JAMES PATTERSON MAXINE PAETRO DETEKTYWI Z PRIVATE Z angielskiego przełożył ŁUKASZ DOWGIEŁŁO Tytuł oryginału: PRIVATE Suzie i Johnowi, Brendanowi i Jac...
9 downloads
11 Views
2MB Size
JAMES PATTERSON MAXINE PAETRO DETEKTYWI Z PRIVATE Z angielskiego przełożył ŁUKASZ DOWGIEŁŁO Tytuł oryginału: PRIVATE
Suzie i Johnowi, Brendanowi i Jackowi Prolog „Nie żyjesz, Jack”
1 Z tego, co pamiętam – choć są to dość mgliste wspomnienia – gdy umarłem po raz pierwszy, wyglądało to mniej więcej tak: Dookoła mnie huczały moździerze i brzmiało to jak deszcz brzytew siekących powietrze. Dźwigałem na ramieniu kaprala piechoty morskiej Danny’ego Younga. Uwielbiałem tego chłopaka. Był
najtwardszy z nas wszystkich, zabawny jak diabli, a przede wszystkim pełen nadziei – jego żona w zachodnim Teksasie spodziewała się ich czwartego dziecka. Teraz po moim kombinezonie pilota spływała jego krew i rozpryskiwała się na butach niczym woda z rynny. Biegłem w ciemności po skalistym gruncie i mogłem tylko wykrztusić do Danny’ego:
– Jestem z tobą. Słyszysz? Nie odpływaj teraz, słyszysz mnie? Położyłem go na kamieniach kilka metrów od helikoptera i wtedy rozległ się ogłuszający wybuch, a obok nas eksplodowała ziemia. Poczułem potężne uderzenie, jakby w moją pierś walnął młot, i wszystko się skończyło. Umarłem. Byłem już po tamtej stronie. I nie mam pojęcia, jak długo to trwało. Del Rio powiedział później, że stanęło mi serce.
Pamiętam tylko odpływanie w kierunku światła, ból i straszny smród paliwa z helikoptera. Kiedy uniosłem powieki, ujrzałem nad sobą Del Ria rytmicznie uciskającego mi klatkę piersiową. Gdy zobaczył, że otwieram oczy, zaśmiał się i w tej samej chwili po jego policzkach popłynęły łzy. – Jack, ty sukinsynu, wróciłeś – powiedział. Nad nami unosiła się gęsta zasłona
lepkiego, czarnego dymu. Danny Young leżał obok mnie ze zgiętymi pod dziwnym kątem nogami, a za plecami Del Ria białe płomienie pożerały helikopter i wiedziałem, że lada moment wybuchnie. W środku byli moi kumple. Moi przyjaciele. Chłopaki, które nieraz narażały dla mnie życie. – Musimy ich stamtąd wyciągnąć – wychrypiałem.
Del Rio robił, co mógł, żeby mnie powstrzymać, ale walnąłem go łokciem w szczękę i gdy udało mi się uwolnić, zacząłem biec w stronę rozkraczonego na ziemi wielkiego ptaka. W środku byli nasi żołnierze i musiałem ich stamtąd wyciągnąć. Rozległ się przerażający terkot karabinu maszynowego. W środku helikoptera wybuchła amunicja. Del Rio krzyknął: – Padnij, idioto! Poczułem na sobie jego
dziewięćdziesiąt kilogramów, gdy przygniótł mnie do ziemi. Helikopter zniknął w morzu białych płomieni. Żyłem, ale wielu moich przyjaciół nie miało takiego szczęścia. I przysięgam na Boga, żałowałem, że nie jest na odwrót. To chyba wiele o mnie mówi, choć nie jestem wcale pewien, że wszystko, co z tego wynika, dobrze o mnie świadczy. Sami zresztą zobaczycie i będziecie mogli ocenić. Usiądźcie wygodnie. To długa historia,
ale nie będziecie się nudzić.
2 Było to dwa lata po moim powrocie z wojny w Afganistanie. Nie widziałem się z ojcem od ponad roku i nie miałem ochoty ani powodu, żeby się z nim znowu spotkać. W końcu sam zadzwonił i oznajmił, że ma mi coś ważnego do powiedzenia. Dodał, że to pilne i że to, co usłyszę, zmieni moje życie. Ojciec był kłamliwym sukinsynem i uwielbiał manipulować ludźmi, ale
połknąłem przynętę i tak oto znalazłem się przed bramą kalifornijskiego więzienia stanowego w Corcoran. Dziesięć minut później zajmowałem właśnie miejsce za pleksiglasową przegrodą w sali widzeń, gdy ojciec wszedł do boksu po drugiej stronie i wyszczerzył się do mnie w uśmiechu ukazującym szerokie szpary między zębami. Kiedyś był przystojnym facetem; teraz
wyglądał jak Harrison Ford po dużej działce amfy. Wziął do ręki słuchawkę i ja zrobiłem to samo. – Nieźle wyglądasz, Jack. Chyba dobrze ci się powodzi. – A ty schudłeś – odparłem. – Tutejsze żarcie nadaje się tylko dla szczurów, synu. Mój ojciec zaczął dokładnie od tego, na czym zakończyliśmy naszą rozmowę ostatnim razem, gdy go odwiedziłem. Że nie ma
już przestępców z zasadami, są tylko ordynarne zbiry. – Zabije taki kasjera w Stop-N-Go i dostaje dożywocie. I za co? Za marne sto dolców? Od słuchania tych bredni zaczynała boleć mnie głowa i poczułem, że sztywnieje mi kark. Po chwili przerzucił się na czarnoskórych i Latynosów i zaczął rozwodzić się nad ich głupotą. On, Tom Morgan, który pozjadał wszystkie rozumy i odsiadywał dożywocie za
wyłudzenie i morderstwo. Razem ze zbirami. Było mi wstyd za te wszystkie lata, gdy wpatrywałem się w niego jak w obrazek i wyłaziłem ze skóry, byle usłyszeć od niego: „Spisałeś się, synu”. – Wiesz co, Tom? – rzuciłem. – Pogadam z naczelnikiem więzienia i spytam go, czy nie zechciałby cię przenieść do Bel-Air albo Beverly Wilshire. Zaśmiał się głośno.
– Postaram się, żebyś na tym nie stracił. W końcu i ja się uśmiechnąłem. – Nic się nie zmieniłeś. Wzruszył ramionami. – A dlaczego miałbym się zmienić? Zauważyłem nowe tatuaże na kłykciach jego placów. Na lewej dłoni było moje imię, na prawej – imię mojego brata. Kiedyś tłukł nas tymi pięściami, poprzedzając to zwykle zapowiedzią: „A teraz po jednym dla
każdego”. Zabębniłem palcami po blacie. – Nudzę cię? – spytał. – Nie, skąd. Zdaje się, że zaparkowałem samochód przed hydrantem przeciwpożarowym. Znów się zaśmiał i powiedział: – Patrzę na ciebie i widzę siebie. Kiedy jeszcze byłem idealistą. Narcystyczny palant. Ciągle myślał, że jest moim idolem, choć trudno wyobrazić sobie
coś bardziej odległego od prawdy. – Pozwól, Jack, że zadam ci poważne pytanie. Podoba ci się praca u tego żałosnego wyrobnika Pinkusa? – Nazywa się Prentiss. Dużo się od niego nauczyłem. Tak, jestem zadowolony. I jestem dobry w tym, co robię. – Tracisz czas, synu. Mam dla ciebie lepszą propozycję. – Upewnił się, czy słucham go z uwagą, i oświadczył: – Chcę, żebyś
przejął Private. A więc to była wiadomość, która miała zmienić moje życie. – Tato, już nie pamiętasz? Wszystko, co zostało po Private, to kilka szafek z segregatorami, które są teraz w składziku – powiedziałem. – Jutro dostaniesz przesyłkę – ciągnął, jakby nie usłyszał moich słów. – To lista wszystkich klientów Private i sporo brudów z ich życia. Plus upoważnienie do mojego konta w banku na Kajmanach. Piętnaście
milionów dolarów, Jack. Są teraz twoje. Zrobisz z nimi, co będziesz chciał. Uniosłem brwi. Firma Private realizowała kiedyś prestiżowe zlecenia detektywistyczne dla gwiazd filmowych, polityków, multimilionerów, a nawet dla Białego Domu. Ojciec brał za swoje usługi najwyższe stawki. Ale piętnaście milionów? Jak udało mu się zarobić taką kupę szmalu? I czy naprawdę chcę to wiedzieć?
– Oczywiście musi być jakiś haczyk, prawda? – kontynuował. – To proste. Nie mów swojemu bratu bliźniakowi o tych pieniądzach. Wszystko, co kiedykolwiek dostał ode mnie, wydał na prochy albo przepuścił w kasynie. Ta forsa należy się tobie. Raz w swoim życiu staram się zrobić to, co powinienem. – Nie słyszałeś? Jestem zadowolony z pracy dla Prentissa – odparłem. – Żałuj, że nie widzisz teraz swojej miny, Jack. Posłuchaj mnie. Zrezygnuj na
kilka pieprzonych sekund z bycia tym świętym bliźniakiem i przemyśl sobie wszystko. Nie ma czegoś takiego jak dobre pieniądze i złe pieniądze. Pieniądze są zawsze takie same. To tylko środek wymiany. Masz przed sobą szansę, i to nie byle jaką. Szansę wartą piętnaście milionów dolarów. Chcę, żeby zapamiętano Private jako najlepszą firmę w branży. Jesteś bystrym, przystojnym chłopakiem, a do
tego cholernym bohaterem wojennym. Przywróć Private do życia. Zrób to dla mnie, a przede wszystkim zrób to dla siebie. Nie przekombinuj ze skrupułami, bo ucieknie ci coś, co już nigdy nie wróci. Niech Private stanie się najlepszą firmą na świecie. Masz teraz szmal, masz talent i wiesz, co to współczucie, więc zrób to. Strażnik położył mu rękę na ramieniu. Tom, wciąż nie wypuszczając słuchawki z
dłoni, wpatrywał się we mnie z czułością, jakiej nie widziałem w jego oczach od czasów, kiedy miałem pięć albo sześć lat. – Przeżyj życie tak, jak na to zasługujesz, Jack – powiedział. – Stać cię na wielkie rzeczy. Przyłożył dłoń do szyby, a potem odwrócił się i odszedł. Tydzień po mojej wizycie w Corcoran ojciec dostał kosę w wątrobę. Trzy dni później już nie żył.
Część pierwsza Pięć lat później. Wszystko rozwija się zgodnie z planem Rozdział 1 Ludzie powierzają mi swoje sekrety – i właściwie nie wiem dlaczego. Przypuszczalnie ma to jakiś związek z moją twarzą, a najpewniej z oczami. Guinevere ScottEvans zaryzykowała i kilka miesięcy temu powierzyła mi życie i karierę.
Teraz ujęła moją dłoń, gdy pomagałem jej wysiąść z mojego ciemnoniebieskiego lamborghini. Poruszyła lekko wąskimi biodrami i wygładziła czarną sukienkę, która idealnie przylegała do jej ciała. Wyglądała cudownie – tak jak powinna wyglądać gwiazda filmowa. Była przy tym naprawdę zabawna i bystra i miała dyplom Vanderbilt University. Dziś wieczorem miałem towarzyszyć Guin podczas uroczystości rozdania Złotych
Globów. W ten sposób chciała mi podziękować za śledzenie jej męża rockmana, który – jak się okazało – zdradzał ją z innym mężczyzną. Wciąż ciężko to przeżywała, ale robiła wszystko, żeby na gali Złotych Globów nie dać tego po sobie poznać. Chciała, by tego wieczoru widziano ją z jakimś seksownym przystojniakiem – jej słowa – i widziałem, że sama również pragnie się czuć pożądana.
– Będzie zabawnie, Jack – powiedziała, ściskając moje palce. – Mamy miejsca przy głównym stole. Będą tam wszyscy z Columbia Pictures, no i oczywiście Matt. Guin była nominowana do Złotego Globu za drugoplanową rolę kobiecą w komedii romantycznej u boku Marta Damona. Uważałem, że ma szansę na zwycięstwo. Bardzo ją lubiłem i szczerze jej tego życzyłem. Fani zgromadzeni przed Beverly Hilton
już się rozgrzewali i naszej wędrówce wzdłuż liny oddzielającej czerwony dywan od tłumu towarzyszyło skandowanie jej imienia i błysk fleszy. Jedna z fanek wycelowała we mnie komórkę i spytała, czy jestem kimś sławnym. – Ja? – Roześmiałem się. – Jestem tylko przystojniakiem do towarzystwa! Guin wypuściła moją dłoń, żeby przywitać się Ryanem Seacrestem, który po chwili pociągnął ją w stronę kamer. To ona
była oczywiście głównym obiektem zainteresowania, ale nie zapomniała o mnie i gdy otoczyła mnie ramieniem, znów znalazłem się w centrum uwagi. Seacrest kurtuazyjnie pochwalił krój mojego smokingu i zapytał, jak się nazywam. Zmarszczył czoło, zastanawiając się, czy powinien mnie znać, ale wtedy pojawiła się Scarlett Johansson i z wesołym „Cześć, Jack!” pociągnęła nas za sobą w kierunku głównego wejścia
do Beverly Hilton. I wtedy właśnie zadzwoniła moja komórka. – Nie odbieraj, Jack – poprosiła Guin. – Skończyłeś na dziś pracę. Do końca wieczoru jesteś tylko mój, okay? – Jej uśmiech lekko spochmurniał i na pięknej twarzy pojawił się cień niepokoju. – Okay, Jack? Spojrzałem na wyświetlacz komórki. – To potrwa tylko sekundę.
Dzwonił Andy Cushman, ale nie mogłem w to uwierzyć. Andy był jak skała, a teraz głos mu się załamywał i przechodził w płacz. – Jack, musisz koniecznie do mnie przyjechać. Potrzebuję cię. Teraz. – Andy, to naprawdę nie jest dobry moment. W każdej innej chwili... Co się stało? – Chodzi o Shelby. Ona... Ona nie żyje, Jack. Rozdział 2
Nie żyje? Jak to: Shelby nie żyje? To jakaś pomyłka. Ale czy można się mylić w takiej sprawie? To właśnie ja przedstawiłem Shelby Andy’emu. I byłem drużbą na ich ślubie nie dalej niż sześć miesięcy temu, a w ubiegłym tygodniu jadłem z nimi kolację w restauracji Musso & Frank. Andy powiedział mi, że swojemu pierworodnemu zamierzają dać na imię Jack. Nie żaden John ani Jackson – tylko Jack.
Czy Shelby mogła mieć atak serca? W jej wieku? A może to wypadek samochodowy? Andy nic więcej nie powiedział, był jednak zdruzgotany. A każde nieszczęście Andy’ego było także moim nieszczęściem. Wsunąłem kilka banknotów chłopcu parkingowemu, odprowadziłem do sali balowej wytrąconą z równowagi Guin, przeprosiłem ją i zostawiłem w towarzystwie Matta Damona. Kiedy wróciłem na ulicę, mój samochód
już czekał. Nadal w szoku, pędziłem do domu Cushmanów swoim superszybkim lambo. Samochód był podarunkiem od klienta za to, że zachowałem dla siebie jego wstydliwy sekret. Niestety, sportowy wóz, kiedy nie stał w warsztacie, przyciągał uwagę gliniarzy niczym magnes. Zwolniłem, wjeżdżając do Bluffs – regularnie patrolowanej przez policję dzielnicy
okazałych rezydencji i małych sklepików, którą zaledwie kilkunastominutowy spacer dzielił od brzegów oceanu. Chwilę później zahamowałem na podjeździe przed domem Andy’ego. Zapadał zmrok. W domu nie paliło się żadne światło, frontowe drzwi były otwarte, a ich futryna – roztrzaskana. Czy w środku był włamywacz? Wątpiłem w to, ale na wszelki wypadek wyjąłem pistolet ze schowka na rękawiczki i
uzbrojony ruszyłem do wejścia. Trzy lata spędzone za sterami helikoptera CH-46 podczas wojny w Afganistanie wyostrzyły mój zmysł obserwacji. Skanowałem wzrokiem instrumenty pokładowe, a jednocześnie sprawdzałem teren w poszukiwaniu ruchu, kurzu, dymu, refleksów światła i zarysów ludzkich postaci. Jako prywatny detektyw potrafiłem znaleźć praktyczne zastosowanie dla tych
cokolwiek niezwykłych umiejętności wyłapywania anomalii. Zwykle wystarczał mi jeden rzut oka, by dostrzec przypadkową plamkę krwi, zarysowaną ścianę albo pojedynczy włos leżący na dywanie. Wszedłem do domu Cushmanów i rozejrzałem się badawczo po salonie w poszukiwaniu śladów jakichś dramatycznych wydarzeń. Poduszki były starannie ułożone, dywaniki leżały jak pod sznurek. Obrazy wisiały na ścianach, a książki stały na półkach.
Wykrzyknąłem imię Andy’ego i niemal natychmiast usłyszałem odpowiedź: – Jack? Jack, to ty? Jestem w sypialni. Wejdź, proszę. Nie chowając broni, ruszyłem w stronę głównej sypialni, która mieściła się w osobnym skrzydle w tylnej części domu. Sięgnąłem do kontaktu przy drzwiach i włączyłem światło. Andy siedział na łóżku, zgarbiony, z twarzą ukrytą w zakrwawionych dłoniach.
Jezu Chryste! Co tu się stało? W przeciwieństwie do salonu sypialnia wyglądała, jakby przetoczyło się przez nią tornado. Lampy i ramy obrazów były potrzaskane. Telewizor został wyrwany ze ściany, choć jego wtyczka ciągle tkwiła w gniazdku. Ubrania, buty i bielizna Shelby poniewierały się po całej podłodze. Jezu Chryste! Shelby leżała na środku łóżka. Była naga
i nie ulegało wątpliwości, że nie żyje. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę, ale próbowałem zachować zimną krew. Żona Andy’ego dostała kulę w czoło, a sądząc po kałuży krwi, która zebrała się na jasnej atłasowej pościeli, druga trafiła ją w pierś. Czułem, jak uginają się pode mną kolana. Zwalczyłem impuls, by podejść do Andy’ego, by podejść do Shelby. Wiedziałem jednak, że nie wolno mi tego zrobić.
Przekroczenie progu pokoju spowodowałoby zanieczyszczenie miejsca zbrodni. – Andy, co tu się stało?! – wykrzyknąłem. Andy uniósł głowę. Jego okrągła twarz była ziemistoblada, oczy przekrwione, a okulary w drucianych oprawkach przekrzywione. – Ktoś zabił Shelby – powiedział roztrzęsionym głosem. – Jakiś skurwysyn po prostują zabił. Musisz go znaleźć, Jack. Musisz dopaść tego drania, który zastrzelił moją
żonę. Wydusiwszy z siebie tych kilka zdań, mój najlepszy przyjaciel bezwładnie zwiesił głowę i zaczął płakać jak dziecko. Ciężka sprawa – kiedyś widziałem go już płaczącego, ale wtedy był dzieckiem. Rozdział 3 Miałem wrażenie, że podłoga zaczyna falować mi pod nogami, ale Andy zapewne liczył teraz na to, że właśnie ja będę
myślał za nas obu. Jasny umysł i stalowe nerwy uchodziły przecież za moją wizytówkę. Nazywałem się Jack Morgan, prawda? Powiedziałem Andy’emu, żeby nie ruszał się z miejsca, i wróciłem do samochodu, by wyjąć ze schowka minikamerę MD 80, najlepszy sprzęt do filmowania miejsc zbrodni, jaki kiedykolwiek został skonstruowany. Wyposażona była w GPS, umożliwiała filmowanie w podczerwieni i komunikowała się ze
swoim operatorem w kilkunastu językach – gdybym więc kiedyś zapomniał angielskiego, mogła ostrzec mnie po chińsku lub po persku, że nie zdjąłem osłony obiektywu. Pstryknąłem jakiś tuzin zdjęć z progu sypialni, starając się uwiecznić każdy szczegół, który wydał mi się istotny, i jednocześnie zastanawiałem się, co tu się mogło wydarzyć. Krew była tylko na pościeli i na ciele Shelby. Nie dostrzegłem krwawych
śladów nigdzie indziej. Żadnych plam czy napisów na ścianach, żadnych kropel czy smug sugerujących, że ciało było wleczone po podłodze. Żona Andy’ego niemal na pewno została zamordowana we własnym łóżku. Wyobrażałem sobie, jak Shelby kuli się przy wezgłowiu na widok wdzierającego się do pokoju intruza. Zmusił ją, by leżała nieruchomo. A potem strzelił dwa razy – w pierś i w czoło. Krew
chlusnęła z ran i to już był koniec. Prawie na pewno można było wykluczyć napad rabunkowy. Shelby wciąż miała na palcu zaręczynowy pierścionek, a jeszcze większy brylant wisiał na łańcuszku na jej szyi. Torebka od Hermesa stała nietknięta na toaletce. Jeżeli więc nie włamanie, to co? Przez głowę przemknęło mi pytanie, jakie z pewnością zadałby każdy detektyw z
wydziału zabójstw. Czy Andy zabił swoją żonę? Czy dlatego mnie tu sprowadził? Ponieważ w całym Los Angeles nie było lepszej osoby, która pomogłaby mu się z tego wywikłać? Przemówiłem do niego spokojnie, starając się wyrazić, jak bardzo mu współczuję. Potem poprosiłem go, żeby zostawił Shelby tam, gdzie leży, i poszedł ze mną. – Musimy o tym porozmawiać, Andy. I powinniśmy zrobić to teraz. Powlókł się do drzwi, jęknął i zawisł na
moim ramieniu. Podtrzymując go, przeszedłem z nim do salonu i posadziłem go w fotelu. Sam usiadłem na kanapie, celowo zajmując osobne miejsce. Wiedziałem, że najbliższe dziesięć minut nie będzie należało do przyjemnych – dla żadnego z nas. Zacząłem od najłatwiejszych pytań. – Czy zadzwoniłeś pod dziewięćset jedenaście? – Ja... nie chciałem tu glin, dopóki nie zobaczę się z tobą. Nie, Jack, nie
zadzwoniłem jeszcze na policję. – Andy, czy masz broń? Czy masz jakąś broń, tu, w domu? Pokręcił przecząco głową. – Nie. I nigdy nie miałem. Na sam widok pistoletu dostaję gęsiej skórki, wiesz przecież o tym. – W porządku. Czy zauważyłeś... Czy coś zniknęło? – Sejf jest w moim gabinecie. Wszedłem do domu od strony garażu. Byłem w
biurze i zanim poszedłem do sypialni, zostawiłem teczkę w gabinecie. Wszystko wyglądało okay. Nie wiem, Jack. Nie przyszło mi w ogóle do głowy, że ktoś mógł się włamać. Nie jestem teraz w stanie się skoncentrować. Zadawałem kolejne pytania, a Andy odpowiadał, patrząc na mnie jak tonący na łódź ratunkową. Powiedział, że ostatni raz widział Shelby rano, kiedy wychodził do pracy, a
rozmawiał z nią z samochodu godzinę temu. Była w świetnym nastroju. – Teraz będzie trudne pytanie – zastrzegłem. – Czy miała kogoś albo czy ty się z kimś spotykałeś? Spojrzał na mnie, jakbym postradał zmysły. – Ja, Jack? Nie. Ona? Kochała mnie. Nie było powodu. Byliśmy w sobie szaleńczo zakochani. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że mogę czuć coś podobnego. Chcieliśmy mieć
dziecko. Wziąłem głęboki wdech i drążyłem dalej: – Czy ktoś wam groził, tobie albo Shelby? – Daj spokój, Jack. Jestem przecież zwykłym, nudnym liczykrupą. A kto mógłby chcieć zabić Shelby? Wiesz przecież, jaka była słodka. Wszyscy ją uwielbiali. Najwyraźniej jednak nie wszyscy. Następne pytanie z trudem przeszło mi przez gardło.
– Andy, musisz powiedzieć mi prawdę. Czy miałeś z tym cokolwiek wspólnego? W ciągu pięciu sekund przygnębienie na twarzy Andy’ego przerodziło się najpierw w szok, a potem we wściekłość. – I ty mnie o to pytasz?! Wiesz przecież, jak bardzo ją kochałem. Powiem ci to raz i nie będę powtarzał. Nie zabiłem jej, Jack. I nie mam pojęcia, kto to zrobił. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, co tu się wydarzyło.
Robiło się coraz ciemniej. Sięgnąłem do kontaktu i włączyłem światło. Andy patrzył na mnie, jakbym dał mu w twarz. Boże, byłem przecież jego najbliższym przyjacielem. – Wierzę ci – rzuciłem pospiesznie. – Ale gliniarze będą cię przypiekać na wolnym ogniu. Rozumiesz? Mąż jest zawsze podejrzanym numer jeden. Andy skinął głową i znów zaczął szlochać.
Wstałem i wyszedłem do holu. Zadzwoniłem pod domowy numer szefa policji, Michaela Fescoe. Przyjaźniliśmy się od kilku lat. Cierpiał na depresję, głównie z powodu swojej gównianej roboty, ale był dobrym człowiekiem i ufałem mu. Zdałem Fescoe krótkie sprawozdanie z tego, co zobaczyłem w domu Cushmanów, i powiedziałem, że Andy jest moim kumplem od małego, że byliśmy w tym samym bractwie
studenckim na Uniwersytecie Browna i że ręczę za niego w stu procentach. Zostałem z Andym aż do czasu przybycia policji i ekipy kryminalistycznej. Zdążyłem jeszcze usłyszeć, jak mówi detektywowi, że Shelby nie miała na całym świecie ani jednego wroga. A jednak jej śmierć zadawała temu kłam. To było coś więcej niż przypadkowe zabójstwo. Czułem, że jest w tym wszystkim
jakiś osobisty motyw. Rozdział 4 Justine Smith była elegancką, starannie wykształconą i błyskotliwą
trzydziestokilkuletnią brunetką o poważnym nastawieniu do życia. Z zawodu psycholog, profiler kryminalny, i druga co do ważności osoba w firmie Jacka Morgana. Klienci ufali jej niemal tak samo jak jemu i bardzo ją lubili. Zresztą nie tylko klienci. Tego wieczoru Justine jadła kolację z prokuratorem okręgowym Los Angeles, Bobbym Petinem, swoim najlepszym przyjacielem i kochankiem. Bobby był przeflancowanym do LA
nowojorczykiem, miłośnikiem włoskiej kuchni. Zjawił się niezapowiedziany przed biurem Private, gdy wychodziła z pracy, i zabrał ją do jednego z ich ulubionych miejsc – restauracji Giorgia Baldiego w Santa Monica. Była to przytulna, bezpretensjonalna knajpka prowadzona przez rodzinę Baldich, z ustawionymi blisko siebie stolikami, które oświetlały świece. Co najmniej kilku gości obecnych tego wieczoru w restauracji
było znanymi osobistościami, ale Bobby nie odrywał oczu od Justine i nie skomentował nawet pojawienia się na sali Johnny’ego Deppa i Denzela Washingtona, którzy wkroczyli hałaśliwie, śmiejąc się i żartując, jakby życie było dla nich jedną wielką komedią. Gdy Giorgio zbliżał się do ich stołu, niosąc talerze z parującym jeszcze ręcznie robionym makaronem, stuknęli się delikatnie kieliszkami.
Wyglądali na parę, która świata poza sobą nie widzi. – Wiesz co, Bobby? – powiedziała Justine. – Uwielbiam niespodzianki, które sprawiają, że okropny dzień staje się nagle miły. Dziękuję ci. – Nie możesz pracować od świtu do nocy – odparł z uśmiechem. – Ciągle mam ten dzień przed oczami, zupełnie jakbym oglądała go w lusterku wstecznym. Pomagałam w paskudnej sprawie, którą prowadzi nasze biuro w San Diego. No,
ale na dzisiaj koniec. Uśmiechnęła się, a Bobby odwrócił na chwilę wzrok. Jakby chciał coś przed nią ukryć. Rozumieli się zwykle w pół słowa, lecz tym razem Justine nie miała pojęcia, o co chodzi. – Co się dzieje? Proszę, nie każ mi zgadywać. – Zadzwonił do mnie szef policji. Zamierzałem powiedzieć ci o tym po kolacji.
Przysięgam. Zabito kolejną uczennicę. Właśnie znaleziono jej ciało. Myśli Justine zawirowały, wymykając się spod kontroli. Przewróciła kieliszek z winem, ale nawet tego nie zauważyła. Dobry nastrój opuścił ją w jednej chwili, a w pamięci odżyły najgorsze dni. Zalały ją obrazy z kostnicy: nastoletnie dziewczęta, które zostały zamordowane w ciągu ostatnich dwóch lat. Wszystkie były uczennicami szkół średnich
mieszkającymi w Los Angeles, głównie we wschodniej części miasta. Ostatnia została zamordowana zaledwie przed miesiącem. Ponieważ sprawą interesowały się zarówno policja, jak i media, Justine próbowała przekonać samą siebie, że morderca wycofał się na jakiś czas albo w ogóle zakończył swój proceder. Może siedział w więzieniu, może zmarł. Czyż to nie byłoby piękne?
Ale teraz Bobby pozbawił ją złudzeń, a wraz z nimi nadziei na wspólnie spędzony miły wieczór. Rozdział 5 – Muszę zadzwonić do Jacka – powiedziała Justine do Bobby’ego. – I to zaraz. Niech to diabli! Bobby wyciągnął rękę nad stołem i uścisnął jej dłoń. – Już do niego dzwoniłem. Za dwadzieścia minut będzie tutaj Emilio
Cruz. Czeka cię, niestety, bezsenna noc, Justine. A teraz koniecznie coś zjedz. Kochanie? Podziękujesz mi za to, że cię do tego zmusiłem. Kelner zmienił obrus i ponownie napełnił kieliszek Justine, ale wszystko, co działo się teraz wokół niej, przestało być ważne. Wzięła w końcu widelec i zaczęła grzebać nim w talerzu, żeby sprawić przyjemność Bobby’emu i nie musieć nic mówić, gdy będzie się
zastanawiać nad tą ponurą sprawą. Każda z jedenastu dziewcząt została zabita w inny sposób. To było bardzo nietypowe. Przy żadnym ciele nie znaleziono narzędzi zbrodni, zniknęły również torebki lub plecaki ofiar. Morderca zawsze zabierał jakiś osobisty drobiazg lub fragment garderoby: szkło kontaktowe, kosmyk włosów, majtki, pierścionek szkolny. Ludzie z wymiaru sprawiedliwości nazywali te pamiątki z miejsca zbrodni
„morderabiliami”. Najdziwniejszym i zarazem najbardziej zuchwałym epizodem tej historii był email przysłany do burmistrza z anonimowego źródła, w którym zabójca przyznawał się do jednego z morderstw. Napisał w nim, że zakopał trofea, zdobyte na ostatniej ofierze, na klombie przed budynkiem biurowca na rogu Sunset Boulevard i Doheny Road. Podpisał się „Steemcleena”1,
lecz nie naprowadziło to policji ani wówczas, ani potem na żaden trop. Nim w urzędzie burmistrza przeczytano ten e-mail, a następnie zdecydowano się potraktować go poważnie, upłynęły trzy dni. Gdy w końcu przekopano klomb, znaleziono plastikową torbę z rzeczami należącymi do ostatniej ofiary. Nie odkryto na nich odcisków palców ani DNA i całe to zdarzenie okazało się tylko jeszcze jednym szyderczym żartem 1 Sfonetyzowany zapis nazwy steam
cleaner – odkurzacz parowy. mordercy. Justine zgłosiła ochotniczo chęć współpracy z policją i LAPD2 przyjęła jej propozycję. Przypomniała sobie teraz, jak podczas oglądania osobistych rzeczy tej dziewczyny zrobiło jej się niedobrze. Morderca dotykał ich, a potem bardzo starannie je wyczyścił i oddał policji z niezrozumiałym podpisem i wyzwaniem. Wówczas Justine powzięła pewien plan.
Do jego realizacji potrzebne było współdziałanie Jacka Morgana i Bobby’ego Petina. To dzięki jej inicjatywie prokurator okręgowy zawarł porozumienie z agencją Private Investigations, na mocy którego miała ona uczestniczyć w śledztwie pro publico bono. Kontrowersyjna umowa oczywiście rozwścieczyła wydział zabójstw policji Los Angeles. A teraz zamordowano kolejną dziewczynę.
Bobby odebrał telefon i próbował zwrócić na siebie jej uwagę. – Justine, Justine. Emilio czeka już na ciebie w samochodzie. 2 Los Angeles Police Department – Policja Los Angeles. Rozdział 6 Cholera! Justine chwyciła się kurczowo oparcia fotela w lśniącym, czarnym i nieprzyzwoicie szybkim mercedesie S65, gdy Emilio Cruz, jej kolega detektyw z Private, skręcił gwałtownie w Hyperion Avenue
w dzielnicy Silver Lake na terenie wschodniego Los Angeles. Przy czteropasmowej drodze ulokowało się sporo sklepów i wszelkiego rodzaju fast foodów, z których większość znajdowała się w odległości pieszej przechadzki od John Marshall High School – szkoły, do której chodziły dwie spośród zamordowanych dziewcząt. – Co wiesz na temat ofiary? – spytała Cruza, odwracając do niego głowę.
Emilio nie musiał się wysilać, żeby dobrze wyglądać. Ściągał czarne włosy w kucyk, wkładał sfatygowaną skórzaną marynarkę, a i tak wyglądał jak gwiazdor filmowy. Głos Cruza był miękki jak aksamit. – Nazywała się Connie Yu. Bystra szesnastolatka z jedenastej klasy. – Skoro była taka bystra, to dlaczego spacerowała tu sama? – Justine, mieszkam tutaj i znam tę okolicę. To twarde dziewczyny i niełatwo je
przestraszyć. – Przepraszam, Emilio. Odezwała się moja frustracja. Rozpaczliwie szukam jakiegoś rozwiązania i chyba czuję się winna. Dlaczego wciąż nie możemy złapać tego sukinsyna? – Nie musisz mi o tym przypominać. W końcu jestem tu z tobą, tak czy nie? „Dla dobra publicznego”. Nie cierpię charytatywnej pracy. Cruz również nie cierpiał przegrywać, może nawet jeszcze bardziej niż Jack. Był
kiedyś zawodowym bokserem, potem gliną, a jeszcze później śledczym w prokuraturze okręgowej, gdzie podlegał Bobby’emu Petinowi. Trzy lata później tenże Petino przedstawił go Jackowi i wkrótce Emilio Cruz został detektywem w Private. Justine podziwiała nieustępliwość, z jaką dążył do odkrycia prawdy. Ta cecha oraz jego naturalny urok czyniły z niego niezwykle skutecznego detektywa. Ale tylko dla takich było miejsce w Private.
– Czy wiemy coś jeszcze o Connie Yu? – spytała. – Hej, Justine, przepraszam. Masz rację, coś tu się nie zgadza. Zwłaszcza że ty sama pofatygowałaś się do tych wszystkich szkół, by ostrzec dzieciaki. Nie powinnaś czuć się winna. Robisz więcej niż ktokolwiek z nas. Cruz zwolnił i zaparkował samochód przy krawężniku między policyjnymi radiowozami blokującymi niewielką uliczkę w pobliżu mostu Hyperion.
Justine wysiadła, wcisnęła ręce w kieszenie kurtki i ruszyła w stronę miejsca zbrodni oddzielonego od ulicy policyjną taśmą. Wśród policjantów dostrzegła dowodzącą grupą porucznik Norę Cronin. Cronin była inteligentną policjantką o dość wojowniczym usposobieniu i sporej nadwadze. Miała wyraźną słabość do Cruza, ale Justine najchętniej utopiłaby w łyżce wody. Z każdego jej gestu i spojrzenia biło
szczere niezadowolenie z konieczności tolerowania intruzów z Private w prowadzonym przez nią śledztwie. – Przysyła nas prokurator okręgowy – powiedziała dla formalności Justine. – Naprawdę? Narzeczony zadzwonił, żebyś zrobiła sobie wycieczkę na miejsce zbrodni? Świetna zabawa, co? Justine oddaliła się od rozdrażnionej porucznik i wpisała siebie i Cruza do protokołu.
Potem schyliła się, żeby przejść pod taśmą, i podeszła do lekarki sądowej, doktor Madeleine Calder, która była jej dobrą znajomą. – Cześć, Madeleine. Chcemy przyjrzeć się zamordowanej dziewczynie. – Jak się macie, Justine? Cruz? – przywitała się Calder. Była drobnokoścista i niewysoka, na tyle jednak silna, że potrafiła w razie potrzeby samodzielnie unieść ciało ofiary. Odsunęła się teraz, żeby przepuścić Justine do dziewczyny
leżącej między stosem plastikowych worków ze śmieciami a obskurnym tylnym wyjściem z Taco Bell. Justine pochyliła się nad Connie Yu i zobaczyła ciemną kałużę krwi wokół jej głowy. W lewym uchu błysnął złoty kolczyk. – Sprawdź to – poprosiła Madeleine Calder. Drugiego kolczyka nie było. W rzeczy samej nie było nawet ucha.
– Ucho zniknęło – poinformowała Calder. – Przeszukano kontenery na śmieci i kawałek ulicy, ale bez rezultatu. Przypuszczam, że sprawca sam powie nam za parę dni, gdzie go szukać. Uwagę Justine przyciągnęły rozdzierające krzyki dobiegające zza policyjnego kordonu. Spojrzała na Cruza. – Przyjechała rodzina Connie Yu. Nic tu po nas, Emilio. I tak w niczym nie pomożemy
tym biedakom. W każdym razie nie tutaj. Rozdział 7 Justine towarzyszyła transportowi ciała dziewczyny do kostnicy. Stamtąd około drugiej w nocy zadzwoniła do głównego eksperta kryminalistycznego firmy Private, Seymoura Kloppenberga, którego nazywano w firmie doktorem Science – w skrócie Sci – i powiedziała, że natychmiast potrzebuje jego pomocy. Sci zakomunikował swojej dziewczynie,
Kit-Kat, że musi jechać do laboratorium, przygotował przekąskę dla swojego cokolwiek niezwykłego zwierzątka domowego wabiącego się Trixie i opuścił mieszkanie z kaskiem motocyklowym pod pachą. Motocykl z przyczepą – pieczołowicie zrekonstruowany model z okresu drugiej wojny światowej – stał w garażu pod apartamentowcem, w którym mieszkał Sci. Uruchomił go teraz wprawnym kopnięciem i wyjechał na
Hauser Boulevard, po czym skręcił w Zachodnią Szóstą Ulicę, która prowadziła do siedziby Private mieszczącej się w centrum Los Angeles. Mignął strażnikowi identyfikatorem i przeszedłszy hol, zjechał windą do podziemi, gdzie ulokowane było jego laboratorium. Justine już na niego czekała. – Domyślam się, że znaleziono uczennicę numer dwanaście? – spytał, otwierając
drzwi, i zaraz po wejściu włączył muzykę: ścieżkę dźwiękową z filmu Sweeney Todd, demoniczny golibroda z Fleet Street. – Tak – potwierdziła Justine. – Na samą myśl o tym żołądek podchodzi człowiekowi do gardła. No... może nie tobie. Sci wyszczerzył do niej zęby w wampirzym uśmiechu i przeprowadził ją przez komorę podciśnieniową do właściwego laboratorium, które nazywał swoim „placem zabaw”.
Zgromadzone tam zabawki warte były wiele milionów dolarów i posiadały wszelkie niezbędne certyfikaty i akredytacje. Laboratorium było nie tylko sercem operacji Private, ale także źródłem dodatkowego zysku. Z jego usług korzystało wiele organów ścigania Zachodniego Wybrzeża, ponieważ było lepiej wyposażone i szybsze od wszystkiego, co miały do dyspozycji policja oraz FBI. Sci zatrudniał dwunastu techników
specjalizujących się w mechanoskopii, serologii, traseologii, daktyloskopii i innych technikach śledczych. Najnowszym przedmiotem jego dumy była aparatura wykorzystująca obraz holograficzny podczas rozdzielania komórek mikrolaserem, dokonywanego pod potężnym mikroskopem. Jego ludzie jako pierwsi przetestowali bezpośredni przekaz satelitarny z miejsca przestępstwa – metodę nazwaną
„teleanalizą kryminalistyczną”. Posługując się minikamerą, detektywi z Private przesyłali obrazy z miejsca przestępstwa prosto do laboratorium, oszczędzając w ten sposób czas i środki i unikając zanieczyszczenia materiału dowodowego. Justine podążała za Kloppenbergiem do jego gabinetu, stanowiącego jednocześnie centrum dowodzenia. Ze ścian korytarza spoglądały na nią plakaty amerykańskich horrorów:
Noc żywych trupów, Carrie, Hostel, Zombieland. Gdy znaleźli się już w środku, Sci podsunął jej jakiś fotelik, a sam klapnął na obrotowe krzesło i zaczął kręcić się na nim jak na karuzeli. – Przepraszam, że odciągnęłam cię od twojej Kit-Kat – usprawiedliwiła się Justine z uśmiechem – ale muszę mieć twoją ekspertyzę, zanim rano przekażę materiały policji. Zreferowała mu wszystkie znane jej
szczegóły dotyczące morderstwa: lokalizację, okaleczenia i przypuszczalną przyczynę śmierci. – Emilio znalazł plecak dziewczyny całkiem niedaleko miejsca zbrodni – powiedziała, wręczając go Kloppenbergowi. – Ten cholerny zbok w końcu popełnił jakiś błąd. Chyba że chciał, byśmy go znaleźli. – Czy masz próbkę krwi i jakiś fragment tkanki ofiary? – spytał Sci.
– W środku razem z jej osobistymi rzeczami. Sam zobaczysz. Kloppenberg otworzył plecak i przyjrzał się jego zawartości. Czekało go badanie śladów krwi, odcisków palców i analiza zawartości telefonu komórkowego. Jeżeli było tam coś interesującego, powinien to znaleźć przed dziewiątą, kiedy odbywało się poranne zebranie zespołu. – Okay, zabieram się do roboty – oznajmił i podkręcił muzykę ze Sweeneya Todda do
poziomu niemal ogłuszającego. Rozdział 8 Justine przeszła przez rozległy, krótko przystrzyżony trawnik, z którego rozciągał się oszałamiający widok na położoną w dole część miasta, zatopionego w bladym, perłowym świetle budzącego się dnia. Była piąta piętnaście. Rozebrała się do stanika i majtek i cicho otworzyła furtkę na kort tenisowy. Wzięła rakietę z ławki i zaczęła ćwiczyć
serwis, posyłając piłki potężnymi uderzeniami na drugą stronę siatki, by pozbyć się nagromadzonego napięcia. Po dziesięciu minutach popełniła pierwszy podwójny błąd serwisowy. Obróciła się wokół własnej osi i zobaczyła, że Bobby przygląda się jej zza siatki ogradzającej kort. – Wszystko w porządku, Justine? Jest piąta rano. Co się dzieje, kochanie? – Wyładowuję złość tutaj, żebym nie musiała robić tego na ludziach – warknęła i z
impetem posłała kolejną piłkę na drugą stronę kortu. – Odłóż rakietę i podejdź do mnie, proszę. Zrobiła, o co prosił, i przeszła przez furtkę prosto w jego objęcia. Dotyk silnych ramion Bobby’ego niemal wprawiał ją w trans. – Na co masz ochotę? – spytał w końcu. – Gorąca kąpiel, śniadanie czy łóżko? – Na wszystko. Najlepiej w takiej właśnie kolejności.
Bobby zdjął swój płaszcz kąpielowy, narzucił go na jej ramiona i ruszyli razem ku domowej łaźni. – Udało ci się odkryć coś nowego? – zagadnął. – Oprócz tego, że nie zdołaliśmy zapobiec kolejnej tragedii? – Tak. – Nic, czym można by się pochwalić. Przynajmniej do tej pory. – W takim razie ujmę to inaczej. Czy masz jakąś nową hipotezę na temat tych
morderstw? Czy posunęłaś się w tej sprawie choćby o krok? Justine wspięła się po stopniach z drewna tekowego prowadzących do łaźni, zrzuciła z ramion płaszcz kąpielowy i zdjęła bieliznę. Wzięła Bobby’ego za rękę i razem weszli do gorącej wody, nad którą unosiła się para. Kiedy usiedli, pozwoliła mu się objąć. Zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać, próbując się rozluźnić.
– Musisz mieć jakąś teorię – nalegał Bobby. – Tak. Oto ona: morderca cierpi na wielokrotne rozszczepienie osobowości. I każda z jego osobowości jest psychopatyczna. Rozdział 9 Moje sny nie były co prawda identyczne, ale we wszystkich powtarzał się ten sam niepokojący motyw: eksplozja. Czasami wylatywał w powietrze dom, innym razem samochód albo helikopter. Zawsze
wynosiłem kogoś z płomieni w bezpieczne miejsce. Mógł to być Danny Young, Rick Del Rio, mój ojciec albo mój brat bliźniak – a niekiedy osobą, którą niosłem w ramionach, byłem ja sam. Nigdy nie udawało mi się wydostać stamtąd żywym. Ani razu. Ze snu obudził mnie nad ranem dzwonek telefonu. Tak działo się prawie codziennie przez ostatnie trzy lata.
Ogarnął mnie strach – to przyprawiające o mdłości uczucie, które budzi się w tobie, zanim jeszcze zdołasz pojąć dlaczego. A potem mój mózg porozumiał się z żołądkiem i wiedziałem, że jeśli nie odbiorę telefonu, będzie dzwonił w nieskończoność. To był koszmar mojego prawdziwego życia. Wyciągnąłem rękę po komórkę i podniosłem ją do ucha. – Nie żyjesz – powiedział głos po
drugiej stronie. Brzmienie było przetworzone przez filtr elektroniczny. Wyobrażałem sobie zwykle mojego prześladowcę jako mężczyznę, ale równie dobrze mogła to być „ona” lub nawet „ono”. Najczęściej dzwonił nad ranem, żeby zrobić mi pobudkę, choć zdarzało się też, że wyrywał mnie ze snu w środku nocy, albo robił sobie dzień przerwy, by dodatkowo wytrącić mnie z równowagi.
Od prawie trzech lat reagowałem lękiem na dzwonek własnej komórki. Kiedy okazywało się, że dzwoni mój prześladowca, czasami pytałem: „Czego, kurwa, chcesz?”, a czasami zdobywałem się na rozsądek i prosiłem spokojnie: „Powiedz mi po prostu, czego chcesz”. Tego poranka, gdy usłyszałem: „Nie żyjesz”, odpowiedziałem: „Jeszcze nie” i zatrzasnąłem klapkę telefonu.
Zawęziłem listę moich wrogów do około stu, może stu dziesięciu. Mój prześladowca dzwonił zawsze z ogólnodostępnych telefonów. Wciąż było ich sporo w holach hotelowych, na dworcach i na skrzyżowaniach ulic niemal w każdym mieście. Co roku zmieniałem numer komórki, ale nie mogłem przecież ukrywać go przed całym światem. Znali go moi pracownicy, przyjaciele i klienci Private – musieli mieć do mnie
dostęp – na tym polegała moja praca. Po raz kolejny zacząłem się zastanawiać, kim może być osoba przepowiadająca mi śmierć. Czy należała do grona moich dobrych znajomych? A może był to jeden z tych oszustów i wałkoni, którym dałem się we znaki jako prywatny detektyw? Zastanawiałem się również nad tym, czy groźba jest realna. Czy obserwował mnie, deptał mi po piętach i zamierzał któregoś dnia mnie zabić? A
może po prostu świetnie się bawił moim kosztem? Zawiadomiłem oczywiście policję, ale LAPD już dawno temu straciła zainteresowanie całą sprawą. Mimo pogróżek nikt przecież dotąd fizycznie mnie nie zaatakował i nigdy nie widziałem swojego dręczyciela na oczy. I wtedy moje myśli powędrowały do Shelby Cushman. Wyobraziłem sobie przerażenie, jakie musiała czuć w ostatnich chwilach życia, i
ukryłem twarz w dłoniach. Chciałem zapamiętać Shelby żywą. Byliśmy kiedyś parą. Spędziłem wiele wieczorów w małych salkach teatralnych, w których występowała. Zerwaliśmy ze sobą, bo byłem, jaki byłem, a Shelby zbliżała się powoli do czterdziestki i chciała założyć rodzinę i mieć dzieci. Tego samego pragnął Andy. Zakochali się w sobie na pierwszej randce. Teraz Shelby nie żyła, a Andy –
owdowiały i pogrążony w rozpaczy – wkrótce stanie się głównym podejrzanym w tej sprawie. Usiadłem na łóżku. Co to, do diabła, znaczy? Gdzie ja w ogóle jestem? Siedziałem na pościeli w kwiatki, bose stopy opierałem na leżącym obok łóżka puszystym dywaniku, a ściany wokół mnie pomalowane były na soczyście zielony kolor. Aha. Wszystko jasne. Byłem w domu Colleen Molloy.
Lepiej nie mogłem trafić. Rozdział 10 Wyszedłem z sypialni. Colleen siedziała przy kuchennym stole plecami do drzwi. Głowę pochyliła nad laptopem i uczyła się do egzaminu, który musiała zdać jako kandydatka do amerykańskiego paszportu. Obok niej stał kubek po herbacie. Tak, powinienem uważać się za szczęściarza. Odsunąłem delikatnie z jej karku długi, ciemny warkocz i pocałowałem ją w
szyję. Odwróciła głowę, zamknęła swoje śliczne niebieskie oczy i uniosła ku mnie twarz. Pocałowałem ją jeszcze raz. Uwielbiałem całować Colleen Molloy, to była jedna z tych rzeczy, które nigdy nie mogły mi się znudzić. Ale czy ją kochałem? Czy naprawdę kochałem Colleen? Czasami byłem pewien, że tak. Ale już chwilę później zastanawiałem się, czy w ogóle jestem
w stanie naprawdę kogoś kochać – przestać skupiać się na własnych problemach i bolesnych miejscach, które pozostawił mój ojciec. – Jeszcze jedna godzina snu dobrze by ci zrobiła na urodę, mój chłopcze – powiedziała. Uwielbiałem jej irlandzki zaśpiew i to, jak pachniała wodą różaną. – Nie chcę się spóźnić na spotkanie z komendantem Fescoe.
Dałem Colleen jeszcze jednego całusa i odniosłem do zlewu pusty kubek. Wypłukałem go gorącą wodą i nalałem jej świeżej herbaty z dzbanka. Niestety, wczorajsze morderstwo ani na moment nie chciało wyparować mi z głowy, choć bardzo tego pragnąłem. – Uważaj, bo jakaś wiedźma rzuci na ciebie urok albo rzuci się na ciebie – ostrzegła Colleen. – Dlaczego?
– Bo stanąłeś tu golutki, jak cię Pan Bóg stworzył, i mówisz mi, że zaraz pójdziesz do tej cholernej pracy. Roześmiałem się, a Colleen przytuliła się do mnie i położyła swoje małe dłonie na moich pośladkach. Miałem ochotę na dalszy ciąg. – Mam zamiar zaryglować drzwi. Mówię poważnie, Jack. Krótka chwila i mnie wzięło. Jak ona to robiła? Od zera do twardej skały w pięć
sekund. – Jesteś czarownicą – mruknąłem, zsuwając szlafrok z jej ramion. Objąłem ją mocno i podniosłem, pozwalając, by jej nogi owinęły się wokół moich bioder. Zrobiłem dwa kroki do przodu i przycisnąłem ją plecami do lodówki. Pisnęła, gdy poczuła na skórze dotyk zimnego metalu. Kiedyś opowiedziała mi dowcip, który zaczynał się pytaniem: „Jak wygląda gra
wstępna po irlandzku?”. Ograniczyłem się teraz do samej puenty: – Przygotuj się, kochanie. Colleen wciągała głęboko powietrze i oboje, głośno dysząc, przechodziliśmy w coraz szybszy rytm, słysząc, jak z tyłu trzęsie się zawartość lodówki. – Przepraszam, że spóźnisz się przeze mnie – powiedziała, kiedy skończyliśmy. Jej figlarny uśmiech dowodził jednak, że daleko jej było do wyrzutów sumienia.
Klepnąłem ją delikatnie po pupie. – Ważne, że żadne z nas nie spóźniło się przed chwilą – zażartowałem. Gdy wychodziłem, była już pod prysznicem, oblewając strumieniem wody swoje zaróżowione policzki i nucąc ulubioną piosenkę: Come on, Eileen... Włączyłem alarm antywłamaniowy, zamknąłem starannie drzwi i zbiegłem po schodkach. Powinienem być szczęśliwy, że mam
swoją Colleen. Czary były całkiem przyjemne. A teraz czekała mnie cholerna praca. Rozdział 11 Po drodze do Private zajechałem do kwatery głównej policji. Dowiedziałem się, że nie wniesiono na razie przeciwko Andy’emu Cushmanowi żadnych oskarżeń. Byłem już spóźniony, więc nie zwlekając, ruszyłem do firmy. „Gabinet wojenny” Private miał
ośmiokątny kształt, a jego najważniejszym meblem był okrągły, czarny, lakierowany stół, jedyny mebel należący kiedyś do mojego ojca i przeniesiony z dawnej firmy. Otaczały go obrotowe krzesła z miękką tapicerką, a na ścianach zamocowane były wielkie płaskoekranowe monitory. Kiedy wszedłem do gabinetu dwadzieścia po dziewiątej, wszyscy już czekali. Przywitała mnie pełna zakłopotania
cisza, której się w sumie spodziewałem. – Jest mi bardzo przykro z powodu Shelby. Współczuję ci, Jack – odezwał się w końcu Del Rio. – To była kochana dziewczyna. Po prostu nie mogę w to wszystko uwierzyć. Nikt z nas nie może z tym dojść do ładu. Kolejne osoby wypowiadały kondolencje, gdy w pokoju pojawiła się Colleen Molloy z red bullem dla mnie w jednej ręce i raportem z rozmów telefonicznych w drugiej. Nie jestem
pewien, co to mówi o mnie, ale w tym momencie byli tu – z wyjątkiem Andy’ego – wszyscy ludzie, na których mi zależało. Wśród nich pół tuzina moich detektywów, nasz ekspert kryminalistyczny Sci oraz komputerowy geniusz, pięćdziesięciokilkuletnia Maureen Roth, którą nazywaliśmy Mo-bot. – Czy jestem ci jeszcze potrzebna? – spytała Colleen. Została moją asystentką dwa lata temu i tak właśnie się poznaliśmy, a
potem nasze relacje stały się bardziej złożone, a z czasem nawet całkiem skomplikowane. – Nie, dzięki. Mam już wszystko, co trzeba. Przebiegłem wzrokiem raport rozmów telefonicznych i przeczytałem, że w ciągu pół godziny, które upłynęły od opuszczenia przeze mnie kwatery głównej policji, dwukrotnie dzwonił Andy. Martwił się – i nie bez powodu. Policja miała na razie tylko jednego
podejrzanego i był nim właśnie on. Podłączyłem laptop do sieci i otworzyłem plik ze zdjęciami, które zrobiłem w sypialni Shelby. Wyświetliłem je na monitorach zamocowanych na ścianach sali. – Zrobiłem te zdjęcia wczorajszej nocy – oznajmiłem. Pierwszy monitor pokazywał duże powiększenie uszkodzonej futryny drzwi wejściowych, na sąsiednim było zdjęcie sypialni Shelby, dalej zbliżenie ran od kul, a jeszcze
dalej szlochający Andy, z twarzą ukrytą w zakrwawionych dłoniach – ujęcie warte pierwszej strony każdego brukowca. – Muszę wam wszystkim coś powiedzieć – zwróciłem się do zgromadzonych w gabinecie. – Shelby i ja byliśmy kiedyś ze sobą bardzo blisko. Zanim jeszcze poznała Andy’ego. Więc bez względu na to, co usłyszycie gdzie indziej, zapamiętajcie: Shelby była moim prawdziwym przyjacielem.
W pokoju panowała dość posępna atmosfera. Justine wpatrywała się we mnie intensywnie i wiedziałem, że stara się wpasować Shelby w jakiś fragment mojej skomplikowanej przeszłości. Miała po temu swoje powody. – Przyjrzyjcie się tym zdjęciom – kontynuowałem. – Oglądałem je już sam, ale na razie nie zobaczyłem tam nic, co wykraczałoby poza oczywiste spostrzeżenia.
Justine odezwała się pierwsza. – Ja też na razie nie. Czy coś zabrano z domu? – Tylko życie Shelby. – Czy któreś z nich handlowało narkotykami? – spytał Del Rio. – Przepraszam za to pytanie, Jack, ale wiesz, że nie uda się nam uniknąć takich kwestii. Odpowiedziałem, że nie. Cushmanowie nie brali narkotyków i z pewnością nie byli dilerami. Wiedziałem, że Andy jako
menedżer jednego z funduszy hedgingowych zarabia wystarczająco dużo pieniędzy, by zapewnić sobie i Shelby dostatnie życie. Tego jednego byłem pewien. Powierzyłem zresztą Andy’emu jakiś czas temu trochę moich pieniędzy i zyski z tej inwestycji pomogły mi otworzyć biura w kilku miastach, między innymi w Nowym Jorku, a ostatnio w San Diego. – Okay, jeśli założymy, że biżuteria Shelby jest prawdziwa, to pokój został
wywrócony do góry nogami dla zmyłki – podsumowała Justine. – Strzał w pierś może oznaczać seksualnego sadystę. Ale druga kula wskazuje na egzekucję. Więc dlaczego Shelby stała się celem ataku? – Żeby wystawić Andy’ego policji? – rzucił Emilio Cruz. Skinąłem w zamyśleniu głową. – Jeżeli o to chodziło, morderca osiągnął swój cel.
Zreferowałem ekipie, co powiedział mi szef policji Mike Fescoe. Jedna z przyjętych przez wydział zabójstw roboczych hipotez zakładała, że mają do czynienia ze zbrodnią w afekcie, dokonaną przez Cushmana, który po zastrzeleniu żony sprowadził mnie na miejsce, żeby uwiarygodnić swoją niewinność przez zeznania przychylnej mu osoby. – A jesteś pewny, że on tego nie zrobił? – spytał Emilio. – Jestem pewny. Wiem, że niektórzy z
was nie czują wielkiej sympatii do Andy’ego, ale Andy kochał Shelby. A teraz jest naszym klientem. Policja mówi, że nie znaleziono broni, z której wystrzelono kule wydobyte przez lekarza medycyny sądowej z ciała Shelby, a morderca, zanim opuścił dom Cushmanów, starannie wyczyścił wszystkie przedmioty, których dotykał. Poprosiłem Kloppenberga, żeby skontaktował się z laboratorium
policyjnym i zorientował, jak wiele uda się od nich wyciągnąć. Emilio Cruz miał dobrać sobie jednego detektywa i wyruszyć do domu Cushmanów, żeby zrobić wywiad z sąsiadami i zorientować się, czy policja czegoś nie przegapiła. Byliśmy lepszymi wywiadowcami od nich, a poza tym nie musieliśmy przestrzegać tak wielu sztywnych procedur. Mogłem też wydelegować do sprawy więcej ludzi.
Odwróciłem się do Ricka Del Rio, mojego byłego towarzysza broni. Po powrocie z Afganistanu Rick podjął kilka fatalnych w skutkach decyzji. Zapłacił za nie czteroletnią odsiadką w Chino, co czyniło z niego wyjątkowo wartościowy nabytek dla Private. Podczas tego przymusowego urlopu Del Rio sumiennie studiował prawo karne, najpierw na własny użytek, ale z czasem stał się samozwańczym prawnikiem więziennym i zawarł wiele
przydatnych znajomości w środowisku przestępczym. Kazałem mu teraz zasięgnąć języka. – Jestem pewny, że zabójca musiał nieźle znać zwyczaje Cushmanów. Nie bał się rozwalić drzwi, bo wiedział, że Shelby nigdy nie włącza alarmu. Prawdopodobnie orientował się również, kiedy należy się spodziewać powrotu Andy’ego. I wyczyścił to miejsce bardzo starannie. Znalezienie mordercy Shelby Cushman to dla nas teraz sprawa numer
jeden – dodałem. – Wchodzą w to wszyscy. Tyle mam na razie do powiedzenia. Wstałem i wyłączyłem laptop. – Jeszcze chwila dla mnie, Jack! – zawołała Justine. – Są nowe fakty w sprawie morderstw nastolatek. Rozdział 12 Justine zna mnie lepiej niż ktokolwiek, włączając w to Del Ria, a nawet mojego brata.
Żyliśmy ze sobą dwa lata, a gdy nasz związek się rozpadł, pozostaliśmy w przyjacielskich stosunkach. Justine jako jedyna wiedziała o codziennych telefonach, którymi dręczył mnie mój prześladowca. Teraz sięgnęła ręką pod krzesło, wydobyła stamtąd niebieski plecak i postawiła go na stole. – To plecak Connie Yu? – spytałem. Skinęła głową.
– Przekażę go policji, gdy tylko skończymy badać jego zawartość – powiedziała. – My jesteśmy w stanie wycisnąć z tego materiału więcej niż oni. Nie wiem tylko, czy morderca go zgubił, czy zostawił celowo, żeby wprowadzić jakiś fałszywy trop. Opisała młodą ofiarę i miejsce zbrodni, nie pomijając żadnego makabrycznego szczegółu. Z każdym słowem jej głos tężał i wydawało się, że lada moment uwięźnie jej w gardle. Wreszcie zamilkła i z trudem
przełknęła ślinę. A potem przeprosiła i mówiła dalej. Dołowało mnie obserwowanie, jak bardzo dręczy ją ta sprawa, i już choćby z tego powodu chciałem dopaść tego drania, najszybciej jak się da. Dotyczyło to zresztą nas wszystkich. – Jack, powtarzam: choć ten psychopata nie jest pierwszym, który zmienia metody działania, takie przypadki są rzadkie. Większość tego typu morderców
powiela określony schemat działania i na tej podstawie można wnioskować coś o ich osobowości. W tej sprawie kolejne morderstwa różnią się od siebie. To wszystko jest kompletnie porąbane. Nie widziałam wcześniej niczego podobnego. Strzał oddaje się z daleka, za to udusić kogoś trzeba osobiście. Spalenie ciała może mieć podtekst seksualny. To tylko trzy metody, a przecież było ich więcej. Nie sądzę, by morderca
ewoluował, i wciąż nie jestem w stanie go sobie wyobrazić. Nie pasuje do żadnego znanego mi profilu. Jedyną dobrą wiadomością jest to, że Cruzowi udało się znaleźć plecak tej nieszczęsnej dziewczyny. – Leżał nad rzeką – wyjaśnił Cruz. – Znalazłem go pod mostem. Może facet wpadł z jakiegoś powodu w panikę i wyrzucił go. Jest wciąż szansa, że pojawi się jakiś świadek. Do rozważań włączył się doktor Sci.
Ubrany był w czerwoną hawajską koszulę, krótkie spodnie w kolorze khaki i japonki – jeden ze swoich typowych strojów biurowych. – Zdjąłem odciski palców ze wszystkiego – powiedział. – Są jakieś plamy na portfelu i wyraźny, choć niepełny odcisk palca, ale nie znalazłem go w centralnej bazie. Może należeć do kogokolwiek, do koleżanki Connie albo do mordercy, a fakt, że nie ma go w systemie,
oznacza jedynie, że osoba ta nie była dotąd aresztowana, nie uczy w szkole i nie pracuje w wymiarze sprawiedliwości ani w wojsku. – Kiepsko – mruknął Cruz. – Miałem nadzieję na coś więcej. – Nie jest tak źle – pocieszył go Sci. – Mamy jej komórkę z rejestrem połączeń. Mobot zajmuje się tym od czwartej rano. – Mo, znalazłaś coś ciekawego? – spytała Justine.
– Jest mnóstwo SMS-ów – odparła Maureen Roth, znana również pod ksywką Mo-bot. Mo-bot była maniaczką komputerową i samozwańczą matką rodziny Private. Miała pięćdziesiąt kilka lat, choć nie wyglądała na tyle z jej tatuażami, odlotowymi ciuchami i nastroszoną fryzurą, a do tego, jakby dla zabawnego kontrastu, nosiła dwuogniskowe okulary, które wyglądały jak zdjęte z nosa jakiejś babci z Boca Raton na Florydzie.
