Nawet jeśli ty straciłaś wiarę w marzenia, one wciąż wierzą w ciebie. KM. Co może być piękniejszego od znalezienia własnego miej sca na ziemi? Od spo...
58 downloads
18 Views
2MB Size
Nawet jeśli ty straciłaś wiarę w marzenia, one wciąż wierzą w ciebie. KM.
Co
może być piękniejszego od znalezienia
własnego
miej
sca na ziemi? Od spokoju i poczucia bezpieczeństwa, które ogarnęło mnie, gdy pierwszy raz stanęłam pod małym białym domkiem, na polanie otoczonej sosnami, a wszystko wstrzy mało oddech w oczekiwaniu na moje: „Tak! Biorę ten dom!". Co może być piękniejszego od pierwszych chwil spędzonych pod własnym dachem, rozpalenia ognia we własnym komin ku,
zasadzenia pierwszego
drzewka
i pierwszej
krzewinki
we własnym ogrodzie? Od pierwszego śniadania i pierwszej kolacji przy własnym stole? Od tych wszystkich wyjątkowych,
niepowtarzalnych chwil
piękniejszy jest tylko powrót do domu. Gdy z okien pociągu widzę migające w oddali światło na moim ganku, gdy wysiadam na stacji i biorę głęboki oddech, rozkoszując się pachnącym żywicą powietrzem, gdy wiem, że w domu czekają na mnie ukochana córeczka i kochający mąż, szczęście i wdzięczność aż dławią mnie w gardle. I właśnie ta chwila jest
bezcenna.
Cieszę się nią każdego dnia, mając nadzieję, że jeszcze wiele, wiele takich chwil przede mną...
MARZEC
Wracają! Dzikie gęsi
wracają!
W nocy przelatywały
nad
Poziomką, słyszałam ich pełne radości wołanie: „Wracamy! Wracamy do domu!". Te dzielne, wierne ptaki pokonały ty siące kilometrów, by po zimowych feriach w ciepłym kraju wrócić do swej ojczyzny. Ciekawe, czy odlatując, już za nią tęskniły, tak jak ja tęskniłam za nimi, słysząc jesienią ich: „Żegnajcie!
Żegnajcie!".
Wiem, to głupie płakać z powodu
ptaków, ale wtedy łzy napłynęły mi do oczu, jakby dzikie gęsi odlatywały na zawsze.
Teraz też jestem wzruszona do łez.
Wróciły. Razem z wiosną. Stoję na ganku i patrząc na szarobury ogród, myślę, że kolejna zima za nami. Nic oczywiście na to nie wskazuje: ani las nie pachnie młodziutkimi igłami, ani polana przed domem świeżą wilgot ną ziemią. Nie. Jest... byle jak. Zimno i pochmurno. Gdzie niegdzie leżą jeszcze spłachetki brudnego śniegu, a wszystko, co do tej pory skrywał, wypełzło na wierzch. Wolę nie wspo minać, co wypełzło. Mimo to czuć w powietrzu wiosnę. Słychać i czuć! Sikorki, całą zimę podkarmiane ziarnem słonecznika, za częły się już krzątać przy domkach, których w zeszłym roku
9
powiesiłam
tysiąc. No, przesadzam. Jest tych budek tyle, ile
drzew na działce. Czyli tysiąc. A dokładniej piętnaście. Mój uroczy małżonek śmiał się ze mnie bezlitośnie, gdy obwiesza łam
wszystkie drzewa domkami, ale przecież ptaki,
tak jak
ludzie, muszą mieć wybór! Jedne lubią mieszkanie na piętrze, inne preferują nieco wyżej położony loft. Z oknem na wschód albo na południe. Widok na dom albo na las. Najlepszy adres to Budka pod Dębem — o nią co rano toczą boje: para sikorek z parą muchołówek. Myślę, że sikorki wygrają, bo na łuskanym słoneczniku, którego przez zimę wtryniły pół worka, dupki im się zaokrągliły, oczka błyszczą radością życia, widać, że ptaki są zdrowe i szczęśliwe, a muchołówki? Chude i zabiedzone! Nie mają szans. Będą mieszkać w slumsach, to znaczy w bud kach od strony drogi. O, póki pamiętam, muszę wybebeszyć resztki materacyka, który w zimie nadgryzły Sajgonki — ja kieś dziwne pakuły, coś jak wata i siano — tym był materacyk wypchany, myślę, że to doskonały materiał na gniazdo. Nie moje gniazdo — sikorek. Przyznaję się bowiem bez bicia, że mam hopla na punkcie dzikich mieszkańców Poziomki i oko lic.
Udomowionych oczywiście też.
Nieba bym przychyliła
i jednym, i drugim, byle tylko chowały się zdrowo i szczęśliwie. Julisia
jest dzieckiem
lasu.
Moja
dziewięciomiesięczna
córeczka nie wie, co to smród spalin, wkurzające wycie samo chodów na sześciopasmówce za
oknem,
całonocne balangi
sąsiada spod siódemki, awantury tych po drugiej stronie kory tarza, przez które trzęsła się cala kamienica. Nie. Julijka zasypia przy szumie drzew,
budzi ją śpiew pta
ków. Na spacery chodzimy do lasu, który jest zaraz za furtką. My i nasze Sajgonki: Pepsi z Gapą.
lO
Córeńka, opatulona
w barani kożuszek (a ile się go naszukałam na Allegro!) i puchaty kocyk, ogląda piękny, cichy świat, a nie betonowe podwórka, wózek podskakuje na korzeniach sosen, a nie na nierównościach chodnika, ale głowa podskakuje mojemu dziec ku tak samo, nieważne, czy korzenie, czy chodnik, to muszę przyznać. Dziwne: im większe wertepy, tym lepiej. Czasem, gdy marudzi i nie może zasnąć, zabieram ją na rozlewiska i telepiemy się po koleinach zostawionych przez traktor. Ja zgubiłabym zęby, gdyby ktoś mnie po czymś takim przewiózł, córeczka zasypia natychmiast. Ech, te dzieci, słodziaki kocha ne. Jeszcze niejednym
mnie zadziwią...
Zadziwią... Ewa zapatrzyła się w ekran kompute ra. Miała j e d n o dziecko: Julcię, lecz w skrytości ducha marzyła o całej gromadce. Dzieci i psy, i oczywiście Tosia, dokazujące na trawniku przed domem — oto, czego pragnęła. Czy pragnął tego także Witold? Julcię kochał całym sercem, choć nie on był j e j bio logicznym ojcem. Zdawało się mu to jednak nie prze szkadzać. Z upodobaniem karmił małą, przewijał, na wet kąpał! Potrafił godzinami bawić się z Julisią, mówić do niej i słuchać, j a k ona opowiada coś w niemowlę cym suahili. Pierwszym słowem Julci było wprawdzie „mama", ale na „tata" nie musiał długo czekać. Teraz też, gdy Ewa pracowała przy komputerze, z drugiego po koju dochodziło rozkoszne „ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta". I śmiech Witolda. — To Gapu, a nie tata. Powiedz, Juliniu: Ga-pu. (Gapa, nie liż dziecka po głowie). Julcia, powtórz: Ga-pu.
11
— Ta-ta. — Tata j e s t tutaj, to jest Gapa. — Tata. — Gapa, nie tata! (Gapa, nie wchodź na m n i e ) . — To j e j nie wołaj! — nie wytrzymała Ewa. Bar dzo chciała dołączyć do wesołej kompanii, tarzającej się na dywanie w dużym pokoju, ale musiała dokoń czyć rozdział swej powieści. Bo Ewa, oprócz tego, że prowadziła Wydawnictwo Impresja, była od niedaw na pisarką. Taką prawdziwą, nie „szufladową". Razem z Ostatnim pierwszym dniem, napisanym przez Cecilly, swą nieżyjącą siostrę, Ewa wydała, namówiona przez Andrzeja, Rok w Poziomce i teraz obie powieści wędro wały po listach bestsellerów. Ewie spodobało się bycie pisarką, bardzo. Bardziej niż bycie wydawcą. Do pisania zachęcał ją Witold, za chęcał Andrzej, mama z babcią również. Podobno była znośniejsza, gdy emocje przenosiła na papier, a nie na najbliższych, i zamiast miotać się po domu, a to wiesza j ą c piękne rycinki, które dziś rano przyszły pocztą, a to biegając z taśmą mierniczą (podwędzoną Witoldowi) po ogrodzie i planując wiosenne nasadzenia, siadała grzecznie przy biurku i wymyślała historię. O nawie dzonym dworze. — Witek, co byś zrobił, gdyby w oknie ukazała ci się twarz? — Przechyliła się na krześle, by widzieć męża. Właśnie razem z Julijką (i Gapą, i Pepsi) chru pali w kuchni sucharki. N i e , Ewa nie była ciekawa, co Witek by zrobił z tą twarzą, bo to nie j e m u miała się ukazać, a głównej bohaterce Domu pod jabłonią, czu-
12
ła się jednak przez to pisanie wyłączona z rodzinnego życia. — Czyja twarz? — Mężczyzna uniósł brwi. Ewa zadawała różne dziwne pytania, typu: „Czy duch czu je dotyk? Czy tylko widzi i słyszy?", zupełnie jakby Witek był specjalistą od duchów. Które widzą, słyszą i czują. Ale... twarz? — Gdyby to była twarz Lejenia, zrzuciłbym go ze schodów — rzekł Witold złowróżb nym głosem. Wacek Lejeń, a właściwie Jeleń, ale sam, nie wie dzieć czemu, przekręcał swoje nazwisko, był ich są siadem. Podpity lubił mylić domy i ostatnio śmiertel nie przeraził Ewę z Julią, wtaczając się znienacka do kuchni. Od tej pory furtka zamknięta była na kłódkę, a Witold, który jeszcze niedawno o Lejeniu wyrażał się z pobłażaniem i sympatią, teraz go znielubił. J a k znielubiłby każdego, kto wtargnąłby na j e g o teren i wystra szył j e g o kobiety. — N i e Lejenia! — zniecierpliwiła się Ewa, bo Wi told nie odpowiedział. — Twarz dziecka. — Dzieckiem bym się zaopiekował do przyjazdu policji. — Witek! — Ewa przewróciła oczami. — Ty nie masz za grosz fantazji. D u c h dziecka nawiedza dwór, w poszukiwaniu... No właśnie, czego może szukać taki duch? I co zrobi główna bohaterka, gdy go zobaczy? — Zacznie wrzeszczeć. — Witold wzruszył ramio nami. — Nazwałaś ją j u ż jakoś? — zapytał, powstrzy mując śmiech, bo wczoraj przez pół wieczoru Ewa mę czyła go o imię dla mieszkanki nawiedzonego dworu.
13
— Jeszcze nie — odparła. — Tylko duch zna to imię. — Ten, który ukazuje się w oknie? — Ten sam. — Ale... on jest w twojej powieści. Ty go wymyśliłaś — zauważył przytomnie Witold. — Wymyśliłam? Ja go wymyśliłam?! On sam się wymyślił! Moi bohaterowie, czy to duch dziecka, czy Bezimienna, żyją własnym życiem! — D u c h nie żyje — wtrącił. — No właśnie: nie żyje! Nie zdołałam go uratować. Biedne dziecko, bieednee... — Ewuś, nie tragizuj. Jeśli tak ci go żal, to niech sobie żyje, niech rośnie w spokoju, niech pójdzie do szkoły, potem na studia... — Jaka szkoła? Jakie studia?! M n i e j e s t potrzebny duch, a nie student! — Przed chwilą prawie płakałaś nad j e g o losem... — O j , to tak pro forma. O co pytałam? O, macie wię cej tych pysznych wafelków? I tak zwykle kończyły się próby napisania drugiej powieści: Ewa znajdowała zajęcie wymagające j e j na tychmiastowej obecności i oddawała się mu z najwięk szym zapałem. Byle tylko nie pisać. — J a k tak dalej pójdzie, nigdy nie skończę Domu pod jabłonią i będę pisarką jednej książki — mruczała do siebie późnym wieczorem, tak zmęczona zabawami z rodziną, że o pisaniu mowy nie było. — N i e musisz skończyć — odezwał się Witold, nie podnosząc oczu znad lektury. Wielkie projekty 2010 — oto, co przeglądał wieczorami.
14
— J a k to nie muszę? Muszę! — Gdybyś miała podpisaną umowę i bliski deadline, pisałabyś, paląc klawisze, a tak... — Ewa jeszcze o tym nie wiedziała, ale Witold zwyczajnie ją podpusz czał. — Na bułkę z masłem zarobisz, wydając książki innych. — Ale ja nie chcę tylko wydawać! C h c ę i wydawać, i pisać! — dała się podpuścić. — To roześlij swoje wypo... to znaczy dzieło do in nych wydawców — poradził j e j uprzejmie. — I nie pytaj: A po co, skoro mam Impresję? Dopisz do końca ten rozdział i roześlij. Ewa zmarszczyła brwi, rozmyślając nad j e g o sło wami. Było coś w tym, co mówił. Nieprzekraczalny termin by się przydał. I... — J u t r o trzymaj za mnie kciuki. — Witold zmienił temat. — Negocjuję ważną umowę. Jeśli ją podpiszę, ty będziesz bogata, a ja sławny. — Własny program w telewizji? Taniec go-go z gwiazdami? — zakpiła, przytulając się do niego. Odłożył album na stolik przy łóżku. — Nie zdziwię się, jeśli ten projekt trafi tutaj... — Puknął w okładkę książki i objął Ewę, wtulając twarz w jeszcze wilgotne po kąpieli włosy kobiety. — Musisz wiedzieć, że przez najbliższe miesiące mogę być bar dzo zajęty... — wymruczał, czując j e j dłoń, sunącą po udzie. — Zaraz będziesz bardzo zajęty — zaśmiała się, zgasiła światło, odnalazła w ciemności j e g o usta i... — Mama! — rozległo się z dziecięcego pokoju.
15
O b o j e znieruchomieli. Julisia czasem budziła się i zaraz zasypiała. M o ż e i teraz... — M a m a ! Mamamamamama! Witold westchnął, a potem mało delikatnie wy pchnął żonę z łóżka. — Mógłbyś ty się ruszyć — szepnęła, szukając po ciemku szlafroka. — Ciebie dziecko woła... — Tata! Ewa spojrzała z nadzieją w stronę drzwi. — Tata! Tata-tata-tata! Tata! — A j e d n a k ciebie. Cisnęła w męża szlafrokiem. — Nie
mnie — odrzekł
ponuro,
owijając
się
w miękką materię. — A Gapę. Tej nocy Ewa nie doczekała się męża —- zasnęła, nim uśpił dziecko. I miała to być pierwsza z wielu sa motnych nocy, jakie ją czekały... Spacerowała właśnie z Julcią po lesie — mały ludzik uwielbiał podskakiwać razem z wózkiem na wertepach leśnych ścieżek, wlepiając błękitne oczęta w korony sosen, dopóki sen tych ocząt nie zmorzył — gdy ode zwała się komórka. Ewa odebrała natychmiast, od paru godzin czekając na ten telefon. — N o i?... — Wygrałem! — krzyknął Witold po drugiej stro nie. — Udało się! M a m y ten kontrakt! — O kurczę, Wiciu! — Muszę kończyć, kocham cię, pa.
16
— Papa — odrzekła, ale on j u ż się rozłączył. Zdumiona spojrzała na wyświetlacz. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się Witkowi tak raptownie zakończyć roz mowę. Pół minuty i „kocham cię, pa"? Miała nadzieję, że zdradzi j e j chociaż, kto j e s t tajemniczym kontra hentem, bo do tej pory, żeby nie zapeszyć, trzymał to w tajemnicy, a tu „kocham cię, pa". — Ja też cię kocham — rzuciła w eter i przeszła nad tym do porządku dziennego. Witold wróci do d o m u i wszystko opowie. O n a zaś przemilczy ten afront, kupi szampana i urządzi uroczy stą kolację. Przy świecach oczywiście, których żelazny zapas, na wypadek gdyby wyłączyli prąd, zalegał we wszystkich kuchennych szafkach. Julcię podrzuci babci Zosi, bo mama z łanem wyjechali na dwa tygodnie do Irlandii, i po uroczystej kolacji porozmawia z mężem o dzieciach. Całej gromadzie dzieci. A potem przejdą od słów do czynów. Ewa uśmiechnęła się do siebie. Pogładziła po pła skim brzuchu. N i k o m u nie zwierzyła się ze swych marzeń, przyjaciele i bliscy zakrzyczeliby j ą , że zbyt szybko po porodzie zamierza ponownie zajść w ciążę, Julcia jest przecież mała, organizm nie doszedł j e s z cze do siebie i takie tam, ale Ewa wiedziała swoje: była gotowa na drugie maleństwo, a wieku j e j z każdym dniem bynajmniej nie ubywało. Przeciwnie. Wieczorem zapakowała senną córeczkę do samo chodu, pojechała na Wiosenną — tam, w małym dom ku przy bocznej uliczce Urli City zamieszkała niedaw no babcia Zosia, żeby być blisko wnuczki i prawnuczki
17
— i gdy dziecko usnęło w ramionach starszej kobiety, Ewa ze śpiewem na ustach i butelką, szampana wróciła do pustego domu. Tak, dom bez Julii wydawał się bar dzo pusty. A bez Julii i Witka pusty nieznośnie. Minął wieczór, który Ewa spędziła na gapieniu się w telewizor. Dawno nie była w domu całkiem sama i nie bardzo wiedziała, co ze sobą począć. Pomyślała o minispa we własnej łazience, maseczkach zdejmo wanych razem z twarzą, aromatycznej kąpieli, koniecz nie z tabletką musującą, pilingu cukrowym o zapachu kawy z mlekiem... Ale Witold mógł wrócić lada chwila. N i e chciała, by zastał ją w maseczce barwy kupy na twarzy. C h o ć b y nawet woda w wannie aromatycznie musowała. Zabiegi upiększające ograniczyła więc do tuszu na rzęsach i cienia na powiekach, za to stół wyglądał pięk nie. Świece powoli się j e d n a k wypalały, a pana domu j a k nie było, tak nie było. Komórka odpowiadała, że abonent j e s t w tej chwili niedostępny — I należy go szukać na Księżycu, a jeszcze lepiej na Marsie — warczała do siebie Ewa, raz po raz wybie rając numer. B y ł o dobrze po północy, gdy przed d o m e m za trzymał się samochód. Ewa wybiegła na ganek, m i m o wszystko uradowana i stęskniona, i ruszyła ku bramie, by stanąć w pół kroku. To nie był G u c i o Dwa, to była taksówka, z której właśnie wysiadał, m o c n o nietrzeź wy, Ewusiny małżonek. Poczuła, że cała sztywnieje. Od stóp do głów. Gard ło zacisnęło się boleśnie, serce zaczęło walić j a k osza-
18
lałe. Ogarnęła ją zimna, lepka od potu panika. Bała się. Od dzieciństwa w smutnym domu Romualda L. bała się pijanych facetów. Witold pożegnał się z kierowcą, wcisnąwszy mu uprzednio garść banknotów, i ruszył w kierunku Ewy, uśmiechając się głupkowato. Wybełkotał coś na powi tanie, ale ona go nie słuchała. Odwróciła się na pięcie, wbiegła do domu, zatrzasnęła drzwi i krzyknęła łamią cym się głosem: — Nocujesz z Sajgonkami! W małym domu! — Eeeewuź... — wyjęczał płaczliwie. — Tylgo nie z Zajgongami, bo będą po mnie łaziź... Otworzyła na oścież okno, wyrzuciła mu na głowę kołdrę razem z poduszką, po czym zatrzasnęła okien nice i... rozpłakała się. Witold coś tam pokrzykiwał, prosił, błagał i klął na przemian, ale Ewa z głową pod kołdrą nie chciała go ani słuchać, ani tym bardziej wi dzieć. Wreszcie zapadła cisza. W małym domu zapaliło się światło i zgasło. Sajgonki, uradowane obecnością pana w swoim królestwie, bo to one sypiały w ma łym domu, na pogryzionych tapczanach, pokręciły się jeszcze trochę po ogrodzie, by zasnąć wreszcie u j e g o boku. Ewa znów została sama. Sama i przerażona. — Rozpije się — zaszeptała do siebie, łykając łzy. — Na pewno się rozpije, wpadnie w nałóg, zacznie bić mnie i dzieci, wynosić z domu rzeczy, sprowadzać koleżków, urządzać dzikie popijawy... Ale to nie ko niec, o nie! Będzie prowadził po pijanemu i odbiorą
19
mu prawo jazdy, dobrze, że kogoś nie zabił! I koniec marzeń o firmie ogrodniczej, bo kto zatrudni nie dość, że pijaka, to jeszcze pijaka bez samochodu? C z y m bę dzie dowoził rośliny? Taczkami?! Ja w końcu wystąpię o rozwód, dzieci powpadają w depresję, a on? O n , bez domny i skończony, trafi na Centralny! Będzie n o c o wał na peronie, zaziębi się śmiertelnie, bo tam zimno j a k cholera i wieje od tych tuneli strasznie, i jeśli nawet wtedy nie umrze, to w końcu i tak wątroba mu siądzie. Albo wrzodów na żołądku dostanie, bo czym się będzie żywił? Darmowymi zupkami? D ł u g o nie pożyje... Ewa chwyciła komórkę i wybrała znajomy do bólu numer kogoś, kto nigdy j e j nie zawiódł. — Andrzejku, to j a , słuchaj... Tak, wiem, że j e s t późno... Wiem, wiem, że miałeś ciężki dzień, bo coś tam, ale musisz mi p o m ó c ! N i e , nic się nie stało, nie, dziecko zdrowe, ale z Witoldem jest bardzo źle... N i e ! N i e wsiadaj w samochód i nie przyjeżdżaj, jeszcze nie teraz! Powiedz mi tylko, czy załatwisz Witkowi miejsce w noclegowni... Andrzej, oprzytomniawszy w trzy sekundy, spojrzał zdumiony na telefon. W jakiej noclegowni, na Boga?! Co ona znów wykręciła? Wyrzuciła Witka? Nawet jeśli, to miał przecież swój dom, całkiem spory i wygodny, na Mokotowie! To właśnie Andrzej powiedział Ewie. — J u ż nie ma! — zakwiliła. — Przepił! Teraz błąka się po Centralnym, a że jest marzec, to przewieje go lada chwila, dostanie zapalenia płuc, nerki mu... — Ewa, co ty bredzisz?! Witek jest na Centralnym? M a m po niego j e c h a ć ?
2()
— N i e ! Śpi w małym domu z Sajgonkami! Przyje chał pół godziny temu, pijaniusieńki, i wyrzuciłam go do Sajgonek. — Mówiłaś coś o Centralnym — mruknął Andrzej, czując mimowolną ulgę. J u ż wyobraził sobie polowa nie o tej porze na Witolda... Gonitwę po peronach... O co ona znowu pyta? O noclegownię? — Kobieto, twój mąż ma willę na Mokotowie! Nawet jeśli wyrzu cisz go na zbity pysk, ma się gdzie podziać! A mnie zaraz Karolina wyrzuci, bo spać j e j nie daję, pocieszając rąbniętą przyjaciółkę. Dobrano... Co przepije? Willę? Ewkaaaa. To, że raz j e d e n trafiło się twemu mężowi wrócić do domu po kielichu, nie znaczy, że zaraz po padnie w alkoholizm! Puknij się w czoło, kobieto, i idź spać. J u t r o przygotuj mu parę aspiryn, będzie ci do zgonnie wdzięczny i przyrzeknie j u ż nigdy nie brać alkoholu do ust. Możesz się jeszcze poboczyć na Wit ka parę dni, pozwolić przepraszać się kwiatami, ale na twoim miejscu szybko bym o wszystkim zapomniał i dał ludziom pospać!!! Rozłączył się. Ewa, zamyślona, obróciła komórkę w palcach. An drzej miał trochę racji. N i e raz widziała go w stanie wskazującym i jakoś nie spędzało j e j to snu z powiek. N i e przestała się w nim przez to podkochiwać, bynaj mniej. Andrzejowi nawet alkoholizm by wybaczyła. Oczywiście kiedyś. Bo teraz była szczęśliwą mężatką i j u ż dawno wybiła sobie go z głowy. I nic j e j alkoho lizm Andrzeja nie obchodził. M o ż e przepijać swoją fir mę i dom, i akcje wraz z obligacjami. Karolinę z dzieć-
21
mi ona, Ewa, przygarnie — Poziomka j e s t rozciągliwa — a ten drań do końca życia będzie płacił alimenty, chyba że wcześniej zamarznie razem z Witkiem na Centralnym... Komórka zaśpiewała j e j w ręce. Odebrała odru chowo. — Ewuuuś, mogę wrócić? — usłyszała błagalny głos męża i odetchnęła z ulgą. Był przecież tuż obok, w małym domu. N i e błąkał się po zimnych pustych peronach, nie stał w kilometrowej kolejce po bezpłatny posiłek, nie zamarzał na Centralnym... Biedny, biedny Witold! Mało nie umarł przez j e j bezduszność! — Możesz — chlipnęła. — Zrobię ci gorącej her baty, odgrzeję zupę, tylko nie umieraj... — Prawdę mówiąc, marzę o ciepłym łóżku, a nie gorącej zupie — wymamrotał. I parę minut później pochrapywał u boku żony, szczęśliwy j a k nowo narodzone dziecko. Ewa zaś, pa trząc na śpiącego mężczyznę, przyrzekła sobie spisać z samego rana adresy wszystkich noclegowni. Tak na wszelki wypadek. Zgodnie z radą przyjaciela pozwoliła się mężowi ugłaskiwać przez cały następny dzień. Łaskawie skubnęła śniadanie, podane do łóżka. Wstawiła róże do wa zonu. Po południu przyjęła przeprosiny, które zaczęły się w kuchni, gdy Witek zmywał naczynia, a ona przy niosła z sypialni talerz, a skończyły... no nie w sypialni, tylko jeszcze w kuchni. Na, h m m , na stole. — To się j u ż nigdy nie powtórzy — zarzekał się Wi told, tuląc do siebie żonę, jeszcze półprzytomną po mi-
22
łosnym uniesieniu. — Gdybym jeszcze kiedykolwiek... wyrzuć mnie z domu, do Sajgonek, i nie wpuszczaj z powrotem. Podepczą po mnie przez parę nocy i wy biją mi popijawy z głowy. Obiecujesz? — Wszystko, co chcesz — wyszeptała, nie bardzo zwracając uwagę na j e g o słowa, a bardziej na ręce, znów błądzące po rozkosznych zakamarkach j e j ciała. On zaś, gdy po raz drugi poprowadził ukochaną kobietę do nieba i z powrotem, i gdy Ewa po raz drugi prawie zemdlała w j e g o ramionach, z właściwą męż czyznom delikatnością rzekł: — Ewuniu, nie denerwuj się, ale muszę wyjechać. N i e na długo, na dwa miesiące, ale... Ewa! Ewka! J e s z cze nie teraz! Ewa! Sam się spakuję! Ewuś... N i e gnieć koszul... Buty osobno! Ewka! Gdy ochłonęła z pasji, po Witoldzie zostało wspo mnienie. I rozrzucone na podłodze rzeczy, których nie zdołała wcisnąć do jednej walizki. Koszule, spodnie, garnitury... Sporo tego poniewierało się dookoła, a Ewa, siedząc pośrodku pobojowiska, w jakie zmie niła całkiem przytulną do niedawna sypialnię, zasta nawiała się, ale tak trochę m i m o c h o d e m , co właściwie do tej walizki spakowała i w czym on będzie chodził po tym Centralnym, skoro wszystko zostało tutaj, na podłodze. — I dobrze ci tak, draniu! — krzyknęła, jakby Wi told mógł ją usłyszeć. — N i e zostawia się żony i dzie więciomiesięcznej córeczki dla głupiej pracy i zdjęcia w głupim albumie! Chyba że żona się znudziła, a c ó reczka jest innego...
23
J u ż miała się rozczulić nad swym smutnym losem, gdy do domu weszła babcia Zosia z Julijką. — O! — starsza pani tylko tyle rzekła na widok swej wnuczki, skulonej na dywanie pośród męskich ciuchów. — Przeprowadzka, wyprowadzka czy mamy wojnę? Ewa sięgnęła po najbliższą koszulę, strzepnęła j ą , złożyła w kostkę i rzekła dziarskim głosem: — Ani j e d n o , ani drugie, ani trzecie. Porządki w szafie robię. Dwa miesiące jakoś wytrzymam. — Pomogę ci — zaoferowała się starsza pani. — Z r o b i m y to w dwie godziny, nie w dwa miesiące... —
J a też chętnie pomogę — padło o d progu.
— Karolina! — Ewa poderwała się na równe nogi i po chwili wisiała przyjaciółce na szyi, uradowana nie spodziewaną wizytą. — Chodź, siadaj! Zaraz przyniosę coś dobrego. Na co dzisiaj masz ochotę? Ogórki kiszo ne z brzoskwiniami w syropie, czy mleczna czekolada zagryzana kiełbasą, j a k ostatnio? M a m i to, i to. — Ewka, bo mnie zemdli... — j ę k n ę ł a Karolina. — Ja naprawdę coś takiego jadłam? Dziś poproszę świeży chleb z pachnącym masełkiem. Tylko dużo! Po chwili Ewa przyniosła talerz z kanapkami, a mama nienarodzonych j e s z c z e bliźniąt, niegdyś smukła j a k wierzbowa witka, majestatycznie wtoczyła swe krągłości do pokoju, usiadła na dywanie, porwa ła chlebową piętkę i między j e d n y m kęsem a drugim rzekła: — Szkoda, że nie mogę osobiście pogratulować Wi toldowi, nie odbiera komórki, ale przekaż mu, że jeste-
24
śmy z niego bardzo dumni. Pawilon na pewno będzie niesamowity! Ewa oniemiała. Jaki pawilon?! Pogratulować? Są dumni? O co tu, na Boga, chodzi? Bardzo chciała się dowiedzieć, co zataił przed nią ukochany mąż, ale przecież nie przyzna się Karolinie, że nie wie! — Dostał ten kontrakt?! — Babcia Zosia aż klasnęła w ręce. — Ewa, czemu nic nie powiedziałaś? Przecież taki sukces trzeba uczcić! Przyniosłabym szampana, gdybyś uprzedziła, a tak to jedynie Julijkowym mlecz kiem możemy wznieść toast... Kontrakt? Sukces? O j , m u s i m y chyba poważnie, drogi Wiciu, porozmawiać. C z e m u wiedzą wszyscy tylko nie j a ? — Ewuś, nie bądź taka smutna. — Karolina przytu liła dziewczynę serdecznie. — W i e m , że j u ż tęsknisz, ale świat to teraz jedna wielka wioska. Ta Korea wcale nie j e s t aż tak daleko, a Witek niedługo wró... Ewa, co ci jest? — zapytała z niepokojem, bo przyjaciółka śmiertelnie zbladła. Tego było j u ż za wiele. Jaka, do jasnej cholery, Korea?! — Jadę tam. — Ewa poderwała się ponownie, roz glądając się za jakąś szczoteczką do zębów, parą majtek na zmianę i nocną koszulą. Jeżeli Witold wyjechał do Korei —
j a k i e j Korei?!, ludzie, o co tu chodzi?! — to
ona wyruszy za nim. I nie wróci, dopóki nie usłyszy od swego męża, co on sobie właściwie wyobraża. — Bab ciu, zaopiekuj się dzieckiem do mojego powrotu. Sajgonkami i Poziomką też.
25
— Będziesz nocowała na Mokotowie? — upewniła się pani Zosia. — N i e . W Seulu. — Ewa nic namyślając się ani chwili dłużej, zaczęła wrzucać do torby podróżnej to, co wpadło j e j w rękę: spodnie (nie swoje), śliniaczek i śpioszki, zagubioną przez tygodniem obróżkę Gapy, czekoladowy batonik spod komódki, Tosię... Dopiero trzymając w rękach wyrywającego się kota, oprzytom niała. — Co Witek robi w Korei? — zapytała surowo Karolinę, jakby to ona go tam wysłała. — O kurczę, ty nic nie wiesz... — wyszeptała Ka rolina, przykładając dłoń do ust. — Ewa, to miała być pewnie niespodzianka. O d ł ó ż tę torbę, wszystko ci wytłumaczę. Witold wygrał konkurs na roślinną aran żację polskiego pawilonu. W Korci, na Expo 2 0 1 2 . To ogromne wyzwanie i niesamowity zaszczyt. N i e chciał pewnie o tym mówić, żeby nie zapeszyć, ale... Ewa upuściła torbę na podłogę i usiadła ciężko obok niej. Właśnie sobie uświadomiła, że Witold chciał m ó wić, bardzo chciał, nieraz zaczynał opowiadać o jakiejś tam wystawie. Światowej. W Korei. Ale Ewa albo była zbyt zaaferowana wydawaną właśnie książką, albo zbyt zmęczona pracą, d o m e m i wychowaniem dziecka, by zwrócić uwagę na słowa męża dotyczące czegoś tak odległego j a k Seul. W końcu Witold przestał mówić o swych marzeniach, nie przestał ich jednak realizo wać. Na szczęście. Niemal zapłakała nad swym bied nym mężem, który nie znalazł u niej oparcia w tak ważnym m o m e n c i e swego życia. Pawilon polski na Expo 2 0 1 2 !
26
Chwyciła za telefon, wybrała numer, ale abonent znów był na Księżycu czy Marsie. Albo w drodze do Seulu. A ona nawet nie pożegnała się tak, j a k powinna, tak, j a k by chciała. Po policzkach dziewczyny spłynęły łzy. Karolina, babcia Zosia i nawet maluśka Julijka rzu ciły się, by ją pocieszać. — Ewuś, przepraszam! Myślałam, że ci powiedział! — Ewuniu, dziecko drogie, on wróci, przecież to nie koniec świata! — Mamamamamamamama! Ewa j a k o pierwszą przytuliła córeczkę, której buzia j u ż wygięła się w podkówkę. — Przepraszam, ale tak się wzruszyłam tym za szczytem... — zaczęła, lecz w następnej chwili krzyk nęła z furią: — N i e , to wcale nie ze wzruszenia! N i e słuchałam go! M ó w i ł , opowiadał, przynajmniej pró bował opowiadać, a ja nie słuchałam! I teraz mam za swoje! Wyrzuciłam go z domu... — Ewa, co ty mówisz?! Za c o ? ! — ...a on wyjechał bez pożegnania, bez słowa wy jaśnienia! Do tych dzikich ludzi... — N i e takich dzikich, skoro urządzają światową wystawę. — Zabiję go, niech tylko pojawi się z powrotem. — Chwyciła dzwoniącą właśnie komórkę. — Zabiję cię, słyszysz?! Lepiej nie wracaj z tego Seulu! Znajdź sobie jakąś miłą Koreankę... Gdzie jesteś? W Warsza wie? A co ty robisz w Warszawie? Wracasz właśnie do domu?! A Seul?! A Expo 2 0 1 2 ? !
27
Karolina z panią Zosią spojrzały na siebie, kręcąc głowami. Cała Ewa. Cała kochana, postrzelona Ewa... —
J a k t o masz nie wracać?! Wracaj natychmiast!
Przecież muszę cię pożegnać! Wyjeżdżasz dopiero za miesiąc? N o luuudzie kochani, j a j u ż nic nie rozu miem. Ale wracaj, wracaj, muszę cię przecież zabić. Pocałowała komórkę i opadła na podłogę. Widząc miny babci i przyjaciółki, zapytała tylko: — No co? — I jakby nigdy nic powróciła do skła dania rozsypanych dookoła koszul. — No co?! — po wtórzyła po długiej chwili, bo obydwie nadal patrzyły na nią z mieszaniną rozbawienia i... tak, to chyba było przerażenie. — N i c , nic — westchnęła babcia Zosia. — Zabierz ty się, dziecko drogie, do pisania książki, bo wyobraź nia rozum ci odbiera. Starsza pani miała rację, przynajmniej częściową. Ewa sama zauważyła j u ż jakiś czas temu, że zaczyna reagować na najzwyklejsze wydarzenia — kontrakt na drugim końcu świata to jeszcze nie apokalipsa — nieco histerycznie. Teraz leżała w wannie pełnej pachnącej bzem wody, zastanawiając się, co j e s t przyczyną takiego stanu rze czy, bo stan ten zaczął i ją nieco przerażać. Najbliżsi jeszcze znosili j e j humory, jeszcze bawiła ich ta nad pobudliwość umysłowo-fizyczna, ale wkrótce zacznie ich męczyć tak, j a k j u ż męczyła Ewę. Macierzyństwo macierzyństwem, h o r m o n y hor monami, w czasie ciąży i zaraz po urodzeniu Julijki
28
owszem, bywała podekscytowana, zaaferowana i wszę dzie j e j było pełno, nim nie padła wieczorem, całkiem wyczerpana, ale teraz... teraz było to coś zupełnie inne go. Teraz Ewę od środka coś zżerało. Tylko co? — Zazdrość —
uprzejmie
podpowiedziało
su
mienie. Ewa zacisnęła powieki, zanurzając się po brodę. Gdyby mogła, ukryłaby się pod powierzchnią wody, zarzucając jeszcze ręcznik na głowę, bo przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy poczuła to wewnętrzne rozedrganie, odbierające rozum — tak, tak, babciu, to nie wyobraźnia rzuca mi się na mózg — w Wigilię, gdy Andrzej z Karoliną ogłosili, że spodziewają się bliź niąt... Wszyscy rzucili się, by uściskać przyszłą mamę i pogratulować przyszłemu tacie. Wszyscy, oprócz Ewy. O n a wyszła na ganek, by podziękować dobremu loso wi za tyle radości — tak j e j się wtedy wydawało — te raz wiedziała, że tak naprawdę nie mogła patrzeć na szczęście w oczach tulącej się do Andrzeja Karoliny. Ani wtedy, ani wcześniej, ani później. — Ewo Jasielska — wyszeptała, patrząc na swe od bicie w tafli wody — radzę ci: wybij go sobie radykal nie z głowy, bo to się źle skończy. Źle skończy! I dla ciebie, i dla twojej rodziny. I nie, Andrzej Sadowski do tejże rodziny nie należy! Do drzwi łazienki zapukał Witold. Wszedł, ściągając z wieszaka puchaty ręcznik, i przysiadł na brzegu wan ny, patrząc z rozbawieniem, j a k Ewa próbuje zakryć swą nagość rękami. — Kochana moja — j e g o głos był pełen czułości — widziałem j u ż ciebie nagą. E j !
29
- pochylił się ku
niej, przyjrzał uważnie. — Ty płaczesz? Ewuś, co się stało? To przez ten wyjazd? Jeżeli chcesz... — zaczął z wahaniem, gotów zrezygnować dla niej z tego kon traktu, ale Ewa pokręciła głową. — Nie, nie. Wiesz, nadal się wzruszam, gdy pomy ślę, że mój mąż, mój własny, najwłaśniejszy mąż... No?... Ze co twój mąż, mała kłamczucho? J e s t tak wzruszająco niedomyślny? N i e widzi, że wciąż ko chasz innego? — Wiciu, chcę wyjechać z tobą! — rzuciła despe racko. — Ja nie wytrzymam bez ciebie tych dwóch miesięcy! Mężczyzna uniósł brew. Ewa nie raz, nie dwa m ó wiła, że samotność j e j nie przeszkadza, lubi pobyć w swoim własnym towarzystwie, powłóczyć się po pustym domu, zasypiać w łóżku z nikim nie dzielo nym. Po ślubie, owszem, przyjęła Witka do stada, ale nie narzucała mu się ze swoją osobą, a jedyną istotą, z którą dzieliła życie pół na pół, była Julcia. A teraz „nie wytrzymam dwóch miesięcy bez ciebie"? Usiadła gwałtownie, mało nie zalewając łazienki. O c z y j e j błyszczały, gdy pytała: — A może wyjedziemy na dłużej? — Tak, tak, moja kochana, na dłużej i bardzo daleko, j a k najda lej od Karoliny i Andrzeja... — Korea to przecież miły kraj — kontynuowała coraz bardziej podekscytowana. — Kupię sobie szpiczasty kapelutek, będę biegać w kimonku, sadzić ryż po kolana w wodzie, Julisia pójdzie do koreańskiej szkoły... — Ewa! Ewuś! Stop! — powstrzymał ten słowotok stanowczym gestem dłoni. — Po pierwsze, tam j u ż nie
30
biegają w kapelutkach i kimonkach, a nim Julijka pój dzie do szkoły, zdążysz zatęsknić do Poziomki. — N i e chcesz! N i e chcesz, żebyśmy ci towarzyszy ły! — wykrzyknęła z rozpaczą. Mniejsza o szpiczaste kapelutki, ona nie może zostać sama w Polsce, mając Andrzeja na wyciągnięcie ręki! — Ewa, chciałbym, bardzo, ale ja nie jadę tam na wycieczkę krajoznawczą. Jadę do pracy. N i e będę miał czasu, by zwiedzać z wami Seul, że o sadzeniu ryżu po kolana w wodzie nawet nie wspomnę. — Witek, gdzie ty, tam i ja — odrzekła Ewa stanow czo. — Ty będziesz sobie pracował, my pobiegamy po Seulu. Czysta przyjemność. Zgoda? W pierwszym m o m e n c i e chciał ciężko westchnąć: j u ż sama trwająca ponad dobę podróż dla rocznego dziecka będzie mordęgą, nie mówiąc o zmianie klima tu, w następnej chwili... zaczął mu się ten pomysł po dobać. Kochał i córeczkę, i żonę całym sercem, trudno było mu się z nimi rozstawać choćby na kilka praco witych wiosennych dni, co dopiero na parę miesięcy, skoro więc Ewa pragnie mu towarzyszyć... — Naprawdę pojechałabyś ze mną? — musiał za pytać. Entuzjastycznie skinęła głową. — No to chodź — wymruczał, rozpościerając za chęcająco ręcznik. — J e d z i e m y . Pierwsze międzylądowanie w sypialni... Nienapisana powieść o duchu dziecka poszła w kąt. Wydawnictwo okulałoby, gdyby nie wróciła pani Anna,
31
mama Ewy, i nie wzięła rodzinnej firmy w swoje ręce. Ewa przygotowywała się do przygody swego życia. Szperała godzinami w internecie, wyszukując infor macje o tym egzotycznym kraju. Biegała z Julijką na szczepienia przeciw wściekliźnie (Ewa! Wścieklizna w Korei?! Litości!). Wertowała przewodniki turystycz ne. Poszukiwała małego miłego domku do wynajęcia. Czatowała z Polakami, mieszkającymi w Seulu na stałe. Biegała po sklepach w poszukiwaniu koreańskich stro jów. Innymi słowy, czyniła wszystko to, czego najbliżsi mogli się po niej spodziewać. Wprawdzie Witold próbował ją mitygować: prace nad projektem dopiero się zaczęły, a wyjazd miał nastą pić za parę tygodni, ale widząc podekscytowanie żony, w końcu machnął ręką. Ewa po prostu j u ż taka była. Pod koniec marca wpadła do niego do biura — współpracownicy darzyli żonę szefa szczerą sympatią — osunęła się na sofę i rzekła głosem zmęczonym, ale pełnym zadowolenia: — Kupiłam mundurek szkolny dla Julijki. Orygi nalny. M o ż e m y j e c h a ć . Nigdzie j e d n a k nie pojechali. Przynajmniej nie w komplecie. Bo Ewa dostała uczulenia. Na Koreę.
KWIECIEŃ
Najpierw straciłam słuch. Z dnia na dzień świat stał się oazą spokoju i ciszy. Czy mnie to zaniepokoiło? Niespecjalnie. Za pisałam się na wizytę do laryngologa i na wszelki wypadek do miejscowej urlowskiej uszu.
Nim
u lekarza,
bioenergoterapeutki
doczekałam
na świecowanie
następnego poniedziałku
i
wizyty
wylądowałam na ostrym dyżurze w wyszkowskim
szpitalu. Bo, cóż... rzucił się na mnie kredens. Jak Boga ko cham, sięgałam, bez żadnych ukrytych motywów, po głębokie talerze do obiadu, gdy mój ukochany antyczny kredens jak nie łupnie mnie w głowę górną półką, jak pod niego nie wpadnę. Ledwo
uniknęłam
stratowania.
Na pogotowiu zszyto mi biedne, potłuczone przez wredny mebel czoło i chciano odesłać do domu — nie krwawię (już nie), jestem przytomna niebezpieczeństwo
(prawie),
mojemu życiu nie zagraża
(polemizowałabym)
—
ja
również
byłam
za tym, ale gdy idąc w kierunku drzwi, przeszłam po ścianie i w owe drzwi nie trafiłam (za to one trafiły we mnie, a potem poprawiła podłoga), lekarz i pielęgniarka rzucili się za mną w pogoń, choć uciekałam, jak mogłam: i po ścianach, i po su ficie, by siłą zaciągnąć mnie na oddział. Po chwili zaroiło się wokół od zaaferowanych lekarzy.
33
Rozumiem,
że przypadek
osoby, której nie dotyczy prawo ciążenia, jest bardzo frapujący, ale żeby od razu podnosić taki alarm? Że niby zagrażam oto czeniu? Czy raczej otoczenie zagraża mnie: vide kredens? Badano mnie, a ja trzymałam się łóżka, którym miota ły fale tsunami, dziwnie ciche, bo przecież straciłam słuch, i w końcu któryś z kolei specjalista chininą.
postawił diagnozę: zatrucie
Ostre na dodatek.
Nie przypominam sobie, bym tej chininy wzięła więcej, niż przepisał lekarz,
ale widać jestem
nadwrażliwa.
Piszę to, siedząc przy biurku — kołysze się jeszcze ła godnie jak majtki na wietrze, ale to już nie sztorm sprzed tygodnia, a morska bryza zaledwie. Da się żyć. Odzyskałam słuch! I straciłam serce do Korei. Właściwie nigdy mnie nie pociągały tropiki, chciałam tylko zapomnieć o Andrzeju. Jednak to
uczulenie
— na chininę, bo
przecież nie na niego — odebrałam jako sygnał od losu: mam zostać w Poziomce. Tu jest moje miejsce. Witold przecież wróci za parę tygodni. Oby miał do kogo wracać... Precz z czarnymi
myślami! Jest wiosna! Powinnam cie
szyć się słońcem i zielenią, a ja ilekroć wychodzę przed dom, jestem zbulwersowana! Trawą, czy raczej tym, co z pięknego aksamitnego dywanika zostało. Otóż rok temu reanimowałam własną ręką łąkę przed domem, zdemolowaną przez prace remontowe (koła wywrotek, góry piachu i łaty cementu nie wpływają pozytywnie na zieleń ogrodu). Nie kosiłam trawy, która wyrosła bujnie na paskudnie woniejącej, za to bardzo żyznej ziemi (trzysta złotych za górkę), bo miało być dziko. Tak jak było przed remontem: przetykana kwiatkami trawa, wrzosy, poziomki,
nawet mech
34
w miejscach zacienionych.
Tymczasem trawniczek wyrósł jak pod linijkę, „pole golfowe" — mówili zazdrośnicy, i tak jak wyrósł, tak jesienią zdechł. Teraz więc mam przed domem nie łąkę, ale coś dziwnego. Placki gołej ziemi przetykane są mchem (mchem?!),
wrzosy
się nie uchowały, poziomki w paru miejscach, owszem, są, ale w porównaniu z tysiącami białych kwiatków sprzed roku teraz to zaledwie symboliczna ilość, przesadzona na dodatek z lasu. Bardzo szkoda mi mojej ślicznej dzikiej
działeczki.
Co
z tego, że mam piękny dom, skoro kosztem roślin? Na punkcie wszystkiego, co żyje, nie tylko ptaków karmnikowych i wie wiórek, ale i głupich wrzosów, złotookich poziomek, nawet perzu, że o krzewach i drzewach nie wspomnę, mam hopla. Kompletnego hyzia. Nic na to nie poradzę. Nie nazwałabym się ekologiem, bo nie przykuwam się do drzew w Dolinie Rospudy,jem mięso (byle nie z krowy czy cielaka) i mam kożu szek z (wyliniałego) baranka, ale niech ktoś podniesie rękę na moją brzózkę, sosenkę czy nawet pokrzywioną jabłoń... Niech ktoś tylko spróbuje! Nikt nie próbuje. Boją się. Witek prze stał namawiać mnie do wycięcia starych drzew owocowych, by zrobić miejsce dla tych kupionych na Allegro (notabene zimę przetrwały trzy), nie pozbędę się czegoś, co być może jest star sze ode mnie, co wiosną obsypuje się białym kwieciem (każdą wiosną zapewne, oprócz dwóch ostatnich, bo ja na własne oczy tego kwiecia nie widziałam, ale wyobrażam sobie, wyobra żam...), co radośnie żrą wielkie włochate gąsienice, a jesienią daje trzy
robaczywe
jabłuszka, jedną gruszeczkę wielkości...
hmm... czereśni i parę pomarszczonych śliwek.
Nie zgładzę
drzew ani owocowych, ani żadnych innych. Nie! Tego, które przewraca się na domek, także nie! (Po namyśle: to ostatnie
35
może. Kiedyś. Muszę do tego dojrzeć, jeśli nie chcę się obudzić z gałęzią sosny w łóżku). Moja przyrodnicza szajba przenosi się z roślin na zwie rzęta. Takie żaby na przykład, które upodobały sobie moje eksoczko. Dlaczego eks? Ano dlatego, że w zimie folia, któ rą było wyścielone, popękała i teraz woda ledwie zakrywa dno. Kałuża zamiast ślicznego stawku średnio mi się podoba, za to bardzo, ale to bardzo przypadła do gustu żabom. Rok temu, gdy zakładałam oczko, złapałam na rozlewiskach dwie (słownie: dwie sztuki) i silą przesiedliłam do siebie. Teraz oczom nie wierzę, bo kłębi ich się w tej kałuży z milion. No, przesadzam, ale ze sto tysięcy spokojnie. Są obłędne: pływają z oczami na wierzchu, to jest nad
powierzchnią
wody, albo
wygrzewają się na słonku, przylepione do popękanej folii. Czasem coś im się odwidzi i próbują wykaraskać się na ze wnątrz, na trawę — choć w kałuży byłyby bezpieczniejsze, na działce oprócz ptaków nic innego im nie zagraża — prze bierają wtedy dzielnie łapkami, doczłapują do samego skra ju folii i gdy trawa już jest w zasięgu żabich łap, zmieniają zdanie: „Co ja tu robię? Gdzie moja z powrotem do stawku.
kałuża?!"
i wskakują
Miałam nadzieję, że z nastaniem
wiosny zaczną śpiewać swoje żabie serenady,
na rozlewiskach
nadają tak głośno, że słyszę je nawet przez zamknięte okna, ale jaka pani, takie oczko, jakie oczko, takie żaby — moje płazy mnożą się w milczeniu. No ludzie! Żaby mutanty mi się trafiły! Stanęłam przed wyborem: kałuża przed domem, gorzej woniejąca, czy trawniczek okolony iglakami.
coraz Witold
optuje gorąco za trawniczkiem, bo oczko wodne, jakiekolwiek by było, stanowi śmiertelne zagrożenie dla maluśkiej Julijki
36
(która właśnie na czworakach podbija świat), ale jak ja mogę żywcem zasypać te żaby? No jak? Prosto, normalny człowiek,
skoro
mam do wyboru
odpowie każdy bezpieczeństwo
dziecka lub kilka żabich istnień, ale ja... muszę do tego doj rzeć. Tak. Koniecznie. I do wezwania szambiarki też muszę. O, to Witka na prawdę wkurzyło... szamba
Gdy remontowałam
założyłam przydomową
Poziomkę,
oczyszczalnię.
Była
zamiast nieco
droższa, ale mam podwójny komfort psychiczny: nie zanie czyszcza środowiska, które i tak ledwo zipie, no i nie tracę fortuny na opróżnianie. Wystarczy raz w roku. Właśnie to raz w roku nadeszło, ale... no nie mogę! Nie mogę wezwać szambiarki, bo na sosence, przez którą szambiarka musiałaby prze jechać — rośnie pośrodku podjazdu — uwiły gniazdko kosy! Och, jest niesamowite: idealnie okrągłe, z kłaczków mchu, sosnowych igieł i pakuł z materaca Sajgonek, a to wszystko pozlepiane mułem z eksstawku. Nie wiem, kiedy kosy je uwi ły — jednego dnia nie było, drugiego patrzę — jest (a może źle patrzyłam). I nie wiem dlaczego, na litość boską, metr nad ziemią, pośrodku podjazdu! Strachu nie znają czy co?! Nie dociekam, bo ptaka, który ma mózg wielkości pestki wiśni, nie zrozumiem, ale nie dość, że gniazdko jest, to wczoraj pojawi ły się w nim cztery maluśkie, śliczniuśkie jajeczka. Błękitne w brązowe piegi. Domyślam się, że w środku zaklęte są kosięta, i co? Mam po nich szambiarką przejechać?! Niedoczekanie! To właśnie powiedziałam
Witkowi. I po raz pierwszy
mój małżonek się na mnie wkurzył. Na mojego proekologicz nego fioła. Bo on rozumie wszystko: że na każdym drzewie wisi budka, która wygląda tak, jakby ktoś w tym domu był fetyszystą, że smażę płatki owsiane na słoninie, i to nie dla
37
niego, bo dla niego nawet jajecznicy nie usmażę — tym to on mnie z kolei wkurzył — ale dla głupich sikorek, które na tych płatkach nawet nie siądą, rozumie, że szkoda mi pogrzebać żywcem żaby, ceni moje współczujące serduszko, ale nie rozu mie — Ewka, nic nie mów! — Że niedługo szambo go zaleje tylko dlatego, że kosy siedzą na jajkach! Metr nad ziemią, po środku podjazdu! Odpowiedziałam mu, że to nic dziwnego. —
Jak to nic dziwnego?! Nie powiesz chyba, że u wszyst
kich sąsiadów... — Nic dziwnego,
że
metr nad ziemią
— przerwałam
mu. — W atłasie ptaków to właśnie przeczytałam, że gnież dżą się w niskich krzakach. —
Jedyna choinka pośrodku drogi, wyliniała na dodatek,
to nie krzaki! — stwierdził mój mąż. — Ja wyjeżdżam, a ty sama zostaniesz z tym szambem! No fakt. To by mnie przekonało, serio!, ale nie przejadę po tych jajkach. Koniec i kropka. Za miesiąc czy dwa gniazdko opustoszeje, a ja wtedy załatwię to szybko i radykalnie: wytnę choinkę,
wpuszczę szambiarkę, ale do tego czasu... trudno,
najwyżej mnie zaleje. A Witek może spać spokojnie. Do Korei kupa nie dopłynie! — Ale ty jesteś złośliwa — mruknął, zaglądając Ewie przez ramię. Podniosła na niego wzrok winowajcy i zaraz zaczęła tłumaczyć łamiącym się głosem: — Zrozum, w tych jajeczkach są małe kosiaczki. Mają oczka, łapki, skrzydełka... J a k można je zabijać jeszcze w skorupce? Przecież serce by mi pękło. Tobie też. A kosim rodzicom? Co oni by powiedzieli, no co?
