od uderzeń własnego tętna, które dudniło mu w uszach, i przez krótką chwilę pomyślał, że mu się przesłyszało. Potem jednak pojawiło się znowu: ciche tarcie tkaniny o kamień. Ktoś był za oknem i wspinał się, cichszy od wiatru. Nie namyślając się wiele, Valyn złapał Kadena za ramię, pociągnął go z powrotem do wnętrza i odgrodził własnym ciałem od ziejących otwo‐ rów okien. Ta wspinaczka wskazywała na Kettral i choć nie wiedział, w jaki
sposób wytropili ich w tych górach, jakaś część niego była na ten moment przygotowana. Wyciągnął miecz z pochwy na plecach i popchnął Kadena dalej w głąb pomieszczenia, dziękując w duchu Hullowi za zachowanie bra‐ ta, który okazał się na tyle rozsądny, że podążył za jego ruchem i zachował milczenie. Ocieranie umilkło, lecz w powietrzu pojawił się dziwny zapach, jakby ni‐ kły ślad dymu. Nie był to zapach palącego się drewna z ogniska lub komin‐ ka. Płonące drewno nie smakuje w ten sposób, inaczej drażni nozdrza. Ten zapach był inny, bardziej niebezpieczny, znany z tysięcy ćwiczebnych mi‐ sji… — Kryć się! – krzyknął Valyn w ciszę nocy. – Wybuch! Gdy wypowiedział te słowa, przycisnął Kadena do podłogi, przykrył go własnym ciałem i zatkał uszy dłońmi. Nie wiedział, jaki rodzaj amunicji napastnicy zapalają, lecz jeśli nie zabije ich ona natychmiast, to pierwsze chwile okażą się kluczowe. Chciał zachować zdolność widzenia i słyszenia. Kaden leżał pod nim zupełnie spokojnie i Valyn przesunął się odrobinę, żeby lepiej zasłonić ciało brata. Coś uderzyło o posadzkę za ich plecami. Zacisnął mocno powieki tuż przed momentem, nim cały świat wokół rozbłysnął na biało. Uniósł je po chwili, gdy początkowa furia wybuchu opadła, ustępu‐ jąc prozaicznym, zwykłym w takich wypadkach krzykom i wrzaskom. Żyli. Poczuł szarpnięcie wybuchu, lecz żaden odłamek nie przebił jego skóry. Nie ogarnęły go płomienie. Oznaczało to, że użyli ładunków dym‐ nych. Dymnych i hukowych. Nie chcą więc nas pozabijać, a przynajmniej nie teraz. Z drugiej strony nie wyglądało to też na misję dyplomatyczną. Cały sens hukowych i dymnych ładunków sprowadzał się do tego, by wywołać u wroga panikę i zmusić do popełniania błędów. Co oznaczało, że nie powin‐ ni teraz ulegać panice ani się ruszać. Mieli czas. Niewiele, ale jednak mieli trochę czasu. Powoli, powiedział sobie w duchu Valyn. Powoli. Gdy podnosił głowę wyżej niż stopę nad posadzkę, dym go oślepiał i dła‐ wił, lecz pod chmurą dymu pozostawała warstwa czystego powietrza szero‐ kości dłoni i Valyn przesunął się, opuściwszy niżej głowę. Mógł dostrzec światełka obu taktycznych latarni swego Skrzydła, które wciąż się paliły. W ich słabym świetle mógł też dostrzec zarysy postaci i ich ruchy. Trudno było ocenić, kto jest kim, lecz Valyn dobrze słyszał i rozróżniał głosy: Triste krzyczała, Gwenna i Laith klęli, Talal i Annick byli niemal cicho, gdy czołgali się po posadzce. Od strony napastników nie dobiegał Valyna żaden dźwięk. — To inne Skrzydło Kettralu? – zapytał leżący obok Kaden. – Pchła? — Może być i tak – odparł Valyn, rozpatrując problem pod wieloma kąta‐ mi. Napastnicy nie wysadzili budynku, co byłoby stosunkowo łatwe. Albo chcieli wziąć jeńców, albo, co byłoby lepsze, obejrzeli sobie pozostałości rze‐ zi w górach, zastanowili się i odgadli, co naprawdę się wydarzyło.
Bądźcie po naszej stronie, modlił się cicho Valyn. Dobry Hullu, spraw, by byli po naszej stronie. — Co powinniśmy… – zaczął Kaden. — Bądź cicho i opuść głowę poniżej dymu – syknął Valyn. Jeszcze raz omiótł wzrokiem pomieszczenie, policzył leżących. Odnoto‐ wał, że brakuje Pyrre, choć nie miał pojęcia, dokąd zabójczyni mogłaby uciec. Jego Skrzydło radziło sobie z atakiem tak, jak zostało wyszkolone. Wszyscy przypadli nisko do podłogi i czołgali się w stronę ścian, aby wzdłuż nich dotrzeć do drzwi i okien, czyli do źródeł czystego powietrza. Problem polegał na tym, że ci, którzy wrzucili ładunki do środka, czekali teraz zapew‐ ne przy drzwiach i oknach, a zaminowane schody blokowały najbardziej oczywistą drogę ewakuacji. Najbardziej oczywista droga ewakuacji, ale nie jedyna, pomyślał Valyn, mierząc wzrokiem odległość do ładunków Gwenny. Dotknął kieszonki w pasie w poszukiwaniu gwizdków do przywoływa‐ nia kettrali. Nie było sposobu, żeby sprawdzić, czy ptaki wciąż są w powie‐ trzu, ale gdyby zdołali wyrwać się z budynku, to skalny taras miał wystar‐ czającą szerokość, by złapać za uprząż. Gdyby, rzekł do siebie w duchu. Nie jesteś jeszcze na tym cholernym tarasie, a do tego masz ze sobą czworo ludzi, którzy nigdy w życiu nawet nie wyobrażali sobie czegoś takiego, jak „złap i leć”. Byli w nędznym położeniu, co do tego nie było wątpliwości, a w każdej chwili położenie to mogło się zmienić w jeszcze nędzniejsze. Kilka stóp od niego Triste uniosła się na czworaki. Oślepiona dymem i za‐ mętem krążyła wokół nerwowo, zupełnie bez celu, próbując krzyczeć, lecz przy każdym oddechu dławiła się dymem. Lada moment mogła zemdleć. Mogło być jeszcze gorzej, gdyby zachowała przytomność, zerwała się na nogi i wypadła przez któreś okno. Valyn zaczął czołgać się ku niej, lecz się powstrzymał. Uwzględniaj priorytety. Kaden był cesarzem, co oznaczało, że najpierw jemu trzeba zapewnić bezpieczeństwo, nawet gdyby Triste mia‐ ła zginąć. Przyjrzał się cienkiej warstwie powietrza pomiędzy posadzką a kłębiącą się chmurą dymu. Jego żołnierze zajęli pozycje obronne na obwodzie po‐ mieszczenia, a przynajmniej najlepsze pozycje, jakie udało im się znaleźć, wyjęli łuki i miecze i czekali. Valyn widział jednak stopy Rampuriego Tana, który wstał i szedł w jego i Kadena stronę, stawiając ciche, ostrożne kroki. Końcem swojej dziwnej włóczni sprawdzał posadzkę przed sobą. W jego ru‐ chach nie było nic z panicznego strachu Triste. Valyn obrócił się do swoich ludzi. Talal machał do niego w milczeniu, przyciskając twarz do kamiennej posadzki. Gdy ujrzał, że Valyn spogląda w jego kierunku, gestami przesłał mu znaki: Żadnych ran. Broń cała. Rozkazy? Valyn uśmiechnął się lekko. Pierwszy atak wprowadził chaos, ale nie zła‐ mał w nich ducha. Wciąż sprawował dowództwo nad swoim Skrzydłem
i zachował kontakt z Kadenem. Co zaś najważniejsze, choć od ataku minęło dopiero kilkadziesiąt uderzeń serca, oni już zaczynali się mobilizować. Jeśli zaskoczenie nie powiedzie się w ciągu czterech uderzeń serca, to nie jest żadnym zaskoczeniem. Oczywiste było, że z niewiadomych powodów napastnicy chcą pojmać kogoś żywcem, a to zdecydowanie ograniczało ich możliwości. Nie wchodziła w grę ulewa strzał ani grad eksplodujących rac. Można będzie porozmawiać. Warto przynajmniej spróbować, choć Valyn nie bardzo na to liczył. Czekaj z odpaleniem ładunków, zasygnalizował do Gwenny, wskazując na zaminowany wcześniej sektor posadzki. Czekajcie na mój sygnał. Talal skinął głową, a Gwenna przeczołgała się na łokciach, trzymając w zębach rurkę z ładunkiem zapalającym. Wreszcie przemówił napastnik. — Valynie. – Był to głos Pchły, oschły i poważny, nieco głośniejszy, żeby słyszeli, ale nie było w nim śladu pośpiechu czy niecierpliwości. Był na da‐ chu, w pobliżu wyrwy w narożniku. Pół naciągu, zasygnalizował Valyn do Annick. I czekaj. Kiwnęła głową potakująco i przetoczyła się na właściwe miejsce. Była to dziwna pozycja strzelecka, bo na plecach, z głową odchyloną w bok, żeby oddychać czystym powietrzem, z łukiem w poprzek ciała, lecz w przypadku Annick pozycja ta wyglądała dogodnie i naturalnie. — Valynie – powtórzył Pchła niemal zmęczonym głosem. – Po prostu chcę porozmawiać. Valyn milczał. Rozmawianie było rzeczą dobrą i słuszną, na to też liczył, lecz nie chciał zdradzić swojej pozycji tylko po to, żeby odbyć rozmowę. Po części był zadowolony i poczuł ulgę, gdy usłyszał głos Pchły. Tam, na Wy‐ spach, mężczyzna ten miał opinię człowieka twardego, lecz zawsze postępu‐ jącego fair. Z drugiej strony, jeśli dowódca tamtego Skrzydła należał do spi‐ sku… Valyn nie chciał nawet myśleć o takiej ewentualności. Jego własne Skrzydło miało dość umiejętności, by wyrwać się z trudnego położenia, ale to nie było ot, takie sobie trudne położenie. Na tym dachu, nie‐ całe dziesięć kroków od niego, stał najlepszy dowódca małych formacji tak‐ tycznych na świecie, człowiek legenda, który mając niewiele ponad dwa‐ dzieścia lat, pomścił śmierć dwóch Skrzydeł Kettralu, zabijając Casimira Damka, człowiek, który każdego roku schodził do Jamy Hulla, aby wywlec stamtąd slarny na Próbę Hulla. Poza Hendranem nie było bardziej szanowa‐ nego dowódcy Kettralu, a teraz to właśnie on trzymał ich w szachu i miał zdecydowaną przewagę. Lepiej myśl szybko i nie spieprz tego, cicho mruknął do siebie Valyn. — Wiesz co – ciągnął Pchła – domyślam się, że nie możesz mówić, bo nie chcesz zdradzić swojej pozycji. Robisz wszystko właściwie. Nawet lepiej. Nie wiem, jakim cudem udało się wam ruszyć, zanim rzuciliśmy świece. Jesteś młody, ale inteligentny i nie będę cię obrażał sztuczkami i pułapkami ze sta‐
rego repertuaru Kettralu. Nie chcesz mówić, nie mów. Po prostu słuchaj. Nikt nie wyskoczył z wrzaskiem przez okno i poza tą dziewczyną, która do‐ piero minutę temu przestała dławić się dymem, wszyscy są cicho, co ozna‐ cza, że leżycie na brzuchu i oddychacie świeżym powietrzem. – W tym miej‐ scu zamilkł na chwilę. – A mówiąc o tej dziewczynie, to mógłbyś przenieść ją bliżej okna. Valyn zerknął na bezwładne ciało Triste. W całym zamieszaniu nie za‐ uważył, że osunęła się na posadzkę. Twarz miała w kolorze popiołu, dłonie zacisnęła jak szpony, a Valyn po raz drugi zaczął czołgać się ku niej i po raz drugi się zatrzymał. Omdlenie sprawiło, że znalazła się w strefie wolnej od dymu i oddychała już czystym powietrzem. Nie było potrzeby przenosić ją gdziekolwiek. — Rób, jak uważasz – rzekł po chwili Pchła, a Valyn zrozumiał, że tamten nie zrezygnował ze swoich trików. Na Wyspach poświęcili na to całe trzy miesiące, ucząc się, jak posługiwać się rannymi cywilami i wykorzystywać poczucie winy i odruchy heroizmu przeciwnika przeciwko niemu. Brzmiały mu w uszach słowa Nheana Pitcha: Kiedy już masz strzelić do jakiegoś sukin‐ syna, postrzel go w brzuch. Rany brzucha są bolesne i zabijają powoli. Istnieje szansa, że jakiś inny sukinsyn się nim zaopiekuje, a wówczas ty masz o jednego sukinsyna mniej. Valyn uświadomił sobie, że Pchła go sprawdza, próbuje, systematycznie szuka słabych punktów. Problem w tym, że miał zbyt wielu cywilów, których musiał chronić. Ponownie przyjrzał się posadzce, a potem zwrócił się do Kadena. — Czy możesz stąd wyjść przez tę bramę? – syknął. – Ty i mnich? Kaden zawahał się, a potem skinął głową. — A oni nie mogą pójść za tobą, czy tak? — Nie mogą. Valyn uśmiechnął się. Tej sztuczki Pchła się nie spodziewał. Co ważniej‐ sze, znaczyło to, że niezależnie od tego, jak się sprawy potoczą, Kaden będzie wolny i daleko stąd. Jeśli Valyn zdoła powstrzymać atak jeszcze przez parę chwil, cesarz będzie bezpieczny. Potem można będzie posłuchać, co Pchła ma do powiedzenia. Jeżeli mówił prawdę, to być może uda się coś wypraco‐ wać, a jeśli nie… to przynajmniej brat nie znajdzie się w środku rzezi. — Chodźmy – szepnął Valyn, czołgając się naprzód. – Twojego mnicha zgarniemy po drodze. Pchła podjął przemowę w tej samej chwili, gdy ruszyli się z miejsca. — Możesz powiedzieć Annick, żeby opuściła łuk – powiedział. – Z tej po‐ zycji nikogo nie trafi. Gra skończona, dzieciaku. Okna są zablokowane, scho‐ dy też, chociaż Gwenna odwaliła kawał dobrej roboty, kładąc te ładunki, więc tak czy owak nie udałoby się wam zejść na dół. Tryton powiada, że dziewczyna ma prawdziwy talent. Milczenie. W jaki sposób Rampuri Tan zbliżył się do nich mimo dymu, Valyn nie mógł odgadnąć, ale prędko natknęli się na jego włócznię, którą ba‐
dał posadzkę. Valyn zawahał się. Tan nie mógł ich dostrzec poprzez dym, nie mógł stwierdzić, że to oni, a zaskoczenie go groziło, że skończą z włócznią w brzuchu. Valyn rozważał, czy nie obalić go szybko na podłogę, lecz Tan nie wyglądał na kogoś, kogo można łatwo przewrócić. To oznaczało, że trze‐ ba będzie coś powiedzieć, co z kolei groziło zdradzeniem swojej pozycji, ale nie było innego wyjścia. — Tan – syknął najgłośniej, jak się ośmielił. – Jestem z Kadenem. Padnij poniżej dymu. Włócznia przestała omiatać podłogę, a potem, w odległości paru stóp, po‐ jawiły się dłonie i twarz Tana. Odetchnął głęboko i powoli, spojrzał na Valy‐ na, potem na Kadena i kiwnął głową. Valyn uświadomił sobie, że Tan wstrzymywał oddech od dawna, zapewne już od chwili wybuchu dymnych ładunków. Było to możliwe, chociaż wymagało przytomności umysłu rów‐ nej umiejętnościom żołnierzy ze Skrzydła Valyna, a oni bardzo długo treno‐ wali tego typu rzeczy. — Brama – szepnął Valyn, wskazując gestem na ścianę, w której się znaj‐ dowała. – Ty i Kaden przejdziecie przez nią i będziecie bezpieczni. Mnich skinął głową, jakby od samego początku miał taki plan. — Będziemy was osłaniać – dodał Valyn. — A co z wami? – zapytał Kaden. — Nie bój się o nas. Damy sobie radę. Chyba że nas złapią. Albo zginiemy, dorzucił w duchu, a później zerknął przez ramię. Jego ludzie wciąż trwali na swoich pozycjach, czekając na roz‐ kazy. To właśnie Pchła mu kiedyś powiedział, a miał wrażenie, że było to wieki temu, że będą dobrym Skrzydłem. Będą trzymali się razem. Tylko że teraz jego zadaniem było wyciągnięcie ich stąd żywych. Po pierwsze, Kaden, przypomniał sobie, ponownie przesuwając się na brzuchu. Potem rozmowy. Jeżeli rozmowy nic nie dadzą, Gwenna może wysadzić posadzkę. Wtedy się okaże, kto kogo zaskoczył. — Valynie – odezwał się znowu Pchła. – Będę z tobą szczery. Widziałem, co się stało w Ashk’lanie, widziałem tych zarąbanych mnichów. Znaleźli‐ śmy też to, co zostało ze Skrzydła Yurla i z tamtych aedoliańczyków rozrzu‐ conych na połowie zbocza. Na Wyspach nazywają cię zdrajcą, ale ja już nie jestem tego pewien. Nigdy nie byłeś typem zdrajcy, a teraz, kiedy zobaczy‐ łem to, co zobaczyłem… – Zamilkł na chwilę, aby ta sugestia do nich dotarła. – Wyjdź stamtąd, przedyskutujmy to, zanim zrobisz coś głupiego i Finn bę‐ dzie musiał wpakować ci strzałę. Valyn spróbował przemyśleć odpowiedź. — Poza tym równie dobrze mógłbyś przemówić do mnie teraz. Słyszę, jak coś tam szepczesz na dole – dodał Pchła. Valyn odetchnął głęboko. Zdradzi swoją pozycję, trudno, ale być może kupi trochę czasu dla Kadena. — Rzecz w tym – odpowiedział głośno, myśląc o sytuacji na przełęczy
sprzed kilku dni i o tym, jak naiwnie rozkazał swoim ludziom oddać broń – że zaufanie ostatnio niezbyt wychodziło mi na dobre. Pchła zachichotał. — Wygląda na to, że ci, którym zaufałeś, wyszli na tym jeszcze gorzej. — Nooo, mieliśmy szczęście. — Dlaczego nie odłożycie broni i nie opowiecie mi o tym? Valyn poczuł rosnące napięcie. Chciałby tamtemu uwierzyć, lecz prędzej odda się w łapy Shaela, niż znowu dobrowolnie da się rozbroić. W tej sytu‐ acji mogą jeszcze rozmawiać, targować się, walczyć. Bez broni… no cóż, nie zamierzał rzucać kości częściej, niż było to konieczne. Gdy dopełzli do bramy, Tan przemówił do Kadena. — Wyobraź sobie ptaka – zaczął powoli. — Co? – zapytał Valyn. — To ćwiczenie mentalne – wyjaśnił spokojnie Kaden. Valyn potrząsnął głową. — Pieprzyć jakiegoś cholernego ptaka – prychnął. – Znikajcie stąd. Pchła jest teraz słodziutki i mówi łagodnie, ale nie będzie gadał bez końca. Starszy mnich spojrzał kamiennym wzrokiem na Valyna. — Jeśli Kaden wkroczy w bramę bez koniecznego przygotowania, prze‐ stanie istnieć. Tego nie da się zrobić na siłę. Valyn zaciskał i rozprostowywał palce. Czuł, jak z każdym uderzeniem serca załamuje się i opuszcza go szczęście. — Jak długo? — Im więcej gadasz, tym dłużej. Valyn zdusił w sobie ripostę. Nie mógł pomóc Kadenowi, ale mógł po‐ święcić trochę czasu na przygotowanie do nadchodzącej nawałnicy. Obraca‐ jąc się wokół na brzuchu, lustrował pomieszczenie. Martwiło go zniknięcie Pyrre. Kobieta zdawała się być po ich stronie, lecz według Kadena zamordo‐ wała już jednego mnicha za to, że ociągał się w marszu. Być może mieli szczęście i wybuch wypchnął ją przez okno, lecz najwyraźniej cierpieli teraz na niedobór szczęścia i Valyn poczuł się dość nieswojo, wyobrażając sobie, że Pyrre krąży gdzieś blisko, a on nie może jej mieć na oku. Ale co począć? Gwenna gestykulowała w jego stronę jak szalona, najwyraźniej zdezo‐ rientowana opóźnieniem. Annick trwała na swojej pozycji jak posąg, a Talal i Laith rozdzielili się i zmierzali pod przeciwległe ściany. Czekać, zasygnali‐ zował Valyn. Wysadzenie posadzki było sposobem wyjścia z pułapki, ale ry‐ zykownym. Dopóki Pchła wciąż chciał rozmawiać, była szansa, że odejdą stąd bez uciekania się do przemocy. Dopóki wciąż tkwił na tym cholernym dachu. — Nie rozkażę moim ludziom, żeby oddali broń – powiedział Valyn. – Uczyłeś mnie czegoś innego. Ale nie mam nic przeciwko rozmowie. Zatrzy‐ maj swoich ludzi na górze, a ja zatrzymam moich na dole. To bardzo cywili‐
zowany układ. — Może być – odparł Pchła. — A teraz, kiedy ptak zniknie ci z oczu, wypełnij umysł niebem i prze‐ stąp bramę – szepnął do Kadena Tan. Valyn zerknął przez ramię i ujrzał oczy brata w odległości jednej stopy. Były w jakiś niezwykły sposób odległe, jasne jak żarzące się w kuźni węgle i zimne jak gwiazdy. Brat skinął mu głową, potem podniósł się na nogi i zniknął w dymie. Do ściany był tylko jeden krok i Kadena już nie było. — Zadziałało? – syknął Valyn do drugiego mnicha. – Udało mu się? — Dowiem się, gdy znajdę się po tamtej stronie – odparł Tan i zamknął oczy, najwyraźniej przygotowując się do przejścia. Po drugiej stronie pomieszczenia poruszyła się Triste. Valyn wciąż się za‐ stanawiał, jak z nią postąpić. Zrobił w duchu przegląd wszystkich możliwo‐ ści. Była mała i dość lekka, by ją nieść, ale to znacznie spowolniłoby jego ru‐ chy. Mogli ją zostawić dla Pchły, wykorzystać dla odwrócenia uwagi. Triste uniosła powoli głowę, oczy jej zmętniały i był w nich tylko strach. Valyn miał właśnie dać jej znak, by leżała spokojnie i cicho, kiedy para czarnych butów wylądowała na posadzce za jej plecami. — Towarzystwo! – krzyknął Laith. – Północne okno. Triste odwróciła się, wrzasnęła, po czym zerwała się na równe nogi i rzu‐ ciła przez dym w stronę Valyna i Tana. Minęła ich, kaszląc i młócąc ramio‐ nami, tak blisko, że Valyn zdołał nawet złapać połę jej zbyt dużego munduru, który jednak wyśliznął mu się z palców. A potem – nagle – Triste już nie było. Brama, zrozumiał Valyn, czując lód w żołądku. Przebiegła przez bramę, na dodatek bez przygotowania, o którym mówił Kaden. — Odeszła – powiedział Tan. Jeśli nawet poczuł żal, nie okazał tego. – Zaj‐ mijcie się sobą. Powiedziawszy to, mnich się podniósł i otoczony dymem postąpił krok, po czym zniknął. Poszli. Obaj mnisi i Triste. Cesarz był bezpieczny. Valyn obrócił się, by stawić czoło napastnikowi. A więc całe gadanie Pchły było gówno warte i okazało się zwykłym podstępem. Wyciągnął drugi miecz, gotów rzucić się na wroga, po czym zamarł. Z tymi butami było coś nie tak, to były buty Pyrre. — Zaczekaj, Gwenna – krzyknął, rzucając się jak najdalej od bramy. – Oni nie… Za późno. Ładunki zaczęły już eksplodować, ogłuszającemu dudnieniu walących się głazów towarzyszyły ostre odgłosy pękania. Valyn odnalazł dziurę w podłodze i klnąc, przycupnął nad jej brzegiem, gotów skoczyć w nią w chwili, gdy ustanie łomot kamieni. Jeśli nawet istniała jakaś szansa dogadania się z tamtymi, to w tym momencie przepadła. Teraz pozostawało tylko wydostać się stąd, wyrwać na zewnątrz.
Tyle że łoskot walących się kamieni nie ustawał. Cały budynek zaczął się pod nim kołysać, kamienie sypały się ze stropu, a posadzka usuwała się spod nóg. Przez chmurę dymu nie mógł tego zobaczyć, lecz słyszał protest ustępu‐ jącej konstrukcji. Cofnął się ostrożnie o krok, chcąc znaleźć się dalej od cen‐ trum eksplozji, lecz nagle, z silnym kołysaniem, kamienie pod jego stopami ustąpiły i zapadły się.
9
P
owtórzysz to jeszcze raz – stwierdziła Nira i szturchnęła Adare laską w brzuch. Adare próbowała ją odtrącić, ale starucha była dla niej za szybka. Podniosła laskę i biorąc szeroki zamach, smagnęła nią Adare tam, gdzie koń‐ czą się plecy. Takie traktowanie było ogromnie irytujące, upokarzające i przerażające zarazem. Gdy Nira jakimś sposobem odkryła jej tożsamość, Adare, przynajmniej do czasu znalezienia innego rozwiązania, musiała zno‐ sić jej nieustanne wyzwiska i razy, które krzyżującymi się pręgami znaczyły jej pośladki. — Jeszcze raz – nalegała z uporem stara. Drugi poranek pielgrzymki powinien był zacząć się przyjemnie. Powie‐ trze było rześkie i wilgotne, słońce przygrzewało, a fetor miasta ustąpił za‐ pachom trawy, ziemi i młodych liści. Zabudowania zostawili już za sobą, a zamiast nich mogli podziwiać widok rozległych pól, bezkresnego nieba i wijącej się w oddali brunatnozielonej wstęgi kanału, którego płynący z po‐ łudnia nurt niósł do Annuru barwne, smukłe stateczki wyładowane po brze‐ gi towarami. Adare przez opaskę nie mogła dostrzec wszystkich odległych szczegółów, ale odróżniała kolory i wspaniałe zarysy krajobrazu i rozległych przestrzeni. Miała ochotę uwierzyć, że ucieczka się powiodła, że opuściwszy miasto, znalazła się poza zasięgiem il Tornji, lecz gdy tylko spojrzała za siebie, wi‐ działa Włócznię Intarry, połyskującą w słońcu szklaną iglicę, dzielącą pół‐ nocne niebo na dwie części. Przez dwadzieścia lat była jej domem, a teraz ten widok sprawiał, że potniały jej dłonie. Postanowiła nie oglądać się wstecz. Oshi jechał na wozie. Jego ręce wystawały jak gałązki z szerokich ręka‐ wów złocistej pielgrzymiej szaty, a oczy utkwił w nietkniętej gruszce, którą trzymał w dłoni i godzinami się jej przyglądał. Zagryzał przy tym zwiotczały policzek, mrucząc cichutko, wpatrzony w owoc. Nira szła obok, od czasu do czasu cmokając na parę bawołów. Znaleźli się w luce pomiędzy pielgrzy‐ mami idącymi na przedzie a tymi, którzy ciągnęli z tyłu, na tyle dużej, że Adare niemal zapomniała, że uciekając przed jednym wrogiem, znalazła się w licznej grupie innych. Miło by było całkiem o tym zapomnieć. Niestety,
Nira nie zapomniała. — Mów dalej, dziewczyno – powiedziała, stukając laską w bok wozu. — Mam na imię Dorellin – rzekła znużonym głosem Adare. – Mój ojciec jest kupcem… — Co sprzedaje? — Tkaniny. — Jakie? — Pierwotnie jedwab z Si’ite, choć uzupełnia swój towar o podwójnie barwioną wełnę z północy. Nira westchnęła z rezygnacją. — Na wielkiego fiuta Meshkenta, ależ z ciebie tępa dziewucha. Adare zaczerwieniła się, zmieszana i rozgniewana zarazem. — A co jest złego w importowaniu wełny i jedwabiu? – zapytała, gdy gniew wziął jednak górę nad zmieszaniem. — Pierwotnie. Uzupełnia. Importowanie – odparła Nira, odliczając słowa zginaniem palców. — Nie są to zbyt trudne słowa – orzekła Adare. — Nie, jeśli całe życie rozpieszczano cię w pałacu. — Według tej opowieści mój ojciec jest bogaty. Wielce prawdopodobne, że mnie wykształcił. — Och, wielce prawdopodobne, dobre sobie, ale my nie chcemy żadnego pieprzonego „prawdopodobnego”, które jest jeszcze jednym ślicznym i błyszczącym słowem, jakie nie powinno wyjść z tych pięknych, wydatnych warg. My chcemy słów, które zostaną z pewnością zapomniane. Ci kretyni – tu wskazała niedbałym gestem na idących z przodu i z tyłu pielgrzymów w złocistych szatach – są prawie tak tępi jak ty, ale nie są zupełnie pozbawie‐ ni mózgu. Czy chcesz, żeby mówili: Och, ta Dorellin to myśląca młoda kobie‐ ta. Mówi tak ładnie i mądrze. – Uniosła brwi. – Naprawdę tego chcesz? — W cesarstwie pełno jest mądrych młodych kobiet. Nira parsknęła. — Naprawdę? Kiedy się o tym dowiedziałaś? Może w tych latach, które spędziłaś na nabrzeżach? A może przez cały ten długi czas, który marnowa‐ łaś, włócząc się po Szarym Rynku i prowadząc uczone rozmowy z córkami innych kupców? – Zmarszczyła brwi. – No co? Co na to powiesz? Ile córek kupców się spotyka, siedząc na tym maleńkim troniku księżniczki? — Zrozum – zaczęła Adare, dostrzegając ten punkt widzenia, lecz nie chcąc go przyjąć. – Doceniam to, że próbujesz mi pomagać, lecz nie sądzę, żeby to się sprawdziło. Świetnie poradzę sobie sama. Myślę, że najlepiej bę‐ dzie, jeśli każdy zajmie się sobą i będzie się kierować własnym rozsądkiem. Ludzie prędzej nas zauważą, gdy rozmawiamy, niż zwrócą uwagę na samot‐ ną młodą kobietę, podążającą spokojnie własną drogą. — To jeszcze większy idiotyzm – rzuciła Nira. – Jesteś tak głupia, że mo‐ głabyś napełnić wiadro tą głupotą.
Adare nagle zawrzała gniewem. Odwróciła się w stronę starej i zastąpiła jej drogę, zmuszając ją do zatrzymania się. Była od niej o głowę wyższa i wy‐ korzystała każdy cal swego wzrostu, by pochylić się nad nią i wyrzucić z sie‐ bie słowa, które już od dawna na to czekały. — Jestem annuryjską księżniczką – syknęła. – Należę do rodu Malkeenia‐ nów i dopóki nie opuściłam pałacu, pełniłam funkcję ministra finansów. Nie mam pojęcia, kim jesteś i dlaczego uznałaś, że jesteś za mnie odpowie‐ dzialna, ale choć doceniam twoją pomoc, nie będę dłużej tolerować ani ta‐ kiego traktowania, ani tonu. Uświadomiła sobie, że wygłaszając te słowa, zadyszała się, a jej oddech stał się szybki i gorący. Krótka tyrada trwała tylko chwilę, a ona na tyle pa‐ nowała nad sobą, że pozostali pielgrzymi najwyraźniej niczego nie zauwa‐ żyli, lecz jadący za nimi wóz zaczął zbliżać się prędko. Adare odwróciła się raptownie i ruszyła przodem, nie patrząc, czy stara kobieta za nią podąża. Wokół jej piersi zacisnęła się żelazna obręcz strachu. Jedną sprawą było nie‐ akceptowanie metod Niry, a inną wystąpienie przeciwko niej otwarcie, nie‐ mal publicznie. Jak dotąd Nira jej pomagała, ale cała ta fasada mogła runąć pod naporem kilku słów. Głupia, mruknęła do siebie w duchu Adare. Lekkomyślna i głupia. Po kilku niepewnych krokach posłyszała, że stara zbliża się do niej, po‐ stukując laską o kamienie bruku. Rzęziła chrapliwie z wysiłku. Nie, uświa‐ domiła sobie Adare, wcale nie rzęziła. Nira się z niej śmiała. Poczuła ulgę, w ślad za którą wezbrała w niej nowa fala gniewu. — Jesteś głupia, fakt, ale masz w sobie chociaż trochę ducha. A teraz po‐ wiedz wszystko od początku albo powiem tej całej bandzie, kim jesteś. Adare odetchnęła głęboko, miarkując swój temperament i obiecując so‐ bie, że następnym razem nie da się już sprowokować szyderstwom tej kobie‐ ty. Córki kupców mogą być dumne, ale nie są tak dumne jak księżniczki, a wyzwiska Niry z pewnością nie były ostatnimi, jakie od niej usłyszała. Nie może sobie pozwolić na wybuchanie gniewem za każdym razem, gdy po‐ czuje się urażona. Nie może, bo inaczej nie przetrwa tej pielgrzymki. Nie może, bo nie dotrze do Olonu, do Vestana Ameredada i do zdemobilizowa‐ nych Synów Płomienia. Już otworzyła usta, by powtórzyć swoją opowieść raz jeszcze, gdy posły‐ szała, że siedzący na wozie Oshi wybuchnął płaczem. Łkał przejmująco, ca‐ łym swoim chudym ciałem, konwulsyjnie, i wciąż kilka cali od twarzy trzy‐ mał przed sobą gruszkę. — Nie – jęczał. – Nie, nie, nie… Nira skrzywiła się i obróciła w stronę wozu, zapominając o Adare. Z za‐ skakującą zwinnością wdrapała się na platformę i usiadła obok brata. — Przestań z tymi wygłupami i jękami – warknęła. – Nikt nie chce słu‐ chać, jak stuknięty stary chłop płacze z powodu jakiejś pieprzonej gruszki. Słowa były ostre, ale w tym samym czasie Nira łagodnym gestem przesu‐
wała koliście dłonią po plecach płaczącego brata. Jego łzy zmoczyły szatę, a mokre miejsce na złocistej tkaninie wyglądało bardziej jak plama lub przy‐ palenie. — Nie żyje, Niro – łkał, ściskając w dłoniach gruszkę. – Zabiłem ją. — Nie zabiłeś jej, ty stary pierdoło – rzuciła, mocując chwiejące się boki wozu. – Zabił ją ten, kto ją zerwał, a poza tym musi być nieżywa, żebyś mógł ją zjeść, jasne? Oshi pokręcił bezradnie głową, a później przycisnął gruszkę do krzacza‐ stych brwi, jakby chciał się z owocem połączyć. Po kilku zrzędliwych sło‐ wach Nira wyciągnęła skądś glinianą butlę, otworzyła ją, odłożyła na bok gruszkę i przytknęła naczynie do ust brata. — Masz – powiedziała. – Zażyj trochę tego. Poczujesz się lepiej. Adare poczuła zapach jakiegoś nieznanego płynu, mocny i ostry zara‐ zem. Nawet z tej odległości oczy zaszły jej łzami, natomiast Oshi siorbał chętnie, objąwszy butlę dłońmi. Przechylał ją coraz bardziej, aż Nira musiała go powstrzymać. — Starczy już. Dosyć było tego jęczenia, żebyś jeszcze miał nam zasikać cały wóz. Oshi niechętnie oddał naczynie, a Nira je zakorkowała i odłożyła z po‐ wrotem między leżące na wozie rzeczy, osłaniając od słońca. — A teraz zjedz swoją gruszkę, ty stary trzepnięty sukinsynu – rzekła, wręczając mu owoc z powrotem. Mężczyzna ugryzł odrobinę, potrzymał miękki biały miąższ na języku, sprawdzając smak, a potem zaczął żuć powoli. — Słodkie – powiedział, jakby dziwiąc się temu odkryciu. — Jasne, że słodkie, ty idioto – odparła Nira, obejmując go ramieniem. – Oczywiście, że cholernie słodkie. Adare odwróciła się, nagle zakłopotana. Nie było w tym widoku nic szczególnego, tylko stary mężczyzna i stara kobieta siedzący obok siebie, jedno gryzące gruszkę, a drugie patrzące na niego z rozczuleniem i pewną dozą irytacji, a wszystko to pod gołym niebem, pod grzejącym słońcem. A jednak z jakiegoś powodu, którego nie potrafiła wskazać, Adare poczuła się, jakby ich szpiegowała, podglądała w chwili, która powinna pozostać chwilą intymną. Zmieszana i zasmucona zatrzymała się i odwróciła głowę w stronę kanału, a wóz, podskakując, potoczył się dalej. Nie mogła wyobrazić sobie takiej sceny z udziałem Kadena czy Valyna. Nawet gdy byli dziećmi, zanim zostali odesłani, istniał jakiś dystans pomię‐ dzy nią a jej braćmi, różnica wieku i płci, której nie dało się pokonać. Wymy‐ ślone przygody chłopców w Pałacu Brzasku wydawały jej się tak bezsensow‐ ne, tak dziecinne w porównaniu z rzeczywistą polityką i skomplikowanymi sprawami dziejącymi się wokół. — Powinnaś zostać z braćmi – powiedział jej kiedyś Sanlitun, gdy chcia‐ ła towarzyszyć mu podczas jakiejś cesarskiej audiencji. – Powinnaś spróbo‐
wać lepiej ich poznać. — Tam nie ma nic do poznawania! – żaliła się Adare. Miała wtedy osiem lat, Valyn miał pięć, a Kaden był jeszcze młodszy. – To dzidziusie. Bawią się jak dzidziusie i płaczą jak dzidziusie. Chcę iść z tobą, żeby robić coś ważnego. — Nie zawsze pozostaną dziećmi, Adare – odparł Sanlitun, kładąc dłonie na jej ramionkach. – Przyjdzie taki dzień, gdy będą cię potrzebowali, zwłasz‐ cza Kaden. A jednak, pomimo tego napomnienia, zabrał ją wówczas na audiencję i pozwolił siedzieć w milczeniu na wypchanej poduszce po prawej stronie Nieciosanego Tronu, podczas gdy sam zajmował się sprawami cesarstwa. A potem, któregoś dnia, jej bracia zniknęli, wywiezieni na statkach na prze‐ ciwne krańce ziemi. Przez długie lata niemal nie zauważała ich nieobecności. Najpierw zaj‐ mowała ją nauka. Potem, gdy była już starsza, Sanlitun obarczał ją coraz większą odpowiedzialnością: witała cudzoziemskie poselstwa, długimi lata‐ mi uczyła się pracy w poszczególnych ministerstwach, wyjeżdżała często, choć na krótko, poza mury miasta, zawsze pod ścisłą ochroną, aby przyglą‐ dać się okolicznym majątkom ziemskim i przemysłowi. Gdy skończyła pięt‐ naście lat, Sanlitun kazał wstawić do swego gabinetu biurko, pomniejszoną kopię własnego, przy którym wolno jej było pracować razem z nim do póź‐ nej nocy. W milczącym porozumieniu przeglądali: on niekończące się spra‐ wozdania rządu, a ona te mapy lub papiery, które dla niej przygotował. Wiedziała, że nie będzie to trwało zawsze, że któregoś dnia wróci Kaden i któregoś dnia ojciec umrze. Ta świadomość nie przygotowała jej na to, co się wydarzyło. Teraz, gdy oboje rodzice nie żyli, a ona straciła swój dom, który coraz bardziej malał za jej plecami na tej długiej drodze, na której przed sobą widziała tylko niepewność i strach, zastanawiała się, jak to jest mieć brata albo dwóch braci, którzy dobrze rozumieją, co znaczy wyrosnąć w Pałacu Brzasku, z którymi mogłaby rozmawiać o ojcu i matce, którym mogłaby zaufać. Nie musielibyśmy nawet rozmawiać, gdyby po prostu tutaj byli, pomyślała, zerkając ukradkiem na Nirę i Oshiego. Poczuła, że oczy wzbierają jej łzami, i przez krótką chwilę zapomniała o zakrywającej je opasce, gniewnym ruchem próbując otrzeć łzy rękawem. Nie było żadnych wieści o tym, gdzie Kaden i Valyn przebywają i czy jeszcze żyją. Nie wiedziała też, czy mogłaby na nich liczyć, gdyby się tu pojawili. Pragnąć mogła wiele, lecz jeśli jej bracia wciąż żyli – a coraz trudniej było w to wierzyć – to z pewnością nie znajdowali się w sytuacji, w której mogli‐ by pomóc jej albo cesarstwu. Byli obcy, nieobecni i obcy. Pomimo setek idą‐ cych drogą pielgrzymów, przed nią i za nią, pomimo siedzących na wozie kilka kroków od niej Oshiego i Niry była zupełnie sama.
10
D
ym zniknął, ustały też krzyki i skończył się kamień pod stopami. Ka‐ den wyszedł z ciemności i chaosu na światło dzienne. Nad głową świeciło słońce, poczuł jego ciepło na twarzy i rękach. Słońce było jednak inne. W Ashk’lanie nigdy nie wznosiło się tak wysoko na niebie, na‐ wet w czasie letniego przesilenia. Podobnie wiatr, był ciepły i wilgotny jak parująca tkanina wyciągnięta z prania, o słonym zapachu. Odgłosy też były odmienne. Dobiegał doń ostry krzyk morskich ptaków i drapanie jakby żela‐ zem po kamieniach, w którym po chwili rozpoznał uderzenia fal. Zniknął zapach jałowców i chłodny spokój granitowych szczytów. W pustce vaniate rejestrował wrażenia jedno po drugim, lecz nie czuł nie‐ pokoju ani zaskoczenia. Były faktami, niczym więcej, szczegółami świata, które należało zauważyć, odnotować. To jest niebo. To jest ziemia. Żaden lęk nie towarzyszył temu dziwnemu widokowi, żadna ekscytacja nowością. Oto niewielkie ptaki o wachlarzowatych ogonach nurkujące w falach. Oto morze. Kaden spojrzał wstecz na pustą bramę, niemal spodziewając się, że ujrzy tam dym i zamieszanie, usłyszy głośne rozkazy i krzyki przerażenia, od któ‐ rych właśnie uciekł. Nie było tam jednak ciemności. Ani wrzasków i krzy‐ ków. Pod łukiem kenta ujrzał jedynie długie rzędy fal, szybkich i cichych, przepływających po grzbiecie oceanu. Gdzieś tam, tysiąc… a może dwa ty‐ siące mil stąd… kilka kroków za bramą Valyn walczył o życie, walczył lub został pojmany, a może umierał lub już został zabity. Wszystko to działo się rzeczywiście, lecz w odczuciu Kadena nie było realne. Wszystko to mogło być snem. Mogło nigdy się nie wydarzyć. Słońce, morze, niebo wydawały się nazbyt obecne i nagle Kaden poczuł się tak, jakby zerwał się z kotwicy i ode‐ rwał od swego „ja”. Odwrócił się, szukając czegoś bardziej namacalnego od szarej, falującej powierzchni morza. Stał w bujnej trawie kilka kroków od krawędzi wielkiego urwiska, skąd grunt opadał prosto w dół, sto kroków albo i niżej, ku poszarpanemu brze‐ gowi. Fale biły o skały, wysoko wzbijając pianę. Stojące jakby w zenicie słoń‐ ce rzucało na ziemię przed nim ostry, skrócony cień kenta, a Kaden po chwili zrozumiał, że znajduje się na wyspie o obwodzie najwyżej ćwierci mili,
ze wszystkich stron otoczonej urwiskiem. Dalej we wszystkich kierunkach rozciągał się ocean, aż po horyzont, gdzie gorąco zamazywało granicę mię‐ dzy powietrzem a wodą, tworząc zamazaną linię. Zanim zdążył zauważyć więcej, przez bramę wypadła, potykając się, ja‐ kaś postać, która przewróciła go na trawę, rozbijając jego vaniate jak kruchy półmisek. Nie był to Tan. Była mniejsza od Tana. Ogarnął go nagły prze‐ strach jak błysk noża. Ktoś przeszedł za nim przez bramę. Powinno to być niemożliwe, ale już samo kenta było czymś niemożliwym. Ktoś leżał na nim, zaciskał mu palce na szyi i próbował wydrapać oczy paznokciami, podczas gdy on szamotał się pod spodem. Strach ustąpił w końcu miejsca złości i Ka‐ den wydostał się spod swego napastnika, chroniąc twarz i szyję. Usiłował pozbierać myśli i zapanować nad emocjami. Długie włosy. Skóra jak jedwab. Wrzask, jaki dobywa się z gardła zwie‐ rzęcia, gdy zatrzasną się szczęki sideł. Zapach drzewa sandałowego. — Triste! – krzyknął i obrócił się, by zachować równowagę. W czasie swego pobytu u Shinów wielekroć zmagał się z wystraszonymi kozami, próbując unieruchomić je w trakcie strzyżenia, ale ta dziewczyna, choć smukła, była cięższa od kozy, a siła jej rąk i nóg go zdumiała. – Triste – po‐ wtórzył, usiłując zapanować nad głosem i emocjami. Powoli zmusił ją, by zrobiła to samo. – Jesteś bezpieczna. Bezpieczna. Przeszłaś przez kenta. Oni nie mogą przejść… Umilkł, gdy dziewczyna się rozluźniła i spojrzała na niego pięknymi oczyma. Jej bliskość, ruch jej bioder, gdy stała przy nim, piersi unoszone od‐ dechem zaskoczyły go jak uderzenie. Triste była już spokojna, jej panika ustąpiła, lecz Kaden jeszcze przez chwilę nie wypuszczał z uchwytu jej nad‐ garstków. — Jak się tu znalazłaś? – zapytał. Krótko przedtem widział ją zemdloną na pokruszonej posadzce sierociń‐ ca, owianą dymem. Nawet przytomna nie zdołałaby jednak przejść przez bramę. Na tym też polegał jego wieloletni trening. Słowa Sciala Nina wciąż rozlegały się echem w jego umyśle: Ludzie, całe ich legie przechodziły przez bramy i po prostu znikały. A ona nagle znalazła się tutaj, jej ciepła jak słońce skóra dotykała jego skóry, pełne wargi rozchyliły się odrobinę, dyszała lek‐ ko. — Kadenie – odezwała się wreszcie z długim, urywanym westchnie‐ niem. Jego imię dziwnie zabrzmiało w jej ustach, obco, jak jakiś dialekt słysza‐ ny jedynie w modlitwach. — Jak przeszłaś przez kenta? – zapytał ponownie. A potem, nieco bardziej nagląco: – Czy z Valynem wszystko w porządku? Potrząsnęła głową niepewnie. — Nie wiem. Ocknęłam się, kaszląc. Było ciemno. Ktoś próbował mnie złapać, a ja pobiegłam… i upadłam… tutaj. – Rozejrzała się wokół, a na jej
twarzy odmalowały się zachwyt i lęk. – Gdzie my jesteśmy? Kaden pokręcił głową. — Daleko od miejsca, w którym byliśmy. Oczy Triste się rozszerzyły, lecz zanim zdążyła coś powiedzieć, przez bra‐ mę wkroczył Tan. Tam, gdzie dziewczyna biegła, zataczając się i potykając, Tan szedł szybko i pewnie. Jego oczy były zimne jak woda z zimowego źró‐ dła, wręcz gadzie w swojej niewzruszoności, pełne dystansu. Vaniate, uświa‐ domił sobie Kaden, zastanawiając się, czy jego oczy wyglądały podobnie. Mnich omiótł wzrokiem wyspę, patrząc na krąg niesamowitych bram, jakby były szpalerem zwiędłych jałowców. Nie zwrócił uwagi na niebo i mo‐ rze, ale gdy skupił wzrok na Kadenie i Triste, coś przemknęło w jego spojrze‐ niu, jakby pod lodem zamajaczył cień wielkiej ryby. Jego źrenice rozszerzyły się o włos i nagle zatoczył łuk swoim naczalem i przytknął ostrze grotu do tętna na szyi Triste. — Co robisz? – zapytał Kaden przez ściśnięte szokiem gardło. — Odejdź od niej – powiedział spokojnie Tan. – Cofnij się. — Czy coś jest nie tak? — Cofnij się. — Dobrze – odparł Kaden, puszczając ręce dziewczyny i odsuwając się odrobinę. Sięgnął ręką w stronę włóczni, aby ją powstrzymać lub ode‐ pchnąć, a potem się zawahał. Najmniejszy ruch ostrza mógł zabić Triste. – Dobrze – powtórzył, wstając i unosząc ręce. Owszem, został cesarzem, lecz nawet straszliwe zdarzenia ostatniego ty‐ godnia nie zdołały całkowicie wymazać w nim dawnego posłuszeństwa za‐ konnego ucznia. Poza tym w głosie mnicha pojawiło się coś nowego, ostre‐ go i niebezpiecznego. Przez wszystkie miesiące swego koszmarnego szkole‐ nia Kaden nieustannie słyszał obojętność i pogardę, lecz nigdy tego zabój‐ czego skupienia, nawet wtedy, gdy Tan stawił czoło ak’hanathowi. Patrzył w twarz mnicha, lecz nie zdołał ocenić, czy wciąż pozostaje on w vaniate. To zimne spojrzenie przyszpiliło Triste do trawnika, na którym leżała roz‐ ciągnięta w swym obszernym aedoliańskim mundurze. Błyszczący czubek grotu włóczni naciskał na jej gardło. — Czym jesteś? – zapytał Tan, kładąc nacisk na każdą sylabę. Triste spojrzała na Kadena, potem na otaczające morze, a wreszcie po‐ trząsnęła głową. — Nie wiem, o co pytasz… Tan ugiął lekko nadgarstek i gładkie stalowe ostrze przesunęło się o gru‐ bość palca po miękkiej skórze. Po krótkiej chwili na czubku włóczni pojawi‐ ła się krew: trzy gorące krople w promieniach słońca. — Dość – powiedział Kaden, postępując krok do przodu. Jego umysł próbował uchwycić znaczenie tej sceny. Parę chwil wcześniej usiłowali razem wydostać się z pułapki, jaką okazał się sierociniec, skupiając się na kenta oraz vaniate, a teraz, gdy Kaden chciał właśnie zapytać o Valyna
i dalszy przebieg walki, o to, czy jego brat żyje, Tan zwrócił się przeciwko Triste. To nie miało sensu. Triste była po ich stronie. Pomagała im w uciecz‐ ce, towarzyszyła mu, gdy uchodzili przed aedoliańczykami przez przełęcze Gór Kościanych, odegrała doskonale swą rolę w przechytrzeniu i pokonaniu Uta i Adiva. Wystarczającym tego dowodem była rana policzka zadana jej przez Pyrre. Kaden obrócił się ku niej, lecz Tan zatrzymał go w miejscu. — Nie. — Nie pozwolę ci jej zabić – powiedział Kaden. Serce tłukło mu się w pier‐ si. Próbował nad nim zapanować, wraz z oddechem poddać je kontroli. — To nie twój wybór – odparł Tan. – Nawet ty potrafisz to dostrzec. Kaden się zawahał. Krew Triste naznaczyła czubek grotu naczala. — Dobrze – powiedział, cofając się o krok. – Nie mogę cię powstrzymać, ale mogę namawiać, żebyś zaczekał. I pomyślał. — To ty powinieneś pomyśleć – odrzekł Tan. – Choćby o tym, w jaki spo‐ sób się tu znalazła. Jak przeszła przez bramę. Nie bądź taki szybki w bronie‐ niu jej i raczej pomyśl, co to oznacza. Triste natomiast wzdrygnęła się jedynie, gdy ostrze nacięło jej skórę. Jej wcześniejsza panika zniknęła bez śladu. — Co robisz, mnichu? – zapytała ostrożnie. Tan zaskoczył ją w niewygodnej pozycji, pół leżącej, pół siedzącej, lecz jej ciało nie zdradzało oznak napięcia. Jej głos, kilka chwil przedtem drżący ze strachu, teraz się nie załamywał. Równie dobrze mogła leżeć na sofie w Pałacu Brzasku. — Czym jesteś? – powtórzył pytanie mnich. — Jestem Triste – odparła, choć jej głos nie brzmiał jak głos Triste. Wyda‐ wał się starszy, dzielniejszy, bardziej pewny siebie. Kaden patrzył w osłupie‐ niu na jej twarz. – Uciekliśmy razem z Ashk’lanu. Dotarliśmy do Assare. Ktoś nas zaatakował, zanim wpadłam… – wskazała ruchem głowy – przez tę wa‐ szą bramę. — Znam twoją historię, ale coś tu się nie zgadza. Niemy Bóg jest nie‐ omylny. Nie dopuszcza emocji, a ty wpadłaś tu, rzucając się i wrzeszcząc. — Twoja teoria się nie zgadza, więc przykładasz mi ostrze do gardła? – zapytała Triste, unosząc brwi. – To ma być mój błąd, że nie rozumiesz, jak działa kenta? Coś się nie zgadza, pomyślał Kaden. Nic się nie zgadzało. Przyglądał się jej twarzy. Gdzie zniknęły dziewczęca niewinność, przestrach, zupełne zagu‐ bienie, które widniały na niej jeszcze chwilę wcześniej? Dlaczego sam czuł drżenie lęku, patrząc jej w oczy? — Rozumiem kenta – odparł Tan beznamiętnym tonem. – Tylko ciebie nie rozumiem. — Tanie – odezwał się ostrożnie Kaden – może bramy… w jakiś sposób uległy osłabieniu w ciągu tych tysięcy lat? Może teraz każdy może przez nie przejść? Możliwe, że nie działają już tak, jak sądzimy.
Mnich milczał. Niżej wokół nich fale biły o skaliste podnóża urwisk. Ka‐ den poczuł, że jego szata jest mokra od potu. — Nie uległy osłabieniu – powiedział w końcu Tan. – Mój zakon spraw‐ dza takie rzeczy. Tylko Shinowie i Ishienowie potrafią przechodzić przez bramy. I Csestriimowie. — Nie – rzuciła Triste, kręcąc głową pomimo ostrza włóczni na gardle. Nagle w jej głosie znów słychać było strach, nieskrywany i gwałtowny, jak‐ by dopiero teraz pojawił się na jej życzenie. – Nie jestem Csestriimką. Kaden próbował oswoić się z nowymi informacjami: oskarżeniem Tana, zmieszaniem Triste i błyskawicznymi zmianami jej uczuć – od strachu do stalowej obojętności i na odwrót, a także faktem niezwykłego działania bram. Po raz drugi od przestąpienia kenta poczuł, że jest oderwany od rze‐ czywistości, zagubiony na tym skrawku lądu pośrodku wzburzonego mo‐ rza, z mnichem i dziewczyną, która być może wcale nią nie była, a teraz mrużyła oczy pod dotykiem włóczni pozostawionej przez dawno wymarłą rasę. — Tanie – zaczął – musimy zrobić jedną… — Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz – uciął krótko mnich, a jego głos przebił się przez głos Kadena jak ostre dłuto przez surowe drewno. – Jesteś cesarzem Annuru, ale nie jesteśmy w Annurze. Fakt, że wszedłeś w vaniate, oznacza je‐ dynie, że wszedłeś w vaniate. Nadal nie potrafisz jasno widzieć, precyzyjnie myśleć ani szybko zabijać, a wszystkie te trzy umiejętności mogą nam być wkrótce bardzo potrzebne. Wciąż zaślepiają cię uczucia i sprawiają, że nie widzisz faktów. Nie jesteś jeszcze tym, czym powinieneś się stać. — Oto fakt – odparł Kaden. – Ona mi pomogła. — Jedna jodła nie czyni lasu. — Co to oznacza? — Że jest w tym coś więcej niż zwykła pomoc tobie. Dużo więcej. – Pa‐ trząc na Kadena, Tan wciąż trzymał naczal na gardle Triste. – Zniszcz to, w co wierzysz. Zniszcz to, w co wierzysz. Kolejny aforyzm z repertuaru Shinów. Kolejne klasztorne ćwiczenie, nad którym Kaden spędził długie lata. Wierzysz, że niebo jest niebieskie? A co z nocą? Z burzą? Z chmurami? Wierzysz, że jesteś przebudzony? Osobliwy pogląd. Może śnisz. A może nie ży‐ jesz. Kaden ponuro przystąpił do rozmyślania. Zgodnie z jej opowieścią Triste miała być elementem odciągającym uwagę, przynętą, na której miał się sku‐ pić, gdy aedoliańczycy będą otaczali jego namiot i zabijali mnichów. Skoro tak, to okazała się zupełnie zbędna. Próbował wyobrazić sobie całą scenę bez niej: przybycie cesarskiego poselstwa, uczta, ogromny pawilon… Żaden z tych elementów nie wymagał obecności Triste. Do tego dochodziła jej wytrzymałość podczas drogi przez góry, wytrzy‐ małość pozwalająca dotrzymać kroku Czaszkowierczyni i dwóm mnichom,
którzy spędzili w górach większość życia. Jakim sposobem dziewczyna wy‐ chowana na miękkich poduszkach w świątyni Cieny nauczyła się tak bie‐ gać? Gdzie poznała starożytne pismo z Assare? Jakim sposobem wiedziała cokolwiek o wymarłym mieście? A kenta… jak udało się jej przedostać przez bramę, która powinna ją unicestwić? Kaden spróbował zrozumieć punkt widzenia Tana. Według Samiego Yurla, dowódcy Skrzydła Kettralu, którego zabił Valyn, w spisek przeciwko jego rodzinie wplątani byli Csestriimowie, czego potwierdzeniem mogła być obecność ak’hanathów. Czy nieśmiertelne istoty o boskim intelekcie i doskonałym rozumie powierzyłyby tajemnicę spisku ludziom, do tego tak niedoskonałym jak Tarik Adiv czy Micijah Ut? Kaden patrzył na Triste, pró‐ bując odrzucić swoją pierwotną koncepcję i nie patrzeć na nią przez pry‐ zmat dotychczasowych przekonań. Wyglądała jak młoda kobieta, ale Cse‐ striimowie byli nieśmiertelni, nie podlegali procesowi starzenia. Poza tym był jeszcze ten kamienny spokój, który okazała przed chwilą, jakby opadła z niej jakaś maska… — Setki lat temu – powiedział Tan takim tonem, jakby wszyscy siedzieli przy stole refektarza w Ashk’lanie, jakby jego włócznia nie opierała się na gardle Triste, jakby dziewczyna nie krwawiła i cienka czerwona strużka nie spływała w dół, plamiąc kołnierz jej tuniki. Patrzyła na niego czujnymi, zwierzęcymi oczyma, w napięciu, gotowa rzucić się do ucieczki. – W ostat‐ nich latach rządów Atmanich, gdy władcy-krwiopijcy ze swymi ogromny‐ mi armiami zaczęli ponosić klęskę, obracając żyzne ziemie w błoto, krew i popiół, unicestwiając całe miasta, dwoje Ghańczyków ze wzgórz w okoli‐ cach Chubolo zaryzykowało życie, by uratować miejscowe dzieci. Opowiadanie historii nie było w stylu Tana, ale dopóki opowiadał, po‐ wstrzymywał się od zabicia Triste, a Kaden mógł w tym czasie próbować ze‐ brać myśli. — Ghańczycy – ciągnął Tan – mężczyzna i kobieta, wędrowali od miasta do miasta, przybywając czasem w ostatniej chwili, gdy kurz wzbijany przez nadciągające wojska przesłaniał niebo. Z własnego majątku kupowali wozy i żywność. Zdołali wynająć statki, które czekały w Sarai Pol i miały zabrać dzieci na Basc, gdzie wojna nie dotarła. Rodzice układali niemowlęta na plat‐ formach wozów, pouczali starsze dzieci, jak mają się opiekować młodszymi, a potem patrzyli w ślad za odjeżdżającą na wschód karawaną, mającą zna‐ leźć się poza zasięgiem przemocy. Tak jak obiecano, statki czekały w porcie. I tak jak obiecano, dzieci zabrano, zanim wojska zajęły wschodnie tereny Ghanu. I tak jak obiecano, statki dopłynęły do Ganaboa. Dzieci były urato‐ wane. Tyle że potem zniknęły. — Co to ma wspólnego ze mną? – zapytała Triste, otwierając szeroko oczy. – Z czymkolwiek? Kaden spojrzał na nią, po czym odwrócił się do starszego mnicha. — Dokąd pojechały?
— Przez długi czas nikt tego nie wiedział – odrzekł Tan. – Wojny Atma‐ nich wtrąciły świat w odmęty chaosu na długie dziesięciolecia. Niezliczone tysiące pomarły, z początku w bitwach, potem z głodu, a wreszcie z chorób. Ludzie nie byli już w stanie bronić swoich domów ani zbierać plonów. Basc leżała na odległych krańcach świata. Rodzice modlili się o powrót swoich dzieci, niektórzy nawet zebrali pieniądze na poszukiwania, ale dzieci nie od‐ naleziono. Potem włączyli się Ishienowie. Ponad trzydzieści lat po tym, jak dwoje obcych uprowadziło dzieci, piętnastu Ishienom udało się w końcu wpaść na trop prowadzący na południowe wybrzeże wyspy Basc. To miejsce porasta gęsta dżungla. Prawie nikt tam nie mieszka, lecz Ishienom udało się odkryć ukrytą daleko na wzgórzach chatę, a pod nią labirynt piwnic zbudo‐ wanych z wapienia, a w piwnicach więzienie, ogromne więzienie. — Dzieci? – spytał Kaden. Tan wzruszył ramionami. — Były już dorosłe. Albo nie żyły. Albo zostały kalekami. Ghańczycy na‐ tomiast, kobieta i mężczyzna, którzy je uprowadzili, nie postarzeli się nawet o jeden dzień. — Csestriimowie. Tan skinął głową. Triste patrzyła w osłupieniu. — Czego oni chcieli od tych dzieci? — Chcieli poeksperymentować – odparł posępnie mnich. – Dotknąć i sprawdzić. Chcieli się dowiedzieć, jak działamy, co nas trzyma razem, dla‐ czego się od nich różnimy. Tysiące lat temu niemal nas unicestwili i chociaż my prawie o tym zapomnieliśmy, ci Csestriimowie, którzy przetrwali, nig‐ dy nie zrezygnowali z walki, nawet na jeden dzień. – Przeniósł twarde jak ka‐ mień spojrzenie z Triste na Kadena. – Zwróćcie uwagę na cierpliwość wycze‐ kiwania przez dziesiątki, a nawet setki lat na sposobność uprowadzenia ta‐ kiej liczby dzieci. Zauważcie to całe planowanie, gromadzenie funduszy, przygotowanie statków czekających na kotwicy, piwnic i podziemnych cel. Csestriimowie nie myślą w kategoriach dni czy tygodni, lecz stuleci, całych eonów. Ci z nich, którzy pozostali, przetrwali dlatego, że byli bystrzy, twar‐ dzi i cierpliwi, a przy tym wyglądają tak jak ty i ja. – Tu wskazał ruchem gło‐ wy na Triste – Albo ona. — Nie – rzuciła Triste, ponownie potrząsając głową. – Nigdy nie zrobiła‐ bym czegoś takiego. Nie jestem jedną z nich. Mnich ją zignorował, całą uwagę skupiając na Kadenie. — To nie jest moja osobista sprawa, zemsta, która utrudnia ci uzyskanie odpowiedzi, których szukasz. Jeśli ona jest Csestriimką, to należy do spisku przeciwko twojej rodzinie i cesarstwu. Zapomnij o Ucie i Adivie. Oto jest istota, która zna prawdę. Kaden spojrzał osłupiały najpierw na mnicha, potem na Triste, starając się coś z tego wszystkiego zrozumieć. Nie wyglądała na nieśmiertelne, nie‐
ludzkie monstrum, ale sądząc z opowieści Tana, Ghańczycy, którzy uprowa‐ dzili dzieci, też tak nie wyglądali. Rodzice powierzyli dzieci Csestriimom… Zniszcz to, w co wierzysz. Wszystko sprowadzało się do tego. — Nie wolno ci jej zabić – powiedział w końcu. — Oczywiście, że nie – odparł mnich. – Musimy dowiedzieć się więcej. Ale to zmienia wiele rzeczy. — Jakich rzeczy? — Chodzi o Ishienów – odrzekł Tan. – Obawiałem się wyboru tego kie‐ runku działania. A teraz obawiam się podwójnie. Kaden zastanowił się nad tą odpowiedzią. Odkąd znał Tana, zdawało mu się, że mnich nigdy nikogo się nie obawiał: ani Sciala Nina, ani Micijaha Uta czy Tarika Adiva. Nie bał się nawet ak’hanathów. — Martwisz się o to, co Ishienowie pomyślą o Triste i o tym, że przeszła przez kenta – powiedział powoli. — Nie musimy tam iść – zaprotestowała dziewczyna. – Możemy wrócić przez tę samą bramę. — Kiedy zechcę, żebyś się odezwała, powiem ci – rzekł Tan, dociskając ostrze do jej szyi. Triste otworzyła usta, żeby zaoponować, jednak po chwili zastanowienia opadła z powrotem na trawę, wyczerpana i pokonana. Kaden chciał ją jakoś pocieszyć, zapewnić, że wszystko będzie w porządku, kiedy jednak zaczął szukać odpowiednich słów, stwierdził, że nie ma żadnej pociechy do zaofe‐ rowania. Jeśli była tym, za co uznał ją Tan, jego pocieszenie znaczyłoby tyle co nic. — Co zrobią Ishienowie, jeżeli uznają, że ona jest Csestriimką? – zapytał. Mnich zmarszczył brwi. — Ishienowie są nieprzewidywalni. W swojej długiej walce przeciwko Csestriimom wyzbyli się wielu cech, które czyniły ich ludźmi, a przede wszystkim zdolności do obdarzania innych zaufaniem. Ishienowie wierzą Ishienom. Każdy inny jest szaleńcem albo zagrożeniem. — Ale ty byłeś jednym z nich – powiedział Kaden. – Czy ciebie posłucha‐ ją? — Niemal wszystko zależy od tego, kto nimi teraz dowodzi. Z drugiej strony… – Zamilkł, przyglądając się Triste. Patrzyła na niego przerażonymi oczyma, jak zając patrzy na myśliwego, który wyciąga go z potrzasku. – Przyprowadzenie jej może kupić nam trochę szacunku. Po ziemi chodzi te‐ raz znacznie mniej Csestriimów niż w przeszłości. Ishienowie bardzo rzadko ich znajdują. — Ona nie jest przecież jakimś okazem na wymianę – zauważył Kaden. — Nie. Jest znacznie bardziej niebezpieczna. — Nie jestem tym, czym myślisz – powiedziała Triste spokojnie, zrezy‐ gnowanym tonem. – Nie wiem, jak przedostałam się przez bramę, ale nie je‐ stem tym, za co mnie bierzesz.
Tan przez dłuższą chwilę mierzył ją wzrokiem. — Być może – mruknął w końcu, po czym zwrócił się do Kadena: – Powi‐ nieneś zostać tutaj. Tak będzie bezpieczniej. Zabiorę dziewczynę i pogadam z Ishienami. Kaden potoczył wzrokiem po smaganej wiatrem wyspie. — Bezpieczniej? – zapytał, unosząc brwi. – Któryś z tych twoich Ishie‐ nów może w każdej chwili przejść przez bramę. Skoro mogą mi nie zaufać, kiedy do nich zawitam, to równie dobrze mogą mnie zamordować, kiedy znajdą mnie tutaj nieoczekiwanie. – Nie. Zacząłem to. I skończę. Poza tym potrzebuję Ishienów. Owszem, mógłbyś sam się dowiedzieć, czego mi trze‐ ba, ale ja muszę z nimi porozmawiać i nawiązać jakieś relacje. Nie miał pojęcia, jak Triste przeszła przez kenta i w jaki sposób dawni współbracia Tana zareagują na jej nagłe przybycie, nie wiedział, co zrobi, je‐ śli się okaże, że Triste kłamie, ale fakt pozostawał faktem. Csestriimowie byli zamieszani w spisek przeciwko jego rodzinie i zabili mu ojca, który uczynił go cesarzem. Jeszcze nie rządził Annurem, ale wiedział, że potrafi to zrobić. — Idę – powiedział spokojnie. Tan przyglądał mu się przez kilka uderzeń serca, a potem skinął głową. — Nie ma tu bezpiecznej drogi – stwierdził. — Proszę – błagała cicho Triste. – Przecież zanim przeszłam przez bramę, próbowałeś przekonać Kadena, żeby tam nie iść. — Zmieniłem zdanie właśnie dlatego, że przeszłaś przez kenta. — Dlaczego? – szepnęła. — Nie ma lepszego miejsca, żeby się dowiedzieć prawdy o tobie. Triste odwróciła się do Kadena. W jej szeroko otwartych oczach czaił się strach. — Kadenie… Pokręcił głową. — Muszę to wiedzieć, Triste. Jeśli to nieprawda, dopilnuję, żeby cię uwol‐ niono, i sam cię stamtąd zabiorę. Ale ze względu na ojca i moją rodzinę mu‐ szę poznać prawdę. Dziewczyna osunęła się zrezygnowana i odwróciła głowę. Tan gestem przywołał Kadena. — Weź swój pasek od szaty. Zwiąż ją. Użyj węzła rzeźnika. — A stopy? — Spętać krótko. Nie idziemy daleko. Kaden jeszcze raz rozejrzał się po wyspie. Kenta, którym weszli, nie było jedynym. Całe tuziny smukłych, delikatnych bram stały wokół wyspy, zna‐ cząc jej obwód, jakby cały ten skrawek lądu dźwigał kiedyś ogromną wieżę. Wyobraził sobie straszliwy sztorm, który zmiótł całą konstrukcję do wody z jej skarpami, szańcami, kroksztynami i całą resztą elementów, pozosta‐ wiając tylko portale, dziesiątki kamiennych łuków, otwartych niczym za‐
marłe w okrzyku usta. — A więc to są bramy – powiedział, kręcąc głową. Wyciągnął sznurowy pasek z szaty. – Oto jest to, o czym opowiadał Nin: bramy pod opieką królew‐ skiego rodu Malkeenianów. Po raz pierwszy zaczął naprawdę rozumieć władzę, jaką mogły dawać. Przemieszczać się z jednego końca cesarstwa na drugi w zaledwie kilku kro‐ kach… nic dziwnego, że Annur pozostał stabilny przez długie stulecia, pod‐ czas gdy inne królestwa rozpadały się i waliły w gruzy. Cesarz, który mógł przenosić się z północnego Vash do zachodniej części Eridroi, robiąc tylko parę kroków, musiał być traktowany jak bóg. Kaden niemal przygotował się na widok ojca wkraczającego przez jedną z bram z podbródkiem przycią‐ gniętym do piersi, jak zawsze wtedy, gdy był zamyślony. Ale nie… Sanlitun oczywiście nie żył. Odpowiedzialność za bramy spoczywała teraz na bar‐ kach Kadena. — Do dzieła – rzucił Tan, wskazując gestem Triste. Kaden ukląkł przy niej, zapierając się kolanami w wilgotnej ziemi. Triste spojrzała mu w oczy, zanim przewrócił ją na brzuch ruchem bardziej szorst‐ kim, niż zamierzał. Przywykł do wiązania kóz, ale nie ludzi. Sznur wpił się w ciało, gdy zaciągnął go zbyt mocno. — Zostaw pętlę, żeby ją prowadzić – rzucił starszy mnich. — Sprawia ci to przyjemność – powiedziała Triste z niesmakiem. — Nie – odparł Tan spokojnie. – Nie sprawia. Zacisnęła zęby, gdy wiązał sznur, ale nie odwróciła wzroku. — Nie spędziłam całego życia w świątyni Cieny, żeby nie dowiedzieć się czegoś o mężczyznach. Ministrowie czy mnisi, wszyscy jesteście tacy sami. Dobrze się czujecie, co? Tacy silni. Kaden nie wiedział, czy ostatnie słowa były bardziej warknięciem czy łkaniem. Już zaczął odpowiadać, że są to jedynie środki zapobiegawcze, lecz Tan mu przerwał: — Nie próbuj z nią dyskutować. Skończ robotę i sprawa załatwiona. Kaden się zawahał. Triste spojrzała na niego ze łzami w oczach, po czym odwróciła wzrok. Zdążył jednak wyryć w umyśle saama’an wściekłości, strachu i poczucia zdrady na jej twarzy. Odetchnął głęboko, po czym zawią‐ zał węzeł na podwójnej warstwie ubrania. Koza wyśliznęłaby się z takiego luźnego węzła, lecz Triste nie była kozą i nie chciał zaciskać więzów moc‐ niej. Czuł przy tym, że postępuje źle. Nie skrzywdzę jej, tłumaczył sobie w du‐ chu. Choć jeśli Tan ma rację, nie można tego zaniedbać. Rozumowanie było w porządku, lecz wyczuwał u siebie to, co Shinowie nazywali „zwierzęcym mózgiem”, miotającym się i niepewnym w stalowej klatce rozumu. Gdy skończył wiązać, wstał i podniósł dziewczynę, twarzą w stronę mni‐ cha. Chwiała się na nogach niepewnie, a naczal Tana wciąż dotykał jej szyi. — Tędy – powiedział Tan, wskazując ruchem głowy bramę w odległym kącie wyspy. – Najpierw dziewczyna.