– Znalazłam setki SMS-ów. Prawie wszystkie pozwalają zidentyfikować nadawcę na podstawie numeru komórki albo adresu IP. Wszystkie z wyjątkiem ostatniego, który przyszedł z telefonu na kartę. Wiem. Jesteście zdruzgotani tą wiadomością. Ale tak czy owak na pewno zechcecie to zobaczyć. Mo-bot wcisnęła pendrive do gniazda USB swojego laptopa, kliknęła kilka razy i na jednym ze ściennych monitorów
pojawiła się kolumna SMS-ów. Przebiegłem wzrokiem widoczny na samej górze tekst wiadomości otrzymanej przez Connie wczoraj po południu. connie, tu linda. mama zabrała mi komórę, mam straszny problem i muszę z tobą pogadać, spotkasz się ze mną z tyłu za taco beli? tylko prooooszę, nie mów nikomu! – Wyobraźmy to sobie... – rozpoczęła Mo. – Connie dostaje wiadomość, że jej
koleżanka Linda ma problem. Na razie nie widzi żadnego powodu, żeby się czegoś bać. Rusza na spotkanie z Lindą i daje się w ten sposób wciągnąć w śmiertelną pułapkę. – Myślisz, że ten SMS nie został wysłany przez Lindę? Że to była przynęta? – Właśnie. Ktoś dowiedział się, jak ma na imię jedna z przyjaciółek Connie, a potem wysłał wiadomość z anonimowego telefonu, podając się za nią. Do tej pory zginęło już
dwanaście dziewczyn. Chodziły do różnych szkół i nie znały się ze sobą. Dlatego właśnie uważam za prawdopodobne, a raczej niemal pewne, że każda z nich została zwabiona w pułapkę za pomocą fałszywego SMS-a. To proste. I całkiem pomysłowe. Justine podjęła jej myśl: – A więc ten gość to haker, który potrafi włamać się do telefonu, przygląda się korespondencji, a kiedy już zorientuje się, kim są przyjaciele dziewczyny, wysyła wiadomość
z anonimowej komórki, podając się za któregoś z nich. – Tak właśnie myślę – włączył się Sci. – Duch, który obserwuje swoje ofiary, sam nie będąc widzianym. Niestety, nie zbliża nas to ani na krok do mordercy. Wciąż bijemy głową w mur. Rozdział 13 Justine wstała z krzesła, zamieniła się miejscami z Mo-bot i zaczęła coś wystukiwać na
klawiaturze jej laptopa. – Nie wierzę w duchy – oświadczyła. – A jeśli ten psychol chodzi i oddycha, zostawia tu i ówdzie odciski palców, włosy i fragmenty naskórka. Z każdym kolejnym morderstwem wzrasta szansa, że popełni jakiś błąd. Uderzyła w kilka klawiszy i wyświetliła na jednym z monitorów podsumowanie sprawy uczennic. Daty morderstw wskazywały, że popełniano je średnio co dwa miesiące w
ciągu minionych dwóch lat, choć w ostatnim okresie nastąpiło pewne przyspieszenie. Na sąsiednim monitorze pokazał się plan wschodniego Los Angeles, z chorągiewkami, którymi zaznaczono miejsca, gdzie znaleziono ofiary. Na kolejnym ekranie pojawiły się twarze zamordowanych dziewcząt. Trudno było wskazać coś, co je łączyło. Jasne. Ciemne. Niektóre ładne. Inne pospolite. Kujonki. Sportsmenki. Jedne szczupłe.
Inne nie. Wszystkie były uczennicami szkół średnich i wszystkie spotkał niezrozumiały, tragiczny los. – Powinniśmy ostrzec dziewczęta przed SMS-ami z nieznanych numerów komórek – powiedziała Mo-bot. – Porozmawiać jeszcze raz z dyrektorami szkół. Zrobić w telewizji jakąś kampanię informacyjną. – Zakładając, że nasze domysły są trafne, gdy media przekażą ostrzeżenie przed
wiadomościami z nieznanych komórek, morderca natychmiast zmieni sposób działania – zauważyła Justine. – A my znów znajdziemy się w punkcie wyjścia i może się nawet okazać, że zmobilizujemy go do intensywniejszego działania. Nie zapominajcie, że on bardzo lubi publicity. – A propos tego, co powiedziałaś wcześniej, Justine – wtrącił Sci swoim nosowym, monotonnym głosem. – Brak spójnego
wizerunku mordercy. Jak to możliwe, by ktoś, kto podpalił ciało dziewczyny, nie zafundował sobie tej przyjemności po raz drugi? Czy to możliwe, by ta sama osoba zabiła kolejną ofiarę strzałem z odległości pięćdziesięciu metrów? – Co sugerujesz, Sci? – Może to wcale nie jest jeden i ten sam pieprzony psychol? Może mamy do czynienia z kilkoma mordercami?
Rozdział 14 Rudolph Crocker siedział w kabinie męskiej toalety znajdującej się na ósmym piętrze biurowca zajmowanego przez fundusz inwestycyjny Wilshire Pacific Partners, gdy zaczął wibrować jego telefon komórkowy. Fantazjował właśnie na temat stażystki, Carmen Rodriguez, która miała idealne bufory, piękne brązowe oczy, a poza tym była kompletnie pozbawiona mózgu. Kombinował
właśnie, jak wyciągnąć ją na randkę, najlepiej taką, która potrwa do samego rana. Wyłowił telefon z kieszeni marynarki i zobaczył, że połączenie zostało przekierowane z biurowego numeru stacjonarnego. Dzwonił Franklin Dale, starszy wspólnik, jeden z „ojców założycieli” firmy. Gdy odebrał, usłyszał, że Dale zaprasza go po pracy na drinka. Crocker był analitykiem giełdowym od ponad roku. Wykonywał swoją pracę
sumiennie i starał się nie wychylać. Jego pomysłem na karierę w finansach było naśladowanie tych bystrych młodych ludzi, którzy unikają ryzykownych operacji, dbają o to, by powierzone im portfolio przynosiło jakiś dochód, i chcą mieć święty spokój. A teraz został zaproszony na drinka przez tego starego piernika Franklina Dale’a. O siódmej wieczorem zamknął drzwi swojego biura i spotkał się z Dale’em koło
windy. Gdy zjeżdżali, zastanawiał się, czy przypadkiem stary nie jest gejem i nie zacznie się do niego przystawiać. Dwa drinki i miseczkę orzeszków później Crocker usłyszał, że wyśmienicie radzi sobie w pracy, a Dale jest pod wrażeniem jego wyników. Talenty, które na razie tak starannie ukrywał, miały zostać docenione, jeśli będzie cierpliwy i lojalny wobec firmy. Jeżeli to jest twój sposób na szybkie dymanko, to będziesz musiał dać sobie
na wstrzymanie, pomyślał pogardliwie. Miał w nosie to, co Franklin Dale sądzi o nim i o jego pracy. Gdy dotarł do domu, było wpół do dziesiątej. Reszta wieczoru należała do niego i wiedział, że spędzi ją przyjemnie. Przebrał się w strój do joggingu i dziesięć minut później biegł już wzdłuż nabrzeży Marina del Rey, wspominając wieczór,
kiedy jego grupa zabrała Connie Yu na przejażdżkę. Spocony i zdyszany, zatrzymał się przy jednej z odnóg przystani. Oparł ręce na kolanach i łapał oddech. Gdy upewnił się, że nikogo nie ma w pobliżu, wyjął z kieszeni niewielką saszetkę zamykaną na zamek błyskawiczny i ukrył ją pod ciężkim zwojem lin. Po tej operacji spokojnie dokończył jogging. Wszedł z powrotem do apartamentowca,
w którym mieszkał, pomachał portierowi i wbiegł schodami na górę. Po prysznicu wypiął z ładowarki telefon komórkowy na kartę. Wystukał na klawiaturze wiadomość do burmistrza Los Angeles, Thomasa Hefferona, informującą go o tym, gdzie może znaleźć ucho Connie Yu. Podpisał ją „Steemcleena”. Rozdział 15 Od morderstwa Shelby Cushman upłynęły trzy dni. Wciąż nie postawiono
nikomu zarzutów, a ja prawie nie wychodziłem z biura prokuratora okręgowego. Tego poranka zjadłem z Andym śniadanie w jego biurze zajmującym narożną część nowego, eleganckiego biurowca przy Avenue of the Stars. Andy powiedział swojemu asystentowi, by nie łączył żadnych rozmów, i starannie zamknął drzwi. Z trudem rozpoznawałem jego wymizerowaną twarz. Miał worki pod oczami i
najwyraźniej przestał się golić. – W ogóle nie śpię – oznajmił. – Mówię to, na wypadek gdybyś sam tego nie zauważył. Dopił kawę, otworzył szafę i wyciągnął z niej kilka teczek, a potem zaczął tłumaczyć mi, na czym polega praca menedżera funduszu hedgingowego. – Ci ludzie tam – machnął ręką w stronę okna, dając do zrozumienia, że ma na myśli
całe Hollywood – aktorzy, agenci, szefowie studiów filmowych, prawnicy pracujący dla gwiazd zarabiają dziesiątki milionów. Nie wiedzą, co zrobić z tymi pieniędzmi, więc przychodzą z nimi do mnie. A ja je inwestuję. Dostaję prowizję od wszystkiego, co przejdzie przez moje ręce. Zazwyczaj pięć procent. – A co się dzieje, gdy umoczysz ich kasę? – spytałem, myśląc o krachu na rynku
nieruchomości, bankructwach banków i pieniądzach utopionych w chybionych inwestycjach, które były w stanie doprowadzić do ruiny nie tylko drobnych inwestorów, ale i prawdziwe grube ryby. – Ludzie mają ci za złe, gdy tracą swoją kasę, nawet jeśli to nie jest twoja wina. – Więc miewasz też niezadowolonych klientów? Andy ciężko westchnął. – Chcesz znać prawdę, Jack?
– Nie, Andy, wolałbym, żebyś nakłamał mi, ile się tylko da. Im więcej nakłamiesz, tym bardziej prawdopodobne, że będziesz miał proces. Znam dobrze prokuratora okręgowego. Jego młode wilczki z rozkoszą rozerwą cię na strzępy. – Przestań, Jack. – Jeżeli ktoś chce cię skrzywdzić, muszę o tym wiedzieć. Przestań owijać w bawełnę, Andy. To ja, Jack. Musisz powiedzieć mi absolutnie wszystko.
– Pożyczałem sobie trochę pieniędzy bez ich wiedzy – wypalił. Wyznanie padło nagle, niepoprzedzone wstępem ani zawiłym kluczeniem. – Daleko mi do Berniego Madoffa, więc nie patrz na mnie w ten sposób. Brałem swoją prowizję, a potem pożyczałem sobie mały kawałek ich kapitału i inwestowałem go na własny rachunek. Byłem ostrożny. Ale wpadki się zdarzają, a klienci nie mogą się oczywiście o tym dowiedzieć.
– Tak, słucham cię... – W pierwszej fazie bessy akcje, które miałem w portfolio, poszły ostro w dół. Pamiętasz ten moment, kiedy zbankrutował bank Lehman Brothers? Wartość moich inwestycji zmniejszyła się wtedy o połowę. Starałem się odrobić straty i wtedy umoczyłem jeszcze bardziej. Kilku moich klientów poszło z torbami. – Daj mi dokumenty, Andy. Chcę zobaczyć, kto stracił najwięcej, i czegoś się
dowiedzieć o tych ludziach. Koniec z tajemnicami. Rozdział 16 Kiedy widzimy na drzwiach tabliczkę „Pomieszczenie prywatne”, mamy ochotę zajrzeć do środka. Gdy widzimy na kopercie napis „Poufne”, aż nas skręca, żeby ją otworzyć. Wszedłem do Private przez recepcję, pomachałem na przywitanie siedzącej za biurkiem Joanie i zacząłem wspinać się
po spiralnych schodach okalających atrium. Wchodzenie po tych schodach zawsze podnosiło mnie na duchu. Przypominały mi poprzeczny przekrój muszli nautilusa. Właśnie miałem wejść do swojego gabinetu mieszczącego się na czwartym piętrze, gdy pojawiła się Colleen. – Masz gości. I to wielu – uprzedziła mnie. – Chłopaki w bardzo drogich garniturach.
Otworzyłem drzwi i zobaczyłem trzech mężczyzn siedzących w tej części mojego biura, w której zwykle przyjmowałem klientów. Miałem tam miękkie fotele, ciemnoniebieską kanapę i kawałek wypolerowanego pnia sekwoi wykorzystywany jako stolik do kawy. To właśnie tam siadywali ludzie, którzy przychodzili powierzyć mi swoje sekrety. Dwaj spośród niezapowiedzianych gości kopcili jak prezesi firm tytoniowych.
– Panowie powiedzieli, że nie chcą, by widziano ich w recepcji – poinformowała mnie Colleen. – Cóż za niespodzianka. Trzeci mężczyzna odwrócił się do nas i ze zdumieniem skonstatowałem, że patrzę na wujka Freda. Fred Kreutzer jest bratem mojej mamy, tym, który zawsze powtarzał, żebym bez zastanowienia dzwonił do niego, kiedy będę potrzebował jakiejś rady. Uczył mnie i Tommy’ego grać w futbol, gdy byliśmy
dzieciakami, a potem zachęcał mnie do gry w szkole średniej i college’u. Krótko mówiąc, wujek Fred był dla mnie kimś w rodzaju przybranego ojca, zastępującego w ważnych momentach mężczyznę, który mnie spłodził. Jego związki z futbolem okazały się zresztą czymś więcej niż tylko przygodą i został współwłaścicielem klubu Oakland Raiders. Teraz ten wielki mężczyzna o rumianej
twarzy wstał na powitanie i uścisnął mnie jowialnie, po czym przedstawił swoim towarzyszom, których szybko rozpoznałem. Evan Newman był tak wyrafinowany, jak Fred Kreutzer nieokrzesany. Ubrany w szyty na miarę garnitur, miał fryzurę, która bez wątpienia wyszła spod ręki pierwszorzędnego stylisty, a jego paznokcie połyskiwały niemal tak samo jak uszyte na zamówienie buty. Był
właścicielem drużyny San Francisco 49ers. Trzeci z mężczyzn, David Dix, legendarny przedsiębiorca, był z tych, o których piszą w podręcznikach do zarządzania. Zarobił wielkie pieniądze w Detroit w latach osiemdziesiątych, a potem z wielką intuicją wycofał się z branży samochodowej tuż przed krachem w 2008 roku i kupił klub Minnesota Vikings. Przeczytałem kiedyś, że za jego
pozorną pogodą ducha i życzliwością dla ludzi kryją się bezduszność i cynizm. Brzmiało to jak napis z tablicy nagrobnej. Evan Newman wstał z fotela i uśmiechając się, wyciągnął do mnie rękę. – Przepraszam, że wpakowaliśmy się tu bez zapowiedzi – zagaił. – Fred powiedział, że nas przyjmiesz. – Mamy problem – wyjaśnił wuj Fred. – I to pilny. Sytuacja jest krytyczna.
– Chcielibyśmy się mylić – włączył się Dix – albo ujmę to inaczej: jeżeli mamy rację, ta sprawa może pogrążyć futbol amerykański. Dix skinął na mnie. – Mamy pieniądze – oświadczył. – A ty masz najlepszych ludzi, którzy mogą się tym zająć. Więc siadaj, żebyśmy mogli opowiedzieć ci o naszym koszmarze. Rozdział 17 Evan Newman strzepnął dłonią
niewidoczny pyłek z rękawa marynarki i powiedział: – Mamy powody, by podejrzewać, że ktoś ustawia mecze w naszej lidze. Gdyby tak było, miałoby to dla futbolu skutki równie fatalne, jak afera Black Sox dla baseballu. Nie byłem zachwycony tym wtargnięciem do mojego biura, ale zaintrygowało mnie to, co usłyszałem. Lista byłych klientów Andy’ego wyła do mnie z aktówki, Justine domagała
się, bym poświęcił więcej czasu sprawie nastolatek, a za dwadzieścia minut miała się odbyć telekonferencja z londyńskim biurem Private dotycząca skandalu, który mógł lada moment wybuchnąć w Izbie Lordów. Spojrzałem na zegarek. – Przedstawcie mi na razie najważniejsze kwestie. Pomogę, jeśli będę mógł. – Sądzimy, że to wszystko zaczęło się mniej więcej dwa lata temu – odezwał się Fred.
– To było podczas jednego z meczów fazy play-off. Dla Gigantów zwycięstwo w tamtym spotkaniu nie powinno być wielkim problemem. Ich przeciwnicy, Carolina, byli nieźli, ale kilku ich najlepszych obrońców wypadło wtedy ze składu, a rozgrywający nabawił się kontuzji prawej dłoni, co praktycznie wykluczyło go z gry. Wszystko zapowiadało sporą przewagę Gigantów, a nie wyrównaną walkę. Ale jeśli pamiętasz tamten mecz, Tommy...
– Jack. – Jack, przepraszam, Matko Boska... Tak czy owak, w trzeciej kwarcie Cartwright przebiegł z piłką przez dziurę w obronie, w której swobodnie zmieściłaby się ciężarówka, i zaliczył przyłożenie, ale sędzia dopatrzył się faulu i sześć punktów diabli wzięli. W czwartej kwarcie, kiedy nowojorczycy byli już bliscy remisu i dogrywki, sędzia znowu wlepił im karę i cofnął ich od pola punktowego przeciwnika, co w praktyce przesądziło
o ich porażce. Kontynuując opowieść, Fred robił się coraz bardziej czerwony na twarzy. – Giganci przegrali wtedy trzema punktami. Absurdalne decyzje sędziego wywołały trochę spekulacji w sportowej prasie, ale potem wszyscy skupili się na kolejnych meczach i sprawa ucichła. – Okay, Jack – przejął głos Dix. – Zostawmy to i przenieśmy się teraz do trzeciego
meczu poprzedniego sezonu, między Wikingami i Kowbojami. Inna faza rozgrywek, inne okoliczności, ale w gruncie rzeczy taki sam scenariusz. Ponownie włączył się mój wuj. Chciał opowiedzieć tę historię mecz po meczu. – Tym razem pod koniec drugiej kwarty sędzia unieważnił czterdziestejardowe podanie Wikingów na pole punktowe Kowbojów i gdyby nie to, schodziliby na przerwę z zapasem siedemnastu punktów przewagi. – Przeszedł do kolejnej podejrzanej
decyzji sędziego, gwałtownie gestykulując. – Kiedy pod koniec czwartej kwarty Wikingowie ustawili się do kopnięcia na bramkę, dzięki któremu wygraliby mecz, zostali ukarani za niedozwoloną zmianę formacji, której nie zauważył nikt, absolutnie nikt, z wyjątkiem sędziego. Po raz kolejny zostali cofnięci od strefy punktowej, ogłoszono dogrywkę i przegrali. Widziałem, dokąd zmierzają te
wszystkie historie. W futbolu zdarzają się oczywiście błędne decyzje sędziów i za każdym razem kibice robią wtedy dużo krzyku, a potem zapominają i życie toczy się dalej. Jednak to, że pofatygowali się do mnie tacy ludzie jak Fred Kreutzer, Evan Newman i David Dix, oznaczało, że sprawa jest poważna. – Oglądaliśmy nagrania z meczów do znudzenia, Jack – powiedział Newman. – Włącznie z meczem w San Francisco w
ostatnią niedzielę. Widać w tym wszystkim powtarzający się schemat. Jedenaście meczów z ostatnich dwóch i pół roku mocno śmierdzi. Dziewięć spośród zespołów, które w nich przegrały, było absolutnymi faworytami. Siedem z nich przeszło do fazy play-off. – Wielu ludzi straciło na tych meczach spore pieniądze – dodał wuj. – Zaczynają się zastanawiać, co się dzieje.
– Dlaczego przyszliście z tym do mnie? – spytałem. – Dlaczego nie poszliście prosto do komisarza ligi? – Nie mamy żadnych dowodów – poinformował Dix. – I szczerze mówiąc, Jack, jeżeli rzeczywiście są tam jakieś brudy, wolelibyśmy, żeby to nie dotarło ani do komisarza, ani do prasy, ani do opinii publicznej. Nigdy. Rozdział 18 Pięć minut po wyjściu nieoczekiwanych
gości w moim gabinecie pojawił się Emilio Cruz, a zaraz po nim Del Rio. Bez zbędnych ceregieli przeszliśmy do rzeczy. – Odwiedził mnie Fred Kreutzer i dwóch innych właścicieli klubów NFL3 – powiedziałem. – Podejrzewają, że podczas niektórych meczów ligowych sędziowie robią przekręty i że to jakiś zakrojony na większą skalę proceder. Fred to brat mojej matki.
Cruz uniósł brwi. – Fred Kreutzer to twój wuj? – Tak. Przypuszczają, że mecze są regularnie ustawiane. Słabeusze wygrywają, w czym wydatnie pomagają im sędziowie. – To jakieś brednie – żachnął się Cruz. – Nie tak łatwo oszukiwać w futbolu. Nie można przewidzieć przebiegu gry, a poza tym na stadionach są przecież kamery, które filmują każdą sekundę meczu. Sędzia, który by na to poszedł, musi wiedzieć, że szybko
znajdzie się pod lupą komisji NFL. – Jeśli tak, to nie napracujemy się zbytnio i bez wielkiego wysiłku napchamy sobie portfele – zażartowałem. – Zaproponowali nam podwójną stawkę za szybkie, gruntowne, a jednocześnie bardzo dyskretne zbadanie tej sprawy. – Czy według nich gracze również uczestniczą w tym procederze? – spytał Del Rio.
Rick był niemal dokładnie w moim wieku, ale lata spędzone w Chino dodały mu zmarszczek i odebrały wiarę w ludzi. Futbol był jedną z nielicznych rzeczy, które wciąż pozostawały dla niego świętością. – Fred mówi, że nic na to nie wskazuje, za to przekręty sędziów widoczne są gołym okiem. Chyba że często byli pod wpływem jakiejś fatamorgany. Tak czy owak, zanim zabierzemy się do ustalania strategii,
powróćmy jeszcze na moment do Cushmanów. Widziałem się dziś rano z Andym. Dziennikarze już go dopadli, a ponieważ nie postawiono mu na razie żadnych zarzutów, chce jak najszybciej wyjechać z miasta. Poradziłem mu, żeby 3 National Football League – Narodowa Liga Futbolu Amerykańskiego. przeprowadził się do hotelu i nie dawał nikomu adresu. Oprócz mnie. – Ma się chłopak czym martwić – skomentował cierpko Del Rio. –
Kimkolwiek jest morderca Shelby, za łatwo mu to wszystko poszło. Przyglądam się płatnym zabójcom i wytypowałem już paru faworytów. Mam przeczucie, że dorwiemy drania, Jack. Spytałem Cruza i Del Ria, czy będą w stanie pracować równolegle nad dwiema sprawami, i obaj zapewnili, że będą. Takich odpowiedzi można się było zresztą spodziewać w Private – zatrudniałem najlepszych i dostawali wysokie pensje, ale
wiedzieli, że w parze z ambitnymi wyzwaniami zawsze idą nadgodziny. – Chcę, żebyście dokładnie zbadali wszystko, w co byli zaangażowani Shelby i Andy – powiedziałem. – Czy możemy znaleźć coś, o czym nie wiesz, Jack? – Odpowiedź na jedno proste pytanie: dlaczego ktoś postanowił zabić Shelby Cushman.
– Nie ma problemu – oświadczył Del Rio. – Dwie sprawy za cenę trzech? Wchodzę w to. Roześmialiśmy się wszyscy, a potem Cruz i Del Rio wyszli, żeby zabrać się do pracy. Zostałem w gabinecie sam na długie sześćdziesiąt sekund, po których weszła Colleen, starannie zamykając za sobą drzwi. – Panowie, którzy są umówieni na jedenastą, już przyszli. Nie podoba mi się ich
wygląd, Jack. – Nie? Przecież to prawnicy. – Taa, prawnicy, jasne – rzuciła z przekąsem. – Tylko trochę dziwnie się uśmiechają. Po minucie wprowadziła obu mężczyzn do gabinetu. Znałem ich ze słyszenia. Nazywali się Ferrara i Reilly i byli przedstawicielami Raya Noccii stojącego na czele mafijnej rodziny Nocciów. Rozdział 19
Uścisnąłem dłonie wprowadzonych przez Colleen mężczyzn i poprosiłem ich, by zajęli miejsca w fotelach. Mecenas Ed Ferrara miał na sobie ciemny trzyczęściowy garnitur. Jego towarzysz, John Reilly, ubrany był w czarne dżinsy i czarny kaszmirowy sweter. Reilly przebiegł wzrokiem po gabinecie, sprawdzając, czy między książkami na półkach nie ma ukrytych kamer. Szukał nie tam, gdzie trzeba.
– Cieszę się, że nareszcie możemy się poznać, Jack – rozpoczął Ferrara. – Twoją firmę poleciło nam kilka godnych zaufania osób. – Miło słyszeć – odparłem. – Co was sprowadza? Reilly włożył rękę do kieszeni i wyjął fotografię bardzo ładnej blondynki w wieku dwudziestu kilku lat. Wydawało mi się, że ją poznaję. Elizabeth... nazwisko wyparowało mi z głowy, ale pamiętałem, że to aktorka.
Widziałem ją raz czy dwa w talk-show Craiga Fergusona. – To zdjęcie Beth Anderson. Jest aktorką – potwierdził moje domysły Ferrara – a poza tym dobrą znajomą pana Noccii. Ray Noccia miał na karku siódmy krzyżyk. Wystartował w rodzinnym biznesie dwa pokolenia temu, ale dopiero niedawno znalazł się na szczycie, gdy wreszcie odszedł z tego
świata jego wuj Antonio. I przyjaźnił się z dwudziestokilkuletnią Beth Anderson. – Berty zniknęła i nie widziano jej od tygodnia – kontynuował Reilly. – Nie odpowiada na telefony pana Noccii. Pan Noccia chciałby się upewnić, czy nie wydarzyło się coś niefortunnego. – To zajęcie dla policji – powiedziałem. – Powinniście dać im znać jak najszybciej. To najwłaściwszy adres dla takich spraw. Ferrara się uśmiechnął.
– Nie chcemy wokół tego rozgłosu – odparł. – Mogłoby to zaszkodzić karierze Beth. Dlatego właśnie jesteśmy u ciebie. Jaka jest twoja górna stawka? Przez chwilę rozważałem, czy Beth Anderson przeniosła się do innego miasta, czy na łono Abrahama. Tak czy owak, nie chciałem Noccii na liście moich klientów. – Przepraszam, ale nie mam żadnych górnych stawek – oznajmiłem. – I nie robię
interesów z mafią. Przez moment panowała pełna napięcia cisza, po czym obaj mężczyźni jak na komendę wstali z foteli. – Majstrujesz przy sprawie Andy’ego Cushmana – wycedził powoli Ferrara. – A jeżeli mogę pozwolić sobie na jakąś uwagę o facetach, którzy nie panują nad swoim fiutem, wiemy też, że majstrujesz koło tyłka tej małej Irlandki, która siedzi za drzwiami. Reilly przystanął w progu i odwrócił
się, żeby odpalić ostatni pocisk. – I nie zapominaj, że twój ojciec umarł w więzieniu, gdzie odsiadywał dożywocie za morderstwo. Masz tupet, Jack. Myślę, że trafił w dziesiątkę. Gdybym nie miał, firma Private nie radziłaby sobie tak dobrze. Rozdział 20 Tego samego dnia o trzeciej po południu Jason Pilser czekał na spotkanie
konsultantów w swoim biurze w Howard Public Relations, gdy dostał SMS-a, który wprawił go w stan euforii. Wiadomość była od samego Steemcleeny i zawierała szczegóły dotyczące następnej „nocy na mieście”. Steemcleena zwracał się do niego per Scylla, bo pod taką ksywką Jason logował się w grze, i na koniec oznajmiał: „Przygotuj się, teraz TWOJA kolej”.
Cholera, to się naprawdę wydarzy. Jego chrzest bojowy. Myślał o tej nocy od tygodni, prawdę powiedziawszy, nie myślał o niczym innym. Wszystko zaczęło się od Morbida, którego poznał w Szwadronach Śmierci, sieciowej grze wojennej czasu rzeczywistego. W ciągu ostatnich dwóch lat stoczyli, jako towarzysze broni, dziesiątki zwycięskich bitew. Ale kiedy Morbid wprowadził go do bardziej elitarnej grupy graczy, Pilser omal nie
padł z wrażenia. Został w końcu przedstawiony – na razie tylko wirtualnie – Steemcleenie i czekał, aż zostanie dopuszczony do udziału w prawdziwej akcji, w realu. Ta chwila właśnie nadeszła. Przez następne trzy godziny zachowywał się jak robot. Z kamienną twarzą wysłuchał tej suki, swojej szefowej, która urządziła mu dziką awanturę za schrzanienie raportu, którego nawet nie przygotował. Pieprzyć ją. O
szóstej włożył marynarkę i wyszedł. Pojechał prosto do sklepu z artykułami przemysłowymi w West Hollywood. Zagłębił się między sięgające sufitu regały i znalazł dwumetrowy przewód elektryczny, rolkę taśmy izolacyjnej oraz bawełniane rękawice gospodarcze. Nic niezwykłego. Zapłacił gotówką, trzymając schyloną głowę, by kamerze umieszczonej nad kasą nie udało się sfilmować jego twarzy. Był tak podekscytowany, że z wrażenia
spociły mu się ręce. Od chrztu bojowego dzieliły go tylko trzy dni. To miała być jego noc. W sobotę, gdzieś w Los Angeles, miał zamordować dziewczynę. Rozdział 21 Moje noce trudno byłoby uznać za czas odpoczynku. Zasypiając, czułem się, jakbym wybierał się na wojnę, a nad ranem byłem z powrotem katapultowany do normalnego życia.
Tym razem biegłem we śnie przez płonące pole bitwy, niosąc w ramionach Colleen. Jej krew rozbryzgiwała się na moich butach. Serce waliło mi jak młotem, gdy powiedziała: „Jack, ratuj mnie. Jestem matką twoich dzieci”. Podmuch eksplozji rzucił nas na ziemię. Otworzyłem oczy i przez chwilę wydawało mi się, że wciąż jestem na polu bitwy tego ostatniego dnia w Afganistanie. Pamiętałem większość z tego, co się
wówczas wydarzyło, ale pewne istotne szczegóły wciąż mi umykały, miałem dziurę w pamięci – od momentu lądowania trafionego pociskiem helikoptera do chwili, gdy umarłem po raz pierwszy. Najwyraźniej zepchnąłem brakujące wspomnienia głęboko do podświadomości. Ale musiałem się do nich dokopać. Poznać prawdę o tym dniu. Gdybym przypomniał sobie tamte wydarzenia, być może
udałoby mi się przesypiać noce bez koszmarów. Wynurzałem się powoli ze snu, gdy usłyszałem odgłos wibrującego telefonu komórkowego. Spojrzałem na wyświetlacz i zobaczyłem informację „numer nieznany”. Odłożyłem komórkę, wyskoczyłem z łóżka i włączyłem podgląd z monitoringu. Żadna z sześciu kamer nie pokazywała niczego, co budziłoby niepokój, więc podszedłem do okna, żeby przyjrzeć się okolicy. Na autostradzie za bramą widać
było sznur samochodów. Od sąsiadów oddzielały mnie wysokie ogrodzenia. Plaża na tyłach domu wydawała się pusta. Byłem sam. Telefon w końcu zamilkł. Stałem przed oknem w sypialni i przysłuchiwałem się szumowi fal oceanu wdzierających się na plażę. To był dom, który kupiłem wspólnie z Justine.
Wiązały się z nim wspomnienia, które wciąż do mnie wracały. Nadal widziałem Justine w tym pokoju, jej ciemne włosy rozsypane na białej poduszce i oczy patrzące na mnie z miłością. I wiecie co? W moich oczach było wtedy dokładnie to samo. Wziąłem prysznic, włożyłem drelichowe spodnie i błękitną koszulę oksfordzką i wtedy telefon znów zaczął dzwonić. Chwyciłem przeklętą komórkę, usiadłem przy stole, który
służył mi również za biurko, i otworzyłem klapkę. – Nie żyjesz – powiedział mechanicznie brzmiący głos. – Jeszcze nie – odparłem. Zrobiłem sobie bardzo mocną kawę i spędziłem następne półtorej godziny, dzwoniąc w różne miejsca, by potwierdzić umówione spotkania. Gdy zjawiłem się na lotnisku w Santa Monica, gdzie czekał na mnie Del Rio, była już
prawie dziesiąta. Nadszedł czas, by ruszyć w drogę. Rozdział 22 Weszliśmy do kabiny cessny skyhawk SP, znakomitego jednosilnikowego samolotu, i usiedliśmy obok siebie. Było jak za dawnych czasów. Spojrzałem na Ricka, on spojrzał na mnie i bez słowa wiedzieliśmy, że myślimy o tym samym: Afganistan, kumple, którzy zginęli w helikopterze, Rick pochylony
nade mną i miarowymi uciskami starający się przywrócić akcję serca. Zawdzięczałem mu życie. Zastanawiałem się, czy byłby w stanie opowiedzieć mi więcej o tym, co zdarzyło się tamtego dnia w Gardez. Dostałem medal za wyniesienie Danny’ego Younga z płonącego helikoptera. Ale nie mogłem ignorować dręczących mnie snów. Czy mój umysł bawił się ze mną w kotka i myszkę: chronił mnie
przed zbyt bolesnymi wspomnieniami, a jednocześnie mobilizował, bym je sobie przypomniał? – Rick, tamten ostatni dzień w Gardez... – Helikopter? O to chodzi, Jack? – Opowiedz mi o tym jeszcze raz. – Opowiedziałem ci już wszystko, co pamiętam. – To ciągle nie jest dla mnie całkiem jasne. Są w tym jakieś luki, czegoś nie pamiętam. Del Rio westchnął.
– Przerzucaliśmy oddziały do Kandaharu. Była noc. Ty byłeś dowódcą plutonu, a ja drugim pilotem. W ciemności nie zauważyliśmy jakiejś ciężarówki z ustawionym na niej moździerzem, wyposażonym w pociski ziemia – powietrze. Nikt z nas go nie zauważył. No i grzmotnął nas solidnie po bebechach. To nie była niczyja wina, Jack. Udało ci się wtedy jakimś cudem posadzić maszynę – kontynuował. – Zaczynała się już palić w środku,
pamiętasz? Wyskoczyłem bocznymi drzwiami, a ty wydostałeś się tyłem. Zacząłem się rozglądać, gdzie jesteś, i w końcu zobaczyłem, że niesiesz Danny’ego Younga. Jak zwykle chojrak nie z tej ziemi. I wtedy walnął kolejny pocisk z moździerza. – Widzę tylko jakieś migawki. Nie układają się w cały film. – Bo już nie żyłeś, Jack. Pompowałem ci klatę aż do skutku, no i w końcu wróciłeś. To wszystko.
Obrazy wyświetlały się chaotycznie przed moimi oczami, ale nie chciały ułożyć się w chronologiczny ciąg zdarzeń. Widziałem wybuch. Pamiętałem, jak biegnę z Dannym na ramieniu i jak się budzę. We wspomnieniach wciąż były dziury. Czego brakowało? Co jeszcze zdarzyło się wtedy na polu bitwy? Zagapiłem się na Del Ria. Wyszczerzył do mnie zęby. – Hej, skarbie? Chcesz mi powiedzieć,
że mnie kochasz? – Tak, dupo wołowa. Kocham cię. Del Rio ryknął śmiechem, po czym zsunął okulary przeciwsłoneczne na oczy. Wyjąłem notes i jeszcze raz przejrzałem plan dnia. Dostałem w końcu sygnał z wieży kontrolnej, otworzyłem przepustnicę i cessna potoczyła się po pasie startowym, powoli nabierając prędkości. Odbiłem lekko w lewo, by
utrzymać samolot na środkowej linii. Gdy wskazówka prędkościomierza dobiła do sześćdziesiątki, przyciągnąłem do siebie wolant i samolot płynnie oderwał się od ziemi ku błękitnemu, słonecznemu niebu nad Los Angeles. Poszło jak po maśle. Na następne sto minut samolot stał się przedłużeniem mojego ciała. Pilotowanie to procedury, a te znałem na pamięć. Słuchałem trajkotu radia i dręczące mnie myśli zaczęły
powoli odpływać – aż w końcu zniknęły. Zapomniałem o sennym koszmarze i upajałem się lotem. Rozdział 23 Tuż po południu wylądowaliśmy na międzynarodowym lotnisku w Oakland. Wypożyczyliśmy samochód i po uporaniu się z korkami na Harbor Bay Parkway dotarliśmy z półgodzinnym opóźnieniem na spotkanie z Fredem na boisku treningowym drużyny Oakland Raiders.
Wręczyłem wizytówkę ochroniarzowi strzegącemu głównej bramy stadionu i wkrótce znaleźliśmy się przy starannie utrzymanym trawiastym boisku, na którym odbywał się właśnie trening. Na drugiej połowie zawodnicy ćwiczyli kopnięcia na bramkę z linii czterdziestu jardów, a bliżej nas odbywały się zespołowe manewry z piłką. Fred stał przy linii środkowej. Gdy nas zobaczył, pomachał ręką i ruszył w naszą
stronę. Przedstawiłem mu Del Ria i wyjaśniłem, że będzie pracował ze mną nad tą sprawą. Wuj przywołał ręką kilku czołowych graczy Raidersów – Brancusiego, Lipscomba i najszybszego biegacza zespołu, Muhammeda Rugginsa – chłopaków zarabiających miliony dolarów rocznie. Boże, jacy oni wszyscy byli potężni! Analizowaliśmy przez chwilę szanse Raidersów w zbliżającym się meczu z
Seattle, a potem rozmowa zeszła na utalentowanego rozgrywającego, Jermayne’a Jarvisa, który właśnie ćwiczył stałe fragmenty gry. – Nie mogę się nadziwić, jakie ten chłopak ma wyczucie – mruknąłem. – Zupełnie jakby wiedział, kiedy odbierający podanie zmieni kierunek biegu. – Tobie, Jack, też szło całkiem nieźle, kiedy jeszcze byłeś na uniwersytecie – zauważył Fred. – Ale chyba lepiej wyszedłeś na
tym, że nie zdecydowałeś się na zawodowstwo. Nie żebym mógł. Nie ta postura i chyba nie to ramię. No i Liga Bluszczowa to nie to samo co Wielka Dziesiątka czy SEC4. Zobaczyłem nagły błysk w oczach Freda. 4 Liga Bluszczowa (Ivy League) – stowarzyszenie skupiające osiem elitarnych uniwersytetów amerykańskich z północno-wschodniej części USA. Wielka Dziesiątka (Big Ten) –
organizator międzyuczelnianych rozgrywek sportowych, liczący kiedyś dziesięciu, a obecnie dwunastu członków. SEC (Southeastern Conference) – jedno z najważniejszych amerykańskich stowarzyszeń sportowych i organizator rozgrywek, m.in. futbolu amerykańskiego. – To co, Jack, może ty i Rick macie ochotę pobawić się trochę z moimi chłopakami? – Oszalałeś? – zaprotestowałem. – Myślałem, że ci na mnie zależy.
Ale Del Rio wyglądał jak dzieciak, który wygrał na loterii stos DVD z nowymi filmami. Wyszliśmy w końcu razem na boisko i zaczęliśmy ćwiczyć dziesięciojardowe szarże obronne, mając za przeciwnika Jermayne’a Jarvisa. Po krótkiej rozgrzewce poczułem, że gra wciąga mnie coraz bardziej. Ale kiedy rzuciłem się, żeby wyłapać jedno z podań Jarvisa, wpadłem z rozpędem na Del Ria i
przewróciliśmy się obaj na ziemię. Fred podbiegł do nas rozbawiony i pochylił się nad nami z rękami opartymi na kolanach. – To było piękne, Jack – powiedział ze śmiechem. – Czysta poezja. A teraz pokażę wam coś, co nie jest już takie zabawne. Opuściliśmy boisko długim betonowym tunelem i po przejściu przez kilkoro drzwi dotarliśmy do gabinetu Freda. Otworzył zamkniętą na klucz szafkę i wyjął z niej kasetkę, w
której – jak wyjaśnił – były płytki DVD z nagraniami meczów NFL z ostatnich dwudziestu ośmiu miesięcy. – Zaznaczyłem DVD z jedenastoma meczami, które budzą największe wątpliwości – poinformował. – Gdy je obejrzyjcie, porównamy nasze obserwacje. Następnie podpowiedział mi, gdzie powinienem rozpocząć poszukiwania oszustów, których matactwa mogły doprowadzić do kompromitacji zawodowego futbolu.
– Nigdy cię o nic nie prosiłem, Jack – powiedział na pożegnanie. – Jeśli robię to teraz, to znaczy, że naprawdę potrzebuję twojej pomocy. Rozdział 24 Kiedy wracałem do domu, było już ciemno. Zbliżający się do pełni księżyc rzucał łagodne światło na dach widoczny nad wysoką, stalową bramą wjazdową. Gdy podjeżdżałem swoim lamborghini do garażu, w lusterku wstecznym zobaczyłem
reflektory jakiegoś samochodu. Były niedaleko za mną i kilkakrotnie błysnęły. Najwyraźniej ktoś usiłował zwrócić na siebie moją uwagę. Zahamowałem, wyłączyłem silnik i wysiadłem w momencie, gdy na podjazd wjechał czarny lincoln, model Town Car. Któż to mógł być, do cholery? Po chwili drzwi po stronie kierowcy otworzyły się i wyskoczył z nich jakiś mężczyzna, który rozpiął marynarkę i ruszył w moją stronę.
– Pan Jack Morgan? – spytał. Potwierdziłem, nie spuszczając z niego wzroku. – Pan Noccia chce zamienić z panem słówko. To bardzo ważne. – Nie mam teraz ochoty z nikim rozmawiać – odparłem bez chwili wahania. – I proszę uważać, gdy będziecie wyjeżdżać z powrotem na autostradę. Ktoś może was staranować. – Czy jest pan pewien, że właśnie to mam mu powtórzyć?
Skinąłem głową i nie ruszając się z miejsca, odprowadziłem go wzrokiem do samochodu. Czekałem, aż odjedzie, ale po chwili z lincolna wysiadł drugi mężczyzna, otworzył tylne drzwi i pomógł wysiąść najważniejszemu pasażerowi. A potem cała trójka skróciła dystans między nami. Rozpoznałem Raya Noccię. Ubrany był w szarą sportową
marynarkę, miał siwe włosy i ziemistą cerę, a jego nos rzucał długi cień na prawy policzek. To było twarde zderzenie z rzeczywistością. Mafijny don, który zlecił wykonanie dziesiątków egzekucji, stał na ścieżce prowadzącej do mojego domu. Była noc. Nikt nie widział, jak tu wjeżdża. I nikt nie zobaczy, jak opuszcza to miejsce. Wyciągnął do mnie rękę. – Ray Noccia – przedstawił się. – Cieszę się, że mogę pana poznać.
Nie wyjąłem ręki z kieszeni i Noccia w końcu cofnął dłoń. W jego oczach zamigotała wściekłość, jakbym uderzył go w twarz albo nasikał mu na buty. Ale potem się uśmiechnął. – W przeszłości zdarzało mi się robić interesy z pańskim ojcem – oświadczył. – Dlatego wysłałem do pana swoich prawników. Najwyraźniej w jakiś sposób pana obrazili. Jestem winien przeprosiny i robię to osobiście.
– Przeprosiny są zbyteczne – odparłem. W jego uśmiechu nie było cienia wesołości. – Tym lepiej. Czy w takim razie zajmie się pan poszukiwaniem Beth? Przyjmuję pana warunki. Żadnych specjalnych stawek. Zapłacę według cennika i oczywiście może pan liczyć na premię, kiedy już pan ją znajdzie. Zgadzam się, bo jest pan najlepszy. Nadszedł czas, żeby skończyć z tym raz na zawsze.
– Pańscy ludzie wiedzą, gdzie zakopali jej ciało. Niech pan ich spyta. Zaoszczędzi pan sporo pieniędzy. Nastąpiła pełna napięcia cisza. Noccia wytrzymał moje spojrzenie, a kiedy się odezwał, jego słowa niemal tonęły w szumie samochodów na autostradzie i fal uderzających o brzeg: – Jesteś o wiele lepiej wykształcony od swojego ojca, ale nawet w połowie nie tak
bystry jak on. A przypomnij sobie, jak skończył. Odwrócił się i odszedł do samochodu. Wiedziałem, że przekroczyłem tym razem granice zdrowego rozsądku, lecz miałem to w nosie. Ray Noccia powiedział mi już najgorszą rzecz, jaką mógłbym od niego usłyszeć: on i mój ojciec współpracowali ze sobą. Kiedy wkładałem klucz do zamka frontowych drzwi, wciąż drżały mi ręce.
Miałem nadzieję, że nigdy już nie zobaczę Raya Noccii. Nadzieja matką głupich. Część druga Trzynasta dziewczyna Rozdział 25 Wschodzące słońce zabarwiało na różowo rozległe hałdy śmieci zalegające Sunshine Canyon, a krążące w powietrzu mewy zniżały się raz po raz z przeraźliwym
krzykiem nad wysypisko. Podano śniadanie. Justine zatrzymała swojego jaguara na poboczu i przyglądała się pejzażowi. Pokręciłem gałką jej radia, starając się wyregulować odbiór policyjnego kanału. Zdjęła pokrywkę termosu i podała mi go. Wypiłem kilka łyków. Kawa była bez mleka i bez cukru – typowy przykład jej upodobań: zawsze jak najprościej, najkrótszą drogą do celu.
Od ponad dwu lat nasze stosunki były wyłącznie przyjacielskie, ale przebywanie w tak bliskiej odległości od niej w zamkniętym wnętrzu powodowało, że musiałem nieustannie powstrzymywać się, by nie dotknąć jej ręki. Ten problem pojawiał się zresztą zawsze, gdy przebywaliśmy razem. – Jak twoje sprawy? – spytała. Po drugiej stronie drogi policjanci przeszukiwali śmieci i słychać było, jak
porozumiewają się przez radio z bazą. – Andy Cushman wkurzył co najmniej dwudziestu swoich klientów. I wszyscy oni dysponują środkami, możliwościami, a także, co najważniejsze, mają powód, żeby życzyć mu śmierci. Dlaczego jednak któryś z nich miałby zabić Shelby, a jemu pozwolić żyć? Nie wiem, czy ten trop dokądś nas zaprowadzi. – Przykro mi to słyszeć. Ale nie to miałam na myśli.
Doskonale wiedziałem, że chodzi jej o to, jak wyglądają moje sprawy z Colleen, nie miałem jednak ochoty rozmawiać z nią o tym i zastosowałem kolejny unik. – Zaczynam nowe śledztwo, o którym jeszcze nie wiesz. To duży kaliber i w dodatku sprawa związana z moją rodziną. Pamiętasz, jak opowiadałem ci o wujku Fredzie? – To ten od futbolu? – Tak. Podejrzewa, że niektóre mecze ligowe są ustawiane. Obawia się
wielkiego skandalu, największego od czasów afery Black Sox w baseballu. – Aż tak? – I znowu mam te swoje sny – dodałem. Justine uniosła brwi. Wiedziałem, że tym razem nie da się już uciec od wyczerpującej rozmowy. Przyznać się psychoanalitykowi do powracających snów, to jak pomachać kotu przed nosem piłeczką na sznurku.
– O czym? – spytała. – Te same co kiedyś? Więc opowiedziałem jej. Opisałem eksplozję i bieg przez pole bitwy z bliską osobą, której nigdy nie udaje mi się uratować. – Być może to poczucie winy, że wyszedłeś z tego cało – stwierdziła. – Spojrzałeś na to kiedyś w ten sposób? – Chciałbym, żeby te sny wreszcie się skończyły. – Ciągle jesteś tak samo zabawny jak
kiedyś. O pewnych sprawach potrafisz mówić tylko ogólnikami. Wyciągnąłem ze schowka kartonową teczkę i wyjąłem z niej zdjęcie, które Bobby Petino przysłał rano Justine. Miałem przed sobą szkolną fotografię ładnej szesnastolatki, Sereny Moses. Jej zniknięcie zgłoszono ubiegłej nocy. Serena mieszkała w Echo Park, osiedlu położonym w tej części wschodniego Los Angeles, którą Justine nazywała
czerwoną strefą lub – w przypływie gorszego humoru – polami śmierci. Dwie godziny po zgłoszeniu zniknięcia Sereny przez rodziców policja otrzymała informację telefoniczną od anonimowego rozmówcy, że jej ciało znajduje się na wysypisku śmieci w Sunshine Canyon. Komunikacja w policyjnym radiu nagle się ożywiła i usłyszeliśmy zdenerwowany
głos: – Mam coś. To może być człowiek. O Boże... – Chodźmy – powiedziałem, energicznie otwierając drzwi samochodu po mojej stronie. – Nie, Jack. Muszę to zrobić sama. Jeśli ze mną pójdziesz, stracę wiarygodność. Nie ruszaj się stąd. W milczeniu kiwnąłem głową. Potem przyglądałem się, jak Justine przecina pustą
ulicę i podąża w stronę hałdy śmieci, którą policja zdążyła już odgrodzić taśmą. Rozdział 26 Justine pomachała ręką do Nory Cronin, lecz ta omiotła ją zwyczajowo pogardliwym spojrzeniem i skupiła się na oględzinach leżącego u jej stóp dużego worka z grubej czarnej folii. Przypominał balon, z którego częściowo uszło powietrze. Oddech zamarł Justine w piersi, bo przypomniała sobie inną uczennicę,
której ciało wyrzucono rok temu na to wysypisko w podobnym czarnym plastikowym worku. Nazywała się Laura Lee Branco i została śmiertelnie ugodzona nożem w serce. Cronin przecięła sznur, którym związana była torba, i z otworu wysunęła się dłoń z wyprostowanymi, rozczapierzonymi palcami. Minęła długa, pełna napięcia chwila, nim Justine uświadomiła sobie, na co patrzy.
– Co jest, do diabła? – sarknęła Cronin, odchylając brzegi torby, z której wyłoniła się górna część sklepowego manekina. Dwóch jej podwładnych dokończyło tę pracę i wyciągnęło kukłę z plastikowego worka. Porucznik obróciła kilkakrotnie kobiecy manekin i uważnie mu się przyjrzała. Nie było na nim żadnych napisów, a w worku – żadnych karteczek. – I jaka jest ta wiadomość? – rzuciła Cronin gdzieś w powietrze, nie patrząc
na Justine. – Jakiś komentarz, pani psycholog? – Manekin jest wiadomością, a komentarz jest taki, że ktoś z nas zakpił. – Dziękuję ci, Justine. Cóż za przenikliwa ocena sytuacji. Moja konkluzja będzie nieco inna: pieprzona strata czasu. I z pewnością nie ma tu Sereny Moses. Ulgę, którą poczuła Justine na widok manekina, zastąpił smutek. Wciąż nie było wiadomo, co stało się z Sereną Moses i
czy w ogóle jeszcze żyje. Spojrzała niezbyt przyjaźnie na Cronin. – Gdzie jest w takim razie Serena, pani porucznik? Przypuszczam, że stanie pani na głowie, żeby ją znaleźć. I mam nadzieję, że jest pani tak skuteczna, za jaką się pani uważa. Rozdział 27 Justine podziękowała dyrektorce szkoły, Barbarze Hatfield, za przedstawienie jej uczennicom i obiegła wzrokiem audytorium.
Roybal High School miała pięć tysięcy uczniów, ale w spotkaniu uczestniczyły tylko dziewczęta ze starszych klas. Dyrektorka uznała, że wystąpienie Justine będzie zbyt drastyczne i mogłoby przestraszyć młodsze uczennice. Justine przyjęła ten argument do wiadomości, ale uważała go za chybiony. Większość dziewcząt zamordowanych w ciągu minionych dwóch lat chodziła właśnie do niższych klas.
A strach o własne życie mógłby zmobilizować je, by zachowywały się z większą ostrożnością. Dyrektorka nie dała się jednak przekonać. – Jestem psychologiem – rozpoczęła swoje wystąpienie przed uczennicami w audytorium – ale uczestniczę również w śledztwie dotyczącym morderstw dziewcząt, o którym na pewno czytałyście w internecie lub słyszałyście w telewizji. W pierwszym rzędzie rozległo się głośne kichnięcie, a tuż obok nerwowy
śmiech. Justine przeczekała to spokojnie i kontynuowała: – Po pierwsze, chciałam was uspokoić: Serenie Moses nic nie grozi. Została potrącona przez samochód i jest teraz w szpitalu. Kiedy obudziła się dziś rano, powiedziała lekarzom, jak się nazywa. Ma złamaną rękę, ale poza tym wszystko jest w porządku i już niedługo wróci do szkoły.
Sala zareagowała okrzykami radości, na które Justine odpowiedziała uśmiechem. To, że Serena nie stała się kolejną ofiarą, nie usuwało jednak z całej sprawy wielu znaków zapytania. Skąd dzwoniący na policję miał informacje na jej temat? Czy ją obserwował? A może obserwatorów było kilku? – Dla mnie to też wielka ulga – powiedziała i poczuła, że jej oczy robią się wilgotne. – Ale musimy teraz porozmawiać o
dziewczynach, które nie miały tak wiele szczęścia. Skinęła głową do asystującej jej nauczycielki, prosząc, by włączyła prezentację w PowerPoincie. Zgasły światła i na ekranie pojawiła się miła, uśmiechnięta twarz nastoletniej dziewczyny. – To Kayla Brooks. Chodziła do jednej z niższych klas u Johna Marshalla. Chciała zostać lekarką, ale nie udało się jej nawet skończyć szkoły średniej. Została
zamordowana czterema strzałami, ot tak, bez żadnego powodu. Całe jej przyszłe życie, marzenia o dzieciach i karierze lekarki, wszystko to zostało unicestwione. Na ekranie pojawiło się zdjęcie ciała Kayli i dobiegające z sali okrzyki zgrozy rozdarły Justine serce. Wiedziała, że nie może się rozkleić i musi kontynuować prezentację. Następne było zdjęcie Bethany, potem Jenny, uczennicy szkoły, w której się
znajdowali, i pozostałych zamordowanych dziewcząt, z towarzyszącą każdej fotografii opowieścią. Prezentację zakończyła historia Connie Yu zabitej zaledwie przed pięcioma dniami. – Ktokolwiek zamordował te dziewczęta, sporo o nich wiedział i wykorzystał te informacje, by zdobyć ich zaufanie. Justine opowiedziała następnie o odnalezionym telefonie komórkowym Connie i SMS-
ie nadanym z anonimowego telefonu. – Słuchajcie, dziewczyny: Connie uwierzyła, że napisała do niej przyjaciółka. Ale to był podstęp, sztuczka, na którą się nabrała. A teraz zastanówcie się: jak mogłybyście poznać, że ktoś stara się was oszukać w podobny sposób? Jeżeli ktoś, ktokolwiek, poprosi w takim SMS-ie którąś z was, żeby poszła gdzieś sama, nie idźcie. Powiedzcie też dziewczynom z niższych klas, żeby nie chodziły nigdzie
same. Rozumiecie mnie? Odpowiedziało jej głośne „tak”, wypowiedziane zgodnym chórem dziewczęcych głosów. – Chcę, żebyście wszystkie wstały i powtórzyły coś za mną – poprosiła Justine. Rozległ się hałas przesuwanych krzeseł i uderzenia książek spadających na podłogę. Dziewczęta powtórzyły za Justine: – Obiecuję, że nie będę nigdzie chodzić
sama. Miała nadzieję, że udało jej się przemówić tym nastolatkom do rozumu. Wciąż jednak czuła niepokój. Bała się, że któraś z nich, pełna wyobrażeń o własnej wyjątkowości, jedna z tych, co zawsze „wiedzą lepiej”, pomyśli sobie, że jej to nie dotyczy i że zawsze będzie miała szczęście. Rozdział 28 Justine wyszła ze szkoły na Zachodnią
Drugą Ulicę. Zdążyła zaledwie wyjąć telefon z torebki, gdy do krawężnika podjechał czarny samochód. Kierowca opuścił boczną szybę i usłyszała znajomy głos: – Podrzucić gdzieś szanowną panią? – Bobby! Co ty tu robisz? – Nic takiego. Przyjechałem zaopiekować się swoją dziewczyną. Wsiadaj, Justine. Podwiozę cię do firmy.
– Właśnie miałam dzwonić po taksówkę. Co za wyczucie czasu, Bobby! Dziękuję. Obeszła bmw, otworzyła przednie drzwi i wślizgnęła się do środka. Pochyliła się do Bobby’ego, nadstawiając policzek do pocałunku. – Jak poszło z dzieciakami? – spytał, płynnie włączając się do ruchu. – Myślę, że całkiem nieźle. Przy założeniu, że są w ogóle w stanie przejąć się czymkolwiek, co powie im osoba po
trzydziestce. – Przykro mi, kotku, ale nie wyglądasz na osobę po trzydziestce. Nic a nic. – O co chodzi, Bobby? Coś za dużo tych komplementów. Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego się tu zjawiłeś? – Taaak... Rzeczywiście jest coś jeszcze, Justine. Chciałbym ci coś powiedzieć, zanim napiszą o tym we wszystkich gazetach. Zastanawiam się nad kandydowaniem na gubernatora.
Zgłosili się do mnie ludzie z Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej. Jeżeli się zgodzę, będę miał od nich pieniądze na kampanię. To byłaby ciężka walka, ale jeżeli mam szanse na zwycięstwo, może warto byłoby spróbować. A oni mówią, że mam, i to duże. Zadzwonił do mnie nawet Bill Clinton. – I to wszystko stało się tak nagle? – Zastanawiam się nad tym od pewnego czasu. Nie chciałem nic mówić, dopóki się nie
zdecyduję. Justine nie dała tego po sobie poznać, ale była oszołomiona tym, co usłyszała. Mówiła Bobby’emu już nie raz, że byłby świetnym gubernatorem, i naprawdę w to wierzyła – lecz teraz, gdy dowiedziała się, że myśli o tym poważnie, poczuła lekkie przygnębienie. Zdążyła się już zaangażować emocjonalnie. Bobby był pierwszym facetem od czasu związku z Jackiem, któremu była w stanie zaufać.
Gdyby został gubernatorem, musiałby się przenieść do Sacramento. Co by się wtedy stało z ich związkiem? Gdzie w tym wszystkim była ona sama? – Byłoby świetnie, gdyby udało nam się znaleźć śmiecia, który morduje te dziewczyny – odezwał się Bobby. – Musimy się o to postarać. Zatrzymanie podejrzanego i wyrok skazujący dałyby mi atut nie do przebicia.
– Jasne – przytaknęła. Nagle poczuła, że robi jej się chłodno, i zmniejszyła nieco nawiew klimatyzacji. To, co powiedział Bobby, miało wyczuwalny podtekst. Czego tak naprawdę od niej oczekiwał? Czy chciałby, żeby pojechała z nim do Sacramento, jeśli zostanie gubernatorem? „Jako co?” – jak zapytała kiedyś Dianę Keaton Warrena Beatty’ego w często cytowanym dialogu z filmu Czerwoni. Justine pamiętała, że Bobby wykazał się godnym podziwu
charakterem, gdy musiał bronić swojej decyzji o zaangażowaniu Private do współpracy w sprawie morderstw nastolatek przed atakami niechętnego jej komendanta policji Los Angeles. Nie zastanawiała się wtedy nawet przez moment nad motywami jego decyzji. A jeśli już, skłonna była sądzić, że zrobił to dla niej. Teraz przyszło jej jednak do głowy, że być może zaangażował się tak bardzo w tę
sprawę, ponieważ była ważna dla niego. Bobby przystanął na światłach. – Nic nie mówisz, Justine. – Właśnie próbuję wyobrazić sobie ciebie jako gubernatora Petina. Będziesz naprawdę świetny. O tym właśnie myślę. Bobby pochylił się i pocałował ją w policzek. – Jesteś cudowna. Wiesz o tym? Jesteś cudowną kobietą, a ja jestem szczęściarzem nie
z tej ziemi. – Przez skromność nie będę zaprzeczać – odpowiedziała. Rozdział 29 Był już późny wieczór, a ja wciąż wertowałem z Colleen zestawienia finansowe i umowy Andy’ego Cushmana, odkładając na bok te, które mogły naprowadzić nas na jakiś trop. Colleen miała na sobie niebieski jedwabny kardigan narzucony na
koronkową bluzeczkę z ramiączkami i spodnie o męskim kroju. Czarne włosy zatańczyły wokół jej twarzy, gdy pochyliła się nad stolikiem, by położyć na nim kolejny stos materiałów. – Chyba czas, żebyś już poszła do domu? – zasugerowałem. – Jest prawie dziewiąta. Skończę to sam. – Trzeba to zrobić dzisiaj, Jack. Jutro będzie jeszcze gorzej.
– Usiądź obok mnie – poprosiłem, klepiąc zachęcająco poduszeczkę leżącą na sofie. Colleen opadła na nią miękko i ziewnęła, przeciągając się jak kot. – Jeszcze godzinka i będzie po wszystkim – stwierdziła. Objąłem ją i przyciągnąłem do siebie. – Nic z tych rzeczy. Na zielonym zostaną kapselki i nie będzie miał ich kto pozbierać. – Co? Co takiego?
– Kłopoty, Jack. Mówiła „ręce przy sobie”, ale nie była zbyt przekonująca i po chwili położyła mi głowę na piersi. Pachniała swoją ulubioną wodą różaną. Wsunąłem palce w jej włosy i uniosła ku mnie twarz. Pocałowałem ją, a ona odwzajemniła pocałunek. – Okay, Jack. Możesz zrobić ze mną, na co masz ochotę. Proszę. – Poczekaj chwilę... – mruknąłem i
poszedłem zamknąć drzwi, a potem wyłączyłem górne światła i wróciłem na sofę. – Wstań, proszę... – powiedziałem. – To mogę zrobić. Rozpiąłem guziki jej swetra, uporałem się z zamkiem błyskawicznym spodni i gdy była już w samej bieliźnie, pociągnąłem ją z powrotem na kanapę i zacząłem się rozbierać. Przyglądała się, jak ściągam spodnie i koszulę, a potem odchyliła ręce za głowę,
zakrywając jednym ramieniem twarz, a ja zacząłem ją pieścić. Jak zwykle, gdy się kochaliśmy, krzyczała. Lecz tym razem, kiedy skończyliśmy, w jej oczach lśniły łzy. Objąłem ją i przylgnąłem do niej całym ciałem. – Co się dzieje, kochanie? Coś nie tak? – Mam dwadzieścia pięć lat – wyszeptała. – To znaczy... dzisiaj? Skinęła głową i zaśpiewała:
– Happy birthday, Colleen... – Dlaczego nie powiedziałaś mi, że to dzisiaj?! – Powiedziałam. – To niemożliwe. Nie zapomniałbym o czymś takim. – Och, nie przejmuj się, Jack. Naprawdę. Nie jestem osobą, która przywiązuje wagę do takich rzeczy. – Przejmuję się – zapewniłem ją i delikatnie uniosłem palcem jej podbródek. – I zaraz
ci to udowodnię. Colleen wzruszyła ramionami i odsunęła mnie od siebie, żeby wstać, po czym zaczęła zbierać z podłogi porozrzucane ubrania. – Nie powinnam tego mówić, więc nie powiem, Jack. I tak wiedziałem. Urodziny bez kwiatów, bez prezentu, bez kolacji. Na pocieszenie seks na kozetce w biurze. – Śmiało. Powiedz to – poprosiłem. – Zasługujesz na coś więcej.
