Niesamowite przygody młodych bohaterów 'zaczynają się w „innym obozie" półbogów, a potem przenoszą ich daleko, do krainy, nad -;iór;i bogowie nie mają już władzy. Pojawiają się nowi herosi, odżywają straszliwe potwory i rodzą się nowe przerażające istoty, a wszystko to ma związek ze spełnianiem się Przepowiedni o Siedmiorgu. RICK RIORDAN jest autorem Czerwonej piramidy i Ognistego non u z cyklu „Kroniki rodu Kane", a także serii „Percy Jackson i bogowie olimpijscy", w której skład wchodzi): Złodziej pioruna, Morze Potworów, Klątwa tytana, Bitwa w labiryncie i Ostatni Olimpijczyk. Jego książki zajmowały pierwsze miejsce na liście bestsellerów „New York Ti mesa”. Do jego publikacji dla dorosłych należy popularna seria „Trcs Navarre", która otrzymała trzy najwyższe nagrody w kategorii powieści grozy. Mieszka w San Antonio w 'Teksasie, z żoną i dwoma synami. www.galeriaksiazki.pl Galeria Książki
DOM HADES A RICK RIORDAN Przełożył Andrzej Polkowski Wydawnictwo Galeria Książki Kraków 2013
Wykonanie ebooka: Dawid Pieper
HAZEL Nie wiele brakowało, by podczas trzeciego ataku Hazel została zmiażdżona olbrzymim głazem. Wpatrywała się w mgłę, dziwiąc się, że przelot nad jakimś głupim grzbietem górskim mógł okazać się tak trudny, kiedy rozbrzmiały okrętowe dzwonki alarmowe. Ster na prawą burtę! - wrzasnął Nico z przedniego pomostu latającego okrętu. Leo zakręcił kołem sterowym i „Argo II” dokonał ostrego zwrotu w lewo; jego powietrzne wiosła cięły chmury jak rzędy długich noży. Hazel popełniła btyd: spojrzała za burtę. 1’rosto na ni;| mknij! ciemny kulisty kszrałt. Pomyślała: „Dlaczego księżyc na nas spada?", a potem krzyknęła i padła na pokład. Olbrzymi głaz przeleciał jej nad glow;j tak blisko, że podmuch odgarnął jej włosy z czoła. TRZASK! Runqi przedni maszt - żagiel, drzewce, reje i Nico, wszystko zwaliło się na pokład. Głaz, wielki jak furgonetka, zniknął we mgle, jakby miał gdzieś do załatwienia pilny interes. Nico! - Hazel podbiegła do niego, gdy Leo wyrównał poziom. nie mi nie jest - mruknął Nico, wygrzebując się spod żaglo wego płótna. Pomogła mu wstać i oboje ruszyli chwiejnym krokiem ku rufie. I Tarci zerknęła za burtę, tym razem ostrożniej. Chmury rozwiały się na tyle, że w dole dostrzegła szczyt gór)': ostry jak dzida ząb czarnej skały wyrastający z porośniętych mchem zboczy. A na samym szczycie sial bóg gór - ;,cdcn z nu nura woniiun:, jak nazywał je Jason. Albo ot/rac, |X) grecku. Jak zwał. tak zwal, ale spotkanie z nimi nie należało do przyjemności. Podobnie jak inni, których już spotkali, mini na sobie prostą białą tunikę, a skórę chropowatą i ciemną jak bazalt. Mierzył prawie dwa metry i był umięśniony jak kulturysta. Miał rozwianą białą brodę, postrzępione włosy i dzikie spojrzenie, jak jakiś szalony pustelnik. Ryknął coś, czego Hazel nie zrozumiała, ale z całą pewnością nie były to słowa powitania. Wyrwał kawał skały ze szczytu góry i zaczął go ugniatać w kulę. Po chwili mgła przysłoniła szczyt, ale kiedy bóg gór ryknął ponownie, odpowiedziały mu z oddali głosy innych numim, tocząc się cc hem po dolinach. Głupi skalni bogowie! zawołał / rufy Len. -Już po raz trzeci będę musiał wymieniać maszt! Myślicie, że maszty rosną na drzewach?! Nico zmarszczył brwi. Maszty sq z drzew. nie o to chodzi! Leo złapał za jedną z dźwigni wystających z kontrolera Nintendo Wii i zakręcił nią. Niedaleko od niego w poklad/ie rozwarł się otwór i wychynęło z niego działo z niebiańskiego spiżu. Hazel zdążyła zatkać uszy. gdy działo wzbiło się pod niebo, miotając metalowymi kulami, za którymi ciągnęły się smugi zielonego ognia. Kule na chwilę zawisły w powietrzu, wyrosły im kolce podobne do skrzydeł helikoptera, po czym pociski zniknęły we Hazel
mgle. Chwilę później przez góry przetoczy!.! się seria eksplozji, a po niej ryk rozwścieczonych bogów gór. Ha! - krzyku;)! Leo. Niestety, jak podejrzewała I lazcl, sądząc po skutkach ich dwóch poprzednieh spotkań ze skalnymi bogami, jego najnowsza broń tylko ich rozwścieczyła. Jeszcze jeden głaz świsnął za lewą hurtu. Wynośmy się stąd! - zawołał Nico. Leo mruknij! pod nosem parę niepochlebnych słów pod adresem min: i na, ale obrócił kołem sterowym. Silniki zahuczały. Magiczny lakielunek napiął się, a okręt poszybował prawym halsem, nabierając szybkości. Lecieli znowu na północ, podobnie jak przez dwa poprzednie dni. I lazcl rozluźniła się dopiero wtedy, gdy góry zostały daleko za rufą. Mgła opadła. Pod nimi poranne słońce oświetlało włoski krajobraz - łagodne zielone wzgórza i złote polu, podobne do tych z północnej Kalifornii. Łatwo było sobie wyobrazić, że powracają do Obozu Jupiter. Zrobiło jej się ciężko na sercu. Obóz Jupiter był jej domem zaledwie przez osiem miesięcy, odkąd Nico wyprowadził ją z Podziemia. ale teraz tęskniła za nim bardziej niż za rodzinnym domem w Nowym Orleanie, a już o wiele bardziej niż za Alaską, gdzie umarła w 1942 roku. Tęskniła za swoją pryczą w baraku Piątej Kohorty. Tęskniła za kolacjami w wielkiej jadalni, z duchami wiatru polatującymi z półmiskami nad stolami i legionistami dowcipkującymi na temat ostatnieh manewrów. Pragnęła spacerować po ulicach Nowego Rzymu, trzymając się za ręce z Frankiem Zhangicm. Chciała być znowu zwykłą dziewczyną mającą kochanego, opiekuńczego chłopaka. A przede wszystkim pragnęła czuć się bezpieczna. Miała już dość nieustannego napięcia i strachu. Siała na pokładzie rufowym. Nico wyciągał sobie drzazgi z ramion, a Leo naciskał guziki na konsoli sterującej okrętem. No. to było szlagtas tyczne - powiedział. Mani obudzić resztę? Hazel kusiło, by odpowiedzieć „tak', ale pomyślała, że reszta załogi miała nocną wachtę i zasłużyła na odpoczynek. A nie była ro spokojna wachta, bo co parę godzin musieli odpierać ataki kolejnych rzymskich potworów, którym „Argo II" wydał się smacznym kąskiem. Kilka tygodni temu z trudem uwierzyłaby, że można przespać atak boga gór, ale teraz nie miała wątpliwości, że przyjaciele wciąż chrapią /drowo pod pokładem. Sarna, gdy tylko nadarzała się sposobność, by rzucić się na koję, natychmiast zasypiała jak pod narkozą. Niech odpoczywają - powiedziała. Będziemy musieli sami wytyczyć jakiś inny kurs. Leo westchnął ciężko, wpatrując się w monitor. W poszarpanej roboczej koszuli i poplamionych smarem dżinsach wyglądał, jakby przed chwilą przegrał zapasy z lokomotywą. Od czasu, gdy ich przyjaciele, Percy i Annabeth, wpadli do Tartaru, Leo bez przerwy harował. Często wpadał w złość i bywał jeszcze bardziej pobudzony niż zwykle. Hazel martwiła ta zmiana, ale wgłębi duszy czuła ulgę. Kiedy Leo u4micch.il się i żartował, za bardzo przypominał jej Sam my ego, jej pradziadka... jej pierwszego chłopaka... dawno temu, w 1942 roku. Dlaczego jej życic musi być tak pokręcone? Inny kurs mruknął Leo. Czyli jaki? Na monitorze jaśniała mapa Włoch. Apeniny biegły przez półwysep w kształcie długiego buta. Zielona kropka „Argo II” mrugała po zachodniej stronie pasma gór, kilkaset kilometrów na północ od Rzymu. Kurs miał być prosty. Ich celem był Epir w Grecji, gdzie powinni znaleźć świątynię zwaną Domem Hadcsa (albo Uazc!
Plutona, jak go n używa li Rzymianie, albo, jak go nazywała w myślach Mazcl: Najgorszego Nicobecnego Ojca). Aby dotrzeć do Epiru, powinni lecieć prosto na wschód - nad Apeninami i Adriatykiem. Niestety, za każdym razem, gdy próbowali przelecieć nad górami, atakowali ich miejscowi bogowie. Przez ostatnie dwa dni lecieli więc na północ, mając nadzieję na znalezienie jakiejś bezpiecznej przełęczy. Bez skutku. Nutrii na montium byli synami Gai, znienawidzonej przez Hazel bogini. Byli ich nieprzejednanymi wrogami. Leo nie był w stanie wznieść „Argo Ił" wyżej, by uniknąć ich araków, a mimo całego systemu obronnego, w który wyposażył okręt, nie mógł przedrzeć się poza góry, nie ryzykując, roztrzaskania go na kawałki przez głazy miotane przez tych bazaltowych bogów. To przez nas - powiedziała Hazel. - Przeze mnie i Nica. jVw- r/tina nas wyczuwają. Spojrzała na swojego brata przyrodniego. Odkąd wyswobodzili go z niewoli u olbrzymów, powoli nabierał sił, ale wciąż był żalo śnie chudy. Czarna koszulka i dżinsy wisiały na nim jak na szkielecie. Długie czarne włosy opadały mu na zapadnięte oczy. Jego oliwkowa skóra nabrała chorobliwego ziclonkawobiałego odcienia, jak brzozowy sok. I.icząc po ludzku, miał niecałe czternaście lat, a więc był zaledwie o rok starszy od 1 lazel, ale w ich przypadku sam wiek nie decydował o wszystkim. Podobnie jak Hazel, Nico di Angelo był półbogiem pochodzącym z innej ery. Promieniował jakąś s/artf energią - i melancholią płynącą z wiedzy o rym, że nie należy do współczesnego świata. Hazel krótko go znała, ale rozumiała, a nawet podzielała jego smutek. Dzieci Hadesu (albo Plutona) rzadko mają szczęśliwe życie. A sądząc z tego, co Nico powiedział jej poprzedniej nocy, kiedy dotrą do Domu Hadesa, czeka ich jeszcze największe wyzwanie - którego zabronił jej wyjawiać innym. Nico zacisnął pałce na rękojeści swojego stygijskiego miecza. Duchy/icmi nie lubią dzieci Podziemia. To prawda. Włazimy im za skórę... dosłownie. Myślę jednak, że tc numina i tak wywęszyłyby nasz okręt. Wieziemy Ateny Parte nos. len posąg jest jak magiczna latarnia morska. Hazel przeszedł dreszcz, gdy pomyślał,i o potężnym posągu zalegającym w luku. Dużo ich kosztowało wydobycie go z jaski ni pod Rzymem, ale wciąż nie mieli pojęcia, co z nim zrobić. Jak dotąd tylko przyciągał coraz to nowe potwory. Leo pr/esunąl pakem po monitorze, w dół mapy Włoch. nie przelecimy nad górami. Dopadną nas wszędzie. Możemy przepłynąć morzem. Wokół południowego krańca Włoch. To długa droga - powiedział Nico. No i nie mamy... no wie cic, naszego eksperta od żeglugi. Percyego. To imię zawisło w powietrzu jak nadciągająca burza. Percy Jackson, syn Posejdona... półbóg, którego Hazel chyba najbardziej lubiła i podziwiała. Tyle razy uratował jej życic podczas ich wyprawy n.i Alaskę, a kiedy potrzebował jej pomocy w Rzymie, zawiodła go. Patrzyła, bezsilna, jak on i Annabeth spadają w ty otchłań. Wzięła głęboki oddech. Percy i Annabeth wciąż żyją. Wiedzia Li to, czuła to w duszy. Wciąż mogła im pomóc, gdyby tylko do tarła do Domu I Iadcsa, gdyby tylko udało jej się sprostać wyzwaniu, przed którym ostrzegł ją Nico. A gdyby dalej lecieć na północ? - zapytała. Przecież musi być jakaś przełęcz, jakaś przerwa między tymi górami... I .co pomajstrował przy zainstalowanej na konsoli spiżowej kuli Archimcdcsa swojej najnowszej i najniebezpieczniejszej zabaw cc. Z ii każdym razem, gdy Hazel na nią spojrzała, robiło jej się su cho w ustach. Bała się, że Leo pomyli kombinację szyfru na kuli lintel
i przypadkowo zdmuchnie ich wszystkich z pokładu a!ho wysadzi cały okręt w powietrze. Albo zamieni „Argo IF'w olbrzymi toster. Tym razem mieli szczęście. Z kuli wyrosła kamera, która wyświetliła nad konsol;) trójwymiarowy obraz Apeninów. No nie wiem. Leo przyjrzał się hologramowi. - Nie widzę na północy żadnej dobrej przełęczy. Ale wolę ten pomysł od powrotu na południe. Wszędzie, tylko nie znowu do Rzymu. nie oponowali. Rzym nie był miłym wspomnieniem dla nikogo. Cokolwiek zrobimy - odezwał się Nico - powinniśmy się pospieszyć. Każdy dzień, który Annabeth i Percy inusz:) spędzić w Tartarzc... Nie musiał kończyć. Mieli nadzieję, że Percy i Annabeth zdołają przetrwać w 'Tartarze na tyle długo, by odnaleźć wewnętrzni) stronę Wrót Śmierci. Potem, zakładając, że „Argo U" dotr/.e do Domu Madesa, może im się uda otworzyć wrota od strony śmiertelnego świata, ocalić przyjaciół i zamkn;)ć wejście do Tartaru, by wojska Gai nie odradzały się bezustannie w świec ie śmiertelników. lak... Ten plan musi się powieść. Nico spojrzał ponuro na włoski krajobraz. Może jednak powinniśmy obudzić innych. ’Ta decyzja dotyczy nas wszystkich. nie powiedziała 1 I.r/cl. - Sami znajdziemy jakieś rozwiązanie. nie bardzo wiedziała, dlaczego się przy tym upiera, ale od opuszczenia Rzymu załoga zaczęła się rozsypywać. Wcześniej nauczyli się działać zespołowo. A potem... hum... dwoje ich najważniejszych przyjaciół spadło do 'lartaru. Percy był trzonem grupy. To on dawał im poczucie pewności, kiedy żeglowali przez Atlantyk i Morze Śródziemne. A Annabeth była dc facto ich przywódczynię. Sama odnalazła Atenę Partcnos. Hyla z nieh najbystrzejsza, zawsze potrafiła znaleźć jakieś rozwiązanie. Haze! Gdyby 11 a zet budziła całą załogę za każdym razem, kiedy pojawiał się jakiś problem, kończyłoby się to kłótniami, po których wszyscy czuliby się jeszcze gorzej. Musi zrobić wszystko, by Percy i Annabeth byli z niej dumni. Musi przejąć iniejatywę. nie może uwierzyć, że jej jedyną rolą w tej wyprawie ma być to, przed czym ostrzegał ją Nico: usunięcie jakiejś przeszkody czekającej na nieh w Domu I ladesa. Odsunęła od siebie tę myśl. Trzeba pomyśleć. Twórczo. Znaleźć inny sposób przekroczenia tych gór albo ukrycia się przed ich bobami. Nico westchnął. Gdyby chodziło tylko o mnie, mógłbym zamienić się w widmo. Ale nie zamienię całego okrętu. I... prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy mam w sobie dość sił, by samemu tak podróżować. Może mógłbym zmajstrować jakiś kamuflaż powiedział I .co. -Jakąś zasłonę dymną, która ukryłaby nas w chmurach. W jego głosie brak było entuzjazmu. Hazel spojrzała w dół, na wiejski krajobraz, myśląc o tym, CO jest pod nim - królestwo jej ojca, pana Podziemia. Tylko raz spotkała Plutona, ale wówczas nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, kitu on jest. Nigdy nie oczekiwała od niego pomocy - ani w czasie swojego pierwszego życia, ani wtedy, kiedy była duchem w Podziemiu, ani po tym, jak Nico ściągnął ją z powrotem do świata żywych. Tanatos, sługa jej ojca, bóg śmierci, zasugerował jej, że może powinna być wdzięczna Plutonowi za to, że ją ignoruje. W końcu nie powinna żyć. Gdyby ojciec się nią zainteresował, mógłby zażądać jej powrotu do świata umarłych. Co oznaczało, że wzywanie Plutona byłoby bardzo złym pomysłem. A jednak... Słowa modlitwy same się w niej narodziły.
„Tato, proszę. Muszę znaleźć drogę do twojej świątyni w Gre cji... do Domu Hadesa. Jeśli tam jesteś, pokaż mi, co mam zrobić". Na skraju horyzontu przyciągnijł jcj uwagę jakiś ruch - coś małego i beżowego niknęło przez pola /, niewiarygodni) prędkości;), pozostawiając za sobą smugę jak odrzutowiec. Nie wierzyła własnym oczom. nie śmiała uwierzyć, ale to... to musi być... Arion. Co? - zapytał niei*. Leo lcrzykn;jł z radości, kiedy płowy obłoczek nieco się przybliżył. Stary, to jej koń! Szkoda, że cię przy tym nie było. nie widzieliśmy go od Kansas! Hazel roześmiała się - po raz pierwszy od wielu dni. Tak dobrze było zobaczyć starego przyjaciela... Beżowa plamka okrążyła jedno zc wzgórz na północy i zatrzymała się na jego szczycie. I lazel jeszcze go dobrze nie widziała, ale kiedy koń stanął dęba i zarżał, jego głos dotarł aż do „Argo II" i już nie miała wątpliwości. To był Arion. Musimy się z nim spotkać. Przybył tu, żeby nam pomóc. Ko dobra - l,co podrapał się po głowic - ale... no... mówiliśmy, żeby już nigdy nie lądować na ziemi, chyba pamiętasz? Przecież Gaja tylko na to czeka. Wystarczy, że się tam zbliżysz. Zejdę po drabince linowej. - Serce bilo jej mocno. Myślę, że Arion chce mi coś powiedzieć. HAZEL li azeł jeszcze nigdy nie była tak szczęśliwa. No, może v. wyjątkiem tego wieczoru, kiedy podczas uczty w Obozie Jupiter, po zwycięstwie nad hordami Gai, Frank pocałował ją po raz pierwszy... Ale trwało to rak krótko... Gdy tylko opuściła się na ziemię, podbiegła do Ariona i zarzu ciła mu ręce na szyję. Tęskniłam za tobą! - Przycisnęła twarz do ciepłego boku konia, pachnącego morską solą i jabłkami. - Gdzie się podziewałeś? Arion zarżał cicho. I lazeł żałowała, że nie potrafi mówić końskim językiem, jak Percy, ale teraz go zrozumiała. W tym rżeniu była jakaś niecierpliwość, jakby Arion mówił: „nie ma czasu na sentymenty, dziewczyno! Wsiadaj!" Chcesz mnie dokądś zabrać? Arion pokiwał łbem, grzebiąc kopytem w ziemi. Jego ciemnobrązowe oczy błyszczały przynaglająco. Hazel wciąż nie mogła uwierzyć, że jej przyjaciel naprawdę tu jest. Potrafił mkn.jć po każdej powierzchni, nawet morza, ale starożytne krainy wokół Morza Śródziemnego na pewno Haze! nie były din niego bezpieczne. Jak dla wszystkich półbogów i ich sprzym ier żeńców. nie przybyłby tu, gdyby ona nie znalazła się w trudnej sytuacji. I był taki poruszony... Cokolwiek zdołało zaniepokoić tego nieustraszonego konia, powinno napełnić ją strachem. Ale nie odczuwała lęku, raczej euforię. Miała już dość choroby morskiej i powietrznej. Na pokładzie ..Argo II "czuła sic jak skrzynia z balastem. Cieszył j.j powrót na twardy grunt, nawet jeśli to było terytorium Gai. Już była gotowa wskoczyć na koński grzbiet. I lazcl! - zawołał z okrętu Nico. - Co się dzieje? Wszystko gra! Przykucnęła i podniosła z ziemi bryłkę złota. Aha, więc coraz lepiej panuje nad swoją mucą. Już dawno nie wyskakiwały wo kół niej drogie kamienie, a teraz wyciągnięcie złota z ziemi okazało się takie łatwe. Podała Arionowi bryłkę - jego ulubioną przekąskę. Polem uśmiechnęła się do Leonii i niei, którzy obserwowali ją znad szczytu drabinki, jakieś trzydzieści metrów wyżej. Arion chce mnie dokądś zabrać. Chłopcy wymienili przerażone spojrzenia.
Och... - Leo wskazał na północ. - Tylko mi nie mów, że chce cię zabrać tam\ Hazel była tak skupiona na Arionie, że do lej pory nie dostrzegła zagrożenia. Kilometr od niej, na grzbiecie najbliższego wzgórza, zbierała się burza nad jakimiś ruinami - może rzymskiej świątyni albo twierdzy. Lejowata chmura pełzła w dól, ku wzgórzu, jak czarny palec. Hazel poczuła smak krwi. Spojrzała na Ariona. Chcesz popędzić tom'; Arion zarżał,jakby chciał powiedzieć: „lak, i to szybko!" No cóż... poprosiła o pomoc. Czyżby ojciec jej odpowiedział? Taką miała nadzieję, ale w tej burzy wyczuwała coś więcej niż działanie Plutona... coś mrocznego, potężnego i raczej niezbyt przyjaznego. A jednak... to jej szansa, bv pomóc przyjaciołom - by ich poprowadzić. a nie tylko za niini iść. Zacisnęła pas swojego kawaleryjskiego miecza z cesarskiego złota i wspięła się na grzbiet Ariona. Będzie dobrze! - zawołała do Nica i Leona. - Zostańcie tu i czekajcie na mnie! Jak długo? - zapytał Nico. - A jeśli nie wrócisz? Nie martw się, wrócę -obiecała, mając nadzieję, że się nie myli. Uderzyła piętami w boki Ariona i pomknęli przez włoski kraj obraz prosto w nasilające się tornado. HAZEL Stożek czarnej mgły pochłonął wzgórze. Arion pomknął prosto w >«; czerń. Na szczycie Hazel poczuła się tak, jakby się znalazła w innym wymiarze. Świat utracił barwy. Wzgórze otaczały ściany nieprzeniknionej ciemności. Niebo poszarzało. Ruiny zalśniły bielą. Nawet sierść Ariona nie była już brązowa, tylko popielata. W samym oku burzy powietrze znieruchomiało. Hazel czuła zimne mrowienie nu skórze, jakby i a natarto spirytusem. Przed nią w omszałych murach ziała łukowata brama wiodąca na coś w rodzaju dziedzińca. W mroku niewiele widziała, ale wyczuwała wewnątrz czyjąś obecność, jakby była grudką żelaza w pobliżu potężnego magnesu. Cośj;j tam przyciągało z Nieodpartą siłą. A jednak się zawahała. Powstrzymała Ariona, a on zaczął niecierpliwie przebierać nogami w miejscu, drąc kopytami pękający z trzaskiem grunt. Gdziekolwiek stąpnął, tam trawa, piach i kamienie stawały się białe jak szron. Przypomniała sobie Lodowice Ilubbarda na Alasce - jak jego powierzchnia trzeszczała pod jej stopami. Przypomniała sobie dno tej strasznej jaskini w Rzymie, które rozpadło się, wciągając Percy ego i Annabeth w czeluść wiodącą do Tartaru. Miała nadzieję, że ten czarno-biały szczyt wzgórza nie rozpadnie się pod nią, ale uznała, że nie może stać w miejscu. A więc naprzód, koniku. Jej glos był przytłumiony, jakby mówiła w poduszkę. Arion przebiegł truchtem przez sklepiony bramę. Zrujnowane inurv otaczałv kwadratowy dziedziniec wielkości kortu tenisowet/* go. Trzy inne bramy, po jednej w każdym boku, wiodły na północ, wschód i zachód. Pośrodku dziedzińca krzyżowały się dwie brukowane ścieżki. W powietrzu wisiała mgła białe strzępy, które wiły się i falowały jak żywe. To nie mgła, zdała sobie sprawę Hazel. To Mylą.
Wicie razy słyszała o Mgle - o tym magicznym woalu, który ukrywa świat mirów przed oczami śmiertelników. Mgła sprawiała, że ludzie, a nawet półbogowie, patrzyli na potwory, a widzieli nieszkodliwe zwierzęta, patrzyli na bogów, a widzieli zwykłych ludzi. I lazcl nigdy nie wyobrażała sobie Mgły jako realnej mgły, ale teraz, kiedy patrzyła na szarobi.de wapory wijące się wokół nóę Ariona i przepływające pod wyszczerbionymi łukami ruin, dostała gęsiej skórki. Czuła, że te bi.de strzępy przesycone są czystą magią. W oddali zawył pies. Arion, który rzadko się czegoś bał, stanął dęba i parsknął lękliwie. Spokojnie. - Pogłaskała szyję konia. Jesteśmy w to wplątani oboje, ty i ja. A teraz zejdę, dobrze? Ześliznęła się z jego grzbietu. Natychmiast odwrócił się i pu ścił galopem. Arionie, zaczc... Ale koń już zniknął we mgle. Już nie byli w to wplątani oboje. Znowu usłyszała wycie psa - tym razem bliżej. Ruszyła ku środkowi dziedzińca. Mgła oblepiała ją jak szron ścianki zamrażał uika. I lej?! - zawołała. Hej! odpowiedział jakiś glos. W północnej brumie pojawiła się blada postać kobiety. nie, zaraz... wc wschodniej bramie. nie, w zachodniej. 'Ihr.y widma uj samej kobiety kroczyły ścieżkami ku środkowi dziedzińca. Kobieta z Mgły. o rozmazanych kształtach, a u jej stóp ciągnęły się dwa mniejsze strzępy mgły, jak ulubione zwierzaki. Doszła do środka dziedzińca i je j trzy formy zlały się w jedną. Zmaterializowała się w młodą kobietę w ciemnej sukni bez ręku wów. Złorc włosy miała wysoko upięte w koński ogon, jak starożytne Grcczynki. Jej suknia była tak jedwabista, że zdawała się falować, jakby z ramion spływał jej czarny atrament. Sądząc po wyglądzie, mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat, ale Hazel wiedziała, że sam wygląd niezego nie oznacza. ł lazel I .evesquc - powiedziała kobieta. Była piękna, choć śmiertelnie blada. Kiedyś, w Nowym Orleanie, Ha/cl zmuszono do czuwaniu przy zmarłej koleżance ze szkoły. Zapamiętała widok martwego ciała dziewczynki w otwartej trumnie. Makijaż na jej twarzy sprawiał, że wyglądała, jakby była pogrążona w spokojnym śnie, co w Hazel budziło przerażenie. Kobieta przypominała tę dziewczynkę, z jednym wyjątkiem: miała otwarte oczy. oczy ziejące czernią. Kiedy przechyliła głowę, zdawała się ponownie rozszczepiać na trzy postacie... Mgliste powidoki, jak fotografia kogoś, kto szybko się porusza. Kim jesteś? - Hazel zacisnęła pałce na rękojeści miecza. - To znaczy... którą boginią? Tego była pewna. Ta kobieta promieniowała mocą. Wszystko wokół niej - kłębiąca się Mgła, jednobarwna burza, widmowa poświata na ruinach - istniało tylko dzięki niej. Ach. - Kobieta pokiwała głową. - Dani ci trochę światła. Uniosła ramiona. W jej dłoniach pojawiły się nagle dwie staroświeckie pochodnie z tr/.dn. Mgła cofnęła się aż do murów. Dwie mgliste smugi u sandałów kobiecy zmaterializowały się w czarnego labradora i długiego, szarego gryzonia z białą otoczką wokół pyska. Łasica? Kobieta uśmiechnęła się łagodnie. Jcstcni I Ickate. Bogini magii. Mamy wiele do omówienia, jeśli chcesz przeżyć tę noc. HAZEL H azel chciała uciec, alcjej stopy jakby wrosły w pobielały grunt. Spomiędzy ziemi, jak pędy roślin, wyrosły dwa metalowe uchwyty. Mckate umieściła w nieb płoniee pochodnie, a potem obeszła Hazel dookoła, patrząc na nią, jakby były partnerkami w jakimś dziwnym tańcu. Czarny pies i łasica szły za nią krok w krok. -Jesteś podobna do swojej matki - powiedziała w końcu bogini.
Hazel poczuła ucisk w gardle. Znałaś ją? Oczywiście. Marie była wróżbitką. Znała się na czarach, zaklęciach i gris-gris. Jestem boginią magii. Bezdenne czarne oczy wpatrywały się w Hazel tak intensywnie, jakby próbowały wyssać z niei duszę. Podczas swojego pierwszego życia w Nowym Orleanie Hazel musiała znosić udręki w szkole z powodu swojej matki. Dzieciaki nazywałyj;| wiedźmij. Siostry zakonne pomrukiwały, że matka I łazcl ma kontakty z diabłem. „Skoro siostry bały się mojej mamy” pomyślała „to co by dopiero było, gdyby zobaczyły tę boginię?". W wiciu budzę strach - powiedziała Hekate, jakby czytała w jej myślach. - Ale magia nie jest ani dobra, ani zla. lo narzędzie, jak nóż. Czy nóż jest zły? ’lylko wtedy, gdy zly jest ren, kto ma go w ręku. Moja... moja matka... tak naprawdę... nie wierzyła w magię. Ona tylko udawała, dla pieniędzy. I .asica warknęła i obnażyła zęby. Spod jej ogona dobiegł cichy pisk. W innych okolicznościach puszczająca gazy łasica mogłaby budzić śmiech, ale Hazel nie roześmiała się. Czerwone oczka gryzonia zalśniły złowrogo jak dwa rozżarzone węgielki. Spokój, Cale - powiedziała Hekate. Spojrzała na Hazel i wzruszyła ramionami, jakby za coś przepraszała. - Gale nie znosi, kiedy mówi się przy niej o niedowiarkach i oszustach udających magików. Kiedyś sama była czarownicą. Twoja łasica była czarownicą? To nie łasica, to skunks. Ale... tak. Gale była kiedyś niezbyt miłą czarownicą. nie dbała o higienę osobistą i miała okropne... och, przypadłości żołądkowe. - Machnęła ręką przed nosem. I przez nią moi wyznawcy nie cieszyli się dobrą sławą. Aha. Hazel starała się nie patrzeć na gryzonia. Nie chciała nic wiedzieć o jego problemach żołądkowych. W każdym razie — ciągnęła Hekate - zamieniłam ją w samicę skunksa. To bardziej do niej pasuje. Hazel przełknęła ślinę. Spojrzała na czarnego psa, który namiętnie lizał dłoń bogini. A twój labrador... Och, to jest Hekuba, dawna królowa Troi - odrzekła Hekate, jakby to było oczywiste. Pies warknął cicho. Masz rację, I lekubo - powiedziała bogini. - nie mamy czasu na długie wstępy. Rzecz w tym, Hazel Levesque, że twoja matka mogła sobie twierdzić, że w magię nie wirzy, ale miała prawdziwe magiczne zdolności. I w końcu to zrozumiała. Kiedy poszukiwała zaklęcia, które by wezwało Plutona, to ja jej pomogłam je znaleźć. Ty?... Tak. - Hekate wciąż krążyła wokół Hazel. - Dostrzegłam w niej potencjał. Ty nvasz jeszcze większy. Hazel poczuła zamęt w głowie. Przypomniała sobie wyznanie matki tuż przed jej śmiercią: jak wezwała Plutona, jak bóg się w niej zakochał i jak, z powodu jej zachłanności. Hazel urodziła się naznaczona klątwą. Hazel potrafiła wyczarowywać z ziemi drogie kamienie i złoto, ale każdego, kto ich użył, czekało cierpienie i śmierć. A teraz ta bogini mówi, że ona to wszystko sprawiła. Przez te czary moja matka bardzo cierpiała. Całe moje życie...
Gdyby nie ja, nie byłoby cię na £ wiecie - przerwała jei cierpko Hekate. Nie mam czasu na twoje fochy. Ty go też nie masz. Bez mojej pomocy umrzesz. Czarny pies warknął. Skunks kłapnął zębami i puścił gazy. Hazel poczuła się tak, jakby jej płuca wypełnił gorący piasek. -Jakiej pomocy? Hekate uniosła białe ramiona. W trzech bramach, z których wyszła - w północnej, wschodniej i zachodniej - zawirowała Mgła. Zamigotały czarno-białe postacie, podobne do tych z niemych filmów, które wciąż od czasu do czasu wyświetlano w kinach, kiedy Hazel była mała. W bramie zachodniej dwaj półbogowie w zbrojach, grecki i rzymski, walczyli ze sobą pod wielką sosną na zboczu wzgórza. Trawa była zasiana rannymi i umierającymi. Hazel ujrzała samą siebie pędzącą na Arionie przez pole bitwy, by położyć kres przelewowi krwi. W bramie wschodniej zobaczyła „Argo II” szybujący nad Apeninami. Takiclunck okrętu płonął. Olbrzymi głaz roztrzaskał Hazel pokład rufowy. Inny przebił kadłub. Okręt wybuchł jak /.gniła dynia, a silnik eksplodował. Scena w bramie północnej była jeszcze straszniejsza. Leo - omdlały albo martwy - spadał przez chmury. Samotny Krank szedł chwiejnym krokiem mrocznym tunelem, uciskając palcami ramię; koszulkę miał poplamiony krwią. Zobaczyła siebie samą w rozległej jaskini wypełnionej pasemkami światła jak przezro- czyst:} pajęczyną. Usiłowała się przez ni.j przedrzeć, a w oddali Percy i Annabeth leżeli bez życia u stóp czanio-srehrnyrh metalowych podwoi. -Wybory- powiedziała Hekate. - Stoisz na rozdrożu, Hazel Levesque. A ja jestem boginią rozdroży. Grunt zadygota] pod stopami Hazel. Spojrzała w dół i zobaczyła błysk srebrnych monet... Wokół niej tysiące starych rzymskich denarów wyskakiwało z ziemi, jakby cały szczyt wzgórza zaczął w rżeć. Sceny w trzech bramach musiały wzbudzić w niej taki niepokój, że bezwiednie wezwała każdy kawałek srebra z okolicy. W tym miejscu przeszłość leży tuż pod powierzchnią - powiedziała Hekate. - W dawnych czasach spotykały się tu dwie ważne rzymskie drogi. Wymieniano nowiny. Handlowano. Spotykali się przyjaciele, walczyli ze sobą wrogowie. Wielkie armie musiały tu wybrać kierunek, w którym pomaszerują. Rozdroża są zawsze miejscami podejmowania decyzji. Jak... jak Janus. Hazel przypomniała sobie świątynię Janusa na Wzgórzu Świątynnym w Obozie Jupiter. Półbogowie zachodzili tam, gdy mieli podjąć jakąś decyzję. Podrzucali monetę - orzeł, reszka i mieli nadzieję, że bóg o dwóch twarzach wskaże im, co mają zrobić. Nienawidziła tego miejsca. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego jej przyjaciele tak ochoczo pozbywali się własnej odpowiedzialności na rzecz jakiegoś boga. Po tym wszystkim, co przeszła, ufała mądrości bogów w równej mierze co nowoorlcańskiemu automatowi do gry. Bogini magii prychnęła pogardliwie. Janus i jego drzwi! Skłaniał do uwierzeniu, że wszystkie wybory są albo czarne, albo białe, tak albo nie. wejść lub wyjść. A to nie takie proste. Kiedy znajdziesz się na rozdrożu, zawsze są do wyboru przynajmniej trzy drogi... albo cztery, licząc tę, którą przyszłaś. Jesteś teraz na takim skrzyżowaniu dróg, I lazcl. Hazel ponownie spojrzała na każdą bramę: wojna półbogów, zniszczenie „Argu 11", klęska jej samej i jej przyjaciół. Wszystkie wybory są złe. Wszystkie wybór)' wiążą się z ryzykiem - poprawiła ją bogini. - Ale co jest twoim celem?
Moim cclcm? - I Inzel machnęła ręką w stronę bram, - Żaden z tych. I lekuba warknęła. Gale zaczęła biegać wokół stóp swojej pani, puszczając gazy i kłapiąc zębami. Możecie wrócić do Rzymu, ale tam czekają na was wojska Gai. Żadne z was nie przeżyje. Więc... en mi radzisz? Mekatc podeszła do najbliższej pochodni. Zebrała garść płomieni i zaczęła z nieh rzeźbić miniaturową mapę Wioch. Możecie wybrać zachód. Powrócić do Ameryki ze zdobyczą, / Ateną 1’artcnos. Wasi towarzysze, Grecy i Rzymianie, są na skraju wojny. Możecie ocalić życic wielu z nieh. Możecie - powtórzyła Hazel. Ale Gaja ma się przebudzić w Grecji. To tam gromadzą się olbrzymy. -To prawda. Swoje przebudzenie Gaja wyznaczyła na pierwszy dzień sierpnia, w święto Spes, bogini nadziei. Budząc się w Święto Nadziei, zamierza raz na zawsze zniweczyć wszelkie nadzieje. Nawet jeśli udu wam się dotrzeć na czas do Grecji, czy zdołacie ją powstrzymać? nie wiem. — Hekate przesunęła palcem po Hazel skalistych szczytach Apeninów. - Możecie wyruszyć n.i wschód, poprzez góry, ale Gaja uczyni wszystko, abyście nie zdołali opuścić Italii. Wezwała już bogów gór, by was powstrzymali. Zauważyliśmy to. Każda próba przekroczenia Apeninów oznacza zniszczenie waszego okrętu. To pewnie zabrzmi ironieznie, ale to może być dl i całej waszej załogi najbezpieczniejszy wybór. Przewiduję, że wszyscy przeżyjecie eksplozję. 1 możliwe, choć mało prawdopodobne, że uda wam się dotrzeć do Kpiru i zamknąć Wrota Śmierci. Możecie nawet odnaleźć Gaję i zapobiec jej przebudzeniu. Ale wówczas oba obozy półbogów zostaną zniszczone. Nie będziecie mieli dokąd wrócić. - Ilekatc uśmiechnęła się. - Bardziej prawdopodobne jest to, że po zniszczeniu waszego okrętu zgubicie się w górach. To by oznaczało koniec waszej misji, ale oszczędziłoby tobie i twoim przyjaciołom wielu cierpień w przyszłości. Wojna z olbrzymami zakończyłaby się zwycięstwem lub klęską, ale bez was. .Zwycięstwem lub klęską bez nas”. Coś w niej zatęskniło za takim biegiem rzeczy, choć trochę ją to zawstydziło. Chciała żyć jak normalna dziewczyna. nie chciała cierpieć, nie chciała, by cierpieli jej przyjaciele. Dość już się wszyscy nacierpię! i. Spojrzała na środkową bramę. Zobaczyła Percy’ego i Annahcth leżących bez życia przed tymi czarno srebrnymi wrotami. Piętrzył się nad nimi mroczny, humanoidalny cień z uniesioną nogą, chcący zamienić Percy ego w miazgę. A co z nimi? zapytała lekko drżącym głosem. Z Percym i Annabeth? 1 Ickate wzruszyła ramionami. Zachód, wschód, południe... oni i t:ik umrą. -To nie wchodzi w rachubę. A więc pozostaje tylko jedna droga, ale jest najniebezpieczniejsza. - Palec Hekate przesuną] się przez miniaturowe Apeniny, pozostawiając Siatą smugę wśród czerwonych płomieni. Tu, na północy, jest tajemne przejście, miejsce, nad którym mam władzę. Przeszedł nim Hannibal, maszerując na Rzvni. Bogini zakreśliła palcem łuk w górę, na szczyi półwyspu, potem na wschód, ku morzu, potem w dół, wzdłuż zachodnieh wybrzeży Grecji. - Kiedy już znajdziecie się po drugiej stronie przejścia przez góry, możecie popłynąć na północ, do Bolonii, a polem do Wenecji. Stamtąd wystarczy przepłynąć Adriatyk, by dotrzeć do waszego celu, o, lulaj. Do Epiru w Grecji.
Hazel nie bardzo się orientowała w geografii. Nie miała pojęcia, jaki jest Adriatyk. Nigdy nie słyszała o Bolonii, a jeśli chodzi o Wenecję, to obiło jej się o uszy, że są tam kanały i gondole. Ale jedno było dla niej oczywiste. -To chyba najdłuższa droga, jaką można sobie wyobrazić. I właśnie dlatego Gaja nie będzie się spodziewać, że ją wybierzecie. Mogę was trochę ukryć, ale powodzenie waszej podróży zależy od ciebie, Hazel Levesque. Musisz się nauczyć władać Mgłą. -Jar -Hazel poczuła, że serce jej zamiera. Władać Mgłą?Jak? Płomienie pochłonęły mapę Włoch. I Ickate machnęła ręką w stronę czarnego psa. Mgła zawirowała wokół niego, aż w koń- cu zniknął w kokonie bieli. Nagle ten kokon rozwiał się i... pujjf!.., tam, gdzie stał labrador, siedziała teraz mała czarna kotka ze złotymi oczami, wyraźnie zdegustowana. Mian - poskarżyła się. -Jestem boginią Mgły — powiedziała ł Irkate. - Na mnie spoczywa odpowiedzialność za oddzielenie świata bogów od świata śmiertelników. Moje dzieci uczą się wykorzystywać Mgłę do własnych celów, tworzyć iluzje albo wpływać na świadomość śmier tclników. Inni półbogowie też mogą się tego nauczyć. I musisz tego dokonać, Hazel, jeśli chcesz pomóc swoim przyjaciołom. 11uzd Ale... - 11 a ad spojrzała na kotkę. Wiedziała, że tak naprawdę to I Tckuba, czarny labrador, ale trudno jej było w to uwierzyć. Korka była taka realna. - Nie potrafię. Twoja matka miała zdolności magiczne. Ty masz jeszcze większe. Jako dziecię Plutona, które powróciło zc świata umarłych, lepiej od innych rozumiesz istotę woalu między światami. Możnz władać Mgłą. Bo jeśli nie... no cóż, twój brat Nico już cię ostrzegł. Duchy mu powiedziały, jaki spotka cię los. Kiedy dotrzecie do Domu 1 ladcsa, będzie tam na was czekał potężny wróg, ta, której nie da się zwyciężyć mieczem. Tylko ty możesz ją zwyciężyć, ale nie dokonasz tego bez znajomości magii. Pod Hazel ugięły się nogi. Przypomniała sobie ponury grymas na twarzy nica, jego palce wbijające się w jej ramię. „Nie możesz tego powiedzieć innym. nie teraz. Ich odwaga osiągnęła punkt krytyczny". Kim ona jest? - zapytała chrypliwym głosem. nie wypowiem jej imienia. To by je j zdradziło twoj.j obecność, zanim będziesz gotowa stawić jej czoło. Wybierz północ, Hazel. Podczas podróży ćwicz wzywanie Mgły. Kiedy dotrzecie do Bolonii, szukajcie dwóch karłów. Zaprowadzą was do skarbu, który może wam pomóc przeżyć w Domu Hadesa. Nie rozumiem. Miau - poskarżyła się kotka. Już dobrze, Hekuho. - Bogini ponownie machnęła ręki) i kotka zniknęła. Czarny labrador powrócił na swoje miejsce. Zrozumiesz, Hazel obiecała bogini. - Od czasu do czasu przyślę do ciebie Gale, żeby sprawdziła, jakie robisz postępy. Skunks syknął, w jego czerwonych oczkach zabłysła złość. Cudownie - mruknęła Hazel. Zanim dotrzecie do Epiru, musisz już być gotowa. Jeśli ci się uda, to może jeszcze się spotkamy... na polu decydującej bitwy. „Decydującej bitwy" - pomyślała Hazel. „Och, co za radość". Zastanawiała się, czy potrafiłaby zapobiec wydarzeniom, których wizje ujrzała we Mgle. I.co spadający poprzez chmury, ciężko ranny Frank błądzący w ciemności, Percy i Annabeth na łasce i niełasce mrocznego olbrzyma. Mierziły ją zagadki bogini i niejasność jej rad. Zaczynała gardzić rozdrożami.
Dlaczego mi pomagasz? - zapytała. - W Obozie Jupiter mówiono, że podczas ostatniej wojny stałaś po stronie tytanów. Czarne oczy I lokale zalśniły. Bo pochodzę z ich rasy... jestem córka Pcrscsa i Asterii. Władałam Mgłą na długo przed zdobyciem władzy przez Olimpijczyków. Pomimo tego w pierwszej wojnie tyranów, cale tysiąclecia temu, stanęłam po stronie Zeusa przeciw Kronosowi. nie byłam ślepa na okrucieństwa Kronosa. Miałam nadzieję, że Zeus okaże się lepszym królem. Roześmiała się gorzko. Kiedy Dcmcter utraciła swoją córkę Persefonę, porwaną przez twojego ojca, wiodłam ją przez ciemność, oświetlając jej drogę pochodniami, pomagając jej szukać córki. A kiedy giganci powstali po raz pierwszy, ponownie stanęłam po stronie bogów. Pokonałam mojego odwiecznego wroga Kłytiosa, stworzonego przez Gaję, by pochłaniał i unieestwiał moją magię. Klytios. - 1 lazel po raz pierwszy usłyszała to imię, ale wypowiedzenie go na głos sprawiło, że zmartwiała. Zerknęła na wizję w bramie północnej - potężną mroczną postać piętrzącą się nad Percym i Annabeth. To on czeka na nas w Domu I Tadesa? Och, tak, czeka tam na was. Ale najpierw musisz pokonać czarownieę. Bo jeśli nie... Strzeliła palcami i wszystkie trzy bramy pociemniały. Mgła rozwiała się, wizje zanikły. Wszyscy musimy dokonywać wyborów - powiedziała bogini. Kiedy Kronos powstał po raz drugi, popełniłam błąd. Poparłam go. Mia Inni już dość ignorowaniu mnie przez rak zwanych v>ifk- iZycb bogów. Służyłam im tak długo, a oni nigdy mi nie zaufali, nie raczyli dać miejsca w sali bogów... Skunks parsknął gniewnie. Ale fo dawne czasy. Bogini westchnęła. - Zawarłam pokój z Olimpem. 1 pomogę bogom nawet teraz, kiedy są w opałach, bo ich greckie i rzymskie uosobienia walczą ze sobą. Zawsze by lam i nadal jestem tylko Hekate. Pomogę wam w walce z gigantami, jeśli okażecie się tego warci. Teraz ty musisz dokonać wyboru, Hazel Levesque. Zaufasz mi... czy mną wzgardzisz, jak zbyt często czynili bogowie Olimpu? Hazel zaszumiało w uszach. Czy mogłaby zaufać rej posępnej bogini, która zrujnowała życie jej matce, obdarzając ją magicznymi zdolnościami? Co to to nie. A lej jej czarnej suki i tego śmierdzącego skunksa też nie polubiła. Ale wiedziała, że nie może pozwolić, by Percy i Annabeth zginęli u Wrót Śmierci. Wybieram północ. - oświadczyła. Przedostaniemy się przez góry twoim tajemnym przejściem. I Icka te kiwnęła głową, a przez jej twarz przemknął cień zadowolenia. Dokonałaś dobrego wyboru, chociaż nie będzie to łatwa droga. Napotkacie wicie potworów. Z Gają sprzymierzyli się nawet niektórzy z moich slug w nadziei na zniszczenie waszego świata. Wyjęła pochodnie z uchwytów. Przygotuj się, córko Plutona. Jeśli pokonasz czarownieę, znowu się spotkamy. Zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecała Hazel. - I... He kate... ja nie wybieram jednej z twoich dróg. Wybieram własną. Bogini uniosła brwi. Skunks drgnął, pies zawarczał. /.najdziemy sposób, by powstrzymać. (łaję - powiedziała Ha zel. - Ocalimy naszych przyjaciół uwięzionych wTartarzc. Nie / faze i dopuścimy ani do zniszczenia naszego okrętu, ani do wojny między Obozem Jupiter i Obozem I Icrosńw. Tego wszystkiego zamierzamy dokonać. Ciekawe powiedziała Hekate. jakby I lazcl była Nicoczekiwanym rezultatem jakiegoś naukowego eksperymentu. Wiele l»ym dała, żeby ro zobaczyć.
Kala ciemności pochłonęła 4wiat. K iedy Hazel odzyskała wzrok, burzy, bogini i jej boskich zwierząt już nie było. Siała na zboczu wzgórza w porannym słońcu, pośrodku otoczonego ruinami dziedzińca, .1 tuż obok stał Arion, parskając niecierpliwie. Zgoda - powiedziała do niego. - Wynośmy się stąd. Co tam się działo? - zapytał Leo, kiedy Hazel wspięła się na pokład „Argo II". Hazei wciąż trzęsły się ręce |X> rozmowie z boginią. Spojrzała za burtę i zobaczyła smugę pyłu za Arionem galopującym przez włoskie wzgórza. Miała nadzieję, że przyjaciel z nią pozostanie, ale dobrze go rozumiała: chciał jak najszybciej opuścić to miejsce. Krajobraz zamigotał, gdy letnie słońce napotkało poranną mgłę. Samotne ruiny bielały na wzgórzu nie było już żadnych starożytnych ścieżek, bogiń ani pusy.czającyehcuchnące gazy łasiczek. I łazeP - zapytał Nico. Kolana się pod nią ugięły. Nico i l^co złapali ją pod ramiona i pomogli jej dojść do schodków przedniego pokładu. Poczuła wstyd, omdlewając jak jakaś księżniezka z bajki, ale siły j.j opuściły. Wspomnienie widmowych scen, które zobaczyła na skrzy żowaniu dróg. napełniło ją przerażeniem. Spotkałam Hckatc - wyznała. nie opowiedziała im wszystkiego. Pamiętała słowa Nica: .Ich odwaga osiągnęła punki krytyczny". Ale powiedziała im o tajemnym przejściu przez góry i o trasie, kióru moghi ich doprowadzić do Epir u. Hazel Kiedy skończyła, Nico wziął ją za rękę. Wpatrywał się w nią z niepokojem. Hazel, spotkałaś Hekate na skrzyżowaniu dróg. Ib... to coś, czego wiciu półbogów nie przeżyło. A ci, którzy to przeżyli, już nigdy nie byli tacy sami. Jesteś pewna, że... nic mi nie jest. Ale wiedziała, że kłamie. Pamiętała, jaka była dumna i pewna siebie, kiedy powiedziała bogini, że znajdzie własny drogę i że uda im się ocalić wszystko i wszystkich. Teraz te przechwałki wydały jej się śmieszne. Odwaga j.j opuściła. A jeśli f lekatc nas oszukuje? - zapytał Leo. - Ta droga może być pułapki}. Hazel pokręciła głową. Gdyby to była pułapka, to Hckatc opisałaby mi ją w jaśniejszych barwach. A wierz mi, nie zrobiła lego. I /Co wyciągnął z pasa kalkulator i wcisnął parę guzików. -To będzie... no. nadłożymy prawic pięćset kilometrów, zanim dotrzemy do Wenecji. Potem będziemy musieli wracać Adriatykiem. Mówiłaś coś o jakichś zbolałych karłach? O karłach w Bolonii. Podejrzewam, że Bolonia to jakieś miasto. Ale dlaczego mamy tam szukać karłów... nie mam pojęcia. Chodzi o jakiś skarb, który ma nam pomóc w naszej misji. I Im... to znaczy... nie mam nic przeciwko skarbom, ale... To nasza jedyna szansa. Nico pomógł Hazel stanąć na nogi. Musimy nadrobić stracony czas. Wszystko zależy od szybkości. Wszystko, a więc i życic Percy ego i Annabeth. Od szybkości? - Leo wyszczerzył zęby. nie ma sprawy. Podbiegł do konsoli sterującej i zaczął manipulować przełącznikami. Nico wziął Hazel pod ramię i odprowadził na stronę. Co jeszcze powiedziała < i I lekatc? Mówiła «... nie mogę - ucięła. Hazel
Wciąż miała przed oczami te wizje: Percy i Annabeth leżący bez życia 11 stóp czarnych metalowych drzwi, mroczny olbrzym piętrzący się nad nimi. ona sam i bezsilna, uwięziona w lśniącej pajęczynie ze światła. „Musisz pokonać czarownieę", powiedziała Hekate. „Tylko ty możesz ją zwyciężyć. Bo jeśli ci się nie uda...*’. •To już koniec" - pomyślała. Wszystkie bramy zamknięte. Wszystkie nadzieje utracone. Nico ją ostrzegł. Miał kontakt z umarłymi, słyszał, co mu szepczą o przyszłości. Dwoje dzieci Podziemia wejdzie do 1 )omu Ha desa. Staną przed wrogiem, którego nie sposób pokonać. Tylko jedno z nieh dotrze do Wrót Śmierci. Nie mogła spojrzeć bratu w oczy. Powiem ci później - obiecała, starając się, by głos jej nie drżał. Teraz musimy odpocząć, póki jeszcze możemy. Tej nocy prze kroczymy Apeniny. ANNABETH Dziewięć dni. Spadając, Annabeth pomyślała o I lezjodzic, dawnym poccic greckim, który spekulował, 'że droga z powierzchni ziemi do Tar taru powinna trwać dziewięć dni. Miała nadzieję, że I lezjod się mylił. Utraciła poczucie czasu. Jak długo trwa ju ż ich spadanie? Godziny? Dzień? Wydawało jej się, że upłynęła wieczność. Przez cały czas trzymali się za ręce. Teraz Percy przyciągnął ją do siebie i objął mocno, gdy tak spadali poprzez nieprzeniknioną ciemność. Wiat r gwizdał jej w uszach. Powietrze stawało się coraz gorętsze i wilgotniejsze, jakby dali nurka w gardziel olbrzymiego smoka. Świeżo złamana kostka pulsowała bólem, chociaż chyba już nie osnuwała jej pajęczyna. Ta przeklęta Arachne. Uwięziona wc własnej sieci, ugodzona tym samochodem i zepchnięta do Tartar u - a jednak zdołała się zemścił!'. Jej pajęczyna owinęła się wokół nogi Annabeth i pociągnęła ją razem z Percym w przepaść. nie wyobrażał.! sobie, by Arachne nadal żyła gdzieś w ciem ilościach pod nimi. nie chciała znowu spotkać tego potwora na samym dnie. Zakładając, fcjesł jakieś dno... A nawet jeśli jest, i tak się o nie roztrzaskaj:}, więc nie ma co przejmować się jakimś olbrzymim pająkiem. Objęła Percy ego i starała się zdusić szloch. Nigdy nie spodziewała się łatwego życia. Większość półbogów umierała młodo, uśmiercona przez straszliwe potwory, ’lak było od starożytnych c/asów. To Grecy wynaleźli tragedię. Wiedzieli, że nawet najpotężniejszych herosów nie czeka szczęśliwy koniec. Pylico żc to nie było sprawiedliwe. Drogo ją kosztowało odna lezienie i zdobycie posągu Ateny. I w końcu, kiedy to się udało, kiedy sprawy przybrały lepszy obrót, kiedy połączyła się z Pcr- cyin, oboje runęli w przepaść, zmierzając ku śmierci. Nawet bogowie nie obmyśliliby tak pokręconego losu. Ale Gaja różniła się od innych bogów. Matka Ziemia była od nieh starsza, bardziej niegodziwa, bard Mej żądna krwi. Ann.i- beth potrafiła sobie wyobrazić, że bogini śmieje się teraz, kiedy ona i Pfcrcy lecą w otchłań. Przycisnęła wargi do ucha Percy ego. Kocham cię. nie wiedziała, czyją słyszy, ale skoro oboje mieli umrzeć, chcia ła, by były to jej ostatnie słowa. Próbowała rozpaczliwie wymyślić jakiś plan ocalenia. Iiyła córką Ateny. Zdołała pokonać tunele pod Rzymem, stawić czoła wielu wyzwaniom, wykorzystując swój spryt. Ale teraz nie przychodziło jej do głowy nie, co mogłoby powstrzymać to spadanie albo choćby je spowolnić.
Żadne z nieh nie potrafiło latać jak Jason, który potrafił zapanować nad wiatrem, albo Frank, który zamieniał się w latające zwierzę. Jeśli spadną na dno z tą prędkością... no cóż, znała prawa fizyki na tyle, by wiedzieć, czym to się skończy. Zaczęła się poważnie zastanawiać, czy mogliby sporządzić coś w rodzaju spadochronu ze swoich koszulek - tak już była 'zdesperowana—gdy w ich otoczeniu coś się zmieniło. Ciemność nabrała szarych i czerwonych odcieni. Annaberh zdała sobie sprawę, że wi dzi włosy Percy ego. Gwizd w jej uszach zamienił się w ryk. Zrobiło się strasznie gorąco, a powietrze przesyci! zapach zgniłych jaj. Nagle szyb, którym spadali, rozwarł się w olbrzymią jaskinię. Kilkaset metrów pod sobą Annabeth dostrzegła jej dno. Przez chwilę tak ją to zaszokowało, że zakręciło się jej w głowie. Wewnątrz tej jaskini mógłby się zmieścić cały Manhattan, a nie widziała jeszcze pełni jej rozmiarów. Czerwone obłoki wisiały w powietrzu jak plamy krwi zamienionej w parę. Krajobraz - a przynajmniej to, co mogła z niego dostrzec - tworzyły czarne skaliste równiny poznaczone ostrymi szczytami gór i groźnymi przepaściami. Na lewo od niej grunt opadał seriami klifów, jak gigantyczne schody wiodące jeszcze głębiej w otchłań. Dusząca woń siarki oszołamiała, ale Annabetli skupiła uwagę na dnie tuż pod nimi i dostrzegła tam wstęgę połyskującej płyn nej czerni rzekę. Perty! - krzyknęła mu w ucho. Woda! Gorączkowo zamachała rękami. W mętnym czerwonym świetle nie widziała wyraźnie jego twarzy. Sprawiał wrażenie wstrząśniętego i przerażonego, ale kiwnął głową, jakby zrozumiał. Percy miał władzę nad wodą ieśli w tej rzece była woda. Mógł w j.ikiś sposób osłabić ich upadek. Oczywiście słyszała różne straszne opowieści o rzekach w Podziemiu. Mogły odebrać, śmiertelnikowi pamięć, mogły spalić ciało i duszę na popiół. Ale postanowiła o tym nie myśleć. To była ich jedyna szansa. Rzeka przybliżała się z przerażającą szybkością. W ostatniej chwili Percy krzyknął rozpaczliwie. Woda wezbrała w potężny gejzer, który ich poehłoii.jl. ANNABETH Samo mierzenie jej nie zabiło, ale zimno prawie tego dokonało. Mroźna woda wyparła powietrze z jej płuc. Członki Annabeth zesztywniały, puściła Percy ego. Zaczęła tonąć. Jej uszy wypełniły dziwne zawodzenia miliony zrozpaczonych głosów, jakby t:[ rzek;} płynął skroplony smutek. Tc glosy były jeszcze gorsze od zimna. Wciągały ją w dół i obezwładniały. Po to uf tak szamoczesz? Jużjesteś martwa. Nigdy sif st
v.v to rozpacz. nie nie ma unsu. I tak u mrze* te. nie ma sensu - mruknął Percy. Zęby szczękały mu z zimna. Przestał płynąć i zaczął tonąć.
Percy! krzyknęła. - Rzeka miesza ci w głowic! To Kokytos, Rzeka Lamentów. Rzeka czystej udręki. Udręki powtórzył. Walcz z nią! Wierzgała rozpaczliwie nogami, starając się utrzymać ich na powierzchni. Jeszcze jeden kosmiczny żart, wywołujący śmiech Gai: /Innabcth umiera, próbując oca/iS swojego chłopaka, syna Posejdona. przed śmiercią to wodzie. „To się nigdy nie stanie, ty stara wiedźmo" - pomyślała. Jeszcze mocniej objęła Percy ego i pocałowała go. Opowiedz mi o Nowym Rzymie. O twoich planach na naszą przyszłość. Nowy Rzym... Nasze plany... Tak, Glonomóżdżku. Mówiłeś, że czeka nas lam wspaniała przyszłość! Opowi ad aj! Nigdy nie chciała opuścić Obozu Herosów. To był jedyny dom, jaki znała. Ale kilka dni temu na pokładzie „Argo II" Percy powiedział jej, że wyobraża sobie ich przyszłość między rzymskimi półbogami. W Nowym Rzymie mogą się bezpiecznie osiedlać weterani legionu. Mogą się tam uczyć, zawierać małżeństwa, nawet mieć dzieci. Architektura - wymamrotał Percy, a w jego oczach błysnęło ożywienie. Pomyślałem, że lubisz domy, parki. ’Lam jest taka ulica ze wspaniałymi fontannami. Annabeth udało się pokonać kawałek rzeki. Członki ciążyły jej jak worki z piaskiem, ale teraz Percy zaczął jej pomagać. Dostrzegła ciemną linię brzegu o rzut kamieniem od nieh. Uczyć się... Razem? No pewnie potwierdził trochę bardziej stanowczo. Co będziesz studiować, Percy? Nie wiem. Coś wspólnego z morzem? Oceanografię? Surfowanie? Roześmiała się i ten odgłos potoczył się falą po wodzie. Jęczące głosy przycichły do stłumionego szmeru. Annabeth pomyślała, że chyba jeszcze nikt dotąd nie roześmiał się w Tartarze czystym, prostym śmiechem z radości. Ostatkiem sił dopłynęła do brzegu. Stopy wbiły się w piaszczyste dno. Podtrzymując się nawzajem, dygocąc i dysząc, dot ar li na brzeg i padli na czarny piasek. Annabeth miała ochotę zwinąć się w kłębek obok Percy ego i zasnąć. Chciała zamknąć oczy i jakby to był tylko zły sen - obu dzić się na pokładzie „Argo II" wśród przyjaciół, bezpieczna (no... o tyle, o ile w ogóle mogą być bezpieczni półbogowie) i pełna sił. Ale nie. Naprawdę byli w Tartar/.c. U ich stóp płynął z rykiem Kokytos, rzeka płynnej niedoli. Przesycone siarką powietrze paliło Annabeth płuca i kąsało skórę. Spojrzała na swoje ramiona i zobaczyła, że są pokryte wysypką. Spróbowała usiąść i jęknęła z bólu. To nie był piasek. Siedzieli na polu ostrych, szklistych, czarnych drzazg. Wbijały się w jej dłonie. Powietrze było kwasem. Woda niedolą. Grunt — odłamkami szkła. Wszystko tu było po to, Iły ranić i zabijać. Odetchnęła spazmatycznie i pomyślała o tych głosach w rzece. Może miały rację? Może wałka o przetrwanie nie ma żadnego sensu? Pr/,c- cież i tak utnr;} tu w ciągu godziny. Pęrcy zakaszlał. 'lo miejsce cuchnie jak mój były ojczym. Uśmiechnęła się słabo. Nigdy nie spotkała Śmierdzącego Ga- bca, ale słyszała o nim wicie opowieści. Była wdzięczna PertyV- mu za to, że próbował dodać jej otuchy. Gdyby wpadła iloTartaru sama, jej los byłby już przesądzony. Po tym, co przeszła w podziemiach Rzymu, walcząc o odzyskanie Ateny Partenos, miała już wszystkiego dosyć.
Zwinęłaby się w kłębek i płakała, aż stałaby się jeszcze jednym zawodzącym duchem, który rozpłynąłby się w Rzecc Lamentów. Ale nie była sama. Miała Percycgo. A to oznaczało, że nie może się poddać. Zmusiła się do przeprowadzenia szczegółowego bilansu. Stopę miała usztywnioną zrobionymi przez siebie łubkami i folią z pęcherzykami i wciąż omotaną pajęczyną, ale kiedy nią poruszyła, nie poczuła bólu. Ambrozja, którą zjadła w tunelach Rzymu, musiała w końcu uzdrowić jej kości. Plecaka nie miała - może straciła go podczas spadania, a może w rzecc. Żal jej było laptopa Dedala z tymi wszystkimi fantastycznymi programami i danymi, ale teraz miała poważniejsze problemy. Straciła swój sztylet z niebiańskiego spiżu - broń, którą nosiła, od kiedy miała siedem lar. Gdy zdała sobie z lego sprawę, prawie się załamała, ale postanowiła teraz lego nie rozpamiętywać. Na to przyjdzie czas. Co jeszcze mają? nie mają żywności, nie mają wody... właściwie nie mają żadnych zapasów. Pięknie. Obiecujący początek. Spojrzała na Percy’ego. Nie wyglądał dobrze. Czarne włosy przylepiły mu się do czoła, koszulkę miał w strzępach. Palce mu krwawiły od kurczowego trzymania się skalnej półki, zanim spadli w otchłań. I, co gorsza, dygotał, a wargi miał sine. Musimy się stąd ruszyć, bo dostaniemy hiporermii - powie działa. - Możesz wstać? Kiwnął- głową. Oboje z trudem stanęli na nogach. Objęła go ramieniem w pasie, chociaż nie była pewna, kto kogo podtrzymuje. Rozejrzała się. W gór/c nie było śladu szybu, którym spadli. nie widziała nawet sklepienia jaskini tylko te krwawe obłoki polatujące w mglistym szarym powietrzu. Jakby patrzyła przez rzadką mieszaninę zupy pomidorowej i cementu. Pokryty czarnym chropowatym szkliwem brzeg ciągnął się w głąb lądu jakieś pięćdziesiąt metrów i kończył krawędzią klifu. nie i nogi a zobaczyć, co jesi niżej, ale krawędź migotała czerwonym blaskiem, jakby oświetlała ją z dołu łuna potężnych ognisk. Przeszła jej przez głowę jakaś myśl coś o Tartarzc i ogniu - ale zanim zdążyła lepiej to sobie przypomnieć, Percy wydał zduszony odgłos. Popatrz. - Wskazał w dół rzeki. Z.c trzydzieści metrów od nieh tkwił w czarnym piasku wyglądający znajomo błękitny wioski samochód, zupełnie jak ten fiat, który uderzył w Arachne i zepchnął ją w czeluść. Annabeth miała nadzieję, że się myli... ale ile włoskich sportowych samochodów może być w Tartarze? Coś w niej wzbraniało się przed podejściem bliżej, ale musiała to sprawdzić. Chwyciła Percy ego za rękę i oboje podeszli do wraku. Jedna opona samochodu odpadła i krążyła teraz w przybrzeżnym wirze rzeki. Szyby były roztrzaskane, ich drobniutkie odłamki zalegały na czarnym piasku jak szron. Pod pokiereszowaną maską leżały zgniecione, błyszczące szczątki wielkiego jedwabistego kokonu - pułapki, do której tkania Annabeth podstępnie namówiła Arachne. Kokon był •/. całą pewnością pusty. Ostre ślady na brzegu wiodły w dół rzeki... jakby coś ciężkiego, z wieloma nogami, odpełzło stąd w ciemność. Annabcfh Ona żyje. Annabeth była tak przerażona, tak oburzona niesprawiedliwo ści;j tego wszystkiego, że ledwo powstrzymała odruch wymiotny. -ToTartar - powiedział Percy. - I )om rodzinny potworów. Tu pewnie nigdy nie umierają. Spojrzą! z zakłopotaniem na An nabeth, jakby zda! sobie sprawę, że nie dodaje jej otuchy. Ale może została tak ciężko zraniona, że odpełzła st;jd, by umrzeć. 1 tego się trzymajmy - zgodziła się Annabeth.
Percy wciąż dygotał. Annabeth też nie było cieplej, mimo gorącego, gęstego powietrza. Jej dłonie wciąż krwawiły, co było zaskakujące, bo zwykle rany Annabeth szybko się goiły. Oddychanie sprawiało jci coraz większą trudność. -To miejsce nas zabija - powiedziała. - Naprawdę i dosłownie. I zabije nas, chyba że... Tartar. Ogień. Teraz sobie przypomniała. Spojrzała w stronę krawędzi klifu oświetlanej przez ogień z dołu. Całkowicie zwariowany pomysł. Ale mógł być ich jedyną szans;}. Chyba że co?- - zapytał Percy. - Masz jakiś wspaniały pomysł, tak? Pomysł mam mruknęła - ale nie wiem, czy jest wspaniały. Musimy odnaleźć Rzekę Ognia. ANNABETH K_ iedy dotarli do krawędzi klifu, Annabein była już pewna, że właśnie podpisała na nieh wyrok śmierci. Klif opadał w dół na jakieś trzydzieści metrów. Na dnie była koszmarna wersja Wielkiego Kanionu: rzeka ognia płynąca stromym wąwozem o poszarpanych obsydianowych br/egach, gorejący czerwony strumień, który rzucał straszne cienie na ściany przepaści. Nawet tu, na krawędzi kanionu, żar byl trudny do zniesienia. Ziąb rzeki Kokylos dotąd nie opuścił kości Annabeth, ale teraz po czuła, że piecze ją twarz. Każdy oddech wymagał coraz większego wysiłku, jakby jej płuca wypełniały kuleczki styropianu. Dłonie krwawiły coraz hardziej. Stopa, przecież prawic już zrośnięta, znowu zaczynała jej dolegać. Uprzednio Annabeth zdjęła z niej łubki, ale teraz tego pożałowała. Krzywiła się przy każdym kroku. Nawet zakładając, że uda im się zejść na dno kanionu, w co wątpiła, jej plan wydał się teraz całkowicie szalony. Ech... - Percy przyglądał się klifowi. Wskazał na wąską półkę skalną biegnącą ukośnie ocl szczytu na dno. - Może udałoby się zejść' tamtędy. Możemy spróbować. nie powiedział, że byliby szaleńcami, gdyby spróbowali. Głos miał pewny, pełen nadziei. Annabeth była mu za to wdzięczna, ale w głębi duszy czuła wyrzuty sumienia, bo przecież to był jej pomysł. Pomysł, którym chyba skazywała Percyego na śmierć. Ale jeśli tu zostaną, i tak umrą. Na rękach już porobiły jej się bąble. Klimat panował tu tak zdrowy jak w strefie rażenia po wybuchu bomby jądrowej. Percy pierwszy ruszył w dół. Skalna półka była tak wąska, że ledwo mieściły się na niej stopy. Ręce rozpaczliwie szukały najdrobniejszych szczelin w szklistej ścianie. Za każdym razem, gdy Annabeth opierała chor;} nogę IM półce, chciało jei się wyć. Oderwała rękawy swojej koszulki i owinęła nimi krwawiące dłonie, ale palce miała wciąż śliskie i słabe. Parę kroków pod nią Percy chrząknął, kiedy znalazł kolejną szczelinę, o którą zaczepił palce. 'IV»... jak się nazywa ta rzeka ognia? Flcgeton. Ale skup się na schodzeniu. Wcgetoni Przesunął się nieco dalej. Mieli już za sobą jedną trzecią drogi na dno klilu, ale wciąż byli t.ik wysoko, że gdyby odpadli od ściany, spotkałaby ich śmierć. - Brzmi jak flegmatyczny maraton. Nie rozśmieszaj mnie. Robię, co mogę. Dzięki - mruknęła i mało brakowało, a nie trafiłaby chorą nogą na skalną półkę. - Będę miała uśmiech n i twarzy, kiedy runę w dół. ku swojej śmierci. Schodzili dalej, krok po kroku. Piekący pot zalewał Annabeth oczy. Ręce jej drżały. O dziwo, jednak w końcu dotarli na dno klifu. Kiedy stanęli na dnie, zachwiała się, ale Percy zdąży ł ją podtrzymać. Przeraził ją widok jego twarzy. Pokrywały ją czerwone bąble, jakby miał ospę. W oczach jci się mąciło. Piekło ją w gardle, czuła nieznośny ucisk w żołądku. ..Musimy się spieszyć" - pomyślała.
Jeszcze tylko do rzeki - powiedziała, starając się ukryć panikę. - I >amy radę. Zaczęli brnąć śliskimi szklistymi pólkami, obchodząc olbrzymie głazy i ostrożnie stawiając stopy, bo każdy fałszywy krok groził nadzianiem się na stalagmity. Ich poszarpane ubrania parowa ly od gorąca bijącego od rzeki, ale s/Ji dalej, aż w końcu osunęli się na kolanu na brzegu Fłegelonu. Musimy sic napić - powiedziała Annabeth. Percy zachwiał się, oczy miał półprzymknięte. Odpowiedział dopiero po chwili. Napić się... ognia? Flegeton wypływa z królestwa l ladcsa - powiedziała Annabeth z trudem, bo gardło miała ściśnięte od gorąca i kwasu. - Grzeszniey zaznają w nim kary. Ale... w niektórych legendach nazywa się go też Rzeką Uzdrowienia. W nie których legendach? Przełknęła ślinę, starając się zachować świadomość. Flegeton dba o ciała grzeszników, żeby mogli znieść męki Pól Kary. Myślę... że w Podziemiu to może być odpowiednik ambrozji i nektaru. Percy skrzywił się, kiedy znad rzeki trysnęły iskry, wirując wo kół jego twarzy. Ale to przecież ogień. Jak...? O tak. Annabeth zanurzyła dłonie w rzece. Czysta głupota? Na pewno, ale była przekonana, że nie mają wyboru. Po co czekać bezczynnie na rychłą śmierć? Lepiej spróbować czegoś głupiego w nadziei, że się uda. Pierwsze wrażenie: ten ogień nie parzy. Poczuła zimno. Może ogień jest aż rak gorący, że poraził jej nerwy? Zanim zdążyła zmienić zdanie, nabrała płynnego ognia w dłonie i uniosła do ust. Spodziewała się smaku benzyny. Był o wiele gorszy. Kiedyś, w pewnej restauracji w San Francisco, zrobiła błąd, biorąc do ust małij papryczkę z półmiska indyjskich potraw. Zaledwie ją nadgryzła, pomyślała, że za chwilę rozpadnie się jej układ oddechowy. Picie z Flcgetonu przypominało picie koktajlu z indyjskiej papryczki. Zatoki Annabeth wypełni! płynny ogień. W ustach czuła wrzący olej. Oczy napełniły palące łzy, a każdy por twarzy pęk! i wystrzelił. Upadla, krztusząc się i prychając, a całe jej ciało dygotało w ataku konwulsji. Annabeth! Percy chwycił j;j za ręce i w ostatniej chwili ocalił od stoczenia się w rzekę. Konwulsje minęły. Annabeth z trudem odetchnęła i usiadła. Czulą się bardzo słabo i zbierało sic jej na wymioty, ale następny oddech był już łatwiejszy, liąbłe na ramionach zaczęły zanikać. To działa wychrypiała. - Percy, ty też musisz się napić. Ja... - Oczy stanęły mu w slup i upadł obok niej. Pokonując własną słabość, nabrała kolejną garść płynnego ognia. nie zważając na ból, wlała płyn w usta Percy ego. Nie zareagował na to. Spróbowała ponownie, tym razem upewniając się, że ognisty płyn wpływa mu tło gardła. Percy zakrztusił się i zakaszlał. Podtrzymała go, gdy cały dygotał, w miarę jak magiczny ogień penetrował jego płuca i wnętrzności. W końcu dygotanie ustało. Uą- hlc poznikały. Usiadł i oblizał wargi. Uch... Pikantne, ale i tak obrzydliwe. Zaśmiała się słabo. Ogarnęła ją fala takiej ulgi, że aż zawirowało jej w głowie. -Tak. Dobre podsumowanie. Uratowałaś nas. Na razie. Problem w rym, że wciąż jesteśmy w Tartarze. Percy zamrugał. Rozejrzał się, jakby dopiero leraz zdał sobie z tego sprawę. Na Herę! Nigdy nie myślałem... no dobra, nie bardzo wiem, ,o myślałem. Chyba, że Tartar to takie puste miejsce, jakaś otchłań bez dna. A to jest realne miejsce.
Annabeth przypomniała sobie krajobraz, który widziała, gdy spadali - serię płaskowyżów wiodących w głąb mroku. nie widzieliśmy jeszcze całego Tartaru - ostrzegła go. To może być zaledwie pierwsza, maleńka cząstka otchłani. Jak frontowe Schody. Wycieraczka na progu mruknął Percy. Oboje popatrzyli na krwiste obłoki kłębiące się w szarej mgle. Dobrze wiedzieli, że nie mieliby sił wspiąć się z powrotem po ścianie klifu, nawet gdyby chcieli. Teraz mieli tylko jeden wybór: i<ć w dół albo w górę rzeki, wzdłuż brzegów Flcgetonu. Znajdziemy wyjście powiedział Percy.-Wrota Śmierci. Wzdrygnęła się. Pamiętała, co Percy powiedział tuż przed tym, jak spadli do Tartaru. Zmusił Nica di Angelo do przyrzeczenia, że poprowadzi „Argo Ił" do Epir u, do Wrót Śmierci od strony ś w i atu śm icrtclni ków. ..Tam się spotkamy", powiedział wtedy Percy. łeraz wydało jej się to bardziej szalone od picia ognia. Bo niby jak mają we dwoje przejść cały Tartar i odnaleźć Wrota Śmierci? Ledwo zdołali przejść ze sto metrów, cudem ocaliwszy życic. Musimy - mówił dalej Percy. - nie tylko dla nas samych. Dla wszystkich, których kochamy. Wrota. Śmierci muszą zostać zamknięte /. obu stron, żeby powstrzymać odradzanie się potworów'. I żeby (łaja nie zapanowała nad światem. Wiedziała, że Percy ma rację. A jednak... kiedy próbowała wymyślić jaki 4 plan, który mógłby zapewnić im sukces, poddawała się już na samym początku. nie mieli pojęcia, gdzie są Wrota Śmierci. nie wiedzieli, ile czasu zajmie wędrówka do nieh, nawet jeśli w Tartarze czas płynie luk samo jak na powierzchni ziemi. Jak zsynchronizować spotkanie z przyjaciółmi? Nico wspominał też o legionie najpotężniejszych potworów Gai, strzegącym wrót od strony Tarłam. Trudno sobie wyobrazić, by sami, wc dwójkę, przypuścili frontalny atak na wrota. Uznała, że nie będzie teraz o tym wszystkim wspominać. Oboje wiedzieli, że mają niewielkie szanse. Zresztą po przepłynięciu Rzeki Lamentów Annabeth miała już dość zawodzenia i biadolenia. Przyrzekła sobie, że już nigdy nie będzie się na nie uskarżać. No dobra. Wzięła głęboki oddech i poczuła ulgę, bo przynajmniej nie czuła już bólu w płucach. - Ta ognista wod.i uzdrawia, więc lepiej się od niej nie oddalać. Jeśli pójdziemy w dół rzeki... To stało się tak szybko, że gdyby była sama, byłaby już martwa. Percy utkwił oczy w czymś poza nią. Annabeth obróciła się błyskawicznie, gdy rzucił się na ni.| olbrzymi ciemny kształt - warcząca, potworna klucha z patykowatymi, owłosionymi nogami i błyszczącymi oczami. Zdążyła pomyśleć: „Arachnc", ale zamarła z przerażenia. Jej zmysły poraził mdlący, słodki odór. Potem usłyszała znajome kliknięcie: długopis Percy ego zamienił się w miecz. Klinga świsnęła nad jej głową, kreśląc świetlisty luk. Straszliwy jęk potoczył się echem po kanionie. Annabeth siała oszołomiona, gdy żółty proch - to, co pozostało po Arachnc - opadał wokół niej jak deszcz drzewnego pyłu. nic ci się nie stało? Percy rozglądał się po zboczach kanionu i po wielkich głazach, wypatrując innych potworów, ale żaden się nie pojawił. Złoty pył osiadł na obsydianowych skałach. Wpatrywała się w niego ze zdumieniem. W mrokach Tartaru klinga jego miecza jaśniała jeszcze hardziej. Kiedy przecinała gęste gorące powietrze, rozlegał się złowrogi syk rozdrażnionego węża. Ona... o mało co mnie nie zabiła - wyjąkała.
Percy strąci! nogą żólcy pyl ze skały. Minę miał ponurą, jakby doznał zawodu. Zdechła za szybko, biorąc pod uwagę tortury, jakim cię poddawała. Zasłużyła na gorszą śmierć. Trudno było się z tym nie zgodzić, ale Annabeth usłyszała w jego głosie ton, który ją zaniepokoił. Pobrzmiewała w nim ta ka wściekłość i taka żądza zemsty, jakich sama nigdy nie odczuła. Prawie poczuła ulgę, że Arachnc zginęła tak szybko. Jak to zrobiłeś? Ta szybkość... Percy wzruszył ramionami. Trzeba się nawzajem pilnować, nie? To co, mówiłaś, żeby pójść z biegiem rzeki? Kiwnęła głową, wciąż oszołomiona. Żółty pył na przybrzeżnych skałach zamieniał się już w parę. W każdym razie wiedzieli już, że w Tarrarzc można uśmiercać potwory... chociaż Annabel h nie miała pojęcia, jak długo Araclme będzie martwa. 1 nie miała zamiaru czekać tu dłużej, aby się o tym przekonać. Tak, w dół rzeki. Pewnie wypływa z górnych części Podziemia, więc powinna zagłębiać się w czeluści Tartaru... Czyli w coraz bardziej niebezpieczne rejony - skończył za nią Percy. - I tam pewnie będą Wrota Śmierci. Mamy szczęście. ANNABETH Uszli zaledwie kilkaset metrów, gdy Annabeth usłyszała głosy. Wlokła się naprzód, wciąż trochę oszołomiona, próbując obmyślić jakiś plan. Była córką Ateny, więc strategia powinna być jej specjalnością, ale trudno o skupienie, kiedy burczy w żołądku i piecze w gardle. Ognista woda Regetonu uzdrowiła ją i dodała sil, ale nie zaspokoiła głodu ani pragnienia. I chyba nie można było na to liczyć. Ta rzeka tylko podtrzymywała ich siły, by mogli iść dalej - i doświadczyć jeszcze większych mąk. Annabeth zaczęła opadać z sił. Właśnie wredyje usłyszała - głosy sprzeczających się ze sobą kobiet - i natychmiast odzyskała czujność. Percy, kryj się! Pociągnęła go za najbliższy głaz, sama stojąc tak blisko brzegu rzeki, że ognista woda prawie lizała jej palce u stóp. Po dru giej stronie głazu wąska ścieżka oddzielała rzekę od ściany kanionu. I stamtąd dochodziły te głosy, com/, glośnieis/e, w miarę jak się zbliżały. Starała się uspokoić oddech. Głosy brzmiały jak ludzkie, ale to jeszcze o niezym nie świadczyło. W Tartarzc można się spodziewać tylko wrogów. Aż dziw, że dot;)d nie napotkali żadnych potworów prócz Arachne, która spadla tu przed nimi. Potwory potrafią wyczuć półbogów, zwłaszcza tak potężnych jak Percy, syn Posejdona. Annabeth wątpiła, czy ukrywanie się za jakąś skałą przeszkodziło potworom wyczuć ich zapach. A jednak, mimo żc głosy wciąż się zbliżały, ich ton się nie zmieniał. Nieregularne kroki skrzyp, chrup, skrzyp, chrup nie przyspieszały. Długo jeszcze? - zapytał ochrypły glos, jakby potwór przepłukał sobie gardło wodą z Flcgcronu. O, bogowie! - odrzekł inny, o wiele młodszy i bardziej ludzki, jakby jakaś nastolatka przekomarzała się z koleżankami w galerii handlowej. Ten glos wydal się Annabeth dziwnie znajomy. - I )e- ncrwujccic mnie! Przecież mówiłam, że stąd jeszcze ze trzy dni! Percy złapał ją za rękę. Spojrzał na nią zaniepokojony, jakby • on rozpoznał icugłos. Rozległy się jęki i utyskiwania. Istoty Annabeth podejrzewała, że może ich być z tuzin zatrzymały się po drugiej stro nie głazu, ale nadal nic nie wskazywało, by zwęszyły półbogów. Może w Tartarze półbogowie wydają inną woń? A może tłumią ją inne, o wiele silniejsze zapachy? lak sobie myślę - odezwał się trzeci głos, poważniejszy i starszy, jak pierwszy - żc ty, młoda, chyba wcale nie znasz drogi.
