Stephanie Laurens Zaręczyny w świetle księżyca Tłumaczyła Barbara Kośmider ROZDZIAŁ PIERWSZY - Trzydzieści cztery lata, mój drogi Hugonie, to bez wąt...
8 downloads
13 Views
1MB Size
Stephanie Laurens
Zaręczyny w świetle księżyca
Tłumaczyła Barbara Kośmider
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Trzydzieści cztery lata, mój drogi Hugonie, to bez wąt pienia otrzeźwiający wiek. - Hm? - Wyrwany z drzemki Hugo Satterly uchylił jed ną powiekę i zerknął na pełną wdzięku, smukłą sylwetkę sie dzącego naprzeciw mężczyzny. - Nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym Jack i Harry Lesterowie będą ze sobą konkurować o to, który pierwszy przedłuży linię rodu o kolejne pokolenie - kontynuował Philip August Marlowe, siódmy baron Ruthven, śledząc wzrokiem letni pejzaż przesuwający się za oknem powozu. - To zaiste interesujące. - Hugo usiadł prosto. - Jack na wet chciał się założyć, ale dotarło to do uszu Lucindy. - Hu go lekko się skrzywił. - Oświadczyła, że nie ma ochoty, aby wszyscy obserwowali ją i Sophie, licząc dni, więc z zakładu nic nie wyszło. Wielka szkoda. - Lucinda to rozsądna kobieta. - Philip uśmiechnął się lek ko. - Jack też jest szczęściarzem, mając Sophie - dodał po chwili, bardziej do siebie niż do przyjaciela. Obaj właśnie wracali z trwającej tydzień wizyty w Lester Hall. Spotkanie zostało zorganizowane przez Sophie, żonę Jacka Lestera, którą dzielnie wspomagała Lucinda, żona Har ry'ego. Obie spodziewały się potomstwa. Błogosławiony stan bez wątpienia im służył, a ich nie skrywana radość udzieliła się wszystkim gościom bawiącym w wielkiej, starej rezydencji.
Tydzień, niestety, dobiegł końca i z tego powodu Philip nie miał najlepszego nastroju. Wiedział, że jego odziedziczo ny po przodkach dom - choć imponujący i wygodny - nie oferuje ani ciepła, ani żadnej obietnicy przyszłości. Dlatego Philip zaprosił do siebie Hugona - wieloletniego przyjaciela, zatwardziałego kawalera i niekiedy osobnika rozpustnego. Chyba podświadomie liczył na to, że dzięki obecności Hugo na nie będzie się gryzł przygnębiającą perspektywą samotne go życia, ale dopiero teraz w pełni zdał sobie z tego sprawę. I usiłował zignorować tę myśl. Poprawił się na siedzeniu powozu i wsłuchany w jedno stajne dudnienie końskich kopyt starał się skupić uwagę na polach złocistego zboża. Jednak Hugo bezlitośnie wywlókł problem na światło dzienne. - Przypuszczam, że ty, Philipie, będziesz następny. - Hu go oparł ramiona o wyściełane poręcze i najspokojniej w świecie obserwował krajobraz. - Ośmielę się stwierdzić, że właśnie z tego powodu jesteś taki ponury - dodał z nie winną miną. Philip zerknął na przyjaciela. - Chyba mało kto byłby rozradowany wizją świadomego marszu prosto w zastawioną przez proboszcza pułapkę mał żeńską. - Ja nawet nie biorę czegoś takiego pod uwagę. Philip wyraźnie się zachmurzył. Hugo nie musiał się że nić. Był całkowicie niezależny finansowo i miał tylko dale kich krewnych. Sytuacja Philipa wyglądała całkiem inaczej. - Nie rozumiem, dlaczego robisz z tego taki problem. Hugo obdarzył przyjaciela przelotnym spojrzeniem. - Twoja macocha będzie zachwycona, mogąc ustawić w szereg mło de panny na wydaniu. Musisz tylko im się przyjrzeć i doko nać wyboru.
- Nie wątpię, że jako stuprocentowa kobieta Henrietta z radością zrobiłaby coś takiego - zauważył Philip z przeką sem. - Jeśli nie pozna się na którejś z kandydatek, to ja za płacę za ten błąd resztą swego życia. Dziękuję za takie roz wiązanie. Wolę sam popełnić omyłkę, która może tak wiele mnie kosztować. Hugo wzruszył ramionami. - Wobec tego musisz osobiście sporządzić stosowną listę. Spisz debiutantki z naszej sfery, sprawdź ich rodziny, upew nij się, że panny naprawdę potrafią mówić, a nie tylko chi chotać i z fałszywą skromnością spoglądać znad śniadanio wej filiżanki. - Hugo zmarszczył nos. - Czeka cię nudne za danie, przyjacielu. - Przygnębiające. - Philip znów wlepił melancholijny wzrok w widok za oknem. - Wielka szkoda, że Sophie i Lucinda to niepowtarzalne egzemplarze. - W istocie - zwięźle przyznał Philip. Ku jego uldze Hu go w lot pojął, że lepiej porzucić dotychczasowy temat i znów zapadł w błogą drzemkę. Philip niechętnie zaczął sobie wyobrażać własną przy szłość, gdy już będzie miał u swego boku damę z wyższych sfer. Wizja owej egzystencji była tak mało pociągająca, że zdegustowany nią postanowił ustalić zbiór cech, jakie powin na mieć jego przyszła żona. Lojalność, sporo rozumu i uroda, choć nie przesadnie oszałamiająca. To wszystko wydawało się oczywiste. Istniało jeszcze coś innego -jakaś wspaniała, lecz równie mglista ja kość, którą mieli szczęście znaleźć Jack i Harry Lesterowie. Philip nie potrafił jej zdefiniować. Nadal głowił się nad tym zasadniczym elementem, gdy powóz minął wysokie ogrodzenie z kutego żelaza i potoczył
się długim podjazdem prowadzącym do posiadłości Ruthvenów. Położona na jednym z łagodnych wzgórz hrabstwa Sus sex, była obszerną siedzibą w stylu króla Jerzego, zbudowa ną na miejscu dawnego dworu. Słońce pieściło jasnoszary kamień ścian, a załamujące się promienie przeświecały przez korony drzew, zalewały blaskiem wysokie okna i oświetlały gęste, drobne liście ciemnozielonego bluszczu zmiękczające go surowe linie budynku. Mój dom. Philip powtórzył w myśli te dwa krótkie słowa, wysiadając z powozu na dziedziniec wysypany drobnym, chrzęszczącym pod stopami żwirem. Zerknął przez ramię, aby się upewnić, że Hugo gramoli się za nim, i ruszył scho dami do wejścia. Zanim dotarł do drzwi, ktoś otworzył je na oścież. Fenton, majordomus od czasów, gdy Philip chodził jeszcze w krót kich spodenkach, stał w holu sztywny, jakby kij połknął, ale uśmiechnięty. - Witamy w domu, milordzie. - Fenton zręcznie uwolnił swego pana od kapelusza i rękawiczek. - Dziękuję, Fenton. - Philip gestem wskazał wchodzące go do wnętrza Hugona. - Pan Satterly zostanie u nas przez kilka dni. - Hugo nie był obarczony rodowymi włościami i dlatego często mógł gościć w Ruthven. Fenton skłonił się i wziął kapelusz Hugona. - Każę przygotować dla pana ten pokój co zawsze, sir. Hugo z uśmiechem skinął głową. Philip omiótł spojrzeniem wielki hol i znów zwrócił się do Fentona. - Jakże miewa się milady? Piętro wyżej, u szczytu wspaniałych schodów, Antonia Mannering przechyliła głowę, wsłuchana w dochodzący z dołu męski głos. Po namyśle uznała, że ma on niższe
brzmienie niż przed laty. Zadane przez mężczyznę pytanie przynagliło ją do działania. Odetchnęła głęboko i na moment przymknęła powieki, jakby błagała opatrzność o pomoc. Następnie otworzyła oczy i zbiegła na parter. Nie tak szaleńczo, aby sprawić wrażenie postrzelonej, lecz wystarczająco szybko, aby wydawało się, że nie ma pojęcia o przybyciu obu panów. Przemknęła przez podest i ze spojrzeniem utkwionym w stopnie ostatniego półpiętra ruszyła w dół, lekko muskając dłonią drewnianą poręcz. - Fenton, milady życzy sobie, aby jak najszybciej przy słać do niej Trant - zaszczebiotała i dopiero wtedy pozwoliła sobie podnieść oczy. - Och! - Cichy okrzyk został idealnie odmierzony - był połączeniem zdumienia i zakłopotania. Antonia ćwiczyła go całymi godzinami. Teraz zwolniła kro ku i przystanęła, autentycznie oszołomiona. Nie musiała udawać, ponieważ jej oczy same się rozszerzyły, a usta roz chyliły. Scena, którą ujrzała, była bowiem nieco inna, niż Antonia sobie wyobrażała. Oczywiście zobaczyła Philipa, który właś nie odwracał się w jej stronę. Uniósł gęste brwi, a w jego szarych oczach błysnęło uprzejme zdziwienie. Antonia pośpiesznie objęła wzrokiem męską twarz o wy razistych, regularnych rysach. Zauważyła szerokie czoło, nieco ociężałe powieki, orli, patrycjuszowski nos i pięknie wykrojone usta nad silnie zarysowaną szczęką. Wszystko ra zem stanowiło przystojną całość, lecz nie powinno podziałać aż tak porażająco. Tymczasem zaś serce Antonii wpadło w szaleńczy rytm, oddychanie stało się trudne, a jej ciało sparaliżowała fala bezprzykładnej paniki. Gdy spojrzenie Philipa przesunęło się w dół, Antonia zła pała oddech i jakimś cudem zdołała ocenić postać Philipa.
Właśnie zręcznym ruchem zrzucił z szerokich ramion po dróżną pelerynę, która wylądowała w oczekujących rękach Fentona i ujawniła ciemnoszary surdut o tak wytwornym kroju, że nawet Antonia domyśliła się pochodzenia tego stro ju. Kasztanowe, faliste włosy były uroczo rozwichrzone, a fantazyjny krawat przytrzymywała lśniąca, złota spinka. Bryczesy z koźlej skóry podkreślały zarys muskularnych ud, znikając w długich, wyglansowanych butach. Antonia zdążyła odetchnąć jeszcze raz i znów popatrzyła na twarz Philipa. W tym samym momencie on także uniósł wzrok i ich oczy się spotkały. Philip przelotnie zerknął na włosy Antonii, a na jego obliczu odmalowało sienie skrywa ne zaskoczenie. - Antonia? - Usłyszał w swoim głosie nutę oszołomienia i spróbował odzyskać pewność siebie. Okazało się to niełat we, zwłaszcza że Antonia posłała mu uśmiech i podtrzymu jąc fałdy spódnicy, zbiegła po kilku ostatnich schodach. Philip stał jak przykuty do podłogi, gdy płynęła w jego stronę. Usiłował połączyć wirujące pod czaszką wspomnie nia z tą postacią smukłej bogini, która szybko się do niego zbliżała. Twarzyczka w kształcie serca miała słodki wyraz, a suknia z wzorzystego muślinu spowijała figurę, którą Phi lip bez wahania uznał za idealną. Gdy ostatnio widział Antonię, była szesnastoletnim pod lotkiem - chudym, ale już wtedy pełnym wdzięku. Nato miast teraz poruszała się jak sylfida, tak lekko, jakby nie do tykała stopami ziemi. Philip dobrze pamiętał, że Antonia była jak ożywczy powiew rześkiego powietrza, często radośnie się śmiała i w niepohamowany sposób manifestowała swoją sympatię do świata. Obecnie też się uśmiechała, lecz jej oczy spoglądały czujnie. Wyciągnęła dłoń.
- W istocie, milordzie. Minęło sporo lat od naszego po przedniego spotkania. Zechciej mi wybaczyć. - Antonia ge stem dała do zrozumienia, że mówi o swoim zbieganiu z pię tra. - Nie wiedziałam, że przyjechałeś. Witaj w domu. Nadal tak oszołomiony, jakby Harry Lester zdzielił go prosto w szczękę, Philip ujął drobne palce Antonii. Lekko za drżały, więc odruchowo ścisnął je mocniej i przeniósł wzrok na rozkosznie wykrojone usta. Natychmiast zmusił się, aby spojrzeć jej w oczy - i zatonął w ich złocistozielonej głębi. Gdy wreszcie wypłynął na powierzchnię, popatrzył na lśnią ce, złote loki. - Obcięłaś włosy. - Jego ton wyraźnie zdradzał zarówno zaskoczenie, jak i rozczarowanie. Antonia powolnym, wystudiowanym gestem musnęła falujący nad uchem loczek. - Nie, nadal są długie, tylko... zwinięte i upięte. - Och - odparł bezgłośnie, a dziwne spojrzenie, które rzuciła mu Antonia, i znaczące chrząknięcie Hugona raptow nie sprowadziły Philipa na ziemię. Pośpiesznie zwalczył po kusę, aby wyjąć parę szpilek i upewnić się, że złocista burza włosów jest taka jak dawniej. Następnie wziął głęboki od dech i puścił dłoń Antonii. - Pozwól, że przedstawię ci pana Satterly'ego, bliskiego przyjaciela. Hugo, oto panna Mannering, bratanica mojej ma cochy. Uprzejme słowa Hugona i gładka odpowiedź Antonii po zwoliły Philipowi wziąć się w garść. Gdy Antonia znów od wróciła się do niego, popatrzył na nią z miną światowca. - Jak widzę, wreszcie uległaś błaganiom Henrietty? - Nasza roczna żałoba już się skończyła. Uznaliśmy więc, że nadeszła odpowiednia pora na wizytę. Philip ledwie zdołał pohamować radosny uśmiech.
- To prawdziwy zaszczyt dla mego skromnego domu, a ja niezmiernie się cieszę, widząc cię pod jego dachem. Mam nadzieję, że zostaniesz dosyć długo - Henrietta z pew nością byłaby zachwycona. - Doprawdy? - Na wargach Antonii zaigrał subtelny uśmieszek. - Sądzę jednak, że długość tej wizyty zależy od wielu czynników - dodała, jeszcze przez moment patrząc Philipowi w oczy, i przeniosła wzrok na Hugona. - Ale cóż ja robię... Trzymam panów w holu. Ciocia obecnie wypo czywa. - Zerknęła na Philipa. - Może każę podać w salonie herbatę? Ponad ramieniem Antonii Philip zauważył przerażoną mi nę Hugona. - Raczej nie. Obawiam się, że Hugo musi orzeźwić się czymś bardziej wyrazistym. Antonia leciutko uniosła brwi, a gdy jej wargi się wygięły, na policzkach pojawiły się dwa cudowne dołeczki. - A więc piwo w bibliotece? - zasugerowała bez namysłu. Philip lekko skłonił głowę. - Twoja przenikliwość, droga Antonio, najwyraźniej z wiekiem nie osłabła. - Chyba nie, milordzie. Fenton, bądź łaskaw podać w bibliotece piwo dla Jego Lordowskiej Mości i pana Satterly'ego. - Tak, panienko. - Fenton pośpieszył do kuchni. - Zawiadomię ciocię Henriettę o waszym przyjeździe. Antonia znów spojrzała na Philipa. - Właśnie obudziła się z drzemki i zapewne chętnie przyjmie was za pół godziny. A teraz zechcą panowie mi wybaczyć...? Philip skinął głową, a Hugo dwornie się ukłonił. - Z radością znów ujrzę panią przy kolacji, panno Mannering.
WCP.
i
Philip zmierzył przyjaciela ostrym spojrzeniem, lecz Hu go tego nie zauważył, zbyt zajęty wymianą uśmiechów z Antonią. Philip jeszcze raz przelotnie napotkał jej wzrok, zanim odeszła. Patrzył za nią, gdy ruszyła przez hol i zaczęła wchodzić po schodach, a jej biodra łagodnie się kołysały. Hugo odchrząknął znacząco. - Co z tym piwem? - przypomniał. Philip drgnął i z trochę zasępioną miną poprowadził go do biblioteki. Oddech Antonii stał się bardziej regularny, gdy dotarła do drzwi swej sypialni. Nie spodziewała się, że zrealizowanie drobnego podstępu okaże się takie trudne. Wciąż jeszcze czu ła ucisk w dołku, a serce nadal biło w przyśpieszonym tem pie. To zdumiewające, pomyślała. Nigdy nie reagowała tak nerwowo. Ze zmarszczonymi brwiami weszła do pokoju. Przez sze roko otwarte okna wpadało świeże powietrze, lekko wydy mając koronkowe firanki. Niosło ze sobą zapachy lata - nie dawno skoszonej trawy oraz róż z dodatkiem lawendy kwit nącej na obrzeżach włoskiego ogrodu. Antonia przeszła przez pokój, oparła dłonie o szeroki parapet i wychyliła się lekko, z przyjemnością wdychając te rozkoszne aromaty. - Coś takiego! Przecież to panienki najlepszy muślin! Antonia raptownie odwróciła się i przy otwartej szafie ujrzała pokojówkę Neli - szczupłą, kościstą kobietę z siwy mi włosami ściągniętymi w nieładny, surowy koczek. Neli właśnie układała na półkach szlafroczki i halki swojej pani. Wykonawszy zadanie, wzięła się pod boki i badawczo na nią spojrzała. - Myślałam, że panienka trzyma go na jakąś szczególną okazję?
Antonia uśmiechnęła się tajemniczo i znów wyjrzała przez okno. - Postanowiłam włożyć go dzisiaj - odparła, wzruszając ramionami. - Właśnie widzę. - Oczy Neli leciutko się zwęziły. Star sza pani sięgnęła po stos batystowych chusteczek do nosa i zaczęła je segregować. - Czy to pan tego domu niedawno przybył? - Tak, to Ruthven. - Antonia oparła się o framugę. I przywiózł pana Satterly'ego, swego przyjaciela. - Tylko jednego? - W tonie pokojówki zabrzmiała podej rzliwość. - Tak. Obaj będą na obiedzie. Muszę zdecydować, co na siebie włożę. Neli prychnęła. - To nie takie trudne. Jeśli ma panienka siedzieć w towa rzystwie panów z Londynu, pozostaje tylko różowa tafta lub bladożółty jedwab. - Wolę jedwab. I musisz ułożyć mi włosy. - Oczywiście. - Neli zamknęła szafę. - Teraz chyba po winnam pomóc na dole, lecz wkrótce wrócę i zrobimy piękną fryzurę. - Uhm. - Na twarzy Antonii pojawił się wyraz rozma rzenia. Neli powstrzymała się od kolejnego prychnięcia i pode szła do drzwi. Z ręką na klamce przystanęła, z nie skrywaną serdecznością spoglądając na smukłą sylwetkę dziewczyny. Antonia tkwiła bez ruchu przy oknie. Po twarzy Neli prze mknął cień, po czym kobieta wyraźnie się rozpogodziła. - Powinnam ostrzec panicza Goeffreya, aby przy stole zachowywał się odpowiednio? Pytanie wyrwało Antonię z głębokiego zamyślenia.
- Wielkie nieba, tak! Zupełnie o nim zapomniałam. - Pierwszy raz w życiu - mruknęła Neli, lecz Antonia te go nie usłyszała. - Koniecznie mu powiedz, żeby nie przyszedł z nosem w książce. - Postawię sprawę jasno. - Neli kiwnęła głową i wyszła. Antonia znów odwróciła się do okna, chłonąc zmysłami piękno krajobrazu. Uwielbiała Ruthven Manor, a ten przy jazd był jak powrót do domu. Zawsze miała niejasne wraże nie, że jej miejsce jest nie w Mannering Park, lecz właśnie tutaj, pośród łagodnych wzgórz i w otoczeniu wielkich, sta rych drzew, które wyglądały tak, jakby strzegły bezpieczeń stwa całej posiadłości. Te uczucia oraz przywiązanie do ciot ki Henrietty zasadniczo wpłynęły na decyzję Antonii. Goeffrey wkrótce wejdzie w świat, a ona także powinna jak najszybciej to uczynić. Przyjechała do Ruthven Manor z całkiem prozaicznych powodów. Philip, lord Ruthven, nie miał żony. Antonia znów poczuła przypływ zdumiewającej nerwo wości i skrzywiła się. Jeśli chce osiągnąć cel, to musi działać odważnie i z przekonaniem. Dziś po południu zrobiła pier wszy krok. Teraz nie pozostawało nic innego, jak dalej grać swoją rolę. Pomijając wszystkie inne względy, nigdy nie wy baczyłaby sobie, gdyby przynajmniej nie spróbowała. Jeśli Philip nie ujrzy w niej kandydatki na żonę, to trudno. Teraz, zgodnie z obietnicą, należało zawiadomić ciocię Henriettę o jego przybyciu. Antonia zerknęła w lustro i po prawiła loczki. Jej wargi wygięły się w uśmiechu, a palce na moment znieruchomiały, gdy przypomniała sobie cielęce spojrzenie Philipa. Wyglądał jak ktoś oszołomiony potężnym ciosem. Wziąwszy pod uwagę okoliczności, napawało to optymizmem.
Zadowolona z tego wniosku, Antonia udała się natych miast do pokoju ciotki. Należycie wzmocniony wyśmienitym piwem, Hugo po stanowił zaspokoić ciekawość. - Mannering, Mannering - powtórzył w zamyśleniu i pytająco popatrzył na Philipa. - Jakoś nie mogę umiejsco wić tej rodziny. Wyrwany nagle z kontemplacji nad najbardziej kuszący mi ustami, jakie kiedykolwiek widział, Philip powoli od stawił pusty kufel. - Yorkshire - podpowiedział. - Teraz rozumiem. - Hugo pokiwał głową. - Dzika pół noc. - Nie jest aż taka dzika. - Philip rozsiadł się wygodnie. - Mannering Park to niezła posiadłość. - Wobec tego cóż robi tutaj panna dziedziczka? - To bratanica Henrietty, córka jej jedynego brata. Daw niej każdego lata odwiedzał nas wraz z lady Mannering. Philip myślą cofnął się w czasie i ujrzał dziewczynkę z gru bymi, długimi warkoczami bawiącą się z ulubionym psem myśliwskim jego ojca. - Zostawiali tutaj Antonię, a sami po dróżowali. Zawsze kręciła się gdzieś w pobliżu. - Roześmia na, paplająca, lecz jakimś cudem nigdy go nie irytowała, mi mo dzielącej ich dużej różnicy wieku. Philip traktował An tonię po przyjacielsku, bez wyższości wynikającej z faktu, że jest dziesięć lat starszy. Był świadkiem przemiany nad wiek rozwiniętego, uroczego dzieciaka w zachwycającego podlot ka. A teraz usiłował przetrawić ostatnią transformację panny Mannering. - Po śmierci ojca Antonii wizyty się urwały. Zmarł osiem lat temu, a lady Mannering chyba uznała, że jest zbyt słaba,
aby sama prowadzić życie towarzyskie. Henrietta zawsze przepadała za Antonią. Wysłała jej bezterminowe zaprosze nie, lecz lady Mannering najwyraźniej nie mogła się obejść bez córki. - A więc wreszcie wyrwała się z matczynych szponów? Philip przecząco potrząsnął głową. - Lady Mannering zmarła w zeszłym roku. O ile pamię tam, Henrietta natychmiast spróbowała ściągnąć tu Antonię, lecz ona postanowiła zostać w Mannering Park, aby zająć się wychowywaniem dużo młodszego brata. - Philip zmarszczył brwi. - Nie pamiętam, ile ma lat, ani nawet jego imienia. - Wygląda na to, że panna zmodyfikowała plany. - Mało prawdopodobne, o ile znam Antonię. Chyba że w ciągu ostatnich lat bardzo się zmieniła. A może jej brat wy jechał do Oksfordu? Hugo przez chwilę przyglądał się zamyślonej twarzy przy jaciela. - Wybacz mą dociekliwość, ale to wszystko jest nieco dziwne. - Dziwne? - Philip wydawał się zaskoczony. - Przecież widziałeś tę młodą damę! - Hugo wyprosto wał się, gestykulując wyraziście. - Niech mnie Ucho, jeśli nie jest piękna. To nie postrzelona panieneczka ani osóbka szpet na, tylko prawdziwe cudo. Pytanie: dlaczego niezamężna? Hugo znów oparł się wygodnie, kręcąc głową. - To nie ma sensu. Jeśli istotnie pochodzi ze znamienitego rodu, powinna od lat być czyjąś żoną. Na północy chyba też mają odpowied nich dżentelmenów? - Zapewne - Philip uniósł brwi - i niewątpliwie, nie wszyscy są ślepi. - Obaj mężczyźni przez długą chwilę w milczeniu analizowali zagadkową sytuację. - To istotnie zastanawiające - przyznał w końcu Philip. - Wziąwszy pod
uwagę to, co tak kwieciście ująłeś, dochodzę do wniosku, że ty i ja, drogi Hugome, jesteśmy może pierwszymi, którzy od lat mają okazję oglądać pannę Mannering. - Chyba nie sugerujesz, że jej mama trzymała ją pod klu czem? - Może nie celowo, ale w praktyce na jedno wyszło. Mannering Park to dość odizolowana posiadłość, a lady Mannering stała się odludkiem. - Philip wstał i wygładzając rękawy, z nieprzeniknioną miną spojrzał na przyjaciela. Najwyższa pora, abym złożył oczekiwaną wizytę Henrietcie. A co do stanu cywilnego panny Mannering, to zapewne jest bezpośrednią konsekwencją złego samopoczucia matki. Henrietta, lady Ruthven, ujęła to bardziej dosadnie. - Moim zdaniem to prawdziwa hańba! - oświadczyła, a podwójny podbródek zadrżał od tego oburzenia. - Wiem, że nie należy źle mówić o zmarłych, ale Araminta Mannering niegodziwie zaniedbała biedną Antonię! Znajdowali się w saloniku Henrietty, przytulnym miej scu, rozjaśnionym kwiatami i haftowanymi poduszkami. Henrietta zajmowała ulubiony fotel przy kominku, a Philip stał naprzeciw niej, wsparty ramieniem o ozdobny gzyms. W głębi pokoju siedziała Trant, garderobiana. Z pochyloną głową pracowicie coś szyła i równie gorliwie nadstawiała ucha. Henrietta znów zwróciła na Philipa rozjarzone gniewem, wyblakłe niebieskie oczy. - Gdyby nie działania innych miejscowych dam, to nie szczęsne dziecko stałoby się kobietą nie mającą pojęcia o obowiązujących w towarzystwie zasadach. - Henrietta z zaciętą miną poprawiła jedwabny szal. - A co do zawarcia stosownego związku, to z bólem muszę powiedzieć, że Ara-
I
j
minta w ogóle o tym nie pomyślała! - W tej chwili Henrietta wyglądała jak rozsierdzona sowa i Philip postanowił nieco ułagodzić macochę. - Po przyjeździe widziałem się z Antonią. Sprawiała wrażenie osóbki dość pewnej siebie i jak zawsze zrówno ważonej. - Oczywiście! - Henrietta spojrzała na niego z wyższo ścią. - To nie jest jakieś głupiątko, które nie umie się zacho wać! Araminta zwaliła na jej barki zarządzanie wielkim do mem. Dziewczyna wie, jak witać i podejmować gości. Robi to od lat. Poza tym zajmuje się całą posiadłością i wychowy waniem Goeffreya. To cud, że nie chodzi zgarbiona, będąc obarczona tyloma obowiązkami. - Jej sylwetka w istocie prezentuje się nad wyraz impo nująco. - Hm! - Henrietta zerknęła na pasierba i zatonęła głębiej w przepastnym fotelu. - Może i tak, ale sytuacja nie jest pra widłowa. Już dawno należało sprowadzić do nas to biedne dziecko. - Przez chwilę w milczeniu skubała frędzle szala, po czym znów popatrzyła na Philipa. - Może o tym nie wiesz, ale zamierzaliśmy zająć się Antonią: zabrać ją do Lon dynu i wprowadzić w świat, zadbać o jej stroje. Twój ojciec bardzo pragnął to uczynić... pamiętasz, że Horace zawsze miał słabość do Antonii? Philip skinął głową. Ojciec rzeczywiście przepadał za tą smarkulą - nawet wtedy, gdy jako dwunastolatka osiodłała jego ulubionego konia i śmiało na nim pogalopowała. Oj ciec, równie oszołomiony jak reszta domowników, pochwa lił sposób, w jaki siedziała w siodle, zamiast wlepić jej parę klapsów w to, na czym się siedzi. Horace Ruthven nigdy nie krył podziwu dla jej bezpośredniego sposobu bycia, który Philipowi także się podobał.
- Spieraliśmy się z Aramintą, a nawet ją błagaliśmy, ale nie chciała o tym słyszeć. - W oczach Henrietty pojawił się wyraz dezaprobaty. - Niewątpliwie uznała, że Antonia po winna pełnić rolę jej pielęgniarki i gospodyni. Nie zamierza ła pozwolić córce być kimś więcej. Philip słuchał wywodów ciotki z obojętną miną. - Dlatego postanowiłam odpowiednio zaopiekować się Antonią - oświadczyła Henrietta tonem nie znoszącym sprzeciwu i utkwiła w Philipie wyzywające spojrzenie. - Za mierzam zabrać ją do Londynu. Ta informacja wstrząsnęła Philipem, choć sam nie pojmo wał, dlaczego. Pośpiesznie przywołał na pomoc swój nie wzruszony spokój. - Doprawdy? Henrietta energicznie skinęła głową. - Wolno spytać, czy masz jeszcze jakieś inne plany? Philip jakby z wahaniem przerwał milczenie, a na twarz Henrietty wypłynął błogi uśmiech. - Ależ tak, mój drogi. Znajdę jej męża. Philip na moment zesztywniał, lecz jego oblicze zacho wało całkowicie obojętny wyraz, a powieki ukryły błysk w oczach. - Oczywiście. - Philip lekko się skłonił, a gdy uniósł głowę, jego spojrzenie było równie obojętne, jak ton głosu. - Na dole jest Hugo Satterly. Powinienem do niego wrócić. Wybacz, że już pójdę. Henrietta wsłuchiwała się w odgłos oddalających się na korytarzu kroków, a gdy umilkły, wesoło zachichotała. - Moim zdaniem nieźle, jak na początek. - A więc już się spotkali. - Trant podeszła poprawić po duszki fotela i zdrapowany szal. - Trudno o bardziej szczęśliwy przypadek! - stwierdziła
;
rozpromieniona Henrietta. - Cudownie, że kochana Antonia pamiętała, aby cię wezwać, a Philip zjawił się właśnie wtedy. To prawdziwe zrządzenie losu. - Być może, ale ona chyba nie wywarła na nim piorunu jącego wrażenia. Proszę więc nie robić sobie zbyt wielkich nadziei. - Trant była ze swoją panią od jej ślubu z lordem Ruthvenem. Widziała całą plejadę młodych dam aspirują cych do roli małżonki Philipa. Pojawiały się i znikały tak szybko, że nasuwało to poważne wątpliwości co do stanu emocjonalnego obecnego lorda. - Nie chcę, aby popadła pani w przygnębienie, jeśli tym razem też nic z tego nie wyjdzie. - Nonsens, Trant! Przez szesnaście lat obserwowania Philipa nauczyłam się, że nie należy wyciągać wniosków z jego zachowania. Tak dalece przywykł maskować prawdziwe uczucia, że nawet w przypadku coup de coeur najwyżej uniósłby brwi i uczynił jakąś względnie miłą uwa gę. Nie można od niego oczekiwać przepojonej namiętnością przemowy ani gorących deklaracji. Tym razem, Trant, jestem zdeterminowana. - Widzę. - Dopilnuję, aby mój obojętny pasierb został przykuty do Antonii Mannering. - Dla podkreślenia wagi swych słów Henrietta uderzyła dłonią o oparcie fotela i odwróciła się do Trant, która usiadła przy oknie. - Musisz przyznać, że ta dziewczyna ma wszystko, czego mu trzeba. Trant skinęła tylko głową, nie podnosząc wzroku znad szycia. - Pod tym względem całkowicie się z panią zgadzam. Obserwowałyśmy ją, jak dorastała, znamy jej pochodzenie. Jest piękna, dobrze ułożona i pełna wdzięku. - Tak. - Oczy Henrietty rozbłysły. - Antonia to wyma rzona kandydatka na żonę Philipa. Musimy tylko sprawić,
"—™*—^^^'
"K^y
ymmm—~~
aby on to zrozumiał. Powinno się udać, na szczęście nie jest durniem. - I to mnie martwi. - Trant ucięła nitkę i sięgnęła do ko szyka. - Mimo pozornej ospałości doskonale wie, co się wo kół niego dzieje. Jeśli się zorientuje w pani planach, może urwać się ze smyczy. Nie dlatego, że panna mu się nie po doba, tylko zniechęcony naciskiem, jeśli rozumie pani, co mam na myśli. - Owszem. - Henrietta skrzywiła się. - Pamiętam, co się stało, gdy na tydzień zaprosiłam pannę Locksby wraz z ro dziną i obiecałam, że Philip będzie u nas. Zerknął tylko raz - nie na pannę, lecz na jej matkę - i natychmiast przypomniał sobie o jakimś spotkaniu w Belvoir. Cóż za kompromitacja - musiałam przez kilka dni się tłumaczyć. - Henrietta wes tchnęła. - A co gorsza, później byłam wdzięczna losowi za to, że Philip nie ożenił się z panną Locksby. Nie zniosłabym jej matki w charakterze mojej krewnej. Chrząknięcie Trant przypominało raczej dyskretne prychnięcie. - Cóż, musimy tym razem działać niezwykle ostrożnie. - Henrietta znów poprawiła fałdy szala. - Nie tylko z uwagi na Ruth vena. Ostrzegam cię, Trant, jeśli Antonia połapie się, o co mi chodzi, może... stać się co najmniej mało po mocna. - Święta racja - przyznała Trant. - Ona też nie znosi wę dzidła. - Właśnie. Niezależnie od ich podejścia, ta misja to mój obowiązek, Trant. Nie zamierzam krytykować Ruthvena, lecz uważam, że z powodu wrodzonego lenistwa zaniedbuje powinności związane z rodowym nazwiskiem i przynależno ścią do rodziny. Musi się ożenić i doczekać potomka. Skoń czył już trzydzieści cztery lata i jak dotąd nie został trafiony
strzałą Amora. Oczywiście byłoby najlepiej, żeby zechciał współpracować, ale nie możemy liczyć na coś niepewnego. Dlatego trzeba uczynić wszystko, co w naszej mocy, aby ta ktownie i skutecznie ich do siebie zbliżyć. Antonia jest obe cnie pod moją opieką, a co do Philipa... - Henrietta położyła dłoń na obfitym biuście - dopilnuję, aby ożenił się z rozsąd ku. To mój święty obowiązek wobec jego ojca.
ROZDZIAŁ DRUGI Punktualnie o szóstej Philip stał w salonie przed wiszą cym nad kominkiem lustrem, poprawiając krawat. Domow nicy zwyczajowo zbierali się tutaj przed kolacją, ale Henriet ta na ogół zjawiała się niewiele wcześniej niż Fenton. Philip skrzywił się do swojego odbicia w lustrze. Był dziwnie rozstrojony, więc zaczął nerwowo chodzić po po koju. Nagle przystanął, słysząc szczęknięcie klamki, w pełni świadomy tego, że na kogoś czeka. Rozczarował się, ponie waż do salonu nieśmiało wszedł chłopak - a może młody mężczyzna? - i przystanął, najwyraźniej zaskoczony. - Eee... kim pan jest? - To chyba moja kwestia. - Philip już się domyślił, kto może mieć takie orzechowe oczy i gęstą strzechę jasnych włosów. - Brat Antonii? Młodzieniec lekko się zarumienił. - Pewnie lord Ruthven. - Rumieniec chłopaka jeszcze ściemniał, gdy Philip skłonił głowę. - Przepraszam... to zna czy tak, jestem Goeffrey Mannering. - Chłopiec niepewnie wyciągnął rękę, a Philip bez wahania ją uścisnął. - Wnoszę, że twoja siostra wolała nie wypuszczać cię spod swoich skrzydełek? - Właśnie, ale zapewne ma słuszność. Zresztą byłoby dia beł... bardzo nudno samemu siedzieć w Mannering. Philip stwierdził, że pomylił się co do wieku i inteligencji
Goeffreya - ocenę pierwszego należało obniżyć, drugiego podwyższyć. Chłopak miał taką samą karnację jak siostra, jakby nietkniętą promieniami słońca, co wydawało się dziw ne w przypadku nastolatka. - Przyjechałeś na wakacje z Oksfordu? Goeffrey znów się zaczerwienił - tym razem z zadowo lenia. - Jeszcze nie studiuję. Zaczynam dopiero w przyszłym semestrze. - Zostałeś przyjęty? - Tak - z dumą potwierdził Goeffrey. - To było wielkie wydarzenie. Mam dopiero szesnaście lat. - Gratuluję sukcesu. Tego spodziewałbym się po Manneringu. - Philip wiedział, co mówi. Przez całe lata obserwo wał, jak wspaniale rozwija się intelekt Antonii. Wpatrzony w surdut Philipa, Goeffrey machinalnie kiw nął głową. - Pan zapewne mnie nie pamięta, ale bywałem tu daw no temu z Antonią, gdy rodzice, wyjeżdżając, zostawiali nas pod opieką cioci Henrietty. Traktowała nas bardzo... po ma cierzyńsku. Philip oparł ramię o gzyms kominka. - Szczerze mówiąc, pamiętam - powiedział z uśmie chem. - Nie masz pojęcia, jak bardzo byłem wdzięczny tobie i Antonii, bo pozwalaliście Henrietcie dać upust jej matczy nym zapędom. Niezmiernie ją lubię, lecz wątpię, czy obecnie darzylibyśmy się sympatią, gdyby moja macocha skupiła się wówczas na mnie. - Ale pan - Goeffrey zmierzył go taksującym spojrze niem - chyba musiał być... prawie dorosły, gdy ciocia Hen rietta poślubiła pańskiego ojca. - Jeszcze nie zaczynałem siwieć, miałem tylko osiemna-
——*sS5iiii%;"
26
'^s****-—
ście lat. I nie łudź się, że twoja ciocia przestanie ci matkować, ' bo już skończyłeś szesnaście. - Wiem! - Goeffrey skrzywił się wymownie. Zdjął z gzymsu porcelanową figurkę i zaczął obracać ją w dło- 1 niach. - Czasem wydaje mi się - dodał przyciszonym tonem j - że zawsze będzie uważać mnie za dziecko. - Nie przejmuj się. - Philip powiedział to jak mężczyzna do mężczyzny. - Już za parę tygodni zaczniesz cieszyć się j większą swobodą. - Aż trudno mi w to uwierzyć. - Na wyrazistej twarzy Goeffreya poj awił się wyraz powątpiewania. - Jak dotąd nig- I dy jej nie miałem. Mama nawet nie chciała słyszeć o moim wyjeździe do szkół. Uczyli mnie prywatni nauczyciele. Skrzypnięcie drzwi przerwało te zwierzenia. Do pokoju weszła Antonia i Philip wyprostował się, a Goeffrey ostroż nie odstawił figurkę i poszedł w jego ślady. - Dobry wieczór, Antonio. - Philip z przyjemnością pa trzył na smukłą postać w sukni z bladożółtego, lekko poły skującego jedwabiu skrojonej tak, by podkreślała powaby kobiecej figury. Złociste loki wdzięcznie falowały wokół twarzy, zielone oczy patrzyły jak zawsze otwarcie. - Witaj, milordzie. - Antonia uroczo skłoniła głowę i spojrzała na brata. - Jak się masz, Goeffreyu. - Jej uśmiech nieco zbladł. - Widzę, że już się poznaliście. - Modliła się w duchu, aby brat nie poczuł natychmiastowej antypatii, któ rą budzili w nim młodzi dżentelmeni. - Właśnie rozmawialiśmy o przygodzie czekającej Goef freya w uniwersyteckich murach. - Przygodzie? - W istocie. Za moich studenckich czasów ten okres na- 1 uki był fascynujący - pełen głębokich przeżyć, szampan- ] skich zabaw i wielu innych atrakcji, pozwalających zebrać | -
doświadczenie niezbędne do uzyskania absolutnej pewności siebie. - Absolutnej pewności siebie? - Oczy Antonii rozszerzy ły się. - Inaczej savoir faire, czyli swobody w każdym towarzy stwie. Dzięki temu bez trudu można zmierzyć się z całym światem. - Philip zatoczył rękami krąg i wyzywająco spoj rzał na Antonię. - Tylko tak panowie mogą stać się tym, kim są, nie sądzisz, moja droga? - Chyba tak - potwierdziła potulnie, choć język ją świerzbił, aby powiedzieć coś innego. Przelotne zerknięcie na Goeffreya upewniło Antonię, że jej nad wiek rozgarnięty braciszek w lot chwyta sens werbalnych dygresji gospodarza. - Goeffrey nie wątpliwie uzna uniwersyteckie zajęcia za absorbujące. Nie było jej dane usłyszeć ewentualnej riposty Philipa, ponieważ do salonu wkroczyła Henrietta, a tuż za nią - Hu go. Antonia zdążyła jednak dostrzec cień rozczarowania, któ ry przemknął po obliczu Philipa. Trwało to tak krótko, że nie miała pewności, czy dobrze zinterpretowała jego minę, a za moment Fenton oznajmił, że podano do stołu. - Uczynisz mi ten zaszczyt? - Philip dwornie podał An tonii ramię. Henrietta już szła wsparta o pana Satterly'ego i oboje byli pogrążeni w rozmowie, więc Antonia z królew ską godnością położyła dłoń na rękawie Philipa. - Skoro taka twoja wola, milordzie. Philip westchnął ostentacyjnie. - Tak to jest być panem we własnym domu. Wargi Antonii drgnęły, ale dziewczyna powstrzymała się od komentarza i oboje poszli do jadalni. Philip usiadł u szczytu stołu, Henrietta zajęła miejsce naprzeciwko, mając z jednej strony Hugona, a z drugiej - Goeffreya. Obok niego - i najbliżej siebie - Philip posadził Antonię.
28
Spragniona nowych ploteczek Henrietta żywo gawędziła | z Hugonem, a Goeffrey z uwagą słuchał wieści z wielkiego* świata, w który już wkrótce miał wejść. Zaś Philip z uśmiechem poprawił się na krześle i spojrzał na Antonię. - Ze słów Henrietty wnoszę, że przez minione osiem latj wiodłaś bardzo spokojne życie. Antonia leciutko wzruszyła ramionami i jakby trochę się | zasępiła. - Mama nie czuła się dobrze - odparła poważnie, patrząc I mu w oczy. - Nie miałam czasu na głupstwa. Gdy weszłam' w stosowny wiek, miejscowe panie oczywiście zapraszały! mnie do siebie. - Odwróciła wzrok, gdy Fenton sięgnął po jej talerz. - Na spotkania kółka dobroczynnego - dodała. - Kółka dobroczynnego. - Philip jęknął w duchu. Rów nie dobrze można było pogrzebać Antonię żywcem. - Twoja matka chyba prowadziła jakieś życie towarzyskie? - spytał, > gdy Fenton podał kolejne danie. Antonia skosztowała odrobinę ryby w sosie. - Tylko za życia papy. Później czasem przyjmowaliśmy gości, ale mama na ogół była zbyt chora, aby podejmować] przybyłe panie. - Rozumiem. - Chyba nie sądzisz, że całymi dniami tylko marzyłam o rozrywkach. - Przysunęła Philipowi półmisek ze smardza-j mi. - Zarządzałam całą posiadłością, bo mama nie miała nal to siły. Był jeszcze Goeffrey, oczywiście. Zdaniem mamy] odziedziczył po niej słabe zdrowie i nikt nie zdołał jej prze-| konać, że jest inaczej. Philip spojrzał na chłopca, ale on właśnie dyskutował z ciotką i Hugonem. - A propos Goeffrey a. Jakim cudem znalazłaś dla niegol odpowiednich nauczycieli? Chyba dawał się we znaki?
Oczy Antonii rozbłysły. A więc to jest źródło jej pewności siebie i zadowolenia, przemknęło Philipowi przez głowę. - O, tak, ale jako dziewięciolatek już był mądrzejszy niż wikary. Tu popłynęła historia o sukcesach Goeffreya, obficie ubarwiona listą jego psot, klęsk i prostych, wiejskich radości. Między wierszami tej opowieści, którą Philip umiejętnie podsycał, dało się wyczytać dostatecznie dużo na temat życia Antonii. Philip skonstatował również, że Antonia często wspomina anonimowego wikarego. - Ten wikary... - Philip odłożył widelec i sięgnął po kie liszek wina - chyba niezmiernie przejmuje się swymi obo wiązkami. - Istotnie. - Antonia uśmiechnęła się ciepło. - Pan Smothingham zawsze bardzo nas wspierał. To imponująco dobry i rycerski człowiek. - Z cichutkim westchnieniem zajęła się musem agrestowym, który Fenton właśnie przed nią po stawił. Philip zaś zaczął się zastanawiać, dlaczego Bogu ducha winny, nieznajomy wikary obudził w nim takie wrogie uczucia. - Henrietta wspomniała, że chce udać się do Londynu. - Owszem. - Rozkoszując się kwaskowym smakiem agrestowej delicji, Antonia zerknęła na Philipa. - Prag nie, abym jej towarzyszyła. Chyba nie masz nic przeciwko temu? - Ależ skąd - zaprzeczył z udawanym przekonaniem. Gwałtownie zaatakował łyżeczką delikatny mus. - Prawdę mówiąc, nawet jestem rad, że będzie z tobą. - Zrezygnował z deseru i wypił duży łyk wina. - Zamierzasz wziąć sztur mem wielki świat? - spytał niemal ostro. - Nie wiem. - Posłała mu jedno ze swoich zbijających
30
z tropu spojrzeń i uniosła brwi. - Sądzisz, że to okaże się I interesujące? Wbrew woli wlepił wzrok w jej kształtne, pełne usta i le dwie zdołał zachować obojętność, gdy zalśniły, oblizanej czubkiem języka. - Na ten temat, moja droga, nawet nie śmiałbym speku- ] lować - odparł, znów patrząc jej w oczy. Pragnął wierzyć, że interesuje się wyjazdem Antonii do Londynu wyłącznie z altruistycznych pobudek, czyli ze i względu na Henriettę. Znał stanowczość swej macochy i nie chciał jej przeszkadzać, skoro już postanowiła zająć się An tonią i jej przyszłością. - Nie mam ochoty na bilard. - Dopił porto, wstał i wy-i gładził surdut. - Może przyłączymy się do pań? Goeffrey, po raz pierwszy uznany za dorosłego mężczyz nę, który może nie dopić wina, nie dostrzegł w propozycji Philipą nic niestosownego. W przeciwieństwie do niego Hu go wyraźnie się zdumiał, ale Philip zignorował minę przyja-1 cielą i ruszył do salonu. Jeśli Henriettę zdziwiła ta zmiana wieloletniego zwyczaju, I to nie dała tego po sobie poznać. Uniosła tylko wzrok znad ] robótki i uśmiechnęła się łagodnie. - Cudownie, właśnie tego nam trzeba. Goeffrey, zaśpię- ] waj w duecie z siostrą. - Machnęła dłonią w stronę fortepia-1 nu stojącego przy wysokich otwartych oknach. Z zewnątrz I wpadało przez nie rześkie, wieczorne powietrze. Goeffrey posłusznie skinął głową, a Antonia przerwała i grę i powitała go uśmiechem, sięgając po nuty. Philip z wła- J ściwym sobie leniwym wdziękiem ruszył za Goeffreyem, I Hugo wzruszył ramionami i zamknął tę małą procesję. Philip stanął obok instrumentu, skąd mógł obserwować j
?l
twarz Antonii. Gdy jej palce przebiegły po klawiaturze i po kój wypełniły pierwsze akordy starej ballady, Antonia przez chwilę patrzyła Philipowi w oczy. Następnie zaczęła śpiewać wraz z Goeffreyem. Jego czy sty tenor wspaniale uzupełniał głębsze tony jej kontraltu. Jed ną zwrotkę zaśpiewała solo, a Philip przymknął powieki, wsłuchany w głos Antonii - ciepły i głęboki, zupełnie inny niż głos podlotka sprzed lat. Gdy znów włączył się Goeffrey, Philip otworzył oczy i zobaczył, jak Antonia spojrzeniem dodaje bratu odwagi. Oboje brawurowo zaśpiewali ostatnią zwrotkę ballady, a gdy umilkły końcowe dźwięki, trójka słuchaczy spontanicznie wyraziła aplauz. Najwyraźniej zakłopotany Goeffrey zarumienił się, a An tonia obdarzyła go spojrzeniem pełnym uczucia i popatrzyła na Philipa. - Jesteś gotów na wszystko, milordzie? - spytała, uno sząc ładnie zarysowane brwi. Wyczuł w tym pytaniu przynajmniej dwa podteksty. Nie był pewien, czy jest również trzeci, więc podjął tylko najbar dziej oczywiste wyzwanie. Obszedł fortepian i położył dłoń na ramieniu Goeffreya. - Obawiam się, że po tym mistrzowskim występie moje umiejętności was rozczarują, lecz gdybyś znalazła coś łatwe go, to dam z siebie wszystko. Antonia uśmiechem wyraziła aprobatę i zagrała żywą wiejską melodię. Silny baryton Philipa z łatwością radził sobie z jej zmiennym rytmem. Po chwili nawet Hugo dał się porwać tej niewyszukanej rozrywce i zaśpiewał marynar ską pieśń z wesołym refrenem. Antonia dodatkowo ją ubar wiła, za każdym razem przedłużając jego ostatnią linijkę. Pieśń miała aż dwadzieścia zwrotek, toteż do jej śpiewania
—mtSSL.
;.< 32
.
włączył się najpierw Goeffrey, a potem również Philip. Skończyli ją w brawurowym tempie, zadyszani i roześmiani, a Henrietta nagrodziła ich gromkimi oklaskami i zaprosiła na herbatę. Antonia obróciła się na okrągłym taborecie i napotkałai wzrok Philipa. Jego piękne wargi wygięły się w uśmiechu,^ lecz z szarych oczu nie potrafiła nic wyczytać. - Napijesz się herbaty? - spytał, wyciągając rękę. - Chętnie. - Położyła palce na jego dłoni, która zamknęła' się wokół nich, i poczuła słodki dreszcz. Przeszedł po jej ra mieniu i powoli ześlizgnął się wzdłuż kręgosłupa. Zignoro wała to doznanie, wstała i wraz z Philipem podeszła do Hen rietty. Z wystudiowanym spokojem wzięła filiżankę i pozostała! przy ciotce, świadoma przyśpieszonego bicia serca. Nie była' zadowolona z reakcji swego ciała i miała nadzieję, żei w przyszłości zdoła lepiej nad nim panować. Nie mogła do puścić do tego, aby ją zawiodło. Ku jej uldze Henrietta paplała bez przerwy, dzielniej wspierana przez pana Satterly'ego. Goeffrey szybko wypiło herbatę i wrócił do fortepianu. Antonia piła swoją małymi łyJ czkami, usiłując uspokoić rozedrgane nerwy. - Drogi Philipie - odezwała się Henrietta - chciała-' bym zasięgnąć twojej opinii na temat przyjęcia dla sąsiąl dów. Mam wielką ochotę zaprosić gości, licząc na pomoc] Antonii. - Doprawdy? - To krótkie słowo dobitnie wyrażało brafc entuzjazmu Philipa. - Tak. W końcu to nasz obowiązek. Myślałam o wielkim: balu, z muzyką, tańcami i całą resztą atrakcji, ale Antonia stwierdziła, że po takiej przerwie należałoby zaprosić także naszych dzierżawców.
Philip zerknął na Antonię - ze skromnie spuszczonymi oczami popijała herbatę. - Wziąwszy wszystko pod uwagę, Ruthvenie, muszę przyznać, że sugestia drogiej Antonii jest najlepsza. - Hen rietta splotła dłonie na podołku i energicznie skinęła głową. - A jakaż to sugestia, jeśli wolno spytać? - Czyżbym nie powiedziała? Fute-champiitre, oczywi ście. To doskonały pomysł i na pewno nawet tobie się spo doba. Podejmiemy gości na trawnikach, będzie gra w wolan ta, wyścigi, łapanie jabłek, zawody łucznicze, zabawy dla dzieci. Na drewnianych stołach podamy jedzenie i piwo dla dzierżawców, a my i nasi sąsiedzi możemy z tarasu przyglą dać się zabawie trwającej przez całe popołudnie. Najlepiej urządzić ją już wkrótce, zanim pogoda się zmieni. Może za tydzień, w przyszłą sobotę? Rzecz jasna ty też musisz być obecny. Philip wytrzymał badawcze spojrzenie macochy. Niewąt pliwie wolał przyjęcie ogrodowe niż bal, ale cena i tak wy dała mu się wysoka. W wyobraźni ujrzał gromady farmerów i ich żon depczące zadbane trawniki, niemal już słyszał ogłu szające piski mnóstwa dzieci i ich wrzask, gdy któreś - co zapewne się zdarzy - wpadnie do jeziora. Najbardziej prze rażała wizja stadka afektowanych, głupiutkich panienek, oczekujących od niego uwagi i atencji. - Postaram się pomóc najlepiej, jak potrafię. Ciche słowa Antonii wyrwały Philipa z ponurych rozmy ślań. Spojrzał na nią przelotnie i zwrócił się do ciotki: - Obawiam się, że rola gospodyni cię zmęczy. - Nie martw się o mnie, mój drogi. - Henrietta uśmiech nęła się triumfująco. -Antonia godnie mnie zastąpi, a ja z ra dością zasiądę z innymi matronami na tarasie, aby ze stosow nej wysokości mieć oko na wszystko.
y?C34
,**^S
- Naturalnie. - Głos Philipa zabrzmiał cierpko. - Twoja rola - przeniósł wzrok na Antonię - nie będzie łatwa. Wysunęła brodę i popatrzyła na niego z wyższością. - Przekonasz się, że dam sobie radę. Od lat organizowa łam w Mannering takie zabawy. Bez trudu zapewnię ciociodrobinę rozrywki. - Rozumiem. - Philip zrobił sceptyczną minę. - To dobrze. - Henrietta stuknęła laską o podłogę. - Ju tro wyślemy zaproszenia. Philip zauważył wyraz zdumienia na twarzy Hugona, na tomiast Henrietta promieniała. - Niech będzie. - Philip odetchnął głęboko i skłonił gło wę. Podnosząc ją, utkwił wzrok w Antonii. Miała niewinną minkę, a z jej spojrzenia nie zdołał nic wyczytać. Lekko uniosła brwi i wzięła od niego pustą filiżankę. - Dopilnuję, abyś wywiązała się z obietnicy - ostrzegł. Uśmiechnęła się do niego pogodnie, z niezmąconą pew nością siebie i podeszła do stolika nakółkach, aby odstawić filiżanki. Philip stłumił prychnięcie i groźnie łypnął na Hugona, który właśnie przechodził obok niego. - Chyba przyłączę się do Goeffreya - szepnął. - Nie wiem, czy zauważyłeś, ale panująca tu atmosfera działa otu maniające Na trawie nadal lśniła rosa, gdy nazajutrz rano Antonia wybrała się na konną przejażdżkę. We wnętrzu długiej stajni przystanęła, aby oczy akomodowały się do panującego tu mroku. Po chwili wspięła się na palce, usiłując stwierdzić, czy ulubiony koń Philipa, kasztanowy wałach, nadal jest w boksie. - Witaj, nieustraszona amazonko.
Obróciła się na pięcie, a aksamitna spódnica stroju do konnej jazdy zafalowała i musnęła buty Philipa. Stał tak bli sko, że Antonia musiała podnieść głowę, aby spojrzeć mu w oczy. - Nie słyszałam cię. - Wiem. Czego tak wypatrywałaś? Na sekundę zupełnie straciła rezon i zirytowana tym fak tem błyskawicznie wzięła się w garść. - Martina, twojego stajennego. - Odwróciła się na mo ment i zerknęła w głąb pustej stajni, po czym znowu popa trzyła na Philipa. - Chciałam, żeby osiodłał mi konia. - Na której z moich szkap już jeździłaś? - Jeszcze na żadnej. - Antonia lekko uniosła spódnicę i ruszyła wzdłuż boksów, fachowo oceniając kolejne wierz chowce. Philip szedł tuż za nią. - Wybieraj. - Wiedział, że z pewnością to zrobi. - Dziękuję. - Zatrzymała się przed boksem ze wspania łym dereszem, który - zdaniem Philipa - zawsze był w wo jowniczym nastroju. - Ten mi odpowiada. W przypadku każdej innej kobiety Philip natychmiast by się sprzeciwił. Lecz teraz tylko prychnął i poszedł po siodło oraz uprząż. Gdy wrócił, Antonia pieszczotliwie mruczała do wielkiego ogiera, który wydawał się potulny jak baranek. Philip otworzył boks i zaczął sprawnie siodłać potężne zwierzę, a Antonia cały czas prowadziła z nim swoisty dia log. Philip nie wątpił, że potrafiłaby sama osiodłać konia i ja ko jedyna znana mu kobieta zrobiłaby to doskonale. Byłoby jednak niegrzecznie pozwolić jej dźwigać ciężkie siodło. Zwłaszcza że wyglądała tak ślicznie. Miała na sobie strój z zielonego aksamitu, ciasno opinający wąską talię i podkreślający krągłości figury. W pewnej chwili chyba wy-
czuła spojrzenie Philipa i popatrzyła na niego, więc wbił ło kieć w bok deresza i dociągnął popręg. - Zaczekaj, aż osiodłam Pegasusa. Skinęła głową. - Przejdę się z nim po dziedzińcu. Philip odprowadził ją wzrokiem, gdy wraz z koniem wy chodziła ze stajni, po czym przyniósł swoje siodło. Nagle usłyszał odgłos szybkich kroków. Czyjeś obcasy głośno stu kały o bruk podwórza. Czyżby Hugo? Nie, z pewnością je szcze śpi. Więc kto? - Dzień dobry! Przepraszam, chyba trochę się spóźniłem. - Goeffrey pozdrowił Philipa machnięciem ręki oraz uśmie chem i pognał po siodło. - Przypuszczałem, że będzie pan rano jeździł. Zaraz będę gotowy. Philip westchnął i oparł czoło o lśniący bok konia. Gdy się wyprostował i odwrócił, znalazł się oko w oko z Pegasusem. - Dobrze, że nie umiesz się śmiać - mruknął kwaśno do rumaka. Po wyjściu stwierdził, że Antonia odkryła stopień do: wsiadania i wdzięcznie usadowiona na siodle po mistrzow sku prowadziła deresza wokół dziedzińca. Philip także do siadł swego konia, a po chwili zjawił się Goeffrey na siwku. We trójkę ruszyli najpierw kłusem, potem przyśpieszyli tempo. Szybka jazda poprawiła Philipowi humor. Jechał przodem, lecz wcale się nie zdziwił, gdy z Pegasusem zrów nał się deresz Antonii. Goeffrey był tuż za nimi. Philip od lat - chyba ośmiu - nie jeździł w towarzystwie osób, które ro biły to równie dobrze, jak on. Gdy przeskakiwali płot, zerk nął na Antonię i stwierdził, że nie straciła dawnego talentu. A Goeffrey prawie jej pod tym względem dorównywał. W idealnej zgodzie ze swymi wierzchowcami pędzili jak
na skrzydłach. Ściągnęli lejce dopiero na małym pagórku, ca łe kilometry od Ruthven Manor. Philip odetchnął pełną pier sią i napotkał wzrok Antonii. Oboje uśmiechnęli się do sie bie, podobnie rozradowani. Antonia odchyliła głowę do tyłu i ze śmiechem spojrzała w niebo. - To takie cudowne! - zawołała ze szczerym zachwytem. Dali koniom nieco wytchnąć i sami też złapali oddech. Philip błądził wzrokiem po rozległych polach, odświeżając wspomnienia. Antonia chyba także myślała o przeszłości. - Ten zagajnik - gestem wskazała drzewa z lewej strony - posadzono wtedy, gdy ostatnio u was gościłam. Młode brzozy miały przynajmniej sześć metrów wysokości, a poszycie - siedlisko borsuków i lisów - było bardzo gęste. - Ten siwek chyba jeszcze nie jest zbyt doświadczony. Goeffrey ściągnął wodze i zawrócił konia. - Uspokoi się, gdy trochę pogalopuje. Pojadę do tamtych ruin. - Chłopak wskazał wschodni kierunek i zerknął na Philipa, on zaś skinął głową. - My wrócimy przez bród. Możesz nas dogonić po dru giej stronie. Antonia odprowadziła brata ciepłym spojrzeniem, po czym westchnęła ciężko, a w jej oczach pojawił się wyraz, którego Philip nie umiał zinterpretować. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że nadal dobrze sobie radzi w siodle. - Dlaczego miałoby być inaczej? - spytał zdumiony, gdy zjeżdżali z łagodnego wzgórza. Antonia lekko wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się niewesoło. - Osiem łat to kawał czasu. - Czy ty i Goeffrey... nie jeździliście w tym czasie konno?
'#Qty% - Myślałam, że wiesz. - Antonia popatrzyła na niego zdziwiona. Odpowiedział jej pytającym spojrzeniem, więc dodała: - Papa zginął w wypadku na polowaniu, a mama na tychmiast sprzedała konie. Zostawiła tylko dwa do powozu. Powiedziała, że nic więcej nie potrzebujemy. - Od ostatniej bytności tutaj nie mogliście jeździć? - Pa trzył prosto przed siebie, starając się nie ujawniać żadnych emocji. Już samo wyrażenie tej myśli rozjuszyło Philipa. Przecież Antonia zawsze uwielbiała jazdę konną i konie, które odpła cały jej podobną sympatią. Jaki rodzic mógł odmówić tego; swojej córce? Philip nigdy nie był wysokiego zdania o lady Mannering, ale teraz owa dama jeszcze bardziej straciła w je go oczach. - Dla mnie nie miało to wielkiego znaczenia. - Antonia potrząsnęła głową. - Jednak w przypadku Goeffreya.J wiesz, jakie ważne dla młodych dżentelmenów są takie umiejętności. Philip celowo nie odpowiedział. Obawiał się, że powie o jedno słowo za dużo. Gdy wyjechali na równinę, spróbo wał poprawić nastrój. - Goeffrey, na szczęście, miał wspaniałych nauczycieli. Waszego ojca i ciebie - oświadczył pogodnym tonem i został za to nagrodzony uśmiechem Antonii. - Wielu ludzi powiedziałoby, że jako amazonka nie służę najlepszym przykładem. - To zapewne opinia zazdrośników, droga Antonio. Roześmiała się - ciepło, dźwięcznie i zmysłowo. Zupeł nie inaczej niż kiedykolwiek przedtem. Philip spojrzał na jej usta, potem na smukłą, białą szyję. - Jedźmy - zaproponował - bo Goeffrey znudzi się cze kaniem.