38
— Zafiukaliby parę niecenzuralnych słów w ptasim języku i tyle — odrzekł, ale Ewa wiedziała, że po cichu przyznaje j e j rację. Sam ostatnio próbował pośrodku szosy reanimować potrąconą przez jakiś samochód synogarlicę. I miał łzy w oczach — Ewa to widziała! — gdy ptak umarł. Teraz machnął ręką, potop to jeszcze nie koniec świata, i zapytał, całując Ewę w czubek głowy: — J a k tam biurko? Kołysze się jeszcze? Ewa mogła nadrabiać miną, pisząc w pamiętniczku, j a k to się kredens na nią rzucał, w rzeczywistości wyglądało to o wiele bardziej przerażająco: ze szpitala wyniósł ją na rękach, w domu przez kilka dni nie mogła wstać z łóżka. Leżała z obłędem w oczach, trzymając się pościeli j a k rozbitek szalupy ratunkowej, a łóżkiem, z nią na pokładzie, rzucało j a k kasztanem wrzuconym do ubikacji, gdy spuścić wodę — to j e j słowa. Porów nanie było może niezbyt romantyczne, za to chyba cel ne, bo ilekroć potem Witek patrzył na żonę uczepioną łóżka, tylekroć widział ten kasztan... Nawet we śnie zaciskała palce na kołdrze. Dziś było o niebo lepiej. Ewa wstała, zjadła śnia danie, ucałowała córeczkę na pożegnanie i siadła do komputera. Zaś na j e g o pytanie, czy biurko się kołysze, odparła z wrodzonym poczuciem humoru: — Trochę tak, ale kołyszę się razem z nim. Na tej samej fali. — Mogę cię zostawić na cały dzień? — Możesz, tylko nakarm Sajgonki, bo do ogrodu jeszcze nie wyjdę. Do Korei nie wyjeżdżasz? — zapy tała niewinnie, a on powtórzył:
39
— Aleś złośliwa się zrobiła. To chyba kolejny skutek uboczny zażywania chininy — Pociągnął ją pieszczo tliwie za kosmyk włosów i j u ż go nie było. Julisię miał podrzucić do babci Zosi. Wrócił po kwadransie. Z córeczką. Ewa, słysząc ich dwoje w korytarzu, poderwała się od biurka zaniepokojona. — C o ś się stało babci? J e s t chora? N i e daj B o ż e w szpitalu? Jadę do niej. N i m zdążył odpowiedzieć, j u ż sięgała po kurtkę. Wyjął ją z rąk dziewczyny. — N i c się nie stało, kobieto! Zosia ma dziś badania, o czym w tym wszystkim zapomnieliśmy. Ty masz się uspokoić, a ja zostanę w domu. Ewa potulnie wróciła do łóżka, lecz dojrzała do de cyzji, z którą nosiła się od czasu przygody z kredensem: najwyższy czas znaleźć dla Julijki nianię. Gdy Witek wyjedzie, może być ciężko. Wystarczy, że ona znów dostanie uczulenia na Koreę lub cokolwiek innego, babcia nie będzie mogła zająć się dzieckiem i co wtedy? Prosić o p o m o c Sajgonki? A może Tosię? Mama mieszkała daleko, Karolina jeszcze dalej... Tak, cały cywilizowany świat opierał się na nianiach, a Ewa siebie do cywilizowanych ludzi zaliczała. N o , wyjąw szy momenty, gdy cywilizacja — czyli szambo, prze grywała z przyrodą — czyli kosami i ich jajkami. A że od decyzji do realizacji było blisko, Ewa zalogowała się na nianiowym portalu i zaczęła Wielkie Poszukiwania. Na początek przejrzała profile niań mieszkających w Warszawie. Tak sobie bowiem umyśliła: zacna ko-
40
bieta z dużego miasta, która zgodzi się dojeżdżać do Urli City. Z doświadczeniem i referencjami. Kochająca dzieci i zwierzęta. Kierunkowe wykształcenie pożąda ne, acz niekonieczne. Niań spełniających te wymagania — niewygóro wane, j a k się Ewie zdawało, nie poszukiwała przecież fizyka jądrowego z doświadczeniem na Marsie, tyl ko opiekunki do dziecka — było zero. Okrągłe zero. Owszem, były i zacne, i kochające, i nawet doświad czone, do Urli City też dojadą, żądane wynagrodzenie j e d n a k podniosło Ewie włosy na głowie. O n a sama, po studiach, tyle nie zarabiała. Witek oczywiście dorzu ciłby się do niani, dobro Julijki nic miało ceny, Ewa jednak zbulwersowała się, co tu dużo mówić. — Wiciu, dwadzieścia złotych za godzinę? Trzy tysiące dwieście miesięcznie, na rękę?! Litości! To niejeden lekarz zarabia mniej! N i e mogę całej pensji oddawać niani. Jeśli nie stać mnie na doświadczoną i wykształconą, poszukam niedoświadczonej albo nie wykształconej, albo i takiej, i takiej, za to o złotym ser cu. I mniejszych wymaganiach. I tak pod ich dach trafiła Jasia. N i m jednak Ewa znalazła wymarzoną opiekunkę, przewinęło się przez Poziomkę parę zadziwiających kandydatek. Pierwsza, której zgłoszenie spodobało się Ewie, była Weronka. Młoda dziewczyna po technikum ho telarskim, która nie mogła znaleźć pracy w zawodzie, a że w McDonaldzic było za ciężko, to zajmie się chęt nie dzieckiem — szczerość poruszająca. Ewa zaprosiła
41
niedoszłą hotelarkę do Poziomki, ale na zaproszeniu się skończyło. Weronka bowiem wysiadła na stacji koń cowej, bo U r l e City przeoczyła. M o ż e więc się spotkać, ale kiedy indziej, bo wracać j u ż j e j się nie chce — to usłyszała niedoszła pracodawczyni przez telefon, cze kając na kandydatkę na stacji. Spojrzała z niedowie rzaniem na komórkę, po czym pożegnała się z ulgą. Weronka mogłaby któregoś dnia przeoczyć Julijkę. I wrócić ze sklepu bez dziecka. Ewa o pierwszej kandydatce wolała nie opowiadać Witkowi, bo pewnie zdenerwowałby się takim brakiem odpowiedzialności i zabronił dalszych poszukiwań, ale musiała się komuś zwierzyć, bo odkąd groza podniosła j e j włosy na głowie, tak do tej pory nie opadły. Karolina jednak nie podzielała tego niepokoju: — Ewuś, to tylko roztrzepana dwudziestolatka. Na szczęście nie powierzyłaś j e j dziecka. N i e przejmuj się i szukaj dalej, a znajdziesz swoją perełkę. Szukała więc. I znalazła kandydatkę n u m e r dwa. Violę. Viola nie będzie robiła nic więcej, tylko opieko wała się dzieckiem. N i e , kiedy dziecko śpi, nie upra suje ani jednego kaftanika, bo tipsy się od tego niszczą. Mleko i kaszki też lepiej, żeby Ewa przygotowała na cały dzień. A w ogóle to najlepiej, żeby zabrała ze sobą dziecko, to Viola spokojnie Modę na sukces poogląda, bo „ma pani chyba kablówkę?". Tak, Ewa miała kablówkę, ale nie miała ochoty wyręczać niani za trzy tysiące na rękę. N i e c o j u ż podłamana, szukała dalej, skacząc od ogłoszenia do ogłoszenia. Pewnego dnia zgłosiła się
42
pani Jolanta — „Tak proszę się do mnie zwracać, nie lubię poufałości". Ewa nieco zaniepokojona zapytała: — Pani Jolanto, kiedy może pani przyje... — W przyszłym tygodniu. — Ale ja do tej pory muszę... — N o , j a k dla pani: za dwa dni. Ewa pokornie zgodziła się, bo więcej chętnych do pracy w Urlach City nie było. A kandydatka Jolanta zdawała się mieć wszystko, o czym poszukująca nia ni może marzyć: była studentką pedagogiki w trybie zaocznym — „Weekendy muszę mieć wolne, rozumie pani: nauka!" — od piętnastego roku życia wycho wywała dzieci sąsiadów, miała więc i doświadczenie, i referencje. Kochała zwierzęta — „Bezdomnemu psu własną nerkę bym oddała!" — i na dodatek mieszkała niedaleko, w Tłuszczu. Same plusy! Ewa była nawet skłonna mówić „pani J o l a n t o " , c h o ć marzyła o kimś bardziej bezpośrednim. Dwa dni później z duszą na ramieniu i Julijką w sa mochodzie Ewa czekała na stacji, bojąc się, że kandy datka numer trzy U r l e City też przeoczy — nie była to Warszawa Centralna, ale obawy były bezpodstawne. Pani Jolanta wysiadła, podała rękę, przedstawiając się potencjalnej pracodawczyni, usiadła na przednim sie dzeniu Gucia Dwa i mogły j e c h a ć do Poziomki, gawę dząc po drodze o akcji karmienia bezdomnych psów na Facebooku, pani Jolanta była bowiem bez reszty w nią zaangażowana. — Czy w domu j e s t dostęp do internetu? — zapy tała, a Ewie znów włos się zjeżył: co będzie, gdy łącze,
43
tak przecież niestabilne, siądzie akurat dziś? — Muszę klikać, rozumie pani? Ewa wprawdzie nie rozumiała, ale gorliwie przy taknęła. — J e d n o kliknięcie to j e d n a kulka psiej karmy, ro zumie pani? Ewa uniosła brwi. Teraz zrozumiała. I zaraz przy szło j e j do głowy pytanie, ile kulek dziennie zjada standardowy pies i czy pani Jolancie wystarczy dnia na wyklikanie c h o ć jednej miski. N i e miała czasu się nad tym zastanawiać, bo dojechały do domu. Wysiadła z samochodu, jedną ręką uniosła Julijkę, drugą sięgnę ła po torebkę, trzecią próbowała zaniknąć drzwi sa mochodu — czyli robiła to, co zwykle, teraz jednak miała obok potencjalną pomoc! Obejrzała się na panią Jolantę, przytrzymując dziecko czwartą ręką. Ta stała z rękami splecionymi na piersiach i ze zmarszczonym nosem, jakby wokół woniało szambem, nie sosnami, i rozglądała się po otoczeniu. J e j wzrok padł na macha j ą c e ogonami Sajgonki, gotowe powitać gościa — do zmarszczonego nosa doszło uniesienie brwi. — Psy? W domu? Z dzieckiem? — spojrzała z przyganą na nieszczęsną matkę owego dziecka, która zęba mi usiłowała otworzyć drzwi. Ewa upuściła torbę, posadziła Julisię w foteliku i warknęła: — Mieszkamy tutaj, nie w psim kojcu. Pani Jolanta przytaknęła pospiesznie, wracając do tematu psich kulek, ale Ewa nie chciała j u ż więcej o tym słuchać. I przyszłej pedagog, kochającej dzieci,
44
która do tej pory nie wykazała żadnego zainteresowania Julisią, oglądać nie chciała ani sekundy dłużej. Zostałaby pewnie z dzieckiem sama, da sobie przecież radę, gdyby nie ostatnie zgłoszenie przysłane mailem. Jasia oczarowała Ewę od pierwszego wejrzenia. Ze zdjęcia uśmiechała się urocza dziewczyna. N i e speł niała żadnych oczekiwań: nie miała doświadczenia, ale „każdy musi kiedyś zacząć, proszę dać mi szansę". N i e mogła poszczycić się wykształceniem pedagogicznym, ale „byłam wolontariuszką w D o m u Małego Dziecka" (to dobrze o Jasi świadczy, prawda, Wiciu?), nie mogła przedstawić imponującej listy referencji, tylko gorące podziękowania od dyrekcji tej placówki (chyba wystar czą, prawda, Wiciu?, przecież nie dziękowaliby, gdyby okazała się morderczynią?), na koniec nie pochodziła z Warszawy, a z małej miejscowości niedaleko Ł o c h o wa, za to chętnie zajmie się nic tylko państwa córeczką, ale i — gdy dzieciątko będzie spało — domem. Ewa czytała maila od Jasi i nie wierzyła własnym oczom. Czyżby znalazła swoją perełkę? Nie, to niemożliwe, gdzieś musi być haczyk! Może wynagrodzenia zażąda w złocie — tyle, ile waży? Nie, Jasia miała skromne wymagania finansowe. Zależało j e j na pracy opiekunki w miłym domu. Tylko, a może aż tyle. Ewa nie wahała się. — Proszę przyjechać j a k najszybciej. — Za pół godziny mam pociąg, jeśli to pani odpo wiada, byłabym jeszcze dziś. Ewa spojrzała podejrzliwie na telefon. N i e w przy szłym tygodniu? Nie za dwa dni? Zaraz?! Później, jadąc
45
na stację, nadal kręciła głową. To pewnie jakiś żart! N i e ma dzisiaj takich ludzi, którzy za rozsądne wynagro dzenie zrobią dla ciebie więcej, niż wymagasz. A j e d nak. Jasia z takim samym uśmiechem j a k na zdjęciu wysiadła z pociągu, przywitała się z potencjalną pracodawczynią, po czym zagruchała do Julijki. Dziewczyna wyciągnęła do niani rączki i... obie przepadły. Gadały w sobie tylko znanym języku przez całą drogę do P o ziomki. Gadały, mniejsza o jakąś mamę i jakiegoś tatę, ewentualnie Gapa może być. I Pepsi. O, i Tosia, ją się tak fajnie ciągnie za ogon. — J u l i n i u , nie wolno kotka ciągnąć za ogon. Niania łagodnie odciąga małą od drącej się Tosi, a J u l c i a zamiast podnieść rwetes, pozwala się zająć czym innym. Ewa nad głowami córeczki i niani posłała Witoldo wi rozpromienione spojrzenie, ten odpowiedział tym samym. Jasia została w Poziomce. Wydawnictwo j a k o ś sobie bez redaktor naczelnej radziło przez te dziesięć miesięcy, ale wyczekiwano j e j w firmie z utęsknieniem. Trzeba było przygotować kampanie promocyjne nowych książek; zlecić redakcje, okładki, korekty; z propozycji wydawniczych, które te raz, gdy Impresja zyskała rozgłos, płynęły szeroką stru gą, wyłuskać perełki. Koniecznie debiutantek, bo taki profil wydawniczy — wyszukiwanie młodych (choć niekoniecznie ciałem, ale na pewno duchem) talentów prozy kobiecej — Ewa obrała. Uwielbiała bowiem m o ment, w którym nowo wyklute pisklę, pisarka debiu-
46
tamka, bierze pierwszy raz do ręki swą powieść, z za chwytem i zdumieniem ogląda swoją książkę, pierwszą „naprawdę" wydaną książkę, głaszcze okładkę, zagląda nieśmiało do środka, jeszcze nie wierząc, że to, co pisa ła nocami dla siebie, do szuflady (po cichu marząc, że może kiedyś...), się zmaterializowało. Ze trzyma swoje ukochane dziecko w dłoniach i za m o m e n t wypuści je w świat... Ewa więc, zostawiwszy Julisię pod opieką nia ni, pewnego pięknego, kwietniowego dnia przekro czyła próg willi na Woli, gdzie oprócz Impresji mia ła swą siedzibę firma Andrzeja i od razu na niego wpadła. — O kurczę! Ewka! — Andrzej chwycił ją za ra miona, obejrzał od stóp do głów, jakby przybyła nie z Poziomki, gdzie przecież od czasu do czasu ją widy wał, a co najmniej z Jowisza. Gdzie tam Jowisza, z G a nimedesa, trzeciego księżyca tej planety. — W r ó c i ł a ś na stałe czy ot tak, towarzysko? — A j a k byś wolał? — przechyliła głowę, wiedząc, że kosmyk włosów ładnie opada j e j na czoło. Odgar nął go odruchowo, a Ewa poczuła dotyk mężczyzny o, tutaj... to znaczy na czole, rzecz jasna. M o ż e byś tak przestała się do niego wdzięczyć, idiotko?! — zgromiła się w duchu. — Dziecię oddałam pod opiekę niani Jasi, a sama zabieram się do pracy, bo widzę, że pod twoimi rząda mi wydawnictwo kuleje. Natychmiast zmienił ton z przyjacielskiego na j a dowity:
47
— Impresja to twoja działka. Ty jesteś za nią odpo wiedzialna — tu dźgnął Ewę palcem w mostek — i nikt inny. Jeśli okulała, ty jesteś temu winna... — I nikt inny — wpadła mu w słowo, rozcierając miejsce, gdzie ją ubódł. — Pozwól więc, że się odda lę rzucić mojej firmie koło ratunkowe. W razie czego wesprzesz nas finansowo? J u ż nic nie mówię! Znikam! Ze śmiechem, nieco złośliwym, uciekła do pokoju, który zajmowało wydawnictwo. Przywitała się z Ta marą, z mamą i łanem, który był odpowiedzialny za współpracę zagraniczną — Ostatni pierwszy dzień ku piono w paru krajach Europy — i zasiadła za własnym, długo niewidzianym biurkiem. Włączyła komputer. Od razu zaczęły napływać miliony nieodebranych wiadomości. — Ej, czy nikt, kompletnie nikt od dziesięciu mie sięcy nie odbierał mojej poczty?! — A dałaś nam polecenie służbowe, a przede wszystkim hasło? — Pani Anna nawet nie podniosła głowy znad sterty papierów. — Na szczęście większość to spam — mruknęła w odpowiedzi. — Pół dnia będę teraz czyściła skrzyn kę. Kurczę, tych spamerów powinno się dekapitować: Ile zapłacisz za bingo? — dziesięć razy w ciągu tygo dnia. Propozycja wydawnicza... i następna... te sobie zaraz poczytam. O, znów te oszołomy — skrzywiła się, bo przyszedł kolejny mail. — Ile zapłacisz za binga? Za binga?!... — Ewa zrobiła okrągłe oczy i natychmiast otworzyła wiadomość. Była krótka: „Rządam stu ty sięcy albo koń zginie".
48
Chwyciła wizytownik, odnalazła telefon do Marty-Narty i j u ż miała dzwonić do Bukowego Dworku, gdy przypomniała sobie, że ogier o imieniu Bingo, naj piękniejsza czworonożna istota, jaką Ewa miała szczęś cie oglądać, mieszka gdzieś na wschodzie, w majątku Jagódka. A do Gabrysi telefonu nie miała. Wstała gwałtownie, aż współpracownicy spojrzeli na nią podejrzliwie — znów będzie się miotać po biu rze? — i pobiegła do Andrzeja. On wiedział wszystko. I mógł wszystko. — Porwali Binga! — krzyknęła od progu, aż męż czyźnie wypadła słuchawka z rąk. Poniósł j ą , mierząc przyjaciółkę wściekłym spojrzeniem. Musiała czekać pokornie, aż skończy rozmowę, i natychmiast krzyk nęła ponownie: — Porwali Binga! Konia Marty-Narty i Gabrysi! Musimy natychmiast tam j e c h a ć ! Urządzić pościg! Psy tropiące, brygada antyterrorystyczna, śmigłowce... — Kobieto — Andrzej westchnął ciężko — przy stopuj. I m ó w od początku. — Przecież mówię! Porwali Binga! Psy tropiące... — Po co ci jakieś psy. Przecież wiesz, gdzie go trzymają. Ewa zamilkła zszokowana. Ona? Wie?! — To był j e d e n z punktów kampanii promocyjnej Jagódki, sama to wymyśliłaś, wiem, że lubisz wczuwać się w rolę, ale mnie przecież nie nabierzesz. Finanso wałem tę kampanię, więc i porwanie Binga również... — Andrzej — przerwała m u nieswoim głosem —
ja
wykreśliłam ten punkt j a k o zupełnie nietrafiony i bez sensu. Binga porwali naprawdę.
49
— I od ciebie żądają okupu? Pokręcił z niedowierzaniem głową. — A od kogo mają żądać? M o ż e Gabrysia wybyła i jedyną, do której mieli kontakt, j e s t e m ja? — Sprawdź to — poradził, wręczając Ewie słuchaw kę telefonu, ale w tym samym m o m e n c i e zadzwoniła j e j komórka. — Porwali Binga! — to były pierwsze słowa, jakie usłyszała od zrozpaczonej Gabrysi. — To moja wina! Godzinę później miotała się po biurze, wykręcając palce. Właścicielka j u ż zgłosiła zaginięcie cennego ko nia policji, jednak nie spotkała się ze zrozumieniem. Codziennie giną ludzie, komu więc w głowie szukać zwierzaka, choćby nie wiem j a k cennego? — To moja wina! — powtarzała więc Ewa każde mu, kto wszedł d o pokoju. —
J a sama podsunęłam by
dlakom kidnaperom ten pomysł! We własnej książce! No tak, tu można się było z nią zgodzić. W Roku w Poziomce, opisując pracę nad pierwszym bestselle rem, książką Karoliny, faktycznie rzuciła hasło: „Bingo, wróć!". Pobiegła do Andrzeja, j a k zwykle bez pukania wpadając do j e g o gabinetu. Na szczęście nie przyłapała go na intymnym tete-a-tete z sekretarką — od niemal roku żonaty, nie pozwalał j u ż sobie na miłostki. — Karolina nie może się o tym dowiedzieć — za częła od progu groźnym tonem. — Wystarczy, że ja i Gabrysia umieramy z niepokoju. O n a ma spokojnie cieszyć się nadchodzącym macierzyństwem.
50
— J e s t e m za. Pozwolisz mi pracować? — spojrzał znacząco na drzwi. wyszła pospiesznie. I zaraz wróciła. — Znasz dobrego detektywa? Zadzwonisz do nie go? Zlecisz mu odnalezienie Binga? Przecież to koń! N i e można schować go do kieszeni czy rozebrać na części! Andrzej zacisnął szczęki. — Ewka, nie zlecę, gdy nie będę miał czym zapła cić. Dasz mi spokojnie zarabiać pieniądze czy...? — N i e liczę się dla ciebie! Tylko forsa i forsa! A moje uczucia... — Twoje poczucie winy — wtrącił uprzejmie. — ...masz za nic! Wypadła z pokoju. I zaraz wróciła. Andrzej z j ę k i e m osunął się na oparcie fotela. — Jeśli nie obchodzę cię j a , może nad Gabrielą się ulitujesz? O n a tam, w jagódce, umiera ze strachu! Ale nie... ty egoisto, ty... szowinistyczna męska świnio! — Tu Andrzej uniósł brwi. Co ma do tego szowinizm? — Gdyby ukradli twoje porsche, to niebo i ziemię byś poruszył, ale biedną, niewinną istotę, konika, ulubień ca dzieci... Rozpłakała się, machnęła na niego ręką i wyszła z gabinetu. Po sekundzie wróciła, ale nie czekał, aż za rzuci mu współudział w porwaniu. Podetknął j e j wizy tówkę detektywa pod nos i wycedził: — J u ż się tym zająłem. Gdy tylko Gabriela zadzwo niła, że koń zaginął. Dasz mi wreszcie spokój? Ewa otarła łzy.
51
— D a m , Andrzejku, dam. Wyszła i po cichu zamknęła za sobą drzwi. N i m otworzyła je ponownie, żeby mu podziękować, dopadł do nich i przekręcił klucz w zamku. — Dziękuję! — dobiegł go z drugiej strony głos Ewy. Musiał się roześmiać. Cztery dni później detektyw wpadł na ślad pory waczy. Nie było to trudne, bo koń zwykle zostawia ślady kopyt. Szczególnie na miękkiej ziemi pól, którymi go prowadzono. Potem wprawdzie ślady kopyt zniknęły, za to pojawiły się wyraźne koleiny po traktorze: Binga załadowano na przyczepkę. Ciągnik zrobił dobre trzy dzieści kilometrów, nim zaparkował pod rozpadającą się stajnią. Ta należała do porywaczy. Została podda na dyskretnej obserwacji — przestępcy mogli trzymać biednego Binga na muszce obrzyna — a detektyw za dzwonił po dalsze instrukcje. — Co robimy, panie Andrzeju? Wzywamy gliny? — Z glinami się wstrzymajmy. Za trzy godziny będę na miejscu, to pomyślimy — Ja też będę — dodała Ewa, która zupełnie nie chcący podsłuchała rozmowę z drugiego telefonu. — Ewka, zabiję cię! — wrzasnął Andrzej, dopro wadzony do ostateczności. — O d ł ó ż tę słuchawkę, do cholery! — Odłożę, jeśli mnie ze sobą zabierzesz — odparła. — Zabiję ją — usłyszała głos przyjaciela. — Przyj muje pan, panie Waldku, zlecenia na mokrą robotę?
52
Detektyw roześmiał się tylko serdecznie. I tak oto Ewa późnym popołudniem znalazła się w krzakach otaczających gospodarstwo, gdzie przetrzy mywano Binga. — Pilnuje go dwóch facetów, na zmianę — detek tyw wprowadzał nowo przybyłych w sytuację. — J e den zawsze jest w środku. Co jakiś czas kontaktują się z mocodawcą przez telefon, wiem, bo wychodzą wtedy na zewnątrz, w stajni nie ma widać zasięgu, ale i tak j e d e n wtedy zostaje z koniem. — Jest pan pewien, że to Bingo? — zapytała szep tem Ewa. Detektyw wymienił z Andrzejem spojrzenia. Ten ostatni westchnął ciężko. — J e s t e m pewien. Dostałem dokładny opis i zdję cie zguby. R a n o wyprowadzili go na zewnątrz, więc mogłem porównać — wyjaśnił. — J a k i m i siłami dysponujemy? — pytała dalej, niezrażona ich pobłażliwymi uśmiechami. — Bazooka i dwa kałachy — prychnął Andrzej. — Przecież nikt nie będzie się z nimi strzelał, kobieto. — Nie? — w j e j głosie zabrzmiało mimowolne roz czarowanie. — Nie. Poczekamy na Gabrysię, dziś wraca z Fran cji, dlatego nie ma j e j jeszcze z nami, ona potwierdzi, że to Bingo, i wtedy wezwiemy policję. N i e można ot tak sobie wkroczyć na czyjś teren, bo nas rzeczywiście postrzelą. — R o z u m i e m — odszepnęła i nagle j a k nie poderwie się na równe nogi, j a k nie wrzaśnie na całe gardło:
53
— B i n g o ! ! ! — i j a k nie wyrwie biegiem w kierunku wyprowadzanego na podwórze konia... W następnej chwili wszystko potoczyło się bar dzo szybko. Ktoś krzyknął, padł strzał, Ewa potknęła się i zniknęła mężczyznom z oczu. Detektyw ruszył z pistoletem w dłoni, j e g o ludzie też, krzycząc: „Poli cja, rzuć broń!". Porywacze cisnęli żelastwo pod nogi i odskoczyli z podniesionymi rękami. Zapadła martwa cisza. Na chwilę jednak. W następnej sekundzie znów zapanował chaos: pan Waldek wraz z ochroniarzami rzucili się skuwać bandytów w kajdanki, Bingo biegał j a k szalony dookoła podwórza, a Ewa... Ewa umierała w ramionach śmiertelnie przerażonego Andrzeja. — Otwórz oczy! Ewka, Ewunia, nie zamykaj oczu! Patrz na mnie! Waldek, wezwij karetkę! Janusz, skocz po apteczkę do samochodu! Szybciej, ona krwawi j a k cholera! Przyłożył chusteczkę do ramienia dziewczyny, bła gając ją szeptem, by się trzymała, by przeżyła, bo jeśli nie... będzie miała j e g o , Andrzeja, na sumieniu. Leżała cicha i spokojna, patrząc w pochyloną nad sobą pobladłą twarz przyjaciela. Gdy tylko przymy kała powieki, j ę c z ą c cicho z bólu, podrywał j e j głowę i prosił: — Ewa, nie możesz zamknąć oczu. Proszę cię, bła gam, Ewuś, zostań ze mną... Patrzyła więc w rozwarte strachem źrenice męż czyzny. Był taki... taki... U n i o s ł a dłoń, koniuszkami palców dotknęła j e g o policzka. — Kocham cię, Andrzej, i zawsze będę kochała — wyszeptała, zamykając ciążące powieki.
54
Andrzej przytulił ją z całych sił. — Ewuś, ja też cię kocham, nie odchodź. Gdzie ta apteczka, do cholery?! J u ż , j u ż , wszystko będzie do brze, tylko trzymaj się, słyszysz? Chciała powiedzieć, że się trzyma, uspokoić, że to tylko draśnięcie, ale głowa j e j nagle zaciążyła, powieki opadły i zemdlała. Andrzej chwycił ją na ręce i sam półprzytomny z przerażenia, ruszył biegiem do samochodu. Jeżeli Ewa umrze, nigdy sobie tego nie wybaczy. N i e wypuścił j e j z objęć, dopóki nie przyjecha ła karetka. N i e pozwolił j e j zabrać, dopóki lekarz nie zgodził się, by on też j e c h a ł z nimi. Po szpitalnym ko rytarzu chodził w tę i z powrotem, aż chirurg wyszedł do niego i powiedział, że wszystko będzie dobrze, kula drasnęła ramię, dosyć głęboko przeszywając mięśnie, ale dziewczynie nic, absolutnie nic nie zagraża. Dopiero wtedy Andrzej opadł na krzesło, wpił pal ce we włosy i przygryzł wargi niemal do krwi, by się nie rozpłakać z wściekłości na tę postrzeloną kobietę i z ulgi, że j e j nie stracił... Trzy godziny później Ewa, nieświadoma, co przez nią przeszedł Andrzej, opowiadała z przejęciem blade mu j a k śmierć Witoldowi: — Ja wtedy wyskakuję z ukrycia, wyciągam broń i krzyczę... — Zaraz, zaraz — przerwał j e j opowieść — kto ci, do cholery, dał broń?! Łeb mu urwę! — To było za pewne pod adresem Andrzeja.
55
— O j , zaraz łeb, broń była niewinna. Kij w ręku miałam. — I pozwolił ci z kijem ruszyć na uzbrojonych ban dziorów?! Zabiję go, j a k Boga kocham... — W i t o l d j u ż się podnosił, by spełnić swą obietnicę. — Poczekaj — przytrzymała go za rękaw koszuli. — Nikt mi nie pozwolił. Ja sama tak... spontanicznie... Mężczyzna opadł na krzesło, całkowicie pokonany. — Ewa... — j ę k n ą ł tylko. — N i e pomyślałam — przyznała ze skruchą. — Gdy ujrzałam, j a k jeden z nich wyprowadza naszego Bingusia... no, musiałam coś zrobić! Ty byś patrzył spokojnie, jak... — Tak! Tak właśnie: patrzyłbym spokojnie i czekał na przyjazd policji! A nie rzucał się na całą bandę z go łymi rękami! O, przepraszam: z kijem w ręku! — N i e wolno ci na mnie krzyczeć — upomniała go. — J e s t e m ranna. Witold umilkł. Podniósł dłoń żony do ust i uca łował. — Przepraszam. Umierałem ze strachu przez te trzy godziny, odkąd Andrzej zadzwonił, że jesteś w szpitalu. Nie raczyłaś mnie uprzedzić, że wyjeżdżasz do Jagód ki, by ścigać koniokradów... — No tak — przyznała ze skruchą. — Tak jakoś to wyszło... Ale zobacz: wszystko dobrze się skończyło! Gabrysia odzyskała konika... — Przy czym mało nic dostała zamiast Binga zawa łu serca, gdy przyjechała na miejsce, a tam mnóstwo policji i krwi.
56
— A ja mam tylko kilka szwów. I możesz mnie za brać do domu. Uśmiechnęła się do niego słodko. — Tak, ty masz kilka szwów, a my z Andrzejem kilka siwych włosów — zgodził się ponuro. Mniejsza o wło sy, grunt, że j e g o postrzelonej żonie nic poważnego się nie stało. Kula drasnęła ramię i c h o ć rana krwawiła obficie, doprowadzając Andrzeja niemal do obłędu, to po zszyciu i dwóch kroplówkach Ewa mogła wracać do domu. Z Witoldem. Andrzej składał bowiem zeznania. Pacjentka, leżąca z Ewą w j e d n y m pokoju, wstała i wyszła na kolację. Zostali sami. Witold pochylił się nad żoną, skradł jeden pocałunek, później drugi, czując wszechogarniającą ulgę, że j e j nie stracił, że nadal czuje miękkie, ciepłe usta ukochanej kobiety. Dotknął niechcący j e j ramienia. Syknęła cicho. Cofnął rękę. — Przepraszam. Bardzo boli? — Nie bardzo — odparła pogodnie. — J e s z c z e dzia ła znieczulenie miejscowe. No i ogólne. Nafaszerowali mnie całą masą zastrzyków i proszków. Parę dni będzie mi ta rana dokuczać, ale to draśnięcie. — Machnęła zdrową ręką. — Szybko zapomnę o całej sprawie. N i e wiedziała nawet, j a k bardzo się myli... Jeszcze dwa tygodnie obnosiła się z ręką na tembla ku niczym bohaterka, wkurzając tym swego pracodaw cę, bo Gabrysia i Karolina, nie mówiąc o mamie, babci i nawet niani, tak właśnie ją traktowały: j a k wybawicielkę biednego Binga, która nie wahała się zasłonić konika
57
własnym ciałem, co okupiła krwią. Na głowę Andrzeja za to sypały się gromy, że naraził biedną dziewczynę, przyjaciółkę, na śmierć, „całe szczęście, że tak się to skończyło, bo nie odezwałybyśmy się do ciebie j u ż ni gdy w życiu!". Po tym czasie zdjęto szwy z ładnie zagojonej rany i Ewa mogła zająć się czym innym: przygotowaniem Witolda do Wielkiej Wyprawy, a swego wydawnictwa do Wielkiej Przygody.
MAJ
Nie mam do siebie siły, po prostu nie mam do siebie siły! Czasami za to mam ochotę wyciągnąć z majtek gumkę i strze lić nią sobie w czoło, a po tak spektakularnym samobójstwie — za pomocą gumki — zapaść się pod ziemię.
To tytułem
wstępu. A teraz po kolei... Na początku maja
Witold poleciał do głupiej Korei,
na
którą mam alergię. I, doprawdy, sama nie wiem, po co chcia łam tam pojechać. A, już wiem, żeby być jak najdalej od Andrzeja. Ale przecież on
mi specjalnie nie
wadzi! Spoty
kamy się w biurze, czasem w y s k a k u j e m y na kawę i świeżo wyciskany cielką
soczek pomarańczowy (jestem
dobrego,
słodkiego
soku
namiętną
z pomarańczy,
z fusami!), parę razy byliśmy w Rozmarynie na
wielbi
koniecznie Starówce,
w tej samej knajpce, w której Daniel de Veer, biologiczny ojciec Julijki,
zdradzał
mnie z
terapeutką.
Notabene:
szczęśliwy
zbieg okoliczności, że właśnie wtedy pojawiłam się u boku Andrzeja. W przeciwnym razie mogłam zakochać się w pięk nym Danielu i to on mieszkałby teraz ze mną w Poziomce i wychowywał nasze dziecko, a nie Witold. Oczywiście uda ję, że wierzę w ów szczęśliwy przypadek.
Wolę bowiem nie
myśleć, jakim cudem Andrzej wiedział, gdzie i kiedy mnie
59
zaprowadzić,
bym przekonała się o dwulicowości kapita
na de Veer. Daniel zniknął z mojego życia. Włóczy się pewnie po cie płych morzach i oceanach na swym pięknym jachcie i niech mu
wiatry sprzyjają. Ja jestem
żoną
Witolda Jasielskiego,
a w skrytości ducha nadal podkochuję się w Andrzeju. Oczy wiście tak tylko platonicznie, bo on jest z kolei zakochany po czubek głowy w mojej przyjaciółce, a swej żonie, Karoli nie, która już za miesiąc powije bliźnięta. Życzę im obojgu wszystkiego najlepszego. I zaraz idę z Andrzejem do Rozma rynu, bo Karolina od dwóch tygodni leży w szpitalu i w domu nie ma nic do jedzenia — to jego słowa. I jak ja niby mam trzymać się od niego z daleka? Zwłasz cza teraz, gdy Witek wyjechał i nie mam pod ręką mężczyzny, któremu mogłabym robić w życiu zamęt? Jeszcze na lotnisku dałam się mojemu mężowi we znaki — świętą cierpliwość ma do mnie ten człowiek, świętą cierpli wość! Otóż babcia Zosia przed wyjazdem przyniosła mnóstwo słoików z konfiturami,
kompotami, przecierami,
a wszystko
z własnego ogrodu. Bo co w tej Korei biedny Witek będzie jadł? Psy? Po kryjomu, bo babci serdecznie podziękował, ale gdy wyszła, zabronił mi pakować miliony słoiczków do wa lizki — kto to niby będzie targał — włożyłam mu je więc na samo dno bagażu podręcznego. Zapominając na śmierć, że do samolotu nie wolno zabierać nawet mleka dla dziecka, a co dopiero tuzina kompotów i konfitur... Zaraz za stanowiskiem odprawy Witek zadzwonił do mnie i wściekły jak sto diabłów opisał mi dokładnie, jak kazano mu te słoiki wypakować i jak na oczach pasażerów wyjmował a to dżemik z malin, a to grzybki w occie, a cała kolejka zwijała się ze śmiechu.
60
— Mnie do śmiechu nie było — dodał, zupełnie jakbym nie wiedziała. Człowiek może jednak zapomnieć o tych de bilnych przepisach lotniskowych, że nie wolno przemycać dże mu, bo bombę ktoś z niego zrobi, prawda? Witold odleciał, a ja zostałam sama. No, nie do końca sama, bo z Julijką i Jasią. O nianię jestem trochę zazdrosna, bo tak się we dwie dogadują, tak rozkosznie się bawią, że ja czuję się trochę zaniedbywana. Och,
nadal jestem „mamamamamamamama",
nadal na
dzień dobry i na dobranoc obłapiają mnie małe słodkie rączyny, a gdy wtulam twarz w miękkie, jasne włoski, tak cudnie pachnące niemowlaczkiem, czuję, że serce topi mi się z ogrom nej miłości do tej istotki, a i ona kocha mnie najbardziej na świecie, ale... Julijka trochę kocha również nianię. A nawet bardzo. I przyznaję ze smutkiem, że Jasia ma więcej cier pliwości do małego diablątka niż ja i ciekawsze pomysły na spędzanie wolnego czasu. Ja wolny czas spędzam w firmie. Którą przez pół maja przygotowywałam do największego święta łudzi czytających: targów książki, co roku odbywających się w Pałacu Kultury Na Uki i Na Sztuki (jak mówiłam, gdy byłam mała). Uwielbiam, po prostu uwielbiani atmosferę tej imprezy. Tłum ludzi, którym oczy błyszczą na widok czegoś tak nie popularnego w dzisiejszych czasach jak książka.
Ręce wy
ciągające się łapczywie po pachnącą drukiem nowość, szum rozmów z autorami, pozdrowienia wydawców i znów: czy telnicy, czytelnicy, czytelnicy...
Tysiące, dziesiątki tysięcy...
Uwielbiam! Z drugiej strony jest to
morderczy czterodniowy mara
ton, o czym przekonałam się w tym roku na własnej skórze
Ol
— w zeszłym, tuż przed rozwiązaniem, nie mogłam uczest niczyć ani jako wystawca, ani nawet zwiedzająca, i były to pierwsze targi od niepamiętnych czasów, które opuściłam. Tym razem Impresja miała własne, urocze stoisko, całe w książkach i pełne czytelniczek — wydajemy przecież li teraturę kobiecą, a ja niczym królowa pszczół pełniłam rolę gospodyni. I oczywiście autorki „Roku w Poziomce". Podpisywałam, podpisywałam, przytulałam, rozmawiałam, śmiałam się — i tak przez cztery dni. Było to cudowne i jednocześnie nieprawdopodobnie
wyczerpujące,
zwłaszcza
że
to pierw
sze targi książki w karierze mojego wydawnictwa. Dlaczego o tym piszę? Bo właśnie przez targi miałam ochotę strzelić sobie z gumki w czoło. Ale najpierw mnie zalało... Zaraz po wyjeździe Witolda spadły deszcze i nagle Poziomka z chatki na polance stała się chatką na wy spie. N o , półwyspie, bo przez furtkę od strony lasu dało się przejść na ganek suchą nogą, ale j u ż droga od frontu była nieprzejezdna. Ewie niespecjalnie to prze szkadzało, mogła wędrować na stację i z powrotem przez las, jedynie Gucia Dwa było j e j szkoda, bo j a k wróciła nim z lotniska, tak musiała zostawić go dwie posesje dalej — volkswagen nie był amfibią, w błocie po kolana zakopałby się j a k nic. Stał więc samotny i opuszczony, Ewa poświęciła mu dwie myśli: gdzie go przeparkować i kiedy wielka woda ustąpi, by samochód mógł wrócić do domu, potem o nim zapomniała, zaambarasowana przygotowaniami do targów.
62
Dwa dni później, w niedzielny poranek, Ewę obu dziło wycie syreny — Rany boskie, G u c i a mi kradną! — krzyknęła, wyskakując z łóżka. wypadła na ganek, chwytając opartą o kolumienkę siekierę, i zdębiała. To wyła syrena policyjna. G u c i o mignął j e j między drzewami tam, gdzie go zostawiła. — Może pani podejść? — j e d e n z policjantów ski nął zachęcająco ręką. Ewa oczywiście mogła. Do miejsca, gdzie zaczy nała się wielka woda, przez którą nawet radiowóz nie przejechał. — To pani volkswagen? — zapytał drugi policjant, wskazując Gucia Dwa. Skinęła głową. Policjanci wymienili krótkie spojrzenia. — I nie zauważyła pani, że zniknęły tablice reje stracyjne? — Nieee, a zginęły? — Ewa wyjrzała zza ogrodze nia, ale stąd nie mogła dojrzeć Gucia Dwa, a j u ż na pewno tablic. Bo jeśli wierzyć policjantom, te zginęły. — Proszę się nie martwić — rzucił ten drugi, c h o ć ona jeszcze nie zdążyła się zmartwić — odzyskaliśmy j e . Twarz dziewczyny rozjaśnił uśmiech. — Bardzo panom dziękuję. Gdyby mogła, poklepałaby mężczyzn po plecach, ale oczywiście nie zrobiła tego: dzieliła ich wielka woda i sześć błota stóp. Pomachała im więc na pożegnanie i j u ż miała wracać do domu, gdy policjant, ochłonąw szy ze zdumienia, rzekł:
63
— Proszę pani, nie tak szybko! Musi pani złożyć zeznania. Mus to mus. Godzinę później na komisariacie w J a dowie zeznawała funkcjonariuszowi Tomaszowi Skale — adekwatne nazwisko — że nic nie widziała i nic nie słyszała. Czekając na tablice, zaczęli gawędzić niezo bowiązująco — nieczęsto spotyka się na komendzie pisarkę i wydawcę w j e d n y m . Ewa opowiedziała więc o Impresji, o Karolinie i Lecie w Jagódce, o ostatniej przygodzie z Bingiem: „O, tutaj, widzi pan, miałam ranę, a blizny będę nosić do końca życia". Policjant pokiwał głową i nagle za niepokoił się lekko — rozmówczyni od jakiegoś czasu głodnym wzrokiem zerkała na pas z bronią. O d r u c h o wo poprawił kaburę, a Ewa nagle nabrała odwagi: — M a m taką dziwną prośbę — zaczęła. — Nie, nie, pistolet mnie nie interesuje, ale... tak, bardzo dziwna wyda się panu ta prośba: bohaterka mojej powieści bę dzie aresztowana. Chciałabym tak rzeczywiście, bardzo dogłębnie to poczuć. Czy mógłby pan... mnie skuć? Policjant uniósł brwi w niemym zdumieniu. Pierw szy raz zdarzało się, by ktoś prosił o zakucie w kaj danki. — J e s t pani pewna? Ewa przytaknęła radośnie, podstawiając złączone ręce. Z wahaniem zatrzasnął j e j kajdanki na nadgarst kach, patrząc z rosnącą konsternacją, j a k dziewczyna przymyka oczy, potrząsa rękami, mamrocze coś do sie bie, a potem ślini nadgarstek, próbując zsunąć metal po śliskiej ręce.
64
— Nie da się — poinformowała policjanta, jakby sam o tym nie wiedział. — N i e zdejmę tego żelastwa za chińskiego pana. — Ano nie — odrzekł z niejaką dumą, przekręcił kluczyk i była wolna. N o , widać zbyt szybko, bo ode zwała się ponownie: — A mógłby pan... skuć mnie o, tak? — Odwróciła się, wyciągając ręce do tylu. — Dla dobra książki. M u szę, po prostu muszę to poczuć! Powstrzymał parsknięcie śmiechem i po chwili Ewa znów była skuta. Z n ó w przymykała oczy, wczuwając się w postać aresztowanej bohaterki, a funkcjonariusz Tomasz Skała, który nagle zrozumiał powagę sytuacji, zapragnął z całych sił pomóc autorce. — Rozumie pan — zaczęła ściszonym głosem — ta biedna kobieta wkracza na drogę przestępstwa, popeł nia straszny uczynek i zaczyna uciekać, ale dopadają j ą , to znaczy pan ją dopada... — J a ? ! — przestraszył się. — Niedokładnie pan, pana odpowiednik, powie ściowy... Odetchnął z ulgą. — Dopada ją pan więc, ale ona się nie poddaje, za czyna się szarpać i wyrywać, a wtedy pan...? — J e s t e m zmuszony brutalnie j ą obezwładnić? — Tak! Tak! Poproszę! Chwycił ją za łokieć i bark i szarpnął do góry, aż dziewczyna, klękając nieomal, zakwiliła: — Wystarczy! Wystarczy! — To może jeszcze za głowę i o ziemię? — zapro ponował o c h o c z o , bądź co bądź bohaterka powie-
65
ści może być niebezpieczną przestępczynią, ale tego szczęścia było j u ż Ewie za dużo. — Nie, nie, dziękuję! Bardzo dziękuję! Policjant westchnął, nieco rozczarowany, i oswo bodził j ą . Przez chwilę w milczeniu tarła nadgarstki, widać nadal się wczuwając. — A j e s t tutaj areszt? — zapytała, a oczy znów j e j rozbłysły. I chwilę później zamykała się za nią ciężka krata izby zatrzymań. Ewa usiadła na ławeczce, jedynym sprzęcie w tym pomieszczeniu, posyłając policjantowi żałosne spojrzenie. Całkowicie wczuła się w położenie biednej bohaterki, odbierając j e j bezradność i przerażenie j a k swoje własne. Świat zza krat i gęstej siatki stał się tak daleki i nieosiągalny. Niemal rozpłakała się nad swym smutnym losem... — Z a m k n ą ć tu panią i zostawić na godzinkę czy dwie? — zapytał pan Tomasz, gotów to uczynić, ale Ewa dopadła krat, wczepiła się w nie palcami i zaczęła go błagać: — Niech pan mnie wypuści! J e s t e m niewinna! Brwi znów podleciały mu w górę. — Tak, tak, oczywiście, że j e s t pani niewinna — za pewnił, szybko otwierając drzwi celi. — Naprawdę?! — Niemal rzuciła się zdębiałemu mężczyźnie na szyję, w ostatniej chwili się pohamo wała, bądź co bądź jeszcze przed chwilą był j e j prze śladowcą. — Dziękuję panu! Dziękuję! M o g ę sobie pójść? J e s t e m wolna? Dziecko nie straci matki? N i e wiedział, czy przytakiwać, czy zaprzeczać, na wszelki wypadek zmilczał, oddał j e j odzyskane tablice
66
i odprowadził uszczęśliwioną dziewczynę do drzwi. Po drodze ochłonęła. I stała się sobą. — Wiesz — opowiadała po powrocie zaniepoko j o n e j j e j długą nieobecnością Jasi — to było na niby, taka zabawa, ale uczucie — w tych kajdankach i potem, w tej szympansiej klatce — było... straszne. Po prostu okropne. Strach, bezsilność, zdanie na łaskę i niełaskę drugiego człowieka... O b y m nigdy czegoś takiego na serio nie przeżyła. I c h o ć pan Tomasz Skała j e s t na prawdę miły, wolałabym zbyt często go nie spotykać. Musiała wypowiedzieć to w złą godzinę, bo tego właśnie miłego Tomasza Skałę, aspiranta jadowskiej komendy, ujrzała w Poziomce dwa tygodnie później. Również w niedzielę. Targi skończyły się po południu. Ewa była tak sko nana czterodniowym maratonem, podczas którego nie jadła, nie spała — to wszystko z nerwów — i funk cjonowała na najwyższych obrotach, że nie miała j u ż siły wracać z Warszawy pociągiem. Po prostu nie miała. Gdy uświadomiła sobie po zamknięciu stoiska Impre sji, że czeka ją przejazd przez pół miasta autobusem, potem pół godziny na dworcu i dalej godzina jazdy podmiejskim... płakać się j e j zachciało. — Ewo Jasielska, raz w życiu możesz zafundować sobie powrót do domu taksówką. N i e c h wreszcie do ciebie dotrze, że to nie luksus, a potrzeba — mruczała do siebie, sięgając po telefon. Dziesięć minut później z westchnieniem ulgi zapadała się w miękkie siedzenie
67
mercedesa, a po godzinie na miękkich nogach, tak była zmęczona całodniowym bieganiem, weszła do ukocha nego domku. Jasia ze współczuciem w oczach zrobiła j e j herbatę, podając kawałek upieczonego wcześniej ciasta, i za pytawszy, czy nie będzie j u ż potrzebna, pojechała do domu, zostawiając Ewę ze śpiącą słodko Julijką. Dziewczyna padła na kanapę, włączyła telewizor i nieprzytomnym wzrokiem wpatrzyła się w... coś. N a wet nie wiedziała, co ogląda. Powinna natychmiast iść spać, czekała jednak, aż dziecko obudzi się na wieczor ne karmienie i dopiero potem się przytulą i zasną do rana. Kiwała się więc nad talerzykiem z ciastem niczym samochodowy buldog, gdy... Poderwała głowę, przy tomniejąc gwałtownie. Usłyszała bowiem piknięcie samochodowej blokady. Z n ó w ktoś kradł j e j Gucia! Wypadła przed dom, rozglądając się za siekierą, i osłupiała. N i e „ktoś kradł j e j Gucia", tylko ktoś u k r a d ł j e j Gucia! Samochodu na podjeździe przed d o m e m nie było! — O rany boskie, Ewuś, tylko spokojnie, spokoj nie! — Będąc pewna, że przed chwilą słyszała charak terystyczne piknięcie, wypadła na drogę, chcąc dorwać złodziei na gorącym uczynku — co mogłaby im zrobić, o tym nie pomyślała — ale po samochodzie zostało wspomnienie. Dziecko! W domu zostawiła dziecko! W te pędy zawróciła. Julijka spała spokojnie. Ewa chwyciła więc telefon, mało go nie upuszczając ze zde nerwowania, i zadzwoniła pod 112. Nikt nie odbierał.
68
— Kurde, ludzie, to przecież telefon alarmowy! — wrzasnęła, gdy nadal nie było odzewu. — Co za pitolony kraj... — j ę k n ę ł a , dzwoniąc pod 997. Tutaj na szczęście ktoś czuwał. — Policja Węgrów, słucham? — Ewa Jasielska, Poziom... to znaczy Urle. Ukradli mi samochód! Przed chwilą! Z podwórza! Niech pan mi pomoże... — I zaczęła szlochać ze zdenerwowania, strachu, zmęczenia i co tylko dyżurny po drugiej stro nie chciał. — Spokojnie, tylko spokojnie, proszę podać mi ad res, zaraz wyślę patrol z Jadowa. — Tak! Dobrze! Niech przyjedzie aspirant Tomasz Skała i namierzy tych skurczysynów, a potem obez władni brutalnie i wtrąci do szympansiej klatki! — Do eee... czego? — Nieważne! Urle City, Modrzewiowa 98, ostatni dom po lewej poproszę! Tylko szybko, błagam pana, nim G u c i o daleko nie odjechał! — To złodziejem jest pani znajomy? — N i c ! G u c i o to mój samochód! G u c i o Dwa! — Dwa samochody pani ukradli?! — Nie, nie, tylko j e d e n . Aż j e d e n ! Z n ó w się rozpłakała. — Proszę czekać, już do pani jadą. Czekała więc przed domem, a że bezczynne czeka nie było zabójcze, zadzwoniła po ostatnią deskę ratun ku — Andrzeja. — Ukradli go — załkała do telefonu, gdy tylko ode brał.
69
— Kogo? Binga?! — N i e , G-gucia Dwa... — O w mordę... — zmartwił się. N i e chciał Ewy dobijać, ale z samochodem mogła się j u ż pożegnać. — Nie płacz, Ewka, policja go znajdzie. Był ubezpie czony? — B-był, ale co z tego? Kochałam go! No tak. Ewa przywiązywała się nie tylko do ludzi i zwierząt — Sajgonek, sikorek, a nawet żab — ale j a k widać i do samochodów... — Ewka, nie rycz. Przyjadę do ciebie, dobrze? Tyl ko nie płacz. — Dobrze — chlipnęła. — Zabierz ze sobą pana Waldka. Znalazł Binga, znajdzie i Gucia. Andrzej powinien wyjaśnić, że samochód to nie koń, śladów kopyt nie zostawił, a na pewno nie na brukowanej drodze, ale o tym Ewa sama się przekona. Chwilę później mknął trasą Warszawa-Urle. Ewa zaś wybiegła do furtki, bo pod domem hamował właśnie radiowóz. — Gdzie oni są?! Gdzie oni są?! Aspirant Skała wyskoczył z samochodu, gotów za strzelić łobuzów, którzy okradli tak miłą panią pisarkę. A jeśli nie zastrzelić, to chociaż brutalnie obezwładnić. I zamknąć w klatce dla szympansów — tego Ewa ży czyła złodziejom z całego serca. — Nie wiem, panic policjancie — pokręciła w od powiedzi głową. — G u c i o zniknął, gdy nie patrzyłam. Nikt normalny nie pilnuje przecież dzień i noc za mkniętego na podwórzu samochodu.
70
— Stąd go buchnęli? — Rozejrzał się dookoła. J e g o wzrok zatrzymał się na merdających ogonami Sajgonkach. — Psy nie szczekały? Zaprzeczyła. Pepsi i Gapa były może psami, ale na pewno nie obronnymi. Szczekać, czasem szczekały. Na wiewiórki, sowy i śmieciarzy. Na złodziei Guciów j u ż niekoniecznie. — Kiedy ostatni raz widziała pani samochód? Ewa się zastanowiła. Dałaby sobie głowę uciąć, że gdy Jasia wychodziła, auto stało na podjeździe. Czy j e d n a k rzeczywiście? N i e była po powrocie z targów zbyt przytomna... Sięgnęła po komórkę. — J a s i u , ukradli mi samochód — zaczęła, gdy tylko niania odebrała. — O Boże! — przestraszyła się tamta. — Dziecku nic się nie stało? A pani? Jest pani na stacji? Proszę się stamtąd nie ruszać, j u ż j a d ę ! — Z jakiej stacji, Jasiu?! J e s t e m w domu! Buchnęli Gucia z podwórka! — Och... — Po drugiej stronie zapanowała cisza. Widać niania przeżywała nieszczęście swojej pracodawczyni równie m o c n o . — J a s i u , gdy wychodziłaś, samochód jeszcze był? — Był. Stał na stacji. Miałam pani przypomnieć... Ewie opadła ręka z telefonem. Właściwie wszystko Ewie opadło. Musiała usiąść tam, gdzie stała, na schod kach ganku, bo nogi odmówiły j e j posłuszeństwa. — Proszę pani, dobrze się pani czuje? — zapytał z niepokojem aspirant Skała, bo dziewczyna śmiertel nie zbladła.
71
— Tak, tak. Znalazł się samochód — Wyszeptała, patrząc na niego okrągłymi oczami. — Stoi na stacji Urle. Tam gdzie zostawiłam go rano, gdy wyjeżdżałam na targi. Kwadrans później G u c i o Dwa znów stał przed Po ziomką. Policjanci pożegnali z powagą i zrozumieniem wła ścicielkę samochodu, ale Ewa była pewna, że w chwili gdy znajdą się w radiowozie, wybuchną niepohamo wanym śmiechem. I będą się śmiać do samego Jadowa. O n a może też kiedyś będzie wspominać tę przygodę z rozbawieniem, teraz jednak nie było j e j za wesoło. J a k mogła zapomnieć, że zostawiła samochód na stacji, przesiadając się do pociągu?! J a k mogła... sama sobie go ukraść?! — Ewo Jasielska — j ę k n ę ł a , chowając twarz w dło niach. — Weź ty wyciągnij gumkę z majtek i strzel sobie w czoło. Dwa tygodnie wcześniej buchnęli ci tablice, a ty tego nie zauważyłaś, dziś stawiasz na nogi pół posterunku policji, by szukali samochodu, który spokojnie czeka na stacji... Całe szczęście, że nie zdążyła zadzwonić do Witol da, jedynie Andrzej gnał i j e j , i Guciowi Dwa na ratu nek! Musi go odwołać! Chociaż skoro j u ż jedzie, niech wstąpi na herbatę. Najpierw się wkurzy, że zaalarmo wała go na darmo, tym bardziej się wkurzy, jeśli zdążył j u ż postawić na nogi pana Waldka i j e g o ludzi, ale na koniec powie coś w rodzaju: „Cała Ewa" i zacznie się śmiać. I było dokładnie tak, j a k przewidziała.
72
— Cała Ewa... — rzekł godzinę później, zaśmiał się i potargał dziewczynę po włosach. — Zycie bez ciebie byłoby nudne... Objął ją ramieniem i cmoknął w skroń. To był nie winny pocałunek. Całkowicie przyjacielski, czy może raczej braterski, bo Andrzej przecież traktował ją j a k młodszą siostrę. Ją j e d n a k przeszedł prąd. Od skro ni po... no właśnie, aż tam. Westchnęła mimowolnie, przymykając powieki i jakoś tak zupełnie odruchowo, i oczywiście równie niewinnie, wtuliła się w Andrzeja. Ten zamarł. A potem łagodnym, ale stanowczym ge stem odsunął ją na bezpieczną odległość. Ewa zamru gała j a k obudzona ze snu i spojrzała nań żałośnie. — Andrzej... — zaczęła, ale pokręcił głową, wstając. Chwyciła g o z a rękę. —
J a nigdy nic przestałam cię...
Zatkał j e j usta dłonią. — N i c nie mów. Ani słowa, którego później mogła byś żałować. Pójdę już... Sięgnął po marynarkę. — Kocham cię! — krzyknęła zapalczywie. — Ko cham, kochałam i nigdy kochać nie przestanę! Ty o tym wiesz i... — głos uwiązł j e j w gardle. Łzy spłynęły po policzkach. — Ewa, jesteś śmiertelnie zmęczona — rzekł mięk ko, z czułością, ścierając łzy z j e j policzków. — Tak zmęczona, że zgubiłaś samochód. — Próbował ją roz weselić, ale pokręciła tylko głową. — Zaraz położysz się spać, a rano nie będziesz chciała pamiętać o tym wszystkim. I znienawidzisz mnie za słowa, które wy mknęły ci się w chwili słabości...
73
— Powiedz — przerwała mu, biorąc twarz męż czyzny w dłonie — że nic do mnie nie czujesz, że j e s t e m ci zupełnie obojętna. Powiedz, że wtedy, pod Szczęśliwicami, gdy ranna mdlałam w twoich ramio nach, kłamałeś, mówiąc, że i ty mnie kochasz. Powiedz to, a możesz iść i nie wracać. Przeniosę firmę do inne go biura i nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Czekała ze ściśniętym sercem na odpowiedź męż czyzny, a on milczał długą chwilę, po czym ujął j e j zimne ręce, ucałował i wyszedł bez pożegnania. Ewa została sama i j u ż miała pogrążyć się w rozpa czy, gdy gdzieś na samym dnie duszy poczuła maleńką nutkę triumfu. Następnego dnia przyszła do pracy jakby nigdy nic. M o ż e nawet weselsza niż zazwyczaj. M a m a powitała ją żartobliwym pytaniem: — J a k tam G u c i o Dwa? Stoi na podjeździe, czy znów go zgubiłaś? — N i e zgubiłam — odparła Ewa wyniośle — tyl ko go sobie ukradłam, a to różnica. A w ogóle to skąd o tym wiesz? — Dozorca mi powiedział. — Kto?! — Dozorca — powtórzyła spokojnie pani Anna. — Rano, gdy wychodziłam z domu, zatrzymał mnie dozorca i wszystko opowiedział. Ewa jęknęła. Jeśli j u ż dozorca o tym wie, za chwilę cała Warszawa będzie się z niej śmiała. Co za wstyd! — A skąd on o tym wie? Tylko Andrzej mógł mu... Zabiję drania! — Zerwała się z fotela, gotowa biec
74
i mordować szefa, ale pani Anna przytrzymała ją za ra mię, zwijając się ze śmiechu. — Oszukałaś mnie! — krzyknęła Ewa z furią. — N o o . . . — Matka Ewy otarła załzawione oczy. — Gdybyś widziała swoją minę, słysząc o tym dozor cy... O c h , Ewuś... J u ż nic nie mówię! Tu masz faktury do akceptacji, a tutaj przelewy do podpisu. Matka podała j e j plik papierów i nadal chichocąc, zajęła się porządkowaniem dokumentów. Ewa zaś uda wała przez chwilę, że pilnie pracuje, by m ó c wymknąć się, pod pretekstem kawy czy herbaty, do firmowej kuchni. Ale nie tam trafiła. Nogi same poniosły ją do gabinetu Andrzeja. Zapukała i nie czekając na odpo wiedź, weszła do środka. — Cześć, sze... — urwała w pół słowa. Za wielkim mahoniowym biurkiem, gdzie dotąd niepodzielnie królował Andrzej, na j e g o własnym ukochanym fotelu siedziała nieznajoma kobieta. Bar dzo piękna i bardzo władcza — to Ewa stwierdziła na pierwszy rzut oka. — Czy byłaby pani tak łaskawa i poczekała przez chwilę w sekretariacie? — odezwała się nieznajoma, mierząc dziewczynę ostrym spojrzeniem. Ta odwróciła się na pięcie i wypadła z gabinetu. — Kto to j e s t ? ! — dopadła Alinki, asystentki An drzeja, która właśnie wchodziła do pokoju, niosąc na tacy kawę i ciasteczka. — Pani Aldona, nasza nowa szefowa — odparła tamta szeptem, zerkając w stronę drzwi gabinetu. — Trochę się j e j boję, prawdę mówiąc, więc nie przy chodź j u ż , Ewa, bez zapowiedzi, dobrze?