Och, stul pysk, Scrcfono - odrzekł glos dziewczyny z galerii handlowej. K iedy ostatnio zwiałaś do świata śmiertelników? Boja byłam ram parę lat temu. Znam drogę! A poza tym dobrze wiem, co nas tam czeka. Ty nie masz o tym pojęcia! Matka Ziemia nie zrobiła cię szefową! - wrzasnął czwarty glos. Znowu syki, jęki, przepychanki - jakby walczył ze sobą tuzin wielkich ulicznych kotów. Dosyć! - rozbrzmiał w końcu glos tej, którą nazwano Scrcfoną. Szamotanina ucichła. Na razie idziemy za tobą - powiedziała Screiona - ale jeśli źle nas prowadzisz, jeśli odkryjemy, że łżesz, opowiadając o wezwaniu Gai... nie łżę! - odwarknęła dziewczyna z galerii. - I wierzcie mi* mam powody, by wziąć udział w tej bitwie. Jest tam paru nioicli wrogów, których pragnę pożreć, i przyrzekam wam, że będziecie sit; sycić Icrwia herosów. Jednego mi tylko zostawcie, tego, którego zwą Percym Jacksonem. Annabeth o mało co sama nie warknęła. Zapomniała o strachu. Zapragnęła wyskoczyć zza skały i elilasnijć potwora swoim sztyletem, zamieniając go w pył. Tylko że... już nie. miała sztyletu. Wierzcie mi mówiła dalej dziewczyna z galerii - żc Gaja nas wezwała i że czeka nas tam niezła zabawa. Zanim skończy się ta wojna, śmiertelniey i półbogowie zadrżą na dźwięk mojego imienia... Kelli! Annabeth z trudem powstrzymała okrzyk. Zerknęła na Percy ego. Nawel w czerwonym świetle Flcgctonu jego twarz była jak z wosku. „F.mpuzy" poruszyła bezgłośnie wargami. - „Wampiry”. Pokiwał ponuro głowa. Pamiętała tę Kelli. Dwa lata temu, podczas dnia otwartego w nowej szkole Percyego, ona i ich przyjaciółka, Rachel Dare, zostali napadnięci przez empuzy pod postacią chcerleaderek. Jedna z nieh była Kelli. Później ta sama empuza zaatakowała ich w pracowni Dedala. Annabeth dźgnęła ją sztyletem w plecy, po sylając... tutaj. Do Tartaru. Wampirzyce odeszły, ich głosy przycichły. Annabeth ostrożnie wyjrzała zza krawędzi głazu. Pięć kobiecych postaci oddalało się, kuśtykając na dwóch różnych nogach - lewe były mechaniezne, ze spiżu, prawe owłosione i zakończone szponami. Empuzy miały ogniste włosy i skórę białą jak kość. Większość nosiła porwane grcckic tuniki, tylko ta Kclli, 11.1 przedzie, ubrana była w poszarpany bluzkę i krótką plisowaną spódniezkę... chccrlcaderki. Annabeth zgrzytnęła zębami. Spotkała już w życiu wiele okropnych potworów, nie tych empuz nienawidziła najbardziej. Prócz ostrych szponów' i kłów umiały manipulować Mglą. Potrafiły przybierać różne kształty i czarować, pozbawiając śmiertelników czujności. Najłatwiej padali ich ofiarami mężczyźni. Ulubioną taktyką empuz było mzkochiwanie ich w sobie, by wyssać z nieh krew i pożreć ciało. Już na pierwszej randce. Kelli o mało co nie zabiła Percy ego. Zmanipulowała też najstarszego przyjaciela Annabeth, Iaike a, nakłaniając go do coraz okrutniejszych występków w imię Kxonosa. Annabeth ntipr.izidf żałowała, że nie ma swojego sztyletu. Percy wstał. Zmierzają do Wrót Śmierci - mruknął. Wiesz, co to znaczy? nie chciała o tym myśleć, ale... tak, aż strach przyznać, ale ta drużyna krwiożerczych potworów o kobiecych kształtach to było coś, co chyba można nazwać szczęśliwym trafem tu, w Tartar/e... lak - odpowiedziała. - Musimy iść za nimi. LEO Leo całą noc walczyI z dwunastometrową Ateną.
Od kiedy wtaszczyli ją na pokład, ogarnęła go obsesja - postanowił odkryć, jak posąg działa. Przecież musiał mieć jakiś ukryty włącznik, jakąś płytkę, któr.j trzeba nacisnąć, coś w tym rodzaju. Powinien się wyspać, ale nie mógł nawet myśleć o śnie. Godzinami chodził wokół posągu, który zajmował prawic cały doi ny pokład. Stopy Ateny tkwiły w izbie chorych, więc jeśli ktoś chciał zażyć apap, musiał przecisnąć się m iędzy jej palcami u stóp, wyrzeźbionymi z kości słoniowej. Jej wyciągnięta ręka, w której dłoni stała naturalnej wielkości figura Nike, sięgała aż do maszynowni, jakby bogini zapraszała: „Częstujcie się Zwycięstwem!'’. Jej pogodna twarz zajmowała większość znajdującej się na rufie stajni pegazów, na szczęście pustej. Gdyby Leo był magicznym koniem, nie miałby ochoty mieszkać razem z olbrzymią boginią mądrości, wpatrującą się w niego bez słowa. Posąg był zakleszczony w korytarzu dolnego pokładu, tak że Leo musiał się na niego wspinać i przeciskać pod jego członkami, poszukując ukrytych dźwigni i guzików. Jak zwykle niezego takiego nie znalazł. Poznał już jego budowę. Wiedział, że jest zbudowany z drewna pokrytego kością słoniową i złorem, pusty w środku, co wyjaśniało stosunkowo małij wagę. Był w bardzo dobrym stanie, biorąc pod uwagę jega wieki to, że został zrabowany w Arenach, przewieziony cło Rzymu i przez prawic dwa tysiące lat spoczywa! w jaskini gigantycznego pająka. To musi być działanie jakiejś magii, no i dzieło naprawdę mistrzowskiego rzemiosła. Annabeth powiedziała... no dobra, starał się o niej nie myśleć. Wciąż czuł wyrzuty sumienia z powodu tego, co się stało z nią i Percym. Wiedział, że to jego wina. Powinien zaczekać, aż wszyscy znajdą się bezpiecznie na pokładzie „Argo 11", zanim zacznie zabezpieczać pos;jg. Powinien zdawać sobie sprawę z tego, że dno jaskini może się zawalić. Ale rozpamiętywanie tego, co się stało i dlaczego, i tale nie nie da. Trzeba się skupić na problemach, które można rozwiązać. No więc Annabeth powiedziała, że ten posąg to klucz do zwycięstwa nad Ciają. Może przywrócić pokój między greckimi i rzymskimi półbogami. I.eo domyślał się, że nie chodzi tu tylko o jakąś symbolikę. Może z oczu Ateny wystrzel,} lasery, może ten wąż zza jej tarczy plunie trucizną? Albo może Nike nagle ożyje i zacznie wymachiwać rękami i nogami jak ninja? Porralił sobie wyobrazić najróżnie jsze złowrogie niespodzianki, którymi naszpikowałby posąg, gdyby sam go konstruował, ale im dłużej go badał, tym większa ogarniała go frustracja. Atena Par- tenos promieniowała magią. Nawet on lo wyczuwał. Tak. to robi wrażenie, ale co z tego? Jak to wykorzystać? Okręt przechylił się w manewrze wymijającym. Leo oparł się chęci pobiegnięcia do sterowni. Wachtę trzymali teraz Jason, Piper i Krank, razem z Hazel. Na pewno sobie poradzą. A Hazel uparła się, że to ona przejmie ster, żeby przeprowadzić ich przez tajemne przejście, o którym powiedziała jej bogini magii. 6o Leo mini nadzieję, że Hazel się nie pomyliła, wybierając kurs nu północ. 1 Ickatc nie- ufał. Bo niby czemu taka odrażająca bogini nagle zechciała im pomóc? Magia w ogóle nie budziła w nim zaufania. Może dlatego miał takie problemy z Ateny Partenos. nie znalazł tam żadnych ruchomych części. Najwidoczniej była w niej tylko jakaś magiczna moc, a to mu nie odpowiadało. Wolałby, żeby działała bardziej sensownie i przewidywalnie, jak maszyna. W końcu poczuł się tak zmęczony, że utracił jasność myśli. Zwinął się pod kocem w maszynowni i wsłuchał w kojące huczenie generatorów. Buford, mechaniezny stolik, tkwił w kącie przełączony na tryb uśpienia, od czasu do czasu wydając z siebie ciche westchnienia: MUZ, pujft. szsz, pujft.
I.co lubił swoją koję, ale najbezpieczniej czuł się tutaj, w sercu okrętu w pomieszczeniu pełnym mechanizmów, nad którymi potrafił panować. A poza tym pomyślał, że jeśli spędzi więcej czasu blisko Ateny Partcnos, ona w końcu zdradzi mu swoje tajemniee. — Ty albo ja, Wielka Pani - mruknął, podciągając koc pod brodę. ■ W końcu zaczniesz współpracować. Zamknął oczy i zasnął. Niestety, oznaczało to sny. Uciekał, ratując życie, przez starą pracownię matki, gdzie zginęła w pożarze, kiedy miał osiem lar. Nie wiedział, kto go ściga, ale czul, że się zbliża coś wielkiego, mrocznego i dyszącego nienawiścią. Wpadał na warsztaty, potykał się o skrzynki z narzędziami, za- plątywał w przewody elektryczne. Dostrzegł wyjście i pomkną! ku niemu, ale drogę zagrodziła mu wysoka postać kobieta w sukni z kłębiącej się ziemi, z twarzą przesłoniętą woalem pyłu. Dokąd tak pędzisz, mały bohaterze? - zapytała Gaja. Zatrzymaj się i poznaj mojego ukochanego synu. Rzucił się w lewo, ale ścigał go śmiech bogini ziemi. Ostrzegłam cię tej nocy. •iv której umarta twoja matka. Powiedziałam ci. żefałajeszcze nie Pozwalają mi ciebie zabić, /itr teraz sam -wy- ł/ralef. Twoja śmierć jest Miska, !.eonie Valdez. Wpadł na stół kreślarski, ścianę nad stołem zdobiły jego malunki. Załkał z rozpaczy i odwrócił się, nie stanęło przed nim to coś, co go ścigało olbrzymia istota spowita w donie, o nieco ludzkich kształtach, głową prawic dotykająca sufitu. Dłonie Leona buchnęły ogniem. Chłasnąl nim olbrzyma, ale ciemność pochłonęła płomienie. Sięgnął do swojego pasa na narzędzia. Kieszenie były zaszyte. Chciał coś powiedzieć - cokół wieli, co mogłoby uratować mu życie - ale nie zdołał wydobyć / siebie głosu, jakby nie miał już w płucach powietrza. Moi syn nie pozwoli już na żaden ogień tej nocy - powiedziała Gaja z głębi pracowni. - Jest pustka, która pochłania wszelkie czary, zimne/n. które pochłania ka żdy ogień, ciszą, która pochłania każdą mowę. Leo chciał zawołać: „A ja jestem facetem, którego tu w ogóle nie ma!" Głos go zawiódł, więc użył nóg. Rzucił się w prawo, przemykając pod mrocznymi dłońmi olbrzyma, i wypadł na zewnątrz przez najbliższe drzwi. Nagle znalazł się w Obozie Herosów, tylko żc obóz był ruin:]. /. dotnków pozostały zwęglone szczątki. Spalone łąki tliły się w blasku księżyca. Jadalnia zawaliła się w stos białego gruzu, a Wielki Dom płonął; jego okna jaśniały jak oczy demona. Leo biegł, pewny, że olbrzym nadal go ściga. Omijał ciała greckich i rzymskich półbogów. Chciał sprawdzić, czy żyją. Chciał im pomóc, ale wiedział, nie ma na to czasu. Popędził ku jedynym żywym ludziom, których dostrzegł - ku grupce Rzymian stojących II I boisku do siatkówki. Dwóch centurionów, wspartych na swoich włóczniach, rozmawiało z wysokim, chudym blondynem w purpurowej todze. Leo potknął się. 'lb byl ten świrnięty Oktawian, augur z Obozu Jupiter, który zawsze wzywał do wojny. Oktawian zwrócił ku niemu twarz, ale zdawało się, że jest w transie. Rysy mu zwiotczały, oczy miał zamknięte. Nagle przemówił głosem Gai: Tego nie można uniknąć. Rzymianie nuży!: z A'owego Jorku na wschód. Zbliżają sic *!o waszego obozu : nie ich irte/mi utrzyma. I .conn kusiło, by li zasnąć Oktawiana w twarz, ale pobiegł dalej. Wspiął się na Wzgórze Herosów. Na szczycie piorun roztrzaskał wielką sosnę. Zatrzymał się. Tył wzgórza byl oderwany, /.a nim nie było już świata - w dole, pod ciemnym niebem, jaśniał tylko skłębiony srebrny dywan chmur.
Jakiś ostry głos zawołał: No i co? I .co wzdrygnął się. Przy roztrzaskanej sośnie, przed jamą, która rozwarła się między korzeniami drzewa, klęczała jakaś kobieta. To nie była Gaja. Przypominała raczej Atenę Parte nos; miała taką sam:) złotą szatę i nagie ramiona o barwie kości słoniowej. Kiedy powstała, Leo o mało co nie spadł z krawędzi świata. liiło z niej piękno i królewska godność. Miała wydatne kości policzkowe, wielkie czarne oczy i włosy w kolorze lukrecji zaplecione po grecku i ozdobione spiral:) szmaragdów i diamentów, tak żc I .eonowi przypomniało to bożonarodzeniową choinkę. Promieniowała nienawiścią. I Ista miała wykrzywione. Nos zmarszczony. Dziecko boga druciarzy zadrwiła. nie jesteś groźny, ale od czegoś muszę zacząć swą pomstę. Wybieraj. I.co wciąż nie mógł wydobyć z siebie głosu. Był tak przerażony, że najchętniej wylazłby ze skóry i czmychnął, ale wiedział, że jest w pułapce tnięd/.y tą dyszącą nienawiścią królową i ścigającym go olbrzymem. l.eo I .ad a chwila m hędzie - ostrz, cg la go kobieta. A mój mroczny przyjaciel nie da ci luksusu wyboru. Więc przepaść czy jama, chłopt.isiu? Nagle zrozumiał. Ryły tylko dwa wyjścia. Mógł skoczyć w prze paść, co równało się samobójstwu. Nawet gdyby pod tymi chmurami była ziemia, i tak by się o nią roztrzaskał, a gdyby jej nie było, mógłby tak spadać wiecznie. Ale ta jama... Spojrzał na czarny otwór między korzeniami sosny. Cuchnął zgnilizny i śmiercią. Dochodziły z niego jakieś szepty i Stłumione odgłosy wlokących się bezsilnie ciał. Ta jama jest domem zmarłych. Jeśli w nią wpadnie, już nigdy nie wróci. lak powiedziała kobieta Teraz dostrzegł jej dziwny naszyjnik ze spiżu i szmaragdów, przypominający kolisty labirynt. Jej oczy płonęły nienawiścią. W końcu zrozumiał, dlaczego mówi się, że ktoś oszalał z nienawiści. Ta kobieta z całą pewnością oszalała, nienawiść odebrała jej rozum. - Dom lladesa czeka. Będziesz pierwszym żałosnym gryzoniem, który umrze w mojej pułapce. Chcesz tego uniknąć? Masz tylko jedną szansę, Leonie Valdez. Skorzystaj z niej. Machnęła ręką w stronę przepaści. -Jesteś stuknięta - wymamrotał. 'lego nie powinien był mówić. Chwyciła go za przegub. Może powinnam cię zabić teraz, zanim przybędzie mój mrocz- ny przyjaciel? Wzgórze zadygotało od ciężkich kroków. Olbrzym nadchodził, spowity w cienie, potężny, dyszący żądzą mordu. Słyszałeś o śmierci we śnie, chłopcze? - zapytała. - Można zginąć w ten sposób, z ręki czarowniey! Ramię Leona zaczęło dymić. Dotyk lej kobiety parzył jak kwas. Spróbował wyrwać rękę, ale jej uścisk był jak stalowa obręcz. Otworzył ust;i, by krzyknąć. Zawisł naci nim zarys postaci olbrzyma spowitego w (iraperie czarnego dymu. Olbrzym uniósł pięść, a przez sen przedarł się jakiś glos. I,co! - Jason potrząsa! go za ramię. Hej, stary, dlaczego obejmujesz Nike? Leo otworzył oczy. Zobaczył, że jego ręce oplatają ligurę stojącą na dłoni Ateny. Pewnie natrafiły na nią, kiedy miał ren koszmarny sen. Przywarł do bogini zwycięstwa, jak zwykł był przytulać się do poduszki, kiedy jako dziecko miał koszmarne sny. (W rodzinach zastępczych było to naprawdę bardzo kłopotliwe!)
Usiadł, pocierając twarz. A co, żal ci? - mruknął. - Przytulamy się. Yyv... co się dzieje? Jason nie zakpił sobie z niego. To Leo w nim cenił. Lodowato niebieskie oczy Ja sona były poważne. Mała blizna na wardze drgała, jak zwykle gdy miał się podzielić złą wiadomością. -Jesteśmy już po drugiej stronie gór. Prawie w Bolonii. Przyjdź do mesy. Nico ma nowe informacje. LEO Leo tak zaprojektował ściany mesy, by pokazywały na żywo see ny z Obozu I ferosów. Z |x>cz;jtku myślał, że lo wspaniały pomysł. Teraz już nie był tego rak pewny. Sceny z życia obozowano - śpiewy przy ognisku, kolacjo w pawi łonie jadalnym, mecze siatkówki przy Wielkim Domu wszystko 10 raczej przygnębiało jego przyjaciół. Im bardziej oddalali się od I -ong Island, tym było gorzej. Zmieniały się strefy czasu, co sprawiało, że Leo czuł tę odległość za każdym ra/cm, gdy spojrzał na ściany. Tu, we Włoszech, słońcc dopiero co wstało. Tam, w Obozie Herosów, był środek nocy. Pochodnie migotały nad drzwiami domków. Światło księżyca załamywało się na fałach zatoki. Plaża pokryta była śladami stóp, jakby niedawno opuści I j;} wielki tłum. I .co wzdrygnij! się, kiedy sobie uświadomił, że wczoraj - albo tej nocy był czwarty lipca. Nie uczestniezyli w dorocznej zaba wie na plaży, z fantastycznym pokazem ogni sztucznych, przygotowanym przez jego współbraci z Dziewiątki. Postanowił nie wspominać o tym reszcie załogi, ale miał nadzieję, że jego kumple w obozie dobrze się bawili, im leż było potrzebne coś, co dodawałoby otuchy. Przypomniał sobie sceny ze swojego SIUI - obóz w ruinach, zasłany ciałami, Oktawian stojqcv na boisku do siatkówki, przemawiający głosem Gai. Wpatrzył się w swoje jajka na bekonie. Wolałby wyłączyć ścienne wideo. A więc - powiedział Jason - skoro tutaj jesteśmy... Siedział u szczytu siołu. Odkąd stracili Annabeth, starał się jak mógł, by zasłużyć na miano przywódcy. W Obozie Jupiter był pretorem, więc chyba do rego przywykł, ale l.eo dostrzegał w nim napięcie. Jego oczy zdawały się bardziej zapadnięte niż zwykle. Jasne włosy miał rozczochrane, jakby zapomniał się uczesać. Leo zerknął na innych. Hazel miała zapu cl mięte oczy, co go nie dziwiło, bo przez całą noc stała przy sterze, prowadząc okręt przez góry. Kręcone, cynamonowe włosy związała do ryłu ban daną, jak komandos, co I .co uznał za seksowne - i natychmiast się tego zawstydził. Obok niej siedział jci chłopak, Frank Zhang, ubrany w czarne spodnie dresowc i rzymską koszulkę dla turystów z napisem CIAO! (Jest w ogóle takie słowo?). lMial do niej przypiętą plakietkę centuriona, mimo że cała załoga „Argo II” była teraz w Obozie Jupiter Wrogami Publicznymi Numer I do 7. Ponura mina dodatkowo wzmacniała jego nieszczęsne podobieństwo do zapalnika sumo. Dalej siedział brat przyrodni [Iazcl, Nico di Angelo. Widok tego faceta wywoływał w I.eonie dreszcze. Miał na sobie czarną, skórzana kurtkę lotniezą, czarną koszulkę i czarne dżinsy, na palcu połyskiwał mu pierścień z trupią czaszka, a u boku wisiał jego stygijslci miecz. Kręcone czarne włosy sterczały mu jak skrzydełka małego nietoperza. Oczy miał smutne i puste, jakby zagapił się w otchłanie Tartaru - co rzeczywiście robił. Brakowało tylko Pipcr, która stała przy sterze razem z satyrem 1 It dgeem, ich opiekunem. I .eo wolałby, żeby Pipcr tu Wyła. Miała dar uspokajania wszystkich tym swoim czarem córki Afrodyty. Po nocnycli koszmarach Leonowi przydałoby się trochę ukojenia. /. drugiej strony, to może dobrze, że jest na górze, towarzysząc ich opiekunowi. Teraz, gdy znaleźli się już w starożytnych krainach, musieli nieustannie zachowywać czujność. Leo nie C7.uł- hy się bezpiecznie, gdyby trener Hedge sam stał przy sterze. Satyr był trochę zbyt impulsywny, a naciśnięcie któregoś z wielu guzików na panelu sterowniezym mogło spowodować, że te malownieze włoskie wioski pod nimi wylecą z hukiem w powietrze.
I .co rak się zamyślił, że dopiero po chwili usłyszał głos Jasona. ...Dom Hadesa. Nico? Nico wyprostował się. Dziś w nocy rozmawiałem ze zmarłymi. Powiedział to takim tonem, jakby oznajmiał, że właśnie dostał SMS od kumpla. Dowiedziałem się trochę o tym, co nas tam czeka. Za dawnych czasów Dom I ladesa byl głównym celem greckich pielgrzymów. Przychodzili tam, by rozmawiać ze zmarłymi i czcić swoich przodków. Leo zmarszczył czoło, lo brzmi jak Dia dc los Muertos. Moja ciotka Rosa traktowała to bardzo poważnie. Pamiętał, jak ciągała go na miejscowy cmentarz w I louston, gdzie oczyszczali groby krewnych i składali ofiary z lemoniady, ciasteczek i świeżych nagietków. Zmuszała go dojedzenia 11.1 cmen tarzu, jakby bliska ohrrność zmarłych mogła poprawić mu apetyt. Krank chrząknął. Chińczycy też to mają: oddają cześć zmarłym, sprzątają groby na wiosnę. - Zerknął na Leona. - Twoja ciotka Rosa dobrze by się rozumiała z moją babcią. Leo wyobraził sobie ciotkę Kosę i jakąś starą Chinkę w strojach zapaśników, wymachujące na siebie kolczastymi maczugami. Aha. Jestem pewny, że byłyby najlepszymi kumpelkami. Nico odchrząknął. W wielu kulturach istnieją tradycje czczenia zmarłych w określonych porach roku, ale Dom I ladesa by] otwarty przez cały rok. Pielgrzymi mogli naprawdę rozmuioitićz duchami. To miejsce (Irc- cy nazywali Nckromantejonem, Wyrocznią Śmierci. Trzeba byle* przejść przez różne poziomy tuneli, pozostawiając tam ofiary i pijąc specjalne eliksiry... Specjalne eliksiry mruknął Leo. Smacznego. Jason spojrzał na niego ostro, jakby chciał powiedzieć: „Stary, już dość”. Nico, mów dalej. Pielgrzymi wierzyli, że przechodząc kolejne poziomy tuneli, zbliżają się do Podziemia, aż w końcu staną przed nimi zmarli. Jeśli ofiary ich zadowolą, odpowiedzą na zadawane im pytania, a może nawet przepowiedzą przyszłość. Frank stuknął w stół swoim kubkiem z gorącą czekoladą. A jeśli duchy nie były zadowolone? Niektórzy nikogo nie spotkali i nie uzyskali żadnych odpowiedzi na swoje pytania. Inni tracili zmysły lub umierali po opuszczeniu świątyni. Jeszcze inni gubili się w tunelach i już nigdy ich nie widziano. Rzecz w tym - powiedział szybko Jason żc Nico uzyskał pewne informacje, które mogą nam pomóc. No tak. - W glosie Nica nie było entuzjazmu. - Duch, z którym rozmawiałem tej nocy... był kiedyś kapłanem Hckatc. Potwierdził to, cc* bogini powiedziała wczoraj Hazel na skrzyżowaniu dróg. W pierwszej wojnie zgigantami Hekatc walczyła po stronie bogów. Zabiła jednego giganta, lego, który miał być kimś w rodzaju nnfy-\ lokato. Nazywał się Klytios. Mroczny gość - podpowiedział Leo. Spowity w cienie. Hazel spojrzała na niego, mrużąc swoje złote oczy. A ty skąd to wiesz? Miałem sen. Nikogo lo nie zdziwiło. Większość półbogów miała bardzo żywe sny o rym, co się dzieje na świccic.
Przysłuchiwali mu się z uwagą. Starał się nie patrzeć na podgląd z Obozu Herosów na ścianach, kiedy opisywał im to miejsce w stanie ruiny. Opowiedział im o mrocznym olbrzymie i o dziwnej kobiecie na Wzgórzu I krosów, każącej mu wybierać rodzaj śmierci. Jason odsunął IKI siebie talerz z naleśnikami. A więc ten olbrzym to Klytios. Pewnie będzie na nas czekał, strzegąc Wrót Śmierci. Frank zwinął w rurkę jeden z naleśników i zaczął go jeść ze smakiem; nie był facetem, któremu groza śmierci mogłaby przeszkodzić w spożyciu zdrowego śniadania. A ta kobieta ze snu Leona? To mój problem. - Hazel zręcznie jak sztukmistrz przesunęła diament między palcami. - I lokatę wspomniała o jakimś potężnym wrogu w Domu 11 ados a, o czarowniey, którą tylko ja mogę pokonać za pomocą magii. Znasz magię?-zapytał I.eo. -Jeszcze nie. Aha. - Chciał powiedzieć coś pozytywnego, ale przypomniał sobie pełne nienawiści oczy toj kobiety, jej stalowy uścisk, który sprawił, że ręka zaczęła mu dymić. - A może wiesz, kim ona jest? Hazel pokręciła głową. Wiem tylko, że... - Zerknęła na Nica i Leo odniósł wrażenie, że doszło między nimi do jakiejś sprzeczki bez słów. Tych dwoje musiało już przedtem rozmawiać 7.c sobą o Domu Ilarie- sa, a nie zdradzili innym wszystkiego. - Wiem tylko, że niełatwo będzie ją pokonać. Ale jest i dobra wiadomość powiedział Nico. - Duch, z którym rozmawiałem, opowiedział mi, jak I lekatc pokonała Klytiosa podczas tej pierwszej wojny. Podpaliła mu włosy swoimi pochodniami. Spłonął żywcem, innymi słowy: ogień Co jego słaby punki. Wszyscy spojrzeli na l.eona. Och - powiedzi.il. - nie ma sprawy. Jason z zadowoleniem pokiwał głową, jakby to była godna podziwu deklaracja jakby się spodziewa 1. żc I.co śmiało podejdzie do piętrzącej się przed nim góry mroku, wystrzeli parę kul ogni stych i rozwiąże wszystkie icl» problemy. Leo nie chciał sprowadzać go na ziemię, ale wciąż słyszał głos Gai: „Jest pustką, która pochłania wszelkie czary, zimnem, które pochłania każdy ogień, ciszą, która pochłania każd.j mowę”. Myl absolutnie pewny, że nie wystarczy parę zapałek, aby tego olbrzyma podpalić. To dobry początek - powiedział Jason. - W każdym razie wiemy, jak zabić tego olbrzyma. A ta czarowNica... no, skoro Hekate wierzy, że Hazel może ją pokonać, to i ja w to wierzę. Hazel spuściła oczy. Teraz musimy tylko dotrzeć do Domu I ladcsa, pokonać woj skn Gai... 1 z tuzin duchów - wtr.ji il jninuro Nico. - Duchy w tej świątyni raczej nie będą nam przyjazne. -...i odnaleźć Wrota Śmierci ciągnęła Hazel zakładając, że uda nam się przybyć tam w tym samym czasie ro Percycmu i Annabeth i wyratować ich z Tartaru. Frank przełknął kawałek naleśnika. Zrobimy to. Musimy. I«eo uwielbiał jego optymizm. Żałował, że go nie podziela. Więc skoro wybraliśmy tę drogę powiedział - to liczę, że za cztery lub pięć dni dotrzemy do Kpiru, jeśli tylko nie będzie żadnych opóźnień w rodzaju walki z potworami i różnych in nych niespodzianek. jason uśmiechnął się smętnie. No tak. A do tego nie dojdzie. Leo spojrzał na Hazel. 1 Ickatc powiedziała ci. że Gaja planuje balangę z okazji swojego Wielkiego Przebudzenia na pierwszy dzień sierpnia, tak? Tu jakieś święto?
Dzień Spes. Bogini nadziei. Jason uniósł widelec. Teoretycznie mamy dość czasu. Dziś jest dopiero piąty lipca. Powinniśmy zdążyć zamknąć Wrota Śmierci, odnaleźć kwaterę głów II. j gigantów i powstrzymać ich od przebudzenia Gai przed pierwszym sierpnia. —Teoretycznie tak - zgodziła się I lazcl. - lylko żc ja wciąż nie wiem, jak przejdziemy przez I )om I ladesa, nie dostając świra albo nie tracąc życia. Nikt się nie zgłosił z żadnym wspaniałym pomysłem. Frank odłożył zwinięty w rurke naleśnik, jakby nagle przestał mu smakować. Piąty lipca. O kurczę, że też o tv:n nie pomyślałem... Hei, stary, wyluzuj powiedział Leo. Jesteś Kanadyjoey kietn, nie? Nie oczekuję od ciebie prezentu na Święto Niepodległości... no, chyba że chcesz mi go dać. Nie o to chodzi. Moja babcia... zawsze mówiła, że siódemka to nieszczęśliwa liczba. Liczba widmowa. Nie była zadowolona, kiedy jej powiedziałem, że w tej misji weźmie udział siedmioro półbogów. A lipiec to siódmy miesiąc. No tak, ale... I .co nerwowo post u kał palcami w stół. Nagle zdał sobie sprawę, że wystukuje alfabetem Morse’a „kocham cię", jak to robił, porozumiewając się ze swoją mamą. Byłoby bardzo kłopotliwe, gdyby jego przyjaciele znal: alfabet Morsc’a. - Ale to zwykły przypadek, nie? Mina Franka nie wskazywała na to, że przyznaje mu rację. W Chinach za dawnych dni - powiedział - siódmy miesiąc ludzie nazywali miesiącem widmowym. To miesiąc, w którym świat duchów i świat ludzi znajdują się najbliżej siebie. Żyjący i umarli mogą przemieszczać się między swoimi światami. To chyba nie przypadek, że poszukujemy Wrót Śmierci w miesiącu duchów. Wszyscy milczeli. Leo wołałby sądzić, że stare chińskie wierzenia nie mają nie wspólnego zwierzeniami Greków i Rzymian. Totalna różNica, nie? Ale samo istnienie Franka było dowodem, że te kultury są ze sobą powiązane. Rodzina /.hangów przebyła długą drogę do starożytnej Grecji. Poprzez Rzym i Chiny dotarła aż do Kanady. Pamiętał też o swoim spotkaniu z Nemezis, boginią zemsty, na Wielkim Jeziorze Słonym. Nemezis nazwala go siódmym ko łem, kimś nadprogramowym w tej misji. Chyba nie miała na myśli, że siótittn-znaczy -widmowe} Jason zacisnął ręce na poręczach fotela. Skupmy się na tym, co nas czeka. Zbliżamy się do Bolonii. Może uzyskamy więcej informacji, kiedy odnajdziemy tych karłów, o których Hekate... Okrętem szarpnęło, jakby trafił w górę lodową. Talerz Leona przejechał przez stół. Nico wyleciał z krzesła i uderzył głową w kredens. Runął na podłogę, przywalony stertą magicznych pucharów i talerzy. Nico! - Hazel podbiegła, by mu poincie. Co...? - Frank spróbował wstać, ale okrętem znowu zarzuciło. Chłopak upadł na stół, twarzą prosto w jajecznieę na talerzu Leona. Patrzcie! - Jar.on pokazał na ćciany. Obrazy z Obozu 1 lerosów migotały i zmieniały się błyskawicznie. Niemożliwe — mruknął Leo. Magiczne ekrany nie niosły przecież pokazywać niezego prócz seen z obozu, a oto nagle wielka, zniekształcona iwarz zajęła ca- łą ścianę na prawej burcie: krzywe żółte zęby, zwichrzona czerwona broiła, nos jak wielka brodawka i dwoje różnych oczu -jed no większe i umieszczone wyżej od drugiego. 'I warz zdawała się wdzierać do kajuty.
Inne ściany migotały, ukazując to, co dzieje się na górnym pokładzie. Piper stała przy sterze, ale od ramion w dół była omotana taśmą izolacyjną, usta miała zakneblowane, nogi przywiązane do konsoli sterowniezej. Trener I ledge też był zakneblowany i przywiązany do masztu głównego, a jakieś dziwaczne stworzenie coś w rodzaju skrzyżowania gnoma z szympansem w dziwacznym stroju tańczyło wokół niego, wiążąc mu włosy różowymi gumkami w maleńkie końskie ogonki. I war/, na prawej ścianie oddaliła się, tak żc Leo zobaczył całego potwora -jeszcze jednego gnomoszyinpansa, w jeszcze dziwniejszym stroju. Ten zaczął skakać po pokładzie, zgarniając do płóciennej torby różne przedmioty - sztylet Piper, kontrolery ( .eona. Potem wyrwał kulę Archimedesa z panelu kontrolnego. Nie! - ryknął Leo. IJrlilili - jęknął Nico z podłogi. Piper! - krzyknął Jason. Małpa! - wrzasnął Frank. To nie małpy - mruknęła Hazel. - To chyba te karły. Kradną moje rzeczy! - zawołał I .eo i pobiegł na schody. LEO Do Leon u dotarło, że Hazel krzyczy: Leć! Ja się /ujmę Nikicm! Jakby zamierzał się do niej obrócić... Oczywiście ini.il nadzieję, że Nicowi nie nie jest, ale teraz głowę zaprzątało mu zupełnie co innego. Wbiegł po schodach, Jason i Prank za nim. Trener I ledge i Piper próbowali się uwolnić z więzów, podczas gdy jeden z małpich karłów tańczył po pokładzie, porywając wszystko, co nie było przywiązane, i wpychając to do torby. Miał z merr dwadzieścia wysokości (więc był mniejszy nawet od trenera Hcdgea), krzywe nogi i chwytne stopy szympansa, a strój tak krzykliwy, że I .co dostał oczopląsu: podwinięte spodnie w zieloną kratę, podtrzymywane jaskr awoczerwony mi szelkami, i damską bluzkę w różowo-czarne pasy. Na każdym ręku nosił z tuzin złotych zegarków, a nagłowie kowbojski kapelusz w nieregularne czarno-białe pasy, z którego dyndała metka z ceną. Skórę pokrywały kępki postrzępionego czerwonego futra, ale dziewięćdziesiąt procent jego uwłosieuia skupiało się w fantastycznych brwiach. W głowic I .eona właśnie formowała sic; myśl: „Gdzie jest ten drugi karze!?", gdy usłyszał za soh;j kliknięcie i zrozumiał, że za prowadzi swoich przyjaciół w pułapkę. Padnij! - krzyknął i sam padł na pokład, gdy eksplozja za grzmiała mu w uszach. ..Zapamiętaj’’ - zdążył pomyśleć. - „Nie pozostawiaj skrzynek z granatami tam, gdzie mogą je dorwać karły ”. W każdym razie żył. Po znalezieniu w Rzymie kuli Archime- desa eksperymentował z najróżniejszymi rodzajami broni. Konstruował granaty wybuchające kwasem, ogniem, odłamkami albo świeżym popcornem. (Cóż, nigdy nie wiadomo, kiedy człowieka dopadnie głód w czasie bitwy!). Sądząc po dzwonieniu w uszach, karzeł zdetonował granat hukowoldyskowy, który Leo wypełnił płynnym ekstraktem muzyki Apollina. Granat nie zabijał, ale teraz Leo poczuł się tak, jakby skoczył na brzuch do basenu. Spróbował wstać.Członki odmówiły' mu posłuszeństwa. Ktoś szarpał go za pas może któryś z przyjaciół próbował mu pomóc? Nie. Jego przyjaciele nie cuchnęli wyperfumowanymi klatkami dla małp. Udało mu się odwrócić na plecy. W oczach mu się ćmiło na różowo, jakby cały świat zanurzył się w truskawkowej galaretce. Zawisła nad nim szczerząca zęby groteskowa twarz. Karzeł porośnięty kępkami brązowego futra był ubrany jcszczc gorzej od swojego kumpla: miał zielony melonik, zwisające kolczyki z dia- menrami i biało-czarną koszulkę sędziego piłkarskiego. Potrząsnął swoją najnowszą zdobyczą-pasem na narzędzia-i zatańczył.
Leo próbował go złapać, ale palce miał zesztywniałe. Karzeł podbieg! w podskokach do najbliższej balisty, którą jego rudy kumpel właśnie przygotowywał do strzału. Brązowy Futrzak wskoczył na pocisk jak na deskorolkę, a iego przyjaciel wystrzeli! go w powietrze. Czerwony Futrzak podbiegł dc* trenera Hedge'a. Wymierzył mn ręgi policzek, poczym podskoczył do balustrady. Ukłonił się I .eonowi, zdejmując swój kowbojski kapelusz w zebrę,: wywinął koziołka w tył za burtę. 1 .eonowi udało się wstać. Jason już był na nogach, potykał :;ię i wpadał na różne rzeczy. Frank zamienił się w srebrnogrzbiete- go goryla (Leo nie wiedział dlaczego może chciał się zaprzyjaźnić z małpimi karłami?), ale wybuch granatu dal mu się mocno we znaki. Leżał bez ruchu na deskach pokładu, z wywalonym językiem i małpimi oczami w słup. Piper! -Jason podszedł chwiejnym krokiem do steru i ostrożnie wyciągnął knebel z jej ust. nie trać na mnie czasu! Za nimi! Przy maszcie trener 1 ledge wymamrotał: Zzzybbbbbyhh yhtmnni! Leo domyślił się, że to znaczy: „ZABIJ ICI1!". Łatwe tłumaczenie, ho większość zdań wypowiadanych przez trenera zawierała słowo „zabij”. Spojrzał na konsolę sterującą. Kuli Archimedes a nie było. Sięgnął ręką do pasa. Pasa na narzędzia nie było. Zaczęło mu się przejaśniać w głowic i zawrzał z wściekłości. Tc karły zaatakowały jego okręt. Skradły jego r.ajdrogoccnniejsze skarby. Pod nimi rozciągała się Kolonia - puzzle z budynków o czerwonych dachach w dolinie otoczonej zielonymi wzgórzami. Jeśli nie zdoła znaleźć karłów w tym labiryncie ulic... O nie. Musi je znaleźć. 1 nie zamierza czekać, aż jego przyjaciele jakoś się pozbierają po tym wybuchu. Zwrócił się do Jasona. Czujesz się na tyle dobrze, żeby zapanować, nad wiatrami? Bo chcę, żebyś mnie gdzieś podrzucił. Jason zmarszczył brwi. No pewnie, ale... To dobrze. Musimy złapać tę parę małpiszonów. Wylądowali na wielkim placu otoczonym białymi mitr murowymi budynkami rządowymi i kawiarnianymi ogródkami. Na okolicznych ulicach pełno było rowerów i skuterów, ale sam plac był pusty, nie licząc gołębi i paru staruszków popijających espresso. Nikt nie zwracał uwagi na olbrzymi grecki okręt wojenny wiszący nad placem i na spływających prosto z nieba Jasona i Leona. Jason dzierżył złoty miecz, a Leo... no cóż, Leo wylądował z pustymi rękami. Dokąd teraz? - zapytał Jason. Leo popatrzył na niego. No... nie wiem. Zaraz wyciągnę z pasa mój śledzący karłów GPS... Och! nie mam śledzącego karłów GPS-u... i nie mam pasa na narzędzia! Super-mruknął Jason. Spojrzał na okręt, jakby chciał określić swoje położenie, po czym wyciągnął rękę. Wydaje mi się, że balista wystrzeliła pierwszego karła w tamtym kierunku. Chodźmy. Przebrnęli przez jezioro gołębi, a potem ruszyli boczną uliczką pełną sklepów z ubraniami i lodami. Chodniki były obrzeżone białymi kolumnami pokrytymi graffiti. Paru cinkci irzy zagadnęło ich, czy nie chcą wymienić pieniędzy (Leo nie znał włoskiego, ale nie miał wątpliwości, o co im chodzi). Co jakiś czas klepał się po brzuchu w nadziei, że jego pas na narzędzia powróci tam za sprawą magii. Nie powracał. Leo starał się tiie panikować, ale uzależnił się już od tego pasa,
ponieważ zawsze znajdował w nim to, czego akurat potrzebował. Teraz czuł się tak, jakby mu ktoś ukradł jedną rękę. Odnajdziemy go - zapewnił go Jason. Zwykle dodałoby mu to otuchy. Jason miał zdolność zachowywania zimnej krwi w kryzysowych sytuacjach i wyciągnął kole gę już z wielu tarapatów. Dzisiaj Leonowi kołatała w głowie tylko jedna myśl: o tym głupim ciasteczku ■/. wróżbą, które otworzył w Rzymie. Bogini Nemezis obiecała mu pomóc i rzeczywiście pomogła, bo znalazł w ciasteczku kod, którym aktywował kulę Archimcdcsa. Wtedy nie miał wyboru, musiał to zrobić, żeby uratować swoich przyjaciół, ale Nemezis ostrzegła go, że pr/.yj- dzic mu za to drogo zapłacić. Zastanawiał się, czy to spłacanie długu bogini kiedykolwiek się skończy. Percy i Annabeth zaginęli w czeluściach Tartaru. Okręt był setki mil od pierwotnie wyznaczonego kursu, zmierzając ku wyzwaniom, którym nie sposób sprostać. Przyjaciele Leona liczy li na to, że pokona straszliwego olbrzyma. A on nie miał nawet swojego pasa na narzędzia ani kuli Archimedes a. Tak go pochłonęło rozżalenie, że nie zauważył, gdzie są, póki Jason nie chwycił go za ramię. Trzeba to zbadać. Leo spojrzał w górę. Znaleźli się na małym placyku. A pośrodku piętrzył się nad nimi wielki posąg z brązu. Neptun-goły jak święty turecki. O kurczę. Leo odwrócił wzrok, lego ranka naprawdę nie miał ochoty patrzeć na boskie lędźwie. Bóg morza stał na wielkiej marmurowej kolumnie pośrodku nieczynnej fontanny (co za ironia losu!). Po obu jego bokach siedziały małe skrzydlate a morki z trochę bezczelnymi minami. Sam Neptun (byle nie patrzyć na jego lędźwie!) jedno biodro wysunął jak Elvis Presley. W prawej ręce swobodnie trzymał trójząb, lewą wyciągał przed siebie, jakby Leona błogosławił, a może pró bowal magicznie unieść w górę. -To jakaś wskazówka? Jason zmarszczył czoło. Może tak, a może nie. We Włoszech na każdym kroku napotyka się posągi bogów. Czułbym się lepiej, gdybyśmy natrafi li na Jupitera. Albo Minc rwę. Na każdego, byle nie na Neptuna. I .cc* wlazł do sue hej fontanny. P r/y loży I dłoń do piedestał u i przez jego palce natychmiast przebiegło mrowienie. Wyczul przekładnie z niebiańskiego spiżu, magiczne dźwignie, sprężyny i tłoki. ’lo mechaniezny posąg. Może co wejście do tajnego legowiska karłów? Ooo! - wrzasnął jakiś glos z boku. — Do tajnego legowiska? Chcę do tajnego legowiska! wrzasnął inny głos •/. góry. Jason cofnął się z mice/cm w ręku. Leo dostał oczopląsu, próbując spojrzeć w dwa miejsca naraz. Czerwony Futrzak w kowbojskim kapeluszu siedział jakieś dziesięć metrów od nieh przy stoliku w ogródku kafejki, sącząc espresso. Filiżankę trzymał jcdn.j ze swoich chwytnych małpich nóg. Brązowy Futrzak w zielonym meloniku siedział na marmurowym piedestale, tuż nad głow.j I .eona. Gdybyśmy mieli tajne legowisko - powiedział Czerwony Futrzak - chciałbym mieć taką rurę, jaką mają strażacy. I wodną zjeżdżalnię! zawołał Brązowy Futrzak, który wyciągał z pasa Leona wszystko, co mu wpadło w rękę, rozrzucając wokoło klucze francuskie, młotki i zszywacze. Przestań! - Leo próbował złapać go za stopę, ale nie mógł jej dosięgnąć. Jesteś za krótki? zakpił karzeł. Ja 7,a krótki? - Leo rozejrzał się za czymś, czym mógłby w niego cisnąć, ale naokoło nie było nie prócz gołębi, a wątpił, c/v udałoby mu się jakiegoś złapać.
Spokojnie, spokojnie - powiedział Brązowy Futrzak. - Jeszcze się nawet sobie nie przedstawiliśmy. Jestem Akmon. A mój brat, ten tam... ...to ten przystojny! Czerwony Futrzak uniósł filiżankę z kawą. Sądząc po wyłupiastych oczach i maniakalnym uśmiechu, nie powinien wprowadzać do organizmu więcej koleiny. Passalos! Piosenkarz! Kawiarz! Złodziej błyskotek! Pr/esrań! - krzyknął jego br.it. - Ja kradnę o wiele lepiej od ciebie! Passa los prychnął. Chyba wc śnie! - Wyjął sztylet Pipcr i z acz:}! nim dłubać w zębach. 1 lej! ryknij! Jason. - To nóż mojej dziewczyny! Rzucił się na Passalosa, ale ten był szybszy. Podskoczył, odbił się od głowy Jasonn, wywinął w powietrzu koziołka i wylądował tuż obok Leona, obejmując go włochatymi ramionami w pasie. Ratuj! -jęknął futrzak. Spadaj! f-«co próbował go od siebie oderwać, ale Passa los sani zrobi! salto do tyłu i wylądował poza zasięgiem jego rąk. I .eonowi spodnie opadły do kolan. Spojrzał na Passalosa, który szczerzył do niego zęby. trzymając w ręku krótki, błyszczący pasek metalu. W jakiś niepojęt y sposób udało mu się ukraść zamek błyskawiczny ze spodni Leona. Oddaj mi... ren głupi... zamek! - wycedził Leo, próbując jednoczesne potrząsnąć pięścią i podciągnąć sobie spodnie. E tam, słabo się świeci. - Passalos odrzucił zamek. Jason natarł na niego z mieczem w ręku. Passalos podskoczył i nagle siedział już na piedestale posągu obok swojego brata. Tylko mi nie mów, że nie potrafię się poruszać powiedział z dumą. nie ma sprawy - odrzekł Akmon. - Nie potrafisz się poruszać. Daj mi ten pas na narzędzia. Chcę go obejrzeć. Nie! Akmon odepchnął go łokciom. - Masz nóż i tę błyszczącą kulę. -Tak, ta błyszcząca kula jest fajna. - Passalos zdjął kowbojski kapelusz. Jak magik wydostający królika z kapelusza wyciągnął / niego kulę A rr lunie desa i zaczął się bawić jej spiżowymi tarczami. Przestań! - krzyknął Leo. To bardzo delikatny mechanizm. Jason podszedł do niego i spojrzał ze złością na karłów. No dobra, kim jesteście? Kcrkopami! - Akmon zmrużył oczy, patrząc na niego. - Założy się. żc ty jesteś synem Jupitera, co? Zawsze zgaduję. Jak Czarny Tylek - zgodził się Passalos. Czarny Tyłek? - I -co z trudem powstrzymał się, by ponownie nie podskoczyć do stóp k;irła. Był pewny, że Passał os za chwilę zepsuje na amen kulę Archimcdcsa. Znasz go? - Akmon wyszczerzył zęby. - Tak, I Icrkules. Nazywamy go Czarnym Tyłkiem, bo kiedyś łaził na golasa. Tak się opalił, że jego tyłek... no... Ale przynajmniej ma poczucie humoru! powiedział Passa- los. - Chri.ił nas pozabijać, jak mu coś ukradliśmy, ale darował nam życic, bo spodobały mu się nasze żarty. nie tak jak wam. Gbury, gbury! -1 lej, ja mam poczucie humoru - warknął Leo. - Oddajcie mi to, co nam ukradliście, a opowiem wam dowcip z niezłą puentą. Ale mi się trafiło! Akmon wyciągnął z pasa na narzędzia klucz z zębatką i zakręcił nim jak kołatką. Och, to jest wspaniale! Zatrzymam to! Dzięki, Niebieski Tylku! Niebiaki Tyłki# Leo zerknął w dół. Spodnie znowu opadły mu do kolan, ujawniając niebieskie majtki.
Dosyć tego! krzyknął. - Mój pas. Ale już. Albo pokażę wam, j.ik śmieszne są płonące karły. Z jego dłoni wystrzeliły płomienie. Teraz sobie porozmawiamy. - Jason cisnął w górę swój miecz. Nad placykiem zaczęły się gromadzić czarne chmury. Zagrzmiało. Ojej, boję się! - krzyknął Akmon. -Ja też - przyznał Passałos. - Gdybyśmy mieli jakieś tajne legowisko, to byśmy się schowali. Ale, niestety, ten posąg nie jest wejściem do tajnego legowiska powiedział Akmon. - Stc»i tu w innym celu. Leo poczuł, że wnętrzności mu się skręcają. Płomienie buchające z- jci^o dłoni zgasły. Zdał sobie sprawę, że coś im zagraża. Wrzasną!: „Pułapka!’’ i wyskoczył z fontanny. Niestety, Jason był zbył pochłonięty wzywaniem burzy. I.cc* przetoczył się w bok, gdy pięć złotych sznurów wystrzeliło z palców Neptuna. Jeden o włos minął jego stopę. Pozostałe oplotły Jasona jak cielaka na rocłco, zwalając go z nóg. Zawisł w powietrzu głową w dół. Grom uderzył w ostrza trójzębu Neptuna. Po posągu przebiegły iskry wyładowania elektrycznego, ale kerkopi już zniknęli. Brawo! zawołał Akmon od stolika w pobliskiej kafejce. Wspaniała z ciebie pinnla, synu Jupitera. -Tak! - zgodził się Passalos. - Kiedyś Herkules powiesił nas głowami w dół. Ocli, zemsta jest taka słodka! I .co wezwał kulę ognistą. Pomknęła w stronę Passalosa, który próbował żonglować dwoma gołębiami i kulą Archimedesa. Aj! Karzeł odskoczył, porzucając kulę i pozwalając odlecieć gołębiom. W nogi! - zawołał Akmon. Uchylił melonika i czmychnął, skacząc ze stolika 11.1 stolik. Passalos zerknął na kulę Archimedesa, która przetoczyła się między nogami Leona. Lei) wezwał jeszcze jedną kuię ognistą, lylko spróbuj - warknął. CzesSć! - Passalos wywinął koziołka do ryłu i popędził za swoim bratem. Leo porwał kulę Archimedesa i podbiegi do Jasona, który wciąż wisiał głową w dół, cały omotany złotymi sznurami, z wy jątkiem ręki Trzymającej miecz. Próbował przeciąć więzy złotą klingą, ale nie zdołał. /.aczckzij powiedział I.co. — Jakodnajdę ten wyhjcznik... f AZĆ'. - ryknął Jason. Dogonię cię, kiedy się z rc£o uwolnię. -Ale... nie zgub ich! Samotne M ilanie małpich karłów wcale się Leonowi nie uśmiechało, ale kerkopi już znikali za rogiem jakiejś uliczki. Pozostawił Jasona wiszącego j;ło\vą w dól / posągu i popędził za nimi. LEO K.„ y nie starały się zniknąć mu z oczu, co wydało się podejrzane. Skakały po czerwonych dachówkach, strącały z okien skrzynki z kwiatami, pokrzykując, piejąc i pozostawiając za sobą szlak z gwoździ i śrubek wyciąganych z jego pasa na narzędzia -jakby chciały* Wy Leo za nimi biegł. Pędził za nimi, przeklinając opadające mu wciąż spodnie. Skręcił za róg i ujrzał dwie starożytne kamienne wieże. Srały tuż obok siebie, znacznie przewyższając okoliczne budynki. Może to jakieś średniowieczne strażNico? Wychylały się w przeciwne strony jak dźwignie zmiany biegów w bolidzie. Kerkopi wspięli się na prawą wieżę i zniknęli za jej szczytem. Wleźli do środka? Pod szczytem Leo dostrzegł kilka zakratowanych okienek, ale wątpił, by kraiy mogły stanowić przeszkodę dla karłów. Przez chwilę obserwował wieżę, ale kerkopi się
nie pojawili. Oznaczało to, że Leo musi jakoś dostać się na szczyt wieży. Super - mruknął. nie było przy nim przyjaciela, który potrafił latać. Okręt był /;i daleko, by wezwać pomoc. Może Leonowi udałoby się zamienić kulę Archi mcdcsa w jakieś latające urządzenie, ale do tego musiałby mieć swój pas - którego nie miał. Rozejrzał się, próbując zebrać myśli. Pól przeczniey dale) otworzyły się szklane drzwi i wyszła jakaś starsza pani z plastikowymi torbami w rękach. Sklep spożywczy? H111... Leo przeszuka! kieszenie. Ku swojemu zdumieniu znalazł kilki* banknotów euro /. czasów pobytu w Rzymie. Tc głupie karły zabrały mu wszystko prócz pieniędzy. Pobiegł do sklepu rak szybko, jak pozwalały mu na to opada- j;jcc spodnie. Zaczął myszkować między półkami, poszukując czegoś, co mógłby wykorzystać-. nie wiedział, jak jest pó włosku: „Dzień dobry, gdzie są niebezpieczne chemikalia?", ale może lepiej, że tego nie wiedział. nie chciał skończyć wc włoskim więzieniu. Na szczęście nie musiał odczytywać nalepek. Brał do ręki tubkę pasty do zębów i wyczuwał, czy zawiera azotan potasu. Znalazł węgiel drzewny. Znalazł cukier i proszek do pieczenia. Zna lazł zapałki, spray na owady i folię aluminiowi}. Wszystko, czcgo potrzebował, plus sznur do suszenia prania, który mógł mu zastąpić pasek do spodni. Włożył też do koszyka trochę włoskie go żarcia, żeby unikmjć podejrzeń co do podstawowych zakupów, po czym stanął przed kas;). Kasjerka wytrzeszczyła na niego oczy ; zadała mu kilka pytań, których nie zrozumiał, alt-jakoś udało mu się zapłacić. Chwycił torbę z zakupami i wybiegł ze sklepu. Scłiował się w najbliższej bramie, nie tracąc wież z pola widzenia. Wzi.-jł się do pracy, wzywając ogień, by wysuszyć składniki i szybko uwarzyć z nieh to, czcgo chciał. Co chwila spoglądał na wieżę, ale po karłach nie było ani śladu. Miał nadzieję, że wciąż tam są. Sporządzenie arsenału zajęło zaledwie parę minut - Leo był w tym naprawdę dobry ale wy dawało mu się, że mijaj.} godziny. Jasion nie pokazał się. Może wciąż wisi w fontannie Neptuna, albo biega po ulicach, poszukując jego? Przyjaciele z okrętu też nie dawali znaku. Pewnie zajęło im wiele czasu powyciąganie różowych gumek z włosów trenera Hedge a. A 10 oznaczało, że miał tylko siebie, torbę z włoskim żarciem i parę bomb sporządzonych naprędce z cukru i pasty do zębów. Och, i kulę Archimcdcsa. To było bardzo ważne. Miał nadzie ję, że się nie zepsuła, kiedy wypełnił ją chemicznym proszkiem. Pobiegł do wieży i znalazł wejście. Zaczął się wspinać krętymi schodkami, ale przy okienku kasy zatrzymał go strażnik, krzycząc coś po włosku. Poważnie? zapytał I .eo. - Posłuchaj, człowieku, macic w tej dzwonniey karły. Jestem tu, aby j;j z nieh oczyścić. - Pokazał mu pojemnik ze sprayem na owady. - Widzisz? Deratyzaior. „Molto TUiono’’. Psik. psik, ałihhh! - IJdał, że jest karłem miotającym się w agonii, czego ten Włoch jakoś nie potrafił zrozumieć. Po prostu wyciągnął rękę po pieniądze. Wyluzuj, stary - mruknął Leo. Właśnie wydałem cał;j forsę na różne składniki do produkcji bomb. - Poszperał w torbie. - A może weźmiesz... no... co ja tu mam... Wyciągnął żóho-czcrwon.j torebkę z czymś, co się nazywało „Fonzics”. Chyba cos w rodzaju czipsów. Ku jego zdumieniu strażnik wzruszył ramionami i wziął torebkę. Avant:\ Leo ruszył w górę po schodkach, ale zanotował w pamięci, że warto zakupić więcej tych „Konzies". Najwyraźniej we Włoszech były cenione bardziej od żywej gotówki. Schodki wiły się, wiły i wiły. Wyglądało na to, że całą wieżę zbudowano tylko po to, by usprawiedliwić istnienie tych schodków.
Zatrzyma! się na podeście i oparł o wąskie, zabite deskami okno, starając «ię złapać oddech. Był spocony jak mysz. :i serce obijało mu się o żebra. Głupi kerkopi. Pomyślał, że gdy tylko dotrze na szczyt wieży, prysną z niej, zanim zdąży użyć swojego arsenału. Ale musiał spróbować. Ruszył iłalcj po schodkach. W końcu, gdy u oj; i miał już jak rozgotowany makaron, dolar! na szczyt. Była lam komnata wielkości schowka na szczotki, z zakratowanymi oknami we wszystkich czterech ścianach. W kątach y.walono worki ze skarbami, które rozsypywały się po całej podłodze. IA:O dostrzegł sztylet Piper, jakąś st;ir.( księgę oprawioną w skórę. kilka ciekawie wyglądających mechanieznych urządzeń i dość złota, by przyprawić konia Hazel o ból brzucha. Z początku pomyślał, że karły uciekły. Potem spojrzał w górę. Akmon i Passalos zwisali z krokwi na swoich małpich nogach, grając w antygrawitacyjnego pokera. Kiedy go zobaczyli, rzucili karły jak konfetti i zaklaskali. A mówiłem ci, że da radę! - wrzasnął uradowany Akmon. Passa los wzruszył ramionami, zdjął jeden ze swoich złotych zegarków i wręczył bratu. Wygrałeś. nie sądziłem, że jest raki głupi. Obaj zeskoczyli na podłogę. Akmon miał na sobie pas na narzędzia - był tak blisko, że Leo musiał całą siłą woli powstrzymać sic;, by go nie złapać. Passalos wyprostował swój kowbojski kapelusz i kopniakiem otworzył najbliższe okno. Na co teraz każemy mu się wspiąć, braciszku? Na katedrę Świętego Łukasza? Leo miał ochotę ich zadusić, ale zmusił się do uśmiechu. O, to brzmi całkiem nieźle! Ale zanim stąd pryśniecie, dowiedzcie się, że zostawiliście coś błyszczącego. Niemożliwo! - pryrhnął Akmon. - Byliśmy bard/o staranni. Jesteś pewny? - Leo uniósł torbę ze sklepu. Karły zbliżyły się ostrożnie. Słusznie przewidywał, że nie opr;j się ciekawości. Popatrzcie. Leo wyjął swój;) pierwszą broń - grudę wysuszonych chemikaliów owiniętą foli:} aluminiową i podpalił ją dłonią. Odwrócił głowę tuż przed wybuchem, ale karły wciąż się gapiły. Pasta do Zębów, cukier i spray na owady nie były tak dobre jak muzyka Apollina, ale i rak błysnęło i huknęło całkiem przyzwoicie. Kcrkopi zapiszczeli, osłaniając oczy. Rzucili się ku oknu. nie l.eo odpalił swoje petardy, rozrzucając je po podłodze, aby stracili równowagę. Potem obrócił tarczę na kuli Archimcdesa, która wypluła z siebie strumień obrzydliwego cuchnącego dymu. Jemu ten dym nie przeszkadzał. Był nieczuły na ogień i stawał już nieraz w dymiących ogniskach, czyścił płonące paleniska i stawiał czoło zionącym ogniem smokom. Kiedy karły zaczęły kaszleć i rzęzić, zerwał swój pas z Akmona, spokojnie wezwał trochę gumowej liny do bungee i obu nią związał. Moje oczy! - wrzeszczał Akmon, kr/tusząc się i prychając. - Mój pas na narzędzia! Stopy mi płoną! - jęknął Passałos. -Ib nie błyskotka! To wcale nie była błyskotka! Upewniwszy się, że są bezpiecznie powiązani, Leo zaciągnął ich do kąta i zaczął szperać w ich skarbach. Wziął sztylet Piper, parę swoich prototypowych granatów i z tuzin innych drobiazgów, które karły zrabowały z „Argo II". Błagam! -jęknął Akmon. - Nie zabieraj naszych błyskotek! Zawrzyjmy układ! - zaproponował Passalos. - Dziesięć procent za to, że nas puścisz! -Też mi układ mruknął Leo. - Tera*/ to wszystko jest moje. Dwadzieścia procent!
W tym momencie w górze zagrzmiało i błysnęło. Kraty w najbliższym oknie zamieniły się w skwierczące kluchy roztopionego żelaza, Jason wleciał do środka jak Piotruś Pan spowity w iskry wyładowań elektrycznych. Z, jegu złotego miecza buchała para. Leo gwizdnął z uznaniem. Stary, ale miałeś wejście! Jason zmarszczył brwi. Spostrzegł związanych kerkopów. -Jak, do...? 'Lo moje dzieło - powiedział Leo. - Moja specjalność. Jak mnie odnalazłeś? Uch... przez ten dym - wyjaśnił Jason. - I usłyszałem huki. Myła tu jakaś strzelanina? Coś w tym rodzaju. Leo rzucił mu sztylet Pipcr, po czym znowu zaczął szperać w skarbach karłów. Pamiętał, co powiedziała Hazel: żc muszą znaleźć skarb, który pomoże im w ich misji, ale nie wiedział, czego szukać. Były tam monety, grudki złota, klejnoty, spinacze biurowe, foliowe opakowania, spinki do mankietów. Wciąż wracał do paru przedmiotów, które nie bardzo tu pasowały. Jednym był jakiś stary przyrząd nawigacyjny, przypominający asrrolabium okrętowe. Był bardzo zniszczony i chyba brakowało mu kilku części, ale l.cona zaintrygował. Weź to! - zaproponował Passalos. - To dzieło Odyscusza! Weź to i pozwól nam odejść. Odyscusza? - powtórzył Jason. - Tego Odyscusza? Tak! - pisnął Passalos. - Zrobił to, jak był już stary, na Itace. Jeden z jego ostatnieh wynalazków. Ukradliśmy mu to. -Jak to działa? - zapytał Leo. Och, to nie działa - powiedział Akmon. — Jak to było? Coś o brakującym krysztale? - Zerknął wyczekująco na brata. „Moje największe co-by-było-gdyby" odrzekł Passalos. - „Trzebił było wziąć kryształ". Wciąż to mruczał przez sen tej no cy, kiedy mu to ukradliśmy. • Wzruszył ramionami. Nie mam pojęcia, co miał na myśli. Ale bierz to, bierz! Możemy już odejść? Leo nie wiedział, dlaczego chce wziąć astrolabium. nie miał wątpliwości, że jest popsute, i nie wyglądało na skarb, o którym mówiła Hekate. Wsunął je jednak do kieszeni swojego magicznego pasa. Teraz zajął się innym dziwnym znaleziskiem -oprawioną w skórę księgą. Tytuł był złocony, w nieznanym mu języku, ale cala księga na pewno nie błyszczała. Nie sądził, by kerkopi byli namiętnymi czytelnikami. Co to jest? Machnął nią w stronę karłów, którym oczy wciąż łzawiły od dymu. nie! - odrzekł Akmon. lło prostu księga. Na okładce jest złoto, więc mu jij ukradliśmy. Komu? - zapytał Leo. Akmon i Passalos wymienili nerwowe spojrzenia. Pomniejszemu bogu - wyjaśnił Passalos. W Wenecji. Ale, naprawdę, to nie takiego. W Wenecji. - Jas on zmarszczył czoło, patrząc na Leona. - Chyba tam właśnie mamy teraz dotrzeć? No tak. Leo obejrzał księgę. Było w niej mnóstwo ilustracji: sierpy, różne rośliny, słońce, para wołów ciągnących wóz. Nie znalazł nie interesującego, ale skoro księgę skradziono jakiemuś pomniejszemu bogu - i 10 w Wenecji, którą Hckate radziła im teraz odwie dzić - to musiała być tym, czego szukali. Gdzie dokładnie możemy znaleźć tego pomniejszego boga? zapytał. nie! — krzyknął Akmon. - nie możecie mu tego oddać! Jeśli odkryje, że mu ją ukradliśmy...
Zniszczy was - powiedział Jason. -1 my to zrobimy, jeśli nam nie powiecie, .1 jesteśmy o wiełe bliżej. Przytknął czubek miecza do gardła Akmona. Dobra, dobr.il - wrzasnął karzeł. - l.a Casa Nera! Callc Frezcria! -' 1 o jakiś acłres? - zapy tali .eo. Oba karły gorliwie pokiwały głowami. Błagam, nie mówcie mu, że 10 myją ukradliśmy - jęknął Passalos. - On nie jest miły. Kim on jest? - zapytał Jason. - Co to za bóg? N-nie mogę powiedzieć - wyjąkał Passalos. I.epiej mów - ostrzegł go l.eo. Nie. To znaczy... ja naprawdę nie mogę powiedzieć. nie potrafię tego wymówić! I r... tri... to za trudne! Tm - powiedział Akmon. - Tm...to... Za wiele spółgłosek! Obaj zalali się łzami. Leo nie wiedział, czy kerkopi mówią prawdę, ale trudno było wściekać się nadal na szlochające karły, bez względu na lo, jak okropnie były poubierane. Jason opuścił miecz. Co chcesz z nimi zrobić, Leo? Wysiać je do Tartaru? 'Pylko nie to! - jęknął Akmon. Powrót może nam zająć cale tygodnie. Zakładając, że Gaja nas puści! - Passalos pociągnął nosem. -Teraz to ona pilnuje Wrót Śmierci. Będzie na nas bardzo zła. Leo przypatrywał się karłom. Pokonał już wiele potworów i nigdy nie czuł wyrzutów sumienia, zamieniając je w pył, ale teraz było inaczej. Musiał przyznać, że te karły wzbudzały w nim coś w rodzaju podziwu. Płatały figle i lubiły błyskotki, a to do niego przemawiało. Poza tym Percy i Annabeth byli teraz w Tarta rzc - miał nadzieję, że wciąż żywi - zmierzając do Wrót Śmierci. Wysłanie tych dwóch małpiszonów właśnie ram, żeby mieć z nimi znowu takie koszmarne problemy... nie, to chybi zły pomysł. Wyobraził sobie, że Gaja śmieje się z jego słabości - półbóg o sercu zbyt miękkim, by zabić potwory. Przypomniał sobie swój sen o Obozie I łerosów w ruinach, o polach zasłanych ci.ilami Greków i Rzymian. 1 Oktawiana przemawiającego głosem Matki Ziemi: „Rzymianie ruszyli z Nowego Jorku na wschód. Zbliżają się do waszego obozu i nie ich nie powstrzyma". nie ich nie powstrzyma - powiedział na glos. - Zastanawiam się... Co? - zapytał Jason. Leo spojrzał na karły. Proponuję wam układ. Oczy Akmona zalśniły. Trzydzieści procent? Zostawimy wam wszystkie wasze skarby prócz tego, co należy do nas, asrrolahium i tej księgi, którą oddamy temu gościowi w Wenecji. Ale on nas zniszczy! - jęknął Passałos. Nie powiemy mu, skąd ją mamy - obiecał Leo. - ł nie zabijemy was. Pozwolimy wam odejść. Ej, Leo... odezwał się zaniepokojony Jason. Akmon pisnął z radości. Wiedziałem, że jesteś sprytny jak Herkules! Będę cię nazywał Czarnym Tylkiem Kontynuacją! Nie, dziękuję - powiedział Leo. - Ale w zamian za to musicie coś dla nas zrobić. Chcę was gdzieś wysłać, żebyście lam okradli pewnych ludzi, nękali ich, utrudniali im życie na
wszystkie sposoby. Powiem wam dokładnie, gdzie to jest. Musicie przysiąc na Styks, że to zrobicie. Przysięgamy! zawołał Passalos. Okradanie ludzi to im sza specjalność! Leo I Jwiclbum nękać! - dodał Akmon. - Dokąd mamy się udać? Leo wys/xr/cr/.yl zęby. Słyszeliście o Nowym Jorku? PERCY w świecie śmiertelników Percy zabierał swoj.j dziewczyny M romantyczne spacery. Tym razem nie byl lo romantyczny spacer wc dwoje. Wlekli się wzdłuż brzegów Klegelonu, potykając się i ślizgając na czarnym, chropowatym szkliwie, przeskakując s/c/cliny i ukrywając się za skalami, kiedy idące przed nimi wampirzyce zwalniały. Nie było łatwo trzymać się od nieh na ryle daleko, by icb nie zobaczyły, i na tyle blisko, by nie stracić ich z oczu. /.ar buchaią- cyz rzeki palii Percyemu skórę. Każdy oddech był jak wciągnięcie do płuc włókna szklanego cuchnącego siarką. Kiedy dręczyło ich pragnienie, mogli tylko wypić łyk ożywczego płynnego ognia. Nie ma co... Romantyczny spacer we dwoje... Na szczęście Annabeth nie doskwierała już kostka. Przestała kuleć. Poznikały jej liczne blizny i zadrapania. Włosy przewiązała paskiem oderwanym z nogawki dżinsów, oczy jej migotały w blasku ognistej rzeki. Mimo że była tak poobijana, czarna od sadzy i ubrana jak bezdomny włóczęga, Percy emu wydawała się piękna jak zawsze. Co z tego, że są w Tartarze? Co z tego, że maj;j niewielkie szanse na przeżycie? Są razem. Tak go to uradowało, że poczuł chęć, by się uśmiechnąć. Sam lizycznie teżczu 1 się lepiej, chociaż wyglądał, jakby przeszedł przez nawałnieę szklanych odprysków, liył spragniony, głodny i przerażony {choć Annabeth nie zamierzał tego zdradzić), ule ntr/ąsn.|l się już z. pozbawiającego nadziei zimna Kokytusu. Ognista woda Flcgeionu smakowała obrzydliwie, ale zdawała się dodawać wigoru, Czas trudno lu było określić. Szłi i szli brzegiem rzeki przebijającej się przez, pokryte czarnym szkliwem skały. Na szczęście empuzy nie były dobrymi piechurami. Kuśtykały na swoich spiżowych i oślich nogach, posykując i kłócąc się między sobą. Najwyraźniej nie ścigały się w drodze do Wrót Śmierci. Raz przyspieszyły kroku i otoczyły coś, co wyglądało jak ścierwo wyrzucone na brzeg przez prąd rzeki. Percy nie wiedział, co to jest może jakiś potwór albo zwierzę? Empuzy rzuciły się na to z uciech;}. Kiedy się oddaliły, Percy i Annabeth doszli do lego miejsca i znaleźli tylko kilka połamanych kości i jakieś błyszczące plamy, szybko wysychające w żarze bijącym od rzeki. Percy nie miał wątpliwości, że empuzy pożarłyby każdego półboga z t.ikim sa mym apetytem, Chodź. - Łagodnie odciągnął Annabeth od tego miejsca. - Nie możemy stracić ich z oczu. Idąc, Percy myślał o swoim pierwszym spotkaniu z Kclli podczas dnia otwartego w szkole średniej (loodc, kiedy on i Rachel Elizabeth Dale wpadli w pułapkę w sali gimnastycznej. Wtedy wy dawało mu się to sytuacją beznadziejną. Dzisiaj oddałby wszystko. by mieć tak prosty problem. W kom w był wówczas w swiccie śmiertelników. Stąd nie było dokąd uciec. Hej! Zaczyna już myśleć o wojnie z Kronosem jak o starych dobrych czasach! 1’onura sprawa. Wci;|ż mial nadzieję, że będzie lepiej, ale ich życiu zagrażało coraz więcej niebezpieczeństw, jakby trzy Mojry przędły ich przyszłość nie z włóczki, ale z drutu kolczastego, żeby zobaczyć, ile jeszcze mogą znieść. Po kilku kolejnych kilometrach empuzy zniknęły za jakimś grzbietem. Kiedy Percy i Annabeth ram dotarli, zobaczyli, że znajdują się u.t krawędzi wysokiego stromego urwiska.
Flcgeton spływał po nim serią grzmiących wodospadów. Kmpuzy schodziły w dół, przeskakując z jednej półki skalnej na drugą jak górskie kozice. Percy emu serce podeszło do gardła. Nawet gdyby zdołali zejść na sam dół klifu, czekała ich niechybna śmierć. Rozci.jgał.i się tam ponura, szara jak popiół równina porośnięta czarnymi drze wami jak owadzimi wąsami. Grunt był upstrzony bąblami. Co chwila jeden z nieh nabrzmiewał i pękał, wypluwając potwora jak larwę z jajka. Percy emu nagle odechciało się jeść. Wszystkie świeżo wylęgłe potwory, czołgając się, wlokły się w tym samym kierunku - ku ławie czarnej mgły nabrzmiewającej na horyzoncie jak front burzy. Flcgeton pł\ nął w tę samą stronę, aż gdzieś do połowy równiny, gdzie spotykał się i inną, czarną rzeką. Może to K«>kyt«»s? Obie rzeki tworzyły dymiącą, wrzącą kataraktę i płynęły dalej ku czarnej mgle. Im dłużej sic w tę mgłę wpatrywał, tym mniejszą miał ochotę ku niej pójść. Mogło się w niej kryć wszystko ocean, bezdenna przepaść, armia potworów. Ale jeśli właśnie tam leżały Wrota Śmierci, była to jedyna szansa na powrót do domu. Wyjrzał za krawędź klilu. Szkoda, że nie potrafimy latać - mruknął. Annabeth potarła sobie ramiona. Pamiętasz tc latające buty Lnkea? Ciekawe, czy wci;|żgdzieś tam s;j. Percy przypomniał sobie tc zaklęte buty. Jeśli ktoś je założył, niosły go do Tartaru. O mało co nie spotkało to ich przyjaciela Grovcra. Zadowoliłbym się lotnią. -To chyba nie najlepszy pomysł. Pokazała ręk.j w górę. Między krwistoczerwonymi chmurami k:;jżyły czarne skrzydlate kształty. Furie? Albo jakieś inne demony. W Tar tarze s.j ich tysiijce. W tym i takie, któro pożerają lotnie. No dobra, trzeba złazić. Kmpuzy znikły za jednym z grzbietów poniżej. Mniejsza z nimi. Było oczywiste, dokt[d on i Annabcth musz;[ iść. Podobnie jak te wszystkie potwory, pełznące równinami Tartaru, mus/.:j zmierzać w stronę mrocznego horyzontu. Percy wprost tryskał entuzjazmem na sam;} myśl o tym, co ich tam czeka. PERCY Teraz jednak skupił się n-.i wyzwaniu, którym było zejście |>o dianie urwisk.i: ii i wystukiwaniu oparciu dla stóp, na dbaniu o to, hy nie uruchomić lawiny, mogącej zdradzić empuzom ich obecność, ora/, oczywiście na tym, by Annabeth i on sam nie odpadli od ściany, roztrzaskując się u stóp klifu. Gdzieś w połowic drogi w dół Annabeth powiedziała: Zatrzymajmy się, dobrze?Tylko na chwilę. Nogi icj dygotały i Percy skląi siebie w duchu, że wcześniej sam nie pomyślał o odpoczynku. Usiedli na skalnej półce koło grzmiącego wodospadu. Pcrcy otoczył Annabeth ramieniem, a ona przytuliła się do niego, drżąc /e /męczenia. On reż nie c/ul się o wiele lepiej. Żołądek skurczył mu się /• j;lo du. Obawiał się, że j'dyoy znowu natrafili na jakieś ścierwo po twora, odepchnąłby wampirzycę i sam spróbował jc pożreć. Ale wciąż byli razem, on i Annabeth. /.najdą wyjście /.Tartaru. Muszif znaleźć. Fata i przepowiednie niewiele już }'o obchodziły, .ile wierzył w jedno: on i Annabelh mają być razem. nie po to przeżyli aż lylo, by tera/, spotka ta ich śmierć. Mogło bye gorzej - powiedziała Annabcth. Tak? Percy nie bardzo to sobie wyobrażał, ale próbował nadrabiać min;}.
Przytuliła się mocniej do niego. Jej włosy pachniały dymem, a gdyby zamknął oc zy. mógłby sobie łatwo wyobrazić, że siedzą przy ognisku w Obozie ł krosów. Moglibyśmy wpaść do rzeki Lete. Stracić pamięć. Na samą myśl o tym ścierpła mu skóra. Miał już dość kłopotów z amnezją jak na jedno życie. Zaledwie w zeszłym miesiącu ł le- ra odebrała mu pamięć, by wprowadzić go do obozu rzymskich półbogów. Znalazł sic w Obozie Jupiter, nie maj;jc pojęcia, kim jest i skąd przybywa. A parę lat wcześniej walczył z jednym z tytanów na brzegach I.ctc, blisko pałacu I ladesa. Prysnął na niego wodą z r zeki i całkowicie wymazał tnu pamięć. Och, ta Lete - mruknął. nie jest moją ulubioną r/.eką. —Jak sic nazywał ten tytan? Yyy... Japet. Powiedział, że to znaczy „Nabijacz“czy jakoś tak. nie, chodzi mi o 'unię, które mu nadałeś po tym, jak utraci! pamięć. Steve? Rob. Roześmiała się cirlio. Tytan Bob. Percy miał tak popękane usta. żc bał się uśmiechnąć. Zastanawiał się, co się stało zjapetem po tvm, ink go zostawili w pałacu I ladesa... Czy nada! jest zadowolony z tego, że jesi szczęśliwym, przyjacielskim, pozbawionym problemów Bobem. Miał raką nadzieję, ale w Podziemiu mogło się przydarzyć wszystko co najgorsze każdemu - potworom, herosom i bogom. Zapatrzył się na popielate równiny. Mogli tu być i inni tytani - może spętani łańcuchami albo błądzący bez cciii, albo ukrywający się w jakichś ciemnych szczelinach. Percy i jego sprzymierzeńcy uśmiercili najgorszego tytana, Kronosa, ale jego szc/rttki mogą tu gdzieś spoczywać miliard wściekłych cząsteczek tytana rozproszonych w krwistoczerwonych chmurach lub w tej mrocznej mgle. Postanowił o tym nie myśleć. Pocałował Annabeth w czoło. Musimy iść. Chcesz się napić trochę ognia? Uch. Raczej nie. I )żwignęli się na nogi. Pod nimi znajdowała się już tylko stro ma ściana pożłobiona wąskimi półkami skalnymi, ale nie było innego wyjścia: musieli po niej zejść. Ciało Percyego przełączyło się na autopilota. Palce mu zesztywniały. Bąble pokrywały mu kostki u nc'*g. Trząsł się z głodu. Zastanawiał się, czy to właśnie z głodu umr.|, czy może ognista woda pozwoli im żyt. Przypomniał sobie o karze, jaka spotkała Tantala, który został zanurzony w sadzawce pełne-' wody pod owocowym drzewem, ale nie mógł dosięgnąć ani wody, ani owoców. A niech to, nie myślał ó Tantalu od lar... Ten głupiec dostał kiedyś przepustkę, by przez jakiś czas zarządzać Obozem I Ierosów. Pewnie był już z powrotem na Polach Kary. Percy nigdy przedtem go nie żałował, ale teraz zaczął mu współczuć. Potrafił sobie wyobrazić, jak to jest być coraz bardziej i bardziej głodnym, i :o przez całą wieczność, i nigdy nie móc nie zjeść. „Nie myśl, tylko złaz" - powiedział sobie w duchu. CbćcifJmrgrry - odpowiedział jego żołądek. „Zamknij się” - pomyślał. Z frytkami jęknął żołądek. Miliard lat później, z tuzinem nowych bąbli na stopach, dotarł na sam dół. Percy pomógł zejść Annabeth i oboje padli na ziemię. Przed nimi rozciągały się mile pustkowi pokrytych olbrzymimi bąblami i wielkimi pająkowatymi drzewami. Na prawo Rcgeton rozdzielał się nu odnogi, znikające w delcie dymu i ognia. Na północy, wzdłuż głównego nurtu rzeki, grunt byl podziurawiony otworami jaskiń. Tu i tam wyrastały szpikulce skal, jak wykrzykniki.
Pod ręką Percy ego grunt był niepokojąco ciepły i gładki. Spróbował zebrać garść piasku i pod cienką warstwy pyłu i żwiru wyczuł coś w rodzaju błony... jakby skórę. O mało nie zwymiotował. nie miał w żołądku nie prócz ogniu. Nie powiedział o tym Annabcth, ale zaczął się czuć rak, jakby coś ich śledziło cos olbrzymiego i złowrogiego. nie mógł się na tyin czymś skupić, bo otaczało go ze wszystkich stron. „Śledzili*" JO też było złe określenie. Zakładało istnienie jakichś oczu, a to coś było po prostu świadome ich obecności. Grzbiety skalne nad nimi wyglądały teraz bardziej jak rzędy potężnych zębów niż jak stopnie gigantycznych schodów. Szpikulce skal przypominały złamane żebra. A jeśli grunt hyl skórą... Odrzucił tc myśli. To miejsce po prostu go przerażało. 1 to wszystko. Annabcth wstała i otarła twarz z sadzy. Spojrzała ku ciemnej chmurze na horyzoncie. Idąc przez tę równinę, będziemy na widoku. Jakieś sto metrów od nieh pęki jeden z bąbli. Wygramolił się z niego potwor... połyskujący tclrhin ze śliskim futrem i korpu sem loki o zdeformowanych ludzkich odnóżach. Odpełzł zaledwie kilka met rów, gdy coś wyskoczyło z najbliższej jamy, tak szybko, że Percy zdołał dostrzec tylko ciemnozielony łeb gada. Potwór chwycił telchina zębami i powlókł go w mrok. Odrodzić się w Tartarze na zaledwie kilka sekund, tylko po to, by zostać pożartym... Percy zastanawiał się. czy ten tclchin wyskoczy z bąbla w jakimś innym miejscu i jak długo będzie to trwało. Przełknął ślinę o smaku siarki. O, tak. Rędzie zabawnie. Annabcth pomogła mu W.M.U . Spojrzał po raz ostatni na ścianę klifu, wiedząc, że nie ma tędy powrotu. Dałby tysiąc złotych drachm, by mleć tern*/, obok siebie Franka Zhanga - dobrego, starego Franka, który zawsze zjawiał się, gdy był potrzebny, i który potrafiłby się zamienić w orla albo smoka, by ich przenieść przez te głupie pustkowia. Ruszyli w drogę, starając się nie wpaść w która:- z jam i trzymać się brzegu rzeki. Obchodzili właśnie je tin:) ze skalnych iglic, kiedy Percy do strzegł jakiś ruch - coś przebiegło między skalami na prawo. Jakiś potwór ich ściga? A może inny czarny charakter, zmierzający do Wrót Śmierci? Nagle przypomniał sobie, dlaczego w ogóle idą tym szlakiem, i stanął jak wryty. Empuzy. - Złapał Annabcth za ramię. - Gdzie one są? Annabeth rozejrzała się, jej szare oczy zapłonęły niepokojem. Może wampirzyce porwał ten gad i zawlókł do swojej jamy? Ko gdyby empuzy były wciąż gdzieś przed nimi, na pewno by je dostrzegli. Chyba że sic ukrywaj.j... Percy dobył miecza. Za późno. Wszystkie pięć empuz wyskoczyło zza skał wokół nieh, tworząc krąg. Idealna pułapka. Kelli ruszyła ku nim na swoich nogach nie do pary. Ogniste włosy płonęły na jej ramionach jak miniaturowy wodospad l'le- getonu. Poszarpany strój checrleaderki pokrywały rdzawo-brą zowe plamy i Percy był pewny, że ti» nie keczup. Utkwiła w nim rozjarzone czerwone oczy i obnażyła kły. Percy Jackson - /agruchała. - Co za niespodzianka! Nawet nie muszę wracać do świata śmiertelników, żeby cię zniszczyć! PERCY Percy przypomni;!i sobie, jak groźna była Kclli, kiedy oMatniin razem walczył z nią w Labiryncie. Mimo dwóch różnych nóg po tr.ilila poruszać się bardzo szybko. Zręcznie unikała ciosów jego mieczu i wgryzłaby mu się w twarz, gdyby Annabcrh nie dźgnę ła jej w plecy sztyletem. Teraz miału cztery przyjaciółki.