Ruszyli przed siebie - szybko, lecz nie galopem, a pod kopytami kasztanka i deresza śmigała zielona trawa. Przy brodzie spotkali Goeffreya i we trójkę wrócili do domu. Na dziedzińcu obaj panowie zeskoczyli z siodeł. Philip rzucił lejce Goeffreyowi, a sam odwrócił się do Antonii. Mocno ujął ją w talii i powoli zsadził. Zarumieniła się i prze lotnie spojrzała w szare oczy. - Dziękuję, milordzie. - Jej serce galopowało szybciej niż najbardziej rączy wierzchowiec. - Cała przyjemność po mojej stronie. Nie sądzisz, Anto nio... - zawahał się - że mogłabyś skończyć z tym tytułowa niem? Dawniej zwracałaś się do mnie po imieniu. - To było, zanim odziedziczyłeś tytuł. Skoro go masz, chyba będę jak wszyscy mówić do ciebie Ruthven. Philip spuścił wzrok i skłonił się, najwyraźniej wyrażając w ten sposób zgodę. - Śniadanie czeka, Antonio. - Dwornie podał jej ramię. - Chodźmy, bo Goeffrey pochłonie wszystkie śledzie.
ROZDZIAŁ TRZECI - Właśnie się zastanawiałem, kto atakuje moje róże. Zaskoczona przy energicznym obcinaniu zawiązków owo ców, Antonia wzdrygnęła się i zobaczyła schodzącego po scho-i dach Philipa. Podszedł do niej powoli, z leniwym uśmiechem] na ustach. - Twoje róże przekwitły i są zaniedbane - oświadczyła z przyganą w głosie i usunęła kolejny owoc. Przez cały ranek pisała zaproszenia nafute-champutre. Aj teraz, podczas drzemki Henrietty, udała się do ogrodu. Nie' przypuszczała, że ujrzy Philipa przed kolacją. - Henrietta wspomniała, że wyręczasz ją w wielu spra wach. Mam rozumieć, że osobiście zajmiesz się wszystkim, co tu jest zaniedbane? Zamarła z palcami wokół na wpół rozwiniętego pąka. Philip zatrzymał się tuż obok niej. - Zależy, w jakiej dziedzinie. - Odwróciła siei ostrożnie ścięła kwiat. - Jeśli chodzi o ogród, to zamierzam porozma-( wiać z twoim ogrodnikiem. - Włożyła różę do koszyka i znów podniosła wzrok. - Chyba nie masz mi za złe mojej... - wdzięcznie zatoczyła dłonią krąg - śmiałości? Uśmiech Philipa pogłębił się. - Moja droga Antonio, jeśli chcesz odważnie zmierzyć się z obowiązkami panny dziedziczki, to możesz pozwolić! sobie na każdą śmiałość. Szczerze mówiąc, twoje zaangażo-1 wanie dodaje mi otuchy.
Antonia zerknęła na niego przelotnie i ruszyła wzdłuż krzaków. Jej zaangażowanie napawa Philipa otuchą? Czyżby dlatego, że dowodzi talentów przyszłej małżonki? - pomy ślała z nadzieją. A może dlatego, że mogłaby jeszcze bardziej ułatwić jego wygodną egzystencję? - Plan tych ogrodów jest zaiste niezwykły. - Spojrzała przez ramię i stwierdziła, że Philip podąża za nią jak myśliwy za potencjalną zdobyczą. - Znam zarówno współczesne, jak i klasyczne projekty. To miejsce wydaje się połączeniem obu rodzajów. Philip skinął głową. - Z uwagi na dużą odległość jeziora i strumienia od do mu zwyczajowe punkty wodne okazały się niewykonalne, a poza tym nasz architekt lubił wyzwania. - Doprawdy? - Karcąc się w duchu za brak tchu, który dokuczał jej zawsze, ilekroć Philip był blisko, Antonia przy stanęła obok kępy śródziemnomorskich kaparów. - Rzeczy wiście udało mu się stworzyć harmonijną całość, która cieszy nawet wybredne oko. - Postawiła kosz na trawie i schyliła się, aby ściąć dwa delikatne, białe kwiatki i dołączyć do swo jej kolekcji. Philip zafascynowany podziwiał uroczy widok, a gdy An tonia się wyprostowała, pośpiesznie przeniósł wzrok na rząd cyprysów. - Tak - mruknął, bo w głowie miał pustkę. Antonia zerknęła na niego podejrzliwie, więc obdarzył ją uroczym uśmiechem. - Byłaś w alejce piwonii? - Parę dni temu. - Może przejdziemy się tamtędy? To śliczny zakątek. Po kilku schodkach wyszli ze skąpanego w słońcu ogrodu i skręcili w wąską, wysadzaną żywopłotem ścieżkę, wzdłuż
której ciągnęły się klomby pełne nadal bujnych, białych i ról żowych piwonii oraz liliowych irysów, poprzetykanych. lśniącą zielenią liści. Ścieżka wiła się jak strumień, a w nie-i których miejscach rosły przy niej małe, egzotyczne drzewka, i Philip dyskretnie obserwował Antonię, gdy przystanęła,] aby obejrzeć jakiś interesujący kwiat, a na jej ślicznej buzy odmalowały się subtelne emocje. Antonia wydawała się taka znajoma, a jednocześnie zdu miewająco inna. Philip już prawie przywykł do zmysłowego tonu jej głosuj który tak go oczarował. Jej oczy miały ten sam złotozielonyl kolor co dawniej, lecz ich spojrzenie stało się głębsze i świad-l czyło o niezmąconej pewności siebie. Oczywiście zmieniła się też postać i sposób bycia Antonii. Porywający wdzięk na stolatki zastąpiła spokojna gracja młodej kobiety. Spojrzenie Philipa spoczęło na lśniących w słońcu zło-' tych włosach. Możliwe, że nadal są takie długie i gęste jaki przed laty. Krągłości figury na pewno pojawiły się później, a ich widok przyprawiał o przyśpieszone bicie serca. Dawniej Antonia ledwie sięgała Philipowi głową do ra-1 mienia. Natomiast teraz, gdy się odwróciła, miał na wysoko-; ści ust jej czoło. Bardzo blisko. Ona chyba trochę się spłoszyła, a on odetchnął jej zapa-j chem - jakby różano-miodowym z nutą czegoś trudnego do zdefiniowania. Antonia jak zahipnotyzowana patrzyła w ciemniejącą sza rość oczu Philipa, niezdolna wykrztusić słowa. Czuła się jaki myszka stojąca naprzeciw kota. W końcu Philip cofnął się o krok. - Zbliża się pora lunchu. Może powinniśmy wracać? - zauważył i wskazał dróżkę prowadzącą prosto do domu.
- Chyba tak - przyznała Antonia. - Co sprowadziło cię dziś do ogrodu? - spytała, aby powiedzieć cokolwiek. Philip z nieprzeniknioną miną uznał prawdę za niedo rzeczność. _ Chciałem zapytać, czy Goeffrey umie powozić - od parł, widząc w oddali wracającego ze stajni młodzieńca. Może nie miał okazji posiąść tej umiejętności. Zgodzisz się, abym go nauczył? - O, tak. Zaskarbiłbyś sobie jego dozgonną wdzięczność. Moją także. - A więc umowa stoi. Antonia skinęła głową i przyśpieszyła kroku, a Philip przez chwilę zastanawiał się, dlaczego zrobiła dziwną minę. - Muszę, niestety, przyznać - powiedział z udawanym zatroskaniem - że nigdy nie szkoliłem młodzieży. Może więc powinienem sprawdzić na tobie moje pedagogiczne ta lenty, skoro jesteś doskonałą amazonką i zastępujesz bratu matkę? - Nauczyłbyś mnie powozić? - Antonia zmierzyła go za chwyconym spojrzeniem. - Jeśli miałabyś na to ochotę. - Philip jakimś cudem zdo łał zachować powagę. - Nie przypuszczałam... To znaczy sądziłam, że już nie jest w dobrym tonie, aby dama powoziła. - To nadal damie przystoi, lecz wyłącznie w pewnych okolicznościach i jeśli umie dobrze trzymać lejce. - Philip przystanął przed schodami na taras i odwrócił się do Antonii. - Na wsi to normalne, że panie powożą jednokonną dwukółką lub faetonem. - A w mieście? - Moja droga Antonio, nie łudź się, że pozwolę ci tam włóczyć moje konie.
Antonia wysunęła podbródek, a jej oczy błysnęły. - Jakim powozem jeździsz po Londynie? - Dużym faetonem z wysokim kozłem. Wykluczone, że-j byś na nim siedziała. Możesz powozić dwukółką, ale tylko tutaj. - A gdy pojedziemy do Londynu... - Antonia z urażona miną zaczęła wchodzić po schodach. - To kto wie? - dokończył za nią. - Może okaże się, że nie masz talentu. - Co takiego? - Chciała go spiorunować spojrzeniem, alej mocno ujął ją za łokieć i bez trudu wepchnął do saloniku] gdzie zastali Henriettę. - Wszystko w swoim czasie - zamruczał Philip prosto dd ucha Antonii. - Najpierw sprawdzimy, jak radzisz sobia z lejcami, zanim weźmiesz bat do ręki. Ta uwaga tylko podsyciła zapał Antonii, gdy po południu Philip posadził ją w dwukółce. Śmiało sięgnęła po lejce. - Nie tak. - Philip usiadł obok niej, wyjął lejce z jej dłoni' i pokazał, jak należy je trzymać. Antonia poczuła ciepło jego! rąk nawet przez skórę rękawiczek i zacisnęła zęby, żeby nid zareagować bardziej widocznie na ten dotyk. Philip zauważył jej zmieszanie i położył ramię na tylnym oparciu siedzenia. - Dzisiaj tylko pokłusujemy. Chyba się nie rozmyśliłaś? - Skądże. - Popatrzyła na niego wyniośle. - Co teraz? i - Daj im znak. Antonia cmoknęła na konie i poruszyła lejcami, a dwaj identyczne siwki skoczyły do przodu. Pisnęła z wrażenia,] a Philip otoczył ją ramieniem i przytrzymał jej dłonie, gdy^ zmagała się z lejcami. Lekki powóz z turkotem potoczył się^ po podjeździe i stopniowo nabierał szybkości, ponieważ ko-
=»€<5 wydłużały krok. Przez kilka następnych sekund Antonia ie wiedziała, co się z nią dzieje. Gdy w końcu zdołała za panować nad końmi, była tak zdenerwowana jak jeszcze nig dy w życiu. Spojrzała groźnie na Philipa, ale nie mogła, a właściwie nie śmiała mieć mu za złe tego, że mocno przyciskał ją do siebie. Owszem, chętnie wygarnęłaby mu, co naprawdę są dzi o jego taktyce, lecz jednocześnie była mu wdzięczna za to, że pozwolił jej samodzielnie kierować siwkami. Przecież wiedział, że ich miękkie pyski niemile odczują wędzidło, gdy lejce ściąga para niedoświadczonych rąk kobiety. - A teraz co? - spytała, gdy po kilku minutach wreszcie wzięła się w garść i spokojnie spojrzała w szare oczy. Za uważyła, że usta Philipa lekko drgnęły. - Jedź dalej podjazdem. Poćwiczymy na brukowanej na wierzchni, dopóki nie nabierzesz wprawy. Antonia znów skupiła uwagę na siwkach. Wcześniej wspomniała Philipowi, że zdarzyło się jej powozić, ale tylko dwukółką zaprzężoną w spokojnego konia, który nie miał te go temperamentu co para zwierząt pełnej krwi. Philip odzywał się rzadko, w razie konieczności wydając krótkie jasne polecenia. Wykonywała je bez komentarza i po pewnym czasie stwierdziła, że „czuje" konie i rozpoznaje ich reakcje na każdy ruch lejcami. Dopiero wtedy trochę się od prężyła i oceniła sytuację. Skonstatowała, że Philip nadal troskliwie ją obejmuje, choć już nie tak mocno jak przedtem. Siedział wygodnie i błądził spojrzeniem po okolicy. Powozik jechał alejką ob ramowaną niskim żywopłotem, a w oddali, za szmaragdo wozielonymi polami było widać gęsty las, sady i pojedyncze wierzby rosnące nad strumieniem. Pejzaż urzekał swoim uron ie
n
kiem, lecz Antonia niewiele dostrzegała, zbyt rozkojarzona bliskością męskiego uda. Wzięła głęboki oddech i poczuła, że jej piersi wezbrały, a delikatny jedwab zaczął rozkosznie je drażnić. Gdyby mia ła na sobie gorset, byłaby pewna, że jest zbyt ciasno zasznu rowany. Nie włożyła go, więc mogła wytłumaczyć pulsowa nie w skroniach tylko w jeden sposób - jako skutek obecno ści Philipa. Gdy spotkała go po przyjeździe, uznała, że jest trochę rozstrojona. I może odrobinę w nim zadurzona - od wielu lat. Święcie wierzyła, że owo zadurzenie zniknie, skon frontowane z rzeczywistością. . Lecz ona zmieniła je... w co? Antonia bezwiednie zadrżała. Philip natychmiast wyczuł jej wymowną reakcję. - Właśnie sobie myślałem... - zagaił - o Goeffreyu. - Tak? - Wziąwszy pod uwagę jego wiek, może należałoby nie co odłożyć wyjazd do Oksfordu. Twój brat niewiele widział - parę tygodni w Londynie dobrze by Goeffreyowi zrobiło, dodało mu pewności siebie. Antonia zręcznie, choć z roztargnieniem skręciła w lewo. - Osobiście zgadzam się z tobą - odparła - ale nie wiem, co on na to powie. Uwielbia się uczyć i będzie się obawiał zaległości. Pewnie nie zdołamy go przekonać. - Zostaw to mnie. Zerknęła na niego, niepewna, co ma zrobić - zachęcić go czy nie. Philip udał, że nie zauważa jej widocznej roz terki. - Goeffrey bez trudu nadrobi kilkutygodniowe zaległości - oświadczył z przekonaniem. - Gdzie będzie się uczył? < - W Trinity College. - Znam tamtejszego dziekana. Jeśli chcesz, poproszę go II
listownie o zgodę na przyjęcie Goeffreya z pewnym opóźnieniem. - Znasz dziekana? - Antonia ściągnęła lejce, aby móc spojrzeć na Philipa. - Nie tylko twoja rodzina ma znajomości w uniwersytec kich kręgach. - Studiowałeś tam? Skinął głową i z udawaną obojętnością obserwował grę uczuć widoczną na twarzy Antonii. Ona zaś w końcu uznała, że musi zadać pytanie, nie owijając w bawełnę. - Jak, twoim zdaniem, odpowie dziekan na prośbę wyra żoną właśnie przez ciebie? - Co sugerujesz, moja droga? - Popatrzył na nią z nie winną miną. - Dobrze wiesz, że prośbę kogoś o twojej reputacji moż na zinterpretować na wiele sposobów, ale nie wszystkie mogą się dziekanowi spodobać. Philip wybuchnął gromkim śmiechem. - Wspaniale! - zawołał. - Sam nie ująłbym tego lepiej. Nie martw się, Antonio. Dziekan ma o mnie na tyle dobrą opi nię, że nie dopatrzy się w tej prośbie niczego niestosownego. - Dobrze więc. - Skinęła głową, patrząc jednocześnie na konia. - Wspomnę o tej sprawie Goeffreyowi. - Może raczej ja to zrobię. Łatwiej się zgodzi. Antonia zbyt dobrze znała brata, aby się spierać. Zawró ciła konie, zdecydowanie ignorując niepokojące reakcje swe go ciała, wywołane bliskością Philipa. On zaś przyglądał się jej profilowi i milczał aż do momen tu, gdy zatrzymała konie przed frontowym wejściem. Wtedy zręcznie wyskoczył z powozu, powoli go obszedł i z nie skrywanym uznaniem powiedział: - Imponujący debiut, Antonio. Co prawda, nadal zanadto
ściągasz lejce na zakrętach, ale trochę praktyki rozwiąże ten problem. Zanim zdążyła odpowiedzieć, wziął z jej dłoni lejce i rzu-| cił je stajennemu. Ten ruch nieco rozproszył jej uwagę, więc nie zaprotestowała, gdy Philip ujął ją w talii i zsadził na ziemię. - Może ucieszysz się, gdy powiem, że jestem niezmiernie| zadowolony z wzajemnego zrozumienia między tobą a koń mi - oświadczył, świadomy, że jego dotyk ją rozstrąja. - Ist nieje ono nawet wtedy, gdy nie siedzisz na ich grzbiecie. Niechętnie ją puścił. - To znaczy, że... że ta jazda to był sprawdzian? - Moja droga Antonio - uśmiechnął się protekcjonalnie] - znam twoje talenty, ale chciałem je przetestować. Teraz już wiem, ile są warte - z pewnością okażesz się wspaniałą] uczennicą. Zmierzyła go wyzywającym spojrzeniem. - Zakładam więc, milordzie, że jutro pozwolisz mi na j więcej niż kłus? - Jeszcze nie radziłbym ci sięgać po bat, moja droga odparł z uśmiechem, który dziwnie na nią działał. - To mi wyglądało na bardzo udaną wycieczkę! - Hen-' rietta odwróciła się od okna, skąd obserwowała pasierba | i bratanicę aż do chwili, gdy znikli w holu. - Oby tak było. - Trant odłożyła na łóżko kolejną po-, szwę. - Na pani miejscu jeszcze poczekałabym z oceną. Ta| przejażdżka może nic nie znaczyć. - Nonsens! - Henrietta lekceważąco machnęła dłonią. Ruthven rzadko jeździ z paniami i nigdy nie pozwala im po wozić. Tym razem to coś poważnego. Jestem pewna, że nasz I plan ma obiecujące perspektywy. Należy tylko dopilnować,
aby oboje spotykali się jak najczęściej i żeby jak najmniej im przeszkadzano. - Chce pani, żeby przebywali tylko we dwoje? - W gło sie Trant zabrzmiała nuta wahania. _ Antonia ma już dwadzieścia cztery lata, a Ruthven, nie zależnie od swojej reputacji, nigdy nie wykorzystał czyjejś niewinności. Trant wzruszyła ramionami. Wolała powstrzymać się od komentarza. - W tym przypadku ścisłe przestrzeganie etykiety nie jest konieczne. Ruthven nie uwiedzie damy mieszkającej pod je go dachem i będącej moją protegowaną. Musimy jedynie stwarzać im okazje do przebywania razem. Jeśli Ruthven ma się przekonać, jaki z Antonii klejnot, to trzeba ją koniecznie odpowiednio wyeksponować. Antonia spędziła cały ranek na przygotowaniach do jutę, która miała odbyć się już za dwa dni. Teraz, gdy Henrietta drzemała, Antonia zamierzała jak zwykle iść do ogrodu. Ostatnio jednak zawsze przed wyjściem sprawdzała, jak wy gląda. Podchodząc do toaletki, uśmiechnęła się do Neli sie dzącej przy oknie ze stosem rzeczy do cerowania. - Nie nadwerężaj oczu. Niech któraś z pokojówek ci po może. - Nie mam zaufania do ich umiejętności. Wolę zrobić to sama. Antonia starannie przeczesała szczotką loczki opadające w artystycznym nieładzie z koczka na czubku głowy. - Ostatnio często widuje się panienka z Jego Lordowską Mością - stwierdziła Neli. Antonia znieruchomiała, po czym wzruszyła ramionami. - Nie powiedziałabym, że często. Oczywiście jeździmy
rano konno. Z Goeffreyem. - Nie uznała za stosowne dodać, że brat, zachęcony do trenowania swego konia, na ogół nie jest w pobliżu. - Lord trzy razy uczył mnie powozić zaprzę giem, ale poza tym spotyka się ze mną tylko wówczas, gdy pragnie omówić jakąś sprawę. - Doprawdy? - Naturalnie. - Antonia usiłowała nie okazać irytacji. Philip rzeczywiście przebywał z nią zawsze z jakiegoś konkretnego powodu. - Jest przecież człowiekiem ogromnie zajętym. Spę dza długie godziny ze swoim administratorem i rządcą. Jak każ dy rozsądny dżentelmen dba o właściwe funkcjonowanie po siadłości. - Nie podejrzewałabym lorda o taką pracowitość. - Neli strzepnęła koszulkę. - Sprawia wrażenie takiego... leni wego. - To tylko modna poza. Ruthven nigdy nie był leniwy, zwłaszcza gdy chodzi o coś ważnego. - Cóż, panienka zna go lepiej niż inni. Antonia wróciła do czesania. Pięć minut później ktoś za wołał ją po imieniu, gdy schodziła z tarasu po schodach. Ro zejrzała się i ujrzała idącego ze stajni Goeffreya. Miał za- i chwyconą minę. - Wspaniały dzień, siostrzyczko! Kłusowanie poszło bez zarzutu. Kto wie, może następnym razem nasz nauczyciel po zwoli mi wyprowadzić siwki. - Brawo. - Antonia uśmiechnęła się, podzielając radość brata. - Nie rób sobie jednak zbyt wielkich nadziei. - Ruth ven powierzał jej swoje siwki, ale Goeffrey mógł powozić j tylko zaprzęgiem z dwoma kasztankami. Były to całkiem do- i bre konie, lecz nie dorównywały tym z Irlandii. - Na razie nie wspominałabym o siwkach. - Wzięła brata pod ramię. Ruthven i tak okazał się miły, proponując tę naukę.
_ Nie zamierzałem tego powiedzieć - pogodnie przyznał Goeffrey. - Tylko tak się zastanawiałem. - Ruszył wraz siostrą żwirowaną ścieżką. - Ruthven potrafi znakomicie z uczyć. Nie spodziewałem się tego po nim. Jest taki sympa tyczny! - Entuzjazm Goeffreya wyraźnie odmalował się na ;ego twarzy, co nie umknęło uwagi Antonii. - Chyba wiesz, że zasugerował, abym pojechał z tobą do Londynu? - kontynuował chłopak. - Początkowo miałem wątpliwości, ale Ruthven wyjaśnił, że ty i ciocia Henrietta również będziecie zadowolone, jeśli trochę pokręcę się w to warzystwie. - Doprawdy? - spytała i zaraz się zmitygowała, gdy brat na nią zerknął. - To znaczy... chciałam powiedzieć, że Ruth ven ma rację. Rzeczywiście jest przewidujący. - Podobno jedną z cech, którą różni się mężczyzna od chłopca jest to, że dorosły bierze zazwyczaj pod uwagę sze roki kontekst swego działania, a nie kieruje się tylko wzglę dami egoistycznymi. Mimo początkowych zastrzeżeń Antonia poczuła przy pływ wdzięczności. Subtelne nauki Philipa mogły wypełnić wielką lukę, jaką w życiu Goeffreya pozostawiła śmierć ojca. - Warto wziąć sobie do serca rady Philipa - oświadczyła. - Na pewno możesz zaufać jego doświadczeniu. Wątpliwo ści, jakie jeszcze miała wobec pobytu brata w Londynie, ulotniły się. - Ależ ufam! - Goeffrey trochę zwolnił kroku, aby nie wyprzedzać siostry. - Gdy jechaliśmy tutaj, obawiałem się, że będę piątym kołem u wozu. Nie przypuszczałem, że po tylu latach Philip nadal będzie traktował nas po przyjaciel sku. Wcale się nie zmienił. Jest elegancki, światowy, lecz nas wciąż uważa za swoich przyjaciół, - W istocie. Mamy szczęście, ciesząc się jego względami.
- Chyba pójdę teraz z wiatrówką zapolować na ptactwo.! - Goeffrey wysunął rękę spod ramienia siostry. Antonia z roztargnieniem skinęła głową i ruszyła powoli 1 ścieżką pośród kwiatów. Goeffrey uczynił trafne spostrzeże-1 nie. Owszem, Philip był miły i lubił z nią żartować, lecz niej nie wskazywało na to, aby postrzegał ją inaczej niż tylko jakol przyjaciółkę z dawnych lat. Nie tego pragnęła. Jedyne, co się zmieniło, wydawało się Antonii niepokoją-1 ce. Były to przejawy owej „śmiesznej nadwrażliwości", które i pojawiały się, gdy Philip znajdował się tuż obok. Czuła przy- i spieszone bicie serca, obezwładniające napięcie i brak tchu, i ilekroć Philip jej dotykał: zsadzał z konia lub trzymał jej ręce 1 w swoich silnych dłoniach. A najbardziej rozstrajały ją te chwile, gdy palce Philipa 1 przypadkiem musnęły wnętrze jej dłoni. Budziło to nieznane 1 doznania i Antonii coraz trudniej przychodziło nad sobą pa- ] nować. Natomiast na Philipie ta bliskość nie robiła najmniej- ] szego wrażenia. Niestety. Przystanęła i skonstatowała, że dotarła aż do włoskiego ogrodu. Nieco powyżej poziomu trawników znajdował się prostokątny staw. Wzdłuż brzegów rosła lawenda, a na po- ; wierzchni unosiły się białe lilie wodne. Staw otaczały ; wyżwirowane ścieżki, z zewnątrz okolone cyprysami i starannie przystrzyżonym żywopłotem. Całość tworzyła dość surowe tło, które idealnie pasowało do nastroju Antonii. Muskając palcami ciemną wodę, powoli przeszła obok stawu, pogrążona w myślach. Wiedziała, że jej „śmieszna nadwrażliwość" to najmniejszy problem. Gorsze było to, że Philip nadal widział w niej tylko młodą dziewczynę, a pofute czekał ją wyjazd do Londynu. Jeśli więc chciała osiąg-
ać cel. czyli sprawić, aby Philip dostrzegł w niej kobietę i potencjalną żonę, to powinna coś zrobić, i to szybko! _ Witaj, damo znad jeziorka. Czy moje złote rybki skubią ci paluszki? Raptownie odwróciła się na pięcie i ujrzała zbliżający się obiekt swych rozważań. Miał na sobie kremową koszulę, myśliwską kurtkę, bryczesy i lśniące, długie buty, a na szyi _ luźno zawiązany szalik. W tym stroju, z rozwianymi na wietrze włosami wyglądał na zamożnego ziemianina - i nie bezpiecznie przystojnego amanta. - Chyba nie. - Antonia spokojnie przyjrzała się mokrej dłoni. - Twoje rybki prawdopodobnie są zbyt syte, aby dać się skusić. Philip zatrzymał się tuż przed nią. Prawie podskoczyła, gdy ujął jej nadgarstek i spojrzał na dłoń. - Widzę, że tym rybom brak inteligencji. Antonia napotkała chmurne spojrzenie oczu szarych jak niebo. Poczuła dygot serca i skurcz w dołku. Już znała te dozna nia, lecz wcale nie radziła sobie z nimi lepiej. Ciepłe palce Philipa mocno trzymały jej nadgarstek, a hipnotyzujący wzrok nie pozwalał odwrócić spojrzenia. Philip zawahał się, a kąciki jego ust leciutko się uniosły. Następnie wyjął z kieszeni białą chusteczkę do nosa i deli katnie osuszył każdy palec Antonii. Musiała odchrząknąć, żeby wydobyć z siebie głos. - Zamierzałeś ze mną o czymś porozmawiać? Philip uśmiechnął się, słysząc to zwyczajowe pytanie. Z zasady nigdy nie przygotowywał odpowiedzi. Wolał gi mnastykować umysł, formułując ją w danej chwili. - Chciałem spytać, czy masz niezbędne rzeczy do urzą dzenia futel n
- Wszystko pod kontrolą - odparła cicho. - Naprawdę? Zesztywniała, słysząc w głosie Philipa nutę rozbawienia i sceptycyzmu. - Owszem - wycedziła, uwalniając dłoń. - Jestem ci nie zmiernie wdzięczna za zgodę na pomoc twojego zarządcy i och mistrza. Obaj energicznie włączyli się w przygotowania. - Mam nadzieję. - Philip gestem zasugerował, aby się przeszli. - Nie wątpię, że dobra zabawa będzie waszą wspól ną zasługą. Antonia skinęła głową i oboje wolnym krokiem ruszyli wzdłuż wąskiego stawu. - Co cię tu sprowadziło? - Philip zerknął na jej twarz. - Wydajesz się... zamyślona. - Zastanawiałam się - odparła, odrzucając loczki do tyłu -jak będzie w Londynie. - W Londynie? - Jak wiesz, nie mam wielkiego doświadczenia w życiu towarzyskim. Podobno w modzie jest poezja, a światowi pa nowie prawią paniom komplementy za pomocą poetyckich wyrażeń. Czy to prawda? - Posłała mu niewinne spojrzenie. - Tak, a w pewnych kręgach panie są wręcz zobowiązane do odpowiadania w podobnym stylu. - Doprawdy? - A jakże. - Philip ujął jej dłoń i położył na swoim ra nieniu. - Skoro już wkrótce masz wejść w wielki świat, to noże warto poćwiczyć takie kwestie? - Hm... - Rozkojarzona ciepłem jego ręki, usiłowała zerać myśli. Sugestia Philipa mogła pomóc w realizacji /cześniejszych planów. - Usiądźmy - Philip przystanął przed ławką z kutego żeiza - i sprawdźmy twój refleks.
niepewna, co sprowokowała, Antonia usiadła na ławce. Philip uczynił to samo i położył rękę na oparciu. _ Od czego zaczniemy? - Przez chwilę błądził wzrokiem twarzy Antonii. - Może od czegoś łatwiejszego? p0 _ Byłoby rozsądnie. Tylko dzięki latom praktyki Philip zdołał się nie roze śmiać. _ Więc posłuchaj: Twoje włosy lśnią jak cesarskie złoto, za które bataliony oddały życie. Antonia szeroko otworzyła oczy ze zdumienia. - Twoja kolej - przynaglił ją. - Och. - Popatrzyła na jego czuprynę. - Twoje włosy mają odcień dojrzałych w słońcu kasztanowców. - Brawo! To był tylko zwykły opis, więc chyba wygra łem tę rundę. - Rywalizujemy? - Powiedzmy, że tak - odparł z błyskiem w oczach. Teraz ja. Twoje czoło jest białe jak pierś mewy, gładkie jak jej podniebny lot. Antonia przez chwilę przyglądała się czołu Philipa, a po jej ustach przemknął uśmiech. - Twoje czoło przypomina szlachetne czoło lwa, twoja siła nie ustępuje jego sile - wyrecytowała z zapałem. - Szmaragd twoich oczu oprawiony w złoto tworzy klej not bezcennej wartości. - Szare chmury i stal, rosa i mgła, burzliwe morze i bły skawice tworzą głębię twojego spojrzenia. - Zapomniałem, jak szybko się uczysz. - Bardzo delikat nie musnął palcem jej policzek. - Twoje policzki mają mięk kość aksamitu, kolor róży i gładkość jedwabiu. - Głos Phi lipa zabrzmiał zmysłowo. Antonia siedziała oszołomiona. Ledwie oddychała i my-
ślała tylko o tym, że jej fortel się udał. Gdy tylko ochłonęła^ po pieszczocie Philipa, natychmiast pospieszyła z kolejnym konceptem. - Teraz ja powinnam wygrać, nieprawdaż? Więc... Mę skie rysy, piękna twarz, w ruchach wiele gracji masz. - Litości! - Philip gromko się roześmiał. - Jak zdołam cię pokonać? Spojrzała na niego z żartobliwą wyższością. - No dobrze. - Zerknął na jej splecione dłonie. - Już| wiem. - Wziął ją za rękę i poczuł, że puls Antonii przyśpie szył tempo. Nie cofnęła dłoni, więc ją uniósł i odwrócił, jakby chciał dobrze obejrzeć jej wnętrze. Przelotnie spojrzał Antonii w oczy i przesunął palcami po delikatnej skórze. Antonia gwałtownie wciągnęła powietrze, świadoma, że Philip to zauważył. Popatrzył na nią i wygiął wargi w uśmie chu, jaki widziała u niego pierwszy raz. - Drobne kości, wrażliwa skóra, gotowa na pieszczoty kochanka. Niski, dźwięczny głos poruszył w Antonii wrażliwą stru nę. Jak zahipnotyzowana patrzyła na Philipa, który uniósł jej dłoń i całował kolejno wszystkie palce. - Och. - Zadrżała i z rozpaczą przywołała na pomoc zdrowy rozsądek. - Właśnie sobie przypomniałam... - wy dobyła z siebie tylko gardłowy szept, więc zakasłała i od chrząknęła. - Miałam przekazać pewną wiadomość cioci Henrietcie. Muszę zaraz do niej iść. - Czuła, że powinna na tychmiast umknąć, ale nie mogła się zdobyć na uwolnienie ręki. A co gorsza, w spojrzeniu Philipa malowało się coś, cze go nie umiała zdefiniować. Długo na nią patrzył, po czym jego twarz się rozpogodziła. - Chodzi o wiadomość na temat futel
Antonia tylko skinęła głową, a usta Philipa lekko drgnety _ powinnaś bezzwłocznie wrócić do domu? _ Tak. - Zerwała się z ławki i poczuła ogromną wdzięcz ność, gdy Philip także wstał. Bliska paniki, czekała, aż on puści jej rękę. - Odprowadzę cię - zaproponował i podał jej ramię. W drodze powrotnej Philip milczał, ku uldze Antonii w żaden sposób nie komentując werbalnej zabawy. Przy schodach prowadzących na taras przystanął i znów na mo ment wziął ją za rękę. - Do zobaczenia na kolacji. - Z uśmiechem skinął głową i odszedł. Antonia odprowadziła go wzrokiem. Nagle stwierdziła, że po niedawnej panice nie zostało ani śladu. Jej miejsce zajęło słodkie poczucie triumfu. Osiągnęła swój cel. Philip już nie będzie widział w niej tylko przyjaciółki z dawnych lat. - Dobranoc. - Zadowolony i dumny z wyniku rewanżu w bilardowym meczu z Hugonem, Goeffrey opuścił pokój do gry. - Pojętny chłopak - mruknął Hugo, tłumacząc swą niespo dziewaną klęskę. - Jak wszyscy Manneringowie. - Philip potarł kredą czu bek kija. Reszta domowników już poszła spać. Antonia przed pójściem na górę trochę bez tchu zapewniła, że zamierza wcześnie wstać, aby dopilnować wszystkiego przed/ufe. Phi lip z uśmiechem w oczach poczekał, aż Hugo ustawi bile, i zręcznie je rozbił. - Przez cały dzień szukałem okazji, aby zamienić z tobą słowo na osobności - oświadczył Hugo.
- Tak? - Philip podniósł wzrok znad zielonego sukna. - | Na jaki temat? Hugo poczekał, aż bila wpadnie w otwór i dopiero wtedy odpowiedział. - Postanowiłem jutro wrócić do miasta. Philip spojrzał pytająco na przyjaciela, lecz on tylko lekko się skrzywił. - Wołałbym uniknąć tej fute. Ty to co innego - scho wasz się za panną Mannering. Ale kto mnie osłoni? - Hu go zadrżał z udawanym przerażeniem. - Twoja macocha rozpływała się w zachwytach nad zaletami młodych dam, które tu się zjawią. Podejrzewam, że skoro poradziła sobie z tobą, to teraz weźmie się za mnie. Chyba bym tego nie przeżył. - Jak to poradziła sobie ze mną? O czym ty mówisz? Philip znieruchomiał. - Cóż, to oczywiste. Zwłaszcza że lady Ruthven twoje dobro niewątpliwie leży na sercu. Początkowo się obawia łem, że zechce mnie swatać, ale wszystko szybko się wyjaś niło. Zresztą to zrozumiałe - panna Mannering jest przyja ciółką waszej rodziny, a ty masz trzydzieści cztery lata i po winieneś pomyśleć o przedłużeniu Unii. - Istotnie. - Philip pochylił się nad stołem i mocno ude rzył bilę. - Mniemam, że ty też jesteś za tym - dodał Hugo. - Pan na Mannering to prześliczna osóbka. Dlatego nie protestu jesz, będąc łowną zwierzyną we własnym domu. Szykując się do kolejnego strzału, Philip poczuł słodki aromat lawendy, usłyszał chrzęst żwiru pod drobnymi stop kami, ujrzał uroczą, niewinną buzię Antonii idącej ogrodową ścieżką.
«•«—>*«si«B«Ł
59
\*»w»—
Tym razem sknocił strzał. Z obojętną miną wyprostował się i cofnął. Hugo przyjrzał się bilom rozrzuconym na suknie. - Dziwne, że nie trafiłeś, Philipie. - Rzeczywiście.
ROZDZIAŁ CZWARTY Antonia obudziła się wraz ze skowronkami. Jeszcze przed dziewiątą porozmawiała z kucharką i gospodynią - panią Hobbs oraz wydała polecenia ogrodnikowi - panu Pottsowi. Właśnie dyskutowała z Fentonem o tym, który stół powinien • zostać wyniesiony na taras, gdy do holu wkroczył Philip. Na widok Antonii natychmiast skręcił w jej stronę, stawiając duże kroki. - Nie jeździłaś dzisiaj konno. - Mówiłam, że czeka mnie wiele obowiązków. - Ach tak. - Philip jadowitym spojrzeniem obrzucił po stacie krzątające się w holu i trzepnął pejczem czubek wy- | glansowanego buta. - Przygotowania do fute. - Właśnie. Będziemy zajęci przez cały dzień. - Przez cały dzień? - Zmierzył ją surowym spojrzeniem, a ona buntowniczo wysunęła podbródek. - Tak. Zapewne też jutro, aż do rozpoczęcia zabawy. A wtedy będziemy jeszcze bardziej zajęci. Philip zaklął pod nosem, a Antonia zesztywniała. Z wy niosłą miną wskazała dłonią jadalnię. - Pewnie jeszcze zdążysz na śniadanie -jeśli się pośpie szysz. Popatrzył na nią ponuro i bez słowa pomaszerował do ja dalni. Antonia odprowadziła go wzrokiem i nagle zrozumia ła, co ją zdziwiło. Philip nie wlókł, jak zwykle, się leniwie, tylko poruszał się energicznie.
•w-""*
^£L-^\
3I*P*"*«—»
- Przepraszam, panienko, czy mam wynieść ten fotel na taras? - Och. - Odwróciła się na pięcie i ujrzała lokaja dźwigającego wielki fotel. - Tak. Starsze damy z przyjemno ścią podrzemią na świeżym powietrzu. Przez cały ranek pracowicie się uwijała. Ta zabawa mu siała okazać się sukcesem, bezapelacyjnym tour deforce. By ła to idealna okazja, aby udowodnić Philipowi, że ona, An tonia Mannering, potrafi sobie radzić i doskonale nadaje się na żonę lorda Ruthvena. Po krótkim namyśle wzięła dwie pokojówki do włoskiego ogrodu i wskazała lawendę. - Zetnijcie kwiaty, ale z jak najdłuższymi łodygami. Przydadzą się do ozdobienia saloników. - Antonia bezwied nie przeniosła wzrok na ławkę obok stawu. Natychmiast przypomniała sobie spojrzenie Philipa, gdy całował jej pal ce, i leciutko się uśmiechnęła. Mimo przemożnych obaw, niewątpliwie uczyniła duży krok naprzód. A przed chwilą w holu Philip zachował się raczej dziwnie... - Tak dobrze, panienko? - Jedna z pokojówek pokazała ściętą lawendę. - Doskonale - pochwaliła Antonia, a dziewczyna się roz promieniła. - Zerwijcie po dwie garście i oddajcie pani Hobbs. - Bezlitośnie usunęła Philipa ze swoich myśli i wró ciła do domu, bardziej niż kiedykolwiek zdecydowana sku pić się na obowiązkach. Philip nie znalazł spokoju ani w bibliotece, ani w sali bi lardowej, ponieważ i tam coś się działo. Bliski wybuchu krą żył między krzątającą się po domu służbą, wykonującą pole cenia panny Mannering. Może powinien powiedzieć, że jej asertywność rzuca się
w oczy? Od dawna znał tę cechę Antonii, jej skłonność do rządzenia, organizowania, realizowania planów. Na trawni kach odbywało się istne szaleństwo, lecz nawet on musi przyznać, że dało się już zauważyć pozytywne skutki tych działań. Przyglądając się dwóm mężczyznom, którzy usta wiali drewniany kiosk, myślał o nadzwyczajnych talentach Antonii. Zawsze umiała skłonić ludzi do pracy - wystarczył jeden uśmiech lub słowo zachęty czy aprobaty. W tej chwili Antonia stała po przeciwnej stronie trawnika, w pobliżu po rośniętego trzciną brzegu jeziora, wyjaśniając pomocnikom ogrodnika, jak mają wyszorować płaskodenne łódki. Philip znów przeniósł wzrok na bliższy plan. Joe usiłował ustawić pionowo drewnianą belkę, jednocześnie trzymając boczną ściankę. Starszy mężczyzna, z młotkiem i drewnia nym zastrzałem w ręce, próbował sprawdzić, czy belka i ścianka tworzą kąt prosty. Joe jednak nie był w stanie trzy mać obu elementów nieruchomo. Philip zawahał się i podszedł do obu robotników. - Pomóż Joemu, McGill, a ja powiem ci, co i jak. - Dziękuję, milordzie. - McGill dotknął palcami daszka czapki. - W ten sposób uwiniemy się z robotą. Wkrótce Philip zrzucił żakiet i zaczął wbijać gwoździe. Przy tym zajęciu ujrzała go Antonia; na jej twarzy odmalo wało się niebotyczne zdumienie. Philip zauważył tę minę, co nie poprawiło mu humoru, podobnie jak chęć, aby Antonię przywołać lub do niej po dejść. Nie zrobił tego, tylko posępnie na nią popatrzył. Miał ochotę z nią pogawędzić, lecz nie wiedział, czy powinien. Je szcze nie zdefiniował tego, co czuje do Antonii i jej -jak to określił - machinacji. Dlatego odwrócił wzrok i łupnął młot kiem w kolejny gwóźdź. Od lat nie czuł się taki wewnętrznie rozdarty - wysiłek fizyczny pomagał wziąć się w garść.
Antonia całkiem wbrew sobie popatrzyła na szerokie ra miona i plecy Philipa, dostrzegła prężące się pod cienką ko szulą mięśnie oraz silne dłonie o długich palcach, trzymające gwóźdź i młotek. Pośpiesznie się odwróciła i umknęła, świa doma, że ten widok powoduje przyspieszone bicie jej serca. Na moment zapomniała o panującym wokół rozgardiaszu i przypomniała sobie niedawne spotkania z Philipem. Za wsze był opanowany i zbyt rozleniwiony, aby okazać emo cje. Skąd więc ten dzisiejszy mroczny nastrój? Znów zerknęła na Philipa. Obserwował ją - ponuro i jak by z namysłem. - Panienko, rozłożyć serwetki teraz czy jutro? - Och... Jutro. Zostaw je w pokoju śniadaniowym. Dziewczyna dygnęła i pośpieszyła do domu. Antonia ode tchnęła głęboko i z wdziękiem ruszyła za nią. Philip odprowadził ją wzrokiem, gdy szła pod górę lekko kołysząc biodrami, po czym znów sięgnął po gwoździe. Wkrótce podano lunch. Duże talerze z kanapkami i kufle piwa postawiono na przygotowanych już drewnianych sto łach. Zachęceni przez Antonię robotnicy bez zbędnych cere gieli zabrali się do jedzenia. Biorąc kanapkę z szynką, Philip zauważył przeciskającego się przez tłumek Goeffreya. - Antonia zleciła mi reżyserię widowiska - z roziskrzo nymi oczami oznajmił chłopak. - Fenton mi pomaga, jeden z lokajów zagra tytułową rolę, a ja chyba będę grał żonę bo hatera, bo żadna z pokojówek nie umie powstrzymać się od chichotania. - Trzeba utrzymać dzieci z dala od jeziora - stwierdził Philip. - Jeśli tego dokonasz, będę twoim dozgonnym dłuż nikiem. - Może to panu przypomnę, gdy znajdziemy się w Lon dynie. - Goeffrey uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Dobrze, o ile nie zażądasz moich siwków. Goeffrey parsknął śmiechem i odszedł, kręcąc głową. Sącząc piwo, Philip dostrzegł rządcę i administratora. Naf ogół nie kalali rąk pracą fizyczną, lecz dziś włączyli się doi ogólnych przygotowań. Philip był ciekaw, co ich do tego| skłoniło - jego obecność czy stanowczość Antonii. Błądząc wzrokiem po ludziach, zauważył, jak jedna z po kojówek, Emma, zręcznie potrąciła Joego - miłego i grzecz nego chłopaka około dwudziestki. Następnie wylewnie goi przeprosiła, uśmiechając się zalotnie, a Joe zapewnił, że nici się nie stało. Cała scenka była oczywiście zrozumiała i nie-J wątpliwie została zaaranżowana przez dziewczynę. PhilipJ ponuro się zastanawiał, czy nie należałoby ostrzec Joego. Wbrew powszechnej opinii, że to mężczyzna poluje, często | właśnie sam bywa zdobyczą. Tak jak on, Philip. Dopiero teraz to zrozumiał, gdy Hugo zerwał mu z oczu zasłonę. Co prawda, zachowanie Henrietty powin no go zaalarmować, lecz Philip musiał przyznać, że zupeł nie na nie nie zważał. Jego myśli zaprzątała Antonia. Zafa scynowała go, stosując niezwykłe sztuczki. Takie, które skutecznie działają nawet na doświadczonego i opornego mężczyznę. Antonia zastosowała genialnie prosty chwyt. Wykorzysta ła ich dawną przyjaźń. Philip skrzywił się, zirytowany. Nadal nie był pewien, co czuje. Co powinien czuć. Do wczoraj sądził, że Antonia jest wyjątkowa. Z zaciętą miną wrócił do McGilla i Joego. Właśnie we trójkę kończyli przygotowywać ostatni kiosk, gdy Philip usłyszał jakiś szmer. Odwrócił głowę. Tuż obok stała Anto nia. Z uśmiechem wskazała dłonią tacę z kuflami.
65
_ Pomyślałam, że piwo bardziej przypadnie ludziom do gustu niż herbata. Philip rozejrzał się i stwierdził, że Antonia miała rację. Większość prac już wykonano i mężczyźni z zadowoleniem popijali chłodne piwo. Jednym silnym uderzeniem wbił więc ostatni gwóźdź i też sięgnął po kufel, po czym zgrabnie za blokował Antoni drogę odwrotu. - Dużo zostało jeszcze do zrobienia? - zapytał i pociąg nął długi łyk piwa. - Nie... prawie wszystko gotowe. - W myśli sprawdziła listę zadań. - Trzeba tylko wynieść beczki. Na noc przykry jemy je płótnem. - Doskonale. Mamy więc czas, aby przed kolacją poroz mawiać. - O czym? - Popatrzyła na niego zdumiona. - Powiem ci, gdy się spotkamy. - Chodzi o coś związanego zfutel - Nie - odparł stanowczo. Najwyraźniej nie zamierzał te raz nic wyjaśniać. Antonia nie okazała rozdrażnienia, tylko z wdziękiem skłoniła głowę. - Skoro tak, milordzie, to... - Przerwały jej głośne krzy ki i odgłos dudnienia. Odwróciła się - podobnie jak wszyscy - i ujrzała toczącą się po trawniku beczkę. - Wielkie nieba! - Niewiele myśląc, podkasała spódnicę i pobiegła. Philip przez ułamek sekundy patrzył, zdezorientowany, po czym cisnął kufel i pognał za Antonią. Dogonił ją, gdy pra wie zrównała się z beczką, chwycił wpół i przyciągnął do siebie. Antonia wydała zduszony okrzyk, który w uszach Philipa zabrzmiał jak najsłodsza muzyka. - Philipie! - Ledwie zdołała wydobyć z siebie głos. Puść mnie! Beczka...
- Waży przynajmniej trzy razy tyle co ty - burknął, gdy beczka z głuchym łomotem przeturlała się tuż obok nich. Antonia stwierdziła, że nie dotyka stopami gruntu. Philip przyciskał ją do siebie, mocno obejmując, jakby nie miał za miaru puścić. Antonia chciała się wyrwać - i zaczerwieniła się na myśl o tym, jak zabawnie musi wyglądać. A co gorsza, po całym ciele przeszła fala nagłego gorąca. Kilku mężczyzn zdołało chwycić rozpędzoną beczkę. Na stępnie przetoczono ją do kiosku przeznaczonego do podawa nia piwa. Dopiero wtedy Philip postawił Antonię na trawniku. Odetchnęła głęboko raz i drugi i spiorunowała go wzrokiem. - Nie zdołałabyś jej zatrzymać. - Wcale nie zamierzałam - prychnęła. - Chciałam tylko trocheja przyhamować, żeby mężczyźni mogli ją złapać. Tak jak to zrobili. - Najpierw zmiażdżyłaby ciebie. - Wobec tego - stwierdziła słodko, choć przez zaciśnięte zęby - chyba powinnam ci podziękować, milordzie. - W rzeczy samej. Możesz wyrazić wdzięczność, udając się ze mną na konną przejażdżkę. - Na przejażdżkę? Chwycił ją za rękę i rozejrzał się wokoło. - Przecież już wszystko przygotowane, nieprawdaż? - Ale widowisko... - Gorączkowo usiłowała znaleźć ja- 1 kiś wykręt. - Goeffrey wziął to na siebie. Nie należy podrywać jego autorytetu. - Nigdy bym... - parsknęła oburzona. - Więc chodźmy. - Ruszył w kierunku kiosku, przy któ rym zostawił surdut. Ciągnął ją za sobą, nie zważając na to, czy ktoś na nich patrzy. - Zapomniałeś o czymś, milordzie. Nie mogę jeździć
konno w tej sukni. - Udawała, że nie słyszy jego przekleń stwa, gdy raptownie zawrócił do domu. Weszli przez boczne drzwi do holu i Philip zatrzymał się przy schodach. - Masz pięć minut. Poczekam tutaj. Spojrzała na niego rozjuszona, a jemu zwęziły się oczy. Z ostentacyjnym prychnięciem odrzuciła głowę do tyłu i ru szyła na piętro. Przebierała się dłużej niż pięć minut, lecz Phi lip nadal stał w holu, gdy zeszła na dół. Dumnie wyprosto wana ruszyła w stronę stajni. Konie już na nich czekały. Widocznie Philip wcześniej ka zał je osiodłać. Teraz chwycił ją w talii i posadził na siodle, po czym wskoczył na swego kasztanka. Jak zwykle pomknęli przed siebie galopem. Philip już wybrał na rozmowę ustronne miejsce. Nie po zostawało to w zgodzie z przyjętymi normami, lecz wcale się tym nie przejmował. Zatrzymał się w głębi lasu, nad małym jeziorkiem. Zsiadł z Pegasusa i przywiązał lejce do gałęzi. Wśród listowia za skrzeczała sójka, zielona trawa była upstrzona świetlistymi plamkami przeświecającego przez korony drzew słońca. Oto czona starymi dębami polana wydawała się oazą spokoju. - O co chodzi? - spytała Antonia, nadal zadyszana, gdy Philip zsadził ją z siodła. Nie odpowiedział, tylko wziął ją za rękę i poprowadził w kierunku jeziorka. Szedł o wiele za szybko, jak na jej gust. - Co się dzieje, Philipie? - Przyśpieszyła, aby dotrzymać mu kroku. - Nie jestem pewien. - Raptownie przystanął. - Chyba coś cię gnębi. - Korzystając z tego, że zwolnił uścisk, Antonia oswobodziła rękę, trochę zaniepokojona. Dzisiejsze zachowanie Philipa - jego nagłe gesty, kąśliwe uwagi, ostry ton głosu - trochę podkopały jej pewność siebie.
§#C«8
.
- Owszem. - Wziął się pod boki i świdrował ją wzro kiem. - Powiedz mi, Antonio... Kto kogo uwodzi, ja ciebie czy ty mnie? Przez ułamek sekundy sądziła, że świat zawirował. - Uwodzę? - Gapiła się na Philipa, całkiem oszoło miona. - Właśnie. Mówię o ostatniej fazie zauroczenia, które czasem przeradza się w coś innego. Antonia miała przemożną ochotę powtórzyć słowo „zauroczenie". Nie mogła zaprzeczyć, że działa pod wpływem czegoś takiego. Philip chyba też. Ale co on sugeruje? - O czym ty mówisz? - wybąkała. - Nie udawaj, że nie wiesz. - Ujął ją pod brodę. - Nie wiedziałabym nawet, jak zacząć cię uwodzić! - za wołała, słysząc wyraźny cynizm w jego głosie. - Czyżby? - Udał, że się zastanawia, a napięcie, które odczuwał od rana, jeszcze się wzmogło. - Może istotnie nie musisz wiedzieć, jak to robić. Uwodzisz instynktownie. Spojrzał w zielonozłote oczy, na miękko wykrojone usta, świadom pragnienia, które w nim się burzyło. On, mężczyzna zawsze panujący nad reakcjami, teraz chętnie poszedłby za głosem namiętności. - Zresztą wszystko jedno - orzekł. - I tak osiągnęłaś cel. - Czy wziąwszy teraz to, co mu oferowa no, jeszcze będzie mógł żyć spokojnie? Niewiele myśląc, po chylił się i przycisnął wargi do ust Antonii. Zareagowała tak, jak się spodziewał, co podziałało kojąco na jego nadwerężone ego. Tym razem Antonia była równie bezradna, jak on. Odniosła wrażenie, że pędzi na grzbiecie wielkiej, sil nej fali, nie mając wpływu na jej kierunek. Umysł się wy łączył, a zmysły wyostrzyły, stymulowane podnieceniem, spragnione nieznanych doznań. Otoczyły ją ramiona Philipa,
«
zamknęły się wokół niej, aż bezsilnie zwiotczała w ich uścisku. Zapragnęła więcej pieszczot, wtuliła się w Philipa, oszo łomiona magią niezwykłego pocałunku. Z wahaniem odwza jemniła jego namiętność, rozkoszując się odczuciami, jakich doświadczała pierwszy raz w życiu. Wszystko, co teraz czuła - oszałamiająca twardość mięśni obejmującego ją mężczyz ny, ciepło jego ciała - było czymś najzupełniej nowym i fa scynującym. Podobnie jak wzbierające w niej podniecenie i szaleńczy łomot serca. Pocałunek działał na nią odurzająco, a bliskość Philipa, jego siła, smak jego ust zdominowały wszystkie zmysły. An tonia przesunęła przyciśnięte do torsu Philipa dłonie i objęła go za szyję, oddając pocałunek z takim zapamiętaniem, o ja kie nigdy by się nie podejrzewała. Philip jęknął i jeszcze mocniej przygarnął ją do siebie. Jedną ręką błądził po jej biodrze, czując jednocześnie jej ję drne piersi. Gdy w końcu oderwał wargi od spragnionych ust Antonii, oboje ciężko dyszeli. Philip w napięciu czekał na powrót zdrowego rozsądku, który ich uratuje. Antonia powoli otworzyła oczy - złote plamki zdawały się płonąć, szmaragdowa zieleń bardziej niż kiedykolwiek przypominała klejnot. I nagle blask przygasł, a w źrenicach zamigotało przerażenie. Poczuł, że zesztywniała w jego ramionach. - Nie rób tego - powiedział, jeszcze zanim zaczęła się wyrywać. Ku jego uldze znieruchomiała jak spłoszony ptak w klatce. Patrząc jej w oczy, Philip odetchnął głęboko. - Nie zamierzam wziąć cię siłą - zapewnił. Niewiele mógł wyczytać z jej zamglonych oczu, lecz chy ba błysnęło w nich niedowierzanie.
- Och, chodzi mi to po głowie - dodał rozjątrzony. Trzy mał ją przyciśniętą do siebie, więc musiała czuć, jaki jest podniecony. - Jednak tego nie zrobię, rozumiesz? Mimo całego swego doświadczenia nie potrafił ukryć frustracji, toteż starał się bez ruchu poczekać, aż minie niebez pieczny moment. Antonia milczała, ponieważ nadal brakowało jej tchu. Patrzyła na Philipa, zastanawiając się, ile zdołał dostrzec. Czy zauważył, jak bardzo swobodne było jej zachowa nie? Czy pulsujące w niej pragnienie ujawniło się w jej spoj rzeniu? Wstrząśnięta do głębi, poczuła, że się rumieni. Philip uniósł brwi, więc przypomniała sobie jego pytanie i jakimś cudem zdołała skinąć głową. - Musimy wracać. - Philip niechętnie wypuścił ją z ob jęć i wziął za rękę. - Wracać? - Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, ponie waż bezceremonialnie pociągnął ją w stronę konia. - Ale... Raptownie odwrócił się do niej, gdy stała oparta plecami o bok kasztanka. - Antonio, chcesz, żebym wziął cię tu i teraz? Natychmiast się zmieszała. Miała wrażenie, że tonie. Je szcze gorsze było to, że tak wiele wysiłku kosztował ją prze czący ruch głową. - Więc wracamy. Antonia nie zaprotestowała, gdy Philip chwycił ją w talii, posadził na koniu i rzucił jej lejce. Następnie odwiązał Pegasusa i wskoczył na siodło. Bez słowa ruszył przodem w stronę rezydencji. Zatrzymali się na dziedzińcu przed stajnią, ale nikt z niej nie wybiegł. Philip przypomniał sobie, że pozwolił ludziom iść do gospody. Była to nagroda za ich pracę przy organizo-
~—mmmam>
" \ J } S ^ t
-•*••——
waniu jednej z zaplanowanych przez Antonię rozrywek dla dzieci - wyścigu na kucykach. - Musimy sami zająć się końmi. Antonia uwolniła nogę ze strzemienia i zgrabnie zsiadła. - Po tym, jak oskarżyłeś mnie, że cię uwodzę, masz jesz cze czelność...? - Głos ją zawiódł, oczy zapłonęły oburze niem. Ze zduszonym okrzykiem cisnęła lejce na głowę Philipa i pomaszerowała do domu.