– Każdy zasługiwałby na coś więcej – odpowiedziała. Rozdział 30 Gdy rano wchodziłem do biura, w recepcji czekały na mnie aż dwie pary celebrytów. Spotkanie umówione zostało wcześniej przez ich wspólnego menedżera. Spośród tej czwórki najbardziej zwracała na siebie uwagę piosenkarka rockowa Jane Hawke. Była wytatuowana, miała kolczyki wkłute w różne części ciała i ciuchy w pięciu
odcieniach purpury. Jej mąż, gwiazdor kina akcji, Ethan Tau, siedział po prawej stronie. Ubrany był w kowbojski strój i buty od Lucchesego. Naprzeciw nich usadowiły się dwie gwiazdy tenisa, Jeanette Colton i Lars Lundstrom – oboje jasnowłosi, opaleni i lekko powściągliwi. Intrygująca mieszanka Miasta Aniołów i starej dobrej Europy. Wszedłem do swojego gabinetu, a po chwili Colleen wprowadziła gości i
poczęstowała ich kawą i herbatą. Na mnie spojrzała chłodno i zapytała: – Czy masz jeszcze jakieś życzenia, Jack? – Myślę, że wszystko jest w porządku – odpowiedziałem, choć miałem co do tego poważne wątpliwości. Rozległo się ciche kliknięcie delikatnie zamykanych drzwi. – Czym mogę wam służyć? – spytałem. Pierwsza odezwała się Jeanette Colton:
– Proszę wybaczyć, ale niełatwo będzie mi o tym mówić... Jej pokaźnej postury mąż, szwedzki mistrz tenisa, nerwowo splótł palce rąk ułożonych na kolanach. Jane Hawke osłodziła kawę i zakomenderowała: – No, ruszaj, Jeanette. Z nas czworga tylko tobie uda się opowiedzieć wszystko tak, że będzie to miało ręce i nogi. Przez twarz Jeanette Colton przebiegł
bolesny skurcz. Mimo całego swojego doświadczenia nie potrafiłem odgadnąć, z czym do mnie przyszli. – Ethan i ja jesteśmy w sobie zakochani – wyjawiła, mając na myśli męża Jane Hawke. Spojrzałem na gwiazdę rocka, która właśnie unosiła do ust filiżankę z kawą, lecz nie zauważyłem, by zadrżała jej ręka. Starałem się unikać spraw rozwodowych. Ale w branży było wielu prywatnych detektywów, którzy je lubili i nie wzbraniali się przed
grzebaniem w rodzinnych brudach. – To tylko początek tej interesującej historii, panie Morgan – włączył się Lars Lundstrom. – Bo żeby było ciekawiej, również ja i Jane chcielibyśmy być ze sobą. Lars mówił z silnym akcentem, nie miałem jednak wątpliwości, że dobrze zrozumiałem, o co mu chodzi. Jane Hawke spojrzała na mnie spod pokrytych purpurowym cieniem
przymrużonych powiek. – Przez lata byliśmy sąsiadami. Chcemy teraz zrobić zamianę. Milczący do tej pory Ethan Tau uśmiechnął się szeroko i oświadczył: – Widzę, że niełatwo pana zaszokować, panie Morgan. Podoba mi się to. – To prawda, już od dawna niczemu się nie dziwię. – Zmiana partnerów to dla nas wszystkich aktualny temat – kontynuował Tau. – Jane
przeniesie się do Larsa, a Jeanette zamieszka ze mną. Ale nie jesteśmy głupi, choć może odniósł pan takie wrażenie. Chcemy, żeby wziął pan pod lupę każde z nas. Chcemy, żeby wszystko było jawne i żeby nie zaskoczyły nas w przyszłości żadne niespodzianki. Chodzi o dzieci. – Rozumiem – odparłem. – Niestety, jesteśmy w tej chwili tak obłożeni pracą, że nie będziemy w stanie pomóc wam przez
długie tygodnie... jeżeli w ogóle. Bardzo mi przykro. I rzeczywiście było mi przykro. Byłbym zachwycony, mogąc przyjąć taką sprawę. Bez krwi, bebechów – po prostu badanie dostępnego materiału, inwigilacja i analiza. Wystarczająco dużo pracy, by zatrudnić czterech detektywów przez siedem dni w tygodniu, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dałem moim gościom telefon do Haywooda Prentissa i powiedziałem im,
że pracowałem dla niego w przeszłości i mogę również z czystym sumieniem przyznać, iż nauczyłem się od niego niemal wszystkiego, co dziś potrafię. Potem pożegnałem się z nimi i odprowadziłem ich do wyjścia. Miałem już umówione kolejne spotkanie i nie chciałem się spóźnić. Rozdział 31 Przeszedłem sześć przecznic i odnalazłem budynek, którego adres dał
mi wuj Fred. Miał trzy piętra, pomalowane na różowo ściany, z których gdzieniegdzie odpadał tynk, i zielonkawą, wyblakłą od słońca markizę nad wejściem. Po lewej stronie znajdował się sklep rowerowy, po prawej sklepik spożywczy prowadzony przez Latynosów. Wejście na pierwsze piętro zagradzała metalowa krata. Wcisnąłem numer na domofonie, podałem swoje nazwisko i kod i
poinformowałem, że przysyła mnie Fred Kreutzer. Mężczyzna po drugiej stronie powiedział mi, żebym czekał, że zaraz będzie na dole. Minutę później zjawił się żylasty facet o ciemnej cerze i twarzy podobnej do pyszczka łasicy. Otworzył kratę i wyciągnął rękę na powitanie. – Barney Sapok. Miło mi pana poznać, panie Morgan. Ruszyłem za nim na drugie piętro, gdzie
otworzył świeżo pomalowane drzwi i wprowadził mnie do dużej sali, podzielonej na mniej więcej dwadzieścia kabin zajętych przez mężczyzn i kobiety w różnym wieku. Wszyscy mieli na głowach zestawy słuchawkowe, a przed sobą notatniki i komputery. Przyjmowali zakłady.
Pomieszczenie przypominało policyjne centrum dowodzenia lub call center, ale w istocie było to biuro bukmacherskie, przynoszące swojemu właścicielowi dziesiątki milionów dolarów rocznie. Przyjmowanie zakładów sportowych jest nielegalne we wszystkich stanach z wyjątkiem Nevady. Jak zwykle bywa w takich przypadkach, proceder ten stał się dojną krową zorganizowanej przestępczości. Barney Sapok albo był członkiem rodziny
mafijnej, albo na zlecenie mafii zajmował się techniczną obsługą interesu, robiąc to pod przykrywką jakiejś fikcyjnej, legalnej działalności. Biurowa część, w której urzędował Sapok, znajdowała się w rogu sali, skąd przez okno rozciągał się widok na ulicę. – Usłyszałem od pana Kreutzera, że mogę ci zaufać – powiedział. – Poprosił mnie, żebym pokazał ci to i owo. Ale
pamiętaj: nic z tego, co tu zobaczysz, nie może wyjść poza ściany tego pokoju. – To jasne – potwierdziłem. Otworzył szufladę, wyjął z jednej z teczek arkusz papieru i położył go na biurku. – Odszyfrowałem te dane z zakodowanego zapisu sieciowego. Grającym przydzielane są kody identyfikacyjne i również dokonywane przez nich operacje są szyfrowane. Spędziłem
ostatnią noc na przygotowaniu tego materiału dla ciebie. – Jestem pewny, że to nam pomoże. Dziękuję ci, Barney. Przysunąłem krzesło do biurka i pochyliłem się nad arkuszem. Od razu wyłapałem znajome nazwiska graczy z drużyn obu konferencji. – To są zakłady z ostatniego roku – wyjaśnił Sapok, przesuwając palcem wzdłuż cyfr. – Zauważyłeś coś?
– Są przypadki, gdy stawiano pięćdziesiąt tysięcy dolarów w jednym meczu. – Coś jeszcze? – Żaden z graczy nie obstawia wyników meczów, w których gra. Sapok potwierdził skinieniem głowy. – Jeżeli ci gracze ustawiają jakieś mecze, nic o tym nie wiem. – Wrzucił arkusz do wiadra z wodą stojącego obok biurka. Zestawienie, podobnie jak wszelkie inne dokumenty w tym biurze, sporządzone
zostało na papierze ryżowym. Obserwowałem, jak kartka z wydrukiem powoli rozpuszcza się w wodzie. – Pan Kreutzer to twój wujek, nie mylę się? – spytał Sapok. Kiwnąłem potakująco głową. – Właściwie jest dla mnie jak ojciec. – Poprosił, żebym pokazał ci jeszcze jedną rzecz. Mamy pewnego klienta, który przegrał u nas ponad sześćset tysięcy dolarów. Facet jest w poważnych
tarapatach. Cała sprawa może skończyć się tragicznie. – Jakiś futbolista? Sapok napisał w notatniku imię i nazwisko, obrócił go tak, bym mógł je przeczytać, po czym wyrwał kartkę i wrzucił ją do kubła z wodą, gdzie podzieliła los poprzedniego arkusza. Ryżowy papier się rozpuścił, ale powidok liter wciąż wisiał przed moimi oczami. Na kartce było imię i nazwisko mojego
brata. Tom Morgan junior. Tommy był winien mafii ponad sześćset tysięcy dolarów. Rozdział 32 Podziękowałem Barneyowi Sapokowi i opuściłem miejsce, gdzie prowadził swój biznes. Byłem wściekły – oczywiście nie na niego. Przekazując mi informację o horrendalnym długu Tommy’ego, starał się przecież mi pomóc. Z pewnością wuj
Fred chciał, żebym dowiedział się o kłopotach mojego brata i o tym, że nie może mu pomóc. Fred i Tommy nie rozmawiali ze sobą od wielu lat. Nigdy nie dowiedziałem się, o co naprawdę im poszło, ale znałem Tommy’ego – był pamiętliwy i najwyraźniej żywił jakąś głęboką urazę do naszego wuja. Mogłem się tylko domyślać, że Fred starał się powstrzymać Toma przed wpakowaniem się w jakąś
kabałę, podobną do tej, w której tkwił teraz, a mój brat miał mu to za złe. Byłem wkurzony na Tommy’ego i zdegustowany tym, co zrobił. I zupełnie nie miałem pojęcia, co z tym wszystkim począć. Na przykładzie mojego brata poznawałem kolejne etapy choroby. Hazardziści grają dla adrenaliny. Zaczyna się od Wewnętrznego przymusu, kończy – kompletnym uzależnieniem.
Wygrywają i obstawiają następny zakład. Przegrywają, co o wiele bardziej prawdopodobne, i euforia znika jak powietrze z przekłutego balonika, ale grają dalej, żeby odrobić straty. Tak czy owak, nie przestają grać. Przegrane zapisywane są na ich rachunku u bukmachera. Jeżeli dług nie zostanie spłacony, do akcji wkraczają mafijni egzekutorzy. Odsetki od zadłużenia są złodziejsko wysokie i trzeba je płacić co tydzień.
Zazwyczaj gracz nie jest w stanie zebrać wystarczającej kwoty, by pokryć główny dług, a kiedy zaczyna mieć zaległości w spłacie odsetek, najpierw słyszy groźby, potem zaś chłopcy z mafii przechodzą do rękoczynów. Wkrótce okazuje się, że przestał być właścicielem własnej firmy. Tommy miał firmę. Przynosiła przyzwoity dochód, ale na pewno nie taki, który pozwoliłby mu spłacać co tydzień
dwudziestoprocentowe odsetki od sześciuset tysięcy dolarów. Oznaczało to dwanaście tysięcy tygodniowo, a były to zaledwie odsetki, bez jakiegokolwiek zmniejszenia głównej kwoty zadłużenia. Czy Tommy zadłużył się pod zastaw domu albo własnej firmy? Czy wciąż balansował na krawędzi przepaści, czy już leciał na łeb na szyję? Sapok powiedział, że koniec tej sprawy może być tragiczny.
Wbiegłem kręconymi schodami do swojego biura i powiedziałem Colleen, że nie ma mnie teraz dla nikogo. Spędziłem kilka godzin, dzwoniąc w różne miejsca, i na koniec wybrałem numer do biura Tommy’ego. Gdy usłyszałem głos jego asystentki, przerwałem jej w pół słowa: – Katherine, proszę, nie mów mi, że Tommy jest zajęty. Połącz mnie z nim natychmiast.
Po chwili w słuchawce rozległ się głos mojego brata. Tommy był zaskoczony i poirytowany, ale zgodził się zjeść ze mną lunch o pierwszej. Rozdział 33 Tommy, który zawsze miał obsesję kontrolowania wszystkiego, sam wybrał miejsce. Crustacean była cieszącą się sporym powodzeniem euro-wietnamską restauracją przy Santa Monica Boulevard, niedaleko jego biura.
Powiedziałem mu, że będę za dwadzieścia minut, i dokładnie po takim czasie otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Przedstawiłem się i menedżerka restauracji poprowadziła mnie obok wbudowanego w podłogę i wijącego się niczym wstęga akwarium, w którym pływały ozdobne karpie koi, do „stolika pana Tommy’ego”, usytuowanego w pobliżu fontanny. Zacząłem przeglądać menu i gdy po
dłuższej chwili uniosłem głowę znad karty, zobaczyłem mojego brata. Zbliżał się zygzakiem, odbijając to w prawo, to w lewo, by uścisnąć komuś rękę, zupełnie jakby brał udział w jakiejś kampanii wyborczej. W Beverly Hills liczyły się przede wszystkim pozory, a Tommy potrafił o nie zadbać jak mało kto. – Witaj, braciszku – powiedział, gdy w końcu udało mu się dotrzeć do stolika.
Uścisnęliśmy się ze stosowną rezerwą, do czego Tommy dołożył na zakończenie lekkie klepnięcie po ramieniu. – Jak ci idzie? – spytałem. – Świetnie – odpowiedział zdawkowo, wślizgując się do boksu. – Zamówmy od razu. Nie będę mógł zostać długo. Wkrótce zjawiła się kelnerka i stanęła przed nami z dłonią opartą na biodrze. Zauważyła, że jesteśmy bliźniakami, i zaczęła flirtować z Tommym. Gdy
przyjmowała zamówienie, wciąż zastanawiałem się, jak w dyskretny sposób dać Tommy’emu do zrozumienia, że wiem o jego sprawach więcej, niż myśli. – Słyszałem, że twój przyjaciel Cushman zabił swoją żonę – odezwał się Tommy. – Nie zrobił tego. – Ile jesteś w stanie na to postawić? Firma Tommy’ego, Private Security, zajmowała się organizacją ochrony dla
celebrytów i biznesmenów, którzy jej potrzebowali lub chcieli w ten sposób podkreślić swój status. Mój brat odniósł dużo więcej korzyści niż ja z kontaktów, jakie miał nasz ojciec. Tommy rozejrzał się teraz po sali i powiedział: – Nasz ojciec był idiotą, ale bez niego dojście tam, gdzie teraz jesteśmy, zajęłoby nam dużo więcej czasu. – Naprawdę wszystko u ciebie w porządku, Tommy?
– Jasne. Na litość boską, połowa ludzi, którzy tu siedzą, to moi klienci. Tommy odchylił się od stołu i spojrzał na mnie podejrzliwie. Przy stoliku pojawiła się kelnerka z naszym lunchem, ustawiła na stole talerze z grillowanym krabem i kluskami z czosnkiem i spytała, czy mamy jakieś dodatkowe życzenia. – Jesteśmy zachwyceni tym, co nam przyniosłaś, kochanie – zagruchał Tommy, a gdy odeszła, zapytał zupełnie innym tonem: –
Z czym przychodzisz, Jack? – Słyszałem, że ciągle ostro grasz. – Kto ci to powiedział? Annie, ta głupia... – Nie rozmawiałem z nią. – ...cipa – zakończył zdanie epitetem odnoszącym się do jego zbyt cierpliwej i zbyt wyrozumiałej żony i matki jego syna. – Po co do niej dzwoniłeś, Jack? – Nie rozmawiałem z Annie od Bożego Narodzenia.
– Powinna być mi wdzięczna za życie, jakie prowadzi – warknął, przełamując palcami kraba. – Ciuchy. Samochody. Gdziekolwiek się pojawi, ludzie traktują ją jak księżniczkę. Widzę, że muszę wytłumaczyć jej jeszcze raz, czym kończy się takie bezmyślne kłapanie dziobem. – Czy Annie wie, że wisisz mafii sześćset tysięcy dolarów? Założę się, że o tym jej nie mówiłeś.
– To nie jej interes, mądralo. I na pewno nie twój. Wierz mi, w cokolwiek się wpakowałem, dam sobie radę. – Bardzo bym chciał, żebyś miał rację. – Idź do diabła. I nie dzwoń do mnie więcej, okay? Wystarczy mi kartka na Boże Narodzenie. A właściwie bez kartki będzie jeszcze lepiej. Rzucił serwetkę na stół i ruszył do wyjścia. Rozdział 34
Zostawiłem na stole dwieście dolarów i szybko wyszedłem za nim na Santa Monica Boulevard, ruchliwą ulicę zabudowaną biurowcami, w których ulokowało się wiele instytucji i obsługujących je firm, sklepów i tak dalej. Minąłem aptekę, sklep AT&T, kilka modnych kafejek i ekskluzywnych banków i krzyknąłem do niego: – Tommy, poczekaj! Porozmawiajmy spokojnie. Tom, porozmawiaj ze mną! Gdy się odwrócił, twarz wykrzywiał mu
grymas wściekłości. Znałem go dobrze i wiedziałem, że lada moment może rzucić się na mnie z pięściami. – Trzymaj się z dala od moich spraw, Jack. Powiedziałem, że dam sobie z tym radę. Znam tych chłopaków. – Masz kasę, żeby spłacić dług? Bo z tego, co słyszałem, chłopcy z mafii zamierzają zacząć od połamania kości, twoich kości, Tom. To będzie na początek. Potem zabiorą ci
samochód i zajmą firmę. – Jeśli mnie zabiją, to nie dostaną nic, prawda? – odparował z ironicznym uśmieszkiem. – Trzymaj się od tego z daleka, Jack. Nie będę więcej powtarzał. – Wpieprzanie się w twoje sprawy nie sprawia mi żadnej przyjemności. Robię to ze względu na to, co może spotkać Annie i Neda. – Och, już widzę, jak rośnie ci aureola. Nie sądzisz, że to wszystko robi się już nudne?
– Więc zamiast pozwolić sobie pomóc, wolisz być samolubnym skurczybykiem, który zniszczy całą swoją rodzinę? O to ci chodzi? Tommy uśmiechnął się kwaśno. – Więc co proponujesz? Krótkoterminową pożyczkę, pod warunkiem że już nigdy nie zadzwonię do swojego buka? Chyba postradałeś zmysły. Odwrócił się i zaczął oddalać ode mnie dużymi krokami, ale dogoniłem go i
położyłem mu dłoń na ramieniu. W przeszłości stoczyłem z Tommym tak wiele bójek, że teraz instynktownie wyczułem moment, kiedy wyprowadzi cios, zanim jeszcze zdążył ruszyć ręką. Zrobiłem unik w dół i uderzyłem go barkiem w brzuch, a potem powaliłem na ziemię. Znaleźliśmy się na chodniku, ale mój upadek został złagodzony przez amortyzator w postaci ciała mojego dobrze odżywionego brata. Uwolnił jedno ramię i spróbował
zacisnąć je wokół mojej szyi, udało mi się jednak obrócić go twarzą do chodnika i wykręcić mu rękę. Potem przesunąłem jego wykręcony nadgarstek pomiędzy łopatki. – Uuch – jęknął. – Posłuchaj, głupku... Jeśli moje chłopaki zobaczą cię tu teraz, zrobią z ciebie marmoladę. A ja nie będę ich powstrzymywał. – Zabiorę cię teraz stąd – powiedziałem. – Pójdziesz grzecznie i nie będziesz robił
kawałów. – Jesteś stuknięty. Uuch... – Jestem dla ciebie jedyną szansą, dupku. Zawsze tak było. – Ty sukinsynu – jęknął. – Żebyś zdechł. I nagle mnie olśniło. Jak to możliwe, że nie pomyślałem o tym wcześniej? A może po prostu nie chciałem przyjąć do wiadomości czegoś tak oczywistego? – To ty do mnie dzwonisz, prawda, Tommy? Dzwonisz do mnie dzień po dniu i
życzysz mi śmierci. – Co? Odbiło ci? Nigdy! Nigdy, do kurwy nędzy, nie dzwonię do ciebie, ty ośle! – Nagle Tommy’emu puściły nerwy i zaczął płakać. – Te sukinsyny zabiły mi psa – wybełkotał. – Co? Kto to zrobił? Twojego psa? Psa Neda? – Faceci z mafii. – Przykro mi, Tom. Uważaj, puszczam cię teraz. Nie rzucaj się na mnie, dobrze?
– Chciałbyś może, żebym powiedział ci „dziękuję”? Nie licz na to. – Chciałbym, żebyś poszedł teraz ze mną. I przestał się stawiać. – Świetnie. Co tylko sobie życzysz. Wciąż nie puszczałem jego ręki wykręconej za plecami. – Przysięgasz na malucha? – spytałem, otaczając małym palcem lewej dłoni jego mały palec. Tommy zamarł na kilka sekund, ale w końcu odpowiedział ruchem swojego
palca. – Przysięgam na malucha – wymamrotał. Rozdział 35 Marguerite Esperanza powiedziała babci, że wróci za kilka minut. Dobrze, babciu? Jej rodzinny dom na St. George Street, o brązowych ścianach i dachu pokrytym czerwoną dachówką, oddalony był zaledwie o pięć minut drogi od wypożyczalni DVD, w której Marguerite była już sto tysięcy razy.
Wychodząc, zatrzasnęła drzwi. Włączyła iPoda i po kilkunastu krokach skręciła w Rowena Avenue. Przy szerokiej, czteropasmowej drodze jasno świeciły neony Blockbustera, Sushi-to-Go i Pizzy Hut. Ulica była ruchliwa i całkowicie bezpieczna. Nie należało spodziewać się żadnych problemów. Poza tym potrafiła sobie radzić z problemami. Nie miała co do tego wątpliwości. Marguerite pomachała ręką grupce nastolatków, których znała, i
maszerowała w kierunku neonu Best Buy, migającego przy najbliższej przecznicy. W jej kieszeni zabrzęczał telefon, sygnalizując SMS-a. Nie rozpoznała numeru, ale tylko jedna osoba na świecie nazywała ją „tygryskiem”. To był Lamar Rindell, odjazdowy koleś, który świetnie grał w kosza i flirtował z nią od pewnego czasu. Był od niej trochę starszy i na razie spotykali się w większej grupie po
szkole, ale Marg miała ochotę na coś więcej. Lam: Co słychać, Tygrysku? Marg: Idę po dvd. Księżyc w nowiu. wampiry. Lam: Video World? Marg: a jak! to najbliżej. Lam: a może potem na pizzę? Marg: nie mogę. Lam: Spoko. Nie przejmuj się. Marguerite oparła się o skrzynkę
pocztową. Babcia kontra Lamar. Co powinna wybrać? Pizza Hut znajdowała się zaledwie o jedną przecznicę dalej. I nie było jeszcze ciemno. „Okay, czekaj w pizzy hut” – napisała. Potem zadzwoniła do domu i powiedziała: – Zjem po drodze kawałek pizzy i wypiję colę. To tuż obok. Zobaczysz to miejsce, jak wychylisz się z okna w kuchni. A potem
Lamar odprowadzi mnie do domu, dobrze? Marg postanowiła zapamiętać wszystko, o czym będzie rozmawiać z Lamarem, żeby później powtórzyć to swojej najlepszej przyjaciółce, Tonyi. Na samą myśl o tym uśmiechnęła się do siebie. Wzięła z wypożyczalni film o wampirach. Wyszła na ulicę normalnym krokiem, a potem prawie biegiem ruszyła w stronę Pizzy Hut.
Rozdział 36 Czarny samochód dostawczy marki Hyundai z logo telewizji kablowej przemieszczał się wolno ulicami dzielnicy Los Feliz. – Widzę króliczka na GPS-ie – powiedział Morbid do mężczyzny siedzącego obok niego z tyłu samochodu. – Dziewczyna wyszła z domu. Idzie pewnie coś zjeść. – Jestem gotowy – zadeklarował Jason Pilser jako Scylla. Pieprzony grecki potwór.
Sześć głów. – Pozwól mi to zrobić. Jest moja, prawda? Morbid przekazał mu klawiaturę i razem obserwowali przesuwający się na ekranie GPS-u punkt pokazujący lokalizację Marguerite Esperanzy. Scylla wystukał tekst SMS-a i wysłał go do Marguerite, podpisując „Lamar”. Koleś wysyłał jej wiadomości od kilku tygodni. A ona odpowiadała.
Teraz też tak zrobiła. Po kilku linijkach komórkowego dialogu zmieniła zdanie i powiedziała „tak”. Spotka się z „Lamarem” w Pizzy Hut. Scylla czuł, jak na czole zbierają mu się kropelki potu. Włożył rękę do kieszeni kurtki i wyjął z niej parę rękawiczek. Wysłuchali z głośnika rozmowy Marguerite z babką, a kiedy się z nią pożegnała, Steemcleena zaparkował samochód przy Rowena Avenue. Jakieś dwadzieścia metrów od
pizzerii. Ale nie dalej. Scylla obserwował na ekranie GPS-u, jak migający punkcik oznaczający Marguerite zbliża się do ich samochodu. Spojrzał przez przyciemnioną szybę na ulicę i zobaczył, że dziewczyna minęła właśnie sklep papierniczy. – Niezła laska – skomentował. – I należy wyłącznie do ciebie, Scylla. To twoja laska. Myślisz, że sobie z nią poradzisz?
Za chwilę Marg miała na kilka sekund znaleźć się między pralnią chemiczną a ich samochodem. – Scylla, ruszaj – ponaglił go Morbid. – Teraz! Scylla otworzył drzwi furgonetki i zmierzył wzrokiem ofiarę. Dziewczyna była wyższa, niż przypuszczał. Miała metr osiemdziesiąt wzrostu i wyglądała na wysportowaną. Wiedział, że nie ma
już chwili do stracenia. Wyskoczył na chodnik, błyskawicznie zaszedł ją od tyłu, zarzucił jej worek na głowę i zaciągnął sznurek. Marg głośno krzyknęła i zaczęła się szarpać. Scylla zacisnął mocno rękę na jej ustach. Był tak nabuzowany adrenaliną, że bez wysiłku uniósł ją w powietrze i z pomocą Morbida wrzucił do furgonetki. Morbid szybko zatrzasnął drzwi i walnął pięścią w przegrodę szoferki, dając Steemcleenie znak, by ruszał. Razem ze
Scyllą przygniótł ciałem szamocącą się dziewczynę. – Mam cię... – wysapał Scylla. – Bądź grzeczną dziewczynką. Morbid wrzasnął na nią: – Jeśli się zamkniesz, damy ci szansę! Scylla poczuł suchość w ustach. Nigdy jeszcze nie był na takim haju. Wiedział, że teraz, gdyby nawet chciał, nie może się już wycofać. – Co masz na myśli? – spytała Marg. – Dacie mi szansę... na co?
Rozdział 37 Czarna furgonetka zahamowała z piskiem opon i stanęła. Rozległ się zgrzyt rozsuwanych drzwi. Scylla z Morbidem wynieśli dziewczynę, trzymając ją za długie ręce i nogi. Oddalili się szybko od ulicy i rzucili ją na ziemię. Ciało, które wydawało się bezwładnym workiem, nagle ożyło i Marguerite szybkim ruchem zerwała się na nogi. Błyskawicznie ściągnęła worek z głowy
i stanęła twarzą w twarz ze Scyllą. Czekał na nią na ugiętych nogach w kominiarce zakrywającej mu większą część twarzy. Marg nie przypominała wirtualnych przeciwników, z którymi toczył walki w Szwadronach Śmierci. Jej realność była zdumiewająca i podniecająca, ale przede wszystkim była prawdziwym wyzwaniem. – Hej, Tygrysku, chodź tu do mnie – powiedział.
– Kim jesteś?! – krzyknęła. – Kimś, kto cię zaraz sprawdzi. To będzie pojedynek, Marguerite. Dziewczyna rozejrzała się dookoła, szukając drogi ucieczki. Byli na brzegu zbiornika wodnego, daleko od centrum handlowego – w miejscu równie pustym i bezludnym, jak ciemna strona Księżyca. Zza muru, który oddzielał ich od drogi, dobiegał szum przejeżdżających samochodów. Morbid i Steem, markując ciosy,
rozpoczęli wokół Marguerite taniec bojowy, znany Scylii ze Szwadronów Śmierci. Ten wstęp do prawdziwego ataku miał zdekoncentrować przeciwnika i uniemożliwić mu ucieczkę. Większość dziewcząt w takiej sytuacji popłakałaby się i zaczęła błagać o litość, ale Marg zachowała zimną krew. Gdy Scylla zrobił krok do przodu, zadała mu cios kantem dłoni. Uderzenie trafiło w nos. Scylla zawył z
bólu i chwycił się obiema rękami za twarz. Marg, robiąc uniki niczym koszykarz usiłujący przedrzeć się przez linię obrony, próbowała wymknąć się napastnikom. Steem dosięgnął ją w końcu swoją długą ręką i Marg, szarpnięta do tyłu za włosy, upadła na ziemię. Cofnął się i pozwolił jej wstać. Dziś nie była jego kolej. Tym razem Scylla wiedział, co ma zrobić. Ruszył w jej kierunku, zamierzając
przewrócić ją na ziemię i przydusić ramieniem, lecz Marg okazała się szybsza. Obróciła się wokół własnej osi i zamarkowała cios, a potem wykończyła akcję kopniakiem w krocze. Tym razem Scylla widział zbliżające się uderzenie i zdążył wykręcić się na tyle, że kopniak trafił w udo, ale i tak okazał się cholernie bolesny. Następny cios wylądował na jego przedramieniu. Czy nie złamała mu kości?
Zrobił kilka nowych uników, a kiedy w końcu go trafiła, nie upadł. Ból zwiększył tylko jego wściekłość i pobudził do ataku. Po raz pierwszy czuł, że bierze udział w walce na śmierć i życia i podnieciło go to jeszcze bardziej. Morbid i Steem krążyli w pewnej odległości wokół nich, starając się wystraszyć dziewczynę nagłymi doskokami i machaniem rąk. – Zapamiętam was! – krzyknęła do nich. – Poznam cię! I ciebie! A zwłaszcza ciebie,
ty głupi gnoju! Wyprowadziła kolejny cios, ale tym razem chybiła i Scylla, wykorzystując moment, gdy stała tyłem, uderzył ją kantem dłoni w kark, a potem podciął jej nogi. Leżała teraz i płakała. „Dlaczego... dlaczego?”. Lecz w ułamku sekundy znów zerwała się na równe nogi. Tym razem jej kopniak trafił Scyllę w szyję i przewrócił go na ziemię. Marg rzuciła się
do ucieczki. – Ona jest dla niego za dobra! – zawołał Steem do Morbida. Potem zaczął się śmiać. Ale dziewczyna uciekała, więc wyjął pistolet zza paska spodni i strzelił jej w pierś. Strzał odrzucił ją do tyłu i upadła na Scyllę. Steem podszedł do niej. – Byłaś świetna – powiedział, po czym strzelił jej w twarz. Dwa razy, dla pewności. Morbid stanął obok i pochylił się nad
dziewczyną. – To było niezłe – przytaknął. – Laska była super. Rozdział 38 Jason Pilser – Scylla – miał ochotę unieść głowę i wyć. Ból zaczynał się od nosa i rozchodził wzdłuż każdego nerwu jego ciała, pulsował w lewym udzie i w prawym przedramieniu, które prawdopodobnie było złamane. Gdyby ból można było zobaczyć, Scylla
wyglądałby teraz jak pieprzona choinka z migającymi światełkami. Jedyną satysfakcją było to, że ta cipka w końcu odwaliła kitę. Teraz mógł się zająć przygotowaniem ciała do ostatecznej inscenizacji. Przykleił taśmą koniec przewodu elektrycznego do jej ręki i ułożył ją nad głową dziewczyny; drugi koniec zawiązał ciasno na szyi, tak że sprawiało to wrażenie, jakby Marguerite sama się powiesiła.
Makabryczny żart – i zarazem pierwotny plan, zanim doszło do tego, że Steem musiał ją zastrzelić. Gdyby nie czuł się jak zbita kupa mięsa, to wszystko mogłoby być całkiem zabawne. Zdjął sportowe buty ze stóp dziewczyny i wrzucił je do samochodu. Jego trofeum. Były na tyle duże, że mógłby prawdopodobnie sam je nosić. To byłby niezły odjazd. Pomyślał, że powie o tym Morbidowi i Steemcleenie. Obiektywnie rzecz biorąc,
należało ich uznać za zwyrodnialców. Zabijali dla adrenaliny. To było lepsze niż prochy, jak sam się dziś przekonał. Byli przy tym na tyle inteligentni i dobrze zorganizowani, że udawało im się to w gęsto zaludnionych dzielnicach wielkiego miasta. Cholera. Właśnie zabił kobietę po drugiej stronie muru, za którym nieustannie pomykał sznur samochodów. – Scylla... – usłyszał z tyłu głos Steemcleeny. – Nie popisałeś się, stary.
Jasonowi nie spodobał się wyraz jego twarzy. Ale wiedział, że stracił tego wieczoru sporo punktów. Dał się pobić jakiejś małolacie. – Żartujesz chyba? – odpalił. – Widziałeś, jak walczyła? Musiała trenować judo albo jakieś inne taekwondo. – Do wozu, chłopaki! – zakomenderował Steemcleena. – A ty, Scylla, dostaniesz jeszcze jedną szansę. Być może następnym razem ci się uda.
Rozdział 39 Del Rio i Cruz zostawili naszego firmowego mercedesa chłopcu parkingowemu przed hotelem Beverly Hills i ruszyli przez hol w stronę restauracji Polo Lounge. Kelner poinformował ich, że pani Rollins siedzi przy stoliku na patio. Del Rio podwinął rękawy marynarki i wyszedł za Cruzem na zalany słońcem wewnętrzny dziedziniec. Cruz pomyślał, że Sherry Rollins wygląda na trzydziestkę, miał jednak
coraz więcej problemów z odgadywaniem wieku kobiet w tym mieście. Ubrana była w czarną sukienkę z białymi detalami, na głowie miała kapelusz z miękkim, opadającym rondem i wyglądała jak menedżerka któregoś ze studiów filmowych. Obaj mężczyźni przedstawili się i podali jej ręce, a jasnowłosa dama zdjęła psa z krzesła i zaprosiła ich do stołu. – Jesteście głodni? – spytała. – Robią tu
całkiem niezłą sałatkę z homara. – Raczej się czegoś napijemy – odparł Del Rio. Gdy do stolika podeszła kelnerka, zamówił piwo, a Cruz herbatę. Cruz przejął inicjatywę. – Pani Rollins... – zaczął. – Po prostu Sherry – przerwała mu. – Okay. Sherry, badamy sprawę śmierci Shelby Cushman. Jestem pewien, że słyszałaś
o tej tragedii. – To było włamanie, prawda? Jakiś włamywacz wdarł się do domu i zastrzelił Shelby. – Niezupełnie – skorygował Del Rio. – Wszystko wskazuje na morderstwo z premedytacją. Z domu nic nie zginęło. Absolutnie nic. – To jakieś szaleństwo – powiedziała kobieta. – Mówiono mi, że to było włamanie. Dlaczego ktoś miałby chcieć zabić Shelby?
– Jak dobrze się znałyście? – spytał Cruz. – Znałam ją od kilku lat – odparła. – Choć nazwanie nas przyjaciółkami byłoby przesadą. – Ale Shelby pracowała dla ciebie, i to nie raz? Była chyba jedną z twoich podopiecznych? Sherry Rollins spojrzała na niego badawczo. – Odkąd wyszła za mąż, już nie. Przez ostatnich kilka miesięcy pracowała dla
kogoś innego. Tak przynajmniej słyszałam. Jest mi naprawdę przykro, to wszystko jest takie okropne. – Bardzo by nam pomogło, gdybyś opowiedziała coś więcej – podjął Cruz. – I jeżeli możesz, nie opuszczaj szczegółów. – Nie wiem nic więcej oprócz tego, co wam powiedziałam. – Słuchaj, Sherry – włączył się Del Rio stanowczym głosem, z którego
wyparowała nagle kurtuazja i ciepłe tony. – Wiesz o wiele więcej. Coś ci powiem. Pomóż nam, a my nie pójdziemy na policję. Nie powiemy im, dlaczego naszym zdaniem kwalifikujesz się do grona podejrzanych w sprawie morderstwa Shelby Cushman. – Podejrzanych?! To absurd! Dlaczego niby miałabym chcieć zabić Shelby? – Nie wiem dlaczego, ale policja mogłaby mieć ochotę spytać cię o to, a także o parę
innych rzeczy. Kobieta w kapeluszu rzuciła mu lodowate spojrzenie, Del Rio wiedział jednak, że wygrał tę rundę. Były takie dni, kiedy naprawdę lubił swoją pracę. Jak na razie ten dzień zasługiwał na pięć gwiazdek. Rozdział 40 Tuż po czwartej słońce było matowym, białym dyskiem na ołowianoszarym niebie.
Sztuczne jeziorko pokrywały algi, a stojące wokół drzewa przypominały przykucnięte mamuty, nadając całej scenerii prehistoryczny wygląd. Gdyby zmrużyć oczy, miasto zniknęłoby z widoku i można by pomyśleć, że odgłosy samochodów przejeżdżających pobliską Rowena Avenue to szum na przemian ożywiającego się i cichnącego wiatru. Justine Smith schodziła po zboczu w stronę miejsca ogrodzonego rozpiętą
między drzewami żółtą taśmą, odcinającą się jaskrawo od szarego otoczenia, i czuła, jak jej obcasy coraz głębiej wbijają się w podmokły grunt. Porucznik Nora Cronin uniosła taśmę, by ułatwić jej przejście na drugą stronę. Tym razem zamiast powitać ją jakąś kąśliwą uwagą, powiedziała po prostu „cześć”. Coś musiało się zmienić i Justine domyślała się, co to może być. Zdesperowana Cronin w
obliczu kolejnego morderstwa gotowa była przyjąć pomoc od każdego. Nawet od Private. Nawet od Justine. – Szukał cię komendant Fescoe – poinformowała Cronin. – Jest tutaj. Justine skinęła głową i ruszyła ku otaczającej ciało ofiary grupie policjantów, wśród których od razu zauważyła mającego ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu Mickeya Fescoe. Rzadko widywało się szefa policji na
miejscu zbrodni. Domyślała się, że grunt zaczynał mu się palić pod nogami. W czasie niewiele dłuższym niż dwa lata zamordowano trzynaście dziewcząt. Fescoe awansował na szefa policji w połowie tego okresu i brak postępów w śledztwie stawał się poważnym zagrożeniem dla jego kariery. Rodzice zamordowanych nastolatek utworzyli komitet obywatelski i codziennie pokazywano ich w telewizji. Opinia
publiczna była przerażona i jej wzburzenie rosło. Justine położyła dłoń na jego ramieniu i Fescoe odwrócił się do niej. – Cieszę się, że jesteś, Justine. Zobacz to sama – powiedział i podał jej parę lateksowych rękawiczek – Wygląda na to, że ten drań nie ma już żadnych hamulców. Justine pochyliła się nad ciałem Marguerite Esperanzy. Na szyi siedemnastolatki zaciśnięta była pętla z przewodu
elektrycznego. Drugi koniec kabla morderca przykleił taśmą do lewej ręki, wykrzywionej pod dziwnym kątem nad jej głową. Najdziwniejsze było to, że dziewczyna zginęła od kul. Dostała przynajmniej dwa strzały – w pierś i w twarz. Morderca zaaranżował scenę sugerującą, że ofiara sama się powiesiła. Co to miało, do diabła, znaczyć? Zbrodnia znów wyglądała na dzieło jakiegoś nowego sprawcy.
– Jacyś świadkowie? Cokolwiek? – spytała. – Wszystko wskazuje na to, że została zamordowana właśnie tutaj – odparł Fescoe. – Ziemia jest zdeptana butami, jakby doszło tu do niezłej kotłowaniny. Znaleźliśmy krew na tamtej stercie liści. Jej albo mordercy. Może podczas walki poorała go paznokciami. Oby tak było. – Co z jej torebką? Macie ją?
– Nie. Zniknęły też jej buty, masz więc wreszcie coś typowego. Ciało znalazły jakieś dzieciaki i zadzwoniły na policję. Powiedziały, że kiedy tu przyszły, prawie godzinę temu, na miejscu nie było żywej duszy. Justine dotknęła zimnego policzka ofiary. Marguerite była ładna, a poza tym wyglądała na silną dziewczynę. Na twarzy i ramionach miała sińce. Prawdopodobnie długo walczyła przed śmiercią.
– Morderca ułożył ciało w teatralnej pozie – powiedziała do Fescoe. – Metoda znów różni się od pozostałych, co niestety jest znakiem rozpoznawczym tej serii. Zastanawiam się, dlaczego zaatakował tak szybko po zabiciu Connie Yu. I dlaczego ją zastrzelił, a potem ułożył ciało tak, jakby została powieszona? Rozdział 41 Luksusowe mieszkanie Scylli znajdowało się na najwyższym piętrze jednej z czterech
pięciopiętrowych rezydencji usytuowanych przy Burton Way. Apartament otoczony był ze wszystkich stron tarasem, z którego rozciągał się widok na okoliczne wzgórza. Jason nigdy nie miał prawdziwych przyjaciół, ale ten apartament pomagał mu prowadzić choćby szczątkowe życie towarzyskie, a nawet zdobywać kobiety. Stał teraz na tarasie i patrzył na rozciągające się aż po horyzont wielkie miasto,
roziskrzone tysiącami świateł i zlewające się na swych krańcach z niebem i całym wszechświatem. Widok zapierał dech w piersiach, tyle że tym razem jego piękno nie było w stanie go poruszyć. Opuścił taras, włączył telewizor i zaczął oglądać, jak Boston Celtics dostają lanie od Lakersów. Miał w nosie, kto wygra ten głupi mecz, którym mogli się fascynować tylko ludzie bez wyobraźni, prowadzący życie
pozbawione jakichkolwiek godnych uwagi zdarzeń. Myśli Jasona uparcie krążyły wokół tych samych spraw, ale był tak nafaszerowany środkami przeciwbólowymi, że zaczynał już powątpiewać w swoją zdolność logicznego myślenia. Wiedział, że będzie musiał wytłumaczyć kolegom z pracy, dlaczego ma podbite oczy, wielki plaster na nosie i zabandażowane ramię. Zastanawiał się nad jakąś wiarygodną
historyjką i nad tym, jak wymigać się od odpowiedzi na niewygodne pytania. Miał do niego przyjść Morbid, żeby porozmawiać o drugiej szansie. Wymienili kolejne SMS-y i Morbid nie ukrywał, że jest zażenowany tym, co się stało. To przecież on dokonał jego rekrutacji. Była w tym niesprecyzowana groźba, ale też szansa rehabilitacji. Morbid przekonał Steema, by zgodził się na dodatkową grę, podczas której Scylla z
pewnością udowodni, że zasługuje na członkostwo w ich elitarnym klubie. Powiedział mu, że mają już na oku nowego „króliczka”, którym mógłby się zająć jeszcze tej samej nocy. – Tak prędko? – spytał zdziwiony Jason. – To jakiś problem? – rzucił Morbid. – Nie. Może być dzisiaj. Zadzwonił dzwonek i Jason wstał z kanapy. Pokuśtykał do holu i nacisnął dzwonek domofonu.
– To ja – powiedział Morbid. – Jest ze mną Steem. – Okay, wjedźcie na górę. Za kilka godzin będzie musiał zabić jakąś dziewczynę – lecz tym razem nie wydawało mu się to już takie zabawne i ekscytujące. Rozdział 42 Scylla otworzył drzwi i wpuścił Steemcleenę i Morbida do środka. Wyglądali na zdecydowanych i poważnych. Jason
odniósł wrażenie, że ta dwójka zna się od dłuższego czasu, i to nie tylko z sieci. Prawdopodobnie powinien być dumny, że mu zaufali. – Jak tam twój nos? – rzucił Morbid, rozsiadając się w skórzanym fotelu, podczas gdy Steem zaczął przyglądać się książkom na półkach. – Mogło być gorzej. Chcecie się napić piwa? – spytał. – Nie, ja dziękuję – odparł Steem. – Ładne mieszkanko, Scylla. Masz stąd
fantastyczny widok – skomentował, kierując się ku rozsuwanym drzwiom prowadzącym na taras. – Pozwól, że sam je otworzę. To dość skomplikowane – powiedział Jason, kuśtykając za nim. Rozsunął drzwi na oścież i wpuścił go na taras. – Niezłe, co? Widać stąd na jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Steemcleena gwizdnął. – Hej, Morbid, musisz to zobaczyć. Rusz
się, człowieku. Poczujesz się jak w kinie. Jason odsunął na bok ażurowe metalowe krzesła, żeby cała trójka mogła zmieścić się obok siebie przy murku i podziwiać widok Los Angeles. – Widzisz tam, na dole? – spytał Steem, wskazując na furgonetkę z logo Comcastu, zaparkowaną po drugiej stronie ulicy. – Dzisiaj nią pojedziesz. Jesteś w stanie uwierzyć, że dajemy ci drugą szansę?
– Jasne – odparł Jason. – To bardzo głupio z twojej strony, dupku. Bo to ty jesteś dzisiaj drugim króliczkiem. Steemcleena pochylił się błyskawicznie i chwycił Scyllę za kolana. Niemal w tej samej chwili Morbid pchnął go na murek i Jason znalazł się głową i górną częścią tułowia za ogrodzeniem tarasu. Od chodnika dzieliło go dwadzieścia metrów. – Nie róbcie tego! – krzyknął. – Proszę, postawcie mnie na nogi... Proszę...
– Przestań skamlać, maminsynku. Rozkładaj ręce i fruwaj! Brzuch Jasona przesunął się kilkanaście centymetrów po szorstkim betonowym murku. Widział przemykające w dole samochody. Krew napłynęła mu do mózgu, w głowie wirowały paniczne myśli. Co mógł powiedzieć? Że uczestniczy w najbardziej nieprzewidywalnej grze na świecie? Umysł podsuwał mu przypadkowe obrazy. Ręka ojca trzymająca pióro.
Ksiądz udzielający mu pierwszej komunii. Wyraz twarzy Marguerite Esperanzy, gdy walczyła o życie. Słyszał swoje myśli tak głośno, jakby ktoś krzyczał mu je do ucha. To niemożliwe, żebym umarł tak głupio. To niemożliwe, żebym umarł. Nie! Był zbyt przerażony, by wrzeszczeć, gdy przelatywał nad barierką, więc wyraźnie
usłyszał krzyk Steema: – Króliczek! Rozdział 43 Jeśli mam być szczery, mój powtarzający się sen jest czasami bardziej realny od rzeczywistości. Obraz jest ostrzejszy, lepiej skontrastowany, a kolory intensywniejsze. Biegnę przez nierówny teren w kierunku tylnej klapy CH-46. Ten potężny helikopter, którego silniki emitują dużo ciepła, był
spośród wszystkich ruchomych celów najłatwiejszy do namierzenia dla samonaprowadzających się pocisków. Żołnierze krzyczą z bólu, a w uszach słyszę huk eksplozji. Stoję przy pochylni prowadzącej do wnętrza helikoptera, struchlały z przerażenia zaglądam do środka i widzę... Ze snu brutalnie wyrwał mnie odgłos przypominający terkotanie karabinu maszynowego. Otworzyłem szeroko oczy i zobaczyłem telefon komórkowy
wibrujący na stoliku, nie dalej niż pół metra od mojej głowy. Wziąłem aparat do ręki i na wpół przytomny spojrzałem na wyświetlacz. Była dziewiąta trzydzieści pięć. Dzwonił Del Rio. Przyłożyłem komórkę do ucha. – Rick, zaspałem. Pierwszy raz w życiu. – Okay, nie przejmuj się. Muszę ci coś powiedzieć, stary. Ale nie będziesz
zachwycony tym, co usłyszysz. Usiadłem na łóżku. Kolana drżały mi, jakbym przebiegł wiele kilometrów po skalistych wertepach. A w ustach, słowo daję, czułem smak prochu. – Słucham. Mów. – Chodzi o Shelby – powiedział Rick. – Nie była dokładnie tym, kim myślisz. Oprzytomniałem w jednej cholernej chwili. – Co to znaczy? Czego się dowiedziałeś, Rick? Gadaj bez dalszych wstępów.
– Shelby była prostytutką – wyrzucił z siebie Del Rio. – Luksusową dziewczyną do towarzystwa. Nie zagłębiając się w szczegóły, powiem ci tylko, że wróciła do tej pracy po ślubie z Cushmanem. – To jakiś absurd! Kto ci to powiedział?! – Spokojnie, Jack. Nie wstawiałbym ci kitu. Cruz i ja rozmawialiśmy z wiarygodnymi ludźmi. Ubieraj się. Będę przed twoim domem za piętnaście minut. Mamy
świadka i najlepiej, żebyśmy pogadali z nim razem. Dziesięć minut później wrzuciłem swoją skórzaną teczkę na tylne siedzenie jednego z naszych firmowych mercedesów klasy S. Rick siedział za kierownicą i wręczył mi kubek z kawą. – Shelby nie była dziwką. Jestem tego pewien. To kompletna bzdura – powiedziałem. – Uważasz, że zmyślam? Dlaczego
miałbym cię okłamywać? – Nie powiedziałem, że kłamiesz. – Zapnij pas, Jack. Musimy wyjaśnić tę sprawę. Dowiedzieć się, kto zamordował Shelby i dlaczego to zrobił. Ruszyliśmy przez zasnute smogiem miasto w kierunku górnego Los Angeles. Im wyżej wjeżdżaliśmy, tym bardziej zamożna stawała się okolica. Mijaliśmy kolejne wille, przypominające niekiedy prawdziwe
pałace – większość z nich ze wspaniałym widokiem na ocean. Po pewnym czasie Rick zwolnił i zatrzymał się przed wysoką bramą z kutego żelaza, zamykającą wjazd do jednej z wielkich rezydencji Beverly Hills. Poczynając od wczesnych lat czterdziestych, posiadłość przy Benedict Canyon Road należała kolejno do mającego złą sławę dziennikarza, który specjalizował się w plotkach z Hollywood, reżysera będącego
zdobywcą kilku Oscarów i saudyjskiego księcia. Obecnie ta willa w śródziemnomorskim stylu znana była jako Benedict Spa. Ale wiedziałem o tym ja, wiedziała policja, a także bogaci faceci ze wszystkich stron świata, że posiadłość rozciągająca się na szczycie stromych nadmorskich klifów jest luksusowym burdelem zarządzanym przez Glendę Treat, dobrą znajomą wielu hollywoodzkich filmowców, a jej
właścicielem jest nikt inny, tylko Ray Noccia. Z niedowierzaniem usłyszałem swój głos zadający Rickowi pytanie: – Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że Shelby tu pracowała? Skinął głową tylko raz. – Pani Treat nie spodziewa się naszej wizyty – rzucił. – Musimy wypytać ją o Shelby. Niech to będą informacje z pierwszej ręki. Sugeruję, żebyś uruchomił swój słynny urok
osobisty, który robi takie wrażenie na kobietach. – Domyślasz się, że dziś rano nie mam na to wielkiej ochoty? – Po prostu wciśnij odpowiedni guzik. Rozdział 44 Około dwudziestu metrów od głównej bramy znajdowało się drugie, mniejsze wejście. Otworzyłem furtkę i wszedłem razem z Rickiem na teren posiadłości. Przemknąłem obok głównego budynku i schylając się pod
nisko wiszącymi gałęziami drzew, dotarłem w pobliże basenu na tyłach domu. Przystanąłem na skraju kamiennego tarasu, żeby poczekać na Ricka, i objąłem wzrokiem scenę. Na jasnoniebieskich fotelikach plażowych siedziała grupa szczupłych, ślicznych, młodych kobiet z nogami wyciągniętymi w kierunku okrągłego basenu. Wyglądało to jak
talerz z przystawkami, które mają zaostrzyć apetyt przed podaniem głównego dania. – To ona – mruknął Del Rio, wskazując ruchem podbródka czterdziestoparoletnią platynową blondynkę z włosami związanymi w koński ogon. Daszek ocieniający oczy nadawał jej wygląd krupiera z Las Vegas. W momencie gdy zacząłem się jej przyglądać, odwróciła głowę i nasze spojrzenia się
spotkały. Pani Treat prawie się nie postarzała w ciągu tych kilku lat, które minęły od głośnego procesu z jej udziałem. Aresztowana za stręczycielstwo, zagroziła upublicznieniem w mediach zawartości swojej „czarnej książeczki”: długiej listy polityków i czołowych finansistów korzystających z jej usług. W końcu zrezygnowała z tego pomysłu i spokojnie odsiedziała pięcioletni wyrok. Fama niosła, że gdy wyszła, Ray Noccia wręczył jej klucze do
tej posiadłości w nagrodę za trzymanie języka za zębami. Spróbowałem wyobrazić sobie Shelby w towarzystwie Raya Noccii i Glendy Treat, ale nie miało to żadnego sensu. Shelby była wrażliwa i brzydziła się plugastwem, przynajmniej ta Shelby, którą znałem. „Moja” Shelby była wesoła i zabawna i oddałaby ci ostatnią koszulę. Może to właśnie było problemem? Glenda Treat podniosła się z wdziękiem z leżaka i skierowała w naszą stronę,
mierząc nas wzrokiem. Najwyraźniej zawarła już bliższą znajomość z którymś ze znanych chirurgów plastycznych: miała naciągniętą skórę wokół zielonych oczu i hollywoodzkie piersi w kształcie wysmukłych poduszek. Zastanawiałem się, czy byłaby w ogóle w stanie pływać w swoim basenie, czy też wtłoczony w nią silikon wyrzuciłby ją na powierzchnię wody jak piłeczkę pingpongową.
Na jej twarzy pojawił się wystudiowany uśmiech, który zawsze wydawał mi się żałośnie pretensjonalny. Myślała oczywiście, że jesteśmy drobnymi frajerami, którzy przyszli się zabawić w jej luksusowym burdelu. Przedstawiliśmy się z Rickiem i wręczyłem jej swoją wizytówkę. – Nie mam przy sobie okularów – powiedziała. Wyjaśniłem, że reprezentuję firmę Private. Okazało się, że ją zna. No cóż,
każdy znał Private. Kojarzyła nawet moje nazwisko. – Czym w takim razie mogę wam służyć, panowie? – spytała i jej uśmiech stracił trochę promiennego blasku. – Manicure? Okłady z alg morskich? – Potrzebne nam są pewne informacje na temat Shelby Cushman. Resztki uśmiechu, które wciąż błąkały się po jej twarzy, zniknęły bezpowrotnie. – Słyszałam, że nie żyje. Proszę
wybaczyć na chwilę. Odwróciła się, podeszła do jednego z leżaków i pochyliwszy się, szepnęła coś do ucha leżącej na nim dwudziestoparoletniej brunetce. Kobieta wzięła telefon komórkowy i oddaliła się o parę kroków. Po chwili Glenda wróciła do mnie i do Ricka. – Muszę was prosić o opuszczenie tego miejsca, panowie – zażądała. – To teren prywatny.
– Proszę dać mi minutę, okay? – powiedziałem. – To dla mnie sprawa osobista. Shelby była moją przyjaciółką. – Panie Morgan... Shelby była świetną masażystką. Była w stanie zrobić cztery albo pięć masaży dziennie i każdy traktował spotkanie z nią jako niezwykły przywilej. Zaczęła tu pracować wkrótce po ślubie. Nudziła się, siedząc samotnie przez cały dzień w domu. Tak przynajmniej mi powiedziała. Á propos
tego, co się z nią stało... wiem tylko tyle, ile przeczytałam w „Los Angeles Times”. To straszny szmatławiec, nie muszę chyba tego panu mówić. – Czy ktoś chciał skrzywdzić Shelby? – spytałem. – Czy ktoś jej groził? – Shelby była popularna – odparła Glenda. – Prawdziwa Miss Publiczności. Wszyscy ją uwielbiali, a ona sama traktowała większość ludzi, z którymi się tu spotykała, jak
przyjaciół. Ostatnie zdanie wypowiedziała, spoglądając ponad moim ramieniem. Odwróciłem głowę i zobaczyłem trzech mężczyzn wychodzących z domu przez duże przeszklone drzwi. Byli ubrani niezobowiązująco, a pod ich marynarkami dostrzegłem wybrzuszenia od kabur pistoletów. Dwaj z nich towarzyszyli Rayowi Noccii tamtej nocy, kiedy przyjechał pod mój dom.
Mężczyzna idący na przedzie miał na sobie czarną koszulę bez krawata, czarne spodnie i czarną marynarkę. Utkwił we mnie spojrzenie i zorientowałem się, że on również mnie poznał. – Co tu robisz, Morgan? – spytał bezceremonialnie. – Jesteś umówiony na masaż? Uniosłem lekko ręce, by pokazać, że nie szukam kłopotów. Nie miało to wielkiego znaczenia. Kłopoty same mnie znalazły.
– Czy wyglądam na kogoś, kto musi płacić za masaż? – powiedziałem. Rozdział 45 Gdy Ray Noccia przed kilkoma dniami złożył mi wizytę, ubrany na czarno mężczyzna szedł za nim jak cień i ani na chwilę nie spuszczał mnie z oka. Mogłem teraz lepiej mu się przyjrzeć. Miał prawie czterdziestkę, przystojny, jeśli podobają się wam takie muskularne, rozrośnięte w barach typy.
Glenda przywitała go uśmiechem i rzuciła w moją stronę: – Czy zna pan Francisa Mosconiego, panie Morgan? Pan Mosconi regularnie z nami współpracuje. – Mieliśmy już okazję się poznać. Cześć, Francis. – Kiwnąłem mu głową. Rozpoznałem również mężczyznę idącego tuż za Mosconim. To był kierowca Noccii, pięćdziesięcioparoletni dżentelmen, który dość rezolutnie poradził mi tamtego wieczoru, bym
pochopnie nie rezygnował z rozmowy z jego szefem. Zdążyłem się już dowiedzieć, że to Joseph Ricci, kuzyn dona Raya Noccii. Na samym końcu szedł młody, opalony blondyn w żółtej koszulce polo i spodniach khaki. Wyglądał na ochroniarza. Mosconi starannie mnie zrewidował. Ochroniarz próbował zrobić to samo ze stojącym kilka kroków dalej Rickiem, ale Del Rio odepchnął jego ręce.
– Łapy przy sobie – warknął. Ochroniarz nie wziął sobie ostrzeżenia do serca, w jednej chwili znalazł się za plecami mojego przyjaciela i pchnął go na mur. To nie było mądre z jego strony. Był młodszy i prawdopodobnie bardziej wysportowany od Ricka, ale to nie wystarczyło, by pokonać komandosa piechoty morskiej. Del Rio odwrócił się błyskawicznie i w następnym ułamku sekundy umieścił potężny sierpowy na nosie młodego człowieka, a
potem poprawił go hakiem w podbródek, po którym blondyn znalazł się na ziemi. Ręce składały się same do oklasków. Do akcji wkroczył jednak energicznie Ricci, zaatakował Ricka od tyłu, łapiąc go za ręce, podczas gdy Mosconi przyłożył mu do skroni lufę dziewięciomilimetrowej beretty. – Przestań! – krzyknąłem do Del Ria. – Jesteśmy załatwieni. Podniosłem ręce i trzymałem je wysoko w górze, przyglądając się, jak Mosconi
idzie w moją stronę. Uderzył mnie mocno pistoletem, ale utrzymałem się na nogach. Potem poprawił to jeszcze jednym ciosem, po którym rozłożyłem się na trawniku przy basenie. Tak, byliśmy załatwieni. Rozdział 46 Kilka sekund później Mosconi wciąż stał nade mną, zasłaniając słońce. W ustach czułem cierpki smak. Przez głowę
przebiegła mi myśl, że nikt nie wie, gdzie teraz jesteśmy. To było Dodge City5 w samo południe. Nasz przeciwnik miał przewagę liczebną i był uzbrojony. Dalsza walka nie miała sensu. Mosconi przemówił łagodnie, a nawet uprzejmie: – To tylko drobna zapłata za sposób, w jaki rozmawiałeś z panem Noccią. A teraz wstawaj, Morgan.
Z trudem dźwignąłem się z ziemi, ale ledwie zdążyłem się wyprostować, Mosconi wymierzył mi mocny cios w szczękę. Poleciałem do tyłu, rozwalając przy okazji krzesło i stolik. Pociemniało mi w oczach. – A to było za nieuprawnione wkroczenie na teren prywatnej posiadłości – poinformował. – I za zwracanie się do mnie per Francis. Poczułem dotyk zimnego metalu, gdy wpakował mi lufę do ucha. Pozostała
dwójka okładała pięściami Ricka, klnąc i wrzeszcząc. – Musisz nauczyć się trochę szacunku dla ludzi, Morgan. Ty i twój przyjaciel. – Rozumiem – powiedziałem. – Zrobię to. Przepraszam. Pomóż mi się podnieść. Mosconi zaśmiał się szyderczo. Wyciągnął do mnie rękę, a ja chwyciłem ją skwapliwie i wykręciłem, aż zawył i podążył za swoim bólem na ziemię. Beretta zaklekotała na kamiennych
płytach. Doskoczyłem jednym susem do pistoletu, chwyciłem go i przystawiłem wylot lufy do skroni Mosconiego. Role się odwróciły. – Rzućcie broń! – krzyknąłem do Ricciego i ochroniarza. – Gnaty na ziemię i cofnąć się trzy kroki! Joe Ricci posłusznie odłożył pistolet na ziemię, a zaraz potem zrobił to ochroniarz. – Morgan – syknął Mosconi z grymasem na twarzy. – Koniec tej zabawy. Tym
razem wygrałeś. 5 Synonim miasta bezprawia, jeden z symboli Dzikiego Zachodu. – Nie, to jeszcze nie koniec – oznajmiłem spokojnie. Nie chciałem, by ruszyli za nami, i nie chciałem zarobić kulki w plecy, więc zarządziłem, by cała trójka weszła do basenu. Ricci zdjął buty i zegarek i zszedł po schodkach do płytkiej części basenu jak
dżentelmen zanurzający się w kąpieli. Mosconi zrzucił marynarkę i wykonał skok na bombę, z podkurczonymi nogami. Del Rio odprowadził ochroniarza pod bronią na drugą stronę basenu. – Nie zapomnijcie potem wyłowić swoich zabawek – dodałem, wrzucając do wody ich pistolety. Wystraszone dziewczyny, które przyglądały się wydarzeniom z bezpiecznej
odległości, zbliżyły się ponownie do basenu. Jedna z nich, oparłszy ręce na kolanach, popatrzyła z niesmakiem na upokorzonego Mosconiego. Słodka mała, choć nieźle upalona trawką. – I jak my mamy tu teraz pływać? – spytała. – Machajcie rękami i nogami – podrzucił Del Rio. Gdy opuszczaliśmy „ośrodek odnowy biologicznej”, Glenda Treat przyglądała się nam
z okna okolonego winną latoroślą. Pomachałem jej ręką na pożegnanie i zgodnie z przewidywaniami pokazała mi środkowy palec. Niestety, to było wszystko, co Benedict Spa miało do zaoferowania Rickowi i mnie. Rozdział 47 – Teraz jesteśmy kwita – powiedział Del Rio, przyciskając kilka złożonych papierowych ręczników do krwawiącego nosa. Jechaliśmy w kierunku biura.
– Co? O czym mówisz? – Tym razem to ty uratowałeś mi życie. Od dawna czekałem na ten dzień. – Zawracasz głowę. Chłopaki chciały tylko przetrzepać nam trochę skórę. Kto by się tam łakomił na twoje nędzne życie? – Pieprzysz – mruknął Del Rio. – Dlaczego Shelby pracowała dla Glendy Treat? – spytałem. – Była twoją przyjaciółką, Jack. Ja ledwie ją znałem.
Usłyszałem przytłumiony dzwonek komórki dobiegający z mojej teczki leżącej na tylnym siedzeniu. Poprosiłem Ricka, by podał mi telefon, a kiedy to zrobił, otworzyłem go i zobaczyłem na wyświetlaczu tuzin nieodebranych połączeń. Tym razem dzwoniła Colleen. – Gdzie się podziewałeś, Jack? Dzwonię na okrągło. – Wiem, wiem. Byłem w spa. Co się dzieje? – rzuciłem. W szczęce czułem pulsujący
ból, rozsadzało mi głowę, a moje ego było na poziomie asfaltu. – Justine chce z tobą rozmawiać. – Połącz ją. – Powiem jej, że jesteś dziś trochę nieprzytomny. – Daj mi ją, Colleen. Nigdy nie czułem się lepiej. Po chwili usłyszałem podekscytowany i lekko zdenerwowany głos Justine. – Burmistrz dostał e-mail od tego sukinsyna. Napisał, że zostawił adidasy Marguerite
Esperanzy w skrzynce pocztowej przy La Brea. Bada je teraz nasze laboratorium. A gdzie ty, do cholery, jesteś? – Poczekaj chwilę – rzuciłem, widząc stację benzynową na rogu Sunset Boulevard i Fairfax Avenue. Wcisnąłem hamulec i zatrzymałem się. – Mamy prawie pełny bak – zauważył Del Rio. – Idź do toalety i obmyj twarz z krwi. Justine? Jesteś tam jeszcze?
– Z krwi? Jakiej krwi? Co się stało Rickowi? Co się w ogóle dzieje? Dlaczego nie jesteście w biurze? I o co chodzi z tym spa? Wysiadłem z samochodu i przeszedłem na pustą część wybetonowanego parkingu. Zdałem Justine relację z tego, jak przyjęto nas w „ośrodku odnowy”, i poinformowałem, że Shelby tam pracowała, co potwierdziła Glenda Treat, choć nie chciała powiedzieć dlaczego.
– Jesteś psychologiem, wyjaśnij mi to – poprosiłem. – Dlaczego się na to zdecydowała? – Nie znałam jej, Jack. Może gdybym ją znała, potrafiłabym odpowiedzieć na to pytanie. – Załóżmy, że przygotowujesz profil psychologiczny. Od czego byś zaczęła? Zapanowała przedłużająca się cisza. W końcu Justine spytała: – Shelby była aktorką komediową, prawda?
