B.J. James OBIETNICA SHILOHA PROLOG — Przyszedłeś za wcześnie, Butler! OskarŜenie to wypowiedział człowiek o ponurej twarzy, patrzący na Shiloha Butle...
3 downloads
12 Views
921KB Size
B.J. James OBIETNICA SHILOHA
PROLOG — Przyszedłeś za wcześnie, Butler! OskarŜenie to wypowiedział człowiek o ponurej twarzy, patrzący na Shiloha Butlera jak wielki drapieŜny ptak. — Doprawdy? — spytał łagodnie Shiloh. Spojrzał na zegarek i znów na rozmówcę, unosząc' wymownie prawą brew. Lewą miał ściągniętą przez bliznę, która przecinała jak załamana błyskawica jego oko i policzek. To uprzejme wyzwanie nie zmieniło wyrazu twarzy szeryfa Martina. Przez długą, odmierzoną dokładnie, chwilę szeryf patrzył z gniewem na tego ciemnego, twardego męŜczyznę. Potem, odsuwając krzesło od biurka, przyznał z niechętnym szacunkiem: — Jest pan o czasie, to ja się spóźniłem. Muszę jeszcze raz zadzwonić, ostatnia referencja do sprawdzenia — dodał, siląc się na łagodność. — Poczekam. Ton Shiloha był spokojny, w przeciwieństwie do jego spojrzenia. Blizna równieŜ nie ujmowała intensywności jego niebieskim oczom. — Proszę bardzo. Martin wzruszył ramionami. Kiedy podnosił słuchawkę, dodał burkliwie, usiłując być gościnnym; 5
— Jeśli nie jest pan amatorem stania pod drzwiami, moŜe pan równie dobrze wejść. Shiloh usiadł na krześle przy oknie. Poczeka. Umiał czekać. I obserwować. I słuchać. Musiał się tego nauczyć. Kiedyś istnienia ludzkie zaleŜały od niego. MoŜe będą znów zaleŜeć? Zza okien dobiegały uliczne odgłosy miasteczka, tłukąc w szyby jak komary. Shiloh wyczuwał podniecenie, krąŜące jak prąd elektryczny w tych odgłosach. Senne miasteczko Lawndale w Georgii znów nawiedziły kłopoty. Komuś groziło duŜe niebezpieczeństwo. Niewiarygodne niebezpieczeństwo groziło Meg Sullivan i jej dzieciom. Kiedy lokalne gazety, głosząc zasadę wybaczania i miłości bliźniego, Ŝerowały na losie tych niewinnych ludzi, a bezpieczni w swojej anonimowości obywatele plotkarsko wyraŜali troskę, Shiloh przybył, aby ofiarować schronienie. PoniewaŜ Meg Sulliwan nie znała go, musiał korzystać z odpowiednich kanałów. Musiał zdobyć bezwzględną aprobatę kogoś, komu Meg ufała — aprobatę szeryfa Barneya Martina. Shiloh wiedział, Ŝe aby to osiągnąć musi czekać i słuchać, ale czasu zaczynało brakować. Niespokojnie odwrócił się od okna i skupił się na głosie, który sączył się do telefonu. Szeryf, z miękkim akcentem południowca, swoimi sądującymi pytaniami obnaŜał osobowość Shiloha. Nic nie było tabu. Ani wspomnienia, które wracały czasami w nocnych koszmarach, ani tragedią, która zatruwała satysfakcję z tego, Ŝe pozostało się przy Ŝyciu. Shiloh czekał z kamienną twarzą. Wypowiadane ze śpiewnym, południowym akcentem słowa szeryfa mogłyby dotyczyć nudnej przeszłości jakiegoś bezosobowego zera, a nie Ŝycia i honoru Shiloha Butlera. 6
Była to konieczna niedyskrecja. Shiloh znosił ją jak człowiek przyzwyczajony do następstw rozpaczliwych wyborów, z siłą zrodzoną z cierpliwości nabytej w parnych głębiach zielonego piekła. A jednak kiedy minął kwadrans, a szeryf ciągle prowadził swoje śledztwo z niespieszną drobiazgowością, nawet ta cierpliwość zaczynała się wyczerpywać. Ćwicząc panowanie nad sobą, Shiloh przeniósł swoją uwagę na otoczenie. Chłonął zaniedbaną elegancję sufitu i podniszczonego parkietu, oglądał uginające się półki przepełnione zdumiewającą mieszaniną kryminałów, dzieł prawniczych i obszarpanej klasyki. Potem jego uwaga przeniosła się na gazetę leŜącą na biurku szeryfa. Grube nagłówki były jak wyrzut sumienia, a fotografia kobiety z dziećmi, umieszczona w czarnej ramce — bolesnym przypomnieniem. Powinien był przybyć wcześniej, zrobić więcej. Ale nie uczynił tego, a teraz mogło juŜ być za późno. śółć niewypowiedzianego przekleństwa zapiekła go w gardle. Barney Martin skończył juŜ rozmowę i pochylał się ku niemu, opierając się na pięściach wielkich jak bochenki. Czarne oczy zwęziły się pod opadającymi powiekami. — W porządku, synu — powiedział lekko chrypiąc. — Wiedziałem, Ŝe jesteś tym za kogo się podajesz. Wie to kaŜdy, kto kiedykolwiek czytał finansowe szmatławce. Teraz dzięki paru senatorom i kilku generałom wiem, Ŝe zajmujesz się tym, czym mówiłeś, Ŝe. się zajmujesz. Poruszył się cięŜko na krześle, aŜ zajęczało skórzane obicie. Było jasne, Ŝe sprawdzanie referencji się skończyło i było jasne, Ŝe czegoś jeszcze brakuje. Po doświadczeniu nabytym w ciągu godzin spędzonych 7
w towarzystwie tego męcząco drobiazgowego człowieka, Shiloh wiedział, Ŝe odpowiedź uzyska wtedy, kiedy szeryf uzna to za stosowne. Dźwięki z ulicy znów przeniknęły do pokoju. Niezręczna cisza jakby je wzmacniała. Ukośne promienie słońca sączyły się przez okno. Poranek mijał, kaŜda sekunda była cenna, ale szeryf nie śpieszył się. Shiloh uświadomił sobie, Ŝe zarówno on, jak i kłopoty, oczekują w tym zakurzonym miasteczku na decyzję tego przebiegłego męŜczyzny, tak zuŜytego jak jego ksiąŜki i tak solidnego i otwartego jak jego biuro. Martin przestał krytycznie przyglądać się Shilohowi i skierował wzrok na gazetę leŜącą na biurku. — Co właściwie pana obchodzi nasza Meg i jej dzieci? — przeszedł do sedna sprawy z prawie niegrzeczną szczerością. Shiloh oczekiwał tego pytania. Zdziwiłby się gdyby nie padło. — Zupełnie nic. Tylko tyle, Ŝe chcę jej pomóc. Jeśli mi pozwoli. — Mówi pan jednak, Ŝe jej nie zna. — Widzieliśmy się raz, przez chwilę, na pogrzebie jej męŜa. Na pewno tego nie pamięta, Szeryf stał w zamyśleniu, patrząc na Shiloha. Potem wsunął ręce do kieszeni i. odwrócił się do okna, kierując wzrok na jakiś odległy punkt miasteczka. — Przed ślubem Keith Sullivan słuŜył w Wietnamie razem z panem? To pytanie nie wymagało odpowiedzi. Shiloh czekał na dalszy ciąg. — Spędziliście dziesięć lat w tym samym więzieniu Vietcongu. Jako dowódca, nie dopuścił pan do rozproszenia oddziału. Stracił pan tylko jednego człowieka. 8
— Tak — to potwierdzenie było rozdrapywaniem nie gojącej się rany. — Straciłem człowieka. Tylko pauza wskazywała, Ŝe Martin usłyszał ból, którego Shiloh nigdy nie mógł ukryć. Po chwili wznowił przesłuchanie. — Po zwolnieniu stracił pan z oczu Keitha. — Keith starał się izolować od tamtych czasów. Tak radził sobie z tym problemem. Martin skinął głową, jakby rozumiał, Ŝe bolesne wspomnienia łączą jednych ludzi, a rozdzielają innych. — Trzy lata temu przeczytał pan, jaką sensację wywołało zamordowanie Keitha, przyjechał pan na jego pogrzeb, uścisnął dłoń Meg, złoŜył kondolencje i zniknął z jej Ŝycia. — To bardzo wierna relacja z tego, co się wydarzyło. Szeryf wyjął ręce z kieszeni i zakołysał się na obcasach. — Opuścił pan ją w najcięŜszym momencie jej Ŝycia, a teraz, trzy lata później pojawia się pan, aby zaofiarować pomoc. — śałoba jest bardzo osobistym uczuciem. To czas dla przyjaciół, nie dla obcych. Ja byłem obcy. — A kim pan jest teraz? — W obliczu niebezpieczeństwa nie ma obcych, tylko ludzie, którzy próbują pomóc. W głosie Shiloha zadźwięczały twarde nutki. Szeryf tylko kiwnął głową. — A co byłoby, gdyby sytuacja była odwrotna? — Gdybym miał Ŝonę, myślę Ŝe Keith by przybył. Jeśli nie Keith, to ktoś inny z nas. — Współczucie towarzyszy broni? — Wolę to określać jako troskę o drugiego człowieka. Szeryf odwrócił się do Shiloha. 9
— Człowiek, który grozi Sullivanom jest umysłowo chory. Wie pan o tym? — Na swój pokrętny sposób Evan Ballenger uwaŜa za sprawiedliwe zabranie Ŝycia za Ŝycie. Rodzina za rodzinę zabitą przez Keitha — kontynuował szeryf. — Keith zostawił Ŝonę i dziecko Ballengera, aby umarły w spowodowanym przez niego po pijanemu wypadku drogowym. Zanim postawiono go przed sądem, Ballenger wziął na siebie rolę kata i uśmiercił go. Nawet to mu nie wystarczyło. Kiedy skazywano go na przymusowe leczenie psychiatryczne, przysięgał, Ŝe ucieknie, aby stało się zadość sprawiedliwości boŜej. Teraz zrealizował pierwszą część swojej groźby. Uciekł dwa dni temu. — Miejsce przeznaczenia: Sullivanowie, Lawndale — dodał ponuro Shiloh. — Nie powinien ich tu znaleźć. — Kiedy wiadomość do mnie dotarła, zaproponowałem, Ŝe ich gdzieś przeniosę, ale Meg nie chce się nigdzie, ruszać. Cholera, nie mogę jej zmusić do niczego. Mam związane ręce. Prawnie nie mogę nic zrobić, dopóki Ballenger nie zadziała. — Mogę ją zrozumieć. W czasie kłopotów znajome jest równoznaczne z bezpiecznym. Shiloh wiedział, tak jak wiedziała prawdopodobnie Meg Sullivan, Ŝe niewielu innych tak potrafi bronić swoich, jak ten krzepki obrońca prawa. — Rodzina Bellengera jest wpływowa, pociągnęła odpowiednie sznurki i umieścili go w prywatnym sanatorium na Zachodnim WybrzeŜu. WyobraŜam sobie, jako Ŝe wszystkie główne środki transportu są pod obserwacją, Ŝe porusza się autostopem, bocznymi drogami. Jeśli będziemy mieć szczęście, da nam to trochę czasu. 10
— Jeśli nie mamy szczęścia, moŜe być bliŜej niŜ myślimy. — Synu, będziesz miał do czynienia z przebiegłością, którą niewielu normalnych ludzi mogłoby zrozumieć... — Wiem — przerwał Shiloh. W jego łagodnym głosie wyczuwało się doświadczenie wynikające z przebytych niebezpieczeństw. Barney Martin krótko skinął głową. — Więc nie marnujmy czasu — sięgnął po swój kapelusz. — Chodźmy, powiemy Meg o pańskim planie. Powinna nas oczekiwać. Shiloh wstał bez słowa i wyszedł za starym stróŜem prawa. Dalsza dyskusja była zbędna. Meg Sullivan i jej dzieci naleŜeli do podopiecznych Barneya Martina i on wie najlepiej, jak zapewnić jej bezpieczeństwo. Zdecydował, Ŝe Shiloh będzie najbardziej odpowiednią osobą. Poparcie szeryfa zostało wywalczone z trudem, ale niczego jeszcze nie przesądzało. Ostateczna decyzja naleŜy, i zawsze naleŜała, do Meg.
1 Meg Sullivan patrzyła na oddalającą się Sylwetkę szeryfa Martina. Przywitał się z nią, powiedział, jak zwykle po ojcowsku, swój tekst i oddalił się czym prędzej, nie zwaŜając na panujący na dworze upał. Było południe, a sierpniowe słońce spalało wszystko, czegokolwiek dotknęło. Meg zadrŜała, zapytując się w duchu, dlaczego nawet ten potworny upał jej nie grzeje. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk. Słaby, stłumiony jak szelest tkaniny, jak cichy oddech, jak delikatne poruszenie. Nie zapomniała o ciemnym i mrocznym męŜczyźnie, który czekał w półmroku. To nie był człowiek, o którym się zapomina. Telefon szeryfa Martina nie przygotował jej do wizyty Shiloha Butlera. Zapewnienia o jego uczciwości nie złagodziły szoku wywołanego przez zniszczoną twarz, a Ŝaden opis nie mógł przygotować jej na spojrzenie, które wydawało się przenikać na wskroś. Nie moŜna było opisać jego magnetyzmu. Oddalona o pół pokoju, z myślami w trzęsawisku trwogi, wyczuwała jednak obecność trzymanej na wodzy siły. Odwróciła się, trzymając bezwiednie rękę na obolałym karku. Grymas na jej twarzy był wywołany nie 12
tyle bólem, ile świadomością, Ŝe zaniedbała obowiązki gospodyni. Obowiązki te wpojono jej w dzieciństwie. Niegdyś pouczał ją głos ukochanej matki. Teraz, nawet w czasie kłopotów, gościnność była po prostu jej niezbywalnym nawykiem. — Proszę mi wybaczyć, nie chciałam być niegrzeczna, panie Butler. — Nie była pani niegrzeczna. Jest pani zmartwiona i przestraszona. Chciałbym pani pomóc, jeśli pani mi pozwoli. Jego głęboki, jedwabisty głos wykrzesał w niej iskrę nadziei, nadziei, której nie śmiała Ŝywić wcześniej. Do tej chwili. Szeryf był pedantyczny w swoim sprawozdaniu. Jego zwięzły wniosek: „on jest cholernie dobry" był wylewną pochwałą w ustach tego milczącego zwykle człowieka. Ale chciała wiedzieć więcej. Mnóstwo rzeczy musiało być wyjaśnionych, zanim powierzy los dzieci i swój w ręce Shiloha Butlera. — Mówi pan, Ŝe się juŜ widzieliśmy? — miała wyraźne wątpliwości. — Raz, dawno temu. Ukryta bezpiecznie w półmroku ocienionego Ŝaluzjami pokoju, Meg pozwoliła sobie na lustrujące spojrzenie, usiłując sobie o tym przypomnieć. Shiloh był wspaniałym męŜczyzną. Miał około metra osiemdziesięciu wzrostu. Był szczupły i muskularny, a jego srebrzysto-czarne włosy były identyczne jak u Meg. W półcieniu jego oczy wydawały się ciemniejsze, ich przenikliwy błękit wydawał się jakby wzmocniony przez rozproszone światło, ale blizna, szpecąca lewą stronę twarzy nabrała koloru wyblakłej sepii, jak na starych fotografiach. Widziała więc przede wszystkim wysokie czoło, a poniŜej lekko zacienione wydatne kości policzkowe. Szczęki 13
były ostro zarysowane, podbródek nieznacznie prze dzielony na dwie części. Kiedy uśmiechał się, biel zębów kontrastowała z brązową cerą... Kiedyś musiał to być oszałamiająco przystojny męŜczyzna. Paradoksalnie, blizna, która ograbiła go z urody, naznaczyła go aurą tajemniczości i wewnętrznej zmysłowości, znacznie bardziej fascynującej niŜ męskie piękno. W innym miejscu i sytuacji wydałby się jej męŜczyzną niezwykle atrakcyjnym. Jeśli się spotkali, jak mogła o tym nie pamiętać? Jak moŜna zapomnieć coś nie do zapomnienia? Shiloh widział jej zmagania z pamięcią. Oczekiwał zakłopotania i czekał cierpliwie, kiedy usiłowała go sobie przypomnieć. Gdy stało się jasne, Ŝe nie przypomni go sobie, wyjaśnił: — Rozmawialiśmy przez chwilę na pogrzebie Keitha. — Pan tam był? Pytanie, które się jej wyrwało było retoryczne. Nie miała powodów w to wątpić. — Znaliście się? Głupie pytanie. MoŜna było mówić róŜne rzeczy o Shilohu, ale z pewnością nie to, Ŝe był wampirem, Ŝerującym na ludzkim nieszczęściu. W tamtym czasie spotykała tłumy takich wampirów. Ale Shiloha sprowadziła z pewnością na cmentarz prawdziwa Ŝałoba. Dlaczego więc Keith nigdy nie wspominał takiego przyjaciela jak Shiloh? Była to dziwna luka, ale wyjaśniała w pewnym stopniu jej brak pamięci. Zresztą niewiele pamiętała z dni, które nastąpiły bezpośrednio po śmierci Keitha. Zanim zaczęły się kłopoty, jej Ŝycie było jak marzenie. Miała męŜa z humorami, ale kochającego, i dwóch zdrowych synów. Po wydaniu pierwszej ksiąŜki, obietnicy wydania następnej i z trzecim dzieckiem 14
w drodze, niewiele więcej chciała od Ŝycia. Wtedy Keith zaczął częściej pić. Marzenie stało się koszmarem, a jej Ŝycie wypełniła jałowa walka. Uparta wiara w Keitha opuściła ją w końcu. Myślała, Ŝe ma juŜ za sobą najgorsze, ale jego akt pijackiego tchórzostwa udowodnił jej, Ŝe się myliła. Po spowodowaniu wypadku uciekł, pozostawiając bez pomocy kobietę z dziećmi. Umarli wszyscy. Morderczy szał obłąkanego męŜa — tego było juŜ za wiele. Zraniona i znuŜona, z poczuciem winy, Meg owinęła się czarnym całunem Ŝalu. Po zdruzgotaniu jej marzeń, zajęła się dziećmi i wędrowała półświadomie w mrocznym cieniu śmierci. Nawet męŜczyźni, jak Shiloh, nie zostawili Ŝadnych śladów w jej pamięci. Ale nie rozumiała jeszcze paru rzeczy. — Ciekawi panią, dlaczego przyjechałem trzy lata temu i dlaczego przyjechałem teraz — Shiloh uprzedził jej pytanie. — Keith i ja byliśmy razem w Wietnamie. — W obozie? — Tak. RównieŜ w obozie. W odpowiedzi Shiloha Meg usłyszała coś, co dopełniało lęki nawiedzające sny jej męŜa. — Keith nigdy nie opowiadał o tamtych latach, ani o ludziach, którzy z nim byli. — Niewielu z nas o tym opowiada. — Jednak pan przyjechał. — Aby pomóc, jeśli pani mi na to pozwoli. — Szeryf Martin jest przekonany, Ŝe jeśli ktokolwiek moŜe mi pomóc, to właśnie pan. Odwróciła się do okna, myśląc o gorzkich przeŜyciach. — Ciekawa jestem, czy zasługuję na pomoc. — Nie zasłuŜyła pani na to wszystko. śaden czło15
wiek, wariat czy nie, nie moŜe obciąŜać pani i pani dzieci odpowiedzialnością za błąd Keitha. — Biedak — powiedziała łagodnie. Pochyliła ze znuŜeniem głowę. — Wie pan, on ma rację. Jestem równie winna jak Keith. Jej samooskarŜenie zadrgało w powietrzu i spadło jak kamień na Shiloha. Odczuwał jej. ból, nawet jeśli odrzucał dziwne brzemię jej winy. Meg nie skrzywdziła Ballengera ani jego rodziny. Wątpił, czy mogłaby skrzywdzić kogokolwiek, ale jego przekonanie nie miało Ŝadnego znaczenia. Tylko to co myślała Meg miało znaczenie, a ona, w jakiś okropny sposób, obciąŜała się odpowiedzialnością. Kiedyś pozna przyczynę tego zachowania i zmieni je. Teraz chciał tylko wziąć ją w ramiona i ukoić tak, jak uczyniłby to z kimś bliskim czy ze skrzywdzonym dzieckiem. Ale Meg Sullivan nie była dzieckiem. Była śliczną, atrakcyjną kobietą, która Ŝyła w jego pamięci przez trzy lata. Kiedy szeryf Martin przedstawił ich sobie, Shiloh starał się nie robić niczego, co by mogło ją zdenerwować, pozwalając sobie tylko na przelotne spojrzenia. Teraz, kiedy zastanawiała się nad jego słowami, pozwolił sobie na luksus powolnej i dokładnej inspekcji. Nie zmieniła się zbytnio w ciągu minionych trzech lat i była ciągle niewiarygodnie wspaniałą mieszaniną odwagi i kruchości. W przeszłości uwaŜał, Ŝe jest śliczna, ale teraz, kiedy stała przy na wpół zasłoniętym oknie, w ukośnych promieniach południowego słońca, przymiotnik „śliczna", wydawał się za słaby. Jej profil tworzył jakby doskonałą kameę. Opadające kaskadą z klamry na jej karku włosy zwijały się W staromodne loki. Pamiętał, Ŝe jej oczy były zielononiebieskie, koloru rzadkiego turkusu, a linia jej nosa była 16
czarująca. Nieco za silny zarys podbródka nie ujmował łagodności jej uśmiechowi. Miała około metra sześćdziesięciu wzrostu; Shilohowi wydawała się mała i delikatna. Suknia była dopasowana, ale nie obcisła, a delikatna tkanina podkreślała jej kształty. Była jak wierzba na wietrze, która zgina się, lecz nie łamie. Shiloh bardzo pragnął wziąć ją w ramiona, unieść jej schyloną głowę ku światłu, dodać swą siłę do jej siły. Być moŜe, z czasem, jeśli będzie mieć okazję, zdoła to zrobić. — Meg — zapytał cicho — pojedziesz ze mną? Odeszła ze światła w głąb pokoju. — Szeryf Martin powiedział, Ŝe jest pan kompetentnym człowiekiem z nienagannymi referencjami. Brzmiało to tak, jakby starał się pan o pracę. — W pewnym sensie staram się o nią. — Szkoda, Ŝe szeryf nie został. W jej głosie drŜało niezdecydowanie. — Wie pani, dlaczego odszedł? — Bał się, Ŝe jeśli zostanie, moŜe na mnie wpłynąć. — To uczciwy człowiek. — Ale nie tak subtelny, jak mu się wydaje. Tym razem jej śmiech był szczery i Shiloh poczuł się pewniej. — Fakt, Ŝe nas zostawił, mówi ogromnie duŜo. Ufa panu. Ciekawa jestem, czy zdaje sobie pan sprawę, jak wiele to znaczy? Wspominając dokładne, prawie mikroskopowe badanie jego przeszłości, Shiloh uśmiechnął się krzywo. — Chyba się domyślam. Oczy Meg błądziły po jego silnych, nieruchomych rysach. Była pewna, Ŝe pod tą powłoką kryje się mądrość, która nie pozwala na zlekcewaŜenie sądu Barneya Martina. 17
— Tak, przypuszczam, Ŝe rzeczywiście pan wie. Shiloh czekał, starając trzymać się na wodzy, kiedy Meg szła przez pokój, dotykając róŜnych przedmiotów, a jej palce w roztargnieniu błądziły po ich kształtach. W progu zatrzymała się i jej zamyślona dotychczas twarz nabrała nowego wyrazu. — To stanie musi pana męczyć, panie Butler. Czy nie pójdzie pan ze mną do kuchni na szklankę lemoniady? Opowie mi pan dokładniej o swoim planie. Kuchnia była wygodna. Widać było, Ŝe dzieci są tu najwaŜniejsze. Trzy papiery do zaznaczania wzrostu były przyklejone przy drzwiach, a spod dziecięcych rysunków nie było widać lodówki. Przy stole umieszczono karton z imionami i galaktyką złotych gwiazdek — był to matczyny system zachęt i nagród. Shiloh uśmiechnął się na widok gwiezdnego wiru. Meg zbudowała wspaniały dom dla swych dzieci. Zawsze, w kaŜdym miejscu, stworzyłaby taki dom. — Co to jest właściwie za miejsce? Dlaczego Stonebridge i pana gospoda jest lepsza dla nas niŜ Lawndale? — spytała Meg, wstawiając karafkę z lemoniadą z powrotem do lodówki i siadając do stołu obok Shiloha. — Jest to mała, malownicza i urocza miejscowość. PołoŜona jest tak daleko od uczęszczanych szlaków, Ŝe czas i wydarzenia pozostawiły ją w tyle. Ludzie tam są związani ze sobą, staromodni i naprawdę mili. Polubi ich pani i oni panią polubią. W gospodzie są goście, ale to dodatkowa korzyść. Pani teŜ będzie gościem. Nikt nie będzie od pani wymagał ani oczekiwał jakichś tłumaczeń. Właśnie dlatego, Meg, Stonebridge zapewnia pewną anonimowość, a anonimowość moŜe oznaczać wolność. Będziesz mogła poruszać się swobodnie po pewnym obszarze i w rozsąd18
nych granicach. Lawndale tego nie zapewnia. Nie byłoby bezpiecznie poza czterema ścianami tego domu. Bylibyście więźniami do czasu wyjaśnienia sytuacji. — MoŜe nas znaleźć i w Stonebridge, panie Butler. — Nie — Shiloh odstawił szklankę i rozpostarł palce na drukowanym w Ŝywe kolory obrusie. — Nie ma tam rodziny, ani pani, ani Keitha. Tylko szeryf Martin będzie wiedział, gdzie pani jest. Kiedy opuści pani ten dom, po prostu pani zniknie. Nie ma powodu, Ŝeby ktoś łączył panią ze Stonebridge, czy ze mną. — A jeśli nas znajdzie? CóŜ go wtedy zatrzyma? Tutaj mamy szeryfa i jego ludzi. Kogo będziemy tam mieli? — Obsługę gospody, a guwernantka zajmie się dziećmi. Plus ochrona, ludzie o najwyŜszych kwalifikacjach. Nie chciał jej mówić, jak wyrafinowany był ten system bezpieczeństwa, ani o tym, Ŝe ściągnął ludzi z całego świata. Tylko on jeden wiedział, Ŝe budując kordon ochronny, odwoływał się do dawnych przysług, za które nie miał nigdy zamiaru Ŝądać rewanŜu i do dawnych przyjaźni, tak jak nigdy przedtem. Intuicja ostrzegała go, Ŝe rozmiar tego co ofiarował i fakt, Ŝe uwaŜa to za potrzebne, bardziej by przestraszył Meg niŜ ją uspokoił. Meg wiedziała o niebezpieczeństwie, ale informacja o ogromnych trudnościach, jakie napotyka normalny umysł przy przewidywaniu posunięć przewrotnego wariata, nie była jej teraz potrzebna. — Meg, nie jestem cudotwórcą, ale oferuję ci najlepsze miejsce z mojego świata, a to jest właśnie Stonebridge. Ze wszystkich miejsc w kraju, cóŜ mogłoby cię łączyć z wiochą, wetkniętą w pogórze Karoliny. Jeśli nie zostawimy śladów, jak moŜna będzie cię znaleźć? 19
— Wobec tego po prostu wsiądziemy do pańskiego lśniącego, małego samolociku, i odlecimy do tej małej utopii, aby tam Ŝyć długo i szczęśliwie? Maluje pan piękny obraz, panie Butler, ale musi pan mi wybaczyć, jeśli nie mam cierpliwości słuchać bajek. Gniew spowodowany bezradną frustracją, który od wielu dni leŜał przyczajony, wymknął się z pod jej panowania. Wstała nagle, odpychając z hałasem krzesło pod ścianę. Ręce skrzyŜowała na piersiach, dłonie zacisnęła na ramionach. Stoczyła rozpaczliwą walkę, aby utrzymać gniew w ryzach. Teraz równie rozpaczliwie starała się opanować. Było bardziej niŜ kiedykolwiek waŜne, aby decyzje, które podejmie, były racjonalne. — Nie oferuję utopii, ani niekończącego się szczęścia. Chciałbym móc ofiarować te rzeczy — odpowie dział łagodnie na jej sarkazm, ciesząc się z jej gniewu. Wcześniej była nienaturalnie spokojna, trzymała się na wodzy. Ta wściekłość mogła być oczyszczająca, łagodzić napięcie, które ściskało jej ciało, i łagodzić ból, który musiał pulsować w jej głowie. Chciałby, Ŝeby się wykrzyczała. Po tym wybuchu gniewu nie będzie jednak następnych. Nie u tej kobiety. Miała w sobie za wiele z wojownika, moŜe nawet więcej niŜ wymagało jej własne dobro. Meg spojrzała na niego, wściekłość była ciągle Ŝywa w jej oczach, ochłodzona przez gorąco jej wybuchu. — Dlaczego pan tu przybył, panie Butler? Jesteśmy dla pana obcy. Dlaczego chciałby pan nam pomóc? W powolnych, raniących słowach zapytała: — Co z tego pan będzie miał? — Więcej niŜ pani kiedykolwiek zrozumie, pani Sullivan. Więcej niŜ mógłbym kiedykolwiek wyjaśnić. 20
Niech mnie pani nazywa nałogowcem w spełnianiu dobrych uczynków. Powiedzmy, podnieca mnie zabawa w dobrego Samarytanina lub, jak zarzuca mi to jeden z moich przyjaciół, Sir Galahada. Jego spojrzenie uwięziło jej wzrok. — Lub, jak pani moŜe pamięta, ja teŜ tam byłem. Wiem co przeŜył Keith. Niektórzy przeszli przez to prawie nietknięci. Inni powrócili do domu z bombami zegarowymi w głowach. Ci z nas, którzy mieli więcej szczęścia pomagają im jeśli mogą, a jeśli jest za późno pomagamy tym, których oni zostawili po sobie. Przy puszczam, Ŝe zmniejsza to wyrzuty sumienia, Ŝeśmy prze Ŝyli, gdy inni polegli. Meg patrzyła na niego i nagle ujrzała nie zaleczone rany, coś więcej niŜ stracone lata i zniszczoną twarz. Shiloha teŜ nie oszczędziły tamte lata. Odwróciła wzrok i gniew jej przeszedł. — Proszę mi wybaczyć, nie miałam zamiaru ha pana napadać. — Proszę nic nie mówić. Shiloh po raz pierwszy ją dotknął. Jego ręka zamknęła się nad jej ręką, pociągając ją z powrotem na siedzenie. — Rozumiem. Chciałem pomóc, a nie dodawać pani kłopotów. Dotknięcie sprawiło jej przyjemność. Czuła ciepłą siłę jego dłoni, zamykającej jej dłoń. Wiedziała w tym momencie, Ŝe ufa temu brutalnie ciemnemu, enigmatycznemu człowiekowi. Był tą dodatkową odwagą, której potrzebowała, aby stawić czoło próbie. On pomoŜe zabezpieczyć jej dzieci, ale co stanie się z nim samym? Przychodząc do niej, wstąpił na ścieŜkę niebezpieczeństwa. — Pan się naraŜa. 21
Dotknęła blizny na jego policzku. — Pana juŜ dostatecznie poranili. Odwrócił twarz, uciekając od jej dotyku. — Nie zranią mnie, Meg. Meg była przestraszona swoją śmiałością. — Przepraszam, nie powinnam była tego robić. — Nie ma za co. śyję z tą blizną juŜ długo. Po godziłem się juŜ z budzoną przez nią ciekawością i wstrętem. Puścił trzymaną dłoń Meg i sam dotknął blizny. — To dosyć dziwne, dzieci uwaŜają, Ŝe blizna jest interesująca. Czy myślał, Ŝe blizna wydała jej się wstrętna? Czy to dlatego się odsunął? PoniewaŜ nie mogła wymyśleć Ŝadnych przeprosin, wymamrotała tylko: — Chłopcom na pewno się spodoba. — Czy to znaczy, Ŝe pojedzie pani ze mną? — Pojedziemy. Jej decyzja przyniosła zdumiewające reakcje. ParaliŜujący strach przeszedł i pierwszy raz od wielu dni w jej Ŝyciu pojawiło się światełko nadziei. Zmagała się z chorobliwym uczuciem bezradności i czuła się zagubiona w zimnej, pustej nicości, bez moŜliwości decyzji, bez obrony i — co gorsza — bez celu. Shiloh wypełnił tę pustkę pewnością siebie, przedstawiał drogi wyjścia, zmuszał ją do myślenia. Oferował jej miejsce, gdzie mogła pojechać jak do domu. Nazywało się ono Stonebridge. — Sekretna kryjówka — wymamrotała, zadowolona z opisu. — Nie zgodziłabym się, gdyby szeryf Martin zaproponował opuszczenie Lawndale. Teraz widzę, Ŝe to doskonałe rozwiązanie. — MoŜe powinna pani posłuchać jego planu przed podjęciem ostatecznej decyzji? 22
Shiloh zdawał sobie sprawę z jakim napięciem oczekiwał jej odpowiedzi. — JeŜeli jego plan byłby lepszy, nigdy bym nie usłyszała pańskiego. Nie dopuszczonoby pana do nas bliŜej niŜ na kilka mil. — Tak jest. ' Nigdy nie pozwolił sobie na rozwaŜenie moŜliwości, co by zrobił, gdyby trzymano ją od niego z dala. Dzięki Bogu, ta przeszkoda była juŜ pokonana. Były inne. — Chciałbym wyjechać, tak szybko, jak tylko pani zdąŜy się do tego przygotować. Czy są z tym związane jakieś problemy? — Zakładam, Ŝe szeryf Martin wyjaśni wszystko zadawalająco moim przyjaciołom. Czekała na jego potwierdzające kiwnięcie głową. — Więc nie ma Ŝadnych problemów. Moja praca zaleŜy tylko od notatnikami najpilniejszego terminu. Pisanie i ilustrowanie ksiąŜek dziecięcych moŜe być bardzo przenośnym zajęciem. — To dobrze. Ballenger się tu kieruje. Lotniska są pod obserwacją, tak jak stacje kolejowe i autobusowe, ale moŜe sobie znaleźć inny środek transportu. Nasz czas ucieka. — To brzmi tak dziwnie, słyszeć, jak ktoś wymawia jego nazwisko — powiedziała Meg drŜącym głosem. — Są chwile, kiedy myślę o nim jak o potworze, a nie jak o biednym, chorym człowieku, który stracił wszystkich, których kochał. — Niech się pani nie oszukuje — powiedział Shiloh ostro. — Evan Ballenger trwał na skraju szaleństwa od lat, w mniejszym lub większym stopniu. Był najemnikiem, dezerterem, ćpunem, a ostatnio fanatykiem religijnym, który bił Ŝonę i katował swe dzieci, uŜywając 23
swej własnej interpretacji Biblii by usprawiedliwić swoje okrucieństwa. Śmierć rodziny tylko przyśpieszyła nieunikniony obłęd. To potwór. Nie moŜe pani sobie pozwolić na współczucie dla niego. Nie wolno mu dać tej przewagi. — Wiem, Ŝe nie mogę sobie pozwolić na najmniejszą słabość. Meg opuściła głowę w dłonie. Czubki palców miała na czole, a kciukami masowała skronie. — To takie nierzeczywiste. Czasami mi się wydaje, Ŝe to nie moŜe mi się zdarzyć, Ŝe obudzę się i to wszystko okaŜe się snem. Dotknął jej policzka. Gładkość jej skóry była przypomnieniem jak młodą i niewinną pozostała w bólach kłopotów i tragedii. Gdyby to było w jego mocy, dopilnowałby, aby nic nie ocieniło tej niewinności. śeby Evan Ballenger nigdy nie skalał jej swą brzydotą. — To wkrótce minie. Twarz Ballengera była rozreklamowana w kaŜdej większej stanowej gazecie. Znów go pochwycą. To moŜe być sprawa godzin; moŜe to będą tygodnie, ale w końcu to nastąpi. Do tego czasu, będzie pani bezpieczna w Stonebridge, obiecuję. Shiloh stał, trzymając ciągle dłoń na jej policzku. — Czy mi wierzysz? — Wierzę panu. Serce Meg biło mocno. Jego pewność siebie była zaraźliwa, zmusił ją do wiary. Prawie. Odsunął hebanowy kosmyk z jej czoła, jego palce błądziły po jej włosach. Leciutki ucisk podniósł jej twarz ku jego twarzy. Niebieskie oczy ciemniejąc, patrzyły w zamęt jej spojrzenia. — Jutro? — wymamrotał łagodnie. — Jutro — zgodziła się, zdziwiona, czego szukał w jej oczach i co tam znalazł. 24
Shiloh uśmiechnął się, a jego dotyk na jej włosach zelŜał. Wyglądał mniej surowo. — Nie bierz duŜo bagaŜu. Mała walizka na kaŜde z was z jednym czy dwoma kompletami ubrań i dowolna z zabawkami. Wszystko pozostałe moŜna dostać na miejscu. — Czy nie powinieneś zobaczyć dzieci? — spytała Meg. — Szeryf Martin sądził, Ŝe lepiej Ŝeby były obecne przy tym spotkaniu, jego zastępcy wkrótce je przyprowadzą. Czy chciałbyś przyjść wieczorem? — Nie moŜemy ryzykować dalszych kontaktów. Jest wątpliwe czy Ballenger znajduje się w promieniu stu mil stąd, ale na wszelki wypadek nie wolno nam naraŜać naszego planu. Nie powinno się nas ze sobą kojarzyć. Szeryf Martin sugerował, Ŝe powinienem osobiście przybyć na miejsce. Nie pochwalałby drugiej wizyty. Zobaczył cień na jej twarzy i pośpiesznie kontynuował: — Spotkam je przy samolocie. Meg była zdziwiona, gdy zwrócił się ku tylnemu wyjściu, potem uświadomiła sobie, Ŝe była to część przedsięwziętych dla niej środków ostroŜności. Zastępcy szeryfa wpadali parami, czasami po słuŜbie, i bez munduru, więc było mało prawdopodobne, Ŝeby jej sąsiedzi w podeszłym wieku zapamiętali, kiedy szeryf przyszedł w towarzystwie kogoś innego. Wychodząc w pojedynkę, Shiloh ze swą zdewastowaną urodą nie mógł się spodziewać, Ŝe nie zwróci niczyjej uwagi. Dzięki wysokiemu Ŝywopłotowi, osłaniającemu większą część podwórza, tylko panna Hillyard, wyposaŜona w lornetkę teatralną mogła opowiedzieć swoim plotkarskim przyjaciółkom, Ŝe jakiś ciemnowłosy męŜczyzna opuścił dom Meg tylnym wyjściem. Meg 25
miała nadzieję, Ŝe miła, wścibska staruszka właśnie drzemie. — Do jutra, pani Sullivan? Shiloh stał w otwartych drzwiach, a gorąco dnia wpełzało obok niego do środka. — Mówiłeś do mnie przedtem Meg. Lekkie skinienie głową potwierdziło jego przejęzyczenie. W jego myślach była Meg, a nie „panią Sullivan". — Do jutra, Meg? — Do jutra — obiecała i dorzuciła łagodnie — Shiloh. Samolot Shiloha stał na krańcu cichego lotniska, wtapiając się w rzeszę podobnych maszyn, uŜywanych przez tych, którzy łączyli miejskie kariery z wiejskim adresem. Kabina, w której znajdował się teraz Shiloh, była wygodna, chociaŜ mała. Zanim przystąpił do pracy, nalał sobie kubek soku z zapasów kubryka. Miał do sfinalizowania pewne plany, musiał odbyć rozmowy telefoniczne. Nie mogło być lepszego odosobnienia niŜ tutaj. PoniewaŜ czas był cenny, Ŝałował godzin straconych na formalności. Aktywnych godzin, przypomniał sobie, ale straconych. Jeśli czas był rzeczą cenną, to odosobnienie było rzeczą zupełnie zasadniczą. ChociaŜ starał się nie rzucać w oczy, widziano go na ulicach Lawndale w róŜnych porach w ciągu dwóch dni. Nikt go tam więcej nie zobaczy. Program dla Meg i dzieci był juŜ ułoŜony, a szeryf Martin dopilnuje, Ŝeby został wykonany. Po dopracowaniu kilku szczegółów, Shiloh nie miał nic do roboty, prócz czekania. Jutro o tej porze Meg i jej dzieci będą w Stonebridge, jako goście gospody. Shiloh popijał sok, delektując się jego cierpkością. Ze swego punktu obserwacyjnego mógł widzieć kaŜdego, kto zbliŜał się do samolotu. Zadowolony z faktu, 26
Ŝe jest całkowicie sam, Shiloh odpręŜył się. Z portfela wyjął dwie złoŜone kartki gazety. Pierwsza, poŜółkła i postrzępiona, była zdjęciem Meg z synami przy grobie Keitha. Druga, nowsza, z pachnącą jeszcze farbą drukarską, przedstawiała to samo. Artykuł opowiadał nie o śmierci i tragedii, ale o groźbach rzucanych niewinnym ludziom przez opętanego zemstą wariata. Nigdy nie zastanawiał się, dlaczego zatrzymał pierwszą fotografię. Po śmierci Keitha złoŜył ją, umieścił w portfelu i nigdy juŜ jej nie oglądał. Nie potrzebował oglądać — obraz rodziny Sullivanów w niezacieralny sposób wyrył się w jego umyśle. Dwaj chłopcy, bliźniacy, ale nie identyczni, mieli nieco ponad dwa lata. Twarze ich wyraŜały osłupienie, gdy trzymali ręce Meg. Sama Meg wyglądała na drobną i zagubioną, jakby kulącą się w sobie. Była szczupła i być moŜe dlatego drobne wybrzuszenie jej wczesnej ciąŜy było takie widoczne. — Miałem nadzieję, Ŝe te lata będą dla ciebie dobre, Meg — rzekł w zamyśleniu Shiloh, trzymając fotografie. — MoŜe były, do tej chwili. Poruszył się niespokojnie, rzucając znów spojrzenie na lotnisko. Nic nie ruszało się, prócz owadów. Rozsądne, ciepłokrwiste stworzenia, weszły do nor, aby przeczekać wzrost temperatury. Był wdzięczny losowi, Ŝe grupa drzew rzucała trochę cienia. PoniewaŜ bał się włączyć cokolwiek, samolot przypominał piekło. Ale, w miarę jak dzień będzie mijał, temperatura będzie opadać. Znał gorszy klimat. Szarpiąc w roztargnieniu mokrą koszulę, przylepioną do piersi, przypomniał sobie dziesięć lat w klatce w piekle tropikalnym. Zirytowany, strząsnął z siebie te wspomnienia. To juŜ minęło, a skutki były nieodwracalne. Zastanawianie się nad tym nie słuŜyłoby nicze27
mu. Ma się troszczyć o problemy dzisiejsze, a nie wczorajsze. Starannie złoŜył wycinki i schował je z powrotem do portfela. Z walizeczki przy boku wyjął notatnik i pióro i sprawdził szybko listę. Wszystko i wszyscy byli na swoich miejscach, potrzebny był tylko jego sygnał. Trzeba było zadzwonić w trzy miejsca. Najpierw do. Joe'ego Lattimera, szefa bezpieczeństwa i nadzoru. Następnie do Alexis Charles, guwernantki o specjalnych kwalifikacjach. Wreszcie do Jingo Starka, który dostarczy środków transportu na ostatnim odcinku ich podróŜy. Trzy godziny i cztery rozmowy telefoniczne później odwiesił na widełki zmoczoną potem słuchawkę telefoniczną. Trzy rozmowy były w interesach, czwarta dla czystej przyjemności. Shiloh wstał i przeciągnął się, na jego twarzy widniał uśmiech. Zadzwonił do Karoliny, najlepszego przyjaciela, jakiego miał, Ŝe jutro przywozi do Stonebridge Meg z dziećmi. I, przyznał to z całą szczerością, zadzwonił, aby usłyszeć o Shilohu Marku, jego chrześniaku i imienniku. Indianinek, jak Karolina i jej mąŜ, Gabe, go nazwali, miał sześć miesięcy i od pierwszej chwili, gdy Shiloh go ujrzał, jego serce naleŜało do maleństwa. Teraz, gdy Gabe był poza krajem, na Shilohu spoczywał obowiązek opiekowania się rodziną Jacksonów. Trzy dni w Lawndale było przyczyną zmartwienia. Zmartwienia niepotrzebnego, gdyŜ Karolina była więcej niŜ zaradna, spędziła samotnie dostatecznie wiele lat. Ale to było zanim spotkała Gabe'a. — Indianinek — zachichotał Shiloh, potrząsając głową, kiedy z lodówki w kuchence brał następną szklankę soku. — Co za przezwisko. Dobrze im zrobi, jeśli pewnego dnia w rewanŜu zdejmie im skalpy. 28
Sok był doskonały. Koił wysuszone gardło, odnawiając potrzebny ciału zapas wody. Temperatura na zewnątrz stabilizowała się, ale samolot zdawał się gorętszy niŜ przedtem. Problem mógł być z łatwością rozwiązany, gdyby włączył systemy pomocnicze, ale był zdecydowany nie ściągać niczyjej uwagi ani na siebie, ani na samolot. Spojrzał na zegarek. Jeszcze tylko kilka godzin i słońce zajdzie. Nalał trzecią szklankę soku i powrócił na swe siedzenie. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy jadł ostatnio, ale nie miało to znaczenia, nie miał apetytu. Skończył sok i wyrzucił kubek do śmieci. Z piórem w ręku wziął swoje notatki, odkrywając, Ŝe nie ma nic więcej do roboty. Listę znał na pamięć. Wszystko było w idealnym porządku. Jego ludzie, przyjaciele i koledzy, byli na miejscach, czekając na początek akcji. Szeryf Martin wypełni swą część planu co do litery. Wszystko szło lepiej niŜ doskonale. — Dlaczego jestem tak cholernie niespokojny? Jego głos odbijał się echem w ciele pustego samo lotu. Słyszał w nim dźwięk samotności. — Wkrótce ta samotność się skończy — zaśmiał się głośno. — Z tym trojgiem rozbrykanych dzieci na po kładzie. Wzrok Shiloha błądził po horyzoncie w poszukiwaniu oznak zmierzchu. Nie czekał na ciemność, by przyniosła mu ulgę, ale by zamknęła dzień. Jego niepokój stał się niecierpliwością. Chciał, Ŝeby juŜ nastąpiło jutro, kiedy spotka dzieci Meg.