ROZDZIAŁ PIĄTY Uwodziła go? Jakby to było możliwe. Antonia ze stłumionym prychnięciem przejechała szczot ką po gęstych, falistych włosach. Przez otwarte okno sypialni wpadało rześkie powietrze, niosąc ze sobą cierpki zapach tra wy i pokrytej rosą zieleni. Dzień fute zapowiadał się pogod ny. Antonia nie mogła spać, więc wstała wcześnie, włożyła kwiecistą, muślinową suknię i usiadła, aby się uczesać. Miała również zamiar opracować taktykę postępowania z panem tego domu. Cóż, rzeczywiście chciała, żeby ją zauważył. Żeby ujrzał w niej potencjalną żonę. Ale oskarżać ją o próbę uwiedzenia? Przecież nie jestem taką intrygantką, pomyślała, krzywiąc się do lustra i szarpiąc splątany lok. Jak można zarzucić damie o skromnym, jeśli nie żadnym doświadczeniu, że usiłuje uwieść mężczyznę obeznanego ze sztuką uwodzenia. To do prawdy śmieszne! Antonia dobrze wiedziała, kto tu kogo uwodzi. Zrozumiała to po owych chwilach w lasku. Przedtem była zanadto skupiona na analizowaniu swoich reakcji i próbach ich maskowania. Teraz wszystko stało się jasne. Tylko co miała z tym zrobić? Ręka trzymająca szczotkę na chwilę znieruchomiała. An tonia wlepiła wzrok w swoje odbicie i głęboko się zamyśliła. Nigdy nie sądziła, że Philip, mający takie powodzenie u pań z towarzystwa, właśnie nią się zainteresuje. Postanowiła zo-
—-~"—««««S?<
73
.aKww»——.
stać jego żoną, licząc na jego sympatięi ciepłe, przyjacielskie uczucia, które łączyły ich od lat. Tylko tego oczekiwała, zde cydowana zaakceptować małżeństwo z rozsądku. Lecz to, co zdarzyło się w lasku, dowiodło błędu w jej kalkulacjach. Philip jej pragnął. Pożądał jej. Na myśl o tym poczuła mi ły dreszczyk. Przez chwilę się nim rozkoszowała i znów za częła szczotkować włosy. Zastanawiała się, jak należy teraz postępować, skoro Philip zdradził, co czuje. Jako dama i przyszła żona niewątpliwie nie powinna ostentacyjnie oka zywać uczuć lub chociaż częściowo je ukryć. - Wielkie nieba! - zawołała Neli, która właśnie weszła do pokoju i na widok Antonii przystanęła zdumiona. - Za mierzałam panienkę obudzić. - Jest jeszcze tyle do zrobienia. Nie lubię zostawiać pracy na ostatnią chwilę. Neli wyjęła szczotkę z dłoni Antonii. - Nie tylko panience tak się śpieszy. Właśnie widziałam na dole Jego Lordowską Mość. Myślałam, że wybiera się na konną przejażdżkę, ale nie miał na nogach butów do jazdy. Wyglądał wspaniale. - Doprawdy. - Antonia udała brak zainteresowania. Wczoraj wieczorem Philip próbował z nią porozmawiać. Najpierw w salonie uratował ją entuzjazm Goeffreya. Później zaś, gdy nalewała herbatę, celowo zignorowała py tające „Antonia?" Philipa i wręczyła mu pełną filiżankę. Wolała chwilowo trzymać go na dystans, poczekać, aż bu rzące się w niej dziwne uczucia trochę się uspokoją. Dopiero wtedy będzie pewna, że zdoła zachować się tak godnie, jak przystało na przyszłą żonę. - Będzie panienka bardzo zajęta, pełniąc obowiązki go spodyni. - Neli zręcznie upięła złote włosy Antonii w ciasny
—•—••M*
K»^4
koczek, po czym wyciągnęła kilka loczków przy uszach i szyi. - Lady Ruthven powiedziała Trant, że nie ruszy się dalej niż na taras. - Już nie ma sił na zmaganie się z tłumem gości. Cieszę się, że mogę jej pomóc. - I Jego Lordowskiej Mości, oczywiście. Chyba wolałby mieć kogoś u swego boku. Doszukując się w jej słowach podtekstu, Antonia bystro zerknęła na Neli, ale na twarzy kobiety malowała się abso lutna szczerość. - Postaram się asystować mu najlepiej, jak umiem. Musiała odegrać tę rolę, skoro z takim zapałem ją wy kreowała. Powinna jeszcze przed przybyciem gości po godzić się z Philipem. Nie mogła przez cały dzień się bo czyć. Schodząc na dół, ujrzała go idącego przez hol. Zatrzymał się i czekał na nią przy schodach. Przystanęła, napotykając jego wzrok, i usłyszała, że na piętrze ktoś otworzył drzwi, po czym powoli je zamknął. Odetchnęła głęboko i z obojętną miną zeszła na parter. Philip zastąpił jej drogę. Miał na sobie szary surdut z ka mizelką, a krawat był zawiązany z wytworną prostotą. Rze czywiście prezentował się nad wyraz elegancko - bogaty zie mianin czekający na przybycie gości. Antonia zauważyła, że znów poruszał się powoli i jakby leniwie. - Dzień dobry, milordzie - wycedziła uprzejmie i przy stanęła na ostatnim stopniu. - Dzień dobry, Antonio. Zawrzemy rozejm? - Oskarżyłeś mnie o próbę uwiedzenia. - Chwilowa aberracja. Wiem, że tego nie robiłaś. - Sam ponosił za wszystko winę. Antonia jest przecież dziewczyną cnotliwą. Cokolwiek knuła z Henriettą, nie miało wpływu na
jego zachowanie. Gdyby chciał, mógł przecież nie dopuścić do wybuchu emocji. Na twarzy Antonii odmalowało się wahanie, a Philip, cał kiem wbrew sobie, lekko się uśmiechnął. - Antonio... - Wziął ją za rękę, a z piętra dobiegł odgłos czyichś ciężkich kroków. - To Henrietta. - Philip przelotnie zacisnął wargi. - Antonio, chcę, żebyś była dziś obok mnie jako gospodyni tego przyjęcia. - Ścisnął jej dłoń. - Możesz na mnie liczyć, milordzie. Nie zawiodę cię. - A ja ciebie. - Uniósł jej dłoń do ust. - Nawet obiecuję nie gryźć. Henrietta postanowiła witać gości przy schodach na taras. Stojący przy głównym wejściu Fenton kierował wszystkich na południowy trawnik. Antonia usadowiła ciotkę i spostrzegła zbliżającą się pa nią Mimms, która sunęła w ich stronęjak galeon pod pełnymi żaglami. Tuż za nią dreptały dwie anemiczne córki. - Pójdę sprawdzić, czy... - mruknęła do ciotki. - Nie, moja droga. - Henrietta z uśmiechem przytrzyma ła bratanicę za rękę. - Twoje miejsce jest przy mnie, prawda, Ruthvenie? - Spojrzała na pasierba. - Nie sądzisz, że Anto nia powinna stać z nami? - Bez wątpienia - przyznał i popatrzył na nią odrobinę prowokująco. - Jak inaczej poradzimy sobie z panią Mimms, nie mówiąc już o całej reszcie? Oczywiście musiała się zgodzić, a za moment znalazła się pod pręgierzem bazyliszkowego spojrzenia pani Mimms. - Oto moja ukochana bratanica - oświadczyła rozpromie niona Henrietta. - Jak zapewne pamiętasz, wielokrotnie spę dzała z nami lato. Bez jej pomocy nie zdołalibyśmy zorgani zować jutę.
- Doprawdy? - Pani Mimms ze znawstwem oszacowała rozstawione w ogrodzie stoły i kioski. - Rozumiem - wyce dziła, przenosząc wzrok na Philipa, który już witał kolejnych gości. To jedno słowo stanowiło kwintesencję oceny dokonanej przez panią Mimms. Antonia uśmiechnęła się słodko. Nie za mierzała pozwolić wyprowadzić się z równowagi. - Mam nadzieję, że będzie pani dobrze się bawić. - Lek ko skinęła głową i spojrzała na Horatię oraz Honorię, które wpatrywały się w Philipa jak urzeczone. - Oczywiście, pani córki także. - Chodźcie, dziewczęta! - Pani Mimms łypnęła groźnie na swe pociechy. - Nie guzdrajcie się. - Z szelestem spód nicy ruszyła schodami na taras. W miarę napływu gości stało się jasne, że nie tylko pani Mimms liczyła na możliwość zareklamowania córek. Anto nia spostrzegła, że jej widok wyraźnie irytuje niektóre panie. Co prawda, wiele osób pamiętało ją z dawnych lat i wię kszość witała ją ciepło, lecz matki niezamężnych córek oka zywały wyraźną rezerwę. Tylko pani Archibald, jak zwykle bardzo bezpośrednia, zawołała: - Do diaska! Sądziłam, że zniknęłaś na dobre lub przy najmniej wyszłaś za mąż i nie stanowisz zagrożenia! Antonia ledwie powstrzymała się od śmiechu. Na panią Archibald nikt nie mógł się gniewać. Nie była wcieleniem taktu, lecz serce miała złote. Teraz spojrzała na trzymającą się w jej cieniu myszowatą panienkę, która - jak wszystkie przybyłe panny - pożerała wzrokiem Philipa. - Idziemy, Emily. Nie ma sensu gapić sięjak cielę na ma lowane wrota! Antonia serdecznie uścisnęła dłoń Emily, aby złagodzić
ostrość tego stwierdzenia, ale dziewczyna nie zwróciła na to uwagi i nadal zerkała na Philipa. Antonia skierowała obie panie na taras i odwracając się do kolejnych gości, przypadkiem zerknęła na Ruthvena. Je szcze nigdy nie widziała wyrazu takiego zniechęcenia na je go twarzy. W obawie, aby się nie roześmiać, Antonia celowo unikała patrzenia na niego, ilekroć witał się z oczarowanymi jego osobą młodymi pannami. Oryginalność tej towarzyskiej imprezy sprawiła, że goście zjawili się tłumnie. Zaproszenie przyjęli wszyscy sąsiedzi, toteż na podjazd wciąż wjeżdżały nowe powozy, niektóre od kryte, aby państwo mogli wygrzewać się w ciepłych promie niach słońca. Dzierżawcy Philipa przybywali pieszo lub na wozach. Mężczyźni pozdrawiali gospodarzy, uchylając czap ki, a kobiety nieśmiało dygały. Jako jedni z ostatnich pojawili się właściciele ziemscy z Grange. Sir Miles i lady Selina Castletonowie zamieszkali w okolicy niedawno, więc Antonia ich nie znała. Piękna lady - modnie blada i w wystudiowany sposób znudzona, miała na sobie elegancką suknię z wzorzystego muślinu. Powoli kroczyła przodem, a za nią szła równie atrakcyjna, ciemno włosa panna. - Mój drogi Ruthvenie! - Lady Castleton z afektowaną serdecznością podała mu dłoń. - Przyznaję, że ta fute to nie zmiernie męcząca rozrywka! - W powietrzu rozszedł się za pach mocnych perfum, a lady przeniosła wzrok na Henriettę. - Nie wiem, jak sobie z tym wszystkim radzisz, moja droga. Musisz być wykończona. Nieładnie, że Ruthven naraża cię na coś takiego. - Nonsens, Selino! - Henrietta ściągnęła łopatki. - Jeśli chcesz wiedzieć, to zabawa jest moim pomysłem, a Ruthven był taki miły, że zgodził się spełnić tę zachciankę.
- W istocie. - Philip przelotnie uścisnął palce damy i zwrócił się do sir Milesa. - Przyznaję, że nie z mojej ini cjatywy zorganizowano dzisiejszą uroczystość. Sir Miles, prostoduszny i wesoły, był przeciwieństwem swojej żony. Teraz zachichotał i mocno potrząsnął ręką Philipa. - Mnie nie musisz tego mówić! Żaden mężczyzna nie przepada za takimi spędami. - Święta racja. - Philip z uśmiechem skinął głową dziewczynie stojącej między sir Milesem a jego żoną. - Wi tam, panno Castleton. - Dzień dobry, milordzie. - Panna Castleton, równie afektowana jak matka, podała mu rękę. Gestowi towarzy szyło śmiałe, wręcz bezwstydne spojrzenie. Niższa od Anto nii, panna Castleton miała nieco pulchną figurę, miejscami wylewającą się z muślinowej sukni. Philip spojrzał na dłoń, jakby zdumiony jej widokiem. Lekko ją uścisnął i przeniósł spojrzenie na lady Castleton, a potem na Antonię. - Jeszcze nie przedstawiłam ci mojej bratanicy. - Hen rietta wskazała Antonię, zręcznie odwracając uwagę od pan ny Castleton, która natychmiast zrobiła nadąsaną minkę. Oto panna Mannering. Lady Castleton zmierzyła Antonię chłodnym spojrzeniem czarnych oczu, a na jej bladej twarzy pojawił się wyraz na pięcia. - Witam. - Lady uśmiechnęła się samymi ustami. Mus nęła palce Antonii i znów popatrzyła na Henriettę. - Jak mi ło, że wreszcie znalazłaś sobie pannę do towarzystwa. - Pannę do towarzystwa? - Henrietta zamrugała, udając szczere zdumienie, co w innych okolicznościach rozbawiło by Antonię do łez. - Och, wciąż zapominam, że jesteście tu
nowi! - Henrietta uśmiechnęła się protekcjonalnie. - Mylisz się, moja droga. Antonia odwiedzała nas wielokrotnie. Od lat tu jest jej drugi dom. Teraz, po śmierci matki, zostanie oczy wiście z nami. - Henrietta czule ścisnęła rękę bratanicy. Ale częściowo masz rację - to wielka ulga, że znalazł się ktoś zdolny zorganizować takie przyjęcie. W moim wieku byłoby to męczące. Antonia w lot pojęła intencje ciotki i słodko się uśmiech nęła. - Racja, ciociu, ale zapewniam cię, że przygotowania wcale mnie nie zmęczyły. - Podniosła głowę i napotkała lo dowaty wzrok lady Castleton. - Mam w tej dziedzinie spore doświadczenie - mama zwykła mawiać, że to niezbędna część edukacji młodej damy. - Doprawdy? - Oczy lady nieco się zwęziły. - Jakkolwiek by było... - Philip zręcznie wsunął się mię dzy Antonię a macochę. - Chyba już czas przenieść się na taras. - Chwycił dłoń Antonii i wsunął ją sobie pod łokieć, po czym podał ramię Henrietcie. - Sir Milesie? - Jestem za - oświadczył pan Castleton i zanim żona zdą żyła przejąć inicjatywę, bez zbędnych ceregieli poprowadził panie po schodach. Philip zaczekał, aż państwo Castleton znajdą się poza za sięgiem jego głosu, i znacząco popatrzył na towarzyszące mu panie. - Mógłbym zasugerować rozpoczęcie tego męczącego i wspaniale zorganizowanego przyjęcia? Henrietta zasiadła u szczytu długiego stołu, a Antonia za jęła miejsce w jego połowie. - Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek to powiem, lecz niebiosom niech będą dzięki za panie Archibald i Hammond - szepnął Philip, odprowadziwszy Antonię.
Zerknęła na wspomniane panie - dwie groźne matrony, które zdawały się strzec jego krzesła. - Mają pierwszeństwo przy wyborze miejsca i wyprze dziły lady Castleton. - Philip z ledwie dostrzegalnym uśmie chem wyprostował się i odszedł. Antonia dyskretnie odnalazła wzrokiem lady Castleton. Da ma siedziała ze znudzoną miną, natomiast pozostali goście ży wo gawędzili. Przygotowane przez cały sztab kucharek potrawy wywołały szczery entuzjazm, a gdy Fenton i kilku lokajów na pełniło puchary, atmosfera stała się jeszcze bardziej radosna. Philip wzniósł toast i życzył gościom udanej zabawy. Da ło to początek uczcie. Antonia kątem oka obserwowała, co dzieje się na traw nikach. Przy suto zastawionych stołach wesoło ucztowali dzierżawcy z rodzinami. Zdaniem Antonii byli dzisiaj co naj mniej tak samo ważnymi gośćmi jak sąsiedzi. Ci bywali za praszani przy różnych okazjach, natomiast dzierżawcy rzad ko korzystali z hojności właściciela ziemskiego. Antonia przez chwilę zastanawiała się, czy dochodzące z dołu hałasy nie zagłuszą konwersacji przy stole na tarasie. Zaraz jednak stwierdziła, że nie ma powodów do obaw. Szla chetnie urodzeni również rozmawiali głośno. Długi posiłek minął spokojnie, nie licząc sprzeczki przy stole dla dzieci dzierżawców, lecz ojcowie natychmiast przy wołali do porządku swe pociechy. Gdy z półmisków znikły ostatnie owoce, goście nie mający ochoty wziąć udziału w grach i zabawach, rozsiedli się na tarasie. Większość liczy ła na miłe chwile odprężenia i ewentualnie drzemkę w cie płych promieniach słońca. Osoby bardziej żwawe udały się na trawnik. Ledwie Antonia podniosła się ze swego miejsca, podszedł do niej Philip. Zauważył jej zdziwienie i spytał:
•~~~~-**K •
i*4sKji
•
- Chyba nie sądziłaś, że zmierzę się z zagrożeniami bez twojej ochrony? - Ochrony? - powtórzyła tępo, gdy umieścił jej dłoń w zagłębieniu łokcia. - Przed czym mam cię chronić? - Po słała mu sceptyczne spojrzenie. - Przed piraniami - odparł z uśmiechem i elegancko ukłonił się matronom, po czym sprowadził ją po schodach na trawnik. - Myślałam, że piranie to ryby. - Owszem. Towarzyskie, lecz mięsożerne i zimno krwiste. - I pojawiły się tutaj? - W istocie. Właśnie nadchodzi jedna z nich. Niewątpliwie miał na myśli pannę Castleton, która zbliża ła się do nich, trzymając pod rękę Honorię Mimms. - Panna Mannering, nieprawdaż? - Calliope Castleton zatrzymała się tuż przed nią. - Biedna Honoria rozerwała so bie falbanę. Najwyraźniej zaintrygowana Honoria usiłowała zobaczyć tył swej sukni. - Nie wiem, jak to się stało - powiedziała. - Poczułam, że się drze, ale gdy się obejrzałam, w pobliżu nie było nic, o co mogłabym zaczepić falbaną. Na szczęście obok stała Calliope i stwierdziła, że rozdarcie jest duże. - Może byłaby pani taka miła, panno Mannering zręcznie wtrąciła Calliope Castleton - i w domu pomogła biednej Honorii upiąć tę koronkę? - Och, nie... - Honoria zrobiła się czerwona jak burak. - Ma pani tyle obowiązków wobec gości... - Właśnie - chłodno potwierdził Philip. - A skoro jest pani tak zaprzyjaźniona z panną Mimms, panno Castleton, to zapewne zechce pani sama pójść z nią na taras i poprosić
—~—wsss^
82
.'Sas-—
o pomoc jedną z pokojówek. - Ze skalkulowanym wdzię kiem uśmiechnął się do Honorii. - Obawiam się, moja droga, że w tej chwili nie mogę się obejść bez umiejętności panny Mannering. - Ależ oczywiście, milordzie. - Panna Mimms była ocza rowana, jej oczy lśniły. - Nie śmiałabym sprawić panu... najmniejszego kłopotu. - Dziękuję, moja droga. - Philip dwornie ucałował jej dłoń, choć już sam jego uśmiech zdołałby zawrócić w głowie każdej dziewczynie. - Jestem pani dłużnikiem. Z rozpromienioną pyzatą buzią Honoria wyglądała tak, jakby zaraz miała unieść się w powietrze. - Chodźmy, Calliope. Jakoś sobie poradzimy. - Pociąg nęła pannę Castleton w kierunku tarasu, nie zważając na jej protesty. - Panna Castleton nie wydawała się zachwycona twoją sugestią, milordzie. - Istotnie. Jak pewnie zauważyłaś, zawsze chce postawić na swoim. W oczach Antonii błysnęło rozbawienie, jej usta drgnęły. Nie umknęło to uwagi Philipa. - Co cię rozśmieszyło? - Sam nie dopatrzył się w nie dawnej rozmowie niczego zabawnego. - Zastanawiałam się, milordzie, czy twoja ostatnia uwaga nie prosi się o komentarz „przygania kocioł garnkowi". - Pozwolisz, że uchylę się od odpowiedzi. Zresztą chyba po winniśmy zająć się gośćmi. Kiedy zaczyna się turniej łuczniczy? Kilka kolejnych godzin minęło na rozmowach. Oboje spa cerowali po trawnikach, gawędząc z dzierżawcami. Philip zgodził się z Antonią, że należy poświęcić każdemu przynaj mniej pięć minut. Antonia cieszyła się, że nie musi skłaniać Philipa do kon-
%»_,, wersacji z ludźmi. Doskonale panowała nad przebiegiem filte, lecz na niego nie miała żadnego wpływu. Ku jej zdumieniu Philip wciąż jej towarzyszył. Nawet cierpliwie czekał, aż wymieni kulinarne przepisy z żoną jed nego z rolników. Mimo upływu czasu większość dzierżaw ców nadal pamiętała pannę Mannering. Z chęcią odnawiali dawną znajomość, zwłaszcza że przy okazji mogli porozma wiać z właścicielem posiadłości. Po każdym takim spotkaniu Philip trzymał się jeszcze bliżej Antonii. Zupełnie, jakby rze czywiście potrzebował ochrony. Prawie wszystkie mamy panien na wydaniu zorientowały się już w sytuacji i nie usiłowały narzucać Philipowi ich to warzystwa. Dziewczęta jednak nie okazały się równie spo strzegawcze. - Niesamowicie ciepły dzień, nieprawdaż, milordzie? zagadnęła panna Abercrombie, mierząc go namiętnym wzro kiem. Jednocześnie powachlowała się dłonią, a śmiało wy eksponowane przez głęboki dekolt wdzięki zafalowały. - Istotnie wyczerpujący - zawtórowała panna Harris i trzepocząc rzęsami, posłała Philipowi powłóczyste spoj rzenie. Antonia poczuła, że zesztywniał, a jego twarz zmieniła się w maskę bez wyrazu. - Zanim panie całkiem opadną z sił, pozwolę sobie zasu gerować odpoczynek w salonie. - Ton Philipa obniżył tem peraturę o dziesięć stopni. - Są tam zimne napoje. - Z obo jętnym skinieniem głowy zmienił kierunek i wraz z Antonią ominął obie panny. Antonia zauważyła jego zaciśnięte wargi. Mogłaby po wiedzieć wszystkim młodym pannom, że wylewne deklara cje i trzepotanie rzęsami to metody, które nie robią wrażenia na lordzie Ruthvenie. Philip zdecydowanie nie znosił przeja-
wów emocji. Wolał kontakty powściągliwe i pozbawione fał szu. Był zrównoważonym człowiekiem. Antonia podejrze wała, że większość mężczyzn, podobnie jak Philip, nie lubi ostentacji. Zatrzymali się, aby Philip mógł przedyskutować z dzier żawcą sprawę płodozmianu. Patrzące z daleka dziewczęta nie mogły słyszeć żywej rozmowy o oraniu pól i optymalnej głębokości bruzd. Widziały tylko przystojnego mężczyznę idącego powoli i z wdziękiem, toteż wzdychały i zerkały na niego uwodzicielsko. Właśnie tak jak Horatia Mimms i dwie córki pastora. Chichocząc i szepcząc coś do siebie, pożerały Philipa wzro kiem. Na ich widok Antonia poczuła się niewyobrażalnie do rosła. Philip skończył rozmawiać i położył rękę na jej dło niach. - Zawody łucznicze chyba dobiegają końca - stwierdził, spoglądając na tarcze strzelnicze. - Może udekorujesz zwy cięzcę? - Nie, Philipie. - Antonia pokręciła głową. - Ty jesteś . panem tej posiadłości, a dla młodych - wzorem godnym na śladowania. Na pewno woleliby otrzymać nagrodę od ciebie. - Przysunęła się nieco, aby spojrzeć mu w oczy i, niestety, znalazła się na drodze Horatii Mimms, która niby przypad kiem się potknęła. Dzięki dobrze skalkulowanemu ruchowi miała paść w ra mionach Philipa, ale wpadła jak bomba prosto na Antonię. Ona zaś ze zduszonym okrzykiem wylądowała na jego torsie, a Horatia - na trawniku. - Nic ci nie jest? - Philip troskliwie podtrzymywał Antonię. - Nie - szepnęła wciąż bez tchu. - To tylko... - Spróbo-
wała wyswobodzić się z ramion Philipa i drgnęła, czując na gły ból. Philip przytrzymał ją i delikatnie pomasował jej ple cy. Jednocześnie popatrzył złowrogo na Horatię, którą pod nosiły z ziemi córki pastora. - To najbardziej nierozważny postępek, jakiego miałem nieszczęście być świadkiem. Unieruchomiona w jego ramionach, Antonia na sekundę oparła czoło o jego tors i rozkoszowała się dotykiem cie płych dłoni. Słysząc wściekły głos Philipa, z trudem stłumiła histeryczny chichot. Philip bez wątpienia był bliski wybuchu. Na szczęście stali w pobliżu kiosków, a tłum obserwował z ogromnym zainteresowaniem zawody, więc mało kto zwrócił na nich uwagę. - Wasi rodzice na pewno nie pochwalą takiego zachowa nia. - W oczach Philipa błysnął gniew. - Zamierzam ich oświecić co do... Antonia odepchnęła się od Philipa, zmuszając go do rozluźnienia uścisku. Uwolniła się i stwierdziła, że trzy pa nienki wyraźnie pobladły. - Naprawdę nic mi się nie stało - zapewniła pośpiesznie, ale Philip bynajmniej nie złagodniał. Nadal z kamienną twa rzą mierzył dziewczyny zimnym spojrzeniem. Antonia zwró ciła się do winowajczyni: - Mam nadzieję, że obyło się bez obrażeń, panno Mimms? Horatia Mimms trochę nieprzytomnie popatrzyła na dół różowej sukni, zabrudzonej na zielono. - Ojej! -jęknęła. - Moja najlepsza sukienka jest zniszczona! - Może pani i tak uważać się za... - Philip urwał, ponie waż Antonia cofnęła się i nadepnęła mu na nogę. - Panno Carmichael i panno Jayne, może zechcą panie pójść z panną Mimms do domu i spróbują wspólnie usunąć tę plamę?
Córki pastora kiwnęły głowami i chwyciły Horatię za rę ce, lecz ona nieoczekiwanie ani drgnęła. - Jest mi niezmiernie przykro, panno Mannering. - Horatia, gwałtownie się zaczerwieniła. - Naprawdę nie chcia łam... - Przygryzła wargę i bezradnie wpatrywała się w Antonię, a jej zrobiło się żal postrzelonej dziewczyny. - To tylko niefortunny wypadek - oświadczyła. - Nie warto więcej o tym mówić. Ulga, która odmalowała się na twarzach dziewcząt, była niemal komiczna. Wszystkie trzy odeszły tak szybko, jak by ktoś je gonił. Philip odprowadził je gniewnym spojrze niem. - Niefortunny wypadek - syknął. - Akurat! - Małe wiedźmy... - Zachowały się tak, jak często zdarza się młodym dziew czętom - przerwała mu Antonia. - Zwłaszcza w obliczu ta kiej pokusy, jaką tu dzisiaj mamy. - Nie bawi mnie rola obiektu ich westchnień. - Daj spokój. - Antonia poklepała go po ramieniu. Chodź wręczyć nagrody łucznikom. Te okrzyki dowodzą, że konkurs już się skończył. Philip łypnął na nią ponuro, ale pozwolił się zaprowadzić nad jezioro, gdzie strzelano do celu. Być może nie lubił adoracji młodych panien, lecz dosko nale radził sobie z przejawami sympatii dzieci. Kręciły się koło niego podekscytowane, gdy wygłaszał okolicznościową mowę, gratulując zwycięzcom w trzech konkurencjach. Na stępnie rozdał nagrody i wrócił do Antonii. Oboje poszli na taras wypić herbatę. Wielu gości nalegało, aby się do nich przyłączył, lecz Philip pozostał przy Antonii. Później nadeszła pora wyścigów na kucykach, więc znów ze szli na trawnik, gdzie spotkali lady Castleton i jej córkę
wspartą na ramieniu Geralda Moresby'ego, młodszego syna właściciela Moresby Hall. - Tu jesteś, Ruthvenie. - Lady dotknęła zadbaną dłonią jego rękawa. - Ukryłeś się między wieśniakami, ignorując tych, którzy mają chyba większe prawa do twojej osoby. Jedno spojrzenie utwierdziło Antonię w przekonaniu, że lady nie widzi w tym stwierdzeniu nic niestosownego. A Philip - jak zauważyła - zrobił śmiertelnie znudzoną minę. - Zmusiłeś nas więc do ujawnienia naszych życzeń, mi lordzie. Calliope pragnie zobaczyć twój ogród różany, lecz Gerald, niestety, kicha w pobliżu kwiatów. - Istotnie - potwierdził Gerald Moresby - drażni mnie ich zapach. - Skoro więc panna Mannering czyni dzisiaj honory do mu, sugeruję, aby zabrała pana Moresby'ego na przechadzkę wokół jeziora, a ty, milordzie, w tym czasie pokażesz mnie i Calliope swoje róże. - Wspaniały pomysł, nieprawdaż? - Gerald zatarł dłonie, pożerając Antonię wzrokiem. Miała inne zdanie. Osiem lat temu Gerald był najbardziej wrednym osobnikiem, jakiego znała. Sądząc z wyrazu jego bladoniebieskich oczu i ruchu wąskich warg, z wiekiem nie stał się kimś lepszym. Wyczuła przypływ irytacji Philipa. Patrzył na obleśną twarz Geralda i uśmiechał się raczej niemiło. - Obawiam się, droga pani - wycedził - że jako gospo darze panna Mannering i ja nie dysponujemy własnym cza sem. Z pewnością pojmuje pani sytuację, sama będąc dzie dziczką posiadłości. - Dobrze znał pochodzenie łady Castleton - nie miała żadnego doświadczenia w roli „pani na wło ściach".
Właśnie dlatego lady nie mogła teraz zaprzeczyć i tylko zmierzyła Philipa lodowatym spojrzeniem. - Wiedziałem, że pani zrozumie. - Philip skłonił głowę i przytrzymał dłoń Antonii na swoim ramieniu. - A teraz pro szę łaskawie nam wybaczyć - młodzi jeźdźcy czekają. - Po słał obu damom łagodny uśmiech, lecz ominął wzrokiem Geralda. Gdy wyszli poza zasięg słuchu, Antonia wzięła głęboki oddech. - To doprawdy było... - Urwała, szukając stosownych słów. - Genialne? - zasugerował Philip. - Gładkie, lecz nie szczere? Sprytne? - Raczej bezlitosne. - Zganiła go spojrzeniem. - Wolałabyś spacerować z panem Moresbym? - Skądże. - Stłumiła dreszcz wstrętu. - Wygląda jak ob rzydła ropucha. - A panna Castleton to istna pirania, więc do siebie pa sują, a my mamy spokój. Podeszli do ogrodzonego sznurem terenu i zdążyli obej rzeć finałową kolejkę skoków. Wygrał syn stajennego, John ny Smidgins, a jego siostrzyczka - mały szkrab, który ledwie zdołał utrzymać lejce - pokonała trasę na tłustym kucyku i zdobyła pierwsze miejsce w kategorii pań. Wszyscy rozpływali się nad talentami obojga dzieci. Ruthven uroczyście uścisnął dłoń Johnny'ego i wręczył mu medal, zaś Antonia wzięła Emily na ręce i szybko cmoknęła ją w pulchny policzek, po czym przypięła jej do sukienki rozetę z niebieskiej wstążki. Philip pieszczotliwie zmierzwił włosy dziewczynki, która nie posiadała się z radości. Ostatnią rozrywką był teatrzyk kukiełkowy. Przed wznie sioną na tle żywopłotu sceną zebrało się mnóstwo widzów,
z kilkoma matronami włącznie. Dzieci siedziały na trawie, starsi stali za nimi. Podniesienie kurtyny powitały okrzyki, oklaski i piski. Antonia i Philip znaleźli się całkiem z tyłu, toteż Antonia nie mogła nic zobaczyć. - Stań na tym. - Philip wskazał niski murek okalający trawnik. Przytrzymała spódnicę i z pomocą Philipa wdrapała się na murek - niewysoki, lecz dość wąski. - Oprzyj rękę na moim ramieniu. Zrobiła to, żeby zachować równowagę, i oboje zaczęli oglądać przedstawienie. Scenariusz Goeffreya był dowcipny, a kukiełki -jak żywe. Niektóre rekwizyty, na przykład ulu biona chochla kucharki i nadgryziony przez mole łeb tygrysa z sali bilardowej, z powodzeniem zadebiutowały w insceni zacji znanej sztuki. Gdy kurtyna spadła - całkiem dosłownie - wsparta o Philipa Antonia wesoło chichotała. - Nie podejrzewałam Goeffreya o takie wyczucie double entendres. - Prawdopodobnie są jeszcze inne rzeczy, których nie wiesz o swoim bracie - stwierdził Philip. Antonia wyprostowała się, zamierzając zdjąć rękę z jego ramienia i głośno wciągnęła powietrze, gdy zabolały ją po siniaczone plecy. Philip natychmiast ją objął. - Jednak coś ci się stało. Antonia pozwoliła postawić się na ziemi i poruszyła się, usiłując złagodzić ból między łopatkami, gdzie trafił ją łokieć Horatii Mimms. Chętnie pozwoliłaby Philipowi znów pomasować bolące plecy. Zerknęła na niego spod rzęs. Stał nieru chomo z zaciśniętymi pięściami, a jego twarz nie wyrażała zupełnie niczego. - To tylko lekkie zdrętwienie - orzekła, aby rozładować napiętą atmosferę.
- Ta bezmyślna pannica...! - Ależ Philipie, naprawdę nic mi nie jest. - Antonia ski nieniem głowy pozdrowiła przechodzące w pobliżu osoby. Chodź, musimy pożegnać gości. Stojąc przy podjeździe, machali na pożegnanie każdemu powozowi i każdej rodzinie dzierżawców. Philip, oczywi ście, obdarzył Horatię Mmms zimnym spojrzeniem, a Anto nia cały czas miała się na baczności, aby w razie potrzeby stłumić ewentualny wybuch lorda Ruthvena. Jednak wszystko poszło gładko i po wielu wylewnych słowach państwo Mimms odjechali, a za nimi - Castletonowie. Antonia poszła dopilnować sprzątania trawników, a to warzyszący jej Philip przyglądał się jej lśniącym w popołu dniowym słońcu złocistym lokom. - Goeffrey naprawdę mi zaimponował - odezwał się w końcu. - Samodzielnie wyreżyserował całe przedsta wienie. •- I to jak - z uśmiechem stwierdziła Antonia. - Dzieci były zachwycone. - Żadne nie wpadło do jeziora, za co jestem twojemu bra tu niezmiernie wdzięczny. Jego talenty rozwinęły się w du żym stopniu dzięki tobie. Praktycznie sama go wychowywa łaś. To musiało być trudne. Antonia wzruszyła ramionami. - I bardzo satysfakcjonujące. Nigdy nie żałowałam cza su, który mu poświęciłam. - Wierzę, ale to nie był twój obowiązek - zwłaszcza za życia twojej matki. - Tak, lecz mam wątpliwości, czy po śmierciojca mat ka naprawdę żyła, jeśli rozumiesz, co chcę wyrazić. - Nie rozumiem. - Dla matki ojciec był centrum wszechświata. - Antonia
91
powoli ruszyła w stronę domu. - Gdy została sama, całkiem się zagubiła. Goeffrey i ja byliśmy dla niej ważni tylko jako dzieci jej męża. Gdy zmarł, przestała się nami interesować. - To niezbyt matczyna postawa - pozwolił sobie ocenić Philip. - Nie myśl o niej źle. Nigdy świadomie nas nie zaniedby wała. Tylko po śmierci ojca nie postrzegała świata obiektyw nie. - Antonia przystanęła i osłaniając ręką oczy, przez chwi lę podziwiała elegancką fasadę rezydencji. - Nie od razu po jęłam, jak to jest kochać kogoś tak bez reszty, że nic innego się nie liczy. Przez kilka minut stali w milczeniu, po czym Antonia opuściła rękę i przelotnie spojrzała na Philipa. Podał jej ra mię, a po wejściu na taras oboje popatrzyli na trawniki. Były już puste, lecz wyraźnie zdeptane wieloma stopami. - Przypomnij mi, żebym w najbliższej przyszłości nie dał zgody na takie przyjęcie - rzekł Philip i dostrzegł w oczach An tonii cień smutku. - Choć przyznaję, że bardzo się udało - dodał pośpiesznie. - Na razie moje nerwy więcej nie zniosą. Antonia z trudem zdołała powstrzymać się od ciętej ripo sty, lecz Philip wyczytał ją z zielonozłotych oczu. - Problem, oczywiście, przestanie istnieć, gdy się ożenię - wycedził oschle. Antonia zesztywniała, ale nie spuściła wzroku. W końcu Philip ujął jej dłoń i powoli przesunął ustami po palcach, rozkoszując się reakcją, której Antonia nie zdołała ukryć. Buntowniczo wysunęła podbródek. Philip wytrzymał jej wyzywające spojrzenie. - To był udany dzień - stwierdził. - Pod każdym wzglę dem. - Z leniwą gracją wskazał drzwi salonu i oboje weszli do środka.
- Jestem wykończony! - Goeffrey ziewnął. - Chyba pój dę na górę. - Lepiej idź. - Philip skinął głową, ustawiając w sto jaku kije bilardowe. - Zanim uśniesz i będę musiał cię za nieść. - Nigdy w życiu nie sprawiłbym tyle kłopotu. - Chłopak uśmiechnął się szeroko. - Dobranoc. - Wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Philip podszedł do oszklonego barku i nalał sobie dużą porcję brandy. Z pękatym kieliszkiem w dłoni wyszedł na taras. Wokół panował niezmącony spokój - cała posiad łość zdawała się odpoczywać pod osłoną nocy. Przez deli katne chmurki przeświecały migoczące gwiazdy, rozjaś niając czerń nieba. Wszyscy domownicy poszli spać, aby wypocząć po ciężkim dniu. Philip czuł się równie zmęczo ny, jak Goeffrey, lecz był zbyt rozstrojony, aby położyć się do łóżka. Wciąż zmagał się z emocjami, które dziś zaczęły burzyć się w jego sercu. Były zbyt zdumiewające, aby się nimi nie przejmować, i zbyt silne, aby je zwyczajnie zignorować. Opiekuńczość, zazdrość, troskliwość - oczywiście doświad czył tych uczuć w przeszłości, lecz jeszcze nigdy tak silnych ani tak konkretnie ukierunkowanych. A na wszystko nakładała się kolosalna irytacja, wywołana faktem, że nie sposób nikogo winić za ten stan rzeczy. Philip westchnął. Sam wpakował się w tę sytuację. I właś nie na tym polegała jej oryginalność. Pociągnął długi łyk brandy i utkwił wzrok w ciemności. Dobrze rozumiał, co się dzieje. Nie miało sensu udawać, że jest inaczej. Wiedział, że gdyby chodziło o inną kobietę, już dawno znalazłby stosowną wymówkę, aby znaleźć się gdzieś daleko stąd, całkiem poza zasięgiem.
93
Został jednak. To przypuszczalnie z powodu wieku. Wi docznie trzeba się przygotować na dziwne niespodzianki. Dopił alkohol i poczuł, jak jego moc powoli tłumi ostrość myślenia.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Dwa dni później Philip przez okno biblioteki patrzył na skąpane w słońcu ogrody. Właśnie zakończył sprawy, które w takie piękne popołudnie trzymały go w domu. Banks, za rządca posiadłości, już składał na biurku dokumenty. - Przekażę ofertę pani Mortingdale, milordzie, choć Bóg raczy wiedzieć, czy ona ją przyjmie. Smiggins od dawna usi łuje ją przekonać, lecz ona jakoś nie może się zdecydować na podpisanie aktu własności. Philip błądził spojrzeniem po ogrodzie. Zastanawiał się, gdzie dziś ukrywa się Antonia. - W końcu podpisze. Potrzebuje tylko- więcej czasu. Odwrócił się, słysząc prychnięcie zarządcy. - Cierpliwości, Banks. Ta farma nie zniknie, a znajduje się pośrodku mojej ziemi. Oprócz mnie nikt nie zechce kupić tego skrawka, nie mówiąc o przebiciu oferty. - Wiem, lecz jeśli chce pan znać prawdę, to chodzi o zwykłą głupotę, niezdecydowanie niemądrej kobiety. - Cóż, niestety, trzeba znosić to niezdecydowanie, mając do czynienia z kobietami. Banks chrząknął z dezaprobatą i wyszedł. Philip po chwi li uczynił to samo. Przemknął przez ogród różany, potem przez zakątek z pi woniami, lecz Antonii tam nie znalazł. W cieniu rozłożystych krzewów panował miły chłód. Zapraszał, aby tu pozostać, lecz miejsce wydawało się takie puste... Philip przystanął
:
•
*
'
,
5
obok żywopłotu i przez chwilę analizował znane sobie przy czyny swoich poszukiwań. Następnie chrząknął niemal rów nie głośno, jak Banks, i pomaszerował do domu. Odnalazł Antonię w spiżarni. - Witaj. - Antonia zrobiła zdumioną minę, gdy wkroczył do ciemnawego pomieszczenia. - Szukasz czegoś? - Bez wiednie przesunęła wzrokiem po półkach zastawionych bu telkami i słoikami. - Prawdę mówiąc, ciebie. - Oparł się o stół, przy którym odrywała listki z gałązek ziół. - Brakowało mi ciebie dziś ra no. Czyżby znudziła ci się konna jazda? - Nie, skądże. Byłam tylko zmęczona po/wte. - Nic cię nie boli od tego zderzenia z panną Mimms? - Nie, drobny siniak to głupstwo. - Zgarnęła oberwane listki i wrzuciła je do miski. - Zresztą prawie go nie widać. - Miło mi to słyszeć. Skończyłem spotkanie z Banksem wcześniej, niż przypuszczałem. Może miałabyś chęć poćwi czyć z moimi siwkami? Wytarła ręce o fartuch, zastanawiając się przez chwilę nad kuszącą propozycją. I nad tym, że w końcu będzie musiała zrobić pierwszy krok w do tej pory nieznanej dziedzinie. - Jeśli dobrze ci pójdzie - dodał Philip - to chyba mógł bym pokazać ci, jak trzymać bat. - Zgoda. - Skinęła głową i stanęła na palcach, aby wyj rzeć przez wysoko umieszczone okna. - Dzień jest piękny. Przyda ci się kapelusz. - Philip wziął ją za rękę i pociągnął do drzwi. - Idź po niego, a ja każę za przęgać. W okamgnieniu znalazła się przy schodach. Uwolniła dłoń i rzuciła swojemu instruktorowi wymowne spojrzenie, po czym wbiegła na schody. Dziesięć minut później ciągnięty przez siwki powóz
1K5 szparko potoczył się po łukowatym podjeździe i wyjechał na drogę. Jazda do pobliskiej wsi Fernhurst minęła spokojnie, choć Antonia miała nerwy napięte do granic wytrzymałości. Usiłowała bowiem wyczytać coś z oblicza usadowionego obok niej mężczyzny, lecz on wystawił twarz do słońca i sprawiał wrażenie zadowolonego z całego świata. - Skoro dowiozłam cię tak daleko i jeszcze nie wrzuci łam do rowu - odezwała się, tłumiąc rozczarowanie - to mo że dasz mi kilka wskazówek dotyczących posługiwania się batem? - Ach, rzeczywiście. - Philip usiadł prosto. - Weź lejce w lewą rękę, a bat - w prawą. Wsuń palce w pętlę. Czekaj, pokażę ci, jak. Okazało się to trudniejsze, niż sądziła. Bezskutecznie pró bowała tak śmignąć długim batem, aby jego trzaskający ko niec wypadał w okolicy końskich uszu. Natomiast Philip nie miał z tym żadnych problemów. - Nie martw się - powiedział, zsadzając ją na ziemię, gdy wrócili do domu. - Ta umiejętność też wymaga trochę ćwi czeń. Podniosła wzrok - i się zdumiała. Oblicze Philipa nie przypominało obojętnej maski. Oczy były ciemniejsze niż wtedy na leśnej polanie, dłonie obejmujące talię emanowały ciepłem, które czuła nawet przez suknię i halkę. Antonia nigdy nie miała takiego przemożnego i jedno cześnie słodkiego wrażenia, że jest całkiem bezbronna. Phi lip trzymał ją naprzeciw siebie, a jej zaszumiało w głowie, oddech stał się płytki. Szare oczy Philipa jeszcze bardziej pociemniały. Przez jedną upojną sekundę Antonia była pewna, że on ją pocałuje - tutaj, na środku podwórza. Lecz jego twarz, do tej pory surowa i jakby zacięta, nagle przybrała inny wyraz,
m-,mmmmasSt
]n śjj
a usta wygięły się w nieco żartobliwym uśmieszku. Nadal patrząc Antonii w oczy, Philip ucałował jej dłoń. - Obawiam się, że to kolejne osiągnięcie wymagające ćwiczeń, Antonio. Tupot nóg obwieścił przybycie stajennego, który niemal bez tchu zaczął przepraszać za spóźnienie. Philip zbył jego tłumaczenie machnięciem ręki i podał Antonii ramię. Spoj rzała na niego trochę niepewnie i podejrzliwie, a on z nie świadomą arogancją uniósł brew. - Czynimy duże postępy, nieprawdaż, moja droga? rzekł, po czym poprowadził ją do wejścia. - Tak lepiej! - Spoglądająca na dziedziniec Henrietta odetchnęła z ulgą i odwróciła się od okna. - Mówię ci, Trant, już zaczynałam poważnie się niepokoić. - Wiem. - Pokojówka uważnie popatrzyła na twarz swo jej pani. - Fofiiłe wszystko się zmieniło i teraz wygląda różowo! Ruthven nie odstępował Antonii na krok, był pełen atencji, niezależnie od pokus. Trant jak zwykle prychnęła. - Cóż, wiadomo, że ma dobry gust, więc te pokusy dzia łały raczej odstręczająco. Za to panna Antonia musiała wydać się jak miód. - Coś ci powiem, Trant. Nam panna Castleton i inne jej pokroju mogą się nie podobać, lecz choć wysoko cenię inteligencję Ruthvena, dobrze wiem, że panowie nieco ina czej oceniają damskie wdzięki. Są nazbyt skłonni przega pić prawdziwą wartość, oszołomieni oczywistymi atrakcja mi. A przyznasz, że panna Castleton ma ich sporo - i to na widoku! Całe szczęście, że na Ruthvenie nie wywarły wra żenia.
98
- Cóż, był pod wrażeniem czego innego. - Trant cerowa ła zapamiętale. - Co takiego masz na myśli, jeśli wolno spytać? - Hen rietta łypnęła groźnie na garderobianą, a Trant energicznie wbiła igłę w robótkę. - Panna Antonia nie jest równie ostentacyjna, jak inne panny, ale potrafi sobie radzić. Moim skromnym zdaniem, lord Ruthven już się zdecydował. - Trant zerknęła spod krza czastych brwi na swoją panią, ciekawa jej reakcji na właśnie wyrażoną sugestię. Zatroskana aż do tej chwili Henrietta uśmiechnęła się, najwyraźniej zadowolona z rozwoju sytuacji. - Teraz bez wątpienia znów są razem - oświadczyła, się gając po laskę. - Jeśli Philip jest zainteresowany, to tym le piej. Już się martwiłam, że coś poszło nie tak. Antonia wręcz snuła się po domu. To pewnie nerwy, bo Philip, jak zwykle, się nie śpieszy. - Henrietta wstała ociężale, a w jej oczach błysnęło bojowe zdecydowanie. - Najwyższa pora potrząs nąć lejcami, Trant. Jedziemy do Londynu. Antonia rozstała się z Philipem w holu i pomknęła do swojego pokoju. Rzuciła kapelusz na łóżko, po czym wychy liła się przez okno, z rozkoszą wdychając ciepłe, aromatycz ne powietrze. A więc jakoś przetrwała. I co ważniejsze, mimo wiąż odzywających się różnych wątpliwości, była niemal pewna, że ona i Philip zamierzają podążać tą samą ścieżką. Co prawda, potrzebowała trochę czasu, aby nabrać pew ności siebie i rozwinąć talenty, które powinna mieć dobra żo na. Powinna też nauczyć się panować nad emocjami, ponie waż ich wybuchy mogłyby skompromitować i ją, i Philipa.
Najwyraźniej dostrzega jej starania i ją rozumie. Cóż bo wiem innego mogły znaczyć jego słowa? Usiadła na wyściełanej ławie przy oknie, oparła łokieć o parapet, a brodę na dłoni, i głęboko się zamyśliła. Nagle chmury zasłoniły słońce. Poczuła chłód i niemal usłyszała głos matki: , Jeśli masz trochę rozumu, dziewczy no, nie będziesz szukać miłości. Wierz mi, nie jest warta cier pienia, które wywołuje". Antonia wzdrygnęła się lekko. Wypowiedziane na łożu śmierci słowa matki płynęły z doświadczenia, z głębi złama nego, choć egoistycznego serca. Antonia przygryzła wargi. Czy realizując swe zamierzenia, ryzykuje to wszystko, co utraciła jej matka? Zawsze pragnęła zostać żoną Philipa, ale nie przyjechała do Ruthven Manor w poszukiwaniu miłości. Lecz jeśli to właśnie miłość ją znalazła? Dziesięć minut rozważań nie dało odpowiedzi. Antonia zamierzała jeszcze przed wyjazdem do Londy nu oswoić się z zalotami Philipa, aby później nie czuć skrę powania, gdy oboje zaczną razem bywać w towarzystwie. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, co ją czeka. Poza kilkoma ła skawie udzielonymi przez matkę ostrzeżeniami i zdawkowy mi uwagami pań z Yorkshire nie miała żadnej wiedzy na te mat owego „bywania". Była prowincjuszką, ale postanowiła szybko wszystkiego się nauczyć, a w każdym calu wyrafino wany Philip idealnie nadawał się na wzór do naśladowania. Czuła, że z dłonią na ramieniu Philipa może spróbować zmierzyć się z wielkim światem. A gdy już weźmie w karby emocje i udowodni, że ma urok, ogładę i emanuje spokojem, Philip uzna, że nadaje się na jego żonę i się oświadczy. Antonia uśmiechnęła się leciutko. Widziała przed sobą
prostą drogę. Pokona ją, jeśli - jak to ujął Philip - będzie odpowiednio trzymać lejce. Poczuła przypływ pewności siebie, wstała i podeszła do dzwonka, aby wezwać Neli. Nazajutrz rano trochę zaspała i prawie biegiem udała się do stajni. W jednej ręce ściskała szpicrutę, drugą przytrzymywała na głowie toczek, a fałdy spódnicy miała przerzucone przez ramię. Philip właśnie wyprowadzał dwa wierzchowce - swojego Pegasusa i jej deresza Rakera, oba już osiodłane. Zatrzymała się raptownie, trochę zła, że Philip zauważył jej pośpiech. Pu ściła toczek, ściągnęła łopatki i już całkiem spokojnie pode szła do swego konia. Philip zbliżył się, aby ją podsadzić, więc oparła ręce na jego ramionach i poczuła dłonie ujmujące ją w pasie. Śmiało napotkała spojrzenie szarych oczu i dostrzegła w nich zagad kowy błysk. Otworzyła usta - i natychmiast wyobraziła sobie odpo wiedź Philipa na jej pytanie. Zacisnęła więc wargi, poprze stając na spiorunowaniu Philipa wzrokiem. - Uznałem, że dzisiaj przyjdziesz - pogodnie stwierdził lord Ruthven i posadził ją na siodle. Przez długą chwilę ostentacyjnie układała aksamitną spódnicę. Gdy skończyła, zjawił się Goeffrey. Philip skinął głową i we trójkę opuścili stajnię. Pięciokilometrowy galop był dokładnie tym, czego Anto nia potrzebowała, aby się opanować. Jazda konna zawsze działała na nią kojąco. Na grzbiecie konia mogła pędzić po polach, zapominając o upływie czasu i teraźniejszości. W ciągu minionych ośmiu lat Antonii dotkliwie brakowało tej swoistej ucieczki. Wiedziała też, że ze wszystkich męż czyzn tylko Philip pozwoli jej jeździć tak szaleńczo.
Zerknęła na niego. Wyprzedzał ją o pół długości, a jego ciało zdawało się płynąć wraz z galopującym koniem. Obaj byli silni i razem wyglądali jak symbol trzymanej na wodzy potęgi. Antonia lekko zadrżała i odwróciła wzrok. Zatrzymali się na pagórku pośród zielonych łąk. Przedtem nigdy tędy nie jeździli. Niedaleko, w małym ogródku, stał kamienny domek, do którego wiodła wąska dróżka. - Kto tu mieszka? - Antonia poklepała smukłą szyję Rakera. - To jeszcze twoja ziemia, prawda, Philipie? - Tak, ale ten teren - szpicrutą zakreślił w powietrzu gra nice niewielkiej działki - należy do niedawno owdowiałej pani Mortingdale. Antonia powoli rozejrzała się wokoło. - Nie chciałbyś kupić od niej tej ziemi i włączyć do swo jej posiadłości? Ta pani chyba nie ma wielkich dochodów z takiego skrawka? - Tak i nie - w tej kolejności. Złożyłem ofertę, ale pani Mortingdale się waha. Poleciłem Banksowi podnieść cenę i poczekać. Jestem przekonany, że właścicielka w końcu się zdecyduje. Goeffrey wyraził chęć obejrzenia pobliskiego zbiornika wodnego. Philip skinął głową i chłopak z radosnym okrzy kiem odjechał, zaś Antonia skierowała Rakera w stronę bro du. Przekroczyli wąski strumień i przystanęli na drugim brzegu. - Od niedawna bywasz bardzo zajęty. - Przez ostatnie dwa dni Philip rzeczywiście wciąż konferował z Banksem. - Zarządzanie posiadłością chyba nie zawsze pochłania ci aż tyle czasu? - Nie, ale uznałem, że nadeszła odpowiednia pora na po rządki w rachunkowości.
— « •
' )Q n; •
- Nie lepiej zająć się tym po żniwach? W Mannering właśnie wtedy robiłam bilans. - Doprawdy? Tak się jednak składa, że aktualnie muszę zmierzyć się z czymś, co w niczym nie przypomina zadań z Mannering. - Cóż, to z pewnością prawda... - odparła zakłopotana. - Nie zamierzałam cię krytykować. - Za co jestem ci niezmiernie wdzięczny, moja droga. W jego oczach zamigotały iskierki rozbawienia. - Mówisz zagadkami - stwierdziła nieco urażona. - Nie celowo. - Uniósł brwi na widok jej sceptycznego spojrzenia. - Co sądzisz o zaplanowanym przez Henriettę pobycie w Londynie? - Wyjazd za tydzień to rozsądny pomysł. Z pewnością przyda mi się parę dni na aklimatyzację, zanim zaczną się bale. No i jeszcze jest Goeffrey. - Antonia trochę się zasępiła. - Będę miała dla niego mało czasu, prowadząc ożywione ży cie towarzyskie. - Gdy twój brat nieco pozna tamtejsze stosunki, prawdo podobnie nie będziesz musiała się o niego martwić. To bystry chłopak. Zresztą zaopiekuję się nim, jako moim gościem. Spojrzał na Goefrreya, który właśnie do nich przygalopował. - Naprawdę? - spytała zdumiona. - Oczywiście. - Philip zawrócił konia w stronę domu. Chociaż tyle mogę uczynić w tych okolicznościach. - Wbił obcasy w boki Pegasusa i kasztanek skoczył do przodu. Gdy dotarli do stajni, Antonia postanowiła nie pytać, ja kie konkretne okoliczności Philip miał na myśli. Na razie nie była gotowa na przyjęcie odpowiedzi, którą pewnie by usłyszała. Najpierw powinna się sprawdzić na londyńskim gruncie.
Philip postanowił wyjechać wcześniej niż Henrietta i jej goście - rzekomo chcąc dopilnować, aby jego londyńska re zydencja, Ruthven House, była gotowa na ich przyjęcie. Zaś naprawdę chodziło mu o coś innego. Wolał sprawdzić atmo sferę w londyńskim wielkim świecie, zanim pozwoli Antonii i Goeffreyowi w nim się zanurzyć. Przed wyjazdem zamierzał ustalić coś ważnego z bra tanicą swej macochy. Wybór czasu i miejsca na tę zasadni czą rozmowę miał wielkie znaczenie. Philip poczekał do wieczora, aż wszyscy już wypili herbatę i filiżanki stały na tacy. Antonia ustawiła ją na ruchomym barku i ruszyła przez pokój do dzwonka. Philip chwycił ją za przegub. - Na biurku w bibliotece zostawiłem ci tę książkę, o któ rej wspominałeś - powiedział do ziewającego Goeffreya, ignorując zdziwione spojrzenie Antonii. - Wspaniale! - Oczy chłopaka rozbłysły. - Poczytam ją w łóżku. - Goeffrey pomknął do drzwi. - Może zechciałbyś po drodze przysłać Fentona? - trochę podniesionym głosem spytał Philip. - Oczywiście. Philip przelotnie zerknął na Antonię i przeniósł wzrok na Henriettę, wygodnie usadowioną w fotelu. - Chciałbym pokazać twojej bratanicy piękno zachodu słońca. Słyszałem, jak mówiłaś, że o tej porze roku widok z tarasu jest przepiękny. - Tak... - Przygwożdżona zbyt przenikliwym, jak na jej gust, spojrzeniem pasierba, Henrietta poruszyła się niespo kojnie. - To istotnie zachwycający widok! Wręcz zapiera dech. Philip uśmiechnął się z aprobatą. Henrietta z pewnością nie miała pojęcia, że przejrzał jej sekretne zamiary.
- Ty zapewne wcześnie pójdziesz do siebie? - spytał jak by od niechcenia. - W rzeczy samej. - Starsza pani oparła się o poduszki i z udawaną obojętnością machnęła ręką. - Jeśli zadzwonisz po Trant, to udam się na spoczynek już teraz. - Wyborny pomysł. - Philip podszedł do ściany i dwa ra zy pociągnął szarfę dzwonka. - Na pewno nie chcesz niczego przedobrzyć. Henrietta wolała puścić tę uwagę mimo uszu i pożegnała ich tkliwym uśmiechem. Philip, jak zwykle, z wdziękiem skłonił głowę, a zaintrygowana Antonia z szacunkiem dyg nęła. - Chodź. - Philip ujął jej łokieć. - Pragnę poznać twoje zdanie. - Na temat zachodu słońca? - Przechodząc między falu jącymi firankami, posłusznie spojrzała na niebo. - Między innymi. Popatrzyła na niego, zaskoczona cierpkim tonem. Philip dostrzegł w jej oczach cień niepewności, która zaraz zmieni ła się w podejrzliwość. - Uważam, moja droga, że czas na szczerą rozmowę oświadczył, gdy stanęli przy balustradzie. - O czym? - Antonii lekko zakręciło się w głowie. - O przyszłości. A konkretnie - naszej. - Chcąc ukryć napięcie, które nieoczekiwanie go ogarnęło, Philip usiadł na kamiennej poręczy. - Chyba nie zdziwi cię, jeśli spytam, czy zgodzisz się zostać moją żoną? - Nie - wypaliła bez zastanowienia i zarumieniła się, zi rytowana swoją głupotą. - To znaczy... - Urwała na widok miny Philipa. - Mówiłem o szczerości, pamiętasz? - Cóż, miałam nadzieję...
- Raczej planowałaś. Razem z Henriettą. - Z Henriettą? - Popatrzyła na niego niebotycznie zdu miona. - Co ona ma z tym wspólnego? O jakie plany ci chodzi? Niewątpliwie była autentycznie zaskoczona. - To nic ważnego - odparł, świadomy popełnionego błędu. - Przeciwnie! - Jej oczy ciskały błyskawice. - Myślałeś, że... - Nie myślałem! - burknął przez zaciśnięte zęby, ponie wczasie rozumiejąc, jak wygląda prawda. Uparta, samowol na Antonia była tak samo niepodatna na machinacje Henriet ty jak on. - Przyznaję, że uczyniłem niesłuszne założenie, lecz to nie ma znaczenia, ponieważ już mi wszystko jedno, jak doszło do naszej zażyłości. - Ku jego zdziwieniu powie dział to całkiem szczerze. - Teraz najważniejsze jest to, co postanowimy. - Miał ochotę wstać, ale tego nie zrobił, tylko podniósł głowę i napotkał roziskrzony gniewem wzrok An tonii. - Oboje wiemy, czego chcemy, prawda? Wyczytała w szarych oczach nie skrywane zdecydowanie, więc powoli wzięła głęboki oddech i skinęła głową. - Zatem zgadzamy się przynajmniej co do tego. Moje sprawy aktualnie są uporządkowane. Przedślubną umowę można spisać w każdej chwili. - A więc te twoje rozmowy z Banksem... - Owszem - przyznał krótko i spojrzał na nią z wyż szością. - I kto tutaj planował... - Antonia prychnęła pogardli wie. - Na szczęście już nie musimy o tym mówić. Henrietta to twoja najbliższa dorosła krewna. Nie ma sensu, żebym prosił ją o zgodę na zalecanie się do ciebie. Ona i tak będzie
<.~-~~~WWE5K
106
"^KK**""-~
usiłowała wetknąć swoje trzy grosze. A co do Goeffreya wątpię, czy będzie miał zastrzeżenia. - Zwłaszcza że okazuje ci prawie uwielbienie. Na pewno się zgodzi. - Masz mu to za złe? Spojrzała Philipowi w oczy i przecząco pokręciła gło wą. Czuła, że ogarnia ją panika. To wszystko działo się zbyt szybko. - Pozostaje więc tylko problem twojej woli. - Philip wy ciągnął rękę. - Droga Antonio, zostaniesz moją żoną? Świat wokół niej zawirował. Nie zwracając na to uwagi, położyła dłoń na ręce Philipa. - Oczywiście, że tak. Kiedyś, w przyszłości. Ścisnął jej palce w swoich, a jego twarz, która właśnie miała przybrać wyraz aroganckiego samozadowolenia, nagle zastygła jak maska. - W przyszłości? - To znaczy już po. - Po czym? - Myślałam, że po powrocie z Londynu. - Więc pomyśl jeszcze raz. - Philip raptownie wstał. Jeśli sądziłaś, że pozwolę ci bez ogłoszenia zaręczyn, wolnej jak ptak, wdzięcznie sunąć po londyńskich salach balowych, budząc Bóg wie czyje zainteresowanie, to się mylisz. Jutro ogłosimy nasze zaręczyny, a po przyjeździe do miasta zamie szczę ogłoszenie w „Gazette". - Jutro? To niemożliwe! - Niemożliwe? - Patrzył na nią z coraz groźniejszą miną. - Niemożliwe - powtórzyła, śmiało patrząc w cie mniejące oczy, czując, jak jego palce zaciskają się na jej dłoni. - Sądziłam, że rozumiesz. Na pewno rozumiesz, prawda?
Na moment zamknął oczy, a otwierając je, wziął głęboki oddech i niechętnie puścił jej rękę. - Obawiam się, moja droga, że mimo twojego przekona nia mój umysł jest chwilowo zamroczony. Nie mam pojęcia, o czym mówisz, i dlaczego miałoby to wpłynąć na moje oświadczyny. - Chciałam tylko powiedzieć, że lepiej nie ogłaszać na szych zaręczyn przed powrotem z Londynu. - Zgadzasz się za mnie wyjść, o ile ogłosimy nasze zarę czyny dopiero po przyjeździe z Londynu? - Jeśli... - Wyraźnie się zarumieniła i mocno splotła dło nie. - Jeśli nadal będziesz chciał pojąć mnie za żonę. - To, na szczęście, nie ulega wątpliwości. - Spoglądając na jej uniesioną twarz, miał przemożną ochotę wykorzystać sytuację. Aby się powstrzymać, zaczął chodzić - dwa kroki w prawo, dwa w lewo i z powrotem. - Łaskawie wbij sobie do głowy, że pragnę cię poślubić - nawet natychmiast, gdyby to było możliwe. Jednak prawo i pewne zasady wymagają zachowania odstępu czasu między oświadczynami a ślubem. Dlatego uznałem... że skoro przyświeca nam ten sam cel, to należy natychmiast ogłosić nasze zaręczyny, abyśmy po po wrocie z Londynu mogli się pobrać. A teraz ty mi mówisz, że to niemożliwe! - Ponieważ to o wiele za wcześnie. - Antonia obstawała przy swoim. - Za wcześnie? Ignorując jego niedowierzanie, skinęła głową. - Za wcześnie dla mnie. Przecież sam wiesz, jak... Zmarszczyła brwi, szukając odpowiednich słów, aby delikat nie wyrazić, jak on na nią działa. - Jak reaguję. Nadal nie wiem, jak się zachować w wyższych sferach. Nie nauczę się tego, jeśli już będziemy zaręczeni.
—«—mmmmmi.