— Nie musisz tego robić – błagała Triste. Ignorowała obecność Kadena i kierowała słowa do starszego mnicha, jakby Kaden nie istniał. I pomimo całego dobra, jakie jej wyświadczam, mam wrażenie, że rzeczywiście dla niej nie istnieję. Był zaskoczony, gdy uświadomił sobie, że ta myśl go zabolała, zaczął więc pracować nad tą emocją, rozgniata‐ jąc ją tak, jak rozgniata się obcasem węgielek, który wypadł z paleniska. Tan nie odpowiedział, tylko lekko nacisnął ostrzem włóczni, aż Triste ruszyła naprzód. — Która prowadzi do Pałacu Brzasku? – zapytał niepewnie Kaden. Być może starszy mnich miał rację, może Triste była Csestriimką, wcielo‐ nym złem, i knuła coś nikczemnego. W takim wypadku Kaden mógłby zro‐ bić to, co konieczne. Czy zdobyłby się na zabicie jej? Spróbował to sobie wy‐ obrazić: coś jak zabicie kozy, krótkie przeciągnięcie nożem, fala krwi wypły‐ wająca wraz z oddechem, śmiertelne drgawki i po wszystkim. Gdyby się okazało, że Triste była w jakiś sposób odpowiedzialna za rzeź w klasztorze, za śmierć Akiila, Nina i Patera, i za śmierć jego ojca, to pomyślał, że chyba mógłby to zrobić. Jeśli jednak nie była, a tylko Tan uległ chwilowemu złu‐ dzeniu, no cóż, wówczas mogło zdarzyć się i tak, że nabycie własnej wiedzy o bramach może okazać się decydujące. — Czy są jakoś oznaczone? – dorzucił. — Żadna nie prowadzi do Pałacu Brzasku – odparł Tan. – Nin mówił prawdę o Malkeenianach i o kenta, lecz Csestriimowie zbudowali więcej niż jedną sieć. Twój ród nic nie wie o tej wyspie i o tych bramach. Shinowie też nie wiedzą. Kaden zmarszczył brwi. — Jakże więc ty… — Wiedza Ishienów jest starsza od wiedzy Shinów i bardziej kompletna. Po chwili mnich zatrzymał się przed jedną z bram, niczym nieróżniącą się od pozostałych. Przyjrzawszy się bliżej, Kaden zauważył wykuty w ka‐ mieniu napis. Mogło to być jedno słowo lub kilka, trudno też było ocenić liczbę słów. W Annurze z pewnością byli uczeni potrafiący odczytać te kan‐ ciaste litery i zrozumieć ten język, lecz Kadenowi nie dano szansy studiowa‐ nia u tamtejszych uczonych. Patrzył na łuk, a ciekawość walczyła w nim z powściągliwością. A jednak to Triste przemówiła pierwsza: — Dokąd ona prowadzi? — Nie potrafisz tego przeczytać? – zapytał Tan. Dziewczyna zagryzła wargi i nie odpowiedziała. — Dziwny moment wybrałaś na wykręty – zauważył mnich. – Odczyta‐ łaś przecież to samo pismo w Assare. — Nie jestem Csestriimką – upierała się Triste. – Nawet jeśli potrafię to przeczytać. — Co tutaj napisano? – powtórzył z naciskiem Tan.
— Tal Amen? – powiedziała wreszcie Triste. – Nie. Tal Amein. Kaden pokręcił głową. — Spokojne… ja? – przetłumaczyła, mrużąc oczy. – Nieobecne serce? — Umarłe Serce – odpowiedział w końcu Tan. Kaden poczuł, jak po plecach przebiegł mu zimny dreszcz strachu. Łuk wyglądał tak samo jak pozostałe: smukły, nieruchomy, niemal zapraszający. Przez otwartą przestrzeń widział morskie ptaki o czarnych ogonach nurku‐ jące w falach i słoneczne światło odbijające się od grzywaczy. Nic nie wska‐ zywało na to, co może się znajdować po drugiej stronie, lecz tłumaczenie Tana wskazywało wyraźnie na coś znacznie mniej gościnnego od tej wyspy. — Umarłe Serce – powtórzył Kaden, jakby badając te słowa. – Co to takie‐ go? — Tam jest ciemno – odparł Tan. – I zimno. Wstrzymajcie oddech, prze‐ chodząc przez kenta. — Kto idzie pierwszy? — Ona. – Tan popchnął Triste naczalem. – Jeśli strażnicy strzelą z kusz, le‐ piej niech bełty trafią w jej pierś.
11
P
chła czekał. Gdy tylko Valyn się przetoczył i zerwał na nogi, osłaniając głowę przed wciąż padającym z góry gruzem, sięgnął po drugi miecz, który odrzu‐ cił podczas upadku. Rozejrzał się wokół, wypatrując w chmurze dymu i pyłu reszty swego Skrzydła. Usiłował uciszyć szybki łomot serca, ujrzeć całą sce‐ nę klarownie i zebrać myśli, lecz już po krótkiej chwili wiedział, że coś tu cholernie nie pasuje. Jest zbyt jasno, uświadomił sobie, mrużąc oczy. Zgiął lewą rękę w łokciu, który okazał się mocno stłuczony, ale na szczęście nie złamany. Wszystko jest oświetlone. Zrozumienie tego było jak cios w brzuch. Spadł z niemal zupełnych ciem‐ ności do komnaty oświetlonej latarniami. Nawet w dymie mógł dostrzec, jak z drugiej strony pomieszczenia Talal chwiejnie podnosi się na nogi, a La‐ ith, rozglądając się, przykłada dłoń do głowy. Oba miecze lotnika leżały na posadzce zaledwie krok dalej, ale w tak trudnych okolicznościach jeden krok mógł znaczyć tyle co mila. Gwenna jednym skokiem stanęła na nogi, Annick też. Wszystko było jak należy, tyle że gdy oczy przywykły do światła, Valyn poczuł kolejny skurcz w żołądku. Światło pochodziło z taktycznych latarni Kettralu rozmieszczonych na obwodzie pomieszczenia, prawie ta‐ kich samych jak jego własne. Zmrużył oczy. Nie byli w tym miejscu sami. Były tu też inne postacie w czarnych kettra‐ lowych strojach, postacie, które Valyn pamiętał aż nadto dobrze z długich lat spędzonych na Wyspach, mężczyźni i kobiety z obnażonymi mieczami i gotowymi do strzału łukami. Groty strzał wymierzone były w jego pierś. — Po prostu stój, Valynie, zanim komuś stanie się krzywda. Głos Pchły dobiegał tym razem nie z dachu, a od strony jednego z okien. Chwilę później dowódca Skrzydła zeskoczył do pomieszczenia i skinął głową na widok rumowiska. — Zaminowanie podłogi było sprytne – powiedział. – Ryzykowne, ale sprytne. — Człowiek, który nie ryzykuje, ginie – zauważył Aforysta.
Mistrz od wyburzeń w Skrzydle Pchły, niski, brzydki, jasnooki mężczy‐ zna z długą zmierzwioną brodą, opierał się o ościeże drzwi na końcu po‐ mieszczenia, mierząc z kuszy do Gwenny. — Valyn miał rację co do tej dziewczyny. Zna się na swojej robocie. — Odpieprz się, Trytonie – warknęła Gwenna. Przed wysadzeniem po‐ sadzki schowała oba miecze do pochew i kucała teraz, patrząc na Aforystę. – Jeszcze zanim się to skończy, rozpieprzę ci racą to wstrętne dupsko. Kilka kroków dalej z głębi gardła Sigrid sa’Karnyi wyrwał się krótki, grzechotliwy dźwięk. Mimo swej bladej cery krwiopijczyni Pchły była naj‐ piękniejszą kobietą w całym Kettralu: młoda, jasnowłosa, o uderzającej uro‐ dzie, pochodziła z północnego wybrzeża Vash, ale kapłani Meshkenta wycię‐ li jej język i od tamtej pory porozumiewała się jedynie za pomocą zestawu chrapliwych, ostrych dźwięków. — Moja cudowna przyjaciółka nie pochwala twego języka – życzliwie przełożył Aforysta. — Powiedz swojej cudownej przyjaciółce, że popracuję nad nią później – rzuciła Gwenna. Sigrid nie odpowiedziała. Po prostu wbiła w Gwennę jasnoniebieskie oczy i przeciągnęła ostrzem noża, jedynej broni, jaką wyjęła, po wewnętrz‐ nej stronie przedramienia. Pod dotknięciem stali zarysowała się długa linia, która nabiegła ciemnoczerwoną krwią. Sigrid wskazała zakrwawionym ostrzem na gardło Gwenny. Gwenna nie należała do strachliwych, lecz Va‐ lyn spostrzegł, jak z trudem przełknęła ślinę. W Orlim Gnieździe reputacja urody Sigrid dorównywała reputacji jej okrucieństwa i chociaż Pchła miał opinię sprawiedliwego trenera, to pogłoski o jego Skrzydle były już znacznie mroczniejsze. — Skąd wiedziałeś? – wykaszlał Valyn. Głowa go bolała, w ustach czuł smak krwi, gorącej i słonej u nasady języka. Czuł, że wzbiera w nim gniew na Gwennę za wysadzenie posadzki bez wyraźnego rozkazu. Gniew na sie‐ bie, że nie udało mu się przechytrzyć Pchły. Zacisnął szczęki i czekał, aż mi‐ nie poryw wściekłości. Nikt nie zginął. To było bardzo ważne. Pomimo wy‐ buchu, pomimo tylu obnażonych ostrzy nie było zabitych. Wciąż był czas na rozmowy i negocjacje. Wciąż było możliwe, że Pchła nie chciał ich poza‐ bijać, i nadal był czas na wypracowanie jakiegoś porozumienia. Valyn mu‐ siał po prostu jeszcze trochę powstrzymać strzały. – Skąd wiedziałeś, że chcieliśmy wysadzić posadzkę? Pchła pokręcił głową. — Robimy to już od bardzo dawna, Valynie. – W jego głosie brzmiało ra‐ czej znużenie niż triumf. – Wszystko zrobiłeś dobrze, z tamtym obozem i ucieczką. Mając do czynienia z większością innych Skrzydeł, byłbyś już wolny, a my tylko otrzepywalibyśmy się z kurzu. Valyn uśmiechnął się ponuro. — Ale nie mamy do czynienia z innymi Skrzydłami.
Pchła wzruszył ramionami. — Jak rzekłem, robimy to od bardzo dawna. – Gestem wskazał na An‐ nick. – Powiedz swojej snajperce, żeby opuściła łuk. Wtedy możemy poga‐ dać. Nie licząc wyciągniętego miecza Valyna, Annick była jedyną, która utrzymała swoją broń w gotowości. Strzała była na cięciwie, grot wymie‐ rzony w Pchłę. Jeśli Pchła czuł się niekomfortowo, będąc o cal od śmierci, to zupełnie tego nie okazywał. Niewiele można było wyczytać z jego pobruż‐ dżonej twarzy. Na Wyspach było wielu weteranów, którzy wyglądali na typowych ket‐ tralowców, umięśnieni, o zawziętych rysach. Nie Pchła. Niewysoki, ogorza‐ ły, w średnim wieku, trochę ospowaty, z lekka posiwiały, wyglądał bardziej jak farmer wracający do domu po długiej pracy w polu niż jak najlepszy do‐ wódca Skrzydła Kettralu w historii Orlego Gniazda. — Nie powinniśmy się rozbrajać – odezwała się Annick. – Nie po ostat‐ nim razie. — Nie było mnie tam ostatnim razem – wtrącił Finn Czarna Brzechwa grzecznym, głębokim barytonem – lecz uważny obserwator mógłby zauwa‐ żyć, że nie jesteście zbyt dobrze uzbrojeni, jak na wymagania tej sytuacji. – Snajper Pchły siedział oparty o ościeże drzwi, osadziwszy kuszę w zgięciu łokcia. Z wyglądu był przeciwieństwem Pchły: wysoki, o oliwkowej cerze, pomimo rygorów misji sprawiał wrażenie schludnego i niemal zabawnie przystojnego. Uśmiechał się przepraszająco, szczerząc białe zęby w świetle latarni. – Tylko Annick i Valyn mają broń w pogotowiu, przez co zasługują na pochwałę, lecz nawet Valynowi brakuje jednego miecza. — Kto jeszcze tu jest? – zapytał Valyn, nie zwracając uwagi na snajpera. Próbował zebrać myśli i szybko ułożyć jakiś plan. – Jakieś inne Skrzydła? — Kilka przeszukuje teren – potwierdził Pchła. – Ale te góry są rozległe. Domyślasz się zapewne, że tylko my cię znaleźliśmy. A zatem było pięcioro na pięcioro, gdyby doszło do walki. Jaskrawe świa‐ tło latarni raziło go, więc zmrużył oczy, usiłując lepiej rozeznać się w po‐ mieszczeniu. Nie było widać Chi Hoai Mi, lotniczki Pchły. Czyli pięcioro na czworo, sprowadzając rzecz do liczb, lecz liczby są gówno warte, kiedy druga strona ma przewagę broni i pozycji. I do tego, gdy walczy się przeciw‐ ko innym kettralowcom. Powoli, rzekł sobie w duchu Valyn. Na razie nikt nie walczy. Pchła wyssał coś spomiędzy zębów i ruchem głowy wskazał Annick. — To tyle. A co do tego łuku… — Sam rozumiesz – zaczął Valyn, uważnie przyglądając się drugiemu dowódcy i odgadując jego intencje – że wiąże się to z pewnym ryzykiem. W tej chwili macie przewagę. Jeśli kłamiesz… – Pokręcił głową. – Prosisz mnie, żebym podjął szalone ryzyko. Żebym wystawił moje Skrzydło na nie‐ bezpieczeństwo.
Pchła skrzywił się, jakby to rozważał. — Rzecz w tym, że bywa takie ryzyko, które chcesz podjąć, i takie, które podjąć musisz – odparł wreszcie. Aforysta potaknął. — Patrzenie na drzwi to nie to samo, co ich otwarcie – stwierdził. — I proszę, powiedz Talalowi, żeby nie zrobił nic głupiego – ciągnął Pchła. – Zwykle ogłuszamy krwiopijców zaraz na początku, ale nie pozbawi‐ łem go przytomności, traktując to jako gest dobrej woli. Wszyscy wiemy, do czego jest zdolny, więc jeśli zacznie coś kombinować, ktoś będzie musiał go zastrzelić. Talal spojrzał Valynowi w oczy. Na jego łysej głowie perliły się krople potu. Choć noc była zimna, ubranie Valyna też było całkiem przepocone, a serce kołatało w piersiach jak oszalałe. Dawne przekazy Kettralu pełne były opowieści o dowódcach, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, lecz potra‐ fili się zdobyć na desperacki gambit, który ocalił życie ich Skrzydłu. Tyle że Valyn nie miał już żadnych gambitów pod ręką. Każde działanie, każdy atak mógł się skończyć tylko w jeden sposób: klę‐ ską i śmiercią. Nawet strzała Annick, tak starannie wycelowana w Pchłę, zo‐ stanie jakoś unieszkodliwiona przez dziwne moce Sigrid, nim jeszcze puści cięciwę łuku. Valyn nienawidził rozbrojenia, ale, jak stwierdził Pchła, cza‐ sem nie ma innego wyjścia. Bolały go łokieć i głowa. Słowa z trudem prze‐ chodziły przez zaschnięte gardło, ale zdołał powiedzieć dostatecznie wyraź‐ nie: — Odstąpcie. Talal, Annick, niech wszyscy odstąpią. Annick zawahała się na chwilę, lecz opuściła łuk. Talalowi wyraźnie ulżyło. — Bywa i tak – odezwał się Tryton, kiwając głową z aprobatą – że to głu‐ piec podejmuje walkę, a wojownik rezygnuje. Pchła zignorował jego słowa. — A gdzie jest tamta? – zapytał. – Ta kobieta z nożami? Valyn pokręcił głową. — Nie jestem pewien – odparł. Nie widział Czaszkowierczyni od chwili, gdy widok jej butów wywołał u Triste panikę i sprawił, że przebiegła przez bramę, a Gwenna wysadziła po‐ sadzkę. Powinna była spaść na dół, tak samo jak wszyscy pozostali, lecz Va‐ lyn nigdzie jej nie widział. Przepadła bez śladu. — To „nie jestem pewien” mnie denerwuje – powiedział Pchła, dając znak Finnowi. — Ona też mnie denerwuje – odparł Valyn. – Nie jest z nami. — Wygląda na to, że jednak z wami jest. Nie okłamuj mnie, Valynie. Ob‐ serwowaliśmy was. Wiemy o mnichach, o dziewczynie. Gdzie oni wszyscy są? Valyn zawahał się, niepewny, ile może powiedzieć. Zdaniem Tana nikt
nie mógł przejść przez bramę. Kaden był wolny. Bezpieczny. Przynajmniej w teorii. Valyn nie widział powodu, żeby to sprawdzać, dopóki nie musiał tego robić. — Nie jestem pewien, gdzie są – powtórzył. Pchła zacisnął usta. Zrobił palcami dwa lub trzy znaki. Valyn ich nie roz‐ poznał. — Toczysz z nami grę, Valynie – powiedział dowódca – a mamy tu za dużo nagiej stali na jakieś gry. Sigrid i Aforysta przesunęli się, żeby osłonić Finna, gdy snajper podnosił się na nogi. Z uniesioną kuszą zrobił krok w głąb ciemnego korytarza za drzwiami, zatrzymał się i jęknął. — Co? – zapytał Pchła. Finn odwrócił się z otwartymi szeroko ustami i uczynił niewyraźny gest, jakby unosił kuszę, drobny, wdzięczny ruch dłonią ku piersi, gdzie tkwiła rę‐ kojeść noża. Stał tak przez chwilę, a na jego wargach pojawiła się krew. Po‐ tem upadł. Zanim jego ciało dotknęło posadzki, Pchła już wykrzykiwał roz‐ kazy: — Spal to, Sig. Tryton, polowanie! Przez jedno uderzenie serca Valyn patrzył na leżące ciało. Dwie rzeczy były jasne: Pyrre zabiła Finna, a nikt nie zabił Valyna. Zanim zdołał pomy‐ śleć coś jeszcze, korytarzem wstrząsnęła seria detonacji. Z pustych ościeży, za którymi jeszcze przed chwilą panował mrok, buchnął tuman błękitnych płomieni. To raczej robota Sigrid, rzucony urok krwiopijczyni, a nie wybuch amunicji, uświadomił sobie. Jeśli Pyrre była tam jeszcze, to teraz leżała mar‐ twa. Tryton wbiegł tam jednak z obnażonymi mieczami, nie czekając, aż znikną płomienie, a Sigrid zrobiła drobny lekceważący ruch ręką ku Tala‐ lowi i Annick. Oboje osunęli się zaraz jak porażeni. Strzała snajperki wyle‐ ciała przez okno, gdy w ostatnim odruchu próbowała utrzymać swój łuk. Skrzydło Pchły było w pełnym ruchu, podczas gdy Valyn nawet nie drgnął. Nikt z jego Skrzydła się nie poruszył. Przeniósł środek ciężkości i zro‐ bił krok do tyłu, by zyskać trochę przestrzeni, a wtedy Pchła zaatakował. Va‐ lyn zbił pierwszy cios w bok, drugi sparował zasłoną, na trzeci zareagował unikiem do dołu, lecz ciosy tamtego spadały na niego seriami ruchów po‐ wiązanych w sekwencje, zbyt szybkimi, by umysł mógł za nimi nadążyć. Valyn zrezygnował z myślenia, pozwalając, by jego ciało wykonywało pra‐ cę, do której zostało wyszkolone, również przez Pchłę: do parowania, ripo‐ stowania, kontrowania, wypadów i uników… a po chwili było już po wszystkim. Skończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Pchła wytrącił mu miecz jednym ze swoich mieczy, a drugi przystawił do gardła. — Nie wiedziałem… – powiedział Valyn. Pchła pokręcił głową i wpił w niego gniewne oczy. — Zabiliście Finna. Valyn zerknął przez ramię na zwinięte ciało snajpera.
— Pyrre… – zaczął. — Daruj sobie – uciął krótko Pchła. – Skończyliśmy z gadaniem. Valyn patrzył osłupiały. Sytuacja była beznadziejna. Gorzej niż bezna‐ dziejna. Pchła mógł poderżnąć mu gardło jednym ruchem nadgarstka. Wal‐ ka była skończona, w zasadzie od początku była rozstrzygnięta. Tylko że… Pchła go nie zabił. Valyn rozpaczliwie uczepił się tej myśli. Pchła go nie zabił. Nikt go nie zabił. Pomimo piekła, jakie się rozpętało wokół, jego ludzie wciąż krzyczeli i walczyli. A to oznaczało, że Pchła chce wziąć ich żywych. Na jed‐ nej cieniutkiej nitce zawisło jego życie, ale innej nadziei nie było. Odetchnął głęboko i uniósł ręce, jakby zamierzał się poddać, a potem z rykiem na poły wściekłości, na poły strachu rzucił się naprzód, prosto na ostry koniec mie‐ cza, odchylając w tył głowę, jakby jeszcze bardziej chciał obnażyć szyję. Przez ułamek chwili pomyślał, że źle to obliczył i nadział się na czubek miecza tamtego, ale Pchła był tak szybki, jak Valyn zakładał. Dowódca zaklął szpetnie i w ostatnim momencie przesunął ostrze niezgrabnie w bok, co Va‐ lyn wykorzystał, uderzając go brutalnie i popychając na ścianę. Zyskał dzię‐ ki temu dość miejsca, by się uwolnić i podnieść własny miecz. — To było głupie – stwierdził Pchła, kręcąc głową. — Posłuchaj… – zaczął Valyn, unosząc rękę. Zanim skończył zdanie, coś świsnęło mu przy uchu, jakiś cichy, niemal niesłyszalny trzepot, lecz Pchła rzucił się w tył. Nóż Pyrre utkwił w jego ra‐ mieniu. Nie został ciężko ranny, ale gdyby się nie poruszył, nóż przebiłby mu gardło. Pchła niezwłocznie zmienił pozycję, wysuwając przed siebie zdrową rękę, a ranioną opuszczając do niskiej zastawy. Nie okazywał bólu, lecz rana wystarczająco rozproszyła jego uwagę, by powstała przestrzeń po‐ zwoliła Valynowi zerknąć przez ramię. Przez komnatę przetaczała się niepowstrzymana furia Władcy Chaosu. Początkowa przewaga Pchły stopniała dramatycznie z chwilą pojawie‐ nia się Pyrre i śmiercią Finna Czarnej Brzechwy. Nadal nigdzie nie było wi‐ dać Chi Hoai, co oznaczało, że poprzednia proporcja, sześcioro na troje, zmieniła się jeszcze bardziej na korzyść Valyna. Ponieważ Tryton zniknął, rzuciwszy się w pościg za Czaszkowierczynią, i to najwyraźniej nieskutecz‐ ny, stosunek sił w samej komnacie wynosił teraz pięcioro na dwoje. Przewaga ta jednak niewiele dawała im korzyści. Atak Sigrid zerwał cię‐ ciwę łuku Annick, a ładunki wybuchowe Gwenny w ciasnej komnacie uczy‐ niłyby więcej szkody niż pożytku. Sigrid musiała stawić czoło czwórce żoł‐ nierzy ze Skrzydła Valyna. Jasnowłosa krwiopijczyni, mimo przeważającej liczby przeciwników, dawała sobie świetnie radę. Trzymała w rękach dwa obnażone miecze, a z jednego z nich kapała krew. Gwenna przyklękła, trzy‐ mając się za kolano, i zaklęła pod nosem, a Laith cofnął się gwałtownie, od‐ rzucony w tył kolejnym niewidzialnym atakiem. Valyn odwrócił się w stronę Pchły w samą porę, by sparować uderzenie płazem miecza. Płazem. Valyn osłupiał. Nawet teraz, krwawiąc z ramienia,
Pchła nie próbował go zabić. To, że oba Skrzydła ze sobą walczyły, coraz bar‐ dziej wyglądało na jakąś straszliwą pomyłkę. Valyn uniknął dwóch kolejnych ciosów uskokiem w tył, co znowu za‐ pewniło mu trochę czasu i miejsca. Gdyby byli tu z Pchłą sami, mogliby omówić wiele rzeczy, ale sami nie byli. Zza pleców Valyna dobiegał szczęk stali oraz przekleństwa Gwenny i Laitha. Nienaturalny ogień Sigrid raz po raz rozświetlał pomieszczenie. Pchłę stać jeszcze było na oszczędzanie swego przeciwnika, lecz od reszty jego Skrzydła nie można było tego oczeki‐ wać. Valyn nie mógł mieć im tego za złe. Gdzieś obok, na zagruzowanej po‐ sadzce, leżało skurczone ciało Finna Czarnej Brzechwy, człowieka, który uczył ich wszystkich strzelać. Był cholernym trupem. Valyn spojrzał na Pchłę, usiłując coś powiedzieć, coś, co powstrzymałoby to szaleństwo. Nie znajdował słów. Pewnych rzeczy już nie dało się cofnąć. Teraz można było tylko wyrwać się stąd i uciec, zanim zginą następni. Szaloną serią ciosów odtrącił miecze Pchły i obrócił się. — Do drzwi! – ryknął do swego Skrzydła, zastawiając się mieczem, by osłonić odwrót. – Wszyscy do drzwi! Jakby przywołany tym okrzykiem, w komnacie zjawił się Tryton, chwie‐ jąc się na nogach. Z brzydkiej rany w głowie ściekała mu krew. Valyn ze‐ pchnął go z drogi płazem miecza. Pchła zbliżał się znowu, przecinając na ukos pomieszczenie, a Laith krzyczał i machał do nich ręką. On i Talal do‐ padli już korytarza. Valyn też pobiegł, lecz nagle ostre, gorące uderzenie w ramię rzuciło go na posadzkę. Bełt z kuszy, uświadomił sobie, gdy poczuł, jak wybuch bólu przeszył mu mięśnie pleców i dotarł w pobliże kości. Pró‐ bował podeprzeć się ręką, ale zranione ramię ugięło się pod ciężarem i ude‐ rzył podbródkiem o podłogę. Próbowali go w końcu zabić czy tylko spowol‐ nić? Nie zdołał tego odgadnąć. Ból i konsternacja przesłoniły mu oczy i Valyn zaczął się zmagać z ogar‐ niającą go nicością. Bełt go nie zabił, ale ostry grot zawadzał o kość przy każ‐ dym ruchu i za każdym razem zalewała go gorąca fala bólu, grożąc zatopie‐ niem. — Wstawaj, ty sukinsynu! – krzyczał ktoś prosto w jego ucho, łapiąc go pod pachy i ciągnąc. Gwenna, uświadomił sobie. – Wstawaj! Valyn ugryzł się mocno w policzek, aż poczuł w ustach smak krwi. Nowy ból zrównoważył w jakiś sposób poprzedni i zaczął sprawować nad nim kontrolę. Ręka od ramienia w dół powinna już być bezwładna, ale tak się nie stało. Poczuł w tkance zawęźloną, skupioną moc, jakąś zwierzęcą wytrzy‐ małość. Możesz się zacząć ruszać albo umrzeć, powiedział sobie w duchu. Ruszył się. Annick i Talal byli w korytarzu, a krwiopijca wykrzywiał się w skupie‐ niu. Oboje krwawili z kilku niewielkich ran, i choć wyglądało na to, że Valyn został raniony najciężej, wciąż mógł walczyć drugą ręką. Annick zdołała w panującym zamieszaniu jakimś cudem założyć nową cięciwę i teraz szyła
ze swego krótkiego łuku, poruszając ręką tak prędko, że wzrok Valyna za nią nie nadążał. Popchnął Gwennę korytarzem przed sobą, po czym pochylił się odruchowo, gdy nad jego głową świsnęła kolejna strzała. — Jak oni, do ciężkiej cholery, dostali się do środka? – spytał Laith, dy‐ sząc ciężko. — Wolałabym zapytać raczej, jak my zamierzamy się stąd wydostać – odezwała się Pyrre, wynurzając się z cienia. Zabójczyni swobodnym chwytem trzymała po jednym nożu w każdej dłoni. Konstelacja plam krwi, najwyraźniej nie jej własnej, znaczyła jej twarz, lecz poza tym wyglądała na swobodną i zrelaksowaną, jakby właśnie oderwała się na chwilę od krojenia marchewki na kolację. Wierzchem dłoni odgarnęła z czoła kilka niesfornych kosmyków. — Nigdzie nie idziemy – warknęła Gwenna. Pochylała się, majstrując coś przy ładunkach, których Valyn nie rozpoznawał. – Bo właśnie odnosimy pie‐ przone zwycięstwo. — Uwielbiam zwyciężać – rzuciła Pyrre rozmarzonym tonem. Potem uniosła rękę i rzuciła nóż, który poleciał w głąb korytarza, wirując w powie‐ trzu. – Lecz twoi dawni przyjaciele są naprawdę nieźli i myślę, że mogliby‐ ście poczuć się rozczarowani, gdybyśmy w pewnej chwili przestali wygry‐ wać. Valyn odwrócił się do niej, czując wzbierającą wściekłość, która zamazy‐ wała wszystko wokół poza twarzą zabójczyni. Jednym płynnym ruchem podniósł miecz na wysokość jej gardła, a ona nie zrobiła najmniejszego ru‐ chu, by się obronić. Była raczej rozbawiona tym nagłym wybuchem gniewu. — Planujesz mnie zabić? – zapytała, unosząc brwi. – Zanim to zrobisz, pragnę zauważyć w swojej obronie, że jestem wśród was jedyną osobą zdol‐ ną pokonać twoich utalentowanych kolegów. Coś przyczajonego w jego głowie, pełnego wściekłości, krzyczało, by ją zabić, zabić, zabić. Było to dość łatwe, zwykły prosty ruch i po wszyst‐ kim. Potężnym wysiłkiem woli opanował się, utrzymał miecz w bezruchu, ściszył głos i wydobył z siebie parę chrapliwych słów: — Zabicie ich zapoczątkowało to wszystko… Pyrre machnęła lekceważąco nożem. — Oni to zaczęli, kiedy wleźli do nas po nocy z bronią w ręku – powie‐ działa. — Mogłem się z nimi jakoś ugadać – warknął. — Doprawdy? – zapytała. Strzała świsnęła obok głowy Valyna, potem druga i Valyn odskoczył pod ścianę. – Raczej nie są typami gawędziarzy – za‐ drwiła. Jeszcze dwie strzały. Strzelali do nich na oślep, przez dym. Najwyraźniej Pchła zrezygnował z pomysłu pojmania ich żywcem. — Co zamierzasz? – zawołał Laith. Zajął pozycję kilkanaście kroków da‐ lej, u szczytu schodów, a Annick i Talal bronili drzwi.
— Zabij ją albo jej nie zabijaj – rzuciła Gwenna, majstrując błyskawicznie przy ładunkach – ale skończ z tym pieprzonym gadaniem. — Nie zabijaj – powiedziała Annick. – Potrzebujemy jej. — Valynie – jęknął Talal. – Proszę, pospiesz się. Valyn spojrzał Czaszkowierczyni w oczy, wciąż trzymając miecz przy jej gardle. — Dość już śmierci – mruknął. Pyrre wskazała czubkiem noża w głąb korytarza. — Dlaczego im tego nie powiesz? — Dosyć zabijania – powtórzył. — Lubię cię, Valynie – odparła Pyrre. – Jesteś młodym człowiekiem wiel‐ kich obywatelskich cnót. Ale ja nie pracuję dla ciebie. Valyn wciągnął powietrze i nacisnął ostrzem na jej gardło, aż pokazała się krew. Zabójczyni się nie cofnęła. Nawet nie drgnęła. — Chcesz za to umrzeć? – zapytał. Uśmiechnęła się. — Sądzę, że nie rozumiesz. Czaszkowiercy zawsze są gotowi umrzeć. To właśnie różni nas od ciebie. To właśnie sprawia, że jestem lepsza. — Valyn! – warknął Laith. Jeszcze jedno uderzenie serca i Valyn opuścił miecz. Nienawidził tej ko‐ biety, nienawidził za to, czym była, i nienawidził za walkę, którą tak niefra‐ sobliwie wywołała. Walka jednak wciąż trwała i Annick miała rację – po‐ trzebowali Pyrre. Rozmowa trwała tylko parę chwil, lecz takie chwile są cen‐ ne, gdy strzały świszczą w powietrzu. — Bądź blisko – powiedział do zabójczyni. – Jeżeli będziesz w tyle, zosta‐ wię cię dla Pchły. Nie czekał na jej odpowiedź. Zamiast tego odwrócił się w stronę otwarte‐ go korytarza i zaczął rozważać drogi wyjścia. Pchła był zamknięty w kom‐ nacie, ale nie pozostanie tam długo. Chi Hoai wciąż gdzieś tam była, ale mówi się trudno. Nie mogli dreptać powolutku wzdłuż korytarza, zagląda‐ jąc do wszystkich pomieszczeń. — Przegrupowują się – zawołała Annick, przykucnięta za ościeżem drzwi, a zaraz potem bełt z kuszy odbił się od muru w miejscu, gdzie chwilę przedtem była jej głowa. Nie będzie już więcej szans, to jedno było jasne. Nie po tym, jak krew Fin‐ na zabarwiła kamienną posadzkę. Pozostały tylko trzy możliwości: szybko biec, zabijać albo umierać. — Gwenna, dwie eksplodujące race w korytarz – powiedział, chwytając ją za przód czarnego kombinezonu. Pokręciła głową. — Rozpieprzą do reszty całe to miejsce. — Zrób to! – ryknął, grzebiąc w kieszonce przy pasie w poszukiwaniu gwizdków do kierowania kettralami. Nie było wiadomo, czy ptaki wciąż
jeszcze krążą i czy w ogóle żyją, lecz zdarzają się sytuacje, kiedy trzeba liczyć na łut szczęścia. Gdyby zdołali wydostać się z budynku i wybiec na skalny taras, mieliby jakąś szansę. Łapanie uprzęży w przelocie, na skale i do tego w ciemnościach graniczyło z szaleństwem, lecz nawet takie szaleństwo wy‐ dawało się czymś znacznie lepszym od walki wręcz przeciwko Skrzydłu Pchły, zwłaszcza teraz, gdy już się przegrupowało. — Talal, czy mógłbyś sprawdzić drzwi? – zapytał, patrząc w jego stronę. Krwiopijca zaczął dyszeć i pot wystąpił mu na czoło. Valyn zrazu pomy‐ ślał, że nie dosłyszał pytania, po chwili jednak tamten skinął głową. — W porządku – rzekł Valyn. – Gwenna, świece dymne do komnaty. Race tam. Talal rzuca zasłonę. Potem ruszamy. Spróbuję ściągnąć tu ptaka. To bę‐ dzie ostra jazda, ale w końcu się stąd wyrwiemy. Wziął chrapliwy wdech. Przy każdym ruchu pojawiał się jasny rozbłysk bólu, gdy bełt z kuszy rozrywał mu ramię, ale do poziomu skalnego tarasu pozostały już tylko dwie kondygnacje. Skoro przeżył jakoś Próbę Hulla, to poradzi sobie z kilkoma podestami schodów. — Ściągnięcie ptaka i wskakiwanie w przelocie brzmi bardzo podnieca‐ jąco, ale martwię się, że może to sprawić pewien problem tym, którzy… są mniej doświadczeni – powiedziała Pyrre. Valyn zaklął. Manewr był dostatecznie trudny dla ludzi z jego Skrzydła, a mieli za sobą tysiące godzin treningu. Nic jednak nie można było na to po‐ radzić. Gdyby mieli czekać, aż Ra usiądzie, to wszyscy mogliby pożegnać się z życiem. — Po prostu bądź przy mnie, a wszystko będzie dobrze – rzekł. Pyrre uniosła brwi i przeciągnęła palcem po cienkim nacięciu, które Va‐ lyn zostawił na jej szyi. — To bardzo pocieszające. Valyn próbował powiedzieć coś jeszcze o pasach uprzęży i o tym, jak ważne jest ugięcie nóg przy odbiciu, ale jego słowa zagłuszyła eksplozja, od której, zdało się, że samo powietrze pękło na części, zgniatając mu płuca i zapierając dech w piersiach. Chwilę później z obłoku dymu wynurzyła się Gwenna, przyciskając jedną rękę do boku i krwawiąc z rany na głowie. Va‐ lyn podtrzymał ją zdrową ręką, a po chwili z drugiej strony wynurzył się Ta‐ lal. — Nic mi nie jest! – wrzasnęła Gwenna, lecz Valyn wyczuł dotykiem drżenie jej ciała. — Biegniemy! – krzyknął, wlokąc Gwennę. – Dalej! Pyrre spojrzała za siebie w kierunku eksplozji, rzuciła drugi nóż tak pręd‐ ko, że Valyn nawet tego nie zauważył, po czym z jakiegoś schowka w płasz‐ czu wyciągnęła dwa kolejne noże i pobiegła dalej. Wypadli z budynku na szeroki skalny taras. Po dymie i ciemnościach wnętrza sierocińca jasne skały zdawały się świecić w świetle księżyca i Va‐ lyn wciągnął głęboko powietrze, dopiero teraz poczuwszy, że być może uda
im się przeżyć. Przycisnął do ust srebrny gwizdek i dmuchnął weń szybko kilka razy, ufając, że w bólu i chaosie myśli dostatecznie jasno. Jego plan, który jeszcze przed atakiem Pchły wydawał się tak solidny, teraz sprawiał wrażenie niedorzecznej fantazji. Za późno było jednak, by go zmieniać. Spojrzał na otwory okien nad sobą. Dym sączył się z nich wielkimi, szary‐ mi kłębami. Przynajmniej to mogło im zapewnić niewielką osłonę, gdy bie‐ gli przez taras. Nie sposób było rozeznać, gdzie w tym momencie znajdował się Pchła i jego ludzie ani czy race Gwenny kogokolwiek zabiły, lecz z chwilą, gdy wybiegli na szeroką przestrzeń tarasu, stanowili doskonały cel dla każ‐ dego strzelca mającego w miarę dobre oko. — Gdzie jest Ra? – syknął do Valyna Laith. — To jest gwizdek, a nie jakaś pieprzona smycz – odwarknął, wypatrując w ciemnościach ptaka. – I nie przywołuję Ra. Lotnik spojrzał na niego w osłupieniu. — Oszalałeś? Niby jak zamierzasz się stąd wydostać? Valyn zlekceważył to pytanie. — Tam – powiedział po chwili. Ptak widoczny w ciemnościach był tylko niewyraźną smugą. Nadlatywał pod łagodnym kątem, co było standardem przy łapaniu uprzęży w przelocie, i kierował się w stronę środka tarasu. — Czekam na kolejne instrukcje – powiedziała Pyrre. Talal spojrzał na nią, jakby dopiero teraz zrozumiał problem. — Powiedz mi, że to po prostu tak, jakby się wsiadało na konia – rzuciła zabójczyni i zmarszczyła brwi – chociaż nigdy nie byłam zbyt dobra w jeź‐ dziectwie. — Będą dwa pasy – odparł Valyn, a w miarę zbliżania się ptaka serce biło mu coraz mocniej. Musisz złapać za ten niższy. – Odwrócił się do grupy. – Wszyscy lecimy pod spodem, a to oznacza troje na każdym szponie. Talal i Laith, wy lecicie z Gwenną. — Sama mogę złapać pas – warknęła, ale jej twarz była biała jak płótno i zdawało się, że trudność sprawia jej samo utrzymanie się na nogach. — Po prostu dopilnujcie, żeby wsiadła. Annick i Pyrre razem ze mną na drugim szponie. Pamiętajcie, że jesteśmy na krawędzi pieprzonego urwi‐ ska, więc w grę nie wchodzi żaden kiepski chwyt i upadek. Wskakiwać i się trzymać. Nie obchodzi mnie, czy komuś ramię wyskoczy ze stawu. Odpad‐ niesz – wskazał ręką w ciemność – i po tobie. — Dobrze i słusznie, że o tym mówimy – powiedział Laith, gestykulując ze złością – ale jeśli mamy to zrobić, to musimy się ruszyć. Valyn położył dłoń na ramieniu lotnika. — Jeszcze nie. — A na co, na Hulla, jeszcze czekasz? Valyn wpatrywał się w ptaka, aż rozbolały go oczy. Czyżby źle ocenił sy‐ tuację? Tyle było zmiennych, tyle rzeczy, które mogły pójść źle. Jeżeli przyjął błędne założenie w jednej kwestii, to i cała reszta…
W tej chwili za pierwszym ptakiem, nieco wyżej, ukazał się drugi. — Och – jęknął Laith, patrząc w zdumieniu. — Powiedz mi, czy to Chi Hoai – rzucił Valyn ściszonym głosem. Lotnik potrafił z daleka rozpoznawać poszczególne kettrale i robił to znacznie lepiej niż Valyn. – Powiedz, że to ptak Pchły. — Tak – odparł Laith, wciągając powietrze przez zęby. – Poszarpie ptaka Yurla w powietrzu. Valyn dmuchnął w drugi gwizdek w chwili, gdy Chi Hoai zaatakowała. Miała przewagę szybkości i wysokości. Jej kettral złapał tamtego za szyję. Ni‐ żej lecący ptak wydał chrapliwy, ostry krzyk, gdy w jego szyję i kark wbiły się szpony, a zakrzywiony, potężny dziób uderzał raz za razem, wydziobując mu oczy. Takimi szponami kettral mógł z łatwością rozszarpać konia. Valyn jeszcze na Wyspach miał okazję obserwować, jak ptaki polowały, odrywając dziobem głowy owcom i unosząc w szponach całe krowy. Kettral Yurla wy‐ kręcił się z wrzaskiem w powietrzu, próbując walczyć, ale walka była skoń‐ czona, w zasadzie było już po wszystkim. Chi Hoai zaczęła wznosić swego ptaka wyżej. I wtedy uderzyła Suant’ra. Jej sylwetka przesłoniła gwiazdy. Runęła z góry jak tona spadającej skały, dziobiąc tamtego kettrala i szarpiąc szponami jego skrzydła. Ptak Chi Hoai krzyknął przeraźliwie, zapominając o porzuconej przed chwilą ofierze, i ob‐ rócił się w powietrzu, próbując nawiązać walkę z napastnikiem. Oba ptaki zniknęły im z oczu, szarpiąc się w straszliwej furii. Przez krótką chwilę Va‐ lyn tylko patrzył. Wszystko przebiegło tak, jak sobie zaplanował: przynęta, atak i kontratak, tylko że Ra nie wracała. Gdyby padły wszystkie ptaki, byli‐ by załatwieni. Ptak Pchły zginął, lecz sam Pchła był aż nadto żywy. — Do tuneli – krzyknął Valyn, wskazując końcem miecza. Nie na to miał nadzieję, ale nadmiar nadziei był najlepszym sposobem, żeby skończyć jako nieboszczyk. Zagłębiwszy się w tunele klifu, mogli na jakiś czas zniknąć. Po‐ tem będą mieli dość czasu, by wymyślić, jak, na słodkiego Shaela, wydostać się z tych gór bez Ra. Rzecz jasna, jeśli tak długo pożyją. Laith jednak pokręcił głową. — Nie! – krzyknął. – Musimy czekać tutaj, żeby złapać pasy! — Ra przepadła! – rzucił Valyn, łapiąc Laitha za ubranie i ciągnąc do wnętrza klifu. Lotnik mu się wyrwał. — Ona nie przepadła. Ma szybkość i wysokość. Po prostu walczyła! Mamy czekać, aż nas zabierze! Bełt kuszy uderzył o skalne podłoże u stóp Valyna, sypiąc iskry, po czym przeleciał za krawędź urwiska. — Mają nas w zasięgu – zauważyła Pyrre, przesuwając się tak, by Valyn znalazł się między nią a sierocińcem. — Znam mojego ptaka, Val – powiedział Laith, krzywiąc się w grymasie.
– Znam ją. Dałeś jej szansę i ona zwycięży. Musimy zaczekać jeszcze parę uderzeń serca. — Nie mamy osłony – rzekł Talal. – Nie utrzymamy się tutaj. — Do klifu – rzucił Valyn, podtrzymując Gwennę ramieniem. – Już. W chwili, gdy wymówił te słowa, wielki skrzydlaty cień ukazał się na tle gwiazd nad urwiskiem, wydając krótki wrzask, po czym przysiadł na samej krawędzi tarasu. — To Ra! – zawył radośnie Laith, rzucając się naprzód. Nawet w świetle księżyca Valyn nie był tego pewien, ale Laith już biegł. Jak pisał Hendran: Czasem dobry dowódca musi zrezygnować z dowództwa i zawierzyć swoim ludziom. Valyn zmiął w ustach przekleństwo, pociągnął Gwennę, niemal zemdlał, gdy grot bełtu zawadził o kość, a potem, mając nadzieję, że pozostali zrobią to samo, rzucił się biegiem tak szybko, jak zdołał.
12
U
derzenie zimna było jak cios pięścią w serce. Nagła lodowata ciem‐ ność naparła na jego pierś, twarz i oczy. Vaniate trwało jeszcze chwi‐ lę, a potem zsunęło się z niego jak gwałtownie zrzucona skóra. Gdy Kaden otworzył usta, by krzyknąć, zimna słona woda wdarła mu się do gar‐ dła i do płuc. Jestem pod wodą, uświadomił sobie. Było za późno, żeby nabrać więcej powietrza. Po omacku zaczął szukać bramy, próbował wrócić na światło i powie‐ trze, a potem zdał sobie sprawę, że wejście w kenta w stanie takiego pomie‐ szania oznacza unicestwienie szybsze niż to, które oferowało mu morze. Zmusił ciało do spokoju, a umysł do posłuszeństwa. Mętne światełka migo‐ tały na obrzeżach pola widzenia, ale nie był pewien, czy są rzeczywiste czy to tylko wytwór jego umysłu walczącego o dopływ tlenu. Jego ciało skręcało się w konwulsjach pod wpływem zimna, a płuca próbowały za wszelką cenę nabrać powietrza tam, gdzie go nie było. Panika czyhała na obrzeżach myśli i już miała go ogarnąć, gdy zimno zelżało. Oddychaj, a potem podążaj za oddechem, rzekł do siebie. Uniósł dłoń do ust, poczuł wydobywające się między palcami pęcherzyki powietrza i zmusił się, by odczekać jeszcze chwilę, żeby mieć pewność. Potem nogami jak z ołowiu odepchnął się ku powierzchni. Z podwodnej ciszy wypłynął w sam środek chaosu. Ktoś wierzgał w wo‐ dzie parę stóp od niego, a wokół krzyczeli mężczyźni. Słyszał nakładające się na siebie dwa lub trzy głosy: Stój… Zabij ich zaraz… Opuść kuszę. Powietrze było niemal tak zimne jak woda i było tylko trochę jaśniej. Kilka pochodni dawało więcej dymu niż światła, oświetlając jakąś jaskinię, niewielką grotę wypłukaną przez morze. Kaden okręcił się w wodzie, podczas gdy jego umysł próbował się połapać wśród licznych cieni, odnaleźć źródła głosów i miejsce, w którym mógłby poczuć się bezpieczniej. Szybkie, mocne uderze‐ nie trafiło go w usta, spychając mu głowę pod wodę. Wypłynął, widząc przed oczami wirujące błyski światła, z ustami pełnymi krwi i słonej wody. Uświadomił sobie, że Triste wciąż jest związana i tonie. Złapał ją i podtrzymał. — Spokojnie – wysapał. – Uspokój się.
Chwilę później spod wody wynurzyła się ogolona głowa Rampuriego Tana, a wraz z nią jego gromki głos: — Pamięć jest sercem zemsty – rzekł, jakby intonował fragment jakiejś rytualnej frazy. Triste nareszcie przestała młócić wokół siebie łokciami, a Kaden mógł w pełni odetchnąć. Przejście przez kenta niemal go utopiło, natomiast star‐ szy mnich mówił normalnym, mocnym głosem. Głosy umilkły. Któryś zaklął. A potem: — A zemsta jest balsamem pamięci. — Jestem Rampuri Tan. — A ja Loral Hellelen. — Skierujcie kusze na dziewczynę – dodał Tan, wychodząc z wody na małą skalną półkę. Wstał, nie zwracając uwagi na ciężką przemoczoną szatę. – Jest bardzo niebezpieczna. — A ten drugi? Kaden wciąż nie widział mówiącego, lecz powlókł się osłabiony w stronę miejsca, w którym wyszedł z wody Tan, i pociągnął za sobą Triste. — On jest ze mną – odrzekł Tan. Nie odrzucił naczala, przechodząc przez kenta, a teraz jego grot połyskiwał w półmroku. – Uważajcie na dziewczynę. Gdy Kaden dobrnął do niskiej skalnej półki, jego mięśnie zupełnie ze‐ sztywniały z zimna. Miał tylko tyle sił, by uchwycić się jedną ręką skały, a drugą podtrzymywać głowę Triste nad wodą. Czuł, jak jej ciało dygocze co‐ raz mocniej. Mokre włosy oblepiły jej głowę, a wargi były tak sine, że w przy‐ ćmionym świetle jaskini zdawały się czarne. — Kadenie – szepnęła, szczękając zębami. Nim zdążył odpowiedzieć, z cienia wyszli dwaj mężczyźni, złapali ją pod łokcie i wyciągnęli, dygoczącą, z wody na zimne powietrze. Wykaszlawszy słoną wodę z płuc, wyprostował się i rozejrzał wokół. Gdy przekroczył granicę bramy, zdało mu się zrazu, że znalazł się pod wodą gdzieś w oceanie. Teraz już wyraźniej widział, że grota, w której wypłynęli, jest obszerną skalną komnatą o średnicy mniej więcej piętnastu kroków i ma strop i ściany z takiego samego nieociosanego kamienia. Pośrodku po‐ łyskiwała w świetle pochodni ciemna tafla wody. Przywodziła mu na myśl Umbrową Sadzawkę w Górach Kościanych, lecz nad tamtą sadzawką rozcią‐ gał się bezkres nieba, a tutejsze pomieszczenie było mroczne i zimne, odcięte od świata ciężkim sklepieniem jaskini. Ishienowie też w niczym nie przypominali mnichów, których znał. Po‐ mimo ostrzeżeń Tana Kaden się spodziewał, że będą mieli choć trochę znajo‐ my wygląd. Jednakże trzej mężczyźni w jaskini, z których dwaj przyciskali Triste do ściany, zamiast mnisich szat mieli na sobie natłuszczone skórzane kamizele i kubraki z foczej skóry. Nie mieli ogolonych głów, lecz tylko jeden miał długą brodę. Na szczękach pozostałych widniał ciemny, przynajmniej tygodniowy zarost. Co ciekawe, Ishienowie najwyraźniej byli wojownika‐
mi. Każdy z nich miał przy boku krótki miecz i dzierżył napiętą kuszę. Ten, który się odezwał, skierował bełt prosto w pierś Tana. — Rampuri – wycedził, a zabrzmiało to w jego ustach jak przekleństwo. — Skieruj broń na dziewczynę, Hellelen – powtórzył Tan. — Kieruję broń tam, gdzie mi się podoba. Kaden przestał dygotać i spróbował uchwycić sens tej sceny. Loral Helle‐ len miał mniej więcej tyle lat co Tan i był wysokim, żylastym Edishaninem. Miał jasne włosy splecione w niechlujny warkocz sięgający do połowy ple‐ ców. Kiedyś mógł być przystojny, lecz teraz miał trupio wklęsłe policzki i za‐ padnięte oczodoły tak ocienione, że wyglądało, jakby miał podbite oczy. Ka‐ den obserwował je z uwagą. Były jasnoniebieskie i błyszczały w blasku po‐ chodni jak rozpalone gorączką. Palec Hellelena spoczywał na spuście kuszy. — To było głupie posunięcie przechodzić z powrotem przez bramę po dwudziestu latach. Kaden spojrzał na Tana. W Ashk’lanie nikt nie nazwałby Tana głupim, lecz jeśli nawet mnich poczuł się urażony, w żaden sposób tego nie okazał. — To jedyne posunięcie, gdy stare sposoby zawodzą. — Nie mów mi tutaj o zawodzie – odciął się blondyn. – To ty porzuciłeś swój posterunek. — I powróciłem. – Tan wskazał naczalem na Triste. – Być może z Cse‐ striimką. Przeszła przez bramy. Nieszkolona. Nieprzygotowana. W oczach Hellelena pojawiła się konsternacja, a potem szok. Po chwili wahania przestał mierzyć w Tana i skierował kuszę na stojącą pod ścianą Triste. — Jest za młoda na Csestriimkę. Tan pokręcił głową. — Jest dojrzałą kobietą, tylko jej strój to skrywa. — I przeszła przez kenta. Tan potaknął skinieniem głowy. — Nie wiemy, co to oznacza – dodał Kaden, starając się mówić spokoj‐ nym, rozważnym tonem. – Może być Csestriimką, ale może też być… kimś innym. Hellelen spojrzał na niego, zmrużył oczy na widok płonących tęczówek Kadena, po czym parsknął: — Aha, książątko. — Jest teraz cesarzem – zauważył Tan. — Tutaj nie jest – rzucił Hellelen. – To nie jest twój pałac, a my nie jeste‐ śmy twoimi mnichami – powiedział. – Jeżeli będę miał jakieś pytanie, to cię zapytam. Jeżeli nie zapytam, to trzymaj swoją cesarską buźkę na kłódkę albo swój pobyt tutaj, choćby najkrótszy, spędzisz zamknięty w celi. Kaden spojrzał na Triste, która wciąż stała drżąca pod skalną ścianą, ze związanymi z tyłu rękoma, pod wymierzonymi w jej serce i głowę bełta‐ mi kusz.
— To nie ma sensu – rzekł. – Triste pomagała mi, a raczej nam, na każ‐ dym kroku. Gdyby nie ona, stracilibyśmy życie. Jeśli nawet jest Csestriimką, chcę, żeby była traktowana przyzwoicie. Hellelen wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. — Sądzisz, że znasz Csestriimów? – zapytał tonem przypominającym zgrzyt pilnika po stali. Kaden pokręcił głową. — Sądzisz, że wiesz, jak oni myślą? Zdaje ci się, że wejdziesz sobie tutaj i będziesz nas pouczał, co ma sens albo go nie ma? – Postąpił krok w stronę Kadena z nagłą furią w oczach, mierząc z kuszy w jego pierś. – Pokażę ci… Urwał, kiedy Tan wsunął między nich włócznię i nie pozwolił, by Ishien podszedł bliżej. — Hellelen – odezwał się spokojnie i wskazał na Triste – zrobisz lepiej, je‐ śli skupisz się na tej istocie, zamiast pouczać cesarza Annuru. Jeżeli jest Cse‐ striimką, to znaczy, że należy do spisku przeciwko rodowi Malkeenianów. — Ród Malkeenianów dawno temu porzucił swój posterunek – prychnął Hellelen i spojrzał uważnie na Kadena. – Czy ty w ogóle wiesz, do czego służą bramy? — Wiem – odparł Kaden. – Są narzędziem. Takim, które można wykorzy‐ stywać do utrzymywania cesarstwa w całości, a zarazem do powstrzymy‐ wania Csestriimów. — Pewno nie zgadnę, czym jesteś bardziej zainteresowany. – Hellelen kpiąco pokręcił głową. – Słyszałem, że ktoś wypatroszył twojego ojczulka. Co się stało? Ci sami ludzie gonią za tobą? — Może nie tylko ludzie – odpowiedział Kaden. – Jak wiadomo, mamy tego samego wroga. Spojrzał na drżącą pod ścianą Triste. Ogarnęło go poczucie winy, ostre i dokuczliwe jak kamyk w bucie. Przestał myśleć o cierpieniu. Jasne było, że Ishienów nie obchodzi żadne cierpienie, ani jego, ani Triste. — W centrum wszystkiego jest ta dziewczyna – powiedział Tan. – W cen‐ trum waszej walki i walki Kadena. Być może stwierdzicie, że macie z cesa‐ rzem więcej wspólnego, niż wam się wydaje. Hellelen przyglądał się chwilę Triste, a potem splunął na ziemię. — Wiedziałem, że Shinowie są słabi, ale żeby ty, Rampuri? Nie sądziłem, że aż tak ochoczo będziesz się płaszczył przed tronem. Tan zignorował szyderstwo, a Hellelen po kilku chwilach odwrócił się do Triste i zaczął się jej uważnie przyglądać, po czym westchnął. — Kobieta, co? – Szturchnął ją w policzek grotem kuszy. – Wiele możemy się nauczyć od kobiety. – W jego głosie zabrzmiało coś jak gniew albo głód. – Jesteś pewien, że jest Csestriimką? — Nie słuchasz mnie uważnie, Hellelen – rzekł Tan. – Nic nie jest pewne, ale są oznaki. Możemy o tym pogadać, kiedy już ją zamkniecie. Zabierzcie ją do celi.
Hellelen zmrużył oczy. — Nie rządzisz tutaj, mnichu. – Ostatnie słowo zabrzmiało jak splunię‐ cie. – Nigdy nie rządziłeś. W oczach Tana pojawiła się odraza. Kaden pamiętał to spojrzenie jeszcze z Ashk’lanu. — Więc sam się nią zajmę, skoro zamierzacie się kłócić. Nie zbliżajcie się do niej zanadto. Jest szybsza i silniejsza, niż się wydaje. — A co z twoim ukochanym władcą? – zapytał Hellelen. – Będzie się tak pałętał luzem po całym Sercu? Kaden chciał zaprotestować. Nigdy nie zamierzał rządzić Ishienami, lecz jako cesarz Annuru dzielił z nimi zadanie, jakim było strzeżenie bram. Spo‐ dziewał się chociażby zwykłej uprzejmości i wzajemnego szacunku. Liczył na to, że będzie miał coś do powiedzenia w sprawie Triste. Ale, jak mawiali Shinowie: Nie da się wypić nadziei. Nie da się nią oddychać ani jej zjeść. Mogła‐ by cię tylko zadławić. Przybycie do Ishienów zaczęło wyglądać na pomyłkę, do tego poważną. Niewiele jednak mógł zrobić, stojąc bezbronny i pod strażą nad zimną sa‐ dzawką. Być może Triste była Csestriimką, a może nie. Tak czy owak, dopóki nie okaże się zagrożeniem, zasługiwała na przyzwoite, uprzejme traktowa‐ nie. Chciał to powtórzyć, ale po namyśle zrezygnował. W zaistniałej sytuacji nie miał żadnego wsparcia. Z wysiłkiem zapanował nad strachem i gnie‐ wem, przybrał obojętny wyraz twarzy i cofnął się. Tan wbił w Hellelena zimny wzrok. — Kaden jest moim uczniem – powiedział – a nie moim władcą. Rzekł‐ bym ci, żebyś zostawił mu swobodę, ale ty, jak dziecko, nie lubisz, żeby ci coś mówić. † Ishienowie nie zamknęli Kadena w celi, ale też mu nie zaufali. Obecność Tranta była tego dostatecznym dowodem. Hellelen polecił Trantowi „chro‐ nić i prowadzić” Kadena, podczas gdy wszyscy pozostali, z Tanem włącznie, ruszyli innym korytarzem, brutalnie wlokąc za sobą Triste. „Chronienie i prowadzenie” zabrzmiało dość gościnnie, lecz kiedy Kaden poprosił, by iść za tamtymi, Trant odmówił. Gdy zapytał, dokąd zabrano Triste, Trant odrzekł, że nie wie. Gdy poprosił o widzenie z komendantem fortecy, usłyszał burknięcie, że komendant jest zajęty. Kaden się niecierpli‐ wił, by dowiedzieć się czegoś na temat spisku i śmierci swego ojca, lecz Trant nie znał odpowiedzi na jego pytania i nie chciał mu powiedzieć, kto mógłby je znać. Kaden mógł tylko biernie podążać za Trantem, szedł więc, czując narastające zwątpienie. Umarłe Serce nie przypominało żadnej twierdzy, jaką Kaden dotąd oglą‐ dał: nie było tu kurtynowych murów, blanków ani otworów strzelniczych.
Kręte przejścia i niskie stropy, a także zupełny brak okien sugerowały, że całe to miejsce leży pod ziemią, wykute w litej skale, oświetlone dymiący‐ mi latarniami i jeszcze bardziej dymiącymi pochodniami. Powietrze było wilgotne i chłodne, przesycone słonym zapachem morza. W punktach prze‐ cięcia korytarzy dobiegał skądś czasem głuchy szum i chlupot fal. Gdy uci‐ chały te odgłosy, słychać było tylko szuranie butów i od czasu do czasu nie‐ regularne kapanie wody. Wszędzie udzielało się wrażenie przytłoczenia, cią‐ żenia tysięcy ton skały, milczącego i niewidzialnego ciśnienia. Gdy dotarli do wąskiej sali zastawionej długimi stołami, przesyconej wo‐ nią soli i zastałego dymu, Trant się zatrzymał i wskazał Kadenowi miejsce za stołem, a sam wziął dwie sfatygowane drewniane miski, nałożył do nich parujące porcje gotowanej, białej ryby i usiadł naprzeciw Kadena. Zrazu Ka‐ den uznał, że mężczyzna zamierza jeść w milczeniu, wysysając rozgotowane mięso spomiędzy ości i grzebiąc w posiłku brudnymi palcami, jakby się nim brzydził. Jeśli nawet Trant miał jakieś nazwisko, to go nie ujawnił. Podobnie jak reszta Ishienów, nosił ciężki foczy kubrak narzucony na kamizelę z natłusz‐ czonej skóry na wełnianej podszewce i podobnie jak pozostali, miał u boku krótki miecz. Zmatowiałe i skołtunione włosy opadały mu na twarz i ramio‐ na, a gdy mówił, co rusz odgarniał je z czoła. Z pewnością mył się rzadko, a choćby i kąpał się w zeszłym tygodniu, to nie miało to żadnego wpływu na brud zgromadzony za jego paznokciami oraz widoczny w zmarszczkach skóry na przegubach i knykciach. W Ashk’lanie Kaden zostałby wychłostany za takie niechlujstwo. Jeszcze jedno przypomnienie, że Ishienowie znacznie różnią się od Shinów. Podczas gdy tamci mnisi byli chłodni jak zimowy granit, solidni jak tęgi mróz, ci wojownicy sprawiali na Kadenie wrażenie mniej… krzepkich. Nie chodzi‐ ło o to, że byli słabi lub podupadali na zdrowiu, ale o to, że bijąca od nich woń dymu i morza, jakiś mrok w spojrzeniu, dzikość mowy i ruchów zda‐ wały się Kadenowi w jakiejś mierze fałszywe. Nienaturalne. Wreszcie Trant podniósł wzrok, dostrzegł wbite w siebie spojrzenie Ka‐ dena i zmarszczył brwi. — To jest wyspa – powiedział, dla ilustracji czyniąc niesprecyzowany okrągły gest. – To całe. Kaden zrobił wielkie oczy. — Wyspa? Gdzie? — Nie – odparł Trant, uśmiechając się przebiegle. – Nie, nie, nie. Dyskre‐ cja to przetrwanie. Znasz Kangeswarina? Oczywiście, że nie. To on powie‐ dział. Napisał. Dyskrecja to przetrwanie. – Trant intonował te słowa, jakby pochodziły z jakichś świętych pism. – Zakon nie po to tak długo zachował wolność, żeby teraz znaleźć się pod butem jakiegoś parweniusza cesarza. — Nie mam żadnego interesu w tym, żeby brać was „pod but” – odparł Kaden, starając się przemawiać spokojnym tonem. Miał nadzieję na szacu‐
nek i był przygotowany na pewną nieufność. A jednak całkowite lekceważe‐ nie ze strony Tranta i zupełna obojętność wszystkich w Umarłym Sercu nie były reakcjami, z którymi się liczył. Głównym celem jego wizyty u Ishienów było dowiedzenie się, co oni wiedzą, być może zawarcie jakiegoś sojuszu, a nagle się okazało, że musi bronić się w kantynie przed jakimś brudnym żołdakiem niskiej rangi. – I nie jestem parweniuszem – dodał. – Moim ojcem był Sanlitun Malkeenian. Szkoliłem się u Shinów, jak wszyscy z mego rodu. Mam oczy. Trant zmrużył powieki i wyssał spomiędzy krzywych zębów kawałek ryby. — Oczy – zadumał się, jakby dotąd o tym nie pomyślał. – Masz. To fakt. Masz jakieś oczy. Dawno temu byli ludzie, którzy umieli rozpoznać wrogów po oczach. — Wrogów? — Morderców dzieci. Budowniczych. Bezgrobców. Nazywaj ich, jak chcesz. Pieprzonych Csestriimów. Dawno temu byli tacy, którzy umieli ich odróżnić po oczach. Trant zapatrzył się w pustą przestrzeń na murze, jakby oczekiwał, że tamtędy wkroczą Csestriimowie. Jak u kozy we wczesnym stadium zaro‐ baczenia mózgu, jego oczy błądziły dziwacznie. Nie potrafił utrzymać rąk w bezruchu. Kaden poruszył się niespokojnie na ławie. — Csestriimowie nie mieli płonących oczu… – zaczął, ale Trant przerwał mu machnięciem ręki. — Tak, tak. Wiem. Malkeenianowie. Intarra. Cesarz. Wiem. – Zmrużył oczy. – Ale może być to też sztuczka. Rzucony urok. — Sztuczka? – zapytał Kaden, usiłując odzyskać równowagę. – Nie je‐ stem krwiopijcą. I po cóż miałbym uciekać się do sztuczek? Trant uniósł brwi ze zdziwieniem. — Z tysiąca powodów. Dziesięciu tysięcy. Ktoś mógłby udawać, że ma takie płonące oczy, żeby wydoić forsę od głupców. Żeby uwieść jakąś głupią dziwkę. Żeby wywołać wojnę. Żeby uniknąć wojny. Żeby kłamać. Kła‐ mać. Dla samej przyjemności oszukiwania. – Zamilkł na chwilę, kręcąc gło‐ wą, a potem zaszarżował ponownie. – Człowiek mógłby kłamać na temat swoich oczu – ciągnął coraz donośniejszym głosem – żeby obalić całą dyna‐ stię. Żeby doprowadzić cesarstwo do upadku i ruiny. Kaden pokręcił głową. — To moje cesarstwo. Nie chcę, by popadło w ruinę. Dlatego właśnie przybyłem tutaj. — Tak się mówi – mruknął Trant, wracając do swojej ryby. – Tak się mówi. — Nie ufacie nikomu? Trant rozparł się na krześle. Jego czarne oczy błyszczały w świetle lampy. Wyglądało na to, że nie jest w stanie usiedzieć spokojnie w jednej pozycji
dłużej niż przez kilka uderzeń serca. — Wierzę ci trochę tylko dlatego, że przybyłeś z Tanem. – Zamilkł na chwilę i pokiwał oskarżycielsko palcem. – Ale przywlekliście też ze sobą tę kurwę, co zabija dzieci. Kaden wyprostował się za stołem, nagle wyprowadzony z równowagi nienawiścią, jaka zabrzmiała w głosie tamtego, czystą, gotującą się w nim złością. — Triste nie zabiła żadnego dziecka – odparł, kręcąc głową. — Jakbyś o tym wiedział. Tan powiedział, że to Csestriimka. Kaden chciał dyskutować, potem jednak się opanował, przypomniawszy sobie opowieść Tana o Ghańczykach i ich statkach wypełnionych dziećmi. Trant nie wyglądał na kogoś, do kogo trafiają racjonalne argumenty, a Ka‐ den nie był już taki pewien, że racjonalna argumentacja jest po jego stronie. — Zamierzasz ją skrzywdzić? – zapytał zamiast tego. — Ja? – żachnął się Trant, unosząc brwi i dźgając paluchem we własną pierś, jakby nie był pewien, o kogo chodzi. – Czy ja zamierzam ją skrzyw‐ dzić? Och, nie. Nie, nie, nie. Nie wolno mi krzywdzić więźniów. To robota Łowców. — Łowców? – zapytał Kaden, czując przechodzące ciarki. Trant szturchnął pięścią w bok jego głowy. — Kłopoty ze słyszeniem? Łowców powiedziałem. To należy do nich. Kiedy ma dojść do jakiegoś krzywdzenia, oni to robią. Zawsze tak było. To starsze niż twoje cesarstwo. Starsze nawet od Atmanich. – Skinął mądrze głową, jakby był wielce zadowolony z takiego porządku rzeczy. Kaden potrząsnął głową, usiłując pozbierać myśli. — A ty kim jesteś? Jaką pełnisz funkcję? — Ja jestem Żołnierzem – odparł Trant, bijąc się pięścią w piersi. – Żołnie‐ rzem siódmego stopnia. — Ile jest stopni? Trant wyszczerzył się, ukazując rząd brązowych zębów. — Siedem. — Zostaniesz kiedyś awansowany? – zapytał Kaden. – Do stopnia Łowcy? Ishien popatrzył na niego, jakby Kaden postradał zmysły. — To nie stopień. – Pokręcił głową. – Łowca to nie jest żaden pieprzony stopień. — A co to jest? – dopytywał się Kaden, zbity z tropu. — Powiem ci, co to jest – odparł Trant, wychylając się ku niemu nad sto‐ łem i wytrzeszczając oczy. Kiwnął nożem, dając Kadenowi znak, by się zbli‐ żył, co ten uczynił, aż poczuł fetor zepsutych zębów. – To błogosławieństwo, ot co. Błogosławieństwo. Kaden się zawahał. Wyglądało na to, że cała ta rozmowa o Łowcach i Żoł‐ nierzach wprowadzała Tranta w stan coraz większej ekscytacji. Kołysał się, jakby siedział na kulawym koniu, i obserwował Kadena z gorączkowym
przejęciem. Nagle najrozsądniejszym rozwiązaniem mogło się okazać do‐ kończenie posiłku w milczeniu, by już więcej nie niepokoić Tranta. Skoro jednak Kaden miał pozyskać zaufanie Ishienów, skoro miał ich przekonać do współpracy i podzielić się z nimi całą wiedzą, musiał ich zrozumieć, a w tym momencie jedyną osobą, która mogła mu objaśnić funkcjonowanie Umarłego Serca, był Trant. — Co sprawia, że Łowcy zostają Łowcami? – zapytał w końcu niezwykle ostrożnie. – Jak o tym decydujecie? — Decydujemy? – zaśmiał się ponuro Trant, drapiąc się po bliźnie na przedramieniu. – Decydujemy nie bardziej niż ty, gdy otrzymywałeś te swoje oczy. Niektórzy po prostu to w sobie mają. Błogosławieństwo. Nie‐ którzy go nie mają. Po prostu… nie mają. – Zamilkł na chwilę i zapatrzył się na sklepienie, jakby ponownie coś przeżywał. – Dowiedziałem się o tym ja‐ sno w czasie oczyszczenia. – Wydało się nagle, że mówi już tylko do siebie. — Oczyszczenia? Trant wciągnął powietrze, a potem wyszczerzył zęby. — Oczyszczenia. Przejścia, jak je czasem nazywamy. Czasem też nazywa‐ my je bólem. – Zadrżał. Całe jego ciało dygotało. – Cholernym bólem. To tak oddziela się Łowców od Żołnierzy, to dzięki temu widać, kto ma dar. — Na czym to polega? To całe oczyszczenie albo przejście? — Na czym? Na czym? Jest pieprzonym tym, co powiedziałem, oto, czym jest. Ból na bólu i jeszcze na bólu. Tygodnie cięcia i przypalania – ciągnął, niemal krzycząc, gdy rozerwał kamizelę na piersiach. Siatka blizn pokrywa‐ ła jego piersi, starych, okrutnych, które kiepsko się zagoiły. Kaden aż się cof‐ nął, lecz Trant nawet tego nie zauważył, tak był przejęty opowiadaniem. – Cięcia – powtórzył, przeciągając to słowo, jakby je smakował – i przypalania, i łamania. Pieprzonego łamania. Topienia. I zimna. I znowu, i wciąż od nowa, aż się złamiesz. – Zadrżał i spojrzał na Kadena. – Ból – powtórzył, tym razem spokojniej, jakby to tłumaczyło wszystko. Kaden patrzył osłupiały, próbując zapanować nad ogarniającym go prze‐ rażeniem i oswoić je jakoś. — Dlaczego? – zapytał wreszcie. Trant wzruszył ramionami, nagle zupełnie zobojętniały na tortury, które przed chwilą tak mocno przeżywał. — Czasem tym, co pęka i odpada, są uczucia – powiedział. Wyciągnął ość z ryby i wyssał ją starannie. – No wiesz, miłość, strach, pieprzona nadzieja. Zdarza się, że ból je wykrusza. Przynajmniej u tych, którzy mają dar. U tych, którzy mogą potem korzystać z bram. To oni się tym zajmują. Łowcy. Przez chwilę Kaden po prostu się przyglądał, jak mężczyzna je. Kiedy Tan go ostrzegał, że Ishienowie w niczym nie przypominają Shinów, Kaden my‐ ślał, że chodzi o różnice w kulturze i wyglądzie, o odmienne metody i dobór ćwiczeń. Nawet po przybyciu do Umarłego Serca, po ujrzeniu Lorala Hellele‐ na i innych, po zobaczeniu wymierzonych w siebie kusz przepaść między
nimi, choć szeroka, wydawała się do przeskoczenia. Teraz jednak… Po tym, co powiedział Trant, spróbował zebrać myśli. Jasne było, że Ishie‐ nowie odkryli własny sposób osiągania vaniate, sposób, który nie miał nic wspólnego z medytacją i dyscypliną, ciszą i wytrwałością. Wyglądało na to, że byli brutalnie torturowani, a ci nieliczni, którzy na skutek tego popadli w odrętwienie, zostawali przywódcami, podczas gdy pozostali… Kaden się przyglądał, jak Trant wygarnia resztki rybiego wywaru z drewnianej miski. Mężczyzna mruczał jakąś melodię, kilka tych samych monotonnych nut, powtarzając je wciąż od nowa. A potem nowa myśl przemknęła Kadenowi przez głowę, nagła jak nie‐ oczekiwany policzek. — A Tan… – powiedział. Trant podniósł wzrok znad miski i skinął głową, a strużka wywaru po‐ ciekła mu po nieogolonej brodzie. — Uhm – odparł. – Tak. Rampuri Tan był Łowcą. Łowcą. Kaden zrobił powolny wydech, miarkując uderzenia tętna. — Przekażesz im coś ode mnie? – zapytał. Wydawało się, że w fortecy nie ma więcej niż kilkudziesięciu ludzi. Kaden usłyszał już dość, by zrozumieć, że Trant nie podejmuje tu decyzji, ale zapewne ma dostęp do tych, którzy je podejmują. – Twój dowódca powinien wiedzieć, że Triste pomogła mi w ucieczce. Zasługuje na odrobinę przyzwoitości. — Och, przyzwoitości. Och, cesarz chce mówić o przyzwoitości. – Trant zniżył głos i spuścił wzrok, mrucząc do siebie, lecz gdy Kaden pochylił się ku niemu, wyprostował się i zaczął wymachiwać mu sękatą dłonią przed nosem. – Wiesz, co wróg nam zrobił? – Przez chwilę trwał w milczeniu, krzy‐ wiąc się we wściekłym grymasie. – Wciąż się mówi o Atmanich, o Roshinie, Diriku, Rishinirze i o trzech innych… Każdy opowiada jakieś historie o pie‐ przonych królach-krwiopijcach, o tym, jak zabijali ludzi i trzęśli całym światem, ale powiem ci jedno… Atmani byli niczym w porównaniu z Cse‐ striimami. Jasne, to krwiopijcy. Byli prawie nieśmiertelni, przynajmniej do‐ póki ktoś nie dźgnął ich nożem. Ale jednak byli ludźmi. Wszyscy gadają o Atmanich, ale nikt nie ostrzega przed Csestriimami. Jakby wszyscy o nich zapomnieli. U Csestriimów nie było zabijania, tylko jatka. Wiesz, mordowa‐ nie. Dzieci. Tysięcy dzieci. Pochylił się nad stołem, wytrzeszczając oczy, i dodał: — Oni próbowali nas wytępić. Kiedy mówisz mi o przyzwoitości, o tym, żeby przyzwoicie traktować tę dziwkę, którą przywlokłeś, to ja mówię: pie‐ przyć przyzwoitość. — Triste może nie być Csestriimką – rzekł Kaden, usiłując odnaleźć się w wirze emocji. – Ma uczucia. Lęki i nadzieje. — Nie – odparł Trant, nagle cichy i spokojny. – Ona chce, żebyś tak my‐ ślał. Oni wiedzą, jak to działa. – Postukał się palcem w skroń. – Wiedzą, jak tego używać przeciwko nam. Rozumiesz? Rozumiesz, co do ciebie mówię?