29
2 — Patrz! To wygląda jak czyjś dom, a nie jak samolot — zrzędził dziecięcy głos. — Hej! To jest kanapa. Gdzie są siedzenia? I pani, która daje wodę sodową, jak w. telewizji? — Telebiszja — powtórzył jak papuga głos małego dziecka. — Hello, Shiloh — głos Meg był melodią unoszącą się w powodzi dźwięków. Shiloh odwrócił się powoli, odwlekając moment, który zakończy pełną męki noc. Jego spojrzenie badało unoszące się cienie, poszukując Meg i znajdując ją. Stała w drzwiach kabiny, wąskobiodra, w dŜinsach, bladolawendowej koszuli i płóciennych butach. Twarz nie wyraŜała Ŝadnych uczuć, a miękka linia czarujących ust była powaŜna. Jej włosy tworzyły lśniącą linę zaplecionej czerni. To była ta wizja, na którą czekał przez całą noc. W szarzejącej ciemności przedświtu Meg była piękna. Przy boku miała dwóch małych chłopców, jeden równie wybujały jak płomień jego czerwonych włosów, drugi — cicha, powaŜna, brązowowłosa wersja swego bliźniaka. W ramionach Meg znajdowało się najpiękniejsze dziecko, jakie Shiloh kiedykolwiek widział — 30
złotowłosy dwuletni aniołek, który paplał mruŜąc śpiące oczy. „Wszyscy są piękni", myślał Shiloh, odrzucając na bok listę przedstartowych czynności i powstając z miejsca. Szedł ku nim przez kabinę, która rzeczywiście przypominała wygodny dom. Zatrzymał się koło nich i błądził wzrokiem po dzieciakach, zawieszając spojrzenie na ich jasnych, zaciekawionych twarzach. Potem znów utkwił wzrok w Meg. W ciemniejącej purpurze zachodu i czerni bezgwiezdnej nocy, przypominał sobie wielokrotnie, Ŝe przyjechał tu tylko ze względu na Keitha. Dla dzieci Keitha, dla rodziny Keitha. Ale postać Meg prześladowała go. Meg, przestraszona, ale dzielna, uśmiechała się tak boleśnie, Ŝe aŜ raniło. — Meg — wymamrotał, nie tyle na powitanie, ale Ŝeby potwierdzić, Ŝe ta noc dziwnych, niespokojnych snów juŜ minęła. Od dawna juŜ miał wprawę w oczyszczaniu swego umysłu ze wszystkiego, aby głęboko spać, kiedy było to potrzebne. Nawet zmory, które mogły go trzymać w gadzich skrętach, z rzadka przebijały tę Ŝelazną zaporę, wzniesioną siłą jego woli. Kojący sen bez marzeń, kiedyś warunek przetrwania, a potem nawyk, opuścił go tej nocy. Nie mógł niczym wyjaśnić tego swojego bezgranicznego zainteresowania Meg. Przybył, aby pomóc. Od początku ją podziwiał i powaŜał, lecz dzieci były dla niego najwaŜniejsze. Potem Meg dotknęła jakiejś drzemiącej w nim struny. Naturalne męskie odruchy dały o sobie znać, zlewając się w zaborczą opiekuńczość. Trzy lata temu mógł odsunąć jakoś swe zainteresowanie, określając je jako przesadne współczucie. Ale dzisiaj było ono jego pulsującą częścią, tak samo realne, jak tragedie które wprowa31
dziły go w Ŝycie Meg. Te uczucia były nieoczekiwaną zagadką do rozwiązania, ale juŜ innym razem. Jego koncentracja musi być zupełna, a wszystkie myśli muszą być poświęcone bezpieczeństwu dzieci i Meg. — Dobrze się czujesz? Pytanie? śyczenie? Nie wiedział. — Doskonale — odpowiedziała, patrząc mu w oczy. Wszyscy doskonale się czujemy. — Naprawdę? Przekonywał się, Ŝe na zewnątrz była prawie zawsze spokojna, a jej niepokój skryty był głęboko wewnątrz. — Czy spaliście tej nocy? Uświadamiając sobie, która jest godzina, dodał skruszony: — Przez ten kawałek nocy. — Wystarczająco. Sen to najmniej waŜna z moich obecnych potrzeb. — MoŜecie spać w gospodzie. Będziemy was pilnować. — Wiem. — Wkrótce — powiedział. Meg nie spuszczała z nie go wzroku. Czerwonowłosy chochlik wykręcił się, ciągnąc matkę za rękę. Dziewczynka zaśmiała się i zagaworzyła. Przypomniało to Shilohowi, Ŝe widać ich z lotniska. Zaklął kwieciście w duchu. Po wszystkich środkach ostroŜności pozwolił im stać na widoku i prowadzić banalną konwersację. — Odejdźcie od tych cholernych drzwi — wyrzucił z siebie, natychmiast Ŝałując ostrych słów. Nie na niej powinien skupić się jego gniew. Popełnił gafę. Westchnął, po czym dodał pokornie: — Proszę. 32
— Oczywiście, powinnam była wiedzieć. Meg nie obraziła się i posłuchała, wchodząc w głąb kabiny. Jej twarz nic nie wyraŜała, ale Shiloh, wyczulony na wszystko, co jej dotyczyło, zobaczył jej piersi, które unosiły się i opadały w oddechu tak krótkim i płytkim, Ŝe właściwie mógł być tylko drŜeniem. Trzymała się zbyt prosto, plecy miała zbyt sztywne. W starannie przysłoniętym oświetleniu kabiny jej oczy lśniły nienaturalnie — tylko wąziutki pierścień tęczówki otaczający czarne źrenice. Jej makijaŜ, aczkolwiek mistrzowski, nie mógł ukryć bladości. Przy nasadzie gardła, cięŜkie tętno pulsowało w zacienionym wgłębieniu, jak dzikie serce schwytanego ptaka. — Czy mogę pomóc? — zapytał. — Czy jest coś... — Zrobiłeś więcej niŜ dosyć, Shiloh. To, co ofiarowałeś, to nasza najlepsza szansa. Jeśli jest w ogóle jakaś szansa. W jej głos wkradła się nuta rozpaczy. Była to drobna, ale wiele mówiąca szczelina w jej zbroi. Pierwszym impulsem Shiloha było zamknięcie matki i dziecka w ramionach, ofiarowanie siebie jako kotwicy dla ich rozdartego Ŝycia. Chciał oswoić dzikie bicie jej serca, kładąc wargi na jej gardle. KaŜda jego cząsteczka chciała, aŜ do bólu, ją chronić. Jednak rozsądek ostrzegał, Ŝe czułe słowa, czuły dotyk, rozwalą jej domek z kart. Jej opanowana odwaga przeznaczona była dla dzieci. Dla nich stale walczyła ze strachem, z widoczną, niepokonaną siłą. Nie wolno mu zrobić nic, by zniszczyć tę iluzję, która kosztowała tak wiele. Jego umysł akceptował zasady ich rozpaczliwej gry, ale jego ciało poŜądało jej kruchego ciepła, jedwabistego dotknięcia skóry. DrŜące palce skuliły mu się 33
w dłoni, a zapomniany ołówek złamał się i upadł. PoŜądanie paliło jak gorączka! Dla niego była to sytuacja całkowicie nowa. Od tej chwili nie moŜe sobie pozwolić na odpręŜenie. KaŜda czynność i myśl musi być kontrolowana. śył zbyt wiele lat między istotami bezlitosnymi, nabywając zwyczajów moŜnych tego świata. Był uczciwy, ale nieugięty śmiało brał, czego potrzebował. Co brał to zachowywał. Tak długo jak chciał. Nigdy naprawdę nie pragnął kobiety, nigdy z czułością, a w jego Ŝyciu było niewiele kobiet. CzyŜ mógł Ŝyć blisko Meg przez następne dni, a moŜe i tygodnie, pragnąc, ale nie biorąc? Czy moŜe pozostać przyjacielem, którego potrzebowała, unikając niepoŜądanych komplikacji? Naprawdę nie wiedział. Nie zawierał trwałych przyjaźni — z wyjątkiem Karoliny, ale między nimi nie było nigdy takich uczuć. „Mój BoŜe, tylko nie to!" Podszedł o krok, jego ciało napięło się, zapominając o dzieciach, niepomny niebezpieczeństw i obietnic. Zatrzymał się jakby przed niewidzialną ścianą. Nie moŜe naraŜać ich kruchego przymierza. Miała silne ciało, znacznie silniejszego ducha. Niszcząca nierównowaga. Nie da jej zadziałać. MoŜe być straŜnikiem jej siły fizycznej, ale wara mu od wewnętrznego rdzenia, który tak dobrze jej słuŜył.. Nie będzie dodawał jej kłopotów lub, uchowaj BoŜe, obaw. Odsunął na bok uczucia, silniejsze od czegokolwiek, co dotychczas przeŜył. Chciał biec, ale zmusił się, aby iść w jej kierunku, robiąc jeden wolny krok po drugim. Rozmyślnie pozwolił, Ŝeby jego uśmiech dotykał Meg i dzieci po kolei. Coraz łatwiej mu było grać swoją rolę. 34
— Witajcie w moim zastępczym domu. — Czy trzymałeś otwarte drzwi, poniewaŜ wiedziałeś, Ŝe przychodzimy? — spytał rudy chłopiec. — Tak jest. Chciałem, Ŝebyście weszli prosto tutaj i nie musieli czekać w polu. Powiedział to tak, aby wyglądało to jak gest powitalny, a nie jak to, czym było — środkiem ostroŜności. Jedynie lekki szmer poprzedzał umięśnioną figurę szeryfa Martina. Wyłonił się za nimi, obładowany torbami. Ponad głową Meg męŜczyźni wymienili spojrzenia i kiwnięcia. Wszystko przebiegło zgodnie z planem. Niema wiadomość była balsamem dla starganych nerwów, uspokajającym wrzącą niecierpliwość, która dręczyła Shiloha od wielu dni. Łamliwe napięcie biernych godzin nagle opadło. Prawie tryumfował. Mógł ruszać się, mógł działać. W ciągu godziny srebrny samolot, noszący błękitny znak Przedsiębiorstw Butlera, wzniesie się ku jaśniejszym horyzontom. Ich ostatecznym miejscem przeznaczenia będzie Stonebridge. To była chwila, na którą czekał. Chwila przeznaczona dla Meg, jej synów i córki. Szczęśliwszy, z rozjaśnioną twarzą zwrócił się do dzieci. — Sądząc z opisu szeryfa Martina, Edward to ty. Umyślnie zwrócił się najpierw do spokojniejszego chłopca i uŜył pełnego imienia, a nie zdrobnienia, Shiloh wyciągnął rękę. Po chwili wahania, której udał, Ŝe nie dostrzegł, mała ręka została umieszczona w jego ręce. Potrząsnął ją z powagą. — Witaj na pokładzie, młody człowieku. Nazywam się Shiloh. Będę waszym pilotem. Mam nadzieję, Ŝe lot się wam spodoba. — Tak, sir. 35
Eddie przełknął ślinę i zaczerwienił się. Potem z niezwykłą śmiałością zapytał: — Czy mogę patrzeć, jak pan pilotuje samolot, panie Shiloh? — Z pewnością tak, a moŜe nawet będziesz mógł pomóc. Eddie rozpromienił się, a Shiloh zaśmiał się, burząc mu włosy. — Thomas — powiedział, przenosząc swą uwagę na wiercącego się chłopca. Na zniszczonej twarzy miał Ŝartobliwie groźną minę. — Ty jesteś Thomas, prawda, a nie pirat kosmiczny, który przyszedł ukraść nam statek powietrzny? ZmruŜył oczy, zastanawiając się. — Piraci kosmiczni nigdy nie mają rudych włosów. Zielone być moŜe, ale nigdy rude. Czy jesteś piratem? I dlatego masz zranione oko? — Tommy — skarciła go Meg. To było zbyt bezczelne, nawet w przypadku tego ogniście rudego łobuza. — Nie, Meg — ostrzegł Shiloh. — Oczywiście, Ŝe jest ciekaw. WyobraŜam sobie, Ŝe Edward teŜ chce wiedzieć. Przykro mi cię rozczarować, kolego, ale jestem po prostu zwykłym człowiekiem, który akurat pilotuje samolot. Dotknął swojej blizny opuszkiem kciuka. — Kiedy mi to zrobili, byłem Ŝołnierzem w okropnej wojnie. — Tej samej co tatuś? — Eddie dał wyraz swej ciekawości. — Dokładnie tej samej. — Tatuś nie miał blizny. To naturalnie znów Tommy. — Wiem. — „Blizn na ciele", dodał w myślach Shi36
loh. — Ale fakt pozostaje faktem, ja mam bliznę. Czy boisz się jej, Thomas? — Nie, sir. — PoniewaŜ nie mam równieŜ zielonych włosów, uściśniemy sobie ręce? Tym razem nie było wahania. Chichoczący chłopak włoŜył swą dłoń w dłoń Shiloha i z wigorem ją potrząsnął. Shiloh uśmiechnął się w odpowiedzi. — Witaj na pokładzie, Thomas. — Czy ja teŜ mogę pomagać prowadzić samolot? — zapytał Tommy, wcale nie rumieniąc się pod piegami, z zawadiackim uśmiechem na ustach. — Oczywiście, Ŝe moŜesz. — Mogę być pierwszy? — Nie. MoŜesz pomóc, ale nie jako pierwszy. — Dlaczego? — PoniewaŜ Edward poprosił o to przed tobą — powiedział Shiloh, kończąc dyskusję, jakby to było coś oczywistego. — Oh. Tommy patrzył z szeroko rozwartymi oczyma na brata. Widoczne było, Ŝe jest trochę zaskoczony nieoczekiwanym rozwojem wypadków. Shiloh zorientował się, Ŝe ten bliźniak nieświadomie grał pierwsze skrzypce w ich wspólnym świecie. Do dziś. To, Ŝe Eddie moŜe być pierwszy, raczej przecierać szlak niŜ iść śladem, było nową koncepcją, która będzie wymagała wiele zastanowienia w przyszłości. — Oh, okay — w jego głosie zadźwięczały nutki zadziorności. — I tak muszę zająć się mamą i Sam. — Dzięki. Shiloh lekko poklepał uparty mały podbródek. — Miałem nadzieję, Ŝe to powiesz. Razem z Edwar37
dem moŜecie się zmieniać przy pilnowaniu waszej mamy i... Zrobił pauzę, unosząc nie uszkodzoną brew. Druga, ta uszkodzona ani drgnęła. — Ta śliczna dziewczynka nie moŜe być Sam! KaŜdy, kto ma na imię Sam powinien mieć wielkie uszy, czerwony nos i brodawkę na podbródku, a nie włosy jak słońce i oczy jak gwiazdy. To nie moŜe być Sam. To aniołek. Mała dziewczynka na ręku Meg chrząknęła, a chłopcy zanosili się śmiechem. Nawet Barney Martin był tak rozbawiony, Ŝe zapomniał o cięŜkim brzemieniu, które juŜ dawno zmieniło mu ramiona w ołów. Meg nie śmiała się. Była bliŜsza płaczu niŜ śmiechu, poniewaŜ była świadkiem czegoś cudownego. W bezsłonecznym chłodzie przed świtem, ten dziwny męŜczyzna z twarzą zabijaki rozgrzał serca jej dzieci. Z salomonową mądrością znalazł właściwe podejście do chłopców. Nieśmiałemu dziecku łagodnie dodał odwagi, ze śmiałym postępował z ostroŜną stanowczością, i taktownie wszystkich zabawiał. Jąka to była magia? Rzucił na nich urok? — Chodź, Meg — rzekł Shiloh, kończąc jej rozmyślania. Edward i Thomas będą zwiedzać kabinę, szeryf Martin ułoŜy razem ze mną wasz bagaŜ. Siadaj tutaj.* Musisz być wyczerpana. — Nie, nie tak bardzo. — Jesteś tak zmęczona, Ŝe nas nie słuchałaś — zbeształ ją łagodnie. — Byłaś myślami o milion mil stąd. — Niezupełnie. Wspominałam. Od wielu dni nie słyszałam śmiechu dzieci. Byłeś wspaniały. Znów inna cecha tego tejemniczego męŜczyzny. Jej wzrok spotkał się z jego wzrokiem, znajdując tam czu38
łość, która rozstrajała bardziej niŜ ośmielała. Oczy napełniły się łzami, zbierającymi się jak krople rosy na jej rzęsach. Starając się nie ujawniać opanowujących ją emocji, ciągnęła dalej: — Nikt nie zrozumiał ich przedtem tak szybko jak ty. Jak ty to robisz? — Lubię dzieci. Zawsze je lubiłem. Jego wzruszenie ramion i prosta odpowiedź zostawiały więcej rzeczy nieodpowiedzialnych niŜ wyjaśniały, narzucając mnóstwo nowych pytań. — Proszę cię... — połoŜył rękę na jej ramieniu. — Odpocznij. Niechętnie przyznając się do zmęczenia, Meg dała się poprowadzić do fotela z odchylanym siedzeniem. Wyczerpana podnieceniem, Sam zaczęła opadać jej na piersi. Dziecko mocno juŜ spało, kiedy Shiloh zapinał ich pasy. Meg słyszała jak coś mamrotał — mogło to być współczucie lub czułe słowa. „To śmieszne", zakpiła z siebie, choć część jej jestestwa przyznawała, Ŝe byłoby cudownie mieć kogoś kto dba, naprawdę się troszczy. Ale nie wolno jej o tym myśleć lub przywiązywać zbyt duŜego znaczenia do działań szczerze troskliwego człowieka. Westchnęła ze znuŜeniem. Musi myśleć o dzieciach i o próbie jaka ją czeka. Nie ma juŜ miejsca w jej Ŝyciu na głupie fantazje. Będzie miała do czynienia z „tu" i „teraz" realnego Ŝycia. Tu był samolot Butlera. Teraz był początek ich podróŜy do Ziemi Obiecanej bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo. To było więcej niŜ słowo, to był skarb. LeŜąc głową na dostarczonej przez Shiloha poduszce, słyszała łomot pakowanych walizek, podniecone okrzyki Tommy'ego, potem Eddie'ego, uwagi szeryfa Martina, wypowiadane z południowym akcentem, odpowie39
po męczącej, napiętej ciszy poprzednich godzin normalne dźwięki normalnego świata prawie przekonywały, Ŝe jej własny świat nie wywraca się do góry nogami. Kiedy Sam zaciąŜyła mocniej na jej piersiach i jej słodki dziecięcy oddech wyrównał się, Meg zanurzyła się w błogości odnalezionej nadziei. Chciała tylko zamknąć piekące powieki, ale zamiast tego odpłynęła w pierwszy od wielu dni sen bez marzeń sennych. — Spójrz na nią — powiedział Barney, kiedy w kabinie zapadła cisza. — Ciekaw jestem, kiedy ostatnio mogła sobie pozwolić na coś więcej niŜ drzemkę? — Pewnie dawno — zgodził się Shiloh. — Ale myślę, Ŝe chciałaby poŜegnać się z panem. — Nie ma potrzeby. Niech pan poŜegna ją w moim imieniu. Jego wielka ręka opadła na ramię Shiloha. — Niech się pan nimi opiekuje i uwaŜa na siebie. — Pan teŜ niech uwaŜa. Obaj nie powinniśmy zapominać, Ŝe umysły takie jak umysł Ballengera nie radzą sobie dobrze ze stresami zabawy w chowanego. MoŜe zaatakować kaŜdego z nas. Shiloh czuł ukłucie winy za zniszczenia, na które naraŜa wioskę i gospodę. Lawndale było jeszcze bardziej naraŜone. — On wkrótce przybędzie. — MoŜe przybyć w kaŜdej chwili — zgodził się szorstko szeryf Martin. — Jest pan przygotowany? Martin spojrzał na Meg i śpiące dziecko, a potem na bliźniaki, które rozciągnęły się na siedzeniach, studiując atlas. — Będę znacznie lepiej przygotowany od chwili, gdy pan zabierze kobietę i dzieci w bezpieczne miejsce. 40
Nie łudzę się, Ŝe będę zdolny przewidzieć posunięcia Ballengera. Dałbym sobie radę, być moŜe, z racjonalnym umysłem. Ale Ballenger jest sprytny, przebiegły i kopnięty. To potrójne niebezpieczeństwo. — Myślę, Ŝe oceniasz go właściwie. — Ty takŜe. — Ja nie będę sam. Czarne oczy Martina wwiercały się w niego. — MoŜe tak, ale licz głównie na siebie. Kieruj się instynktem. Czujesz te sprawy i jeśli ktokolwiek moŜe ją przez to przeprowadzić, to właśnie ty. Gdybyś nie był takim cholernie bogatym sukin... — przerwał, przypominając sobie o chłopcach. — W kaŜdym razie, gdybyś nim nie był, kiedy to wszystko minie, mógłbym oferować ci pracę. — Mógłbym się zgodzić. — Ha! Martin zaśmiał się serdecznie, potem spowaŜniał. — UwaŜaj na siebie. Szeryf Martin odszedł. Samolot Butlera był gotów do kołowania i startu. Plany zmieniły się nieco — zarówno Eddie, jak i Tommy, siedzieli w kabinie pilota. Robiąc ostatni przegląd sytuacji przed startem, Shiloh ukląkł przy Meg. Jego wzrok ślizgał się po niej tam i z powrotem. Mógłby tak patrzeć na nią w nieskończoność: JeŜeli wyglądała niewinnie w łamanych promieniach wczorajszego słońca, dziś we śnie, z oddalonymi zmartwieniami, była więcej niŜ niewinna. Chrupka, delikatna, piękna... taka była Meg. Jej warkocz się rozluźnił. Oddech śpiącego dziecka poruszał błyszczący kosmyk jej włosów. Jedwabiste rzęsy spoczywały jak zasłona na policzkach. Jej skóra była prawie przezroczysta, zbyt blada pod rumieńcem, 41
ale taka miękka, taka delikatna. Shiloh poczuł znajomy ból, potrzebę wzięcia jej w ramiona. I czegoś więcej, jak sobie uświadomił. Nie był ani świętym, ani mnichem. PoŜądał Meg Sullivan. Głowa poruszyła jej się niespokojnie, między brwiami pojawiła się zmarszczka. Jęknęła cicho. Odruchowo Shiloh wsunął rękę pod jej warkocz, jego palce znalazły napięte mięśnie karku. Końcami palców masował mięśnie, aŜ napięcie zelŜało. Gładził jej skórę jeszcze długo po zniknięciu zmarszczki. Pomruk, wyraŜający przyjemność, wyssał mu oddech, powodując, Ŝe jego puls zaczął łomotać jak skrzydła schwytanego jastrzębia. Z pośpiechem cofnął rękę, w obawie, Ŝe moŜe ją obudzić, z ulgą, kiedy zobaczył, Ŝe ciągle śpi. Tylko dziecko się obudziło. Dziewczynka poruszyła się, chowając twarz na piersiach matki, kciuk powędrował do ust. Kiedy znów zasnęła, zacisnęła piąstkę dookoła matczynego warkocza. Shiloh myślał chwilę, a potem wyciągnął ostroŜnie warkocz spod palców dziecka. Meg musiała spać bez przeszkód. — Shiloh? — Uhm — odpowiedział. — Nie chciałem cię obudzić. — A obudziłeś? — spytała Meg niewyraźnym ze snu głosem. — Prawie —zaśmiał się Shiloh. — Ale jeśli się oboje postaramy, myślę, Ŝe moŜesz spać dalej. — Chłopcy? — Ze mną. — Oh — Meg oddychała głęboko, jej piersi unosiły się i opadały pod bluzką. — To wszystko w porządku, — Mam nadzieję — mruknął Shiloh i uświadomił sobie, Ŝe juŜ zasnęła. Wstał i dotknął dłonią jej policzka. Była więcej niŜ piękna. Była tak godna po42
Ŝądania, Ŝe nie moŜna było tego znieść. KaŜde spojrzenie na nią, kaŜde dotknięcie, najprostszy gest budził w nim gorączkę bezrozumnej namiętności. Przybył, aby ochronić ją przed Ballengerem. Kto ochroni ją przed nim samym? Śmigłowiec szybko leciał nad liniami wysokiego napięcia, które przecinały rozpościerający się pod nimi krajobraz. Zamiast błękitnego znaku Przedsiębiorstw Butlera, na helikopterze widniały znaki elektrowni. — Dobrze się, chłopcy, bawicie? — młody pilot rzucił bliźniakom na siedzeniu obok zachęcające spojrzenie. — Tak — odpowiedział Tommy. — Latasz tak codziennie? — Prawie — Jingo Stark przekrzykiwał szum skrzydeł. — Musi być fajnie — Eddie rzucił jedną ze swoich bardzo rzadkich uwag. — Tylko nie w czasie śnieŜycy. Wtedy tutaj jest zimniej niŜ w zamraŜarce — zaśmiał się Jingo. Dzięki Bogu nie mamy tu wiele śniegu. — Kiedy juŜ pada, to jest cacy, i czy jest zimno czy nie, pracujesz jak wół, szukając przerwanych linii i zapewniając kaŜdemu prąd — skomentował Shiloh z tylnego siedzenia. — Nie dajcie się oszukać, chłopcy. Jingo uratował Ŝycie wielu ludziom, korzystając z tej maszyny. — Oj, Shiloh — zaprotestował młody człowiek, rumieniąc się pod czapką baseballową. — Wykonuję tylko swoją pracę. Pochwała z ust Shiloha, największego asa w wojnie wietnamskiej, to była rzeczywiście pochwała. — I co więcej — dodał Shiloh, pochylając się do 43
przodu i kładąc rękę na szerokich i kościstych ramionach Jingo — straciłeś na wadze. Musisz wpaść do gospody i pozwolić, Ŝeby główny kucharz cię utuczył. — Zrobię to. Niech pani spojrzy. Jingo przechylił maszynę i dał nurka poniŜej poziomu drzew. Jego twarz wyraŜała troskę o ładną, smutnooką damę, która siedziała cichutko przez całą podróŜ. — Ten mały zbiornik wodny to Kryształowe Jezioro. Gdyby moje śmigła nie wzburzały wody, zobaczy łaby pani dlaczego się tak nazywa. To większe, ciemniejsze jezioro, trochę dalej, nazywamy Stawem Kamieniołomu. Nikt nie wie, dlaczego mniejszy zbiornik nazywa się „jezioro", a większy „staw". Meg niechętnie oderwała się od bezmyślnej obserwacji chmur. Posłusznie pochyliła się do przodu, trąc brodą o włosy Samanthy. Nic nie odpowiedziała. Dawno juŜ zrezygnowała z konwersacji. Eddie i Tommy byli zbyt zafascynowani wyczynami Jingo Starka, a Shiloh nie wydawał się w nastroju do rozmowy. Zachowywał się tak od chwili, kiedy w Atlancie wysiedli z samolotu. Przez chwilę myślała, Ŝe Shiloh czuje się niepewnie, gdyŜ nie on prowadzi maszynę. Ale nie, jego szacunek dla Jingo był prawdziwy. Potem rozwaŜała, czy nie Ŝałuje, Ŝe zaangaŜował się tak mocno w sprawę ich bezpieczeństwa, ale doszła do wniosku, Ŝe jednak nie. Po sposobie zwracania się do dzieci, widać było, Ŝe znajduje w tym przyjemność. Tylko gdy patrzał na nią, w jego oczach czuła chłód. — Podoba się pani? — Proszę? — jej głos był lekko chrapliwy. — Kryształowe Jezioro? Czy pani się podoba? Jingo zniŜył helikopter tak nisko, Ŝe wokół nich unosiła się mgiełka kropel wody rozpylanych przez wodospad. 44
— Oczywiście — odpowiedziała pośpiesznie, zdając sobie sprawę, Ŝe pilot dla niej nadłoŜył drogi. Był to od niego podarunek, próba wyrwania jej z izolacji. Wspaniały prezent. Przez okno widać było jeziorko zasilane niskim wodospadem. Trochę dalej większe jezioro, o wodach ciemnobłękitnych. Oba jeziora łączył strumień. Skaliste brzegi były porośnięte wierzbami i karłowatym dereniem. — Jest piękne! Takie czyste! Czy widać dno? — Tak jest. To był stary kamieniołom. Jezioro jest płytkie z rafami u brzegu. Staw ma ściany z litej skały, które pionowo schodzą w dół. Jest mroczny, głęboki i zimny. Ostatnie słowo zaakcentował, specjalnie dla chłopców. — Ale Jezioro ma najczystszą wodę w całym stanie. Jeśli wrzucisz pięciocentówkę, będzie ją widać miesiąc później. — MoŜna tu pływać? — zapytał Tommy. — W Jeziorze moŜna. Ale Staw jest zbyt głęboki i zbyt zimny. To dobre miejsce, Ŝeby dostać skurczów. — A ty? To znaczy, czy pływałeś w stawie? — Eddie przeniósł wzrok z Jeziora na Staw i w końcu na twarz swego najnowszego bohatera. — Raz, kiedy mnie wyzwano. Przysiągłem Bogu, Ŝe jeŜeli wyjdę z tego cało, juŜ nigdy nie wejdę tam do wody. Mówię wam, kiedy wdrapałem się na tę stromą, mokrą i śliską skałę, byłem taki siny jak niebo nad Karoliną. Niech was Bóg broni przed próbowaniem tego. — Tak, sir — chórem odpowiedzieli chłopcy. — Opowiem dlaczego tam pływałem. Kiedyś znałem faceta, który... 45
Jingo rozpoczął długą opowieść, fascynując swoich słuchaczy. Śmigłowiec znów się przechylił i zaczął się wznosić. Shiloh obserwował ukochany krajobraz. Niskie wzgórza pokryte były łatami pól i lasów. Czerwona gleba -tworzyła idealne uzupełnienie zieleni sosen i dębów. To była juŜ ostatnia część ich podróŜy. Byli prawie w domu. Shiloh uśmiechnął się i odetchnął z zadowoleniem. Jego wzrok przypadkowo spotkał się ze wzrokiem Meg. — Wygodnie? — smakował to słowo. Kiedy odczytywał odpowiedź z warg Meg, znów poczuł strumień emocji. Zmęczenie i gadanina Jingo dały mu poczucie bezpieczeństwa. Ale było to bezpieczeństwo fałszywe. Był bezsilny wobec swego poŜądania. Myślał, Ŝe opanuje go, ale na darmo. Walczył ze sobą przez chwilę. Kiedy powtórzył pytanie, znów miał lód w oczach. Prawie krzyknął: — Czy jest ci wygodnie? — Tak, dziękuję — odpowiedziała tonem grzecznej uczennicy. Przez chwilę był taki, jak na początku ich podróŜy. Potem zmienił się w jednej chwili. — Co... — zaczęła i przekonała się, Ŝe nie ma odwagi zapytać, co mu zrobiła. — Co? — przynaglał Shiloh, obserwując ją i przekonując się, jak złudne jest jego poczucie, Ŝe panuje nad sobą. — Nic takiego — odpowiedziała Meg. — Po prostu, wydawało mi się, Ŝe czymś się martwisz. — Z wyjątkiem Ballengera, nie mam innych trosk. Zdobył się na wymuszony uśmiech. Było to kłamstwo. Nie czuł się wcale dobrze. Było mu gorąco i źle, i nie panował nad sobą. Nigdy nie był tak wściekły 46
na siebie. Wściekły, Ŝe do takiego stanu doprowadza go ta zmęczona, kobieca twarz. I wściekłość, Ŝe jego własny gniew ją niepokoi i rani. JuŜ nie przypominał Shiloha Butlera, tak opanowanego i nie tracącego, nawet pod obstrzałem, zimnej krwi. Dla Meg musiał być niesympatycznym, obcym facetem, który odgryza się i warczy przy najmniejszej prowokacji. Miała wszelkie powody, aby zwątpić czy słusznie powierzyła mu troskę o swoje Ŝycie i o Ŝycie dzieci. Nagle ujął jej dłoń. — Mów do mnie— poprosił. Nawet przekrzykiwanie silnika helikoptera było lepsze niŜ pełna poczucia winy cisza. Ścisnął mocniej jej dłoń. — Co chcesz, Ŝebym mówiła? Była jawnie zdziwiona nagłą zmianą jego zachowania. — Cokolwiek — szepnął. — Po prostu mów. Milczała dłuŜszą chwilę, próbując wyczytać mu z twarzy przyczynę tego dziwnego zachowania. Shiloh nie zmieniał zwykle tak często nastrojów. Wierzyła w to tak, jak wierzyła w jego siłę. — Dobrze — szukała gorączkowo tematu do rozmowy. — Czy zawsze przyjeŜdŜasz tutaj helikopterem? Shiloh westchnął i odpręŜył się. — Zwykle przylatuję odrzutowcem. O godzinę jazdy samochodem jest lotnisko. Nasz lot z Lawndale do Atlanty, czarter do elektrowni i nasz lot z Jingo, to były po prostu środki ostroŜności. — A ty poleciałeś prosto do Lawndale, prawda? — Z Atlanty. Miejsce startu nie powie nic Ballengerowi, to miejsce przeznaczenia jest dla niego waŜne 47
- nieświadomie głaskał kciukiem grzbiet jej dłoni, — Nie popełnię omyłki, mogącej cię narazić, obiecałem, Ŝe cię ochronię. — Nawet przede mną, przez chwilę myślał, Ŝe powiedział to głośno. Jej wzrok zaprzeczył jego przypuszczeniu. — Nie mógłbyś mnie skrzywdzić, Shiloh. W czasie rozmowy zapomnieli, Ŝe naleŜy krzyczeć. Meg pochyliła się ku Shilohowi, Ŝeby lepiej słyszeć. Zapach jej perfum, znów wytrącił Shiloha z równowagi. Ochryple, nie panując nad sobą, powiedział: — Meg, kochanie... — Zamek! Samantha, która budziła się od czasu do czasu, wybrała tę chwilę, Ŝeby dać o sobie znać. Podskakując na kolanach matki, wykrzyknęła znowu: — Zamek! — Gospoda — poprawił Shiloh. Ogarnęło go poczucie, Ŝe wraca do domu, spychając poryw poŜądania na drugi plan. Nagły śmiech wypełnił mu twarz. — Dom, Samantho. — Kochasz to miejsce, prawda? Meg była zafascynowana ciągłą zmianą jego nastrojów. Był uprzejmy i odwaŜny. Był zamyślony i czuły, gniewny i przebaczający. A teraz szczerze się śmiał. — Panie Shiloh — Tommy walczył z pasem przy siedzeniu, aby wyjrzeć przez okno. — Kim są ci ludzie, tam w dole? — To moi przyjaciele — rzekł Shiloh. — Będą teŜ twoimi przyjaciółmi. Jingo zajął się sterami. Helikopter rozpoczął lądowanie. Zanim śmigło wznieciło kurz, Meg zauwaŜyła drobną rudą kobietę i wysmukłą blondynkę. 48
Dwie zachwycające kobiety oczekiwały Shiloha. Wzrok Meg powędrował ku ciemnym mocnym palcom, splątanym z jej palcami. Dlaczego, po tym okresie jawnej obojętności trzymał właśnie jej dłoń? Kurz utworzył wokół nich czerwoną mgłę, a hałas stał się nie do zniesienia. Maszyna Jinga dotknęła ziemi tak lekko, ja puch ostu.
3 Nagłe zamieszanie w kabinie wyrwało Meg z zamyślenia. Odpinano pasy, otwierano drzwi i, zanim Meg zdąŜyła zaprotestować, bliźniaki z zapałem wygramoliły się na zewnątrz. Jingo wyjął dziecko z rąk Meg i tylko o sekundę wyprzedził Shiloha, który podniósł ją z siedzenia. Kiedy stawiał ją na ziemi, jego ręka przez chwilę spoczywała poniŜej jej piersi. Dotyk był odrętwiający, jakby elektryczny, i przebudził w Meg nieokreślone pragnienie. Meg była prawie chorobliwie świadoma fizycznej bliskości Shiloha. Jego skóry i mięśni, jego ciemnej, Ŝarliwej męskości. Jego zapach, który docierał do niej przez upał, zdawał się ją przyciągać. Przechyliła się ku niemu, ocierając się piersiami o jego pierś. — OstroŜnie. Wyrzucił z siebie to słowo wargami zwartymi w surową linię. Palce ponownie kurczowo zwarły się na jej ciele. — Przepraszam. Świat jeszcze ciągle dla mnie kręci się w kółko. Powiedziała to kłamstwo na wydechu, ze spuszczonymi oczami.