^X~t^J>-
iS^astsw*"-"-"'
- Dlaczego nie? - Philip kontynuował wędrówkę. - Co za różnica, czy jesteśmy zaręczeni, po ślubie lub tylko parą znajomych? Swoim zwyczajem wysunęła brodę. - Po twojej narzeczonej lub żonie, ludzie - zwłaszcza panie - spodziewaliby się określonych umiejętności. Sądziliby, że da ma, którą wybrałeś, powinna znać wszystkie formy. A ja nigdy nie bywałam w towarzystwie, nie licząc kilku pań z Yorkshire. To za mało, aby - jak to ująłeś - wdzięcznie sunąć po londyń skich salach balowych. Potknęłabym się na pierwszej przeszko dzie. - Uśmiechnęła się krzywo. - Wiesz, że tak. W tej konkret nej dziedzinie nie umiem dobrze siedzieć w siodle, nie mówiąc już o przeskakiwaniu żywopłotów. Philip zwolnił kroku, a w końcu przystanął, zasępiony. Antonia spokojnie patrzyła mu w oczy. - Powiedziałeś, że muszę poćwiczyć, zanim zacznę uży wać bata. W tym wypadku obowiązuje ta sama zasada. Po winnam nauczyć się zachowywać jak dama, zanim zostanę twoją żoną. Skrzywił się i odwrócił wzrok. Osobiście uważał, że An tonia nie potrzebuje żadnego szkolenia. Miała intuicję, była szczera, naturalna i została dobrze wychowana. Dzięki temu da sobie radę zawsze i wszędzie. Tak jak podczas fute - po prostu idealnie. Lecz ten sukces najwyraźniej nie dodał jej dosyć otuchy. Antonia widocznie sądziła, że wielki świat Londynu to trudniejsze wyzwanie. Chcąc nie chcąc, Philip musiał się z tym zgodzić. Antonia niepewna, wątpiąca w swoje siły, to było coś nowego. Postanowił ją wesprzeć, akceptując jej plany. - Każdy zrozumie, że jako osoba pochodząca z York shire, masz prawo nieco odstawać od innych. - Właśnie. - Kiwnęła głową. - Jeśli ogłosimy nasze za-
ręczyny, wszyscy zaczną mnie obserwować i zauważać błę dy. Natomiast jako zwykła bratanica twojej macochy nie wzbudzę zainteresowania. Wtedy nie zwracając niczyjej uwagi, łatwiej nauczę się, jak postępować. Philip milczał, co napawało optymizmem, napierała więc dalej. - Wiesz, że to prawda. W wielkim świecie prowincjonal ne .wychowanie nie usprawiedliwia braku oglądy. - Tej nigdy ci nie zabraknie, nawet gdybyś się starała. - Mogę skompromitować się przypadkiem - odparła z uśmiechem i zaraz spoważniała, obserwując profil Philipa oraz kanciasty zarys jego ramion. Ściągnęła łopatki i zebrała się na odwagę, aby dokończyć swą argumentację. - Przypu szczalnie chciałbyś, aby twoja żona zajmowała się domem, podejmowała gości tutaj i w mieście oraz... - wzięła głębo ki oddech - wykonywała wszystkie inne zwyczajowe obo wiązki. - Chciałbym cieszyć się twoją przyjaźnią, Antonio. I otrzymać dużo więcej, dodał w myśli, patrząc na ogrody, aby nie dostrzegła w jego oczach tego, co czuł. - Ja też pragnę, aby nasza przyjaźń nadal trwała - odpar ła, pokrzepiona jego słowami. Umilkła, ale on nic nie powie dział, więc dodała: - Naprawdę chcę cię poślubić, Philipie, ale chyba rozumiesz, dlaczego możemy się zaręczyć dopiero po powrocie? Odwrócił się i długo patrzył badawczo w jej oczy. Na pewno mówiła szczerze i prosiła o cztery, najwyżej pięć tygodni odroczenia. - Dobrze więc - żadnego ogłaszania zaręczyn. Ale prze cież możemy się zaręczyć i zachować to w tajemnicy. - A ciocia Henrietta? Philip zaklął pod nosem. Nie ma szans, aby jego kochana
macocha nikomu nie pisnęła o tym, co się stało. Bez jej wie dzy formalne zaręczyny były niemożliwe. - Antonio, nie pozwolę ci bez żadnej umowy między nami pojechać do Londynu. Niechętnie godzę się nie na legać na formalne zaręczyny, dopóki nie wrócimy tutaj. Zrobimy to natychmiast, gdy tylko nabierzesz stosownego doświadczenia. - Ujął dłonie Antonii i spojrzał jej w oczy. - Chcę cię pojąć za żonę, dajmy więc sobie słowo teraz, całkiem w sekrecie. - Przelotnie popatrzył na blady księ życ, jeszcze ledwie widoczny na niebie i znów zatonął w zielonozłotych oczach Antonii. - Proszę, abyśmy w ob liczu tego księżyca obiecali sobie siebie nawzajem i zde cydowali, że weźmiemy ślub tak szybko, jak pozwalają na to obowiązujące normy. Wyczuł, że wstrzymała oddech, więc uniósł jej dłoń do ust. - Zgadzasz się, Antonio? - Pocałował ją w rękę. Chcesz być moja? Te słowa zabrzmiały tak rozkosznie, aksamitnie miękko, że ledwie je usłyszała, ale odebrała je całym sercem i poczuła przypływ pragnienia, którego nie umiała zignorować. Usta Philipa musnęły jej palce, a ona zadrżała. - Tak. - Przecież zawsze należała do niego. Powoli uniósł jej ręce, a gdy je puścił, opadły na jego ra miona. Wtedy delikatnie przygarnął ją do siebie, a Antonię przeszedł słodki dreszcz. - Philipie? - szepnęła cicho, lecz on usłyszał i zrozu miał. - Każde zaręczyny muszą być przypieczętowane poca łunkiem, kochanie. Pocałunek wziął ją w swe posiadanie, przeniósł do ma gicznej krainy cudownych doznań. Usta Philipa lekko
stwardniały, więc z wahaniem rozchyliła swoje i przez se kundę była bliska paniki, usiłując przypomnieć sobie tamtą scenę na leśnej polanie. Ale teraz czuła tylko ciepło i rozkosz budzącą coraz większe pragnienie. Czego? Tego Antonia nie wiedziała. Nic nie stłumiło tego pragnienia, toteż Antonia nabrała pewności i dała się ponieść narastającemu podnieceniu. Tylko dzięki doświadczeniu Philip zdołał nie pogłębić te go pocałunku, choć miał przemożną ochotę całować Antonię gorąco i namiętnie. Reagowała tak naturalnie. Tak jak za wsze, Antonia była rozkosznie bezpośrednia, otwarta i naj zupełniej szczera. Komuś jego pokroju taka spontaniczność uderzała do głowy jak mocne wino. Całkiem wbrew sobie zakończył pocałunek, choć oddałby wiele, aby posunąć się dalej. Dobrze znał ten wewnętrzny żar, owego demona, który, co prawda, czy nił z jego życia piekło, lecz to on, Philip, nad nim pa nował. Gdy w końcu uniósł głowę, z przyjemnością zobaczył po woli uchylające się, ociężałe powieki Antonii. Chciała się od sunąć, ale przytrzymał ją w ramionach. - Jeszcze nie. - Sprowokowany przez swego demona skradł jej kolejnego całusa, potem jeszcze jednego, zanim zdołała złapać oddech. - Philipie! - Tym razem zaczęła stanowczo uwalniać się z jego objęć. Niechętnie ją puścił, ale ujął jej rękę. - Jesteś moja, Antonio. - Przez chwilę zmagał się z przy pływem zaborczości. - Nigdy o tym nie zapomnij. - Ostatni raz musnął wargami usta Antonii. - Śpij dobrze, moja droga. Zobaczymy się w Londynie. Odsunęła się, jakby zamyślona, po czym skinęła głową
i powoli się odwróciła. Patrzył za nią, gdy szła, aby spędzić noc pod jego dachem, tak jak już zawsze miało być. Znikła we wnętrzu domu, więc z rękami w kieszeniach zbiegł po schodach tarasu prosto w chłodną noc.
ROZDZIAŁ SIÓDMY - Jest dla pana wiadomość, milordzie. Z Ruthven Manor. Usadowiony w fotelu Philip ruchem dłoni przywołał Carringa, swego lokaja. Po południu zajrzał do klubu i do „Mantona", po czym schronił się w bibliotece, zadowolony z fa ktu, że większość przyjaciół jeszcze nie zakończyła sezonu polowań. Ciepłe lato sprzyjało rozrywkom na wsi; toteż pra wie wszyscy zamierzali wrócić do Londynu dopiero wtedy, gdy zaczną się bale. Antonia będzie mogła przez kilka tygo dni spokojnie uczyć się wielkomiejskiego życia. Na srebrnej tacy leżała koperta zaadresowana starannym pismem Banksa. Philip otworzył przesyłkę, przebiegł wzro kiem kilka linijek i zaklął. - Ta cholerna kobieta wreszcie się zdecydowała! - To dobra czy zła wiadomość, milordzie? - Poważny ton Carringa sprawił, że pytanie nie zabrzmiało impertynencko. - I dobra, i zła. - Philip z niechęcią popatrzył na list. Wreszcie będę mógł kupić ziemię pani Mortingdale, lecz ona, niestety, życzy sobie, abym osobiście załatwił z nią jakieś sprawy. - Philip westchnął rozjątrzony. - Muszę tam wrócić. - Zerknął na zegar. - Każ Hamwellowi zaprzęgać jutro o brzasku i wcześniej mnie obudź. Jeśli pojedzie przez Brighton, dotrze na miejsce w połud nie. Przy odrobinie szczęścia mógłby tu wrócić jutro wieczo rem.
- Tak jest, milordzie. - Korpulentny Carring, odziany na czarno, niespiesznie potoczył się do drzwi. Tam odwrócił się, z ręką na klamce. - Czy lady i jej goście mimo to przybędą jutro, milordzie? - Tak - krótko odparł Philip. - Dopilnuj, aby wszystko przygotowano. - Oczywiście, milordzie. Wbrew swoim planom, Philip wrócił do domu przy Grosvenor Square dopiero dwa dni później. - Rozumiem, że sprawa sprzedaży została sfinalizowana, milordzie? - Carring pomógł mu zdjąć pelerynę. - Tak, nareszcie. - Philip wygładził surdut i odwrócił się do lustra w holu, aby poprawić krawat. - Lady i Manneringowie przyjechali wczoraj? - Owszem, milordzie. Podróż minęła spokojnie. - Nie spotkaliśmy żadnych rozbójników ani nikt nie okpił nas w szynku. Philip odwrócił się i ujrzał Antonię - urocze zjawisko w chmurce turkusowego muślinu spływające po schodach. Zbłąkany promień słońca wpadający przez okno nad drzwia mi zalśnił w złotych włosach. - Całe szczęście. - Philip uniósł jej dłoń do ust i ucało wał smukłe palce. - Czy stangret i stajenni dobrze o was za dbali? - Oczywiście. A co z tobą? Czy wdowa w końcu się zgodziła? - Poszła po rozum do głowy. - Wsunął sobie dłoń Anto nii pod ramię i ruszył z nią korytarzem. - Musiałem dać jej słowo dżentelmena, że pozwolę zostać jej robotnikom rol nym. - Prawdę mówiąc, to mądrze i miło z jej strony - zauwa żyła Antonia, gdy wprowadził ją do salonu.
«—«-<—WKK'
--^SilL/A;'
jmrnm*****-
Philip zawahał się i niechętnie skinął głową. - I tak bym ich zatrzymał, a z powodu tej mitręgi nie mo głem cię tu powitać. Ile razy wracam do domu, spotykam cię w holu. - Zamknął drzwi, a Antonia spojrzała na niego py tająco. - Czy to ci przeszkadza? - Przeszkadza? - Zatonął w zielonozłotych oczach i po czuł, że jego zmysły biorą nad nim górę. Siłą woli zapanował nad nimi i splótł ręce za plecami. - Przeciwnie. - Jego wargi wygięły się w celowo prowokującym uśmiechu. - Ten widok szalenie mnie cieszy. Pragnąłem spędzić z tobą twój pier wszy wieczór w Londynie. Odpowiedziała uroczym uśmiechem. - Wątpię, czy uznałbyś nas za wyborne towarzystwo. Spokojnie podeszła do stojącego przy oknie fotela z kwieci stą tapicerką. - Ciocia Henrietta od razu udała się na spoczy nek. Goeffrey i ja zjedliśmy wczesną kolację i też poszliśmy na górę. - Z szelestem spódnicy Antonia usadowiła się w fo telu. - A dziś rano? - Philip usiadł obok niej - nie za blisko i nie za daleko. - Trudno mi uwierzyć, że spałaś do południa. - Skądże. - W jej oczach zamigotały żartobliwe iskierki. - Zastanawialiśmy się z Goeffreyem, czy nie pojeździć kon no po parku. Goeffrey sądził, że nie miałbyś nam za złe bu szowania w twojej stajni, ale przekonałam go, że lepiej po czekać, aż wrócisz. Wyobraził sobie ewentualny rozwój sytuacji i twarz mu zastygła. - O co chodzi, Philipie? Skrzywił się lekko. - Muszę wam obojgu coś wyjaśnić na temat konnej jazdy w mieście.
- Myślałam, że w parku jest to do przyjęcia. - Tak. Rzecz w tym, że konna jazda w wydaniu Manneringów różni się od tego, co akceptują tutejsze wyższe sfery. - Naprawdę? - Antonia była szczerze zdumiona i Philip zrobił ostentacyjnie smutną minę. - W przypadku dam „jazda w parku" to głównie wolny stęp lub najwyżej galop skrócony. Takie galopowanie, jakie ty lubisz, nie tylko wzbudzi sensację - ale jest wręcz wyklu czone. - Wielkie nieba! - zawołała, zdegustowana i przerażona zarazem. Jeden z loczków opadł na jej ucho jak złota sprężynka. Philip owinął go sobie wokół palca i powoli zsunął kosmyk, jednocześnie głaszcząc policzek Antonii. Szybko spojrzała mu w oczy, a on poczuł ogarniające go znajome napięcie. Poddał mu się na chwilę, po czym spokoj nie cofnął rękę. T Chyba... nie chcę jeździć konno, jeśli muszę ograni czyć się do jazdy stępa. - Z trudem wzięła głębszy oddech. - Wątpię, czy mogłabym znieść takie ograniczenie. - To niewątpliwie mądra decyzja. Zostaniemy w mieście tylko na jakieś cztery tygodnie. Po powrocie do Ruthven Ma nor znów będziesz jeździć tak, jak lubisz. - Uznam to za poświęcenie pozwalające osiągnąć waż niejszy cel. Philip z uśmiechem skinął głową i zaraz spoważniał. - Niestety to nie wszystko. - Jeszcze coś? - Zmierzyła go badawczym spojrzeniem. - Powożenie w parku. - Philip skrzywił się lekko. Obiecałem, że pozwolę ci powozić, ale wtedy przypuszcza łem, że będę ci towarzyszył. - Więc w czym problem?
:
- ' " " ' -'''•^Vi'r;^.;:vr/ \:.,:x 117
••••-.••
- Skoro mamy nie ogłaszać jeszcze naszych zaręczyn, to widok ciebie wiozącej mnie powozem zaprzężonym w moje siwki wywoła falę niemiłych spekulacji. Zapewne wolałabyś tego uniknąć. - Och. - To krótkie słówko dokładnie wyraziło uczucia Antonii. - Mimo tych ograniczeń - celowo lekkim tonem konty nuował Philip - Londyn uchodzi za rozrywkowy raj. Co za planowałaś na popołudnie? Antonia stwierdziła w duchu, że jej rozczarowanie to dziecinna reakcja, i ściągnęła łopatki. - Henrietta zabiera mnie do modystek na Bruton Street, żeby wybrać którąś z nich. - Zarumieniła się i napotkała wzrok Philipa. - Moja garderoba nie dorównuje miejskim wzorom. - To zrozumiałe, skoro niedawno uciekłaś z Yorkshire. Ujął dłoń Antonii i ten dotyk, mimo kpiących słów, dodał jej otuchy. - Później zamierzamy zajrzeć do sklepów na Bond Street i może przejść się po parku. Philip leniwie bawił się jej palcami - takimi drobnymi w porównaniu z jego własnymi. - Henrietta pewnie już się zbudziła. - Zerknął na stojący na gzymsie kominka zegar. - Może jej powiesz, że przyje chałem? Dajcie mi dziesięć minut. Przebiorę się i pojadę z wami. - Uśmiechnął się, widząc jej zdumienie. Wstał, po czym ucałował jej dłoń. - Chciałbym ci towarzyszyć pod czas pierwszej wycieczki po mieście. Dwadzieścia minut później siedziała obok ciotki w miej skim powozie Philipa, mając go naprzeciw siebie. Nie spo dziewała się, że Philip zechce z nimi jechać, lecz była tym faktem zachwycona, choć usilnie starała się tego nie okazy-
wać. Nawet ostro skarciła się w duchu za swoją -jej zdaniem nadmierną - radość. Końskie kopyta miarowo stukały o bruk, a gdy powóz skręcał za róg, Antonia zachwiała się i spojrzała na Philipa. Uśmiechnęła się do niego, po czym powędrowała wzrokiem za okno. Coraz częściej pozwalała sobie myśleć o Philipie jak o swoim mężu. Cóż, już wkrótce miała zostać jego żoną. Znów poczuła przypływ niepokoju. Po oświadczynach Philipa koniecznie musiała odnieść sukces w londyńskich sa lonach. Nie mogła sobie pozwolić na żadne potknięcie. Jazda na Bruton Street na szczęście trwała zbyt krótko, aby Antonia pogrążyła się w rozważaniach na temat najbliż szej przyszłości. Powóz zatrzymał się przed zwykłymi, drew nianymi drzwiami i Philip wyskoczył na zewnątrz, aby po móc jej wysiąść. Poprawiając fałdy skromnej sukni, spojrzała na witrynę i ujrzała zapierającą dech kreację z błękitnej jedwabnej kre py. Strój był wzorem stylowej elegancji, łączącej prosty krój z urodą kosztownej tkaniny. Antonia całym sercem zapra gnęła mieć taką piękną suknię. - Tylko nie niebieską - mruknął Philip. Antonia drgnęła i spojrzała na niego surowo, a on posłał jej uśmiech człowieka wszystkowiedzącego. Następnie podał jej ramię. Lokaj już wprowadzał do wnętrza Henriettę. - Zaraz poznasz madame Lafarge. Wąskimi schodami weszli do obszernego sklepu o ścia nach ozdobionych jedwabnymi draperiami i Antonia rozej rzała się oszołomiona. Na fotelach siedziały niewielkie grup ki pań - młodych i starszych - którym pracownice pokazy wały próbki materiałów i wzory strojów. Ton przyciszonych głosów świadczył o głębokim zaangażowaniu w ważne dys puty.
Oprócz Philipa byli tutaj również inni panowie, którzy śmiało wyrażali opinię o kolorach i fasonach. Kilku z zain teresowaniem spojrzało na Antonię, a jeden z panów nawet sięgnął po monokl, lecz w porę uznał, że nie wypada się przy glądać. Philip szepnął coś do jednej z asystentek, która pośpiesz nie udała się na zaplecze. Pięć sekund później zza zasłony wyłoniła się drobna, ubrana na czarno brunetka. Na moment dramatycznie zastygła i zaraz podeszła. - Witam, milordzie. Milady. - Mówiąca z obcym akcen tem kobieta skłoniła głowę. - Moje skromne talenty są do państwa dyspozycji. - Madame. - Philip przedstawił Henriettę i dyskretnie się odsunął, aby macocha wzięła sprawy w swoje ręce. Odwra cając się, napotkał wzrok Antonii. Uniosła brwi, najwyraź niej rozkojarzona, lecz Henrietta właśnie skupiła na niej swo ją uwagę. Poinformowana o celu wizyty madame Lafarge powoli obeszła Antonię i dłonią wskazała pokój. ~ Proszę łaskawie przejść się do okna i z powrotem, ma demoiselle. Antonia zerknęła na Philipa - uśmiechem dodał jej otu chy, więc przespacerowała się wzdłuż salonu, odprowadzana spojrzeniami zarówno pracownic, jak i niektórych młodych dam. Gdy znów znalazła się u boku Philipa, Henrietta i ma dame żywo do siebie szeptały. - Znakomicie. - Henrietta wyprostowała się. - Jutro o dziesiątej przyjdziemy na indywidualną sesję. - Bień. Wszystko będzie gotowe. Do widzenia, milady. Milordzie, mademoiselle. - Madame Lafarge ukłoniła się z szacunkiem i gestem poleciła służącej odprowadzić ich do wyjścia.
——•MMSJK'
120
',»•»*•—>-»
Na zewnątrz Antonia powędrowała wzrokiem po krótkiej uliczce z wieloma szyldami i tylko jednym należącym do męskiego krawca. I coś zaświtało jej w głowie. - Dlaczego właśnie tutaj? - Popatrzyła na cierpliwie sto jącego obok niej Philipa. - Bo to najlepszy zakład, moim skromnym zdaniem. Tyl ko tu można kupić coś naprawdę eleganckiego. Antonia przelotnie zerknęła na błękitną suknię i skinęła głową. - Ale to ty miałeś tu entree. Ciebie znano, nie Henriettę. - Odwróciła się i zmierzyła go otwarcie pytającym spojrze niem, on zaś pożałował, że jest taka bystra. Miał ochotę po traktować ją niewinnym kłamstewkiem, ale już zauważyła, że się zawahał. - Czyżby chodziło o jedną z tych spraw, którymi młode damy nie powinny zanadto się interesować? - spytała z nieco rozbawioną i jednocześnie trochę wyniosłą miną. Trafiła w dziesiątkę i Philipa po raz pierwszy od niepamięt nych czasów ogarnęło zakłopotanie. Jednak go nie okazał. - Wystarczy, jeśli powiem, że w przeszłości zdarzyło mi się korzystać z talentów madame. Dlatego mogłem was po lecić. - Za co obie jesteśmy ci niezmiernie wdzięczne oświadczyła zadyszana Henrietta. - A już się zastanawiałam, po co podałeś stangretowi ten adres. - Uśmiechnęła się z aprobatą i odwróciła do Antonii. - Widzisz, niezwykle trudno zainteresować samą madame. Jeśli już zwrócisz jej uwagę, to twoja garderoba doprowadzi wszystkie plotkarki do białej gorączki. - Henrietta machnięciem ręki przywołała stangreta. - John, zaczekaj na nas przy końcu Bond Street. A ty, Jem - powiedziała do lokaja - pomóż mi. Stąd możemy się przejść - to parę kroków.
Philip podał ramię Antonii. Z wysoko uniesioną głową po szła wraz z nim za Henriettą na Bond Street. Podczas prze chadzki po obu stronach modnej uliczki często przystawali przed wystawami modystek, rękawiczników, wytwórców ga lanterii i szewców. - Nie ma sensu niczego wybierać przed jutrzejszą sesją u Lafarge - zawyrokowała Henrietta. - Możemy kupić coś, co nie będzie w odpowiednim kolorze lub stylu. Antonia oderwała wzrok od pięknego kapelusza oblamo wanego sztucznymi stokrotkami i z roztargnieniem kiwnęła głową. Jedna z ostatnich witryn, przed którą się zatrzymali, należała do jubilerskiej firmy „Aspreys". Za szkłem lśniły i migotały naszyjniki, pierścionki i wszelkie błyskotki, jakie tylko można sobie wyobrazić. - O ile dobrze pamiętam - zauważyła Henrietta, wpa trzona w oszałamiającą ekspozycję - twoja mama nie prze padała za biżuterią. Antonia, nadal zmagająca się z niemiłym odkryciem na temat Philipa, przyznała ciotce rację. - Mama zawsze mówiła, że nie potrzebuje zbyt wiele. Mam jej perły. - Hmm. - Henrietta przymrużyła oczy, oceniając naszyj nik i kolczyki spoczywające na aksamitnej poduszce w głębi wystawy. - Te topazy pasowałyby do ciebie. - Które? - Antonia z trudem wykazała stosowne zain teresowanie. - Tylko nie topazy - oświadczył stanowczo Philip. Obie kobiety spojrzały na niego zaskoczone, ponieważ odezwał się po raz pierwszy od wejścia na Bond Street. Teraz znów przy brał zwyczajowo obojętny wyraz twarzy i wskazał coś inne go - klejnoty leżące na czarnym jedwabiu pośrodku ekspo zycji. - Te są odpowiednie.
———««*8BS5«
122
asBSaWI""^
Były to szmaragdy w ascetycznie prostej oprawie ze złota. Antonia poczuła, że oczy robią się jej okrągłe ze zdumienia. Podobnie jak błękitna suknia na wystawie u pani Lafarge, ten komplet - delikatny wisiorek, kolczyki i bransoletka - miał niepowtarzalny wdzięk. Antonia z rozkoszą nosiłaby coś ta kiego, ale nawet nie mogła o tym marzyć. Te precjoza na pewno kosztowały majątek. Podejrzewała, że tego rodzaju prezenty zamożni panowie dają swoim metresom, zwłaszcza tym luksusowym, które zapewne noszą również peniuary od madame Lafarge. - Istotnie są piękne. - Antonia stłumiła westchnienie i odwróciła się od wystawy. - O, już jest John. Powóz czekał za rogiem. Philip bez słowa pomógł wsiąść macosze i jej bratanicy. - Zamierzam pokazać Antonii park - oświadczyła Hen rietta. - Pojedziesz z nami, Philipie? Zawahał się i rzucił okiem na Antonię. Siedziała w głębi i w mroku nie widział jej oczu. Nie wykonała jednak żadne go zapraszającego gestu, więc z wdziękiem się cofnął. - Chyba nie. - Poczuł, że zaciska szczęki i świadomie rozluźnił mięśnie twarzy, aby zrobić obojętną minę. - Praw dopodobnie zajrzę do kilku klubów. - Ukłonił się, zamknął drzwiczki i powiedział Johnowi, dokąd ma jechać. Nazajutrz Philip wstał niezbyt wcześnie, ponieważ do późna bawił się w towarzystwie Hugona. Spotkał go przy padkiem u „White'a", gdzie Hugo drzemał za rozłożoną ga zetą. Po obiedzie obaj poszli do „Brooksa" i tam spędzili wieczór. Zawsze tak robili, toteż nawet nie musieli ustalać, dokąd idą. Philip zamierzał kontynuować ten zadowalająco rutyno wy styl życia. W południe schodził na dół, powoli wciągając
rękawiczki. W holu natknął się na Goeffreya, który właśnie wyszedł z biblioteki. - O, jest pan - stwierdził z radosnym uśmiechem i pod szedł bliżej. - Słucham? - Philip wewnętrznie się zjeżył. - Może pan pamięta, że obiecał mi pomóc na tutejszym gruncie, jeśli dopilnuję, aby podczas fute żadne dziecko nie wpadło do jeziora? - Owszem. O ile wiem, nikt się nie wykąpał. • - Właśnie. - Rozradowany Goeffrey zaczął huśtać się na piętach. - Może więc zechciałby pan polecić mnie u „Mantona" - w rewanżu za moje solidne wysiłki? Uśmiech chłopaka był wręcz zaraźliwy. Philip musiał przyznać, że „Manton" należy do takich miejsc, gdzie można bez obaw wysłać chłopaka w wieku Goeffreya. - Będę musiał porozmawiać z panem Mantonem, zazwy czaj nie przyjmuje do swego klubu niepełnoletnich. - Och. - Goeffreyowi wydłużyła się mina. - Nie rób sobie nadziei - Philip wziął laskę z rąk Carringa, który bezszelestnie pojawił się w holu - ale może Manton uczyni wyjątek. Jeśli, rzecz jasna, umiesz trzymać pistolet. - Oczywiście, że tak! Każdy z prowincji to potrafi! - Czy ja wiem... - Philip wyjął z pugilaresu bilet wizy towy i wręczył go Goeffreyowi. - Jeśli coś cię gdzieś zatrzy ma, przekaż mi wiadomość. Jeśli nie, to spotkamy się przed „Mantonem" o drugiej. - Wspaniale. - Goeffrey roziskrzonym wzrokiem prze biegł wizytówkę i wsunął ją do kieszeni. - Przyjdę, Aha, An tonia wspomniała coś o konnej jeździe. - Tak? - Philip zrezygnował z oferowanego przez Carringa kapelusza. - Mógłbym wziąć pańskiego konia na poranną prze-
jażdżkę? Stajenni twierdzą, że nie ma problemu - to znaczy, że jazda na przykład o dziewiątej jest dozwolona, ale... - W istocie. I zanim spytasz - możesz także galopować, ale tylko po torze. Ogrodnicy nie lubią, gdy tratuje się traw niki. - Cudownie! - Goeffrey się rozpromienił. - Antonia mó wiła, że ona nie może galopować, ale pomyślałem, że to pew nie jedna z tych kobiecych spraw. - Właśnie - odparł Philip i ruszył do drzwi. Jedna z tych kobiecych spraw. Te słowa przyszły Philipowi do głowy, gdy spacerował po starannie przystrzyżonych trawnikach wzdłuż modnej, par kowej alejki dla powozów, obserwując przejeżdżające landa i powoziki z budką. Obiad zjadł z przyjaciółmi w wybornej restauracji przy Jemryn Street, a później spotkał się z Goeffreyem. Właściciel klubu, pan Manton przekonawszy się, że chło pak świetnie radzi sobie z pistoletem, nie robił problemu z wieku Goeffreya. Philip zostawił go w klubie i udał się do salonu bokserskiego pana Jacksona - znajomego od wielu lat. Nie skorzystał z zaproszenia właściciela proponującego mały sparring, tylko przeszedł się po salach, pogawędził z przyjaciółmi i jednocześnie zanotował w myśli, które waż ne persony już zjechały do miasta. Trochę poplotkował, po czym pozwolił swoim stopom poprowadzić go tam, gdzie chciały iść. Zawiodły go tutaj, do parku. Philip sam nie był pewien, czy to mu odpowiada, czy nie. Wkrótce zauważył swój powóz, więc uniósł rękę, a stan gret zaraz zjechał na bok. - Ach, to ty, Philipie. - Henrietta zmierzyła go jednym
ze swych groźniejszych spojrzeń. - Doskonale. Możesz wziąć Antonię na przechadzkę. - Taki miałem zamiar. - Popatrzył na macochę równie ponuro. - Zaczekam tutaj. - Starsza pani poprawiła szal i rozsiad ła się wygodnie na wyściełanej kanapce. Philip zacisnął usta i otworzył drzwiczki, władczo wycią gając rękę, ale na widok miny Antonii ostro skarcił się w du chu, niezadowolony ze swojego zachowania. Gdzie, u licha, ' podziały się jego dobre maniery? - O ile, oczywiście, masz ochotę zaczerpnąć trochę po wietrza, moja droga - dodał pośpiesznie. Antonia wysiadła, korzystając z pomocy Philipa. - Towarzystwo jest, niestety, dosyć skromne, ale pogor szenie pogody przygna wszystkich do miasta. Wtedy nie za braknie rozrywek. Antonia nie zamierzała tak łatwo się poddać i wysunęła brodę. - Słyszałam, że pod względem urozmaicenia nic nie do równuje Londynowi. - Święta racja. - Philip zdołał napotkać jej wzrok. Masz ochotę na tutejsze rozrywki? - Chyba tak. Ciocia Henrietta dała się im ponieść. Dziś rano u madame Lafarge była w swoim żywiole. - Jakże udała się sesja? - Przyznaję - Antonia wzruszyła ramionami - że jej fa sony są imponujące. Jutro przyśle pierwszą suknię. - Rzuciła okiem na swoją perkalową spódnicę i skrzywiła się. - W sa mą porę - dodała i popatrzyła na piękne stroje dwóch mija jących ją pań. - Jutro, moja droga, odbierzesz blask wszystkim londyń skim pięknościom.
Mimo zdecydowania, że zachowa obojętność, Antonia leciutko się uśmiechnęła. Zerknęła na Philipa, a on nie omieszkał spojrzeć jej w oczy. - To tylko szczera prawda, przysięgam - oświadczył z rę ką na sercu. Antonia musiała się roześmiać. Ku jej zdziwieniu oczy ściło to atmosferę. - Mniej formalne przyjęcia chyba zaczną się już wkrótce - stwierdził Philip. - Owszem - odparła. - Henrietta ma już plik zapro szeń. - Później zrobi się tłok, gdy zjadą do miasta wszystkie wielkie damy. - Hmm. - Antonia trochę się zachmurzyła. - Sądziłem, że pragniesz jak najszybciej doświadczyć ży cia towarzyskiego w całej jego okazałości? - To niewątpliwie będzie dla mnie doświadczenie, które pomoże mi zrozumieć wielki świat i jego funkcjonowanie, ale co. do rozrywek... za mało na ten temat wiem, aby ocze kiwać czegoś szczególnego. Philip obserwował jej twarz -jak zwykle szczerą - i jego własna przybrała łagodny wyraz. - Londyn oferuje dużo więcej niż tylko przyjęcia i bale. Są teatr i opera, co już znasz, a także „Astley's" i Vauxhall po drugiej stronie rzeki. Oba miejsca warto odwiedzić, jeśli interesują cię zwyczajne przyjemności. Dziwi mnie też fakt, że oboje z Goeffreyem jeszcze nie zapragnęliście iść do mu zeum. Nie czekając na jej odpowiedź, kwieciście opowiedział o niezliczonych atrakcjach, jakie oferuje stolica, i parę razy delikatnie wykpił ignorancję Antonii, aż w końcu roześmiała się wesoło.
-~—M^5S>;
127
- No dobrze - przyznała - może istotnie spodoba mi się pobyt w Londynie. Nie miałam pojęcia, że jest tyle rzeczy, które moglibyśmy... - Urwała raptownie i wzięła głębszy oddech. - Które można zobaczyć - poprawiła. - Nic dziwnego, skoro tyle lat spędziłaś na zesłaniu w Yorkshire. Postaramy się obejrzeć jak najwięcej, zanim rozpocznie się sezon balów. - Byłoby... bardzo miło. - Sprawdzimy, co jeszcze da się wtłoczyć w nasze plany - odparł z uśmiechem, odprowadził ją do powozu i pomógł wsiąść. - Zobaczymy się później. Antonia po królewsku skinęła głową, a Henrietta chrząk nęła i stuknęła stangreta w ramię. Philip przez chwilę patrzył za odjeżdżającym powozem, świadomy zastanawiającego poczucia przynależności. Dałby dużo, aby pojąć, skąd się wzięło. O szóstej wieczorem zabrzmiał gong i Antonia postano wiła przebrać się do kolacji. Idąc po schodach, usłyszała do chodzący z góry odgłos czyichś kroków i przystanęła na podeście. Z piętra schodził Philip. Miał na sobie stylowy granatowy surdut i kremowe spodnie wpuszczone w wysokie buty. Ozdobnie zawiązany krawat i jedwabna kamizelka w bur sztynowym kolorze idealnie dopełniały wytworny strój, a najwyraźniej niedawno wyszczotkowane włosy falowały wokół głowy. W jednej ręce Philip trzymał rękawiczki, lekko uderzając nimi o udo. - Zastanawiałem się, moja droga... - Zatrzymał się na przeciw Antonii. - Czy miałabyś chęć jutro pojechać ze mną do Richmond? Oczywiście, o ile nie masz innych planów. Moglibyśmy zjeść podwieczorek w „Star i Garter".
Panujący na schodach półmrok ukrył błysk radości w oczach Antonii i rumieniec, który zaraz pojawił się na jej policzkach. - Nie chciałabym... - Mocno splotła dłonie i wysunę ła brodę - ...rujnować twego zwyczajowego rozkładu dnia, milordzie. Zapewne musisz poświęcić czas na inne zajęcia. - Na nic, co nie mogłoby poczekać. - Nie okazał nie zadowolenia. - Jesteś wolna? - Nie przypominam sobie żadnych zobowiązań. - Wobec tego... - Mocniej ścisnął rękawiczki. - Spotka my się w holu... powiedzmy o pierwszej trzydzieści? Z wdziękiem, lecz celowo obojętnie Antonia skinęła głową. - Będzie mi miło, milordzie. - Antonio... - Dlaczego, u licha, nie zwraca się do niego po imieniu? - Zjesz dzisiaj z nami kolację? - Musiała zebrać się na odwagę, aby zadać to pytanie. Philip zawahał się i niechętnie pokręcił głową. - Zjem z przyjaciółmi. - Rzeczywiście umówił się u „Limmera". Jakby z oddali usłyszał swój głos: - Często to robię. - Wielu panów w jego wieku, żonatych i kawalerów, czasem jadało w klubie. Było to jednym z elementów świa towego życia, a nie jakąś ekstrawagancją. - Doprawdy? - Pogodny uśmiech nie przyszedł Antonii łatwo. - Zatem życzę ci miłego wieczoru, milordzie. A teraz wybacz, muszę się pośpieszyć, bo już późno. - Posłała mu jeszcze jeden uśmiech i ruszyła na piętro, surowo karcąc się w duchu. Okazała się głupia ponad miarę. Jak może czuć się zlekceważona, skoro Philip w niczym jej nie uchybił? I cze mu jest taka przygnębiona, skoro on zachowuje się tak jak zawsze? Przecież zamierzała harmonijnie wtopić się w jego
——"—waSfilSw
XJ^ILX
.
^
»
życie. Właśnie po to przyjechała do Londynu, aby się tego nauczyć. Weszła na piętro i pobiegła do swego pokoju. Philip wsłuchał się w odgłos jej cichnących kroków, po czym powoli zszedł na dół. Miał zasępioną minę. Antonia nie powiedziała absolutnie nic niestosownego, nic, co mogłoby dać mu do zrozumienia, że chciałaby spędzić czas w jego to warzystwie. Ani razu nie wzbudziła poczucia winy, nie wy raziła żadnych zastrzeżeń ani żądań. Dlaczego więc czuł się taki sfrustrowany? Dlaczego miał wrażenie, że coś nie jest w porządku?
ROZDZIAŁ ÓSMY Nazajutrz o wpół do drugiej Philip stał w holu i patrzył na schodzącą po schodach Antonię. Miała na sobie nową suk nię dostarczoną rano z zakładu madame Lafarge - ciemno zieloną kreację podkreślającą smukłość sylwetki i złocisty odcień włosów. Góra i dół sukni były oblamowane atłasową wstążką w tym samym odcieniu zieleni co parasolka, którą Philip właśnie trzymał ukrytą za plecami. Ona także pochodziła od madame Lafarge. Na żądanie Philipa została pośpiesznie wybrana i doręczona przez jed nego z lokajów punktualnie o pierwszej. - Wyglądasz czarująco. - Philip podszedł i pomógł An tonii zejść z kilku ostatnich schodów. Uśmiechnęła się, podbudowana świadomością, że prezen tuje swą pierwszą londyńską suknię. Gdy zaś Philip otwarcie obrzucił ją zachwyconym spojrzeniem, obróciła się na pal cach, a kloszowa spódnica zafalowała wokół nóg. - Talenty madame są imponujące. - To prawda. - Philip znów ujął dłoń Antonii. - Zapewne i ona powiedziałaby, że perfekcyjny rezultat można osiągnąć tylko dzięki najlepszym surowcom - oświadczył, napotyka jąc wzrok Antonii. - Obawiam się, że jesteś pochlebcą, milordzie. - Philipie - powiedział z naciskiem i wręczył jej para solkę. - To dla mnie? - Antonia ze zdumieniem dotknęła rzeź-
bionej drewnianej rączki. Wzięła ją tak ostrożnie, jakby była szklana. - Dziękuję. - Posłała Philipowi uśmiech, lecz jej usta leciutko zadrżały, a w głosie zabrzmiała nuta wzrusze nia. - Wybacz, pewnie uważasz mnie za głuptasa, ale od dawna nie dostałam czegoś takiego... całkiem bez po wodu. Philip z pewnym trudem przybrał obojętny wyraz twarzy, aby żywo nie zareagować na słowa Antonii. - Z radością dałbym ci o wiele więcej, lecz dopóki nie ogłosimy naszych zaręczyn, muszę ograniczyć się do takich drobiazgów, chcąc ujrzeć twój uśmiech. - Pasuje idealnie. - Antonia przyłożyła parasolkę do sukni. - Istotnie - przyznał. - Ktoś dobrze wybrał. Zerknęła na niego podejrzliwie, a on ze śmiechem wziął ją za łokieć i poprowadził do drzwi. W powozie niepewność Antonii, która często jej doskwie rała, wyparowała bez śladu. Otworzyła parasolkę, aby osło nić się przed słońcem, po czym spytała Philipa, jak najbar dziej elegancko jej używać. Uczynił kilka sugestii - pół żar tem, pół serio. Antonia była zachwycona wycieczką oraz je go towarzystwem i odprężyła się na tyle, aby okazać swoją zwykłą radość. Po powrocie Philip także odczuwał wielkie zadowolenie. Od tej pory starał się codziennie spędzać sporo czasu z Antonią, aby jakoś złagodzić powściągliwość ukrywaną za uprzejmymi uśmiechami. Wybrał się z Goeffreyem i Antonią do „Astley's Amphitheatre" i przez całe przedstawienie z przyjemnością obserwował grę emocji na twarzy Antonii. Następnego popołudnia uległ błaganiom rodzeństwa i zabrał oboje na zwiedzanie katedry Świętego Pawła oraz innych za-
J 32
bytków, po czym sam się zdumiał, że nadal tak dobrze pa mięta szczegóły z historii miasta. Antonia wydawała się usatysfakcjonowana, lecz nadal pełna rezerwy, co trochę go niepokoiło. W dalszym ciągu zwracała się do niego per „milordzie", a jak zdążył zauwa żyć, robiła to tylko wtedy, gdy chciała trzymać go na dystans. Nadszedł dzień pierwszego przyjęcia. Philip zamierzał, jak zwykle, iść do klubu. Już zdążył się przebrać, lecz jeszcze nie wyszedł z domu. Właśnie przerzu cał w bibliotece stosik leżących na biurku zaproszeń, gdy usłyszał żartobliwy baryton Goeffreya. Chłopak powiedział coś w holu do siostry. Odpowiedziała takim wesołym śmie chem, jakiego Philip nie słyszał od dawna. Zaintrygowany, podszedł do drzwi. Z wrażenia zaparło mu dech. Pośrodku holu stała Antonia. Upięte na czubku głowy złociste włosy lśniły w świetle kry ształowego żyrandola. Kilka wijących się loczków opadało na uszy i kark, skupiając uwagę na smukłej szyi. Wydekol towana seledynowa suknia z maleńkimi bufiastymi rękawka mi odkrywała ramiona w odcieniu kości słoniowej, podkre ślała wąską talię i rozszerzała się w bogato sfalowany dół. Antonia miała uniesioną twarz i roześmiana mówiła coś do stojącego na schodach Goeffreya. Na jej widok Philip po czuł, że wiele różnych, trudnych do zdefiniowania emocji na gle wzbiera w jego sercu i zmienia się w jedno całkiem zro zumiałe uczucie. Policzki Antonii były leciutko zaróżowio ne, oczy lśniły, a koralowe usta rozchyliły się, gdy uniosła ręce jeszcze bez długich za łokieć rękawiczek. - Z całą pewnością jestem twoją starszą siostrą i jeśli tyl ko tu zejdziesz, chętnie ci udowodnię, że moja nadzwyczajna technika nacierania uszu ma się dobrze. Goeffrey coś odpowiedział, lecz Philip nie dosłyszał słów.
&
- Tutaj. Właśnie szłam do salonu. - A ja za nią, żeby trochę poćwiczyć. - Goeffrey wyraźnie się zafrasował. - Moim zdaniem te kotyliony i ka dryle niczym się nie różnią. - Bzdura. - Antonia wzięła brata pod ramię. - Jeśli są dzisz, że wykręcisz się sianem, to jesteś w błędzie. - Zerk nęła na Philipa i uśmiechnęła się. - Ale ty już wychodziłeś - zatrzymujemy cię. - Nie - skłamał. - Dzisiaj zostaję na kolacji. - Doprawdy? - Owszem. Może weźmiesz w obroty braciszka. Zaraz do was dołączę i wyrażę opinię. Antonia pociągnęła za sobą mruczącego coś pod nosem Goeffreya. Philip patrzył za nimi rozbawiony, a gdy zamknęli za sobą drzwi salonu, odwrócił się i ujrzał majordomusa. - Ach, to ty, Caning. - Philip chętnie by się dowiedział, ile Carring zobaczył. - Właśnie cię potrzebuję. W bibliotece pośpiesznie skreślił parę słów do Hugona. Wyjaśnił, że coś nieoczekiwanie go zatrzymało, więc przyj dzie później. - Każ to natychmiast dostarczyć do „Brooksa". - Podał kopertę Carringowi. - Oczywiście, milordzie. Czy mam również powiadomić kucharkę, że zmienił pan plany? - Tak - po dziesięciu sekundach milczenia oświadczył Philip. - I chyba powinieneś powiadomić lokaja, że ma po łożyć na stole dodatkowe nakrycie. - Philip zmierzył Carringa surowym spojrzeniem. - Jeszcze coś? - Skądże, milordzie - z niewinną miną zapewnił Carring. - O ile wiem, świat ma się dobrze - dodał tajemniczo i od dalił się.
Philip spojrzał groźnie na jego plecy i pośpiesznie udał się do salonu. Gdy piętnaście minut później weszła tam Henrietta, pasierb tańczył z jej bratanicą kotyliona, a siedzący na fotelu Goeffrey obserwował ich, uśmiechnięty od ucha do ucha. Wieczorek u państwa Mountfordów niewiele odbiegał od wyobrażeń Antonii. - Tak się cieszę, że znów cię widzę, moja droga. - Lady Mountford ciepło powitała Henriettę, a na dygnięcie Antonii i ukłon Goeffreya odpowiedziała skinieniem głowy. - Prze konacie się, że dziś nie ma potrzeby zachowywać się cere monialnie. Już poznaliście moje córki, więc idźcie przedsta wić się innym młodym ludziom. Muzycy przyjdą nieco później, możecie trochę pogawędzić. - Lady wskazała dłonią obszerny salon pełen młodych panien i równie młodych dżentelmenów. - Pomóżcie mi tam podejść. - Henrietta wskazała laską grupę usadowionych w fotelach pań. - Widzę sporo starych przyjaciółek, więc sobie porozmawiamy, a wy dwoje pokrę cicie się w towarzystwie. Goeffrey poprowadził ciotkę do fotela, a Antonia popra wiła jej jedwabny szal. - I co? - W głosie Antonii dało się słyszeć podniecenie. - Gdzie zaczniemy? - Obrzuciła gości dyskretnym spojrze niem. Goeffrey zrobił to samo. - Tam. - Podał siostrze ramię i skrzywił się na widok jej zdumionej miny. - Tak będę mniej rzucać się w oczy. - W ogóle się nie wyróżniasz - zauważyła siostra. Dzię ki swemu wzrostowi i budowie typowej dla Manneringów oraz względnie konserwatywnemu strojowi Goeffrey spra wiał wrażenie nieco starszego od kilku obecnych młodzień ców. Zwłaszcza od tych, którzy mieli na sobie modną odzież
136
i dzięki temu wyglądali dużo młodziej, niż zapewne chcie liby. - Hmm. - Goeffrey utkwił wzrok w mężczyźnie z lewej strony. - Tylko spójrz na tego głuptasa. Ma taki wysoki koł nierz, że nie może odwrócić głowy. - Stałeś się ekspertem w sprawach mody? - Antonia uniosła brwi. - Bynajmniej. - Goeffrey już szukał spojrzeniem kolej nej ofiary. - Zdaniem Philipa prawdziwy dżentelmen nie po winien nosić takich osobliwych strojów. Tylko spokojna ele gancja jest oznaką przynależności do czołówki. - Do czołówki? - Samej śmietanki. Koryntian. Zresztą, sama wiesz. - Nie, ale chyba sobie wyobrażam. Aspirujesz więc do miejsca w tym imponującym panteonie? - Nie miałbym nic przeciwko temu, aby kiedyś tam się znaleźć, ale na razie poprzestanę na zbieraniu doświadczeń w towarzystwie. To wkrótce może się przydać. - Rozsądny zamiar. - Antonia skinęła głową. - Philip też tak sądzi. - Goeffrey znów powiódł wzro kiem po pokoju. - Może zrobimy to, co nam sugerowano, i poznamy innych towarzyszy niedoli? - Jeśli powstrzymasz się od uświadamiania im tego sta tusu. - Goeffrey zerknął na nią pytająco, więc dodała: - Wi szę na twoim ramieniu, nie pamiętasz? To oznacza, że ty pro wadzisz. - Wspaniale! - Goeffrey uśmiechnął się radośnie. - Więc mogę wybrać. Oczywiście ruszył w stronę grupy przy kominku, zebranej wokół najładniejszej dziewczyny. Była tam również Cecily Mountford, która - pomna pouczeń mamy - przedstawiła ich trzem damom i czterem dżentelmenom. Wszyscy mieli naj-
i#o' . wyżej po dwadzieścia lat. Goeffreya natychmiast uznano za jednego ze swoich. Antonia, z uwagi na wiek i szacunek, jaki młodzi jej okazali, poczuła się prawie jak staruszka. Mło dzieńcy rumienili się, jąkali i kłaniali, a panny ledwie śmiały uścisnąć jej dłoń i z oczywistą zazdrością spoglądały na wy tworną suknię. Po chwili pierwsze lody zostały przełamane i - zgodnie z życzeniem gospodyni - wszyscy poczuli się swobodniej. Młodziutka piękność o słodkiej twarzyczce miała na sobie bladoniebieską suknię odsłaniającą ramiona, na których falo wały ciemne loki. Nazywała się Catriona Dalling i była sie rotą z Yorkshire. Obecnie przebywała w Londynie pod opie ką ciotki, hrabiny Ticehurst. - To prawdziwy smok - oświadczyła panna Dalling, pa trząc na nich wielkimi, niebieskimi oczami i buntowniczo wysunęła szczękę. - Chociaż nie, kłamię - ona jest istną Gorgoną! - Naprawdę chce cię wydać za kogoś, kto da najwięcej? - Cecily Mountford śmiałością dorównywała reszcie towa rzystwa. Panna Dalling mocno zacisnęła śliczne usta i kiwnęła głową. - Co więcej, zawzięła się na biednego Ambrose'a. - Dra matycznym gestem ścisnęła łokieć stojącego obok młodego mężczyzny w zielonym surducie z wytłaczanego jedwabiu. - Oboje szykujemy się na ścięcie! Ambrose, który chlubił się tytułem markiza Hammersley, był blady, niski, nieco tęgawy i najwyraźniej nerwowy. Teraz zarumienił się, coś zamruczał i spróbował wygładzić rękaw pognieciony palcami panny Dalling. - Nie możecie oboje po prostu się nie zgodzić? - Goeffrey zmarszczył brwi.
- Och, nic nie rozumiesz. - Panna Dalling westchnęła. Moja ciotka uparła się na markiza, ponieważ nie mieliśmy kogoś takiego w rodzinie, a markiz jest lepszy niż hrabia, więc to jakby awans. Mama Ambrose'a popiera ten związek z uwagi na mój spadek, bo ich dobra dają za mało, aby wy posażyć siostry Ambrose'a. A ponieważ jestem taka młoda, ciotka ma nadzieję gładko załatwić sprawę po swojej myśli - ponuro dodała Catriona. Mama markiza chyba musi być ślepa, przemknęło Antonii przez głowę. - Wszystko zaaranżowano z powodu tytułu i pieniędzy z nie skrywaną pogardą kontynuowała panna Dalling. - Ale nic z tego nie będzie! Wyjdę za mąż tylko z miłości albo wcale! Jej dramatyczne oświadczenie wywołało pomruki aproba ty - najgłośniejszy w wykonaniu markiza. Antonia zastana wiała się, czy ci młodzi ludzie rzeczywiście są tacy swobodni i szczerze dyskutują, czy też są tylko samowolni i pozwalają sobie na werbalny bunt, który jednak nie doprowadzi do czynnej rebelii. Emocjonalne wynurzenia panny Dalling sprowokowały żywą dyskusję, lecz większość osób popierała stanowisko Catriony i otwarcie potępiała jej ciotkę. Mimo pogróżek, których w drodze na Brook Street po dobno nie szczędziła jej owa ciotka, Catriona Dalling nie sprawiała wrażenia osoby zastraszonej. - Przypuszczam, że, podobnie jak ja, jesteście pierwszy raz w stolicy - stwierdziła z uśmiechem - ale pewnie lepiej wiecie, jak szukać wymarzonej miłości. Mam nadzieję, że wybaczycie mi moją otwartość i elokwencję, bo sami widzi cie, jak wygląda sytuacja. Nie sądzicie, że Ambrose i ja bę dziemy musieli się postawić?
Znów wybuchła dyskusja, głównie na temat metod po zwalających przeciwstawić się lady Ticehurst. Antonia usły szała, że Goeffrey opowiada się za czynnym oporem. Patrząc w bez wątpienia niewinne oczy panny Dalling, poczuła cię żar swoich lat. - Z pewnością nie popieram zmuszania do małżeństwa, panno Dalling - powiedziała. - Lecz faktem jest, że więk szość małżeństw w naszej sferze bywa tak czy inaczej aran żowana. Niektóre wspierają się na wzajemnej sympatii dwoj ga ludzi lub długiej znajomości, inne zaś są skutkiem tylko zimnej kalkulacji. Skoro jednak w tym wypadku żadna ze stron nie skierowała swych uczuć gdzie indziej, to może upór pani ciotki jednak okaże się owocny? - Mówiąc to, Antonia przelotnie spojrzała na markiza i natychmiast zwątpiła w sens swojej sugestii. - Teoretycznie to możliwe, lecz tak się składa, że ja już znalazłam prawdziwą miłość. - Doprawdy? - Antonia miała pewne wątpliwości. Mło dziutka dziedziczka wyglądała na niewiele starszą od Goeffreya. - Proszę mi wybaczyć śmiałość, panno Dalling, ale czy jest pani tego pewna? - O, tak, najzupełniej. - Catriona Dalling tak energicz nie kiwnęła głową, że ciemne kędziory zatańczyły wokół twarzy. - Henry i ja znamy się od dziecka i chcemy się po brać. Zamierzaliśmy z tym poczekać jeszcze kilka lat, aby Henry mógł udowodnić, że poradzi sobie z zarządzaniem po siadłością ojca, lecz ciotka Ticehurst niestety pomieszała nam szyki. - Rozumiem. - Spokojny ton panny Dalling był bardziej przekonujący niż pełne emocji deklaracje i Antonia trochę się zasępiła. - Powiedziała pani ciotce o swoich uczuciach do Henry'ego?
- Ciotka nie wierzy w miłość, panno Mannering. W oczach Catriony znów pojawił się wojowniczy błysk. Może okazałaby więcej dobrej woli, gdyby Henry też był markizem, lecz on jest tylko synem ziemianina, więc ciotka się nie zgodzi. - Nie przypuszczałam, że pani sytuacja jest taka... nie zręczna. Presja, aby zrezygnować z miłości, która trwa od dawna, musi wprawiać w rozpacz. Catriona znów zdecydowanie skinęła głową. - Tak byłoby, gdybym zamierzała się poddać. Ale to wy kluczone. Ślub z Ambrose' em zrujnowałby życie całej naszej trójki - moje, Henry'ego i Ambrose'a. Obserwując zdeterminowaną minę panny Dalling i wyraz niezdecydowania na twarzy markiza, Antonia mogła się tylko z tym zgodzić. - W taki lub inny sposób postawię na swoim. Małżeń stwa zawarte z miłości wcale nie są aż taką rzadkością oświadczyła Catriona. - Moja druga ciotka, nie Ticehurst, oczywiście, tylko jej siostra, obecnie lady Copely, zbunto wała się i poślubiła sir Edmunda, dżentelmena niezbyt za możnego. Od dawna są bardzo szczęśliwym małżeństwem i żyją całkiem wygodnie. Właśnie tyle mi wystarczy, jeśli wyjdę za mąż z miłości. - Catriona umilkła, aby złapać od dech. - W zeszłym roku moja kuzynka Amelia, najstarsza córka cioci Copely, została żoną swego ukochanego, pana Gerarda Moggsa. - Wskazała dwoje młodych ludzi po prze ciwnej stronie pokoju. - To oni - sama pani widzi, jacy są szczęśliwi. Antonia powędrowała wzrokiem we wskazanym kierun ku. Przecież właśnie po to przyjechała do Londynu - aby za obserwować, jak młode mężatki zachowują się w miejscach publicznych.
Zobaczyła młodego dżentelmena w wieku dwudziestu pię ciu lub sześciu lat, stojącego obok fotela, na którym siedziała ładna młoda kobieta. Akurat uniosła głowę i spojrzała mężowi w oczy. Mężczyzna coś powiedział, ona zaś roześmiała się i lek ko, ale z wyraźną czułością, i ścisnęła jego ramię. Pan Moggs odpowiedział spojrzeniem pełnym uwielbienia i delikatnie musnął palcem policzek żony, po czym szepnął jej coś do ucha, wyprostował się i skinąwszy głową, odszedł. Po chwili wrócił z dwiema szklankami orzeźwiającego napoju. - Panna Mannering, nieprawdaż? Antonia drgnęła i odwróciła się. Ujrzała kłaniającego się młodego mężczyznę mniej więcej w jej wieku, eleganckiego, lecz w stroju dalekim od ekstrawagancji tak lubianej przez młodsze pokolenie. - Nazywam się Hemming, droga panno Mannering przedstawił się dżentelmen, a gdy się wyprostował, Antonia spojrzała w łagodne piwne oczy pod strzechą opadających na czoło falistych, kasztanowych włosów. - Proszę wybaczyć mi śmiałość, ale lady Mountford właśnie dała mi znak, że muzycy zaraz zaczną grać. Czy uczyni mi pani zaszczyt i za tańczy ze mną pierwszego kotyliona? Zaproszeniu towarzyszył sympatyczny uśmiech, toteż An tonia bez namysłu się zgodziła. - Oczywiście, panie Hemming, będzie mi bardzo miło. - Z wdziękiem wyciągnęła dłoń. Tańczyła kotyliona o wiele lepiej niż pan Hemming, który musiał bardziej zważać na figury. Mogła więc bez przeszkód realizować swój zasadniczy cel. Obracając się i wirując, dys kretnie poszukała wzrokiem par, które wyglądałyby na mał żeństwa. Poza państwem Moggs nie znalazła nikogo, oni zaś z pewnością nie byli reprezentatywnym przykładem.
1PL142 Nie należało więc po ślubie z Philipem kopiować ich za chowania. Po pierwsze, Philip był o wiele starszy od pana Moggsa. Po drugie, Philip na pewno nie patrzyłby na nią z ta kim nie skrywanym uwielbieniem. A gdyby ona czule ścis nęła go za ramię, niewątpliwie od razu zmarszczyłby brwi i ją skarcił. Matka i wszystkie damy z Yorkshire zapewniały, że pano wie nie lubią publicznego okazywania uczuć. To ich krępuje, toteż nigdy nie wolno w towarzystwie wyrażać emocji. O ile panna Dalling i inni mogli sobie pozwolić na coś takiego, o tyle ktoś pokroju Philipa byłby taką demonstracją wyłącz nie zirytowany. Taniec się skończył i Antonia grzecznie dygnęła, a roz promieniony pan Hemming natychmiast zgiął się w ukło nie. - Cóż za wspaniałe wyczucie, panno Mannering. - Dwor nie podał jej ramię. - Rozumiem, że będzie pani bywać na ba lach i przyjęciach? - Przypuszczalnie zjawimy się tu i tam. - Antonia po zwoliła odprowadzić się do miejsca przy kominku. - Widziała już pani rzeźby przywiezione przez lorda Elgina? Moim skromnym zdaniem są warte obejrzenia. Antonia nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ właśnie podszedł znajomy pana Hemminga, pan Carruthers, który złożył głęboki ukłon. Następnie przyłączyli się do nich sir Frederick Smallwood i pan Riley. Dosłownie w okamgnie niu Antonia znalazła się w kręgu kilku dżentelmenów. Trochę pogawędzili, uprzejmie i miło. Później Antonia zatańczyła kadryla z sir Frederickiem i ostatniego kotyliona z panem Carruthersem. Pan Riley zaś błagał, aby o nim pamiętać przy następnej okazji. Gdy goście zaczęli się rozchodzić, Goeffrey poinformo-
SC™ 'k wal siostrę, że ciocia Henrietta jest gotowa do wyjścia, więc Antonia grzecznie pożegnała adoratorów. W powozie otuliła ramiona ciotki dodatkowym szalem i w myśli przeanalizowała wszystko, co dziś widziała. - Ciociu - spytała w końcu, gdy powóz ruszył - czy jest przyjęte, że mężczyzna towarzyszy żonie podczas takich to warzyskich spotkań? - Zauważyłaś Moggsów, prawda? - Henrietta prychnęła. - Nic dziwnego, ta para zakochanych gołąbków budzi spore zainteresowanie. - Ton Henrietty sugerował, że starsze panie nie były zachwycone. - Ale wracając do twego pytania - nie jest to powszechnie przyjęte, lecz Gerard Moggs ma wielką słabość do żony, a ona jest przy nadziei, więc chyba możemy mu wybaczyć. Antonia skinęła głową. Teraz mogła ocenić Moggsów w miarę obiektywnie. - Istnieje pewna granica atencji, którą mąż może oka zać swojej żonie - odezwała się Henrietta, a jej głos pra wie całkiem zagłuszały stukające o bruk koła powozu. W praktyce to właściwie nieistotne, ponieważ panowie uwielbiają kluby i kolacyjki we własnym, męskim gronie. Z żonami pojawiają się tylko na największych balach. Zgodnie z niepisaną zasadą mężowie i żony - zwłaszcza w mieście nie prowadzą wspólnego życia towarzyskiego. - Henrietta poprawiła szale. - Układ tego rodzaju ogranicza możliwości takiego demonstrowania uczuć, jakiego dzisiaj byłaś świad kiem. Antonia już nie miała żadnych wątpliwości co do opinii ciotki na temat zachowania państwa Moggs. - Sądziłam, że panowie często towarzyszą paniom pod czas imprez o charakterze rozrywkowym? - I owszem. - Henrietta ziewnęła. - Ale na ogół dotyczy
«*^SS^^^^Q^^.^
's****...-.
to panów nieżonatych, zaprzysięgłych kawalerów lub tych, których można usidlić. Dama zamężna raczej nie powinna oczekiwać, że jej mąż gdzieś z nią pójdzie, zwłaszcza jeśli nie przepada za daną rozrywką. Mrok skrył zasępioną minę Antonii. Organizowane przez Philipa wycieczki, wspólna radość i śmiech sprawiały jej przecież tyle przyjemności! Czy po ślubie będzie musiała z tego wszystkiego zrezygnować? Cieszyć się tylko tymi cu downymi wspomnieniami? Co za sens brać ślub nawet z kimś, kto jest dobrym przyjacielem, jeśli później nie można spędzać czasu w jego towarzystwie? Powóz lekko zachwiał się na zakręcie, wjeżdżając na Grosvenor Square, i po chwili zatrzymał się przed Ruthven House. Goeffrey i Antonia pomogli ciotce wejść po schodach, a Carring przytrzymywał szeroko otwarte drzwi. W holu Antonia dostrzegła Philipa. Podszedł do nich, gdy majordomus zamknął drzwi. - Udany wieczór? Pytanie było skierowane do niej, lecz odpowiedział na nie Goeffrey. - Nudziarstwo - odparł, tłumiąc ziewnięcie. - Nic cieka wego poza historią o smokowatej ciotce bogatej panny. Rze czywiście przypominała Gorgone. - Doprawdy? - z rozbawieniem spytał Philip. - A jakże - zapewnił Goeffrey gorliwie. - Ale teraz już idę spać. - Wobec tego - ciotka szturchnęła go pod żebro - pomo żesz mi się wdrapać na piętro. - Przez ramię spojrzała na Carringa. - Przyślij mi Trant, z łaski swojej. - Oczywiście, milady. - Carring ukłonił się z szacun kiem.