1 twoja Anruibclb też jest z roh;j! Kelli parsknęła świszczącym śmiechem. ■ O, tak, dobrzeje pamiętam. Dotknęła swojego mostku, którędy wyszło ostrze sztyletu, kiedy Annabeth ugodziła ją w plecy. Co z tobą, córko Ateny? Nie masz swojego noża? Co za pech. Użyłabym go, l>y cię teraz zabić. Percy próbował zebri'i myśli. On i Annabeth stał: ramię przy ramieniu, jak wiele razy pr/edtein, gotowi walczyć, tyle że teraz oboje byli wycieńczeni, u Annabeth nie miałn żadnej broni. I było ich dwoje, a wampirzyc pięć. nie mieli dokąd uciec. I kto miałby przyjść im z poi nocą? Pr/c/, chwilę rozważał możliwość wezwania Pani O’Lcarv, swojej piekielnej suki. Nawet gdyby no usłyszała, czy zdołałaby pojawić się w Tartarze'- To było miejsce, do którego trafiały potwory, kiedy się je zabiło. Wezwanie tutaj Pani O’Leary mogłoby ją zabić albo z powrotem zamienić w dzikiego potwora. Nie... nie mógł jej tego zrobić. A więc są zdani jedynie na siebie. Walka - tylko w ostateczności. Pozostawało użycie taktyki Annabeth: zwodzenie, rozmowa, granie na czas. No więc... - zaczął - pewnie się zastanawiasz, co robimy w Tar tarze? Kclli uśmiechnęła się drwiąco. Raczej nie. Po prostu chcę was zabić. Na tym koncept mu się wyczerpał, ale do gry wkroczyła Annabeth. Szkoda - powiedziała. - Bo nie macic pojęcia, co się dzieje w świeci e śmiertelników. Pozostałe empuzy krążyły wokół nieh, czekając, aż Kclli da hasło do ataku, ale była chcerlcadcrka tylko warknęła, przysiadłszy poza zasięgiem miecza Percy ego. Wiemy, wiemy. Gaja przemówiła. Zmierzacie tło strasznej klęski. - Annabeth powiedziała to z takim przekonaniem, ż.c nawet Percy był pod wrażeniem. Spojrzała na pozostałe empuzy, po czym wyciągnęła rękę, wskazując oskarżyciclskim gestem na Kełli. Ona twierdzi, że wiedzie was ku zwycięstwu. Kłamie. Kiedy ostatnim razem była w kwiecie śmiertelników, miała za zadanie dopilnować, by mój przyjaciel Luke Castellan nie sprzeniewierzył się Kro no sowi. A Luke zdradził Kronosa. Oddał życic za jego śmierć. Tytani przegrali, bo Kclli zazuiodlti. Teraz chce was poprowadzić do kolejnej klęski. Kmpuzy zamruczały i poruszyły się niespokojnie. I)ość tego! - Paznokcie Kclli urosły Ho długich szponów. Spojrzał.I na Annabeth takim wzrokiem, jakby sobie wyobrażała, że rozrywają na strzępy. Percy był pewny, że Kclli czuła coś do Lukca Casiellana. Luke tak działał n.i dziewczyny nawet na wampirzyce o oślich nocach więc wspominanie jego imienia nie było chyba najlepszym pomysłem. Ta dziewczyna kłamie - powiedziała Kclli. - Tak, tytani przebrali. I o to chodziło! To była część planu, by obudzić Gaję! Tera/ Matka Ziemia i ;cj giganci zniszczą świat śmiertelników, a my nażremy się ciał półbogów! Wampirzyce zazgrzytały zęba ni i w szale podniecenia. Percy znalazł się kiedyś pośrodku stada rekinów, gdy woda stała się czerwona od krwi. Było to prawic tak przerażające jak żądne krwi empnzy. Przygotował się do ataku, ale ile wampirzyc zdoła unieś/,kodli wić, zanim go opadną? Pewnie nie dość. Półbogowie się zjednoczyli! - zawołała Annabeth. - Lepiej pomyślcie dwa razy, zanim się na nas rzucicie. Rzymianie i Grecy będą walczyć ramię w ramię. nie macie żadnych szans! Kmpuzy cofnęły się. posykując: Romani. Percy podejrzewał, że musiały się już spotkać z Legionem Dwunastym i nie skończyło się to dla nieh dobrze.
Taaak, pamiętacie Roman i. - Obnażył przedramię i pokazał im znamię wypalone w Obozie Jupiter: SPQR z trójzębem Neptuna. - Wiecie, co was czeka, kiedy Grecy połączą się z Rzymianami? Wielkie RIJM! Tupnął nogą, :t empuzy znowu się cofnęły. Jedna wpadła na głaz, na którym uprzednio przycupnęła. „Nieźle” pomyślał Percy, ale wampirzyce szybko ochłonęły i znowu zaczęły się zbliżać. Śmiała to mowa - powiedziała Kclli jak na dwoje półbogów zagubionych w Tartarze. Opuść swój miecz, Percy Jacksonie. a będziesz miał szybka śmierć. Wierz mi, unaj można umierać długo. Zaczekaj! znowu spróbowała Annaherh. - Czy empuzy nie s:} sługami I lokale? Kelli wydęła wargi. I ci> z tego? A to, że I lekatc jot teraz po naszej stronie. Ma domek w Obozie Herosów Niektóre z jej dzieci są moimi przyjaciółmi. Jeśli nas pozabijacie, będzie bardzo zła. Percy miał ochotę ią uściskać. Była naprawdę wspaniała. Jedna z pozostałych wampirzyc warknęła. Kelli, lo prawda? Nasza pani zawarła pokój z Olimpem? Zamknij się. Serc łono! — wrzasnęła Kelli. - Na bogów. doprowadzasz mnie do szalu! Nie zrobię niezego przeciw Mrocznej Pani. Annabelh szybko wykorzystała tę różnieę zdań. Wszystkie lepiej zrobicie, słuchając Ser clony. Jest starsza i mądrzejsza. Tak! - krzyknęła Screfona. - Mnie słuchajcie! Kelli zaatakowała tak szybko, że Percy nawet nie zdążył unieść miecza. Na szczęście nie zaatakowała jegó. Rzuciła się na Serc- fonę. Na chwilę oba demony zamieniły się w kłębek błyszczących pazurów i kłów. Ale za moment było już po wszystkim. Koili scala triumfalnie nad kupką pyłu. Z jej pazurów zwisały strzępy tuniki Serefony. Macic jeszcze jakiś problem? warknęła do swoich siósir. - Hekaie jesr boginią Mgły! Nikt nie zna jej dróg. Kto wie, po czy jej stronie naprawdę stoi? Jest też boginią rozdroży i oczekuje od nas własnych wyborów. Ja wybieram drogę, na której czeka nas najwięcej krwi półbogów! Wybieram Gaję! Wampirzyce zasyczuły z zachwytu. Annabcrh zerknęła na Percy’ego, a on dostrzegł, że zabrakło jej już pomysłów. Zrobiła, co mogła. Doprowadziła do lego, że Kelli wycliminowała jedną ze swoich towarzyszek, Teraz pozo stawała im tylko walka. Całe dwa lata kłębiłam się w pustce powiedziała Kelli. Wiesz, jakie to straszne być'zamienioną w parę, Annabeth Chase? Powoli odtwarzać się na nowo, z pełną świadomością, w piekącym bólu, całymi miesiącami, gdy twoje ciało się odradza, a potem rozerwać pazurami skorupę tego piekielnego miejsca i wywalczyć sobie drogę na światło dzienne? A wszystko dlatego. żc jakaś dziewczynka ugodziła cię nożem w plecy! - Jej pel nc złości oczy utkwione były w Annabeth. - Ciekawa jestem, co będzie, kiedy uśmierci się półboga w 'Lartarze. To się chyba jeszcze nie zdarzyło. Zobaczmy. Percy skoczył, zataczając łuk Orkanem. Rozciął jedną wampirzycę na pól, ale Kelli zaatakowała Annabeth. Dwie pozostałe empuzv rzuciły się na Percy ego. Jedna złapała go za rękę, w której trzymał miecz. Druga wskoczyła mu na grzbiet. Percy próbował je zignorować i ruszył na pomoc Annabeth, gotów umrzeć w jej obronie, ale ona radziła sobie całkiem nieźle. Przetoczyła się w bok, unikając pazurów Kelli, i wstała z trzymanym w ręku kamieniem, którym rąbnęła ją w nos. Kelli zawyła. Annabcrh zebrała garść żwiru i cisnęła nim w jej oczy.
Tymczasem Percy miotał się na boki, próbując zrzucić siedzącą mu na karku wampirzycę, ale ta wbiła pazury głęboko w je go ramiona. Druga wciąż trzymała go za rękę, tak że nie inógł użyć Orkana. Kątem oka dostrzegł, że Kelli rzuca się na Annabcrh, s/juniami rozrywając jej ramię. Annabeth krzyknęła i upadła. Ruszył ku niej, słaniając się na nogach. Wampirzyca siedząca mu na plecach zatopiła kły w jego szyi. IV/c szyi go piekący ból. Kolana się poci nim ugięły. Druga wampirzyca ugryzła go w przedramię; Orkan wypadł mu z ręki. To był koniec. Szczęście go opuściło. Ko 'i zawisła nad Anna- belh, sycąc się chwil;} iriumlu. Dwie pozostałe wampirzyce otoczyły Percy ego. Ślina ciekła im z ust. A potem padł na niego jakiś cień. Gdzieś w gór/c rozbrzmiał okrzyk wojenny, tocząc się echem po równinach Tartaru, i na pole bitwy spadł tytan. PERCY Percy pomyślał, że ma halucynacje. Wydawało mu się niemożliwe, by wielka srebrna postać mogła spaść z nieba prosto na Kelli i rozdeptać ją, zamieniając w kupkę pyłu. Ale tuk właśnie się stało. Tyran miał ponad trzy metry wzrostu, rozwichrzone srebrne włosy w stylu Einstein,!, srebrne oczy i muskularne ramiona wystające 7. podartego niebieskiego kombinezonu woźnemu. W ręku trzymał wiclk.j miotłę. Na piersiach miał plakietkę z imieniem: BOB. Annabcth krzyknęła i starała się odpełznąć w bok, ale olbrzymi woźny nie zwracał na nią uwagi. Zwrócił się ku dwóm pozostałym empuzom stojącym nad Percym. Jedna z wampirzyc była na lyle głupia, że go zaatakowała. Skoczyła z szybkością tygrysa, ale nie miała żadnych szans. Z końca miotły Boba wysunęło się ostrze włóczni. Zamachu.jł się i jednym ciosem zamienił ją w pył. Druga cinpuza próbowała uciec. Tytan cisnql miotłą jak bumerangiem. Przeszyła wampirzycę i powróciła do jego ręk i. MAAACł I! Tytan wyszczerzył zęby i odtańczył taniec zwycięstwa. - Machu, machu, mach! Percy zaniemówił. Wciąż nie mógł uwierzyć, że wydarzyło się coś dobrego. Annabeth też wytrzeszczyła oczy. S-skąd...? - wyjąkała. Percy mnie wezwał! - ud recki beztrosko woźny. "lak, wezwał. Annabeth odczołgała się trochę dalej. Jej ramię mocno krwawiło. Wezwał cię? Zaraz. Ty jesteś Boh? len Holt} Woźny zmarszczył czoło, kiedy dostrzegł jej rany. Ojej. Annabeth wzdrygnęła się, kiedy przy niej uklęknął. nie bój się - powiedział Percy, wciąż zamroczony bólem. - 'Ib przyjaciel. Przypomniał sobie, kiedy JK> raz pierwszy spotkał Boba. Ty tan jednym dotknięciem uleczył paskudną ranę na jego ramieniu. Teraz poklepał przedramię Annabeth i rana natychmiast znikła. Bob zaemokał, zadowolony z siebie, a potem podszedł do Pcrcy ego i zrobił to samo z jego krwawiącą szy ją i ręką. Dłonie tytana były zaskakująco ciepłe i łagodne. Teraz lepiej! - zawołał, a jego srebrne oczy rozbłysły radością. -Jestem Bob, przyjaciel Percy ego. -Yyy... no tak-wyjąkał Percy. - Dzięki za pomoc. Naprawdę bardzo się cieszę, że znowu się spotykamy. lak! zgodził się woźny. - Bob. To ja. Bob, Bob, Bob. - Wymawiani c własnego imienia najwyraźniej sprawiało mu radość. - Zawsze do usług. Usłyszałem swoje imię. Tam, w górze, w pałacu Hadcsa, nikt nie wzywa Boba, chyba że/est jakiś bałagan. Bob, zmieć te kości. Bob. zrób porządek z tymi umęczonymi duszami. Bob, jakiś zombie eksplodował w sali jadalnej. Annabeth spojrzała pytająco na Percy ego, ale on nie próbował jej tego wyjaśnić.
No i usłyszałem wezwanie przyjaciela! 'lylan wprost iryskal radością. - Percy powiedział: Bob'. Złapał Percycgo za rękę i pomógł mu wsiać. Io niesamowite powiedział Percy. - Naprawdę. Air j.tk ci się...? Och. pogadamy później. - Spoważniał. - Musimy stąd iść, zanim oni was znajdy. A już nadchodzą. Tik, nadchodzą. O/ł/? - zapytała Annabeth. Percy przebiegł wzrokiem horyzont. Ani śladu nadchodzących potworów - nie tylko posępne szare pustkowie. I ak - powiedział lylan. Ale Boh zna drogę. Chodźcie, przyjaciele! Będzie zabawa! FRANK Frank obudził się jako pylon, co go /durniało. nie zdziwiło go, że zamienił się w jakieś zwierzę. Wciąż to robił. Ale jeszcze nigdy nie zamienił się z jednego zwierzęcia w inne we śnie. Ryl pewny, że nie zasnął jako wąż. Zwykle zasypiał jako pies. Odkrył, że najlepiej mu się śpi, kiedy zwinie się w kłębek na koi jako buldog. Nie bardzo wiedział dlaczego, ale nie miał wtedy takich koszmarów jak zwykle. Nieustający wrzask w jego głowic prawie zanikał. Nie miał pojęcia, dlaczego siał się pytonem siatkowym, ale to by wyjaśniało jego sen, w którym połykał krowę. Szczęki go jeszcze trochę bolały. Otrząsnął się i powrócił do ludzkiej formy. Natychmiast poczuł łupiący ból głowy. I glosy. Na nubf - ryczał Mars. - Brać (fti okręt! Uronić Rzymu! Odpowiedział mu głos Aresa: - Zabić Rzymian! Krew i
już kieszeni, by chować w niej magiczne drewienko, od którego zależała długość jego ży ci.*. Zaopiekowała się nim I lazcl. Właściwie powinno go to niepokoić. Gdyby drewienko się spaliło, czekała go śmierć: koniec, kropka. Ufał lednak l lazel bardziej niż samemu sobie. Czuł się lepiej, wiedzie, że ona strzeże jego najsłabszego punktu jakby zapiął pasy przed jakąś szaleńczą jazdą. Zarzucił łuk i kołczan na plecy. Natychmiast zamieniły się w zwykły plecak. Frank to uwielbiał. Wynalazek I.cona. Sam nigdy by na to nie wpadł. Leo! ryknął Mars. Leo musi umrzeć! Ztidu(go: - zawołał Ares. - /mlu£ zcsryakich! O kim if* my mtwimy? I znowu zaczęli na siebie wrzeszczeć w głowie branka, ponad hukiem wybuchających bomb. Oparł się o ścianę. Od wielu dni wysłuchiwał rych głosów żądających śmierci Leona Valdeza. W końcu to Leo rozpoczął wojnę z Obozem Jupiter, strzelając z balisty prosto w ich Forum. nie był wówc zas sobą, ro fakt, ale Mars domagał się zemsty. Leo sam pogarszał sytuację, nieustannie kpi.jc sobie z Franka, a Ares nalegał, by Frank nie puszczał płazem żadnej obelgi. nie ulegał tym głosom, ale nie było to łatwe. W czasie lotu nad Atlantykiem Leo powiedział coś, co 1'ran ka wciąż dręczyło. Kiedy się dowiedzieli, że Gaja. diabelska bogini ziemi, wyznaczyła nagrodę za ich głowy, l.eo dopytywał się, ile da za niego. ..Mogę zrozumieć, że nie jestem wart aż tyle co Percy albo Jason... ale czy jestem wart, powiedzmy, dwóch Franków albo trzech Franków?”. In by) po prostu jeden zgłupieli dowcipów Leona, nie trochę za Niski rzeczywistości. Na pokładzie „Argo II" Frank czuł się jak NWCi - Najmniej Wartościowy Gracz. To prawda, potrafił zamieniać się w zwierzęta. I eo z tego? Jak dotąd jego największym sukcesem w tym zakresie była przemiana w łasicę, co pomogło im uciec z podziemnej pracowni, ale nawet to było pomysłem Leona. Frank dał się zapamiętać raczej z klapy, jak;j się skończyła jego zamiana w wielką złotą rybkę w Aliancie, a zaledwie wczoraj zblamował się ponownie, zamieniając się w ważącego dwieście kilogramów goryla, którego granat blyskowo-hu- kowy natychmiast pozbawił zmysłów. Leo jeszcze nie zdążył opowiedzieć żadnego dowcipu na ten temat, ale to była kwestia czasu. Zabij go! 7c riurujf A po!cm zabij! Dwie strony boga wojny zdawały się okładać pięściami i wymierzać sobie kopniaki w głowic Franka, kotłując się w jego za tokach jak na zapaśniezej macic. Krwi! Ogniu! Rzytf:! Wojna' „Spokój!" rozkazał Frank. To dziwne, ale glosy usłuchały. „Nieźle" - pomyślał Frank. Może w końcu udało mu się zapanować nad tymi wrzaskami? Może dziś nie będzie tak źle? Ta nadzieja zgasła w nim, gdy tylko wszedł na górny pokład. Co to za jedne? - zapytała I Iazel. „Argo II” był przycumowany do zatłoczonego nabrzeża. Z jednej strony ciągnął się szeroki na pól kilometra kanał żeglowny. Z drugiej rozciągała się Wenecja czerwone dachówki domów, metalowe kopuły kościołów, spiczaste wieże i jaśniejące w słońcu budynki wc wszystkich barwach walentynkowych scrc czerwonej, białej, brązowej, różowej i pomarańczowej. Wszędzie było pełno posągów lwów na piedestałach, nad drzwiami, na portykach największych budowli. Było ich tyle, że lew musiał chyba być maskotką tego miasta. Tani, gdzie powinny być ulice, biegły kanały, każdy zatłoczony motorówkami. Wzdłuż nabrzeża, w bocznych uliczkach, pełno było turystów robiących zakupy w kioskach,
wylewających się zc sklepów i obsi a dujących wystawione na zewnątrz stoliki licznych kawiarni, jak Iwy morskie wylegujące się na skałach. Frank myślał, że Rzym jest pełen turystów, ale to miasto było po prostu zwariowane. I la/cl i reszta przyjaciół nie zwracali jednak na to wszystko uwagi. Zebrali się przy prawej burcie i wpatrywali w mnóstwo dziwacznych, włochatych potworów kręcących się w tłumie. Każdy potwór byl wielkości krowy, z wygiętym w luk grzbietem, zmierzwionym szarym futrem, chudymi nogami i czarnymi racicami. I .by ciężko zwisały im z karków; długie jaku mrów- kojadów pyski muskały bruk. Szare grzywy zasłaniały im oczy. Jeden z nieh wlókł się po promenadzie, węsząc i liżąc bruk długim jęzorem. Turyści rozstępowali się przed nim, nieświadomi zagrożenia. Paru nawet go pogłaskało. Franka zdumiało, że śmiertelniey mogą być tak spokojni. A potem potwór nagle zamigotał i na chwilę zamienił się w starego grubego neagla. Ja son odchrząknął. Śmiertelniey myślą, że to bezdomne psy. Albo ulubieńcy swoich właścicieli - powiedziała Piper. Kiedyś mój tata kręcił w Wenecji film. Pamiętam, jak.mówił, że wszędzie było pełno psów. Wcnecjanie je uwielbiają. Frank zmarszczył czoło. Wciąż zapominał, że ojcem Piper jest Tristan McLean, sławny gwiazdor filmowy. Rzadko o nim mówiła. I wcale nie wyglądała na zepsutego dzieciaka wychowanego Fran/: w I Tolly wood. To Frankowi bardzo odpowiadało. Ostatnią rzeczą, jakiej by pragnął, to paparazzi robiący zdjęcia wszystkich jego spektakularnych porażek. Ale co lo za jedne? - powtórzył pytanie Hazel. - Wyglądają jak... jak wygłodzone w tor hal o krowy o sierści owczarków. Czekał, by ktoś mu to wyjaśnił, ale nikł nie zgłosił się na ochotnika. Może nie są groźne - powiedział Leo. nie zwracają uwagi na śmiertelników. Niegroźne! - (Ilccson I Iedge parsknął śmiechem. Satyr miał na sobie swój zwykły st rój spodenki gimnastyczne i sportową koszulkę - a na szyi dyndał mu gwizdek trenera. Minę miał wojowniezą jak zawsze, ale we włosach wciąż tkwiła jedna z różowych gumek, którymi przystroiły je dowcipne karły w Bolonii. Frank trochę się hal /wrócić mu na lo uwagę. Valdez, ile niegroźnych potworów spotkaliśmy do tej pory? Trzeba po prostu walnąć w nie z balisty i zobaczyć, co się stanie! O nie powiedział Leo. Tym razem Frank był tego samego' zdania co Leo. Potworów bv to stanowczo za dużo. Trafienie jednego z nieh oznaczałoby krwawą jatkę wśród otaczającego go tłumu turystów. A przestraszone potwory mogłyby dokończyć dzieła, tratując ludzi... Będziemy musieli tamtędy przejść i mieć nadzieję, że są nastawione pokojowo - powiedział Frank, choć nie bardzo mu się ro podobało. Tylko w ten sposób możemy odnaleźć właściciela tej księgi. Leo wyciągnął spod pachy oprawioną w skórę księgę. Uprzednio przylepił do niej karteczkę z adresem, który dały mu karły w Bolonii. La Casa Nem - odczytał. Calk l-nzzcrui. Czarny Dom - przetłumaczył Nico di Angelo. - Calle Frez- zeria lo ulica. Frank starał się nie wzdrygnąć, kiedy'/.dał sobie sprawę, że Nico stoi Uiż 7,a nim. Ten facer był tak spokojny i zamyślony, że /dawał się dematerializować, kiedy nie nie mówił. Hazel mogła sobie być ty, która wróciła z zaświatów, ale Nico był od niej c wiele bardziej widmowy.
Znasz włoski? - zapytał. Nico rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: ..Uważaj, o co pytasz". Ale przemówił spokojnie. Frank ma rację. Musimy odnaleźć ten adres. A jedynym na ro sposobem jest spacer po rym mieście. Wenecja 10 prawdziwy labirynt. A w nim tłumy i te... no, czymkolwiek one s.j. Grom huknął z jasnego nieba. W nocy nękały ich burze. Frank myślał, że maj.} to za sobą, alt: teraz nie był już tego taki pewny. Powietrze było gęste i gorące jak para w saunie. Jason zasępił się, patrząc na horyzont. Może powinienem postać na pokładzie. Podczas nocnych burz vrnti nie brakowało. Jeśli znowu zaatakują okręt... Nie musiał kończyć. Wszyscy mieli przykre doświadczenia ze spotkań ze złośliwymi duchami wiatru, a tylko Jason miał dużo szczęścia w walce z nimi. Trener I Icdge odchrząknął. Na mnie też nie liczcie. Jeśli wy, mięczaki, zamierzacie przespacerować się po Wenecji, nie waląc tych futrzaków po łbach, zapomnijcie o umie. nie lubię nudłtyth wypraw. W porządku, trenerze - powiedział I .eo z uśmiechem. - Trzeba naprawić maszt główny. I będzie mi potrzebna twoja pomoc w maszynowni. Mam pomysł na nową instalację. Frankowi nie spodobał się błysk w oczach Leona. Od czasu, gdy znalazł tę kulę Archimedcsn, wciąż eksperymentował z „nowymi instalacjami". Zwykle kończyło się u» eksplozją lub chmurą dymu, który wdzierał się do kabiny Franka. No cóż... Piper przestąpiła z nogi na nogę. Ktokolwiek rani pójdzie, nie może mieć problemów ze zwierzętami. Bo ja... cc... trochę się boję krów. Irank domyślił się, że ZA jej słowami kryje się jakaś nie/byt mi- ł.i historia, ale uznał, że lepiej jej o to nie pytać. Ja pójdę - powiedział. nie bardzo wiedział, dlaczego sam się zgłosił może dlatego, że chciał wreszcie okazać się pożyteczny. Albo pragnął uniknąć głupich u wag na swój temat, w rodzaju: „Zwierzęta? Frank potrafi się w nie zamieniać! Niech on idzie”. Leo poklepał go po ramieniu i wręczył mu oprawioną w skórę księgę. Super. Jeśli natrafisz na sklep z żelastwem, możesz mi kupić trochę kantówki dwa na cztery cale i galon smoły? Leo, on nie idzie na zakupy - zbeształa go Hazel. -Ja pójdę z Frankiem - zaproponował Nico. Frankowi zadrgała powieka. W głowie ryknęły mu glosy boga wojny: 7ąiluj go! Ubij grecką szumowinę! Nin! Ihoićtińtin: grtekie szumowiny! Yyy... nie masz problemów ze zwierzętami? zapytał. Nico uśmiechnął się blado. Prawdę mówiąc, większość zwierząt mnie nie znosi. Wyczuwają śmierć. Ale w tym mieście jest coś... - Spochmurnial. Mnóstwo śmierci. Niespokojne duchy. Jeśli pójdę, może uda mi się je poskromić. No i. jak zauważyłeś, mówię po włosku. Leo podrapał się po głowic. Mnóstwo śmierci? Osobiście raczej tego unikam, ale wy, chłopaki, bawcie się dobrze! Frank nie był pewny, czego boi się bardziej: tych owłosionych krów, hord niespokojnych duchów, czy tego, że będzie sam II.I sam z Kikiem di Angelo. Ja też pójdę. Hazel wsunęła mu rękę pod ramię. Trójka to najlcps'/.a liczba, jeśli chodzi o wyprawy półbogów, nie? Frank star.il się nie okazać ulgi. Kie chciał urazić Nica. Ale zerk- n:]l na 1 lu/cl i powiedział jej oczami: „Dziękuję, dziękuję, dziękuję".
Nico popatrzył na kanały, jakby się zastanawiał, jakie nowe i in- tcrcsuj.jcc formy złych duchów mogą się tam czaić. No dobra. Chodźmy poszukać właściciela tej księgi. FRANK iH rankowi spodobałaby się Wenecja, gdyby nie trafił tło niej larem, w sezonie turystycznym, i gdyby w mieście nie grasowały tabuny wielkich włochatych potworów. Między rzędami starych domów i kanałów rliiin ledwo się mieścił u.i wąskich chodnikach. Ludzie }>o prostu przepychali się między sobą i co krok przystawali, by zrobić zdjęcie. Potwory jcszczc pogarszały sytuację. Wałęsały się wszędzie z opuszczonymi głowami, wpadając na śmiertelników i obwąchując chodnik. Jeden chyba znalazł coś interesującego na krawędzi kanału. Zacz;}! coś skubać i lizać w szczelinie między kamiennymi płytami, aż w końcu wyciągną! z niej jakiś zielonkawy korzeń. Wcssal go do pyska z widocznym zadowoleniem i powlókł się dalej. Patrzcie, są roślinożerne - ucieszył się Frank. - To dobra wiadomość. I Iazcl wsunęła rękę w jego dłoń. Chyba /<• uzupełniają braki w diecie, zjadając półbogów. Miejmy nadzieję, że się mylę. Kiedy poczuł jej tiloii w swojej, ogarnęła go taka lala szczęścia, że I hi my, upal i potwory nagle przestały go denerwować. Poczuł się komuś potrzebny. Oczywiście I la/cl nie musiała liczyć na to, że w razie czego j.| obroni. Każdy, kto widział, jak naciera nu Arionie na wroga, z mieczem nad głową, nie miał wątpliwości, że sama poi rai! c» siebie zadbać. Prank lubił jednak być przy niej, wyobrażać sobie, że jest jej ochroniarzem. Gdyby któryś z tych potworów próbował zrobić jej krzywdę. Prank chętnie zamieniłby się w nosorożca i zepchnął go do kanału. Mógłby się zamienić w nosorożca? Jeszcze nigdy tego nie próbował. Nico zatrzymał się. -To tutaj. Skręcili w wąską uliczkę, oddalając się od kanału. Przed nimi był mały placyk otoczony czteropiętrowymi budynkami. Ryło na nim dziwnie- pusto jakby śmiertelniey wyczuwali, że nie jest tu bezpiecznie. Z tuzin włochatych krów węszyło wokół omszałej cembrowiny starej kamiennej studni. Sporo krów w jednym miejscu - zauważył Frank. 'l ak, ale zobacz mm - odrzekł Nico. Za tym lukiem. Nico musiał mieć lepszy wzrok. Prank zmrużył oczy. Na końcu placyku kamienny luk ozdobiony rzeźbami lwów prowadził w wąską uliczkę. Tuż za lukiem jeden z domów pomalowany był na czarno - jedyny czarny budynek, jaki Frank do tej pory zobacz)'! w Wenecji. I.a Casa Nera mruknął. Hazel mocniej ścisnęła mu palce. nie podoba mi się ten placyk. Jest jakiś... zimny. Frank nie wiedział, co I lazel ma na myśli. Wciąż okropnie się pocił. Ale Nico pokiwał głową. Przyglądał się oknom czarnego domu; większość miała pozamykane okienniee. Masz rację, I lazcl. Tu jest polno U murów. Lemurów? - zapyla! nerwowo Frank. - Chyba nie masz na myśli tych nu łych lutr/aków z Madagaskaru? l ’o złośliwe duchy. I .emury pochodzą z czasów rzymskich. Są w wielu włoskich miastach, ale jeszcze nigdy nie wyczuwałem aż tyle w jednym miejscu. Mama mi mówiła... Zawah.il się. Opowiadała mi różne historie o duchach Wenecji.
Franka znowu zaciekawiła jego przeszłość, ale bał się zapytać. Sposrrzegl spojrzenie I lazcl. „Wal śmiało”, zdawało się mówić. -Nico musi się nauczyć roz mawiać z ludźmi ". W głowic Franka rozbrzmiał trzask karabinowych strzałów i huk wybuchów bomb atomowych. Mars i Ares próbowali się przekrzyczeć, wyśpiewując Dixit-\ Hymn bojowy Republiki. Frank z trudem zmusił ich do milczenia. Nico, twoja mama była Włoszką? zapytał. - Pochodziła z Wenecji? Nico niechętnie pokiwał głową. -Tu w latach trzydziestych spotkała Aresa. Kiedy zbliżała się druga wojna światowa, uciekła do Stanów ze mną i moją siostrą. To znaczy... z Hiancą, moją drugą siostra. Wiele z tych czasów nie pamiętam, ale wciąż potrafię mówić po włosku. Frank gorączkowo myślał, co na to powiedzieć. -Och, to fajnie" chyba nie pasowało. Towarzyszył teraz już nie jednemu, ale dwojgu półbogów, którzy zostali wyciągnięci z czasu. Technieznie rzccz ujmując, każdy f nieh był starszy od niego o jakieś siedemdziesiąt lat. Twojej mamie musiało być bardzo ciężko j>owicdział. - Ale chyba powinno się zrobić wszystko dla kogoś, kogo się kocha. Hazel ścisnęła mu rękę, jakby go popierała. Nico gapił się na bruk. Tak powiedział z goryczą. - Chyba tak. Frank nie bardzo wiedział, co Nico miał na myśli. Nie było łatwo wyobrazić sobie Nica rohiąccgo coś z miłości do kogoś, no, może z wyjątkiem Hazeł. Ale uznał, że i tak zabrnął już trochę za daleko, pytając go o sprawy osobiste. No więc te lemury... - Przełknął ślinę. - Jak można sobie z nimi poradzić? -Już się tym zajmuję odrzekł Nico. Wysyłam im komunikat, że powinny trzymać się od nas z daleka. Mara nadzieję, że to wystarczy. Ho jeśli nie... może być ciężko. Hazel zacisnęła wargi. Idziemy - powiedziała. W połowic placyku zrobiło się ciężko, ale nie miało to nie wspólnego z duchami. Ostrożnie obchodzili studnię, starając się nie zwrócić na siebie uwagi krowich potworów, gdy nagle Hazel potknęła się o luźny brukowiec. Frank ją /łapał, /.siedem wielkich szarych bestii zwróciło ku nim głowy. Frank dostrzegł płonące zielenią oko pod gr/.y wą jednego z nieh i nagle poczuł mdłości, jakby zjadł za dużo sera albo lodów. Potwory zawyły głucho jak rozzłoszczone syreny mgielne. Miłe krówki - mruknął. Wysunął się do przodu, między swoich przyjaciół a potwory. Kochani, myślę, że powinniśmy powoli się stąd wycofać. Straszna ze mnie fujara - wyszeptała Hazel. Przepraszam. To nie twoja wina - powiedział Nico. - Popatrz w dół. Frank spojrzał w dół i wstrzymał oddech. Bruk pod ich stopami poruszał się, a ze szczelin wysuwały się ostre pędy roślin. Nico cofnął się. Pędy popcłzły w jego stronę. Pęczniały w oczach, wydzielając z sichic zielonkawą parę o zapadni gotowanej kapusty. Tc korzonki chyba lubią półbogów - zauważył Prank. Ręka Hazel powędrowała do rękojeści miecza. A krowie potwory chyba lubi;) te korzonki. Całe blado patrzyło teraz w ich stronę, porykując i łupiąc raci caini. I-Yank znal się na zwierzętach na tyle, by odczytać komunikat: „Stoicie na naszym pokarmie. To czyni was naszymi wrogami”. Próbował zebrać myśli. Potworów było za dużo, by z nimi wal czyć. I było coś w ich oczach pod tymi zwichrzonymi grzywami... Coś, co wywoływało mdłości, i to zaledwie po krótkim w nie spojrzeniu. Czuł, że jeśli potrwa to dłużej, po prostu się porzyga. nie patrzcie im w oczy ostrzegł przyjaciół. - Zajmę się nimi. Wy idźcie powoli do tego czarnego domu.
Potwory zamarły, gotowe do ataku. nie przejmujcie się - powiedział Frank. Lećcie! Nieslcly, Frank nie zdołał się zamienić w nosorożca i stracił cenny czas, próbuj;)C to zrobić. Nico i ł Iazcl pobiegli ku bocznej uliczce. Frank stanął przed potworami, mając nadzieję skupić ich uwagę na sobie. Ryknął ile sił w płucach, wyobrażając sobie, że jest przerażającym nosorożcem, ale Ares i Mars wciąż kłócili się w jego głowic, więc nie mógł się skoncentrować i nadal był zwykłym Frankiem. ł >wa krowie poi wory oddzieliły się od stada i ruszyły w pościg za Nikicm i Hazel. Nie! krzyknął do nieh Frank. - Na mnie! Jestem nosorożcem! Otoczyła go reszta stada, porykując i zionąc z nozdrzy szmaragdowozielonym gazem. Cofnął się, ale ohydny odór prawie zwalił go z nóg. No dobra, więc nie nosorożec. Frank wiedział, że ma zaledwie kilka sekund, zanim potwor)' stratują go lub zatrują, ale w głowie czul pustkę. nie mógł skupić się na wyobrażeniu żadnego zwierzęcia na tyle cl bigo, by się w nie /.mienić. I wtedy spojrzał w górę, na jeden z balkonów kamieniey. Zobaczył kamienną rzeźbę - symbol Wenecji. W następnej chwili zamienił się w wielkiego Iwa. Ryknął groźnie, wyskoczył z kręgu otaczających go potworów i wylądował osiem tncirów dalej, na szczycie starej kamiennej studni. Potwory zawarczały. Trzy skoczyły na niego jednocześnie, ale był na to przygotowany. Jego lwim at ulem w walce była szybkość. Chkisnął pazurami dwa pierwsze potwory, zamieniając ;e w pył, a potem zatopił kły w gardle trzeciego i odrzucił go w bok. Pozostało siedem plus dwa ścigające jego przyjaciół. Przewaga była duża, ale wiedział, że przede wszystkim musi ściągnąć na siebie uwagę tych siedmiu. Ryknął na nie, otwierając szeroko paszczę. Cofnęły się. Tak, miały przewagę liczebną, ale Frank był teraz potężnym drapieżnikiem. Wiedziały o tym. Dopiero co wysiał ich trzech towarzyszy do Tartaru. Zeskoczył ze st udni, obnażając kły. Stado znowu się cofnęło. Gdyby zdołał je obejść, a potem odwrócić się i pomknąć za swoimi przyjaciółmi... Udało mu się obejść stado, ale kiedy zrobi! pierwszy krok do rvłu, ku kamiennemu łukowi, jedna z krów, albo najodważniejsza, albo najgłupsza, wzięła i<> za oznakę słabości. Zaatakowała, zionąc mu w twarz zielonym gazem. Jednym ciosem łapy zamienił potwora w pył, ale jadowity gaz już palii mu sierść i oczy. Wstrzymał oddech, ale było za późno. Cofnął się chwiejnie, oślepiony i oszołomiony, gdy do jego świa domości z trudem dotarło, że Nico wykrzykuje jego imię. Frank! I-rank! Spróbował się skupić. Powrócił do ludzkiej postaci, krztusząc się i powstrzymując wymioty. Twarz go piekła, jakby zdzierano z niei skórę. Pomiędzy nim a stadem unosił się w powietrzu obłok zielonego gazu. Potwory obserwowały go uważnie, pewnie zastanawiając się, czy ni a w zanadrzu jakieś inne sztuczki. Zerknął przez ramię. Pod kamiennym tukiem siał Nito ze swoim czarnym stygijskim mieczem w dłoni, machając do niego drugą ręką. Dwie kałuże ciemniały na bruku u jego stóp zapewne resztki potworów, które ich ścigały. A Hazel.., stała za swoim bratem, oparta o nmr. Nie poruszała się. Pobiegł ku nim, zapominając o stadzie potworów. Minął Nica i złapał I lazel za ramiona. Głowa opadła jej :ia piersi. I )ostala tym zielonym gazem prosto w twarz powiedział po num Nico. - Ja... ia nie byłem dość szybki.
Frank me wyczuł jej oddechu. Ogarnęła go rozpacz, a potem wściekłość. Syn I ładesa zawsze budził w nim lęk. Teraz zapragnął go skopać i zepchnąć do najbliższego kanału, licz względu na wszystko. Bogowie woiny w jego głowie też się tego głośno domagali. -Trzeba ją szybko zanieść na pokład okrętu - powiedział. Stado krowich potworów krążyło ostrożnie tuż za łukietn, po rykująe gniewnie. Z sąsiednieh ulic zaczęły im odpowiadać podobne ryki. Wkrótce półbogowie zostaną otoczeni. Nie zdołamy dotrzeć tam pieszo - powiedział Nico. Frank, zamień się w wielkiego orla. Nie martw się o innie. Zanieś ją na „Argo 11". [•'ranka wciąż piekła twarz, a w głowic wrzeszczeli mu Ares i Mars, więc nie był pewny, czy zdoła zmienić postać, ale już miał spróbować, gdy zza pleców dobiegł go głos: Przyjaciele wam nie pomogą. Nie znają na to Icku. Obrócił się błyskawicznie. Na progu czarnego domu stał młodzieniec w dżinsach i denimowej koszuli. Miał kręcone czarne włosy i przyjazny uśmiech na twarzy, choć Frank wcale nie był pewny, czy ma przed sobą przyjaciela. Prawdopodobnie nie był to nawet człowiek. Ale w rej chwili Frank nie dlial o 10. Możesz jq uleczyć? - zapytał. Oczywiście - odrzekł młodzieniec. - Ale lepiej szybko wejdźcie do środka. Rozzłościliście chyba wszystkie katobhpony w całej Wenecji. FRANK Ledwo zdążyli wpaść do środka. Gdy tylko ich gospodarz zaryglował drzwi, zadygotały od ciosów łbów i racic rozwścieczonych potworów. Och, nie wejdą tutaj - zapewnił ich młodzieniec w dżinsach. Jesteście iuż bezpieczni! Bezpieczni? - powtórzył Frank. - I lazel umiera! Młodzieniec zmarszczył brwi, jakby go uraził ton branka. Tak, tak. Chodźcie za mną. I'rank niósł I lazel na rękach, idąc za ich gospodarzem w głąb domu. Nico chciał mu pomóc, ale Frank odmówił. I lazel bvla lekka, a w jego ciele buzowała adrenalina. Czuł, jak dziewczyna drży, więc przynajmniej wiedział już, że wciąż żyje, ale skórę miała zimną. Jej wargi przybrały zielonkawy odcień - a może tak mu się tylko wydawało, bo sam miał trudności z widzeniem? Oczy wciąż go piekły. Płuca paliły, jakby miał w nieh płonącą kapustę. Nie wiedział, dlaczego gaz nie podziałał na niego aż tak zabójczo jak na 1 lazel. Może wciągnęła w płuca większą dawkę? Oddałby wszystko, by było na odwrót, jeśli miałoby to ją ocalić. Glosy Marsa i Aresa wrzeszczały mu w głowie, domagając się, by zabił Nica, tego gościa w dżinsowym ubranku i każdego, kogo napotka, ale nakazał im się zamknąć. Frontowy pokój przypominał cieplarnię. Ściany były obwieszone gablotkami z roślinami oświetlonymi fluorescencyjnymi lampkami. Pachniało roztworem sztucznego nawozu. Może Wenecja nie uprawiają rośliny w domach, bo otacza ich woda, a nie ziemia? nie był pewny, ale nie zaprzątał sobie tym umysłu. Tylny pokój wyglądał jak połączenie garażu, sypialni w akademiku i pracowni komputerowej. Pod lewą ścianą był długi stół z rzędem serwerów i laptopów; na ich ekranach migotały obrazy zaoranych pól i traktorów. Pod prawą ścianą stały łóżko, zagracone biurko i otwarta szata pełna dżinsowych ubrań i narzędzi rolniezych, takich jak widły i grabie. Ścianę na wprosi zajmowały wielkie garażowe drzwi. Obok nieh srał czcrwono-złoty rydwan o dwóch kołach, podobny do tych, na których Frank ścigał się w Obozie Jupiter. Z boków wy stawały mu wielkie pierzaste skrzydła. Pyton plamisty oplatał jedno z kół, chrapiąc głośno. Frank nie wiedział, że pytony chrapią. Miał nadzieję, że ubiegłej nocy sam nie chrapał jako pyton.
Połóż tutaj swoją przyjaciółkę powiedział młodzieniec w dżinsach. Frank ostrożnie położył I lazcl na łóżku. Odpi.jl jej miecz i próbował ułożyć ją wygodnie, ale ciało miała nadal zwiotczałe i bezwładne jak strach na wróble. Teraz już nie miał wątpliwości: jej skóra nabrała zielonkawego odcienia. Co to za potwory... te krowy? ■ zapytał. - Co jej zrobiły? Katoblcpony odrzekł ich gospodarz. - Kniobfćpas w liczbie pojedynczej. „Patrzące w dół". Tak je nazywają, bo... Ho zawsze patrzą w dół. - Nico uderzył się w czoło. - Oczywiście. Czytałem o nieh. Frank spojrzał na niego ze złością I terriz ci t>ię przypomniało, tak? Nico zwiesił głowę prawic rak nisko jak katoblepas. No bo... jak byłem młodszy, grałem w tę głupią grę karcianą, Magia i Mit. Na jc-incj z kart potworów był katoblepas. Frank zamrugał. Ja też grałem w Mugię i Mit. Takiej karty nigdy nie widziałem. Była w ta!:: dodatku Ąfntanus, F.xtrant. Aha. Ich gospodarz odchrząknął. Skończyliście już swoje pogaduszki? Oczywiście, sorry mruknął Nico. - W każdym razie kato blcpony mają trujący oddech i zioną trującym gazom. Myślałem, że żyją tylko w Af ryce. Młodzieniec wzruszył ramionami. Stamtąd pochodzą. Sprowadzono jc do Wenecji zupełnie przypadkowo kilkaset lat temu. Słyszeliście o świętym Marku? Frank z trudem powstrzymał krzyk. Co to wszystko ma do rzeczy? Ałc jeśli ten facet może uzdrowić Hazel, lepiej go nie denerwować. Święci? nie występują w mitologu greckiej. M1 odzieńicc zacmokał. No nie, ale święty Marek jest patronem Wenecji. Umarł w Egipcie... och, dawno, dawno temu. Kiedy Wenecja stała się potęgą... 110, w każdym razie w średniowieczu relikwie świętych były wielką atrakc ją turystyczną. Wcnecianie postanowili wykraść relikwie świętego i sprowadzić je do swojego miasta, do wielkiego kościoła pod wezwaniem świętego Marka. Przeszmuglowali jego ciało w beczce zapcklowancj wieprzowiny. To... odrażające - mruknął Frank. 'lak zgodził się z uśmiechem młodzieniec. Rzecz w tym, że nie można czegoś takiego zrobić bez przykrych konsekwencji. Niechcący pr/cszmuglowali z Kgipiu coś więcej. Katoblcpony. Przybyły tu im pokładzie lego okrętu i odtąd mnożą się w Wenecji jak szczury. Uwielbiają magiczne trujące rośliny, które tu ro- sikj, bagienne, cuchnące glony wy pełzaj .jcc z kanałów. To sprawia, że ich oddechy stają się jeszcze bardziej trujące! Zwykle ignorują śmiertelników, ale pól bogowie... zwłaszcza tacy, którzy wejdą im w drogę... Kumam - warknij! Frank. - Możesz ją uleczyć? M lodzicniec wzruszył ramionami. Chyba tak. Chyba? - Frank całą sil;] woli powstrzymał się, by nie złapać go za gardło. Podsunął dłoń pod nos Hazel. Nie wyczuł oddechu. Nico, błagam cię. powiedz, że ona jest w tym... no, w tym śmiertelnym transie, jak ty w tej spiżowej kadzi. Nito skrzywi! się. Nie wiem, czy Hazel to potrafi. Jej ojcem jest Pluton, nie Hades, więc...
I ladcs! zawołał ich gospodarz, patrząc z odrazą na Nita. - A więc to właśnie wyczuwałem! Dzieci Podziemia? Gdybym wiedział, nigdy bym was tu nie wpuścił! Frank wstał. Hazel jest dobra. Obiecałeś, że ją uzdrowisz. Nie obiecałem. Nico dobył miecza. To moja siostra - warkn.jl. - Nie wiem, kim jesteś, ale jeśli potrafisz j.j uzdrowić, musisz to zrobić, albo... przysięgam na Styks... Och, bla, bla, bla! Młodzieniec machnął ręką i nagle ram, gdzie stal Nico, wy rastała teraz z doniey mierząca z półtora metra roślina ze zwisającymi zielonymi liśćmi, jedwabistymi klaczkami i kilkoma dojrzałymi, żółtymi kolbami kukurydzy. i-rank cofnął się, wpadając II I łóżko. Co zrobiłeś... Dlaczego...? Młodzieniec uniósł brew, Frank krzyknął piskliwie i nie był to zbyt bojowy okrzyk. Tak był skupiony nn I lazcl, że zapomniał, co mu Leo mówił o facecie, którego mają odnaleźć. -Jesteś bogiem - wymamrotał. Triptolemos. Młodzieniec skłonił się. - Przyjaciele mówią n.i mnie Trip, więc tak się do mniir nie zwracaj. I jeśli ty też jesteś dzieckiem I ladcsa... Marsa! - powiedział szybko Frank. - Jestem synem Marsa! Triptolcmos pociągnął nosem. Niewiele lepiej. Ale może zasługujesz nu coś lepszego od kukurydzy. Sorgo? Sorgo jest bardzo fajne. Zaczekaj! Przybywamy w misji pokojowej. Coś ci przywieźliśmy. - Frank bardzo powoli sięgnął do plecaka i wyjął oprawioną w skórę księgę. - To twoje? Mój almanach! - Triptolcmos wyszczerzył zęby i chwycił księgę. Zaczął przerzucać kartki, kołysząc się na piętach. - Och, to niesamowite! Gdzie go znaleźliście? Yyy... w Bolonii. Tam były tc... - Frank przypomniał sobie, że nie powinien wspominać o karłach - ...te straszne potwory. Ryzykowaliśmy życie, ale wiedzieliśmy, że ta księga jest dla ciebie ważna. Więc mo/e teraz, no wiesz, przywrócisz Nicowi ludzką postać i uzdrowisz I lazel? Mm? Trip spojrzał na niego znad księgi. Właśnie odczytywał coś półgłosem coś o zasadach hodowli rzepy. Frank marzył, by by ła tu harpia F.lla. Pobawiłaby się z tym chłoprasiem. Och, mam ich uzfhov)':& - Triptolcmos zacmokal, kręcąc głową. - Oczywiście jestem bardzo wdzięczny za tę książkę i /. całą pewnością puszczę cię wolno, synu Marsa. Ale mam zadawniony uraz do Hadcsa. W końcu moją boskość zawdzięczam Demctcr! Zatrucie jadem katoblepasa i wrzeszczące w głowic głosy nie pozwalały Frankowi zebrać myśli. Aha, Dcinctcr... bogini roślin. Ona... nie lubiła Hadesa, bo... Nagle przypomniał sobie siarą opowieść, usłyszaną w Obozie Jupiter.-Jej córka, Prozerpina... Persefona - poprawił go Triptolemos. - Wolę grekę, jeśli laska. Zabij go! - krzyknął Mars. Kocham tego faceta! - odkrzyknął Ares. - ///.• i tak go zabij! Frank uznał, że nie warto się spierać. nie chciał być zamieniony w sorgo. Jasne. Hades porwał Persefonę. Właśnie! Więc... przyjaźniłeś się z Persefoną? Trip prychnął.
Byłem wtedy śmiertelnikiem, zwykłym księciem. Persefona nie zwróciłaby na innie uwagi. Ale kiedy jej marka, Dcmctcr, zaczęła szukać córki po całej ziemi, niewielu jej pomogło. Hekate przyświecała jej nocą swoimi pochodniami. A ja... no więc kiedy Dcnwurr przybyła do mojej części Grecji, użyczyłem jej gościny, jadła i wszelkiej pomocy. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że jest boginią, ale mój dobry uczynek sowicie mi się opłacił. Później Dcinctcr nagrodziła mnie, czyniąc bogiem rolnietwa. O rany - powiedział Frank. - Rolnietwa. Moje gratulacje. No pewnie! Niesamowite, prawda? W każdym razie Dcmctcr nigdy się nie pogodziła z 1 ladcscm. A ja, to chyba naturalne, mu szę stać po jej stronie. 1 )zicci I ladcsa... co to to nie! Nigdy! Jedno z nieh... ten scytyjski król... jak on się nazywał? Ach, Lyn- kos! Kiedy próbowałem nauczyć jego ziomków rolnietwa, zabił mojego prawego pylona! Twojego... prawego pytona? Trip podszedł do rydwanu i wskoczył do niego. Pociągnął za jakąś dźwignię, wprawiając w ruch skrzydła. Pyton plamisty na lewym kol c otworzył oczy i owinął się wokół osi j;ik spręży nu. Kolo zaczęło się obracać, ale prawe wciąż było nieruchome, więc rydwan kręcił się w kółko, machając skrzydłami i podrygując jak uszkodzona karuzela. Widzisz? Nie działa! Odkąd utraciłem prawego pytona, nie jestem w stanie krążyć po świccic, by nauczać ludzi, jak uprawiać rolę... w każdym razie nie osobiście. Poprzestaję na kursach online. Co? zapytał Frank i natychmiast tego pożałował. Trip zeskoczył z poruszającego się wciąż rydwanu. Pyton powoli się zatrzymał i znowu zaczął chrapać. Trip podbiegi do rzę- du komputerów. Postukal w klawisze klawiatur i ekrany ożyły, ukazując stronę internetową, całą w zlot o-brązowych barwach, ze zdjęciem uradowanego rolnika w todze i czapce Johna Dec rea, słynnego producenta trakrorow. Stal z kosą na polu pszeniey. Uniwersytet Rolniezy Triprolcmosa! - oznajmił Trip z dumą. W sześć tygodni możesz zdobyć licencjat /. widokiem na ekscytującą karierę w przyszłości, uprawiając rolę! Frank poczuł, że po policzku ścieka mu kropla potu. Miał w nosie tego zwariowanego boga, iego napędzany wężami rydwan i je go internetowy uniwersytet. I lazel zieleniała w oczach. Nico zmienił się w kukurydzę. A on był sam. Posłuchaj. Przywieźliśmy ci twój almanach. Moi przyjaciele to naprawdę przemiłe osoby. Nie są tacy, jak te inne dzieci I la- desa, które spotkałeś. Więc jeśli jest jakiś sposób... Och! - Triptolemos strzelił palcami. — Widzę, do czego zmierzasz! -Yyy... widzisz? Oczywiście! Jeśli uleczę twoją przyjaciółkę I lazel przywro cę ludzką postać temu Nicolasowi... Nicowi. ...jeśli przywrócę mu ludzką postać... -Tak? -To w zamian za to zostaniesz ze mnij i zajmiesz się uprawą roli! Syn Marsa moim uczniem? Rewelacja! Będziesz moim wspaniałym rzecznikiem. Przekujemy miecze na lemiesze! Ale będzie zabawa! No więc... - zaczął Frank, myśląc gorączkowo, jak z tego wybrnąć. Mars i Ares w jego głowie wrzasnęli: /a miecze! Do dział! Kanonada! Jeśli odrzuci propozycję Tripa, na pewno go obrazi i skończy jako sorgo albo pszeNica. Albo inne zboże. Gdyby to był jedyny sposób, by uratować Hazel, to bez wahaniu zgodziłby się na żądanie Tripa i został rolnikiem. Ale to nie może być jedyny sposób. Trudno uwierzyć, by fata
wybrały go na uczestnika rej wyprawy tylko po ro, by zaliczył internetowe kursy uprawy rzepy. Spojrzał na uszkodzony rydwan. Mam lepszą propozycję - wypalił. - Mogę to naprawić. Uśmiech spełzł z rwarzy Tripa. Naprawić... mój rydwan? Frank chciał sam siebie kopnąć. Co mu przyszło do głowy? Przecież nie jest I .eonem. Nie potrafił nawet odkryć, jak działa ta głupia chińska pułapka. Z trudem potrafił wymienić baterie w pilocie telewizyjnym. Przecież nie zdoła naprawić magicznego rydwanu! Ale coś mu mówiło, że to jego szansa. Ten rydwan był chyba jedyną rzeczą, na jakiej Triptołcmosowi naprawdę zależało. Znajdę sposób, by naprawić twój rydwan - powiedział. - A ty naprawisz Nica i Hazel. Rozstaniemy się w pokoju. I... i udzielisz nam pomocy w walce z silami (ini. Triptołcmos roześmiał się. Skąd ci przyszło do głowy, że mogę wam w tym pomóc? Hekatc nam to powiedziała. To ona nas tu wysłała. Ona... ona uznała, że Hazel jest jedną z jej ulubienie. Trip zbladł. Ile Lite? I rank miał nadzieję, że nie popełnił błędu. I chyba nie naraził się I Ickate... Ale jeśli ona i Triptolcmos s.j przyjaciółmi Dcmeter, to może wzmianka o niej skłoni Trip a tło udzielenia im pomocy. Bogini wskazała nam miejsce, w którym hył twój almanach. W Bolonii. Chciała, żebyśmy ci go zwrócili, bo... no, bo pewnie wiedziała, że wiesz coś, co może nam pomóc przejść prz.cz Dom I ladcsa w Epir/.c. Trip powoli pokiwał głową. Tak. Rozumiem. Wiem, dlaczego I lekatc was do mnie wystała. Dobrze, synu Marsa. Napraw mój rydwan. Jeśli ci się uda, zrobię to, o co prosisz. Ale jeśli ci się nie uda... Wiem - mruknął I rank. - Moi przyjaciele umrą. 'lak - przyznał wesoło Trip. - A z ciebie będzie piękna kępka sorgo! FRANK -T rank chwiejnym krukiem wyszedł z Czarnego Domu. Drzwi zatrzasnęły się za nim, a on oparł się o rnur, czując lalę wyrzutów sumienia. Na szczęście katoblepony dokądś sobie poszły, bo gdyby były, mógłby po prosi u usiąść i dać im się stratować. N.i nie lepszego nie zasłużył. Pozostawił w tym domu Hazel, umierającą i bezbronny, na łascc zwariowanego hoga rolników. Y.abijrolników! - ryknął Ares w jego głowic. Wracaj do legionu i •wałcz, z (> reku mi! - zawołał Mars. — Co my tu robimy? Zabijamy rolników! wrzasnął w odpowiedzi Ares. Zamknijcie się! - zawołał l'rank. Obaj! Minęła go para starszych pań z torbami pełnymi zakupów. Spojrzały na niego dziwnie, mrucząc coś pod nosem po włosku, i poszły dalej. Spojrzał smętnie na kawaleryjski miecz Hazel. leżący obok plecaka u jego stóp. Mógłby pobiec na nabrzeże i wezwać na pomoc Leona. On pewnie potrafiłby naprawić ten rydwan. Czuł jednak, że to nie jest zadanie dla Leona. To było zadanie dla niego. Toon musi się sprawdzić. Zresztą rydwan właściwie nie byl uszkodzony, 'lo nie by! żaden mechaniezny problem. Brakowało w nim węża. Frank mógłby sam zamienić się w pytona. Może to był znak od bogów, kiedy tego ranka obudził się jako wielki wąż? nie chciał spędzić reszty życia na obracaniu kołem jakiegoś rydwanu, ale jeśli miałoby to ocalić I lazeł...
nie. Musi być jakiś inny sposób. Węże. Mars. Czyjego ojciec miał jakieś powiązania z wężami? Świętym zwierzęciem Marsa byl dzik, a nie w.jż. A jednak Frank mógłby przysiąc, że coś kiedyś słyszał... Ale co? Tylko jedna osoba mogła mu odpowiedzieć na to pytanie. Niechętnie otworzył umysł na głosy boga wojny. Potrzebny mi jest wąż powiedział im. Jak go zdobyć? l/a, hal - krzyknął Ares. - Wqżl Taki jak ten plugawy Ka/ltnos - powiedział Mars. - Ukaraliśmy g9 za zabicie naszego itnokal Obaj zaczęli się pr zekrzykiwać, aż Frank pomyślał, że za chwilę mózg mu pęknie. Dobra! Przestańcie! Głosy ucichły. Kadmos- mruknął Frank. - Kadmos... 1 nagle sobie przypomniał. Półbóg Kadmos zabił smoka, który był dzieckiem Aresa. Sk.-jd Ares wytrzasnął takiego syna, Frank nie chciał wiedzieć, ale pamiętał, że za k;uę zamienił Kadmo- sa w węża. Więc potrafisz zamieniać swoich wrogów w węże - powiedział. - Tego mi właśnie trzeba. Muszę znaleźć jakiegoś wroga. A potem muszę zamienić go w węża. Myiłisz, że zrobię to dła ciebie?' - ryknął Ares. - nie zasługujesz na to! Tyłko największy k ros mógłby prosie 5 taką łaskę - powiedział Mars. - laki jak Romulus! Zbyt rzymski! odkrzyknął Ares. - Diomtdes! No to Horaejusz zaproponował Mars. Ares milczał, więc Frank wyczuł niechętną zgodę. Horaejusz powtórzył. - Dobra. Jeśli wam na tym zależy, udowodnię, że jesieni taki dobry jak Horaejusz. Yyy... a co on zrobił? Ujrzał w wyobraźni jakąś scenę. Samotny wojownik stał na kamiennym moście, a z drugiej strony Tybru maszerowała na Rzym armia wroga. Przypomniał sobie :ę legendę. I loracjiisz, rzymski generał, sam jeden powstrzymał hordę u a jeźdźców, poświęcając swoje życie na tym moście, by Rzymianie mieli czas na zorganizowanie obrony miasta. W ten sposób ocalił republikę rzymską. Wcnccja jest zagrożona - powiedział Mars. Tak jak wtedy Rzym. (Jczy(ćjt{\ Zniszcz wszystkie! - zawołał Ares. - Pozabijaj! Frank zepchnął glosy w tył głowy. Spojrzał na swoje ręce i zdziwił się, że nie drżą. Po raz pierwszy od wielu dni myślał jasno i klarownie. Wiedział dokładnie, co ma zrobić. nie wiedział jak. Ryzyko śmierci było bardzo duże. ale musiał spróbować. Od tego zależało życic Hazel. Przepasał sobie jej miecz, zamienił plecak w luk i kołczan, po czym pobiegł na placyk, gdzie walczył z krowimi potworami. Plan miał trzy fazy: niebezpieczną, naprawdę niebezpieczną i szaleńczo niebezpieczną. Zatrzymał się przy starej kamiennej studni. Po katobleponacłi nie było ani śladu. Dobył miecza i podważył nim kiłka brukowców, odkrywając plątaninę ostrych pędów. Rozwinęły się szybko, wydzielając cuchnącą zieloną parę, po czym zaczęły pełznąć ku jego stopom. W oddali roz.br/inial smętny ryk katoblepasa. Z różnych stron odpowiedziały mit huczące jak syreny mgielne glosy innych krowich potworów. Frank nie wiedział, w jaki sposób poznały, że dobiera się do ich ulubionego pokarmu może po prosta miały tak doskonały węch. Musiał działać szybko. Oderwał długi pęd i przewiesił przez jedną z pętli przy pasie, nie zważając na pieczenie i swędzenie w dłoniach. Wkrótce miał już jarzące się, cuchnące lasso z jadowitych pędów. I Iuraaa.
Pierwszych parę katobleponów przyczłapało na placyk, poryku jąc gniewnie. Zielone ślepia płonęły pod ich grzywami. Z długich pysków buchały obłoczki gazu juk z futrzanych maszyn parowych. Frank nałożył strzałę na cięciwę. Przez chwilę ukłuło go poczucie winy. To nie były najgorsze potwory, jakie w życiu spotkał. W zasadzie były roślinożernymi zwierzętami, tyle że jadowitymi. lak, tylko że Hazel umiera na skutek ich jadu. Wypuścił strzałę. Najbliższy katoblcpas padł, rozsypując się w pył. Frank nałożył drugą strzałę, ale reszta stada już na niego szarżowała, a inne stado wbiegało na placyk z drugiej strony. Zamienił się w lwa. Ryknął groźnie i skoczył ku kamiennemu łukowi ponad głowami drugiego stada. Obie grupy katobleponów wpadły na siebie, ale szybko się -pozbierały i ruszyły za nim. nie był pewny, czy zielone pędy będą nadal cuchnąć po jego przemianie w lwa. Zwykle ubranie i to. co miał przy sobie, jakoś wtapiały się w jego zwierzęcą postać, ale tym razem nie było wątpliwości: śmierdział jak smakowity jadowity obiad. Za każdym razem, gdy przebiegał koło jakiegoś potwora, ten ryczał wściekle i przyłączał się do ulicznego biegu pod hasłem: „Zabić Franka!". Skręcił w jakąś większą ulicę i zaczął się przepychać przez tłum turystów. Nie miał pojęcia, co widzą śmiertelniey - kota ściganego przez sforę psów? Ludzie klęli na niego w kilkunastu różnych językach. Rożki z lodami śmigały w powietrzu. Jak iś kobieta rozsypała stos karnawałowych masek. Jakiś facet wpadł cło kanału. Spojrzał przez ramię. Ścigały gi» przynajmniej dwa ruziny potworów. To /a mało. Chciał, by ścigały go wszystkie potwory Wenecji. Znalazł wolne miejsce w tłumie i zamienił się w człowieka. Dobył sparhy I lazel. Nie była to jego ulubiona broii, ale ciężki k.i waleryjski miecz nie sprawiał mu trudności. No i miał spory zasięg. Machnął zlot;} kling.} i zabił pierwszego katobłepasa. Reszta zbiła się przed nim w gromadę. Starał się unikać patrzenia im w oczy, ale czul na sobie ich spojrzenia. Pomyślał, że gdyby te wszystkie potwory zionęły na niego jednocześnie, chmura jadowitego dymu zamieniłaby go w kałużę. Teraz ruszyły na niego całą chmara, wpadając na siebie. Chcecie moich ja dow i tych korzonków? ryknął. To chodźcie i weźcie je sobie! Zamienił się w delfina i wskoczył do kanału. Miał nadzieję,że katoblepony nie potrafią pływać. W każdym razie nie skoczyły za nim, czemu się nie dziwił. Woda w kanale była obrzydliwa - ctichtiijca, słona i ciepła jak zupa - ale płynął dzielnie, unikając gondoli i motorówek, przystając co jakiś czas, by obrzucić dcl fi- nimi obelgami potwor)', które gnały za nim wzdłuż kanału. Kiedy dopłynął do najbliższej przystani gondoli, znowu zamienił się w człowieka, zabił mieczem parę katobłeponów, żeby je jeszcze bardziej rozjuszyć, i pobiegł dalej. I tak się toczył ten zwariowany pościg. Po jakimś czasie 1'raiik wpadł w coś w rodzaju transu. Zwabiał coraz więcej potworów, rozpraszał rłumy turystów i wiódł już całą łtordę katobłeponów krętymi uliczkami starego miasta. Kiedy go dopadały, zamieniał się w delfina i skakał do kanału, albo w orla, pol:ituj;|C utul icli głowami, ule nigdy nie oddalał się zbytnio od swoich prześladowców. Kiedy wyc/uwał, że potwory tracą nim zainteresowanie, zatrzymywał się nu jakimś dachu, wyciągał luk i uśmiercał parę katoblcponów w środku stada. Potrząsał lassem z jadowitych pędów i lżył potwory, kpiąc z ich śmierdzącego oddechu, co doprowadzało ie do lur.i. Cofał się. Gubił w labiryncie wąskich uliczek. Raz skręcił za róg i wpadł na tył stada ścigających go potworów. Powinien już dawno opaść z sil, ale wciąż odnajdywał w sobie energię, by biec dalej co było cenne, bo najtrudniejsze dopiero go czekało.
Dostrzegł parę mostów, ale żaden mu nie odpowiadał. Jeden był wysoki i całkowicie zabudowany - nie /dolałby zmusić potworów, by na niego wbiegły. Drugi był zbyt zatłoczony. Potwory ignorowały śmiertelników, ale ich trujący gaz mógłby zaszkodzić turystom. Im większe stawało się stado potworów, tym więcej śmiertelników mogło zostać stratowanych lub strąconych dowody. W końcu zobaczył coś, co pasowało do jego planu. Przed nim, za dużym placem, drewniany most łączył brzegi jednego z naj szerszych kanałów. Myl to luk ze staroświeckich drewnianych krnt, o długości około pięćdziesięciu metrów. Krążąc w górze w postaci orła, Frank nie dostrzegł potworów na drugim brzegu. Wyglądało aa to, że każdy wenecki katoblc- pas przyłączył się do ścigającego go stadu, które gnało uliczkami, roztrącając ludzi wrzeszczących ze strachu. Może myśleli, że opadła ich storn bezpańskich psów. Opadł w dół jak kamień i powrócił do swoich ludzkich kształtów. Pobiegł na środek mostu naturalny punkt zborny i rzucił za siebie przynętę z trujących pędów. Kiedy przód stada dotarł na początek mostu, Fiank dobył złotej spathy I la/cl. Chodźcie tu! - ryknął. - Chcecie poznać, ile jest wart Frank Zhang?! No to chodźcie tu! /,dal sobie sprawę, że wrzeszczy nie tylko na potwory. Wyrzucał z siebie c.ilc tygodnie strachu, wściekłości i rozżalenia. Głosy Marsa i Aresa wrzeszczały razem z nim. Potwory za szarżowały. Frankowi zrohiło się czerwono przed oczami. Później nie mógł sobie przypomnieć szczegółów. Rąbał, siekł, dźgał potwory, aż żółty pył sięgał mu powyżej kostek. Kiedy było ich za dużo i zaczynał się dusić jadowitym gazem, zmieniał się w słonia, smoka, lwa, a każda przemiana oczyszczała mu płuca, dając nowy zastrzyk energii. Tc przemiany srały się tak płynne, że mógł zamachnąć się mieczem jako człowiek i zakończyć atak ciosem lwich pazurów. Potwory atakowały kopytami. Zionęły trującym gazem i wpatrywały się w niego wściekłymi ślepiami. Powinien zginąć. Powinien zostać stratowany. A jednak wciąż stał, nawet nie był ranny. Był tornadem zniszczenia. nie sprawiało mu to żadnej przyjemności, ale ani przez ino mcm się nie zawahał. Ciął mieczem jednego potwora i natychmiast rąbał na odlew innego. Zamienił się w smoka i przegryzł katoblepasa na pół, potem zamienił się w słonia i rozdeptał trzy potwory naraz. Wciąż widzi.il świai na czerwono i w końcu zdał sobie sprawę, że to nie jest jakieś zaburzenie widzenia. Naprawdę cały jaśniał, otoczony różową poświatą. Nie wiedział dlaczego. Wciąż walczył, aż został tylko jeden potwór. Frank stawił mu czoła z mieczem w dłoni. Brukowało mu oddechu, oblewał go pot, cały był oblepiony żółtym pyłem, ale nie był ranny. Kai obłe pas zawarczał. Chyba nie byl zbyt rozgarnięty. Padło kilka setek jego braci, a on nie uciekał. Marsie! zawołał Frank. - Pokazałem, co potrafię! Teraz chcę dostać węża! Chyba nikt pr/od nim nie wykrzyczał takich słów. Dziwne to L>vło życzenie. Niebo milczało. Głosy w głowic ucichły. Katoblcpas stracił cierpliwość. Rzucił się na Franka, nie dając mu wyboru. Frank ciał go na odlew mieczem. Klinga ugodziła potwora, a ten zniknął w błysku krwistoczerwonego światła. Gdv Frank odzyskał jasność widzenia, u jego stóp leżał zwinięty w kłębek brązowy, plamisty pyton birmański. Dobra robota - rozległ się znajomy głos. Przed nim srał jego ojciec, Mars, w czerwonym berecie i oliwkowym mundurze z odznaką Włoskich Sil Specjalnych. Na ra mieniu nosił karabin szturmowy. Twarz miał twardą i kwadratową, na oczach ciemne okulary.
— Tato - wydukał Frank. Nie mógł uwierzyć w to, czego właśnie dokonał. Poczuł, że prac rażenie chwyta go za gardło. Chciało mu się płakać, ale uznał, że nie może sobie na to pozwolić, stojąc przed Marsem. -To naturalne. - Głos boga wojny byl zaskakująco ciepły, pełen tłumy. Wszyscy wielcy wojowniey odczuwają strach. nie boją się tylko głupcy i ci, którzy karmią się złudzeniami. Ale ty, mój synu, pokonałeś swój strach. Zrobiłeś to, co do ciebie należało. Jak Huracjusz. To byl twój most i ty sam go obroniłeś. -Ja... - Frank nie bardzo wiedział, co powiedzieć. — Ja... tylko chciałem dostać węża. Mars uśmiechną! się lekko. Tak. I masz tego swojego węża. Twoja dzielność zjednoczyła moje postacie, grecką i rzymską, choćby tylko na chwilę. Idź. Ocal swoich przyjaciół. Ale posłuchaj innie, Frank. Czeka cię jeszcze większa próba. Kiedy stawicie czoło armiom Gai w Epi- rze, twoje przywództwo... Nagle zgiął się wpół, tr/ynv.ii^c się za głowę. Jego postać zamigotała. Mundur zamienił się w togę, potem w kurtkę motocykli- sry i dżinsy. Karabin zamienił się w mieć/, ;i potrm w granatnik. Co za udręka! - krzyknął. Idź! Spiesz się! Frank nie* zadawał pytań. Mimo skrajnego zmęczenia zamienił się w wielkiego orla, chwycił pytona w szpony i wzbił się w powietrze. K iedy zerknął za siebie, zc środka mostu wyrosła miniaturowa chmura w kształcie grzyba i rozbiegły się kręgi ognia. Dwa głosy Marsa i Aresa - wrzasnęły: Nieee! Frank nie wiedział, co się Stało, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Leciał nad miastem teraz już całkowicie wolnym t*ł potworów - zmierzając ku domowi Triptoleinosa. A więc znalazłeś węża! - zawołał bóg rolników. Frank nie 'zważał na niego. Wpadł do La Casa Nera, wlokąc pytona za ogon jak bardzo dziwny worek Świętego Mikołaja, i ci snął go obok łóżka. Ukląkł przv Hazel. Wciąż żyła - była zielona, cała dygotała, ledwo oddychała, ale żyła. Nico był nadal dorodni) kukurydzą. Uzdrów ich - powiedział. Teraz. Triptolemos skrzyżował ramiona na piersiach. Sk.jil mam wiedzieć, czy ten wąż będzie działał? Frank zacisnął zęby. Od czasu eksplozji na moście nie- słyszał już głosów bogów wojny, ałc wciąż czuł w sobie ich połączony gniew. Fizycznie leż czul się inaczej. Czyżby Triptolemos zmalał? Ten wąż jest darem od Marsa warknął. Będzie działał. Jakby na znak, pyton birmański podpełzł do rydwanu i owi nął się wokół prawego koła. Drugi wąż się obudził. Obejrzały się nawzajem, lr;jcaj.|c głowami, a porem razem zakręciły kolami. Rydwan drgnął, skrzydła za łopotały. Widzisz? - powiedział Frank. - A teraz uzdrów moich pr/.yjaciól! Triptolcmos poklepał się po podbródku. Dzięki za węża, ale chyba nie podoba mi się twój ton, półbogu. Może zamienię cię w... Frank był szybszy. Rzucił się na Tripa i przycisnął go do ściany, zwierając palce na iego szyi. Lepiej pomyśl, co teraz powiesz - wycedził - bo nie przekuję swojego miecza na lemiesz, tylko rozłupię ci nim głowę. Triptolcmos z trudem przcłkn.jł ślinę. Wiesz... chyba uzdrowię twoich przyjaciół.
Przysięgnij na Styks. Przysięgam na Styks. Frank puścił go. Triptolcmos dotknij 1 gardła, jakby się upewnili, że wciąż tam jest. Uśmiechnął się nerwowo do Franka, obszedł go i wymknął się do frontowego pokoju. -Ja tylko... idę po zioła! Frank patrzył, jak bóg wybiera suche liście i korzonki i kruszy je w moździerzu. Ulepił kulkę jakiegoś zielonego paskudztwa i podbiegł do I łazel. Wetknął jej tę kulkę pod język. Natychmiast drgnęła i usiadła, kaszląc. Otworzyła oczy. Zic lonkawc zabarwienie skóry zniknęło. Rozejrzała się, oszołomiona, i zobaczyła Franka. -Co...? Uścisnął ją mocno. Już dohr/.c - powiedział z zapaleni. Wszystko gra. Ale... Hazel złapała go za ramiona i przypatrywała mu się z-c zdumieniem. Frank, co się z tobą sial**? Ze mnąi Nagle otrzeźwiał. - Nie bardzo... Spojrzał w dół i zrozumiał, o co jej chodzi. Triptolemos nie zmalał. 'lo on, Frank, był wyższy. Brzuch mu się zapadł. Klatka piersiowa się rozrosła. Już się zdarzało, że gwałtownie urósł. Raz obudził się wyższy o dwa centymetry. Ale to, co teraz się z nim stało, było po prostu niesamowite. Jakby pozostało w nim coś ze smoka i z Iwa, kiedy powrócił do ludzkich kształtów. Yyy... no nie wiem... Może uda mi się coś z tym zrobić. Hazel parsknęła śmiechem. Po co? Wyglądasz fantastycznie! Fantastycznie? No, przedtem też byłeś przystojny! Ale teraz jesteś j.ikby starszy, wyższy i taki... wyjątkowy... Triptolemos westchnął teatralnie. Tak, to z pewnością jakieś błogosławieństwo Marsa. Gratulacje, bla, bla, bla. No, a teraz, skoro mamy to już za sobą... Frank zmarszczył czoło. Nie mamy wszystkiego za sobą. Uzdrów Nica. Bóg rolnietwa przewrócił oczami. Wskazał ręką na Nica i... RAM! - Nico tli Angclo pojawił się w deszczu jedwabistych ku- k 11 ryd zi a nycb wąsów. Nico rozejrzał się; w oczach miał przerażenie. Miałem... przedziwny koszmar... o popcornie. Spojrzał na Franka i zmarszczył brwi. Dlaczego jesteś icyżjzy? Wszystko gra - zapewnił go Frank. - Triptolemos miał nam właśnie powiedzieć, jak przeżyć w Domu Hadesa. Prawda, Trip? Róg spojrzał wymownie w su tir, jakby się skarżył: „Dc meter, dlaczego ja?". Dobrze - powiedział. Kiedy przybędziecie do łipiru, zaoferują wam kielich, żebyście się z niego napili. Kto nam go zaoferuje? - zapytał Nico. Mniejsza z rym - warknął Trip. Ważne, byście wiedzieli, że w kielichu jest śmiertelna trucizna. Hazel wzdrygnęła się. Więc nie powinniśmy jej wypić, tak? nie! Musicie ją wypić, bo nie przejdziecie przez świątynię. Trucizna połączy wasze światem zmarłych, pozwoli przedostać się na niższe poziomy. Ale żeby przeżyć - oczy mu zamigotały - musie ic m icć jęcz tu ieri.
Jęczmień - powtórzył Frank, wytrzeszczając na niego oczy. Weźcie irocłię mojego specjalnego jęczmienia. Jest we frontowym pokoju. Zróbcie / niego m ile ciasteczka. Zjedzcie je przed wejściem
Jej jedyną pociechą było to, że jest przy niej Percy. Co jakiś czas spoglądał na nią z uśmiechem albo mocniej ściskał jej dłoń. Pewnie był tak sumo wystraszony i przygnębiony jak ona, ale stara! się dodać jej otuchy. Kochała go za to. Bob wic, co robi - zapewnił j;j. Masz ciekawych przyjaciół - mruknęła. Bob jest ciekawy! - Tytan odwrócił się, szczerząc zęby. - ’lak, dzięki! Miał dobry słuch. Annabeth pomyślała, że warto to zapamiętać. Więc, Bob... - Starała się, by jej głos zabrzmiał zwyczajnie i przyjaźnie, co nie było łatwe, bo gardło miała spalone ognisty wodą. -Jak się znalazłeś w Tartarze? Skoczyłem odrzekł, jakby to było oczywiste. Skoczyłeś do Tartaru, bo Percy wypowiedział twoje imię? Potrzebował innie. - Jego srebrne oczy zalśniły w ciemności. J bardzo dobrze. Miałem już dosyć zamiatania pałacu. Idziemy! Miejsce odpoczynku już blisko. Miejsce od perzyn ku. Annabeth nie miała pojęcia, co to słowo może oznaczać wTar- tarze. Przypomniała sobie, jak ona, Luke i Thalia zatrzymywali się w miejscach odpoczynku przy autostradach, kiedy byli bezdomnymi półbogami próbującymi przetrwać. Nie wiedziała, dokąd Bob ich prowadzi, ale marzyła, by były tam czyste toalety i automat z kanapkami. Stłumiła chichot. Tak, to się chyba już nigdy nie powtórzy. Wlekła się dalej, starając się ignorować burczenie w brzuchu. Patrzyła na plecy Boba prowadzącego ich w stronę ściany ciemności, teraz już oddalonej od nieh o zaledwie kilkaset metrów. Je go niebieski kombinezon woźnego był rozpruty między łopatkami, jakby ktoś próbował go tam dźgnąć. Z kieszeni wystawały mu ścierki do podłogi. Do pasa miał przytroczony spryskiwacz, w którym hipnotycznie chlupotał niebieski płyn. Przypomniała sobie opowieść Percy ego o pierwszym spotka Ttiu z tytanem. Percy, ilialia Grace i Nico di Angelo zmagali się z Bobem nad brzegami Lete. Po pozbawieniu go pamięci nie mieli serca go zabić. Stal się tak łagodny, miły i chętny do współpracy, że pozostawili go w pałacu Hudcsa, gdzie Persefona obiecała, że się nim zaopiekuje. Najwidoczniej dla króla i królowej Podziemia „zaopiekowanie się" kimś oznaczało wręczenie mu miotły i skazanie na sprzątanie ich śmieci. Annabeth mierziła taka bezduszność. Przedtem jakoś się nad tyranem nie litowała, ale teraz uznała, że przygarnięcie pozbawionej pamięci nieśmiertelnej istoty po to, by zrobić z niej niepłatnego woźnego, to wielka niesprawiedliwość. „To nie jest twój przyjaciel" upomniała się w duchu. Bała się, że Bob nagle przypomni sobie, kim jest. Tartar to miejsce, w którym odradzaj;} się potwory. A jeśli przywróci mu pamięć? Jeśli znowu stanie się Japetem... no, widziała już, co zrobił z tymi cinpuzami. nie miała broni. Ani ona, ani Percy nie byliby w stanie pokonać tytana. Zerknęła z niepokojem na kij od miotły Boba, zastanawiając się, kiedy wysunie się z niego ostr/.c dzidy i skieruje w jej serce. Pójście za Bobem przez Tartar było szalonym ryzykiem. Niestety, nie potrafiła wymyślić lepszego planu. Szli przez spopielało pustkowie, pod czerwonymi błyskawicami co chwilę rozjaśniającymi jadowite obłoki. Jeszcze jeden miły dzionek w lochu świata. Nie widziała daleko w zamglonym powietrzu, ale im dłużej szli, tym bardziej była pewna, że teren powoli się obniża.
Słyszała różne opowieści o Tar Mrze. Miał być bezdenną przepaścią. Miał być twierdzą otoczony mosiężnymi murami. Miał być nieskończoną pustką. Jedna z legend opisywała go jako odwrotność nieba - jako olbrzymią, pustą, odwróconą czaszę ze skały. Ten opis wydawał się najbliższy rzeczywistości, ehnć jeśli Tartar był skalną czaszą, to Annabeth podejrzewała, że jest jak niebo - bez dna, ale składająca się 7 wiciu poziomów, z których każdy jest mroczniejszy i mniej gościnny od poprzedniego. A nawet to nie było pełną, straszliwy prawdą... Minęli wyrastający z ziemi bąbel - bulgocącą przezroczystą bańkę wielkości samochodu dostawczego. Wewnątrz było zwinięte w kłębek, na pól uformowane ciało smoka. Bob bez namysłu dźgnął bąbel ostrzem włóczni. Pęcherz pękł, tryskając gej zerem dymiącego żółtego szlamu, a smok rozpłynął się w Nicość. Bob szedł dalej. Potwory to pryszcze na skórze lart.ua, pomyślała Annabeth. Przeszedł ją dreszcz. Czasami żałowała, że ma tak bujnij wyobraźnię, bo teraz była już pewna, że idą po czymś żywym. Ten cały dziwny krajobraz ta czasza, otchłań, jakkolwiek to nazwać byI ciałem boga Tartara, najstarszego wcieleniu zla. Gaja zamieszkiwała skorupę ziemi, Tartar jej puste wnętrze. Gdyby ten bóg poczuł, że łaż.j po jego skórze jak pchły po ciele psa... Dość. Precz z takimi myślami. -Tutaj - powiedział Bob. Zatrzymali się na skraju urwiska. Pod nimi, w zagłębieniu przypominającym księżycowy krater, wyrastał krąg potrzaskanych marmurowych kolumn, otaczających ołtarz 7. czarnego kamienia. Świątynia Hermesa - wyjaśnił Bob. Percy zmarszczył brwi. Świątynia I Icrmesa w Tartarzeł Bob roześmiał się beztrosko. Tak. Spadła tu skądś dawno temu. Może ze świata śmiertelników. Może z Olimpu. W każdym razie potwory trzymają się od niej z dala. Przeważnie. Skąd wiedziałeś, że tu jest? - zapytała Annabeth. Uśmiech spełzł z jego twarzy. W oczach miał pustkę. nie pamiętam. W porządku - powiedział szybko Percy. Annabeth poczuła się tak, jakby suma sobie dała kopniaka. Zanim Boli stał się Bobem, byl tytanem Japetem. Jak wszyscy jego bracia, został uwięziony w Tarta rze. N ic dziwnego, że rozpoznał to miejsce i wiedział, jak do niego dojść. A jeśli tak, to może sobie przypomnieć inne szczegóły swojego dawnego więzienia i swojego dawnego życia. A ro nie byłoby dobre. Zeszli na dno krateru i wkroczyli między kolumny. Annabeth opadła na kawał marmurowej płyty, zbyt zmęczona, by zrobić jeszcze jeden krok. Percy stanął nad ni;j, by ją chronić. Rozejrzał siy. Od czarnego frontu burzowego, który przesłaniał wszystko przed nimi, dzieliło ich teraz mniej niż trzydzieści metrów. Rozległe pustkowie znikło za krawędzią krateru. Byli dobrze ukryci, .de gdyby trafiły tu jakieś potwor)', zaatakowałyby ich bez ostrzeżenia. Powiedziałeś, że ktoś nas ściga - odezwała się Annabeth. Kto? Bob omiata? podstawę ołtarza, co jakiś czas przykucając, by przyjrzeć się gruntowi, jakby czegoś szukał. Tak, idą za nami. Wiedzą, że tu jesteście. Giganci i tytani. Ci pokonani. Wiedzą. Ci pokonani. Annabeth starała się opanować strach. Ilu tytanów i gigantów pokonała r azem z Percy m w ciągu ostatnieh lat? Każdy wydawał się nie do pokonania. Jeśli oni vuzyscy s,j teraz tu, w Tartarzc, i jeśli naprawdę na nieh polują...