75
Dziewczyna machinalnie skinęła głową. Ktoś j e j tu czegoś nie powiedział, do cholery! Zadzwoniła do An drzeja, ale nie odebrał. Wystukała więc sms-a: „ C o jest grane? Kim jest Aldona? Gdzie ty jesteś?!", ale nie do czekała się odpowiedzi. Zadzwoniła więc do Karoliny. J e j telefon również był wyłączony. Ewie nie pozostało nic innego, j a k tylko czekać. Doczekała się... — Tak, tak, oczywiście, j e d ź — odparła Karolina zdławionym głosem, c h o ć wolałaby mieć męża tego wieczoru przy sobie. J e d n o z bliźniąt słabło — tak po kazało poranne U S G i Karolina umierała ze strachu o dziecko. Od miesiąca leżała w szpitalu, m i m o że do tej pory ciąża przebiegała prawidłowo. J e d n a k zważywszy na chorobę, z jaką Karolina zmagała się przez niemal dwa lata, doktor Szydłowski ze szpitala Świętej Zofii posta nowił nie ryzykować i mieć matkę wraz z nienarodzo nymi dziećmi pod kontrolą. To, że Karolina w ogóle zaszła w ciążę po tak ciężkich przeżyciach, graniczyło z cudem, to, że ciąża była bliźniacza, a dzieci zdrowe, j u ż nie graniczyło z cudem, a nim było. N i e chciał ku sić licha, zazdrosnego o czyjeś szczęście. Karolina więc czwarty tydzień spędzała w jasnej i ci chej dwuosobowej sali pod opieką zadziwiająco trosk liwych i sympatycznych pielęgniarek. D o k t o r Szyd łowski zaglądał do niej częściej, niż wymagały tego obowiązki lekarza prowadzącego. Dziewczyna byłaby całkiem szczęśliwa, bo przecież nic nie j e s t ważniejsze
76
od zdrowia dzieci, gdyby częściej niż lekarza widywała własnego męża. Andrzej wpadał oczywiście, gdy tylko miał wol ną chwilę. Tych wolnych chwil miał jednak mało, za mało, by j e g o żona nie czuła się tak przeraźliwie sa motna. Teraz też, w poniedziałkowy wieczór, zamiast być przy niej w trudnych chwilach — strach o słabnące maleństwo odbierał Karolinie zmysły — musiał j e c h a ć na Wolę, bo bez niego firma zbankrutowałaby z dnia na dzień. — Przecież zatrudniłeś menedżerkę, Aldonę bodaj że — próbowała go jeszcze zatrzymać. — Po j e d n y m dniu pracy trudno czegoś od niej oczekiwać — odmruknął. — Pewnie jeszcze wszyst kiego nie ogarnęła. — Powiedz po prostu, że nie możesz żyć bez uko chanej „Sadowsky & C o . " ! — Żyć to ja nie mogę bez ciebie. — Pochylił się i ucałował żonę prosto w mokre od łez usta. — Przyj dę j u t r o rano, przed badaniem, dobrze? Gdyby coś się działo, j e s t e m Cały czas pod komórką. — Dobrze. J e d ź — szepnęła, nim straszny żal ścis nął ją za gardło. N i e chciała przyjąć tego do wiado mości, ale po raz kolejny przegrywała z inną miłością Andrzeja Sadowskiego. Na szczęście była to tylko j e g o firma. Dworek na Woli w ten poniedziałkowy wieczór stał sobie cichy i pusty. Andrzej nie wymagał zostawania po godzinach od nikogo, jedynie od siebie. On mógł
77
być pracoholikiem, do niedawna, bo teraz przecież miał żonę, a niedługo rodzina powiększy się o dwoje maluszków, dla swoich pracowników był j e d n a k łas kawszy, uważając — całkiem słusznie — że wypoczęci i szczęśliwi będą bardziej zaangażowani w pracę niż wykończeni i wściekli. Co innego on sam. Od siebie wymagał pracy ponad siły, nawet kosztem tych, któ rych kochał. Wszedł do ciemnego biura, zdjął marynarkę, rzucił ją na kanapę i usiadł z mimowolnym westchnieniem za biurkiem. Był zmęczony. Bardzo, choć nikomu by się do tego nie przyznał. Z n ó w biegał między własnym domem, mamą, biurem i szpitalem Karoliny, od czasu do czasu wyciągając z tarapatów przyjaciółkę. Wczoraj, w niedzielę, miał nadzieję choć trochę odpocząć: wrócił ze szpitala, posiedział bezmyślnie przed telewizorem, przełykając twardy chleb z masłem, bo zapomniał zro bić zakupy, a potem chciał wziąć gorącą kąpiel, poleżeć w wannie z kieliszkiem wina, czy nawet czegoś m o c niejszego, gdy zadzwoniła Ewa, że kradną j e j Gucia. Gdy o pierwszej w nocy wrócił do domu, nie miał j u ż sił nawet na szybki prysznic. Padł tak, jak stał, by od pią tej rano, j a k co dnia, być na nogach, znów w kieracie... — Chrzanię to — mruknął do siebie, wstał i pod szedł do barku, sięgając po butelkę z dobrą whisky. — Wrócę taksówką. Nalał pół szklaneczki i wychylił j e d n y m haustem. Dobre. Co sobie będzie raz na rok żałował, jeszcze raz. Przyjemne ciepło spłynęło po gardle, rozlewając się po całym ciele. Nalał trzecią porcję, postawił na stoliku
78
i opadł na kanapę. Oparł głowę na splecionych dło niach, wyciągnął nogi i odetchnął głęboko raz, drugi, zamykając oczy. C i e m n o ś ć przecięła smuga światła, padająca od drzwi. Ewa po cichu wślizgnęła się do środka. — Cześć, Andrzejku — szepnęła. — Cześć — odmruknął, nie otwierając oczu. — Co tu tak ciemno? — Oszczędzam światło. — Aha. M o g ę ci potowarzyszyć chwilę? — J a k musisz... Nie zabrzmiało to zachęcająco, ale Ewa niezrażona usiadła obok przyjaciela. — J e ż e l i masz zamiar marudzić mi o Aldonie... — Miałam — przyznała. — Ale gdzieś koło siód mej mi przeszło. Zapomniałam się przy redakcji nowej książki i nim się spostrzegłam, ściemniło się. — To ty ściemniasz, Ewa. Czekałaś na mnie. C ó ż mogła na to rzec, skoro faktycznie czekała. — Po co? — Wpił się nagle spojrzeniem w j e j twarz. W mroku, rozjaśnianym tylko latarnią zza okna, j e g o oczy błyszczały j a k dwa kryształy antracytu. H i p n o tyzowana tym
dzikim
spojrzeniem,
uniosła
rękę
i w zwolnionym tempie, bo dłoń nagle ważyła z pół tony, dotknęła palcem j e g o ust. — Ewka, nie rób tego — ostrzegł ją zduszonym głosem. — J e s t e m pijany i nie miałem kobiety od ład nych paru miesięcy. W odpowiedzi pochyliła się ku niemu i — po raz pierwszy w życiu — posmakowała j e g o ust. On j e s z -
79
cze chwilę walczył sam ze sobą, ale j u ż w następnym m o m e n c i e przyciągnął ją do siebie gestem niemal rozpaczliwym, tracąc i rozsądek, i ostatnie przebłyski moralności. Ewa zaś i j e d n o , i drugie straciła jakiś czas temu. Dokładnie pięć lat temu, gdy po raz pierwszy ujrzała Andrzeja Sadowskiego. To, co teraz wyrabiała, było naturalną konsekwencją tamtej nigdy nie posma kowanej miłości. — Powinniśmy... przestać... Próbował ostatkiem woli powstrzymać i swoje, i j e j głodne dłonie, ale j u ż rozpinała guziki j e g o koszuli, j u ż sięgała do paska spodni, już... Pstryknął przełącznik. Pokój zalał potok światła. Zamarli. Rozbłysł flesz, ośle piając ich na moment. N i m odzyskali ostrość widzenia, postać stojąca w drzwiach odezwała się ociekającym ironią głosem: — N i e przeszkadzam? Ta Michalak patrzyła na splecioną w uścisku parę lekko zmrużonymi oczami. W wyciągniętej ręce trzy mała telefon z aparatem fotograficznym. Pierwszy oprzytomniał Andrzej. — Co ona tu robi?! — syknął wściekle. Ewa pokrę ciła głową, blada z przerażenia. — Och... — Ta Michalak machnęła ręką w niesprecyzowanym kierunku — z psem na spacer wyszłam, patrzę, pali się światło w biurze Andrzejka, więc... — Światło było zgaszone! — Mężczyzna dusił się z furii. — A właśnie! Patrzę: nie pali się u Andrzejka w biu rze, więc pomyślałam, że wstąpię, odwiedzę znajome-
80
go. I znajomą. — Posłała Ewie uśmiech. N i e był to przyjacielski uśmiech. — Zdjęcie im zrobię na pamiąt kę. — Ponownie spojrzała na telefon. — O, „zapisz, wyślij". K o m u mam to wysłać? Karolinie? Witoldowi? A może i j e m u , i j e j ? — Wysyłaj komu chcesz i idź do diabła! Albo we zwę policję! — Mężczyzna wstał, gotów spełnić groź bę. Następne słowa Tej Michalak sprawiły, że ręka, wyciągnięta po telefon, opadła. — Nieee, Karolinie, którą właśnie zabrali na salę operacyjną, nie będę zawracać głowy takim drobiaz giem. Bawcie się dalej. Światło zgasło. Przez chwilę oboje tkwili w mroku nieruchomo, porażeni tymi słowami, po czym rzucili się do wyjścia. N i e po to, by ścigać cholerną Michalak, lecz żeby j a k najszybciej znaleźć się w szpitalu. Przy Karolinie. Siedzieli przed salą operacyjną, milcząc. Od tamtej chwili, gdy wybiegli z biura, Andrzej rzucił Ewie klu czyki od samochodu — sam był przecież po alkoholu — i warknął: „Prowadź, byle szybko!", nie odezwa li się do siebie ani słowem. Wpadli do izby przyjęć, potem na drugie piętro, siedli po przeciwnych stro nach korytarza, byle dalej od siebie, i czekali. Minuty wlokły się j e d n a za drugą, w nieskończoność. Kwa drans mijał za kwadransem. Andrzej poderwał się, nie mogąc znieść w bezruchu tego napięcia; Ewa, m o dląc się w duchu, zaczęła obgryzać paznokcie, z cze go dawno wyrosła. Wreszcie podwójne szklane drzwi
81
się otworzyły i wyjechało łóżko ze śmiertelnie bladą Karoliną. Mężczyzna dopadł do niej pierwszy. — Karusia, kochanie najmilsze... — Tylko tyle przeszło przez ściśnięte gardło. Dotknął j e j dłoni. N i c ośmielił się uczynić nic więcej. U ś m i e c h n ę ł a się do niego samymi oczami. — Proszę nas przepuścić — zwróciła się do An drzeja pielęgniarka. — Z o n a musi odpocząć. — Tak, tak, oczywiście, przepraszam — pośpiesznie usunął się z drogi. Doktor Szydłowski dotknął j e g o ramienia. Andrzej podniósł nań przerażone spojrzenie. — Gratuluję, został pan ojcem dwóch chłopacz ków. — Lekarz uśmiechnął się, a pod Andrzejem ugię ły się nogi z nagłej ulgi. Ewa zatkała usta dłonią, by powstrzymać łkanie. — Jeden j e s t drobniutki, ale j e g o życiu nic nie za graża, j u ż nie. Drugi to mały łobuziak. Z obydwu bę dzie pan miał pociechę — dodał lekarz. — A Karolina? — wyszeptał. — Pani Karolina przeżyła duży stres, tętno płodu zaczęło zanikać, więc niezwłocznie zadecydowałem o cesarskim cięciu. Wszystko będzie dobrze, panie An drzeju. To dzielna kobieta i wspaniałe dzieci. Jeszcze raz serdecznie gratuluję. Większy chłopiec dołączy do mamy i taty za kilka godzin, maluszka zatrzymamy parę dni w inkubatorze. — Dziękuję... dziękuję, panie doktorze. Dziękuję... Lekarz pożegnał męża i przyjaciółkę pacjentki uśmiechem i zniknął za drzwiami którejś z sal.
82
Przez parę uderzeń serca patrzyli za nim, po czym spojrzeli na siebie. O b o j e mieli w oczach resztki prze rażenia. Andrzej zrobił nagle krok w j e j kierunku. Dziewczyna cofnęła się, jakby chciała uciec, ale on przytrzymał ją za rękę. — Ewa... — zaczął, patrząc prosto w j e j pociem niałe oczy. — Przepraszam cię za tamto. W biurze. — Chciała coś powiedzieć, ale ostrzegawczo pokręcił głową. — Przepraszam i obiecuję, że się to nigdy nie powtórzy. Nigdy więcej, Ewa. W j e g o ostatnich słowach zabrzmiała śmiertelna groźba.
CZERWIEC
Od pamiętnego
wieczoru, gdy prawie
zgwałciłam
mojego
przyjaciela, męża mojej przyjaciółki, nie mogłam sobie po radzić z poczuciem winy. Przede wszystkim w stosunku do Witolda i Karoliny, lecz też i wobec Andrzeja. Co rano, gdy zmuszałam się do patrzenia w lustro (a nie jest łatwo spojrzeć sobie w oczy, gdy było się na najlepszej drodze do zdrady męża i przyjaciółki), pytałam swego odbicia: przyznać się i prosić o wybaczenie czy nie? Bardzo,
bardzo chciałam z kimś o tym porozmawiać,
zrzucić choć trochę ciężaru z barków,
lecz najbliższych —
mamę, babcię, Iana, nawet Izę — tylko bym zraniła. Zawsze uważali mnie za kobietę z zasadami, która nie znosi zdrady i sama nie zdradza. Jak miałabym wytłumaczyć im tę chwilę obłędu, podczas której byłam gotowa złamać wszelkie reguły? Człowiek nie jest zwierzęciem, rośliną tym bardziej, mojego zachowania nie tłumaczy przymus przedłużenia gatunku,
bo
oprócz niego mam jeszcze wolną wolę. Mam prawo dokony wać wyboru i obowiązek ponoszenia jego konsekwencji. bardzo
łatwo
Och,
wytłumaczyć słabość charakteru czymkolwiek:
pijak tłumaczy się nałogiem, przegrany podłym losem, zdrajca żoną, która o niego nie dba, zdrajczyni mężem, który woli
84
siedzieć przed telewizorem,
niż spędzić z nią wieczór.
Sęk
w tym, że łatwo, bardzo łatwo obwiniamy za nasze niepo wodzenia wszystkich, tylko nie siebie. Rozumiem to, sobie najtrudniej jest wybaczyć, gorzej: gdy nie możemy tego zrobić, wypadałoby się zmienić,
a
zmieniać potrafimy
wszystkich,
tylko nie siebie. On ma przestać pić, ona ma o siebie zadbać, ono ma się lepiej uczyć. A może on pije, bo inaczej nie potrafi od ciebie uciec, ona o siebie nie dba, bo nie chce, byś jej dotykał, a ono się nie uczy, bo nienawidzi szkoły, którą mu wybrałaś, wskrzeszając własne pogrzebane marzenia? Jeśli nie potrafimy zmienić siebie, czemu wymagamy od innych, by to dla nas zro bili? To od nas i tylko od nas zależy, jakie będzie nasze dalsze życie: czy zapijemy się na śmierć, czy zostaniemy z pijakiem sadystą, czy pokochamy męża od początku, czy odejdziemy, znajdując nową miłość lub godząc się z samotnością, czy pój dziemy drogą, którą wybrało za nas społeczeństwo/rodzice/ nauczyciele/przyjaciele/sąsiedzi/Bóg — ktokolwiek,
na
kogo
można zwalić winę za nasze niepowodzenia, czy wybierzemy własną ścieżkę, biorąc odpowiedzialność za ten wybór. Sie bie obwiniając za porażki, sobie zawdzięczając sukcesy.
Tak
szeptałam w myślach, patrząc na własne odbicie w łazien kowym lustrze. Do zdrady trzeba dwojga. Temu nie da się zaprzeczyć. Andrzej nie miał pomroczności jasnej, mógł mnie wyprosisz ciemnego pustego biura
w każdej chwili. A ja? Ja
mogłam przystopować na samym początku, bo przecież wcale nie musiałam podsłuchiwać jego rozmowy z detektywem, gnać potem do Szczęśliwie, wystawiać się na strzały koniokradów, by na koniec umierać romantycznie w ramionach Andrzeja, zakochując się w nim na nowo.
Oczywiście nie powinnam
zostać w tym ciemnym, pustym biurze,
85
by uwodzić pijanego
przyjaciela. Na szczęście czuwał nad nami ktoś, kto przy szłość widzi w kościach i w najmniej odpowiednim momencie wychodzi
na spacer z psem. To nic, że mieszka po drugiej
stronie miasta... Ta Michalak miała nas teraz w garści. A dokładniej w te lefonie.
Czy wyśle zdjęcie Witoldowi, jak zapowiedziała? Nie
mant pojęcia.
Czy powinnam ją w tym
uprzedzić i sama
przyznać się mężowi do zdrady? Nie wiem. Gadanie do lu stra nie wystarczało. Najbliższych nie chciałam martwić. Na wizytę u psychologa nie miałam ochoty. Pozostał ktoś, kto nie był ani zbyt bliski, ani zbyt daleki: Jasia. Jasia zamieszkała ze mną i Julijką parę dni po tamtych wydarzeniach.
Przesiadywałam
tak
długo
w
Warszawie,
kursując między firmą a szpitalem, że biedna niania wra cała do domu po nocy. Poprosiłam ją więc, by przeniosła się do Poziomki na stałe, a ona z lekkimi oporami się zgodziła. Jej wątpliwości były natury praktycznej — domek był niedu ży i obawiała się, że ciągle będę się o nią potykała, w końcu zmęczy mnie obecność obcej osoby w domu i podziękuję jej za współpracę. A to byłoby dla niej ciężkim przeżyciem, bo poko chała Julijkę całym sercem, a i mnie polubiła — to słowa Jasi. Ja miałam inne obawy — że to nianię zmęczy praca na dwa etaty z prowadzeniem gospodarstwa włącznie i to ona odejdzie, zostawiając Julijkę i mnie, co byłoby równie trudne do przeżycia teraz, po tych kilku tygodniach cichej obecności dziewczyny w naszym domu. Bo Jasia była właśnie taka: cichutka, skromniutka, nieśmiała, małomówna. Niemal przepraszała, że żyje. Dopiero gdy zostawała sama z Julisią, nagle ta prze-
86
straszona, zamknięta w sobie dziewczyna zmieniała się w wulkan energii i duszę jednoosobowego towarzy stwa. Tylko śmiech i pełne radości okrzyki dochodziły zza zamkniętych drzwi pokoju dziecka. Na początku Ewa obawiała się, że niania j e s t słodka i kochana jedynie na pokaz, w ich obecności. Ale nie można zagrać tak szczerej miłości. Jasia kochała po wierzone sobie dziecko całym sercem. Zupełnie jakby sama nie miała nadziei na własne. A przecież była m ł o dą, uroczą dziewczyną, która nie powinna narzekać na brak adoratorów. M i m o to niania do domu się nie spie szyła, jakby nikt na nią nie czekał, za chłopakami się nie rozglądała, do Poziomki przyjeżdżała ubrana więcej niż skromnie i bez makijażu. Jedyną ozdobą były piękne, jasne włosy, choć Ewa, nauczona doświadczeniem, j u ż tych włosów nie zazdrościła. Polubiwszy nianię i za ufawszy j e j do końca, najpierw wróciła do pracy, teraz zaproponowała j e j wspólne zamieszkanie. Na razie do powrotu Witolda z Korei, później się zobaczy. Teraz, patrząc, j a k dziewczyna krząta się po kuch ni, Ewa zbierała się na odwagę, by zwierzyć się j e j ze swoich kłopotów. — J u l i j k a zasnęła — J a s i a odezwała się pierwsza. — Chciała pani ze mną porozmawiać? — zapytała pro sto z mostu. Jasnowidz jakiś czy co? — Taaak — odparła Ewa z wahaniem. Jasia powoli dokończyła zmywanie talerza, posta wiła go na suszarce i odwróciła się do swej c h l e b o dawczyni. Gdy zadawała następne pytanie, głos j e j się załamał:
87
— C h c e mnie pani zwolnić? Ewa otworzyła szeroko oczy. Zwolnić? Jasię?! — N i e ! — krzyknęła. — Co ci przyszło do głowy? Nie, nie, nie! Julisia cię u w i e l b i a j ą bardzo lubię i ce nię. Co byśmy bez ciebie zrobiły?! — Zakupy — odparła Jasia i zaśmiała się z ulgą. O n a też nie wyobrażała sobie życia bez małego złoto włosego chochlika. Nalała herbaty do dwóch filiżanek, postawiła je na stole i usiadła naprzeciw Ewy z wycze kiwaniem w oczach. — Kochałaś kiedyś kogoś... bardzo? Ale nie tatę czy mamę, tylko wiesz, chłopaka? Jasia przytaknęła bez słowa. — Tak całym sercem i do końca świata? Z n ó w skinięcie głową. —
J a też — westchnęła Ewa. — O d lat kocham An
drzeja, męża Karoliny — wyznała z desperacją i spo dziewała się jakiegoś komentarza, ale Jasia po prostu słuchała. — A ty? — Ewie to milczenie niani zaczęło ciążyć. — Ja nie kocham Andrzeja, męża Karoliny. Ja ko cham... księdza. — O c h ! — wyrwało się Ewie. Tamta uśmiechnęła się smutno. — No właśnie: och. Przez chwilę popijały herbatę, zatopione we włas nych niewesołych myślach. — Ty masz lepiej — odezwała się Ewa ponuro. — Ksiądz to nie mąż przyjaciółki. Zawsze może porzucić służbę Bogu.
88
— O ile chce. M ó j nigdy nie przedłoży miłości do mnie nad miłość do Boga. Nigdy. — O, to on odwzajemnia twoje uczucie? — Odwzajemniał. Oczywiście między nami nigdy nic nie zaszło. Fizycznego. Tylko patrzyliśmy na siebie, rozmawialiśmy, czasem dotknął mojej ręki. To wszystko. — Trochę mało, j a k na miłość — zawyrokowała Ewa, c h o ć ona sama dopiero niedawno odważyła się pocałować Andrzeja. Co miało marne skutki. — I po tych rozmowach i dotknięciach sądzisz, że... Jasia pokręciła głową. — Wyznał, że mnie kocha. Zaraz potem poprosił, żebym odeszła. — O c h ! — Ewa po raz drugi tego wieczoru nie wiedziała, co powiedzieć. — I odeszłaś? Zostawiłaś wszystko i odeszłaś? Jasia zwiesiła głowę, by dziewczyna nie widziała łez. — N i e tylko dlatego... Przez chwilę walczyła ze sobą, by powiedzieć coś więcej, ale koniec końców umilkła. — Trochę mnie więc rozumiesz — odezwała się smutno Ewa po długiej chwili. — Ty kochasz kogoś nieosiągalnego, kto ciebie nie chce i ja też. Ale jesteś silniejsza ode mnie. Potrafiłaś odejść, a ja... widzisz, mam męża, którego też kocham, nie wiem, j a k to moż liwe, ale naprawdę Witold jest mi bardzo drogi, mam córeńkę, najukochańszą na świecie, to moja rodzina, powinnam być szczęśliwa, a całkiem niedawno ryzy kowałam j e j utratę, bo... — Ewa westchnęła. — Zasie działam się w biurze, Andrzej przyszedł wieczorem,
89
pijany, a ja zaczęłam go całować — wyrzuciła z siebie j e d n y m tchem. Jasia słuchała w milczeniu. — Gdyby nie przeszkodziła nam Ta Michalak, pew nie skończylibyśmy w łóżku. To znaczy na sofie albo na dywanie, albo na biurku. Zdradziłabym męża, a on żonę. Przeze mnie. — Ale do tego nie doszło. — N i e . Doszłoby... — Ale nie doszło — ucięła Jasia stanowczo. — A pani j u ż wie, czego się wystrzegać: pijanego Andrzeja w pustym biurze. Ewa spojrzała na nianię z podziwem. Sama by tego tak prosto nie podsumowała. — N i e przyznawać się Witoldowi? — A po co? —
J a s i a wzruszyła ramionami. — N i c
się nie stało. N i c mu nie ubyło. Nadal ma kochającą żonę, śliczną córeczkę i rodzinę w komplecie. I gdyby był mądrzejszy, siedziałby teraz tutaj, z panią przy j e d nym stole, zamiast uciekać do Korei. — Witold nie uciekł, tylko wyjechał do pracy! — sprostowała Ewa z oburzeniem. — J a k zwał, tak zwał. Pracy miałby potąd, o potąd, tutaj w Polsce. — To był ważny, prestiżowy projekt! — I dla prestiżu zostawił żonę z małym dzieckiem? —
J a s i a uniosła kpiąco brew. — Coś widzę, że oboje się
pogubiliście. Póki nie jest za późno, warto się odnaleźć. — Nie mogę j e c h a ć do Korei — j ę k n ę ł a Ewa. — M a m alergię!
90
Jasia wbiła w nią surowe spojrzenie. — Alergię ma pani na chininę. I męża. N i e na Koreę. Ewa opadła na oparcie krzesła. Zatkało ją k o m pletnie. Niania poklepała ją po ręce, wstała, zebrała puste filiżanki i jakby nigdy nic zaczęła zmywać naczynia. Ta rozmowa dała Ewie sporo do myślenia. Czy rze czywiście powinna rzucić wszystko i j e c h a ć za mężem? J a k czyniły to żony powstańców zsyłanych na Sybir? Porównanie było bardzo na wyrost, bo Witka nikt ni gdzie nie zesłał, a Korea miała nieco inny klimat niż Syberia, tak sobie j e d n a k Ewa w całym swym roman tyzmie rozmyślała. Ze łzami w oczach widziała siebie, głuchą od chininy, miotaną zawrotami głowy, j a k cią gnie dzielnie walizkę w sali przylotów, a potem błąka się po tłocznym Seulu w taksówce prowadzonej przez podejrzanego małego ludzika w poszukiwaniu polskie go salonu na Expo 2012. Albo jeszcze gorzej: nie bierze przed wyjazdem chininy i — pokąsana przez moskity — umiera na malarię w ramionach dopiero co odnale zionego męża. To, że w dzisiejszych czasach, w kraju cywilizowanym, j a k i m bez wątpienia była Korea Po łudniowa, trudno umrzeć na malarię, nie obchodziło Ewy nic a nic. Przy całym j e j pechu byłaby ostatnią osobą, która na tę malarię by umarła. Andrzej, gdy wspomniała mu o pomyśle wyjazdu, zapytał krótko: — A ty tam po co?
91
— Bo Witold... — Witold pracuje, z tego, co wiem, dniami i noca mi, żeby dotrzymać terminu. Twój przyjazd mu tego nie ułatwi. — N i e będę mu przeszkadzać w pracy! — krzyknę ła z oburzeniem. — N i e . Wcale — odparł kpiąco. — Ty tylko zaraz na lotnisku zostaniesz aresztowana, bo jakiś bydlak podrzuci ci narkotyki, potem, gdy j u ż Witek, cała am basada i dyrekcja Expo wyciągną cię z więzienia, zapodziejesz się na stacji metra tak skutecznie, że Interpol odnajdzie cię w Mongolii, a gdy wrócisz z Mongolii, pokąsa cię kobra albo zdepcze słoń, nieważne, że po ulicach Seulu słonie nie chodzą, a jedyną kobrę mają w zoo... I tak w przyspieszonym tempie trafisz do szpi tala w Wyszkowie, a Witek zawali zlecenie swego życia. Wierz mi: lepiej będzie, j a k poczekasz tutaj. Poziomkę oswoiłaś. — N i e masz o mnie zbyt wysokiego mniemania — warknęła. — Przeciwnie: j e s t e m pewien, że twoje przygody byłyby bardziej malownicze, niż mógłbym wymyślić — zaśmiał się. O n a jeszcze przez chwilę milczała nadąsana, by również się roześmiać. Kobra kobrą, słoń słoniem, ją na pewno dopadłby... rekin. Witold pisał maile każdego dnia, załączając dzie siątki zdjęć, bo najwyraźniej zapomniał, że m o d e m w Poziomce działa j a k to modem w Poziomce: rzad ko i niechętnie. Ewa miała do wyboru: albo poprosić
92
męża, by nie wysyłał zdjęć, albo z bólem serca kaso wać pliki graficzne na serwerze, nim poczta zaczęła je ściągać. Bo potem było za późno: modem odmawiał współpracy i Ewa była odcięta od wirtualnego świata. Wybrała to drugie rozwiązanie, w związku z czym Ko rei sobie nie pooglądała, za to mogła o niej poczytać. I wcale, ale to wcale nie podobały się j e j zachwyty tym krajem. Wszystko zdawało się tam lepsze: ludzie milsi, zieleń zieleńsza, budynki piękniejsze, jedzenie smacz niejsze, metro metrzejsze i nawet smog był bardziej gęsty niż ten nad Warszawą. Doprawdy, j e s t się czym zachwycać... Prace nad polskim pawilonem dobiegały końca i Witold powinien szykować się do powrotu, nic tego jednak nie zapowiadało. Wspominał za to o licznych propozycjach, jakie mu składano. Oczywiście bizne sowych propozycjach. Witold był dla Koreańczyków tak egzotyczny i oryginalny w swych projektach, j a k oni dla niego. „Poznałem zupełnie unikalne metody uprawy palm, które można przenieść na nasz grunt. Chciałabyś pal mową aleję w Poziomce?", pisał, a Ewa zastanawiała się, czy pyta serio, czy sobie z niej pokpiwa. Swego czasu wyśmiał migdałki trójklapowe i magnolie, niepasujące do leśnej działki, a teraz palmy chce tu sadzić?! „Mógłbym zaprojektować i urządzić ogród japoński, zintegrowany z leśnym charakterem Poziomki. R o zejrzeć się za roślinami?" N i e , no, spoko Poziom ki zintegrują się z bambusami, a sikorki zamieszkają w maleńkich pagodkach! „Czy zamiast oczka wodnego
93
nie chciałabyś suchego stawu, ze żwirem imitującym wodę, kamieniami w roli wysp i piaskiem grabionym w kształt fal?". Tak, tak, Ewa o niczym innym nie ma rzyła niż o żwirze, kamieniach i grabionym piasku. Sajgonki będą miały w czym nory kopać (nory imitu j ą c e podwodne jaskinie), Julisia będzie miała co poły kać (żwirek zamiast swojskich dżdżownic), żaby będą mogły składać imitację skrzeku, a ryby, o, ryby to same staną się imitacją, i wszyscy będą ogólnie zachwyceni. Czy on zwariował?! N i e , Witek po prostu zakochał się w Oriencie. Bliźnięta kończyły dwa tygodnie. Mały Staś opuścił inkubator i Karolina wreszcie mogła przytulić synka do serca. Starszy o parę minut Lesio spał w ramionach Andrzeja. Ewa, która weszła do szpitalnego pokoju, spojrzała na tę czwórkę szczęśliwych istot i wycofała się cichutko. N i e było tu dla niej miejsca. Z bolesną słodyczą wróciła wcześniej do domu. Do swojego uko chanego dziecka. Do swojej rodziny. Sajgonki powitały panią tak, j a k b y wyszła rano i miała nigdy nie wrócić. Jakby zaginęła na pustyni Gobi i amerykański satelita cudem ją odnalazł. Jakby porwano ją dla okupu i z niepojętych przyczyn wy puszczono — tak z twojego codziennego powrotu po trafią się cieszyć tylko zwierzęta i dzieci. O ile dzieci nie są szalenie zajęte sucharkiem, trzymanym w rączce. Julisia była. Przywitała mamę szerokim uśmiechem, po czym zajęła się dalszą eksploracją kawałka drożdżowego cia-
94
sta, które Jasia upiekła specjalnie dla małej, pokroiła w zgrabne kromki i ususzyła w piekarniku. — Ze też ci się chciało, skoro gotowe można kupić w sklepie — Ewa pokręciła głową. — O w s z e m , można — odparła niania pogodnie — ale, o, widzi pani skład? Co nieco poczytałam w internecie i tak E l 0 2 to barwnik, tartrazyna. Czy c h c e my, żeby nasza Julijka łykała takie świństwo? Z kolei E 2 1 8 to para-hydroksybenzoesan metylu, konserwant. Chcemy, pani Ewuniu, zakonserwować to maleństwo para-hydroksyczymśtam? Następny, E 5 1 0 , chlorek amonu, pożywka dla drożdży, no litości! M o j e droż dże urosły na mleku i cukrze, a nie na E 5 1 0 i E 9 5 1 , rakotwórczym aspartamie! Ktoś m o ż e karmić swoje dziecko takimi sucharkami, ja mojemu, to j e s t nasze mu, wolę upiec własne. Ewa uniosła tylko brwi i sięgnęła po sucharki Jasi, patrząc z miłością na córeczkę, która miała okruszki dosłownie wszędzie: we włoskach, w uchu, za koszul ką, w pampersie pewnie też. Co jakiś czas dziewczynka parskała śmiechem, zapluwając sucharkiem stół, okru chy lądowały na podłodze, kuchennej szafce, chyba na wet trafiły do klosza lampy. Niani to nie przeszkadzało. Spokojnie zmiatała, zmywała, wyczesywała, wytrząsała, jednym słowem czyniła to wszystko, co doprowadziło by Ewę do rozpaczy j u ż za pierwszym razem. Oprócz tego zdążyła nastawić późny obiad, który przygotowa ła, gdy dziecko spało, i właśnie robiła Ewie herbatę. Dziewczyna patrzyła na nianię z podziwem i wdzięcz nością. Miała opiekunkę idealną. Przez niemal dwa
95
miesiące nie dopatrzyła się w Jasi żadnych wad. I to Ewę nagle zastanowiło... — Jasiu kochana, tak patrzę na ciebie, patrzę i myślę sobie, jaki skarb mam w domu. Niania uśmiechnęła się, nieco zawstydzona tą nie oczekiwaną pochwałą. — Dlaczego do tej pory nikt cię nie zgarnął? — Zgarnął? — powtórzyła za Ewą niczym echo. — No wiesz, zatrudnił. Powinnaś opiekować się teraz dzieckiem jakiegoś snoba w Magdalence za pen sję j a k stąd do Księżyca, a nie wycierać nochala całego w sucharkach córeczce jakiejś tam pisarki. — Ale ja nie chcę dziecka snoba, tylko Julisię. Dziewczynka na dźwięk swego imienia wyciągnęła do niani upaćkane rączki. Ta bez zastanowienia wzięła małą na ręce i przytuliła. — Gdzie ostatnio pracowałaś? — indagowała dalej Ewa, choć być może powinna ugryźć się w język. — Byłam sprzątaczką. — O! To dobrze! Jasia uniosła brwi. Spodziewała się każdej reakcji, ale nie takiej. — Dobrze? — zapytała niepewnie. — Oczywiście! To znaczy, że nie boisz się pracy, ciężkiej pracy. Nie jesteś królewną, która siedzi rodzi c o m na głowie, bo wymarzyła sobie stanowisko wice prezesa do spraw zarządzania. Najlepiej w sieci hoteli Marriott, bo nie dość, że sobie pozarządza, to jeszcze pół świata zwiedzi. A że nikt normalny królewny ot tak na to stanowisko nie przyjmie, to dalej pasożytuje na
96
rodzicach i się umartwia. A ty? Proszę: masz maturę, a sprzątałaś... O, a dlaczego nie poszłaś na studia? — N i e stać mnie było. J e s t e m samotną osobą, mu szę zarobić na czynsz, jedzenie, ciuchy... — Ciuchy kupujesz w lumpeksach, nie ściemniaj. — N i c było to zbyt delikatne. Jasia spuściła zakłopota ny wzrok. — Teraz, gdy mieszkasz z nami i z nami się stołujesz, odłożysz na nowe, fajne ciuchy. Markowe. Gdy Witold wróci, zostawimy go z Julinią i wyrwiemy się do Wawki na zakupy. O c h , j a k ja dawno nie szala łam w towarzystwie innej dziewczyny... Jeśli Ewa spodziewała się entuzjazmu, to się rozcza rowała, bo Jasia stała przed nią z dzieckiem na rękach, niewidzące spojrzenie wbijając w punkt nad ramieniem pracodawczyni. Chyba nie miała ochoty na wspólne zakupowe szaleństwo... — To tylko taka luźna propozycja — Ewa zaczęła szybko wycofywać się z poprzednich słów. —
J e ś l i nie
chcesz... — N i e o to chodzi, czy chcę, czy nie chcę — ode zwała się dziewczyna. — M a m inne potrzeby niż nowe ciuchy. — Oczywiście! J u ż lepiej wydać pieniądze na dobrą książkę czy... coś — dokończyła Ewa szeptem, bo tamta spojrzała na nią z dziwną wrogością. — No właśnie — odrzekła po chwili milczenia. — Lepiej kupić dobrą książkę. Albo coś. Pójdę wykąpać Julisię. N i e czekając na odpowiedź, odwróciła się na pię cie i wyszła. Ewa patrzyła za nią przez m o m e n t , po
97
czym westchnęła w duchu i pomyślała: „Cóż, pienią dze są widać drażliwym tematem i nie należy go po ruszać". A właśnie, pieniądze. Anka, księgowa, prosiła, by Ewa pilnie do niej zadzwoniła. Ładnych parę godzin temu prosiła... — Ewa, czy posłom niosącym złe wieści ścinasz głowy? — zaczęła bardzo tajemniczo i niepokojąco. — Nooo... N i e strasz mnie, co się stało? — Twój hurtownik ma kłopoty z płynnością finan sową. J e m u z kolei nie płaci Empik. N i e spodziewaj się więc pieniędzy w najbliższym czasie. — Jeśli nie w najbliższym, to w j a k i m ? — Ewa sta rała się, by głos j e j nie zadrżał, ale wstrzymanie płat ności to koszmar, który nieraz spędzał sen z powiek każdego przedsiębiorcy. Każde zachwianie delikatnej równowagi organizmu zwanego firmą powodowało poważne konsekwencje: Ewie nie zapłaci hurtow nik, ona nie zapłaci drukarni, nie będzie miał więc kto przygotować książek do sprzedaży. Zresztą ksią żek też nie będzie, bo Ewa nie zapłaci również pisar kom, redaktorom, korekcie, grafikom... Efekt domi na rozłożył niejedno wydawnictwo. Teraz zagrażał Impresji. — N i e wiem, kiedy będą mieli kesz — odparła Anka. — Są w konflikcie z Empikiem, poszło o VAT na książki. BookArt w pierwszej kolejności zapłaci włas nym pracownikom, potem większym wydawnictwom, my jesteśmy na szarym końcu. Nie mówię tego, aby cię zdołować, musisz znać sytuację, jakakolwiek by była.
98
— Tak, wiem — Ewa ledwo mówiła przez zaciśnię te gardło. — Dzięki, Ania, za gorzką prawdę. Ile mamy na koncie? — M a ł o . Za mało, by szykować do druku Ostat ni pierwszy dzień. Prawdę mówiąc, wstrzymałabym na twoim miejscu wszelkie inwestycje, stawiając na prze trwanie. — Wydawnictwo nie istnieje bez nowych książek! — Ewa, nie masz na nowe książki. Na stare zresztą też nie. Liczyłyśmy na pieniądze z BookArtu, porobiłaś debety na kontach. Pieniędzy nie będzie, debety są na wyczerpaniu, za chwilę możesz nie mieć na życie. J u ż teraz zacznij oszczędzać. Przykro mi, kochana, że ci to mówię, ale to mój obowiązek. — Tak, tak, dziękuję — wyszeptała i rozłączyła się. Wróciła do domu — w Poziomce, by się z kimś po łączyć, trzeba było wyjść na ganek — i ciężko usiadła na najbliższym krześle. Wiadomość była porażająca. J a k to tak? Dostarczyła towar za ciężkie setki tysięcy, raz odroczyła płatność hurtowni, drugi raz przyjęła jedynie nikłą część należ ności, wierząc w zapewnienia, że pieniądze lada dzień będą, i teraz słyszy, że w ogóle ich nie dostanie?! J a k to tak?! Co m a m robić? Co robi bankrut w takiej sytuacji?! Ewa wstała i zaczęła krążyć po pokoju, wyłamując ner wowo palce. Bankrut tnie koszty. Wstrzymuje inwesty cje. N i c płaci podwykonawcom, sorry, drukarnio, ale ty też będziesz miała za chwilę problem. Pozbywa się... Wzrok Ewy padł na wchodzącą do pokoju Jasię.
99
Dziewczyna uśmiechnęła się, kładąc palec na ustach. — Zasnęła — wyszeptała, wskazując pokój Julijki. Ewa skinęła odruchowo głową. Tak. Bankrut po zbywa się niani. Potem przyjdzie czas na przyjaciół. — Jasiu — odezwała się, ledwo łapiąc oddech. Wid mo wieżowca, z którego okien skaczą desperaci, stanę ło j e j j a k żywe przed oczami. — Musisz chyba usiąść. — Co się stało?! — Niania zbladła i osunęła się na krzesło. — Muszę cię zwolnić. N i e stać mnie na twoją po m o c — wyrzuciła Ewa j e d n y m tchem. — Empik skon fliktował się z całym wydawniczym światem, bo chyba nie uparł się jedynie na moją hurtownię, wstrzymał spłaty zobowiązań, hurtownia więc nie zapłaci mi, a ja nie zapłacę tobie, muszę więc... — Poczekam — przerwała j e j spokojnie Jasia. — Słucham? — Poczekam. Jeśli to jedyny powód, mogę pocze kać na wynagrodzenie, a nawet zrezygnować z pensji, dopóki nie będzie pani wypłacalna. Zależy mi na dachu nad głową i pełnej misce, że się tak wyrażę. A nade wszystko nie chciałabym opuszczać Julisi. Jeżeli więc stać panią na moje utrzymanie, zostanę. Ewa przez dłuższą chwilę nie mogła znaleźć słów. Jasia powiedziała to tak spokojnie, tak naturalnie, jakby rzeczywiście nie zależało j e j na niczym więcej. W dzi siejszych czasach, gdy liczyły się tylko pieniądze, było to wzruszające. I niepokojące. — To może trwać miesiącami — odrzekła wolno. Jasia skinęła głową. — Jeżeli trzeba będzie zacisnąć
100
pasa, nawet na twoje utrzymanie nie będzie mnie stać — dodała. — Wtedy pomyślimy, co zrobić. Teraz Ewa przytaknęła. Ale nie było w tym przeko nania. Była podejrzliwość. I wtem wpadła na pomysł... W takiej chwili, gdy zagrożony j e s t był, weryfikacja niań powinna być najmniejszym problemem, jednak nie dla Ewy! — Dobrze, wtedy pomyślimy — odezwała się, w duchu zaś dodała: „Albo nie będzie żadnego wtedy". Prawdę mówiąc, pomysł wykluwał się w „tej pięknej główce" od samego początku, Ewa bowiem, jeśli chodzi o dziecko, ufała tylko sobie. A i to nie do końca. Wy padki zdarzają się najtroskliwszym matkom, wystarczy moment nieuwagi, by stracić dziecko. Pragnęła więc nie spuszczać córeczki z oka, co było przecież niemożliwe. Jakim cudem zaufała od pierwszej chwili obcej oso bie, Jasi, do tej pory było dla Ewy zagadką. Szczegól nie teraz, gdy podejrzliwość zaczęła nakręcać j e j bujną wyobraźnię. M o ż e niania coś knuje? C h c e uśpić moją czujność, by któregoś dnia porwać dziecko dla okupu? A może nie dla okupu, a dla siebie? Przecież sama powiedziała, że najważniejsze j e s t dla niej dobro J u l c i . A może... chce sprzedać małą do Rosji? Albo do Szwajcarii? J a kiejś bogatej bezdzietnej rodzinie?! Tak, sprawdzenie intencji niani stało się koniecznością, szczególnie te raz, gdy zaproponowała bezinteresowną — czy aby na pewno? — pomoc.
lOl
Gdyby u boku Ewy stał Witold, wykazałby absurd takiego rozumowania. Ale on tysiące kilometrów stąd sadził drzewka i krzewy w polskim pawilonie i nie można mu było zawracać głowy takimi drobiazgami. Ewa postanowiła więc radzić sobie sama. Następnego dnia wstała, j a k gdyby nigdy nic, przy gotowała się do wyjścia, pożegnała z córeczką i nia nią, po czym... wyszła, owszem, ale zaraz wróciła. Wemknęła się przez boczną furtkę, ukryła w kuchni letniej, a gdy niania z dzieckiem wyszła na spacer, wytaszczyła z komórki drabinę, przystawiła do okienka na strychu i po chwili wdrapywała się na górę. O k i e n k o było od środka zamknięte, ale j a k się je umiejętnie po pchnie... ups! Wypadło z ramy! Ale okienko było stare, to dobra okazja, by wymienić je na nowe. M o ż e gdyby Ewa dłużej pomyślała nad włamywaniem się do wła snego domu przez okienko na strychu, przypomniała by sobie, że w torebce ma klucze. Ze spokojnie może wejść frontowymi drzwiami. Ze niani, gdyby znienac ka przyteleportowała się z powrotem, bardziej podej rzana wyda się drabina pod oknem niż Ewa w swojej kuchni, sypialni, łazience, gdziekolwiek, nawet na stry chu! Ale Ewie najprostsze rozwiązania były całkowicie obce. Teraz przemykała więc przez ciemny strych do włazu i... o kurczę! Drabina! Przecież nie zeskoczy na dół z trzech metrów, bo nogi sobie połamie, oby tylko. Wróciła więc pod okienko i po chwili, sapiąc, jęcząc i stękając, wciągała na strych drabinę. Potem opusz czała ją na dół przez właz, modląc się, by drabina nie wypadła j e j z rąk, bo Ewa utknie na strychu razem
102
z nietoperzami i zmieni się w suszkę, wreszcie mogła zejść na dół. Usłyszała przekręcany w drzwiach klucz. N i e namyślając się dłużej, wpadła do sypialni i wpełzła pod łóżko. Stąd, nieco z dołu i pod dziwnym kątem, ale to drobiazg, widziała pół domu. Niania z Julijką wchodziły właśnie do przedpokoju. — Chodź, milusiu — zagadała Jasia do dziecka — umyjemy łapule. Brudziaku mały, czemu targałaś Gapę za uszy? Powiedz: Ga-pa. — Blagla — odparła Julisia. — N i e blagla, tylko Gapa. — J a s i a cmoknęła małą w umorusany policzek. Ewie, obserwującej to spod łóżka, aż oczy zaszkliły się ze wzruszenia. Niania znik nęła z małą w łazience. Po chwili dochodził stamtąd szczebiot obydwu. Wróciły. Pobawiły się pluszakami. Mała trochę pokaprysiła przed drugim śniadaniem, nie chcąc siąść do stołu, co niania zniosła ze stoickim spokojem. Tu j u ż Ewa, po którymś „nie!" — bo Julcia może i na wszystko mówiła „blagla", ale słówko „nie" wymawiała całkiem poprawnie — straciłaby cierpliwość. Jasia bynajmniej. Przeczekała protesty, po czym zaczęła karmić dziecko kaszką, którą Julcia rozniosła po całej kuchni. To też Jasi nie przeszkadzało — śpiewając kołysanki, zaczęła sprzątać i stół, i kuchnię. Trwało to i trwało, Julisia ga worzyła w swoim języku, dziewczyna odpowiadała j e j podobnie, a Ewa... Ewa czuła się coraz bardziej głupio. Inwigilowała najniewinniejszą nianię na świecie! Ale przecież nie może się teraz ujawnić! Musi poczekać, aż obydwie znów wyjdą na spacer, a to może potrwać...
1()'3
Wbrew obawom Ewy trwało dosyć krótko. Jasia z Julcią przeniosły się na kanapę, był to widać czas na czytanie książeczek, gdy zadzwoniła komórka. Ewy komórka. Dziewczyna zamarła pod łóżkiem. Roz mowa w drugim pokoju ucichła. — Słyszysz, dzidziuniu? Mama zostawiła telefon. — Blagla — zgodziła się Julisia. — N i e blagla, tylko mama. Powiedz: ma-ma. — Blagla. Komórka umilkła. Po czym... znów rozbrzmiała. Ewa usłyszała, j a k Jasia wstaje i kieruje się za dźwię kiem telefonu. Do sypialni. Dzwonek ucichł. Ewa zacisnęła powieki. Jasia za trzymała się dwa kroki od łóżka. Zawróciła. Telefon rozdzwonił się od nowa. Niania schyliła się i: — O! Ewa patrzyła w szeroko otwarte oczy dziewczyny, nie wiedząc, co powiedzieć. Długo patrzyła. Wreszcie wypełzła spod łóżka, otrzepała się dziarsko i wypaliła: — Trzeba tu odkurzyć. Idę do pracy. Cześć. — Cześć — powtórzyła j a k echo Jasia i odprowa dziła swoją pracodawczynię wzrokiem do drzwi. Ewa pomachała jeszcze córeczce i niemal biegiem ruszyła do furtki. Po chwili znikała i niani, i dziecku z oczu. — O Boże... — j ę k n ę ł a , skulona za żywopłotem sąsiadów. — O kurczę... Teraz na pewno odejdzie! I to właśnie wtedy, gdy przekonałam się na sto procent, j a k świetną j e s t nianią i j a k kocha dziecko! — Pani E w o — usłyszała nagle. Poderwała głowę. — Zapomniała pani... — J a s i a podała j e j torebkę. Ewa
104
chwyciła ją j a k rozbitek chwyta się dryfującej deski i nie wiedząc, co powiedzieć, spojrzała na nianię błagalnie. Ta pokręciła głową, by w następnej chwili roześmiać się serdecznie. — Ten moment, gdy zajrzałam pod łóż ko... — wydusiła. — B e z c e n n e ! — N i e gniewasz się na mnie? — w głosie Ewy brzmiała szczera skrucha. Niania pokręciła głową. — W pierwszej chwili poczułam się urażona bra kiem zaufania, ale potem stwierdziłam, że sama bym tak postąpiła. Tylko nieco dyskretniej. — Improwizowałam — odmruknęła, wracając z J a sią do domu. Może i była to wpadka, ale od tej pory Ewa była na prawdę spokojna o dziecko. Mogła zająć się pomniej szymi problemami, takimi jak: brak pieniędzy, brak męża oraz szambo, które lada chwila mogło wypełznąć na ogród. Kosięta nadal bowiem okupowały gniazdo wśród choinek. — Andrzejku, mam drobny kłopot — zaczęła, gdy tylko przyjaciel odebrał telefon. — W innej sprawie byś do mnie nie dzwoniła — zauważył zgryźliwie. — O, przepraszam cię bardzo! Czasem dzwonię towarzysko! — Taaak? Kiedyż to dzwoniłaś towarzysko? Przy pomnij, bo skleroza mózg mi napoczęła. — ( M y miałeś urodziny, wtedy to było. — Owszem. Ale to były dwudzieste ósme urodziny i nie miałaś z kim iść do kina na twojego ulubionego
105
Władcę Pierścieni. Dodam, że ja płaciłem i za bilety, i za popcorn, i za... — Człowieku, jaki ty się drobiazgowy zrobiłeś! B ę dziesz mi wypominał popcorn sprzed lat?! — Który zafundowałem sobie i tobie na swoje uro dziny? Będę. Co to za problem? — zmienił temat, nim zdążyła oburzyć się jeszcze szczerzej. — Forsa, j a k zwykle. — N i e mam — uciął, nim zdążyła powiedzieć, ile j e j potrzeba. — Ale... — Ewa, nie mam. Do mnie też dzwoniła Anka i tylko czekałem, aż sobie o mnie przypomnisz. Teraz mówię: nie mam. Uprzedzałem cię o wprowadzeniu VAT-u na książki? Uprzedzałem. Mówiłem, że mogą być kłopoty, bo każdy będzie próbował przerzucić do datkowy koszt na kontrahenta? M ó w i ł e m . Ewa, nie jesteś j u ż dzieckiem. Musisz ponieść konsekwencje niefrasobliwości — daj mi dokończyć! — ale nawet gdybym chciał, nie mogę ci pomóc, bo sam j e s t e m w tarapatach. Prawdę mówiąc, liczyłem, że j e d n a k ci zapłacą i to ja będę mógł od ciebie pożyczyć parę zło tych. Teraz możesz mówić — dokończył. Ale w pierwszej chwili Ewa nie mogła. Po prostu głos j e j odebrało. Gdy wreszcie zaczęła... — VAT na książki?! Owszem, coś przebąkiwałeś pół roku temu! I co? Ja mam o tym wszystkim pamię tać?! J e s t e m romanistką, a nie cholernym rekinem biz nesu j a k ty, przypominam, i nie znam się na VAT-ach! I mogłeś uprzedzić, że będziesz miał kłopoty, nim ja
106
zaczęłam je mieć! Wtedy nie prosiłabym cię o p o m o c ! N i e potrzebowałabym żadnej głupiej pożyczki, bo... — urwała. Nawet do niej, wzburzonej podwójnie, po trójnie czy jeszcze bardziej, dotarł absurd tych zarzu tów. — J a k i e masz kłopoty? — zapytała miękko. — Przypięła się do mnie skarbówka. — O c h , Andrew, to j e s t j a k świnka czy inna odra: musisz przez nią przejść. — Byłem szczepiony — odmruknął. — Na skarbówkę?! — Na świnkę, Ewa! Na odrę też! Siedzi mi na karku Urząd Skarbowy, a to coś więcej niż zwykła kontrola. — J e ś l i zalegasz z podatkami, mogę zapożyczyć się na hipotekę, bo rozumiem, że to nieco więcej, niż wy nosi dochód roczny małego afrykańskiego państwa i... — Dziękuję — odparł z mimowolną czułością. Ewa była jaka była: nieznośna, nieznośna i jeszcze raz nie znośna, ale serce miała wielkie. — Twoja Poziomka jest warta nieco mniej, niż żąda ode mnie Urząd Skarbowy. Ale dziękuję, że to zaproponowałaś. — N i e płaciłeś podatków? — Ewa była podwójnie zmartwiona: tym, że przyjaciel miał problemy, i tym, że nie mógł p o m ó c w j e j własnych. — Płaciłem, moja droga, płaciłem. Jeśli jednak chcą dobrać się do czyichś pieniędzy, tak drobny fakt ich nie zniechęci. Jeśli coś ci mogę poradzić, to wstrzymaj wypłaty podwykonawcom, ale Z U S i podatki zapłać, bo kto mi będzie cebulę wysyłał? — Andrzej, nawet tak nie mów! Nie mogą cię za mknąć za podatki!
107
— Za podatki nie — odparł pogodnie. — Przyj dziesz do szpitala? Dziś po południu wypisują Karolinę z dzieciaczkami, pytała o ciebie. I Ewa zapomniała o wszelkich problemach, lecąc j a k na skrzydłach do Warszawy, na ulicę Żelazną, tam gdzie mieścił się szpital Świętej Zofii. W pociągu przy pomniała sobie o ubrankach, które kupiła specjalnie na tę okazję: dwóch identycznych komplecikach dla Stasia i Lesia. Na stacji końcowej przypomniała sobie, że miała wysprzątać pokój dziecięcy w domu Andrzeja i Karoliny — przez tę Jasię nie dotarła poprzedniego dnia do Warszawy. — Nie, nie, j u ż o niczym nie chcę sobie przypomi nać — mruczała, idąc szybkim krokiem ulicą Żelazną. — O tym, że pośrodku ciemnej ciasnej kotłowni zosta wiłam drabinę, o którą Jasia musi się zabić, gdy będzie zakręcać wodę w ogródku, również nie chcę pamiętać. J a , która zgłosiłam kradzież Gucia Dwa, czekającego na stacji... N i e widziała bliźniąt okrągły tydzień i teraz z nie dowierzaniem kręciła głową, że w tak krótkim czasie dzieci mogą się tak zmienić. Lesio, większy i silniejszy od brata, wyglądał j a k rubensowski amorek: pucoło waty, różowiutki, o pięknych oczach swojej mamy. Wypił przed chwilą całą butelkę mleka i gdy tylko Ewa położyła go sobie na ramieniu, zasnął niczym szczęś liwy miś koala. Przez sen uśmiechał się j a k ów miś na widok eukaliptusów. Staś był podobny do Andrzeja, zarówno z wyglądu, j a k i z charakteru, c h o ć trudno
108
mówić o tym ostatnim u miesięcznego niemowlęcia. Zamiast uśmiechać się błogo do życia j a k starszy brat, obserwował otoczenie uważnymi oczami, które błysz czały w szczupłej buzi niczym dwa klejnociki. —
J u ż kalkuluje, jakie akcje kupić — zaśmiał się
dumny ojciec, zakochany w swym synku. Dziecko, o którego życie rodzice przez pierwsze tygodnie drżeli, które całymi dniami kwiliło cichut ko w inkubatorze, podczas gdy Karolinie i Andrzejowi serca się krajały, bo nie mogli ani dotykiem, ani słowem uspokoić maleństwa, teraz — otoczone bezgraniczną miłością ojca i matki — leżało w nosidełku cichutkie i spokojne, podziwiając świat. Ewa, rozpływając się w zachwytach, zaniosła ma leństwo do samochodu. Karolina miała poporodowe powikłania i nie mogła dźwigać nawet tak małego słod kiego ciężaru. W domu na dzieci j u ż czekała niania, rekomendowana przez największą i najdroższą agencję opiekunek. M o ż e i miała wspaniałe referencje, długoletnią praktykę i świetne wykształcenie. M o ż e i od pierw szych dni rozmawiała z podopiecznymi w siedmiu językach. Umiała nie tylko przewinąć dziecko, przy gotować mleko, ale i znakomicie, pod linijkę prasowała pieluszki. Owszem, Ewa wierzyła, że pani Maria jest wykwalifikowaną opiekunką za kosmiczną pensję, na jaką stać było tylko Andrzeja Sadowskiego, ale miała jedną wadę: nie była Jasią. Jasią, której ręce same wy rywały się do Julisi, która pokochała dziewczynkę ca łym sercem od pierwszego wejrzenia i teraz zrzekła się
LOg
wynagrodzenia, by tylko nie opuścić malej. Pani Maria fachowo przejęta Stasia od Ewy, położyła w łóżeczku, wróciła po Lesia i... — Dziękuję pani — rzekła poważnym głosem do Ewy. — Dalej poradzimy sobie sami. Ewa uniosła brwi. Poszukała wzrokiem Andrzeja — Karolina jeszcze nie weszła do domu — ten puścił oczko: niby nie trzeba brać pani Marii na poważnie, ale... Ewa jednak pożegnała bliźnięta, cmoknęła przy jaciela w policzek, uściskała Karolinę i z ulgą powróciła do Poziomki. Do kochanej małej Słodyczki i j e j nie wykwalifikowanej
niani.
LIPIEC
Zaczęło się lato. Przepiękne Poziomkowe lato, pachnące jaś minem i maciejką. Parę tygodni temu w gniazdku na choin ce wykluły się kosięta, wszystkie cztery! Aż mnie za gardło ścisnęło wzruszenie, go podglądałam maleńkie golaski z za mkniętymi oczkami i pióropusikiem czarnego puchu na głów kach. Jak z takiego maleństwa
wyrośnie piękny czarny ptak
z żółtym dziobem i bystrym okiem — tego nie mogłam pojąc. Natura zachwyca całym mnóstwem takich cudów. Kosi ro dzice, ale też sikorki, muchołówki i rudziki, uwijają się jak szaleni, nosząc do szeroko otwartych głodnych dziobów robale, robale i jeszcze raz robale. Dużo robali. Na zdrowie, golaski! Nie mam nic przeciwko temu, byście ogołociły z insektów całą działkę. Komary dają się we znaki — parędziesiąt metrów od domu
rozlewiska
przy torach zamieniają się w jeden wielki
inkubator cholernych
moskitów,
nawet Sajgonki odmawiają
spacerów w tamtą stronę. Nienawidzę ich (mówię o koma rach, nie Sajgonkach), tak jak nienawidzę much i karalu chów. Nie żebym miała w domu karaluchy, to nie blokowisko, gdzie panowała zasada: polub albo giń. W moim domku nie ma robali. Mimo tej nienawiści rozumiem, że są one potrzeb
111
ne przyrodzie. ptaki,
Gdybym potraktowała otoczenie insektycydem,
nie mogąc wykarmić małych, opuściłyby Poziomkę.
Daleko latać na polowania nie mogą, bo po prostu nie mają na to czasu: łapią, cokolwiek przeleci i niosą zdobycz naj krótszą drogą do pisklęcych dziobów.
Rozumiem to i godzę
się: komary, muchy i zielone glisty są potrzebne. Niech mi ktoś jednak wytłumaczy, po co istnieją te pitolone meszki?! Jezuuu, nie ma na świecie gorszej plagi niż te małe, włażą ce wszędzie i wściekle gryzące bydlaki.
Pod tym względem
zazdroszczę mieszkańcom dużych miast — oni nie są tak doświadczani przez te masakryczne potwory.
Lata temu, gdy
meszki pojawiły się na świecie, tak, tak, piszę prawidłowo: one powstały z niczego,
kiedyś były łagodnymi drosophila
melanogaster (które mają osiem chromosomów, w czym są podobne do człowieka czy czegoś tam — biologię miałam wie ki temu) i nagle, może dziesięć, może dwanaście lat wstecz coś się stało, że muszkom owocowym (które są podobne do czło wieka) wyrosły zęby i gruczoły jadowe, zmieniając je w wam piry. Żeby tylko! Komary też są wampirami.
I nietoperze
(które przenoszą wściekliznę, ale na szczęście nie u nas, bo tylko nam wściekłych nietoperzy brakuje). Nie mam o to do nich pretensji: tak je natura stworzyła, takie są, ale meszki... meszki w swym obłędzie stworzył człowiek. Jestem pewna, że ci pitoleni Amerykanie w swojej Strefie 51 oprócz badania martwych tami.
kosmitów zajmują
się podejrzanymi
Między innymi z bronią
biologiczną.
eksperymen Wynaleźli już
wirusy HIV i Ebola, ale tego im było mało, więc wszczepili niewinnej
muszce gen
nietoperza-wampira,
kota (najsilniejszy alergen), gruczoł i przenikliwe brzęczenie budzika
112
jadowy
dorzucili
sierść
czarnej mamby
o poranku.
Upierdliwość
muchy drosophila już miała. Co wyszło z tej mieszanki wy buchowej? Monstrum pod niewinną nazwą „meszka". Swego czasu cholerne meszki potrafiły zabić krowę, zwierzę,
naszprycowane jadem
bo zaatakowane
(czarna mamba)
i alergenem
(koncentrat z kota) umierało na wstrząs anafilaktyczny. Te raz krowy są chronione specjalnymi preparatami. A ludzie? A dzieci? A Julisia?! Julisia na czas ataku latających potwo rów zmienia się w waniliowe ciasteczko. Meszki nienawidzą wanilii,
więc z prawdziwą satysfakcją smaruję nas olejkiem
waniliowym do ciast. Niestety, olejek nie robi wrażenia na komarach. Za to witamina B1 owszem. Łykamy więc również witaminę B1 Niestety, ani olejek, ani wanilia nie przeszka dzają kleszczom (a wiadomo,
co te obrzydlistwa przenoszą
— nic dobrego), w związku z tym (oprócz olejku i witami ny) pryskamy się offem. Niestety, dużym zagrożeniem są osy i szerszenie... Można tak wymieniać i wymieniać. Ja mam tylko jedno pytanie:
naukowcy potrafią
wszczepić gen
małpy
bananowi i gen banana małpie, ale czy zamiast badań nad bakteriami zamieszkującymi Marsa nie
mam,
wiek,
serio!)
nie
(nic do
tych
mogliby zrobić czegoś,
mikrobów czegokol
by zlikwidować chociaż te cholerne meszki? Komary,
muchy, a nawet kleszcze mogą zostać. Skoro muszą. Z góry dziękuję.
Z poważaniem...
Dlaczego rozpisałam się o
insektach,
zamiast podziwiać
uroki lata na wsi? Bo... bo letnicy są jak insekty.
Wszę
dzie włażą. Do takiego na przykład spożywczego. I stój tu człowieku w coraz dłuższych kolejkach do kasy. po lesie i Sajgonki bez
przerwy
Włóczą się
nadają s.o.s. Tłumaczę im
(Sajgonkom), że to tylko letnicy, dajcie spokój, ale przygar bione sylwetki,
czające się w krzaczkach jagód — dlaczego
113
akurat pod moim płotem?,
te jagodziny
trami, dlaczego więc, powtarzam, szalejących psach — wzbudzają
ciągną się kilome
muszą się czaić tuż przy w nas wszystkich niepokój
i irytację. Letnicy włączają „Lato z Radiem". A ja
niekoniecznie
w niedzielę rano chcę słuchać lata. Nawet z radiem. Zbiera łam się w sobie, by iść do letników i zabrać im to radio (razem z latem), ale Jasia zauważyła, całkiem słusznie, że mogło być gorzej. Tak, wielbiciele disco polo, rapu, hip-hopu czy czego kolwiek byliby trudniejsi do zniesienia. Letnicy grillują.
Całe
Urle
City wonieją przypalonym
mięsem. Gdyby im taką podeszwę, czarną z obu stron, zaser wować w restauracji, zrzuciliby właściciela ze schodów, a na wakacjach proszę bardzo: jedzą wszystko, co czarne i przy palone. Kiedyś, jestem tego pewna,
media wyłamują prostszą
drogę — bo komu się będzie chciało pichcić godzinami? — i zamiast grillowanego mięsa będzie się konsumowało węgiel drzewny. Chrupie tak samo, wonieje identycznie i barwę ma odpowiednią.
A
można go przechowywać w
nieskończoność
i delektować się nim nawet na balkonie w bloku. Choć to nie jest już tak zabawne, jak
wędzenie się nad grillem.
Letnicy parkują w sklepie. Nie pod sklepem, a właśnie w sklepie. Kiedy miejsce w sklepie jest zajęte, to przynajmniej pod samymi drzwiami,
tak bym nie mogła przejechać wóz
kiem. Jeśli i to miejsce jest zajęte, mszczą się na całym świecie i zostawiają samochód pośrodku jezdni. zatrzymać się nagle,
O,
i najfajniej jest
nie zważając na hamujący z piskiem
samochód z tylu, i wdać się w milą pogawędkę z innym letni kiem. Pośrodku drogi oczywiście. Poboczami da się przecież ich ominąć.