Antonia patrzyła za bratem i ciotką, dopóki nie dotarli na podest. Odwróciła się, czując na łokciu rękę Philipa. _ Chodźmy do biblioteki - zaproponował. - Dużo tań czyliście? Po ich wyjściu poszedł do „Brooksa", choć miał zdumie wającą ochotę pojechać do państwa Mountfordów. Wraz z Hugonem i grupą przyjaciół wpadł jeszcze do „Boodle'a" i ekskluzywnego klubu na Pall Mail, lecz był zanadto rozkojarzony, aby dobrze się bawić, toteż wkrótce wrócił do domu i przez resztę wieczoru snuł się po bibliotece. - Dwa kotyliony i kadryla. - Przetańczyłaś wszystkie trzy? - A jakże. Philip zatrzymał się obok jednego z dwóch głębokich foteli ustawionych po obu stronach kominka, w którym płonął ogień, zalewając cały pokój przyjemnym blaskiem. Antonia usiadła, a jej jedwabna spódnica miękko zaszele ściła. - Masz ochotę na kieliszek przed snem, Antonio? - Nie, ale... - Jej uśmiech przypomniał Philipowi, jaką jest pogodną dziewczyną. - Bardzo chętnie wypiłabym szklankę ciepłego mleka, tylko nie wiem, jak Carring za reaguje na taką prośbę. - Zobaczymy. - Philip podszedł do dzwonka. - Philipie! - Antonia raptownie się wyprostowała, ale on gestem polecił jej zostać na miejscu. - Nie, mam z Carringiem rachunek do wyrównania. Pociągnął szarfę dzwonka i usiadł w fotelu naprzeciw Anto nii. Po chwili zjawił się majordomus. - Pan mnie wzywał, milordzie? - spytał z uroczystą po wagą. - Owszem - najspokojniej w świecie potwierdził Philip.
- Panna Mannering życzy sobie drinka do poduszki: szklan kę ciepłego mleka. - Mam podać dla dwóch osób, milordzie? - Nie. - Philip ledwie zdołał zachować powagę. - Po po wrocie możesz nalać mi brandy. - Oczywiście, milordzie. - Carring jeszcze raz się ukłonił i zniknął. Po jego wyjściu Antonia nie wytrzymała. - Ty popijający ciepłe mleczko... - Parsknęła śmiechem, a Philip całkiem wbrew sobie także się uśmiechnął. - Wciąż żywię nadzieję, że pewnego dnia to ja będę miał ostatnie słowo. Tego wieczoru sukces nie był mu pisany. Carring przy niósł szklankę idealnie podgrzanego mleka i postawił srebrną tacę na stoliku obok Antonii. Zrobił to tak uroczyście, jakby chodziło o porto znakomitego rocznika. Następnie podszedł do barku, napełnił kieliszek brandy i umieścił go obok łokcia Philipa. - Dziękuję, Carring. Możesz pozamykać drzwi. - Tak jest, milordzie. - Majordomus złożył zwyczajowy ukłon i wyszedł z biblioteki. Sięgając po kieliszek, Philip zauważył, że brandy jest nie dużo. Widocznie Carring nie omieszkał subtelnie dać do zro zumienia, co sądzi o stanie swego pana. Philip pociągnął łyk i uśmiechnął się do Antonii. - Z kim tańczyłaś? Wzięła szklankę i usadowiła się wygodniej. - Większość gości była raczej w wieku Goeffreya niż moim, lecz zjawiło się również kilku nieco starszych dżen telmenów - pan Riley, Carruthers, Hemming i sir Frederick Smallwood. - Doprawdy? - Philip nie kojarzył tych nazwisk, co da-
wało do myślenia na temat pozycji panów. - Ty też, tak jak Goeffrey, wynudziłaś się na wieczorku u Mountfordów? Popatrzył na nią z uprzejmą ciekawością. _ Wieczór z pewnością nie dorównywał bytności w „Astley's", ale nie był aż taki nudny. - Czyżby? Philip obserwował grę padającego z kominka światła w lśniących, złotych włosach. Jego blask rozjaśniał też ślicz ną twarz Antonii i sprawiał, że wilgotne od mleka usta lśniły, przykuwając uwagę. Głos Antonii przyjemnie wibrował, a Philip słuchał opowieści o czymś, co dobrze znał. Lecz tym razem patrzył na ten obrazek oczami Antonii, toteż dostrzegł w nim niewinność i świeżość, której sam już od dawna nie zauważał. Na koniec Antonia obdarzyła go krótką charakterystyką głównych protagonistów w historii, która miała szansę stać się jedną z bardziej interesujących afer sezonu. - Sytuacja panny Dalling i markiza wydaje się istotnie przykra. - Antonia odstawiła pustą szklankę. - Lecz trud no powiedzieć, na ile ubarwia ją dramatyczne podejście panny Dalling. Jakkolwiek jest, ona zapewne postawi na swoim, a ciotka poniesie klęskę. - Antonia uśmiechnęła się do Philipa, jakby chciała dzielić z nim rozbawienie. Ku jej zdziwieniu on zachował obojętność i nieoczekiwanie wstał. - Chyba już powinnaś iść spać - oświadczył. Usłyszała w jego głosie nutę, której znaczenia nie umiała zdefiniować. Zdumiona, podała Philipowi ręce i pozwoliła się podnieść. Dopiero teraz, stojąc naprzeciw niego i czując przez cieniutką suknię płynące od kominka ciepło, spojrzała Philipowi w oczy. W migotliwym świetle były ciemne jak dwie burzliwe głębie, więc na moment za-
parło jej dech. Zawahała się, po czym spokojnie skłoniła głowę. - Dobranoc, Philipie. - Nie zamierzała tym razem umy kać jak spłoszony królik. Philip odpowiedział sztywnym ukłonem. Chciał się cof nąć, aby mogła odejść, lecz jego palce splotły się z jej palca mi i mocno je trzymały. Powoli, delikatnie przyciągnął ją do siebie, aż poczuł stanik jej sukni przy swoim surducie. Puścił jej palce i ujął w dłonie twarz Antonii. Pocałował ją - nie gwałtownie, lecz ze spokojem ko goś, kto wie, jak zostanie to przyjęte. Jego wargi stward niały, a czubek języka kusząco obrysował pełne usta An tonii. Wtedy pozwoliła mu na słodką inwazję. Natych miast wykorzystał tę szansę, rozkoszując się cudowną miękkością, zaborczo i umiejętnie biorąc w posiadanie to, co mu zaoferowano. Przez długie minuty oboje pozostawali we władaniu magii. Aż w końcu Philip bardzo powoli, z rozmysłem się odsu nął. Poczekał jeszcze, aż Antonia otworzy oczy i spojrzał w ich szmaragdową toń, po czym się wyprostował. Zdecy dowanie poskromił swoje pragnienia i wypuścił Antonię z objęć. - Dobranoc. - Uśmiechnął się nieco sarkastycznie, choć ona pewnie nie zrozumiała, dlaczego właśnie tak. - Słodkich snów. - Dobranoc. Usłyszał jej cichy szept, gdy się odwracała, i odprowadził ją wzrokiem. Przy drzwiach przelotnie na niego zerknęła i wyszła. Wziął głęboki oddech i utkwił wzrok w migoczących płomieniach. Oparty ramieniem o gzyms kominka w za-
myśleniu przesunął językiem po wargach - i omal nie za drżał. Nigdy nie przypuszczał, że mleko może działać jak afro dyzjak.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Nazajutrz zjadł śniadanie z przyjaciółmi w kawiarni przy Jermyn Street. Wrócił w południe i z niezmąconym spoko jem wszedł do ciemnawego holu, pewien, że za chwilę ujrzy Antonię. Natychmiast zjawił się Carring, aby wziąć od swego pana pelerynę i laskę. - Panna Mannering w domu? - Philip wygładził rę kawy. - Tak, milordzie. - Carring patrzył ponad jego prawym ramieniem na przeciwległą ścianę. - Właśnie ma lekcję tańca z maestro Vincentem. W sali balowej. - Doprawdy? - Philip był przekonany, że obojętna mina majordomusa w istocie jest nadzwyczaj wymowna. Carring skłonił głowę. Sala balowa znajdowała się za salonem. Idąc tam, Philip usłyszał znajome dźwięki walca. Drzwi do sali, jak wszystkie w rezydencji, otwierały się bezgłośnie. Philip wszedł więc ci cho do wnętrza i przesunął po nim spojrzeniem. Okna z jednej strony odsłonięto i na posadzkę padały sze rokie smugi światła. W głębi sali grał na fortepianie Goeffrey, lekko przymrużonymi oczami spoglądając na nuty. Pośrodku lśniącego parkietu wyraźnie sztywna Antonia niezręcznie obracała się w ramionach pana, którego Philip bez wahania uznał za podstarzałego rozpustnika. Maestro Vincente nie wyglądał na kogoś z dużą ilością włoskiej krwi. Był niski i tęgawy, a jego rumiana cera spra-
wiała wrażenie podejrzanie angielskiej. Miał brązową peruczkę, a na sobie - butelkowozielony surdut w równie sta roświeckim stylu, spodnie do kolan i pończochy na chudych nogach. Ale najmniej spodobało się Philipowi to, że maestro pożerał Antonię pożądliwym wzrokiem. Philip energicznie ruszył przed siebie, celowo mocno stu kając obcasami o podłogę. Muzyka raptownie się urwała, Antonia odwróciła się i Philip dostrzegł wyraz ulgi w jej oczach. - Obawiam się, że to jakieś nieporozumienie - wycedził lodowato. - Nieporozumienie? - piskliwym głosem powtórzył maestro i pośpiesznie puścił Antonię. - Ależ nie, sir. Zapew niam, że mnie zatrudniono. - W takim razie - Philip zatrzymał się obok Antonii i po patrzył z góry na nieszczęsnego maestra - z żalem pragnę poinformować, że pańskie usługi już są zbędne. - Carring? - Wezwał majordomusa, nawet nie patrząc na drzwi. - Tak, milordzie? - Maestro Vincente wychodzi. - Oczywiście, milordzie. - Ależ... doprawdy! Nalegam, aby... - Maestro w bła galnym geście rozłożył ręce. Philip zignorował go i mocno ująwszy Antonię za łokieć, odprowadził ją na bok. - Zechce pan pójść za mną, sir? - Zdecydowany ton Carringa nie zachęcał do dalszego oporu. Majordomus jak zwy kle miał ostatnie słowo i skutecznie wymanewrował maestra z sali. Gdy zamknął za sobą drzwi, Antonia zmierzyła Philipa zdumionym spojrzeniem. - Dlaczego to zrobiłeś? - Nie nadawał się do uczenia cię czegokolwiek.
- Dokładnie to samo powiedziałem - stwierdził Goeffrey. - Skoro tak, to jak mam nauczyć się tańczyć walca? spytała, nie zwracając uwagi na brata. - Obecnie każda mło da dama musi to umieć. - Istotnie. - Philip skinął głową. - Skoro więc od prawiłem nauczyciela tańca, to powinienem zająć jego miejsce. - Ale... Pierwsze akordy walca zagłuszyły jej protest. Zanim zdo łała się uspokoić, zrobiło się jej gorąco, ponieważ Philip wziął ją w ramiona. - Jestem równie kompetentny, jak maestro Vincente - za pewnił. Posłała mu wielce wymowne spojrzenie, więc zrobił po korną minę. - Tańczę walca od... - uniósł brwi, udając, że się zasta nawia - od niepamiętnych czasów. Antonii znów brakowało jej tchu, a gdy Philip bez wysił ku ruszył z nią tanecznym krokiem, poczuła zawrót głowy. Wcale nie uważała, że ta lekcja to dobry pomysł, lecz malu jące się w szarych oczach wyzwanie wykluczało jakiekol wiek uniki. Wysunęła więc brodę i spróbowała skupić się na tym, co robi jej partner. - Odpręż się. Przestań myśleć, a z łatwością dostosujesz się do mojego prowadzenia. Nawet ci wybaczę, jeśli podepczesz mi buty - dodał, widząc jej niepewną minę i został spiorunowany wzrokiem. - Wziąwszy pod uwagę, że właśnie zwolniłeś gorąco po lecanego mistrza, chyba musisz pogodzić się z konsekwen cjami swego czynu - oświadczyła, odrzucając głowę do tyłu. I w tej chwili zdała sobie sprawę z dziwaczności sytuacji.
Philip postąpił impulsywnie, zupełnie nietypowo jak na nie go, a teraz patrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami. - Kto polecił maestra Vincente'a? - spytał, a ona lekko się skrzywiła. - Lady Castleton i jej córka. Według cioci wychwalały go pod niebiosa. - Panie Castleton mają wyraźne upodobanie do towarzy stwa ropuch. Współczuję sir Milesowi. - Zastanawiam się, jak one mogły znieść tego pana. Jest zdecydowanie obleśny. - Antonia wstrząsnęła się z obrzy dzenia. Philip przelotnie się uśmiechnął i pośpiesznie przybrał su rowy wyraz twarzy. Zerknął na grającego Goeffreya, po czym napotkał wzrok Antonii. - Przyjmij do wiadomości, że nie musisz mieć do czynie nia ani z prawdziwymi ropuchami, ani też z osobnikami przypominającymi te płazy z racji, że tak powiem, śliskości swych zachowań. Czy to jasne?
- Ajeśli...?
- Nie ma potrzeby, abyś w jakichkolwiek okolicznościach spotykała się z takimi ludźmi. - Wykonał z nią zgrabny obrót. - Gdyby ktoś podobny do maestra zbliżył się do ciebie, bądź łaskawa odesłać go do mnie. - Umilkł na moment, rozpatrując ewentualne możliwości. - Nie, ujmę to inaczej: oczekuję, że w każdym przypadku odeślesz tego kogoś do mnie. - Doprawdy? - Owszem. Jeśli tego nie uczynisz - dodał, wiedząc ojej samowolności - to nie odpowiadam za moje reakcje. - Ależ Philipie, to tylko Bogu ducha winny nauczyciel tańca. Spojrzał na nią ponuro, ujrzał w jej oczach iskierki rozba wienia i trochę złagodniał.
- On specjalnie mnie nie martwi - wycedził kwaśnym to nem. - Tańczysz tego walca całkiem przyzwoicie. Zajęta pogawędką, wcale nie zwracała uwagi na swoje ru chy, zupełnie nieświadomie pozwalając się prowadzić, toteż oboje lekko płynęli po parkiecie. Uspokojona tą łatwością Antonia zaczęła odbierać wykreowane przez taniec doznania - między innymi, dotyk twardych ud Philipa, gdy przelotnie ocierały się o jej nogi. Uwodzicielskie tony muzyki znajdywały odzwierciedle nie w ruchach ich obojga - łagodnych przechyłach, mięk kich krokach i obrotach. Wszystko to sprawiało zmysłową rozkosz. Antonia czuła na talii silną dłoń Philipa, który pew nie kierował ich tam, gdzie chciał. W pewnej chwili z waha niem uniosła prawą rękę, a Philip zaborczo zamknął ją w swojej. Antonia przez moment wyobrażała sobie, że tańczy tak jak teraz na oczach licznego towarzystwa. Jak, na miłość bo ską, poradzi sobie z takim wyzwaniem? Przerażona tą wizją, spróbowała o niej zapomnieć. Dzisiaj nie musi się martwić. Dzisiaj tańczy walca w ramionach Philipa, i nikt- nawet za jęty grą Goeffrey - jej nie obserwuje. Może więc w pełni rozkoszować się tańcem. Nieoczekiwanie poczuła przypływ nieznanej dotąd pew ności siebie i uśmiechnęła się. - Muszę przyznać - podniosła głowę i spojrzała na Phi lipa - że twoja technika znacznie przewyższa talenty maestra Vincente'a. Philip tylko chrząknął. - Poza tym - kontynuowała słodkim tonem - pragnę po dziękować ci za tę śliczną torebkę. - Był to prezent, który dostała od Philipa dzisiaj, kolejny z wielu. Codziennie coś nowego pojawiało się w jej pokoju - rękawiczki w kolorze
arasolki, wielki zwój atłasowych wstążek w tym samym zielonym odcieniu, modny kapelusik, eleganckie półbuty. A Hziś rano na jej komodę trafiła mała, wyszywana koralikami torebka, którą Antonia niedawno podziwiała na wystawie sklepu przy Bond Street. - Idealnie pasuje do nowego stroju ze złocistego jedwabiu, więc wezmę ją wieczorem do „Quartermains". - To mały drobiazg, lecz jeśli znalazł uznanie w twoich oczach, to jestem usatysfakcjonowany. - Na razie, dodał w myśli. Miał bowiem przemożną ochotę zasypać Antonię wspanialszymi podarunkami - ofiarować jej klejnoty, futra i inne kosztowne rzeczy dowodzące uczuć, które Antonia w nim wzbudziła. Skoro jednak ona wolała na razie zacho wać ich narzeczeństwo w tajemnicy, to musiał poprzestać na skromnych prezentach. I to ograniczenie coraz bardziej go drażniło. - Na tym koniec! - oświadczył Goeffrey, gdy prze brzmiały ostatnie tony walca. - Spisaliście się wspaniale dodał, gdy oboje spojrzeli na niego - ale moje palce odma wiają posłuszeństwa. Philip niechętnie puścił Antonię, lecz wziął ją za rękę. - O której zaczęliście? O jedenastej trzydzieści? Gimnastykując dłonie, Goeffrey skinął głową. - Doskonale. Jutro spotykamy się tutaj o tej samej porze. Goeffrey znów kiwnął głową, lecz Antonia zaprotesto wała. - Jutro? - Owszem. - Philip zaborczo ucałował jej dłoń. - Chyba nie sądzisz, że już wszystko umiesz? - Nie. - Patrząc mu w oczy, zawahała się. Tutaj, w jego domu, będą praktycznie sami. Wiedziała, że przebywając tyl ko z Philipem, nabiera coraz większej pewności siebie. Po-
trzebowała tej praktyki, aby się nie ośmieszyć, gdy oboje bę dą tańczyć w zatłoczonej sali balowej, w rzęsistym świetle żyrandoli ujawniającym każdy błąd. Wzięła więc głęboki od dech i zgodziła się. - Zapewne masz rację. - Na widok miny Philipa posłała mu wyniosłe spojrzenie i wysunęła brodę. A więc do jutra o jedenastej trzydzieści, milordzie. Po południu ponownie skrzyżowały się ścieżki Antonii i Goeffreya oraz Catriony Dalling i markiza Hammersleya. Korzystając z ciepłego, jesiennego słońca, oboje pojecha li z ciotką do parku, aby popatrzeć na ludzi i dać się zauwa żyć. Henrietta została w powozie, gawędząc z lady Osbaldestone, oni zaś poszli na przechadzkę. Idąc wzdłuż jeziorka, natknęli się na pannę Dalling i markiza, zawzięcie o czymś szepczących. Na widok rodzeństwa oboje wyraźnie się ucie szyli. - Chyba los nam was zesłał, ponieważ bardzo potrzebu jemy wsparcia - oświadczyła panna Dalling, gdy uścisnęli sobie dłonie. - Doprawdy? - Oczy Goeffreya rozbłysły. - Dlaczego potrzebne wam wsparcie, panno Dalling? Antonia zareagowała bardziej powściągliwie niż brat. - Proszę mówić mi po imieniu, po prostu Catriona. Panna Dalling uśmiechnęła się serdecznie. - Głęboko wie rzę, że pisane nam się zaprzyjaźnić. - Więc musisz zwracać się do mnie per Antonio, dobrze? A teraz powiedz, czemu wspomniałaś o pomocy? - Moja mama właśnie zjechała do miasta - oznajmił najwyraźniej przygnębiony Ambrose, który też już zdążył przejść z Goeffreyem na „ty". - Pragnie jak najszybciej po łączyć nas węzłem małżeńskim. - Bardziej, niż pragnie! - zawołała Catriona. - Z uporem
nalega, a ciotka Ticehurst dzielnie jej sekunduje. Obie chcą nas zmusić do małżeństwa! Właśnie się zastanawialiśmy, co zrobić. _ Mam nadzieję, że nie planujecie nic dramatycznego. Nie możecie wywołać skandalu. - To prawda. Nawet najmniejszy skandal tylko nam za szkodzi. Musimy postępować w taki sposób, aby ciotka Tice hurst i mama Ambrose'a nie mogły tego wykorzystać prze ciwko nam. - Co zamierzacie? - spytał Goeffrey. - Nie wiem. - Catriona wyraźnie się zasmuciła. Usta jej zadrżały, na moment zamknęła powieki. - Właśnie dlatego postanowiłam wezwać Henry'ego. - Kim jest ów Henry? - Henry Fortescue to mój narzeczony. - Catriona zacis nęła usta. - On będzie wiedział, co robić. - Moim zdaniem to wyborny pomysł. - Ambrose z na dzieją spojrzał na Goeffrey a. - Jest pewien problem. - Catriona zmarszczyła brwi. Nie mogę niepostrzeżenie wysłać listu do Henry'ego, ponie waż ciotka bezustannie mnie pilnuje. Nawet tutaj obserwuje mnie ze swego powozu. Właśnie mówiłam Ambrose'owi, że będzie musiał napisać w moim imieniu. - Cóż... - Ambrose przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą. - Nikt chętniej niż ja nie wyplątałby się z tej sieci. Ale pomysł, abym to ja pisał do twego ukochanego i wzywał go tutaj, chyba nie jest najlepszy. - Popatrzył błagalnie na Catrionę. - Ależ dlaczego... - zaoponowała. - Na Jowisza! - Goeffrey wydawał się wstrząśnięty. - To bardzo niezręcznie! - Właśnie - ochoczo zgodził się Ambrose. - Ten biedak kompletnie się pogubi.
- W istocie, Catriono. - Antonia z trudem zachowała po wagę. - Ty powinnaś napisać ten liścik. - Ale jak mam tego dokonać? - Catriona westchnęła. Na razie nikt nie miał na to odpowiedzi. Antonia zapro ponowała, aby się przeszli, więc ruszyli dróżką, wysilając umysły. - Muzeum! - Goeffrey nagle się zatrzymał i uśmiechnął szeroko do trójki swych towarzyszy. - Gdzieś czytałem, że są tam biurka dla uczniów. Należy przynieść papier oraz pió ro i za małą opłatą można skorzystać z atramentu i miejsca do pisania. Catriona słuchała rozpromieniona. - Moglibyśmy pójść tam jutro i... - Urwała i znów się zasmuciła. - Nie, nic z tego. Ciotka Ticehurst na pewno ze chce nam towarzyszyć. - A może...? - Goeffrey zerknął pytająco na siostrę. Zrozumiała go bez słów. - Nie jutro - odezwała się po chwili. - To wyda się podej rzane. Może wybierzmy się do muzeum pojutrze? Rzeźby przy wiezione przez lorda Elgina koniecznie należy zobaczyć. Spojrzała na Catrionę i zdumiała się przemianą wywołaną jej słowami. Z radosnym uśmiechem panna Dalling była oszałamiająco piękna. - Och, panno Mannering... Antonio! - Catriona serdecz nie ścisnęła jej dłoń. - Do końca życia pozostanę twoją naj wierniejszą przyjaciółką! Jesteś genialna! Goeffrey chrząknął znacząco. - Jeśli odpowiednio przedstawimy sprawę - zauważył Ambrose - będą musiały się zgodzić. - Spojrzał na Catrionę. - Powiem, że cię zaprosiłem, a później poprosiliśmy pannę Mannering i Goeffreya, aby poszli z nami. To nie powinno wzbudzić żadnych podejrzeń.
t#Q59 ___ - Oczywiście! - Podniesiona na duchu Catriona obdarzy ła Antonię i Goeffreya kolejnym oszałamiającym uśmie chem. - Jak już mówiłam, los nam was zesłał. Co za szczę ście! Naprawdę! Dwa dni później Philip szedł wolnym krokiem przez Grosvenor Square, rozkoszując się ciepłem popołudniowego słońca. Właśnie zauważył, że pozostałe na drzewach liście nabrały złocistej i brązowej barwy. Od jego przyjazdu do Londynu zdążyły całkiem zmienić kolor, co dobitnie świad czyło o upływie czasu. Myśląc o tym, Philip nieoczekiwanie skonstatował, że nie był to czas zmarnowany. Po kilku pierwszych, istotnie nieco nerwowych dniach, Antonia nabrała pewności siebie i odtąd ich stosunki układa ły się harmonijnie. Sezon balonów miał rozpocząć się jutro wieczorem i potrwać kilka tygodni. Antonia zostanie przed stawiona jako bratanica Henrietty, więc nikt się nie zdziwi, że tańczy z pasierbem swej ciotki. Philip uśmiechnął się do siebie. Osobiście najbardziej cieszył się z tego, co działo się codziennie po ich powrocie do Ruthven House. Dołożył wszelkich starań, aby stało się to zwyczajem. Pod koniec dnia szli do biblioteki, gdzie zrelaksowana Antonia popijała mle ko i dzieliła się spostrzeżeniami, a on sączył brandy i obser wował śliczną twarz ozłoconą blaskiem ognia. Wchodząc po schodach, stwierdził, że uśmiecha się sze roko, więc pośpiesznie zrobił obojętną minę. Drzwi otworzył Carring - złożył głęboki ukłon, następnie wziął od swego pa na rękawiczki i laskę. Philip zerknął w lustro i poprawił fałdę krawata. Zadowo lony ze swego wyglądu, otworzył usta. - Panna Mannering i panicz Goeffrey poszli do muzeum, milordzie.
Philip zamknął usta i spojrzał z ukosa na Carringa, po czym udał się do biblioteki. Przejrzał pocztę, potem zerknął na plik leżących na biurku zaproszeń, lecz nie miał ochoty ich przeglądać. Co zrobić z resztą popołudnia? Mógł iść do „Mantona" i poszukać jakiejś pokrewnej duszy, ale nie bardzo go to kusiło. Długo wpatrywał się w okno, bębniąc > palcami po lśniącym mahoniowym blacie. W końcu odwrócił ! się na pięcie i pomaszerował do holu. Carring już czekał przy drzwiach, z rękawiczkami i laską w dłoniach. Philip wziął obie rzeczy, spiorunował majordomusa wzrokiem, i wyszedł bez słowa. W muzeum panował zdumiewający tłok, toteż Philip nie od razu odnalazł Antonię. Najpierw spostrzegł Goeffreya z zainteresowaniem oglądającego przedmioty z ery kamienia łupanego. Chłopak był tak zaabsorbowany ekspozycją, że Philip musiał go klepnąć w ramię, aby zwrócić na siebie uwagę. - Nie spodziewałem się pana tutaj ujrzeć. Antonia jest tam. - Goeffrey wskazał sąsiednią salę i powrócił do ogląda nia eksponatów. Coraz bardziej rozjątrzony, Philip przepchał się przez tłum ', i ujrzał Antonię otoczoną przez przynajmniej pięciu panów. Na jego widok uśmiechnęła się ciepło. - Dzień dobry, milordzie. - Witaj, moja droga. Mocno ujął jej palce, ona zaś stwierdziła, że Philip wydaje się poirytowany. Postarała się nie okazać zdziwienia i prze niosła wzrok na swoich towarzyszy. - Chyba wspomniałam o sir Fredericku Smallwoodzie, milordzie. - Tak. Witam, panie Smallwood. - Philip sztywno się ukłonił.
«^^^^^K
ł61
Antonia przedstawiła kolejno wszystkich panów. - Pan Carruthers właśnie miał zaszczycić nas historią od krycia tych kamiennych narzędzi. - Uśmiechnęła się zachę cająco do pana Carruthersa, studenta historii starożytnej. W trakcie barwnej, pełnej szczegółów opowieści Antonia zauważyła, że Philip wyraźnie się niecierpliwi. Gdy zaś pan Dashwood zadał pytanie, które wywołało ożywioną dysku sję, Philip przysunął się i szepnął: - Chyba nie jesteś aż taka znudzona, żeby bawiło cię coś takiego? Antonia posłała mu ostrzegawcze spojrzenie. - To o wiele ciekawsze niż gapienie się na te przedmioty. - Najważniejsze, to się nie zatrzymywać. - Philip poło żył jej dłoń na swym ramieniu. - Dzięki temu zobaczysz tyl ko najciekawsze rzeczy. - Lekko pociągnął ją w bok, lecz ona nie ruszyła się z miejsca. - Nie! - syknęła cicho. - Nie mogę odejść. Czekam na kogoś. - Tak? Na kogo? Z roztargnieniem zerknęła na swych towarzyszy - ich dyskusja chyba dobiegała końca. - Później ci wszystko wyjaśnię, ale teraz musimy tu zo stać. - Odwróciła się do sir Fredericka. - Droga panno Mannering. - Sir Frederick uśmiechnął się do niej czarująco. - Z jakiej epoki, pani zdaniem, pocho dzą te złote filiżanki? - Wskazał dłonią dużą ekspozycję po środku sali. - Czy to możliwe, żeby takie wyrafinowane rze czy wykonywano już przed naszą erą? Philip wzniósł oczy ku niebu. Miał przemożną ochotę wy wlec stąd Antonię, więc mocno zacisnął zęby i przez piętna ście minut słuchał beznadziejnego paplania o niczym. Nie zmiernie rzadko miał do czynienia z tak młodymi mężczyz-
I<>—
nami, toteż pierwszy raz cierpiał w takich okolicznościach. Był skłonny przyznać, że młode damy dźwigają krzyż, któ rego istnienia aż do dziś nawet nie podejrzewał. Bardzo się zdziwił, gdy podeszła do nich oszałamiająco piękna dziewczyna wsparta na ramieniu pyzatego młodzień ca. Antonia natychmiast przerwała rozmowę, jakby czekała właśnie na ową parę. - O, witam, panno Dalling. - Przedstawiła Catrionę i markiza Philipowi, który wciąż nie rozumiał, dlaczego An tonia umówiła się z nimi na spotkanie. - Te stare przedmioty są fascynujące, nieprawdaż? - zaszczebiotała panna Dalling, zwracając błękitne oczy na ze branych wokół panów. Wszyscy znów zaczęli żywo gawędzić, zaś Antonia na moment się zamyśliła. Planując dzisiejszą wycieczkę, przy puszczała, że spokojnie obejrzy zbiór eksponatów, a Catriona i Ambrose dyskretnie skomponują list. Ledwie jednak zdą żyła wejść do muzeum, otoczyli ją znajomi panowie, jakby marzyli o spędzeniu czasu w jej towarzystwie. Pan Broad side i sir Erie Malley na szczęście byli już z kimś umówieni, więc wkrótce się pożegnali, lecz przy niej nadal zostało pię ciu kawalerów, których należało się pozbyć. Nie miała pojęcia, jak tego dokonać. - Może powinniśmy przejść się po innych salach? Uśmiechnęła się znacząco do Catriony. - O, tak! Chciałabym lepiej przyjrzeć się niektórym eksponatom. - Z rozjarzonymi oczami Catriona przyjęła ramię Ambrose'a. Antonia domyśliła się, że list wzywają cy Henry'ego Fortescue został napisany i wręczony mar kizowi. Z dłonią na ramieniu Phiłipa, uśmiechnęła się do swych adoratorów.
- Panowie, dziękuję wam za miłe towarzystwo. Być mo że spotkamy się wieczorem? - Tak, istotnie, ale jeszcze nie musimy się rozstawać. Sir Frederick zatoczył rękami krąg. - Święta racja - przyznał pan Dash wood. - Prawdę mó wiąc, od lat nie byłem w muzeum i chętnie jeszcze się po rozglądam. - Ja również zostanę - na wypadek, gdybyście potrzebo wali informacji - niewinnie oświadczył pan Carruthers. Antonia odpowiedziała bladym uśmiechem i wszyscy razem udali się do kolejnej sali. Mijając gabloty z ekspo natami, Antonia przygryzła wargę i zerknęła na Philipa. Napotkał jej spojrzenie z miną, którą już dobrze znała. Na widok wyniośle uniesionych brwi Antonia spiorunowała Philipa wzrokiem i ściągnąwszy łopatki, popatrzyła przed siebie. Philip powstrzymał uśmiech. W pobliżu ujrzał Goeffreya i łypnął na niego tak groźnie, że chłopak natychmiast zjawił się przy nich. Pośrodku głównej sali Philip ostentacyjnie po patrzył na zegarek i się skrzywił. - Obawiam się, moja droga, że musimy już iść. Antonia otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. - Niespodzianka? - spytał Goeffrey. - Ta, którą wam obiecałem - gładko odparł Philip. - Pa miętasz? - Ach, to! - Goeffrey błyskawicznie się połapał. - Właśnie. - Philip zwrócił się do adoratorów Antonii. Przykro mi, drodzy panowie, ale musimy się rozstać. Wy baczcie nam. - Och, oczywiście. - Do zobaczenia, panno Mannering, panno Dalling. Panowie pożegnali się wylewnie i odeszli. Po ostatnim
ukłonie Antonia zerknęła na Philipa i zobaczyła, że zacisnął szczęki. - Sugeruję, abyśmy natychmiast wyszli. - Zanim ktokolwiek z nich zdążył spytać, w czym rzecz, Philip wyprowadził ich na zewnątrz. Przy krawężniku czekała dorożka. Philip wsadził do niej Catrionę, Ambrose'a i Goeffreya, zamknął drzwiczki i klepnął je. - Do „Gun tera" - polecił woźnicy, który skinął głową i cmoknął na konie. - A co z nami? - spytała Antonia, gdy powóz potoczył się ulicą. - Czy musimy pojechać za nimi? - Wcale nie miał na to ochoty. - Tak! Spojrzał na nią zwężonymi oczami, ale nie zrobiło to na niej wrażenia, więc z ciężkim westchnieniem przywołał dru gą dorożkę. - Teraz wreszcie mi powiedz, o co w tym wszystkim chodzi - zażądał, gdy wsiedli. Antonia właśnie zamierzała to zrobić. Gdy zajechali na miejsce, Philip chętnie wycofałby się w bezpieczne domowe zacisze. Jednak widok tego, co ujrzał przed kawiarnią, unie możliwił mu szybki odwrót. - Dobry Boże! - zawołał i pośpiesznie otworzył drzwiczki. - Te głuptasy stoją na chodniku. Co było do przewidzenia, piękna Catriona już zaczęła przyciągać uwagę. Philip pomógł Antonii wysiąść i czując się jak owczarek zaganiający stado, pośpiesznie wprowadził grupę do wnętrza. W tym skromnym lokalu nie był znany, lecz kelnerka ob rzuciła go tylko jednym spojrzeniem i natychmiast znalazła dla nich dyskretnie umiejscowiony stolik. Philip z ulgą
usiadł obok Antonii na skórzanej kanapce. W tej chwili ma rzył o czymś zimnym. Zamówili lody, które podano, zanim zdążyli złapać od dech. Catriona, Ambrose i Goeffrey zaatakowali z apetytem swoje porcje. Philip i Antonia wykazali większą wstrze mięźliwość. Catriona pierwsza skończyła jeść i osuszyła usta serwetką. - Jutro Ambrose wyśle list - oświadczyła. - Wiem, że Henry zaraz przyjedzie na ratunek. Jak prawdziwy rycerz, którym jest. - Afektowanym gestem przycisnęła serwetkę do piersi i spojrzała w dal, po czym westchnęła. - Będzie wie dział, co zrobić, aby uzdrowić sytuację. Zaczęła rozmawiać z Ambrose' em o ewentualnych pla nach swej ciotki i jego matki, a Philip napotkał wzrok Antonii. - Oby ten pan Fortescue stanął na wysokości zadania rzekł. - I wiesz co? Cieszę się, że brak ci talentów kome diantki. Z uśmiechem popatrzyła na lody, a po kolejnej łyżeczce jej uśmiech jeszcze się pogłębił. Przed chwilą zastanawiała się, czy Philip okaże się podatny na niezaprzeczalnie wspa niałą urodę Catriony. Okazało się, że nie, o czym dobitnie świadczyła jego ostatnia uwaga. Antonia poczuła przypływ zadowolenia. Philip dyskretnie ją obserwował, świadomy tego, co wy raża jej uśmieszek. Jej obawy poniekąd obrażały jego dobry gust. Dla mężczyzny z doświadczeniem gładka buzia panny Dalling nie umywała się do dojrzałego piękna Antonii. Mło dziutka dziedziczka, oczywiście, mogła się podobać, lecz pod żadnym względem - Philip był tego pewien - nie dorówny wała jego przyszłej żonie. Zerknął na nią i machinalnie ro zejrzał się po sali.
1(.(.
Czterech panów pośpiesznie umknęło spojrzeniami w bok, a on zacisnął usta. W muzeum zauważył, że wszyscy towarzy szący Antonii panowie wlepiali w nią oczy jak w obraz. Poruszył się niespokojnie i znów utkwił wzrok w jej twarzy. Antonia musiała to wyczuć, ponieważ się odwróciła. Prze lotnie popatrzyła mu w oczy i uniosła brwi. - Chyba powinniśmy już iść - oświadczyła. - Wieczo rem mamy w planie muzyczny soiree u lady Griswald. Po wyjściu z kawiarni Philip skonstatował, że się zastana wia, kto dziś przyjdzie do lady Griswald. - Philipie. - Antonia wzięła go za ramię. - Catriona i Ambrose chcą się pożegnać. Po odejściu dwojga młodych, Philip z Antonią i idącym z tyłu Goeffreyem ruszyli w przeciwną stronę. Pogrążony w niemiłych rozważaniach, Ruthven patrzył prosto przed sie bie, niewiele widząc. Antonia właśnie miała skomentować jego zadumę, lecz odruchowo spojrzała w tym samym kierunku - i słowa za marły jej na ustach. Dziesięć metrów dalej stały dwie damy we wspaniałych sukniach, pięknie ufryzowane. Obie bezwstydnie pożerały Philipa oczami. Nawet wychowana w Yorkshire Antonia od razu zrozu miała, kto to. Zesztywniała, jej oczy błysnęły gniewnie. Już miała obrzucić kobiety lodowatym spojrzeniem, lecz w porę się zmitygowała. Popatrzyła na Philipa. On zaś właśnie w tej chwili wrócił do rzeczywistości i za uważył obie kokoty. Mimo woli ocenił ich walory - i poczuł na sobie wzrok Antonii. Nie miał wątpliwości, o czym my ślała, gdy ostentacyjnie odwróciła głowę i pogardliwie wy dęła usta.
Nie odezwał się. W końcu nie musiał przepraszać za coś, czego ona nawet nie powinna zauważyć. - Weźmiemy powóz - powiedział sucho i przystanął. Gdy wsiedli, Antonia wręcz emanowała chłodem. Philip z zaciśnię tymi ustami patrzył w okno. Sam jeszcze nie zdążył pogodzić się z tym, że przez całe popołudnie mężczyźni się w nią wpa trywali. Jakim prawem ona obraża się tylko dlatego, że dwie panie lekkiego prowadzenia rzuciły mu zalotne spojrzenia? Po drodze trochę się uspokoił. Nadwrażliwość Antonii mogła irytować, lecz jej inteligencja była zaletą, którą bardzo cenił. Zapewne nie powinien oczekiwać, że Antonia okaże się ignorantką w pewnych dziedzinach - na przykład takich, jak jego przeszłość lub potencjalne skłonności. Powóz właśnie zajechał przed dom. Goeffrey wyskoczył pierwszy, Philip wysiadł powoli i pomógł Antonii zejść na chodnik. Rzucił woźnicy pół korony i z ostentacyjną uprzej mością wprowadził Antonię do holu. - A więc - zagaił, gdy zdejmowała kapelusz - wybierasz się dziś do lady Griswald? Unikając jego wzroku, skinęła głową i powiedziała. - Na muzyczny soiree, gdzie niewinne, powściągliwe młode damy będą zmuszone zabawiać towarzystwo muzycz nymi talentami. - Powoli rozpięła guziczki rękawiczek. Zapewne nic w twoim guście. Zabolały go te słowa, bardziej, niżby się spodziewał. Nie odpowiedział, tylko z wystudiowaną obojętną miną pozwolił trwać ciszy. Antonia w końcu podniosła wzrok. - Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić, moja dro ga - powiedział z czarującym uśmiechem. Przez chwilę patrzyła na niego, jakby usiłowała coś wy czytać z jego spojrzenia, po czym sztywno skinęła głową.
- Ja także życzę ci równie udanego wieczoru, milordzie. - Dumnie wyprostowana zaczęła z wdziękiem wchodzić po schodach. Philip odprowadził ją wzrokiem i ruszył do biblioteki, uśmiechając się krzywo. Zbyt dobrze znał się na kobietach, aby teraz próbować załagodzić sytuację. Wiedział z doświad czenia, że czas zrobi swoje.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Trzy dni później Philip wchodził z Antonią po szerokich schodach rezydencji lady Caldecott, podążając za Henriettą i Goeffreyem. Nie był zachwycony tłumem, na który patrzył. Wielki bal u lady Caldecott stanowił początek prawdziwego sezonu rozrywek w Londynie. Jeszcze nie dotarli do drzwi sali balowej, a już przynaj mniej trzech rówieśników Philipa z zainteresowaniem spoj rzało na Antonię - piękną, choć może nieco zdenerwowaną. Nawet z odległości zauważył błysk w ich oczach. Cóż, sam dobrze wiedział, że Antonia wygląda oszałamiająco. Miała na sobie kolejną kreację od madame Lafarge - wytwornie prostą suknię z bladozłotego jedwabiu, przy dekolcie i na do le obszytą delikatną koronką, wykończoną maleńkimi pereł kami. Philip całkiem wbrew sobie patrzył na smukłą szyję ozdobioną bezcennymi perłami, które Antonia odziedziczyła po matce. Ich blask idealnie współgrał z bladokremowym odcieniem skóry. - Cóż za straszliwy tłok. - Antonia spojrzała na swego towarzysza. - Mam nadzieję, że ciocia jakoś to zniesie. Philip przeniósł wzrok na ciężko stąpającą macochę, moc no wspartą o ramię Goeffreya. - Wkrótce się przekonasz, że Henrietta jest nadzwyczaj odporna. Nie zwiędnie w tym klimacie.
^SS^Ki!i>^^^^^^^*~
,
Oby miał rację, pomyślała Antonia, rozstrojona liczbą za proszonych gości. - Czy właśnie coś takiego nosi miano „ciżby"? - Zerk nęła na Philipa i zdumiała się aroganckim, niemal agresyw nym wyrazem jego twarzy, który zniknął, gdy Philip na nią spojrzał. - Istotnie. - Miał ochotę przygarnąć ją do siebie. - To kwintesencja marzeń każdej gospodyni, lecz lady Caldecott chyba nieco przesadziła. Jej sala balowa nie jest aż tak po jemna. Antonia doszła do tego samego wniosku, gdy piętna ście minut później wreszcie zostali powitani i weszli do owej sali. - Goeffreyu. - Henrietta, zbyt niska, aby zobaczyć coś ponad otaczającymi ich osobami, lekko szturchnęła bratanka w bok. - Gdzieś tutaj powinno być kilka foteli. Zaprowadź mnie tam, a potem wraz z siostrą możecie zmykać. Musi cie sami się sobą zająć - dodała z chytrym uśmieszkiem. W tym tłoku wciąż byśmy się tylko szukali, przyjdziecie po mnie, gdy będzie pora się zbierać. Antonia dygnęła, a ciotka ruszyła w stronę foteli i na tychmiast stracili ją z oczu. Philip znów położył dłoń An tonii na swoim ramieniu, ona zaś rozejrzała się wokół, cie kawa scenerii swego pierwszego wielkiego balu. Powie trze przesycał zapach perfum, panował gwar, na który składało się wiele głosów. Panie strojne w koronki, jedwa bie i atłasy dygały, klejnoty lśniły, a eleganccy panowie w idealnie skrojonych wieczorowych surdutach grzecznie się kłaniali. Czując pod swoją dłonią dodające pewności ramię Philipa, Antonia uśmiechnęła się ze swobodą osoby światowej. - Zanim ruszymy dalej - przerwał ten rekonesans Philip
- byłbym ci wielce zobowiązany, gdybyś wpisała do karnecika moje nazwisko przy pierwszym walcu. - Zauważył, że w ich stronę zmierza kilku panów. - Rezerwujesz walca? - Właśnie. - Podczas dwóch poprzednich, mniej imponu jących balów tańczono tylko kotyliony, kadryle i wiejskie tańce. Philip koniecznie chciał, aby jej pierwszy walc w sto licy należał do niego. Otworzyła karnecik otrzymany od lady Caldecott. Pierw szy walc był trzecim tańcem. Pod czujnym spojrzeniem Philipa wpisała jego nazwisko, a on skinął głową. Antonia spiorunowałaby Philipa wzrokiem, gdyby nagle nie zjawił się Hugo Satterly. - Szalenie mi miło powitać panią w mieście, panno Mannering. - Hugo dwornie się ukłonił i uśmiechnął z sym patią. Hugo okazał się pierwszym z wielu, którzy powitali ją w tak miły sposób. Ku zdumieniu Antonii błyskawicznie otoczyło ich grono eleganckich panów, a żaden nie przypo minał nieśmiałych młodzieńców, poznanych w ciągu ostat nich tygodni. Ci panowie - rówieśnicy Philipa, a w kilku przypadkach jego przyjaciele - gładko prosili, aby dokonał prezentacji. Antonia początkowo sądziła, że zjawili się, aby pogawędzić właśnie z nim. Lecz oni pośpiesznie prosili ją o kolejne tańce, toteż na długo przed kotylionem jej karnecik został wypełniony. Otoczona wieloma szerokimi ramionami czekała na dźwięki muzyki, nadal pełna wątpliwości, co czuje - ulgę, że ma miłe towarzystwo, czy raczej zdenerwowanie. Philip niewiele mówił, lecz nie wydawał się zdziwiony okazywaną jej atencją. Antonia obdarzyła swych adoratorów uroczym uśmiechem.
Gdy rozmowa na moment przycichła, do uszu Antonii do biegł głos Hugona, który stał za Philipem i coś do niego mó wił. Nadstawiła ucha. - Chciałem ci podziękować za tamto przybycie - wyba wiłeś mnie z kłopotu. - Gdybym wiedział, że chodzi o czwartego do wista, nie wyściubiłbym nosa za próg. Podniosłeś taki alarm, jakby to była sprawa życia i śmierci. , - Jeśli sądzisz, że brak jednego gracza podczas wieczoru z biskupem Worcester nie jest śmiertelnym zagrożeniem, to nie znasz biskupa. Mogłem zostać wyklęty. Prychnięcie Philipa zagłuszyły skrzypce. - Ach! - Hugo się rozpromienił. - To chyba mój taniec, panno Mannering? Z uśmiechem podała mu rękę i pozwoliła zaprowadzić się na parkiet. - Przypadkiem usłyszałam, jak wspomniał pan o bisku pie Worcester - powiedziała, gdy czekali, aż pozostałe pary zajmą miejsca. - Czyżby ostatnio podejmował pan wieleb nego? - I owszem. Nie miałem innego wyjścia - to mój ojciec chrzestny. Lady Griswald zaprosiła go na jakiś wieczorek muzyczny, lecz staruszek jest głuchy jak pień, więc kazał mi się ratować. - Ach tak. - Antonia uśmiechnęła się blado. Po powrocie od lady Griswald stwierdziła, że Philip jest nieobecny. Tego wieczoru po raz pierwszy zrezygnowała ze zwyczajowej szklanki ciepłego mleka przed snem. Po kotylionie Hugo odprowadził Antonię do Philipa. Za raz jednak porwał ją do gawota lord Dewhurst, a później przeszedł się z nią wokół sali, podtrzymując banalną rozmo-
«—*—mMESSi
Xj£3jX\
,2^»«**"*,,'"~
wę. Antonia odetchnęła z ulgą, gdy oboje wreszcie dotarli do Philipa. - O ile wiem, Dewhurst, nasza gospodyni cię szuka. - Doprawdy? - Wyrwany z zadumy nad uśmiechem pan ny Mannering, lord przeniósł wzrok na Philipa i zrobił prze rażoną minę. - Obyś się mylił. Do diaska, takie są skutki wie ści, że rozglądam się za kandydatką na żonę. - Najwyraźniej boleśnie rozczarowany, lord poszukał współczucia u Antonii. - Jeśli lady Caldecott mnie wzywa, to zapewne pragnie mi przedstawić jakąś swoją protegowaną. Chyba skryję się w sa li do gry w karty. - Jeśli lady cię poszukuje, na twoim miejscu nie tracił bym ani chwili - z udawaną obojętnością stwierdził Philip. - Jakże mi przykro. - Lord Dewhurst westchnął i pochy lił się nad dłonią Antonii. - Bez wątpienia spotkamy się na następnym balu, panno Mannering. - Wyprostował się i po patrzył na nią z nadzieją. - Z wielką chęcią kontynuowałbym naszą znajomość. Antonia uśmiechnęła się najbardziej czarująco, jak umia ła, a lord nie odrywał od niej oczu. Gdy odszedł, jego miejsce pośpiesznie zajął lord Marbury. Philip obrzucił go niechętnym spojrzeniem. Przechadzka po pokojach, jego ulubiona metoda pozwa lająca pozbyć się niepożądanego towarzystwa, dziś nie wcho dziła w grę. Lady Caldecott zaprosiła tyle gości, że ledwie można było stać. Na parkiecie też panował tłok. Nie, żeby taniec z Antonią trzymaną z powodu ścisku bar dzo blisko wydawał się Philipowi perspektywą niemiłą. Wręcz przeciwnie. Jedyny problem polegał na tym, że wśród takiego tłumu nie sposób było spławić wszystkich adorato rów Antonii.
174
Philip właśnie rozpatrywał kilka nowych pomysłów, gdy wrócili muzycy. - Pierwszy walc. To chyba mój taniec, nieprawdaż? - Owszem, milordzie. - Antonia w duchu skarciła się za rumieniec, który rozgrzał jej policzki. Z przesadnie pogod nym uśmiechem podała Philipowi rękę. - Mniemam, że przeprowadzisz mnie przez ten labirynt. Na parkiecie przeraziła się panującym tutaj tłokiem. Nie mal wpadła w panikę, zwłaszcza że poczuła, jak Philip przy ciąga ją do siebie, co zapewne było uzasadnione brakiem wolnej przestrzeni. Tym niemniej Antonii z wrażenia zaparło dech, a serce nagle zatrzepotało w piersi jak szalone. Bliskość ich ciał, gdy wdzięcznie wirowali, mogłaby An tonię na tyle oszołomić, aby odezwały się i przejęły kontrolę zmysły. Lecz ona była zbyt spięta, żeby rozkoszować się do znaniami i dać się ponieść muzyce. Z całej siły starała się właśnie do tego nie dopuścić, nie poddać się magii, która działała zawsze wtedy, gdy Philip znajdował się tuż obok. Nagle Antonia wyczuła jego spojrzenie. Podniosła wzrok i ujrzała wargi Philipa niemal przy swojej twarzy. - Odpręż się. Jesteś sztywna, jakbyś kij połknęła. Te cicho wypowiedziane słowa sprawiły, że zesztywniała jeszcze bardziej. Popatrzyła Philipowi w oczy i stwierdziła, że pochmurnieją. - Philipie... - Nie miała pojęcia, jak wyjaśnić, że zaczy nają paraliżować strach. Tańczyła pierwszego walca w sezo nie balowym, pierwszego walca z Philipem w takim towa rzystwie - i czuła, że lada chwila się potknie. Philip instynktownie przygarnął ją do siebie, a Antonia poczuła żar wywołany dotknięciem jego ciepłej dłoni. Gwał townie wciągnęła powietrze, ponieważ w tym samym mo-
mencie twarde udo Phiłipa rozchyliło jej uda, gdy mieli wy konać obrót. I stało się - pomyliła kroki. Philip mocno ją przytrzymał, żeby nie straciła równowagi, i zręcznie wymanewrował ich oboje z kręgu tancerzy. Na stępnie wziął ją za rękę i prowadząc przed sobą, skierował się do drzwi na taras. - Ten tłum jest nieznośny - rzekł, gdy spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, blada i przerażona. - Trochę świeżego powietrza na pewno rozjaśni ci w głowie - dodał z uśmiechem. Oby tak się stało, pomyślała. Czuła się strasznie, w skro niach zaczęło jej boleśnie pulsować, toteż bez protestu po zwoliła wypchnąć się na zewnątrz. Chłodne powietrze po działało na nią jak siarczysty policzek. - Zaczekaj! - Raptownie przystanęła. - Nie możemy... - Nie ma nic niestosownego w naszej obecności tutaj przyciszonym, ostrzegawczym tonem wycedził Philip, stojąc tuż za nią. - Nie jesteśmy sami. Dyskretnie rozejrzała się wokół i stwierdziła, że to praw da. Obszerny, otoczony kamienną balustradą taras stanowił jakby naturalne przedłużenie sali balowej. Podobnie jak oni, inne pary także postanowiły skorzystać z tej nie zatłoczonej przestrzeni. Po tarasie spacerowało wystarczająco dużo osób, aby obecność tutaj nie uchodziła za sprzeczną z konwenan sami. - Powiedz mi - Philip ujął Antonię pod brodę - co się stało? - Po prostu... - Spojrzała mu w oczy i odsunęła się na tyle, aby opuścił rękę. Wciąż czuła ucisk w dołku. - Tańcze nie tego walca sprawiło mi trudność. - Dziwne. Wydawało mi się, że już uważasz się za eks perta, który nie potrzebuje więcej nauki - odparł z przeką-
•
-
176
sem. Nazajutrz po wieczorku u lady Griswald Antonia nie pojawiła się w sali balowej Ruthven House. Goeffrey także się nie pokazał. Philip zapytał go później - z perfekcyjnie udawaną obojętnością - dlaczego nie przyszli na lekcję tań ca. Okazało się, że Antonia, zła jak osa, wyniośle poinformo wała brata o braku chęci do dalszej nauki. Podobno nauczyła się wystarczająco dużo. Teraz zerknęła spod rzęs na Philipa, po czym utkwiła wzrok w ogrodzie. - Nie chciałam zabierać ci tyle czasu. I tak dużo mi go poświęciłeś. Nie mogłam przysparzać ci obowiązków. - Lekcji tańca nie uważałem za obowiązek. - Była to raczej miła rozrywka, której obecnie mu brakowało. - To oczywiste, że potrzebujesz dodatkowych lekcji - oświad-
j i j
Zaskoczona zmianą jego tonu podniosła głowę i napotka- j ła wzrok Philipa. ' - Wiem, ile cię nauczyłem. To nie walc tak cię rozkojarzył, że nogi ci się poplątały. - Mierzył ją badawczym spoj rzeniem. - W czym rzecz? - Jest mi bardzo trudno zachować właściwy dystans przyznała po chwili wahania. - Dystans między nami był najzupełniej odpowiedni. Za dobrze znam się na rzeczy, aby podczas pierwszego walca balowego sezonu przekroczyć dopuszczalne granice. - Nie o to mi chodziło. - Więc o co? - Dobrze wiesz, o co. - Spioranowała go spojrzeniem. I wcale nie pomagają mi twoje żarty na ten temat. - Głos jej zadrżał, więc pośpiesznie podeszła do balustrady. Philip ruszył za nią. - Chyba już kiedyś rozmawialiśmy na podobny temat. To
oczywiście miłe, że uważasz mnie za wszystkowiedzącego, lecz, niestety, nie umiem czytać w twoich myślach, droga Antonio, więc zechciej wyrażać się jaśniej. - Widzisz... Doznania, których doświadczam, tańcząc z tobą walca, tak bardzo mnie rozpraszają, że obawiam się popełnić coś... nierozważnego. - Podczas walca? Wpatrzona w mrok, powoli skinęła głową, a po twarzy Philipa przemknął uśmiech. - Rozumiem, że... nie miałabyś takich obaw, tańcząc walca z kimś innym? - Oczywiście, że nie. Myślałam, że sobie poradzę, ale... - Bezradnie rozłożyła ręce. Chwycił jej dłoń i podniósł do ust dopiero wtedy, gdy An tonia na niego spojrzała. - Podobno powiedziałaś Goeffreyowi, że może bez obaw korzystać z moich rad. Czy ty także mi zaufasz? Na widok wyrazu niepewności w jej oczach ujawnił znie cierpliwienie. - Jak zapewne wiesz, od wielu lat tańczę walca w salach balowych londyńskiego wielkiego świata. - Wiem - odparła, prawie bez tchu. Zdawała sobie spra wę z tego, że już nie rozmawiają tylko o tańczeniu. - Ale... Znów musnął jej palce wargami i zauważył reakcję, którą usiłowała ukryć. - Wierz mi, Antonio. - Jego głos zawibrował. - Nie po zwolę ci się potknąć. - Czekał na jej słowa, niemal hipnoty zując ją wzrokiem. - Zaufasz mi? Chwila milczenia wydawała się długa jak wieczność. An tonia czuła każde uderzenie serca, płytkość każdego odde chu. - Wiesz, że ci ufam - szepnęła w końcu.
- Więc zamknij oczy. Pora na kolejną lekcję tańca. Zawahała się, lecz wykonała polecenie. - Wyobraź sobie, że to sala balowa w moim domu. Lekko westchnęła, gdy ramię Philipa otoczyło jej talię. - Goeffrey gra na fortepianie. - Słyszę skrzypce. - Przyprowadził przyjaciół. Philip objął ją mocniej, uniósł jej dłoń. - Philipie! - Ani drgnęła. - Zaufaj mi. Za moment tańczyła walca. - Miej oczy zamknięte. Pamiętaj, jesteśmy w Ruthven House, a wokół nie ma nikogo. Doskonale wiedziała, gdzie są. Chłodne nocne powietrze muskało jej nagie ramiona, delikatnie poruszało spódnicą. Zdołała się odprężyć i pozwoliła poprowadzić. Słyszała czy jeś przytłumione głosy i śmiech, słodkie dźwięki walca. Su nęła lekko i obracała się, aż w końcu pojawiły się znane już doznania. Przedtem ją spłoszyły, lecz teraz było inaczej. Te raz się nie martwiła o to, że ją sparaliżują. Przeciwnie - po witała je jak coś znanego i zaczęła rozkoszować się nadzwy czajnym urokiem tej chwili. Philip zauważył, że kąciki ust Antonii lekko się unio sły, więc się uśmiechnął, zachwycony grą emocji na jej twarzy. - Otwórz oczy - szepnął. Zrobiła to. Zobaczyła, że jest arogancko zadowolony z siebie, popatrzyła ponad jego ramieniem na taras - i z wra żenia westchnęła. Już nie tylko oni tańczyli tutaj walca. Pod rozgwieżdżo nym niebem wirowało sporo innych eleganckich par. - Chyba zapoczątkowaliśmy nowy trend.