50
— To trochę potrwa, zanim przyzwyczaisz się chodzić znów po twardym gruncie — powiedział łagodniej. — Nie przejmuj się. Oczekiwała, Ŝe te twarde, szorskie dłonie opuszczą jej rozedrgane ciało. Zwlekały jednak, a ich dotknięcie paliło. Pochylił ku niej głowę i pieścił ją wzrokiem. Jednak w jego błękitnym spojrzeniu kryła się pierwotna Ŝądza, a nie łagodność. — Shiloh? — w jej szepcie kryło się zdziwienie wzywającego serca. Nie poruszył się. Tylko skronie mu pulsowały, coraz szybciej, jakby chciały przegonić swój własny rytm. Pomyślała, Ŝe uspokoi je końcami palców. Drgnął przy dotknięciu, ale nie odsunął się. Jego dłoń spadła jak jastrząb na jej dłoń i przycisnęła ją do policzka. Dyszał wolno i z wysiłkiem, oczy mu płonęły. Złotą bransoletkę, którą nosiła na ręce po prostu zgniatał, wciskając ją w jej ciało. Ból nie był dla niej istotny. Czuła, Ŝe stanowi jedność z Shilohem. CóŜ więc mógł znaczyć ból? Uczuła gwałtowny przypływ poŜądania. Nie była na to przygotowana. Rozchyliła wargi, jej palce zaczęły gładzić jego skórę. — Nie! Nie był to rzeczywisty okrzyk, mimo Ŝe odczuła go całym jestestwem. MoŜna go było tylko odczytać w wyrazie twarzy Shiloha, w ruchu głowy, jaki wykonał. Jego ręce obsunęły się z niej, a on odstąpił o krok. Palce zwinęły się w pięści, a Meg ujrzała w nim gniew. Przez moment walczył ze sobą, zanim się opanował. Po chwili był juŜ spokojny. Zmiana była raptowna i całkowita. Napięte mięśnie szyi wygładziły się, zniknął nienaturalny kąt jego ramion, oddech się wyrównał. Nie był juŜ gniewny. Kie51
dy ich wzrok spotkał się ponownie, nie było tam juŜ płomieni. Nie było takŜe lodu. Shiloh nosił obojętną maskę. Dopiero teraz ból w palcach przywrócił jej świadomość rzeczywistości. Dopiero teraz ochłonęła. Gdyby nie pulsowanie w dłoni, byłoby tak, jakby nic się nie wydarzyło. Zresztą czy rzeczywiście wydarzyło się? Uczucie, którego doznała, było tak intensywne, Ŝe nie przyszło jej na myśl, iŜ Shiloh moŜe go nie podzielać. - Jak mogłeś tego nie czuć, chciała wykrzyknąć. Mój BoŜe, Shiloh, jak mogłeś? Zaryzykowała spojrzenie, próbując odnaleźć oznaki Ŝaru nawet w lodowatym chłodzie, ale jeśli Shiloh był poruszony, krył to pod spokojnym obliczem. Chwila uczuć nie była wspólna. To był tylko jej kaprys. Wyłącznie jej. Zareagował tak gwałtownie, cofając się przed jej dotykiem, jakby z desperacją. Kiedyś przedtem, w spokoju jej kuchni, odsunął się, trochę spokojniej, kiedy dotknęła ze współczuciem blizny na jego twarzy. Chciała wierzyć, Ŝe to ze względu na bliznę, ale nie było to prawdopodobne. śył z nią przecieŜ tak długo, Ŝe blizna stała się jego częścią. Nie, to nie była blizna. To jej dotyk, który sugerował współczucie, był dla niego nie do zaakceptowania. Dla Shiloha współczucie było nie do zniesienia. Tylko z rzadka przyjaciel lub ukochana osoba mogła je ofiarować. Ona nie była ani jednym, ani drugim. Meg wzięła się w garść. Przypominając sobie, gdzie jest, zwróciła się ku oczekującym ludziom, nastawiła się, Ŝe okaŜą jej niesmak z powodu sceny jaką odegrała. Przygotowała się na odparcie ataków. Jej dzielność została zmarnowana. Publiczności nie było. 52
Kobiety, ogromny męŜczyzna i chłopak w mundurze podchodzili do lądowiska. OstroŜnie trzymali się z dala od wirującego kurzu i nie widzieli nic z jej upokorzenia. Wstrząśnięta, Meg uświadomiła sobie, Ŝe incydent trwał tylko krótką chwilę. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, co zaszło między nimi. Jakby czekając na dany znak — opadnięcie kurzu i postawienie Meg na ziemi — płomiennowłosa kobieta ruszyła ku Shilohowi. Uśmiechała się promiennie, a umieszczony przypadkowo pocałunek wylądował niechcący na jego brodzie. Śmiejąc się ze swojego niezgrabnego entuzjazmu, wygłosiła: — Witajcie w domu! Shiloh objął ją, a jego ręce niemal całkowicie ją zakrywały. Jego wargi dotknęły jej czoła. — Cześć, tygrysie! Cała grupa otoczyła ich kołem. Meg dowiedziała się, Ŝe blondynka nazywa się Alexis Charles i była wspaniałą guwernantką. Wysoki, złotowłosy, przystojny męŜczyzna z brodą a la Van Dyck, Jeff Lattimer, był szefem ochrony, podległym bezpośrednio Shilohowi. Chłopiec z hotelu nazywał się Tim. Wreszcie ta kobieta z temperamentem — była to Karolina Jackson, która ciągle pozostawała pod ramieniem Shiloha. Rzuciwszy Meg wspaniały uśmiech, Alexis odeszła, Ŝeby zabrać Sam od Jingo. Jeff zdał Shilohowi krótki raport, potem odmaszerował do helikoptera, by wyładować ich bagaŜ. Pod czujnym wzrokiem Alexis, bliźniacy wywracali się na łące, spalając nadmiar energii. Meg wyraźnie czuła się zbędna, gdy Karolina i Shiloh dzielili się plotkami. — Jak się ma Shiloh Mark? — zapytał Shiloh. — Indianinek jest wspaniały — Karolina rzuciła mu z ukosa figlarne spojrzenie. Pilnuje go Bessie Streeter. 53
— Pewnego dnia zrobi uŜytek ze swojego imienia i zabierze większość waszych włosów — zaśmiał się Shiloh. Mimo Ŝe ma dwa doskonałe imiona, ochrzci liście go czymś tak okropnym jak „Indianinek". — To okropne, prawda? Ale jestem niewolnikiem swoich przyzwyczajeń. — Znów paplesz, Ŝeby coś ukryć — jego ton złagodniał. — Czy Gabe się odezwał? — Wczoraj. Tamę moŜna uratować — głos jej za-drŜał. — Terroryści nie zniszczyli jej tak bardzo, jak myślano. — DrŜysz o niego ze strachu — Shiloh przyciągnął ją do siebie. — Samotność to piekło — jego ręka spoczywała na jej płomiennych włosach. — Wszystko będzie w porządku. Karolina wysunęła się z jego objęć z tym samym promiennym, lecz wątłym uśmiechem. — Wiem, i wiem, Ŝe musiał tam pojechać. Afryka to nie druga strona KsięŜyca i za niecałe sześć tygodni będzie w domu z Pete'm, Markiem i ze mną. Ni stąd ni zowąd zaśmiała się miłe. — Słyszałeś? Nazwałam Indianinka — Mark. Mimo wszystko nie będzie musiał nas skalpować. Meg słuchała zafascynowana. Shiloh tak naturalnie wyprowadził Karolinę z rozpaczy, Ŝe Meg dziwiła się, czy któreś z nich było tego świadome. Przez Shiloha przemawiała czułość, wyjątkowa i delikatna. Meg zorientowała się, Ŝe patrzy na Shiloha innymi oczami. Szeryf Martin nazwał go człowiekiem uczciwym i honorowym, dobrym człowiekiem, a jeśli trzeba, człowiekiem niebezpiecznym. Wyzwanie Wietnamu przyjął z chłodną rezerwą, która spowodowała, Ŝe nie stracił ludzkiego oblicza. Jego sprawność wzbudziła szacunek. 54
Jako więzień konspirował i spiskował, by jego ludzie przeŜyli, wydrapując swą drogę przez głód i tortury. Czepiając się strzępów swoich ludzkich uczuć, okazał się twardym człowiekiem, zranionym emocjonalnie i fizycznie, ale bez uszczerbku na honorze i psychice. Nic w nim juŜ nie dziwiło Meg. Z wyjątkiem delikatności, która juŜ dawno temu powinna być w nim zniszczona. Kiedyś, a wydawało się, Ŝe od tej chwili upłynęły lata, zastanawiała się, jak taki bezlitosny człowiek moŜe być jednocześnie tak czuły. Teraz dziwiła się, jak człowiek o tak wielkiej czułości moŜe być tak bezlitosny. — Powiedz mi coś o tym — Shiloh przejechał palcem po umazanym smarem policzku Karoliny. — A to problemy domowe? — Nic z czym nie mogłabym sobie poradzić. Zaśmiała się, a potem wspinając się na palce, ucałowała go w policzek. — Cieszę się, Ŝe wróciłeś do domu, stary druhu. Brakowało mi twoich słynnych opowieści — wychodząc z jego objęć, zwróciła się do Meg. Jej uśmiech zyskał na zdecydowaniu. Biorąc Meg za ręce, wykrzyknęła: — Witaj w naszej osadzie, Meg Sullivan. Mam nadzieję, Ŝe przy nas znajdziesz tu spokój. Meg skłoniła głowę, patrząc w roztańczone oczy, które były bardziej srebrne niŜ szare. — Myślę, Ŝe znajdę. Shiloh namalował mi bardzo ponętny obraz. Serdeczny śmiech zdawał się wypełniać Karolinę, kiedy wsunęła dłonie w boczne kieszenie dŜinsów. — Jest strasznie stronniczy, ale to rzeczywiście miła miejscowość. Jedną z głównych atrakcji jest nasz oberŜysta. 55
największą ozdobą jest nasz majster-klepka - Shiloh potarł smar na twarzy Karoliny. — Łatwo zauwaŜyć, kto gra tę rolę. Karolina walnęła się w czoło. — Wiedziałam, Ŝe o czymś zapomniałam. JeŜeli będziesz z nami dłuŜej, przekonasz się, Ŝe etykieta nie jest moją mocną stroną. Miałam zamiar prosić o wy baczenie — spojrzała na swoje zmierzwione ubranie. — Niezbyt odpowiedni strój do spotykania kogoś po raz pierwszy, ale cały ranek zmagałam się z zepsutym spychaczem. Jeśli Jingo ma tę część, którą zamówiłam, to wracam do roboty. — Meg, wpadnę do ciebie. Zje my obiad i obiecuję, Ŝe będę lepiej wyglądać. Shiloh, cieszę się, Ŝe ją do nas przywiozłeś. I na miłość boską, nie pozwalaj jej tak stać w gorącym słońcu. Jak trąba powietrzna, zakręciła się i pomknęła w dal, zostawiając osłupiałą Meg. — Czy ona powiedziała „spychacz"? — Tak jest. Ona nim jeździ, reperuje, buduje domy, gasi poŜary i jest najbardziej utalentowanym architektem — samoukiem, jakiego znam. Meg była gotowa uwierzyć we wszystko. — Karolina jest straŜakiem? — Uhm, tak właśnie spotkała Gabe'a. Spadła z dachu gospody prosto w jego ramiona. Meg zadrŜała, przypominając sobie stromy dach, który powodował, Ŝe Samantha myślała, Ŝe gospoda to zamek z jej bajek. — To długa historia. Kiedyś opowiem ci o Karoli nie. O latach, które spędziła, czekając na Marka Donovana. Nie wiedząc, czy jest Ŝoną, czy wdową, i samotnie wychowując ich syna, Pete'a. Jak Ŝałoba po Marku prawie ją zniszczyła, kiedy Gabe Jackson zła pał ją w ramiona i nie chciał puścić. 56
— Potem dał jej syna, któremu nadała imię po tobie i Marku — wyraziła przypuszczenie Meg. Shiloh zaśmiał się, oczy mu błyszczały. — Wkrótce spotkasz Indianinka. Teraz lepiej, abyś my posłuchali rady Karoliny i zeszli z tego słońca. Meg szła za nim, myśląc, jakie jeszcze niespodzianki na nią czekają. Czy moŜe być coś więcej niŜ ryŜy urwis — dziewczyna, która sprawiła, Ŝe poczuła się waŜna. Lub guwernantka nadająca się na okładkę magazynu „Vogue", lub brodaty Adonis, który teŜ ozdobiłby okładkę kaŜdego pisma? Czy moŜe być coś więcej niŜ Shiloh, największa niespodzianka ze wszystkich? Słońce wzniosło się ponad horyzont. Meg czekała na to, obserwując rozpraszające się ciemności. Wczoraj gospoda zdawała się plątaniną nazwisk i twarzy na tle pocztówkowego wdzięku. Zbyt wiele zdarzyło się zbyt szybko, aŜ otępiała. Przeszła jak automat przez rytuał kładzenia dzieci do łóŜek. Była zbyt zmęczona, aby czuć się dotknięta lub wdzięczna, Ŝe wyręczają ją w opiece nad dziećmi. W końcu, na komendę Shiloha, pokuśtykała do łóŜka i o śmiesznie wczesnej godzinie zapadła w mocny, zdrowy sen. OŜywiona przez superobfitość odpoczynku, obudziła się bez zwykłej mdlącej trwogi! Pozbawiona tego napięcia, czuła się nadzwyczaj lekko, gdy tak stała w otwartym oknie, wdychając zapach pokrytego rosą świata. Kiedy ogarniał ją ten spokój, wiedziała, Ŝe gospoda była tym wszystkim, co Shiloh obiecywał. Cała z łupków i kamienia, spoczywała w przytulnej dolinie, której dnem toczył się burzliwie strumień. Kępy brzóz odcinały się od starannie utrzymanej murawy, kwiaty i bluszcz rosły wzdłuŜ wijących się ścieŜek, 57
wiejski płot odgradzał konie pasące się na aksamitnej łące. Jak murami fortecy, otoczeni byli lasem szumiących sosen i ich głęboką zielenią uwieńczoną wznoszącymi się w oddaleniu, zamglonymi, błękitnymi górami. Meg czuła pierwsze słabe oznaki zadowolenia. W pokoju obok, pod czujną opieką Alexis Charles, spały jej dzieci. Wiara w kompetencje tej młodej kobiety pozwalała Meg bezstrosko rozkoszować się tym pięknym południowym światem. Mogła odłoŜyć na bok wspomnienia o Keithcie i poczucie winy. Na cenną chwilę mogła zapomnieć o męŜu, obcym męŜczyźnie, który pił i przestał, a potem znów pił i juŜ nie przestał. Mogła pamiętać tylko Keitha — kochanka, ojca jej dzieci. „Zawiodłam go. Zawiedliśmy się wzajemnie. Ale były teŜ dobre chwile". Słowa były proste, jednak Meg czuła, jakby uczyniła krok, wychodząc z ciemności. Uśmiech jej stał się nagle promienny. Nawet groźba Ballengera nie mogła zepsuć odkrycia, Ŝe szczęście moŜna jednak połączyć z poczuciem winy. Zaśmiała się i uniosła ręce, jakby obejmując swój pierwszy dzień w Stonebridge. Drzwi za nią otworzyły się ukradkiem, skrzypnęła deska, dał się słyszeć chichot zagłuszony klaśnięciem w dłonie i nagle znalazła się w otoczeniu swoich dzieci. Samantha otoczyła jej kolana ramionami. — Niepodzianka, mama, niepodzianka! Tommy i Eddie wykonywali taniec wojenny dookoła pokoju. — My juŜ od dawna nie śpimy, ale Lexis kazała nam czekać. Powiedziała, Ŝe jesteś wyczerpana. Teraz idziemy na śniadanie i Lexis obiecała, Ŝe będziemy mogli zjechać po poręczy. 58
— TeŜ cę jechać — zaŜądała Samantha. Meg schyliła się i wzięła ją na ręce. Usadowiła dziecko wygodnie na biodrze i pocałowała po kolei chłopców. — Śniadanie, to wspaniale, ale nie wiem, co z tą poręczą. — Lexis powiedziała, Ŝe Shiloh pozwoli — Eddie włączył się do rozmowy. — Lo Lo zwoli — Samantha ogłosiła z naciskiem. — Pozwoli, hę? Meg odeszła od okna. — Alexis, czy mogłabyś popilnować tę bandę dzikusów jeszcze przez chwilę? Dopóki się nie ubiorę? — Jasne — zapewniła ją stojąca w progu Alexis! — Poczekamy na ciebie przy schodach. Na dole. — Będę za minutkę. Pocałowała ponownie dzieci i popchnęła je do wyjścia. Zamykając okno, nie zauwaŜyła jeźdźca, który obserwował ją z cienia wysokiej sosny. Shiloh nie chciał szpiegować. Po prostu zatrzymał się podczas robienia porannego przeglądu posiadłości i został uwięziony. Gdy przebywał w gospodzie, zawsze zaczynał swój dzień od Dakoty — wielkiego czarnego konia, na którym jeździł po całej posiadłości. Jadąc przez las, Shiloh zwykle popuszczał koniowi wodze. Rozkoszował się wtedy wysiłkiem, jakiego wymagało utrzymanie się w siodle. Shiloh zatrzymał konia na skraju polany. — Zawsze jest tak samo, prawda, chłopcze? Pochylił się, aby poklepać zgiętą szyję konia. — Bez względu na to jak szybko i ile biegniesz, zawsze jesteś gotów zacząć od nowa. Rozumiał to podniecenie, tę chęć na więcej. Szyb50
kość i niebezpieczeństwo, i cięŜka praca, po prostu aby przeŜyć, spalały energię i tłumione frustracje. Obaj Ŝyli w jakichś klatkach. Dla Dakoty klatkę tworzyły mile płotu otaczającego łąkę. Dla Shiloha klatkę tworzyła jego przeszłość, a płot — zasady i konwenanse. — Tutaj w lesie nie czujesz się okiełznany, prawda? „A ja sobie udowadniam, Ŝe mimo wszystko nie jestem tak zupełnie ucywilizowany", pomyślał. Dakota zarŜał i pociągnął wędzidło. — Na dzisiaj dosyć, chłopie. Mam gości, którymi muszę się zająć. Mimo woli poszukał oczyma okna Meg. Wtedy ją zobaczył. Opuściła go naturalna swoboda jeźdźca, dopóki nie uświadomił sobie, Ŝe w długim cieniu sosny jest zupełnie niewidoczny. To świt i piękno krajobrazu przyciągnęły Meg do okna. — BoŜe, Dakota, jakaŜ ona piękna — wychrypiał wyschłym nagle gardłem. Dakota zarŜał i rzucił głową, potem czując, Ŝe w Shilohu nastąpiła jakaś zmiana, uspokoił się. Prosta koszula nocna Meg była jak plama słońca. Ramiona były przykryte tylko koronkowymi rękawami. Czarne włosy okalały zaspaną twarz, a odblaski na nich dawały niespodziewane efekty kolorystyczne. Patrzyła na góry, a piersi unosiły się jej w oddechu. „Wygląda tak, jak trzeba, jakby to był jej dom", myślał Shiloh. Widział jak wznosi twarz ku słońcu, jak się uśmiecha. Powodowany impulsem, podniósł rękę, Ŝeby jej pomachać, kiedy nagle obróciła się, schyliła i wyprostowała, trzymając Samanthę. Pulchne dziecięce ręce obejmowały szyję Meg. Słychać było wybuchy śmiechu i Shiloh wiedział, Ŝe są z nią Thomas i Edward. Śmiech urwał się tak nagle, jak się rozpoczął. 60
Przez chwilę z okna dochodziły jakieś dźwięki, ale wkrótce ustały, gdy Meg zamknęła okno. W ciszy, która zapadła, Shiloh poczuł się bardzo samotny. Czuł, Ŝe on i Dakota mają ze sobą wiele wspólnego — obaj są nieprzystosowani. Dakota powinien, jak przystało dzikiemu ogierowi, biegać po prerii. Zbierać harem swoich kobył, płodzić potęŜnych synów i córki. Zamiast tego przechodził od właściciela do właściciela, walcząc coraz dłuŜej i z większą determinacją z kaŜdym z nich, aŜ uznano go za nieujeŜdŜalnego i przenaczono na rzeź. W czasie przypadkowego spotkania Shiloh rozpoznał w nim pokrewną duszę i przywiózł do Stonebridge. Teraz pasł się na obfitych południowych pastwiskach i pozwalał, Ŝeby ograniczało go coś tak nieznaczącego, jak płot z bali. „Uwięzienie, kastracja ducha", Shiloh nie wiedział, czy wypowiedział głośno te słowa, czy teŜ miał je po prostu wyryte w świadomości. ChociaŜ wiedział, Ŝe mówiły one bardziej o nim niŜ o koniu. Lata spędzone w więzieniu w dŜunglach, zniszczyły jakąś integralną część jego osobowości. Blizna na twarzy była tylko śladem rany widzialnej. Czegoś w nim brakowało. Tworzyło to dystans między nim, a pozostałymi, uniemoŜliwiało normalne Ŝycie. Miał przyjaciół, dbał o nich i troszczył się o ich losy z Ŝarliwą pasją, jednak jego przeznaczeniem była samotność. Nigdy nie zazna tego szczególnego uczucia wspólnoty, które czyni męŜczyznę pełnym. Jego serce było tak sterylne, jak ciało. Był niezdolny do zakochania się. W latach wolności, jego związki seksualne były krótkie i nieskomplikowane. Chciał niewiele — przyjemności z towarzystwa atrakcyjnej kobiety, na spacerze 61
i przy stole, chętną ukoicielkę jego podstawowych potrzeb fizycznych — kobietę, którą by lubił i powaŜał. Nigdy nie było nic więcej. Jego serce pozostawało nietknięte. Potem pojawiła się Meg. Dakota obrócił się na dźwięk jego głosu, próbując ugryźć czubek jego buta. Wydał z siebie burczący dźwięk, jakby zapytując, dlaczego Shiloh zachowuje się tak dziwnie. — Wiem — Shiloh porzucił swe melancholijne rozmyślania. Nie był jeszcze gotów do zgłębienia całego ich szaleństwa. — Zamiast nurzać się w sentymentalnych bredniach, powinienem zająć się gośćmi, którzy mnie potrzebują, a ty masz miłą, łagodną klaczkę do adorowania. Trącił lekko konia, pozwalając mu pokłusować do zagrody. Shiloh zatrzymał się w drzwiach jadalni. Potrząśnięciem głowy i machnięciem ręki, próbował odprawić hostessę, która miała skłonności do zawracania głowy. Była Ŝałośnie niekompetentna, nawet jak na pracownika sezonowego, ale trzeba jej to przyznać, starała się, i Shiloh nie miał serca jej zwolnić. Uwalniając się najbardziej dyplomatycznie jak mógł, posłał ją, aby powitała nowych gości. Shiloh natychmiast zapomniał o tej napuszonej młodej kobiecie, kiedy jego wzrok wreszcie znalazł Meg. Meg razem z Alexis zabawiały dzieci przy śniadaniu. Kiedy Shiloh ich obserwował, raczej czując niŜ słysząc, Ŝe Meg się śmieje, jego ciało zaczęło pulsować nieregularnym, zmysłowym rytmem. — Cholera — wymruczał, ignorując przestraszony wzrok wychodzącego gościa. — Czemu? 62
Czemu Meg, która nie robiła Ŝadnych rytualnych przywabiających męŜczyznę gestów, robiła na nim takie wraŜenie? Nawet kiedy patrzyła na niego oczami wypełnionymi wstrętną mu litością, skutek był taki sam. To było wariactwo, Ŝe spojrzeniem, uśmiechem, a juŜ nie daj BoŜe, dotknięciem, zmieniła go w zirytowanego kocura z wystawionymi pazurami. — Nie zrobię jej krzywdy. Znajoma litania brzmiała jak zepsuta płyta w jego zaciśniętych zębach. Na wszystkie światłości, obiecuję, Ŝe nie zrobię jej krzywdy. — Dzień dobry, szefie — zawołała Alexis, kiedy go dostrzegła. — Marzysz sobie? — Coś w tym rodzaju — odpowiedział, zmieniając swój grymas w uśmiech i przeciskając się do ich stolika przez zatłoczony pokój. — Shiloh! — zawyły entuzjastycznie bliźniaki. — Dzień dobry, chłopcy! Dotknął ramienia kaŜdego z nich. — Dzień dobry, słoneczko! Pogładził palcem dołeczki na policzkach dziecka i zwrócił się do Alexis. — Jakieś problemy? — Ani jednego. To idealne dzieci. — Wcale nie — zaprotestowała Meg. — One są normalne, nie idealne. - To nawet lepiej — powiedział Shiloh, pozwalając sobie wreszcie na spojrzenie na nią. — Czy dobrze spałaś? — Wszyscy dobrze spaliśmy. — Bardzo rano się obudziłaś. — Skąd o tym wiesz? — Meg była zaskoczona. — Widziałem cię w oknie. 63
— Oglądałam wschód słońca. Miałeś rację, Shiloh. Tu jest wspaniale. — Czy wyjeŜdŜałeś dziś rano na Dakocie? — spytała Alexis. Kiedy Shiloh kiwnął potakująco, przepowiedziała ponuro: — Pewnego dnia obydwaj się pozabijacie. ZatrwoŜona Meg wodziła wzrokiem od Alexis do Shiloha. — Co masz na myśli? — Dakota to demon w końskiej skórze. śaden czterolatek nie ma prawa być taki duŜy. — Przesadzasz, Alexis — Shiloh śmiał się, kiedy przysunął sobie krzesło od innego stolika i usiadł bez zaproszenia. — Tylko trochę — powiedziała Alexis. Po chwili zaśmiała się. — No, moŜe istotnie przesadzam. — Czy Dakota to koń indiański? — spytał Tommy. — MoŜe jego przodkowie, ale nie Dakota. — MoŜe rzeczywiście — rzekła Alexis. — To mogłaby być przyczyna, dlaczego tak nienawidzi siodła. Koń nienawidzący siodła zaintrygował Tommy'ego i z takim wigorem domagał się wyjaśnień, Ŝe Meg połoŜyła mu powstrzymująco rękę na ramieniu. — Tommy, zapominasz, Ŝe tu są teŜ inni goście. — To dobrze, Ŝe się zapytał — rzekł Shiloh. — Do stodoły i zagrody nie moŜna chodzić, gdyŜ nie są strzeŜone, ale mimo to, powinni wiedzieć co nieco o Dakocie. — Edwardzie — zwrócił się najpierw do spokojniejszego bliźniaka. — Thomas. Nie musicie obawiać się Dakoty. Nie ma tutaj łagodniejszego zwierzęcia, ale on nie cierpi zamknięcia i trochę denerwuje się, gdy czuje siodło. 64
— Z wyjątkiem chwil, kiedy ty na nim jeździsz — poprawiła Alexis. — To prawda. A ja nie zamierzam kiedykolwiek zostawiać go osiodłanego i bez nadzoru, więc nie musi-my się o nic martwić, prawda? — Tak jest — odpowiedzieli chórem Tommy i Eddie. — Dobrze! To mamy to ustalone. Zwracając się do Alexis, zapytał: — Czy rozmawiałaś juŜ dzisiaj z Jeffem? — Natychmiast, jak zeszliśmy na dół. — Zjechaliśmy po poręczy — przerwał Tommy z odcieniem dumy. — W dół, w dół — kraknęła Samantha. — Wygląda na to, Ŝe była to dobra zabawa. Shiloh rzucił figlarne spojrzenie na Meg. — Czy mama teŜ zjechała? — Oczywiście, Ŝe nie zjeŜdŜałam! — Ale chciałaś — draŜnił Shiloh. Meg zaczerwieniła się. — Schody wyglądają jak coś z Tary. Tylko Scarlett brakuje, a to jest kuszące. MoŜe spróbuję raz, przed wyjazdem. — Wobec tego zjedziesz — Shilohowi podobał się zaśpiew w jej głosie. Kiedyś obawiała się patrzeć w przyszłość. — Przepraszamy — Alexis odsunęła krzesło i wstała. — Idziemy z dziećmi na zwiedzanie terenu. — Pójdę z wami — powiedziała Meg, wstając od stołu. — Nie — dłoń Alexis powstrzymała ją. — Wolałabym nie. Jest to rodzaj ćwiczenia zaufania i posłuszeństwa. Twoje dzieci muszą się nauczyć robienia tego, co kaŜę, dokładnie tak, jak kaŜę i robienia tego szybko. 65
Nie moŜemy sobie pozwolić na to, aby dzieci traciły czas, na spoglądanie na ciebie i szukanie potwierdzenia. MoŜe nigdy do tego nie dojdzie, ale ułamek sekundy moŜe stanowić o Ŝyciu lub śmierci. Na przestraszony wzrok Meg, Alexis ścisnęła jej ramię. — Przepraszam, nie chciałam cię straszyć. Powieki Meg opadły, kryjąc na bardzo krótką chwilę jej oczy. — Przestraszona czy nie, powinna rozumieć sytuację, więc nie będę się wtrącać. — Świetnie — Alexis uśmiechnęła się do niej. — Dziękuję. Shiloh odczekał, aŜ Alexis i jej podopieczni wyjdą i powiedział łagodnie: — Ona będzie na nich uwaŜać. — Wiem — Meg skręciła serwetkę w storturowane supły. — Po prostu przez moment jej władza będzie większa niŜ twoja. Zrobi to taktownie i naturalnie. Dzieci nie zauwaŜą tego ani teraz, ani kiedy usunie się z pola widzenia. — Czy zajmowała się wcześniej dziećmi w niebezpieczeństwie? — Wiele razy. Jest w tym najlepsza. — Dziwne powołanie dla kobiety w jej typie. — Wcale nie dziwne — zaprotestował Shiloh. — Szczególnie w przypadku kobiety takiej, jak Alexis. Kocha dzieci, a kaŜde dziecko, które ochroni jest dla niej spłatą długu, zresztą nie jej długu. Meg uniosła wzrok, a jej nerwowe dłonie uspokoiły się. Z tonu Shiloha wiedziała, Ŝe będzie ciąg dalszy. — Kiedy miała siedemnaście łat, była świadkiem porwania dzieci. PodróŜowała z bratem i jego rodziną 66
po jednym z krajów Bliskiego Wschodu. Brat był niŜszym rangą dyplomatą. Zakładnicy, ośmioletni chłopiec i pięcioletnia dziewczynka, byli jego dziećmi. Nie mogła przeciwstawić się uprowadzeniu, ale ślubowała, Ŝe nigdy juŜ na to nie pozwoli. Poświęciła Ŝycie zawodowi guwernantki, dodając pewne umiejętności, które sprawiły, Ŝe jest wyjątkowa. Nie rozwijał tematu, zostawiając domyślności Meg szczegóły kwalifikacji Alexis. — Kiedy dziecko jest w niebezpieczeństwie, potrzeb na jest właśnie Alexis. Meg obróciła się do okna. Alexis i jej podopieczni siedzieli przy basenie. Blondynka gestykulowała, ustalając zasady z uprzejmą stanowczością. — Co się stało z dziećmi? — Znikły. śadne poszukiwania nie dały najmniejszych rezultatów. Instrukcje okupu były spełnione co do litery. Nikt nie podjął pieniędzy. Dzieci po prostu rozpłynęły się w powietrzu. — Biedne dzieci. Biedna Alexis. — Ze zła moŜe wyniknąć dobro. Alexis jest tym dobrem. Meg patrzyła na dzieci i ich oddanego opiekuna. — Cieszę się, Ŝe przybyła tu dla moich dzieci. — Jeśli będzie trzeba, odda Ŝycie, aby je chronić. Meg skinęła głową, nie spuszczając wzroku z Alexis. Wierzyła w to. — Kiedy ją ujrzałam pierwszy, raz, pomyślałam, Ŝe jest piękna, ale nie wiedziałam jak bardzo. Shiloh zwinął dłoń Meg w swojej dłoni. Profil, który studiował, był obramowany masą włosów ciemnych, nie blond. Jego głos był głęboki i łagodnie rezonujący, kiedy wymruczał w zamyśleniu: — Bardzo piękna. 67
4 — Prrr! — wrzasnął Tommy. Zsiadł z kija ochrzczonego imieniem Dakota i rozciągnął się na trawie. Meg uniosła głowę znad szkicu, lustrując sytuację. Samantha spała przy niej na kocu z rozrzuconymi zabawkami... Bliźniaki dokazywały na trawniku z Alexis. Dzisiaj bawili się w kowbojów i Indian w cyrku. Alexis była kowbojem i dyrektorką cyrku. Gospoda była wygodna. Po tygodniu czuli się tu jak w domu. Ich Ŝycie toczyło się prawie bez zakłóceń, gdyŜ zorganizowana przez Shiloha ochrona była dyskretna. Były i ograniczenia, ale w miejscu tak pełnym nowych doznań, nikt ich nie zauwaŜał. Gdyby nie, stale obecne widmo Ballengera, mogłyby to być wspaniałe wakacje. Ballenger! Meg nie mogła o nim zapomnieć. Czasami, w myślach, udawało się go zepchnąć na dalszy plan, ale stale tam był, czekał. Gdyby o nim zapomniała, ciągłym przypomnieniem był Jeff Lattimer, który pojawiał się na krótkie momenty, jakby wynurzając się z boazerii. Trzymał się z dala, ze spokojną, miłą twarzą, ale z oczami w ciągłym ruchu. Meg zdławiła w sobie chęć pomachania mu, kiedy siedział pochylony nad gazetą, udając zaczytanego. Za68
miast tego pozwoliła swemu wzrokowi wędrować po ludziach, zgromadzonych przy basenie lub w kawiarni w ogrodzie. Większość stanowili goście — przyjeŜdŜali tu od lat. Niektórzy gośćmi nie byli. Meg przyzwyczaiła się myśleć o nich jako o armii Shiloha. W gospodzie nie było obcych. Shiloh na to nie pozwolił. Nie pozwoli równieŜ, Ŝeby ich sytuacja stała się ogólnie znana. Dzięki Bogu, Ŝaden reportaŜ, który dotarł do tego małego schroniska w Karolinie, nie zawierał fotografii. Z wyjątkiem kilku wtajemniczonych osób, wszyscy uwaŜali Meg po prostu za wdowę z dziećmi na wakacjach. Była za to nieskończenie wdzięczna Shilohowi i jego darowi przewidywania. Pozwalało to dzieciom swobodnie mieszać się z gośćmi, stwarzało im od nowa poczucie normalności. — Popatrz, mamo! Głos Eddie'ego był pełen podniecenia i Meg uradowała się. To ciche dziecko rzadko chciało, aby zwracać na niego uwagę. Młócąc rękami i rzucając stopami, wykonał dwie gwiazdy: jedną znośną, drugą trochę gorszą. Zawiodły go trzęsące się ramiona i z głuchym dźwiękiem upadł na ziemię. — Oj! — Meg skrzywiła się, tłumiąc w sobie odruch udzielenia natychmiastowej pomocy. Czekała i martwiła się. Pojękujące dźwięki z jego krzepkiej, małej piersi robiły się coraz niŜsze i głośniejsze, aŜ Meg uświadomiła sobie, Ŝe chłopiec się śmieje. — Klapnąłem, mamo, ale przedtem zrobiłem jedną! Przechylił się do tyłu, wystawiając twarz ku słońcu i zakrakał: — Jeśli zrobiłem jedną, mogę zrobić i następną, poczekaj tylko. — Taak — Tommy bezceromoniainie siadł przy nim na trawie. — Wtedy i mnie będziesz mógł nauczyć. 69
Alexis uniosła głowę znad źdźbła trawy, które oglądała z zadziwiającym zainteresowaniem i spojrzała czule na chłopców. Jej uśmiech powiedział Meg więcej niŜ mogły wyrazić słowa. Miała ochotę śmiać się i radować. Eddie zrobił krok, Ŝeby wyjść z cienia brata. Powoli usamodzielniał się, przyjmując nowe wyzwania, ryzykując niepowodzenia. Gdyby nie spróbował zrobić gwiazdy, nie śmiałby się ze swojego upadku. — Musisz nauczyć mnie pierwszej części. JuŜ umiem się wywracać. Robiłem to wiele razy. Kiedy oddalali się galopem, jak rozbrykane źrebaki, Meg nie czuła potrzeby ostrzegać ich przed czymkolwiek. Kilka siniaków, starte kolano, lub dwa, będą się w sumie opłacały. śadne z dzieci nie rozumiało, Ŝe Eddie zdjął właśnie cięŜkie brzemię z pięcioletnich barków Tommy'ego. Tylko Meg widziała, jakim cięŜarem nieśmiałość Eddie'ego była dla jego bliźniaka. Nikt nigdy nie rozumiał, Ŝe część pewności siebie Tommy'ego była po prostu udawana, Ŝe dziecko wierzyło jakoś, Ŝe jego. odwaga musi starczyć na dwóch. Nikt oprócz niej tego nie widział i nie rozumiał — z wyjątkiem Alexis i Shiloha. Zapach sosen napełnił jej płuca. Czuła na skórze ciepłą, lekką bryzę. Z lasu dochodziły wołania przepiórek. Koliber na niewidzialnych skrzydłach latał od jednego purpurowego kwiatu do drugiego. Świat i jego kłopoty zdawały się być oddalone o lata świetlne. To był prawie raj, zdecydowała Meg. Mogła zamieszkać tu na zawsze. „Ale Lawndale jest naszym domem", upomniała się ostro. „I do Lewndale powrócimy". Wytarła wilgotne dłonie o nogawki wytartych dŜinsów i zmieniła pozycję. Wrzuciła ołówek do torby z przyborami malarskimi i wybrała inny. Zanim rozstała się ze swoimi 70
głupimi marzeniami, spojrzała jeszcze raz na dzieci. Po chwili podjęła na nowo pracę. Mimo Ŝe termin oddania „Sonny'ego i jego cienia" się zbliŜał, nie myślała wcześniej, Ŝe będzie się mogła skoncentrować na jego przygodach. Zapakowała swoje narzędzia zawodowe po prostu z przyzwyczajenia. Wytarta torba z ołówkami, szkicownikiem i notatnikiem zawsze podróŜowała razem z nią. Ku jej zaskoczeniu, kiedy się zadomowili i przywykli do codziennych procedur, robota zaczęła palić jej się w rękach. Opowiadanie wyglądało na bardziej podniecające, ilustracje na bardziej wyraziste. Podniosła na, wpół skończony szkic dwóch chłopców zbierających kwiaty na polu koniczyny i przyjrzała mu się krytycznie. To była prawda. Nigdy nie pracowała tak dobrze. — Bardzo dobrze — skomentował znajomy głos. Meg odłoŜyła rysunek i spojrzała na intrygującą twarz Shiloha. Nie przebrał się po porannej przejaŜdŜce. W prostym ubraniu, którego uŜywał podczas swoich porannych rajdów z Dakotą, było mu bardzo do twarzy. Flanelowa koszula przylegała mu do ciała, uwydatniając szerokie piersi, płaski brzuch i muskularne ramiona. RównieŜ dŜinsy, biodrówki z wąskim skórzanym paskiem, wpuszczone w buty do jazdy konnej, podkreślały jego wspaniałą budowę. Shiloh opierał się w swobodnej pozycji o pień drzewa. Nie miał juŜ w sobie chłodu ani napięcia. Jego spojrzenie, gdy się do niej uśmiechał, było odpręŜone i ciepłe. Odczuła nagły przypływ szczęścia. Serce jej zaczęło bić szybko i nierówno. Ledwie zdołała się zdobyć na wstydliwą odpowiedź na jego komplement. — Komplementy nie powinny cię zawstydzać, Meg. Na pewno wiesz, Ŝe twoja praca jest więcej niŜ dobra. 71
Jeśli o tym nie wiesz, będę musiał mówić ci to częściej — przekomarzał się Shiloh. Jego wzrok powędrował ku subtelnym wypukłościom jej piersi, unoszącym się w szybkim, wymownym oddechu rumieniącej się dumy. Jego niebieskie oczy ciemniały za zasłoną długich rzęs, a ciągły głód Ŝarzył się skryty za kpiną. Byłoby to takie łatwe połoŜyć się przy niej, uwolnić jej włosy od klamry i pozwolić swym palcom, aby przesuwały się w nich z powolną, cichą pieszczotą, odkrywając sekrety słodkie i kuszące. O BoŜe! Tak, to byłoby łatwe. Tak łatwe i tak złe. „Czy zawsze dla mnie będzie to złem?", myślał ponuro. „Zawsze niewłaściwy czas, niewłaściwe miejsce? Niewłaściwa przyczyna." Zęby Shiloha zacisnęły się, na szczęce zadrgał mięsień. Odepchnął się od drzewa, niszcząc wywołany marzeniem obraz. Siłą woli usunął nagłe napięcie ze swego ciała, zmusił swoje kamienne rysy do uśmiechu, jego głos był tylko trochę szorstki, kiedy Shiloh opanował się. — Widzę, Ŝe doszłaś do tego momentu w opowiadaniu, kiedy Cień staje się prawdziwym małym chłopcem. Meg zdziwiła się, Ŝe zna jej pracę. Kiedy klęknął obok niej, wyjaśniła: — Sonny jest odwagą, Cień — mądrością. — Jak Tommy i Eddie? — Tak. Naprawdę to rozumiał. — Obserwowałem dzieci i ciebie. Meg odłoŜyła ołówek. — Więc wiesz, Ŝe nie myliłeś się. — W czym? — Powiedziałeś, Ŝe dzieci będą szczęśliwe. 72
— A ich matka? Czy jest tutaj zadowolona? — Jestem. O wiele więcej niŜ mam do tego prawo. — Bzdury! Masz pełne prawo do zadowolenia i szczęścia. To twoje niezbywalne prawo, wpisane do konstytucji Gospody w Stonebridge. Miał nadzieję, Ŝe rozbawi ją tym nonsensem, ale jej zamyślony wyraz twarzy nie zmienił się. — Jesteś milszy dla mnie niŜ zasługuję. — Dlaczego nie miałabyś zasługiwać na takie rzeczy, Meg? — Gdzieś tam przebywa biedny, zraniony człowiek, który zmienił się w potwora chcącego tylko przyczynić światu więcej zła. To moja wina. Bezlitośnie skręcała złotą bransoletkę na prawej ręce. — Na swój własny, słaby sposób jestem odpowiedzialna za to, co uczynił Keith. Zarówno poczucie winy u Meg, jak i własna bezradność, denerwowały Shiloha. Chciał walczyć z jej demonami, ale one były zbyt niewyraźne, zbyt nierealne. Jak mógł walczyć z obłędem i tchórzostwem. Jak mógł ją przekonać, Ŝe nic nie jest winna Ballenge-rowi, człowiekowi, który odpłynął poza granice normalności na długo przed zagładą jego rodziny? Jak mógł zwalczyć słabość i subtelne okrucieństwa dawno nieŜyjącego męŜa? „Nie mogę z nimi walczyć" powiedział sobie. „Nie, dopóki nie dowiem się dokładnie, co ją dręczy". Spojrzał na obrączkę, ślubną obrączkę, którą nosiła na palcu prawej ręki. Odpowiedź leŜała właśnie tutaj. Gdyby nosiła ją z sentymentu, lub Ŝalu, nosiłaby ją na właściwym palcu, właściwej ręki. Noszona w ten sposób, była symbolem. Symbolem czego? Wsunął swą rękę pod jej ręce, chcąc przerwać jej tę narzuconą sobie udrękę. Był świadom jej urazów. Ura73
zów zrobionych przez niego, w dniu ich przybycia do Stonebridge. — Meg — Shiloh dotknął końcem palca jej po liczka, przesunął palec aŜ pod podbródek, uniósł jej twarz. — Zasługujesz na to by być szczęśliwa. Zanim stąd odjedziesz, dowiodę tego. — JuŜ mi udowodniłeś, Ŝe szczęście moŜe współ istnieć z poczuciem winy. Spojrzała mu w oczy i przekonał się, Ŝe część jej zadowolenia ciągle trwa. — Więc zrobiliśmy początek. Ścisnął zachęcająco jej dłoń i puścił po chwili. Wolna ręka wydała mu się pusta i bezuŜyteczna. Aby zapełnić niezręczną przerwę w rozmowie, jego umysł znalazł wygodniejszy temat. — Karolina przesyła uściski. Chciała być juŜ wolna w tym tygodniu, ale ze względu na tę awarię była ogromnie, zajęta. — Myślę, Ŝe mogłabym zaprosić ją na kolację, jeśli się zgodzisz. — Nie musisz mieć mojego pozwolenia, Ŝeby zaprosić kogoś na kolację, Meg. Jesteś gościem, a nie więźniem. ChociaŜ na Karolinę będziesz musiała trochę poczekać. Wyjechała dziś rano z dziećmi, aby spotkać się z Gabe'm. Spędzą kilka dni razem, grzejąc się w słońcu tropikalnego raju. — Tęskni za nim bardzo, prawda? — Pete tęskni prawie tak samo. — Jacy oni są? Mam na. myśli Pete'a i Gabe'a? Shiloh usiadł przy niej, oparł się plecami o drzewo. Jego ramiona dotykały ramion Meg. W spokoju układał myśli. Samantha poruszyła się we śnie, a on uśmie74
chnął się, zdejmując z jej włosów zabłąkany liść. Za nimi Eddie udawał tańczącego derwisza przy akompaniamencie śmiechu Tommy'ego i Alexis. — Gabe był wędrowcem. Jego praca wymagała podróŜowania po całym świecie. Było to egzotyczne i podniecające, i omal przez to nie zginął. Przyjechał do gospody, aby wyleczyć się z rany od kuli snajpera. Jedno spojrzenie na Karolinę wystarczyło, aby przestał być wędrowcem. Najciekawszym miejscem dla Gabe'a jest miejsce przy Karolinie. — Ile lat miał Pete? — Trzynaście. Właśnie zdał na Akademię w Stonebridge. — Czy Pete nie sprzeciwiał się temu? — Ani przez chwilę. Pete jest drugim wcieleniem swego ojca. Mark był szczodrym człowiekiem. Chciał, Ŝeby Karolina była szczęśliwa. Pete tak samo. Kocha Gabe'a i ubóstwia Shiloha Marka. — Shiloh Mark. Nazwali go tak na twoją cześć. — Mark i ja byliśmy częścią Ŝycia Karoliny na długo przed Gabe'm. Mark był jej dziecięcymi narzeczonym. Pobrali się tylko na kilka dni przed jego wyjazdem do Wietnamu. To był jedyny członek naszej misji, który nie zgłosił się do niej na ochotnika, jedyny, który nie przeŜył obozu jenieckiego. Kiedy wreszcie wszystko się skończyło, przyjechałem, aby ofiarować Karolinie podły substytut jej męŜa — moje kondolencje. Spodobała mi się miejscowość i ludzie. Gospoda była na sprzedaŜ, więc zdecydowałem się zostać. Zrobiłem bardzo mało dla Karoliny, ale Gabe myśli inaczej. Imię dziecka było ich sposobem podtrzymywania pamięci o ojcu Pete'a i włączenia mnie do ich szczęścia. — Shiloh Mark Jackson — piękne nazwisko, wspaniały zaszczyt. 75