114
Letnicy koszą trawę. Ciągle. Jak Urle City długie i sze rokie, niesie się warczenie kosiarek. No i polka „Lata z Ra diem". Moja trawa rośnie jakoś bez koszenia, no, bez nie ustannego koszenia, ale letnicy, wyjeżdżając na łono przyrody, muszą mieć trawniczek pod linijkę.
Pięć centymetrów.
Żeby
im stopy nie grzęzły. Ludzie! Łąka też jest piękna i przy jemna! Odważcie się zapuścić w jej odmęty, a gwarantuję, że wrócicie! Trzeba tylko nogi nieco wyżej podnosić i będzie git! Ale nie. Letnicy muszą mieć wszystko takie śliczne i zniewo lone, jak mają w Warszawie. Jeśli drzewka, to na kijku. Broń Boże w kształtach naturalnych. Jeśli kwiaty, to skoszarowane w rabatach. Broń Boże, by na trawniczku rozsiały się sto krotki,
a już mlecze?! Katastrofa! Zaraz trzeba roundupem
potraktować. I mlecze, i wszystko, co nie jest trawą gazonową. Spontan na działce jest wysoce niepożądany. Letnicy
czynnie
odpoczywają
na
świeżym
powietrzu.
Charakteryzuje się to tym, że kopcą papierosy od rana do wieczora, najchętniej na spacerze w lesie, piją hektolitry piwa i urządzają balangi do czwartej nad ranem, kiedy to piwo się kończy i nie jest już tak wesoło. Potem najlepiej jechać w kilka samochodów nad Liwiec i urządzić konkurs skoków na głów kę. Do wody po kolana. Tutaj spontan jest wskazany. Letnicy chodzą w gatkach i stanikach. Trochę to dziwne oglądać sąsiadów w bieliźnie, ale... ja też czasem, gdy nikt nie widzi, potrafię wybiec do Sajgonek w nocnej koszuli. W gatkach i staniku bym się nie odważyła, nawet gdy nikt nie widzi, ale widać pod tym względem nie jestem aż tak spontaniczna.
W gatkach ze szczególnym
upodobaniem ga
niają mężczyźni w ciąży. Z brzuchem opadającym na ko lana. Nie wiem, w jakim celu go tak eksponują — nagroda
115
dla pierwszego
brzemiennego
mężczyzny została już dawno
przyznana — może to wabik na letniczki? Ze niby będzie w rodzinie ktoś z większym brzuchem? Nie rozumiem tego, ale przecież nie muszę letników od razu zrozumieć. To przyj dzie z czasem. Czego jeszcze dopuszczają się letnicy? Już niczego więcej. W zamian miejscowi bywają w ich letnich domkach, oczywiś cie pod nieobecność właścicieli, bo kto by się z tą szarańczą bra tał, częstując się tym, co letnicy zostawią. Najlepiej sprzętem AGD.
Turystyczne radio i TV też mile widziane. A także
wszystko
inne.
Ja osobiście nie bywam w domkach letników pod ich nie obecność, nie mam więc żadnej rekompensaty za ciężkie dwa miesiące. Dlatego ich nie cierpię. — Dzień dobry, dzień dobry! — Ewa oderwała się od komputera i z nieszczerym uśmiechem pomachała pani w słomkowym kapeluszu, zbierającej jagody tuż pod Poziomkowym płotem, c h o ć dziewczyna mog łaby przysiąc, że nie rośnie tam ani j e d e n jagodowy krzaczek. By odpowiedzieć na pozdrowienie, musiała przekrzyczeć ujadające Sajgonki i Julisię, która na nagły rwetes zareagowała płaczem. Ale jest jeden gatunek letników,
których
darzę prawdzi
wą sympatią. To ci, którzy nigdy nie przyjeżdżają na swoje działki. Dlatego, gdy spotkam kiedyś sąsiadów z naprzeciwka, rzucę się im na szyję. A oni, zaskoczeni tak serdecznym powi taniem, natychmiast zaproszą mnie na grilla, piwo i karaoke do czwartej rano.
116
Ewa właściwie nie miała powodów do narzekań. Mieszkała w ostatnim domu, na samym końcu cichej uliczki. Właścicieli z sąsiedniej posesji widywała dwa razy w roku, zaś ci, którzy mieli domek po drugiej stronie Modrzewiowej, w ogóle nie przystawali do „letniczych" standardów. Po pierwsze, przyjeżdżali nie tylko na dwa tygodnie wakacji, a w każdy weekend. Przez okrągły rok w progach góralskiego domku j u ż w piątek stawali właściciele, by wyjechać w niedzielę wieczorem. Wszystkie święta, dni wolne i ferie rów nież spędzali w Urlach. Przy czym dom rozbrzmiewał nie odgłosami balangi czy rykiem telewizora, a śmie c h e m dwójki dzieci, czasem ich przyjaciół. Sąsiedzi nie grillowali, za co Ewa była im serdecznie wdzięczna — j u ż wystarczy, że całe wakacje czuła się j a k pogo rzelec — nie kosili z uporem maniaka trawnika, nie starali się na siłę zaprzyjaźniać, nie biegali po ogrodzie w bieliźnie i, co w ogóle było nienormalne, na jagody chodzili do lasu, a nie pod ogrodzenie Sajgonek. Na początku Ewa traktowała ich więc z rezerwą i podejrz liwością — każde odstępstwo od normy jest niepokoją ce, lecz po paru miesiącach polubiła sąsiadów serdecz nie. Za ich nieuciążliwą obecność-nieobecność. N i e znała ich imion, nigdy nie zamienili innych słów niż „dzień dobry", m i m o to uważała ich za pełnoprawnych Urlowian. Krótko cieszyła się j e d n a k tym zacnym sąsiedz twem. W któryś letni poranek wyszła do ogrodu, by sprawdzić populację kosiąt. Od kiedy bowiem została „babcią", bardzo się przejmowała ich losem. Gniazdko
117
było malutkie, pisklęta zaś cztery. J u ż w chwili wyklu cia zdawały się zapełniać swój nadrzewny dom, co bę dzie, gdy urosną? Wszystkie się przecież nie pomieszczą i najsłabszego pisklaka na pewno silniejsze wypchną z gniazda. Dwa razy dziennie więc, rano i wieczo rem, gdy kosi rodzice wylatywali na polowanie, Ewa zakradała się do choinki i sprawdzała, czy maleństwa są w komplecie. Na wszelki wypadek też, gdyby nie były, nakopała dżdżownic i zasiedliła nimi doniczkę. Wprawdzie trudno j e j było sobie wyobrazić, j a k pcha dżdżownicę w pisklęcy dziób, ale przecież była za pta ki odpowiedzialna. To w j e j Poziomce, na j e j choince uwiły gniazdo. A to tak, jakby zawierzyły Ewie życie swoje i swoich dzieci. Co rano od trzech tygodni pod kradała się do gniazda, by z zadowoleniem doliczyć się czterech dziobków. Kosięta rosły w tempie błyska wicznym: jeszcze trzy tygodnie temu kuliły się na dnie gniazda, drżąc z zimna, nagie i ślepe, z kępką puszku na chwiejących się główkach, dziś były w pełni opierzone, główki j u ż się nie chwiały na cienkich nagich szyjkach, a czarne oczka błyszczały ciekawością tego wielkiego świata, za krawędzią gniazda. — N i e wiem, j a k wy się tu mieścicie — wymru czała. Gniazdo wielkości złączonych dłoni pełne było brązowych piór. Ewa była niesamowicie szczęśliwa, że kosy odchowały wszystkie pisklęta, całą czwórkę. Po raz pierwszy, wiedząc, że j u ż nie narobi tym szkody, ptaki nie porzucą młodych, odważyła się zrobić coś, na co miała ochotę od pierwszego dnia: wyciągnęła
118
palec i pogłaskała j e d n o z piskląt po główce. To znaczy chciała pogłaskać. Bo gdy tylko dotknęła ptaszka, ten zaskrzeczał przeraźliwie. Na ten krzyk z nieba spadło któreś z rodziców i dalej atakować intruza, nie bacząc na to, że intruz j e s t tysiąc razy większy i silniejszy, a na dodatek to człowiek. Ewa odskoczyła. Kręcąc głową z podziwem nad niezwykłą odwagą ptaka, chciała się wycofać, gdy nagle spojrzała na drugą stronę ulicy i do znała szoku: na płocic góralskiego domku wisiała ta bliczka z napisem: „ N A S P R Z E D A Ż " . Akurat wycho dziła do pracy. J u ż miała wsiąść do Gucia Dwa i j e c h a ć na stację, gdy z wytrzeszczyła oczy i niemal z krzykiem wróciła do domu. — Jasiu, Jasiu! Sąsiedzi sprzedają dom! — załkała niemal od progu. Niania, która na j e j widok złapała się za serce, po kręciła głową, oddychając z mimowolną ulgą. — Pani Ewo, litości! Myślałam, że coś się stało! — Bo stało się, czy raczej stanie! Sąsiedzi sprzedają dom. I kogo teraz będziemy mieć przez drogę? No kogo? Wprowadzi się jakaś patologia z czeredą rozwrzeszczanych bachorów, melinę z góralskiego domku zrobią, popijawy od rana do nocy, butelki tłuczone na płocie, pijackie śpiewy, jazgotliwe psy i na dodatek wy ścigi quadów po Modrzewiowej. O t o co nas czeka! Ja oczywiście tego nie wytrzymam i zacznę wzywać po licję, a dokładniej aspiranta Skałę. Ten parę razy przy mknie ich w szympansiej klatce, za co oni najpierw otrują Sajgonki, potem podpalą Poziomkę, na koniec podrzucą turkucie podjadki, żeby...
119
— Pani E w o ! —
j ę k n ę ł a Jasia. — Mogą ten dom
kupić zupełnie przyzwoici, spokojni ludzie, starsi pań stwo, którzy zechcą odpocząć od Warszawy... — Aha! Aha! J u ż widzę, j a k polskich emerytów stać na dom w Urlach City, skoro mnie nie było stać! To na pewno eksubecy, oni mają wysokie emerytury! I zaczną z kolei na mnie donosić. A to, że Sajgonki zabieram do lasu bez smyczy, a to, że ciebie zatrudniam na czarno, o, a teraz w ogóle ci nie płacę, że ogrodzenie od stro ny jezdni j e s t nieodnowione i odpadający tynk może im porysować samochód, że wózek J u l c i nie ma kie runkowskazów... Tak, tak, j u ż ja znam im podobnych emerytów. Musimy coś zrobić! Jasia, słuchając tego słowotoku z zafascynowaniem, odruchowo skinęła głową. Ewa umilkła na parę chwili, marszcząc z namysłem czoło, po czym uśmiechnęła się wrednie: — Obrzydzę i emerytom, i patolom ten dom. Właś ciwie obrzydzę go każdemu, kto zainteresuje się j e g o kupnem. M o ż e ten ktoś wyglądać całkiem poczciwie, a zacznie marihuanę w ogródku hodować. I dziecko mi na złą drogę sprowadzi. Jasia spojrzała w tym m o m e n c i e na Julisię, której w głowie był raczej ogon Tosi niż marycha w ogrodzie sąsiadów. Ten argument przemówił j e d n a k niani do wyobraźni. Od tego czasu obie zaczęły wypatrywać kupców na góralski domek po drugiej stronie drogi. Tabliczka j e d nak pewnego dnia zniknęła tak nagle, j a k się pojawiła... I Ewa nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy martwić,
120
aż zapomniała o całej sprawie, mając inne problemy na głowie. J e d n y m z nich były coraz rzadsze maile od męża. W ostatnim, sprzed kilku dni, Witold donosił, cały szczęśliwy, że wystawa się odbyła, polski pawilon zro bił ogromne wrażenie, a oprawa zieleni, nad którą tyle się napracował, zdobyła wyróżnienie. Droga na okładkę albumu jest otwarta — tego oczywiście przez skromność nie napisał, ale Ewa sobie to swoim zwy czajem dopowiedziała. N i e potrafiła jednak wyczytać między wierszami, kiedy mąż zamierza wrócić. Expo nie było j u ż żadnym wytłumaczeniem przedłużające go się pobytu. N i e musiał j u ż dbać o rośliny zdobiące pawilon, bo zostały usunięte razem z tym ostatnim. Kiedy więc...? I dostała odpowiedź: „Ewuś, czy bardzo byłabyś na mnie zła, gdybym jeszcze przez parę tygodni powłóczył się po okolicy?" Owszem! Byłaby zła! Nazwiedzał się Seulu wystar czająco! „Ale to byłaby dalsza okolica". Ewę trafił szlag. To było jedyne adekwatne okreś lenie. Po raz pierwszy od czasu rozstania chwyciła ko mórkę i wybrała numer swego męża. — Witold — zaczęła groźnie, gdy tylko odebrał — co to za brednie z tym zwiedzaniem? Przypominam, że zostawiłeś w kraju żonę i dziecko. M o ż e wstrzymaj się z wycieczkami i wracaj do domu? Po drugiej stronie panowała cisza, coraz bardziej niepokojąca cisza.
121
— Witek, mam kłopoty i byłabym wdzięczna, gdy byś, j a k przystało na męża, udzielił mi wsparcia. — Jakie kłopoty? — zapytał, ale Ewa nie usłyszała w j e g o głosie niepokoju o los żony czy córeczki. Było w nim znużenie i... obojętność. — Hurtownia wstrzymała płatności. N i e mam pie niędzy... — Wyślę ci wszystko, co mam — wpadł j e j w sło wo, nie racząc nawet wysłuchać do końca. — Siebie wyślij! — wybuchnęła gniewem. Coraz mniej podobała się j e j taka postawa przykładnego do tej pory małżonka. — Masz natychmiast wracać! Naj bliższym lotem! Albo ja pofatyguję się do pieprzonego Seulu i... — Ewa — znów j e j przerwał, znów tym samym obojętnym tonem — tydzień temu wyjechałem z Korei. Zatkało j ą . Jeśli nie w Korei, to gdzie on, do cholery, j e s t ? ! To właśnie wykrzyczała w następnej chwili. — W Indiach. Ponownie zaniemówiła. W Indiach?! Co on robi w Indiach?! — Widzisz, zafascynowała mnie kultura Wschodu i postanowiłem poznać ją bliżej. Zaczynam od Indii, potem udam się do Chin, a na końcu do Japonii. Gdy zwiedzę i ten kraj, wrócę do domu. — Nie będziesz miał dokąd wracać! — krzyknęła, walcząc ze łzami. — Zlicytują Poziomkę i nie będziesz miał j u ż domu! To znaczy ty, owszem! Twojej willi na Mokotowie nie ruszą, ale ja i Julia zostaniemy bez da chu nad głową!
122
— N i e tragizuj, na pewno sobie poradzisz. A klucze do mojego domu przecież masz. — I to j e s t twoja odpowiedź na wszystko?! Ze sobie poradzę, a w razie czego przygarniesz mnie pod swój dach?! Witek, czyś ty oszalał?! Przecież ja o rozwód wystąpię. Wracaj natychmiast!!! — To niemożliwe, Ewa. Zrobisz, co zechcesz, ale nie mogę przerwać teraz tej wędrówki. Muszę koń czyć. Odezwę się za parę dni. Ucałuj Julcię... I, Ewa, spróbuj zrozumieć i wybaczyć: nie chcę rezygnować z marzeń. Rozłączył się. — Z marzeń nie. Tylko ze mnie i Julijki — wyszep tała. Z trudem wstrzymywane łzy przerwały tamę. — Co ci odbiło, człowieku? Mogłeś to załatwić całkiem inaczej. Mogłeś wrócić i wyjechać ponownie, przecież nie zatrzymywałabym cię na siłę, wiem, czym są ma rzenia, wiem, ile można dla nich poświęcić, ale... nie można spełniać marzeń kosztem innych. N i e zbudu j e s z szczęścia na moich łzach. Załkała, chowając twarz w poduszkę, by nie obudzić dziecka. Czując dotknięcie ręki, odwróciła się i wtuliła w ramiona Jasi. — Zostawił nas. Porzucił mnie i Julijkę. — J e j sło wa przerywał raz po raz rwący serce szloch. Niania gładziła dziewczynę po włosach, całkowicie bezradna. — J a k j a j e j teraz powiem, ż e tata j u ż nigdy nie wróci? O n a przecież tęskni. Gdy wyjechał, wołała go. Sama słyszałaś, ciągle tylko tata-tata-tata. N i e mogła spać, nie chciała j e ś ć , przecież pamiętasz, j a k się martwiłyśmy,
123
nawet gorączkowała przez parę dni, a potem po całym domu go szukała, wołała to swoje tata-tata-tata, zajrzała w każdy kąt, taka maluśka istotka. A on? Wyjechał, ot tak po prostu, nawet się z nią nie żegnając! Jasia nie mogła zaprzeczyć, bo tak właśnie było. — Nigdy nie kochał j e j naprawdę, wiesz? — Ewa spojrzała oczami pełnymi gorzkich łez w równie wil gotne oczy tamtej. — Pani Ewuniu, proszę tak nie mówić! Nie wierzę, po prostu nie wierzę, że można nie kochać tak słod kiego dzieciątka j a k Julijka... — teraz i niani głos się załamał.
— Udawał, że uwielbia Julcię, udawał, że o nią dba, ale tak naprawdę była mu obojętna. Gdybyś słyszała, jakim tonem mówił, że nie wraca, że mogę robić, co chcę. Rozwód? Bardzo proszę, bylebym tylko dała mu spokój. Kochający mąż i ojciec nigdy czegoś takiego by nie zrobił, nigdy... — On kocha panią, i Julijkę też, przecież to j e g o dziecko! — J u l i a nie j e s t j e g o dzieckiem! — W Ewie wresz cie obudził się gniew. — Udawał, że mu to nie prze szkadza, że wpadłam z innym, ale gdyby naprawdę był ojcem Julijki, nigdy by j e j nie zostawił! M n i e też nie! — Pani Ewo, to tylko facet. Facet myśli zupełnie inną częścią ciała, niż powinien. — Dobre tłumaczenie. Łatwe tłumaczenie — prychnęła ironicznie w odpowiedzi. — Od zarania dziejów tak właśnie faceci tłumaczą mierność swego charakte ru. Dzięki temu głupie kobiety mogą wybaczyć każ-
124
dy grzech. Żałosne, że ja dołączyłam do tego grona... I z jaką obojętnością, z j a k i m chłodem mnie o tym po informował! Ewa nagle umilkła. Uniosła głowę znad ramienia niani
i
zapatrzyła
się
niewidzącym
spojrzeniem
w ciemność za oknem, analizując każde słowo męża. Owszem, pierwsze, co przychodziło na myśl, to była piękna kobieta, która rzuciła na Witka urok, ale... mógł wyruszyć na wymarzoną wędrówkę, choć na parę dni, a potem nie zdążył wrócić, bo... został porwany! Ta ostatnia myśl sprawiła, że Ewa na powrót drżącymi rę kami chwyciła za komórkę. — Andrzej, porwali Witka! — krzyknęła, gdy tylko usłyszała głos przyjaciela. — Co ty znów wymyśliłaś? — usłyszała w odpo wiedzi gniewne pytanie. — J e s t p o północy, obudziłaś cholernym telefonem skonaną Karolinę i Stasia, któ ry przed chwilą zasnął. Zabiję cię kiedyś za podobne numery... N i e dała się jednak zbyć. — Wysłuchaj mnie, potem rób, co chcesz. Przed chwilą zadzwoniłam do mojego męża i zażądałam, by wracał do domu. On odpowiedział mi na to, że wyru szył na wycieczkę objazdową po Dalekim Wschodzie. Ma w planie Indie, Chiny, a na koniec Japonię. Mnie i Julię olewa, a wróci wtedy, gdy zaspokoi głód wrażeń. Przyznasz, że to niepodobne do Witka. Po drugiej stronie panowała cisza. — Andrzej, jesteś tam? — J e s t e m , j e s t e m — odmruknął.
125
— Powiedz, czy to normalne, żeby facet z dnia na dzień rzucał dom i rodzinę, by spełniać się w roli eremi ty? Jeśli to normalne, mówię przepraszam i dobranoc. Mężczyzna milczał, bo co miał Ewie odpowiedzieć? Że owszem, faceci tak mają? Ze nie pierwszemu Wit kowi, i na pewno nie ostatniemu, odbiło na punkcie jakiejś egzotycznej laski, bo w opowieść o wycieczce nawet on, Andrzej, nie uwierzył, i owszem, kiedyś Wi tek wróci, ale najpierw musi zachłysnąć się O r i e n t e m i... wolnością? I tylko od Ewy zależy, czy będzie miał do kogo wracać. Czy ona mu tę podwójną zdradę wy baczy. — R o z u m i e m — odezwała się dziewczyna, prze rywając nieznośną ciszę. — Weź j e d n a k pod uwagę, że mógł zostać uprowadzony. I ja go na pastwę porywaczy nie zostawię. — Taaa... kupisz na bazarku kałacha i ruszysz Wi ciowi na odsiecz. — Właśnie to zrobię. Dobranoc. Wyłączyła komórkę. J e j wzrok padł na pełną napię cia twarz Jasi. — Pan Witold naprawdę nie j e s t ojcem Julii? — za pytała niania. Ewa pokręciła głową. Witold ani nie był ojcem bio logicznym, ani przysposobionym, bo do tej pory nie zdecydowała się powierzyć mu praw rodzicielskich. Być może słusznie. Jasia życzyła j e j dobrej nocy, m i m o wszystko, i wró ciła do swojego pokoju. Ewa została z niewesołymi myślami zupełnie sama.
126
Mijały długie nocne godziny, a ona, chyba po raz pierwszy w życiu, na c h ł o d n o , z umysłem j a s n y m i spokojnym j a k niebo w tę letnią noc, zastanawiała się, co uczynić i od czego zacząć. Sięgnęła do szuflady biurka po notatnik i zaczęła planować krok po kroku wyprawę poszukiwawczą. Nawet jeśli Witold wybrał życie włóczęgi, ona musi stanąć z nim twarzą w twarz i usłyszeć to ponownie. J u ż w pierwszym m o m e n c i e skonstatowała, że wszystko rozbija się o pieniądze. N i e mogła teraz, gdy Impresja j e s t na skraju przepaści finansowej, zostawić firmy na pastwę wierzycieli. Wyprowadzi ją na prostą i dopiero potem, mając pieniądze, podejmie poszuki wania. Julcię zostawi na ten czas u Andrzeja i Karoli ny, na pewno zrozumieją, no, Karolina zrozumie, i nie odmówią pomocy. — M a m nadzieję, że Jasia nie odejdzie. Tego tylko brakowało, bym straciła i ją — mruknęła, zamykając notes. Zarys planu był gotowy. Pierwszy krok wyznaczo ny: zdobyć pieniądze. Reszta wyjdzie w praniu. M o ż e do tego czasu Wi tek sam się otrząśnie i wróci do domu, o ile nie został porwany. Porywacze też mogą się przecież nawrócić na drogę cnoty i wypuścić zakładnika. Ewa jednak coraz mniej wierzyła we własny pomysł z uprowadzeniem. Andrzej miał rację: j e j mąż po prostu wyrwał się na wolność. A ona mu na to pozwoliła. Zaraz następnego dnia przystąpiła do walki o firmę. Przy czym postanowiła uczynić coś zupełnie odwrot-
127
nego, niż radził Andrzej. Postanowiła wydać j e d n a k Ostatni pierwszy dzień, m i m o że nie miała pienię dzy na druk, na wykupienie promocji w Empiku, na billboardy, reklamy w mediach, czyli na to wszystko, oprócz oczywiście porywającej fabuły, co czyni z książ ki bestseller. — Wiem, Andrzejku, wiem, pójdę prosto na dno, ale nie widzę innej możliwości, by odzyskać pieniądze teraz, zaraz — mruczała do siebie, dzwoniąc do banku. Bank od dawna namawiał swoją vipowską obecnie klientkę (tę samą, która rok temu nie rokowała) na j a kiś kredyt, nowy debet, lokatę — cokolwiek Ewa sobie życzyła. Do tej pory uprzejmie odmawiała, chcąc raczej spłacić kredyt, niż zaciągnąć nowy, teraz postanowiła skorzystać z wielkodusznej propozycji. — Może zbankrutują, nim przyjdzie do j e g o spłaty? — pocieszyła się, gdy bank okazał wielkie zrozumienie dla kłopotów finansowych klientki i zaraz natychmiast postanowił ją wesprzeć pokaźną gotówką. Oczywiś cie pod hipotekę Poziomki, na lichwiarski procent i za sporą prowizję. Cóż, na kredyty stać tylko bogatych... Teraz, mając pieniądze na wydanie powieści, za dzwoniła do... BookArtu, tak, tak, tej samej hurtowni, która wstrzymała j e j płatności. Po wylewnym powita niu — nikt nikogo nie wita tak uprzejmie j a k dłużnik wierzyciela, gdy nie chce zwrócić mu pieniędzy — Ewa zaproponowała panu Puławskiemu, właścicielowi hur towni, nowy superbestseller z Impresjowej „stajni". — Tak, tak, ten sam, na który czekają od ładnych paru miesięcy czytelniczki Jagódki. Bierze go pan
128
w ciemno? To doskonale! Oczywiście, że m i m o drob nych nieporozumień zwróciłam się z propozycją od razu do BookArtu, choć przyznam, że od jakiegoś cza su dzwoni do mnie w sprawie tej książki konkurencja, to będzie przecież hit. Nie, nie, wcale nie czuję do pana urazy, biznes to biznes. Tak, Ostatni pierwszy dzień j u ż może pan umieszczać w zapowiedziach, j e s t j e d n a k małe ale: nie mam pieniędzy na druk. Wiem, że panu przykro, robię, co w mojej mocy, by środki zdobyć, jeśli jednak nie uzyskam kredytu, proszę o wybaczenie, ale książkę dostanie konkurencja. Zaoferowali gigantyczną zaliczkę, którą w tej sytuacji nie mogę wzgardzić. Pan też byłby gotów zaliczkować? O o o o c h , miło to słyszeć! — tu Ewa zgrzytnęła zębami, aż chrupnęło. — N i c , nic, upuściłam telefon. U m ó w m y się tak: zamiast za liczki zapłaci mi pan odpowiednią część zobowiązań, a ja przygotuję umowę. Nie, nie, panie Adamie, wolała bym w tej kolejności: najpierw pieniądze za j u ż sprze dane książki, potem umowa na nową. Połowa? M o ż e być połowa. M o j e puste konto czeka z utęsknieniem. Dziękuję, interesy z panem to czysta przyjemność. Ewa rozłączyła się i rozejrzała po biurze triumfal nym wzrokiem. Kto powiedział, że odzyskanie należ ności graniczy w dzisiejszych czasach z cudem? Do końca usatysfakcjonowana nic była, bo zapro ponowana przez Puławskiego kwota nie wystarczała na pokrycie wszystkich kosztów wydania bestsellera, i tak Ewa musiała dołożyć ze swoich. Ponadto wiedziała, że od tej hurtowni długo nie ujrzy ani złotówki, ale... miała chytry plan. Gdy połowa należnych pieniędzy
129
wpłynie na konto Impresji, zaproponuje Ostatni pierw szy dzień komu innemu, właśnie za zaliczkę. I odzyska płynność finansową! A pan Puławski, wiedząc, że ma konkurencję, może terminowo zacznie się z Ewą roz liczać. J a k sobie umyśliła, tak zrobiła: dwa dni później, gdy pieniądze z BookArtu zasiliły konto Impresji, wystawi ła nową powieść na miniaukcji. I z dumą opowiedziała o tym Andrzejowi. Ten oniemiał. — Ewka, nie mów, że j u ż to zrobiłaś, że rozesłałaś książkę do konkurencji Puławskiego! Chyba po raz pierwszy od czasów założenia Impre sji j e j fundator był autentycznie wstrząśnięty. — Oczywiście, że to zrobiłam — odparła, nie wy łapując nuty paniki w głosie przyjaciela. — Na rynku liczy się sześciu pośredników, BookArt nie ma m o n o polu, więc... — Więc powiem ci, co się stanie: tych pięciu, do których wysłałaś propozycję, właśnie teraz dzwoni do Puławskiego z pytaniem, o co chodzi. Dlaczego się rozstajecie. Wiesz, co on im odpowie? Ze zrobiłaś go w konia. Otrzymałaś pieniądze, wiem, że zaległe, za promesę umowy na nową książkę, i poszłaś z nią do konkurencji. Dostaniesz teraz pięć maili odmownych, o, j u ż pierwszy przyszedł, a Puławski nigdy nie zwróci reszty pieniędzy. Właśnie zarżnęłaś Impresję. Ewa opadła na oparcie fotela, patrząc na Andrzeja ze zgrozą. Co on bredzi?! Przecież liczy się zdrowa kon kurencja! Każdy chce mieć bestseller w swojej ofercie, nieważne j a k i m sposobem!
130
Trzęsącymi się rękoma otworzyła pierwszy mail, bo właśnie nadchodziły następne. B y ł o tak, j a k przepo wiedział: „Dziękujemy za propozycję, ale chwilowo nie jesteśmy zainteresowani nowym tytułem...". — Co teraz? — wyszeptała, gdy podziękował za propozycję ostatni hurtownik. — Daj mi pomyśleć — mruknął, z trudem panu j ą c nad wściekłością. — I nie waż się zrobić nic, na pisać ani pół linijki do Puławskiego czy kogokolwiek z branży, dopóki cię nie wezwę. Rozumiesz? Wracaj do domu, zajmij się pieleniem ogródka i zapomnij na jakiś czas o prowadzeniu genialnych interesów. Jesteś na to za głupia. Ostatnim, okrutnym zdaniem przelał czarę gory czy. Wstała gwałtownie i wybiegła z pokoju, by nie dać mężczyźnie tej satysfakcji i nie rozpłakać się na j e g o oczach. Zamknęła się w łazience i zaczęła tkać w ręcznik. Cała groza sytuacji jeszcze do niej nie dotarła, bo w pa mięci zostało Ewie tylko to ostatnie zdanie. J e s t za głu pia na prowadzenie firmy! To powiedział! O n , który całkiem niedawno gratulował j e j sukcesu, który z dumą opowiadał o osiągnięciach Impresji, a czym niby wy dawnictwo było, j a k nie Ewy dziełem? Ewy pieprzo nym, jednoosobowym sukcesem?! Mógł stwierdzić, że j e s t za głupia półtora roku temu i nie podsuwać j e j tego pomysłu! N i e inwestować ogromnych pieniędzy w to niepewne, skoro Ewa j e s t za głupia, przedsięwzięcie! Ktoś zapukał do drzwi. — Zajęte! — odkrzyknęła.
131
Pochyliła się nad umywalką i ochlapała twarz zimną wodą, ale łzy nie przestały płynąć. Aż się wzdrygnęła, przypominając sobie niemal jednakową treść wszyst kich pięciu maili: „Dziękujemy, nie skorzystamy". Na drzewo, droga Ewo. I dopiero w tym m o m e n c i e zrozumiała to, co Andrzej pojął kwadrans wcześniej: nikt nie kupi od niej książek. Pieniędzy za sprzedane, i nadal sprzedawane, nie dostanie, no, może po dzie sięciu latach procesowania się otrzyma skromną kwotę na otarcie łez. Była bankrutem. Totalnym i zupełnym. Z długami i debetami. Za to bez perspektyw zarobku. Za chwilę skończą się j e j pieniądze od Puławskiego — j u ż pospieszyła się ze spłatą długów w drukarni — i nie będzie miała na życie. N i e zapłaci raty za dom. J e d n e j , drugiej, szóstej i... straci Poziomkę. — Andrzej — stała chwilę później na progu j e g o biura — co mam robić? W głosie dziewczyny nie było żalu za tamte brutal ne, ale jakże prawdziwe słowa. N i e . Wszelkie uczucia wyparł paraliżujący strach. Mężczyzna podniósł głowę znad papierów, nad którymi ślęczał od dłuższego cza su, i zmierzył przyjaciółkę chłodnym wzrokiem. — Powiedziałem: wracaj do domu. Za parę dni spró buję to wszystko odkręcić. Pójdę z Puławskim na wód kę albo na dziwki, kupię mu samochód, wejdę z nim w spółkę, co tylko będzie trzeba, teraz daj mi spokój. — Ale... — Wyjdź. Ewa odwróciła się na pięcie i wypadła na korytarz. Tego było j e j za wiele. Miał prawo być wściekły, ale nie
132
musiał nią pomiatać! Koniec z tym! Koniec z humorzastym Andrzejem Sadowskim! O n a odchodzi, choćby... choćby miała umrzeć z głodu i rozpaczy! A jeśli on uważa, że za parę dni zadzwoni, jakby nigdy nic, a Ewa wróci w podskokach i nadal będzie mu służyć, to bar dzo się myli. Bardzo. Ale Andrzej nie zadzwonił. Ewa, zgodnie z radą byłego przyjaciela, czy może raczej mu na przekór, wypieliła cały trawnik i sad, w którym rosły trzy rachityczne drzewka. Wysprzątała strych, do czego nie mogła się zabrać od roku. W rogu działki urządziła — ku zdumieniu Jasi — ogródek, c h o ć warzyw nie sieje się pod koniec lipca. U m y ł a okna. Uprała firanki i zasłony. U m y ł a Gucia Dwa. Po czym skończyły j e j się pomysły na zabicie czasu. Z a częła krążyć po domu j a k osa nad pączkiem. N i e , osa byłaby szczęśliwsza. — Co j e s t ze mną nie tak?! — wybuchnęła ni stąd, ni zowąd w sobotnie popołudnie, aż Julijka wykrzy wiła buzię w podkówkę, gotowa się rozpłakać. Jasia natychmiast chwyciła małą w ramiona, posyłając Ewie urażone spojrzenie. — N i e patrz tak na mnie! Lada chwila zabraknie pieniędzy nie tylko na twoją pensję, ale i na mleko dla dziecka! M a m same długi, a nie mam pracy, rozumiesz?! Opuścił mnie mąż! Odwrócił się ode mnie przyjaciel, a j e g o żona, moja przyjaciółka, nie raczy nawet odebrać telefonu... — Pani Karolina ma dwoje maleńkich dzieci — za uważyła Jasia. — I to powód, by nie odpowiadać na telefony?!
133
— A pani nie wyłączała telefonu, gdy Julcia miała kilka tygodni? Racjonalizm Jasi tylko jeszcze bardziej zirytował Ewę. — I ty przeciwko mnie — warknęła, złapała smycz, gwizdnęła na psy i wybiegła z domu. Dłuuugi spacer po lesie dobrze im wszystkim zrobi. Szła szybko, to mamrocząc przekleństwa, to zale wając się łzami. Raz po raz pytała samą siebie: co j e s t ze mną nie tak?! Dlaczego po raz kolejny życie rozsypuje mi się w pył? Z n ó w tracę poczucie bezpieczeństwa, znów mogą odebrać mi dom, ukochany, wymarzony dom, nie mam j u ż rodziny, straciłam jedynego przy jaciela, który nigdy nie zawiódł, c z y j a przeklęta jakaś jestem, czy co?! W tym momencie oba psy stanęły j a k wryte, węsząc w powietrzu. N i m Ewa zdążyła je powstrzymać, ruszy ły przed siebie i... tyle je widziała. — Pepsi! Gapa! — krzyknęła, rzucając się w pogoń. Daleko przed nią rozbrzmiało ujadanie. Przyspie szyła. Tego j e s z c z e brakowało, by przez psy wpadła w kłopoty. Leśniczy obedrze ze skóry najpierw Sajgon ki, potem Ewę, gdy zagryzą mu jakieś zwierzę. Jakby na potwierdzenie tych słów padł strzał. Ewa potknęła się, podparła ręką, ale po chwili znów biegła, gnana strachem o dwie ukochane istoty. Bała się wołać, bo może to nie do nich ktoś strzelał. Miała tylko nadzieję, że Pepsi z Gapą same zawrócą. C o ś biegło przez las w j e j kierunku. Ewa stanęła, przytykając dłoń do ust, by nie krzyczeć. Z zarośli wy padła Gapa. Była sama. I cała się trzęsła.
134
Długie chwile Ewa uspokajała psa. O c z y zwierzęcia wypełniało przerażenie. Z łapy, rozoranej gałęzią czy kamieniem, ciekła krew, ale to nie o Gapę Ewa się bala. N i e wróciła druga sunia. — Pepsi, gdzie j e s t Pepsi? Szukaj j e j , Gapuniu, pro wadź panią do Pepsi — błagała trzęsącego się zwie rzaka, sama ledwo powstrzymując szczękanie zęba mi. Wreszcie pies z ociąganiem ruszył w kierunku, z którego przybiegł. J e s z c z e wiele razy przystawał, gotów umknąć z powrotem, wiele razy Ewa musiała go namawiać, by szedł dalej, nim doprowadził ją do Pepsi. Biednej, martwej Pepsi. D ł u g o płynęły łzy, kapiąc na sklejone krwią, czarne futro owczarka. D ł u g o Ewa trzymała na kolanach j e g o głowę, patrząc w nieruchome oczy psa, tak niedaw no żywe i wesołe. Gładziła miękkie uszy, jeszcze nie wierząc, że Pepsi nie żyje. M o ż e straciła przytomność, zaraz wstanie i pobiegnie za Gapą do domu, a tam dostanie najlepsze kąski, śmietankę, którą uwielbiała, bułeczkę z masłem, którą nieraz podwędziła, cielęcą kość i kaszankę, tyle, ile będzie w stanie pochłonąć. Ale Pepsi j u ż nie zje ani bułeczki, ani kaszanki. Ktoś zastrzelił psa. Ewa straciła kolejną istotę, którą kochała. Która ko chała ją. Nadchodził wieczór, gdy w końcu podniosła się z kolan, dźwignęła ciało psa i powlokła się do domu. Każdy krok był torturą, z każdym krokiem chciała po-
135
łożyć owczarka na ziemi, usiąść obok niego i tak zostać. Ale Pepsi musiała wrócić do domu i spocząć pod brzo zą. To Ewa była ukochanej suni winna. Niosła więc owczarka, mając przed oczami j e g o pierwsze chwile, tam w kawalerce na Woli i tutaj, j u ż w Poziomce. Nieznośna, urocza Pepsi, pochłaniająca kapcie i kable od komputera. Depcząca po Tosi, pod gryzająca Gapę, liżąca Julijkę po główce. Pepsi kocha jąca cały świat, witająca serdecznym machaniem ogona wszystkich gości. Jak może istnieć Poziomka bez tej radosnej, żywej niczym srebro istoty? Jasia wybiegła przez furtkę, chcąc zrugać Ewę za długą nieobecność, i stanęła j a k wryta, nie wierząc własnym oczom. Po czym podbiegła, przytuliła głowę psa do piersi i rozpłakała się. A potem obie z Ewą do późna w nocy siedziały pod brzozą, nic nie mówiąc. Łez j u ż dawno zabrakło... — Gapa... Gapa też? — zapytała nagle Jasia, a Ewie serce, krwawiące z bólu, zamarło w pół uderzenia. (idzie Gapa?! Gdzie drugi pies?! Czy wróciła z nią do domu? Jeśli nie, to czy została tam, gdzie zastrze lono Pepsi, czując zapach owczarka, czy błąka się po ciemnym lesie, otępiała z rozpaczy? Ewa pobiegła do domu, złapała latarkę i mijając przerażoną Jasię bez słowa, ruszyła z powrotem do tamtego przeklętego miejsca, drżąc tym razem o życie drugiego psa. Nawoływała błagalnie: — Gapuś! Gapuniu! Gdzie jesteś? Wróć, piesuniu!
136
Wiedziała, że utraty jeszcze jednej kochanej istoty nie zniesie. Wreszcie z daleka rozległo się poszczekiwanie psa. Ewa przyspieszyła kroku, c h o ć w ciemnościach, ledwo rozjaśnianych światłem latarki, nie było to ani łatwe, ani bezpieczne. Gapa wypadła wprost na nią, skomląc żałośnie, bła galnie. Raz po raz oglądając się za siebie, odbiegała, by zaraz wrócić. — Gapciu, piesku, Pepsi j e s t j u ż w domu, chodź... — Dziewczyna próbowała zawrócić sunię, ale ta upar cie wracała w miejsce, gdzie zastrzelono j e j duchową siostrę. W pewnym m o m e n c i e po prostu stanęła po środku niewielkiej polany i Ewa, zdesperowana, chciała wziąć ją na ręce, gdy... niee... Dziewczyna aż krzyknęła. Z n ó w wpatrywały się w nią martwe, nieruchome oczy. C o ś jeszcze tutaj zginęło. Sarna. Leżała na boku, z od giętą w tył głową i rozwartym pyskiem, jakby krzyczała. Z rozciętego brzucha zwierzęcia wypływały wnętrzno ści. Ewa odskoczyła, torsje zgięły ją wpół. Odpełzła na bok, zanurzając dłonie w zimnej, mokrej trawie, Gapa polizała ją przepraszająco po policzku. Starła łzy. — Chodź, Gapuś — wyszeptała Ewa. — Wracamy do... — Ostatnie słowo zamarło j e j w gardle. Na polan kę wyszła chwiejnie maleńka istotka. Pochyliła łepek nad martwym ciałem swej mamy i zakwiliła cichutko, a potem spojrzała na Ewę najsmutniejszymi oczami na świecie. I tak w Poziomce zamieszkała Kłapouszka.
SIERPIEŃ
Zawsze uważałam siebie za istotę łagodną, niezdolną do czy nienia bliźniemu krzywdy,
nawet jeśli ten skrzywdził mnie.
Na panu K. odwetu nie brałam, pragnąc tylko jednego: by zniknął z mojego życia jak najszybciej. A przecież miała bym święte prawo do zemsty, bo wyrzucił mnie, skurczysyn, z domu,
i to dosłownie. Do dziś pamiętam ból złamanej
ręki i żeber, że o wstrząsie mózgu nie wspomnę. On jed nak skrzywdził mnie. I to mogłam wybaczyć. Jeśli jednak zrzuciłby ze schodów mamę, babcię czy... Julisię, oooo, facet... myślę, że skończyłbyś z
przegryzionym gardłem, mimo całej
mej łagodności. Teraz wypełniało mnie pragnienie zemsty na bydlaku, który zabił dwie niewinne, bezbronne istoty: sarnę i Pepsi. Ta
pierwsza była mamą Kłapouszki, skrzywdził więc jesz
cze jedno zwierzę,
Pepsi zaś była
najufniejszym,
najrado
śniejszym psem na świecie. Psem, który może groźnie wy glądał, ale nie skrzywdziłby nikogo, nawet bydlaka, który strzelał. W
pierwszej chwili, gdy otępienie wywołane rozpaczą
minęło i zastąpił je gniew, nie, nawet nie gniew, a ślepa mor dercza furia, pomyślałam, że to leśniczy „wyeliminował za-
138
grożenie" dla leśnych zwierząt będących w okresie ochronnym. Zobaczył poszarpaną sarnę, zobaczył sprawcę, wkurzył się, zdjął z ramienia flintę i wypalił. Bo się, cholera, strzelanek za dużo naoglądał. Już wsiadłam w Gucia Dwa, pod osłoną nocy pojechałam pod leśniczówkę i chciałam wybić draniowi wszystkie szyby, gdy — na szczęście — naszły mnie wątpli wości, nim te szyby wybiłam. Otóż leśniczy, facet po studiach przecież, a więc myślący i
wyciągający
wnioski, nie zastrzeliłby ślicznego, zadbanego
owczarka w czerwonej obróżce z identyfikatorem. No dobra, tego ostatniego mógł nie dojrzeć, ale obrożę celowo kupiłam Pepsi taką, by nikt nie pomylił jej z bezpańskim kundlem! Po drugie, nawet gdyby leśniczy był ślepy i jednak, wkurzony, zastrzelił psa, nie zostawiłby zwłok ot tak, obok poszarpanej sarny, bo a nuż nadbiegnie właścicielka (psa, nie sarny, rzecz jasna) i wybije mu potem szyby w leśniczówce. Przeciwnie, facet wezwałby policję i czekał na ową właścicielkę, żeby jej jeszcze mandat wlepić za puszczenie psa do lasu bez smyczy. I niestety miałby rację, a ja mimo całej swej rozpaczy nie mo głabym mu nic zrobić. Nawet tych głupich szyb... To nie było podłe dzieło leśniczego. Czyje więc? Skoro świt pobiegłam na miejsce zbrodni i zaczęłam swo je małe prywatne śledztwo. Pepsi została zastrzelona, co do tego nie miałam wątpliwości, w dziurę po kuli palec można było wsadzić (zabiję bydlaka, który jej to zrobił!), ale sarna? Obejrzałam dokładnie to, co z niej zostało (mimo iż nie było łatwo): sarna wpadła we wnyki. Uduszoną albo jeszcze żywą bydlak zaciągnął na polankę i zaczął oprawiać. Wtem z krza ków wybiegła Pepsi, może zaczęła go obszczekiwać, bydlak się pewnie przestraszył i strzelił, a potem zwiał, porzucając i lup,
139
i ofiarę. Nienawidzę bandziorów, którzy w podły sposób mor dują sarny. I moje ukochane psy. Stojąc na polance, upstrzonej plamami poczerniałej krwi, zapragnęłam zemsty, za Pepsi, za sarnią mamę i za
Kłapouszkę,
która w Poziomkowej kuchni,
wycieńczona do granic, walczyła o życie. Pół godziny później siedziałam
na
komendzie
naprze
ciw aspiranta Tomasza Skały, który od pamiętnego dnia, gdy ukradłam sama sobie samochód,
co jakiś czas przejeżdżał
radiowozem obok mojego domu, by pilnować tej sieroty (czyli mnie)
i jej najbliższych.
— No co tam się wydarzyło? — zagaił, bo mnie naraz odeszła ochota do rozmowy. Tak naprawdę to płakać mi się chciało, nie opowiadać. — Co tym razem? Tablice, samo chód?...
Hmm...
żałosne
spojrzenie.
— Chciałam
przepraszam — zmieszał się, widząc moje zgłosić zamordowanie sarny —
wypaliłam.
Wprawdzie wolałabym pomścić śmierć Pepsi, ale musiałam zadowolić się sarną,
byłam przecież współwinna przestępstwa.
— Znalazłam zwłoki zwierzęcia, Zostało
które wpadło we wnyki.
uduszone drutem.
Pan Tomasz westchnął, sięgając po formularz. — Zgłoszenie
oczywiście
przyjmę, ale musi pani mieć
świadomość, że nic Kurce nie zrobimy. Spuściłam oczy, by nie dojrzał w nich płomienia zemsty. O to mi właśnie chodziło: o nazwisko bydlaka kłusownika. —
Jest pan pewien, że to Kurka? — zapytałam jak gdyby
nigdy nic. Policjant skinął głową. — Tylko on jest na tyle bezczelny, by kłusować w okresie ochronnym. Reszta zna umiar.
140
— Zaraz, zaraz, więc policja wie, kto morduje państwo wą zwierzynę?! — wykrzyknęłam z oburzeniem, bo nie mie ściło mi się w głowie, że przestępcy są organom
ścigania znani
i w ogole się tym nie przejmują. — Pani Ewo, owszem, policja wiele wie, i co z tego, że Kurkę ścigniemy za sarnę, jeśli następnego dnia będę musiał go wypuścić, a sąd nawet grzywny nie nałoży, nie mówiąc już o karze pozbawienia wolności, bo on bezrobotny, z czeredą dzieciaków? Kurka zna Kodeks karny lepiej niż niejeden pro kurator i zawsze się
wykpi.
Może zapomniałaby pani o ca
łej sprawie? Zadzwonię do Janka,
leśniczego, żeby zakopał
padlinę, co, pani Ewo? Szkoda nerwów, a i mógłby się na pani mścić. To zawoalowane ostrzeżenie nie zrobiło na mnie wraże nia, bo też nie po wrażenia przyjechałam. Chciałam poznać mordercę Pepsi i, skoro w naszym państwie prawa przestęp ca pozostaje bezkarny, sama wymierzyć sprawiedliwość.
Na
ostatnie słowa aspiranta westchnęłam więc teatralnie i poki wałam głową. — Ma pan rację. A tego bydlaka kłusownika Bóg skarze. Tu pan Tomasz zgodził się ze mną. — Gdzie on mieszka? Ten Kurka? Żebym przy nim cze goś nie chlapnęła przypadkiem...
— zapytałam jeszcze.
— Na Patelni. — To było nieoficjalne określenie jednej z „dzielnic" Jadowa.
— Proszę
omijać tego gościa szerokim
łukiem, taki wielki, zwalisty, z ogolonym karkiem i tatuażem na ramieniu. Nic mi to nie mówiło, a i opis nie był zbyt szczegółowy — polowa dresiarzy z Warszawy mogłaby uchodzić za bydla ka Kurkę, tu widać był ewenementem.
141
Pożegnałam
aspiranta
Skałę,
który dobrotliwie prosił,
bym uważała na samochód, a nuż znów ktoś ostrzy sobie na niego zęby (tu zaśmiałam się uprzejmie), i z komisariatu pojechałam prosto na Patelnię. Na bydlaka natknęłam się nie mal natychmiast. Mieszkał w typowej, ohydnej kostce: szary tynk, dwa iglaczki pod oknem, wyliniały trawniczek, a na podjeździe fura,
którą
bydlak
właśnie pucował.
Oczywiście
czarne bmw, starsze od węgla kamiennego, ale jednak bmw, z przyciemnianymi szybami.
Miłość życia pana Kurki,
co
było widać po każdym pieszczotliwym ruchu wielkich łap, nakładających wosk. — No i super — szepnęłam do siebie,
nie zwalniając,
a potem w najbliższym spożywczym kupiłam kilogram cukru. W domu dokształciłam się jednak, że to może nie pomóc, i dokupiłam denaturat. Wieczorem wróciłam na Patelnię. Auto stało przed do mem. I długo będzie stało z zatartym silnikiem. Ręce mi się wprawdzie trzęsły jak galareta, gdy otwiera łam furtkę (nie musiałam nawet forsować bramy), odkręcałam wlew paliwa i wlewałam, tak od serca, całą butlę denaturatu z cukrem, ale warto było. Pepsi została pomszczona. Sarna i sarniątko też. Bo nic tak bydlaka faceta nie boli, jak zamach na jego ukochane autko. Dopiero w domu przyszło mi do głowy, że Kurka może się kapnąć, kto mu zatarł silnik, ale... czy przyszłoby łyse mu karkowi do głowy, że tak drobna i niepozorna kobieta dokona na nim aktu zemsty? Miałam nadzieję, że nie. Na wszelki wypadek zadzwoniłam do aspiranta Skały,
by przy
padkiem nie wygadał się Kurce, iż byłam w jego sprawie na komendzie.
142
— Bo wie pan, panie Tomaszu, coś by się, nie daj Boże, stało autku pana Kurki i byłoby na mnie. — Ahaaa, to może odwiedzę Kurkę, napomykając, że jego kuzyn zgłosił kradzież opon,
wskazując sprawcę? Nie lubią
się z Małeckim, oj, nie lubią... — Byłabym wdzięczna. Sarna to sarna, szkoda zwierzę cia, ale powybijanych szyb w oknach, porysowanego samocho du czy złamanej ręki nie jest warta. — Święta racja, proszę pani. Czy mogę o coś zapytać? Bo spokoju mi nie daje... — Proszę
bardzo.
— Smutna była pani dziś rano, czy to z powodu sarenki? Oczywiście wiedział, że nie, a ja zapragnęłam powiedzieć część prawdy
temu
dobrodusznemu
mężczyźnie:
— Moja ukochana sunia miała wczoraj wypadek. Nie żyje. — Ten wesoly owczarek? Mało jej ogon nie odpadł, tak nas witała ostatnim razem — w jego głosie zabrzmiał prawdziury żal,
widać lubił
sympatyczne,
kochające
wszystko
i wszystkich psy. — Właśnie ta. — Współczuję serdecznie. Mój pies też kiedyś... miał wy padek. Uroniłem parę niemęskich ł e z . Poczułam, że muszę skończyć tę rozmowę, albo się rozpła czę. Finał miała ona jednak nazajutrz. Pan Tomasz zadzwo nił przed południem i rzekł ściszonym głosem: — Ma pani dar przewidywania.
Kurka
krąży dookoła
swej beemwicy, na przemian płacząc, klnąc i grożąc. Tak oto stałam się boginią zemsty. Nie wróci to życia Pep si, ale przynajmniej raz zapłakał także bandzior.
143
Jeszcze wczoraj Ewa bała się o Gapę, bo ta nie mogła znaleźć sobie miejsca, szukając Pepsi w domu i na podwórku — razem się przecież wychowywały, razem jadły, spały, psociły i tłukły się, aż kłęby kłaków fruwały dookoła, ale darem niebios okazała się maleńka Kłapouszka, która choć trochę wypełniła puste miejsce po owczarku. Przez pierwszą dobę życie sarenki, wycieńczonej głodem, strachem i rozpaczą, wisiało na włosku. M a leństwo wołało martwą mamę coraz słabszym głosi kiem, a Ewie i Jasi serce się krajało. Sarenka nie chciała pić mleka. Gdy tylko pod tykały j e j pełną butelkę, od wracała pyszczek, a w oczach miała taki smutek, że pła kały razem z maleństwem. Wstawała potem na cienkie nóżki i chwiejnym krokiem ruszała na poszukiwanie matki. Nad ranem, gdy Ewa kucnęła przy sarniątku, skulo nym w kącie, ono uniosło raz jeszcze główkę i zakwili ło z niegasnącą rozpaczą. — Kłapouszko — dziewczynie załamał się głos — wypij, kochana, bardzo cię proszę. Jesteś tu zamiast Pepsi, nie możemy stracić i ciebie. Na dźwięk imienia owczarka przyczłapała Gapa, smutna j a k sto nieszczęść. I nagle stał się cud. Jakby te dwie osierocone istoty odkryły, że nie są jednak same, bo sarenka może mieć zastępczą mamę, trochę większą, czarną i bardziej kudłatą, a Gapa może mieć zastępczą Pepsi, trochę mniejszą, chudszą i w jasne plamki. Przy lgnęły do siebie j a k dwoje rozbitków i od tej pory stały się nierozłączne.
144
Kłapouszka — nazwana tak, bo j e d n o ucho nie wie dzieć czemu opadało j e j zabawnie na bok — zaczęła pić mleko. Od razu zaokrągliły się zapadnięte boki. Za Gapą chodziła krok w krok, tylko migał merdający ogonek. Zasypiały razem na psim posłaniu i razem się budziły. I nie było milszego widoku niż duet, do któ rego wkrótce dołączyła Julijka. Dziewczynka tydzień temu „podeptała roczek" i Ewa, której wydawało się, że do tej pory było małej wszędzie pełno, musiała zmienić zdanie: dopiero teraz Julisia stała się naprawdę ruchliwa. Nadążyć za pełnym niespożytej energii dzieckiem było naprawdę trudno, coraz więcej czasu spędzały więc w ogrodzie, w którym Ewa miesiąc temu posiała trawę. Ta wyrosła całkiem bujna, gęsto przetykana dziwnymi roślinami, których dziewczyna j a k o żywo nie siała. Po skoszeniu jednak tworzyły całkiem miły w dotyku dywanik. Po nim to j a k dzień długi biegała Gapa, za nią Kła pouszka z Julcią, a na końcu nieodstępująca dziecka Jasia. Pies był nieco skonsternowany licznym towarzy stwem, że j e d n a k niania miała kieszenie pełne suchar ków, a i z rączki dziecka co rusz coś skapnęło, z godno ścią przyjęła rolę przewodnika trójosobowego stada. A gdy przyjechała w odwiedziny Karolina z bliźnię tami, Ewa nagle uprzytomniła sobie, że to j e s t właśnie j e j marzenie: dom pełen dzieci i zwierząt. M i m o czar nych c h m u r gromadzących się nad Poziomką poczuła się szczęśliwa. Wieczorem, gdy dzieci zasnęły, Ewa z Karoliną usiadły j a k za dawnych czasów — z filiżanką dobrej
145
herbaty i kawałkiem sernika. Jasia życzyła im dobrej nocy i poszła do swojego pokoju. Z pogodnej do tej pory twarzy Karoliny zniknął uśmiech. — C o ś niedobrego dzieje się z Andrzejem. Dlatego tu j e s t e m — zaczęła. Ewa zesztywniała. Jeśli to z j e j powodu... będzie miała się z czego przyjaciółce tłumaczyć. Na razie mil czała, czekając na ciąg dalszy. — Zaczął pić — szepnęła Karolina, a Ewie serce zamarło. Przecież Andrzej nie pił! Jeśli przez nią popadnie w nałóg i to j e g o będą szukały wśród kloszardów na Centralnym... — Ma jakieś kłopoty. Wiesz coś o tym? M n i e zby wa, mówiąc, że wszystko okej, że sobie poradzi, ale widzę, j a k miota się po domu zamiast spać i w końcu sięga po kieliszek. Ostatnio zaczął pić j u ż w biurze. Ewa, boję się. Karolina spojrzała na przyjaciółkę błagalnie. Piękne oczy elfiej księżniczki przygasły od troski. — To przeze mnie — odezwała się Ewa ze skruchą. — Bezmyślnym posunięciem rozłożyłam Impresję i Andrzej stara się ją ratować. Przepraszam... Karolina pokręciła głową. — Nie, z tym problemem uporał się parę dni temu, nie, nie zadzwonił do ciebie ani mnie nie pozwolił, żebyś miała nauczkę, tak powiedział. I mówił to bar dzo poważnie: Ewa musi dostać nauczkę, aż j e j w pię ty pójdzie, żeby drugi raz nie popełniła takiego błędu. M i m o że znalazł rozwiązanie, nadal nie sypia i nadal pije. Dlatego tu j e s t e m . Porozmawiaj z nim.
146
Ewa w pierwszej chwili chciała natychmiast chwy cić za komórkę, nawymyślać przyjacielowi za swoje nieprzespane noce, których j u ż jakiś czas temu mógł j e j oszczędzić, ale teraz się wahała. Jeśli mężczyzna nie zwierzał się własnej żonie, dlaczego miałby zaufać j e j ? — Wkurzysz go, to przecież potrafisz, i wygarnie, co mu leży na sercu. Zrobisz to, Ewa, prawda? Dla mnie. Poklepała tylko przyjaciółkę po drżącej dłoni. Oczy wiście, że to zrobi. Trochę się z Karoliną oddaliły, gdy ta urodziła bliź nięta. O n a była zajęta dziećmi, Ewa zaś zwyczajnie j e j zazdrościła. Karolina znów miała wszystko, a Ewa? Ją opuścił mąż, jedyny przyjaciel uprzedził, że jeśli j e s z cze raz się do niego zbliży w niecnych zamiarach, to... właściwie nie wiedziała, co Andrzej j e j zrobi, ale wolała nie sprawdzać i na wszelki wypadek, nie będąc do koń ca pewna swych uczuć, trzymała się z daleka. Potem te kłopoty z Impresją, on znienawidził ją chyba j e s z cze bardziej, jeśli to w ogóle było możliwe, a ona tym bardziej odsunęła się od Karoliny. Tak, przez głupią zazdrość niemal straciła przyjaciółkę. Przyszedł czas, by wszystko naprawić. — J u t r o . J u t r o pojedziemy razem do Warszawy. Ty wrócisz do domu, j a , m i m o że mi tego zabronił, pojadę do biura, by zapytać, co on, do cholery, sobie wyobraża. Właśnie teraz, gdy j e s t — tu chciała powiedzieć „nam", ale ugryzła się w język — potrzebny tobie i dzieciom. Karolina bez słowa przytuliła policzek do twarzy dziewczyny. Czuła się bardzo samotna i przerażona, nie mogąc z nikim porozmawiać o swoich obawach.
147
— A co z Witoldem? — zapytała. — Kiedy wraca? wystawa się przecież skończyła. Ewa spochmurniała. — O t ó ż na razie nie wraca. Ubzdurał sobie egzo tyczną wycieczkę po Dalekim Wschodzie. Najpierw Indie, potem Chiny, na końcu Japonia, tak mi powie dział. Poszukuje duchowej odnowy czy inne bzdury, ale ja myślę, że po prostu kogoś poznał. I być może nie podziwia piramid czy co w tych Indiach mają, tylko siedzi z kochanką w zacisznym gniazdku gdzieś w Seu lu i kit mi wciska. Karolina słuchała tego wstrząśnięta. Każdy, tylko nie Witold! To taki stateczny, obliczalny mężczyzna! M o ż e Ewa swoim zwyczajem nakręciła się i z nieobecności męża zrobiła od razu orientalny romans? Jeśli to j e d nak j e j wyobraźnia, gdzie jest Witek?! — Odnajdę go, gdy tylko firma wyjdzie na prostą — dokończyła Ewa. — Poproszę o pomoc polską am basadę w Seulu, przecież muszą wiedzieć, kto wjeżdża, kto wyjeżdża, i ruszę j e g o śladem. A gdy j u ż znajdę drania, zapytam również j e g o , co sobie, do cholery, wyobraża?! — Ewuś... rozumiem twoją wściekłość, sama nie wyobrażam sobie podobnej sytuacji, ale taka podróż może być niebezpieczna, zwłaszcza dla samotnej ko biety. Obiecaj, że zanim wyjedziesz, jeszcze się namy ślisz. Bardzo cię proszę. Ewa j u ż chciała odrzec, że decyzję podjęła, ale w j e j planach Karolina miała zaopiekować się Julisią. Przyrzekła więc przyjaciółce, że obróci ten pomysł
148
sto razy w głowie, nim wsiądzie w samolot lecący na wschód. — Pamiętaj, że nienawidzisz latać — przypomniała Karolina. — A tam leci się bardzo długo, kiepskimi liniami, i turbulencje masz j a k w banku. N i e pocieszyła tym Ewy, oj nic. Następnego dnia, mając obietnicę złożoną Karoli nie za świetny pretekst, pojechała do Warszawy. Wie czorem, gdy pracownicy się rozeszli, miała pewność, że Andrzej j e s t sam. Był. Z n ó w siedział w ciemnym pokoju, obracając w palcach szklaneczkę z bursztyno wym płynem. Gdy zapukała i weszła do środka, westchnął ciężko, jakby była co najmniej komornikiem albo inspektorem skarbówki. Zignorowała to miłe powitanie, przysunęła do stolika fotel i usiadła naprzeciw przyjaciela. Dopił alkohol j e d n y m haustem i opadł na oparcie sofy, przy mykając powieki. Ewa milczała, bawiąc się breloczkiem przyczepionym do torebki. — Karolina cię tu przysłała? — raczej stwierdził, niż zapytał. I nie czekał, aż ona przytaknie. — M ó w i łem, że mam kłopoty z U r z ę d e m Skarbowym. — Nadal masz? — zatroskała się szczerze. Skoro Andrzej tak się tym martwił, nie były to przelewki. Wzruszył ramionami. — Poradzę sobie. Podaj mi tę zieloną teczkę z biur ka — wskazał Ewie leżące na blacie dokumenty. — N i e j e s t e m twoją sekretarką! — prychnęła. — Sam nie możesz się ruszyć?