– I to dobrą. – No dobrze... Jeżeli połączysz ze sobą w równych ilościach narcyzm i nienawiść do samej siebie, otrzymasz aktorkę kabaretową. Innym efektem takiej mieszanki może być prostytutka. Jąknąłem przygnębiony. – Byłam zbyt obcesowa, Jack? – Shelby najprawdopodobniej usłyszała coś, o czym nie powinna była wiedzieć. Być
może o rodzinie Nocciów. – Przepraszam, Jack. – To nie koniec. – Wiem. Jack? – Tak? – Czy będziesz dziś w biurze? Sci i ja mamy całkiem różne podejście do sprawy uczennic. Potrzebują dodatkowej opinii. – Może to oznacza jakiś przełom w śledztwie – powiedziałem. – Niedługo tam będą.
Rozdział 48 Cztery pary oczu spojrzały na nas ze zdumieniem, a nawet z przerażeniem, gdy weszliśmy z Rickiem do „gabinetu wojennego”. – Spokojnie, wszyscy żyją – mruknąłem. – Ale tylko dlatego, że było zbyt wielu świadków – dodał Del Rio. Właśnie zacząłem rozwijać swoją teorię na temat związków Shelby Cushman z rodziną Nocciów, gdy weszła Colleen, żeby zebrać zamówienia na lunch.
Spojrzała na mnie z szeroko otwartymi oczami, zszokowana. Miałem siniaki na szczęce i przeciętą skórę kości policzkowej. A były to tylko te obrażenia, które mogła zobaczyć. – Mieli przewagę liczebną – wyjaśniłem. – To co zwykle? – spytała. – Duże frytki. I duża porcja lodu. Gdy wyszła, przekazałem głos Kloppenbergowi.
– Jack, przedyskutowaliśmy to wszystko z Mo. Mamy podobne wnioski. Jeżeli morderca zarzuca przynętę, wysyłając fałszywe SMS-y, to znaczy, że musi mieć bezprzewodowy dostęp do komórek tych dziewcząt w czasie rzeczywistym. Mo-bot przytaknęła ruchem głowy. Była w koszulce bez rękawów odsłaniającej ramiona pokryte plątaniną kolorowych tatuaży. Trudno było wyobrazić ją sobie na Harvardzie, gdzie zrobiła doktorat. Zdjęła swoje dwuogniskowe okulary i powiedziała:
– Podejrzewamy, że ten łajdak krąży po wybranej dzielnicy w jakimś samochodzie, który nie przyciąga uwagi. Powiedzmy: w furgonetce. Przechwytuje sygnał połączenia komórkowego, a gdy zdobędzie dostęp do telefonu, klonuje jego zawartość. Potem wysyła własne wiadomości, podając się za któregoś ze znajomych przyszłej ofiary. – Jeżeli potrafi to zrobić – włączył się znowu Sci – może również zablokować wszystkie pozostałe SMS-y, zarówno
przychodzące, jak i wychodzące. O ile wiem, nie istnieje żaden program, który pozwala bezprzewodowo skopiować zawartość czyjegoś telefonu komórkowego. – Ale można sobie coś takiego wyobrazić – dodała Mo-bot. – A jeśli można to sobie wyobrazić, można to zrobić. Rozdział 49 – Nie możesz przestać o tym myśleć, Justine?
Justine miała podkrążone oczy, ale wciąż wyglądała nieźle. Nie mogłem sobie jednak przypomnieć, kiedy po raz ostatni widziałem ją uśmiechniętą. Zadręczała się tą sprawą. – Coś nie dawało mi spokoju przez ostatnich kilka dni – powiedziała – i w końcu dziś rano wykrystalizowała się z tego pewna myśl. Pięć lat temu ktoś porzucił ciało zamordowanej dziewczyny przy tej samej uliczce, gdzie znaleziono niedawno Connie Yu. Przeszukałam
archiwa „Los Angeles Times” i znalazłam tamtą historię. Ofiara nazywała się Wendy Borman. Miała siedemnaście lat. Podobnie jak Connie Yu wyszła z domu, żeby pójść w jakieś miejsce przy Hyperion Avenue, i już nie wróciła. Jej ciało znaleziono następnego dnia rano. – Kolejna niewyjaśniona sprawa? Justine przytaknęła. – Dziewczyna została uduszona. Miała potężnego siniaka za uchem, który powstał po
uderzeniu ciężkim narzędziem. Nie zgłosili się żadni świadkowie, nie odkryto próby gwałtu ani żadnych śladów, które mogłyby naprowadzić policję na trop mordercy. Brzmi znajomo? Dodam jeszcze, że zniknęła jej torebka i telefon komórkowy. Podobnie jak złoty łańcuszek z gwiazdą ręcznej roboty. Jej matka powiedziała, że zawsze go nosiła. – Zapewne morderca zabrał go, by wyglądało to na napad rabunkowy. – Zastanawiam się, kiedy to się
naprawdę zaczęło. Ile dziewczyn zabił ten psychol? Na ile różnych sposobów? I czy Wendy Borman była pierwsza, czy przed nią był ktoś jeszcze? Podczas lunchu sprawdziliśmy nasze terminarze i obciążenie pracą. – Odkładamy na razie na bok wszystko oprócz Cushmanów, afery futbolowej i morderstw nastolatek – zdecydowałem. – Koncentrujemy się na tych trzech sprawach, dopóki ich nie zamkniemy. I nikt chyba nie ma wątpliwości, że to się uda.
Powlokłem się schodami do gabinetu. Gdy usiadłem za biurkiem, podeszła Colleen. – Miałeś dziś rano dziwny telefon – zaczęła. – Jeżeli to był dowcip, to mało śmieszny. Powinieneś tego posłuchać, Jack. I potraktować serio. Podniosła słuchawkę, uruchomiła pocztę głosową i włączyła głośnik. Było mi przykro, że Colleen musi słuchać upiornego, zniekształconego przez elektroniczny filtr głosu.
– Nie żyjesz – powiedział rozmówca. Colleen miała przerażoną minę i wcale jej się nie dziwiłem. Ton głosu nie wskazywał na żart. Objąłem ją i trzymałem długą chwilę w ramionach. Jej głośny oddech zamienił się w kocie mruczenie. Zaśmiała się z samej siebie. Co miałem zrobić z tą wspaniałą, kochaną kobietą? – Jeszcze nie, Colleen – wyszeptałem jej do ucha. – Jeszcze żyję.
Część trzecia Czy jest tu miejsce na miłość? Rozdział 50 Stałem obok Colleen przy wygiętym w podkowę barze. W powietrzu unosił się zapach uczciwej, ciężkiej pracy. – Przychodzę tu niemal co wieczór po wyjściu z Private – powiedziała Colleen, mając na myśli pub Mike’a Donahue. Ubrana była w kwiecistą sukienkę i różowy, dopasowany
żakiet, a długie włosy opadały jej falami na ramiona. Colleen starała się o amerykańskie obywatelstwo, ale w tym oświetlonym skąpym światłem pubie, gdzie serwowano portera z beczki i gdzie roiło się od bywalców mówiących z silnym irlandzkim akcentem, czuła się jak w domu. Martwiłem się tym, co dzieje się między nami. Byliśmy ze sobą od roku i każde z nas inaczej na to patrzyło. Colleen
prawdopodobnie doszła do wniosku, że nadszedł czas, by zakończyć związek, z którego nic nie wynika. Czekając, aż zwolni się stół, piliśmy black & tan i graliśmy w darta, wybrawszy partyjkę dla początkujących zwaną „dookoła tarczy”. Ręka wciąż mnie bolała po walce z Mosconim i nie miałem z Colleen żadnych szans. – Nie dawaj mi wygrywać, Jack – fuknęła.
– Chyba nie sądzisz, że robię to celowo? – Spróbuj trafić w ósemkę – powiedziała, klepiąc mnie po udzie. Spudłowałem i zacząłem się z siebie śmiać. Patrzyłem z przyjemnością, jak Colleen w skupieniu celuje do tarczy, przechylając się lekko do tyłu i wyginając ciało w rozkoszny łuk, uwydatniający piersi. Rzucona przez nią lotka trafiła w dwudziestkę, kończąc w ten sposób grę.
– Domyślam się, że stawiam kolację – oświadczyłem. Roześmiała się i pocałowała mnie, a z kuchni wynurzył się Donahue, z którym była w świetnej komitywie. Właściciel pubu miał trzydzieści sześć lat i nosił brodę. Colleen powiedziała mi, że mimo stosunkowo młodego wieku cierpi już na podagrę. – Więc to jest ten facet, który ukradł nam twoje serce? – spytał. – Mike jest słodki, nie przejmuj się jego gadaniem – mruknęła Colleen,
obejmując mnie w pasie. Donahue zaprowadził nas do stolika w przytulnym kącie bocznej sali. Gdy skończyliśmy kolację, kelner przyniósł ciasto z zapalonymi świeczkami. Kiedy umilkły oklaski i przyjacielskie gwizdy, pochyliłem się nad stołem, żeby ją pocałować. – Wszystkiego najlepszego na twoje spóźnione urodziny, Molloy – powiedziałem i
popchnąłem w jej stronę pudełeczko owinięte w złoty papier. Twarz Colleen pojaśniała. Odpakowała puzderko i powoli uniosła wieczko. – Dziękuję, Jack. To naprawdę urocze – stwierdziła, wyjmując z pudełeczka złoty zegarek. – Pasuje ci, Colleen. – Daj spokój, Jack. Nie musisz tego mówić. Przecież oboje wiemy, o co chodzi.
Jej komentarz był całkiem przejrzysty. To tylko zegarek. To nie pierścionek. Rozdział 51 Colleen wynajmowała mały parterowy bungalow w Los Feliz, przytulnej dzielnicy zamieszkanej przez artystów i zabudowanej w większości niskimi domami, które tworzyły pełne uroku ulice. Siedzieliśmy w samochodzie i starałem się jej wytłumaczyć, dlaczego nie zostanę na noc, mimo że obchodzimy jej urodziny.
Ludzie wyprowadzali psy na spacer, wokół biegały rozbawione dzieci. Prawdziwa sielanka. Colleen wpatrywała się w splecione na kolanach ręce i mały złoty zegarek połyskujący w świetle ulicznej latarni. – Za godzinę odlatujemy z Rickiem do Las Vegas – powiedziałem. – Nie musisz nic tłumaczyć, Jack. To przecież ja rezerwowałam wam bilety na samolot.
– Chodzi o sprawy zawodowe, Colleen. Nie wybieram się do kasyna. – W porządku, Jack. I tak muszę się jeszcze pouczyć do egzaminu. Dziękuję ci za wspaniałe urodziny i prezent. To najładniejszy zegarek, jaki kiedykolwiek miałam. Cmoknęła mnie szybko w usta i sięgnęła do klamki. – Odprowadzę cię – zaproponowałem. Opadła z powrotem na siedzenie, by poczekać, aż otworzę drzwi, i wolno wysiadła z
auta. Przeszliśmy kilka metrów pomiędzy krzewami róż i lawendy, wychylającymi się z ogródka po obu stronach alejki prowadzącej do wejścia. Jak zwykle dłuższą chwilę zajęło jej znalezienie kluczy w torebce. – Bezpiecznej podróży, Jack. – Zobaczymy się jutro rano – rzuciłem na pożegnanie i pomaszerowałem z powrotem pachnącą alejką do samochodu. Dręczyło mnie poczucie winy, ale nic nie można już było
zmienić. Musiałem jechać. W domku zapaliło się światło. Przyglądałem się, jak Colleen wchodzi do kuchni, a potem do głównego pokoju, gdzie wkrótce miała usiąść do nauki z filiżanką herbaty i włączonym radiem, które będzie dotrzymywać jej towarzystwa. Wyobrażałem sobie, jak spogląda na nowy zegarek, myśląc o tym wszystkim, co mogłaby mi powiedzieć, a co powie
dopiero jutro. Włączyłem silnik i odjechałem. Na pierwszych światłach zadzwoniłem do Ricka. – Co słychać? – spytałem. Od bójki w luksusowym burdelu Glendy Treat miał kiepski humor. Rick był największym twardzielem, jakiego znałem, i wyrzucenie z pamięci upokorzenia, jakiego tam doznał, nie przychodziło mu łatwo. – Właśnie wyjeżdżam – odparł. – Powinienem być na lotnisku za
dwadzieścia minut, o ile nie ugrzęznę w korku. – Nie zapomnij wziąć spluwy. – Tak, Jack. Przypominam ci o tym samym. Rozdział 52 Dom Carmine Noccii położony był o pół godziny jazdy od lotniska McCarrana i o piętnaście minut od Las Vegas Strip. Zatrzymałem nasz wynajęty samochód przed wysoką bramą prowadzącą do enklawy
zasiedlonej przez celebrytów, sułtanów, właścicieli kasyn i innych piekielnie bogatych ludzi, stanowiących stałą klientelę firmy Private. Del Rio wysiadł z samochodu i wyrecytował do domofonu nasze nazwiska. Po chwili skrzydła bramy rozsunęły się i wjechaliśmy do środka. Kręta droga zawiodła nas do następnej bramy, tym razem z numerem domu Noccii wykutym w żelazie obok bramofonu. Del
Rio powtórzył rytuał, brama się otwarła i chwilę później znaleźliśmy się na terenie posiadłości. Przywitał nas głośny szum wody. Przejechaliśmy przez most nad sztuczną rzeczką, minęliśmy korty tenisowe i stajnie i dotarliśmy na dziedziniec dużej budowli w stylu hiszpańskim, przed którą rosły podświetlone palmy daktylowe. Aż trudno było uwierzyć, że ta kwitnąca oaza powstała na suchym piachu, ale tak
właśnie było. Jakiś mężczyzna w dżinsach i rozpiętej pod szyją czerwonej koszuli otworzył masywne drzwi, zaprowadził nas do holu i kazał nam oprzeć ręce na ścianie. Zabrał nam broń i dość długo sprawdzał, czy nie mamy urządzeń podsłuchowych. Widziałem, jak twarz Ricka czerwienieje z wściekłości. Hamował się z najwyższym trudem i na wszelki wypadek powstrzymałem go karcącym spojrzeniem.
Kundel w czerwonej koszuli burknął w końcu „chodźcie za mną” i poprowadził nas przez zwieńczone łukami przejścia i wysokie pokoje. Minęliśmy kilku uzbrojonych osiłków zajętych grą w bilard i weszliśmy do dużej sali z przeszkloną ścianą, za którą widać było basen. Carmine Noccia siedział przed kominkiem i czytał jakąś książkę w twardej oprawie. Był mężczyzną średniej budowy i choć
miał dopiero czterdzieści sześć lat, zaczynał już siwieć. Ubrany był w szary jedwabny sweter i świetnie skrojone spodnie z dobrego materiału. Jego wygląd idealnie pasował do wyobrażeń o tym, jak powinien wyglądać zamożny mafijny caporegime, potomek ostatniej liczącej się mafijnej rodziny Zachodniego Wybrzeża, zgarniający co tydzień kilka nielegalnych milionów dolarów. Wiedziałem całkiem sporo o Carmine
Noccii. Ukończył z wyróżnieniem Uniwersytet Stanforda i obronił pracę magisterską z marketingu na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Po dyplomie oddał swoje talenty w służbę mafii i ojca i przez dziesięć lat odpowiadał w rodzinnym interesie za prostytucję i prawdopodobnie handel narkotykami. Syn dona nigdy nie został oskarżony o zabójstwo, choć niekiedy znajdowano w kontenerach na
śmieci martwe prostytutki. Zniknął również jeden z pośredników sprowadzających do burdeli dziewczęta z byłego Bloku Wschodniego. A nasza broń leżała na półce zabytkowej serwantki w holu. Przekroczyliśmy próg i Noccia na nasz widok wstał z krzesła i włożył ręce do kieszeni. Poprosił, byśmy usiedli, wskazując nam skórzaną kanapkę obok kominka. – Czy przywiózł pan pieniądze, które jest mi winien pański brat? – spytał,
mierząc mnie wzrokiem. – W przeciwnym razie marnuje pan mój cenny czas. Klepnąłem się dłonią po kieszeni marynarki i powiedziałem: – Potrzebuję pana pomocy w całkiem innej sprawie. Ktoś zabił Shelby Cushman. Wygląda to na profesjonalną robotę, tak przynajmniej uważa policja. Jeżeli wie pan, kto ją zastrzelił, byłbym wdzięczny, gdyby podzielił się pan ze mną tą informacją. Shelby była moją
przyjaciółką. Gdy to mówiłem, Del Rio wstał i zaczął przechadzać się po wielkim pokoju, przyglądając się fotografiom i strzelbom wiszącym na ścianach. – Jeździ pan konno? – spytał gospodarza. – Nie wiem, kto zabił Shelby – odparł Noccia, podążając wzrokiem za krążącym po pokoju Rickiem. – Jedno mogę powiedzieć na pewno: lubiliśmy ją. To była kobieta z klasą.
Błyskotliwa i bardzo zabawna. Wyjąłem z kieszeni marynarki cienką kopertę i wręczyłem ją Noccii. Wyciągnął to, co w niej było, i przez chwilę uważnie przyglądał się czekowi na sześćset tysięcy dolarów. Hazardowy dług Tommy’ego został całkowicie spłacony. – Przekażę to komu trzeba – oznajmił i włożył kopertę między kartki książki, którą czytał: Odwaga nadziei.
Interesujące. Zacząłem się zastanawiać, czy jest zwolennikiem, czy przeciwnikiem Baracka Obamy. – Jeżeli dowiem się czegoś o Shelby, dam wam znać – powiedział. – Zaimponowałeś mi dzisiaj, Jack. Wyświadczyłeś bratu wielką przysługę. Rozdział 53 Następnego dnia wczesnym rankiem Andy Cushman siedział po drugiej stronie
mojego biurka. Musiał długo wylegiwać się na słońcu nad brzegiem basenu, bo miał bardzo czerwoną twarz z jaśniejszymi plamami wokół oczu – w miejscach osłoniętych przez okulary. Ogolił się i uczesał, a jego ciuchom nie można było nic zarzucić. Na pierwszy rzut oka nie sprawiał wrażenia osoby, która znalazła się na dnie, lecz wiedziałem, że znajdzie się tam za kilka minut. – Powiedziałeś, że masz dla mnie jakieś
wiadomości. Colleen przyniosła na tacy mojego red bulla i espresso dla Andy’ego i obaj podziękowaliśmy jej za fatygę. – Tak, Andy. Ale nie będziesz zachwycony tym, co usłyszysz. – Nie martwi się, Jack. Zniosę wszystko. Dlatego tu przecież jestem. Skinąłem głową, jakbym się z nim zgadzał. A potem opowiedziałem mojemu staremu przyjacielowi, że dowiedzieliśmy się, gdzie pracowała Shelby, nim została
zamordowana. Andy zerwał się na równe nogi. – Co mi tu, kurwa, wmawiasz?! – wykrzyknął histerycznie, mierząc we mnie palcem wskazującym. – Że była dziwką w Benedict Spa? To brednie. Jestem tego pewny w stu procentach. Bezczelne kłamstwo! Ktoś cię wpuścił w kanał, Jack. Poczekałem, aż skończy swoją tyradę i usiądzie. Rozumiałem jego reakcję. – Nie mówiłbym ci tego, Andy, gdybym
wszystkiego nie sprawdził. Przykro mi, ale to prawda. Twarz Andy’ego zrobiła się niemal purpurowa z wściekłości. Oddychał szybko, zachłystując się, i zacząłem się bać, że dostanie ataku serca. – W takim razie powiedz mi: dlaczego? Wyjaśnij mi to, Jack. Miała wszystko, co chciała. Kochaliśmy się bardzo często. – Odsunął się gwałtownie od biurka. – Muszę mieć
dowód, Jack. Jeśli mam w to uwierzyć, potrzebuję dowodu. To twoja specjalność, prawda? Dowód, Jack. – W nocy byłem razem z Del Riem w Las Vegas i spotkaliśmy się tam z Carmine Noccią. Andy spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem. – A co on ma z tym wspólnego? Pleciesz bez sensu, Jack. – To on jest właścicielem Benedict Spa.
Znał Shelby i nie zaprzeczył, że dla niego pracowała. Ale nie wie, kto ją zamordował. Tak przynajmniej twierdzi. – Mówisz mi, że moja żona była kurwą i okłamywała mnie przez cały czas naszego małżeństwa, a do tego pracowała dla mafii. Niby dlaczego, Jack? Shelby nie potrzebowała pieniędzy. – Bardzo mi przykro, Andy – powtórzyłem.
– Więc mógł ją zabić pierwszy lepszy fiut, który miał spluwę? To mi chcesz powiedzieć? – Robimy wszystko, żeby znaleźć tego gnoja. Pracujemy nad tym od rana do wieczora. Cały zespół. Andy walnął pięścią w biurko. – Wiesz co? Myślę, że jest mi już wszystko jedno, kto ją zabił – powiedział, podnosząc głos. – Nie wydam już na nią złamanego centa. Pieprzę to, Jack. Po prostu to
pieprzę. Pokręciłem głową. – Proszę cię, przemyśl to. Jeżeli nie znajdziemy mordercy Shelby, policja się od ciebie nie odczepi. – Niech robią, co chcą. Nic na mnie nie mają i nic nie znajdą. Odpuść to sobie, Jack. Rezygnuję z twoich usług. Andy podniósł się tak gwałtownie, że przewrócił krzesło. Odwrócił się i wypadł z
gabinetu, omal nie zderzając się z Colleen, która pokazała się w drzwiach. – Czy dobrze słyszałam? – spytała, opierając dłoń na biodrze. Na jej przegubie zobaczyłem nowy zegarek. – Zrezygnował z nas? – Nie... To znaczy tak. Strasznie się zdenerwował, ale jest przecież moim przyjacielem. Przesuwam Cushmanów na listę spraw pro publico bono – oznajmiłem. – Nie przestajemy nad tym pracować. Po prostu od tej pory robimy to za darmo.
– Zajmę się tym, Jack – westchnęła Colleen. Cofnęła się i zamykając drzwi do gabinetu, zapytała: – A ja, Jack? Ja ciągle jestem twoją przyjaciółką? Rozdział 54 Cruz zaparkował samochód w pobliżu Benedict Spa i przyglądał się, jak oszałamiająco piękna, młoda blondynka wychodzi przez główną bramę i zaczyna schodzić ze wzgórza. Była delikatnej budowy, miała około metra sześćdziesięciu wzrostu i krótko
ostrzyżone włosy. Zielona bluzka z lycry ładnie komponowała się z czarnymi spodenkami rowerowymi i butami na płaskim obcasie. Cruz podszedł do niej, gdy zbliżyła się do swojego lexusa. – Dzień dobry, czy poświęci mi pani chwilkę? Kobieta wsiadła do samochodu i zamknęła drzwi. Emilio wyjął z tylnej kieszeni spodni swoją odznakę i machnął nią na wysokości jej
oczu, po czym zasygnalizował dłonią, by opuściła szybę. – Skąd pan jest? – spytała. – Z FBI? – Z prywatnej agencji detektywistycznej – odpowiedział, uśmiechając się do niej. – Zajmę pani dosłownie minutkę. Pracuje pani w spa, tak? Nie będę zadawał trudnych pytań, obiecuję. – Nie mogę z panem rozmawiać. I bardzo proszę odsunąć się od samochodu, żebym
nie przejechała panu po butach. – Nazywam się Emilio Cruz. A pani? – Mam na imię Carla. Niech pan umówi się na spotkanie, dobrze? W spa będę mogła rozmawiać z panem, ile pan zechce. Nawet długie godziny. – Proszę pozostać tam, gdzie pani jest, i nie otwierać drzwi. Mam tylko dwa albo trzy pytania, to wszystko. Carla o nieznanym nazwisku włożyła kluczyk do stacyjki i zapaliła silnik.
Cruz obszedł samochód i zbliżył się do drzwi po stronie pasażera. Kobieta przechyliła się przez boczne siedzenie i nacisnęła przycisk blokady, ale okno było na wpół otwarte i Cruz zdążył pociągnąć za klamkę. Błyskawicznie wskoczył do samochodu. – Wynoś się albo zacznę krzyczeć. Wystarczy jeden sygnał i zaraz będzie tu ktoś, kto przerobi cię na kocią karmę. Wierz mi, potrafią być bardzo nieprzyjemni.
– Mam pokojowe zamiary. Wcale nie chcę pani denerwować – powiedział Cruz. – Chcę tylko spytać o Shelby Cushman. – Pokaż mi jeszcze raz swoją odznakę. Emilio podał jej plakietkę. – Mam licencję, ale nie jestem gliną. Jestem tutaj dla Shelby – powtórzył. W oczach kobiety pojawiły się nagle łzy i nawet na Cruzie zrobiło to spore wrażenie. – Kochałam ją – wyznała Carla.
– Słyszałem o niej wspaniałe rzeczy. – To była osoba, która potrafiła z tobą płakać, kiedy działa ci się krzywda. Oddałaby ci ostatnią koszulę, gdybyś tego potrzebował. A do tego była taka zabawna. – Więc co się stało? – Co o tym słyszałam? Nie wiem, czy to wszystko prawda. Była w swojej sypialni i ktoś ją zabił. Strzelił do niej dwa razy. – A jak się pani dowiedziała, gdzie to
się stało? Że zabito ją w sypialni? – Mówiono tu o tym nie raz. Chwileczkę... myślę, że powiedziała nam o tym Glenda. – A kto powiedział Glendzie? To ważne. – Nie wiem. I nie znam nikogo, kto byłby wrogo usposobiony do Shelby – oznajmiła Carla. – To dobrze, że staracie się dowiedzieć, kto ją zabił. – A tak między nami... – Cruz ściszył głos. – Czy sądzi pani, że rodzina Nocciów
mogła mieć z tym coś wspólnego? Carla nerwowym ruchem skrzyżowała ręce na piersiach i spojrzała na niego niepewnie. – Ma pan takie podejrzenia? – Pytam panią. – Shelby zarabiała dla firmy niezłe pieniądze i nie było z nią żadnych kłopotów. Jakoś tego nie widzę... Carla robiła się coraz bardziej niespokojna. Cruz uśmiechnął się do niej
przepraszająco. – To prawie wszystko – zapewnił. – A kim byli jej stali klienci? Czy którykolwiek z nich sprawiał wrażenie osoby brutalnej? Zaborczej? Mściwej? – Raczej nie. Ale było paru facetów, którzy ciągle do niej wracali. Dwóch z nich przychodziło nawet kilka razy w tygodniu. Shelby pracowała tylko w ciągu dnia, nigdy w nocy.
– I kto to był? To naprawdę mogłoby nam pomóc. Czy Shelby opowiadała o nich, to znaczy o swoich stałych klientach? – Takie... hollywoodzkie typy. Jeden to reżyser. Drugi jest aktorem. Grywa czarne charaktery. Nie mogę panu podać ich nazwisk. Ale może sam się pan domyśli. Ogląda pan dużo filmów? – Kto nie ogląda? – Widział pan Piekielnego nietoperza?
– Dzięki, Carla. Jest pani fantastyczna. – Niech pan nie mówi nikomu o naszej rozmowie. I nie powołuje się na mnie – zakończyła, włączając silnik. – I proszę nie składać mi żadnych wizyt ani tu, ani gdziekolwiek. To było lekkomyślne z mojej strony, że powiedziałam panu cokolwiek. Zrobiłam to dla Shelby. Ale nie chcę skończyć jak ona. Rozdział 55 Cruz i Del Rio weszli do mojego gabinetu. Cruz przeczesał palcami włosy
i poprawił kucyk, Del Rio ustawił na swoim miejscu krzesło przewrócone przez Andy’ego i usiadł na nim. – Andy nas olał? Czy to jakiś dowcip? – Powiedziałem mu o Shelby i spa. Nie chciał mi uwierzyć. Cruz pokiwał głową. – Współczuję facetowi. – Ja też – wymamrotałem. – To jedna z tych chwil, kiedy człowiek chciałby się mylić.
– Zrezygnował z naszych usług, bo powiedziałeś mu prawdę? – upewniał się Del Rio. – Za kilka dni zmieni zdanie. – Myślisz? – No dobrze... Jak wam idzie? – spytałem. – Nie przestajemy pracować nad tą sprawą. Musimy dowiedzieć się, kto zamordował Shelby. Cruz włożył rękę do wewnętrznej kieszeni. Wyciągnął notes i zaczął relacjonować, co
udało mu się ustalić. Powiedział, że rozmawiał z kobietą pracującą dla Glendy Treat i dostał od niej nazwiska dwóch klientów, którzy mieli szczególny sentyment do Shelby Cushman. – Obaj są z branży filmowej – dodał. – Rozejrzałem się trochę i sprawdziłem parę rzeczy przez nasze biuro w Nowym Jorku. Jeden z tych facetów, Bob Santangelo, pochodzi z Brooklynu. Znasz go? – Znam nazwisko. Wydaje mi się, że
widziałem go w kilku filmach. – Arogancki typ ze Wschodniego Wybrzeża. Jeden z tych, którzy nie udzielają wywiadów. Lubi zgrywać ważniaka. – Często spotykał się z Shelby? – Wygląda na to, że nawet kilka razy w tygodniu. Ten drugi to Zev Martin, reżyser, który robi dużo filmów dla Warner Brothers. Według zgodnej opinii różnych ludzi to dupek zakochany w samym sobie.
– Piekielny nietoperz – włączył się Del Rio. – Klasyka horroru. Nawet krytycy uważają to za arcydzieło. Widziałem ten film chyba sześć razy. Martin reżyserował, a Santangelo był głównym czarnym charakterem. – Obaj są żonaci – kontynuował Cruz. – I żaden nie był dotąd karany. – Pozwolenie na broń? – drążyłem. – Nie – odparł Cruz. – Masz jakieś preferencje? – spytałem, a gdy pokręcił przecząco głową,
zarządziłem: – W takim razie bierzesz Santangela. Informuj mnie na bieżąco, co się dzieje. Rozdział 56 Pojechałem z Del Riem do studia Warner Brothers w Burbank, na północ od Los Angeles. Pokazałem przy wejściu odznakę i poprosiłem recepcjonistę, żeby skontaktował się z szefem studia, który jest moim klientem. Parę minut później jechaliśmy już szeroką,
rozświetloną słońcem ulicą. Minęliśmy stołówkę dla filmowców, budynki studiów nagraniowych i po chwili zbliżyliśmy się do kompleksu parterowych domków, przypominających na pierwszy rzut oka campus uniwersytecki. Zeva Martina znaleźliśmy przed domem, na którego drzwiach namalowano jego imię i nazwisko. Był drobnym, gładko ogolonym mężczyzną około trzydziestki z wytatuowanym na obu bicepsach drutem kolczastym. Stał
pochylony nad motocyklem i coś przy nim majstrował. Przedstawiłem siebie i Del Ria i Martin spojrzał na nas podejrzliwie. – O co chodzi? – spytał nieprzyjemnym tonem. – Badamy sprawę śmierci Shelby Cushman – wyjaśniłem. Jak dotąd takie zagajenie sznurowało rozmówcom usta. Nie inaczej było także tym razem.
– Widywał się z nią pan kilka razy w tygodniu – dodał Del Rio. – W Benedict Spa. Czy kiedykolwiek wspominała o tym, że ma tam z kimś jakiś zatarg? Martin wyprostował się i wytarł ręce w brudną szmatę. – Nie przychodzi się do takich dziewczyn, żeby słuchać opowieści o ich kłopotach – powiedział. – Świetny pomysł. To właśnie pan robi? – Martin odwrócił się do Ricka. – Płaci pan kobietom, żeby opowiadały mu o
sobie? Może lepiej po prostu się ożenić? Sińce na szyi i twarzy Del Ria wciąż były fioletowe i pokaźne. Wyglądał jak pitbul, który zmierzył się z równym sobie – i wygrał. – Nie muszę płacić kobietom – odgryzł się. – I zawsze zastanawiałem się, kim są faceci, którzy to robią. – Rick – skarciłem go – zaczekaj na mnie w samochodzie, jeśli łaska.
Ale Del Rio nie zamierzał mnie słuchać. Chwycił Martina obiema rękami za koszulę i zacisnął jej kołnierzyk wokół jego gardła. Potrącony motocykl z trzaskiem przewrócił się na ziemię. – Nie będziemy słuchać twojego pieprzenia – rzucił mu prosto w twarz. – Powiesz nam o Shelby albo najpierw spiorę ci dupę, a potem osobiście opowiem twojej godnej pożałowania żonie o twoich
niefortunnych wyprawach do spa. – Hej, nie pozwalaj sobie! Oszalałeś? – jęknął przyduszony Martin. Usłyszałem syrenę zbliżającego się do nas samochodu ochrony, a reżyser robił się coraz bardziej czerwony na twarzy. – Shelby zakochała się w jakimś facecie – wydusił w końcu. – To nie był jej mąż, okay? – Rick. – Złapałem Del Ria z tyłu za ramię. – Puść go!
– Kto to był? – Potrząsnął reżyserem. – Nie wiem. Taką plotkę usłyszałem od dziewczyn ze spa. Sama Shelby nie pisnęła o tym ani słowa. Wyrwałem w końcu Zeva Martina z uścisku Ricka i zacząłem go przepraszać, a nadal wkurzony Del Rio odszedł do samochodu. – Wszystko w porządku? Nic się panu nie stało? – spytałem. – Nic się, kurwa, nie stało! Nic! –
wrzasnął, przesuwając ręką po zaczerwienionej szyi. – Del Rio jest weteranem wojennym i cierpi na zespół stresu pourazowego – powiedziałem, nie wspominając nic o tym, że ma również na koncie czteroletnią odsiadkę w Chino. – Bardzo pana przepraszam. – Powinienem oskarżyć go o napaść – warknął Martin, spoglądając w kierunku parkującego właśnie przy krawężniku samochodu ochrony. – Być może się mylę, ale nie sądzę, by
chciał pan zostać wmieszany w całą tę sprawę – mruknąłem. Nie patrząc na umundurowanych ochroniarzy, odwróciłem się i odszedłem niespiesznym krokiem do samochodu. Wsiadłem do środka i zatrzasnąłem drzwi. – Mam nadzieję, że to nie ty jesteś tym facetem, w którym zakochała się Shelby – odezwał się Del Rio. – „Bliska przyjaźń”... tak, zdaje się, to nazywałeś.
Włączyłem silnik i burknąłem do niego: – Co się, u diabła, z tobą dzieje? Przestałeś brać jakieś pigułki czy co? Rick siedział lekko zgarbiony, opierając się prawym ramieniem o boczne drzwi. – Spytam cię o coś – powiedział. – Czy zdarzyło ci się kiedyś chodzić we śnie? – Nie, nigdy. – A ja budzę się obok łóżka albo w toalecie, albo na trawniku przed domem. I nie mam pojęcia, jak się tam znalazłem. Mam koszmary. Paskudne koszmary.
– Weź sobie wolne na resztę dnia, Rick. Wracaj do domu i wyśpij się, zanim doprowadzisz do tego, że ktoś nas w końcu zabije. Rozdział 57 Justine popijała stygnącą kawę ze styropianowego kubka. Naprzeciw niej siedział porucznik Mark Bruno, policjant, którego wytropiła w wydziale zabójstw. Bruno był krępy, miał około czterdziestki i wyglądał na rozsądnego. Przed pięciu laty był jednym z detektywów
badających sprawę morderstwa Wendy Borman popełnionego we wschodnim Los Angeles. – Ciało Wendy odnaleziono następnego dnia po jej śmierci – powiedział. – Padał wtedy deszcz. Jeśli nawet morderca zostawił jakieś ślady, spłynęły do kanalizacji. – Ma pan jakąś teorię na temat tej sprawy? – spytała Justine. – Więcej niż teorię. Zgłosił się wtedy ktoś, kto był świadkiem porwania.
Justine gwałtownie wyprostowała się na krześle. – Chwileczkę. Nie było żadnych świadków. – Był, był... Gazety nie przekazały tej informacji, bo świadkiem było jedenastoletnie dziecko. Dziewczynka, która nazywała się Christine Castiglia. Matka dość długo nie pozwalała jej nikomu o tym mówić, a kiedy w końcu zgłosiła się z córką na policję, okazało się, że dziewczynka nie ma w gruncie
rzeczy wiele do powiedzenia. – Rozpaczliwie szukam jakiegokolwiek tropu – wyznała Justine. – Co udało się wam wtedy ustalić? Wszystko się liczy, nawet pozornie niewiele znaczące drobiazgi. – Nikt nie próbował do tej pory powiązać sprawy Wendy Borman z tymi późniejszymi morderstwami nastolatek. Byłby z pani niezły glina. – Bruno się uśmiechnął. – Oczywiście, gdyby pogodziła się pani z drastycznym spadkiem dochodów.
– Dziękuję – odparła Justine. – Ale mogę się mylić. Ta hipoteza nie musi być prawdziwa. – Przynajmniej próbuje pani coś robić. A ja nie należę do tych glin, którzy będą pani rzucać kłody pod nogi, doktor Smith... – Mam na imię Justine. – Justine. Jest mi wszystko jedno, kto dorwie tego sukinsyna. Trzymam za ciebie kciuki. W tej sprawie przyda się każda pomoc.
Justine się uśmiechnęła. – Opowiedz mi w takim razie o Christine Castiglii. Bruno zakręcił się na obrotowym krześle, otworzył jedną z szuflad stojącej z tyłu szafy i wyjął z niej duży notes w spiralnej oprawie, z napisem „Borman” na okładce. Odwrócił się z powrotem do biurka i zaczął kartkować notatki, drapiąc się w czoło i mrucząc coś pod nosem. W końcu podniósł wzrok na Justine.
– Pamiętam to całkiem nieźle. Streszczając sprawę w paru zdaniach: Christine i jej matka, Peggy Castiglia, siedziały wtedy w barze na rogu Rowena i Hyperion. Christine siedziała przodem do okna i widziała, jak dwóch facetów wrzuca do furgonetki jakąś dziewczynę. – Było ich dwóch? – Tak powiedziała. Nie była oczywiście pewna, czy tamta dziewczyna to właśnie
Wendy Borman. A my nie byliśmy w stanie na tyle dokładnie ustalić czasu śmierci Wendy, by stwierdzić, że stało się to wtedy, gdy matka z córką jadły lunch. Bruno westchnął. – Tak czy owak, widziała dwóch facetów. Wyglądało na to, że jest to udany początek naszego śledztwa. Niestety, początek i koniec. Nie pojawiły się żadne nowe zeznania, ślady ani poszlaki.
– Czy Christine potrafiła opisać tych mężczyzn? Któregokolwiek z nich? Bruno przeglądał kolejne strony i w końcu doszperał się portretu pamięciowego, przedstawiającego młodego mężczyznę z kręconymi włosami i w okularach. Twarz miała regularne rysy, lecz była pozbawiona wyrazistych cech i dość nijaka. Żaden trop. Odwrócił notes w stronę Justine. – Z tego rysunku widać, że dziewczynka nie zdołała przyjrzeć się dokładnie jego
twarzy. Miał ciemne włosy i okulary, to jedyny pewny element tamtej relacji. – Fatalnie. Naprawdę nic więcej? – Tak... Właśnie sobie przypomniałem, że Christine widziała też tego drugiego faceta, od tyłu. Był niższy i miał dłuższe i nie tak mocno kręcone włosy jak ten pierwszy. Rewelacja, co? To ogranicza liczbę potencjalnych sprawców do kilku milionów białych mężczyzn zamieszkujących Los Angeles.
– Czy pokazałeś jej zdjęcia z kartoteki policyjnej? – Chciałem, ale się nie udało. Matka była jeszcze bardziej zdenerwowana niż córka. Siedziała jak na rozżarzonych węglach i robiła wszystko, żeby wyjść z komisariatu jak najprędzej. Nie zdołaliśmy jej przekonać. – Christine miała wtedy jedenaście lat – głośno myślała Justine. – To znaczy, że teraz ma szesnaście. Chodzi do drugiej klasy
szkoły średniej. – Tak naprawdę nigdy nie przestałem myśleć o Wendy Borman – powiedział Bruno. Masz tutaj adres Castigliów z tamtego czasu. Może nadal tam mieszkają. – Dziękuję, Mark. Jest jeszcze coś, o co chciałabym cię prosić. Czy mógłbyś polecić mi kogoś, kto jest najlepszym specem od takich odgrzewanych spraw? Bruno skinął potakująco głową. – Masz to załatwione.
Rozdział 58 Zbliżenie się do gwiazdy formatu Boba Santangela nie należało do rzeczy łatwych i Cruz poświęcił resztę dnia i niemałą część wieczoru, nim zdybał aktora na ulicy. Gdy Santangelo w otoczeniu świty wielbicieli wyszedł wreszcie z Teddy’s Lounge, Cruz podreptał w pewnej odległości za ochroniarzem i zdążył dotrzeć do perłowoszarego mercedesa, do którego wsiadł aktor, w
chwili gdy samochód ruszał od krawężnika. Przytknął szybko swoją odznakę do przyciemnianej przedniej szyby i mercedes, unieruchomiony gwałtownym wciśnięciem pedału hamulca, lekko szarpnął i stanął w miejscu. Otworzyły się tylne drzwi i z samochodu wygramolił się potężny ochroniarz o azjatyckiej, a może samoańskiej twarzy. – Czego pan sobie życzy? – warknął z groźną miną.
– Chciałbym zadać panu Santangelowi kilka pytań. Nie będę go długo zatrzymywał. Z wnętrza samochodu dobiegł głos aktora: – W porządku. Santangelo siedział z tyłu. Był opalony i miał krótko ostrzyżone kasztanowate włosy, a brodę i policzki ocieniał mu całodniowy zarost. Ubrany był w brązową skórzaną kurtkę, podobną do tej, którą nosił w Wielkiej nawałnicy, lub może nawet tę samą.
Aktor przesunął się na siedzeniu i Cruz wślizgnął się do środka. Szary mercedes powoli odbił od krawężnika. – Nazywam się Emilio Cruz. Jestem prywatnym detektywem. – Kim?! – Santangelo skrzywił się z niesmakiem. – Myślałem, że jest pan policjantem. – Przepraszam za rozczarowanie – odparł Cruz. – Więc o co chodzi? Czy to Ellen kazała
mnie śledzić? – Nie znam pana żony. – Ale wie pan, że ma na imię Ellen. Proszę mówić szybko, w czym rzecz, bo mamy mało czasu. Ta przejażdżka skończy się przy Gower Street, czyli zaraz. – Zajmuję się sprawą śmierci Shelby Cushman. – Boże... Biedna Shelby. Mówię serio. Nie mogłem w to uwierzyć, kiedy się dowiedziałem.
– Znaliście się od jakiegoś czasu? Jak długo, jeśli można spytać, Bob? – Zaledwie kilka miesięcy. A ty znałeś Shelby? No cóż... to była urocza, rozczulająco ciepła i miła kobieta. A do tego przezabawna. Popatrz na mnie, jestem żonaty, mam wszystko, co można sobie wymarzyć, a wciąż myślałem o tym, żeby z nią być. Zakochałem się w niej. Tak, myślę, że można tak powiedzieć, nie będzie w tym ani słowa przesady. – A gdzie pan był w czasie, kiedy
została zamordowana? Przepraszam, że zadaję takie pytanie. To dla jasności obrazu. – Leciałem wtedy razem z Xo do Nowego Jorku. – Santangelo wskazał ruchem głowy siedzącego na przednim fotelu muskularnego ochroniarza. – Tamtego wieczoru byłem umówiony z Julią Roberts. Kolacja w Mercurym. Może pan to zresztą łatwo sprawdzić, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Zrobię to. A gdyby miał pan wskazać jakieś osoby, którym zależałoby na skrzywdzeniu Shelby, kto by to był? – Nie mam pojęcia, stary. Jej diler? Orlando... coś tam. Raz pożyczyła ode mnie trochę kasy, żeby mu zapłacić. Nigdy zresztą nie widziałem tego kolesia na oczy. Ale wiem, że wstawił sporo dziewczyn do Benedict Spa. Aktor pochylił się do kierowcy i kazał mu się zatrzymać.
– To pana końcowy przystanek, panie Cruz – powiedział. Cruz uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową. – Skoro już jesteśmy w takiej dobrej komitywie, proszę mnie odwieźć z powrotem do Teddy’ego. Zostawiłem tam samochód. – Do Teddy’ego – polecił Santangelo kierowcy, a do Cruza rzucił: – Mam nadzieję, że się więcej nie spotkamy. – Co najwyżej w kinie, stary.
Emilio rozsiadł się wygodnie na miękkim skórzanym siedzeniu. Coś wreszcie zaczynało się zazębiać. Shelby Cushman, kobieta o gołębim sercu, mająca bogatego męża, miała również dilera narkotyków. A nałóg był kosztowny. Można było się spodziewać, że zarówno Andy, jak i Jack nie przyjmą tej informacji z entuzjazmem. Nikt nie byłby zachwycony, dowiadując się, że osoba, którą kochał, była
ćpunem. Rozdział 59 Gdy wszedłem do swojego gabinetu, zobaczyłem w przeciwległym rogu pokoju wuja Freda. Rozmawiał przez telefon. Od dnia, kiedy Fred razem z Davidem Dixem i Evanem Newmanem złożyli mi pierwszą wizytę, upłynął już prawie tydzień. To miało być lukratywne zlecenie i spacerek dla moich detektywów, na razie jednak nie zarobiliśmy nawet na zaliczkę.
Fred sprawiał wtedy wrażenie zmartwionego, lecz teraz jego czoło było tak zmarszczone, że wyglądał jak jeden z tych chińskich psów. Futbol był dla niego nie tylko źródłem utrzymania, ale również pasją – jedyną miłością, która do tej pory nigdy go nie zawiodła. Słyszałem o tym od małego. Gdyby się okazało, że mecze są ustawiane, jego świat by się zawalił. – O, właśnie wszedł – powiedział do
telefonu na mój widok. – Zadzwonię do ciebie później. Wielkolud, jakim był w moich oczach, kiedy w dzieciństwie tarmosił moją czuprynę, zbliżał się teraz do mnie, lekko utykając, co zdradzało problemy z kolanami. Na powitanie wziął moją rękę w swoje obie dłonie, a potem opadł ciężko na krzesło. – Wydawało mi się, że mamy się spotkać w piątek – rzuciłem, spoglądając na niego
pytająco. – Ktoś do mnie wczoraj zadzwonił, Jack. Nie chciałem ci o tym mówić przez telefon. – Sięgnął nerwowym ruchem do kieszeni i wyjął paczkę papierosów, ale zaraz włożył ją z powrotem. – Próbuję ograniczyć palenie – poinformował. – To niestety nie pomaga w skupieniu. Colleen zajrzała do pokoju, żeby powiedzieć „do widzenia”.
– Zapisałam telefon do pana Morena i włożyłam kartkę do aktówki. Masz rozmowę z biurem w Rzymie jutro o siódmej rano. Dotyczy honorarium Fiata. Czy jeszcze jestem ci do czegoś potrzebna? – Dzięki. Chyba dam już sobie radę. Dobranoc, Molloy. Colleen wyszła i zamknęła za sobą drzwi do gabinetu. – I jak tam nasza sprawa? – spytał Fred. – Ucieszyłbym się, gdybyś powiedział, że
posunęliście się choć o krok. – Robimy postępy. Wygląda na to, że Del Rio dogrzebał się czegoś ciekawego. Sprawdzenie tego zajmie parę dni. Opowiedz o tym wczorajszym telefonie. – Zadzwonił do mnie Barney Sapok – zaczął Fred. – Znam go, czy ja wiem... od piętnastu lat. Nigdy wcześniej nie dzwonił do mnie do domu. Fred odruchowo sięgnął po papierosa i znów cofnął rękę.
– Powiedział, że nasi przyjaciele w „przemyśle gier losowych” zaczęli węszyć wokół niektórych meczów i doszli do tych samych wniosków, co my. Że coś tu śmierdzi. Powinienem był zgłosić się do ciebie wcześniej, Jack. Sęk w tym, że nie wierzyłem w to, co widzę. A nagle okazuje się, że zamiast komisarza NFL pytania zadają mafiosi. Za wszelką cenę muszę poznać prawdę przed nimi. – Zrobię wszystko, żeby cię nie zawieść.
Pracuje teraz nad tym cała nasza ekipa. – Wiem. Jesteś mój chłopak. Zawsze byłeś tym bardziej łebskim siostrzeńcem. Odprowadziłem wuja do windy i gdy wsiadł, stałem jeszcze przez chwilę przed zamkniętymi drzwiami, obserwując na wyświetlaczu zmieniające się numery mijanych przez kabinę pięter. Myślałem o mafii sprawdzającej podejrzane mecze, w których faworyci stawali się przegranymi w ostatnich minutach
gry. Minutach, które prawdopodobnie kosztowały zorganizowaną przestępczość dziesiątki milionów dolarów. Ktoś musiał za to zapłacić. Ale kto był tak sprytny, że udawało mu się ustawiać mecze filmowane przez dziesiątki kamer i oglądane przez miliony widzów śledzących każdy podejrzany ruch? Jak to możliwe? Nie mogłem tego pojąć. Rozdział 60
Mieszkanie Sci znajdowało się na najwyższym piętrze proszącego się o remont budynku, w którym w dawnych czasach, kiedy w Los Angeles mieszkali jeszcze ludzie czytający książki, mieściła się drukarnia. Nie było w nim pokoi, przestrzeń dzieliły metalowe filary podpierające wysoki sufit. Na ścianach zamiast tradycyjnych obrazów pojawiały się projekcje slajdów: Watykan nocą, rzeka Tatshenshini przedzierająca się
przez dzikie przestrzenie Alaski, czworokątny dziedziniec Harvardu, zorza polarna, Ściana Płaczu w Jerozolimie sfotografowana z okna pokoju w hotelu Króla Dawida – jednym słowem, widoki z planety Ziemia. Pod sufitem, zawieszony na łańcuchach przymocowanych do belkowania, unosił się trzyipółmetrowy rekin żarłacz. Trixie, ocalona z laboratorium małpa, siedziała na szczycie swojej klatki, łapczywie
jedząc bananowe chipsy, podczas gdy Sci gawędził ze swoją ukochaną Kit-Kat przez kamerę internetową. Jej śliczna twarz i duże ciało wypełniały niemal cały ekran monitora. – Jesteś dzisiaj bardzo spięty – stwierdziła. – Ta sprawa sporo cię kosztuje. – To przykład tego, jak chore fantazje mogą zamienić się w prawdziwe morderstwa. Rozumiesz, o co mi chodzi, Kat?
– Ja. Takie właśnie bywają mechanizmy zbrodni. To zdarza się na całym świecie. – Ale tym razem to seria zabójstw, których nic ze sobą nie łączy. Sci wiedział, że Kit-Kat jest biochemiczką. Wiedział również, że jest zamężna i mieszka w Sztokholmie, ale nie znał jej prawdziwego imienia. Nie zamierzali się spotkać, bo to popsułoby wszystko, czyż nie? – Odzywam się, ponieważ znalazłam coś dla ciebie, Sci. To właściwie pogłoski i nie
jestem w stanie ich zweryfikować. Tu i ówdzie mówi się o bezprzewodowym programie szpiegowskim, który powstał w USA i pozwala przechwycić sygnał telefonu komórkowego i sklonować go w niezauważalny sposób. Sci poczuł, że serce pompuje mu do żył czyste, płynne alleluja. Często wyobrażał sobie taki program, a teraz Kit-Kat mówiła mu, że coś takiego istnieje. – Powiedz mi wszystko, co o tym wiesz, moja słodka.
Trixie zaskrzeczała, rzuciła na podłogę opakowanie po chipsach i przemieściła się po rozpiętej między ścianami linie. Wskoczyła mu na ramię i wpatrzona w Kit-Kat zaczęła wydawać dziwne dźwięki. – O, jak się masz, moja piękna Trixie? – pozdrowiła ją Kit-Kat. – Tak czy owak, Sci, te plotki z czymś mi się skojarzyły. Wyszperałam w sieci inny program, istniejący już od kilku lat, ale z podobnym podpisem,
stworzony przez gracza, który używa ksywki Morbid. Nie popadajmy jednak w przesadny entuzjazm, kochanie. Powiązanie tych dwóch rzeczy to tylko moja hipoteza. Ale szukam wszędzie, gdzie się da. – Kat, naprawdę nie wiem, jak ci dziękować. Mam przeczucie, że wpadłaś na dobry trop. – Za parę minut muszę wyjść – oznajmiła Kit-Kat. – Mam akurat tyle czasu, żeby...
Odpięła guziki bluzki, a z głośników popłynęła muzyka techno o mocno zaakcentowanym rytmie wpadającej w ucho melodii. Zainteresowanie Kloppenberga szpiegowskim programem osłabło w jednej chwili. Zamknął Trixie w klatce i szybko wrócił do komputera. Kit-Kat – wspaniale zbudowana, rozkoszna kobieta – wyjęła spinkę, rozpuściła gęste blond włosy i zaczęła się rozbierać.
– Powiedz, na co masz dzisiaj ochotę, kochany – poprosiła. – Zrobimy to dokładnie tak, jak lubisz. Rozdział 61 Kilka godzin później Sci wciąż siedział nad klawiaturą komputera w złowrogim cieniu rzucanym przez zębatego rekina i wpatrywał się w ekran. Po wirtualnej randce z Kit-Kat wpisał w wyszukiwarce słowo „Morbid” i otrzymał
imponującą liczbę haseł związanych z thrashmetalowymi zespołami Morbid Angel i Morbid Death oraz wszelkiego rodzaju kombinacje ze słowem „morbid” w najbardziej absurdalnych kategoriach. Kiedy wyczerpał już możliwości Google’a i Binga, zaczął logować się na strony dla maniaków komputerowych i wypatrywać wzmianek o szpiegowskim programie, który potrafiłby bezprzewodowo klonować
zawartość telefonów komórkowych, oraz o programiście używającym w sieci imienia Morbid. Sprawdził każde forum, do którego miał dostęp, ale wciąż nie trafiał na żaden trop. Wysłał więc e-mail do swojego przyjaciela Darrena, mieszkającego w Indiach. Darren pracował dla dużego dostawcy internetowego i przysłał mu linki do stron przeznaczonych dla profesjonalistów z branży, dorzucając
własny login i hasło. Sci zrobił sobie kawę i wrócił do komputera, żeby kontynuować poszukiwania. Już pierwszy z przysłanych przez Darrena linków – forum dla supermaniaków komputerowych, o którego istnieniu nie miał wcześniej bladego pojęcia, co samo w sobie było odkryciem miesiąca – okazał się żyłą złota. Wyłuskał ksywkę Morbid w jednym z ostatnich wątków i przeczytał post: „Wielki Morbid
wreszcie ruszył do akcji. Mówi się, że jest teraz jednym z kluczowych graczy w grze wojennej przeniesionej do realu, która nazywa się Noc Świrów”. Wiadomość dosłownie wbiła go w fotel. To właśnie dlatego Private była najlepsza – mieli najlepsze źródła i nie musieli się stosować do reguł, które ograniczały policję. Działali, kierując się własnym poczuciem sprawiedliwości. Posługując się hasłem dostępu Darrena,
zapytał o grę w nowym wątku. Niemal natychmiast dostał odpowiedź od któregoś z forumowiczów. „Darren, staruchu. Powiem ci tyle: Noc Świrów to chora zabawa, która przenosi grę z wirtualu do realu. Przenosi fantazje do rzeczywistego świata”. „Skąd to wszystko wiesz?”. „Koleś, który nazywa się Scylla, umieścił kilka postów na Extreme Combat. Napisał, że przeszedł rekrutację do Nocy
Świrów. Ale to wszystko mogą być bzdury. Sam z ciekawości próbowałem w to wejść i nigdy nie dostałem odpowiedzi”. „Pierwsze słyszę” – skwitował Sci jako Darren. „Bo żyjesz na tym zadupiu w Bombaju. LOL. W większości miejsc na świecie morderstwo nie jest zabawą. Choć i tak myślę, że Scylla musiał być na haju, gdy to pisał”. Sci wstawił adres tej strony do zakładki „Ulubione”, myśląc jednocześnie o tym, że
Scylla rzeczywiście musiał być na niezłym haju. Jak wielu nałogowych graczy przestał oddzielać swoje prawdziwe życie od wirtualnego, a może nawet nie widział między nimi różnic. Stał się swoim nickiem – niewidzialny i niezwyciężony. Sci wszedł na forum graczy Extreme Combat i znalazł w końcu post Scylli. „Wojownicy kontra zdziry – na tym polega ta gra” – przeczytał. „Pomyślcie o mnie w sobotę wieczorem”.
Wątek Scylli na moment zniknął, ale powrócił we wpisie forumowicza o nicku Trojanin: „Scylla długo nie pograł. W niedzielę pofrunął ze swojego tarasu. Latanie jest piękne. Nieprzyjemne jest dopiero zetknięcie z twardym podłożem”. Sci otworzył zakodowaną stronę z profilami użytkowników, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Scylli, i znalazł w jego profilu imię Jason i miasto Los Angeles. O czwartej nad ranem admin
zorientował się w końcu, że Sci loguje się z nieuprawnionego adresu IP i zablokował mu dostęp. Kloppenberg zrobił sobie kolejną kawę. Palce miał całkiem zesztywniałe. Objął obiema dłońmi gorący kubek i trzymał go tak długo, aż stopniowo odzyskał w nich czucie, a potem zaczął przetrząsać portale informacyjne w poszukiwaniu wiadomości o śmierci nieznanego z nazwiska Jasona, który spadł z tarasu na jakąś ulicę w Los
Angeles w nocy, gdy zamordowano Marguerite Esperanzę. Znalazł w końcu wzmiankę na stronie internetowej „Timesa”, przeczytał ją dwukrotnie i zadzwonił do Mo-bot. Maureen warknęła do słuchawki: – Sci, wiesz, jak nie cierpię telefonów w środku nocy. Gorsze jest chyba tylko ściskanie moich cycków między płytkami mammografu. Szef laboratorium Private opowiedział
jej o swoim odkryciu Wysłuchała go spokojnie, a potem zapytała: – Kim jest ten cały Morbid? Nie licz na to, że coś teraz z tego zrozumiem. Dzwonię do Jacka. – Nie budź go. Myślę, że to może poczekać do rana. Rozdział 62 Chwyciłem komórkę, otworzyłem klapkę, wrzasnąłem „Jeszcze nie!”, a potem
cisnąłem ją z powrotem na stolik przy łóżku. Śniło mi się, że stałem przy zestrzelonym CH-46 i zaglądałem do ładowni. Niemal przebiłem się do swojej podświadomości i wiedziałem już, jaki powinien być mój następny krok. Sen rozpływał się powoli. Jakie było pytanie? Co postanowiłem?
Znów rozległ się dzwonek telefonu. Mój prześladowca nigdy nie dzwonił po raz drugi, jeśli odebrałem, a potem się rozłączyłem. Spojrzałem na wyświetlacz komórki. Tym razem telefonował Sci. – Mam trop, który może doprowadzić nas do mordercy uczennic – powiedział. Rozdział 63 Pół godziny później siedziałem już z Kloppenbergiem w Starbucksie, pijąc nektar z
mango i pomarańczy. Sci miał na sobie niebieskie spodnie przypominające dół piżamy, z wydrukowanymi na nich uśmiechniętymi buźkami, i T-shirt z logo Life is Good i różowym serduszkiem na środku piersi. Jego włosy po zdjęciu motocyklowego hełmu miały kształt odwróconej do góry dnem miski. Ochrzaniłbym go za pojawienie się w takim stroju, ale byłem zbyt zmęczony, a on wyglądał na śmiertelnie poważnego.
Zamieszałem nektar słomką i próbowałem skupić się na jego słowach. – Okazuje się, że rzeczywiście jakiś facet o imieniu Jason spadł z tarasu tuż po odnalezieniu ciała Marguerite Esperanzy – obwieścił. – Policja zakwalifikowała to jako samobójstwo. – Jason był programistą? – Pracował w public relations. – Wciąż tego nie łapię. Jaki związek mają ze sobą te sprawy?
Sci westchnął. Wiedział, że na technice informatycznej znam się dużo gorzej niż on. Nie mam problemu z obsługą komputera, ale nie jestem przecież specjalistą. – Popatrz. – Wziął do jednej ręki słoiczek z cynamonem, a do drugiej z czekoladą w proszku. – Cynamon to komputerowy program szpiegowski, który potrafi bezprzewodowo skopiować zawartość telefonu komórkowego oraz wysyłać i odbierać SMS-y. A czekolada to
gra wojenna przeniesiona z wirtualu do rzeczywistego życia. Nazywa się Noc Świrów. – Stuknął słoiczkami o siebie i powiedział: – Tym, co łączy te dwie rzeczy, jest gracz o pseudonimie Morbid. – Wytłumacz mi jeszcze raz tę część o grach komputerowych. – Większość najpopularniejszych gier komputerowych to gry wojenne. Nawet Mo-bot gra w jedną z nich, World of Warcraft. To gra fabularna rozgrywana online w
trybie wieloosobowym, umożliwiająca jednoczesny udział olbrzymiej liczby uczestników. Grają w nią w internecie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę ludzie z całej planety, miesięcznie prawie jedenaście milionów osób. – Gry wojenne na komputerze. Najwyraźniej są lepsze niż te prawdziwe. – W większości z nich toczą się wielkie wojny, w których uczestniczą potężne armie.
Te armie podbijają kraje, a nawet całe planety: w teraźniejszości, przeszłości albo przyszłości. To wciąga. Wirtualny świat wydaje się bardziej rzeczywisty od prawdziwego. Łapiesz, o co chodzi? – Mhm – mruknąłem. – W niektórych grach dochodzi do pojedynków, jak w dawnych walkach samurajów albo rzymskich legionistów. Czasami walczący mają sprzymierzeńców lub towarzyszy broni.
– Domyślam się, Sci, że to wszystko dokądś zmierza, w przeciwnym razie nie zrywałbyś mnie o wpół do szóstej rano. – Spokojnie, Jack. Sam przez całą noc nie zmrużyłem oka. – No dobrze, słucham. – Wyobraź sobie teraz gracza o imieniu Scylla, przechwalającego się, że uczestniczy w grze wojennej, która z internetu przeniosła się do prawdziwego życia. Gra nazywa się Noc Świrów i biorą w niej udział, zgodnie z
jego słowami, „wojownicy i zdziry”. – I to wszystko dzieje się naprawdę. – Brawo, Jack! A tej nocy, kiedy zamordowano Marguerite Esperanzę, Scylla, którego prawdziwe imię brzmi Jason, wypadł z tarasu swojego mieszkania. Opisał to „Times Online”. Niejaki Jason Pilser popełnił tamtej nocy samobójstwo. – Podsumowując: programista posługujący się imieniem Morbid stworzył program
szpiegowski, który pozwala bezprzewodowo penetrować cudze telefony komórkowe. – Za tym przemawiają fakty. – I ten sam Morbid uczestniczy również, tym razem w trybie offline, w grze wojennej, która nazywa się Noc Świrów? – W trybie offline. Bardzo dobrze – powiedział Sci. Wziąłem do ręki słoiczek z cynamonem. – Jest też... a właściwie był... drugi facet, ukrywający się pod nickiem
Scylla, w rzeczywistości Jason Pilser, PR-owiec, który również uczestniczył w tej grze. Zabił się w sobotę w nocy. – Na razie tyle, Jack. Wciąż nie udało mi się poskładać tego w sensowną całość, ale myślę, że sprawa nabiera realnych kształtów. Te wszystkie powiązania nie mogą być przypadkowe. Sądzę, że trzeba zacząć od Jasona Pilsera. Jest naszym kluczem do rozwiązania
tej zagadki. Myślę, że zbliżamy się do finału. – Więc musimy być ostrożni? – I mieć oczy szeroko otwarte. Rozdział 64 Wysokie budynki nie należą do typowej zabudowy Beverly Hills, apartamentowce przy Burton Way były wyjątkiem: miały wiele cech luksusowych rezydencji, a z ich tarasów rozciągał się piękny widok na pobliskie wzgórza.