Głos Meg był niski i roztargniony. Jej myśli pełne były Shiloha. Mówił o Marku Donovanie, a ona słyszała jego ból po utraconym Ŝyciu kolegi, współczucie dla losów pogmatwanych przez tę stratę. Zrozumiała w końcu silny związek między nim a Karoliną. Związek równie głęboko zakorzeniony w podziwie, jak w honorze i we współczuciu. Shiloh pomógł jej przebudować Ŝycie, a jednak to właśnie Gabe'a kochała. — Gabe Jackson — rzekła Meg w zamyśleniu. — Musi być wyjątkowym męŜczyzną. — Jest nim. Dla Karoliny trzeba wyjątkowego męŜczyzny. A propos Karoliny, przesyła ci uściski i moŜliwość przeŜycia czegoś niecodziennego. Przysłała ci Joe'ego. — Joe'ego? — Joe'ego — powiedział Shiloh i irytująco nie udzielił Ŝadnego dalszego wyjaśnienia. — Samantha się budzi. Za minutę będzie zupełnie przytomna. Obejdę chłopców i porozmawiam z Alexis, a ty się spakuj. Potem pójdziemy do niego. Meg nie od razu zebrała swoje rzeczy. Zamiast tego śledziła wzrokiem Shiloha. Patrzyła, jak w transie, na sposób, w jaki uśmiechał się i poruszał. Chłód, który czuła przy kaŜdym z nim spotkaniu, zupełnie nie był widoczny przy kontaktach z dziećmi. Przyciągał dzieci jak magnes i znajdował prawie dziecięcą przyjemność w przebywaniu z nimi. Jego śmiech był bardziej szczery, bardziej głośny. Był szczęśliwy w ich towarzystwie. Teraz, widząc jak pochyla się nad Alexis z Tommy'm, przyczepionym do jednej nogi i Eddie'm do drugiej, Meg poczuła się trochę rozmarzona. Przybył do nich, tak, jak przybył do Karoliny, ale z dziećmi stworzył związek specjalny. Meg wiedziała, Ŝe powinna mu być dozgonnie wdzięczna, ale jej szczęście było przytłumione przez poczucie straty. 76
— Zachowuję się jak idiotka. Jak mogę stracić coś, co nie jest moje? — wymamrotała bez zastanowienia się nad własnymi słowami. — Moje dzieci są bezpieczne i szczęśliwsze niŜ były kiedykolwiek. Mam cieszyć się chwilą bieŜącą i nie myśleć o jutrze. Jutro? Czy to było właśnie to poczucie straty? Czy myślała o przyszłości, kiedy opuszczą juŜ Stonebridge? Kiedy opuszczą Shiloha? Wydało się jej, Ŝe jej serce ściska zimna dłoń. Uczuła kamień w gardle od uczuć, nad którymi nie panowała. Własne słowa odbijały się echem w jej mózgu. Jak mogę stracić coś, co nie jest moje? Mój BoŜe! Co się z nią stało? — Nic się nie stało! — słowa wybuchły w jej ustach. Ścisnęła szkicownik, by uspokoić ręce. — Nic! — Mama zła? — Samantha zamrugała jak sówka. Jej skóra była zarumieniona i świeŜa po śnie. — Oczywiście, Ŝe nie, kochanie. — Meg wzięła ją na ręce, ściskając ją, znajdując pocieszenie w dotyku jej pulchnego ciała. Pocałowała obie opadające powieki i przytuliła ją mocniej. — Myślałam, jak się cieszę, Ŝe mam taką specjalną, tylko swoją dziewczyneczkę. — Sam specjalna — Samantha uchwyciła się nowej myśli i badała ją. — Tak, właśnie tak. — Tomeddie specjalny — połączyła jak zawsze ich imiona. — Tak jest, a nawet bardziej specjalni, poniewaŜ mają cię za siostrę. — Lexis specjalna. — Alexis jest specjalną panią. — Lo Lo specjalny — Sahamtha skończyła fanfarą. Meg uniosła wzrok znad złotych włosów Samanthy 77
i jej oczy znalazły Shiloha. Zwolnił Alexis, jak to robił często, dając jej chwilę wytchnienia od obowiązków. Ręka w rękę maszerował z chłopcami z powrotem w cień sosen. — Tak — zgodziła się półszeptem. — Jest bardzo specjalny. — Mamo — wołał z podnieceniem Tom. — Shiloh ma dla nas nowego przyjaciela. — Nazywa się Joe — wtórował mu Eddie. — Tak, słyszałam — zaśmiała się Meg, jej niespokojne myśli były nie dostrojone do ich entuzjazmu. — Wezmę tę słodycz od ciebie i pójdziemy go zobaczyć. Shiloh podniósł Samanthę do góry, a ona chichotała i machała nogami. Potem, sadowiąc ją na jednej ręce, drugą oferował Meg. — Chodźcie, grzebuły, Joe czeka. Szli wszyscy razem przez murawę. Tworzyli piękną grupę. Shiloh poczuł to, kiedy zobaczył, jak przyglądają mu się goście gospody. Prawie słyszał aplauz zagorzałych swatów, którzy niemal od zawsze zajmowali się jego osobą. Jakby robiąc im figla, połoŜył rękę na ramionach Meg i przyciągnął ją do siebie. WyobraŜany aplauz stał się ogłuszający. Doskonale pasowała do jego ramienia, ich kroki zsynchronizowały się. Prowadził ich obok ogrodu, omijając werandę i jej rezydentów, do prywatnych schodów wiodących do jego, apartamentu. Nie zastanawiał się, dlaczego chciał uniknąć przyjacielskich uwag swych gości. Miał świadomość tylko ciepła jej ciała, skrytego pod bawełną koszuli, kuszącego zapachu jej czystych włosów, pełni jej piersi. Przez tydzień trzymał się z dala, utrzymując swoje zaangaŜowanie w przyjacielskich, sterowanych rozmia78
rach. Dzisiaj poŜeglował po niebezpiecznych wodach i przekonał się, Ŝe jego rezerwa była bezskuteczna, a jego władza nad poŜądaniem po prostu farsą. — Czy Joe podejdzie do drzwi, jeśli zadzwonię? — wołał Tommy ze szczytu schodów. — Nie! — krzyknął. — Nie dzwoń! — Oh! — Tommy odsunął się od poręczy z drŜącą dolną wargą. Shiloh zatrzymał się u podnóŜa schodów, zaniepokojony, Ŝe komenda wypadła ostro. Zdjął rękę z Meg i wręczył jej Samanthę. Wspiął się do Tommy'ego. Klęknął przy nim na podeście. — Nie chciałem krzyczeć. Myślałem o czym innym i... niewaŜne. To niewaŜne o czym myślałem; nie powinienem był krzyczeć na ciebie. Ale nie moŜesz dzwonić, kiedy Joe jest w środku — on nie cierpi dzwonków u drzwi, okay? — Okay! — Tommy zaakceptował uścisk Shiloha. — Co on robi, jak dzwoni dzwonek? — spytał Eddie. — Wypowiada słowa, których mama nie chce, Ŝebyście znali." — Na przykład jakie? — Tommy chciał wiedzieć. — Nie pytaj. Po prostu mi uwierz. — Hello! Skrzypiący głos zakończył ich konwersację. — Czy to Joe? — wyszeptał Tommy, przestraszony głośnością krzyku. — Proszę mówić! Proszę mówić! Głos stracił swą burkliwość, robiąc się coraz głośniejszy i wznosząc się z kaŜdą komendą o oktawę. — Czy to staruszek? — zaciekawił się Eddie. — Tak i nie - odrzekł Shiloh. — Wejdźcie. Wejdźcie. Odwiedźcie biednego, samotnego Joe. 79
Głos był słaby i drŜący, łamiący się Ŝałośnie na kaŜdym długim, przciągniętym przymiotniku. — On mówi jak stary męŜczyzna. Czy jest chory? — skrzywił się Tommy. — Jest bardzo stary, ale nie chory. I z pewnością nie jest to męŜczyzna. — Kimkolwiek by był, jest bardzo samotny. Meg weszła juŜ po schodach i stała obok. Jej figlarny uśmiech dowodził, Ŝe dobrze wie, co jest za drzwiami. — Jeśli nie zrobi krzywdy dzieciom, dlaczego by go nie odwiedzić? — Nie zrobi. Shiloh przekręcił klucz w zamku i odsunął się na bok. — Papugą! — krzyknął Tommy. — Prawdziwa! — Joe nie uwaŜa się za ptaka. Był częścią rodziny Marka przez prawie czterdzieści lat. Teraz Pete'a. — Jingo ptak — Samantha wyrwała się z ramion Meg. — Nie, kochanie — powiedział Shiloh, kiedy podprowadzał Samanthę do klatki. — On jest trochę za duŜy na kolibra. — Jingo ptak — Samantha była stała w swych decyzjach. Meg zaśmiała się, mówiąc: — Widocznie nie tylko kolibry przypominają jej helikopter Jingo. Myślę, Ŝe Joe będzie Jingo ptakiem, dopóki Samantha nie postanowi inaczej. — Joe nie będzie miał nic przeciwko temu — powiedział Shiloh. — Czy nie usiądziesz na chwilę, dopóki dzieci nie zapoznają się z ptakiem? — Nie, dziękuję, siedziałam cały ranek. ChociaŜ wygląda na to, Ŝe spędzimy tu trochę czasu. Zahipnotyzowała je. 80
Meg wskazała na dzieci, wpatrzone w jaskrawopiórą papugę. — Joe działa jak macho. Umie postępować z dziećmi. — Przypisujesz mu mnóstwo inteligencji. — Powinnaś usłyszeć, co mówi o nich Gabe. Joe zaczął nucić, jego sękate szpony i Ŝółte nogi przesuwały się z jednego końca grzędy na drugą. Krępe, zielone ciało kołysało się, szafranowa głowa poruszała się w takt nuconej pieśni. Przezroczysta powieka zakryła jedno oko, a w jego gardle zrodził się dźwięk przypominający śmiech. — On nas lubi — zawołał Tommy. — Mrugnął i zaśmiał się! — Dlaczego miałby was nie lubić? — spytał Shiloh. — Zamknij się i pocałuj dziewuchę. Krzyk był cienkim, rozdzierającym piskiem prosto z dŜunglowej nocy. — Joe — upomniał go Shiloh. UwaŜaj na maniery. — Pocałuj dziewuchę. Powietrze drgało od krzyku. Joe wznowił swój taniec, jego krótki korpus wykonywał operertkowy marsz. — Dlaczego po prostu nie pocałujesz mamy, jak mówi, i nie uspokoisz go? — zasugerował Eddie z palcami w uszach. Jego zniecierpliwienie wyraźnie wskazywało, Ŝe uwaŜa dorosłych za tępaków. — Tak, Shiloh, jeśli ją pocałujesz, Joe przestanie ranić nam uszy i nie skręci sobie karku, spadając z grzędy. Jeśli Tommy był mniej niecierpliwy, starannie to ukrywał. — Tommy! Eddie! Meg nie wiedziała czy ma się śmiać, czy skarcić ich za bezczelność. — Jest coś w tym, co mówią — Shiloh wymamrotał jej do ucha. 81
— Wiesz tak dobrze, jak ja, Ŝe ten głupi... Warczenie z klatki przerwało jej. — Ten ptak nie rozumie tego, co mówi — skończyła zdecydowanie. — Rozumie. Dłoń Shiloha spoczęła lekko na jej talii, subtelny nacisk przyciągnął ją bliŜej. — On dobrze wie, co czyni. Nie moŜemy zranić jego uczuć, prawda? Powoli nachylił się ku niej i igrająco potarł wargami o jej wargi. Radosna aprobata dzieci, a nawet ochrypły wiwat Joe'ego, były tylko słabym echem w uszach Meg. Jej wargi drŜały od przelotnej pieszczoty. W głowie jej szumiało. Nogi ugięły jej się, jak u marionetki, i tylko Shiloh uchronił ją od upadku. — Ah! Jaka jest cena ciszy? — ręką wziął ją pod brodę i uniósł jej głowę tak, Ŝe ich spojrzenia spot kały się. — Jeden pocałunek. Głos Shiloha był beztroski, przekomarzający się. Śmiech wydawał się kipieć pod powierzchnią. Jego atrakcyjności nie mogły zatrzeć ani blizna, ani nieprzyjemne wspomnienia.. Ten Shiloh nawet bardziej zapierał dech niŜ inni Shilohowie. Meg chciałaby zdjąć brzemię z ramion Shiloha i na zawsze przegnać z jego twarzy ponure linie. — Pocałunek jak wino. Gardłowy dźwięk był przypomnieniem o czasie i okolicznościach. Nie moŜna go było zignorować. Meg musiała się zdystansować od swych uczuć. Jej śmiech brzmiał trochę ochryple, gdy powracała do roli, którą musiała grać. — Nauczyłeś go tej sztuczki? 82
— Nie, ale jestem wdzięczny temu, kto go tego nauczył. — Naprawdę wdzięczny? — Dozgonnie. Jego ton zmienił się. Śmiech zniknął. Palce spoczywały zaborczo na jej plecach, pieszcząc je przez bluzkę. Oczy miał błękitne jak północne niebo. Srebrny płomień księŜyca iskrzył się w nich, ale we wzroku na nią skierowanym nie było nic zimnego. — Chciałem cię pocałować od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem. — Naprawdę? — Uhm. Jego palce odsunęły kosmyk czarnych włosów. Ujął jej twarz w dłonie. — Przez trzy lata byłem ciekaw, jak to by było, trzymać cię w ramionach i całować. W tym tygodniu nie spałem po nocach, wiedząc, Ŝe dzieli nas tylko korytarz. Mniej niŜ dwanaście kroków, których nie miałem odwagi zrobić. — Nie mogę uwierzyć, Ŝe brakowało ci odwagi. Meg wahała się, nie wiedząc czy ta wystudiowana powaga nie jest częścią gry. — To było co innego. — Dlaczego? — PoniewaŜ to ty byłaś tą kobietą, której pragnąłem. Samantha gaworzyła Eddie'emu o Jingo ptaku, a Tommy wrzeszczał. Meg walczyła ze sobą, próbując rozpaczliwie pamiętać, gdzie byli, Ŝe to tylko gra. Zmuszając się do parodii śmiechu, powiedziała: — Więc przekupiłeś Karolinę, Ŝeby uŜyć jej ptaka. — Coś w tym rodzaju. Na jego ustach zaczął formować się uśmiech. 83
— Wreszcie Joe zarobił na wikt i opierunek. — A gdyby nie? — Rzuciłbym go na poŜarcie Dakocie — odpowiedział bez mrugnięcia okiem. Meg zaśmiała się tłumionym śmiechem. — Nie zrobiłbyś tego! — Masz na myśli, Ŝe nie mógłbym zrobić — powiedział śpiewnie Shiloh, znów otaczając ją ramieniem i przyciągając do siebie. —- Ten portugalski ptak i mój indiański ogier czują do siebie niezwykłą przyjaźń. — Nie powiesz mi, Ŝe Joe jeździ na Dakocie. — W porządku, nie powiem. — Ale jeździ? Głęboko wdzięczna za powrót jego dobrego humoru, umyślnie wzięła na siebie rolę naiwnej. — Szaleje za tym. Meg westchnęła i zmieniła temat. — Dlaczego nazywasz go portugalskim? — PoniewaŜ wspaniale klnie po portugalsku. — Rozumiem. Meg czuła jak śmiech bije w niej jak górskie źródło. Jego bzik był równie zaraźliwy jak rzadki. — Jeszcze jedno pytanie. — Słucham. — Czy jeździ na oklep, czy w siodle? — Joe nie cierpi jeździć na oklep. Shiloh spojrzał na zegarek. — Co mi przypomina, Ŝe za kilka minut muszę osiodłać Dakotę. — Przekupiłeś Joe'ego przejaŜdŜką, Ŝeby odstawił swój numer z całowaniem! — Właśnie. — Shiloh! Meg, pod wpływem impulsu, objęła go ramionami. 84
— Jesteś dla nas tak dobry. Dla mnie. Nie pamiętam, kiedy się śmiałam, kiedy byłam taka głupia, kiedy czułam się taka wolna i bezpieczna. — Niczego nie pragnę więcej, jak widzieć cię szczęśliwą, Meg. Pocałował jej włosy, usiłując zapamiętać ich zapach. Meg wysunęła się z jego objęć. Twarz miała rozjaśnioną szczęściem ich bezsensownej paplaniny. Jej wzrok przesuwał się po jego twarzy, dotykając kaŜdego łagodnego rysu. — Nigdy nie zdołam ci podziękować za to, co uczyniłeś. — Sza. Nie chcę od ciebie wdzięczności — pogładził kciukiem róg. jej ust. Patrzył jak jej wargi rozchylają się, odsłaniając biały odblask jej równych zębów, bladoróŜowość jej języka. DrŜał od świadomości, Ŝe w tym momencie jej usta i ich oszałamiająca głębia naleŜą do niego. Była bezbronna i ufna, nieświadomie ofiarowywał jej pierwszy z wielu podarunków. A on był człowiekiem. Czuł odwieczny triumf, rozkoszował się swą męską dzielnością, tak pierwotną, jak sam człowiek. Smakował słodki ból poŜądania. Pragnął Meg Sullivan, ale wdzięczność mu nie wystarczała. Po raz pierwszy w Ŝyciu chciał od kobiety czegoś więcej niŜ grzeczności w zamian za wyświadczone grzeczności. Nagle jego Ŝycie wydało mu się tandetne i puste. Jego doświadczenie nie mówiło mu, jak postępować z taką kobietą. Ona mogła dać tyle, a on nie miał nic. Z głuchym, rozpaczliwym jękiem przyciągnął ją do siebie. — Zapewnię ci bezpieczeństwo, Meg. Myślę, Ŝe umrę, jeśli nie zdołam tego zrobić. Jego dłoń spoczywała w jej rozpuszczonych włosach. 85
— Nie zawiedziesz nas*— powiedziała, akceptując odwrócenie się ról. — Nie mógłbyś. Czekała. Ściskając go, pozwalając być ściskaną. Po chwili jego palce wyplątały się z jej włosów. Ramiona objęły ją, trzymając tak delikatnie, jakby trzymały Samanthę. — Co ty ze mną wyrabiasz? — wymamrotał. — Czy jesteś kobietą, czy syreną, zesłaną, aby mnie zaczarować? — Zanim się to wszystko skończy, będziesz uwaŜał mnie raczej za kłopotliwą czarownicę — głos Meg przybrał ton przekomarzania się. Widziała, jak jego twarz odpręŜa się. — Nie widzę Ŝadnych brodawek — powiedział po dokładnym przestudiowaniu jej nosa. — Schowałam je. — O BoŜe! Zaczynasz paplać jak Karolina. — Przyjmuję to jako komplement. — To miał być komplement. — Shiloh! — natychmiast po wołaniu nastąpiło pukanie do drzwi. Shiloh spojrzał na nią wzrokiem wypełnionym Ŝalem, Ŝe mu przerwano. — Świat miesza się do naszych spraw — powiedział. Nachylił się i lekko pocałował ją w usta. Nagle odwrócił się f otworzył drzwi. Na progu stał Jeff Lattimer, a za nim Alexis. — ZauwaŜono Ballengera — powiedział bez wstępów brodaty gigant. Jego ciepłe bursztynowe oczy były skierowane poza Shiloha, na Meg. — Przykro mi, Meg. Wygląda na to, Ŝe kieruje się właśnie tu. W ułamku sekundy bezpieczny, zaczarowany świat Meg legł w gruzach wokół niej. 86
5 Meg siedziała samotnie przy stoliku w kącie, z dala od spokojnego zgiełku jadalni. Czuła się wymizerowana i pozbawiona wdzięku, zbyt znuŜona, aby brać udział w towarzyskiej kolacji. Paradoksalne było to, Ŝe była tutaj dzięki temu właśnie znuŜeniu. ZnuŜeniu i niepokojącej potrzebie ujrzenia, choć przez chwilę, Shiloha. Alexis nalegała, Ŝeby Meg przerwała izolację narzuconą pojawieniem się Ballengera. Kiedy spotkała się ze sprzeciwem, zauwaŜyła, Ŝe udawany przez Meg radosny nastrój, wykrusza się. Niepokoi to dzieci. Stwierdziła dalej, Ŝe wszystkim dobrze zrobi, jeśli odpoczną od tego ciągłego siedzenia w grupie. " Wyjdź stąd, odnów siły dla dzieci", zakończyła Alexis i Meg skapitulowała. Teraz siedziała w przytłumionym szmerze konwersacji nad niechcianym obiadem. Wyszukane potrawy szefa kuchni smakowały jak tektura. Meg starała się nie myśleć o Ballengerze. Bezskutecznie. Nie mogła pozbyć się myśli o przebiegłym szaleńcu, który kiedyś zniszczył jej Ŝycie. Którego demencja posłała ją do tego sanktuarium i przyciągnęła do niej ludzi, którzy na stałe zmienili jej charakter. 87
Wpatrując w szklankę wina, niby w kryształową kulę, Meg zastanawiała się, dlaczego tak mocno pragnie zobaczyć ciemną, pokrytą bliznami twarz Shiloha i czuć łagodny dotyk jego dłoni. Zastanawiała się czy juŜ zawsze będzie się czuła zagubiona bez niego. — Mogę się dosiąść? Łagodnie wypowiedziana prośba wyrwała ją z trzęsawiska kłopotliwych pytań i wymijających odpowiedzi. Niski głos był młodszy, nie tak dojrzały, z nutką goryczy nie złagodzonej jeszcze wiekiem. Był to piękny głos, ale nie głos Shiloha. Meg oderwała się wzrok od swej szklanki pełnej migocącego wina i przerwała jałowe zgłębianie tajników swego serca. Uniosła głowę i spojrzała na uśmiechnięte oblicze Jeffa Lattimera. Była wdzięczna za to narzucanie się. Po raz pierwszy Meg uświadomiła sobie, Ŝe nigdy naprawdę nie widziała Jeffa Lattimera. Był niezbędną cząstką jej Ŝycia, naprawdę istotnym elementem jej walki o przetrwanie, ale nigdy nie patrzała na Jeffa—. męŜczyznę. Nigdy się nie zastanawiała, co kryje się za tą miłą twarzą, obramowaną grzywą złotych włosów, ani nie doceniała nieustraszonego serca bijącego w jego szerokiej piersi ze ślepą lojalnością dla Shiloha i dla jej rodziny. Zajęta sobą i oszołomiona, nie zaglądała w jego jasnopiwne oczy i nie widziała błyskającego tam humoru. Jeff czekał opanowany i nieporuszony jej nieobecnym spojrzeniem. Kiedy cisza przeciągnęła się zbyt długo, powiedział bez wrogości: — Nie chciałem przeszkadzać ci w kolacji. Popatrzył przez chwilę na jej ledwie napoczęte jedzenie. 88
— Wyglądałaś tak, jakby rozmowa z kimś była ci potrzebna. Jeśli nie chcesz... Wycofał się teraz dyplomatycznie ze Swojej zaczepki. Dotknęła jego rękawa. — Zostań, proszę. Potrzebuję towarzystwa. Jeff postawił swój kieliszek i usiadł z wdziękiem osoby przyzwyczajonej do wpasowywania swego wielkiego ciała w małe miejsca. Powinien wyglądać śmiesznie na tym małym krześle, ale czuł się tak swobodnie, Ŝe widok ten wydawał się naturalny. Meg, patrząc na niego, zrozumiała, Ŝe jest to jeden z tych ludzi, z którymi miło przebywać. śe jest równieŜ człowiekiem, którego przeszłość była wypisana na śmiałych rysach jego klasycznie pięknej twarzy. Widać na niej było piętno trosk. Jak Shiloh, człowiek ten musiał przejść przez swoje prywatne piekło, by zostać tym, kim jest. Shiloh! Kiedy patrzyła w ciepłe, jasnopiwne oczy Jeffa, wyobraŜała sobie jego umysł jako labirynt, którego wszystkie ścieŜki wiodły do tego zagadkowego człowieka, trzymającego w swoich rękach Ŝycie wszystkich drogich mu osób. — Byłoby lepiej, gdybyś coś zjadła — Jeff wskazał na leŜącą przed nią sałatkę z homara. — Szefa kuchni nie zmyli sposób, w jaki zmieniłaś jej ułoŜenie. - Biedak, próbował skusić mój apetyt. WciąŜ to samo. Wykonuję codzienną rutynę, powtarzając sobie, Ŝe nic się nie zmieniło, Ŝe nie ma Ŝadnego Ballengera. Nigdy to nie skutkuje, jednak próbuję nadal. Bez odrobiny udawania zwariowałabym. — Robisz to dla dzieci, Meg. — Wykorzystałam juŜ wszystkie sposoby, o jakich mogłam pomyśleć. Gdybym paliła, właśnie teraz potrzebowałabym papierosa. 89
— Mogłabyś palić jak komin, nic by to nie pomogło — zauwaŜył praktycznie Jeff, obserwując znękaną twarz Meg i jej burzę hebanowych włosów. — Masz rację. Papieros to nędzny zamiennik odwagi. — Nie potrzebujesz zamienników. Masz wystarczają co duŜo prawdziwej odwagi. MoŜe nawet za duŜo dla własnego dobra. Jeff splótł palce dłoni i połoŜył je na stole. — Posłuchaj, dlaczego nie miałabyś mi opowiedzieć, co cię gnębi? Meg stłumiła westchnienie. Pozwolił jej przeskakiwać z tematu na temat, prowadząc ją zwolna do sedna jej zmartwień. Zbierała myśli, podziwiając opanowanie Jeffa .Jeffa, człowieka tak róŜnego od Shiloha, a jednak ulepionego z tej samej gliny. Złotowłosa, a nie ciemnowłosa tajemnica. Był dyskretny, oddany, niezgłębiony, wszechobecny i posiadający niewyczerpaną energię. Czy kiedyś w ogóle spał? A Shiloh? — Meg — ponaglił ją Jeff. Niechętnie odwróciła się do niego, wzruszając ramionami ze zniechęceniem. — Nie ma dalszych wiadomości o Ballengerze. Widziano go na lotnisku w Georgii. Potem zniknął. Jak to mogło się zdarzyć? — Ten człowiek to kameleon. Musi być taki, aby móc tak łatwo się wymykać. Jeff wziął ją za nadgarstek, dodając otuchy. — To rozczarowuje, ale to jeszcze nie koniec. — Rozumiem jakie macie trudności. Wiem, jak cięŜ ko pracujecie. StraŜ została zdwojona. Nie jesteśmy więźniami, ale jesteśmy obserwowani nawet bardziej niŜ więźniowie. Dzieci tego nie zauwaŜają. KaŜdy dokładnie stara się zachować pozory. Shiloh pracował przez ostat90
nie trzy dni po dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przedsiębiorstwa Butlera... Śledztwo... Ledwo go widuję. — On nie spocznie, póki ten człowiek nie znajdzie się za kratkami, a ty będziesz bezpieczna. Daję ci na to słowo. Obietnice nie zawsze duŜo dają, ale pomagają trochę. Meg skinęła głową. — Pomagają. Przypominają mi, Ŝe ciemne chmury mają srebrne brzegi. Nigdy mi się nie śniło, Ŝe mogę mieć takich przyjaciół, jak ty czy Alexis. Jak Shiloh. Jeff odchylił się w krześle, unosząc swój kieliszek. Przez twarz przemknął mu dziwny wyraz. Meg czuła na sobie jego badawcze spojrzenie.. Głowa Jeffa kołysała się, tak jakby słuchał raczej melodii jej głosu, a nie listy dodatnich stron jej sytuacji. Z prawie niedostrzegalnym • uśmiechem odłoŜył kieliszek. — Shiloh musi mieć coś niezwykle waŜnego do załatwienia w wiosce. Gdyby nie miał, byłby tutaj z nami. — Wiem, Ŝe gospody moŜna strzec jak fortecy i Ŝe wycieczka poza jej tereny uszczupliłaby siły i środki. Mimo to szkoda, Ŝe nie mogę zobaczyć wioski. Chciała się przejść ulicami, znajdując ślady Shiloha, zanurzając się w spokój Stonebridge, jego schronienia. Nie mogła. Obiecała nigdy nie opuszczać terenów gospody. Nie w pojedynkę. Shiloh tak przepada za Stonebridge. Wymówione imię złagodziło jej Ŝal. W jej oczach zabłysło coś nowego. — On jest takim skomplikowanym człowiekiem, takim na dystans. Nie miałam pojęcia, Ŝe jest metaloplastykiem, dopóki nie wspomniał mi o swej kuźni. — Shiloh powiada, Ŝe jest kowalem, nie artystą — sucho zauwaŜył Jeff. 91
— Jest kimś więcej. — Oczywiście, Ŝe jest — zgodził się Jeff. W jego oczach pojawił się złoty, figlarny ognik. — Czy przypadkiem nie jesteś przekonana, Ŝe jest równieŜ odpowiedzialny za zawieszenie gwiazd i księŜyca? — powiedział, przekomarzając się. Przez moment Meg była zaskoczona krotochwilnym humorem tego niedźwiedziowatego człowieka. Potem uświadomiła sobie, Ŝe powaŜne rysy jego twarzy zostały juŜ wcześniej złagodzone częstym uśmiechem. Figlarny ognik, który zauwaŜyła, był tylko wierzchołkiem góry lodowej. Kiedyś, w czasie próby ogniowej, Jeff nauczył się traktować Ŝycie z humorem. Być moŜe, ze względu na typ problemów z jakimi stykał się w pracy, była mu potrzebna taka osłona przed cynizmem. Kiedy tak siedział ze zbyt długimi włosami. opadającymi na kołnierz i nieprawdopodobnym złotym runem na podbródku, wyglądał nie tyle na nieustraszonego obrońcę, którym w istocie był, co na eleganckiego, przerośniętego muszkietera, który zaprasza świat, aby się z nim pośmiał. - Jeśli to jest męski, subtelny sposób pytania czy jestem wdzięczna Shilohowi za to co zrobił, odpowiedź brzmi: tak, jestem, Jeff. - Meg rzuciła mu figlarne spojrzenie i, kiedy jej przebiegły inkwizytor uniósł z przesadnym zdziwieniem brwi, rzuciła: — Szkoda, Ŝe nie mogę obejrzeć go przy pracy. — Oh — Jeff ofiarnie walczył, Ŝeby się nie uśmiechnąć. — Mam przeczucie, Ŝe go przy niej zobaczysz. — Nie. Kiedy do wszystko minie... — głos jej przycichł. — Minie. Ballenger nawet nie podejdzie do gospody. Shiloh nie da mu Ŝadnej szansy. 92
— Wiem — próbowała się odpręŜyć. — Nie mogliśmy lepiej trafić. Trudno uwierzyć, Ŝe naraŜa swoje własne Ŝycie, aby pomagać zupełnie obcym ludziom. — Byłaś Ŝoną Keitha, a nie obcą, poza tym spotkaliście się juŜ wcześniej. — Nie pamiętam. Jak mogłam nie zapamiętać Shiloha? Jeff przegrał walkę ze swym uśmiechem, który z diabelską satysfakcją wypełzł mu na twarz. Meg widziała, Ŝe jest z czegoś niezwykle zadowolony. Tak jakby sam jeden posiadał jakiś sekret. Zanim zdąŜyła o to zapytać, opanował się. — śal na ogół zuŜywa człowieka. Jak ci, którzy przeŜyli, mamy poczucie winy i Ŝycie staje się taką harówą, Ŝe stajemy się ślepi na wszystko, z Wyjątkiem naszego małego światka. Dobry humor mu minął. Słychać było nutę Ŝalu, a nawet gniewu, w jego słowach. Gorycz, którą słyszała wcześniej od kogoś, kto nie był dosyć stary, aby ją ukrywać. — Mówisz o sobie, prawda, Jeff? Siedział cichy, z zamkniętymi oczami. Meg poŜałowała, Ŝe zadała mu to pytanie. Przyszedł, Ŝeby zaproponować kieliszek i rozmowę, a ona odwdzięczyła się mu, pukając w drzwi, które chciał zostawić na zawsze zamknięte. śałowała, Ŝe nie moŜe cofnąć pytania i przywrócić uśmiechu na jego twarzy. — MoŜe to czas — wymruczał Jeff. — Czas, który przeszedł. Podniósł kieliszek i wychylił go. Kiedy mówił, słowa miały nierówny rytm. — Była sobie dziewczyna. Kiedyś. Była serdeczna, inteligentna i miała cudowne Ŝycie przed sobą. BoŜe! Była taka śliczna, Ŝe kiedy ją ujrzałeś, serce rwało się, 93
aby choć na nią popatrzeć. Laura — powiedział łagodnie. — Na imię miała Laura. Miała szesnaście lat, gdy umarła. — Wypadek? — Nie. Meg dotknęła jego zaciśniętych dłoni. CięŜar, który czuła na piersiach jeszcze się zwiększył. — Kochałeś ją. — Od dnia, w którym się urodziła, a ja miałem dziesięć lat. Kiedy byliśmy dziećmi, nasze rodziny uwaŜały, Ŝe nasze przywiązanie jest wzruszające. Później, róŜnica wieku uwaŜana była za zbyt duŜą. Zgodziłem się z nimi. Wycofałem się. Aby dać jej czas dorosnąć, być nastolatką, zrozumieć czego chce. Nie zrozumiała. Myślała, Ŝe ją porzucam. Ciało jego przeszedł dreszcz. Wciągnął powietrze i powoli je wypuścił. — Nie widziałem tego... nie widziałem, dopóki nie było juŜ za późno. Moi i jej rodzice winili mnie za to, co się stało. Przez długi czas wierzyłem im i zamknąłem się w moim własnym zakątku piekła. Nie pamiętam wiele z tamtych dni. MoŜe na szczęście dla mnie. Jeff był daleki, roztargniony. Meg nic nie mówiła. Nie było nic do powiedzenia. Ścisnęła mu dłoń, czekając na dalszy ciąg. — Czy naprawdę to takie waŜne, Ŝebyś pamiętała Shiloha z pogrzebu? Uwaga ta zamykała temat Laury. Meg podejrzewała, Ŝe na zawsze. Podzielił się z nią bardzo osobistym Ŝalem, tworząc łączącą więź, po to, aby móc jej pomóc. Meg prawie łkała, myśląc o rozmiarach jego ofiary. Zamiast tego jednak, poszła za nim na mniej grząski teren. Odchylając się w krześle, odsunęła talerz. 94
— Nie tyle próbuję sobie przypomnieć, co, zrozumieć. Uczynił tak duŜo dla mej rodziny, a wcześniej dla Karoliny. Muszę wiedzieć, dlaczego nas przyjął jako swoje specjalne brzemię. — Nie jesteście brzemieniem. Czuł się odpowiedzialny za przeŜycie swoich ludzi w więzieniu. Jako cywil pomaga teraz, kiedy jest potrzebny. Wszyscy, którzy mają ze sobą kontakt, to robią. — Czy inni teŜ oddalili się jak Keith? — Kilku. Większość czuje więź z Shilohem, więź, która jest mocniejsza niŜ odległości i róŜnice. Jak są kłopoty, pomoc nadchodzi jak na zawołanie. Wzruszenie ramion i pauza pozwoliły Meg uzupełnić sobie to, czego nie dopowiedział. — Uczucie jest wzajemne. Nikt się nie zawaha, jeśli Shiloh jej będzie potrzebował. — Nie miałam pojęcia, Ŝe istnieje. Nie prosiłabym o pomoc i wątpię, czy i Karolina to zrobiła. — Rzeczywiście — zgodził się Jeff. — Karolina o nic nie prosiła. — Więc dlaczego? - Meg, Shiloh wygląda jak upadły anioł, ale jest jednym z niewielu Ŝyjących na tym świecie naprawdę dobrych ludzi. MoŜe być brutalny, kiedy wymagają tego interesy, ale to zupełnie inny Shiloh. Człowiek, którego znasz poszedł do Karoliny z szacunku dla Marka, nie Ŝeby być męczennikiem. Był teŜ w tym Ŝal, gdyŜ Mark był właśnie tym jedynym człowiekiem pod jego komendą, który umarł w więzieniu. Więc to była ta więź, którą Meg wyczuła między Shilohem a Karoliną. Wspólna strata przyjaciela, męŜa. To wiele wyjaśniało. Głęboką przyjaźń, miłość bez stania się kochankami. Obok nich przepływały dźwięki z pobliskich stolików. 95
Srebro dźwięczało o porcelanę, śmiech następował po cichej wymianie zdań. Krzesła suwano po dywanach. Dźwięki te wypełniły przerwę w ich rozmowie. Meg oderwała się od swych refleksji. — Mówisz tak, jakbyś tam był z nimi. — Naprawdę? — Jeff uśmiechnął się i potrząsnął głową. — Byłem za młody na Wietnam. Spotkaliśmy się z Shilohem wkrótce po jego powrocie. Byłem pozbawionym korzeni dzieckiem z bogatej rodziny, która się mnie wyrzekła. Próbowałem zająć się ochroną. Powierzył mi małe zadanie i był zadowolony z wyników. To były początki naszej przyjaźni. — Mówił ci o Marku i Keithcie? — Bardzo mało. To co wiem, wiem od Karoliny. Meg cicho westchnęła. — Kiedy go pierwszy raz zobaczyłam, byłam ciekawa, co to za człowiek. Nie mogłam uwierzyć, Ŝe istnieje naprawdę. — Masz jeszcze jakieś wątpliwości? — śadnych. — Shiloh przyszedł do ciebie, poniewaŜ jest troskliwy. Po prostu. — Skąd dowiedział się o Evanie Ballengerze? Historię drukowały wszystkie lokalne gazety, ale nie dotarłyby tak daleko. — Zapominasz, Ŝe Zakłady Butlera są ulokowane w Atlancie. Jest to dostatecznie blisko Lawndale, Ŝeby gazety opisywały twą historię. Przedtem, przez sieć informacyjną, którą tworzą weterani, dowiedział się o piciu. Ale było za późno. Kiedy Keitha zabito, przyszedł na pogrzeb, To było wszystko, co mógł zrobić bez narzucania się. Nie sądzę, Ŝebyś się zorientowała... Nie — potrząsnął głową. — Oczywiście, Ŝe nie. To za wcześnie. 96
— Za wcześnie na co? — NiewaŜne. Pytanie Meg zostało zbyte machnięciem ręki. Widziała, Ŝe Jeff nie ma zamiaru się z nią dzielić resztą swoich obserwacji. — Zamyśliłem się o tym, jak bardzo współczucie przypomina inne uczucia. Winę, wstyd, nienawiść, miłość. — Litość? — Nie litość. Nie od Shiloha. Za duŜo litowano się nad nim. Byłaś sama, potrzebowałaś kogoś. Cokolwiek by to było, to na pewno nie litość. Wszystkie dalsze wyjaśnienia muszą pochodzić od Shiloha. Posłuchaj — zaśmiał się, uniósł szklankę i po uświadomieniu sobie, Ŝe juŜ ją wypił postawił ją na miejsce. — Teraz zlezę ze swojej skrzyni po mydle, tak wdzięcznie, jak tylko umiem, i przyrzekam nie wygłaszać juŜ tego wieczoru więcej kazań. Normalnie małomówny, Jeff zdecydował, Ŝe powiedział wystarczająco jak na jeden wieczór. Nie powie o fotografii noszonej przez trzy lata przez Shiloha. Nie powie o dzikiej, gniewnej gorączkowości wywołanej przez groźbę Ballengera, ani o zimnej przeraŜającej wściekłości, która nastąpiła potem. Tylko Shiloh mógł jej mówić o tym i jak bardzo mu na niej zaleŜy. — Wydajesz się być zadowolony z siebie. Myślę, Ŝe widzę pióra na twych wargach — zauwaŜyła Meg, usiłując odpędzić ich wspólne smutki. — Jadłem na obiad stek, a nie drób. — MoŜliwe, ale uśmiechałeś się jak przysłowiowy kot, który schrupał kanarka. — CzyŜby? — Nie masz zamiaru śmiać się z mego dowcipu? — Nie, to nie jest dowcip. 97
— Jeśli tak uwaŜasz — powiedziała Meg. Właśnie dochodziło do niej, jak dziwna była ich rozmowa. Do tego wieczoru Jeff był miły i rycerski, ale całkowicie oficjalny. Dzisiaj umyślnie zrezygnował z tej roli. „MoŜe", myślała, „odkrył swój prawdziwy charakter i w czasie gdy go odkrywał, coś odkrył? Coś skrytego w niuansach jej wypowiedzi. To go widocznie nie rozczarowało". Meg poczyniła swoje własne odkrycia. Zaczynała rozumieć ogromne poczucie odpowiedzialności Shiloha i równie ogromną lojalność, którą wszyscy go darzyli. Jingo mógł przypadkiem chorobliwie czcić bohatera, ale Jeff mówił o Shilohu jak o drogim i powaŜanym przyjacielu. Dotychczas nie wiedziała, jak dobrze mieć takich przyjaciół. Masując ręką swe bolące mięśnie karku, powiedziała: — Czuje się jakbym była na uczuciowym diabelskim młynie. — Właściwy diabelski młyn moŜe być bardzo przyjemny. Bez śladu uśmiechu przeszedł na inny temat. — Jak się czują dzieciaki i Joe? — Joe to dar boŜy. Z jego powodu dzieci dotychczas nie zauwaŜyły, jak bardzo ich pilnujemy, Alexis i ja. Kochają tego szalonego ptaka. Śpią z nim w pokoju, jedzą razem z nim. Nie ma ich tu dzisiaj, gdyŜ nikt nie chciał zostawić Joe'ego. Będzie im go brakować, kiedy Karolina zabierze go z powrotem. — Poproś ją, Ŝeby pozwoliła mu pozostać. — Pozwoli? — Jestem tego pewien. Joe kocha dzieci i czuje się teraz samotny, kiedy Pete jest daleko w szkole, a Shiloh Mark jest zbyt młody do zabawy — zrobił pauzę. 98
— A propos Shiloha Marka — jego chrzestny oj-ciec jest tutaj. Z twarzy Meg znikł uśmiech. Odwróciła się, jej głowa poruszyła się mechanicznie, jakby za chwilę chciała się oderwać. Piersi unosiły się nierówno, napinając bluzkę. Powietrze wyglądało na zbyt rzadkie, nieodpowiednie. Skóra stała się lepka. Policzki jej płonęły. Jedynym dźwiękiem było mruczące bicie jej serca. Shiloh wypełnił foyer swoją szczególną mieszaniną tęŜyzny i wysmukłości. Włosy miał w nieładzie, ubranie wymięte. ŚwieŜy zarost kładł się cieniem na policzkach i szczękach. Płytkie zmarszczki na czole pogłębiły się, a blizna nad jego pięknym okiem była Ŝywą plamą na tle kredy jego twarzy. Meg wiedziała, Ŝe musi być potwornie wyczerpany. Jednak przyszedł tutaj, moŜe nie ubrany tak pięknie jak zwykle, ale wytrwały jak kamień. Jego siła moŜe osłabnąć, ale nigdy go nie opuści. Na ramionach dźwigał samotnie brzemię kłopotów. MoŜe któregoś dnia kobieta, mała, wątła, ale niesłychanie droga, będzie dopuszczona do tego, aby dzielić z nim Ŝycie i będzie wspierała tę siłę miłością. Kiedy tak patrzyła na niego, z ustami pragnącymi jego ust, chciała być taką kobietą. Meg pragnęła tego bardziej od czegokolwiek. — Do diabła! — warknął Jeff. — Spójrz na tę letnią niezdarę. Od dnia kiedy ją przyjął, ona tylko narzeka. Młoda hostessa, o której Jeff wyraŜał się z takim niesmakiem, mówiła coś powaŜnie do Shiloha, kiedy ten usiłował dopatrzyć się czegoś w blasku świec jadalni. — Niech pani to załatwi najlepiej jak pani umie — mruknął szorstko, tęskniąc do dnia, kiedy Julia Townsend skończy swe letnie wakacje. Wyminął hostessę 99
i natychmiast o niej zapomniał, kiedy znalazł ich odosobniony stolik. — Jaki wyczerpany! — krzyk Meg był przeznaczony dla Jeffa, ale zmartwienie w jej głosie spowodowało, Ŝe rozległ się on głośniej. — To brzmi jak oskarŜenie — powiedział Shiloh. — Przepraszam, nie to miałam na myśli. — śeby mnie wyczerpać, potrzeba więcej niŜ kilku dni wytęŜonego wysiłku. — Oko ci dokucza, prawda? Meg z troską oglądała jego twarz. Shiloh nie patrzył na nią. Nie mógł, gdyŜ miała rację. Był bardziej niŜ zmęczony. Nie mógł juŜ uwaŜać na swoje zachowanie. Mogłaby wyczytać w jego twarzy więcej niŜ ośmieliłby się jej pokazać. Z naciskiem zmienił więc temat rozmowy. — Wynikły jakieś problemy od chwili, gdy pojechałem do wioski, Jeff? — śadne. Mamy kolejne odroczenie. Zapomnij na chwilę, o śledztwie i odpoczywaj. Wiemy obaj, Ŝe Meg ma rację. Jesteś zmęczony i boli cię oko. Shiloh rzucił mu spojrzenie z pytaniem, co do cholery mu się wydaje, Ŝe właśnie robi, ale spotkał, się z całkowicie niewinnym wzrokiem. — Proszę cię, siadaj — powiedziała spokojnie Meg. Kiedy przyciągnął sobie krzesło i usiadł, zdał sobie sprawę, Ŝe przygasająca świeca musi rzucać błędny odblask na jego twarz, pogłębiając cieniami zmarszczki. Być moŜe wpłynie to niekorzystne na jego wygląd, ale cieszył się, Ŝe jedyne źródło światła stanowiła świeca. Oko było jednym wielkim bólem i chciał je osłonić nawet przed tą odrobiną jasności. Nie zrobi tego. Widział juŜ wcześniej wyraz litości na jej twarzy. Nigdy więcej. 100
Starzy przyjaciele, jak Jeff, mogli zmusić go do odpoczynku. Rozumieli, Ŝe odpoczynek był najlepszym lekarstwem na jego ból. Czasami sprzeczał się z nimi przez przekorę. Oni ubolewali nad jego uporem, nazywając go osłem lub upartym durniem, ale Ŝaden nie litował się, ani publicznie nie zwracał uwagi na jego cierpienie. Patrząc w otwartą twarz Jeffa, Shiloh zastanawiał się, jakiemu to złośliwemu celowi słuŜy ten niezwykły u Jeffa sposób wypowiadania uwag. — Czy nie masz nic do roboty, Jeff? Nie musisz gdzieś iść? — Kompletnie nic. Bardzo rzadko mam takiego ślicznego towarzysza przy kolacji, więc maksymalnie to wykorzystuję. — W jaki sposób? — warknął Shiloh w nagłym przypływie zazdrości. — Odbyliśmy bardzo interesującą rozmowę. — O czym? — O niczym, co by cię mogło zainteresować. — Nie? — jedna brew uniosła się, druga nie. — Dyskutowaliśmy o kotach i kanarkach. — PrzecieŜ nie lubisz kotów, Jeff. — Nie muszę lubić kotów, Ŝeby o nich rozmawiać Jeff wzruszył ramionami. — Zanim przyjechałeś do Stonebridge, byłeś rozsądnym człowiekiem, teraz sądzę, Ŝe za długo przebywałeś z naszą rudą przyjaciółką. Meg śmiała się z nimi, ale czuła zgrzyt w śmiechu Shiloha. W jego niskim, łagodnym głosie pobrzmiewała jakby groźba. Jego wargi były trochę zbyt napięte, linia gardła zbyt napręŜona. Nagle domyśliła się o co chodzi — tylko Ŝelazna wola Shiloha powstrzymywała go od krzyczenia z bólu. 101