149
— Po pierwsze, w tej teczce jest przyszłość twojej zakichanej firmy, po drugie, j e s t e m tak wstawiony, że mógłbym nie trafić do biurka — odparł całkiem spo kojnie j a k na takie słowa. — A nie wyglądasz — mruknęła. Jadąc tutaj, obmyślała strategię: zaatakuje Andrzej ka, nim ten oderwie wzrok od laptopa, zwykle przecież do późnej nocy polował na akcje. Wygarnie, co myśli o zatajaniu przed nią pomyślnego rozwiązania proble m ó w z Impresją, dosyć dla Ewy istotnych. Potem, gdy skończą się o to kłócić, przejdzie do obaw, jakie ma w związku z nim Karolina. Pokłócą się i o to, a po tem pogodzą, gdy wszystko zostanie j u ż wyjaśnione. Tak miało być. Gdy tylko weszła do środka, chęć do kłótni minęła j a k ręką odjął. Andrzej wyglądał j a k cień samego siebie. Nieogolony, w rozchełstanej koszuli, z „pocieszycielem" w ręku. To nie był ten sam męż czyzna, którego widziała jeszcze kilkanaście dni temu. Wyglądał j a k ciężko chory, j a k człowiek na krawędzi załamania. Ewa zapragnęła zrobić w tył zwrot i uciec, pal sześć Impresję i Karolinę. Ale nie mogła zostawić tak Andrzeja. Potulnie przyniosła zieloną teczkę. On wyjął plik papierów, rzucił je na stół przed dziewczyną i powiedział: — Podpisz. Ujęła spięte spinaczem kartki. Zaczęła czytać. Zmarszczyła brwi. —
J a nie chcę być wspólnikiem BookArtu! N i e stać
mnie na...
150
— Po prostu podpisz. — O b o k teczki wylądował długopis. — Wykupiłem na twoje nazwisko dziesięć procent udziałów, więc zamilcz, nie ciskaj się, złóż parafki na każdej stronie, na ostatniej autograf i możesz wracać do domu. Ewa słuchała tego, porażona tonem przyjaciela. Całkiem niedawno słyszała taki sam znużony, obojęt ny głos u swego męża. C z y oni, ci faceci, powariowa li?! Wirus jakiś dziwny ich dopadł czy co?! Bez słowa zrobiła to, czego żądał, ale do d o m u się jeszcze nie wybierała. Gdyby zastała go w takim nastroju parę miesięcy temu, przysiadłaby obok, ujęła dłoń mężczyzny i za pytała łagodnie, j a k może mu pomóc. Przytuliłaby j e g o skołataną głowę do piersi, gładziłaby po włosach i... w ogóle. Taak, szczególnie to „w ogóle" wyszłoby j e j najlepiej, bo Andrzej nawet wtedy nie pozwoliłby się nad sobą roztkliwiać. Teraz zaś nie śmiała nawet usiąść obok. Chybaby ją uderzył, gdyby spróbowała. Powie działa więc tylko: — Wiesz, że jesteś mi bardzo bliski i drogi. Wiesz, że możesz mi zaufać, nigdy cię nie zawiodę. Jeżeli mogę coś dla ciebie zrobić, cokolwiek, pozwól mi po m ó c . Naprawdę trudno patrzeć, j a k ktoś, kogo... z kim się przyjaźnię... — Dzięki, Ewa — przerwał j e j z m i m o w o l n y m uśmiechem. — To wszystko wiem. I tak, będę miał do ciebie prośbę, faktycznie możesz pomóc, ale j e s z cze nie teraz. Gdy przyjdzie czas, poproszę cię o spłatę długu. — Wskazał zieloną teczkę.
151
— Być może nie będzie mnie na to stać — mruk nęła, m i m o wszystko przestraszona. S u m a wpisana w umowie przechodziła ludzkie pojęcie, c h o ć Ewa nie doczytała, czy to ona ma zapłacić, czy przeciwnie. Raczej to pierwsze. Gdyby była normalna, przed pod pisaniem takiego cyrografu sto razy by to przemyślała, do Andrzeja miała j e d n a k pełne zaufanie. No i po dobno to on po raz kolejny był fundatorem. — Ale jeśli będzie trzeba, założę Impresję Dwa. I wydam bestseller. — Taką cię lubię — skwitował to, nalewając sobie whisky. — Z l e c i ł e m namierzenie Witolda — rzekł w następnej chwili, zręcznie odwracając uwagę od swojej osoby, a Ewa dała się oczywiście podejść. — Gdzie on jest? W Seulu? Sam, czy z... no wiesz, z kimś? Kiedy wraca? Wraca w ogóle? Jadę tam. Wstała, gotowa prosto z biura udać się na lotnisko. Mężczyzna pokręcił głową. Cała Ewa... — Z Seulu wyjechał dwa tygodnie temu. N i e wiem jeszcze dokąd, ale się dowiem. Wtedy możesz j e c h a ć . Na razie kończ przygotowanie do druku Ostatniego pierwszego dnia, bo BookArt czeka na tę książkę z nie cierpliwością, i daj mi spokój. Wychylił szklaneczkę, a ona zrozumiała, że au diencja skończona. Niczego więcej z Andrzeja nie wy ciągnie. — Dziś dam ci spokój, ale j u t r o wrócę i pogadamy na trzeźwo — zagroziła, wstając z fotela. — Wracaj — zgodził się, znów z głową na oparciu kanapy i przymkniętymi powiekami.
152
Ewa odwróciła wzrok, sięgając po torebkę, bo ni gdy nic wydał się j e j bardziej pociągający niż właśnie teraz. — A ty? Kiedy będziesz w domu? Karolina bardzo się niepokoi... — Właśnie, Karolina — odmruknął. — Powiedz j e j , że dziś przenocuję tutaj, mam jeszcze sporo spraw do załatwienia. — Sam j e j to powiedz! — Ewa w końcu się wku rzyła. — I nie zapomnij dodać, że te sprawy to bu telka wódki! A może czekasz na towarzystwo?! Pa nienki z agencji... — nie dokończyła, bo owa butelka przeleciała przez pokój i rozbiła się o przeciwległą ścianę. Dziewczyna zbladła. Andrzej tylko patrzył na nią przez kilka uderzeń serca. Lecz takim wzrokiem, że... — Czy teraz zostawisz mnie w spokoju? — zapytał cicho, ale z morderczą furią. Przytaknęła i j u ż j e j nie było. — I to, Jasiu, byłoby mniej więcej tyle — mówiła późną nocą, gdy dojechała do domu. — Mało nie za bił mnie butelką. Do Karoliny wolałam nie dzwonić, bo co mam j e j powiedzieć? Ze Andrzej stacza się po równi pochyłej? I to szybciej niż Witek? Przemyślałam wszystko i j u ż wiem, że całego świata nie zbawię. Zaj mę się swoimi problemami, a faceci niech swoje topią w wódce czy wodach Gangesu. Niania przytaknęła, bo według niej też nie było tu wiele do dyskusji. Ewa dopiła herbatę i j u ż miała wstać
153
od stołu, wziąć kąpiel i udać się na zasłużony odpoczy nek, gdy przyjrzała się dziewczynie uważniej. — Ej, Jasiu, nie mów, że i ty masz jakiś kłopot! — jęknęła. — N i e zostawisz mnie teraz! M n i e j a k mnie, nie zostawisz Julisi! — Teraz jeszcze nie — niania pokręciła głową. — Ale za tydzień czy dwa będę musiała wyjechać. Ewa z j ę k i e m opadła na oparcie krzesła, zasłaniając oczy ręką. To przechodziło j e j wytrzymałość nerwową. Czy wszyscy, dosłownie wszyscy, na których do nie dawna mogła liczyć, uparli się, by sprawić j e j zawód?! Ktoś ją przeklął czy co?! Jeżeli i Jasia odejdzie... Jasia nie zdążyła odejść, bo następnego dnia z sa mego rana do Poziomki ponownie zawitała Karolina z bliźniętami. C h o ć tym razem nie sama — przywiózł ją Andrzej. Podczas gdy ona z Jasią zajęły się dziećmi, mężczyzna wziął Ewę na bok. — Czy mogą zostać tutaj parę dni? — zaczął bez wstępów. Dziewczyna m i m o woli obejrzała się na domek. Był naprawdę mały. Jeden pokój zajmowała ona z Witkiem, teraz j u ż sama, drugi Julijka, trzeci niania. O p r ó c z kuchnio-jadalnio-salonu do dyspozycji gości pozostały j u ż tylko stajenki, chociaż nie, bo i stajenki zajęły Gapa z Kłapouszką. Więc może drewutnia? — Oczywiście, że mogą. Fajnie będzie pomiesz kać w większym gronie — odparła dzielnic. Najwyżej zabierze do siebie Julisię. Po co takiemu maluchowi osobny pokój? O n a wyśpi się... kiedyś tam. — Na dłu go je zostawiasz? Zakupy muszę odpowiednie zrobić.
154
— Starała się, by brzmiało to niefrasobliwie, ale w du szy zadała sobie pytanie: co Andrzej będzie sam robił w wielkiej chałupie na Żoliborzu? Może... wyrzuca właśnie żonę z dziećmi na bruk, j a k swego czasu ją pan K., a Ewa mu w tym pomaga?! — Nie, Ewa — odpowiedział na niezadane pyta nie. — Nie pozbywam się rodziny, którą kocham po nad życie. Ja sam muszę wyjechać na jakiś czas, krótki, mam nadzieję, i nie chcę, by Karolina dostała obłędu w pustym domu. Nianię parę dni temu zwolniłem. Zaopiekujesz się nimi, prawda? W oczach przyjaciela nie było błagania, na jakie wskazywałyby słowa, ale pewność, że Ewa nie o d m ó wi. I śmiertelne znużenie. W życiu nie widziała go tak wyczerpanego. — Dobrze, ale po powrocie powiesz, w jakie kło poty naprawdę się wpakowałeś i j a k mogę ci pomóc. Mówiłeś o spłacie długu... — C h c ę być spokojny o Karolinę i dzieci. Zajmij się nimi, a będziemy kwita. Ewie przyszło do głowy pewne podejrzenie; — Ale nie jedziesz do Indii poszukiwać Witolda? Roześmiał się niemal wesoło. — Nie, Ewuś. Wybacz, ale nie porzuciłbym dla nie go rodziny nawet na kilka dni. Nie chciała mu wypominać, że rodzinę to on od jakiegoś czasu porzuca dla wódki. Jeszcze kiedyś mu o tym przypomni, pomyślała, nieco urażona j e g o słowami. — J e d ź więc, gdzie musisz, ale wracaj szybko. Wiesz, twoja żona będzie tęsknić.
155
I to miało wystarczyć za pożegnanie. Andrzej wszedł jeszcze do domu ucałować bliźnię ta, przytulił Karolinę, szepcząc parę słów, i j u ż go nie było, a j e g o żona została, jeszcze smutniejsza niż po przednio. Siedziała cichutko przy kuchennym stole, pozwalając, by bliźniętami zajęły się Ewa z Jasią, niewidzącym spojrzeniem wpatrzona w okno, zatopiona we własnych, niewesołych myślach. Wieczorem, gdy dzieci zasnęły, obie przyjaciółki znów usiadły na ganku, z kubkami herbaty w dłoniach, zasłuchane w nocną ciszę, mąconą od czasu do cza su odległym szczekaniem psa, dalekim, na szczęście bardzo dalekim dyskotekowym łupu-cupu, pohuki waniem sowy — a może to nic była sowa, tylko zagu biony w lesie letnik? — czy wreszcie popiskiwaniem Kłapouszki, która wierciła się w szopce na sianie obok pochrapującej Gapy. — Urosła — odezwała się Karolina, która musiała jakoś przerwać milczenie. — Sarenka. Boczki ma za okrąglone, brzuszek j a k balonik i kica za Gapą całkiem żwawo. Śliczny zwierzak. Ewa tylko się uśmiechnęła. Wszyscy mieszkańcy Poziomki pokochali Kłapouszkę, a Kłapouszka poko chała ich. Nawet sójki przestały się drzeć na widok n o wego stworzenia, biegającego po ogrodzie. Bo sarenka nie była j u ż chwiejącym się na chudych nóżkach nie szczęściem, a rozbrykanym sarnim dzieckiem. J u ż nie chodziła za swą przybraną mamą, Gapą, krok w krok, a potrafiła zapuścić się galopkiem w najdalsze zakątki Poziomki. Chyba zapomniała, że j e s t sarenką, i wy-
l56
dawało się j e j , że j e s t psem, bo przecież sarniątka pod nieobecność matki leżą zwinięte w wysokiej trawie, Kłapouszka zaś dokazywała j a k szczęśliwy, bezpiecz ny szczeniak. Ewa przyłapała ją któregoś dnia na pró bie pociągnięcia śpiącej Tosi za ogon, co było swego czasu ulubionym zajęciem małych Sajgonek! Przy pomniawszy to sobie w tej chwili, westchnęła z głębi duszy: — Ale i tak nie zastąpi nam Pepsi. To był wyjątko wy, kochany psiak. Witek za nią przepadał. Jeszcze mu nie napisałam, że Pepsi nie żyje. Czy on zresztą czyta moje maile? — N i e odezwał się do tej pory? Ewa pokręciła smutno głową. — Będę musiała j e c h a ć w końcu do tych pitolonych Indii. To nie ich wina, że tam wylądował mój małżo nek, ale m i m o to nie lubię tego kraju. Korei, C h i n i J a ponii też nie. I Irlandii, bo z kolei mama tam została. — O właśnie, co słychać u O'Connorów? — Siostra Iana nadal j e s t chora. Muszą się oboje nią zajmować. N i c powiedziałam mamie, że Witek nas opuścił, bo rzuciłaby wszystko i przybyła z pomocą, a w czym może pomóc? A propos pomocy, co się stało z twoją nianią? Karolina skrzywiła się lekko. — Odeszła. A właściwie Andrzej ją wyrzucił. Była dobrą nianią, tylko wiesz, nieczułą j a k robot. Dzieci nie wolno rozpieszczać — to j e j credo. Zgadzam się z tym, bo z rozpuszczonymi bliźniętami sobie nie poradzę, ale to nie znaczy przecież, że mam ich nie przytulać,
157
nie całować, nie śpiewać im kołysanek, nie robić tego wszystkiego, co robi kochająca mama! Prawda? No oczywiście, że prawda! Gdyby Jasia zabroniła Ewie przytulania Julisi... — R o z u m i e m , że nie masz teraz nikogo do po mocy? — Nie mam — szepnęła Karolina przez łzy, a do Ewy dopiero teraz dotarło, że musiała być śmiertelnie zmęczona. — Dałam ogłoszenie, ale nie ma chętnych do opieki nad bliźniętami, a nas nie stać na dwie nianie. Ewa aż zachłysnęła się herbatą. Andrzeja na coś nie stać?! To naprawdę musi być z nim źle... Skąd za tem wziął kosmiczną kwotę na wykupienie udziałów w hurtowni? O to wolała Karoliny nie pytać, bo przy jaciółka chybaby ją znienawidziła. — Wiesz co? M a m pewien pomysł.
Poczekaj
chwilę... Pobiegła do domu, zapukała do pokoju niani. — Jasiu, wiem, że chciałaś wyjechać na jakiś czas, domyślam się, że to coś bardzo ważnego, bo przecież nie zostawiłabyś nas ot tak, samym sobie... Tu dziewczyna skinęła głową. To było coś bardzo ważnego, ale zaraz rzekła: — Teraz j e s t to raczej niemożliwe. J a k poradzicie sobie we dwie z Julisia i dwójką bliźniąt? — Właśnie! — Ewa poczuła, j a k ulga i wdzięcz ność zalewają j e j serce. Kochana, dobra Jasia, nawet nie czekała, aż zaczną ją błagać, po prostu sama stwier dziła, że nie może ich teraz opuścić. Ewa musi poga dać z Karoliną, zrzucą się na porządną pensję dla niani.
158
— Wiesz, skoro zostajesz, przyszedł mi do głowy taki pomysł... I po chwili wracała biegiem na ganek, gdzie przysy piając nad filiżanką herbaty, siedziała Karolina. — Obudź się! — Ewa klepnęła przyjaciółkę w ra mię. Ta drgnęła i zamrugała półprzytomnie. — O t o mój pomysł: wasz dom w Warszawie j e s t teraz pu sty, cichy i spokojny. Zostaw u nas obu chłopaczków, a sama wróć tam odpocząć. Wyśpij się, poleż do połu dnia i przyjedź następnego dnia. Karolina spojrzała na nią z niedowierzaniem. J e d e n dzień odpoczynku i j e d n a noc snu to najpiękniejszy prezent, jaki można dać wykończonej matce. — Ale... — zaczęła, rozpaczliwie walcząc ze łzami. J e d e n dzień i jedna noc odpoczynku... Czy jednak wy baczy to sobie, ona, matka zostawiająca dzieci dla wła snego egoizmu? — Karolinko, słonko, nie ma żadnego ale — wyszczebiotała słodko Ewa. — Wierz mi: przez j e d n ą dobę dzieciom nic się nie stanie, nie pod naszą opieką, jeśli j e d n a k ty nie zaczniesz odpoczywać, skończysz w szpitalu i wtedy nie wykpisz się jedną dobą, tak? Karolina mogła się tylko zgodzić. I nazajutrz rano wsiąść w pociąg do Warszawy. Ewa, odprowadziwszy j ą , wracała właśnie ze stacji, rozkoszując się letnim porankiem, gdy usłyszała klak son samochodu. — H e j , hej, pani Ewuniu! — Listonosz Paweł wychylił się przez okienko starej białej fiesty i podał dziewczynie grubą szarą kopertę z naklejką „polecony priorytet". — Od męża.
159
Puścił oczko i odjechał, rozwozić pocztę po Urlach City i okolicy. W pierwszej chwili Ewie, słysząc to „od męża", ści snęło się serce: czyżby Witold napisał z Indii? Ale nie. List był z kancelarii notarialnej. Dziwne. Ewa nie ku powała ostatnio żadnej nieruchomości, chyba że coś przeoczyła. Wzruszyła więc ramionami i wróciła do domu. Bliźnięta jeszcze spały, tylko Julijka siedziała przy stole i próbowała
nie
j e ś ć jogurtu, którym
usiłowała ją nakarmić niania. Przekomarzały się tak długą chwilę, Ewa mogła więc usiąść z kubkiem kakao i spokojnie przejrzeć zawartość szarej koperty. Pierwsze, co z niej wyciągnęła, to akt notarialny zakupu nieruchomości położonej przy ulicy Modrze wiowej 101. — Sto j e d e n ? — zdziwiła się Ewa na głos. — To przecież góralski domek naszych sąsiadów! Ale większe zaskoczenie było dopiero przed nią. Szczęśliwymi nabywcami posesji okazali się bowiem... Stanisław i Leszek Sadowscy. C o ś Ewie to nazwisko mówiło... Ale imiona? Spojrzenie dziewczyny spo częło na śpiących w wózku bliźniętach i j u ż miała się uśmiechnąć — dwóch małych szczęściarzy na progu życia dostało od taty piękny domek, gdy nagłe podej rzenie pozbawiło ją tchu. Odrzuciła akt notarialny na bok i drżącymi rękami ponownie sięgnęła do koperty. Po napisany odręcznie list od Andrzeja. Jasia rzuciła swej pracodawczyni zaniepokojone spojrzenie, bo ta zbladła, jakby zamierzała zemdleć. Bo też i treść była porażająca.
l60
161
Ręka z listem opadła Ewie na kolana. Siedziała przez parę minut, całkiem porażona j e g o treścią. Andrzej, j e j przyjaciel, człowiek, któremu ufała, był przestęp cą. To znaczy podejrzanym, a to chyba nie to samo, co przestępca? Mniejsza o nazewnictwo, ścigała go prokuratura. U c i e k ł . Będzie się ukrywał. C z y to nie świadczy przeciwko niemu? Czy niewinny człowiek musi umykać j a k byle bandzior? Kto j a k kto, ale proku rator nie słałby chyba listów gończych za niewinnym biznesmenem? W duszy E w y rosło ziarno podejrzenia. I nagle, tak szybko, j a k zaczęło kiełkować, tak umarło: Pepsi
162
została zastrzelona przez bandytę kłusownika. Policja wiedziała, kto zacz, i nie mogła doprowadzić do j e g o ukarania. A skoro tak działa w Polsce prawo, to Ewa woli ufać komuś, kto nigdy j e j nie okradł, nie okłamał i nie skrzywdził, niż polskiemu aparatowi tak zwanej sprawiedliwości. — Tak, tak, Jasiu — odezwała się ze zjadliwością w głosie — Karoliną i dzieciaczkami zaopiekujemy się najtroskliwiej, a Andrzejowi, jeśli będzie trzeba, prze mycimy tam, dokąd uciekł, i kesz, i żywność, a jeśli będzie trzeba, także kałacha. Lub bazookę. Niania upuściła łyżeczkę z j o g u r t e m , patrząc na Ewę przerażonymi oczyma. — Nawet w pieluszce Julisi. N i e c h się dziecko wprawia od najmłodszych lat. Karolina wróciła po południu i była tak roztrzęsio na — nie wpuszczono j e j do własnego domu! — że Ewa nie wiedziała, j a k ją uspokoić. A j a k dać biedaczce do przeczytania list od j e j męża, j u ż w ogóle nie miała pojęcia. — Karolinko, może weźmiesz gorącą kąpiel? Potem herbatkę z melisy wypijesz i położysz się na godzinkę czy dwie? Najchętniej Ewa wysłałaby j ą , hmm... na Karaiby, byle tylko odwlec nieuniknione. Ale w końcu przeka zała j e j list. Karolina musiała przeczytać go kilka razy, bo nie mogła uwierzyć w j e g o treść. Andrzej, j e j ukochany, wspaniały, najtroskliwszy mąż, człowiek, który ocalił
163
j e j życie, dał dwoje wymarzonych dzieci, był przy niej w chorobie i zwątpieniu, miał nadzieję, gdy ona ją stra ciła, kochał ją ponad wszystko, ponad chorobę, strach i łzy — ten dobry do szpiku kości mężczyzna j e s t teraz ścigany niczym wściekłe zwierzę?! I ona w żaden spo sób nie może mu pomóc?! Ewa mogła tylko bezradnie patrzeć, j a k przyjaciółka niemal traci zmysły z rozpaczy. J a k pocieszyć kogoś, kto tego popołudnia stracił męża i dom? Andrzej wprawdzie żyje — jeszcze... gdzieś... — a jedyne, co obie mogą dla niego zrobić, to do końca wierzyć, że jest niewinny. Nawet na m o m e n t nie wolno im zwątpić w Andrzeja. Nie wiem, jak to się dalej potoczy, wszystkim nam bar dzo ciężko na sercu, ale jesteśmy silne, kobiety zawsze muszą być silne — jak nie wojna, to Urząd Skarbowy — i mamy dla kogo żyć, o kogo się troszczyć. Julisia i chłopcy nie mogą odczuć, że spokojne życie ich mam rozsypało się jak domek z kart.
WRZESIEŃ
Najpierw
mścicielka, teraz przestępczyni... Staczani się, jak
Boga kocham. Może to nienormalne, Andrzeja.
Za
ale niespecjalnie jestem
wielkimi pieniędzmi
On zawsze był ryzykantem.
idą
zła
na
wielkie zagrożenia.
Nie wiem, w co się wplątał,
na pewno nie w mafię, ale wierzę, że albo któryś ze wspól ników go wrobił, albo nawarzył sobie piwa dużo wcześniej, nim związał się z Karoliną. ciu przyzwoitości
nie
Facet o jakimkolwiek poczu
narażałby
na
takie przeżycia
żony
i nowo narodzonych dzieci, a Andrzeja uważam za czło wieka honoru. Tak, tak, mimo wszystko. Mimo ciążących na nim podejrzeń i mimo pewnych niedogodności, na które nas naraził. Wizyta w prokuraturze to żadna przyjemność.
Szczegól
nie dla potencjalnej przestępczyni (przemyt broni w pieluszce Julisi i te sprawy). Ale nie miałam nic do ukrycia i z ręką na sercu mogłam mówić prawdę i tylko prawdę: nie nie wie działam
o prowadzonej przez Andrzeja
stępczej działalności. Nie,
Sadowskiego prze
nie wiem, jak zarabiał pieniądze.
Prawdopodobnie na giełdzie. Za co otworzyłam Impresję? Za pożyczkę, którą szybko spłaciłam bestsellerem Karoliny. Za co
165
kupiłam dom w Urlach City? Dom to za dużo powiedziane, bo to zaledwie domek, ale również za pożyczkę, tym razem z banku. Nie, nadal płacę raty. Czy mam środki pienięż ne niewykazane na kontach bankowych lub konta banko we, do których nie przyznałam się Urzędowi Skarbowemu? Niestety, nie mam. To znaczy bardzo się cieszę, że nie mam. Czy domyślam się,
dokąd mógł wyjechać Andrzej Sadow
ski? Nie mam zielonego, to jest: nie mam pojęcia. Ale nie ukrywa się w moim domu? No chyba z Sajgonką! Co to jest Sajgonka? Eeee... Ja naprawdę za dużo czasem mówię. Ale pani prokurator wykazała się zrozumieniem, ma przed sobą pisarkę — to jej słowa.
bądź co bądź
Chciałam skromnie
sprostować, że napisałam dotychczas tylko jedną książkę, ale ugryzłam się w język. Jakie to ma znaczenie dla sprawy? Tak gawędziłyśmy ze dwie godziny.
Nawet o kosiętach jej
opowiedziałam. Na koniec przesłuchania
musiałam swoje zeznanie prze
czytać (ja naprawdę wygadywałam takie rzeczy?, o szambiarce też?!) i podpisać. Nie wiem, jak powtórzę te brednie w sądzie. Mam nadzieję, że Andrzej wszystko wyjaśni i uratuje mnie przed publiczną
kompromitacją.
Karolina zamieszkała z bliźniętami w domku naprzeciw ko. To bardzo ładnie ze strony mego przyjaciela, że o tym po myślał. Nie dość, że mieszkamy przez płot i możemy wspierać się duchowo oraz fizycznie — opieka nad trójką dzieci przez trzy osoby jest nieco łatwiejsza — to jeszcze nie wprowadzą mi się do góralskiego domku jacyś patole, przez których mu siałabym
opuścić Poziomkę.
Wróciła mama, i całe szczęście, bo ja muszę zarabiać na chleb już nie tylko dla siebie, Julisi i niani, ale i dla drugiej
166
rodziny, tak mi przykazał Andrzej! Gdy tylko odpocznie od opieki nad siostrą Iana (na szczęście złamana kość udowa biednej Adelee wreszcie postanowiła się zrosnąć), zajmie się Karoliną i jej dziećmi. Również cale szczęście, bo dziewczyna jest wyczerpana do cna — bliźnięta miewają kolkę i popo łudniami krzyczą rozpaczliwie, my płaczemy razem z nimi i nosimy maleństwa całymi godzinami, nic innego nie mo gąc uczynić. Martwię się zarówno o chłopców, trudno się nie martwić, widząc wijące się z bólu ciałka, jak i o ich mamę, która schudła strasznie, jest niemal przezroczysta, tylko oczy błyszczą chorobliwie w wychudłej buzi, nie je, nie śpi i... nie wiem, co robić. Powinnam wysłać ją do szpitala na badania, ale powiedzcie to Karolinie! Gdy przyjedzie mama, zamieszka z nimi i pomoże nosić bliźnięta — może zresztą zna jakiś cudowny sposób na kol kę? A w przerwach ugotuje gar gęstego rosołu dla Karoliny. I dla nas przy okazji. Proponowałam Jasi, by na jakiś czas przeniosła się na drugą stronę Modrzewiowej, ale stanow czo odmówiła: nie jest jej wszystko jedno, pod czyim dachem mieszka i czyim dzieckiem się zajmuje. Dziecko też nie jest jej obojętne i nie porzuci go nawet dla najbardziej potrzebujących. Kochana
Jasia.
Powoli, powoli nadciąga jesień — jeszcze jest ciepło, słońce ślicznie świeci na błękitnym niebie — ale czuć nadciągający smutek. Może nie smutek, a nostalgię. Poziomka już tęskni za latem. Ja też. Chciałabym zwinąć się w kłębek, zasnąć na rok i obudzić się, gdy Witek i Andrzej wrócą do domu, do swoich rodzin. Marzenia. Lepiej się wezmę za smażenie powideł...
167
Lepiej, żeby Ewa wzięła się do czytania nadesła nych na nowy konkurs propozycji wydawniczych, bo do przetworów ręki to ona nie miała. C h o ć bardzo, bardzo starała się zostać idealną panią domu, ogórki małosolne nawet po tygodniu leżakowania w słoju z solanką były twarde i półsurowe, dżemy z truskawek porastały grubym futerkiem pleśni (które notabene bardzo się Ewie podobało, „takie miękkie i fajnie palec w nim grzęźnie, wiem, wiem, kochana Jasiu, trochę to dziwne, że się spleśniałym dżemem zachwycam"), sok z wiśni zmienił się — to prawdziwy cud — w całkiem niezłe wino, tylko słodkie straszliwie, a powidła, które Ewa właśnie smażyła... hmm... powoli zmieniały się w przypalony placek ze śliwkami. C h o ć b y nie wiem j a k zawzięcie Ewa mieszała, natychmiast gdy odkładała łyżkę, przywierały do dna. — Pani Ewuniu, płomień jest za duży! — krzyk nęła Jasia, gdy tylko wróciła z Julisią ze spaceru aż nad Liwiec. Jeszcze w bramie poczuła całkiem przyjemny aromat smażonych śliwek, który na progu domu zmie nił nieco woń. — To najmniejszy płomień, jaki można uzyskać na tej badziewnej kuchence. Zresztą ja lubię przypalone powidła. Gdyby jeszcze z wierzchu nie były surowe... — westchnęła, oblizując łyżkę, i zakręciła gaz. Niedoszłe powidła zużyje na placek drożdżowy, J a sia obiecała upiec go na przyjazd mamy i Iana. Sama zaś siądzie w końcu do laptopa i zajmie się pracą. Państwo O ' C o n n o r dotarli do Poziomki późnym wieczorem, gdy Ewa z Karoliną od dwóch godzin n o siły na rękach płaczące bliźnięta.
168
Pani Anna odebrała Stasia j e g o mamie, pan Ian zajął się Lesiem — i nagle zapanowała cisza. Aż dzwoni ła w uszach obu otępiałych ze zmęczenia i rozpaczy dziewcząt. — Cud jakiś — zawyrokowała Ewa, patrząc na za sypiające niemowlęta. — J a k w y t o zrobiliście? — Lata praktyki — uśmiechnęła się Anna. — Usiądźmy przy stole, bo m i m o że to maleństwa, swoje ważą, i porozmawiajmy. Karolina, udając, że jest pełna energii, bardzo cieszy się z przyjazdu gości i wcale, ale to wcale nie chwieje się na nogach, marząc tylko o jednym: godzinie, dwóch niczym niezmąconego snu, zajęła się przygotowaniem herbaty. Jasia postawiła na honorowym miejscu placek z przypalonymi śliwkami. — M a m super wieści... — zaczęła Anna, gdy wszy scy siedzieli wygodnie, popijając herbatę i pogryzając ciasto. Andrzej wraca! — to tylko przyszło i Ewie, i Karo linie do głowy. W następnym momencie spojrzały na siebie i odwróciły wzrok, w którym gasła nadzieja. —
J a k i e ? — zapytała Ewa bez ciekawości. Niespo
dzianek miała dosyć na resztę życia. — Wygrałam rejs dookoła świata! — wypaliła Anna, uśmiechając się promiennie. J e j córka jęknęła, bynajmniej nie z radości. Miała nadzieję, że mama pomoże w opiece nad dziećmi, że życie wróci dzięki niej do normy, że — c h o ć trochę bardziej wypoczęte — zabiorą się z Karoliną do pracy, j e j przyjaciółka zaczęła bowiem przed porodem pisać
169
następną powieść. I owszem, marna pomoże, życie wróci, a one się zabiorą, ale za parę miesięcy, aż pani Anna dobije z powrotem do portu. — Zabieram ze sobą Iana. Marzył o takim rejsie od lat.
— Right — przytaknął
mężczyzna. — Zawsze o tym
drimowałem. Ewa spojrzała w uśmiechnięte oczy ojca i sama mu siała się uśmiechnąć. — M n i e na morze nie bardzo się spieszy — ciąg nęła pani Anna. — Nie przepadam za morską chorobą. Ale to może być ostatnia szansa na zwiedzenie świata. Ty też powinnaś polecieć do Indii i sprowadzić Witka do domu. Łatwo powiedzieć... Ewa opadła na fotel. Pogładziła zmieszana obitą pluszowym materiałem poręcz. Faj nie umeblowany domek dostał się Karolinie... Wszyscy patrzyli na nią, oczekując entuzjastycznej reakcji, ale Ewie nie spieszyło się do Indii. Tyle naczytała się o tym kraju, że straciła ochotę na wycieczki, biorąc, co los da, czyli czekając biernie, aż mąż sam sobie przypomni o rodzinie. — Ewuś, powinnaś j e c h a ć — odezwała się miękko Karolina. — Dlaczego?! — dziewczyna nagle się zbuntowała. — Podajcie mi jeden dobry powód, dla którego to ja mam gonić za niewiernym mężem na koniec świata! Ja nie chcę nigdzie wyjeżdżać! Samolot, jakiś ruski wrak sprzed zimnej wojny, na pewno rozbije się gdzieś w Himalajach i nawet jeśli przeżyję katastrofę z garst-
170
ką ocalałych, zaczniemy zjadać się nawzajem, nim nas odnajdą. Chcesz mieć córkę kanibala? — napadła na matkę, lecz zanim ta, zszokowana nieco, zdążyła za przeczyć, Ewa mówiła dalej, coraz szybciej i coraz bar dziej bez sensu, ale też lubiła się nakręcać. Lubiła, gdy słuchaczom oczy robiły się okrągłe od coraz większego zdumienia, sama była ciekawa, dokąd zaprowadzi ją nieposkromiona wyobraźnia. Teraz wiodła ją na koniec świata. — Okej, uratują nas w końcu. Ja będę miała obgry zione palce u rąk, nie odrosną! Potem może i dotrę do Delhi, i co? Od razu z lotniska porwie mnie rikszarz, zmuszając do zakupu dywanów, widoczków albo ma łego słonia. Tak w tych Indiach robią, naciągacze jedni! Czytałam! I co ja zrobię ze słoniem? No co? Gdzie on się tu zmieści? Widzicie miejsce w stajenkach, właś nie tam, gdzie ledwie wchodzi Gapa z Kłapouszką, dla największego ssaka na świecie?! — Płetwal błękitny j e s t największym ssakiem — zauważył przytomnie Ian, ledwie panując nad weso łością. — C o ? ! — Ewa napadła teraz na niego. — Płetwal, taki wieloryb. — No jeszcze lepiej! Tylko wieloryba w Poziomce brakuje! Ludzie, trzymajcie mnie! Gdyby jeszcze był słodkowodny, wpuściłabym go do oczka, ale nie, o nie, ten złośliwy drań ma wymagania! Musi mieć słoną wodę! Wszystko sprzysięga się przeciw mnie! Nawet płetwal! Wiecie, ile kosztuje utrzymanie morskiego akwarium?!
171
Nawet Karolina wybuchnęła w tym m o m e n c i e ś m i e c h e m . Ewa, gdy się zagalopowała, wygadywała naprawdę komiczne rzeczy. — Śmiejcie się, śmiejcie — dziewczynie głos na se rio zaczął się łamać — a ja naprawdę nic chcę tam j e chać. Witek zapewne całkiem dobrze radzi sobie sam. Karolina spoważniała. — Nie wiesz, co mówisz — rzekła surowo do przy jaciółki. —
J a poszłabym z a Andrzejem n a koniec świa
ta, jeśli tylko wiedziałabym, gdzie jest. Za Andrzejem to i ja poszłabym na koniec świata — zgodziła się z nią w duchu. — On nie zostawił ciebie i dzieci dla przygody. Po to, by nurzać się w obcej kulturze, orientalne ogród ki zwiedzać czy co tam jeszcze. Andrzej musiał wyje chać... No tak, bo go prokurator ściga. Jeden lepszy od drugiego. Ewa westchnęła. W tym m o m e n c i e los j a k na zamówienie przyszedł j e j w sukurs. N i e tyle los, ile Witold, a raczej spóźniony o dwa dni sms: „Za miesiąc kończę swą podróż. Czy będę miał do kogo wrócić?". — Ha! Widzicie! — krzyknęła uradowana, trzyma j ą c komórkę nad głową. — Witold wraca! Sam wraca! N i e muszę j e c h a ć do głupich Indii i martwić się o sło nie czy inne płetwale. Hyla w błędzie, ale o tym miała się dowiedzieć nieco później. Zycie w Poziomce toczyło się swoim rytmem: J u lisia dokazywała, j a k to Julisia, tak szybko przebierając
172
nóżkami, że Jasia, młoda przecież dziewczyna, ledwo za małą nadążała. Kłapouszka, j u ż nie zabiedzone sar nie niemowlę, a wyrośnięta panienka, nadążała za to bez problemu. O b i e robiły, co mogły, by uciec swoim opiekunkom: dziecko niani, a sarniątko Gapie. Gdy udało się odłowić dziewczynkę, usadzić w krze sełku, zająć książeczką czy zupką, czy choćby utulić do poobiedniej drzemki, zwykle budziły się do życia bliźnięta, tak że trzy kobiety: Jasia, Karolina i Anna, nie miały ani chwili wytchnienia. Ewa całymi dniami przesiadywała w Warszawie, walcząc dzielnie o Impresję. Hurtownia wpłaciła część należności, ale nadal istnienie Ewusinego wydawnic twa stało pod znakiem zapytania. N i e tylko zresztą j e j . Rynek książki chwiał się niczym kolos na glinianych nogach. J e d n a głupia ustawa, taka j a k niedawne wpro wadzenie podatku VAT, mogła zmieść mniejsze ofi cyny wydawnicze z powierzchni globu, a i giganci tej branży nic spali spokojnie. Jedynie politycy nie przejmowali się spadkiem czy telnictwa w Polsce, wychodząc zapewne z założenia, że skoro sami nie czytają, a żyją, luksus ten narodowi w żaden sposób nie j e s t do życia potrzebny. Wieczorami wracała do domu ledwo żywa ze zmę czenia. Telepiąc się pociągiem relacji Warszawa-Urle, marzyła tylko o czymś zjadliwym na kolację — tylko nie hamburger z fast foodu! — gorącej kąpieli i przy łożeniu głowy do poduszki, ale gdy j u ż znalazła się w swoim małym białym domku (oczywiście bez łap), gdy siadła na wygodnym krześle przy szerokim ku-
173
chennym stole, na który padało ciepłe światło lampy, gdy Jasia stawiała przed nią talerz pełen parujących ziemniaczków polanych sosem, jajko sadzone i pysz ną surówkę, a wszystko to świeże i przygotowane w domu, gdy na kolanach siadała Julijka i obejmując mamę łapkami, opowiadała z przejęciem o minionym dniu, gdy przychodziły z góralskiego domku Karolina i Anna z bliźniętami, a czasem również babcia Zosia, i zaczynały dzielić się zwykłymi codziennymi plo teczkami... zmęczenie spływało z przygiętych ramion, oczy, piekące od godzin spędzanych przy komputerze, odzyskiwały blask, na zaciśnięte usta wracał uśmiech i Ewa, jeszcze przed chwilą marząca o łóżku, mogła zostać tak, otoczona tym cudownym, kochającym gro nem, aż do świtu. Najcudowniejsze były jednak sobotnio-niedzielne poranki. Gdy nie musiała zrywać się skoro świt i gnać do pracy. Budziła się pierwsza, gdy dom jeszcze spał. Kiedy Julisia otwierała oczy, szybko zgarniała córeczkę do swego łóżka, a gdy ta, wtulona w mamę, zasypiała z błogim uśmiechem na buzi, Ewa mogła leżeć godzi nę, dwie, patrzeć na sosny za oknem i rozkoszować się ciszą. Bo też było czym. W niedzielne poranki, gdy są siedzi nie piłowali drew na zimę, a letnicy powrócili do domów, panował dookoła niczym niezmącony spokój. Ptaki i szum drzew koiły zmęczone stołecznym harmidrem zmysły. Ewa, by w spokoju słuchać tej śpiewnej ciszy, nie raz i nie dwa wyłączała nawet lodówkę, o ra diu czy telewizji nie było nawet mowy. Mniejsza z tym,
174
że czasem zapominała lodówkę włączyć z powrotem i miewały w kuchni małą powódź. Była to niewygóro wana cena za idealny spokój. Tuląc śpiące dziecko, podziwiała piękno podświetlo nych wrześniowym słońcem drzew. Zwykłych drzew. J e j własnych, najwłaśniejszych sosen. Ich złotokasztanową korę i złotoszmaragdowe igły. Przeskakujące z gałęzi na gałąź Poziomkowe wiewiórki. Dokazujące wśród bzów sikorki i dzięcioły z zapałem wyjadające słoninę z karmnika. Ależ Ewa kochała to miejsce i j e g o mieszkańców... Teraz wstała po cichutku, by nie zbudzić śpiącej Julijki. Jeszcze półprzytomna, podreptała do łazienki i otworzyła drzwi. — O, przepraszam — mruknęła, widząc korzysta j ą c ą z toalety Jasię. Zaraz, zaraz! J a k to?! Niania, stojąc w rozkroku, obejrzała się z błyskiem paniki w oczach, a Ewa wrzasnęła ze wszystkich sił. Bo to nie była Jasia, a... Jaś. Życie j e s t pełne niespodzianek. N i e zawsze przy j e m n y c h . Czasem j e s t to spore niedopowiedzenie, bo niespodzianki bywają wstrząsające. Ewa była wstrząśnięta. Ale tylko w pierwszej sekun dzie. W następnej zatrzaskiwała drzwi łazienki i opie rała się o nie plecami. „ Z b o c z e n i e c ! ! ! — krzyczała w duchu, bojąc się obudzić dziecko. — M a m w domu zboczeńca!!! Co robić?! C o robić?!"
175
Próbowała sięgnąć nogą do parasolki, opartej o ścia nę przedpokoju. Z łazienki dobiegł głos... no nie Jasi przecież, a tego kogoś. — Pani Ewo, proszę mnie wypuścić, a wszystko wyjaśnię. — Ty bydlaku!!! — Ewa niemal zawyła, a strach o dziecko podniósł j e j włosy na głowie. — Wkradłeś się do tego domu, wykorzystałeś moją naiwność, by skrzywdzić Julijkę!!! — Nigdy nie skrzywdziłabym Julii! I j e s t e m kobie tą, nie mężczyzną! — Właśnie widziałam!!! Zabiję cię! Zabiję, jeśli coś j e j zrobiłeś!!! Rozpłakała się. Ze środka dobiegł stłumiony szloch tego... osob nika. — Kocham Julisię niczym własne maleństwo, któ rego nigdy nie będę miała. J a k mogłabym ją skrzyw dzić, no jak? — Opowiesz jak, bydlaku, gdy policja będzie cię przesłuchiwać! — obiecała Ewa, ale żeby zadzwonić na policję, musiała wypuścić... tego tam z łazienki. — J e s t e m kobietą! Od zawsze byłam! N i e moja wi na, że parszywy los obdarzył mnie ciałem mężczyzny! Nie jestem zboczeńcem! — J a s i a , to znaczy Jaś załomo tał w drzwi. Ale Ewa przytrzymała od spodu klamkę. — N i e no, w ogóle! Facet przebrany za babę opie kuje się maleńkim dzieckiem! Ludzie, trzymajcie mnie, bo krzywdę ci zaraz zrobię! Z n ó w próbowała sięgnąć po parasolkę.
l76
Krzyki i łomot obudziły w końcu dziecko. Trąc za spane oczka, przydreptało do przedpokoju i rozdziawi ło buzię na widok miotającej się pod drzwiami łazienki mamy. — Proszę mnie puścić! Wyjdę i nie wrócę! — roz legło się ze środka rozpaczliwe wołanie. — J a s i a ? — zapytała Julijka. — J a s i u u . . . — popuka ła piąstką w drzwi, nim Ewa ją odepchnęła. Osobnik się rozpłakał. Julijka posłuchała przez chwilę, po czym buzia wygięła się j e j w podkówkę i też wybuchnęła pła czem. Ewa po chwili dołączyła do nich. I płakały, to jest płakali, j u ż we troje. — Juliniu, nie płacz, proszę cię — chlipała dziew czyna, nie mogąc przytulić rozżalonego dziecka. O n o raz po raz wołało nianię. Osobnik zaś skrobał do drzwi, próbując uspokoić małą. Wreszcie Ewa zdobyła się na desperacki krok: zgar nęła córeczkę, jednocześnie sięgając po parasolkę. — Wychodź! — krzyknęła, ściskając pod pachą za płakane dziecko, z bronią wymierzoną w drzwi łazienki. Ze środka powoli wyłoniło się półtora nieszczęścia. Wyglądające stanowczo na Jasię, nie żadnego Jasia. J u lijka wyrwała się mamie i dopadła niani, a ta przytuliła małą gestem tak pełnym miłości i rozpaczy, że Ewa j u ż sama nie wiedziała, czy to, co widziała przed paroma minutami, miało naprawdę miejsce, czy przyśnił się j e j jakiś koszmar. — Pani Ewo, proszę mnie wysłuchać, a potem odej dę, dobrze? —
J a s i a wyprostowała się, biorąc dziecko
na ręce.
177
— Dobrze, dobrze — mruknęła Ewa — tylko oddaj Julię. Wyciągnęła do dziewczynki ramiona, ale ta tylko mocniej przylgnęła do niani. Ewa pokręciła głową. C z u b e k parasolki mierzył w Jasię. — M ó w i znikaj — zadecydowała wreszcie. I tak oto, stojąc w przedpokoju, wysłuchała chyba najsmutniejszej historii w życiu. Co czuje dusza dziewczynki uwięziona w ciele chłopca? J a k to jest: patrzeć na swoje ciało i nienawi dzić go ze wszystkich sił? Ze wstrętem oglądać siebie w lustrze? Zazdrościć koleżankom ich loczków, warko czyków, sukienek i podkolanówek, bo rodzice strzygą cię do gołej skóry i ubierają w spodnie? Wyciągać ręce po lalkę i dostawać samochodzik? J a k to jest: jednocześnie wstydzić się swoich prag nień — „chcę się bawić w dom, nie w bandę złodziei", a w głębi duszy uważać je za naturalne? „Przecież j e stem dziewczynką!" Ile razy trzeba dostać pasem od rozsierdzonego ojca, ile łez musi wylać zrozpaczona matka, by dziec ko, zaczęło mówić o sobie na głos „on", c h o ć czuło się „nią"? Czy ktokolwiek może to sobie wyobrazić? Potem j e s t jeszcze gorzej, w szkole trudno się ukryć ze swoją dziewczęcością. Przez lata całe wołają za tobą „pedał", „ciota", bo modne słowo „gej", owszem, uży wane j e s t w wielkim mieście i w telewizji, ale nie we wsi zabitej dechami i nie mniej zapyziałym miasteczku
178
gminnym. Przez całe lata jesteś zboczeńcem. Tak cię traktują i tak siebie postrzegasz. Czasem, gdy dom pustoszeje, w tajemnicy przed rodzicami, którzy zestarzeli się z twojej winy przed wcześnie, i rodzeństwem, które wstydzi się ciebie i twojej odmienności, podkradasz siostrze sukienkę, zamykasz się w łazience z przyborami do makijażu i c h o ć na chwilę stajesz się sobą. To rzadkie chwile, gdy patrzysz bez wstrętu w lustro. Stamtąd spogląda na ciebie delikatna dziewczęca buzia, zeszpecona krótkimi włosami, ale o pięknych jasnych oczach, długich ciem nych rzęsach podkreślonych tuszem i pełnych ustach muśniętych szminką. Jesteś ładna. Uśmiechasz się do siebie. Masz kobiecą sylwetkę, spowitą w letnią, kolo rową sukienkę. Gdyby nie te włosy, uchodziłabyś za Jasię, nie Janka. Gdyby nie to, że o twoim nieszczęściu wie rodzina, wiedzą sąsiedzi i dzieciaki w szkole. Tu nigdy nie będziesz dziewczynką. Dobitnie daje ci to do zrozumienia ojciec, który sta je w progu łazienki i znów, j a k milion razy wcześniej, zdziera z ciebie sukienkę, zmywa makijaż i wyje, tłukąc cię pięścią raz po raz: — J e s t e ś chłopakiem, skurwysynu!!! Matka płacze, odciągając ojca od ciebie, bo lada chwila rozjuszony mężczyzna cię zabije, a ty tym bar dziej nienawidzisz płci, którą ci narzucono. Potem, posiniaczona, obolała, kulisz się w łóżku i szepczesz: — J e s t e m dziewczynką. Ale tak cicho, by nikt nie słyszał.
179
Z roku na rok j e s t coraz gorzej: rysy twarzy wy ostrzają się, na twarzy pojawia się zarost, nadzieja, że w okresie dojrzewania staniesz się jednak kobietą, po woli umiera. I nienawidzisz siebie coraz bardziej. Zaczynasz karać swoje wstrętne ciało: zadajesz mu ból żyletką, papierosem, głodem, z i m n e m i siniakami, których nie szczędzi ci ojciec. Matka umiera, nie mogąc dłu żej znieść tego wstydu. Rodzeństwo wyprowadza się czym prędzej. Ty też marzysz o ucieczce i wreszcie... dokonujesz tego: pierwsza próba samobójcza. Kończy się na pogotowiu. Tam lekarz po raz pierwszy wymawia na głos to sło wo: transseksualizm. — Jesteś transseksualna — właśnie tak mówi. — To nie twoja wina, że urodziłaś się w ciele chłopca. A ty słuchasz tego „urodziłaś się" zamiast „urodzi łeś" i łzy wdzięczności płyną ci po policzkach. Dostajesz skierowanie do specjalisty. Wyprowadzasz się w wieku piętnastu lat z domu i po raz pierwszy możesz być sobą: długonogą, szczupłą dziewczyną, o zbyt krótkich włosach i... za niskim głosie. Nikogo nie da się oszukać. Znów jesteś odrzucana, znów jesteś „zboczeńcem". Ale poznajesz sobie podobnych i j u ż wiesz, co trzeba robić: zapracować najpierw na leki hormonalne, które powstrzymają testosteron, później na operację zmiany płci. Pojawia się nadzieja: może kiedyś będziesz kobie tą. N i c ! Przecież ty nią zawsze byłaś i nigdy być nie przestaniesz! To twoje ciało nie chce tego zrozumieć! Nienawidzisz go, nienawidzisz siebie.
180
Z n ó w depresja. I druga próba samozagłady. W szpitalu odwiedza cię ksiądz z twojej parafii. Słyszał o twoim nieszczęściu i chce cię wesprzeć du chowo. Zaprzyjaźniacie się. On widzi ciebie taką, jaką jesteś w szpitalnym łóżku: m i m o iż leżysz na oddziale męskim, nosisz nocną koszulę, na głowic chusteczkę, bo włosy odrastają zbyt wolno, oczy masz podkreślone delikatnym makijażem, na ustach pomadka. — Jesteś śliczną młodą dziewczyną — mówi ksiądz, a ty spijasz każde j e g o słowo niczym umierający z prag nienia czystą źródlaną wodę. — J e s z c z e będą się za tobą chłopcy uganiali — on mówi żartobliwie, a ty... ty nie chcesz jakichś chłopców, bo ze zgrozą pojmujesz, że zakochałaś się w nim. W księdzu. Potem j e s t jeszcze gorzej, jeśli to w ogóle możliwe: proces sądowy, który zmieni ci tożsamość. W maje stacie prawa staniesz się Janiną Polko. Ale żeby się to dokonało, przed sądem muszą stanąć j a k o świadkowie twój ojciec, twoja siostra i brat. Jeszcze przed rozpoczęciem rozprawy po raz ko lejny słyszysz od najbliższych raniące, okrutne słowa. O j c i e c po raz ostatni próbuje cię uderzyć i zedrzeć z ciebie sukienkę. O c h r o n a musi go odciągnąć i po straszyć więzieniem. Na rozprawie twoja rodzina zabija cię każdym słowem. I wtedy widzisz ich po raz ostatni. Ale wpis w aktach — imię: Janina, płeć żeńska, uro dzona... — j e s t wart tej ceny. Z
sądu
wychodzisz
niczym
nowo
narodzona.
Chcesz wrócić do pracy, ale j u ż się rozniosło... Praco-
181
dawca, nie patrząc ci w oczy, podaje wymówienie. Owszem, dla Jaśka Polko miał robotę, dla... hmm... Janiny j u ż nie. C h o ć to przecież ta sama osoba, ta sama wyrobnica. N i e ubyło ci ani sił, ani chęci do harówki. Zmieniłaś tylko tożsamość, na tę właściwą, i możesz ubierać się w sukienki. To j e d n a k do szefa nie prze mawia. — Lepiej, żebyś j u ż poszedł... poszła — mamrocze i odwraca się plecami. Tak będzie jeszcze wiele, wiele razy. Bo wciąż m u sisz się golić na twarzy i wciąż mówisz niskim głosem. Po raz pierwszy, gdy nie masz co włożyć do garnka, poznajesz, co to głód, i po raz pierwszy nienawidzisz swego nowego wcielenia. I jeszcze bardziej siebie nie nawidząc, robisz coś strasznego: przebierasz się za mężczyznę, by znaleźć jakąkolwiek pracę, gdzie nie sprawdzają dokumentów. Przez następne lata harujesz na budowach, oszczędzając każdą złotówkę na pierw szą operację: usunięcie jabłka Adama — to o n o j a k o pierwsze cię dekonspiruje. Bierzesz hormony, laserem usuwają ci zarost na twarzy. Powoli, powoli znów sta j e s z się nią: Jasią Polko. Po raz pierwszy pozwalasz sobie na marzenia: za robisz tyle, że stać cię będzie na operację plastyczną. Medycyna czyni cuda, podobno po zabiegu odtworze nia żeńskich narządów płciowych nikt nie pozna, że urodziłaś się j a k o chłopiec. Staniesz się stuprocentową kobietą. A skoro tak... to czemu nie kochający mąż i... marzenie największe, marzenie twojego życia: maluś kie, słodkie dzieciątko?
182
Któregoś dnia w j a k i m ś niemożliwym odruchu kupujesz maleńki kaftaniczek. Chowasz go szybko, niczym złodziej, do torebki. W domu ukrywasz w naj głębszej z szuflad. I starasz się o nim zapomnieć: są marzenia, do których sama sobie nie przyznajesz praw. O t o j e d n o z nich. By nie pogrążyć się na powrót w rozpaczy, podej mujesz bardzo kobiecą pracę: salowa w szpitalu woje wódzkim. Ale zarobki nie pozwalają odłożyć kilkuna stu tysięcy na operację. Żaden bank nie pożyczy ci też na to pieniędzy. Wracasz więc na budowę. Tym razem j a k o sprzątaczka. J e s t nieco lepiej finansowo. Wracają marzenia. Te bardziej przyziemne: operacja, własny kąt, studia zaoczne. W twojej walce o własną tożsamość wiernie to warzyszy ci ksiądz Stanisław. W chwilach zwątpienia przywraca wiarę, w momentach załamania dodaje na dziei, wysłuchuje spowiedzi, łkania i słów nienawiści do siebie i do całego świata. I ciągle j e s t przy tobie. On jeden jedyny nie opuszcza cię w potrzebie. Zawsze możesz zakraść się na plebanię, gdzie dostaniesz talerz gorącej zupy i słowa otuchy. I tak potrzebne każdej ludzkiej istocie dotknięcie dłoni, przypadkowe, przy jacielskie, które ty jednak odczytujesz tak, j a k pragniesz odczytać: on też ciebie kocha. Jesteś przecież śliczną, uroczą, młodą dziewczyną. Gdyby tylko zapragnął... gdyby wyciągnął rękę... Ale ksiądz Stanisław zamiast tego mówi pewnego dnia: — Odejdź. I nigdy nie wracaj.
183
I Jasia uciekła. Wtedy po raz trzeci zapragnęła umrzeć. Jedyny człowiek, który j ą , odmieńca, tolerował, j e d e n jedyny, także się od niej odwrócił... Siedziała na stacji metra, patrząc bezmyślnie przed siebie. Czekała na pociąg, T E N pociąg. Gdy któryś nadjeżdżał, podnosiła się, myśląc, że ta chwila nade szła, że nareszcie koniec, ale... nie. Jeszcze za bardzo kochała życie. M o ż e następny? I wtedy podeszła do niej nieznajoma kobieta. Dosyć oryginalnie odziana, nawet j a k na tolerancyjną stolicę: długa zielona suknia z ciasnym gorsetem, kasztano we włosy, spływające na ramiona, których nie dało się ujarzmić aksamitną opaską, surowy błysk w złotozielonych oczach. Jasia odniosła na nią żałosne spojrzenie, a tamta bez jednego słowa wcisnęła j e j w ręce książkę. Rok w Po ziomce. Jasia popatrzyła na tytuł, na domek zdobiący okład kę i pokręciła głową, nic nie rozumiejąc. — Zdaje się, że autorka poszukuje niani — rzekła nieznajoma, odwróciła się na pięcie i odeszła, nim J a sia zdołała wykrztusić słowo podziękowania. Ruszyła nawet za kobietą w zielonej sukni, ale tłum uniósł ją ze sobą. Jasia została z książką w ręce. I nadzieją w ser cu. Pobiegła na piętro, do kafejki internetowej, zna lazła mail do Ewy i bez namysłu poprosiła o pracę. Ku swemu szczęściu i niedowierzaniu jeszcze tego samego dnia Ewa oddzwoniła. N i c zwlekając, wsiadła w pociąg do Urli i godzinę później, oczarowana, stała na maleńkiej sennej stacyjce,
184
gdzie czekały na nianię dwie istoty: słodka, przekochana Julisia i j e j mama. Mając gdzie mieszkać, mając co jeść, Jasia zapragnęła spełnić marzenie swego życia, teraz stało się ono osią galne j a k nigdy dotąd: zebrać pieniądze na operację. Plany mogła urzeczywistnić prędzej, niż się spo dziewała, m i m o że Ewa, popadając w finansowe tara paty, przestała j e j płacić, bo zmarł ojciec Jasi, a skrom ny majątek podzielił w testamencie między wszystkie dzieci, także to wyklęte. I tak oto Jasia mogła j e c h a ć do Gdańska na operację. I pojechałaby, gdyby Ewa j e j nie zatrzymała. Dziś Jasia byłaby stuprocentową kobietą, spałaby spokojnie, bez obawy, że ktoś ją zdemaskuje. Ale nie udało się. — Pani Ewo, przepraszam, że zataiłam przeszłość, ale czy wiedząc, że byłam kiedyś... J a n e m Polko — sło wo „mężczyzna" nie przeszło Jasi przez gardło — za trudniłaby mnie pani? Tym pytaniem zakończyła swą przejmującą opo wieść. Ewa musiała przyznać sama przed sobą — nie. N i gdy w życiu. Otarła mokre od łez policzki, wydmuchała nos i rzekła: — Myślałam, że ja m a m smutną przeszłość, my ślałam, że nie ma nic gorszego niż choroba Karoliny, ale twoja historia bije nasze na głowę. Ja się pozbiera łam, Karolina, odpukać, jest zdrowa, a tobie, Jasiu... — Ewa zacięła się na tym imieniu. „Jasiu" można się
185
było zwracać zarówno do dziewczyny, j a k i do chłopa ka, poprawiła się więc: — Tobie, Janinko, nadal wiatr w oczy wieje. Muszę pomyśleć... Ewa zarzuciła na ramiona kurtkę, bo poranek był chłodny, i wyszła z domu. Gwizdnęła na Gapę. Pies, powiewając długimi uszami, pobiegł za panią. K ł a pouszka także. J u ż nieraz we trzy wędrowały lasem. Zwierzaki nie odstępowały Ewy na krok. Sarenka w le sie trzymała się jeszcze bliżej, zarówno przestraszona, j a k i zafascynowana nowym otoczeniem. Wysuwała czarny, wilgotny nos do przodu, drżąc lekko od nad miaru wrażeń. Ewa,
mimo
niewesołych
myśli,
musiała
się
uśmiechnąć. Gdy wróciły do domu, niania karmiła Julijkę. Na pozór była spokojna — przy dziecku nie mogła oka zywać zdenerwowania — ale w środku serce tłukło j e j się j a k przerażony ptak. Ewa usiadła naprzeciw nich i zaczęła wolno, ważąc każde słowo: — Posłuchaj, J a n i n k o , chciałabym powiedzieć, że nic się nie stało, że pragnę, byś została i nadal zajmo wała się Julcią, ale... chyba nigdy nie wymażę z pamięci twego widoku sprzed paru godzin. N i e m a m do cie bie o nic żalu, przysięgam, na twoim miejscu również zataiłabym tak... istotny fakt, ale po prostu nie j e s t e m w stanie tego zapomnieć. M o ż e kiedyś... Niania wstała, gotowa spakować swoje rzeczy i opuścić Poziomkę j u ż teraz, ale Ewa złapała ją za rękę.