Wspiąłem się wzrokiem do szóstego piętra. Za murkiem tarasu widać było przeszkloną ścianę mieszkania Pilsera. – Jaki powód mógłby mieć Jason Pilser, żeby skakać na bruk? – powiedziałem do Sci. – Może wyrzuty sumienia? Nie. Wątpię. W ciągu ostatnich paru godzin udało mi się zebrać trochę informacji na temat Pilsera. Miał dwadzieścia cztery lata i był menedżerem odpowiedzialnym za relacje z klientami
korporacyjnymi w znanej agencji public relations. Zarabiał prawdopodobnie pięćdziesiąt tysięcy rocznie, czyli nie najgorzej jak na młodego chłopaka w tych ciężkich czasach, ale nie był to dochód, dzięki któremu byłoby go stać na takie mieszkanie. Podejrzewałem, że jest beneficjentem jakiegoś rodzinnego funduszu powierniczego albo ma bogatych, rozwiedzionych rodziców. Odgłos zbliżającego się samochodu,
który po chwili zahamował i zatrzymał się przy krawężniku, oznaczał, jak się okazało, przybycie Bobby’ego Petina. Wysiadł z wozu w swoim czarnym jedwabnym garniturze za trzy tysiące dolarów i wsunął za wycieraczkę kartkę z informacją, że zaparkowany samochód przybył tu w celach urzędowych. Przywitał się z nami, włączył alarm w samochodzie i powiedział: – Nareszcie coś konkretnego! Świetna
robota, Sci. A co o tym powiedziała Justine? – W tej chwili zajmuje się innym aspektem tej sprawy. Staramy się rozwikłać ją na wszelkie możliwe sposoby – odparłem. – Czuję lekki powiew optymizmu – oznajmił Petino. – Z wrażenia zaczynają mnie szczypać moje wielkie uszy. Uszy Bobby’ego powędrowały na czele naszej grupy, weszły przez główne wejście
apartamentowca i skierowały się ku stolikowi recepcji, na którym stał wielki bukiet egzotycznych kwiatów. Petino przywitał się z portierem – starszym mężczyzną w uniformie, który, jak wynikało z identyfikatora, nazywał się Sam Williams – i pokazał mu nakaz rewizji. – Czy ktoś oprócz policji wchodził do mieszkania pana Pilsera? – spytał Williamsa. – Pani Costella z mieszkania sześć-A zabrała po jego śmierci swojego fikusa. Polecono
mi, żebym nie wpuszczał tam nikogo z wyjątkiem zapowiedzianej wcześniej matki pana Pilsera, która ma przylecieć z Vancouver. – A czy widział pan Jasona Pilsera w noc jego śmierci? – zagadnąłem. – Nie. Kiedy przyszedłem na swoją zmianę, był już w domu. Później wpuściłem na górę chłopaka z apteki, a około jedenastej pan Pilser dał mi znać, że spodziewa się kilku przyjaciół.
– Czy podał ich nazwiska? Czy pan ich widział? – drążyłem. – Nie. Powiedział jedynie „przyjaciele”. Musieli przyjść po północy, gdy mnie już nie było. Następną zmianę zaczyna Ralph, ale dopiero o szóstej rano. – Macie tu kamerę, prawda? – Jest tam. – Pokazał ręką. – Filmuje w cyklu czterdziestoośmiogodzinnym i automatycznie kasuje stare zapisy. Na nagraniu z sobotniej nocy jest już nowy materiał. A o
co w tym wszystkim chodzi, jeśli można spytać? Myślicie, panowie, że to nie było samobójstwo? – Dziękujemy panu za pomoc – powiedział Bobby do Williamsa. – Być może będziemy chcieli jeszcze z panem porozmawiać po obejrzeniu mieszkania. Portier kiwnął głową. – Wiecie, gdzie mnie szukać. Do głowy przyszło mi jeszcze jedno pytanie.
– Panie Williams... A tak między nami, co pan sądzi o Jasonie Pilserze? Portier nachylił się do nas i mruknął: – Dupek. I to wielki. W drodze do windy rzuciłem do Bobby’ego: – Proponuję, żebyś formalnie umożliwił Private wejście do mieszkania Pilsera i przeszukanie tego miejsca. Jeśli wejdzie tu ekipa Kloppenberga, do jutra będziemy mieli materiał, a wieczorem dostaniesz raport.
– Załatwione – zgodził się Petino. – A teraz spróbujmy ustalić, w co ten dupek się wplątał. Rozdział 65 Spostrzegawczość i czujność, które rozwinąłem, zasiadając za sterami helikoptera, nie zniknęły, gdy przestałem być pilotem. Teraz, nie wychodząc poza obręb holu, żeby nie przeszkadzać Kloppenbergowi i jego ekipie, omiotłem wzrokiem mieszkanie Pilsera, starając
się wyłapać wszelkie istotne szczegóły. Kiedy Sci pracował, był skupiony i małomówny i porozumiewał się ze swoją ekipą żargonowymi skrótami niezrozumiałymi dla laików. Badali apartament, wykorzystując nasz supernowoczesny sprzęt do badań kryminalistycznych, wart każdego wydanego na jego zakup dolara. Z miejsca, w którym stałem, nie dostrzegłem nic podejrzanego – co również mogło być jakąś wskazówką.
Gdy Sci oznajmił w końcu, że mogę się już do niego przyłączyć, ruszyłem za nim przez kolejne pokoje oszczędnie i nowocześnie umeblowanego mieszkania. Kanapa i fotel miały nieskazitelne obicia, w zlewie nie piętrzyły się brudne naczynia, łóżko było pościelone, a bielizna w sypialnianej szafie starannie posegregowana. I nigdzie nie widziałem listu od domniemanego samobójcy. Moją uwagę zwróciła marynarka od garnituru wisząca na stojaku
ubraniowym w sypialni, a także napoczęta rolka bandażu i buteleczka z jodyną stojące na umywalce w łazience. – Podczas sekcji zwłok stwierdzono, że Pilser miał w żołądku orzeszki, martini i środki przeciwbólowe – powiedział Sci. – Może wybierał się na kolację z tymi... przyjaciółmi. Albo mordercami – dodał. – Wszystko wskazuje na to, że zadrapania, które miał
na brzuchu, powstały podczas silnego otarcia się o górną część murku ogradzającego taras. Znaleźliśmy tam jego krew oraz fragmenty naskórka. Zupełnie jakby przejechał brzuchem po wierzchu. Trochę to dziwne. – Być może spychano go po murku na drugą stronę – zauważyłem. – To wydaje się bardziej prawdopodobne. – Mamy trochę odcisków palców! – zawołała z holu laborantka Karen Pasquale. –
Trzy różne próbki. – Świetnie – pochwalił ją Sci. – Okay, bierzmy się do roboty. Gdzie jego komputer? – A to? – Wskazałem na ledwie widoczną teczkę, wciśniętą między ścianę i stojące bokiem do biurka krzesło. Sci, pracujący w rękawiczkach, podniósł ją delikatnie, postawił na biurku i otworzył zatrzaski. W środku był laptop, w bocznej przegródce plik arkuszy papieru, a w małej
wewnętrznej kieszonce – telefon komórkowy. – Uuch – sapnął z wrażenia. – Wygląda na to, że czeka mnie kolejna bezsenna noc. – A może od razu zajrzałbyś do telefonu? – zaproponowałem. – Czemu nie – zgodził się i wcisnął klawisz włączający wyświetlacz. – Bateria siada. Ale zaraz ją doładuję. Stanąłem za nim i zerkałem na przesuwające się na wyświetlaczu nagłówki SMS-ów.
Nagle Sci przerwał przewijanie i gwizdnął z wrażenia. – Co tam masz? – spytałem. Podsunął mi pod nos komórkę z wyświetlonym tekstem SMS-a z ubiegłej środy. Był krótki i treściwy: „Odpalamy Noc Świrów, Scylla. Przygotuj się. Teraz TWOJA kolej”. Pod wiadomością podpisał się niejaki Steemcleeną. – Zaraz, zaraz... Czy to nie powinien być SMS od Morbida? Tak się przecież nazywa
ten drugi gość. Kto to jest Steemcleeną? Sci poruszył kilka razy szczęką, jakby coś żuł. – Kto to jest Steemcleeną? Mhm... Mimo właściwej mi błyskotliwości trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, zanim udzielę ci satysfakcjonującej odpowiedzi na to pytanie. Rozdział 66 Ekskluzywne i horrendalnie drogie centrum odwykowe, w którym przebywał Tommy,
nosiło nazwę Pod Błękitnym Niebem. W wyobrażeniu marketingowca, który ją wymyślił, miała zapewne napawać klientów nadzieją. Leczono tu różne uzależnienia – także od hazardu. Przybytek mieścił się w Brentwood, na północ od Sunset, i rozciągał się na obszarze kilku hektarów, a jedną z jego dodatkowych atrakcji był wspaniały widok na góry Santa Monica. Gdy stanęło się przed budynkiem administracyjnym i spojrzało w dół wąwozu,
zobaczyć można było tu i ówdzie jeźdźców na koniach przemieszczających się przez leśne przesmyki. Nie widziałem się z Tommym od czasu, kiedy umieściłem go w tym ośrodku, i poczułem coś w rodzaju obowiązku, by sprawdzić, jak postępuje leczenie. Znalazłem go na leżaku przed basenem. Był w miękkim, puszystym szlafroku, pod którym miał tylko zielononiebieskie kąpielówki.
Opalił się i wyglądał na okaz zdrowia. Sprawiał wrażenie dość zrelaksowanego i wszystko wskazywało na to, że odpoczynek dobrze mu zrobił. Taką przynajmniej miałem nadziejęGdy zobaczył przesuwający się obok leżaka cień, odwrócił głowę i spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek. – Tylko sobie nie myśl, że umieram z wdzięczności, braciszku – powiedział, osłaniając
dłonią oczy. – Właśnie zastanawiałem się, co by było, gdybym zwiał stąd w samym szlafroku. Przysunąłem sobie leżak i usiadłem obok Tommy’ego. – Możesz podziękować mi za coś innego: wizytę u Carmine Noccii i wręczenie mu czeku na sześćset tysięcy dolarów. – Za to tak. Dziękuję. – To pożyczka. Żebyś nie miał wątpliwości. I nie powiedziałem Annie, że mafia
przymierzała się do tego, by zamienić twój samochód w zdalnie sterowaną bombę. Albo wysadzić w powietrze wasz dom. – Czy nigdy nie boli cię głowa? Noszenie przez cały czas tej aureoli musi być trochę męczące. – Właściwie tak... Powinieneś mi w końcu choć raz pozwolić stać się tym wrednym bratem. Mam na to ochotę. – Był tu wujek Fred – zmienił temat
Tommy. – Powiedział, że jest coś dla mnie, jeśli oczyszczę sobie konto. – A tak w ogóle, to o co wam poszło? Nigdy mi tego nie powiedziałeś. – Włożył mi kiedyś rękę do majtek. I zaczął masować małego. – Przestań pierdolić, Tom. – Tak było. Przysięgam na Boga. Albo na oczy naszej matki. Wstałem, chwyciłem Tommy’ego za kołnierz szlafroka i walnąłem go w szczękę tak
mocno, że zabolała mnie ręka. Leżak złożył się pod nim i mój brat wylądował na ziemi. Jakiś koleś w białych kąpielówkach ruszył ku nam z drugiej strony basenu. Tommy podniósł rękę, sygnalizując koniec starcia. Wstał z ziemi, zanosząc się od śmiechu. – Jesteś przewidywalny aż do bólu, Jack. Nie trzeba nawet wrzucać przynęty do wody. Wystarczy pomachać nią w powietrzu i sam wskoczysz do łódki. Zejdź ze mnie,
braciszku. Pobrudzisz sobie swoje anielskie skrzydła. – Odwołaj to, co powiedziałeś. – Okay, odwołuję. Może to nie on, tylko tata wsadził mi rękę do majtek. A może ty? – Że też jeszcze potrafisz wytrzymać sam ze sobą – warknąłem. – Czy to Gruby Fred powiedział ci o moim długu? Mam rację? Ręka zaczęła mnie znowu świerzbić.
– Miło było pogadać, Tommy. Jak zwykle. Trzymaj się, braciszku. – Bye, bye, Jacko! Wciąż się śmiał, ustawiając na nowo swój leżak. Wszedłem do recepcji i zapłaciłem za jego pobyt do końca miesiąca. Dziewczyna za biurkiem była bardzo miła i spytała, w jakiej formie jest mój brat. Nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Podałem jej kartę kredytową, po kilkunastu sekundach odebrałem ją i
poszedłem stamtąd w cholerę. To niełatwa sprawa nienawidzić własnego brata. Rozdział 67 Wpadłem do domu, żeby włożyć czyste skrzydła i wypolerować aureolę, po czym ruszyłem do Beverly Hills. Potrzebowałem chwili dla siebie, więc poszedłem do Mastro’s, gdzie podają najlepsze befsztyki na zachód od Kansas City. Panowała tam nieco staroświecka
atmosfera i przynajmniej raz w ciągu wieczoru można było usłyszeć My Way, śpiewane przy akompaniamencie lekko rozstrojonego fortepianu. Przy narożnym stoliku zobaczyłem Josepha Ricciego pogrążonego w rozmowie z Frankiem Mosconim. Żaden z nich mnie nie zauważył i gdy podszedł menedżer sali, poprosiłem o jakiś spokojny stolik na piętrze. Zamówiłem whisky z wodą
sodową i zacząłem studiować kartę z daniami z wołowiny, którym to miejsce zawdzięczało swoją renomę. Pierwszorzędny trunek podziałał na mnie odprężająco. Miałem ze sobą książkę, mocno już wymięte wydanie Me Talk Pretty One Day humorysty Davida Sedarisa w miękkiej oprawie. Książka była szczera aż do bólu i rozbrajająco śmieszna, a życie osobiste autora wydawało mi się równie pogmatwane,
jak moje własne. Zadzwonił do mnie szef naszej filii w Londynie. Powiedziałem mu, kogo widzę na stanowisku jego zastępcy, i powróciłem do lektury. Przez moment poczułem się jak książę, wybraniec losu, którego stać na luksus nicnierobienia w samym środku dnia. Nie podniosłem oczu znad książki aż do momentu, gdy na stole pojawił się talerz ze stekiem i broccoli di rape.
Gdy odłożyłem książkę, moje myśli zaczęły powoli wracać do spraw realnego świata. Myślałem o bracie starszym ode mnie o całe trzy minuty i tak bardzo podobnym do naszego ojca, że był to już wystarczający powód, bym go nie lubił. Tommy był samolubny, podobnie jak tata, i równie jak on arogancki. Traktował wszystkich z góry i zawsze musiał postawić na swoim, choć kiedyś zachowywał się inaczej.
Od przedszkola do dziewiątej klasy byliśmy nierozłączni. Pamiętam, że mieliśmy swoje umówione sygnały i sekretne słowa. Ufaliśmy sobie i nadstawialiśmy za siebie karku. I tego samego dnia dostaliśmy nasze czarne pasy. A wtedy ojciec zaczął nas na siebie napuszczać. Rywalizacja wszystko popsuła. Ojciec faworyzował syna, który nosił jego imię i patrzył na świat w równie cyniczny
sposób jak on. Ja dryfowałem w kierunku wujka Freda. Tom stał się okrutny dla naszej matki, naśladując w tym ojca. Starałem się ją chronić i od tamtego czasu staliśmy się prawdziwymi wrogami. Kelner wyrwał mnie z zamyślenia, pytając, czy mam ochotę na jeszcze jednego drinka, więc poprosiłem o powtórkę. Na piętrze pojawiła się jakaś para i zajęła sąsiedni stolik. Już na pierwszy rzut oka
widać było, że to ich pierwsza randka. Prawie nie odrywali od siebie spojrzeń, ściskali się za ręce i wszystko wskazywało na to, że jeszcze tego wieczoru wylądują razem w łóżku. Upiłem trochę whisky ze szklanki i przeniosłem się myślami do Colleen. Podobałoby jej się tutaj. Myślałem o tym, by zamieszkać z nią razem w domu, który dzieliłem kiedyś z Justine. Jeszcze nigdy nie zaprosiłem jej tam na
noc. Wiedziałem, że czułbym się nieswojo. Szalenie lubiłem Colleen i nie chciałem jej zranić, a jednocześnie wiedziałem, że czasem to robię. Mówiłem jej, że z powodu mojej pracy mój dom nie jest do końca bezpieczny i że czuję się dużo lepiej, spędzając z nią noce w jej słodkim gniazdku. Wiedziała, że trzymam ją na dystans, ale pogodziła się z tym i przyjmowała to, co jej dawałem, mając nadzieję, że się
zmienię – co tylko pogłębiało we mnie poczucie winy. Moja ręka, jakby bez udziału mojej woli, powędrowała ku leżącej na stole komórce. Zacząłem wystukiwać numer Colleen, lecz przerwałem w połowie, zamknąłem klapkę telefonu i dopiłem do końca whisky. Nie zachowywałem się wobec niej fair. Należało zakończyć nasz związek, czułem się jednak fatalnie na samą myśl o tym, jak bardzo ją to
zaboli i że nieodwracalnie ją stracę. Zapłaciłem rachunek, zostawiłem duży napiwek i wychodząc, mruknąłem do siebie ze złością: „Pieprz się, Jack”. Rozdział 68 Justine nie potrafiła przestać myśleć o morderstwach nastolatek, nawet gdy bardzo tego chciała. Przeszła długim, chłodnym korytarzem oświetlonym fluorescencyjnymi lampami i
pchnęła drzwi do pokoju 301. Detektyw sierżant Charlotte Murphy zajmowała jedno z czterech biurek znajdujących się w dużym pokoju o lekko zawilgoconych ścianach, mieszczącym się w ukrytym skrzydle komisariatu. Dożywały tam swego kresu, a następnie odkładane były ad acta nierozwiązane sprawy. – Charlotte – przywitała się detektyw, podając Justine rękę. Miała na sobie granatowe spodnie o
męskim kroju i koszulę z kołnierzykiem na guziki. Policyjną odznakę nosiła na łańcuszku założonym na szyję. Zachowywała się powściągliwie, ale jej urzędową rezerwę łagodziły nadzwyczaj piękne niebieskie oczy i miły uśmiech. Murphy przedstawiła Justine swoim kolegom i podsunęła jej krzesło. – Miałam kilka godzin, żeby przynieść z archiwum dokumentację i materiał dowodowy zebrany podczas śledztwa w sprawie morderstwa Wendy Borman –
powiedziała. – Chcesz zacząć od dziennika? Nie musisz się spieszyć. Mamy tu mnóstwo innych beznadziejnych przypadków. Podsunęła Justine notatki z dochodzenia zebrane w grubym segregatorze. Justine niemal rzuciła się na segregator, ale kiedy go już otworzyła, oglądała powoli stronę po stronie, żeby czegoś nie przegapić. Poszczególne dokumenty powkładano w
przeźroczyste plastikowe koszulki i ułożono w porządku chronologicznym. Na początku było kilka zdjęć martwej Wendy Borman leżącej w zaułku w pobliżu Hyperion Avenue, zaledwie parę metrów od miejsca, gdzie znaleziono ciało Connie Yu. Była kompletnie ubrana, miała zmoczone deszczem włosy, a jej lewa ręka przyciśnięta była stertą worków na śmieci.
Za zdjęciami znajdowały się odręczne rysunki sytuacyjne miejsca zbrodni oraz kserokopia siedmiostronicowej ekspertyzy lekarza sądowego. Przyczyna zgonu: uduszenie za pomocą rąk. Kopię notatek porucznika Bruna spięto zszywką i włożono do jednej koszulki. Jeszcze dalej był protokół z przesłuchania jedynego świadka, jedenastoletniej Christine Castiglii. Następnie Justine przejrzała listę zrabowanych ofierze przedmiotów. Była
to szczegółowo wymieniona zawartość plecaka Wendy oraz ręcznie wykonana biżuteria – złoty łańcuszek z talizmanem w kształcie gwiazdy. Mogła mu się przyjrzeć na zdjęciu żywej Wendy. Stała na nim między rodzicami – nieco już od nich wyższa – i trzymała ręce na ich ramionach. Była uśmiechniętą, jasnowłosą dziewczyną o atletycznej budowie ciała. Każdemu,
kto patrzył na tę fotografię, jej śmierć musiała wydawać się absurdem. Sierżant Murphy podała Justine lateksowe rękawiczki, a potem przecięła nożykiem czerwoną taśmę, którą zaklejone było przyniesione z archiwum kartonowe pudło. Podniosła jego pokrywę, wyjęła dużą papierową torbę i złamała urzędową pieczęć. Justine poczuła skok adrenaliny i dreszcz oczekiwania, nad którym nie mogła zapanować. To właśnie z powodu tych
emocji zajmowała się kryminalistyką i odnosiła sukcesy. Coś w tym pudle mogło rzucić nowe światło na sprawę nastolatek. A może nawet doprowadzić ją do mordercy. Otworzyła torbę i wyciągnęła z niej stretchowe dżinsy, rozmiar sześć, i jasnoniebieską bluzkę z dekoltem w łódkę. Ponownie sięgnęła do torby i wyjęła sportowe buty Nike oraz bladoniebieskie
skarpetki. Rozłożyła to wszystko na stole, sprawdzając, z których miejsc wycięto próbki przeznaczone do badania laboratoryjnego. – Zakładam, że krew należy do ofiary? – spytała. Murphy skinęła potakująco głową. – Chciałabym wypożyczyć te rzeczy – oznajmiła Justine. – Komendant Fescoe i prokurator okręgowy Petino już wyrazili na to
zgodę. Możesz je zabrać za pokwitowaniem. Wyjęła przygotowany formularz i podsunęła go Justine do podpisania. – Lewa ręka Wendy była pod workami na śmieci – powiedziała Murphy. – Deszcz prawie w ogóle nie zmoczył rękawa. Sama jestem ciekawa, czy wasze laboratorium coś na nim znajdzie. Przez tych kilka lat w technice kryminalistycznej sporo się zmieniło. Zwłaszcza
w takim laboratorium jak wasze. – Nie traćmy nadziei – przytaknęła Justine. – I złapmy w końcu tego drania – dodała detektyw Murphy, uśmiechając się po raz drugi podczas tego spotkania i pokazując jednocześnie Justine, jaka w rzeczywistości jest twarda i bezlitosna. Rozdział 69 – Pamiętasz sprawę Wendy Borman? – spytała Justine.
W powietrzu unosił się zapach ryby, smażonej cebuli i podsmażanych ziemniaków. Justine siedziała naprzeciw Christine Castiglii przy małym kwadratowym stoliku w stołówce szkoły w Belmont. Christine, jedyny świadek porwania Wendy Borman, miała teraz szesnaście lat. Niewysoka i szczupła, skuliła ramiona i spoglądała na Justine szeroko otwartymi oczami, na wpół ukrytymi pod długą, brązową grzywką.
Nie trzeba było być psychologiem, by zauważyć, że jest co najmniej lekko wystraszona. Justine wiedziała, że musi traktować dziewczynę z wyczuciem, i zdawała sobie sprawę z tego, że stąpa po niepewnym gruncie. Bardzo chciała dowiedzieć się od Christine czegoś, co naprowadzi ją na trop mordercy, i to zanim uderzy po raz kolejny w upatrzoną już prawdopodobnie ofiarę. – Miałam zaledwie jedenaście lat, kiedy to się zdarzyło – zaczęła Christine. –
Wie pani o tym? – Wiem. – Justine zamieszała słomką kostki lodu na dnie plastikowego kubka z dietetyczną colą. – Czy możesz mi opowiedzieć, co wtedy widziałaś? Chciałabym to usłyszeć bezpośrednio od ciebie. – Myśli pani, że ci sami chłopcy, teraz już pewnie mężczyźni, zabijają te dziewczyny, o których mówią w telewizji?
Ktoś upuścił tacę z naczyniami. Rozległ się nieprzyjemny brzęk tłuczonych talerzy. Justine odczekała, aż umilknie złośliwy aplauz siedzącej w stołówce młodzieży. – To możliwe – przyznała. – Śmierć Wendy Borman dzielą od morderstwa następnej dziewczyny, Kayli Brooks, trzy lata. Dlatego nikt nie pomyślał o tym, żeby powiązać te sprawy. I właśnie dlatego wszystko, co wtedy widziałaś, jest takie ważne. Jeżeli Wendy
Borman była ich pierwszą ofiarą, być może popełnili jakiś błąd. – To była zwykła, czarna furgonetka – powiedziała Christine. – Zatrzymała się przy ulicy przecinającej Hyperion. A kiedy znowu spojrzałam w tamtą stronę, zobaczyłam, jak dwóch chłopaków rzuca się na tę dziewczynę. To wszystko trwało sekundy. Ona zachowywała się jakoś dziwnie, jakby miała atak albo coś takiego. Wrzucili ją do samochodu,
jeden z nich wskoczył za kierownicę i odjechali. Opowiedziałam policji, jak wyglądał kierowca. – Wendy Borman została obezwładniona paralizatorem – wyjaśniła Justine. – To właśnie był ten atak, który zwrócił twoją uwagę. A czy twoja mama coś widziała? Christine pokręciła głową. – Ja sama nie byłam pewna tego, co się tam działo. To było jak mignięcie reklamy na ekranie telewizora. Zupełnie mnie wtedy
zamurowało, a zanim mama odwróciła się, żeby sprawdzić, na co patrzę, samochód już zniknął. Najpierw w ogóle mi nie uwierzyła... albo nie chciała uwierzyć. Dopiero kiedy powiedzieli o tym w wiadomościach, zadzwoniła na policję. Moja matka uwierzyła telewizji, ale nie mnie. Przechodzące obok stolika nastolatki gapiły się na kobietę w eleganckim kostiumie, pochłoniętą rozmową z ich koleżanką.
– Opowiedz mi o tym chłopaku, tym, którego twarz udało ci się zobaczyć. – Na rysunku, który zrobiła policja, przypominał Clarka Kenta z Supermana. Ale nie wyglądał dokładnie tak. Jego nos był bardziej spiczasty. I chyba miał odstające uszy. To znaczy... tak, na pewno miał odstające uszy. – Czy widziałaś numer rejestracyjny tamtego samochodu? Nawet jedna albo dwie cyfry dałyby nam jakiś punkt
zaczepienia. Dziewczyna zamilkła i z oczami skierowanymi do góry i w lewo przeszukiwała pamięć. Rozległ się natarczywy dźwięk dzwonka, uczniowie gromadnie ruszyli do klas. Kilku z nich potrąciło siedzącą Justine, ktoś zawadził nogą o stojącą na podłodze teczkę dziewczyny i przewrócił ją na ziemię. – Na tylnej szybie był jakiś napis –
odezwała się w końcu Christine. – „Gateway”. Jak ta firma komputerowa. Gateway, tylko bez tych... krowich łat. – Powiedziałaś o tym policji? – Myślę, że tak. Moja mama bez przerwy mnie ponaglała i robiła wszystko, żebyśmy jak najprędzej stamtąd poszły. Zupełnie jej odbiło. Justine spojrzała na nią i przez moment Christine wytrzymała jej wzrok. – Może będziesz w stanie narysować to,
co było na tamtej szybie – zaproponowała, podsuwając jej palmtop i rysik. Dziewczyna zagryzła wargi i narysowała owalny kształt, a w nim słowo „Gateway”, w którym każda kolejna litera była mniejsza od poprzedniej. – Myślę, że to było coś takiego. Nie wiem, dlaczego pamiętam to tak dobrze, ale tak właśnie jest. Justine wpatrywała się przez dłuższą
chwilę w rysunek. Napis i jego kształt przypominały jej logo prywatnego liceum o tej samej nazwie, mieszczącego się w Santa Monica. Kiedy pracowała w Stateside, jak nazywano w skrócie Szpital Psychiatrii Sądowej Stanu Kalifornia, regularnie mijała tę szkołę, jadąc samochodem do pracy. Wciąż żywo pamiętała swoich pacjentów z tamtego okresu – ludzi, którzy podpalali domy, mordowali swoje rodzeństwo, zabijali rodziców i podkładali bomby na
boiskach szkolnych. To była wyniszczająca psychicznie i niewdzięczna praca, ale pokazała jej, co dzieje się w zaburzonych umysłach ludzi, którzy dopuszczają się najbardziej odrażających zbrodni. Wtedy myślała o tym, jak wielka przepaść dzieli Stateside i Gateway oddalone od siebie zaledwie o kilometr. Teraz nie była już tego taka pewna.
W dzienniku śledztwa w sprawie Wendy Borman nie znalazła żadnej wzmianki o Gateway. To było bez wątpienia coś nowego. Podobnie jak szczegóły na temat wyglądu jednego z porywaczy. Być może wreszcie uda się ruszyć z miejsca. O ile, oczywiście, są to ci sami chłopcy. – Czy rozpoznałabyś tego chłopaka, gdybyś go teraz zobaczyła? – Nigdy nie zapomnę tej twarzy.
– Dziękuję ci, Christine. – Justine wręczyła jej swoją wizytówkę. – Zadzwoń do mnie, jeśli coś ci się jeszcze przypomni. Następnym razem, gdy się spotkamy, nie będziemy już dla siebie obce. Rozdział 70 To był jeszcze jeden z powodów, dla których Justine tak lubiła pracę w Private. Badanie DNA w laboratorium policyjnym ciągnęło się w nieskończoność. Wiedziała
natomiast, że jeśli przekaże materiały dowodowe ekipie Sci, nie potrwa ono dłużej niż dwadzieścia cztery godziny i następnego dnia będzie mogła odebrać wyniki. Była czwarta nad ranem, a w całym laboratorium, znajdującym się w podziemnej części budynku, paliło się światło. Personel pracował bez przerwy od dwudziestu godzin, zbierając próbki z ubrania Wendy Borman, które przeleżało pięć lat w policyjnym archiwum.
Jej odzież była starannie spakowana i przechowywana w odpowiednich warunkach, ale deszcz i upływ czasu zatarły większość śladów. Jednak od czasu morderstwa pojawił się bardziej czuły sprzęt i nowa technologia identyfikacji śladów, znana jako „dotyk DNA”. Sci zawsze wierzył w szczęśliwe zakończenie i ten optymizm prowadził go przez pustynię powtarzalnych czynności, negatywnych wyników i niejednoznacznych konkluzji.
Polecił pobrać próbki z lewego rękawa bluzki Wendy Borman oraz ze skarpetki – miejsc, które nie zostały zmoczone przez deszcz. Po wydzieleniu DNA z badanego materiału i jego namnożeniu w termocyklerze umieścił próbki w urządzeniu przypominającym kształtem i wielkością kserokopiarkę i kontynuował badania przy użyciu metody zwanej elektroforezą kapilarną. Polegała ona na
przepuszczeniu badanego materiału przez bardzo cienką, długą rurkę, zwaną kapilarą, w której następowało segregowanie cząstek na podstawie różnic ich wielkości i ładunku elektrycznego. Wynik tych działań demonstrowany był następnie w postaci elektroforegramu, który pozwalał sprawdzić, czy kod badanego DNA znajduje się w ogólnokrajowej bazie. Na jednym z monitorów stojących na biurku widać było twarz Kit-Kat. Sci odwrócił
się ku niej, by jej opowiedzieć, jak postępują badania. – Wciąż jesteś tu ze mną, kochanie? – Zapominasz o różnicy czasu – powiedziała. – Powinnam zajmować się teraz czymś zupełnie innym. – Na przykład czym? Wymień przynajmniej jedną z tych rzeczy. – Na pewno coś by się znalazło, skarbie. Defragmentacja dysku. Przygotowanie zeznania podatkowego. Lunch z Helgą, której, jak wiesz, nie cierpię... Sci,
obejrzyj się! Masz tam coś! Sci spojrzał na wydruk. Dwa wykresy z wyraźnymi punktami szczytowymi. To wyglądało na cud: z materiału poddanego badaniu udało się wyodrębnić dwa kody DNA, obydwa z chromosomem Y. Trudno to było nazwać inaczej niż sensacją. Sci odwrócił się do Kit-Kat. Kąciki ust wygięły mu się w uśmiechu.
– Dwaj faceci dotykali ubrania Wendy Borman. Jesteś w stanie w to uwierzyć, Kat? Mamy wreszcie solidny materiał! Pierwszy prawdziwy ślad! – Najwidoczniej przynoszę ci szczęście – obwieściła Kit-Kat. – Moja malutka, jesteś moim talizmanem! – Bardzo mi miło. A teraz muszę już iść. – Poczekaj jeszcze chwilę, wrzucę te dane do systemu. – To będzie jak szukanie igły w stogu
siana, mój drogi – powiedziała Kat. – W dodatku te stogi ciągną się aż po horyzont. Albo jeszcze dalej. – Tym bardziej powinnaś mi dotrzymać towarzystwa – oświadczył. – Lubię, kiedy jesteś tu ze mną. Kit-Kat uśmiechnęła się do kamery. – Okay. W takim razie potańczmy trochę, przystojniaku. Rozdział 71 Wszyscy w Private zajmowali się
sprawą nastolatek i wszystkim leżała ona na sercu. Mo-bot siedziała w swojej dziupli w tylnej części laboratorium, oddalonej nieco od miejsca, gdzie pracował Sci. Wstawiła tu fotel z odchylanym oparciem i udrapowała kilka kolorowych szali wokół lamp. Na monitorze po lewej stronie biurka wyświetlały się zdjęcia jej dzieci, po prawej stało akwarium z japońskimi rybkami utsuri. W pokoju niemal bez przerwy paliło się
wonne kadzidełko. Miała teraz przed sobą włączony laptop Jasona Pilsera. Mo posługiwała się napisanym przez siebie programem. Nazywała go swoim „kluczem uniwersalnym”. Rozszyfrowała już część haseł dostępu i zaczęła przeglądać zawartość twardego dysku. To było jak autopsja mózgu Pilsera – tylko tym razem elektronicznego. – Właśnie dostałam się do jego poczty!
– krzyknęła do Kloppenberga. – Niezła jestem, co? – Jesteś genialna, Mo! – odkrzyknął. – Święte słowa. Zobaczysz, co się zaraz będzie działo! W swojej korespondencji Jason Pilser zachowywał się jak osoba cierpiąca na zbieractwo kompulsywne. Niczego nie kasował, a jedynie segregował, wrzucając do katalogów opatrzonych odpowiednimi nickami, pod którymi występował w
sieci. Mo z łatwością otworzyła katalog z korespondencją zawodową i rzuciła okiem na treść kilku notatek od i do szefów i kolegów. Niczego nie odkrywały, nic nie znaczyły i do niczego nie prowadziły, więc pognała dalej. Poczta dotycząca Szwadronów Śmierci była umieszczona pod nickiem Atticus. Mobot z łatwością złamała kolejne hasło i zaczęła przetrząsać zawartość folderu. Pilser pojawiał
się jako Atticus na forach internetowych poświęconych tej grze wojennej i podpisywał w ten sposób e-maile wysyłane do innych graczy, gdy plądrował królestwa i wyrzynał w pień nieprzyjaciół w wirtualnej krainie Quaraziz w roku 2409. Musiał być z niego niezły świr, pomyślała Mo-bot. Zanotowała imiona jego przyjaciół i wrogów z krainy Quaraziz, po czym weszła na stronę Pilsera w MyBooku, posługując
się kolejnym odkodowanym hasłem. Pilser zamieszczał tam swoje zdjęcia, wstawiał linki do różnych recenzji filmowych i komentował wpisy swoich znajomych. Jedyną rzeczą, która zwracała uwagę, była polityczna zjadliwość niektórych zamieszczonych tam komentarzy. Na stronie Pilsera w MyBooku nie pojawiało się żadne z imion, na które natknęła się wcześniej w korespondencji i postach związanych ze Szwadronami Śmierci.
Nic nie wskazywało również na to, by Jason Pilser był w depresji. Depresyjne było za to przyglądanie się jego pokręconemu życiu. Po zamknięciu poczty Mo-bot zerknęła na ikonki umieszczone przez Pilsera na pulpicie. Zaintrygowała ją szczególnie jedna z nich, ze znakiem błyskawicy, podpisana „Scylla”. Gdy w nią kliknęła, połączyła się z kolejną stroną internetową założoną przez Pilsera
na jakimś serwerze i zatytułowaną przez niego „Żywoty Scylli”. To były wrota do pamiętnika Pilsera. Serce podeszło jej do gardła. Czytała szybko, klikała w linki, a potem znalazła most między realnym i wirtualnym światem. Odepchnęła się gwałtownie od biurka. Chwilę później stała już w drzwiach gabinetu Kloppenberga. Sci, zaabsorbowany jakąś myślą, patrzył
na nią nieprzytomnym wzrokiem, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że ma przed sobą Sherlocka Holmesa w spódnicy. – Za niecały tydzień następna Noc Świrów – powiedziała. – Oprzytomnij, Sci. Tak nazywają swoją grę w zabijanie. Jason Pilser wziąłby w niej udział, gdyby żył. – Przepraszam, Mo. Co powiedziałaś? Właśnie sprawdzam DNA... – Skup się i posłuchaj mnie uważnie. Morderców jest dwóch. Nazywają sami siebie
„ulicznymi świrami”. Posługują się pseudonimami Morbid i Steemcleeną i już wybrali swoją następną ofiarę. To dziewczyna z Silver Lake. Podpisuje swoje SMS-y „Lady D”. Sci, dotarło to w końcu do ciebie? Za pięć dni mają zabić tę dziewczynę. Rozdział 72 Jack zadzwonił wcześniej do nowo otwartego biura Private na Wschodnim Wybrzeżu i na międzynarodowym lotnisku w Miami czekała na Emilia Cruza detektyw Diana
DiCarlo. Wyszkolona w CIA DiCarlo była prawdziwą profesjonalistką. Wręczyła Cruzowi aktówkę, w której znalazł wszystko, co mogło mu się przydać w ciągu najbliższych kilku dni: broń, sprzęt do inwigilacji, kluczyki do samochodu i notes z numerami telefonów zaufanych źródeł na Florydzie. Powiedziała mu także, gdzie znajdzie swoich „podopiecznych”. Mężczyźni, których miał śledzić,
zatrzymali się w Biltmore i Cruz zajął pokój znajdujący się bezpośrednio nad ich apartamentem. Zainstalował mikrofony i zaczął nasłuch. Później ruszył za nimi na wędrówkę po klubach i knajpach, a nawet przyglądał się, jak obstawiają zakłady na wyścigach psów w Hialeah. Trzeciego dnia od rozpoczęcia inwigilacji mężczyźni wybrali się do South Beach, najbardziej szpanerskiej i seksownej
części starego Miami. Emilio siedział na murku z rafy koralowej, mając przed sobą szeroki pas plaży rozciągający się do brzegu oceanu. Doskonale wtapiał się w tłum w rozpiętej koszuli narzuconej na podkoszulek, sportowych okularach przeciwsłonecznych, z włosami spiętymi na karku. Wyglądał na pogrążonego w lekturze programu gonitw przypadających na ten dzień,
lecz były to jedynie pozory. Jego nie bez powodu duże okulary miały wbudowaną kamerę, która nie tylko nagrywała, ale również przesyłała obraz i dźwięk do biura Private w Los Angeles za pośrednictwem wiszącego kilka kilometrów nad ziemią satelity. Na ławce, mniej więcej dziesięć metrów przed nim, siedziało trzech mężczyzn, z twarzami zwróconymi w kierunku Ocean Drive. Rozmawiali ze sobą, przyglądając się
jednocześnie bez skrępowania wytatuowanym, półnagim dziewczętom jeżdżącym na rolkach po zalanym słońcem różowym chodniku. Dwaj śledzeni przez Cruza mężczyźni, Kenny Owen i Lance Richter, sędziowali mecze w NFL. Owen był łysy i piegowaty, Richter, jakieś dwadzieścia lat młodszy, miał na głowie mierzwę gęstych, kasztanowatych włosów, na ciele trzydniową opaleniznę, a na
przegubie rolexa, który musiał ważyć co najmniej pół kilograma. Pięć minut temu do szacownych arbitrów dołączył trzeci mężczyzna, niejaki Victor Spano, „porucznik” chicagowskiej rodziny Marzullo. Niewiele brakowało, a Cruz powiedziałby to na głos: O w mordę! Rozdział 73 Spano wyglądał, jakby dopiero co wyszedł spod prysznica. Pod
bladoniebieską marynarką, którą miał na sobie, wybrzuszała się kabura pistoletu. Opowiadał sędziom o tym, jak świetnie bawił się minionej nocy w hotelu Nautilus po przeciwnej stronie ulicy. Nie ma w Ameryce bardziej seksownego miasta niż Miami. Nawet Vegas się do niego nie umywa. – Mamusia była jeszcze ostrzejsza od córki. Ale córka robiła to z większym zapałem. – Panie Spano, czy to nie nazywa się
„kazirodztwo”? – powiedział z udawanym oburzeniem Richter. – Och, broń Boże! To była jej macocha! Za kogo mnie pan ma? Za jakiegoś pieprzonego zboka? Gdy wszyscy przestali się śmiać, odezwał się dzieciak z włosami: – A przechodząc do naszych ustaleń na ten tydzień, panie Spano. Tennessee ma pokonać Oakland zaledwie siedemnastoma punktami? Siedemnaście punktów to nie spacerek
po parku. Będziemy pod dużą presją. – Rozumiem twój punkt widzenia, Lance – rzucił Spano. – Ale wiesz, jak jest: w stresie lepiej się pracuje. A wy jesteście zawodowcami. Naprawdę nie widzę problemu. Jakaś bezdomna nastolatka z zębami czarnymi od amfy, ubrana w kostium kąpielowy z narzuconą na niego brudną, zieloną koszulą, podeszła do Cruza i spytała go, czy nie może jej dać trochę pieniędzy na „fundusz szkolny”.
– Zasłaniasz mi słońce – warknął ostrym tonem. – Wyluzuj, koleś – odpaliła. – Za kilkoma drobniakami nie będziesz przecież tęsknił. Zanim Cruzowi udało się spławić panienkę, spotkanie się skończyło. Spano ruszył do swojego hotelu po drugiej stronie ulicy, a sędziowie wsiedli do taksówki i pojechali do centrum. Nieważne. Miał już pełny obraz sytuacji. W zbliżającym się meczu Tytani z
Tennessee byli zdecydowanymi faworytami i wszyscy spodziewali się, że rozgromią Raidersów. Zadaniem sędziów było nie dopuścić do pogromu i ograniczyć porażkę do siedemnastu punktów. Jeśli im się uda, ktoś zarobi na tym grube miliony. Cruz wyjął z kieszeni iPhone’a i wybrał numer komórki Jacka. – Świetna wiadomość, Jack. Fenomenalna. Nagrałem całą transakcję. Słyszysz mnie,
kapitanie? – Słyszę cię wyraźnie. Mamy wszystko. Dźwięk i obraz. Kim jest ten facet w niebieskiej marynarce? – Victor Spano z Chicago. Rodzina Marzullo. – Nie do wiary – sapnął z wrażenia Jack. – Dobra robota, Emilio. A teraz wracaj do domu. Jesteś nam tu potrzebny. Rozdział 74 Justine siedziała przy stoliku w Beso,
modnym lokalu, którego właścicielami byli Eva Longoria i Todd English. Restauracja miała przestronne wnętrze o łukowatym sklepieniu i znana była ze świetnej meksykańskiej kuchni, wzbogaconej szczyptą różnych oryginalnych dodatków. Z zaokrąglonego boksu, w którym znajdował się jej stolik, widać było dobrze całą salę, ale Justine nie skupiała się zanadto na obserwowaniu siedzących tu i
ówdzie celebrytów. To nie było w jej stylu. Zajęta była wertowaniem kolejnych roczników absolwentów szkoły Gateway. Kelner sprzątnął stół i przyniósł jej rachunek. – Czy wszystko w porządku, doktor Smith? Czy smakowała pani ryba? – O tak, Raphaelu! Jestem wręcz uzależniona od soli w sosie cytrynowym. Wszystko było świetne.
Właściwie nic nie było świetne, z wyjątkiem samej ryby. Justine wytypowała dziesięciu chłopaków, którzy ukończyli Gateway w latach 2004-2006 i których wygląd w jakiś sposób pasował do podanego przez Christine Castiglię rysopisu. Jedni mieli spiczaste nosy, inni odstające uszy, żaden nie był dotąd notowany przez policję. Zapłaciła rachunek i czekając, aż chłopiec parkingowy przyprowadzi jej samochód,
wyjęła komórkę, żeby sprawdzić, czy dostała jakieś nowe wiadomości. Na wyświetlaczu zobaczyła informację o nieodebranych telefonach od Bobby’ego i matki Christine Castiglii. Czy to możliwe, żeby Peggy Castiglia o czymś sobie przypomniała? Nie zastanawiając się długo, nacisnęła „oddzwoń” i z niecierpliwością czekała na połączenie. Matka Christine odebrała dopiero po piątym sygnale. – Niech pani zostawi moją córkę w
spokoju – powiedziała nieprzyjemnym tonem. – To nerwowa dziewczyna, a przez panią ma nowy powód do niepokoju. I proszę nie brać na serio tego, co mówiła. Zwyczajnie chciała zrobić na pani wrażenie. A teraz siedzi u siebie w pokoju i płacze. Justine stała nieruchomo na środku chodnika, blokując ruch przechodniów i wpatrując się w swoje niebieskie czółenka. Przeprosiła Peggy Castiglię, tłumacząc,
że nie chciała zdenerwować ani przestraszyć Christine i zrobiła tylko to, co było absolutnie niezbędne w związku z prowadzonym śledztwem. – Niezbędne? Na pewno nie dla Christine – odparowała Peggy Castiglia. Justine poczuła, że zaczyna boleć ją głowa. Ze zdenerwowania ścisnęła mocniej telefon. – Proszę posłuchać. Ktoś zamordował już trzynaście dziewcząt, a przynajmniej
o tylu nam wiadomo. Christine jest jak dotąd jedyną osobą, która cokolwiek widziała. Czy naprawdę chce pani za wszelką cenę utrudnić nam znalezienie mordercy? – Nie stać mnie na to, żeby martwić się o inne dziewczęta, pani Smith. Jeżeli kiedyś będzie miała pani córkę, może to pani zrozumie. Po prostu proszę trzymać się z daleka od Chrissy. I nie zmuszać mnie do tego, żebym zadzwoniła na policję.
– Współpracuję z policją – powiedziała Justine ściśniętym ze zdenerwowania głosem. – I mam prawo przesłuchać Christine jako świadka. Jeśli będzie mi pani utrudniać kontakty z córką, zrobimy to na posterunku w obecności policjantów w mundurach. – Po moim trupie – oświadczyła Peggy Castiglia i przerwała rozmowę. Rozdział 75 Gdy Justine wjechała na autostradę i ruszyła w kierunku domu, wciąż buzowały w niej
emocje. Kloppenbergowi udało się wyodrębnić DNA ze śladów pozostawionych na ubraniu Wendy Borman, ale kody nie pasowały do żadnego z profilów w policyjnej bazie danych. Byli tak blisko – a zarazem tak daleko. Tymczasem „uliczne świry” planowały już kolejne morderstwo. Zobaczyła znajomy znak zjazdu z autostrady i podjęła szybką decyzję. Zasygnalizowała zmianę pasa ruchu i skręciła w stronę domu Bobby’ego.
Bobby zwykle potrafił ją uspokoić i miał na to swoje sposoby. Może byłby nawet w stanie przemówić do rozumu Peggy Castiglii? A jeśli nie, mógłby wszcząć procedury prawne gwarantujące udział Christine w śledztwie. Wszystko będzie dobrze, pomyślała. Samochód Bobby’ego stał na wąskim miejscu parkingowym w małej zatoczce przylegającej do opadającej w dół drogi, nieco powyżej jego domu. Justine zaparkowała na
poboczu, weszła przez bramę i nacisnęła dzwonek do drzwi. Gdy nie doczekała się odpowiedzi, wspięła się dobrze jej znaną kamienną ścieżką prowadzącą dookoła domu do znajdującego się na jego tyłach rozległego trawnika, z którego rozciągał się wspaniały widok na wąwóz. Zsunęła pantofle i zanurzyła bose stopy w bujnej trawie. I wtedy go zobaczyła. Bobby był w domowej łaźni, więc Justine krzyknęła
do niego: – Bob, odpowiadam na twój telefon! Wstał, kuląc się z zażenowaniem, i dopiero wtedy Justine zauważyła, że jest z nim kobieta. Całkiem naga. Rozdział 76 W okamgnieniu wszystko stało się dla niej jasne. Kobieta krzyknęła i zakryła dłońmi swoje małe piersi. Twarz Bobby’ego wykrzywił grymas wściekłości.
– Justine, zostań tam, gdzie jesteś, proszę! – zawołał. Zaczął obmacywać parapet w poszukiwaniu okularów, a jego kochanka, cała zaróżowiona od gorącej pary, krzyknęła histerycznie: – Daj mi mój szlafrok! Chcę natychmiast swój szlafrok! Justine w końcu ją poznała. Obok Bobby’ego stała jego żona, Marissa, z którą od roku był w separacji, której już nie kochał i która przeprowadziła się do Phoenix i
była gotowa w każdej chwili podpisać papiery rozwodowe. Serce podeszło Justine do gardła i tam zostało. Czuła się tak bardzo rozczarowana, tak bardzo zraniona. Miała ochotę uciec, ale uznała, że lepiej wybrać bardziej bolesne rozwiązanie. Zmierzyć się z prawdą. Poznać odpowiedzi. Domyślała się, dlaczego spotkała tu Marissę Petino, ale i tak musiała o to
zapytać. Poczuła, że stopy jakby bez udziału jej Woli niosą ją w kierunku łaźni. – Jestem Justine Smith – powiedziała do żony Bobby’ego. – Przepraszam, że wam przeszkadzam, ale myślałam, że Bobby będzie sam. Marissa okryła się szczelnie szlafrokiem i rzuciła na męża pełne wściekłości spojrzenie. – Bobby, kto to jest? – spytała. Justine odezwała się pierwsza:
– Bobby i ja spotykamy się ze sobą od... Od jak dawna, Bobby? Od roku? Bobby okręcił ręcznik wokół bioder. Okulary, założone w pośpiechu, przekrzywiły mu się na nosie. Wyglądał, jakby całe jego opanowanie wyparowało w gorącej kąpieli, i był tym faktem mocno zirytowany. Mężczyzna powinien przecież zachować zimną krew w każdej sytuacji. – Justine, do cholery! To wszystko jakieś wariactwo, wiesz o tym? Chodźmy.
Odprowadzę cię do bramy. Justine zignorowała go i zwróciła się do Marissy: – Czy Bobby poinformował cię, że zamierza ubiegać się o stanowisko gubernatora? – Oczywiście, że tak. O co ci chodzi? Chcesz mi powiedzieć, że teraz też się ze sobą spotykacie? Bobby stanął pomiędzy nią i Justine, jego twarz zrobiła się czerwona. Justine pomyślała, że zaraz ją uderzy.
– Nie chciałem, żebyś dowiedziała się o tym w taki sposób – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Nie powinnaś była zjawiać się tu bez uprzedzenia. – Kochałam cię – powiedziała Justine. – I ufałam ci. – Nigdy ci niczego nie obiecywałem. Nigdy cię nie okłamałem. Justine uderzyła go w twarz i zobaczyła biały odcisk swojej dłoni na jego czerwonym policzku.
– To wszystko było jednym wielkim kłamstwem – rzuciła. – Czy tego nie rozumiesz? Marissa Petino ścisnęła szlafrok paskiem i odwróciła się do męża. – Zaczynam wreszcie rozumieć, Bobby. Żona wygląda w kampanii dużo lepiej niż przyjaciółka. – Marissa, proszę, porozmawiamy o tym później – przerwał jej Bobby. – Nie będzie żadnego „później”. Dzięki, Justine. Za przypomnienie mi, jakim
wrednym krętaczem jest mój już wkrótce były mąż. – Cała przyjemność po mojej stronie – odparła Justine. – Czy możesz mnie stąd zabrać? – spytała Marissa. – Zostawiłam samochód przy Beverly Hilton. Będę gotowa za dwie minuty. Niech cię szlag, Bobby! – Mój wóz stoi na poboczu – powiedziała Justine. – Niebieski jaguar. Zaczekam na ciebie. – Odwróciła się do Bobby’ego. – Powodzenia w kampanii wyborczej. I
nie dzwoń do mnie więcej. Część czwarta Zabójca Rozdział 77 Na klamce drzwi do apartamentu Andy’ego na drugim piętrze sławnego – a może raczej niesławnego – pensjonatu Chateau Marmont w pobliżu Sunset Boulevard wisiała zawieszka z napisem „Nie
przeszkadzać”. Była już prawie jedenasta, gdy waliłem bez skutku w solidne, drewniane drzwi. – Andy, to ja, Jack. Wpuść mnie do środka. – Idź sobie – odezwał się w końcu. – Cokolwiek chcesz mi sprzedać, nie kupuję tego. – Daj spokój, czubku. Powiedziałem już menedżerowi, że masz skłonności samobójcze i jesteś pod obserwacją. Przyjdzie tu z kluczem i wpuści mnie, jeśli sam nie otworzysz.
W końcu otworzył drzwi. Był w wygniecionej piżamie i trzymał w ręku opróżnioną do połowy butelkę chivasa. Włosy miał potargane i nastroszone, jakby od dawna nie mył ich i nie czesał. – Zrezygnowałem z twoich usług. Nieprawdaż? – Tak, zrezygnowałeś, sieroto. Nie wystawiam ci już żadnych rachunków. Przyszedłem, bo jestem twoim najlepszym przyjacielem. Poszedłem za nim do saloniku. Kotary w
oknach były zaciągnięte i w pokoju panował półmrok. W telewizji leciał jakiś stary film z Harrisonem Fordem, chyba Świadek. Apartament zajmowany przez Andy’ego wyglądał jak żywcem przeniesiony z lat trzydziestych lub jak pretensjonalnie umeblowane mieszkanie na nowojorskiej West Side, jeśli nie liczyć pudełka po pizzy leżącego na krześle obok wielkiego telewizora. Wyniosłem je do
kuchni, wrzuciłem dc kosza i wróciłem do saloniku. – Jak sobie radzisz? – spytałem. – Świetnie. Nie widać? – Przykro mi, Andy – powiedziałem. Pociągnął kilka łyków prosto z butelki. – Z czym tym razem przychodzisz, Jack? Ostatnio powiedziałeś mi, że moja żona była kurwą. Czego teraz się dowiem? – Że ostro brała.
– Co? Co powiedziałeś? – Była uzależniona od cracku. Być może również od heroiny. – Pieprz się, Jack. A zresztą... Nie mam już na to siły. Co mnie to wszystko obchodzi? Ona nie żyje. Tak, nie żyje, i koniec. I z czym mnie zostawiła? Mam na łbie policję od świtu do nocy. Przyjaciele mnie unikają... i doskonale ich rozumiem. A wynajmowanie tego pieprzonego pokoju doprowadzi mnie do ruiny. Wszystko to zawdzięczam
ukochanej żonie, która okazała się dziwką i ćpunką. – Sęk w tym, Andy, że uzależnienie być może tłumaczy wiele innych jej zachowań. Na przykład to, dlaczego prowadziła podwójne życie. Dlaczego potrzebowała pieniędzy. Może również to, dlaczego nie mogła powiedzieć ci prawdy. Andy wziął ze stolika pilota i zaczął bezmyślnie przeskakiwać z kanału na kanał. W
oczach miał pustkę. Wydawał się kompletnie zagubiony. – To również pewien ślad – ciągnąłem. – Namierzamy teraz jej dilera. Jeżeli dowiemy się, kto ją zabił, policja się od ciebie odczepi. Andy po raz pierwszy spojrzał mi w oczy. – Chodź tu, Jack. Chcę ci dać wielkiego całusa. Z języczkiem. Podniosłem się z krzesła, wyjąłem mu z ręki pilota i wyłączyłem telewizor.
– Andy, to nie ja ci to wszystko zrobiłem. Próbuję pomóc. – Aha... – Tak jak ty pomagałeś mi w szkole. Kiedy się okazało, że ta dziewczyna, z którą się spotykam, kręci na boku z Artiem Deville’em. – Laurel... coś tam. – Właśnie! Pomogłeś mi wtedy przetrwać to wszystko i tylko dzięki tobie nie zabiłem wtedy tego gnojka. Naprawdę chciałem
to zrobić! A pamiętasz, jak wpakowałem się samochodem w budkę telefoniczną w samym centrum Providence? Spacyfikowałeś wtedy dziekana i mojego starego. – Cha, cha! – Zaśmiał się. – „Spacyfikowałeś mojego starego”. Dobre. Śmiał się dość anemicznie, ale to był Andy, którego znałem. – Dopadnę go, stary. Dopadnę tego drania.
– Wiem. Jesteś w tym dobry, Jack. I twoje chłopaki są świetne, Private działa teraz dużo lepiej niż w czasach, kiedy firmą kierował twój ojciec. – Zabieram cię dzisiaj na kolację – obwieściłem. – W jakieś fajne miejsce, z dala od LA. Oczy Andy’ego zrobiły się wilgotne. – Dzięki, Jack. Uścisnęliśmy się w drzwiach i Andy klepnął mnie po plecach.
– Jest mi jej tak cholernie żal – wyznał i zaczął płakać. – Była w piekle i nie mogła mi o tym powiedzieć. Dlaczego mi nie powiedziała, Jack? Byłem przecież jej mężem. Byłem jej mężem, Jack! Rozdział 78 Zgodnie z tym, co powiedział sławny klient, a może również kochanek Shelby, jej dilerem był Orlando Perez, który zaliczył już raz pobyt w bezpłatnym pensjonacie.
Przewertowałem jego kartotekę. Perez był brutalnym facetem, aresztowanym kilkakrotnie za przemoc domową i inne agresywne zachowania. W Chino odsiedział trzy lata za posiadanie narkotyków z intencją rozprowadzania. Potem miał szczęście albo był na tyle sprytny, że nie trafił tam ponownie, odkąd został absolwentem tego piekła w 2008 roku. Mieszkał teraz z żoną i dziećmi w pseudoklasycznej rezydencji przy Woodrow Wilson
Drive, wartej na oko jakieś dwa miliony dolarów. Na podjeździe stały dwa samochody: jeden z najnowszych modeli bmw i czarny cadillac escalade ze złotymi felgami. Del Rio śledził Pereza od dwóch dni i monitorował jego rozmowy, posługując się anteną paraboliczną wielkości połówki grejpfruta i superczułym mikrofonem Sennheiser MKE 2. W sprawie Andy’ego nie przejmowałem się kosztami. Rick ustalił, że Perez rozmawia z
klientami, używając kilku telefonów na kartę, i umawia się z nimi na parkingach lub poboczach dróg. Klientela rekrutowała się zarówno spośród menedżerów, jak i modelek oraz starletek, które prawdopodobnie dostawały jakąś zniżkę za uprzejmości świadczone mu na przednim siedzeniu jego SUV-a. We frontowych drzwiach rezydencji ukazała się ładna brunetka z niemowlęciem w foteliku samochodowym i drugim,
większym dzieckiem prowadzonym za rękę. Wsiadła do bmw i odjechała, mijając nas po drodze. – Niezła żonka. – Del Rio uśmiechnął się znacząco. Nałożył słuchawki i powiedział mi, że Perez jest sam. Rozmawia przez telefon z jakąś niezadowoloną klientką o imieniu Butterfly, którą stara się udobruchać. Zaraz przywiezie jej właściwy towar. – Ma się z nią spotkać za dwadzieścia
minut na parkingu Holiday Inn przy Cahuenga – poinformował Del Rio. – Nie spotka się. Idziemy, Rick. Wyszliśmy z samochodu i ruszyliśmy ku frontowym drzwiom. Nacisnąłem dzwonek. Nacisnąłem jeszcze raz. Potem krzyknąłem: – Otwieraj, Perez! Wygrałeś dziesięć milionów dolarów na loterii! Nie zdążyłem jeszcze powiedzieć Rickowi, by stanął przy samochodzie
dilera, gdy nagle otworzyły się drzwi. Perez był boso, jego sięgające ramion utlenione włosy kontrastowały kolorem z opaloną twarzą i ciemnymi wąsami à la Fu Manchu6, częściowo przykrywającymi bliznę, nadającą jego twarzy zbójecki wygląd. Czy na tę twarz patrzyła Shelby Cushman w ostatnich chwilach swojego życia? Nie byłbym tym zdziwiony.
Czy ten drań zabił ją za to, że brała na kredyt i nie była w stanie mu zapłacić? Mignąłem przed oczami blondasa swoją odznaką i Perez, biorąc nas za gliny, zawahał się i cofnął o krok. – Musicie mieć nakaz rewizji, chłopaki – powiedział butnie, ale jego twarz stężała z napięcia. Del Rio naparł potężnym ramieniem na drzwi i po chwili byliśmy w środku. – Widzisz? Niepotrzebny nam żaden
nakaz – stwierdził Rick. 6 Bohater serii powieści brytyjskiego autora Saxa Rohmera. Rozdział 79 – Won z mojego domu! – wrzasnął Perez, przekrzykując głośną muzykę elektroniczną. – Wynocha, i to już! Del Rio wyjął pistolet zza paska i powiedział: – Jack, zostawiłem w samochodzie książkę. Tę o negocjacjach. Nazywa się Dochodząc
do tak. Czy mógłbyś mi ją przynieść? – Myślę, że obejdziemy się bez książki – mruknąłem. – Tak myślisz? No dobrze, zobaczymy, ile udało się nam zapamiętać. Perez miał rozszerzone źrenice i wyraźny problem ze skupieniem wzroku. – Hej! – krzyknął, spoglądając na pistolet Del Ria. – Powiedziałem: wynocha! Podszedłem do gniazda, do którego podłączony był sprzęt grający, i wyciągnąłem
wtyczkę. – Nie jesteśmy gliniarzami – poinformował Pereza Del Rio. – Ale jak sobie pogadamy, możesz śmiało do nich zadzwonić. Diler doskoczył do kanapy i chwycił leżącą w jej zagłębieniu broń, nim jednak zdążył wycelować w naszym kierunku, podciąłem mu kopniakiem nogi i przewróciłem go na podłogę. Perez strzelił na oślep. Kula świsnęła mi
koło ucha, rozbiła szklany klosz lampy i trafiła w obraz toreadora wiszący nad kominkiem. Del Rio wykopnął gospodarzowi pistolet z ręki, a ja obróciłem go twarzą do podłogi i z uczuciem wbiłem mu kolano w plecy. Po chwili miał już na rękach plastikowe kajdanki. Kiedy wstałem, Del Rio podał mi podniesioną z podłogi broń, a sam chwycił Pereza jedną ręką za pasek od spodni, drugą za białe włosy i powlókł po marmurowej
podłodze obok znajdującej się na patio małej sadzawki o kształcie fajki wodnej do supernowoczesnej kuchni, w której było nawet całkiem miło. – Tyyy... Aaa... Przestań! Puść mnie, złamasie! Del Rio postawił dilera na nogi i przycisnął mu głowę do płyty kuchenki gazowej, o parę centymetrów od głównego palnika. – Dlaczego zabiłeś Shelby Cushman?! – wrzasnął mu do ucha.
– Nie znam żadnej Shelby... Del Rio szarpnął pokrętłem. Buchnęły niebieskawe płomienie. – Nie masz pojęcia, jak pamiętliwym jestem skurwielem – syknął Perez. – Ja też – odpowiedział Del Rio i podkręcił jeszcze trochę płomień. Białe włosy dilera, te w zasięgu ognia, zaskwierczały i spaliły się. Jego prywatny wkład w globalne ocieplenie. – Uuch... Wyłącz to, człowieku. Kurwa, wyłącz to.
Del Rio chwycił Pereza za kołnierz i uniósł mu głowę. – Dlaczego zabiłeś Shelby Cushman? – spytał po raz drugi. – Nie zabiłem jej. Była mi winna trochę kasy. Coś koło czterech tysięcy. Ale wiedziałem, że mi zapłaci, to była porządna dziewczyna. Lubiłem Shelby, wszyscy ją lubili. – Pozwól, że wyjaśnię ci reguły tej gry – warknął Del Rio. – Ty kłamiesz, a ja wkładam ci gębę w ogień. Jasne? Perez kopnął Ricka i zaczął się
szamotać, ale nie udało mu się uwolnić. Del Rio przekręcił jeszcze mocniej gałkę gazu i ponownie przycisnął głowę Pereza do kuchenki. Ogień, sięgający tym razem długich wąsów, niewątpliwie zwrócił jego uwagę. Byłem już o krok od interwencji, kiedy diler wykrzyknął zdławionym ze strachu głosem: – Nie zabiłem jej! Ale może wiem, kto to zrobił.
Rick szybkim ruchem ustawił go w pionie i odwrócił twarzą do siebie. – A teraz trzymaj się faktów, brachu. Albo znowu wylądujesz na patelni. – Słyszałem plotki. To był płatny zabójca. Zrobił to dla mafii. – Jego nazwisko? – Nie wiem. Skąd mogę wiedzieć? Tyy...! – wrzasnął, gdy Del Rio chwycił go znów za koszulę na karku i zepchnął głową nad płomienie. – Monkey, Monty... Coś w tym rodzaju
– jęknął. Del Rio podzielił się ze mną swego czasu wiedzą na temat speców od mokrej roboty i wiedziałem od niego, że Bo Montgomery alias Monty działa aktywnie na Zachodnim Wybrzeżu, co oznaczało, że tym razem Perez być może nie kłamał. – Montgomery – powiedziałem głośno. – Tak, Montgomery – wydusił Perez. – Wyłącz ten cholerny gaz, człowieku. Del Rio odsunął głowę dilera od
kuchenki i pozwolił mu się wyprostować. – Lepiej, żebyś się nie mylił, Perez. W przeciwnym razie złożę ci jeszcze jedną wizytę. A ja dotrzymuję obietnic. Rozdział 80 Nareszcie mieliśmy coś konkretnego. Z pseudopałacu Pereza ruszyliśmy prosto do Agoura Hills na północ od Malibu, gdzie mafijny egzekutor miał hodowlę koni.