- Na to wygląda. Kilka sekund później dźwięki walca umilkły. Philip deli katnie ucałował jej dłoń. - Wierz mi, nie ma w twoim zachowaniu nic, za co mu siałabyś się rumienić - oświadczył, lecz chyba mu nie uwie rzyła. - Twoje doświadczenie niewątpliwie jest bogate, lecz mam wątpliwości, czy możesz obiektywnie ocenić takie sprawy. - Antonio, które z nas spędziło ostatnie osiem lat w głu szy na północy? - A które z nas, milordzie - odparła z błyskiem w oczach - ma wcześniejsze doświadczenie w zakresie naszego aktual nego związku? - Możesz być spokojna, moja droga. Jeśli popełnisz coś niestosownego, jako pierwszy ci to wypomnę. - Tak się, niestety, składa - oświadczyła wyniośle - że kwestionuję właśnie twoją definicję niestosowności. - Doprawdy? Odetchniesz z ulgą, jeśli ci powiem, że w towarzystwie, do którego należę, rozumienie niestosowno ści we wszystkich jej postaciach jest obowiązkowe. To oświadczenie najwyraźniej jej nie przekonało. - Możesz spokojnie na mnie polegać, gdy chodzi o meandry życia towarzyskiego - Położył jej dłoń na swoim ramieniu. - Przeprowadzę cię przez nie bezpiecznie, An tonio. Spojrzała na jego twarz w ten dobrze mu znany, szczery sposób i skinęła głową. - Dobrze. Zdam się na ciebie, milordzie. Ruszyli do sali. Nazajutrz o jedenastej Philip schodził na dół, najwy-
raźniej w zgodzie z całym światem. Ledwie się powstrzymał od wesołego pogwizdywania. Starał się nie myśleć o wczo rajszym miłym interludium w bibliotece, bo gdyby to zrobił, na pewno uśmiechałby się od ucha do ucha. Carring pojawił się jak na zawołanie. Philip czasem się zastanawiał, czy jego majordomus dysponuje jakąś tajemną mocą, dzięki której zawsze wie, że pan wszedł do holu. - Zjem lunch u „Limmera" i wpadnę do „Brooksa". - A później do parku? Philip posłał Carringowi miażdżące spojrzenie. - Możliwe. - Zerknął w lustro, aby sprawdzić wygląd krawata. I natychmiast przypomniał sobie błądzące wczoraj wieczorem po wykrochmalonych fałdkach palce Antonii. Czy wiesz, gdzie zabrano tę kanapę od kompletu z biblioteki? - Zapewne pamięta pan, milordzie, że zaczęła panu tam zawadzać, więc wyniesiono ją do salonu. - Rzeczywiście. - Usatysfakcjonowany kształtem lnia nych fałd, Philip poprawił kołnierz. - Możesz z powrotem przynieść ją do biblioteki. - Potrzebuje pan wygodniejszego mebla, milordzie? Philip zerknął spod oka, zlokalizował odbicie twarzy Carringa w lustrze i stwierdził, że majordomus chyba powstrzy muje uśmiech. - Każ przynieść tę cholerną kanapkę i już, Carring rzekł ostro. - Oczywiście, milordzie. Wychodząc, Philip wolał nie zaszczycić Carringa pożeg nalnym spojrzeniem. Był bowiem pewien, że majordomus uśmiecha się, bo go przejrzał. Po południu wrócił do Ruthven House i zaraz wyjechał swoim faetonem. Antonia właśnie spacerowała po parku z bratem, Catrioną
sKJ 81 Odwróciła się i ujrzała Philipa machającego do nich z naj bardziej eleganckiego faetonu, jaki kiedykolwiek zdarzyło się jej widzieć. Goeffrey i Ambrose bez wahania do niego podbiegli. - A niech mnie! - Ambrose z nie skrywanym podziwem spojrzał na zaprzężone do powozu siwki. - Cóż za wspaniałe zwierzęta! - Pewnie nie ma szans, aby pozwolił mi pan wyprowa dzić ten powóz, nawet bez siwków? - Goeffrey błagalnie po patrzył na swego mentora. Philip właśnie podziwiał Antonię - cudowne, spowite w muślin zjawisko o twarzy ocienionej kapeluszem, który jej kupił. Teraz przelotnie przeniósł wzrok na Goeffreya. - Nie. - Tak myślałem. - Chłopak się skrzywił. - Życzysz sobie czegoś od Goeffreya? - Prawdę mówiąc, Antonio, przyjechałem zobaczyć się z tobą. Może masz ochotę na małą rundę wokół parku? Antonia się zawahała. Wysokie faetony uchodziły za nad zwyczaj niestabilne, bezpieczne tylko wtedy, gdy powoził doświadczony woźnica. Co do tego nie miała wątpliwości. Zastanawiała się tylko, jak zdoła zająć siedzenie znajdujące się ponad półtora metra nad ziemią. - Cóż za ekscytujące zaproszenie! - Catriona spojrzała na Philipa niewinnie, lecz ze zrozumieniem. - Staniesz się obiektem zawiści każdej damy, Antonio. - Chętnie pojechałabym na tę przejażdżkę, milordzie, lecz obawiam się, że... - Bezradnie wskazała wysoki stopień. - Ten problem łatwo rozwiązać. - Philip odwiązał lejce. - Goeffrey, przytrzymaj konie. Goeffrey - z pomocą Ambrose'a - pośpiesznie wykonał
polecenie. Zanim Antonia zdążyła przewidzieć zamiary Phi lipa, on zeskoczył z powozu, chwycił ją i podniósł. Przygryzła wargi, żeby nie pisnąć, i kurczowo wczepiła się w bok siedzenia. Philip ze śmiejącymi się oczami usiadł obok niej, więc szybko, choć ostrożnie, przesunęła się nieco dalej. Ku jej uldze ciężar ciała Philipa podziałał stabilizująco na chwiejący się powozik. - Odpręż się. - Philip sięgnął po lejce. - Ostatnio dość często ci to mówię. - Zerknął na nią przelotnie. - Ciekawe, dlaczego? - Dlatego, że wciąż dajesz mi powody do paniki. Parsknął śmiechem i cmoknął na konie. - Daję ci słowo, że nie wywrócę cię na środku parku. Po mijając wszystkie inne względy, zrujnowałoby to moją repu tację, nie sądzisz? - Sądzę - odparła, zaciskając ręce na otaczającej siedzenie poręczy - że ta twoja słynna reputacja to zwyk ła bujda, którą spreparowałeś, aby mieć wygodną wy mówkę. Tą ripostą zarobiła na groźne spojrzenie. - Na pewno nie łamię żadnych zasad, jadąc z tobą takim niebezpiecznym ekwipazem? - spytała, zanim Philip zdążył się jej odciąć. - Na pewno. Jeśli ktoś tu łamie jakieś zasady, to ja. - Ty? - Spojrzała na niego zdumiona. - W istocie. A skoro już to robię, to powinnaś mnie za bawiać, żebym mógł skupić uwagę na powożeniu. Kryjąc uśmiech, zadarła nosek. - Wątpię, czy byłoby do przyjęcia, gdybym mełła języ kiem jak źle wychowana papla. - Uchowaj Boże! - Philip całkiem porzucił miejski zwy-
czaj cedzenia słówek. - Po prostu dłużej mnie nie dręcz i po wiedz, co we czworo knuliście. Antonia już otwarcie okazała zachwyt i oszałamiającym uśmiechem spłoszyła młodzieńca jadącego w przeciwnym kierunku. - Cóż za niezgrabiasz! - Philip zręcznie uniknął kolizji. - A teraz do rzeczy. Pamiętaj, że wziąłem na siebie odpowie dzialność za twego brata. - Już ci mówię. - Poprawiła się na siedzeniu, osłonięta od lekkiego wiatru ramieniem Philipa i opowiedziała, jak wygląda sytuacja. - Pan Fortescue jeszcze się nie pojawił, lecz chyba nie można mieć mu tego za złe, skoro musi przy jechać aż z Somerset. - Może jest prawdziwym rycerzem, ale nie ma widmo wego rumaka. Albo raczej błędnego rumaka? - Pan Fortescue to chyba wcielenie przyzwoitości. - Dobry Boże! - Philip spojrzał na nią z niedowierza niem. -1 panna Dalling chce poślubić kogoś takiego? - Jak najbardziej. Początkowo sądziłam, że panna Dal ling ma skłonności do mitomanii, lecz ostatnie wydarzenia dotyczą także Ambrose'a, a on bez wątpienia nie koloryzuje. - Czyli chciałaś powiedzieć, że jest śmiertelnie nudny. Ja kież są te ostatnie wydarzenia? - Dużo wskazuje na to, że hrabina Ticehurst i pani mar kiza usiłują aranżować okazje, aby Catriona i Ambrose byli tylko we dwoje. - Rozumiem. - Philip uniósł brwi. - Oboje rozpaczliwie starają się tego unikać, aby ich rze komej intymności nie wykorzystano przeciwko nim, lecz sy tuacja z dnia na dzień staje się coraz trudniejsza. - Niewiele mogą zdziałać, dopóki pan Fortescue nie przybędzie na ratunek - po chwili milczenia stwierdził Phi-
lip. - Nawet wtedy, wziąwszy pod uwagę, że panna Dalling jest niepełnoletnia, sprawa nie będzie łatwa. - Masz rację. Wspomniałam o tym, ale Catriona jest pewna, że po przyjeździe jej narzeczonego wszystko skończy się dobrze. - Módlmy się, aby istotnie tak było. - Rzucił okiem na zamyśloną twarz Antonii. - Skoro już omówiliśmy ten temat, to może przejdziemy do bardziej interesującego? - To zależy, co uważasz za interesujące, milordzie. Przez moment patrzył na nią sugestywnie. Gdy się zaczer wieniła, z uśmiechem odwrócił głowę. - Jak oceniasz miejskie życie i sezon balów? Moim zda niem i jedno, i drugie jest dość fascynujące. - Doprawdy? - Miała ochotę powachlować twarz. - No cóż... - Rozejrzała się w poszukiwaniu inspiracji. Znalazła ją w osobach dwóch majestatycznie kroczących dandysów, tak paradnie wystrojonych, że wyglądali jak dwa pawie. - Przede wszystkim odniosłam wrażenie, że wielki świat jest przesiąknięty hipokryzją. Prawie nikt tu nie mówi prawdy, wszystko owija się w bawełnę lub stosuje pustosłowie. Ponieważ właśnie skręcali, Philip skupił uwagę na ko niach. Antonia zauważyła, że zacisnął usta, po czym uśmie chnął się jakby z autoironią. . - Przypomnij mi, moja droga, abym już nigdy nie zada wał ci takiego pytania. - Dlaczego? - Popatrzyła na niego uważnie. - Było cał kiem na miejscu. - Rzecz w tym, że zapomniałem o twojej inteligencji. Odpowiadasz zbyt sensownie. - Zerknął na nią szybko. Flirt wymaga ripost szybkich i błyskotliwych. - Flirt? - spytała, zdumiona. - Właśnie. Przecież o to chodzi, prawda? A teraz się
skoncentruj. Zamierzasz dziś zaszczycić swą obecnością salę balową lady Gisborne? _ To znów ja, panno Mannering! Mogę prosić do koty liona? Antonia odwróciła się i roześmiana podała rękę Hugono wi Satterly'emu. - Oczywiście, sir. Już zaczynałam myśleć, że pan o mnie zapomniał. - Nigdy. - Prostując się z ukłonu, Hugo przyłożył dłoń do serca. - Po tych wszystkich staraniach, aby zapisać się w pani karneciku? Skądże, moja droga, nie jestem aż takim głupcem. - Ale za to masz głowę do pozłoty - wtrącił Philip. - Je śli się nie pośpieszysz, stracisz kilka figur. - Proszę go zignorować. - Hugo wsunął sobie pod ramię dłoń Antonii i skierował się z nią w stronę parkietu. - Jest zazdrosny. Odpowiedziała niewinnym spojrzeniem i uśmiechem świadczącym o pewności siebie. Lubiła Hugona i dobrze się przy nim czuła. Był wspaniałym towarzyszem, uroczym i sympatycznym, o miłym sposobie bycia. Jak wszyscy zna jomi Philipa, świetnie tańczył i zawsze znał najnowsze plo teczki. Zajmując miejsce naprzeciw Antonii, mrugnął do niej porozumiewawczo. - Chyba nie ma pani mi za złe tego, że żartobliwie pro wokuję Ruthvena? - Skądże znowu. - Wyprostowała się po pierwszym dyg nięciu i podała Hugonowi dłoń. - Ośmielę się zauważyć, że odrobina kpin wyjdzie mu na dobre. Wdzięcznie wykonując kolejne figury, Antonia myślała o tym, co powiedział Hugo. Zaliczał się do grona najbliż-
IS(.
szych przyjaciół Philipa i chyba jako jedyny z tych, których poznała, w pełni rozumiał zainteresowanie przyjaciela jej ; osobą. Niewątpliwie niczego nie zdradzało zachowanie Phi lipa. Oczywiście zawsze był przy niej, lecz nigdy nie usiło wał jej monopolizować, nawet gdy wraz ze swymi adorato rami odchodziła do jadalni. Po namyśle Antonia doszła do wniosku, że zachowanie Philipa - nacechowane dystansem, ale z odrobiną ledwie wyczuwalnej zaborczości, ma być swoistym instruktażem. Widocznie tak powinny wyglądać po ślubie ich wzajemne stosunki. Philip będzie w pobliżu, lecz ona nie powinna wymagać od niego stałej obecności ani zabawiania. Może obra- ; cać się w towarzyskim kręgu innych panów, których zaaprobuje jej mąż. Nagle skonstatowała, że szuka wzrokiem kasztanowych > włosów Philipa i z rozmysłem spojrzała na Hugona, właśnie znajdującego się po przeciwnej stronie tańczącej grupy. Jeśli ma nauczyć się radzić sobie na własną rękę, to najwyższy . czas rozpocząć stosowne ćwiczenia. - Co, u diabła, się dzieje? Krawat mi się przekrzywił, czy co? Wymruczane gniewnie słowa Philipa skłoniły Antonię do obrzucenia go uważnym spojrzeniem. - O co ci chodzi, Philipie? Twój krawat prezentuje się idealnie. Jak zawsze jest godny podziwu. - Nie próbuj zmieniać tematu! - Nie próbuję - zaprotestowała zdumiona. - Zresztą nawet nie wiem, jaki jest temat. Coraz bardziej zirytowany, zwłaszcza z powodu braku konkretnego powodu, Philip zmusił ją do wykonania kilku 1
całej długości sali balowej lady Gisborne, a w rzeczywistości no to, aby móc ciaśniej objąć Antonię. - Ten temat - wysyczał przez zaciśnięte zęby - to twoja nagła obojętność wobec mojej osoby. Zupełnie, jakbym stał się niewidzialny. Przez cały wieczór ledwie raczyłaś zerknąć w moją stronę. Zaczynam czuć się jak duch. Zakręciło się jej w głowie. Może to tylko ten walc, pomy ślała. Philip rzeczywiście obracał nią bardziej energicznie niż zazwyczaj. - Sądziłam, że tego ode mnie oczekujesz... że nie powin nam... - Ku swej irytacji poczuła na policzkach rumieniec. Philip zauważył ten dowód jej rozdrażnienia i jego własne jeszcze się wzmogło. - Że nie powinnaś na mnie patrzeć? - Że nie powinnam - zerknęła na niego rozżalona i utkwiła wzrok w odległym punkcie - przejawiać nad miernego zainteresowania twoją osobą. Podobno nie nale ży ujawniać swoich uczuć. Nie chciałabym cię skompro mitować. - Umilkła na moment. - Ty zachowujesz się mo delowo, ja tylko biorę z ciebie przykład. - Ach tak - mruknął, nie bardzo wiedząc, jaki ma być jego następny krok. - Nie wydaje ci się, że istnieje duże pole manewru między wiszeniem na moim ramieniu i robieniem słodkich oczu a traktowaniem mnie jak powietrze? - Doskonale wiesz, że zawsze jestem świadoma twojej bliskości. Patrząc w jej zielonozłote oczy poczuł, że robi mu się lżej na sercu. - Kilka twoich uśmiechów i cieplejszych spojrzeń nie poszłoby na marne. - Skoro tego sobie życzysz, milordzie - odparła słodko.
I - Owszem, życzę. - Objął ją mocniej i razem wykonali kolejny obrót. Dwa dni później Philip natknął się w parku na swój po- j wóz. Leniwie do niego podszedł i ujrzał Henriettę pogrążoną | w dyskusji z dwoma damami. - Ach, Ruthven. Właśnie ciebie potrzebujemy. - Macocha uśmiechnęła się do niego promiennie. - Akurat mówiłam 1 do hrabiny, że przydałby się nam odpowiedni dżentelmen, który miałby oko na nasze małe stadko. - Doprawdy? - wycedził na tyle zimno, aby było jasne, że uznanie go za kogoś takiego nie przypadło mu do gustu. - Zapewne nie znasz jeszcze hrabiny Ticehurst? - Henrietta najwyraźniej nie zauważyła jego niechęci i wskazała ] siedzącą obok damę. - Ani markizy Hammersley? Z modnie obojętną miną Philip wdzięcznie się ukłonił, i Jednocześnie stwierdził, że zarówno hrabina o wyraźnie i ostrych rysach i z ufryzowanymi, rudymi włosami, jak i tę ga markiza o trzech podbródkach dokładnie odpowiadają ] znanym mu opisom. - Istotnie, mój drogi, spadłeś nam jak z nieba. Panie i ja nie widziałyśmy się od wieków. Chętnie pogawędziłybyśmy, lecz hrabina trochę niepokoi się o swą siostrzenicę. Jest 1 gdzieś tam. - Henrietta machnęła pulchną dłonią w stronę za- 1 j dbanych klombów. - Spaceruje z Antonią i Goeffreyem. Oraz z markizem, oczywiście. - Henrietta chyba uznała, że , i wymaga to wyjaśnień, więc przygwoździła Philipa wzrokiem • i przyciszonym tonem dodała: - Markiz i panna Dalling, sio- i strzenica hrabiny, mają się ku sobie, lecz ostatnio troszkę się j | na siebie boczą. Wiesz, jak to bywa. - Henrietta rozsiadła się | 1 wygodniej, przekonana, że już wszystko jasne. - Przypusz-
czalnie zechcesz się do nich przyłączyć. - Zbyła go ruchem ręki. Philip zawahał się i złożył ukłon. _ W rzeczy samej, madame. Zegnam panie. Odpowiedziały mu chłodnymi uśmiechami i wyniosłymi skinieniami głów. Idąc przez trawnik, Philip stwierdził, że współczuje pannie Dalling i markizowi. Antonia i Catriona przechadzały się, trzymając pod ręce. Młodziutka dziedziczka była rozpromieniona - oczy jej lśni ły, policzki przypominały płatki róż. Wyglądała tak, jakby przyjaciółka usiłowała ją od czegoś powstrzymać. - Dzień dobry, milordzie. - Antonia uśmiechnęła się cie pło i podała mu dłoń, a on ucałował ją z przyjemnością. - Milady - powiedział tak cicho, że nawet Catriona go nie usłyszała, a Antonia cudownie się zarumieniła. Catriona dygnęła i obdarzyła go jednym ze swych oszałamiających uśmiechów. - Chyba muszę was ostrzec, że przysłano mnie w charakterze waszego strażnika. - Doprawdy? - Oczy Catriony rozszerzyły się. - Któż... - Jak się okazuje - Philip swobodnie wziął Antonię pod ramię, tym samym odsuwając ją od Catriony - moja maco cha i pani ciotka od dawna się przyjaźnią. Obie właśnie ga wędzą w powozie, wraz z mamą Ambrose'a. - I chciały, aby pan nas pilnował? - Właśnie. - Prawdziwe zrządzenie losu! - Catriona dramatycznie przycisnęła dłonie do piersi i obróciła się na pięcie. - Nie mogliśmy mieć większego szczęścia! - Utkwiła w Philipie rozjarzone spojrzenie. To stwierdzenie nieszczególnie Philipa zachwyciło. - Mam nadzieję, że pozwolicie mi obiektywnie ocenić sytuację. Skąd to radosne uniesienie?
- Przybył pan Fortescue - poinformowała Antonia. Już zdążyła zauważyć, że Philip nie cedzi słów, jak to miał we zwyczaju. - Ma spotkać się tu z nami, lecz byliśmy pełni obaw, że hrabina temu przeszkodzi. Philip przelotnie zerknął na odległy powóz i chrząknął. - To aktualnie mało prawdopodobne. - Znów popatrzył na Catrionę. - Gdzież więc jest pani ukochany? - Nie zamie rzał przykładać ręki do jakiegoś romansu bez przyszłości. Henry Fortescue rozwiał te obawy. Philip odetchnął z ulgą na widok młodego mężczyzny idącego między Goeffreyem i Ambrose'em. Antonia pośpiesznie wyjaśniła że obaj mieli wyjść naprzeciw, aby stworzyć pozór przypadkowego spotka nia ze znajomym. Henry Fortescue, dwudziestokilkuletni mężczyzna śred niego wzrostu i krępej budowy, wyglądał na młodą latorośl szlachetnego rodu, zdaniem Philipa spokrewnionego z jego rodziną, co Henry nieśmiało potwierdził. - Jest pan dalekim kuzynem mego ojca - przyznał. - Musimy być bardzo ostrożni, Henry. - Catriona przy lgnęła do jego ramienia. - Inaczej ciotka Ticehurst rzuci się jak smok i nas rozdzieli. - Nonsens. - Henry poklepał narzeczoną po ręce, aby zła godzić swą odpowiedź. - Zawsze miałaś skłonność do nadmier nego dramatyzowania, Catriono. W końcu, co twoja ciotka mo że zrobić? Nie jestem jakimś ubogim kupcem bez pieniędzy i żadnych perspektyw. Twój ojciec pozwolił mi starać się o two ją rękę, więc ciotka nie może nam przeszkodzić. - Ale na pewno spróbuje! - Catriona zrobiła przerażoną minę. - Spytaj Ambrose'a. Markiz posłusznie skinął głową. - Chce nas zmusić do małżeństwa. Dlatego pana wezwa liśmy.
_ Nie możesz z nią porozmawiać. Wyrzuci cię, wiem, że tak - ostrzegła Catriona. _ Nie zamierzam z nią rozmawiać. Pomówię z hrabią, tak jak jest to przyjęte. Philip przytrzymał Antonię, pozwalając czwórce młodych pójść przodem. - Nie masz pojęcia, jak mi ulżyło po poznaniu pana Fortescue - rzekł, gdy znaleźli się poza zasięgiem słuchu. - Sprawia wrażenie rozsądnego człowieka - stwierdziła Antonia. - I chyba umie skutecznie sobie radzić z wybujałą emocjonalnością Catriony. - Ona potrzebuje właśnie kogoś takiego... swoistej ko twicy. - Philip błądził wzrokiem po trawnikach i nagle przy stanął. - Wielkie nieba! Antonia powędrowała wzrokiem za jego spojrzeniem i uj rzała idącą w ich stronę parę. Natychmiast poznała pana Frederick Amberly był przyjacielem Philipa. Nie wiedziała jednak, kim jest towarzysząca mu śliczna panienka w sukni z różowego muślinu. Sądząc z zachwyconej miny pana Am berly'ego, młoda dama prawdopodobnie była przyczyną te go, że ostatnio rzadko bawił on w kręgu znajomych. - Witaj, Amberly. Na dźwięk głosu Philipa Frederick Amberly niemal pod skoczył. - Słucham? A, to ty, Ruthvenie. - W oczach Amberly'ego na moment pojawił się wyraz konsternacji. - Nie spodzie wałem się tu ciebie spotkać. - Tak mi się wydaje. - Philip uśmiechnął się czarująco do panny wpatrzonej w nich szeroko otwartymi oczami. - Powól, że przedstawię ci moich przyjaciół, moja droga. - Pan Amberly poklepał jej rękę. - Poznajcie się - panna Mannering i lord Ruthven, panna Hitchin.
Panienka obdarzyła ich słodkim uśmiechem i podała Antonii dłoń. Antonia lekko ją uścisnęła i odpowiedziała krzepiącym uśmiechem. Philip ukłonił się i zerknął na przy jaciela. - Spacerujecie? - Te kwiaty wyglądają tak ładnie - powiedziała panna Hitchin. - Pan Amberly uprzejmie zechciał przejść się ze mną, abym obejrzała je z bliska. - Istotnie są przepiękne - przyznała Antonia. - Podobno tam dalej kwitną rododendrony. - Panna Hitchin sugestywnie popatrzyła na swego towarzysza. - Tak, rzeczywiście. Lepiej chodźmy, jeśli mamy je zo baczyć, bo twoja mama zacznie się niecierpliwić. - Pan Am berly skłonił głowę. - Sługa uniżony, panno Mannering. Do widzenia, Ruthvenie. Philip popatrzył za nimi, gdy pośpiesznie odchodzili. - Kto by pomyślał... Panienka chyba niedawno ukoń czyła szkoły, ledwie dorosła do upinania włosów. - Philip pokręcił głową. - Biedny Amberly. - Dlaczego biedny? - Bo spacer z młodą damą rzekomo w celu podziwiania kwiatków jest równoznaczny z oświadczeniem, że ktoś nas kompletnie oczarował. - Ty właśnie spacerujesz ze mną, oglądając kwiatki - po chwili milczenia rozmyślnie obojętnym tonem zauważyła Antonia. - Racja, lecz fakt, że ty kogoś oczarowałaś, nikogo nie zdziwi. Ale taka smarkula prosto po szkole? - Philip znów z niedowierzaniem pokręcił głową. - Biedny Amberly.
ROZDZIAŁ JEDENASTY _ I jak, moja droga? Podobały ci się popisy Hugona? Philip wyciągnął rękę i Antonia, z zarumienionymi policzka mi i roziskrzonymi oczami, znalazła się obok niego przy wyjściu z sali balowej lady Darcy-d'Lisle. - Owszem! - Kładąc dłoń na ramieniu Philipa, fry wolnie zerknęła na Hugona. - Nie przypominam sobie bardziej entuzjastycznego partnera do gawota w całym mijającym se zonie. - Szsz! - Rozradowany Hugo skrzywił się boleśnie i z udawanym przestrachem rozejrzał wokół. - Psuje mi pani opinię. Żaden kawaler w Londynie nie chce być uznany za „entuzjastycznego". Na widok jego miny Antonia roześmiała się perliście. Philip rozkoszował się tym cudownym dźwiękiem. Anto nia stawała się coraz pewniejsza siebie, a on coraz bardziej był z niej dumny, zwłaszcza w takich chwilach jak ta. Jed nocześnie rosła jego niecierpliwość. - Idziemy, Antonio. - Delikatnie przykrył jej dłoń swoją. - Bal się skończył, czas wracać do domu. Do jego domu, jego biblioteki - aby zwyczajowo wypić drinka przed snem. Z zachwytem spostrzegł, że leciutko się zarumieniła i spojrzała w przeciwnym kierunku. - Chyba będziemy musieli siłą oderwać ciocię od lady Ticehurst.
«*»"^««s
.'C 194 JK1
**«w* M
- Na to wygląda. - Philip także popatrzył na Henriettę i żywo dyskutującą z hrabiną. - Nie jestem pewien, czy apro- 1 buję te kontakty. Antonia zerknęła na niego, zaskoczona. Zauważył to i po- i czekał, aż Hugo odejdzie. Dopiero wtedy powiedział: - Wydaje mi się, że Henrietta zanadto zaangażowała się i w sprawy dotyczące twej młodej przyjaciółki. Niewątpliwie miał rację. Gdy podeszli bliżej, hrabina 1 właśnie z żarem zapewniała, że młode panny powinny mieć I na tyle rozumu, aby pozwolić starszym decydować o ich ma- I trymoniałnych planach. - Zapamiętaj moje słowa, liczy się prawdziwa wartość 1 i moja droga siostrzenica będzie musiała to przyznać. - Hra- I bina bazyliszkowym spojrzeniem powiodła po sali balowej, I jakby szukając przeciwników. Henrietta skinęła głową, lecz zrobiła taką minę, jakby I miała odmienne zdanie. * Antonia obserwowała Philipa, gdy posiłkując się swym 1 urokiem, zdołał odprowadzić macochę do drzwi, gdzie już i czekał Goeffrey. Po kolejnej porcji pożegnalnych uśmiechów 1 i uprzejmości zeszli na dół, aby wsiąść do powozu. Pomagając Antonii, Philip usłyszał, że ktoś woła go po I imieniu. Odwrócił się i ujrzał filuternie uśmiechniętą Sally Jersey. 1 Odpowiedział jej sztywnym skinieniem głowy. Nie tylko la- 1 dy Jersey spoglądała dzisiaj na niego z ciekawością. Za kilka i tygodni lub nawet wcześniej wróci z Antonią do Ruthven 1 Manor. Wtedy już wcale nie będzie musiał przejmować się 1 zainteresowaniem, jakie budzi w towarzystwie, ilekroć I uśmiechnie się do Antonii. Perspektywa tej swobody z dnia I na dzień wydawała się mu coraz bardziej kusząca. Spoglądając na pogrążoną w mroku sylwetkę Philipa, An- 1
mmmmm,
'^vl"5
tonią, podobnie jak on, myślała o sobie. I podobnie jak on, była zadowolona. Już wiedziała, jak postępować, jak się za chowywać między ludźmi, gdy zostanie żoną Philipa. Znała zasady obowiązujące pod kryształowymi żyrandolami. Wie lokrotnie paradowała przed mierzącymi ją krytycznymi spoj rzeniami wielkimi damami i ani razu sienie potknęła. Już nie musiała się obawiać, że jakimś nierozważnym czynem skom promituje Philipa. Dzięki jego kurateli szybko zrozumiała, czego się od niej oczekuje. Popatrzyła na słabo widoczną twarz Philipa, przesunęła spojrzeniem po jego potężnej, eleganckiej sylwetce i zatrzy mała je na migoczącej w słabym świetle brylantowej spince do krawata. Już była pewna, że poślubi Philipa. Będzie dla niego taką żoną, jakiej pragnął, jakiej potrzebował i na jaką zasługiwał. Wiedziała, że może na niego liczyć - przecież bezustannie ją wspierał i niewątpliwie lubił, choć, oczywiście, okazywał tę sympatię w dyskretny, określony normami sposób. Nigdy nie przekraczał obowiązujących granic. Przynajmniej nie w miejscach publicznych. Będąc z nią sam na sam, czasem stawał się jakby kimś innym. Zrozumiała to dopiero wtedy, gdy zaakceptowała ist nienie fizycznego pożądania. Do niedawna nie miała o nim pojęcia, lecz obecnie podczas owych sam na sam z Philipem widziała to pożądanie w jego oczach. W końcu uznała więc, że jest ono integralną częścią tego, jak Philip ją postrzega. Już nie jest małą dziewczynką, tylko dorosłą kobietą. I taką widział ją Philip. Na myśl o tym poczuła wzdłuż kręgosłupa rozkoszny dreszcz, więc raptownie się wyprostowała i zmieszana spoj rzała w okno. Mimo takich objawów jak nagły brak tchu lub przy śpię-
szone bicie serca nie była na tyle głupia, aby uznać pożądanie I za miłość. Niedawna uwaga, jaką lekkim tonem uczynił i w parku Philip, wyjaśniła wszelkie wątpliwości. Żadna, na- 1 wet najbardziej egzaltowana panna - na przykład Catriona 1 - nie uznałaby stwierdzenia, że jest nią oczarowany, za de- i klarację głębokich uczuć. Philip po prostu kolejny raz i oświadczył, że lubi ją i jej towarzystwo. Co zresztą - musiała przyznać - mocno ją zdumiało. Do | tej pory sądziła bowiem, znając w ogólnych zarysach jego i reputację, że chętnie widziałby w swoim życiu również inne J kobiety, może nawet damy z wyższych sfer. Czyżby się zmieniał? Co czułaby, wiedząc, że jest przyczyną takiej przemiany? | Nagle ogarnęło ją przemożne pragnienie - głębokie i sil- I ne. Przez moment chciała być dla Philipa tą jedną, jedyną, i I zaraz ostro skarciła się w duchu. Coś takiego nie było czę- I ścią układu, jaki zawarli. Ani częścią małżeństwa z rozsądku, j Ani w ogóle jej sprawą. Musiała pamiętać o tym, że chce być żoną, która nigdy I nie sprawia kłopotów. Powtarzając w myśli to życzenie, lekko wpłynęła do holu J Ruthven House. Pogrążeni w rozmowie Henrietta i Goeffrey J już wchodzili po schodach, więc uśmiechnęła się do Carringa i poszła do biblioteki. Siadając w ulubionym fotelu, przelotnie spojrzała na sto- ; jącą przed kominkiem kanapkę. Mebelek pojawił się tu ty- , dzień temu i od tego czasu Philip co wieczór jakoś zwabiał ją na miękkie poduszki - i w swoje ramiona. Znów oczyma duszy ujrzała szare oczy pociemniałe z pożądania. I znów przeszedł ją dreszcz. Philip przy drzwiach powiedział coś do Carringa i za-1 mknął je za sobą.
_ Ostatnio czujesz się w towarzystwie najzupełniej swobod ne _ stwierdził, zbliżając się do niej. - Zawsze szybko się uczy łaś. - Z wdziękiem przykucnął i poprawił płonące w kominku kłody. W blasku ognia kasztanowe włosy zalśniły. - Miałam znakomitego nauczyciela, nieprawdaż? - Od chyliła głowę na wysokie oparcie. - Gdybym sama musiała walczyć ze smokami, nie poszłoby mi tak łatwo. Philip podniósł siei zmierzył ją żartobliwym spojrzeniem. - Pochlebstwa, moja droga? Pukanie do drzwi zapowiedziało Carringa. Antonia wzięła od niego mleko. Majordomus nalał swemu panu kieliszek brandy i dyskretnie się wycofał. Philip zatonął w fotelu i przez chwilę oboje w milczeniu popijali drinki. Antonia odprężyła się, rozgrzana ciepłym na pojem i przymknęła powieki. Philip dyskretnie ją obserwował. Przesunął spojrzeniem po nagich ramionach i seledynowej sukni z podwyższonym stanem, tak pięknej, że wiele pań na jej widok pozieleniało z zazdrości. Antonia nie miała dziś na sobie pereł, co bardziej zwracało uwagę na idealnie gładki dekolt dziewczyny niż brylanty lady Darcy-d'Lisie, zaś nietknięta niewinność piersi odebrała mowę wielu panom. Wpatrzony w dwie łagodne wypukłości, Philip poruszył się niespokojnie. - Co się stało? - Właśnie doszedłem do wniosku - odparł, unosząc brwi - że kobietom tak wyposażonym przez naturę jak ty, powin no się zabronić bywania w towarzystwie bez przyciągającej wzrok biżuterii. Zauważyła, na co popatrzył, i bez trudu zrozumiała, co chciał wyrazić. Ciepło, które poczuła na skórze, nie było za sługą płonącego na kominku ognia.
~—«^^S^S^J/
198
.^SŁJSSSSw*-"-J
- Doprawdy? - Zdecydowana nie okazać zakłopotania, wypiła lyk mleka. - Jak najbardziej. - Philip odstawił kieliszek i podszedł do biurka. Po chwili wrócił z aksamitnym etui w ręce. - Podejdź do lustra - powiedział, gdy Antonia spojrzała na niego pytająco. Chwycił jej dłoń i pomógł wstać. - Niej podglądaj - mruknął, kiedy stojąc przed lustrem, chciała* zerknąć przez ramię. Rzucił etui na kanapkę i uniósł nad gło wą Antonii sznur migotliwych klejnotów. Na ich widok zaparło jej dech z wrażenia. - Szmaragdy z „Aspreys"! - szepnęła oszołomiona. Zastanawiałam się, kto je kupił. - Ja. Są jakby stworzone dla ciebie. Musiałaś je dostać - stwierdził, zapinając naszyjnik na jej karku. Podziwiając ich odbicie, musnęła szmaragdy drżącymi palcami. - Nie... nie wiem, co powiedzieć. - Spojrzała na twarz Philipa w lustrze i jej radosny uśmiech zbladł. - Philipie, nie mogę ich nosić. Jeszcze nie. - Wiem. - Skrzywił się i leciutko uścisnął jej nagie ra miona. - Włożysz je po powrocie do Ruthven Manor na nasz bal zaręczynowy. Niech to będzie mój prezent dla ciebie z tej okazji. - Dziękuję. - Odwróciła się, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go w usta. Philip zawahał się, po czym wziął ją w ramiona. Najpierw rozkoszował się świeżością jej spontanicznej, nie wyuczonej pieszczoty, lecz po chwili wezbrało w nim pożądanie. Roz chylił wargi Antonii, pewien, że ona nie zaprotestuje, sprag niony jej cudownej słodyczy. Zareagowała tak jak zwykle au tentyczną, niepohamowaną namiętnością, ciepłą i porywa jącą.
Antonia dała się ponieść fali, którą Philip zawsze z taką łatwością wywoływał, i mocniej go objęła, instynktownie się w niego wtulając. Nie zaprotestowała przeciwko dłoni Philipa na swojej piersi - ten dotyk wydawał się taki oczywisty, a delikatna pieszczota złagodziła pulsujący ból, który się tam umiejsco wił. Lecz gdy palce Philipa poruszyły się drażniąco, pod An tonią ugięły się nogi. Na szczęście mocniej objął ją w talii i nie przerywając pocałunku, powolutku położył na brokato wych poduszkach kanapki. Pogrążona w rozkoszy Antonia nie miała ochoty z niej zrezygnować. Jedną ręką nadal obejmowała Philipa za szyję, drugą zaś musnęła jego twarz, jakby tym gestem prosiła o więcej. Poczuł to subtelne dotknięcie i trafnie je zinterpretował, dzieląc uwagę między słodkie pocałunki i coś innego - rozpi nanie drobnych guziczków z przodu sukni. Rozchylała się coraz bardziej, on zaś usilnie starał się poskromić namiętność, aby nie wyniknęła się spod kontroli. Krok po kroku prowadził Antonię drogą uwodzenia - najdłuższą, jaką był w stanie wymyślić. Do kładnie wiedział, dokąd posunie się tego wieczoru. Tylko do pewnego punktu i ani trochę dalej. Zdecydował o tym, aby pohamować własne pożądanie. Dopiero wtedy rozpiął ostatni guziczek i wsunął rękę pod bladozielony jedwab. Pierś Antonii nabrzmiała pod tym dotykiem. Miękka jak atłas, gładsza niż właśnie odchylony jedwab skóra paliła w dłoń. Philip delikatnie zamknął ją na jędrnym wzgórku i poczuł, że Antonia na sekundę wstrzymała oddech, po czym jej napięcie rozpłynęło się w morzu pożądania. Jej usta roz chyliły się sugestywnie i błagalnie zarazem, ciało poruszyło się z erotyczną swobodą, jakby składało się w ofierze.
I8IP^»K»!WW!KJ^H
Philip pił słodycz z domagających się pieszczoty ust An tonii, zaspokajając jej pragnienia, choć jego własne też zdą-1 żyły się rozszaleć. Mimo to właśnie on w końcu się odsunął i uniósł głowę, aby złapać oddech. Zarumieniona Antonia leżała na poduszkach, świadoma ciężaru swych powiek, których nie miała siły podnieść, i pul-1 sowania warg, nadal gotowych całować. W tej chwili unosiła się na łagodnych falach marzeń, spowita w namiętność i za-1 chwycona cudownymi doznaniami, których moc przytępiła umysł. Westchnęła, niebiańsko szczęśliwa. Philip przesunął dłoń i jego długie pałce znów pieszczot-1 liwie musnęły pierś. Antonia zatrzepotała powiekami i szeroko otworzyła; oczy. - Och! - Nagle wróciła do rzeczywistości i stwierdziła,! że leży obok Philipa, a on trzyma rękę na jej piersi. - Co... - raptownie urwała i z pewnym opóźnieniem pojęła, co za szło. A co powiedziała? Co zrobiła? - Och! - jęknęła i za-l mknęła oczy, straszliwie zażenowana. - Tak mi przykro, Philipie. Przepraszam. - Dlaczego? - Odurzony tym, co się stało, leciutko poca łował ją w ucho i przesunął usta na szaleńczo pulsujące miej sce u nasady szyi. - Jeśli ktoś tu powinien przepraszać, to raczej ja. - Spojrzał na jej pierś w swojej dłoni. - Ale nie mam takiego zamiaru. Nie wstrzymuj oddechu w oczekiwa niu na to, co zaraz nastąpi. Wciągnęła w płuca haust powietrza, a Philip pochylił się nad nią. - Philipie! - Tym razem była jeszcze bardziej oszołomio na, gdy nadal szokująco ją pieścił. Bezwiednie wplotła palce w jego włosy i nagle ucieszyła się z obecności kanapki. Gdy-
by teraz stała, na pewno słaniałaby się na nogach. Usta i ję zyk Philipa nadal rozkosznie błądziły, a jej zakręciło się głowie. - Philipie... - powtórzyła. w Słysząc nutę bezradności w jej głosie, Philip cicho zachi chotał. _ Nie musisz być aż taka wstrząśnięta. - Z męską satys fakcją ocenił przejaw podniecenia Antonii - jej gwałtownie falujące nagie piersi, i spojrzał w jej niezbyt przytomnie pa trzące oczy. - Przecież wkrótce się pobierzemy. Będziemy robić takie rzeczy dość często. Przecież mi ufasz Antonio, nie pamiętasz? - Dotknął ustami jej skroni. - Wyjaśnij, co się z tobą dzieje. Spojrzała na niego z wahaniem i zwilżyła językiem war gi. Musiała zdobyć się na odwagę i powiedzieć, w czym rzecz, zanim oboje stracą kontrolę nad sytuacją. - Widzisz... - Z trudem wzięła głęboki oddech. - Gdy tak namiętnie mnie całujesz... - Urwała zawstydzona i ob lała się rumieńcem. Philip poczuł żar emanujący z jej skóry i ledwie zdołał powstrzymać się od kontynuowania pieszczoty. - Gdy mnie dotykasz - przelotnie musnęła jego rękę nie umiem zapanować nad reakcjami. Staję się taka... lu bieżna. Philip z trudem stłumił przypływ szalonego pożądania. - Wiem, że takie gorszące zachowanie zniechęci cię do mnie - szepnęła, zanim zdążył coś powiedzieć. - Dama nie powinna tak reagować. Rozpaczliwa szczerość, którą widział w jej oczach i sły szał w jej głosie, podziałała na niego otrzeźwiająco. Dobrze rozumiał, co chciała powiedzieć. Była święcie przekonana, że jako dobra żona musi okazać się wcieleniem wszelkiej po wściągliwości. Na podstawie swoich obserwacji już dawno
temu doszedł do wniosku, że ten szczególny przymus jest w praktyce niezmiernie szkodliwy. Kierując się nim, wiele mężatek staje się łatwymi ofiarami rozpustnych mężczyzn, którzy rozmyślnie rozbudzają w owych kobietach ich tłu mioną zmysłowość. I pomyśleć, że jego żonę też mógłby ktoś w ten sposób wykorzystać! Philip nie miał zamiaru do tego dopuścić. - Ryzykując, że jeszcze bardziej cię zaszokuję, coś ci wyznam. - Niechętnie puścił jej pierś i pozwolił, aby poły stanika sukni zasłoniły nagie ciało. - Czynię to z pewnym wahaniem, ale pragnę cię zapewnić, że namiętność ko biety nie działa na mnie zniechęcająco, lecz wprost prze ciwnie. Niepewna mina Antonii sprawiła, że uniósł brwi. - Powszechnie wiadomo, że mężczyźni mojego pokroju żenią się późno. Zwlekamy, szukając damy, która będzie reagować w sposób, jaki cenimy, damy mogącej ofiarować szczere uczucia i autentyczną, a nie udawaną namiętność. Umilkł na moment. - Wiesz, jaki byłem i jestem - konty nuował z rosnącym przejęciem. - Nie widzę powodu, aby ukrywać przed tobą moją przeszłość. A znając ją - przynaj mniej ogólnie - nadał sądzisz, że wystarczyłaby mi namięt ność o temperaturze letniej wody? Że zadowoliłbym się żoną bez temperamentu? Widziała w jego szarych oczach żar i spróbowała stłumić dreszcz wywołany jego słowami. Wciąż nie była pewna, jak należy je przyjąć - zgorszyć się, czy raczej z zadowoleniem odprężyć. - Chcę, abyś była dzika i rozwiązła, gdy jesteśmy tylko we dwoje - kontynuował, ignorując wzbierające w nim na pięcie. - Prawdę mówiąc, lubię cię taką. - Uśmiechnął się prowokująco, a Antonia zesztywniała. - Okazywanie mężo-
wi takich względów jest zgodne z obowiązującymi normami _ dodał pośpiesznie, choć nieco cierpko. Antonia spojrzała na niego z powątpiewaniem, więc mus nął palcem czubek jej nosa. - Naprawdę nie usiłuję cię oszukać w niecnych celach. W naszej sferze udane małżeństwo ma dwa oblicza: to znane wszystkim, i drugie - znane wyłącznie dwojgu małżonkom. Przyjaźnię się z kilkoma niezmiernie udanymi małżeństwami - księciem i księżną Eversleigh, Jackiem i Sophie Lesterami, nie mówiąc już o Harrym i Lucindzie. Ich przykłady świad czą, że związki oparte na wzajemnym zauroczeniu są godne polecenia. - Sądziłam, że pragniesz mieć niekłopotliwą żonę. Taką, która nie będzie... - Antonia znów się zarumieniła i ziryto wana tym wysunęła brodę. - Zabierać ci czasu. - Czyli taką, która nie będzie wciąż zaprzątać moich myśli? - spytał z uśmiechem i jednym ruchem rozwiązał wstążkę, uwalniając długie włosy, które gęstymi falami opadły na ramiona. - Która nie sprawi, że będę wciąż ma rzył tylko o tym, aby trzymać ją nagą w objęciach, aby na nią patrzeć i podziwiać jej urodę? - Przesunął między pal cami złociste pasmo i przełożył je przez jej ramię. Sądziłaś, że takiej żony pragnę? - spytał, patrząc w jej oczy. Powoli skinęła głową. - Więc się myliłaś - odparł, spoglądając na jej usta. Po chylił się i zaczął ją całować. Znów zwabił ją do krainy po żądania i rozkoszy, budził zmysły i prowokował reakcje oraz mruczał słowa otuchy, aby złagodzić opory i przełamać za hamowania. Gdy w końcu podniósł głowę, niedawno płonące pola na były już tylko żarzącymi się zgliszczami. Antonia wes-
tchnęła z żalem, gdy się odsunął, i usłyszała, że Philip szepcze: -Jesteś moja. - Nie spodziewałam się takiego tłoku. - Przytrzymując jedną ręką kapelusik, Antonia spojrzała na powozy toczące się główną parkową aleją. Siedzący obok na wysokim koźle faetonu Philip omal nie prychnął. - Tylko prawdziwy potop przerzedziłby te tłumy. Same pogróżki nie wypłoszą światowych dam - stwierdził, patrząc na sunące po niebie szare, deszczowe chmury. - Chyba masz rację. - Antonia wsunęła palce do mięciutkiej mufki i odpowiedziała skinieniem głowy na pozdrowie nia jadących w przeciwną stronę starszych pań. W głębi du szy była zdumiona swoją pewnością siebie i spokojnym, miarowym biciem serca. Po wczorajszym intymnym wieczorze w bibliotece spo dziewała się, że na widok Philipa wpadnie w popłoch, ale nic takiego się nie stało. Przy śniadaniu oboje gawędzili jak zwy kle swobodnie, po przyjacielsku, bez najmniejszego skrępo wania. Uznała, że chyba jest szczęśliwa i nic nie było w sta nie tego zepsuć. - Zauważyłam, milordzie - odezwała się, patrząc na mufkę - najnowszy prezent od Philipa - że cokolwiek mi się spodoba, natychmiast staje się moją własnością. Parasolki, kapelusze, nawet szmaragdy. Pochłonięty kierowaniem parą siwków Philip tylko uniósł brwi. - Czy byłoby podobnie, gdybym wyraziła podziw dla takie go faetonu? - Już przestała bać się jazdy tym lekkim powozikiem i rozkoszowała się szybkością, jaką rozwijał.
«.
—
^
•
_ Nie - odparł zdecydowanym tonem i posłał Antonii su rowe spojrzenie. - Nigdy nie pozwolę ci narażać życia. Wy bij to sobie z głowy. Antonia szeroko otworzyła oczy, a on tylko chrząknął i znów skupił uwagę na koniach. _ Lecz jeśli będziesz grzeczna i przestaniesz mnie drę czyć - dodał trochę bardziej ugodowo - to może dostaniesz parę ładnych kłusaków do swojego powozu. Przy najbliższej okazji porozmawiam z Harrym. - Z Harrym? - Przypomniała sobie, że kiedyś wspomniał o kimś noszącym to imię. - Tak, z Harrym Lesterem, bratem Jacka. Obaj są moimi dobrymi przyjaciółmi. - Ach tak. - Domyśliła się, z czym powinna jej się sko jarzyć ta uwaga. - Czy Harry handluje końmi? - Powiedzmy, że tak. - Popatrzył na nią śmiejącymi się oczami. - Harry Lester to właściciel jednej z największych w kraju stadnin. Raker, ogier, na którym jeździłaś w Manor, jest potomkiem czempiona ze stajni Harry'ego. Hoduje naj wspanialsze konie. - Rozumiem. - Właśnie zwolnili na zakręcie, czekając na możliwość powtórnego wjazdu w aleję. - To ten sam Harry, który poślubił Lucindę? Philip skinął głową. - Lucindę, poprzednio panią Babbacombe. Pobrali się kilka miesięcy temu, pod koniec poprzedniego sezonu towa rzyskiego. - Jakiś powód uniemożliwił im przyjazd do Londynu? - Znając Harry'ego - odparł Philip i cmoknął na konie - mogę przypuszczać, że są zbyt zajęci zabawianiem się w domu. - Zabawianiem się? - Zerknęła na niego z ukosa.
- Trzeba przyznać - Philip puścił konie w kłus i odwró cił się do niej - że istnieje atrakcja, która bardziej kusi roz pustników niż życie towarzyskie w Londynie w całej jego krasie. - Cóż to takiego? - Antonia szeroko otworzyła oczy. - Ich żony. Zaczerwieniła się i posłała mu wymowne spojrzenie, po czym przeniosła uwagę na zbliżające się powozy. Widok rumieniącej się Antonii bardzo mu się podobał. Dawniej tak nie reagowała, lecz on coraz lepiej umiał spra wić, że jej policzki nagle różowiały. Praktyka i w tej dziedzi nie wspierała talent. - Wkrótce pogoda się pogorszy i będzie tu dużo mniej ludzi - zagaił, gdy minęli ostatni ze stojących powozów i do piero wtedy zerknął na Antonię. - Sezon balów potrwa jesz cze najwyżej tydzień. - I co potem? - Odważnie napotkała jego wzrok. - Jeśli się zgodzisz, wrócimy do Manor, a później... po stąpimy tak, jak planowaliśmy. - Jak postanowiliśmy - odparła, uśmiechając się pogod nie i skinęła głową. Dwa dni później Philip stał w sali balowej lady Carstairs, sfrustrowany faktem, że musi przetrzymać jeszcze pięć ta kich wielkich przyjęć jak to dzisiejsze. Zastanawiał się, czy jego cierpliwość nie ulegnie wyczerpaniu. Postanowił nie przekroczyć wyznaczonej sobie granicy, ale stawało się to coraz trudniejsze. Wkrótce miał ożenić się z Antonią i nie wi dział nic złego we wcześniejszym jej uwiedzeniu. Lecz nie wchodziło to w grę, dopóki mieszkała u niego i praktycznie była pod jego osobistą opieką. Brak oporów natury moralnej równoważyło więc poczucie honoru.
Philip spojrzał na wirującą w tańcu Antonię. Wyglądała zachwycająco, a partnerował jej lord Ashby. Philip skonsta tował, że nie budzi to jego obaw, i cokolwiek się zdumiał. Po namyśle doszedł do wniosku, że jest stuprocentowo pewny Antonii - jej uczuć, lojalności, chęci poślubienia go. Dlaczego więc nadal sam się torturuje, stojąc tutaj i jej pil nując? Sama radzi sobie znakomicie. W razie potrzeby może zwrócić się do Henrietty zawzięcie plotkującej z przyjaciół kami i Goeffreya towarzyszącego markizowi Dallingowi i panu Fortescue. Philip jeszcze raz rozejrzał się po sali. Czemu nie miałby, wzorem żonatych panów, gdzieś stąd czmychnąć? Antonia w tej chwili go nie potrzebuje, on zaś spokojnie przemyślał by kolejne kroki mające przedłużyć drogę do uwiedzenia. Powinien koniecznie się tym zająć, wziąwszy pod uwagę nieoczekiwaną siłę własnych uczuć i namiętną reakcję An tonii. Podnosząc się z końcowego dygu, Antonia uśmiechnęła się wesoło do lorda Ashby'ego i machinalnie poszukała wzrokiem Philipa. Zobaczyła jego plecy, gdy wychodził głównymi drzwiami. Widocznie poszedł zaczerpnąć świeże go powietrza. Przez dziesięć minut gawędziła z lordem Ashbym i kilko ma innymi osobami, po czym stwierdziła, że myślami jest przy Phiłipie i szybko podjęła decyzję. - Zechce mi pan wybaczyć, milordzie... - obdarzyła go słodkim uśmiechem - ...ale chyba muszę zamienić słówko z moją ciotką. Henrietta siedziała w towarzyskim kręgu markizy Hammersley, toteż Antonia wcale się nie zdziwiła, że lord Ashby nie nalegał, aby iść razem z nią. Ruszyła przez tłum gości
t#€208 •
w kierunku ciotki, aby za moment zręcznie skręcić do wyj ścia z sali. Philip chodził po pustej bibliotece, zatopiony w myślach o Antonii i najnowszym problemie, jaki mu stworzyła. Nie usłyszał szmeru najpierw otwieranych, a następnie zamyka nych drzwi, ale zwrócił uwagę na znajomy szelest jedwabnej spódnicy i odwrócił się. Lecz, niestety, to nie Antonia stała wdzięcznie upozowana przy wyściełanej kanapie. - Dobry wieczór, milordzie - powitała go lady Ardale. Zmysłowy ton nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do tego, że przyszła tu celowo. Była oszałamiająco pięk ną kobietą, a suknia z cieniutkiego jedwabiu wyraźnie zdra dzała, że pod nią lady nie ma prawie nic na swym bujnym ciele. Philip całkiem wbrew sobie poczuł przypływ fascynacji - takiej, jaką odczuwa się na widok czegoś znanego tylko ze słyszenia. A o lady Ardale krążyły pewne opowieści. Należała do tych kobiet, które uważał za piranie, i znana była ze swej rozwiązłości. Plotki głosiły, że nikt nie jest w stanie zaspokoić jej seksualnych apetytów, a mężczyźni czołgają się u jej stóp. Ponieważ lord Ardale żądał dyskre cji, więc lady szukała potencjalnych ofiar wśród mężczyzn żonatych. Dlatego Philip aż do tej pory sądził, że nic mu nie grozi. Słowa lady rozwiały to złudzenie. - Cóż za spryciarz z ciebie, Ruthvenie. - Lady musnęła palcem fałdy jego fularu i uśmiechnęła się jak ktoś wszystko wiedzący. - Znalazłeś sobie przyszłą żonę w osobie słodziut kiej, niewinnej panienki, dobrze wychowanej, lecz strasznej prowincjuszki. Doprawdy bardzo sprytnie. Philip ledwie dostrzegalnie zesztywniał. - Sądzę, milordzie, że taki postępek wymaga nagrody. -
209j>;Lady pochyliła się w jego stronę, więc odruchowo oparł dłoń na krągłym biodrze, aby ją przytrzymać. Ona zaś przysunęła ię jeszcze bliżej i przylgnęła do niego całym apetycznym s ciałem. - Zapewne ślub z tą smarkulą już wkrótce - dodała niemal szeptem. - Po co więc miałbyś marnować najbliższe tygodnie w swojej posiadłości. Lepiej dołącz do mnie i mo ich gości w Ardale Place. Zamierzamy trochę się zabawić. _ Uróżowane usta lady Ardale wygięły się w dwuznacznym uśmieszku. Wpatrzona ciemnymi oczami w Philipa, chwyci ła jego dłoń i bezwstydnie przycisnęła do swojej piersi. Wierz mi, że nie zabraknie ci rozkosznych deserów. To ci się słusznie należy. Poczuł taki wstręt, że omal brutalnie nie odepchnął lady Ardale. Wziął głęboki oddech, aby się opanować i w miarę kulturalnie odrzucić obrzydliwe zaproszenie. Sam pomysł, że wolałby nieco przejrzałe wdzięki lady od urody Antonii, był jawną obrazą. A złośliwość wobec Antonii jeszcze bardziej Philipa rozjuszyła. Lady Ardale błędnie zinterpretowała jego bezruch i spró bowała przyciągnąć do siebie jego głowę. Z kamienną twarzą zacisnął palce na krągłym biodrze, a drugą ręką sięgnął do ramienia lady, aby zdecydowanie ją odsunąć. A kiedy nie wiadomo dlaczego spojrzał w stronę drzwi, ujrzał w nich Antonię. W tym momencie lady Ardale namiętnie do niego przy warła. Usłyszał cichy, stłumiony szloch. Antonia zasłoniła dłonią usta, odwróciła się na pięcie i wybiegła. Zaś lady Ardale wylądowała na kanapie dokładnie w tej pozycji, jaką zamierzała przyjąć, z jedną różnicą - Philip miał leżeć obok, a nie maszerować do drzwi. - Ruthvenie! - zawołała piskliwie, święcie oburzona.
Zatrzymał się i zmierzył ją lodowatym, pogardliwym spojrzeniem. - Madame. Radziłbym następnym razem bardziej uwa żać przy wyborze kochanków. To wielki błąd sądzić, że ja mógłbym zasilić ich szeregi - wycedził i poszedł szukać An tonii. Znalazł ją w sali balowej - tańczyła kotyliona z jakimś młokosem. Dla każdego postronnego obserwatora wyglądała tak samo beztrosko jak zawsze. Lecz Philip dostrzegł szaleń czy wysiłek kryjący się za każdym jej uśmiechem i gestem, widział cierpienie, które usiłowała ukryć. Chętnie chwyciłby ją w ramiona i dokładnie wyjaśnił, co się stało. Nie uczynił tego tylko z uwagi na normy towarzyskie. Wiedział, jaka by łaby reakcja na taką scenę. W napięciu doczekał końca kotyliona i podszedł do An tonii. Nie spojrzała na niego, tylko lekko skinęła głową. Sko rzystał z faktu, że kilku amantów Antonii zaczęło żywo dys kutować o walorach bażantów i głuszców, i przysunął się bliżej. - Antonio, musimy zaraz porozmawiać. Przejdźmy się, dobrze? Zaśmiała się sucho. - Obawiam się, milordzie, że wszystkie moje tańce są już zajęte. - Uwolniła dłoń, rzekomo, aby pokazać karnecik. Sam zobacz. - Uśmiechnęła się do swych adoratorów. - Do prawdy nie mogłabym rozczarować tylu chętnych do tańca kawalerów. Oni zaś natychmiast pośpieszyli na ratunek i nie pozwolili jej sobie odebrać. Zgrzytając zębami w bezsilnej złości, Phi lip musiał się z tym pogodzić. Jak zwykle zatańczył z Anto nią walca. Reszta tańców należała do innych partnerów. Przez resztę wieczoru trzymał się blisko Antonii. Wie-
dział, że z trudem nad sobą panuje, dlatego jej się nie narzu cał Byłoby łajdactwem sprowokować ją do jakiegoś kom promitującego wybuchu, skoro dołożyła tylu starań, aby na uczyć się obowiązujących w towarzystwie zasad. Dyskretnie ja obserwował, gotów ratować, gdyby w jakikolwiek sposób się potknęła. Pocieszał się myślą, że już wkrótce oboje wrócą do domu i znajdą się w jego bibliotece, gdzie już będzie płonął ogień na kominku. Jednak srodze się rozczarował, ponieważ Antonia pośpie sznie ruszyła za ciotką i Goeffreyem na górę. - Niezmiernie mi przykro, milordzie - powiedziała, nie patrząc na niego - ale mam straszny ból głowy. - Musnęła palcami czoło. - Dobranoc. Patrzył za nią zwężonymi oczami, coraz bardziej zasępio ny. Gdy znikła na piętrze, Carring znacząco zakasłał. - Rezygnujemy z drinka do poduszki, milordzie? - spy tał przyciszonym tonem. - Dobrze wiesz, u licha, że sam potrafię nalać sobie bran dy - odparł opryskliwie Philip. - Możesz pozamykać drzwi - dodał, idąc do biblioteki. Antonia musiała zadzwonić po Neli, która już przywykła do tego, że jej pani co wieczór spędza trochę czasu w biblio tece. - Jestem zmęczona - wyjaśniła pokojówce zajętej rozpi naniem guziczków. - Muszę się porządnie wyspać. - Może przygotuję panience niebieski proszek? - Neli spojrzała na nią badawczo. - Albo podam trochę ożywczej wieprzowej galaretki? Wystarczy łyżka, aby się wzmocnić. - Nie, dziękuję. - Antonia nie wątpiła, że przydałoby się jej trochę siły. - Pomóż mi tylko włożyć nocną koszulę. Sa-
ma wyszczotkuję włosy. - Usiłowała za wszelką cenę nie.i okazać żadnych emocji. Neli w końcu wyszła, a Antonia ze szczotką w dłoni za siadła przed toaletką. Miała wrażenie, że śni, gdy powoli cze-i sała długie, faliste włosy. Zgasiła świece w stojącym z boku; świeczniku, zostawiając tylko tę przy łóżku. Dopiero wtedy, gdy pokój pogrążył się w mroku, popatrzyła na swe odbicie w lustrze. Nie musiała widzieć udręki w oczach, aby wiedzieć o tej, którą czuła w sercu. Mogła winić za nią tylko siebie. Pozwoliła bowiem, żeby jej serce wzięło górę nad ro zumem, żeby miłość skłoniła ją do wiary w cuda. A prze cież matka przestrzegała - i ona sama siebie ostrzegała,: ale nie posłuchała ani matki, ani tego, co podpowiadał zdrowy rozsądek. Upojona miłością, uznała, że cierpienia z nią związane jej nie grożą. Dziś się przekonała, że była w błędzie. Patrząc na swoją twarz, odłożyła szczotkę i postanowiła wziąć się w garść. Zawsze była silna, zawsze dawała sobie radę, więc tym razem też przetrzyma. Nigdy nie płakała, na wet wtedy, gdy matka sprzedała jej wierzchowca - ostatni prezent od ojca. Teraz też się nie rozpłacze. Powoli wypro stowała się i wyżej uniosła głowę. Cierpi wyłącznie z własnej winy. Dobrze o tym wie. Philip nigdy nie powiedział, że ją kocha. Nie może więc mieć do niego pretensji. Okazała się głupia, wyobrażając sobie Bóg wie co. Powinna zapomnieć o uczuciach i prze stać się nad sobą roztkliwiać. Przez następną godzinę po wtarzała sobie wszystkie zasady, których musi przestrze gać, gdy zostanie żoną Philipa. Te przejrzyste, racjonalne normy nieoczekiwanie podziałały na nią kojąco i dodały
•t Dopiero wtedy, gdy odzyskała wewnętrzny spokój i po myślała o celu, który jej przyświeca, pozwoliła sobie na my śli o innych sprawach. I przez resztę nocy bezskutecznie usiłowała uleczyć swe złamane serce.