186
— Daj mi skończyć! Ja nie potrafię, jednak Karolina nie będzie miała takich wspomnień. Pójdę do niej, jeśli wyrazisz zgodę, opowiem wszystko tak, j a k ty mi opo wiedziałaś i przeniesiesz się na drugą stronę Modrze wiowej. Miałybyśmy do ciebie blisko. Przecież wiesz, j a k Julcia cię kocha. Bardzo cierpiałaby, gdybyś zniknę ła z dnia na dzień. A tak nie będzie żadnych pożegnań. Co ty na to, Janinko? Dziewczyna w odpowiedzi pochyliła głowę, przy gryzając drżące od płaczu usta. — Naprawdę zrobi to pani dla mnie? — wyszepta ła, nie podnosząc wzroku. — Nie tyle dla ciebie, co dla Julisi. No i dla Karo liny. I dla siebie też. Jesteś najlepszą nianią na świecie. Innej sobie nie wyobrażam. Jeżeli się zgadzasz, pójdę od razu. — N i e ! — krzyknęła Jasia. — N i e teraz — dodała spokojniej. — W y j a d ę do Gdańska, poddam się opera cji i dopiero wrócę. Dobrze? To było jakieś rozwiązanie. — Ale zaraz po wypisie ze szpitala? — upewniła się Ewa. — Przecież ktoś musi się tobą opiekować po ope racji. Niania nie znalazła słów. Uścisnęła więc wyciągnię tą do siebie dłoń dziewczyny. — To tylko tydzień, siedem krótkich dni — szep tała godzinę później, żegnając się z popłakującą Julisią. — Nawet nie zauważysz, że mnie nie ma. Uprzedzi pani Karolinę? — upewniła się jeszcze, patrząc na Ewę. — N i e będę musiała opowiadać tego po raz drugi?
187
— Uprzedzę, Janinko. — Ewa objęła ją serdecznie. — J e s t e m pewna, że Karolina się zgodzi. Musi i dla ciebie zaświecić wreszcie słońce. Wracając leśną dróżką z córeczką na rękach, Ewa rozmyślała nad swoim życiem. Miała być za co wdzięczna losowi. Cokolwiek by mówić, ojczym nie tłukł j e j do nieprzytomności, była kochana przez mamę i babcię, miała przyjaciół, była lubiana przez dzieciaki w szkole. Skończyła dobrą uczelnię, miała wspaniałą pracę, cudny domek i kochającą rodzinę. Biedna Jasia nie wiedziała nawet, co znaczy to słowo, bo nigdy nie była kochana — księdza Stanisława nie należy brać pod uwagę — i nie wiadomo, czy kiedykolwiek odważy się pokochać raz jeszcze. Tak. Ewa mogła uważać się za szczęściarę. Tak rozmyślając, doszła do Poziomki. Na progu domu siedziała Karolina, mnąc w rękach chusteczkę. Na widok Ewy poderwała się i rzekła przy ciszonym głosem: — Andrzej się odezwał. Ewa mało nie upuściła Julci. Rozglądając się na pra wo i lewo, czy nikt nic podsłuchuje — jeśli nie liczyć Kłapouszki, Gapy i Tosi, które przybiegły przywitać panią, były same — szepnęła: — Jak, gdzie i kiedy? — Przysłał maila. Prosi o pieniądze. — Idę tam. — Ewa, nie namyślając się wiele, a właś ciwie w ogóle nie myśląc, wcisnęła dziecko Karolinie w ramiona, gotowa „iść tam", gdziekolwiek to jest.
188
— Powoli, powoli! — Karolina zmarszczyła gniew nie brwi, j u ż żałując, że powiedziała o mailu przyjaciół ce. Tylko Ewa mogła jednak zorganizować potrzebną kwotę. — Dokąd: tam? — Myślałam, że wiesz! Chyba podał jakiś adres? J a k mamy mu forsę przesłać? Przez świętego Mikołaja? — Proszę cię tylko o pieniądze — odrzekła z waha niem Karolina. — Resztą sama się zajmę. — Ha! To j e d n a k wiesz, gdzie on się ukrywa! — krzyknęła Ewa na wpół z triumfem, na wpół z pre tensją. — Ciiiszej! — syknęła gniewnie Karolina. — Mogą nas śledzić! Dziewczyna umilkła i rozejrzała się ukradkiem. Rzeczywiście, mogły być obserwowane. — Ile wam potrzeba? — zapytała szeptem w na stępnej chwili. — Pięćdziesiąt tysięcy. Ewa wciągnęła powietrze. To sporo. Prawdę m ó wiąc, rozpaczliwie dużo... — Dobra, pomyślę, j a k je zdobyć. Daj mi parę dni. Najwyżej debet powiększę czy coś. O, bank chciał mi niedawno pożyczać na bieżące wydatki, a to przecież wydatek bieżący, prawda? Karolina przytakiwała tylko. J e j nikt nie dałby kre dytu. Góralski domek należał do bliźniąt, willa na Żoli borzu została sprzedana, konta zablokowane... Karoli na nie miała żadnego majątku. — Dzięki, Ewuś — szepnęła smutno. — Dzięki, że mogę na ciebie liczyć.
189
— Tak, tak — odparła Ewa z roztargnieniem, bę dąc j u ż myślami gdzie indziej, a konkretnie w sie dzibie banku, przy kasach, bo miała zachomikowane oszczędności na czarną godzinę, a ta właśnie nadeszła, czyż nie? Czy pisałam już, że kocham
Urle
City? Pisałam.
Tak jak moją wioskę darzę uwielbieniem, tak do Jadowa muszę się przekonać. Jadów to najbliższe miasteczko,
cha
rakteryzujące się tym, że... jest. Ma rynek. Chyba. Dlaczego chyba? Bo jest to dziwny rynek. Złożony z parkingu i parku. Odwrotnie: z parku i parkingu (bo park jest większy). W Ja dowie wiecznie panuje senna atmosfera.
Urocza w słoneczne,
letnie popołudnie, ale w listopadowy ranek, gdy człowiek i tak przysypia, już To
niekoniecznie.
chyba jedyne
miasteczko
w
naszym
uniwersum,
i w czasach kryzysu, gdy cały świat obraca każdą złotówkę (no, może nie złotówkę,
tylko petrodolara), gdzie zupełnie,
ale to zupełnie nie dba się o klienta. Podam dwa przykłady, by nie być gołosłowna. Jadów znany jest z cukierni,
otwartej jedynie
w sezonie
„na letników", w której sprzedaje się najlepsze lody w Polsce, a może i na świecie. Lody te mają smak... peerelowski, jeśli ktoś wie, o co mi chodzi.
Pamiętacie Zieloną Budkę? Tę pierwszą,
w Łazien
kach? Sklepik wielkości kiosku Ruchu (gdzież mu było do dzisiejszych
lodowych
apartamentów z marmuru)
i kilome
trowe kolejki? A lody w czterech smakach pamiętacie? Jeśli śmietankowe, to smakujące i pachnące śmietaną, nie wyrobem śmietanopodobnym. Jeśli kakaowe,
190
to o aromacie kakao. Jeśli
truskawkowe, to tak truskawkowe, jakby się jadło truskawki ze śmietanką.
Czwartego smaku nie pamiętam (może były
tylko trzy?), ale na pewno był pyszny. lodziarni, smaków sto tysięcy,
Teraz wchodzę do
a wszystkie jednakowe.
Nie
wiem, z czego robią te lody, ale mleka od krowy to one nie wi działy. Kiedyś cala Polska śmiała się z wyrobu czekoladopodobnego,
teraz zajada wyroby mlekopodobne i nie protestuje.
Nawet jeśli do tych dzisiejszych lodów dodaje się dzisiejszego mleka, tego UHT, to jedynie mogę nam współczuć. Próbo waliście kiedyś „zsiadłego" mleka
UHT? Nie? To spróbuj
cie. W czasach mojej młodości mleko jeśli za długo postało, to kwaśniało. I było pyszne do młodych ziemniaczków (z ma słem, nie masłopodobnym masmiksem, i koperkiem, nie ko perkiem z genem kupić.
małpy).
Dziś zsiadłe mleko można jedynie
W pojemniczku z napisem „zsiadłe mleko" (stabiliza
tor: karagen, kreatyna czy inna kretynina — nie pamiętam, bo kupiłam raz, dawno temu i ten raz mi wystarczył). To, co powstaje z mleka „prosto od krowy" (zmutowanej kro wy, zamkniętej w kartoniku), gdy za długo postoi, smakuje... trudno mi opisać, jak ohydne jest to coś. Trzeba tego czegoś spróbować, by wiedzieć, co kiedyś będą stosować zamiast kary śmierci. Co jeszcze dodają teraz do lodów? O smaku, powiedzmy, śmietankowym? Śmietankę? Czy aby na pewno to coś jest śmietanką? Proszę bardzo,
biorę pierwszy z brzegu pojemni-
czek: śmietana znanej firmy. Co w środku, oprócz — mam nadzieję — śmietany? Składniki dodatkowe (cytuję dosłow nie, czytajcie i drżyjcie): skrobia modyfikowana kukurydzia na, substancja zagęszczająca: mączka chleba świętojańskiego, guma guar.
191
Wkurzyłam
się.
I pytam: dlaczego zamiast śmietany dolewam
do zupy
skrobię modyfikowaną (śpiewa, tańczy i stepuje), chleb święto jański i gumę?! Jeszcze chleb w śmietanie, no, na to mogłabym się zgodzić. Pektyna — jest w porzeczkach, widać tu też nie zbędna,
ale guma?! Guma guar? Gdybym naprawdę chciała
jeść zupę z chlebem świętojańskim, to kupiłabym go sobie na bazarku
w
Wyszkowie i do tej zupy wkruszyła.
chciała pomidorowej z pektyną,
dodałabym porzeczek.
Gdybym Gdyby
przyszło mi do głowy doprawić rosół gumą, wrzuciłabym garść przeżutej orbit! Oponę od Gucia Dwa bym dodała, jakbym miała taką fantazję, zamiast kupować śmietanę znanej firmy z gumą guar! No dobra, przegrałam z komercją. Śmietana to przeżytek, niech będą lody truskawkowe. Biorę pojemniczek z lodami znanej firmy i co czytam? Aromat identyczny z naturalnym (co to jest, do cholery?, albo jest coś naturalne, albo sztucz ne!), barwnik spożywczy (dobrze, że nie lakierniczy — choć czasem
nie jestem pewna).
Zagęszczacz...
O,
Stabilizator (chyba
napięcia)...
dalej małym druczkiem: paliwo rakieto
we, pampersy w proszku (jako emulgator) i dwa kilo maku latury. Ludzie! Ja nie życzę sobie, żeby tym czymś żywiło się moje dziecko! (Dla mnie już za późno).
Ha,
droga Ewo,
możesz sobie życzyć albo nie życzyć. Nie masz wyboru. Eko logiczne kiełki zabijają, a ekologiczny chleb jest plaski i twardy jak patelnia. Przecież nie kupisz czegoś takiego. Co najwyżej Jasię możesz poprosić, to ci upiecze domowy, oprócz sucharków dla dziecka. Zaczęłam od lodów, zeszłam na sucharki.
192
Otóż lody z Jadowa są... prawdziwe. Śmietankowe sma kują jak świeża śmietana, jak truskawka,
kakaowe jak kakao,
truskawkowe
a cytrynowe jak cytryna (ostatnio znalazłam
w nich pestkę — wyobrażacie sobie? — prawdziwa pestka, nie wyrób pestkopodobny,
w prawdziwych lodach, co tylko
świadczy o tym, że lody cytrynowe zrobione są z cytryn, a nie kwasu siarkowego, płynu do chłodnic i wybielacza Ace na do datek). I dlatego mają wielbicieli w całym kraju. Gdy komuś o nich opowiadam,
wykrzykuje:
tak!, znam!, pamiętam! Gdy
tylko będę w Jadowie, pójdę na lody! I pół Polski w wakacje przyjeżdża do lodziarni w rynku. Zajmują wszystkie miejsca na parkingu, ale nie tylko: chodniki też bywają zastawione samochodami, bo oni na minutkę, po lody (ach, ci letnicy!), stają karnie w kolejce (niesamowite!), by po kwadransie dojść do kasy i... przy kasie i za ladą stoją dwie panie również rodem z PRL. filmowej
Spokojnie dałoby się je wkleić do kroniki
z tamtych lat. Tak samo robią laskę, że przyjmu
ją od ciebie pieniądze, tak samo są obrażone, że wydają ci resztę,
i zupełnie identycznie, gdy nakładają lodowe kulki.
Oczywiście
w
najmniejszym
wafelkach
można
było
lodowym
wafelku.
dużo zaoszczędzić,
Gdyby na
rozumiałabym,
każdy grosz na wagę złota, ale myślę, że to nie oszczędność, a zwykła złośliwość tych pań, a może zmyślność? A nuż tu ryście lody z wafelka fikną na koszulę i więcej do Jadowa nie wróci? Hmm... jak teraz o tym myślę, ma to sens. Jeśli te kobiety nienawidzą klientów, im jest ich mniej, tym le piej. Nie wiem tylko, co na to właściciel lodziarni, lecz może marzy o czym innym niż o sprzedawaniu lodów? Jeżeli tak jest, jeśli woli
ratować zagrożone
wyginięciem
makaki japoń
skie (swoją drogą, zacna misja — wygrzewające się w gorą-
193
cych źródłach makaki, urocze, zasługują na ratunek), to nie będę mu stawać na drodze i doradzać zmiany personelu na sympatyczniejszy. Nic to, na lodach świat się nie kończy. Kończy się na pie niądzach. I tu drugi przykład odstręczycielstwa: bank. Jedyny w oko licy. Bank Spółdzielczy made in PRL. Lata
całe byłam
klientką
największej sieci
bankowej
w Polsce. I doprawdy nie potrzebowałabym drugiego konta gdzie indziej, gdybym któregoś dnia nie pomyślała: co mi tam, jestem lokalną patriotką? Jestem. Kocham Urle City i okolice? Kocham. No to otworzyłam rachunek. Z trudem, bo nie mia łam ze sobą PIT-u za ostatni rok (nie przyszło mi do głowy, że podczas spontanicznego otwierania rachunku bank będzie czegoś takiego żądał, myślałam, że wprost przeciwnie: w do bie kryzysu zrobi wszystko, klientkę), równie
NIP-u
dziwnych
by odebrać konkurencji niezłą
(zaginął podczas przeprowadzki) druczków
(świadectwa
i paru
urodzenia
babci
Zosi, książeczki szczepień Gapy i takich tam, nie pamiętam, jak bardzo absurdalnych, wiem, że do dziś nie mogę korzystać z konta przez internet — bo to wymagałoby ode mnie dostar czenia spisu ludności Zimbabwe albo przeniesienia
własności
Poziomki, na bank, rzecz jasna, a na to nie jestem jeszcze gotowa). Ale to wszystko nic.
Te utrudnienia plus zwykle,
codzienne: oczekiwanie na kasjerkę, je śniadanie, brak
bo akurat konsumu
kogokolwiek, kto w moim imieniu zrobi
przelew, bo ten właściwy ktoś — nie, nie jest to jedna z trzech siedzących za kontuarem pań — odbywa akurat pielgrzymkę do Ziemi Świętej, zaginięcie karty podpisów, gdy akurat jest
194
niezbędna do zameldowania mamy Ani na Koszykowej,
nie,
to mnie nie zraziło. Po prostu wpisałam je w tutejszy koloryt. Bądź co bądź gdy wybieram się do banku w małym sennym miasteczku, rezerwuję pół dnia. To nie Warszawa, gdzie przy kasie kłębi się tłum klientów, tutaj kasjerka ma prawo wypić kawę czy herbatę, na spokojnie, bez nerwów, i nikt na nią nie nawrzeszczy. Aha, nie zdenerwowałam się także, no, może troszeczkę, gdy pierwszą kartę do bankomatu ów mi pożarł. Bez podania przyczyn. prostu
Nawet nie prosił o powtórne podanie PIN-u, po
wchłonął jak własną.
Wkurzyłam się dopiero dziś... Otóż Andrzej był w potrzebie, niądze.
Spore pieniądze.
nie tutaj. z le.
W pitolonym
powyższych
Karolina prosiła
o pie
Miałam je zachomikowane właś Banku
Spółdzielczym,
do którego
względów zaglądałam rzadko, a nawet wca
Wpłaciłam pieniądze — właśnie pięćdziesiąt tysięcy, gdy
książki wydane przez Impresję były na topie — zachowując gotówkę na wybiła:
czarną,
najczarniejszą godzinę.
mój przyjaciel,
któremu
Teraz
zawdzięczałam
właśnie wszystko,
od uwolnienia z łap pana K. począwszy, na kochanym dom ku skończywszy, potrzebował gotówki na walkę o dobre imię, a może nawet życie? — nie wiadomo, co zrobiliby mu w wię zieniu (to znaczy domyślam się, co takiemu przystojniakowi zrobiliby źli faceci), banku,
więc po prostu poszłam
do jadowskiego
by złożyć polecenie przelewu.
Dziwne,
ale tym
mnie jedynie dowodu
razem pani od przelewów żąda osobistego
ode
(a gdzie świadectwo urodze
nia pradziadka Juliana, książeczka szczepień przeciw WZW
195
typu B i bilety na Euro 2012?). Czyżby obyło się bez zwy czajowej bonanzy? Zrobię przelew? Ot tak?! Ale ja nie jestem przygotowana na
zwykłe,
spokojne załatwienie mojej sprawy!
I słusznie, jak się okazuje. —
Kwota?
Podaję kwotę: pięćdziesiąt tysięcy. I wtedy pani rzuca z oburzeniem: — Przecież to pranie brudnych pieniędzy! Na cały bank. Słyszą i pracownicy, i klienci, że ta laska w obsmyczonej kurteczce pierze kesz, pochodzący najpewniej z handlu narkotykami albo nierządu, bo skąd niby mafiosi biorą nieczystą forsę? Wiem, powinnam znieść z godnością te obraźliwe słowa; być ponad publiczne oskarżenie o przestępstwo przez pracow nicę Spółdzielczego,
która
nienawidzi klientów.
Powinnam
wręcz odetchnąć z ulgą, że to tylko takie tam zniesławienie, po mówienie czy coś jeszcze (mogli stwierdzić, że faktycznie piorę pieniądze, skonfiskować je i przeznaczyć na azyl dla ubogich Jadowian czy nowy samochód dla tej pani), ale... niestety, na punkcie
uczciwości jestem przewrażliwiona.
I wkurzam
się,
po prostu wkurzam, gdy traktują mnie jak bandytkę. O nieee... — pomyślałam sobie, po czym zażądałam wy płacenia,
teraz,
natychmiast,
całej kwoty i zlikwidowałam
rachunek. Oczywiście,
tkwiąc z półgodziny,
nim ten rachunek zli
kwidowali (zaginęła karta podpisów, ale to drobiazg, choć bez niej równie dobrze dyspozycję mógł zlecić Kubuś Puchatek), nie usłyszałam głupiego „przepraszam,
wymknęło mi się".
I teraz, gdy emocje ze mnie spłynęły, właściwie się nie dziwię.
196
Jadów jest zwykłym
miasteczkiem, jakich
tysiące w Pol
sce. Ani lepszym, ani gorszym, podejrzewam. Są tu przemili ludzie, lecz zbyt cisi, by rzucać się w oczy, ale znajdę ich! Kiedyś... Ewa, nieco markotna po wizycie w banku, wyłożyła na stół w kuchni pięć plików stuzłotowych bankno tów, spiętych szarymi banderolami. Karolina patrzy ła na pieniądze szeroko otwartymi oczami. Po chwili przeniosła spojrzenie na przyjaciółkę. — P-prosiłam o przelew. — Wiem — mruknęła dziewczyna — ale j u ż nie mam skąd ci przelać. Zamknęłam rachunek. — Mogłaś przelać i zamknąć — zauważyła Karolina. — To był spontaniczny akt. N i e pomyślałam o ko lejności... — I pobrałaś tyle pieniędzy w kasie, wrzuciłaś je do torebki, potem wsiadłaś w pekaes, bo samochód wzięła Jasia, i przywiozłaś je tutaj? — A j a k niby inaczej? Z samolotu miałam je zrzucić? — Mogłaś wziąć taksówkę! — W Jadowie nie ma taksówek — zauważyła Ewa z naciskiem. — Poza tym czy w taksówce byłyby bez pieczniejsze? — Owszem! Na pewno bardziej niż w pekaesie! Dziewczyna pokręciła głową. — Karolinko, spójrz na mnie — poprosiła. — Czy j a , w tej lichej kurteczce, telepiąca się autobusem, wy glądam na kogoś, kto ma taką gotówkę?
197
Przyjaciółka musiała pokręcić głową. — Za chwilę sama będziesz wiozła te pięćdziesiąt kawałków na miejsce przeznaczenia. I nie chcę wie dzieć, jakimi środkami lokomocji. Tu Karolina musiała się zgodzić. — Więc proszę bardzo: bierz i nieś. Ewa przesunęła banknoty po blacie. I nie wiadomo, j a k by się ta kontrabanda skończyła, gdyby nie telefon. — O! Witek dzwoni! — krzyknęła, zapominając na tychmiast o bankach i pieniądzach. W następnej chwili odebrała połączenie, chcąc zasypać męża gradem pytań, ale j u ż w pierwszym zdaniu ją uciszył: — Powiedz, że nie masz zasięgu, i wyjdź z domu. Ewa uniosła brwi, ale zrobiła, co kazał. Wychodząc na drogę, słuchała następnych słów: — Napisał do mnie Andrzej. N i e wiedziałem, że ma kłopoty. Zapytał, czy przekażę Karolinie pieniądze, gdy mi je wyśle. Zgodziłem się. Podaj mi n u m e r jakie goś bezpiecznego konta... — Zaraz, zaraz — przerwała mu Ewa. — Chyba na odwrót. Karolina ma wspomóc finansowo Andrzeja. — O tym nic nie wiem. Powtarzam, o co mnie prosił. — Po j a k i e licho ta wymiana? — zdumiała się. — Może j e d n a k prać będzie tę forsę? Albo to... — Aż palnęła się otwartą dłonią w usta. Pułapka! Zastawi li na Andrzeja pułapkę! Co to za problem przesłać sms-a z j e g o telefonu, a potem śledzić Karolinę do miejsca, skąd wysłannik przejmie pieniądze — może nawet sam poszukiwany? — po czym zgarnąć i ją, i wy-
198
słannika, i Andrzeja? — Witek, kocham cię — wyszep tała, wiedząc, że gdyby nie telefon od męża, podstęp by się — przy całej ich naiwności — udał. — Ja też cię kocham, Ewuś — odparł mężczyzna, ale głos miał nadal napięty. — N i e wmieszaj się w żad ną aferę, dobrze? Ja za dwa tygodnie wracam, dotrwaj do tego czasu w całości i na wolności. — Tak, tak — odparła. — Tylko bez słoni proszę. — Słucham?! — Ani innych płetwali. — Obawiam się, że za tobą nie nadążam — roze śmiał się, a i Ewa poweselała, po czym, gdy tylko się rozłączył, wróciła do domu i zgarnęła pieniądze zdu mionej Karolinie sprzed nosa. — Podstęp się nie udał, głupki! — krzyknęła, pa trząc w sufit, jakby tam owe głupki, kogokolwiek miała na myśli, gniazdo uwiły. Czy ktoś ją usłyszał, czy nie, „Andrzej" j u ż więcej o pięćdziesiąt tysięcy nie prosił.
PAŹDZIERNIK
Zadziwiające... Tu rozgrywają się dramaty — J a ś staje się Ja sią, Andrzeja ścigają listem gończym, Julci wykluwa się ząbek, bliźnięta są przeziębione, Ian wypływa w rejs dookoła świata, Impresja z ledwością wychodzi na prostą — a życie toczy się jakby nigdy nic. Taka Kłapouszka na przykład: zabiedzone toto trafiło pod nasz dach,
ledwośmy z Jasią odratowały bidulkę,
teraz jest
większa od Gapy, a dokazuje za trzy. Jest taka śliczna! Ma wielki czarny, zimny i wilgotny nochal, który wtrynia wszę dzie, gdzie wolno, a jeszcze lepiej, gdzie nie wolno, oczy oko lone długimi rzęsami, zgrabną główkę, smukłe ciałko, długie nóżki i mały śmieszny ogonek, którym merda zawzięcie, gdy tylko przyssie się do butli z mlekiem. Właściwie to mogłaby bardziej zainteresować się trawą,
koniczyną
czy gałązkami
brzóz — no dobrze, marchewkę i jabłuszka mogę jej kupować — ale ona z niegasnącym entuzjazmem domaga się mleka. I pieszczot. Śmieszny zwierzak i bardzo wdzięczny.
Całymi dniami
biega z Gapą po psiej części ogrodu, ale gdy tylko któreś z nas wyjdzie na zewnątrz, biegnie co sił w patykowatych nogach, by się przywitać. A czyni to z takim przejęciem, jakby nie
200
widziała mnie czy Jasi całe lata. Aż musimy Kłapousię mity gować, bo chętnie wskoczyłaby człowiekowi na ręce. Dzięki sarence poznałam Jana Lipę, pierwsze spotkanie
nie
należało
sobie we cztery — ja, Julisia,
leśniczego.
do przyjemnych.
Nasze Szłyśmy
Gapa i Kłapouszka — leśną
drogą, gdy zza zakrętu wypadł na nas maty zielony dżip. I zahamował tuż przed
wózkiem.
— Szkoda, że nie zaparkował pan w pieluszce dziecka! — wrzasnęłam, gdy opadł kurz, a kierowca wysiadł z sa mochodu. Bo się bardzo zdenerwowałam. Po lesie zasuwać w tym tempie mógł tylko facet ze strzępkiem grzybni zamiast mózgu. — A chce pani mandat?! — krzyknął w odpowiedzi. — Za co? Za to, że spaceruję, nie wadząc nikomu, w to jesienne popołudnie, podziwiam przyrodę ojczystą i pilnuję, by drewna panu nie buchnęli? Wie pan, ile podatnicy tracą rocz nie przez złodziei drewna? Nie wie pan! Ja też nie wiem, ale się domyślam: tyle, ile
wynosi dochód narodowy brutto jednego
małego państewka, jakiejś Kambodży czy
innego
Kabulu...
— Kabul to miasto — odważył się wtrącić. — Ha! Więc jednak pan wie! Właśnie! Dochód całego miasta. I zamiast być wdzięczny mnie, porządnej obywatelce, że strzegę narodowego dobytku, to nie, mandatem mnie pan straszy! I dziecko przejeżdża! No ludzie kochani, ja to opiszę, jak pragnę zdrowia, opiszę! A ta sarenka? Skąd się tu wzięła? Z sufitu? — Wskazałam niebo, leśniczy odruchowo spojrzał w górę. — Też nie, kłusownik zabił jej mamę, a gdzie był w tym czasie leśniczy? No gdzie? Pewnie w leśniczówce, bo niby gdzie? A gdy kłusownik zastrzelił mi psa,
rodowodo
wego owczarka, nic byle kundla bezpańskiego, co na sarny
201
poluje, gdzie
WTEDY pan
był?
Też pewnie w leśniczówce!
Ale mandaty porządnym obywatelom, pisywać,
takim jak ja,
chce wy
bardzo proszę!
— Dobrze, już
dobrze!
Przepraszam!
—
Leśniczy za
czął się wycofywać do samochodu. — Chciałem tylko zapytać, skąd pani wzięła tę sarnę, bo jeśli z lasu... — Nie.
Na bazarku
w Wyszkowie kupiłam.
Oczywiś
cie, że z lasu! Przecież mówię, że kłusownik zabił jej mamę, a potem mojego psa. Dostałam ją zamiast Pepsi. Ot co. — Hmmm... — Na jaką
Czy mogę wobec tego spisać protokół? okoliczność? — zaniepokoiłam się.
Kłapo
uszka, Gapa i nawet Julisia próbowały schować się za mnie. Najsłabiej wychodziło to mojej córeczce, która przypięta była do wózka. — Zgłosiła pani kłusownictwo i użycie broni wobec
zwie
rzęcia gospodarskiego, czy tak? — Tak. — pani
Jest to karalne. Mogę wszcząć dochodzenie, jeśli będzie zeznawała.
— Nie będę — pokręciłam głową z ponurą miną. Oj nie będę, bo mnie Kurka z Patelni na przynętę dla lisów przero bi. Psa i sarnę pochowałam i opłakałam. Kłapouszka, którą dostałyśmy zamiast Pepsi, pogodziła się z losem i Gapa jest teraz jej mamą, a my, ja z Jasią, ciociami. — Tak serio to z tym kłusownikiem i zabijaniem saren żartowałam. Tę małą rzeczywiście kupiłam, to jest dostałam, od znajomych, którzy mają gospodarstwo agroturystyczne i hodują sarny,
daniele,
takie tam. I dziki. Świniodziki. Leśniczy patrzył na
mnie przez chwilę oszołomiony, po
czym szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz.
202
— To pani jest tą pisarką! — Którą? — zaniepokoiłam się nagłym zainteresowa niem moją osobą. — Tą, która sobie samochód ukradła! Tak. Ja nią byłam. I tak poznałam Jana Lipę,
uroczego, jak się okazało, face
ta. Zaprosiłam go tamtego dnia na herbatę czy kawę i z ocho tą przyjął zaproszenie. Potem siedzieliśmy — on z Julią na
kolanach, bo od razu go polubiła — do wieczora, a leśniczy opowiadał o swej pracy, zwierzętach i ich zwyczajach, zbli żającej się zimie i tym, co zamierza zrobić, by mróz i głód nie wytrzebiły
jego podopiecznych.
Tylko o kłusownikach nie chciał opowiadać. Zręcznie zmieniał temat, ilekroć usiłowałam dopytać, co robi w tym kierunku. Domyślam się, że drży o okna swojej leśniczówki i opony dżipka. Od tamtej pory leśniczy Lipa bywa u nas tak często, jak przyzwoitość pozwala. bynajmniej nie dla
Może
mam
zaćmę na
oczach,
ale
moich kamiennych ciasteczek przycho
dzi (kruche ciasteczka rozpływające się w ustach wyszły tak twarde, że jedynie w kwasie siarkowym by się rozpłynęły). Jeśli więc nie dla ciasteczek, to dla kogo? Wiem, wiem, bo mówił: pilnuje dobytku, to jest Kłapouszki, żeby zdrowo rosła i w odpowiedniej chwili dołączyła do swoich, ale to nie na sa renkę pan Jan zerka ukradkiem, gdy myśli, że nikt nie widzi, a oczywiście na Jasię. A propos Jasi: z Gdańska wróciła odmieniona. Nigdy nie widziałam jej tak promiennej. Nie wiem, na czym dokład nie polegała operacja (i wolę nie wnikać), ale biuścik naszej niani urósł całkiem, całkiem. Jest szczupła i zgrabna. Gdy
203
założy sukienkę w łączkę, rozpuści jasne włosy, tak śmiesznie — i ładnie! — kręcące się w precelki i zaśmieje się serdecznie z jakiegoś „A cio to?" Julisi, wygląda tak ślicznie, iż wcale się nie dziwię leśniczemu, że robi do niej słodkie oczy. Na początku Jasię strasznie to zawstydzało,
wręcz gnie
wało. Myślała pewnie, że tamten żarty sobie stroi, czy wręcz się z niej naśmiewa, ale wytłumaczyłam dziewczynie, że na wet ja wyglądam mniej kobieco od niej, gdzie tam ja, z Ka roliną mogłaby konkurować! Zrobiłam też coś, za co niania ma powód mnie zabić, coś szatańskiego, coś odjechanego, coś zupełnie... w moim stylu: zgłosiłam Janinę Polko do agencji modelek. Ma wszelkie szanse, by się dostać do jakiejś reklamy czy na wybieg: jest śliczna i zgrabna, ale mnie przede wszyst kim chodzi o to, żeby szefostwo tej agencji nie kapnęło się, że była... to znaczy, nie była... nie! No jak to, właśnie, że była, że jest! (zamotałam się) kobietą. Odwrotnie: szefostwo ma się nie kapnąć, że Jasia nie zawsze była kobietą. Ot co. Boję się Jasi powiedzieć, że ją zgłosiłam. Zabić mnie za wsze
zdąży.
Po powrocie z Gdańska zamieszkała w Pajdzie (Pajda: tak nazwała góralski domek Julijka i nazwa się przyjęła, choć nie wiem, skąd mojej córeczce przyszło to słowo do głowy), ale nie było to żadną rewolucją: teraz jeszcze silniej jesteśmy ze sobą związane — Karolina i ja — bo Julcia całymi dniami przesiaduje u niani w góralskim domku, ja też więc jestem tam częstym gościem. Czasem mnie to wkurza — moja córcia, którą wychowywałam sama jedna przez pierwszy rok — woli nianię ode mnie, ale to tylko taka matczyna zazdrość. To mat ka jest centrum dziecięcego wszechświata.
Za nianią Julcia
tęskniła, owszem, ale gdy ja jestem bardziej zajęta firmą niż
204
dzieckiem, mała staje się nie do życia. Może okupować całymi dniami i Jasię, i Pajdę, ale w nocy nie zaśnie bez kołysanki i rączki w mojej ręce. Rankiem też musi do mnie przydreptać, przytulić się i zasnąć jeszcze na godzinkę. Jak ja kocham tę moją córeczkę...
Coraz bardziej przypomina swego ojca!
I z wyglądu (to bardzo dobrze, bo Daniel był pięknym face tem), i z charakteru (to z kolei bardzo niedobrze, bo uroczy uparciuch wie, czego chce, a że my, biedne żuczki, nieba by śmy jej przychyliły, Rozgadała
wykorzystuje swój urok niecnie).
się.
Najulubieńszym zwrotem stało się „A cio to?". Wszystko jest teraz „A cio to?". — A cio to? —
Mrówka.
—
Mjófka?
— Tak, mrówka to o-wad. Powtórz, Julisiu: o... — A cio to? —
Trawka.
—
Tafka?
— Tak, traw... — A cio to? — No, to jest Gapa (nie wsadzaj Gapie palca do nosa), nie poznajesz własnej Gap... — A cio to? Tak wyglądają mniej więcej nasze rozmowy. Julcię bar dziej
interesuje brzmienie własnego pytającego głosiku
niż
odpowiedzi, a ja, głupia mama, za każdym razem daję się nabrać! Babcia
Zosia
wyjechała
przedwczoraj
do
sanatorium.
Z rok temu dostała skierowanie i alleluja! — dokładnie po
205
dwunastu miesiącach oczekiwania zwolniło się miejsce w Ust ce. Pod warunkiem że babcia przyjedzie już teraz. Oczywiście wahała się: przy trójce dzieci każda para rąk jest na wagę złota, a drugiej takiej Jasi nie znajdę (i nie będę szukać), ja jednak nie pozwoliłam jej na dłuższe zastanowienie, po pro stu spakowałam jej skromny dobytek, odwiozłam na dworzec i pomachałam chusteczką. I znów zostałyśmy z Julisią same na gospodarstwie.
Dziwne, co ktoś do Poziomki przybywa,
to zaraz ją opuszcza, na dłużej czy krócej, ale jednak. Mam wrażenie, że mój domek zmienił się w dworcową poczekalnię, a przecież nie o tym marzyłam. Wraca Witold, a ja nie wiem, czy cieszę się z tego, czy nie. Owszem, stęskniłam się, bardziej, niż przed samą sobą się przyznaję, ale kto mi da gwarancję, że za tydzień, mie siąc, rok czy dwa mój mąż nie zapragnie powtórnej duchowej odnowy, tym razem w Tybecie, dżungli amazońskiej czy na Spitsbergenie?
Niewesołe rozmyślania o mężu przerwała Ewie niania, niosąca w ręku białą kopertę. O h o , pora wyco fać się na z góry upatrzone pozycje... — Dostałam to —
J a s i a ostrożnie położyła kopertę
na biurku, zupełnie, jakby się bała kawałka papieru. Ewa zerknęła na nadawcę, o kurczę, Agencja Modelek Afrodyta, na wszelki wypadek nie odzywając się ani słowem. — Zaproszenie na casting. To pani sprawka, prawda? —
J a s i a nie musiała słyszeć „tak". Znała swoją
pracodawczynię wystarczająco długo, by nie mieć co do tego wątpliwości. — Dlaczego pani to zrobiła?
206
— Bo jesteś śliczna i zgrabna i nadajesz się na m o delkę — odrzekła z przekonaniem Ewa. — Zobaczysz, że się nie kapną, iż byłaś, wiesz... — A j a k się kapną? Pomyślała pani o tym, co po czuję, gdy wezmą mnie na bok i szepną, że trans nie przyjmują? — N i e kapną się! — zaprzeczyła Ewa gorąco. — Mieszkałam z tobą pod j e d n y m dachem parę ładnych miesięcy i dopiero... Mówię ci: zgłoś się na casting. — Ale po co?! — Żeby udowodnić sobie i światu, że jesteś kobie tą. To znaczy piękną kobietą. I nadajesz się na okładkę „Elle" czy innego „Cosmopolitan". Dziewczyna uśmiechnęła się tylko. — Pani Ewo, ja nie muszę sobie udowadniać, że jestem kobietą — rzekła wreszcie. — To wiedziałam od zawsze. Lecz jeśli ktoś, kto mnie kiedyś znał, zobaczy zdjęcie i zadzwoni do redakcji, że przebranych facetów na okładce pokazują? Albo puści to do netu? O nie, nie, doceniam dobre intencje, ale z okładki „Cosmopoli tan" rezygnuję. Ewa się zamyśliła. No tak, to miało sens. Tego bra kowało, by ktoś Jasię ośmieszył, gdy ta wreszcie j e s t sobą. — Szkoda — westchnęła z głębi duszy. — Wykupi łabym pół nakładu. O, a może ja zacznę wydawać jakieś czasopismo? Z tobą na okładce? A nie, ty nie chcesz być sławna. Szkoda... Chyba dawno nie zajmowałam się nowym projektem i mnie nosi. Poza tym nie ma Andrzeja, który by mnie przystopował.
207
Ewa posmutniała. Mężczyzna od czasu „pięćdziesię ciu tysięcy" nie dawał znaku życia. Nieraz zastanawiała się, dokąd wyjechał, j a k można mu pomóc. Karolina, pytana o j e d n o i o drugie, milczała. I gasła z dnia na dzień. Jedyną dla niej pociechą były bliźnięta, którym minęły wszelkie dolegliwości i teraz uśmiechały się do tego zadziwiającego świata, j a k to tylko niemowlęta potrafią. Staś i Lesio, dwa małe pucołowate słoneczka. Andrzej strasznie musiał za nimi tęsknić... Szkoda, że Witold nie tęskni tak za Julcią. Zadzwonił telefon. Ewa zerknęła na wyświetlacz, nie mając chęci na rozmowy, ale musiała odebrać. Ta kich rozmówców się nie lekceważy. — No co tam, droga Ewo? — rozbrzmiał wesoły głos. — Wszystko dobrze — postarała się, by i w j e j głosie słychać było podobną beztroskę. — Ta Michalak — szepnęła do Jasi bezgłośnie. Nia nia pokręciła głową: — Kto?! — Cieszy mnie to, cieszy. N i m przejdę do rzeczy, pozdrów Jasię. Ewa spojrzała na telefon ze zdziwieniem. Niezły wywiad ma ta czarownica. —
J a s i u , masz pozdrowienia — przekazała po
słusznie. Ta Michalak roześmiała się dobrodusznie. — Grzeczna dziewczynka. Kiedy jedziesz do Indii? Ewie mało telefon z ręki nie wypadł. Doprawdy nieoczekiwana zmiana tematu.
208
— N i c bardzo mam po co. Witold lada dzień wraca. — Wraca albo i nie wraca — odparła tamta. — Może lepiej, by tam pozostał, skoro wraca Andrzej. — Andrzej?! Skąd pani... — Wiem — ucięła Ta Michalak. — Wiem także, że to nie z j e g o powrotu powinnaś się tak cieszyć. Witold, nie Andrzej, jest twoim mężem, o ile dobrze pamiętam. — Dobrze pani pamięta. — Ewa z trudem po wstrzymała się, by nie cisnąć komórką o parapet. — M i m o to cieszę się, bo Andrzej jest... — Tak, tak, przyjaźń aż po grób. — Kobieta znów się roześmiała, tym razem złośliwie. — Mniejsza o niego, musisz j e c h a ć do Indii. Teraz, zaraz, to bardzo ważne. — Po co?! Za chińskiego pana! Nienawidzę Indii! — Przykro to słyszeć. M i m o wszystko pojedziesz, a wtedy pewne zdjęcie zniknie z mojego telefonu. Ewa usiadła z j ę k i e m tam, gdzie stała. — To cholerny szantaż! N i e podejrzewałam pani 0 to! — Prawda? Taka niepozorna się wydaję. U o s o b i e nie łagodności, a tu proszę, taki numer... Witold jest w N o w y m Delhi, w hotelu Shangri-La. — S-skąd pani wie? — Ewa mimowolnie się zająk nęła. Ta Michalak zaczęła ją przerażać. — Wróżę z kości — ucięła wiedźma. —
J u t r o masz
samolot, więc spakuj manatki, zgarnij trochę gotów ki i j e d ź tam. To bardzo ważne — powtórzyła z na ciskiem. — Czy coś mu zagraża? — wyszeptała dziewczyna, bo strach o Witolda odebrał j e j głos. Mogła myśleć, co
209
chciała, mogła wmawiać sobie, że kocha innego, ale w tej chwili, gdy mąż potrzebował j e j pomocy, gdy — według słów Tej Michalak — miała rzucić wszystko, by j e c h a ć po niego na drugi koniec świata, poczuła, j a s n o i bardzo boleśnie, j a k bardzo j e s t j e j drogi. — Tracisz czas na pytania, droga Ewo, zamiast wy ciągać ze schowka na miotły walizki i robić rezerwa cję miejsca w samolocie — zauważyła kobieta. Dodała jeszcze: — Miłej podróży! — i rozłączyła się, zostawia j ą c dziewczynę samą z tym strachem. — Jasiu — Ewa przeniosła oszołomione spojrzenie z telefonu na nianię, która słuchała rozmowy z rosną cym przejęciem — muszę lecieć do Indii. Witold po trzebuje mojej pomocy. — Kto to był? — zaszeptała niania, patrząc na ko mórkę z mieszaniną zdumienia i obawy. — Ta Michalak. — J a k b y to wszystko wyjaśnia ło, Ewa usiadła przed laptopem, wpisując w wyszu kiwarce: loty Warszawa-Nowe Delhi. Strona zaczęła otwierać się w żółwim tempie. Dziewczyna zastukała niecierpliwie w blat biurka. — Pani przyjaciółka? — No nie. N i e można tak powiedzieć. Znajoma. Jasia pokręciła głową. — Nie mnie się w to mieszać, ale skoro to tylko znajoma, nawet nie przyjaciółka, pani na j e d n o j e j sło wo wsiądzie w samolot i poleci na drugi koniec globu? — W głosie niani niedowierzanie walczyło z irytacją. J e j pracodawczyni bywała postrzelona, ale bez przesa dy! Ewa podniosła na nią pociemniałe oczy.
210
— Wiesz, Jasiu — zaczęła wolno, z namysłem, j a k by tamta mogła podsłuchiwać (i nie wiadomo, czy tego właśnie w tej chwili nie robiła) — akurat tej znajomej nie wolno lekceważyć. C h o ć b y z tego powodu, że ma w telefonie pewne zdjęcie, które namieszałoby w na szym i tak już popieprzonym życiu. — To z Andrzejem? Ewa przytaknęła. Jasia wyglądała na coraz bardziej rozdrażnioną. N i c dziwnego: zostanie z Julisią, Po ziomką, Karoliną i Pajdą na głowie. N i e licząc psa, sa renki i kota. — I posunęłaby się do szantażu, gdyby pani nie wy jechała? Ewa ponownie skinęła głową. Ta Michalak była wy soce nieobliczalna, sama zresztą obiecała tak niecnie wykorzystać zdjęcie. — M o ż e więc Witoldowi nic nie grozi, a ona chce odciągnąć panią od Andrzeja? O, to Ewie nie przyszło do głowy. Czyżby Jasia mia ła rację? Bez namysłu wybrała numer, z którego przed chwi lę dzwoniono, ale abonent był niedostępny. Za to po chwili przyszedł wesoły sms: „Na miejscu pilnuj ko mórki. Tam są święte krowy! : ) " . I nim Ewa zdąży ła skojarzyć wiadomość z krową Zosią z Poczekajki, wtranżalającą telefony, piknął drugi sms: „Ganges. Też j e s t święty. Sugeruję kąpiel". — Zupełnie jakbym brudna chodziła — mruknęła do siebie. — J e j nie chodzi ani o Witolda, ani o Andrze j a . Prędzej o krowę...
211
— To staje się coraz bardziej irracjonalne — niania znów kręciła głową. — Na pani miejscu poprosiłabym o wykasowanie zdjęcia j u ż teraz, bez absurdalnych wa runków. Jeżeli to nic da rezultatów, cóż... przyznała bym się do chwili zapomnienia Karolinie, przecież do niczego nie doszło, zanim ta znajoma spełni groźbę. — Mówiłam ci, to Ta Michalak. J u ż parę razy po jawiła się w moim życiu, ej, w twoim zresztą również! Opowiadałaś o tajemniczej kobiecie, która uratowa ła ci życie, wtedy, na stacji metra. To na sto procent była ona. Niania drgnęła j a k od uderzenia. Wiele razy wracała pamięcią do tamtej chwili, jednocześnie najtragiczniej szej i najszczęśliwszej w życiu. Po wielokroć dziękowa ła nieznajomej za ratunek. W myślach jedynie, bo wię cej j e j nie spotkała. Jeżeli dobra wróżka Jasi nakazywała Ewie lecieć do Indii, Ewa do nich poleci i j u ż . Pracodawczyni Jasi najwyraźniej była innego zdania. — No nie, litości! Chyba na głowę upadła! Wiesz, ile kosztuje bilet? Prawie pięć tysięcy! Za taką kwotę mogłabym ganek doprowadzić do porządku! — Fakt, Poziomkowy ganek niemal ludzkim głosem prosił: wyremontuj mnie, wyremontuj! Czasem nie prosił, a groził, ciskając w mieszkańców kawałkami tynku. — I nowe oczko wodne zamiast tej kałuży zrobić albo, no nie wiem co jeszcze... O, kupić konia! Zresztą po co mi oczko wodne czy koń, mogłabym tobie, Jasiu, zapłacić zaległe wynagrodzenie! — N i c bym przeciwko temu nie miała — zgodziła się niania. — Ale jeśli przeze mnie ma ucierpieć pani
212
mąż lub ta... no, święta krowa... Proszę rezerwować te bilety i lecieć. Ja zajmę się d o m e m i Julcią. — Co na to Karolina? Z n ó w zostanie sama z bliź niętami. Ewa broniła się przed wyjazdem resztkami sił. Ku j e j konsternacji przyjaciółka nie miała nic prze ciwko temu. — Ewuś, poradzę sobie, ty j e d ź i baw się dobrze. — Nie będę się tam bawiła! M a m misję! I nie wiem, czy tak łatwo sobie poradzisz. Gdy wyjadę, Julisia nie puści Jasi na krok. Twoi chłopcy wymagają opieki dwa dzieścia cztery godziny na dobę, może nawet więcej. N i e będziesz miała ani chwili oddechu, bo nawet śpią nie jednocześnie, ale na zmianę, wykończą cię do cna, zobaczysz, a na tryskającą zdrowiem i energią j u ż teraz nie wyglądasz. To było spore niedopowiedzenie, Karolina sprawia ła wrażenie skrajnie wyczerpanej. Strach o Andrzeja odbierał j e j resztki sił. — Spokojnie, pani Ewo, spokojnie — odezwała się Jasia. — W razie czego poprosimy panią Zosię, by wró ciła z sanatorium. — Babcia będzie przeszczęśliwa! Przerwę j e j uprag niony wypoczynek, żeby wziąć kąpiel w Gangesie! — To święta rzeka — zauważyła niania. — Święta j a k święta, na pewno brudna! Dlaczego tak naciskasz na mój wyjazd? Zmówiłaś się z Tą M i chalak czy co?! Jasia uniosła oczy do nieba, ale nie rzekła nic. O n a posłuchałaby tamtej kobiety przez wdzięczność, Ewa
213
powinna to uczynić chociażby z obawy przed ujaw nieniem kompromitującego zdjęcia, ale o tym przy Karolinie nie można było wspomnieć. Ta naraz spo ważniała. — To pomysł Tej Michalak, nie twój? — J a k ż e b y mógł być mój? — j ę k n ę ł a w odpowiedzi Ewa. — Mnie się tam wcale nie spieszy, szczególnie że mogę minąć się po drodze w Witkiem! — Musisz j e c h a ć — przyjaciółka ucięła wszelkie dyskusje i aby podkreślić wagę tych słów, podała Ewie torbę podróżną, spakowaną do połowy. Dziewczyna ujęła ją z westchnieniem mówiącym: „I ty, Brutusie?!" i powróciła do opróżniania nieco na chybił trafił swej szafy. Nazajutrz ruszyła po największą przygodę swego życia, uzbrojona w chininę (na którą była uczulona) i spray przeciw komarom (bo Indie kojarzyły się Ewie przede wszystkim z chmarami moskitów). — Zegnaj, Warszawo, żegnaj, Polsko, być może na zawsze... — powtarzała w myślach, bardzo nieszczęś liwa. Zwykły optymizm ją opuścił. Czuła się, jakby ruszała na wojnę, a nie ciekawą być może wycieczkę. Jakby j e j celem był Irak czy Afganistan, a nie piękne, zjeżdżone przez turystów wzdłuż i wszerz Indie. Wysiadła z taksówki i stanęła przed kompleksem budynków lotniska Okęcie. To miejsce trochę ją pocie szyło. To stąd zaczęła podróż do Irlandii, zakończoną odnalezieniem ojca. Stąd też leciała na Fuerteventurę, do wymarzonego raju na ziemi. M o ż e tam, w N o w y m
214
Delhi nie będzie tak źle? M o ż e rikszarz j e j nie porwie i słonia nie wciśnie, a Ganges nie będzie taki brudny? M o ż e nawet święta krowa komórki j e j nie zeżre? Na usta dziewczyny zawitał nieśmiały uśmiech. Chwyciła torbę w dłoń i pomaszerowała ku szklanym drzwiom. Otworzyły się przed nią zachęcająco. — Arrivals. Przyloty. To chyba nie tu — mruknęła do siebie, widząc żółto-czarny znaczek z lądującym sa molocikiem. — Odloty. Departures. To tam. Ruszyła ku strzałkom ze startującym samolocikiem. Niestety, strzałki wskazywały drugie piętro, do którego prowadziły jakieś schody. O w y c h schodów Ewa nie znalazła. Za to stanęła z powrotem, nieco oszołomio na, na parkingu przed portem lotniczym. Za szklanymi drzwiami była sala przylotów. Zaklęła brzydko, bo może czasu miała w bród, ale torba zaczęła j e j ciążyć. Weszła innymi drzwiami, okrą żyła tłum ludzi, bynajmniej nie odlatujących, a nawet wprost przeciwnie, i... zamarła. Po prostu ją w m u rowało. Z bocznego przejścia wyszedł, eskortowany przez straż graniczną... — Andrzej! — krzyknęła tak głośno, że gwar panu jący w rozległej sali na chwilę ucichł. Wszystkie głowy zwróciły się w j e j stronę. Jeszcze nie wierząc, cisnęła torbę i ruszyła biegiem ku przyjacielowi. On potrząsnął zdumiony głową, ale j u ż po chwili rozwarł ramiona i ze śmiechem chwycił dziewczynę wpół, uniósł nad ziemią i ucałował ser decznie. D w ó c h umundurowanych mężczyzn, towarzyszą cych mu do tej pory, pożegnało się uprzejmie i zawró-
215
ciło. Zostali sami. Jeśli nie liczyć kłębiących się dooko ła tłumów. — Wróciłeś! Wróciłeś! — powtarzała, to śmiejąc się, to płacząc, on zaś tylko przytakiwał, bo zaciśnięte wzruszeniem gardło nic przepuszczało słów. — O p o wiedz! Chodź, usiądziemy gdzieś i wszystko mi opo wiesz, nim odlecę. — A wybierasz się gdzieś? Myślałem, że j a k i m ś cudem dowiedziałaś się o m o i m powrocie i na mnie czekasz. — Gdybym jakimś cudem się dowiedziała, na pew no bym cię oczekiwała z bukietem kwiatów i szampa nem. N o , może bez tych kwiatów, za to z transparen tem: Witaj, Strusiu, czy coś w tym rodzaju. — Ty jesteś strusiem — zauważył ze śmiechem. Dobrze było znów stać na polskiej ziemi. J a k o wolny człowiek, nie wygnaniec. — J u ż wszystko w porządku? N i e musisz się ukry wać? — dopytywała, szarpiąc go za rękaw niczym mała dziewczynka, domagająca się słodyczy. Spochmurniał. — I tak, i nie. Sporo jest jeszcze do wyjaśnienia, ale będę odpowiadał z wolnej stopy. M o i wspólnicy za to poszli siedzieć. — No to super! — wykrzyknęła. — C h c ę wiedzieć wszystko! Pociągnęła go w kierunku kafejki. J u ż mieli siąść przy stoliku, gdy nagle na salę przy lotów wpadł zastęp odzianych w czerń facetów w ko miniarkach. W jednej chwili zepchnęli tłum w stro-
216
nę Andrzeja i Ewy, odgradzając pół holu żółtą taśmą. Dziewczyna przyglądała się ich poczynaniom zafascy nowana. — Alarm b o m b o w y — ktoś mruknął. — M a m y szansę wylecieć w powietrze. — Przecież nas ewakuowali — odrzekła jakaś ko bieta. — Taaa, na drugą stronę sali, a ta żółta tasiemka po wstrzyma wybuch. O, znaleźli... T ł u m w milczeniu podziwiał dwóch opancerzo nych antyterrorystów, podchodzących ostrożnie do po rzuconej granatowej torby. Dziwnie znajomej torby. — O w mordę — j ę k n ę ł a Ewa. — M ó j bagaż! Ewakuowani podróżni, wszyscy, którzy słyszeli ten j ę k , spojrzeli na dziewczynę wilkiem. — Andrzej, co ja mam zrobić? Właśnie aresztują moją torbę! Faktycznie, potencjalna bomba była wynoszona na zewnątrz. Otaczało ją zamaskowane komando*. Andrzej westchnął ciężko i mruknął coś w rodzaju: — Ledwo wróciłem, j u ż muszę ją ratować. Ruszył w kierunku żółtej taśmy. Ewa oczywiście za nim. Dowódca oddziału, po krótkim wyjaśnieniu, spoj rzał na nią j a k na karalucha i wycedził uprzejmie: — Na drugi raz bardzo proszę pilnować walizek. Lecz w j e g o wzroku Ewa odczytała mniej więcej to:
* Autorka była naocznym świadkiem takiej właśnie ewakuacji i alarmu b o m b o w e g o .
217
— Ile razy, głupia kobieto, powtarzano przez gło śniki, żeby nie zostawiać bagażu bez opieki? No ile? Sto tysięcy co najmniej. Kto poniesie koszty naszej interwencji? Społeczeństwo. Ci wszyscy, wściekli na ciebie, głupia kobieto, ludzie. Także ci czekający po drugiej stronie szklanych drzwi, wymęczeni wielogo dzinną podróżą. A to wszystko przez... — J u ż dobrze, dobrze, przepraszam! Roztrzepana nieco j e s t e m . Ale nie ma tego złego, przynajmniej po ćwiczyliście panowie. D o w ó d c a na te słowa mało nie wyszedł z siebie, choć nadal był uprzejmy, wręcz przeraźliwie uprzejmy. Andrzej odciągnął przyjaciółkę — i j e j torbę — nim antyterrorysta sięgnął po broń z zamiarem zastrzelenia dziewczyny. — Ewa, litości, ja ledwo uszedłem przed areszto waniem! Nie chcę ryzykować powtórnie! Odprowadzę cię do stanowiska odprawy, dobrze? Dokąd właściwie lecisz? — Do Indii, ratować Witka. — Znając ciebie, raczej wpędzisz go w kłopoty. Początek miałaś dobry. — U n i ó s ł kącik ust w nieco złośliwym uśmiechu. J u ż miała się obruszyć za tę nie wczesną kpinę, ale bądź co bądź miał rację. Jeśli jednak na samym początku zaliczyła interwencję antyterrorystów, co będzie dalej?! „Nie, nie, nie będę o tym myśleć, bo oddam bilet lotniczy bardziej potrzebującym i zwieję do Poziomki!" — z takim postanowieniem ruszyła do sali odlotów. Tym razem, mając Andrzeja za przewodnika, trafiła
218
bez trudu, c h o ć wiódł ją dziwną drogą: tajemniczy mi przejściami, to w górę, to w dół, przez rozsuwane drzwi, ruchome i nieruchome schody... Karnie stanęła w długiej kolejce współpasażerów. Tu znów ogarnęło ją zwątpienie, pomieszane ze stra chem. Pociągnęła przyjaciela za rękaw i zapytała, ha mując łzy: — Gdybym została porwana, wpłacisz okup? — Ewa... — A gdy zachoruję na wściekliznę albo japońskie zapalenie mózgu, zabierzesz mnie do Polski? — pytała dalej, płacząc j u ż otwarcie. — Ewka, litości! Jaka znów wścieklizna?! — Zalecali szczepienie w niektórych rejonach, więc wnioskuję, że może mnie dopaść wściekła krowa lub wampir-nietoperz. Proszę, zabierz mnie do kraju j u ż teraz... — J e s z c z e z niego nie wyjechałaś! Rozejrzała się półprzytomnie. No tak, była nadal w Polsce, ale... — Poza tym będziesz w stolicy kraju, nie w dżungli. W Delhi nie ma wścieklizny — dodał uspokajająco. Na Ewę w stanie zbliżonym do histerii krzyk mógł dać skutek odwrotny od zamierzonego. — Są za to święte krowy — chlipnęła. — Na pewno pożrą mi komórkę i jak wezwę pomoc? — Tam-tamem. Idź j u ż . Objął j ą , ucałował i pchnął w stronę urzędnika. — Ale ja nie zdążyłam się tobą nacieszyć! — Za to zdążyłaś ściągnąć brygadę antyterrory styczną i zatrzymać pół lotniska — zaśmiał się, a Ewa
219
natychmiast zapomniała o łzach. Na niefrasobliwy, taki j a k dawniej, śmiech przyjaciela mogła patrzeć godzi nami. N o , choćby kwadransami, jakie dzieliły ją od odlotu. Czas mijał szybko, jeszcze przed chwilą miała nadzieję, że siądą w kafejce, a Andrzej opowie j e j swoje przygody — ścigany przez Interpol czy inną skarbówkę, na pewno jakieś miał — gdy j u ż musiała się zgłaszać do stanowisk kontroli bagażu. Zdążył tylko wyjaśnić, dlaczego w ogóle zainteresowała się nim policja, c h o ć Ewa niewiele rozumiała z maklerskiego żargonu. S ł u chała uprzejmie, w odpowiednich momentach kiwając głową. — Pamiętasz pospolite ruszenie sprzed lat: Cała Polska kupuje akcje Banku Śląskiego? — Pamiętam — odrzekła z ociąganiem. Mama Ewy dała się wtedy nabrać, ledwo odzyskując pieniądze. — Pewien cwaniak sztucznie zawyżył wartość akcji, zarabiając na tym miliony. Wiesz, jaki dostał wyrok? — Dożywocie i przepadek mienia? — Półtora roku w zawieszeniu i dwa tysiące złotych grzywny. — Weź!... — Ewa usiadłaby, gdyby j u ż nie siedziała. — Dwa tysiące i wyrok w zawiasach?! Za taki prze kręt?! To mi się opłaca! — Niekoniecznie. Czasem wymiarowi tak zwanej sprawiedliwości przychodzi do głowy pokazowy pro ces, żeby odstraszyć potencjalnych przestępców i wte dy... wtedy rozsyłają listy gończe, blokują konta, zaj mują ruchomości i nieruchomości. Aż do wyjaśnienia. Ja wolałem wyjaśniać, będąc na wolności, pal sześć dwa
220
miesiące z życia ściganego psa, dom sprzedany za pół darmo oraz długi u krewnych i przyjaciół. — Też bym wolała — zgodziła się. — W razie czego pomożesz mi w ucieczce? — N i e , Ewka — odparł, poważniejąc — dopilnuję, żebyś nie musiała uciekać. Musiała się z nim zgodzić, c h o ć w głębi duszy wes tchnęła — taka ucieczka we dwoje mogła być bardzo romantyczna. Na przykład teraz, zaraz. Wprawdzie Andrzej przed chwilą przyleciał ze swego tajemni czego azylu i na pewno nie miał ochoty na powtórkę, jednak... — Z a n i m przyjdzie ci coś do głowy, pamiętaj, że m a m żonę i dwoje maleńkich dzieci — ostrzegł, wi dząc znajomy błysk w oczach dziewczyny. Westchnęła po raz drugi. Zapowiedziano j e j lot. Wstała z tak markotną miną, że Andrzej musiał ją przytulić. — Przecież wrócisz za tydzień czy dwa — rzekł. — Nie wiadomo, nie wiadomo — pociągnęła n o sem, z twarzą ukrytą na j e g o piersi. — Znając mojego pecha, na pewno mnie porwą, zobaczysz. J u ż zbieraj na okup. N i m zniknęła w tłumie podróżnych, krzyknęła na pożegnanie: — Pamiętaj, nie przyjmuj słonia! Andrzej uniósł tylko brwi. Pomachał dziewczynie ostatni raz i ruszył w swoją stronę. D o domu.