Więc dlaczego się zatrzymaliśmy? zapytała. Powinniśmy iść dalej. Wkrótce. Śmiertelniey muszą odpocząć. To dobre miejsce. Najlepsze. Będę was strzegł. Zerknęła znacząco na Percy ego. O, nie. Już samo włóczenie się po Tartarzc z tytanem wcale nie było bezpieczne. Jak mogłaby zasnąć, wiedząc, że strzeże jej tytan? Nawet gdyby nie była cór ką Ateny, wiedziałaby, że to niemądre. Prześpij się powiedział Percy. Ja stanę na straży razem z Bobem. Tak, dobrze - zgodził się Bob. - Kiedy się obudzisz, będzie cos do zjedzenia! Na samo wspomnienie „czegoś do zjedzenia" jej żołądek gwałtownie zareagował. nie miała pojęcia, skąd Bob to coś wy trzaśnie. Może był nie tylko woźnym, ale i dostawcą pizzy? Nie chciała zasnąć, ale ciało ją zdradziło. Powieki ciążyły, jakby były z ołowiu. Percy, obudź mnie na drugą zmianę warty. Nit- bądź bohaterem. 'lak kochała ten uśmieszek, którym ją teraz obdarzył... Kto, ja? - Pocałował ją; jej wargi były spierzchnięte i gorące. - Śpij. Ogarnęła ją przemożna senność. Poczuła się tak, jakby znowu była w dotnku Ilipnosa w Obozie Herosów. Zwinęła się w kłębek na twardym gruncie i zamknęła oczy. ANNABETH Później sobie przyrzekła: ..Już nigdy nie zasnę w Tar tarze". Półbogowie zawsze mają złe sny. Nawet w obozie, śniąc bezpiecznie na swojej pryczy, Annabcth miała okropne koszmary. W Tartarzc były tysiąc razy żywsze. Najpierw była znowu małą dziewczynką wspinającą się na Wzgórze I krosów. Pomagał jej Luke Castellan, trzymając za rękę. Ich przewodnik, satyr drover Underwood, podskakiwał ner wowo na szczycie, wołając: „Szybciej! Szybciej!”. Za nimi stała Ihalia Grace, powstrzymując swą magiczną tarczą, Egidą, sforę piekielnych psów. Ze szczytu Annabcth zobaczyła na dnie doliny cały obóz - ciepłe światła domków, nadzieję schronienia. Potknęła się i skręciła nogę w kostce. Lake wziął ją na ręce. Potwory były już zaledwie kilka metrów od nieh, otaczając 'Iluilię ze wszystkich stron. Idźcie! - krzyknęła. Powstrzymam je! Machnęła włócznią i rozwidlona błyskawica poraziła kilka piekielnych psów, ale inne natychmiast zajęły ich miejsce. Szybko! - zawołał Grover. Popędził w stronę obozu. Z;i nim Lukc z Annabeth, która krzyczała, lłukl;i go piąstkami w piersi, wołając, że nie mogą zostawić 'lhalii samej. Ale było już za późno. Scena zmieniła się. Annabeth była już starsza i znowu wspinała się na Wzgórze Herosów. Tum, gdzie zginęła Ihalia, rosła teraz wysoka sosna. W górze szalała burza. Grom wstrząsnął doliną. Błyskawica rozłupała sosnę aż do korzeni, odkrywając dymiącą jamę. W głębi, w mroku, stała Rcyna, pretor Nowego Rzymu. Jej płaszcz miał kolor świeżej krwi. Złoty pancerz błyszczał. Patrzyła na Annabeth chłodno, z królewską godnością. Dobru sic spisałaś przemówiła prosto do jej mózgu głosem Ateny. Resztę podróży odbędę nu skrzydłach Rzymu. Jej czarne oczy poszarzały jak burzowe chmury. Muszę tu stawić. I muszą mnie !u przynieść Rzymianie. Wzgórze zadygotało. Ziemia zafalowała, gdy trawa zamieniła się w fałdy jcdwabii: - w suknię olbrzymiej bogini. Powstała (jaja, jej uśpiona twarz była wielka jak góra. Wzgórza zaroiły się od piekielnych psów. Olbrzymy, sześcio- ramienni ziemiści i dzicy cyklopi natarli od plaży, rujnując pawilon jadalny, podpalając domki i Wielki Dom. Szybko powiedział glos Ateny. Trzeba wysłać wiadomość. Ziemia rozstąpiła się pod Annabeth. Spadła w ciemność.
Otworzyła oczy. Krzyknęła, chwytając Percy'ego za ramiona. Była w Tartarze, w świątyni Hermesa. Spokojnie - powiedział. - Miałaś złe sny? Skóra jej ścierpła ze strachu. To... już moja kolej? nie, nie. Wszystko w porządku. Śpij. Percy! Hej, nie się nie dzieje. Zresztą jestem /byt podniecony, żeby zasnuć. Popatrz. Tytan Bob siedział ze skrzyżowanymi nogami przy ołtarzu, zajadając pizzę. Annal>e(h przetarła oczy, zastanawiając się, czy jeszcze śni. Czy to... pepperoni? Spalone ofiary powiedział Percy. Ofiary złożone Hemie sowi w święcie śmiertelników. Pojawiły się lu w obłoku dymu. Pół hot doga, trochę winogron, talerz pieczonej wołowiny i torebka orzechowych pastylek M&Ms. Orzechowe pastylki dla Boba! — zawołał radośnie Bob. Zgoda? Annabeth nie protestowała. Percy przyniósł jej talerz z wołowin:). Pochłonęła ją z wilczym apetytem. Jeszcze nigdy nie jej tak nie smakowało. Mięso było wciąż gorące, polane takim samym słodkim, ostrym sosem jak barbecue w Obozie I lerosów. Wiem - powiedział Percy na widok jej miny. - Myślę, że jest z Obozu l lerosów. Ogarnęła ią fala tęsknoty za domem. Przy każdym posiłku obo- zowiczc spalali trochę jedzenia, by uczcić swoich boskich rodziców. Dym miał ucieszyć bogów, ale Annabeth nigdy się nie za stanawiala, co się dzieje ze spalonym jedzeniem. Może pojawiało się na ołtarzach bogów na Olimpie... albo nawet tu, wTartarze. Orzechowe pastylki M&M’s - powiedziała. - Connor Stoll zawsze spalał przy kolacji torebkę na cześć swojego taiy. Wyobraziła sobie, że siedzi w pawilonie jadalnym, patrząc na zachód słońca nad zatoką Long Island. Tam się po raz pierwszy naprawdę pocałowali. Zapiekły ją oczy. Percy położył rękę na jej ramieniu. 1 lej, głowa do gór)'. To tylko domowe żarcie. Pokiwała ffłową. Resztę zjedli w milczeniu. Bob przełknął ostatnią pastylkę. Musimy iść. Będą tu za kilka minut. Kilka /mtiul? - Annabcth sięgnęła po swój sztylet, zanim sobie przypomniała, że go nie ma. 'lak... myilf, że chodzi o minuty... - Bob pogładził srebrną czuprynę. - W Tartarzc trudno określić czas. Jest inny. Percy podczołgał się na krawędź krateru. Spojrzał tani, skąd przyszli. niezego nie widzę, ale to jeszcze nie nie znaczy. Bob, o jakich gigantach mówimy? O jakich tytan ach? Bob odchrząknął. Imion nie znam. Sześciu, może siedmiu. Wyczuwam ich. Sztśeiu albo siedmiu?— Annabcth nie była pewna, czy nie zwymiotuje tej wspaniałej wołowiny. - A one debit reż wyczuwają? Nie wiem. - Bob uśmiechnął się. - Bob jest inny! Ale, tak, mogą wyczuwać półbogów. Wy dwoje bardzo pachniecie. Dobry zapach. Jak... jak maślane herbatniki! Herbatniki - powtórzyła Annabcth. - Super. Percy wspiął się z powrotem na podstawę ołtarzu. Czy w Tartarzc można zabić giganta? No bo... nie ma tu żadnego boga, który by nam pomógł...
Spojrzał na Annabcth, jakby oczekiwał od niej odpowiedzi. Percy, nie wiem. Jeszcze nigdy nie byłam w Tartarzc i nie walczyłam tu z potworami. Może Bob mógłby nam pomóc zabić giganta? Może tytan to coś w rodzaju boga? Po prostu nie wiem. Aha. No dobra. Dostrzegła niepokój w jego oczach. Od lat polegał na jej odpowiedziach. Teraz, kiedy tak jej potrzebował, nie mogła mu pomóc. To okropne, ale miała pustkę w głowic. W Obozie Herosów nie przygotowano jej do wędrówki po Tartarzc. Jednego tylko była pewna: muszą iść dalej. nie mogą dać się dopędzić sześciu lub siedmiu nieśmiertelnym potworom. Wstała, wciąż trochę oszołomiona po tych koszmarnych snach. Bob zaczął sprzątać, zgarniając śmieci w małą kupkę i zmywając ołtarz za pomocą swojego spryskiwacza. Dok;jd teraz? - zapytała Annabeth. Percy wskazał na ścianę ciemności. Bob mówi, że tam. Wrota Śmierci... Powiedziałeś mu! nie chciała, by zabrzmiało to tak o^tro. Percy skrzywił się. Kiedy spałaś przyznał. - Annabeth, liob może nam pomóc. I ’otrzebujc my przewodu i k a. Bob pomaga! - zgodził się tytan. - Do Mrocznych Krain. Wrota Śmierci... hmmm... iść prosto do nieh niedobrze, /a dużo potworów. Nawet Bob nie zdołałby tylu pozamiatać. /Nabiliby Percy'ego i Annaberh w dwie sekundy. - Zmarszczył czoło. - Chyba w dwie sekundy. W Tartarze trudno z czasem. -Jasne - mruknęła Annabeth. - Więc jest jakaś inna droga? Trzeba się ukrywać. Mgła Śmierci może was ukryć. Och... - Annabeth na^le poczuła się bardzo mała w cieniu tytana. - Mgła Śmierci? Co to takiego? Jest niebezpieczna - przyznał Bob. - Ale jeśli pani da wam Mgłę Śmierci, może was ukryć. Tylko trzeba uniknąć Nocy. Pani jest bardzo blisko Nocy. Niedobrze. Pani - powtórzył Percy. -Tak. - Bob wskazał na ławicę ciemności. -- Musimy iść. Percy spojrzał na Annabeth, jakby czekał na jej radę. Niebyła w stanie nie powiedzieć. Myślała o swoim śnie - o drzewie Thalii rozłupanym przez błyskawicę i Gai powstającej na zboczu wzgórza i wysyłającej hordy potworów na Obóz \ Ierosów. No dobrze powiedział Percy. - Mam nadzieję, że spotkamy jakąś panią, która da nam jak;jś Mglę Śmierci. Zaczekaj - powiedziała Annabeth. W głowic jej buzowało. Myślała o tym śnie. Przypomniała sobie opowieści Lukę a o jego ojcu, Hermesie, bogu podróżników, przewodniku duchów zmarłych, bogu transportu. Spojrzała na czarny ołtarz. Annabcth? Podeszła do kupki śmieci i podniosła w miarę czysty papierowi} chusteczkę. Pomyślała o swojej wizji Rcyny stojącej w zadymionej szczelinie pod szczotkami sosny Thai i i i przemawiającej głosem Ateny. Muszę tu zostać. Rzymianie mnie stąd zabiorą. Szybko. Trzeba wysłać wiadomość. Boh - powiedziała - ofiar)’ spalone w świecie śmiertelników pojawiają się na tym ołtarzu, tak? Tytan zmarszczył czoło, jakby mu zadano trudne pytanie w jakimś quizic. -Tak? A co się stanie, jeśli spalę coś na rym ołtarzu?
-Yyy... Rozumiem. nie wiesz. Nikt nie wie, bo jeszcze nigdy tego nie zrobiono. „To jest szansa - pomyślała. Maleńka szansa, że ofiara spalona na tym ołtarzu może się pojawić w Obozie 1 (erosów". Wątpliwe, ale jeśli zadziała... Annabcth? powtórzył Percy. * Ty coś planujesz. Masz tę swoj;} dobrze mi znaną minę. Nie mam żadnej dobrze ci znanej miny. Masz. Brwi masz ściągnięte, wargi zaciśnięte i... Masz długopis? Żartujesz, (ak? - Wyj;{l Orkana. Tak, ale czy można nim pisać? No... nie wiem. Nigdy nie próbowałem. Zdjął z długopisu zatyczkę. Jak zwykle w jego dłoni pojawił się miecz. Annabeth widziała to już setki razy. Kiedy miał walczyć, po prostki zdejmował tę zatyczkę. Później długopis zawsze od- najdowai się w jego kieszeni. Kiedy Percy dotknął zatyczkę końca klingi, miecz z powrotem zamienia! się w długopis. A gdybyś dotknął z a tyczką drugiego końca miecza? - zapytała. - Tam, gdzie zwykłe ją wsadzasz,, kiedy zamierzasz pisać długopisem. Yyy... Percy pokręcił głowy, ale dotknął zatyczką końca rękojeści miecza. Orkan zamienił się z powrotem w długopis, ale teraz, z odsłoniętym końcem piszącym. Mogę? Annabeth wyrwała mu długopis z ręki. Rozłożyła papierową chusteczkę na ołtarzu i zaczęła pisać. Tusz połyskiwał niebiańskim spiżem. Co ty robisz? - zapytał Percy. Wysyłam wiadomość. I mam nadzieję, że Rachel ją dost anie. Rachel? Masz na myśli tunzi/ Rachel? Wyrocznię dclfijską? lak, ją. Annabeth starała się nie uśmiechnąć. Na to imię Percy reagował nerwowo. Kiedyś Rachel miała ochotę z. nim chodzić. Dawne dzieje. Teraz były przyjaciółkami. Jednak Annabeth lubiła od czasu do czasu wzbudzić w nim trochę niepokoju. Niech nie będzie taki pewny siebie. Skończyła pisać i złożyła chusteczkę. Na wierzchu napisała: (ZćHHCt. JZncfitl. 'T*' MU jest "bfiMclp. /V/r głupkiem. C/tłmkl. /\nnnł>ttłt Wzięła głęboki oddech. Prosiła Kuchci Dare, by zrobiła coś bardzo niebezpiecznego, ale byl to jedyny sposób, by porozumieć się z Rzymianami - jedyny sposób na uniknięcie rozlewu krwi. Teraz muszę to spalić - powiedziała. - Czy ktoś mu zapałki? Z kija od miotły Roba wystrzeliło ostrze włóczni. Ugodziło w ołtarz. Trysnęły iskry, a porem buchnął srebrny ogicó. Och, dzięki. Podpaliła chusteczkę i złożyła ją na ołtarzu. Patrzyła, jak za mienia się w garstkę popiołu, i zastanawiała się, czy ma dobrze w głowic. Czy ten dym naprawdę może przenieść jej list z Tarta- rn do Obozu Herosów? Powinniśmy już iść - powiedział Rob. - Naprawdę. Zanim nas pozabijają. Annabeth spojrzała na ścianę ciemności przed nimi. Gdzieś w niej była jakaś pani rozporządzająca Mgłą Śmierci, która mo- gfo ukryć ich przed potworami - plan zarekomendowany im przez jednego z tytanów, ich najbardziej zażartych wrogów. Jeszcze jedna porcja dziwności, groźna dla jej umęczonego mózgu.
Dobra powiedziała. Jestem gotowa. ANNABETH -/Vmubeth dosłownie wpadła na drugiego tytana. Po wejściu w mrok frontu burzowego wlekli się godzinami w świetle spiżowej klingi miecza Percyego i samego Boba, który jar/.ył się mętnym blaskiem w ciemności jak jakiś zwariowany anioł w stroju woźnego. Niewiele przed sobą widziała - najwyżej na półtora metra. To dziwno, ale Mroczne Kraje przypominały jej San Francisco, gdzie mieszkał jej ojciec - S;in Francisco w letnie popołudnia, gdy mgła kłębiła się jak zimna, wilgotna tkanina, pochłaniając Pacific Heights. Tylko żc tu, w Tartarze, mgła była z czarnego tuszu. Skały wyrastały znikąd. Pod ich stopami nagle otwierały się jamy, rak żc wciąż się bała, że w któraś wpadnie. Potworne ryki toczyły się echem w mroku, ale nie wiedziała, slajd dochodzą. Jednego tylko była pewna: teren wciąż opadał. Wyglądało na to, że w Tartarze można posuwać się tylko w jednym kierunku: u- Jol. Była pewna, że gdyby cofnęła się choć o krok, ogarnęłoby ją takie zmęczenie i ociężałość, jakby siła grawitacji spotężniala, by ją zniechęcić. Pochłonięta tą myślą nie dostrzegła w porę krawędzi jamy. Percy krzyknął i wyciągnął rękę. by ją złapać, ale było już 7.a późno. Upadła. Na szczęście była to tylko płytka zapadlina. Prawic całą wypełniał bąbel. Annabeth wylądowała miękko na ciepłej, sprężystej powłoce i pomyślała, że ma szczęście - póki nie otworzyła oczu i stwierdziła, że przez złotą membranę patrzy na inną, o wiele większą twarz. Wrzasnęła i zamachała rękami, staczając się z wypukłości bąbla. Scrcc waliło jej jak młotem. Percy pomógł jej stanąć na nogach. nie się nie stało? Nie ufała samej sobie na tyle, by mu odpowiedzieć. Gdyby otworzyła usta, mogłaby znowu wrzasnąć, a to byłoby upokarzające. Była córką Ateny, a nie jakąś rozliisteryzowaną dziewczyną z filmu grozy. Ale, na bogów Olimpu... w tym bąblu był w pełni uformowany tytan w złotej zbroi, i> skórze barwy wypolerowanej mosiężnej monety. Oczy miał zamknięte, ale minę tak nachmurzoną, jakby miał za chwilę wydać z siebie mrożący krew w żyłach okrzyk bojowy. Nawet przez tę błonę czuła żar bijący z jego ciała. I łyperion - powiedział Percy. - Nienawidzę tego faceta. Nagle Annabeth poczuła ból w starej ranie w ramieniu. Podczas bitwy o Manhattan Percy walczył z tym tytanem przy parkowym zbiorniku - woda przeciw ogniowi. Wtedy po raz pierwszy wezwał huragan, czego Annabeth nigdy nie zapomni. Myślałam, że Grover zamienił go w klon. Zgadza się. Może ten klon obumarł, A on tu powrócił? Przypomniała sobie potężne eksplozje, które wzywał I łyperion, i ile satyrów i nimf pozabijał, zanim Percy i (I rover zdołali go pokonać. Już miała zaproponować, by przebili bąbel, zanim tytan się przebudzi. Wyglądał, jakby byl gotów za chwilę to zrobić i spopielić wszystko dookoła. Ale po chwili spojrzała na Boba. Srebrny tytan przypatrywał się I Iypcrionowi, marszcząc czoło, jakby go rozpoznawał. Ich rwnrzc były tak do siebie podobne... O mało co nie zaklęła na głos. Oczywiście, że były podobne. Hyperion jest jego bratem. Był panem wschodu, ajapet, Bob, panem zachodu. Gdyby pozbawić Boba jego miotły i stroju woźnego, dać mu zbroję, obciąć włosy, zmienić barwę ze srebrnej na złotą, trudno byłoby ich odróżnić. Bob - powiedziała - powinniśmy iść. Złoty, nie srebrny- mruknął Bob. Ale wygląda j.ikja.
Boh - odezwał się Percy. - I lej, stary, spójrz na mnie. Tytan odwrócił się niechętnie. Jestem twoim przyjacielem? No tak - odrzekł niepokojąco niepewnym tonem. - Jesteśmy przyjaciółmi. Wiesz, że niektóre potwory s.j dobre, a niektóre złe. Mmmm... Nibyżc... te piękne panie, które służ.} Persefonie, są dobre, a wybuchające zombie złe. Słusznie. I niektórzy śmiertelniey są dobrzy, a niektórzy źli. I tak samo jest z tytanami. Z tytanami... Olbrzym górował nad nimi, jarząc się w mroku. Annabeth była pewna, że Percy właśnie popełnił wielki błąd. -Takimi jak ty - powiedział spokojnie Percy. - Tytan Bob. Ty jesteś dobry. Prawdę mówiąc, jesteś naprawdę wspaniały. Ale nie wszyscy tytani są tacy. Ten tutaj, Hyperion, jest do gruntu zły. Próbował innie zabić... Próbował zabić mnóstwo ludzi. Bob zamrugał srebrnymi oczami. Ale on wygląda... Jego twarz jest tak... Wygi;jda jak ty — zgodził się Percy. Jest tytanem jak ty. Ale nie jest dobry jak ty. Bob jest dobry. Zacisnął pałce na kiju od miody. - 'lak. Zawsze jest przynajmniej jeden dobry. Potwór, tytan, gigant. Re... - Percy skrzywił się. - No, jeśli chodzi o gigantów, to nie byłbym tego tak pewny. Och, tak. Rob gorliwie pokiwał głową. Annabeth poczuła, że już za długo tkwią w tym miejscu. Ich prześladowcy mogą tu hyc lada chwila. Powinniśmy już iść. Co /.robimy z...? Bob - powiedział Percy - wybór należy do ciebie. Hyperion jest tytanem. Możemy go tu zostawić, ale jeśli się przebudzi... Świsnęła miotła, / której wystrzeliło ostrze włóczni. Gdyby trafiło w Annabeth lub Percy ego, przecięłoby ich na pól. Ale Bob chlasnął nim bąbel, który zamienił się w gejzer złotego mułu. Annabeth otarła z niego oczy. Tam, gdzie przed chwilą byl Hy perion, dymił teraz mały krater. Hyperion jest złym tytanem - oznajmił z ponurą miną Bob. Teraz już nie skrzywdzi moich przyjaciół. Będzie musiał odrodzić się gdzie indziej w Tartarzc. I mam nadzieję, że zajmie to wiele czasu. Jego oczy rozbłysły, jakby miał zapłakać rtęciowymi łzami. Dziękuję ci, Bob - powiedział Perty. lak 011 to robi, że potrafi zachować tak zimni) krew? Sposób, w jaki rozmawiał /. tytanem, zrobił na Annabeth duże wrażenie... i trochę ją zaniepokoił. Jeśli aż tak ufał Bobowi, że pozostawił mu możliwość wyboru, wcale jej się to nie podobało. Ale jeśli tylko nim manipulował, żeby go skłonić do takiego wyboru... 110, można tylko podziwiać zdolność Percy ego do chłodnej kalkulacji. Spojrzał jej w oczy, ale tym razem nie potrafiła nie wyczytać w tym spojrzeniu. To ją też zaniepokoiło. Lepiej już stąd idźmy - powiedział. Ruszyli za Bohem. Plamki złotogi* szlamu połyskiwały w mro ku na jego uniformie woźnego. ANNABETH Po chwili Annabcth sama poczuła się jak s/lam po tytanie. Wlokła się za Bobem, wsłuchując się w monotonny chiupot płynu w jego sprys k iwaczu. „Zachowaj czujność" - powiedziała sobie w duchu, ale nie było to łatwe. Nóg prawie me czuła, w głowic miała chaos. Od czasu do czasu Percy brał ją za rękę albo dodawał jej otuchy
słowem, ale zdawała sobie sprawę, że ta mroczna czeluść i na niego źle działa. Oczy mu przygasły, jakby powoli tracił animusz. Spad! do ‘lariuru, żeby być tuzem z (obtf - powiedział głos w jej głowie. - Jcili umrze, bfdzic to tvwja winu. Przestań - powiedziała na głos. Percy zmarszczył brwi. Co? Nie, nie ty. Próbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wyszło. - Mówię do siebie. To miejsce... miesza tui w głowic. Mam czarne myśli. Zmarszczki zaniepokojenia pogłębiły się wokół jego zielono niebieskich oczu. I lej, Boh, dokąd właściwie zmierzamy? Do pani. Po Mglę Śmierci. Annabcth stłumiła w sobie irytację. Ale co to znaczy? Kim jest ta pani? Jej imię? - Boh zerknął na nią przez ramię. - Niedobrze je wymawiać. Westchnęła. Tytan mial rację. Imiona miały swoją moc, a wymawianie ich w Tartarzc mogło być bardzo niebezpieczne. Ale chyba możesz nam powiedzieć, jak daleko jeszcze? nie wiem. Mogę to tylko wyczuwać. Poczekamy, aż ciemność zrobi się ciemniejsza. Potem skręcimy w bok. W bok mruknęła Annabcth. - Oczywiście. Kusiło ją, by poprosić o odpoczynek, ale wolała się nie 'zatrzymywać. nie tutaj, w tym zimnym, mrocznym miejscu. Czarna mgła wsączała się w jej ciało, zamieniając kości w płynny styropian. Czyjej list dotarł do Rachel Dare? Gdyby Rachel zdołała przekazać jci propozycję Rcynie, unikając przy tym śmierci... Śmieszna nadzieja — powiedział głos w jej głowic. - Naraziłaś tylko Racbeł nu śmiertelne zagrożenie. Nawetjeili odnajdzie Rzymian, to czy Rcyna (i zaufa po tym vuzystkim, i o sif wydarzyło? Miała ochotę wrzasnąć na ten głos, ale się powstrzymała. Może naprawdę zaczyna wariować, ale nie chciała wygfydaS, jakby tak właśnie było. Rozpaczliwie zapragnęła czegoś, co podniosłoby ją na duchu. Łyku prawdziwej wody. Promienia słońca. Ciepłego łóżka. Miłego słowa matki. Nagle Boh zatrzymał się. Podniósł rękę. Co? - szepnął Percy. Szsz - ostrzegł Bob. - Przed nami. Coś się porusza. Annabcth nastawiła uszu. Gdzieś z przodu, z czarnej mgły, dochodziło głębokie dudnienie, jakby jakaś wielka maszyna budowlana pracowała na jałowym biegu. Annabeth wyczuwała wibracje poprzez podeszwy butów. Okrążymy to - szepn.jl Bob. Wy dwoje z boków. lło raz któryś Annabeth pożałowała, że nie ma swojego sztyletu. Podniosła ostry' odłamek obsydianu i ruszyła w lewo. Percy ruszył w prawo, z mieczem w dłoni. Bob szedł w środku, ostrze jego włóczni połyskiwali* we mgle. Dudnienie stawało się coraz głodniejsze, żwir pod stopami Annabeth dygotał. Gotowi? - mruknął Bob. Annabeth przykucnęła, przygotowując się do skoku. Na trzy? Raz-szepnął Percy. - Dwa... Przed nimi z mgły coś się wyłoniło. Bob uniósł włócznię. Czekaj! - krzyknęła Annabeth.
Bob znieruchomiał, koniec ostrza jego włóczni zawisł tuż nad głową małego cętkowanego kotku. Mrrau? - powiedział kolek, najwyraźniej nieświadom ich agresywnych zamiarów. Trącił łebkiem w nogę Boba i głośno zamruczał. Wydawało się niemożliwe, u jednak to ten kotek wydawał z siebie ów głęboki, dudniący dźwięk. Kiedy zamruczał, grunt zadygotał, a kamyki zaczęły tańczyć. Utkwił swoie żółte, rozjarzone oczy w jednym z kamieni, tuż między stopami Annabeth, i skoczył. Ten kor mógł być demonem albo strasznym potworem w przebraniu, ale nie mogła się powstrzymać. Wzięła go na ręce i przytuliła. Był wychudzony, ale wyglądał całkiem normalnie. -Jak...? - Miała trudności ze sformułowaniem pytania. - Co robi jakiś kotek...? Kot stracił cierpliwość i wymknął się z jej ramion. Wylądował z głuchym łoskotem na ziemi, podbiegi do Boba i znowu zaczął mruczeć, ocierając się o jego buty. Percy roześmiał się. Ktoś cię lubi. Bab. -'1V> musi być dobry potwór. Bob spojrzał IM nieh z niepokojem. - Prawda? Annabeth poczuła ucisk w gardle. Patrząc na tegn olbrzymiego tytana i na małego kociaka u jego stóp, nagłe poczuła się niczym w porównaniu z całym przepastnym Tartaretn. To miejsce nie miało szacunku do nikogo. Dobry czy zły, mały czy duży, mądry czy głupi - T.irtarowi było wszystko jedno. Pochłaniał tytanów, półbogów' i kocięta. Bob ukląkł i zgarnął kota z ziemi. Kor mieścił się idealnie w jego dłoni, ale postanowił zbadać otoczenie. Wspiął się na przedramię tyrana, usadowił na jego ramieniu i zamknął oczy, mrucząc jak koparka. Nagle jego futerko zamigotało. Błysnęło i kot zamienił się w widmowy szkielet, jakby wstąpił za ekran aparatu rentgenowskiego. A po chwili znowu stał się małym kotkiem. Annabeth zamrugała. Widziałeś?... Tak. Percy zmarszczył brwi. - Och... ja znam tego korka. To jeden z tych z Instytutu SmitlisOna. Annabcrh nie wiedziała, o co mu chodzi. Nigdy nie była z Pcr- cym w tym muzeum... A potem przypomniała sobie, jak kilka lai temu. kiedy porwał ją tytan Atlas, Percy i ’Ihalia poprowadzili misję mającą ją uwolnić. Po drodze widzieli, jak Atlas wyczarował groźne szkiclctony z zębów smoka w Instytucie Smithsona. Według Percyego pierwsza próba tytana nie powiodła się. Przez pomyłkę zasiał zęby tygrysa szahlozęhnego i wyrosły z nieh szkielety kotków. -'Ib jeden z nieh? zapytała Annabeth. Skąd się tutaj wziął? Percy rozłożył bezradnie ręce. Atlas kazał swym sługom zabrać dokądś te kocięta. Mozc je pozabijali i odrodziły się w Tartarze? Nie wiem. Milutki - powiedział Bob, kiedy kotek obw;|ch:il mu ucho. Ale czy (o bezpieczne? - zapytała Annabeth. Tytan podrapał kotka po podbródku. Annabeth nie była pewna, czy to dobry pomysł nieść ze sobą kola, który wyrósł z prehistorycznego zęba, ale nie miało to żadnego znaczenia. Tytan i kot iu ż się z a przyj ażt i i I i. Nazwę go Małym Bobem oznajmił Bob. - To dobry potwór. Koniec dyskusji. Tytan podniósł włócznię i ruszyli za nim w ciemność. Annabeth wlokła się dalej, zamroczona, starając się nie myśleć
o pizzy. Aby odwrócić od niej uwagę, obserwowała Małego Boba spacerującego po ramionach dużego Boba i od czasu tło czasu zamicniaj.jccgo się w rozjarzony szkielet kota, a potem znowu w nakrnpiancgo kotka. Tutaj -oznajmił Bob. Zatrzymał się tak raptownie, że prawie na niego wpadła. Boli wpatrywał się w lewo, jakby głęboko zamyślony. -Tutaj? - zapytała Annabeth. - Tu musimy skręcić? Tak. Ciemniej, więc w bok. Dla niej nie było tu ciemniej, ale powietrze jeszcze bardziej ochłodlo i zgęstniało, jakby wkroczyli w inny mikroklimat. Znowu przypomniało się jej San Francisco, gdzie można było przejść z jednej dzielniey do innej i poczuć, że temperatura opadła o kil ka stopni. Czy tytani dlatego zbudowali swój pałac na górze Ta- malpais, bo przypominała im Tartar? Co za przygnębiająca myśl. Tylko tytani mogliby dostrzec w tak cudownym miejscu potencjalni} placówkę otchłani - piekielny dom zdała od domu. Bob ruszył w lewo. Poszli za nim. Zrobiło się naprawdę zimno. Annabeth przywarła do Percy ego, żeby się ogrzać. Otoczył ją ramieniem. Dohr/c było być tak blisko niego, ale nie potrafi la się zrelaksować. Wkroczyli do czegoś w rodzaju lasu. Wysokie czarne pnie m.i jaczyły w ciemności, idealnie okrągłe i pozbawione gałęzi, j.ik ja kaś monstrualna szczecina. Grunt byl gładki i blada wy. „Z takim pcchcm jak nas/.1*- pomyślała Annabeth „włazimy Tartarowi pod pachę". Nagle coś zaalarmowało jej zmysły, jakby ktoś strzelił jej gumką w knrk. Oparła się o najbliższy pień. Co jest? - Percy uniósł miecz. Rob odwrócił się i spojrzał na nieh ze zdziwieniem. Zatrzymujemy się? Annabeth podniosła rękę, nakazując mu. by był cicho. nie wiedziała, co ją tak zaniepokoiło. nie się wokół nieh nie zmieniło. I nagle zdała sobie sprawę, że pień drży. Przez chwilę pomyślała, że może Jo skutek mruczenia kota, ale Mały Bob zasnął na ramieniu Dużego Roba. Parę metrów dalej zadrżał inny pień. Coś się nad nami porusza - szepnęła. Do innie. Rob i Percy stanęli przy niej, zwróceni do siebie plecami. Wytężała wzrok, wpatrując się w ciemność nad nimi, ale nie dostrzegła żadnego ruchu. Już prawic uznała, że ma omamy, kiedy pierwszy potwór zeskoczył na ziemię zaledwie półtora metra od niej. Jej pierwszą myślą było: „To Furie". Potwór właśnie tak wyglądał: pomarszczona wiedźma z nietoperzy mi skrzydłami, mosiężnymi szponami i płonącymi czerwonymi oczami. Miała na sobie łachman z czarnego jedwabiu, a jej twarz wykrzywiał grymas drapieżnika. Wyglądała jak jakaś demoniezna, żądna krwi Raba Jaga. Rob stęknąl cicho, gdy drugi potwór opadł tuż przed nim, a potem jeszcze jeden przed Percym. Wkrótce otaczało ich już z pół tuzina potworów. Więcej posykiwałogniewnie w górze, na szczytach drzew. A więc to nie Furie. Furii było tylko trzy, a w dodatku tc skrzydlate wiedźmy nie tr/.ymały w szponach biczy. To Annabcth wcale nie pocieszyło. Ich szpony wyglądały bardzo groźnie. Kim jesteście? - zapytała. /Imi zasyczuł jakiś glos. - Klątwy! Próbowała zlokalizować ren glos, ule żaden z demonów nie •poruszył wargami. Oczy miały martwe, rysy nieruchome jak u lalek. Dźwięk po prostu unosił się gdzieś ponad nimi jakglos narratora filmowego. Jakby wszystkimi demonami rządzi! jakiś jeden umysł.
Co... czego chcecie? zapytała Annabeth, starając się, by ton jci głosu wzbudzał zaufanie. Czego chcemy? Przekląć was! Zniszczyć tysiąc razy w imię Matki Nocy! Tylko tysiąc razy? - mruknął Percy. Co za ulga, bo już myślałem, że mamy kłopoty. Krąg demonów zacieśnił się. HAZEL vVs/.ystko cuchnęło trującym jadem. Minęły już, dwa dni od opuszczenia Wenecji, a I lazel wciąż nie mogła się pozbyć z nosa odoru can
A sk.jil mam wiedzieć? To skunks! One nigdy nie udziela- ją jasnych odpowiedzi. A teraz, bardzo przepraszam, ale mam tu... yyy... coś... I zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Po śniadaniu Ha/cl stanęła pr/.y lewci burcie, starając się uspokoić żołądek. C lale biegała po balustradzie, puszczając gazy, alr na szczęście silny wiatr od inoraa szybko je /wiewał. Zastanawiała się, co jesr z trenerem I ledgeem. Musiał z kimś rozmawiać przez iryfon, ale jeśli dostał jakąś wspaniałą wiadomość, dlaczego sprawiał wrażenie tak przygnębionego? Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. Niestety, wątpiła, by satyr poprosił kogoś o pomoc, gdyby icj potrzebował. nie był miłym i otwartym na ludzi typem. Zapatrzyła się na klify bielejące w oddali i zaczęła się zastanawiać, dlaczego I lekatc wysiała jej tego skunksa. Jest tutaj, żeby zobaczyć jak to będzie. Coś ma się wydarzyć. Zostanie wystawiona na próbę. nie miała pojęcia, w jaki sposób ma się nauczyć posługiwania magią bez ćwiczenia. Hekatc oczekiwała, że Hazel pokona jakąś potężną czarownieę, panią w złotej sukni Leo zobaczył ją we śnie. Ale jak} Rozmyślała nad tym w każdej wolnej chwili. Wpatrywała się w swoj.j spat hę, starając się nadać jej wyglijd laski. Próbowała wezwać chmurę, która by przesłoniła księżyc. Skupiała się, aż dostawała zeza i huczało jej w uszach. Na próżno. nie była w sta nie manipulować Mgłą. W ciągu ostatnieh pani nocy miała coraz, gorsze sny. Była na Asfbdclowych ł.ąkach, błąkając się bez celu między duchami. Potem była w jaskini Gai na Alasce, gdzie zginęła razem z matką, kiedy zawaliło się sklepienie, a głos bogini ziemi wył z wściekłości. Była n:i schodach do mieszkania jej maiki w Nowym Orkanie, twarzą w twarz z Plutonem, jej ojcem. Jego zimne palce ściskały ją za ramię. Tkanina jego czarnego wełnianego garnituru falowała od uwięzionych w niej dusz. Utkwił w I lazcl pełne złości czarne oczy i powiedział: .Umarli widzą to, w co wierzą, że zobaczą. Tak samo jest z żywymi. To cały sekret". Nigdy tego nie powiedział w realnym życiu. nie miała poję cia, co to znaczy. Najgorsze nocne koszmary wyglądały jak przebłysk* tego, co ma się wydarzyć w przyszłości. Wlekła się ciemnym tunelem, słysząc wokoł siebie śmiech jakiejś kobiety. Zapanuj nud tym, jtrili potrafisz szydziła kobieta. 1 wciąż śniła o tym, co zobaczyła na rym skrzyżowaniu dróg: l.eo spadający z nieba, Percy i Annabeth leżący bez życia przed czarnymi metalowymi drzwiami, z mroczną postacią nad nimi spowitym w ciemność gigantem Klytiosem. Tuż obok niej siedząca na rclingu Gale zapiszczała niecierpliwie. I iazel kusiło, by tego głupiego gryzonia strącić do morza. Miała ochotę zawołać: „Nie potrafię nawet panować nad swoimi snami! Jak mam zapanować nad Mgłą?!". l ak się nad sobą rozżaliła, że nie zauważyła Franka, póki nie stanął u jej boku. -Już lepiej? - zapytał. Wziął ją za rękę; jej palce całkowicie zniknęły pod jego paltami. Wciąż nie dowierzała własnym oczom, widząc, jak bardzo urósł i zmężniał. Zamieniał się już w tyle różnych zwierząt, więc dlaczego akurat ta zmiana budziła w niej aż takie zdumienie? Tera/, już nikt nie mógł go nazwać milutkim tłuściochcm. Wyglądał jak liazcł zawodnik drużyny futbolowej, byl twardy i silny, rur ni 011:1 mu się rozrosły, szedł pewnym i dziarskim krokiem.
To, czego dokonał na tym moście w Wenecji, było naprawdę niesamowite. Żadne z nieh nie widziało te; walki, ale nikt w nią nie wątpił. Frank zmienił się nie do poznania. Nawet Leo przestał sobie z niego żartować. Czuję się dobrze - odpowiedziała. - A ty? Uśmiechnął się, marszcząc kąciki oczu. No... jestem 'wyższy. Poza tym tak, czuję się świetnie. No wiesz, w środku tak bardzo się nie zmieniłem... W jego głosie zabrzmiało coś z dawnej niepewności i nieśmiałości - to był glos jej Franka, który zawsze się bał, że znowu coś popsuje. Poczuła ulgę. Takim go lubiła. Z początku wstrząsnął niąjego nowy wygląd. Obawiała się, że zmieniła się również jego osobowość. Teraz przestała się już bać. Mógł sobie wyglądać jak atleta, ale pozostał lym samym słodkim chłopakiem. Wciąż można go było łatwo zranić. I nadał jej ufał, powierzy wszy jej swoją największą słabość magiczne drewienko, które nosiła w kieszeni kurt ki tuż przy sercu. Wiem i cieszę się z tego. - Ścisnęła jego rękę. - Coś... coś zupełnie innego mnie martwi. Odchrząknął. Jak sobie radzi Nico? Myślała o sobie, nie o nieu, ale spojrzała na szczyt przedniego masztu, gdzie Nico siedzi.il na noku rei. Nico twierdził, że lubi pełnić tam wachtę, bo ma dobry wzrok. Hazel wiedziała, że chodzi o coś innego. Szczyt masztu byl jednym z niewielu miejsc 11a pokładzie, gilzie Nico mógł być sam. Zaproponowali mu, by zajął kabinę Percy ego, bo Percy był... no, Nicobecny. Nico stanowczo odmówił. Większość czasu spędzał w gór/.e, na rei, gdzie nie musiał rozmawiać z resztą załogi. CM czasu, gdy w Wenecji został zamieniony w kukurydzę, stał się jeszcze bardziej ponur)' i zamknięty w sobie. nie- wiem - odpowiedziała Hazel. - Wiele przeszedł. Został pojmany w Tartarzc, więziono go w tej spiżowej kadzi, widział, j.tk Percy i Annabeth spadaj.}... .. .i obiecał, że zaprowadzi nas do Fpiru. - Frank pokiwałglo- w.j. - Wydaje «ni się, że Nico coś przed nami ukrywa. Wyprostow.il się. Miał na sobie beżową koszulkę z malunkiem konia i napisem: PALIO Dl S1RNA. Kupił ią zaledwie parę dni temu, ale teraz była na niego za mała. Kiedy się przeciągnął, wyjrzał spod niej brzuch. Hazel zdała sobie sprawę, że gapi się na ten brzuch. Zaczerwieniła się i szybko spojrzała w bok. Nico to mój jedyny krewny - powiedziała. - Niełatwo go lu bić, ale... dziękuję ci, że jesteś dla niego miły. I Iśmicchnął się. I lej, mówisz jak moja babcia w Vancouver. Niełatwego lubić... Uwielbiani twoją babcię! Skunks wdrapał się na balustradę obok nieh, puścił bąka i odbiegł. Uch. Frank pomachał ręką. - A właściwie co ten zwierzak tu robi? Hazel prawic się ucieszyła, że nie są na suchym lądzie. Ogar nąl j;j taki niepokój, że r.a l.jdzie na pewno powyskakiwałyby wokół niej drogie kamienie i grudki złota. Hekate przysłała j:j fu, żeby obserwowała. Co? Starała się odzyskać spokój w obecności Franka, w jego nowej aurze pewności siebie i siły. nie wiem - powiedziała w końcu. - Chodzi o jakijś próbę. Nagle okręt gwałtownie skoczył do przodu.
HAZEL Wpadli na siebie. Hazel niechcący nadziała się n;t rękojeść własnego miecza i przetoczyła się w bok. jęcząc. kaszląc i plując gęstą śliną o smaku jadu k a lobie pas a. Przez mgłę bólu usłyszała, jak Fest us, spiżowy smok na dziobie okrętu, zaskrzypi.il na alarm i zionął ogniem. Czyżby wpadli na górę lodową? Ale przecież to niemożliwe, na Adriatyku, w środku lata... Okręt przechylił się na lewą burtę z głośnym trzaskiem, jakby pioruny rozłupywały słupy telefoniezne. Hej! - zawołał Leo gdzieś za jej plecami. - Zjada nasze wiosła! Ca zjada? Spróbowała wstać, ale coś dużego i ciężkiego przywalało jej nogi. Zdała sobie sprawę, że to Frank, który stękał głośno, starając się uwolnić spod kłębowiska lir.. Poupadali wszyscy i teraz gramolili się na rozkołysanym pokładzie. Jason przeskoczył nad nimi z mieczem w ręku i pobiegł ku rufie. Piper już tam była i wystrzeliwała jedzenie ze swojego rogu obfitości, krzycząc: Hej, 1 i ryj* Nażryj się tym, głupi żółwiu! Frank pomógł Hazel wsiać. nie ci się nie stało? Wszystko w porządku - skłaniała. - Leć! Popędził po schodach, w biegu zdejmując plecak, który natych miast zamienił się w luk i kołczan. Zanim dotarł na pokład nilowy, wystrzelił już jedną strzałę i nałożył drugą na cięciwę. Leo miotał się przy konsoli sterującej. Wiosła nie dają się wciągnąć. Przepędźcie go! Szybko! Siedzący na rei Nico pobladł ze strachu. Na Styks... jest olbrzymi! zawołał. - Lewa burta! Na lewą burtę! Trener Hedge wpadł na pokład jako ostatni, .de Za to tryskał entuzjazmem. Wbiegł po schodach, wywijając kijem bejsbólowym, bez wahania pognał na rufę i wychylił się za poręcz bur ly, wrzeszcząc: -Fla-IIA! Hazel wspięła się z trudem na pokład rufowy. Okręl dygotał. Wiosła pękały z ogłuszającym trzaskiem. nie, nie, nie! - krzyczał Leo. - Ty parszywy, oś li zły skurczy żółwiu! Hazel nie mogła uwierzyć własnym oczom. Kiedy usłyszała słowo „żółw", pomyślała o milutkim zwierzaku wielkości kasetki na biżuterię, siedzącym na kamieniu pośrodku sadzawki. Kiedy usłyszała „olbrzymi żółw", wzięła poprawkę i pomyślała o żółwiu z Galapagos, którego kiedyś widziała w zoo; miał skorupę tak dużij, że można było na nim jeździć. nie wyobrażała sobie stworzenia wielkości wyspy. Kiedy zobaczyła olbrzymią kopułę pożlobioną czarno-brązowymi kwadratami, słowo „żółw” po prostu do niej nie pasowało. Ta skorupa była jak kontynent - były tam kościane wzgórza, połyskujące perłowe doliny, porośnięte wodorostami i mchcm lasy, spływające wąwozami rzeki morskiej wody. Za prawą hurt;) wynurzała się jak łódź podwodna druga część potwora. Na lary i penaty... czyżby to była jego giovxft Jego zlorc oczy były wielkości sadzawek, z czarnymi szparami źrenie. Skóra błyszczała jak mokry wojskowy kamuflaż- brązo- wa, '/.zielonymi i żółtymi plamami. Czerwona bezzębna paszcza mogłaby pochłonąć Atenę Partenos. Na oczach I lazcl potwór odłamał tuzin wioseł, Przestań! - ryknął Leo. Trener I Icdgc przeskoczył przez burtę i zaczął piąć się po skorupie, bezskutecznie waląc w nią kijem bejsbolowym : krzycząc:
A masz! A masz! Jason wzbił się w powietrze i wylądował na głowie potwora. Ciął go złotym mieczem między oczy, ale klinga ześliznęła się, jakby żółw miał skórę z zat łuszczonej stali, l-'rank szył z łu ku w jego oczy - bez skutku. Wewnętrzne powieki żółwia zamykały się błyskawicznie, odbijając każdy strzał. Piper wystrzeliwała do wody melony, wrzeszcząc: Nażryj się, głupi żółwiu! Ale żółw wyraźnie miał ochotę tylko na „Argo Ił". -Jakim sposobem podpłynął tak blisko? - zapytała Hazel. Leo rozłożył bezradnie ręcc. Cłiyba dzięki tej skorupie. Podejrzewam, że jest niewidoczna dla sonaru. To jakaś przebiegła, złodziejska bestia! Możemy wzbić się w powietrze? - zapytała Piper. Z połową wioseł? - Leo stuknął w kilka klawiszy i pokręcił pierścieniami na kuli Archimedesa. - Muszę spróbować czegoś innego. 'lam! - zawołał z góry Nico. - Możesz skierować okręt do tej cieśniny? I lazel spojrzała lam, gdzie wskazywał ręką. Około pół mili n;i wschód długi pas lądu biegi równolegle do urwistego wybrzeża. Z cei odległości rrudno było dokładnie ro ocenić, ale cieśnina mogła mierzyć najwyżej trzydzieści metrów - a więc tyle, by „Argo II” prześliznął się przez nią, ale z całą pewnością nie zmieściłaby się w niej skorupa olbrzymiego żółwia. -Tak, tak. - Leo najwyraźniej to zrozumiał. Pokręcił kulą Ar- chimedesa. - Jason, uciekaj z tego łba! Mam pomysł! Jason wciąż walił mieczem w pysk żółwia, ale kiedy usłyszał, że I.eo ma pomysł, ani chwili się nie zawahał. Natychmiast wzbił się w powietrze. Trenerze, daj spokój! - zawołał. Nie, już go mam! - odkrzyknął I Icdgc, ale Jason chwycił go wpół i uniósł w powietrze. Niestety, trener rak się wyrywał, że miecz wypadł Jas011 owi z ręki i plusnął do morza. Trenerze! - krzyknął z rozpaczą Jason. No co?! Już go trochę zmiękczyłem! Żółw tryknął głową w kadłub. Wstrząs o mało co nie zrzucił całej załogi za lewą burtę. IlazeL usłyszała głośny trzask, jakby kil pękł na dwoje. -Jeszcze minutkę - powiedział Leo, przebiegając palcami po konsoli. Za minutkę będzie już po nas! - Frank wystrzelił ostatnią strzałę. Spadaj! - krzyknęła Piper cło żółwia. Przez chwilę wydawało się, że to podziałało. Żółw cofnął się i zanurzył głowę w wodzie. Ale wkrótce wrócił i natarł na okręt ze zdwojoną siłą. Jason i trener 1 ledge wylądowali na pokładzie. nie się nie stało? - zapytała Piper. Mnie nie — mruknął Jason. - Tylko nie mam broni. Ognia w skorupę! - krzyknął Leo, obracając kontrolerem Wii. Hazel pomyślała, że eksplodowała cala rufa. Wystrzeliły z niej strugi ognia, pochłaniając głowę żółwia. Okręt skoczył do przo cłu i Hazel ponownie padła na pokład. I >/.wignęła się nu nogi i zobaczyła, że okręt tnie tale z niewiarygodny szybkością, napędzany smugą ognia jak rakieta. Żółw był już zc sto metrów za nimi; jego osmalona głowa dymiła. Potwór ryknął z. wściekłości i puścił się za nimi w pogoń. Jego błoniaste stopy młóciły wodę z taką siłą, że już zaczynał ich do pędzać. Od cieśniny dzieliło ich wciąż z ćwierć mili. -Trzeba go j-tądiakoś odciągnąć mruknął Leo. Jeśli nie odwróci uwagi, będzie już po n.is. Odciągnąć go powtórzyła Hazel. Skupiła się i pomyślała: Arictt!
nie miała pojęcia, czy to poskutkuje. I natychmiast dostrzegła coś IM horyzoncie błysk i obłoczek pary. To coś pomknęło po powierzchni Adriatyku i po chwili na pokładzie rufowym stanął Arion. „Na bogów Olimpu" pomyślała. „Kocham tego konia". Arion parsknął, jakby chciał powiedzieć: .Oczywiście. I’r/.e- cież nie jesteś głupia”. Hazel wspięła się na jego grzbiet. Piper, musisz użyć tej swojej czaro mowy. Kiedyś lubiłam żółwie - mruknęła Piper, chwytając jej wyciągniętą rękę i sadowiąc się za nią na grzbiecie konia. Nigdy więcej! Hazel uderzyła piętami w boki konia. Wyskoczył za burtę, uderzając w wodę w pełnym galopie. Żółw był dobrym pływakiem, ale Arion był o wiele szybszy. Śmigał wokół głowy żółwia; Hazel waliła w niego mieczem, a Pi per wykrzykiwała rozkazy: Daj nurka! Skręć w lewo! Patrz za siebie! Miecz nie wyrządzał mu żadnej krzywdy. Każdy rozkaz, działał tylko przez chwilę, ale żółw coraz bardziej się wściekał. Arion / ir/ał drwiąco, kiedy potwór chapnął go znienacka i opadł w wodę z paszcza pełną końskiej pary. Wkrótce żółw zupełnie zapomniał u „Argo II”. I lazel w cią/ r.j- l>ała go mieczem po głowic. Piper wykrzykiwał;! rozkazy i strze- i.ila nni w oczy z kornukopii kokosami i pieczonymi kurczakami. Gdy tylko „Argo II" przepłyń:}! pr/cz cieśninę, Arion pomknął za nim i po chwili wylądował na pokładzie. Rakietowe strugi ognia zanikły, ale z rufy wciąż buchały sinu ęi dymu. Okręt sunął powoli pod żaglami wąskim pasem wody między długą, skalistą wyspą po lewej burcie i nagimi białymi klifami lądu po prawej. Żółw zatrzymał się przed cieśniną i pa trzył na nieh złowrogo, ale nie próbował dalej ich ścigać. Miał za dużą skorupę, by przepłynąć przez cieśninę. I łazel zsiadła z konia prosto w ramiona Franka. Odwaliłyście kawał dobrej roboty! - powiedział. Zarumieniła się. Dzięki. Piper zsunęła się z grzbietu konia obok niei. Leo, od kiedy to mamy napęd odrzutowy? No wiesz... — Leo chciał zrobić skromną minę, ale mu się nie udało. - Coś mi wpadło do głowy w wolnym czasie. Wołałbym, żeby tc ogniste smugi płonęły trochę dłużej, ale przynajmniej zdołaliśmy się tu przedostać. I przypiec żółwiowi głowę - pochwalił go Jason. - Co teraz? Ubić gada! - zawołał trener Hedge. - Jeszcze się pytasz? Odległość bezpieczna. Mamy balisty. Załadować i ognia, półbogowie! Jason zmarszczył czoło. -Trenerze, po pierwsze, przez ciebie straciłem mój miecz. I lej, nie prosiłem o szybką ewakuację! Po drugie, nie sądzę, by balisty wyrządziły mu jakąś krzywdę. Ta skorupa jest jak skóra Iwa nemejskiegp. A głowa też jest twarda. Więc wypalmy mu prosto w gardło, tak jak zrobiliściez tą olbrzymi;} krewetką na Atlantyku. Niech go rozerwie na kawałki. Frank podrapał się po głowie. -To może się udać, tylko że wtedy ważące pięć milionów kilo truchło zablokuje cieśninę. Mamy połamane wiosłu, nie możemy latać, więc jak się stąd wydostaniemy? -To -zarzekamy, aż naprawisz wiosła! Albo pożcglujcmy w drugą stronę, ty wielki gamoniu. Frank uniósł brwi.
Co ro jesi gamoń? I lej! - zawołał Nico z roi masztu. - Chcecie żeglować w drugą stronę? To chyba nie nie da. Sami zobaczcie. Ćwierć mili od nieh długi, skalisty pas lądu zakrzywiał się i łączył z klifem. Kanał kończył się wąskim V'. To nie cieśnina - powiedział Jason. Jesteśmy w zatoce. Hazel poczuła, że cierpną jej palce u r;|k i nóg. Na poręczy lewej burty przysiadł skunks, wpatrując się w nią wyczekująco. -To pułapka. Wszyscy na nią spojrzeli. nie martw się powiedział Leo. - Bywało gorzej. Naprawię le wiosła. Może mi to 'zająć całą noc, ale okręt znowu będzie latać. Żółw ryknął. Wciąż tkwił przed wejściem do cieśniny i najwyraźniej nie miał ochoty odpłynąć. No cóż... Pipcr wzruszyła ramionami. - Przynajmniej nas tu nie dosięgnie. Jesteśmy lu bezpieczni. łych słów nie powinien nigdy wymawiać żaden półbóg. Zaledwie lo powiedziała, gdy strzała utkwiła w maszcie głównym, z dziesięć centymetrów od jej głowy. Wszyscy się schowali, z wyjątkiem Pipcr, która zamarła w miejscu, gapiąc się na strzałę. Grot o mało co nie przebił jej nosa na wylot. Pipcr, kryj się! - sykn.jł Jason. Ale nie zasypały ich kolejne strzały. Frank zbadał k;j«, pod którym strzała utkwiła w maszcie, ; wskazał na szczyt klifu. -'Tum.Jeden strzelec. Widzicie go? Słońce świeciło im w oczy, ale Hu/cl dostrzegła maleńką postać stojącą na szczycie urwiska. Jej spiżowy pancerz, błyszczał w słońcu. Kim jesr ten gość? - zapytał Leo. - I )laczego do nas strzela? Hej! zawołała cicho Piper, pokazując na strzałę. - Tam coś jest. Hazel dopiero teraz spostrzegła, że do drzewca strzały przywiązany byl zwitek pergaminu. nie wiedziała dlaczego, ale to ją rozzłościło. Podbiegła do masztu, odwiązała zwitek i rozwinęła go. F.j. Hazel? - ostrzegł ją Leo. - Jesteś pewna, że to bezpieczne? Odczytała na głos: Pierwszy wiersz: „Stójcie i oddawajcie’1. Co to znaczy? - odezwał się trener Hedge. Przecież < łoi my. No, może przysiedliśmy. Ale jeśli ten facet oczekuje dostawy pizzy, to się srogo zawiedzie! -To nie wszystko - powiedziała Hazel. - „To napad. Wyślijcie do mnie dwóch z waszymi wszystkimi kosztownościami. Tylko dwóch. Zostawcie magicznego konia. Żadnego latania. Żadnych sztuczek. Niech tu wejdą''. Wejdą którędy? - zapytała Piper. Nico pokazał ręką. -Tędy. W ścianie klifu wyżłobiono wąskie schodki wiodące na szczyt. Żółw, ślepa zatoka, klif... T Iazcl pomyślała, że autor listu chyba nie po raz pierwszy zastawił pułapkę na okręt. Odchrząknęła i czytała dalej: „i chodzi o wszyrf&ic kosztowności. Bo jak nie, to mój żółw i ja zniszczymy was n.i miejscu. Macic pięć minut". Użyjmy katapult! - zawołał I Icdgc. IIuzd
„Post scriptum" przeczytała Mazd. - „Nawet nie myślcie o użyciu waszych katapult”. A niech ti>! — zaklął I ledge. Kacet jest dobry. Jest podpis? - zapytał Nico. Ma/ul pokręciła glow;}. Kiedyś, w Obozie Jupiter, słyszała opowieść o jakimś rabusiu, który uprawiał swój proceder razem z olbrzymim żółwiem, ale jak zwykle, gdy tylko potrzebowała jakiejś informacji, ta ginęła w pomrokach pamięci i nie można było jej stamtąd wydobyć. Łasica (i ale obserwowała ią, czekając, co teraz zrobi. „Ta próba dopiero mnie czeka" - pomyślała 1 lazcl. Odciągnięcie żółwia od okrętu nie wystarczyło. Nie udowodniła, że po trail manipulować Mgłą... przede wszystkim dlatego, że wciąż nie potrafiła nią manipulować. l.eo wpatrywał się w szczyt lcłifu, mrucząc pod nosem: -To nie jest dobra trajektoria. Nawet gdybym zdążył załadować katapultę, zanim ten facet przygwoździłby nas strzałami, chyba bym nie zdołał oddać celnego strzału. Cel jest oddalony o dobre sto metrów, w prawic pionowej linii. -Tak-burknął Frank. - Mój luk też jest bezużyteczny. Kacet cna nad nami duża przewagę, jest o wiele wyżej od nas. nie trafię go. I... ccc... - Piper szturchnęła utkwioną w maszcie strzałę — on chyba bardzo dobrze strzela. Myślę, że tucztimier&tiłtrafić. Ale gdyby zamierzał... nie musiała kończyć. Kimkolwiek był ten rabuś, mógł trafić do celu z ponad siu metrów. Mógłby ich wszystkich wystrzelać, zanim zdążyliby zareagować. Ja pójdę - powiedziała Ilazel. Wszyscy na nią spojrzeli. Frank zacisnął palce na luku. ITazcl... nie, posłuchajcie. 'Ion bandzior dice kosztowności. Mogę się ram wspiąć i wezwać złoto, klejnoty, czego zapragnie. Leo uniósł brwi. I co, myślisz, że jak to dostanie, to pozwoli nam odpłynąć? nie mamy wielkiego wyboru - powiedział Nico. - Między rym gościem a żółwiem... Jason uniósł rękę. Wszyscy zamilkli. -Ja Też pójdę - oświadczył. On chce, żeby przyszły dwie osoby. Będę ubezpieczał Hazel z tyłu. Tc schodki nie bardzo mi się podobaj:). Gdyby spadła... no, w każdej chwili mogę użyć wiatrów, żebyśmy oboje nie skręcili Sobie karków. Arion zarżał, jakby chciał powiedzieć swojej pani: „Beze umie? Chyba żartujesz!’’. Muszę, Arionie - powiedziała Ilazel. Jasonie... tak. Myślę, że masz rację. To najlepszy plan. Żałuję tylko, że nie mam swojego miecza. Spojrzał ze zło ścią na trenera. - Spoczywa na dnie morza, a nie ma wśród nas Percy ego, żeby go stamtąd wydobyć. Imię „Percy" zawisło nad nimi jak ciemna chmura. Nastrój zrobił się jeszcze bardziej ponury. Hazel wyciągnęła ramiona. Nie myślała o tym. Po prostu skupiła się na wodzie i wezwała cesarskie złoro. Głupi pomysł. Miecz leżał za daleko, pewnie ze sto lub więcej metrów pod woda. Poczuła jednak krótkie szarpnięcie w palcach, jak drgnięcie linki wędkarskiej, i nagle miecz Jasona wystrzelił z wody i wpadł jej do rak. Proszę — powiedziała, wręczając mu miecz. Jason wybałuszył na ni:) oczy. Jak... Przecież to było chyba z pół mili! Ćwiczyłam - skłamała.
Miała nadzieję, że niechcący nie obatczyła mieczu klątw;), jak ro robiła, gdy wzywała klejnoty i metale szlachetne. Z bronią chyba jest inaczej. W końcu wezwała już kiedyś z Zatoki Lodowcowej sporo rynsztunku z cesarskiego złota i uzbroiła nim Piątą Kohortę. I nie złego się nie- stało. Postanowiła nie zaprzątać sobie tym głowy. Hyla tuk wściekła na l lekatc i tak już miała dość manipulowania nią przez bogów, że nie mogła sobie pozwolić na to, by powstrzymały ją jakieś drobne problemy. Zatem, jeśli nikt nie ma innych wątpliwości, ruszajmy na spotkanie z bandytą. HAZEL H azel lubiła wielkie otwarte przestrzenie ale wspinaczki na szcśćdzicsięciometrową ścianę po schodkach be/ poręczy, z niezbyt przyjazną Lisic:} na ramieniu... no, tego jakoś nie potrafiła polubić. Zwłaszcza żc mogła przecież w ciągu kilku sekund wje chuć na sam szczyt na Arionie. Jason szedł za nią, żeby ją złapać, gdyby upadła. Doceniała to, ale perspektywa runięcia w ilół wciąż ją przerażała. Zerknęła w prawo, czego nie powinna robić. Pośliznęła się, spod jej stopy posypał się żwir. Gale pisnęła ostrzegawczo. W porządku? zapytał Jason. Tak. Jej serce tłukło się o żebra. - W porządku. Schodki były tak wąskie i strome, że nie mogła się nawet ixlwrócić, by na niego spojrzeć. Musiała nut zaufać. Potrafił latać, więc było logiczne, że to on ubezpiecza ją z tylu. A jednak wolałaby. żeby szedł za nią Frank albo Nico, albo Pipcr czy Leo. A na wci... no dobra, może nie trener Hedge. Jasona Gracc'a wciąż nie potrafiła rozgryźć. Od czasu, gdy przybyła do Obozu Jupiter, słyszała o nim wieli* opowieści. Obozowicze mówili z szacunkiem o synu Jupitera, który ze zwykłego szeregowca Piątej Kohorty stul się pretorem, powiódł ich do zwycięstwa w bitwie na górze Tam, a potem zniknął. Nawet teraz, po tych wszystkich wydarzeniach w ciągu ostatnieh paru tygodni, Jason był dla niej bardziej legendą niż osobą. Te jcg<> lodowate niebieskie oczy, ta ostrożna rezerwa, jakby namyślał się nad każdym słowem, zanim je wypowie to wszystko j;j od niego odpychało. No i nie mogła zapomnieć, jak gotów był poświęcić jej brata Nica, kiedy się dowiedzieli, że jest w niewoli w Rzymie. Jason uważał, że Nico był przynętą, która miała ich zwabić w pułapkę. Teraz, kiedy Nico był już bezpieczny, I lazel potrafiła zrozumieć powody ostrożności Jasona. Wci.jż jednak nie miała do niego pełnego zaufania. Co by było, gdyby wpadli w kłopoty na szczycie klilu? Może bv uznał, że powodzenie ich misji jest ważniejsze od ratowania Hazel} Spojrzała w górę. Rabusia jeszcze nie było widać, ale czuła, że na nieh czeka. Była przekonana, że potrafi wezwać dość klejnotów i złota, by zrobić wrażenie na najbardziej chciwym rabusiu. Ale czy wezwane przez nią skarby przyniosą mu pecha? Nie była pewna, czy po jej pierwszej śmierci klątwa nadal działa. Tera/ tuul.ir/a się dobra okazja, by się o tym przekonać. Każdy, kto ograbia niewinnych półbogów przy pomocy wielkiego żółwia, .zasługuje, by dosięgła go klątwa. F.asie a Gale zeskoczyła z jej ramienia i pobiegła w górę. Zerk nęła na I lazel i zaszczekała niecierpliwie. Nie potrafię iść szybciej mruknęła ł lazel. Nie mogła sic pozbyć wrażenia, że łasica chętnie by obejrzą ła jej upadek. -To... yyy... rwoje panowanie nad Mgłą zaczął Jason. Ro bis/, postępy? nie.
nie lubiła wspominać swoich nieudanych prób mewy, której nie zdołała zamienić w sino len, należącego do trenera Hedge a bcjsbolowcgo kija, który uparcie nie chciał się zamienić w hot dogu. Po proslu nie mogła uwierzyć, że coś takiego jest możliwe. Opanu jesz to -- powiedział Jason. Zaskoczył ją ton jego głosu. To nie była zdawkow i uwaga, wypowiedziana tylko po co, by j;j pocieszyć. Powiedział to tak, jakby był o tym święcie przekonany. Wspinała się dalej, ale wyobrażała sobie, że Jason obserwuje ją swoimi przenikliwymi niebieskimi oczami, 7. min.} wyrażający pewność siebie. Skąd ta pewność? - zapytała. Po prostu ją mam. Instynktownie wyczuwam, na co kogoś stać. zwłaszcza gdy chodzi o półbogów, ł łekaic nie wybrałaby ciebie, gdyby nie wierzyła, że masz w sobie moc. To chyba powinno dodać jej otuchy. nie dodało. Ona też miała dobry instynkt. Rozumiała, co motywuje większość jej przyjaciół - nawet jej brata Nica, klóry był bardzo zamknięty w sobie. Ale Jason? Jego nie potrafiła rozgryźć. Wszyscy mówili, że jesi urodzonym przywódcą. Wierzyła w to. Sprawił, że poczuła się wartościowym członkiem rei misji, przekonywał, że stać ją na wszystko. Ale na co siać Jasami? nie mogła się nikomu zwierzyć ze swoich wątpliwości. Frank szczcr/cjason.i podziwiał. Piper... no, ona bylaw niego wpatrzona jak w obraz. Leo był jego najlepszym przyjacielem. Nawet Nico nie kwestionował jego przywództwa. Pamiętała jednak, że Jason był pierwszym pionkiem Hery w rozgrywce z gigantami. Królowa Olimpu rzuciła go do Obozu 1 lero- sów, co zapoczątkowało ten cały łańcuch wydarzeń, których celem jest powstrzymanie Gai. Dlaczego wybrała właśnie Jasona? Hazel wyczuwała, że Jason jest osi;] tych wydarzeń. I na samym końcu odegra decydując:} rolę. Inaczej pail-mą ognia lub burz iwia/ się stanie. 'lak głosiła przepowiednia. Hazel bała się ognia, ale chyba jeszcze bardziej bała się burz. Jason Grace potrafił wezwać potężne burze. Spojrzała w górę i zaledwie parę metrów wyżej zobaczyła krawędź klifu. Dotarła na szczyt, cala spocona i zadyszana. W głąb lądu biegła długa, spadzista dolina, nakrapiana postrzępionymi drzewami oliwkowymi i wapiennymi skalami. nie było widać ani śladu cywilizacji. Nogi Hazel drżały po wspinaczce. Gale wierciła się na jej ramieniu, jakby miała ochotę zbadać najbliższy okolicę. Szczeknęła, puściła gaz i czmychnęła w najbliższe zarośla. Hen, w dole, „Argo II" wygląd a l jak zabawka puszczona na wody kanału. Jak ktoś mógł oddać celny strzał z takiej wysokości, biorąc pod uwagę wiatr i odbicie słońca w wodzie? U wejścia do wąskiej zatoki masywna skorupa żółwia połyskiwała jak wypolerowana moneta. Jason stanął obok niej; wcale nie wyglądał na zmęczonego. Gdzie...? - zaczął. Tutaj! rozległ się glos. Hazel drgnęła. Zaledwie trzy metry od nieh pojawił się jakiś mężczyzna z lukiem i kołczanem na ramieniu i dwoma staroświeckimi pistoletami skałkowymi w dłoniach. Miał na sobie piracką koszulę, skórzane spodnie i wysokie buty. Jego kręcone czarne włosy wyglądały jak czupryna dziecka, a roziskrzone zielone oczy spoglądały na nieh dość przyjaźnie, ale dolną część twarzy zakrywała czerwona bandana. Witajcie! - zawołał, celując w nieh pistoletami. - Pieniądze albo życic! I lazel by I ;i pewna, że jeszcze przed sekundą go tutaj nie było. Po prostu się zmaterializował, jakby wyszedł zza niewidzialnej kurtyny. Kim jesteś? -zapytała. Roześmiał się. Skiron, rzecz jasna!
Clicjron? - zapytał Jason. - Jak ren centaur? Bandyta spojrzał wymownie w niebo. Mi-ron, przyjacielu. Syn Posejdona! Super/łodziej! Nadzwyczajny gość! Ale mniejsza z tym. Nie widzę żadnych kosztowności! - zawołał, jakby to była wspaniała wiadomość. Więc chcecie umrzeć, tak? Zaczekaj - powiedziała Hazel. - Dostaniesz kosztowności. Ale skąd mamy mieć pewność, /:• pozwolisz nam odejść, jak ci je damy? Och, zawsze o to pytają. Przysięgam II I Styks, że kiedy oddacie mi to, czego chcę, nie ztistrzclę -was. Wrócicie tam, skąd przyszliście, do stóp tego urwiska. H azel rzuciła Jasonowi ostrzegawcze spojrzenie. Styks Styksem, a lr wcale jej się nie podobał sposób, w jaki Skiron złożył to przyrzeczenie. A jeśli wybierzemy walkę? - zapylał Jason. nie możesz jednocześnie nas zaatakować i szachować naszego okrętu... BANG! BANG! To stało się tak szybko, że mózg I lazel potrzebował chwili, by sobie to uświadomić. '/. boku głowyJasona wystrzeliła smużka dymu. Przez jego włosy, tuż nad lewym uchem, przebiegł ciemny przedziałek. Jeden z pistoletów Skirona wciąż był wycelowany w jego twarz. Dru gim mierzył w dół, ponad krawędzią klifu, jakby przed chwilą wypalił w „Argo II'’. Hazel puczu iu opóźniony ścisk w gardle. Co zrobiłeś?! Och. nie martw się! Skiron roześmiał się. - (Idy byś miału lepszy wzrok... którego nie masz... zobaczyłabyś dziurę w pokładzie między stopami tego wielkiego osiłka, tego z lukiem. Frank! Skiron wzruszył ramionami. Skoro tak mówisz. To był tylko mały pokaz. Obawiam się, że mógłby być o wicie bardziej wiarygodny. Zakręcił pistoletami. Kurki ponownie się odwiodły i Hazel mogłaby przysiąc, że oba pistolety zostały magicznie przeładowane. Skiron spojrzał najasona, unosząc brwi. No więc! Odpowiadając na twoje pytanie... tak, mogę was zaatakować i jednocześnie trzymać w szachu wasz okręt. Amunicja z niebiańskiego spiżu. Śmiertelnie groźna dla półbogów. Wy dwoje umrzecie pierwsi... bang, bang. Potem wystrzelam waszych przyjaciół na tym okręcie. Strzelanie do żywych celów, kiedy biegają i wrzeszczą, sprawia o wiele więcej radości! Jason dotknął świeżej bruzdy między włosami po kuli, która musnęła mu głowę. Nagle utracił pewność siebie. Pod Ilazcł ugięły się kolana. Frank był najlepszym łucznikiem, jakiego znała, ale ten bandyta był w tym nieludzko dobry. Jesteś synem Posejdona? zapytała. - Pomyślałabym, że raczej Apollina. Tak świetnie strzelasz. Uśmiechnął się lekko. Och, dzięki! Dużo ćwiczę. Ten żółw... to dowód mojego pochodzenia. Nie zdołałbym oswoić tak wielkiego żółwia, gdybym nie był synem Posejdona! Oczywiście mógłbym opanować wasz okręt, wzbudzając olbrzymią falę, ale to żmudna robota. O wiele mniej zabawna niż zastawianie pułapek i strzelanie do ludzi. 1 lazel próbowała zebrać myśli, żeby zyskać na czasie, ale nie było to łatwe, gdy widziała przed sobą dymiące lufy tych pistoletów skałkowych. Ee... a po co ci ra bandana?
Żeby umie nikt nie rozpoznał! Przecież się nam przedstawiłeś - powiedział Ja&on. Jesteś Skiron. li audyt a wytrzeszczył oczy. Skąd... Och. tak, chyba to zrobiłem. - Opuścił jeden pistolet, a drugim podrapał się pogłowie. Co za gamoń ze innie. Chyba się zapomniałem. To przez ten powrót do życia, przez to wszystko. Spróbuję jeszcze raz. ('niósł oba pistolety. Stójcie i oddajcie! Jestem bezimiennym bandytą. Nie musicie znać mojego imienia! Bezimienny bandyta. Coś zaskoczyło w mózgu Hazel. lezcusz. To on cię kiedyś zabił. Ramiona Skirona opadły. D/aezego o nim wspomniałaś? Tak nam dobrze szło! Jason zmarszczył brwi. Hazel, znasz historię tego faceta? Kiwnęła głową, chociaż nie przypominała sobie wszystkich szczegółów. Tczcusz spotkał go kiedyś na drodze do Aten. Skiron zabijał swoje ofiar,' przy pomocy... yyy... Coś z żółwiem. Ale co? 'lezeusz był podłym oszustem! - zawołał Skiron. nie chcę o nim mówić. Powróciłem ze świata umarłych. Gaja obiecała mi, że będę mógł tu zostać i obrabowywać wszystkich półbogów. I to właśnie zamierzam robić! Ale... zaraz... na czym to stanęliśmy? Powiedziałeś, że puścisz nas wolno - wypaliła Hazel. Hmmm... nie, jestem pewny, że było inaczej. Ach, już wiem! Pieniądze albo życic. Gdzie są wasze kosztowności? Nie macie? Więc będę musiał... Zaczekaj - powiedziała Hazel. - Mam kosztowności. A w każdym razie mogę jc mieć. Skiron wycelował pistolet w głowę Jasona. No to, moja droga, skocz po nie, albo odstrzelę twojemu chłopakowi coś więcej niż tylko trochę włosów! I lazel nawet nie musiała się skupić. Ogarnął ją taki strach, że grunt pod ni.} natychmiast zadygotał i zaczął wypluwać z sic- bic drogie metale i kamienie, jakby chciał się ich szybko pozbyć. Wkrótce otaczał ją stos skarbów - rzymskich denarów, srebrnych drachm, starożytnych złotych ozdób, rozmigotanych diamentów, ropazńw i rubinów. Było tego tyle, że zapełniłoby kił kanaście worków na skoszoną trawę. Skiron zaśmiał się z uciechy. Na bogów, jak lo zrobiłaś? I lazcl nie odpowiedziała. Pomyślała o łych wszystkich monetach, które pojawiły się u stóp Hckatc na skrzyżowaniu dróg. 'Tutaj było tego jeszcze więcej - gromadzone przez wiele stuleci bogactwo wszystkich imperiów, które władały tym krajem • Grecji, Rzymu, Bizancjum i wielu innych. Tc imperia dawno przeminę ły, zostało tylko to nagie skaliste wybrzeże dla bandyty Skironu. Poczuła się mała i bezsilna. Weź to wszystko - powiedziała. 1 pozwól nam odejść. Skiron zaemokał. Och, ale powiedziałem, że macic mi oddać wszystkie wasze skarby. Wiem, że macie na pokładzie coś wyjątkowego... pewien posąg z kości słoniowej. Jeśli się nie mylę, to ma zc dwanaście metrów wysokości, tak? Pot zaczął wysychać na karku ł lazcl, po jej plecach przebiegł zimny dreszcz.
Jason zrobił krok do przodu. Mimo wycelowanego w niego pistoletu oczy miał twarde jak szafiry. O tym posągu nie będziemy dyskutować. Masz rację! - zgodził się Skiron. - Muszę go mieć! Gaja ci o nim powiedziała, tak? - zgadła I lazel. Kazała ci go nam zrabować. Skiron wzruszył ramionami. Może. Ale powiedziała, że mogę go sobie zatrzymać. Trud nu odmówić takiej propozycji! nie zamierzam ponownie umrzeć, moi przyjaciele. Zamierzam żyć długo i pławić się w bogactwie! Co ci przyjdzie z tego posągu - powiedziała Hazel skoro (łaja zniszczy cały świat? Lufy obu pistoletów lekko zadrżały. Słucham? (łaja cię wykorzystuje. Jeśli odbierzesz nam len posyg, nie będziemy mogli jej pokonać. Zamierza wszystkich śmiertelników i półbogów zetrzeć'/. powierzchni ziemi, którą zaludnią jej giganii i potwory. Gdzie i na co wydasz swoje złoto, Sk i ronić? Oczywiście zakładając, że Gaja pozwoli ci żyć, co wcale nie jest pewne. Czekała, aż to do niego dotrze. W końcu był rabusiem, więc powinien łatwo uwierzyć, że ktoś chcc go wystawić do wiatru. Milczał przez dobre dziesięć sekund. W końcu uśmiechn.jł się lekko. Dobrze! nie brak mi rozumu. Zatrzymajcie sobie ten pos.ji;. Jason zamrugał. Możemy odejść? Jeszcze tylko jedna drobna sprawa. Zawsze domagam się dowodu szacunku do siebie. Zanim pozwolę odejść moim ofiarom, żądam, aby umyły mi nogi. I lazel nie wierzyła własnym uszom. Ale Skiron szybko zr/.u cił swoje długie skórzane buty, jeden po drugim. A jego stopy... Czegoś tak odrażającego jeszcze nigdy nie widziała - a widziała już mnóstwo bardzo odrażających rzeczy. Były gąbczaste, pomarszczone i białe jak ciasto na clileb, jak- by je przez kilka stuleci moczono w formalinie. Z każdego niekształtnego palca wyrastała kępka brązowych włosów. Poszczerbione paznokcie były zielone i żółte jak skorupa żółwia. Potem uderzył j;j zapach. Nie wiedziała, czy w pałacu jci oj ca w Podziemiu jest kafejka dla zombie, ale jeśli była, ro musiała cuchnąć jak stopy Skirona. Poruszył tymi obrzydliwymi paluchami. N<> więc, kio chce lewą. a kto prawą? Twarz Jasona zbielała prawic tak jak te stopy. No... chyba żartujesz. Ani mi lo w głowie! Umyjcie mi stopy i po sprawie. Wrócicie na dół. Przyrzekam na Siyks. Powiedział to tak lekko, że w głowie Hazel zadźwięczał alarm. Stopy, Wrfcicif nu Ml. Skorupa irii-ufiu. I nagle sobie wszystko przypomniała, wszystkie brakujące ogniwa legendy powróciły na swoie miejsce. Przypomniała sobie, jak Skiron zabijał swoje ofiary. Możesz dać nam chwilę? - zapytała. Skiron zmrużył oczy. Po co? No wiesz, lo poważna decyzja. Lewa stopa, prawa stopa. Musimy to przedyskutować. Mogłaby przysiąc, że rahuś uśmiecha się pod swoją maską. Oczywiście powiedział. Poznajcie moją wspaniałomyśl ność. Daję wam dwie minuty.
Wygrzebała się ze stosu skarbów. Odprowadziła Jasona z piętnaście metrów dalej, tak daleko, jak się odważyła, skąd, jak miała nadzieję, Skiron nie mógł jej dosłyszeć. Skiron spycha swoje ofiary z urwiska - wyszeptała. Jason zmarszczył brwi. Co? Kiedy klęka ją, żeby umyć mu stopy. Tak je zabija. Kiedy trudno im utrzymać równowagę, kiedy są otumanione smrodem jego Stóp, skopuje je za krawędź klifu. I wpadają prosto w paszczę jego wie’kitrgo 'żółwia. Jason potrzebował chwili, żeby to przełknąć. Zerknął w dół, gdzie masywna skorupa żółwia połyskiwała tuż pod powierzchnią wody. Więc musimy walczyć. Jest /.i szybki. Zabije nas. No i<» będę gotów latać. Kiedy mnie zepchnie, sfrunę do połów)' klifu. A kiedy zepchnie ciebie, złapię cię w powietrzu. Hazel pokręciła głową. Jcrsli kopnie cię szybko i mocno, będziesz 7.byt oszołomiony, żeby latać. A nawet gdybyś zdołał się skupić, Skiron ma oko snajpera. Jak zawiśniesz w powietrzu, łatwo cię ustrzeli. -No to... -Jason zacisnął palce na rękojeści miecza mam nadzieję, że masz jakiś lepszy plan. Niedaleko od nieh z krzaków wyskoczyła łasica (lale. Zgrzytnęła zębami i spojrzała na 1 lazel, jakby chciała powiedzieć: „No i co? Masz?”. I lazel starała się uspokoić, żeby wokół niei nie wyskoczyło z ziemi więcej złota. Przypomniała sobie sen, w którym głos Plutona, jej ojca, powiedział: „Umarli widzą to, w co wierzą, że zobaczą. Tak samo jest z żywymi. To cały sekret". Zrozumiała, co ma zrobić. Ten pomysł budził w niej obrzydzenie większe niż ta śmierdząca łasica, większe niż stopy Skirona. Niestety, mam - powiedziała. - Musimy pozwolić mu zwyciężyć. Co?! Powiedziała mu, jaki ma plan. HAZEL ^Nareszcie! — zawołał Skiron. Trwało to o v>iele dłużej niż dwie minuty! Wybacz - powiedział Jason. - To była trudna decyzja... którą stopę wybrać. I lazel spróbowała spojrzeć na tę sceny oczami Skirona - czego pragnął, czego się spodziewał. Właśnie to było kluczem do zapanowania nad Mgłą. nie mogła kogo?; zmusić, by zobaczył świat jej oczami. nie potrafiła sprawić, by rzeczywistość wid/i.m.i oczami Skirona wydała się mniej wiarygodna. Ale jeśli pokaże mu to, co pragnął zobaczyć... no, w końcu była dzieckiem Plutona. Spędziła długie lara zc zmarłymi, wysłuchując ich zawodzeń, jak tęsknią za swoim dawnym życiem, które iuż ledwo pamiętali, po którym wspomnienie zniekształciła nostalgia. Umarli widzieli i«>, co theifii zobaczyć. Tak samo jest z żywymi. Pluton był bogiem Podziemia, bogiem bogactwa. Może te dwie sfery wpływów są ze sobą burdziej połączone, niż ;cj się do tej pory wydawało? Między tęsknotą a chciwością nie ma zbyt dużej różniey. Skoro pot mii wzywać złoto i diamenty, to może by spróbować wezwać inny rodzaj skarbu wizję świata, jaką ktoś pragnie zobaczyć? Oczywiście mogła się mylić, co by oznaczało, że ona i Jason staną sic; pokarmem dl.i żółwia. Przyłożyła rękę do piersi, tatn, gdzie w kieszeni kurtki spoczywało magiczne drewienko Kr .inka. Wydało jrj się cięższe niż zwykle. Już nie chroniła tylko jego życia. Teraz w jej rękach spoczywało życic całcj załogi. Jason uniósł obie ręce i podszedł do Skirona. Ja pierwszy lo zrobię, Skironie. IJmyję ci lewą stopę.