L
ROZDZIAŁ DWUNASTY - Podać panu coś, milordzie? Siedzący w bibliotece za biurkiem Philip spostrzegł w drzwiach Carringa i zmarszczył brwi. - W tej chwili nie. Carting skłonił się i zaczął cofać. - Możesz nie zamykać drzwi. - Oczywiście, milordzie. - Mąjordomus jeszcze raz się ukłonił. Hamując irytację, Philip znów wlepił wzrok w „Gazette". Blade promienie południowego słońca co chwila przebija! ły się przez chmury, rzucając ostre błyski na zadrukowaną! stronę. Antonia nie dała mu szansy czegokolwiek wytłumaczyć.; Najwyraźniej wcale mu nie ufała. Sądził, że długoletnią! przyjaźń do czegoś zobowiązuje, że Antonia dobrze go znal nie powinna więc wyciągać pochopnych wniosków. Tymczasem ona tylko uwierzyła własnym oczom i uszom. To wszystko. Philip skrzywił się, poważnie sfrustrowany. Patrzył na ga-1 zetę, lecz wcale jej nie widział. Z holu dobiegł go odgłos skrzypnięcia. Błyskawicznie! zerwał się z krzesła i pognał do drzwi. Gdy Antonia schodził ła z ostatniego półpiętra, on już czekał, aby ją przywitać. - Dzień dobry, moja droga. Brakowało mi ciebie przyl śniadaniu. - Zamierzał powiedzieć dużo więcej, zapytać, jaa
«^^^^^^2^>^^S^^^*^-~* nała, poprosić o chwilę rozmowy, lecz na widok twarzy An tonii reszta przygotowanej przemowy uleciała mu z głowy. Obawiam się, że... - Antonia zacisnęła palce na porę czy. - Cóż, trochę zaspałam. - Czuła się przemarznięta do szpiku kości, niemal dygotała z zimna, lecz jeśli miała być niekłopotliwą żoną Philipa, to musiała zachowywać się od powiednio - nawet w takich chwilach jak ta. Wyprostowana jak struna powoli schodziła na dół. Za so bą słyszała ciężkie kroki Neli, która dziś zaaplikowała jej wo dę ogórkową i duński tonik. Antonia sądziła, że dzięki temu objawy jej stresu są mniej widoczne. Na ostatnim stopniu przelotnie spojrzała na swego przyszłego małżonka. - Ufam, że miewasz się dobrze, milordzie? - W miarę - odparł krótko. - Może zechciałabyś poświę cić mi chwilę, moja droga? - spytał po króciutkim momencie wahania. Przystanęła zdumiona nie tylko tą prośbą, lecz także ła godniejszym tonem głosu Philipa i wbrew sobie znów na nie go popatrzyła. Dostrzegła w jego oczach wyraz troski i od wróciła głowę. Chcąc ukryć ten ruch, pośpiesznie poprawiła fałdy spódnicy. - Tak się składa, milordzie, że właśnie szłam pisać li sty. Niestety, zaniedbałam korespondencję, a powinnam wyrazić pewną wdzięczność wielu paniom z Yorkshire. Absolutnie nie zamierzała stwarzać problemów, lecz w tej chwili po prostu nie mogła być z Philipem sam na sam. - Zbyt długo z tym zwlekałam - dodała, wpatrzona w je go fular. - Mam nadzieję, że Carring będzie mógł później wysłać listy. - Carring może położyć je na moim biurku - oświadczył Philip, boleśnie świadomy obecności majordomusa za swoi mi plecami. - Ofrankuję je.
- Dziękuję, milordzie, a teraz wybacz mi - zabiorę się d0 pisania. - Może później wybralibyśmy się na przechadzkę p0 placu? Antonia zawahała się. Wizja spaceru była kusząca, lecz wyobraźnia natychmiast podsunęła przykry obrazek ich obojga - sztywnych i milczących. To wystarczyło, żeby zre zygnować. - Później jadę z ciocią na podwieczorek do lady Cathie i z wizytą do pani Melcombe. Ta słaba wymówka jakby zawisła w powietrzu, a Antonia ze wszystkich sił starała się zachować kruchy spokój. Napie-; cie zdawało się rosnąć z każdą sekundą. W końcu Philip jakj zwykle z wdziękiem skłonił głowę. - W takim razie do zobaczenia wieczorem, moja droga. Antonia wolała nie ryzykować i nie zeszła na kolację.: Wymawiając się coraz silniejszym bólem głowy, poprosiła* o podanie posiłku do pokoju. Siedzący u szczytu stołu Philip w zamyśleniu spoglądał* na puste miejsce po prawej stronie. Henrietta i Goeffrey pro| wadzili ożywioną rozmowę. - Co prawda, nie jestem zwolenniczką nowomodnych ka^j prysów, ale machinacje Meredith Ticehurst budzą moje poważl ne wątpliwości. - Henrietta odsunęła talerz po zupie. - Chyba] nie można niczego zarzucić owemu panu Fortescue? - Z pewnością nie - zapewnił Goeffrey. - Moim zdanieni to wspaniały człowiek. Jeździ ładnym powozem, zaprzężol nym w parę niezłych koni. - Nie w tym rzecz. - Henrietta trochę się zasępiła i zerk-j nęła na Philipa. - Wiesz coś kompromitującego o panu For-j tescue, Ruthvenie?
- w -
«—«*
217
^ ^ » w » « —
_ O panu Fortescue? - powtórzył, wyrwany z nieweso łych rozważań, a macocha zmierzyła go zdegustowanym spojrzeniem. _ O panu Henrym Fortescue, pretendencie do ręki panny Dalling- Wierz mi, Philipie, nie jestem zachwycona tym, co Meredith Ticehurst chce zgotować swej siostrzenicy. Oraz markizowi, oczywiście, choć on, jako mężczyzna, powinien umieć zakrzątnąć się koło swoich spraw. Philip uznał, że w przypadku tego mężczyzny to mało prawdopodobne. - Nie mogę powiedzieć złego słowa o panu Henrym For tescue - odparł. - Przeciwnie, sprawia on bardzo korzystne wrażenie. Złożywszy to oświadczenie, sięgnął po kieliszek z wi nem i powrócił do rozmyślań, nie zwracając uwagi na roz wój dyskusji prowadzonej przez macochę i Goeffreya. Po kolacji nawet nie był pewien, czy cokolwiek zjadł. Nie miało to jednak większego znaczenia, ponieważ stra cił apetyt. - Przypuszczalnie zechcesz sprawdzić, co z Antonią? spytał macochę obojętnym tonem, gdy później wybierali się na wieczorek u lady Arbuthnot. - Niby dlaczego? - Henrietta wyraźnie się zdziwiła. Przecież się nie rozchorowała. - Sądziłem - wycedził w odpowiedzi - że uznasz za sto sowne się dowiedzieć, czy istotnie nie dolega jej coś poważ nego. Przecież wzięłaś ją pod swoje skrzydła. - Nie przesadzaj! - Henrietta zbyła go machnięciem dło ni. - Zapewne jest trochę rozstrojona przystosowaniem się do życia towarzyskiego. W głębi duszy to wiejska dziewczyna. Adaptowała się do miejskich warunków, ale minione tygod nie były bardzo intensywne. Ma prawo do chwili wytchnie-
9(j»y& nia. - Henrietta uspokajająco poklepała pasierba po ręce i skinąwszy na Goeffreya, ciężko ruszyła do drzwi. Philip w ponurym nastroju niechętnie poszedł za nią. Od lady Arbuthnot wrócili o północy. Ku uldze Philipa Henrietta nie miała ochoty na inne przyjęcia odbywające się tej nocy w mieście. Zatopiona w rozmowie z Goeffreyem od razu udała się na górę, a Philip - do biblioteki. Kątem oka zauważył minę Carringa i wymownie głośno zamknął za so bą drzwi. Nalał sobie dużą porcję brandy i z kieliszkiem w dłoni za tonął w dużym fotelu po lewej stronie kominka. Popijając trunek, wlepił posępny wzrok w puste miejsce naprzeciwko. Wczoraj wieczorem wydeptał ścieżkę na dywanie, targany jałowym i nietypowym dla niego gniewem. Dziś gniew nieco osłabł, stłumiony rosnącym zaniepokojeniem. Philip od daw na nie był aż tak sfrustrowany. Antonia najwyraźniej go unikała. Philip znów zmierzył pusty fotel groźnym spojrzeniem. Do licha, nie ponosił winy za to, co zaszło. Antonia powinna1 bardziej mu ufać jako swemu przyszłemu mężowi. Przecież go kocha... A może... Oczywiście, że Antonia go kocha. Wiedział o tym od ponad ośmiu lat. Miłość była widoczna w jej oczach, zawsze: spoglądających na niego z pełnym rozmarzenia ciepłem. Dawniej nie odpowiadał na tę miłość, lecz zdawał sobie spra-j wę z jej istnienia. Przez chwilę cieszył się tą myślą. Wypił duży łyk brandy^ i wpatrzony w ogień na kominku znów się zasępił. Skoro Antonia naprawdę go kocha, to dlaczego mu nie zaufała? Dlaczego odważnie nie stawiła mu czoła? Cóż, nie miał podstaw, aby kwestionować jej odwagę. Po-
siadała jej aż nadto. Odważnie powoziła ostrymi końmi, przetrwała osiem długich lat pozbawiona wszystkiego, co jej się należało. Czemu więc tym razem wolała ukryć się za mu rem milczenia, zamiast doprowadzić do konfrontacji i po zwolić, aby jej przyszły mąż wyjaśnił, co rzeczywiście się zdarzyło? Dlaczego nie okazała mu tyle zaufania, ile on jej okazy wał? Powiedział Antonii, że go oczarowała, iż są sobą zauro czeni. Wie, że jej pożąda. Jako osoba inteligentna chyba mogła wyciągnąć stosowne wnioski? Philip niespokojnie się poruszył, a gdy stojący zegar wy bił pierwszą, dopił brandy i wstał. Nie mogą dalej tego ciągnąć. Jeśli Antonia potrzebuje do datkowych przekonujących deklaracji, to je oczywiście usły szy. Zamierzał porozmawiać z nią w cztery oczy i wszystko wytłumaczyć. Okazało się, że zapomniał, jak szybko ona się uczy. Mimo jego wysiłków okazja do rozmowy z Antonią na darzyła się dopiero nazajutrz wieczorem, gdy tańczyli walca na balu u lady Harris. Biorąc Antonię w ramiona, poczuł, że zadrżała, więc przygarnął ją do siebie i zręcznie wpłynął wraz z nią w tłum innych par. - Antonio... - Ten wystrój wnętrz jest imponujący, prawda? Któż wy myśliłby taką grotę z armatami wzdłuż ścian. - Lord Harris był w marynarce, więc to zrozumiałe, ale chciałem... - Sądzisz, że można z nich strzelać? Osobiście uważam ustawienie ich w sali za nie najlepszy pomysł - tylu tu mło dzieńców pokroju Goeffreya.
- Wątpię, czy ktoś chciałby je wypróbować. Antonio... - Zapewne się mylisz, milordzie. Jestem całkiem pewna, że Goeffreyowi już przyszło coś takiego do głowy. Philip wziął głęboki oddech. - Antonio, pragnę ci wyjaśnić... - Nie ma potrzeby, milordzie. - Dumnie uniosła głowę i utkwiła wzrok w jakimś punkcie ponad jego ramieniem. To raczej ja powinnam błagać cię o wybaczenie. Zapewniam, że taki incydent już się nie powtórzy. W pełni zdaję sobie sprawę ze swojej niedyskrecji. Nie ma powodu do dalszej dyskusji na ten temat. - Przelotnie spojrzała na twarz Philipa.. Miał surową, zaciętą minę. - Antonio, to, co się... Przegapiła jeden takt walca i potknęła się. Przytrzymał ją, zastanawiając się, czy zrobiła to celowo. Spłoszone spojrzenie dowodziło, że nie. - Nikt nic nie zauważył - zapewnił z przekonaniem i zwolnił uścisk, ponieważ znów swobodnie wirowali po par kiecie. - A teraz pozwól, że... - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, milordzie, wolała bym skupić uwagę na tańcu. Drżenie w głosie Antonii było autentyczne, więc Philip zapanował nad zniecierpliwieniem. - Chciałbym porozmawiać z tobą na osobności, Antonio - powiedział ciepło. Bez trudu wyczuwał jej napięcie. Popatrzyła na niego i natychmiast odwróciła wzrok. Od powiedziała dopiero po minucie, gdy już była pewna, że głos | jej nie zawiedzie. - Chyba powinniśmy od tej pory postępować bardziej konwencjonalnie, milordzie. Nasz związek jeszcze nie został sformalizowany, więc z całym szacunkiem sugeruję, abyśmy na razie nie spotykali się na osobności.
Philip przywołał na pomoc cały swój savoirfaire, aby po wstrzymać się od takiej odpowiedzi, jaka cisnęła mu się na usta, i niewątpliwie zrujnowałaby w oczach gości jego pozy tywny wizerunek. _ Antonio - rzekł najspokojniej, jak umiał. - Jeśli sobie wyobrażasz, że... _ Widziałeś już nowe szkło powiększające lady Hatchcock? Zdaniem Hugona jest nadzwyczajne. _ W najmniejszym stopniu nie interesuje mnie szkło lady Hatchcock. - Nie? - Antonia szeroko otworzyła oczy. - Lecz zapew ne słyszałeś najnowsze ploteczki. Podobno... - Mówiła pra wie bez przerwy, milknąc tylko dla złapania oddechu. Nie ulegało wątpliwości, że jest zdenerwowana. Frustracja Philipa rosła. Mimo to zrezygnował z dalszych prób skierowania rozmowy na właściwe tory i aż do końca walca słuchał paplaniny Antonii. Następnie przekazał ją spragnionym jej towarzystwa adoratorom i pożegnał mrożą cym spojrzeniem, po czym udał się do pokoju gier. Nazajutrz po południu wreszcie odnalazł ją w salonie, gdzie towarzyszyła jej pokojówka. Na okrągłym stole leżały kawałki brokatu i jedwabiu, wstążki, ozdobne warkocze, frędzle i przybory do szycia. Antonia właśnie przyszywała brokatowe kółko do grubego papieru. - Dzień dobry, milordzie. - Wbrew sobie przesunęła wzrokiem po jego eleganckiej sylwetce i zauważyła w dłoni rękawiczki. - Czyżbyś wybierał się na przejażdżkę? - Istotnie. Może miałabyś chęć mi towarzyszyć? Ostatnio chyba gdzieś się ukrywasz... przyda ci się łyk świeżego po wietrza.
- To, niestety, niezbyt fortunny moment, milordzie - od-1 parła ze wzrokiem utkwionym w jego krawat i gestem wska zała rozłożone szycie. - Wczoraj uszkodziłam wieczorową torebkę i muszę zrobić następną pasującą do sukni, którą włożę dziś na bal u lady Hemminghurst. - Cóż za pech. - Philip nadal uśmiechał się uprzejmie. - Zwłaszcza że z uwagi na łaskawą pogodę zamierzałem po zwolić ci powozić. Antonia przestała szyć. Powoli podniosła głowę i popa trzyła na Philipa, a on postarał się nie okazać, że triumfuje." Antonia wreszcie obdarzyła go tym swoim cudownym spoj rzeniem - po raz pierwszy od niefortunnego incydentu z lady Ardale. I zaraz najwyraźniej się zmitygowała. - Twoim faetonem? - spytała. Zawahał się i skinął głową. - Niestety, nie czuję się dziś najlepiej, milordzie. - Anto nia z westchnieniem spuściła wzrok. - Podejrzewam, że na leży za to winić rybne klopsiki podane u lady Harris. Jak wi-i dać, w dzisiejszych czasach nie można być pewnym czyjegośl łososia. - Położyła na robótce kawałek jedwabnej frędzli. 1 Z prawdziwym żalem muszę więc odrzucić twoje w istocie ij bardzo kuszące zaproszenie. Kołysanie faetonu mogłoby źlel na mnie podziałać. - Po mistrzowsku rozpromieniona zerk-| nęła w stronę Philipa, unikając jego spojrzenia. - Może więcl pojechalibyśmy dwukółką? - Przykro mi, ale moja dwukółką została w Manor - od-J parł sucho. Antonia z pewnością wiedziała, że nie zabrał ma-J łego powozu do Londynu. - W talom razie zrezygnuję z przejażdżki. - Uśmiechnęła! się słodko do ściany za jego plecami. - Zechciej pozdrowią ode mnie pana Satterly'ego, jeśli go zobaczysz.
223>M W pokoju zapanowało na chwilę drętwe milczenie. Philip w końcu się pożegnał, lecz tym razem jego ukłon nie był taki wdzięczny jak zwykłe. Dwa dni później Philip znów samotnie zaszył się w bib liotece. Tego wieczoru był skłonny przekląć inteligencję Antonii. Wychowana w głuszy na północy niewinna panienka umiała skutecznie skontrować każde działanie mające na ce lu doprowadzenie do sam na sam. W domu zawsze przebywała ze swą pokojówką. Na ze wnątrz wychodziła tylko na bale i przyjęcia, a wtedy albo otaczali ją wierni adoratorzy, albo towarzyszyła pannie Dalling. Philip nie mógł sobie pozwolić na scenę w sali balowej którejś z wielkich dam i Antonia doskonale zdawała sobie z tego sprawę, toteż na razie miał związane ręce. Dzisiaj nie chciało mu się nawet nalać brandy, więc ogra niczył się do chodzenia przed kominkiem. Zastanawiał się, co może jeszcze zrobić. Urządzić melodramatyczne przedstawienie pośrodku holu, z Carringiem i surową pokojówką w charakterze widowni? Za nic w świe cie nie upadnie tak nisko. Najwyżej na kolana. Nagle skrzypnęła belka stropowa. Spojrzał w górę i przez chwilę w zamyśleniu patrzył na sufit, po czym znów zaczął chodzić. Owszem, zawsze mógł pokłócić się z Antonią - tak to te raz widział - w jej sypialni, lecz wszyscy niewątpliwie uznaliby go za wariata. A co gorsza, wizyta w sypialni An tonii mogłaby mieć łatwe do przewidzenia, lecz niebezpiecz ne konsekwencje. Jednak sytuacja stała się nieznośna. Wolał nawet nie my śleć o tym, że mogliby wrócić do Manor skłóceni. Antonia
mmmm
.< ^ 2 2 4
całkiem odseparowała się od niego. Nigdy by nie przy puszczał, że brak ciepła w jej uśmiechach okaże się taki bo lesny. Przystanął i odetchnął głęboko, usiłując zwalczyć ucisk w klatce piersiowej, który ostatnio bezustannie mu dokuczał. Przymknął powieki i skupił myśli na swoim problemie. Od dawna miał opinię klasycznego hedonisty - teraz też wie dział, czego chce. Pragnął znów wymieniać z Antonią żartobliwe spojrze nia, sprawić, aby w jej oczach pojawił się blask, a na policz kach - cudowny rumieniec. A najbardziej zależało mu na tym, aby ona znów patrzyła na niego tak jak kiedyś - otwar cie i z miłością. Polano z trzaskiem osunęło się na ruszt kominka, a Philip raptownie otworzył oczy i groźnie nań łypnął. Cóż, dama je go serca była aż za bardzo sprytna, lecz istniały metody, któ rymi jeszcze nie próbował jej zdobyć - z szacunku dla jej niewinności i własnej rycerskości. Ale czas rycerskości minął. Philip wygodnie rozsiadł się w fotelu i jak zwykle utkwił wzrok w tym naprzeciwko. Tym razem miał zadowoloną? minę. Do tej pory nigdy nie uganiał się za Antonią. Nazajutrz podczas śniadania Antonia z furią zaatakowałaś gotowaną gruszkę. Tak samo bezlitośnie potraktowałaby pewną przywiędłą rozpustnicę, która ma zwyczaj pojawiaa się między ludźmi w zbyt obcisłych jedwabnych sukniach! Gdyby lady Ardale - Antonia już następnego wieczoru d o | wiedziała się, kim jest owa wyzywająca kobieta - nieopatrzl nie znalazła się w pobliżu stawu, skutki łatwo dałoby sia przewidzieć.
»»^—MmiSSL
-
X^^/%
^SSjggmm——
Antonii byłoby żal tylko spłoszonych kaczek. Żując grzankę, rozpatrywała możliwości, jakie stwarzało koryto do pojenia koni. - Nie, moi drodzy! - Siedząca obok Antonii ciotka ener gicznie pokręciła głową. - Absolutnie nie możemy do tego dopuścić! - To nie będzie łatwe. - Goeffrey sięgnął po marmoladę. _ Sądząc z tego, co usłyszałem, Catriona i Ambrose nie mają nic do powiedzenia. Jeśli wylądują w domu gdzieś na pro wincji, w towarzystwie tych dwóch starych wiedźm i służby, wiadomo, co się stanie. - Hmm... - Henrietta zmarszczyła brwi. - Szkoda, że hrabia jest taki... - skrzywiła się wymownie - ...bezsilny wobec swojej żony. - Podobno pijaczyna od tak dawna siedzi pod pantoflem tej jędzy, że bez jej pozwolenia boi się nawet kichnąć. Wiem to od pana Fortescue - oświadczył Goeffrey. - Nigdy nie miał charakteru. - Henrietta oparła się łokciem o stół, wymachując nożem do masła. - Dlatego musimy przyjąć to zaproszenie. Spróbujemy pomieszać szyki łady Ticehurst. Te dwa młode stworzenia zasługują na naszą pomoc. - Bez wątpienia - ochoczo przyznał Goeffrey. - Trzeba babsztylowi pokazać. - Właśnie. - Henrietta spojrzała na Antonię. - Co ty na to, moja droga? - Słucham? Tak, oczywiście. Zadowolona z tej jednomyślności starsza pani znów od wróciła się do Goeffreya, a Antonia pogrążyła w przerwa nych rozważaniach. Gdy postanowiła zostać niekłopotliwą żoną Philipa, była pewna, że jej rozum będzie skutecznie pa nował nad emocjami, a nie odwrotnie. Rzeczywistość wyma gała wprowadzenia niewielkich poprawek do tego planu.
6
iKk • Obecnie Antonia zastanawiała się, czy nie powinna napisać swojej roli od nowa. Miała po temu powody. Na myśl o lady Ardale gotowała się ze złości. Chętnie pomaszerowałaby do biblioteki i bardziej dra matycznie, niż zrobiłaby to Catriona, zażądałaby wyjaśnień. Nie wiadomo, dlaczego nagle zapragnęła też, aby Philip należał tyl ko i wyłącznie do niej. Nie zamierzała się nim dzielić z żadną inną kobietą. A na dodatek nabrała przeświadczenia, że gdyby tylko ośmieliła się spróbować, to zmieniłaby nawet takiego roz pustnika jak on. To wszystko sprawiło, że zaczęła wątpić, czy rzeczywiście nadaje się na niekłopotliwą żonę. Gdy do jadalni wszedł Philip, jak zwykle podniosła oczy tylko na wysokość brylantowej spinki w jego krawacie. Chętnie pokazałaby mu język, więc uśmiech, na jaki się zdo była, był mocno wymuszony. - Witaj, Ruthvenie. Ufam, że dobrze spałeś? Philip przeniósł wzrok z Antonii na Henriettę. Jej przy milny uśmiech tylko wzmógł podejrzliwość, jaką wzbudziło pytanie. - Względnie dobrze, dziękuję. - Siadając u szczytu stołu, skinął na Carringa, aby nalał mu kawę. - Zamierzałem zapy tać, kiedy planujesz opuścić Londyn. - Właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać, milor^ dzie. Otrzymaliśmy wczoraj zaproszenie na kilkudniową wi-| zytę w Sussex, rodzaj imprezy zamykającej sezon. - W Sussex? - Trzymająca filiżankę ręka Philipa znieru-; chomiała w powietrzu. - Tak. Ciebie, oczywiście, też zaproszono. - Doprawdy? Czyżbym, jakimś cudem, znał gospodarzyktórzy nas zapraszają? - Przecież poznałeś hrabinę. - Nieco zirytowana Henriet-] ta poprawiła szal. - Przyjęcie odbędzie się w Ticehurst Place-
wQ?i •_ _ Spojrzała surowo na pasierba, gotowa stoczyć z nim wal kę, aby postawić na swoim. Zdumiała się na widok ugodowej iny Philipa. ffl _ W Ticehurst Place? - Poprawił się na krześle i wypił łyk kawy, zerkając na pochyloną głowę Antonii. Właśnie wojskową precyzją ścinała czubek jajka. - Wspomniałaś z o kilku dniach? - Trzech, może czterech. Od jutra. - Macocha obserwo wała go z uwagą. - Z tego, co wiem, nie należy spodziewać się wielu gości. - To znaczy? - Będzie tylko nas czworo, Hammersleyowie i gospoda rze, oczywiście. - Oczywiście - mruknął i znów popatrzył na Antonię, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. W końcu Henrietta chrząknęła znacząco. - Wybierzemy się nawet bez ciebie, jeśli nie życzysz so bie jechać. - Och, przeciwnie. - Odstawił filiżankę i sięgnął po pół misek z szynką. - Nie mam żadnych planów, więc chętnie z wami pojadę. Henrietta pośpiesznie przypieczętowała tę zgodę. - Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej, milordzie. Nie ukry wam, że sprawy mogą nieco się zaognić, więc będę dużo spo kojniejsza, mając cię przy sobie. - A zatem ustalone. - Nakładając trzy plastry szynki, za uważył, że Antonia zerknęła na niego podejrzliwie. Miał ochotę posłać jej drapieżny uśmieszek. Pobyt w Ticehurst Place - zapewne wielkim, pustawym domu, bez tłumu gości wokoło, mógł okazać się nadzwyczaj korzystny. Był to bowiem teren neutralny. Przez całą noc i dzisiejszy ranek Philip rozpatrywał ogra-
L
niczenia, jakie narzucało mu poczucie honoru, dopóki gościł Antonię u siebie. Ticehurst Place nie był jego domem. To stwarzało nieograniczone możliwości. Znów przelotnie spojrzał na Antonię pochłoniętą kroje niem plasterka szynki i spuścił wzrok na swój talerz, uśmie chając się chytrze. Los wreszcie dał mu asa.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Nazajutrz przed południem Antonia i Henrietta schodziły po schodach, gotowe do wyjazdu. Obie zjadły śniadanie w sypialni - starsza pani z powodu przygotowań, Antonia zaś uznała, że nie byłoby dobrze spotkać przy stole Phiłipa, mając tylko Goeffreya w charakterze obrońcy. Podczas wczorajszych parad przez kilka sal balowych wy czuła jakąś zmianę w zachowaniu Philipa. Nie umiała jej sprecyzować i wolała nie zgadywać, ale stała się bardziej czujna. Obie panie właśnie były na ostatnim półpiętrze, gdy otwo rzyły się frontowe drzwi i wszedł Goeffrey w nowiutkim po dróżnym płaszczu z taką samą liczbą pelerynek, co strój Phi lipa. Antonia przystanęła na ostatnim stopniu. - Na Boga, skąd to masz? - Philip zabrał mnie do swojego krawca. - Brat posłał jej szeroki uśmiech. - Zna się na swym fachu, prawda? - Obró cił się na pięcie, a pelerynki zafalowały wokół ramion. - Rzeczywiście... - Antonia zawahała się, lecz radość Goeffreya była taka rozbrajająca, że dodała: - Coś wspania łego. Goeffrey jeszcze bardziej się rozpromienił. - Zdaniem Philipa warto w czymś takim przyjechać do Oksfordu. Nie mówiąc o tym, że jest to idealne ubranie na dzisiejszą podróż do Sussex. - Słońce aż za bardzo sobie o nas przypomniało. - Hen-
rietta prychnęła niezadowolona. - W powozie zgrzejesz się, tak odziany. - Istotnie. Antonia szybko się odwróciła, gdy do holu wkroczył Phi lip. Spojrzał na nią przelotnie i zacisnął usta, wciągając rę kawiczki do powożenia. - Goeffrey nie pojedzie powozem - dodał tonem wyjaś nienia. - Doprawdy? - spytała Henrietta ku przemożnej uldze Antonii, która mogła milczeć i zachować w miarę obojętną minę. - Przecież zabieram faeton. - Philip zerknął na Antonię. - Goeffrey może jechać ze mną. - Znakomity pomysł. - Antonia z trudem zdołała nie podnieść wzroku na Philipa i chłodno skinęła głową. - Dzię ki temu w powozie będzie dużo wygodniej - wycedziła, wy suwając podbródek. - Chyba rzeczywiście powinnaś dobrze wypocząć. M Usta Philipa wygięły się w drapieżnym uśmieszku. - Ta wi zyta prawdopodobnie okaże się wyjątkowo wyczerpująca. Antonia popatrzyła na niego podejrzliwie, lecz on z twa rzą bez wyrazu właśnie sprowadzał Henriettę z kilku ostat-; nich schodów. Odezwał się dzwonek i Carring wyjrzał na zewnątrz, po czym zostawił otwarte frontowe drzwi. - Pański faeton i powóz już zajechały, milordzie 4 oświadczył. Philip i Goeffrey zaprowadzili Henriettę do powozu, a Trant i Neli pomogły jej usadowić się i otulić szalami. An| tonią stwierdziła, że brat już siedzi w faetonie i trzymając lej'^ ce w dłoniach, powstrzymuje parskające konie. Na ten widok ściągnęła łopatki i mimo woli przypomniała!
^»«iMMaaiSS£,
s
<^23lJX-*-
:SKSB*»«»»~~
sobie wymyślone nad ranem trzy różne wymówki, którymi miała się posłużyć, gdyby Philip zaprosił ją do faetonu. Wymówki, które okazały się niepotrzebne. Stłumiła prychnięcie i uniosła spódnicę, aby wsiąść do powozu, a Philip pośpiesznie podał jej rękę. Przez moment patrzyła na długie, smukłe pałce, po czym ujęła je, świadoma swej roli. Philip podniósł jej dłoń do ust i zmysłowo ją po całował. Antonia zamarła i bezwiednie wstrzymała oddech. - Miłej podróży, Antonio. Będę czekał u celu, aby cię po witać. Spojrzała na niego i w szarych oczach dostrzegła zastana wiający błysk zdecydowania. - Śmiem zauważyć, że w Ticehurst Place będzie wiele atrakcji, milordzie. - Powiedziała to, aby zakończyć tę po żegnalną wymianę zdań, lecz Philip zdążył jeszcze dodać: - Możesz na to liczyć, moja droga. Mimo ładnej, słonecznej pogody Antonia nie podziwiała złocistych kolorów końca lata. Ukojona gruchaniem siedzą cych w koronach drzew gołębi starała się myśleć o czymś przyjemnym, lecz jej umysł wciąż powracał do jednego py tania: „Co knuje przyszły małżonek?". Nadal nie znała odpowiedzi, gdy powóz wtoczył się na wyżwirowany podjazd przed Ticehurst Place. Pierwsza wy siadła Trant, a tuż za nią - Neli. Następnie przybiegło dwóch lokajów, aby wraz z pokojówkami pomóc Henrietcie. Antonia wyjrzała przez okno i zobaczyła spokojnie scho dzącego po szerokich schodach Philipa. Miała ochotę jak naj szybciej wysiąść, świadoma tępego bólu głowy wywołanego jazdą w ciasnym wnętrzu powozu. Pozwoliła sobie więc na zdegustowane prychnięcie i nakazała nie myśleć o tym, jak wiło jechałoby się faetonem.
Przyjęła dłoń Philipa, który zaraz podszedł, i zauważyła jego sfrustrowaną minę. - Choć nie bardzo mi to w smak - powiedział - muszę poprzeć pannę Dalling. Jej sytuacja jest poważniejsza, niż przypuszczałem. Antonia spojrzała na niego pytająco. - Mówiąc słowami Goeffreya, ciotka całkiem zwariowa ła. Po przyjeździe musieliśmy uczestniczyć w wysoce nie smacznej scenie, gdy lady usiłowała mnie przekonać, że pan na Dalling patrzy na markiza przychylnym okiem. - Pozor nie beztroscy, ruszyli szerokimi schodami na ganek, gdzie stało kilka osób. - Skłonność do dramatyzowania to chyba cecha rodzinna wszystkich Dallingów. W rezultacie panna Dalling, która istotnie budzi moje współczucie, błaga nas o pomoc. Za wszelką cenę chce uniknąć małżeństwa za spraj wą force majeure. - Wielkie nieba! - Antonia poszła za przykładem Philipa i przybrała obojętny wyraz twarzy osoby prowadzącej miłą konwersację. - Catriona wpadła w furię? - Gorzej. Padł na nią blady strach. Jest przerażona. - Catriona? Chyba żartujesz. - Ani trochę. Sama zobaczysz. Powędrowała wzrokiem za spojrzeniem Philipa i stwier dziła, że nie przesadzał. Stojąca obok ciotki milcząca Catrio na nie przypominała tej pewnej siebie, energicznej dziewczy ny, którą Antonia niedawno poznała. W wielkich niebieskich oczach czaił się strach. Antonia przywitała się z hrabiną i od wróciła się do Catriony, ona zaś natychmiast chwyciła ją %Ą rękę. - Tak się cieszę, że przyjechałaś - szepnęła gorączkowo: - Chodź, zaprowadzę cię do twego pokoju. - Szybko zerk nęła na ciotkę, lecz ona skupiła uwagę na Henrietcie. - Mu-:
szęci się zwierzyć i bardzo jestem ci wdzięczna, że zgodziłaś się odwiedzić tę jaskinię lwa. Antonia miała na końcu języka stwierdzenie, że chyba ra czej „jaskinię Gorgony", lecz nic nie powiedziała. Weszła z przyjaciółką do wnętrza i stwierdziła, że nonsensowna na zwa była stosownym określeniem. Mroczny hol z uwagi na wysoki sufit zasługiwał na miano czeluści. Na wyłożonych ciemną boazerią ścianach wisiały stare drewniane tarcze i ki limy w ponurych barwach. Na wielkim, kamiennym komin ku kopcił ogień, a ciężki, drewniany stół miał nogi w kształ cie łap. Całość sprawiała wrażenie przedsionka legowiska ja kiegoś groźnego, dzikiego zwierza. Antonia przystanęła pośrodku i wlepiła wzrok w ogrom ne, rzeźbione schody w głębi holu. Ich góra ginęła w mroku. - Witamy w uroczym Ticehurst Place. Wypowiedziane cichym, groźnie brzmiącym tonem słowa sprawiły, że Antonia wzdrygnęła się i spojrzała przez ramię. Tuż za nią stał Philip. - Ma swój styl, prawda? - spytał. Catriona, najwyraźniej przyzwyczajona do wyglądu tego wnętrza, lekko pociągnęła przyjaciółkę za sobą. Antonia nie ruszyła się, ponieważ Philip przytrzymał ją w talii. - Nie zostawiaj Catriony samej - mruknął, patrząc jej w oczy. - Nawet podczas przebierania. Antonia spojrzała na niego badawczo, skinęła głową i ru szyła za Catriona. Trzymając się pod ręce, poszły na piętro. Philip odprowadził je zasępionym wzrokiem. Dziwnie milcząca Catriona skierowała Antonię do obszer nej, lecz sprawiającej przykre wrażenie komnaty. Neli właś nie rozpakowywała rzeczy swojej pani. Catriona niespokoj nie zerknęła na pokojówkę i pociągnęła Antonię do wyście łanej brokatem ławy pod oknem.
- Mój pokój jest niedaleko - szepnęła, gdy usiadły. A sypialnia Ambrose'a naprzeciwko - dodała i skrzywiła się wymownie. - Ach tak... - Antonia wiedziała, że na ogół nie w ten sposób przydziela się pokoje młodym ludziom płci prze ciwnej. - To jeszcze nie wszystko. - Catriona wzięła głęboki od dech i w odpowiednio dramatyczny sposób opisała ostatnie wydarzenia. Nawet gdyby przedstawić je w mniej kwiecistym stylu, fakty i tak mówiłyby same za siebie. Wczoraj wieczorem Ambrose przyjechał późno i zaprowadzono go do pokoju Catriony - rzekomo przez pomyłkę. Na wieść o tym Antonia nie miała już wątpliwości, że jej współczucie jest w pełni uzasadnione. - Gdyby nie to, że poprosiłam o trochę więcej węgla i posługaczka właśnie go przyniosła, Ambrose i ja... - Oczy Catriony się zaszkliły. - Znaleźlibyśmy się w jednym łóżku. - Głos jej się załamał, lecz zdaniem Antonii z pewnością by ło to autentyczne. - Na szczęście do tego nie doszło. - Antonia serdecznie poklepała Catrionę po ręce. - Rozumiem, że ty jeszcze nie poszłaś spać, dziewczyna była w twoim pokoju, a Ambrose nie przekroczył jego progu? Catriona skinęła głową. - Sama widzisz, jakie to beznadziejne. Jeśli Henry jakoś nie uratuje mnie ze szponów ciotki, zostanę zmuszona do ślubu. - Ambrose także. A co on na to? Catriona westchnęła ciężko. - Oczywiście jest przerażony, ale boi się sprzeciwić mat ce, która trzyma go żelazną ręką.
- Hmm. - Pamiętając ostrzeżenie Philipa, Antonia wstała i zsunęła spódnicę. - Pomóż mi wybrać jakiś strój. Przebiorę się i zajmiemy się twoim wyglądem. - Sugestia nie ożywiła Catriony, więc Antonia dodała: - Musisz wiedzieć, że Ruthven to prawdziwy znawca damskich strojów. Na twoim miej scu nie zeszłabym na kolację w byle czym, gdybym chciała zyskać jego przychylność. - Chyba jest po naszej stronie. - Owszem, i jeśli ktoś może pomóc tobie i Henry'emu, to na pewno on. Ma imponujące doświadczenie w zakresie aranżowania potajemnych schadzek - dodała nieco cierpkim tonem. Była to jedyna aluzja na temat tego, co skłóciło ją z Philipem. Zajęta dodawaniem otuchy Catrionie i rozważa niem ewentualnych posunięć hrabiny, nie miała czasu myśleć o niefortunnych skłonnościach przyszłego małżonka. Gdy dwie godziny później spotkała go w salonie, bez pro testu pozwoliła, aby ucałował jej dłoń i położył ją na swoim ramieniu. Salon ze ścianami pokrytymi mocno wytłaczanymi tapetami i z rzeźbionymi meblami z ciemnobrązową, aksa mitną tapicerką był równie ponurym pomieszczeniem, jak hol. Mały ogień w wielkim kominku bezskutecznie usiłował rozproszyć mrok. Antonia zadrżała i przysunęła się do Philipa, którego du ża, znajoma sylwetka stwarzała poczucie bezpieczeństwa. Catriona niechętnie odpowiedziała na władcze skinienie ciot ki i zajęła miejsce u jej boku. Obok swojej mamy już stał Ambrose, blady i wyraźnie spięty. - Catriona powiedziała mi, co zaszło wczoraj wieczorem - mruknęła Antonia, pochylając się w stronę Philipa. - Wczoraj wieczorem? Philip wydawał się zdziwiony, więc streściła mu opowieść Catriony.
236
- Nic dziwnego, że jest taka wystraszona. Chyba sądzi, że znalazła się w sytuacji bez wyjścia. - Spojrzała na Philipa i zauważyła, że zacisnął zęby i wlepił wzrok w nieprzekonu jąco rodzinny żywy obraz wykreowany przez hrabinę. - Gdyby nie to, że panna Dalling zasługuje na nasze wsparcie, natychmiast zabrałbym stąd ciebie i Henriettę szepnął gniewnie. - Co powinniśmy zrobić? - Blokować działania ciotki, rzucać jej kłody pod nogi. - Znów popatrzył na zebrane przy kanapie osoby. - Teraz skupimy się na jednym. Trzeba dopilnować, aby panna Dal ling spędzała jak najmniej czasu w pobliżu markiza. - Pan Fortescue chyba został w mieście, aby spróbować zyskać poparcie hrabiego. Przypuszczalnie sądzi, że praw nym opiekunem panny Dalling jest hrabia Ticehurst, a,nie jego żona. - To wielce prawdopodobne - przyznał Philip i napotkał wzrok Antonii. - Lecz z tego, co wiem, prawne zawiłości w praktyce nie odgrywają żadnej roli. - Wątpisz, że zgodzi się stanąć po stronie Catriony? - Wątpię, czy wyściubi choćby czubek nosa z bezpiecz nego schronienia w klubie. - Skrzywił się, patrząc na hrabinę w złotym turbanie na ufryzowanych lokach. - Co wydaje się zrozumiałe, niestety. - Podano kolację, milady - oznajmił Scalewether, wyso ki, niezgrabny lokaj o niezdrowo żółtawej cerze. Odziany w czerń wyglądał jak przedsiębiorca pogrzebowy bez cy lindra. Ku uldze Antonii wielki stół złożono, pozostawiając miej sca tylko dla dwunastu osób. Hrabina zasiadła u jego szczytu, a markiza - naprzeciwko. Henrietcie przypadło krzesło obok gospodyni. Markiza już w salonie wpiła się w ramię Goef'•'JHP
237
freya i teraz posadziła go po swej prawej stronie, a Ambrose i Catriona musieli pozostać obok siebie. Antonia naprawdę się ucieszyła, gdy Philip siadł przy niej. Posiłek nie okazał się godny uwagi, konwersacja -jeszcze mniej. Ignorując nudne pogaduszki, Antonia dyskretnie ob serwowała służbę, która pod czujnym okiem Scalewethera krzątała się w milczeniu. Antonia w życiu nie widziała ludzi z tak rozbieganymi oczami. Wszyscy bezustannie śledzili każdy ruch gości. Ata kując nieprzyjemnie twardy pudding, usiłowała sobie wmó wić, że jest zbyt krytyczna, a służący po prostu starają się w lot zgadnąć życzenia swej pani. Patrząc spod rzęs, zauważyła, jakim spojrzeniem Scalewether mierzy Catrionę i Ambrose'a. Patrzył na nich tak zim no i uporczywie, że poczuła gęsią skórkę. - Muszę przyznać, Ruthvenie, że podejrzewałam cię o bardziej odpowiedzialne wykonywanie nowych obowiąz ków. - Hrabina zaczęła świdrować go wzrokiem. - O ile się nie mylę, rok akademicki już dawno się rozpoczął. Philip ze swobodą światowca lekko osuszył usta serwetką i chłodno popatrzył na hrabinę. - Istotnie, madame. Dziekan college'u Trinity uznał, że imponujące talenty Manneringów pozwalają na indywidual ny tok studiów. - Przelotnie zerknął na Goeffreya. - Dlatego Goeffreyowi pozwolono rozpocząć semestr później niż in nym studentom. Goeffrey uśmiechnął się od ucha do ucha, a hrabina chrząknięciem zamaskowała niezadowolenie. - Cóż, to bardzo ładnie, ale osobiście uważam, że nie na leży pozwalać młodzieży wałęsać się bez celu. Wynikają z tego same kłopoty. Być może chłopak istotnie powinien na brać towarzyskiej ogłady, lecz mimo to jestem zdumiona, wi-
iKa
3 8
••••.
dząc go między nami. - Biust hrabiny nabrzmiał, gdy wzięła nie wróżący niczego dobrego oddech. - Choć, oczywiście, miło nam mieć go tutaj. Mimo to łamię sobie głowę nad twoją lekkomyślnością, Ruthvenie. Antonia zerknęła na Philipa, który jakby od niechcenia gładził palcami nóżkę kieliszka. Miał uprzejmą minę i ka mienne spojrzenie. - Doprawdy, madame? Zadane grzecznym tonem pytanie na moment jakby za wisło w powietrzu. Hrabina poruszyła się, chyba nieco za niepokojona, lecz nadal niepohamowanie agresywna. Philip uśmiechnął się. - Może więc nie będzie pani miała po temu więcej okazji, pani hrabino - wycedził. Antonia wstrzymała oddech i napotkała wojowniczy wzrok Goeffreya. Ledwie dostrzegalnie przecząco pokręciła głową. Przy stole zapanowało niezręczne milczenie. W końcu przerwała je hrabina, z wymownym stuknięciem odkładając łyżkę. - Pora, abyśmy przeszły do salonu, moje panie. - Wsta jąc, złowrogo łypnęła na Philipa. - Zostawimy was, pano wie, z waszym porto. - Po królewsku zawinęła spódnicę i poprowadziła gości. Antonia spojrzała na Philipa, a on znacząco uniósł brwi. Tłumiąc uśmiech, ruszyła za gospodynią. W salonie Catrionę oddelegowano do fortepianu, aby zademonstrowała swe talenty. Najwyraźniej zmęczona Hen rietta wezwała Trant i po zwyczajowej wymianie uprzejmo ści oraz zerknięciu na Antonię, udała się na spoczynek. Jej bratanica, zredukowana do roli zbędnego dodatku, siedziała cicho i liczyła minuty.
I
Już dawno straciła ich rachubę, a Catriona osłabła przy klawiaturze, gdy pojawili się panowie. Przodem szedł Philip - tak swobodnie, jakby salon do niego należał. - Co teraz? - spytała szeptem Antonia, obserwując bied nego Ambrose'a, który przynaglony przez matkę powlókł się do fortepianu. Philip błyskawicznie ocenił sytuację. - Trochę hazardu - oznajmił. - Chyba żartujesz - mruknęła zdumiona. Jednak on mówił poważnie. Jakimś cudem zdołał skłonić do współpracy Scalewethera, który przyniósł talię kart i stos żetonów. Ambrose pośpiesznie ustawił mały stolik i krzesła. Wkrótce w piątkę usiedli do gry, a dwie starsze damy zostały same przy kominku. Antonii wystarczyło jedno bazyliszkowe spojrzenie hra biny, aby później unikać patrzenia w jej kierunku. - Pięć dla mnie - oświadczył Philip. - Pięć? - Antonia skupiła uwagę na grze. Przyjrzała się rozłożonym na blacie kartom i wydała żądaną liczbę żeto nów, po czym wzięła z talii dodatkową kartę. Odzyskała trzy żetony, lecz tak czy owak, jej zapas topniał w rezultacie bez litosnych machinacji Philipa. Niewątpliwie był mistrzem ab solutnym w tej rozrywce. Dobierając kartę, Antonia popa trzyła na niego z dezaprobatą. - Nie podejrzewałam cię, milordzie, o taką biegłość w tej grze. - Zdziwiłabyś się, moja droga, gdybyś wiedziała, w ile innych potrafię grać. Uśmiech, który jej posłał, przyprawił ją o miły dreszczyk. Antonia zamarła z ręką nad talią kart. - Dalej, siostrzyczko, chcesz przepuścić kolejkę? Słowa Goeffreya sprawiły, że czar prysł.
- Lepiej nie - dodał brat - bo Ruthven nas rozgromi. Musimy ruszyć głową, żeby odeprzeć jego atak. - Damy sobie radę. - Antonia wzięła talię i rozdała karty. Tym razem dostała atutowego asa. Z uśmiechem zerknęła na Philipa. - Gdy przeciwnik uważa się za niepokonanego, naj łatwiej go pobić - oświadczyła, a Philip odpowiedział jej wyzywającym spojrzeniem. Znów rozgorzała walka. Antonia i Goeffrey wspólnie usiło wali przeszkodzić Phiłipowi w gromadzeniu coraz większej liczby żetonów. Philip odpłacał im pięknym za nadobne, częś ciej łapiąc Goeffreya niż Antonię, która lepiej się pilnowała. Po piętnastu minutach Ambrose odsunął się od stolika. - Zostały mi tylko trzy żetony - stwierdził z żalem. - A mnie jeden - jęknęła Catriona. Te uwagi przerwały grę, trzy głowy się uniosły. Antonia wymieniła spojrzenia z Philipem. Skrzywił się, spoglądając na Goeffreya, i wyjął zegarek. - Za wcześnie - zawyrokował. Grali jeszcze przez kwadrans, a zacięte zmagania nieby wale ich rozbawiły. - Twoja wygrana już nie jest imponująca, milordzie - za uważyła Antonia. - Złóż to na karb działań sprzecznych z moimi zwycza jami. - Biorąc od niej karty, na moment zamknął jej dłoń w swojej. - To znaczy? - Zazwyczaj nie przegrywam - odparł cicho, patrząc jej w oczy. Pośpiesznie spuściła wzrok na karty, które Philip zaczął niedbale rozdawać. - Widzisz? To tylko walet. Będziesz musiał bardziej się postarać.
- Mam taki zamiar... po zakończeniu gry. Zawarta w tych słowach obietnica wywołała rozkoszny dreszcz. Antonia postanowiła go zignorować - podobnie jak nagły brak tchu. Zajęła się kartami, lecz czuła na twarzy spoj rzenie Philipa. Ratunek przyszedł z nieoczekiwanego źródła - drzwi się otworzyły i Scalewether wtoczył do pokoju wózek z zasta wą. Przestali więc grać i gawędzili, popijając herbatę. Przynaglona przez ciotkę Catriona posłusznie zaczęła wy chwalać atrakcje posiadłości. - Najbardziej interesujący wydaje się miniaturowy pała cyk - zakończyła swą opowieść. - Stoi nad jeziorkiem i w słoneczny dzień wygląda naprawdę ładnie. - Jej ton su gerował, że nawet londyńskie więzienie Newgate jest przy jemniejsze dla oczu. Antonia zerknęła na Philipa. - Jestem zmęczona. - Stłumiła ziewnięcie. - Bez wątpienia efekt podróży. - Philip wyjął z jej dłoni filiżankę i wraz ze swoją odstawił na tacę. - Jazda powozem bywa taka wyczerpująca - rzekł z ostentacyjną troskliwością w głosie. Antonia uniosła brwi i z dumną miną odwróciła się do Catriony. - Powinnam udać się na spoczynek - oświadczyła dość głośno na użytek obu starszych dam. - Czy zechciałaby pani mnie odprowadzić, panno Dalling? - Ależ oczywiście. - Chyba nie zamierzasz już nas opuścić, moja panno? Hrabina zmierzyła Catrionę świdrującym wzrokiem. - Cóż sobie pomyśli markiz, jeśli tak go zostawisz? - Istotnie - poparła ją markiza Hammersley. - Mój syn, jak zresztą każdy młody dżentelmen, byłby niezmiernie pani
wdzięczny za towarzystwo, panno Dalling. - Wykonała ręką władczy gest. - Jeszcze wcześnie. Tacy młodzi jak wy za pewne z chęcią spędziliby parę miłych chwil na tarasie w świetle księżyca. - Eee... nie. To znaczy... - Przerażony Ambrose wy trzeszczył oczy na matkę. - Chciałem powiedzieć, że... - Tak, Hammersley? - Markiza przygwoździła go prze nikliwym spojrzeniem. Nie odpowiedział, tylko patrzył na nią jak spłoszony królik. - Czy znajdujesz coś niewłaściwe go w sugestii, aby przejść się po tarasie pani hrabiny? - Nie mam nic przeciwko tarasowi - wypalił Ambrose, bezwiednie sięgając do jedwabnego fontazia. -Ale... - Może ja wyjaśnię - wtrącił Philip. - Otóż panna Mannering, jako osoba z Yorkshire, może mieć trudności ze zna lezieniem drogi w takiej... - wdzięcznym ruchem rąk dał do zrozumienia, że mówi o domu - wspaniałej siedzibie jak ta. Błagam więc, aby za pani zgodą panna Dalling odegrała rolę przewodniczki. Sam przyznać muszę - kontynuował, prze nosząc wzrok na Antonię - że wyobrażam sobie Bóg wie co na myśl o pannie Mannering błądzącej po tutejszych koryta rzach. Ośmielam się więc mieć nadzieję, że z uwagi na jej brak orientacji pozwoli pani pannie Dalling jej towarzyszyć. - No cóż... - Hrabina poruszyła się na kanapce. - Jeśli zaś idzie o markiza Hammersleya - gładko dodał Philip - to proszę łaskawie się o niego nie martwić. Właśnie mieliśmy zamiar iść do pokoju bilardowego. - Odwrócił się i utkwił spojrzenie w markizie. - Z powodu niedawnej utraty ojca Hammersley chyba nie miał okazji doskonalić swych talentów w zakresie takich męskich rozrywek jak bilard. Po myślałem więc, że mógłbym z markizem poćwiczyć, dopóki; tu jestem. - Ależ tak, oczywiście. - Markiza usiłowała nie okazać
rozdrażnienia. - To bardzo miło... - dodała kwaśnym to nem. - Wybaczą nam panie? - Philip skłonił się z wdzię kiem i odwrócił. Unikając wzroku Antonii, chwycił jej dłoń i umieścił ją na swym ramieniu. - Chodźmy, Hammersley. Odprowadzimy panie do schodów. Idziesz z na mi, Mannering? Po chwili zamknęli za sobą drzwi salonu, gdzie zostały obie harpie, i przystanęli w holu. - Niezły wyczyn, milordzie - stwierdziła Antonia. - Jak już ci mówiłem, moja droga, zazwyczaj nie prze grywam - odparł ze znaczącym uśmiechem i patrząc jej w oczy, ucałował kolejno każdy paluszek. - Zdumiałabyś się, wiedząc, do czego jestem zdolny, jeśli na czymś mi za leży. Jeszcze długo po jej odejściu myślał o delikatnym ru mieńcu na jej policzkach. O ósmej rano Antonia wymknęła się z ponurego Ticehurst Place i poszła do stajni. Niebem znów władało słońce, więc po wejściu do wnętrza musiała poczekać, aż jej wzrok przy zwyczai się do panującego tu mroku. Po chwili dostrzegła w jednym z boksów głowę stajennego. - Proszę osiodłać mi konia. Jak najszybciej. Może być ten. - Wskazała gniadosza, któremu chłopak właśnie zakła dał uzdę. - Przykro mi, panienko, ale ten jest dla pana. - Dla pana? - Nagle poczuła, że jej zmysły ożyły. Od wróciła się i stanęła twarzą w twarz z Philipem. Cofnęła się o krok, biorąc głęboki oddech. - Nie zauważyłam cię, milor dzie. - Najwyraźniej. - Przez moment przyglądał się różowię-
jącym policzkom Antonii, po czym spojrzał jej w oczy. Dokąd się wybierasz? - Na przejażdżkę. - Doprawdy? Pojadę z tobą. - Ujął ją za ramię i odsunął od gniadosza, którego stajenny właśnie wyprowadzał. Młoda dama nie powinna jeździć samotnie. - Proszę bardzo, sir. - Stajenny poklepał wierzchowca i podał Philipowi lejce. - Dla panienki polecałbym spo kojną klacz, która nie sprawi kłopotu. - Ruszył do boksu po przeciwnej stronie, a Philip z uciechą obserwował re akcję Antonii. Na widok owej spokojnej klaczy najpierw się zdumiała, a potem zapieniła ze złości i gniewnie zacis nęła usta. - Obawiam się, że nie doceniacie umiejętności panny Mannering. - Philip z trudem powstrzymał się od śmiechu. - Na pewno poradzi sobie z każdym koniem pełnej krwi. Sądząc z wyglądu, któremuś z tych koni przyda się trochę gimnastyki. - Skąd miałbym wiedzieć, sir. Te konie to mocarne zwie rzęta - upierał się stajenny. - Panna Mannering zna się na rzeczy. Umie poskromić każdą bestię. - Przesunął spojrzeniem po stojących w boi ksach koniach. - Proszę osiodłać tego. - Wybrał lśniącego czarnego ogiera, równie potężnego jak ten, którego lejce już I trzymał. - Biorę pełną odpowiedzialność na siebie.' Stajenny wzruszył ramionami i poszedł po uprząż. - Zaczekajmy na dziedzińcu. - Przypuszczałam, że Goeffrey i Ambrose też się zjawią. - Antonia rozejrzała się po pustym podwórzu. - Podobno już wyjechali. Lub może raczej uciekli? Antonia skrzywiła się. - Musisz przyznać, że Ambrose ma swoje powody.
- Pociesz się tym, że twój brat znakomicie psuje szyki obu paniom - rzucił przez ramię Philip, prowadząc narowistego konia wokół dziedzińca. - W jaki sposób? - Nie odstępując Ambrose'a ani na krok. Może jeszcze się nie zorientowałaś, ale tę wizytę starannie zaplanowano. Każdemu z nas wyznaczono konkretną rolę: Henrietta, ty i ja mieliśmy poniekąd usankcjonować plany hrabiny i markizy. Oczywiście przy założeniu, że Henrietta popiera knowania, a ty i ja będziemy zbyt zajęci sobą, aby dostrzegać coś inne go. Obecność Goeffreya wszystko popsuła. Hrabina go za prosiła, liczyła jednak na to, że po sezonie balów twój brat wyjedzie do Oksfordu. - Hrabina jest mistrzynią manipulacji. - Owszem, lecz ja nie lubię być obiektem manipulacji. - Ja też nie. - Antonia wyprostowała się i buntowniczo wysunęła podbródek. Zaintrygowany wojowniczym tonem, Philip spojrzał na nią podejrzliwie, lecz ona odwróciła się, aby powitać czar nego wierzchowca, którego właśnie przyprowadził stajen ny. Poleciła mu zatrzymać go przy słupku, więc Philip wskoczył na siodło. Poczekał, aż Antonia wsiądzie i upew niwszy się, że panuje nad koniem, skierował swego gniado sza w stronę pól. Pogalopowali aż do drzew na najbliższym wzgórzu i tam zatrzymali konie. - Powiesz mi teraz, dokąd się wybierasz? - Philip zmie rzył swą towarzyszkę przenikliwym spojrzeniem. - Na spotkanie z panem Fortescue, o ile się zjawi wycedziła, niezadowolona z faktu, że musi się przyznać. ~ Ma powiedzieć, co wynikło z rozmowy z hrabią. Catriona umówiła się tu z narzeczonym, lecz przestała wierzyć, ze nie stanie się ofiarą machinacji hrabiny. - W głosie
.
246
Antonii zabrzmiały nuty irytacji, gdy przypomniała sobie, jak długo usiłowała dodać Catrionie otuchy. - Nigdy nie przypuszczałabym, że tak szybko się podda. Przekonywa łam ją, że musi walczyć o swoje szczęście, bo jeśli czło wiek naprawdę czegoś pragnie, powinien starać się to zdo być. - Istotnie - przyznał Philip. Może powiedziałby więcej, gdyby nagle nie pomyślał o czymś innym. - Zamierzałaś sa ma spotkać się z mężczyzną. - Tylko z panem Fortescue. - Antonia wyraźnie się za chmurzyła. - Który jest bardzo przystojnym dżentelmenem, starszym od ciebie o kilka lat. - A który także jest zaręczony z moją przyjaciółką. Z wyniosłą miną ściągnęła lejce. - Pragnę cię poinformować, moja droga, że nie życzę so bie, aby lady Ruthven miewała schadzki z przystojnymi pa nami. - Jeszcze nie jestem lady Ruthven - odparła cierpko, wbijając obcasy w boki konia, i ruszyła w las. Philip patrzył za nią zwężonymi oczami. Nagle przypo mniał sobie, że jeździ wolniej niż ona. Jeszcze moment i nie zdoła jej dogonić. Zaklął i ruszył z kopyta. Mimo jego starań Antonia nadal jechała przodem, gdy w zasięgu wzroku pojawił się cel przejażdżki. Na małym pa górku cierpliwie czekał samotny jeździec. Antonia rozpozna* ła kwadratową sylwetkę i pomachała ręką. Po chwili zatrzy mała konia obok Henry'ego Fortescue. Powitał ją z wielkin| szacunkiem i skinął głową Philipowi. - Z pani obecności wnoszę, że wszystko stracone? - spy tał ponuro. - Na miłość boską, nie! Ruthven i ja przyjechaliśmy zajp
as miast Catriony, ponieważ ona nie może sama ruszyć się na wet na krok. - Co za ulga. - Henry spoważniał. - Chociaż ja nie mam dobrych wieści. - Co powiedział hrabia? - zapytał Philip, kiedy podje chał bliżej. - Sytuacja, niestety, nie wygląda tak, jak sądziliśmy. Henry skrzywił się zdegustowany. - Nie ma żadnej for malnej umowy, a hrabina, zgodnie z przyjętym zwyczajem, przejęła opiekę nad Catriona, więc nie można zarzucić dzia łania w złej woli. Zaś Catriona dopiero za kilka lat będzie pełnoletnia. - Och. - Antonia poczuła, że opuszczają dotychczasowy optymizm. - Oczywiście poczekalibyśmy ze ślubem - dodał Henry - gdyby to było konieczne. Jednak hrabina chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i nie zamierza zrezygnować. - Na pewno nie. - Antonia skrzywiła się wymownie. - Nie wiem, jak zareaguje Catriona, gdy usłyszy całą prawdę. Antonia milczała. Pesymizm Henry'ego był, niestety, zaraźliwy. - Zanim porozmawiamy z Catriona, najpierw sami ustal my fakty. - To znaczy? - Antonia podniosła głowę i spojrzała zdu miona na Philipa. - Moim zdaniem jeszcze nie wszystko stracone. - Philip oparł obie ręce na łęku siodła. - Wczoraj wieczorem udałem się do biblioteki, jak wiesz, mam taki zwyczaj. - Cóż z tego? - Nie miałem się czym zająć, więc chodziłem po pokoju 1 na pulpicie do czytania zauważyłem Biblię. Z czystej cie-
248 kawości zacząłem ją kartkować. Okazało się, że należała do ojca Catriony. - Co to ma wspólnego z pokrzyżowaniem planów hrabi ny? - Henry zmarszczył brwi. - Samo w sobie nic - przyznał Philip. - Lecz informacje, które znalazłem na skrzydełku obwoluty, mogą mieć nieoce nioną wagę. Otóż hrabina jest jedną z sióstr bliźniaczek. Jak to często się zdarza w przypadku bliźniąt płci żeńskiej, nig dzie nie zapisano, która dziewczynka urodziła się pierwsza. Fakt ten potwierdzają notatki w Biblii. Z tego jasno wynika, że druga ciotka Catriony może również być jej prawną opie kunką. - Lady Copely! - Zawołał Henry. - Ukochana ciotka, która z powodu kokluszu swego dziecka nie mogła przyje chać na pogrzeb ojca Catriony. Dlatego hrabina zabrała ją do siebie, jakby miała po temu wyłączne prawo. A my wszyscy uznaliśmy, że tak jest. - Na razie nie wiemy - Philip ostrzegawczo uniósł dłoń - czy hrabina działała za zgodą siostry. Sądzi pan, że lady Copely zechciałaby pomóc Catrionie? - Nie mam pojęcia. - A ja tak. - Rozpromieniona Antonia spojrzała na Philipa. - Widziałam w Londynie córkę lady Copely z mę żem. Catriona powiedziała mi, że pobrali się z miłości. | Lekko zarumieniona przeniosła wzrok na Henry'ego. Podobno sama lady Copely też wyszła za mąż, kierując się uczuciami. Można przypuszczać, że idealnie nadawa łaby się na opiekunkę, która zadba o przyszłość pańską i Catriony. - Skoro tak - stwierdził Henry - to może Catriona po winna poprosić drugą ciotkę o opiekę. - Rozsądny pomysł. - Philip skinął głową.