Kaden już miał zaprotestować, ale się pohamował. Niepokój o Triste kłuł go jak pęknięte żebro, lecz póki co, nic nie mógł na to poradzić. Nie wiedział, gdzie ona przebywa, a po prawdzie nie wiedział też, gdzie sam się znajduje, i choć w Umarłym Sercu nie było wielu ludzi, to wciąż było ich dość, uzbro‐ jonych w miecze i kusze, aby trzymać go w izolacji, gdziekolwiek zechcą. Najpierw się dowiedzieć, a potem działać, rzekł do siebie. — Scial Nin opowiadał mi o Ishienach – powiedział, próbując zmienić te‐ mat. – To wy byliście pierwszymi mnichami, poprzednikami Shinów. — Nie mnichami – parsknął Trant, po czym zmarszczył brwi i wrócił do swojej ryby. – Nawet nie mnichami. — Więc czym? — Więźniami. Niewolnikami. Zwierzętami do badania, trucia i rozpru‐ wania. – Akcentował każde słowo, dziobiąc w misce nożem. Nagle wyjął nóż spomiędzy rybich ości i zaczął nim wymachiwać. – To miejsce, to pieprzone miejsce było zagrodą, w której nas trzymali. Kaden jeszcze raz omiótł spojrzeniem kamienne mury. — Zbudowali to Csestriimowie… Trant skinął głową. — Budowniczowie. O tak, te sukinsyny umiały budować. Kaden zmarszczył brwi. — Po co? Myślałem, że po prostu chcieli nas wyniszczyć. Po co im były więzienia? — Widziałeś kiedyś kota? – zapytał Trant i kłapnął zębami w powietrzu, rozczapierzając palce jak pazury. – One nie zabijają tak po prostu. Nie. Koty drażnią, bawią się, szydzą. Tak samo Wrogowie… chcieli zobaczyć, co zrobi‐ my. Wszystko tu mamy – podkreślił, okrągłym gestem wskazując mury. – Wszystko. Kodeksy, zwoje, o wszystkim. Niektórych filetowali jak ryby, in‐ nym odcinali powieki. Chcieli wiedzieć, co jest z nami nie tak. Co nie tak? – Skrzywił usta w grymasie. – Wszystko tu mamy – mruknął. – Oni wszystko opisywali. Wszystko tu jest. Trant wpatrywał się w niego żarłocznie, więc po chwili Kaden odwrócił się i jeszcze raz rozejrzał uważnie po komnacie. Ciężar skał stał się jeszcze bardziej przytłaczający, jakby zbyt wiele krwi wsiąkło w kamień, jakby hi‐ storia miała własną nieprzyjemną woń, której żadna ilość słonej wody nie spłucze. Umarłe Serce wcale nie było fortecą, nie było nawet więzieniem. Było grobem, a chodzący po jego korytarzach Ishienowie byli jak duchy lu‐ dzi, wciąż walczące w wojnie, której nie pozwoliły się zakończyć. Oto miej‐ sce, do którego Kaden z takim uporem dążył i do którego niechcący ściągnął Triste. Ta grobowa jama była domem Tana. Jej chłód coraz głębiej wnikał w ciało Kadena, szczypiąc wilgotną skórę. Raczej nie był tu więźniem, lecz nie było też pewne, czy może to miejsce opuścić.
13
O
słoniła ich noc. Noc i ciemne chmury, które skryły ich ucieczkę, gdy uczepili się szponów ptaka i wylecieli najpierw ze zrujnowanego miasta, a potem z samej kotliny. Wznosili się rozpaczliwie powoli, a przynajmniej tak im się zdawało, aż wzlecieli ponad najwyższe szczyty, gdzie zniknęli w ciemności. Valyn nie wiedział, czy Suant’ra zabiła kettrala Pchły, czy Chi Hoai jeszcze żyje i czy Pchła ich ściga. W początkowej fazie ucieczki strach nie pozwolił mu nawet na chwilę snu. Strach i ból. W miarę jak upływały godziny, Ra frunęła nierównym lotem przez zim‐ ną noc coraz bardziej na zachód. Zapięty w uprząż Valyn mógł jedynie starać się zachować przytomność w owiewających go podmuchach potężnych skrzydeł i trzymać omdlewającymi palcami pas nad swoją głową. Z tkwią‐ cym w ramieniu grotem kuszy nie mógł napiąć łuku, nie mówiąc już o tym, że z ledwością utrzymywał się w pionowej pozycji na szponie, a i tak był w lepszej formie niż Gwenna i Talal. Gwenna osunęła się nieprzytomna w uprzęży już w chwili, gdy wzbili się w powietrze. Najwyraźniej rana głowy była poważna. Annick przywiązała ją liną do szponu Ra, dzięki czemu nie zwisała bezwładnie, lecz to, jak opadła jej szczęka i jak wywróciła oczy, bardzo Valyna niepokoiło. Talal miał się odrobinę lepiej. W chaosie dobiegania i wskakiwania na kettrala strzała przebiła mu nogę i choć dał radę utrzymać się na szponie, to sądząc po kącie, pod jakim tkwiło drzewce, stalowy grot znalazł się bar‐ dzo blisko kości. Wyciągnięcie go byłoby czasochłonne i niebezpieczne, a rana unieruchomiłaby krwiopijcę. Największym zmartwieniem było jednak to, że Ra leciała z trudem i za‐ zwyczaj swobodne ruchy jej skrzydeł były teraz nieregularne i wymuszone, a potężne ciało przechylało się na lewą stronę. Valyn wiele czytał o powietrz‐ nych walkach dzikich kettrali, lecz poza niegroźnymi zabawami młodych ptaków nigdy żadnej walki nie widział. Nie wiedział, jakim sposobem Ra była w stanie lecieć po wymianie ciosów z ptakiem Pchły, ale jakoś lecia‐ ła, choć z trudem. Nie miał też pojęcia, gdzie w powstałym chaosie upadł ptak Yurla. Żyjemy, powiedział sobie w duchu. Wyrwaliśmy się.
Miał taką nadzieję. Od opuszczenia Assare nie było śladu po Skrzydle Pchły. Wielce prawdopodobne, że Chi Hoai nie żyła, jej kettral został okale‐ czony, a reszta Skrzydła uziemiona. A jednak tamte ptaki nie zniknęły im z oczu na tak długo, by można być pewnym czegokolwiek, a nadmierna wiara w cudzą porażkę nie jest zbyt dobrą strategią. Tak więc mijały godzi‐ ny, a on raz po raz oglądał się na wschód, aż łzy ciekły mu od wiatru, i wbijał wzrok w zwały chmur, wypatrując pościgu. Oczy go bolały, lecz ten wysiłek choć w części pozwalał mu zapomnieć o bólu. Nerwowe wypatrywanie w ciemnościach było lepsze od patrzenia na bezwładne ciało Gwenny. Udało mu się wypełnić zadanie: Kaden był wolny, jego ludzie przeżyli. A jednak poza dojmującym bólem w ramieniu dręczyło go przede wszyst‐ kim poczucie winy i gniew. Miał poczucie winy, bo Gwenna i Talal odnieśli rany, a gniewał się na Pyrre za rozpoczęcie walki i na siebie, że nie zdołał temu zapobiec. Dodatkowo obwiniał się też za śmierć Finna Czarnej Brze‐ chwy. Mogli należeć do spisku, tłumaczył sobie w duchu. Być może chcieli zacho‐ wać nas przy życiu, żeby potem torturować i przesłuchiwać. Było to możliwe, ale nie zmieniało faktu, że człowiek, którego Valyn szanował i podziwiał, nie żył. Po kolejnej godzinie zarządził postój. Nienawidził tego. Lądowanie czyni‐ ło z nich naziemny, nieruchomy cel, ale należało umożliwić przypasanemu do szponu Laithowi przejście na górę, na grzbiet ptaka. Musieli odzyskać choć pozór bojowego ustawienia, a poza tym Valyn chciał obejrzeć rany Ta‐ lala i Gwenny. — Ze mną wszystko dobrze – stwierdził krwiopijca, krzywiąc się z bólu, gdy wyprostował kolano. – Nie umrę przecież z powodu rany w nodze. Było skądinąd mnóstwo powodów, by umrzeć na skutek rany w nodze, medyczne archiwa Orlego Gniazda pełne były opisów takich przypadków, lecz Valyn nie zamierzał się kłócić. Dopóki krwiopijca mógł wstać, dopóty mógł wsiąść na kettrala, a póki co, tylko o to im chodziło. Przypadek Gwenny był poważniejszy. Valyn nie chciał zapalać latarni, lecz i tak widział, że skóra Gwenny wygląda blado, wręcz szaro, a choć dziewczyna mrugała i krzyczała, gdy próbował palcami wymacać ranę pod jej zmierzwionymi włosami, to nie odzyskała przytomności. Strąki włosów nasiąkły krwią, która zakrzepła, i Valyn musiał odciąć nożem kilka garści takich stwardniałych kosmyków. Liczył się z tym, że Gwenna przeklnie go za to później, lecz aby przeklinać, musiałaby się przebudzić, a on niczego więcej nie pragnął. Czaszka wydawała się cała, choć Valyn nie był do końca pewien swych zdrętwiałych palców. Poza tym możliwe było uszkodzenie mózgu bez naruszenia czaszki. Postanowił więc, że zawiną ją w koc, by ochronić przed najgorszym chłodem, i ponownie przywiążą do szponu. Dalszy lot był długi, było im zimno i czuli się źle. Laith kluczył przez doli‐ ny i przełęcze, próbując lecieć jak najniżej, by skryć się przed pościgiem, ale
też tak, by ich nie pozabijać. Lotnik znał się na swoim rzemiośle, lecz było ciemno, a oni lecieli bardzo nisko, niemal szorując po ziemi. Valyn odróżniał pojedyncze głazy i niewielkie plamy brudnego śniegu pomiędzy nimi. Naj‐ mniejsza pomyłka ze strony Laitha i mogliby roztrzaskać się o ścianę które‐ goś z granitowych klifów. Gdy pokonywali ostatnie pasmo szczytów, Valyn poczuł mdłości od cią‐ głego wypatrywania w ciemnościach i bólu w ramieniu przy nagłych skur‐ czach mięśni, gdy przeskakiwali nad urwiskami. To, że światło zaczęło bar‐ wić wschodnią stronę nieba, w niczym nie pomagało. Za godzinę miało wzejść słońce, a wtedy naprawdę zaczną się problemy. Kettral miał dobre powody, by czcić Hulla: Skrzydło Valyna nawet w ucieczce, nawet z ranny‐ mi, miało wszelkie szanse umknąć przed pościgiem, dopóki było ciemno. Z nadejściem świtu będą widoczni zarówno z ziemi, jak i z powietrza. Gdyby Pchła zdołał wylecieć, gdyby odgadł kierunek ich ucieczki i leciał na zachód, to mógłby ich dostrzec z odległości dwudziestu mil, a gdyby użył lunety, to i z większej. Wiele było tych „gdyby”, lecz Pchła zrobił tak błyskotliwą ka‐ rierę właśnie dlatego, że nauczył się zmieniać „gdyby” na „kiedy”. Valyn patrzył na zaczynający się w dole step. Choć Kettral latał z wieloma misjami na północ od Białej Rzeki, zwłaszcza w ostatnich latach, atakując oderwane bandy Urghulów, to większość tych akcji podejmowano prawie tysiąc mil dalej na zachód, na Krwawym Stepie i Złotym Stepie, gdzie wę‐ drowne plemiona napierały na granice annuryjskiego cesarstwa. Bezkresne przestrzenie, puste, porosłe trawą obszary dochodzące aż do stóp Gór Ko‐ ścianych były zaznaczone na mapach Orlego Gniazda jako „Daleki Step”, lecz Valyn niewiele pamiętał z jego opisów. Tak daleko na wschodzie też żyły plemiona, choć trenerzy Kettralu uznali je za mało znaczące. Tego zaniedba‐ nia Valyn teraz bardzo żałował. Musieli bowiem lądować, co było oczywiste. Gwenna i Talal wymagali opieki, a należało też wyjąć bełt tkwiący w ramie‐ niu Valyna. Trzeba także było pozwolić Ra na odpoczynek, zanim spadnie na ziemię z wycieńczenia. Pyrre dotknęła jego barku, budząc go z zamyślenia. Odwrócił się, by na nią spojrzeć. Już samo to, że przeżyła walkę w Assare, wydawało mu się mocno niesprawiedliwe, lecz w bitwach nie ma sędziów ani nikogo, kto dbałby o porządek. Valyn nie wiedział, co ma z nią począć, gdy już w końcu opuścili góry. Kusiło go, by ją po prostu zostawić na tym przeklętym stepie, ale z tą decyzją mógł jeszcze poczekać. Szturchnęła go znowu, a on zmiął w ustach przekleństwo. — Co? – krzyknął, przechylając się w stronę zabójczyni tak mocno, że jej włosy musnęły go po twarzy. Najwyraźniej lot na ranionym ptaku nad nie‐ bezpiecznym terytorium połączony z ucieczką przed pościgiem nie wystra‐ szył jej, bo Valyn nie wyczuł zapachu lęku. Miał nadzieję, że kiedyś wreszcie ujrzy, jak ona naprawdę się boi. — Ogień – wyartykułowała samym ruchem ust, wskazując na północny
zachód. Podążył wzrokiem za jej palcem. Wciąż byli zbyt daleko, by dostrzec coś więcej niż niewyraźną pomarańczową plamę, lecz płomień nie był wysoki. Było to zapewne niewielkie ognisko do ugotowania posiłku, rozpalone jesz‐ cze przed świtem. A to oznaczało Urghulów. Valyn mocniej zacisnął dłoń na pasie i wychylił się, by lepiej widzieć. Choć trenerzy pominęli szczegóło‐ wą analizę zwyczajów wschodnich plemion, to jednak słyszał na temat no‐ madów wystarczająco wiele, by zachować czujność. Inaczej niż inne kraje otaczające Annur – jak cesarstwo Manjari, Anthera, Wolny Port czy Związek Miast – Urghulowie nie mieli rządu, co oznaczało brak praw, brak znaczącego handlu, nieustanne krwawe waśnie rodowe i okrutne zemsty międzyplemienne ciągnące się dziesiątki lat. Najwyraźniej wszystko to było skutkiem czci, jaką Urghulowie oddawali Władcy Bólu. Annuryjczycy znali tego boga jako Meshkenta, lecz Urghulowie czcili go pod innym imieniem nadanym mu we własnym języku. Nazywali go Kwihną, czyli Hartownikiem. Na stepach nie było miast, lecz przez tysiąclecia Urghu‐ lowie wznieśli swemu bogu setki ołtarzy. Niektóre z nich były potężnymi kamiennymi płytami, inne po prostu wzgórkami z kamieni, przy których Urghulowie uprawiali swój dziki kult bólu i składali krwawe ofiary. Valyn usiłował przypomnieć sobie, przy jakich okazjach się to odbywa: przy pełni księżyca, podczas przesileń i wielkich burz, podczas głodu i powo‐ dzi, a wszystkie te okazje wymagają żywych ludzi, by móc ich ofiarowywać bogu. Gent zapytał kiedyś, jakim cudem zostało jeszcze tylu tych sukinsy‐ nów, skoro składają tyle krwawych i całopalnych ofiar, lecz według Daveen Shaleel Urghulów jest więcej, niż większości ludzi się wydaje; może ich być nawet milion, żyjących w rozproszonych po bezkresnym stepie małych ple‐ mionach zwanych taamu. Valyn zawsze czuł niepokój, myśląc o tej liczbie. Chociaż ludność cesarstwa liczyła dziesiątki milionów, to jednak stan cesar‐ skich legii rzadko kiedy przekraczał pół miliona żołnierzy, rozmieszczonych na dodatek wzdłuż całych granic. Urghulowie nie mieli regularnej armii – wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci, byli wojownikami. Wspaniali jeźdźcy, fizycznie i psychicznie wzmocnieni przez surowe warunki życia, o zdrowej krwi dzięki ciągłej wojennej selekcji, stworzyliby Annurowi wielki kłopot, gdyby kiedyś przestali walczyć między sobą. Teraz jednak stanowili poważny problem dla Skrzydła Valyna. Kadetom w Orlim Gnieździe zwykle nie mówiło się o bieżących misjach Kettralu, lecz zawsze po koszarowym dziedzińcu i ćwiczebnych arenach krążyły jakieś pogłoski i stąd Valyn wiedział, że od wielu lat Kettral regularnie, niemal co miesiąc, wysyłał misje na stepy. Kto był w nich celem i dlaczego ten pusty kawał trawiastej ziemi, bez miast i większych osad, był taki ważny, tego nie wiedział, lecz teraz nie miało to większego znaczenia. Być może Urghulowie obozujący w dole nigdy nie spotkali kettralowców, lecz z pewnością słyszeli opowieści o spadających z nieba wielkich ptakach, niosących ludzi ubra‐
nych w czerń. Szanse, że spotkają się z przyjazną ceremonią powitalną, były więc niewielkie. A jednak spotkanie może okazać się nieuniknione, rozmyślał, patrząc na ciągnący się pod nimi step i szare oraz czarne cienie mknących po niebie chmur. Jeszcze raz przyjrzał się ognisku. Rana Gwenny wymagała opatrze‐ nia. Wszyscy potrzebowali odpoczynku. Racje żywności, które ukradli, ucie‐ kając z Orlego Gniazda, były już na ukończeniu. Zarówno Talalowi, jak i Va‐ lynowi trzeba było oczyścić rany i przypalić je ogniem, co oznaczało ogni‐ sko i jeszcze więcej odpoczynku. Mogli oczywiście ominąć ludzi w dole, zało‐ żyć własny obóz, bez żywności, i sami zająć się swoimi ranami, ale taka de‐ cyzja wiązała się z kolejnym ryzykiem. Przekonała go coraz słabsza praca skrzydeł Ra. Nie mogła już dłużej pozostawać w powietrzu. Frunęła nierówno, szybu‐ jąc na długich odcinkach, żeby odpocząć. Traciła przez to setki stóp wysoko‐ ści, potem to nadrabiała i znów szybowała. Skrzydła biły coraz bardziej nie‐ rytmicznie, a Ra leciała z głową nisko opuszczoną. Laith musiał obejrzeć ją na ziemi, żeby stwierdzić, co jej dolega. Co gorsza, chory kettral wymagał nieraz długich dni lub całych tygodni leczenia. Ognisko oznaczało Urghu‐ lów, a to z kolei oznaczało konie. Valyn nienawidził konnej jazdy, ale był to jednak szybszy sposób poruszania się niż piesza wędrówka, o ile Gwenna zdołałaby iść. Sięgnął do sygnalnego pasa i pociągnął go, przesyłając kod: krążenie nad celem. Przez chwilę nic się nie działo, a potem poczuł, że ptak skręcił lekko na północ, kierując się prosto nad ognisko. Pochylił się ku Talalowi i składając dłonie wokół ust, krzyknął: — Jak twój urghulski? Krwiopijca skrzywił się, choć Valyn nie wiedział, czy z bólu, czy w odpo‐ wiedzi na pytanie. — Okropny – zawołał. — Zdołasz im powiedzieć, że nie chcemy walki? — Nie jestem pewien, czy pojęcie „nie chcemy walki” istnieje w urghul‐ skim języku. — A może by tak: „Jeśli się ruszycie, ptak rozszarpie wam gardła”? Talal zmarszczył brwi. — „Ptak was zabić” to najlepsze, co z siebie wycisnę. — Niech więc będzie „ptak was zabić”. — Jesteś pewien, Valynie? — Nie. – Już od dawna nie był niczego naprawdę pewien. Spojrzał znowu na ogień. Gdy się zbliżyli, poczuł się pokrzepiony na du‐ chu. Było tam tylko jedno ognisko, a wokół niego kręciło się kilka postaci. Obok widniały dwa api, czyli składane namioty ze skóry, tak cenione przez Urghulów. Pomiędzy nimi stał rząd spętanych koni. W całym obozie zapew‐
ne było mniej więcej dziesięć osób. Nie więcej niż tuzin. Nawet z rannymi Skrzydło Kettralu mogło stawić czoło dziesięciu wędrownym dzikusom. — Nie mam żadnej pieprzonej pewności – dodał – ale potrzebujemy żyw‐ ności, ogniska, odpoczynku i koni, a wszystko to jest tutaj. † Lądowanie przebiegło lepiej, niż Valyn się spodziewał. Urghulowie dogląda‐ jący ognia byli jeszcze dziećmi, najstarsze miało nie więcej niż dziesięć lat. Przygotowywały poranny posiłek, podczas gdy starsi korzystali z ostatnich chwil snu i ciepła we wnętrzach api. Najstarsza dziewczynka, blada i jasno‐ włosa, rzuciła się ku nim, wykrzykując obelgi w swoim dziwnym języku i dziobiąc kuchennym nożem, aż w końcu Laith musiał ją ogłuszyć umiar‐ kowanym, lecz starannie wymierzonym uderzeniem rękojeści miecza. Dwójka młodszych dzieci wodziła niepewnym wzrokiem, patrząc to na ogromnego ptaka, to na nich, lecz poza wywrzaskiwaniem jakichś nie‐ zrozumiałych gróźb nie uczyniła żadnego ruchu, by do nich podejść. Co innego dorośli. Gdy tylko dzieci skończyły wrzeszczeć, spod zamyka‐ nej wejściowej klapy najbliższego namiotu wytoczył się mężczyzna, kom‐ pletnie nagi, nie licząc trzymanej w ręku włóczni, z twarzą wykrzywioną wściekłością. Obraz Ra pochylonej nad ogniskiem spowolnił na chwilę jego ruchy, lecz nawet jeśli widok sześciu uzbrojonych, czarno ubranych postaci w słabym świetle świtu zaniepokoił go trochę, nie dał tego po sobie poznać. Z potężnym rykiem rzucił włócznię prosto w Valyna. Valyn uskoczył, po‐ zwalając włóczni odlecieć w ciemność, lecz zanim zdążył zrobić następny krok, już z gardła napastnika sterczała rękojeść noża. Valyn zerknął przez ramię na Pyrre. Czaszkowierczyni uśmiechnęła się do niego, po czym mrugnęła szel‐ mowsko. — Nie wylądowaliśmy tutaj, żeby ich pozabijać – warknął. — Tylko proszę, nie przemawiaj w pierwszej osobie liczby mnogiej – prychnęła Pyrre, a w jej dłoni już zakołysał się następny nóż. – Nie należę do waszego Skrzydła. — A ja należę do Skrzydła i nie mam nic przeciwko temu, żeby ich poza‐ bijać – rzucił Laith. – Pamiętam te wszystkie lektury o krwawych ofiarach i rytuałach cierpienia i nie mam wielkiej ochoty… Urwał, gdy z sąsiedniego api wybiegła kobieta, naga jak jej towarzysz, z krótkim rogowym łukiem w ręku. Jej skóra, jak u wszystkich Urghulów, była zupełnie biała, niemal lśniła w świetle ogniska, a wielka, jasna grzywa włosów zdawała się utkana z białego żaru. Postąpiła krok naprzód i zatrzy‐ mała się, mierząc wzrokiem stojących przed nią kettralowców. Wiał chłod‐ ny, przenikliwy wiatr, lecz kobieta nie drżała. — No, dalej, powiedz to wreszcie – rzuciła Pyrre. – Jest kobietą. A my nie
zabijamy kobiet. I że mnie to nie obchodzi. Przypomnij mi jeszcze, jaka jest bezradna. Valyn patrzył na Urghulkę. Blizny znaczyły jej brzuch i nogi, były to ślady po włóczni i zasklepione rany po strzałach. Jej włosy powiewały na wietrze, przesłaniając twarz, lecz ona nie zważała na to, całą uwagę skupiając na Va‐ lynie. Nie napięła jeszcze łuku, lecz strzała osadzona była na cięciwie, a po tym, jak swobodnie trzymała łuk, mógł wywnioskować, że jest z tą bro‐ nią obyta. — Jeżeli się ruszy, zabijcie ją – rzekł powoli. — Jakież to barbarzyńskie – orzekła Pyrre, a w jej głosie pobrzmiewało rozbawienie. – Triste nigdy by na to nie pozwoliła, biedaczka. Valyn zignorował jej słowa. — Talal, zacznij mówić. Szybko. Krwiopijca zawahał się na chwilę, a potem zaczął urywanym głosem: — Wasape ebibitu… — Zabiliście mojego wasape – powiedziała kobieta, przerywając mu i wskazując ruchem głowy leżące obok ciało. – I nie kaleczcie mojej mowy. To, że mówiła po annuryjsku, było zaskakujące, ale oznaczało, że Valyn może sam prowadzić negocjacje. Gdy kobieta przemówiła, z api wynurzyli się inni, niektórzy ubrani w skórzane spodnie do konnej jazdy i zgrzebne tu‐ niki, inni z nagim torsem. Jak Valyn się spodziewał, było ich sześciu. Razem z dziećmi i martwym mężczyzną dziesięcioro. — Zaatakował nas – powiedział Valyn, wskazując na nieboszczyka. – Za‐ biliśmy go w obronie. Kobieta popatrzyła chwilę na zwłoki i wzruszyła ramionami. — Są jeszcze inni wojownicy, by ogrzewać mnie w nocy. Mężczyzna po jej prawej stronie burknął coś niezrozumiale. W każdej dłoni trzymał nóż, a sądząc z pochylonej sylwetki, najwyraźniej miał ochotę spróbować szczęścia. — Annick… – zaczął Valyn. — Mam go – odparła. Urghulka zmierzyła wzrokiem snajperkę, a potem odwróciła się do męż‐ czyzny i rzuciła kilka szorstkich słów. Tamten warknął coś gniewnie w odpowiedzi, machnął nożem w stronę kettralowców, po czym splunął jej w twarz. Naga kobieta bez mrugnięcia okiem okręciła się w miejscu i wbiła grot strzały w gardło tamtego. Trzymała drzewce mocno, aż umierający mężczy‐ zna wypuścił z rąk noże, po czym pociągnęła i wyszarpnęła je, a trup osunął się na ziemię. Przyglądała mu się przez chwilę, po czym zwróciła się do po‐ zostałych Urghulów. Valyn zrozumiał tylko słowa „wódz”, „nie żyje” i „wy‐ zwanie”. Kobieta rozłożyła szeroko ręce, jakby prowokowała swoich ludzi do walki, najwyraźniej nie przejmując się własną nagością, przenikliwym
wiatrem i stojącymi kilka kroków od niej kettralowcami. Dopiero gdy inni Urghulowie potaknęli, odwróciła się do Valyna. — Jestem Huutsuu, wohkowi tej rodziny – powiedziała. – Walczymy czy jemy? — Czuję, że się zakochałam – powiedziała Pyrre z uznaniem. – Mam na‐ dzieję, że nie będę musiała jej zabić. Valyn przyglądał się Urghulom. Nawet pomijając brak wartowników, bylejakość broni i dwa świeże trupy na trawie, nie wyglądali na mistrzów wojskowej taktyki. Z drugiej strony, kobieta nie okazywała żadnego lęku przed śmiercią ani żalu po zabitych. Czekała z rozłożonymi rękoma na jego odpowiedź. — Jemy – odrzekł wreszcie Valyn. – Przykro mi z powodu twoich… męż‐ czyzn. Huutsuu wzruszyła ramionami. — Chcieli cię zabić. Ci dwaj… – Machnęła łukiem w ich stronę. – Głupcy. — Tak czy owak – powiedział Valyn, niepewny, jak się zachować w obli‐ czu zupełnego braku smutku lub gniewu – chcieliśmy uniknąć walki. — A więc zjedzmy. – Obróciła się w stronę dzieci. Dwoje z nich wciąż ga‐ piło się na Valyna. – Peekwi, Sari, obudźcie waszą siostrę i postawcie kocio‐ łek na ogniu. Dajcie mi moje futro. Odwróciła się bez słowa i dała nura z powrotem do api, a Valyn nagle znalazł się w samym środku codziennego życia urghulskiego obozowiska, gdzie wszyscy krzątali się przy zwykłych rutynowych czynnościach: sikali za api, zajmowali się końmi, rozgrzewali dłonie, zacierając je przy ogniu, jakby nic szczególnego nie zaszło, jakby sześciu żołnierzy nie spadło nagle z nieba na ogromnym ptaszysku, żeby zabić jednego spośród nich. Nawet dwójce zajmującej się usunięciem zwłok zdawało się zupełnie obojętne, jak tamci zginęli. Sprzeczali się niezrozumiałym językiem o jakieś drobiazgi, odarli ciała z nielicznych ozdób, odłożyli na bok broń, a trupy rzucili w wy‐ soką trawę. — Coś takiego sprawia, że robię się nerwowy – mruknął Talal. Valyn skinął głową. — Annick, trzymaj łuk pod ręką. — Może mieliśmy szczęście – powiedział Laith, zeskakując z grzbietu ptaka. – Nie ma nic złego w łucie szczęścia od czasu do czasu. Valyn poczuł odrobinę optymizmu, lecz po chwili odepchnął go od sie‐ bie. — Optymizm zabija żołnierzy – rzekł, cytując Hendrana. — Żołnierzy zabija stal w brzuchu – odparował lotnik. – Albo w nodze – dorzucił, patrząc znacząco na krwiopijcę. – Albo w ramieniu. — Dojdziemy do tego – warknął Valyn. Niezbyt lubił, żeby mu przypo‐ minano o dojmującym bólu, jaki powodował grot kuszy ocierający się o ło‐ patkę. – Talal, Laith, zabierzcie im broń.
— Muszę zająć się Ra – odparł Laith. – Coś z nią niedobrze… — Najpierw Urghulowie – stwierdził Valyn. – Potem połatamy naszych. Później ptaka. Annick, pilnuj ich. Pyrre… — Miło, lecz stanowczo przypominam, że nie należę do waszego Skrzy‐ dła – odparła. — A to ci nieszczęście. Myślisz, że mógłbym cię jakoś skłonić, żebyś przy‐ pilnowała jednego lub dwóch zakładników? — Nie wiem. Jeszcze bym ich pozabijała… — To przekreśliłoby sens brania zakładników – stwierdził Valyn. Poto‐ czył spojrzeniem po Urghulach i wybrał dwoje na chybił trafił. – Weź jego i ją. – Potem odwrócił się do Talala. – Czy mógłbyś im powiedzieć… — Ja im powiem – odparła Huutsuu. Wyszła z api w grubej bizoniej skórze narzuconej na ramiona i przewią‐ zanej w pasie. Strój ten sprawiał, że wyglądała na większą, ale i powolniej‐ szą. Gdyby Valyn nie widział, jak kilka chwil wcześniej dźgnięciem w szyję zabiła mężczyznę, gdyby nie widział grających pod jej skórą mięśni, nie do‐ ceniłby tej kobiety. Była to pouczająca lekcja. Huutsuu skinęła w stronę dwóch Urghulów, których wybrał Valyn, i szczeknęła coś do nich ostro, wskazując kawałek ziemi niedaleko ogniska. Zawahali się, a na ich twarzach odmalował się na krótko gniew, lecz posłu‐ chali. — Możecie ich związać, jeśli chcecie – powiedziała i nie patrząc już na nich więcej, podeszła do ognia i palcem dotknęła czegoś w kociołku. Valyn odetchnął głęboko, obserwując całą scenę. Wszystko zdawało się pod kontrolą. Tymczasem Talal i Laith zebrali dużą stertę łuków, noży i włóczni. Annick stała na uboczu z łukiem w ręku, lustrując obozowisko uważnym spojrzeniem. Pyrre zauważyła, gdy na nią popatrzył, i uśmiechnęła się szerokim, szcze‐ rym uśmiechem. — Nie martw się – powiedziała. – Mój bóg przyjmuje wszystkie ofiary, ale zawsze miałam poczucie, że te bezbronne liczą się jako skromniejsze. Przyklękła obok dwojga zakładników, obwiązując ich szybko kawałkiem liny, który rzucił jej Talal. Wyglądało na to, że jest bezpiecznie. Gdyby Urghulowie chcieli walczyć, już by to zrobili, kiedy jeszcze mieli broń i byli w pełnej liczbie. — Przepraszam za te zabezpieczenia – powiedział, wskazując gestem związanych. Huutsuu ponownie wzruszyła ramionami. — Już dawno zostaliśmy zahartowani. Kwihna będzie zadowolony. Valyn pokręcił głową. — Zahartowani? Potaknęła skinieniem głowy. — Przez ból.
— Nie – odrzekł Valyn. – Nie przybyliśmy tutaj, żeby was hartować. — Mniej etnografii, Val – rzucił Laith. – Więcej medycyny. Valyn machnął ręką, uciszając go. — Przybyliśmy do was, bo mamy rannych. Rany wymagają oczyszcze‐ nia i przypalenia. Potrzebujemy żywności i chyba też koni. Coś groźnego mignęło w oczach Huutsuu. — Żadnych koni. Valyn już miał przytoczyć argument, że Huutsuu nie jest w sytuacji, w której mogłaby czegokolwiek odmawiać, ale ugryzł się w język. Pomimo wszystkich odniesionych dotąd sukcesów cała sytuacja wywołała w nim ogromne napięcie. Pomiędzy własnym bólem, obawą o swoich żołnierzy, niepewnością, jak zachowają się Urghulowie, i lękiem, że z nieba spadnie na nich Pchła, czuł się jak kusza naciągnięta o jeden ząb za daleko, napięta tak mocno, że jedno dotknięcie mogło sprawić, że pęknie cięciwa albo łuczy‐ sko. Najpierw ranni, powiedział sobie w duchu. Potem ptak. Później żywność. Rana w nodze Talala była dość nieskomplikowana, a raczej byłaby, gdyby z nieba nie spadła nagle ulewa. Zalały ich strugi deszczu, a błyskawice biły po stepie, rozświetlając go na dwanaście mil wokoło. Valyn zastanawiał się, czy nie przenieść swego Skrzydła do api, lecz przez takie posunięcie zostali‐ by odcięci od widoku tego, co działo się na zewnątrz. Mógł rozdzielić grupę na dwie części, lecz rozdzielanie małych sił było głupim pomysłem, niezależ‐ nie od tego, jak uległy byłby przeciwnik. Pozostali więc na deszczu, w pobli‐ żu syczącego ognia, którego ciepło drażniło go, nie grzejąc wcale. Przynaj‐ mniej nagła nawałnica ograniczy widoczność Pchle, jeśli sukinsyn gdzieś tam jest. Valyn spróbował odepchnąć od siebie zmartwienia i skupić się na pomo‐ cy Talalowi. Przetarł czoło i mrugając w strugach deszczu, złapał za drzewce tkwiącej w ranie strzały, podczas gdy Laith przytrzymywał nogi krwiopijcy. Wilgotne drewno ślizgało się w palcach, a za każdym razem, gdy wymykało mu się z dłoni, czuł, jak Talal drży, jęcząc przez zaciśnięte zęby. Wreszcie dłońmi ociekającymi deszczem, krwią i błotem Valyn przepychał grot strza‐ ły, obracając nim z lekka, aby uniknąć zadrapania kości. Napierał tak moc‐ no, jak się dało, aby jak najprędzej przeszedł na drugą stronę. Talal jęknął głucho, gdy grot wyszedł na zewnątrz. Dyszał ciężko z oczami otwartymi szeroko, a deszcz spływał mu po twarzy. — W porządku? – spytał Valyn. Krwiopijca zrobił długi, drżący wydech, po czym kiwnął głową. — Skończ. Valyn ułamał drzewce jednym szybkim ruchem, po czym wyciągnął strzałę po drugiej stronie. Talal zaklął przez zęby. Siedząca za nim Huutsuu prychnęła głośno. Nie zwracała uwagi na deszcz. Pochyliwszy się przy ogniu, przyglądała się uważnie operacji.
— Jesteście wojownikami? – zapytała. Valyn skinął szorstko głową, wziął nóż z rąk Laitha i przyłożył rozpaloną klingę do rany wylotowej. Talal rzucił się gwałtownie i zemdlał. Valyn oddy‐ chał powoli. Utrata przytomności oszczędzi krwiopijcy bólu drugiego przy‐ palenia, gdy Valyn dotknie rany wlotowej. Huutsuu prychnęła znowu. — Wojownik powinien umieć znosić ból. — Wystarczająco długo go znosił – odciął się Valyn. – Lecieliśmy całą noc. — Uciekł – odparła kobieta, wskazując palcem na bezwładne ciało. – Uciekł w miękkość. Valyn przycisnął nóż do rany wlotowej i cicho policzył do ośmiu, a po‐ tem odwrócił się do Huutsuu. — Nie chcemy walki, ale gadaj więcej, a z pewnością dowiesz się czegoś nowego na temat bólu – warknął. Kobieta z pogardą spojrzała na rozpaloną klingę. — To mała rzecz dla kogoś, kto po trzykroć jest tsaani – odparła. — O czym ona mówi, na Shaela? – Valyn nie skierował tego pytania do nikogo konkretnego. — Dzieci – mruknął Talal, ocknąwszy się z omdlenia. – Miała już troje dzieci. Valyn pokręcił głową. Nie miał pojęcia, o co chodzi ani dlaczego ta kobie‐ ta nie zajmie się swoimi sprawami jak reszta bladolicych jeźdźców. W obli‐ czu siekącej ulewy i tętniącego bólu w ramieniu, w połączeniu ze zmęcze‐ niem po długiej nocy spędzonej w uprzęży, łatwo mógł stracić panowanie nad sobą. — Gówno mnie obchodzi, ile ma dzieci. – Wskazał nożem na Huutsuu, a potem na dwoje związanych Urghulów. – Tam. Siadaj razem z nimi. Już. Przez długą chwilę mierzyła go uważnym spojrzeniem, a potem pokręci‐ ła głową i odeszła. Kolor nieba z czarnego przeszedł w niewyraźną szarość. Postrzępiona li‐ nia górskich szczytów na wschodzie wciąż przesłaniała słońce, ale chmury zaczęły się rozjaśniać. Był już najwyższy czas, by uporać się z opatrywaniem ran, zanim wstanie dzień. Valyn nie był jeszcze pewien, co wtedy zrobi. — Laith, wyciągnij mi z ramienia ten pieprzony bełt – powiedział szorst‐ kim, naglącym głosem. Bełt wyszedł łatwiej niż strzała z nogi krwiopijcy, choć Laith musiał zro‐ bić nożem kilka dodatkowych nacięć w skórze, aby łatwiej wysunąć maleń‐ kie zadry okalające grot. Mając świadomość, że Huutsuu wbija weń oczy, Valyn zapanował nad bólem nawet wtedy, gdy poczuł, jak mięśnie ramienia naciągają się i rozdzierają. Mało brakowało, a przenikliwy ból przypalania gorącym nożem pozbawiłby go przytomności, lecz zacisnął szczęki i oddalił nasuwającą się na oczy mgłę.
— Już dobrze – mruknął, gdy był pewien, że może otworzyć usta. – Już dobrze. Idź sprawdzić Ra. Ja mogę zająć się Gwenną. Mistrzyni od wyburzeń była wśród nich zdecydowanie najcięższym przypadkiem. Wciąż nie odzyskała przytomności, a w mdłym świetle świtu jej twarz wyglądała jeszcze gorzej niż w nocy. Była woskowobiała, z poczer‐ niałymi wargami, okolona płasko przylepionymi kosmykami rudych wło‐ sów. Wełniany koc błyskawicznie przemakał, a Gwenna dygotała z zimna. Valyn przeciągnął palcem po wnętrzu jej dłoni, ale dłoń nie zareagowała za‐ ciśnięciem ani żadnym innym odruchem. Gdy w grę wchodziły rany głowy, nie można było wiele zrobić. Trzeba było czekać i mieć nadzieję, a to znaczy‐ ło, że powinni ułożyć ją w cieple. Znaczyło, że powinni przenieść ją do api. Czasami po prostu nie ma dobrych rozwiązań. — Talal? – zapytał, zerkając na krwiopijcę. – Jakieś przemyślenia? Talal zmarszczył brwi. — Za dużo ją przenosiliśmy. To była trudna noc, a do tego jeszcze dwa lą‐ dowania… – Przerwał, kręcąc głową. – Nie wiem. — Valynie – wtrącił się Laith. W tonie jego głosu nie było zwykłej lekko‐ ści. Valyn odwrócił się z ręką na rękojeści miecza, niemal pewien, że ujrzy za sobą Pchłę. Był tam jednak tylko Laith. Laith i ptak. Suant’ra w połowie rozpostarła dla niego swoje ogromne skrzydła, a Laith stał pod nimi z unie‐ sionymi rękami, badając stawy. Miał posępną minę. — Co? – zapytał Valyn. — Niedobrze – westchnął głęboko lotnik. – Ma poważną kontuzję, przy‐ puszczalnie naderwany staw humerusa. — Co to oznacza? Valyn czytał lektury na temat anatomii kettrala, wszyscy je czytali, ale opieka nad ptakiem na polu bitwy należała do lotnika i wiele specyficznych terminów mu umknęło. — Oznacza, do cholery, że nie może latać. — Doniosła nas tutaj – zauważył. – Leciała przez całą noc. — Co mówi nam tylko o tym, jaka jest wytrzymała – stwierdził Laith. – Większość ptaków spadłaby na ziemię. Uszkodzenie jest poważne, a długi lot pogorszył sprawę. Staw puchnie. Około południa już chyba wcale nie zdoła wzbić się w powietrze. Valyn patrzył na głowę kettrala. Ra obserwowała Laitha, jej wielkie, ciemne oko obracało się, śledząc ruchy jego rąk, gdy wsuwał jej dłonie pod pióra. Valyn często się zastanawiał, co myślą i czują kettrale. Czy Ra wie, że jest ranna? Czy się boi? Niczego nie mógł wyczytać z jej czarnych oczu. — Ile czasu trzeba, by wyzdrowiała? – zapytał. — Tygodni. Miesięcy. Może nie wyzdrowieje nigdy. — Nie mamy tygodni, nie mówiąc już o miesiącach – stwierdził Valyn. – Ile mil dziennie może zrobić w tym stanie?
— Nie słuchasz mnie, Valynie – odrzekł Laith. – Ona wcale nie może la‐ tać, a już na pewno nie z obciążeniem, nie z nami. Valyn patrzył nieruchomo, rozważając wszystkie implikacje. Wyszkole‐ nie w Kettralu było doskonałe, ale to ptaki sprawiały, że kettralowcy byli le‐ gendarnymi żołnierzami. Wraz z utratą Ra tracili mobilność, element zasko‐ czenia, a także na dodatek groźnego wojownika. Bez Ra byli uwięzieni gdzieś na dalekim stepie, na krańcach świata, nie mając żadnych widoków na szybki powrót do Annuru ani na dostanie się gdziekolwiek indziej. — Musimy tu zostać – oznajmił Laith – rozbić obóz, leczyć ją i modlić się, żeby wyzdrowiała. — Zły pomysł – powiedziała Annick. Snajperka nie spuszczała oka z urghulskich więźniów, ale najwyraźniej przysłuchiwała się rozmowie. – Suant’ra jest widoczna z daleka, łatwo ją zobaczyć i z ziemi, i z powietrza. Albo pojawi się Pchła, albo więcej Urghulów. Valyn skinął głową. — Nie możemy jej schować i nie możemy walczyć ze wszystkimi. Laith spojrzał przerażony. — Czyli… co? Po prostu chcesz ją zostawić? Valyn zerknął na wschód. Słońce wyszło już ponad szczyty gór i rozpaliło ognistym blaskiem leżący na nich śnieg i lód. — Nie – powiedział wreszcie. – Chcę, żeby to ona nas zostawiła. Laith chciał zaprotestować, lecz Valyn ciągnął: — Powiedziałeś, że wciąż jeszcze może lecieć, nim opuchlizna się zwięk‐ szy, a przynajmniej polecieć trochę dalej. Wyślij ją na południe, w stronę Wysp. Podobno wszystkie ptaki znają drogę do domu, prawda? — Ona nie doleci do Wysp – odparł Laith. W jego głosie pobrzmiewał lęk i gniew. — Nie musi – odrzekł Valyn. – Wystarczy, jeśli odleci daleko od nas. Pięć‐ dziesiąt mil. Choćby dwadzieścia. Dostatecznie daleko, by ktoś, kto ją znaj‐ dzie, nie znalazł też nas. — A co się stanie, gdy ktoś ją znajdzie? – zapytał Laith. – Kiedy nie będzie mogła fruwać? Valyn wziął głęboki oddech. — To nie jest domowy ptaszek, Laith. Ona jest żołnierzem. Takim sa‐ mym jak ty. Takim jak ja. Zrobi to samo co my: będzie walczyć, aż będzie zmuszona się wycofać, wycofa się, jak daleko zdoła, a potem będzie walczyć znowu. – Próbował złagodzić ton swego głosu. – Uratowała nas, ale nie może już nam pomóc. Nie teraz. Może najwyżej przyczynić się do tego, że nas zła‐ pią lub zabiją, a ja nie mogę do tego dopuścić. Laith patrzył na niego osłupiały, z otwartymi ustami. Ku zdumieniu Va‐ lyna w oczach lotnika zakręciły się łzy. Przez kilka uderzeń serca wydawało się, że zechce jeszcze argumentować, nie zgodzić się, lecz w końcu kiwnął głową jednym szybkim, nieznacznym ruchem, jakby wbrew swej woli.
— W porządku – rzekł chrapliwym głosem. – W porządku. Muszę tylko zdjąć z niej uprzęże. Dać jej największe szanse. Valyn potaknął skinieniem głowy. — Pomogę. — Nie – warknął Laith. A potem dodał spokojniej: – Nie. Ja to zrobię. Zdjęcie uprzęży z Ra nie zajęło mu wiele czasu. Wystarczyło odpiąć kilka klamer i rozwiązać parę węzłów, i gotowe. Lecz nawet wtedy Laith nie po‐ zwolił jej jeszcze odlecieć, tylko głaskał dłońmi pióra na jej szyi i mruczał ja‐ kieś sylaby, których Valyn nie rozumiał. Ptak zamarł w bezruchu z głową pochyloną pod takim kątem, jakby słuchał uważnie, co Laith ma do powie‐ dzenia, a potem opuścił ją niżej, aż znalazła się na wysokości głowy lotnika. Laith położył Ra dłoń na dziobie zadziwiająco delikatnym gestem, który za‐ krył plamy krwi pozostałe po przebytym ataku, uśmiechnął się, a potem cof‐ nął o krok i wskazał gestem w niebo. — Ruszaj – powiedział. – Walczyłaś dzielnie, a teraz ruszaj. Ra zniżyła głowę, po czym wzbiła się z krzykiem w powietrze, bijąc nie‐ równo skrzydłami, aby nabrać wysokości. Valyn ze ściśniętym żołądkiem przyglądał się, jak Ra skręca na południe i znika za pasmem niskich wzgórz. Potem odwrócił się do Laitha. — Przykro mi. Lotnik wbił w niego spojrzenie, twarde pomimo łez. — Liczę tylko, że masz jakiś pieprzony plan. Plan na tę chwilę był prosty: odpocząć. Gwenna wciąż była nieprzytom‐ na. Talal wyglądał, jakby za chwilę miał zemdleć, a sam Valyn czuł się tak, jakby ktoś od tygodnia okładał go kijem. Bez kettrala czuł się bezbronny, uziemiony, niemal nagi, ale nie widział innej drogi. Odprawiwszy Ra, mogli narzucić bizonie skóry na czarne kombinezony i zasłoniwszy kapeluszami ciemne włosy i cerę, wmieszać się w grupę jeźdźców. Nie zmyliliby rzecz ja‐ sna innych Urghulów, lecz nikt patrzący z powietrza nie zauważyłby nic po‐ dejrzanego. Jeśli nawet nie poleciał za nimi Pchła, to Valyn nabrał w Assare wystarczającej pewności, że Orle Gniazdo wysłało w pościg kilka Skrzydeł. Tak więc Valyn wraz z Laithem i Talalem przez większą część poranka usuwali wszelkie ślady Suant’ra i odbytej przed świtem walki. Na ciałach obu zabitych Urghulów ułożyli kopiec z kamieni, zagrabili poznaczoną od‐ ciskami szponów miękką ziemię i przenieśli zakładników do większego z dwóch api. Ruch sprawił, że mięśnie Valyna nie zesztywniały zbyt mocno i pozwolił mu nie myśleć, przynajmniej przez jakiś czas, o czekającym ich wyzwaniu. Właśnie przenieśli Gwennę do mniejszego namiotu, gdy Annick, siedzą‐ ca po drugiej stronie ogniska, przemówiła spokojnym głosem: — Pracujcie dalej. Nie patrzcie w górę. Valyn stłumił w sobie naturalny odruch, przykucnął i dorzucił kilka szczap do kuchennego ogniska.
— Co tam jest? – zapytał. — Ptak – odparła. – Nadlatuje wysoko, od zachodu. Wiele go kosztowało, by nie sięgnąć do noży i mieczy, by kucać spokojnie przy ogniu i mieszać jedzenie w prymitywnym kociołku, lecz Annick miała lepszy kąt widzenia. Oczywiście kettralowcy na ptaku spodziewali się napo‐ tykać od czasu do czasu małe grupy Urghulów, spoglądających z ciekawo‐ ścią w górę, gdy przelatywali, lecz jeśli dysponowali lunetą, z łatwością mo‐ gli rozpoznać rysy jego twarzy. Lepiej było chodzić z opuszczoną głową i udawać, że się niczego nie zauważyło. — Przelecieli – powiedziała w końcu Annick. Valyn zerknął w górę i osłaniając oczy dłonią, śledził oddalający się kształt. — Byli za wysoko, żebym mogła ich rozpoznać – dodała snajperka. Valyn zmrużył oczy. Ptak leciał wysoko, ale Valyn, który także w świetle dnia miał lepszy wzrok od innych, zdołał rozpoznać upierzenie i zarys skrzy‐ deł oraz ogona. Westchnął długo i powoli. — Pchła – powiedział. – To był Pchła.
14
A
dare wróciła z wieczornego kazania znużona i niespokojna zarazem. Dni były wystarczająco długie – budzenie się przed świtem, piesza wędrówka przez pięć lub sześć mil, potem południowy posiłek i zno‐ wu pięć mil drogi – by jeszcze na koniec przez pół nocy wysłuchiwać jakie‐ goś trzeciorzędnego kapłana. Gdy ich karawana zatrzymała się wreszcie, Adare nie marzyła o niczym innym, tylko o owinięciu się kocem i zapadnię‐ ciu w sen. Nira jednak zauważyła, że Adare byłaby głupia jak wół, gdyby udając gorliwego pielgrzyma, chciała wymigać się od wieczornych kazań. Tak więc każdego wieczoru człapała w zapadającym zmroku, próbując do‐ strzec coś przez zawiązaną na oczach opaskę, potykając się na nierówno‐ ściach i usiłując omijać ciemne kształty wozów, by zasiąść w szerokim krę‐ gu zgromadzonych przy ognisku. Żywiła nadzieję, że inni zauważą jej obec‐ ność, nie darząc jej przy tym nadmiernym zainteresowaniem. Niełatwo było tego słuchać. Jednej nocy młody kapłan opowiadał o grzesznych występkach Malkeenianów. Drugiej o idei państwa pod rząda‐ mi Intarry, wolnego od świeckiej władzy. Ostatnia zaś przemowa, która była zawoalowaną mową pogrzebową ku czci Uiniana Czwartego, ubodła ją do żywego. Choć w migotliwym świetle ogniska trudno jej było odczytać miny innych pielgrzymów, ich nastrój był oczywisty. Pierwotnie sądziła, że udało się jej zabić nie tylko kapłana, ale i jego reputację, gdy ujawniła, że jest krwiopijcą, lecz okazało się, że po śmierci jego dobre imię okazało się zatrważająco odporne. Większość tych ludzi nie była w świątyni tamtego dnia, gdy tłum rozszarpał Uiniana. Przyjęli to, w co chcieli wierzyć, a ocenia‐ jąc zbiorczo Malkeenianów, a Adare w szczególności, wierzyli w najgorsze. Nim kapłan skończył swoją tyradę, Adare zdążyła w zdenerwowaniu wydra‐ pać paznokciami sporą ranę w kciuku. Wracała powoli wzdłuż rzędu wozów i ognisk, marząc jedynie o paru kę‐ sach ugotowanej przez Nirę ryby, o posiedzeniu chwilę przy ciepłym ogniu i o zaśnięciu. Kiedy jednak wróciła do ogniska przy wozie, zorientowała się szybko, że coś jest nie tak. Staruszka spędzała od dwóch tygodni każdą wie‐ czorną chwilę nad patelnią, smażąc wyłowione w kanale karpie z dodatkiem pieprzu i kupionego po drodze ryżu i mrucząc do siebie jakieś słowa, jakby
one też były przyprawą. Teraz jednak stała na wozie, wypatrując czegoś w ciemności. Jej kok się rozwiązał i siwe włosy powiewały wokół głowy. La‐ ska drżała w ręku. — Oshi! – krzyczała chrapliwym, załamującym się głosem. – Oshi! Gdy Adare podeszła do wozu, stara zwróciła się ku niej. — Poszedł gdzieś – powiedziała. – Wróciłam do ogniska, a on zniknął. Adare zawahała się. Umysł Oshiego był dużo słabszy, niż początkowo są‐ dziła, lecz o jego szaleństwie łatwo było zapomnieć. Przejawiało się zwykle spokojnie, w długich chwilach milczenia albo napadach cichego płaczu. Gdy miał o coś pretensje, zwykle mówił łagodnie, ochryple mamrotał w nieskoń‐ czoność te same słowa, kierując je do ptaków, do wozu albo przemawiając do własnych paznokci. Gdy tylko był bardziej zdenerwowany, zawsze poja‐ wiała się Nira, kładła mu dłoń na ramieniu i dawała łyknąć z glinianej butli. Kombinacja tych dwóch elementów nieomylnie uspokajała zagubionego starca. Najwyraźniej teraz coś poszło nie tak. — Znajdziemy go – zapewniła Adare. Zmrużyła oczy, starając się ogar‐ nąć wzrokiem pielgrzymi obóz. Był duży, ale nie aż tak wielki. Może czter‐ dzieści albo pięćdziesiąt ognisk i tyle samo wozów rozrzuconych na prze‐ strzeni kilku akrów. – Nie mógł zajść daleko – dodała, zataczając szeroki gest. – Rozdzielimy się. Sprawdzisz obóz… — Już sprawdziłam – warknęła Nira. – Dwa razy. Poszedł i nikt go nie wi‐ dział. Adare wzdrygnęła się, słysząc głos starej. Przywykła do szorstkiej mowy, ale teraz w tonie głosu Niry było coś nowego, twardszego i ostrzejszego. — Jak długo cię nie było? – zapytała ostrożnie. Nira westchnęła głęboko. — Wyszłam przed zmrokiem. Musiałam złapać parę ryb. Kazałam mu zostać przy ogniu, co zwykle robi. Czyli od zachodu słońca. Sprawny mężczyzna przebiegłby w tym czasie parę mil, ale Oshi nie był sprawny. Kanał był o kilkaset kroków i ograniczał ich od zachodu, co znaczyło, że Oshi mógł pójść na północ lub południe, lub na wschód, w pole. — Robił to już kiedyś? – spytała Adare. — Od bardzo, bardzo dawna już nie. Zanim Adare odpowiedziała, zza wozu wyłonił się Lehav, trzymając dłoń na głowicy miecza. Nie mogła dojrzeć jego oczu, ale w jego postawie było coś czujnego, jakaś gotowość. Po jego bokach stało dwóch pielgrzymów, obaj wyglądali na wojowników. Jeden z nich dzierżył jeszcze w dłoni ocieka‐ jący tłuszczem płat mięsa. Lehav wodził spojrzeniem od Niry do Adare i z powrotem. — Słyszałem krzyk – powiedział. Adare skinęła głową. Nie chciała ściągać na siebie uwagi Lehava, podob‐ nie jak nie lubiła uczestniczyć w kazaniach przy ognisku, lecz zbagatelizo‐
wanie sprawy wyglądałoby dziwnie. Lepiej też, żeby Lehav pomógł w poszu‐ kiwaniach Oshiego. — Potrzebujemy twojej pomocy – rzekła z wahaniem, po czym załamała ręce, mając nadzieję, że gest ten przyda prośbie odpowiedniego patosu. Jeden z mężczyzn, niski, krępy, umięśniony brutal z ustami przypomina‐ jącymi pysk żaby, łypnął na nią pożądliwie, po czym odezwał się do Lehava: — Panienka czeka twojej pomocy, kapitanie. Piękniutka, cała w rumień‐ cach i zadyszana. Jasne, że powinieneś wyciągnąć do niej… pomocną dłoń. Adare dostrzegła w świetle ognia jego różowy język poruszający się mię‐ dzy wargami. — Nie jestem kapitanem, Lodge – odparł Lehav niechętnie, zerkając na wóz. – Opuściłem legie już dawno temu. — Jasne, kapitanie – odparł żaba z szerokim uśmiechem. — Przestań, ośle – rzucił drugi żołnierz, klepiąc szorstko Lodge’a w tył głowy. – Ta młoda kobieta jest pielgrzymem, tak samo jak my. Nie jakąś głu‐ pią, dziką nadgraniczną dziwką. Lodge zmarszczył brwi, ale zamilkł. Lehav zupełnie zignorował tę wymianę zdań. Nie wykazał najmniejszej ochoty wystąpienia w obronie Adare. Ponieważ w Annurze wyratował ją z opresji, kusiło ją, by widzieć w nim sprzymierzeńca, lecz była to niebez‐ pieczna pokusa. — Czego wam trzeba? – zapytał, wbijając w nią spojrzenie. — Oshi dokądś poszedł – odparła, starając się mówić wysokim, wystra‐ szonym głosem. – Znasz tego staruszka? Nira bardzo się o niego martwi. Lehav przeniósł spojrzenie na Nirę. — Słyszałem, jak rozmawialiście – powiedział, a słodycz jego głosu zada‐ wała kłam twardym słowom. – Słyszałem twoje herezje. – Pokręcił głową. – Nie wiem, dlaczego przyłączyłaś się do tej pielgrzymki, ale skoro martwisz się o brata, to sama go sobie znajdź. Adare spróbowała zaprotestować, lecz Lehav przerwał jej szorstkim ge‐ stem dłoni. — Znalazłaś się w złym towarzystwie, Dorellin. W grzesznej kompanii. Rzeczna ślepota to jedna rzecz, ale upewnij się, że nie oślepłaś też na światło Intarry. Zanim zdążyła odpowiedzieć, żołnierz obrócił się na pięcie i odszedł w noc, a za nim jego dwaj towarzysze. O przerażeniu Niry świadczyło choćby to, że nie obrzuciła go wyzwiska‐ mi. Wyglądało wręcz na to, że nawet nie zauważyła jego odejścia. — W porządku – powiedziała Adare. – Nie potrzebujemy go. We dwie możemy sprawdzić drogę, jedna pójdzie na południe, druga na północ. Bę‐ dziemy szybsze od twego brata. — Nawet nie widzisz w nocy, a przynajmniej nie poza kręgiem ognisk i nie z tym czymś zawiązanym na oczach.
— Będę poruszać się wolniej. I zawołam. Nira zawahała się, potem potaknęła szybkim skinieniem głowy. Jej zagu‐ bienie i gniew ustąpiły czemuś, co przypominało zwykłe zdecydowanie. — Pójdę na południe. — Znajdę go, Niro – zapewniła znowu Adare, kładąc dłoń na ramieniu starej kobiety. Ze zdumieniem stwierdziła, że Nira drży. – Nie mógł zajść zbyt daleko, a w pobliżu jest tylko kanał i pola, więc zapewne nie wpakował się w żadne kłopoty. Odwróciła się i zakasała spódnicę, lecz Nira ją zatrzymała. — Zaczekaj – powiedziała, zniżając głos. Złapała ją mocnym chwytem za przegub, a gdy Adare zwróciła się ku niej, spojrzała na nią trzeźwym wzrokiem. – Jeśli go znajdziesz… uważaj. — Oczywiście będę uważała, żeby nie zrobił sobie krzywdy – rzekła Ada‐ re. Nira pokręciła głową. — Nie o to mi chodzi, głuptasie. Strzeż się jego. Ręce Oshiego były jak gałązki. Szyja sprawiała wrażenie, jakby nie mogła utrzymać prosto głowy. A mimo to głos kobiety brzmiał tak, jakby przeka‐ zywała jej ostrzeżenie najwyższej wagi. Wciąż nie puszczała jej ręki. — Kiedy go znajdziesz, przyprowadź go prosto do mnie – rzekła z naci‐ skiem. – Do mnie. I staraj się go uspokajać. — Wszystko będzie dobrze – odrzekła Adare, oddalając się ostrożnie, na‐ gle zaniepokojona. – Wszystko będzie dobrze. † Odczekała, aż znalazła się poza zasięgiem ognisk, po czym podniosła wyżej opaskę. Było to ryzykowne, może nawet szalone, ale coś w głosie Niry, w drżeniu jej ręki kazało jej się spieszyć, a z muślinową opaską na oczach było to niemożliwe. Pozostawiła zawiązany węzeł, gotowa nasunąć mate‐ riał z powrotem na oczy, gdyby ktoś się zbliżył. A potem ruszyła biegiem. Niełatwo było oszacować odległość w ciemnościach, ale sądząc po bólu w łydkach i zmianie pozycji gwiazd na niebie, Adare uznała, że przebiegła drogą przynajmniej dwie mile, od czasu do czasu wykrzykując imię Oshiego i zerkając na opadający teren dzielący ją od kanału oraz w drugą stronę, ku zarosłym polom. Noc i księżyc odebrały im żyzną barwę zieleni, pozosta‐ wiając jedynie szare sterczące łodygi i cienie pomiędzy nimi. Jeżeli Oshi zbo‐ czył choćby trochę z drogi, jeśli zabłądził pomiędzy uprawy, Adare mogła minąć go w odległości kilku kroków, nie zauważywszy. Gdy w końcu za‐ wróciła, powiedziała sobie, że staruszek na pewno udał się w inną stronę, że Nira już go znalazła, lecz gdy dotarła do granicy obozowiska, ujrzała Nirę stojącą samotnie na skraju drogi. — I jak? – spytała, choć odpowiedź była oczywista.
Nira pokręciła głową. Miała zaciśnięte szczęki, a laskę trzymała tak moc‐ no, że skóra na jej knykciach mało nie pękła. — Musimy go znaleźć. — Będzie łatwiej, kiedy wstanie słońce – zauważyła Adare. — Kiedy wstanie słońce, będzie już za późno – parsknęła Nira. — Za późno na co? — Żeby mu pomóc – odpowiedziała spokojnie kobieta. Adare spojrzała na obóz. Poszukiwanie człowieka w ciemnościach było szaleństwem, zwłaszcza że był on zbyt szalony, by rozpoznać swoje imię, gdy będą go wołać. Poza tym na pewno nie chciał, by go znaleziono. Było jed‐ nak jasne, że Nira zamierza szukać go do skutku, aż padnie z wyczerpania, a w świecie za murami Pałacu Brzasku Nira była dla Adare najbliższą osobą i jedynym sprzymierzeńcem. — Nie szukałyśmy nad kanałem – zauważyła Adare. — Widzę stąd doskonale aż do samej wody. — Może być nad brzegiem. Mógł wpaść do kanału. Nira zawahała się, a potem skinęła głową. — Ruszaj na północ nad brzegiem. Ja pójdę na południe. W połowie drogi do kanału Adare zaczęła tracić nadzieję. Choć grunt był nierówny, pełen dziur i kęp darni, to jednak nie na tyle pofałdowany, by mógł w nim zniknąć dorosły człowiek. Parła jednak naprzód, po części z uporu, a po części z poczucia obowiązku, by przeszukać teren do końca. Nad samą wodą mógł być uskok, gdzie woda podmyła przybrzeżny piasek. Wydawało się to mało prawdopodobne, ale trudno było mieć pewność, nie sprawdziwszy naocznie. Dotarła niemal do samej wody, gdy usłyszała głos. Zrazu pomyślała, że dobiega z którejś łodzi, gdzie podpita śliwkowym winem załoga podśpie‐ wuje przy świetle księżyca. Gdy jednak ustał powiew wiatru, zrozumiała, że to nie żaden śpiew, tylko wysokie, cienkie zawodzenie, głos ludzki, chra‐ pliwy i drżący jak napięta do granic struna harfy. Język był jej nieznany, jeśli w ogóle był to jakiś język, a nie zwyczajny lament będący wyrazem smutku i zagubienia. Głos dobiegał z bliska, lecz Adare nikogo nie widziała. Nie było tam też żadnych drzew ani zarośli, w których ktoś mógłby się ukryć. Kuląc ramiona, szła wzdłuż brzegu. Niemal wpadła do dołu. Nie, nie dołu, lecz fundamentu, uświadomiła so‐ bie. Był nieduży, miał może piętnaście kroków średnicy, a wielkie kamienie tworzące jego obrzeża w większości osunęły się do środka. Nieliczne, które pozostały, chwiały się niebezpiecznie, pokryte mchem, zasłonięte przez tra‐ wę i nierówności gruntu. Na dnie, kilka kroków niżej, w narożniku piwnicy przykucnął Oshi. Jego złote szaty były podarte i wybrudzone, a on przyciskał dłonie do uszu, jakby nie chciał słyszeć głosu, który wydobywał się z jego własnych ust. — Nira – zawołała Adare, zerkając przez ramię i wypatrując staruszki.