Znakomity wybór! Skiron pogmcral swoimi włochatymi trupiobladymi paluchami. Chyba tą stopą w coś wdepnąłem. Czułem w bucie coś rozmiękłego. Ale jestem pewny, że dobrze mi ją wymyjesz. Jasonow: poczerwieniały uszy. Po napięciu mięśni na jego karku Hazel poznała, że kusi go. by skończyć tę maskaradę i zaata kować zadać jeden szybki cios mieczem z cesarskiego złota. Ale wiedziała, że Skiron jest szybszy. Skironie - powiedziała masz trochę wody? i mydła? Bo jak mamy umyć ci...? -Już się robi! Obrócił swoim lewym pistoletem, który nagłe zamienił się w spryskiwacz ze ścierką. Rzucił go Jason owi. Jason zerknął na nalepkę. Chcesz, żebym ci umył nogi płynem do mycia szyli* Ależ skąd! Skiron zmarszczył brwi. - 'I am jest napisane, że ten płyn służy do mycia różnych ptiuitrzchtti, a moje stopy z całą pewnością zaliczają się do tej kategorii. I jest an ty bakteryjny, lego mi właśnie potrzeba. Wierz mi, woda nie dałaby rady tym robaczkom. Poruszył palcami u nóg, aż buchnęło odorem z kafejki zombie. Jason zakr/tusil się. Och, bogowie, nie... Skiron wzruszy) ramionami. Możesz zawsze wybrać to, co trzymam w drugiej ręce. -1 pomachał pistoletem skałkowym. On :o zrobi - powiedziała I lazel. Jason spojrzał na u ize złością, ale HazcI wybrała ten pojedynek na spojrzenia. No dobra - mruknął. Świetnie! Teraz... Skiron podskoczył do najbliższego kawałka wapienia wielkości stołka. Postawił na nim nogę. Stojąc twarz:} do krawędzi urwiska, więc wyglądał jak jakiś odkrywca, który oznajmia, że vdobyl now;] ziemię Popatrzę sobie na horyzont, kiedy ty będziesz skrobał mi haluksy. l ak będzie o wiele przyjemniej. Na pewno - mruknął Jason. IJkLjkl przed bandytą na samym skraju klifu. Wystarczy jedno kopnięcie i spadnie w przepaść. Hazel skupiła się. Wyobraziła sobie, że jest Skironem, panem bandytów. Pat rzyła z góry na tego żałosnego złotowłosego dzieciaka, który nie był żadnym zagrożeniem, tylko jeszcze jednym pokonanym półbogiem mającym paść jego ofiarą. W wyobraźni zobaczyła, co się stanie. Wezwała Mgłę z głębin ziemi, tak jak to czyniła, wzywając złoto, srebro czy rubiny. Jason ścisnął spryskiwacz. Trysnął płyn do mycia. Oczyjasona zaszły łzami. Otarł ścierką paluch Sk ironu i odwrócił głowę w bok, krztusząc się i dławiąc. Hazel nie mogła na to patrzyć. Kiedy Skiron z całej siły kopnął go w piersi, prawie tego nie zauważyła. Jason rozłożył obie ręce i z krzykiem przewalił się przez krawędź urwiska. Kiedy był tuż nad wodą, żółw uniósł *.ię i połknął go błyskawicznie, a potem opadł z powrotem pod wodę. Na „Aego II” rozbrzmiały dzwonki alarmowe. Ich przyjacic lc rozbiegli się po pokładzie, ładując katapulty. Hazel usłyszała żałosny krzyk Piper. Ledwo udało jej się ponownie skupić. Zmusiła swój umysł cło rozszczepienia się na dwie części -jedna była intensywnie okupiona na jej zadaniu, druga na tym, co chciał zobaczyć Skiron. Krzyknęła z oburzenia. Coś ry zrobił™,
Och, moja droga... odrzekł ze smutkiem, ale odniosła wrażenie, że uśmiecha się pod bandaną. - To był wypadek, 'zapewniam cię. Teraz moi przyjaciele cię zabiją'. Niech próbują. Ale tymczasem zajmij się moją drugą stopą! Uwierz mi, moja kochana, inój żółw już się nasycił. nie ma ochoty na ciebie. nie ci się nie stanie, chyba że odmówisz. Wycelował pistolet w jej głowę. Zawahała się. pozwalając mu dostrzec swój ból. Nie mogła zgodzić się zbyt łatwo, bo nie uznałby jej za pokonaną. Nie kopnij mnie - jęknęła, powstrzymując szloch. Oczy mu zamigotały. To było dokładnie to, czego się spodziewał. Złamał ją, była całkowicie bezbronna. Skiron, syn Posejdona, znowu zwyciężył. I lazel wprost nie mogła uwierzyć, że ten zbir ma tego samego ojca co Percy Jackson, ale przypomniała sobie, że Posejdon ma zmienną osobowość, jak morze. Pewnie znalazło to odbicie w jego dzieciach. Percy jest dzieckiem tej lepszej natury Posejdona - boga potężnego, ale łagodnego i chętnego do pomocy, jak mo rze, które niesie okręty bezpiecznie do odległych krajów. Skiron jest dzieckiem tej drugiej strony Posejdona morza, które tłucze bezlitośnie w wybrzeże, póki go nie zniszczy, morza, które zmywa z brzegu niewinne ofiar)', aby je pochłonąć, morza, które rozbija okręty i topi cale załogi. Chwyci hi spryskiwać?., który wyleciał Jasonowi z ręki. Skironie powiedziała - twoje stopy są najmniej odrażającymi c/.ę^ęiami twojego ciała. Jcgp zielone oczy stwardniały. Myj. Uklękła, starając się ignorować smród. Przesunęła się w bok, zmus/ając Skiron,i do zmiany pozycji, ale wyobrażała sobie, że morze wciąż jest za jej plecami. Miała tę wizję w głowic, przesuwając się ponownie w bok. Bierz się do mycia! - warknął Skiron. Z trudem powstrzymała uśmiech. Udało się jej obrócić Skiro- na o sto osiemdziesiąt stopni, .i on wciąż widział przed sobą morze, :i nie pofalowany krajobraz za plecami. Zaczęła mu myć stopę. Nieraz już podejmowała się brudnej roboty. Czyściła stajnię jednorożców’w Obozie Jupiter. Wypełniała i kopała latryny dla legionu. „To nie takiego" powiedziała sobie w duchu. Tylko żc kiedy patrzyła nn paluchy Skirona, z trudem powstrzymywała wymioty. Kiedy ją kopnął, poleciała do tyłu, ale niezbyt daleko. Wylądowała na siedzeniu w trawie. Skiron wytrzeszczył na nią oczy. -Ale... Nagle świat drgnął mu przed oczami. Iluzja całkowicie go oszołomiła. Morze hvło za jego plecami. Iłr/.ed chwilą zepchnął tę dziewczynę z krawędzi urwiska. Opuścił pistolet. -Jak...? Stój i oddaj — powiedziała I lazcl. Jason o|>;tdl /. nieba, tuż nad jej głową, i całym ciałem udcr/.ył w bandytę, który runął w przepaść. Spadając, Skiron krzyczał i strzelał z pistoletu, ale rym ra/cm nie trafiał tło celu. Hazel wstała. Spojrzała za krawędź klifu i zdążyła zobaczyć, jak łeb żółwia wystrzelił 7. wody, ;i rozwarta paszcza pochłonęła Skirona w powietrzu. Jason wyszczerzył zęby. -1Iazcl, to było niesamowite. Naprawdę... Hazel? I lej, I lazel! Osunęła się na kolana. Nagle poczuła, że opada z sił i świat wiruje jej w oczach.
Słyszała dobiegające z oddali głosy przyjaciół wiwatujących na pokładzie „Argo 11". Jason stał nad nią, ale poruszał się w zwolnionym tempie, zarys jego postaci był rozmazany, glos przytłumiony. Po skałach i trawie rozpcłzal się szron. Stos klejnotów i złota zapadł się •/. powrotem pod ziemię. Wokół niej kłębiła się Mgła. „Co ja zrobiłam?" - pomyślała w paniee. - „Coś poszło nie lak". nie, Hazel powiedział głęboki glos tuż za nią. - Dobrze się spisałaś. Wstrzymała oddech. Tylko raz słyszała przedtem ten głos, ale setki razy rozbrzmiewał w jej głowie. Odwróciła się i stwierdziła, że patrzy na swojego ojca. I Ibrany był po rzymsku. Miał krótkie czarne włosy i wygolony bladą, kanciasty twarz. Jego tunika i toga były z czarnej wełny ozdobionej złotym haftem. W tkaninie falowały twarze udręczonych dusz. Skraj logi obramowany był purpury - oznaką senatora lub pretora - ale wyglądała jak struga krwi. Na palcu miał pierścień z wielkim opalem, jak gnidą polerowanej zamarzniętej Mgły. „To jego pierścień ślubny" - pomyślała I lazel. Ale on przecież nigdy nie poślubił jej maiki. Bogowie nie poślubiają śmiertelników, len pierścień musiał symbolizować jego małżeństwo z Persefoną. Ta myśl rak ją rozzłościła, że otrząsnęła się z oszołomienia i wstała. Czego chcesz? - zapylała. Miała nadzieję, że '/.rani go tonem swojego głosu - żc ugodzi go boleśnie, odpłacając mu się za to wszystko, co przez niego wycierpiała. Ale wokół jego ust błąkał się lekki uśmiech. Moja córko powiedział. -Jestem pod wrażeniem. Wyrosłaś na silną dziewczynę. Chciała odpowiedzieć: „Ale nie dzięki tobie". Nie chciała, by jego komplement sprawił jej przyjemność, ale zapiekło j;j pod powiekami. Myślałam, że wy, główni bogowie, jesteście pozbawieni uczuć. Wasze greckie i rzymskie osobowości wciąż ze sobą walczą. Masz rację - odrzekł Pluton. - Ale wezwałaś mnie z taką mocą, że pozwoliłaś mi się pojawić... choćby tylko na chwilę. Nie wzywałam cię, Ale gdy tylko to powiedziała, poczuła, że to nieprawda. Po raz pierwszy w pełni świadomie uznała swoje pochodzenie. Starała się poznać moce swojego ojca i wykorzystać je do swoich celów. Kiedy przyjdziesz do mojego domu w Kpirze, musisz być gotowa. Umarli nie powitają cię z radością. A czarowNica Pazylae... Pacy la? - zapytała, zanim zrozumiała, że lo musi być kobiece imię. -Jej nie wyprowadzisz w pole tak łatwo jak Skirona. - Oczy Plutona błyszczały jak skała wulkaniezna. Przeszłaś pomyśl nie pierwszą próbę, ale Pa z y hic zamierza odbudować swoje królestwo, a to zagraża iDizystkirn półbogom. Jeśli nie powstrzymacie jej w Domu Hadesa... Jego postać zamigotała. Przez chwilę miał brodę, miał na sobie greckie szaty, na głowic złoty wieniec laurowy. Wokół jego stóp z ziemi wyrosły ręce szkieletów. Zgrzytnął zębami i zmarszczył czoło. Powrócił do swojej rzymskiej postaci. Ręce szkieletów zapadły się z powrotem pod ziemię. nie mamy wiele czasu. - Wyglądał jak człowiek, który dopiero co miał atak jakiejś ciężkiej choroby. Wiedz, że Wrota Śmierci są na najniższym poziomie Nckrom.mtejomi. Musisz sprawić, by Pazylac zobaczyła to, co chce zobaczyć. Masz rację. W tym tkwi tajemNica wszelkiej magii. Ale w jej labiryncie nie będzie to łatwe. W jakim labiryncie?
Zobaczysz. I... Hazel Lcvcsqne... pewnie mi nie uwierzysz, ale naprawdę jestem z ciebie dumny. Czasami... Czasami jedynym sposobem, by troszczyć się o moje dzieci, jest trzymanie się od nieh z daleka. I ,edwo się powstrzymała od rzucenia mu w twarz obiegi. Jeszcze jeden boski tatuś wymigujący się od obowiązków wobec swoich dzieci. Ale serce zabiło jej mocniej, gdy powtórzyła w myślach jego słowa: „Jestem z ciebie dumny". Idź do swoich przyjaciół - powiedział Pluton. - Będą się niepokoić. W podróży do Epir u czyha na was jeszcze niejedno zagrożenie. Zaczekaj. Uniósł brwi. Kiedy spotkałam Tanatosa... no wiesz... Śmierć... powiedział mi, że nie jestem na twojej liście ściganych duchów. Powiedział, że może dlatego trzymasz się ode mnie z daleka. Bo gdybyś mnie uznał, musiałbyś zabrać mnie z powrotem do Podziemia. Pluton milczał przez chwilę. Ale co chccsz wiedzieć? Jesteś tutaj. Dlaczego nie zabierzesz mnie do Podziemia? Do świata umarłych? Postać l^ga zaczęła zanikać. Uśmiechu.}! się, ale Hazel nie potrafiła powiedzieć, czy jest smutny, czy zadowolony. Może to nie jest to, co chciałbym zobaczyć, Hazel. Może mnie tu w ogóle nie było. PERCY Percy poczuł ulgę, kicdv otoczyły ich żądne krwi demony. Oczywiście, był przerażony. Miały miażdżycą przewagę. Ale przynajmniej wiedział, co to jest luallui. Wędrowanie w ciemnościach, wyczekiwanie na atak Jo doprowadzało go do szalu. Zresztą wicie razy walczy! już ramię w ramię z Annabeth, a teraz mieli po swojej stronie tytana. Zjeżdżaj. - Zamachnij! się Orkanem na najbliższą pomarszczoną wiedźmę, ale ona tylko roześmiała się drwiąco. Jesteśmy orni - powiedział ten dziwny głos unoszący się wokół nieh, jakby przemawiał cały las. - Nie możecie nos zniszczyć. Annabel h przycisnęła się do jego ramienia. Nie dotykaj ich - ostrzegła go. - To duchy kkjtw. Bob nie lubi klątw - oświadczył tytan. Mały Bob schował się pod jego kombinezonem. Sprytny kotek. Tyiau zatoczył koło swoją miotłą, zmuszając demony do cofnięcia się, ale po chwili znowu ruszyły ku nim jak mroczna fala. Służymy zgorzkniałym i pokonanym powiedziały umi. - Służymy poległym, którzy wraz z ostatnim tchem modłą się o zemstę. Ma my dła was wiełe Mątw. Ognista woda w żołądku Percy egu zaczęła mu pełznąć do gardła. Szkoda, że lartar nie oferuje jakichś lepszych napojów orzeźwiających... Przydałoby się choć drzewo z owocami zobojętniającymi kwas. Doceniani waszą uprzejmość - powiedział ale mama mnie uczyła, bym nie przyjmował klątw od obcych. Najbliższy demon rzucił się na niego. Jego szpony wysunęły się jak kościane noże sprężynowe. Percy przeciął go na pół, ale gdy tylko rozwiał się w pyl, poczuł straszliwy ból po bokach klatki piersiowej. Zachwiał się do ryłu, chwytając za żebra. Kiedy cofnął palce, zobaczył, że są wilgotne i czerwone. Percy, ty krwawisz! - zawołała Annabeth, jakby 10 nie było już dla niego Oczywiste. Och, bogowie, z obu boków.
1 tak było. I.cwy i prawy skraj jego poszarpanej koszulki kleiły się od krwi, jakby przebił go na wylot oszczep. Albo strzała... O mało co nie powaliły go mdłości. Zemsta. Kłqt"va pokonanych. Nagle Sobie przypomniał, jak przed dwoma laty w Teksasie walczył z potwornym ranczcrem, którego można było zabić tył ko wtedy, gdy jednocześnie przecięło się każde z jego trzech ciał. Gerion powiedział. - Właśnie tak go zabiłem. Demony obnażyły kły. Coraz więcej ara i zeskakiwało z czarnych drzew, łopocąc błoniastymi skrzydłami, Tak zgodziły się. - Poczuj kół, jaki zadałei Cerionozvi. Tyłć kiqtzu na ciebie spadło. Percy Jacksonie. Która cif uśmierci? Wybieraj alko rozerwiemy cię na ftrżf/>y! A jednak utrzymał się na nogach. Krew przestała ciec, ale wciąż czuł się tak, jakby między żebrami tkwił mu rozgrzany do czci wo- ności metalowy pręt. Ramię dzierżące miecz było ciężkie i słabe. nie; rozumiem - mruknął. Głos Boba docierał do niego jakby poprzez długi tunel: -Jak zabijasz potwora, rzuca na ciebie klątwę. Ale jeśli ich nie zabijemy... - powiedziała Annabeth. To one zabiją nas - dokończył Percy. Wybieraj!-zawołały ani i. - Chcesz zostać zmiażdżony jak Kam- /.'(•? /} /noży chcesz rozsypać się to pył, jak te młode tehbiny, które iay- iHordowałeipod Córą Świętej Heleny? Rozsiałeś wokół siebie wiele ćwierci i cierpienia, Percy Jacksonie. Teraz ci za to zadpłacimy! Skrzydlate wiedźmy zbliżały się, zionąc kwaśnym oddechem, w icłi oczach płonęła nienawiść. Wyglądały jak Furio, ale Percy uznał, że były od nieh jeszcze gorsze. Trzy Furie były przynajmniej posłuszne I Iadesowi. Tc demony były dzikie i wciąż się mnożyły. Jeśli naprawdę były wcieleniami kląrw rzucanych w chwili śmierci przez każdego wroga, którego zabił... no, to znalazł się w poważnych tarapatach. Stawił już czoło •wielu wrogom. Jeden z demonów rzucił się na Annabeth, która instynktownie się uchyliła i natychmiast ugodziła go w głowę kamieniem, zamieniając w pył. nie miała wyboru. Percy zrobiłby to samo. Ale nagle wypuściła kamień z ręki i krzyknęła. Nie widzę! Dotknęła swojej twarzy, rozglądając się nieprzytomnie wokół siebie. W jej oczach widać było same białka. Percy podbiegł do niej, arai zarechotały. Polifem przeklął cif. kiedy w Morza Potworów wmówiłaśmu, że jesteś niewidzialna. Nazwałaś iię Nikim. Nie migi cię zobaczyć. Teraz ty nie zobaczysz, tych. którzy cię zaatakują. -Jestem przy tobie -- powiedział Percy. Objął ją ramieniem, a U: gdy aur. znowu zaczęły się zbliżać, uświadomił sobie, że trudno mu będzie bronić i siebie, i ją. 7. tuzin demonów skoczył na nieh ze wszystkich stron, gdy rozległ się glos Boba: -MAAAC1I! Jego miot 1.1 świsnęła luz nad głową Percy ego. Cała linia natar- * i;» rtrai zwaliła oię do tyłu jak trafione kul;] kręgle. Ale natychmiast natarły na nieh inne demony. Bob zdzielił jednego w głowę, przebił ostrzem dzidy drugiego. Reszta cofnęła się. Percy wstrzymał oddech, spodziewając się. żc tytan zaraz padnie, powalony jakąś straszliwą kl.jiwą, ale Hol) trzymał się dzielnie - wielki srebrny ochroniarz, trzymający śmierć na uwięzi za pomocą najstraszniejszego na świecie przyrządu do zamiatania.
Bob, nie ei nie jest? - zapytał. - nie dotknęła cię żadna klątwa? nie ma klątw na Boba! Arai okrążyły ich, po war kując i wpatrując się w miotłę. Tytan już jat przeklęty. Po io mamy go dalej dręczyć? Ty, Percy Jack fonie, pozbaw: Id ?o parnifei. W miotle Roba schowało się ostrze dzidy. Bob, nie słuchaj ich powiedziała Annabcth. - One są złe. Czas spowolnił. Percy pomyślał, że może gdzieś w pobliżu czai się w ciemności duch Kronosa, napawając się tym momentem, pragnąc, by trwał wiecznie. Czuł się zupełnie rak jak wtedy, gdy jako dwunastoletni chłopak walczył z Aresem na plaży w Los Angeles, kiedy padł na niego cień pana tytanów. Bob odwrócił się do nieh. Jego potargane białe włosy wyglądały jak świetlista aureola. Moja pamięć... To byłeś ty? Przeklnijgo, tytanie! nawoływały arai, a ich czerwone oczy płonęły. - Dofacz do naif W Percym zamarło serce. Bob, to długa historia. nie chciałem, byś stał się moim wrogiem. Próbowałem się z tobą zaprzyjaźnić. Kradnqc ci życic. Pozostawiając cię w pałacu lladcsa, byi zamiatał tam podłogi! Annahetli ścisnęła Percy ego z:.\ rękę. W którą stronę? - szepnęła. -Jeśli będziemy musieli uciekać? Zrozumiał. Gdyby Bob przestał icli ochraniać, ich jedyną sza 11 s.[ była ucieczka - tylko że trudno to nazwać szansą. Boh, posłuchaj - spróbował znowu - arai chc:\ cię rozzłościć. Spłodziły jc Ac myśli. Nie dawaj im tego, czego chc:j. To wy jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Gdy tylko to powiedział, poczuł się kłamcą. Zostawił Boba w Podziemiu i odtąd nawet o nim nie pomyślał. Co czyniło ich przyjaciółmi? To, że Percy go teraz potrzebował? Zawsze się zżymał, gdy bogowie wykorzystywali go do swoich celów. Teraz próbował tak samo potraktować Boba. Widzisz jego iwans? - warknęły a rai. - Ten chłopak nie potrafi przekonać nawet samego siebie. Odwiedził cię po tym, jak odebrał ci pamięć? nie - mruknął Bob. Jego dolna warga drżała. - Ten inny mnie odwiedził. Myśli Percy ego były stanowczo zbyt wolne. Ten inny? Nico. Bob patrzył na niego ponuro, jego oczy były pełne bólu. Nico odwiedził. Powiedział mi o Percy m. Żc Percy jest dobry. Ze jesr przyjacielem. Dlatego Bob pomógł. -Ale... Glos Percyego załamał się, jakby go ktoś ugodził klingą z cesarskiego spiżu. Jeszcze nigdy nie poczuł się tak podle - bez honoru, niegodny czyjejś przyjaźni. /lrai ruszyły do ataku i tym razem Bob ich nie powstrzymał. PERCY W lewo! Percy pociągnął Annabcth, wyrąbując mieczem drogę przez tłum urai. Pewnie ściągnął II I siebie / tuzin klątw, nie na razie nie nie poczuł, więc biegł dalej. Po każdym kroku ostry ból przeszywał mu klatkę piersiową. Kluczył między drzewami, zmuszając Annabcth do pełnego biegu mimo jej ślepoty. Zdał sobie sprawę, jak bardzo mu ufa. nie mógł icj przecież zostawić, .ile czy zdołają ocalić? A jeśli ona utraci wzrok już na zawsze...? nie. Zdusił w sobie falę paniki. Później coś wymyśli, żeby uzdrowić Annabcth. Najpierw muszą stąd ucicc. Błoniaste skrzydła łopotały nad nimi. Wściekłe porykiwania i zgrzyt uzbrojonych w szpony stóp mówiły mu, że demony siedzą im na k;irku.
Kiedy przebiegali koło jednego z czarnych dr/.ew, ciął 11.1 odlew mieczem w pień. Usłyszał, jak drzewo się wali, a potem dobiegł go miły uchu chrzęst, gdy zmiażdżyło kilkanaście u rai. Jeśli drzewo zmiażdży demona, to czy spadnie na nie klątwa? Ściął jeszcze jeden pień, potem drugi. Zyskali kilka sekund, nie więcej. Nagie ciemność przed nimi zgęstniała. VVr ost.itniej chwili Percy zrozumiał, co to znaczy. Pociągnął Annabeth w prawo, inaczej oboje spadliby z urwiska. Co?! krzyknęła, - Co to jest? -Klif- wydyszał. - Wielki klif. W którą stronę teraz? nie widział, jak wysokie jest to urwisko. Może ma dziesięć metrów, a może kilkaset. 1 nie wiadomo, co jest na jego dnie. Mogli skoczyć, licząc na szczęście, ale wątpił w istnienie „szczęścia” w Tartarze. Pozostawały dwie opcje: w lewo lub w prawo, wzdłuż krawędzi klifu. Już miał zdać się na przypadkowy wybór, gdy tuż przed nim pojawił się skrzydlaty demon. Miły by!ifwccrck?— zapy tał zbiorowy głos, tocząc się echcm wokół nieh. Percy odwrócił się. Auu wyroiły się spomiędzy drzew, otaczając ich półkolem. Jeden demon zlapnł Annabeth za rękę. Krzyknęła, przerzuciła go sobie przez ramię chwytem dżudo, padła mu na piersi i wkładając w to cały ciężar ciała, zadała łokciem cios, z którego byłby dumny niejeden zawodowy zapaśnik. Demon rozsypał się w pył, ale kiedy Annabeth wstała, rozej rżała się nieprzytomnie, nadal nie nie widząc. Grymas strachu wykrzywił jej twarz. Percy?! - zawołała w paniee. -Jestem przy tobie. Chciał położyć rękę na jej ramieniu, ale dłoń natrafiła na pustkę. Spróbował ponownie i stwierdził, że Annabeth stoi o wiele dalej. Jakby próbował złapać coś w zbiorniku wody, gdy światło przesuwa obraz. Percy! Dlaczego mnie zostawiłeś? nie zostawiłem cię! - Odwrócił się cło arai, ramiona dygotały mu /. wściekłości. Co jej zrobiłyście?! nie nie zrobiłyśmy - odpowiedziały demony. - 7'woju ukochana wyzwoliła speja/trą kh}t u)f, wypowiedzianą wgoryczy przez ko- gp{, kog* kiedy f porzuci fci. Ukarałeś niewinną duszę, zostawiając ją samu. Teraz spehuło się jej złowrogie życzenie: /łnnaheth o dczu:vajrj rozpacz. Ona też zginie samotna i porzucona. Percy? Rozłożyła ramiona, próbując go odnaleźć. A rai cofnęły się. pozwalając jej przejść przez ich s/.cregi. Kogo por/uciłem? zapytał Percy. - Ja nigdy... Nagle przewróciło mu się w żołądku. W jego głowic zadźwięczały słowa: Niewinna dusza. Samotna i porzucona Przypomniał sobie pewną wyspę, jaskinię oświetloną łagodnym blaskiem kryształów, zastawiony stół na plaży, obsługi w .my przez duchy powietrza. Ona by tego nie zrobiła - wymamrotał. - nie rzuciłaby na mnie kłąrwy. Oczy demonów zlewały się razem, jak ich głosy. Boki Percy- 'ego przeszywał ból, jakby kros powoli obracał w nieh sztyletami. Annabeth błąkała się pomiędzy demonami, wykrzykując jego imię. Chciał do niej pobiec, ale wiedział, że a rai na to nie pozwolą. nie zabijały jej tylko <11 a tego, że syciły się jej rozpaczą. Zacisnął zęby. Nie dbał już o to, ile klątw ściągnie. Teraz musi zwrócić na siebie uwagę rych skórzasiych starych wiedźm i chronić Annabeth tak długo, jak się da. Ryknął z wściekłości i rzucił się na demony. PERCY
Przez jedną fascynującą minutę Percy czul uniesienie zwycięzcy. Siekł Orkanem aru:f jakby były z cukru pudru. Jedna z nieh. uciekając w paniee, wpadła twarzą na drzewo, inna zaskrzeczała i próbowała odlecieć, ale Percy odciął jej skrzydła i demon spadł lotem spiralnym w przepaść. Za każdym razem, gdy jakiś demon rozsypywał się w pył, Percy ego ogarniał coraz większy strach, l>o spadała na niego kolejna klątwa. Jedne były cię/kie i bolesne: wywoływały ostre ukłucie w br/uchu. palący ból przenikający całc ciało, jakby go ktoś przy pickal lutownieą. Inne były subtelniejsze: powodowały mrożący krew dreszcz, niekontrolowany tik w prawym oku. Kto może cię przekląć w chwili śmierci, mówiąc: „Obyci drgało prawe oko!"? Percy zabił już w życiu mnóstwo potworów’, ale nigdy nie pomyślał o tym z ich punktu widzenia. Teraz zwalił się na niego ca ly ich ból, gniew i gorycz, odbierając siły. Demonów wciąż były cale chmury. Kiedy zabijał iednego, pojawiało się sześć nowych. Ręku. w której trzymał miecz, słabła. Bolało go całe ciało, w oczach mu się ćmiło. Wciąż bezskutecznie próbował dotrzeć do Annabeth, błądzącej pośród demonów i wołającej jego imię. Kiedy rzucił się ku niej po raz kolejny, jeden z demonów skoczył na niego i zatopił mu zęby w udzie. Percy ryknął. Ciął mieczem demona, zamieniając go w pył, ale natychmiast sam osu nął się na kolana. Wgardle zapiekło go jeszcze bardziej niż po przełknięciu ognistej wody z Flegetonu. Zgiął się wpół, cały dygocąc, miotany oil ruchami wymiotnymi, jakby tuzin ognistych wężów przepychał mu się przełykiem do żołądka. Wybrtthi klątwę Fiixasza...- powiedział głos. - Wipumnk bo taruj imitri. Chciał coś powiedzieć. Język mi.tl tak spieczony, jakby go przypiekano w kuchence mikrofalowej. Przypomniał sobie starego ślepego króla, który z kosą spalinową w ręku ścigał harpie przez Portland. Percy wyzwał go na pojedynek; przegrywający musiał wypić fiolkę krwi gorgony. Nie pamiętał, czy srary .ślepiec w chwili śmierci wypowiedział jakieś przekleństwo, ale gdy rozsypał się w pyl i powrócił do Podziemia, chyba nie życzył Percyemu długiego i szczęśliwego życia. Gaja go wtedy ostrzegła: „nie kuś losu. Obiecuję ci, że kiedy nadejdzie twoja .śmierć, będzie o wiele bardziej bolesna". Teraz umierał w Tartaric, spalany od wewnątrz krwią gorgony i udręczony wieloma innymi śmiertelnymi klątwami, a jego dziewczyna błąkała się wśród złowrogich demonów bezradna, ślepa i przekonana, że ją porzucił. Zacisnął palce na rękojeści miecza. Knykcie zaczęły mu parować. Biały dym buchnął z przedramion. „Nie umrę w ten sposób" - przyrzekł sobie w duchu. I nie tylko dlatego, że byłaby to bolesna i poniżająca śmierć, ale przede wszystkim dlatego, że Annabeth go potrzebowała. Gdyby umarł, demony natychmiast /wróciłyby uwagę na ni:}. nie może jej porzucić. Arar otoczyły go ze wszystkich stron, posykując i kpiijc. —A'ajpiertv rozpfknie nut sif^lmMi - powiedział głos. nie - odrzekł ten sam głos, .ile z innej strony. Cały się spali. Demony zakładały się o to, jak umrze... jaki ślad pozostawi po sobie na ziemi. Bob - wychrypiał. - Potrzebuję cię. Beznadziejne błagalne wezwanie. Sam ledwo się słyszał. I niby dlaczego Bob miałby przyjść mu z ponioc:> po raz wtóry? Znał już prawdę. Percy nie był jego przyjacielem. Po raz ostatni podniósł oczy. Otoczenie zamigotało. Niebo zawrzało, grunt zacz:|ł się łuszczyć.
Zdał sobie sprawę, że to, co widzi w Tartarzc, jesl tylko rnzmyt.j wersją prawdziwej grozy Tartaru tylko tym, co mógł znieść jego mózg półboga. Najgorsze było ukryte, w ten sam sposób, w jaki Mgła ukrywa potwory przed oczami śmiertelników. Teraz, kiedy umierał, zaczął dostrzegać prawdę. To powietr/.c było oddechem Tar tara. Wszystkie potwory były krwinkami krążącymi w jego ciele. Wszystko, co Percy tu zobaczył, było snem mrocznego boga otchłani. Pewnie w ten właśnie sposób ujrzał Tartar Nico i to prawie doprowadziło go do szaleństwa. Nico... Jeden z wielu, których Percy nie najlepiej traktował. On i Annabcth zdołali dotrzeć aż tak daleko tylko dlatego, że Nico di Angelo zachował się jak praw dziwy przyjaciel Boba. Widzisz już całc okropieustwo otchłani? - rozległ się uspokajający glos a rui. - Pwłdaj się. Percy Jacksonie. nie lepiej umrzeć, niż (foznawać takich mak ? Przepraszam mruknął Peny. On prz.cpmxz.al—zawołały z uciechą arai. Żałuje swojego prze granego życia, swoich zl>roiłni przeciw tlziccioni 7arturaf nie. IV/cpraszani, Bob. nie byłem 7, tobą uczciwy. Błagam... przebacz mi. Chroń Annabcth. nie oczekiwał, że Bob go usłyszy, ale czul, że powinien oczyścić swoje sumienie. nie mógł winić nikogo za to, że wpadł w takie tarapaty. nie bogów. nie Boba. Nawet nie Kalipso, którą pozostawił samą na tej wyspie. Może zgorzkniała z żalu po nim i w rozpaczy przeklęła jego dziewczynę. A jednak... nie powinien Ka- lipso rak porzucać, powinien się najpierw upewnić, że bogowie pozwolą jej powrócić z wygnania na Ogygii, tak jak obiecali. Potraktował j;j nie lepiej niż Boba. I o niej też nawet nie pomyślał, choć jej kwiat nocy wciąż kwitnie w oknie jego matki. Ostatnim wysiłkiem woli dźwignął się na nogi. / jego ciała buchała para. Nogi mu dygotały. Wnętrzności wrzały jak lawa w wulkanie. Umrze, walcząc. Uniósł Orkana. Ale zanim zdążył zadać pierwszy cios, wszystkie ara i przed nim rozsypały się w pył. PERCY Bob naprawdę wiedział,juk posługiwać się miótł;). Kosił nią demony jednego po drugim. Maly Bob siedział na jego ramieniu, z grzbietem wygiętym w luk, sycząc gniewnie. Pozbył się nrai w kilkanaście sekund. Większość wyparowała. Mądrzejsze odleciały w ciemność, wrzeszcząc ze strachu. Percy chciał mu podziękować, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Nogi mu zwiotczały. W uszach dzwoniło. Pr/ez czerwoną poświatę bólu zobaczył Annabeth, zmierzającą prosto ku krawędzi klifu. Uch! - wydyszał. Boh spojrzał w tamtą stronę. Podskoczył do niei i zgarnął ją sprzed samej krawędzi. Krzyczała i wierzgała, tłukła go pięściami w brzuch, ale tytan nie /wracał na («> uwagi. Przyniósł ją do Percy ego i łagodnie złożył na ziemi. Dotknął jej czoła. Kuku. Uspokoiła się. Odzyskała wzrok. Gdzie...? Co...? Zobaczyła Percy ego i przez jej twarz przemknęła seria emocji ulgi, radości, szoku, przerażenia. Co mu jest?! - zawołała. - Co i>ię stało? Przytuliła go i załkała w jego włosy. Percy chciał jej powiedzieć, że nie mu nie jest, ale nie mógł. W ogóle nie czuł już ciała. Jego świadomość była jak wypełniony helem balonik, luźno przyczepiony do szczytu czaszki. Nie
miała wagi, nie miała siły. Pęczniała, robiła się coraz lżejsza. Wiedział, że wkrótce albo wybuchnie, albo całkowicie się oderwie i życic z niego uleci. Annabeth ujęła jego twarz w obie ręce. Pocałowała go i próbowała otrzeć mu z oczu pył i pot. Rob stał nad nimi, miotłę wparł w ziemię jak drzewce flagi. Trudno było coś wyczytać z jego twarzy, świetlistej i bladej w ciemności. Dużo klątw -powiedział. Percy robił Ac rzeczy z potworami. Możesz go uleczyć?- zapytała błagalnym tonem Annabeth. - Tak jak uleczyłeś mnie ze ślepoty? Och, ulecz Percy ego! Bob /marszczył czoło. Poskrobal palcem po swojej plakietce, jakby go tam swędziało. Bob... - spróbowała znowu Annabcrh. Ja pet burknął. - Przed Bobem był Japct. Powietrze zamarło. Percy czuł się całkowicie bezradny i bez silny, ledwo połączony ze światem. Bob bardziej mi się podoba. - Głos Annabcrh był zaskakująco spokojny. - A tobie? Tytan spojrzał na ni;j swoimi czystymi, srebrnymi oczami. -Już nie wiem. Kucnął przy niej i przyjrzał się Percy emu. Twarz tytana była jakaś mizerna, znękana, jakby nagle poczuł ciężar swoich wszystkich stuleci. Przyrzekłem - mruknął. - Nico prosił, żebym pomódl. Myślę, że ;mi 15oh, ani Japct nie lubią łamać przyrzeczeń. Dotknął czoła Percy ego. Kuku mruknął. - Bardzo duże kuku. Percy powrócił do swojego ciała. Dzwonienie w uszach ucichło. W oczach mu się rozjaśniło. Wciąż czuł się tak, jakby przełknął rozgrzany olej, w kiszkach mu bulgotało. Wyczuwał, że działanie jadu spowolniło, choć nadal go zatruwał. Ale żył. Chciał spojrzeć Bobowi w oczy, by wyrazić mu wdzięczność. Głowa opadła mu na piersi. Bob nie może go wyleczyć oświadczył tytan. - /.a dużo tru cizny. Za dużo klątw. Annabcth przytuliła Percy ego. Chciała powiedzieć: ..Teraz to czuję. Au. Za mocno”. Bob, CO można zrobić? - zapytała. Jest tu gdzieś woda? Woda mogłaby go uzdrowić. nie ma wody. Tartar jest zły. „Zauważyłem", chciał powiedzieć Perty. Ale tytan przynajmniej sam nazwał się Bobem. Nawet jeśli obwiniał Percy ego o odebranie mu pamięci, może pomóc Annabeth. Nie upierała się Annabeth. — Musi być jakiś sposób. Coś, co go uzdrowi. Bob przyłożył rękę do piersi Percy’ego. Przeniknęło go zimno, jakby na mostku rozlano mu olejek eukaliptusowy, ale gdy tylko Boi) cofnął rękę, poczucie ulgi minęło. Znowu zapiekło go w płucach. Tartar zabija półbogów powiedział Bob. — Uzdrawia po twory, ale wy nimi nie jesteście. Tartar nie uleczy Percy ego. Otchłań was nienawidzi. Mam to w nosie odrzekła Annabcth. - Nawet tu musi być jakieś miejsce, gdzie mógłby wypocząć, jakiś lek, który mógłby zażyć. Może tam, przy ołtarzu Hermesa, albo... W padali zagrzmiał glos - glos, który Percy, niestety, natychmiast rozpoznał. CZUJ Ę CO! ryknął gigant. - STRZEŻ SU-. SYNU POSEJDONA! IDĘ PO CIEBIE! Polybotcs - powiedział Bob. - Nienawidzi Posejdona i jego dzieci. Jest już bardzo blisko. Annabeth •/. trudem dźwignęła Percy ego nu nogi. Zrobiła to dość brutalnie, bo byl bezwładny jak worek kul bilardowych. Podtrzymywała cały ciężar jego ciała, ale i tak ledwo srał na nogach Bob, ja idę, z t<'*b,j lub bez ciebie. Pomożesz mi? Maly Bob miauknął i zaczął mruczeć, ocierając się o podbródek tytanu.
Bob spojrzał na Percy ego. Z jego twarzy nie można było nie wyczytać. Byl zły czy tylko zamyślony? Planował zemstę czy po prostu czul się zraniony, ho Percy skłaniał, mówiąc, że jest jego przyjacielem? -Jest jedno miejsce powiedział w końcu Bob. - Jest olbrzym, który może wiedzieć, co zrobić, Annabeth o mało co nie puściła Percy ego. Olbrzym. Yyy... Bob, olbrzymy są złe. Jeden jest dobry. Zaufaj mi, a ja was zaprowadzę... chyba żc wpierw dopędzi nas Polybotcs i ci inni. JASON Jason zasną! n.i swojej wachcie. Co gorsza, zasnął w powietrzu, kilkaset metrów naci powierzchnią morza. Mógł o to winić tylko samego siebie. Przed południem, po ich spotkaniu z bandytą Skironem, trzymał wartę i musiał walczyć z dzikimi vent i atakującymi okręt. Kiedy chlasnąl mieczem ostat niego ducha, zapomniał wstrzymać oddech. Głupi błąd. Kiedy duch wiatru rozsypuje się w pyl, tworzy próżnię. Jeśli nie wstrzyma się oddechu, powietrze zostaje gwałtownie wessane do płuc. Ciśnienie w uszach opada tak szybko, że cżłowiek mdleje. I ro właśnie mu się przydarzyło. Co jeszcze gorsze, natychmiast coś mu się przyśniło. W głębi podświadomości pomyślał: „No nie! Teraz?!". Wiedział, że musi się obudzić, bo umrze, ale nie mógł się skupić na tej myśli. We śnie znalazł się n.i dachu wysokiego budyń ku, była noc, wokół niego roztaczały się świ.itł.i wieżowców Manhattanu. Zimny wiatr przenikał mu ubranie. Parę pr/ccznie dalej chmury zebrały się nad łimpire State Building — wejściem :i:i sam Olimp. Błysnęło. Powietrze pachniało metalem i nadchodzącym deszczem. Szczyt wieżowca był jak zawsze oświetlony, ale światła chyba źle funkcjonowały. Zmieniały się z purpurowych w pomarańczowe i na odwrót, jakby kolory walczyły o dominację. Na duchu budynku stali jego starzy towarzysze z Obozu Jupiter, półbogowie w bojowych pancerzach, z połyskującymi w mroku mieczami i tarczami z cesarskiego złota. Byli tam Dakota i Natan, Leila i Marcus. Oktawian stal z boku, chudy i blady, z czerwonymi obwódkami wokół oczu z niewyspania albo złości. Wokół pasa wisiały mu pluszowe zwierzaki. Na fioletową koszulkę i bojówki narzucił białą togę augura. Pośrodku stała Key na ze swoimi metalowymi psami, Au rum i Argentum, po bokach. N;i jej widok Jason poczuł bolesne ukłucie wyrzutów sumienia. Pozwolił jej uwierzyć, że czeka ich wspólna przyszłość. Nie zakochał się w niej, nie zwodził... ale leż jej od siebie nie odepchnął. Zniknął, pozo stawiając ją, by sama zarządzała obozem. {No dobrze, to może nie był jego pomysł, ale jednak. ..J Potem powrócił do Obozu Jupiter ze swoją nową dziewczyną Piper i całą gromadą greckich przyjaciół na pokładzie okrętu wojennego. Wystrzelili pocisk w Forum i uciekli, a Rcyna została, mając na głowic problem czekającej ich wojny. W jego śnie wyglądała na zmęczoną. Inni mogli tego nie zauważyć, ale on dostatecznie długo z nią współpracował, by dostrzec słabość w jej oczach, napięcie ramion pod pasami pancerza. Jej ciemne włosy były mokre, jakby dopiero co wzięła prysznie. Rzymianie wpatrywali się w drzwi wiodące na dach, jakby kogoś oczekiwali. Kiedy drzwi się otworzyły, pojawiły się w nieh dwie postacie. Jedną był faun - «xV, pomyślał Jason - utiyr. Nauczył się ich rozróżniać w Obozie I Icrosów, a trener I lodge zawsze go poprawiał, kiedy się pomylił. Satyrowie byli bardziej chętni do pomocy, bardziej angażowali się w sprawy półbogów. Tego satyra Jason zobaczył chyba po raz pierwszy, ale był pewny, że jest od Greków. Żaden faun nie podszedłby takim stanowczym krokiem w środku nocy do grupy uzbrojonych Rzymian.
Ubrany był w zieloną koszulkę ekologa, z obrazkami wielory bów, tygrysów i innych zagrożonych zwierząt. nie nie osłaniało jego kosmatych nóg i kopyt. Mial kozią bródkę, kręcone brązowe włosy wepchnięto pod rastafariańską czapkę i naszyjnik z trzcinowych piszczałek. Skubał skraj koszulki, ale po sposobie, w jaki patrzył na Rzymian, notując ich pozycje i broń, Jason poznał, że temu satyrowi walka nie była obca. U jego boku stała ruda dziewczyna, którą Jason znal z Obozu I Icrosów - ich wyrocznia, Rachel Elizabeth Dare. Miała długie kędzierzawe włosy, prostą białą bluzkę i dżinsy ozdobione ręcznymi malunkami tuszem. Trzymała niebieską plastikową szczotkę do włosów, którą uderzała się nerwowo w udo jak talizmanem p rzy no szący m sz c zęś c ic. Przypomniał sobie, jak recytowała przy ognisku wersy przepowiedni, która sprawiła, że on, Pipcr i Leo wyruszyli na swoją pierwszą wspólną misję. Była śmiertelną nastolatką - nie półbo- ginią • ale z jakichś powodów, których nigdy nie pojął, duch 1 )o!f wybrał ją na swoją rzeczniezkę. Pytanie, co ona robi wśród Rzymian. Wystąpiła naprzód, utkwiwszy wzrok w Kcynie. Dostałaś wiadomość odo innie. Oktawian prychnął. To jedyny powód, dla którego jeszcze żyjesz, Greczynko. Mam nadzieję, że przybyłaś tu, aby omówić warunki waszej kapitulacji. Oktawianie... ostrzegła go Key na. Przynajmniej ich przeszukajmy! nie nu takiej potrzeby powiedziała Reyna, przypatrując się Rachel. - Macie broń? Rachel wzruszyła ramionami. Kiedyś tą szczotką zdzieliłam Kronosa w oko. Nie, nie mam innej broni. Rzymianie nie bardzo wiedzie!:, jnk na to zareagować. Kie wydawało się, że dziewczyna żartuje. A twój przyjaciel? - Reyna wskazała głową satyra. - Myślałam, źe przyjdziesz sama. To jest Grover Underwood. Przewodniezący Rady. Jakiej rady? - zapytał Oktawian. Starszych Kopytnych, człowieku - powiedział Grover piskliwym głosem, jakby się wystraszył, ale Jason podejrzewał, że satyr ma w sobie więcej ikry, niż ro okazuje. Doprawdy, czy wy. Rzymianie, nie macie pojęcia o przyrodzie, drzewach i ptaszkach? Mam dla was pewne wiadomości, które powinniście poznać. No i jestem licencjonowanym ochroniarzem. Chronię Rachel, jeśli chcecie wiedzieć. Reyna wyglądała, jakby starała się nie uśmiechnąć. Ale nie masz broni? Tylko tc piszczałki. - Nagle posmutniał. Percy zawsze mówił, że mój cover Bont to be wiitl powinno się uznać za niebezpieczną broń, ale chyba nie jest
„Może uderzyłem w wodę i umarłem" - powiedziała jego podświadomość. „To nie jest realna wizja. To jakaś pośmiertna halucynacja". Air sen zdawał się realny. Jason czul wiatr hulający po dachu. Czuł zapach burzy. Nad Empire State Building migotały błyskawice, rozświetlając pancerze Rzymian. Reyna wzięła serwetkę. Kiedy zaczęła czytać, uniosła brwi. Rozchyliła usta. W kotu u spojrzała na Rachel. To jakiś żart? Chciałabym. Oni naprawdę są w Tartarze. -Ale jak...? Nie wiem. Ten list pojawił się w ogniu ofiarnym w naszym pawilonie jadalnym. To jest pismo Annabeth. I wymienia twoje pełne nazwisko. Oktawian drgnął. W Tartarze? Co masz na myśli? Reyna wręczyła mu list. Rzym, Arachnc, Atena... Atena Partenos?- mruczał Oktawian, czytając list. Rozejrzał się, oburzony, jakby czekając, że ktoś sprzeciwi się leniu, co przeczytał. - Grecka sztuczka! Grecy słyną z chytrych sztuczek! Reyna wzięła od niego serwetkę. Dlaczego zwraca się z tym do mnie? Rachel uśmiechnęła się. Bo jest mądra. Wierzy, że możesz tego dokonać, Reyno Avi- lo Rainircz-Arellano. Jason poczuł się rak, jakby mu ktoś wymierzył policzek. Nikt nigdy nie używał pełnych imion i nazwiska Rcyny. Nikomu nie po zwalała ich wypowiadać. Sam tylko raz to zrobił, żeby sprawdzić, czy wymawia jc poprawnie, a wtedy Rcyna obrzuciła go morderczym spojrzeniem i powiedziała: „Tak się nazywała pewna mała dziewczynka w San Juan. Tc imiona i nazwisko pozostawiłam w Puerto Rico, kiedy stamtąd wyjechałam". Key na zmarszczyła hrwi. -Jak śmiesz... Och... - wtrącił się Grover Underwood. - Chodzi ci o to, że twoje iniejały to RA-RA? Ręka Reyny powędrowała do rękojeści sztyletu. Przecież to nieważne! - powiedział szybko satyr. Zrozum, nie podjęlibyśmy ryzyka przybycia tutaj, gdybyśmy nie ufali instynktowi Annabeth. Rzymski wódz sprowadzający najważniejszy grecki posąg z powrotem do Obozu Herosów..'. Ona wic, że to by mogło zapobiec wojnie. To nie jest żadna sztuczka - dodała Rachel. - nie kłamiemy. Zapytaj swoich psów. Metalowe psy nie zareagowały. Rcyna w zamyśleniu pogładziła głowę Auruma. Atena Partenos... A więc ta legenda jest prawdziwa. Rcyno! - zawołał Oktawian. Nie możesz tego traktować poważnie! Nawet gdyby ten posąg nadal istniał, to chyba widzisz, co oni knują. Mamy ich zaatakować, zniszczyć tych głupich Greków raz na zawsze, więc wymyślili bajeczkę, żeby ci pomieszać w głowic. Chcą cię wysłać na pewną śmierć! Inni Rzymianie mruczeli pod nosem, łypiąc groźnie na przybyszów. Jason dobrze pamiętał, jak przekonujący potrafi być Oktawian. Tych oficerów już przeciągał na swoją stronę. Rachel Dare stanęła przed augurcm. Oktawianie, synu ApoLlina, powinieneś to potraktować poważniej. Nawet Rzymianie odnoszą się z szacunkiem do wyroczni twojego ojca w Delfach. Aha! I ty jesteś dellijską wyroczni;}, tak? A ja jestem cesarzem Neronem! Neron przynajmniej potrafił grać na cytr/c i flecie - mruknął Grover. Oktawian zacisnął pięści.
Nagle wiatr się /mienił. Zakręcił się wokół Rzymian z sykiem gniazda wężów. Rachel otoczyła zielona aura, jakby ją oświetli! szmaragdowy reflektor. A potem wiatr ucichł i aura zniknęła. Drwiący uśmiech spełzł z twarzy Oktawiana. Rzymianie poruszyli się niespokojnie. To twoja decyzja powiedziała Rachel, jakby nie się nie srało. Nie mam dla ciebie jakiejś szczególnej przepowiedni, ale widzę przebłyski przyszłości. Widzę Atenę Partenos na Wzgórzu I Ic- rosów. 1 widzę, jak onay.j tam przywozi. Wskazała na Reynę. - A F.Ha recytuje zdania z waszych Ksiąg SybUli... Co? przerwała jej Reyna. - Księgi Sybilłi zostały zniszczone wiele wieków temu. Wtrtk.iiiłfns! - Oktawian uderzył pięścią w dłoń. - F.lla... harpia, którą przywieźli ze swojej wyprawy. Wiedziałem, że recytuje przepowiednie! Teraz już. zrozumiałem. Ona... ona w jakiś sposób zapamiętała treść Ksiąg Sybilli. Reyna pokręciła głową z niedowierzaniem. -Jak to możliwe? nie wiemy - odpowiedziała Rachel. - Ale... tak, chyba rak było. Ella ma doskonalą pamięć. Uwielbia książki. Musiała kie dyś gdzieś przeczytać waszą rzymską księgę z przepowiedniami. Tc raz jest ich jedynym źródłem. Twoi przyjaciele kłamali - powiedział Oktawian. - Mówili nam, że harpia tylko coś bełkoce. Oni ją wykradli! Grover tupnął kopytem. Ella nie jest waszą własnością! To wolne stworzenie. I chce być w Obozie 11erosów. Chodzi z moim przyjacielem, Tysoncm. Cyklopem przypomniała sobie Rcyna. - I larpia chodząca z cyklopem... Nieważne! - zaperzył się Oktawian. - Ta harpia zna cenne rzymskie przepowiednie. Jeśli Grecy nam jej nie oddadzą, weźmiemy ich wyrocznię na zakładniezkę! Srraż! Podeszło dwóch centurionów z opuszczonymi poziomo włóczniami. Grover przytknął swoją fletnię do ust, zagrał krotka, skoczną melodię i włócznie zamieniły się w bożonarodzeniowe choinki. Legioniści odrzucili jc, zaskoczeni. Dość! - krzyknęła Rcyna. Rzadko podnosiła głos. Kiedy to robiła, wszyscy milkli. Zboczyliśmy z remain. Rachel Dare, mówisz, że Annabeth jest w Tartar/.e, ale znalazła sposób, by przysłać ci tę wiadomość. Chce, żebym to ja przywiozła ten posąg ze starożytnych krain do waszego obozu. Rachel kiwnęła glow;}. -Tylko Rzymianie mogą to zrobić i przywrócić pokój. A dlaczego Rzymianie mieliby pragnąć pokoju po tym, jak wasz. okręt zaatakował nasze miasto? Wiesz dlaczego. Żeby uniknąć wojny. Żeby pogodzić greckie i rzymskie osobowości bogów. Musimy razem stawić czoło Gai. Oktawian wystąpił do pr/odu, chcąc przemówić, ale Rcyna powstrzymała go miażdżącym spojrzeniem. Według Percy'ego Jacksona - powiedziała - do bitwy z siłami Gai dojdzie w starożytnych krainach. W Grecji. 'lam gromadź;} się giganci potwierdziła Rachel. nie wiemy, jakiej magii, jakich rytuałów chc.j użyć, by obudzić Matkę Ziemię, ale czuję, że ma się to stać w Grecji. Tylko żc... nasze problemy nie ograniezają się do starożytnych krain. Właśnie dlatego przyprowadziłam tu Grovera, żeby z wami pomówił. Satyr pociągnął za swoją kozią bródkę. -Taaak... no więc... w ciągu ostatnieh paru miesięcy rozmawiałem z satyrami i iluchami przyrody na całym kontynencie. Wszyscy mówią to samo. Gaja porusza się... to znaczy... jesi
bliska odzyskania pełnej świadomości. Szepcze w umysłach najad, próbując je przekabacić. Wzbudza trzęsienia ziemi, wyrywając z korzeniami drzewa driad. Tylko w ostatnim tygodniu pojawiła się w ludzkiej postaci w kilkunastu różnych miejscach, pozbawiając rogów wielu moich przyjaciół. W Kolorado z jednej góry wyrosła olbrzymia kamienna pięść i zmiażdżyła siado Imprezowych Kucyków jak nuichy. Rcyna zmarszczyła brwi. Kucyków? To długa historia - powiedziała Rachel. - Rzecz w rym, że Gaja powstanie wszędzie. Już się burzy. Żadne miejsce nie będzie spokojne i bezpieczne. Wszędzie rozgorzeje wojna, 1 wiemy, że jej pierwszymi celami mają być obozy półbogów. Ona chce nas zniszczyć. Spekulacje - odezwał sii; Oktawian. - Sabotaż. Grecy obawiają się naszego ataku i próbują mącić nam w głowach. To nowy koń trojański! Rcyna obróciła na palcu srebrny pierścień, który zawsze nosiła, z mieczem i pochodnią, symbolami jej marki, Dcl tony. Marcu sic powiedziała - przyprowadź ze stajni Scypiona. Reyna, nie! - zawołał Oktawian. Zwróciła się do Greków. Zrobię to dla Annabcth, w nadziei na pokój między naszymi oberżami, ale to rilc* znaczy, że zapomniałam o zniewadze, jakiej doznał od was Obóz Jupiter. Wasz okręt podpalił nasze miasto. To wy wypowiedzieliście wojnę, nie my. A teraz możecie odejść. Grover tupnij! kopytem. Percy nigdy by... Grover - powiedziała Rachel - musimy iść. Jej ton dopowiadał: „Zanim będzie za późno”. Kiedy odeszli, Oktawian /wrócił się do Rcyny. Oszalałaś?! -Jestem pretorem legionu. Uznałam, że moja decyzja leży w najlepszym interesie Rzymu. Idąc na pewną śmierć? Łamiąc nasze najstarsze prawa i udając się do starożytnych krain? I w jaki sposób od i ujdziesz ich okręt, zakładając, że w ogóle przeżyjesz tę podróż? -Odnajdę ich. Jeśli płyną do Grecji, wiem, jadzie Jason się zatrzyma. Aby stawić czoło duchom w Domu I ladcsa, będzie potrzebował sprzymierzeńców. To jedyne miejsce, gdzie może ich znaleźć. Jasonowi wydało się, że budynek przechyla się pod jego stopami. Przypomniał sobie rozmowę z Rcyną wiele lar temu, obietnicę, jaką sobie nawzajem złożyli. Wiedział, o czym Rcyna mówi. To jest chore - mruknął Oktawian. - Już nas zaatakowano. Musimy przejąć iniejatywę! Tc włochate karły rozkradają nam zapasy, nękają naszych zwiadowców. Przecież wiesz, że to Grecy ich nasłali. Być może powiedziała Rcyna. Ale nie zaatakujesz bez mojego rozkazu. Niech zwiadowcy nadal obserwują obóz wroga. Zabezpieczcie swoje pozycje. Zbierzcie wszystkich sprzymierzeńców, jakich zdołacie znaleźć, a jeśli złapiecie te karły, poślijcie je doTartaru z moim błogosławieństwem. Ale nie atakujcie Obozu Herosów, póki ja nie wrócę. Oktawian zmrużył oczy. Podczas twojej Nicobecności najstarszym rangą oficerem jest augur. Ja będę dowodził. Wiem -odrzekła Rcyna tonem niewyrażającym radości z tego powodu. - Ale usłyszałeś moje rozkazy. Wszyscy je usłyszeliście. Przebiegła wzrokiem po twarzach centurionów, jakby sprawdzając, czy któryś ośmieli się wyrazić sprzeciw, po czym pobiegła Jason
do schodów, powiewając polami purpurowego płaszcza. Oba psy pomknęły za nią. Oktawian zwróci! się do centurionów. Zbierzcie wszystkich starszych oficerów. (Idy tylko Key na wyruszy IM tę swoją głupią wyprawę, zwołuję naradę. Nastąpi kilka zmian w naszych planach. Jeden z centurionów otworzył usta, by mu odpowiedzieć, ale z jakiegoś powodu przemówił głosem Piper: -ommźsiĘ! Jason otworzył oczy i zobaczył, że mknie ku niemu powierzchnia oceanu. jASON Jason żył - a mało brakowało, by /ginął. Później jego przyjaciele wyjaśnili mu, że dopiero w osrał niej sekundzie zobaczyli, jak spada z nieba. Frank nie zdążyłby się zamienić w orła, by go pochwycić; nie było czasu, by obmyślić jakiś plan ocalenia. Życic imitowała imi Piper jej zdolność szybkiego myślenia i jej czaromowa. Krzyknęła „OBUDŹ Sll^!" z taką moc:}, że Jason poczuł się, jakby go poraził prąd. W ułamku sekundy wezwał wiatry i tylko dzięki temu nie stal się tłustą plamą na po w icrzch n i Ad r i a tyku. (Idy już wylądował bezpiecznie na pokładzie, odciągną] Leona na bok i polecił mu zmienić kurs. Na szczęście Leo tak mu ufał, że nie zapytał o powód. Dziwne niicjsce na wakacie - powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu. Ale OK, ty tu jesteś szefem! Teraz, siedząc /. przyjaciółmi w mesie, Jason czuł się tak roz- hudzony, że wątpił, by mógł zasnąć przez tydzień. Ręce mu się trzęsły. Nieustannie postukiwał stopami w podłogę. Podejrzewał, że tak musi wciąż czuć się I a-o, tyle żc I.co miał poczucie humoru. Po tym, co Jason /((baczył w swoim śnie, nie miał ochoty na żarty. Podczas obiadu opowiedział im o tym. Przyjaciele siedzieli ciel w tak długo, że trener Hedge zdijżył w tym czasie spożyć kanapkę z masłem orzechowym i bananem razem z fajansowym talerzykiem. żeglowali przez Adriatyk, kadłub okrętu skrzypiał, pozost.de po ataku wielkiego żółwia wiosła wciąż pracowały nierówno. Co jakiś czas rozbrzmiewały z głośników skrzeki i piski Fcstusa, raportującego aktualny status autopilota w dziwacznym języku maszyny, który rozumiał tylko Leo. Wiadomość od Annabeth... Piper pokręciła głową zc zdu mieniem. nie rozumiem, jak ro możliwe, ale jeśli... Ona wciąż żyje - powiedział l.co. Bogom niech będą dzięki... i podaj mi ten ostry *os. Frank zmarszczył brwi. N i by ci* t< > ni i a ło z n aczyć i I -co otarł podbródek z okruszków. — To znaczy: podaj mi ostry sos, Zhang. Wciąż jestem głodny. Frank podsunął mu dzbanek z salsą. nie mogę uwierzyć, że Reyna zamierza nas odnaleźć. Przybycie do starożytnych krain to dla nieh tabu. Pozbawią ją godności pretora. -Jeśli przeżyje - dodała Hazel. - Sami z rruilcm tu dotarliśmy, a jest nas siedmioro i mamy okręt wojenny. 1 nmie. - Trener Hedge beknął. - Nit- zapominajcie, misiacz ki, że macic mnie, satyra. To znacząca przewaga. Jason nie mógł powstrzymać uśmiechu. Trener Hedge był dość śmieszną postacią, ale dobrze było mieć go przy sobie. Pomyślał o satyrze, którego zobaczył w swoim śnie - o Grovcrzc
Undcrwoodzic. Trudno mu było wyobrazić sobie satyra hardziej różniącego się od trenera Hcdge'a, ale obaj byli wyjątkowo dzielni, każdy na swój sposób. A te fauny w Obozie Jupiter... Czy też takie się okażą, jeśli rzymscy półbogowie zażądają od nieh większego zaangażowania? Jeszcze jeden punkt do jego listy... Jego listy. Aż do lej chwili nie zdawał sobie sprawy, że taką ma, a przecież od czasu opuszczenia Obozu I Icrosów wciąż rozmyśla! nad sposobami uczynienia Obozu Jupiter bardziej... greckim. Wyrósł w Obozie Jupiter. I )obrze się tam czul, choć trochę różnił się od reszty obozowiczów. Nie mógł przywyknąć do rzymskiej dyscypliny. Przyłączył się do Piątej Kohorty, ponieważ wszyscy mu mówili, żeby irgo nie robił. Ostrzegali go, że to najgorszy pododdział. A on pomyślał: „Świetnie, zrobię z niego najlepszy". Kiedy został pretorem, zaproponował, by Legion Dwunasty przemianować na Legion Pierwszy, aby stało się to symbolem nowego etapu w dziejach Rzymu. Jego pomysł o mało co nie wywołał buntu. W Nowym Rzymie nadal ceniono przede wszystkim tradycję i dziedzictwo przeszłości; praw i zasad łatwo się tu nie zmieniało. Jason nauczył się z tym żyć i nawet wspiął się na sam szczyt obozowej kariery. Teraz jednak, kiedy już poznał oba obozy, nie mógł pozbyć się poczucia, że w Obozie Herosów dowiedział się więcej o sobie. Jeśli przeżyje wojnę z Gają i wróci do Obozu Jupiter jako pretor, czy zdoła dokonać tam zmian na lepsze? To jego obowiązek. Więc czemu ta myśl wciąż napełnia go strachem? Czuł wyrzuty sumienia z powodu pozostawienia Rcyny samej, ale... coś w nim pragnęło powrócić do Obozu Herosów, razem z Piper i Leonem. Podejrzewał, że to czyni go bardzo złym przywódcą. Jason? - odezwał się Leo. - „Argo II” do Jasona. Zaloguj się. Zdał sobie oprawę, że wszyscy patrzą na niego wyczekująco. Spodziewaj;} się, że doda im otuchy. Be/ względu na ro, czy |»o wojnie powróci da Nowego Rzymu, czy nie, musi teraz wziąć się w garść i działać jak pretor. -Tak, przepraszani. Dotknął przedziałka wc włosach,pamiąt ki po bandycie Skironie. Przepłynięcie Atlantyku to bez wątpienia trudne zadanie. Ale nigdy bym się nie założył o nie przeciw Rcynie. Jeśli ktokolwiek potrafi tego dokonać, to tylko ona. Piper zamieszała łyżką zupę. Jason wciąż nieco się obawiał jej zazdrości o Rcynę, ale kiedy na niego spojrzała, obdarzyła go cierpkim uśmiechem, w którym było więcej przekory niż niepewności. No cóż, bardzo bym chciała znowu zobaczyć Rcynę - powiedziała ale niby jak ona zdoła nas odnaleźć? Frank podniósł rękę. A nie można iej wysłać Iris-wiadomości? Iryfon nie działa tu najlepiej wtrącił się do rozmowy trener 1 ledge. Kłopoty z odbiorem. Przysięgam, co noc mam ochotę kopnąć tę boginię tęczy... I Jrwał. twarz mu poczerwieniała. Trenerze? - zagadnął go I .co z kpiącym uśmiechem. Komu co noc próbujesz wysłać wiadomość, ty stary capie? Nikomu! - warknął I ledge. Ja tylko... Jemu chodzi o to, że już próbowaliśmy powiedziała szybko I lazcl, a satyr spojrzał na ni ] z wdzięcznością. - Działa tu ja kaś magia... Może to sprawka Gai. Skontaktowanie się / Rzymianami jest jeszezr trudniejsze. Myślę, że zablokowali łączność. Jason przeniósł wzrok z llazcl na trenera, zastanawiając się, o co tu chodzi i skąd I lazcl o tym wie. Teraz, gdy o tym pomyślał, zdał sobie sprawę, że satyr ml dłuższego czasu nie wspomniał
o swojej ukochanej nimfie Mcłlie... Frank zabębnil palcami w stół. Rcynachyba nie ma komórki, co? nie. Zresztą nieważne. Lecąc na pegazie przez Atlantyk, pewnie by miała słaby zasięg. Jason pomyślał o ich podróży przez Atlantyk, o wiciu spotkaniach, które o mało co ich nie zabiły. Reyna podejmująca się tego samotnie... Nie mógł się '/decydować, czy bardziej go to przeraża, c/y napełnia podziwem. Odnajdzie n.is - powiedział w końcu. - W tym śnie o czymś wspomniała... Że mamy się spotkać w jakimś miejscu na drodze do Domu I ladcsa. Ja... ja o tym zapomniałem, ale... tak, Reyna ma rację. Jest pewne miejsce, które chciałbym odwiedzić. Pipcr przechyliła się ku niemu, płowy warkocz opadł jej przez ramię. Jej wielobarwne oczy sprawiały, że trudno mu było zachować jasność myśli. A gilzie jest to miejsce? - zapytała. No... ro takie m i. i steczko, nazywa się Split. Split. Pachniała cudownie, jak kwitnące kapry folium. No rak. Czyżby rzucała na niego jakiś czar Afrodyty? Za każdym razem, gdy wymawiał imię Rcyny, Pipcr działała na niego tak, że nie potrafił myśleć o niezym prócz niej. Przypuszczał, że to nie jest najgorszy rodzaj zemsty. I chyba już się do niego zbliżamy - dodał. - T.ik, I ,co? I.eo wcisnął guzik iulerkoinu. Jak tam, koleś? best us zatrzeszczał i wypuścił strugę pary. Mówi, że do przysłani dobijemy za jakieś dziesięć minut. Tylko żc wciąż nie wiem, po co się pchasz tło Chorwacji, a zwłaszcza do miejsca, które nazywa się Split. Pewnie nie grasz w poke ra, ale to rak, jakbyś nazwał miasto .Dziel". Zaraz - odezwała się 1 lazel. — Dlaczego płyniemy do Chorwacji? Jason zauważył, że wszyscy niechętnie palr/.ą jci w oczy. Od czasu tej sztuczki z Mgłą, kiedy omamiła bandytę Skirona, nawet on czuł się przy niej trochę niepewnie. Wiedział, że to nie fair wobec niej. W końcu była dzieckiem Plutona, co z pewnością iuż. samo w sobie nie było łatwe, ale na tym klifie pokazała kawał naprawdę tmełkiejmagii. A później podobno pojawił się przed nią sam Pluton. Dla Rzymian byłby to zły omen. I .co odsuń,|l na bok talerz z frytkami i ostry sos. No cóż, przynajmniej od wczoraj znajdujemy się iuż na terytorium Chorwacji. Obejmuje ona całe to wybrzeże, wzdłuż którego płyniemy, ale chyba za czasów rzymskich nazywało się jakoś inaczej... Jason. może ty pamiętasz? Bodacja? Dalmacja - powiedział nagle Nico, a Jason aż podskoczył. Na Romulusa... Nico di Angelo powinien nosić dzwonek na szyi, bo zapomina się, że istnieje. Zawsze siedzi cicho gdzieś w kącie, mieszając się z cieniem. Nico wyszedł z k;jrn, oczy miał utkwione w Jasonie. Od czasu, gdy go uwolnili zc spiżowej kadzi w Rzymie, prawic nie spał i prawic nie nie jadł, jakby wciąż sycił się tymi ziarenkami granatu z Podziemia. Trochę za bardzo pr/.ypominał Jasonowi pewnego mięsożernego ghula, z którym kiedyś walczył w San Bernardino. Chorwacja była dawniej Dalmacją - powiedział Nico. - Jedną z ważniejszych r/.ymskich prowincji. Chcesz odwiedzić pałac Dioklecjana, tak? 'IVener I ledge beknął zdrowo. Czyj pałac? I czy to ra Dalmacja, z której pochodzą dalma- tyńczyki? len film... 101 dabntityńczykfru)... Do tej pory mam nocne koszmary.
Frank podrapał się po głowie. Dlaczego to cię tak dręczy? Trener I ledge wyglądał, jakby miał zamiar wygłosić mowę oskarżyciclską na temat Disneya i iego tilmu, ale Jason uznał, że nie chce tego słuchać. Nico ma rację. Tak, chcę odwiedzić pałac Dioklecjana. Właśnie tam najpierw uda się Reyna, ho wic, to ja lam pr/y będę. Piper uniosła brwi. A dlaczego Reyna tak s;|dzi? Ho zawsze fascynowała cię kultura chorwacka? Jason zagapił się na swoją nieruszoną kanapkę. Trudno mu było rozmawiać o swoim życiu sprzed czasu, gdy J u nona pozbawiła go pamięci, Lata spędzone w Obozie Jupiter wspominał jak film, w którym gral dziesiątki lat temu. Reyna i ja często rozmawialiśmy o Dioklecjanie. Był dla nas idolem ia ko przywódca. Mówiliśmy, że bardzo byśmy chcieli zobaczyć jego pałac w Splicie. Oczywiście wiedzieliśmy, że to niemożliwe. Wtedy nikt nie mógł nawet pomyśleć o podróży do starożytnych krain. Ale przyrzekliśmy sobie, że gdyby kiedyś okazało się to możliwe, tam właśnie się udamy. Dioklecjan... - Leo zastanawiał się chwilę nad tym imieniem, po czym pokręcił głową. nie mi to nie mówi. Dlaczego jest taki ważny? Frank zrobił oburzoną minę. -To był ostatni wielki cesarz pogan! Leo spojrzał wymownie w sufit. A dlaczego nie jest dla mnie zaskoczeniem, że ty to wiesz, Zhang? A niby dlaczego miałbym nie wiedzieć? On był ostatnim cesarzem, który czcił olimpijskich bogów, zanim nastał Konstantyn i przyjął chrześcijaństwo. Hazel pokiwała głową. Coś mi się przypomniało. Siostry w Akademii Świętej Agnieszki uczyły nas, że Dioklecjan byl strasznym łotrem, takim jak Neron i Kaligula. Spojrzała pytająco najasona. - Dlaczego dla was hył idolem? nie był taki zły. To prawda, prześladował chrześcijan, ale poza rym byl dobrym władcą. W młodości był zwykłym legionistą, jego rodzice byli wyzwoleńcami... no, w każdym razie jego matka była kiedyś niewolnieą. Półbogowie wiedzą, że był synem Jupitera, ostatnim półbogiem rządzącym Rzymem. Byl też pierwszym cesarzem, który sam zrzekł się władzy. Pokojowo. Pochodził •/ Dalmacji, więc powrócił tu > zbudował sobie pałac. Wokół pałacu wyrosło miasto Split... Urwał, kiedy spojrzał na Leona, który robił notatki w powietrzu. Niech pan mówi dalej, profesorze < I race! Chcę dostać szóstkę z testu. Zamknij się, Leo. Pipcr przełknęła łyżkę zupy. Więc dlaczego pałac Dioklecjana jest taki ważny? Nico pochylił się i urwał jedno winogrono. Pewnie wystarczy mu na cały dzień. Mówią, że nawiedza go duch I )ioklccjana. Który był synem Jupitera, jak ja - powiedział Jason. - Jego grób został zniszczony wicie stuleci temu, ale Rcyna i ja marzyliśmy, by odnaleźć ducha I >ioklecjana i zapytać go, gdzie jest jego grób... Według legendy pochowano go razem z jego berłem. Nico uśmiechnął się lekko. Ach.,, la legenda. -Jaka legenda? - zapytała Hazel. Nico zwrócił się do siostry. A taka. żc kto ma berło Dioklecjana, może wezwać duchy rzymskich legionistów, tych, którzy czcili dawnych bogów.
I .co gwizdnął. No, Uraz zaczyna mnie to interesować. Ryłoby fajnie mieć armię pogańskich zombie po naszej stronie, kiedy wejdziemy do Domu I ladcsn. nie jestem pewny, czy tak bym to ujął - mruknij ł Jason - ale zgadza się. nie mamy wicie czasu - przypomniał im Frank. Jest już dziewiąty lipca. Musimy dotrzeć do Epiru, do Wrót śmierci... One są dobrze strzeżone - mruknęła Hazel - przez dymiącego olbrzyma i czarownieę, która chce... - Urwała. No, nie jestem pewna. Ale według Plutona ona zamierza „odbudować swoje królestwo". Cokolwiek to znaczy, warto pamiętać, że mój tata zdobył się na to, by ostrzec mnie osobiście. Frank odchrząknął. I jeśli to wszystko przeżyjemy, nadal będziemy musieli cidkryć, gdzie giganci chcą obudzić Gaję, i dotrzeć tam przed pierwszym sierpnia. A poza tym im dłużej Percy i Annabeth są w Tartarze... Wiem - przerwał mu Jason. - Nie zabawimy długo w Splicie. Warto jednak poszukać tego berła. Kiedy będziemy w pałacu, mogę zostawić Key nie wiadomość, żeby wiedziała, którędy pożcglujcmy do Epiru. Nico pokiwał głową. Berło Dioklecjana może wiele zmienić. Będziesz potrzebował mojej pomocy. Jason starał się nie okazać zakłopotania, ale skóra mu ścierpła na myśl o towarzystwie Nita di Angclo. 'lo, co Percy opowiedział mu o Nitu, trochę go niepokoiło. Nie zawsze było wiadomo, komu Nico właściwie służy. Spędził więcej czasu z umarłymi niż z żywymi. Kiedyś zwabił Percy ego w pułapkę w pałacu Ilndesa. Może i /robił to, chcąc wspomóc Greków w walce z tytanami, ale jednak... Piper ścisnęła mu rękę. Hej, to brzmi całkiem nieźle. Ja też pójdę. Jason chciał zawołać: „Dzięki bogom!" Ało Nico potrząsnął głową. nie możesz, Pi per. Tylko Jasun i ja. Duch Dioklecjana może się pokazać synowi Jupitera, ale inni półbogowie mogą go... no, loyrtrastyć. 1 lylko ja potrafię rozmawiać z jego duchem. Nawet Hazel nie byłaby tło tego zdolna. W jego oczach zabłysło wyzwanie. Zdawał się wyczekiwać, czy jason zaprotestuje. Rozbrzmiał dzwon okrętowy. Fest us zaskrzeczał i zahuczał przez głośnik. Jesteśmy na miejscu - oznajmił Leo. - Czas na Split. Rozdzielamy się. Frank jęknął. nie możemy zostawić Valdeza w Chorwacji? Jason wstał. Krank, tobie powierzam obronę okrętu. Leo, masz sporu do naprawienia. Reszta niech pomaga, gdzie może. Nico i ja... - spojrzał na syna Hadesa - mamy do odnalezienia pewnego ducha. JASON Jason pierwszy spostrzegł anioła przy wózku z lodami. „Argo II" zakotwiczył w zatoczce, w której było już z sześć czy siedem statków wycieczkowych. Jak zwykle śmiertelniey nie zwrócili uwagi na grecką triremę, ale na wszelki wypadek Jason i Nico wskoczyli na jedną z szalup przewożących turystów, tak żeby wmieszać się w tłum, gdy dopłyną do brzegu. Na pierwszy rzut oka Split wydał im się całkiem przyjemnym miejscem. Wokół przystani biegła długa esplanada ocieniona palmami. W ulicznych kafejkach pełno było europejskich
nastolatków mówiących różnymi językami i cieszących się słonecznym popołudniem. W powietrzu unosił się zapach gri Iłowanego mięsa i świeżo ściętych kwiatów. Za głównym bulwarem miasto było mieszaniną średniowiecznych wież, rzymskich murów, białych domków z czerwonymi dachówkami i nowoczesnych biurowców. W oddali szarozielone wzgórza pięły się ku pasmu wysokich gór, co Jason a trochę zaniepokoiło. Wciąż popatrywał na skalne granie, w obawie, że w ich cieniach pojawi się twarz Gai. Szli esplanadą, kiedy Jason zauważył faceta ze skrzydłami, kupującego lody przy ulicznym wózku. Sprzedawczyni ze znudzoną miną liczyła drobne, Ictóre jej wręczył. Turyści omijali olbrzymie skrzydła anioła, nie oglądając się na niego. Jason trącił nie ii w bok. Widzisz to? Widzę. Może powinniśmy kupić sobie lody. Ruszyli ku wózkowi. J.isou niepokoił się, czy ten skrzydlaty młodzian nie jest przypadkiem synem Boreasza, Północnego Wiatru. Miał przy boku taki sam rodzaj falistego spiżowego miecza, jaki nosił Boreasz, a ostatnie z nim spotkanie nie skończyło się dl.i J a sona pr/.yjcmnie. Młodzieniec nie wyglądał jednak zbyt groźnie, przeciwnie, sprawiał wrażenie luzaka. 1 Jhrany był w czerwoną koszulkę bez rękawów. bermudy i Indiańskie sandały. Jego skrzydła miały rd-za- wobrunatne barwy, jak kogut rasy bantamka albo zachód słońca, a kędzierzawe włosy były mieszaniną ciemnego brązu i czerni. To nie jest duch, który powrócił na ziemię mruknął Nico - ani żadna istota z Podziemia. Chyba nie. Wątpię, by któraś z nieh jadła lody polewane czekoladą. To kim on jest? ICiedj byli jakieś dziesięć metrów od wózka, skrzydlaty młodzieniec spojrzał prosto na nieh. Uśmiechnął się. skinął ręką z lodem i rozpłynął się w powietrzu. Jason przestał go wi/łzirf, ale miał spore doświadczenie w panowaniu nad wiatrami, więc zdołał wyśledzić trasę anioła ciepłą smugę czerwieni i złota przelatującą przez ulicę, śmigającą zygzakami wzdłuż chodnika i zdmuchującą pocztówki ze stojaków przed sklepami dla turystów. Wiatr zdążał ku końcowi promenady, gdzie wznosiła się jakaś wielka budowla podobna do twierdzy. Założę sic, że to ten pałac - powiedział Jason. Idziemy. Nawcr po dwóch tysiącleciach pałac Dioklecjana wciąż robił wielkie wrażenie. 7. murów zewnętrznych pozostała tylko skorupa z różowego granitu, z połamanymi kolumnami i łukowatymi oknami, przez które przezierało niebo, ale sama budowla była w większości dobrze zachowana, długa na jakieś czterysta mc- irów i wysoka na dwadzieścia. Pod nią gnieździły się współczesne dom ki i sklepy. Jason wyobrażał sobie, jak mógł wyglądać len pałac, kiedy go zbudowano, z cesarską strażą spacerującą po mu- rach i rzymskimi złotymi orłami połyskującymi nad portykami. Skrzydlaty anioł - lub kimkolwiek ta istota była - śmigał tam i z powrotem przez otwory okienne w różowych ścianach, aż w końcu zniknął gdzieś wewnątrz. Jason przebiegi wzrokiem fasadę, szukając wejścia. Jedyne, jakie dostrzegł, było dość daleko; widniał lam długi ogonek turystów chcących kupić bilety. Na to nie mieli czasu. Musimy go dogonić - powiedział. - Trzymaj się. -Ale... Jason chwycił go w pasie i wzbił się w powietrze. Nico wydał stłumiony jęk protestu, kiedy przemknęli nad mufami i wlecieli na dziedziniec zatłoczony pstrykającymi zdjęcia turystami.