LISTOPAD
Jakie są Indie? Fascynujące i przerażające zarazem. Nie. Ani filmy,
obejrzane przed wyjazdem,
ani przeczy
tane książki nie przygotowały mnie na to, co ujrzałam, po czułam,
przeżyłam.
Ale po kolei... Zaczęło się zupełnie
niewinnie,
wręcz swojsko:
zgubi
łam się na lotnisku w Delhi. Z godzinę krążyłam po róż nych
dziwnych
korytarzach,
idąc „za wszystkimi",
którzy
to „wszyscy" szli akurat nie w tym kierunku, gdzie dookoła stanowiska
krążył
mój
(samotny po godzinie
oczekiwania
na właścicielkę) bagaż. Bagaż zdewastowany, dodajmy. Nie wiem, jak to ci, którym po drodze wpadł w ręce, zrobili, ale książka w twardej oprawie, którą zabrałam w podróż, była wgnieciona, jakby ćwiczył na niej karateka. Mały czajniczek
elektryczny, który również zabrałam — w Indiach należy pic przegotowaną wodę albo żadnej — stał się czajniczkiem w proszku. Ostał mu się ino kabel. Te dwa fakty stwierdziłam w portowej toalecie, gdy szukałam
w torbie podróżnej papie
ru toaletowego, którego rolkę również zapobiegawczo ze sobą miałam. Była. Sprasowana na naleśnik, ale była. Oni rzucają tymi bagażami czy co?!
222
Ano
rzucają.
Poturbowany bagaż okazał się jednak moim najmniej szym problemem
w tej podróży.
Gdy już się odnaleźliśmy (wyglądał na bardzo stęskniony,
towarzystwie dzie
gdy tak smętnie krążył na taśmociągu w
cięcego wózka, który — jak nakazywała nalepka — m i a ł dotrzeć do Sydney, nie Delhi), pospieszyłam do wyjścia, które było zupełnie gdzie indziej, niż się spodziewałam, ale powin nam się do błądzenia po lotniskach przyzwyczaić, skoro na własnym, polskim, się gubię.
W końcu trafiłam i przeżyłam
miłe zaskoczenie: przed salą przylotów — oprócz miliona ludzi
krzyczących,
wymachujących
rękami,
podskakują
cych, szarpiących za rękawy i co tylko ludzie czekający na pasażerów mogą robić — stał Hindus, trzymający nad gło wą tabliczkę z napisem „Ewa Złotowska".
Domyśliłam się,
że to ja. Podeszłam do niego, przywitałam się po hindusku: „Namaste", lekki ukłon i złożone na wysokości piersi dłonie, a brodaty mężczyzna w niebieskim turbanie, długiej, żółtej niczym
wielkanocny kurczak
koszuli
i
białych
spodniach
zmierzył
mnie surowym spojrzeniem czarnych oczu, po czym
oddał ukłon. Od tej pory miał być moim osobistym indyjskim aniołem
stróżem...
— Ewa Zlotossska? — upewnił się. O n a nie odpowiedziała, zajęta podziwianiem sztyle tu o pięknej, złoconej rękojeści, który mężczyzna nosił przy pasie. Była j a k o ś dziwnie pewna, że nie j e s t to tylko ozdóbka. Brodacz spojrzał na broń. — Jestem Sikhem — rzekł.
223
No tak, to wszystko wyjaśnia: ród wojowników. Tylko czy ona, Ewa, chce się z tym facetem, może za wodowym mordercą, zakolegować? M i n u t ę później chciała. Bardzo chciała. Z rozsuwanych drzwi wysypał się rój turystów z N i e m i e c , na których rzucił się pięć razy większy rój tubylców. Po chwili ci pierwsi byli przez tych drugich wręcz unoszeni na zewnątrz, gdzie zapewne czekały taksówki, to słowo bowiem: „Taxi?! Taxi?!! Taxi?!!!", wykrzykiwane coraz bardziej natręt nym tonem, było słychać wszędzie dookoła. — Przysłano pana z hotelu? — zapytała brodacza, zauważając m i m o c h o d e m , że wokół niej krąży czte rech taksówkarzy, ale żaden nie śmie się za bardzo zbliżyć. — N i e z hotelu. Przysyła mnie przyjaciel. — Witold? — zdziwiła się. Przecież Witold nie wiedział, że przyjeżdża. Chyba że Andrzej do niego zadzwonił, bo przecież nic Karolina ani Jasia — im sta nowczo zabroniła. — Nie Witold. Przyjaciel — powtórzył z naciskiem. No tak, Ewa miała tylko jednego przyjaciela, który zatroszczyłby się o j e j bezpieczeństwo po drugiej stro nie globu... —
J e s t e m Amar Rai. Pozwoli pani ze mną... — po
szedł przodem, torując Ewie drogę. Dziewczyna po chwili wahania podążyła za nim. Bądź co bądź i tak miała wziąć taksówkę, a lepszy prze wodnik znany, którego przysłał Andrzej, niż któryś z nadal krążących dookoła niej sępów. Tak, sikh Amar Rai pozytywnie wyróżniał się z lotniskowego tłumu
224
szczupłą wyprostowaną sylwetką, d u m n y m spojrze niem czarnych oczu, no i sztyletem przy pasie. Przed budynkiem lotniska było jeszcze bardziej tłoczno i hałaśliwie niż w środku, ale nie hałas i tłok zbiły niemal Ewę z nóg, ale zaduch i upał. Owszem, spodziewała się cieplejszych dni, w N o w y m Delhi średnia temperatura w listopadzie przekraczała dwa dzieścia stopni, ale tego dnia widać padł miejscowy rekord i było ze trzydzieści pięć. W cieniu. Na słońce wcale się Ewie nie spieszyło. I jeszcze ta woń... Dziew czyna wolała na razie j e j nie identyfikować. — Chodź, Ewa Zlotossska — pospieszył ją brodacz. — Tu się nie zatrzymujemy. Podreptała za nim, całkiem otumaniona. Powoli brało ją w objęcia zmęczenie, bo c h o ć w samolocie większość podróży przespała, zmożona aviomarinem, a przed lądowaniem rozbudziła się kawowymi cukier kami, teraz czuła, że lada chwila padnie na buzię i za śnie... o, zaśnie j a k ci biedni podróżnicy, wtuleni w... — O kurde. Koza — wyszeptała. To zwierzę, drzemiące pod ścianą wielopiętrowe go parkingu, wydało się Ewie bardziej egzotyczne (międzynarodowy port lotniczy! Ze szkła i betonu! Gdzie tu miejsce na wychudzone kozy i ich bezdom nych właścicieli?!) niż słoń, wielbłąd czy święta krowa — tych się spodziewała. Kozy i wtulonej w nią ob dartej rodziny j u ż nie. Starsza kobieta o pobrużdżonej wiekiem twarzy trzymała między nogami śpiące niemowlę, owinięte — Ewa stała i tylko patrzyła, nie mogąc wykrztusić ani słowa — w brudne, szare szmaty.
225
Dwoje starszych dzieci na widok stojącej j a k słup soli dziewczyny podniosło się niemrawo i z wyciągnięty mi w żebraczym geście rączkami przydreptało do niej. Ewa nerwowo sięgnęła do kieszeni, ale miała w niej tylko kawowe cukierki. Dzieci rzuciły się na nie, wpy chając do głodnych ust razem z papierkami, a wtedy... ze wszystkich zakamarków parkingu zaczęły wypełzać widma ludzi, wychudzone, brudne, obdarte. Wyciąga ły się ku niej powyginane reumatyzmem ręce starców i małe chude rączyny dzieci, a ona... O n a szarpnięciem za ramię została obudzona z koszmarnego snu. C z y raczej koszmarnej jawy, bo to nie był sen. — Nie zatrzymuj się! — nakazał surowo Sikh. Zamrugała, strząsając z rzęs łzy. — Ale ci ludzie... Te dzieci!... — Wszystkich nie nakarmisz. Idziemy. Niemal uniósł ją ze sobą, wyrywając z rąk żebraczej ciżby. Po chwili wepchnął na tylne siedzenie starego samochodu, gdzie Ewa opadła na oparcie, wyczerpana i nieszczęśliwa. „Mówiłam! Mówiłam, że nie chcę tu przyjeżdżać, ale nie, nikt mnie nie słuchał! Ta Michalak z j e j rozka zami! Musisz jechać, wykąpać się w Gangesie!" — takie myśli przebiegły j e j po głowie, nim ruszyli. A potem Ewa, drżąc o swe życie, zapomniała i o Tej Michalak, i o kąpielach w Gangesie. O biednych, zagłodzonych dzieciach z lotniska również... Ulicy w Delhi nie da się porównać z niczym, co do tej pory widziałam.
Szerokim
korytem jezdni płynie rzeka po-
226
jazdów.
Zderzak przy zderzaku,
czym większoś
lusterko
w lusterko
(przy
samochodów i riksz lusterka dawno potraci
ła), drzwi w drzwi, przeraźliwie trąbiąc co chwila, rycząc sil nikami, plując spalinami, w kłębach wszechobecnego kurzu, przepychają się trójkołowe żótto-zielone tuk-tuki, najbardziej charakterystyczne chyba pojazdy w Indiach, stare jak świat, przypominające syrenkę skrzyżowaną z trabantem auta, cię żarówki, autobusy... Nikt nie przestrzega tu żadnych reguł ruchu drogowego, nie ma pierwszeństwa przejazdu, nikt nie ustąpi ani centymetra z wywalczonej drogi tym, którzy chcą się włączyć do ruchu. Musisz się wciskać, przeciskać i... trąbić, trąbić, trąbić! Wszyscy, absolutnie wszyscy kierowcy jedną rękę trzymali na kierownicy, drugą na klaksonie. Od pierwszej chwili, gdy przy ostrym hamowaniu chwy ciłam się za poręcz nad głową, już jej nie puściłam, szeroko otwartymi oczami wgapiając się w miejską dżunglę.
W In
diach obowiązuje ruch lewostronny, ale chyba tylko na pa pierze,
bo pojazdy poruszały się we wszystkich kierunkach,
również pod prąd. I nie tylko pojazdy! Tuż za nami — mało nie skręciłam sobie szyi, tak się na niego gapiłam — kroczył majestatycznie słoń, dźwigając troje ludzi i bele materiału. Jakiś czas potem minęliśmy wielbłąda zaprzęgniętego do wozu z drewnem. Mój Sikh był uosobieniem spokoju i opanowania, choć refleks miał nieziemski — czułam się jak w wesołym mia steczku na samochodzikach — ale i jego czasem ponosiło. I on niemal kładł się na klaksonie, wykrzykując pod nosem prze kleństwa
w dziwnym,
choć pięknym języku.
227
W pewnym momencie byłam jednak tak zmęczona ciągłym napięciem, moje zmysły bombardowało tyle ostrych dźwięków, drażniących woni i błysków świateł, że opadłam na oparcie siedzenia i zagapiłam się w okno. Właściwie Delhi przypominało
Warszawę, a może nawet
jaki — o! ładny Łuk Triumfalny! — i Paryż. Szeroka ulica, po obu stronach park, szaleni kierowcy, jak na Żwirki i Wi gury w godzinach szczytu. — Bardzo ładne miasto — zwróciłam się do Amara to nem, jakim mówi się do trochę oswojonego, ale trochę dzikiego lwa. Uniósł krzaczaste brwi, po czym podążył wzrokiem za moim spojrzeniem.
Mijaliśmy właśnie ten Łuk
Triumfalny,
czy jak to się tu nazywało. — Mało widziałaś, madame. Delhi to Indie w proszku. — W pigułce? — Tak,
tak,
w pigułce.
Chce pani zobaczyć prawdziwe
Indie? Któż by nie chciał! Ja. Ja bym nie chciała. Nie teraz, nie po morderczej po dróży i przygodach na lotnisku. Marzyłam o kąpieli, chłodnej czystej pościeli i długim śnie, jakiś obiad też by się przydał, bo jedzenie w samolocie było jak
zwykle
o zwiedzaniu „Indii w proszku",
lecz czy lwu się odmawia?
niezjadliwe, a nie
Nawet takiemu na wpół łaskawemu? — Oczywiście! — odkrzyknęłam wesoło,
a
Sikh, jakby
tylko na to czekał, wziął ostry zakręt, wbijając się w boczną uliczkę,
rzecz jasna pod prąd,
i po chwili byliśmy w innym
świecie.
228
Stare Delhi. Tak, tak, czytałam o tej części stolicy Indii, że może szokować przybyszów z Zachodu, że bieda,
ubóstwo,
miliard ludzi i tak dalej, ale to, co czytałam, nawet w części nie oddawało grozy tego miejsca. Nawet
najbardziej zniszczona starówka
w
najbiedniej
szym polskim mieście w porównaniu z delhijską była zadbana i zamożna. Tu domki z dykty wspinały się jedne po drugich ku żółtemu od smogu niebu, wąskie uliczki zapełniały rik sze — nasz samochód był jedynym poruszającym się po ulicy — i tłum ludzi, spieszących w różne strony. Bo po jezdni właśnie odbywał się ruch, na chodnikach kwitło życie. Tutaj ktoś się myje — właśnie, myje! w centrum stolicy Indii! — tu ktoś załatwia pod ścianą domu swe potrzeby, gawędząc z ko legą również korzystającym z ulicznego „ustępu",
tu znów
— mało z samochodu nie wypadłam ze zdumienia, tak się wychyliłam
— dentysta w rzeźnickim fartuchu wyrywa pa
cjentowi ząb, no ludzie, na ulicy!!! Na górne piętra
tekturowych
domków można się dostać
tylko po drabinie, przystawionej do ściany, w poprzek uliczek zwisają smętnie elektryczne kable, co mimo wszystko napa wa mnie otuchą — mają tu prąd! Kobiety niosą na głowach wiadra pełne wody, nalewanej z ulicznych pomp. Świat tu zatrzymał się gdzieś w osiemnastym
wieku,
na progu cywi
lizacji. I ani kroku dalej. O, przepraszam: daleko, daleko, u wylotu uliczki lśni w słońcu kopuła meczetu, pokryta płyt kami ze szczerego złota.
Takie kontrasty: straszne ubóstwo
i niewyobrażalne bogactwo, będą mi towarzyszyły do końca tej podróży. Uderza mnie coś jeszcze — ulica należy do mężczyzn. To jednak mężczyźni, odziani w szarobure koszule i kamizelki,
229
są władcami Starego Delhi. Stoją na poboczach, oparci o ścia ny domów i... nic nie robią. Patrzą przed siebie albo leniwym spojrzeniem
obserwują
otoczenie. Siedzą na stołeczkach czy
laurkach, jak w Polsce pijaczkowie przed spożywczym, siadają przyczepki riksz i...
ob
również nic nie robią. Nawet
nie popijają piwa bezalkoholowego. Patrzą.
Cos żują. Może
tytoń, a może kokę. Zadziwiające, że Hindusi,
w centrum delhijskiej biedy,
wyglądają na zadowolonych z życia.
Są bardzo przystojni,
co do jednego — śniadzi, smukli, czarnowłosi i czarnoocy, błyskają
w uśmiechu śnieżnobiałymi zębami, jakich
im pozazdrościć
mogliby
bogaci Amerykanie.
Przy centrum
handlowym,
obdrapanym, jakby eksplodo
wała przed nim bomba (może i tak było, bo Indie do spokoj nych nie należą i parę zamachów już widziały), stoją uliczne straganiki — dzieci handlują owocami, przyprawami, staro ciami rozłożonymi wprost na ziemi. ciolecia z
To już Stadion Dziesię
metalowymi „szczękami" wyglądał ekskluzywniej.
I nagle zadaję sobie pytanie, które majaczy mi w umyśle od dłuższego czasu: gdzie są kobiety, do cholery?! Jak na razie widzę samych facetów! Tu dwóch prowadzi za rączki małego chłopca, inni niosą na głowach worki z towarem, tam staro winka kupuje garść jakichś ziaren na chodnikowym straganie, z bocznej uliczki kobiet
nie
widzę.
wybiegają
dwie obdarte dziewczynki, ale
Przemykają jedynie jako pasażerki
tuk-
-tuków, czy riksz. Zadaję to pytanie Amarowi, ten kręci głową. — Nie tutaj. Na ulicy nie wolno kobiecie się pokazać. Skręca w uliczkę tak wąską, że samochód niemal szo ruje bokami po ścianach domów. I nagle widzę także kobie-
230
ty: w dzielnicy nędzy, w której domki z dykty są luksusem, w szałasach z folii czy blachy falistej, opartej o cztery żerdzie — w Polsce nawet psy na wsiach mieszkają w porządniej szych budach — kobiety piorą, gotują, myją, wychowują, ro dzą, karmią, jednym słowem: żyją. Na ich twarzach nie ma spokoju ani zadowolenia, jakie widziałam u mężczyzn, skóra pobrużdżona jest zmarszczkami,
oczy przygasłe i smutne,
ręce
chude i szponiaste — to pamiętam z lotniska. Wszystkie tutaj przypominają
tamtych
bezdomnych. Jest w nich jednak jakaś
niezłomna duma. Nie żebrzą nawet spojrzeniem, o
litość czy współczucie.
Kamiennym
wzrokiem
nie proszą odprowa
dzają bogatą Europejkę, czyli mnie, i jestem pewna, że nie zaprzątają sobie mną głowy nawet na sekundę. Ja przeciwnie: zszokowana rozglądam się na wszystkie strony. Po ulicy snują się bezpańskie psy, kozy i wyglądające na równie opuszczone dzieci.
Sarniookie dziewczynki, ciągnące za rączki młodsze
rodzeństwo,
trzpiotowaci, jak
wszędzie,
na całym świecie,
chłopcy, biegnący za samochodem, przytykający ciekawie bu zie do szyby. Jest i święta krowa, chuda i garbata, podobna do hinduskich kobiet; kroczy dostojnie, tarasując przejazd, po czym zatrzymuje się przy stercie śmieci i zaczyna w nich grze bać beżowym
pyskiem.
Widok gór śmieci i przeżuwających je krów będzie mnie długo jeszcze prześladował. Krów i walczących z nimi o co lepsze kąski chudych jak szkielety psów, kóz, a wreszcie dzie ci. Na odpadki z kosza, opróżnianego ot tak, na chodnik przy restauracji, już czekają chude rączki, odpychające pysk psa czy kozy. Krowy nie wolno odganiać. Patrząc przez łzy na głodne dzieci, grzebiące w odpad kach, przypominam sobie ze wstydem,
231
ile razy narzucałam
niedojedzoną szynkę czy ser, de talerzy zupy poszło do kanali zacji, bo za dużo nagotowałam, ile chleba kruszyłam ptakom, które wcale chętne na chleb nie były, rozpieszczone słoninką i płatkami owsianymi,
bo kupiłam
niepotrzebnie bochenek
więcej... Tutaj tym chlebem, serem i zupą nakarmiłabym nie jedną
rodzinę.
I zaczynam dziękować Bogu, że żyję w Polsce,
kraju
może nie najbogatszym, ale też nie przeraźliwie ubogim, jak Indie. U nas prawie każdy ma dach nad głową, nawet na bezdomnych czekają suche i cieple noclegownie, u nas dzieci nie walczą o spleśniały owoc z kozą, a o skórkę chleba z psem. Nie grzebią w odpadkach, nie śpią na kawałku dykty, rozło żonym na chodniku.
Wszystkie polskie dzieci umieją czytać,
pisać i liczyć, czego nie potrafi jedna trzecia dzieci hinduskich. Mieszkamy w małym pięknym domku z białej cegły, a nie pod kawałkiem dykty. Mamy prąd i bieżącą wodę, nie muszę jej dźwigać z ulicznej pompy.
Żyjemy skromnie, gdzie nam
do bogatych Anglików, a przecież nasze życie to luksus w po równaniu z nędzą delhijskiej ulicy... Miałam dosyć na dziś. Skuliłam się, niemal wpełzając pod siedzenie, zamknęłam oczy i... odpłynęłam. Ewa
ocknęła
się
w
łóżku.
Nie
swoim
łóżku.
W pierwszej chwili poderwała się w panice, bo też po przednie takie przebudzenie pamiętać będzie do koń ca życia, ale w następnym m o m e n c i e z ulgą opadła na miękką, pachnącą limonką poduszkę.
Była przecież
w Indiach, najprawdopodobniej w hotelu, do którego zawiózł ją Amar. Ułamkiem świadomości zapamiętała,
232
że z samochodu uniosły ją silne, śniade ramiona i było to wspomnienie bardzo przyjemne. Czy Witold kiedy kolwiek nosił ją na rękach? Leżała w wygodnym, miękkim łóżku, wsparta na haftowanych złotem poduszkach i leniwie rozglądała się po pokoju. Był piękny, m i m o panującego w nim mroku — okna były zasłonięte, nieliczne promienie próbowały się przemknąć obok kotar. Padały na ściany zdobione lśniącą materią w żywoczerwonym kolorze, przetykaną złotą nicią, parę złotych blaszek wszytych w zasłony pobrzękiwało cichuśko, rozkosznie, j a k dzwonki na szyjach swojskich, podhalańskich owiec. Ewa zatęskniła za krajem tak bardzo, że aż zabolało ją serce. — Zgarniaj Witka pod pachę i kończ tę przygodę — mruknęła do siebie, wstając. Sięgnęła do torby, stojącej przy nocnej szafce, po bieliznę na zmianę (Sikh złożył E w ę na łóżku tak j a k stała, no, buty jedynie j e j ściągnął) i przeszła przez po kój wielkości połowy j e j domu do łazienki. I oniemiała. Takich luksusów to ona jeszcze nie oglądała. To nie była łazienka, a pokój kąpielowy: w marmurach, złocie i puchatych białych ręcznikach, do których Ewa miała szczególną słabość. Zapragnęła wyciągnąć zmęczone ciało w ogromnej wannie z jacuzzi i poleżeć w pachną cej kąpieli — wybór olejków stojących na toaletce był imponujący, lecz misja, z jaką tu przybyła, nie pozwa lała na dalszy odpoczynek. Wzięła więc szybki prysznic, narzuciła na jeszcze wilgotne ciało letnią sukienkę i zeszła do recepcji.
233
Śniady,
czarnooki
mężczyzna o
zniewalającym
uśmiechu zapytał uprzejmie, w czym może pomóc. — Szukam Witolda Jasielskiego. Gości u państwa — odparła. Mężczyzna zmarszczył brwi. — Przykro mi, madame, ale dwie godziny temu mister Jasielski wyjechał. Pod Ewą nogi się ugięły. —
J a k t o wyjechał?! Dokąd?! N a miłość boską,
może pan się myli?! Proszę sprawdzić... — N i e pomyliłbym takich gości z nikim innym... — J a k i c h gości?! Pytam o Witolda Jasielskiego! Gdyby mogła, przeskoczyłaby przez kontuar i sama sprawdziła w księdze hotelowej, gdzie podziewa się j e j mąż. — Tak, wiem. Proszę bardzo — recepcjonista pod sunął j e j wpis pod oczy, a pod dziewczyną nogi ugięły się po raz drugi. Faktycznie dwie godziny temu wy meldowali się: Witold Jasielski i... Izabella Jasielska. Izabella. Iza, j e j Izka. J e j najdroższa przyjaciółka była tu z j e j mężem. To dla Izki został w delegacji „nieco" dłużej. To z nią zwiał do Indii. To dlatego j e j komórka od dłuższego czasu nie odpowiadała: Izka nie odbierała od niej telefonów. — Zabiję. Najpierw j ą , potem j e g o — wyszeptała łamiącym się głosem, na szczęście po polsku. — Dokąd państwo Jasielscy się udali? — zwróciła oczy mokre od niewypłakanych łez na zmartwionego recepcjonistę. — Na lotnisko. Wracają do Polski, tak mi powie dzieli.
234
N o super! — Jadę tam — warknęła. — Może jeszcze ich złapię. I co wtedy? N i c . Złapie ich, to się pomyśli... wypadła przed hotel. Od razu opadł ją tłum rikszarzy, taksówkarzy i może nawet słoniarzy, to jest poga niaczy słoni. Przyjęła pierwszą z brzegu ofertę i j u ż po chwili gnała z zawrotną prędkością dziesięciu kilome trów na godzinę po zatłoczonym Delhi. Niemal płakała z bezsilności, stojąc w korku, gdy tymczasem niewierny małżonek i zdradziecka przy jaciółka spokojnie opuszczali Indie. Miała więc czas, by wysłać dwa sms-y. Jednego do Witka: „Jesteś pod łym zdrajcą bez honoru i sumienia. Nienawidzę cię", drugiego do Izy: „Byłaś moją przyjaciółką, a na boku kręciłaś z m o i m mężem, podła zdrajczyni. Nienawi dzę cię!". Taksówka zatrzymała się wreszcie przed salą odlotów. Ewa zapłaciła, dziwiąc się przelotnie, że j e s t tu drożej niż w Warszawie i po chwili stała z zadartą głową przed tablicą informacyjną. Za późno. Samolot do Polski, do kochanej, zielonej, cichej, pachnącej o j czyzny j u ż odleciał. Ewa j u ż miała się rozpłakać, bo przecież powodów było aż nadto, gdy zadzwoniła j e j komórka. Na wy świetlaczu widniało: Izabellina. Przez chwilę patrzyła na imię przyjaciółki — teraz eksprzyjaciółki — z niedowierzaniem. Przecież Izka leciała właśnie do kraju. Razem z Witkiem! Czyżby...? — Ewuś, kochanie, co ci znowu odbiło? — G ł o s Izy, m i m o że przerywany zakłóceniami, ociekał słody czą. — Pomyliłaś numery czy co?
235
— Ch-chyba tak — zająknęła się Ewa. — Gdzie jesteś? — W Meksyku, z Pawłem, w podróży przedślub nej. — Paweł był bratem Andrzeja, z Izą poznali się na potrójnym ślubie w zeszłym roku. — I wolałabym, by mój przyszły mąż nie czytał takich sms-ów. — O rany, Iza, bardzo cię przepraszam... — N i e przepraszaj, bo rozmowa kosztuje pewnie fortunę, tylko powiedz w skrócie, co się stało. — Witek z Korei poleciał prosto do Indii w poszu kiwaniu sensu życia czy czegoś równie absurdalnego, ale tak naprawdę był tu z jakąś Izabellą Jasielską. A ty jesteś Izabella przez dwa el. — No j a . I j e g o siostra. — C o ? ! J e g o siostry noszą imię Agata i Jolka! —
J o l a ma na pierwsze Izabella, ale go nie używa...
— Dlaczego ja o tym nie wiedziałam?! — wyjęczała Ewa. — Bo go nie używa, mówię przecież! Zgadało się, gdy Witold zobaczył, j a k się podpisuję tymi dwoma el. Czy wszystko j u ż jasne? M o g ę wracać na plażę? — Możesz,
kochana,
przepraszam
najmocniej.
I dziękuję, że jeszcze chcesz ze mną rozmawiać. — Każdy czasem błądzi — zaśmiała się Iza, a Ewie serce, ściśnięte do tej pory lodową obręczą, odtajało. — Skoro j u ż tam jesteś, w tych Indiach, a Witold wraca na łono ojczyzny, pozwiedzaj, odpocznij, wyluzuj... — Tak zrobię. Ewa z ogromną ulgą podziękowała Izie raz jeszcze. Ze też przyjaciółka miała do niej cierpliwość. Witek też
236
chyba miał. Wystukała przepraszającego, lecz c h ł o d nego sms-a i... była wolna. Mogła pójść za radą Izy, zwiedzać, wypoczywać, a potem, za parę dni, j a k się j e j zwiedzanie znudzi, wrócić do Polski i wysłuchać, co ma do powiedzenia Witold. Przyjechał tu ze względu na siostrę, dlaczego j e d n a k to zataił? Ewa miała prawo znać prawdziwy cel tej wizyty, a nie głodne kawałki o odnowach duchowych. Wyszła na zewnątrz i ponownie, j a k dziś rano, dusz ne, gorące powietrze niemal zwaliło ją z nóg. I znów opadła ją chmara łasych na parę rupii tubylców. Tak sówkarze i rikszarze podskakiwali dookoła niej, tłocząc się, szarpiąc za rękaw, krzycząc. Próbowała się cofnąć, nieco przerażona, ale nie miała dokąd, bo obstąpili ją ze wszystkich stron. „Amar, gdzie j e s t e ś ! " — zakrzyczała w duchu i na chybił trafił wskazała j e d n e g o z natrętów. Po chwili siedziała w rozpadającej się taksówce, pa miętającej czasy imperium brytyjskiego. — Ty kupić dywan, madame? — zapytał łamaną angielszczyzną uśmiechnięty Hindus kierowca. — Do hotelu Shangri-La poproszę. — Of course. Ty kupić pierścionek? — Nie, dziękuję. Hotel Shangri-La. — Ty kupić piękne sari? I tak to trwało przez dobre pół godziny. Ewa, trzy mając się rączki przy drzwiach, kręciła głową, prosząc o odwiezienie do hotelu, niezrażony taksówkarz po nawiał propozycje zakupu a to naszyjnika ze złota, a to opium, a to tresowanej małpy. W pewnym m o m e n c i e ,
237
gdy dziewczyna zrozumiała, że będzie tkwić w zde zelowanym gracie pośrodku zatłoczonej ulicy, dopóki czegoś nie kupi, wyraziła zgodę na wizytę w niedrogim sklepie z odzieżą. To był j e j błąd. Parę godzin później ledwie żywa wysiadała pod ho telem. Lżejsza o ładnych parę złotych — Indie okazały się bardzo drogim krajem dla naiwnych turystów — za to bogatsza o cudownie kolorowe sari, którego nigdy w Polsce nie włoży, wspaniały wełniany dywan, złotą bransoletkę — doprawdy okazja! — a także wspomnia ny naszyjnik i tresowaną małpę. Ta ostatnia zostanie dostarczona — oby nie! — do hotelu. Wciskając kie rowcy resztkę pieniędzy, Ewa mogła przysiąc, że pa dło także słowo elephant, ale nie dociekając szczegółów (czyżby kupiła także słonia?!), umknęła do holu. Tam czekał na nią Amar. Z ulgą powitała jedyną znajomą twarz w tym obcym, strasznym mieście. — Widzę, że wybrała się pani na zakupy? — raczej stwierdził, niż zapytał. — Udane? Ewa nie wiedziała, czy kpi, czy pyta poważnie. — Bardzo — odmruknęła. — J e s t e m właścicielką małpy, kozy, a może nawet i słonia! Gdzie pan był, gdy goniłam za mężem na lotnisko? Miał mnie pan pilno wać, czyż nie? — Miałem — zgodził się ze stoickim spokojem. — Nie upilnuję jednak pani przed nią samą. Proszę po zwolić. — Wyciągnął rękę po pakunki z rzeczami, któ re Ewa nabyła po drodze z lotniska. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziała, co w tych torbach jest, oddała je
238
więc Sikhowi bez protestu. On zaś podszedł do kanapy stojącej w części restauracyjnej i wysypał ich zawar tość. Dziewczyna wstrzymała oddech, patrząc z nie dowierzaniem na liche, brzydkie chusty arafatki, torbę z owocami, których sam wygląd odstręczał od skosz towania, sandały z dykty, których nigdy by nie w ł o żyła, a na koniec — o wstydzie! — paczkę tytoniu do żucia. I drugą, z jakimiś niezidentyfikowanymi liśćmi. — Tak myślałem — mężczyzna pokiwał głową, pa trząc na Ewę surowo. — Za to, madame, można zostać aresztowaną. A tutejsze więzienia nie są tym, co chcia łaby pani zwiedzić. — J a tego nie kupiłam! Nawet nie wiem, c o t o jest! — Marihuana. Skoro pani nie kupiła... — Proszę to zabrać! Spalić czy coś! Nienawidzę narkotyków! — Ciszej — syknął, chowając torebkę z ziołem za pazuchę. — Sprzedam to i oddam pani pieniądze. — Nie chcę pieniędzy, po prostu proszę się tego pozbyć! — powoli wpadała w histerię. Gdyby nie j e j anioł stróż, być może wrzuciłaby narkotyki do torby podróżnej, natychmiast o nich zapominając, a na lot nisku... znów zatrzymałaby ruch, ale tym razem żaden Andrzej nie zapobiegłby j e j aresztowaniu. —
J u ż dobrze, dobrze — mruknął uspokajająco
mężczyzna. — J e s t pani bardzo łatwowierna. Proszę pamiętać, że turyści przyjeżdżają tutaj w poszukiwaniu takich używek, my więc dajemy im to, czego oni pragną. — Ja pragnę wracać do Polski — wyszeptała zupeł nie bez sił.
239
On uśmiechnął się z nagłym zrozumieniem i współ czuciem dla tej drobnej, zagubionej kobietki z dalekie go kraju, a ten uśmiech złagodził surowy dotychczas wyraz brodatej twarzy. — A nie chce pani zobaczyć drugiego oblicza Indii? Tego piękniejszego? Chciała zaprzeczyć — naprawdę wolała być j u ż na pokładzie samolotu odlatującego na zachód — ale... po pierwsze, nie wyrządzi takiego afrontu temu sympa tycznemu przecież mężczyźnie, po drugie, skoro j u ż tu jest, i to pod dobrą opieką, może przecież zobaczyć na własne oczy kawałek tego pełnego cudów kraju. Sikh odczytał odpowiedź w j e j oczach i uśmiechnął się po nownie. — Proszę więc wypocząć należycie. J u t r o rano, po śniadaniu, przyjadę po panią i pokażę pani, czym m o żemy się poszczycić. Tak zrobiła. Wróciła do swego apartamentu, wzię ła wymarzoną kąpiel w pachnących olejkach, a potem wyciągnęła się na królewskim łożu i zapadła w sen bez snów. Rankiem, w miarę wypoczęta, pozwoliła się Ama rowi porwać na wycieczkę po zupełnie innym świecie, niż widziała poprzedniego dnia. Świecie, który bogac twem, pięknem i przepychem zapierał dech w pier siach. Świątynia Lotosu, unosząca się w rozległych, żywozielonych ogrodach niczym śnieżnobiały, delikatny kwiat rzucony na szmaragdową wodę traw. Lal Quila, Czerwony Fort, wspaniała cytadela, zbudowana przez
240
dawnych władców, której mury wznoszą się na parę pięter. C z y wreszcie G r o b o w i e c Humajuna, arcy dzieło hinduskiej architektury, zdobione misternymi koronkami z kamienia. Ewa długie chwile stała, za dzierając głowę, i z zapartym tchem podziwiała ten cud ludzkich rąk. O s z o ł o m i o n a bogactwem i rozmachem budowli, bez porównania większym do rodzimych zabytków, które przy delhijskich wydały się skromne, wróciła d o hotelu — j e j anioł stróż zalecił krótki odpoczynek przed wyprawą na malowniczy bazar Chandi Chowk. Leżała w swoim wspaniałym królewskim łożu, wpa trzona w złote inkrustacje na suficie, i myślała: „Jak to właściwie j e s t — j e d n i umierają z głodu na ulicy, inni opływają w nieprzeliczone bogactwa, a to wszystko w tym samym państwie. Rodzina ze slumsów żyje za parę dolarów wyżebranych od turystów, podczas gdy maharadża, tutejszy książę, posiada na własność miasto wielkości Warszawy, a inny buduje sobie «domek» za miliard dolarów". Nie dawało Ewie spokoju także coś jeszcze: Indie to kraj tolerancji dla wszelkich religii, oaza dla wolnych duchem i wyznaniem, to tutaj zatrzymywali się czasem na całe życie ludzie spragnieni wewnętrznego spokoju. Jednocześnie tu właśnie, na ulicach miast, w świąty niach, na bazarach, można było zginąć z rąk terrory stów, podkładających bomby w imię swego Boga. Indie miały jeszcze inne, chyba mroczniejsze oblicze: to tutaj, w tym pięknym kraju kochających życie, mordowano rokrocznie milion nowo narodzonych dziewczynek.
241
Tak, tak, w dwudziestym pierwszym wieku nadal żąda no od panny młodej posagu, rujnującego j e j rodziców, narodziny dziewczynki były więc dla Hindusa przykrą niespodzianką. O ile w ogóle pozwolono się j e j naro dzić... Milion rocznie. Z rąk rodziców ginęło co roku miasto wielkości Łodzi... Łzy spłynęły j e j po policzkach, Ewa aż do bólu za tęskniła za swą ukochaną córeczką. I po raz nie wia domo który dziękowała losowi, że mieszka w kraju, gdzie dziewczynkom nie grozi śmierć tylko dlatego, że urodziły się dziewczynkami... Spłakana zasnęła. Śniła się j e j . . . Ta Michalak. I jeszcze ktoś. — M u s i m y j e c h a ć do Varanasi — rzekła, gdy tylko Amar wszedł do hotelowej restauracji. Skinął głową. — J a k pani sobie życzy. C h o ć to daleko. Ewa westchnęła w duchu. Varanasi — święte mia sto Indii, miejsce, gdzie pielgrzymi dokonują „oczysz czającej" kąpieli w brudnej, ale równic świętej rzece Ganges — tam właśnie miała się udać albo stanie się nieszczęście. — Kupię bilety na pociąg i pojedziemy wieczorem — zaproponował Sikh. — R a n o będziemy na miejscu. — R a n o ? ! To ile godzin się tam jedzie?! — Czternaście. Ożeż kurde...! Czter... Przecież to sąsiednie „woje wództwo"! — Indie to wielki kraj, madame.
242
Ewa prawie zapłakała. Cała noc w pociągu! — Ale ja muszę się tam dostać teraz, zaraz! To spra wa życia i śmierci! — M o ż n a polecieć samolotem, choć to droga wy prawa. I polecieli. Wprawdzie Amar sugerował, by w tę duchową po dróż (był bowiem przekonany, że dziewczyna pragnie dokonać ablucji w świętych wodach Gangesu; do tego, że wysyła ją tam, przez sen, wiedźma z Polski, Ewa wolała się nie przyznawać) wybrała się sama, bilety lot nicze były naprawdę drogie, ale ona bez niego postano wiła się nie ruszać na krok, nigdzie, nawet na sąsiednią ulicę. Podliczając bowiem wczorajsze wydatki, na które naciągnął ją taksówkarz, stwierdziła, że bilet dla Sikha będzie tańszy niż druga małpa. Czy noc w areszcie za posiadanie narkotyków. Po dwóch godzinach lotu, zaledwie dwóch, wylądo wali w Varanasi. Samolot mało się wprawdzie nie roz padł, ale Ewie było j u ż wszystko j e d n o . Byle zaliczyć kąpiel w Gangesie i wracać do Poziomki. Na lotnisku obstąpił ich oczywiście tłum natręt nych przewoźników, ale Amar tylko powiódł po nich mrocznym spojrzeniem i ruszył w kierunku stojącego na uboczu brodatego mężczyzny, odzianego podobnie j a k on sam. Sikha, rzecz jasna. Wymienili uprzejmości, Ewa odpowiedziała na powitanie nieznajomego ukło nem i grzecznym „namaste", po czym ruszyli do miasta. I tutaj panuje ruch j a k w Delhi, chyba cale Indie są tak zatłoczone, i tutaj kierowcy jeżdżą j a k wściekli,
243
z prądem i pod prąd, nie zdejmując ręki z klaksonu, Varanasi ma jednak inną aurę niż stolica kraju, bardziej mistyczną. Na ulicach pojawiają się kobiety, lecz zupełnie inne od tych, które Ewa widziała w delhijskich slumsach. Te tutaj błyszczą niczym klejnoty, w bogato zdobio nych, bajecznie kolorowych sari. Pobrzękują złote blaszki, lśnią koraliki. Skromniejsze odziane są w salwar kamiz — tunikę i spodnie, z nieodzownym szalem, cienkim j a k mgiełka, powiewającym za właścicielką niczym dwa motyle skrzydła. Bo indyjskie kobiety to właśnie motyle. Tak samo zachwycające, kolorowe i ulotne. Ewa znów zaczyna się uśmiechać. I do nich, i do ślicznych, wielkookich dzieciaczków, ubranych równie kolorowo i radośnie j a k ich mamy. Pucołowate buzie, czarne kędziorki i błyszczące niczym bryłki antracytu oczy — o tak, te dzieci przypominają dzieci, a nie zlęknione, zagłodzone zwierzątka. Pod ścianami domów medytują w najróżniejszych pozach hinduscy mędrcy. J e d e n , odziany w piękne pomarańczowe szaty, siedzi z zamkniętymi oczami na skórze tygrysa, inny, goły j a k święty turecki, z bro dą zakrywającą przyrodzenie, medytuje na ręczniku — a może to latający dywan? Ewa odwraca wzrok od gołego mędrca, kwestia: ręcznik czy latający dywan, pozostaje nierozstrzygnięta. — Woda Matki Gangi zmywa grzechy całego świata — odzywa się pięknym, śpiewnym angielskim Sikh kierowca.
244
„Woda Matki Gangi j e s t tak zanieczyszczona, że na wet grzech w niej nie przeżyje" — przychodzi Ewie na myśl, ale na szczęście nie mówi tego głośno. Patrzy przez o k n o przedpotopowego wehikułu, chłonąc egzotyczne obrazy: małpy, wyrywające tury stom z ręki kawałki owoców, krowy, które przechodzą niespiesznie, wstrzymując ruch, na drugą stronę ulicy, gdzie trawa wydaje się bardziej zielona, choć trawy tu taj nie uświadczysz, może wędrują w poszukiwaniu smaczniejszych śmieci? Wielbłąd, ciągnący z zamyślo nym wyrazem pyska wyładowany po brzegi wózek. Pozdrawiający ją z olśniewającym uśmiechem śniadzi mężczyźni. S m u k ł e kobiety, dźwigające na głowach dzbany z wodą czy kosze owoców. Prowincjonalne Varanasi ma więcej mieszkańców niż Warszawa. U l i c e tego miasta są tak samo zatłoczo ne, ale czas zatrzymał się tutaj wieki temu. Golibroda tańczy nad klientem z brzytwą, starsza kobieta prasuje, ot tak, w bocznej uliczce, koszule żelazkiem na węgle, osiołek pracowicie krąży w kieracie... Zycie toczy się leniwie. Nikt się specjalnie nie spie szy. Sklepikarze zachęcają do zakupu, ale bez nerwo wego szarpania za rękaw, bez natarczywości i agresji. Dzieci wyciągają ręce po parę rupii za pomiętą pocz tówkę, ale z uśmiechem, nie głodem w oczach. Tutaj każdy się wyżywi, to zupełnie inne Indie. Wreszcie motoriksza się zatrzymuje. U p r z e j m e pożegnanie i j u ż Ewa zanurza się za swoim przewod nikiem w sieć uliczek tak wąskich, że rozpostartymi ramionami można dotknąć ścian d o m ó w po obu stro-
245
nach. Z okien na piętrach patrzą na nią życzliwe twarze i dziewczyna po raz pierwszy od przyjazdu do Indii czuje więź duchową z tym krajem. „Wszyscy jesteśmy ludźmi tej samej planety — myś li, odpowiadając uśmiechem. —
J a mam tylko więcej
szczęścia, mieszkając w pięknej, cichej, zielonej Po ziomce". Hindusi jednak nie wyglądają na nieszczęśliwych. Nawet ci najubożsi, kobiety ze slumsów, obdarte dzie ciaki, mężczyźni, patrzący szklistym wzrokiem przed siebie, sprawiają wrażenie pogodnych, a m o ż e tylko pogodzonych z losem. Innego przecież nie znają. Plazmy wielkości ich domku z dykty widują na wy stawach sklepów, telefony komórkowe, za które ku pić mogliby jedzenia dla całej rodziny chyba na rok — w rękach bogatszych krajan, o samochodach nawet nie wspominając. Po co im jednak plazma, skoro mają cały wielki świat w zasięgu ręki? Skoro do wspania łej świątyni, którą zblazowany, obwieszony kodakami Amerykanin obiegnie w trzy minuty, napstryka zdjęć i zapomni, goniąc za następnym cudem, oni zachodzą na codzienne modły, a całe piękno tego cudu j e s t tyl ko dla nich? Czy Ewa mogłaby się poszczycić takim bogactwem? Każdy Hindus raz w życiu ma obowiązek dokonać kąpieli w świętej rzece Ganges. Każdy więc przynaj mniej raz w życiu czuje się wolny od grzechów i prze winień. Wierzy w to gorąco, więc tak się dzieje. Czy Ewa nie pragnęłaby poczuć się tak cudownie lekka, tak niewinna, tak czysta?
246
„Wejdę do tej rzeki" — postanawia nagle, choć na widok mętnych, burych wód Gangesu żołądek prze wraca się na drugą stronę. Właśnie stoją, ona i Amar, u szczytu ghat, ogromnych schodów, po których piel grzymi zstępują do rzeki. Rzeka zaś oszałamia wielkością. Drugi brzeg ginie we mgle. Ganges wygląda przez to j a k wrota do inne go świata. N i c dziwnego, że j e s t czczony, że Hindusi wierzą, iż umierając w Varanasi, gdy ich prochy trafią w otchłań Matki Gangi, dostąpią nirwany, nie narodzą się powtórnie jako małpa, koza czy nie daj Boże dziew czynka, a pójdą wprost do raju. Rzeka przyciąga niczym magnes. Ewa krok po kro ku schodzi coraz niżej, wpatrzona w j e j wody. Na naj niższych stopniach trwa Wielkie Oczyszczanie. Matki z zapamiętaniem szorują swe potomstwo, namydlają brązowe ciałka, trą czarne kręcone włoski, chlapią wodą po buziach, pupach i ramionkach. Mistycy schodzą po pas w bystry nurt, po czym za nurzają się wraz z głową. Dziesiątki mężczyzn i kobiet obmywają swe grzesz ne ciała w świętym Gangesie. I Ewa też nagle stoi po pas w wodzie, też obmywa twarz, włosy, ramiona. U m r ę od tego, na pewno umrę — myśli. — Prze cież to siedlisko wszelkich chorób, ta rzeka niemal świeci od hektolitrów chemicznych zanieczyszczeń! A może chemia zabija jednak bakterie? N i e słyszałam, by ktoś umarł po kąpieli w Gangesie... O n a także nie umrze ani się nie rozchoruje. Nawet wysypki nie dostanie. Zadziwiające.
247
wychodzi na brzeg i grzeje się w ostatnich promie niach słońca. Amar, równie mokry, siedzi obok niej, ramię przy ramieniu, zamyślony i milczący. Wraz z nadejściem nocy schody pustoszeją. Te tutaj, bo obok trwa inna ceremonia. — Palenie zwłok — wyjaśnia Sikh. — C h c e pani to zobaczyć? J u ż wstaje, pewien, że Ewa po to tu przyjechała, przecież to atrakcja turystyczna, j u ż podaje dziewczy nie dłoń, ale ona odskakuje, przerażona. — Nie chcę oglądać żadnych zwłok, a j u ż na pewno nie palonych! Dziękuję za takie atrakcje! — Ależ to bardzo podniosły rytuał — dziwi się mężczyzna. Ewa tylko kręci głową. Tego j e s z c z e brakowało, żeby i ten koszmar się j e j przyśnił. Czytała oczywiście, że ciała bogatych ludzi, owinię te w barwne, bogato zdobione całuny, są odprowadzane przez krewnych na brzeg Gangesu, kąpane w świętych wodach, a potem palone na stosach z pięknie pachną cego drewna —
j u ż samo t o kosztuje majątek — b y
w końcu ich prochy spłynęły z falami Gangesu, a ich dusze trafiły wprost do nieba. Wolała tego j e d n a k na własne oczy nie oglądać. Miała przed sobą piękniejszy widok: na ciemnych, granatowych teraz wodach unosiły się kosze z wotyw nymi świeczkami. Płomyki tańczyły na filach, odpły wając w dal, unosząc marzenia bogatych i biednych... — Pani kupi? — stary Hindus podsunął Ewie pod nos taki właśnie koszyk.
248
Kupiła. Mrucząc pod nosem modlitwę do swojego Jezusa Chrystusa i Matki Boskiej (w Indiach też przecież roz taczają opiekę nad nią i tymi, których kocha), delikat nie położyła koszyk na wodzie i... zamarła. A potem zaczęła krzyczeć. Amar, siedzący parę schodów wyżej, rzucił się j e j na pomoc, ale to nie dziewczynie była potrzebna. — Tam j e s t dziecko! Tam tonie żywe dziecko!!! — krzyczała, wskazując przepływający w oddali ko szyk, który zaczął nabierać wody. — Idę po nie! — N i e czekała, aż Sikh czy ktokolwiek inny rzuci się w nie bezpieczny nurt Gangesu, po prostu skoczyła sama. Prąd zbił ją z nóg j u ż parę metrów od brzegu. Z a chłysnęła się. Pisnęła z przerażenia, ale płynęła dalej, mając oczy utkwione w koszyku z maleńką istotką, która machała rączkami, kwiląc coraz ciszej i ciszej. Poczuła chwytające ją wpół ramię Amara, ale wy szarpnęła się. — Ratuj to dziecko! — wyrzuciła, ledwo łapiąc od dech. Koszyk z niemowlęciem był tak blisko, a zarazem tak daleko... N i e pamiętała nic z następnych wydarzeń. Amar musiał wyłowić koszyk, ona musiała wrócić za Sikhem na brzeg, bo znalazła się tutaj właśnie, na szerokich Schodach do Nieba, drżąc z szoku. Szczęki miała za ciśnięte spazmatycznie, by nie rozszlochać się w głos, palce zaciśnięte wokół małego ciałka, które drżało tak j a k ona sama.
249
Ktoś zarzucił j e j na ramiona ręcznik, ktoś inny okrył maleństwo kawałkiem ciepłej, suchej tkaniny. Sikh stał nad nimi obiema — bo noworodkiem oddanym na ła skę i niełaskę Matki Gangi była dziewczynka — ocie kający wodą, milczący, wściekły. T ł u m e k ludzi zgromadzony dookoła wymieniał uwagi: byli przekonani, że Ewa rzuciła się na ratunek własnemu dziecku. Pochwalili poświęcenie matki, upewnili się, że nic j e j ani maleństwu nic grozi i roze szli się, każdy na swoje miejsce nocnego spoczynku. — Trzeba coś z wami zrobić — mruknął w końcu Amar, patrząc na drżącą jeszcze podopieczną, tulącą w ramionach maleńką dziewczynkę. — Pojedziemy do hotelu, tam was nakarmią i ogrzeją. J u t r o pomyślę, co dalej. — N i e oddam j e j ! — krzyknęła histerycznie mię dzy j e d n y m szczęknięciem zębami a drugim. N i c na to nie odpowiedział. N i e Ewa pierwsza i nie ostatnia zderzyła się z brutalnością tego świata. N i e Ewa pierwsza i nie ostatnia będzie musiała j e j ulec. Następne dni były beznadziejną walką stoczoną z tutejszymi urzędnikami o hinduską dziewczynkę. — Zapewnię j e j doskonałe warunki! Będzie kocha na, będzie zadbana, dam j e j piękny domek, najlepsze wykształcenie, wszystko, czego zapragnie! Dlacze go skazujecie to maleństwo na tułaczkę po waszych domach dziecka, zamiast oddać ją w moje kochające ręce! Wy, właśnie wy chcieliście ją zabić, to przez wa szą nieudolność ginie co roku milion takich maleństw
250
i temu j e d n e m u , które cudem ocalało, też odbieracie przyszłość?! Ewa, płacząc na schodach kolejnego ośrodka adop cyjnego, nie mogła tego pojąć. N i e mogła zrozumieć, w czym dom dziecka jest lepszy od Poziomki. — Takie są procedury — powtarzano tej miłej E u ropejce za każdym razem. Owszem, Hindusi byli prze j ę c i losem maleńkiej, nieba by j e j przychylili, ale „takie są procedury". Po małą Lilę — tak Ewa nazwała dziewczynkę — przybyła do hotelu Shangri-La dyrektorka sierocińca, prowadzonego przez polskie misjonarki. Tylko im Ewa ufała w całym tym podłym świecie i do nich zwróciła się o pomoc. Ale nawet siostry były bezradne wobec prawa. — Proszę zrozumieć, gdybyśmy oddawali dzieci każdemu, kto się po któreś zgłosi, trafiałyby do han dlarzy narządami, w ręce pedofili czy innych psycho patów. Adopcja zagraniczna nie jest wykluczona, musi j e d n a k spełniać określone wymogi... — Ktoś to dziecko topił! W gorsze ręce trafić nie m o ż e ! — wybuchnęła dziewczyna, po raz kolejny w ciągu ostatnich dni. Mała Lila trzymała rączkę za ciśniętą na j e j palcu i świadomość, że Ewa za chwilę będzie musiała się uwolnić i oddać maleństwo na łaskę i niełaskę tego świata, była nie do zniesienia. Pokochała dziewczynkę j a k własną córeczkę. Chciała zabrać ją do domu, do Julijki i Jasi. Czy nikt nic rozumie, że zosta wiając ją tutaj, nigdy j u ż nie zaśnie spokojnie?! Starsza kobieta w białym habicie pochyliła się ku niej i rzekła poważnie:
251
— Dla niektórych kobiet w tym kraju lepsza j e s t śmierć zaraz po narodzeniu niż życie. Przyjechałaś tu taj, moja droga, na kilka dni, widziałaś Indie z okien samochodu, więc nic nie widziałaś. Lepiej wracaj do Polski i zapomnij o tym miejscu. — O miejscu z chęcią zapomnę, ale nie mogę za pomnieć o mojej córeczce! Lila jest m o i m dzieckiem, pokochałam j ą ! Zakonnica pokręciła ze smutkiem głową, wyciąga j ą c ręce po niemowlę. — Zadbamy o nią — zapewniła, odbierając dziec ko Ewie. Amar przytrzymał ją za ramiona, bo zaczęła osuwać się na podłogę. Drzwi zatrzasnęły się cicho. Maleńka Lila odeszła. Mężczyzna bez słowa — bo na taką rozpacz słowa nie pomagały — zamknął Ewę w ramionach, a potem tulił długie chwile, kołysząc lekko w tył i w przód, jak by uspokajał małe dziecko. W końcu łkanie ucichło. Ewa usiadła na brzegu łóżka ze zwieszonymi ramiona mi i pochyloną głową, zupełnie pokonana. Przykląkł
przed
dziewczyną,
biorąc j e j
dłonie
w swoje, i lekko uścisnął. — Gdybym mógł, zabrałbym tę małą do siebie, ale nie m a m rodziny, moi bliscy zostali wymordowani w osiemdziesiątym czwartym... Ewa rzuciła pytające spojrzenie. Wymordowani? — W odwecie za zabicie premier Gandhi doko nano pogromu Sikhów, w którym zginęła moja żona, dwuletni synek i półroczna córeczka — powiedział to
252
spokojnym tonem, ale w oczach miał niewysłowiony smutek. — Tak mi przykro — wyszeptała. — Tak bardzo mi przykro... Długie chwile milczeli, on nadal klęczał u j e j stóp, ona gładziła go po włosach gestem pełnym współ czucia. Wreszcie trzeba było się pożegnać. Ewa wracała do Polski, Amar tam, skąd się wziął w j e j życiu — o prze szłość anioła stróża nigdy nie zapytała. Dopiero przed chwilą powiedział coś osobistego. — Proszę się nie martwić o tę małą. Będę nad nią czuwał. Skinęła głową, a łzy znów zabłysły w kącikach oczu. — Przyślę pieniądze, żeby niczego Lili nie brako wało. Żeby miała swoje łóżeczko, ubranka, zabawki. Lekarstwa, gdy będzie chorowała. Dopilnujesz tego? Przytaknął. —
J a p o nią wrócę. N i e poddam się. Będę walczyła
o moją córeczkę, bo c h o ć j e j nie urodziłam, kocham Lilę j a k własne dziecko. Rozumiesz to, prawda? Prawdę mówiąc, nic rozumiał. N i e pojmował, czemu ze wszystkich nieszczęść tego świata Ewa tak bardzo przejęła się tym jednym, ale przytaknął po raz drugi. Także dlatego, że chciał raz jeszcze zobaczyć tę dziewczynę. N i e , nie zakochał się w niej, j e g o serce umarło wraz z żoną i dziećmi, po prostu chciał ją j e s z cze kiedyś ujrzeć. J a k promieniejąca szczęściem i ra dością unosi do samolotu lecącego ku lepszemu życiu małą istotkę o imieniu Lila.
253
Następnego dnia po raz ostatni wsiadła do taksówki Amara. Po raz ostatni chwytała się rączki nad drzwia mi i szeroko otwartymi oczami chłonęła widok Indii za o k n e m . Przepięknych i przerażających zarazem. Jednocześnie fascynujących i odrażających. I dziwnie bliskich. Zostawiała tu bowiem cząstkę serca, po którą wróci. Wróci na pewno. Ostatnia święta krowa przedefilowała przed ma ską samochodu, patrząc na dziewczynę w zamyśleniu. Ostatni żebrak wyciągnął rękę, w którą Ewa wcisnęła resztę rupii, jakie j e j zostały. Po raz ostatni w złotej ko pule meczetu odbiło się słońce — ostatni w tej podró ży, bo przecież Ewa wróci. Amar ściskał dłonie dziewczyny, m o c n o , po męsku, tym gestem kryjąc wzruszenie. Zapowiedzieli j e j lot. Tym razem bez przygód Ewa dostała się na pokład samolotu lecącego do Polski. Do kochanej, pięknej, zielonej Polski...
GRUDZIEŃ
Gdy po
kilkunastogodzinnej podróży dotarłam
do
Poziomki,
miałam ochotę paść na kolana i całować schodki. Byłam har dziej szczęśliwa, gdy wróciłam,
niż gdy kupowałam ten dom.
Bo można zjechać pół świata, zachwycając się jego cudami, ale najpiękniejsze są zostawiamy
powroty do domu, do miejsca, w którym
nasze serca.
Euerteventura... Palmy rosnące wzdłuż nadmorskich dep taków?
Szmaragdowe,
czyste jak
kryształ
morze,
szumiące
za oknami hotelu? Wieczne lato kanaryjskich wysp? Bajecz nie kolorowe bugenwille dookoła skąpanych w słońcu bunga lowów?
Indie...
Różnorodność barw,
smaków
i zapachów?
Przepych pałaców i świątyń? Egzotyka delhijskich ulic? Ma gia i mistycyzm
Varanasi? Owszem,
będę to wszystko mile
wspominać, z czasem zapragnę tam wrócić, ale nic nie przebije piękna
i spokoju Poziomki.
Moje kochane sosny,
czuwają
ce nad tym miejscem niczym dobre wróżki, moje ptaki, tak rozkosznie świergocące
w krzakach
bzu,
mój śliczny gane
czek, rozpadający się z lekka, ale co tam, wreszcie sam domek, w którym czekała najdroższa istotka pod słońcem —
Julisia.