Po dwudziestu pięciu minutach wjechaliśmy na niezbyt szeroką drogę gruntową. Po obu jej stronach rosła wysoka brunatna trawa, a na pojawiających się gdzieniegdzie drzewach wisiały tabliczki z napisem: „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”. Gdy minęliśmy piętrzącą się po prawej stronie wysoką skarpę, znaleźliśmy się znów na odkrytym terenie i w oddali wyłonił się przed nami pokryty gontem kamienny wiejski dom. Jego szary kolor przybierał w
popołudniowym słońcu srebrzysty odcień. Za domem znajdowała się stodoła i ogrodzony wybieg, na którym pod drzewem stał muł, a obok niego trzy gniade mustangi oganiające się ogonami od much. Za wybiegiem widać było zdeptany końskimi kopytami szlak wznoszący się łagodnie w stronę oddalonego o kilkaset metrów wzgórza. Kiedy Del Rio zatrzymał samochód, prosto w oczy zaświeciło mi światło
odbite od jakiegoś błyszczącego przedmiotu. Pod okapem dachu dostrzegłem charakterystyczny, kopulasty kształt 16megapikselowej kamery Avigilon. Sam myślałem od pewnego czasu o tym, by zainstalować coś takiego we własnym monitoringu. Miała szerokokątny obiektyw, zapisywała obraz wysokiej rozdzielczości i filmowała w podczerwieni. Zaskrzypiały zawiasy i w drzwiach
pojawił się mężczyzna uzbrojony w kałasznikowa, z ogromnym psem u nogi. Był żylasty i nie wyróżniał się niczym szczególnym, co prawdopodobnie ułatwiało mu pracę. Pies miał łeb wielkości dużego melona. Gdy wysiedliśmy z wozu, najeżył się i zaczął warczeć. Przedstawiając nas Monty’emu, na wszelki wypadek nie spuszczałem bestii z oka. Starałem się zachować luz, lecz tym
razem wcale nie czułem się swobodnie. Mężczyzna stojący naprzeciw nas był wielokrotnym mordercą, a broń, którą trzymał w rękach, mogła w ciągu kilku sekund zamienić człowieka w durszlak. Byłem jednocześnie świadomy, że obok mnie stoi mój wyjątkowo wybuchowy kolega. Naładowany pistolet tkwił na razie za paskiem jego spodni. Del Rio nie byłby co prawda w stanie wyprzedzić Monty’ego, ale nie
znaczyło to bynajmniej, że nie będzie próbował. Poczułem na górnej wardze kropelki potu. – Czego chcecie? – spytał Monty. Miał wysoki, niemal chłopięcy głos. – Nazywam się Jack Morgan, jestem z firmy Private. Mąż Shelby Cushman to mój klient – wyjaśniłem. – Żadna ze spraw, którymi się teraz zajmujemy, nie dotyczy pana osobiście. Chciałbym się po prostu dowiedzieć, komu zależało na śmierci
Shelby. – Słyszałem o panu, panie Morgan. Ale nie znam żadnych Cushmanów. Nie przyjmując do wiadomości tego, co usłyszałem, mówiłem dalej: – Jeśli jej zabójstwo miało być wiadomością dla jej męża, wolelibyśmy o tym wiedzieć. Monty mówił spokojnie, prawie nie poruszając wargami: – Powtarzam, nie znam żadnych Cushmanów. A gdybym nawet wiedział,
że Shelby zawsze ucina sobie drzemkę o czwartej po południu, wciąż nie widziałbym powodu, by komukolwiek wysyłać wiadomość. A teraz wyjedźcie stąd spokojnie, żeby nie spłoszyć koni. – Dziękujemy, Monty, jesteś prawdziwym profesjonalistą – powiedziałem. Odwróciłem się na pięcie i poszliśmy z Rickiem do samochodu. Tym razem ja usiadłem za kierownicą. Wycofałem powoli i znowu ruszyliśmy
piaszczystą drogą ku autostradzie, wzbijając tumany kurzu. Rozdział 81 Pracowałem ciężko nad sprawą uczennic – dla Justine, dla dziewcząt, aż w końcu zmorzył mnie sen. Obudziłem się, zwyczajowo, na dźwięk telefonu. Serce waliło mi jak młotem. Sięgnąłem po komórkę i nie czekając, aż usłyszę słowa mojego prześladowcy, wrzasnąłem „Jeszcze nie!” i odłożyłem telefon na stolik.
Ten cholerny drań. Byłem już tak blisko, o włos od dotarcia do tajemnicy. Czego brakowało we wspomnieniach z Afganistanu i z eksplodującego helikoptera? Głowa ciężko opadła mi na poduszkę. Sen był wciąż wyraźny i wyświetlał się jak film na ekranie sufitu. Wszystko, co się w nim działo, było dokładnym odtworzeniem tego, co zapamiętałem z tamtego dnia. Stałem przy rampie CH46. Artyleria waliła pięćdziesiątkami.
Helikopter płonął. Żołnierze krzyczeli. Danny Young leżał na plecach. Było ciemno. Jego kombinezon był tak nasiąknięty krwią, że nie mogłem nawet się zorientować, w co dostał. Wykrzyknąłem jego imię. I wtedy nagle wszystko się zatrzymało. Usłyszałem jakiś dźwięk, jak szum popsutego telewizora. Obraz przed oczami zaczął się rwać. Wytężałem wzrok, ale nie byłem w
stanie nic zobaczyć. Nie miałem pojęcia, co się stało. Upłynęło kilka sekund. Wznowienie akcji. We śnie, tak samo jak w rzeczywistości, wyniosłem Danny’ego z helikoptera, przerzuciłem go sobie przez ramię i zacząłem biec przez podziurawione pociskami pole. Położyłem go na ziemi. I wtedy... co? Leżałem na plecach, a Danny, martwy – półtora metra dalej. Umarłem i wróciłem do
życia. Z pomocą Ricka. Przykryłem poduszką twarz i pamięć podsunęła mi kolejne obrazy Danny’ego. Zanim trafił do wojska, był farmerem. Jego ojciec, dziadek i pradziadek zajmowali się hodowlą krów oraz produkcją mleka i serów na farmie w Teksasie. Zgłosił się do marines, bo czuł, że to jego obowiązek. Ale też dlatego, że chciał się wyrwać ze swojej zapadłej teksaskiej wiochy. Ja zrobiłem to samo, żeby uwolnić się od mojego ojca.
Było w tym dzieciaku coś tak szczerego i prostolinijnego, że musiałem go kochać. Nie miał w sobie grama przebiegłości. A choć do bólu naiwny i niewinny, aż za bardzo obchodziło go, co inni myślą na jego temat. Zanim zginął, zdążyliśmy wspólnie odsłużyć sześć miesięcy, i był jedyną, oprócz Del Ria, osobą w moim oddziale, z którą byłem w stanie rozmawiać. Jedynym chłopakiem, który
nie patrzył na mnie jak na uprzywilejowanego dowódcę i pozwalał mi być sobą. Przed oczami stanęła mi jego żona, Sheila, którą odwiedziłem po powrocie do Stanów. Miała rudoblond włosy i szare oczy. Pamiętam, jak siedziałem w małym, ciemnawym salonie ich domu. Lustro było zasłonięte kirem na znak żałoby. Meble wyglądały na nieużywane. Powiedziałem Sheili, że byłem przy Dannym, kiedy umierał. Powiedziałem, że był
nieprzytomny i nie czuł bólu. Że był bardzo dzielny. Że wszyscy go kochaliśmy. To wszystko było prawdą. Sheila siedziała z dłońmi splecionymi na wystającym brzuchu. Nie szlochała, ale po jej policzkach płynęły ciurkiem łzy. – Będziemy mieli jeszcze jedną dziewczynkę – powiedziała. Mój umysł znów wypełniła pustka. To były właśnie te momenty, kiedy wyraźnie
czułem, że czegoś brakuje. Coś jeszcze się wtedy zdarzyło. Co to było? Dlaczego nie mogłem sobie przypomnieć? Na stoliku znów zaczęła terkotać ta cholerna komórka. Rozdział 82 Trzymałem w dłoni wibrujący telefon. Wyświetlacz pokazywał 07:04, a niżej, większymi literami: „Tom Morgan”. Podniosłem komórkę do ucha i spytałem mojego brata:
– Czy to ty dzwoniłeś minutę temu? – Dzwoniłem wczoraj wieczorem. Odsłuchałeś moją wiadomość? Mój psycholog chciałby się z nami spotkać. Dziś rano o dziewiątej. – Dzisiaj? Żartujesz sobie? Przecież wiesz, że mam firmę. – Jasne. Kiedyś to była firma Toma seniora. To ważna sprawa, ale rób, jak uważasz. Dwie godziny później siedziałem w poczekalni centrum odwykowego –
bladoniebieskiej sali pozbawionej okien, umeblowanej w stylu skandynawskim, o ścianach ozdobionych ceramiczną mozaiką przedstawiającą ptaki w locie. Byłem zły, że Tommy ściągnął mnie tu na to poranne spotkanie, ale nie zamierzałem dawać mu pretekstów do późniejszego obwiniania mnie o niepowodzenie terapii. Przy odrobinie szczęścia powinienem być w biurze o wpół do jedenastej. Sprawa morderstw
nastolatek wkroczyła w decydującą fazę, podobnie jak afera z przekrętami w NFL. Siedząc w poczekalni, połączyłem się z londyńskim biurem Private, ale rozmowa nie trwała długo, gdyż wkrótce w holu otworzyły się drzwi i ukazał się w nich chudy, siwy mężczyzna ubrany w żółty kardigan i spodnie w kolorze khaki, z okularami do czytania zawieszonymi na łańcuszku. Uśmiechał się. Wstałem, żeby się z nim
przywitać, lecz w tej samej chwili mężczyzna zachwiał się i upadł na podłogę. Nagle wszystko zaczęło przesuwać się na boki. Złapałem swoje krzesło i klapnąłem na nie ciężko. Co, u diabła? Lampy kołysały się pod sufitem, na bladej wykładzinie tańczyły cienie. Rozległ się dźwięk przypominający wycie wiatru – ale nie było przecież żadnego wiatru.
Podłoga zafalowała jak powierzchnia rzeki. Chwyciłem się mocno bocznych oparć krzesła, które zaczęło podskakiwać, jakby nagle ożyło i chciało mnie z siebie zrzucić. Mężczyzna w żółtym kardiganie przykrył dłońmi tył głowy. Ściana z mozaiką zaczęła pękać, a czerwone kwiaty wystrzeliły z wazonu jak rakiety. Zagrzechotało szkło i nagle wszędzie zgasło światło. Gromada ludzi przebiegła w popłochu
przez poczekalnię, wrzeszcząc w ciemnościach. Nie ruszałem się z krzesła i trzymałem się go kurczowo. Czułem się jak sparaliżowany, a strach smagał mnie od wewnątrz niczym zerwana w czasie burzy linia energetyczna. Pokój zaczął wirować wokół mnie i znów tam byłem. Helikopter spadał na ziemię, kręcąc się w morderczej spirali. Nie mogłem zrobić nic, by zapobiec zderzeniu z ziemią i śmierci moich ludzi.
Rozdział 83 Jedynie trzęsienie ziemi mogło sprawić, że cały budynek drżał jak w febrze. Prawda? Ale w ciemności, gdy moje krzesło zaczęło podskakiwać, a podłoga falować pod moimi stopami, poczułem się, jakby jakieś kleszcze wyrwały mnie z teraźniejszości i przeniosły o siedem lat wstecz. Siedziałem w kokpicie CH-46, kiedy nagle pocisk typu ziemia-powietrze rozerwał
podłogę ładowni i rozwalił tylny wał napędowy. Dźwięk, który przetoczył się przez kabinę, był jak skowyt kończącego się świata. Spiralny ruch opadającego helikoptera spychał mnie na lewą stronę fotela. Wyłączyłem silniki, żeby zmniejszyć prawoskrętną rotację, ale nie było sposobu na zatrzymanie grawitacji. Czułem, jak wirowanie niemal wyrywa mi ramiona ze stawów, starałem się, jak mogłem, żeby utrzymać helikopter w
poziomie. Myślałem tylko o tym, by posadzić maszynę w całości. A ona robiła wszystko, żeby mi się nie udało. Ściskałem w rękach stery i rozpaczliwie usiłowałem zobaczyć coś przez noktowizyjne gogle, lecz przed oczami miałem tylko zbliżającą się ziemię, która wirowała, tworząc abstrakcyjne wzory. Siła uderzenia była oszałamiająca, przyprawiająca o mdłości i zagrzechotała moimi
kośćmi, helikopter jednak się nie rozpadł. Odpiąłem pasy, sięgnąłem do Ricka i potrząsnąłem jego ramieniem. Odwrócił się i złapał moją rękę. – Twarde lądowanie, Jack – powiedział. – Twarde jak cholera. Strzelec pokładowy i szef załogi wyskoczyli z maszyny przez boczne drzwi za moimi plecami. Rick wyskoczył między siedzeniami pilotów i ruszył za nimi w ciemną noc.
Mogłem wydostać się przez okno po swojej stronie, lecz zamiast tego musiałem pójść na tył samolotu, ponieważ następne, co pamiętam, to widok roztrzaskanego pociskiem przedziału i ciała martwych kolegów. To była prawdziwa masakra. Czternastu mężczyzn, którzy śmiali się i opowiadali sobie dowcipy, kiedy dwadzieścia minut wcześniej odrywaliśmy się od ziemi, leżało teraz w bezładnym stosie po lewej stronie kabiny.
Danny’ego zobaczyłem w pewnym oddaleniu od reszty. Jego kombinezon był cały nasiąknięty krwią. Chciałem sprawdzić mu puls, ale palce miałem zdrętwiałe i drżały mi ręce. Nie poczułem nic. Wypowiedziałem kilka razy jego imię, lecz nie zareagował. Czy ruszał powiekami? Nie byłem pewny. Ruszyłem powoli do wyjścia, ciągnąc Danny’ego za sobą. Kiedy przerzucałem go
przez ramię, usłyszałem, że ktoś mnie woła. Odwróciłem się i zobaczyłem w tyle kabiny kaprala Jeffreya Alberta przywalonego kilkoma ciałami. Wrzeszczał z bólu. Kokpit powoli zajmował się ogniem. W kabinie zrobiło się jaśniej i obraz w moich noktowizyjnych goglach zaczął się rozmywać. Jeff Albert wykręcił szyję, żeby móc mnie zobaczyć. Miałem kilka sekund na ocenę sytuacji. Jeff był unieruchomiony
ciałami kolegów i miał złamane nogi – kikuty kości wystawały z rozdartych spodni jego kombinezonu. Nie miałem szans wyciągnąć go stamtąd w pojedynkę. – Zabierz mnie stąd, kapitanie! – krzyknął rozpaczliwie. – Nie chcę spalić się żywcem. – Wrócę po ciebie! – zawołałem. – Wrócę tu z chłopakami. Wytrzymaj jeszcze trochę! – On nie żyje! – wrzasnął Albert. – Danny nie żyje! Ratuj mnie, kapitanie.
Rozdział 84 Lampy w poczekalni zamigotały i zapaliły się na dobre, oślepiając mnie białym światłem. Rozejrzałem się dookoła i zobaczyłem, że ściany popękały jak skorupki jajek, a dywan zaśmiecają kawałki tynku i szkła. Byłem jednocześnie w ośrodku Pod Błękitnym Niebem i w Afganistanie. Wspomnienia wlewały się do mojej głowy jak benzyna płynąca strumieniem po
skalistym, pustynnym gruncie. Widziałem biegnących w moją stronę mężczyzn – fosforyzujące zielonym światłem sylwetki na czarnym tle nocy. Położyłem Danny’ego Younga na ziemi i... W mojej pamięci rozwarła się kolejna czarna dziura. Byłem tam – ale w następnym momencie już mnie tam nie było. Umarłem. A potem wróciłem do życia. Dlaczego? Jaki był w tym sens? Nie miałem
pojęcia. Poczułem silny i bolesny ucisk na piersi i zobaczyłem nad sobą twarz Del Ria. – Jack, ty sukinsynu... Nie wiedział, że zostawiłem Jeffa Alberta w płonącym helikopterze. Nie wiedział o tym – i ja również nie wiedziałem. Postradałem zmysły i wydawało mi się, że jestem w jakimś barze. Walnąłem Ricka pięścią. Teraz przypominałem sobie to wszystko dokładnie, krok po kroku. Po
raz pierwszy udało mi się zasypać dziurę w pamięci i przedostać na drugą stronę. Lecz czekały tam tylko wyrzuty sumienia i udręka. Wszystko, co myślałem o sobie, zaczęło się teraz rozpadać w obliczu poznanej prawdy. Zostawiłem człowieka. Obiecałem mu, że po niego wrócę, ale po prostu go zostawiłem. Żałowałem, że Rick wyrwał mnie z objęć śmierci. Żałowałem, że żyję.
Usłyszałem jakiś głos wołający mnie po imieniu: – Jack! Jack! Dobrze się czujesz? Nic ci się nie stało? Rick? Gdzie, u diabła, jestem? Wpatrywałem się w siwowłosego mężczyznę, którego twarz zbliżała się do mojej. Kim był? I skąd znał moje imię? – Nazywam się Brendan McGinty. Jestem psychoterapeutą Tommy’ego. Wydawało mi się, że słyszałem jakieś jęki. Jest pan
ranny? – Jestem... Wszystko w porządku. Ja tylko... Doktor McGinty wyciągnął rękę, żeby pomóc mi podmieść się z krzesła. Złapałem mocno jego ramię i wstałem, choć nie bez problemów. Obok nas przechodzili w pośpiechu jacyś ludzie. – Wszystko będzie w porządku – rzucił McGinty uspokajającym tonem. – Zaraz zawołam lekarza, żeby pana zbadał.
– Nie, nie, jest okay – zaprotestowałem. – Naprawdę czuję się już dobrze. McGinty odwrócił na moment głowę. – Tommy, powinniśmy przełożyć naszą sesję. Ustalimy inny termin. Zza jego pleców wynurzył się mój brat. – Nie, do diabła – powiedział. – Nie musimy niczego przekładać. Jack przeszedł przez ogień po ciemnej stronie Księżyca. Takie trzęsienie ziemi to dla niego jak przejażdżka na karuzeli. Mam rację, Jacko?
Jedyne, na co miałem w tamtej chwili ochotę, to wsiąść do mojego wozu, wcisnąć gaz do dechy i jechać przed siebie, dopóki nie zasnę za kółkiem. Gotów byłem na wszystko, byle uciec od poczucia winy i nieznośnego bólu prawdy, do której w końcu dotarłem. Wyniosłem z płonącego helikoptera przyjaciela, który był martwy, a pozostawiłem na straszną śmierć człowieka, któremu naprawdę mogłem pomóc.
– Nic ci się nie stało, prawda, braciszku? – rzucił Tommy. – Przestań się pieścić ze sobą i bierzmy się do roboty. Jesteś przecież cholernie zajętym facetem, czyż nie? Byłem wciąż oszołomiony, ale w końcu udało mi się wykrztusić kilka słów: – Dobrze, zróbmy to. Rozdział 85 Świat na zewnątrz mojej głowy wydawał mi się niematerialny, zupełnie jakby
teraźniejszość była snem, a wspomnienia stały się rzeczywistością. Nierealne wydawały się nawet dźwięki: syreny wozów strażackich dobiegające z autostrady, natarczywy głos z zainstalowanego w ośrodku systemu alarmowego, rozmowa Tommy’ego i doktora McGinty’ego idących korytarzem kilka kroków przede mną. Przekroczyłem próg gabinetu terapeuty ze spuszczoną główką. Pokój był niewielki. Na podłodze leżały obrazki ze ścian i książki z półek.
McGinty ustawił na swoim miejscu przewróconą lampę i włączył światło. – Naprawdę, Jack – powiedział. – Możemy to zrobić innym razem. – Wszystko w porządku – odparłem. – Chcę, żebyśmy przeprowadzili tę rozmowę. Ogarnęliśmy nieco środek pokoju i ustawiliśmy naprzeciw fotela terapeuty dwa identyczne drewniane krzesła. Siadając na jednym z nich, czułem wręcz namacalną obecność
Jeffa Alberta i nie mogłem się pozbyć wrażenia, że stoi w kącie i nie spuszcza ze mnie oczu. To była szalona myśl, ale zacząłem się zastanawiać, czy to nie on dzwoni do mnie codziennie, by powiedzieć mi, że nie żyję. – Mam nadzieję, że Kalifornia nie oderwała się od kontynentu – mruknął Tommy. Byliśmy bardzo podobnie ubrani: białe koszule, niebieskie sportowe marynarki, dżinsy. Obaj mieliśmy na nogach mokasyny, Tommy z miękkiej skóry, ja z
licowanej. Uśmieszek na jego nieogolonej twarzy upodabniał go trochę do faceta, który grał główną rolę w serialu Mad Men. Wiele cech mojego brata było spadkiem po naszym ojcu. Był równie jak on arogancki, cyniczny i pełen samouwielbienia. Lata mijały, a on wciąż go naśladował, czerpiąc garściami z tego samego szamba. McGinty spytał, czy któryś z nas czegoś
nie potrzebuje, a potem powiedział: – Zaczynajmy. Jack, liczymy na to, że rzucisz dodatkowe światło na osobowość waszego ojca. O wilku mowa. – Jak mógłbyś go opisać? – zakończył swój wstęp psycholog. Ojciec nie żył już od ponad pięciu lat, lecz dla mnie nigdy nie będzie martwy. – Był okrutny – oświadczyłem. – To była jego najbardziej wyrazista cecha.
McGinty się uśmiechnął. – Możesz powiedzieć coś więcej na ten temat? – Och, mógłbym opowiadać godzinami. Przez cały czas dręczył moją matkę. Dla zwykłej zabawy napuszczał mnie i Tommy’ego na siebie i prowokował bójki między nami. Przyglądał się im z przyjemnością i przerywał je dopiero wtedy, kiedy któremuś z nas zaczynała lecieć krew albo łzy z oczu. Uważał się za absolutnie nieomylnego, czy chodziło o
sport, naturę ludzką, czy pogodę. W swoim mniemaniu był chodzącą doskonałością. Psychoanalityk pokiwał głową. – W mojej branży nazywamy to syndromem tyrana. – Spojrzał na mojego brata. – Tommy, a co ty sądzisz o waszym ojcu? – Jack widzi to po swojemu. I również jest nieomylny. Tata próbował nas zahartować. Uśmieszek błąkający się wcześniej po jego twarzy gdzieś zniknął. Właśnie
zaatakowałem coś, czego bronił przez całe życie. – Chciał, żebyśmy byli twardzi, bo wiedział, że to się nam przyda – dodał. Prawie nie słuchałem tego, co mówił brat, żeby usprawiedliwić brutalność naszego ojca. – Jack nigdy go nie doceniał. Tata chciał, żebyśmy odnieśli w życiu sukces. Zachęcał Jacka, żeby grał w futbol, i kibicował mu. Jack i ja zdobyliśmy czarne pasy przed
ukończeniem trzynastu lat. A co się działo, kiedy Jack znalazł się w piechocie morskiej? Trzeba było widzieć, jak rozjaśniała mu się twarz, kiedy mówił o tym, że jego syn jest bohaterem wojennym. Był z niego naprawdę dumny. Patrzyłem gdzieś ponad głową doktora McGinty’ego i zamiast ściany widziałem twarz Jeffa Alberta, jego wypełnione strachem oczy i kikuty połamanych kości wystające z
przedziurawionych nogawek spodni. W moich uszach dudnił jego rozdzierający krzyk: „Nie chcę spalić się żywcem!”. – O czym teraz myślisz? – zagadnął mnie McGinty. Kolejne obrazy eksplodowały przed moimi oczami niczym pięćdziesięciokalibrowe pociski. Przez całe lata tłumiłem te wspomnienia, żeby móc żyć. Teraz nie miałem już dokąd uciec. Byłem kimś zupełnie innym, niż myślałem.
– Przepraszam, ale to jedno wielkie nieporozumienie – powiedziałem. – Nie powinno mnie tu być. Muszą już iść. Rozdział 86 Wstałem z krzesła i ruszyłem do drzwi. Położyłem już rękę na klamce, kiedy Tommy zawołał: – Poczekaj, Jack! Cokolwiek to jest, powinieneś zostać. Dokończmy tę sesję. Doktorze McGinty?
– Naturalnie. Proszę cię, Jack. Usiądź z powrotem. Nie chciałem, żeby demon, który wydostał się z ukrycia, rozpętał burzę. Nie byłem na to gotowy. Jak mogłem nagle opowiedzieć komuś obcemu o czymś, co przez wiele lat ukrywałem nawet przed sobą? Jak mogłem powiedzieć o tym Tommy’emu? – Możesz się tutaj czuć bezpiecznie – powiedział McGinty. McGinty się mylił. Nie czułem się bezpiecznie. Opuszczenie gardy przed
kimś takim jak Tommy wymagało czegoś więcej niż odwagi. To była gra hazardowa o nieobliczalnych skutkach. A jednocześnie narastała we mnie nagląca potrzeba, by opowiedzieć to wszystko, by wyznać, co zrobiłem. – Dowodziłem lotem helikoptera, który miał przerzucić żołnierzy z Gardez do bazy w Kandaharze – wydusiłem. – Miałem na pokładzie czternastu marines. W CHczterdzieści
sześć pilot może usłyszeć, kiedy w kabinie załogi ktoś upuszcza śrubokręt na podłogę, więc gdy uderzył w nią pocisk... ten dźwięk... rozrywanego helikoptera... Przed oczami znów miałem martwych żołnierzy, leżących w bezładnym stosie pod ścianą kabiny. Zmusiłem się, żeby mówić dalej. Opisałem przymusowe lądowanie i to, co zobaczyłem w kabinie załogi przez noktowizyjne gogle: martwych żołnierzy
i przyjaciela, leżącego w kałuży krwi. – Przerzuciłem sobie Danny’ego „po strażacku” przez ramię i wtedy odzyskał przytomność kapral Albert. Błagał mnie, żebym nie zostawiał go w helikopterze. Wiedział, że spali się żywcem. Nie mogłem pomóc obydwu. Chciałem najpierw wynieść Danny’ego i wrócić. Albert był przywalony ciałami kilku żołnierzy. Miał zmiażdżone nogi. Wiedziałem,
że sam go stamtąd nie wyciągnę. Obiecałem mu, że po niego wrócę. Słowa odebrały mi oddech. – Dobrze się czujesz, Jack? – Jeff Albert powiedział mi, że Danny Young nie żyje. – Jesteś pewny, że tak było? Skąd Albert mógł o tym wiedzieć? – Nie wiem. Była noc... Danny nie odpowiadał, kiedy do niego mówiłem... Nie mogłem wyczuć jego pulsu, bo miałem całkiem zdrętwiałe palce. Mówiono nam
to przed każdym lotem: zabierz kogoś ze sobą. Najpierw należało ratować tego spośród żywych, kto odniósł najcięższe rany. Martwi nie potrzebują pomocy, to oczywiste. Jeżeli Danny już nie żył, to znaczy, że uratowałem martwego człowieka, a zostawiłem żywego, żeby się spalił. Powinienem był po niego wrócić. Nastąpiła długa chwila milczenia, po której McGinty spytał cichym głosem:
– Dlaczego nie wróciłeś? – Umarłem – odpowiedziałem. Rozdział 87 Nie płakałem, odkąd byłem małym chłopcem, ostatni raz, kiedy miałem pięć, a może sześć lat. Nie płakałem, gdy umarł ojciec – byłem wtedy daleki od płaczu. Ale ból, żal i smutek, które przyniosła mi świadomość, że opuściłem Jeffa Alberta, były nie do zniesienia. Zwiesiłem głowę i pozwoliłem łzom
płynąć po policzkach. Słyszałem, jak Tommy wyjaśnia McGinty’emu, że odłamek kamienia uderzył w moją kamizelkę kuloodporną i moje serce stanęło. Ocalałem, dzięki reanimacji. Tommy wciąż coś mówił, a przede mną wynurzyła się twarz Ricka Del Ria, tak realna, jakby tu był. Słyszałem jego śmiech i słowa: „Jack, ty sukinsynu, wróciłeś”. Słyszałem, jak eksploduje helikopter, i poczułem uderzenie gorącego powietrza,
napływającego falami od strony wybuchu. Jak zza mgły dobiegł do mnie głos psychoanalityka: – Byłeś wtedy martwy, Jack. Powiedz mi, co mogłeś zrobić, żeby uratować tamtego człowieka. Poruszyłem ustami, lecz nie wydobyły się z nich żadne słowa. Wstałem i Tommy zrobił to samo. Objął mnie i długo trzymał w ramionach. Po raz pierwszy,
odkąd skończyliśmy dziesięć lat. Płakałem na jego ramieniu i to przynosiło ulgę. To był mój brat. Dzieliliśmy pokój od dnia, kiedy przyniesiono nas ze szpitala. Znałem go jak siebie samego, a może nawet lepiej. Nadszedł czas, by uświadomić sobie, że pomimo zewnętrznej wrogości Tommy i ja wciąż się kochamy. To była niesamowita chwila dla nas obu.
Otworzyłem usta, żeby powiedzieć mu, jak wspaniale się czuję, ale Tommy mnie ubiegł. – Chyba coś się nam wreszcie udało, co? A tata myślał, że jesteś absolutnie doskonały. Na szczęście się mylił, braciszku. Jesteś daleki od doskonałości. Ośmieszył mnie i znów zrobił ze mnie frajera. Poczułem wzbierający gniew. Odepchnąłem go z całej siły i patrzyłem, jak wpada na szafę z książkami i przewraca się na
podłogę. – Czy jeszcze czegoś chciałby się pan ode mnie dowiedzieć, doktorze McGinty? – spytałem. – Myślę, że powiedziałem już wystarczająco dużo. Bez słowa pożegnania opuściłem gabinet i wyszedłem z ośrodka. Rozdział 88 Czułem się wyjątkowo kiepsko. Zdradzony przez własnego brata. Wyjechałem na autostradę i ruszyłem na północ, nie
zwracając uwagi na mijane znaki. Szybkość dała mi na chwilę poczucie wyrwania się z osaczenia, ale moje myśli nie przestawały krążyć wokół bolesnego miejsca. Mogłem uciec od Tommy’ego i doktora McGinty’ego, lecz nie byłem w stanie uwolnić się od okropnego poczucia winy z powodu śmierci Jeffa Alberta. Wiedziałem, że logicznie rzecz biorąc, nie powinienem się obwiniać, ale niewiele to pomagało.
Zjechałem z autostrady w Santa Barbara, by po chwili wjechać na nią z powrotem i ruszyć tym razem na południe, w kierunku Los Angeles. Wsunąłem telefon komórkowy do uchwytu i zadzwoniłem do Justine. Kiedy usłyszałem jej głos, poczułem, że łzy napływają mi do oczu. – Jack, czy jedziesz teraz do biura? Jest wiele nowych rzeczy, o których musisz się dowiedzieć.
– Będziesz miała chwilę, żeby wypić ze mną spokojnie kawę? – spytałem. – Bardzo chciałbym z tobą o czymś porozmawiać. – Aaaa... okay. W takim razie spotkajmy się w Rose Cafe. Nie mów mi, że zebrało ci się na zwierzenia, Jack. – Nigdy nie należy być niczego pewnym. Zdarzają się dziwniejsze rzeczy. – Ale nie z tobą. Nie przypominałem sobie, by kiedykolwiek podczas naszych spotkań
przy kawie wydarzyło się coś strasznego. Nie przypominałem sobie również, by Justine kiedykolwiek nie miała dla mnie czasu w chwilach, kiedy naprawdę tego potrzebowałem. W lokalu, gdzie mieściła się obecnie kawiarnia Rose, znajdował się kiedyś magazyn firmy gazowniczej. Pozostałością po nim były stare wielodzielne okna i sufit z drewnianym belkowaniem. W Rose podawano ciasta własnego wyrobu, stoliki były rozmiaru
pizzy i prawie zawsze brakowało wolnych miejsc. Wnętrze pachniało naleśnikami z jabłkiem i cynamonem. Justine czekała już na mnie przy swoim ulubionym stoliku. Ubrana była w obcisłe czarne spodnie i perłową bluzkę z żabotem. Włosy miała spięte w koński ogon różową opaską, dopasowaną kolorem do szminki.
Uśmiechnęła się do mnie i przełożyła torebkę z krzesła na podłogę, żeby zwolnić mi miejsce. – Gdzie byłeś, kiedy ziemia kichnęła? – spytała. Poczułem się jak w dawnych czasach, kiedy spędzaliśmy w Rose dużo czasu we dwoje. Przychodziliśmy tu często w niedzielę rano, czytaliśmy prasę i z udawaną powagą porównywaliśmy stan umięśnienia kulturystów, którzy zaglądali tam po
skończonej sesji treningowej w Gold’s Gym. Często wpadał tu Arnold, a także Oliver Stone, którego studio filmowe znajdowało się kilka przecznic dalej. Opowiedziałem Justine, że byłem wtedy w ośrodku terapeutycznym u Tommy’ego, dodając, że nic strasznego się nie stało. Co odpowiadało prawdzie. Choć tylko częściowo. Chciałem jej opowiedzieć wszystko. Chciałem, żeby pomogła mi się
pozbierać. I miałem nadzieję, że potrafi wyczytać cierpienie z moich oczu. – A ja byłam wtedy na Fairfax Avenue – oznajmiła. – Zaparkowałam przy pasażu handlowym. Myślałam, że się wścieknę. Miałam tam spędzić kilka minut, a wydostałam się po dwóch godzinach. Nie przerywając, wyjęła z teczki kilka szkolnych ksiąg pamiątkowych i pokazała mi listę nazwisk z numerami stron.
– Modlę się, żeby tym razem nie zawiodła mnie intuicja, Jack. Jeden z tych chłopaków może okazać się poszukiwanym przez nas mordercą. Po naszym spotkaniu jestem już umówiona z Christine Castiglią. Jest naszym kluczem do tej sprawy. Justine pokazała mi zdjęcia kilku nastolatków pasujących do opisu chłopaka, który porwał Wendy Borman. Starałem się skoncentrować, ale moje myśli wciąż wracały do
Afganistanu. Widziałem Danny’ego, jego krew świecącą na zielono w moich noktowizyjnych szkłach. Znów słyszałem krzyk Jeffa Alberta: „Danny nie żyje!”. – Dobrze się czujesz? – spytała w końcu Justine. – Z Tommym wszystko w porządku? Coś się stało, prawda? – Z Tommym wszystko w porządku. Ale ja... – Poczułem krew napływającą mi do twarzy. – Uwolniły się pewne wspomnienia z czasu wojny. Chcę ci o
tym opowiedzieć. Justine zamknęła roczniki absolwentów i spojrzała na zegarek. – Cholera! Muszę już iść. Za dwadzieścia minut spotykam się z Christine na Melrose Avenue. Jeśli mnie tam nie będzie, dziewczyna pryśnie. Mam pomysł. Pojedź ze mną. Porozmawiamy po drodze. – Nie. Jedź sama. To może poczekać. Naprawdę. Tommy czuje się dobrze. Ja też.
Justine schowała roczniki do teczki i podniosła z podłogi swoją torebkę. Zawahała się i położyła mi rękę na ramieniu. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Uśmiechnęła się i przez sekundę myślałem, że chce się pochylić i mnie pocałować. Ale nie zrobiła tego. – Życz mi szczęścia – poprosiła. – Będzie mi potrzebne z tą dziewczyną. – Powodzenia, Justine. Powiedziała, że zobaczymy się później.
Siedząc przy stoliku, obserwowałem przez okno, jak przechodzi na drugą stronę ulicy, wsiada do samochodu i odjeżdża. Masz to, na co zasługujesz, Jack, pomyślałem w duchu. Rozdział 89 Nastroje Justine oscylowały teraz między euforycznym optymizmem a skrajną rozpaczą. Jeśli wierzyć e-mailom, które Sci i Mo-bot znaleźli w komputerze Jasona Pilsera,
„uliczne świry” upatrzyły już sobie dziewczynę, którą zamierzały zaatakować za kilka dni. To była sprawa życia i śmierci i należało zrobić wszystko, by do tego nie dopuścić. Potrafiła nakreślić portret upatrzonej ofiary: kilkunastoletnia dziewczyna, naiwna albo nadmiernie pewna siebie, która da się wciągnąć w podstępną grę i zgodzi się przyjść na spotkanie. Justine nie myślała już prawie o niczym
innym i zaczynała boleć ją głowa. Czuła, że jest blisko mordercy, ale wiedziała, że i tak może ponieść porażkę. Pomoc Christine Castiglii mogła okazać się tym małym kamyczkiem, który przechyli szalę wagi na stronę zwycięstwa Private. Istniały podstawy, by wierzyć, że właśnie dzięki niej uda się uprzedzić ruch morderców i nie dopuścić do jeszcze jednej bezsensownej śmierci. Justine zaparkowała samochód przy
Melrose Avenue w pobliżu miejsca, gdzie umówiły się na spotkanie. Miała jeszcze dziesięć minut. Był duży ruch, jak zwykle o tej porze dnia, i powietrze pachniało spalinami. Justine włączyła klimatyzację, wyjęła blackberry z torebki położyła na desce rozdzielczej. Rozejrzała się i zobaczyła kilka snujących się po ulicy grup nastolatków. W żadnej z nich nie było Christine.
Gdy minęło południe, zaczęła się niepokoić. Christine sama zadzwoniła z prośbą o spotkanie i sprzeciwiła się w ten sposób swojej matce. Bez wątpienia wymagało to odwagi. Czyżby zmieniła zdanie? A może coś jej się stało? Kwadrans po dwunastej była już tego niemal pewna. O wpół do pierwszej zadzwoniła pod swój stacjonarny numer w Private i odsłuchała pocztę głosową. Nie było wiadomości
od Christine. Odłożyła telefon z powrotem na deskę rozdzielczą. Narastający ból głowy stawał się nie do zniesienia. Oczywiście chciała porozmawiać z Jackiem. Ale wiedziała, jakie niebezpieczeństwa czyhały na nią, gdy widywała się z nim poza biurem. Spotkanie w miejscu takim jak Rose boleśnie ożywiało stare emocje i budziło w niej tęsknotę za tym, co ich kiedyś łączyło.
Początki były obiecujące, lecz nadzieje, które ze sobą wiązali, okazały się złudne. Liczyła na to, że Jack otworzy się przed nią i zacznie wyrażać swoje emocje. Ale Jack nie potrafił przejść do intymnej, pozbawionej zahamowań bliskości, a Justine nie wyobrażała sobie bez niej związku. Kupiła mu kiedyś kubek z roześmianą buźką i napisem: „U mnie wszystko w porządku. Naprawdę. A jak u ciebie?”. Jack zaśmiał się i używał potem tego
kubka na co dzień, lecz wciąż trzymał Justine na dystans. Jakby nie widział sensu w tym, by dzielić się z nią swoim wewnętrznym życiem. Jakby nie czuł takiej potrzeby. Był wspaniały i wiedział o tym. Kobiety mówiły mu komplementy, poprawiały na jego widok włosy, dotykały go, dawały mu numery telefonów. Nigdy jednak nie starał się grać tą swoją męską atrakcyjnością. Wiedział, że nie musi – kobiety i tak ciągnęły do
niego jak pszczoły do ula. Justine toczyła z Jackiem wojny, jakie czasami toczą ze sobą zakochani. Rozstawali się, godzili, znów się kłócili, a kiedy zerwali ze sobą po raz trzeci lub czwarty, Jack wylądował w łóżku z jakąś aktorką. Wtedy ona spędziła burzliwą noc z Bobbym Petinem. Jack szybko się o tym dowiedział. Nic dziwnego – był przecież specjalistą od cudzych
sekretów. Nastąpiło jeszcze jedno pojednanie, ale wzajemne urazy i pretensje nie były dobrym punktem wyjściowym do zbudowania trwałego związku. Zerwali ze sobą ostatecznie – jak się wydawało – rok temu i jakiejkolwiek myśli o powrocie towarzyszyło teraz przekonanie, że to i tak nie może się udać... Justine, zatopiona w myślach, aż podskoczyła w fotelu, gdy ktoś niespodziewanie
zastukał w szybę. Christine Castiglia, blada w swojej czarnej bluzie z kapturem i dżinsach, rozejrzała się nerwowo po ulicy, otworzyła drzwi samochodu i wślizgnęła się do środka. – Pani doktor Smith, mam pewien pomysł – powiedziała. – Może poszłybyśmy do baru, w którym siedziałam z mamą, kiedy zobaczyłam tamtych chłopaków? Nadzieje związane z tym spotkaniem, które Justine zdążyła już pogrzebać, wróciły ze
zdwojoną siłą. Uśmiechnęła się do Christine. – Fantastyczny pomysł. Rozdział 90 Czy to właśnie tu wszystko się zaczęło? Wszystkie te morderstwa? Bar o nazwie House of Pie był małą knajpką wciśniętą w jeden z zakamarków Hyperion Avenue. Było tu trochę ponuro, a w powietrzu unosiły się pomieszane zapachy kawy i płynu dezynfekującego, którym
mył właśnie podłogę uwijający się z mopem chłopak. Na ścianie za kasą wisiał duży zegar zaznaczający głośnym tykaniem kolejne upływające sekundy. Justine zastanawiała się, co robią w tej chwili zabójcy Wendy Borman i innych dziewcząt. – To tu siedziałyśmy – powiedziała Christine, wskazując palcem na czerwony winylowy boks z podłużnym stolikiem,
którego porysowany blat dowodził wieloletniej służby w miejskiej gastronomii. Przez panoramiczne okno widać było skrzyżowanie i spory fragment ruchliwej w porze lunchu ulicy, przez którą przemknął właśnie z rykiem motocykl starający się wykorzystać ostatnie sekundy przed zmianą świateł. – Siedziałam tutaj – powtórzyła Christine. – A moja mama tam. Pamiętam to całkiem
dobrze. Kelnerka, która podeszła do nich, miała gęste siwe włosy, a z plakietki przypiętej do fartuszka nałożonego na aksamitną sukienkę można było odczytać imię „Becki”. Wyglądała, jakby spędziła w tym barze co najmniej pięćdziesiąt lat. Justine zamówiła czarną kawę, a Christine poprosiła o sałatkę z tuńczyka. – Chciałam tylko powiedzieć, pani doktor Smith, że nie chcę nikomu narobić
kłopotów. Nie jestem wszystkiego pewna. – Nie martw się o to, Christine. Nikogo nie wsadzimy do więzienia wyłącznie na podstawie twoich słów. Do tego potrzebne są dowody. Nie tak łatwo jest kogoś skazać, a nawet oskarżyć o morderstwo. – Ta furgonetka zatrzymała się mniej więcej tam – podjęła dziewczyna, wskazując boczną uliczkę. – Przez chwilę patrzyłam w drugą stronę, a kiedy znowu tam spojrzałam, tych
dwóch chłopaków wrzucało jasnowłosą dziewczynę do samochodu. – Mam tu zdjęcia różnych chłopców. Czy mogłabyś im się przyjrzeć? – Jasne. Myśli pani, że to coś da? Justine wyjęła z teczki trzy ciężkie księgi pamiątkowe absolwentów Gateway i położyła je na stole przed Christine. Piła małymi łykami kawę i przyglądała się, jak dziewczyna powoli przewraca karty pierwszego rocznika, zatrzymując się od
czasu do czasu przy fotografiach, które zwróciły jej uwagę. Były tam nie tylko indywidualne portrety, ale również pamiątkowe ujęcia grupowe i niepozowane zdjęcia, robione podczas różnych imprez. W pewnym momencie Christine utkwiła spojrzenie w dużej czarno-białej fotografii podpisanej „Bractwo Rosomaków”. – Coś zwróciło twoją uwagę? – spytała Justine. Dziewczyna dotknęła zdjęcia palcem,
wskazując chłopca stojącego w szeregu z dziewięcioma albo dziesięcioma rówieśnikami. – To on! – wykrzyknęła. Justine odwróciła kronikę o sto osiemdziesiąt stopni i przysunęła ją do siebie. Podpis pod zdjęciem podawał nazwiska uczniów i klasy, do których chodzili. Przewróciła kilkanaście kartek i dotarła do miejsca, gdzie znajdowały się portrety absolwentów z 2006 roku.
Chłopiec, którego wskazała Christine swoim obgryzionym paznokciem, miał ciemne włosy, nos, który bez wahania można było nazwać spiczastym, i odstające uszy. Justine poczuła się nagle jak generator wysokiego napięcia, który mógłby zasilić prądem całe wschodnie Los Angeles. Czy Christine miała rzeczywiście tak świetną pamięć? A może starała się zrobić na niej wrażenie, tak jak sugerowała jej
matka? – Christine, to był wieczór, prawda? – odezwała się spokojnie. – Ten samochód zatrzymał się na minutę, a ci chłopcy byli cały czas w ruchu. Czy jesteś pewna, że to jest chłopak, którego wtedy widziałaś? Christine była bystrą dziewczyną i natychmiast zrozumiała, co kryje się za tym pytaniem. – Ja właśnie martwiłam się, że go nie poznam po tylu latach. Ale poznałam od
razu. Tak jak pani powiedziałam, gdy spotkałyśmy się wcześniej, nigdy nie zapomnę tej twarzy. – W porządku, Christine. Odwaliłaś kawał świetnej roboty. Teraz ta twarz ma imię i nazwisko: Rudolph Crocker. Rozdział 91 Na początku Justine stanowczo sprzeciwiała się propozycji Kloppenberga, by zainstalować w jej jaguarze
supernowoczesny komputer. Zagraciłoby to wnętrze samochodu, a poza tym nawet podczas jazdy czułaby się jak w pracy. Sci wygrał w końcu te zmagania, posługując się trudnymi do obalenia argumentami, i teraz była mu wdzięczna. Miniaturowy komputer najnowszego typu, wyposażony w siedmiocalowy dotykowy monitor, pozwalał błyskawicznie połączyć się z Private i korzystać z bogatych kryminalistycznych baz
danych. Potrafił również przeprowadzić diagnostykę silnika, obsługiwał system ostrzegania przed niewidocznymi w lusterkach przeszkodami i miał stację CD. Zobaczymy, co mi teraz powiesz, mój mały mądralo, pomyślała. Wpisała w wyszukiwarce „Rudolph Crocker” i po chwili na monitorze pojawiła się długa lista wyników. Mężczyźni o tym imieniu i nazwisku zamieszkiwali wszystkie stany
USA. Byli lekarzami, prawnikami, strażakami, instalatorami, czyścicielami basenów – wykonywali dziesiątki zawodów. Znalazł się wśród nich nawet model występujący na pokazach bielizny męskiej w Chicago. Nie było żadnych Rudolphów Crockerów notowanych przez policję, ale trzech osobników o tym imieniu i nazwisku mieszkało w okręgu Los Angeles. Pierwszy z nich urodził się w 1956 roku w Sun Valley i aż do odejścia na
wcześniejszą emeryturę w 2007 roku pracował jako nauczyciel w Santa Cruz. Drugi Crocker był analitykiem giełdowym w domu maklerskim o nazwie Wilshire Pacific Partners. Justine wklepała na klawiaturze nazwę firmy i na monitorze wyświetliła się jej strona internetowa. Kliknęła w zakładkę „Nasi eksperci” i zaczęła przeglądać listę pracowników.
Obok nazwisk pokazywały się krótkie biogramy i zdjęcia. Rudolph Crocker był siódmy od góry. Wpatrywała się w małą fotografię. Chciała mieć pewność, że ten ugrzeczniony, formalny portret rzeczywiście przedstawia osobę, którą wskazała jej Christine w księdze absolwentów – ale nie musiała się długo zastanawiać. To był on. Crocker z Wilshire Pacific Partners był Rudolphem Crockerem, który w 2006 roku ukończył Gateway
Preparatory School. Zadzwoniła do Private, lecz przy kolejnych próbach połączenia się z Jackiem, Kloppenbergiem i Mo-bot odpowiadała jej poczta głosowa. Wiedziała, że wszyscy siedzą po uszy w robocie. Sci i Mo nie odrywali się od komputerowej analizy, a Jack, Cruz i Del Rio pracowali nad aferą futbolową i sprawą Shelby Cushman.
Hipoteza wiążąca morderstwa uczennic ze śmiercią Wendy Borman była jej autorskim pomysłem i wiedziała, że musi doprowadzić sprawę do końca. Sci wyodrębnił kody DNA dwóch mężczyzn, korzystając z materiału zebranego z ubrania Wendy, ale ponieważ nie było ich w policyjnej bazie DNA, ich tożsamość pozostawała nieznana. Musiała dla porównania zdobyć jakąś próbkę materiału genetycznego Crockera.
I musiała poradzić sobie z tym sama. A może jednak nie? W jej głowie zakiełkował pewien pomysł. Znała przecież kogoś, komu również zależało na jak najszybszym schwytaniu mordercy. Niestety, tak się składało, że ta osoba serdecznie jej nienawidziła. Rozdział 92 Justine obserwowała porucznik Norę Cronin od lat. Przez ostatnie pięć Cronin
pracowała w wydziale zabójstw i była znana z uczciwości. Zrobiłaby dużą karierę, lecz na przeszkodzie stał jej brak powściągliwości w wyrażaniu krytycznych opinii wobec przełożonych. Nie pomagała jej prawdopodobnie także otyłość – zwłaszcza w takim mieście jak Los Angeles. Nie zmieniało to faktu, że Bobby Petino uważał Cronin za świetną policjantkę. To dzięki jego rekomendacji szef policji
Michael Fescoe przydzielił ją do ekipy prowadzącej śledztwo w sprawie morderstw nastolatek. Justine wiedziała, że Cronin zaczęła zajmować się tym dochodzeniem dwa lata temu, kiedy uduszono Kaylę Brooks, i że jest jeszcze bardziej sfrustrowana niż ona. Była to przecież jej najważniejsza sprawa. Zaparkowała samochód przy Martel Road, wąskiej drodze w zachodnim Hollywood, i
przeszła kilkanaście metrów do miejsca, gdzie Nora Cronin, leżąc na jezdni, zaglądała pod spód starego forda, zaparkowanego przy krawężniku. – Cześć, Nora. To ja – przywitała się. – Och, co za szczęście... – wymamrotała Cronin, wygrzebując się spod samochodu z nożem w dłoni. Podała go jednemu z mundurowych i zarządziła: – Edison. Torebka, naklejka i do laboratorium z tym.
– Tak jest, szefowo. Natychmiast. Cronin ściągnęła lateksowe rękawiczki i rzuciła Justine niezbyt życzliwe spojrzenie. – Co jest grane, Justine? Słyszałam, że ty i Bobby zerwaliście ze sobą, ale nie pisnęłaś o tym ani słowa. Zaczęłam się już zastanawiać, czy w ogóle interesuje cię jeszcze sprawa tych uczennic. – Private ma umowę z miastem. Robimy to za darmo.
Czekała na następny cios Cronin, lecz porucznik oparła tylko rękę na biodrze i spytała: – Masz klimę w swoim samochodzie? Wsiadły do jaguara i Justine podkręciła chłodny nawiew, a potem opowiedziała Norze o Christine Castiglii. – W dwa tysiące szóstym roku Castiglia zobaczyła przypadkiem, jak dwóch chłopaków wrzuca dziewczynę podobną do Wendy Borman do czarnej furgonetki. Godzinę
temu rozpoznała jednego z nich na zdjęciu. Wydaje mi się, że Wendy mogła być pierwszą dziewczyną w tej serii. – Słyszałam o tej Castiglii. Miała wtedy jedenaście lat, tak? Jej matka utrudniała wtedy do niej dostęp, jak tylko mogła. Twierdzisz, że warto brać pod uwagę to, co przypomniała sobie po pięciu latach? – Nie opieram się tylko na tym. Poprosiłam o wyjęcie z archiwum ubrania Wendy
Borman i oddałam je do naszego laboratorium. Wynik jest pozytywny. Na bluzce i skarpetach znaleziono DNA dwóch mężczyzn. Niestety, żadnego z tych dwóch kodów nie ma w krajowym rejestrze. – A czego oczekujesz ode mnie? Trochę się już pogubiłam. – Mamy podstawy, by przypuszczać, że za dwa dni nastąpi kolejny atak. – Co ty powiesz? Ale zapewne nie dowiem się od ciebie, skąd ta informacja. Więc
powtarzam: czego chcesz ode mnie? – Christine Castiglia widziała logo prywatnego liceum Gateway na furgonetce porywaczy – wyrzuciła z siebie Justine. Dotknęła ikony na monitorze komputera i wyświetliła fotografię Rudolpha Crockera. – To chłopak, którego rozpoznała. Nazywa się Rudolph Crocker, skończył Gateway w dwa tysiące szóstym roku. Pracuje teraz w domu maklerskim. Christine jest pewna, że to on.
– Aha... I co dalej? – A więc tu mam podejrzanego. – Justine uniosła jedną rękę. – A tutaj próbkę DNA. – Podniosła drugą. – Spróbujemy przyłożyć do siebie te dwie dłonie i zobaczyć, czy pasują. Jeśli tak, to oznacza, że udało się nam go dopaść. – Żebym chciała to zrobić, musisz podzielić się ze mną wszystkimi informacjami – zastrzegła Cronin. – Żadnych „mamy podstawy, by przypuszczać” i podobnej
ścierny. Jeżeli zamierzasz coś ukrywać, nie wchodzę w to. – Oczywiście, Noro. – Równie oczywiste jest to, że będziesz mi podlegać podczas dalszych działań. – Tak. A ty nie będziesz wprowadzać do tej sprawy nikogo nowego z wydziału zabójstw bez uzgodnienia ze mną. Okay? – Okay. Nora Cronin uśmiechnęła się do Justine. Prawdopodobnie po raz pierwszy w
życiu. – No cóż... Jak zacznę z tobą współpracować, będę miała przerypane. Po tym wszystkim, co mówiłam o tobie... Justine kiwnęła głową. – Ale umowa stoi? – spytała. – Stoi – odparła Cronin i obie przybiły piątki w chłodnym samochodzie. – Czuję, że stworzymy świetny zespół – powiedziała Justine. – Nie spieszmy się z tym zbytnio –
mruknęła Cronin. – Przyklepałyśmy umowę, ale to nie znaczy, żebym zaraz szczególnie cię polubiła. Justine uśmiechnęła się do niej. – Och, polubisz! Rozdział 93 Mo-bot zadzwoniła z laboratorium, kiedy wlokłem się do biura przez zakorkowane Pico Boulevard. – Pięć minut temu nasi przyjaciele z
Marriotta na lotnisku zadzwonili do rozlewni w Reno z prośbą o datki dla Funduszu Wsparcia Wdów po Pracownikach Policji Stanowej – powiedziała podekscytowanym głosem. – Właścicielem tej rozlewni jest niejaki Anthony Marzullo. Szczęśliwy, Jack? – Dobry strzał, Mo. Świetna wiadomość. Ale wiesz, czego naprawdę potrzeba mi do szczęścia...
– Usłyszeć brzęk monet zmieniających właściciela? – zażartowała. – Po rozmowie z Nevadą Victor Spano zadzwonił do Kenny’ego Owena. Spotykają się dziś po południu w hotelu Beverly Hills, bungalow cztery. Mo podsłuchiwała rozmowy komórkowe Kenny’ego Owena i Lance’a Richtera od momentu, gdy wylądowali w Los Angeles. Mecz zaplanowany był na następny dzień. Komentatorzy sportowi spodziewali się,
że Tytani pokonają Raidersów różnicą trzech przyłożeń7. Wiedzieliśmy, że jeśli dwóm znanym nam już sędziom uda się wypaczyć wynik i sprawić, że wygrają zaledwie siedemnastoma punktami, dziesiątki milionów dolarów postawionych w nielegalnych zakładach trafią na któreś z zakamuflowanych kont pana Marzulla. Ale wujowi Fredowi i jego kolegom nie wystarczą spekulacje i podejrzenia.
Potrzebowali namacalnych dowodów. Zadzwoniłem do Del Ria i poprosiłem, żeby czekał na mnie w podziemnym garażu. Zamieniłem swój wóz na jedną z naszych hond CR-V. Była czarna, z przyciemnianymi szybami i supernowoczesną elektroniką. Usiadłem za kierownicą i ruszyliśmy na Sunset Boulevard. Tam wysadziłem Ricka 7 Przyłożenie (touchdown) – techniczny termin w futbolu amerykańskim. Zakończenie akcji przez przyłożenie
piłki do murawy boiska na polu punktowym przeciwnika jest premiowane zdobyciem sześciu punktów. przed głównym wejściem do hotelu Beverly Hills. Przyjaciel opuścił daszek czapki i poprawił torbę z kamerą. Gdy zniknął w środku, objechałem łukiem Sunset i zaparkowałem na Crescent Drive, niedaleko murku, za którym w odległości stu metrów znajdował się śliczny biały bungalow, otoczony bujną zielenią
hotelowych ogrodów. Del Rio informował mnie na bieżąco o tym, co się dzieje, przez bezprzewodowy mikrofon wpięty do klapy marynarki. Pierwszą mikroskopijną kamerę umieścił nad głównym wejściem do bungalowu, drugą na patio, a kolejne na futrynach okien trzech różnych pokoi. Dotarcie do zaparkowanej przy Crescent Drive hondy zajęło mu długie dwanaście minut, po których mogliśmy obaj obserwować na ekranach naszych
laptopów obraz z kamer. Jedynym ruchomym obiektem we wnętrzu domku były na razie pyłki kurzu, unoszące się we wdzierających się oknami promieniach słońca. Mimo całej swej wybuchowości Del Rio był w stanie przesiedzieć w jednym miejscu dziesięć godzin. Nie opuszczał stanowiska nawet, żeby się odlać. Ja wciąż nie mogłem otrząsnąć się z szoku wywołanego trzęsieniem ziemi, a raczej tym, co
wydobyło się wówczas z mojej pamięci. Po półgodzinie przyglądania się unoszącym się w słońcu pyłkom musiałem coś powiedzieć, żeby nie zwariować. – Rick, czy przyglądałeś się Danny’emu Youngowi, kiedy wyniosłem go z helikoptera? – Co? Tak. Dlaczego pytasz? Beznamiętnym tonem opowiedziałem mu o tym, co wydarzyło się rano. Mówiłem jak
maszyna, bez cienia emocji. Nie musiałem opisywać detali. Del Rio był tam przecież ze mną tamtego dnia. – Żeby nie było wątpliwości – powiedział, gdy skończyłem. – Zadręczasz się, bo zostawiłeś w maszynie Jeffa Alberta, a starałeś się ratować Danny’ego Younga? A co z innymi chłopakami? Dostaliśmy w dupę z moździerza. A tobie udało się posadzić tę cholerną maszynę na ziemi.
– Pamiętasz Alberta? – Pewnie. To był dobry chłopak. To wszystko były dobre chłopaki, Jack. Ty sam byłeś wtedy jeszcze dzieciakiem. – Myślę, że Danny Young już nie żył, kiedy go stamtąd wynosiłem. Del Rio przez kilka sekund wpatrywał się we mnie bez słowa. – Kiedy się nad nim pochyliłem, z rany na piersi tryskała krew – oznajmił. – Umarł już na ziemi. Zaraz potem helikopter
wyleciał w powietrze. Gdybyś tam wrócił, zginąłby nie tylko Jeff Albert i Danny Young, ale także ty sam. I nikt nie mógłby przywrócić cię do życia. Del Rio miał rację. Pamiętałem, jak krew Danny’ego tryskała na moje buty. Żył. Kiedy go wynosiłem, nie był trupem. Poczułem się, jakbym wracał z dalekiej podróży. Ani Rick, ani ja nie odezwaliśmy się już słowem aż do momentu, gdy w alejce
prowadzącej do bungalowu pojawili się dwaj mężczyźni. Jednym z nich był Victor Spano, a towarzyszył mu niski facet ubrany w dobry garnitur. Mężczyzna w garniturze wsunął kartę magnetyczną do szczeliny w czytniku i otworzył drzwi domku. Uniosłem obie ręce jak sędzia futbolowy. – Przyłożenie!
Rozdział 94 To były ważne wiadomości, ale niekoniecznie takie, jakie ktoś chciałby usłyszeć. Kiedy podjechałem pod wielką willę mojego wuja w Oakland, było już ciemno. Zaparkowałem na półkolistym podjeździe i ruszyłem w stronę drzwi. Otworzyła mi druga żona Freda, Lois, i zaraz dołączył do niej mój rozbrykany jedenastoletni kuzyn Brian. Przećwiczył na mnie chwyt za uda, podpatrzony zapewne u
słynnego wspomagającego z Oakland Raiders, którego miejsce zamierzał zająć w przyszłości. Poturlałem się po podłodze, wydając z siebie jęki udawanego bólu, a Brian odtańczył w holu indiański taniec zwycięstwa. Jego młodszy brat, Jackie, pochylił się nade mną i poklepał mnie po głowie, jakbym był jego ulubionym spanielem. – Brian to wyjątkowo rozpuszczony smarkacz – przywitała mnie Lois. – Nic ci nie
jest, Jack? Mrugnąłem do niej porozumiewawczo i nadal zwijałem się z bólu. – Jadłeś coś, Jack? – spytał Fred, wynurzając się zza pleców żony. Podał mi rękę i pomógł wstać, a potem poklepał przyjacielsko po plecach. – Nie odmówię, jeżeli poczęstujesz mnie kawą – odparłem. – A kawą i ciastem bananowym? – Biorę w ciemno.
Usiadłem przy stole, a chłopcy zasypali mnie pytaniami o trzęsienie ziemi, o to, czy udało mi się złapać ostatnio jakiegoś groźnego bandytę i z jaką największą prędkością jechałem samochodem. Po odpowiedzi na każde pytanie natychmiast pojawiało się następne. W innych okolicznościach wziąłbym ich za ręce i powędrował z nimi do pokoju, w którym stał telewizor, i tam obejrzelibyśmy Spider-Mana albo
którąś z części Batmana, ale dzisiaj nie było na to czasu. Myślałem głównie o tym, ile godzin zostało jeszcze do niedzielnego meczu. Spojrzałem wymownie na Freda i klepnąłem palcami kieszeń na piersi. Wuj kiwnął głową. – Porwę teraz Jacka na kilka minut – powiedział do Lois. Przeszliśmy do gabinetu, pięknego pokoju wyłożonego mahoniową
boazerią, w którym całe dwie ściany zajmowały dyplomy i puchary, a nad kominkiem wisiał – niczym jeszcze jedno trofeum – sześćdziesięcioośmiocalowy płaski monitor. – Napiję się czegoś mocniejszego – stwierdził Fred. – Dla mnie to samo. Wuj nalał do szklanek szkocką whisky J&B, a ja wcisnąłem do gniazda USB pendrive
z nagraniem i ustawiłem mu krzesło, żeby siedział na wprost monitora. Fred Kreutzer był skomplikowanym człowiekiem i nie potrafiłem przewidzieć, jak zareaguje na to, co zaraz zobaczy. Monitor miał wysoką rozdzielczość i idealnie nadawał się do odtworzenia naszych nagrań, zarejestrowanych kamerami o jakości porównywalnej ze sprzętem używanym przez NASA.
Po chwili na ekranie zaczęły pojawiać się pierwsze ujęcia dwóch mężczyzn, którzy weszli do bungalowu w Beverly Hills. Ten w garniturze, odwrócony tyłem do kamery, prawdopodobnie usłyszał sygnał telefonu, bo wyjął komórkę z kieszeni, wcisnął klawisz i zajął się czytaniem SMS-a. Za jego plecami Victor Spano podszedł do lodówki, wyjął butelkę heinekena i włączył telewizor.