Jakiś dzieciak miał spóźniony refleks, kiedy wylądowali. Zamrugał oczami i pokręcił głową, jakby otrząsał się z halucynacji wywołanych nadmiarem soku z kartonu, który' trzymał w ręku. Nikt inny nie zwrócił na nieh uwagi. Po lewej stronie dziedzińca ciągnął się rząd kolumn podtrzymujących /łuszczone wiatrem szare łuki. Po prawej byl budynek z białego marmuru z rzędami wysokich okien. Perystyl powiedział Nico. - To było wejście do prywatnej rezydencji Dioklecjana. Spojrzał najasona spode łba. I bardzo proszę, pamiętaj, że nie lubię, jak mnie ktoś dotyka. nie rób tego więcej. Jason poczuł, jak tężeją mu mianie na karku. Zdawało mu się, że usłysz.il ton groźby, jakby Nico chciał dodać: „...ho poczujesz pod nosem stygijski miecz". Och, nie ma sprawy. Przepraszam. Skąd wiesz, jak to miej scc się nazywa? Nico rozglądał się po atrium. Zatrzymał wzrok na jakichś schodkach w dalekim rogu, prowadzących w dół. Byłem tu już kiedyś. - Oczy Nica były ciemne juk jego miecz. Z moj;} matki) i Biancą. Weekendowy wypad z Wenecji. Miałem może... sześć lat? Kiedy to było...? W latach trzydziestych? Chyba w trzydziestym ósmym odrzekł w zamyśleniu Nico. Po co pytasz? Widzisz gdzieś tego skrzydlatego faceta? Nie... - Jason wciąż próbował dowiedzieć się czegoś o przeszłości Nica. Zawsze starał się zbudować dobre relacje między członkami swojej drużyny. Nauczył się, że jeśli ktoś ma liczyć na drugiego w walce, lepiej wcześniej znaleźć jakiś wspólny grunt porozumienia i wzajemnie sobie zaufać. Ale z Kikiem nie było to łatwe. -Ja tylko... no wiesz, po prostu nie mogę sobie wyobrazić, jakie to dziwne, kiedy się pochodzi z innej epoki. nie możesz. Nico przyglądał się kamiennej posadzce. Wziął głęboki oddech. Zrozum... Ja nie lubię o tym mówić. Choć prawdę mówiąc, uważam, że Hazel ma gorzej ode mnie. Pamięta więcci z czasów swojej młodości. Musiała powrócić ze świata umarłych i przystosować się do współczesnego świata. Ja... ja i Biunca... tkwiliśmy w hotelu Lotos. Czas szybko mijał. W jakiś dziwaczny sposób ułatwiło nam to przejście. Percy mówił mi o tym miejscu. Siedemdziesiąt lat minęło szybko jak miesiąc? Nico mocno zacisnął pięść, ;iż pobielały mu palce. 'lak. Nie wątpię, że Percy mówił ci o mnie. W jego głosie zabrzmiała taka gorycz, że Jason nie mógł tego zrozumieć. Wiedział, że Nico obwinia! Percy ego o śmierć Bianki. ale ro chyba już mieli za sobą, w każdym razie według Percy- ego. Piper powtórzyła mu też plotkę, że Nico zadurzył się w Annabeth. Może chodziło również o ro. A jednak... Jason nie mógł pojąć, dlaczego Nico odpycha od siebie ludzi, dlaczego nie spędza wiele czasu w żadnym z obozów, dlaczego woli umarłych od żywych. A już naprawię nie mógł zrozumieć, dlaczego Nico obiecał poprowadzić „Argo 11” do Epiru, skoro tak bardzo nienawidzi! Percy ego Jacksona. Nico przebiegł wzrokiem okna nad nimi. Pełno tu rzymskich umarłych... I.ary. Lemury. Obserwują. Sij rozeźlone. Na nas? - Ręka Jasona powędrowała do rękojeści miecza. Na wszystko. - Nico wskazał mały kamienny budynek w z i chodnim końcu dziedzińca. - To była kiedyś świątynia Jupitera. Chrześcijanie zamienili j:j na baptysterium. Rzymskim duchom nie bardzo się ro podoba. Jason spojrzał na ciemne wejście do budynku. Nigdy nie spotkał Jupitera. Myślał o nim jako o żywej osobie
iak o facecie, który zakochał się w jego matce. Oczywiście wie dział, że ojciec jest nieśmiertelny, ale uświadomił to sobie w pełni dopiero teraz, kiedy patrzył na to wejście, przez które tysiące lat temu przechodzili Rzymianie, by czcić je$p ojca. Kiedy o tym pomyślał, rozbolała go głowa. A tam... - Nico wskazał na sześci oboczny budynek otoczony wolno stojącymi kolumnami było mauzoleum cesarza. Ale jego grobu już tutaj nie ma. Od wielu stuleci. Kiedy cesarstwo upadło, mauzoleum zamieniono w chrześcijańską katedrę. Jason przełknął ślinę. Więc jeśli duch Dioklecjana wciąż się tutaj błąka... To pewnie nie jest szczęśliwy. Powiew wiatru poderwał zeschłe liście i opakowania pojedzeniu. Kątem oka Jason dostrzegł jakiś ruch - smugę czerwieni i /.lora. Kiedy tam spojrzał, na wiodące w dół schody opadło rdza we pióro. Tam - pokazał. - Ten skrzydlaty gość. Jak myślisz, dokąd prowadzą te schody? Nico dobył miecza. Jego uśmiech był jeszcze hardziej niepokojący niż jego ponura mina. Do podziemi - powiedział. - Do mojego ulubionego miejsca. Podziemia nie były ulubionym miejscem Jasona. Od czasu wędrówki po podziemiach Rzymu, kiedy razem z Pi per i Percym walczył z bliźniaczymi olbrzymami w hypogeum pod Koloseum, wciąż miewał nocne koszmary o piwNicach, zapadniach i wielkich kołach ze szczeblami. Obecność Nica też nie dodawała mu otuchy. Lśnienie jego sty- gijskiego miecza sprawiało, że cienie wydawały się jeszcze bardziej mroczne, jakby ten piekielny meral wysysał z powietrza światło i ciepło. Skradali się przez olbrzymią piwnieę z grubymi kolumnami podtrzymującymi sklepienie. Wapienne bloki były tak stare, że przez wieki wilgoć stopiła je ze sobą, więc całe to miejsce wyglądało prawie jak naturalna jaskinia. nie zeszli tu żadni turyści. Najwyraźniej byli mądrzejsi od półbogów. Jason dobył swojego gladiusa. Szli pod niskimi lukami, ich kroki toczyły się cchem po kamiennej posadzce. U szczytu jednej ze ścian biegł rząd okratowanycb okien na poziomie ulicy, ale przez ro piwNica wywoływała jeszcze większą klaustrofobię. Promienie słońca wyglądały jak pochyłe kraty więzienne oprószone starożytnym kurzem. Jason minął jedną z kolumn, spój real w lewo i serce w nim zamarło. Patrzyło na niego marmurowe popiersie Dioklecjana. Na jego twarzy malowała się niechęć. Uspokoił oddech. To chyba dobre miejsce na pozostawienie Reynie informacji o icli trasie do Epiru. Położono było z dala od iłumu, ale wierzył, że Reyna jc znajdzie. Miała instynkt łowcy. Wsunął kartkę między popiersie .1 piedestał i cofnął się. Marmurowe oczy Dioklecjana wzbudziły w nim niepokoi. Przypominały 11111 Tcrminusa, mówiący posąg boga w Nowym Rzymie. Miał nadzieję, że cesarz nie warknie n:*. niego albo nagle nie zacznie śpiewać. Hej! Zanim zdążył spostrzec, skąd pochodzi glos, ściął cesarzowi głowę. Popiersie zwaliło się i roztrzaskało na posadzce. Oj. nieładnie - powiedział głos za jego plecami. ()dwrócil się. O najbliższą kolumnę opierał się skrzydlaty młodzieniec, co jakiś czas podrzucając mały pierścień z br ązu. C jego stóp stał wiklinowy kosz pełen owoców. Co ci zrobił Dioklecjan? - zapytał.
Powietrze wokół stóp Jasona zawirowało. Miniaturowe tornado porwało szczątki marmuru i przeniosło z powrotem na piedestał w postaci kompletnego popiersia. Kartka nadal pod nim tkwiła. Yyy... - Jason opuścił miecz. To był wypadek. Przestraszyłeś mnie. M1 odzień ie c zacKichota ł. Jasonie Grace, Zachodni Wiatr zwano już różnie... ciepłym, łagodnym, życiodajnym i diabelnie przystojnym, ale jeszcze nikt nie powiedział o mnie, że budzę strach. Ten przymiot przysługuje raczej moim porywistym braciom z północy. Nico cofnął się o krok. Zachodni Wiatr? 'Ib znaczy, że jesteś... -To Fawoniusz - zdał sobie sprawę Jason. Bóg zachodniego wiatru. Fawoniusz uśmiechnął się i skłonił, najwyraźniej uradowany tym, że '/.ostał rozpoznany. Możecie nazywać mnie moim rzymskim imieniem albo Zefirem, jeśli jesteście Grekami. Dla mnie lo bez różniey. niei wyraźnie to zainteresowało. Więc twoja grecka i rzymska natura nie s;j ze sobą w konflikcie, jak u innych bogów? Och, czasami cierpię na ból głowy. - Fawoniusz wzruszył ramionami.— Czasami budzę się rano w greckim chitonie, chociaż jestem pewny, że położyłem się tło łóżka w rzymskiej piżamie. Ale ta wojna nie bardzo mnie obchodzi. Jestem pomniejszym bogiem, zwykle trzymam się na uboczu. Te ustawiczne potyczki i spory między wami, półbogami, nie mają na mnie większego wpływu. Więc - Jason nie był pewny, czy schować miecz do pochwy. - co tutaj robisz? Wicie rzeczy! Włóczę się z koszem pełnym owoców. Zawsze mam go przy sobie. Chcesz gruszkę? nie, dzięki. Co lam jeszcze... aha, wcześniej jadłem lody. Teraz podrzucam ren pierścień od quoilu. Zakręcił pierścieniem z brązu wokół palca wskazującego. Jason nie wiedział, co to jest quoit, ale teraz miał ważniejsze sprawy na głowie. Chodzi mi o to, dlaczego nam się pokazałeś? Dlaczego zaprowadziłeś nas do tej piwniey? Aha! - Fawoniusz pokiwał głową. Sarkofag Dioklecjana. Tak. To było miejsce jego ostatniego spoczynku. Chrześcijanie wynieśli go z mauzoleum. Potem jacyś barbarzyńcy zniszczyli trumnę. Chciałem wam tylko pokazać rozłożył ręce - żc nie ma tutaj tego, czego szukacie. Mój pan zabrał to stąd. Twój pan? Jasonowi mignął w pamięci napowietrzny pałac nad Pike s Peak w Kolorado, w którym kiedyś odwiedził (ledwo uchodząc z życiem) gabinet pewnego szaleńca, dowodzącego, że jest bogiem wszystkich wiatrów. - Błagam, tylko nie mów, że to Roi! -Ten głupek? Nie, oczywiście to nie on. On ma na myśli Erosa - powiedział Nico swoim zwykłym, poirytowanym głosem. Kupidyna po łacinie. Fawoniusz uśmiechnął się. Znakomicie, Nico di Angelo. A w ogóle to rad jestem, że znowu cię spotykam. Po tylu latach. Nico zmarszczył brwi. Nigdy cię nie spotkałem. Nigdy mmc nie -widziałeś - poprawił go bóg. - Aleja ciebie obserwowałem. Kiedy przybyłeś tu jako mały chłopiec i kilka razy później. Wiedziałem, że w końcu powrócisz, aby spojrzeć w oczy mojemu patiu. Nico pobladł jeszcze bardziej niż zwykle. Rozejrzał się nerwowo po piwniey, jakby nagle znalazł się w pułapce.
Nico? - odezwał się Jason. - O czym on mówi? Nie wiem. O niezym. O niezym?! zawołał Fawoniusz. - Ktoś, na kim ci najbardziej zależy, spadł do Tartaru, a ty wciąż nie chcesz uznać prawdy? Jason nagle poczuł się tak, jakby podsłuchiwał. „Ktoś. na kim ci najbardziej zależy1'. Przypomniał sobie, co mu Piper mówiła o nieu, o tym, że zadurzył się w Annabeth. Musiało to być coś o wiele poważniejszego od zwykłego zadurzenia. Przybyliśmy tu tylko po berło Dioklecjana - powiedział Nico, wyraźnie chcąc zmienić temat. - Gdzie ono iest? Ach... - Fawoniusz pokiwał głową zc smutkiem. - Myślałeś, że będzie to tak łatwe jak spotkanie z duchem Dioklecjana? nie, Nico. Czekają was o wiele trudniejsze próby. Wiedz, że nu długo przed tym, zanim wyrósł ten pałac, było tu wejście na dwór mojego pana. Przebywałem tu przez eony, prowadząc tych, którzy szukali miłości, pr/ed oblicze Kup idy na. Jasonowi nie spodobała się uwaga o trudnych próbach. Nie ulał icmu dziwacznemu bogu z pierścieniem, skrzydłami i koszem owoców. Coś mu się jednak przypomniało - jakaś stara legenda, którą słyszał w Obozie Jupiter. -Jak Psyche, żona Kup idy na. Przeniosłeś ja do jego pałacu. Oczy lawoniusza zalśniły. Brawo, Jasonie Grace. Tak, z tego miejsca poniosłem Psyche n.i skrzydłach wiatru do komnat mojego pana. Wiirto wiedzieć, że właśnie dlatego I )ioklecj m /budował TU swój pałac. To miejsce zawsze było owiewane łagodnym Wiatrem Zachodnim. - Rozłożył ramiona. Ib przystań spokoju i miłości w świecie targanym konfliktami. Kiedy pałac Dioklecjana splądrowano... Zabrałeś berło - wtrąci! Jason. Żeby je chronić. 'Ib jeden z wielu skarbów Kupidyna, pamiątka po lepszych czasach. Jeśli chcecie je mieć... - Zwrócił się do Nica. - Musisz stanąć przed bogiem miłości. Nico spojrzał na okna, przez które sączyło się światło słońca, jakby rozważał możliwość ucieczki przez jeden z tych wąskich otworów. Jason nie bardzo wiedział, czego chce Fawoniusz, ale jeśli „stanięcie przed bogiem miłości" oznaczało zmuszenie Nica do jakiegoś wyznania, nawet do ujawnienia imienia dziewczyny, w której się zakochał, nie brzmiało to zbyt groźnie. Nico, mógłbyś to zrobić. To może być dla ciebie kłopotliwe, ale przecież chodzi o berło. Nico nie wyglądał na przekonanego. Prawdę mówiąc, wyglądał, j:ikhy go zemdliło. Wyprostował jednak ramiona i kiwnął głową. Masz rację. Ja... ja nie boję się boga miłości. Jason Fawoniusz ucieszył się. Wspaniale! Może najpierw coś przekąsisz? - Wyjął z kosza zielone jabłko, obejrzał jc i zmarszczył brwi. - Och, wciąż zapominam, że moim symbolem jest kosz niedcjn-ałych owoców. Czemu wiosenny wiatr nie zasługuje na większe zaułunie? Letni wiatr, ten (o m.i dobrze! nie przejmuj się - powiedział szybko Nico. - Prowadź nas do Kupidyna. Fawoniusz obrócił pierścień na palcu i ciało Jasona rozpłynę ło się w powietrzu. JASON Jason już wiele razy ujeżdżał wiatr, ale bycie wiatrem to nie to samo. Utraci! kontrolę nad lotem, w głowic mial zamęt, zanikły graniee między jego ciałem a resztą świata. Zastanawiał się, czy tak czują się pokonane potwory - zamieniające się w pył, bezwolne i pozbawione formy.
Wyczuwał w pobliżu obecność Nica. Zachodni Wiatr wyniósł ich pod niebo nad Splitem. Mknęli nad wzgórzami, rzymskimi akweduktami, autostradami i winNicami. Kiedy zbliżyli się do gór, ujrzał ruiny jakiegoś rzymskiego miasta w dolinie szczątki murów, prostokątne fundamenty i fragmenty dróg - wszystko zarośnięte trawą, tak że przypominało wielką omszałą szachownieę. 1*a won iusz opuścił ich pośrodku tych ruin, obok złamanej kolumny wielkości sekwoi. Jason odzyskał ciało. Przez chwilę poczuł się jeszcze gorzej, jakby nagle otuliła go ołowiana peleryna. Tnk, ciała śmiertelników są okropnie, ciężkie i nieporęczne - powiedział Kawoniusz, jakby czytał w jego myślach Usadowił się ze swoim koszem na pobliskim fragmencie muru i rozwinął rdzawe skrzydła, wystawiając je na słońce. - Naprawdę nie wiem, jak wy to znosicie, dzień po dniu. Jason rozejrzał się. Kiedyś musiało to Wyć duże miasto. Dostrzegł szczątki świątyń, resztki amfiteatru i puste piedestały, na których pewnie siały pomniki. Rzędy kolumn wiodły donikąd. Stare mury miejskie biegły po zboczach wzgórz jak kamienny ścieg pośród zielonej tkaniny. W niektórych miejscach widniały ślady po wykopaliskach, ale większość ruin wyglądała na opuszczoną, jakby miasto rozpadało się powoli pod wpływem wiatru, słońca i zimna przez ost.u nie dwa tysiące lał. Witajcie w Salonie - powiedział Fawoniusz. - To stolica Dalmacji! Miejsce narodzin Dioklecjana! Ale przedtem, nu długo przedtem, tu był dom Kupidyna. To imię potoczyło się echem, jakby jakieś głosy powtórzyły je szeptem pośród ruin. Coś w tym miejscu budziło jeszcze większy lęk niż podziemia pałacu w Splicie. Kupidyn nigdyjasona specjalnie nie interesował, a już na pewno nie budził w nim lęku. Nawet rzymskiemu półbogu imię to kojarzyło się z głupim amorkiem w pampersach pola tującym w Walentynki z dziecinnym łukicm i strzałą. Och. on nie jest tak i - powiedział Fawoniusz. Jason drgnął. Czy tusz w moich myślach? Nie muszę. - Fawoniusz podrzucił brązowy pierścień. - Kuż dy ma mylne wyobrażenie o Kupidynie... dopóki go nie spotka. Nico oparł się o kolumnę, nogi mu dygotały. I lej, stary... - Jason ruszył ku niemu, ale Nico powsrrzymal go machnięciem ręki. Zieleń u jego stóp '/brązowiała i zwiędła. Ku kolumnie prowadziła ścieżka martwej trawy, jakby ze stóp Nica sączyła się trucizna. Ach... - Fawoniusz współczująco pokiwał głową. - nie dziwię alt;, że opanował cię strach, Nico di Angela. Wiesz, jak to się stało, że ja skońc/yłcm jako sługa Kupidyna? Ja nie służę nikomu mruknął Nico. - A zwłaszcza Kupidynowi. Zakochałem się w śmiertelniku. Miał na imię ł liacynt ciągnął Fawoniusz, jakby tego nie usłyszał. - Był naprawdę niezwykły. On...? - Jason wciąż, miał zamęt w głowic, więc dopiero po chwili to do niego dotarło. Och... Tak, Jasonie Grace. - Fawoniusz zmarszczył brwi. - Zakochałem się w fitf/.CTyżnu'. To cię szokuje? Jason nie był tego pewny. Starał się nie myśleć o szczegółach życia miłosnego bogów, bez względu na to, w kim się zakochiwali. W końcu jego ojciec, Jupiter, też nie byl ideałem. W porównaniu z miłosnymi skandalami, do jakich wciąż dochodziło na Olimpie, to, że Zachodni Wiatr zakochał się w śmiertelniku, nie było jakoś szczególnie szokujące. Chyba nie. Więc... Kupidyn trafił cię swoją strzałą i zakochałeś się, tak? Fawoniusz prychnął.
Mówisz, jakby to było bardzo proste. Niestety, miłość nigdy nie jest prosta. Bo, widzisz, Apollo też zakochał się w I liacyncic. Dowodził, że są tylko przyjaciółmi. No, nie wiem. Ale pewnego dnia natknąłem się na nieh, jak grali w quoit... Znowu ro dziwne słowo. Quoit? To gra polegająca na rzucaniu takimi pierścieniami - wyjaśnił Nico szorstkim tonem. Jak podkowami. Coś w tym rodzaju - zgodził się Fawoniusz. - W każdym razie poczułem zazdrość. Zamiast zapytać ich wprost i poznać prawdę, poruszyłem wiatrem i ciężki metalowy pierścień ugodził I Iiacyn- la w głowę, no i... - Westchnął. - Kiedy I Iiacynr umarł, A|>ollo z.1 mienił go w kwiat, w hiacynt. Jestem pewny, że Apollo srogo by się na mnie zemścił, ale Kupidyn otoczył mnie swoją opieką. Zrobiłem roś stratnego, .ile oszalałem z miłości, więc oszczędził mnie, pod warunkiem że będę dla niego pracował. Na zawsze. KUPI DYN. To imię znowu potoczyło się echem po ruinach. To sygnał dla mnie. - Fawoniusz wstał. - Przemyśl dobrze, co zrobisz, Nico di Angelo. Kupidyna nie oszukasz. Jeśli dasz się ponieść złości... no cóż, spotka cię jeszcze gorszy los niż mnie. Jason poczuł się tak, jakby jego mózg znowu zamienił się w wiatr. nie rozumiał, o czym mówi Fawoniusz ani dlaczego Nico jest tak wstrząśnięty, ale nie miał czasu, by o tym pomyśleć. Duch wia- rru zniknął w smudze czerwieni i złota. Letnie powietrze nagle zgęstniało. Ziemia zadrżała. Jason i Nico dobyli mieczy. // -wife o to chodzi. Glos przemknął jak kula obok ucha Jasona. Kiedy się odwrócił, nie zobaczył nikogo. Przyszliście po berło. Nico stal za jego plecami i Jason po raz pierwszy poczuł, że jest r ail z jego towarzyst wa. Kupidynie! - zawołał. - (Idzie jesteś?! Glos roześmiał się. 7. całą pewności;] niehrzmiałjak głos nmorka. Był głęboki i bogaty, ale budził lęk - jak drżenie przed trzęsieniem ziemi. Tan:, gdzie najmniej się innie spoił ziewasz. '/. miłofciif zawsze tok jest, Coś uderzyło w Jasona i pociągnęło go przez ulicę. Stoczył się po jakichś schodach i wylqdow:il n.i posadzce piwniey rozkopanego rzymskiego domu. Chyba powinieneś o tym wiedzieć, fasonie Grace -zawirował wokół niego głós Kupidyna. IV-końcu znalazłeśprawdziwą miłość. A może wciąż sobie nie dowierzasz? Nico zszedł po schodach. nie ci się nie stało? Jason chwycił jego wyciągniętą rękę i wstał. nie. Po prostu dałem się głupio zaskoczyć. Och, czyżbyś si{ spodziewał, że będę grał czysto? - roześmiał się Kupidyn. - jeitem bogiem miłości. Nigdy nie gram czynię. Tym razem zmysły Jasona były w pełnej gotowości. Wyczuł ruch powietrza w tej samej chwili, gdy zmaterializowała się strzała mknąca prosto w pierś Nica. Machnął mieczem i odbił ją klingą. Strzała ugodziła w mur, obsypując ich odłamkami wapienia. Wbiegli po schodach. Jason pociągnął Nica w bok, gdy kolejny podmuch wiatru przewrócił kolumnę, która by go zmiażdżyła. Ten facet to Miłość czy Śmierć? warknął Jason. Zapytajviuoich przyjaciół. J•‘rank, iłazeł i Percy spotkidi już mojego odpowiednika, Tar. at osa. Wiele się nie różnimy. No, Śmierć by- VM łagodniejsza. Chcemy tylko tego berła! zawołał Nico. - Próbujemy powstrzymać Gaję. Jesteś po stronie bogów czy nie?
Druga strzała trafiła w grunt między stopami Nica, jaśniejąc białym blaskiem. Rzucił się do tyłu, gdy strzała wybuchłą snopem płomieni. Miłość jest po każdej tt rvnie. I po niezyjej. Nie pytaj, co miłość może zrobić z tobą. Super - mruknął Jason. - Teraz częstuję nas frazesami z walc nty 11 kow vch kartek. Wyczuł ruch za plecami. Obrócił się błyskawicznie, siekąc mieczem powietrze. Klinga natrafiła na coś. UsłysząI mruknięcie i '/umachnął się mieczem po raz drugi, ale niewidzialnego ho gil już nie było. Na kamieniach pohukiwał ślad złotego iciioru - krwi bogów. Bardzo dobrze, Jasom? Grace. W końcu potrafisz, wyczuć moja ebet- mić. Większość beros&w nie zdobyłaby się na nawet takie tyiko tira
Tuż obok Jasona runął fragment muru. Jason ledwo zdążył przetoczyć się w bok. Przestań! - krzyknął Nico. - Przecież to ja jestem twoim celem. Zostaw go w spokoju! Jasonowi dzwoniło w uszach. W głowic mu się kręciło. W ustach miał smak wapiennego pyłu. Nie rozumiał, dlaczego Nico uważa się za główny cel, ale Kupidyn zdawał się z tym zgadzać. Biedny Nico di Angelo. W glosie boga zabrzmiało rozczarowanie. - Myślisz, że wiesz, czego ja chcę? A wiesz, czego ry sam chcesz? Moja ukochana Psyche zaryzykowała życie w imię miłości. Tylko tak mogła odpokutował brak wiary. A ty... co byi zaryzykował w moje imif? Ryłem w Tartarze i wróciłem - warknij! Nico. - nie wystraszysz mnie. Bardzo, bardzo się mu if boisz. Spójrz na mnie. Bądź uczciwy. Jason dźwignął się na nogi. Grunt wokół Nica zadygotał. Trawa zwiędła, kamienne płyty popękały, jakby coś się poruszało, próbując wydostać się z ziemi. Daj nam berło Dioklecjana - powiedział Nico. Nie mamy czasu na takie gierki. Gierki? - Kupidyn ugodził Nica, który wpadł iiu granitowy piedestał. - Miłość nie jest radną gierką! To nie łagodność kwiatów! To ciężka praca, misja, która nigdy się nie kończy. 'Zada wszystkiego! A przede wszystkim prawdy. Tylko wtedy udziela nagrody. Jason odzyskał miecz. Jeśli ten niewidzialny facet rzeczywiście jest Miłością, to chyba stanowczo się ją przecenia. Wolał wersję Piper - żc miłość jest taktowna, uprzejma, cudowna. Afrodytę potrafił zrozumieć. Kupidyn był dla niego raczej oprychem wymuszającym okup. Nico! - zawołał. - Czego ten facet chce od ciebie? Powiedz mu, Nico di Angelo. Powiedz, mu, że jesteś tchórzem, że boisz się samego siebie i swoich uczuć. Powiedz mu, diaczcgo tak naprawdę uciekłeś z Obozu Herosów i dlaczego zuwsze jesteś sam. Nico jęknął. Grunt pod jego stopami pękł i wypełzły z niego szkielety - martwi Rzymianie pozbawieni rąk. z rozłupanymi czaszkami, połamanymi zebrami i zwisającymi szczękami. Niektórzy mieli na sobie strzępy toię, inni pogięte pancerze. Ukryjesz się między umarłymi, jak zwykle?-zadrwił Kupidyn. Z syna I ladesa buchnęły lale ciemności. Kiedy uderzyły wjasona, prawit? utracił świadomość - pochłonęły go nienawiść, strach i wstvd... Pr/cci oczami przelatywały mu różne sceny. Zobaczy! Nica i jego siostrę nu szczycie zaśnieżonego urwiska w Maine, Pcr- cvego Jacksona broniącego ich przed mantikorą. Miecz Percy c- go jaśniał w ciemności. Percy był pierwszym półbogiem, którego Nico zobaczył w akcji. Później, w Obozie Herosów, chwycił Nica za ramię i obiecał mu, że będzie się opiekował Bianeą. Nico uwierzył rmi. Spojrzał w jego zielononiebicskie oczy i pomyślał: „Przecież jego nie można pokonać. To prawdziwy heros’*. Jakby ożyła jakaś mocarna postać z jego ulubionej gry karcianej. Jason ujrzał chwilę, kiedy Percy powrócił i powiedział Nico- vvi, że Hi unci nie żyje. Nico krzyknął i nazwał go kłamcą. Czuł się zdradzony, a jednak... Kiedy szkicletony zaatakowały, nie pozwolił im skrzywdzić Percy ego. Wezwał ziemię, by je pochłonęła, a porem uciekł przerażony własną mocą i własnymi emocjami. Jason zobaczył więcej podobnych scen z punktu widzenia Nica... Oszołomiony, zmartwiał i zaniemówił. Tymczasem wezwane przez Nica szkielet)’ Rzymian rzuciły się na coś niewidzialnego. Bóg walczy! z nimi, odrzucając je na boki, łamiąc im żebra i gruchocząc czaszki, alt- nie ustępowały, czepiając się jego ramion. Cichnie! zawołał Kupidvn. - A wifejednak masz ■w sobie /nocy
Opuściłem Obóz 1 Icrosów z powodu miłości - odrzekł Nico. - Annabcth... ona... Wciąż się ukrywasz. Ku pi dyn roztrzaskał kolejny szkielet na kawałki. - Nie jesteś silny. Nico - wybełkotał Jason - nie przejmuj się. Zrozumiałem. Nico spojrzał na niego, na jego twarzy malował się ból. Nie, ty tego nie rozumiesz. To niemożliwe. Więc znowu uciekasz - szydził Kupidyn. - Otł swoich przyjaciół, 0:1 samego siebie. Ja nie mam przyjaciół! Opuściłem Obóz. Herosów, bo to nie jest miejsce dla mnie! Nigdy nie było! Szkielety unieruchomiły Kupidyna, ale niewidzialny htVg roześmiał się tak okrutnie, że Jason chciał wezwać jeszcze jeden piorun. Niestety, w;jtpil, czy ma dość mocy, by to uczynić. Zostaw go w spokoju - wychrypiał. To nie... Głos mu się załamał. Chciał powiedzieć „ro nie twoja sprawa", ale uświadomił sobie, że to właśnie sprawa Kupidyna. Coś, co Fawoniusz powiedział, dźwięczało mu w uszach. „To cię szokuje?”. W końcu pojął sens opowieści o Psyche - dlaczego śmiertelna dziewczyna tak się bala. Podjęła ryzyko i złamała zakaz spojrzenia w twarz bogu miłości,bo bała się.że może on okazać się potworem. Psyche miała rację. Kupidyn hyl potworem. Miłość jest nąj- okr ut n iej szym potworę m. Głos Nica przypominał chrzęst tłuczonego szkła. -Ja... ja nie zakochałem się w Annabeth. Byłeś o ni;} zazdrosny - powiedział Jason. - 1 )1atcgó nie chciałeś być blisko niej. ł dlatego nie chciałeś być blisko... niego. Teraz to wszystko zrozumiałem. Sprzeciw i opór Nica załamały się. Ciemność ustąpiła. Szkielety Rzymian rozpadły się i rozsypały w pył. Nienawidziłem samego siebie - powiedział. Nienawidziłem Percy ego Jacksona. Nagle Kupidyn stał się widzialny. Objawił im się smukły, muskularny młodzieniec ze śnieżnobiałymi skrzydłami i prostymi czarnymi włosami, w białej tuniee i dżinsach. Łuk i kołczan na jego ramieniu nie były zabawkami były groźną bronią. Oczy miał czerwone jak krew, jakby wszystkie gadżety walentynkowe z całego świata zmiażdżono i przedestylowano w jedną trującą miksturę. Jego twarz była piękna, ale i sroga - raziła jak światło reflektora, tak żc trudno było na nią patrzyć. Obserwował nie a z wyraźnym zadowoleniem, jakby rozpoznawał w nim cel swojej strzały. Zadurzyłem się w Percym - wyrzucił z siebie Nico. Taka iesc prawda. 'luki jest mój wielki sekret. Spojrzał ze złością n;i Kupi dyna. - Zadowolony? Po raz pierwszy w oczach boga pojawiło się coś w rodzaju współczucia. Och, nie twierdzę, że Miłość zawsze uszczęśliwia. - Głos miał cichszy, o wiele bardziej ludzki. - Czasami sprawia, że powala cię bezmierny smutek. Ale w końcu spojrzałeś jej w twarz. Tylko w ten sposób można mnie pokonać. 1 rozpłynął się w powietrzu. Tam, gdzie stał, na ziemi leżało berło z kości słoniowej, około metra długości, zakończone ciemną kulką z polerowanego marmuru wielkości piłki hejsbolowej, wspartą na grzbietach trzech złotych rzymskich orłów. Berło Dioklecjana. Nico ukląkł i podniósł je. Spojrzał na Jasona, jakby się spodziewał, że go zaatakuje. Jeśli inni się dowiedzą... Jeśli inni się dowiedzą, będzie cię wspierało wielu przyjaciół, którzy wyzwolą gniew bogów na każdego, kto sprawi ci przykrość. Nico miał ponurą minę. Jason wciąż czul promieniujące od niego rozżalenie i gniew. Ale to twoja sprawa dodał Jason. - Dc* ciebie należy decyzja, czy im to powiesz, czy nie. Ja mogę ci tylko powiedzieć...
Ja już rego nie czuję - mruknął Nico. To znaczy... już nie czuję tego do Percy ego. liyłcm młody i łatwo ulegałem uczuciom... i... nie... Głos mu się załamał i Jason mógłby przysiąc, że Nico jest bliski łez. Bez względu na to, czy naprawdę przestał się durzyć w Pcr- cym, czy nie, Jasonowi trudno hyło sobie wyobrazić, co Nico musiał przeżywać przez Ir wszystkie lata, utrzymując w rajcrnniey coś, co w larach czterdziestych było nie do przyjęcia, zaprzeczając Jason samemu sobie, rzującsię kompletnie osamotniony-jeszcze bardziej od Innych półbogów. Nico powiedział łagodnie widziałem iuż wiele odważnych czynów, ale to, ro ty teraz zrobiłeś, wymagało chyba największej odwagi. Nico spojrzał na niego niepewnie. Powinniśmy wracać na okręt. -Tak. Mogę nas przenieść... nie. Tym razem przeniesiemy się tam droęą cieni. Na jakiś czas mam dość wiatrów. ANNABETH TJrraia wzroku była bolesną udręk:}. A oddzielenie o<ł Percy c- go straszne. Teraz, kiedy Annabeth odzyskała już w/rok, patrzyła, jak jej chłopak powoli umiera, zatruty krwi;} gorgony, i nie mogła nie na to poradzić. To była najgorsza klątwa. Bob przerzucił sobie Percy ego przez ramię jak worek z ekwipunkiem sportowym. Mały Bob zwinął się w kłębek na plecach Percy ego, mrucząc głośno. Bob kroczył szybko, nawet jak na tytana, więc Annabeth z trudem za nim nadążała. W płucach jej rzęziło. Skóra zaczęła się łuszczyć. Pomyślała, że powinna znowu napić się ognistej wody, ale Flegeton zostawili za sobą. Ciało miała tak obolałe i poobijane, żejuż zapomnia- ła, jak to jest, kiedy nie nie boli. Jak długo jeszcze? - wychrypiała. Chyba za długo - odrzekł przez ramię Bob. - Ale może nie. „Bardzo pocieszające'' - pomyślała, dc nie miała siły tego wypowiedzieć. Krajobraz znowu się zmienił. Wciąż schodzili w dół, co powinno było ułatwić ten pospieszny marsz, ale zbocze opadało pod złym kątem - było zbyt stromo, by po nim zbiegać, i zbyt zdradzieckie, by mogła sobie pozwolić choćby na chwilę nieuwagi. Grunt był śliski, czasem pokrywał go luźny żwir, ;i czasem szlam. Co jakiś czas omijała koler na tyle ostre, że mogły przebić jej stopę, i wybrzuszenia... no. raczej nie skały, bo bardziej przypominały brodawki wielkości arbuzów. Gdyby zechciała się nad tym zastanowić (a nie chciała), pewnie by pomyślała, że Bob prowadzi ją jelitami Tartara. Powietrze zgęstniało i cuchnęło ściekiem. Ciemność nie była już tak nieprzenikniona, ale przed sobą Annabcth widziała tylko białe włosy Boba i ostrze jego włóczni. Zauważyła, że od czasu walki z uroi nie schował tego ostrza w miotle. To też wzmagało w niej lęk. Percy podrygiwał na ramieniu Boba, co powodowało, że kotek musiał wciąż zmieniać pozycję na jego plecach. Co jakiś czas Percy jęczał z bólu, a Annabcth czuła się tak, jakby jakaś pięść ściskała jej serce. Przypomniała sobie herbatkę z Pipcr, I lazel i Afrodyt:} w Charleston. O, bogowie, jak to było dawno... Afrodyta wzdychała i tęsknie wspominała stare dobre czasy wojny secesyjnej kiedy miłość i wojna szły ze sobą w parze. Bogini wskazała wtedy zdumą na Annabcth jako II I przykład dla pozostałych dziewcząt: „Kiedyś jej obiecałam, że będzie miała ciekawe życie miłosne. I co, może rak nie było?”. Annabeth chciała ją udusić. Tej „ciekawości" było w jej życiu tr<» chę za wiele. Teraz wciąż wierzyła, że wszystko dobr/.c się skończy. Przecież to nadal jest możliwe, bez względu na to, co dawne mity mówią o tragicznych losach herosów. Muszą być wyjątki, prawda? Jeśli cierpienie ma zawsze być wynagrodzone, to Percy i ona już zasłużyli na nagrodę główną.
Pomyślała o wizji, juką przedstawi! jej Percy - osiedlają się w Nowym Rzymie, razem tam studiujq. Z początku wizja życia wśród Rzymian trochę ją przerażała. Miała im za złe, że odebrali jej Percy'ego na tak długo. Teraz zgodziłaby się na to z ochotą. Jeśli tylko przeżyją. Jeśli Rcyna otrzyma od niej wiadomość. Jeśli mnóstwo innych r/cczy skończy się pomyślnie. „Przestań” - skarciła się w duchu. Trzeba skupić się na teraźniejszości, stawiać jedną stopę przed drug.j, ostrożnie omijać każdy polip wyrastający z tych jelit. Kolana miała rozgrzane i chwiejne, jak druciane wieszaki wykrzywione dobranie wytrzymałości. Percy jęczał i mruczał coś, czcgo nie mogła zrozumieć. Bob nagle się zatrzymał. Patrz. Przed nimi, w mroku, roztaczało się płaskie czarne bagnisko. Wisiała nad nim mgła, żółta jak siarka. Choć nie było słońca, rosły tu jakieś rośliny - kępy i rzcin, mizerne drzewa bez liści, /bagna wyrastały nawet jakieś chorowite kwiaty. Omszałe ścieżki biegły między jamami pełnymi bulgocącej smoły. Przed Annabcth widniały głębokie ślady wielkości pokryw od pojemników na śmieci, z długimi, ostro zakończonymi palcami. Niestety, nie miała wątpliwości, kto mógł je zostawić. Smok? Tak. - Bob uśmiechnął się do niej. - To dobrze! Yyy... dlaczego? Bo już niedaleko. 1 pomaszerował w hagnisko. Annabcth chciało się wyć. Nienawidziła, że jest na lasce tytana, zwłaszcza takiego, który powoli odzyskiwał pamięć i prowadził ich do „dobrego’’ olbrzyma przez bagnisko, gdzie najwyrsź niej spacerował sobie smok. Ale Boh niósł Percycgo. Gdyby siv* zawahała, mogłaby 'Zgubić ich w mroku. Pospieszyła za nim, przeskakując z jednej kępy mchu n i drugą i modląc się do Ateny, by ją ustrzegła od wpadnięcia w którąś z tych cuchnących dziur. Ale teren przynajmniej sprawił, że Bob szedł już trochę wolniej. Kiedy go dogoniła, mogła iść tuż za nim i mieć oko na Pcrcycgo, który mamrotał w malignie. Czoło miał niepokojąco gorące. Kilka razy wybełkotał: „Annabeth", co takją wzruszało, że z trudem tłumiła szloch. Kociak mruczał głośniej i przytulał się do Boba pleców. W końcu mgła opadła, ukazując błotnistą polankę, niby wyspę pośród bngniska. Grunt był upstrzony skarłowacialymi drzewami i kupami kamieni. Pośrodku stała wielka, kopulasta chata z kości i zielonkawej skóry. Z dziury w szczycie wydobywał się dym. Wejście było zasłonięte luskowatą skórą jakiegoś gada; I*° obu stronach płonęły żółtym światłem dwie pochodnie z olbrzymich kości udowych. Uwagę Annabeth najbardziej przyciągnęła jednak czaszka smo ka. Jakieś pięćdziesiąt; metrów od niej, w połowie drogi do ziemianki, z ziemi wyrastał pod kątem czterdziestu pięciu stopni potężny dąb. Szczęki czaszki smoka obejmowały pień, jakby dąb bvl językiem martwego gada. ‘lak mruknął Bob. • Jest bardzo dobrze. Dla Annabeth nie było tu nie dobrego. Zanim /dążyła zaprotestować, Mały Bob wygiął grzbiet i zasy- czał. Za nimi przezbagnisko przetoczył się potężny ryk-odgłos, który Annabeth słyszała ostatnio podczas bitwy o Manhattan. Odwróciła się i zobaczyła szarżującego na nieh smoka. ANNABETH
Co nią najbardziej wstrząsnęło? Si nok był z pewnością najpiękniejszym stworzeniem, jakie zobaczyła od czasu wpadnięcia do Tartaru. Jego skóra pokryta była zielonymi i żółtymi plamami, jak słońce prześwitujące pracz baldachim lasu. Gadzie oczy miały jej ulubiony kolor morskiej zieleni (jak oczy Percy ego). Kiedy rozpostarł skórzastc falbany wokół głowy, wyglądał rak dostojnie i pięknie, że aż trudno było uwierzyć w jego mordercze zamiary. Był długi jak kolejka metra. Potężne szpony zagłębiały się w bioto, gdy sunął naprzód, miotając ogonem na boki. Zasyczal. plując strumieniem zielonego jadu, który zadymił na mchu i podpalił smolę w jamach, przesycając powietrze wonią świeżego igliwia i imbiru. 'Len potwór nawet pachniał dobrze. Jak większość smoków nie miał skrzydeł, ale był długi i bardziej przypominał węża niż smoka. I wyglądał na głodnego. Bob, co to jest? Macoński smok. Z Maconii. Bardzo pomocna informacja. Chętnie by walnęła Boba w głowę t;j jego miotłą, gdyby zdołała ją unieść. Możemy go jakoś zabić? My? nie. Smok ryknął, jakby się z tym zgadzał, ponownie wypełniając powietrze wonią igliwia i imbiru, która byłaby znakomitym zapachom odświeżającym wnętrze samochodu. Chroń Percy ego - powiedziała. - Ja skupię jego uwagę na sobie. nie miała pojęcia, jak to zrobi, ale nie innego nie potrafiła wymyślić. nie może pozwolić, by Percy umarł, póki ma jeszcze dość siły, by utrzymać się na nogach. nie musisz - powiedział Bob. - Za minutę... ROOOOOAAARR! Annabeth odwróciła się. Z. chary wyszedł olbrzym. Miał z sześć metrów wzrostu - typowa wysokość olbrzyma ludzkie kształty oil pasa w górę i pokryte łuską gadzie nogi, jak u dwunożnego dinozaura. nie miał żadnej broni. Zamiast pancerza nosił tylko koszulę z zielono nakrapianej skóry, połatanej baranim runem. Jego skóra była wiśniowa, broda i włosy rdzawe, przetykane kępkami trawy, liści i kwiatów z bagniska. Ryknął wyzywająco, ale na szczęście nie patrzył na Annabeth. Bob odciągnął ją na bok, gdy olbrzym ruszył na smoka. Starli się jak w jakiejś dziwacznej bożonarodzeniowej scenie walki - czerwone przeciw zielonemu. Smok plunął jadem. Ol br/ym odskoczył w bok. Chwycił pień dębu i wyrwał go z korzeniami. Stara czaszka rozsypała się w pył. gdy zamachnął się pniem jak kijem bej sbr>l owym. Ogon smoka owinął się wokół pasa olbrzyma, pociągając go ku kłapiącej szczęce. Ale gdy olbrzym znalazł się dostatecznie blisko, wepchnął pień w gardziel potwora. Annabeth miała nadzieję, że już nigdy więcej nie zobaczy tak makabrycznej sceny. Pień przebił gardło i przyszpilil smoka do ziemi. Korzenie zaczęły się poruszać, zakotwiczając dąb, aż w końcu wyglądał, jakby stał ram od stuleci. Smok miota! się i wstrząsał tułowiem, ale korzenie nie puszczały. Olbrzym uderzył go pięścią w kark. TRZASK. Potwór zwiotczał. Z uczą 1 się rozpływać, pozostawiając na ziemi tylko kości, mięso, skórę i nową smoczą czaszkę, której szczęki otaczały pień dębu. Bob chrząknął. Dobre. Kociak zamruczał z aprobatą i zaczął myć sobie łapki. Olbrzym kopnął szczątki smoka, przyglądając im się krytycznie.
Niedobre kości - powiedział. - Chciałem mieć nową laskę. I Impt. Ale mam trochę dobrej skóry na wejście do wychodka. Oddarł kawał miękkiej skóry z folban smoka i wetknął sobie za pas. Uch... - Annabeth chciała zapytać, czy olbrzym naprawdę używa smoczej skóry jako papieru toaletowego, ale uznała, że jednak tego nie zrobi. - Bob, może nas przedstawisz? Annabeth... - Bob poklepał nogi Percy ego. - A to jest Percy. Annabeth miała nadzieję, że tytan sobie z niej żartuje, ale trudno to było poznać po jego twarzy. Zgrzytnęła zębami. Chodziło mi o olbrzyma. Obiecałeś, że nam pomoże. Obiecał? Olbrzym zerknął na nieh. Oczy mu się zwęziły pod krzaczastymi czerwonymi brwiami. - ObietNica to wielka sprawa. Dlaczego Hob miałby obiecać, że pomogę? Rob przestąpił z nogi na nogę. Tytani budzili strach, alt- Anna beth jeszcze nigdy nie widziała żadnego przy olbrzymie. W porównaniu z zabójcą smoków Bob wyglądał jak chuchro. Damasen to dobry olbrzym — powiedział Bob. - Spokojny. Może wyleczyć z trucizny. Annabeth patrzyła, jak olbrzym Dam a sen odrywał gołymi rękami kawały krwawego mięsu z truchłu smoka. • Spokojny - powtórzyła. - No tak, przecież widzę. Dobre mięso na kolację. - Damasen wyprostował się i przyjrzał się jej, jakby była potencjalnym źródłem protein. -Wejdźcie do środka. Będzie potrawka. A potem zobaczymy, co z tą obictnieij. ANNABETH Przytulna. Annabeth nigdy by nie pomyślała, że opisze tym słowem coś w Tartarzc, ale mimo żc chata olbrzyma była wielka jak planetarium i /.budowana z kości, biota i smoczej skóry, ona tak właśnie się w niei czuła. Pośrodku płonęło ognisko ze smoły i kości, ale dym był biały i bczwonny i ulatywał przez otwór w powale. Sucha bagienna trawa i szare wełniane kobicrcc pokrywały podłogę. W jednym końcu było wielkie legowisko z owczych i smoczych skór. W drugim stały stojaki, na których suszyły się zioła, zasolone skóry i coś, co wyglądało jak paski smoczego mięsa. Pachniało duszonym mięsem, dymem, hazylią i tymiankicm. Zaniepokoiło ją tylko stadko owiec w zagrodzie w głębi chaty. Przypomniała sobie jaskinię cyklopa Polifema, który pożerał półbogów i owce - bez różniey. Zastanawiała się, czy olbrzymy maj:} podobne upodobania. Kusiło ją, żeby stąd uciec, ale Bob już złożył Percy ego na legowisku olbrzyma, gdzie chłopak prawie utonął w wełnie i skórze. Maly Hub wskoczył tam za nim i zaczął ugni.ii,u' skóry, mrucząc t.ik głodno, że legowisko drżało jak automatyczne łóżko do masażu. Damascn podszedł do paleniska. Wrzucił mięso smoka do wiszącego nad ogniem kotła, który wyglądał, jakby go zrobiono /. czaszki potwora, po czym wziął chochlę i zaczął nią mieszać potrawę. Annabcth nie chciała być kolejnym składnikiem potrawki, ale w końcu przyszła m w określonym celu. Wzięła głęboki oddech i podeszła do olbrzyma. Mój... przyjaciel umiera. Możesz go wyleczyć czy nie? Trochę się zająknęła, wypowiadając słowo „przyjaciel”. Percy był dla niej kimś o wiele więcej niż przyjacielem. Nawet „mój chłopak" w pełni tego nie oddawał. Przeszli razem tyle, że stal się jej czficią - czasami irytującą, to fakt, ale bez wątpienia częścią, bez której nie mogłaby żyć.
Damascn spojrzał na nią spod krzaczastych czerwonych brwi. Spotykała już wielkich, przerażających humanoidów, ale ten olbrzym wzbudzał w niei jakiś inny rodzaj niepokoju. nie budził strachu. Promieniował smutkiem i goryczą, jakby własne utrapienie takgo pochłaniało, że miał do niej żal, bo próbowała zwrócić jego uwagę na coś innego. Nie słyszałem takich słów w Tartarzc - burknął. - Przyjadę!. ObietNica. Annabcth skrzyżowała ramiona. A kretu gorgony} Potrafisz z niej uleczyć czy może Bob przecenia twoje talenty? Kierowanie tak bezceremonialnych słów do sześciometrowego zabójcy smoków nie było mądrą taktyką, ale Percy umierał. Nie miała czasu na dyplomatyczne zabiegi. Damascn spojrzał na nią spode łba. Wątpisz, w moje talenty? Półżywy śmiertelnik wdziera się n.i moje bagnisko i kwestionuje moje talenty? -Tak. Hinpl. - I >amascn wręczył chochlę Bobowi. Mieszaj. Następnie przyjrzał się swojej suszarce i wybrał z niej jakieś liście i korzonki. Wepchnął jc sobie do UST. przeżuł i wypluł zielonkawa kulę. Kubek rosołu - powiedział. Bob wlal trochę sosu z kotła cło pustej tykw)' i wręczył ją Da- inasenowi, który wrzucił do niej przeżutą przez siebie kulę ziół i zamieszał palcem. Krew gorgony mruknął. - Też mi coś! Podszedł do legowiska i podparł Percyego jedną ręką. Mały Bob powąchał rosół i prychnął, po czym zaczął drapać wełnianą skórę pazurkami, jakby chciał coś zakopać. Chcesz go tym nakarmić? - zapytała Annabeth. Olbrzym łypnął na nią. Kto tu jest uzdrawiaczcm? Ty? Zamilkła. Patrzyła, jak olbrzym wlewa Percy emu rosół do ust. Robił to zaskakująco łagodnie, mrucząc słowa zachęty, których nie mogła dosłyszeć. Po każdym łyku twarz Percyego odzyskiwała kolor. Wypił cały kubek i otworzył oczy. Rozejrzał się nieprzytomnie, spostrzegł Annabeth i uśmiechnął się do niej, jakby był pijany. Czuję się świetnie. Źreniee potoczyły mu się w górę. Padł bezwładnie na plecy i zachlapał. Parę godzin snu - oświadczył Damasen i będzie jak nowy. Annabeth zatkała z ulgi. Dzięki. Damasen spojrzał na nią ze smutkiem. Och, nie dziękuj mi. Nadal jesteście skazani. A ja żądam zapłaty za moje usługi. Annabeth zrobiło się sucho w ustach. Yyy... jakiej zapłaty? Opowieści. - Oczy mu rozbłysły. W Tarta rze jest nudno. Możesz mi o was opowiedzieć, gdy będziemy jedli? Annabeth wcale nie miała ochoty opowiadać olbrzymowi o ich planach. Przyjął ich jednak tak gościnnie. Uratował życic Percy emu. Jego potrawka z mięsa smoka smakowała wybornie (zwłaszcza w porównaniu z ognistą wodą). Jego chata była ciepła i przytulna. Po raz pierwszy w Tartar/e Annabcrh poczuła, że może się zrelaksować. Co było ironii) losu, skoro jadła kolację z tytanem i olbrzymem. Opowiedziała Damasenowi o swoim życiu i o przygodach, ja kie przeżyła razem z Percym. Opowiedziała, jak Percy spotkał Roba, wyczyści! mu pamięć w rzece Lrlc i pozostawił go pod opieką Hades a. Percy chciał dobrze zapewniła Boba. Nie wiedział, że I lades okaże się taką mendą. Nawet dla niej nie zabrzmiało to przekonująco. Hades ztniuzc był mend:).
Pomyślała o tym, co mówiły u rui — żc Nico <łi Angelo był jedyną osobą, która odwiedziła Roba w pałacu Hadesa. Nico byl najmniej towarzyskim, najmniej skłonnym do pomocy półbogiem, jakiego znała, a jednak okazał Bobowi tyle serdeczności. A przekonuj ;jc go, że Percy jesr jego przyjacielem, nieświadomie ocalił im życie. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek go rozgryzie. Rob umył swoją miskę płynem ze spryskiwacza i Ścierką. Oamasen machnął zachęcająco łyżką. Opowiadaj dalej, Annabeth Chase. Wyjaśniła mu, eo jest celem ich wyprawy na „Argo II". Kiedy powiedziała, że chcą powstrzymać przebudzenie si«; ( I:ii, 'zająknęła się. Ona jest... yyy... twoją mutk.j, tak? Damascn wytarł miskę. Twarz miał pożłobiotu}, pokrytą bliznami i śladami po oparzeniach jadami, więc wyglądała jak powierzchnia asteroidy. lak powiedział. - A I artar jest moim ojcem. - Zatoczył ręki} półkole. - Jak widzisz, sprawiłem rodzicom zawód. Spodziewali się po mnie... nufcej. Annabcth wci.jż nie mogła do końca uwierzyć, że jc kolację z oil) r/y mcm o nogach jaszczura, olbrzymem, którego rodzicami byli Ziemia i Otchłań. Bogów Olimpu dość trudno było sobie wyobrazić jako rodziców, ale przynajmniej przypominali ludzi. A ci prastarzy, pierwotni bogowie, jak (Jaja i Tartar... W jaki sposób można opuścić dom i uniezależnić się od swoich rodziców, jeśli dosłownie obejmuj.-) cały świat? Więc... nie masz nie przeciwko temu, że walczymy ' twoją mamą? Damascn prychnął jak byk. Życzę powodzenia. Ale teraz to mój ojciec jest dla was większym zagrożeniem. Z nim jako przeciwnikiem nie macie żadnych szans. Annabcth nagle straciła apetyt. Odstawiła miskę na podłogę. Mały Bob podszedł, by sprawdzić, co w niej jest. Przeciwnikiem? Damascn przełamał smoczą kość i zaczął dłubać sobie w zębach jej odłamkiem. Wszystko, co widzicie, jest ciałom Tartara, a przynajmniej jego manifestacją. Wic, że tu jesteście. Wci.jż próbuje was powstrzymać. Poluj.j na was moi bracia. To godne uwagi, że żyjecie tak długo, nawet korzystając z pomocy Japeta. Bob nachmurzył się, gdy usłyszał swoje imię. Pokonani nas ścigają, tak. Są blisko. Damasen wypluł odłamek kości. Mogę was osłaniać przez jakiś CZ.K. na tyle długo, byście odpoczęli. To ja panuję nad tym bagniskiem. Ale w końcu was dopadną. Moi przyjaciele muszą dotrzeć do Wrót Śmierci - powiedział Bob. - Tamtędy mogą wyjść na świat. To niemożliwe - mruknął Damasen. - Wrota są za dobrze strzeżone. Annabeth pochyliła się do przodu. Ale wiesz, gdzie one są? Oczywiście. Cały Tartar zbiega w dół do jednego miejsca: do swojego serca. Tam są Wrota śmierci. Ale nie dojdziecie tam żywi z jednym tylko Japctem. Więc chodź z nami. Pomóż nam. -HA: Annabeth podskoczyła. Percy powtórzył nieprzytomnie przez sen: Tła, ha, ha. Dziecię Ateny rzekł olbrzym - ja nie jestem waszym przyjacielem. Raz pomogłem śmiertelnikom i sama widzisz, dokąd mnie to zaprowadziło.
Pomogłeś śmiertelnikom? - Annabeth znała mnóstwo greckich legend, ale imię „Damasen” nie jej nie mówiło. Nie... nie rozumiem. Przykra sprawa - powiedział Bob. - Dobrym olbrzymom przytrafiają się przykre sprawy. Damasen został stworzony, by przeciwstawić się Aresowi. Zgadza, się - przyznaj olbrzym. - Jak wszyscy moi bracia urodziłem się, by przeciwstawić się któremuś z bogów. Moim wrogiem był Arcs. Ale Ares to bóg wojny. Więc urodziłem się... -Jako jego przeciwieństwo - domyśliła się Annabeth. - Nastawiony pokojowo do świata. Pokojowo, przynajmniej jak na olbrzyma. Damasen westchnął. •- Wędrowałem po łąkach Maeonii. w krainie, która teraz nazywa się Turcją. Opiekowałem się moimi owcami i zbierałem zioła. Dobie to było życic. Ale nie potrafiłem walczyć z. bogami. Moi rodzice przeklęli mnie za to. A oto największa obraza. lVwncgo dnia macoński smok zabił śmiertelnika, pasterza, mojego przyjaciela, więc wytropiłem gada i wepchnąłem mu drzewo w gardziel. Użyłem mocy ziemi, by drzewo zakorzeniło się na nowo, i w ten sposób przyszpiłiłcm go na zawsze. I Ipewniłem się, że już więcej nie będzie zagrażał śmiertelnikom, 'lego już Gaja nie mogła mi wybaczyć. Bo komuś pomogłeś? Tak. - Damascn jakby się zawstydził. Gaja otworzyła 'ziemię, która mnie pochłonęła, i zesłała tutaj, w trzewia mojego ojca Tartara, gdzie gromadzą się wszelkie bezużyteczne szumowiny, wszystkie resztki stworzenia, o które ona nie dba. - Wyjął sobie kwiat z włosów i spojrzał na niego Nicobecnym wzrokiem. Pozwolili mi żyć, paść owce, zbierać zioła, tak żebym doświadczy! bczuży te czności życia, które wybrałem. Dzień w dzień... albo w czasie, co przemija jak dzień w tym pozbawionym światła miejscu... maeoński smok odradza się, by mnie zaatakować. Moją klątwą jest niekończące się zabijanie. Annabeth rozejrzała się po chacie, próbując sobie wyobrazić, ile tysiącleci spędził tu 1 )amascn na wygnaniu, zabijając smoka, zbierając jego kości, skórę i mięso, wiedząc, że następnego dnia smok znowu go zaatakuje. Z trudem potrafiła sobie wyobrazić, że sama przeżyłaby tu choćby tydzień. Wygnanie tu własnego syna na całe stulecia to było niewyobrażalne okrucieńst wo. Przełam tę klątwę - powiedziała. - Chodź z nami. Damascn zaemokał. -To nie takie proste. Myślisz, że nie próbowałem opuścić tego miejsca? To niemożliwe. Bez, względu na to, w którą stronę powędruję, zawsze w końcu znowu tu trafiam. Znam tylko to bagnista, to jedyny cel, juki potrafię sobie wyobrazić. nie, mułu pólbogini. Kl.jtwa nade mną panuje. nie mu nadziei, bym mógł stąd odejść. nie mu nadziei - powtórzy! Bob. Musi być jakiś sposób. Annabeth nie mogła znieść wyrazu twarzy olbrzyma. Przy po minął jej ojca, kiedy parę razy wyznał, że wciijż kocha Atenę. Tuki by! smutny, luki przybity, pragnąc czegoś, co hy!o niemożliwe. Bob ma plan, jak dotrzeć do Wrót Śmierci - upierała się. Po wiedział, że możemy się ukryć we Mgle Śmierci. Mgła Śmierci? Damasen łypnął na Boba. - Chcesz ich zaprowadzić do Athlys? To jedyny sposób-od rzek! Bob. Umrzecie - powiedział Damasen. - W bólu. W ciemności. Ar Idy $ nie ufa nikomu i nikomu nie pomaga. Bob sprawiał wrażenie, jakby chciał się z nim spierać, ale zacisnął wargi i milczał. Jest jakiś inny sposób? zapytała Annabeth. nie. Mgla Śmierci ro najlepszy plan. Niestety, to straszliwy plan.
Annabeth poczuła się tak, jakby znowu zawisła nad otchłanią, nie mogąc się podciągnąć, wiedząc, że za chwilę palce jej osłabną, że jest w sytuacji bez wyjścia. Ale czy nie warto spróbować? - zapytała. - Mógłbyś powrócić do świata śmiertelników. Mógłbyś znów zobaczyć słońce. Oczy Damusena były juk oczodoły w czaszce smoka - mroczni' i puste, pozbawione nadziei. Wrzucił złamańą kość do ognia i wstał potężny czerwony wojownik w owczej i smoczej skór/.e, z suchymi kwiatami i ziołami we włosach, luk, Damasen był przeciwieństwem Aresa. Ares to najgorszy z bogów, porywczy, kochający przemoc. Damasen był najlepszym z olbrzymów, był łagodny i chętny do pomocy... i za to został skazany na wieczną mękę. Prześpij się - powiedział olbrzym. - Przygotuję wam trochę zapasów na drogę. Przykro mi, ale tylko to mogę dla was zrobić. Chciała zaprotestować, ale gdy tylko usłyszała „prześpij się", ciało ją zdradziło, choć przecież postanowiła, że już nigdy w Tartar/,c nie zaśnie. Brzuch miała pełny. Ogień tak miło trzaskał. Zapach ziół przypominał jej wzgórza wokół Obozu Herosów w lecie, kie dy satyrowie i najady zbierają dzikie rośliny w leniwe popołudniu. Może troszkę się prześpię. Bob zgarnął j.j jak szmacianą lalkę. Nie broniła się. Złożył ją obok Percyego na legowisku olbrzyma i natychmiast zamknęła oczy. XL ANNABETH ./Vnnabeth obudziła się, patrząc na cienie taiicz;jcc po powale. nie miała żadnych snów. To było tak niezwykle, że nie była pewna, czy naprawdę iuż nie śpi. Percy chrapał obok niej, a Mal v Bob mruczał na jego brzuchu. Usłyszała rozmowę Boba i Damasena. nie powiedziałeś jej - mówił Damascn. Nie. Już i tak jest wystraszona. I powinna być. A jeśli nie zdołasz przeprowadzić ich przez Noc? Powiedział „Noc”, jakby to było imię - złe imię. Muszę - odrzekł Bob. Dlaczego? Co oni ci dali? Pozbawili cię twojego dawnego życia, wszystkiego, czym byłeś. Tyrani i giganci... Mamy być wrogami bogów i ich dzieci. 1 co, już nie jesteśmy? To dlaczego uzdrowiłeś tego chłopaka? Damascn sapnął. Sam się dziwię. Może dlatego, że ta dziewczyna mnie sprowo kowala, a może... może tych dwoje mnie zaintrygowało. Zaszli rak daleko. To godne podziwu. Ale jak mielibyśmy im jeszcze pomóc? To nie nasze przeznaczenie. Może — przyznał niechętnie Bob. - Ale... czy lubisz nasze p rzez naczc nie? 'Leż mi pytanie. Czy w ogóle ktokolwiek lubi swoje przeznaczenie? Lubię być Bobem mruknął tytan. - Zanim zacząłem sobie przypominać... Uch. - Rozległ się szmer, jakby ktoś wpychał coś do skórzanej torby. Damasenie, pamiętasz słońce? Szmer ucichł. Annabcth słyszała, jak olbrzym oddycha przez nos. Tak, było żółte. Kiedy dotykało horyzontu, niebo się barwiło. Tęsknię za słońcem - powiedział Bob. - I za gwiazdami. Chciałbym znowu pr/y w i lać- się z gwiazdami. Gwiazdy... - Damascn wypowiedział to słowo tak, jakby zapomniał, co oznacza. - Tak. Układają się w srebrne wzory na nocnym niebie. - Rzucił coś na podłogę. - E ram. Co to za gadanie. Nie możemy... W oddali za ryczał maeoński smok. Percy usiadł.
Co? Gdzie...? Co? Wszystko w' porządku. - Annabcth chwyciła go za ramię. Dopiero teraz spostrzegł, że leż.j razem na jakimś legowisku, i to z małym kotkiem. -'len odgłos... Gdzie my jesteśmy? A co pamiętasz? Zmarszczył czoło. Oczy miał przytomne. Wszystkie rany poznikały. Gdyby nie podarte ubranie i gruba warst wa brudu na całym ciele, wyglądałby, jakby nigdy nie wpadł do Tartaru. Ja... Te demoniezne babki... a potem... No, niewiele. Damascn stanął nad legowiskiem. nie m i czasu, mali śmiertelniey. Smok powraca. Obawiam się, że jego ryk ściągnie tu innych... moich braci, którzy na was polują. Wkrótce ru będą. Annabeth poczuła, że puls jej przyspiesza. Co im powiesz, kiedy tu przyjdą? Wargi Damascna zadrgały. A co maul im do powiedzenia? nie szczególnego, jeśli was tu nie będzie. Rzucił im dwie torby ze smoczej skóry. Ubrania, jedzenie, picie. Rob miał na ramieniu podobną, tylko większą torbę. Wsparł się na swojej miotle, patrząc na Annabcrh, jakby wciąż rozważał słowa Damascna: „Co oni ci dali? Jesteśmy wrogami półbogów, ich nieśmiertelnymi wrogami". Nagle Annabeth poraziła myśl tak ostra i jasna jak klinga samej Ateny. Przepowiednia Siedmiorga - powiedziała. Percy już wyczołgał się z legowiska i zakładał plecak. Spojrzał na ni;j, marszcząc czoło. O co ci chodzi? Annabeth chwyciła Damascna za rękę. Drgnął. Nastroszył brwi. Skórę miał szorstką jak pumeks. Musisz z nami iść - powiedziała. - Przepowiednia mówi: lor/fg v> zbrojnym rynsztunku u Wrót śmierci siędzie. Myślałam, że chodzi o Rzymian i Greków, ale się myliłam. Tu chodzi o nas, o półbogów, tytana i olbrzyma. Potrzebujemy ciebie, żeby zamknąć Wrota! Smok zaryczał ponownie, tym razem bliżej. Damasen łagodnie odsuń;}! rękę Annabeth. Nie, dziecinko - mruknął. - Tu jest moja klątwa. nie mogę od niej uciec. Możesz. nie walcz ze smokiem. Wymyśl t:»ś, by przerwać ten zaklęty cykl! Znajdź inne przeznaczenie. Damascn pokręcił głową. Nawet gdybym zdołał, nie mogę opuścić tego bagniska. 'Io jedyny cel. jaki potrafię sobie wyobrazić. Myśli mknęły w głowic Annabeth. Jest inny cel. Spójrz na mnie! Zapamiętaj sobie moją twarz. Kiedy będziesz gotowy, szukaj mnie. Zabierzemy cię do świata śmiertelników. Zobaczysz słońce i gwiazdy. Grunt zadygotał. Smokjuż się zbliżał, wlokąc się przez bag nisko, paląc, drzewa i mech swoim trującym jadem. Gdzieś z oddali dobiegł Annabeth glos Polybotcsa, wzywającego, by ruszyli w drogę: -SYN BOGA MORZA!JEST BLISKO! Annabeth powiedział z naciskiem Percy - to sygnał do odejścia. 1 )amascn wyjął coś zza pasa. W jego potężnej dłoni biały odła- tnftk kości wyglądał jak jeszcze jedna wykałaczka, ale kiedy go jej podał, zdała sobie sprawę, że to miecz - klinga ze smoczej kości, z morderczym ostrzem i prostym uchwytem ze skóry. Ostatni dar dla córki Ateny - burknął. - nie mogę pozwolić, byś szła na śmierć nieuzbrojona. A teraz idźcie! Zanim będzie za późno.
Annabeth chciało się płakać. Wzięła miecz, ale nie była w stanie podziękować olbrzymowi. Myślała, że miał walczyć po ich stronie. Takie było znaczenie tego fragmentu przepowiedni. Ale Damascn odwrócił się. Musimy iść - ponaglił ich Bob, kiedy kotek wspiął mu się na ramię. -On ma rację, Annabeth powiedział Percy. Pobiegli do wejścia. Annabeth nie spojrzała za siebie, idąc za 1’ercym i Bobem przez bagnisko, ale usłyszała, jak Damascn wzniósł okrzyk bojowy, teraz przesycony rozpaczą, gdy po raz koleiny stanął do walki ze swoim odwiecznym wrogiem. XLI PIPER Piper niewiele wiedziała o krajach śródziemnomorskich, ule była pewna, że w lipcu nie powinno być w nieh mrozu. Dwa dni po tym, jak opuścili Split, niebo zasnuły szare chmury. Murze było wzburzone. Zimna mżawka chłostała pokład, pokrywają: szronem poręcze i liny. -To przez nie - mruknął Nico, unosząc starożytne berło. - Na pewno. Pipcr zamyśliła się. Odk^d Jason i Nico wrócili z pałacu Dioklecjana, byli jacyś spięci i małomówni. Coś tam się wydarzyło - coś, czym Jason nie chciał się z ni;j podzielić. lo możliwe, że herlo spowodowało tę zmianę pogody. Czarna kula na jego szczycie zdawała się wysysać barwę z powietrza. Złote orły połyskiwały zimno. Berło mog;lo służyć do panowania nad zmarłymi i z całąpcwuokui wydzielało złe wibracje. Trener I Icdge tylko raz na nie spojrzał, |>o czym zbladł i oznajmił, że idzie do swojej kajury, by szukać pociechy w filmach z Chuc- kicm Norriscm. (Pipcr podejrzewała jednak, że wciąż wysyła Iris-wiadomości do swojej dziewczyny, Mellie; ostatnio coś go hard/o niepokoiło, ale nie chciał powiedzieć co). Więc, tak... możliwe, że berło ściąga dziwną lodową nawałnicę, ale Piper nie bardzo w to wierzyła. Obawiała się, że dzieje się coś innego - coś jeszcze gorszego. nie możemy tu rozmawiać - uznał Jason. - Trzeba /.rezygnować z narady. Zebrali się na pokładzie rufowym, żeby omówić strategię, bo zbliżali się już do Kpiru. Teraz srało się jasne, że nie jest to najlepsze miejsce. Wiatr hulał po pokładzie. Morze burzyło się pod nimi. Piper nie przejmowała się zbytnio talami. Kołysanie i opadanie przypominało jej surfowanie z ojcem na wybrzeżu Kalifornii. Widziała jednak, że I lazcl źle to znosi. Biedaczka dostawała choroby morskiej nawet na spokojnych wodach. Wyglądała, jakby próbowała przełknąć kulę bilardową. Muszę... - ł lazcl urwała i wskazała w dół. Tak, idź. - Nico pocałował j.} w policzek, co ją zaskoczyło. Nigdy nie okazywał w ten sposób uczuć, nawet wobec siostry. Wyraźnie unikał kontaktu fizycznego. Pocałował ją... To wyglądało prawie jak pożegnanie. Pomogę ci zejść na dół. - Frank otoczył ją ramieniem i poprowadził ku schodom. Pipcr miała nadzieję, że 1 lazcl poczuje się lepiej. Przez ostatnie parę wieczorów, od czasu walki ze Skironem, miło ze sobą rozmawiały. Były teraz jedynymi dziewczynami na pokładzie, co jc do siebie zbliżyło. Dzieliły się swoimi przeżyciami, uskarżały na grubiańskie zachowania chłopców i popłakiwały nad losem Annabeth. H azcl opowiedziała, w jaki sposób panuje nad Mgłą, i Piper zaskoczyło, jak bardzo jest to podobne do używania przez nią czaromowy. Obiecała, że zawsze jej pomoże, jeśli tylko zdoła. I lazcl z kolei przyrzekła, że nauczy ją władania mieczem w czym Pipcr była zupełnie zielona. Pipcr poczuła się, jakby zyskała nową przyjaciółkę, co było wspaniałe... zakładając, że będą żyły na tyle długo* by się tą przyjaźnią nacieszyć. Nico strzepnął szron z włosów. Spojrzał na berłu Dioklecjana i zmarszczył brwi.
Powinienem je schować. Jeśli ono naprawdę powoduje tę okropną pogodę, to może zabiorę je pod pokład... Słusznie - zgodził się Jason. Nico zerknął na Pipcr i Leona, jakby się bal tego, co mogą powiedzieć, kiedy odejdzie. Pipcr czuła, że bierze w nim górę instynkt obronny, jakby się kulił wewnątrz jakiejś psychologicznej bańki, w podobny sposób, w jaki zapadł w śmiertelny trans, uwięziony w spiżowej kadzi. Kiedy zszedł pod pokład, przyjrzała się twarzy Jasona. Jego oczy były pełne niepokoju. Co się wydarzyło w Chorwacji? I.<:o wyciągnął z pasa śrubokręt. No i po naszej wielkiej naradzie. Wygląda na to, że znowu jesteśmy tylko my. ’/nerwu {y/ko my. Przypomniała sobie* ten wietrzny dzień w Chicago, w grudniu ubiegłego roku, kiedy we trójkę wylądowali w Parku Milenijnym podczas swojej pierwszej misji. Leo nie zmienił się zbytnio od tego czasu, może tylko bardziej przywykł do swojej roli dziecka Hefajstosa. Zawsze rozpierała go jakaś nerwowa energia, ale teraz już wiedział, jak ją wykorzystać. Jego ręce wciąż były w ruchu, wyciągały narzędzia z pasa, manipulowały przyciskami na konsoli, majstrowały przy jego ukocha nej kuli Archimedesa. Dzisiaj odłączył ją od panelu kontrolnego i wyłączył Fcstusa, mówiąc, że musi przeprogramować jego procesor na nowszą, ulepszoną wersję modułu sterującego maszyną — cokolwiek to znaczyło. A Jason... Jason był jakby chudszy, wyższy i bardziej znęka ny. Jego zwykle krótkie, na rzymską modłę przystrzyżone włosy wydłużyły się i /mierzwiły. Ślad po kuli wystrzelonej przez Skiron a też by! interesującywyglądał prawic jak pasemko jakiegoś punka. Patrząc na jego lodowate niebieskie oczv, Piper pomyślała, że wygląda, jakby się postarzał, przytłoczony niepokojem i odp owiedzia 1110ŚC i .j. Wiedziała, co poszepty wal i o nim inni - żc jest zbyt doskonały, zbyt zasadniezy, zbyt pewny siebie. Nawet jeśli tak było, to teraz minęło. W czasie tej podróży wicie ucierpiał, nie tylko fizycznie. To go nie osłabiło, ale postarzyło i zmiękczyło jak skórę - jakby stał się swoją bardziej wygodną wersja. A ona? Mogła sobie tylko wyobrażać, co myślą o niej Leo i Jason, kiedy na nią patrzą. Na pewno nie czuła się już tą samą osobą, jaką była zeszłej zimy. Pierwsza misja, której celem było uwolnienie Mery, wydawała jej się teraz bardzo, bardzo odległa w czasie. Tyle się zmieniło przez tc siedem miesięcy... Jak bogowie mogą znieść życie trwające całe tysiąclecia? Ile zmian oni doświadczyli? Może nie powinno dziwić, że wydają się trochę zbzikowani. Gdyby ona sama żyła trzy tysiące lat, też dostałaby bzika. Zapatrzyła się w zimną mżawkę. Oddałaby wszystko, by znowu znaleźć się w Obozie Herosów, gdzie pogoda była pod kontrolą nawet w zimie. Ale tc wizje, które ujrzała niedawno na klindze swojego noża... no, nie zachęcały do powrotu. Jason uścisnął jej ramię. I Tej. będzie dobrze. Epir już blisko. Jeszcze dzień lub dwa, jeśli Nico się nie myli. Taaak... - Leo manipulował kulą, pocierając jeden z klejnotów na jej powierzchni. Jutro rano powinniśmy dot rzec do zachodnieh wybrzeży Grecji. Potem godzinka lotu w głąb lądu i... trr.ask~pra.sk!... Dom Iladesa! Należy mi się specjalna koszulka! Jasne - mruknęła Piper. nie tęskniła za ponownym zanurzeniem się w ciemność. Wciąż miała koszmarne sny o nimfeum i hypogeum w podziemiach Rzymu. Na klindze Katoptrisa zobaczyła wizje podobne do tych, które Leo i Hazel ujrzeli w swoich snach - blada czarowNica w złotej sukni, jej ręcc
wysnuwające w powietrzu złote promienie jak jedwabne niei na krośnie, spowity w cienie olbrzym kroczący długim korytarzem oświetlonym pochodniami. Kiedy je mijał, gasły. Wielka jaskinia pełna potworów - cyklopów, ziemistych i jeszcze dziwniejszych istot otaczających ich przyjaciół z odbierającą wszelką nadzieję przewagą liczebną. Kiedy widziała te sceny, za każdym razem jakiś glos w jej głowic powtarzał to jedno zdanie z przepowiedni. Chłopaki - powiedziała - myślałam o Przepowiedni Siedmiorga. Niełatwo było odwrócić uwagę Leona od jego kuli, ale tym razem się udało. No i co wymyśliłaś? zapytał. Mam nadzieję, że coś dobrego? Poprawiła sobie na ramieniu rzemień, 11.1 którym wisiał róg oh fitości. Czasami wydawał się tak lekki, że o nim zapominała. Kiedy indziej stawał się ciężki jak kowadło, jakby Achcloos, bóg rzeki, wysyłał jej złe myśli, próbując ją ukarać za odebranie mu rogu. Na Katoptrisic widziałam Klytiosa, tego olbrzyma spowitego cieniami. Wiem, że jego słabą stroną jest ogień, ale w moich wizjach zawsze gasi płomienie. Każdy rodzaj światła jest wsysany przez jego obłok ciemności. -Jak Nico - powiedział Leo. - Myślicie, że są krewniakami? Jason spojrzał na niego, marszcząc czoło. I lej, stary, odczep się wreszcie od Nica. No więc, Pipcr, co z tym olbrzymem? Co o nim myślisz? Pipcr i Leo wymienili pytające spojrzenia, jakby się dziwili: „Od kiedy to Jason broni Nica di Angelo?". Wciąż myślę o ogniu odpowiedziała Pipcr. - I .co ma go pokonać, bo olbrzym jest... Ognisty? - podsuń;)! I .co, szczerząc zęby w uśmiechu. No, raczej łatwopalny. W każdym razie wciąż dręczy mnie to zdanie z przepowiedni: Pastwą ogniu lub burz. iwiat sif sranie. No tak, wiemy, o co tu chodzi - zapewnił Leo. - Chcesz powiedzieć, że ja jestem ogniem. A Jason burzą. Niechętnie pokiwała głową. Wiedziała, że żadne z nieh nie lubi o tym mówić, ale wszyscy musieli wyczuwać, że taka jest prawda. Okręt przechylił się na prawą burtę. Jason chwycił się oblodzonej poręczy. Więc boisz się, że któryś z nas zagrozi powodzeniu naszej misji? Żc może niechcący zniszczyć świat? Nie, myślę, że źle odczytujemy znaczenie tego zdania. Świat... Ziemia. Po grecku to będzie... Zawahała się, nie chcąc wymówić głośno tego imienia, nawet na morzu. Gaja. - Oczy Jasona rozbłysły. Chcesz powiedzieć: pastwą ognia łub burz Geju sif stunie? Och... - I .co jeszcze bardziej wyszczerzył zęby. Wiecie co, la wersja bardziej mi pasuje. Bo jeśli Gaja padnie moją, Pana Ognia, pastwą, to dla mnie sam miód. Albo moją... bur/y. - Jason pocałował ją. Piper, to wspaniale! Jeśli masz rację, to jest naprawdę cudowna wiadomość. Musimy tylko ustalić, który z nas zniszczy Gaję. Może. - Poczuła się zakłopotana, wzbudzając w nieh nadzieję. Ale pomyślcie, tam jest mowa o burzy ałbo o ogniu... Wyjęła Katoptris z pochwy i położyła na konsoli. Klinga na tychmiasi zamigotała, ukazując mroczny zarys postaci idącego korytarzem Klytiosa, zdmuchującego pochodnie. Niepokoi umie walka Leona /. Klytios cm powiedziała. - To zdanie z przepowiedni zdaje się mówić, że tylko jeden z was może tego dokonać. A skoro to słowa burza lub ogień powiązane z trzecim wersom: przysięga tchem ostatnim /Uchowana będzie...
Nio skończyła, ale po minie Jasona i Leona poznała, że zrozumieli. Jeśli dobrze odczytuje słowa przepowiedni,jeden z niełi pokona Gaję. Drugi zginie. PIPER Leo spojrzał na sztylet. No dobra... Chyba jednak ta. twoj.i wersja nie podoba mi się aż tak, jak myślałem. Uważasz, że jeden z nas pokona Gaję. :v drugi zginie? Albo może jeden z nas umrze, pokonując ją? Albo... Słuchajcie - odezwał się Jason - dostaniemy świra, roztrząsając każde słowo tej przepowiedni. Wiecie, jakie s:j przepowiednie. Herosi zawsze wpadali w kłopoty, próbując je rozwikłać. No rak - mruknął Leo. - A my nienawidzimy wpadania w kłopoty. Teraz tak świetnie nam idzie. Wiecie, o co mi chodzi - powiedział Jason. - Ostatnie tchnienie nie musi się wiązać z burzą lub ogniem. Na razie wiemy tył ko, że my dwaj wcale nie jesteśmy burzą i ogniem. To Percy potrafi wzywać huragany. A ja zawsze mogę podpalić trenera 1 ledgea - dodał l>eo. - Wtedy to 01/ stanie się ogniem. Wizja płonącego satyra, atakującego Gaję z okrzykiem: „Giń, szumowino!*, prawie Pipcr rozśmieszyła. Prawic. Mam nadzieję, że się mylę - powiedziała ostrożnie. - Ale ta cała misja zaczęła się od nas: od odnalezienia 1 lery i obudzenia króla gigantów Porfyriona. I czuję, że ta wojna skończy się też na nas. Dobrze lub źle. Hej, jeśli chodzi o mnie, ro lu/tif nas! - zawołał Jason. -Ja też - powiedział Leo. - Jesteśmy moimi ulubieńcami. Pipcr uśmiechnęła się. Naprawdę kochała tych chłopaków. Bardzo by chciała użyć czaromowy wobec tarów, opisać im szczęśliwe zakończenie i zmusić jc, by do niego doszło. Niestety, trudno wyobrazić sobie szczęśliwe zakończenie, kiedy po głowic chodzą same czarne myśli. Obawiała się, że olbrzym Klytios po Jo stanie im na drodze, żeby wyeliminować Leona, stanowiącego potencjalne zagrożenie. A jeśli tak, to Gaja na pewno zamierza również pozbyć się Jasona. Bez burzy lub ognia ich misja nie może się powieść. Niepokoiła ją też ta zimowa pogoda... Była pewna, że nie wywołało jej berło Dioklecjana. Ten zimny wiatr, to połączenie lodu i deszczu było agresywnie wrogie i jakieś dziwnie znajome. 'len zapach w powietrzu, ta gęsta woń... Powinna była zrozumieć to wcześniej, ale większość życia spędziła w południowej Kalifornii, gdzie pory roku niewiele się od siebie różnią. nie wzrastała w tym zapachu... zapachu nieuchronnej śnieżycy. Poczuła, że napina się każdy mięsień jej ciała. Leo, dzwoń na alarm. nie zdawała sobie sprawy, że użyła czaromowy. Leo natychmiast upuścił śrubokręt i nacisnął guzik alarmu. Zmarszczył czoło, gdy alarm się nie rozległ. Och, brak połączenia przypomniał sobie. - Fest us jest wyłączony. Daj mi minutkę, muszę uruchomić system. nie mamy ani minuty! Płomienie... fiolki z ogniem greckim. Jason, wezwij wiatr)'. Ciepłe, południowe wiatry. Zaraz, co jest? -Jason spojrzał na nią, marszcząc brwi. - Piper, co się dzieje? -To ona! - Pipcr uniosła sztylet. - Wróciła! Musimy... Zanim zdążyła skończyć zdanie, okręt przechylił się w prawo. Temperatura szybko opadała, żagle trzaskały, pokrywając się lodem. Spiżowe tarcze wzdłuż hurt strzelały jak wstrząśnięte puszki coca-coli.
Jason dobył miecza, ale było już. za późno. Runęła na niego fala drobnych cząsteczek lodu, pokrywając go jak polu kro wany pączek i zamrażając w miejscu. Spoil warstwy lodu widać było jego oczy, szeroko otwarte ze zdumienia. Leo! Płomienie! Szybko! - krzyknęła Pipcr. Prawa dłoń Leona zapłonęła, ale wiatr już kłębił się wokół niego, dusząc ogień. Leo przycisnął do piersi kulę Archimedesa, gdy lejowata chmura deszczu ze śniegiem porwała go w powietrze. I lej! - wrzasnął. - Hej, ja lecę! Pipcr pobiegła ku niemu, gdy jakiś głos w burzy zawołał: O tak, Leonie Valdez! Odlecisz, już na zawsze! Wystrzelił w niebo jak z katapulty i zniknął w chmurach. -nie! Pipcr uniosła sztylet, ale nie było kogo zaatakować. Zrozpaczona spojrzała w stronę schodów, w nadziei, że zobaczy tam spieszących na pomoc przyjaciół, ale luk był zablokowany lodem. Mógł już zamarznąć cały dolny pokład. Potrzebowała jakiejś skuteczniejszej bron i - czegoś silniejszego od jej głosu, tego głupiego, przepowiadającego przyszłość sztyletu i kornukopii strzelającej szynką i owocami. Może trzeba użyć balisty? Wtedy pojawili się jej wrogowie i zrozumiała, że żadna broń tu nie pomoże. Pośrodku pokładu stała dziewczyna w białej sukni, z grzywą czarnych włosów upiętą w tyle diamentową przepaską. Oczy mia- i.i koloni kawy, ale była to kawa mrożona. Za nią stali jej bracia dwóch młodzieńców 7. purpurowymi skrzydłami, białymi włosami i mieczami o zębatych klingach 7, niebiańskiego spiżu. -Jak milo znowu cię zobaczyć, ma chźre- powiedziała Chionc, bogini śniegu. - Czas na bardzo chłodne spotkanie. PIPER Pipcr nie zamierzała wystrzeliwać jagodzianek. Ale kornukopia musiała wyczuć jej rozpacz i uznała, że t r/e ba poczęstować jej gości ciepłymi bułeczkami. Pół tuzina parujących jagodzianek wystrzeliło z rogu obfitości jak z dubeltówki na śrut. nie był l<» najskuteczniejszy manewr zaczepny. Chionc po prdstu się uchyliła. Większość bułeczek poszybowała za burtę. Jej bracia, Boreadzi, złapali w locie po jednej i zaczęli je zajadać. Jagodzianki - powiedział większy z braci. „Kai" - przypomniała sobie Piper. „Zdrobnienie od Ca/ais*. Ubrany był tak samo jak w Qucbccu: w piłkarskie buty, spodnie od dresu i koszulkę hokeisty. Mial czarne oczy i kilka złamanych zębów. -Jagodzianki są dobre. Och, me rei - powiedział chudy brar, Zctcs. Stal z rozłożonymi purpurowymi skrzydłami na platformie ka- rapulty. Bialc włosy miał wciąż postrzępione w stylu disco. Z pancerza wystawał mu kołnierz jedwabnej koszuli. Jego żółtozielone poliestrowe spódnie były groteskowo obcisłe, .1 trądzik na twarzy jeszcze się pogorszył. M imo tego Zctes ściągnął brwi i uśmiechał się, jakby byl półbogiem wędrownych kuglarzy. Wiedziałem, że la piękna dziewczyna za mną zatęskni. Mówił po francusku, z akcentem z Qucbccu, i Piper bez trudu go rozumiała. Dzięki swojej matce, Afrodycie, znała język miłości, ale nie chciała rozmawiać nim z Zctesem. Co wy wyprawiacie? - zapytała, po czym dodała, używając czaromowy: - Uwolnijcie moich przyjaciół! Zctes zamrugał. Trzeba uwolnić jej przyjaciół. -Tak - /godził się z nim Kai. nie, idioci! - warknęła Chionc. - Ona używa czaromowy. Ruszcie mózgami.