AŜ do bólu chciała mu pomóc. Czuła, Ŝe to niemoŜliwe. Chciałaby go objąć. Pamiętała lekcję otrzymaną na lądowisku helikoptera i wcześniej, w jej domu. Jednak to nie strach przed odrzuceniem powodował, Ŝe jej ręce pozostawały na kolanach. Dla niego zaryzykowałaby utratę twarzy. Tego, czego nie chciała ryzykować to — powiększenia jego cierpień. JuŜ dwukrotnie przedtem wziął jej troskę nie za współczucie, lecz za litość. Ten rodzaj litości, którym się brzydził. Pocieszającą litość, która wywoływała na jego twarzy zagubiony wyraz człowieka prześladowanego. Nawet jeśli jej poŜądanie, aby go objąć, aby przycisnąć jego głowę do piersi, aby głaskaniem odegnać jego cierpienie, powodowało, Ŝe sama cierpiała, odmawiała sobie tego dla Shiloha. Zamiast tego śmiała się, mądrze udając, Ŝe nie dostrzega prawdy w ich przekomarzaniu się. Zmieniając błyskawicznie temat rozmowy, Jeff powiedział z przeczuciem: — Są jakieś nowości o Ballengerze. — Tak. Przyszły właśnie teraz, kiedy wróciłem z wioski. — Wymknął się? Meg wiedziała, Ŝe nowiny będą złe. ZnuŜenie Shiloha było zbyt duŜe, Ŝeby miały być inne. — To wcale nie był Ballenger. — Jak to? — Meg była zupełnie zdezorientowana. — To człowiek z marginesu, uciekający przed sprawą o alimenty. Cholera! — wybuchnął Shiloh. — Gdyby nie uciekał, zaoszczędzilibyśmy cenne godziny, uniknęlibyśmy zmarnowanego wysiłku. Zaciśnięte pięści Shiloha odbijały się brązową plamą na białym obrusie. 192
— Dlaczego jest gorzej, Ŝe to nie był Ballenger? — spytała Meg, nienawidząc się, Ŝe zawraca mu głowę. — Gdyby to był on — wyjaśnił Shiloh — nawet gdyby uciekł, wiedzielibyśmy, gdzie go zacząć szukać. — Rozumiem — Meg odwróciła wzrok. Jego gorycz z poniesionej poraŜki była dla niej nie do zniesienia. — Było to zbyt oczywiste, nie pasowało do Ballengera. Ballenger nigdy nie pokazałby się tak jawnie. — Cholera — zaklął Jeff. — Następne opóźnienie. — Jedno z wielu - powiedział Shiloh ze znuŜeniem. Meg wodziła wzrokiem od jednego do drugiego. — Więc co robimy? — spytała po chwili. — W jakiej sytuacji jesteśmy? — W nijakiej — powiedział ochryple Shiloh. — Wstępne raporty donoszą, Ŝe to geniusz równie przebiegły, jak bez skrupułów. Jest jak nie pozostawiający śladów dym. MoŜe być zarówno w Kalifornii, jak w Lawndale. — Lub w Stonebridge — dodała Meg prawie załamującym się głosem. Shiloh dotknął jej ramienia. Ich wzrok spotkał się po raz pierwszy tego wieczoru. Ból i poŜądanie nie odbijały się juŜ tak silnie w ich oczach. Dawały tylko tlący się poblask. — Nie ma go tam. Jeszcze nie. Nie wypowiedziane słowa zawisły między nimi. Ciche ostrzeŜenie, jak podmuch wiatru z cmentarza. Pokój, przed chwilą miły i przytulny, oświetlony mnóstwem małych płomyków, stał się nagle zimny. Meg poczuła chłód przejmujący ją do szpiku kości. Tylko dłoń Shiloha na jej ramieniu pocieszała ją, broniąc przed tym zimnym podmuchem. Chciała, Ŝeby ją objął, otaczając ją poczuciem bezpieczeństwa. — Posłuchaj, Meg — słowa Shiloha były wyraźne, 103
kaŜde tworzyło odrębną całość, zmuszając do rozumienia. — Nie mamy podstaw, aby przypuszczać, Ŝe natknie się na nasz ślad. Jest dokumentacja naszego lotu i czarteru, ale została ona zapieczętowana na podstawie specjalnego rozporządzenia. Tylko Jingo zna szczegóły, ale on umrze, zanim coś powie. Jak ojciec radzący sobie z obawami przestraszonego dziecka, Shiloh powtórzył jeszcze raz ostatnie słowa, nie zostawiając miejsca na wątpliwości. Geniusz, wariat czy duch, Ballenger nie ma Ŝadnej moŜliwości skojarzenia sobie twojej osoby ze mną czy tym miejscem. — Oczywiście, Ŝe nie ma — Jeff był równie pewny jak Shiloh. — A gdyby nawet, czy myślisz, Ŝe zdołałby się przemknąć obok naszej policji? Mój BoŜe! Połowa z nich czułaby się lepiej w południowoamerykańskiej dŜungli z pistoletami maszynowymi i maczetami. Jeśli jego duch przeszedłby obok nich, musiałby być patentowanym durniem, Ŝeby narazić się Shilohowi czy mnie. Ballenger nie jest olbrzymem. Do diabła, ja wyglądam jak grizzly w porównaniu z nim. A Shiloh rozerwałby go na strzępy. Meg zadrŜała. Obraz, który namalował Jeff, nie napawa tak otuchą jak powinien. Pamiętała, Ŝe Ballenger ma atut nadludzkiej siły — szaleństwa. Z obowiązku spróbowała się zaśmiać, ale wyszedł jej tylko Ŝałosny skrzyp. — Macie rację. Przypisuję mu jakiś rodzaj złych mocy. Z ciemności, zza ramienia Shiloha wynurzyła się hostessa. — Panie Butler, telefon do pana. Tamten pan mówi, Ŝe nie ma to nic wspólnego z bieŜącymi kłopotami, ale to waŜne. — Dziękuję — odprawił ją Shiloh. 104
SłuŜbę przy telefonie pełnił Carl Simmons. Wezwania z byle jakich powodów nie były w jego stylu. Coś się stało. — Czy jesteś pewny, Ŝe to nie on? Nagle Meg nie była pewna, czy przypadkiem nie chce, Ŝeby odroczenie trwało dalej, czy rzeczywiście największą ulgą będzie koniec czekania. — To nie jest Ballenger — zapewnił ją Shiloh. Ręka połoŜona na jej ramieniu przesunęła się do szyi, masując z przekonującą czułością napięte mięśnie, — Nie wiemy, gdzie jest, ale wiemy, Ŝe nie tutaj. Ręka spłynęła po jej ramieniu do dłoni. Uchwyt Shiloha był mocny. — Czeka na mnie rozmowa. Uniosła głowę znad ich połączonych rąk. Jej uśmiech stał się mniej wymuszony, rumieniec zaczął powracać na jej policzki. — Ze mną wszystko będzie dobrze, Shiloh. — Tak. Czułość przepływała jak satynowa wstęga przez szorstki tembr jego głosu. To tylko twarz chciał ukryć. Tylko odrętwiała zbroja fałszywego spokoju, zaciągnięta przez Meg wokół siebie, osłoniła ją od prawdy. Patrzył w dół na jej włosy, pragnąc zanurzyć w nich palce, twarz, wdychać ich zapach jaśminu i róŜ. Chciał się w niej zagubić. Zapominając o nienawiści i zemście. Zapominając Ballengera. Ballenger. Shiloh westchnął, puścił jej rękę i zwrócił się do Jeffa. — Zaraz wracam. — Będę na miejscu. Shiloh skinął głową i wstał. — Nie martw się, wrócę tak szybko, jak tylko będę mógł. 105
Bez Shiloha pokój był pusty i bezbarwny. Przy stolikach siedziało juŜ niewielu ludzi. Biesiadnicy poszli grać w brydŜa, w szachy lub do dobrych ksiąŜek. Później część z nich powróci na późną przekąskę czy kieliszek. Jeff czekał jak obiecał, ale zrobił się czujny i napięty. Meg dotknęła jego ramienia. — O co chodzi? — Nie wiem — potrząsnął głową — Przeczucie. Jak zimne miejsce, które czujesz, jeśli ktoś skieruje na ciebie pistolet. Nie widzisz go, ale wiesz, Ŝe tam jest i czekasz na kulę. Zamilkł. Upłynęła chwila, zanim Meg uświadomiła sobie, Ŝe Shiloh zbliŜa się do ich stolika. Twarz miał jak z kamienia. Meg zerwała się z krzesła, wyciągając ku niemu ręce. — Dobrze się czujesz? — Gabe został zraniony. — Jak? Jak to się stało? — krzyknęła Meg. — CięŜko? — dodał Jeff. — Jego samolot rozbił się przy starcie. śyje, ale nie wiadomo, jak powaŜne są obraŜenia. Karolina i chłopcy mieli rezerwację na późniejszy samolot. Meg zachwiała się i oparła na Shilohu. Objął ją rękami, przytulając do siebie. Posadził ją na krześle i ujął jej dłonie. — Ma złamaną nogę i miał wstrząs mózgu. Wiemy tylko tyle. — Szpital na tej wyspie jest lepszy od przeciętnych — dodał Jeff. — Czy wyposaŜony jest w urządzenia do leczenia strzaskanej nogi i obraŜeń głowy człowieka, który odniósł w ostatnim czasie inne powaŜne obraŜenia? Jeff odsunął krzesło. — Dowiem się. 106
Shiloh nie odrywał wzroku od Meg. — Pójdę tam natychmiast po odprowadzeniu Meg do pokoju. Meg ledwie zauwaŜyła odejście Jeffa. — Kiedy wyjeŜdŜasz? — Nie wyjeŜdŜam. — Ale Karolina... Z sercem w gardle patrzyła na tę wspaniałą, zranioną twarz, czekając, aŜ uczyni wszystko takim, jakim powinno być. — Ma Pete'a. I w razie potrzeby pojedzie Jeff. Gabe będzie miał wszystko, czego potrzebuje. Chirurgów, na miot tlenowy, wszystko. Moje miejsce jest tutaj, przy tobie. Meg ujrzała tyle rzeczy w tej rzeźbionej twarzy, wiele pięknych rzeczy: przyjaźń, lojalność, miłość. Jeff mylił się. To nie była twarz upadłego, lecz zranionego anioła. Wysunęła ręce i połoŜyła mu dłoń na policzku. Moje miejsce jest tutaj, przy tobie. Słowa te sprawiły, Ŝe jej serce śpiewało. — Mogę pójść sama do pokoju — powiedziała niskim głosem. — Załatw swoje rozmowy. Odczyń swą magię dla Gabe'a. Shiloh uśmiechnął się, obracając głowę, by pocałować wnętrze jej dłoni. — Wpadnę, jeśli będą nowiny. Wstał, końce palców pogłaskały jeszcze raz jej włosy i juŜ go nie było. Meg znów była sama. Samotna postać w topniejącym tłumie, trzymająca w dłoni jego pocałunek. Odkrywając, co Jeff odkrył wcześniej, i wreszcie uświadamiając sobie to. Kochała Shiloha, czułego wojownika z twarzą zranionego anioła. 107
6 — Kiedy Sonny odwrócił się, Cienia juŜ nie było. Meg zamknęła ksiąŜkę i odłoŜyła ją. — Kiedy Sonny będzie go następnym razem potrzebował, Cień przyjdzie — rzekł Eddie. — On tam jest obok, czeka przy podeszwie Sonny'ego. Tommy ziewnął, wkopując się pod przykrycie. — Sonny i Cień to twe najlepsze opowiadania, mamo., — Dziękuję, kochanie — Meg wstała z taboretu i uklękła nad nimi. Pocałowała pachnące mydłem policzki i pstryknęła wyłącznikami światła przy łóŜku. — Alexis jest u siebie — kiwnęła w kierunku otwartych drzwi do pokoju, umieszczonego z prawej strony sypialni dzieci. Jej pokój umieszczony był symetrycznie, po lewej stronie. — Po kąpieli teŜ będę w łóŜku. Jeśli będziecie mnie potrzebować, zawołajcie. — Nic nam nie będzie, mamo — zapewnił ją Tommy. — Naprawdę — wtrącił Eddie. Meg stłumiła śmiech, gdy usłyszała opiekuńczy ton ich głosów. ChociaŜ nie mogli w pełni zrozumieć okoliczności, poznali, Ŝe się dręczy i chcieli pomóc. Poprawiła prześcieradła, jeszcze raz ich pocałowała i ode108
szła od łóŜek. Obok łóŜeczka ustawionego przy jej drzwiach zatrzymała się. Samantha spała otoczona kolekcją pluszowych zwierząt. Jej małe, pulchne ciało, było jakby niedbale rzucone na łóŜeczko. Na oŜywionej we śnie twarzy dziecka, Meg ujrzała zapowiedź uderzającej urody. Samantha westchnęła i podciągnęła pod siebie kolana, zwijając się w kłębek. Meg dziwiła się, Ŝe moŜe w ten sposób spać, ale nie próbowała jej ruszać. W następnej chwili pulchne ciałko skręciło się i obróciło. Samantha zarzuciła ręce nad głowę, stopę połoŜyła pod kolanem. Zanim skończy się noc, będą jeszcze tuziny nieprawdopodobnych pozycji. Meg czuła przypływ czułości, kiedy dotknęła palcami swoich ust, a potem ust dziecka. Jakie zmiany uczyniłoby to cudowne stworzenie w Ŝyciu Keitha? Czy ten słoneczny uśmiech zdobyłby jego miłość i trzymał demony w oddali? Czy córka mogłaby dokonać tego, czego nie zdołali dokonać Ŝona i synowie? Smutek zabarwiał myśl Meg. Wszystkie marzenia świata nie zmienią faktu, Ŝe Samantha nigdy nie pozna swego ojca, a chłopcy o nim zapomną. JuŜ obecnie nie był czymś bardziej realnym niŜ bohaterowie historii, które im opowiadała. I była to jej wina. — Twarz smutna ma? — senny głos Samanthy był jak promień światła w ciemności. — Nie chciałam cię zbudzić, kochanie. Nie jestem smutna. Myślałam właśnie, Ŝe jesteś śliczna jak kwiatuszek. — KsięŜniczka. Lo Lo powiedział, Ŝe ja śliczna księŜniczka. Meg owinęła złoty lok dookoła palca. Pozwalając mu się rozwinąć, zastanawiała się, skąd Shiloh wiedział, co sprawi przyjemność Samancie. Nie mógł wiedzieć, 109
Ŝe zanim jeszcze mogło cokolwiek zrozumieć, dziecko słuchało godzinami z uwielbieniem historii o królach, księciach i księŜniczkach, które Ŝyły potem długo i szczęśliwie. — Ma rację — wyszeptała cicho. — Jesteś księŜniczką. — Humph. Dźwięk był sennym mruknięciem. — Kocham cif, księŜniczko. — Sam koch Mama, koch TomEddie — potem w jednym westchnieniu dodała: — koch Kota, koch Lo Lo. Bardzo. „Miłość to prostą rzecz dla tego nieskomplikowanego dziecka", myślała Meg. Było tylko czarne i białe, bez szarych obszarów wątpliwych. Ona albo kochała, albo nie, i tak mówiła. Czy nie byłoby cudowne być taką otwartą i pewną? Meg pogłaskała policzek dziecka, zanim odeszła. Przy drzwiach obróciła się. — Słodkich snów, chłopcy. Kocham was. — TeŜ — odpowiedzieli chłopcy sennym skrótem. — Zapomniałaś o Joe — przypomniał Eddie. — Rzeczywiście. Meg zbliŜyła się do klatki. Ptak zakołysał się na grzędzie, jego pióra prawie świeciły. — Dobranoc, Joe. Joe zawarczał, poruszył piórami, podniósł jedną przezroczystą powiekę, aby na nią spojrzeć i wsadził głowę pod skrzydło. W ciszy usadowił się na grzędzie. — Cichy typ, hę? Kiedy odchodziła, usłyszała słaby dźwięk. Potem dźwięk się powtórzył. — Dobrej nocy, słodyczy. — Dobrej nocy, Joe. Śmiejąc się, opuściła pokój. 110
Meg odłoŜyła szczotkę i spojrzała uwaŜnie w lustro. Jej inspekcja wynikała nie tyle z próŜności, co z chęci poprawienia swego obrazu w oczach dzieci. Było jej przykro, Ŝe jej zmartwienia znów wpełzają do ich Ŝycia. To, co Alexis dostrzegła w dzieciach tydzień temu, ona dostrzegła dziś i zajęła się wzmacnianiem oznak zewnętrznych swego opanowania. Po półgodzinnym dogadzaniu sobie w wannie, zmarszczki spowodowane zmęczeniem znikły. Jej ciało, przy pomocy pumeksu i kremów zostało doprowadzone do złocistej elegancji. Paznokcie zostały wymanikiurowane. Włosy umyła i wyszczotkowała tak, Ŝe wyglądały jak lśniący heban. Mimo wczesnej pory, bardzo kusiło ją łóŜko. Długi sen zwieńczyłby jej wysiłki. Jutro rysy na jej radosnym nastroju będą mniej widoczne dla dzieci. Będą mogły znów zwrócić swoją uwagę na wspaniałości domu Shiloha. Shiloh. Kiedy ostatnio był bez trosk? Na pewno było to zanim pojawiła się w jego Ŝyciu. Rana Gabe'a dodała mu zmartwień w ostatnim tygodniu. Po fałszywym alarmie z Ballengerem, poszukiwania zintensyfikowały się i widziała go rzadziej. Nagłe zaczął traktować ją z dystansem, ale nie tak wielkim, aby nie mogła dostrzec zmęczenia zabarwiającego na szaro jego twarz. Nawet wiadomość, Ŝe Gabe wyzdrowieje, nie zmniejszyła na długo jego wymizerowania. Nie było śladu Evana Ballengera, więc Shiloh pracował coraz więcej, stając się z kaŜdym dniem bardziej milczący i oddalony. Kiedy morderczy tryb Ŝycia wystawał rachunek, Shiloh walczył z bólem, który był bezlitosny. Moje miejsce jest tutaj, przy tobie. CzyŜby te słowa jej się przyśniły? Nie. Meg wolno potrząsnęła głową. One były. Shiloh, zawsze taki lojalny dla swych przy111
jaciół, bez skrupułów dokonał wyboru, a potem odgrodził się od niej. Z ręką na policzku wpatrywała się w lustro, widząc nie siebie, lecz Shiloha. Shiloha, którego mądrość dostarczyła pewności siebie słabemu chłopcu, uwolniła jego bliźniaka. Shiloha, który rycersko otoczył królewskim nimbem małą dziewczynkę, wierzącą we wróŜki. Shiloha, który tylko dawał, o nic nie prosząc, niczego nie biorąc w zamian. Meg zadrŜała. Palce, które chciały pocieszać, zaciskały się na szczotce, aŜ skurcze przerwały jej marzenia. Z rozmysłem odłoŜyła' szczotkę i złoŜyła luźno ręce na podołku. Jej wzrok był juŜ całkowicie skupiony, kiedy spotkał swoje odbicie. Myślała o miłości, o dawaniu i o wdzięczności. Wdzięczność moŜe być rzeczą niebezpieczną. Kiedyś wszystko co czuła do Shiloha było związane tym uczuciem, przez nie zatarte. Było paradoksem, Ŝe kiedy zrozumiała róŜnicę między wdzięcznością i miłością, właśnie niósł pomoc przyjacielowi. W tamtej chwili, kiedy patrzyła na niego, jego silne i śmiałe ciało, jego kudłatą głowę, pochyloną w zamyśleniu, spostrzegła, Ŝe to, co czuje, jest bardziej ogniste i mniej kompletne niŜ wdzięczność. Znacznie mniej kompletne. Kompletność sugeruje granice, koniec. Jeśli by ją przyjął, jej miłość byłaby bezgraniczna, beŜ końca. „Jeśli", wyszeptała. Nadzieja mignęła i zamarła, zanim zdąŜyła rozkwitnąć. CięŜkie powieki zamknęły się na jej zmatowiałych oczach. Westchnęła,, jej głowa opuściła się z Ŝalem. Czy kiedyś zmądrzeje? Jej romantyczne marzenia były marzeniami idiotki. O nic nie prosił, gdyŜ niczego nie chciał. Oprócz uprzejmego współczucia czuł dystans. Sam, ale nie samotny. To był właśnie stan, który chciał zachować. Był sam, cierpiał, ale jej nie potrzebował. 112
Meg wstała, jej namiętne, obnaŜone ciało odbijało się od klasycznie eleganckiego tła. Schudła, wyszczuplała w talii i biodrach, ale jej piersi były pełne i zwarte. Kiedy wślizgnęła się w swą nocną koszulę, końce piersi były aluzją róŜowości pod przylegającym jedwabiem. Gdy wygładzała na biodrach połyskujący turkus materii, niebo, jak rumieniec, rozświetliła błyskawica, a za górami zagrzmiał piorun. Chwilę później dudniąca uwertura powtórzyła się, a zrzędzący bas rozniósł się echem nad dachami, zanikając z wolna. Bryza nabrała mocy i zaczęła łomotać w szyby, jej jęk wypełnił noc. W powietrzu czuło się gwałt i Meg była tym zafascynowana. Za oknami drzewa kołysały się jak okręty na spienionym morzu. Pokryta liśćmi gałąź grała na alarm, bębniąc o szybę. Meg stała, zauroczona przez furię, która przyszła z sennych gór, wyobraŜając sobie, Ŝe słyszy przez upiorne wycie grzmot dudniących podków. Wiatr znów się zerwał, a ona zwróciła się ku łóŜku. Szła zmęczona i z cięŜkim sercem, myśląc o Shilohu, który tylko z Dakotą mógł dzielić się bólem. Miała juŜ rękę na wyłączniku, kiedy odezwał się grom, juŜ bliŜej, głośniej. Pukanie do drzwi było jak post scriptum. Meg skrzywiła się i sięgnęła po szlafrok. Owijając się nim luźno, podeszła aby odpowiedzieć na powtórny stuk. Uchyliła trochę drzwi, tworząc wąską szczelinę, potem osłupiała, pozwoliła klamce wyślizgnąć się ze zdrętwiałych dłoni. W holu stał Shiloh, w ubraniu do konnej jazdy, tak elegancki, jak nigdy. Spodnie, z delikatnej kremowej tkaniny, były doskonale dopasowane. Jego wykonana na zamówienie koszula miała intensywny kolor czerwonobrązowy. Koszula ta absurdalnie skojarzyła się Meg z ciepłym zapachem cynamonu. Buty, w odróŜ113
nieniu od zwykłych, z wytartej i wysłuŜonej brązowej skóry, były wysokie, czarne i wyczyszczone do połysku. Był chudszy. Zdarto z niego ostatnią uncję zbędnego tłuszczu, zostawiając tylko ścięgna i mięśnie. Czarne włosy były starannie wyszczotkowane nad steraną twarzą. Zaraz przejedzie po nich palcami, nie myśląc o spustoszeniu, jakiego dokona. Był ciemnym uosobieniem zmysłowości. Uśmiechnął się do niej tym wykrzywionym półusmieszkiem, który nie poruszał wcale jego blizny, a serce Meg prawie pękało na widok ukrytego w nim smutku. — Oczekiwałaś kogoś? —- spytał miękko. — Oczywiście, Ŝe nie. Posunęła się w kierunku korytarza, nieświadoma faktu, Ŝe tylne oświetlenie zmienia jej ubranie w mglistą iluzję. Shiloh patrzył na nią. KaŜdą swoją cząsteczką chłonął stojącą przed nim wizję. Jej włosy były połyskującą kaskadą czerni, jej skóra — brunatną kością słoniową. Ciało pod turkusem i koronkami było szeptem tajemnicy. PoŜądanie poruszyło się w nim, głębokie jak noc, gwałtowne jak burza. Rwało go na strzępy, zrywając politurę opanowania. Była zbyt piękna, a on był zmęczony walką. — To była pomyłka. Niepotrzebnie przyszedłem — odsunął się gwałtownie. — Przyślę kogoś innego. — Shiloh! Nie rób tego! — słowa wyrwały się jej bez zastanowienia. Odwrócił się, nie reagując na wyciągniętą rękę. Wydawał się być rozkojarzony i wytrącony z równowagi. — Nie odchodź. Dotknęła go. Jego ręka pod odwiniętym mankietem koszuli była sucha i gorąca, ale nie rozpalona gorączką. Nie był chory. Kiedy wciągała go do swego pokoju, 114
jej ulga była tak olbrzymia, Ŝe zapomniała zapytać go, po co przyszedł. Czuł jej rękę na przegubie i wiedział, Ŝe coś mówi, zadaje pytanie, coś sugeruje. Nie miał pojęcia co. To nie miało znaczenia. To, co się liczyło, to było dudnienie w jego głowie, pulsowanie jego ciała. Jeszcze jedna bitwa o odmowę, kiedy odmowa była ostatnią rzeczą, której pragnął. — Czy ty... — powiedział. Głos miał chrapliwy. Przełknął ślinę, aby zwilŜyć gardło, szukając właściwego nastroju. — Czy ty zawsze ubierasz się tak do samotnego spania? — Nie myślisz chyba... Jej ręka powędrowała do piersi, uświadamiając sobie, Ŝe są one ledwo przykryte przylegającymi koronkami, opuszczającymi się aŜ po talię. Jej palce zacisnęły się na szlafroku, aby się nim zakryć. — Sza, nie wierć się. Tylko się przekomarzałem. Zdobył się na ochrypły śmiech. Pomogła mu jej zdziwiona niewinność. Piękna, otwarta, niedotykalna niewinność, która juŜ wiele razy ochłodziła wściekłość poŜaru. Widząc jej szeroko rozwarte oczy pełne szoku i cierpienia, mógł prawie sobie wmówić, Ŝe była słodkim, skarconym dzieckiem, z którym trzeba się przekomarzać i które trzeba pieścić, aby wprawić je w dobry humor. Jeśli tylko się zamknie oczy i zapomni oddychać. Prawie mógł. — Nie trudź się skręcaniem na śmierć szlafroka, to nic nie da. W kaŜdym razie, juŜ za późno. — Za późno? Odgłos pioruna był jakby ostrzeŜeniem przed tym, co ma nadejść, ale ona prawie go nie dostrzegła. 115
-Podejrzewałem, Ŝe jesteś więcej niŜ śliczna, Meg. Koszula to udowadnia. Jest dobrana do twych oczu. Zrobił krok w jej kierunku i zwątpił, czy jest normalny. Jak moŜe grać rolę pełną złośliwego przekomarzania się, kiedy jej zapach zdawał się owijać dokoła niego, ciągnąc go ku niej jak niewidzialna sieć? Nie chciał tego robić, ale, niech diabli porwą jego głupotę, powiedział co myśli: — Pachniesz równie pięknie, jak wyglądasz. Meg spojrzała na niego zmieszana. Jego słowa nie pasowały do tonu, który był szorstki, wymuszony, a w jego oczach było coś więcej niŜ Ŝarty. Cofnęła się o krok, aby móc pomyśleć. — Masz rację — powiedziała w końcu. — Zwykle nie ubieram się w ten sposób do spania. — Ale dzisiaj się ubrałaś. Co to było, to co słyszała w jego głosie i czytała w jego twarzy? Zawsze był dla niej uprzejmy, ale teraz było coś więcej — miękkość, wahanie. Jakby zerwano z niego zbroję, czyniąc go podatnym na zranienia. MoŜe to wszystko jej się wydaje? Aplikując sobie wstrząs myślowy i odsuwając się od groŜących wessaniem uczuciowych lotnych piasków, wybrała taktykę szczerości. — Dzisiaj rzeczywiście. Dzieciaki wpadały w parszywy humor, więc poszłam na zakupy do sklepiku w holu. Perfumy i koszula są częścią mojego dekadenckiego dogadzania sobie. Obróciła się, fałdy koszuli chwytały światło, zanurzając jej ciało w niebieskozielonym płomieniu. — Doskonale leczysz krosty na humorze. Shiloh wiedział, Ŝe musi odejść, zanim nie popełni największej pomyłki swego Ŝycia, zanim uczyni coś, co ją zrani. 116
— Nie jestem pewna, czy są zupełnie zaleczone, ale zostały zakryte przez dbanie i troskliwość. Mimo twierdzenia, Ŝe jest spokojna, jej oczy były nienaturalnie jasne. Napięcie stawało się zauwaŜalne; chodziła po linie juŜ zbyt długo. — Wyglądasz na zmęczoną — powiedział po długiej przerwie. — Piękną, ale zmęczoną. Widzę po łóŜku — wzrok prześlizgnął mu się po odrzuconych przykryciach — Ŝe była to juŜ dla ciebie noc. Więc wezmę tylko Joe'ego i pójdę. — Joe'ego? — Po niego przyszedłem. — Oh. Walczyła ze ściskającym gardło rozczarowaniem. — Nie cierpi burz. W najgłośniejszym momencie próbuje zagłuszyć je śpiewem. Kiedy raz usłyszysz Joe'ego, nigdy nie zechcesz tego usłyszeć ponownie. — Dotychczas siedział spokojnie. — Te burze mogą godzinami przewalać się przez góry. On oszczędza swoje Voodoo, czy cokolwiek tam ma, na najgorszy moment. — MoŜemy przykryć klatkę. — Będzie później dniami i nocami narzekał, Ŝe chcieliśmy go udusić. — Dzieciom nie będzie się to podobać. Co z nim zrobisz? — Pokój muzyczny jest dźwiękoszczelny. MoŜe tam śpiewać, aŜ ochrypnie. — Dlaczego miałby śpiewać, jeśli nie będzie słyszał burzy? — Nie musi jej słyszeć. Kiedy przyjdzie najgorszy moment, wyczuje go. — To dlaczego nie zostawić go z dziećmi? — Kochanie — rzekł Shiloh. Jego uśmiech stał się 117
bardziej naturalny. — Zabieram go do pokoju muzycznego, aby chronić nas od Joe'ego, a nie Joe'ego przed burzą. — Z pewnością nie jest aŜ taki straszny. — Tak mówi osoba niedoświadczona. Wziął jej podbródek między palec wskazujący i kciuk. Był to spontaniczny odruch, nad którym utracił kontrolę, i Shiloha opuściło udawane opanowanie. Uśmiech powoli zniknął mu z warg. Patrzył na nią, całkowicie zafascynowany błyskiem równych, białych zębów pod delikatnym ciałem jej ust. Wokół nich burza uciszyła się, zbierając siły do najwścieklejszego ataku. Obok spały dzieci Meg. Cisza owinęła ich jak kir. Gorąca, lubieŜna męsko-damska świadomość pulsowała, przekraczając jeden po drugim moŜliwe punkty odwrotu. Gdzieś na brzegach swego zamglonego umysłu Shiloh wiedział, Ŝe musi natychmiast to przerwać. Zbierając pozostałości swej siły, zmusił się do zrobienia tego, co musiał, tego, co powinien zrobić, zanim będzie za późno. Kiedy spojrzał w dół, w oczy, które straciły resztki niebieskości i nabrały koloru niezgłębionej zieleni namiętności, Shiloh poznał moc swego zamiaru. Zasady były porzucone, obietnice złamane. — Meg — wyszeptał. Dźwięk był kwintesencją czułości. Meg zadrŜała od jego dotyku. Ogień lizał postrzępione brzegi jej fałszywej pogody ducha, niszcząc skutki wieczornej pracy. Był tak blisko, Ŝe mogła czuć gorąco jego ciała. Taki gorący! Była ciekawa, czy taki sam płomień pali się wewnątrz niego. Raz się myliła. Nie teraz. Nie kiedy jego oczy były bardziej niebieskie niŜ kiedykolwiek. Nie kiedy jego przykuwający wzrok zdał się sięgać do dna jej serca. 118
Ogień usadowił się w jej jamie brzusznej, ogień o węglach gorętszych niŜ płomień. ZadrŜała, tęskniąc do objęć jego rąk. Z pewnością moŜna to było odczytać z jej oczu, gdyŜ pierś uniosła mu się i opadła, ale jej nie dotknął. Tylko jego kciuk pogłaskał jej wargi. Łagodnie. Doprowadzając do szaleństwa. Nie myślała o tym, ani tego nie planowała, ale jakaś jej część pragnęła z niego więcej. Samowolnie jej język dotknął czubka jego kciuka, smakując smak soli i dymu, elektryzując. Shiloh jęknął. Jego ręka ześlizgnęła się na cięŜką kaskadę jej włosów. Zrobił ostatni krok, pasując twarde powierzchnie swego ciała do jej zaokrąglonych, chętnych powierzchni. — Meg. Wargami dotykał jej włosów, jego oddech poruszał zabłąkany kosmyk. — Słodka, słodka Meg. Ukochany, odpowiedziało jej serce. Nie śmiała wyrzec ani słowa. Jeszcze nie. Dopóki nie będzie pewna, Ŝe on tego chce. Na razie zadowoli się dotykiem jego ust na jej skroni, jego sercem bijącym przy jej sercu. Później przyjdzie czas na zrozumienie tej chwili. Bez ostrzeŜenia lampa zamigotała i zgasła. W mroku zbudził się sztorm, wyjąc wściekle, napełniając niebo Ŝarzeniem, zmieniając noc w uciekający dzień. Równie nagle jak się pojawiła, jasność znikła, pozostawiając pokój w grobowych ciemnościach. Oślepiona, Meg znalazła swój świat w Shilohu. Jego usta były jak ciepły miód, jego ręce jej schronieniem. Jego czysty, niczym nie ozdobiony zapach wysyłał strzały przyjemności, które krąŜyły potem w jej krwioobiegu. Shiloh. 119
Nić jej myśli została zerwana, kiedy ruszył ku niej ospale, nie zostawiając wątpliwości co do swych pragnień. — Proszę — powiedziała, ale nie dokończyła juŜ swej prośby. Burza wybrała ten moment, aby uciszyć się równie gwałtownie, jak wybuchła. Lampa zamigotała, zapaliła się i powoli zwiększała swoją jasność. Gdzieś w głębi gospody zabrzęczał motor, jego, obwody wracały do Ŝycia. Eddie zawołał coś przez sen. ŁóŜeczko Samanthy zaskrzypiało, kiedy poruszyła się i obróciła. Niski, ochrypły głos mamrotał w jakimś szorstkim, niezrozumiałym języku. — Aha, Joe — Shiloh śmiał się krzywo, niepewnie. — Serenada? — Obawiam się, Ŝe tak. Połączył palce na jej karku, dotykając czołem do jej czoła. — Muszę go zabrać i iść. — Będzie to aŜ takie straszne? — Gorsze. Pomruk z sąsiedniego pokoju słuŜył jako pilne przypomnienie, Ŝe czasu zostało niewiele. — Naprawdę muszę iść — Shiloh uniósł głowę, ręce przeniósł jej na ramiona, nie chcąc jej puścić. — Wiem — patrzyła na niego, pragnąc go. — Czy byś... — Co? — czekała Meg. — Nic. Głos Shiloha był ochrypły od ostateczności decyzji. Ręce opadły mu, puste palce zaginały się. Nie mógł ją prosić, Ŝeby z nim poszła. Jeśli by poszła, zabrałby ją do łóŜka, konsekwencje i obietnice wzięliby diabli. — Powiedziałabym, bardzo niepokojące „nic". 120
Pod wpływem impulsu pogładziła bliznę, która skręciła się wściekle, gdy się skrzywił. — To był taki głupi pomysł. Usunął się spod jej dotyku, nic nie mówiący wyraz pojawił się jak kurtyna na jego twarzy. — Wezmę juŜ Joe'ego. — Oczywiście. Meg skłoniła głowę, kryjąc zagubiony, zakłopotany wyraz, który, jak wiedziała, malował się w jej oczach. Zwinęła palce dłoni, zachowując na jeden cenny moment ciepło jego policzka. Zaprowadziła go do pokoju dzieci, czekała chwilę, kiedy on stał obok ich łóŜek. Jego wzrok z czułością dotykał kaŜdego z nich, z nikłym, bolesnym półuśmiechem na wargach. — Twoje dzieci są piękne. Zanim zdąŜyła odpowiedzieć, zdjął klatkę z haka i nie Ŝegnając się, wyszedł. Meg chodziła tam i z powrotem po pokoju. Raz zobaczyła swoje odbicie w lustrze — beznadziejną figurkę, w śmiesznie wspaniałej koszuli. Podeszła do szafy, aby zmienić ją na drugą, bladoŜółtą, wygodniejszą, chociaŜ nic nadzwyczajnego. Jednak, wspominając, Ŝe Shiloh nazwał ją śliczną, zatrzymała się. Śliczna! A jednak, kiedy przeŜywali szczyt podniecenia, które przebiegło między nimi jak prąd, Shiloh wycofał się. Z łatwością, bez wysiłku, tak, jak zawsze to robił. „Nie, tym razem było inaczej. Shiloh był inny." Było coś nowego w sposobie, w jaki na nią patrzył, w jego dotyku. Słyszała coś gorzko-słodkiego i znaczącego w dźwięku jej imienia na jego wargach. Dziś był punkt zwrotny, ale nie wiedziała dlaczego. „Czego nie dostrzegam?", Meg usiadła cięŜko na brzegu łóŜka, ręce ciasno splotła na podołku. Jej nic 121
nie widzący wzrok przeszywał jakiś nie istniejący wymiar, szukając tam jakichś nie istniejących wskazówek. „Co powinnam rozumieć?" Jej umysł przesiewał tę odrobinę wiedzy, którą posiadała o Shilohu. Niektóre szczegóły były faktami, niektóre przypuszczeniami, kilka było prawdopodobnie czystą fantazją. Czy były one częścią odpowiedzi? — Twarz demona, odwaga lwa, serce zranionego anioła — wyszeptała. Gorycz, przekonanie, współczucie. Integralne części. Shiloha. Kiedyś była ciekawa, dlaczego nie ma kobiety, z którą mógłby budować wspólne Ŝycie, dlaczego nigdy jej nie było. „Dlaczego?", zapytywała się bez końca. KaŜda kobieta chciałaby Shiloha. Czy nigdy nie było kobiety, która wyjaśniłaby mu jego uczucia i spowodowała, Ŝe stawiłby im czoło? Czy to moŜe być to? Czy nie rozumiał swoich uczuć, lub nie ufał im? Czy była właśnie tą kobietą, która moŜe mu to wyjaśnić? Czy starczy jej sił? To nie byłaby słodycz, ale dla kobiety, która by się powaŜyła i wygrała, byłoby to cudowne. śycie w świecie cywilizacji po dziesięciu latach brutalności byłoby trudne. Ci, którym się to udało, udało się dzięki absolutnej delikatności i zapamiętałemu oddaniu. Shiloh był jednym z tego dzikiego, rzadkiego szczepu. Uzupełnienie tego ognia miłością, okiełznanie go, uczyniłoby ją najbogatszą z kobiet. — Nigdy bym nie chciała okiełznać Shiloha. Nigdy! — wybuchnęła. Ale czy to słowo nie opisywało najlepiej ustępstw, które czyniłby taki człowiek, jeśli by naprawdę kochał? Zawsze będzie dziki, zawsze będzie wolny, ale ona utemperuje go miłością. 122
„On kocha. Widziałam to w jego spojrzeniu, czułam w jego dotyku. Dlaczego więc się cofa?" Czy to brzydota jego Ŝycia przekonała go, Ŝe jest niezdolny do kochania? — Nie! Nie! — krzyknęła Meg, bijąc się pięściami po kolanach z protestem. — Ma więcej do dania niŜ ktokolwiek, kogo znałam. ... ktoś, kto wyjaśni mu jego uczucia i spowoduje, Ŝe stawi im czoła. Jej własne słowa. Tego wieczoru był inny, przynajmniej przez chwilę. Otwarty, dostępny, jakby wyciągał do niej ręce. Czy mogła go nauczyć? Czy mogła mu pokazać, jak wiele miłości ma do dania? — A jeśli się mylę? Jej głos opadł do załamującego się szeptu. — Mój BoŜe! Co, jeśli się mylę? Myliłam się przedtem. Przycisnęła dłonie do ust, Ŝałując, Ŝe nie moŜe do nikogo się z tym zwrócić. Do Jeffa, który znał Shiloha jak mało kto, lub Karoliny, z jej niezrównanym poczuciem prawdy. Nie było Jeffa ani Karoliny. Był tylko Shiloh i ona, i widmo Ballengera, które ich połączyło. Nieświadomie wstała i znów zaczęła chodzić po pokoju. Koszula nocna wirowała dookoła niej, gdy odwracała się, szła, i znów się odwracała. Ręce miała skrzyŜowane na piersiach, palce gniotły napręŜone mięśnie jej ramion. Oczy bolały od myślowego wysiłku. Wyłączenie lampki nocnej nie przyniosło ulgi. Ciemność przyniosła ze sobą wspomnienia o Shilohu. Jego dotyk, jego bolesny półuśmiech, jego zapach. Burza na zewnątrz zdawała się ją wabić z głębi nocy. Meg zawirowała i pomknęła ku oknu. Błyskawica rozdarła niebo nad łąką. Niesamowite Ŝarzenie, które zgasło z odgłosem pioruna. Ale wystarczyło, aby dojrzała 123
niewyraźne kształty człowieka i konia pędzącego jak wiatr. Przezroczysta firanka otarła się o jej twarz. Złapała ją i trzymała odchyloną w ręce z pobielałymi kostkami palców. Nie powinien jeździć konno. Burza była za blisko. A jednak wiedziała, Ŝe musiał. To była jego broń przeciw bólowi, który zmieniał jego zmacerowane oko w płonący, lodowatoniebieski węgiel, a jego twarz w popiół pod ciemniejącym piętnem. On teŜ nie miał do kogo się zwrócić. Tylko do Dakoty. Rozumiała teraz tę jego łagodność, ten brak rozwagi. Wiódł swoją własną cichą walkę z torturą, a mury jego fortecy, które starał się zawsze pokazywać, chwiały się, lecz nie pękały. Czasami nawet mógł odczuwać pokusę, aby szukać pocieszenia u innej istoty ludzkiej. Ale te momenty mijały. Teraz jechał jak centaur. Meg śledziła wzrokiem figury tych męŜnych istot, które rzucały wyzwanie burzy. Długo po zniknięciu konia i jeźdźca wyglądała przez okno, zastanawiając się co będzie z Shilohem i z nią. Przycisnęła palce do zimnej szyby, pozwalając sobie na marzenia. — Jedź w spokoju, kochanie — szepnęła i poszła do łóŜka. Meg rzuciła się na łóŜku i przewróciła na drugi bok. Chłodny pokój powinien być miły, ale powietrze przygniatało. Z kaŜdym niespokojnym ruchem, włosy zawijały się dookoła, przylepiając się jak lepka mgła, a splątana koszula więziła jej nogi. Tykanie zegara stało się głośniejsze niŜ burza. KaŜda sekunda ciągnęła się dopóki Meg nie wstrzymywała oddechu, rozwaŜając, czy kiedykolwiek nastąpi następne tyknięcie. Sen był sprawą beznadziejną. Spokój, o który zabiegała, odpłynął z wiatrem, z tętentem kopyt Dakoty. LeŜała 124
z szeroko otwartymi w ciemności oczami, z suchym gardłem, oczekująca. Najpierw myślała, Ŝe zegar oszalał, terkocząc w nocy jak zwariowana sroka. Potem zrozumiała. To dzikie, gorączkowe bębnienie było dźwiękiem, na który czekała. Odrzucając zmięte prześcieradła, pomknęła do okna. Tam, na grani, owiewany wichrem i migoczącym światłem okalającym jego sylwetkę na tle nieba, stał Shiloh. Długo po zniknięciu blasku jego obraz rysował się w jej myślach. Shiloh był znuŜony, cierpiał i nie miał nikogo, kto by go pocieszył. Mówiła o tym kaŜda z dumnych linii jego ciała. — Ja mogę — szepnęła Meg do wiatru i burzy. Kiedy jak przykuta wpatrywała się w okno, niebiosa otworzyły się, spuszczając na wzgórze deszcz, jak strumienie błyskotek. Shiloh uciekał przed ulewą. Jego ciało zgrało się z potęŜnym rytmem konia, kiedy unosili się z dzikim zapamiętaniem nad krzakami i płotem. Nagle odrzucił głowę i uniósł ramiona. Dla Meg niski, bolesny jęk wiatru stał się samotnym krzykiem Shiloha. — Mój biedny Shiloh. Nie wylane łzy drŜały w jego imieniu, a jej serce pękało na myśl o tym dumnym, samotnym człowieku. Odwracając się od okna, porwała szlafrok z oparcia krzesła. Zawiązała go starannie i pośpieszyła do dzieci. Dotykając i poprawiając pościel, upewniła się, Ŝe wszystko jest w porządku. W swym pokoju Alexis zgasiła lampę. Ale światło nocne, które zostawiła guwernantka znaczyło jej drogę ku dzieciom. Wszystko to — bezpieczeństwo, pewność — było z powodu Shiloha, który nie prosił o nic dla siebie. Nie poprosi. Meg rozumiała to teraz, ale mogła sama coś zaoferować. Obawa i ból odrzucenia były prawie 125
dotykalne, ale była to gra warta podjęcia. Musi wiedzieć, Ŝe komuś jego cierpienie nie jest obojętne i Ŝe ten ktoś przynosi ukojenie, nie litość. Jeśli stanie twarzą w twarz ze swymi uczuciami, być moŜe odkryje, Ŝe kocha, Ŝe jego miejsce jest naprawdę przy niej. Deszcz zbliŜał się. Rozproszone krople padały szybciej. On będzie mokry. Z łazienki wzięła dwa duŜe ręczniki. Przerzucając je przez rękę, wybiegła z pokoju, zatrzymując się tylko, aby zamknąć drzwi na klucz. Jej bose stopy ledwo dotykały ziemi. Kiedy opuściła budynek przez tylne drzwi, musiała tylko iść wzdłuŜ ścieŜki, która prowadziła do stodoły i Shiloha.