Nira przeszukiwała brzeg kanału kawałek dalej na południe i Adare musiała krzyknąć jeszcze raz, głośniej, aby zwrócić jej uwagę. – Jest tutaj! – krzyknę‐ ła, gestem wskazując ziejący w ziemi piwniczny dół. Obróciła się i zobaczy‐ ła, że Oshi na nią patrzy. Umilkł, zagryzł górną wargę i kołysał się w przód i w tył w szybkim, konwulsyjnym rytmie. – Oshi – zawołała do niego Adare. Pamiętała o ostrzeżeniu Niry, lecz starzec był najwyraźniej zagubiony, bez‐ radny i być może ranny. – Oshi, dlaczego nie wracasz do wozu? Przeniósł spojrzenie z Adare na poszarpane chmury w górze, a potem na swoje dłonie, które trzymał przed oczyma, jakby stanowiły jakieś staro‐ żytne i niepojęte artefakty. Adare westchnęła głęboko, złapała pokruszony fragment muru i trzymając niezgrabnie latarnię, zsunęła się na dno dołu. Lądując, straciła nieco równowagę, ale zdołała utrzymać się na nogach. Ob‐ róciła się i ujrzała, że Oshi przypatruje się jej z uwagą. — Co się stało z moją wieżą? – dyszał, wydłubując palcami ziemię spo‐ między kamieni. Jego głos brzmiał coraz donośniej: – Kto zburzył moją wie‐ żę? Adare przyjrzała się fundamentom. Być może dźwigały kiedyś jakąś smukłą wieżę, ale farmerzy już dawno ją rozebrali, wywożąc kamień na bu‐ dowę własnych ogrodzeń i domów. Nie miała pojęcia, w jaki sposób Oshi znalazł tak szybko to miejsce ani jak zdołał zejść na dno po nierównym mu‐ rze, nie raniąc się przy tym boleśnie. — Kto zniszczył moją wieżę? – zapytał ponownie, tym razem jeszcze gło‐ śniej, kołysząc się coraz mocniej. – Shihjahin? Dirik? Kto? Adare cofnęła się o krok. Starzec był szalony. Wygadywał szalone rzeczy. Shihjahin i Dirik byli dwójką Atmanich, którzy od dobrego tysiąclecia spoczywali w ziemi. Oshi musiał zwrócić uwagę na stare umocnienia w pobliżu kanału i usłyszeć, co pielgrzymi mówili między sobą o władcach-krwiopijcach, którzy je zbu‐ dowali. Umysł Oshiego zapewne opuścił teraźniejszość i w swym szaleń‐ stwie cofnął się w czasie o całe stulecia, do epoki wojennej grozy. Przestał się kołysać i zamarł w zupełnym bezruchu. Siedział prosto, nie‐ ruchomy jak posąg. — Dobrze się czujesz? – zapytała z wahaniem. Przeniósł na nią spojrzenie i zatrzymał na chwilę, a potem odwrócił wzrok. Adare już miała podejść do niego i objąć ramieniem, tak jak czyniła to Nira, kiedy on nagle klasnął w dłonie władczym gestem, będącym trochę jak wezwanie, trochę jak ostrzeżenie, po czym rozsunął je powoli. Ku swemu przerażeniu Adare ujrzała, jak powietrze między jego dłońmi zajmuje się ogniem i zaczyna płonąć żarem tysiąc razy jaśniejszym od jej latarni. Prze‐ szedł ją lodowaty dreszcz. Krwiopijca. Brat Niry był krwiopijcą i do tego takim, który częściowo po‐ padł w szaleństwo. — Czy to Dirik cię przysłał? – zapytał zimnym głosem.
Gdy to rzekł, zgiął palce, a ogień w dłoniach utworzył jasną, płonącą sieć, w której złowrogo połyskiwały czerwone włókna. Krwiopijca. W Pałacu Brzasku było całe Ministerstwo Oczyszczenia, które zajmowało się wykry‐ waniem i ściganiem krwiopijców, i każdego roku w pogoni za nimi ginęły tuziny urzędników. Adare poczuła skurcz w żołądku. Stawiała już czoło Uinianowi, ale u jej boku był wówczas il Tornja oraz wyszkolony zabójca i działo się to w pełnym świetle dnia. To jednak… było coś zupełnie innego. — Oshi – zaczęła, starając się mówić powoli i spokojnie, tak jak właści‐ ciele psiarni przemawiają do rannych psów. – Oshi, to tylko ja, Dorellin. Zmarszczył brwi, zgiął jeden palec i drobna siateczka płomieni oddzieliła się od kuli ognia i zaczęła wić się wolno pomiędzy dłońmi. — Twoje imię nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia. Jesteś nożem Dirika. Albo Kyi. Albo Shihjahina… Przerwał, a strzęp płomienia zaczął nagle się rozrastać, rozciągać jak sieć i sunąć w powietrzu ku Adare. Poczuła, jak żółć podchodzi jej do gardła, otworzyła usta do krzyku, lecz zamiast tego zwymiotowała, czując słabość i drżenie w całym ciele. Spojrzała na ściany, lecz wydały się jej znacznie wyż‐ sze i bardziej strome, niż gdy patrzyła na nie z góry. Równie dobrze mogła stać na dnie studni. — Będę wycinał warstwę po warstwie – chrypiał Oshi, szczerząc zęby – zrywał skórę z twojej twarzy, odrywał mięśnie od kości, wnikał coraz głę‐ biej, aż dojdę do tego, czyim jesteś tworem. Wielka sieć rozsunęła się krok przed twarzą Adare, wijąc się jak wąż, ugi‐ nając i skręcając. Oshi zaczął zaciskać dłonie w pięści. Adare załkała, porażo‐ na strachem, lecz nagle nad brzegiem dołu ukazała się twarz Niry, a jej laska zamachała przed Adare, jakby odpędzając rzucony straszliwy urok. — Roshin – rzuciła głosem gniewnym, a przy tym ostrym i stanowczym. – Roshin! Przestań natychmiast. Roshin, pomyślała Adare. Jakaś maleńka część jej umysłu, nieporuszona ogarniającym ją przerażeniem, była spokojna jak kamień i pełna zacieka‐ wienia. Piąty z Atmanich, brat… Rishiniry. Odetchnęła głęboko i spojrzała na maleńką staruszkę za sobą. To było niemożliwe. Atmani byli starą histo‐ rią, praktycznie mitem, i zostali unicestwieni przez własne szaleństwo i pa‐ ranoję. Śmierć Nieśmiertelnych była od tysiąca lat motywem niezliczonych opowieści i ulubionym tematem dzieł wielu malarzy: Dirik i Ky, złączeni w ostatnim uścisku, który mógłby być wyrazem miłości, gdyby nie jego dłoń zaciśnięta na jej gardle i gdyby nie jej paznokcie wbite w jego oczy. Chi‐ rug-ad-Dobar nadziany na włócznię Shihjahina, a wreszcie ostatnie chwile Shihjahina stojącego na szczycie wzgórza, gdy ziemia wokół zagotowała się, pochłaniając jego armię. Nie żyli, odeszli dawno temu. Nie wszyscy, przypomniała sobie Adare. Losy najmłodszych Atmanich, Roshina i Rishiniry, pozostały nieznane.
Niektórzy historycy uznali, że zginęli wcześniej w wojnach domowych, któ‐ re zniszczyły ich razem z imperium. Inni uważali, że zginęli w ostatnim ob‐ lężeniu Hrazadinu, a ich poszarpanych ciał nie odnaleziono pod gruzami. Byli też oczywiście tacy oryginalni badacze, którzy z uporem twierdzili, że ostatni z Atmanich jakoś umknęli przed przemocą i zniszczeniem, jakie pogrążyły połowę Eridroi. Najsłynniejsze malowidło Liana Ki, noszące tytuł Ucieczka Nieśmiertelnych, przedstawiało dwie spowite płaszczami postacie, maleńkie na tle ruin i szalejącej pożogi, przedzierające się przez zniszczony krajobraz ku ciemnej linii horyzontu. Lian okrył wówczas ich twarze cie‐ niem, a teraz Adare patrzyła na żywą kobietę i starca. — Roshin, zostaw to. Natychmiast! – rzekła Nira, wskazując na sieć. — Rishi? – spytał i spojrzał na nią, a w jego ciemnych oczach pojawił się zamęt. Szerokim gestem pokazał otaczające go mury. – Zniszczyli ją, Rishi. Zniszczyli wszystko. Nira się skrzywiła. Ognista sieć nadal wisiała przed Adare, ale wyraźnie zblakła, jej płomienie zgasły i przypominała bardziej sieć małych, żarzących się słabo węgielków. — To już dawno minęło, Roshinie – odparła kobieta, nie spuszczając oczu z brata. – Już ich nie ma. Nie skrzywdzą nas. — A co z nią? – jęknął Oshi, mierząc palcem w Adare. — Ona jest naszą przyjaciółką – rzekła Nira. — Przyjaciółka – powiedział spokojnie starzec, jakby badał nieznane mu słowo. – Nasza przyjaciółka? — Tak – potwierdziła stara. Po chwili nienaturalny ogień zgasł, pozosta‐ wiając w oczach Adare ślad w postaci powidoku. Gdy Oshi opuścił ręce, jama piwnicy pogrążyła się w cieniu. Z zaskakującą żwawością Nira zsunęła się po kamiennym murze i zeskoczyła na ziemię tuż obok brata. – Masz – powie‐ działa łagodnie i z fałd szaty wydobyła glinianą butelkę, odkorkowała ją kciukiem, po czym przytknęła mu ją do ust. – Pij, Oshi. Poczujesz się lepiej. — Lepiej? – zapytał oszołomiony, wpatrując się w ciemność. – Czy kiedyś będzie lepiej? — Tak – odrzekła Nira, przechylając naczynie. Odrobina ostro pachnącej cieczy spłynęła po brodzie starca, ale siorbał chciwie. – Będzie lepiej – mruk‐ nęła. Gdy opróżnił butelkę, ułożył się powoli na ziemi i zapadł w sen, tuląc się częściowo do siostry, a częściowo do kamiennego muru za sobą. Wyginał usta, jakby chciał wymówić jakieś słowo. Nira rozejrzała się po piwnicy i w znużeniu pokręciła głową. — Zdążyłam zapomnieć, że to tu jest – rzekła trochę do siebie, a trochę do śpiącego brata. – Po wszystkich tych latach, bracie, tylko ty jeden pamię‐ tałeś – dodała cicho. — Co to takiego? – szepnęła Adare. Kobieta odwróciła się do niej, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z jej
obecności, zmrużyła oczy i opiekuńczo otoczyła Oshiego ramieniem. — To jest miejsce, które kiedyś było dla niego przyjemne – odparła. Adare pokręciła głową, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. — Chciał mnie zabić – powiedziała wreszcie. — Tak – odrzekła Nira. – Chciał. — Dlaczego? — Rozum go opuścił. Oni go zniszczyli. Zniszczyli nas wszystkich. — Kto? – zapytała Adare, usiłując odgadnąć sens niejasnych odpowiedzi. – Kto was zniszczył? — Ci, którzy nas stworzyli. Którzy uczynili nas takimi, jacy byliśmy. – Skrzywiła się. – Jacy jesteśmy. — Atmani – wyszeptała cichutko Adare. Przez długą chwilę Nira nie odpowiedziała, nawet nie potaknęła. Odwró‐ ciła się od Adare i spojrzała na twarz śpiącego brata, na jego pierś unoszoną równym, powolnym oddechem. — Zawierzyłaś mi swój sekret, dziewczyno – powiedziała w końcu, nie podnosząc oczu – a teraz poznałaś mój. Jeśli go zdradzisz, wydrę ci serce.
15
Ś
ledzenie upływu dni w czeluściach zimnych komnat Umarłego Serca było prawie niemożliwe. Nie było tam słońca ani księżyca. Nie było gwiazd, których bieg po niebie można by obserwować, nie było nic poza dymem i wilgocią oraz wszechobecnym zapachem solonej ryby. Kade‐ nowi przydzielono małą celę, w której mógł spać, lecz ilekroć otwierał drzwi, znajdował za nimi stojącego strażnika; czasem był nim Trant, czasem któryś z pozostałych Ishienów. Zawsze pytał o Tana i Triste, których nie wi‐ dział od czasu przybycia, i ciągle odmawiano mu odpowiedzi. Własna bez‐ radność w obliczu tych uzbrojonych ludzi irytowała go, ale nic nie mógł na to poradzić. Ishienowie mieli łuki i miecze, on nie miał. Ishienowie mieli wojskowe wyszkolenie, on go nie miał. Przez krótki czas zastanawiał się na‐ wet, czy nie wyrwać broni któremuś ze strażników, lecz trudno mu było wyobrazić sobie, by taki scenariusz nie skończył się jego własną śmiercią bądź uwięzieniem. Choć strażnicy pozwalali mu przemieszczać się swobodnie między jego celą a kantyną, to reszta fortecy pozostawała dlań niedostępna. Początkowo Kaden próbował trochę dłużej pozostawać za długim stołem, gdzie wszyscy jedli, mając nadzieję, że dowie się czegoś o Triste lub Csestriimach. Ishieno‐ wie jednak wydawali się mieć na baczności tak bardzo, że graniczyło to z pa‐ ranoją. Niektórzy przypatrywali się mu, kryjąc się za swoim milczeniem jak za tarczą. Niektórzy krzyczeli mu w twarz. Najczęściej jednak go ignorowa‐ li, omijając go tak, jakby był jeszcze jednym drewnianym krzesłem. Do szaleństwa doprowadzało go to, że nie wie nic o tym, co się dzieje, ani na zewnątrz, ani w samym Umarłym Sercu. Kaden wiedział jedynie, że w czasie, gdy on przechadza się podziemnymi korytarzami, Annur tkwi w rękach jakiegoś csestriimskiego tyrana. Jego frustracja nie rozwiązywała jednak problemu, więc przełknął gorycz, przestał zupełnie rozmawiać z Ishienami i zaczął spędzać większość czasu w celi, siedząc ze skrzyżowany‐ mi nogami na kamiennej posadzce i ćwicząc vaniate. Trans nie wydawał się taki ważny, przynajmniej w porównaniu z niewo‐ lą Triste bądź z niepewnością losu Valyna lub zabójstwem cesarza Annuru. Nie miał jednak żadnego wpływu na los Triste i Valyna, nie wspominając
o swoim nieżyjącym ojcu. Mógł jedynie praktykować vaniate. Mógł sobie za‐ pewnić to, że gdy nadejdzie właściwy czas, będzie gotów. Mimo że w Górach Kościanych kilka razy wchodził w ten trans, wciąż zdawał mu się on czymś niepewnym i trudno osiągalnym. Czasem udawało mu się osiągnąć ten stan już po kilku oddechach; innym razem zdawało mu się to zupełnie niemożliwe, jak próba uchwycenia pęcherzyka powietrza pod wodą. Widział go, ale nie mógł utrzymać. Gdy tylko próbował go złapać, wymykał mu się z rąk. Nie mając nic innego do roboty, oddał się temu zajęciu z posępną zawzię‐ tością, robiąc krótkie przerwy jedynie po to, by zjeść porcję ryby, przejść parę drzwi dalej i skorzystać z wydrążonej w kamieniu latryny oraz prze‐ spać się trochę co jakiś czas. W pozbawionych słońca i gwiazd ciemnościach Umarłego Serca nie można było określić godziny. Zasypiał więc tam, gdzie siedział, i spał tak długo, jak ciało się domagało, po czym budził się, czując szorstki kamień na policzku albo parcie na pęcherz, wstawał, mrugał, by odegnać resztki zmęczenia, po czym sadowił się ponownie pośrodku swojej celi i zamykał oczy. Było to surowe ćwiczenie, ale nadawało kształt jego bezkształtnym dniom, a po pewnym czasie stwierdził, że potrafi wcho‐ dzić w pustkę, gdy tylko zapragnie. A przynajmniej wtedy, gdy pozostawał bez ruchu. I z zamkniętymi ocza‐ mi. Kiedy już to opanował, zaczął ćwiczyć wchodzenie w trans z otwartymi oczyma. Było to znacznie trudniejsze, jakby cały świat bronił go przed pust‐ ką, lecz Kaden ćwiczył uporczywie, zdecydowany wyciągnąć jakąś korzyść z tych długich, ciemnych dni. Siedział właśnie pogrążony w swoim ćwicze‐ niu, wpatrzony w światło jedynej świecy, próbując oddalić od siebie własne „ja”, gdy Tan pchnął ciężkie drewniane drzwi i wkroczył do środka, nim Ka‐ den zdążył się zdumieć lub wystraszyć. Starszy mnich ocenił sytuację jednym spojrzeniem, po czym skinął gło‐ wą. — Pustka przychodzi teraz łatwiej. Nie było to pytanie, lecz Kaden potaknął ruchem głowy, skrywając zmie‐ szanie, zaskoczenie i pewną irytację, jaką wywołało nagłe pojawienie się Tana. — Powinieneś móc osiągać to nawet w biegu – powiedział mnich. – I podczas walki. — Wciąż ćwiczę, żeby robić to z otwartymi oczami. Tan pokręcił głową. — Nie teraz. Chodź ze mną. Kaden spojrzał ze zdziwieniem. — Dokąd? Gdzie byłeś? — Z Ishienami. Próbowałem dowiedzieć się czegoś o dziewczynie. — Podczas gdy mnie więziono.
— Ostrzegałem cię, że przybywając tutaj, ponosimy ryzyko. — My? – spytał Kaden. – Wygląda na to, że dali ci tu zupełną swobodę. — Doprawdy? – odparł Tan, wbijając weń uważne spojrzenie. – To do ta‐ kich wniosków doszedłeś, obserwując mnie tak długo? — Nie zamknięto cię w celi. — Ciebie też nie – zauważył Tan, odwrócił się do otwartych drzwi za sobą i zamknął je szczelnie, po czym zwrócił się do Kadena, zniżając głos: – Ishienowie nie ufają mi, bo od nich odszedłem, i nie ufają, bo wróciłem. Moja sytuacja tutaj jest niemal równie kiepska jak twoja. Każde wsparcie, ja‐ kiego ci udzielę, będzie w ich oczach świadczyło przeciwko mnie. Zamilkł na chwilę, lecz reszta była jasna: Tan był jedynym ogniwem łą‐ czącym Kadena ze światem zewnętrznym. Jeżeli Ishienowie zwrócą się prze‐ ciw starszemu mnichowi, obaj będą skończeni. — W porządku – powiedział Kaden powoli. – Rozumiem. Jak się czuje Triste? Co z nią zrobili? Tan zastanowił się chwilę nad tym pytaniem, ważąc odpowiedź. — Nie rozumieją, czym ona jest. – Zamilkł ponownie. – Ja zresztą też nie rozumiem. — Co masz na myśli? — W tym, co zaobserwowaliśmy, nie ma spójności. Potrzebujemy więcej informacji. Kaden zmarszczył brwi. — I dlatego się pojawiłeś – powiedział po chwili. – Dlatego do mnie przy‐ szedłeś. Dlatego oni cię przysłali. Tan skinął głową. — Triste cię zna. Zdaje się, że ci ufa. Ishienowie sądzą, podobnie jak ja, że mogłaby ci ujawnić coś więcej. — Powiedziała coś o moim ojcu? O Annurze albo o spisku przeciwko mojej rodzinie? — Nie. Jak rzekłem, potrzebujemy więcej informacji. Kaden spojrzał zdumiony. — Ishienowie trzymają mnie w zamknięciu od… tygodni? Miesiąca? A teraz chcą pomocy? — Tak. — Dlaczego miałbym im pomóc? Dlaczego miałbym spiskować z ludź‐ mi, którzy mnie uwięzili, przeciwko Triste, która nie zrobiła nic poza tym, że pomagała mi nieustannie od pierwszej nocy, kiedy się spotkaliśmy? — Pomożesz im – stwierdził Tan głosem prostym jak uderzenie topora – bo jeśli tego nie zrobisz, możesz nigdy nie opuścić tej jaskini. Kaden wziął głęboki oddech. Dwa oddechy. Mnich tylko wypowiedział głośno to, o czym on sam myślał nieustannie od chwili, gdy przekroczył próg kenta. A jednak te słowa wypowiedziane głośno przez kogoś innego na‐ brały rzeczywistego wymiaru.
— Dziewczyna nie jest tym, czym ci się wydaje – ciągnął Tan – a gdyby nawet była, to i tak nie możesz sobie pozwolić na lojalność. Nie tutaj. Nie między tymi ludźmi. Nie zdołasz pomóc nikomu, z Triste włącznie, jeśli umrzesz zamknięty w celi Ishienów. Kaden poczuł nagły łomot serca o żebra. Zapanował nad nim, uciszył w sobie zwierzęcą naturę, która zapragnęła gryźć, kopać, uciekać, po czym skłonił głowę. — Dokąd idziemy? — Do cel. Do cel. Oznaczało to, że opuszczą tę część Umarłego Serca, a on zobaczy nowe terytorium. Nie było to wiele, ale więcej niż poznał do tej pory. Być może lepsza znajomość układu pomieszczeń więzienia pozwoli na rozpo‐ znanie, gdzie są wyjścia, a wyglądało na to, że może nadejść chwila, gdy jed‐ no z nich będzie mu potrzebne. — W porządku – powiedział spokojnie. – Pójdę. Tan uniósł rękę. — Jest coś więcej. — Więcej? — Ishienowie przyprowadzą w tym czasie jeszcze jednego więźnia. Chcą zaskoczyć dziewczynę, przytłoczyć ją, zaszokować, żeby coś powiedziała. — Jakiego więźnia? – zapytał zdezorientowany Kaden. – Dlaczego Triste miałaby ujawnić coś jakiemuś innemu biedakowi, którego Ishienowie wię‐ żą w swoich lochach? — Bo on jest Csestriimem – odparł po długim milczeniu Tan. – I jest nie‐ bezpieczny. Kaden spróbował uspokoić tętno i zapanować nad wyrazem twarzy. — A więc mają Csestriima. Czy jest jeszcze coś, co powinienem wiedzieć? Tan skinął głową. — Przywódcą Ishienów jest człowiek imieniem Matol. Strzeż się go. Jest na swój sposób równie niebezpieczny jak ten więzień. † — Cały kurewski sęk w tym – tłumaczył Ekhard Matol, spluwając na mokrą posadzkę, aby podkreślić swoją irytację – że Csestriimowie nie reagują na tortury tak jak my. Choć Tan stwierdził, że Matol jest dowódcą Umarłego Serca, nie nosił on żadnego munduru ani oznaczenia rangi. Ubrany był w standardowy skó‐ rzany kubrak i wełniany strój, mocno już zniszczony i przeżarty przez mole. Był niski i krępy, miał pięści jak młoty, nos jak dłuto i brzydką ospowatą cerę. Choć fizycznie różnił się od Tranta i był od niego o dobre piętnaście lat starszy, to unosił się wokół niego ten sam niezdrowy zapach wilgoci, a jego oczy miały taki sam intensywny, dziki wyraz. I tak samo jak u Tranta czy
Tana, jego skórę znaczyły liczne blizny. Tan poszedł w milczeniu przodem krętymi korytarzami, po czym prze‐ szli przez dwoje wzmocnionych drzwi i minęli trzech strażników, aż znaleź‐ li się w ciasnym przedsionku, małym pomieszczeniu z niskim drewnianym stołem i krzesłem, na którym zasiadł Matol. Kaden nie spodziewał się prze‐ prosin za wcześniejsze traktowanie, ale ten człowiek nawet o tym nie wspo‐ mniał. Kaden mógłby być służącym albo niewolnikiem, nic nieznaczącym podkomendnym, którego się wzywa, gdy jest coś do zrobienia. To, że Matol w ogóle z nim rozmawia, wydało się łaską. — Co jej zrobiliście? – zapytał Kaden, starając się nadać pytaniu obiek‐ tywny i spokojny ton. — To co zwykle – odrzekł Matol ze wzruszeniem ramion, gestem wska‐ zując widoczne za swymi plecami drzwi prowadzące zapewne do celi Triste. – Kawałki szkła pod paznokcie. Śruby do zgniatania kciuków. Wszystko to, co idzie na początek. Zostawiliśmy ją teraz na trochę, żeby doszła do siebie i była miła i uległa, kiedy zaczniemy znowu. Kaden poczuł ucisk w żołądku, ale zachował spokój i zrobił obojętną minę. — Żądam, aby przestano robić jej krzywdę – powiedział, próbując nadać swemu głosowi coś z cesarskiego tonu swego ojca. Matol zmarszczył brwi, powoli wstał, a potem obszedł wokoło drewnia‐ ny stół i zamarł, gdy jego twarz znalazła się kilka cali od twarzy Kadena. Uśmiechnął się ostrym jak nóż uśmiechem i szepnął: — Być może Rampuri Tan ci tego nie powiedział. Może przez te lata, gdy go tu nie było, zapomniał, jak się załatwia u nas sprawy, pozwól więc, że ci powiem… – Tu nabrał powietrza i przeraźliwie wrzasnął: – NIE JESTE‐ ŚMY TWOIMI PIEPRZONYMI PODWŁADNYMI! Kaden przywykł do klasztornego strofowania, do powolnych, przeczą‐ cych ruchów głowy, a nawet do brutalnych kar, które szły w ślad za tym. Ale ten nagły wybuch był czymś zupełnie innym, a on zachwiał się na piętach, jak uderzony. — Może i nie – odparł w końcu, próbując się uspokoić. Nie należało oka‐ zywać, że byle wrzask może go zastraszyć – ale jesteśmy po tej samej stronie w starej, odwiecznej walce. Matol wzruszył ramionami, a chwilowa furia opuściła go całkowicie. — Kto wie, ale Ishienowie pamiętali o swojej powinności, wytrwali na stanowisku, podczas gdy ty i twoja rodzina porzuciliście je dawno temu. – Zamilkł, jakby czekał, aż Kaden zaprotestuje, po czym stwierdził z naci‐ skiem: – Jak skończymy z tą dziwką, co może zająć nam trochę czasu, będę miał do ciebie parę pytań. Chciałbym wiedzieć więcej o tym spisku przeciw‐ ko twojej rodzinie. – Machnął lekceważąco ręką. – Nie obchodzi mnie, czy annuryjski tłumek powstanie i wypruje flaki wszystkim żyjącym Malke‐ enianom, ale to, jak działają Csestriimowie. Znajdują jakąś budowlę, jakiś
porządek w sercu naszego świata, coś, co sami stworzyliśmy, a potem zaczy‐ nają nad tym pracować, osłabiając mury, podkopując fundamenty, aż się za‐ walą, a my zginiemy pod gruzami tego, co sami zbudowaliśmy. – Wlepił oczy w Kadena, szeroko otwarte i wściekłe. Potem znienacka wybuchnął śmiechem. – I dlatego możemy zechcieć cię tu zatrzymać na rok albo na dziesięć lat. Bo w końcu, jeśli wykorzystamy cię my, to nie zrobią tego oni. Zimne ciarki przebiegły po ciele Kadena. Zerknął na Tana, czekając na jakikolwiek, choćby milczący sygnał wspar‐ cia, ale oblicze mnicha nie zdradzało nic, a on sam milczał. Kaden przełknął zarówno obelgę, jak i strach. Duma i strach były złudzeniem, w tym wypad‐ ku niebezpiecznym. W tym miejscu odciętym od świata, ukrytym pod tona‐ mi skał i pod morzem, taki człowiek jak Matol mógł robić, co zechce. Kaden nie zdoła pomóc ani Triste, ani Annurowi, upierając się przy swoim hono‐ rze. Oto, dlaczego mamy sądy i prawa, pomyślał. Oto, dlaczego mamy cesarza. Gdy Kaden pierwszy raz usłyszał o Ishienach, ich powołanie wydało mu się wielce szlachetną sprawą. Czymś czystym. Jednakże to zawzięte dą‐ żenie do jedynego celu, poza osłoną prawa i tradycji, religii i porządku, jaki ona wprowadza, coraz bardziej zakrawało na szaleństwo. Dla Ishienów każ‐ dy środek był dobry, jeśli prowadził do Csestriimów. Każde kłamstwo. Każda tortura. Każde morderstwo. — Czy dziewczyna powiedziała coś nowego? – zapytał Tan. Matol prychnął. — Jedno gówno: łkania, prośby, skomlenia. Mówi, że nie zrobiła nic złe‐ go. Problem w tym, że nie kwili właściwie. – Obrócił się do Kadena, unosząc brwi, jakby czekał na jakieś oczywiste pytanie. Kiedy Kaden milczał, ziryto‐ wany Matol zaczął tłumaczyć: – Wrogowie wyglądają jak ludzie, lecz nimi nie są. Mają inaczej poukładane – powiedział, stukając się palcem w głowę – tutaj. Kiedy się ich torturuje, czują ból. Meshkent wbija w nich swoje krwa‐ we haki tak samo, jak czyni z nami wszystkimi, ale rzecz w tym, że nie czują strachu. Są starsi od młodszych bogów. Kaveraa nie może ich dotknąć. Kaden zastanawiał się nad tym przez chwilę, próbując wyobrazić sobie, jak to jest, gdy czuje się ból pozbawiony lęku. To jakby umierać z głodu, nie będąc głodnym. — O cóż więc chodzi? – zapytał w końcu. – Skoro sądzisz, że Triste jest Csestriimką, a Csestriimowie nie reagują na tortury, to po co wbijasz jej szkło pod paznokcie? Matol się uśmiechnął. — No tak, nie byliśmy jednak tego pewni, czyż nie? I nie mówiłem, że nie reagują. Powiedziałem, że nie reagują właściwie. Stare archiwa powiadają, że zwykle poznajemy csestriimskich szpiegów po zupełnym braku strachu. — Ale przecież Triste jest przerażona. Sam to przed chwilą mówiłeś.
Że płacze i błaga… — Czasami – potwierdził Matol i pochylił się tak blisko do Kadena, że ten poczuł wyraźnie zapach ryby w jego oddechu. – Ale nie błaga właściwie. — Wciąż nie chcesz powiedzieć, co to oznacza. Matol milczał przez chwilę, wpatrując się w jakiś niewidoczny punkt w przestrzeni, gdy robił w pamięci przegląd wszystkich błagań i rodzajów bólu. — Istnieje pewien… obraz przerażenia. Jakiś rodzaj skrętów ciała, rytm krzyków. Każdy reaguje inaczej na ból i strach, ale pod tymi różnicami jest coś ludzkiego, co próbuje się ujawnić. Jeżeli wiesz, czego szukać, możesz do‐ strzec to ludzkie coś. Kaden pokręcił głową. — Jak można je rozpoznać? Matol uśmiechnął się chytrym, lisim uśmieszkiem. — Dzięki temu, że sam przez to przeszedłem – powiedział i podniósł dło‐ nie tak, by Kaden mógł zobaczyć blizny na końcach jego palców tam, gdzie powinny być paznokcie. — Ból – stwierdził spokojnie Kaden. — Wygląda na to, że ktoś już ci opowiadał o naszych sposobach – odrzekł Matol. — Wygląda też na to, że to, co sami sobie czynicie, jest gorsze od tego, co mogliby wam zrobić Csestriimowie – odparł bez emocji Kaden. Matol wbił w niego spojrzenie. Jego zęby połyskiwały w świetle lampy. — Naprawdę tak wygląda? Naprawdę, do cholery, tak wygląda? Rozejrzał się nagle wokoło, a potem przyjrzał swoim bliznom, jakby wi‐ dział je pierwszy raz w życiu, jakby były czymś zupełnie obcym i niezna‐ nym. Na koniec ponownie wlepił wzrok w Kadena. — Wszystko, co wiemy o bólu, poznaliśmy od Csestriimów, z ich pod‐ ręczników, z ich książek, z setek lat dokładnych zapisów, kiedy nas torturo‐ wali i zabijali. Myślisz, że to coś okrutnego? – Podetknął pokryte bliznami ręce Kadenowi pod oczy. – Myślisz, że to jest gorsze od tego, co mogliby zro‐ bić Csestriimowie? To jest gówniane nic. Dla naszych przodków byłaby to czysta ulga. Kaden z przymusem przyglądał się bliznom przez jakieś trzy uderzenia serca, przy czym starał się zachować spokojny, obojętny wyraz twarzy. To, że Ishienowie byli szaleni i psychicznie skrzywieni, stawało się coraz bar‐ dziej oczywiste, ale w słowach Matola pobrzmiewała też okrutna prawda i przez umysł Kadena przemknęło wspomnienie szkieletów z Assare, małych czaszek i zaciśniętych rączek. Jeśli Ishienowie byli psychicznie skrzywieni, to jednak stało się tak za sprawą Csestriimów. — Dość gadania – powiedział Tan, wskazując na drzwi. Matol pokręcił głową. — Czekamy na kogoś. Na kogoś, kogo ona powinna zobaczyć. – Zmrużył
oczy i wodził po nich wzrokiem. – Mówiłem Rampuriemu, żeby o tym nie wspominał, ale podejrzewam, że jednak powiedział ci co nieco o naszym drugim więźniu. – Szorstkim gestem dźgnął palcem w pierś Kadena. – No to jak? Powiedział czy nie? Kaden za wszelką cenę próbował zapanować nad oddechem. Wdech. Wy‐ dech. Do środka i na zewnątrz. — O jakim drugim więźniu? † Na pierwszy rzut oka więzień nie wyglądał ani na zabójcę, ani na nieśmier‐ telnego. Shinowie ostrzegali swoich uczniów o niebezpieczeństwie takich czy in‐ nych oczekiwań, które mogą wypaczyć zarówno widzenie, jak i pamięć. Kie‐ rując się tym, Kaden unikał wyobrażania sobie wyglądu Csestriimów. Nie wyglądają jak potwory, powtarzał sobie w duchu, czekając, aż przyprowadzą więźnia z najgłębszych lochów. Potrafili uchodzić za ludzi. Nawet imię tego człowieka niczym się nie wyróżniało: Kiel. Równie dobrze mogło być imie‐ niem piekarza lub rybaka. Był zaszokowany, gdy się dowiedział, że Ishienowie już mają więźnia, jedną z nieśmiertelnych istot, które ścigali tak długo, lecz z chwilą, gdy uznał ten fakt, był gotów na wszystko. Kiedy jednak strażnicy kopniakiem otworzyli drzwi i wepchnęli jeńca do środka ze związanymi rękami okręco‐ nymi mocną liną, Kaden uświadomił sobie, że mimo wszystko spodziewał się kogoś mocniejszego, bardziej okazałego. Kiel był starszym mężczyzną, przygarbionym i niepewnym, a idąc, le‐ ciutko utykał. Twarz i dłonie miał poznaczone bliznami; pośród śladów po cięciach w postaci długich białych linii były też brzydkie znamiona będą‐ ce pozostałością, jak domyślił się Kaden, po przypalaniu gorącym żelazem. Csestriim sprawiał wrażenie ciemnoskórego, lecz gdy Kaden przyjrzał mu się bliżej, okazało się, że ciemny odcień skóry wynikał z wielu warstw zastarzałego brudu. Jego pozornie podeszły wiek również był złudzeniem. Zdrowy i domyty, mógłby wyglądać na osobę niespełna czterdziestoletnią. Nawet wtedy nie przypominałby jednak tego wspaniałego monstrum, jakie‐ go Kaden nieświadomie się spodziewał. A wtedy więzień otworzył oczy. Kadenowi trudno było powiedzieć, nawet w głębi duszy, co takiego w nich ujrzał. Oczy Kiela z pewnością były mniej uderzające od jego wła‐ snych płonących tęczówek i mniej przykuwały uwagę od czarnego spojrze‐ nia Valyna. Były to zwykłe oczy, lecz, jak uświadomił sobie Kaden, gdy wię‐ zień na niego patrzył, nie pasowały do ciała. Ciało było pokaleczone i wy‐ niszczone przez długie lata nieustannych przesłuchań, a gdy się poruszał, widać było, że wiele w jego wnętrzu uległo uszkodzeniu. Oczy jednak pozo‐
stały nietknięte. Kiel obrzucił szybkim spojrzeniem Matola, przez pół uderzenia serca pa‐ trzył na Kadena, po czym skupił się na Tanie. — Rampuri – powiedział głosem cichym i łagodnym jak dym unoszący się nad zgaszonym ogniskiem, aż Kaden ledwo się powstrzymał przed po‐ chyleniem się ku niemu. – Nie widziałem cię od bardzo dawna. Tan skinął głową, lecz nic nie powiedział. — Myślałem, że zapomniałeś o mnie w mojej cichej celi – ciągnął dalej. – Niemal zaczęło mi brakować nawet tego towarzystwa, jakie zapewniały tor‐ tury. — Nie przyprowadziliśmy cię tutaj, żeby cię torturować – odparł Tan. Kiel zacisnął usta. — Czy zatem nadszedł już czas, aby wreszcie umrzeć? — Nadszedł czas, żeby zacząć robić, co ci każemy – wtrącił Matol ostrym, niecierpliwym głosem. Więzień spojrzał w dół na swoje związane ręce, a potem zerknął przez ra‐ mię na stojącą za nim straż. — Wygląda na to, że nie zostawiłeś mi wielkiego wyboru. Może chociaż mi powiesz, ile czasu przesiedziałem w mojej celi? — Na pewno nie dość długo – rzucił Matol. – Ale będziesz miał dużo wię‐ cej czasu na patrzenie w ciemność, kiedy tu skończymy. Kiel przez dłuższą chwilę mierzył spojrzeniem swego rozmówcę i najwy‐ raźniej zamierzał coś powiedzieć, potem jednak nieoczekiwanie skupił wzrok na Kadenie. — Rampuriego i Ekharda znam, ale ciebie dotąd nie poznałem, choć do‐ brze znałem twego ojca… Pięść Matola uderzyła go w brzuch, zanim skończył zdanie. Kiel zgiął się wpół. — Trzymaj gębę zamkniętą, a swoje kłamstwa zachowaj dla siebie, bo następne dwadzieścia lat spędzisz w skrzyni zamiast w celi. Po długim napadzie kaszlu więzień z wolna się wyprostował, a potem na mgnienie oka pochwycił spojrzenie Kadena. Dobrze znałem twego ojca. Kaden usiłował dopatrzyć się sensu w tym stwierdzeniu. Wydawało się to mało prawdopodobne, wręcz nieprawdopodobne, lecz cóż Kaden napraw‐ dę wiedział o swoim ojcu? Gdy był mały, podziwiał Sanlituna z bezkrytycz‐ nym dziecięcym uwielbieniem, wielbił bezgranicznie, lecz nieświadomie. Dopiero wiele lat później, gdy był już daleko, zaczął zdawać sobie sprawę, jak niewiele wiedział o nim i o tym, co nim powodowało, czego pragnął i czego się lękał. Przez większość czasu spędzonego w klasztorze Kaden czerpał siłę do przetrwania ciężkich prób, wiedząc, że cierpienie z rąk Shinów jest takim samym cierpieniem, jakiego doświadczył jego ojciec parę dziesięcioleci
wcześniej. Był przekonany, że bieganie, kopanie i głodówki zbliżają go do Sanlituna pomimo bezmiaru dzielących ich mil i że kiedyś, gdy Kaden wróci do Annuru, będą siadywać sobie razem, jak mężczyzna z mężczyzną, i omawiać nie tylko sprawy rządowe, ale też po raz pierwszy w życiu poroz‐ mawiają ze sobą naprawdę. Perspektywa ta uległa zniszczeniu jak stara porcelana z chwilą, gdy zdra‐ dzieckie poselstwo Adiva przybyło do Ashk’lanu. Nie miało już być spotka‐ nia. Nie miało być rozmów. Nie miało być męskiego zrozumienia. Sanlitun hui’Malkeenian miał pozostać równie daleki jak jego wyrzeźbiony posąg stojący w alei Bogów. Kaden nie miał pojęcia, czy ojciec bardziej lubił wodę czy wino, nie mówiąc już o tym, czy miał okazję rozmawiać z Csestriimami. Jeszcze raz spojrzał na więźnia, na jego brudną twarz i uporczywie patrzące oczy. Czy Sanlitun Malkeenian połamałby się chlebem z taką istotą? Nie było sposobu, by odpowiedzieć na to pytanie. — Czy mogę więc zapytać, po co tu jestem? – powiedział cicho Kiel, gdy się już wyprostował. Gestem wskazał drzwi wiodące do celi tortur. – Jesteś pewien, że nie po to, by zaznać więcej bólu? — Mamy jeszcze jednego więźnia – odparł Tan. – Chcemy, żebyś go zoba‐ czył. Przez wynędzniałą twarz Kiela przemknął grymas, który mógł oznaczać ciekawość. — Ktoś z mego rodzaju? Kto? — Tego właśnie chcemy się od ciebie dowiedzieć – rzekł Tan. † W mrocznym świetle i pod niskim stropem można było niemal uwierzyć, że Triste po prostu odpoczywa i że ciężkie drewniane krzesło, do którego zo‐ stała przykuta, jest zwykłym krzesłem, a światło w latarniach zostało przy‐ tłumione, żeby umożliwić jej lepszy sen. Kiedy jednak oczy Kadena przywy‐ kły do mroku, dostrzegł stalowe kajdany na jej przegubach i kostkach, ślady łez na brudnej twarzy i cienkie rany znaczące ramiona. Najwyraźniej była bita lub chłostana rózgami. — Nie możecie dać jej odzienia? – zapytał. Matol parsknął z pogardą. — Czy wszyscy Shinowie są tacy delikatni? – Potem zaś dodał, jak do ma‐ łego dziecka: – Tak działają tortury. Zaczynamy od umysłu, nim zabierzemy się do ciała. Kaden nie mógł oderwać wzroku od tego ciała, od wściekłych czerwo‐ nych pręg, gdzie pękła skóra. Wezbrało w nim przerażenie. Shinowie na‐ uczyli go radzić sobie z emocjami, lecz nigdy w obliczu takiego bestialstwa. Kiedy w końcu zdołał odwrócić wzrok od ran, ujrzał, że Triste otworzyła oczy i patrzy na niego spod przymrużonych powiek.
— Kadenie – powiedziała cicho. Jego imię w jej ustach zabrzmiało jak skarga i oskarżenie zarazem. Uświadomił sobie w tym momencie, że obserwowała go, gdy na nią patrzył. Otworzył usta, by odpowiedzieć, ale nie zdołał nic wyrzec. Nie mógł zaofero‐ wać jej pocieszenia ani obietnicy oddalenia cierpienia. Wciąż nie wiedział dokładnie, po co go wezwano. — Jestem tutaj – rzekł w końcu słabym głosem. – Jestem. — Jakie to wzruszające – zauważył Matol. – On tu jest, co oznacza, że mo‐ żemy zacząć od początku. Ale najpierw… Dał znak szorstkim gestem i dwaj strażnicy trzymający Kiela popchnęli go naprzód, sam Matol zaś wyciągnął rękę, złapał Triste za włosy i wykręcił jej głowę. — Patrz – rozkazał, potrząsając nią brutalnie. – Patrz. Konwulsje przebiegły przez jej ciało. Kaden wciąż nie wiedział, co Matol chce osiągnąć. Zdawało mu się, że jeśli nawet Kiel i Triste są Csestriimami i jeśli się znają, to będą mieli dość zdrowego rozsądku, żeby to ukryć. Z dru‐ giej strony zaś szok rozpoznania kogoś po tak długim czasie, być może po tysiącach lat, byłby czymś, co dałoby się łatwo zauważyć, przynajmniej u ludzi. Czy Csestriimowie odczuwają zaskoczenie? Było już za późno, by spytać o to Tana. Wpatrywał się w twarz Kiela, rzeźbiąc w umyśle jej wi‐ zerunek, by później uważnie się jej przyjrzeć. Csestriim jednak nie okazał nic poza lekką ciekawością, unosząc nieco brwi. — Piękna młoda kobieta – zauważył spokojnie. — Jesteś z nimi? – zapytała Triste tonem pełnym lęku i nadziei. – Czego chcesz? — Nie – odrzekł Kiel. – Nie jestem z nimi. I wyobrażam sobie, że zarówno ty, jak i ja pragniemy tego samego: wolności i światła. — Pomóż mi – rzuciła Triste błagalnie. — Chciałbym móc to zrobić – odparł, unosząc związane dłonie – ale jak widzisz, nie mogę pomóc nawet sobie. — Dlaczego? – zapytała. — To ich sposób postępowania – odparł. – Lecz możesz znaleźć pociechę w tym, że Ananshael jest mocniejszy od Meshkenta, w końcu śmierć uwolni cię od bólu. Głos Triste, przed chwilą tak słaby i niepewny, nagle stał się twardy jak stal. — Nie sądź, że możesz mnie pouczać o działaniu Meshkenta – rzekła, a słowa te były jak noże, ostre i precyzyjne. Oczy Kiela otworzyły się szeroko. Przechylił głowę, najwyraźniej po raz pierwszy zainteresowany swoją współwięźniarką. Triste popatrzyła na nie‐ go wyzywająco, potem przeniosła spojrzenie na Matola i z powrotem na Kie‐ la. Prawie się nie poruszyła, lecz wszystko uległo zmianie. Obraz przerażonej
dziewczyny sprzed kilku chwil zniknął, opadł z niej jak martwa skóra. — Opowiedz mi – powiedział cicho Kiel. – Opowiedz mi o swoim bólu. — Ból – powtórzyła to słowo powoli, jakby smakowała krwisty kawałek mięsa. — Tak – rzekł Kiel. – Kiedy po raz pierwszy spotkałaś się z bólem? Triste zaśmiała się donośnym, gardłowym, drapieżnym śmiechem, któ‐ ry sprawił, że coś w Kadenie, głęboko w jego wnętrzu, skuliło się trwożnie. Śmiech trwał i powracał, wypełniając małą izbę, odbijając się od ścian, ude‐ rzając o kamienie, aż wreszcie, znienacka, stał się znowu zwykłym łkaniem. — Proszę, wypuśćcie mnie – wyszeptała chrapliwym głosem. – Proszę, po prostu mnie stąd wypuśćcie. Matol zerknął na Tana. — Coś nowego? – zapytał. Tan milczał przez chwilę, potem pokręcił przecząco głową. — Tylko więcej tego samego, co widzieliśmy przedtem. — A co ty na to powiesz? – zapytał dowódca Ishienów, zwracając się do Kadena. – Co powiesz na ten przepyszny wybuch bezczelności? Kaden wziął głęboki oddech i spojrzał w głąb siebie, analizując saama’an poprzednich chwil i usiłując dopatrzeć się sensu w tym, czego właśnie był świadkiem. Ta nagła zmiana w głosie Triste, coś dziwnego w jej oczach, gwałtowne przechodzenie od paniki do zimnego opanowania… W Ashk’la‐ nie widywał takie rzeczy u kóz, których mózg przeżerały robaki. Zwierzęta w zaawansowanym stadium choroby potrafiły godzinami stać bez ruchu, wbijając puste źrenice w horyzont i nie reagując ani na głaskanie, ani na uderzenia, ani na jedzenie, ani na przemawianie. Potem zaś, zupełnie na‐ gle i bez ostrzeżenia, to tępe zwierzęce spojrzenie skupiało się znienacka i zwierzę atakowało wszystko, co się ruszało, szarżując rogami i kopytami, bodąc raz za razem. Chore zwierzęta zawsze wprawiały Kadena w konster‐ nację. Szokował go ich brak spójności, ciągłości zachowania. Miał to samo uczucie w żołądku, patrząc na transformację Triste, ale nie mógł powiedzieć tego głośno, jeśli zależało mu na tym, by Matol ją uwolnił. — Sądzę, że jest wyczerpana – powiedział wreszcie spokojnym, rzeczo‐ wym tonem. – Myślę też, że jest przerażona. Chcesz widzieć w niej Csestriim‐ kę, więc ją znajdujesz. Ja natomiast widzę tylko młodą wystraszoną kobietę, która niczym nie zasłużyła na to, co ją spotyka. Widzę, że robisz krzywdę mojej przyjaciółce. Było to stwierdzenie oddalone o całe ligi od prawdy, lecz dowódca Ishie‐ nów zdawał się tego nie dostrzegać. — Czego, na Shaela, nauczyli cię Shinowie? — Obserwowania – odparł Kaden. — Najwyraźniej nie. Nagle odwrócił się od Kadena, kiwnął na strażników, by odprowadzili Kiela z powrotem pod ścianę, a potem skupił uwagę na Triste.
— Nie masz szczęścia – stwierdził, zwracając się do niej. – Myślałem, że spróbujemy czegoś nowego, ale wygląda na to, że musimy wrócić do sta‐ rych wypróbowanych sposobów. Machnął ręką i inny strażnik, który stał dotąd w cieniu, wystąpił na‐ przód. Z krzywym uśmiechem podał mu drewniane pudło, w którym coś brzęknęło niepokojąco, gdy Matol położył je na stole z surowych desek tuż przy stojącym obok pniaku. Otworzył wieko i zatrzymał się na chwilę, pa‐ trząc to na narzędzia, to na Triste. — Czy masz jakieś życzenia? – spytał, unosząc brew. – Wiesz co, zróbmy tak: ty wybierasz część ciała, a ja wybieram narzędzie. Triste w proteście potrząsnęła słabo głową. — Nie – załkała. – Błagam, nie. — Nie? – Zacisnął usta. – Wolisz wybrać narzędzie, a ja będę wybierał część ciała? Możemy tak zrobić, jeśli chcesz, ale nie polecam tego. Lepiej bę‐ dzie dla ciebie, jeżeli wybierzesz część ciała. — Kadenie – wydyszała Triste, skręcając się na krześle i szarpiąc kajdany, aż z nadgarstków popłynęła krew, czarna i gęsta. — Tak – stwierdził przyjaźnie Matol. – To jest Kaden. Choć trudniej ci bę‐ dzie go rozpoznać, gdy popracujemy nad twoimi oczkami. Kaden obrócił się w stronę Tana. — Musisz to przerwać. Tan pokręcił przecząco głową. — To, co robi Matol, jest niezbędne. Dziewczyna nie jest tym, czym ci się wydaje. — Nieważne, co mi się wydaje… – zaczął Kaden, lecz przerwał mu wrzask Matola. — Jeszcze jedno pieprzone słowo o przerywaniu, a przykuję cię do ściany za jej plecami i wypalę ci twego smutnego małego fiutka dla samej przyjem‐ ności zrobienia tego. Zrozumiałeś mnie? — Nie – odparł Kaden, starając się stać prosto i patrzeć tamtemu w oczy. – Nie rozumiem. Nie rozumiem ani twojej obsesji, która zakrawa na zaśle‐ pienie, ani metod, które nie działają. — Kadenie – wtrącił Tan ostrym, ostrzegawczym tonem. – Nie jesteś tu po to, żeby osądzać. Kaden pokręcił głową. — A po co tu jestem? — Byłeś tu – rzucił Matol głośniej, a szyja mu nabrzmiała – żeby powie‐ dzieć nam, do cholery, coś użytecznego. I nie udało ci się! — Powiedziałem, co widzę, ale ty nie potrafisz słuchać. Zdawało się, że Matol lada moment chwyci go za gardło, rzuci na ziemię i pozbawi życia. Po chwili jednak, zatrważająco nagle, grymas zniknął z jego twarzy. Ścięgna szyi i rąk się rozluźniły. Uśmiechał się teraz szerokim uśmiechem, ukazując zęby. Te emocjonalne przemiany były chyba okrop‐
niejsze od jego wściekłości. Widać było, że coś w tym człowieku pękło, oblu‐ zowało się jak stare drzwi obory otwarte uderzeniem wichury i wiszące na jednym zardzewiałym zawiasie, otwierające się i zamykające z trza‐ skiem, bez przerwy, raz za razem. — Mógłbyś pomóc – zaproponował w końcu Matol, machając długim zę‐ batym ostrzem w stronę Kadena. Potem zmarszczył brwi, jakby wpadł na lepszy pomysł. – Teraz jednak myślę, że lepiej nie. Pewnie byś to spieprzył. Odpiłował jej całą nogę albo pierś i pozwolił wykrwawić się na śmierć. — Obserwuj – mruknął Tan do Kadena. – Wejdź w vaniate, jeśli musisz. Kaden spróbował uspokoić rozszalałe tętno i wejść w trans, lecz wstrętny ucisk w żołądku trwał, a on pomyślał, że chyba się rozchoruje. Matol krążył i mruczał przez chwilę, bawiąc się rozmaitymi ostrzami, hakami i małymi śrubami, aż w końcu wsypał wszystko z powrotem do skrzynki i z haka na ścianie zdjął lampę. — Ogień. – Uśmiechnął się. – Czasem tak bardzo skupiam się na narzę‐ dziach, że zapominam o ogniu. Wyćwiczonym ruchem odkręcił podstawę od szklanej osłony, aż ukazał się syczący, nagi płomień. Oczy Triste się rozszerzyły. Zaczęła jęczeć. — Proszę – zaczęła błagać. – Wszystko wam powiedziałam. — Nie wszystko – odparł Matol, sprawdzając płomień palcem i wzdryga‐ jąc się przed gorącem. — Czego jeszcze chcesz? — Chcę wiedzieć, gdzie nauczyłaś się czytać pismo Csestriimów. W oczach Triste pojawił się wyraz rozpaczy i zupełnego zaszczucia. — W świątyni – wykrztusiła. – Tam nauczyli mnie wszystkiego, wszyst‐ kiego oprócz wyższych misteriów. Każda leina uczy się języków, czasem na‐ wet kilkunastu – bełkotała, coraz bardziej przerażona. – Mężczyźni przyjeż‐ dżają z całego Eridroa i z Vashu, z całego świata… Matol pokręcił głową. — Mówiłaś wcześniej, że nie wiesz, gdzie się tego nauczyłaś. — Zapomniałam! Tylu rzeczy się uczyłam, muzyki, tańca, języków. Nie‐ wiele mnie nauczyli. Zaledwie paru słów, kiedy byłam bardzo mała! Mówiąc to, skręcała się w więzach. Obserwuj, rzekł do siebie w duchu Ka‐ den. Po prostu obserwuj. Uruchomił w sobie Wyrzeźbiony Umysł i zaczął, fragment po fragmencie, szkicować saama’an rozgrywającej się przed nim sceny. Samodyscyplina była tarczą przeciwko temu, co się działo. — Twierdzisz zatem, że kurwy Cieny nauczyły cię „kilku słów” cse‐ striimskiego języka na wypadek, gdyby… co? Gdyby jakaś istota, która przez wszystkich uznana jest za wymarłą od tysięcy lat, przechadzała się w pobliżu, szukając okazji, żeby sobie popieprzyć? – Roześmiał się długim, gromkim, posępnym śmiechem z absurdalności tego pomysłu. – Manderse‐ en – powiedział w końcu, przywołując gestem rozbawionego strażnika. – Trzymaj lampę, a ja w tym czasie potrzymam panią za rękę.
Strażnik Ishienów wystąpił naprzód, a jego uśmieszek zmienił się w sze‐ roki uśmiech. Matol niemal delikatnie złapał Triste za przegub swoją wielką, pooraną bliznami łapą i pociągnął w stronę ognia. Dziewczyna jęknęła, gdy płomień zaczął lizać jej skórę, a palce zaczęły się zginać jak odnóża jakiegoś umęczonego stworzenia. — Błagam – jęknęła. Jej ciało wiło się w konwulsjach, nogi kopały, jakby ten ruch mógł oddalić jej dłoń od ognia. – Błagam! – Jej głos był coraz moc‐ niejszy, aż przeszedł w straszliwe, wysokie zawodzenie. Obserwuj, powtarzał sobie Kaden, przyciskając ręce do boków. Nie mógł nic zrobić, a poza tym nieraz zdarzyło mu się oparzyć znacznie gorzej pod‐ czas dyżurów w kuchni w Ashk’lanie. Oczywiście był to dopiero początek. Matol w końcu puścił jej rękę. Dwa palce były czerwone i pokryte pęche‐ rzami. Był to ten rodzaj oparzenia, który można uleczyć tylko przez cało‐ dzienne trzymanie ręki w wiadrze z lodem i przez całotygodniowe opatrun‐ ki. Triste usiłowała przycisnąć dłoń do piersi, lecz okowy na to nie pozwoli‐ ły. Jej oczy wciąż były otwarte, choć ona nie widziała niczego poza zgrozą własnego bólu. — To wygląda na prawdziwy strach – mruknął do Tana Kaden. – Ona tego nie udaje. Ku jego zdziwieniu Tan rzeczywiście się zastanowił, po chwili jednak po‐ kręcił głową. — Patrz dalej – powiedział. — Jak przeszłaś przez kenta? – zapytał Matol, przesuwając w zamyśleniu dłonią nad ogniem, na tyle szybko jednak, by uniknąć oparzenia. — Nie wiem – wydyszała. – Nigdy nie widziałam żadnego kenta. – W spo‐ sobie, w jaki wymówiła to słowo, było coś dziwnego i Kaden postanowił przemyśleć to później. – Nawet nie słyszałam wcześniej o czymś takim, do‐ piero kilka dni temu. Ja po prostu… upadłam i znalazłam się po drugiej stro‐ nie. — Widzicie – rzekł Matol, zwracając się do dwóch pozostałych Ishienów – że dziewczyna jest całkiem niewinna. Po prostu upadła. Ten zwany Manderseenem zachichotał. — Może powinniśmy ją wypuścić… — Może – odparł Matol, udając, że się zastanawia. Potem pokręcił głową. – Nieee. Zróbmy jej jeszcze trochę krzywdy. To, co stało się później, zaszło zbyt prędko, by to zrozumieć. Kaden wła‐ śnie skupiał się na tej scenie i rzeźbił w umyśle saama’an, gdy Matol złapał dziewczynę za nadgarstek. Dopiero później przyjrzał się zdarzeniu dokład‐ niej, analizując, co naprawdę zobaczył, lecz nawet wtedy nie nabrało to sen‐ su. Triste, która jeszcze przed chwilą skręcała się w przerażeniu, wykręciła się nagle, gdy Matol sięgnął ku niej. Kajdany nie dawały wielkiej swobody ruchu, lecz kiedy jego dłoń się zbliżyła, Triste poruszyła się błyskawicznie
i sama złapała go za nadgarstek. Ruch był niezwykle precyzyjny i szybki, niemal niedostrzegalny, jak u atakującego węża. Matol nie zdążył nawet okazać zdziwienia, gdy pociągnęła go dzikim szarpnięciem, tak mocnym, że stracił równowagę i runął na nią, pociągając Manderseena, który wypu‐ ścił z rąk lampę i upadł na plecy, klnąc siarczyście. Triste zbliżyła usta do ucha dowódcy Ishienów. — Przyjdzie czas – syknęła głosem tak zimnym i mrocznym jak otaczają‐ cy ich kamień i zupełnie pozbawionym lęku – kiedy ból, który mi tutaj zada‐ jesz, wyda ci się przyjemnością, a ostrza i ogień zdadzą się łagodnym marze‐ niem. A wtedy ja będę patrzeć na twoje błagania i uszy moje głuche będą na twoje krzyki, a jezioro mej łaski wyschnie na pył. Wygięła się nagle, a Kaden zauważył, że jej smukłe palce skręciły grubą rękę Matola z taką dziką siłą, że coś w niej trzasło, a twarz mężczyzny skur‐ czyła się z bólu. Odzyskał jakoś równowagę i rzucił się pod ścianę, tuląc do siebie złamaną rękę i klnąc pod nosem. Cała sytuacja trwała kilka oddechów, lecz Rampuri Tan nie zrobił naj‐ mniejszego ruchu, by interweniować. Ani nie powstrzymał Triste, ani nie ruszył na pomoc Matolowi i Manderseenowi. Jego oczy przez cały czas sku‐ pione były na dziewczynie, chłodne, taksujące. — Widziałeś? – mruknął, gdy było już po wszystkim. Kaden skinął głową. Patrzył w osłupieniu. Przez chwilę Triste spojrzała na niego, a jej oczy były… jakie? Szukał właściwego słowa. Dzikie? Królew‐ skie? Brakło mu słów. Po chwili ten wyraz oczu się rozmył i spłynął gdzieś jak woda przez sito. — Kadenie? – szepnęła głosem cichym i wstrząśniętym, znów przepeł‐ nionym strachem. – Kadenie, proszę. Proszę, pomóż mi. Przez chwilę wszyscy trwali bez ruchu. Szok zmazał głupi uśmiech z twa‐ rzy Manderseena, który patrzył teraz na Triste ze zdumieniem. Tan również przyglądał się dziewczynie, lecz w jego spojrzeniu nie było konsternacji Ishienów, podobnie jak w spojrzeniu Kiela, którego oczy były spokojne jak jeziora, a związane ręce trzymał swobodnie przed sobą, podtrzymywany przez dwóch strażników. Triste wodziła wzrokiem po wszystkich twarzach, najwyraźniej widząc zmieszanie i wzbierającą furię w minach Ishienów. — Nie. – Pokręciła głową. – Nie. Słowa te, jak się zdało, wyrwały Matola z jego snu na jawie. Uniósł złama‐ ną rękę i wpatrywał się w nią przez chwilę, jakby była jakimś małym, złapa‐ nym w sidła zwierzątkiem, po czym skierował wzrok na Triste. — Och, tak – powiedział, ponownie robiąc krok w jej stronę. Ból w ręce musiał być dokuczliwy, ale nie zwracał na to uwagi, zamiast tego dając znak Manderseenowi. – Och, tak, doprawdy. Przynieście mi coś gorącego albo twardego, albo ostrego – szczeknął. – A najlepiej wszystko razem. Skończyło się pieszczenie i cackanie z tą dziwką. Przyszedł czas, by naciąć ją głęboko, żeby zobaczyć, co naprawdę siedzi tam w środku.
— Nie – powiedział Kaden, zaskoczony, gdy usłyszał tę sylabę padającą z własnych ust. Wtrącanie się było szaleństwem, samobójstwem, zwłaszcza teraz, zwłaszcza że Matol znowu miał atak zimnej furii. A jednak zrobił krok do przodu. – To nie działa – stwierdził. – Całe wasze podejście nie działa. — Trzymaj się z boku, Kadenie – powiedział Tan. Jego głos był spokojny, ale wypowiadane słowa były jak z kamienia. Kaden pokręcił głową. — Trzymałem się z boku wiele dni. Nawet dłużej. – Poczuł, jak krew co‐ raz szybciej płynie w jego żyłach, i spróbował ją spowolnić, lecz potem po‐ zwolił płynąć. Potrafił zapanować nad emocją, ale teraz jej potrzebował, bo trzeba mu było gniewu, jeśli miał stawić czoło Matolowi i pozostałym, je‐ śli miał zrobić coś dla Triste. – Wiem, że nie jest tym, czym się jawi – powie‐ dział. – Teraz już to widzę. Domyślam się, że może być nawet Csestriimką, ale to – wskazał na okrutne narzędzia – nie jest sposób. To nie działa. Matol odwrócił się od Triste i wlepił w niego zdumione spojrzenie. Gdy przemówił, jego głos był tylko odrobinę głośniejszy od szeptu. — Przybywasz tutaj, do mojej fortecy, do mojego Serca, przywlekasz tę nieludzką kurwę do tego sanktuarium i jeszcze jej bronisz? Co? — Ja jej nie bronię… – zaczął Kaden. — Myślisz, że będziesz mnie pouczał – przerwał mu Matol – jak walczyć w tej walce, kiedy twoja własna rodzina już dawno dała sobie z tym spokój? Czy tak? — Dosyć – rzucił Tan. — Och, w zupełności się z tobą zgadzam – odparł Matol wciąż cichym, złym głosem. – Już dosyć. Nawet więcej niż dosyć. Zabrać go – polecił, wska‐ zując gestem Kadena. – Znajdźcie mu celę na dole, niedaleko od tego drugie‐ go. – Tu pokazał palcem na Kiela. – Taką o grubych drzwiach. Manderseen postąpił krok naprzód, lecz Kaden mu się wywinął. Nie był pewien, czy stanąć między Ishienem a Triste, czy raczej krzesło, do którego była przykuta, wykorzystać jako osłonę. Triste patrzyła na niego wielkimi, wystraszonymi oczyma. Stojący po drugiej stronie pomieszczenia Kiel, ci‐ chy i niewzruszony, też go obserwował. — Tan – rzucił Kaden, szukając odpowiednich słów. — Chodź tu natychmiast – warknął Manderseen. Rampuri Tan powoli pokręcił głową. — To był twój wybór, nie mój. Kaden złapał ze stołu leżący obok Triste nóż i zaczął wywijać nim przed sobą. Nie miał pojęcia, jak się walczy, lecz w górach przyglądał się Valynowi i innym i wyrzeźbił w umyśle obrazy walki z myślą o ich późniejszym wy‐ korzystaniu. Kiedy strażnik Ishienów się zbliżył, Kaden spróbował przybrać odpowiednią pozę. Manderseen zatrzymał się i złapał za miecz. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.
— Zabić go? Matol nie odpowiedział. Kaden zerknął za siebie tylko po to, by w ostat‐ niej chwili ujrzeć pięść lądującą na jego twarzy. Cios rzucił go na ścianę, wy‐ trącając mu nóż z ręki. Chwilę później Manderseen doskoczył do niego z mieczem i docisnął go mocno do muru. — Zabić go? – zapytał ponownie. Kaden próbował się odwrócić, spojrzeć na Matola, lecz Manderseen bru‐ talnie wykręcił mu głowę w bok. Jedyną osobą, którą Kaden widział, był Kiel. Csestriim nie poruszył się, by w jakikolwiek sposób mu pomóc, lecz Kaden zauważył, że jego usta poruszają się, wypowiadając bezgłośnie jakieś słowa. Wszyscy skupili wzrok na Kadenie, który się szamotał, próbując zaczerpnąć powietrza. Tylko on patrzył na Kiela. On do mnie mówi, uświadomił sobie. Szaleństwem byłoby oczekiwać, że zdoła rozpoznać te słowa. Kaden krwawił z rany na głowie, krew spływała mu po twarzy, a miecz Ishiena naciskał mu na gardło. Kiel nie zwracał na to uwagi. Jeśli rzeczywiście znał ojca Kadena, to musiał wiedzieć co nieco o mnichach, a skoro tak było, to zapewne wiedział o treningu i wyszkoleniu, o Wyrzeźbionym Umyśle. Wiedział, że Kaden będzie w stanie przypomnieć sobie tę scenę. Że zapamięta ją dokładnie. — Nie zabijałbym go. – Tym razem był to głos Tana. Daleki. Obojętny. – Jest cesarzem i może okazać się przydatny. — Może mógłbym wyłupić mu oko – zaproponował z rechotem Mander‐ seen, przesuwając dłoń, aby nacisnąć jedną z jego gałek ocznych. – Albo roz‐ gnieść mu jedno jajo. Ale ty chyba coś mówiłeś o fiucie? – W tym momencie sięgnął między nogi Kadena. – Moglibyśmy sprawdzić, jaki będzie lojalny wobec tej dziwki, kiedy mu go wyrwiemy… Zapadła cisza głośna jak krzyk. — Zabierz go na dół – warknął w końcu Matol. – Zamknij razem z Cse‐ striimem. Może wiedzieć więcej, niż nam powiedział. Na jego krew popa‐ trzymy wtedy, kiedy już nasycimy się jej krwią.
16
Z
abić ich – stwierdziła Annick, wskazując gestem Urghulów. – Nie mo‐ żemy ich zabrać i nie możemy zostawić. Valyn zebrał swoje Skrzydło sto kroków za obozowiskiem, pozosta‐ wiwszy Pyrre na straży związanych i klęczących jeńców. Przez te trzy dni, odkąd odesłali Suant’ra na południe, nie mieli wiele do roboty. Mogli tylko czekać, odpoczywać i martwić się. Ku wielkiej uldze Valyna Gwenna odzy‐ skała przytomność już pod koniec pierwszego dnia, ale wciąż nie była w sta‐ nie ruszyć w drogę; wystarczyło, że obeszła obóz dookoła, a już miała zawro‐ ty głowy i mdłości. Talalowi noga goiła się szybko, szybciej niż się spodzie‐ wał, lecz i rana Valyna zdążyła się zasklepić. Krwiopijca uznał, że tak działają jaja slarn. Możliwe, że uczyniły nas silniejszymi, bardziej odpornymi, rozmy‐ ślał Valyn z nadzieją i lękiem zarazem. Talal miał rację. Głęboka rana w ra‐ mieniu powinna zasklepiać się co najmniej przez tydzień, a nie w ciągu paru dni. Z drugiej strony, nie byli już niepokonani. Talal wciąż utykał, Gwenna przesypiała pół dnia, a Valyn też nie był pewien, czy gotów jest na tysiącmi‐ lową, forsowną jazdę przez step. Przy każdym uniesieniu łokcia ból przeszy‐ wał mu ramię, co ograniczało go do walki tylko jednym mieczem, a o łuku mógł na razie zapomnieć. Czekali więc, odpoczywali i pogrążali się w zmartwieniu. Drugiego dnia przeleciało nad ich głowami kolejne Skrzydło Kettralu. Valyn otulił się bizonim futrem, osłonił twarz jedną ręką i usiłował wyglą‐ dać jak Urghul, podczas gdy ptak zatoczył nad nimi koło, a potem odleciał na południe. Odetchnął głęboko i niepewnie, czując się jak świstak buszują‐ cy po stepie w poszukiwaniu pożywienia. One również zerkały w górę, ale niewiele im to pomagało. Valyn widział, jak jednego popołudnia trzy z nich zostały porwane przez orły. Trzeciego dnia Gwenna zaczęła się upierać, że jest już gotowa do jazdy, a Valyna też korciło, by ruszyć w drogę, nie czekając, aż ustąpi ból ramienia. Na spotkanie z Kadenem w Annurze i tak byli spóźnieni o całe tygodnie, lecz nie był to powód, by przesiadywać tu dłużej, niż należało. Valyn nakazał od‐ począć jeszcze jedną noc i wyruszyć czwartego dnia o świcie.