Mózgami... - Kai zmarszczył czoło, jakby nie bardzo wiedział, co to są mózgi. Jagodzianki są lepsze. Wepchnął całą bułeczkę do ust i zaczął żuć. Zctes zdjął sobie jagodziankę z głowy i nadgryzł ją delikatnie. Och, moja piękna Piper... Od tak dawna czekałem, by znowu cię ujrzeć. Niestety, moja siostra ma rację. nie możemy uwolnić twoich przyjaciół. Musimy ich zabrać do Quebec u, gdzie będą się z nieh wiecznie naśmiewać. Przykro mi, ale takie mamy rozkazy. Rozkazy...? Od ubiegłej zimy Piper spodziewała się, że wcześniej czy później zobaczy mroźną twarz Chionc. Kiedy ją pokonali w Wilczym Domu w Sonomic, bogini śniegu przysięgła im zemstę. Ale dlaczego są tu również Zctes i ICal? W Qucbccu wydawali się prawie przyjaźni w każdym razie w porównaniu z ich okropną siostrą. Słuchajcie, chłopcy - powiedziała. - Wasza siostra sprzeciwiła się Borcaszowi. Współdziała z gigantami, próbując obudzić Gaję. Zamierza posiąść tron waszego ojca. Chionc roześmiała się, a był to cichy, zimny śmiech. Kochana Pipcr Mc Lean. Jak prawdziwa córka bogini miłości manipulujesz moimi braćmi, którzy mają bardzo słabe charaktery. Całkiem zręcznie kłamiesz. •Ja kłamifł! - zawołała Piper. Próbowałaś nas zabić! Zctc- sic, ona służy Gai! Zetcs skrzywił się. Niestety, piękna dziewczyno, my wszyscy służymy teraz G.ii. Obawiam się, że re rozkazy wydał nam sam nasz ojciec Borcasz. Co?! Pipcr nie chciała w to uwierzyć, .dc po triumfalnym uśmiechu Chionc poznała, że to prawda. W koiicu ojciec dostrzegł mądrość w moich radach - zamruczała .1 w każdym razie dostrzegł j;j, zanim jego rzymska strona zaczęła walczyć z grecką. Obawiam się, że teraz jest już komplet nie niesprawny, .dc zdążył przekazać mi dowodzenie. Rozkazał, by siły Północnego Wiatru oddać we władanie królowi Porfyrio- nowi, no i oczywiście... Matce Ziemi. Pipcr z trudem przełknęła ślinę. Skąd się hit;tj wzięliście? - Wskazała na oblodzony okręt. — Przecież jest lato! Chionc wzruszyła ramionami. Nasze moce są teraz większe. Prawa przyrody zostały przewrócone do góry nogami. A kiedy przebudzi się Matka Ziemia, zmienimy cały świat tak, jak będzie się nam podobało! Będzie hokej - powiedział Kai, wciąż z pełnymi ustami. - I pizza. I jagodzianki. l ak, tak prychnęla Chionc. Musiałam coś obiecać temu wielkiemu prostaczkowi. A Zcicsowi... Och, ja mam bardzo małe potrzeby. - Zctcs zaczesał sobie włosy do tylu i mrugnął do Pipcr. - Zatrzymam cię w naszym pałacu, moja kochana Pipcr, tam gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy. Wkrótce znowu się i:un /najdziemy i będę cię uwodził w niewiarygodny wprosi sposób. Dzięki, ale nie skorzystam. A teraz tnvolnij Jityorm. Włożyła w TO słowa całą swą moc i Zercs usłuchał. Strzelił palcami i Jason nagłe się rozmroził. Upadł, dysząc i parując, ale p rzynai in n iej był ży wy. -- Ty imbecylu! - Chionc machnęła ręką i Jason znowu zamarz!, teraz leżąc na deskach pokładu płasko jak skóra niedźwiedzia. Obróciła się do Zetesa. - Jeśli chcesz dostać tę dziewczynę w nagrodę, musisz wykazać, że potrafisz nad nią panować. A nie odwrotnie! 'lak, oczywiście. - Zetcs zrobił skruszoną minę. A jeśli chodzi o Jasona Grace a... Brązowe oczy Chionc zapłonęły. On i reszta jogo przyjaciół dołączą do lodowych posągów w Quebecu. Jason ozdobi moją salę tronową.
Sprytne - mruknęła Piper. - Wymyślenie tego zajęło ci cały dzień? W każdym razie wiedziała już, że Jason wciąż żyje, co trochę dodało jej oluchy. Głębokie zamrożenie można cofnąć. A to oznacza, żt: reszta przyjaciół prawdopodobnie też wciąż żyje pod pokładem. Trzeba tylko mieć jakiś plan, by ich uwolnić. Niestety, nie była Annabeth. Nie potrafiła na poczekaniu obmyślić żadnego planu. Na to musiała mieć czas. A co z Leonem? - wyrwało jej się z ust. - 1 )okąd go wysłałaś? Bogini śniegu lekkim krokiem obeszła Jasona, jakby był malunkiem na chodniku. I.co Valdez zasłużył na specjalną karę. Wysłałam go do miejsca, z którego już nigdy nie powróci. Pipcr zamarła, zabrakło jej oddechu. Biedny Leo. Na sarną myśl, że nigdy więcej go nie zobaczy, zupełnie się załamała. Chionc musiała to wyczy tać z jej twarzy. Niestety, moja kochana Piper! — Uśmiechnęła się t riumfalnie. Ałc to najlepsze rozwiązanie. Nie mogłabym go znieść, nawet jnko lodowego posągu... po iym. jak mnie obraził, 'len głupiec nie chciał panować u mego boku! A to jego władanie ogniem... - Pokręcił.i głową. - 1 tak nie dotarłby do I )omu I Iadcsa. Obawiam się, że pan Klytios jeszcze mniej niż ja lubi ogień. Piper zacisnęła palce na rękojeści sztyletu. „Ogień'’ - pomyślała. „Dzięki, że mi o rym przypomniałaś, ty wiedźmo". Przebiegła wzrokiem pokład. Jak wzniecić ogień? Przy przed niej baliście leżała skrzynia z fiolkami greckiego ognia, ale była za daleko. Nawet gdyby Pipcr udało się do niej dobiec, zanim by zamarzła, ogień grecki spaliłby wszystko, łącznie z okrętem i jej przyjaciółmi. Musi być jakiś inny sposób. Spojrzała aa dziób. Och. Fest us mógłby zionąć ogniem. 'lak, tylko żc Leo go wyłączył. Nie miała pojęcia, jak reaktywować smoka. Nigdy nie miała czasu, by zapoznać się z przyciskami i przełącznikami na konsoli sterującej. Przypomniała sobie niejasno, że Leo majstrował przy spiżowe; czaszce smoka, mrucząc coś o dysku kontrolnym, lecz nawet gdyby zdołała dobiec na dziób, nie wiedziałaby, co zrobić. Ale instynkt podpowiadał, że Fest us jest jej jedyną szansą. Gdyby tylko zdołała wymyślić coś, co przekonałoby jej prześladowców, że może podejść bliżej... No cóż - głos Chionc wdarł się w jej myśli — nasze spotkanie chyba dobiega końca. Zetesic, mógłbyś... Zaczekajcie! - zawołała Pipcr. Prosty rozkaz, który poskutkował. Borcadzi i Chionc spojrzeli na nią wyczekująco. Pipcr była już pewna, że jej czarotnowa działa na braci, ale Chionc stanowiła problem. Czarotnowa działa słabo :ia osobę, która budzi wstręt. Działa słabo na istotę tak potężną jak bóg. I działa słabo, kiedy ofiara wre o czaromowic i aktywnie sic przed nią strzeże. To wszystko odnosiło się do Chionc. Co by zrobiła AnnabethT „Grałaby na c/as" pomyślała Pipcr. - „Kiedy nie wiesz, co /robić, mów". Boisz się moich przyjaciół - powiedziała. Dlaczego po prostu ich nie zabijesz? Chionc roześmiała się. Gdybyś była bogini;), to byś rozumiała. Śmierć trwa tak krótko, budzi raki... niedosyt. Wasze żałosne dusze śmiertelników pomkną do Podziemia... i co wtedy? Mogłabym najwyżej liczyć na to, że traficie na Pola Kary albo Asibdclowc Łąki, tylko żc wy, półbogowie, jesteście tak nieznośnie szlachetni. Już prędzej traficie do Klizjum albo odrodzicie się na nowo. Czemu miałabym w ten sposób nagradzać twoich przyjaciół? Przecież mogę ich ska- zać na wieczną karę. A ja? - zapytała pracz zęby Piper. - Dlaczego wciąż żyję, nie/ainrożona? Chionc spojrzała ze złością na braci.
Po pierwsze, /.etes chce cię mieć. Cudownie całuję zapewnił Zetes. - Zobaczysz, moja piękna. Pipcr zrobiło się niedobrze. Ale jest i inny powód powiedziała Chionc. - Ja ciebie nie- nawitfzf. Piper. Szczerze i dogłębnie. Gdyby nie tv, Jason został by ze mną w Quebccu. Żałosne złudzenia. Oczy Chionc zalśniły jak diamenty w jej diademie. Wścibska jesteś, córko bezużytecznej bogini. Ale co sama możesz zrobić? nie. Z siedmiorga półbogów ty jedna jesteś bezużyteczna, ty jedna nie masz w sobie mocy. Zostawię cię bezradną i bezsilną na tym dryfującym okręcie, podczas gdy Gaja powstanie i nastąpi koniec świata. A żeby mieć pewność, że nie dotrzesz do celu... Machnęła na Zctesa, który złapał coś, co zmaterializowało się w powierrzu - kulę wielkości piłki do softballu, pokrytą lodowymi szpikulcami. Bomba wyjaśnił Zetcs. - Specjalnie dla ciebie, najdroższa. Bomby! - ryknął ze śmiechem Kai. - Wspaniały dzień! Bomby i jagodzianki! Ojej... - Pipcr opuściła sztylet, który wydał się jej jeszcze lv.tr dziej bezużyteczny niż zwykle. - Wystarczyłyby kwiaty. Och, bomba nie zabije mojej pięknej dziewczynki. - Zetcs zmarszczył czoło. - No... jestem lego catkicm pewny. Ale kie dy pęknie ten kruchy pojemnik, w ciągu... ach, po prostu bardzo szybko... wyzwoli c.dą moc północnych wiatrów. Zdmuchną okręt z kursu. Bardzo, bardzo daleko. No właśnie. - Głos Chione był przesycony fałszywym współczuciem. - Zabierzemy twoich przyjaciół, by stali się częścią naszej kolekcji posągów, a potem wyzwolimy wiatry i powiemy ci: „Zegnaj. złotko!”. Będziesz mogła patrzeć na koniec świata z... końca świata! Może uda ci się użyć czaromowy i złowić jakąś rybkę, może będziesz się żywić tym, co da ci la twoja głupia kornuko- pia. Będziesz krążyła po pokładzie pustego okrętu i patrzyła na nasze zwycięstwo na klindze twojego sztyletu. Kiedy Gaja powstanie i zginie świat, który znasz, wtedy Zetcs powróci i zabierze cię ze sobą jako swoją narzeczoną. Co nas powstrzyma, Piper? Jakiś heros? Ha! Jesteś żałosna! Jej słowa siekły jak lodowata mżawka, głównie dlatego, że Piper sama tak myślała. Co może zrobić? Jak mogłaby walić przyjaciół, nie mając nie? Była już bliska r/uccnia się na swoich wrogów, by ponieść śmierć w walce. Patrząc tu triumfalną minę Chionc, zrozumiała, że bogini na to właśnie liczy. Chciała ia złamać. Chciała mieć uciechę. Kręgosłup Piper zamienił się w stal. Przypomniała sobie koleżanki, kfdrc naśmiewały się z niej w Szkole Dziczy. Przypomniała sobie Drew, okrutni] przywódczynię w dom ku Afrodyty, i Mecleę. która oczarowała Jasona i Leona w Chicago, i Jcssicę, dawną asystentkę jej ojca, która zawsze traktowała ją juk bez użytecznego dzieciaka. Przez całe życie nią gardzono, wmawiano jej, że jest bezużyteczna. To nieprawda ■ szepnął w jej głowic inny glos, przypominający glos jej matki. Każda z nieb strofmoaia cif, ho ha i a się cichu■ r zti- zdrotciła Tak samo jat z Chione. Wykorzystaj tef Piper z trudem zdołała się roześmiać, choć wcale nie było jej do śmiechu. Spróbowała ponownie i lym razem było już łatwiej. Wkrótce zginała się wpół, zanosząc się śmiechem. Kał też się zaśmiewał, póki Zctes nie szturchnął go w bok. Uśmiech spełzł z twarzy Chione. No co? Co cię tak śmieszy? Już cię skazałam! Skazałaś mnie! - Pipcr znowu wybuchła śmiechem. - Och, bo - gowie... przepraszam. Wzięła głęboki oddech, starając się przerwać chichot. - Och... już dobrze. Naprawdę myślisz, że jestem bezsilna? Naprawdę myślisz, że jestem bezużyteczna? Na bogów Olimpu, chyba ci się mózg przepalił jak lodówka. Nie znasz mojego sekretu, prawda?
Chione zmrużyła oczy. nie masz żadnego sekretu. Kłamiesz. Skoro tak uważasz... No dobra, zabieraj sobie moich przyjaciół. Pozostaw mnie tutaj... taką bczużytcczna i bezsilna. Prych- nęła. Taaak. (łaja naprawdę cię pochwali. Wokół bogini zawirował śnieg. Zctes i Kai spojrzeli na siebie z niepokojem. Siostro - powiedział Zetcs. — Jeśli ona naprawdę ma jakiś sekret... Pizzę? - podsunął Kai. - I łokej? ...to musimy j*o poznać - dokończył ZctcS. Chionc wyraźnie straciła pewność siebie. Piper starała się zachować powagę, ale jej oczy błyszczały szelmowsko. „No, śmiało" - modliła się w duchu. - „Sprawdź mnie". -Jaki sekret? - zapytała Chionc. - Wyjaw go nam! Pipcr wzruszyła ramioiumi. Juk sobie życzysz. - Machnęła niedbale w stronę dziobu. - Chodźcie za mną, lodowi ludkowic. PIPER Przepchnęła się miedzy Boreadami, co przypominało przejście przez chłodnię do mięsu. Powietrze wokół nieh było t;ik mroźne. żc zapiekła ją twarz. Poczuła się, jakby wdychała sarn śnieg. Starała się nie patrzeć na zamarznięte ciało Jasona, gdy je mijała. Starała się nie myśleć o przyjaciołach pod pokładem ani o I .eonie wystrzelonym w niebo do miejsca bez powrotu. A już napaut:o starała się nie myśleć o Roreadach i bogini śniegu, którzy za nią szli. Utkwiła oczy w figurze dziobowej. Okręt kołysał się pod jej stopami. Powiew letniego powietrza przedarł się przez ziqb i odetchnęła nim, biorąc to za dobry omen. Wokoło wciąż trwało lato. Chionc i jej bracia byli tu obcymi, natrętami. Wiedziała, że w bezpośredniej walec nie pokona bogini śniegu i jej dwóch skrzydlatych braci z mieczami. nie była rak m.-]- dra i sprytna jak Annabcth ani tak dobra w rozwiązywaniu problemów jak Leo. Ale miała moc. I zamierzała jej użyć. Ubiegłej nory, podczas rozmowy z I lazel, zdała sobie sprawę, że tajemNica jej czaro mowy jest bardzo podobna do panowania n.id Mgłą. W przeszłości kosztowało ją wide trudu sprawienie, by jej czawmowa działała, bo zawsze nakazywała swoim wrogom •/.robić (o, czego cna pragnęła. Krzyczała: „Nie zabijaj nas!", kiedy najgłębszym pragnieniem potwuni było zabicie icli. Wkładała cał.j moc w swój głos, mając nadzieję, że to wystarczy, by zapanować nad wolą wroga. Czasami to działało, ale było wyczerpujące i niepewne. Alrodyta nie lubiła bezpośredniej konfrontacji. Działała subtelnie, podstępem, mamiła swoim wdziękiem. Piper zrozumiała, że nie powinna skupiać się na nakłanianiu ludzi do lego, czego pragnie. Musi skłaniać ich do zrobienia czegoś, czego oni sami chcieli. Wspaniała teoria, tylko jak wprowadzić ją w czyn...? Zatrzymała się przy przednim maszcie i odwróciła do Chionc. Och, właśnie zrozumiałam, dlaczego tak nas nienawidzisz powiedziała, nasycając głos współczuciem. - Bardzo cię upokorzyliśmy w Sonomic. Oczy Chionc rozbłysły jak mrożone espresso. Spojrzała niepewnie na swoich braci. Piper roześmiała się. Och, nie powiedziałaś im! Trudno się dziwić. Miałaś po swojej stronie króla gigantów, armię wilków i ziemistych, a iedn.tk nie zdołałaś nas pokonać. Zamilcz! -syknęła bogini. Powietrze się zamgliło. Piper poczuła, że szron osiada na jej brwiach, a mróz blokuje kanaliki w uszach, ale udało się jej uśmiechnąć.
Jak sobie życzysz. - Mrugnęła do Zrtesa. - Ale to było bardzo zabawne. Moja piękna chyba kłamie - powiedział Zetes. - Chionc nie została pokonam w Wilczym Domu. Powiedziała, że to był... ach, jakiego terminu użyła? Odwrót taktyczny. Wrotki? z:tpytal Kai. - Wrotki są dobre. Pipcr trąciła go liglarnie w piersi. nie, Kal. On powiedział, że twoja siostra uciekła. To nieprawda! - krzyknęła Chionc. -Jak cię na/wała f leni? Och, już wiem... trzeciorzędną boginią! Pipcr ponownie wybuchła śmiechem, a był tak szczery i zaraźliwy, że Zctes i Kal reż zaczęli się 4miać. Trhbon-— zawołał Zetes. Trzeciorzędna bogini. I la! I la! powtórzy! Kal. - Siostra ucickla! I la! Biała suknia Chionc zaczęła parować. Wargi Zctcsa i Kala pokryły się lodem. Ujawnij nam swój sekret, Pipcr McLean! - warknęła bogini. A potem módl się, bym zostawiła cię na tym okręcie cal.} i zdrową. Jeśli prowadzisz/, nami jakąś gierkę, p oczu jesz jęrozę potwornego mrozu. Wątpię, czy Zctes wciąż będzie cię chciał, jeśli ihI- padną ci palce u rąk i nóję... i może nos i uszy. Zctes i Kal wypluli lodowe bryłki z ust. Moja piękna będzie mniej piękna bez nosa oświadczył Zetcs. Pipcr widziała zdjęcia ofiar odmrożenia. Przeraziła się groźby, ale nie pokazała tego po sobie. Więc chodźcie. - Ruszyła w stronę dziobu, nucąc jedną z ulubionych piosenek swojego ojca, Snmmerłinić. Kiedy doszła do figury’dziobowej, położyła rękę na szyi Festu- sa. Spiżowe łuski były zimne. Maszyneria nie buczała. Rubinowe Oczy były martwe i ciemne. Pamiętasz naszego smoka? - zapytała. Chionc pryebnęła lekceważąco. To nie może być twój sekret. Smok jest zepsuty. Nie ma w sobie ognia. No... tak... - Pipcr pogłaskała pysk smoka. nie miała mocy l.eonn, by wprawić w ruch przekładnie lub wzniecić iskrę zapłonu. nie nie wyczuwała, nie miała pojęcia, jak działa maszyna. Mogła tylko przemówić z całego serca i powiedzieć smokowi to, co najbardziej chciał usłyszeć. Ale Pcstus jest czymś więcej niż maszyny. Jest żywą istot;). To śmieszne - powiedziała bogini. - Zetesie, Kału, zabierzcie zamarzniętych półbogów spod pokładu. A porem otworzymy kulę z wiatrami. Możecie to zrobić, chłopcy /godziła się Pipo: . - Tylko że wtedy nie zobaczycie upokorzenia waszej siostry. A wiem, że to by wam się spodobało. Bo read'/i zawahali się. Hokej?-zapytał Kai. Prawie jak hokej - obiecała mu Piper. - Walczyłeś u boku Jasona i Argonautów, prawda? Na okręcie takim jak ten, „Argo". Tak - przyznał Zetes. - „Argo". Rardzo podobny do tego, ale nie mieliśmy smoka. Nie słuchaj jej! - warknęła Chionc. Piper poczuła, że lód pokrywa iej wargi. Możesz odebrać mi mowę powiedziała szybko — ale przecież chcesz poznać mój sekret... dowiedzieć się, jak zniszczę ciebie, (Jaję i gigantów. Oczy Chionc gorzały nienawiści;), ale cofnęła klątwę mrozu. NIK MASZ ŻA1 )-NF.J MO-CY - powiedziała, akcentu j;)c każdą sylabę.
Mówisz jak trzeciorzędna bogini. Taka, której nikt nie trak ruje poważnie, która zuiosze pragnie więcej mocy i władzy. Odwróciła się do lestusa i pogłaskała go za uszami. jesteś dobrym przyjacielem, Fcstusic. Nikt nie może cię naprawdę wyłączyć. Jesteś czymś więcej niż maszyną. Chionc tego nie rozumie. Odwróciła się do Borcadów. Was leż nie ccni. Myśli, że może waini rządzić, bo jesteście półbogami, a nie pełnoprawnymi bogami. nie rozumie, że jesteście silną drużyną. Drużyną - mruknął Kai. -Jak Ka-na-dyj- czy-cy. To ostatnie słowo wypowiedział z trudem, bo składało się z więcej niż trzech sylab. Wyszczerzył zęby, bardzo z siebie zadowolony. Dokładnie - powiedziała lłipcr. - Jakdrużyna hokejowa. Całość jest większa od części. -Jak pizza - dodał Kai. Pipcr roześmiała się. Szybko kojarzysz, Kał! Nawet ja ciebie nie doceniałam. Zaraz, zaraz - zaprotestował Zctcs. - Ja też szybko kojarzę. I jestem przystojny. Bardzo szybko - zgodziła się Pipcr, ignorując drugie zdanie. - Więc odłóż tę bombę z wiatrami i patrz, jak Chionc zostanie upokorzona. Zctcs uśmiechnął się. Kucnął i położył lodową kulę na pokładzie. Ty głupcze! - krzyknęła Chionc. Zanim bogini zdążyła podbiec do kuli, Pipcr zawołała: Oto nasza tajna Itoii, Chionc! nie jesteśmy zwykłą gromadą półbogów. Jesteśmy drużyną. A Fcstus nie jest zwykłą zbieraniną części. On żyje. Jest moim przyjacielem. A kiedy jego przyjaciele są w tarapatach, zwłaszcza I.co, może mm się przebudzić. Powiedziała to z całym przekonaniem, na jakie było ją stać - włożyła w to całą miłość do metalowego smoka i wdzięczność za to, co dla nieh zrobił. Rozum mówił jej, /<- to beznadziejne. Jak można uruchomić maszynę uczuciami? Ale Afrodyta nie powodowała się rozumem. Działała w sferze uczuć. Była najstarszą, najbardziej pierwotną boginią Olimpu, zrodzoną '/. krwi Urn nosa unoszącej się w morzu. Jej moc była starsza od mocy I Icfajstosa, Ateny, a nawet samego Zeusa. Pracz jcilia;} straszną chwilę nie .się nie wydarzyło. Chionc patrzyła na Pipcr ze /.Iością. Borcadzi ochłonęli i wyglądali na zawiedzionych. Zmiana plami - warknęła bogini. - Zabijcie* ją! Kiedy Borcadzi unieśli miecze, Pipcr poczuła, że metalowe hi ski ocieplają się pod jej dłonią. Rzuciła się w bok, wpadając na boginię śniegu, kiedy głowa Feslusa obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i zionęła ogniem na Borcadów, zamieniając ich w ob loki pary. Z jakiegoś powodu ostał się tylko miecz Zetcsn. Upadł n.i pokład, wciąż parując. Pipcr wstała. Spostrzegła kulę wiatrów u podstawy przednie go masztu. Pobiegła tam, ale zanim się do niej zbliżyła, Chionc zmaterializowała się przed ni.j w wirze szronu. Cała jaśniała oślepiającym blaskiem. Ty żałosna dziewczyno - syknęła. - Myślisz, że możesz pokonać mnie, //ogh/ifł Za plecami Piper Festus ryknął i wypuścił smugę pary. ale wiedziała, że smok nie może ponownie zionąć ogniem, bo trafiłby i ją. Jakieś półtora metra za boginią lodowa kula zaczęła trzeszczeć i syczeć. Pipcr nie miała czasu na subtelne zagrywki. Krzyknęła i uniosła sztylet, nacierając na boginię. Chionc złapała j;j za przegub ręki. Mróz przeniknął ramię Piper. Klinga Katoptrisa pobielała. 'I warz bogini była teraz zaledwie dziesięć centymetrów od jej twarzy. Chionc uśmiechnęła się. wiedząc, że zwycięży. Dziecię Afrodyty - zadrwiła. - Jesteś niezym. Festus ponownie zatrzeszczał. Piper mogłaby przysiąc, że do daje jej otuchy.
Nagle poczuła ciepło w klatce piersiowej - nie ze złości lub strachu, ale z miłości do smoka, do Jasona, którego los leżał w jej rękach, do uwiezionych pod pokładem przyjaciół i do l.eona, który zaginął i pot rzebował jej pomocy. Może miłość nie pokonałaby lodu... ale Pipcr użyła jej do obudzenia metalowego smoka. Śmiertelniey dokonują nadludzkich wyczynów w imię miłości. Matki podnoszą samochody, by ocalić swoje dzieci. A Pipcr nie była zwykłą śmiertclniezką. Ryla półbogiem. Herosem. I.ód stopniał na klindze sztyletu. Jej ramię parowało w uścisku Chionc. Wciąż mnie nie doceniasz powiedziała. - Musisz nad tym popracować. Wyraz triumfu zgasł na rwa r/y bogini, gdy Pipcr zadała jej cios prosto w piersi. Chionc zamieniła ssę w miniaturową śnieżycę. Piper upadła, oślepiona zimnem. Usłyszała, jak Fes tu s terkoce i buczy, jak rozdzwoniły się sygnały alarmowe. Wstała. Kula była półtora metra od niej. Syczała i wirowała, gdy wiatry zaczęły się w tticj burzyć. Pipcr rzuciła się ku niej. Jej palce zwarły się wokół bomby w tej samej chwili, gdy lodowa skorupa pękła i wiatry eksplodowały. PERCY Percy zatęsknił za bagniskicm. Nigdy by nie pomyślał, że będzie mu brakowało spania w wymoszczonym skórami legowisku olbrzyma, w zbudowanej pośród rozgrzanej kloaki chacie zc smoczych kości, ale teraz wspominał to niemal jak Klizjum. On, Annabcth i Bob brnęli w ciemności, dysząc w gęstym i mroźnym powietrzu, po gruncie upstrzonym ostrymi skalami i sadzawkami pełnymi paskudztwa. Teren byl tuk ukształtowany, że musieli uważać na każdy krok. Przejście nawet półtora metra kosztowało wiele wysiłku. Kiedy wyruszyli w drogę z chaty olbrzyma, Percy czuł, że powróciły mu siły, umysł miał jasny, br/uch pełen suszonego srr.o czego mięsa. Teraz nogi go bolały, każdy mięsień rwał. Na poszarpani} koszulkę narzucił prowizoryczną tunikę zc smoczej skóry, ale i tak przenikał go straszny ziąb. Oczy miał utkwione w gruncie przed sob;j. Istniał tylko len zdradziecki grunt i Annabcth u jego boku. Za każdym razem, gdy czul, że za chwilę się podda, osunie na ziemię, żeby umrzeć (a zdarzało się i<> co jakieś dziesięć minut), sięgał w hok i chwytał ją za rękę, by sobie przypomnieć, że istnieje coś takiego jak ciepło. Po jej rozmowie z Damascnem bardzo się o ni;} niepokoił. Niełatwo poddawała się rozpaczy, ale teraz, gdy <->k brnęli prze/, ciemność, ocierała ukradkiem Izy. Wiedział, że z trudem /nosi porażki. Była przekonana, że Damasen im pomoże, a tymczasem olbrzym odmówi 1. W głębi serca Percy emu sprawiło to ulgę. Już i rak niepokoiła go perspektywa stanięcia przed Wrotami Śmierci z Bobem u boku. nie był pewny, czy chce mieć takiego ro warzy sza broni, nawet jeśli olbrzym potrafi! uwarzyć kociołek potrawki. Zastanawiał się, co się stało od czasu opuszczenia chaty Da- masena. Od wielu godzin nie słyszał swoich prześladowców, ale wyczuwał ich nienawiść... zwłaszcza Polybotesa. Ten olbrzym szedł gdzieś za nimi, spychając ich coraz głębiej w czeluści Tartaru. Żeby nie tracić otuchy, starał się myśleć o czymś dobrym o je ziorzc w Obozie 1 lerosów, o tym, jak pocałował Annabcrh pod wodą. Próbował sobie wyobrazić ich w Nowym Rzymie, spacerujących po wzgórzach i trzymających się za ręce. Ale ObózJupi ter i Obóz Herosów wydawały się teraz snami. Istniał tylko Tartar. lo jesi realny świat - śmierć, ciemność, zimno, ból. Reszta to lylko gra wyobraźni.
Przeszył go dreszcz. nie. Tak mówiła do niego ta otchłań, osłabiając w nim wolę przetrwania. Zastanawiał się, jak samotny Nico zdołał tu przetrwać, nie tracąc zmysłów. Okazało się, że ma w sobie więcej siły, niż można było przypuszczać. Im dalej szli, tym trudniej było Percyemu zebrać myśli i zachować czujność. To miejsce jest gorsze od rzeki Kokytos — mruknął. 'l ak! zawołał z uciech;) Boh. - O wiele gorsze! To znaczy, że jesteśmy blisko. Peny „Blisko czego?’ pomyślni Percy, ale nie miał siły zapylać. Za ii ważył, że Mały Rob ukrył się ponownie w kombinezonie Boba, co utwierdziło go w przekonaniu, że kociak jest n:ijmądrzejszy z niob czworga. Annabcth chwyciła go za rękę. W blasku jego spiżowego miecza jej twarz była rak piękna... Jesteśmy razem przypomniała mu. - I razem z lego wyjdziemy. Tak się martwił ojej samopoczucie, :i ter.cz to (.nu dodawała mu otuchy. No pewnie - powiedział. - Co to dla nas. Ale następnym razem zaproś mnie na randkę gdzieś indziej. W Paryżu było miło. Zdołała się uśmiechnąć. Wiele miesięcy temu, zanim Percy stracił pamięć, jedli razem w Paryżu kolację na koszt I Iermesa. Teraz wydawało się to tak odlegle, jakby wydarzyło się w innym życiu. Osiedlę się w Nowym Rzymie - obiecała. I będę ram mieszkać tak długo, jak długo ty będziesz ze mną. „Ona jest niesamowita’’ - pomyślał. Przez chwilę przypomniał sobie, jak to jest być szczęśliwym. Ma rak;} wspaniałą dziewczynę. Mogą razem budować swoją przyszłość. Nagle ciemność ustąpiła z potężnym westchnieniem, jak z ostatnim oddechem umierającego boga. Zobaczyli przed sobą nagie pole piasku i kamieni. Pośrodku, jakieś dwadzieścia metrów od nieh, klęczała posępna postać kobiety. Szaty miała poszarpane, członki wychudzone, skórę zielonkawy. Pochyliła głowę, łkając cicho, a ren odgłos odebrał Percy emu wszelką nadzieję. Zdał sobie sprawę, że życic pozbawione jest sensu, a jego wysiłki daremne.Ta kobieta szlochała, jakby opłakiwała śmierć całego świata. Jesteśmy -oznajmił Bob. - Achlys może pomóc. PERCY Jeśli Bob uważał, że łkający ęhiił może im pomóc, to IVrcy byl pewny, że wcale cego nie pragnie. Tytan ruszył jednak naprzód, a Percy nznal, że trzeba pójść za nim. W każdym razie nie było ru tak ciemno - może jeszcze nie jasno, ale w powietrzu unosiła się biała mięła. Achlys! - zawołał Bob. Uniosła rękę, a brzuch Percy ego zawył: „Pomocy!". Już samo jej ciało było straszliwie wynędzniałe. Wyglądała jak ofiara wielkiego głodu - ręce i nogi jak patyki, opuchnięte kolana i guzowate łokcie, połamane paznokcie u rąk i nóg, szmaty juko odzienie. Skórę oblepiał pyl, który nagromadził się na ramionach, jakby wzięła prysznie na dnie klepsydry. Na jej twarzy malowało się straszliwe przygnębienie. /. glębo ko zapadniętych, podpuchniętycli oczu lały się łzy, z nosa jej kapało. Strijki włosów oblepiały czaszkę Achlys, a policzki miała poorane i zakrwawione, jakby sama się podrapała. Percy nie mógł znieść patrzenia jej w oczy, więc spuścił wzrok. Na jej kolanach spoczywała starożytna tarcza - poobijany kr.jg z drewna i spiżu. Na niej namalowana była podobizna Achlys 7. tarczą w ręku, tak żc powtarzała się bez końca, coraz mniejsza mniejsza. Ta tarcza - mruknęła Annabeth. - To jego tarcza. Myślałam, że to tylko legenda. Och, nie odrzekła stara wiedźma. - To tarcza I Icrkule- sa. Namalował mnie na niei, żeby jego wrogowie widzieli mnie w ostatnieh chwilach swojego życia. Mnie, boginię udręki.
- Zakaszlała rak okropnie, że Percy ego zapiekło w płucach. -Jakby Herkules wiedział, co to jest prawdziwa udręka! 1 wcale nie jestem do siebie podobna! Percy z trudem przełknął ślinę. Ich spotkanie z I lerkulcscm w Cieśninie Gibraltarskicj nie należało do udanych. Było wiele krzyku, gróźb śmierci i śmigających ananasów. Co ta tarcza tutaj robi? - zapytał. Bogini spojrzała na niego zamglonymi oczami. Z jej policzków kapała krew, plamiąc poszarpaną szatę. On już jej nie potrzebuje, prawda? Trafiła tutaj, kiedy spalono jego śmiertelne ciało. Pewnie jako przypomnienie, że żadna tarcza nikogo przede nin,) nie ochroni. W końcu udręka wszystkich was dopadnie. Nawet Herkulesa. Percy przysunął się do Annabeth. Próbował sobie przypomnieć, dlaczego tutaj są, ale poczucie rozpaczy odchrało mu jasność myśli. Kiedy słuchał głosu Achlys, przestał się już dziwić, że poorała sobie paznokciami policzki. Ta bogini promieniowała samym bólem. Bob - powiedział - nie powinniśmy tu przychodzić. Ukryty w kombinezonie Boba kociak zamiauczał, jakby się z tym zgadzał. Tytan poruszył się i skrzywił, jakby Mały Rob wbił mu pazurki w pachę. Aclilys rządzi Mgłą Śmierci. Może was ukryć. Ukryć ich? Achlys wyduh z siebie bulgocący dźwięk; albo się śmiała, albo śmiertelnie krztusiła. - Czemu miałabym to zrobić? Oni muszą dorrzeć do Wrót Śmierci - powiedział Bob. Żeby wrócić do świata śmiertelników. -To niemożliwe! Wojska Tartara was znajdą. 1 zabiją. Annabcrh lekko machnęła swoim mieczem z kości smoka, co sprawiło, że Percy’emu wydała się tak groźna i podniecająca jak nlmowa Xena. Więc ta twoja Mgła Śmierci jest całkowicie bezużyteczna, lak? Bogini obnażyła połamane żółte zęby. ttczużyłcczna? Kim jesteś? Córką Ateny - odpowiedziała Annabeth mężnym głosem, choć Percy nie miał pojęcia, jak jej się to udało. nie przeszłam przez połowę Tartaru tylko po to, by jakaś pomniejsza bogini powiedziała mi. że coś jest niemożliwe. Piasek zadrgał u jei stóp. Mgła zawirowała wokół nieh z agonalnym jękiem. Pomniejsza bogini? - Achlys wbiła pokrzywione paznokcie w tarczę I lerkulesa, żłobiąc metal. - Byłam już stara, kiedy narodzili się tytani, ty ciemna dziewczyno! Byłam już stara, kiedy Gaja po raz pierwszy się przebudziła. Udręka jest Zrodzili mnie najstarsi, Chaos i Noc. Byłam... -Tak, tak - przerwała jej Annabeth. - Rozpacz i udręka, Ma, bla, Ma. Ale nie masz dość mocy, by ukryć dwoje półbogów lą swoją Mgłą Śmierci. Jak już powiedziałam: bezużyteczną. Percy odc h rzą knął. Ej, Annabeth... Rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie: „Współpracuj ze mną”. Zdał sobie sprawę, jak była przerażona, ale nie miała wyboru. 'Ib ich jedyna szansa, by zmusić tę boginię do działania. Chciałem powiedzieć... Annabeth ma rację! Bob zaprowadził nas tutaj, bo sądził, że możesz nam pomóc. Ale podejrzewam, że jesteś zbyt zajęta wpatrywaniem się w tę tarczę i płakaniem. I woale ci się nie dziwię. To do ciebie podobne. Achlys jęknęła i spojrzała ze złością na tytana. Dlaczego napuściłeś na mnie te irytujące dzieciaki? Bob wydał z siebie dźwięk, będący czymś pośrednim między pomrukiem a kwileniem. Myśl a lei n... myślą łem...
Mgła Śmierci nie jcM po to, by komuś pomagać, krzyknęła Achlys. - Pogrąża śmiertelników w udręce, kiedy ich dusze wędrują do Podziemia. To oddech samego Tartara, tchnienie śmierci, rozpaczy! To fantastyczne — powiedział Percy. — Możemy to zamówić? Achlys syknęła. Poproś mnie o coś rozsądniejszego. Jestem też boginią trucizn. Mogę cię obdarować śmiercią, możesz wybrać z tysiąca mniej bolesnych sposobów śmierci od tego, na który się zdecydowaliście, wkraczając cło serca otchłani. Wokół bogini w piasku zakwitły kwiaty - cicmnopurpurowe, pomarańczowe i czerwone, o mocnym, słodkim zapachu. 1’ercy- enm zakręciło się w głowic. Psianka, cykuta, belladonna, lulek albo strychnina. Mogę rozpuścić ci wnętrzności, zagotować ci krew. To bardzo miłe z twojej strony, ale mam już dość trucizn jak na jedną wyprawę. No więc możesz nas ukryć w tej twojej Mgle Śmierci czy nie? -Tak, byłoby fajnie - powiedziała Annabeth. Bogini zmrużyła oczy. Fuj nie? No pewnie. Jeśli nam się nie uda, wyobraź sobie, jaką będziesz miała satysfakcję, triumfując nad naszymi duchami, kiedy umrzemy w agonii. Będziesz mogła wiecznie powtarzać: „A nie mówiłam!" Albo, jeśli nam się uda - dodał Percy - wyobraź sobie udrękę wszystkich uwięzionych tu potworów. Zamierzamy zamknąć Wrota Śmierci. To spowoduje okropne jęki i zawodzenia. Achlys zamyśliła się. Cierpienie sprawia mi radość. Zawodzenie też jest dobre. A więc sprawa załatwiona - powiedział I’erey. - Uczyń nas niewidzialnymi. Achlys dźwignęła się na nogi. Tarcza Herkulesa potoczyła się po piachu i zatrzymała w kępie trujących kwiatów. To nie takie proste - powiedziała bogini. - Mgła Śmierci pojawia się w chwili ostatniego tchnienia. Oczy wam się zamglą. Świat zaniknie. Percy’cmu zrobiło się sucho w ustach. Dobra. Ale... potwory nas nie dostrzegą? Oczywiście. Będziecie mogli przejść niezauważeni przez armie Tamra. Jeśli przeżyjecie. To beznadziejna sprawa, ale jeśli rak bardzo chcecie, chodźcie za mną. Pokażę wam drogę. Drogę dokąd? - zapytała Annabcth. Ale bogini już ginęła we mgle. Percy odwrócił się, by spojrzeć na Boba, ale tytan zniknął. W jaki sposób mógł nagle zniknąć trzymetrowy srebrny olbrzym z bardzo głośno mruczącym kociakiem? 1 lej! - zawołał do Achlys. - Gdzie jest nasz przyjaciel? On nie może pójść tą drogą - odpowiedział głos bogini. - nie jest śmiertelnikiem. Chodźcie, głupi półbogowie. Chodźcie i doświadczcie Mgły Śmierci. Annabcth odetchnęła głęboko i chwyciła go za rękę. Więc... Będzie bardzo źle? Pytanie było tak zabawne, że Percy się roześmiał, choć zabolało go w płucach. Chyha t:ik. Ale następna randka r*» będzie kolacja w Nowym Rzymie. Poszli po odciśniętych w piachu śladach bogini, przez kępę tru jijcych kwiatów, zagłębiając się w mgłę. PERCY Percy ecnn brak było Boba. Przywykł już do tego, że tytan szedł przed nimi, oświetlając drogę swoimi srebrnymi włosami i groźną miotłą bojową.
Tera/ ich jedyną przewodniezką była wynędzniała kobieta trup mająca poważne problemy z poczuciem własnej wartości. Kiedy wlekli się piaszczystą równiną, mgła Zgęstniała tak, że Percy musiał opierać się chęci rozgarniania jej rękami. Mógł iść za Achlys tylko dlatego, że tam, gdzie stąpnęła, wyrastały trująco rośliny. Jeśli wciąż szli po ciele Tar tara, to teraz chyba po jego stopach po chropowatej, martwej powierzchni, gdzie rosły tylko najhardziej odrażające rośliny. W końcu dotarli na sam koniec palucha. Tak przynajmniej wy glądalo to w oczach 1'er cyc go. Mgla opadła i znaleźli się na półwyspie wznoszącym się nad czarną jak smoła pustką. -Jesteśmy na miejscu. Achlys odwróciła się i spojrzała na nieh. Krew kapała jej z policzków na suknię. W jej zamglonych, wilgotnych i opuchniętych oczach pojawiło się coś w rodzaju podniecenia. Czy Udręka może się czymś podniecać? Yyy... świetnie powiedział Percy. - A gdzie iest to miejsce} To krawędź samej śmierci - odrzekła Achlys. - Tu Noc spotyka się z pustką pod Tartarem. Annabcth podeszła do krawędzi i wyjrzała poza ni:). — Myślałam, że pod Tartarem nie nie ma. Och, jest coś, jest... - Achlys rozkaszlała się. Nawet Tartar musiał z czegoś powstać. To krawędź pierwotnej ciemności, która była moją matki). Niżej leży królestwo Chaosu, mojego ojca. Tutaj jesteście bliżej Nicości, niż był kiedykolwiek jakiś śmicrtel nik. Nie czujecie tego? Percy wiedział, co bogini nu na myśli. Pustka zdawała się go ciągnąć, wysysając mu powietrze z płuc i tlen z krwi. Spojrzał na Annabeth i zobaczył, że ma sine wargi. Nie możemy tu zostać - oświadczył. nie, nie możecie! - zawołała Achlys. Jeszcze nie czujecie Mgły Śmierci? Już w nią wchodzicie. Spójrzcie! Biały dym za kłębił się wokół stóp Porcyego. Kiedy zaczął się piąć coraz wyżej, Percy zd.d sobie sprawę, że dym go nie otacza. Wydobywa się z nitgo. Rozpływało mu się cale ciało. Podniósł ręce i stwierdził, że są mętne i rozmyte. nie potrafił nawet policzyć, ile in.i palców. Miał nadzieję, że nadal dziesięć. Zerknął na Annabeth i ledwo powstrzymał okrzyk. -Jesteś... yyy... nie potrafił tego wypowiedzieć. Wyglądała jak martwa. Miała ziemistą skórę, oczodoły mroczne i głębokie. Jej piękne włosy zamieniły się w plątaninę pajęczyn. Wyglądała, jakhy przez dziesiątki lat tkwiła w zimnym, ciemnym mauzoleum, powoli zamieniając się w wyschniętą łupinę. Kiedy odwróciła się, by na niego spojrzeć, zarys jej postaci na chwilę rozpłynął się wc mgle. Krew zaczęła szybciej krążyć mu w żyłach. Od dawna lęka! się jej śmierci. Kiedy się jest półbogiem, łatwo o śmicre. Większość herosów nie żyje długo, ł leros zawsze pamięta, że następny potwór, z którym przyjdzie mu walczyć, może być jego potworem ostatnim. Ale ren widok był zbyt bolesny. Percy wolałby już pozostać we 1'legctonie, zostać zaatakowany przez ara: albo zadeptany przez olbrzymy. Och, bogowie - znikała Annabcrh. - Percy, ty wyglądasz... Spojrzał na swoje ręce. Zobaczył tylko plamy białej mgły i zrozumiał, że w oczach Annabeth wyglądał jak trup. Zrobił parę kroków, choć było to trudne. nie czuł własnego ciała, jakby było z helu albo z waty cukrowej. Bywało, że wyghjdaleni lepiej stwierdził. - I z trudem się poruszam. Ale nie mi nie test. Achlys zacmokala.
Och, io< ci na pewno jest. Ale teraz przejdziemy niezauważeni? Dotrzemy do Wrót Śmierci.-' To możliwe, jeśli przeżyjecie, w co wątpię. Rozłożyła swoje sękate palce. Na skraju otchłani zakwitło więcej roślin psianka, cykuta i oleander - które |K>pełzły ku stopom Percy ego jak złowrogi dywan. Ho widzicie, Mgła Śmierci nie ukrywa. To jest pewien stan. Nie mogłabym wam jej podarować, póki nie nastąpi śmierć. Prawdziwa śmierć. To pułapka - powiedziała Annabeth. Bogini zachichotała. Czyżbyście się nie spodziewali, że was oszukam? Nie - odpowiedzieli razem Percy i Annabcrh. No więc to nie jest pułapka! Raczej nieuchronność. Udręka jest nieuchronna. Ból jest... Tak, tak - warknął Percy. - Przejdźmy od razu do walki. Dobył Orka na, ale klinga była z dymu. Kiedy ciął ni;] Achlys, ostrze przepłynęło przez ni;j jak powiew łagodnego wietrzyku. Wynędzniałe wargi bogini wykrzywiły się w uśmiechu. Czyżbym zapomniała wam o tym powiedzieć? Teraz jesteście tylko mglą, cieniem przed śmiercią. Może gdybyście mieli czas, nauczylibyście się panować nad waszą nową formą. Ale nie made czasu. nie możecie mnie dotknąć, więc obawiam się, że wal ka z Udręką będzie całkowicie jednostronna. Jej paznokcie zmieniły się w szpony, szczęka opadła, a żółte zęby wydłużyły się w kły. PERCY A chlys rzuciła się na Percy'ego. W ułamku sekundy pomyślał: ,.l lej, jestem dymem. nie może mnie dotknąć, prawda?". Wyobraził sobie olimpijskie fata zaśmiewające się z. jego pobożnych życzeń. Homilii chlasnęla go szponami prze/ piersi, /zapiekło, jakby je oblano wrzątkiem. Zatoczył się do tyłu, ale jeszcze nie przywykł dc* swojej mglistej formy. Nogi poruszały się zbyt wolno. Ramiona były jak z w a ty. W rozpaczy cisnął w nią plecakiem, myśląc, że nabierze ma sv, kiedy opuści jego rękę, ale się mylił. Plecak upadł na ziemię z głuchym tąpnięciem. Achlys warknęła i przykucnęła, gotując się do skoku. Pewnie rozdarłaby mu twarz, gdyby Annal>cth nie zaatakowała, wrzeszcząc jej prosto w ucho: „I1KJ!". Bogini drgnęła i odwróciła się ku niej. Zamachnęła się na nią szponami, ale Annabeth była szybsza od Percy ego. Może nie czuła się aż t.ik dymna, a może po prostu miała za sobą więcej treningów sztuk walki. Do Obozu Herosów trafiła, kiedy miała siedem lar. Pewnie przeszła kursy, których on nigdy nie zaliczył, na przykład: ..Jak walczyć, będąc częściowo dymem". Dała nurka między nogami bogini, wywinęła koziołka i wylą dowala na stopach. Achlys odwróciła się i zaatakowała, ale An nabeth znowu się uchyliła, jak matador. Percyego tak to zafascynowało, że stracił parę cennych sekund. Patrzył na trupie ciało Annabeth, osnute mgłą, ale poruszające się równie szybko i pewnie jak zawsze. Nagle do niego dotarło, co ona robi: gra na czas. Co oznaczało, że liczy na jego pomoc. Myślał gorączkowo, jak pokonać Udrękę. Jak walczyć, skoro nie może niezego dotknąć? Przy trzecim ataku bogini Annabeth nie miała już takiego szczęścia. Próbowała uskoczyć w bok, ale Achlys złapała ją /i przegub i poci,jgnęła mocno, przewracając na ziemię. Zanim zdążyła zatopić w niej szpony, Percy podbiegł, wrzeszcząc i wymachując mieczem. Wciąż czuł się tak, jakby byl z waty, ale gniew chyba pomógł mu poruszać się szybciej. I icj, szczęście moje! Achlys obróciła się, puszczając rękę Annabeth. Szczęście moje?!
Taaak! - Uchylił się przed jej szponami. -Jesteś czaruj.jca! Aghhh! Znowu go zaatakowała, ale straciła równowagę. Percy odsko czyi w bok i cofnął się, chcąc ją odciągnąć od Annabeth. had u.i! zawołał. - Cudowna! Bogini warknęła i skrzywiła się. Ruszyła za nim. Każdy komplement zdawał się razić j;] jak piasek ciśnięty w twarz. Zabiję cię powoli! - zaskrzeczała. Ciekło jej z oczu i nosa, krew kapała z policzków. Potnę cię na kawałki jako ofiarę dla Nocy! Annabeth zdołała się podnieść. Zaczęła grzebać, w plecaku, pewnie szukając czegoś, co mogłoby pomóc. Percy chciał jej zapewnić więcej czasu. W końcu to ona zawsze potrafiła coś wymyślić. Musi ściągnąć na siebie wściekłość bogini, żeby Annabcth mogła wpaść na jakiś wspaniały pomysł. Miluśka! krzyknął. - Puszysta! Cieplutka przytulanka! Achlys warknęła, zadygotała i zachłysnęła się własną wściekłością, jak koi, który wpadł w szał. Powolna śmierć! wrzasnęła. - Uśmiercę cię tysiącem trucizn! Wokół niei |>owyrastały irujijcc rośliny, kiórc pękalyjak za mocno nadmuchane balony. Wyciekał z nieh ziclonohiałysok, zbierał się w małe sadzawki i już zaczynał płynąć ku stopom Percy ego. Od słodkiego zapachu zakręciło mu się w głowie. Percy! - zabrzmiał jakby z oddali glos Annabcth. - ] lei, najpiękniejsza! Radosna! Śmieszka! Jestem tutaj! Ale bogini udręki skupiła teraz uwagę na Percym. Próbował znowu się cofnąć, lecz trujący ichorjuż go Otaczał, grunt parował, powietrze paliło. Znalazł się na wysepce piachu nie większej od tarczy. Parę metrów dalej dymił jego plecak, zamieniając się w kałużę brci. nie miał dokąd uciec. Przykląkł. Chciał powiedzieć Annabcth, żeby uciekała, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Gardło miał wyschnięte jak su che Liście. Och, gdyby w Tartarzc była woda - jakaś chłodna sadzawka, do której mógłby wskoczyć, może jakaś rzeka, nad któr.j mógłby zapanować... Ale zadowoliłby się też butelką wody mineralnej. Nakarmię tobą wieczna ciemność! zawołała Achlys. - Umrzesz w ramionach Nocy! Jak przez mgłę słyszał krzyki Annabcth, widział, jak rzuca w boginię kawałkami suszonego smoczego mięsa. Białozielo- ncj trucizny wciąż przybywało, wokół niego rozpościerało się już cale jezioro sycone strumykami cieknącymi z jadowitych roślin. „Jezioro” pomyślał. - „Strumyki. Woda”. Pewnie tc truj.jcc jady już mu uszkodziły mózg, ale roześmiał się chrypliwic. Trucizna jest płynem. Skoro porusza się jak woda, musi być częściowo wodą. Przypomniał sobie, jak na lekcjach pr/.yrody mówiono, że ciało ludzkie składa się głównie z wody. Przypomniał sobie, jak w Rzymie wyciągał wodę z plucjasona... Skoro mógł nad tym zapanować. dlaczego nie nad innymi płynami? Zupełnie zwariowany pomysł. Posejdon jest bogiem morza, a nie każdego płynu. Ale przecież w Tar tarze rządz;} inne prawa. Ogień można pić. Grunt jest ciałem mrocznego boga. Powici r/e jest kwasem, a półbogowie mogą się zmieniać w mgliste trupy. Więc dlaczego by nie spróbować? nie miał nie do stracenia. Spojrzał na otaczające go jezioro trucizny. Skupił się tak.że coś w nim pękło - jakby w jego brzuchu eksplodowała kryształowa kula. Przeniknęło go ciepło. Poziom trucizny w jeziorze przestał się podnosić. Otaczające go opary pomknęły ku bogini. Trucizna potoczyła się ku niei drobnymi falami i strumykami.
Achlys wrzasnęła. Co to jest?! Trucizna odrzek 1 Pcrev. To t woja specja1rIOŚĆ, nie? Wzbierał w nim gniew. Opary otoczyły boginię. Rozkaszlała się. Z oczu pociekło jej jeszcze bardziej. „Och, dobrze, dobrze" pomyślał. - „Więcej wody". Wyobraził sobie, że jej nos i gardło wypełniają się jej własnymi łzami. Zakrztusiła się. -Ja... Fala trucizny dotarła do jej stóp, sycząc jak kropelki wody na rozgrzanej tło hi.ilości żelaznej płycie. Bogini jęknęła i zatoczyła się do tyłu. Percy! - krzyknęła Annaberh. Uciekła aż na samą krawędź urwisk i, chociaż trucizna jej nie ścigała. W jei jęło sic brzmiało przerażenie. Dopiero po chwili Pcrcy zrozumiał, że to on ją przeraża. Przestań... - powiedziała ochrypłym głosem. Nie chciał przestać. Chci.d zadusić tę boginię. Chciał patrzyć, j.ik utonie we własnej truciźnie. Chciał zobaczyć, ile udręki może znieść Udręka. Percy, błagam... Annabeth wciąż miała bladą, trupią twarz, ale jej oczy były t a kie jak zawsze. I napełniły się straciłem, co sprawiło, że gniew zaczął w nim opadać. Odwrócił się do bogini. Nakazał truci/,nie, by się cofnęła, tworząc wąską ścieżkę wzdłuż krawędzi przepaści. Uciekaj! - ryknął. Jak na wynędzniałego ghida Achlys potrafiła biec całkiem żwawo, kiedy tego zapragnęła. Pobiegła t .j ścieżką, potknęła się, upadła, znowu wstała i zniknęła w mroku, wyjąc z bólu. Kiedy znikła, trucizna nagle wyparowała. Jadowite rośliny rozpadły się w pył, który rozdmuchał wiatr. Annabeth podeszła do Percy ego chwiejnym krokiem. Wyglądała jak trup osnuty dymem, ale kiedy złapała go za ramiona, poczuł jei uścisk. Percy, błagam, już nigdy... - Glos jej się załamał i przeszedł w szloch. - Nie nad wszystkim można panować. Proszę. W całym ciele czuł mrowienie mocy, ale gniew ustępował. K ra- wędzie odłamków szkła wewnątrz niego zaczęły się wygładzać. Tak - powiedział. - Oczywiście. Musimy stąd szybko odejść. Jeśli Achlys przyprowadziła nas tutaj, by złożyć mnie i ciebie w ofierze... Próbował zebrać myśli. Przyzwyczajał się już do poruszania wc Mgle Śmierci, /..iczynnł czuć ciężar własnego ciała, coraz bardziej byl sobą, ale mózg pracował mu tak ospale, jakby byl z. waty. Powiedziała coś o nakarmieniu nami nocy- przypomniał sobie. - Co to miało znaczyć? Temperatura opadła. Jakby otchłań przed nimi wypuściła powietrze z płuc. Percy złapał Annabcrh wpół i odciągnął od krawędzi, gdy 7. pustki coś się wyłoniło postać tak przepastna i cienista, że po raz pierwszy naprawdę zrozumiał pojęcie ciemności. Sądzę powiedziała ciemność kobiecym głosem, miękkim jak wyściółka trumny - że miała na myśli Noc. Pr/ez duże N. W końcu jestem jedna jedyna. LEO Leo miał poczucie, że w swoim życiu spędził więcej czasu na spadaniu niż nu latanin. Gdyby istniała karta kredytowa premiowana /■.i częste spadanie z dużych wysokości, na pewno zasłużyłby na platynow.j.
Odzyskał świadomość, kiedy spadał przez chmury. Miał mętne wspomnienie Chionc szydzącej z niego tuż przed tym, jak wystrzelił w niebo. Nie zobaczył jej, ale nie mógł zapomnieć jej głosu. nie miał pojęcia, jak długo leciał w górę W pewnym momencie musiał stracić świadomość z powodu zimna i braku rlcnu. Teraz spadał i wszystko wskazywało na to, że będzie to jego najbardziej spektakularny upadek. Chmury rozstąpiły się. Daleko, daleko pod sobą zobaczył połyskujące morze. Ani śladu „Argo 11". Ani śladu jakiegoś wybrzeża, znanego lub nieznanego, z wyjątkiem maleńkiej wysepki na horyzoncie. Nie potrafił lulać. Od uderzenia w wodę i '/umiany w krwawą plamę dzieliło go najwyżej parę minut. IJzn.iI, że takie zakończenie Ballady o Leonie herosie wcale mu się nie podoba. Wciąż ściskał w rękach kulę Archimedesa, co go nie -/uskoczyło. Mógł stracić świadomość, ale nigdy by nie pozwolił na utratę swojego najcenniejszego skarbu. Manewrując rękami, zdołał wyciągnąć z pasa na narzędzia taśmę klejącą i przymocować kulę do piersi. Teraz pewnie wyglądał jak niskobud/elowy Iron Man, ale przynajmniej miał obie ręce wolne. Zabrał się do roboty, gorączkowo manipulując przy kuli i wyciągając 7. magicznego pasa to, co wydało mu się w (ej sytuacji potrzebne: płachtę malarską, me talowe wysięgniki, sznurek i pierścień wzmacniający. 'Trudno było pracować w takich warunkach. Wiatr gwizdał mu w uszach, wyrywał / 1 ;)k narzędzia, śruby i płótno. W końcu uda ło mu się jednak skonstruować prowizoryczną ramę. Leo otworzył wieczko na kuli, wyci.jgnął ze środka dwa przewody i przyłączył je do górnej poprzeczki ramy. Ile ma jeszcze czasu? Minutę? Pokręcił tarczą kontrolną i mechanizm ożył. Więcej drutów wystrzeliło z kuli, intuicyjnie wyczuwającej, czego mu potrzeba. Sznury związały płótno z ramą, która zaczęła się sama rozrastać. Leo wyciągnijł puszkę nafty i pohjczyl ją gumowy rurką ze spragnionym paliwa nowym silnikiem, który kula pomogła mu zbudować. W końcu zrobił pętlę ze sznura i przymocował sobie całą kon strukcję do pleców. Morze było coraz bliżej - błyszczący przestwór łomocącej w twarz śmierci. Krzyknął wyzywająco i nacisnął włącznik sterowania ręcznego. Silnik za krztusił się i zaskoczył. Prowizoryczne płócienne łopatki wirnika zaczęły się obracać. Niestety, o wiele za wolno. Leo spadał głową w dól - od powierzchni inorz-.i dzieliło gp może ze trzydzieści sekund. Dobrze, że nie ma nikogo w pobliżu, bo półbogowie powtarzaliby to sobie jako wspaniały dowcip: „Co ),co miał w głowic tuż przed śmiercią? Morze Śródziemne”. Nagłe poczuł, że kula przylegająca do jego piersi rozgrzała się. Łopatki wirnika nabrały szybkości. Silnik prychnął, a Leo przechylił się w bok, szybując jak ptak. TAAAK! - wrzasnął. Właśnie udało mu się skonstruować najniebezpieczniejszy na świccic osobisty helikopter. Poszybował ku wyspie na horyzoncie, ale nadal opadał zbyt szybko, Łopatki wirnika dygotały. Płótno trzeszczało. Od plaży dzieliło go zaledwie kilkaset metrów, gdy kula zrobiła się gorąca jak lawa i helikopter eksplodował, buchając wc wszystkie strony płomieniami. Gdyby Leo nie był odporny na ogień, zamieniłby się w kawał rozżarzonego węgła. A ta eksplozja prawdopodobnie uratowała mu życie. Wybuch zdmuchną! go w bok, a jego wspaniały wynalazek, cały w płomieniach, rąbmjł w brzeg wyspy z potwornym hukiem. Leo otworzył oczy, zdumiony, że nadal żyje. Siedział w wyrwanym w piasku kraterze wielkości wanny. Parę metrów dalej slup czarnego dymu wzbijał się pod niebo z o wiele większego krateru. Otaczająca go plaża była upstrzona płonącymi szczotkami. Moja kula.
Pomacał się po piersiach. Kuli nie było. Taśma i pętla po prostu się rozpadły. Wstał. nie nie wskazywało, by sobie coś połamał, co było dobrą wiadomością, ale martwiła go utrata kuli Archimcdcsa. Jeśli zniszczył swój bezcenny skarb tylko po to, by zbudować działający przez rrzydz.ieści sekund płonący helikopter, to musi wytropić tę głupią boginię Chionc i zdzielić ją kluczem nastawnym. Powlókł się plażą, zastanawiając się, dlaczego nie ma tu turystów, hoteli i statków wycieczkowych. Wyspa, z tą lazurową wodą i miękkim białym piaskiem, wyglądała na idealne miejsce im nadmorski kurort. Może nie została jeszcze odkryta. Czyżby wciąż istniały na świccie jakieś Nicodkrytc wyspy? Może Chione wystrzeliła go poza Morze Śródziemne? Wyspa najbardziej pasowała mu do Bora Bora. Większy krater miał jakieś dwa i pół metra głębokości. Na je- 1^0 dnie łopatki wirnika wciąż próbowały się poruszyć. Z silnika bucltai dym. Wirnik trzeszczaI juk rozdeptywana żaba, a więc hura aa f - jednak wci;jż dział .d. I łelikoptcr najwyraźniej na coś wpadł. W kraterze było pełno połamanych mebli, potrzaskanych fajansowych talerzy, jakichś na pól stopionych cynowych pucharów i płonących lnianych serwetek. Leo nie miał pojęcia, skąd takie dziwne rzeczy znalazły się na plaży, ale oznaczało to, że wyspa jest zamieszkana. W końcu dostrzegł kule; Archimedesa - parującą i osmaloną, ale nadal całij. Klikała bezradnie pośrodku wraku. Kulo! - zawołał. Chodź do tatusia! Zsunął się na dno krateru i porwał kulę. Przewrócił się, usiadł zc skrzyżowanymi nogami i zaczął kołysać kulę, tuląc ją do piersi. Spiżowa powierzchnia parzyła, ale nie dbał o to. Kula była cala, więc nadal mógł jej użyć. Musi tylko ustalić, gdzie jest i jak powrócić do przyjaciół... Robił właśnie w myślach listę narzędzi, które mogły mu być potrzebne, gdy jakiś dziewczęcy głos zawołał: Co ty robi*z?! Wysadziłeś w powietrze mój stół jadalny! I.eo pomyślał: ..O rany!”. Spotkał już wiele bogiń, ale dziewczyna, która patrzyła na niego z krawędzi krateru, napraicdę wyglądała jak bogini. Miała na sobie grecką białą suknię bez rękawów przepasaną złotym plecionym paskiem. Długie proste włosy były prawie tego samego cynamonowego koloru co włosy I lazel, ale na tym podobieństwo do niei się końcxyło. Jej rwarz była mlecznobiała, oczy czarne, w kształcie migdałów, usta nadąsanc. Mogła mieć piętnaście lat, a więc była w jego wieku, i... tak, była ładna, ale wyraz jej twarzy przypominał mu tc popularne dziewczyny we wszystkich szkołach, do których uczęszczał - te, które się z niego naśmiewały, bez przerwy plotkowały, uważały, że są nadzwyczajne. i zwykle robiły wszystko, by uprzykrzyć mu życie. Instynktownie poczuł do niej awersję. Och, przepraszam! - powiedział. - Właśnie spadłem z nieba. Skonstruowałem w powietrzu helikopter, zapaliłem się w JHJ- łowic drogi, spadłem tutaj i ledwo przeżyłem. Ale... oczywiście, porozmawiajmy o twoim stole jadalnym! Wziął do ręki nadtopiony puchar. Kto stawia stół jadalny na plaży, na której mogą się rozbić jacyś niewinni półbogowie? No kro tak robi? Dziewczyna zacisnęła pięści. Leo byl pewny, że zamierza zejść na ilno krateru i trzasnąć go w twarz. Ale ona spojrzała w niebo. DOPRAWDY! zawołała w niebieską pustkę. - Nie wystarczy jedna klątwa? Chcecie mnie jeszcze bardziej pognębić? Zen sie! Hefajstosie! Hermesie! nie macie wstydu?
Och... - Leo odnotował, że wymieniła aż trzech bogów, a jednym z nieh był jego tata. Nie wróżyło ro niezego dobrego. Wątpię, by cię usłyszeli. No wiesz, ta cała łicca z rozszczepionymi osobowościami... Ukażcie się! - krzyknęła w niebo dziewczyna, całkowicie go ignorując. nie dość wam, że zostałam wygnana? nie dość wam, że zabraliście mi tych paru dolnych herosów, z którymi wolno mi było się spotkać? Myślicie, że to zabawne przysyłać mi tu tego... 10 zgr i Iłowane chuchro, żeby zakłócić mi spokój? To wcale NIK JEST ZA KAW NT,! Zabierajcie go sobie z powrotem! Hej, słoneczko-powiedział I .co. - Jestem tutaj, jakbyś o tym zapomniała. Warknęła jak zaszczute zwie r/ę. nie nazywaj mnie słoneczkiem! Wyłaź mi zaraz z tej dziury i chodź ze mną, żebym cię mogła wyrzucić z mojej wyspy! No, skoro tak grzecznie prosisz... I .co nie wiedział, co doprowadziło tę zwariowaną dziewczynę do takiego stanu, ale nie bardzo go to interesowało. Wystarczy, że pomoże mu opuścić rę wyspę. Ścisnął swoją osmaloną kulę i wylazł z krateru. K iedy znalazł się na szczycie, dziewczyna oddalała się już plażą. Pobiegł, by ją dogonić. Machnęła z odrazą na porozrzucane na piasku płonące szczątki. -To była nieskazitelna plaża! Popatrz na nią teraz. -Tak, moja wina - mruknął Leo. - Powinienem spaść na inną wyspę. Och, zaraz... przecież nie ma innej! Pryclmęla i szła dalej skrajem wody. Leo poczuł powiew cynamonu - może t<> jej perfumy? Oczywiście wcale go to nie obchodziło. Jej włosy kołysały się w jakiś hipnotyczny sposób, co go, oczywiście, też nie obchodziło. Przebiegł wzrokiem morze. Na horyzoncie nie było widać żadnego lądu ani statków. Spojrzał w głąb wyspy. Zobaczył porośnięte trawą wzgórza upstrzone drzewami. Ścieżka wiodła do cedrowego zagajnika. Zastanawiał się, dokąd prowadzi; pewnie do tajnego legowiska tej dziewczyny, gdzie piecze swoich wrogów, a później zjada przy stole na plaży. Pochłonięty takimi myślami nie zauważył, że dziewczyna się zatrzymała. Wpadł na nią. -Ej! Odwróciła się i złapała go za ramiona, żeby nie wpadł do wody. Ręce miała silne, jakby zarabiała nimi na życic. Dziewczyny zdomku Hefajstosa też miały takie silne ręce, ale ona nie wyglądała na córkę Hefajstosa. Spojrzała na niego ze złością, jej czarne migdałowe oczy znalazły się zaledwie kilka centymetrów od jego oczu. Jej cynamonowy zapach przypomniał mu mieszkanie babci. Ech, nie myślał o nim od lat... Odepchnęła go. Wystarczy. To miejsce jest dobre. Tc raz powiedz, że chcesz odejść. -Co? Leo wciąż był trochę otumaniony po tym twardym lodowaniu. nie inial pewności, czy się nie przesłyszał. Chcesz stąd ukjśfi - zapytała. - Chyba masz dokąd odejść! Yyy... no tak. Moi przyjaciele mają kłopoty. Muszę powrócić na mój okręt i... Świetnie warknęła. - Po prostu powiedz: „Chcę opuścić Ogygię" No dobra. - nie bardzo wiedział dlaczego, ale trochę go /ranił ton jej głosu... co było głupie, skoro go nie obchodziło, co ona sobie myśli. - Chcę opuścić... 10, co powiedziałaś. O-gy-gię. - Wypowiedziała ro słowo powoli i dobitnie, jakby był pięcioletnim brzdącem. Chcę opuścić O-gy-gię. Odetchnęła z ulgą.
Dobrze. Za chwilę pojawi się magiczna tratwa. Zawiezie cię, dokąd zechcesz. Kim jesteś? Wydawało się, że już zamierza mu odpowiedzieć, ale się powstrzymała. Nieważne. Wkrótce cię tu nie będzie. Jesteś oczywistą pomyłki). „To było grubiaiiskic" pomyślał Leo. Przez długi czas sam myślał, że jest pomyłk.j - jako półbóg, w tej wyprawie, w ogóle w życiu. Jakaś przypadkowo spotkana zbzikowana dziewczyna nie musi mu tego wytykać. Przypomniał sobie jakąś grecką legendę o dziewczynie na wyspie... Może wspomniał o niej któryś '/jego przyjaciół? Nieważne. Skoro pozwała mu stąd odejść... Jużza chwilę... - Dziewczyna patrzyła n:'. morze. nie pojawiła się żadna magiczna tratwa. Może utknęła w korku - powiedział Leo. Niedobrze. Spojrzała w niebo. - Jest naprawdę niedobrze! Więc... plan li? - zapytał Leo. - Masz telefon czy... Ach! Odwróciła się i ruszyła w głąb wyspy. Pobiegła ścieżką i zniknęła w zagajniku. W porządku - powiedział l.eo. - Po prostu sobie uciekłaś. Wyjął / pasa na narzędzia kawałek liny i karabińczyk i przymocował sobie kulę Archimedcsa do paska. Spojrzał na morze. Żadnej magicznej tratwy. Mógł tu stać i czekać, ale był głodny, spragniony i zmęczony, f poobijany po lądowaniu. Nie miał ochoty iść za tą zwariowaną dziewczyną, nawet jeśli tak słodko pachniała. Z drugiej strony, dokąd miałby pójść? Dziewczyna miała stół jadalny, więc prawdopodobnie miała też coś do zjedzenia. A obecność Leona wyraźnieją denerwowała. To, że j;j denerwuję, można zaliczyć na plus - uznał. Ruszył za nią w głąb wyspy. L LEO ^Ja I Iefajsiosa! - zaklei cicho Leo. Ścieżka doprowadzil.i go do najpiękniejszego Ogrodu, juki kiedykolwiek widział. Oczywiście nie spędził wiele czasu w ogrodach, ale ten... Na lewo był sad i winNica brzoskwinie z cżerwo- nozlotymi owocami pachnącymi słodko w słońcu, pieczołowicie poprzycinane winorośle uginające się od dojrzałych gron, altany z kwitnących jaśminów i kępy innych roślin, których nie po- i rafii nazwać. Na prawo były grządki warzw i ziół zbiegające się jak szprychy wokół wielkiej fontanny, gdzie satyrowie z brązu wypluwali wodę do środkowej misy. W głębi ogrodu, gdzie kończyła się ścieżka, w zboczu wzgórza widniało wejście do jaskini. W porównaniu z bramą Ltunkra Dziewiątego było malutkie, ale na swój sposób robiło wrażenie. Po obu stronach krystaliczne skały były wyrzeźbione na kształt połyskujących greckich kolumn. W ich szczytach tkwił mosiężny pręt, na którym wisiała biała jedwabna zasłona. Nos. atakowały mu rozkoszne zapachy - cedru, jałowca, jaśminu, brzoskwiń i świeżych ziół. A od jaskini napływała woń, która n,iprawdę przykuła jego uwagę - woń duszonego mięsa. Ruszył w tamtą stronę, lin dlaczego nie? Zatrzymał się, kiedy dostrzegł dziewczynę. Klęczała w warzywnym ogródku, plecami do niego. Mruczała coś do siebie, kopiec zajadle rydlem. Podszedł do niej z ł>oku, żeby mogła go zobaczyć. Jakoś nie miał ochoty jej zaskakiwać, gdy trzymała w ręku ostre narzędzie ogrodnieze. Wciąż klęła po grecku i ryła w ziemi. Grudki ziemi przylgnęły do jej ramion, twarzy i białej sukni, ale nie zwracała na to uwagi.
I .co potrafił to docenić. Umazana błotem wyglądała trochę lepiej - mniej jak królowa piękności, bardziej jak zwykła dziewczyna, która nie przejmuje się za bardzo swoim wyglądem. Chyba już dość się naznęcalaś nad tą ziemią - zauważył. Spojrzała na niego spode łba, oczy miała zaczerwienione i załzawione. Idź sobie. Płaczesz- powiedział, co było głupio oczywiste, ale kiedy ją zobaczył w takim stanie, poczuł się jak silnik helikoptera tracą cy moc. Przecież nie można się wściekać na kogoś, kto płacze. nie twoja sprawa - mruknęła, 'lo duża wyspa. Idź i znajdź sobie jakieś miejsce. Zostaw mnie w spokoju. - Machnęła ręką w stronę południa. Może idź sobie tam. Więc nie ma magicznej tratwy. A jest jakiś inny sposób opuszczenia tej wyspy? Najwyraźniej nie! -Toco ia mam zrobić? Siedzieć na wydmach i czekać na śmierć? Bylobv najlepiej... - Odrzuciła rydel i zaklęła, patrząc w niebo. - Tylko żc on chyba nie mcic tu umrzeć, tak'-1 Zeusie! To nie jest zabawne! nie mo/c (u umrzeć Chwileczkę. Mózg mu pracowni jak przeciążony wał korbowy. nie mógł do końca zrozumieć, co dziewczyna mówiła jak wtedy, gdy słyszał ł łiszpanów lub ludzi z Ameryki Południowej mówiących po hiszpańsku. Owszem, rozumiał ją, ale lo brzmiało tak dziwnie, jakby mówiła innym językiem. Potrzebuję trochę więcej informacji - oświadczył. - nie chcesz mnie widzieć - twoja sprawa. Ja też nie chcę tu być. Ale nie pozwolę się zapędzać w kozi róg. Muszę się wydostać z tej wyspy. Musi być jakiś sposób. Każdy problem można rozwiązać. Roześmiała się gorzko. Chyba nie żyłeś długo, skoro wciąż w to wierzysz. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Wydawało mu się, że jest w jego wieku, ale nagle zaczął się zastanawiać, ile może naprawdę mieć lat. Wspomniałaś o jakiejś klątwie. Zacisnęła palce, jakby trenowała technikę duszenia. Tak. nie mogę opuścić Ogygii. Mój ojciec. Atlas, walczył z bogami, a ja go wspierałam. Atlas - powtórzył Leo. - Tytan Atlas? Przewróciła wymownie oczami. -Tak, ty niemożliwy mały... Cokolwiek zamierzała powiedzieć, powstrzymała się. - Zostałam tu uwięziona, żebym więcej nie sprawiała bogom kłopotów. Rok temu, po drugiej wojnie tytanów, bogowie przyrzekli przebaczyć swoim wrogom i objąć ich amnestią. Przypuszczam, że Percy nakłonił ich do... Percy. Percy Jackson? Zacisnęła powieki, l /za spłynęła jej po policzku. „Och" - pomyślał Leo. Percy tutaj był - powiedział. Wbiła palce w ziemię. Ja... ja myślałam, że /osunę uwolniona. Ośmieliłam się mieć nadzieję... ale wciąż tu jestem. Teraz sobie przypomniał. Miała to być tajemNica, ale to, jak zwykle, oznaczało, że ta historia obiegła cały obóz. Percy powiedział Annabeth. Kilka miesięcy później, kiedy Percy zaginał. An nabeth powiedziała Piper. Piper powiedziała Jasonowi... Percy opowiedział o swoim pobycie na lej wyspie. Spotkał tu boginię, która się w nim zakochała. Chciała, żeby został, ale w końcu pozwoliła mu odejść.
To ty jesteś tą panią - powiedział. Tą, któr;j nazwano od muzyki karaibskiej. W jej oczach pojawił się morderczy błysk. Muzyki karaibskiej. No tak. Reggae? - Pokręcił głową. - Mercngue? Chwileczkę, zaraz sobie przypomnę. Strzelił palcami. - Kalipso! Ale l’cr- cy mówił, że jesteś super. Że jesteś słodka, milutka, skora do pomocy, a nie... yyy... Zerwała się na nogi. -Tak? Yyy... nie. A ty byś był milutki, gdyby bogowie zapomnieli o swojej obietniey, że cię stąd wypuszczą? Byłbyś taki słodki, gdyby się z ciebie luiwiinvaii, przysyłając tu jeszcze jednego herosa, ale takiego, który wygląda jak... jak ty? To jakieś podstępne pytanie? Di hnmortałes! — Odwróciła się i pomaszerowała do jaskini. Hej! - I .co pobiegł za nią. Kiedy wszedł do środka, zupełnie go zamurowało. Ściany były z wielobarwnych grudek kryształu. Białe kurtyny dzieliły jaskinię na różne pomieszczenia wysłane dywanami i poduszkami. Wszędzie stały półmiski ze świeżymi owocami. W jednym kącie dostrzegł harfę, w drugim krosno, w jeszcze innym wielki kocioł, w którym hulgotała potrawka, napełniając jaskinię rozkosznym zapachem. Co było najdziwniejsze? Wszystko samo się robiło. Ręczniki fruwały w powietrzu, składając się w zgrabne stosiki. Łyżki zmywały się V.- miedzianym zlewie. Przypominało to niewidzialne duchy wiatru podające obiad w Obozie Jupiter. Kalipso stała przy umywalce, zmywając brud z ramion. Spojrzała na niego ze złością, ale nie krzyknęła, by się wynosił. Wyglądało na to, że gniew zużył całą jej energię. Odchrząknął. Jeśli oczekuje oil niej pomocy, musi być grzeczny. No więc... rozumiem, dlaczego rak się wściekasz. Pewnie nie chcesz już widzieć na oczy żadnego półboga. Podejrzewam, że poczułaś się fatalnie, kiedy... vyv... Percy cię opuścił... On był ostatni — warknęła. Przed nim był pirat Drake. A przed nim Odyseusz. Wszyscy tacy sami! Bogowie przysyła li mi największych herosów, którym nie mogłam pomóc, ale... W których się zakochiwałaś. A potem cię opuszczali. Zadrgał jej podbródek. To moja klątwa. Miałam nadzieję, że już się oil niej uwolniłam, ale nie, wciąż tkwię tutaj, na Ogygii. Od trzech tysięcy lal. Trzech tysięcy. - I .co poczuł mrowienie w ustach, jakby zjadł garść najostrzejszych miętówek. - Ej, wyglądasz wspaniale jak na trzy tysiące lat. A teraz... największe upokorzenie. Bogowie zakpili sobie ze mnie, przysyłając mi ciebie. Wezbrał w nim gniew. No tak, to typowe. Gdyby tu był Jason, wyłaziłaby ze skóry, żeby mu się przypodobać. Błagałaby go, żeby został, ale on byłby laki szlachetny, tak by chciał powrócić do swoich obowiązków, że porzuciłby ją ze złamanym sercem. Ta magiczna tratwa na pewno by się pojawiła. Ale ort? Byt denerwującym gościem, którego nie mogła się pozbyć. Nigdy by sit; w nim nie zakochała, dla niej był całkowicie be*/, szans. Oczywiście wcale go lo nie obchodziło. Ona też nie jest wjego typie. Była zbyt złośliwa... zbyt piękna i... zresztą, nieważne. Świetnie - powiedział. - Nie będę cię więcej niepokoił. Sam sobie roś zbuduję i opuszczę tę głupi:] wyspę bez twojej pomocy. Pokręciła ponuro głową.
nie nie rozumiesz. Bogowie naśmiewaj-ą się z nas obojga. Tratwa się nie pojawiła, a to znaczy, że zamknęli Ogygię. Utkwiłeś tu na dobre, tak jak ja. Nigdy nie opuścisz tej wyspy. LEO Picrwszc dni były najgorsze. Spał pod gwiazdami, na płachcie malarskiej. W nocy było /im no, nawet na plaży, więc rozpalał sobie ognisko ze szczątków stołu Kalipso. To go trochę podnosiło na duchu. W ciągu dnia zwiedzał wyspę, alo nie znalazł nie ciekawego - chyba żc ktoś lubi plaże i nieskończony przestwór morza. Próbował wysłać Iris-wiadomość w tęczach tworzonych przez pyl wodny rozbijających się lal, ale nie mu z tego nie wyszło. Nie miał ani drachmy na ofiarę, a bogini najwyraźniej nie była zainteresowana or/.cchami i śrubkami. nie mu się nawet nie śniło, co było niezwykłe jak na niego - i na każdego półboga - więc nie miał pojęcia, co się dzieje na świecić. Czy przyjaciele pozbyli się jakoś Chionc? Czy go szukają, czy po- żcglowali do Epir u, aby osiągnąć cel misji? nie wiedział nawet, co by było lepsze. W końcu pojął znaczenie snu, który miał na pokładzie „Argo II". Zla czarowNica powiedziała mu, że może skoczyć z urwiska w chmur>' albo zagłębić się w mroczny tunel, gdzie szeptały duchy zmarłych. Tunel musiał być symbolem Domu Hadcsa, którego już nigdy nie zobaczy. I .co wybrał skok z urwiska upadek z nieba na rę głupią wyspę. Ale w tym śnie miał możliwość wyboru. W realnym życiu jej nie miał. Chionc po prostu zgarnęła go z okrętu i wystrzeliła na orbitę. Co było najgorsze? Tracił rachubę czasu. Pewnego ranka obudził się i nie mógł sobie przypomnieć, od ilu dni jest na Ogygii. Od trzech czy czterech? Kalipso mu w tym nie pomogła. Zapytana, tylko pokręciła głową. Z czasem są tutaj problemy. Super. W realnym świccic mogło już upłynąć sto lat, wojna z Gają już się skończyła, choć nie wiedział jak. A może jest na Ogygii dopiero od pięciu minut? Tutaj mogło przeminąć cale jego życic w' czasie, w którym załoga „Argo 11” zdążyła zjeść śniadanie. Tak czy owak, musi opuścić tę wyspę. Kalipso trochę się nad nim ulitowała. Przysyłała swoich nie widzialnych służących z miskami potrawki i pucharami jabłecznika, które zostawiali na skraju jej ogrodu. Przysłała mu nawet nowe ubranie proste spodnie z niebarwionej bawełny i koszulę, którą musiała utkać na krośnie. Tak pasowały, że dziwił się, skąd wzięła jego miarę. Może po prostu użyła pospolitego wzoru na MI ZERA K A. W każdym razie rad był z nowych ciuchów, bo stare cuchnęły i były nadpalone. Zwykle potrafił zabezpieczyć ubranie przed spaleniem, kiedy wybuchał ogniem, ale musiał się skupić. Czasami w obozie, kiedy o tym nie myślał, a pracował nad jakimś metalowym projektem przy kuźni, stwierdzał nagle, że spaliło mu się cale ubranie, prócz magicznego pasa na narzędzia i dymiących majtek. Było to trochę kłopotliwe. Kalipso wyraźnie nie chciała go widzieć. Kiedy raz wsunął głowę do jaskini, wyleciała z wrzaskiem i obrzuciła go naczyniami. nie da się ukryć - była jego fanką. Zbudował sobie w miarę stałe ohozowisko w pobliżu ścieżki, gdzie plaża podchodziła do trawiastych wzgórz. W ren sposób był bliżej przysyłanego mu jedzenia, ale Kalipso go nie widziała i nie zbliżała się na odległość rzutu garnkiem. Zrobił sobie budkę z kijów i płótna. Wykopał jamę na ogni sko. Udało mu się nawet zbudować ławkę i stół do pracy z drewna wyrzuconego przez morze i martwych gałęzi Cedru. Spędził wiele godzin, reperując kulę Archimedesa, oczyszczając ją i naprawiając obwody.