Myślałam, że nigdy się nie naprzytulam i nacałuję có reczki... Po prostu nie mogłam wypuścić jej z ramion. Objęła
255
mnie rączynami za szyję, obsypała policzki słodkimi całusa mi, opowiedziała w skrócie wydarzenia minionego tygodnia: „Jasia ablała mie do Liwcia, a Gapu i Kłapuska mieskają w uchni", a potem zeskoczyła z kolan i ciągnąc mnie za sobą, oprowadziła po naszym skromnym obejściu, pokazując,
co
się zmieniło w czasie mojej nieobecności: „Widzis, mama, tu mieska Gapu z Kłapuską, bo imno na dwoze". Sarenka powitała mnie równie serdecznie, nie mniej stęsk niona. Po Gapie można się było tego spodziewać, przecież to mój ukochany pies, moja Sajgonka, ale że Kłapouszka rów nież przestanie jeść, schudnie, całymi dniami będzie błądziła po domu i ogrodzie, popłakując z żalu i tęsknoty za zaginioną panią? Nie myślałam też, że potrafi się witać, podskakując wszystkimi czterema kopytkami Jasia była
powściągliwsza
w górę. niż Jula, sarenka i Gapa, ale
i tak ucałowałyśmy się serdecznie, ocierając łzy. Potem, przy odświętnie nakrytym stole, z kubkiem ulubio nej herbaty w rękach, opowiadałam, opowiadałam, opowiada łam... Gdy w mojej historii pojawiła się Lila, rozpłakałyśmy się ponownie, we trzy, bo dołączyła do nas Julcia, jak to dziec ko, nie mogąc znieść łez niani i mamy. Gdyby to była bajka, tydzień później leciałabym po Lilę z powrotem do Indii, a potem zabrałabym ją do Poziomki i żyłybyśmy w naszej kochającej się rodzinie do końca świata i o jeden dzień dłużej. Ale to życie, nie bajka. Zdążyłam wydeptać dwie ścieżki: jedną do ambasady in dyjskiej, drugą do ośrodka adopcyjnego, a szans na szybkie odzyskanie Lili na razie nie widać. Nie chcę myśleć, że w ogó le nie ma na to nadziei. Nie przyjmuję tego do wiadomości.
256
Dopóki żyję, będę walczyła o Lilę. Jestem przecież jej matką. Jak mogłabym odpuścić? Jak mogłabym machnąć ręką na moje dziecko? Indie będę pamiętać do końca życia. Tak jak do końca mo ich dni będę dziękowała Bogu, że urodziłam się i mieszkam tutaj, w kraju, gdzie nie wylecę w powietrze z powodu bomby podłożonej przez terrorystę, gdzie nikt nie będzie mnie mordo wał tylko dlatego, iż urodziłam się kobietą, gdzie Julisia może rosnąć w spokoju, otoczona miłością, w przyszłości pójdzie do dobrej szkoły, by zostać, kim zapragnie; będzie wolna, nikt nie zaniknie jej w czterech ścianach mężowskiego domu, gdzie stanie się podnóżkiem teściowej albo żony numer jeden; mo jej córeńki nie zabije praca ponad siły, nie będzie trzymała w ramionach umierającego z głodu dziecka, a kiedyś być może urodzi własną córeczkę, która będzie kochana ponad życie, nikt jej nie podrzuci pod drzwi sierocińca, a już na pewno nie będzie topił w rzece. Jest za co dziękować losowi, prawda? Oczywiście nasza piękna ojczyzna nie jest rajem na ziemi, tu również pełno patologii, dzieci i kobiety też cierpią z rąk sadystów, ale nie jest to społecznie przyjęte. Patologia nadal jest u nas karalna. Gdy stanie się normą, wyjadę na Grenlandię. Przyjaciele i znajomi nie chcą słuchać opowiadań o hin duskiej biedzie, o tym, co szokuje i przeraża. Na początku wkurzało mnie to, pragnęłam narodów,
ale
bowiem potrząsnąć sumieniem
mogę potrząsać jedynie
własnym
sumieniem.
Tym samym, które spało spokojnie, gdy przed wyjazdem do Indii marnotrawiłam chleb, wydawałam chore sumy na rzeczy zbędne — jakieś kremy, których potem nie używam, ciuchy, które raz założone, odkrywam w szafie po latach, ekspres do kawy kupiony pod wpływem impulsu,
257
bo Andrzej ma taki
(choć ja nie pijam kawy), czy inne absurdy, którym człowiek żyjący w jakimś tam poczuciu bezpieczeństwa ulega.
Czło
wiek zagrożony kupowałby raczej konserwy mięsne i cukier, chociaż powód, dla którego w czasach kryzysu wykupujemy cukier, pozostaje dla mnie zagadką. Ludzie nie chcą słuchać wstrząsających opowieści i po jakimś czasie to zrozumiałam
— każdy ma swój krzyż.
Życie jest wystarczająco ciężkie bez świadomości, że gdzieś ludzie mają gorzej czy wręcz tragicznie.
Całego świata nie
zbawię, wszystkich dzieci nie uratuję, obym ocaliła chociaż to jedno... Przez
pierwsze dni wciąż przeliczałam każdy wydany
grosz na dzienne utrzymanie hinduskiego dziecka: 3 zł. Za trzy złote — tyle, ile kosztuje paczka chipsów, bilet autobuso wy, pól butelki piwa, sznurowadła czy gazeta — mogę nakar mić jedną sierotę. Telewizja satelitarna (osiemset
programów,
których nie oglądam) za dziewięćdziesiąt złotych to utrzy manie miesięczne jednego dziecka. Ile więc sierot nakarmię, rezygnując z nowego kożuszka na zimę? Sześćset. W końcu stałam się tak oszczędna, że wkurzyłam i Jasię, i Julisię — tę pierwszą, bo kupiłam pewnego razu na obiad ziemniaki i ryż,
wychodząc ze słusznego skądinąd założenia,
że pół świata żywi się właśnie tym, a tę drugą, bo zamiast ukochanego
soczku
bananowo-jabłkowo-brzoskwiniowego
dałam do picia czystą, zdrową wodę, której połowie świata z kolei brakuje. Jasia nie chciała jeść ziemniaków z ryżem, a Julisia pić samej wody. Tak, tak, ogarnęła mnie paranoja. Gdy to zrozumiałam, poszłam dziemy normalnie, to jest tak, jak
258
na kompromis: jeść bę człowiek
w cywilizowa-
nym
kraju XXI wieku jada, ale jedzenia marnować już nie
będziemy. Lepiej kupować mniej niż za dużo. chętnie schrupią chabetki sąsiada,
Suchy chleb
w zbędne ciuchy odzieją
się podopieczni Caritasu. Nie wiem tylko, co zrobię z dro gim kremem przeciwzmarszczkowym,
który kupiłam
w dniu
trzydziestych trzecich urodzin, użyłam raz i... cóż, zapomnia łam o nim. A taki krem to... nie, wolę nie przeliczać. Jedyne, na co nie skąpię środków, to moje ukochane sikor ki, kowaliki i dzięcioły. Przyszła zima, muszą więc dostać swą dzienną porcyjkę nasion słonecznika, płatki owsiane i sło ninę, a Kłapouszka obowiązkowo marchewkę lub jabłko. Ale Gapie chrupków o smaku kabanosa (jedna paczka — dwoje dzieci) już nie kupuję.
Oszczędzamy!
Emocje związane z wyjazdem powoli opadają,
choć wciąż
jeszcze budzę się z krzykiem, próbując wyłowić koszyk z ma leństwem. Mój krzyk jednak nikogo nie budzi. Druga połowa łóżka jest pusta.
Witold przywitał Ewę w sali przylotów, c h o ć o dniu i godzinie powrotu go nie uprzedzała. W pierwszej chwili serce dziewczyny zalała fala miłości, a oczy wypełniły łzy wzruszenia i ulgi, ale j u ż w następnej, gdy jechali Guciem Dwa do Urli, miłość wyparł żal, a wzruszenie gniew. Dziewczyna miała ochotę zasypać męża j u ż teraz, tu, natychmiast gradem pytań i wyrzu tów, jednak... milczała, patrząc przed siebie. On próbował opowiadać o swoich przygodach w kraju, z którego Ewa właśnie wróciła, zrażony jednak j e j milczeniem i obojętnością, również umilkł.
259
Ładnych parę kilometrów przejechali w coraz bar dziej ciążącej ciszy, gdy Witold odezwał się powtórnie: — To J o l k a namówiła mnie na tę podróż — m ó wił o swojej młodszej siostrze, J o l a n c i e Izabelli. — J a k wiesz, pojechała ze mną do Korei... — „Nie, tego nie wiedziałam! N i e byłeś łaskaw uprzedzić, że za bierasz siostrę!". — I oboje nas zafascynował tam ten świat. Kultura Wschodu. Mieliśmy urwać się na dwa, trzy tygodnie, co to j e s t przy wyjeździe na parę miesięcy... — „ N o nic, doprawdy! Żadna różnica, czy zostawiasz nas na dwa, trzy tygodnie dłużej!". — Z a nim zdążyłabyś się na mnie rzeczywiście zdenerwo wać, j u ż bym wracał. Tymczasem Jola, j u ż w Indiach, wplątała się w dość nieprzyjemną aferę... Musiałem zostać. —
J a k i e ś bliższe szczegóły? — odezwała się Ewa
bez ciekawości. — Narkotyki. Zakosztowała zakazanego owocu i... cóż, aresztowano j ą . N i e mogłem zostawić siostry w delhijskim więzieniu. Przecież to rozumiesz. — Zrozumiałabym, serio, gdybyś powiedział mi o tym dwa miesiące wcześniej. Gdybyś wyjaśnił, że twoja siostra przez wasz podróżniczy kaprys wpadła w szambo i musisz ją z niego wyciągać, naprawdę zro zumiałabym, nie jestem przecież bez serca. Ale za c h o lerę nie pojmuję, dlaczego zataiłeś przede mną, twoją żoną, to wszystko. Dlaczego teraz uważasz, że przejdę do porządku dziennego nad twoim wyskokiem... — N i e było żadnych wyskoków! — Mężczyzna po raz pierwszy, od kiedy się poznali, podniósł na nią głos.
26O
— Po prostu chciałem zwiedzić kawałek świata! N i e j e s t e m niewolnikiem, mam prawo... — I tu się mylisz — przerwała mu Ewa. — Pra wo prawem, ale przede wszystkim masz obowiązek. C h o ć b y względem dziecka, że o sobie nie wspomnę. — Poczucie obowiązku czasem nie wystarcza — wycedził, ledwo hamując wściekłość. — M n i e musi wystarczyć, wystarczy i tobie — od parła zimno, a mężczyznę zatkało. Aż zjechał na pobocze, by na nią spojrzeć. N i e ucie kła wzrokiem. Patrzyła mu prosto w oczy, teraz po ciemniałe z gniewu i zaskoczenia. — Więc to nie miłość, tylko obowiązek cię przy mnie trzyma? — zaczął, siląc się na spokój. — O to samo ja mogę zapytać. Chociaż ciebie na wet poczucie obowiązku nie powstrzymało przed wy jazdem. — Ty również zostawiłaś J u l i ę i poleciałaś do Indii! Mówiłem, że wracam, mogłaś poczekać dzień czy dwa, ale nie! Ty musiałaś... — Zaraz, zaraz, myślisz, że wybrałam się na drugi koniec świata po ciebie?! — Gdyby nie chciało się j e j płakać, roześmiałaby się w głos. On posłał j e j na wpół skonsternowane, na wpół urażone spojrzenie. Jeśli nie po niego, to w j a k i m niby celu? — Po dziecko, mój drogi! Przyśniła mi się Ta Michalak i nakazała uratować tonące dziecko, ot co! — Żartujesz... Z powodu głupiego snu wsiadłaś w samolot i... N i e , nie wierzę... — pokręcił głową. — Miałaś różne dzikie pomysły, ale żeby z tego powodu... I co? U d a ł o się?
26l
— Owszem — odparta, udając, że nie słyszy złośli wości w j e g o głosie. — Lila j e s t bezpieczna. — To gratuluję! Wyszłaś na bohaterkę, a ja na samo lubnego drania! Wzruszyła ramionami, co nie było ani zaprzecze niem, ani potwierdzeniem. To Witolda zdenerwowało jeszcze bardziej. Spodziewał się ze strony Ewy wymó wek i łez. Był gotów na wyjaśnienia i przeprosiny, na wet błagać mógł ją na kolanach z bukietem róż w dłoni, ale na taką obojętność i taki obrót spraw nie był przy gotowany. Czuł się winny, a ponieważ najlepszą obroną j e s t atak, rzucił: — Może pójdziesz za ciosem i ściągniesz tutaj to dziecko? Wiesz, to będzie dobrze wyglądało w twojej biografii: pisarka o wielkim sercu adoptowała biedne hinduskie niemowlę... Ewę zatkało. Czy te podłe, krzywdzące słowa wy powiada Witek? Ten sam, którego ceniła właśnie za troskliwość i współczucie? — Owszem — odparła wolno. — Zrobię wszystko, by sprowadzić Lilę do Polski. — A ja mam się na to zgodzić?! — Nie musisz. — Chyba mam coś do powiedzenia w sprawie ko lejnego bękarta w m o i m domu?! Aż się cofnęła z odrazą. Bękart? W J E G O domu?! — Nie masz. N i e twój bękart, w nie twoim domu — wycedziła, a z niego cały gniew nagle spłynął. Aż jęknął w duchu. Czy to on wypowiedział takie słowa?! O Julijce, ukochanej córeczce — bękart?! Na Boga, j a k mogłeś być tak bezmyślny, kretynie?!
262
— Ewa, przepraszam... — w głosie Witolda za brzmiał strach. — Wybacz mi te słowa, przecież wiesz, że tak nie myślę... W złości mówi się różne rzeczy... „Różne — zgodziła się w duchu — a wszystkie prawdziwe". — Ewuś... — zaczął raz jeszcze. — Co z nami bę dzie? Przecież nie rozstaniemy się z tak głupiego po wodu... Ujął dłoń żony i ucałował. I znów, gdyby to była bajka, Ewa odrzekłaby wzru szonym głosem: „Tak, oczywiście, wybaczam!", ale życie nie j e s t takie proste. Powiedzieć j e s t łatwo, ale poczuć? W m ó w i ć sobie, że nic się nie stało, jeśli serce boli tak strasznie, rozum czuje się oszukany, a w duszy po Witoldzie pozostała tylko pustka? U c z u c i o m trud no zaprzeczyć. — Ewa, przepraszam. Wybacz mi i wracajmy do domu, dobrze? — Kiedyś, owszem, wybaczę — odparła miękko, oswobadzając dłoń. — Dziś będę wdzięczna, jeśli mnie odwieziesz, a sam wrócisz do Warszawy. Aż drgnął, j a k od uderzenia. — M a m się wyprowadzić? Wyrzucasz mnie?! — Masz się wyprowadzić — powtórzyła za nim. Otworzył gwałtownie drzwi samochodu i wysko czył na zewnątrz. — Gdybyś mnie kochała, spróbowałabyś zrozumieć, ale ty zawsze kochałaś j e g o ! Pieprzonego Andrzejka! Pstryknąłby palcami, a ty pobiegłabyś za nim niczym wierny pies! N i e c h cię szlag! N i e c h cię jasny szlag!
263
Trzasnął drzwiami tak, że mało nie wyleciały z za wiasów, i tyle go Ewa widziała. Długie chwile siedziała nieruchomo, z paznokciami wbitymi w dłoń, próbując się uspokoić. — N i e płacz. Jeszcze nie teraz — nakazała sobie, po czym przesiadła się na miejsce kierowcy i ruszyła drogą na Wyszków Dopiero zjeżdżając z głównej tra sy na ulicę Modrzewiową, pozwoliła sobie na rwący serce szloch. Na głęboką i szczerą rozpacz po swoim małżeństwie. Kochała Witolda, naprawdę, i nadal wie rzyła, że on ją kocha. Jednak zawiódł. Zawiódł na całej linii. Na szczęście miała do kogo wracać. Stęskniona c ó reczka czekała na mamę w oknie Poziomki... Przez następne tygodnie, podczas których świat j a k co roku oszalał na punkcie świąt, Witold dzwonił codziennie. Pytał o Julię. Ale nie przejawiał chęci, by ujrzeć córeczkę. No tak, bękart — Ewa nie mogła tam tych słów zapomnieć. Pytał, czy Ewa nie potrzebuje pieniędzy, ale zaprzeczała dumnie, w duchu krzycząc: „Oczywiście, że potrzebuję! Mógłbyś wykazać się do myślnością i zamiast pytać, po prostu zrobić przelew, ale nie, ty dzwonisz i zadajesz głupie pytania, wiedząc, że odmówię! Niezła metoda, by zaoszczędzić na wydat kach". Zżymała się tak za każdym razem, gdy kończyli rozmowę, do czasu aż wpadł j e j w ręce wyciąg z kon ta. Witold wpłacił kwotę wystarczającą na utrzymanie i Julijki, i Ewy. Ta ostatnia musiała odłożyć dumę na bok i podziękować mężczyźnie.
264
— Przecież to zrozumiałe, że nie zostawię was sa mym sobie — mruknął. — Nadal jesteś moją żoną, a Julia moją córką. „Szkoda, że nie pamiętałeś o tym parę miesięcy temu" — miała powiedzieć Ewa, ale ugryzła się w j ę zyk. Chciała rozstać się z Witoldem w przyjaźni, tak by Julia nie ucierpiała. J u ż raz tęskniła za ojcem, gdy ten wyjechał do Korei i ten raz, zdaniem Ewy, wystarczył. Ewa całe dnie spędzała w poczekalniach urzędów, teraz tutaj, w Polsce, zdecydowana walczyć o drugie dziecko, o Lilę. Wieczorami wracała do domu ledwo żywa. Adopcja, własna firma, ciągły brak pieniędzy — to wszystko zaczynało ją przerastać. Gdyby choć na Andrzeja mogła liczyć, gdyby c h o ciaż przejął na jakiś czas prowadzenie Impresji. Ale ani razu nie widziała przyjaciela w dworku na Woli, gdzie mieściło się wydawnictwo i biuro j e g o spółki. Miał swoje kłopoty, które nie skończyły się wraz z powro tem do kraju. Afera ze sztucznym zawyżaniem warto ści akcji zataczała bowiem coraz szersze kręgi. Tęskniła za nim bardziej niż za własnym mężem, choć głośno nigdy by się do tego nie przyznała. N i e raz i nie drugi próbowała zatrzymać przyjaciela i zwierzyć się ze swoich problemów, on jednak potrafił zmierzwić tylko j e j krótkie włosy, cmoknąć zdawkowo w policzek i rzucić: — N i e teraz, Ewuś. Albo: — Muszę lecieć.
265
A j u ż najbardziej wkurzało j ą : — Poradzisz sobie. Nie radziła sobie, półprzytomna ze zmęczenia. Wreszcie któregoś wieczoru, gdy Ewa ślęczała nad fakturami, wpadł do j e j biura, stanął nad dziewczyną, wspierając dłonie o blat stołu, i zapytał prosto z m o stu: — Co się dzieje między tobą a Witkiem? C i c h e dni? Ewa od razu się nastroszyła. Rozmowy z przyjacie lem pragnęła od dnia przyjazdu, od nieszczęsnej kłótni w samochodzie, rozmowy, owszem, ale nie słownego ataku! — A co? Skarżył się? — odparła zaczepnie. — Owszem. Ponoć wyrzuciłaś go z domu. — Od kiedy to masz czas na pogawędki z Witol dem? Dla mnie nie znalazłeś ani chwili! — Właśnie znalazłem. — Sięgnął po j e j rękę i wy ciągnął dziewczynę zza biurka, po czym posadził przed sobą na sofie i pytał dalej: — Co znów wywinęłaś? Ewa j u ż chciała wybuchnąć, j u ż miała na końcu j ę zyka ciętą odpowiedź, ale... nie. Tamta gadatliwa, po strzelona dziewczyna została nad brzegami Gangesu. Z Indii wrócił zupełnie kto inny. Ktoś, kto widział wię cej, niż powinien, i tyle samo przeżył. Ta nowa Ewa za miast wykłócać się o swoje racje, teraz odrzekła tylko: — Rozstaliśmy się. — M o g ę poznać przyczynę? Andrzej, w którego oczach błyszczała do tej pory złośliwość, teraz spoważniał.
266
„Ty jesteś tą przyczyną!" — chciała krzyknąć, ale milczała. Boże, j a k strasznie brakowało j e j tego czło wieka tam, nad brzegami Gangesu, gdy tuliła bezradnie maleńkie, mokre niemowlę. J a k bardzo potrzebowała u swego boku kogoś, na kogo zawsze, zawsze!, będzie mogła liczyć. Andrzej jednak był pisany Karolinie. Ewa została zdana na własne siły. — Uznaliśmy, że tak będzie lepiej — odparła tylko. — Ja słyszałem co innego — odrzekł łagodnie. Dziewczyna pochyliła głowę i wbiła wzrok we własne dłonie. — N i c dałaś mu wyboru... Czekał. Cały czas czekał na j e j wybuch, który potra fił uciszyć słowem lub gestem, ale z milczeniem Ewy, tak dla niej nienaturalnym, nie wiedział, co zrobić. — Czujesz do niego żal, to zrozumiałe, spróbuj mu jednak wybaczyć. Każdy mężczyzna marzy o samot nej eskapadzie w dzikie ostępy, o przygodzie gdzieś na krańcu świata. Witek miał prawo spełnić to marzenie. Spróbuj mu wybaczyć... — Wyjazd do Korei wybaczyłam — odrzekła, wal cząc ze łzami. Owszem, każdy ma prawo do marzeń, ale nie kosztem najbliższych. I nie o Koreę im przecież poszło! A o małą Lilę. I o niego, Andrzeja! Witold miał rację: zawsze kochała i będzie kochać mężczyznę, który teraz stał przed nią, tak bliski i tak nieosiągalny. N i m palnęła się w usta, j u ż zdążyła to powiedzieć: — Kocham ciebie, nie j e g o . I ani Witold mnie, ani ja sobie nie mogę tego wybaczyć. W następnej chwili poderwała się, odtrąciła j e g o dłoń i wybiegła z pokoju.
267
Siedziała zamknięta w toalecie, nie uroniwszy ani jednej łzy, a przecież dopiero teraz, po kolejnej kom promitacji w oczach Andrzeja, miała powód do płaczu. „Idź w cholerę!" — rzuciła w myślach, słysząc pukanie. — Ewa, wyjdź. Porozmawiajmy. „Nie ma mowy. Ja się j u ż narozmawiałam. Idź stąd!" — Ewka! „Spadaj". — Jestem twoją wymówką, nie miłością! — Rąbnął pięścią w drzwi, aż podskoczyła. — Nie masz odwa gi powiedzieć głośno i wyraźnie: chcę być sama, więc wmawiasz sobie i wszystkim dookoła, że kochasz inne go, zamiast po prostu odejść! Żaden facet, nawet aniel sko cierpliwy, tak j a k Witek, nie zniesie na dłuższą metę konkurencji, a ty to wykorzystujesz! I wykorzystujesz mnie, by się go pozbyć! N i e życzę tego sobie, Ewka! Słyszysz?! Siedziała skulona na podłodze, każde j e g o słowo odbierając j a k uderzenie. — Jeżeli ty nie potrafisz sama się ode mnie uwolnić, ja ci pomogę... Trzasnęły drzwi. Po drugiej stronie zapadła cisza. Dziewczyna odczekała kilka minut, po czym wypełzła spod umywalki i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Biuro było puste, światła pogaszone. Wyszła więc, by zabrać swoje rzeczy i... J e g o dłoń zacisnęła się na ramieniu dziewczyny tak nagle, że pi snęła z przerażenia. Chwycił ją za drugie ramię i przy cisnął plecami do ściany. Czarne oczy mężczyzny pło nęły z furii.
268
— N i e pozwolę, żebyś zmarnowała życie i mnie, i sobie — wysyczał, napierając na Ewę całym ciałem, tak że poczuła nawet guziki j e g o koszuli, a pod nią aż nogi się ugięły. Chyba j e j teraz nie... chyba... Oparła dłoń na piersi mężczyzny i próbowała go odepchnąć, ale zacisnął palce na j e j ramionach tak silnie, że jęknęła z bólu. — N i e zrobisz tego — wyszeptała, niemal mdlejąc ze strachu. Jeżeli Andrzej ją skrzywdzi... Wsunął palce we włosy dziewczyny, zacisnął i siłą odgiął j e j głowę w tył. Próbowała się wyrwać, ale przy trzymał mocniej. Zabolało. Otworzyła usta do krzyku — zakneblował je drugą ręką. Szarpnęła się raz i drugi — zaśmiał się tylko. I nagle ją puścił. Patrzył długą chwilę, j a k z trudem trzyma się na nogach, ciężko łapiąc oddech. J a k z kącików j e j oczu spływają łzy. Kiedyś starłby je kciukiem, teraz tylko patrzył. — N i e zrobię tego, bo nie potrafiłbym skrzywdzić kobiety — odezwał się zimno. — C h o ć gwałt wyle czyłby cię z zadurzenia szybko i skutecznie. Znalazłem jednak inne rozwiązanie... Chcesz wiedzieć jakie? Nie chciała wiedzieć. Pragnęła tylko wyjść stąd, j a koś dotrzeć do domu, ukryć się w swojej sypialni i pła kać dotąd, aż zabraknie łez. — Chciałem powiedzieć o tym po N o w y m Roku, by nie psuć ci świąt, ale powiem teraz: wyjeżdżam do Kanady. Razem z Karoliną i dziećmi opuszczam Polskę na stałe.
269
Potrząsnęła głową j a k ogłuszona. Co on powiedział? Kanada? Na stałe?! I nagle zamiast rozpaczy poczuła... ulgę. Andrzej zniknie z j e j życia. Na zawsze. Pozostanie we wspomnieniach j a k o serdeczny przyjaciel, który zawsze przy niej był i nigdy j e j nie skrzywdził. O n a zaś trochę potęskni, popłacze w poduszkę, a potem, wolna i swobod na, odzyska władzę nad własnym życiem i —
j u ż bez
wymówek — podejmie decyzję: chce być z Witkiem czy wybiera samotność. — Tak — odezwała się, c h o ć to słowo przyszło z trudem. — Tak będzie najlepiej. Ale to nie przeze mnie musisz wyjechać? — N i c , Ewuś... — pogłaskał ją wierzchem dłoni po mokrym od łez policzku. On też odetchnął. Niechcia ne uczucie ciążyło mu od lat bardziej, niż sam się przed sobą przyznawał. N i e mógł i nie chciał ciągle odpychać istoty, którą kochał j a k siostrę, choć j e j taka miłość nie wystarczała. Z zamiarem wyjazdu nosił się od dłuż szego czasu, bo ojczyzna, która niemal zrujnowała mu życie, do cna Andrzejowi obrzydła. Karolina przyjęła j e g o decyzję ze zrozumieniem. „Gdzie ty, Kajus, tam i j a , Kaja" — odrzekła po prostu. Reakcji Ewy się j e d nak obawiał, bo ona teraz, gdy odszedł Witek, została zupełnie sama. Tymczasem usłyszał: „Tak będzie naj lepiej". Dzielna kobieta... — Kiedy? — zapytała jeszcze. — Gdy tylko dostaniemy wizy. M o g ł o to być za parę tygodni albo za parę dni... Przytrzymała rękę mężczyzny przy policzku. Z za mkniętymi oczami chłonęła ciepło tej dłoni, zapach
270
dobrej wody po goleniu, miękkość skóry — to wszyst ko, co kojarzyło się Ewie z Andrzejem i co we wspo mnieniach po nim pozostanie. — Dziękuję — wyszeptała. — Dziękuję... Za co właściwie, nie powiedziała. Z nadzieją, że przyjaciel się domyśli, wyszła w mroźną, grudnio wą noc. Stojąc na przystanku, zapatrzyła się na wirują ce w świetle latarni drobiny śniegu. M i m o wszystko świat się nie kończy. J u t r o wstanie nowy, jasny dzień. Sosny w Poziomce będą szumieć tak samo, a buzia dziecka tak samo uśmiechnie się na widok matki. Ewa miała dokąd wracać. I nic ważniejszego na świecie nie było. Te święta miały spędzić w mniejszym gronie niż poprzednie. Witold przysłał kartkę z życzeniami. An drzej z Karoliną wyjechali na drugi koniec Polski, do mamy. Anna z łanem bujali gdzieś po morzach i oce anach, ostatnio przysłali kartkę z Aruby. Na Wigilię przybyła tylko babcia Zosia, uginając się pod stosem paczek. Ryby, uszka, pierogi i ciasta przy niosła z samego rana. Innych gości Ewa się nie spodziewała, życie jest j e d nak pełne niespodzianek... — Przybieżeli do Betlejem pa-ste-rze — zabrzmia ło od progu, a zebrane przy wigilijnym stole panie aż podskoczyły na swoich krzesłach i natychmiast pobie gły do przedpokoju. W nim otrzepywali się ze śniegu... — M a m a ! Tata! Co wy tu robicie?!
271
— A Ewa j a k zwykle swoje: co wy tu robicie — pani Anna przewróciła oczami. — J a k to co? Świętujemy! — zawołał łan. — C h y ba nie myślałaś, dear, że spędzimy ten dzień gdzieś na Karaibach? — Tak właśnie myślałam! — Byłaś w błędzie. — Objął córkę i ucałował ser decznie. — Przyjmiesz pod swój dach jeszcze kogoś? N i e śmiał się wpraszać, ale że w Polsce nie zna niko go bliżej, a myśmy się przez ostatnie tygodnie zaprzy jaźnili... W drzwiach stanął ktoś jeszcze. Na widok tego ko goś Ewa oniemiała. I aż usiadła na najbliższym krześle. — To Daniel dc Veer. Nasz kapitan — przedstawił gościa łan. — N i e miał gdzie się podziać na święta, więc... — Nagle spojrzał uważnie na pobladłą córkę. — Wy się znacie? Jasnowłosy, niebieskooki i piękny j a k młody bóg mężczyzna uśmiechnął się szelmowsko. — O w s z e m . Zaprosisz do stołu zbłąkanego wę drowca? — N i e ! Mój stół j e s t na to za mały! — krzyknęła, prostując się. M a m a z babcią spojrzały na Ewę zgorszone. — Córeczko, Wigilia to czas pojednania, nawet jeśli kapitan de Veer czymś sobie zasłużył na takie traktowa nie, nie godzi się odmawiać... — Zbłąkany wędrowiec, mówisz?! — Ewa prze rwała matce, dygocąc z furii. — W a s z kapitan? Całkiem przypadkiem wygrywacie wycieczkę na jachcie, które go kapitanem jest ten człowiek?!
272
— Ewa, przysięgam, że... — zaczął Daniel i nagle urwał. Do przedpokoju wpadła Julcia, do tej pory buszują ca pod choinką. Na widok mężczyzny, zwykle płochli wa, uśmiechnęła się szeroko, po czym wyciągnęła do niego rączki z okrzykiem: — Tata! — O n a ostatnio mówi tata do każdego faceta — za śmiała się nerwowo Ewa. Ale Daniel nie słuchał. Pochylił się ku dziewczynce, uniósł ją i... teraz on zbladł. Patrzył w błękitne niczym niezapominajki oczy, patrzył na j a s n e j a k promień słońca kędziorki, patrzył na miniaturową kopię same go siebie. łan, Anna i Zofia przenosili spojrzenie z mężczyzny na dziecko i z powrotem. Nikt nie miał j u ż wątpliwości, Daniel również nie, kto j e s t prawdziwym ojcem Julii. — Chyba musimy porozmawiać — rzekł wolno, oddając dziewczynkę niani. — Nie mamy o... Bezceremonialnie chwycił Ewę za ramię i popro wadził do drzwi. Na ganku okrył ją troskliwie włas nym płaszczem, c h o ć wściekła próbowała go odtrącić, i zastąpił j e j drogę, by nie mogła uciec. — To moja córka — stwierdził, smakując te dziwne słowa „moja córka". — To m o j a córka! N i e masz do niej żadnych praw. — Badanie D N A . . .
273
— ...wykonuje się tylko za zgodą matki, a ja nie wy rażam zgody! — O co właściwie się pieklisz? — rzekł, powoli do chodząc po niedawnym wstrząsie do siebie. — Nie za mierzam wtranżalać ci się do rodziny, skoro sobie tego nie życzysz. Pragnąłbym ją tylko widywać od czasu do czasu. — O to właśnie się pieklę! Żyłyśmy sobie we dwie i było nam całkiem dobrze, nagle objawiasz się ty i... Tylko nie próbuj mi wmówić, że rodzice wygrali tę wycieczkę! Zwabiłeś ich na swój j a c h t podstępem! — Zgłosili się do konkursu, a że panieńskie nazwi sko Anny wydało mi się znajome... — wzruszył ramio nami. — Ewa, nie zamierzam skrzywdzić ani Julii — bo tak ma na imię? — ani ciebie. Przysięgam. Pozwól mi wpadać w odwiedziny, gdy będę w Polsce. Kurczę, mam dziecko! Śliczną j a k Little Princess córeczkę! Z nagłej radości porwał Ewę w objęcia, uniósł, ob rócił dookoła i ucałował prosto w usta. Próbowała jeszcze się wściekać, ale... musiała się za śmiać. Szczery zachwyt mężczyzny, do którego, co tu dużo mówić, nadal czuła słabość, rozbroił j ą . — Dobry wieczór — padło naraz. Obrócili się oboje. Witold stał na ścieżce, trzy kroki od nich, mierząc Daniela spojrzeniem. Dobre, pogodne oczy męża Ewy płonęły teraz taką samą furią, j a k przed chwilą j e j . — Szybko się pocieszyłaś. Teraz patrzył na Ewę. Ta chciała zaprzeczyć, ale wręczył j e j tylko torby z prezentami, pożegnał oboje
274
chłodnym skinieniem głowy i odszedł. W pierwszym odruchu chciała za nim pobiec, ale zatrzymało ją pyta nie Daniela, zadane lekkim tonem: — Były mąż? Skinęła tylko głową, przełykając łzy. Tak, Witold należał do przeszłości. Wyboru doko nało za Ewę życie.
STYCZEŃ
Nowy
rok przyniósł same zmartwienia. Jeśli cały ma być tak
„radosny", jak jego pierwsze dni,
to wolę przespać najbliższe
dwanaście miesięcy. Na początku odeszła Kłapouszka. Do dziś chce mi się płakać, gdy przypomnę sobie nasze rozstanie. Wyszłyśmy we trzy, jak za dawnych dobrych czasów, gdy mnie i Gapie towarzyszyła Pepsi, na spacer przez zaśnieżony las, piękny i cichy w promieniach zimowego słońca. Zwierzęta biegły przodem — widok sarenki podążającej krok w krok za swą przybraną mamą był przezabawny: Kłapouszka zgrabna
i filigranowa, poruszająca się jak baletnica na patykowatych nóżkach, i Gapa, wielka, czarna i kudłata. Dwóch tak róż nych, a tak sobie bliskich istot ze świecą szukać. Nagle gła
Kłapouszka
uszami.
Chwyciłam
zamarła,
uniosła głowę,
Na ścieżkę przy torach
zastrzy-
wyszło stadko saren.
Gapę za obrożę, by czasem nie pobiegła za
nimi, ale kolejnej pary rąk, by przytrzymać Kłapouszkę, nie miałam... Sarenka jak zahipnotyzowana kształty,
znieruchomiałe
wpatrywała
się w płowe
tak jak i ona. Zwierzęta nie mają
tożsamości. Nie wiedzą, jak wyglądają. Kłapouszka była za-
276
pewne przekonana, że jest czarna i kudłata jak Gapa. A może wysoka i dwunoga jak ja? Teraz jednak widziałam w wiel kich czarnych oczach zwierzątka: „One są takie jak ja! Nale żę do nich! Przepraszam, bardzo was obie kocham, ale muszę za nimi pobiec". I pobiegła.
W połowie drogi obejrzała się
jeszcze na mnie i mogłabym przysiąc, że miała w oczach łzy, tak wielkie, jak te, które spływały po moich policzkach. Je stem pewna, że gdybym zawołała „Kłapousiu!",
zawróciłaby.
Może czekała na to wołanie, ale wiedziałam, że wcześniej czy później i tak odejdzie, a ja nie mogę jej zatrzymywać. Należa ła do lasu, do stada, nie do mnie. I nie do Gapy, skowyczącej cicho. Jednak i pies zrozumiał, że Kłapouszka odchodzi. Nie próbował się wyrywać i biec za nią. Sarny stały nieruchomo jeszcze chwilę i nagle... już ich nie było. Naszej sarenki także nic. Odprowadziłam psa do domu, opowiedziałam Jasi, co się stało, i pobiegłam do leśniczówki, do pana Janka, dopytać, czy Kłapouszka teraz, w zimie, ma szanse na przeżycie poza domem, to jest poza Poziomką, bo przecież właśnie
wróciła
do domu, czy też mam już o nią drżeć i rozpocząć poszuki wania. — Proszę się nie martwić, pani Ewo — uspokoił mnie leśniczy. — Zima jest łagodna, paśniki pełne, da sobie radę. Sarny są wyjątkowo mądre i pamięć mają dobrą, jak głód jej w oczy zajrzy, wróci do Poziomki. Go słychać u Jasi? No tak, leśniczy był u nas coraz częstszym gościem. Niania na początku unikała go jak ognia i nie chciała przyjąć do
wiadomości zauroczenia leśniczego jej osobą.
— Ewa, przecież wiesz, jaka jestem — tłumaczyła, zmie szana i nieszczęśliwa.
277
— Ja wiem, i tylko ja — odpowiadałam za każdym ra zem. — Wszyscy wokół znają cię jako uroczą, dobrą dziew czynę i wierz mi, nie tylko leśniczy wodzi za tobą tęsknym spojrzeniem. — Ewa! — Mówię, co widzę. Właśnie po
odejściu
Kłapouszki Jasia
zaczęła
odwza
jemniać uczucie pana Janka. A potem przepadła z kretesem. A ja przestraszyłam się, że stracę i ją. Nie wyobrażałam sobie życia bez tej dobrej duszy, a o tym, jak zareaguje na odejście ukochanej niani Julijka, nie chciałam myśleć. I jak do tej pory witałam leśniczego w naszych progach serdecznie, tak teraz stał się persona non grata. Biedak długo nie mógł zrozumieć dlaczego. Zanim znienawidziłam Bogu ducha winnego faceta całkowicie, z pomocą przyszedł mi dobry los, a raczej dobry przyjaciel... Rodzina Sadowskich dostała wizy. Czas do wyjazdu zaczęli liczyć nie w miesiącach, a w tygodniach. — J e s t e m przerażona — mówiła Karolina do Ewy, pomagającej w pakowaniu. — N i e chcę wyjeżdżać, nie na stałe, ale... M o ż e kiedyś wrócimy? W oczach kobiety widniało błaganie. — Oczywiście, że wrócicie! — zapewniła Ewa, choć sama tej pewności nie czuła. — Andrzej jest patriotą, długo na obczyźnie nie wytrzyma. M o ż e rok, najwyżej dwa i j u ż jesteś w domu. W swoim góralskim domku, w Urlach City na ulicy Modrzewiowej. Karolina skinęła głową, połykając łzy. Słysząc kroki Andrzeja na schodach, pospiesznie je otarła. Kochała
278
męża ponad życie i zrobiłaby dla niego wszystko, co nie znaczyło, że nie czuła rozpaczy na myśl o wygnaniu. — M a m bilety. — Mężczyzna stanął w progu po koju, uśmiechając się do obu kobiet. — Dokładnie za tydzień będziemy w swym nowym domu. — Za tydzień?! — krzyknęły unisono, tak samo wstrząśnięte. Do tej pory obie miały nadzieję, że do wyjazdu nie dojdzie, m i m o wszystko, m i m o spakowanych walizek. Skoro jednak Andrzej kupił bilety... — Z a m ó w i ł e m firmę przeprowadzkową. Spakuje resztę rzeczy i wyśle prosto do Toronto. Ewa, chciał bym, żeby Jasia zajęła się Pajdą — tak nazwała góralski domek Julcia — czy może tam zamieszkać? Dzieliłaby was tylko ulica. — Zapytaj Jasi — rzekła Ewa odpychającym tonem. Ledwo powstrzymywała płacz na myśl, że za siedem dni straci serdeczną przyjaciółkę i najlepszego przyja ciela. Przez głupi kaprys tego ostatniego. — Naprawdę?! Mogłabym tu zamieszkać?! — Nia nia aż przytknęła dłoń do ust, zaskoczona i uszczęśli wiona zarazem. O c z y dziewczyny błyszczały zupełnie nowym blaskiem. — Ewa, gdybym zamieszkała w Paj dzie, w pierwszym prawie własnym domu... — Poziomka była i j e s t twoim d o m e m ! — Tak, wiem, bardzo ci j e s t e m wdzięczna, ale gdy bym miała własny kąt, mogłabym się związać z J a n kiem! Mogłabym opiekować się Julcią, będąc blisko, ale zarazem żyć własnym życiem. I Ewa rozpłakała się. Z żalu i radości jednocześnie.
279
Tydzień minął szybko. Za szybko jak na takie rozsta nie. Jeszcze na lotnisku padały ostatnie prośby i zapew nienia. Oczywiście, że będą do siebie pisać. I przyjadą na święta — ale które, tego żadne z nich nie wiedziało. A Ewa przyjedzie do Kanady — tylko kiedy? J u ż stojąc w kolejce do odprawy, Karolina przypo mniała sobie o najcenniejszym podarunku, jaki miała dla przyjaciółki. — Z tego wszystkiego zapomniałam o Wiśniowym Dworku! Ewuś, tu masz pendrive'a — wcisnęła przyja ciółce w dłoń mały srebrny przedmiot. — Kończyłam dziś w nocy. — Twoja nowa powieść! — Ewa m i m o smutku rozpromieniła się. — O czym jest? M ó w natychmiast, bo mnie ciekawość zżera! — Przeczytasz w domu — wtrącił Andrzej, zgar niając żonę ramieniem. J e g o mama, która wyjeżdżała z nimi, wzięła na ręce Stasia, by oddać wózek razem z bagażem. Ich wspólny czas kończył się nieubłaganie. Ostatnie słowa pożegnania, ostatnie uściski i poca łunki... Wybiegły na taras widokowy, m i m o mrozu, by od prowadzić spojrzeniem ogromnego białego boeinga z czerwonym liściem klonu na ogonie. Wszystkie trzy: Ewa, Jasia i Julijka, machały na pożegnanie, dopóki nie znikł w chmurach. W d o m u Ewa natychmiast usiadła do laptopa i otworzyła plik z nową powieścią Karoliny. Czytała, dopóki nie skończyła. Blady świt srebrzył się nad Po-
280
ziomka, gdy wreszcie opadła na oparcie krzesła, ocie rając łzy wzruszenia. — A ty znów po nocach markujesz? —
J a s i a , która
od jakiegoś czasu na prośbę Ewy zwracała się do niej po imieniu, bo dawno j u ż przekroczyły granicę dzie lącą pracownika od pracodawcy, pokręciła z przyganą głową. Zajrzała Ewie przez ramię, czytając pod nosem tytuł. — Wiśniowy
Dworek?
— Nowa książka Karoliny. Piękna opowieść o nie uleczalnie chorym chłopcu, właściwie młodym męż czyźnie, który w tytułowym Wiśniowym Dworku spo tyka tajemniczą nieznajomą, a ta zmienia j e g o życic. Dlaczego ja nie potrafię tak pisać? Popłakałam się na koniec! — Masz inne talenty. — Niania poklepała ją po ra mieniu. — J e d n y m z nich jest talent do płaczu. Faktycznie, Ewa ostatnio zalewała się łzami z byle powodu. Czy radosnego, czy smutnego. Ale też życie wydawało się j e j coraz trudniejsze, a j u ż niemożność zabrania z indyjskiego sierocińca córeczki i niepewność co do j e j losów były najgorsze do zniesienia. Następnego dnia, gdy Jasia z Julisią wróciły ze spa ceru leśną ścieżką, zastały Ewę j a k zwykle w każdej wolnej chwili wkuwającą hindi — znajomość języka była j e d n y m z warunków adopcji. — Maim isa bacce ko pyara — mruczała do siebie. — Maim usaka dhy... — Co to znaczy? — zaciekawiła się Jasia, zdejmując wiercącej się dziewczynce kurtkę.
281
— K o c h a m to dziecko. Będę... — Ewa umilkła, wpatrując się ze zmarszczonymi brwiami w kartkę ze szytu, zapisaną od góry do dołu przydatnymi zwrotami. — Co będziesz? — Chciałam powiedzieć, że będę się Lilą opieko wać, ale nie potrafię tego wymówić. — Rzuciła niani zrozpaczone spojrzenie. — Nigdy, nigdy nie odzyskam tego dziecka! — Jeśli się poddasz, na pewno j e j nie odzyskasz — skwitowała Jasia. Ewa mogła się jedynie z tym zgodzić. Przed domem zatrąbił samochód — biała fiesta. — Polecony za potwierdzeniem odbioru! — krzyk nął zza furtki listonosz Paweł. Ewa nie lubiła poleconych. W ogóle nie lubiła li stów, wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że brak wiadomości to też dobra wiadomość, bo co też w dzisiejszych czasach mogło przyjść pocztą, oprócz sterty reklamówek? O, na przykład pismo z sądu. Wy dział Cywilny... Czyżby...? Spodziewała się pozwu roz wodowego w każdej chwili, m i m o to na widok pie czątki ścisnęło się j e j serce. Porażka. D o w ó d kolejnej życiowej porażki trzymała w ręce. Drżącymi rękami otworzyła kopertę i przebiegła pismo wzrokiem. J e j małżeństwo, drugie małżeństwo, dobiegało końca. Sąd w Alei Solidarności wydał się Ewie najbardziej odpychającym miejscem na ziemi. Olbrzymie, ponure gmaszysko miało tyle uroku, co katakumby. W labiryn cie korytarzy, oznakowanych tak, by nikt ze zwykłych
282
zjadaczy chleba, nawet całkiem inteligentny, nie mógł trafić, oczywiście zabłądziła. — Jesteś tu — przeczytała. Stała z zadartą głową, wpatrując się w plan piętra. „ N o j e s t e m . Tylko ten korytarz na tablicy ma dwa wyjścia, a ten, na którym stoję, j e d n o . Chyba że dalej przechodzi się przez toaletę albo tajemny portal. Być może, skoro znajduję się na trzecim piętrze, droga wie dzie przez piwnice..." — Tędy — usłyszała za plecami. W następnym m o mencie poczuła dłoń Witolda na ramieniu. — Co ty byś beze mnie zrobiła? — zapytał retorycznie, gdy j u ż siedzieli pod salą rozpraw. — Nauczyłabym się radzić sobie sama — odparła zmieszana, czując j e g o bliskość. Czekanie na rozprawę pojednawczą się przedłużało. Na wokandzie była jeszcze poprzednia. Siedzieli ramię w ramię, oboje smutni i zamyśleni, gdy nagle w kory tarzu rozbrzmiały szybkie kroki. Na widok znajomej postaci Ewa aż wyprostowała przygarbione ramiona. Kobieta w długiej czarnej spódnicy i zielonym ak samitnym żakieciku stanęła naprzeciw nich. Spojrzała na Ewę, spojrzała na Witolda... — Podział majątku? — zapytała, unosząc kąciki ust w uśmiechu, ale im nie było za wesoło. — Dopiero pierwsza rozprawa — mruknął męż czyzna. Ewa nie kryła rozdrażnienia: — Pani j a k zwykle przechodziła obok? Na spacerze z psem?
283
— M o ż n a tak powiedzieć — odrzekła lekkim to nem Ta Michalak, bo to oczywiście była ona. — Tym razem z tchórzofretką. Witold uniósł brew i spojrzał na Ewę pytająco: „Kto to j e s t ? ! " . N i m zdążyła ich sobie przedstawić, Ta M i chalak zapytała ze szczerą ciekawością: — Dlaczego właściwie wy się rozwodzicie? Wyglą dacie raczej na parę tuż przed ślubem. Faktycznie, niemal stykali się ramionami. Na słowa kobiety w tym samym m o m e n c i e odsunęli się od sie bie. I j u ż wyglądali na parę tuż przed rozwodem. — Proszę pytać Witolda — odrzekła niechętnie Ewa, wiedząc, że Ta Michalak zbyć się nie da. — Albo szklanej kuli. — N o , no, uzjadliwiłaś się. — Kobieta nadal była niemal radosna. — Chciałabym jednak poznać waszą prawdę, nim wyjawię swoją. — Ewa poznała innego mężczyznę — rzekł powoli Witold, szóstym zmysłem wyczuwając swoją szansę. — Nikogo nie poznałam! — żachnęła się dziewczy na. — Daniel napatoczył się w Wigilię i nie mogłam go po prostu wyrzucić! — Daniel de Veer? Ojciec Julijki? — dopytywała Ta Michalak. — Właśnie! Zobaczył J u l i ę i... ucieszył się, że ma córeczkę. — Tak się ucieszył, że zaczął cię obcałowywać? — wtrącił Witold. — Gdybyś się nie czaił za plecami, toby nie zaczął! — N i e czaiłem się! Wszedłem j a k człowiek, furtką, ale byliście tak sobą zajęci...
284
— Zawsze mi się wydawało, że jesteś zazdrosny o Andrzeja, nie o Daniela — zdziwiła się Ta Michalak. — C h o ć faktycznie... — zamilkła, jakby coś sobie przy pomniała — to na Daniela nasłałeś detektywa, a potem samą Ewę. — Detektywa?! Po co ci był detektyw?! — Bo chciałem wiedzieć, jakie ten bawidamek ma w stosunku do ciebie zamiary! Bo się o ciebie martwi łem! Zawsze byłaś tak ufna, tak naiwna... — No ludzie, trzymajcie mnie! Ja naiwna?! — Tu się zgodzę — wtrąciła TA Michalak ze złośli wym uśmieszkiem. Bardzo się j e j podobała ta utarczka. Lepiej teraz niż za chwilę, na sali sądowej... — Byłam naiwna, bo tobie zaufałam! Bo myślałam, że nas kochasz! — Bo kocham! — To gdzie byłeś przez ostatnie miesiące?! Opuści łeś żonę i córeczkę, o, przepraszam, bękarta, żeby po Indiach się za siostrą uganiać. — J u ż zawsze będziesz mi wypominała i te słowa, i te Indie? — raczej stwierdził, niż zapytał. W jego gło sie zabrzmiała rezygnacja. — A propos Indii, j a k niby miałam cię do nich zwa bić, gdyby nie było tam Witka? — Ta Michalak spo ważniała nagle. Ewę zatkało. Ta prosta prawda, że dzięki eskapadzie męża uratowała dziecko, właśnie do niej docierała. — A gdy j u ż jesteśmy przy dziecku — ciągnęła ko bieta — kiedy zamierzasz powiedzieć ośrodkowi ad opcyjnemu, że właśnie się rozwodzisz? Tak naprawdę
285
bez powodu? Wiem, wiem, niezgodność charakterów, to było w pozwie? M a m nadzieję, że ta niezgodność wystarczy, byś patrząc co rano w lustro, nie odwraca ła wzroku. Chociaż... Los sieroty w Indiach nie j e s t przecież taki zły... N o , idę po moją tchórzofretkę, póki szatniarce sztucznego lisa nie zeżarła. Zasalutowała żartobliwie i zniknęła tak nagle, j a k się pojawiła. Witold potarł dłońmi twarz. Ewa siedziała j a k wmurowana. Oprócz jednego imienia, powtarzanego j a k mantra — Lila, Lilijka, Lilunia — miała zupełną pustkę w głowie. — Ewa — odezwał się po chwili mężczyzna — ta kobieta, kimkolwiek była, miała rację. N i e powierzą dziecka rozwódce. Może... wstrzymajmy się? Przeniosła na niego spojrzenie, w którym migotała maleńka iskierka nadziei. — Wycofałbyś pozew? Zrobiłbyś to dla mnie? Dla Lili? — Z ł o ż y ł e m go, bo byłem wściekły o tego bawidamka, ale tak, wycofam go, bo... szkoda byłoby tej kruszyny. I Ewa znów się rozpłakała. — Dziękuję, Wiciu. — Przytuliła się do męża z całych sił, a on, obejmując żonę ramionami, poczuł taką radość i ulgę, jakby wrócił do domu po długiej podróży. W tym momencie drzwi sali rozpraw otworzyły się. Protokolantka wywołała ich nazwiska. Weszli do środ ka, trzymając się kurczowo za ręce, jakby sąd mógł ich rozdzielić na przekór wszystkiemu.
286
Sędzina podniosła brwi ze zdumienia. — Państwu chyba instytucje się pomyliły. Ja tu orzekam rozwody, a nie udzielam ślubów. Pierwsza parsknęła śmiechem Ewa, za nią Witold i ławniczka, sąd próbował zachować powagę, po czym zamknął sprawę. Niemal wybiegli z ponurych katakumb, gdzie po grzebano niejedną nadzieję. — M o g ę odwieźć cię do Poziomki? — zapytał Witold. Ewa jednak, zamiast entuzjastycznie wykrzyknąć: „Tak, oczywiście!", zawahała się. N i e była jeszcze goto wa na powtórne zamieszkanie z Witoldem. Zrozumiał to opacznie. — Przepraszam, powinienem pamiętać, że pod j e d nym dachem nie ma miejsca dla dwóch mężczyzn. Ze Poziomka ma j e d e n dach, to Ewa wiedziała, ale zamieszkiwał pod nim sam babiniec: ona, Jasia, Julijka, Gapa... Aha! — Masz na myśli Daniela? On wypłynął w kolej ny rejs i wpadnie w odwiedziny za pół roku czy rok... Wszystko j e d n o . Jeśli jakiś facet ma do nas dołączyć, to będziesz nim ty, a nie piękny playboy z Australii. Co ja bym z nim w Poziomce robiła? Kangury hodowała? Właściwie czemu nie? — zamyśliła się. — Kupiłam małpę, papugę i słonia, lada dzień przybiją do portu w Gdyni, mogę do kompletu sprowadzić kangury. Po mieszczą się w stajenkach? J a k myślisz? W odpowiedzi przytulił j ą , pożegnał się i odszedł w kierunku parkingu.
287
Wracała do domu pociągiem Kolei Mazowieckich, w którym jak zwykle było tłoczno i gwarno. Na szczęś cie w Wołominie większość narodu wysiadała. Ewa mogła więc zatopić się w rozmyślaniach. Jeszcze rok temu otoczona była rodziną i przy j a c i ó ł m i . Teraz mama z tatą wyjechali do Irlandii — prawdopodobnie zostaną tam na stałe, babcia Z o sia rozpoczęła turnus rehabilitacyjny w Dusznikach-Zdroju, Andrzej z Karoliną oswajali Kanadę, Witold został w Warszawie, Daniel wypłynął w kolejny rejs dookoła świata — czy jeszcze mu się ten świat nie znudził? — Iza przemierzała pustkowia Meksyku, Lila zasypiała samotna i opuszczona w którymś z hindu skich sierocińców, Kłapouszka wybrała wolność, Pepsi nie żyła... Ewa westchnęła smutno. Tęsknota za nimi wszystkimi chwyciła ją za serce. Zycie zdawało się takie puste. C o ś jednak w tym zamęcie pozostało niezmienne. Stanęła przy drzwiach przedziału, wpatrując się w ciemność za szybą. J u ż za chwilę... Pociąg zaczyna hamować. Ewa osłania oczy dłońmi, przytykając nos do zaparowanego szkła. J a k setki razy wcześniej wstrzy muje oddech i... jest! Między drzewami miga odległe światełko na ganku Poziomki. Mały biały domek bez łap czeka na swą właścicielkę. Ewa wysiada na stacji U r l e i oddycha pełną pier sią, rozkoszując się wonnym mroźnym powietrzem. Współpasażerowie spieszą w różne strony i po chwi li zostaje na peronie sama. Cisza dookoła sprawia, że przez m o m e n t czuje się jeszcze bardziej samotna niż
288
przed chwilą, ale daleki ognik przyzywa, wskazuje dro gę. Do domu. Do domu. J a k cudne są powroty do miejsca, które j e s t naszą małą ojczyzną, do naszego azylu, gdzie życie, z j e g o trudami, chwilami zwątpienia, z poczuciem przegra nej, możemy zostawić za drzwiami. Gdzie ktoś na nas czeka, a jeśli jesteśmy całkiem samotne, czeka choćby pies czy kot, niechby i papużka czy nawet stęskniony
filodendron... Z każdym krokiem Ewa czuła, j a k spływa z j e j ra mion zmęczenie. Uniosła głowę, patrząc w granatowe, przetykane srebrem niebo. Zanuciła stareńką kołysan kę: „Idzie niebo ciemną nocą, ma w fartuszku pełno gwiazd...". J u ż miała ruszyć dalej, gdy na drodze przed nią po j a w i ł się znajomy kształt. Znieruchomiała, bojąc się głośniej odetchnąć. — Kłapouniu... — wyszeptała. Sarenka zastrzygła uszami i... podeszła powoli. D o tknęła mokrym zimnym nosem wyciągniętej ręki. — Kłapouszko... — Ewa głaskała zwierzę po szyi, po zapadłych bokach, a o n o opowiadało w swoim sar nim języku leśne przygody. — Pójdziesz ze mną? — dziewczynie łamał się głos, gdy zadawała to pytanie. Sarenka zrobiła dwa kroki w kierunku Poziomki i zatrzymała się, czekając na Ewę. Razem wróciły do domu.
PÓŁ ROKU PÓŹNIEJ
Moja przygoda z Poziomką zaczęła się w lipcu dwa lata temu i lipiec właśnie nadszedł. A wraz z nim, oprócz pięknej pogo dy, przybyła hinduska dziewczynka o imieniu Lila. Dziewięć miesięcy, tak długo czekałam na moje dziecko, tęskniłam, modliłam się, walczyłam, poddawałam i znów po dejmowałam walkę, wiedząc, że przegrana nie będzie moją przegraną, a jej — maleńkiej istotki, skazanej przez rodziców na śmierć. Lila,
leżąc w kołysce odziedziczonej po starszej siostrze,
Julisi, na szczęście nie jest świadoma losu, który jej zgotowa no, i nigdy nie pozna swojej historii. Wystarczy, że ja mam w pamięci tamten wieczór... Patrząc na Lilę i Julcię, widzę ogień i wodę: Julia to typowa Słowianka — jasnowłosa,
błękitnooka,
ma swój charakterek
i swoje zdanie, o które potrafi się wykłócać. Lila — egzotyczna księżniczka o wielkich, sarnich oczach i czarnych włoskach — patrzy na świat w spokoju i zadumie. Jest cichutka, za mknięta w sobie i nie walczy o swoje. Nieraz straciła kawałek marchewki czy jabłka na rzecz starszej siostry. Nie łączą mnie z tym dzieckiem więzy krwi, a jednak kocham je całym sercem i moment, gdy wreszcie mogłam Lilę
290
przytulić — tam w Indiach — wiedząc, że wraca ze mną, był drugim najbardziej wzruszającym momentem w moim życiu. Pierwszym były narodziny starszej córeczki. Po Lilę wyruszyliśmy we dwoje: ja z Witoldem. Nie dla tego, by udawać przed dyrektorem domu dziecka zgodne mał żeństwo, po prostu Witek nie chciał mnie samej puścić w — co tu dużo mówić — niebezpieczną podróż. Na lotnisku czekał stary znajomy, na widok którego zro biło mi się ciepło na sercu — Amar Rai, Sikh. Powitał mnie ukłonem, a na jego przystojnej twarzy przez chwilę widziałam serdeczny uśmiech, nim spoważniał po swojemu. Zawiózł nas do sierocińca, a potem towarzyszył w drodze powrotnej. Za prosiłam tego wspaniałego człowieka do Poziomki, może kie dyś pokażę mu trochę inną stronę życia. Choć jego ukochane Indie mają wiele twarzy. Nie tylko tę okrutną i biedną... Po powrocie do kraju Witold miał zostać z nami przez parę dni. Z tych paru dni zrobiło się paręnaście, potem parę dziesiąt i... tak oto został przyjęty na powrót do rodziny. Od nowa uczymy się wspólnego życia. Wspólnych śniadań przed wyjazdem do pracy i wspólnych kolacji. Nie jest łatwo, bo odzwyczaiłam się od męskiej obecności, od sztuki kompromisu, ale wiem, że warto, bo to dobry czło wiek, kochający mąż i ojciec. Maleńka Lila rozpromienia się na jego widok jak słoneczko, aż jestem o jej uśmiech trochę zazdrosna. Jasia — uwaga, uwaga! — jesienią bierze ślub z naszym leśniczym i będzie panią Lipową. Zamieszkają w leśniczów ce, trzy kroki od Poziomki, za co jestem wdzięczna losowi. Jasia stała mi się bardzo bliska, niemal jak rodzona siostra, której nie zdążyłam poznać, i trudno byłoby mi się z nianią-
291
-przyjaciółką rozstać. No dobra, jest w tym trochę egoizmu: nikt nie oddałby tyle serca mnie i mojej rodzinie, co ta niezwy kła młoda kobieta. Andrzej i Karolina uwili w dalekiej Kanadzie (ale czy dziś cokolwiek jest daleko?) gniazdko
w przytulnym
domu
z patyków i nie myślą na razie o powrocie, ja wiem jednak swoje — kiedyś zatęsknią. A może jest to tylko moje pobożne życzenie? Może nasz dom wcale nie jest tam, gdzie cztery ściany, objęte
w posiadanie aktem
notarialnym? Może
mamy go
w sercach? Muszę któregoś dnia to sprawdzić. Wybiorę się — wzorem Daniela de Veer — w podróż dookoła świata i przekonam, czy bardziej tęsknię za małym białym i bez łap, czy za taką Kłapouszka. To jednak kiedyś, nie dziś i nie jutro. Dziś do szczęścia wystarczy mi uśmiech dziecka wczesnym rankiem, bezchmurne niebo w południe i słowo „kocham" na dobranoc. Poziomka, 19 lipca 2011
Wszystkie osoby wymienione w książce, a w szczególności aspirant Skała i leśniczy Lipa, są postaciami fikcyjnymi.