Wybranie z obozu tego, czego potrzebowali, powiązanie koni długimi sznurami i objuczenie ich tygodniowym zapasem urghulskiej żywności było łatwe. Musieli jednak zdecydować, jak postąpić z samymi Urghulami, co było znacznie trudniejsze. — Nie podoba mi się to – stwierdził Laith, kręcąc głową. Po odlocie Ra stracił swój zwykły humor, a sprawa więźniów nie przyczyniła się do jego poprawy. – Szczerze mówiąc, nienawidzę tego. Troje z nich to dzieci, a pozostali… – Gestem wskazał klęczące postacie. – To jednak nie to samo, co zabijać ich w walce. – Westchnął żałośnie. – A jednak musimy to zrobić. Trzeba ich zabić. — Nic nie musimy robić – warknęła Gwenna. Valyn potaknął powolnym skinieniem głowy. — Gwenna ma rację. Cokolwiek Hendran pisał na ten temat, to jednak są oni naszymi jeńcami i do nas należy decyzja, bo to nasza odpowiedzial‐ ność. — Pięknie – powiedział Laith. – Wobec tego ja odpowiedzialnie postana‐ wiam, że powinniśmy ich zabić. Czy to wystarczy? — Nie – odparł Valyn, hamując narastający gniew i starając się przema‐ wiać spokojnym głosem. – Nie wystarczy. Mówiłeś już o tym. Troje z nich to dzieci, Laith. Dzieci. — Trudno – mruknęła Annick. – Zabranie ich ze sobą jest zbyt ryzykow‐ ne, a jeśli ich zostawimy, mogą ruszyć naszym śladem. — Na czym? – zapytał Valyn. – Zabieramy im konie. I nieważne, jak sprawnie ruszają się te sukinsyny. Gdy minie poranek, będziemy daleko. — A co, jeśli powiedzą o tym innym? – spytał Laith. – Co, jeśli inna banda Urghulów ich znajdzie i zapyta, gdzie są konie? — No to z nimi powalczymy – powiedziała Gwenna. – Z tymi już walczy‐ liśmy i była to cholernie krótka walka. Annick pokręciła głową. — To jest mała grupa. Niektóre taamu liczą setki jeźdźców. — No to uciekniemy – upierała się Gwenna. – Wycofamy się. Laith wybuchnął głośnym śmiechem. — Myślisz, że prześcigniemy tych pieprzonych Urghulów na ich wła‐ snym stepie, jadących na własnych koniach? Jak to sobie wyobrażasz? Valyn westchnął głęboko. — To nie ma nic do rzeczy. — A mnie się zdaje, że ma, i to bardzo – powiedział Laith. – Jakie jest ry‐ zyko? Jak je zminimalizować? O ile pamiętam, spędziłem na Wyspach cały rok na studiowaniu tych gównianych pouczeń. — Mówiliśmy o minimalizowaniu ryzyka w prawowitych walkach – odparł Valyn. – A nie o mordowaniu dzieci, które nie robią nam krzywdy. — A co oznacza prawowita walka? – zapytała Annick. — Misję – odrzekł Valyn. – Przeciwko wrogowi. A nie jakąś niezręczną
sytuację, w jaką się wpakowaliśmy. — Urghulowie są wrogami – zauważył Laith. – Gotują ludzi żywcem. Wycinają im powieki. Orle Gniazdo od lat posyła misje za Białą Rzekę. — Ale nie po to, żeby zabijać dzieci – upierał się Valyn. Uniósł dłoń, żeby powstrzymać obiekcje lotnika. – Po co wstąpiłeś do Kettralu? Laith pokręcił głową. — Nie wiem. Może dlatego, że się pojawili i powiedzieli mi, że będę mógł latać na wielkich drapieżnych ptakach? No i dlatego, że to był Kettral, na Shaela. — A gdyby Urghulowie mieli takie ptaki? Latałbyś dla Urghulów? — Oczywiście, że nie. — Dlaczego? — Z powodów, które wymieniłem. To są barbarzyńcy, Valynie. Chyba zapamiętałeś coś na temat ich religii i krwawego kultu. Gdyby nasza walka skończyła się inaczej, to teraz by obdzierali nas ze skóry, paseczek po pasecz‐ ku. To dlatego powinniśmy ich zabić. Valyn pokręcił głową. — Dlatego właśnie nie możemy. Laith spojrzał osłupiały. — O czym ty mówisz, do licha? Było to o jedno pytanie za dużo i coś w Valynie, jakaś ściana, która dotąd powstrzymywała jego gniew i ostre słowa, runęła jak pod naporem wielkiej fali. — Nie jesteśmy nimi, Laith! – krzyknął. – Nie jesteśmy jak ona! – Pokazał palcem na Huutsuu. – Albo ona! – Wskazał na Pyrre. – Oczywiście zabijamy ludzi. Spędziliśmy mnóstwo czasu, żeby nauczyć się zabijać, i jesteśmy w tym dobrzy. Ale wielu ludzi umie zabijać. Pyrre zabijała od dnia, gdy ją spotkaliśmy. Tym, co czyni nas Kettralem, jest to, że zabijamy ludzi wła‐ ściwych. Gwenna potakiwała mu gniewnie, lecz Annick całą tę tyradę potrakto‐ wała lekceważącym machnięciem dłoni. — Właściwych i nie. Rzecz w tym, po czyjej stronie akurat jesteśmy. — Nie – odparł Valyn, odwracając się do niej. – Nie, to nie to. Gdyby tak było, to po co byśmy tu przybywali? Po co rzuciliśmy Orle Gniazdo i ruszyli‐ śmy ratować Kadena? Dlaczego jest dla nas ważne, kto zasiada na Nieciosa‐ nym Tronie? Gdyby nie miało to znaczenia, moglibyśmy zostać najemnika‐ mi w Manjari albo w Antherze. Zapłaciliby fortunę, żeby dowiedzieć się cze‐ goś więcej o Kettralu! – Mimo chłodnego wiatru był spocony pod grubą bizo‐ nią skórą. Z wysiłkiem się opanował, rozluźnił pięści i ściszył głos. – Nie ro‐ bimy tego, ponieważ liczy się, po której stronie walczymy. Bo ważne jest, kto zasiada na tronie. Ludzie w rodzaju Samiego Yurla i Balendina powinni być powstrzymywani. To źli ludzie. Tacy też byli Csestriimowie. Tacy byli Atmani. – Pokręcił głową, nagle znużony. Odezwał się ból w ramieniu.
Wszystko go bolało. – Wstąpiłem do Kettralu, bo chciałem bronić Annuru, który jest lepszy od Krwawych Miast, od Manjarytów i od plemion z Pasa. — Oszczędź mi wykładu na temat walorów naszego wielkiego cesarstwa – rzucił Laith. Słowa zabrzmiały lekceważąco, lecz ogień jego oporu osłabł. — To krótki wykład – odparł Valyn. – Mamy prawa. Prawa, które po‐ wstrzymują najpotężniejszych od deptania słabszych i tych, co mieli mniej szczęścia. Laith pokręcił głową. — Ty naprawdę chowałeś się w pałacu, prawda? Valyn zignorował tę kpinę. — Nie mam racji? — Wielki i potężny Annur stale wyzyskuje słabych i biednych – prychnął lotnik. – Wiem o tym dobrze, bo moja rodzina należy do biednych i słabych. Twój ojciec podniósł podatki dla kuźni, słyszałeś o tym? – Laith nie czekał na odpowiedź Valyna. – Jasne, że nie słyszałeś. Chodzi o to, że wielki cesarz Annuru nie zadał sobie trudu, by uwzględnić różnicę pomiędzy wielkimi miejskimi kuźniami, gdzie pracują dziesiątki uczniów, a małymi kuźniami, gdzie jest tylko jeden kowal ze swoim kowadłem. To małe przeoczenie wpa‐ kowało mego ojca w długi. – Pokręcił głową z niesmakiem. – Ojciec poszedł do lichwiarza. Drań z radością pożyczył mu forsę, ale na taki procent, że nikt nie zdołałby tego spłacić. Ojciec pracował osiem lat na ten dług, osiem lat bez jednego dnia odpoczynku, i umarł przy swoim pieprzonym kowadle bar‐ dziej zadłużony niż na początku. Valyn się zamyślił. Przez wszystkie te lata w Kettralu, podczas długich dni treningów i długich nocy leczenia ran Laith nigdy nie opowiedział mu tej historii. — No wiesz – zaczął powoli, niepewny, co odpowiedzieć. – Cesarstwo nie jest państwem doskonałym… Lotnik uniósł brwi. — Myślisz, że to coś nietypowego? Jakiś wyjątek? – Uniósł rękę i wskazał na krwiopijcę. – A co z Talalem? Wielkie i radosne tłumy obywateli naszego dobrego i szlachetnego cesarstwa ścigają krwiopijców i zabijają. Bez procesu i bezprawnie. Zwyczajnie: ogień albo sznur. Talal potaknął wolnym skinieniem głowy. Przez cały czas trwania tej rozmowy nie odezwał się ani słowem, przyglądając im się w milczeniu, z za‐ łożonymi rękami. — Annur ma wady – powiedział Valyn spokojnie. – Głębokie wady. Kłamcy i mordercy chodzą wolno. – Zerknął na jeńców. – Po prostu nie chcę być jednym z nich. — Pieprzyć to – mruknął Laith, potrząsając głową. – Ja też nie chcę. Ale nie chcę też, żeby nas ścigali. — Robiąc coś dobrego, podejmujemy ryzyko. — Pieprzyć to – powtórzył lotnik.
— Czy to ma znaczyć, że się zgadzasz? Laith westchnął głęboko, a potem potaknął niechętnie. Valyn obrócił się ku Annick. — A ty? — Powiedziałam ci, co myślę – odparła. – Ale to ty dowodzisz Skrzydłem. — A zatem w porządku – rzekł Valyn. – Bierzemy konie, większość poży‐ wienia i jedno api, żebyśmy mogli uchodzić za Urghulów. Zawiążę jeńcom dodatkowe węzły, z którymi poradzą sobie po dwóch albo trzech dniach. My jedziemy na północ… — Myślałam, że na zachód – powiedziała Gwenna. – Na północy jest tylko step, potem lód, a potem ocean lodu. — Jedziemy na północ – powtórzył Valyn – przez pół dnia, w razie gdyby postanowili ruszyć po naszych śladach. Skierujemy się na zachód, kiedy znajdziemy jakiś strumień. Wtedy pojedziemy wzdłuż niego. Obrócił się, jakby sprawdzał, czy ktoś zaoponuje, a potem wszyscy skupi‐ li się na przygotowaniach. Jeńcy siedzieli po drugiej stronie obozowiska, co dało Huutsuu mnóstwo czasu, by przyjrzeć mu się, gdy nadchodził. Pyrre podniosła wzrok, gdy był już blisko. — Niech zgadnę, nie potrafiłeś się zmusić do ich zabicia. — Zwiążemy ich – rzekł krótko Valyn – a sami ruszymy na północ. Czaszkowierczyni uśmiechnęła się, a potem poklepała go po bolącym ra‐ mieniu. — Skąd ja to wiedziałam? — Znajdę was – rzuciła Huutsuu, gdy Valyn przyklęknął przy niej, by sprawdzić więzy na jej przegubach i kostkach. – Jesteś głupcem, nie słu‐ chając rad swoich ludzi. — Gdybym ich słuchał – odrzekł Valyn, dociągając węzeł – tobyś już nie żyła. — Jesteś miękki. — A ty jesteś związana. † Przez większą część dwóch następnych tygodni Skrzydło w dobrym tempie posuwało się na zachód, biwakując nocą w zagłębieniach pomiędzy wznie‐ sieniami. Konie Urghulów, choć niewielkie, stąpały pewnie i miały niespo‐ żyte siły. Valyn zastanawiał się, jak często powinien pozwalać im na popas, lecz odkrył ze zdumieniem, że kiedy już ogłasza wieczorny postój, to zwykle dlatego, że jego własne nogi i plecy domagają się wypoczynku. Sądząc po ję‐ kach i kwękaniach pozostałych, nie był w tym jedyny. Zarządził jazdę północną stroną Białej Rzeki, na tyle blisko, że często wi‐ dział jej spieniony nurt, lecz na tyle daleko, by nie wpaść na Urghulów poją‐ cych konie. Spierali się trochę, czy nie obrać kierunku na południe. Najszyb‐
szym sposobem dotarcia do Annuru była forsowna jazda do Zakola, a potem zaokrętowanie się na statek do stolicy. Trasa ta była jednak zbyt oczywista. Jeśli Orle Gniazdo żywiło jakieś przypuszczenia, że Valyn wciąż żyje, z pew‐ nością posłało kogoś, by obserwował nabrzeża, mury i całe to przeklęte mia‐ sto. Konna jazda stepem na zachód była mniej ryzykowna. Mniej ryzykow‐ na, ale znacznie, znacznie dłuższa. Step ciągnął się po horyzont jak wielkie zielone morze pofałdowane pa‐ górkami. Poza rzadkimi samotnymi skałkami z wapienia lub kępami karło‐ watych drzew nie było w krajobrazie innych znaków szczególnych, żadnych lasów ani gór, tylko bezkresna pustka pod czaszą nieba. Nawet strumienie były podobne: wąskie, kamieniste potoki o niskich brzegach, płynące na po‐ łudnie i wpadające do Białej Rzeki. Valyna denerwowała otwarta przestrzeń. Nie znajdowali w niej żadnej pewnej osłony, żadnego zagłębienia na postój. Niskie pagórki wyrastały i opadały, wznosząc się na tyle tylko, by utrudnić obserwację, lecz nie dawa‐ ły dobrego schronienia. Valyn wiedział, że w takiej okolicy z łatwością mo‐ gliby nie zauważyć urghulskiego taamu, którego jeźdźcy dobrze wykorzy‐ stują nierówności terenu, i szyja go bolała od ciągłego kręcenia się, rozgląda‐ nia na boki i wpatrywania w zielony horyzont. Po kilku dniach Talal wskazał ręką na południe. Valyn zmrużył oczy. Da‐ leko, wiele mil za Białą Rzeką widniało pasmo złocistych wzgórz. To piasek, uświadomił sobie. Patrzyli na wielkie, falujące, piaszczyste wydmy pustyni Seghir. Połykała ona już całe armie, annuryjskie i obce, których kości i broń leżały teraz pogrzebane gdzieś pod ruchomymi piaskami. Również na pół‐ nocnym brzegu Białej Rzeki, gdzie teraz jechali, ziemia była sucha i spękana, co zmuszało Valyna do zmieniania kierunku i kluczenia w poszukiwaniu trawy. Wciąż jednak dążyli na zachód. Dwa razy zauważyli w dali stada bizonów, tysiące brązowych, kudłatych zwierząt trzykrotnie większych od ich koni. Pomimo zakrzywionych ro‐ gów stworzenia te wydawały się dość potulne. Leniwie skubały trawę, od czasu do czasu podnosząc łby, by węszyć docierające do nich zapachy. Gdy spłoszone zaczynały biec zbitą, potężną masą, Valyn czuł, jak grunt trzę‐ sie się pod ich kopytami, i słyszał dobiegający z dala odgłos, jak huk gromu, od którego drżało powietrze. Pod koniec czwartego dnia wjechali na niskie wzniesienie akurat w porę, by dostrzec większą grupę jeźdźców – trzy, może cztery setki – tak samo jak oni jadącą na zachód, lecz o dobre pół dnia drogi przed nimi. Mimo swej li‐ czebności jechali prędko, nawet prędzej od ich Skrzydła, wzbijając za sobą tuman pyłu przysłaniający blask południa. W tyle Valyn dostrzegł trzy inne taamu, również zmierzające szybko na zachód. Choć łatwo było pozostać niezauważonym, unikając szczytów wzniesień, to widok tylu pędzących Urghulów mocno podziałał Valynowi na nerwy. — Jak sądzisz, dokąd te sukinsyny jadą? – zapytała Gwenna.
— Nie mam pojęcia – odrzekł Valyn, kręcąc głową. – Mam tylko nadzieję, że nie tam, gdzie my. Brak osłony podczas długich słonecznych dni sprawiał, że pocili się z nie‐ pokoju, lecz na koniec to deszcz ich załatwił. Valyn zarządził wczesny postój. Dzień był jeszcze jasny, lecz z powiewem wschodniego wiatru docierał do nich zapach burzy, a Gwenna, choć się nie skarżyła, sprawiała takie wrażenie, jakby miała niebawem spaść z siodła. Valyn zresztą nie czuł się dużo lepiej. Spiesz się powoli, pisał Hendran. Valyn niecierpliwił się, by dotrzeć do Annuru, odnaleźć Kadena i znaleźć tych, któ‐ rzy zamordowali jego ojca, mnichów i Ha Lin. Przed nimi rozciągały się jed‐ nak długie mile stepu, a pośpiech i chęć, by pokonać je jednym szalonym zrywem, w niczym nie mogły im pomóc. Deszcz zaczął padać tuż po zmroku. Byłoby miło rozbić api i rozpalić ogień, lecz ognisko oznaczało dym i blask, a api skazałoby połowę Skrzydła na ograniczoną widoczność. Ponieważ lepiej być zmarzniętym i żywym niż rozgrzanym i martwym, owinęli się w swoje bizonie okrycia, wilgotne i cuchnące, sprawdzili broń i usiedli, żując suszone mięso i kawałki twarde‐ go urghulskiego sera, po czym zasnęli. Valyn wziął pierwszą wartę. Rana w ramieniu goiła się, lecz wciąż jeszcze bolała, gdy zrobił jakiś niezręczny ruch. Pozostali siedzieli w luźnym kręgu, jakby na pamiątkę obozowego ogniska. Śpiący, owinięci w wielkie skóry, wyglądali na młodszych niż w rzeczywistości i bardziej niewinnych; niemal przypominali dzieci. Nawet Pyrre ze swymi siwiejącymi włosami wygląda‐ ła bardziej na handlarkę ryb lub straganiarkę niż na straszliwą kapłankę śmierci o rękach unurzanych we krwi. Zdawało się, że upłynęły tygodnie, odkąd Valyn miał dość czasu i spokoju, by pomyśleć o swoim Skrzydle, o tym, co stracili, porzucając Orle Gniazdo, i o tym, co ich czekało w nadcho‐ dzącym czasie. Odpowiedzialność przejęła go chłodem jak nagły jesienny przymrozek. Później zaś deszcz rozpadał się na dobre. W ciągu kilku uderzeń serca ciężkie krople zmoczyły mu włosy, zmroziły twarz i przeniknęły przez ubranie. Woda spływała strumieniami, zmienia‐ jąc ziemię w błoto, a noc w czarną, wstrętną zasłonę. Valyn siedział prosto, z dłonią na rękojeści noża, nie zwracając uwagi na przenikający do kości chłód. Zdążył się już trochę przyzwyczaić do swego ulepszonego słuchu, lecz teraz, pośród odgłosu milionów uderzających o ziemię kropli, poczuł się ogłuszony, zdezorientowany i niemal bezbronny. Podniósł się, wyciągnął miecz spod okrycia i wszedł na szczyt małego pa‐ górka. Mógłby coś stamtąd zobaczyć w świetle księżyca i pod gwiazdami, lecz teraz wszystko było zasłonięte gęstą ścianą deszczu. Istniał tylko deszcz i ziemia pod jego stopami. Po dłuższej chwili poczłapał z powrotem do obo‐ zowiska, czując niepokojące mrowienie na karku i mdlący ucisk w żołądku. Gwenna klęła, usiłując zapewnić sobie minimum wygody, a Talal i Pyrre przewracali się z boku na bok, szukając pozycji najlepiej chroniącej przed
deszczem. Do Shaela z tym wszystkim, pomyślał Valyn. I tak żadne z nich nie śpi. Na koniach byłoby im równie źle jak na ziemi. Będą mogli wypocząć, jak się przejaśni. Choć potrzebowali odrobiny odpoczynku, byli przecież kettra‐ lowcami. Długa noc na końskim grzbiecie na pewno ich nie zabije. Nie lubił siedzieć w bezruchu, kiedy nie było szans na wystawienie skutecznej warty. W drodze mogli wpaść na jakiegoś jeźdźca, lecz przynajmniej byliby na ko‐ niach. Byliby gotowi. Właśnie przykucnął, żeby zbudzić Annick, kiedy bębnienie kropel desz‐ czu zmieniło się w łomot kopyt. Obrócił się, unosząc błyskawicznie miecz, gdy jeźdźcy urghulscy, z opuszczonymi włóczniami, mokrymi włosami, z których pryskała im na plecy woda, wrzeszczący i wyjący, zjechali galo‐ pem ze wzgórza i wpadli do ich nędznego obozu. To była Huutsuu. Ale nie taka sobie zwykła Huutsuu. Laith i Annick mieli rację. Inne taamu, dużo większe, bo liczące sobie pię‐ ciuset lub sześciuset ludzi, znalazło ją daleko na wschodzie. Z tego, co Valyn wiedział o Urghulach, wynikało, że w takiej sytuacji zabiją ją lub złożą w ofierze Meshkentowi w ramach jakiejś ohydnej ceremonii, lecz najwyraź‐ niej wszystko, czego się nauczył, było niewiele warte. Nie tylko nie zabili ani jej, ani jej ludzi, lecz większe plemię ofiarowało im konie i pomogło w pości‐ gu za Annuryjczykami. Valyn w impecie pierwszego uderzenia zdołał jakoś zabić dwóch, a Pyrre za pomocą swoich noży ukatrupiła czterech. Pozostali zostali zaskoczeni. W ciągu paru chwil wszyscy byli już otoczeni, a dziesiątki grotów włóczni mierzyły w ich gardła. Stanęli jednak gotowi do walki, z dłońmi na rękoje‐ ściach noży lub mieczy, Annick trzymała swój na poły napięty łuk i czekała w pogotowiu, a śmierć patrzyła jej z oczu, dopóki Valyn nie rozkazał im ustąpić. † W jakimś innym miejscu i w rękach innych wrogów fakt, że wciąż żyli, mógłby być pocieszeniem. Nie tutaj. Valyn pamiętał to ze swoich szkoleń wystarczająco dobrze. Urghulowie brali jeńców tylko po to, by później zło‐ żyć ich w ofierze dla Kwihny. Jeśli choćby w połowie wierzyć tym histo‐ riom, powinni żałować, że nie zabito ich w walce. Było coś prostego i osta‐ tecznego we wbiciu żelaza w brzuch. Nie można było tego powiedzieć o ob‐ dzieraniu ze skóry, patroszeniu lub paleniu żywcem, a były to standardowe urghulskie metody traktowania jeńców. Jeszcze jeden powód, aby nie dawać się pojmać, pomyślał posępnie Valyn, po raz setny próbując rozluźnić więzy. Nie wymyślił żadnego planu ucieczki. Na stepie nie było więzień, aresz‐ tów czy wież, ale Urghulowie byli wystarczająco skrupulatni, gdy chodziło
o pilnowanie więźniów. Valyn wraz z resztą swoich ludzi został związany, a skórzane rzemienie wokół nadgarstków i kostek u nóg zaciśnięto tak moc‐ no, że niemal natychmiast stracił czucie w rękach i nogach. Potem przerzu‐ cono go przez koński grzbiet i przywiązano. Jego głowa dyndała w okoli‐ cach końskiego brzucha tak nisko, że istniała obawa, iż przednie kopyta ko‐ nia uderzą go, gdy zwierzę przejdzie w cwał. W tej pozycji widział tylko czarne błoto. Z każdym krokiem konia czuł, jak grzbiet ugniata mu żebra. Zranione ramię bolało tak mocno, jakby miało wyskoczyć ze stawu. Urghu‐ lowie zabrali im futrzane okrycia i chłodny deszcz przemoczył go na wskroś, dygotał więc z zimna. Ból był nieustanny i dokuczliwy, ale stanowił najmniejszy problem. Gdy konie kłusowały na północ przez noc i deszcz, Valyn wciąż od nowa rozmy‐ ślał o swoich decyzjach: o wypuszczeniu ptaka, o darowaniu życia jeńcom, o jeździe na zachód zamiast na południe. Popełnił błąd i było to jasne jak słońce, ale trudno było stwierdzić, gdzie dokładnie zrobił coś nie tak. Nawet przytroczony do końskiego grzbietu nie mógł sobie wyobrazić, by zdołał za‐ bić dzieci w obozie Huutsuu. No i ptak… Gdyby spróbowali polecieć na po‐ łudnie, Pchła by ich odnalazł i zabił. Sprawa skończona, mruknął do siebie. Gdzieś coś spieprzyłeś. Pytanie tylko, co zrobić teraz. Wystarczająco trudne było zachowanie przytomności, lecz Valynowi ogromnym wysiłkiem udało się jakoś wykręcić głowę, lekko unieść korpus i pomimo strasznego bólu stawów zacząć wypatrywać w ulewnym deszczu swoich towarzyszy. Jechało tam kilkudziesięciu Urghulów, lecz w ruchomej masie ludzi i koni, gdy nawałnica nieco zelżała, udało mu się przez chwilę dostrzec Laitha i Gwennę, przerzuconych jak worki ziarna przez grzbiety koni. Urghulowie zatrzymali się na popas w chłodzie szarego poranka, tuż przed świtem. Gdy koń stanął, Valyn zrazu pomyślał, że śni i że jego umysł oderwał się w jakiś sposób od nieustannej udręki ciała. Potem ktoś przeciął podtrzymujący go sznur i Valyn runął na ziemię, nie zdoławszy unieść zdrę‐ twiałych ramion, aby zamortyzować upadek. W Kettralu rzecz jasna przy‐ gotowywano go również do niewoli. Choć nadal miał związane kostki i nad‐ garstki, zaczął zginać nogi, podciągając kolana aż do piersi, i rozprostowy‐ wać je, raz za razem. Potem ręce. Potrafił walczyć ze związanymi rękoma, więc gdyby nadarzyła się sposobność, wolał być przygotowany. Wychłodzo‐ ne i zesztywniałe mięśnie protestowały. Urghulowie się śmiali, uświadomił sobie, obserwując go, jak wije się po ziemi niczym robak. Nie zwracał uwagi na ich głosy, tylko ruszał się dalej, mimo że szorował przy tym twarzą po ziemi i kamieniach. W chwili gdy dygotanie ciała przeszło w zwykłe drżenie, gdy przestał przygryzać sobie język, szczękając zębami, ktoś złapał go za kark i szarpnąw‐ szy brutalnie, postawił na nogi. Wyprostowawszy się, zdał sobie sprawę,
że patrzy na Huutsuu. A mówiąc dokładniej, na konia Huutsuu. Ksaabe, któ‐ ra go podniosła, cofnęła się, pozostawiając Valynowi i Huutsuu swobodę rozmowy w cztery oczy, lecz kobieta nie zadała sobie trudu, by zsiąść z ko‐ nia. Siedziała leniwie na grzbiecie wierzchowca, z krótką włócznią na ra‐ mieniu, a po jej twarzy błąkał się lekki uśmiech. — Mówiłam ci. Powiedziałam, że was znajdę. Valyn zerknął na włócznię, potem na konia, oceniając dystans dzielący go od siedzącej na nim kobiety. Choć wciąż miał związane nogi, mógłby spróbować wyrwać jej włócznię z ręki, a ją samą ściągnąć z konia i wbić jej włócznię w pierś. Otwierał i zaciskał dłonie. Wciąż były lekko zdrętwiałe, ale zdawały się wystarczająco sprawne. A potem co? Zerknął przez ramię i nareszcie w pełni uświadomił sobie obecność uśmiechniętych postaci wokoło. Huutsuu ściągnęła go do urghulskiego obozu wielokrotnie większego od obozowiska, w którym ją poznał. Valyn rozglądał się ze zdziwieniem. Tak po prawdzie miejsce to bardziej przypo‐ minało miasto niż obóz, z setkami api rozstawionych bezładnie pomiędzy ogniskami i stadkami spętanych koni. Pomiędzy nimi jeździli wierzchem mężczyźni i kobiety, którzy przyjeżdżali i odjeżdżali, a przy namiotach bie‐ gały blade brudne dzieci. Powietrze cuchnęło palonym w ogniskach koń‐ skim nawozem, pieczonym końskim mięsem, mokrą skórą i błotem. Pęki futra i piór powiewały na zatkniętych w ziemię długich włóczniach. Męż‐ czyźni i kobiety gromadzili się przy namiotach i wokół ognisk, zajmowali się końmi lub dziećmi i wykrzykiwali coś do siebie w swoim śpiewnym ję‐ zyku. Było tam tysiąc Urghulów, a może więcej. Valyn ponownie skupił uwagę na Huutsuu, odchylając się w tył i opiera‐ jąc na piętach. Zapanował nad gniewem. Nawet gdyby zabił tę kobietę, wciąż byłby związany jak prosię, bezbronny w obliczu tego, co go czeka. To nie jest odpowiedni czas, rzekł do siebie w duchu, powtarzając te słowa kilka razy, jakby to właśnie miało uchronić go przed popadnięciem w sza‐ leństwo. To nie jest odpowiedni czas. — Gdzie jesteśmy? – zapytał zamiast tego, ruchem głowy wskazując ota‐ czający ich obóz. Huutsuu się uśmiechnęła. — To jest mój lud. — Myślałem, że twój lud nie lubi dużych obozów. Myślałem, że żyjecie w taamu, a nie w narodach. Urghulka wzruszyła ramionami. — Kiedyś tak. Teraz już nie. Ledwo Valyn zdążył zrozumieć sens tych słów, pojawili się za nimi inni jeźdźcy, a każdy z Urghulów ciągnął za sobą konia z przewieszonym przez grzbiet zmokłym ludzkim kształtem. Z ulgą przemieszaną ze złością Valyn patrzył, jak pozostałych członków Skrzydła, jednego po drugim, odcinano
i zrzucano z koni. Inni Urghulowie, podobnie jak Huutsuu, nie zsiedli na zie‐ mię, tylko obserwowali to wszystko z niewzruszonym spokojem, podczas gdy konie pod nimi przestępowały z nogi na nogę, przebierając kopytami w błocie, czemu towarzyszyły mlaszczące odgłosy. Annick podniosła się pierwsza, najpierw z trudem na kolana, potem do pozycji stojącej. Poruszała się niezgrabnie, jakby naciągnęła lub naderwa‐ ła sobie coś podczas długiej jazdy, lecz widać było, że już sprawdza krępujące jej nadgarstki rzemienie, szukając luzów. Gwenna przeklinała Urghulów tak długo, aż jeden z jeźdźców uderzył ją w tył głowy drzewcem włóczni, jeszcze raz przewracając w błoto. Talal wstał powoli, milczący i skupiony. Valyn na‐ tychmiast posłał mu znak: Twoje źródło? Talal prawie niedostrzegalnie odpo‐ wiedział potakującym skinieniem. No, to już coś, pomyślał Valyn, uśmiechając się w duchu. Nim jednak zdążył zareagować, pojawili się kolejni Urghulowie. Większy z nich bez słowa podał Huutsuu bukłak, ona zaś rzuciła go Valynowi. — Pij – powiedziała, gdy złapał go niezgrabnie. Patrzył na skórzany bukłak. Wiedział z doświadczenia, co potrafi zrobić z człowiekiem nawet jeden dzień bez wody. Jeśli chciał pozostać żywy i przy‐ tomny, powinien pić. Spojrzał w oczy Huutsuu, uniósł bukłak do ust i prze‐ chylił. Początkowo nie poczuł nic poza cudownym smakiem chłodnej wody, którą jego spragnione ciało chłonęło łapczywie. Dopiero po kilku łykach wy‐ czuł adamantynę, gdy jego język ścierpł lekko od gorzkawego posmaku ko‐ rzennego wyciągu. Huutsuu uśmiechnęła się, widząc, że przestał pić. — Dla krwiopijcy – powiedziała, wskazując bukłak. – Wśród mego ludu również trafiają się takie istoty. Przez chwilę Valyn się zastanawiał, czy nie wypić wszystkiego albo nie rozpruć bukłaka o grot urghulskiej włóczni. Adamantyna nie mogła mu za‐ szkodzić, to było jasne; mogła nawet uśmierzyć nieco ból w ramieniu lub potłuczonych żebrach, ale za sprawą jej wyciągu Talal zostałby zupełnie od‐ cięty od swego źródła. W Kettralu używano jeszcze mocniejszego naparu, ale zwykłe gotowanie korzenia było aż nadto skuteczne. Urghulowie oczy‐ wiście nie wiedzieli, któremu z członków jego Skrzydła należy podać napar, ale nie miało to większego znaczenia. Najwyraźniej postanowili napoić nim wszystkich. Valyn zważył w dłoniach bukłak, lecz po chwili porzucił pomysł jego zniszczenia. Adamantynowy korzeń był dostatecznie powszechny jako chwast rosnący w rowach i na bagniskach, niemal wszędzie, od Pasa aż po północne stepy. Gdyby wyrzucił jeden bukłak, Urghulowie napełniliby następny. Spojrzał Talalowi w oczy. Krwiopijca odpowiedział czujnym spoj‐ rzeniem, lecz po chwili wzruszył ramionami. Valyn odwrócił się w stronę Huutsuu i pijąc, wyzywająco spojrzał jej w oczy. Przynajmniej mógł jej od‐
mówić widoku swego rozczarowania. Gdy Urghulowie podawali bukłak kolejnym więźniom, Valyn raz jeszcze spojrzał na obóz, a potem na tych, którzy go pojmali. — Co zrobicie teraz? – zapytał. Huutsuu szerokim gestem wskazała las namiotów. — Spakujemy się i pojedziemy. — Dokąd? — Na zachód. — Co jest na zachodzie? — Długa Pięść – odparła kobieta. — Co to takiego, na Hulla, ta Długa Pięść? — Dowiesz się, kiedy go zobaczysz. A zatem Urghulowie nie zamierzali złożyć ich natychmiast w ofierze. Oczywiście nie wiadomo też było, jak daleko na zachód zamierzają jechać. Nie było to wiele, ale zawsze coś. — To tam jadą wszystkie wasze taamu? – zapytał Valyn. – Na spotkanie z Długą Pięścią? — Za dużo pytań – odparła Huutsuu, gestem przywołując trzech młod‐ szych Urghulów. – Weźcie ich. Dołączcie do tamtego. Uważajcie na nich pil‐ nie. To mięczaki, ale są szybcy. — Do tamtego? – zapytał Valyn, potrząsając głową i usiłując się w tym wszystkim połapać. – Kim jest ten ktoś? Huutsuu się uśmiechnęła. — Idźcie. Zobaczcie. Annuryjskiego więźnia trzymano w więzach kilkanaście kroków za ostatnim rzędem api. Urghulowie przywiązali mu dłonie do stóp, zmu‐ szając do zgarbionej, kucznej pozycji. Zrazu nie wydaje się to straszne, lecz nawet pół dnia w takim ugięciu może złamać każdego. Co gorsza, pomimo zimnego wiatru zdarto z niego koszulę. Mężczyzna najwyraźniej nic nie jadł od wielu dni. Valyn mógł policzyć kręgi jego kręgosłupa, żebra oraz sączące się pręgi w miejscach, gdzie go chłostano. Więzień nie spojrzał na zbliżające się konie. Być może był nieprzytomny. A może po prostu uznał, że nie ma nic szczególnego do oglądania. — Kto to jest? – zapytał Valyn, zwracając się do młodego taabe, który go pilnował. — Wojownik – prychnął tamten. – Wielki wojownik. Jak wy. Drugi Urghul parsknął śmiechem. — Kiedy już się stąd wydostaniemy – odparł Laith, kręcąc głową – i kiedy odnajdziemy ptaka, wrócę tu i zabiję wszystkich tych nędznych sukinsy‐ nów, każdego z osobna. — Może ci to zająć trochę czasu – powiedział Valyn, oglądając się przez ramię. – Ich są miliony. — Nie szkodzi, ja mu pomogę – warknęła Gwenna.
— Ja też – odezwał się więzień, nie zadając sobie trudu, by unieść głowę. – Założę się, że stworzymy świetny zespół. Valyn zamarł i pomimo deszczu ściekającego mu po szyi poczuł chłód, który przyprawił go o drżenie. Głos mężczyzny był bezbarwny, słaby, ale było w nim coś… Cofnął się o krok, żeby spojrzeć z dystansu, nie bacząc na kłujący go w plecy grot włóczni. — A więc jednak przeżyłeś – powiedział, starając się, by jego głos za‐ brzmiał spokojnie. Balendin Ainhoa uniósł głowę. Paskudny purpurowy siniak biegł przez jego policzek, częściowo zamykając mu oko. Miał pękniętą górną wargę, a wysoko na ramieniu, w podobnym miejscu co blizna Valyna, widniała na poły zagojona rana po bełcie wystrzelonym z kuszy Kadena, z której są‐ czyły się ropa i krew. Wyglądało jednak na to, że krwiopijca nic sobie z tych ran nie robił. — Jasne, że przeżyłem. Co powiedział Hendran? Jeśli nie widziałeś ciała, nie licz tego na swój poczet. — Ty kurewski gównojadzie – warknęła Gwenna i szarpnęła się naprzód, zapominając o Urghulach. Jeden z nich wysunął włócznię, Gwenna potknęła się i upadła twarzą w błoto. Balendin po prostu uniósł brwi, bo więzy nie pozwalały mu na dużo wię‐ cej. — Widzę, że nie dogadujecie się z naszymi gospodarzami lepiej niż ja. Myślę, że może to oznaczać, iż jesteśmy po tej samej stronie. Znowu. – Spró‐ bował się uśmiechnąć, ale tylko się skrzywił, gdy znów pękła mu warga i po‐ płynęła z niej krew. — Nigdy nie byliśmy po tej samej stronie – powiedział Valyn. Mimo chłodu poczuł, że jego skóra płonie. Skóra i krew. Nawet jego oddech zdawał się płonąć. Jak Gwenna, niemal zapomniał o otaczających ich jeźdźcach. Co‐ kolwiek planowali Urghulowie, oto był człowiek, który zamordował Amie i Ha Lin, i mało brakowało, a pozbawiłby życia Kadena. Początkiem wszyst‐ kiego, ich ucieczki z Orlego Gniazda, pościgu Pchły i śmierci Finna, a nawet ich obecnej niewoli, był Balendin Ainhoa. Gdyby Valyn nie był tak mocno związany, skoczyłby na krwiopijcę i pozbawił go życia. – Nigdy nie byliśmy po tej samej stronie – powtórzył. – I nigdy nie będziemy. Próbował zapanować nad swoim gniewem, zdusić go w sobie. Taka ślepa i bezrozumna furia była niebezpieczna w każdej sytuacji. W przypadku Ba‐ lendina była samobójstwem. Valyn zbyt dobrze pamiętał ich ostatnią walkę, rozpaczliwe nocne zmagania wysoko w Górach Kościanych, gdy Balendin odbijał strzały wystrzelone przez Annick zwykłym pstryknięciem palców i miotał w ciemności kamienie, gdy chichotał zadowolony z siebie, wiedząc, że nienawiść Valyna zwiększa jego moc. Wszyscy krwiopijcy byli dziwny‐ mi, nienaturalnymi istotami, ale pomiędzy Talalem, który czerpał swoją
moc z obecności żelaza, a Balendinem żywiącym się emocjami swoich wro‐ gów, była przepaść. Balendin potrzebował strachu i wściekłości i je wyko‐ rzystywał. Choć Valyn w większości sytuacji potrafił zapanować nad swoim strachem przed krwiopijcą, z gniewem było już zupełnie inaczej. Najwyraź‐ niej Urghulowie struli Balendina tak samo, jak to zrobili z Talalem. Inaczej ten wściekły sukinsyn już by ich wszystkich wypatroszył. Balendin zagryzł wargi. — Valynie, zawsze miałeś problem z osiąganiem kompromisu. To niedo‐ brze, zwłaszcza teraz. Mógłbym skorzystać na pomocy sojusznika. – Prze‐ chylił głowę. – I ty też mógłbyś skorzystać. Nim Valyn zdążył odpowiedzieć, jeden z taabe drzewcem włóczni ude‐ rzył go z tyłu w nogi i obalił w błoto. — Mówić mniej – powiedział jeździec, zsiadając z konia z wyraźnym obrzydzeniem i wiążąc Valyna w taki sam niewygodny sposób, w jaki zwią‐ zano Balendina. Valyn próbował coś odpowiedzieć, lecz Urghul uderzył go w policzek. — Mówić mniej. Gdy wszyscy leżeli już związani, Balendin wykrzywił się w lekkim uśmie‐ chu. — No dobrze, po prostu pomyśl o tym, Valynie. Wiem, że były między nami pewne nieporozumienia, ale… – Tu wzruszył ramionami, choć ten ruch mocno ograniczyły więzy. – Myślę, że moglibyśmy o tym wszystkim zapomnieć.
17
W
ciąż od nowa, dzień po dniu, jak refren jakiejś szalonej pieśni w umyśle Adare odzywały się słowa: To nie może być prawda. To nie może być prawda. To nie może być prawda. W chwilach, kie‐ dy nuta pieśni milkła, słyszała jednak inny głos, chłodny i racjonalny: Tak, może. Historia Atmanich była bardzo stara, to pewne, a rany, jakie odniosły miasta i cały kraj, goiły się długo, lecz blizny pozostały. Oczywiście opisy tamtych czasów były zawsze świeże i Adare czytała je w dzieciństwie dzie‐ siątki razy. Były to opowieści ludzi, którzy byli świadkami tamtych wyda‐ rzeń, którzy widzieli, co się wówczas działo. Kroniki nie we wszystkim były zgodne, ale główne wątki się zgadzały: Królowie i królowe Atmanich, sze‐ ścioro nieśmiertelnych władców-krwiopijców, przez ponad pięćset lat rzą‐ dziło całym obszarem Eridroi dobrze i sprawiedliwie. Potem wszyscy popa‐ dli w szaleństwo. Kiedy minęły trzy dziesięciolecia wojny domowej, okazało się, że pożoga, głód i walki zniszczyły połowę ówczesnego świata. Wiadomo było, że Ro‐ shin i Rishinira nie byli tak brutalni jak pozostali i zniknęli bez śladu, nim światem wstrząsnęły ostatnie masakry, ale nie miało to wielkiego znacze‐ nia. Jeśli Nira i Oshi byli ostatnimi z owych władców, znaczyło to, że mają na rękach krew tysięcy ludzi, dziesiątków tysięcy. Choć trudno było w to uwierzyć, Adare widziała na własne oczy unoszącą się ognistą sieć, sły‐ szała przerażające słowa Oshiego. Gotów był ją zabić, zamordować za zruj‐ nowanie wieży, która zawaliła się setki lat wcześniej. Adare spojrzała na starca. Siedział nad brzegiem kanału na dużym pła‐ skim głazie, na którym Nira go posadziła, żeby spokojnie zjadł południowy posiłek, z dala od reszty pielgrzymów. Od chwili zatrważającej sceny, jaka rozegrała się w ruinach starej wieży, powrócił do swego zwykłego stanu ci‐ chego, łagodnego szaleństwa, lecz Nira już nie spuszczała z niego oka. Za‐ wsze była w pobliżu ze swoją butelką, gdy tylko poczuł się zagubiony lub za‐ grożony, i pomagała mu się z niej napić, nie bacząc, że płyn o ostrym zapa‐ chu ścieka mu po brodzie. Na dnie wozu pobrzękiwały dziesiątki pełnych butelek. Co to było takiego, Adare nie miała pojęcia, ale najwyraźniej działa‐
ło. W tym momencie Oshi patrzył w dół stromego brzegu i śpiewał jakąś ła‐ godną, niezrozumiałą pieśń do przepływającego karpia. A Nira… Adare przyglądała się jej ukradkiem, gdy opróżniała małą mi‐ seczkę zimnego ryżu. Co prawda wielekroć okazała się pomocna, a nawet miła na swój szorstki sposób, lecz od czasu zdarzenia nad kanałem stała się ostrożniejsza, bardziej czujna, a jej oczy patrzyły groźniej. Rozumiała rów‐ nie dobrze jak Adare, że równowaga sił pomiędzy nimi uległa zmianie, i naj‐ wyraźniej nie podobało jej się to. Nira podwoiła liczbę razów, jakie wymie‐ rzała Adare, zarówno tych słownych, jak i cielesnych, jakby znowu zamie‐ rzała udzielić młodej kobiecie jakiejś lekcji. — Słuchaj – powiedziała w końcu Adare, ocierając usta wierzchem dłoni. – Doceniam to, że przechowałaś mnie przez minione tygodnie, ale sprawy się zmieniły. Nira zmrużyła oczy. — Nie wydaje mi się, żeby coś było inaczej. — Nie? – zapytała Adare, podnosząc lekko głos i zerkając przy tym na Oshiego. – Już zapomniałaś o ostatniej nocy? Zapomniałaś, co widziałam? — Nie sądzę, żeby to miało aż takie znaczenie. Adare odetchnęła powoli. — No tak. Ale ja tak sądzę. – Pochyliła się. – Wiem, kim jesteście. Zacho‐ waliście mój sekret i doceniam to, ale podróżowanie z wami to wielkie ryzy‐ ko… — Bycie księżniczką przebraną za pielgrzyma to dopiero jest ryzyko. Adare przytaknęła energicznie. — No właśnie. I dlatego nie chcę już go ponosić. – Odetchnęła i spróbo‐ wała mówić wolniej. – Inni pielgrzymi już wam nie ufają. Słyszeliście Leha‐ va ubiegłej nocy. Uważam, że będzie lepiej, jeśli będziemy podróżować osob‐ no. Nira zmarszczyła brwi, po czym pokręciła głową. — Ja tak nie uważam. Adare zamarła w zdumieniu. — Nie? — Myślę, że lepiej będzie tak jak dotąd. — Nie – zaoponowała Adare, czując wzbierającą złość. – Nie słuchasz mnie. Znajdę sobie innych towarzyszy. — A ja codziennie będę się zastanawiać, czy już sprzedałaś nas swoim nowym przyjaciołom za odrobinę dodatkowego zaufania? Adare pokręciła głową przecząco. — Nie zrobiłabym tego. Nigdy. Poza tym, nawet gdybym poszła do in‐ nych pielgrzymów i powiedziała, że są tu Roshin i Rishinira i właśnie gotują sobie rybę przy wozie, to kto by mi uwierzył? Ludzie by pomyśleli, że postra‐ dałam zmysły. — Nie uwierzyliby w tę część o Atmanich – odparła posępnie Nira – ale
nie trzeba im wiele mówić o krwiopijcach, żeby powiesili parę starych głup‐ ców na najbliższym drzewie. — Ale ja tego nie zrobię – upierała się Adare. Nira uśmiechnęła się szeroko. — Wiem. Ponieważ będziesz z nami przez cały czas, do końca tej wę‐ drówki. Adare odetchnęła głęboko, starając się zapanować nad nerwami. Ta ko‐ bieta i jej brat byli krwiopijcami, mogli ją zabić jednym gestem, ale teraz sie‐ dzieli we trójkę na widoku, widziani przez wszystkich pielgrzymów, od któ‐ rych dzieliło ich ledwie sto kroków pustego pola. Nira z pewnością nie od‐ waży się jej skrzywdzić, gdyby inni mogli to zauważyć. Adare była o tym przekonana, gdy raz jeszcze pochyliła się w stronę Niry. — To nie są negocjacje – powiedziała. – To jest fakt. Nira obróciła się z szybkością atakującego węża i rąbnęła ją laską w skroń, strącając Adare ze stromego brzegu na skraj wody. Przez kilka ude‐ rzeń serca Adare walczyła z ogarniającą ją ciemnością i pulsującym bólem. W końcu podniosła się na kolana, potem na nogi. Później, obejmując rękami skronie, spojrzała na starą kobietę, która pokręciła głową z dezaprobatą, za‐ ciskając usta. — Rozumiem, że jesteś księżniczką i tak dalej – syknęła Nira. – Jesteś by‐ stra, jesteś ambitna. Wygrałaś kilka dziecinnych bitewek… — Dziecinnych bitewek? – zapytała Adare, próbując stanąć pewniej. Okazywanie słabości w takim momencie oznaczało porażkę, a jej nie stać było na przegraną. – Unicestwiłam najwyższego kapłana Intarry. Unieszko‐ dliwiłam cały jego Kościół. — Bandę zaślepionych słońcem głupców – prychnęła Nira. Adare nie była pewna, co na to odpowiedzieć, ale kobieta już na nią na‐ tarła. — Byłaś ministrem przez kilka miesięcy. Ja rządziłam całym tym pie‐ przonym kontynentem. – Tu przerwała i wbiła laskę w miękką ziemię. – Rządziłam przez całe stulecia. Pokłóciłaś się z kapłanem? My – szerokim ge‐ stem wskazała też Oshiego – walczyliśmy z Dirikiem i Chirugiem przez dzie‐ siątki lat. Przez trzy dni i trzy noce stawiałam czoło Shihjahinowi na czarnej skale, aż ziemia pękała wokół nas, a ludzie ginęli tysiącami. Wykrzywiła usta w grymasie. Adare poczuła, jakby jakaś zimna dłoń ści‐ snęła ją za serce. — Widziałam, jak twoja rodzina powstawała z niczego. Patrzyłam, jak Terial walczył, by utworzyć swoje małe cesarstwo, jak połączył w całość te zgliszcza, które po nas zostały, i nazwał je cywilizacją. Widziałam, jak Te‐ rial umierał. I Santun, i Anlatun, i oni wszyscy. Nie byłam na pogrzebie two‐ jego ojca, bo Oshi miał kaszel, ale nie myśl, dziewczyno, że gdy nadejdzie czas, nie będę patrzyła, jak z wychudłymi rękami splecionymi na piersi wpa‐ kują cię do jednej z tych jaskiń. Tak więc, jeśli sobie wyobrażasz, ty bezczel‐
na mała dziwko, że jesteś pieprzoną Malkeenianką, księżniczką, mądrą dziewczynką w głupim świecie, to pomyśl o tym: od tysiąca lat albo i dłużej powstrzymywałam się od używania moich mocy. Przez tysiąc lat dbałam o to, by mój brat nie rozwalał wszystkiego, na co spojrzy. Mam nadzieję, że będę tak postępować, dopóki nie zrobię tego, co zaplanowałam, a skoro już widziałaś, do czego mój brat jest zdolny, to módl się, żeby te nadzieje się spełniły. Potrząsnęła głową, a gdy znowu się odezwała, w jej głosie nie było już sły‐ chać takiej furii: — Nie walczymy z tobą, dziewczyno, lecz jeśli będziesz mi przeszkadzać, to pożałujesz, że to nie ty spłonęłaś w ogniu Intarry, a nie ten głupi kapłan. Gdy kobieta w końcu zamilkła, Adare uświadomiła sobie, że cofnęła się przed nią o dobre trzy kroki, jakby odepchnięta mocą jej gniewu. — Siostro? – zapytał Oshi, odrywając wzrok od pływającego karpia. W jego mętnych oczach były troska i zmieszanie. Otwierał i zamykał dłoń, jakby próbował zacisnąć ją w pięść. – Jest niebezpiecznie? – Patrzył niepew‐ nie na Adare, potem wodził spojrzeniem wokoło, aż zatrzymał wzrok na sie‐ dzących dalej pielgrzymach. – Musimy walczyć? Nira przeniosła spojrzenie z Adare na brata i z powrotem. — Ją spytaj – odpowiedziała. Adare zawahała się, a strach, upokorzenie i respekt wezbrały w niej jak rzeka gotowa wystąpić z brzegów. Chciała odwzajemnić cios, uderzyć tę sta‐ rą kobietę. Chciała wyć. W jej głowie nie było już wiele miejsca na rozsądne myślenie, lecz do tej resztki rozsądku przemówił z głębi dzieciństwa głos jej ojca. Nie możesz widzieć jasno, Adare, kiedy twoje widzenie zasnuwają chmury emocji. Odetchnęła nierówno, potem raz jeszcze. Rishinira była krwiopijczynią, koszmarem, jedną ze żmij odpowiedzialnych za śmierć tysięcy ludzi, ale nie‐ koniecznie jej wrogiem. Umysł Adare odwrócił się, by dojrzeć prawdę. Ta stara kobieta udzieliła jej pomocy, ukryła ją, ochroniła i nie prosiła w za‐ mian o nic prócz współdziałania. — Nie – odparła wolno Adare, unosząc ręce. – Nie chcę walki. Nira przyglądała się jej uważnie przez dłuższą chwilę, a potem skinęła szybko głową. — A więc w porządku. Kiedy dojedziemy do Olonu i załatwimy to, co mamy do załatwienia, nie zobaczysz nas więcej. Znikniemy. – Spojrzała na brata. – Jesteśmy w tym dobrzy, ty stary worku gówna, co? Adare zmarszczyła brwi. Tyle czasu zamartwiała się, jak postępować z Nirą i jej bratem, że nigdy się nie zastanowiła, dlaczego tych dwoje przyłą‐ czyło się do pielgrzymki. W ich przypadku taka decyzja wydawała się zupeł‐ nie pozbawiona sensu. W podróży zdarzały się nieoczekiwane wypadki. Przyłączenie się do dużej grupy zwiększało ryzyko niewygodnych pytań, wścibskich spojrzeń i nieoczekiwanego odkrycia. Nerwy Adare po dwóch
tygodniach wędrówki w przebraniu były w strzępach, a jednak z jakiegoś powodu dwójka Atmanich dobrowolnie przyłączyła się do grupy pielgrzy‐ mów, podejmując długi marsz na południe. — A co wy robicie na drodze do Olonu? – zapytała powoli. Nira zmierzyła ją ostrożnym wzrokiem. — A co? Mało nam było kłótni w sprawie dochowania sekretów? Już chcesz dzielić się następnymi? Adare zamilkła. Łatwo byłoby teraz odstąpić od zadawania pytań, cie‐ szyć się osiągniętym odprężeniem i skupić uwagę na czekających na połu‐ dniu wyzwaniach. Już wystarczająco wielu groźnych ludzi chciałoby wi‐ dzieć ją martwą, żeby jeszcze dodawać przeklętych Atmanich do tej listy. Z drugiej strony, udział Niry w pielgrzymce wydawał się zbyt dziwny, żeby był to zwykły zbieg okoliczności. Wyglądało to tak, jakby ich również po‐ rwała ta sama polityczna fala, która uniosła Adare. Trudno było sobie wy‐ obrazić, co nieśmiertelni krwiopijcy mają do roboty w takim podupadłym mieście jak Olon, ale istniała pewna szansa, że ich ukryte cele pokrywają się w jakimś stopniu z zamierzeniami Adare. Jednakże kupno sekretów ozna‐ czało niestety także ich sprzedaż. Nie dasz, nie otrzymasz, pomyślała ponuro Adare. — Chcę zwołać armię – powiedziała. – To po to jadę do Olonu. Nira zasznurowała już i tak pomarszczone wargi. — To już tak kiepsko z tymi czterema, które masz? — Nie są moje – odparła Adare. — Annuryjskie armie. Annuryjska księżniczka. Dla mnie brzmi to tak, jakby były twoje. — Należą do il Tornji – powiedziała głuchym głosem Adare. – I nie jest on moim sprzymierzeńcem. — Ach… – Zabrzmiało to jak rzucone z lekkim wiatrem westchnienie. – Czyli tak to wygląda. – Pokręciła głową. – Wojna domowa, dziewczyno, to nie przelewki. — Nie mam wyboru – odparła Adare bardziej gorączkowo, niż zamierza‐ ła. – Kenarang zamordował mi ojca. Nira wzruszyła ramionami. — Twój ojciec siedział na tej brzydkiej skale, ale był to tylko jeden czło‐ wiek. Dużo więcej ludzi umrze, gdy rozpętasz tę wojnę. Kto będzie umierał po twojej stronie? — Synowie Płomienia – odrzekła Adare. Nira uniosła brwi. — Oni już nienawidzą cesarstwa – ciągnęła Adare, starając się, by jej głos zabrzmiał tak, jakby wierzyła w każde słowo wychodzące z jej ust. Próbowa‐ ła w to wierzyć. – Po prostu muszę przekonać Vestana Ameredada, że jestem innym typem Malkeeniana. Zamilkła, spodziewając się, że stara zgromi ją za krótkowzroczność bądź
głupotę, albo za jedno i drugie, lecz Nira zamarła, wciągnąwszy powietrze przez zaciśnięte krzywe zęby. — Ameredad – rzekła po chwili. – Wygląda na to, że jeśli nawet nie łączy nas jeden cel, to faktycznie jedziemy na tym samym wozie. Adare zmarszczyła brwi. — Czego od niego chcesz? — Może nic. Nie mogę powiedzieć, dopóki nie zobaczę jego twarzy. — Co takiego ci ona powie? — Czy to jest ten, który nam to zrobił – odparła stara ostrzejszym tonem. Adare się zawahała. Zimny wiatr się wzmógł i dął z północy, pryskając lo‐ dowatą wodą z kanału i szarpiąc włosami Adare. Oshi odwrócił się od wody, potrząsnął głową, a łzy spływały mu po wychudłych policzkach. — Uciekły – powiedział, wskazując gestem wodę. – Ryby uciekły. – Jego głos był żałosny, zagubiony, pełen skargi i rozpaczliwie słaby na tle podmu‐ chów wiatru. – Czy ja je zabiłem, Niro? Pozabijałem je wszystkie? — Nie – odparła stara, nie odwracając oczu od Adare. – Nie zabiłeś ich, Oshi. — Co wam zrobił? – zapytała Adare. Nira machnęła ręką w stronę Oshiego. — Uczynił nas nieśmiertelnymi. Zrobił z nas władców połowy świata. Skazał na szaleństwo. Adare zadrżała, słysząc te słowa. Próbowała je zrozumieć. Czytała dzie‐ siątki relacji o początkach Atmanich, lecz żadna z nich, nawet historia Yen‐ tena, nie wskazywała, w jaki sposób władcy-krwiopijcy otrzymali swoje moce i dar długowieczności. — Kto… – zaczęła Adare z wahaniem, nie wiedząc, jak zadać to pytanie. – Jak… — Csestriim – syknęła Nira, po czym splunęła na ziemię. – Wtedy tego nie wiedziałam. Dowiedziałam się znacznie później, gdy zabiliśmy dwóch. Dwóch z tej trójki. Adare potrząsnęła głową, jakby to przekraczało możliwości jej pojmowa‐ nia. — Dlaczego Csestriimowie mieliby wam… pomagać? — Pomagać? – Nira zaśmiała się zduszonym śmiechem, po czym wycelo‐ wała palec w Oshiego. – Czy tak wygląda pomaganie? — Ale uczynili was nieśmiertelnymi – zaprotestowała Adare. – Dali wam moc. — Moce mieliśmy, zanim ich spotkaliśmy. Oni po prostu… je zwiększyli. A co do nieśmiertelności… – Wyciągnęła chudą, zasuszoną rękę. – Wygląda na to, że i to nie wyszło im zbyt dobrze. To ciało zmierza do piachu. Trwa to tylko parę stuleci dłużej, niż powinno. – Skrzywiła się. – Csestriimów gówno obchodziło, co się z nami stanie, dziewczyno. Usiłowali stworzyć nowy gatunek albo odtworzyć jakiś stary. Myślę, że szukali różnych sposo‐
bów, żeby przywrócić do życia swoją rasę. Adare patrzyła zdumiona. — Ależ wy nie jesteście Csestriimami. Macie uczucia. Nira prychnęła. — Zauważyłaś? Jak powiedziałam, próbowali zabawić się w Bedisę i spie‐ przyli robotę. — Pierwsze stulecie waszego panowania to był złoty wiek – zauważyła Adare. — A potem wszystko poszło do sracza. Nie mieliśmy żyć tak długo. Nie mieliśmy mieć tyle mocy. Coś tutaj – powiedziała, stukając się kłykciami w głowę – nie potrafi tego znieść. — Ale ty nie jesteś… — Dlatego, że pierwsza zdałam sobie z tego sprawę. Przestałam korzy‐ stać ze swego źródła. Chciałam, żeby Roshin też przestał, ale on był pogrążo‐ ny w jakimś śnie. A do tego oszalał na punkcie wojny. – Jej oczy stały się mroczne i puste. – Czasem do niego dociera, co mu zrobiono, ale wystarczy, żebym zostawiła go samego przez cały dzień, a zaczyna od nowa. — Tysiąc lat – westchnęła Adare, a jej umysł zawirował na samą tę myśl. – Przez ponad tysiąc lat nie robiłaś nic innego poza narkotyzowaniem go. Pilnowaniem. — Nie „nic innego”, dziewczyno – rzuciła Nira. – Kilkaset lat temu na‐ uczyłam się robić na drutach. Trochę grałam na flecie. – Wzruszyła ramio‐ nami. – Potem to wszystko zapomniałam. — Dlaczego? – zapytała cicho Adare. – Skoro tak bardzo nie chcesz tej nieśmiertelności, to możesz przecież… – Tu zamilkła. — Rozwalić mu czaszkę? – zapytała Nira domyślnie. Obróciła się do bra‐ ta. – Co ty na to, Rosh? Taki szybki strzał cegiełką w główkę, co? Zwrócił na nią swoje kaprawe oczy i rozdziawił usta, odsłaniając pożół‐ kłe zęby. — Skoro tak uważasz, Niro… – odparł z wahaniem. – Już ty wiesz najle‐ piej… Stara westchnęła głęboko. — Już ja wiem najlepiej. Jaka z ciebie żałosna kupa kości. – Obróciła się do Adare. – Niemal codziennie kusi mnie, żeby go zabić. Byłby to pewnie akt miłosierdzia, ale to w końcu mój brat. Niedobrze jest traktować cegłą swego brata. Zwłaszcza że mogę go jeszcze uleczyć. Może znajdę kogoś, kto będzie wiedział, jak to zrobić. — Ostatni Csestriim – rzekła Adare. Nira skinęła głową. — Ten mądrala. Ten, co ma tyle pomysłów. — A ty sądzisz, że to może być Vestan Ameredad? – spytała Adare, kręcąc głową. – Dlaczego? Staruszka zmarszczyła brwi.
— No, nie. Niespecjalnie. Szukałam przez tyle lat i zostało mi już tylko paru do sprawdzenia. — Ale dlaczego Vestan? Nira skinęła głową, jakby od nowa rozważała to pytanie. — Ten łajdak, którego szukam, to wścibski kombinator. Wmieszał się w moje sprawy. Mieszał się w sprawy innych. Lubi być w samym środku tej kupy gówna. Nie byliśmy jedynymi królami, których wspierał przez te wszystkie lata, a jeśli ten Ameredad zamyśla obalić twoje cesarstwo… – Wzruszyła ramionami. – Zdarzało mi się już przebyć pół kontynentu dla sprawdzenia mniej ważnych podejrzeń. Poza tym ten zdaje mi się szczegól‐ nie dobrze pasować do obrazka: wysoki, ciemny, mało zabawny, bystry. Adare spojrzała na nią zdumiona. — Przecież musi być setka mężczyzn pasujących do takiego opisu. Ty‐ siąc. Jeżeli Csestriimowie szukają dojścia do ośrodków władzy, to dlaczego nie szukasz w Annurze? Dlaczego nie w Pałacu Brzasku? Nira uniosła brwi. — Mam po prostu podejść do bramy pałacu i zastukać laską? O to ci cho‐ dzi? – Potrząsnęła głową. – Nie tak łatwo wejść i wyjść zza tych czerwonych murów, jak ci się wydaje. A poza tym spędziliśmy z Oshim kilkadziesiąt lat w Annurze. Nic tylko przypalony ryż i smród gówna. Teraz w Olonie coś się szykuje, więc jedziemy do Olonu. Jak powiedziałam, to pewno nie jest Ame‐ redad, ale jak się siedzi zbyt długo w jednym miejscu, to człowiek się starze‐ je. Adare mierzyła kobietę wzrokiem. Na szaleństwo zakrawało jeżdżenie po całej ziemi w poszukiwaniu istoty, która dała im nieśmiertelność, ale przecież Atmani byli szaleni. Co do tego wszyscy historycy byli zgodni. — A jeśli to jednak on? Jeżeli mężczyzna, który przewodzi Synom Pło‐ mienia, jest tym, kogo szukasz? Co wtedy? — Zobaczymy, czy zdoła nas uleczyć. – Wskazała kciukiem za plecy na Oshiego. – Uleczyć jego. — A jeśli nie zdoła? — Zabiję go. — Potrzebuję Ameredada – wyrwało się Adare. – Potrzebuję Synów Pło‐ mienia, żeby obalić il Tornję. — A zatem – stwierdziła Nira beznamiętnym głosem – powinnaś tylko mieć nadzieję, że to nie jest ten, którego szukam.