Wziąłem pilota z biurka Freda i przyspieszyłem odtwarzanie aż do momentu, gdy mężczyzna w garniturze odwraca się do kamery. Widzieliśmy teraz na monitorze twarz Anthony’ego Marzulla, należącego do rodziny, która od trzech pokoleń rządziła chicagowską mafią. – Zajmij się drzwiami – powiedział do Victora Spana. Spano zrobił, co mu polecono, i wpuścił dwóch mężczyzn. Byli to Kenny Owen,
sędzia główny z dwudziestopięcioletnią praktyką, oraz Lance Richter, młody sędzia liniowy, który najwyraźniej doszedł do wniosku, że dochody osiągane w tym zawodzie tradycyjną metodą nie zaspokajają jego potrzeb, i postanowił sięgnąć po bardziej niekonwencjonalne sposoby. Fred wciągnął głęboko powietrze i puścił wiązankę przekleństw. Mężczyźni uścisnęli sobie ręce i sędziowie zajęli miejsca naprzeciw
człowieka, który postanowił zrobić coś, co wydawało się dotąd rzeczą niewykonalną: skorumpować zawodowy futbol amerykański. – Pamiętajcie, nie ma miejsca na błędy – odezwał się Marzullo z uśmiechem przyklejonym do twarzy. – Jak zwykle, dostajecie dwadzieścia procent z góry. Reszta jutro wieczorem. Nie przekraczajcie siedemnastu punktów, jasne? Niektóre wasze decyzje będzie
można wytłumaczyć oślepiającym słońcem Bez względu na wszystko musicie utrzymać tę różnicę. – Rozumiemy i zdajemy sobie sprawę, o jaką stawkę toczy się gra – potwierdził Richter i sięgnął po paczkę studolarówek oklejonych banderolą. – Mam nadzieję – powiedział Marzullo, kładąc dłoń na ręce Richtera.
– Tak, proszę pana. Wszystko będzie tak, jak pan sobie życzy. A jak to zrobić, to już nasza w tym głowa. Owen klepnął paczką banknotów o udo i schował ją do kieszeni marynarki. Zatrzymałem nagranie i odwróciłem się do wuja. Biedak wyglądał, jakby dostał w brzuch stalową kulą do wyburzania budynków. W podobnym stanie widziałem go chyba tylko na procesie mojego ojca, kiedy na jego twarzy
malował się straszny wstyd połączony ze smutkiem. – To pachnie większą aferą – skomentowałem. – To coś więcej niż akcja jednego ambitnego mafiosa i pary nieuczciwych sędziów. Wygląda na to, że rodzina Marzullo wkracza na terytorium Nocciów. – Nigdy nie podejrzewałem, że Kenny Owen mógłby wziąć choć centa, który do niego nie należy – odezwał się Fred. – Znam jego żonę i dzieci. Jego chłopak gra w
Ohio State Buckeyes. – Nagranie jest zrobione profesjonalnie – poinformowałem. – Może być dowodem w sądzie. – Muszę zadzwonić w parę miejsc – powiedział Fred. – Odezwę się do ciebie rano i dam ci znać, co robimy. To była świetna robota, Jack. – Taak... Ale jest mi bardzo przykro. To niewesoła sprawa.
– Najgorsze czeka nas dopiero jutro – westchnął Fred. Rozdział 95 Było już po północy, gdy dotarłem do domku otoczonego pachnącym ogródkiem. Czułem się kompletnie wykończony i marzyłem o chłodnej dłoni Colleen na swoim czole. Chciałem usłyszeć jej melodyjny głos i zasnąć z jej ciałem przytulonym do mojego. Podeszła do drzwi w halce i skąpych majteczkach. Włosy miała splecione w
luźny węzeł na czubku głowy. Pachniała jak róża posypana cukrem. – Przepraszam, ale gospoda jest już zamknięta – powiedziała. – Słyszałam, że jest jeszcze coś otwarte na sąsiedniej ulicy. – Przepraszam, Colleen. Powinienem był zadzwonić. – Wejdź, Jack. Otworzyła szerzej drzwi i stanęła na palcach, żeby mnie pocałować. Potem przywarła
do mnie na kilka sekund biodrami, co wystarczyło, żeby pewna część mojego ciała zrobiła się całkiem sztywna. Colleen przesunęła dłonią po moim kroczu, wzięła mnie za rękę i poprowadziła do sypialni. Tam zrzuciła domowe pantofle i włożyła buty na wysokich obcasach. Przez firanki sączyło się blade światło księżyca. – Chcesz pooglądać telewizję? – spytała. – Czy chodzi ci po głowie coś innego?
– Pokaż mi program. Oboje zaśmialiśmy się i wyłączyliśmy światło. Rozdział 96 Ująłem palcami ramiączka jej halki i delikatnie przesunąłem je w bok ramion, tylko na tyle, by pobudzić pożądanie. Patrząc mi w oczy, Colleen zdjęła ze mnie koszulę i rozpięła mi pasek spodni. Potem posadziła mnie, zdjęła mi buty i skarpetki i pchnęła na łóżko.
– Boże, jak ja uwielbiam to ciało – szepnęła. Nie tego się spodziewałem, gdy naciskałem dzwonek u jej drzwi, ale oto byłem tu, leżałem nagi na jej kwiecistej pościeli i przyglądałem się, jak Colleen wyjmuje spinki przytrzymujące fryzurę i pozwala, by płaszcz pachnących czarnych włosów opadł jej na ramiona i piersi. Gdy się pochyliła, włosy połaskotały mnie po twarzy i po chwili nasze usta
się spotkały. Całowaliśmy się bardzo długo. To było cudowne. Potem Colleen wślizgnęła się do łóżka i przylgnęła do mnie. Poczułem, jak jej chłodna skóra ociera się o moją. Przytrzymałem jej uda i wszedłem w nią. Objęła mnie nogami w pasie, obcasy szpilek wbijały się w moje plecy. Mój umysł pozbawiony był teraz jakichkolwiek myśli. Wlewała się do niego miłość i spływała do mojego serca. Miłość i wdzięczność, i ekstaza, a
potem, może po dziesięciu minutach, spełnienie – dla obojga. Wysunąłem się z ciała Colleen i opadłem na łóżko. Pot zaczynał powoli wysychać na moim rozpalonym ciele i wtedy nagle Colleen zaczęła płakać. Poczułem coś w rodzaju irytacji. Po takim dniu nie byłem już w stanie wziąć na siebie więcej. Ale zniecierpliwienie rozpłynęło się i w jego miejsce pojawił
się wstyd, a potem współczucie dla dziewczyny. Wziąłem ją w ramiona i przytuliłem, słuchając, jak szlocha z twarzą na mojej piersi. – Colleen, co się dzieje? Potrząsnęła głową, jakby chciała powiedzieć: „Nic. Nie pytaj”. – Kochanie, powiedz mi. Chcę to usłyszeć. Przecież jestem przy tobie. Wyswobodziła się z moich objęć. Jej buty poszybowały w powietrzu i uderzyły o
podłogę. Zniknęła w łazience i po chwili usłyszałem szum prysznica. Po kilku minutach wróciła w długiej koszuli nocnej i wskoczyła do łóżka. – Znów zrobiłam z siebie idiotkę – wymamrotała. – Porozmawiaj ze mną, proszę. Położyła się na plecach i utkwiła wzrok w suficie. Położyłem rękę na jej brzuchu. – To dla mnie za trudne, Jack. Chwilami jest mi tak strasznie smutno, że nie wiem, co
ze sobą zrobić. Przychodzisz tu czasami o północy. Pracuję z tobą w biurze. A co pomiędzy? – Przepraszam. Nie mogłem jej powiedzieć, że to się zmieni. Znaleźliśmy się pod ścianą i musiałem wyznać prawdę. – Tyle potrafię ci dać, Colleen. Nie mogę wprowadzić się do ciebie. Nie mogę się z tobą ożenić. Musimy to skończyć. – Nie kochasz mnie, prawda?
Westchnąłem i pogłaskałem jej włosy, a ona przytuliła się do mnie. – Kocham. Ale nie w taki sposób, jak byś chciała. Było mi równie smutno, jak jej. Spróbowałem delikatnie się odsunąć. – Zostań, Jack. Już wszystko w porządku. Jest niedziela rano. Nowy, słoneczny dzień. – Muszę wrócić do domu, żeby złapać choć trochę snu. Potem wracam do pracy. Ta afera z ustawianiem meczów wybuchnie lada moment. Mój wujek liczy na mnie.
Obiecałem mu to. – Mhm... Rozumiem. Zebrałem swoje ciuchy z podłogi i ubrałem się po ciemku. Colleen leżała ze wzrokiem utkwionym w sufit i nie spojrzała na mnie, kiedy pocałowałem ją w policzek. – Nie jesteś złym człowiekiem, Jack. Zawsze byłeś ze mną szczery. Nie owijasz niczego w bawełnę. A teraz baw się dobrze. Beze mnie.
Rozdział 97 Kiedy w południe podjeżdżałem z Rickiem do stadionowego parkingu, na którym umówiliśmy się z Fredem, moje myśli uparcie wracały do Colleen. Klaksony trąbiły bez litości. Motocykle warczały i ryczały, przejeżdżając przez bramę. Samochody chaotycznie krążyły po alejkach, szukając wolnego miejsca. Kibice w różnym wieku, ubrani w T-shirty Raidersów, niektórzy z twarzami pomalowanymi w
srebrne i czarne pasy lub wystylizowani na Dartha Raidera, urządzali pikniki przy swoich wozach i objadali się hamburgerami i stekami. Atmosfera rozgrzewała się coraz bardziej. Gra na własnym stadionie zawsze ożywiała nadzieje, że powrócą dni dawnej chwały, a jeśli nawet Raidersi przegrywali, to i tak nic nie było w stanie popsuć dobrej zabawy. Spojrzałem w stronę miejsc parkingowych dla właścicieli klubu i
zobaczyłem Freda. Zamknął samochód i ruszył do wejścia. Ubrany był w swoją ulubioną bluzę treningową, dockersy i buty ortopedyczne. Jego przerzedzające się włosy były starannie uczesane. To zadziwiające, jak człowiek może się postarzeć w ciągu tygodnia, pomyślałem. Wyglądał, jakby spotkało go wielkie osobiste nieszczęście – co nie odbiegało zresztą od prawdy. Zawołałem go po imieniu, Fred
odwrócił głowę i skręcił w naszą stronę. Podał rękę Rickowi, klepnął mnie po ramieniu i poprowadził nas do bocznego wejścia, przeznaczonego dla VIP-ów. – Dziękuję, że przyjechaliście. Naprawdę to doceniam. Pokazał porządkowemu swój identyfikator, powiedział „Ci panowie są ze mną” i poprowadził nas tunelem, który świetnie nadawałby się na remake reklamy, w której wystąpił
Mean Joe Greene8. Mijając jedno z bocznych wyjść, zobaczyłem przez moment zieloną murawę boiska i fragment trybun. Tunel skręcił gwałtownie w lewo, a potem w dół, i skierował się do podziemnej części stadionu. Na naszej drodze pojawiali się ludzie z klubowego personelu. Fred pozdrawiał ich 8 Mean Joe Greene – legendarny gracz futbolu amerykańskiego.
uśmiechem i ruchem ręki, ale ja czułem już ściskanie w żołądku na myśl o tym, co zdarzy się za kilka minut. – Załatwmy to od razu, Jack – powiedział wuj. – To nie będzie łatwe. Musimy być przygotowani na wszystko. Doszliśmy w końcu do jego gabinetu, Fred otworzył zamek i cofnął się, by puścić nas przodem. Ze zdziwieniem zobaczyłem Evana
Newmana i Davida Dixa siedzących przy biurku wuja. Kolejni dwaj, których nie znałem, okupowali sofę w tylnej części gabinetu. Ubrani byli w czarno-białe prążkowane garnitury i mieli grobowe miny. Wuj przedstawił ich jako Skipa Stefera i Marty’ego Matlagę. – Masz ze sobą zdjęcia, Jack? – spytał chwilę później. – Ty i Rick, chodźcie ze mną. – Odwrócił się do zebranych w gabinecie mężczyzn i dodał: – Będziemy z
powrotem za kilka minut. Gdybyśmy nie wracali, ruszajcie na odsiecz. Wyszliśmy z gabinetu i poszliśmy za Fredem, który poprowadził nas do drzwi z tabliczką „Pokój sędziów”. Zapukał dwa razy i nie czekając na odpowiedź, nacisnął klamkę. Powitało nas milknące echo rozmów i cichnący łomot otwieranych i zamykanych szafek.
Rozdział 98 Sędziowie, wkładający właśnie swoje stroje, spojrzeli na nas ze zdziwieniem. Fred odezwał się spokojnym głosem: – Kenny i Lance, chciałbym zamienić z wami słówko. Kenny Owen właśnie zapinał guziki koszuli w białe i czarne paski. Oparł nogę na ławce i zaczął zawiązywać sznurowadło. – To znaczy... teraz – dodał Fred. – Na osobności.
Opalona twarz Lance’a Richtera lekko pobladła, ale obaj z Owenem ruszyli za nim bez słowa. Fred przepuścił ich przodem i zamknął drzwi. Cała nasza piątka stanęła w zwartej grupce kilkanaście metrów od pokoju sędziów. – Nie da się tego zrobić bezboleśnie – zaczął Fred. – Albo powiemy sobie wszystko do końca, albo będzie naprawdę kiepsko. – O czym ty mówisz, Fred? – spytał Owen z miną niewiniątka.
– Mamy całą waszą odrażającą umowę nagraną na DVD, ty żałosny krętaczu. Jack, pokaż im zdjęcia z Beverly Hills. Przed spotkaniem przygotowałem wydruki kilkunastu kadrów ze spotkania Owena i Richtera z Marzullem. Wyjąłem zdjęcia, przekartkowałem je szybko i ułożyłem na wierzchu to z pieniędzmi. Richter zagapił się na fotkę, na której on i Owen trzymają pliki banknotów, siedząc
przy stoliku do kawy naprzeciw mafijnego bossa z Chicago. Poczułem zapach moczu i gdy opuściłem wzrok, zobaczyłem mokrą plamę na przodzie jego spodni. – Musiałem się na to zgodzić – wybełkotał. – Miałem do wyboru: albo przyłączyć się do Kenny’ego, albo stracić pracę. – Ty cipo! – warknął Owen. – Szkoda twojego czasu na wciskanie mi tego kitu – warknął Fred. – Zresztą nie
obchodzi mnie, dlaczego to zrobiłeś. – To był pierwszy raz – zaklinał się Owen. – Bądź człowiekiem, Fred. Przecież wiesz, że na sędziowaniu nie da się zarobić żadnych pieniędzy. – Ken, czy słuchałeś tego, co mówiłem? Mamy nagranie, na którym Marzullo mówi: „Jak zwykle, dostajecie dwadzieścia procent z góry”. Posłuchaj mnie uważnie. Dix i Newman siedzą w moim gabinecie. Dix najchętniej zabrałby was na pustynię i
zastrzelił obu na miejscu. Newman zamierza wystartować w wyborach do Kongresu. Proponuje, żeby oddać was wymiarowi sprawiedliwości. Najlepiej od razu, bo to przynajmniej częściowo uratuje reputację NFL. Ja patrzę na to trochę inaczej, a moi partnerzy mają zaufanie do mojej intuicji. Jeżeli zostało w waszych łbach choć trochę rozumu, posłuchajcie, co macie do wyboru. Obaj sędziowie wpatrywali się w niego
bez mrugnięcia powieki, gdy Fred mówił dalej: – Plan A. Wracacie teraz do szatni i mówicie, że widziano was na obiedzie z kilkoma graczami, nie możecie powiedzieć, kto to był. To poważne naruszenie obowiązujących przepisów i grozi zawieszaniem prawa wykonywania zawodu. A oto plan B. Idę z nagraniem, na którym widać, jak bierzecie kasę od Marzulla, do komisarza ligi. Wasza bezstronność, nie
tylko w tym jednym meczu, ale też we wszystkich spotkaniach, które dotąd sędziowaliście, zostaje zakwestionowana. Trafiacie pod lupę komisji, potem do sądu pod zarzutem udziału w grupie przestępczej, a relacje z waszego procesu pokazywane są we wszystkich dziennikach. Wasza historia staje się tematem numer jeden dla mediów w całym kraju. Marzullo będzie oskarżony o nielegalną działalność hazardową i nakłanianie do popełnienia przestępstwa, a
wasze życie nie będzie warte funta kłaków, ani w więzieniu, ani tym bardziej później, kiedy już z niego wyjdziecie. Szczerze mówiąc, nie postawiłbym złamanego centa na to, że uda się wam wywinąć. Macie nie więcej niż trzy godziny, żeby zniknąć. Kiedy Marzullo nie zobaczy was na boisku, ruszy do akcji. A jeśli w dodatku wynik meczu będzie nie po jego myśli, jesteście skończeni. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek odnaleziono wasze ciała.
Oczy Kenny’ego Owena były załzawione i okrągłe ze strachu. Jąkając się, powtórzył z małymi zmianami historyjkę, którą usłyszał od Freda: – Widziano nas na obiedzie z kilkoma zawodnikami. Nie możemy powiedzieć, kto to był, bo to nie ich wina. Zrobiliśmy coś naprawdę głupiego. Skusiliśmy się na darmowe steki i złamaliśmy zasady. Chcemy złożyć rezygnację. – Zabierajcie swoje rzeczy z szafek i
wynocha stąd – zakomenderował Fred. – Spieszcie się. Dziesięć minut później Fred, Dix i Newman wprowadzili do pokoju sędziowskiego nowych arbitrów. Zgodnie z przewidywaniami mecz zakończył się pogromem Raidersów, którzy przegrali z Tytanami dwadzieścia jeden do pięćdziesięciu dwóch, a więc różnicą aż o czternaście punktów większą, niż zaplanował pan Marzullo.
Nagranie wylądowało w moim sejfie w Private, obok innych sekretów. Gdyby Fred kiedykolwiek go potrzebował, było do jego dyspozycji. Zdjęcia ze spotkania Spana i Marzulla z sędziami wciąż były u mnie w kieszeni. Miałem w związku z nimi pewien sprytny pomysł. Ale nie mogłem jeszcze o nim nikomu powiedzieć. Rozdział 99 Dziesięć minut przed czwartą tego
samego niedzielnego popołudnia Justine i Nora Cronin siedziały w samochodzie zaparkowanym naprzeciw dwupiętrowego budynku przy Via Marina, w którym znajdowało się mieszkanie Rudolpha Crockera. Dyżur rozpoczęły o ósmej rano. Nie były może jeszcze przyjaciółkami, ale przez cały ten czas nie doszło również między nimi do żadnej poważnej awantury. Justine przymocowała swoje „małe
uszy” – antenę paraboliczną – do okna samochodu. Razem z Norą wysłuchały odgłosów porannej kąpieli Crockera, a potem programu informacyjnego Meet the Press, opatrywanego co jakiś czas przez ich podopiecznego głośnym komentarzem. Kilka minut przed drugą Crocker, ubrany w krótkie spodenki i T-shirt, opuścił budynek i Justine z Norą mogły po raz pierwszy przyjrzeć się znanemu im do tej pory tylko z
fotografii dwudziestotrzylatkowi, który mógł okazać się mordercą kilkunastu dziewcząt. – Nic nadzwyczajnego – mruknęła Nora. – Bo nie jest nikim nadzwyczajnym. To zwykła szumowina. Crocker pobiegł Admiralty Way, a Justine z Norą ruszyły za nim należącym do Private szarym fordem crown victoria, zachowując bezpieczny dystans. Po powrocie do domu Crocker wszedł do łazienki i odśpiewał pod prysznicem
Unbreak My Heart, nieco przy tym fałszując, lecz wyraziście oddając treść piosenki. Następnie obejrzał na CNN program Twoje pieniądze, a potem w jego mieszkaniu zapanowała cisza. Justine mogła się tylko domyślać, że pracuje na komputerze albo położył się spać. – I to ma być facet, który szykuje się do popełnienia morderstwa? – prychnęła Nora. – Spodziewałabym się, że ktoś taki lubi,
jak coś się dzieje. – Usiądź wygodnie i zamknij oczy – powiedziała Justine. – Jeśli on szykuje się do morderstwa, my szykujemy się razem z nim. – Nie potrafię drzemać w samochodzie. A ty? – A co powiesz na kawę? Na rogu jest bar. Ja stawiam. Tuż po piątej Crocker ponownie pojawił się we frontowych drzwiach budynku, tym
razem ubrany w elegancką niebieską marynarkę, różową koszulę, szare spodnie i mokasyny z drogiego butiku. Przeszedł do zaparkowanej przy końcu Bora Bora Way niebieskiej toyoty sienny i wsiadł do środka. Gładko wycofał, a potem skręcił w Via Marina. Justine wiedziała, jak śledzić podejrzanego, i była w tym dobra. Starała się nie zbliżać do minivana Crockera na odległość mniejszą niż dwie, trzy długości
samochodu. Niestety, nie zdążyła przejechać skrzyżowania przed zmianą świateł i niebieska toyota na kilka minut zniknęła im z oczu. – Skurczybyk – mruknęła Cronin. – Myślisz, że nam uciekł? – Nie wiem. Zaraz się o tym przekonamy. Wjechały na Westwood Boulevard i po skręcie w Hilgard Avenue zobaczyły samochód Crockera zatrzymujący się na podjeździe W Hotel. Wysiadł z toyoty,
dał kluczyki chłopcu parkingowemu i wszedł do holu. Bar, do którego zmierzał, znajdował się w narożnej, przeszklonej części budynku. – Poszedł do Whiskey Blue – stwierdziła Justine. – To miejsce podrywu dla bogatych singli. Nie mogłyśmy lepiej trafić. Zasady działania podczas tej wspólnej akcji zostały przez nie już wcześniej precyzyjnie ustalone. Aresztowanie nie
wchodziło w grę. Miały unikać bezpośredniej konfrontacji z Crockerem, a nawet kontaktu wzrokowego, choć Justine najchętniej wydrapałaby mu oczy pazurami. Potrzebna im była kropelka śliny, mikroskopijny fragment startego naskórka, włos albo płatek łupieżu. Każdy z tych śladów w zupełności wystarczał do identyfikacji DNA. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić.
– Jak wyglądam? – spytała Nora. – Fantastycznie. Umaluj się. Justine wyjęła z torebki szminkę i podała ją Norze, nie spuszczając wzroku z drzwi, za którymi przed chwilą zniknął Crocker. – A ty rozpuść włosy – poradziła Nora. – I odepnij kilka górnych guzików. Zakończywszy przygotowania, wysiadły z samochodu. Nora zatrzasnęła drzwi i pokazała odznakę policyjną chłopcu parkingowemu.
– Nasz samochód ma zostać dokładnie tu, gdzie stoi – powiedziała. – To akcja policyjna. Justine dała chłopakowi dziesięć dolarów i podążyła za Norą. – Aha, załapałem – mruknął chłopak. – Dobry glina zły glina. Nora odwróciła się do niego i roześmiała się głośno. – Mylisz się. Tylko gruby glina i chudy glina. Rozdział 100
– Uśmiechnij się. Przyszłyśmy tu na podryw – mruknęła Justine, gdy wchodziły do baru. Od czasu gdy po raz ostatni była w Whiskey Blue, wystrój lokalu bardzo się zmienił. Królowały tu teraz brązy i beże, pojawiły się narożne kanapki w kolorze czekolady i umbry, a bar oświetlony był łagodnym, rozproszonym światłem. Z głośników płynęła ogłuszająca muzyka techno, bardzo utrudniając
normalną rozmowę. Lokal zatłoczony był młodymi menedżerami i ich kiepskimi naśladowcami, którzy gorączkowo starali się wykorzystać ostatnie godziny weekendu i nie przegapić szansy, żeby jeszcze coś „zaliczyć”. Dziewczęta z ekstrawaganckimi fryzurami, w obcisłych ciuchach i biustonoszach podnoszących piersi niemal na wysokość obojczyków, śmiały się do młodych mężczyzn, nieomylnie rozpoznając tych,
którzy dobrze sobie radzą w życiu. Co drugi z nich miał ciemne włosy i śnieżnobiałe zęby; większość nosiła okulary przeciwsłoneczne. Justine czuła olbrzymią mobilizację i wiedziała, że musi zrobić wszystko, by nie zmarnować szansy. Rudolph Crocker siedział zaledwie kilka metrów od nich i nie mogły pozwolić, by im się wymknął. Zajmowała się tą sprawą już tak długo, że czuła się tak, jakby zamordowane
dziewczęta były jej córkami. Miała za sobą miesiące frustracji, wściekłości i wysłuchiwania płaczu zrozpaczonych rodziców, które wyryły w jej pamięci koleiny podobne do rowków na czarnej winylowej płycie. Ona i Nora wyznaczyły sobie ambitne zadanie. Gdyby udało im się je wykonać, mogłyby raz na zawsze unieszkodliwić brutalnego mordercę – tyle że na drodze do tego celu mogło jeszcze czekać wiele pułapek.
Rozdział 101 Justine spojrzała znacząco na Norę i ruszyły powoli przez tłum w stronę baru. – Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli wślizgnę się tutaj, żeby zamówić drinka? – spytała po chwili wysokiego, potężnie zbudowanego dwudziestoparolatka o czerwonej twarzy i koszuli w identycznym kolorze. – A na co masz ochotę? – Jestem tu ze swoją dziewczyną.
Dryblas spojrzał na Norę i przeniósł z powrotem wzrok na Justine, tym razem patrząc jej prosto w oczy. Uśmiechnął się pogardliwie, ale ustąpił im miejsca przy barze. Justine usiadła na barowym stołku, objęła Norę ramieniem i przyciągnęła ją do siebie. – Widzisz go stąd dobrze? – szepnęła jej do ucha. – Tak. Zamawia kolejnego drinka. Barman właśnie zabrał jego szklankę. Za barem stał facet po trzydziestce, o
przerzedzonych na przedzie rudoblond włosach. Wyglądał na zblazowanego i znudzonego pracą. Na kieszeni koszuli miał wyszyte imię Buddy. – Co mogę wam podać? – spytał. – Pinot Grigio – zamówiła Justine. – Perrier – powiedziała Nora. Ktoś zaczął przepychać się za plecami Justine i uderzył ją lekko ramieniem. – Co się dzie...
– Nie odwracaj się teraz. Do Crockera dołączył kolega – poinformowała Nora. – Chudzielec. Grzywka opadająca na oczy. Wygląda na typowego maniaka komputerowego. – Nie mogę usłyszeć, o czym rozmawiają. – Nie przejmuj się. Dopóki ich widzimy, wszystko jest w porządku. Barman podał im drinki. Justine położyła na barze dwudziestkę i powiedziała, żeby zatrzymał resztę. Buddy schował
banknot i postawił przed nią miseczkę z orzeszkami. Justine podniosła oczy, żeby przyjrzeć się Crockerowi w lustrze, którym wyłożona była część ściany w głębi baru. Miał odstające uszy i godny uwagi nos, a poza tym jego twarz była całkiem zwyczajna. Zaczęła się zastanawiać, jak to możliwe, że ktoś tak banalny rywalizuje z legendarnymi psychopatami o czołową lokatę na liście morderców wszech czasów.
Pomocnik barmana przyniósł na tacy czyste szklanki i kieliszki, a Buddy nie przestawał krzątać się przy nalewaniu drinków. Znajomy Crockera zamówił piwo z beczki i obaj młodzi mężczyźni pogrążyli się w rozmowie, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół nich. Gdy Crocker odwrócił twarz do barmana, Justine przestała gapić się w lustro i zerkała tylko na niego spod przymrużonych powiek. Poprosił o rachunek, zapłacił, a
potem obaj mężczyźni zsunęli się ze stołków i opuścili bar. Buddy już pochylał się po ich brudne szklanki, lecz Nora w ułamku sekundy wyciągnęła swoją odznakę i powiedziała: – Proszę nie dotykać tych naczyń. To materiały dla potrzeb śledztwa. – Jakiego śledztwa? – spytał barman. – Wydaje mi się, że ta śliczna dziewczyna z drugiej strony baru chciałaby zamówić
drinka – powiedziała do niego Justine. – Może się pan nią zajmie? Szklanki, z których pili Crocker i jego przyjaciel, zostały owinięte w serwetki. Dopiero kiedy Justine i Nora wyszły z baru i znalazły się z powrotem w służbowym fordzie, pozwoliły sobie na to, by się do siebie uśmiechnąć. Justine wyjęła z torebki telefon i zadzwoniła do Kloppenberga. – Sci, czy możemy spotkać się w laboratorium za dwadzieścia minut? To, co ci
przyniosę, może okazać się prawdziwą rewelacją. Rozdział 102 Jak by powiedział słynny baseballista Yogi Berra, to było kolejne deja vu. Siedzieliśmy z Rickiem w cessnie – ja za sterami. Wylądowaliśmy w Las Vegas o zmierzchu i wynajęliśmy samochód. Minęliśmy piaszczyste działki, na których przerwano budowy, gdy wybuchł kryzys w 2008 roku. W końcu po obu stronach
drogi pojawił się wysoki, szary mur, co znaczyło, że zbliżamy się do enklawy zamożnych mieszkańców. Znów zatrzymaliśmy się przed kutą w żelazie bramą Carmine Noccii. Rick wcisnął klawisz bramofonu, przedstawił nas i po chwili wjechaliśmy na teren posiadłości. Przejechaliśmy mostkiem nad sztuczną rzeczką, która była ekstrawagancją, jakiej można się spodziewać tylko w Las Vegas, a może jeszcze w Orlando.
Minęliśmy zabudowania stajni i wjechaliśmy na dziedziniec z wysepką palm daktylowych przed głównym wejściem. Przymruż oczy i już jesteś w Barcelonie albo w Maroku. Osiłek, który przywitał nas poprzednim razem w czerwonej koszuli, miał teraz na sobie obcisły czarny pulower i skórzane spodnie. Wpuścił nas do środka przez masywne
dębowe drzwi i zabrał nam broń, którą następnie złożył na górnej półce szafy naśladującej wyposażenie jakiejś mauretańskiej zbrojowni. Poprowadził nas tą samą drogą co poprzednio, przez pokój bilardowy, wypełniony dźwiękiem uderzeń glinianych kul, do wielkiej sali, w której Carmine Noccia czekał na nas rozparty na swoim masywnym, obitym skórą krześle.
Tym razem Noccia nie czytał książki. Siedział ze wzrokiem utkwionym w olbrzymim ekranie wiszącym nad kominkiem. Bez trudu rozpoznaliśmy powtórkę meczu sprzed kilku godzin, w którym Raidersi dostali potężne lanie od Tytanów. Noccia wyłączył telewizor i podobnie jak za pierwszym razem poprosił, byśmy usiedli, nie podając nam jednak ręki. Poczułem dreszcz emocji.
Z jednej strony zostaliśmy ostrzeżeni przez Carmine Noccię i jego „rodzinę” i mieli oni oczywiste powody, by nas nie lubić. Zlekceważyłem jego prawników, pobiłem jego ludzi w burdelu Glendy Treat i nie okazałem szacunku jego ojcu, donowi. I oto zjawiałem się u niego z Del Riem, moim niezbyt obliczalnym kumplem i ochroniarzem, po to, żeby zaproponować mu interes. To wymagało odwagi. Poprosiłem wcześniej Ricka, żeby się nie odzywał,
miał oczy szeroko otwarte i nie ruszał się z kanapy. Odpowiedział „dobrze, szefie” i mogłem tylko mieć nadzieję, że tym razem mnie posłucha. Wpadające do pokoju migocące refleksy światła odbijanego przez powierzchnię wody w basenie utrudniały odczytanie wyrazu twarzy Noccii. Czy powie mi to, czego chciałem się dowiedzieć? Taką miałem nadzieję. – O co chodzi tym razem, Morgan?
– Oglądałeś mecz? – Co nazywasz meczem? To polowanie na kaczki? – Przyniosłem coś, co na pewno cię zainteresuje. Wydobyłem z kieszeni grubą kopertę z fotografiami i podałem ją Carmine Noccii. Wyjął zdjęcia swoją wypielęgnowaną dłonią i zaczął je oglądać z obojętnym wyrazem twarzy. Jego brwi uniosły się minimalnie, gdy
rozpoznał ludzi na fotografiach i dotarło do niego, co oznacza oglądana przez niego historyjka obrazkowa i jakie mogą być jej skutki dla jego biznesu. – Jak wszedłeś w posiadanie tych zdjęć, jeśli można spytać? – Sam je zrobiłem. Ale przejdźmy do sedna. Mecz był ustawiony, i to nie tylko dzisiejszy. Ten proceder trwał od dłuższego czasu. Gdybyśmy nie wkroczyli do akcji,
pieniądze nadal wyciekałyby z twojego biznesu jak woda z dziurawej beczki. Zastanawiam się, kiedy zostałbyś bankrutem. Tym razem chłopaki od Marzulla dostały nauczkę. Przez jakiś czas będą się trzymać z daleka od zakładów sportowych na poziomie ogólnokrajowym. Tak przynajmniej sądzę. A ty co o tym myślisz? Carmine położył zdjęcia na stoliku. Odchylił się do tyłu na krześle i przyglądał mi się
badawczo. Odwzajemniłem jego spojrzenie i przez kilka minut patrzyliśmy sobie w oczy. Próbowałem wyobrazić sobie, co dzieje się w jego głowie. Czy uwierzył w to, że rzeczywiście przeprowadziłem tak niezwykle skuteczną akcję, na której mógł tylko skorzystać? Czy planował już działania wojenne przeciwko rodzinie Marzullo? A może zastanawiał się, w jaki sposób powiedzieć swojemu ojcu o tym, że o mały włos uniknęli
katastrofy, która pogrążyłaby ważną część ich rodzinnego biznesu? Bardzo długo panowała kompletna cisza. Czas uciekał przez szyby okienne wielkiego pokoju do raju uczynionego ręką człowieka i dalej na pustynię. Tak jak powiedziałem, Del Rio potrafił być bardzo cierpliwym człowiekiem, jeśli tego chciał. Niepotrzebnie się martwiłem, bo teraz zademonstrował to, co udowodnił już wiele razy wcześniej, latając ze mną jako
drugi pilot w Afganistanie. Czekał, obserwował i czekał. Carmine Noccia w końcu zamrugał. – Mów, czego chcesz – powiedział. Rozdział 103 Carmine Noccia spytał, czego chcę. To było jak w bajce o złotej rybce, gdy można wypowiedzieć życzenie i trzeba tylko uważać, by nie zapragnąć czegoś, co doprowadzi do naszej zguby.
– Wykazałem dobrą wolę – odezwałem się. – Uprzątnąłem bałagan, o którego istnieniu nie mieliście bladego pojęcia. Chcę, żeby twój ojciec dowiedział się o tym. I żeby skutkiem tego było zaprzestanie wrogich działań przeciwko nam. – A więc marzy ci się pokojowe współistnienie. Chcesz, żebyśmy nie wchodzili sobie w drogę. – To chyba nie tak wiele. I chcę dowiedzieć się, kto zabił Shelby
Cushman. Noccia się uśmiechnął. Nie był to szeroki uśmiech, ale wydawał się szczery. – „Nie ma lepszego przyjaciela. Ani gorszego wroga” – powiedział. Spodziewałbym się wszystkiego, tylko nie tego. Tak mówili o sobie komandosi piechoty morskiej. „Nie ma lepszego przyjaciela. Ani gorszego wroga”. Podobnie jak Del Rio i ja, Carmine Noccia również służył w marines.
– Napijecie się czegoś, chłopcy? – spytał. – A może zostaniecie u mnie na obiedzie? Będziemy mogli wtedy spokojnie porozmawiać. – Dziękujemy za zaproszenie, ale robi się późno. Pilotuję samolot do LA – odparłem. Noccia kiwnął ze zrozumieniem głową, wstał z krzesła i poprosił, żebyśmy przeszli z nim do sali bilardowej. – Zostawcie nas samych, chłopaki. Zróbcie sobie przerwę – rzucił do
mężczyzn zgromadzonych przy stole. Pokój szybko się opróżnił. Noccia okrążył stół bilardowy i podszedł do wiszącej na ścianie tablicy do prezentacji wyników, przypominającej tradycyjne szkolne tablice, na jakich pisało się kredą. Wziął gąbkę z półki i wymazał jakieś numery telefoniczne zapisane w rogu. Odwrócony do nas plecami, zaczął mówić.
– Mamy pewnego partnera w kilku przedsięwzięciach budowlanych, wśród których są hotel w Nevadzie oraz kilka centrów handlowych w LA i San Diego. Ten wspólnik przedstawił nam pewne życzenie. Nie mieliśmy wyboru. Musieliśmy wziąć je pod uwagę. Patrzyłem jak zahipnotyzowany na nazwisko, które Noccia napisał wielkimi literami kredą na tablicy. Na początku nie zrozumiałem, o co chodzi. Pomyślałem, że może chce
narysować jakiś schemat, na którym poprowadzi linię od wspólnika do osoby, która wynajęła płatnego zabójcę. Nic takiego nie nastąpiło. Carmine Noccia zakończył pisanie i powiedział: – To człowiek, który zlecił morderstwo twojej przyjaciółki Shelby Cushman. Zerknął w moją stronę i gdy upewnił się, że dotarło do mnie to, co napisał, splunął kilka razy na gąbkę i wytarł tablicę. Potem odprowadził Del Ria i mnie do
drzwi, gdzie powiedział nam „dobranoc”. Na pożegnanie podał mi rękę. Rozdział 104 Wróciliśmy do Los Angeles po północy. Pożegnałem się z Rickiem i umówiłem się z nim na rano, a on popatrzył na mnie jak ojciec odprowadzający swojego małego syna do autobusu, którym po raz pierwszy pojedzie do szkoły. – Dam sobie radę – powiedziałem.
Ale czy na pewno? Nadal mnie obserwował, gdy wsiadłem do mojego lambo i zapiąłem pas. Wyjechałem na East Street i po chwili skręciłem w Sunset. Gdybym siedział za kółkiem volkswagena, jechałbym szybciej. To był minus posiadania sportowego wozu. Stawiał w stan pogotowia każdego policjanta w Kalifornii i każdego porządnego obywatela z telefonem komórkowym. Moje myśli gnały przed maską
samochodu, ale jakimś cudem udało mi się jednak nie przekroczyć dozwolonej prędkości. W końcu dotarłem do Chateau Marmont i zatrzymałem się przed wejściem. Wjechałem windą od strony parkingu niezauważony przez nikogo i wysiadłem na piętrze, na którym znajdował się apartament Andy’ego. Stanąłem przed drzwiami i wybrałem jego numer na swoim telefonie komórkowym.
Telefon dzwonił i dzwonił, i dzwonił. W końcu Andy odebrał połączenie. – Jack? Stało się coś złego? Jest pierwsza w nocy. – Stało się dużo złych rzeczy. Czekam przed twoimi drzwiami. Otwórz. Andy był w tej samej jedwabnej ceglastej piżamie w czarne prążki, którą miał na sobie, gdy odwiedziłem go po raz pierwszy. Była już mocno pognieciona. W pokoju śmierdziało chlebem czosnkowym, który leżał na stoliku do kawy.
– Nie wyglądasz najlepiej – zauważył Andy. – Właśnie wróciłem z Vegas. Prosto z lotniska przyjechałem do ciebie. – Siadaj, Jack. Nie ruszyłem się z miejsca. – Spędziłem wieczór z Carmine Noccią. Byłem u niego w domu. Andy spojrzał mi w twarz. W jego oczach nie było strachu. Czy sądził, że się nie dowiem? Czy spodziewał się, że potraktuję go ulgowo? A może
był znacznie bardziej cynicznym i wyrachowanym facetem, niż myślałem? Mój kumpel z bractwa studenckiego. Człowiek, z którym łączyła mnie bliska przyjaźń od czasów dzieciństwa. – Carmine Noccia powiedział, że to ty poprosiłeś go, by jego ludzie zabili Shelby – powiedziałem, nie do końca panując nad głosem. Szok, w jaki wprowadziła mnie ta wiadomość, jeszcze nie minął. – Jak
mogłeś to zrobić? Powiedz mi coś, w co będę w stanie uwierzyć. Głowa Andy’ego opadła i zobaczyłem, że uginają się pod nim kolana. W następnej chwili znalazł się na podłodze, ale nie siląc się na delikatność, złapałem go za ramiona i rzuciłem na fotel, który omal się nie przewrócił. Zaczął szlochać, lecz widziałem już tę żałosną komedię kilka dni temu.
– Daj spokój, Andy. Lepiej powiedz mi, o co w tym wszystkim chodziło. – Ona była kurwą, Jack. Sam mi to powiedziałeś, ale ja wiedziałem o tym wcześniej. Godziła się na każdą perwersję z każdym fiutem, który dawał jej kasę. A na dodatek musiałem się tego dowiedzieć od jakiegoś prostaka, od zwykłego mechanika samochodowego, który nie wiedział, że Shelby jest moją żoną. A może wiedział i miał to w
dupie. – Istnieją rozwody – przypomniałem, myśląc jednocześnie o Shelby, widząc przed sobą jej twarz, słysząc salwy śmiechu na jej występach i pamiętając o tym, jakim była dla mnie oparciem, kiedy wróciłem z wojny. Bolało mnie, że wpadła w narkotykowe piekło i stoczyła się na dno. A potem pomyślałem o tym, że to ja przedstawiłem ją człowiekowi, który zlecił później jej
morderstwo. Gdybym nie poznał ich ze sobą, Shelby wciąż by żyła. Kochałem ją, a jemu ufałem. Bardzo mi jej brakowało. Jak Andy mógł zrobić coś takiego Shelby? Jak w ogóle ktokolwiek mógł pragnąć jej śmierci? Była delikatna, wrażliwa i serdeczna i potrafiła sprawić, że ludzie w jej obecności zaczynali się śmiać i byli szczęśliwi. Tak było również ze mną. Łkanie Andy’ego doprowadzało mnie do szału. Kiedy płakał poprzednim razem,
wydawało mi się, że to prawdziwa rozpacz. Teraz wiedziałem, że dałem się oszukać. Dałem się nabrać komuś, kogo uważałem za przyjaciela. Pomyślałem, że tak naprawdę w ogóle go nie znałem. – Jak na księgowego jesteś cholernie dobrym aktorem – rzuciłem. – Ale teraz już trochę przeginasz. Łkanie ustało i Andy otrzeźwiał. – Proszą cię, Jack. Ty w ogóle nie
rozumiesz, jak to było żyć z nią pod jednym dachem. Wiedząc o tym, co ona robi, o jej ćpaniu i o facetach, którzy przechodzą przez jej łóżko. Musiałem to zrobić, ale nie potrafiłem tego zrobić sam. Ja ją kochałem, Jack. Naprawdę. Proszę, nie mów o tym policji. – O to się nie martw. Nie powiem glinom. Jesteś moim klientem, zasrańcu. – I przyjacielem?
Jego proszący wzrok rozwścieczył mnie jeszcze bardziej. W odpowiedzi walnąłem go pięścią w twarz. Przewrócił się razem z fotelem, a ja pochyliłem się, chwyciłem go za włosy i zacząłem kopać gdzie popadnie: w nogi, nerki, żebra. Wylałem mu na głowę butelkę szkockiej whisky za trzysta dolców. Nie przychodziło mi do głowy żadne słowo. Nic. Jedyne, co mógłbym zrobić, to zabić go. Andy Cushman, mój były klient, mój
były przyjaciel, wciąż płakał, gdy opuszczałem jego apartament. Rozdział 105 Sci wynurzył się zza drzwi pokoju Justine, chwycił obiema rękami futrynę i przechylił się głęboko do przodu, jakby wykonywał jakieś ćwiczenie gimnastyczne. Było dziesięć po dziesiątej i miał za sobą całą noc pracy nad badaniem śladów na
szklankach, które przyniosła mu z baru. Justine oparła się obiema dłońmi o blat biurka i starała się odczytać cokolwiek z jego twarzy. Jako naukowiec Sci mógł mieć zadowoloną minę nawet wtedy, gdy wieści były złe, a to z tego prostego powodu, że udało mu się rozwiązać problem. – Przyjmuję tylko dobre wiadomości – zastrzegła. – Daj mi wreszcie powód do radości, mój geniuszu. – Mam dwie wiadomości: dobrą i złą.
Justine ukryła twarz w dłoniach. – Najpierw ta zła – zdecydowała. – Dobra jest taka, że udało mi się wyodrębnić DNA nieznanego mężczyzny. To samo DNA znaleźliśmy wcześniej na ubraniu Wendy Borman. – Jak to „DNA nieznanego mężczyzny”? Co to ma znaczyć? – To znaczy, że nie znamy jego imienia ani nazwiska. Ale widziałaś go. Rozmawiał w barze z Rudolphem Crockerem.
– Posłuchaj, Sci. Dobra wiadomość byłaby taka, że DNA z ubrania Wendy to DNA Crockera. Siedziałam obok niego w Whiskey Blue, a potem obchodziłam się z jego szklanką jak z jajkiem. Jego DNA musi tam być. Sci puścił drzwi, wszedł do pokoju i usiadł naprzeciw Justine, wciskając swoje stopy w japonkach między krzesło a krawędź biurka. Jego żółta hawajska koszula harmonizowała z jasnym kolorem włosów. Wyglądał,
jakby za chwilę miał wziąć deskę surfingową i wyruszyć na plażę w Venice Beach. – Problem polega nie na tym, że na szklance nie ma DNA Rudolpha Crockera, ale na tym, że mamy na niej cały koktajl genów. Oznacza to, że choć nie mogę go wykluczyć, nie mam również podstaw, by twierdzić, że DNA znalezione na ubraniu Wendy Borman należy do niego. Przykro mi, Justine. Ta próbka jest do kitu.
– Poczekaj chwilę... A możesz powtórzyć to badanie i postarać się jednak jakoś wyodrębnić jego DNA? Sci widział, że Justine chce za wszelką cenę zachować iskierkę nadziei. Niestety, nie mógł jej pocieszyć. – I jak? – domagała się od niego jakiejś deklaracji. – Nie. Mogę tylko zgadywać, co się stało – powiedział. – Barmanowi zabrakło
czystych szklanek. Opłukał byle jak pod kranem którąś z brudnych i podał w niej drinka Crockerowi. Zaraz potem przyniesiono mu ze zmywarki czyste i jedną z nich dał temu niezidentyfikowanemu z nazwiska mężczyźnie. Prawdopodobne? – Nie uda mi się szybko zdobyć następnej próbki od Crockera. – Justine posmutniała. – Mamy za mało czasu. – Jeżeli nie możesz jej znaleźć na ulicy, weź ją sobie z jego domu – podrzucił
Sci. – Nie myślisz chyba o włamaniu? Ach, masz na myśli nakaz rewizji... – Jeśli jesteś przekonana, że to on... Cholera, zaklęła w myślach Justine. Wystukała numer komórkowy Bobby’ego. Znała go oczywiście na pamięć. Rozdział 106 Justine westchnęła i odwróciła obrotowe krzesło w stronę okna. Siedziała tyłem do
Kloppenberga i rozmawiała z Bobbym Petinem z opuszczoną głową. – Bobby, Sci mówi, że nie jest w stanie wydzielić DNA Crockera z próbki, którą mu dałam. To znaczy, że nie możemy jednoznacznie wskazać na niego, ale też nie możemy go wykluczyć jako mordercy Wendy Borman. Tak, Bob... – ciągnęła. – Próbka jest zanieczyszczona, ale Crocker pozostaje głównym podejrzanym. Potrzebuję nakazu rewizji...
Mówisz poważnie? Weszłabym tam przecież tylko na minutę, żeby wziąć jego szczoteczkę do zębów... Bobby, dziękuję ci za twój cenny czas. I dziękuję ci za to, że nie możesz mi pomóc. Odpowiedzialność za to, co się stanie, spada na ciebie. Wyłączyła z wściekłością telefon i odwróciła się do Kloppenberga. – Mówi, że nawet gdyby wywarł presję na sędziego, to i tak próbki zebrane teraz w mieszkaniu Crockera nie zostałyby
dopuszczone jako materiał dowodowy w procesie. Mam w nosie przepisy. Nie możemy pozwolić, żeby ten psychopata zabił dziś kolejną dziewczynę. Zaterkotał telefon. Sci wyjął komórkę z futerału przy pasku spodni i spojrzał na wyświetlacz. – Jeżeli będziesz mnie potrzebować, jestem na dole. Zszedł po schodach do znajdującego się w podziemiach laboratorium. Mo-bot czekała
na niego w swojej druidycznej dziupli przy tlącym się kadzidełku, którego zapach kojarzył mu się nieodmiennie z uperfumowaną zawartością kosza na śmieci. Nie oderwała wzroku od komputera. – Morbid właśnie wysłał SMS-a do upatrzonej dziewczyny, posługując się imieniem z jej listy kontaktów – oznajmiła. Sci podsunął krzesło na kółkach do biurka i usiadł obok Mo. Program szpiegowski,
który stworzyli, okazał się bardzo sprawny. Pozwalał śledzić połączenia z telefonu komórkowego oraz przechwytywać SMS-y. – Podświetl „Morbid” i „Lady D” – rzucił. – To ułatwi nam obserwację. Wyciągnął komórkę z futerału przy pasku spodni i zadzwonił do Jacka. – Morbid koresponduje z kolejną dziewczyną – powiedział. – Ten fiut podaje się za jej koleżankę, Lulu. Jego ostatni SMS brzmi: „Do zobaczenia po szkole”. Nie
pisze gdzie. – Sci przerwał na chwilę rozmowę. – Możesz go namierzyć? – spytał Mo-bot. – Jest teraz w zachodnim Hollywood – oznajmił po chwili Jackowi. – To wszystko, co mogę ci teraz powiedzieć. Potrzebujemy trochę czasu, żeby go zlokalizować. – Możecie jakoś zablokować połączenie? – spytał Jack. – Nie wolno nam. Prokuratura nie zdecydowała się jeszcze nawet na wystawienie
nakazu rewizji. – Robię, co mogę! – prawie krzyknął Jack. – Dam ci znać, gdy uda się nam namierzyć go dokładniej. – Sci zakończył rozmowę i poprosił Mo: – Napisz do Lady D. – Już próbowałam. Nie czyta naszych SMS-ów. Jest bardzo ostrożna. Wie, że w okolicy grasuje morderca, i kasuje SMSy od nieznanych nadawców. Niestety, z pełnym
zaufaniem wpuściła wilka w owczej skórze, który podaje się za jej przyjaciółkę. Rozdział 107 Porucznik Nora Cronin przemknęła Figueroa Street, odbiła kierownicą w prawo i zajęła aż dwa miejsca parkingowe przed białym czteropiętrowym budynkiem, w którym mieściła się siedziba Private. Justine wyszła przez oszklone frontowe drzwi, wsiadła do policyjnego samochodu i zapięła pasy.
– On mnie naprawdę wkurza – sapnęła. – Powiem ci coś. Bobby może i jest wrednym krętaczem, ale w tej sprawie ma rację. Nie mamy wiarygodnego uzasadnienia dla wystawienia nakazu rewizji. – Crocker i jego kumpel mają zamiar zabić dziś wieczorem kolejną dziewczynę. To jest moje „wiarygodne uzasadnienie”. Policyjne radio wypluło z siebie komunikat: „Wypadek na rogu Cahuenga i Santa
Monica. Sprawca ucieka z miejsca zdarzenia”. Nora ściszyła je i powiedziała: – Robimy desant na biuro Rudolpha Crockera. Wchodzisz tam w swoim bojowym nastroju. Jak prokurator z kijem w tyłku. Ja pokazuję mu odznakę i proszę go grzecznie, żeby z nami pojechał. Nie jest aresztowany, po prostu potrzebujemy jego pomocy w sprawie, nad którą właśnie pracujemy. Liczymy na to, że okaże się odpowiedzialnym
obywatelem, bla, bla. Powiedzmy, że mógł być świadkiem przestępstwa. – Okay – podjęła Justine. – Crocker jedzie z nami. Mamy go na widelcu. Mówisz mu, że został zidentyfikowany, gdy przejeżdżał ulicą, w miejscu gdzie pięć lat temu porwano Wendy Borman. – Jasne. To może zadziałać – zgodziła się Nora. – Facet wpadnie w panikę i powie coś,
co go obciąży. Albo zostawi swoje DNA na puszce coli. Poza tym sama wizyta na posterunku wytrąci go z równowagi. Więc zrezygnuje z dzisiejszej akcji i w ten sposób przynajmniej zyskamy na czasie. Justine kiwnęła głową. – Crocker pracuje w Wilshire, w pobliżu Fairfax Avenue. O dziesiątej czterdzieści powinien już tam być. Nora wcisnęła pedał gazu i po piętnastu
minutach znalazły się w pobliżu biura Wilshire Pacific Partners. Bez trudu trafiła pod podany przez Justine adres, zaparkowała samochód i po chwili weszły razem do chłodnego holu nowoczesnego biurowca, ozdobionego wielką przestrzenną instalacją Franka Stelli. Nora pokazała swoją odznakę przeraźliwie chudej młodej kobiecie stojącej za długim, zielonym marmurowym pulpitem recepcji na pierwszym piętrze i
oznajmiła, że chce się zobaczyć z Rudolphem Crockerem. – Pana Crockera nie ma w biurze – odpowiedziała recepcjonistka. – Ma dziś wolny dzień. – Cholera! – zaklęła Nora i ze złości walnęła pięścią w blat. Prosto z Wilshire pojechały pod dom Crockera. – Jeżeli nie ma go w mieszkaniu, poczekamy na niego, tak jak poprzednio –
powiedziała Cronin do Justine. – A nie możesz zgłosić do bazy, żeby patrole zaczęły szukać jego wozu? – Dobra rada, partnerko. Nora podała dyspozytorowi nazwisko Crockera oraz informację, że jeździ najnowszym modelem minivana toyoty sienny w kolorze niebieskim, i poprosiła o rozpoczęcie poszukiwania pojazdu. – To zgłoszenie w ramach śledztwa w sprawie morderstw nastolatek –
wyjaśniła, a do Justine rzuciła: – Pewnie i tak znajdziemy wóz pod jego domem. Ale nie było go tam, a portier powiedział, że Crocker opuścił budynek około siódmej rano i nie, nie ma bladego pojęcia, kiedy może wrócić. Usadowiły się w samochodzie patrolowym naprzeciw domu Crockera. Nora kontynuowała swoją litanię „pieprzyć to” i „pieprzyć tamto”. W końcu, po czterech
godzinach, odezwał się podoficer dyżurny. – Pani porucznik, niebieski minivan marki Toyota, model Sienna, znajduje się w tej chwili w Silver Lake. Gdy widziano go po raz ostatni, jechał na północ, w kierunku Alvarado. Nasz patrol zauważył go i pojechał za nim, ale zgubił go na rondzie. – Sierżancie, przekażcie wszystkim patrolom, żeby szukały tego samochodu. Kierowcę zatrzymać pod dowolnym pretekstem do
mojego przyjazdu. Może być uzbrojony i niebezpieczny. To nasz główny podejrzany w sprawie morderstw nastolatek. Rozdział 108 – Jack – odezwała się Mo-bot niezwykle ostrożnym jak na nią głosem – żeby było jasne, nie znamy prawdziwego nazwiska żadnej z tych osób. Dochodziło wpół do piątej w poniedziałkowe popołudnie. Prowadziłem jeden z naszych firmowych mercedesów i gdy
rozmawiałem z Mo-bot przez telefon, Cruz rozglądał się czujnie dookoła. Przełączyłem odbiór na głośniki, żeby również Emilio mógł nas słyszeć. – Morbid wysyła SMS-y do dziewczyny o nieznanej nam tożsamości – powiedziała Mo-bot. – Ona podpisuje się „Lady D”, on używa imienia jednej z jej koleżanek, które wykradł z telefonu. – Zrozumiałem.
– Morbid właśnie napisał: „Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Spotkajmy się w Slommo’s”. – Co to jest Slommo’s? – Znam to miejsce – wtrącił się Cruz. – To salonik prasowy na Vermont Avenue. – Uwaga! Lady D odpisała: „Nie mogę. Gotuję dziś wieczorem kolację. Muszę iść na zakupy”. A teraz Morbid: „To duża rzecz, naprawdę! Spotkajmy się w sklepie”.
– W jakim znowu sklepie? – spytałem. – Jack, wiem dokładnie tyle, co ty. Lady D pisze: „Okay. W takim razie za parę minut”. – Możesz ich zlokalizować, Mo? Którekolwiek z nich? – Morbid jest na Montrose, w pobliżu Glendale. Dokładniej nie potrafię. Czekaj, sygnał Morbida zaczyna się przemieszczać. Na północ. Ale zatrzymał się na Glendale. Pewnie stanął na światłach. Nie, nie,
prędkość wskazuje na to, że idzie teraz pieszo. Cruz trzaskał nerwowo kostkami palców. – Na Glendale jest supermarket Ralph’s – rzucił. – Jak wygląda ten facet? – Justine powiedziała, że to biały. Jest chudy i może mieć trochę ponad dwadzieścia lat. – Jedziemy tam – zdecydowałem. Czułem się, jakbym wracał na pole bitwy i dostał drugą szansę, żeby
naprawić to, co zrobiłem źle. Rozdział 109 Eamon Fitzhugh, znany również jako Morbid, szybko zauważył Graciellę Gomez, stojącą przed wejściem do supermarketu Ralph’s. Gracie była ładną dziewczyną. Miała na sobie krótkie dżinsowe spodenki i obcisłą różową bluzeczkę w stylu Barbie. Zbliżał się do niej od strony parkingu, ze
spuszczoną głową i rękami wciśniętymi w kieszenie, rzucając na nią od czasu do czasu spojrzenie spod opadającej na oczy grzywki. Lady D rozglądała się, ale nie zatrzymała na nim wzroku. Czekała przecież na swoją koleżankę, Lulu Fernandez, która miała oznajmić jej „coś ważnego”. Morbid zobaczył, że Graciella patrzy na zegarek. Podszedł bliżej i zwrócił się do niej
po imieniu. Był dobrym aktorem – prawdziwy atut podczas takich akcji. – Gracie? – Tak? – Jestem kolegą Lulu – zagaił ze świetnie podrabianą nieśmiałością. – Nazywam się Fitz. – Tak? Nigdy nie mówiła mi, że zna kogoś o takim imieniu. – Bo to na razie nasza mała tajemnica. Lulu przysyła mnie do ciebie, bo musi iść do
szpitala. Niestety, ma kłopot. – Co? Co jej się stało? – Słuchaj... Dobra. Lulu jest w ciąży. Ze mną. Kazała ci powiedzieć, że zaczęła krwawić i może stracić to dziecko. – Fitzhugh przybrał dramatyczną minę. – Zrobisz, jak uważasz. Ale ona naprawdę cię potrzebuje. – Wiesz co? Ściemniasz, człowieku. Lulu powiedziałaby mi, że kręci z białym chłopakiem, zwłaszcza z takim starym
jak ty. – Nie rozumiesz po angielsku? Mówię ci, że Lulu potrzebuje pomocy. Twarz dziewczyny wykrzywił grymas wściekłości. – Kłamca! Odczep się ode mnie! Zrobiła dwa kroki do tyłu i wpadła na ustawione przed wejściem wózki sklepowe, ale zaraz wyprostowała się i zrobiła gwałtowny ruch, jakby chciała zerwać się do ucieczki. Fitzhugh miał szybki refleks i złapał ją
błyskawicznie za ramię. Potrząsnął nią lekko. – Przestań, Gracie, kretynko. Uspokój się. Mówię poważnie, okay? Zobacz, zaraz cię puszczę. Dziewczyna już prawie kupiła tę historię. Chciał jej teraz powiedzieć, że Lulu czeka na nią w samochodzie, ale nie zdążył. Na jego żebrach wylądował potężny cios. Morbid przewrócił się, a kiedy podniósł
głowę, zobaczył pochylonego nad nim przystojnego Meksykanina. Napastnik szybkim ruchem odwrócił go twarzą do ziemi i wykręcił mu za plecami prawą rękę, niemal wyrywając ją ze stawu. Fitzhugh wrzasnął z bólu. – Co chciałeś zrobić tej dziewczynie, ty głupi fiucie? Jak się nazywasz?! – krzyknął na niego Cruz. – Mówię do ciebie! Pochylił się, wyciągnął portfel z tylnej kieszeni spodni chłopaka i podał go stojącemu
za nim Jackowi. – Gdzie jest Rudolph Crocker? – ponaglił. – Nie znam żadnego Rudolpha Crockera. Puść mnie albo wezwę policję. – O to niech się pan nie martwi, panie Fitzhugh. Policja już tu jedzie. Wezwałem ją do pana. Rozdział 110 Justine chwyciła mocno prawą ręką oparcie fotela i ściskając w lewej komórkę, starała
się przekrzyczeć dźwięk policyjnych syren: – Jack, jestem z Norą Cronin! Udało się nam namierzyć wóz Crockera. O jedną przecznicę od supermarketu Ralph’s. Pilnuje go policja. Zadzwonię do ciebie za chwilę. Już tam dojeżdżamy. Nora gwałtownie zahamowała i wyskoczyła z samochodu, a zaraz za nią Justine. Niemal natychmiast podszedł do nich jeden z pilnujących Crockera policjantów.
– Pani porucznik, mamy delikwenta pod kontrolą. Kiedy go namierzyliśmy, zdążył już zaparkować samochód. Gdy nas zobaczył, położył ręce na karku. Zablokował drzwi od wewnątrz i nie chce wysiąść. – Odmawia wyjścia z samochodu? – Tak. Może ma tam jakieś prochy? Albo kradzioną elektronikę? Broń? Ale już stąd raczej nie odjedzie. Justine popatrzyła przez przednią szybę
na młodego białego mężczyznę w okularach w metalowej oprawce. Nie uciekł wzrokiem. Wydawał się dziwnie spokojny. Nie miała wątpliwości, że widzi Crockera, zabójcę-psychopatę. Znała jego twarz z rocznika absolwentów Gateway i wczorajszej wizyty w Whiskey Blue. Przez ostatnie dwa lata co kilka miesięcy mordował nastolatki, które nabierały się na historyjki wymyślone przez
niego i jego partnera. Justine pamiętała imiona i nazwiska wszystkich trzynastu ofiar i znała na pamięć tragiczną historię każdej z nich. Nienawidziła Crockera. A równocześnie się go bała. Ani ona, ani policja nie mieli żadnych konkretnych dowodów, z wyjątkiem wątpliwej jakości portretu pamięciowego sporządzonego przed pięciu laty przez nieletnią dziewczynę, która wciąż nie miała prawa do
samodzielnego składania zeznań. Justine pochyliła się do przodu, aż znalazła się na tyle blisko Crockera, by zauważyć, że jego brwi są uniesione, nozdrza drgają, a na twarzy błąka się uśmiech. Sprawiał wrażenie podekscytowanego tym, co się dzieje. Czy starał się sprowokować otaczających samochód policjantów? Może to był jego sposób na samobójstwo, w którego popełnieniu miał go wyręczyć ktoś z nich?
To mu się nie uda. Nie uda. Justine wróciła do samochodu Nory i wzięła z konsoli rozkładaną, teleskopową pałkę policyjną. Podeszła do Cronin stojącej obok toyoty z bronią wycelowaną w Crockera. – Wyjdź z samochodu! – krzyknęła porucznik kolejny raz. – To moje ostatnie wezwanie. Wysiadaj. Ręce trzymaj tak, żebym je widziała! – Nie mam broni! – odkrzyknął Crocker. – Nie sądzę, żebyś chciała mnie
zastrzelić! Justine wiedziała, że nierozsądne zachowanie może sprowokować strzelaninę, ale było jej wszystko jedno. Wykonała energiczny ruch ręką i ciężki, piętnastocentymetrowy metalowy pręt rozłożył się w czterdziestocentymetrową bojową pałkę policyjną. – Odsuń się, Nora – powiedziała. Ujęła pałkę obiema dłońmi jak kij baseballowy i uderzyła w szybę po stronie
kierowcy. Crocker nie zdążył schować głowy. Zadźwięczało rozbijane szkło. Po chwili zrobiła drugi zamach i uderzyła jeszcze raz. Nora spojrzała na Justine z otwartymi ustami, ale zaraz włożyła rękę przez rozbite okno i otworzyła drzwi. Schowała pistolet do kabury, wyciągnęła Crockera z siedzenia i pchnęła na chodnik. Gdy tylko chudzielec znalazł się na asfalcie, otoczyła go gromada policjantów z
wycelowaną bronią. – Przewróć się na brzuch i połóż ręce na karku – warknęła Nora. Z pokaleczonej twarzy Crockera płynęła krew. Justine poczuła strach. Jeżeli się pomyliła, czeka ich proces. Crocker oskarży policję o bezpodstawne zatrzymanie i brutalny atak oraz zniszczenie jego własności. Jednocześnie wytoczy proces jej osobiście, a ponieważ nie jest bogata, pozwie Private.