7 Był tam. Tylko jedna lampa elektryczna oświetlała boks gdzie pracował, szykując na noc Dakotę. Meg weszła w głąb stodoły. Czysta słoma tłumiła jej kroki, przyczepiając się do brzegu jej nocnej koszuli. Szła obok ścian z ociosanych kamieni i poszarzałych ze starości belek. Stodoła była zabytkiem, magiczną mieszaniną zakurzonej południowej staroŜytności i prostych linii. Ale ona nie dostrzegała tego, widząc tylko Shiloha — jego potargane włosy, srebrzące się kroplami deszczu, jego zarumienioną twarz, pełną euforii po jeździe w burzy, jego wilgotną koszulę przylegającą do ciała, kiedy z miłością głaskał konia. Meg zatrzymała się tuŜ za kręgiem światła. Czekała, zapominając prawie o swoich ręcznikach. — Hej, stary — mówił Shiloh do konia, kiedy ten cofał się z oczyma łypiącymi na Meg. — Spokojnie, na dziś juŜ wystarczy, uspokój się. — MoŜe to ja go zaniepokoiłam — Meg była zdziwiona, i zadowolona, Ŝe jej głos jest pewny, mimo Ŝe widok Shiloha wprawił jej puls w bicie, od którego niemal traciła oddech. Shiloh obrócił się z kocią szybkością. — Co robisz poza domem w tym deszczu? 127
- Nie pada tak bardzo. Jeszcze nie. Wygrałeś wyścig. Patrzył na nią od stóp do głów. Z wolna skrzyŜował ręce na piersiach. Rysy twarzy były surowe. Nic nie dało się z nich wyczytać. — Skąd o tym wiesz? — Stałeś na wzgórzu, wyzywając burzę, Ŝeby cię pokonała. Potem uciekałeś przed wiatrem, z deszczem tuŜ za twoimi plecami. Twarz Shiloha nie zmieniła się. Ani jego niebieskookie, płonące spojrzenie, ani nieubłagana surowość. Meg była ciekawa czy to gniew. Gniew, Ŝe go widziała. Czy myślał, Ŝe go szpieguje? — Nie mogłam spać, więc podeszłam do okna, Ŝe by patrzeć na burzę. Wyjaśnienie zabrzmiało kulawo. Kiedy nie odpowiedział, wyciągnęła ku niemu ręcznik. — Pomyślałam, Ŝe będziesz go potrzebował. — Nie powinnaś tu przychodzić. Nie spojrzał nawet na ręcznik. Na jego twarzy malował się teraz gniew. — Gdzie była ochrona? Dlaczego pozwolono ci wędrować samej w ciemności? — Jestem pewna, Ŝe nigdy nie byłam naprawdę sama, Shiloh. Ktoś na pewno był obok. Nikt mnie nie zatrzymał, bo nikt mnie nigdy nie zatrzymuje. Nasi straŜnicy nigdy nie mieli ograniczać nam swobody poruszania. Zagwarantowałeś nam swobodę na tym terenie, oni uszanowali tę swobodę. Omal nie przysiadła z ulgi. Nie gniewał się, przynajmniej nie na nią. Śmiało, z ironią, skomentowała: — Biorąc pod uwagę mój ubiór, a raczej jego brak, czy myślisz, Ŝe ktokolwiek zdrowy na umyśle spytałby się dokąd idę i po co? 128
— Do cholery, Meg. Nie masz tu nic do roboty w taką pogodę. — Trochę deszczu mi nie zaszkodzi, a sam wyznaczyłeś granice — przypomniała mu łagodnie. — Powinienem był wyłączyć stodołę. — Ale nie zrobiłeś tego. Podeszła bliŜej, z wyciągniętymi dłońmi drŜącymi niepewnie pod ręcznikami. — Deszcz cię zmoczył. Masz mokrą koszulę. MoŜesz w końcu zaopiekować się sobą, jak tym koniem, i uŜyć tego, by się wytrzeć. Czy teŜ — rzekła z odcieniem figlarności — raczej byś wolał końską derkę? Pierwsze przebłyski bladego uśmiechu nadtopiły lodową maskę na twarzy Shiloha. Nie moŜna tego było nazwać zachętą, ale jego rysy odpręŜyły się, kiedy wyszedł z boksu Dakoty i zaryglował drzwi. — Ręczniki są miękkie i z pewnością pachną znacznie ładniej — zachęcała go Meg, kiedy ich ciągle nie brał. Shiloh zaśmiał się. — Mała czarownica — wymamrotał, patrząc jej ciągle w oczy. Powoli, nie odwracając wzroku, zaczął odpinać koszulę. Kiedy ostatni guzik odskoczył, zsunął lepką tkaninę z ramion i powiesił koszulę na haku. Jego ręce otarły się o jej ręce, kiedy wziął jeden z ręczników. Wyraz jego twarzy zmienił się. Uśmiech stał się grymasem, kiedy chował twarz w miękkim frotte. Meg nigdy nie widziała go bez ubrania. Odziane, jego pręŜne ciało miało wigor i siłę, i nieświadomą elegancję, ale nic w jej Ŝyciu nie przygotowało jej na surową wspaniałość półnagiego Shiloha. Obserwowała, jak głęboko rzeźbione mięśnie, które przedtem napręŜały się pod przylegającą tkaniną koszuli, teraz spręŜynowały i przepływały uwodzicielsko pod jego napiętą, 129
opaloną skórą. Nawet wstrętne wojenne szramy na jego plecach i ramionach nie mogły zatrzeć hipnotycznego uroku tych ruchów. Jej gardło bolało od przypływu nie wylanych łez, kiedy uświadomiła sobie, Ŝe schudł w ciągu ostatnich tygodni. Jego oddanie Sullivanom i związany z tym ból, brały swoją daninę z Ŝywego ciała. JeŜeli Shiloh dawał tak wiele z siebie z powodu jej, z powodu jej dzieci, znaczyło to, Ŝe byli dla niego czymś więcej niŜ przelotnym zainteresowaniem, czymś więcej niŜ dobrym uczynkiem Samarytanina. — Nie powinnaś tak na mnie patrzeć. Ochrypły głos wtargnął w jej myśli. Shiloh ucichł pod jej wzrokiem, z ręcznikiem na szyi, ze znieruchomiałymi rękami. — Lubię na ciebie patrzeć — stwierdziła, gdyŜ w takiej chwili między nimi mogła istnieć tylko szczerość. — Wiem. Jego dłoń ścisnęła ręcznik z taką siłą, Ŝe myślała, iŜ tkanina rozerwie się. — Próbowałem tego nie dostrzegać, ale to jest tam, w twych oczach. MoŜesz sobie wyobrazić co czuję, kiedy widzę w tobie tę miękkość? Meg odwróciła wzrok, niezdolna wytrzymać tego ognistego spojrzenia, chciała słuchać, ale czuła trwogę. To była chwila, której przyjście roztrzygnęło się w tym gorącym, namiętnym dniu, kiedy czekał w cienistym chłodzie jej domu. Czekał i teraz. Droga, którą pójdą, będzie zaleŜała od jej wyboru. Z zamkniętymi oczyma i złoŜonymi z przodu rękami, zadawała sobie pytanie, czy jej decyzja była tak samo nieuchronna jak ta chwila. Podniosła głowę, ich wzrok spotkał się. Jedynym słyszalnym dźwiękiem było wycie wiatru. 130
— Tutaj — wymruczała łagodnie, przysuwając się bliŜej, biorąc od niego ręcznik. — Pozwól mi to zrobić. — Meg. Jego głos był niskim stłumionym dźwiękiem. — Sza! — skarciła go, dotykając jego warg końcem palców, gładząc je. — Pozwól, Ŝeby przynajmniej raz w twoim Ŝyciu ktoś coś dla ciebie zrobił. — Czarownica — powtórzył. — Czasami myślę, Ŝe zostałaś stworzona, by mnie męczyć. Jego głos był szorstki i ochrypły, ale stał spokojnie pod dotknięciem jej rąk. W jej palcach czuć było miłość, kiedy wycierała go z troską z jaką niegdyś wycierała swe dzieci. Przełknęła ślinę i ledwie powstrzymała się od bolesnego westchnienia, kiedy zobaczyła jak straszne były jego rany. Jeff miał rację — raniono go w tak róŜny sposób. Jakie rany zostały pod powierzchnią? Na ile są okropne? Meg upuściła wilgotny ręcznik na siano i powoli odsunęła się, przenosząc spojrzenie z ciała na twarz Shiloha. Gołą ręką wytarła krople deszczu, które osiadły na policzkach i brwiach. Jego szczęki zacisnęły się, ale się nie odsunął. Zachęcona, nabrała pewności siebie, jej palce masowały nabrzmiałe mięśnie na jego skroniach. — Meg. W jego tonie była nuta ostrzeŜenia, ale nie gniew. — Nie rób tego. Skrzywił się, kropelki potu pojawiły się mu na czole, ale nie zrobił Ŝadnego ruchu, aby ją powstrzymać. — Wiem, wiem. Mruczała ciche nonsensy, nonsensy, które koiły, przekonywały. Poczuła jak spięte mięśnie pomału odpręŜają się. 131
— Wiem, Ŝe uwaŜasz, Ŝe nie powinnam, ale nie widzę powodów. Byłeś taki miły i troskliwy, dlaczego ma być źle, jeśli oddam trochę tej troski? — PoniewaŜ... — zająknął się. Prawie z wściekłością zamknął oczy, chcąc się oddzielić od jej widoku, aby wypowiedzieć to, co musi. Nagle Meg zaczęła się bać. Chciała uciec, szukała schronienia w burzy, pozwolić, aby błyskawice ją oślepiły, grzmoty ogłuszyły. śeby nie potrzebowała stawiać czoła bólowi. Ale nie mogła. Kiedyś, wieki temu uciekła od niepowodzenia i skutki były katastrofalne. Tym razem znała ryzyko. Shiloh mógł odrzucić tę odrobinę, którą mu oferowała: siebie, swoją miłość. Zdecydowała się, wszystkie karty były wyłoŜone. Ostatnia karta była jego. Nie ucieknie tym razem. Jej ręka skończyła czułą pielęgnację, palce spoczywały na pulsującej skroni. — Powiedz mi, Shiloh — wyszeptała. — Proszę. Ciągle na nią nie patrzył. Jego rzęsy były tylko hebanową smugą nad oczyma. Z piersi wyrywał mu się urywany dźwięk, oddech miał nierówny. — Nie wolno ci — powiedział w końcu. — PoniewaŜ kiedy na mnie patrzysz lub mnie dotykasz, wydaje mi się, jak ostatniemu idiocie, Ŝe pragniesz mnie tak mocno, jak ja pragnę ciebie. Meg wydało się, Ŝe wśród burzy słońce wybrało jedno miejsce, aby pobłogosławić je Ŝyciodajnymi promie-niami. Jeśli nawet nie powiedział wszystkiego, co pragnęłaby usłyszeć, nie miało to znaczenia. Pragnął jej. To był początek. O tak! To właśnie był początek. Z rozmysłem zdjęła rękę z jego twarzy, pozwalając jej powędrować na jego pierś. Ręka zatrzymała się przez chwilę na płaskiej, męskiej brodawce, i przesunęła się draŜniąco w dół, ku nisko umieszczonemu pasowi 132
a potem cofnęła się od jego napręŜonego ciała. Zagubiona bez dotyku jego skóry pod dłońmi, Meg powiedziała po prostu: — TeŜ cię pragnę, bardzo, bardzo mocno. — Mylisz wdzięczność z czymś innym — powiedział dziwnie stłumionym głosem. — Nie. — Mam prawie czterdziestkę. Ty masz zaledwie trzydzieści lat i wszystko przed sobą. Nie moŜesz pragnąć takiego starego, poobijanego wojaka, jak ja. Wiedziała, Ŝe jego oczy zatrzymały się na niej, płonąc z intensywnością, która przepaliłaby jej duszę. Kwieciste zdania i wyszukane namowy nie mogły mieć miejsca między nimi. Słowa nie były niczym przyozdobione, ale wypływały prosto z jej serca, kiedy powtórzyła: — Pragnę cię. Słyszała jego chrapliwy oddech, kiedy próbował się opanować. Potem, jakby chcąc sprawdzić jej słowa, jego ręce zaryły się pod jej włosami, zatrzymując się na karku, unosząc jej twarz ku jego twarzy. Meg oczekiwała, Ŝe na policzki wypłynie jej nerwowy rumieniec, ale okazało się, Ŝe jest absolutnie spokojna. Mogła radośnie spotkać jego badawczy wzrok. — Kocham cię, Shiloh — powiedziała cicho. — Ko cham cię juŜ od dawna. Shiloh nie odpowiedział, lecz coś zabłysło w jego oczach. Zanim mogła to sobie wytłumaczyć, jego głowa pochyliła się ku niej. Wargami dotknął jej warg. Najpierw jak wiosenna bryza, potem znowu, wabiąco, obiecując ciemne słodkie tajemnice swojego ciała. Kiedy odsunął się z pomrukiem pełnym Ŝalu, Meg wspięła się na palce z uniesioną twarzą, jej usta ofiarowywały więcej, chcąc więcej. 133
- Kochanie, nie! Pomimo jego krzyku, i zanim zdąŜył się powstrzymać, jego ręce zamknęły się na jej ramionach, trzymając ją, przyciągając ją bliŜej, aŜ pełnia jej przykrytych jedwabiem piersi zaczęła draŜnić jego obnaŜony tors. Jej włosy ocierały się o jego podbródek, otaczając go aurą zapachów. Dotknięcie jej warg na szyi było iskrą na czekającą beczkę z prochem. Jego ostrzeŜenie zostało zapomniane. Potęga Ŝądzy była większa niŜ jego siła, a jego poŜądanie rządziło zarówno jego ciałem, jak i umysłem. Meg zasługiwała na więcej niŜ niestałość, której był uosobieniem, ale teraz nawet sumienie nie mogło go zatrzymać. Być moŜe nigdy by go nie zatrzymało. Kiedy tak wyłoniła się z cienia, w turkusowej-szacie, którą światło latarni przemieniło w przylegający niebieski ogień, wiedział, Ŝe musi ją mieć. Jego protesty były grą skazaną z góry na niepowodzenie. Czas dumnych złudzeń zakończył się. Zarzucił ją sobie na ręce i wspiął się po schodkach wiodących na stryszek. Siano dopiero co wyschło, miało uderzający do głowy zapach niekończących się letnich dni i leniwych miłości. Meg skryła głowę na ramieniu Shiloha, a wargi jej pragnęły znowu dotknięcia gorącego ciała na jego szyi. Było to pragnie-nie tak silne, jakiego nigdy jeszcze nie doznała. Kiedy postawił ją na ziemi i odwrócił się, aby włączyć słabą, gołą Ŝarówkę, wymamrotała skarŜący się protest. — Chcę cię widzieć. Nie chcę cię ranić. Obiecałem, Ŝe nigdy nie zrobię ci krzywdy. Poczuł ukłucie winy i miał nadzieję, Ŝe jego obietnice nie były czcze, ale nawet poczucie winy nie mogło ochłodzić zŜerających go płomieni. Tylko Meg mogła ugasić je swoją namiętnością. Będzie pamiętał za ich dwoje, Ŝe jej duch jest znacznie silniejszy niŜ jej delikat134
ne ciało. Musi pamiętać sam, jakim ona jest kruchym skarbem. — Nie bój się, Meg. Nie bój się mnie. Tak wiele chciała mu powiedzieć. śe to nie chodziło o światło, Ŝe to jego potrzebowała, Ŝe nigdy nie będzie się niczego bała, kiedy będzie w jego ramionach. Chciała mu to powiedzieć, ale zapomniany ręcznik leŜał juŜ na sianie. Jej ubranie zsunęło się z pleców. Potem Shiloh zsunął z jej ramion ramiączka koszuli, pozwalając jedwabiowi spłynąć z jej ciała i zebrać się jak mgiełka u jej stóp... Niepewna ręka pieściła jej policzki, jej piersi, doprowadzając do pełni ich ciemną, bogatą róŜowość. — Czy wiesz, jaka jesteś piękna? — Nie. Chciała odpowiedzieć, Ŝe nie jest piękna, ale ręka przesunęła się dalej i zabrakło myśli na powiedzenie reszty. — Jesteś najdoskonalszym dziełem Boga. Taka śliczna i tu, i tu — jego wargi poszły śladem ręki i Meg zwątpiła, czy utrzyma się na nogach. — Nie jestem piękna — zaprzeczyła głosem, który wydał się jej obcy. — Jesteś. Jesteś. Nigdy nie było nikogo takiego, jak ty. Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą w dół. Ręcznik był welwetem dla jej skóry, siano poduszką. Długie nogi, owijające jej nogi, były silne i ciepłe. Zastanawiała się przez chwilę, kiedy zdąŜył zdjąć resztę swego ubrania, ale dotknął jej znowu i nie dbała juŜ o to. Shiloh tęsknił do niej, jak jeszcze nigdy do nikogo. JakŜe dawno juŜ śnił, Ŝe kiedyś będzie leŜała obok, z oczyma błyszczącymi z poŜądania, Ŝe jej śliczne ciało będzie dla niego. Jak dawno juŜ pragnął zanurzyć 135
się w niej, łącząc ich ciała, czyniąc ją swoją. Jak dawno! — Przez całe Ŝycie — wymamrotał i juŜ nie mógł czekać. Pokrył ciałem jej ciało, jej piersi były dla niego poduszką, jej uda rozstąpiły się, aby go przyjąć. Jej ciało poddało się, a potem poruszało się razem z jego ciałem, przyjmując leniwe, pieszczące uderzenia. Głowę odrzuciła do tyłu, włosy rozłoŜyły się na sianie — rzeka ciemności na złotym tle. Błyszcząca wilgoć pokryła jego ciało srebrnymi kropelkami. Meg zamruczała coś, czego nie rozumiał. Jej ręce spoczywały mu na plecach, paznokcie wbijały mu się w ciało. Usilnie wyginała się w łuk w prowadzącym rytmie, przyjmując go w siebie głębiej. Jego drapieŜny głód został spuszczony ze smyczy, chęć bycia łagodnym — zapomniana. W odpowiedzi na jej ogniste Ŝądanie, szukał ulgi dla swej słodkiej męki w pulsujących głębinach. Rozpaczliwy krzyk. Nierówny dźwięk wydarł mu się z gardła, kiedy narastający Ŝar ich pasji wybuchł jak płomienie w ciemności. Była jego! Oddała się mu i nigdy juŜ nie będzie naleŜała do innego. W tym totalnym posiadaniu odczuwał dziką przyjemność. Coś, czego nigdy wcześniej nie chciał, czy potrzebował. Kiedy ktoś kocha, prosty fizyczny akt staje się czymś więcej — więcej niŜ przyjemnością, więcej niŜ prokreacją. Był to związek serc, dusz i myśli. Kiedy ktoś kocha. Słowa, których nigdy nie pomyślał, nigdy nie wypowiedział. Do Ŝadnej kobiety. Słowa, które go przemieniały. Kiedy zanurzał się mocniej i głębiej, chowając się znowu i znowu w jej wnętrzu, jej słodki krzyk ukoił powodujący nim dziki głód, napełniając go czułością, która nim wstrząsnęła. Czułością, która stworzyła własną niezwykłą przyjemność, która posłała go razem z nią w pędzącą ekstazę spełnienia. 136
Meg krzyknęła znowu, całując go, jej drŜące ciało powoli uspakajało się, układało pod nim. Shiloh pochylił się nad nią, przekonując się, Ŝe jest nawet jeszcze piękniejsza z wargami spuchniętymi od pocałunków i włosami zakrywającymi jedną z piersi. W ubraniu było jej do twarzy, ale kiedy miała ciało wilgotne i lśniące z wyczerpania miłością, była wspaniała. Chciał jej powiedzieć, Ŝe wniosła w jego Ŝycie piękno i radość. Głos zniŜył mu się do słodkiego szeptu. Jego słowa były pełne tych frywolnych, odurzających nonsensów, które mówią jedynie kochankowie. Meg przytuliła się do niego, słuchając, tak jak dziecko słucha bajek. Nie wierząc naprawdę, ale chcąc wierzyć. Uśmiechnęła się do niego ślicznym, wzruszają cym uśmiechem. Łza zawisła na czarnej rzęsie, a potem opadła jak skrzący się kryształ na jej zaczerwieniony policzek. Przysunął się bliŜej, łapiąc łzę językiem, rozkoszując się jej słonawosłodkim smakiem. To była część Meg, jego Meg. Piorun zakołysał gospodą do fundamentów, a deszcz walił w blaszany dach z nagłym hałasem. Ciało Meg poruszyło się, porzucając nastrój miłosnego odpręŜenia. — Sza — uspokajał, przytulając ją mocniej. — To tylko deszcz. Nie potrwa długo. Najgorsze juŜ przeszło. Posłuchaj. Słychać kaŜdą kroplę tańczącą na dachu. — Nie tańczą — powiedziała Meg, ukojona jego spokojnym głosem. — One śpiewają. Myślę, Ŝe kołysankę. — Specjalną kołysankę dla ciebie. Nachylił się nad nią, ciesząc się, Ŝe po prostu trzyma ją w ramionach. — Obiecałem czuwać nad tobą podczas snu. Śpij teraz. Będę tutaj. 137
Meg odgarnęła kosmyk włosów z jego twarzy, jej palce znalazły bliznę. Pamiętała o jego bólu. — Mój piękny Shiloh. Zaśmiał się łagodnie. — Musisz być szalona. Nikt nigdy nie nazwał tej gęby piękną. — Piękna — powtórzyła uparcie, zanurzając się w sen. — Uraziłam. Przepraszam. Zaśmiał się znów, widząc jej dziecięcy grymas. — Nie przepraszaj. JuŜ mnie nie boli. To była prawda. Nic go nie bolało. Gorzkie rozczarowanie, które gotowało się w nim jak jątrząca rana, zostało przegnane. Nic naprawdę się nie zmieniło. Nie mogło. Ale kiedy trzymał tę miłą, namiętną kobietę w ramionach, nic się nie liczyło. Nic nie liczyło się prócz Meg i jej bezpieczeństwa. — Śpij, kochanie — wymamrotał. — Śpij i pozwól mi cię trzymać. — Kochanie — wymruczała Meg i wsunęła się głębiej w ramiona, które chroniły ją przed światem. Bez koszuli i bosy, Shiloh stał w oknie. Jedną ręką opierał się o masywną framugę, drugą wsunął głęboko do kieszeni spodni. Burza przeszła, pozostawiając swe ślady. Ale Shiloh nie dostrzegał ich przez szyby zaciemnione bezgwiezdną nocą. Widział tylko odbicie Meg, śpiącej spokojnie w jego łóŜku. Jej ciało, ledwo było widać pod bladoniebieskim prześcieradłem. Jej włosy przewalały się po nagich ramionach. CięŜkie rzęsy przylegały jak woalka do policzków. Siedział przy jej boku juŜ godziny, wspominając. Była wspaniała. Spojrzenie w jej oczach, kiedy go dotykała, to nie była litość. To był ból, jego ból wzięty przez nią na własność. Wpuścił ją do sanktuarium swego serca. Dlaczego Meg? Co było tak innego w tej 138
kobiecie? Dlaczego pamięć o niej nawiedzała go tak długo? W jaki sposób zdołała zniszczyć jego zbroję i sprawić, Ŝe cieszył się, Ŝe ją zniszczyła? Meg westchnęła, a Shiloh uśmiechnął się, słysząc ten dźwięk. Odwrócił się od odbicia, pragnąc piękna oryginału. Rozpalony podszedł do niej cicho. Pragnął rozbudzić ją pocałunkami i połoŜyć się obok niej na sztywnych prześcieradłach swojego łóŜka. Jego łóŜko. Jego kobieta. Jak będzie teraz Ŝyć bez niej, skoro juŜ ją odnalazł? Meg znów się poruszyła, jej usta uśmiechnęły się. — Shiloh? Zaspany głos brzmiał niewyraźnie. — Jestem tutaj. Uniosła się, opierając na łokciu, próbując odgarnąć z umysłu pajęczynę snu. — Gdzie jesteśmy? — To mój apartament. — Stodoła! — To się naprawdę wydarzyło. To nie był sen. Siadł na brzegu łóŜka, ujmując jej dłoń. — Kochaliśmy się, mając słomę za posłanie, potem zasnęłaś. Kiedy burza przeszła, przeniosłem cię tutaj, poniewaŜ nie mogłem znieść myśli o rozstaniu się choć na chwilę. Jeszcze nie mogę. — Powinieneś był mnie obudzić. — Chciałem, Ŝebyś odpoczęła. — Czy spałeś? — Tej nocy nie. — Prawie świta. Musisz być wyczerpany. Usiadła prosto, uświadamiając sobie za późno, Ŝe prześcieradło to jedyne jej okrycie. Nagość zdawała się jej przeszkadzać. Shiloh uniósł jej dłoń do warg. Potem, puszczając ją, wstał, aby 139
podejść do szafy. Wyciągnął z niej białą, bawełnianą koszulę. — WłóŜ to — powiedział. Przykrył koszulą jej plecy i pomógł włoŜyć ręce do rękawów. Podwinął mankiety i zapinał guzik po guziku, aŜ zakrył kaŜdy cal jej pięknego ciała. Wsunął palce pod jej włosy i wyciągnął je z kołnierza. Potem je puścił, aby spłynęły w dół pleców. — Lubię na ciebie patrzeć — powiedział chrapliwie. — Ale wiem, Ŝe twoje ciało nie jest przyzwyczajone do wzroku męŜczyzn. — Dziękuję. Jej oczy były wielkie i jasne i tylko malująca się w oczach Meg wdzięczność powstrzymała go od zdjęcia y niej koszuli i Wzięcia ją w ramiona. — Myślę, Ŝe Samantha będzie bardzo podobna do ciebie, kiedy dorośnie. Będzie taka piękna, jak byłoby kaŜde twoje dziecko. Twarz Meg zmieniła się. Nagle jasność pociemniała, oczy miała strapione. — Meg? Wyglądasz na przestraszoną. Co się stało? Spojrzała w bok. Shiloh chwycił ją za ramiona. — Czy źle się czujesz? — Nie — zdołała wymówić — jestem głupia, nie chora. — Więc powiedz mi, co jest nie w porządku. — Tak. Muszę ci powiedzieć. Ale wtedy moŜesz mnie znienawidzeć. — Kochanie, nic takiego nie moŜe się zdarzyć. — Nawet jak będę w ciąŜy? — Co? Shiloh był zdumiony. Puścił ją i stał, patrząc na swoje puste dłonie, jakby wprawiały go w zakłopotanie. 140
Meg odrzuciła przykrycie i podeszła do okna. Była odwrócona plecami, ciało jej drŜało. — To moŜliwe, Shiloh. — Meg, mówisz coś bez sensu. Odwróciła się do niego. — Nie stosowałam Ŝadnych środków antykoncepcyjnych od śmierci Keitha. Nie było powodu. Dziś o tym nie pomyślałam. — Boisz się, Ŝe moŜesz począć moje dziecko! — Przepraszam, Shiloh — powiedziała łamiącym się głosem i wydawała się jeszcze mniejsza w swej koszuli. — Tak mi przykro. Podszedł do niej, przyciągnął ją do siebie, przytulając jej drŜące ciało do swojego. Kołysząc ją w swych objęciach, czekał aŜ przejdzie jej wybuch uczucia. Nie było łez, tylko konwulsyjne, szarpiące drgania. Długo po tym, jak uspokoiło się ostatnie, z jej łkań, głaskał ją kojąco, dopóki się nie opanowała dostatecznie, aby go słuchać. W końcu puścił ją i odszedł na krok. Potem, ujmując jej twarz swoimi dłońmi, powiedział: — Chciałbym, Ŝebyś mogła mieć moje dziecko. Nie ma rzeczy, której bym chciał bardziej niŜ widzieć jak mój syn czy córka rosną w tobie, ale to niemoŜliwe. — Nie... niemoŜliwe? Jej rozszerzone oczy pytały, szukając jego oczu. — Nie — powiedział spokojnie. — NiemoŜliwe. Ale nawet gdyby to mogło się wydarzyć, odpowiedzialność za dzisiejszy wieczór nie byłaby tylko twoja. — O czym mówisz? — śe nie masz się czego obawiać. — Shiloh, co ty naprawdę chcesz powiedzieć? — Mówię ci, Ŝe jestem bezpłodny. — Bezpłodny? — spytała, jakby nie w pełni rozumiała znaczenie tego słowa. 141
— Odpowiednik moich bardziej widocznych ran wojennych. Nie mówił tego z goryczą. Kiedyś nie, akceptował swego losu z takim wdziękiem. Dopóki nie spotkał Meg. Obrazy przemknęły przez mózg Meg. Shiloh i jej dzieci, śmieją się, bawią. Jego pełna czci troska o Samanthę. Shiloh, który z pasją kochał dzieci, którego blizny były najmniejszymi z jego ran. Który nigdy nie będzie miał własnych dzieci. — Nie płacz — wytarł łzę z jej policzka. — To wy darzyło się dawno temu, na drugim końcu świata. śadne łzy nie zdołają tego zmienić. Tym razem to on znajdował pocieszenie w objęciach Meg. Jej ramiona wokół niego były rewanŜem za stracone sny. Czuł jej milczący Ŝal, a Ŝal z kimś dzielony jest mniejszy. — Teraz znasz sekrety Shiloha Butlera, które po wodują, Ŝe ucieka. Od których ucieka. Mówił to z nutą przewrotnego humoru, ale Meg usłyszała znajomy odcień smutku. — Przed czym Shiloh będzie uciekał? — powiedziała do jego ramion. — Myślę, Ŝe przed niczym na świecie. — Kochanie, uciekam przez całe lata. „Nie ze strachu o siebie", myślała Meg, „lecz ze strachu przed zaraŜaniem innych własnym smutkiem i goryczą". — Wszyscy to robimy, z takich czy innych przyczyn. Shiloh połoŜył dłonie na jej talii. Nie płynęły jej juŜ łzy, ale dowód, Ŝe płakała, wisiały jej na rzęsach. — Co powoduje, Ŝe uciekasz, Meg? — Wiele rzeczy — jej głos był jakby zardzewiały. — Nietoperze, pająki, ja sama. Głupstwa, które robię. — Są gorsze rzeczy od uciekania. 142
— CóŜ moŜe być gorszego niŜ nie stawanie twarzą w twarz z własnymi problemami? — Ślęczenie nad nimi, poświęcanie im więcej uwagi niŜ są warte. Nie akceptowanie rzeczy, których nie moŜna zmienić. — Czy pogodzisz się z rzeczami, których nie moŜna zmienić? — Teraz tak. A ty? — Nie wiem co masz na myśli. — Nie wiesz? Ujął jej prawą dłoń, kciukiem „obracając obrączkę. — Więc dlaczego, Meg? Gdybyś ciągle kochała Keitha, byłaby na twej lewej ręce. Czy nosisz ją jako przypomnienie? Czy za coś się karzesz? Wyrwała rękę z jego uchwytu i odwróciła się od niego. Opierając czoło o okno, czuła na rozgrzanej skórze chłód szyby. Miał prawo wiedzieć o jej tchórzostwie. — Na początku nasze małŜeństwo było dobre — zaczęła. — Byliśmy klasycznym dowodem, Ŝe przeciwieństwa się przyciągają. Był starszy ode mnie. Był samotnikiem, podrzutkiem, wychowanym w przybranych do mach. Ja miałam rodziców aŜ całe szesnaście lat, aŜ do wypadku na Ŝaglówce. Potem była moja cioteczna babka, Dolly. Miałam dwadzieścia jeden lat, kiedy umarła. Do tej pory nigdy w Ŝyciu nie byłam samotna. Wtedy poznałam Keitha. Byłam jedynaczką, a on w ogóle nie miał rodziny, więc zdecydowaliśmy, Ŝe utworzymy własną. Na początku był dumny z bliźniąt. ZadrŜała i potarła dłońmi ramiona. — Potem zaczął się zmieniać. Wydarzały się drobiazgi, które starałam się ignorować. Zanim uświadomiłam sobie, Ŝe jesteśmy w powaŜnych kłopotach, oczekiwałam Samanthy. Miałam nadzieję, Ŝe nowina o dziec143
ku zmieni Keitha z powrotem w męŜczyznę, którego poślubiłam. — Zamiast tego sprawy się pogorszyły? — Znacznie. Zaczął duŜo pić. Czasami przez noc i pół dnia. — I w końcu przez cały dzień i następny dzień. — Nie — Meg patrzyła na dywan. — To nastąpiło, kiedy powiedziałam mu, Ŝe odchodzę. — Pozwól mi dokończyć tę historię — w jego głosie brzmiała nuta gniewu. — Zamiast starać się o pomoc, która była potrzebna, Ŝeby cię zatrzymać, zaczął pić więcej. Kiedy skończyła mu się wódka, pobiegł do samochodu, nie słuchając twoich protestów — poczekał na potwierdzające kiwnięcie, zanim zaczął mówić dalej. — Pojechał po więcej wódki. Zamiast tego wyrŜnął w samochód Ballengerów i pozostawił ich, by umarli. Meg drŜała, nie mogąc się opanować. Chciał ją objąć i spowodować, Ŝe zapomni o tych tragediach. Przedtem jednak musiał się dowiedzieć, jaką część tych okropności uwaŜa za swoją. - Keith sam się zniszczył, to nie twoja wina. Milczała przez długą chwilę, a potem dała upust poczuciu winy. — Gdybym nie powiedziała, Ŝe go opuszczam, nie pogorszyłoby mu się aŜ tak. Gdybym bardziej próbo wała mu pomóc, zamiast planować ucieczkę, Ballengerowie by Ŝyli. Keith mógłby Ŝyć takŜe. Moje dzieci miałyby ojca. — Meg, co ze sobą wyrabiasz? — objął ją ramionami, przyciągając do siebie. — To, co się stało z Keithem i Ballengerem, nigdy nie było twoją winą. — Nie rozumiesz tego. — Na niektóre rzeczy nie mamy wpływu. Próbowa144
łaś. Keith nie słuchał. Jedyną nadzieją dla ciebie i dzieci, było go opuścić. — Nie! — Zapominasz, Ŝe znałem Keitha. Wiem, Ŝe kiedy pił, mógł być przykry — poczuł nagłe drgnięcie jej ciała i wiedział, Ŝe ma rację. — Zbił cię. — Nigdy nie tknął dzieci. — Zrobiłby to, gdybyś została. — Nie mogę być tego pewna. — Nie mogłaś ryzykować. Mimo Ŝe nie przyjmowała jego logiki, poczuł lekkie złagodzenie jej napięcia. Jej ciało juŜ nie było sztywne i zimne. Jej dłonie nie wpijały się tak bezlitośnie w ramiona. — Zdecydowałaś tak, jak musiałaś zdecydować. W dniu, w którym w to uwierzysz, zdejmiesz tę obrączkę. — Popatrz — ciągnął spokojnie, obejmując ją mocniej. Za oknem, delikatną linia stopionej czerwieni zaczynała obrębiać góry. — Wschód. — Nowy dzień. — Tak. — Muszę iść. Chcę tam być, kiedy dzieci się obudzą. — Odprowadzę cię przez hol. Do drzwi ktoś zastukał, spokojnie, lecz zdecydowanie. — Zdaje się, Ŝe mamy towarzystwo. Natarczywe towarzystwo — dodał, kiedy pukanie stało się głośniejsze. — Shiloh! — drzwi rozwarły się i wkroczył Jeff. — Kłopoty. Samantha zniknęła. — Co?
Shiloh instynktownie sięgnął po Meg. 145
— Alexis poszła do dzieci. Drzwi Meg były otwarte na ościeŜ, a Samanthy nie było. Łagodząc cios, dodał: — Nie mogła odejść daleko. ŁóŜko jest jeszcze ciepłe. — Samantha? — spytała Meg w odrętwieniu. Świat wirował pod jej stopami, ale wpadanie w panikę nie przysłuŜyłoby się jej dziecku, Wciągając głęboki, uspokajający oddech, zapytała: — Co robimy? Shiloh widział jej wysiłek i ile ją on kosztował. — Na pewno nic się nie stało. Mogła po prostu sobie powędrować. — Jak? Gdzie? Odpowiedzią było przenikliwe, wyzywające kołatanie ze stodoły. Po nim słychać było komendę Alexis: — Nie, Dakota! Stop!
8 Biegli. Prowadził Jeff, Shiloh i Meg za nim. Kilkakrotnie Meg potykała się i musiała się opierać na ramieniu Shiloha. Nie pamiętała, jak schodzili po schodach. Pamiętała tylko, jak raptownie zanurzyli się w świt. Kręta ścieŜka do stodoły była zbyt długa. Shiloh wskazał skrót przez zagajnik z niskich krzewów i drzew o łuskowatej korze. Kolczaste gałęzie smagały Meg po nogach. Drzewo zaczepiło jej łopoczącą koszulę, prawie zdzierając ją z jej ramion. Niemal tego ni e zauwaŜyła. ZmroŜona do szpiku kości strachem o Samanthę, nie zwracała uwagi ani na ból, ani na dotyk dłoni Shiloha. Stodoła, kiedyś zamglone, romantyczne miejsce, była zalana blaskiem reflektorów. Kiedy wbiegli w plamę światła, Meg wzdrygnęła się. Smugi reflektorów biły ją jak laser. Jej pierwszym odruchem było wbiec do stodoły, ale coś w twarzy Shiloha powstrzymało ją. Stała, drŜąc. W jednakowym stopniu bała się, Ŝe znajdą Samanthę za ciemną jamą wejścia, jak i tego, Ŝe moŜe jej tam nie być. Instynkt Shiloha mówił mu, Ŝe Samantha tam jest. To nie obawa przed Ballengerem spowodowała jego 147
ostrą reakcję na słowa Jeffa, kiedy przerwał mu to nierozsądne interludium z Meg. Przeczucia wiele razy ratowały mu Ŝycie. To nie była chwila na korzystanie z posiadanej mądrości. Na podyktowane inteligencją wątpliwości nadejdzie czas później. — Cass — warknął Shiloh na męŜczyznę w pobliŜu. — Co się dzieje? — Mała jest w boksie z Dakotą. Alexis jest z nimi. Pomyślałam, Ŝe najlepiej będzie poczekać na pana. Dakota nie lubi tłumu. Sądząc z dźwięków, które wydaje, moŜe juŜ nie znieść więcej emocji. Kiedy Cass składał raport, Meg rozpoznała w nim szefa stajni. Widziała go kiedyś, ale nigdy z nim nie rozmawiała. — Dzięki Bogu, Ŝe usłyszałeś zamieszanie ze swojego domku i miałeś dość rozsądku, aby tam nie wpadać. Dlaczego nie zatrzymałeś Alexis? — Ona znalazła brzdąca. Została tam, gdyŜ myślała, Ŝe dziecko moŜe się przestraszyć — mówił bardzo szybko Cass. Meg poruszyła się nerwowo, zdezorientowana zatrzymaniem akcji. Ogier znów zarŜał i panika chwyciła ją za gardło. Samantha, jej zdrowe i kochane dziecko, które pewnego dnia miało wyrosnąć na piękną księŜniczkę, moŜe być zmiaŜdŜona tymi bijącymi kopytami. Nie mogła czekać. — Nie — Shiloh, zgadując jej zamiar, przytrzymał ją za rękę. — Zostań z Jeffem. — Nie mogę. Gorączkowo próbowała się wyswobodzić. Nic nie mogło odwieść jej od zamiaru, a on nie miał czasu na próbowanie. — Chodź więc, ale staraj się nie wchodzić w pole widzenia konia. 148
Dakota zakołatał kopytami, jego rŜenie rozdzierało powietrze. Shiloh nigdy nie widział konia w takim szale. Ściskając w dłoni rękę Meg, wszedł do stodoły. Scena wyglądała jak z nocnego koszmaru. Alexis stała w boksie w nocnej koszuli. Wargi jej poruszały się, ale dźwięk gubił się w odgłosie uderzających kopyt. W kącie, przytulając do siebie poprzecieranego misia, kuliła się Samantha. Dziewczynka patrzyła, jak koń wali kopytami w podłogę. — Alexis — powiedział cicho Shiloh, stając z tyłu, za nią na zewnątrz boksu.— Rób ostroŜnie, co ci kaŜę. Nie odpowiedziała. Po nieznacznym ruchu ramion poznał, Ŝe go usłyszała. Jeden mały sukces, a liczyły się najdrobniejsze szczegóły. Mówił monotonnym, dźwięcznym głosem, starając się usunąć z niego wszelkie ślady napięcia. — Nie rób gwałtownych ruchów, powoli wycofuj się na zewnątrz. Alexis dała jeden krok w tył, potem— stopa po stopie — następne. Poruszyła się ostroŜnie, z oczyma przykutymi do widoku dziecka i konia. Jeśli się potknie, Bóg raczy wiedzieć, co się stanie. Wolno, cal po calu, wycofała się do furtki i przekroczyła ją. Opierając się cięŜko o kamienną ścianę, wyszeptała: — Nie dopuścił mnie do niej bliŜej. Shiloh dotknął jej ramienia, w oczach miał strach. Jego głos był cichym warkotem, przeznaczonym tylko dla Alexis. — Zaopiekuj się Meg. Cokolwiek by się nie wydarzyło. — Oczywiście. Ścisnął palce w podziękowaniu, a potem ze stojaka za nim wziął strzelbę, automatycznymi ruchami załadował ją i wszedł do boksu. 149
— Spokojnie, stary, spokojnie — nucił. Ogier nie reagował. Jego czarne boki były spienione od gwałtownych ruchów, jego oddech wydobywał się z trudnością i miał nieprzyjemną ze strachu woń. Oczy wywrócił do tyłu tak, Ŝe były bardziej białe niŜ ciemne. Shiloh miał niewiele nadziei, Ŝe zatrzyma kopyta, które biły coraz bliŜej dziecka. Przemówił jeszcze raz, cichym, śpiewnym tonem, ale bez rezultatu. PrzyłoŜył strzelbę do ramienia. Wzrok mu się zamglił; ręce mu drŜały. Tylko desperacja powodowała, Ŝe stał pewnie. Palec leŜący na cynglu nie drŜał. Na celowniku miał-głowę Dakoty. Wykonując nagłego nura, z rozwianą grzywą, Dakota schylił swą masywną głowę, kąsając coś na ziemi, a potem wyrzucając z boksu. Nie pozwalając sobie na odwrócenie uwagi, stojąc w rozkroku, zdając sobie sprawę, Ŝe ma tylko jeden strzał do dyspozycji, Shiloh wycelował ponownie. Tym razem wziął na muszkę dzikie serce konia. Samantha nie moŜe znaleźć się na linii ognia. Strzał musi być oddany w takiej chwili, kiedy padający koń nie zmiaŜdŜy dziecka. Pot zalewał mu płonące oczy, kiedy czekał na optymalny moment. Palec zaczynał znów wywierać ten lekki, powolny nacisk potrzebny do zniszczenia Dakoty. — Shiloh! Nie! — głos Alexis trzasnął jak strzelba. Mówiła coś więcej, ale Shiloh nie słyszał. Nagle, niewiarygodnie, Dakota skończył łomotanie, zniŜając łeb, Ŝeby delikatnie prychnąć na dziecko. Wybuch śmiechu Samanthy był tak zaskakujący, jak nagle zapadła cisza, która ryczała w jego uszach. Dziecko, które powinno być przeraŜone, zachichotało i pogładziło Dakotę, jakby to był kotek. 150
— KsięŜniczko — zaczął ostrzeŜenie Shiloh, ale Samantha przerwała mu. — Fąsz, Lo Lo. Kota zabil fęsza. Gramoląc się na swe dziecinne nogi, przeszła bez strachu obok ostrych kopyt konia. Shiloh porwał ją w ramiona, czując jak w piersi obłąkańczo wali mu serce. — WąŜ. — Tak — powiedziała Samantha z pewnością siebie. — KsięŜniczko — Shiloh podniósł jej podbródek i patrzył jej w twarz — zastanów się, to bardzo, bardzo waŜne. Czy wąŜ cię ugryzł? — Ni. Kota zabił go. Zabił na śmierś. Shiloh patrzył na Dakotę. Jedyną rzeczą, której koń bardziej nie lubił od zamknięcia w boksie, były węŜe. Shiloh widział kiedyś inne takie spotkanie. Dakota przez kwadrans tratował biedne stworzenie, zanim przekonał się, Ŝe jest zabite. Dzisiaj musiał znosić zarówno zamknięcie, jak i węŜa. I dobrze się spisał. — Znacznie lepiej niŜ ja — wymamrotał Shiloh. Jego zaniedbanie spowodowane porywem Ŝądzy wystawiło Samanthę na niebezpieczeństwo. Chowając twarz w jej jedwabiste włosy, przycisnął ją do siebie tak mocno, Ŝe zaczęła się wiercić. — Za duŜo kocha, Lo Lo, za duŜo. — Przepraszam, księŜniczko. Mama czeka i Alexis teŜ. Tuląc ją do siebie, ale juŜ nie tak mocno, odniósł ją do Meg. Meg była spokojna podczas całego wydarzenia, bojąc się poruszyć, bojąc się, Ŝe kaŜdy ruch będzie niewłaściwy. W nagłej ciszy mogła tylko patrzeć na ukochaną, ciemną głowę, schyloną nad Samanthą i odmawiać pa151
cierze dziękczynne. Odrętwiający strach ustąpił, chciała zarzucić ramiona na nich oboje i trzymać ich przytulonych. Postąpiła krok naprzód, zanim surowy, pełen nagany wyraz twarzy Shiloha nie zatrzymał jej. — Ma się doskonale, Meg. Nie zawdzięcza to nikomu z nas, lecz Dakocie. PołoŜył dziecko w jej ramionach, a ręka pozostawała dłuŜej, niŜ było to niezbędne, na głowie Samanthy. Wciągając nierówno powietrze, obrócił się na pięcie i pośpiesznie odszedł. Meg patrzyła za nim, przyciskając dziecko do piersi. Wargi przycisnęła do puszystej skroni córki. Po tak czułych chwilach, jak mógł tak odejść teraz, z chłodnym dystansem i złowieszczo wyprostowany? To był czas, Ŝeby dzielić radość, a jednak widziała w nim tak dziki gniew, Ŝe było to przeraŜające. — Ktoś tu się odmeldowuje. — Co? — Meg zapomniała o Alexis. — Samantha zasypia. To była prawda. Po podniecających wydarzeniach Samantha owinęła ręce dookoła szyi Meg, wsadziła nos w jej ramię i zapadła w półsen. — Musi być wyczerpana. Ciekawa jestem, jak... — Zrekonstruujemy później to, co się wydarzyło — przerwała Alexis. — Wtedy mogą się zacząć oskarŜenia. Teraz, myślę, nasz mały wędrownik najbardziej nadaje się do łóŜka. — Masz oczywiście rację — zgodziła się Meg i wyszła za nią ze stodoły. Mimo Ŝe zachował się tak dziwacznie, Meg spodziewała się, Ŝe Shiloh na nią poczeka. Zamiast tego był tam Jeff z małym oddziałem swych ludzi i kilkoma zaciekawionymi gośćmi. — Panie i panowie — przemówił Jeff do tłumu. — 152