18
O
lon rozsiadł się okrakiem nad błękitno-brunatnymi płyciznami pół‐ nocnego końca jeziora Baku niczym wysmukły, tysiącnogi, kamien‐ ny pająk, którego ciało stanowiła podłużna wyspa leżąca jakieś pięć‐ set kroków od brzegu, odnóża zaś wąskie keje wdzierające się w połyskującą wodę oraz przerzucone nad nią kamienne mosty oparte na północnym na‐ brzeżu. Nawet obserwowane przez opaskę wyniosłe wieże i kształtne kopuły były znacznie bardziej eleganckie od prostych kątów i surowych linii bu‐ dowli Annuru, lecz Adare nie mogła poświęcić więcej uwagi architekturze, choćby z powodu czterdziestu uzbrojonych mężczyzn blokujących most, na którym stała. Mężczyźni nie byli umundurowani, a przynajmniej nie w sposób, do ja‐ kiego przywykła Adare, lecz z ich równych szeregów, wypolerowanej broni i wojskowej dyscypliny łatwo można było wywnioskować, że nie są bandą łobuzów, którzy zamierzają rabować pielgrzymów. Mogli być legionistami, lecz nie mieli na sobie zbroi, jakie nosiły cesarskie legie, a poza tym żadna z legii należących do annuryjskich armii nie stacjonowała w Olonie. Zna‐ czyć to mogło jedynie, że są to Synowie Płomienia. Znaczyło też, że raporty, które docierały wcześniej do Adare, mówiły prawdę. Nie wiedziała, czy po‐ winna z tego powodu poczuć ulgę czy przerażenie. Zrazu pomyślała, że owi ludzie są rutynowym patrolem na moście, sprawdzającym wozy i furmanki albo zbierającym jakąś daninę od kupców, rodzaj „podatku” na wsparcie dla wiernych. Kiedy jednak zbliżyła się bar‐ dziej, popychana tłumem pielgrzymów, uświadomiła sobie, że mężczyźni ci, w liczbie czterdziestu lub pięćdziesięciu, dobrze uzbrojeni i czujni, na coś czekają. Adare zerknęła przez ramię, jakby spodziewała się zobaczyć inną ar‐ mię idącą na miasto, jakąś atakującą siłę, która mogłaby być uzasadnieniem obecności tak wielu zbrojnych, ale żadnej armii za nią nie było. Widać było tylko nadciągające z opóźnieniem nieliczne wozy pielgrzymów, popędzają‐ cych batami leniwe domowe bawoły. — Wygląda na to, że miłośnicy światła stali się właścicielami mostów – burknęła Nira, spluwając na kamienne płyty. Adare skinęła głową nerwowo. Spodziewała się, że Synowie Płomienia
będą gdzieś ukryci, przyczajeni w zaułkach i piwnicach, a nie stali otwarcie na głównym moście prowadzącym do miasta. Ameredad był albo szaleńczo odważny, albo głupi, albo jedno i drugie. Tego rodzaju otwarta demonstra‐ cja siły wiązała się z ryzykiem odwetowych posunięć ze strony Annuru, przynajmniej z chwilą, gdy dowie się o tym il Tornja. Dobra strona tej sytuacji jest taka, że nie będę musiała uganiać się za nimi po tawernach. Przynajmniej już tu są, pomyślała posępnie. Poprawiła opaskę, wyprostowała ramiona i ruszyła naprzód wraz z tłu‐ mem pielgrzymów w złocistych szatach, powracających do miasta, w któ‐ rym narodziła się ich wiara. Żołnierze, w większości młodzi mężczyźni, nie‐ którzy o białej skórze, inni o czarnej jak węgiel, mierzyli wzrokiem zbliżają‐ cą się ciżbę. Adare oczekiwała, że zbrojni ustąpią i przepuszczą pobożnych wyznawców do miasta, lecz oni nawet nie drgnęli. Zamiast tego, gdy pierw‐ sze wozy dotarły do mostu, wyszedł im naprzeciw barczysty mężczyzna z szyją grubą jak cumowniczy pal. Musiał mieć już dobrze pod pięćdziesiąt‐ kę, lecz lata nie nadwyrężyły masywnej muskulatury jego ramion i piersi. — Stać – powiedział głosem na tyle donośnym, że nie musiał zaprzątać sobie głowy unoszeniem ręki. Pielgrzymi zatrzymali się raptownie w natłoku padających zewsząd nie‐ pewnych pytań, a ci znajdujący się dalej domagali się odpowiedzi od tych, którzy byli na przedzie. Dłonie Adare lepiły się od potu. Zmusiła się, by opu‐ ścić je wzdłuż boków i nie wycierać ich o szatę. Czuła lekki zawrót głowy, jakby za chwilę miała zemdleć. Byłaby to oczywista klęska. Gdyby upadła, wówczas pielgrzymi, którzy rzuciliby się jej na pomoc, zdjęliby jej z oczu opaskę, a to oznaczało śmierć. Stój mocno, powtarzała sobie w duchu. Stój mocno na tych przeklętych no‐ gach. Synowie Światła nie ruszyli się z miejsca, ale ich dowódca mierzył uważ‐ nie spojrzeniem wszystkie stojące w pierwszej linii kobiety i mężczyzn, przebranych w złociste pielgrzymie szaty, a na jego twarzy widniał chmur‐ ny grymas. — Gdzie Malkeenian? – zapytał wreszcie. Adare poczuła, jak po jej plecach przebiegł lodowaty dreszcz. Chciała wal‐ czyć i uciekać jednocześnie. Balustrada mostu była tylko o parę kroków od niej. Nie wiedziała, co leży poniżej, ale gdyby rzuciła się stamtąd… — Stój spokojnie, ty głupia dziewko – mruknęła stojąca obok Nira na tyle cicho, że jej głos dotarł tylko do Adare. – I dobrze zamknij tę swoją głupią gębę. Nogi pod nią drżały, lecz Adare stała spokojnie, choć serce tłukło się jej o żebra. Nagle opaska i cała wymyślona historia wydały się jej żałośnie śmieszną, lichą osłoną przeciwko tylu przemyślnym i dociekliwym umy‐ słom. Ktoś ją oczywiście rozpozna; rozpozna lub zacznie podejrzewać, że po‐ dróżująca samotnie wysoka młoda kobieta, ta z zawiązanymi oczyma, może
nie być tą, za którą się podaje. Wbrew napomnieniom Niry Adare gotowa już była rzucić się do ucieczki i skoczyć do leżącego niżej jeziora, gdy jakaś mocna dłoń stalowymi palcami ujęła ją za łokieć. — Co… – zawołała, wyrywając się, lecz gdy się obróciła, ujrzała przed sobą Lehava. Uśmiechnął się ponuro. — Idziemy. — Ja nie jestem… — Oczywiście, że nie jesteś – powiedział, popychając ją przed sobą. – Idziemy. Adare zerknęła na Nirę, modląc się, by stara kobieta zdołała jej pomóc, lecz Nira tylko spojrzała oczyma jak szparki w pomarszczonej twarzy, po czym niemal niedostrzegalnie pokręciła głową. Gdy Adare odzyskała zmysły, ujrzała, że znajduje się w szerokiej prze‐ strzeni pomiędzy Synami Płomienia a pielgrzymami, a Lehav wciąż stoi przy jej boku i trzyma ją za rękę tak mocnym chwytem, że niemal czuła, jak na jej skórze tworzą się siniaki. Na moście zapadła cisza. Zawisły na niej set‐ ki spojrzeń, większość zdumionych, niektóre już gniewne. Przez krótką chwilę łudziła się jeszcze, że zdoła się jakoś z tego wyłgać, lecz zaraz odrzuci‐ ła ten pomysł jako niedorzeczny. Lehav ją znał i wiedział, kim jest. Mogła próbować jedynie robić dobrą minę do złej gry i starać się załatwić to, po co przybyła. Wolną ręką sięgnęła do twarzy i zerwała z oczu opaskę. — Jestem Adare hui’Malkeenian – powiedziała. – Córka zamordowanego cesarza, księżniczka Annuru i minister finansów. Przybyłam tutaj, żeby na‐ prawić zło i przywrócić zerwaną więź pomiędzy moją rodziną a boskim Ko‐ ściołem Intarry. Pielgrzymi patrzyli w osłupieniu, zdezorientowani. Nawet żołnierze wy‐ glądali na zaskoczonych. Lehav jednak tylko parsknął. — Miła przemowa. Skończyłaś już? — Nie – odparła, prężąc ramiona i próbując stanąć prosto. – Nie skończy‐ łam. Przybyłam, żeby rozmówić się z Vestanem Ameredadem, nie zaś po to, żeby jego sługus mną poniewierał. Muskularny żołnierz, który pierwszy wywołał jej nazwisko, parsknął krótkim, pogardliwym śmiechem. Adare odwróciła się do niego, czując ucisk w żołądku. — To ty jesteś Ameredad? Mężczyzna wyglądał na brutala i prostaka, co było nie najlepszą kombi‐ nacją, biorąc pod uwagę to, co zamierzała uzyskać. Na jej pytanie roześmiał się znowu, głośniej. — Dość tego, Kamger – powiedział Lehav. Śmiech mężczyzny ustał natychmiast. Adare odwróciła się w przerażeniu, uświadamiając sobie swoją pomyłkę,
lecz pielgrzym, którego poznała pod imieniem Lehava, zignorował ją. Za‐ miast tego wskazał gestem pielgrzymów, którym towarzyszył w długim marszu na południe. — Ci ludzie przebyli długą drogę. Są zmęczeni i głodni. Wydaje się, że masz ochotę urządzić tu wielki pokaz, ale oni nie przywędrowali tutaj dla pokazów. Przybyli z powodu swojej czci dla bogini, nie zaś po to, żeby oglą‐ dać obrzydliwy spektakl kłamliwej, upadłej urzędniczki. Adare odwróciła się ku niemu, czując, jak sztywnieją jej drżące od gnie‐ wu nogi. — Nie kłamię i nie jestem urzędniczką. Lehav przyglądał się jej przez chwilę, jakby zamierzał coś odpowiedzieć, potem pokręcił głową i zwrócił się do tłumu: — Matka nazwała mnie Lehavem, lecz bogini nadała mi nowe imię: Ameredad. Dziękuję moim braciom i siostrom za ich towarzystwo i bogo‐ bojność w długiej podróży, za cichą pobożność i ofiary dla Intarry. Przyby‐ wając tutaj, pozostawiliście za sobą wiele rzeczy: waszą pracę, wasze rodzi‐ ny i bezpieczeństwo, ale ja zadbam o to, żebyście zostali w tym mieście przy‐ jęci tak, jak na to zasługujecie. A co do tej tutaj… – dodał, ruchem głowy wskazując Adare, lecz nie troszcząc się o to, by obdarzyć ją choćby krótkim spojrzeniem – …to jesteście tu przede wszystkim świadkami oszustwa Mal‐ keenianów. Nie zapomnijcie tego. Większość ludzi mówiłaby dłużej i czekała na owacje, lecz Lehav, gdy tyl‐ ko skończył, odwrócił się i przekazał Adare Kamgerowi, nie zerknąwszy na‐ wet przez ramię. — Dopilnuj, żeby została wtrącona do Lochów Gevena. Podwójna straż. Przyjdę, kiedy się obmyję, pomodlę i złożę ofiary bogini. Kamger zasalutował, lecz Lehav już się oddalił i roztrąciwszy żołnierzy, wszedł do Olonu, jakby Adare nie istniała. Wtedy właśnie uderzyli aedoliań‐ czycy. W pierwszej chwili pomyślała, że głosy pielgrzymów za jej plecami są wyrazem zdziwienia i oburzenia. Rozlegały się wrzaski, które mogły być krzykami oskarżenia i gniewu, słychać też było stukot kopyt. Potem ujrzała twarze zbierających się wokół niej żołnierzy, nagłe zaskoczenie i strach w oczach Synów Płomienia, i rozpaczliwe, nieudane próby dobycia mieczy. Adare dostrzegła dwóch mężczyzn na koniach, wymachujących miecza‐ mi długości ramienia. Wdzierali się w masę żołnierzy Intarry, z rozmachem i furią siekąc piechurów. Ujrzała jakąś rozciętą na pół głowę i rękę odrąbaną w łokciu. Zobaczyła mężczyznę, który zastawił się mieczem, lecz szybkie ostrze cięło go prosto w twarz. Kamger wydawał się równie zdezorientowa‐ ny jak reszta. Usiłował dobyć miecza, nie zwalniając uchwytu ręki trzymają‐ cej Adare. Odwróciła się w samą porę, by zobaczyć Fultona wspinającego się w siodle i zadającego z rozmachem z góry cios, który rozpłatał wielkoluda od szyi po pierś. Krew, gorętsza niż monsunowy deszcz, spryskała twarz
Adare. Po chwili była już wolna. — Szybko, pani! – zawołał Fulton, zawracając konia i wyciągając ku niej ramię. – Na siodło, nim się przegrupują. Umysł Adare był zagubiony, lecz ciało usłuchało. Złapała dłoń aedoliań‐ czyka i wskoczyła na konia, podczas gdy Synowie Płomienia ponownie za‐ częli ich otaczać. Coś w niej, co nie utonęło jeszcze we krwi i przerażeniu, za‐ uważyło, że Fulton wychudł i wyglądał znacznie starzej. Jego oczy się zapa‐ dły, a policzki zmizerniały. Jak długo ci dwaj podążali jej tropem? I dlaczego? Pytania te były bez znaczenia i brzmiały bezsensownie w środku panującego chaosu, lecz dzięki nim jej umysł zdołał odwrócić się od plam krwi na jej sza‐ tach, od krzyków rannych i niewyraźnego obrazu leżących na bruku mar‐ twych ciał. Przez moment miała ochotę śpiewać głośno, choć nie była pew‐ na, czy to z powodu ogarniającej ją euforii czy szaleństwa. Wyglądało na to, że się udało. Birch powstrzymywał Synów Płomienia, a Fulton spiął konia do galopu, szarżując przez tłum pielgrzymów. Wyrwie‐ my się na wolność, pomyślała Adare. Myśl ta podziałała na nią ożywczo jak strumień wpadającego do płuc świeżego powietrza. Uciekliśmy. A potem, niespodziewanie, koń zakwiczał, skręcił się i przetoczył, a ona wyleciała w powietrze. Leciała chwilę, a później lot się skończył. † Słudzy Ameredada znali swoją robotę. Z zawodową wprawą ciągnęli ją przez boczne uliczki i zaułki. Adare ledwo mogła iść, stłuczenie na jej gło‐ wie obrzmiało i pulsowało bólem, widziała też niewyraźnie, jak przez mgłę. Chciała zapytać o Fultona i Bircha, ciekawa, czy żyją, ale ktoś zakneblował jej usta obrzydliwie cuchnącą szmatą. Z ledwością się powstrzymywała, by nie zwymiotować. Niewielka grupa skręcała i kluczyła tak często, że Adare prędko straciła poczucie kierunku i po jakimś czasie przestała zwracać uwagę na wygląd miasta i drogę, którą szli. Starała się jednak wymyślić coś, co mogłoby ura‐ tować jej życie. Kręte zaułki wypełniał zapach smażonej ryby, kurkumy i dymu, a z niskich okien dobiegały śmiechy i targowania o towar. W całym tym otoczeniu było jednak coś chylącego się ku upadkowi, jakby miasto już od dawna umierało. Budynki były kiedyś ładne, lecz obecnie większość podupadła. Tynk i ka‐ mienie poodpadały w wielu miejscach, znacząc mury brzydkimi dziurami o poszarpanych brzegach. Te, które nie stały się jeszcze niegodną ruiną, były brzydkie i stare, a po dziesięcioleciach deszczów i zaniedbań tynk i farba się łuszczyły. Przynajmniej połowa murów w tym mieście wymagała pilnej na‐ prawy. Olon, który nie był jeszcze zupełną ruiną i zapewne, biorąc pod uwa‐ gę handel, nigdy nie będzie, był miastem, któremu w jakimś sensie wbito sztylet w serce.
Ten sztylet sami wbiliśmy, pomyślała ponuro Adare. Rana zadana przez Malkeenianów. Być może Terial hui’Malkeenian nie zamierzał unicestwić dawnej stolicy królestwa Kreshu, gdy zakładał swoje nowe cesarstwo, ale nie ustanowił też w niej swojej cesarskiej siedziby. Za władzą szły pieniądze i kiedy rząd prze‐ niósł się do Annuru, Olon zaczął podupadać. Ruch handlowy przez kanał i je‐ zioro podtrzymywał miasto przy życiu dzięki żarłocznym apetytom stolicy, lecz położone nad wodą dawne pałacowe rezydencje zamieniono w tawerny, burdele i noclegownie dla woźniców i marynarzy, zmęczonych przeprawą przez jezioro Baku. Kilku upartych potomków starych arystokratycznych rodów przebywało jeszcze w swoich rodzinnych siedzibach, na których utrzymanie nie było ich stać, lecz coraz śmielej wdzierały się tam szczury i wiatr, a złodzieje dopełniali dzieła zniszczenia. Było to miasto niezbyt nadające się do życia, ale doskonałe do obrony. Adare zauważyła na ulicach co najmniej dziesięć dwuosobowych patroli Ameredada, składających się z rosłych mężczyzn uzbrojonych w miecze i łuki. Stali w podcieniach domów albo blokowali wyloty wąskich uliczek. Nie nosili żadnych insygniów ani barw, niczego, co mogłoby ich powiązać z Synami Płomienia. Można by pomylić ich z ulicznymi osiłkami, gdyby nie krótkie, wojskowe gesty, którymi pozdrawiali prowadzących Adare zbroj‐ nych. Całe to przeklęte miasto jest fortecą tego drania, myślała niewesoło, poty‐ kając się na nierównościach bruku i starając się zachować równowagę. Spróbowała wyobrazić sobie, jak annuryjska legia mogłaby zdobyć to mia‐ sto, lecz bezskutecznie. Oloński labirynt uliczek i rumowiska gruzu sprawi‐ łyby, że taktyka i szyk legionistów nie zdałyby się na nic. Synowie Płomie‐ nia mogli zmieszać się z miejscową ludnością, ukrywać na strychach i w piwnicach, strzelać z okien i znikać w prastarych, krętych zaułkach. Adare po raz pierwszy uświadomiła sobie, że decyzja Ameredada, by przybyć do tego właśnie miasta, mogła być podyktowana czymś więcej niż zwykłą religijną dewocją. Być może il Tornja był błyskotliwym genera‐ łem, ale to miasto nie było miejscem dla generałów. Tysiąc ludzi mogło zgi‐ nąć w tych uliczkach i nikt by tego nawet nie zauważył. Tysiąc ludzi albo jedna bardzo głupia księżniczka. † Pomimo niskich stropów i kamieni, potężnych murów i braku okien ta mała izba – piwnica pod piwnicą i pod kolejną piwnicą, sądząc z liczby stopni, które pokonali, schodząc w dół – wyglądała bardziej na biuro niż ka‐ townię. Zwoje map i pergaminów, listy i wykazy zaopatrzenia piętrzyły się w schludnych stosach na szerokim stole. Ktoś ułożył w kącie równo kilka skrzyń, które nosiły na wieku napis: atrament. Na ścianie wisiał obszarpany,
zatęchły plan Olonu, na którym Adare zdołała rozróżnić jedynie mosty i ciemny kontur samej wyspy. Całe miejsce tchnęło rozsądkiem, planowo‐ ścią i zdecydowaniem. Lehav Ameredad był na pewno kimś więcej niż tylko głodnym władzy, napuszonym żołdakiem. — Rozumiesz chyba – powiedział, mierząc ją zimnym wzrokiem z dru‐ giej strony topornego drewnianego stołu – że większość wiernych chciałaby widzieć, jak płoniesz. — Jestem księżniczką z rodu Malkeenianów – odparła Adare, starając się mówić spokojnym głosem. – Setki ludzi widziały mnie na moście. Jeśli mnie zabijesz, będziesz miał tu szybko wojnę domową, której skutkiem będzie unicestwienie twojej wiary. Lehav wzruszył ramionami. — Wierni nazwą twoją śmierć sprawiedliwością, odpłatą za Uiniana. Co do reszty, to wszystko jest w rękach Intarry. — Jakoś nie zajęła się specjalnie Uinianem. Lehav zmarszczył brwi, lecz nie odpowiedział. Jego milczenie pozostawi‐ ło Adare w niepewności, czy właśnie zdobyła zwycięski punkt, czy może ra‐ czej przypieczętowała swój los. Gdyby ten człowiek postanowił ją zabić, to ta pozbawiona okien izba była do tego równie dobrym miejscem jak każ‐ de inne. Poza dwoma żołnierzami, którzy ją tu przyprowadzili, nikt nie wie‐ dział, że tu jest. Grube kamienne mury stłumią jej krzyki. Jej krew gładko spłynie żelaznym ściekiem umieszczonym w posadzce. On cię nie zabije, powiedziała sobie w duchu, zapanowując nad drżeniem. A przynajmniej nie tutaj. — Co robiłeś w Annurze? – zapytała, próbując odzyskać choć trochę ini‐ cjatywy. – Dlaczego się przebrałeś? Dlaczego przyłączyłeś się do pielgrzym‐ ki? Lehav uniósł brwi. — Myślę, że to jednak ja będę zadawać pytania, a ty na nie odpowiadać. — Jak dotąd tylko mi groziłeś. — Nie. To ty nam grozisz – odparł żołnierz spokojnym, lecz stanowczym głosem. – Uderzyłaś w Uiniana, naszego kapłana w sercu świątyni Intarry… — Uinian był przeklętym krwiopijcą – przerwała mu Adare, pomimo strachu nagle rozgniewana. – Okłamywał was, całe wasze zgromadzenie, a wszyscy mu wierzyliście. Powinieneś być mi wdzięczny, że go zdemasko‐ wałam i zabiłam. Lehav przyjrzał się jej uważnie. — To akurat może być prawdą. Nieszczęściem dla nas obojga nie poprze‐ stałaś na tym, co? — Porozumienie Jedności – powiedziała Adare, obserwując go z obawą. — Porozumienie. – Pokręcił głową. – Jakie słodkie słówko. Jakby pchnię‐ cie noża w brzuch nazwać łaskotką. — Porozumienie Jedności miało pozwolić znaleźć nową równowagę po‐
między Kościołem Intarry i Nieciosanym Tronem, która… Lehav przerwał jej, podnosząc głos: — Porozumienie było zbiorem praw, które sama opracowałaś, a które miały upokorzyć Kościół, pozbawić go dochodów i unicestwić siłę, która go broniła. Nowy najwyższy kapłan jest twoją marionetką, a równowaga, o której mówisz, jest równowagą buta tyrana na gardle jego wroga. – Uniósł brwi. – Czy nie mam racji? Adare zawahała się, próbując zapanować nad swoim strachem i gnie‐ wem. Gdy przygotowywała się na tę chwilę, wyobrażała sobie Ameredada jako religijnego fanatyka, nieświadomego meandrów cesarskiej polityki, albo jako sprytnego karierowicza w rodzaju Uiniana, bardziej zainteresowa‐ nego sławą i pozycją niż losem tysięcy podążających za nim ludzi. Najwy‐ raźniej zawiodła ją wyobraźnia. Mogła oczywiście wygłosić teraz przygoto‐ waną wcześniej mowę, lecz mowa ta mogła równie dobrze zaprowadzić ją na stos na oczach żądnych zemsty tłumów. Wzięła głęboki oddech, a po‐ tem skinęła głową. — Masz rację – powiedziała. – Porozumienie zostało tak pomyślane, by rzucić twój Kościół na kolana. Mężczyzna odchylił się na krześle, najwyraźniej zaskoczony. — A ty jeszcze tu przyszłaś. Po co? – zapytał powoli. – Żeby skończyć, co zaczęłaś? Adare pokręciła głową. — Żeby to naprawić. Żeby było, jak trzeba. — Żeby było, jak trzeba – powtórzył Lehav, patrząc na wiszący na ścianie plan. Zmarszczył brwi, jakby układ ulic i zaułków sprawiał mu przykrość. – To nie ma sensu. Mogłaś unieważnić Porozumienie, siedząc w Pałacu Brza‐ sku. Unieważnić albo zmienić. Nie musiałaś przybywać tutaj, żeby spotkać się ze mną. A już na pewno nie było potrzeby, żeby wędrować taki kawał drogi z opaską na oczach. – Obrócił się ku niej i wpił w nią twarde spojrzenie. – Wciąż kłamiesz, a każde kłamstwo przybliża cię do śmierci. Słowa nadal były spokojne, lecz Adare nie słyszała dotąd, by Lehav pod‐ niósł głos. Przypomniała sobie, w jaki sposób rzucił ostrzeżenie kanałowym szczurom, gdy stali w błocie w Wonnej Dzielnicy. Nie tyle groził, ile dawał wybór. Zanim się dowiedział, że ona wierzy w to samo co on, chciał ją nawet tam zostawić, by ją zgwałcono i zabito, i nawet nie zainteresowało go, kim jest. Czy tak samo chętnie skaże ją teraz na spalenie? — Nie kłamię – odparła powoli – ale nie powiedziałam jeszcze wszystkie‐ go. Przyglądał się jej przez chwilę, a potem płynnym ruchem wyjął nóż zza pasa. Stalowe ostrze połyskiwało w mdłym świetle świecy i lampy, a on przyglądał mu się i obracał je powoli, obserwując grę cienia i płomieni. Adare zastygła w milczeniu, znieruchomiała jak kobra na słodki dźwięk fletu. Nie spali mnie, uświadomiła sobie. Nie każe mi czekać tak długo. Wy‐
obraziła sobie plan Olonu spryskany jej krwią. Lehav jednak wskazał ostrzem noża stojącą na brzegu stołu grubą świe‐ cę, po czym zgiął nadgarstek i w miejscu odległym o grubość palca od czub‐ ka świecy zrobił w wosku nacięcie. — Masz czas na gadanie tylko do tej linii – oznajmił. – Potem koniec. Adare spróbowała zebrać myśli. Nie było wiele wosku nad zaznaczoną kreską, a problem, który musiała wyłożyć temu żołnierzowi, był dość złożo‐ ny. Drugiej szansy nie będzie. Nie może zrobić fałszywego kroku. — Ran il Tornja zamordował mego ojca. Lehav zmrużył powieki, ale nie wyrzekł ani słowa. Adare spojrzała na świecę i zdecydowała się. — Kenarang jest w centrum spisku mającego usunąć ród Malkeenianów od władzy. — Jestem sługą Intarry, a nie rodu Malkeenianów – odparł Lehav. — Może warto to jeszcze przemyśleć. Moja rodzina nie jest jedynym ce‐ lem il Tornji. Zapewne nie jesteśmy nawet jego głównym celem. On chce zniszczyć wasz Kościół, wyplenić z cesarstwa, zmieść z powierzchni ziemi. — Dlaczegóż to kenarang miałby się przejmować wewnętrznymi spra‐ wami wolności religijnej? — Ponieważ chce być cesarzem, nie kenarangiem, a wie, że są tylko dwie siły zdolne mu się przeciwstawić. – Tu podniosła dwa palce. – Moja rodzina i twój Kościół. – Zmarszczyła brwi. – Chciałam rzec: mieliśmy siłę przeciw‐ stawienia się mu, lecz on już większość tej siły pokonał. Nie byłam jedyną osobą, która opracowywała Porozumienie, podobnie nie sama zaplanowa‐ łam zniszczenie Uiniana. Jak sądzisz, co przede wszystkim przywiodło mnie do twojej świątyni? I kto twoim zdaniem powiedział mi, że mojego ojca za‐ bił Uinian? Lehav spojrzał na nią uważnie nad jej wyprostowanymi palcami. — A zatem pozwoliłaś się wykorzystać, jeśli to wszystko jest prawdą. — Byłam głupia – zgodziła się Adare, odkładając na bok swoją dumę. – Przez długie lata nasłuchałam się tyle o nienawiści Uiniana do mojej rodzi‐ ny, że gdy nadszedł czas, uwierzyłam we wszystko, co mi powiedziano. — A twój rozum nadal szwankował, gdy zgodziłaś się zostać dziewką ke‐ naranga. Adare zdusiła w sobie chęć ostrej riposty. Nigdy tak naprawdę nie wie‐ rzyła w to, że historia jej romantycznego związku pozostanie tajemnicą i nie wyjdzie poza progi Pałacu Brzasku. — Moje osobiste błędy nie należą do tematu… — A mnie się wydaje, że jak najbardziej należą – odparł Lehav. – Jeśli na‐ wet zaakceptuję wszystko, co powiedziałaś, to i tak pozostaje jedno: wzięłaś dobrowolny udział w zamordowaniu mego kapłana… — Krwiopijcy – podkreśliła Adare. Lehav machnął dłonią lekceważąco.
— Przyznajesz, że spędzałaś czas w łożu kenaranga, który stał za morder‐ stwem twego ojca oraz Uiniana. Przyznajesz, że spiskowałaś, by zniszczyć prawdziwy Kościół Intarry za pomocą twojego Porozumienia Jedności. Jeśli nawet jesteś szczera, to jesteś głupia i okazałaś się wrogiem naszej wiary. Dlaczegóż to miałbym cię oszczędzić i nie posłać w płomienie? — Ponieważ jeśli to zrobisz, poniesiesz klęskę – powiedziała ponuro Ada‐ re. – Najwięksi wrogowie Il Tornji zwrócą się przeciwko sobie, a on zwycię‐ ży. — Stawimy czoło il Tornji, gdy przyjdzie pora – odrzekł Lehav. – To mia‐ sto jest lepiej bronione, niż ci się wydaje. Adare pomyślała o dwójkach żołnierzy strzegących wylotów ulic, o plą‐ taninie zaułków i ruinach. Mogłaby tu zginąć cała annuryjska legia, zwłasz‐ cza gdyby miejscowa ludność zawarła sojusz z Synami Płomienia. Il Tornja będzie musiał zniszczyć to miasto do gołej ziemi, żeby ich stąd wykurzyć, a zniszczenie całego miasta nie jest dobrym początkiem dla uzurpatora. A już na pewno nie od czasów, gdy przed trzystu laty Terial Mały oblegał miasto Mo’ir. Annuryjski cesarz zaatakował własnych obywateli i nie skoń‐ czyło się to dla niego dobrze. — Mam armię – ciągnął Lehav. – Moje zapasy broni rosną. Jestem w miej‐ scu ufortyfikowanym i mam wystarczające strategiczne i taktyczne do‐ świadczenie, by go skutecznie bronić. Ty masz… co? Suknię na grzbiecie i smutną opowiastkę o zamordowaniu tyrana. Chcesz czegoś, a sama nie da‐ jesz nic. Jesteś wysoko urodzoną żebraczką, ot i wszystko. Adare się uśmiechnęła. — Mam oczy. — Szczerze wątpię w boską naturę tych oczu – odparł Lehav. — Szkoda. Są w tej grze trzej gracze: moja rodzina, twój Kościół i kena‐ rang. Za każdym z nich stoją jego zwolennicy. Jeśli spalisz mnie jutro, il Tornja ogłosi okropną wieść o twojej zdradzie. Opowie ze szczegółami i z bardziej lub mniej słusznym gniewem o tym, jak mnie uprowadziłeś i za‐ mordowałeś. Miliony Annuryjczyków lojalnych wobec mojej rodziny, za‐ miast stanąć po twojej stronie, pójdą za nim. Być może utrzymasz Olon, ale za każdym razem, gdy spróbujesz go opuścić, znajdziesz się w morzu wro‐ gów. Na twojej drodze, na każdej mili tej drogi, ludzie będą okulawiać ci ko‐ nie i palić własne pola, żebyś nie miał żywności. Będą znaczyć dziurami dro‐ gę przed tobą i uciekać ze swoimi stadami. – Adare pokręciła głową. – Il Tornja nie będzie nawet potrzebował swoich legii. A to oznacza, że pozo‐ staniesz tutaj, schwytany w pułapkę wraz z twoimi poplecznikami na tej smutnej, podupadłej wyspie, aż pokona was głód i kenarang w stosownej chwili rozbije was z łatwością. Lehav zmarszczył brwi. — Tragiczna opowieść. A co oferujesz, żeby temu zapobiec? — Prawowitość. Gdy będę u twego boku, il Tornja nie będzie mógł ogło‐
sić was zdrajcami. Zarówno wyznawcy Intarry, jak i lojalni obywatele cesar‐ stwa przyłączą się do nas. W takiej sytuacji to kenarang, a nie Synowie Pło‐ mienia, będzie schwytany w pułapkę murów miasta. — Lojalni obywatele cesarstwa – powtórzył żołnierz, a w jego głosie za‐ brzmiała pogarda. Adare spojrzała zdziwiona. — Mój ojciec był dobrym cesarzem i sprawiedliwym człowiekiem. Za jego panowania na każdego utrąconego kapłana przypadało pięćdziesię‐ ciu kupców, farmerów, szlachciców i żołnierzy wdzięcznych za pokój i do‐ brobyt, jaki im zapewniał. Co jest takiego w Annurze, że tak go nienawi‐ dzisz? Żołnierz wpatrywał się w nią zza stołu. Adare usiłowała zachować spokój i obojętny wyraz twarzy, lecz teraz, gdy powiedziała już wszystko, poczuła lęk i przyłapała się na tym, że nerwowo mnie w palcach kawałek sukni. Zmusiła się, by wyprostować palce, po czym dłonią przeciągnęła po materia‐ le, wyrównując zagniecenia. — Wychowywałem się w Wonnej Dzielnicy – powiedział wreszcie Le‐ hav. – Niedaleko od miejsca, w którym cię spotkałem. Ojca nie znałem, a matkę niezbyt dobrze, bo umarła na zarazę, gdy miałem sześć lat. Przez trzy lata opiekowałem się młodszym bratem, aż w końcu ktoś dźgnął go za‐ rdzewiałym dłutem w oko i wrzucił do kanału… Adare otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale żadne słowa nie przyszły jej na myśl, a żołnierz kiwnął dłonią, by milczała. — Dziecko w Wonnej Dzielnicy… – ciągnął dalej bezbarwnym głosem. – Wcześnie się wtedy uczysz, jak zabijać, kraść, pieprzyć albo się ukrywać. Najlepiej umieć wszystkie te cztery rzeczy, jeśli się chce pozostać przy życiu. Ale nawet one cię nie uratują, jeżeli nie potrafisz ich robić we właściwym czasie. Mój brat umiał kraść i się chować, potrafił pieprzyć i zabijać, ale gdzieś popełnił błąd. Nigdy się nie dowiedziałem, co to było. Musiał się po‐ mylić co do kogoś i ukradł, kiedy powinien zabić, albo zabił, zamiast pie‐ przyć. Rzecz w tym, że tam, w Wonnej Dzielnicy, niewiele oglądaliśmy tej wspaniałej sprawiedliwości twego ojca. Miałem szczęście. Byłem sprytniejszy i silniejszy od większości, ale głów‐ nie miałem szczęście. W dniu, w którym zaciągnąłem się do legii, pomyśla‐ łem, że nareszcie mi się udało, i to na dobre. Trzy posiłki dziennie, darmowa odzież z przydziału, piękna błyszcząca włócznia i do tego sprawa, za którą się walczy. Trzymałem się tej włóczni i tej sprawy przez całą drogę aż do Pasa, gdzie spędziłem sześć długich lat, zabijając dzikich z dżungli, któ‐ rzy byli jeszcze nędzniejsi od tych biednych sukinsynów z Wonnej Dzielni‐ cy. – Wzruszył ramionami, a obojętność tego gestu przeczyła słowom. – By‐ łem w tym dobry i ciągle awansowałem, aż zostałem dowódcą całej legii. Pokręcił głową. — Nigdy nie było mi żal tych ludzi, których zabijałem. W tamtej okolicy
to są bestie, gorzej niż bestie. Wilk cię zabije i wyje nawet szpik z twoich ko‐ ści, ale te plemiona z dżungli? Oni po paseczku zedrą z ciebie skórę. Wyrwą ci wszystkie zęby po kolei, a ty będziesz dławić się krwią. Ich trzeba wytępić, a ja byłem w tym dobry. A jednak gdy zaczęliśmy palić wioski, nadziewać dzieci na włócznie… – Zamilkł, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. — Wtedy odszedłeś. — Wtedy znalazłem sobie czystszą sprawę – powiedział wreszcie i spoj‐ rzał na nią. Adare obserwowała go przez dłuższą chwilę, starając się dobrać odpo‐ wiednie słowa do własnych myśli. — Światło Intarry świeci jasno, ale my żyjemy tutaj, na ziemi, w błocie – powiedziała w końcu. — Ale to nie powód, żeby nie próbować dosięgnąć jej płomienia. — Ale na tym świecie nie ma ognia bez paliwa – odparła spokojnie Ada‐ re. – I nie ma płomienia bez popiołu. – Pokręciła głową. – Nie jestem boginią, ale jestem księżniczką Annuru, a Annur jest rzeczywisty. Jest tutaj. Mam krew na rękach, ale tymi rękami, inaczej niż czystymi rękami bogini, której oboje służymy, mogę wykonać prawdziwą pracę. Mogę trzymać w nich miecz albo berło. Mogę pomóc ludziom, prawdziwym ludziom tu i teraz, ale bez udziału Synów tego nie dokonam. Lehav spoglądał na nią przez chwilę, a potem spojrzał na świecę. Miękki wosk ponad nacięciem stopił się i płomień migotał w chłodnym przeciągu. — W porządku – powiedział. Adare odetchnęła powoli i niepewnie. — W porządku. Jeszcze raz zwrócił się ku niej. — Mogę cię uratować, ale ci aedoliańczycy… zabili jedenastu Synów. — Nie – rzuciła Adare i nagle nie czuła już ulgi. – Oni tylko chcieli mi po‐ móc. Robili to, co przysięgali robić. Lehav zaśmiał się posępnie. — Wszyscy coś przysięgaliśmy. Zabili moich ludzi. A jeśli mam zacho‐ wać wobec mojego ludu jakąś wiarygodność… jeśli my mamy zachować wiarygodność, to oni muszą zostać spaleni. Adare poczuła, jakby w jej gardle utkwił kamień. — To są dobrzy ludzie – powiedziała w końcu. — Jak sama powiedziałaś, nie ma płomienia bez popiołu – odparł powoli Lehav.
19
W
iem, jak stąd wyjść. W długotrwałym mroku swego uwięzienia Kaden obracał w my‐ ślach te słowa, wsłuchiwał się w nie, jakby były delikatną nutą muzyczną w niezmąconej ciszy, wpatrywał się jak w błysk światła w nie‐ przeniknionej ciemności. Wciąż od nowa powracał do swego saama’an, do doskonale wyrzeźbionej w pamięci ostatniej sceny w celi Triste, kiedy Csestriim pochwycił jego spojrzenie i wypowiedział bezgłośnie, samym ru‐ chem warg, te cztery słowa. Wiem, jak stąd wyjść. Było to zaskakujące stwierdzenie, straszliwe przez nadzieję, jaką niosło, i do tego szalone, bo Kaden nie widział w nim sensu. Gdy Ishienowie zatrza‐ snęli za nim grube drzwi celi i przekręcili klucz w zamku, odczekał tysiąc uderzeń serca, po czym wstał i wnętrzem dłoni oraz palcami zaczął badać kamienne mury swego więzienia. Jego płomienne oczy zapewniały zniko‐ mą ilość światła, zaledwie tyle, by przy ostrożnym poruszaniu się uniknąć uderzenia głową o ścianę. Powoli krążył wokół małej więziennej celi. Nie‐ wiele w niej było do poznawania. Ściany były wilgotne. Drewniane drzwi wydawały się solidne. Niewielka dziura w podłodze w kącie, nie większa od dłoni Kadena, otwierała się na jakąś przepastną, czarną głębię poniżej. Słowa te były niewielką pociechą, ale innej w tej celi nie było. Kiedy za drzwiami ucichły oddalające się kroki, do Kadena zaczęło docierać, co ry‐ zykował, próbując bronić Triste. Co ryzykował i jak wielką poniósł porażkę. Aksamitnym krokiem wniknęła do jego umysłu panika i nagle ze wszyst‐ kich sił musiał się bronić, by nie rzucić się do drzwi i nie zacząć krzyczeć w ciemnościach. Zamiast tego, najlepiej jak potrafił, wyznaczył środek izby, usiadł ze skrzyżowanymi nogami na kamiennej posadzce i zamknął oczy, zastępując otaczający go mrok własną wewnętrzną ciemnością, a pustkę celi większą pustką. Gdy wreszcie pogrążył się w vaniate, strach pozostał, ale był już niewiele znaczącą, małą rzeczą, odległym krzykiem, jak dym rozwia‐ ny na tle bezkresnego, milczącego nieba. Metodycznie zaczął badać celę ponownie, przesuwając dłońmi po suro‐ wej powierzchni kamienia, zagłębiając rękę w otworze latryny, sięgając
do niewidocznego stropu. W końcu dotarł do drzwi, mając nadzieję, że tam wreszcie na coś natrafi, nie znalazłszy nic w kamiennych murach. Wyczuł palcami zimne żelazne lub stalowe okucia, którymi opatrzone były deski. U samego dołu biegła wąska szpara o wysokości równej szerokości jego dło‐ ni, zapewne do podawania pożywienia. W połowie wysokości drzwi znalazł dziurkę od klucza. Była węższa od jego palca, lecz przez chwilę się łudził, że zdoła otworzyć zamek i uciec, ale porzucił tę nadzieję. Nie miał narzędzi, miał jedynie swoją mnisią szatę. A nawet gdyby miał jakieś narzędzia, to nie znał się zupełnie na zamkach ani na ucieczkach. Przemówił dopiero wtedy, gdy wyczerpał wszystkie inne możliwości. — Halo? – zapytał głosem cichym jak tchnienie. Nawet to wystarczyło do naruszenia kruchej skorupy jego vaniate. – Triste? Jesteś tam? – Zawahał się. – Kiel? Ciemność z szelestem odsyłała doń z powrotem wypowiadane sylaby, nie było żadnej odpowiedzi. Spróbował jeszcze raz i jeszcze, aż w końcu zaczął krzyczeć i tłuc pięściami w okute stalą drzwi. Gdy przestał, znowu nastała cisza, która objęła więzienną celę jak imadło. Zanim przyniesiono mu pierwszy posiłek, minął jeden, może dwa dni. Trudno było to stwierdzić, nie dysponując żadnym sposobem mierzenia czasu, oddzielania jednego chłodnego dnia od drugiego. Panowała cisza, po‐ tem rozlegał się za drzwiami stukot butów, odsuwała się na dole deseczka, obcasy się oddalały, a potem znów zapadała cisza. Kaden czuł obrzydzenie, robiło mu się niedobrze, ale zmuszał się do jedzenia. Po każdym posiłku wypróżniał się, wracał na środek celi i wchodził w va‐ niate. Skoro nie mógł robić nic innego, kontynuował swoje ćwiczenia. Wszedłszy i wyszedłszy z transu wiele razy, zmieniał pozycję i zawisał wy‐ prężony nad posadzką, opierając się na niej tylko palcami nóg i wnętrzami dłoni, po czym ponownie wchodził w pustkę. Umykała mu, ale starał się wy‐ trwać w tej pozycji, aż ramiona zaczynały drżeć, mięśnie brzucha się bunto‐ wały, a on opadał twarzą na kamienie. Leżał spokojnie przez kilka odde‐ chów, a potem, nie poruszywszy się, znów starał się wejść w trans. Później ponownie wychodził z transu i unosił się na rękach. W tej pozycji, nie bacząc na drżenie ciała, próbował odnaleźć pustkę poza sobą. Za każdym razem, gdy otwierała się klapka w drzwiach, próbował na‐ wiązać rozmowę ze znajdującą się za nimi osobą. Zawsze bezskutecznie. Gdzieś poza Umarłym Sercem obracały się wielkie tryby świata, morza falo‐ wały rytmem przypływów, zielone pędy przebijały się przez glebę, kobiety i mężczyźni pracowali, śmiali się, umierali, lecz cela Kadena mogła być rów‐ nie dobrze salą tronową Niemego Boga, świątynią pustki, mroku i ciszy. A potem przyszedł Tan. Chrobotanie w zamku poprzedziło wejście mnicha, a później pojawiła się lampa. Jej przyćmiony blask był tak jasny dla odwykłych od światła oczu Ka‐ dena, jakby ktoś wywiercił dziurę w nicości. Wywiercił albo wypalił. Gdy
odzyskał wzrok, ujrzał swego umiala. Nie miał już na sobie mnisiej szaty, którą zastąpiło focze, skórzane odzienie Ishienów. — Jak długo? – zapytał Kaden ochrypłym głosem. — Wystarczająco długo – odparł Tan. – Nie mogłem przyjść wcześniej. — Co się tu dzieje? Tan pokręcił głową. — Głupota. Głupota i fanatyzm. Kaden spojrzał na zamknięte drzwi. — Przyszedłeś sam? — W korytarzu za drzwiami stoi trzech strażników. Przekonałem ich, żeby tam zostali. Powiedziałem, że będziesz łatwiejszy do urobienia, jeśli wejdę tu sam. — Łatwiejszy do urobienia – powtórzył Kaden, a słowa te miały gorzki posmak w jego ustach. — Matol chce cię wykorzystać przeciwko Triste – powiedział Tan. – Chce, żebyś sam do niej poszedł. Żeby się przekonać, co ci wyjawi. — Gdzie ona teraz jest? Czy dobrze się czuje? — Żyje – odparł Tan, jakby to na jedno wychodziło. – Po ostatnim prze‐ słuchaniu Ishienowie przenieśli ją tutaj, żeby dać jej czas na dojście do siebie, zanim zaczną od nowa. To było pięć dni temu. Kaden pokręcił głową bezradnie. — Nie powie niczego więcej ponad to, co już mi powiedziała. Mnich potaknął krótkim skinieniem głowy. — Zgadzam się. Nie przyszedłem tutaj, żeby odwalać robotę Matola. — Więc po co tu przyszedłeś? – spytał Kaden, przyglądając się mnichowi z uwagą. Tan zerknął za siebie przez ramię, po czym kiwnął do Kadena, zaprasza‐ jąc go w głąb małej celi. Gdy przemówił, jego głos był tak cichy jak szelest skóry o kamień: — Przybycie do Umarłego Serca było błędem. Ishienowie nie wiedzą nic o spisku przeciwko twojej rodzinie. Od Triste też nie dowiedzieli się niczego. Kroczą bezsensowną drogą, podczas gdy cesarstwo się wali. Kaden popatrzył na Tana w osłupieniu. — Wiesz coś o cesarstwie? O moim bracie? — Nic nie wiem o Valynie, ale Ishienowie, którzy powrócili przez kenta, powiadają, że twoja siostra zniknęła. — Zniknęła? – powtórzył Kaden, nagle poczuwszy się słabo. — Może została zabita. Może ją uwięziono. Ishienowie nie wiedzą, ale też nie wygląda na to, żeby ich to cokolwiek obchodziło. — A ciebie obchodzi? – zapytał Kaden. Po tak długim pobycie w ciemno‐ ściach czuł, że światło go przytłacza. – Myślałem, że polityka cię nie interesu‐ je. — To prawda. Ale to wszystko wykracza poza politykę. Csestriimowie
uderzyli w samo serce Annuru. Nie znam ich celów, ale jedno jest pewne: wykorzystają chaos, wykorzystają nieporządek, a ja nie chcę dać im tej prze‐ wagi. Musisz wrócić do Annuru. Musisz zająć swoje miejsce na Nieciosanym Tronie. Nagle obudzona nadzieja rozkwitła na chwilę, lecz Kaden zdusił ją w za‐ rodku. Gestem wskazał kamienne mury, ciężar skał nad głową, masywne okute drzwi. — Mam wrażenie, że Ishienowie są innego zdania. — Mam gdzieś zdanie Ishienów – stwierdził Tan. – Nie są już zgromadze‐ niem, jakie opuściłem ponad dziesięć lat temu. — Czyli… co? Tak sobie wyjdziemy? Tan pokręcił głową. — Kiepsko mnie słuchasz. Za drzwiami czeka trzech ludzi. Ufają mi tro‐ chę bardziej niż tobie. Wyjdziesz wtedy, gdy nie będą cię obserwować. — Jak? Mnich sięgnął do kieszeni kamizeli i wyciągnął stary, zardzewiały klucz, a potem krótki nóż o ostrzu nie dłuższym niż palec Kadena. Nie wyglądał na broń. Bardziej nadawał się do patroszenia ryb, ale wydawał się ostry. — Jak zdobyłeś klucz? — Być może zapomniałeś, że długo tu mieszkałem, zanim wyruszyłem w góry. — W porządku – powiedział Kaden, uspokajając oddech i uciszając nagłą wewnętrzną ekscytację. – Ty wychodzisz, ja biorę klucz… — Posłuchaj, zanim się odezwiesz – polecił Tan. Odczekał chwilę bez ru‐ chu i w milczeniu, aż Kaden kiwnął głową, a potem wyciągnął rękę. – Znajdź mój puls. Zdziwiony Kaden ujął mnicha za nadgarstek. Po kilku chwilach odnalazł żyłę, a potem równe tętno przepływającej przez nią krwi. Puls był wolniejszy niż jego, regularny jak krople kapiące ze stropu w jego celi, jakby tym sa‐ mym cichym rytmem pracowało od miesięcy, a nawet lat. — Dostosuj się do niego – powiedział Tan. Kaden jeszcze raz skinął głową, a później spowolnił bicie swego serca, do‐ stosowując każde uderzenie z osobna, aby idealnie dopasowało się do po‐ wolnego rytmu serca umiala. — Zrobione – rzekł w końcu. — Potrafisz utrzymać takie tempo? – zapytał Tan, przygważdżając go spojrzeniem. Kaden się zawahał. W szkoleniu Shinów pełno było ćwiczeń z pulsem i oddechem. Kiedyś, gdy skończył jedenaście lat, przez dwa dni liczył każde uderzenie swego serca. Były jednak pewne granice. — Nie, jeśli będę musiał biec. — Nie będzie biegania, jeżeli wszystko pójdzie tak, jak zaplanowałem. — A jaki jest plan?
— Po osiemdziesięciu sześciu tysiącach uderzeń użyjesz tego klucza, żeby wyjść z celi. — Osiemdziesiąt sześć tysięcy? — To jeden dzień. Opuścisz celę i przejdziesz do małej wnęki w koryta‐ rzu. Poczekasz, aż nadejdzie strażnik, a wtedy wyjdziesz i go zabijesz. Serce Kadena przyspieszyło nagle, lecz natychmiast narzucił mu wcze‐ śniejszy równy rytm. — Tak jakbyś zabijał kozę – odparł Tan. – Jedno cięcie w poprzek gardła. Kaden pokręcił głową i poczuł, że strach i niepewność odbierają mu spo‐ kój. — Ishienowie to wojownicy – zaprotestował. — Ishienowie się spodziewają, że będziesz w swojej celi, bezbronny i bez‐ radny. Wiedzą, że to ja jestem niebezpieczny, więc wysłali ze mną dwóch do‐ datkowych strażników. Ty zaś… – tu zrobił prosty, przeczący ruch głową – …ciebie się nie boją. — Co potem? – zapytał Kaden, odpychając od siebie obraz ostrza napiera‐ jącego na miękkie, ciepłe ciało. — Strażnik, który przynosi ci jedzenie, pilnuje też drzwi w tej części wię‐ zienia. Kiedy go zabijesz, droga będzie wolna. Odczekasz kolejne cztery ty‐ siące uderzeń serca i pójdziesz. — Dokąd? Tan przeciągnął nożem po wewnętrznej stronie przedramienia, pozosta‐ wiając cienki ślad krwi. W świetle lampy była czarna jak smoła lub cień. Za‐ nurzył w niej palec, po czym obrócił się do ściany i na kamieniu zaczął kre‐ ślić mapę. Kaden patrzył, jak mnich rysuje sieć korytarzy i klatek schodo‐ wych oraz ich rozgałęzień. — Tutaj jest twoja cela – stwierdził wreszcie, wskazując małe pomiesz‐ czenie na końcu długiego przedsionka. – A tutaj – rzekł i pokazał inne, więk‐ sze pomieszczenie – jest przystań. — Przystań? – spytał Kaden, kręcąc głową. — Ishienowie potrzebują zaopatrzenia, a nie wszystko da się przenieść przez kenta. W wydrążonej przez morze jaskini mają podziemny port. Tam właśnie pójdziesz. — Czy będzie strzeżony? — U wylotu tak – odpowiedział Tan. – Ale nie będą się spodziewali niko‐ go wypływającego. Wejdziesz na pokład łodzi przycumowanej do kamien‐ nej kei, schowasz się między beczkami i zaczekasz. Dołączę do ciebie. Kiedy zacznie się odpływ, łódź pożegluje, a my będziemy wolni. — A co z ciałem? – zapytał Kaden, czując, że pocą mu się dłonie. – Ciałem tego strażnika, którego mam zabić? — Zmiany straży nie odbywają się w czasie przypływów i odpływów – odparł Tan. – Kiedy przyjdzie jego zmiennik, my już będziemy żeglować po morzu. Teraz nie ma w porcie żadnej innej łodzi, w której mogliby ruszyć
za nami w pościg. Kaden zmarszczył brwi. Plan wydawał się ryzykowny: trzeba było prze‐ mknąć się korytarzami Umarłego Serca, odnaleźć ukrytą przystań, wejść niepostrzeżenie na pokład łodzi i ukrywać się na niej do chwili, gdy będą już daleko od twierdzy. — A co z kenta? – zapytał. – Dlaczego nie skorzystamy z kenta? — Nie bądź głupcem. Ishienowie pilnują komnaty z kenta lepiej niż ja‐ kiegokolwiek innego miejsca w Sercu. – Wskazał gestem nakreślony krwią plan. – Masz go już? Kaden przyglądał się chwilę liniom i ich rozgałęzieniom, a potem skinął głową. Tan starł rysunek nasadą dłoni, aż na skale pozostała tylko ruda pla‐ ma. Gdy skończył, wręczył Kadenowi klucz i nóż. — O co chodzi z tą przerwą? – spytał Kaden. – Dlaczego mam czekać mię‐ dzy zabiciem strażnika a ruszeniem do przystani? — Żeby po zmianie straży na górze strażnicy dotarli na swoje stanowi‐ ska. Ishienowie działają według przewidywalnych wzorców. Odczekanie czterech tysięcy uderzeń serca oznacza, że korytarze na górze prawdopodob‐ nie będą puste. Kaden zastanowił się chwilę. — To nie zabrzmiało jak coś pewnego. — Bo nie jest. Jeśli kogoś spotkasz, trzymaj głowę spuszczoną i nie poka‐ zuj oczu. — A co z Triste? Gdzie ona jest? Jak ją stąd wydostaniemy? — Nie zrobimy tego. Kaden zrobił głęboki, powolny wdech. — Oni ją zabiją. — Zapewne tak. — Możemy zabrać ją ze sobą. Jeżeli na łodzi jest miejsce dla dwóch, to bę‐ dzie i dla trojga. Tan pokręcił głową. — Nie. Ryzyko jest zbyt duże. Dziewczyna nie jest tym, na kogo wygląda. Zobaczyłeś dostatecznie dużo, by się o tym przekonać, a nie widziałeś nawet dziesiątej części. Jest niebezpieczna i nieprzewidywalna. — Nie można by się czegoś od niej nauczyć? – zapytał Kaden. – Czegoś o Csestriimach? O spisku? — Spowolnij swoje serce – warknął Tan. – Wyliczenie czasu jest kluczo‐ wą sprawą. Kaden sprawdził swój puls, zwolnił go odrobinę, a potem dodał głosem cichym jak szelest: — Ona zna odpowiedzi. — Owszem – odparł Tan. – Ale ich nam nie ujawni. Matol przycisnął ją mocno, nawet mocniej niż ja bym to zrobił. – Tu pokręcił głową. – Nie po‐ może nam.
Kaden zaczął protestować, lecz Tan podniósł rękę. — Korytarze na górze powinny być puste, ale, jak zdążyłeś się już przeko‐ nać, słowo „powinny” nie oznacza, że „będą”. Sam, w odzieży Ishienów, masz wszelkie szanse przejść niezauważony. Z Triste u boku zostaniesz za‐ uważony natychmiast. Ryzyko jest zbyt duże, a korzyść wątpliwa. Odwrócił się, zanim Kaden zdążył zaoponować, otworzył drzwi i przestą‐ pił próg. — Utrzymujesz rachubę? – zapytał, nie oglądając się przez ramię. Kaden wsłuchał się w powolny rytm dobiegający z wnętrza klatki pier‐ siowej. — Tak – odparł. — Nie popełnij błędu. Drugiej szansy nie będzie. † To nie był błąd. Błędy są uchybieniami wynikłymi z niewiedzy i zaniedba‐ nia, nieudolności i kiepskiego planowania. Błędy są skutkiem złej kalkulacji i oceny. To tutaj polegało na czymś innym, czymś jeszcze gorszym. To raczej akt zupełnego szaleństwa, powiedział sobie w duchu Kaden, gdy po omacku szedł w głąb długiego korytarza, trzymając przed sobą w ręku nóż, jakby ten miał rozproszyć wszechobecny mrok. Doliczył do dziesięciu tysięcy uderzeń serca, zmuszając się do ciszy i spo‐ koju w środku swojej celi, a potem wyszedł. Jak zapowiedział Tan, klucz ob‐ rócił się w zamku, choć stal zaprotestowała zgrzytem, który zjeżył Kadeno‐ wi włosy na głowie. W leciutkiej poświacie promieniującej z jego oczu do‐ strzegał zarys muru i płytkie kałuże pod stopami. Szedł bardzo powoli i ostrożnie, lecz im bardziej zmuszał się do spokoju, tym bardziej korytarz wokół niego zdawał się poruszać. Powietrze tchnęło ledwie słyszalnym po‐ szumem na skrzyżowaniach korytarzy, przeciągi ocierały się o nierówności kamieni. Kapanie wody zdawało się dobiegać ze wszystkich stron równo‐ cześnie. W tle pojawiał się dźwięk, który mógł być odgłosem fal dochodzą‐ cym zza skał, tak słabym, że Kaden nie miał nawet pewności, czy nie jest on złudzeniem. Drzwi, które napotykał wzdłuż korytarza, były drewniane, grube, okute żelazem. Niektóre z nich były otwarte, inne zamknięte, lecz wszystkie takie same: z drewna i żelaza. Zabierz go na dół. Zamknij go razem z Csestriimem, powiedział wtedy Ma‐ tol. To znaczyło, że Kiel jest zamknięty gdzieś tutaj, za którymiś drzwiami tego długiego korytarza. Kiel, który znał drogę na zewnątrz. Być może nale‐ ganie na uwolnienie Triste było szaleństwem i głupotą, ale tu, w Umarłym Sercu, była ona teraz jedyną mieszkanką Annuru, której mógł naprawdę po‐ móc. Co prawda Tan ostrzegał, że jest niebezpieczna, ale pomogła Kadenowi, a on nie nadawałby się do rządzenia cesarstwem, gdyby jego pierwszym
czynem było pozostawienie jej w rękach Ishienów i skazanie na nieustanne tortury. Gdyby odnalazł Kiela i gdyby Kiel znał jakąś inną drogę ucieczki, można by spróbować uwolnić również Triste. Po mniej więcej stu krokach Kaden dotarł do innych drzwi. Pierwotne framugi zostały wyjęte ze ściany, a okute żelazem drewno zastąpiono żela‐ zną płytą na zawiasach grubych jak nadgarstki Kadena. Zamykało ją pięć szerokich stalowych sztab. Było to dość, by zatrzymać rozjuszonego byka. Kapiąca słona woda pozostawiła na stali długie zacieki i plamy rdzy, lecz najwyraźniej nie osłabiły one drzwi, bo gdy Kaden nacisnął na nie dłonią, ani drgnęły. Zrobił długi, powolny wdech, odwracając uwagę od korytarza. Skupił ją na własnym umyśle. Odnalazł w nim lęk, ostry i krnąbrny, nieustępliwy jak górski rzep uczepiony nowej szaty, lecz czy był to strach przed Matolem i Ishienami, którzy mogli pojawić się lada chwila, czy przed człowiekiem za drzwiami, tego Kaden nie wiedział. Osłabiał tę emocję z każdym odde‐ chem. Potrzebował jasności umysłu, by zrozumieć, co więzień ma do powie‐ dzenia. Potrzebował spokoju. To jest posadzka, rzekł do siebie, czując pod bosymi stopami nierówny, zimny i śliski kamień. A to jest światło lampy. W przyszłości kryły się zasadzki, ale on nie żył w przyszłości. To jest zasuwka, powiedział do siebie w duchu i odsunął metalową sztab‐ kę, by otworzyć niewielki zakratowany lufcik w stalowych drzwiach. Oto jest okno w ciemności. Przez ciasny otwór lufcika posłyszał szelest tkaniny trącej o tkaninę, a potem mokry, niezdrowy kaszel, który stał się głośniejszy, gdy więzień zbliżył się do drzwi. — Kolejna wizyta? Kaden najpierw posłyszał jego głos, tę samą cichą wymowę, jaką zapa‐ miętał ze spotkania z Kielem sprzed kilku dni. Potem ukazała się umorusana twarz, gdy zbliżył się do okienka na tyle, by leciutkie światło jego oczu mo‐ gło wydobyć ją z ciemności. Kiel spojrzał na niego, a potem skierował wzrok za Kadena, w głąb korytarza. — Gdzie są Rampuri i Ekhard? Kaden pokręcił głową. — Jestem sam. — To dobrze – mruknął Kiel. – Znaczy, że zrozumiałeś. Że mi zaufałeś. — Nie – przerwał mu Kaden. – Nie ufam ci. Kiel zamilkł na chwilę. — A jednak tu jesteś… — Ponieważ nauczono mnie, by patrzeć, zanim wyda się osąd. Wysłu‐ chać. Więzień wydał dźwięk, który Kaden dopiero po dłuższej chwili rozpoznał
jako cichy śmiech. — Cieszę się, słysząc, że Shinowie nadal są tak rygorystyczni w swoich naukach. A Scial Nin? Wciąż jest opatem? — Scial Nin… – zaczął Kaden, lecz zaraz zamilkł. Fakt, że potrzebował Kiela i że mieli teraz tego samego wroga, nie sprawiał, że Csestriim był mniej niebezpieczny. Potrzebował odpowiedzi na swoje pytania, a nie roz‐ ważań na temat długiego życia i przeszłości tamtego. – Znasz drogę na ze‐ wnątrz? Kiel potaknął. — Jaką? Gdzie? Csestriim powoli pokręcił głową. — Otwarcie tych drzwi będzie wielkodusznym gestem. — Nie przychodzę tu po to, by być wielkodusznym – odparł Kaden. — Więc być może wcale nie powinno cię tu być – rzekł Kiel. – Malkeenia‐ nowie, których znałem, znali wartość wielkoduszności. Zaufania. Wzajem‐ nego wsparcia. Kaden spojrzał zdumiony. — Jacy Malkeenianowie? Zmusił swoje serce do utrzymania stałego rytmu, a płuca do miarowego oddechu, który równomiernie unosił jego pierś. — Chociażby twój ojciec. Kaden potrząsnął głową. — Tan powiedział mi, że możesz kłamać. Kiel uniósł brwi. — Jak to z gorliwcami bywa, gorliwość Tana trochę wypacza mu wizję świata. Nie dałem mu najmniejszego powodu, by mi nie ufał. — A ja taki powód widziałem – rzekł Kaden. – Byłem w Assare, w siero‐ cińcu, w którym kości leżą w stosach jak chrust. — Ach, Assare – mruknął Kiel, robiąc długi, powolny wydech. – To był straszny błąd. — Błąd? – rzucił Kaden. – Zabiliście setki dzieci i całe miasto ludzi i nazy‐ wacie to błędem? — Nie było mnie tam – odparł Kiel. – Lecz owszem, nazywam to błędem. Jak można by to inaczej nazwać? Kaden szukał właściwego słowa. — Masakrą. – Potrząsnął głową. – Okropnością. — Okropność – powtórzył wolno Kiel, jakby sprawdzając brzmienie tego słowa. – Wygląda na to, że Scialowi Ninowi i pozostałym mnichom nie po‐ wiodła się twoja edukacja. W każdym razie nie całkiem. A jednak jakoś prze‐ szedłeś przez kenta i znalazłeś się tutaj – rzekł, rozkładając ręce. Kaden potaknął i dopiero w tym momencie zrozumiał, że to, co powie‐ dział Kiel, było zastawioną na niego pułapką. Kiel nie wiedział, jaką drogą tu przybył, póki nie potwierdził tego skinieniem głowy. Poczuł ukłucie iry‐
tacji. — Powiedziałeś, że znałeś mego ojca – zaczął, starając się skierować roz‐ mowę na bezpieczniejszy grunt. Csestriim skinął głową. — Byliśmy… może nie przyjaciółmi, ale kimś w tym rodzaju. — Udowodnij to. Kiel zmierzył go uważnym spojrzeniem. — To będzie trudne. Od dzieciństwa przebywałeś u Shinów. — Wystarczająco dobrze go pamiętam – odparł Kaden, nagle nieco ura‐ żony faktem, jakoby ta nieludzka istota znała Sanlituna lepiej niż on. — Dobrze więc – odparł Kiel. – Pamiętasz, co mawiał o rządzeniu cesar‐ stwem? Najsilniejszym przywódcą jest ten, kto robi najmniej. Kaden słyszał, jak jego ojciec mówił coś podobnego dziesiątki razy, ale po chwili pokręcił głową. — Wszystko to wskazuje jedynie, że byłeś w Pałacu Brzasku. Albo że zna‐ łeś kogoś, kto znał kogoś w Pałacu Brzasku. Kiel przechylił głowę. — No dobrze. A co powiesz o układzie pionków, który zostawiał na sza‐ chownicy do gry w ko w swojej komnacie, gdy nie grał? Ten układ nazywa się Twierdza Głupców. W pamięci Kadena pojawiła się znana mu pozycja pionków. — Zawsze ją tam ustawiał – ciągnął Kiel – żeby pamiętać o słabości, jaka kryje się w zbytnim mniemaniu o własnej sile. To miało mu przypominać, że zadufanie w sobie zasiewa ziarno destrukcji. — Nigdy nie słyszałem, żeby to mówił – odparł Kaden. — Nigdy nie słyszałeś mnóstwa rzeczy, które mawiał – rzekł Kiel. – Nie miałeś chyba więcej niż dziesięć lat, kiedy cię odesłał. — To wciąż niczego nie dowodzi. Nie dowodzi, że cię znał i że ci ufał. Przez długą chwilę więzień wpatrywał się milcząco w przestrzeń za kra‐ tami, wspominając życie, którego Kaden nie mógł znać ani zrozumieć. W końcu spojrzał ponownie na Kadena, a w kąciku jego ust pojawił się słaby uśmiech. — Twoja noga – powiedział. – Na twojej nodze jest małe znamię w kształ‐ cie półksiężyca. Po wewnętrznej stronie prawego uda. Kaden się powstrzymał, by odruchowo nie dotknąć tej małej ciemnej plamki. — Skąd to wiesz? — Byłem tam – odparł więzień. – Przy twoich narodzinach. Wydostałeś się spomiędzy nóg twojej matki z wielkim wigorem, ale przez długą chwilę milczałeś. Nie płakałeś, nie krzyczałeś, po prostu patrzyłeś na świat wokół ciebie tymi płonącymi oczyma. – Pokręcił głową na to wspomnienie. – Aku‐ szerki bały się, że umrzesz, ale twój ojciec je uspokoił. – Dziecko stara się po‐ jąć drogę, jaką ma podążyć. Już ćwiczy się w ciszy. A ty po chwili zacząłeś
płakać, jak czynią to wszystkie ludzkie dzieci. Kaden stał i patrzył w osłupieniu. Nigdy nie słyszał tej opowieści, ani od swoich rodziców, ani od siostry. Na pewno nie od Shinów. Nie było spo‐ sobu, żeby się dowiedzieć, czy jest prawdziwa, ale na jego udzie znajdowało się znamię w kształcie półksiężyca. Było tam przez całe jego życie. — Dlaczego byłeś przy moich narodzinach? — Jako historyk – odrzekł Kiel. – Tym właśnie się zajmuję, po to tam by‐ łem. Tak właśnie poznałem twego ojca. Kaden próbował zebrać myśli. Wszystko, co wiedział o Csestriimach, miało związek z rzeziami i wojną, w jakiejś mierze z ich miastami. — Byłeś historykiem? – zapytał. – Csestriimskim historykiem? Kiel potaknął. — Twój język jest nieprecyzyjny, ale myślę, że powinieneś powiedzieć: tym historykiem. Prowadziłem kroniki mego ludu jeszcze w czasach wojen z Nevariimami, a potem w czasie wojny z waszym gatunkiem. Byłem obec‐ ny w czasie rządów Atmanich, gdy tak wspaniale zaczynali i tak tragicznie skończyli. I byłem obecny podczas długich stuleci rządów twojej rodziny. Przez chwilę Kaden patrzył w zadziwieniu, potem jednak pokręcił głową. — Wciąż nie dość dobrze. Przy moim urodzeniu musiało być pół tuzina ludzi. — Dokładnie ośmioro – odparł Kiel. — Każdy z nich mógł opowiedzieć o znamieniu na mojej nodze. Więzień pokręcił smutno głową. — W jakiejś mierze musisz zaufać, Kadenie. Tę właśnie zdolność utracili Ishienowie. Już pewno się zorientowałeś, że w niczym nie przypominają mnichów, wśród których dorastałeś. Znaleźli inny sposób osiągania pustki i to ich zniszczyło. Pokazaliśmy im to, rzecz jasna nieumyślnie, kiedy to miejsce było jeszcze więzieniem, ale oni doprowadzili tę technikę do per‐ fekcji. Kaden przypomniał sobie swoją rozmowę z Trantem, opowieści o wyłu‐ pywaniu oczu, obcinaniu palców, wyrywaniu zębów, o zimnie i ciemności, a wszystko to po to, by wypracować własną, wypaczoną wersję vaniate. A on do takiego miejsca przyprowadził Triste. Potworność tego zmroziła go jak lód, ale mimo to coś w nim, nie zważając na Kiela i Ishienów, nadal li‐ czyło, miarkowało uderzenia serca, katalogowało je, mierzyło upływający czas. — Czy uciekając twoją drogą, możemy zabrać Triste? – zapytał. Kiel zawahał się, potem skinął głową. — Jeżeli zdołasz uwolnić ją z celi. I mnie. Kaden odetchnął głęboko, po czym zebrał myśli. Csestriim obserwował go w milczeniu przez małe okienko w drzwiach. — Jak mam to zrobić? – spytał w końcu Kaden. — Strażnik ma klucz. Zaczniesz od zabicia strażnika.
20
C
iężka chmura nadciągała z południa, czerniąc niebo nad jeziorem i za‐ snuwając horyzont. Kilka małych, przechylonych stateczków o szero‐ kich kadłubach, przeznaczonych do żeglugi po jeziorze, umykało przed burzą. Ich żagle wydymały się mocno na wzmagającym się wietrze, rozjaśnione niknącym światłem. Zapewne rybacy próbujący uciec do portu przed bliską nawałnicą. Bezskutecznie. Ulewa zagarniała jednego po dru‐ gim. Adare patrzyła na to z górnego tarasu podupadającego budynku dawne‐ go pałacu, tego samego, w którego piwnicach mieściło się wojenne biuro Le‐ hava. Stała w pełnym świetle, obserwując zbliżającą się ścianę deszczu i ciemniejące pod nią fale. Jej twarz i ramiona oświetlało poranne słońce, tak ciepłe i spokojne, że czuła się tak, jakby spoglądała na malowany obraz przedstawiający nadchodzącą burzę, na którym furia sztormu i wiatru wy‐ dawała się jedynie kwestią umiejętnie ukazanej perspektywy i kilku zgrab‐ nych pociągnięć pędzla. Burza jednak była coraz bliżej, aż nagle znalazła się nad nią, a krople deszczu, ciężkie jak monety, spadły jej na głowę i ramiona i zabębniły na blaszanym dachu za jej plecami. Powietrze było przepojone wilgocią. Duszna, mroczna chmura zakryła słońce jak gruby wełniany koc. Jej ubranie przemokło w jednej chwili, a mokre włosy przylepiły się do policzków, ale burza była niczym w porównaniu z tym, co czekało ją we‐ wnątrz. Patrzyła na błyskawicę, która zajaśniała i podzieliła nieboskłon jak poszarpane gałęzie odwróconego drzewa, uderzając w fale. Zastanawiała się po raz setny, czy z tej sytuacji jest jakieś wyjście. Nasiąknięta odzież przy‐ warła do jej skóry. Adare poczuła dreszcze. Jeśli nawet był jakiś sposób ura‐ towania ich od śmierci, to nie potrafiła go dostrzec. Być może są winni, rzekła sobie w duchu po raz nie wiadomo który. Być może są w zmowie z il Tornją. Słowa te, które powtarzała przez całą noc jak modlitwę, nie były przekonujące. Czując coraz mocniejszy ucisk w żołądku, odwróciła się od niepokoju kotłującej się burzy i skierowała kroki do spokoj‐ nego, cichego wnętrza. Jej aedoliańczycy byli uwięzieni w tym samym budynku, lecz Synowie Płomienia zamknęli ich, skutych łańcuchami, w głębokich piwnicach. Przez
całe dwa dni nie wolno jej było z nimi rozmawiać. Buntowała się przeciwko tym ograniczeniom, choć bolesna prawda była taka, że to wymuszone roz‐ dzielenie przynosiło jej pewną ulgę. Nie mogąc zobaczyć się z aedoliańczy‐ kami, nie musiała też stanąć twarzą w twarz ze swoją zdradą, czyli tym, czym jej postępowanie byłoby w ich oczach, nie musiała tłumaczyć, dlacze‐ go sprzymierzyła się z Synami Płomienia. Nie musiała im wyjaśniać, że są jedynymi, którzy za to zapłacą. W końcu jednak przyszło jej się z tym zmierzyć. Tego ranka Lehav zgodził się, by zobaczyła mężczyzn. Adare po‐ czuła, że ma ochotę zwymiotować. Dowódca Synów Płomienia przyszedł po nią na zalany deszczem taras i dał znak, by weszła do środka. — Już czas – powiedział, gdy przekroczyła próg. – Ivar zaprowadzi cię do ich celi. Skinęła głową w milczeniu. Lehav przyjrzał się jej uważnie. — Dam ci małą radę – rzekł. Adare potaknęła niepewnym kiwnięciem głowy. Drżała bezwiednie, a ściekająca z jej ubrania woda tworzyła kałużę na posadzce. — Im mniej będziesz mówić, tym łatwiej będzie dla wszystkich – ciągnął Lehav. — Jestem im winna… — Co? – uniósł brwi. – Wyjaśnienie? — Tak. — Człowiekowi można wyjaśnić wiele rzeczy. Ale jego śmierć do nich nie należy. † Każdy z aedoliańczyków był skuty taką ilością łańcuchów, która wystarczy‐ łaby do unieruchomienia byka. Mieli okowy na rękach, nogach i szyjach, przymocowane łańcuchami do osadzonych w kamiennym murze obręczy. Wyglądali tak, jakby nie spali i pozostawali w tej samej odzieży od chwili ucieczki Adare. Ich długie podróżne płaszcze, zwykle tak eleganckie, pokryte były błotem i brunatnym pyłem. W ciągu tygodni podróży stracili wiele cia‐ ła, wychudły im policzki, a oczy zapadły głęboko. Złota grzywa Bircha była nastroszona i brudna, a Fulton musiał stracić dobre dwadzieścia funtów. Piwniczna izba cuchnęła zgniłym pożywieniem i nieczystościami. W niż‐ szym narożniku pomieszczenia stała maleńka kałuża, która mogła być resztkami uryny lub zaciekiem wód gruntowych. Birch zamrugał pod wpływem nagłego światła i wykręcił się w łańcu‐ chach, by lepiej widzieć. Skinął niezręcznie głową. — Moja pani – rzekł po chwili głosem słabym jak szelest. – Do twarzy
ci w złotej szacie. Podkreśla twoje oczy. Smutek i zamęt, które trwały w jej umyśle od paru dni, nagle złapały ją za gardło. Stała bezradnie przy drzwiach, które za nią zatrzaśnięto, i pa‐ trzyła na dwóch mężczyzn, którzy czuwali nad nią od dzieciństwa, przera‐ żona tym, co Lehav z nimi zrobił. Nie, poprawił jej wewnętrzny głos, raczej co ty im zrobiłaś. Jakąkolwiek rolę odgrywali w tym Synowie Płomienia, to jednak ona przyciągnęła gwardzistów do Olonu. Łzy zmieszały się ze ście‐ kającą po jej policzkach wodą. — Moja pani – zaczął Fulton i przerwał, zakrztusiwszy się ostrym kasz‐ lem. Gdy atak kaszlu ustał, splunął na ziemię. W świetle lampy trudno było powiedzieć, czy była to flegma czy krew. – Wybacz, moja pani – rzekł – ale na święte imię Intarry, o co tu chodzi? Miała nadzieję, nawet modliła się o to, żeby aedoliańczycy byli w zmowie z il Tornją; o ileż łatwiej byłoby traktować ich jak zdrajców skazanych na śmierć w płomieniach. Teraz jednak ten pomysł wydał jej się głupi, żało‐ sny i śmieszny. Oni nie byli ludźmi kenaranga. Byli jej ludźmi. Jej gwardzi‐ stami. Po części wiedziała to już w chwili, gdy uciekła z placu przy Basenie. — Wy do tego nie należycie – powiedziała cichym jak tchnienie głosem, kręcąc bezradnie głową. — Nie należymy do czego, moja pani? – zapytał Fulton. – Czy jesteś w nie‐ bezpieczeństwie? Wtedy wszystko się z niej wylało, zdrada il Tornji, jej własna rozpaczliwa ucieczka, potrzeba sojuszu z Synami Płomienia. Podeszła do nich blisko i opowiedziała o wszystkim, szarpiąc przy tym ich okowy, jakby chciała im ulżyć. — Powinnaś była nam powiedzieć – odrzekł Fulton, kręcąc głową, kiedy już skończyła. — Wiem – odparła Adare, osuwając się na kolana, gdyż nogi odmówiły jej posłuszeństwa. – Wiem. Nie byłam pewna, komu mogę zaufać. — Tak po prawdzie – mruknął Birch, unosząc brwi – to zawsze chciałem pojechać latem do Olonu. — Co teraz? – zapytał Fulton. Adare zadrżała. Prawda była jak zardzewiały sztylet, ale winna była im prawdę. — Lehav albo Ameredad, bo to ten sam człowiek, chce waszej śmierci. Ma to być sprawiedliwość za Synów, których zabiliście, próbując mnie uwolnić. Fulton zagryzł wargi, ale nic nie powiedział. — Nieszczególna gościnność jak na tak religijnego człowieka – powie‐ dział Birch. Żart był dla niego typowy, ale słowa zabrzmiały słabo, jakby po‐ kryte były rdzą. — Próbowałam go przekonać, by ustąpił – rzekła Adare pospiesznie, brzmieniem głosu próbując zagłuszyć poczucie winy i wstydu – ale on nie
chciał. Jego ludzie, Synowie Płomienia, i cała reszta chcą was spalić, a on nie będzie się im sprzeciwiał. Zamilkła. Słowa były tu bezużyteczne. Gorzej niż bezużyteczne. Obraźli‐ we. — Bez Synów nie mam nic – podjęła po dłuższej chwili. – Il Tornja zwy‐ cięży. Nawet gdybym odmówiła Lehavowi… — Nie – rzucił Fulton głosem twardym jak kamień. – Nie odmówisz mu. — A niech cię… – mruknął Birch, odwracając wzrok. — Po to tu jesteśmy, Alinie – odrzekł starszy gwardzista, zwracając się do swego towarzysza. Adare nigdy nie słyszała, by ktoś wymienił imię Bir‐ cha. Sama też go dotąd nie znała. – Nasze życie za jej życie. Jeśli odmówi tym fanatykom, to nie wiadomo, co jej zrobią. — Nie wiadomo też, co ci fanatycy jej zrobią, gdy się zgodzi – zauważył Birch. – A my nie będziemy mogli jej służyć, gdy będziemy martwi. — To jest ryzyko, które księżniczka podjęła na własną odpowiedzial‐ ność. Naszą powinnością jest służyć. — Myślałem, że naszą powinnością jest walczyć – zaprotestował Birch, ale gniew już go opuścił. W jego słabym głosie zabrzmiała rezygnacja. — Czasem tak rzeczywiście bywa, Alinie – odparł Fulton, potakując. – A czasem bywa tak, że trzeba umrzeć. Adare miała płomienne tęczówki Intarry, lecz teraz to spojrzenie gwar‐ dzisty płonęło. Adare mogłaby dyskutować, próbować wykłócać się o ich ży‐ cie, lecz już wiedziała, że tego nie zrobi. Poznała już, gdy wspomniała o prze‐ ciwstawieniu się Lehavowi, że Fulton odrzuciłby jej ofertę. Wiedziała, że jego poczucie obowiązku jest silniejsze od jej poczucia winy, a przy tym zdawała sobie sprawę, że jej propozycja, już w chwili gdy padła, była pusta i bez pokrycia. Już przedtem wiedziała, że tak będzie, i tylko obserwowała, jak to się zbliża, nadciąga z daleka niczym oglądana wcześniej burza. Nie przewidziała tylko pojawienia się tej piekielnej otchłani nienawiści do sie‐ bie, która otworzyła się nagle jak rana i zaczęła pożerać jej wnętrzności; rana, która miała się nigdy nie zagoić. † Na krótką chwilę widok Wiecznie Płonącej Studni odciągnął uwagę Adare od mającej się odbyć w tym miejscu egzekucji. Przez ostatnie kilka nocy pielgrzymkowej wędrówki patrzyła na widocz‐ ną z daleka na horyzoncie kolumnę światła, białą i jasną jak tysiąc księży‐ ców, przy której blakły na niebie drobne punkciki gwiazd. Przez szesnaście wieków Wiecznie Płonąca Studnia była światłem przewodnim dla wiernych i ostrzeżeniem dla wątpiących, a także wieczystym symbolem świętości Olonu, początkiem religijnej wiary i powodem, dla którego pielgrzymi z An‐ nuru wybierali to podupadłe miasto spośród tuzina innych.