- Wspaniale! - Ożywiony przypływem entuzjazmu, Henry wyprostował się w siodle. - Pozostaje tylko zwrócić się bezpośrednio do lady Copely. - Spojrzał z nadzieją na Antonię. - Catriona nigdy nie wspomniała, gdzie ona mieszka. - Lecz zapewne wie, gdzie należy szukać lady Copely i jak z nią rozmawiać. Byłoby więc dobrze, żebyście naj pierw się spotkali - oświadczył Philip. - Bardzo bym chciał, lecz to chyba niemożliwe, jeśli tak jej pilnują? - Trochę sprytu, planowania, i problem rozwiązany. Philip lekceważąco machnął ręką. - Na tyłach zarośli jest stary sad. Proszę tam czekać dziś o trzeciej. Starsze panie bę dą drzemać, a ja dopilnuję, aby Catriona się zjawiła. - Jeśli hrabina bezustannie ma na nią baczenie - podobno nawet służba szpieguje Catrionę- to jakajest szansa, że zdo ła się wymknąć? - Proszę zostawić to mnie. - Philip uśmiechnął się i ujął lejce. - Zapewniam pana, że hrabina sama ją wyśle. Na twarzy Henry'ego odmalowało się jednocześnie po wątpiewanie i wdzięczność. Philip roześmiał się i klepnął młodego mężczyznę w ramię. - O trzeciej. Proszę się nie spóźnić. - Będę punktualnie - zapewnił Henry. - I dziękuję, sir. Nie wiem, dlaczego tak nam pan pomaga, lecz jestem nie zmiernie wdzięczny. - Nie ma za co. - Philip obrócił gniadosza i spojrzeniem zagarnął Antonię. Lekko skłonił głowę, Antonia pomachała Henry'emu na pożegnanie i ruszyła za Philipem w stronę la sku. Przed wjazdem na drogę Philip zwolnił i popatrzył na Antonię. Była wyraźnie zasępiona. - Cóż znowu?
Posłała mu spod rzęs surowe spojrzenie. - Jeśli musisz wiedzieć - wycedziła - to właśnie sobie coś przypomniałam. Otóż powiedziałam Catrionie, że jesteś mistrzem w aranżowaniu potajemnych schadzek. - Odrzuci ła głowę do tyłu, aż zatańczyły złote loczki, cmoknęła na ko nia i wjechała na trakt. Philip uśmiechnął się, jak pewien siebie spryciarz.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Zgodnie z instrukcją, Antonia na razie nie wspomniała przyjaciółce o możliwości ratunku. Zdaniem Philipa Catriona nie potrafiłaby ukryć radości i plan mógłby spalić na pa newce. Dlatego też podczas lunchu Catriona nadal była po grążona w rozpaczy. Ten posiłek przypominał poprzedni, z jedną zasadniczą różnicą. Wieczorem konwersację zdominowały hrabina i markiza. Natomiast dziś Philip z prawdziwą maestrią zajął ich uwagę. Zabierając się do jedzenia, Antonia zastanawiała się, czy obie damy zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa. - Istotnie - ugodowo przyznał Philip, odpowiadając na stwierdzenie markizy, że młodzi dżentelmeni bywają bardzo niedojrzali. - Aż do ukończenia trzydziestu czterech lat pa nowie niezbyt dobrze rozumieją, co tak naprawdę ukształtuje ich życie. Antonia zakrztusiła się i napotkała wzrok Henrietty - obie szybko spojrzały w drugą stronę. - Święte słowa. - Hrabina ponuro skinęła głową, patrząc na Ambrose'a. - Dopóki nie wejdą w wiek mądrości, powin ni korzystać z rad starszych. - Bez wątpienia. - Philip kiwnął głową potakująco, a po tem zerknął na macochę i uśmiechnął się uprzejmie w taki sposób, że nie mogła nie zrozumieć jego intencji. - Nie ma, jak pomoc osób z doświadczeniem. - Oby więcej dżentelmenów cechowało takie podejście,
mmmmmm,KlMSSSS^
[ ^25ZjH.-
„«»*»~«~,
|
Ruthvenie. - Tu markiza uraczyła ich serią opowieści o naj różniejszych nieszczęściach, jakie spotkały młodych dżentel menów pozbawionych owego rozsądku. Pod koniec posiłku Ambrose był wyraźnie przygnębiony, a Catriona - jeszcze bardziej zrozpaczona. Antonia zauwa żyła, że tylko Goeffrey ignoruje zastanawiającą woltę Philipa. Albo nie dał się nabrać, albo już znał jego plan. To drugie wydawało się bardziej prawdopodobne, zważywszy na dal szy przebieg rozmowy. - Cóż zamierzacie robić po południu? - spytała hrabina. - Pan Mannering zapewne zajrzy do podręczników? Philip przelotnie spojrzał na Goeffreya, który skinął głową. - Zgodnie z pani słuszną sugestią, uznaliśmy, że przebywa jąc tu, a nie w Oksfordzie, powinien przynajmniej kilka go dzin dziennie poświęcić na naukę. Hrabina rozpromieniła się. - Bardzo się cieszę, że uznaliście za stosowne wziąć so bie do serca moją radę. Philip skłonił głowę. - Panna Mannering i ja chyba przejdziemy się po ogro dzie. Jest taki rozległy, a pogoda sprzyja spacerom. Nie ma * sensu siedzieć w domu. Może więc markiz i panna Dalling, do nas dołączą? - Och, na pewno. - Markiza z aprobatą pokiwała głową i władczo spojrzała na swego nieszczęsnego syna, który • omal nie skrzywił się żałośnie. - A może... - Ambrose zerknął na milczącą Catrionę. a - Przechadzka to wspaniały pomysł! - zawyrokowała hrabina tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Catriona z rado-I ścią będzie ci towarzyszyć. Wszyscy spojrzeli na Catrionę, która, oczywiście, nie za- ] protestowała. Dziesięć minut później we czwórkę wyszli j
przez salon do ogrodu różanego. Wsparta na ramieniu Philipa Antonia obserwowała idących przodem dwoje młodych wlekli się apatycznie, zgarbieni i jakby bez życia. - Co sądzisz o mojej nadzwyczajnej taktyce? - spytał Philip. - Było to najbardziej przyprawiające o mdłości oszu stwo, jakie w życiu widziałam. - Pośród tych plew znalazłoby się ziarnko prawdy. - Też coś! - Antonia prychnęła. - Same bzdury, od po czątku do końca. Zdumiewające, że słowa nie stanęły ci w gardle. - Przyznaję, że gadanina była zbyt przesłodzona jak na mój gust, lecz obie damy dały się złapać, o co zresztą mi cho dziło. - Ach tak. - Antonia chętnie spytałaby, o co naprawdę Philipowi chodzi. Z pewnością nie przyszedł tu tylko z po wodu Catriony i Ambrose'a. Ten wniosek skierował myśli Antonii na to, co skłóciło ją z Philipem. Przechadzali się niemal w milczeniu, miała więc czas, aby zastanowić się nad możliwościami i rzeczywisto ścią - oraz nad tym, czy mogłaby nadać tej drugiej pożądany kształt. Pod palcami czuła silne ramię Philipa, a na biodrze - muś nięcia jego uda, gdy powoli szli alejką. I nie wiadomo kiedy, ta bliskość obudziła w Antonii pragnienie, aby Philip już za wsze należał do niej, aby zawsze darzył ją wszystkimi naj słodszymi uczuciami. - Tu jesteście! - Nieoczekiwanie dogonił ich uśmiech nięty Goeffrey. - Uczyłeś się tylko godzinę! - zawołała Antonia. - Wystarczy. Trzy matrony chrapią tak głośno, że wibrują krokwie.
- To dobrze. - Philip spojrzał na Catrionę i Ambrose'a, którzy podeszli, zaalarmowani przybyciem Goeffreya. aj Chyba pora iść do sadu. - Do sadu? - zdziwił się Ambrose. - Niby po co? - Żeby panna Dalling spotkała się z panem Fortescue i wraz z nim ustaliła, jak prosić o pomoc lady Copely. - Henry jest tutaj? - Oczy Catriony rozbłysły, policzki zaróżowiły się. Dziewczyna jakby nagle ożyła. - Gdzie? - Wkrótce się z nim zobaczymy. - Philip wskazał kieru nek. - Radziłbym jednak chwilowo nie okazywać takiej ra dości z uwagi na służbę, a konkretnie - tego ogrodnika. Machnął dłonią w stronę mężczyzny, który, stojąc na drabi nie, przycinał gałęzie rozłożystej wiśni. - Trudno uwierzyć, że jeszcze rano ta dziewczyna wyglądała na umierającą - zauważyła Antonia, patrząc na niemal tańczącą z niecierpliwości Catrionę, która pośpiesznie poszła przodem. Za wysokim żywopłotem Catriona przystanęła, a Philip w skrócie wyjaśnił jej, w czym rzecz. - Pani narzeczony będzie na tyłach sadu o trzeciej. - Wy jął z kieszeni zegarek. - Czyli właśnie teraz. Catriona z radosnym piskiem obróciła się na pięcie. - Ale... - Philip poczekał, aż dziewczyna znów na niego spojrzy - Ambrose i Goeffrey muszą iść z panią. To Catrionie nie przeszkadzało. - Chodźcie! - zawołała i pobiegła, podkasawszy spódni cę. Goeffrey ze śmiechem pognał za nią, a Ambrose poszedł w jego ślady. - Chwileczkę! - Antonia popatrzyła na Philipa. - Catrio na potrzebuje przyzwoitki. Nie może ani na chwilę zostać sama z Ambrose' em - zwłaszcza teraz. - Jest z nimi Goeffrey. - Philip wziął ją za łokieć. - My mamy randkę gdzie indziej.
- Randkę? - Wlepiła w niego wzrok i ujrzała, jak z jego twarzy opada maska uprzejmej obojętności, a rysy nagle twardnieją. Na łokciu czuła stalowy uścisk palców, gdy Phi lip zdecydowanie wprowadzał ją w labirynt żywopłotów. A więc to planowałeś! - Oczy jej się zwęziły. - Chodziło ci nie o schadzkę Catriony, tylko naszą! - Zdumiewające, że dopiero teraz się zorientowałaś. Co prawda, współczuję Catrionie, a nawet i Ambrose'owi, choć mógłby wykazać więcej zdecydowania, lecz przekroczyłem mroczne progi hrabiny tylko w jednym celu. Ta deklaracja i zawarta w niej obietnica - perspektywa czekającego ich sam na sam - pomogła Antonii zebrać myśli i na głos wyrazić właśnie podjętą decyzję. Zadziwiająco szybko dotarli do kwadratowego środka la biryntu z zadbanymi trawnikami i marmurową fontanną ozdobioną figurką delfina. Przejęta tym, co zamierzała po wiedzieć, Antonia ledwie rzuciła na nią okiem i raptownie przystanęła. - Tak się składa - oświadczyła, wysuwając podbródek że cieszy mnie ta okazja do rozmowy na osobności, bowiem muszę cię o czymś poinformować. Moje uczucia uległy me tamorfozie. Philip puścił jej łokieć, jego twarz nagle zmieniła się w maskę bez wyrazu, a ciało zastygło. Antonia wyczuła w tym bezruchu energię jakiejś burzliwej siły, którą Philip starał się trzymać na wodzy. - Doprawdy? - wycedził, unosząc brew. - Tak. - Antonia bez wahania skinęła głową. - Ma to związek z naszą umową. - Cóż za ulga, że o niej nie zapomniałaś. - Oczywiście, że nie - odparła, nieco urażona jego to nem. - O ile sobie przypominasz, rozmawialiśmy wtedy
•
o roli, jaką zgodnie z twym życzeniem miałabym odgrywać. O roli niekłopotliwej żony, ogólnie mówiąc. - Zaakceptowałaś tę rolę. - W głosie Philipa zadźwię czały nuty agresywności. Nie umknęło to uwagi Antonii, która na moment zacisnęła usta i sztywno skłoniła głowę. - Istotnie. Muszę również wspomnieć o tym, że rycer sko pozwoliłeś mi wyjechać do Londynu, choć nie sformali zowaliśmy naszej umowy i zachowaliśmy ją w tajemnicy. Podeszła do fontanny i splatając dłonie, odwróciła się do Philipa. Śmiało spojrzała w szare oczy, z których teraz nic nie dało się wyczytać. - Okazuje się, że było to mądre posu nięcie. Patrzył na nią i jednoznacznie potępiał tamtą decyzję. Po winien wówczas zatrzymać Antonię w Manor, postąpić jak tyran i zmusić, aby natychmiast za niego wyszła. Szkoda, że tego nie zrobił. W tej chwili z trudem panował nad emocja mi, lecz wolał milczeć, obawiając się, że głos go zawiedzie. Prawdę mówiąc, ledwie wierzył własnym uszom - jego umysł tak bardzo bronił się przed zaakceptowaniem tego, co mówiła Antonia. - Bardzo mądre - podkreśliła Antonia. - Muszę ci bo wiem oznajmić, milordzie... - Philipie. - Philipie - powtórzyła po króciutkim wahaniu - że wzbogacona obserwacjami poczynionymi w kręgach to warzyskich doszłam do pewnego wniosku. Otóż uważam, że nie nadaję się na twoją żonę, przynajmniej na taką, o jakiej mówiliśmy. Philip nie miał wątpliwości, że to ostatnie stwierdzenie, aczkolwiek dość niejasne, jest jedynym punktem zaczepie*| nia, pozwalającym wszcząć dyskusję.
r
- Co, u diabła, chcesz przez to powiedzieć? - Wziął się pod boki i zmierzył Antonię groźnym spojrzeniem. - Zaraz ci wyjaśnię. - Popatrzyła na niego bez zmrużenia oczu. - Odkryłam, że nie mara zadatków na niekłopotliwą żonę z wyższych sfer. Brak mi niezbędnych cech i zdecydo wanie nie zamierzam ich w sobie rozwijać. Nigdy. - Oczy jej błysnęły. - Moim zdaniem małżeństwo powinno spełniać określone kryteria. - Jakie? - Po pierwsze - odparła, unosząc dłoń, aby odłiczać na palcach - dżentelmen, którego poślubię, musi bez zastrzeżeń mnie kochać. Philip wpatrzony w twarz Antonii powoli wziął głęboki oddech. - A po drugie? - Nie będzie utrzymywał żadnych metres. - Dotknęła czubka drugiego palca. - Nigdy? - Po naszym ślubie - odparła stanowczo po sekundzie zastanowienia. Napięcie paraliżujące barki Philipa nieco zelżało. - Po trzecie? - Nie może tańczyć walca z inną kobietą. - Nigdy? - Jego usta drgnęły, z trudem powściągnął uśmiech. - Nigdy. - Co do tego Antonia nie miała wątpliwości. Ą także, co jest równie ważne, nigdy nie będzie spotykał się na osobności z inną damą. To absolutnie wykluczone. Spojrzała na niego wyzywająco, wręcz wojowniczo. - Takie są moje wymagania. Oczywiście zrozumiem, jeśli uznasz je za niemożliwe do spełnienia. - Nagle pojęła, co oznaczałaby ta alternatywa, i poczuła przejmujący ból. Drgnęła i zama-
—
—
—
skowała ten ruch wdzięcznym skinieniem głowy. - Jeśli właśnie tak sądzisz, to nie mogę cię poślubić - dokończyła wibrującym z emocji głosem. Philip nigdy w życiu nie czuł się taki oszołomiony. Emo cje burzyły się w nim jak potężne fale, lecz nagłe olśnienie okazało się jeszcze bardziej wstrząsające. Prawie nie mógł uwierzyć w to, że przez wiele lat był taki spokojny i niewzru szony. Antonia przewróciła tę jego słynną obojętność do góry nogami. Odetchnął głęboko i przez chwilę przyglądał się An tonii. - Chciałaś za mnie wyjść bez względu na moje zwyczaje. Co sprawiło, że zmieniłaś zamiar? Antonia milczała tak długo, że już przestał oczekiwać od powiedzi, lecz wtedy powoli odwróciła głowę i spojrzała mu w oczy. - Ty - odparła. Pomyślał o wcześniejszym postanowieniu, aby nie zada wać jej takich pytań, ponieważ zawsze wprawiała go w za kłopotanie swoją szczerością. - Zanim ustosunkuję się do twoich wymagań wobec przyszłego małżonka, najpierw wyjaśnię ci coś ważnego. Nie ponoszę winy za zachowanie lady Ardałe. W żaden sposób jej nie zachęcałem. Ani spojrzeniem, ani słowem, ani gestem. - Była w twoich objęciach. - Po twarzy Antonii prze mknął cień. - Nie. Przycisnęła się do mnie, więc musiałem jakoś ją odsunąć. - Trzymałeś przecież dłoń na jej piersi. - Zawstydzona Antonia odwróciła wzrok, a na jej policzki powoli wypłynął rumieniec.
- Zapewniam cię, że nie ja do tego doprowadziłem. Philip skrzywił się na myśl o tamtej scenie. W jego głosie zabrzmiało tyle obrzydzenia, że Antonia au tentycznie się zdumiała. - Czyżby...? - Jej zszokowana mina wystawiła opano wanie Philipa na ciężką próbę. - Owszem - przyznał. - Niektóre damy potrafią być na chalne, a nawet nieco drapieżne. Gdybyś została jeszcze chwilę, zobaczyłabyś, że lady Ardale spotkała zasłużona kara. - Co się stało? - Nieoczekiwanie klapnęła na kanapkę. Usta Antonii drgnęły, a w jej oczach pojawił się błysk roz bawienia. Philip poczuł, że powoli opuszcza go dotychcza sowe napięcie. - Teraz powiem ci, co sądzę na temat wymagań, które tak jasno sprecyzowałaś. - Wyciągnął do niej rękę. Antonia przez chwilę patrzyła na twarz Philipa, za stanawiając się, co jest przyczyną dziwnego tonu jego gło su. W końcu pokręciła głową i zrobiła krok w stronę fon tanny. - Wolałabym omówić to w rzeczowy sposób. - Zamierzam być bardzo rzeczowy, Antonio. - Zbliżył się do niej. - A to, o ile pamiętam oznacza, że muszę mieć cię w ramionach. - Nonsens. Wiesz, że nie mogę myśleć, gdy mnie obej mujesz! - Posłała mu oburzone spojrzenie i znów się odsu nęła, aby znaleźć się po przeciwnej stronie fontanny, lecz Philip do tego nie dopuścił. Antonia zauważyła, że uśmiech nął się swawolnie. Mimo irytacji poczuła rozkoszny dreszcz. - To śmieszne - mruknęła, gdy jej serce zabiło szybciej, a oddychanie stało się prawie niemożliwe. - Philipie, prze stań! - Władczo uniosła rękę.
260
Nie przejął się tym ostrzeżeniem i w dwóch krokach okrą żył fontannę. Antonia ze zduszonym piskiem podkasała spódnicę i po mknęła przed siebie. Niestety, była po nieodpowiedniej stro nie fontanny, toteż wpadła prosto w labirynt. A Philip biegł o wiele za szybko. Złapał ją w połowie dro gi do żywopłotu, bez trudu chwycił na ręce i wściekle szar piącą się w zwojach muślinu zaniósł na starą kamienną ławkę obficie porośniętą tymiankiem. Ciepło pomyślał o tym roślinnym dywaniku, gdy z impe tem na nim siadł, trzymając na kolanach wyrywającą się An tonię. Słyszał jej ciche protesty i wolał nic nie mówić, aby tylko nie otwierać ust i przy okazji nie roześmiać się trium fująco. Ujął więc tylko Antonię pod brodę i obrócił twarzą do siebie. Spojrzały na niego zielone, iskrzące się złotymi plamkami oczy; usta zmiękły i rozchyliły się, a Antonia nagle znieru chomiała, tylko jej piersi gwałtownie unosiły się i opadały. Jego także ogarnęło przemożne pragnienie i bez trudu pobu dziło wszystkie zmysły, choć resztki zdrowego rozsądku podpowiadały, że nie powinni robić tego, co zamierzali. Mimo to zaczął Antonię całować. Pił słodycz jej ust tak łapczywie jak człowiek, który właśnie przeszedł przez pusty nię. Rozkoszował się smakiem pełnych warg i oszałamiają cym zapachem Antonii. Chętnie rozsypałby na jej ramionach złociste loki i wsunął dłonie w ich gęstą, jedwabistą masę. Ledwie zdołał się od tego powstrzymać, ale nie zrezygnował z odsłonięcia piersi. Koniecznie musiał znów zobaczyć, jak ona reaguje na jego pieszczoty. Unieruchomiona w jego objęciach i równie podnieco na jak on, Antonia z trudem zebrała wszystkie siły, aby za protestować. 33
- Jeszcze się nie ustosunkowałeś do moich wymagań. - Nadal tego potrzebujesz? - Zamierzałam być dla ciebie niekłopotliwą żoną, ale... - na moment całkiem zaparło jej dech - .. .ale chyba nie na daję się do tej roli. Leciutko wyprężyła się w jego ramionach, a Philip znów jęknął i przywarł wargami do jej ust. Całował ją tak długo, aż powetował sobie wszystko, czego mu brakowało podczas minionych tygodni wymuszonej abstynencji. Nagle usłyszeli głos Goeffreya. - Widziałem przecież, jak tu szli. Pewnie są teraz w środ ku labiryntu. Philip zamrugał nieprzytomnie, a Antonia z przerażeniem spojrzała po sobie. - Wielkie nieba! -jęknęła. Philip nie tracił czasu na okrzyki. Zerwał się z ławki, po stawił Antonię i przytrzymał ją, gdy się zachwiała. Zaczęła niezręcznie ściągać rozpięty stanik, lecz Philip odsunął jej ręce. - Nie ma czasu, ja się tym zajmę. Oni są już za trzecim zakrętem. Nadal oszołomiona Antonia ze zdumieniem obserwowa ła zręczne palce Philipa. Zapiął guziczki w tempie, które wprawiłoby w kompleksy Neli, następnie wygładził muśli nową spódnicę i poprawił koronkę przy dekolcie. Później po śpiesznie obciągnął swój surdut i prawie w tej samej chwili na placyk wbiegła Catriona, a tuż za nią - Goeffrey i Am brose. - Rozmawiałam z Henrym! Powiedział mi o waszej su gestii. Ciocia Copely na pewno mi pomoże. - Z roziskrzo nymi oczami, radośnie uśmiechnięta, Catriona znów była tą Przepiękną dziewczyną z początków ich znajomości. - To ta/
kie cudowne, że mam ochotę szlochać! - Catriona rzuciła się Antonii na szyję i mocno uścisnęła przyjaciółkę. - Radziłbym na wszelki wypadek pohamować ten wybuch entuzjazmu, moje dziecko. - Philip delikatnie wyciągnął man kiety koszuli. - Jeśli wpadnie pani do domu taka rozradowana, hrabina z pewnością pogrzebie te wielkie nadzieje. - Och, proszę się nie martwić. - Podekscytowana Catrio na puściła Antonię, chwyciła Philipa za rękę i ścisnęła ją w dłoniach. - Po powrocie do domu będę taka przygnębiona, że ciocia niczego się nie domyśli. Zadowolona z radości przyjaciółki, Antonia zerknęła na Goeffreya i stwierdziła, że patrzy na nią przenikliwie i trochę dziwnie się uśmiecha. Zmieszana poczuła, że się rumieni, i szybko przeniosła wzrok na Catrionę. - Czy pan Fortescue już udał się do lady Copely, aby przedstawić waszą sprawę? - Tak! - Catriona znów się rozpromieniła. - 1 . . . - Wszystko ustalone - przerwał jej Goeffrey - ale nie powinniśmy rozmawiać o tym tutaj. Któryś z ogrodników mógłby podsłuchać. Poza tym chyba czas na herbatę. Jeśli nie chcemy, aby jeden z tych wstrętnych lokajów przyłapał nas na spiskowaniu, to lepiej wracajmy. - Właśnie. - Ton Philipa był przepojony taką rezygnacją, że oboje Manneringowie zerknęli na milorda nieco zdziwie ni. - Obawiam się, że twój brat ma rację. - Philip podał An tonii ramię. Ruszyli w stronę wyjścia z labiryntu, a idąca obok Ambrose'a Catriona zaczęła ćwiczyć ponurą minę. i Później dokończymy naszą przerwaną dyskusję - zamruczał Philip do ucha Antonii. Wymienili konspiratorskie spojrzenia, nieświadomi tego, że Goeffrey ich obserwuje. W holu Philip nieco łaskawiej niż po przyjeździe ocenił
uroki Ticehurst Place. Nie od razu poszedł wraz z Antonią do salonu, gdzie hrabina podawała herbatę i ciasteczka. - W bibliotece, gdy wszyscy pójdą spać - szepnął. Antonia odważnie popatrzyła mu w oczy - wyczytała z nich obietnicę i poczuła wzbierające w sercu emocje, więc spuściła wzrok. - Wieczorem w bibliotece - odparła cicho.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Zapadła noc. Antonia chodziła niecierpliwie po swoim pokoju, czekając, aż wszyscy pójdą spać i oddadzą dom we władanie duchom. Legowisko Gorgony na pewno nawie dzają duchy, pomyślała, lecz wcale się tym nie przejęła. Nawet im nie pozwoli, by przeszkodziły jej w spotkaniu z Philipem, który przecież musi ustosunkować się do jej wy magań. Na korytarzu skrzypnęły najpierw otwierane, potem za mykane drzwi. Antonia wytężyła słuch i stwierdziła, że to Trant ciężko idzie w stronę schodów dla służby. A więc Hen rietta wreszcie udała się na spoczynek i już wkrótce będzie można wymknąć się na dół. Postanowiła na wszelki wypadek poczekać jeszcze dzie sięć minut. Usiadła przy oknie i pomyślała o Catrionie, która dzięki swym aktorskim talentom bez trudu wyprowadziła markizę i hrabinę w pole. Żadna z dam nie zorientowała się, że smutna mina dziewczyny, zgarbione plecy i puste spojrze nie to tylko gra. Antonia skrzyżowała ręce na parapecie, oparła na nich brodę i spojrzała na ogród skąpany w srebrzystym blasku księżyca. Jeśli Catriona w żaden sposób się nie zdradzi, Hen-< ry zdąży skłonić do działania łady Copely. Ona zaś bez wąt pienia przybędzie na pomoc i uratuje Catrionę ze szponów^ hrabiny. Na myśl o tej miłej perspektywie Antonia uśmiechnęła;
się. Jej problemy także wydawały się bliskie rozwiązania. Miłość jednak zatriumfuje. Pogrążona w przyjemnych rozważaniach na temat swojej przyszłości - tej bliższej i tej dalszej, Antonia nagle usły szała rozlegający się w nocnej ciszy stukot końskich kopyt i raptownie wróciła do rzeczywistości. Pośpiesznie wyj rzała przez okno i zdążyła zauważyć odjeżdżającą dwukółkę z dwojgiem pasażerów. Mniejsza osoba, trzymająca w obję ciach duży pakunek, właśnie się odwróciła i popatrzyła na dom. Nie sposób było nie rozpoznać twarzyczki Catriony. Zaś jej towarzysz miał na sobie podróżny płaszcz z kilkoma pelerynkami na ramionach. - Wielkie nieba! -jęknęła Antonia. - Co oni knują? Przez pięć sekund siedziała oniemiała, słuchając cichną cego stukotu kopyt, po czym wyjęła z szafy pelerynę i zarzu ciwszy ją na siebie, pomknęła na parter. W holu poślizgnęła się na wypolerowanej posadzce i ze zdławionym piskiem zdołała chwycić słupek schodów. Od zyskawszy równowagę, pobiegła korytarzem. Philip właśnie chodził przed kominkiem w bibliotece i kolejny raz powtarzał swą przemowę. Usłyszał odgłos szur nięcia i jeszcze jakiś dziwny dźwięk, więc otworzył drzwi. Zobaczył znikającą za rogiem Antonię i jasny dół jej spódni cy wystający spod okrycia. Zaintrygowany, pośpieszył za nią. Skręciła do holu wychodzącego na ogród. Po chwili stwierdził, że balkonowe drzwi są otwarte na oścież. Czyżby pomyślała, że umówili się w labiryncie? Lekki wiatr poruszał gałęziami drzew i krzewów, tworząc fantastyczną mieszani nę falujących kształtów. Antonii nigdzie nie było widać. Coraz bardziej zasępiony Philip właśnie dotarł do środka labiryntu, gdy nieoczekiwa-
nie usłyszał stukot kół jadącego powozu. Zamarł na moment, po czym pognał do stajni. Na dziedzińcu przystanął i dostrzegł znikający w ciemno ściach swój faeton zaprzężony w siwki. Tożsamość powożą cej osoby nie ulegała wątpliwości. Klnąc na czym świat stoi, Philip błyskawicznie osiodłał kasztanka i wskoczył na siodło. Na końcu podjazdu rozejrzał się uważnie i w oddali wypatrzył Antonię, która już zdążyła odjechać dość daleko. Najwyraźniej ostro poganiała konie i zbliżała się do odległego wzniesienia. Philip bez wahania ruszył w pościg. Na kolejnym zakręcie Antonia nieco przyhamowała nie spokojne siwki. Droga tonęła w mroku i nie było widać, czy jest wyboista. Ściskając mocno lejce, Antonia w duchu mod liła się, aby konie, czasem równie chimeryczne jak ich pan, tym razem nie sprawiły kłopotu. Zaprzęgła je do dyszla bez trudu, ponieważ zawsze aż pa liły się do biegu, a faeton był taki lekki, że manewrowanie nim także okazało się łatwe. Zakładanie uprzęży zajęło trochę więcej czasu, lecz starała się zrobić to starannie. Pocieszała się myślą, że konie Philipa z łatwością dogonią tego jednego, którego wziął Goeffrey. Dopiero podciągając ostatni popręg, przypomniała sobie o czekającym w bibliotece Philipie. Jako osoba samodzielna, aż do tej chwili nie wzięła pod uwagę tego, że mogłaby paść w ramiona przyszłego małżonka i zażądać, aby to on wszyst kim się zajął. Po krótkim wahaniu uznała, że nie ma czasu wracać do niego i mówić, co zobaczyła. Wolała nie ryzyko wać, że Goeffrey wraz z Catriona odjadą zbyt daleko, a Phi lip na pewno też nie miał pojęcia, dokąd się udali. Szykując faeton, przypomniała sobie dziwne spojrzenia, jakie w labiryncie wymienili Catriona, Ambrose i Goeffrey
267
oraz jego słowa. Teraz podejrzewała, że brat domyślił się, co łączy ją z Philipem. Widocznie postanowił nie zawracać im głowy i bez ich udziału zrealizować jakiś szaleńczy plan. Pokonała ciemnawy prosty odcinek traktu i zaczęła wjeż dżać na rozległe wzniesienie. Wytężając wzrok, dostrzegła dwukółkę, która, niestety, zaraz zniknęła za wzgórzem. An tonia szarpnięciem lejców przynagliła konie do szybszego biegu. Dwukółka była bardziej stabilna od faetonu i Goeffrey nie musiał jechać zbyt ostrożnie, tak więc odległość między obu powozami wcale się nie zmniejszyła. Antonia zaczęła obawiać się, że w przypadku niepowo dzenia planu Catriony i Goeffreya spędzą oni noc tylko we dwoje, co pociągnie za sobą łatwe do przewidzenia konse kwencje. Na myśl o tym, że z powodu ewentualnego maria żu brata zostałaby krewną hrabiny, Antonia zmusiła konie do galopu. Gnający za nią Philip wyczerpał zapas znanych mu prze kleństw. Co prawda, przypuszczał, że jego narzeczona nie bez powodów wyruszyła nocą w nieznane, lecz nie obcho dziło go, dlaczego to zrobiła. Teraz zależało mu tylko na jej bezpieczeństwie. Poza tym był zirytowany lekceważeniem, jakie mu okazała, decydując się na samotną wyprawę. Wbił obcasy w boki kasztanka. Wiedział, że nie ma szans dogonić swych siwków, ale nie chciał stracić Antonii z oczu. A gdy już znajdzie się przy niej, wszystko potoczy się gładko. Na pewno. Dobrze pamiętał, jak mówił, że nigdy nie pozwoli jej nad stawiać karku. Wyraźnie zabronił Antonii nawet myślenia o jakimkolwiek ryzyku, lecz ona niewątpliwie nie wzięła so bie do serca tych ostrzeżeń. Zamierzał więc jej wygarnąć - i zrobić jeszcze parę in nych rzeczy.
-^268
- Chcę tylko powiedzieć tej cholernej babie, że ją ko cham! - warknął, poganiając kasztanka. Na szczycie wzgórza przesunął wzrokiem po dolinie i do strzegł Antonię w faetonie oraz powóz, za którym jechała. - Co, u licha? - mruknął, zaskoczony. Z daleka nie roz poznał dwóch postaci, ale domyślił się, kim są. Cmoknął na konia i ruszył na przełaj przez pole, później musiał jednak wrócić na trakt, ponieważ nie wiedział, w którą stronę skie rują się uciekinierzy, a za nic nie mógł stracić z oczu Antonii. Ona zaś trochę zbliżyła się do dwukółki, lecz nadal była za daleko, aby ją zatrzymać. Musiała jechać ostrożnie, więc już straciła nadzieję, że szybko dogoni Goeffreya. Przypusz czała, że postanowił osobiście zawieźć Catrionę do lady Copely, toteż zdziwiła się, gdy skręcił dwukołką w bramę przed czymś, co wyglądało na zajazd. Był to spory, kamienny bu dynek z porządnym łupkowym dachem. Znajdował się w po łowie drogi ze wzgórza do niewielkiego miasteczka położo nego w zagłębieniu terenu. Antonia z ulgą skierowała siwki na wewnętrzny dziedzi niec, gdzie zaspany stajenny właśnie odprowadzał dwukółkę. Na widok faetonu i młodej damy szeroko otworzył oczy ze zdumienia. - Proszę zająć się końmi. - Antonia rzuciła mężczyźnie lejce. - Są... eee... raczej cenne. - Jakimś cudem zdołała w miarę przyzwoicie zejść z wysokiego siedzenia. - Tak, proszę pani. - Stajenny kiwnął głową. Antonia pośpieszyła do zajazdu. Drzwi nie były zamknię te, a wewnątrz nie zastała nikogo. Wzięła więc stojącą w ho lu na stole świecę i poszła na górę, gdzie przed chwilą do strzegła cienie znikających w głębi korytarza postaci. Była pewna, że to Catriona i Goeffrey. Na piętrze nikogo nie zobaczyła, więc po kolei przysta-
wała przy każdych drzwiach, uważnie nadsłuchując. Z każ dego pomieszczenia dochodziły tylko dźwięki chrapania i sapania, lecz w ostatnim pokoju ktoś rozmawiał. Głosy brzmiały raz głośniej, raz ciszej, ale nie mogła nic zrozumieć. Zerknęła na drzwi po prawej stronie i przez chwi lę stała z uchem przyciśniętym do desek. Wewnątrz panowa ła kompletna cisza, toteż wstrzymując oddech, delikatnie uniosła skobel i zajrzała do środka. Pokój był pusty. Z westchnieniem ulgi wślizgnęła się do wnętrza i cicho zamknęła za sobą drzwi. Natychmiast do strzegła drugie, najwyraźniej prowadzące do pokoju, gdzie przebywały interesujące ją osoby. Dziękując opatrzności za takie szczęście, postawiła świecę na komodzie i ostrożnie otworzyła drzwi w ścianie. Ujrzała małe przejście w grubym murze i kolejne drzwi. Przysunęła do nich ucho i usłyszała, jak ktoś mówi: - Wiem, czego chcieliście, ale Josh już wam powiedział, że tak nie będzie. Męski głos miał ordynarne i groźne brzmienie. Następnie odezwał się Goeffrey, lecz tak cicho, że nic nie zrozumiała. Z duszą na ramieniu i najostrożniej jak umiała, leciutko uchyliła drzwi. - Nie macie co się upierać - groźnie burknął drugi męż czyzna. - Ten szczeniak nas tu sprowadził i znacie naszą ce nę. Jazda, decydujcie się. W pokoju rozległy się czyjeś szepty, jakby ktoś się nara dzał. Antonia przysunęła się jeszcze bliżej do framugi, aby zrozumieć słowa Catriony i brata. Nagle ktoś zasłonił jej usta ręką. Czyjeś ramię otoczyło ją w talii i szarpnęło do tyłu. Przez ułamek sekundy była pół żywa ze strachu, po czym odprężyła się i spróbowała ode rwać od ust długie palce.
Philip nieco zwolnił uścisk. - Co, u diabła, tutaj robisz? - syknął jej prosto w ucho. Zdołała na tyle odwrócić głowę, aby napotkać oczy Philipa. Wzrokiem wskazała sąsiedni pokój. - Słuchaj - powiedziała bezdźwięcznie. - Mój przyjaciel was wynajął i za ustaloną sumę zgodzi liście się zawieźć nas do Londynu. Oczy Antonii rozszerzyły się. - To pan Fortescue - szepnęła. - Szsz. - Philip rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie. - I owszem - potwierdził ktoś jadowicie - ale wtedy nie wiedzieliśmy, że będzie podróżować również ładna panien ka. A skoro tak, to cena idzie w górę. - Jeśli jednak brak wam gotówki - odezwał się po chwili jeszcze bardziej niemiły głos - to możemy przyjąć zapłatę w naturze. Antonia stłumiła okrzyk, a w pokoju znów rozgorzała dyskusja prowadzona przyciszonym tonem. Słysząc westchnienie Philipa, Antonia zerknęła na niego i zobaczyła, że na moment zamknął oczy. Gdy je otworzył, na jego obliczu malowało się zdecydowanie. - Zostań tutaj - szepnął i wymownym spojrzeniem naka zał posłuszeństwo. - Nie ruszaj się stąd. - Co... - I siedź cicho! Ledwie powstrzymała się od wzgardliwego pfychnięcia, a Philip zręcznie zsunął z ramion płaszcz i spokojnie wkro czył do pokoju. Zgodnie z przypuszczeniami dwóch woźniców stało ty łem do niego. W głębi pokoju ujrzał cztery twarze, teraz najwyraźniej oniemiałe. Dobrze naoliwione zawiasy niel zdradziły go skrzypnięciem, a duży, kwadratowy dywanik,
stłumił odgłos kroków, toteż obaj niegodziwi mężczyźni ni czego nie usłyszeli. Oczywiście Goeffrey pierwszy odzyskał mowę. - Sądzę, że coś przeoczyliście. Mamy wpływowych po pleczników, z którymi chyba wolelibyście nie zadzierać. - To ci dopiero gadanie! - Potężniej zbudowany woźnica zarechotał drwiąco. - Strasznie się boję was trzech i tej pa nienki. - Obawiam się, Goeffreyu - z wytwornym akcentem wy cedził Philip - że musisz mi wyjaśnić, dlaczego uznałeś za stosowne ciągnąć gdzieś po nocy swoją siostrę. Obaj mężczyźni zamarli i spojrzeli na siebie, po czym większy z nich z uniesionymi pięściami szybko się odwrócił, ale nie zdążył dostrzec ciosu, który wylądował na jego szczę ce i powalił na podłogę. Wtedy zaatakował drugi woźnica. Philip zręcznie wykonał unik, chwycił napastnika za biodro i ramię i rzucił go w głąb pokoju. Mężczyzna z głuchym ło skotem uderzył o ścianę i powoli osunął się na ziemię. Philip czekał przez chwilę, lecz żaden z nich już nie na dawał się do walki. - Wielkie nieba! Nie miałam pojęcia, że umiesz bok sować. Poprawiając rękawy surduta, Philip zerknął przez ramię. Tuż za nim stała Antonia, trzymając w uniesionej ręce ciężki metalowy lichtarz. - Kazałem ci tam zostać. - Zostałabym, gdybyś uprzedził, że znasz się na boksie. Catriona rzuciła się Antonii w ramiona i w tym samym momencie ktoś wściekle załomotał do drzwi. - Otwierać! To szacowny zajazd, a nie miejsce na burdy! - Właściciel - całkiem niepotrzebnie zauważył Goeffrey. - Dlaczego właśnie ja? - Philip wzniósł oczy ku sufitowi
i nie czekając na odpowiedź, poszedł otworzyć, po drodze gestem nakazując Goeffreyowi i Henry'emu podnieść jedne go z nieprzytomnych woźniców. - Dobry wieczór, jestem lord Ruthven, a wy zapewne jesteście tu gospodarzem? Antonia z zachwytem słuchała, jak Philip gładko wyjaś nia, że jego anonimowi podopieczni woleli wrócić do miasta, zamiast przedłużyć wizytę i wynajęli woźniców, którzy oka zali się nieuczciwi. Właściciel zajazdu wyraził głębokie współczucie i zgodził się z jaśnie wielmożnym lordem Ruthvenem, że jego inter wencja była absolutnie konieczna. Obu łotrów wyniesiono z zajazdu i jęczących zostawiono w rowie, natomiast Antonia uspokoiła roztrzęsioną Catrionę. Zaś Philip wynajął powóz od właściciela, który pośpiesznie posłał po swojego stajennego i woźnicę. Catriona i jej narze czony oraz Manneringowie czekali w saloniku. Philip staran nie zamknął drzwi i obrzucił ich groźnym spojrzeniem. - Może któreś z was wreszcie mi wyjaśni, co się dzieje? - spytał, a Antonia, równie zaintrygowana jak on, patrzyła na nieszczęsnych konspiratorów. Na buzi Catriony odmalował się upór, Ambrose poruszył się niespokojnie i zrobił jeszcze głupszą minę niż zwykle, a Henry Fortescue zaczerwienił się i odchrząknął. Pierwszy odezwał się Goeffrey. - Nasz plan był prosty. Catriona jest pewna, że lady Co pely ją przyjmie i wesprze zamiar poślubienia Henry'ego. - Przypomniałam sobie pewną wizytę cioci Copely - po-] wiedziała Catriona. - Przyjechała wkrótce po tym, jak za mieszkałam w Ticehurst Place. Odesłano mnie do mojego pokoju, ale usłyszałam, jak pokojówki szeptały, że moje ciot ki strasznie się pokłóciły. Ciocia Copely chyba chciała się ze mną zobaczyć. Uciekłabym do niej już dawno, gdybym wie-
działa, że ciotka Ticehurst nie ma żadnych praw zatrzymać mnie u siebie. - Uznaliśmy, że to bez sensu najpierw jechać do lady Copely, a potem wracać do Ticehurst Place, aby ratować Catrionę. - Pomyśleliśmy, iż nie będzie nic niestosownego w fak cie, że podróżujemy we czwórkę - dodał Henry i zerknął na Ambrose'a. - Hammersley nie chciał zostać w Ticehurst Place. Wyobrażał sobie, co się stanie, gdy obie damy odkryją zniknięcie Catriony. Zaproponował, że wynajmie woźniców, lecz trafił, niestety, na łajdaków. Ambrose skrzywił się. - Wolałem nie szukać w miejscowych zajazdach, bo ktoś stamtąd mógłby donieść o wszystkim lady Ticehurst. Ci dwaj sprawiali najlepsze wrażenie. Słysząc to stwierdzenie, Philip uniósł brwi. - Na szczęście nic złego się nie stało. - Antonia uśmiech nęła się krzepiąco. - Dzięki interwencji Ruthvena - dodała, gdy na nią spojrzał. - Istotnie, moja droga, ale chciałbym jeszcze usłyszeć, dlaczego ty ruszyłaś w ten niebezpieczny pościg. Wszystkie oczy zwróciły się na Antonię. - Zauważyłam odjeżdżającego Goeffreya i Catrionę wyjaśniła spokojnie, świadoma tego, że tylko Philip wie, co zrobiła. - A ponieważ nie miałam pojęcia o ich planie, więc pośpieszyłam za nimi. - Nie przyszło ci do głowy, aby mnie poinformować? - Owszem, przyszło, ale dwukółka znikała w oddali, więc nie miałam chwili do stracenia. - Ach tak. - Philip patrzył na nią zwężonymi oczami. - Pamiętałam, żeby zabrać Biblię - oznajmiła Catriona, więc oboje odwrócili się w jej stronę. - Należała do taty. -
Catriona wyjęła spod stołu paczuszkę owiniętą w brunatny papier. - Zawiera dowód, że ciocia Copely ma prawo być moją opiekunką. Pomyślałam, że lepiej zatrzymać te notatki. - Mądre posunięcie. - Philip z aprobatą skinął głową i zawahał się. - Cóż, zrealizujemy wasz plan. Przyznaję, że podróż we czworo nie budzi moich zastrzeżeń. I rozumiem, dlaczego Hammersley woli nie być w pobliżu, gdy hrabina i jego matka odkryją, że pomieszano im szyki. A propos, jak zamierzaliście przekazać tę nowinę? Cztery młode osoby popatrzyły na niego cielęcym wzro kiem. - Nie sądziliśmy, że to w ogóle będzie konieczne w końcu powiedział Goeffrey. - Uznaliśmy, że po naszym zniknięciu pan wszystkiego się domyśli. Philip przez długą chwilę mierzył Goeffreya rozjątrzonym spojrzeniem, po czym na jego twarzy odmalowała się rezyg nacja. - Cóż, chyba mogę zająć się i tym. W saloniku zapanowała niemal namacalna ulga. Dwadzieścia minut później Philip wsadził do powozu trójkę młodych ludzi. Goeffrey zatrzymał się przy stopniach. - To list do Carringa. - Philip podał chłopakowi złożoną kartkę. - Zapłaci za powóz i dopilnuje, żebyście trafili do od powiedniego dyliżansu. Napisz, gdy dotrzecie na miejsce. Będziemy w Manor. - Dobrze. - Machając na pożegnanie stojącej na ganku siostrze, Goeffrey pytająco spojrzał na Philipa. - Skoro jesteś najstarszym męskim potomkiem rodu Manneringów, to uprzedzam, że wkrótce musisz wygospoda rować dzień lub dwa wolnego, aby przyjechać do Ruthven Manor. Napiszę w tej sprawie do twojego dziekana. - To rozumiem! - Goeffrey uśmiechnął się, klepnął Phi-.
lipa po ramieniu i wsiadł do powozu, po czym wytknął głowę przez okno, bezceremonialny aż do końca. - Proszę nie po zwolić Antonii ściągać panu cugli. - Wykluczone - padła wypowiedziana cierpkim tonem odpowiedź. Powóz wytoczył się z dziedzińca, a Philip wrócił do wnę trza. Za Antonią stał z kluczami w ręce oberżysta. - Możecie pozamykać, Fellwell. - Philip ujął Antonię za łokieć. - Lady Ruthven i ja znajdziemy drogę na górę. Antonia szeroko otworzyła oczy, lecz ziewający Fellwell nie zauważył jej zdumienia. Idąc po schodach, usłyszała szczęk zamykanych ciężkich drzwi i stuknięcie opuszcza nych skobli. Serce zaczęło jej łomotać. Gdy dotarli do drzwi najlepszego pokoju dla gości i przekroczyli próg, czuła się jak odurzona. Spojrzała na Philipa niepewnie i stwierdziła, że jego twarz nie ma zwyczajowo obojętnego wyrazu. - Eee... czy pan Fellwell uważa nas za... małżeństwo? - Mam taką nadzieję. Powiedziałem mu, że jesteś lady Ruthven. - Puścił jej rękę i przeszedł się po pokoju, spraw dzając jego wyposażenie. Zadowolony z tego, co zoba czył, przystanął przed kominkiem i odwrócił się do Antonii. - Uznałem, że to najlepsze wyjaśnienie twojej obecności tu taj, tylko ze mną. - Uniósł brew. - Wymyśliłabyś coś bar dziej sensownego? Była pewna, że nie, więc przecząco pokręciła głową. - Skoro już to ustaliliśmy, moja droga - podszedł i za trzymał się tuż przed nią - i zanim zdarzy się kolejna rozpra szająca nas dygresja, ustosunkuję się do twoich żądań wobec przyszłego małżonka. - Ujął jej twarz w obie dłonie i popa trzył w zielonozlote oczy. - Życzysz sobie, abym nigdy nie spotykał się na osobności z inną damą. Po co miałbym to ro-
?ić, jeśli mógłbym przebywać z tobą? A co do tańczenia wal;a - po co miałbym to robić z inną damą, jeśli ty chciałabyś tańczyć ze mną? Teraz sprawa metres. Gdybyś ty grzała moje loże i zaspokajała moje pragnienia, to czy miałbym ochotę lub czas na metresę? - Na moje pytania odpowiadasz pytaniami. - Retorycznymi, najdroższa. Wystarczy ci to, co powiem w związku z twoim pierwszym kryterium. - Moje pierwsze kryterium? - wyszeptała ledwie dosły szalnie. - Sądziłem, że tego nie muszę ci mówić - odparł poważ nie, choć z uśmiechem. - Bóg jeden wie - i połowa Londynu - że cię kocham. Bezgranicznie, bardziej głęboko i szaleńczo niż nakazuje zdrowy rozsądek. Te słowa dźwięczały w jej uszach, w głowie i w sercu, a radość rozbłysła w oczach. Namiętny pocałunek trwał tak długo, że Antonia z trudem łapała oddech, gdy Philip oderwał wargi od jej ust. - Co rozsądek ma wspólnego z miłością? - Bardzo wiele. Dlatego muszę wspomnieć o twojej dzi siejszej eskapadzie. - To była eskapada Goeffreya i Catriony, nie moja. - Jak na jedną noc, mam dosyć tej logiki Manneringów. W kominku trzasnęło polano, a iskry poleciały na pokój. Philip niechętnie odsunął się od Antonii i zaczął poprawiać płonące drwa, ona zaś cofnęła się kilka kroków, aby znaleźć się poza jego zasięgiem. Philip odstawił szczypce i łypnął na nią groźnie. - Mówiłem o przywłaszczeniu sobie mojego faetonu. - Przecież pozwoliłeś mi nim powozić - odparła obron nym tonem i zatrzymała się za wysokim fotelem. - Myślałem o powożeniu w mieście, na brukowanej dro-
277
dze, ze mną obok ciebie, a nie o jeżdżeniu w środku nocy po wyboistym, wiejskim trakcie! Widzisz, co ze mną zrobiłaś? Zanim się w tobie zakochałem, byłem wcieleniem spokoju i opanowania. Zawsze miałem wszystko pod kontrolą! Jednym ruchem odsunął stojący między nimi fotel. Anto nia zrobiła krok do tyłu, lecz Philip złapał ją za łokcie i rap townie przyciągnął do siebie. - A teraz, gdy cię kocham, sam siebie nie poznaję. Znów ją pocałował - rozchylił jej usta, zapanował nad jej zmysłami, żądał i wydawał rozkazy, pozwalając namiętności w pełni się rozszaleć. Poczuł, jak Antonia przy nim topnieje, jak oddaje się we władanie siły, która teraz nimi rządziła. Do licha, mogłaś się zabić. Chyba bym oszalał z rozpaczy. - Naprawdę? - szepnęła. - Bez wątpienia. - Pocałował ją jeszcze raz, rozkoszując się upojną bliskością. Czuł narastające pożądanie - gorące i niepohamowane. Chwilowo usatysfakcjonowany, odsunął się nieco, lecz nie mógł się powstrzymać od okrywania drob nymi pocałunkami powiek i czoła Antonii. - Masz szczęście, że nie byłaś tu sama, gdy wreszcie cię złapałem - rzekł z udawanym gniewem. - Dojeżdżając do zajazdu, marzyłem tylko o tym, aby przełożyć cię przez ko lano i spuścić ci takie łanie, że przez miesiąc nie usiadłabyś w żadnym faetonie. - Nie ośmieliłbyś się. - Chyba nie - odparł ugodowo - ale wtedy ta myśl dzia łała na mnie kojąco. Uśmiechnęła się i cmoknęła go w usta. - Obiecuję w przyszłości zachowywać się przyzwoicie. Pragnę ci przypomnieć, że ta eskapada nie była moją fana berią. - Hmm. - Popatrzył na nią uważnie. - Muszę cię uprze-
dzić, że potraktuję twój występek - tę nocną wyprawę - jako pretekst do zakończenia naszych nieporozumień. - Doprawdy? - I owszem. Mam reputację osobnika, który umie wycią gać maksimum korzyści z nieoczekiwanych sytuacji. Antonia spojrzała na niego pytająco. Ciekawe, czy wie, jak niewinnie wygląda, pomyślał. Znów delikatnie wziął jej twarz w dłonie i spojrzał w zielonozłote oczy. - Potrzebuję cię, moja miłości. Na pewno wywrócisz mo je życie do góry nogami, lecz właśnie tego najbardziej prag nę. - Uśmiechnął się blado. - Widziałaś się w roli mojej niekłopotliwej żony, lecz to od początku było niemożliwe i do brze o tym wiedziałem. - Skrzywił się lekko. - Musiałem tylko pogodzić się z tym, co nieuniknione. Spoważniał i wciąż patrzył jej w oczy. - To wszystko już pozostało za nami - powiedział powoli i sugestywnie. - Nasza wspólna przyszłość zaczyna się tu i teraz. W naszych sercach jużjesteśmy małżeństwem prawie pod każdym względem. Usankcjonujmy ten stan do końca. Spędzimy tutaj noc. - Ręce mu zadrżały, więc siłą woli zmu sił je do bezruchu, nieświadomy, że jego oczy pociemniały. - Nie proś mnie, żebym teraz pozwolił ci odejść. Od wielu tygodni czekam na chwilę, gdy staniesz się moja. Pozbawiła go pewności siebie swoim uśmiechem - cza rującym, uwodzicielskim i niezmiernie spokojnym. - Chyba od lat czekałam właśnie na to - oświadczyła miękko, tonąc spojrzeniem w jego oczach. Przeciągnęła się rozkosznie i oparła jego ręce na swojej talii. - Jeśli mój faeton nada się do jazdy, jutro pojedziemy do Londynu. Zatrzymamy się w Ruthven House, żebyś mogła się przebrać i wziąć, co zechcesz. Później udamy się prosto
do Manor. Możemy wziąć ślub po kilku dniach albo za czekamy zwyczajowe trzy tygodnie. Decyzja należy wyłącz nie do ciebie. - Chyba poczekam z jej podjęciem do jutra - odparła słodko. - Ta noc może przecież mieć na nią wpływ. - Przy lgnęła do Philipa. - To zaproszenie czy groźba? - I jedno, i drugie. - Objęła go mocno za szyję i pocało wała. Jej ciało i usta obiecywały, zapraszały i kusiły, aby wziął wszystko, co ma - ją całą. Zrobił to, całując ją tak długo, aż straciła dech, przestała myśleć i ogarnęło ją nieznane pragnienie. Wtedy ułożył ją na łóżku i powoli, leniwie uwolnił z ubrania. Rozgrzana na miętnością nie czuła ani chłodu powietrza, ani nie miała żad nych zahamowań. Pogodzić się z tym, co nieuniknione, powtórzyła w myśli, leżąc wsparta o poduszki. Te słowa zawierały całą konieczną, nie kwestionowaną prawdę. To, co miało się wydarzyć, było przeznaczeniem ich obojga. Od zawsze. Philip wziął ją w ramiona, nasycił jej zmysły rozkoszą. Noc zawirowała wokół nich, gwiazdy błyskały jak w czaro dziejskim kalejdoskopie obracanym ręką namiętności. Antonia dała się jej ponieść, a Philip prowadził ją przez tereny, o których istnieniu nie wiedziała, odkrywał przed nią kolejne fazy intymności, aż oboje razem dotarli na sam szczyt. Zwyciężyły długoletnia przyjaźń i wytrwała miłość, dzięki którym każda pieszczota była czymś więcej niż tylko fizycznym doznaniem. Później Antonia leżała w ramionach Philipa, wtulona w niego i rozkosznie rozleniwiona. Nagle poczuła jego usta na skroni i usłyszała szept: - Dzisiaj, jutro - zawsze.
280
I
Brzmiąca w jego głosie pewność przypieczętowała ich szczęście i oboje usnęli. Rano Philip obudził się, czując przy sobie cudowne, je dwabiste ciało Antonii. Na poduszce widział tylko masę zło cistych loków i patrząc na nie, zastanawiał się, co uczynić. Po chwili przypomniał sobie o paru drobiazgach i ostrożnie wstał z łóżka. Na dole kazał odesłać powóz hrabiny do Ticehurst Place oraz przekazać kilku osobom stamtąd liściki, które pośpiesz nie skreślił. Gdy po dwudziestu minutach wrócił do pokoju, Antonia nadal smacznie spała. Uśmiechnął się swawolnie i zrzucił surdut. Właśnie zdejmował koszulę, gdy usłyszał szelest pościeli i popatrzył na budzącą się Antonię. Zobaczyła go i jej usta wygięły się w zaspanym, lecz wyrażającym pełnię szczęścia uśmiechu. Philip poczuł, że jego wargi układają się podobnie. Rzucił koszulę na krzesło i trzymając się pod boki, podszedł do łóżka. Antonii dopiero po paru sekundach na tyle rozjaśniło się w głowie, aby mogła zauważyć, że Philip się rozbiera, za miast ubierać. - Co ty wyprawiasz? - Pomyślałem, że bezzwłocznie powinienem zająć się na szą nie dokończoną sprawą. Nadal oszołomiona skutkami długiej nocy, nie domyśliła się, o co mu chodzi. - Sądziłam, że... - Spróbowała spojrzeć na niego suro wo, gdy wsunął się obok niej pod kołdrę. - .. .zakończyliśmy wszystko całkiem zadowalająco. - Poczuła nagły przypływ niepewności, więc dodała: - Prawda?
- Bez wątpienia. - Jego śmiech był równie diabelski, jak spojrzenie. Chwycił ją w ramiona i przytulił. - A ponieważ mamy trochę czasu, więc uznałem, że trzeba to wykorzy stać. .. - Powędrował wargami po jej szyi. -1 przekonać cię, żebyś podjęła odpowiednią decyzję. - Decyzję? - Teraz nawet nie wiedziała, jak się nazywa. Odnośnie czego? - Sięgała pamięcią tylko do pewnych nad zwyczajnych momentów minionego wieczoru, a wszystko, co zdarzyło się wcześniej, zlewało się w mniej interesującą, mglistą masę. - Odnośnie tego, kiedy mamy się pobrać - wcześniej... - pochylił się i ucałował jeden sterczący sutek. - ...czy później. - Przeniósł uwagę na drugi i z zadowoleniem po czuł, że Antonia poruszyła się rozkosznie. - Ach tak... - Ledwie zdołała zebrać myśli. - Chyba je szcze nie jestem pewna. - Lecz gdy jego ręce spoczęły na jej ciele, już znała odpowiedź. Zwilżyła usta i napotkała wzrok Philipa. - Może zastosowałbyś trochę więcej perswazji? - Taki mam zamiar, najdroższa - odparł z błyskiem w oczach. Po południu wrócili do Ruthven House. Rozpromieniona Antonia pobiegła na górę. Podobnie jak Philip, pragnęła czym prędzej wyruszyć do domu - do Manor, gdzie było ich miejsce. Uśmiechała się radośnie przez cały ranek, a Philip cieszył się każdą chwilą, którą poświęcił na wprawianie na rzeczonej w taki cudowny nastrój. Teraz, stojąc w holu, z zadowoleniem odprowadził ją wzrokiem. - Co ze ślubem, milordzie, jeśli wolno mi zapytać? - Panna Mannering i ja doszliśmy do porozumienia. Po bierzemy się najszybciej, jak to będzie możliwe.
- Doskonale, milordzie. - Uśmiech Carringa był tak wie loznaczny, że Philip nie całkiem rozumiał jego sens. - Mogę spytać o datę zaślubin? - Dlaczego? - Philip zmarszczył brwi. - Za pozwoleniem, milordzie, chciałbym na ten dzień za mknąć dom, aby służba mogła pojechać do Manor i spełniać życzenia pana i milady. - Oczywiście, jeśli macie na to ochotę. - Proszę się nie obawiać, milordzie. Z pewnością przyje dziemy. Szczerze mówiąc, już nie mogłem się doczekać dnia, w którym obrzucę pana ryżem. - Carring powoli potoczył się w głąb korytarza. Philip wlepił groźne spojrzenie w plecy majordomusa. Cie kawe, czy potrafi celnie rzucać, przemknęło mu przez głowę. Zapomniał o tym po powrocie zadyszanej Antonii i przy pomniał sobie dopiero trzy dni później, gdy wychodził wraz z nią z kościoła, aby zmierzyć się z deszczem ryżu. Jedna garść została rzucona wyjątkowo celnie - trafiła go w kark, a niezliczone ziarna błyskawicznie posypały się za kołnierz i na fałdy fularu. Philip zaklął pod nosem i poruszył niecierpliwie ramiona mi - bez większego skutku. Obejrzał się i wśród tłumu gości dostrzegł Carringa, uśmiechniętego od ucha do ucha. Odpowiedział majordomusowi równie szerokim uśmie chem i podprowadził Antonię do ozdobionego kwiatami po wozu. Następnie przytulił ją mocno i ku głośnej radości wszystkich zgromadzonych złożył na jej ustach długi poca łunek, po czym wsadził ją do powozu. Carring, jak zwykle, miał ostatnie słowo, lecz tym razem Philip uznał, że wcale mu to nie wadzi. Spojrzał na Antonię - bezgranicznie szczęśliwa machała przyjaciołom na pożegnanie.
Była żoną, jakiej pragnął, jakiej potrzebował - zupełnie inną, niż sama planowała. Wpatrzony w nią rozsiadł się wy godnie na wyściełanym siedzeniu i uśmiechnął z dumą. Wiedział, że na zawsze zapamięta trzydziesty piąty rok swego życia. I już cieszył się na myśl o każdym następnym spędzonym z Antonią.