Jak widzicie, mieliśmy tu małe zamieszanie. JuŜ się skończyło i nikt nie doznał szkody. Byłbym wdzięczny, gdybyście spokojnie wrócili do swoich pokojów. Odwrócił się do Meg i Alexis. — To samo dotyczy was. Przeszłyście duŜo tej nocy. Wejdziemy tylnym wejściem, Ŝeby uniknąć pytań. — A Shiloh? — musiała spytać Meg. — Poszedł na spacer, Ŝeby rozjaśniło mu się w głowie — odpowiedział Jeff. — Przygotowuje się, Ŝeby nam pourywać głowy — przepowiedział anonimowy męŜczyzna. — Dziś nie spisaliśmy się. W oddali, pod nisko zwieszającymi się gałęziami dębu, Ŝarzył się papieros. Meg wiedziała, Ŝe to Shiloh. W czasie ubiegłych tygodni Meg nigdy nie widziała, Ŝeby palił. Nie wiedziała, Ŝe palił w ogóle. — Meg — powiedział Jeff cicho. — Nie jesteś odpowiednio ubrana na tę wycieczkę. Musimy iść, zanim nie zamarzniesz. Meg zapomniała, Ŝe była tylko w koszuli Shiloha i bosa. Ranek nie był chłodny, ale była wdzięczna Jeffowi za takt. — Czy ktoś zajmie się Dakotą? — Shiloh wytrze go i wypuści na pastwisko. Maszerując za Jeffem, Meg obejrzała się na cienisty dąb, Ŝeby rzucić jeszcze jedno spojrzenie na Shiloha. Papieros Ŝarzył się ciągle, wznosząc się do ust, potem oddalając. Shiloh był oddalony. Inny. Z cięŜkim sercem przyznała sobie, Ŝe o kochanym przez nią człowieku wie bardzo mało. Promienie stojącego wysoko na niebie słońca lały się do pokoju Meg, kiedy Alexis zapukała do jej otwartych drzwi. 153
— Mogę wejść? Meg przerwała staranne oglądanie swych pustych dłoni. — Oczywiście, Alexis. — Chłopcy poszli na basen z Jeffem, więc nie obudzą Samanthy. Mogę z tobą porozmawiać? Wzrok Meg powędrował do łóŜeczka, widocznego z miejsca, gdzie siedziała. Samantha była róŜowym wzgórkiem, pokrytym kupą zabawek. — Jeśli chcesz — powiedziała bezbarwnym głosem. — Nie wiem, jak zacząć. Po raz pierwszy ta opanowana kobieta wyglądała niepewnie. Jej zwykle zarumieniona twarz była tak biała, jak jej włosy. — Wiem, Ŝe cię zawiodłam. — To nieprawda, Alexis. Siedziałam tutaj cały ranek i zastanawiałam się nad tym. Ja jestem za to odpowiedzialna. Meg podniosła rękę, Ŝeby odeprzeć protesty młodszej kobiety. — Wysłuchaj mnie. Samantha oczywiście obudziła się i przyszła do mnie. Kiedy mnie nie znalazła, poszła mnie szukać. — Nie! Alexis przerwała jej szybko, zanim Meg zatrzymała ją powtórnie. — Szukała Joe'ego. Rozmawiałam z nią jakiś czas temu. Była na wpół śpiąca, ale spytała się, czy moŜemy pójść znów go poszukać. Meg, nie sądzę, Ŝeby Samantha nawet spostrzegła, Ŝe cię nie ma. Obudziła się. Ptak zniknął. Poszła go szukać. To wszystko. — Więc jedyną zagadką jest to, jak zdołała pójść na swoją małą wycieczkę, prawda? 154
W jej słowach brzmiała nuta sarkazmu — nic nie moŜe być bardziej' złoŜonego czy niejasnego. Było paradoksem, Ŝe kaŜda z nich przyjmowała winę na siebie, rozgrzeszając drugą. Meg będzie zawsze pamiętać, Ŝe Alexis nie wytknęła ją oskarŜającym palcem. Sama mogła to sobie zrobić, byłoby to zupełnie uzasadnione. — Ciekawe, czy kiedykolwiek się dowiemy, jak podstawiła krzesło pod drzwi, czy jak odsunęła zasuwę. — Drzwi słuŜbowe są dla niej za cięŜkie, ale dlaczego nie zobaczył jej nikt w holu? ŚcieŜka do stodoły jest długa i ciemna; jak zdobyła się na odwagę, Ŝeby nią iść? Jak przepuścili ją wartownicy? Tak wiele pytań bez odpowiedzi. Uśmiech, który drŜał jej na wargach, nie doszedł do oczu. — To znana historia, prawda? Dzieci dokonujące więcej, niŜ się po nich spodziewamy. — Powinnam była ją usłyszeć — upierała się Alexis. — To mój obowiązek. — Dywan jest za gruby. Nie mogłaś słyszeć jej kroków ani skrzypu krzesła, ciągnionego do drzwi. MoŜe coś poczułaś? Coś, co kazało ci sprawdzić, co z dziećmi? — Nie gniewasz się na mnie? Meg wstała z krzesła i podeszła do niej. PołoŜyła rękę na ramieniu Alexis i powiedziała: — Jak mogłabym się gniewać. Postępowałaś mądrze od samego początku. Znalazłaś kogoś, kto został z chłopcami, posłałaś Jeffa po Shiloha, a potem poszłaś sama szukać Samanthy. Nigdy nie zapomnę, Ŝe weszłaś do Dakoty, ryzykując dla niej swoje Ŝycie. Nigdy! To była komedia pomyłek, która mogła skończyć się tragicznie. Nie skończyła się tak. Lepiej myślmy, Ŝe mieliśmy szczęście, nie szukajmy winnych. Alexis połoŜyła dłoń na dłoni Meg. 155
— Dziękuję. Miała błysk w oku, kiedy zmieniła temat i nastrój rozmowy. — Jeśli masz zamiar zostać z Samanthą, zmienię Jeffa. Bliźniaki stają się tak dobrymi pływakami, Ŝe go zmęczą. Meg zaśmiała się z ulgą, Ŝe jej synowie przespali nocne przejścia i rozbawiona ideą, Ŝe mogą zmęczyć Jeffa Lattimera. — Nie chcemy, Ŝeby biedny Jeff był wyczerpany, prawda? Idź na dół. Zostanę tutaj z Samanthą. Kiedy się obudzi, wezmę ją teŜ na basen. Później zabierzemy Joe'ego z pokoju muzycznego. Shiloh go tam zaniósł na czas trwania burzy. Alexis udała, Ŝe drŜy. — Słyszałam raz, jak śpiewa podczas burzy. I to mi wystarczyło. — Tak mi powiedziano. Teraz idź juŜ. Jeff moŜe cię potrzebować. Uśmiech Meg znikł, kiedy Alexis ją opuściła. Gdyby tylko mogła sama zastosować się do swej rady. Zapomnieć o ostatniej nocy i nie rozmyślać o niej. Ucieczka Samanthy z gospody była zadziwiająca. Prawdą był fakt, Ŝe ją i tylko ją naleŜy winić za wszystkie zło, które mogło się stać jej dziecku. Jak kotka w czasie rui poszła do Shiloha, poddając się poŜądaniu. Zachowywała się jak ladacznica i dostała to, na co zasłuŜyła. O świcie był pełen nienawiści; zobaczyła to w jego oczach. Wkrótce będzie musiała stanąć twarzą w twarz z tą nienawiścią. Nie moŜe stale kryć się w swoim pokoju. Shiloh właśnie wyszedł spod prysznica, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. 156
— Zaczyna to wchodzić w zwyczaj — jęknął. Chciał to zignorować. Było za późno, a on nie spał trzydzieści sześć godzin. Oczywiście, to była jego wina. Nikt go nie zmuszał do jeŜdŜenia konno w czasie burzy. Nie musiał siedzieć przy swoim łóŜku i obserwować śpiącej Meg. Nie mógł winić nikogo za swoje idiotyzmy prócz siebie. — Idę — zawarczał. Szedł przez pokój, usiłując okręcić sobie ręcznik wokół talii. Zirytowany i wściekły, rozwarł drzwi na ościeŜ, nie podnosząc głowy znad swojego zajęcia. — Posłuchaj, Jeff — powiedział zgrzytając zębami. — Wiem, Ŝe mówiłem, Ŝebyś do mnie przyszedł, jeśli cokolwiek się zdarzy, ale... Zatrzymał się, wzdychając cięŜko. — Ach, to nie Jeff. Meg była zdenerwowana. Zajęło jej wiele godzin, by zebrać się na odwagę, aby przedsięwziąć niekończący się marsz przez hol. — Powinnam była zadzwonić, ale bałam się, Ŝe nie zechcesz mnie widzieć. — Dlaczego miałabym nie chcieć? Wyglądała na tak przestraszoną, Ŝe pragnął przyciągnąć ją do siebie i zapewnić, Ŝe nie ma się czego obawiać. Ale juŜ udowodnił, Ŝe jego zapewnienia są jak pusta łupina. — Unikasz mnie. Nie przyszedłeś na basen, kiedy dzieci pływały. Opuściłeś obiad i kolację. Nie miałam wyboru, musiałam przyjść tutaj, do ciebie. — Z jakiej przyczyny miałbym cię unikać? Jego głos szydził. Sam nienawidził własnego tonu. Meg cofnęła się na widok tej twardej, zimnej twarzy i tylko wspomnienie milszego Shiloha pozwalało jej kontynuować: 157
— Myślę, Ŝe zawsze byliśmy szczerzy wobec siebie. Zachowajmy przynajmniej ten zwyczaj. „Tak", myślała Meg, „byliśmy szczerzy. Powiedziałam, Ŝe cię kocham. Ty nigdy tego nie powiedziałeś. Ani razu. To była twoja szczerość, a ja nie rozumiałam". Starsza pani przeszła obok, rzucając im przelotne spojrzenie. Jej drugie niedowierzające spojrzenie na prawie nagiego męŜczyznę, wznoszącego się nad małą, bladą kobietą, spowodowało, Ŝe głośno zaczerpnęła powietrza. Potrząsając swoją ufarbowaną na niebiesko głową i wydając dźwięki podejrzanie przypominające chichot, oddaliła się w pośpiechu. — Dyskusja na ten temat nie jest niezbędna, ale jeśli nalegasz, lepiej, Ŝebyśmy ją prowadzili w innym miejscu niŜ korytarz. Odszedł na bok, gestem zapraszając ją do wnętrza, przekonany, Ŝe zwariował. Wygadało, Ŝe Meg nie zauwaŜa, Ŝe jest rozebrany i jak silnie fizycznie reaguje na jej obecność, ale pani. Holcomb zauwaŜyła to z pewnością. — Właśnie wyszedłem spod prysznica. Jeśli mi pozwolisz, ubiorę się. Meg starała się, aby nie wyprowadził jej z równowagi i poniosła sromotną klęskę. Od pierwszej chwili, chociaŜ trzymała wzrok przykuty do jego twarzy, zmysłowo odczuwała jego obecność. Widziała go nie jako rozgoryczonego, na wpół rozebranego męŜczyznę, ale jako wspaniale czułego kochanka, którym był zeszłej nocy. Dotykała go i pieściła, jej ciało tak pasowało do jego, jak rękawiczka. W oczarowaniu szeptał do niej słodkie, cudowne słowa. Teraz, poniewaŜ on tego chciał, ona musi udawać, Ŝe nic nie znaczyły. Kiedy się od niej odwrócił, ledwo była zdolna stłumić 158
okrzyk rozpaczy. Były nowe znaki na jego plecach i Ŝebrach — jasny dowód ich szaleńczego biegu przez gęste poszycie do stodoły. Gałęzie biły ją, ale chroniła ją koszula Shiloha. Shiloh, chociaŜ nie miał wtedy na sobie Ŝadnego okrycia, z pewnością mógł uniknąć większości skaleczeń, gdyby jej przed nimi nie zasłaniał. Jego rany wymagały więcej troski, niŜ on mógłby im udzielić, ale nie śmiała ofiarować pomocy. Nie przyjąłby nic od niej. To rzadkie, piękne zaufanie, które ich łączyło, naleŜało do przeszłości. — Czy kiedyś zrozumię cię, Shiloh?—powiedziała do pustego pokoju, a milczące ściany zdawały się odpowiadać na to pytanie. Shiloh przebrał się w dres i, siedząc na łóŜku, wsunął stopy w płócienne pantofle. Meg czekała, ale nie podniósł się. Ukrył twarz w dłoniach. Bolała go głowa, ciało, serce. W ciągu doby wykonał pełny cykl. Przez chwilę ostatniej nocy wyobraził sobie... nie, myślał, Ŝe istnieje dla niego coś więcej w Ŝyciu niŜ samotność. Meg dała mu miłość. Wystarczyło po nią sięgnąć. I, mój BoŜe, to było cudowne! Ale był zachłanny i bezmyślny, i niewinne dziecko niemal nie przypłaciło Ŝyciem jego beztroskiej namiętności. Wiedział, Ŝe Meg jest nie dla niego. Przez dziesięć lat był czymś niewiele więcej niŜ zwierzę w klatce. Teraz, w cywilizowanym świecie, był obcy. Gdzieś, podczas walki o przetrwanie, zapomniał, jak kochać. Ucząc się tego znów, ciągle będzie ją ranił. W końcu go znienawidzi. Byłoby lepiej, Ŝeby znienawidziła go teraz. Podniósł się. Jeśli myślał, Ŝe był wcześniej zraniony, teraz przekonał się, Ŝe się mylił. Ale musi zrobić to, co za chwilę zrobi. Przemierzył pokój wolnymi, niechętnymi krokami. Kiedy wszedł do salonu, poczuł falę wstrętu do siebie za zniszczenie tej niewinności. Wziął 159
miłość Meg, a teraz zmieni ją w tanią, jednonocną przygodę. Kiedy z tym skończy, ona poczuje się brudna i wykorzystana, a miłość przekształci się w nienawiść. — Dobra, Meg — powiedział ze zniecierpliwioną miną, siadając naprzeciw jej. — Powiedz mi, co uwaŜasz, Ŝe musisz powiedzieć. — Przyszłam podziękować ci za uratowanie Ŝycia Samanthy i przyszłam przeprosić. Była przyciszona i krucha w przepastnym fotelu. Shiloh próbował nie porównywać tej Meg z Ŝywą, płonącą kobietą, która trzymała go w objęciach, cierpiała dla niego i oddała się mu całkowicie, nie oczekując nic w zamian za ofiarowany skarb. Jej promienność przygasła, jej duch był złamany. W sumie, nie wyniosła niczego z tej nocy, niczego prócz Ŝalu i rozczarowania. Jego wzrok przeniósł się na pierścień na jej prawej dłoni. Została skrzywdzona przez słabość jednego męŜczyzny. Nie moŜe być drugim męŜczyzną, który ją skrzywdzi, przynajmniej nie skrzywdzi jej bardziej, niŜ to dotychczas uczynił. Z większą czułością niŜ zamierzał rzekł: — Nie masz za co przepraszać, Meg. — Jest wiele rzeczy, za które naleŜą się przeprosiny — w głosie dźwięczała uparta nuta. Trzymała się jej, aby nabyć siły, której potrzebowała. — Nie powinnam była wplątywać cię w nasze Ŝycie. Wiele cię kosztowaliśmy. Pracowałeś dzień i noc, wyczerpany, i w bólu. Gdyby nie my, pojechałbyś, sam zobaczyć, czy z Gabe'em wszystko jest w porządku. Wiem, jak martwiłeś się o nich wszystkich. Najgorsze z tego jest to, Ŝe omal nie pozbawiłam cię twojej najcenniejszej rzeczy. Z mojego powodu niemal nie zabiłeś Dakoty. 160
Łzy zbierały się jej w oczach, ale Meg zbudowana była z mocnego materiału. Przełknąwszy z wysiłkiem ślinę, kontynuowała: — Zawsze myślałam, Ŝe jestem dobrą matką. — Meg — gardło chwycił mu bolesny skurcz, a oczy paliły jak rozŜarzone węgle. Czuł, Ŝe nie moŜe swobodnie słuchać, gdy tak rozdzierała się na strzępy. — Nie rób tego. ZadrŜała gwałtownie, odrzucając długie pasmo włosów z ramienia na plecy. — Proszę, nie przerywaj mi. Muszę to powiedzieć i zrobię to tylko raz. Tego ranka byłam niewybaczalnie niedbała. Uratowałeś Ŝycie mojej córki i równieŜ moje, gdyŜ nie wiem, co stałoby się ze mną, gdybym ją straciła. Chciał znów jej powiedzieć, Ŝe to nie jest potrzebne. Wina była jego, nie jej. Zamiast tego zachowywał bolesną ciszę, pozwalając jej mówić. — Ostatnia noc była pomyłką. Próbowałeś mnie odesłać. Nie słuchałam i Ŝałuję tego. Nie mogę prosić cię o zapomnienie kłopotów, które spowodowałam, ale mam nadzieję, Ŝe kiedyś mi wybaczysz. — Nie ma nic do wybaczania — powiedział uczciwie. Potem wyrzucił z siebie wstrętne kłamstwo: — Dobrze się bawiliśmy, jak to często czynią ludzie dla siebie atrakcyjni. To jedna z tych rzeczy, które się zdarzają bez Ŝadnego widocznego powodu. Chciał zamknąć oczy i odizolować się od widoku jej uraŜonej twarzy, ale nie pozwoliłby sobie na wykręcenie się tak tanim kosztem. Jeśli ma zamiar ją urazić, będzie na to patrzył i to czuł, i będzie juŜ Ŝył stale z tym widokiem. — Pletliśmy mnóstwo bzdur, a co gorsza, byliśmy beztrosko samolubni. Rezultat był prawie tragiczny, ale 161
sprawy dobrze się skończyły. JuŜ minęło. Samantha jest bezpieczna. Wkrótce znajdziemy Ballengera i załatwimy go. Wtedy będziesz mogła pojechać do domu i zapomnieć, Ŝe w ogóle o mnie słyszałaś. Shiloh widział, Ŝe kaŜde słowo wali ją jak młot, kiedy tak sprowadzał najcudowniejszą noc w swoim Ŝyciu do przypadku taniego poŜądania. Szukał w jej twarzy nienawiści, byłoby mu łatwiej. Widział tam tylko rozpacz. Meg patrzyła na niego, ale ledwo go widziała. Wiedziała, Ŝe był zły, ale nie oczekiwała tego brutalnego chłodu. KaŜde kolejne słowo raniło ją głębiej, aŜ zamiast serca została jej tylko bryła lodu. Nie była juŜ ciepłokrwistą kobietą, pulsującą magią miłości. Była robotem funkcjonującym według jakiegoś programu. Jak inaczej wyjaśnić, Ŝe nie padła, śmiertelnie zraniona, u jego stóp? — JeŜeli byłabym sama, musiałabym rozwaŜyć konieczność jutrzejszego wyjazdu. Ale nie mogę tego uczynić moim dzieciom. Mówiła drewnianym głosem, jak coś wyuczonego na pamięć. Był to cud, Ŝe jeszcze w ogóle mogła mówić. — To jest dla nich jedyne bezpieczne miejsce. Odwróciła od niego pusty wzrok, ręką mechanicznie skręcając koniec paska swych spodni. Nonsens! Te czułe, kochające słowa, które szeptał, nie mówiąc nic o miłości, a mimo to kochając, były banałami zaspokojonego męŜczyzny. Palce zacisnęła nerwowo na swej nodze, kiedy walczyła z narastającymi mdłościami. Cisza pomiędzy nimi była gęsta i czarna. Shiloh przygryzł wargi do krwi, kiedy walczył z potrzebą klęknięcia u jej stóp i objęcia jej, wyrzucenia w zapomnienie wszystkich wypowiadanych przez niego kłamstw. Nie mógł. Posunął się juŜ za daleko, Ŝeby się rozmyślić. 162
Tego, co się zrobiło, nie moŜna odrobić. Wyzwalał ją od bólu, który mógł jej zadać. Świadomość tego powinna mu ułatwiać takie zachowanie..., ale nie ułatwiała. Ze znuŜeniem przechylił się do tyłu, patrząc na nią, z rękami zaciśniętymi w karzące pięści, które przycisnął do skrwawionych warg. Uspokajając palce, Meg chwytała się resztek godności. — Stonebridge dobrze robi chłopcom. Chcieliby porwać Joe'ego, kiedy będziemy odjeŜdŜać. Opuścili początek przedszkola, ale Alexis i ja uczymy ich same — przerwała, uświadamiając sobie, Ŝe mówi od rzeczy. — Przepraszam, nie wiem dlaczego to mówię. To cię nie dotyczy. — Meg — czekał aŜ podniesie na niego swe spuszczone oczy. — Cieszę się, Ŝe dzieci polubiły to miejsce. Mój dom naleŜy do ciebie tak długo, jak go będziesz potrzebowała. — Dziękuję ci, Shiloh... za wszystko. PoniewaŜ brakowało jej głosu do wypowiedzenia więcej słów, wstała. — Meg. Zatrzymała się w drodze do drzwi, ale nie odwróciła się. Ramiona jej zgarbiły się, jakby oczekiwała dodatkowego ciosu. Shiloh myślał, Ŝe umrze ze wstydu. Powiedział ochryple: — Obronię cię przed Ballengerem. W tym cię nie za wiodę. OdpręŜyła się. Czarna rzeka włosów, którą tak kochał, zakołysała się, kiedy w milczeniu skinęła głową i wybiegła z pokoju. Ze swego miejsca, przez otwarte drzwi patrzył jak idzie przez korytarz. Cała się trzęsła. Szła ostroŜnym krokiem starej kobiety. BoŜe! Co on jej uczynił? 163
Płaską dłonią zmiótł wierzch stołu przed sobą, waląc o ścianę pięknie wyrzeźbioną, małą, dziką kaczką i antyczną wazą na kwiaty. Twarz miał pustą i gorycz w głosie. — Dziękuję, Shiloh! Słowa odzywały się wielokrotnym echem w jego głowie i wiedział, Ŝe zabiłby kaŜdego, kto uczyniłby Meg to, co on właśnie uczynił. — Nie jesteś głodna, mamo? — Co, Tommy? — Meg podniosła głowę znad sałatki, którą bezmyślnie obracała na talerzu. — Zapytał czy nie jesteś głodna — twarz Eddie'ego miała ten sam zmartwiony wyraz, co twarz brata. — Chyba zjadłam za duŜo na obiad. Meg próbowała przybrać radosny wyraz twarzy, kiedy odsuwała talerz. KaŜdego wieczoru w ostatnim tygodniu bliźniaki prosiły, Ŝeby jeść kolację w małej kawiarni ogródkowej na brzegu basenu. Dni były coraz krótsze i latarnie ustawione wzdłuŜ ścieŜek nadawały ustroniu świąteczny wygląd; „Tak, jak na garden party", obwieścił Tommy. Ogród o zmierzchu był miły, ale prawdziwą atrakcję stanowili Shiloh i Dakota, jeŜdŜący polnymi drogami nad rzeką. Meg cierpiała w milczeniu podczas posiłków, nigdy nie śmiejąc oderwać wzroku od stołu. Jedno spojrzenie na Shiloha i wiedziała, Ŝe się załamie, tak jak ona załamywała się kaŜdego wieczoru w samotności swego pokoju. Zawsze to samo. O zmroku Shiloh i Dakota wracali galopem z łąk, jak Bellerofon i Pegaz, a cierpienie Meg zaczynało się od nowa. Z bladą twarzą i oczyma zamglonymi zmęczeniem, patrzyła, jak wschodzi księŜyc 164
w pełni. Mechanicznie wykonywała swe wieczorne czynności: czas z dziećmi, godzina lub dwie przy desce do rysowania i w końcu gorący prysznic, który jednak nie przynosił ulgi jej umęczonemu ciału. LeŜała sztywna, nie mogąc zasnąć, czekając na jego znuŜone kroki i stłumiony szczęk jego drzwi. Skończyła się jeszcze jedna brutalna jazda. Był bezpieczny! Wtedy zaczynała bezdźwięcznie płakać. Triumfujące rŜenie Dakoty dobiegało z łąki, przywracając Meg do rzeczywistości. Bolał ją kaŜdy mięsień, a kaŜdy nerw miała napięty do ostateczności. Ku jej przeraŜeniu, tym razem wcześniej zbierało jej się na płacz. Mówiąc napiętym głosem, zwróciła się do chłopców: — Wiem, Ŝe oczekiwaliście na melbę czekoladową, ale muszę zajrzeć do waszej siostry. Nie było to kłamstwo. Samantha nie czuła się dobrze po południu, jeszcze nie gorączkowała, ale była kapryśna, jakby za chwilę miała zacząć gorączkować. — Zamówimy podwójną melbę do pokoju. — Dla Alexis teŜ? — spytał Eddie. — No, moŜe dla mnie i Alexis nie podwójną, ale małą z pewnością zjemy. Meg nie zdawała sobie sprawy, Ŝe śledziły ją zmartwione spojrzenia. Dla gości, którzy corocznie przyjeŜdŜali do gospody pograć w golfa, tenisa lub brydŜa, było widoczne, Ŝe wydarzyło się coś bardzo złego. Rozpacz ich gospodarza i ślicznej, młodej wdowy była niemal dotykalna. — Jaka szkoda — kwakała pani Holcomb do pań przy jej stoliku. — Dość tego! — Jeff Lattimer wymamrotał tylko do siebie. Odrzucając serwetkę, wstał od swego samotnego sto165
lika. Zamiast iść za Meg, jak miał w zwyczaju, zwrócił się ku łące. W jego pośpiesznych krokach wyczuwało się gniew, kiedy szedł spotkać Shiloha, który rozbijał się po okolicy. Kiedy koń i jego jeździec przemykali obok, przeszedł przez Ŝywopłot i złapał lejce, wykorzystując swą posturę olbrzyma, Ŝeby zatrzymać Dakotę. — Co do diabła! — Shiloh uspokoił konia i gniewnie patrzył na Jeffa. — Chcesz się zabić? — A ty? — Jeff patrzył w górę na Shiloha. — Nocna jazda jest szaleństwem, nawet kiedy się jest w świetnej formie, a ty ostatnio nie jesteś w najlepszej formie. Nie śpisz. Nie jesz. Kiedy nie usiłujesz skręcić karku temu cholernemu ogierowi, włóczysz się po okolicy. Mamy więcej niŜ trzeba ludzi do patrolowania okolicy. Ludzi kompetentnych. — Którzy pozwolili dziecku wędrować na łasce Bóg wie kogo. Mieliśmy szczęście, Ŝe spotkała tylko Dakotę i grzechotnika. Shiloh wyszarpnął lejce z dłoni Jeffa. — Do cholery, Shiloh — Jeff złapał go za ramię, prawie ściągając go z siodła. — Znęcasz się nad sobą. Meg znęca się nad sobą. Zachowujecie się jak obcy sobie, kiedy kaŜdy wie, Ŝe tacy nie jesteście. Shiloh wyciągnął pomału swą rękę, jego zimne, niebieskie oczy wpiły się w oczy brunatne. Jeff nie dał się zastraszyć. Czekał kilka dni na odbycie tej rozmowy i odbędzie ją. — Nie musiałem znajdować was razem, Ŝeby wiedzieć, Ŝe będziecie kochankami, jeŜeli jeszcze nie jesteście. Do diabła, kaŜdy w gospodzie o tym wiedział. Było to wypisane na was obojgu od chwili, gdy Jingo was tu przywiózł. Nie wiem, jakie to marne sztuczydło masz zamiar odegrać, ale krzywdzisz swoją panią, a ona 166
na to nie zasługuje. Do cholery, człowieku, czy wiesz jak ona na ciebie patrzy, kiedy przechodzisz obok niej, jakby była niewidzialna? — Jeff — szczęka Shiloha drgała, zęby miał zaciśnięte. Jest lepiej tak, jak jest. Sprawy wymknęły się spod kontroli, zrobiłem parę błędów, Samantha omal za nie nie zapłaciła. Ballenger wkrótce wypłynie i go załatwimy. Wtedy Meg będzie mogła odjechać, a ja nie będę jej juŜ więcej ranić. — O co tu w ogóle chodzi? Wycofujesz się, bo popełniłeś błąd? Do diabła, wszyscy robimy błędy. Gdzie byłem, kiedy Samantha poszła na tę swoją przechadzkę? Gdzie była Alexis, personel hotelowy i kaŜdy z tej prywatnej armii, którą zatrudniasz? Wydajesz majątek na nadzór, a dzieciak się prześlizguje. Mamy szczęście, Ŝe nic się nie stało. Zamiast boczyć się, jak chłopiec, który znalazł w jabłku robaka, powinieneś paść na kolana i dziękować Bogu, Ŝe masz to jabłko. — A co, jeśli byłby to Ballenger? Co, gdyby równie łatwo tu wszedł? — Nie zdołałby. Dorosły człowiek nie mógłby zajść tam, gdzie zaszła Samantha, nie będąc wykrytym. — Jeff — Shiloh przestał dyskutować. — Muszę z tym sobie radzić tak, jak uznaję za stosowne. — Bez względu na to, kogo się rani? Nie moŜecie usiąść razem i wyjaśnić sobie wszystkiego. Meg wyjaśniła to Alexis. Ty wyjaśniłeś to mnie. Porozmawiajcie. MoŜesz być zaskoczony tym, co usłyszysz. — Co chcesz przez to powiedzieć? Oczy Shiloha były jak twarde, błękitne kamienie. — Nie pytaj mnie, chłopie. Jeśli otrzymasz jakieś wyjaśnienia, otrzymasz je od swojej pani. — Ona nie jest moją panią. 167
— Tak? Jakoś przyszło mi do głowy, Ŝe za taką się, uwaŜa. — Dlaczego miałaby tak myśleć? — Ona nie jest typem kobiety idącej do łóŜka z męŜczyzną, jeśli go nie kocha. Nawet ty nie moŜesz być takim głupcem, Ŝeby tego nie zauwaŜyć. Powiedz jej, czemu oblała test, przynajmniej na to zasługuje. Tak samo, jak byłoby bardziej po ludzku zastrzelić Dakotę w jego boksie, a nie zamęczać go na ciemnych stokach. — Umiesz być prawdziwym skurwysynem, Jeff. — Biorę lekcję od mistrza. Jeff odsunął się od Dakoty, podniósł rękę w poŜegnalnym geście i odszedł. Shiloh osunął się w siodle. Prawda raniła, ale moŜe pewnego dnia Jeff zrozumie, Ŝe niektóre rzeczy nie są nam pisane. — Nie dla mnie — powiedział i z łagodnością, która go zaskoczyła, skierował Dakotę na drogę.
9 — Znów fałszywy ślad! — Shiloh trzasnął o biurko raportem, który czytał. — Ballenger jest wszędzie i nigdzie. Czuł na sobie cięŜar spokojnego wzroku Jeffa Lattimera. Przez dziesięć dni przestrzegali zawieszenia broni. ChociaŜ Shiloh zastosował się do wskazówek Jeffa, zaprzestając dzikich, nocnych przejaŜdŜek, Ŝaden z nich nie prosił o wybaczenie. Jedynym nawiązaniem Jeffa do incydentu było szorstkie: „Koń nie wie, jak się zachowywać. Ty wiesz." I Shiloh wiedział, Ŝe Jeff miął na myśli coś więcej niŜ jazdę konną. Shiloh wziął znów do ręki papiery, ale myślał o Jeffie. Kiedyś Gabe przewidywał, Ŝe jeśli skrzywdzi Karolinę, jej pokryty bliznami przyjaciel wytnie mu serce i rzuci sępom na poŜarcie. Shiloh podejrzewał, Ŝe Jeff chętnie zgotowałby mu ten sam los. — Bardzo lubisz Meg, prawda? Przerwał napiętą ciszę, która zbyt często zapadała między nimi. — To dama z klasą. Jeff miał się na baczności, dziwiąc się, dokąd prowadzi ta uwaga. Od chwili jego wybuchu, temat Meg stanowił tabu. 169
— Pytałem, czy ją lubisz. — Taa... — Jeff odłoŜył na bok swoje raporty. — Lubię wystarczająco, Ŝeby mi się nie podobało to, co jej robisz, — Nigdy nie wykonałeś Ŝadnego ruchu. Były okazje. Jeff parsknął niedelikatnie. — Tylko dla ciebie, przyjacielu. Kusiło mnie, ale nie trzeba mnie walić w łeb, Ŝebym rozpoznał prawdę. Przynajmniej mama Lattimer nie chowała durni. Ostatnie zdanie było wolnym zaśpiewem z Ŝądłem obelgi. Shiloh trzymał na wodzy swoje humory. Nie mógł sobie pozwolić, by złościć się na Jeffa. Potrzebował go. Ignorując kolec, powiedział z wystudiowanym spokojem: — Kiedy to się skończy, nastąpi okres trudnego przystosowywania się, zdrowienie. Czy nie przeprowadziłbyś ją przez to? — To zadanie dla ciebie, nie dla mnie. _ Nie — ręce Shiloha ściskały blat biurka, a mięśnie jego ramion zdradzały napięcie. — Zrzekam się tego przywileju. — Do cholery! — krzyknął Jeff. — Jedna pomyłka to jeszcze nie koniec świata. Meg cię nie wini. Ona ko... — Z grzeczności dla mnie, Jeff? — Nie potrzebowałaby mnie, gdybyś po prostu... — Jako mój przyjaciel — Shiloh kontynuował nieubłaganie. — BoŜe — Jeff skierował wzrok ku niebu. — Wybaw mnie od upartych idiotów. Westchnął cięŜko, przeczesując palcami swoje gęste, złote włosy. — W porządku. Jako przyjaciel, ale ... 170
— Dziękuję, Jeff — powiedział miękko Shiloh. — Jestem ci wdzięczny. — Nie mnie — warknął Jeff. — Mnie nie musisz być za nic wdzięczny. Shiloh powrócił do papierów, wiedząc, Ŝe ani on, ani Jeff, nie rozpatrywali skutków poraŜki. Nie moŜe zawieść! Nie po raz drugi. Przerzucał raporty, szukając wskazówki, o której wiedział, Ŝe jej tam nie ma. Jego frustracja wylała się: — Nie ma nic nowego o rodzinie Ballengera? — Nic do zaraportowania. Współpracują z nami. — CzyŜby? Zniekształcona brew uniosła się. — To dobrzy ludzie. Kochają Evana, ale uwaŜają go za odmieńca, który nigdy nie pasował do rodziny. Zrobią co mogą, aby powstrzymać go od skrzywdzenia jeszcze kogoś. — Nie moŜemy być tego pewni. — Ja jestem. Nie są odpowiedzialni za to, co zrobił ich syn w większym stopniu niŜ Meg jest odpowiedzialna za zbrodnicze pijaństwo Keitha, ale zrobią wszystko co mogą, aby naprawić krzywdę. Pomagając nam. Shiloh odrzucił na bok raporty, masując z roztargnieniem swą pulsującą skroń. Jego głos był na wpół przepraszający. — Przypuszczam, Ŝe masz rację. Rodzina Ballengera to takie same ofiary, jak Meg. — Wiem, Ŝe mam rację. Jeff zerwał się na nogi. — Meg — zawołał. — Co sprowadza cię do naszej jaskini? Shiloh pomału odwrócił krzesło do drzwi, bojąc się tego, co uczyni z nim jej widok, ale jednocześnie był spragniony tego widoku. Meg czekała w obramowaniu 171
ciemnego drzewa, piękna i krucha, pełna napiętej siły. Jak wiele kryzysów przetrzymała, kaŜdy bardziej niszczący niŜ poprzedni? Rachunek wciąŜ rósł. Był wypisany na jej twarzy w obronnym spięciu jej ramion. Miała olbrzymie oczy płonące nawiedzonym światłem. Włosy spięła bezlitośnie klamrą na karku. Shiloh pragnął rozpuścić je, zawijać je w dłoniach, przywiązywać ją do siebie. Chciał całować te smutne wargi, aŜ spuchną zaspokojone jego miłością. Pragnął dotknąć szczupłego ciała, które pieścił. Pragnął... Mięsień zadrgał mu w szczęce, a usta wykrzywiły się z niesmakiem. Nie miało znaczenia to, czego pragnął. Jeff rzucił mu spojrzenie, badając jego milczenie, i wzruszył ramionami. — Coś nie w porządku, Meg? — Nie — powiedziała szybko. — Chciałam pomówić z Shilohem. Jeff skierował się ku drzwiom. — Mam parę rzeczy do zrobienia. MoŜemy to skończyć później. — Nie odchodź — krzyknęła Meg, chwytając Jeffa za rękę. „Boi się zostać ze mną sama", myślał Shiloh. Serce mu się krajało. Nie czuł nigdy takiego bólu. Powinien coś powiedzieć, Ŝeby poczuła się odpręŜona, ale co? Po następnej przerwie wypełnionej oczekiwaniem, Jeff wziął na siebie brzemię konwersacji. — Chodź, usiądź. — Nie ma potrzeby. Nie zajmę wam wiele czasu chowała za sobą trzęsące się dłonie. — Zdecydowałam, Ŝe dzieci i ja musimy wyjechać. Oczy zamknęły się jej z ulgą. Zrobiła to. Z większą pewnością siebie dodała: — JuŜ czas, abyśmy Wrócili do domu. 172
— Nie — szczęknął suchy głos Shiloha. Meg otworzyła oczy, jej nie dający się zastraszyć wzrok spotkał się po raz pierwszy ze wzrokiem Shiloha. Nie mogła się spierać. Był za silny, zbyt przekonujący. Po prostu przedstawi swą sprawę i pójdzie. — Od tygodni nie ma Ŝadnego śladu Ballengera. MoŜliwe, Ŝe jego groźba była czcza, a on po prostu zniknął. MoŜe juŜ nie Ŝyje — rozłoŜyła wymownie dłonie. — Nie mogę stale mieszkać tutaj i czekać na... na coś tam. Dzieci muszą Ŝyć dalej. Musimy jechać do domu. — Nie moŜesz! — Mogę. — To niebezpieczne. — Z ochroną szeryfa Martina będzie bezpiecznie. — Nie — powiedział gorzko Shiloh, ich oczy toczyły pojedynek. — Nie moŜemy się ukrywać przez całe Ŝycie. Meg spojrzała na Jeffa w poszukiwaniu poparcia, ale on wzruszeniem ramion wykluczył się z ich potyczki. Meg ścisnęła w Ŝołądku zapowiedź klęski. W cichej rozpaczy rzekła: — Musimy wyjechać. Oczekiwała znów wybuchu, ale nagle cały ogień go opuścił. — Daj mi tydzień. Jego głos był bezbarwny, prawie błagalny. — Jeśli nie znajdziemy Ballengera do tego czasu, pozwolę ci wyjechać. Serce Meg skoczyło pod obręczą ciasno ściskającą jej pierś. Jego głos brzmiał tak, jakby zupełnie nie chciał, Ŝeby wyjechali... jakby chciał, Ŝeby została... chciał jej! Dobry BoŜe, jak by to była prawda, została173
by na zawsze. Ale o to nie prosił. Do oczu podeszły jej łzy; musi szybko kończyć. — Dobrze. Nie mogła z nim walczyć, nie wtedy, kiedy patrzył na nią tym zagubionym, smutnym wyrazem twarzy. — Tydzień. JeŜeli do tego czasu nie będzie nowych wiadomości, wyjeŜdŜam. — Dziękuję — powiedział po prostu i zamilkł. Jeszcze jedno słowo i zerwałby się na nogi, biorąc ją w objęcia, a jeśli by to zrobił, nigdy juŜ jej by nie wypuścił. Wypełniła go jałowa pustka. Ciemność nie porównywalnej z niczym straty. Pozbawione słów echo samotnego krzyku. Czuł skierowane na niego oczy. Oczy Jeffa, gniewne, zdziwione. Oczy Meg, zranione, błyszczące, jej złamany bunt. PoniewaŜ oczekiwali od niego komentarza, usłyszał jak mówi głosem mało przypominającym jego głos: — Skontaktuję się z szeryfem Martinem. Siedem dni powinno wystarczyć, aby przygotować twój powrót do domu. Wtedy Meg wyszła, bez słowa — mała figurka, oddalająca się męŜnie. Odeszła z jego pola widzenia, ale nie z jego pamięci. Pamiętał kobietę, piękną nie do zniesienia, owiniętą w suknię z niebieskozielonego ognia, dotykającą go, obejmującą go, szepczącą, Ŝe go kocha. Pamiętał przestraszone spojrzenie jej oczu, kiedy powiedziała mu, Ŝe moŜe począć jego dziecko. Jego dziecko... Dziecko, o którym nie wiedziała; Ŝe nie moŜe się narodzić... i bała się. „Bała się mnie", rozmyślał. „Ze względu na mnie". — Ma rację — Jeff przerwał jego mamrotanie dziwnym tonem. — Nie moŜe całe Ŝycie się ukrywać. Shiloh spojrzał na niego. Zapomniał o Jeffie. 174
— Prosiłem o tydzień, nie o całe Ŝycie. — Kiedy cię wciąŜ ranią, tydzień jest całym Ŝyciem. Albo kochaj kobietę i bądź wdzięczny za ten przywilej, albo ją wypuść. — Nie mogę — jego twarz była jak storturowana maska. — Jeszcze nie. Nigdy Ŝadna kobieta tak się dla mnie nie liczyła. śadna w czasie trzech lat. Od czasu, gdy ją ujrzałem po raz pierwszy. Mówił bezładnie, ledwo spójne słowa były zaskakującą rewelacją. W jego niebieskich oczach, gdy napotykał wzrok Jeffa, malowała się męka. — Nie wiem, jak ją kochać. — To nic trudnego — burkliwie, z przerwami rzekł Jeff. — Po prostu otwierasz swe serce i czynisz, co ci dyktuje. — Mogę znów ją skrzywdzić. — ZałoŜę się o wszystko co mam, Ŝe twoja pani raczej zaryzykowałaby tę krzywdę niŜ Ŝycie z dala od ciebie. — Moja pani — powiedział łagodnie Shiloh. — Tak, twoja pani. Pomyśl o tym. Jak to będzie, gdy jej zabraknie. Masz tydzień na odzyskanie rozsądku i załatwienie sprawy. Zacznij myśleć o tym od zaraz. Muszę obejść ludzi. Wracam za pół godziny. Bez Jeffa biuro było niesamowicie ciche. Strumień aktywności ustał w cudowny sposób, Shiloh zamknął swoje bolące oczy i pozwolił sobie zatopić się w marzeniach o Meg i jak by to mogło być. W odosobnieniu swojego pokoju Meg oparła głowę o szybę. IleŜ razy stała tak z zanikającą odwagą i zimną szybą, która mogła ją ukoić? IleŜ razy znalazła radość we wschodzie lub zachodzie słońca, albo miała nadzieję, Ŝe w przelocie zobaczy Shiloha? 175
— Masochistka — wymamrotała. Dlaczego się dręczyć przypominaniem sobie tego, czego nigdy nie będzie miała? Poprosił o tydzień. Siedem dni i nigdy go juŜ nie zobaczy. ZadrŜała, trąc ramiona, mówiąc sobie, Ŝe to chłód jesieni. Unosząc głowę, skupiła się na zmieniającym się przed nią świecie. Był on teraz inny, z przewagą ciepłego, pełnego koloru, przewijającego się przez wiecznie zielone rośliny. Liście, które cicho szumiały w lecie, trzeszczały krucho, jak gdakanie plotkujących gęsi. Pora roku się zmieniła. Ona takŜe. Spojrzała na nie dokończony rękopis i skrzywiła się. Termin się zbliŜał, ale praca, która niegdyś szła tak wspaniale, stanęła. Siła twórcza skurczyła się do zera, kiedy tak się snuła, jak zakochana nastolatka, myśląc tylko o Shilohu. — Za tydzień to się zmieni. Pokój rozbrzmiewał jej przekonaniem. Wyrzuci Shiloha i Ballengera z myśli i skończy się paraliŜ niepewnej gehenny. Litościwa gościnność Shiloha została napięta do granic wytrzymałości, a ona musiała przecieŜ zarabiać na Ŝycie. ChociaŜ dzieci uczyły się pod kierunkiem Alexis i jej, to nie było to samo, co regularna nauka w przedszkolu. Były szczęśliwe, szczęśliwsze niŜ gdziekolwiek, ale mogą być szczęśliwe i w Lawndale. Z pomocą szeryfa Martina będą bezpieczne. Ja teŜ będę szczęśliwsza, obiecywała sobie solennie. Bardziej samotna, pusta, nudna, ale szczęśliwa. Nieodwracalna prawda zabłysła w jej umyśle. Kocham Shiloha, męŜczyznę wyjątkowego. Moje Ŝycie juŜ nigdy nie będzie takie samo. Ale w Lawndale moŜe złagodzić ból, udać, Ŝe śniła o męŜczyźnie, który się z nią kochał. MoŜe sobie wmówić, Ŝe te drogie chwile nigdy się nie wydarzyły. W jej 176
dawnym Ŝyciu nie będzie niczego, co wywołałoby wspomnienia tej nocy, które teraz Ŝyły w zgliszczach jej dumy. Będzie mogła zapomnieć szorstkość jego włosów pod jej palcami, jego męski zapach, odcisk jego ciała, który wypalił piętno na jej ciele na zawsze. Na krótką chwilę będzie mogła zapomnieć, Ŝe jej serce i ciało naleŜało do Shiloha i zawsze będzie naleŜeć. Nawet, jeŜeli on ich nie chce. Dźwięk przy drzwiach był skrzyŜowaniem drapnięcia i pukania. Meg bardzo kusiło, Ŝeby go zignorować, ale myśl o jej dzieciach zabroniła tego. Ku jej zdziwieniu nie były to jej pisklęta i ich wychowawca, ale starsza pani, którą od tygodni widziała przy stoliku brydŜowym. Przypomniała sobie po chwili jej nazwisko. — Pani Holcomb? Starsza pani skinęła głową po królewsku. — Kochanie, normalnie bym się nie narzucała, ale w kwiaciarni podszedł do mnie obcesowy, młody czło wiek. Przypuszczam, Ŝe dowiedział się, iŜ jestem gościem w gospodzie, oglądając mikrobus, którym przyjechaliśmy. Spytał się o panią, powiedział, Ŝe jest przyjacielem i chce pani zrobić niespodziankę. Zza siebie wyjęła mały bukiet goździków. — Normalnie nie zajmowałabym się doręczaniem kwiatów, ale ostatnio wyglądała pani tak smutno, a kwiaty były ładne. Mam nadzieję, Ŝe ucieszy się pani z, bukietu i wybaczy mi moją śmiałość. Wcisnęła kwiaty do rąk Meg i oddaliła się spiesznie. — Kto mógłby przysłać mi kwiaty? Przez jedną szaloną chwilę pomyślała o Shilohu i wiedziała, Ŝe jest śmieszna. Zamykając za sobą drzwi, wyciągnęła karteczkę z koperty. Nabazgrane inicjały uderzyły ją. E.B. Evan Ballenger! — Jest w wiosce! 177
Zachwiała się na nogach, miaŜdŜąc kwiaty. Rozpoznała w swoim głosie kruchy pogłos paniki i siłą woli jakiej nie spodziewała się u siebie, zmusiła się do myślenia. Przeczytała wiadomość starannie i kilkakrotnie zanim doszło do niej jej znaczenie. Miał jej dzieci! Falujące, dziewczęce pismo ze zło-wrogą wiadomością oznaczało, Ŝe są w niebezpieczeństwie. — To nieprawda. Odrzuciła od siebie znienawidzony bukiet z listem Dzieci poszły z Alexis, jak w kaŜdy czwartek, do wioskowej biblioteki. Shiloh został namówiony, aby pozwolił im na tę przyjemność i ona zwykle szła razem z nimi. Dziś została, aby przygotować rzeczy do ich wyjazdu. Meg spojrzała na zegar przy łóŜku. Była czwarta. Zawsze wracali o trzeciej. — Są w pokoju muzycznym. Alexis miała zamiar nauczyć ich kilku nowych piosenek. Mówiła nienaturalnym tonem, przekonując samą siebie. — Pójdę tam i okaŜe się, Ŝe wszystko jest w porządku. Gniotąc kwiaty obcasem, wybiegła z pokoju. Nie pomna wszystkich spojrzeń i komentarzy, pędziła wzdłuŜ korytarza i po schodach, jakby gonił ją diabeł Przed pokojem muzycznym, zanim otworzyła drzwi, za trzymała się. Pokój był pusty. — O BoŜe! — jęknęła. — Ma moje dzieci. Kiedy osunęła się z niepokoju, z jej głębi mądrzejsze ja, wydało komendę: Myśl! „Tak muszę myśleć" Ujmując głowę w dłonie, odcedziła z umysłu słowa instrukcji z karteczki. „Kamieniołom. Sama. Nikt, nie 178