Pomimo płomiennych oczu i rzekomo boskiego pochodzenia swej rodzi‐ ny Adare zawsze była sceptyczna wobec wiary w bogów. Boską łaskę zbyt ła‐ two było sobie przypisać i zbyt trudno było jej zaprzeczyć. Wszystko mogło być dziełem bogów: spadający martwy wróbel, niespodziewana powódź, drzewo, które zakwitło wcześniej lub później od innych. Opowieści o bo‐ gach były zbyt stare, dowody zbyt skąpe. Należało jednak przyznać, że Wiecznie Płonąca Studnia nie była spadają‐ cym wróblem. Była rzeczywistą dziurą w ziemi, o średnicy może dwunastu stóp, a z jej wnętrza wydobywał się wielki promień światła, tak jasny, że wy‐ starczyło choćby krótkie spojrzenie w głąb jamy, by stracić wzrok. Także otaczające ją mury stanowiły dowód jej mocy; osmalone i spękane kamienie zsunęły się dawno temu do środka, tworząc wokół wielki okrągły krater, jakby sama ziemia przemieniła wszystko, co znalazło się blisko tej oślepiają‐ cej jasności. Adare słyszała opowieści o żarliwych wyznawcach Intarry rzu‐ cających się w głąb Studni, aby połączyć się z pierwszą prorokinią bogini. Były też inne opowieści o mężczyznach i kobietach rzucanych w rozżarzoną otchłań, co miało być karą za głoszone przez nich herezje. Nawet po wewnętrznej stronie okrągłego rumowiska otaczającego Stud‐ nię, stojąc w odległości dobrych trzydziestu kroków, Adare musiała zmru‐ żyć oczy i osłonić twarz dłonią, aby ochronić się przed bijącym od kolumny światła gorącem. Po chwili jednak, zdawszy sobie sprawę, jak tego rodzaju gest może podziałać na zgromadzony tłum, opuściła rękę i wyprostowała plecy i szyję, zmuszając się do patrzenia w bijący ze Studni blask. Krople ulewnego deszczu przecinały to światło jak tysiąc spadających gwiazd. Biją‐ ca w morze błyskawica wydała się nikła i blada w porównaniu z tą nieubła‐ ganą jasnością. Wedle opowieści światło to płonęło bez przerwy, dzień i noc, od ponad tysiąca lat, podsycane żarliwością wiary pierwszej prorokini Intarry. Mit ten przekazywano w kilku wersjach, ale wszystkie zgadzały się co do kilku podstawowych faktów. Kiedy dziewica imieniem Maayala pojawiła się w mieście, które wówczas było stolicą niepodległego Kreshu, Odam Ślepy kazał ją uwięzić za szerzenie nowej wiary. Kreshkańscy królowie, wśród których Odam zajmował wysoką pozycję, wyznawali Achieta, władcę woj‐ ny, podczas gdy Maayala stawiała na pierwszym miejscu Panią Światła, gło‐ sząc na ulicach i w domach, że wszelkie światło, zarówno domowego ogni‐ ska, jak słońca czy gwiazd, jest jedynym światłem Intarry. Twierdziła, że światło Intarry ożywia wszystkie ludzkie dusze, przepełnia krew i ciało ciepłem. Według Maayali ludzie nie muszą się lękać śmierci, rozkład ciała bowiem uwalnia ukrytą w nim boską cząstkę, pozwalając jej połączyć się z wielkim światłem ziemi i nieba. Maayala mówiła Kreshkanom, że nie po‐ winni odbywać służby wojskowej. Twierdziła, że każdy człowiek, nawet sła‐ by i kaleki, dopóki jego skóra zachowuje ciepło i wrażliwość na dotyk, nosi w sobie tę boską iskrę. Żadna walka nie jest potrzebna. Niepotrzebne są bo‐
haterskie czyny w bitwach. Odam ogłosił, że kobieta jest kłamczynią, heretyczką i uzurpatorką. Ka‐ zał przywlec ją na dziedziniec swojej twierdzy, przywiązać na stosie i szy‐ dząc z jej kultu światła, spalić. — Jeśli Pani Światła ją kocha – wypowiedział znane słowa – to Pani Świa‐ tła ją przyjmie. I Intarra ją przyjęła. Maayala płonęła, zrazu opornie, z wielką ilością dymu, potem już łatwiej, gdy stos pod nią się rozpalił. Jej ciało zmieniło się w płomień, który płonął coraz jaśniej i jaśniej, czerwono, potem żółto, potem zaś biało. Ogień pożarł drewno, później słup, a Maayala wciąż tam stała, jaśniejąca żarem, jasna jak południowe słońce, tak jasna, że Odam i jego żołnierze musieli odwrócić wzrok, a kiedy spojrzeli w bok, zauważyli, że kamienie dziedzińca też się rozżarzyły, najpierw czerwono, potem żółto, wreszcie biało, aż spaliły się i stopiły na żużel, a cały grunt zapadł się wokół Maayali Niepokonanej przez Mrok, ona zaś osunęła się w głąb ziemi, a jej żar i światłość utworzyły Wiecz‐ nie Płonącą Studnię. Zniszczyła ona twierdzę Odama, a według kronik, niemal unicestwiła jego samego. Król ledwie zdążył uciec przez furtę wypadową, gdy mury for‐ tecy zapadły się do środka, miękkie jak roztopione masło. Skały nie stygły przez okrągły miesiąc, a kiedy to nastąpiło, zaczęli przybywać przerażeni i zaciekawieni ludzie, aby z lękiem oglądać amfiteatr stopionych skał i biją‐ cą w niebo ze środka, ze znajdującej się tam Studni, potężną kolumnę świa‐ tła. Odam też podszedł do krawędzi Studni i aby siebie ukarać, spojrzał w jej głąb, aż oślepł. — Źle służyły mi te oczy – powiedział, gdy wrócił. – Bez nich nareszcie przejrzałem. Adare pozazdrościła dawno zmarłemu królowi jego ślepoty i zdolności widzenia. W strugach ulewnego deszczu widziała niewiele więcej niż zarysy otoczenia, ale jednak dość, by zauważyć, że na murach wokół Studni stoją nieprzebrane tłumy. Synowie Płomienia stali najbliżej, ale wyznawcy z Olo‐ nu tłoczyli się tuż za ich szeregami. Na jasno oświetlonych twarzach malo‐ wał się lęk, lecz poprzez deszcz widać też było ich otwarte usta i zgłodniałe oczy wpatrzone w nią i czekające sprawiedliwości. Sprawiedliwości, która coraz bardziej przypominała złożenie ofiary. Fulton i Birch byli skuci w nadgarstkach, lecz mogli chodzić. Za nimi sta‐ ło w oczekiwaniu sześciu posępnych Synów Płomienia dzierżących długie włócznie. Przed więźniami widniała wyraźnie wytyczona ścieżka prowa‐ dząca prosto do Wiecznie Płonącej Studni. — Gdy zacznie się marsz – powiedział do obu mężczyzn Lehav – to radzę, byście szli naprzód. Tak czy owak skończycie w płomieniach. Lepiej nie iść na śmierć z włócznią w boku. — Pójdziemy – rzekł Fulton, mierząc go zapadłymi oczyma – i nie musi‐
my być dźgani jak świnie. Lehav wzruszył ramionami. — Stojąc w tej odległości, łatwo wypowiadać dumne słowa. Gdy podej‐ dziecie bliżej Studni, wasza niechęć może wzrosnąć. — W tym deszczu? – prychnął Birch. Najwyraźniej opuścił go gniew i po‐ wróciła zwykła jowialność. – Wskoczę do tej waszej pieprzonej dziury tylko po to, żeby obeschnąć. Tłum był coraz bardziej niespokojny, a kilku bardziej krewkich osobni‐ ków miotało obelgi pod adresem siekącej ulewy. Tuż nad ich głowami roz‐ legł się grzmot, a błyskawica rozświetliła wykrzywione wściekłością twa‐ rze. — Już czas – rzekł Ameredad, dając znak. — Miejmy to z głowy – warknął Fulton. – Mam dość beczenia tego stada baranów. Miejmy to z głowy. Jakby mówił o jakiejś nudnej cesarskiej ceremonii, a nie o własnym życiu. Adare skinęła głową, starając się odzyskać równowa‐ gę i patrzeć spokojnie wskroś deszczu. — Zaczekajcie – powiedziała, podnosząc głos na tyle, by ją usłyszeli po‐ mimo ulewy. – Przepraszam. Niepotrzebne słowa. Coś jak zgrzebna suknia mająca ukryć jej przeraże‐ nie. — Zrób dla mnie jedno – powiedział Fulton. Adare skinęła z żalem głową. Nawet tutaj czuła bijący od Studni żar. Jej suknia parowała, parowały jej włosy i ręce. Tłum zaczął skandować jakiś wojowniczy rytm. — Wszystko, co zechcesz – odparła. — Zwyciężaj – rzekł ponuro. — Przyłączam się do tego – rzucił Birch. Adare załkała krótko. Spróbowała coś odpowiedzieć, ale żadne słowa nie przeszły jej przez ściśnięte gardło. Słodka Intarro, modliła się, wybacz mi. Wybacz mi. Wybacz. Fulton przyglądał się jej przez trzy lub cztery uderzenia serca, aż Birch szturchnął go łokciem. — Chodź, stary – powiedział z twarzą mokrą od potu i deszczu. – Czyżbyś poczuł się nagle zmęczony, tuż przed końcem? Wybacz mi, Intarro. Wybacz mi. A potem dwaj mężczyźni, gwardziści, którzy zawsze byli u jej boku, gdy wychodziła z pałacu, i stali za jej krzesłem w trakcie oficjalnych obiadów, którzy przynosili jej zupę, gdy była chora, i wysłuchiwali jej skarg, gdy żaliła się na braci, mężczyźni, których pod wieloma względami znała lepiej od wszystkich innych ludzi, rozpoczęli swój marsz w ogień. Pomimo żaru Studni i furii tłumu szli z podniesionym czołem i nawet gdy ciżba zaczęła rzucać w nich kamieniami i nawozem, nie schylili głów.
Wybacz mi, Intarro, błagała w duchu Adare, ale cały ten przeklęty teatr nie był pomysłem Intarry ani jej winą, a gdy obaj żołnierze szli do swego grobu, to nie Intarra miała dniem i nocą czuć na piersi ten nieznośny ciężar. Dobrze było pomodlić się do bogini, lecz to Adare dysponowała teraz ręko‐ ma i głosem i nagle uświadomiła sobie, że krzyczy i biegnie w stronę Synów Płomienia. Niezgrabnymi dłońmi pochwyciła włócznię najbliżej stojącego żołnierza. Jej drzewce było ciężkie, mokre i trudno było utrzymać je w rę‐ kach. — Nie! – wrzasnęła przeraźliwie i pobiegła ścieżką śladem idących nią aedoliańczyków. Było to czyste szaleństwo. Nie mogła ich uratować, a ten prosty akt nieposłuszeństwa oznaczał, że i ona zapewne skończy w ogniu, lecz w jakiś sposób przestało to mieć znaczenie. Umrze tutaj, w tej nędznej, przeklętej, cudownej Studni, ale nie będzie przykładała ręki do zamordowa‐ nia tych ludzi, którzy tak długo ją chronili. Teraz twoja kolej, Kadenie, pomyślała ponuro, unosząc bezradnie nad gło‐ wę stalowy grot włóczni. I twoja, Valynie. A jeśli chodzi o ciebie, Intarro, to pieprz się, ty nędzna dziwko. I wtedy, jakby w odpowiedzi, Intarra przemówiła. Oślepiające światło. Doskonała ciemność. Dzwonienie i jakby wrzask i śpiew tysięcy gardzieli. Ciało nagle i całkowicie zniknęło. Zniknął deszcz. Zniknął tłum. Zniknęły jej umysł i wola. Zniknęło wszystko prócz jednego głosu. Głosu Fultona, a zarazem nie jego, głębszego, donośniejszego, pełniej‐ szego i rozlegającego się szeroko, tak szeroko jak niebo, jak gwiazdy, głosu kobiety, lecz potężniejszego od głosu każdej kobiety, tak wielkiego jak samo stworzenie. Głosu, który wypowiedział tylko jedno nieznoszące sprzeciwu słowo: Zwyciężaj.
21
O
siem. Albo dziewięć. Valyn stracił już rachubę, ile razy on, Pyrre i reszta jego Skrzydła pró‐ bowali uciekać podczas tej nieskończenie długiej jazdy na zachód. Przegrywali osiem do zera. Albo dziewięć do zera. Przy ostatniej próbie Valyn wykręcił bark, aby uwolnić się z więzów, Pyr‐ re udusiła paskiem dwóch Urghulów, a pozostałym udało się ukraść sześć koni. Valyn nie zamierzał uwzględniać w swoich planach Balendina, lecz krwiopijca leżał związany tuż obok nich i gdy przyszła pora walki, zdołał ro‐ zerwać zębami gardło jednej ksaabe, a drugą niemal pozbawił życia kopnię‐ ciem. Co stanowiło przypomnienie, że krwiopijca, nawet upojony narkoty‐ kiem i wygłodzony, jest równie niebezpieczny jak wszyscy pozostali. Teraz było to jednak bez znaczenia. Urghulów były tysiące i każdego dnia dołączali nowi. Nawet gdyby ket‐ tralowcom udało się oderwać od nieustannie jadącej hordy, czego jak dotąd nie zdołali zrobić, to i tak nie mieli dokąd uciekać, bo wszędzie wokół cią‐ gnął się pusty step. Byli w niewesołej sytuacji, a za swoją niepokorność mieli poobijane twarze i posiniaczone żebra, lecz trzeba było walczyć za wszelką cenę i nie poddawać się, bo Valyn nie zamierzał dać się zawlec na rzeź jak ba‐ ran. Gdy nie powiodła się dziewiąta próba ucieczki, zaczął planować dziesią‐ tą. Huutsuu miała jednak inny pomysł. Podjechała do nich, przyjrzała się pobojowisku, szczeknęła jakiś rozkaz i w ciągu kilku chwil więźniów roz‐ dzielono i każdy z nich otrzymał swego taabe lub ksaabe, którzy mieli ich pilnować. Wszystkie supły zaciągnięto na nowo i dodano też nowe więzy w łokciach i kolanach, co oznaczało, że skończyło się prostowanie i chodze‐ nie. Od tej chwili odrętwienie przeplatało się u Valyna z dojmującym bólem w nogach i ramionach. Za każdym razem też, gdy chciał załatwić naturalną potrzebę, musiał prosić swego taabe o ściągnięcie mu spodni. Kolejne dni były powtarzalną próbą bólu i wytrzymałości: starał się nie krzyczeć, gdy jego bezimienny opiekun budził go przed świtem kilkoma
kopniakami; nie krzywić się z bólu, gdy przywiązywano go rzemieniami do końskiego grzbietu, a ciasne węzły wrzynały mu się w nabrzmiałe kostki i przeguby; nie dygotać z zimna w lodowatym deszczu i nie pocić się w palą‐ cym słońcu, gdy nieustanne wstrząsy galopującego konia siniaczyły mu że‐ bra i obijały wnętrzności; cofać podbródek i uważać, by nie przygryźć sobie języka, gdy chłostano go po plecach i ramionach; ignorować dojmujący głód, który skręcał mu kiszki… A dni i tak były lepsze od nocy. Co noc, ze skrępowanymi rękami i nogami, przywiązany do pala, dygotał na zimnej, zrytej ziemi, patrząc na odblask obozowych ognisk na niebie i słuchając dziwnego brzmienia monotonnych pieśni. Valyn miał własną śpiewkę i swój własny ogień. Jego ogniem była wście‐ kłość, jaką miał w sobie, żar podsycany nadzieją i przysięgami, wstydem i zdecydowaniem, który rozgrzewał go nawet w najzimniejsze noce. Jego śpiewka była prosta: Nie poddawaj się. Nie poddawaj. Nigdy się nie poddawaj. Któregoś ranka udało mu się rozkwasić nos pilnującemu go Urghulowi i od‐ gryźć kawałek kciuka innemu, ale z powodu krępujących go więzów nie miał szans dalszego wykorzystania swoich małych zwycięstw, a każdy z tych maleńkich buntów kończył się tak samo: rzucano go na ziemię i spa‐ dał nań grad razów i kopniaków. Ta walka nie miała sensu, ale tylko ona mu pozostała, więc trwał przy tym, szukając okazji do zadawania kolejnych małych, bezużytecznych ciosów. Tymczasem Urghulowie gnali na zachód w zadziwiającym tempie, wy‐ ruszając co dnia przed świtem i zatrzymując się długo po zachodzie słońca. Stawali tylko po to, by zmienić konie, co było dla Valyna czynnością bole‐ sną, bo odwiązywano go i zrzucano na ziemię, po czym, nie dając mu szans na wyprostowanie nóg, wrzucano na innego konia i przywiązywano po‐ nownie. Próbował liczyć dni. Przez co najmniej dziesięć wieziono ich wszystkich razem, a od czasu, gdy ich rozdzielono, minęło przynajmniej drugie tyle. Nie wiedział, dokąd jadą, ale miał wrażenie, że step niebawem się skończy. Od czasu do czasu, gdy wjeżdżali na jakiś pagórek lub pokonywali pasmo wzgórz, miewał okazję oglądać całą potęgę Urghulów. Za każdym razem wi‐ dok ten był dla niego jak uderzenie pięścią w twarz. Trenerzy z Orlego Gniaz‐ da opisywali im plemiona liczące od pięćdziesięciu do stu członków powią‐ zanych ze sobą więzami rodzinnymi. W niczym nie przypominały one gru‐ py, w której jechał. Liczyła ona dziesiątki, a może setki tysięcy konnych, roz‐ ciągniętych na stepie jak okiem sięgnąć. Nie jechali w kolumnach, w żad‐ nym szyku ani porządku. Widać było tylko gnającą z hukiem kopyt nieprze‐ liczoną masę koni i jeźdźców, przesuwającą się przez wzgórza jak ruchomy koc. Nikt nie stawiał namiotów, już nie – Urghulowie zbytnio się spieszyli – a w niektóre noce Valyn miał wrażenie, że unosi się na falach jakiegoś ciem‐ nego morza, a każde z ognisk jest odbitą w zimnej wodzie gwiazdą, on zaś, mając związane nogi i ręce, w każdej chwili może się zanurzyć i utonąć.
Próbował szacować liczby, licząc ogniska i konie, ale nie było sposobu, by zachować rachubę. Nie miało to już jednak wielkiego znaczenia. Nawet przywiązany do końskiego grzbietu, nawet gdy nie widział nic poza błotem pod kopytami i spoconymi bokami wierzchowców, słyszał ten odgłos wy‐ starczająco wyraźnie, coraz głośniejszy i mocniejszy grzmot, gdy pod koń‐ mi Urghulów drżała ziemia. Nie jechał z jednym taamu, nawet nie z jednym plemieniem, ale z całym urghulskim ludem. Stara Plama mówił im to jeszcze na Wyspach, że Urghulowie, jadąc ostro, potrafią pokonywać pięćdziesiąt mil dziennie. Liczba ta zawsze zastanawia‐ ła Valyna, który uważał, że jest przesadzona, lecz teraz widział, że jest to możliwe. Jeźdźcy jedli w czasie jazdy, sikali z grzbietów koni, a nawet, gdy było trzeba, potrafili spać na końskich grzbietach, mocując kolana do popręgu, i tylko ich jasnożółte włosy powiewały na wietrze. Valyn wi‐ dział nawet, jak młodzi taabe i ksaabe przeskakiwali w galopie z jednego końskiego grzbietu na drugi, jakby ziemia objęta była anatemą. Po dobrych dwóch tygodniach zauważył ogromne stado bizonów czerniejące daleko na równinie. Najbliższe zwierzęta zwróciły ciężko swoje głupie, szlachetne głowy w stronę nadjeżdżających koni, gdy grupa kilkudziesięciu jeźdźców oddzieliła się od reszty i z uniesionymi oszczepami ruszyła ku nim, pokrzy‐ kując niecierpliwie. Pozostała masa jeźdźców gnała dalej przez step, dążąc niezmordowanie na zachód. Zaczął już myśleć, że nigdy nie zaprzestaną tej jazdy, lecz właśnie wtedy się zatrzymali. Przez chwilę jeszcze czuł wstrząsy, a potem jego koń zwolnił kroku. Valyn uniósł nieco głowę i uświadomił sobie, że znaleźli się na skraju ogromnego obozowiska, w którym api stały tak gęsto jak drzewa w lesie. Jego taabe poprowadził konie między namiotami, od czasu do czasu przy‐ stając, żeby zamienić parę słów z innymi Urghulami, żartując lub pytając o coś. Najwyraźniej ludzie byli ciekawi, kim jest jeniec przerzucony przez konia, i niejeden raz Valyn czuł, jak poszturchują go w żebra tępymi końca‐ mi włóczni. Gdy wreszcie stanęli na dobre, odcięto go i zrzucono na ziemię równie bezceremonialnie jak zawsze. Ze zdrętwiałymi nogami i rękami, czując ból w wykręconych stawach ramion, podniósł się powoli na kolana, a potem chwiejnie wstał. Kiedy zdołał unieść głowę, spojrzał zdumiony. Na każdym wzgórzu, we wszystkich kierunkach, Urghulowie krzyczeli do siebie, pętając konie i wyładowując paliki i skóry swoich api. Było to coś nowego. Valyn splunął na ziemię krwią, przykucnął i wstał ponownie, pró‐ bując odzyskać czucie w zmartwiałych nogach. Spodziewał się, że jego taabe rąbnie go w brzuch lub podetnie mu nogi pogardliwym kopniakiem. Za‐ miast tego młodzieniec złapał go za włosy i pociągnął przez tłum ludzi i koni. Valyn potykał się, idąc za nim, i starał się nie upaść. Próbował dojrzeć coś przez mgłę zmęczenia i bólu i zrozumieć, co się dzieje. Przez całe tygo‐ dnie czekał na taką przerwę w rutynie i nową sposobność, która teraz się
nadarzyła. Gdy przeszli już połowę rozległego obozowiska, taabe wreszcie rzucił go z niemiłym burknięciem na ziemię, kopnął w głowę po raz ostatni, po czym odwrócił się i odszedł bez słowa. Valyn podniósł się na kolana i za‐ uważył Huutsuu, która stała oparta o długą włócznię, przechyliwszy głowę, i wpatrywała się w niego swymi niebieskimi oczyma. Powoli uśmiechnęła się lisim uśmiechem. — Jeszcze żywy – zauważyła. Valyn skinął głową w milczeniu. Płynnym ruchem opuściła włócznię, kierując jej błyszczący grot w śro‐ dek ciała Valyna. Dotknęła nim lekko jego żeber, ramion, brzucha, krocza, za każdym razem utaczając kilka kropel krwi, rozsunęła jego czarny strój na wychudłym ciele. — Zahartowaliśmy cię – powiedziała. – Kwihna będzie zadowolony. — Kwihna może się pieprzyć – odparł znużonym głosem Valyn. – Gdzie moje Skrzydło? — Ich też zahartowaliśmy. Valyn się zastanawiał, czy nie złapać włóczni, gdy krążyła wokół jego piersi, i szarpnąć, by kobieta straciła równowagę, a potem pochwycić ją związanymi rękoma za gardło. Huutsuu była szybka, co dobrze pamiętał z pierwszej deszczowej nocy, ale on był szybszy. A w każdym razie był wcze‐ śniej, zanim spędził większą część ostatniego miesiąca przywiązany do koń‐ skiego grzbietu. Teraz nie był już tego taki pewny. Potrafił utrzymać się na nogach, ale nogi się pod nim trzęsły, a palce rąk były słabe i drżące, kiedy spróbował zacisnąć je w pięści. Jego brzuch mógłby równie dobrze być ule‐ piony z błota. Ta słabość i bezradność była denerwująca – lata treningu zo‐ stały unicestwione w ciągu kilku tygodni – ale prawdziwa. Udało mu się jed‐ nak pozostać żywym przez tak długi czas. Nie miało sensu dać się teraz za‐ kłuć. Poza tym Huutsuu powiedziała, że inni też zostali zahartowani. Zahar‐ towani, a więc nie zabici. — Gdzie oni są? – zapytał. Ruchem głowy wskazała coś za jego plecami. Odwrócił się i ujrzał młodą ksaabe, która popychała przed sobą Gwennę, przyłożywszy jej nóż do ple‐ ców. Po raz pierwszy od dłuższego czasu, który wydawał się trwać całe lata, Valyn się uśmiechnął. Gwenna była brudna i mocno poturbowana. Jej opuchnięte oczy były na pół zamknięte, a purpura w oczodołach przechodzi‐ ła właśnie w brąz. Z rozciętego policzka ciekła krew. Była jednak przytomna. Szła o własnych siłach. Valyn zerknął na idącą za nią ksaabe i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Urghulka miała na policzku świeży ślad po ugryzieniu, goją‐ cą się ranę nad okiem i wściekłe spojrzenie. Gdy podeszły do Valyna, uderzy‐ ła Gwennę w głowę rękojeścią noża, po czym podcięła jej nogi kopnięciem. Gwenna upadła na ziemię, zwinęła się i spróbowała odpowiedzieć kopnia‐ kiem, lecz ksaabe odskoczyła, splunęła jej w twarz, po czym mruknęła coś
gniewnie do Huutsuu. — Zarżnę tę małą urghulską dziwkę – warknęła Gwenna, przewróciła się na brzuch i podniosła na kolana. – Zabiję, a potem zjem. — Wygląda na to, że już ją napoczęłaś – zauważył Valyn. Huutsuu wybuchnęła śmiechem i machnęła ręką, odprawiając gestem młodą wojowniczkę. — Wyglądasz jak kawał gówna – powiedziała Gwenna, marszcząc brwi i skupiając uwagę na Valynie. — Ty też nie wyglądasz na królewnę – odparował Valyn. – Widziałaś ko‐ goś z naszych? Pozostali, jak się okazało, byli w podobnym stanie: pobici, wyczerpani, ale żywi. Kolejno wynurzali się z tłumu, każde pod eskortą swojego Urghula. Talal wydawał się w najlepszej formie, ale to nie dziwiło, gdyż nie obrzucał swoich prześladowców wyzwiskami. Urghul pilnujący Laitha prowadził go na rzemieniu, który pozostawił krwawe ślady opuchlizny na jego szyi. Pomimo ran lotnik wciąż dumnie się uśmiechał. — Oto mój ukochany Amaaru – powiedział, gestem wskazując na swego taabe idącego za nim z zawziętym wyrazem twarzy. – Czy prawidłowo wy‐ mawiam twoje imię? – zwrócił się do wojownika, który zamachnął się na niego, lecz Laith zdążył się uchylić. – Powiada, że jego imię znaczy „koń‐ ska dupa” w dumnym języku jego plemienia. Muszę przyznać, że zapewnił mi urocze przyjęcie. Annick pojawiła się z brudnym workiem na głowie, co wymownie świadczyło o oporze, jaki stawiała, lecz wszystkich przebiła Pyrre, która spu‐ ściła Urghulom większe lanie niż wszyscy pozostali. Przybyła na końcu, z rę‐ kami przywiązanymi do boków, co uniemożliwiało jej wszelkie ruchy poza lekkimi poruszeniami palców. Zamiast jednego towarzyszyło jej czworo Urghulów, dwie kobiety i dwaj mężczyźni, a wszyscy byli starsi od tych, których przydzielono Valynowi i członkom jego Skrzydła. Cała czwórka ota‐ czała ją ściśle, trzymając noże w pogotowiu. — W porządku – powiedział Laith do Pyrre, unosząc brwi. – Ze smut‐ kiem przyznaję, że wygrałaś. — Co zrobiłaś, żeby sobie na nich zasłużyć? – zapytał Valyn, gestem wskazując na pilnujących ją wojowników. Spróbowała wzruszyć ramionami, ale więzy mocno ograniczyły ten ruch. — Przedstawiłam bogu sporą grupkę moich nowych przyjaciół. — Któremu bogu? – zapytał Valyn. – Bo już mam trochę dość tego Kwih‐ ny. Rysy Pyrre stwardniały. — Ananshael też. — Pięcioro – wtrąciła Huutsuu z pewnym odcieniem podziwu. – Trzech taabe i dwie ksaabe. Razem zabiła pięcioro.
— Nie wygląda na to, żeby ci ich ubyło – rzucił Laith, ruchem głowy wskazując mrowiącą się wokół wielotysięczną rzeszę Urghulów. — Trzeba sobie jednak wyznaczyć jakąś granicę – odparła Huutsuu, zer‐ kając na Pyrre. – Pięcioro – powtórzyła, kręcąc głową. – Chyba zaczynam lu‐ bić tę kobietę. — A nie widziałaś nawet połowy moich talentów – odrzekła Czaszko‐ wierczyni, kokieteryjnie unosząc brew. – Marnujesz czas, włócząc się z tymi twoimi… chłopaczkami. Huutsuu wybuchnęła głośnym, zmysłowym śmiechem. — Gdybym zabrała cię do swego api, mogłabym już stamtąd nie wyjść. — Mogłabyś mnie związać – zasugerowała Pyrre. — Wiązanie cię zawiodło już wiele razy. — Dość tego pieprzenia – wtrącił Valyn. Dręczyło go poczucie winy, że zostali wzięci do niewoli podczas jego warty, że nie zrobił nic, by ich uwolnić, a tymczasem Huutsuu i Pyrre wy‐ mieniają słodkie uśmieszki i aluzje, jak dwie kumoszki gwarzące na Dolnym Targu w leniwe letnie popołudnie. Czaszkowierczyni, pomimo całej swojej miejskiej ogłady, nie była lepsza od urghulskich dzikusów. Wszyscy oni byli złaknionymi krwi zabójcami. — Pyrre, chciałbym się w spokoju zastanowić – ciągnął. – Dlaczego się zatrzymaliśmy? Gdzie jesteśmy? Pyrre skrzywiła się i spojrzała przepraszająco na Huutsuu. — Valyn zapomina czasami, że ja nie należę do jego Skrzydła. Bardzo po‐ ważnie traktuje swoją pracę. — Ale ja nie zapomniałam, że nie należysz do naszego Skrzydła – wtrąci‐ ła Gwenna – i jeśli nie przestaniesz gadać, to ja cię uciszę. Huutsuu powiodła po nich wzrokiem, przyjrzała się rozbawionemu uśmieszkowi na twarzy Czaszkowierczyni i wściekłej furii w oczach Gwen‐ ny. — To wydaje się mało prawdopodobne – stwierdziła w końcu. Zanim Valyn zdążył coś odpowiedzieć, z tłumu wyłonili się dwaj nowi Urghulowie, wlokąc między sobą Balendina. Krwiopijca nie stawiał oporu, nie protestował nawet wtedy, gdy rzucili go na ziemię do stóp Huutsuu, lecz Valyn dostrzegł, jak obaj taabe na niego patrzą. W ich oczach widać było obawę, prawie lęk. — Ach, Valynie – powiedział krwiopijca. – Jakże mi brakowało wieczora‐ mi naszego wesołego przekomarzania. Słowa były rzucone lekko, lecz zapach Balendina świadczył o jego znuże‐ niu i niepokoju. — Cieszę się, że Urghulowie cię nie zabili – odparł Valyn. Balendin uniósł brwi. — Czyżbyś rozważył moją ofertę współpracy? — Wcale nie. Po prostu zamierzam osobiście wbić w ciebie miecz.
— Łatwo się to mówi, gdy nie ma wokół żadnych mieczy. — Tylko poczekaj – odrzekł Valyn. – Tylko poczekaj. Huutsuu pokręciła głową. — Cywilizowani ludzie. Zawsze tak ze sobą rozmawiacie? Valyn odwrócił się do niej. — Gdzie jesteśmy? – zapytał ponownie. – Co to jest? Urghulka potoczyła spojrzeniem po obozowisku, jakby sama zastana‐ wiała się nad tym pytaniem. Tysiące ognisk zasnuwało dymem niebo. Va‐ lyn czuł woń palonego nawozu i pieczonego mięsa, końskich i ludzkich od‐ chodów, rozkopanej ziemi i mokrych skór. Tysiące głosów mruczało mu do uszu. Było ich tak wiele, że chyba nigdy nie zdołałby ich od siebie od‐ dzielić. Od lat nie znajdował się w pobliżu tak dużego zbiorowiska ludzi, chyba od czasu, gdy opuścił Annur. Jeszcze raz spojrzał i odwrócił się do Urghulki. — Co planujecie? — Niech Długa Pięść ci to wytłumaczy – odparła. – Bardzo chce was zoba‐ czyć. — A kim, do licha, jest Długa Pięść? Huutsuu milczała przez dłuższą chwilę, jakby nie było prostej odpowie‐ dzi na to pytanie. — Jest kapłanem. Szamanem. Tym, który nas zespala – odrzekła w koń‐ cu. — A czego chce ode mnie? — Ciekawi go Kettral, Czaszkowiercy i ty, Valynie hui’Malkeenianie. Nieczęsto się zdarza, by syn cesarza Annuru nas odwiedzał. Długa Pięść chce zapoznać się z tym wszystkim osobiście.
22
A
dare obudziła się na twardym, nierównym łóżku w zimnym pokoju. Zrazu pomyślała, że jest noc, po chwili jednak uświadomiła sobie, że niebo jest ciemne z powodu burzy. Ktoś próbował przybić w oknie kawał ceraty, ale wiatr oderwał ją w dwóch narożnikach i łomotała teraz szaleńczo o parapet, a deszcz wpadał do środka z każdym większym podmu‐ chem, zalewając podłogę. Nie znała tego pokoju. Gdy spróbowała odwołać się do swej pamięci, od‐ nalazła tylko bezkresną, jasną pustkę. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała, było przybycie z pielgrzymami na most w Olonie, a i to wspomnienie było rozmyte i niewyraźne, bardziej jak coś, co się jej przyśniło, niż jako rzeczy‐ wiste przeżycie. Myśli napływały wolno i niechętnie, a kiedy zapragnęła po‐ myśleć o tym, co wydarzyło się potem i jak znalazła się w tym pokoju o ka‐ miennych ścianach, mogła przypomnieć sobie tylko głos, echo jakiegoś ogromu, śpiewający jej do ucha. Zwyciężaj. Jej serce wciąż biło, jakby trzymała je jakaś wielka, ciepła dłoń. Dostała dreszczy, a gdy spróbowała naciągnąć na siebie cienki, szorstki koc, zorientowała się, że jest naga. Przestraszona uniosła się, lecz zaraz osu‐ nęła się z powrotem na materac, jakby była lalką, którą ktoś porusza, pocią‐ gając za niewidoczne sznurki. — Musieliśmy porozcinać ci ubranie – powiedział jakiś głos, poważny i beznamiętny. Adare obróciła się i ujrzała mężczyznę o ciemnej karnacji i krótko ostrzy‐ żonych włosach, siedzącego na drewnianym krześle w zacienionym kącie pokoju. Lehav, pomyślała leniwie. Miał na imię Lehav. — Było spalone i przywarło do skóry. Skóra ją trochę piekła, ale nie było to nieprzyjemne doznanie. — Co… – Zamilkła, uniosła rękę i opuściła ją. — Piorun – odpowiedział Lehav. – Uderzył w Wiecznie Płonącą Studnię. Studnia. Wspomnienie napłynęło: twarze, światło, uporczywy deszcz. Chłodne drzewce długiej włóczni trzymane w dłoniach. Dlaczego Studnia płonęła? Co ona tam robiła?
— Masz szczęście – ciągnął Lehav. – Widziałem kiedyś, jak piorun ude‐ rzył w trzech moich ludzi, gdy byliśmy w okolicach Pasa – przy tamtych bu‐ rzach tutejsze wyglądają jak jasny dzień – a ja oglądałem to z odległości mniej więcej trzydziestu kroków. Stali sobie na małym pagórku, a po chwi‐ li… – Spojrzał przez okno. – Spaliło ich na węgiel, wszystkich trzech. Kiedy upadli na ziemię, byli już martwi. Kiedy spróbowałem ich podnieść i zanieść z powrotem do obozu, po prostu zlazła z nich skóra. Piorun. Adare uniosła koc, by spojrzeć na swoje ciało. Czuła się tak, jakby zrzucono ją z wielkiej wysokości i jakby wciąż jeszcze spadała lub była wła‐ śnie w momencie straszliwego uderzenia o ziemię, momencie, który trwał w nieskończoność. Jej ciało ogarnął ogień. Wściekle czerwone linie, cienkie jak włosy, misterne jak koronki, wiły się i skręcały na skórze, tworząc deli‐ katny wzór błyskawicy. Linie wyglądały jak szwy i tak właśnie je odczuwa‐ ła, jakby była skórą, w którą pochwycono wielkie gorąco, rozpalone światło, gotowe lada chwila wyrwać się na wolność. Adare opuściła koc i ponownie skupiła się na słowach Lehava. Przejęła ją wizja tych martwych żołnierzy, przemieszana z fragmentami niechętnie powracających wspomnień. Cała historia wydawała się niewypowiedzianie smutna i tragiczna. Zastanawiała się, jak on znosi to poczucie winy, kiedy pojęła nagle, że żadnej winy już nie ma. Piorun uderzył z nieba. Lehav nie mógł go zatrzymać. To nie on ich zabił. Dlaczego zatem płakała? Przecież nie służyła w legii w rejonie Pasa. Nie widziała swoich ludzi… Nagle w jej umyśle odżyło całe wspomnienie, tak przejmujące, że aż krzyknęła. Lehav w jednej chwili zerwał się z krzesła, podbiegł do niej, położył chłod‐ ne, suche dłonie na jej czole i zaczął sprawdzać puls. — Co się stało? – zapytał, odsuwając prześcieradło i szukając źródła bólu. Adare niemal przestała oddychać. Nie znajdowała słów, by mu powie‐ dzieć, że to nie ciało poczuło ból. — Fulton – wykrztusiła wreszcie, zbyt przerażona wspomnieniem Stud‐ ni i tego, co się tam stało, by zwracać uwagę na dotyk Lehava na swojej skó‐ rze. – Birch. Co się wydarzyło? Czy oni… – Nie mogła się zmusić do wypo‐ wiedzenia tych słów. On zaś milczał i patrzył jej uważnie w oczy, po czym, najwyraźniej spo‐ kojny, że ona nie umiera, przykrył ją z powrotem aż po ramiona. Nie wrócił jednak na swoje krzesło. Zamiast tego stanął przy oknie i zapatrzył się na bu‐ rzę, nie bacząc na zacinający do środka deszcz. — Co się wydarzyło? – Wzruszył ramionami. – To w znacznej mierze za‐ leży od tego, komu zadasz to pytanie. — Czy oni żyją? – zapytała Adare. Słowa te z bólem przechodziły jej przez gardło, jakby były ostrymi haczykami wyrywanymi na zewnątrz wraz z po‐ szarpanymi kawałkami różowego, żywego ciała. Skinął głową.
— Obaj. Piorun, który uderzył prosto w ciebie, odtrącił ich tylko na bok. Odrzucił też kilkadziesiąt osób z tłumu, ale ci dwaj wylądowali zdecydowa‐ nie daleko od Studni. Trochę ogłuszeni, ale cali. — A ty nie nalegałeś, żeby… kontynuować? Żeby jednak przeprowadzić tę egzekucję? Lehav zmarszczył brwi. — Widziałem mnóstwo piorunów – odparł. – W rejonie Pasa. I na półno‐ cy. – Potrząsnął głową. – Ten tutaj był jakiś inny. Był… jaśniejszy. Ostrzejszy. Jakiś nadnaturalny poniekąd. Adare spojrzała na niego w osłupieniu. — A potem ludzie zaczęli gadać – ciągnął dalej. – O piorunie. O piorunie Intarry. O tym, że zostałaś trafiona, lecz nie doznałaś krzywdy. O tych li‐ niach na twojej skórze. – Znów pokręcił głową. – Nigdy nie widziałem, żeby jakiś piorun pozostawił takie ślady. Kilka chwil trwało, by Adare zrozumiała. — Cud – westchnęła w końcu. — To ich słowo – powiedział. – Nie moje. – Znowu wzruszył ramionami, ale odwrócił się od okna, a kiedy na nią spojrzał, w jego oczach pojawiło się coś nowego, coś, czego nie umiała nazwać. – Jestem uparty – dodał po chwili – ale nie głupi. To nie był dobry moment na wrzucanie heretyków do Studni. — Oni nie byli heretykami – odparła Adare, czując wielki przypływ ulgi, słodkiej i trochę mdlącej, jak likier. — Być może. Adare uniosła głowę. Poczuła się nagle silniejsza, choć skóra nadal ją pie‐ kła. — Gdzie oni są? – zapytała. — To, że ich nie zabiłem, nie oznacza, że pozwalam im się tu szwendać. Są żywi. To chciałaś wiedzieć, prawda? Gratulacje – prychnął Lehav. Ostatnie słowo zawstydziło ją trochę. Nie zrobiła nic, by uratować swo‐ ich aedoliańczyków, a w każdym razie nic skutecznego. Wszystko sprawił piorun. Piorun i łut szczęścia. Skóra ją paliła, wysunęła więc rękę spod koca i zaczęła oglądać czerwony wzór na ciele, mając przy tym takie dziwne uczucie, jakby w jej umyśle kiełkowała jakaś obawa. — Żyją – mruknęła. Łzy spłynęły jej po twarzy. — Zwykle to dobrze, gdy ludziom udaje się przeżyć – powiedział Lehav, przechylając głowę. – Nie zawsze tak się dzieje. Adare spojrzała na niego zdziwiona. — Jak ty to robisz? – zapytała głosem niewiele donośniejszym od szeptu. — To? — Decydujesz. Kto żyje, a kto umiera. Dowodziłeś ludźmi, w legiach i te‐ raz, przewodząc Synom Płomienia. Niektórzy na twój rozkaz musieli umie‐ rać. Będąc dowódcą, jak podejmujesz takie decyzje? Lehav zapatrzył się chmurnie na burzę za oknem.
— Nie myślisz o umieraniu. Decydujesz, co musi być zrobione, wybie‐ rasz najlepszych ludzi do tej roboty i ich posyłasz. Umieranie to problem Ananshaela. Adare popatrzyła na żołnierza. — A co do tych rzeczy, które muszą być zrobione – odezwała się. – Zasta‐ nawiasz się niekiedy, czy naprawdę muszą? Spojrzał jej poważnie w oczy. — Zawsze. † Gdy Adare obudziła się po raz drugi, była już noc. Burza zmieniła się w drob‐ ne postukiwanie kropel, ktoś zapalił lampę przy jej łóżku, a Lehav wyszedł. Przez jakiś czas leżała cicho, czując na skórze palące nitki oparzeń i jasny ból, który niczym kolec światła wwiercał się w jej umysł. Tym razem, inaczej niż po pierwszym przebudzeniu, pamiętała wszystko. — O słodkie światło Intarry – westchnęła. — Byłaś pieprzoną prorokinią ledwo pół dnia, a już zaczynasz z tym świątobliwym gównem. Adare poderwała się, w panice otulając się kocem. Na krześle u wezgło‐ wia łóżka siedziała Nira, niecierpliwie stukając dłonią o przełożoną przez kolana laskę. Adare zsunęła nogi na podłogę i odrzuciła koc, gdy ujrzała, że w kącie pokoju stoi też Oshi, wpatrując się w kawał odpadającego tynku, pośpiesznie naciągnęła więc koc z powrotem. — Co tu robicie? – zapytała. – Jak tu weszliście? Słysząc ton jej głosu, Nina uniosła brwi. — Miałaś tylko trzech strażników, dziewczyno. Dwaj uczą się znów cho‐ dzić prosto po tym, jak zostali trochę przypieczeni, ledwo uniknąwszy tej płonącej studni, a ten trzeci najwyraźniej doznał przemiany serca po tym przedstawieniu, jakie odstawiłaś na mieście. – Kobieta nastroszyła swoje krzaczaste brwi. – Wiesz, co teraz mówią te głupie osły na ulicach? Jak cię nazywają? Druga prorokini Intarry. Oto, co mówią. Adare przyłożyła dłoń do czoła. Dojmujący, jasny ogień zniknął, a zastą‐ pił go pulsujący ból. Poczucie winy z powodu Fultona i Bircha, które skryło się na chwilę pod uczuciem znużenia, powróciło teraz z całą siłą i owinęło ją jak ołowianym płaszczem. Nie potrafiła stawić czoła Nirze i jej pytaniom, a przynajmniej nie teraz. Nie wiedziała jednak, jak się jej pozbyć. — Czego chcesz? – zapytała. Kobieta spojrzała zdziwiona. — Chcę sobie popatrzeć na prorokinię w całej jej przysmażonej, wychu‐ dłej chwale. Widziałam w życiu wiele rzeczy, ale żadnych proroków. — Nie jestem prorokinią – powiedziała Adare, kręcąc głową. – Po prostu miałam szczęście. – Był to racjonalny sposób spojrzenia na sytuację, ale sło‐
wa te, w jakiś dziwny sposób, wydały się jej niewdzięczne i pozbawione sza‐ cunku. – Modliłam się i bogini odpowiedziała na moją modlitwę. Nira uniosła brwi. — Nie musisz odgrywać przede mną pobożnej idiotki, dziewczyno. — Nie odgrywam – odpowiedziała spokojnie Adare. – Fulton i Birch żyją z powodu pioruna. Pioruna Intarry. — A w górach Romsdalu stoją czarne sosny spalone na węgiel. Też tra‐ fione przez pioruny. Myślisz, że twoja bogini ma coś przeciwko wysokim drzewom? Adare wzięła głęboki wdech, a potem wolno wypuściła ustami powie‐ trze. Nie miała na to odpowiedzi, głównie dlatego, że jeszcze przed miesią‐ cem sama rzuciłaby tego typu dowcip. Pioruny wciąż gdzieś uderzają, bijąc w nagie szczyty gór, w rozległe wody oceanu, spalając samotne dęby na po‐ lach, i to zapewne głównie w takich miejscach, gdzie nikt się o to nie modli. Padanie do stóp bogini z powodu pioruna jest głupie; ale to był nie tylko pio‐ run. Adare zamknęła oczy i poczuła, jak jej serce zalewa głęboka i chłodna ulga, a w żyłach, niczym krew, płynie wdzięczność. Mogła zlekceważyć sam piorun, ale nie piorun, który był odpowiedzią na jej rozpaczliwą modlitwę. — Intarra przyszła – powiedziała, czując się trochę głupio i zadziornie zarazem. – Była tam. Nira patrzyła na nią przez dłuższą chwilę, a potem wzruszyła ramiona‐ mi. — No dobra. Jestem trochę rozczarowana. Rozumiem, że jedno objawie‐ nie jest podobne do drugiego. – Wstała, opierając się na lasce. – Życzę szczę‐ ścia w rządzeniu twoim cesarstwem, dziewczyno. Chodź, Oshi, ty zdemen‐ ciały małpiszonie. Adare zamrugała. — Wychodzicie? Nira potaknęła. — Ten twój mężczyzna, Ameredad czy Lehav, wszystko jedno, nie jest tym, którego szukamy. Po prawdzie nie spodziewałam się tego, ale jednak sporo kawałków tu pasowało. Nie pierwszy raz przemierzamy ćwierć kon‐ tynentu, żeby się znaleźć w ślepym zaułku. To nie ostatni taki przypadek. Oshi! – zawołała, stuknąwszy laską w podłogę. – Czas pozostawić naszą pa‐ nią księżniczkę, prorokinię i minister, by zajęła się swym wielkim i szlachet‐ nym dziełem. Starzec podniósł głowę znad kawałka tynku i spojrzał w stronę Adare, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu, po czym natychmiast stracił zain‐ teresowanie. — Nie odchodźcie – bąknęła Adare. – Wyruszmy razem na północ. Nira zmarszczyła brwi. — A dlaczego, na Meshkentowego fiuta, chciałabyś zrobić coś tak głupie‐ go?
— Potrzebuję cię – odparła Adare. Była zdumiona własnymi słowami, ale gdy tylko je wypowiedziała, poczuła, że są prawdą. – Potrzebuję doradcy. — Mam wrażenie, że jak tak dalej pójdzie, to grozi ci raczej nadmiar do‐ radców. Adare potrząsnęła głową. — Nie. Lehav mnie potrzebuje, ale mi nie ufa. Fulton i Birch będą mnie chronić, ale nie będą ze mną mówić… – Zamilkła, spoglądając na swoje dło‐ nie. – Dowodzę teraz armią, Niro. Zaczynam wojnę domową przeciwko być może największemu generałowi w historii Annuru i nie mam pojęcia, jak sobie z tym radzić. Nira zacisnęła usta. — Przepraszam, dziewczyno, ale nie mogę ci pomóc. Być może zapo‐ mniałaś, ale sprawy nie zawsze szły dobrze, kiedy my dowodziliśmy, to zna‐ czy ja i Oshi. Poza tym masz swoją Intarrę, która pokieruje każdym twoim eleganckim krokiem. — To, że uratowała mnie raz, nie oznacza, że będzie to robić zawsze – za‐ protestowała Adare. Uświadomiła sobie, że prosi, ale nie miało to już znacze‐ nia. – Potrzebuję kogoś, kto zna się na sprawowaniu władzy i kto robił to już dawniej. Nira spojrzała na brata, a potem pokręciła głową. — Nie. Mam własną robotę i muszę jej dopilnować. — Tak! – powiedziała Adare, czepiając się tej myśli. – Przebyliście całą tę drogę, poszukując swojego Csestriima. Dlaczego? Co wtedy powiedziałaś? Że on zawsze jest w centrum ważnych zdarzeń. No właśnie. Nie ma nic bliż‐ szego centrum od Pałacu Brzasku. Pałacu, o którym powiedziałaś parę tygo‐ dni temu, że nie mogliście się do niego dostać. — To nie wygląda na Pałac Brzasku – mruknęła stara, rozglądając się po zniszczonym pokoju. Adare zignorowała tę kpinę. — Ruszam do Annuru. Zamierzam zwyciężyć il Tornję i odzyskać Nie‐ ciosany Tron. — Ostatnio, jak pamiętam, to twój brat miał zasiąść na tym brzydkim głazisku, nie ty. — Nie mam pojęcia, gdzie jest Kaden – rzuciła Adare – i nie mogę sobie pozwolić na czekanie. Nikt z nas nie może. Jeśli wyruszysz ze mną, zoba‐ czysz każdego ważnego gracza w cesarstwie. Jeśli twój Csestriim tam jest, znajdziemy go. Nira zmrużyła oczy i zacisnęła zęby. — A jeśli pojadę z tobą i zostanę twoją doradczynią, to kenarang będzie mógł zatknąć obie nasze głowy na jednej pice. — Czasem, aby uzyskać to, czego się chce, trzeba podjąć ryzyko. Nira wybuchnęła suchym, chropawym śmiechem, który zabrzmiał jak stukanie laską.
— Zdaje mi się, że to ty powinnaś martwić się ryzykiem, dziewczyno. Właśnie skaptowałaś dwoje najbardziej znienawidzonych ludzi w długiej historii tego zepsutego świata, aby walczyli w twojej sprawie. – Roześmiała się ponownie. – Dwoje krwiopijców. Dwoje szalonych krwiopijców. Adare zerknęła na Oshiego i zniżyła głos: — Tylko jedno z was jest szalone. Nira wyszczerzyła żółte zęby w szerokim uśmiechu. — Niech będzie, że półtora…
23
D
ługa Pięść – kapłan i szaman, a także jedyny wódz w historii, które‐ mu udało się zjednoczyć rozproszone po stepach urghulskie plemio‐ na i podporządkować sobie ich ambitnych, wojowniczych przywód‐ ców – był najwyższym człowiekiem, jakiego Valynowi zdarzyło się widzieć; był co najmniej o kilka cali wyższy od najwyższego na Wyspach Jacka Drą‐ gala, który z kolei był o całą głowę wyższy od Valyna. Inaczej jednak niż większość nadmiernie wysokich mężczyzn, którzy chodzili zazwyczaj dość niezgrabnie, jakby mieli poluzowane stawy, Długa Pięść poruszał się z ospa‐ łą gracją kota, każdy jego ruch był jak naciśnięcie i zwolnienie sprężyny, a grające pod skórą ścięgna podkreślały jeszcze rozmyślną powolność jego ruchów. Valyn nie widział dotąd krzeseł u Urghulów, a ich wódz siedział w czymś w rodzaju zmodyfikowanej lektyki, zrobionej z bizoniej skóry rozpiętej na drewnianej ramie, a każdy koniec żerdzi oparty był na nagich plecach dwójki klęczących Urghulów, kobiety i mężczyzny. Ich kolana i łokcie zagłę‐ bione były w piachu, a pochylone twarze znajdowały się kilka cali nad zie‐ mią. Zrazu wydawało się, że to klęczący utrzymują lektykę w równowadze, jednak po chwili Valyn zauważył krew wyciekającą spod lektyki i zaszoko‐ wany uświadomił sobie, że drewniane żerdzie są kolczaste, zaopatrzone w haczyki zagłębiające się w ciało. Szaman był wielki, więc ból powodowa‐ ny przez haczyki musiał być nieznośny, lecz klęczący ani drgnęli. Ich zwró‐ cone ku ziemi twarze były niewidoczne. Długa Pięść nie zwracał na swoich nosicieli większej uwagi i zachowy‐ wał się tak, jakby byli kamieniami lub drewnianymi stołkami. Mówił wła‐ śnie ściszonym głosem, zbyt cichym, by Valyn mógł coś zrozumieć, do grup‐ ki starszych wojowników. Wskazywał palcem na coś w głębi rozległego obozowiska, kręcąc głową powolnym ruchem, znamionującym niezadowo‐ lenie. Dopiero gdy zostali odprawieni i pobiegli z rozkazami w dół wzgórza, wódz skierował oczy na Valyna. Były drapieżne, bladoniebieskie i bezna‐ miętne jak niebo. Valyn poczuł, że te oczy mierzą go, ważą i oceniają, i spró‐ bował odpowiedzieć na spojrzenie Długiej Pięści własnym oceniającym spojrzeniem.
Pomimo chłodu poranka szaman miał na sobie pozbawioną rękawów tu‐ nikę z bizoniej skóry. Na szyi miał dziesiątki naszyjników zrobionych z ko‐ ści nanizanych na skórzane rzemyki. Jedne były krótkie, inne dłuższe. Koły‐ sały się i grzechotały przy każdej zmianie pozycji ciała. Jego długie jasne włosy, zamiast być splecione na karku wzorem urghulskich wojowników, opadały luźną kaskadą, sięgając aż do pasa. Z taktycznego punktu widzenia było to głupie, gdyby miało dojść do walki, ale Długa Pięść najwyraźniej nie musiał się martwić perspektywą walki. Gdy Valyn i pozostali podeszli bliżej, skinął głową, nie tyle w geście pozdrowienia, ile raczej satysfakcji, a szeroki uśmiech odsłonił rząd białych zębów, wśród których górne kły wyglądały na specjalnie zaostrzone. — Proszę – powiedział, rozkładając ręce w geście, który można by uznać za zaproszenie do zajęcia miejsca przy wystawnej uczcie, gdyby nie to, że nie było tam żadnej uczty. Nie było też gdzie usiąść. — Co oni zrobili? – zapytał Valyn, ruchem podbródka wskazując na klę‐ czących ludzi, którzy dźwigali na plecach zaimprowizowany tron. Długa Pięść uniósł brew. — Byli dzielni – odparł. Valyn pokręcił głową. — A tobie z jakiegoś powodu się to nie spodobało? — Wręcz przeciwnie – odrzekł wódz, przeciągając palcem po żebrach jed‐ nego z klęczących. – Ich dzielność spodobała mi się bardzo, więc uczyniłem im ten zaszczyt. Valyn zrobił długi, powolny wydech. — Przypomnij mi, żebym ci za bardzo nie przypadł do gustu. Długa Pięść wzruszył ramionami. — Jesteś miękkim mężczyzną z miękkiego świata. Nie zrozumiałbyś tego. — Och, myślę, że aż nadto dobrze to pojmuję. Krzywdząc innych, czujesz się silniejszy. Ludzie tego rodzaju nie są rzadkością. — Przeciwnie – rzekł szaman. – Ludzie tacy jak ja są wielką rzadkością, a to – wskazał gestem zakrwawionych nosicieli swojej lektyki – nie jest dla mnie, tylko dla nich. — Gówniane gadanie. Długa Pięść zwrócił się do Huutsuu: — Może spróbujesz oświecić naszego gościa. Skinęła głową. — Czcicie słabych bogów, więc sami jesteście słabi. Każdy lud ma takich bogów, na jakich zasługuje – odparła, jakby to tłumaczyło cokolwiek. — Czcimy cywilizowanych bogów – odrzekł Valyn. – Studiowałem wa‐ szą historię, wasz kult. Jest krwawy i dziki. Bestialski. — Cywilizowany… – powtórzył Długa Pięść, wyciągając dłoń przed sie‐ bie, wnętrzem ku górze, jakby chciał zważyć to słowo, ocenić jego ciężar. –
Dziki. Jak koń z klapkami na oczach widzicie tylko to, co wasz język pozwala wam widzieć. Przywiązywanie zbytniej wagi do słów jest niebezpieczne. — Słowa oznaczają rzeczy – odparł Valyn. – Prawo. Dostatek. Pokój. Wódz pokręcił głową, zniechęcony. — Więcej słów, więcej zamieszania. Przyjrzyj się waszemu prawu. Czym ono jest, jeśli nie tarczą dla słabych? — Na tym to polega. Chronimy tych, którzy wymagają ochrony. — Ochrony potrzebują dzieci – tłumaczył cierpliwie Długa Pięść – ale do‐ rosłe kobiety i dorośli mężczyźni? Opiekowanie się nimi, zmuszanie, by przyjęli tę opiekę, to zakładanie, że tego potrzebują i pragną. To odziera‐ nie ich z godności. Nazywasz nas dzikusami. Mówisz, że jesteśmy jak bestie. A ja powiadam, że to wy z waszym prawem i waszym dostatkiem zmienia‐ cie mężczyzn w świnie, kobiety w bydło i zmuszacie do bydlęcej uległości. Kwihna pozwoliłby im znowu podnieść czoło i uszlachetniłby ich serca. — Właśnie widzę, jak Kwihna uszlachetnia – rzucił Valyn, wskazując na skulone pod lektyką postacie i starając się wytrwać przy swoim zdaniu. Przy całej swojej pogardzie dla słów wódz doskonale się nimi posługiwał, operował nimi jak bronią, wypaczając ich znaczenie i zmieniając kontekst, aż Valyn zupełnie stracił grunt pod nogami i zaczął się bronić, zamiast ata‐ kować. – Wszystko wygląda wspaniale, dopóki siedzisz w lektyce, a nie klę‐ czysz pod nią. — Oczywiście – odparł wódz i rozsunął poły tuniki, odsłaniając nagą pierś – uważasz zapewne, że pozwalam innym dostępować zaszczytu, który sam odrzucam. Valyn z trudem zapanował nad drżeniem. Ktoś wykroił w białej skórze wodza splątaną siatkę nacięć. Były tych linii dziesiątki, a nawet setki, two‐ rzyły pomarszczone wypukłości, całą grubą powierzchnię pokrywających ciało połyskliwych blizn. Po obu stronach piersi widniały dwie zarosłe dziu‐ ry, jak stare ślady po włóczni, wyżłobione w mięśniach. Podążając za wzro‐ kiem Valyna, szaman skinął głową. — Tak, to tutaj – powiedział, wskazując palcem blizny na piersiach – i tu‐ taj wbija się haki. Przez cały miesiąc wisiałem zawieszony na tych stalo‐ wych hakach i każdego ranka zbierało się wokół mnie całe plemię, wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci, i każde z nich nożem nacinało moje ciało, uczestnicząc w mojej ofierze. Valyn spróbował oszacować, co tamten powiedział. Fizycznie zdawało się to prawie niemożliwe. Prawie. O ile żaden z tych noży nie przeciął jakiejś ważnej arterii, o ile ktoś przynosił mu wodę, o ile ktoś co jakiś czas smaro‐ wał rany środkiem powodującym krzepnięcie krwi, to szaman rzeczywiście mógł przeżyć. Coś przecież zostawiło te blizny. Valyn wyobrażał sobie, jak by to było, gdyby sam wisiał na takich hakach jak zwierzę po nieudanej jat‐ ce, ze skórą zwisającą w strzępach, muchami w ranach, językiem nabrzmia‐ łym w stepowym słońcu tak, że każdy oddech byłby walką o to, by się nie
udusić. — Nie umarłeś – powiedział. — Oczywiście, że nie – odparł Długa Pięść, zaciągając tunikę. – To była ofiara dla Kwihny, a nie dla Wakarii. — Wakarii? — Boga Tchórzy. Władcy Grobów. Pierwszy raz Valyn słyszał, by ktoś mówił o Ananshaelu jako bogu tchó‐ rzy, ale nie interesowało go dyskutowanie na tematy teologiczne. — Czego chcesz? – zapytał. – Dlaczego twoi ludzie nas związali i wieźli tu przez pół stepu? Długa Pięść podniósł wzrok i błądził spojrzeniem w chmurach, jakby od‐ powiedź na to pytanie miała nadlecieć z wiatrem. — Czego chcę? – rzucił w zadumie. – Sądzę, że chciałbym wiedzieć, komu pomóc, a kogo unicestwić. — Zgłaszam się do tych pierwszych – powiedział Balendin, występując naprzód i próbując wykonać niezgrabny ukłon ze związanymi sztywno rę‐ kami. Długa Pięść przyglądał się krwiopijcy przez dłuższą chwilę. — Poznaję Valyna po jego oczach i po opisie, jaki słyszałem od jego ojca. – Valyn zdumiał się, usłyszawszy wzmiankę o swoim ojcu, ale Długa Pięść mówił dalej, jakby nie powiedział nic szczególnego: – Huutsuu doniosła mi, że pozostali są wojownikami młodego księcia… — Nie wszyscy – wtrąciła Pyrre. Wódz uniósł brwi i przez chwilę przypatrywał się Czaszkowierczyni, po czym przeniósł wzrok z powrotem na Balendina, jakby Pyrre w ogóle się nie odezwała. — Ty jednak… zostałeś schwytany osobno. Krwiopijca wzruszył ramionami. — Inne Skrzydło. Wszyscy jesteśmy z Kettralu. — Ty pokrętny, zdradziecki gnojku – parsknęła Gwenna, przepychając się do przodu. Popatrzyła na Balendina przez jedno krótkie uderzenie serca, jakby chciała ocenić, czy i kiedy się na niego rzucić, a potem zwróciła się do Długiej Pięści: – Powinieneś go zabić. Nie możesz trzymać go bez końca na narkotykach, a cokolwiek ci teraz powie, to gdy go potem ocucisz, bę‐ dziesz, na Hulla, życzył mu śmierci. — Ja nie życzę – odparł Długa Pięść. – Ja się modlę. I nie modlę się do Hul‐ la. Co więcej, nie zabijam ludzi, dopóki się nie dowiem, do czego mogą mi się przydać. Balendin się uśmiechnął. — Och, ja jestem przydatny. Mogę cię zapewnić. Długa Pięść potaknął, po czym przyjrzał się krwiopijcy raz jeszcze i wska‐ zał palcem na kogoś za ich plecami. Młoda ksaabe, niewiele starsza od Valy‐ na, podbiegła z drewnianą fajką. Wsunęła ją szamanowi do ręki i wycofała
się. Długa Pięść zaciągnął się, przez chwilę potrzymał dym w ustach, a po‐ tem powoli go wypuścił. Dym owionął mu twarz. — Mam pytania – powiedział w końcu. — Możesz się pieprzyć ze swoimi pytaniami – rzucił Laith i splunął sza‐ manowi pod nogi. Szaman jeszcze raz się zaciągnął i spojrzał na lotnika przez obłoczek dymu. — Jeśli jeszcze raz odezwiesz się do mnie w ten sposób, utnę ci język. – Słowa te wypowiedziane zostały spokojnym, rzeczowym tonem, jakby mowa była o nowej cięciwie do łuku albo o porannym deszczu. Laith gotów był dyskutować, lecz Valyn odezwał się prędko, zanim lot‐ nik zdążył coś powiedzieć: — Jakie są twoje pytania? — Po pierwsze, co robicie na moim stepie? – rzekł szaman, podnosząc pa‐ lec. Valyn spodziewał się tego pytania, lecz odpowiedział bardzo ostrożnie. Balendin mógł nic nie wiedzieć o Pchle, o Assare i o kenta, a Valyn nie zamie‐ rzał dostarczać mu dodatkowych informacji. — Moje Skrzydło musiało lądować po walce w górach. Długa Pięść spojrzał na Huutsuu, a ta skinęła głową. — Walka. – Zamyślił się. – To wy zabiliście mnichów? Valyn zrobił wielkie oczy. Nie spodziewał się, że szaman będzie wiedział cokolwiek o Ashk’lanie, ale Shinowie z kimś jednak handlowali. Wiedział, że wschodnie plemiona Urghulów utrzymywały kontakty z klasztorem przed jego zniszczeniem. Pytanie tylko, jaki stosunek do mnichów miał Dłu‐ ga Pięść. Wiele mówił jednak fakt, że Ashk’lan leżał na granicy wschodnich stepów i nigdy nie został zniszczony. Valyn odetchnął głęboko i zaryzyko‐ wał. — Nie. My zabiliśmy ludzi, którzy zabili mnichów. – Tu zerknął z pogar‐ dą na Balendina. – Jego Skrzydło. I innych. Długa Pięść uniósł brwi. — Waszych ludzi. Zabiliście innych Annuryjczyków. — Zdrajców – stwierdził Valyn, a gniew i wspomnienia sprawiły, że za‐ pomniał o lęku i ostrożności. — A twój brat? Czy on nie żyje? Valyn się zawahał. — Nie. — Moi towarzysze – wtrącił Balendin, a mówiąc to, wzruszył ramionami – byli bardziej gorliwi niż umiejętni. Jak widzisz, nie jestem przyjacielem Valyna, jego rodziny i cesarstwa. – Uśmiechnął się niepewnie. – Co oznacza, że mogę ci się przydać. Krwiopijca nie próbował nawet ukryć swojej zdrady, co, jak pomyślał Va‐ lyn, mogło być sprytnym posunięciem, biorąc pod uwagę napięte relacje
Annuru z Urghulami. Jeźdźcy mogli sobie szanować mnichów, ale nienawi‐ dzili Annuru. Jeśli Długa Pięść szukał sojusznika, któż byłby lepszy od wy‐ szkolonego w Kettralu krwiopijcy znającego się na annuryjskiej wojskowo‐ ści? — O ile pamiętam – odezwał się Valyn, zwracając się do Balendina – to właśnie ty nie doceniłeś mojego brata i mało brakowało, a zginąłbyś z jego rąk. – Tu wskazał ruchem głowy na ramię krwiopijcy. – A jak tam twoja rana po bełcie z kuszy? — Goi się dobrze, dziękuję za troskę – odparł Balendin. – A co do twego brata, to nie mogę się już doczekać, żeby przy następnym spotkaniu wyłupić mu te osobliwe oczęta. Długa Pięść wydawał się na poły znudzony, na poły rozbawiony tą wy‐ mianą słów. Gwenna jednak odwróciła się do Valyna z płonącymi oczyma. — Będziemy dalej tak gadać? – zapytała. – Czy mam go zabić? Groźba była niezbyt przekonująca i Balendin prychnął pogardliwie, lecz równocześnie cofnął się o krok. Jest zdenerwowany, pomyślał Valyn, czując w powietrzu zapach strachu. Normalnie krwiopijca powinien się cieszyć wściekłością Gwenny, czerpiąc moc z jej emocji, lecz teraz, upojony wywa‐ rem z adamantynowego korzenia, nie mógł wykorzystać jej gniewu. — Cofnij się, Gwenno – powiedział Valyn. Chciał posiekać Balendina na kawałki równie mocno jak ona, a może jeszcze bardziej, ale nie chciał na oczach urghulskiego wodza robić ze swego Skrzydła widowiska. — Dlaczego? – zapytała, po czym wskazała na Długą Pięść ruchem pod‐ bródka. – Żebyśmy się spodobali temu sukinsynowi? Jak skończymy z Balen‐ dinem, to powinniśmy się wziąć do niego. Valyn cały zesztywniał i już zamierzał ją jakoś upomnieć, ale Długa Pięść zareagował tylko uniesieniem brwi. — Jaka nienawiść – stwierdził. – Zanim kogoś zabijesz, powinnaś się upewnić, że nie jest twoim bratem. — Wszyscy moi bracia są w legiach – prychnęła Gwenna. – Nad granicą. Powstrzymują was, sukinkotów, przed wkroczeniem. — Widzisz? – Długa Pięść spojrzał nad głową Gwenny na Huutsuu. – W to właśnie wierzy większość Annuryjczyków. — W co? – spytał Valyn. – W co takiego wierzymy? Szaman rozłożył ręce. — Że mój lud próbuje najechać cesarstwo. Valyn zmarszczył brwi, a potem wskazał ruchem głowy na rozległy obóz. — W takim razie co znaczy to wszystko? Jesteśmy w głębi Krwawego Stepu, zapewne parę dni drogi od Białej Rzeki, a ty zbierasz tu całą pieprzoną armię. — To armia obronna – odparł Długa Pięść. – Zabezpieczenie przed wa‐
szym drapieżnym wodzem wojennym. — Wodzem wojennym? — Ranem il Tornją – wtrącił spokojnie Talal. Były to pierwsze słowa, ja‐ kie krwiopijca wyrzekł, a wódz Urghulów spojrzał na niego z uznaniem, po czym przytaknął. — Tak się nazywa. Moja armia jest tylko tarczą przeciw jego grabieżom. — Na Wyspach jest taki gość – odezwał się Laith – którego nazywają Wielkim Szarym Baltem. Uwielbia swoją tarczę. Już dobrych dwudziestu lu‐ dzi zatłukł nią na śmierć. Długa Pięść skinął głową. — Więcej niż dwudziestu straci życie, gdy Ran il Tornja przekroczy Białą Rzekę. Ale ja nie tęsknię do tej wojny. – Tutaj ustnikiem fajki wskazał na Va‐ lyna. – Twój ojciec to rozumiał. Ciekaw jestem… czy ty też. — Co wiesz o moim ojcu? – zapytał Valyn, gdy słowa wodza w pełni do niego dotarły. — Więcej niż ty. Spotykaliśmy się co roku, żeby ustalać nasze wspólne granice i omawiać wspólne cele. Ostatnio spieraliśmy się jakieś dziesięć miesięcy temu. Valyn poczuł, jakby ziemia usuwała mu się spod nóg. Sanlitun hui’Mal‐ keenian nie miał przecież nic wspólnego z tym dzikusem. Ideały cesarstwa były diametralnie różne od wyobrażeń Urghulów. A jednak… ojciec próbo‐ wał przecież zachowywać powściągliwość wobec stepowych nomadów. Jeszcze kilka lat wcześniej cesarska polityka polegała na ustaleniu nieprze‐ kraczalnej granicy na Białej Rzece i niepodejmowaniu wypraw na północ od niej. — Spotykaliście się? Gdzie? — Na wschód od tego miejsca. W miejscu świętym dla Urghulów. Valyn pokręcił głową. — To kłamstwo. Podróż tutaj zajęłaby mu miesiące i kolejne miesiące musiałby przeznaczyć na powrót. Cały dwór zauważyłby tak długą nieobec‐ ność. Długa Pięść się uśmiechnął. — Jaka pewność siebie. Jeszcze nim padły te słowa, Valyn zrozumiał swój błąd: kenta. Przed ucieczką z Wysp nigdy nie słyszał o bramach, lecz Kaden wspominał prze‐ cież, że jedynym celem szkolenia u Shinów było nauczenie cesarza korzysta‐ nia z kenta i stworzenie mu możliwości odwiedzania wszystkich zakątków annuryjskiego cesarstwa. Skoro w Górach Kościanych była taka ukryta bra‐ ma, to mogła być też inna ukryta gdzieś pośrodku stepu, jakiś samotny łuk na wietrznym wzgórzu, niezniszczalna konstrukcja z czegoś, co nie jest ani ze stali, ani z kamienia. Prymitywni ludzie w rodzaju Urghulów zapewne uznawali takie miejsce za święte. Po raz setny w życiu Valyn pożałował, że nie miał okazji lepiej poznać
swego ojca. Bo czy Sanlitun przenosiłby się samotnie na drugą połowę kon‐ tynentu, żeby prowadzić rozmowy z jakimś krwawym, barbarzyńskim wo‐ dzem? Próbował przywołać swoje wspomnienia z dzieciństwa, ale powraca‐ ły do niego tylko oderwane obrazy: Sanlitun siedzący na Nieciosanym Tro‐ nie, podnoszący palec na znak sądu; Sanlitun, który uczył go, jak trzymać miecz, uderzając go wciąż po kłykciach, aby wiedział, że chwyt powinien być luźniejszy; Sanlitun siedzący ze skrzyżowanymi nogami na dachu Włóczni Intarry, wpatrzony w ocean, nieczuły na smagnięcia wiatru targa‐ jącego mu włosy ani na widok leżącego w dole miasta, skupiony na czymś, czego Valyn nie mógł ani dostrzec, ani zrozumieć, czegoś straszliwie odle‐ głego. Wszystkie jego wspomnienia były właśnie takie: potrafił przypo‐ mnieć sobie rysy twarzy ojca, jego płonące oczy i zarys ramion, podczas gdy jego myśli i emocje pozostawały mgliste i nieznane. — Twój ojciec nie chciał wojny z Urghulami. Jesteśmy odmiennymi lu‐ dami i kroczymy odmiennymi drogami. Był zadowolony z takiego stanu rzeczy. Są jednak w waszym cesarstwie frakcje, które zapatrują się na to ina‐ czej. – Tu skinął w stronę Balendina. – Jak widać. Krwiopijca poruszył się niespokojnie, otworzył usta, by odpowiedzieć, ale w tym momencie odezwał się Valyn: — Skoro zatem byliście z ojcem takimi wielkimi przyjaciółmi, skoro masz taki szacunek dla cesarstwa, to dlaczego jestem związany? Dlaczego twoi ludzie przez większą część tego miesiąca bili żołnierzy z naszego Skrzy‐ dła? Długa Pięść przechylił głowę. — Huutsuu dała mi do zrozumienia, że to wy ją zaskoczyliście i że pod‐ czas długiej jazdy na zachód zabiliście wielu moich wojowników. — Zabiliśmy ich – rzucił Valyn – bo… Wódz zbył to lekceważącym machnięciem ręki. — Rozumiem. Jesteście wojownikami. Macie wybaczone. Drobnym gestem przywołał Huutsuu, która wystąpiła naprzód, trzyma‐ jąc w dłoni nóż. Pomimo słowa „wybaczone” Valyn obawiał się trochę, że kobieta pchnie go nożem w brzuch, i odsunął się, unosząc ręce w obronie. Huutsuu prych‐ nęła z niesmakiem. — Przestań się ruszać. Ja cię uwalniam. Valyn patrzył w zdumieniu, jak przecina rzemienie na jego przegubach i łokciach, nie mogąc uwierzyć w nagle odzyskaną wolność. Zanim zdołał przywrócić krążenie w zdrętwiałych rękach, została uwolniona również reszta jego Skrzydła. Nawet Pyrre skorzystała z tej nagle ogłoszonej przez Długą Pięść amnestii. Zabójczyni uśmiechnęła się do Huutsuu, gdy ta przeci‐ nała jej więzy, potem złożyła jej dworny ukłon, jakby były dwiema szlach‐ ciankami na balu. — Pragnę zauważyć – odezwał się Balendin, gdy już wszystkich uwolnio‐
no – że nadal jestem związany. Mam nadzieję, że to zwykłe przeoczenie. Długa Pięść przeniósł spokojne, kocie spojrzenie na krwiopijcę. — Bynajmniej, ale nadzieję możesz mieć, jeśli ona daje ci siłę. Przypomnę jednak, że sam się tu przyznałeś do udziału w spisku na życie swego cesarza. Balendin zwilżył wargi szybkim, nerwowym ruchem języka. Spojrzał na Valyna, jakby szukał u niego pomocy, lecz ten tylko się uśmiechnął. Va‐ lyn nie miał pojęcia, co zamierza Długa Pięść, ale po raz pierwszy od kilku ty‐ godni był wolny od więzów, choć przed chwilą jeszcze się spodziewał, że będą ich torturować i zabiją, natomiast Balendin był nadal związany i cuchnął strachem i rozpaczą. Przez moment Valyn rozkoszował się tym uczuciem. — Dlaczego nie miałbyś powiedzieć nieco więcej o tym, jak próbowałeś zabić mego brata? – zasugerował. Długa Pięść potaknął. — Tak. Powiedz więcej. Balendin potrząsnął nieufnie głową. — Co chciałbyś wiedzieć? Wódz rozłożył ręce w geście nieomal zaproszenia. — Kto cię wysłał, żebyś zabił cesarza? Krwiopijca znów pokręcił głową. — Tego nie mogę wyjawić. — Możesz wyjawić teraz albo wtedy, gdy będę trzymał w dłoni twoje wciąż bijące serce – powiedział obojętnym tonem Długa Pięść. — No dalej – rzekł Valyn. – Już raz zwróciłeś się przeciwko cesarstwu i twojej formacji. Jeszcze jedna zdrada nie obciąży bardziej twojego sumie‐ nia. — To nie kwestia sumienia – odparł Balendin, odpowiadając Valynowi, lecz czujnym spojrzeniem obserwując szamana. – To kwestia praktyczna. Dopóki mam jakąś tajemnicę, pozostaję żywy. — Możesz nie uznać życia za takie wielkie błogosławieństwo – rzekł w zamyśleniu Długa Pięść – kiedy to życie będzie jednym wielkim bólem. Wiesz co nieco o moim ludzie, prawda? Wiesz, że potrafimy wyciąć serce, nie przecinając odżywiających je arterii? Dwa razy do roku odbywamy po‐ chód na cześć Kwihny; składani w ofierze niosą tam własne serca w dło‐ niach. Mogę skazać cię na ból bez możności ucieczki w śmierć. – Tu kiwnął palcem na Huutsuu. – Pokaż mu. Kobieta z uśmiechem wystąpiła naprzód, wciąż trzymając w dłoni nóż, którym przecięła więzy Valyna. — Zacznij od jego małego palca – powiedział szaman. Balendin szarpnął się krok wstecz, lecz stojący za nim taabe i ksaabe zła‐ pali go za łokcie i ramiona i przytrzymali w miejscu, a Huutsuu schwyciła go za dłoń i przyłożyła ostrze do kłykcia. Valyn zarzynał na Wyspach świnie i kurczaki w ramach ćwiczeń z anatomii i pamiętał, jak łatwo przecina się
ścięgna, gdy trafi się na przestrzeń pomiędzy kośćmi. Huutsuu jednak nie chciało się szukać tej wolnej przestrzeni. W parę chwil wyłuskała z zaciśnię‐ tej pięści Balendina mały palec, po czym zaczęła go ciąć, a krwiopijca wił się i przeklinał. Po chwili trafiła na kość i zdawało się, że trwało wieki, nim w końcu udało się jej przeciąć ostatnie ścięgno. Balendin osunął się w ramiona tych, którzy go trzymali, a Huutsuu unio‐ sła odcięty palec, przyglądając mu się w słońcu, jakby był jakimś podejrza‐ nym warzywem. — Zabiję cię – wydyszał. – Zabiję, ty pieprzona dziwko. Huutsuu zmarszczyła brwi i spojrzała na Długą Pięść. — Jeszcze jeden palec? Szaman pokręcił głową. — Jeszcze nie, jak sądzę. – Tu zwrócił się do Balendina: – Mam wielką ochotę poćwiartować cię na kawałki, staw po stawie. Byłaby to dla Kwihny wielka ofiara. Jeśli zostawiam cię w całości, to wyłącznie dlatego, że możesz mi powiedzieć różne rzeczy, których nie powiesz, będąc w kawałkach. Zapy‐ tam więc raz jeszcze i tym razem bardzo liczę na to, że mi odpowiesz: kto cię posłał, żebyś zabił cesarza? Balendin się zawahał, spojrzał w dół na cieknącą z odciętego palca krew, po czym splunął. — Ran il Tornja – odparł. Valyn stanął w osłupieniu, niepewny, czy się nie przesłyszał. — Ran il Tornja jest kenarangiem – powiedział wreszcie. – Został miano‐ wany przez mego ojca. To najwyższy kapłan Intarry, Uinian, zamordował cesarza. Balendin posłał mu pogardliwe spojrzenie. — Il Tornja zwalił zabójstwo Sanlituna na Uiniana, ty głupcze. Chyba że naprawdę wyobrażasz sobie, że jakiś pieprzony duchowny zdołał się prze‐ bić przez Gwardię Aedoliańską? — Gwardia Aedoliańska jakoś nie potrafiła sprostać swojej reputacji w ostatnim czasie – stwierdził Valyn, próbując pojąć to, co powiedział krwiopijca. – A może zapomniałeś o naszym spotkaniu z Micijahem Utem w Górach Kościanych? — Oni znaleźli się w Górach Kościanych, bo byli jedynymi, którym il Tornja mógł zaufać. Nie mógł posłać nikogo lojalnego wobec twego prze‐ klętego brata, bo ktoś taki by go nie zabił. Dam ci jeszcze jedną wskazówkę do przemyślenia, jeśli potrzebujesz ich więcej. Uinian nie mógłby posłać Uta tam, gdzie mu się żywnie podoba. — I ciebie – dodał wolno Valyn, gdy zaczął docierać do niego ogrom zdrady. – Bo to il Tornja jest głównodowodzącym Kettralu. — To ciągle nie trzyma się kupy – rzucił Talal, marszcząc brwi. – Po co wysyłać Yurla i Balendina, kiedy można wysłać Fane’a albo Shaleel. Albo Pchłę?