W tej chwili nie miało to jednak większego znaczenia. Liczyło się tylko to, że morderca, który zabijał z zimną krwią, leży pokonany na asfalcie. – Rudolphie Crocker, jesteś aresztowany za utrudnianie pracy policji – oznajmiła Nora. – Nikomu nic nie utrudniałem. Siedziałem spokojnie w samochodzie i zajmowałem się swoimi sprawami. – Zostawimy to do rozstrzygnięcia
sędziemu – odparła Nora. – Nieźle za to bekniecie – skwitował Crocker. Rozdział 111 Cruz i ja dotarliśmy do Justine po kilku minutach od jej telefonu. Gdy dojeżdżaliśmy, czteropasmówka była już niemal kompletnie zakorkowana. Funkcjonariusze z drogówki próbowali zapanować nad rzeką wozów, jaka tworzyła się w godzinach szczytu, kierując ją w
boczne uliczki. Dwa pasy, po których zazwyczaj odbywał się ruch na południe, blokowały policyjne radiowozy. Zostawiliśmy samochód i przeszliśmy przez policyjny kordon. Doliczyłem się ośmiu radiowozów, dwudziestu umundurowanych policjantów i kilku gliniarzy po cywilnemu. Nora Cronin opierała stopę na szyi leżącego twarzą do ziemi mężczyzny i czytała mu jego prawa. Justine stała kilka metrów dalej z
nieobecnym wyrazem twarzy. Ledwie zauważyła nasze przybycie, wpatrzona w porucznik Cronin, która szarpnęła chłopaka i postawiła go na nogi. – Chcę zadzwonić do mojego prawnika – oznajmił młokos w okularach. – Dzwoń sobie do wszystkich prawników, jakich chcesz, zasrańcu – powiedziała Nora. Czterech policjantów otoczyło chłopaka i jeden z nich pchnął go na maskę radiowozu,
odchylił mu ręce do tyłu i skuł je kajdankami. Zatrzymany zachowywał się spokojnie i raczej nie wyglądał na przestraszonego. – To Crocker? – spytałem Justine. Spojrzała na mnie i powiedziała: – Tak, to on. Ale czy kogoś zabił? Nie wiem. Może ktoś załatwi nam w końcu ten cholerny nakaz rewizji, żebyśmy mogli zbadać jego DNA. Nad naszymi głowami zmaterializowały się newscoptery stacji telewizyjnych, a
za kordonem policyjnym dostrzegłem parkującą beemkę i forda sedana. Nieco dalej pojawił się duży furgon z anteną satelitarną. Z forda wysiadł szef policji Michael Fescoe. Nie mogłem wprost uwierzyć, że już tu jest. Zaraz potem otworzyły się drzwi bmw i zobaczyłem prokuratora okręgowego Bobby’ego Petina. Zamienili ze sobą kilka słów i ruszyli
prosto ku nam. – Co ci się stało? – zapytał Bobby Justine. Przeniosła wzrok w miejsce, gdzie patrzył Petino, i zobaczyła smugi krwi na przedramieniu. – To krew Crockera – wyjaśniła. Jej twarz się zaczerwieniła. Dlaczego? Odwróciła się od Bobby’ego, gdy Fescoe odezwał się do mnie: – Ten facet, którego obezwładnił Cruz...
Eamon Fitzhugh. Co z nim? – Mówiąc krótko, dowiedzieliśmy się, że on i Crocker zamierzali popełnić dziś wieczorem morderstwo. Nie mieliśmy tego jak zweryfikować. Dlatego śledziliśmy Fitzhugh. Wkroczyliśmy do akcji, kiedy zaatakował piętnastoletnią dziewczynę na parkingu przy supermarkecie. – Facet jest w szpitalu. Ma zwichnięty bark i silne stłuczenia. Grozi złożeniem skargi
na policję – poinformował Fescoe. – Chciał zabić tę dziewczynę – włączył się Cruz. – To ty tak twierdzisz – ostro zaripostował Fescoe. – Tak właśnie twierdzę. To, co zrobiłem, ograniczyło się do powstrzymania go od popełnienia przestępstwa. To agresywny facet, nie jakieś niewiniątko. Oczy Fescoe niemal ciskały pioruny, kiedy odwrócił się do mnie. – Jack, mam dosyć tych bredni. Robisz coś za naszymi plecami i ukrywasz
źródła informacji. Posłałeś faceta w kawałkach do szpitala. Drugiego zatrzymano bez powodu. Chcę cię widzieć w moim biurze za pół godziny. Razem z Cruzem i Smith. Jeżeli ta awantura nie zostanie wyjaśniona w satysfakcjonujący dla mnie sposób, stracisz licencję. Gdy Fescoe się oddalił, spytałem Justine: – Powiedziałaś, że to krew Crockera? Pokiwała głową.
– Tak. Całe przednie siedzenie toyoty sienny pokryte było odłamkami potłuczonej szyby. Zanim któryś z policjantów zdążył mi tego zabronić, włożyłem lateksową rękawiczkę, wyjąłem szybko kilka odłamków z plamami krwi i wrzuciłem je do drugiej rękawiczki. Podałem ją po kryjomu Justine razem z kluczykami do mojego samochodu. – Zawieź to natychmiast do laboratorium. Spotkamy się w gabinecie
Fescoe. Powinno być zabawnie. Na twarzy Justine nie pojawił się co prawda uśmiech, ale jej napięte rysy nieco się rozluźniły. – Dzięki, Jack. Rozdział 112 Gabinet szefa policji Michaela Fescoe pachniał wczorajszym lunchem. Rolety na szklanych ściankach, oddzielających go od pozostałej części
kwatery głównej, były na wpół uchylone, pozwalając Fescoe obserwować, co dzieje się na zewnątrz. Za oknami, w dole, rozciągała się Los Angeles Street, po której przesuwały się w obie strony samochody podobne do nocnych zjaw. Napięcie sięgało szczytu. Spodziewałem się, że lada moment nastąpi jego wyładowanie, które dotkliwie odczuje któreś z nas. Żadna z przebywających w gabinecie
osób nie mogła mieć pewności, że na skutek przeprowadzonych tego dnia operacji nie straci pracy, nie stanie przed sądem, nie trafi do więzienia – albo wszystko po kolei. Jako wyłączny właściciel firmy Private mogłem okazać się pierwszą osobą przeznaczoną na odstrzał. Byłem przecież tylko zewnętrznym kontrahentem. Private mogło zostać obarczone winą za niemal wszystko. Prowadziliśmy inwigilację, która byłaby
nielegalna, gdyby nie to, że ustawa zabraniająca wykorzystywania zaawansowanej techniki do zdalnego podsłuchu jeszcze nie powstała. To za naszą namową i na podstawie zgromadzonych przez nas materiałów porucznik Nora Cronin aresztowała mężczyznę, który na dodatek został podczas tej operacji zraniony przez naszą pracownicę, Justine Smith. Nasze dowody przeciwko Rudolphowi Crockerowi
ograniczały się do świadectwa nieletniej dziewczyny, która mogła w dodatku odmówić potwierdzenia złożonych wcześniej zeznań. To prawda, na ubraniu ofiary morderstwa sprzed pięciu lat odnaleziono DNA Fitzhugh, ale DNA na skarpecie nie dowodziło, że to on jest zabójcą. Gdyby nie udało nam się powiązać Crockera i Fitzhugh ze śmiercią którejś z uczennic – od Borman do Esperanzy – prawnicy z
łatwością doprowadziliby do uwolnienia obu mężczyzn. Zarówno Petino, jak i Fescoe mieli wiele do stracenia, ale to szef policji miał jaja w gofrownicy. W sprawę zamieszana była przecież jedna z jego podkomendnych. Fescoe zdjął pokrywkę z kubka z kawą, Petino przemierzał pokój nerwowym krokiem. Private zostało zaproszone do udziału w śledztwie dzięki jego bliskiej znajomości z Justine
i prokurator ponosił za to pełną odpowiedzialność. Gdyby powinęła mu się noga, jego kariera w tym mieście byłaby skończona, nie mówiąc już o kandydowaniu w wyborach na gubernatora. Wszyscy zajęli miejsca. Nora Cronin usiadła między Fescoe a Justine, ja po lewej stronie, jeszcze dalej na lewo Cruz. – Chcę, żebyśmy to sobie wszystko wyjaśnili – zaczął Fescoe. – I bardzo proszę o
rzeczowe argumenty. Justine, ty pierwsza. Bez zbędnego chrzanienia, przynajmniej w tym biurze. Justine starała się nadać swojemu głosowi spokojne brzmienie, ale znałem ją na tyle dobrze, by widzieć i słyszeć jej strach. Opowiedziała o jedynym świadku porwania Wendy Borman – Christine Castiglii – i efektach pracy Sci. – Badanie śladów na ubraniu Wendy Borman pozwoliło wyodrębnić dwa
kody DNA – powiedziała. – Jeden z nich to DNA Eamona Fitzhugh. Drugiego nie udało się nam na razie przypisać żadnej konkretnej osobie. Jednak naoczny świadek tamtych zdarzeń, Christine Castiglia, właśnie w Rudolphie Crockerze rozpoznała drugiego mężczyznę uczestniczącego w porwaniu Wendy Borman. Castiglia widziała, jak razem ze wspólnikiem obezwładnił ją i wrzucił do samochodu.
Fescoe spytał, w jaki sposób morderstwo Wendy Borman wiąże się z seryjnymi zabójstwami uczennic. Tu sprawy zaczęły się komplikować i postanowiłem włączyć się do wywodów Justine. Wyjaśniłem, że modus operandi w obu przypadkach był podobny – o ile nie identyczny. – Uważamy, że Wendy Borman była pierwszą ofiarą w tej serii morderstw – oznajmiłem.
– A jeśli nie pierwszą, to jedną z pierwszych – dodała Justine. Wyjaśniłem następnie, że Crocker i Fitzhugh nie popełnili żadnego poważnego błędu, dopóki ten ostatni nie postanowił dokooptować Jasona Pilsera, co miało prawdopodobnie zwiększyć ryzyko i tym samym uczynić całą grę jeszcze atrakcyjniejszą. – Pilser zostawił w internecie dużo śladów. Zaczął przechwalać się przed swoimi wirtualnymi przyjaciółmi, że został
wprowadzony do elitarnego klubu i będzie miał prawo nazywać się „ulicznym świrem”. I że „uliczne świry” zabijają w realu. – Zaczynam się trochę gubić – skomentował Fescoe. – Staram się, żeby było jak najprościej, Mickey. Przechwyciliśmy wiadomości wysłane przez Crockera do Pilsera, a później do Fitzhugh, w których przekazywał im instrukcje dotyczące morderstwa zaplanowanego na dzisiejszy wieczór. Dziewczyna, którą
wskazał, to ta sama, z którą rozmawiał Fitzhugh, kiedy powalił go Cruz. – Widzę mnóstwo punktów i zero łączących je linii – zauważył Fescoe. W jego oczach widać było zwiastuny nadciągającej burzy. – Wszystko, o czym mi na razie powiedziałeś, ma charakter poszlakowy albo może nie zostać dopuszczone jako dowód w sprawie. Nie przekonamy tym ławy przysięgłych. Potrzebne są narzędzia zbrodni. Niepodważalne wyniki
ekspertyz sądowych. Świadkowie, którzy nie mieli podczas kluczowych wydarzeń jedenastu lat, albo tacy, którzy nie zostali zepchnięci z tarasu wieżowca, zanim zdążyli złożyć jakiekolwiek zeznania. Rozumiecie, co do was mówię? Crockera ma bronić nie kto inny, tylko Beri Hunt, co oznacza, że jeśli nie zapniemy tego na ostatni guzik, sprawa nie wejdzie nawet na wokandę. – Nie wolno wam dopuścić do tego,
żeby Crocker i Fitzhugh skontaktowali się ze sobą – powiedziałem. – I dajcie nam jeszcze trochę czasu, żebyśmy mogli porównać DNA Crockera z tym, co znaleźliśmy na ubraniu Wendy Borman. Odwróciłem się do Bobby’ego Petina, który wciąż wydeptywał koleiny w dywanie Fescoe za naszymi plecami. – Potrzebujemy nakazu rewizji mieszkania i biura Crockera – oświadczyłem. – To
samo dotyczy Fitzhugh. Pomożesz nam to załatwić, Bobby? I dopóki tego nie zrobimy, nie wypuszczaj żadnego z nich na wolność. Rozdział 113 Nora weszła ostrożnie do mieszkania Crockera z bronią w ręku, włączyła światło, położyła nakaz rewizji na stoliku w holu i zajrzała do głównego pokoju. Nigdzie nie było widać komputera. Okna zamknięte.
Klimatyzacja włączona. Wszystko wskazywało na to, że w domu nie ma nikogo. – Nie masz za co przepraszać – powiedziała przez ramię do Justine, reagując z pewnym opóźnieniem na to, co usłyszała od niej w windzie, gdy jechały na górę. – To nie ja pójdę jako pierwsza do odstrzału. Niestety, nie będę również mogła ci pomóc. Nie jestem nikim na tyle ważnym, by mój głos miał jakiekolwiek znaczenie. Mała Nora jest
tylko pionkiem w tej grze. Justine weszła do mieszkania i powędrowała za Norą przez kolejne pomieszczenia: małą kuchnię, sypialnię i łazienkę. Cronin sprawdziła wszystkie pokoje i szafy i odłożyła broń. – Jesteśmy same – stwierdziła. – Zajmij się sypialnią i łazienką. Krzyknij, jeśli coś znajdziesz.
Justine zatrzymała się na progu sypialni. Wystrój sugerował lokatora o wyrazistych upodobaniach. Pokój pomalowany był na ciemnoniebiesko i miał pomarańczowe listwy przypodłogowe oraz gzymsy. Do tego drewniane meble w jaskrawych kolorach: różowym, zielonym i żółtym i wielkie łóżko w stylu California King. Półki wypełnione były książkami z wielu dziedzin, od sztuki i prac popularnonaukowych po polityką i
ekologię. Na stoliku nocnym stała lampka i leżało pudełko prezerwatyw obok pomadki ochronnej do ust, pilota do telewizora i baterii. Justine podeszła do biurka, choć i na nim nie widziała komputera. Postanowiła sprawdzić szufladę, ale nie dawała się otworzyć. Wzięła więc małe nożyczki z kubka z pisakami i podważyła zamek z wprawą godną zawodowego włamywacza. To, co zrobiła, było prawdopodobnie nielegalne, ale w
niczym nie mogło jej już chyba zaszkodzić. Roztrzaskała przecież wcześniej pałką szybę jego samochodu. Zawartość szuflady mocno ją rozczarowała. Sześć krugerrandów* [*Krugerrand – południowoafrykańska złota moneta, popularna wśród kolekcjonerów.] w pudełku po spinaczach, torebeczka z małą działką marihuany i bibułki do skrętów. Poza tym różne materiały biurowe. Nie było nawet
zdjęć. Zostawiła biurko i podeszła do komody. Szukała czegokolwiek, co mogłoby mieć związek ze zbrodnią: wycinków z gazet, kalendarza z odręcznymi notatkami, znaczących drobiazgów – czegokolwiek. Crocker zabierał z miejsc zbrodni rozmaite „trofea”, ale w przeciwieństwie do innych znanych z historii mordercówpsychopatów nie gromadził ich. Większość z nich stawała się
dla niego pretekstem do zabawy w kotka i myszkę z policją lub burmistrzem, którym wysyłał szydercze e-maile z informacją, gdzie mogą znaleźć czyste jak łza artefakty. Biorąc jednak pod uwagę jego dumę z odnoszonych sukcesów, mógł coś sobie zatrzymać. A może był na to zbyt sprytny? Po pewnym czasie do Justine dołączyła Nora i razem podniosły materac, ale nie znalazły pod nim nic oprócz sprężyn i stelażu.
– Nigdy jeszcze nie widziałam faceta, który miałby taki porządek – skomentowała Nora. Justine podeszła do dużej szafy wnękowej, otworzyła ją i włączyła wewnętrzną świetlówkę, pociągając za łańcuszek z wisiorkiem. Crocker miał sześć ciemnych garniturów, sześć sportowych marynarek i kilka niebieskich koszul, wszystkie starannie zawieszone na wieszakach. Pod
ubraniami stały w równym szeregu buty. Justine sprawdziła zawartość kieszeni i pomacała w środku obuwie. Im dłużej szukała, tym dotkliwiej odczuwała swoją klęskę. Czy Christine myliła się co do Crockera? Czy to możliwe? Czy to ona, Justine, sprowokowała ją, by wymyśliła fałszywe wspomnienia? Wyciągnęła rękę do wyłącznika światła i nagle to zobaczyła. Co za głupiec. Nigdy nie spodziewał
się, że ktoś będzie tego szukał. Dlaczego ktoś miałby to robić? Przecież minęło już pięć lat. Zawołała Norę, która zjawiła się niemal natychmiast. Serce Justine tańczyło z radości, a krew tak mocno tętniła w jej uszach, że nie słyszała własnego głosu. – Nora, powiedz mi, że nie mam halucynacji. Powiedz, że to, co widzę, istnieje
naprawdę. Rozdział 114 Justine oparła się plecami o ścianę i przyglądała się, jak Nora z wprawą prowadzi przesłuchanie. Rudolph Crocker siedział naprzeciw niej za stołem. Miał na twarzy kilka małych szwów, ale poza tym wyglądał na całkiem zadowolonego. Najwyraźniej znalezienie się w centrum uwagi policji sprawiało mu sporą przyjemność.
Gdy spojrzał na Justine, uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: „Masz przechlapane, paniusiu. Wiesz, kto mnie broni? Beri Hunt, adwokatka hollywoodzkich gwiazd!”. Beri Hunt wyglądała dokładnie tak jak w telewizji. Była tuż po czterdziestce, miała krótkie ciemne włosy i porcelanowobiałą cerę. Ubrana była w szary wełniany kostium, a jej szyję zdobił sznur pereł. Hunt oznajmiła już Norze i jej
przełożonym, że owszem, może ujdzie im na sucho zatrzymanie Crockera za utrudnianie pracy policji, ale po formalnym postawieniu zarzutów w sprawie tego drobnego wykroczenia zostanie natychmiast wpłacona kaucja i jej klient znajdzie się na wolności. W przygotowaniu były już również wnioski procesowe przeciwko osobom uczestniczącym w bezpodstawnym aresztowaniu Crockera. Mówiąc to, Beri Hunt
sympatycznie się uśmiechała. – Panie Crocker – odezwała się Nora. – Jeszcze raz przepraszam za drobne obrażenia, jakich pan doznał, ale jak pan zapewne rozumie, przypuszczaliśmy, że ma pan w samochodzie broń. – Być może. Tyle że ja nie miałem broni i teraz mamy zamiar pozwać was za brutalny atak naruszający moją nietykalność fizyczną, prawda, Beri? Będziemy się domagać
odszkodowania sięgającego milionów dolarów. – Rudy, pozwól pani porucznik skończyć. Musimy wysłuchać tego, co ma nam do powiedzenia. – Rude. Zdrobnienie mojego imienia brzmi Rude – poprawił ją Crocker. – Z pewnością rozumie pan również, panie Crocker – kontynuowała Nora, jakby Rude w ogóle się nie odezwał – że to, co zobaczyliśmy w pana vanie, zrodziło wiele podejrzeń.
– W samochodzie nie było niczego niedozwolonego – zaprotestowała Beri Hunt. – Mój klient był nieuzbrojony i policja nie miała żadnych podstaw, żeby przeszukiwać ten wóz. Co jeszcze pani ma? – Porozmawiajmy jednak o niebieskiej toyocie, dobrze, pani Hunt? Wnętrze tylnej części wyłożone jest plastikiem przemysłowym, a w skrzynce na narzędzia znaleźliśmy mnóstwo elektrod i zacisków. Musimy
więc zadać pytanie: do czego one służyły? Każdy rozsądny człowiek, zwłaszcza ktoś, kto widział ciała trzynastu zamordowanych dziewcząt i wie, w jaki sposób zostały zabite, mógłby pomyśleć, że samochód został wyłożony plastikiem, by nie dopuścić do zanieczyszczenia go płynami fizjologicznymi podczas torturowania lub mordowania kolejnej młodej dziewczyny przez pani klienta. – Dbam o swój samochód z myślą o jego
ewentualnej sprzedaży – wyjaśnił Crocker, ale uśmiech zniknął z jego twarzy, przynajmniej na chwilę. – Nie reaguj na takie prowokacje – skarciła go Hunt. – Pani detektyw strzela ślepą amunicją. – No cóż, jeżeli domaga się pani ostrej, proszę bardzo – odparła Nora. Otworzyła leżącą przed nią teczkę, wyjęła arkusz z wynikami badań laboratoryjnych i
położyła przed Hunt i Crockerem. Beri Hunt włożyła okulary. – To analiza DNA – powiedziała. – Zgadza się – potwierdziła Nora. – Nie musi pan odpowiadać na żadne pytania, panie Crocker, ponieważ o nic pana nie pytam. Zapoznaję panią mecenas z materiałami, które posiadamy, żeby mogła przygotować obronę przed zarzutami, jakie zamierzamy panu postawić. Przeprowadzone przez nas
badania laboratoryjne wykazały obecność pana DNA na ubraniu Wendy Borman. – Przepraszam – przerwała jej Hunt. – Kto to jest Wendy Borman? – Niech pan to wyjaśni swojej adwokat, panie Crocker. No dobrze, ja to zrobię. W dwa tysiące szóstym roku siedemnastoletnia dziewczyna, Wendy Borman, została obezwładniona paralizatorem na ulicy. Pan Crocker chwycił ją następnie pod pachami i z pomocą swojego
kolegi, pana Fitzhugh, który złapał dziewczynę za kostki nóg, wrzucił ją do furgonetki. Następnego dnia znaleziono ją martwą. Jej ubranie było przechowywane w odpowiednich warunkach i na skarpetkach oraz bluzce znaleziono teraz materiał DNA pana Fitzhugh oraz pani klienta. Mamy też świadka porwania – kontynuowała Nora. – Ów świadek rozpoznał pani klienta w jednym z porywaczy i ma zamiar potwierdzić swoje zeznania przed sądem.
– Czy ma pani jakiś dowód na to, że mój klient miał coś wspólnego z tym morderstwem? Dotknięcie kogoś a zabicie go to dwie różne rzeczy. Nora odwróciła się do Justine i powiedziała: – Doktor Smith, zechce pani rozproszyć wątpliwości pani mecenas? Rozdział 115 Justine usiadła przy stole obok Nory, mając naprzeciw siebie Crockera i jego słynną adwokatkę. Jej puls walił jak oszalały,
ale miała nadzieję, że udało jej się zachować pokerową twarz. Czekała na ten moment. Otworzyła teczkę i wyjęła z niej zdjęcie Wendy Borman stojącej między rodzicami. Wyższa od obojga, obejmowała ich ramionami. Wendy była kimś więcej niż tylko ładną dziewczyną. Wyglądała na osobę, której pisane jest odnosić w życiu same sukcesy. Wisiorek, który miała na szyi, Justine
zaznaczyła markerem i powiększyła na osobnym zdjęciu. Była to dość niezwykła złota gwiazda, niemal jak rozgwiazda z wygiętymi końcówkami ramion. Wyglądała na przedmiot zrobiony na zamówienie – i tak w istocie było. Jubiler w Santa Monica, który ją wykonał, wciąż prowadził swój salon i rozpoznał własny wyrób. Adwokatka przyglądała się przez chwilę zdjęciom, a potem podniosła wzrok z
niemym pytaniem w oczach. Justine sięgnęła do kieszeni żakietu i wyjęła stamtąd przeźroczystą foliową torebkę z naszyjnikiem Wendy Borman. – Pani klient używał tego wisiorka do włączania światła – powiedziała. – Są na nim odciski jego palców. I krew Wendy Borman. A z tyłu grawerunek: „Ukochanej Wendy – Mama z Tatą”. Sfotografowałam ten
talizman w szafie pana Crockera. Porucznik Cronin była tego świadkiem. To aż nadto, by zatrzymać pani klienta pod zarzutem udziału w morderstwie, gdy będziemy negocjować z panem Fitzhugh. – Chcę porozmawiać z moim klientem na osobności – zażądała Hunt. – Świetnie. Proszę to zrobić – włączyła się Nora. – Jest jeszcze parę rzeczy, o których powinna pani wiedzieć. Otrzymaliśmy zgodę na przeszukanie biurowego
komputera pana Crockera i jest on w tej chwili badany w naszym laboratorium. Znaleziono w nim już elektroniczną korespondencję pomiędzy panami Crockerem i Fitzhugh, zawierającą szczegóły na temat tego, gdzie i kiedy ma zostać zamordowana każda z trzynastu dziewcząt. Justine mogła obserwować, jak na jej oczach Crocker przemienia się z opanowanego cwaniaczka w przerażonego chłopczyka,
który zaraz narobi w majtki ze strachu. – Kolejną rzeczą, o której powinien wiedzieć pani klient – ciągnęła Nora – jest to, że pan Fitzhugh znajduje się obecnie w szpitalu pod ścisłym nadzorem policji. Nie spotkał się jeszcze z prawnikiem, ale poinformowaliśmy go o wszystkim, co usłyszał przed chwilą także pan Crocker. Pani Hunt, wie pani, jakie są procedury. Może pani zaryzykować i spróbować ugrać swoje przed ławą przysięgłych.
Albo spróbować jak najlepiej wykorzystać ten krótki czas, jaki pozostał do momentu, kiedy pan Fitzhugh wypnie się na pani klienta i żeby ratować własną skórę, pójdzie na jakiś układ z policją. – Widziałam pana Fitzhugh dziś rano w szpitalu – dodała Justine. – I miałam wrażenie, że pojął, iż podrywanie piętnastoletniej dziewczyny z zamiarem jej zabicia nie spodoba się lawie przysięgłych. Doświadczenie
podpowiada mi, że pan Fitzhugh nie będzie miał tyle charakteru, by spokojnie czekać w celi śmierci na zastrzyk. Jest zbyt wrażliwą i zbyt logiczną osobą. To byłby dla niego zbyt wielki stres. Szczerze mówiąc, jest na krawędzi załamania nerwowego. O ile już nie pękł. Justine poczuła, że mówi lekko podniesionym głosem, lecz nie miało to już większego znaczenia.
– Prokurator okręgowy będzie chciał dla was obydwu najwyższego wymiaru kary – zwróciła się do Crockera. – Ale Michael Fescoe, mój dobry przyjaciel i szef policji, stawia sprawę jasno. Kto pierwszy przyzna się do winy, wygrywa. Decyzja należy do pana – powiedziała, splatając dłonie. – Kto uratuje życie? Kto się spóźni i wybierze śmierć? Wóz albo przewóz, Rude. Rozdział 116
Gdy Justine wychodziła z biura na spotkanie w ratuszu, czuła się jak podłączona do prądu. Musnęła usta szminką, zjechała windą na parter i zajęła miejsce na tylnym siedzeniu jednego z firmowych mercedesów. Za kierownicą siedział Jack, na sąsiednim fotelu asystował mu Cruz. – Wszystko w porządku, Justine? – spytał Cruz. – Tak. Dlaczego pytasz? Ponieważ burmistrz chce się z nami natychmiast spotkać i nie
mówi dlaczego? A może przypuszczasz, że mój mózg został trwale uszkodzony przez sprawę seryjnego mordercy? – Opowiedz mu, Justine – powiedział Jack z szerokim uśmiechem. – Ja nie miałem jeszcze okazji. Cruz odwrócił głowę i wyszczerzył się do niej. – Tak, Justine. Musisz mi wszystko opowiedzieć. – No dobrze. Po pozbyciu się swojej
adwokatki Crocker opowiedział nam o zabiciu Wendy Borman. Mówił tym swoim pretensjonalnym tonem ucznia elitarnej szkoły dla chłopców z dobrych rodzin. Spróbuję ci coś zacytować, Emilio. „To była gra i chciałem wygrać. Z jakiego innego powodu męczyłbym się tak ze szczegółowym planowaniem tego wszystkiego?”. Cruz gwizdnął z wrażenia.
– Żartujesz sobie ze mnie. Naprawdę powiedział coś takiego? – Mierzył wysoko – skwitował Jack. – Przynajmniej w swoim mniemaniu. – Dobrze to ująłeś. Rude chce zostać zapamiętany jako najbardziej bezwzględny seryjny morderca w swoim „przedziale wiekowym” w całej historii Los Angeles – powiedziała Justine. – Wszystko jednak wskazuje na to, że będzie musiał dzielić ten zaszczytny tytuł z Fitzhugh. A jeśli
chodzi o czternaście ofiar... Na podstawie kilku jego aluzji można przypuszczać, że było ich więcej. Być może dowiemy się od niego również czegoś o domniemanym samobójstwie Pilsera. Po przesłuchaniu przez nas Crocker zażyczył sobie osobistej rozmowy z prokuratorem okręgowym. Justine odchyliła do tyłu głowę i zamknęła oczy, a opowieść kontynuował Jack. Powiedział Cruzowi, że Bobby Petino
zawarł z Crockerem układ: miał uniknąć kary śmierci, jeśli przyzna się do innych popełnionych morderstw, bez względu na ich liczbę. Petino opuścił pokój przesłuchań, nie wykazując większego zainteresowania tym, co sprawiło, że dwudziestoparolatek stał się seryjnym mordercą. Ale Justine czuła, że musi znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego tacy uprzywilejowani chłopcy jak Fitzhugh i Crocker stali się potworami. Przypominali jej inną
parę: Nathana Leopolda i Richarda Loeba – błyskotliwych studentów, którzy około 1900 roku zabili swojego młodszego kolegę, żeby sprawdzić, czy uda im się popełnić morderstwo doskonałe. Choć byli inteligentni i sprytni, popełnili głupi błąd i zostali skazani na dożywocie. Nieco później wyszło na jaw, że łączyła ich potajemna relacja homoseksualna. Crocker i Fitzhugh torturowali swoje ofiary, ale żadna z tych dziewcząt nie została
przez nich zgwałcona ani wykorzystana seksualnie w sposób, który pozostawiłby trwałe ślady. Czy byli parą podobną do Leopolda i Loeba? Psychologiczne podłoże tych zbrodni rodziło więcej pytań niż odpowiedzi, a przyczyny można było mnożyć: uwarunkowania genetyczne, trauma, nieprawidłowości w zakresie fizjologii mózgu, a może zawsze popularne „któż to, do diabła, wie, w końcu każdy z nas jest inny, prawda?”.
Justine, jako potencjalnego świadka, nie dopuszczano już do Crockera i szczerze tego żałowała. Ten pozbawiony zahamowań zwyrodnialec odpowiedziałby na wszystkie jej pytania, pod warunkiem że koncentrowałyby się one na jego osobie. Jack wjechał na parking znajdujący się za ratuszem i kurtuazyjnie pomógł jej wysiąść z samochodu. Justine zsunęła oparte na włosach okulary przeciwsłoneczne i
powiedziała: – Ostrzegam cię, Jack. Jeśli burmistrz spróbuje kopnąć nas w tyłek za „mało delikatne” potraktowanie tych szumowin, bez namysłu mu oddam. Rozdział 117 Burmistrz Thomas Hefferon był człowiekiem o dość surowej powierzchowności, miał gęste siwe włosy, a lewa ręka, pozbawiona czucia wskutek obrażeń doznanych podczas
operacji „Pustynna burza”, zwisała mu bezwładnie u boku. Szef policji Mike Fescoe, ze swoją muskularną budową i wzrostem metr dziewięćdziesiąt, wyglądał przy nim jak jego ochroniarz. Hefferon zaprosił nas wszystkich – Justine, Cruza, Fescoe, Petina, Cronin i mnie – do zajęcia miejsc przy wielkim stole konferencyjnym o szklanym blacie. – Bardzo się cieszę, że udało się wam wszystkim przybyć na to
niezapowiedziane spotkanie – zagaił. – Komendant Fescoe ma do przekazania ważne wiadomości. Fescoe splótł dłonie na stole. – Eamon Fitzhugh zawarł układ z Bobbym i przyznał się do współudziału w zabójstwie Wendy Borman. Badamy w tej chwili jego komputer. Wszystko wskazuje na to, że ten chory sukinsyn ma zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Magazynował w komputerze
niemal wszystko, każdy e-mail, jaki wysłał i otrzymał od dwa tysiące szóstego roku. Nasi informatycy rozgryzają też program szpiegowski, którego używał, by zwabiać ofiary, ale potrwa to kilka tygodni. Ten świr był jakimś pieprzonym geniuszem. Tak mi powiedziano. – To interesujące, Mickey – wtrąciła Justine. – Bo to Crocker ma się za geniusza. Nazywa Fitzhugh narzędziem. – Obaj traktowali się chyba wzajemnie
w ten sam sposób – zauważyła Cronin. – To co, sprawa zamknięta? Wreszcie, po dwóch latach, odzyskam własne życie. Teraz nie wiem już zupełnie, co mam ze sobą zrobić. Gdy ucichł śmiech, Hefferon powiedział: – Ludzie, wykonaliście wspaniałą robotę. A ty, Mike, miałeś nosa, kiedy ściągnąłeś do tej sprawy Private. Jack, mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze nie raz. Justine, Noro,
opłaciło się poświęcić te długie godziny i lata. Ty też dobrze się spisałaś, Emilio. Słyszałem, że napędziłeś niezłego stracha temu Fitzhugh. Dziś możemy powiedzieć, że dzięki waszemu oddaniu tej sprawie Los Angeles stało się bezpieczniejszym miastem. Dziękuję wam wszystkim. Cholera, ależ to było przyjemne. Bez względu na to, jakie hormony zaczęły działać, całe moje ciało było szczęśliwe. Żadne
pieniądze nie mogłyby mi dać tego, co czułem, wiedząc, że śmieci trafiły do kosza, a pokrywa, którą sam zatrzasnąłem, opadła na dobre. Popijaliśmy szampana i żartowaliśmy, ustawiając się do pamiątkowej fotografii z burmistrzem, gdy w kieszonce na piersi poczułem wibrowanie telefonu komórkowego. Odezwała się poczta głosowa przekierowana z telefonu stacjonarnego w biurze
Private. Wiadomość była oznaczona jako „pilna” i pochodziła od Michaela Donahue. Nazwisko nie było mi obce, ale nie mogłem skojarzyć go z osobą. Przebłysk nastąpił dopiero po dłuższej chwili – Donahue był właścicielem irlandzkiego pubu, do którego chadzała Colleen. Wcisnąłem klawisz i usłyszałem Donahue mówiącego z ciężkim irlandzkim akcentem. Odsłuchałem wiadomość jeszcze raz, by
być pewnym, że się nie przesłyszałem. „Jack. Mam złe wieści. Colleen jest teraz w szpitalu w Glendale, pokój czterysta jedenaście. Musisz szybko tam przyjechać”. Rozdział 118 Wjechałem na północną autostradę i ruszyłem pełnym gazem w kierunku szpitala. Po drodze próbowałem połączyć się z Donahue, ale za każdym razem włączała się
poczta głosowa. Byłem tak przejęty, że zapomniałem o zbliżającym się zjeździe z autostrady, i gdy w ostatniej chwili nerwowo skręciłem kierownicę, samochód wpadł w poślizg, zatańczył na jezdni i zatrzymał się dwadzieścia centymetrów od betonowej barierki. Mijające mnie, rozpędzone do ponad setki samochody trąbiły niemiłosiernie. Gdy włączałem silnik, drżały mi ręce. Niewiele brakowało, a skasowałbym
samochód, a może i samego siebie. Ostrożnie włączyłem się do ruchu i zjechałem z autostrady. Dwadzieścia pięć minut po odsłuchaniu wiadomości od Donahue byłem już w szpitalnej recepcji i nerwowo wciskałem przycisk windy, dopóki drzwi nie otworzyły się, a potem nie zamknęły za mną. Kierując się nieomylnym instynktem, znalazłem pokój Colleen za pierwszym podejściem.
Pchnąłem wahadłowe drzwi i ujrzałem siedzącego obok łóżka Donahue. Wstał na mój widok, podszedł do mnie i podał mi rękę. – Zachowuj się delikatnie, Jack. Colleen jest w bardzo złym stanie. – Co się stało? – Zostawiam was samych. Policzki Colleen były zarumienione, miała wilgotne włosy na skroniach. Leżała pod białym bawełnianym kocem,
podciągniętym pod szyję. Wydała mi się dziwnie mała w tym łóżku, jak gorączkujące dziecko. Usiadłem na krześle zwolnionym przez Mike’a, pochyliłem się i delikatnie dotknąłem jej ramienia. Byłem naprawdę wystraszony. Odkąd się poznaliśmy, Colleen nigdy nie chorowała. Nawet przez jeden dzień. – Colleen... To ja, Jack. Otworzyła swoje niebieskie oczy i gdy mnie zobaczyła, skinęła lekko głową.
– Jak się czujesz? Co się stało? – spytałem. Odpowiedziała mi zmienionym, trudnym do poznania głosem: – Wracam do domu. – Co ty mówisz? Do Dublina? Nagle przyszła mi do głowy straszna myśl. – Colleen... byłaś w ciąży? Straciłaś dziecko? Jej nieobecne spojrzenie zamieniło się w blady uśmiech. A potem zaczęła się
histerycznie śmiać, zachłystując się i przeplatając śmiech szlochaniem. Wyjęła ręce spod koca, uniosła je do policzków i wtedy zobaczyłem na obu jej nadgarstkach białe bandaże. I na obu były plamy krwi. Co ona zrobiła? – Powiedziałam Mike’owi, żeby cię tu nie sprowadzał. Nie chciałam, żebyś oglądał mnie w takim stanie... Wszystko będzie w porządku. Proszę cię, odejdź już. Czuję się dobrze.
– Dlaczego to zrobiłaś, Colleen? Wróciłem myślą do minionych tygodni i miesięcy. Nie zauważyłem, że była w depresji. Jak mogłem to przegapić? Co ze mną, u diabła, jest nie tak? – Byłam kompletnie durna – powiedziała. – To wszystko za bardzo bolało. Nie musisz mi już więcej tego powtarzać. Wiem, że wszystko skończone. – Colleen. Och, Colleen... – wyszeptałem.
Zamknęła oczy, a ja poczułem wielki wstyd. Wstyd i poczucie winy. Colleen była dla mnie ważna, ale nie tak ważna, jak ja dla niej. Byłem egoistą, bo przecież wiedziałem, że i tak nie będziemy ze sobą. Zraniłem tę kobietę i byłem odpowiedzialny za to, co się stało. To było straszne. Nie wiem, jak długo trwało milczenie. Być może tylko minutę, lecz to wystarczyło, bym spróbował uzmysłowić sobie, co
Colleen naprawdę dla mnie znaczy, i wyobrazić sobie nas razem, w przyszłości. Niestety, nie udawało mi się to. – Przynajmniej nie będziesz musiał słuchać mojego dziwnego sposobu mówienia – mruknęła. – Nie wiesz o tym, że uwielbiam słuchać twojego głosu? – Byłeś dla mnie dobry, Jack. Zawsze. Będę o tym pamiętać. – Do diabła, Molloy, tak bardzo chcę,
żebyś była szczęśliwa. Skinęła lekko głową i po jej policzkach popłynęły łzy. – Ja też życzę ci tego samego. Żadne z nas nie powiedziało już ani słowa. Pocałowałem ją na pożegnanie i wyszedłem, wiedząc, że nigdy już jej nie zobaczą i że wraz z jej odejściem tracę coś ważnego. Pozwoliłem kolejnej dobrej kobiecie zniknąć z mojego życia. Co, do diabła, było ze
mną nie tak? Rozdział 119 Zaplanowałem tę imprezę w Pacific Dining Car, żeby podziękować za świetną robotę ekipie z laboratorium i wszystkim zaangażowanym w sprawę nastolatek. Po spotkaniu z Colleen nie byłem jednak w stanie się bawić. Zadzwoniłem do Kloppenberga, powiedziałem mu, że mam pilną sprawę rodzinną, i poprosiłem go, żeby zastąpił mnie w roli
gospodarza imprezy. Następnie zrobiłem coś, co wcześniej byłoby nie do pomyślenia: wyłączyłem telefon. Pojechałem na stary cmentarz w Forest Lawn, gdzie leży wielu celebrytów. Moja kochana mama też jest tam pochowana. Matka zmarła podczas krytycznej fazy procesu ojca na niezdiagnozowaną wcześniej chorobę serca. To było nagłe, niespodziewane zakończenie niespełnionego życia. Być może
to właśnie złe relacje między moimi rodzicami zniechęcały mnie do małżeństwa. Zdjąłem marynarkę i usiadłem na trawie obok jej prostego nagrobka, na którym wyryte były dłonie złożone do modlitwy, a pod nimi napis: „Sandra Kreutzer Morgan spoczywa tu w Bogu”. Z oddali dochodził warkot kosiarki, a gdzieś z boku zobaczyłem w powietrzu kilka baloników, prawdopodobnie unoszących
się nad grobem jakiegoś niedawno zmarłego dziecka. Nie mówiłem do kości mojej matki ani do jej duszy. Nawet się nie modliłem. Ale myślałem o tych dawnych, dobrych dniach, kiedy byliśmy razem: o niezbyt częstych wyjazdach rodzinnych, kilku piknikach po zakończonych meczach futbolowych, wspólnym oglądaniu filmów z Peterem Sellersem. Różową Panterę widziała chyba ze sto
razy. Ja też. I Tommy również. Uśmiechnąłem się, wspominając tamte chwile, i nie namyślając się długo, zrolowałem marynarkę w małą poduszkę i położyłem się na trawie. Widok poruszanych delikatnym wietrzykiem liści wielkiego dębu, tworzących zieloną kopułę nad moją głową, podziałał na mnie kojąco. Odpłynąłem. Musiałem chyba spać dość długo, bo w
końcu obudził mnie stróż. – Proszę pana, zamykamy. Musi pan już iść – powiedział, pochylając się nade mną. Położyłem na pożegnanie dłoń na nagrobku i odszedłem. Samochód jakby znał drogę i sam poprowadził mnie do położonej w Beverly Hills starej powozowni, przerobionej na mały dom mieszkalny. Zaparkowałem na Wetherly i nie wychodząc z samochodu, przyglądałem się
ślicznemu domkowi Justine. Włączyłem z powrotem telefon i zadzwoniłem do niej. Odpowiedziała już po pierwszym sygnale. – Jack, co to za „nagła sprawa rodzinna”? – spytała. – Nie byłeś na przyjęciu. – Colleen wraca do Dublina – odparłem. – Musieliśmy to przedyskutować. Potem pojechałem do Forest Lawn. Chciałem być sam, żeby móc spokojnie pomyśleć. – Wszystko w porządku?
– Pewnie. – „Pewnie, pewnie” – przedrzeźniła mnie. – No cóż, ja też muszę dojść z pewnymi rzeczami do ładu. Czy wiesz, że... – Justine zawiesiła głos i zawahała się przez chwilę. – Bobby zostawił mnie i postanowił wrócić do swojej żony. Choć tak się dla niego nieszczęśliwie składa, że ona już go nie chce. Chciałem pocieszyć Justine, a jednocześnie ucieszyłem się z tej
sensacyjnej wiadomości. Justine była za dobra dla Bobby’ego Petina, a poza tym szkoda by było, gdyby ktoś taki jak ona wsiąkł na dobre w brudny świat kalifornijskiej polityki. Rozmawiając z nią, zastanawiałem się, gdzie teraz jest. Wyobraziłem ją sobie w rozkładanym fotelu w jej gabinecie albo w sypialni w łóżku, przy cicho grającym telewizorze, z kieliszkiem wina w dłoni. Byłem od niej uzależniony emocjonalnie i wiedziałem o tym.
– Co teraz robisz? – spytałem. – A co? – Mógłbym do ciebie wpaść. Tak na chwilę. Zapanowała cisza, którą wypełniłem nadzieją. – Jack, oboje wiemy, że to nie byłby dobry pomysł – powiedziała. – Może po prostu dobrze się wyśpisz i zobaczymy się jutro. Zacząłem wymawiać jej imię, kiedy przerwała połączenie. Przyglądałem się
z samochodu, jak w pokojach gasną kolejne światła, aż w końcu wszystkie okna zrobiły się ciemne. Włączyłem silnik i ruszyłem samotnie do domu. Epilog Ostatnia ważna sprawa Rozdział 120 Bezrobotny aktor Parker Dalton zastukał do drzwi apartamentu 34 w pensjonacie
Chateau Marmont. W jednej ręce dźwigał składane łóżko do masażu, drugą ręką poprawił czapeczkę na głowie i czekał, aż pan Cushman wpuści go do pokoju, żeby mógł zrobić mu codzienny masaż. Dalton lubił tę pracę. W Chateau zatrzymywało się wiele gwiazd, a niektóre z nich mieszkały tu nawet przez kilka miesięcy. Wzmianki o Drew Barrymore, Cameron Diaz czy
Matthew Perrym dawały fantastyczną liczbę wejść na prowadzony przez niego mikroblog, a kontakt z celebrytami podsycał nadzieję, że i jego kariera nabierze kiedyś rozmachu. Pan Cushman nie był co prawda gwiazdą, ale nie był też osobą nieznaną, zwłaszcza po morderstwie jego żony, której sprawca wciąż nie został wykryty. Dalton zamieszczał na blogu krótkie relacje z sesji z panem Cushmanem i śledzący
jego wpisy przyjaciele, a także niezliczeni przyjaciele przyjaciół domagali się więcej informacji, więcej szczegółów i więcej złośliwych komentarzy. Ponieważ pan Cushman długo nie podchodził do drzwi, Dalton zadzwonił pod stacjonarny numer jego apartamentu. Po chwili usłyszał za drzwiami dzwonek telefonu, lecz nikt nie podniósł słuchawki. Zaczął się zastanawiać, co robić dalej. Pójść sobie czy zadzwonić do recepcji?
Podczas masażu nierzadko zdarzało się, że Cushman był co najmniej lekko pijany. Ale może miał jakiś wypadek. Może poślizgnął się i upadł pod prysznicem? Zadzwonił w końcu do recepcji i po kilku minutach zjawił się menedżer – wysoki, postawny blondyn o nazwisku Straus, które Dalton przeczytał na identyfikatorze przypiętym do kamizelki. Straus zadał mu kilka pytań, a potem otworzył drzwi. Dalton krzyknął w progu „panie
Cushman!” i nie doczekawszy się odpowiedzi, wszedł za Strausem do apartamentu. Meble były na swoim miejscu. Na kilku stolikach stały butelki i szklanki, z wypełnionego po brzegi kosza wysypywały się śmieci, łóżko było niepościelone. – Pana Cushmana chyba nie ma... – skonstatował głośno. – Wszystko na to wskazuje – mruknął Straus. Menedżer otworzył ścienną szafę, co
Dalton postanowił wykorzystać, żeby podejrzeć to i owo. Co też nosił pan Cushman, kiedy nie był w piżamie albo całkiem goły? Szafa okazała się całkiem pusta i podobnie miała się rzecz z szufladami komody. W łazience, wyłożonej stylowymi białoczarnymi kafelkami, panował bałagan. Szafka przy umywalce była otwarta, lecz leżała w niej tylko używana golarka i napoczęte
opakowanie aspiryny. Na podłodze poniewierały się ręczniki. – Wygląda na to, że się wyprowadził i nie powiedział mi ani słowa – powiedział Dalton. – Chryste... – jęknął menedżer. – Wcale się nie wyprowadził. Po prostu dał drapaka. – Chce pan zadzwonić na policję? – Daj spokój, człowieku. To jest Chateau Marmont. Parker Dalton zdążył umieścić kolejny
wpis na swoim mikroblogu, zanim jeszcze opuścił ten legendarny, a zdaniem niektórych nawiedzany przez duchy pensjonat. Do końca dnia dwadzieścia tysięcy wścibskich osób dowie się, że Andy Cushman czmychnął z Chateau Marmont, nie zapłaciwszy rachunku. Rozdział 121 Późnym popołudniem Del Rio zjechał z Lobo Canyon i zaparkował swój szary landrover w pobliżu Lobo Vista Road.
Niebo było równie szare jak jego samochód i ubranie – kamuflaż, którego nie potrzebował, ponieważ okolice były wyjątkowo bezludne. Wyjmując z samochodu remingtona 700, wyposażonego w celownik optyczny o dziesięciokrotnym powiększeniu, myślał o Jacku. Wszedł na pnącą się ścieżkę, wydeptaną wśród chaszczy przez jelenie, i zaczął oddalać się od drogi.
Wzniesienie robiło się coraz bardziej strome i gdy szlak odbił w prawo, Del Rio zszedł ze ścieżki i zaczął przedzierać się przez zielska, chwytając się gałęzi, krzewów i kępek trawy, by nie ześlizgnąć się ze zbocza. Kiedy znalazł się wreszcie na szczycie, zaczął obserwować położoną po drugiej stronie wzgórza farmę. W dole, nie dalej niż siedemdziesiąt metrów od niego, znajdowały się poblakłe od słońca zabudowania
gospodarcze i wcinający się w dziką zieleń pas zagospodarowanego gruntu, który wyglądał jak pomarszczony, zakurzony dywan, rzucony niedbale między pagórkami. Del Rio ułożył się na brzuchu i oparł karabin o krawędź urwiska. Przeleżał tak około czterdziestu minut, nim otwarły się tylne drzwi domu i pojawił się w nich człowiek, na którego czekał. Towarzyszył mu duży pies rasy rhodesian ridgeback.
Mężczyzna miał na sobie koszulę w szkocką kratę, dżinsy i brązowy kapelusz z dużym rondem. Szedł kołyszącym się krokiem. Przywiązał psa do słupa ganku, poklepał go po głowie, a potem wziął siodło i uzdę z balustrady i ruszył ku wybiegowi dla koni. Osiodłał gniadą klacz i wyjechał na niej z padoku na ścieżkę prowadzącą na wzgórze, gdzie czekały na niego kłopoty.
Del Rio wycelował w przecinające się w okolicy serca dwie linie kraciastej koszuli i nacisnął spust. Klacz postawiła uszy i w momencie gdy zmieniała kierunek jazdy, zobaczył przez celownik dziurę w koszuli jeźdźca. Mężczyzna wciąż siedział wyprostowany w siodle, ale w końcu zaczął powoli przechylać się w lewo, by ostatecznie ciężko zwalić się na ziemię. Klacz zeszła ze szlaku, ciągnąc go za
sobą za jedną nogę, aż but wysunął się ze strzemienia. Koń zatrzymał się z boku ścieżki i zaczął skubać wyschniętą trawę. Del Rio podniósł z ziemi łuskę kuli i schował do kieszeni koszuli, a potem zszedł po zboczu prostopadle do szlaku. Gdy dotarł do ciała mężczyzny, sprawdził puls. Nie wyczuł nic. Kopnął zawodowego mordercę kilka razy w bok, by upewnić się, że nie żyje, a potem
powiedział: – Montgomery, ty śmieciu. Shelby też niczego się nie spodziewała. Wytarł dokładnie broń o połę koszuli i zrzucił ją ze skały. Przyglądał się, jak uderza kilkakrotnie o kamieniste zbocze i niknie gdzieś w plątaninie karłowatych krzewów. Potem wypolerował łuskę i cisnął ją w ślad za karabinem. Jeden strzał. Jeden trup. Zadanie wykonane. Profesjonalne
podejście, jak przystało na człowieka z Private. I bardzo osobiste, pomyślał Del Rio. Jack kochał Shelby – a on kochał Jacka. Rozdział 122 Wszystkie nasze najważniejsze sprawy w głównym oddziale w Los Angeles zostały pomyślnie zamknięte. Nasze filie w Londynie, Frankfurcie, Chicago i Nowym Jorku miały w tej chwili
bardzo dużo pracy, a w rzymskim oddziale trwały jakieś wewnętrzne przepychanki, co – jak sądziłem – powinno w ostatecznym rozrachunku wyjść firmie na zdrowie, ale nie miałem ochoty poświęcać temu teraz zbyt wiele czasu. Nasze poranne spotkanie w „gabinecie wojennym” nieoczekiwanie zamieniło się w zaimprowizowane party. Mo przyniosła sernik, Sci zajął się nalewaniem do kubków do kawy
likieru Bailey’s z butelki wielkości solidnego dzbana, a Cruz stanął na tyle blisko uroczej asystentki Kloppenberga, Karen, by móc bezkarnie zaglądać jej w dekolt, udając jednocześnie, że patrzy na swoje buty. Pod naciskiem „opinii publicznej” domagającej się przemówienia Justine wyszła na środek i powiedziała trzy słowa: „Dopadliśmy ich wszystkich!”. Jej wystąpienie zostało przyjęte z głośnym aplauzem.
Wtedy otwarły się drzwi i do pokoju wślizgnęła się moja nowa asystentka Cody Dawes i podeszła do mnie. – Przyszła Jeanette Colton. Nie była umówiona i czeka teraz w recepcji. Nie wiem, co mam zrobić. – Sam do niej wyjdę i poproszę do gabinetu. A ty, Cody, chodź tu do nas. Poznaj ludzi. To najważniejsza część twojej pracy. – Ktoś może zadzwonić.
– Właśnie po to mamy pocztę głosową. Wyszedłem z „gabinetu wojennego” i zobaczyłem Jeanette Colton siedzącą obok recepcji. Gdy widziałem ją poprzednio, miała nienaganną, elegancką fryzurę i ze swadą opowiadała o tym, jak ze swoim mężem, gwiazdą tenisa, oraz zaprzyjaźnioną z nimi parą postanowili wymienić się partnerami. Odesłałem ją wtedy do mojego starego przyjaciela Haywooda Prentissa, szczerze
żałując, że nie mogę podjąć się prowadzenia tej sprawy. Teraz zauważyłem od razu, że stało się coś niedobrego. Oczy miała podbite i zapuchnięte, a na jej lewym policzku zobaczyłem świeży ślad po uderzeniu dłonią. Ręka Jeanette była jak hak, gdy złapała moje ramię i uwiesiła się na nim. – Muszę z panem porozmawiać – powiedziała. – Przepraszam, że przychodzę bez zapowiedzi i w dodatku w takim stanie.
– Boże, co się pani stało? Chodźmy na górę do mojego gabinetu. Jej twarz wykrzywił skurcz i rozpłakała się. Wyglądała teraz jak mała dziewczynka. – Zrobiłam coś bardzo złego – wyrzuciła z siebie, gdy znaleźliśmy się w windzie. – Przejechałam Larsa jego rolls-royce’em. – Co takiego? – Potrąciłam go, a potem wjechałam na niego tyłem samochodu. – Zabiła go pani?
Zaprzeczyła ruchem głowy. – Zostawiłam go tam. Kiedy odjeżdżałam, obrzucał mnie przekleństwami. Zadzwoniłam po pogotowie, ale nie czekałam na ich przyjazd. Potrzebują pana pomocy. Teraz mogą mi pomóc tylko najlepsi. Wyszliśmy z windy i ruszyliśmy szybkim krokiem do gabinetu. Świętowanie z powodu pomyślnego zakończenia wszystkich spraw było zdecydowanie przedwczesne.
– Proszę się nie martwić. Zrobię, co będę mógł – zapewniłem, otwierając drzwi i przepuszczając ją przodem. Drzwi otwarły się na oścież i oboje stanęliśmy jak zamurowani. Z fotela spoglądał na nas mój brat: nogi na biurku, ironiczny uśmieszek na twarzy. Skąd się tu wziął i po co w ogóle przyszedł? Co tym razem zamierzał zwalić mi na głowę?
– Co słychać u bohaterów wojennych? – spytał Tommy. – Niech pani nie płacze, moja piękna damo. Jack na pewno poradzi sobie z każdą pani sprawą. Rozdział 123 – Zajmę ci tylko minutę, braciszku – powiedział Tommy. – A potem zejdę ci z drogi. Poprosiłem Jeanette Colton, by usiadła obok biurka mojej nowej asystentki i poczekała na mnie dosłownie pół minuty. Wszedłem do gabinetu i starannie
zamknąłem za sobą drzwi. – Mów – ponagliłem Tommy’ego. – To trzeba raczej zobaczyć – oświadczył, wyjmując jakiś dokument z niebieskiej kartonowej teczki. – Odejdź od mojego biurka – zażądałem. Tommy skrzywił się, ale wstał i zajął miejsce na jednym z fotelików przeznaczonych dla gości. Usiadłem za biurkiem i zacząłem
przyglądać się dokumentowi, który mi podał. Dotyczył Tommy’ego oraz naszego ojca. – Możesz zwięźle opisać, o co chodzi, Junior? – spytałem, podnosząc na niego wzrok. – Moja klientka jest w tarapatach i muszę się nią zająć. – Nic jej nie będzie. Gwarantuję. Tak czy owak, chętnie zrobię, o co prosisz, braciszku. Skończyłem terapię z wynikiem celującym i poinformowałem o tym prawnika
naszego taty. Mam fenomenalną wiadomość. Nie przesadzam. – Tata nie był naszym biologicznym ojcem? Co za ulga. Tommy się zaśmiał. – Och nie, tata był naszym prawdziwym ojcem, bez dwóch zdań. A ponieważ doprowadziłem leczenie do końca, odziedziczę teraz górę pieniędzy. Piętnaście milionów, Jack. Tyle samo, co ty, jak mi się wydaje. Starałem się kontrolować wyraz twarzy, ale byłem w szoku. Tak, to pasowałoby do
naszego ojca. Nawet zza grobu dbał o to, by nie wygasła między nami rywalizacja. Aż do śmierci nie przestał być krętaczem. W przeciwnym razie powiedziałby mi przecież o tym, że odłożył pieniądze również dla Tommy’ego, czyż nie? – Wiesz, co mam zamiar zrobić z tym spadkiem, Jack? Mam zamiar rozwinąć Private Security. Najpierw na całe Stany, a potem zrobię z niej firmę międzynarodową. To ja noszę
imię naszego ojca i myślę, że on chciałby, żebym cię pokonał. Private Security będzie większa i lepsza niż Private Investigations. Masz to jak w banku. – To świetnie, Tommy. Życzę tobie i twojej firmie samych sukcesów. – Wstałem i pokazałem mu drzwi, sam nie ruszając się zza biurka. – Dziękuję ci, że wpadłeś. Gdy będziesz wychodził, nie uderz się o drzwi. Ale Tommy wcale nie skończył. Na jego
twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Mam dla ciebie coś jeszcze. Wyjął z kieszeni koszuli jakiś papier i podał mi go. To był czek na sześćset tysięcy dolarów, wystawiony na moje imię i nazwisko. – Jesteśmy teraz kwita, Jack – powiedział. A potem uniósł dłoń z wyciągniętym palcem wskazującym i kciukiem i wycelował we mnie jak z pistoletu.
– Nie żyjesz, Jack. Powiedział to upiornym, wibrującym głosem i zrozumiałem, że naśladuje elektroniczny filtr, jakiego używał, by się nie zdemaskować. Wygląd jego twarzy, gdy mówił „nie żyjesz, Jack”, zmroził mnie jeszcze bardziej niż makabryczny głos, który znałem przecież z telefonu. Poczucie realności groźby było dużo większe. To był mój brat, mój bliźniak. Nienawidził mnie tak bardzo, że
prześladował mnie z ukrycia przez całe lata. Zareagowałem na to z kamienną twarzą, jakby nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. – Więc to ty, Juniorze, wydzwaniałeś do mnie z tą idiotyczną pogróżką. Spytałem cię kiedyś o to i skłamałeś. Jak wiele razy przedtem, chciałem, żeby to, co mówisz, okazało się prawdą, i uwierzyłem ci na słowo. I jak wiele razy przedtem, obróciło się to przeciwko mnie.
Nigdy ci już nie zaufam, zabawa skończona. Nawiasem mówiąc, braciszku, jak widzisz, wciąż żyję. I mam się bardzo dobrze, bez względu na twoje życzenia. Tommy nic nie odpowiedział. Opuścił mój gabinet ze swoim nieodłącznym ironicznym uśmieszkiem na twarzy. Mój współlokator w brzuchu naszej mamy, mój zaprzysięgły wróg i prześladowca zszedł spiralnymi schodami na parter i zniknął. Miałem nadzieję, że nigdy go już nie usłyszę ani
nie zobaczę. Wiedziałem, że szanse na to są bardzo niewielkie. Wyszedłem do Jeanette Colton. – To był mój diabelski brat bliźniak – wyjaśniłem. Rozdział 124 Następnego poranka obudziłem się zgodnie z moim rytmem dobowym. Coś się zmieniło. Tej nocy po raz pierwszy nie dręczyły mnie koszmary. Telefon nie
zadzwonił. A z plaży za domem docierał odgłos fal rozbijających się o brzeg. Przyjemnie. A nawet bardziej niż przyjemnie, ponieważ obok mnie leżała Justine. Odwróciłem się, żeby spojrzeć na jej zachwycającą twarz, i okazało się, że Justine też patrzy na mnie i uśmiecha się. Wypełniała mnie miłość do tej kobiety. Miłość bez ograniczeń. Justine objęła mnie rękami za szyję. – Muzyka oceanu – powiedziała. – Zawsze kochałam ten dom.
Leżeliśmy zwróceni do siebie twarzami. Przyciągnąłem jej udo, oparłem na moim biodrze i nagle tonęliśmy w głębokim pocałunku, a nasze oddechy zagłuszały szum fal dobiegający zza okna. I wtedy zadzwonił telefon. Tommy, pomyślałem. Wyciągnąłem rękę po komórkę z zamiarem wysłania go do wszystkich diabłów. Zerknąłem na wyświetlacz. To nie był Tommy, ale i tak musiałem odebrać ten telefon.
– Jack Morgan – odezwałem się, lekko dysząc. Ton głosu Carmine Noccii był swobodny, ale to, co miał mi powiedzieć – śmiertelnie poważne. – Przepraszam, Jack, mam dla ciebie złą wiadomość. Andy Cushman miał tragiczny wypadek. Wypadł z drogi na zakręcie w pobliżu Marin. Samochód spadł ze skały i eksplodowała benzyna. Nie było żadnych śladów poślizgu. Przypuszczam,
że wysiadły mu hamulce. – Jesteś pewny, że chodzi o Andy’ego? – spytałem. Wciąż brakowało mi tchu i nie do końca panowałem nad głosem. – Tak. To był on. Jeden z moich chłopaków widział, jak to się stało. Wiesz, Jack, mieliśmy go na oku. To tyle. Życzę ci spokojnego weekendu. Zamknąłem klapkę telefonu, ale nie odkładałem go jeszcze przez chwilę.
Myślałem o moim nowym cichym wspólniku, Carmine Noccii. „Nie ma lepszego przyjaciela. Ani gorszego wroga”. Myślałem również o tym, jak zmieniły się moje uczucia do Andy’ego od momentu, gdy dowiedziałem się, że zamordował Shelby. Był moim najbliższym przyjacielem. Byłem świadkiem na jego ślubie i miałem być
ojcem chrzestnym jego pierwszego dziecka. Spodziewałem się, że kiedy już się zestarzejemy, będziemy razem snuć się po polach golfowych, wspominając dawne czasy i po prostu dobrze się bawiąc. A teraz Andy już nie żył. Wiedziałem, że z czasem obudzą się we mnie jakieś emocje, lecz w tej chwili jego śmierć była mi obojętna. Nie czułem zupełnie nic.
Wstałem z łóżka i rozsunąłem drzwi na taras. A potem wziąłem zamach i z całej siły cisnąłem telefonem. Poleciał daleko i wpadł w przybijające do brzegu fale. Zasunąłem drzwi, zatrzasnąłem zamek i wróciłem do Justine. Czy potrafiła czytać w mojej twarzy? Na pewno. Czy potrafiła czytać w moich myślach? Prawdopodobnie. – Kto to był? – spytała.
– To bez znaczenia. Przesunęła delikatnie ręką po moim boku i oparła ją na moich plecach. – Wszystko w porządku, Jack? – Ze mną wszystko w porządku – potwierdziłem, odsuwając długie, ciemne włosy, które opadły jej na twarz. – Czas na nowy telefon. Na nowy numer. – Zrób mi czasami niespodziankę, dobrze? Możesz to zrobić? Powiedzieć mi, o czym myślisz?
– Myślę o tym, że przerwano nam coś naprawdę dobrego. – Ja też to pamiętam. Przyciągnąłem Justine do siebie, położyłem jej udo na moim biodrze i znów ją pocałowałem. Zatopiłem się w rozkoszy bycia blisko niej. Byłem dokładnie tu, gdzie chciałem być, z osobą, którą kochałem. Nie było rzeczy, której nie mógłbym jej powiedzieć. – Andy nie żyje – wyszeptałem z policzkiem przy jej twarzy.
Podziękowania Dziękujemy za pomoc i konsultację wybitnym specjalistom, którzy poświęcili nam swój cenny czas: kapitanowi Richowi Conklinowi, doktorowi Humphreyowi Germaniukowi, kapitanowi Neilowi Oswaldowi z Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, Elaine Pagliaro, Steve’owi Bowenowi, Kenowi Zerciesowi, Markowi Bninowi i C. Peterowi Colomellowi.
Szczególne wyrazy podziękowania kierujemy do osób zaangażowanych w zbieranie i weryfikację informacji: Lynn Colomello i Lauren Sheftell oraz naturalnie do Mary Jordan, która zarządzała pracą całego zespołu.