moŜe wiedzieć". Powtarzała gorączkowo te słowa, aŜ okruchy instrukcji utworzyły całość. — Pani Sullivan? — nachylił się nad nią Tim, boj hotelowy. — Czy pani źle się czuje? — Co? Meg uniosła głowę z dłoni, chwytając się podsuniętej wymówki. — Ból głowy. Tak, właśnie. Pojawił tak szybko, Ŝe mnie przestraszył. — Czy mam przynieść pani aspirynę? Czy mam zawołać pana Butlera? — Nie! — zawołała zbyt gwałtownie. — Potrzebuję tylko spaceru na świeŜym powietrzu. — Jest pani pewna? — Najzupełniej — Meg próbowała się uśmiechnąć. — JuŜ jest mi lepiej, ale pójdę na ten spacer, na wszelki wypadek. Zmusiła się do godnego kroku, gdy szła przez hol i ogród. Szczęście jej sprzyjało. Karl, straŜnik sektora, patrzył w inną stronę. Dziękując, za tę odrobinę szczęścia, prześlizgnęła się przez gęstwinę do cienia. Potem juŜ biegła, odrzucając wszelką ostroŜność. Biegła przez las, przepełniona lękiem. Mając nadzieję, modląc się, Ŝeby nie było za późno. — Shiloh — powiedział Jeff, wpadając do biura — właśnie rozmawiałem z Alexis. Zatrzymano ich w bibliotece. Dlatego dzwoniła stamtąd do Meg, a potem dzwoniła znowu z holu. Nikt nie odpowiadał za kaŜdym razem. Tim widział Meg koło pokoju muzycznego, a Karl w ogrodzie, teraz nie ma jej nigdzie. Shiloh poczuł się niedobrze, czekając na dalsze słowa Jeffa. — Jedna z opon Alexis była przecięta. Wyglądało na wypadek, ale teraz Meg zniknęła — zmartwione 179
spojrzenie piwnych oczu spotkało wzrok Shiloha. — Cholernie mi się to nie podoba. — Poślij kogoś do jej pokoju. Szybko! — poinstruował go Shiloh. Potem, odsuwając krzesło powiedział: — Nie! Ja pójdę. Telefon na biurku zadzwonił. Zawahał się, potem niecierpliwie podniósł słuchawkę. — Butler — warknął do mikrofonu, chcąc jak najprędzej odejść. Głos w telefonie był strasznie znajomy. Jego pośpiech ustąpił. Opadł na krzesło z dłonią na czole, zasłaniając twarz: Jego pytania brzmiały jak szybki ogień z karabinu maszynowego. — Kiedy? Jak? Jak dawno? Potem w przygnębieniu: — Taa. Dziękuję, szeryfie. — Ballenger! — Jedzie tu — jeśli juŜ nie dojechał. Skóra na twarzy Shiloha była naciągnięta, blizna ściągała lewe oko w dół. — Jak to moŜliwe? — Sąsiadka Meg, niejaka panna Hillyard, przypomniała sobie obcego zadającego pytania. Gdzie była Meg? Z kim była Meg? — Nie mogła wiedzieć. — Zaprosiła go na herbatę i strzępiła sobie język. Zadziwiające jest, Ŝe zapamiętała mnie na pogrzebie i, cholera, wydało jej się, Ŝe później widziała mnie u Meg. Jeff zaczerpnął przez zęby powietrza. — Przypuszczam, Ŝe Ballenger zdobył twój doskonały rysopis. — Gorzej. Szeryf Martin powiedział, Ŝe jest to urocza wścibska staruszka, która nigdy nie zapomina twarzy ani nazwisk. 180
— Bum! Nazwisko Shiloha Butlera nie jest całkowicie nieznane. Znalezienie cię będzie dziecinną zabawą. Przynajmniej doniosła na miłego, ciekawskiego nieznajomego. — Dwa dni po fakcie — powiedział Shiloh bezbarwnym głosem. — Cholera! — wybuchnął Jeff. — Zaalarmuję ludzi i sprowadzę Alexis i dzieci do pokoju. Ty zaopiekujesz się Meg. Zatrzymał się w drzwiach. — JeŜeli to wszystko ma jakieś dobre strony, to to, Ŝe juŜ prawie koniec. Meg nie zniosłaby więcej. Jej drzwi były otwarte. Shiloh wszedł i schylił się by podnieść zgnieciony bukiet. Kwiaty od wielbiciela? Nigdy nie dawał jej kwiatów. MoŜe nigdy juŜ nie da. Jego oczy błądziły po pokoju, szukając czegoś, co wskazywałoby dokąd poszła. Dotknął Ŝółtej koszuli nocnej rzuconej w końcu łóŜka, przypominając sobie, Ŝe raz przyszła do niego w koszuli tak delikatnej, jak poranna mgiełka. Poczuł subtelny zapach, który przywarł do koszuli, zachował go w płucach — małą jej cząstkę, która mogła być jego. Białą kartkę znalazł pod wygiętym biegunem fotela. — Ki diabeł — wymamrotał, kiedy ją podnosił. Wiadomość poruszyła nim jak trzęsienie ziemi. Opadł na fotel przepełniony trwogą. Poszła do Ballengera zwabiona przebiegłym oszustwem obłąkańczo zdolnego umysłu. Ballenger nie mógł przerwać ochrony gospody, więc nie próbował. Zamiast tego do swojej pułapki wykorzystał niezawodną przynętę. Jak zdołał przesłać kwiaty? Na wpół zapomniany obraz przepłynął Shilohowi przez mózg. Panna 181
Holcomb, śpiesząca przez hol z bukietem kwiatów. Z tym bukietem. — Niech cię cholera, Ballenger! — rzucił kwiaty o ścianę. — Zrób jej coś, a zabiję cię gołymi rękami. Jego samokontrola, kiedy podszedł do telefonu Meg, była zupełna. Najpierw zadzwonił do Cassa, stajennego. Dakota będzie czekać osiodłany, z naładowaną strzelbą w olstrach. Drugi telefon był do Jeffa. — Umieściłem dzieci w innym pokoju — zameldował Jeff. — Nikt nie wie w którym, prócz ochrony. Alexis nie odstąpi ich ani na krok. StraŜnicy są ustawieni według planu. Schody dla słuŜby zablokowano. — Dobrze. PoniewaŜ dzieci starannie strzeŜono, mógł całą uwagę skupić na Meg. Dzięki Jeffowi, czarnej owcy wybitnej rodziny. Kimkolwiek Jeff by nie był, ich związek był silny i korzystny w sferze zarówno osobistej, jak i zawodowej. Mógł liczyć na Jeffa, jak na swoją prawą dłoń. — Biorę Dakotę. Pojedziemy na skróty, przez las. — Skontaktowałem się z Jingo. Mamy szczęście. Jest w pobliŜu. Będzie tutaj za niecałe dziesięć minut. — Skąd wiedziałeś, Ŝe będziemy go potrzebować? — Nie wiedziałem. Po prostu starałem się uruchomić wszystkie moŜliwe środki do ratowania Meg. UwaŜaj, Shiloh. Będziemy z Jingo zaraz za tobą. Shiloh nie mógł wyrazić swojej wdzięczności. Nie próbował. Po prostu upuścił słuchawkę i wybiegł. Cass czekał z Dakotą. Strzelba była na miejscu, a obok niej nóŜ. Ani Cass, ani Shiloh nie tracili czasu na słowa. Shiloh wsiadł, pochylił się, aby uścisnąć dłoń Cassa, i zmusił Dakotę do galopu. Ich nocne jazdy przyniosły pewną korzyść. Przemierzyli teren od rzeki do kamieniołomu i z powrotem. 182
Shiloh pozwolił Dakocie prowadzić, pozwalając mu przeskakiwać dziury i omijać drzewa z szaleńczą szybkością. Musiał tylko trzymać się w siodle. Obok kamieniołomu wstrzymał Dakotę ściągnięciem cugli. ChociaŜ serce kazało rzucić się na poszukiwanie Meg, rozsądek doradzał ostroŜność. Ballenger będzie jak zranione zwierzę, przebiegły i podwójnie niebezpieczny. — Cicho, cicho, chłopcze — uspakajał konia, kiedy lustrował brzegi kamieniołomu. Było spokojnie. Nic się nie ruszało. — Spokojnie — szepnął, kiedy Dakota zastrzygł uszami. — Wiem, Ŝe on jest tutaj. Pot spływał Shilohowi po twarzy i zalewał oczy, ale nie ośmielał się go wytrzeć. — Gdzie jesteś, Meg? — wymamrotał. — Wykonaj ruch, daj mi znak. Wiedziałaś, Ŝe przyjdę. W oddaleniu usłyszał dźwięk śmigieł helikoptera przecinający powietrze. Jingo prowadził maszynę jak demon, nisko, pewnie i szybko. Nagle wychudzona figura wyskoczyła Ŝ fałdy czerwonej ziemi. Jego oczy były pełne oślepiającego ognia szaleństwa, kiedy wymachiwał groŜącą pięścią przykremu hałasowi z nieba. Shiloh tylko raz w Ŝyciu widział takie oczy. Były to oczy zagubione w piekielnych czeluściach, Ŝarzące się w twarzy mordercy. Niemy ból szarpnął gardłem Shiloha. Wiedział, Ŝe przybył za późno. To, co Ballenger zaplanował, zostało wykonane. Ostatnią szansą Meg, jeŜeli ją miała, był kamieniołom. Shiloh modlił się, Ŝeby szaleniec, jako mniejsze zło, rzucił ją w mroczne głębie. Hipotermia byłaby nagła, ale jednak dawała pewną nadzieję, kupowała czas dla Meg. 183
Czas! Mieli go tak mało. Był taki cenny. Okrzyk wojenny wyrwał się z jego gardła, kiedy gnał Dakotę naprzód, odgłos niepokoju o miłość, którą być moŜe stracił. Ballenger znieruchomiał. Nieprzytomnie oderwał oczy od nieba. Shiloh mógł go stratować, ale jakiś pierwotny instynkt go ostrzegał, Ŝe jeśli ma przeŜyć Ŝycie z Meg, nie moŜe go splamić morderstwem. Chudy człowiek rzucił się do ucieczki sekundę za późno. Shiloh spadł na Ballengera z siodła, tarzając się z nim, a upadek wybił im obu oddech z ciała. Ballenger wpił się palcami w twarz Shiloha, kopał go w nogi, krzycząc jak rozhisteryzowane zwierzę, kiedy tarzali się w kurzu. Długie, cienkie ramiona były wszędzie, zwijając się z węŜową siłą szaleństwa. Toczyli się razem, walając po krzakach i kamieniach. Shiloh zdołał zadać jeden mocny cios, a potem drugi. Krzyk Ballengera urwał się nagle. Jego ciało znieruchomiało. Shiloh wstał, drŜąc. Skaleczenie i siniaki znaczyły jego twarz i ramiona, ale on myślał tylko o Meg. Odwrócił się, uświadamiając sobie, Ŝe nie moŜe odejść, jeszcze nie. Musiał dotrzymać obietnicy. Dzieci muszą być bezpieczne. Ballengerowi nie wolno ich dosięgnąć. Meg nie podziękowałaby mu za uratowanie Ŝycia, jeśli miałoby to być ich kosztem. Na dany sygnał Dakota podbiegł do niego. Shiloh był prawie niezdarny z pośpiechu. Wziął pętlę liny z kuli u siodła. WiąŜąc jak mumię szkieletowate ciało Ballengera, przywlókł je do drzewa. Jego ostatnią, odruchową czynnością było klapnięcie Dakoty po zadzie, aby odesłać go do domu. . — Teraz, Meg, teraz. Proszę... O co prosił? Nie wiedział, ale to był jego pacierz za nią. 184
Jakby na zawołanie, przybył helikopter Jinga, rycząc nad drzewami. Bez oglądania się, Shiloh pobiegł na polanę, sięgnął po zwisającą drabinę, a pojazd wisiał w wirze kurzu. Osłaniając oczy, Shiloh przypiął się, a Jingo uniósł się wzwyŜ. ChociaŜ w powietrzu odgłos śmigieł nie odbijał się od drzew i kamyki nie waliły juŜ w śmigłowiec jak praŜona kukurydza, Shiloh słyszał tylko fragmenty nawoływań Jeffa. — Kamieniołom! Reszta zgubiła się, kiedy przeciąg ze śmigieł zmył słowa z jego ust. To wystarczyło. Meg była w zimnych wodach kamieniołomu. W języku migowym Jeff wyjaśnił ich plan. Jingo zniŜy się na tyle, na ile będzie mógł. Kiedy Shiloh będzie w wodzie, helikopter będzie wisiał nad nim, tak długo jak to będzie potrzebne. Jeff wciągnie ich do śmigłowca. Było to ryzykowne, ale była to jedyna szansa. Helikopter Jinga nie był wyposaŜony do akcji ratowniczej. śycie Shiloha i Meg będzie zaleŜeć od siły jednego i umiejętności drugiego. Zwisając na drabince, Shiloh spojrzał w oczy Jeffa i kiwnięciem powierzył swe Ŝycie przyjaciołom. Na komendę Jeffa, Jingo opadł nad samą wodę, poszukując Meg. Meg nie było. Shiloh czekał, kaŜdy nerw miał stargany bólem. Nagle wynurzyła się na powierzchnię. Jej włosy były rozłoŜone jak wachlarz, ruchy powolne. Hipotermia! Shiloh wskoczył do wody. Po upadku zanurzył się głęboko w zimną ciecz. Po krótkiej chwili dezorientacji, wyprostował się i wypłynął na powierzchnię. Meg zniknęła. Dał nurka, młócąc rękami w poszukiwaniu Meg. Nic. Wypłynął na powierzchnię i zaczerpnął oddechu aby znowu nurkować, kiedy zobaczył Meg, oddaloną o nie więcej niŜ dwa metry, utrzymującą się 185
na wodzie prawie nieświadomie. Skórę miała bladą, usta sine. Kiedy ją zobaczył, jej ruchy właśnie ustały i zaczęła osuwać się pod powierzchnię wody. — Meg! — zawołał, przybliŜając się do niej z potęŜnymi wyrzutami ramion. Poszła pod wodę. Shiloh bał się, Ŝe juŜ ostatecznie. Jego palce natrafiły jednak na jej włosy. Teraz mógł objąć ją ramieniem i przyciągnąć do siebie. — Mam cię, kochanie. Jesteś bezpieczna. — Shiloh? — jego imię było niewyraźnym dźwiękiem, jej zimne wargi ledwie się poruszały. — Shiloh mnie nienawidzi. Była bezwładnym ciałem, nie w pełni świadomym. Wiedział, Ŝe nie będzie tego pamiętać, ale powiedział: — Nie nienawidzę cię, kochanie, kocham cię. Tylko się trzymaj, a kiedy to wszystko minie, poświęcę całe Ŝycie, aby tego dowieść. Trzymając ją bezpiecznie jedną ręką, dał znak przyjaciołom. Drabina otarła się o powierzchnię wody. Śmigła wzbijały pianę, pryskając na twarz Meg. Musiał ją ogrzać, zanim będzie za późno. Zahaczył drabinę ręką, wplatając nogę w jej szczeble. Jingo nie poruszy śmigłowca, dopóki on dobrze się nie zaczepi. Cal po calu byli wyciągani, potem nagle zatrzymali się. Ich waga musiała być zbyt duŜa dla Jeffa. Nagle znów zaczęli się podnosić. Jeff, uruchomił swe rezerwy, znajdując w nich nadludzką siłę. W cudowny sposób znaleźli się nagle przy helikopterze i złotowłosy gigant sięgał po Shiloha. Śmiał się, podnosząc ich, jakby nic nie waŜyli. Pod stopami Shiloha była twarda podłoga. Ciasno owinięto ich kocem, a drzwi zatrzaśnięto, zanim Shiloh zdąŜył spojrzeć na Jeffa. Dłonie Jeffa były poocierane i posiniaczone, Ŝyły na jego rękach rozdęte, napęczniałe 186
z ogromnego wysiłku. „Jak się odwdzięczę temu człowiekowi?", zastanawiał się Shiloh. Zanim mógł odzyskać głos, Jeff przejął inicjatywę. Na jego opalonej twarzy pojawił się uśmiech. Spojrzenie, którym omiótł zmaltretowany kształt Meg, było czułe. — Okay? — Okay — powiedział Shiloh miękko. To było całe podziękowanie, którego chciał Jeff. — Jingo! — zawołał Jeff, przekrzykując ryk silników. — Zawieźmy Shiloha i jego panią do domu. Jęk Meg sprowadził Shiloha na kolana. Klęcząc u jej boku, odsunął jej kosmyk włosów z twarzy, szepcząc słowa, których nie mogła słyszeć. Od wielu godzin siedział przy jej łóŜku, kiedy leŜała spokojnie, jak martwa. Tylko powolne wznoszenie się i opadanie jej piersi było oznaką, Ŝe ciągle Ŝyje. Nawet dzieci nie oŜywiły jej uściskami i pocałunkami. Środek uspokajający, zaaplikowany przez lekarza, trzymał ją głęboko w uzdrawiającym zapomnieniu. — Nie rozpamiętuj, nie śnij! — mamrotał, mając nadzieję, Ŝe szok zmyje z jej pamięci wspomnienie płonących oczu Ballengera, jego palców zaciskających się na jej gardle, wspomnienie spokojnych, głębokich wód kamieniołomu. Shiloh zadrŜał, czując jeszcze zimno, czuł swą rękę wplątującą się w jej włosy, jedyny łącznik między nią a Ŝyciem, kiedy usiłował jej dosięgnąć. — Pamiętaj o dobrych rzeczach. O Jeffie, który dał z siebie nawet więcej niŜ mógł, i o Jingo, który wprowadził swój ukochany helikopter w piekielne szczęki, aby cię ratować. Jego dłoń spoczęła na jej policzku, jego kciuk śledził kształt jej ust. 187
- Pamiętaj, Ŝe cię kocham. Musisz o tym wiedzieć. Meg zadrŜała. Powiedziała coś, ale nie obudziła się. Ochryple rozpoczęła przerywany monolog, opowiadający o zmorze. KaŜde błądzące słowo o nienawiści i strachu raniło jak nóŜ serce Shiloha. Wsuwając pod nią ręce, przeniósł ją na swe kolana. Z jej głową spoczywającą mu na piersi, kołysał ją, nucąc cicho znowu i znowu: — Nie, kochanie. Mylisz się. Nie nienawidzę cię. Nie mógłbym. Kołysał ją tak długo po tym, jak się uspokoiła. Długo po tym, jak przestał czuć, Ŝe ją trzyma. Zapadła ciemność i wciąŜ ją trzymał. Shiloh westchnął, jego wargi musnęły czoło Meg. Twarz miał bez wyrazu. Brzydota tego, co jej uczynił, co usłyszał, raniła go do głębi duszy. Nie myślała, Ŝe po nią przyjdzie, kiedy walczyła samotnie z tymi ciemnymi, zimnymi wodami. BoŜe! Jaka głębia rozpaczy! Umierać, kochać go, tak, jak wiedział, Ŝe go kochała, i myśleć, Ŝe jest mu wszystko jedno. — Kochałem cię, najdroŜsza. Tak bardzo, Ŝe nie chciałem cię nigdy skrzywdzić. Przytulił ją mocniej do siebie, jego wargi dotykały jej włosów. — W mojej arogancji zdecydowałem, Ŝe tylko ja wiem, co jest dla ciebie najlepsze. Czego ty chciałaś, nie liczyło się. Bawiąc się w Boga, zdecydowałem, Ŝe będzie ci łatwiej mnie porzucić, jeśli będziesz mnie nienawidzieć. Musiałaś mnie opuścić. Lepiej było zadać ci ból raz. Obrączka, którą nosisz tego dowodzi. Nie mogłem znieść myśli, Ŝe znów będę cię ranił. Pogłaskał kciukiem jej przezroczystą powiekę, dziwiąc się długości jej kruczo czarnych rzęs. — Rzuciłem ci w twarz to, co mi ofiarowałaś. Chcia188
łem cię oddalić. Miłość jest dla mnie tak nowym doświadczeniem, Ŝe nie wiedziałem, Ŝe było to najgorsze, co mogłem zrobić. Nie wiedziałem, do jakiego stopnia oboje zostaniemy tym zranieni. Meg poruszyła się, układając się wygodniej w jego ramionach. Wiedział, Ŝe to nic nie znaczy, nie zdawała sobie sprawy z tego, co mówi, ale mimo to jego nadzieje wzrosły. Kołysał ją jak dziecko i opowiadał swoją historię. — Długo myślałem, Ŝe nie jestem zdolny do miłości, ale teraz myślę, Ŝe cię kochałem od chwili, gdy ujrzałem cię po raz pierwszy. Na pogrzebie Keitha patrzyłaś na mnie, jakbym był przezroczysty. Byłaś taka piękna, taka zagubiona, i nic nie mogłem zrobić. Kiedy Ballenger uciekł, w przewrotny sposób byłem niemal zadowolony. Dostarczył mi pretekstu, aby cię tu przywieźć. Nie wiem po co. Po prostu chciałem, Ŝebyś była blisko mnie. Czy napełnia cię wstrętem myśl, Ŝe wykorzystywałem twój strach? Czy to jeszcze jeden grzech zaczerniający mą duszę? Byłem ostatnim idiotą od początku do końca. PoniewaŜ nie rozumiałem, Ŝe miłość jest silniejsza niŜ strach, samotność i ból, chciałem, abyś mnie nienawidziła. A teraz juŜ musisz. Po wszystkim, co zrobiłem, nie moŜesz juŜ mnie kochać. Przełknął ślinę i wytarł mokry policzek. — Jeśli będzie to dla ciebie jakimś pocieszeniem, będę tego Ŝałował przez całe Ŝycie. Kiedyś, kiedy to wszystko minie, kiedy pokochasz kogoś innego, moŜe zdołasz mi przebaczyć. Dźwięk, który wydarł się z gardła Meg, był na pół westchnieniem, na pół łkaniem. Była zmęczona. Potrzebowała odpoczynku, a nie jego. Nie będzie go juŜ nigdy potrzebować. Z szarpiącym mu piersi nierównym oddechem, wstał i ułoŜył ją troskliwie na łóŜku. Wygładza189
jąc na niej przykrycie, pocałował ją w policzek, szepcząc: — To nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia, z wyjątkiem tego, Ŝe jesteś juŜ bezpieczna. Stał przy niej przez dłuŜszą chwilę. Nie chciał jej opuszczać, ale Alexis była w pobliŜu. Usłyszy najmniejszy dźwięk Meg, a na niego juŜ zbyt długo czekały sprawy do załatwienia. Jeffowi i Jingo pozostawił kontakty z policją. Inspektor był grzeczny i cierpliwy, ale chciał natychmiast z nim porozmawiać. Trzeba było zająć się równieŜ Dakotą. Koń był wspaniały, równie wspaniały jak Jeff i Jingo. Zanim ta noc się skończy, bez względu na to, czy chcą tego, czy nie, musi wyrazić wdzięczność swym przyjaciołom. Tylko wtedy moŜe oddać się zapomnieniu. Spojrzał w dół na Meg, która teraz spała juŜ spokojnie. — Jeśli tylko... — wyrzekł zduszonym głosem, po czym odwrócił się i wyszedł z jej pokoju.
190
10 Pół otwarte okno przy łóŜku było zasłonięte przezroczystymi zasłonami. Południowe słońce, osłabione schyłkiem jesieni, przenikało zasłonę, dotykając Shiloha, ogrzewając mu twarz, budząc go swym światłem. Jego sen, który przyszedł z trudem, był głęboki i pełny, oczyszczający z lęków. LeŜał drzemiąc, na wpół śpiąc, na wpół obudzony. Bóle obudziły się z nim równieŜ. Niewielkie bóle. NadwyręŜenie mięśnia odczuwalne tylko przy oddechu. Szczypanie ciała podrapanego i poszarpanego przez szponiaste paznokcie. Rozległe siniaki pokryte skrzepłą krwią i ciemniejące. Będzie bolało, gdy się poruszy. Nie miało to znaczenia. Meg była bezpieczna. Tylko to się liczyło. Z zamkniętymi oczyma przysłuchiwał się gospodzie — Ŝywej, krzątającej się, w pełnej dziennej aktywności. Słyszał, jak otaczające go ściany skrzypią z ulotnym sekretem samotności i wiedział, Ŝe jest tak samotny jak nigdy. Gdzieś niedaleko Jingo warczał nad przewodami wysokiego napięcia. Przy stodole Cass cmokał na prychającego Dakotę. Na murawie bawiły się dzieci. Dzieci Meg. Ich śmiech mieszał się ze słodkim głosem Alexis 191
i śmiechem Jeffa. Było pewnym pocieszeniem słyszeć te znajome dźwięki. Ballenger odszedł z ich Ŝycia, juŜ nie jest groźny. Po tej ostatniej gorączkowej aktywności jego schizofrenia przemieniła się w milczący, nieruchomy stan katatonii. Nikt nie wiedział, o czym myślał, jak wiele pamiętał. Ale w jego świecie, w schronieniu umysłu złamanego nie do naprawienia, było wątpliwe, czy Sullivanowie w ogóle istnieli. Lekarz policyjny ostrzegł, Ŝe wyjście z katatonii, chociaŜ rzadkie, nie jest niemoŜliwe. Shiloh jednak pamiętał cienkie, wychudzone ciało i siłę, która była maniakalna, a nie fizyczna. Myślał o latach sztucznego Ŝywienia, o tym, Ŝe Ŝyły kiedyś odmówią przyjmowania igieł kroplówki i wiedział, Ŝe Ballenger z tego juŜ nie wyjdzie. Smutny koniec smutnego człowieka, który wyrządził więcej szkód, niŜ sobie kiedykolwiek uświadomi. Krzyk szczęścia zawirował, beztroski i zaraźliwy, unosząc się jak muzyka w rześkim powietrzu. To był Eddie z całkowicie nową pewnością siebie. Shiloh uśmiechnął się. W jego świecie prawie wszystko było w porządku. Poryw wiatru poruszył zasłonę i przebiegł po przykryciu jego łóŜka. Shiloh westchnął, napełniając płuca wonią jaśminu i róŜ. Meg. — Meg? Oszołomiony, jak spłoszony ze snu, uniósł się na łokciu. Zapomniane prześcieradło ześlizgnęło się po jego obnaŜonym ciele, zatrzymując się na granicy przyzwoitości. — Hello! Była samą łagodnością. Głos wydobywał się z jej posiniaczonego gardła ochrypłym szeptem. Shiloh zamknął oczy, przygładzając ręką kudłate 192
włosy, odgarniając je z czoła. Kiedy znów otworzył oczy ciągle jeszcze była. Nie przyśniła się mu. Siedziała przy jego łóŜku, ubrana w długą koszulę malarską i dŜinsy. Obok niej leŜały pióra i czarny szkicownik. Ręce miała skromnie złoŜone na podołku. Włosy miała puszyste i lśniące. Zmyto z nich juŜ mroczną wodę kamieniołomu. Odbłyski na nich były jak gwiazdy w ciemną noc. Z chustą na gardle, kryjącą spustoszenia ostatniej nocy, Meg była obrazem spokoju. — Nie powinnaś być tutaj — odzyskał głos. — Powinnaś być w łóŜku. — Jeff powiedział, Ŝe śpisz, chciałam być tutaj, gdy się zbudzisz. — Powinien był cię zatrzymać. — Nic by mnie nie zatrzymało. Nawet ostatni idiota. — Ostatni idiota... — jego pierś uniosła się w niesłyszalnym jęku. — Zeszłej nocy. Słyszałaś? Zamknął znów oczy i czekał. — Dostatecznie duŜo. — Meg, ja... CóŜ mógł jej powiedzieć? To, co było do powiedzenia, mogła mówić jedynie ona. Lęk obrócił się w nim jak korkociąg. Nie chciał słuchać, ale jednak musiał. Był to jej winien. Jej kubek jego serdecznej krwi. Rachunek za zdradę. Była tak blisko. Wokół niej iskrzyło się światło. Jej zapach go ogarnął. Chciał ją dotknąć. Nie mógł. Bolało! Miał to, na co zasłuŜył. Krzywda. Jak idiota, którym go nazwała, nie wiedział nic o kochaniu i krzywdzeniu. Tylko kiedy leŜała oszołomiona i na wpół zamarznięta, tama puściła. Wtedy, za późno, prawie się nie udusił w strumieniu tego, co musiał jej powiedzieć, wszystkiego, co chciał, Ŝeby wiedziała. 193
Czy przybyła, Ŝeby kpić z jego pokornych słów, Ŝeby mu je odrzucić i zaśmiać mu się w twarz? — Meg — ochrypły oddech piłował mu gardło. — Dlaczego przyszłaś? Nie odpowiedziała. Dziwny uśmiech wykrzywił jej gardło, kiedy jej oczy błądziły po nim. Nieopanowany bałagan, który, jak wiedział, zrobiły jego palce w jego włosach, był dla niej źródłem spokojnego rozbawienia. Jej uśmiech się zmienił, złagodniał, kiedy studiowała jego twarz, jego kamienne rysy i tę cholerną bliznę, która je psuła. Czuł jej niebieskozielone spojrzenie zatrzymujące się przez wieczność na jego ustach. RozdraŜniony tymi cichymi studiami, Shiloh poruszył się. Podniósł się do pozycji siedzącej, z plecami na poduszkach. Ten ruch odwrócił jej zainteresowanie od jego twarzy. Oczy, które nabierały zielonej, głębi, co kiedyś oznaczało namiętność, ześlizgnęły się powolnym ruchem wzdłuŜ jego gardła na obnaŜoną pierś. Uśmiech jej znikł. — Jesteś ranny. Jej głos zawahał się i coś zadrŜało w złamanym tonie. — Nikt mi o tym nie powiedział. — To nic. Zadrapania, jedno czy dwa skaleczenia i kilka siniaków — mówił bardziej szorstko, niŜ zamierzał — Doktor mówi, Ŝe przeŜyję. Cofnęła się wreszcie, a on miał ochotę odgryźć sobie język. Jej wspomnienia o śmierci i umieraniu były zbyt świeŜe na kpiny. W jej twarzy był smutek i nagły spokój, kiedy oglądała powoli i drobiazgowo kaŜdy jego poobijany cal. Kiedy juŜ nie mógł znieść jej dziwnego nastroju, zapytał znów ochryple. — Czego chcesz, Meg? Dlaczego przyszłaś? 194
— Przyszłam ci podziękować i uczcić to, Ŝe Ŝyję, z człowiekiem, który zwrócił mi Ŝycie. Uczcić! Dziwny sposób na powiedzenie, Ŝe jest się zadowolonym, Ŝe się Ŝyje. Dziwne słowo na wyraŜenie wdzięczności. Shiloh czuł łopoczący w nim ból jak wrzącą, czarną mgłę, odgradzającą od niego światło dnia. Jak jałowa była wdzięczność, kiedy potrzebował jej miłości. — Nie zasługuję na twoje podziękowania — powiedział ochrypłym głosem. — Nie potrzebuję twojej wdzięczności. — Więc czego chcesz, Shiloh? Powiedz. Zapomnij o winie i niemoŜliwych obietnicach, zapomnij o wszystkim, prócz tego, co masz w sercu. — To nie ma znaczenia, czego chcę. — Właśnie Ŝe ma. — Nie. — Tak, do cholery! To się liczy. Liczy się dla ciebie. Liczy się dla mnie. Wstała nagle, odchodząc, drŜąc z gniewu. Obracając się wokół, zwróciła się do niego z oczami płonącymi jak poŜar. — Dlaczego tego nie powiesz? Zaczął odczuwać głęboko zakorzenione w nim poruszenie. DrŜenie w jamie brzusznej, bóle w lędźwiach. Chciał Meg, a ona o tym wiedziała. Ale miała zamiar usłyszeć to od niego. Jego rzęsy opadły w dół na pokrytą bliznami i posiniaczoną twarz, kryjąc jego myśli. — Chcę... Potrząsnął głową, kosmyk włosów spadł mu na czoło. Nie mógł tego powiedzieć, aby nie słyszeć jej śmiechu. 195
— Chcesz mnie — powiedziała Meg, łagodniejąc na widok jego bólu. — Nie! — Tak! Była jakaś cudowna łagodność w jej zaprzeczeniu. Odgłos jej stóp zbliŜył się, jej ręka odsunęła znów włosy z jego czoła. Siadła obok niego. — Shiloh, spójrz na mnie. Zamrugał oczami i spojrzał na nią. Okazało się, Ŝe patrzy w śliczną twarz, na której nie było ani śladu drwiny. — Spójrz na mnie — powtórzyła, odrzucając do tyłu włosy, z uniesionymi rękami, jej nieskrępowane niczym piersi radośnie wypychały miękką, przylegającą do ciała koszulę. — śyję. Mam się dobrze. Przez ciebie. — I Jeffa. I Jingo. — Sza. Jej ręka spoczęła na jego wargach i pozostała tam przez chwilę, aby błądzić mu po twarzy. — To było dla mnie — wymamrotała, jej palce, jak padające płatki, dotykały siniaków na jego policzkach. — I to. I to. Shiloh drŜał, kiedy tak go badała, idąc wzdłuŜ gniewnej pręgi, ledwie dotykając ciemniejącego siniaka. Doprowadzała go do granic wytrzymałości. Jego skóra zarumieniła się gorącem fizycznego podniecenia; jego ciało walczyło z tym. — Meg, nie. Zaśmiała się. Nawet tak ochrypły dźwięk był muzyką. — Ile razy to słyszałam? Ile razy się o mnie martwiłeś i popatrz co zrobiłeś ze sobą. Dla mnie. 196
— Gdyby nie moja ohydna arogancja, nic z tego by się nie wydarzyło. śyły na karku były nabrzmiałe. Był popielaty i było mu niedobrze od czynionego wysiłku. — Czy byłeś odpowiedzialny za szaleństwo Ballengera? Albo za plotkarstwo panny Hillyard? Albo za źle skierowaną uprzejmość pani Holcomb? Jej ręka przesuwała się po fałdzie zmiętego prześcieradła, zatrzymując się nisko, na jego Ŝołądku. Paliwo dla poŜerającego go ognia. — Jesteś śmiertelny, Shiloh. Nie jesteś Bogiem — jej chory głos osłabł, ale ciągnęła dalej. — Zbudowałeś wokół nas fortecę nie do pokonania. Ballenger nie mógłby mi nic zrobić, gdybym nie złamała słowa i nie opuściła terenu. — Zrobiłaś, co musiałaś. Co zrobiłaby kaŜda matka. Gdyby... gdyby sprawy stały inaczej, gdybym cię nie odsunął, zwróciłabyś się do mnie. — Mylisz się. Powodowała mną panika, a nie napięcie między nami. Dzieci zniknęły. Mój umysł był jałową pustką. Nie istniałeś dla mnie. Shiloh wzdrygnął się. Cichy, stłumiony dźwięk nie został ukryty przez ramię, którym przykrył twarz. — Nie! — jej ręka przesunęła się w górę ciała Shiloha, by spocząć na jego policzku, zanim opuściła go. — To nie tylko ty. To byłam równieŜ ja, mój świat, wszystko. Nic nie istniało, prócz jego kwiatów, karteczki i moich dzieci. Jedyne, co rozumiałam, to to, Ŝe muszę słuchać instrukcji, albo je stracę. — Były cały czas bezpieczne. Zostały zatrzymane w bibliotece przez przeciętą oponę samochodu Alexis, abyś mogła uwierzyć w jego oszustwo. Nie usprawiedliwiała się, skinęła tylko głową, potakując. 197
— Byłam bezmyślną idiotką, ale — powiedziała to tak cicho, Ŝe ledwie usłyszał — kiedy potrzebowałam cię, przybyłeś. — Myślałaś, Ŝe tego nie zrobię? BoŜe! Czy kiedykolwiek zapomni ten słaby, smutny głos, tę bladą, piękną twarz, te ciemne wody? — Nie. W głębi, pod trwogą i zdruzgotaną dumą, wiedziałam, Ŝe się zjawisz. — Wierzyłaś? Wierzyła we mnie! Nagły poryw wiatru przebił się przez drzewo przy oknie, wprawiając liście w suchy, rytmiczny szelest, podejmując melodię wiercącą się w jego mózgu jak schwytane światło słoneczne. We mnie. We mnie. — Równie pewnie, jak teraz wierzę, Ŝe nie byłam nigdy odpowiedzialna za skutki pijaństwa Keitha. Shiloh, zaskoczony, wciągnął głęboki łyk powietrza, ale nic nie powiedział. To było niewiarygodne, ale Meg w spokoju Ŝegnała się z poczuciem winy. Z Keithem. — Mówiłeś o tykającej bombie zegarowej. Myślałam, Ŝe się mylisz. Teraz to zobaczyłam. Perspektywa wstecz na jest doskonała, prawda? W zniekształconej kliszy językowej dźwięczał ton samoironii. Zniknął, kiedy ciągnęła; — śycie Keitha było ciągiem więzień. Sierocińce, przybrane domy. Wietnam był najgorszy. Zabił w nim poczucie własnej wartości. Za długo był odgrodzony od rzeczywistego świata. — Przede mną nigdy nie miał nikogo, nikogo kogo mógłby nazwać swoim. Nigdy nie nauczył się z nikim dzielić. Nie miał okazji. Jej słowa były recytacją przerywaną głośnym oddechem, jej zdania — urywane, jakby zachowujące wysiłek potrzebny do wydostania się ze ściśniętego gardła. Tyl198
ko jej spokojna gwałtowność powstrzymywała go od proszenia, by przestała mówić. — Zapalnik był uzbrojony. Stałam się jego obsesją. Kochał dzieci, ale równieŜ ich nienawidził, gdyŜ uwaŜał, Ŝe odbierają mu część mnie. Trzecie dziecko — tego było juŜ za duŜo. Radził sobie z tym, pijąc. śadne moje słowa by go nie zmieniły. — śadne — Shiloh zaryzykował powaŜne twierdzenie, które przeszło jednak niezauwaŜone. — Kiedy powiedziałam mu, Ŝe go opuszczam, zrobiłam juŜ wszystko, co mogłam zrobić. To było moje jedyne wyjście. Nie zabiłam ani Ballengerów, ani Keitha. Zdjęła obrączkę z palca i połoŜyła ją na stoliku obok łóŜka. — Nie potrzebuję Ŝadnych przypominań. Przerwała, jakby juŜ skończyła ten rozdział w Ŝyciu. Ale Shiloh wiedział, Ŝe chce powiedzieć coś więcej. Czekał. — Nasze wspólne lata, nie były tym, czym sądziłam, Ŝe są, ale były w nich i szczęśliwe okresy. Keith nie był złym człowiekiem. Był dobrym człowiekiem, który się zagubił. To, co było w nim najlepsze, wciąŜ Ŝyje w jego dzieciach. Shiloh usłyszał spokój Ŝegnania się z tematem. Zakończenie jednego Ŝycia, aby inne mogło się rozpocząć. — Na pewno nadszedłby dzień, kiedy byłby dumny, Ŝe są jego. — Byłby dumny teraz, Ŝe jest ich ojcem? — Myślę, Ŝe tak. — A ty? — Gdyby to były moje dzieci, byłbym najdumniejszym i najszczęśliwszym męŜczyzną na świecie. — Nawet jeśli nie pochodzą z twojej krwi? 199
— Nie miałoby to znaczenia — jego oczy, tak błękitne jak poranne, letnie niebo, spotkały jej wzrok. — To nie ma znaczenia. — Alexis jest z nimi — powiedziała wstając, jej ręce powędrowały do paska jej dŜinsów. — Przysięgła na wszystkie świętości, Ŝe młoda „panna Kolumb" nie wyruszy na wyprawę badawczą. Będziemy musieli jej bardzo pilnować, wiesz. Ma cudowny zmysł przygody, którego nie powinna stracić. Powinien być opanowany, ale nie zniszczony. Czy moŜesz sobie wyobrazić, jak to będzie, kiedy będzie miała szesnaście lat, a my... Shiloh nie słuchał tego monologu. Jego uwaga była skierowana na zręczne, ruchliwe palce, na kształtne nogi, które ukazały się, kiedy zsunęła z bioder dŜinsy i wyskoczyła z nich. Szorstko wymamrotał: — Meg! Co robisz? — Nie widzisz? — uniosła głowę znad guzika swej koszuli. — Rozbieram się. — Oh — Shiloh poczuł się tak, jakby mocnym ciosem pozbawiono go oddechu. Meg znów zajęła się guzikami. — Jeff obiecał pomóc, Jingo teŜ. Słyszałeś jego helikopter, prawda? Cass wyprowadza Dakotę na pastwisko. Karolina i Gabe powrócili. A propos, spotkałam go, to wspaniały męŜczyzna, idealny dla Karoliny. W kaŜdym razie są z Shilohem Markiem i naszym portugalskim przyjacielem przy basenie. JeŜeli wszystko inne zawiedzie, Jingo — ptak powinien utrzymać naszą wędrującą pannę na miejscu. — Czy... — Shiloh przełknął ślinę, gardło drgnęło mu konwulsyjnie. Naprawdę był ciekaw, skąd weźmie następny oddech. — Czy wszyscy wiedzą, Ŝe tu jesteś? 200
— Tak, nawet pani Holcomb — został tylko jeden guzik. — Czy są jeszcze jakieś pytania? — Tylko jedno — siedział bardzo cicho, wlepiając w nią spragnione oczy. — Pytaj. — Czy masz coś pod tą koszulą? — Absolutnie nic — powoli zdjęła ją z ramion, pozwalając jej opaść razem z chustą na dŜinsy. Shiloh odrzucił prześcieradło, chcąc wstać, ale skonfrontowany z wizją, która prześladowała go zarówno we dnie, jak i w nocy, opadł z powrotem na brzeg łóŜka. Wyblakła ciemność stodoły nie zmyliła go. Była taka śliczna, jak śnił. Nie było bardziej czarującej kobiety. Teraz, tak jak w cienistym półświetle stodoły, przekonał się, jak bardzo mu się podoba. Jak doskonale jej ciało pasowało do jego ciała. Jak wzbudzało poŜądanie, równie dzikie, jak czułe. Była jego! Wiedziała o tym! Musiała! Musiała wiedzieć, Ŝe jej pełne, doskonałe piersi są dla jego czczącej je ręki, ich brunatne końce dla niego do ssania. Jej szczupła przepona, przelewająca się jak słodka muzyka do krzywizny talii i napręŜonego brzucha, zapraszała jego pieszczotę. Tajemniczy cień na złączeniu jej ud, tylko jemu obiecywał niebo. — Jesteś piękna. Za piękna. Wątpiąc w siłę swoich nóg, owinął ręce jej włosami, ściągając ją w dół na podołek. Przycisnął jej głowę do swych piersi, jej policzek do jego tętniącego serca. — Jeśli miałaś zamiar doprowadzić mnie do szaleństwa, udało ci się to. Czy czujesz, co ze mną zrobiłaś? — spytał chrapliwie. — Czy słyszysz? Nie myślałem, Ŝe na świecie jest ktoś taki, jak ty. Dla mnie. 201
Zaśmiała się łagodnie, nie przestraszona jego ostrym tonem. — Ostrzegałam cię, Ŝe zanim to się skończy, będziesz myślał, Ŝe jestem czarownicą — kiedy potarła policzek o puchowe futro, które pokrywało jego pierś, i uszczypnęła drobną brodawkę, została nagrodzona nierównym sapaniem. DrŜąc, Shiloh głaskał linię jej karku, jego palce rzeźbiły krzywiznę jej pośladków i jej udo, które leŜało na jego udzie. Gorąco z jej ciała uniosło się ku niemu, napełniając go jej zapachem. — Wiedźma, wiedźma — zajęczał, tuląc ją w ramionach, przyciągając mocniej. — Myślałem, Ŝe cię straciłem. List, te cholerne kwiaty, kamieniołom. BoŜe! Nie mogłem cię znaleźć. — Znalazłeś — kojąco mówiła Meg, ocierając się wargami o jego płonące ciało. Wiedziałam, Ŝe znajdziesz. Ręka Shiloha była w jej włosach, głaszcząc je i plącząc, utrzymując ją w chętnym uwięzieniu. — Kocham cię — wyszeptał przy tętnie jej skro ni. — Teraz wiem, Ŝe cię kochałem przez trzy długie lata. Meg była cicha, za cicha. Przestraszyło go to. Czy powiedział za duŜo? Jego grymas pogłębił się, kiedy zobaczył łzy lśniące w tych cudownych oczach. Dłonią pogładził jej mokry policzek. — Dlaczego, kochana? Łza, która zawisła na rzęsach, wylała się po policzku na jego palce. — PoniewaŜ jesteś taki piękny. Zaskoczony śmiech Shiloha urwał się. Nagle zrozumiał. Meg patrzyła na jego zniszczoną twarz, jakby była idealna, poniewaŜ widziała go oczyma miłości. 202
— BoŜe! Pragnę cię. Chcę cię kochać, ale Ballenger... Potrząsnął głową. — Nie chcę sprawić ci bólu — powiedziała. — Wszystko się zagoi, juŜ się zaczęło goić, a słowa „ból" uŜywaliśmy obydwoje za często — powiedziała łagodnie. — Są róŜne rodzaje bólów. Dobre. Złe. Cudowne — ujęła w dłoń jego rękę, umieszczając ją nisko na swym brzuchu. Boli mnie tutaj i tylko ty moŜesz złagodzić ten ból. — Ja? — wyszeptał, a jego palce głaskały łagodnie zaokrągloną powierzchnię jej brzucha. — Głupi, ostatni idiota, Shiloh Butler? — Ty — zadyszała i wygięła się w łuk, kiedy przesuwał się dalej. — Cudowny, przystojny, powolny Shiloh Butler. — Powolny? — uśmiechnął się, nie przerywając wędrówki. — To znaczy opieszały? — Wcale nie — poruszyła się ospale na jego po-dołku, rozkoszując się pojękiwaniem, którego nie mógł stłumić. — To znaczy doprowadzający mnie do szaleństwa. — Nie moŜemy teraz tego robić, prawda? Jego ręka spoczywała na jej piersiach, jego kciuk, doprowadzał brodawkę do pełnego, róŜanego rozkwitu. — Shiloh! Zaśmiał się i przewrócił się z nią razem w prześcieradła. „Jego śmiech jest drugą najpiękniejszą rzeczą na ziemi", myślała sennie Meg. Kiedy jego śmiech umilkł, a jego ciało połączyło się z jej ciałem, nastąpiła pierwsza. Meg obudziła się. Słońce nie stało juŜ w oknie. Spali wiele godzin. Przeciągnąła się. Jej ciało było jednym rozkosznym bólem. Jej wyciągnięte ręce dotknęły pustej 203
}
poduszki Shiloha. Odgarniając włosy z twarzy, uniosła się na ramieniu. Stał przy oknie, zwrócony do niej tyłem. Nie ubrał się. Zbity i poobtłukiwany, wyostrzony, jak brzytwa, przez ich kłopoty, ciągle był jej najcudowniejszym męŜczyzną. — Hej! — zawołała cicho. — Co tam robisz, tak daleko stąd? — Myślałem o Jeffie. — Był wczoraj wspaniały. — Ratował moją panią. — Czy tak mnie nazywasz? — Czy mam prawo? — Masz kaŜde prawo. Nie byłoby mnie tu, gdybyś nie miał. Odwrócił się do niej. — Czy to znaczy... — To znaczy cokolwiek byś chciał, Ŝeby znaczyło. Jego serce zadrŜało. Nigdy nie był tak niewiarygodnie szczęśliwy. — O mój BoŜe! Kochana. Podszedł do niej, jego ręce zagrzebały się w wodospadzie jej włosów, włosów, za którymi tak przepadał. — Nigdy mnie nie opuszczaj. Bądź moją Ŝoną. Daj mi swe dzieci. Pozwól mi je kochać. Pozwól mi się kochać. Nie proszę o nic więcej. Po prostu, zostań ze mną. — Zostanę — obiecała. — Na tak długo, jak będę cię chciał? — Na tak długo — wyszeptała Meg. Miała mu tak duŜo do powiedzenia. Tak duŜo musiała go nauczyć. O sobie. O miłości. Ale to przyjdzie później. O wiele, wiele później. 204
— Kocham cię, Shiloh — wymruczała, kiedy ciągnęła go w dół do siebie. — To święto w moim Ŝyciu. — Na zawsze? — jego wargi pieściły jej wargi. — Na zawsze — wymruczała Meg, czekając na niego, jak kwiat oczekuje słońca. — I dłuŜej — obiecał Shiloh i rozpoczął z nią podróŜ do zaczarowanego miejsca, znanego tylko zranionym aniołom.