Krwiopijca pokręcił głową, jakby nie mogąc uwierzyć, że ktoś może być aż tak głupi. Grymas bólu na jego twarzy nie przesłonił wciąż widocznego wyrazu pogardy. — Bo Pchła i Shaleel służą cesarzowi. Il Tornja potrzebował świeżej krwi, nowego Skrzydła, lojalnego wobec niego i tylko wobec niego. — Lojalność – rzucił Valyn. – Dziwnie brzmi to słowo w twoich ustach. — Tylko ty zadajesz mi pytania – warknął Balendin. – Ty i twój nowy urghulski sojusznik. Długa Pięść uniósł palec i wszyscy zamilkli. — Dlaczego wasz wódz wojenny zabił cesarza? Czego on chce? — Tego co zwykle – odparł Balendin ściśniętym głosem. – Władzy. Chce rządzić wszystkim. Cesarz nie żyje. Wszyscy myślą, że zamordował go ten kapłan… — A teraz kapłan też nie żyje – stwierdził Długa Pięść. Valyn zmarszczył brwi. — Czy proces się zakończył? Ostatnie wieści były takie, że Uinian wciąż jest uwięziony. Oczywiście te wieści pochodziły sprzed miesiąca. Długa Pięść skinął głową. — Księżniczka – powiedział. – Twoja siostra. Spaliła go. — Nie – odrzekł Valyn, potrząsając głową. Ten szaman miał z pewnością wypaczone wyobrażenie o cesarskim wymiarze sprawiedliwości. – Adare nikogo nie spaliła. Nawet zdrajcy podlegają annuryjskiemu prawu. Skoro Uinian został stracony, na pewno został skazany przez Trybunał Siedmiu. Szaman wzruszył ramionami. — Kapłan nie żyje. Spalony żywcem. — A ty skąd o tym wiesz? — Mam w mieście swoich obserwatorów. Valyn zamilkł. Był zaskoczony, że Urghulowie mają szpiegów. Według tego, co wykładano w Kettralu, nomadowie byli zbyt zdezorganizowani, zbyt lekceważąco traktowali względy strategii i polityki, żeby stać ich było na coś więcej niż okazjonalne wypady. A jednak już sam Długa Pięść był kimś nieoczekiwanym. Zdołał zjednoczyć Urghulów, co oznacza, że widział lepiej i dalej niż inni plemienni wodzowie. Zapewne znacznie przekroczył granice dotychczasowych obyczajów i tradycji. W każdym razie od czasu opuszczenia Wysp Valyn nie słyszał nic o sytuacji w Annurze. Nawet nie‐ pewny wywiad tego szamana był lepszy niż nic. — Gdzie teraz jest Adare? — Przepadła – powiedział Długa Pięść. – Zniknęła. — Zaczynasz wreszcie kojarzyć? – warknął Balendin. – Nie muszę ci chy‐ ba tłumaczyć. Il Tornja zabił twego ojca, a teraz twoją siostrę. Mnie kazał za‐ bić ciebie, a Uta i Adiva posłał, żeby zajęli się Kadenem. — Jeżeli il Tornja stoi za tym wszystkim, to dlaczego jeszcze nie zażądał
dla siebie tronu? Dlaczego nie ogłosił się cesarzem? – zapytał Valyn. — Bo nie jest głupi – rzucił krwiopijca. Ściskał okaleczoną dłoń drugą ręką. Krew sączyła się spomiędzy palców. Valyn wyczuwał jej zapach tak samo, jak czuł rosnący strach krwiopijcy. — Cesarz – zaczął spokojnie Długa Pięść, z naciskiem wymawiając syla‐ by – to tylko nazwa, którą wypowiadasz, zwykłe słowo. Nic więcej. Na stepie nie czcimy nazw, ale wasz lud jest inny. Być może il Tornja ukrywa się za in‐ nym słowem, jakim jest „regent”, dopóki jego wrogowie nie zapomną o opo‐ rze. Na stepie – ciągnął, uczyniwszy szybki ruch dłonią naśladujący cięcie – to by nie podziałało, ale pośród miękkich ludzi opętanych na punkcie słów dobranie właściwego słowa jest niemal równie ważne jak zrobienie właści‐ wej rzeczy. Szaman ponownie skupił uwagę na Balendinie i ssąc wolno cybuch fajki, przyjrzał mu się, a potem wypuścił z ust kłąb dymu. — A czegóż to Ran il Tornja chce od mojego ludu? – zapytał wreszcie. – Dlaczego przeprowadza te ataki przeciwko nam? — Nie jestem jego pieprzonym zausznikiem, ale wydaje się to oczywiste – syknął Balendin. — Oświeć mnie zatem. — Chodzi o uprawomocnienie. Valyn patrzył na krwiopijcę i wszystkie części układanki powoli wskaki‐ wały na swoje miejsce. Politykę Sanlituna wobec Urghulów jego wrogowie nazywali polityką ustępstw. Jednakże od czasu wyniesienia il Tornji na sta‐ nowisko kenaranga Annur zaczął przyjmować twardsze stanowisko. Zaczę‐ to umacniać północną granicę, budować nowe forty, a nawet podejmować strategiczne wypady na drugi brzeg Białej Rzeki. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego il Tornja dążył do konfliktu z Urghula‐ mi, lecz w historii było kilka dobrych przykładów. Może chciał ściągnąć wię‐ cej pieniędzy do szkatuły ministerstwa wojny. Może chciał większej liczby wysokich stanowisk w armii, aby uzasadnić wyniesienie kilku swoich zwo‐ lenników. A może zależało mu na otwartej wojnie. Valyn zatrzymał się chwilę nad tą ostatnią możliwością. Z pewnością nie byłoby to aż tak głupie, gdyby kenarang rzeczywiście chciał zasiąść na Nieciosanym Tronie. Gwał‐ towny konflikt wystraszyłby mieszkańców Annuru na tyle poważnie, że za‐ akceptowaliby wytrawnego wodza na tronie i patrzyliby przez palce na fakt, że il Tornja nie ma płonących oczu Intarry. Valyn się zawahał. Zabrzmiały mu w uszach ostatnie słowa Samiego Yurla. — A co z Csestriimami? – zapytał wolno. – Yurl wyznał, że w to wszystko wplątani są Csestriimowie. Balendin spojrzał na niego, jakby nie wierzył w to, co usłyszał. — Domyślam się, że wychowanie w pałacu dało ci zawyżone poczucie własnej wartości, ale nie przypuszczałem, że to zaszło aż tak daleko. – Pokrę‐
cił głową. – Csestriimowie. Valyn zmarszczył brwi. W słowach krwiopijcy było coś… dziwnego. Cze‐ goś w nich brakowało. Zanim jednak doszedł, w czym rzecz, Długa Pięść odłożył fajkę. Spojrzał najpierw na Balendina, potem na Valyna. — Co dokładnie ten człowiek, Yurl, powiedział? – Szaman po raz pierw‐ szy okazał głębsze zainteresowanie i pochylił się lekko do przodu, opierając dłoń na kolanie. Valyn pokręcił głową. — Powiedział, że w to wszystko w jakiś sposób zamieszani są Csestrii‐ mowie. Że oni za tym stoją. — A do tego jeszcze te ich stwory – dorzucił Talal. – Ak’hanathy. Balendin potrząsnął głową. Jego twarz przybrała barwę popiołu, ale trzy‐ mał się na nogach. Cokolwiek można było o nim powiedzieć, to jednak spę‐ dził pół życia w Kettralu, a Kettral uczył, jak radzić sobie z bólem. — Yurl był idiotą – stwierdził. – Dobrze walczył, ale był idiotą. Wiedzieli‐ śmy o ak’hanathach. Adiv nam powiedział, że to one miały pierwotnie coś wspólnego z Csestriimami, a nie że Csestriimowie wciąż żyją i są w to za‐ mieszani. Kłamał. Valyn dostrzegł to natychmiast, choć nie wiedział, jakim sposo‐ bem. Może była to kwestia zapachu, takiego tłustego odoru, który wydzielał się w napięciu nerwów, jakie towarzyszyło oszustwu. — Następny palec? – zapytała Huutsuu, patrząc na wodza. Długa Pięść skinął potakująco. — Nie – zaprotestował Balendin. – Wy pieprzeni głupcy… Urghulka jednak stała już przy nim i złapała za mały palec drugiej dłoni. Po chwili przyłożyła nóż do stawu i zaczęła kroić, a krew tryskała jej na twarz. Krwiopijca skręcał się z bólu. Gdy było po wszystkim, opadł w ra‐ miona trzymających go wojowników. Długa Pięść przyglądał mu się uważnie przez dłuższą chwilę. — Csestriimowie? – zapytał znowu. — Nie było tam Csestriimów – rzucił Balendin. – Chyba że myślisz, że il Tornja jest Csestriimem. Valyn wciągnął wolno powietrze, ale jakikolwiek dziwny zapach wyczu‐ wał przedtem, teraz go już nie było. Wyczuwał tylko zwykły lęk; lęk, nad którym krwiopijca starał się zapanować. Szaman zmarszczył brwi, lecz nie odpowiedział. — Jeszcze? – zapytała Huutsuu. Pokręcił głową. — Powiedział nam już wszystko, co wie. Po długiej chwili Długa Pięść zwrócił się do Valyna. — Ufałem Sanlitunowi – powiedział spokojnie. – Choć przewodził mięk‐ kiemu ludowi, rozumiał co nieco z tego, czym jest twardość. Teraz zaś… – Wyciągnął w stronę Valyna dłoń wnętrzem ku górze, jakby ofiarowywał coś
cennego, lecz niewidzialnego. – Twój ojciec nie żyje, zamordowany, a ja mam wrażenie, że mamy wspólnego wroga. — Czyli co? – zapytał Valyn, czując, że miękną mu nogi. — Czyli że razem możemy uniknąć wojny. Pomimo słów, jakie padły z ust Długiej Pięści, słychać było dobiegające zewsząd odgłosy wojskowej krzątaniny: bębnienie kopyt, krzyki mężczyzn i kobiet, zimny szczęk stali o stal. Tylko tarcza, twierdził szaman, lecz tysią‐ ce konnych wojowników nigdy nie są tylko tarczą. Od pokoleń Annur nie zaznał wojny na pełną skalę, a teraz, zdaniem Długiej Pięści, decyzja o jej po‐ wstrzymaniu należała do Valyna. — A w jaki sposób zdołamy uniknąć tej wojny, jeżeli prze do niej il Torn‐ ja, kenarang i regent w jednej osobie? – zapytał ostrożnie. Szaman uśmiechnął się, ukazując olśniewająco białe, ostre kły. — Zabijesz go.
24
O
parzenie nie było oparzeniem. A przynajmniej nie takim jak wszyst‐ kie, jakie Adare w życiu oglądała. Misterny rysunek czerwonej blizny wyglądał jak rysunki z henny, jakie narzeczone z Rabi i Aragatu tatu‐ owały sobie na skórze, z tysiącami rozgałęzionych i skomplikowanych za‐ wijasów wijących się wzdłuż jej ramion i tułowia, na nogach i szyi niczym cienkie, czerwone pędy winorośli, wyrastające spośród włosów. Jednakże, inaczej niż winorośl, były teraz jej częścią. Gdy zginała ramiona i palce, opa‐ rzenia poruszały się wraz ze skórą, a cieniutka warstwa na powierzchni blizn odbijała światło i zdawała się świecić połyskliwie. Rany pulsowały, lecz ich ból był raczej zimny i klarowny niż piekący i dokuczliwy. Ale gdy Adare próbowała wstać z łóżka, wciąż czuła, że nogi się pod nią uginają, a umysł rozpływa, jakby rozmyty w wielkiej powodzi światła. Po jednym dniu mogła już podejść do okna, a po dwóch dniach dojść do drzwi, trzeciego poranka zaś, pomimo drżenia w nogach, zaczęła doma‐ gać się widzenia ze swymi aedoliańczykami. Lehav i Nira zapewniali ją bez ustanku, że obaj gwardziści przeżyli egzekucję, lecz Adare chciała się ko‐ niecznie sama o tym przekonać, spotkać się z nimi sam na sam i usłyszeć, jak mówią. Pokój był ciemny, w oknach zaciągnięto zasłony, a na stoliku przy łóżku stała zgaszona lampa. Pomyślała zrazu, że obaj śpią, lecz po chwili Birch uniósł lekko głowę z poduszki i Adare nie zdołała powstrzymać westchnie‐ nia. Piorun oparzył go także, lecz w jego oparzeniach nie było nic delikatne‐ go i czarownego: jasnoczerwona rana pokrywała jedną stronę jego niegdyś przystojnej twarzy. Jednego oka nie było wcale widać. Albo je stracił, albo oparzone powieki się zwarły. Każda zmiana wyrazu twarzy musiała być dla niego bardzo bolesna, jednak udało mu się unieść brwi. — Przychodzisz dokończyć dzieła? Moja pani? – Spróbował się uśmiech‐ nąć, lecz jego głos był cichy i ulotny jak dym. Adare potrząsnęła głową. — Chciałam… przyszłam zobaczyć, jak się macie. — Mamy się dobrze – odparł Fulton, choć kiedy uniósł się lekko, bynaj‐ mniej dobrze nie wyglądał. Piorun oszczędził jego twarz, lecz samotna, roz‐
gałęziona rana rozorała mu pierś jak cios szponu, rozsuwając skórę na boki. Bandaże i opatrunki na ranie nasiąkły sączącą się krwią i ropą, a on sam był jeszcze bardziej wychudzony niż przed niedoszłą egzekucją. — Czy was karmią? – zapytała. Fulton skinął głową. — Na razie bulionem. Póki co, żaden z nas nie zniesie niczego więcej. Zmrużył oczy i przyjrzał się jej. — Twoja twarz. Szyja. Dobrze się czujesz? — Dość dobrze – odparła i skinęła głową. — Dzięki dla Intarry – mruknął gwardzista. — Za co? – zapytał Birch. – Za to, że upiekła nas jak ryby na ruszcie? — Za uratowanie księżniczki – odrzekł starszy żołnierz. — Myślałem, że teraz jest prorokinią – rzucił Birch. – Mylę się czy słysza‐ łem coś o prorokowaniu? Adare potaknęła niewyraźnie. — Tak mówią niektórzy ludzie. — A co z nami? – zapytał, wskazując gestem na swoją twarz. – Czy też je‐ steśmy prorokami? — Jesteśmy żołnierzami – warknął Fulton, a w jego głosie zabrzmiało coś jak ostrzeżenie. – Takimi samymi jak zawsze. — Takimi samymi? – zapytał Birch. – Nie wydaje mi się. Przez krótką chwilę obaj mężczyźni jakby zapomnieli o obecności Adare i patrzyli na siebie z gniewem jak rozjuszone byki. Adare patrzyła na to bez‐ radnie, zbyt słaba, by przeciwdziałać. Zamilkła, bo zaschło jej w ustach. Wreszcie Birch odwrócił głowę i wbił wzrok w padający za oknem deszcz. — Przykro mi – rzekła w końcu, a jej słowa były jak szelest rozdzieranego papieru. – Bardzo was przepraszam. — Nie ma powodu do przepraszania, moja pani – odrzekł Fulton. – Zrobi‐ łaś, co musiałaś zrobić, i my zrobiliśmy to samo. Wszyscy żyją. Za dzień lub dwa będziemy w stanie podjąć służbę. Birch nadal wpatrywał się w okno, a gdy przemówił, jego głos był tak ci‐ chy, że Adare nie była pewna, czy dobrze go słyszy: — Mów za siebie, Fulton. — Wybacz mu, pani – wtrącił Fulton. – Piorun go… — Ten pieprzony piorun mnie obudził – rzucił Birch, odwracając się i unosząc na łóżku, by spojrzeć na Adare. — Licz się ze słowami, żołnierzu, kiedy rozmawiasz z księżniczką – warknął Fulton. — Księżniczką? Ona jest teraz prorokinią, nie słyszałeś? Rzecz w tym, że ja nie zaciągałem się do pilnowania proroków. – Patrzył na nią trochę oskarżycielsko, a trochę błagalnie. – Dałbym się za ciebie porąbać mieczem, Adare. Oberwać z kuszy w brzuch. Wbiegłbym do płonącej wieży, żeby cię wyciągnąć.
— Nadal możesz mieć okazję – mruknął Fulton. — Nie – powiedział Birch nagle bardzo znużonym głosem. – Już nie. Mam dość. Zawsze wiedziałem, że mogę zginąć dla ciebie, Adare. Ale nigdy sobie nie wyobrażałem, że mógłbym zginąć przez ciebie. Przez ten układ, który za‐ warłaś. – Zamilkł, opuścił głowę na poduszkę i znów zapatrzył się w okno. Fulton zacisnął szczęki i uniósł się lekko na posłaniu, lecz Adare podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu. Był rozgorączkowany, miał rozpa‐ loną skórę i był słaby jak dziecko, gdy lekko popchnęła go z powrotem na łóżko. — W porządku – szepnęła. – Zostaw go. I tak jestem mu winna więcej, niż zdołałabym spłacić. Birch nie odwrócił głowy. Z miejsca, w którym stała, Adare mogła doj‐ rzeć jedynie niespaloną połowę jego twarzy, tę przystojną, tę, którą znała. Po policzku spływały mu łzy, ale nie spojrzał na nią, nie spotkał jej wzroku. Ocalał i żył. Stało się to z łaski Intarry albo z powodu szaleństwa Adare, lecz tak czy inaczej był już dla niej stracony. Jest pierwszym, który mnie przejrzał, powiedziała sobie w duchu Adare. Pa‐ trzyła na niego, próbując przypomnieć sobie jego uśmiech. Ale nie będzie ostatnim. Ani najgorszym. † — Nie jestem prorokinią – rzekła Adare, potrząsając głową i patrząc nad sto‐ łem w oczy Niry. – Nie jestem, choćby nie wiem co o tym mówili. — A co to, kurczę, ma do rzeczy? – prychnęła stara. — Nie będę stroić się w kłamstwa i nazywać tego chwałą. — Och, na słodkiego Shaela, czy ty naprawdę sądzisz, dziewczyno, że można rządzić cesarstwem bez kłamania? Myślisz, że twój ojciec nie kła‐ mał? Albo jego ojciec? Albo którykolwiek z twoich złotookich przodków, za‐ łożycieli Annuru? To część tej pracy. Piekarze mają mąkę, rybacy mają sieci, a przywódcy mają kłamstwa. Adare zgrzytnęła zębami i odwróciła wzrok. Siedziały przy wielkim, się‐ gającym niemal do podłogi oknie w starym pałacu, gdzie Lehav urządził so‐ bie kwaterę. Na południe rozciągał się rozległy widok na falujące, szare je‐ zioro. W oddali, poza zasięgiem ich wzroku, leżało Sia, miasto podobne do Olonu, lecz bogatsze i piękniejsze. Za Sia rozciągały się winnice środko‐ wego Eridroa, a za nimi nefrytowe wzgórza, zielone jak szmaragdy, jeśli wierzyć obrazom, pnące się wzwyż dziesiątkami tysięcy tarasów. Adare oglądała wiszące w Pałacu Brzasku malowane, olśniewające zwoje, lecz nig‐ dy nie wyjeżdżała z Annuru dalej niż do Olonu. Poczuła nagle szaloną chęć, by wypłynąć łodzią na jezioro, gdy nikt nie będzie patrzył, i po prostu znik‐ nąć. Była to dziecinna fantazja, zupełnie niezgodna z jej zamierzeniami, lecz
zrozumiała, bo pomimo pierwszych sukcesów każdego dnia dostrzegała na swej drodze coraz więcej trudności. Zdaniem Niry powinna być wdzięcz‐ na, że wyznawcy Intarry uznali ją za drugą prorokinię, a to, co zdarzyło się przy Studni, nazwano cudem. W ciągu jednego dnia zdołała dzięki temu za‐ skarbić sobie lojalność wiernych, a przy tym uznano w niej księżniczkę. Księżniczka Malkeenian. Minister finansów. Choć Adare od dziecka przy‐ wykła do tytułów, to nowy honorowy tytuł prorokini ciążył jej jak źle skro‐ jony strój. Wciąż nie mogła pojąć, co naprawdę wydarzyło się przy Studni i jak udało się jej ocaleć po uderzeniu pioruna. Pragnęła jednak uwierzyć, że pomogła jej Intarra, zwłaszcza w chwilach, gdy jej umysł wypełniał się cu‐ downą, bezbrzeżną jasnością, a ją samą ogarniało uczucie spokoju i mocy; palącej, a zarazem kojącej jak balsam. Przybyła do miasta nastawiona scep‐ tycznie, lecz teraz jej serce przepełniało uczucie czci. Nic jednak nie dawało jej prawa do bycia prorokinią. — To nie jest nawet twoje kłamstwo – ciągnęła Nira, stukając chudym, kościstym palcem w stół. – To ludzie tak mówią. Ty zaś masz jedynie kiwać tą głupią główką i się uśmiechać. Adare wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby. Stara miała sporo racji. Wieść o cudownym ocaleniu Adare już się rozniosła. Opowiadano o księż‐ niczce z rodu Malkeenianów, która porzuciła swój pałac i tron, aby przyłą‐ czyć się do pielgrzymów Intarry, i która została naznaczona przez boginię podwójnie: po pierwsze swymi płonącymi oczami, po drugie zaś świętą siat‐ ką blizn, które pokryły jej skórę. Oczywiście większość tych opowieści to były świątobliwe bzdury. W niektórych Adare zstąpiła w głąb Studni, po czym wyleciała stamtąd z gejzerem światła. Mogła to jednak wykorzy‐ stać w walce przeciwko il Tornji. — Posłuchaj, ty fałszywa skromnisiu – powiedziała Nira, rozkładając ręce. – Ludzie nie chcą, by przewodzili im mężczyźni czy kobiety. Oni po‐ trzebują zbawców. — A co, jeśli ja nie zechcę być zbawczynią? — Wówczas się okaże, że jesteś głupsza, niż sądziłam. A sądziłam, że je‐ steś doprawdy całkiem głupia. – Pokręciła głową z rezygnacją. – Pozwól, że ci wytłumaczę, bo to proste jak drut: rybak sam opowiada swoją historię o tym, gdzie łowił i czy wyciągnął pełne sieci czy puste. Sam swoją historię opowiada krawiec. Nawet kurwa sama opowiada, choć wielu próbuje jej opowieści zniekształcać. Ale królowa? Cesarz? – Znów pokręciła głową. – Możesz wysiadywać na tronie i gadać o sobie do upojenia, ale to oni – rzekła i wskazała laską za mur, na odbywających musztrę Synów Płomienia, na mieszkańców Olonu i całego cesarstwa – będą snuć opowieść o tobie. I posłuchaj mnie teraz uważnie, dziewczyno, posłuchaj dobrze: są tylko dwie opowieści. Jesteś zbawieniem albo przekleństwem. Wysłuchaną modlitwą albo przeklętym potworem. Kiedy więc ludzie opowiadają twoją historię, używając słów „błogosławiona”, „bogini” lub „prorokini”, to dziękuj bogini,
kiwaj główką i rozdawaj uśmiechy. Sama uczyniłaś mnie swoją doradczy‐ nią, więc ci doradzam: przyjmij ten kult i ciesz się z niego. Adare patrzyła zdumiona, najwyraźniej przytłoczona jej tyradą. — No dobrze – powiedziała w końcu – ale oni wierzą w to wszystko, w te historie o prorokini, bo nie znają mnie bliżej. Ci, którzy mnie poznali, znają też prawdę. – Pamiętała spojrzenie Bircha, który zajrzał jej w oczy, a potem odwrócił wzrok. To pierwszy człowiek, który nie chciał mieć z jej boskością nic wspólnego. – W miarę jak będą mnie poznawać, będą też od‐ krywać prawdę. — Dlatego nie daj się ludziom poznać. Nie wolno ci do tego dopuścić – podkreśliła Nira. Adare pokręciła głową znużona, patrząc na fale. Najlepsze wina na świe‐ cie pochodziły z Sia, zarówno białe, jak i czerwone. Mogłaby udać się na po‐ łudnie, wynająć pokój w małym domku nad jeziorem, zająć się wypiekami i łowieniem ryb… ale wtedy il Tornja by zwyciężył. Zniszczyłby jej cesar‐ stwo, tak jak zamordował jej ojca. Oderwała wzrok od wody i ponownie spojrzała na Nirę. — W porządku – powiedziała. – Prorokini. Dopóki nie będę musiała sama rozgłaszać tej historii. Dopóki to będzie to. — To? – zapytała Nira, unosząc w zdziwieniu brwi. – To? — Tak. To. Robię to po to, żeby pojmać il Tornję, osądzić i skazać na śmierć, a nie po to, by naśladować Maayalę. — A jeśli zwyciężysz? – spytała stara. – Co wtedy? — Wtedy Kaden zajmie miejsce na Nieciosanym Tronie… — Kaden! – huknęła Nira. – Ten biedny skurczybyk, twój brat, karmi te‐ raz kruki. Czy myślisz, że ten sukinsyn kenarang zadawałby sobie tyle trudu, mordując twojego tatusia, żeby teraz twój braciszek zjechał wesolutko do domu i posadził na tronie swoją kościstą, niekompetentną dupę? Adare uniosła dłoń. — Zdaję sobie sprawę, że mógł próbować zabić Kadena. Poselstwo, które wysłał na północ z Adivem i Utem na czele, mogło należeć do spisku. – Pokrę‐ ciła głową, jakby sama zdziwiona śmiałością takiego przypuszczenia. – Ale czy rzeczywiście il Tornja zdołałby przekabacić równocześnie radcę Mizra‐ nu i Pierwszą Tarczę Gwardii Aedoliańskiej? A skoro tak bardzo pragnął śmierci Kadena, to dlaczego mnie pozostawił przy życiu? Byłam przecież najłatwiejszym celem. Nira przez dłuższą chwilę mierzyła ją wzrokiem. — Jesteś dla niego więcej warta żywa niż martwa. I nie ma obawy, że za‐ garniesz tron. – Zagryzła pomarszczone wargi. – A może jest? Adare westchnęła głęboko. — Annur nigdy nie zaakceptuje mnie na tronie. A Kaden… Stara zbyła tę sugestię machnięciem ręki. — Dość już gadania o Kadenie. Jest martwy, dziewczyno. Martwy na do‐
bre. Adare spojrzała na swoje ręce i zauważyła, że naderwała paznokieć do ży‐ wego mięsa. Krew wystąpiła u jego nasady. Gdy spróbowała ją obetrzeć, po‐ plamiła sobie rękę. Przez cały ten czas, gdy wędrowała z pielgrzymką na po‐ łudnie, nigdy w swoich rozmyślaniach nie wybiegała poza czas, gdy uda się jej przekonać Synów, a teraz, gdy już się to stało, nie potrafiła wybiec myślą poza chwilę zwycięstwa nad il Tornją. Nira jednakże miała rację. Jeśli uda się im zwyciężyć, jeśli kenarang nie zatknie ich głów na pikach nad Bramą Bo‐ gów, to ktoś będzie musiał rządzić Annurem. — Mogłabym to zrobić – powiedziała powoli. Nira uśmiechnęła się cierpko. — Jesteś zakutą pałą, Adare, ale widać choć tyle, że gdy tkwisz w gównie po uszy, to przynajmniej próbujesz pływać. † Pomimo swych wcześniejszych zastrzeżeń po kilku kolejnych dniach Adare musiała przyznać, że wydarzenia przy Wiecznie Płonącej Studni, z boską po‐ mocą czy bez, sprawiły dla niej mały cud. Nie tylko Synowie Płomienia za‐ częli przybywać na wezwanie Lehava, ale i zwykli mieszkańcy Olonu ściąga‐ li najpierw dziesiątkami, potem setkami, a wreszcie tysiącami. Niektórzy chcieli się zaciągnąć do świętej armii, inni przynosili kosze z jedzeniem albo przygodną broń; w jednym przypadku był to tuzin żelaznych grabi. Grabiami można zedrzeć skórę z grzbietu równie dobrze jak mieczem, zachwalał swój dar ofiarodawca. Słowa takie przyprawiały Adare o mdłości. Chciała odsunąć il Tornję od władzy, co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości, lecz teraz, gdy jej armia zaczęła się gromadzić, po raz pierwszy dostrzegła, za jaką cenę. Nie tylko przygotowywała się do wojny, lecz powoływała do życia siłę mającą zabijać Annuryjczyków, lojalnych żołnierzy, którzy wiernie trwali na swo‐ ich posterunkach i bronili cesarstwa. Te ponure myśli nie odstępowały jej ani na chwilę, gdy wraz z Lehavem pracowała nad przygotowaniem armii do wymarszu. Okazało się, że przygotowanie armii nie polega wyłącznie na wciągnię‐ ciu flagi na maszt, wygłoszeniu kilku zagrzewających przemówień i rozda‐ niu mieczy. Nie jest to łatwe ani dla księżniczki, ani nawet dla prorokini. Adare się wydawało, że po przeczytaniu paru książek zna się trochę na woj‐ skowej logistyce, ale w książkach wszystko sprawiało wrażenie schludności i łatwości, jakby główna praca polegała na ustawianiu wozów, ustalaniu ra‐ cji żywnościowych, wyrównywaniu szeregów i narzucaniu dyscypliny. Wyraźnie się czuło, że ktokolwiek pisał te książki, robił to, siedząc wygodnie w fotelu, z dala od chaosu rzeczywistej mobilizacji. Samo zorganizowanie rozproszonych Synów Płomienia zajęło Lehavowi
niemal tydzień. Wiadomo było, że większość żołnierzy przeniosła się z An‐ nuru na południe, częściowo żeby uciec ze stolicy, a po części dlatego, że do‐ tarły do nich pogłoski o gromadzących się w Olonie siłach. Było ich co naj‐ mniej pięć tysięcy w mieście i pod miastem, lecz poza ścisłym kręgiem kil‐ kuset wojskowych zgromadzonych wokół Lehava nie było tam żadnej usta‐ lonej hierarchii, żadnego miejsca dla musztry, żadnego protokołu wydawa‐ nia, rozsyłania i weryfikacji rozkazów, niczego poza czystym pragnieniem służby z bronią w ręku w obronie Intarry i czystą nienawiścią do Malkeenia‐ nów. Cud przy Studni zrehabilitował Adare w oczach wielu, lecz Lehav zbyt długo i uporczywie wbijał im do głów antycesarską propagandę. Z jednej strony była ona powodem gorliwości, z jaką tak wielu mieszkańców zgła‐ szało się pod broń, z drugiej jednak trudno było wyjaśnić setkom i tysiącom ludzi, że Adare padła ofiarą tego samego zdradliwego oszustwa, które znisz‐ czyło Kościół Intarry. Każdego ranka i każdego wieczoru Lehav i Adare wy‐ stępowali na małym dziedzińcu przed kolejną grupką nowych zaciętych twarzy, którym musieli tłumaczyć, że konflikt między nimi był skutkiem nieporozumienia i że oboje tęsknią równie mocno do silnego cesarstwa, w którym kult Intarry odgrywałby wiodącą rolę, a kenarang, który został mianowany regentem, jest ich wspólnym wrogiem. — On wie, że nadchodzimy – stwierdził któregoś wieczoru Lehav, gdy zasiedli oboje, ogryzając kawałki opiekanego karpia. Fulton, pomimo swych ran, wrócił do służby, lecz czuwał pod drzwiami, podczas gdy Lehav i Adare jedli posiłek. – Pałac ma swoich szpiegów, tak samo jak wszędzie indziej, i nie da się ukryć tego, co robimy. Adare skinęła głową, znużona. — I tak nie mamy wielkiego wyboru. — Zawsze jest jakiś wybór. Podniosła wzrok znad talerza i spojrzała na Lehava. Niezależnie od wspólnych celów, niezależnie od powrotu Fultona i jej nagłego wyniesie‐ nia w oczach Synów Płomienia wciąż czuła się w obecności Lehava nieswo‐ jo. Akceptował i współpracował z nią, lecz Adare wciąż nie wiedziała, co w związku z nią czuje. Nie zapomniała tamtego dnia w Wonnej Dzielnicy, kiedy Lehav o mały włos zostawiłby ją na pastwę kanałowych szczurów. Adare nie kwestionowała jego oddania bogini i miała nadzieję, że to wystar‐ czy dla zapewnienia wspólnoty celów, ale pewności nie miała. Inaczej niż inni Lehav nadal zwracał się do niej jak do księżniczki, a nie prorokini. — Czy masz wątpliwości? – zapytała Adare. Jedna Intarra wiedziała, ile w niej samej było zwątpienia, lecz to nie zna‐ czyło, że gotowa była utracić poparcie Synów Płomienia. Bez nich cały jej bunt tracił sens, a gdyby il Tornja ją pojmał, straciłaby życie. — Chciałem o coś zapytać – odparł i odłożył nóż, którego klinga zniknęła zatopiona w gęstym sosie na dnie półmiska.
— Dobrze więc – odrzekła Adare. – Pytaj. Przez długą chwilę milczał, wpatrując się w rybę. Potem sięgnął ręką, wy‐ jął połowę dzwonka, ugryzł kawałeczek i odłożył resztę na półmisek. — Jaki on jest? – zapytał w końcu. – Ten kenarang? Jaki to rodzaj człowie‐ ka? Jaki żołnierz? — Dlaczego sam mi tego nie powiesz? Byłeś jednym z tych, którzy pod nim służyli. — Byłem na południu, w dżungli. W tym czasie il Tornja był wciąż lokal‐ nym dowódcą w Raalte, na północy. Nawet go nie widziałem. Adare zmarszczyła brwi, a potem pokręciła głową. — Czytałam wszystkie klasyczne traktaty, ale o wojsku nie wiem pod‐ stawowych rzeczy. Mężczyźni mówią, że jest błyskotliwy, że wygrywa bi‐ twy, których nikt inny nie zdołałby wygrać. Jego żołnierze poszliby za nim w ogień, gdyby ich o to poprosił, co, jak sądzę, czyni go bardzo niebezpiecz‐ nym. Zamilkła. Jej wspomnienia o il Tornji były jak noże: ostre i głęboko tnące. — Jeśli chodzi o niego samego – ciągnęła dalej, szukając właściwych słów – to wydaje się nonszalancki, dziarski, niefrasobliwy… ale to niepraw‐ da. A przynajmniej nie wszystko jest prawdą. Myślałam, że jestem sprytna, ale on zdołał mnie wykorzystać. Wykorzystał jak precyzyjne narzędzie, któ‐ re sam sobie wybrał i przysposobił do swego użytku. A ja nawet nie zdawa‐ łam sobie z tego sprawy. Lehav ją obserwował, a w jego oczach, pod przymrużonymi powiekami, odbijało się światło świec. — Uciekłaś jednak – zauważył. Potaknęła ponuro. — A teraz wracamy. W ciągu następnych dni strach i niepewność zagnieździły się w jej wnę‐ trzu jak szczur. Lecz z upływem czasu, dzień po dniu, siła powracała. Męż‐ czyźni czyścili pancerze, ostrzyli miecze i dołączali do wielkiego obozu usy‐ tuowanego na północ od miasta. Mieszkańcy Olonu i okolic gromadzili się również, niektórzy po to, by pogapić się na wojsko, inni z powodu prawdzi‐ wej czci dla Intarry lub Adare, a jeszcze inni, bo mieli coś do sprzedania – wozy, konie, zboże. Ofiary dla prorokini były rzeczą naturalną, ale żyć też było trzeba, a zaopatrywanie armii przynosiło niezłe pieniądze. Skąd brać pieniądze, stanowiło osobną kwestię, lecz akurat na to pytanie Adare potrafiła odpowiedzieć. Olon, przy całym swoim ubóstwie i ruinie, wciąż funkcjonował jak lejek, przez który przepływała większość handlu po‐ między środkowymi obszarami Eridroi a stolicą. Duży handel oznaczał duże podatki, a Adare, w podwójnej roli księżniczki Malkeenian i ministra finan‐ sów, zajęła cesarską szkatułę Olonu. Było to dość pieniędzy, by wyposażyć armię. Tydzień po uderzeniu pioruna w Studnię Synowie Płomienia mieli już
wystarczające środki, by dotrzeć do Annuru. Następnego dnia wymaszero‐ wali z miasta na oczach zaciekawionej gawiedzi. Niektórzy w tłumie wiwa‐ towali, inni wyglądali na zatroskanych tym, jaki wpływ wojna będzie mieć na nich, na ich domy i rodziny. Dopiero gdy Adare ujrzała, jak równe szeregi wojska maszerują na pół‐ noc, w pełni uświadomiła sobie znaczenie, jakie dla realizacji jej celów mają Synowie Płomienia. Dotarło to do niej z całą mocą, gdy poczuła drżenie zie‐ mi pod stopami maszerujących żołnierzy. Pomimo rozproszenia i upadku swego Kościoła Synowie Płomienia przez długie lata pozostali wierni rycer‐ skiemu zakonowi. Nie mieli wielkich trudności z odnalezieniem się w daw‐ nych strukturach dowodzenia. Utrwalone przez lata nawyki dyscypliny, od‐ różniające zawodowych wojskowych od zwykłej zbrojnej zbieraniny, zrobi‐ ły swoje. Adare wiedziała, że samo zajęcie podatków i dobre wyposażenie ar‐ mii niewiele by dało, gdyby ci żołnierze nie mieli wyszkolenia do walki w oddziałach i nie potrafili maszerować, nie następując sobie na obcasy. Kiedy tak szła z Synami Płomienia na północ, ponownie pokonując mile dro‐ gi wzdłuż kanału, wszystko odbywało się tak gładko, że łatwo było zapo‐ mnieć o czekającej ich na końcu tej drogi bitwie i o tym, że każdy, prorok czy nie, może wówczas po prostu zginąć.
25
K
aden pamiętał, jak zabił swoją pierwszą kozę. Pamiętał, jak przeciągał starannie zaostrzonym nożem po szyi zwierzęcia, przytrzymując ra‐ mieniem jego ciepłe, drżące ciało. Pamiętał, jak pod ostrzem rozstąpi‐ ła się sierść, a potem skóra i miękkie różowe ciało, a po chwili nie dłuższej niż pół uderzenia serca trysnęła fontanna gorącej krwi i nogi kozy nagle zwiotczały. Miał wówczas tylko dziesięć lat, lecz przypominał sobie, jak pochylony nad nim Chalmer Oleki kazał mu odłożyć nóż i podstawić pod ranę gliniany garnek, żeby zebrać krew. — Krew i mięso – zauważył wówczas Oleki. – Trochę kości. Trochę sier‐ ści. Żadnej duszy. – Zachichotał przyjaźnie, zadowolony ze swego spostrze‐ żenia. Jego śmiech był cichy jak szmer strumyka spływającego po gładkich kamieniach. Pokazał Kadenowi, jak kozę wypatroszyć, i kolejno wyjmował rozmaite organy. – Serce. Mózg. Wnętrzności. Żywe stworzenie nie jest ni‐ czym więcej. Ty też jesteś tylko tym. A zatem również ten mężczyzna, którego mam zaraz zabić, pomyślał Kaden. Zdumiewające, jak łatwo było stworzyć po temu sposobność. Stanął z no‐ żem w ciemnej wnęce naprzeciwko swojej celi i czekał, odliczając ostatnie uderzenia serca, aż nadejdzie strażnik z miską w jednej ręce i sztormową la‐ tarnią w drugiej. Gdy usłyszał, jak otwierają się drzwi na końcu korytarza, przymknął powieki, by ukryć płonące tęczówki swoich oczu, i czekał, aż kroki ucichną. Gdy otworzył oczy, strażnik, pochylony i odwrócony do niego tyłem, właśnie stawiał na ziemi latarnię. Prosta rzecz. Jedno cięcie po szyi i gotowe: brutalne, ale proste. Kiedy jed‐ nak stał w ciemnościach, wsłuchując się w oddech mężczyzny i mierząc w myślach odległość do jego szyi, to najbardziej podstawowe elementy tej prostej czynności wydały mu się nagle nieprzekonujące, wręcz niemożliwe. Jak przekroczyć korytarz, nie zwracając uwagi tamtego? Jak się obrócić, by wykonać ruch nożem? Czy powinien poruszać się wolno, by nie wzbu‐ dzić podejrzeń, czy rzucić się gwałtownie i zamordować go jednym szybkim cięciem? Nie, powiedział sobie w duchu. Nie zamordować. „Mordowanie” to przy‐
kre słowo, nasycone oceną i emocją. Zabijanie. Zabijanie opisuje czynność i nic poza tym. Zabijałem kozy, przypomniał sobie. Zabiłem krwiopijcę na przełęczy. No tak, ale polegało to jedynie na naciśnięciu spustu kuszy i wy‐ puszczeniu bełtu w Balendina. Słychać było tylko krótki świst i krwiopijca zniknął za grzbietem urwiska. Nie odczuł tego jako zabijania. W ogóle nic nie poczuł. Poderżnięcie gardła strażnikowi było trudniejsze i brudniejsze. Przyjrzał się widocznemu pod szczęką mężczyzny odkrytemu skrawko‐ wi ciała. Oto jest nóż. A tam jest szyja. W końcu była to prosta kwestia zrobienia trzech kroków, zakończonego wyciągnięciem ręki. Ostrze wbiło się natychmiast, napotkało lekki opór, gdy natrafiło na twardszą chrząstkę krtani, a potem zagłębiło się i przecięło, śliskie, gorące, wilgotne. Strażnik zdołał wykonać zaledwie pół obrotu i się‐ gnąć ręką do ramienia Kadena, jakby w przyjacielskim geście. Potem życie ulotniło się z jego nóg, a głowa opadła na przeciętą szyję. Krew zalała Kade‐ nowi twarz i piersi, zbroczyła rękę trzymającą nóż, spłynęła szeroką plamą na przód foczego kubraka i utworzyła kałużę, zbierając się w zagłębieniach posadzki. Ciało pochyliło się i upadło. Przez chwilę Kaden trwał w bezruchu. Stał z nożem przy boku, a krew splamiła jego cuchnące ubranie. Jakieś uczucie wkradło się na obrzeża jego umysłu delikatnie i cicho jak mysz, lecz za każdym razem, gdy próbował mu się przyjrzeć, umykało. Poczucie winy? Spojrzał na zwinięty u jego nóg kształt, kopczyk mięśni i kości, który jeszcze przed chwilą był żywym czło‐ wiekiem, po czym zamknął oczy i spróbował odpędzić od siebie tę ulotną emocję. Żal? Zwątpienie? Popatrzył jeszcze chwilę na zwłoki; trzeba było ru‐ szać dalej. Podczas ataku stracił rachubę uderzeń tętna, lecz teraz nie było mu to po‐ trzebne. Wyjście drogą Kiela nie uwzględniało korytarzy na wyższych kon‐ dygnacjach. Tym samym rozkład zajęć Ishienów był już bez znaczenia. Kaden podniósł latarnię, otworzył szerzej jej osłonę, pozwolił oczom przywyknąć do światła, po czym obmacał ubranie strażnika w poszukiwa‐ niu kluczy. Zrazu pomyślał, że źle to rozegrał, że strażnik nie zabrał kluczy, lecz po chwili, gdy odsunął zbroczony krwią kołnierz, znalazł je zawieszone na łańcuchu na jego szyi. Uwolnienie Kiela było proste, trzeba było tylko przesunąć ciężkie stalowe kraty, wsunąć klucz do zamka i otworzyć drzwi. Kaden drgnął, gdy drzwi zazgrzytały, a jego puls raz jeszcze przyspieszył. — Strażnik zabity? – zapytał Kiel, wychodząc z cienia. Kaden skinął głową. — Czyli że nikt nas tu nie usłyszy. – Kiel zerknął za plecy Kadena, jakby kogoś wypatrywał. – Gdzie dziewczyna? — Tędy – powiedział Kaden, gestem wskazując drogę. Minął już niemal dzień, odkąd Kaden odnalazł celę dziewczyny. Prześla‐ dowcy zamknęli całą ich trójkę w oddalonych celach, aby uniemożliwić
im komunikowanie się ze sobą. Kaden potrzebował niemal tysiąca uderzeń serca, by odnaleźć zamknięte drzwi, które nosiły ślady niedawnego otwiera‐ nia. Rozważał nawet, czy nie uwolnić jej wcześniej, czy nie wyjaśnić wszyst‐ kiego i poprosić o pomoc w zabiciu strażnika. Kusiło go, by mieć wspólnicz‐ kę, lecz w ostatniej chwili porzucił ten pomysł. Nie wiadomo, jakie plany wobec dziewczyny miał jeszcze Matol z Ishienami i kiedy mogli zawlec ją na górę. Bezpieczniej było pozostawić ją tutaj, w ciemnościach, nieświa‐ domą niczego, aż nadejdzie czas ucieczki. Kiedy uchylił drzwi, zaczął powąt‐ piewać, czy dobrze ocenił sytuację. W wątłym świetle dostrzegł pod przeciwległą ścianą skulony kształt. Na‐ wet w ciasnym wnętrzu celi Triste wyglądała jak maleńka, zwinięta kulka strachu i bólu. Krzyknęła na widok nagłego światła i przysłoniła dłonią oczy, po czym odwróciła się do ściany i wtuliła w nią, jakby chciała się w niej zagrzebać. Kaden zauważył, że na jej rękach widniały skaleczenia, oparzenia i rany szarpane. Oto, dlaczego zabiłem strażnika, powiedział sobie w duchu. Oto, dlaczego nie zaufałem Tanowi. Postąpił parę kroków do przo‐ du, podchodząc do zwiniętej i drżącej dziewczyny, jakby była przerażonym zwierzęciem, które uciekło z zagrody i zagubiło się w górach. — Nie – jęknęła. – Błagam… — Triste – powiedział, a słowo to zabrzmiało szorstko w chłodnym po‐ wietrzu celi. Spróbował nadać mu więcej ciepła. – Triste. To ja, Kaden. Idzie‐ my stąd. Wychodzimy. Uniosła lekko głowę, mrugając pod posklejanymi i zmierzwionymi wło‐ sami, wciąż oślepiona światłem. Strużki krwi i smugi brudu biegły po jej twarzy i ramionach. Ktoś powyrywał jej większość włosów. Aedoliański mundur, który nosiła od czasu ucieczki przez Góry Kościane, był w strzę‐ pach. Przesuwała palcami po kamiennej ścianie, pieszcząc ją, jakby była po‐ liczkiem śpiącego dziecka. Jej paznokcie, jak zauważył Kaden, były połama‐ ne i pokryte krwią. — Wychodzimy? – zapytała cicho. — Uciekamy. Musimy ruszać się szybko, zanim przyjdą następni strażni‐ cy. Zanim Matol pośle tu kogoś jeszcze. Zadrżała na dźwięk tego imienia i powoli, niepewnie podniosła się na nogi. — Co robimy? — Idziemy z Kielem. — Kim jest Kiel? — Kimś, kto potrafi nas stąd wyprowadzić. † Spokojna, czarna tafla zdawała się wsysać światło lampy, jakby była smołą lub oliwą, a nie słoną wodą, jakby wszystko, co w nią wpadnie, natychmiast
zmieniało się w ciemność. Miała zaledwie krok średnicy, szerokość wąskiej studni, lecz Kaden wyobrażał sobie, że można wpaść w nią nieskończenie głęboko, aż do samego środka ziemi. — To jest to – powiedział Kiel. Kaden spojrzał na Triste. Patrzyła, drżąc, w studnię, jakby była ona pasz‐ czą jakiejś wielkiej kamiennej bestii. — Nie ma innej drogi? – zapytała cichym, przerażonym głosem. – A co ze statkiem, o którym wspomniał Kaden? Tym, który proponował Tan? Kaden się zawahał. Gdy patrzył w tę czarną wodę, kusiło go, by zawrócić, wydostać się przez główną bramę więzienia, by mieć nadzieję, że uda się ja‐ koś ukryć Triste podczas długiej wędrówki do podziemnego portu. Kusiło, ale było czystym szaleństwem. Podarty aedoliański mundur dziewczyny w żaden sposób nie zdołałby ukryć jej tożsamości. Nawet w cieniu, nawet w mroku było oczywiste, że jest kobietą, a w Umarłym Sercu nie było in‐ nych kobiet. Mogliby przekradać się korytarzami, gdyby nie mieli nadziei na nic innego. Ale Kaden skończył z nadziejami. — Tamta droga to zbyt wielkie ryzyko. Tędy trafimy prosto do komna‐ ty, gdzie jest kenta. — Ale tamci mężczyźni – rzekła Triste. – Ci z kuszami… — Nigdy nas nie zobaczą – powiedział Kiel. – Są poza sadzawką, czekają na występie skalnym ponad nią. My zaś nigdy nie wynurzymy się nad po‐ wierzchnię. — A tego nie pilnują? – zapytał Kaden, wskazując na studnię. Kiel uniósł brwi. — A ty byś pilnował? — Co jest tam w dole? – spytała Triste. — Tunele. Komnaty. Stare korytarze. Kiedy Ishienowie zalewali kenta, zalali też dziesiątki niższych przejść. Była to rozsądna decyzja. Nikt nie od‐ waży się kluczyć w tym labiryncie po przebyciu bramy, a już na pewno nie pod wodą, kiedy może zabraknąć powietrza. Kaden spojrzał ponuro na powierzchnię wody w dole. — Nikt poza nami – zauważył. — Trudno. – Kiel rozłożył ręce. – Spróbujemy. — Jak daleko? – zapytała Triste. Csestriim zamilkł, skupił się na czymś i przez chwilę był zupełnie nie‐ obecny, a potem skinął głową. — Sto osiemdziesiąt siedem kroków. Wóz albo przewóz. Kaden spojrzał zdziwiony. — Zmierzyłeś to? — W umyśle. Minęły już tysiące lat. Musiałem sobie przypomnieć. — Dwieście kroków – jęknęła Triste i potrząsnęła głową. – Nie wiem, czy przepłynęłabym tyle na powierzchni. — Nie musisz pływać – odparł Kiel. – W każdym razie niewiele. Poprowa‐
dzę cię. Pociągnę. — A co z tobą? – spytał Kaden. – To wydaje się prawie niemożliwe, nawet przy wyjątkowym wysiłku. — Istnieją rozmaite techniki pozwalające spowalniać pracę serca, wyko‐ rzystywać oszczędniej pracę mięśni… – odparł Csestriim. Kaden zamilkł, zdawszy sobie nagle sprawę, że stojący obok niego męż‐ czyzna nie jest człowiekiem. Shinowie, przy wytężonym treningu i samody‐ scyplinie, też potrafili dokonywać niezwykłych rzeczy. Mogli zimą siedzieć nago na śniegu albo przez cały tydzień obywać się bez snu, ale w porówna‐ niu z Kielem byli jak dzieci, jak głuptasy, słabiutkie istoty, badające pierwsze komnaty ogromnego miasta, którego wielkości nie byli w stanie ocenić. — A ja? – zapytał Kaden. — Wprowadzisz się tutaj w stan vaniate – odrzekł Kiel. – To pomoże ci zwolnić tętno i zabezpieczy cię przed paniką. Jeśli będziesz rozsądnie go‐ spodarował oddechem, to powinno wystarczyć. — Jeśli – odparł Kaden, kręcąc głową. – Jeśli dobrze zapamiętałeś dystans, jeśli zdołam nadążyć za tobą tam, na dole, jeśli zdołam zachować stan vania‐ te… To są same „jeśli”. Zaczynam się zastanawiać, czy nie powinniśmy jed‐ nak zaryzykować tego statku. Kiel przechylił głowę. — Nic nie jest pewne. Gdybyśmy szli tunelami na górze, musiałbyś za‐ ufać szczęściu. Gdy wybierzemy tę drogę, będziesz mógł zdać się całkowicie na siebie. — A ty – rzuciła Triste, obracając się ku niemu, głosem na granicy histe‐ rii. – Ty jesteś Csestriimem. Teraz, gdy Kaden cię już uwolnił, mógłbyś za‐ brać nas na dół i zostawić samym sobie. Nie znamy nawet drogi prowadzą‐ cej do kenta. Kiel skinął głową. — Mógłbym. I nie znacie. Wiecie jednak – ciągnął dalej, pokazując rany na przegubach Triste i połamane paznokcie jej dłoni – co by się stało, gdyby was znowu złapali. Woda może was zabić, ale nie w taki sposób. Triste zbladła i spojrzała w głąb korytarza, którym przyszli. Kaden podą‐ żył za jej spojrzeniem. — Nie podoba mi się, że zostawiam Tana – powiedział, kręcąc głową. – Ishienowie nie ufają mu bardziej niż mnie. Kiedy znikniemy, odgadną wszystko. Będą wiedzieli, co się stało. — On też – odparł Kiel. – Rampuri Tan jest dużo bardziej niebezpieczny i znacznie sprytniejszy, niż ci się wydaje. Znajdzie jakiś własny sposób. — A jeśli nie znajdzie? Csestriim spojrzał mu głęboko w oczy. — Wówczas nie znajdzie. Nie ma łatwych dróg, Kadenie. Możesz urato‐ wać Triste albo Tana, ale nie oboje. Kaden spojrzał na dziewczynę. Dygotała z zimna w mroku, obejmując się
ramionami. — W porządku – powiedział. – A zatem vaniate. — Nie znam vaniate – powiedziała Triste załamującym się głosem. – Nie potrafię spowolnić oddechu. Kiel skinął głową. — Nie wiem, czy przeżyjesz przejście przez kenta, lecz wybór należy do ciebie. Obróciła się do Kadena i spojrzała na niego rozszerzonymi, błagalnymi oczyma. — Co zrobimy? Zawahał się. Nie chciał podejmować tej decyzji, nie chciał wynikającej z niej odpowiedzialności, ale chcenie, jak mawiali mu setki razy Shinowie, jest po prostu innym rodzajem cierpienia. Odsunął na bok lęk i emocje, po czym spróbował spojrzeć jasno i zimno na sytuację. Jeśli uciekną, jeśli zdoła objąć tron, będzie mógł wrócić po Tana. Co więcej, jeśli Triste jest Csestriimką, będzie jej potrzebował, będzie potrze‐ bował tego, co ona wie, aby zrozumieć spisek, jaki został zawiązany prze‐ ciwko jego rodzinie. Był to trudny wybór, lecz Rampuri Tan nauczył go co nieco na temat trudności. — Jest w tobie siła, Triste – powiedział. – Jest coś, czego nawet ty sama nie rozumiesz. To dlatego cię uwięzili. Przebiegłaś przez góry. Już dwa razy przeszłaś przez kenta… Wściekłe okrzyki zagłuszyły jego słowa, burząc spokój, którego strzegł tak starannie. Starał się policzyć głosy. Było ich trzy, nie… pięć, a najdono‐ śniejszy był głos Matola, kipiący gniewem. — …znaleźć, macie ich znaleźć natychmiast. Sprawdzać cele dwójkami i dobrze przetrząsnąć mi to pieprzone miejsce. I nich ktoś mi znajdzie Ram‐ puriego Tana, tego zdradzieckiego sukinsyna. Buty załomotały na kamieniach. Zazgrzytały stalowe zawiasy. Zewsząd dobiegały szczekliwe komendy. — To za wcześnie – stwierdził Kaden, patrząc w stronę korytarza. – Nie powinno ich tu być. — Nie ma żadnego „powinno” – rzekł spokojnie Kiel. – Tylko „jest”. Przy‐ gotuj się. Kaden wziął na próbę głęboki wdech, lecz zanim wypuścił powietrze, pierwsi Ishienowie wyszli zza załomu muru. Ich miecze połyskiwały w świetle latarni. Przez chwilę stali bez ruchu. Potem ich przywódca – a był nim, jak zorientował się Kaden, Hellelen, ten sam, który zobaczył ich pierw‐ szy na początku, gdy przeszli przez kenta – uśmiechnął się. — Tutaj! – krzyknął przez ramię. – Chowają się tu w kącie, tchórze. — Prędko – szepnął Kiel. Kaden spróbował wejść w vaniate, lecz w tym momencie było to tak, jak‐ by chciał pochwycić obłok. Jego umysł dostrzegał pustkę, ale odmawiał wej‐
ścia w nią. W uszach słyszał łomot własnego serca. — Nie potrafię – rzekł, kręcąc głową. Triste obróciła się w stronę mężczyzn, szczerząc zęby i zakrzywiając pal‐ ce w szpony, jakby chciała zedrzeć im skórę z twarzy. — Nie zdołają podążyć za nami – powiedział Kiel. W jego głosie nie było lęku ani ponaglenia. – Znajdź swój trans. — Próbuję – odparł Kaden. Ishienowie się zbliżali, szli wolno korytarzem, najwyraźniej napawając się widokiem swojej osaczonej zdobyczy. A za nimi szli inni i było ich dość, by zabić ich wszystkich dziesięć razy. Gdy Kaden patrzył w ich stronę, zza załomu korytarza wypadła jeszcze jedna sylwetka. Ktoś biegł co sił w nogach z obnażonym mieczem w ręku. Nie, uświadomił sobie w nieoczekiwanym szoku, którego nie zdążył opa‐ nować. Nie z mieczem, a z włócznią. Z naczalem. Pierwsi dwaj mężczyźni upadli na ziemię, nie wydawszy głosu, jeden z przeciętym gardłem, drugi pchnięty w pierś. Trzeciemu Rampuri Tan przeciął ścięgna pod kolanami. Ishien runął na ziemię, a gdy spróbował za‐ machnąć się mieczem, Tan rozłupał mu czaszkę. Hellelen stawiał opór nieco dłużej, z szyderczym grymasem na ustach. Zrobił unik w prawo, odskoczył w lewo, lecz Tan zignorował oba ruchy i pchnąwszy jednym końcem włócz‐ ni, drugim zatoczył w powietrzu straszliwy młyniec, który przeciął połowę szyi Helle