Sporządził kompas, ale igła bez przerwy kręciła się w kółko jak oszalała. Podejrzewał, że GPS też by tu nie działał. Th wyspa była poza wszelkim zasięgiem i nie można było jej opuścić. Przypomniał sobie o starym mosiężnym astrołabium, które zdobył w Bolonii. Według karłów było to dzieło Odyscusza. Może Odyscusz myślał o tej wyspie, kiedy je konstruował? Niestety, Leo zostawił je na pokładzie „Argo II", razem z magicznym stolikiem Bu lordem. Zresztą karły powiedziały, że astrołabium jest zepsute. Wspomniały o jakimś zaginionym krysztale... Wędrował po plaży, zastanawiając się, dlaczego Chione go tutaj wysłała - zakładając, że jego wylądowanie na wyspie nie było przypadkiem. Dlaczego go po prostu nie zabiła? Może chciała, żeby wiecznie siedział w czyśćcu? Może wiedziała, że bogowie są zbyt pochłonięci własnymi kłopotami, więc zapomnieli o Ogygii i jej magia przestała już działać? To by wyjaśniało, dlaczego Kalipso wciąż tutaj tkwi i dlaczego nie pojawiła się magiczna tratwa. A może jednak magia wyspy wciąż działa? Bogowie ukara li Kalipso, przysyłając jej tutaj dzielnych herosów, którzy opuszczali ją, gdy tylko się w nieh zakochiwała. Może na tym polega problem. Kalipso nigdy się w nim nie zakocha. C/w, żeby zostawił ją w spokoju i opuścił wyspę. Oboje tkwią w pułapce wiecznej udręki. Jeśli t:iki był plan Chione... 110, tylko pogratulować jej mistrzostwa w pokrętnośri. A potem pewnego dniu odkrył coś i wszystko jesz c/c bardziej się skomplikowało. Wędrował po wzgórzach, idąc wzdłuż strumyku płynącego między dwoma wielkimi cedrami. Lubił tę okolicę - było to jedyne miejsce na Ogygii, z którego nie widział morza, więc mógł sobie wyobrażać, że nie jest uwięziony na wyspie. W cieniu drzew czuł się prawic jak w Obozie Herosów, zmierzając prze/ i:is do Bunkra Dziewiątego. Przeskoczył przez strumyk. Zamiast wylądować na miękkiej ziemi, poc/uł pod stopami coś twardszego. KLANC. Metal. Podniecony zaczął kopać- w ziemi, aż /obac/ył błysk spiżu. O kurczę. Chichotał jak wariat, wykopując kawałki metalu. Nie miał pojęcia, skąd to się lutaj wzięło. Hefajstos zwykle wyrzucał ze swojej boskiej pracowni różne kawałki złomu, zaśmiecając nimi ziemię, ale jaka była szansa, że któreś trafią akurat na Ogygię? Znalazł trochę przewodów, parę pogiętych trybów, tłok. który mógł wciąż być sprawny, i kilka poobtłu kiwanych spiżowych blach - najmniejsza była wielkości podstawki pod szklankę, największa rozmiaru tarczy bojowej. Nie było tego wiele - w porównaniu z Bunkrem Dziewiątym albo nawet z jego magazynkiem na pokładzie „Argo II". Ale było lo coś więcej niż piasek i kamienie. Spojrzał w niebo, między gałęzie cedrów, przez które sączyły się promienie słońca. 'lato? Jeśli ty mi to tutaj przysłałeś, dzięki. Gdybyś nie... no dobra, \v każdym razie dziękuję. Zebrał te skarby i zaniósł do swojego obozowiska. Po tym wydarzeniu dni mijały szybciej i nie było już tak cicho. Leo najpierw zbudował kuźnię z cegieł z mułu, z których każdą wypalił własnymi płonącymi rękami. Znalazł wielki kamień, który mógł wykorzystać jako podstawę kowadła, i powycisjg.il z pa sa tyle gwoździ, by po ich przetopieniu sporządzić samo kowadło. Kiedy to zrobił, zaczął obrabiać kawałki niebiańskiego spiżu. Dzień w dzieli jego młotek dudnił i dzwonił, póki nie pękł kamień podstawy albo nie pogięły się obcęgi, albo nie zabrakło drewna do podsycania ognij.
Co wieczór padał ze zmęczenia, mokry od potu i uwalany sadzą, ale czuł się znakomicie. Przynajmniej cośiobił, próbując rozwiązać swój problem. Kalipso pojawiła się po raz pierwszy, żeby poskarżyć się na hałas. Dym i ogień - powiedziała. - Dzwonienie metalu o metal przez cały dzień. Wystraszysz ptaki! Och, nie, tylko nie ptaki! - burknął. I co takiego masz nadzieję zrobić? Spojrzał na nią i o mało co nie zmiażdżył sobie młotkiem kciuka. Tak długo wpatrywał się w metal ogień, że zapomniał, jak jest piękna. Dokuczliwie piękna. Słońce lśniło na jej włosach, biała suknia trzepotała wokół jej nóg, pod pachą trzymała koszyk z winogronami i świeżo upieczonym chlcbcm. Starał się nie zwracać uwagi na burczenie w żołądku. Mitra nadzieję opuścić rę wyspę - powiedział. - Tego chyba chcesz, prawda? Kalipso nachmurzyła się. Postawiła koszyk obok jego legowiska. nie nie jadłeś od dwóch dni. Zrób sobie przerwę i zjedz. Od dwóch dni? nie odczuwał rego. co go zdziwiło, ho lubił jeść. Ale jeszcze bardziej go zaskoczyło, że Kalipso to zauważyła. Dzięki - mruknął. - I będę się starał... vyy... pracować trochę ciszej. Prychnęla, jakby niewiele ją to obchodziło. Od tego czasu nie uskarżała się już na hałas lub dym. Kiedy następnym razem go odwiedziła, l.co kończył swój pierwszy projekt. Nie zauważył jej nadejściu, póki nie usłyszał głosu tuż za plecami. Przyniosłam ci... Podskoczył, upuszczając przewód. Na spiżowe byki, dziewczyno! nie podkradaj się tak do mnie! Dzisiaj była ubrana na czerwono - a był to jego ulubiony kolor. To, oczywiście, było zupełnie nieistotne. W czerwonej sukni wyglądała naprawdę olśniewająco. To też było nieistotne. Nie podkraihihini
W każdym razie musiałaś mi się przyjrzeć. Jakbyś była mną zainteresowana. Zmarszczyła nos. Jestem zainteresowana tym, żeby nie tkać ci codziennie nowego ubrania. Jestem zainteresowana tym, żebyś tak nie cuchnął i nie chodził po mojej wyspie w osmalonych łachach. No tak. - Leo wyszczerzył zęby. - Naprawdę mnie pocieszyłaś. Poczerwieniała jeszcze bardziej. Jesteś najbardziej nieznośną osobą, jaką kiedykolwiek spotka łam! Chciałam ci się tylko odwdzięczyć. Naprawiłeś mi fontannę. Ach, o to chodzi? Roześmiał się. Było to takie proste, że prawic o tym zapomniał. Jeden ze spiżowych satyrów przechylił się i ciśnienie wody opadło, więc zaczął denerwująco tykać, podskakiwać i rozlewać wodę poza obręb sadzawki. Leo wyciągnął parę narzędzi i naprawił to w ciągu dwu minut. Drobnostka. nie lubię, kiedy coś nie działa tak, jak powinno. A zasłona przed wejściem do jaskini? Pręt był wykrzywiony. A moje narzędzia ogrodnieze? No wiesz, tylko naostrzyłem nożyce. Przycinanie winorośli tępymi nożycami jest niebezpieczne. 1 musiałem je trochę naoliwić... i... No rak - powiedziała Kalipso, całkiem nieźle naśladującjego glos. Naprawdę mnie pocieszyłeś. Zamurowało go. Wiedział, że kpi sobie z niego, ale jakoś nie brzmiało tc» przykro. Wskazała na jego warsztat. Co budujesz? Och. Spojrzał na spiżowe zwierciadło, które właśnie podłączył do kuli Archimedesa. Zaskoczyło go jego własne odbicie na wypolerowanej powierzchni. Twarz miał bardziej chudą i wyrazistą, może dlatego, że od dawna nie nie jadł, oczy ciemne i trochę dzi kie, kiedy się nie uśmiechał. Wyglądał jak latynoski Tarzan. nie dziwnego, że Kalipso rak go unikała. To jest takie urządzenie do patrzenia powiedział. - Znaleźliśmy jc w Rzymie, w pracowni Archimedcsa. Gdybym zdołał jc naprawić, może mógłbym zobaczyć, co się dzieje z moimi przyjaciółmi. Pokręciła głową. -To niemożliwe. Ta wyspa jest ukryta, odcięta od świata bardzo silnymi czarami. Nawet czas płynie tu inaczej. No. ale przecież musisz mieć jakiś kontakt ze światem. Jak się dowiedziałaś, że nosiłem kurtkę wojskową? Zaczęła miętosić swoje włosy, jakby to pytanie ją zakłopotało. Widzenie przeszłości to prosta magia. Widzenie teraźniejszości albo przyszłości już takie nie jest. No to patrz i ucz sic;, słoneczko. Połączę te dwa przewody i... Spiżowe zwierciadło zaiskrzyło. Z kuli buchnął dym. Po rękawie koszuli Leona przebiegł płomień. Ściągnął koszulę, cisnął ją na ziemię i zadeptał ogień. Mógłby przysiąc, że Kulipso stara się nie roześmiać na głos. Cała się trzęsła. nie nie mów ostrzegł ją. Zerknęła na jego nagą pierś, spoconą, kościstą i pokrytą dawnymi bliznami. nie ma tu czego komentować - zapewniła go. - Jeśli chcesz, żeby to urządzenie zadziałało, może powinieneś spróbować mu zycznego zaklinania.
Oczywiście. Kiedy jakaś maszyna nawala, stepuję sobie wokół niej. Za każdym razem działa. Wzięła głęboki oddech i zaczęła śpiewać. Jej głos był jak chłodny wiatr - jak pierwszy front zimna w Teksasie, kiedy kończy się lato i zaczyna się wierzyć, że będzie lepiej. Leo nie rozumiał słów, ale pieśń była tęskna i slodkogorzka, jakby opisywała dom, do którego już. nigdy się nie powróci. W jej śpiewie była magia, to oczywiste. Ale nie był to hipnotyczny głos Medei czy nawet czaromowa Piper. Ten śpiew niezego od niego nie ż.jdal. Po prostu przywodził jego najlepsze wspomnienia - konstruowanie różnych rzeczy z in.uną w jej pracowni, siedzenie w słońcu / przyjaciółmi w obozie. Sprawiał, że zatęsknił za domem. Kalipso przestała śpiewać. Zdał sobie sprawę, że gapi się na nią jak kretyn. I co, pomogło? - zapytała. Yyy... - Z trudem oderwał od niej wzrok i spojrzał na zwierciadło. - nie. Zaraz... Powierzchnia zwierciadła zajaśniała. Nad nią zaczęły migotać w powietrzu holograficzne obrazy. Rozpoznał plac apelowy w Obozie Herosów. Dźwięku nie było, ale Clarissc La Rue zdomku Aresa wykrzykiwała komendy, ustawiając obozowiczów w szeregi. Jego towarzysze z Domku Dziewiątego rozdawali wszystkim pancerze i broń. Centaur Clicjron biegał truchtem wzdłuż szeregów. Nawet on miał na sobie pancerz, spiżowe nagolenniki i błyszczący hełm •/. pióropuszem. Z jego twarzy znikł zwykły przyjazny uśmiech, zastąpiła go ponura determinacja. W oddali, w cieśninie Long island, widać było greckie trirc- my gotowe do wojny. Na wzgórzach ustawiano kntapnlry. Satyrowie patrolowali łąki, a nad nimi krążyli jeźdźcy na pegazach, wypatrując wroga. Twoi przyjaciele?- zapytała Kalipso. Kiwnął głow.j. Czuł, że zdrętwiała mu twarz. Przygotowują się do wojny. Przeciw komu? Popatrz. Scena zmieniła się. Falanga rzymskich półbogów maszerowała przez zalaną księżycowym blaskiem winnieę. W oddali widniał oświetlony napis: WINNica GOLDSMITH A. Widziałem już ten napis powiedział. — Niedaleko Obozu Herosów. Nagle szeregi Rzymian załamały się. Półbogowie rozbiegli się, porzucając larczc i wymachując oszczepami, jakby cały oddział wtargnął na terytorium kąsających mrówek. W blasku księżyca miotały się dwa włochate kształty w dziwacznych strojach i pstrokatych kapeluszach. Zdawały się być jednocześnie wszędzie, waląc Rzymian po głowach, wyrywając im broń i przecinając pasy, także spodnie opadały im do kostek. Leo nie mógł powstrzymać uśmiechu. Ach, to tc cudowne male nieponie! Dotrzymały słowa! Kalipso nachyliła się, obserwując kerkopów. To twoi kuzyni? 1 la, ha, ha, nie! To karzełki, które spotkałem w Bolonii. Wysiałem je, by opóźniły marsz Rzymian. I robią to! Ale na jak długo? Dobre pytanie. Scena znowu się zmieniła. I .co zobaczył Oktawiana — tego nie wydarzonego augura podobnego do jasnowłosego stracha na wróble. Stal na parkingu jakiejś stacji benzynowej, otoczony czarnymi samochodami terenowymi i rzymskimi półbogami. Trzymał długą tyczkę owiniętą piór nem. Kiedy je rozwinął, błysnął złoty orzeł na szczycie.
Och, niedobrze - mruknął Leo. Rzymski sztandar - powiedziała Kalipso. 'l ak. Ale ten, według Percy ego, miota pioruny. Gdy tylko wypowiedział jego imię, pożałował tego. Zerknął na Kalipso. Po jej oczach poznał, jak się wysila, by opanować tar- gające nią emocje, ustawić je w zgrabne szeregi, juk niei na swoim krośnie. Ale najbardziej zaskoczyła go fala gniewu, która go ogarnęła. To nie była zwykła złość albo zazdrość. Był po prostu lośiiekły na Percy ego, że skrzywdził tę dziewczynę. Znowu spojrzał na holograficzne obrazy. Teraz ujrzał samotnego jeźdźca- Reynę, pretora Obozu Jupiter - lecącego przez burzę na jasnobruzowym pegazie. Jej czarne włosy powiewały na wietrze. Purpurowy płaszcz łopotał, ukazując błyszczący pancerz. Z rozcięć na ramionach i twarzy spływała krew. Pegaz miał dzikie oczy, toczył pianę z pyska, ale Reyna śmiało gnała prosto w burzę. Nagle 7, chmur zanurkował gry fon. Przeorał szponami boki konia. Reyna z trudem utrzymała się na jego grzbiecie. Wyciągnęła miecz i cięła nim potwora, który spadł w dół, ale po chwili pojawiły się trzy vend - mroczne duchy powietrza, wirujące jak miniaturowe tryskające błyskawicami tornada. Natarła na nie z. wyży w: 1 j ący n 1 ok rzy kicm. Spiżowe zwierciadło pociemniało. Nie! - krzyknął Leo. - Nie, nie teraz. Pokaż mi, co się dzieje! - Uderzył pięścią w zwierciadło. - Kalipso, możesz się znowu zalogować? Spojrzała na niego spode łba. To pewnie twoja dziewczyna, tak? Twoja Penclopa? Twoja Elizabeth? Twoja Annabeth? Co? - Leo nie mógł się połapać, o co jej chodzi. - To Reyna. Nie jest moją dziewczyną! Muszę zobaczyć więcej! Muszę... -MUSZĄ - zagrzmiał glos pod jego stopami. Leo zachwiał się, jakby nagle znalazł się na trampolinie. MUSZ.Ą to nadużywane słowo. Z piasku powstała wirująca postać ludzka - znienawidzona przez niego bogini, Pani Biota, Księżniezka Wszelkiego Plugastwa, sama (jaja. Leo cisnął w nią obcążkami. Przeleciały przez nią jak przez kłąb mgły. Oczy miała zamknięte, ale na pewno :iic spala. Na jej diabelskiej, ziemistej twarzy widniał uśmiech, jakby wsłuchiwała się w swoją ulubioną melodię. Piaskowe szaty poruszały się, co przypominało mu falujące płetwy tej potwornej krewetki, z którą walczyli na Atlantyku. Ale Gaja była jeszcze brzydsza. Chcesz żyć- powiedziała Gaja. Chcesz powrócić do swoich przyjaciół. Ałe nie MUSISZ, dragi chłopcze. To hex znaczeniu. Twoi przyjaciele i tak umrą. Poczuł, że trzęsą mu się nogi. Nie znosił tego, ale za każdym razem, gdy ta wiedźma się pokazywała, czuł się tak, jakby znów miał osiem lat i był w sklepie matki, słuchając kojącego, diabelskiego głosu Gai, podczas gdy jego matka, uwięziona w płonącym magazynie, umierała w dymie i żarze. Wiem, czego NIE MUSZI> - warknął. -NIE MUSZĘ więcej wysłuchiwać twoich kłamstw, Brudna Buźko. Powiedziałaś, że mój pradziadek zmarł w larach sześćdziesiątych. Powiedziałaś, że nie zdołam ocalić swoich przyjaciół w Rzymie. Nieprawda! Mówiłaś mi mnóstwo rzeczy. Śmiech Gai był jak łagodny szmer piasku osypującego się ze wzgórza tuż przed spadnięciem lawiny. Prołmoatam pomóc ci dokonać lepszych wyborów. Mogłeś sam się ocalić, /ile. ty-wciąż mi się przeciwstawiałeś. '/.budowałeśokręt. Wziąłeś udział TV tej głupiej misji. /! teraz tkwisz tutaj, moifziony, hr.nil ny, podczas gdy świat śmiertelników ginie.
7, dłoni Leona buchnęły płomienie. Pragnął przepalić jej piaskową rwarz na szkło. Nagle poczuł rękę Kalipso na rumieniu. Gaja. - Jej głos byl surowy i spokojny. - nie jesteś tu mile widziana. Leo pomyślał: „Szkoda, że nie potrafię przemawiać z taką pewnością siebie jak Kalipso”. A potem przypomniał sobie, że ta irytująca piętnastolatka jest przecież nieśmiertelną córką tytana. -Ach, Kalipso. - Gaja wyciągnęła ramiona, jakby chciała ją uścisnąć. jak widzę, wciąż, tmajjesteś, mimo obietnie bogów. A d/aczeJak myślisz, moja drogi -wnuczko? Czyżby mieszkańcy Olimpu byli zło/łiv>i, pozostawiając cif tu bez towarzystwa, nie Ucząc tego niedorosłego głupca? A nurze po prostu o tobie zapomnieli, bo nie jesteś ■warta, by marnowali na ciebie swój czas? Kalipso patrzyła na horyzont poprzez falującą twarz Gai. Tak - zamruczała współczująco Gaja. Olimpijczykom nie można ująć. Nie dają drugiej szansy. Czemu we taż. pokładasz zv nieb nadzieje? Wspierałaś swojego ojca, Atłasa, 10 jego wielkiej wojnie. Wiedziałaś, że bogów trzeba z nisz, czyi. Dlaczego teraz sif wahasz? Daję ci szansę, której nigdy ci nie da Zeus. A gdzie byłaś przez ostatnie trzy tysiące lar? - zapytała Kalipso. -Jeśli tak się przejmujesz moim losem, to dlaczego dopiero teraz mnie odwiedzasz? Gaja uniosła obie dłonie. Ziemia budzi sif po woli. Wojna nadchodzi ił: swoim czasie. Ale nie my//, że pozostawię cif na Ogygii. Kiedy odnowię świat, to więzienie też zostanie zniszczone. Ogygia zniszczona?- Kalipso pokręciła głową, jakby nie mogła sobie wyobrazić, by te dwa słowa można było razem zestawić. nie musisz, tu byći kiedy to sif stanie. Przyłącz sif do mnie. Zabij tego chłopca. Splam ziemię jego krwią i pomóż mi się przebudzić. Uwolnię cię i dam ci 'wszyitko, czego zapragniesz. Wolność. Pomstę na bogach. Specjalną nagrodę. Nadal tęsknisz za tym półbogiem, Prrcym JÓĆI l.co Jacht nem? Oszczędzę go dla cirbic. Wyriqgtif-go z Tir/ara. Będzie twój. Będziesz tnegtago ukarać albo kochać, co zcofisz. Tylko zabij tego intruza. Okaż lojalność. Przez głowę I .oon.i przeniknęły różne scenariusze - 'żaden nie był dobry. Nie wątpił, że Kalipso może ■/. łatwością sama go udusić albo rozkazać swoim niewidzialnym wietrznym sługom utłuc go na purćc. Ro dlaczego nie? Gaja zaproponowała jej całkiem niezły układ wystarczy zabić jednego irytującego faceta, a dostanie się przystojniaka. Za friko! Kalipso wyciągnęła ku Gai rękę. ukazując trzy palce - znany mu z Obozu Herosów gest starożytnych Greków broniący przed ziem. -'Ib nie jest tylko moje więzienie, babciu. 'Ib mój dom. I to ty jesteś tu intruzem; Wiatr rozwiał twarz Gai, unosząc piasek pod błękitne niebo. Leo przełknął ślinę. Yyy... nie zrozum mnie żle, ale... nie zabiłaś mnie? Zwariowałaś? Oczy Kalipso płonęły gniewem, ale uznał, że tym razem nie był to gniew zwrócony przeciw niemu. -Twoi przyjaciele muszą cię naprawdę potrzebować, bo inaczej Gaja nie żądałaby twojej śmierci. -Ja... yyy... no tak. Chyba tak. Więc czeka nas robota. Trzeba cię sprowadzić na twój okręt. LII LEO
Leo sądził, że kto jak kto, ale on potrafi przyłożyć się do roboty. Okazało się, że kiedy Kalipso coś sobie zaplanowała, pracowała jak dobrze naoliwiona maszyna. W ciągu jednego dnia zgromadziła dość zapasów na tygodnio- w.j podróż - jedzenie, butelki * wodą. ziołowe leki zc swojego ogrodu. Utkała żagiel tak wielki, że pasowałby do małego jachtu, i skręciła dość lin na cały ta kiciu nck Sama zrobiła rak dużo, ale drugiego dnia zapytała Leona, czy może mu w czymś pomóc. Spojrzał na nią /nad płytki, na której powoli scalał obwody elektryczne. Wygląda na to, że chcesz się mnie jak najszybciej pozbyć. Potraktuj to jako bonus. Miała na sobie dżinsy i brudni] białą koszulkę. Zapytał o tę zmianę stylu, a ona powiedziała, że zdała sobie sprawę, jak praktyczny jest taki strój, kiedy utkała mu trochę nowych ubrań. W niebieskie!) dżinsach nie wyglądała już jak bogini. Jej koszulka była poplamiona trawą i ziemią, jakby przed chwilą Kalipso przebiegła przez skłębioną Gaję. Slupy miała bose. Karmelowe włosy związała z tyłu, co sprawiało, że jej oczy wydawały się jeszcze większe i zadziwiające. Jej dłonie były stwardniałe i popękane od plecenia lin. Patrząc na nią, l«co poczuł nie do końca zrozumiale sensacje w' żołądku. No więc? - zapytała. Co... więc? Wskazała głową na płytkę z obwodami. Więc mogę ci w tym pomóc? Jak to się robi? Och... yyy... w tym chyba jestem dobry. Jeśli uda mi się to przyłączyć do łudzi, zdołam powrócić do świata. Teraz potrzebna nam będzie tylko łódź. Starał się wyczytać z jej twarzy, co naprawdę myśli. Już nie był pewny, czy chce się go jak najszybciej pozbyć z wyspy, czy sama chciałaby ją opuścić. Potem spojrzał na zapasy, które zgromadziła - było tego dość na długą podróż dla dwojga. Co powiedziała Gaja...? - Zawahał się. - No. o tobie i o tej wyspie. Chciałabyś ją opuścić? Nachmurzyła się. Co masz na myśli? No wiesz... nie palę się do tego, by mieć cię na pokładzie, wysłuchiwać twoich wiecznych utyskiwań i patrzyć na twoją naburmuszoną buzię, ale chyba zdołałbym to jakoś znieść, gdybyś chciała spróbować. Jej twarz nieco złagodniała. -Jakie to szlachetne mruknęła. Ale nie, Leo. Gdybym spróbowała wyruszyć w morze razem z tobą, nie miałbyś żadnych szans, a sam i tak masz niewielkie. Hogowic zaklęli tę wyspę tak, żebym nigdy nie mogła jej opuścić. Heros może to '/robić. Ja nie. Najważniejsze, żeby ciebie stąd uwolnić, żebyś mógł powstrzymać C iaję. nie obchodzi mnie, co się sranie z tobą - dodała szybko - ale teraz ważą się losy całego świata. A co cię obchodzą losy świata? No wiesz, przecież tkwisz tutaj już tak długo... IJ niósł a brwi, jakby ją zaskoczyło, że zadał tak rozsądne pytunie. Chyba nie lubię, jak mi się mówi, co mam zrobić, obojętne, czy to Gaja. czy ktoś inny. Czasami nienawidzę bogów, ale w ciągu ostatnieh trzech tysiącleci doszłam do wniosku, że są lepsi od tytanów. A już na pewno są lepsi od gigantów. Z bogami przynajmniej mam jakiś kontakt. Hermes zawsze był dla mnie miły. A twój ojciec, 1 Icfajstos. często mnie odwiedzał. To dobra osoba. Leo nie był pewny, czyją do końca zrozumiał, bo powiedziała to takim tonem, jakby oceniała jc&v, a nie jego ojca. Wyciągnęła rękę i zamknęła mu usta. Zdał sobie sprawę, że miał je otwarte.
No dobrze - powiedziała. Więc jak mogę ci pomóc? Och. - Spojrzał na swój projekt, ale przypomniał sobie o czymś itmvm, co chodziło mu po głowie oil czasu, gdy Kalipso utkała mu nowe dżinsy. Ta ogniotrwała tkanina... Mogłabyś zrobić z niej małą torbę? Opisał jej wymiary. Kalipso machnęła niecierpliwie ręką. -To mi zajmie parę minut. Pomoże ci? Na pewno. Może uratować mi życic. I... ccc...mogłabyś mi odłupać kawałek kryształu z twojej jaskini? Nie musi być duży. Zmarszczyła brwi. To dziwna prośba. Ale możesz to zrobić? Mogę. Załatwione. Utkam ci ten ogniotrwały woreczek wieczorem, kiedy już się umyję. Ale co mogę zrobić teraz, kiedy mam pobrudzone ręce? Uniosła swoje brudne, [mpękanc dłonie. Leo nie mógł się oprzeć wrażeniu, że nie ma nie bardziej podniecającego niż dziewczyna, która, nie dba o to, że pobrudzi sobie ręce. Alt*, r/cc/ jasna, był to komentarz ogólny. nie odnosił się do Kalipso. Oczywiście. No więc... mogłabyś poskręcać trochę więcej tych spiżowych przewodów, tylko żc to taka dość specjalistyczna... Przysiadła obok niego na ławce i zaczęła pracować, splatając spiżowe druty szybciej od niego. To jest jak tkanie powiedziała. - Wcale nie takie trudne. No wiesz... jeśli kiedykolwiek opuścisz tę wyspę i będziesz szukać pracy, daj mi znać. Nie jesteś kompletną niezdarą. Uśmiechnęła się. Praca, tak? Mam pracować w twojej kuźni? No nie. Moglibyśmy otworzyć swój własny punkt usługowy - odpowiedział I.co, czyni sam siebie zaskoczył. Otworzenie warsztatu mechanieznego było zawsze jednym z jego marzeń, ale nigdy nikomu o tym nie wspomniał. - Leo i Kalipso: Naprawa Samochodów i Mechanieznych Potworów. Świeże owoce i warzywa zaproponowała. -Jabłecznik i potrawka — dodał Leo. I jakaś fajna rozrywka. Ty byś śpiewała, a ia mógłbym na przykład od czasu do czasu wybuchać ogniem. Roześmiała się - byl to perlisty, szczęśliwy śmiech, który sprawił, że mocniej zabiło mu serce. No widzisz. Jestem śmieszny. Udało się jej stłumić śmiech. Wcale nie jesteś śmieszny. A teraz zabieraj się z powrotem do roboty, bo nie będzie jabłecznika i potrawki. -Tak jest, proszę pani. Przez resztę popołudnia pracowali ramię w ramie w milczeniu. Dwa wieczory później konsola nawigacyjna była gotowa. /.robili sobie piknik na plaży, blisko miejsca, w którym Leo zniszczył jej stół jadalny. Z ogniska wystrzelały ku niebu pomarańczowe iskry. Kaiipso miała na sobie czystą białą koszulkę i dżinsy, z którymi najwyraźniej nie zamierzała się rozstawać. Z;i nimi, na wydmach, spoczywały spakowane zapasy. Teraz będzie nam potrzebna tylko łódź-powiedziała Kalipso. Pokiwa] głową. Starał się nie podniecać słowem „nam". Kalipso dała mu wyraźnie do zrozumienia, że nie zamierza opuszczać wyspy. -Jutro zacznę wyrąbywać drzewa na deski - powiedział. Za parę dni będziemy mieć ilość budulca na mały kadłub.
Już zbudowałeś kiedyś okręt - przypomniała sobie Kalipso. - ..Argo 11". Pokiwał głową. Pomyślał o tych wszystkich miesiącach, które spędził na budowie „Argo II”. Zbudowanie lodzi, na której mógłby opuścić Ogygię, wydało mu się o wiele trudniejsze. To ile jeszcze potrwa, zanim wyruszysz w morze? - Powiedziała to niefrasobliwym touem, ale unikała jego spojrzenia. No, nie wiem. Może z tydzień. Kiedy to powiedział, poczuł dziwn;) ulgę. Od samego początku pragnął się stąd wyrwać, a teraz był zadowolony, że stanie się to dopiero za kilka dni. Bardzo dziwne. Kalipso przebiegła palcami po ukończonej już płytce z obwodami. Strasznie długo to robiłeś. Perfekcja wymaga czasu. Uśmiechnęła się kącikiem ust. Tak, ale czy to będzie działać? Wystarczy, żeby stąd odpłynąć, ule- żeby powrócić, będzie mi potrzebny Fcstus i... Co?! Leo zamrugał. Fcstus. Mój spiżowy smok. Kiedy już wymyślę, jak go odbudować... Mówiłeś mi o Festusie. Ale co masz na myśli, mówiąc o powrocie? WyszczerzyI zęby. No... o powrocie tutaj. Jestem pewny, że tak 10 ująłem. Wcale nie. .Nie zamierzam cię tutaj pozostawić! Po tym, jak mi pomogłaś i w ogóle... To oczywiste, że tu powrócę. K iedy już odbuduję Fest lisa, będzie miał ulepszony system nawigacyjny. Mam to astrolahium, które... ccc... - Drwal, uznając, że lepiej nie wspominać, kto je skonstruował, bo była to jedna z jej dawnych miłości. ... które znalazłem w Bolonii. W każdym razie myślę, że mając ten kryształ, który mi dałaś... nie możesz tu wrócić. Serce w nim zamarło. Ho nie jestem tu mile widziany? Bo niernożnz. To niemożliwe. Nikt nie era lii tu drugi raz. la kie są prawa bogów. Leo przewrócił oczami. Niby tak, ale pewnie zauważyłaś, że posłuszeństwo prawom bogów nie jest moim najmocniejszym punktem. Wrócę tu z moim smokiem i zabierzemy cię stąd. 1 zawieziemy, dokąd tylko będziesz chciała. Tak powinno być. Powinno... - powtórzyła bardzo cicho. W blasku ognia jej oczy były tak smutne, że I .co nie mógł tego znieść. Czyżby myślała, że ją okłamuje, by dodać jej otuchy? Dla niego było oczywiste, że musi tu powrócić i zabrać j:| stąd. Jak mógłby tego nie zrobić? Chyba nie uważasz, że mógłbym otworzyć Warsztat Samochodowy Leona i Kalipso bez Kalipso, co? - zapytał. - nie potrafię pędzić jabłecznika i ugotować potrawki, a już na f>eiv?.o nie potrafię śpiewać. - Zapatrzyła się w piasek. No, w każdym razie jutro zabieram się za drewnu. A za kilka dni... Spojrzał na murze. Coś kołysało się na falach. Patrzył 7. niedowierzaniem na wielką tratwę, która wzniosła się na fali i ześliznęła z niej na brzeg. Leo był zbyt wstrząśnięty, by się poruszyć, ale Kalipso zerwała się na nogi. Szybko! Pobiegła przez plażę, chwytając torby z zapasami i niosąc jc na brzeg. - Nie wiadomo, jak długo tu zostanie!
Ale... Leo wstał. Nogi miał jak z ołowiu. Dopiero co upewniał się, że spędzi jeszcze przynajmniej tydzień na Ogvgii, a teraz nie miał nawet tyle czasu, by skończyć kolację. To ta magiczna tratwa? No pewnie! krzyknęła. - Może działa tak jak powinna i zabierze cię, dokąd zechcesz. A może nie. Magia wyspy jest bardzo kapryśna. Musisz zabrać swój przyrząd nawigacyjny. Złapała konsolę i pobiegła do tratwy, co sprawiło, że i 011 ruszył się z miejsca. Pomógł jej przywiązać płytkę do tratwy i połączyć przewody z małym sterem. Tratwa miała już maszt, więc oboje wciągnęli na pokład żagiel i zaczęli mocować liny. Pracowali ramię w ramię w idealnej zgodzie. Nawet z innymi mieszkańcami domku Hefajstosa w Obozie Herosów nie pracowało mu się tak dobrze jak z t;j nieśmiertelną ogrodniezką. Szybko wciągnęli żagiel na maszt i pownosili na pokład zapasy. Leo nacisnął parę guzików na kuli Archimedesa, wymruczał modlitwę do swojego taty, Hefajstosa, i konsola z niebiańskiego spiżu zaczęła cicho buczeć. I.iny się napięły. Żagiel się obrócił. Tratwa zaczęła sunąć po piasku ku falom. Płyń - powiedziała Kalipso. Odwrócił się. Była tak blisko, że nie mógł tego znieść. Pachniała cynamonem i dymem 7. drewna. Pomyślał, żejeszcze nigdy nie czuł tak cudownego zapachu. Więc jednak ta tratwa się pojawi ł.i - powiedział. Kalipso pryclmęla. Jej oczy mogły być zaczerwienione, ale truci no l\vło to stwierdzić w blasku księżyca. Dopiero to zauważyłeś? Ale jeśli pokazuje się tylko tym, których lubisz... Nie kuś losu, I.eonie Valdez. Nadal cię nienawidzę. nie ma sprawy. I nie powrócisz tutaj, więc nie składaj mi pustych obietnie. A co myślisz o ptłr.yth obietNicach? Bo ja na pewno... Chwyciła go za głowę, przyciągnęła do siebie i pocałowała, co skutecznie zamknęło mu buzię. I .co lubił żartować i flirtować z dziewczynami, ale jeszcze nigdy żadnej nie pocałował. No, były siostrzane pocałunki Pipcr w policzek, ale to się nie liczyło, 'leraz był co prawdziwy, pełny pocałunek. Gdyby Leo miał w mózgu przekładnie i przewody, na pewno doszłoby ilo zwarcia. Odepchnęła go. To się nie wydarzyło. W por/.jdku - powiedział głosem o oktawę wyższym niż zwykle. Zjeżdżaj stąd. Dobra. Odwn3cila się, gwałtownie ocierając oczy, i pobiegła przez plażę. Wiatr rozwiewał jej włosy. Chciał clo niej zawołać, ale wiatr wypełnił już żagiel i tratwa zsunęła się do wody. Leo zabrał się do ustawienia konsoli nawigacyjnej. Kiedy spojrzał za siebie, Ogygia była już tylko ciemną łinią z ogniskiem pulsującym jak małe pomarańczowe serce. Wciąż czuł mrowienie w wargach po lym pocałunku. ..To się nie wydarzyło” - powiedział sobie w duchu. - „Przecież nie mogłem się zakochać w nieśmiertelnej dziewczynie. A ona na pewno nie mogła zakochać się we mnie. To niemożliwe’ . Tratwa mknęła pa falach, unosząc go /. powrotem do świata śmiertelników, .1 on tia^le zrozumiał lepiej frazę z Przepowiedni Siedmiorga: Przysną ichcm ostatnim dodmoatm będzie. Zrozumiał, jak niebezpieczne mogą być przysięgi. Ale miał 10 w nosie. Powrócę po ciebie, Kalipso powiedział w noc i w wiatr. - Przysięgam na Styks.
ANNABETH ./Vnnabeth nigdy nie bała się ciemności. Tylko żc zwykle ciemność nie miała dwunastu metrów wysokości. nie miału czarnych skrzydeł, bicza / gwiazd i cienistego rydwanu zaprzężonego w wampiryczne konie. Nyks trudno było ogarnąć wzrokiem. Wyłoniła się znad przepaści, wielka jak Alena Parccnos, cała z popiołu i dymu, a jednak żywa, spowita w czerń zmieszaną z barwami kosmicznej mgławicy, jakby rodziły się w niej galaktyki. Twarzy nie dało się dostrzec, tylko źreniee połyskiwały jak kwazary. Kiedy Nyks załopotala skrzydłami, fale ciemności przetoczyły się nad klilami, a Anna- bctli poczuła się ociężała, senna i wzrok jej się zaćmił. Rydwan bogini był z tego samego tworzywa co miecz Nica di Angelo ze stygijskiej stali a ciągnęły go dwa potężne konie, całe czarne, z wyjątkiem ostrych srebrnych kłów. Ich nogi młóciły powietrze nad otchłanią, w ruchu zamieniając się w dym. Na widok Annabcth konie zarżały i obnażyły kły. Świsnął bicz bogini - cienki strumień gwiazd jak diamentowe wąsy - i oba stanęły dęba. nie, Cieniu - powiedziała bogini. - Spokój, Mroku. nie dla was> tc małe istotki. Percy przygląda 1 się koniom. Nadal był spowity Mgłą Śmierci, więc wyglądał jak rozmazany trup, co łamało serce Annaberh za każdym razem, gdy na niego spojrzała. I nie był r<> doskonały kamuflaż, skoro Nyks najwyraźniej ich widziała. Annabeth nie mogła dosrrzec wyrazu jego widmowej twarzy, .de chyba nie spodobało mu się to, co mówiły konie. Och, więc nie chcesz im pozwolić, by nas pożarły? - zapytał bogini. - Bo maj:) na to ochotę. Kwa/arowe oczy Nyks zapłonęły. Oczywiście, że nie. Nie pozwoliłabym na to moim koniom, podobnie jak nie pozwoliłam Achlys was pozabijać, l aką zdobycz! Sama zabiję. Annabeth nie miała specjalnej ochoty na dowcipy i paraliżował ją strach, ale instynkt podpowiadał jej, że powinna przejąć iniejatywę, bo inaczej będzie to bardzo krótka rozmowa. Ach, nie zabijaj się sama! - zawołała. - Nie jesteśmy aż tury przerażający. Bogini opuściła bicz. Co? Nie, ja tego nie... No, mam nadzieję! - Annabeth spojrzała na Percy ego i zmusiła się do śmiechu. — Wcale nie chcemy jej wystraszyć, prawda? 1 la, ha - odrzekł słabym głosem. - Nie, nie chcemy. Wampiryczne konie chyba nie wiedziały, co o tym wszystkim myśleć. Stawały dęba, rżały i trykały się łbami. Nyks ściągnęła lejce. Wiecie, kim jestem? Chyba jesteś Nocą - odpowiedziała Annaberh. No bo jesteś taka mroczna i w ogóle, chociaż ta broszura wiele o tobie nie mówi. Oczy bogini na chwilę przygasły. -Jaka broszura? Annabcth poklepała się |>o kieszeniach. Mieliśmy taką, nie? Percy oblizał wargi. Yhy. Wciąż obserwował konie, zaciskając dłoń na rękojeści miecza, ale był wystarczająco inteligentny, by [ MI legać na Annabeth. A ona miała nadzieję, że nie pogarsza ich sytuacji... Chociaż, prawdę mówiąc, chyba już nie nie mogło jej pogorszyć. W każdym razie - powiedziała - podejrzewam, że ta broszura wiele o tobie nie mówi, bo jakoś nie wyróżniono cię w niej specjalnie. Wyróżniono Flcgeton, Kokytos, a rai, trującą
polanę Achlys, a nawet paru tytanów i olbrzymów, ale Nyks... Hm... nie, ciebie na tej liście nie ma. Na lifcic? Wyróżniono? No tak - powiedział Percy, poją wszy, na czym polega pomysł Annabcth. - Jesteśmy na wycieczce po Tartarzc... no wiesz, coś w rodzaju objazdu po egzotycznych krajach. Podziemie jest przereklamowane, Olimp to turystyczna pułapka... N:t bogów, tak! przyznała ochoczo Annabeth. - Więc wykupiliśmy wycieczkę do Tartaru, ale nikt nam nie powiedział, że spotkamy tu Nyks. Ale heca. No cóż, chyba uważają, że nie jesteś taka ważna. -Ja nie jestem ważna! Nyks strzeliła biczem. Konie bryknęły i kłapnęły srebrnymi kłami. 7. przepaści wytoczyły się fale ciemności. Wnętrzności Annabeth zamieniły się w galaretkę, ale przecież nie mogła okazać strachu. Pociągnęła Percy ego za rękę, w której trzymał miecz, zmuszając go, by opuścił broń. Takiej bogini jeszcze nigdy nie spotkali. Nyks była starsza od wszystkich bogów Olimpu, od tytanów i gigantów, nawet od samej Gai. Dwojt* półbogów nie mogło jej pokonać w każdym razie nie dwoje półbogów używających siły. Annabeth zmusiła się do spojrzenia w wielką, mroczna twarz bogini. A ilu innych półbogów zawitało tu podczas wycieczki po Tar- tarze, by ciebie zobaczyć? - zapytała niewinnie. Dłoń bogini, krór;) ściskała lejce, nagłe się rozluźniła. Żaden. Ani jeden. To nie do przyjęcia. Annabcrh wzruszyła ramionami. Może dlatego, że nie zrobiłaś niezego, co zyskałoby rozgłos. No wiesz, na przykład sam Tartar jest bardzo ważny! Całe to miejsce nazwano jego imieniem. Albo laka bogini Dzień... Gdybyśmy mogli ją spotkać... O, tak - wtrącił się Percy. - Dzień? To by dopiero było coś! Hardzo bym chciał ją zobaczyć. Może zdobyłbym jej autograf. Dzień! - Nyks chwyciła za poręcz swojego czarnego rydwanu, który zadygotał. Masz na myśli Kamerę? To moja córka! Noc jest potężniejsza od Dnia! E ram - powiedziała Annabeth. - Ja tam wolę arat albo nawet Achlys. To też są moje dzieci! Percy demonstracyjnie stłumił ziewnięcie. Masz wiele dzieci, co? -Jestem marką wszystkich okropności! lata to moje dzieci! Hc- katc! Starość! Ból! Sen! Śmierć! 1 wszystkie klijtwy! A wy mi mó wicie, że nie jestem dość znana? LIV ANNABETH N yks ponownie machnęła biczem i ciemność wokół niej zgęstniała. U jej boków pojawiły się zastępy cieni: jeszcze więcej unii, których widok nie wzbudził w Annabcth entuzjazmu, jukiń wynędzniały staruch pewnie Gcras, bóję starości - i młoda kobieta w czarnej todze, o płonących oczach i uśmiechu seryjnej morderczyni Eris, bogini kłótni. I wciąż pojawiały się nowe demony i pomniejsi bogowie, każdy zrodzony przez Noc. Annabcth zapragnęła uciec. Miała przed sobą potworności, które każdego pozbawiłyby zmysłów. Ale wiedziała, że jeśli rzuci się do ucieczki, czeka ją śmierć. Usłyszała krótki oddech stojącego tuż obok niej Percy ego. Choć nadal miał widmową postać, wyczuwała, że jest na skraju paniki. Teraz wszystko zależało od niej. Jestem córką Ateny" - powiedziała sobie w duchu. - „Panuję nad swoimi myślami i uczuciami”.
Wyobraziła sobie mentalną barierę oddzielającą ją od tego, co widziała. Powiedziała sobie, że to tylko lilm - budzący grozę horror - i przecież nie jej się nie stanie. Panuje nad sobą. Taaak, to całkiem niezłe - powiedziała. Może warto zrobić jedno zdjęcie, żeby je później wkleić do pamiętnika z cci wycieczki, tylko żc nie wiem, czy wyjdzie. Jesteście racy... ciemni. Chyba nawet lampa błyskowa nie pomoże. T-taaak — wykrztusił Percy. Jesteście nieiotogeniezni. Ocli, wy... żałośni... turyści! syknęła Nvks. - Jak śmiecie nie drżeć przede mną! Jak śmiecie nie skomleć i nie błagać mnie 0 autograf i zdjęcie do waszego pamiętnika! Chcecie czegoś atrakcyjnego: Mój syn ITypnos uśpił samego Zeusa! Kiedy Zeus, ż:jd ny zemsty, ścigał go po całej ziemi, I lypnos ukrył się w moim pałacu i Zeus nie śmiał do niego wejść. Nawet władca Olimpu boi się Nocy! Ojej. - Annabel]', zwróciła się do Percy ego. Robi się późno, Chyba pora na obiad w jednej z tych restauracji polecanych przez nasz przewodnik. Potem możemy poszukać Wrót Śmierci. Aha! - krzyknęła triumfalnie Nvks, a jej mroczne potomstwo za kłębił o się i powtórzyło: - Aha! Aha! Chcecie zobaczyć Wrota Śmierci? zapytała bogini. - Leżą w samym środku Tartaru. Jedyna droga dla śmiertelników takich jak wy wiedzie przez sale mojego pałacu, przez I )wór Nocy! Pokazała ręką za siebie. W otchłani, może ze trzydzieści metrów niżej, otwierały się drzwi z czarnego marmuru, prowadzące do wielkiej sali. Serce Annabeth zabiło rak mocno, że czuła puls w palcach u nóg. A więc tamtędy muszą przejść! Tylko jak? Przecież nie skoczą w otchłań, bo jeśli nie trafią w tc drzwi, spadną do Chaosu i rozpadną się w Nicość - już na zawsze. A nawet gdyby postanowili skoczyć, od krawędzi przepaści dzieli ich bogini nocy 1 jej przerażające potomstwo. Nagle zdała sobie sprawę z tego, co musi się stać. Jak wszyst ko, co kiedykolwiek robiła, był to bardzo ryzykowny, niepewny krok, ale trochę się uspokoiła. Szalony pomysł w obliczu śmierci! „W porządku” - zdawało się mówić jej ciało. - „To znajomy teren" Westchnęła, jakby znudziła ja la rozmowa. Chyba moglibyśmy zrobić jedno zdjęcie, ale grupowe nie wyjdzie. Nyks, może byś wybrała któreś ze swoich dzieci i kazała mu stanąć obok siebie? Które lubisz najbardziej? Tłum potworów i bogów zaszemrał. Płonące ślepia zwróciły się ku bogini. Nyks poruszyła sic niespokojnie, jakby rydwan rozgrzał się pod jej stopami. Cieniste konie parsknęły i zaczęły przebierać kopytami w pustce nad otchłanią. Moje ulubione dziecko? Wszystkie są przerażające! Percy prychnął lekceważąco. Doprawdy? Spotkałem już fata. Spotkałem Tanatosa. Wenie nie byli tacy przerażający. Musisz w tym tłumie znaleźć kogoś gorszego. Najmroczniejszego - dodała Annabeth. - Najbardziej podobnego do ciebie. Ja jestem najmroczniejsza - syknęła F.ris. Wojny i kłótnie! I wszystkie* rodzaje śmierci! Nie, to ja jestem najmroczniejszy! - warknął Geras. - Zaciemniam wzrok i mózg. Każdy śmiertelnik lęka się starości! -Tak, tak - powiedziała Annabeth, starając się opanowaćszczę kanie zębów. - Jakoś nie widzę aż takiego mroku. Jesteście dziećmi Nocy? Pokażcie mi prawdziwy mrok! \ lorda cmi zawyła, łopocąc skórzastymi skrzydłami i wznieca- iąc obłoki ciemności. Geras rozłożył wyschnięte ramiona i zaćmił całą otchłań. Kris zionęła strumieniem cienistego śrutu.
-Ja jestem najmroczniejszy! syknął jeden z demonów. Nie, ja! Nie, popatrz na moją mroczność! Zrobiło się ciemno, jakby tysiąc wielkich ośmiornie strzyknę ło naraz czarnym atramentem na samym dnie najgłębszego rowu oceanio/n ego. Ann.ibcth poczuła się tak, jakby całkowicie oślepia. Chwyciła Percy ego /a rękę i uspokoiła nerwy. Zaraz! - zawołała Nyks, nagle wystraszona. - Ja nie nie widzę! Tak! - krzyknęło z dumą jedno z jej dzieci. To moje dzieło! Nie, moje! Głupcze, ja to zrobiłem! W ciemności rozbrzmiał chór kłócących się głosów. Konie zarżały niespokojnie. Przestańcie! - wrzasnęła Nyks. Czyja to stopa?! Eris mnie uderzyła! - krzyknął ktoś. Mamo, powiedz jej, żeby przesiała! To nie ja! - zawołała Kris. - Au! Krzyki zrobiły się jeszcze głośniejsze. Ciemność jeszcze bardziej zgęstniała, choć wydawało się to niemożliwe. Annabeth tak wytrzeszczyła oczy, że bała się. by nie wyskoczyły jej z oczodołów. Ścisnęła dłoń Percyego. Gotów? Na co? A po chwili mruknął ponuro: Na majtki Posejdona, chyba nie myślisz, że... Niech ktoś poświeci! - wrzasnęła Nyks. - No nie! Ja to powiedziałam?! To sztuczka! ryknęła Eris. - Półbogowie uciekają! Mam ich! - krzyknęła jakaś a rui. Nie, lo moja szyja! - wybełkotał Geras. Skacz! - krzyknęła Annabeth. Skoczyli w ciemność, celując w drzwi, które były o wiele niżej. ANNABETH 1 o ich długim spadaniu do Tartaru zeskoczenie do Dworu No - cv położonego zaledwie trzydzieści metrów niżej powinno wydać się krótkie. Zamiast tego Annabeth poczuła, że serce zaczęło jej bić o wie lc wolniej. Przerwy między jednym uderzeniem a drugim wlekły się tak, że mogła ułożyć własny nekrolog. Umarła Annabeth Chase, lal i 7. BA-BUUM. (Jej urodziny, ktifre przypadają na 12 lip ca. chyba minęły, biały przebywała zv Tar!nrzc, u Ir nie by fa tego pe-wna). BA-BUUM. Zmarła, doznavMzy poważnych obrażeń, gdy skoczyła jak głupia ■a* otchłań Chaosu i spadła z. głośnym plaśnięciem n<{posadzkę sałi •wejściowej dworu Nyks. BA-BUUM. Pozostawiła swojego ojca, macochę i dwóch przyrodnieh braci, którzy prawiejej nie zna ii. BA-BUUM. Zamiast kiv i/ttozi< pros: o darowizny nu rzecz Obozu Herosów, je- i'f: G/iju jeszcze nie zjiiszczył/i. Uderzyła stopami w twardą posadzkę. Ról pr/es zyl jej nogi, ale ruszyła naprzód, najpierw chwiejnym krokiem, potem biegiem, ciągnąc za sobą Percy ego. Nad nimi, w ciemności, Nyks i jej dzieci tłoczyły się i wrzeszczały; Mam ich! Moja stopa! Przestań!
Annabeth biegła. Nadal nie nie widziała, więc zamknęła oczy. Posługiwała się innymi zmysłami - nasłuchiwała echa pustych przestrzeni, wyczuwała lwar/ą powiewy, węszyła, by wyczuć ja kies niebezpieczeństwo - dym, jad lub odór demonów. nie po raz pierwszy błądziła w ciemnościach. Wyobraziła sobie, że znowu jest w tunelach pod Rzymem, poszukując Ateny Partemu,. /, icj perspektywy jej wędrówka do jaskini Arachne wydała się wycieczką do Disneylandu. Wrzaski kłócących się ze sobą dzieci Nyks oddalały się, co budziło w Annabeth otuchę. Percy wciąż biegł u jej boku, trzymając ją za rękę. Też dobrze. Gdzieś z przodu dobiegało głuche bębnienie, jakby powracało echo bicia własnego serca, tak wzmocnione, że posadzka wibrowała pod jej stopami. Ten odgłos napełnił ją strachem, więc uznała, że trzeba biec w tym kierunku. Kiedy bębnienie stało się jeszcze głośniejsze, wyczuła zapach dymu i usłyszała trzask pochodni po bokach. Podejrzewała, że gdyby otworzyła oczy, ujrzałaby jakieś światło, :dc dziwne mrowienie w karku ostrzegało ją, by tego nie robić. nie patrz-powiedziała Percy emu. nie zamierzam odrzekł. - Czujesz to, tak? Wciąż jesteśmy we Dworze Nocy. nie chcę na to patrzeć. „Mądry chłopak" - pomyślała. Często pokpiwała sobie z niego, że jest trochę tępy, ale w rzeczywistości miał /.'insze wyczulone instynkty. nie wiedziała, jakie potworności c/aj;) się we I ) worze Nocy, ale była pewna, że nie są przeznaczone dla oczu śmiertelników. Pa trzenie na nie mogło być gorsze od spojrzenia w twarz. Meduzy. Lepiej biec w ciemności, z zamkniętymi oczami. Bębnienie stawało się coraz głodniejsze, wibracje przenikały jej kręgosłup. Jakby ktoś łomotał w dno świata, domagając się wpuszczenia Jo środka. Powietrze było świeższe, trochę mniej przesycone siarką. 1 usłyszała jeszcze inny dźwięk, bliższy od icgo głu clicgo hębnieni.i pod stopami... Ryk wody. Serce zabiło jej mocniej. Już wiedziała, że wyjście jest blisko. Jeśli uda im się opuścić Dwór Nocy, to może pozbęd.j się towarzystwa tych mrocznych demonów. Pobiegła szybciej, co skończyłoby się śmierci;}, gdyby jej Per cy nie powstrzymał. ANNABETH jAinnubcth! Pcrcv pociągnął ją do tyłu tuż nad samym skrajem przepaści. Gdyby jej nie złapał i nie objął, runęłaby w nie-wiadomo-co. -Już dobrać uspokoił ją. Wtuliła twarz w jego koszulę, nadal zaciskając powieki. Drżała, ale nie ze strachu. Był taki ciepły, taki opiekuńczy, w jego ramionach poczuła się tak dobr/c i bezpiecznie, że zapragnęła, by trwało to wiecznie... ule to nie było realne. Nie mogła sobie pozwolić na żaden relaks. nie mogła polegać na Percym bardziej niż na samej sobie. On też /Vy potrzebował. Dzięki... - Łagodnie wysunęła się z jego ramion. - Wiesz, co jest przed nami? Woda. Nadal nie patrzę. To chyba wciąż nie jest bezpieczne. Słusznie. Wyczuwam rzekę... a może to jakaś fosa. Blokuje nam drogę, płynąc z lewej strony w prawą przez kanał wykuły w skale. Dr ugi brzeg jest jakieś sześć metrów dalej. Skarciła się w duchu. I Jsłyszała ryk płynącej bystro wody, ak nie wyczula, że jesi tak blisko, że mogłaby w nią wpaść. -Jest jakiś most albo...? Chyba nie. 1 z tą wodą jest coś nie t;ik. Posłuchaj. Skupiła się- W ryku wody usłyszała tysiące głosów wrzeszczących w agonii, błagających o litość.
Pomocy! 'Ib był wypadek! Co za ból! Niech już tak nie boli! Nie musiała otwierać oczu, aby wyobrazić sobie tę rzekę - czarny, słony strumień pełen udręczonych dusz, które prąd porywał coraz głębiej i głębiej w otchłań Tartaru. To Acheron - domyśliła się. - Piąta rzeka Podziemia. Wolałem Mcgeton - mruknął Percy. To Rzeka Bólu. Ostateczna kara dla dusz potępionych, zwłaszcza dla morderców. -Morderców!- jęknęła rzeka. Tuk, takich juk wy! Chodźcie tu! - szepnął inny glos. — NUjesfticie od run lejni. Annabeth ujrzała w wyobraźni wszystkie potwory, które zabi la w ciągu wielu lat. „To nie były morderstwa" - zaprotestowała. - „Ja się broniłam”. Rzeka zmieniła bieg w jej wyobraźni - ujrzała Zoc Night shade, która zginęła na górze Tamalpais, gdzie przybyła, by ocalić Annabeth z rąk tyranów. Zobaczyła Bi.mcę di Angelo, siostrę Nica, umierającą po zderzeniu z metalowym olbrzymem Ta losem. Ona też próbowała ją ocalić. Michael Yew i Sileni Beauregard... którzy zginęli w bitwie o Manhattan. Mogłaś temu zapobiec - powiedziała rzeka. - Mogłaiznaleźć lepsze wyjłcic. 1 najbardziej bolesne wspomnienie: Luke Castellan. Przypomniała sobie jego krew na swoim szt ylecie, kiedy poświęciła go, by powstrzymać Kronosa przed zniszczeniem Olimpu. Masz. jego krew na rękach!— zawyła rzeka. - /1 mogłaś znaleźć inne wyście! Annabeth wiele razy borykała się z rą myślą. Próbowała przekonać sama siebie, że śmierć I.uke a to nie jei wina. Sam wybrał swój los. Ale... czyjego dusza odnalazła spokój w Podziemiu? Może się odrodził, a może został pochłonięty przez Tartar za swoje zbrodnie? Może to jego glos zawodzi teraz razem z innymi w przepływającej przed nimi Rzece Bólu? Zamordowałaśgo! - zawyła rzeka. - Skacz idzie! z nim jego karę! Percy chwycił ją za ramię. Nie słuchaj. -Ale... Wiem. - Głos miał ostry jak lód. Mnie mówi.j to samo. Myślę... myślę, że ta fosa jest granieą terytorium Nocy. Jeśli przedostaniemy się na drugi brzeg, będziemy ocaleni. Musimy skoczyć. Powiedziałeś, że to jakieś sześć metrów! 'lak. Musisz mi zaufać. Zarzuć ramiona :ia moją szyję i zawiśnij na mnie. Jak zamierzasz...? Są! zakrzyknął jakiś glos za ich plecami. Śmierć nie- wdzi ęczny m tu rys tom! Dzieci Nyks już ich odnalazły. Annabeth objęła Percy ego za szyję. Naprzód! Wciąż miała zamknięte oczy, więc mogła sobie tylko wyobrazić, jak udało mu się tego dokonać. Może w jakiś sposób wykorzystał moc rzeki. Może był po prostu tak wystraszony, że przestał myśleć logicznie, naładowany adrenaliną. Odbił się od krawędzi urwiska z taką siłą, że nigdy by nie pomyślała, że to w ogóle możliwe. Poszybowali nad wzburzoną, wyjącą rzck;j, tuż nad nią, tak żc nagie kostki Anir.ąbeth opryskała cuchnąca woda. A potem - LUP. Wylądowali na twardym gruncie. Możesz już otworzyć oczy powiedział Percy, dysząc. - Ale nie spodoba ci się to, co zobaczysz. Zamrugała. Po ciemnościach Nyks oślepiała nawet mętn i, czerwona poświata Tar tar u. Przed nimi rozciągała się dolina, tak wielka, że mogłaby pomieścić Zatokę San Francisco. Właśnie z niej wydobywało się to bębnienie, jakby spod ziemi dochodziło echo potężnego
grzmotu. Pod irującymi chmurami połyskiwał purpurą teren poprzecinany ciemnoczerwonymi i niebieskimi żyłkami. -To wygląda jak... - Poczuła mdłości. -Jak serce giganta. Serce Tartara - mruknął Percy. środek doliny pokrywał czarny meszek. Był tak daleko, że Annabeth dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że patrzy nn armie - na tysiące, może dziesiątki tysięcy potworów zgromadzonych wokół centralnego punktu ciemności. Byl za daleko, by dojrzeć szczegóły, ale nie miała wątpliwości, czym jest ten centralny punkt. Nawet stąd, z krawędzi doliny, czuła jego moc przyciągającą jej duszę. Wrota Śmierci. Tak - powiedział ochrypłym głosem Percy. Wciąż miał bladą. woskową cerę trupa... co oznaczało, że wyglądał prawie tak. jak ona się czuła. Zdała sobie sprawę, że 'zapomniała o ich prześladowcach. Co się siało z Nyks? Odwróciła się. Wylądowali daleko od brzegów Acheronu, pły uącego wąwozem wykutym w czarnych wulkanieznych skałach. Za rzeką była lylko ciemność. Najwyraźniej nawet sługi Nocy nie odważyły się przekroczyć Acheronu. Już miała zapytać Percyego, jak mu się udało skoczyć tak daleko, kiedy na lewo od siebie usłyszała chrzęst kamieni osypujących się ze zbocza. Wyciągnęła swój miecz z kości smoka. Percy uniósł Ork.ina. Nad krawędzią zbocza pojawiła się kępa białych włosów, a po chwili znajoma uśmiechnięta twarz ze srebrnymi oczami. Bob? - Annabeth aż podskoczyła z radości. Och, bogowie! Przyjaciele! Poczłapał ku niin. Włosie jego szczotki było wypalone. Na kombinezonie widniały nowe rozcięcia, .de on sam wyglądał na uradowanego. Siedzący na jego ramieniu Mały Bob rozmruczał się tak głośno jak pulsujące serce Tartar a. Znalazłem was! Objął ich miażdżącym żebra uściskiem. - Wyglądacie jak dymiące trupy. To dobrze! Uli... Jak się tu dostałeś? - zapytał Percy. - Przez Dwór Nocy? Nie, nie. - Bob stanowczo potrząsną? głową. To zbyt przerażające miejsce. Inną drogą... Dobrą rylko dla tytanów i iin podobnych. Niech zgadnę - powiedziała Annabeth. - Obszedłeś bokiem? Bob [Hulrapal się po podbródku, jakby nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Mmmm. nie. Bardziej... ukosem. Roześmiała się. Znajdowali się w samym sercu Tartaru, przed niemożliwą do pokonania armią, więc jakakolwiek pomoc napełniała ją radością. Bardzo ją ucieszyło, że tytan Bob znowu im towarzyszy. Ucałowała jego nieśmiertelny nos, co sprawiło, że zamrugał. Będziemy teraz razem? zapytał. Tak. Czas sprawdzić* jak działa ta Mgła Śmierci. A jeśli nie zadziała... - Percy urwał. nie było sensu zastanawiać się nad tym. Mieli wkroczyć w śro- dek wrogiej armii. Jeśli zostaną dostrzeżeni, czeka ich śmierć. Mimo lo Annabeth zdołała się uśmiechnąć. Widzieli już cel swojej wyprawy. Mieli za towarzyszy tytana z miotłą i bardzo głośnego kociaka. To już coś. • Wrota Śmierci - powiedziała - idziemy do was. JASON Jason nie mógł się zdecydować, na co mieć większą nadzieję: na burzę czy ogień.
Czekając na codzienną audiencję u pana Południowego Wiatru, próbował ustalić, która z osobowości boga jest gorsza - rzymska czy grecka. Po pięciu dniach spędzonych w jego pałacu był pewny t ylko jednego: on i jego załoga raczej nie wyjdą stąd żywi. Oparł się o balustradę balkonu. Powietrze było tak gorące i suche, że wysysało mu wilgoć z płuc. W ciągu ostatniego tygodnia pociemniała mu skóra, a włosy zrobiły się białe jak jedwabiste wą- sy kukurydzianych kolb. Za każdym razem, kiedy spojrzał w lustro, wzdrygał się na widok swoich dzikich, pustych oczu, jakby oślepł, wędrując przez pustynię. /.e trzydzieści metrów niżej połyskiwała w słońcu zatoka w półkolu plaży pokrytej czerwonym piaskiem. Znajdowali się gdzieś na północnym wybrzeżu Afryki. Tyle tylko dowiedzieli się od duchów wiatru. Po obu stronach ciągnęły się zabudowaniu pałacu plaster sal i tuneli, tarasów, kolumnad i komnat wykutych w klilie z piaskowcu. Wszystko ro było pomyślane tak, by wi.itr mógł wiać przez tc otwory, gnijąc na nirb jak na organach, co przypo- minało Jasonowi latającą kryjówkę Kola w Kolorado, tylko żc tu wiatry były bardziej ospałe. I 10 właśnie stanowiło część problemu. W najlepszych dniach południowe mutr były powolne i leniwe. W najgorszych - porywiste i złośliwe. Na początku powitały ..Argo 11" życzliwie, bo każdy wróg Boreasza był przyjacielem Po ludni owego Wiatru, ale później jakby zapomniały, że półbogowie są ich gośćmi. Szybko przestały im pomagać w naprawianiu okrętu. Nastrój ich króla pogarszał się z dnia na dzień. W dole, w przystani, przyjaciele Jason a pracowali nad doprowadzeniem okrętu do stanu używalności. Główny żagiel już został naprawiony, takiehmek wymieniony. Teraz usiłowali zrepe- rować wiosła. Bez Leona nikt nie wiedział, jak naprawić bardziej skomplikowane części okrętu, mimo że mieli do pomocy Ru forda i Fcstusa (który teraz był już stale aktywny dzięki czaromo- wie Piper, choć nikt nie pojmował, jak to działa). Ale przynajmniej p ról) owali. Hazel i Frank stali na rufie, majstrując przy konsoli sterującej. Piper przekazywała ich komendy trenerowi I ledge'owi, który wisiał na linie z boku kadłuba i łomotał w wiosła, usiłując zlikwidować wgniecenia. W łomotaniu był naprawdę dobry. Postępy ich pracy nie były imponujące, ale zważywszy na to, przez co przeszli, graniezyło z cudem, że okręt się nie rozpadł. Jasona przeszedł dreszcz, kiedy sobie przypomniał atak Chionc. Został całkowicie unieszkodliwiony, bo dwukrotnie zumie niony w lodowy posąg. Leo poleciał w niebo. Piper musiała sama ratować ich z rei opresji. Bogom niech będą dzięki za Pipcr. Wyrzucała sobie, że nie zd.j żyła zapobiec wybuchowi bomby, ale przecież tylko dzięki niej cała załoga nie stała się nową kolekcją lodowych posągów w Qucbccu. Udało się jej też tak pokierować eksplozja lodowej kuli, że choć zepchnęła okręt przez pół Morza. Śródziemnego, nie doznał po ważniejs/.ych uszkodzę ń. Hedge krzyknął: i Spróbujcie teraz! I Iazel i Frank pociągnęli za jakieś dźwignie. Tylne wiosła oszalały, młócąc wodę. '1‘rc-ner I ledge próbował uników, ale jedno uderzyło go w zadek i wyrzuciło w powietr/.e. Z wrzaskiem wpadł il«> wody. J.ison westchnął. Biorąc to wszystko pod uwagę, chyba nigdy nie będą w sianie po żeglować, nawet jeśli wnti im na u» pozwolą. Gdzieś na północy Rcyna leciała ku Kpi row i, zakładając, że znalazła jego lisi w pałacu Dioklecjana. l.eo zaginął i na pewno był w tarapatach. Percy i Annaberh... no cóż, w najlepszym scenariuszu wciąż, żyli, zmierzaj.|ć ku Wrotom Śmierci. nie można ich zawieść.
Usłyszał za plecami szmer i odwrócił się. Nico di Angcło stał w cieniu najbliższej kolumny. Pozbył się swojej kurtki. Teraz miał na sobie tylko czarne dżinsy i czarną koszulkę. Z pasa zwisały mu berło Dioklecjana i miecz. Jemu skóra nie pociemniała od słońca, a nawet wydawał się jeszcze bledszy. Czarne włosy opadały mu na oczy. Twarz miał nadal wychudłą, ale wyglądał o wiele lepiej niż wtedy, gdy opuszcza li Chorwację. Na ramionach prężyły mu się mięśnie, jakby cały ostatni tydzień spędził na walce mieczem. Jason wiedział tylko, że Nico ćwiczy się we władaniu berłem Dioklecjana, wywołując duchy, a potem pozorując z nimi walkę. Po ich wspólnej wyprawie w Splicie nie już nie mogło go zaskoczyć. Król wreszcie cos powiedział? - zapytał Nico. Jason pokręcił głową. -Codziennie mówi to samo: później. Musimy się stąd wyrwać. 1 to szybko. Jason c/ul tuk samo, ale kiedy usłyszał, j.ik mówi to Nico, jeszcze bardziej się zaniepokoił. Wyczuwasz coś? Percy jest już blisko Wrór. Będzie nas potrzebował, jeśli ma przejść przez nie żywy. Jason zauważył, że Nico nie wspomniał o Annabcth, ale uznał, że lepiej nie pytać. Racja - powiedział. - Ale jeśli nie zdołamy naprawić okrętu... Obiecałem, /.e poprowadzę was do I >nmu Hades a. Jeszcze nie wiem jak, ale zrobię to. Tylko ty mógłbyś przedostać się tam jako cień. Nas w ten spo sób nie przeniesiesz. A do Wrót Śmierci musimy dotrzeć wszyscy. Kula na końcu berła Dioklecjana zapłonęła purpurowym blaskiem. W ciągu ostatniego tygodniu zdawała się przejmować nastroje Nica. Jason nie był pewny, czy to dobra oznaka. Więc oumisz nakłonić króla Południowego Wiatru, by nam pomógł - powiedział zc złości.} Nico. Nie po to dotarliśmy tak daleko, tyle wycierpieliśmy... Jason stłumił w sobie chęć chwycenia za miecz. Kiedy Nico wpadał w złość, wszystkie instynktyJasona wołały:„Zagrożenie!". Nico, posłuchaj. Jeśli chcesz pomówić o tym, co się wydarzyło w Chorwacji, proszę bardzo. Zrozumiałem, jak trudno... niezego nie zrozumiałeś. Nikt nie zamierza cię osądzać. Nico wykrzywił usta w drwiącym uśmiechu. Naprawdę? To dla mnie nowość. Jestem synem I ladcs.i. I .lidzie traktują mnie, jakbym był uwalany krwią lub brudem zc ścieków. nie mam swojego miejsca na świecie. Nie jestem nawet z tego stuleciu. Ale nie dlatego czuję się inny od wszystkich. Jestem... jestem... Stary! Przecież sam nie dokonałeś wyboru. Jesteś, kim jesteś. -Jestem, kim jestem... Balustrada zadrżała. Na kamiennej posadzce pojawiły się wzory, jakby jakieś kości usiłowały się spod niei wydostać. Łatwo ci powiedzieć. Dla wszystkich jesteś tym złotym chłopcem, synem Jupitera. Jedyną o-oh,), która innie akceptowała, była Bianca, a ona umarUA 'lak, nie miałem szansy wyboru. Mój ojciec, moje uczucia... Jason nie wiedział, co na to | MI wiedzieć. Chciał być jego przyjacielem. 'Pylko tak mógł mu pomóc. Ale Nico tego nie ułatwiał. Uniósł ręce, jakby się poddawał. No dobra. Zgoda. Ale, Nico, przecież wybraici sposób, w jaki żyjesz. Chcesz komuś zaufać? To może zaryzykuj i uznaj, że jestem twoim przyjacielem, który akceptuje cię takim, jakim jesteś. To lepsze od ukrywania się. Posadzka między nimi rozpękła się z trzaskiem. Ze szczeliny dobył się syk. Powietrze wokół Nica zalśniło widmowym blaskiem.
Ukrywania się? powtórzył ze śmiertelnym spokojem. Jasona świerzbiły palce, by chwycić za miecz. Spotkał już wielu przerażających półbogów, ale zaczynał wyczuwać, że z Kikiem di Angolo - choć byl taki blady i wychudły mógłby sobie nie poradzić. Ale wytrzymał jego spojrzenie. 'lak. ukrywania się. Uciekłeś z obu obozów. Tak się bałeś odrzucenia, że nawet nie próbowałeś. Może już czas, byś wyszedł z cienia. W momencie, gdy napięcie między nimi stało się nie do zniesienia, Nico opuścił wzrok. Szczelina w posadzce zamknęła się. Wid mowc ś\v i a i i<» zgasło. Zamierzam dotrzymać obietniey - powiedział Nico prawic szeptem. - Zawiodę was do Kpiru. Pomogę wam zamknąć Wro ta Śmierci. Ale na tym koniec. Opuszczę was.., na zawsze. Za nimi drzwi do sali rronowej ro/.wiul [łoryw gorącego wia tru. Bezcielesny głos oznajmił: Pu u Au*tcr ftragnk ik widzieć. Jason lękał się lego spotkania, ale poczuł ulgę. W tym momencie wykłócanie się z szalonym bogiem wydało mu się bezpieczniejsze oil zaprzyjaźnienia się z synem Hadesu. Odwróci! się. by pożegnać się z Nikiem. ale ten zniknął - ponownie rozpływając się w ciemności. JASON A więc i<> dzień burzy. Audiencja u Austera, rzymskiej wersji Pol ud n i owegc • W i arm. Przez dwa poprzednie dni Jason miał do czynienia z Notusem. Grecka wersja hoga była zapalczywa i I a iwo wpadała w gniew, ale była przynajmniej tzybka. Aiisier... no, raczej nie. Sklepienie sali tronowej wspierały rzędy czerwonych marmurowych kolumn. Szorstka posadzka z piaskowca dymiła pod stopami Jasona. W powier rzu wisiała para jak w łaźni w Obozie Jupiter, tyle żc w łaźniach zwykłe sklepienia nie orały gromy, oświetlając komnatę chybotliwymi błyskami. Południowe vcfUi polatywaly przez salę w obłokach czerwonego pyłu i nagrzanego powietrza. Jason wolał trzymać się od nieh z dala. Pierwszego dnia przypadkowo musnął ręką jednego ducha. Porobiły mu się bąble, a palce wyglądały iak macki. W końcu sali srał najdziwniejszy tron, jaki kiedykolwiek wi dział - tron z ognia i wody. Podium było ogniskiem. Płomienie i dym tworzyły siedzisko. < )parcicm była kłębiąca się chmura burzowa. Poręcze syczały ram, gdzie wilgoć napotykała ogień. Nie wyglądało to na wygodny tron, ale bogAustcr wyciągnął się w nim, jakby byl gotów spędzić miłe popołudnie, oglądając mecz futbolu. Gdyby wstał, mierzyłby z dziewięć metrów. Zmierzwione białe włosy otaczała korona z pary. Brodę miał z chmur, z których nieustannie wystrzelały błyskawice i sypał mu się na piersi deszcz, mocząc togę barwy piasku. Jason zastanawiał się, czy można by zgolić brodę z bur/owych chmur. Pomyślał, że ustawiczne moczenie się własnym deszczem może być dość uciążliwe, ale A lister najwyraźniej o to nie dhał. Przypominał mu przemoczonego Świętego Mikołaja, ale bardziej rozleniwionego niż dobrodusznego. A więc... - glos boga zagrzmiał jak nadciągająca burza syn Jupitera powraca. Powiedział to takim tonem, jakby Jason się spóźnił. Jasona kusiło, Iły przypomnieć temu głupiemu bogu wiatru, że od wielu godzin czeka na audiencję, ale tylko się skłonił. Panie zapytał - czy otrzymałeś jakąś wiadomość o moim przyjacielu? Przyjacielu? O Leonie Valdezic. - Jason starał się zachować cierpliwość. Tym, którego porwały wiatry. Och... tak. A raczej... nie. Nie mamy żadnych wiadomości. Nie porwały go mojć wiatry. To z pewnością robota Boreasza i je go potomstwa. Yyy... tak. Wiedzieliśmy o tym.
I to jedyny powód, dla którego was przyjąłem. — Brwi A listera uniosły się aż pod wieniec z pary. - Boreaszowi trzeba stawić czoło! Trzeba przepędzić północne wiatry! 'lak, panie. Ale żeby stawić czoło Boreaszowi, nasz okręt musi opuścić twoją przystań. Okręr w przystani? Bóg odchylił się do tylu i zachichotał, a z brody lunął mu deszcz. — Wiesz, kiedy osfu/nio widziałem w mojej przystani okręty śmiertelników? Król Libii... miał na imię Psyllos... oskarżył mnu-o to, że moje winny wypaliły mu zboże. Możesz w to uwierzyć? Jason zacisnął zęby. Już wiedział, że Austcra nie można przynaglać. W swojej (leszczowej formie był leniwy, ciepły i kapryśny. A wypaliłeś mu te zboża, panie? Oczywiście! - Ausier uśmiechnął się dobrodusznie. - A czcgo się PsyIlos spodziewał, siejąc zboże na skraju Sahary? Ten głu- piec wysłał przeciw mnie całą swoją flotę. Chciał zniszczyć moją twierdzę, żeby południowe wiatry już nigdy nie wiały. Oczywiście zniszczyłem jego flotę. Oczywiście. Auster zmrużył oczy. Ale ty nie jesteś od Psyllosa, co? Nie, panie. Jestem Jason Grace, syn... -Jupitera! Tak, oczywiście. Lubię synów Jupitera. Ale czemu wciąż i kwicie w mojej przystani? Jason stłumił westchnienie. nie zezwoliłeś nam jej opuścić, panie. 1 nasz okręt jest uszkodzony. Potrzebny jest nam nasz mechanik, Leo Valdez, żeby naprawić silnik, chyba że znasz jakiś inny sposób. I Immm. - Ausier uniósł dłoń, co sprawiło, że między jego palcami zakłębil się pyl. Wiesz, ludzie oskarżają mnie o to, że jestem kapryśny. Czasami jestem palącym wiatrem, niszczycielem zbóż. Sirocco z Afryki! W inne dni jestem łagodny, zwiastu ję ciepłe lato i chłodzące mgły. A poza sezonem mam cudowną siedzibę w Cancunie! W każdym razie w starożytności śmiertelniey bali się innie, ale mnie kochali. nie przewidywalność może być siłą boga. A więc jesteś naprawdę silny. Dzięki! Tak! Ale z półbogami jest inaczej. - Ausier wychy lii się do przodu, tak blisko, że Jason wyczul woń namokniętych deszczem pól i rozgrzanych piaszczystych plaż. Przypominasz mi moje dzieci, Jason i c Grace. Wiejesz z miejsca na miejsce. Jesteś niezdecydowany. Zmieniasz się 7. dnia na dzień. Gdybyś mógł wybrać, w którą stronę byś powiał? Pot pociekł Jasonowi po łopatkach. Słucham? Mówisz, że potrzebny ci jest nawigator. Żc potrzebne ci jest moje przyzwolenie. A ja ci mówię: nie potrzebujesz ani tego, ani tego. Czas, byś sam wybrał kierunek. Wiatr, który wieje bez oclu, nikomu nie służy. -Ja... ja nie rozumiem. Ale gdy tylko to powiedział, zrozumiał. Nico mówił, że wszędzie czuje się obco. Ale Nico przynajmniej nie był z niezym związany. Mógł pójść, dokąd chciał. A on od miesięcy nie mógł zdecydować, gdzie jest jego miejsce. Zawsze się buntował przeciw tradycjom Obozu Jupiter, przeciw tym ustawicznym rywalizacjom, walkom o władzę. Ale Rcynę szanował. Potrzebowała jego pomocy. Gdyby się od niej odwrócił... władzę mógłby przejąć ktoś taki jak Oktawian, kto zrujnowałby wszystko, co Jason rak ukochał... Nowy Rzym. Czy mógłby być takim egoistą, by ją porzucić? Już sama myśl wzbudzała w nim poczucie winy.
Ale wgłębi duszy chciał być w Obozie I lerosów. Miesiące, które przeżył tani z Piper i Leonem, wspominał lepiej od lar spędzonych w Obozie Jupiter. Prócz tego w Obozie Herosów miał przynajmniej szansę spotkania któregoś dnia swojego ojca. Bogowie prawic nigdy nie odwiedzali Obozu Jupiter, by się z kimś przywitać. Odetchnął głęboko. Tak. Wiem, jaki kierunek chcę obrać. Świetnie! I? No... nadal musimy znaleźć jakiś sposób naprawienia okrętu. C/y jest tutaj...? Austcr uniósł palec wskazujący. Wci;jż oczekujesz wskazówek od pana wi arrow? Syn Jupitera powinien sam pokierować swoim losem. Jason zawahał się. Odpływamy, królu Austerze. Dzisiaj. Bóg wiatru uśmiechn.jł się i rozłożył ramiona. No i w końcu oznajmiłeś, co zamierzasz! Masz więc moje przyzwolenie, chociaż nie było ci potrzebne. A jak pożcglujccie bez mechanika, bez naprawionych maszyn? Jason wyczul krążące wokół niego południowe wiatry, wyjące prowokująco jak krmjbrne mustangi, testujące jego siłę woli. Przez cały tydzień czekał, maj;jc nadzieję, że Au ster wreszcie im pomoże. Przez całe miesiące zamartwiał się swoimi zobowiązaniami wobec Obozu Jupiter, mając nadzieję, że wszystko samo się wyjaśni. Teraz zrozumiał, że musi wziąć sprawy w swoje ręce. Musi zapanować nad wiatrami, a nie szukać jakiejś innej drogi. Pomożesz nam - powiedział. Twoje vent i przybiorą formę koni. Dasz nam kilka, by pociągnęły „Argo li”. Zawiodą nas tam, gdzie jest I «co. Wspaniale! - zawołał rozpromieniony Au ster, a z jego brody wystrzeliły błyskawice. - A teraz... czy dokonasz tego, co głosiły twoje dumne słowa? Zdołasz zapanować nad rym, o co prosisz, czy zostaniesz rozdarty? Klasnął w dłonie. Wiatry zawirowały wokół jego tronu i przyjęły postać koni. nie były tak mroczne i zimne jak Grom, przyjaciel Jasoua. Były z ognia, piasku i gorącej burzy. Cztery pomknęły tuż obok niego, osmalając mu włoski na ramionach. Pogalopowały wokół marmurowych kolumn, ziomjc płomieniami, rżąc jak piaseczNica. 1 stawały się coraz bardziej dzikie. Zaczęły łypać na Jasona. Au ster pogładził swoj.j deszczową brodę. A wiesz, chłopcze, dlaczego vent i mogą się pokazywać jako konie? Bardzo często my, bogowie wiatrów, wędrujemy po ziemi w takiej właśnie postaci. A pr/y okazji... czy wiesz, że spl<»dzili- śmy najszybsze konie II I świccic? Dzięki - wymamrotał Jason, chociaż zęby mu szczęliały ze strachu. Trochę za wiele informacji. Jeden / wntł zaszarżował na Jasona. Chłopak uchylił się, ale ubranie mu zadymiło po tak bliskim kontakcie. Czasami - ciągnął beztrosko Au ster - śmiertelniey rozpo znaj:} naszą królewski] krew. Mówią: „Ten koń pędzi jak wiatr”. I dobrze mówi;]. Vent': to nasze dzieci, jak i te najszybsze rumaki! Konie zaczęły okrążać Jason.i. -Jak mój przyjaciel Grom -powiedział. Och... - Auster zasępił się. Obawiam się, że ten jest dziecięciem Boreasza. Nie wiem. jak zdołałeś go oswoić. Tc są moim potomstwem. To wspaniały zaprzęg południowych wiatrów. Zapanuj nad nimi, Jasonie Grace, a wyciągną lwój okręt z przystani. ..Zapanuj nad nimi" - pomyślał Jason. - „No :ak. Oczywiście".
Konie galopowały ram i z powrotem, okazując coraz większy niepokój. Podobnie jak ich pan, Południowy Wiatr, były wewnętrznie skonfliktowane w połowie były gorącymi, suchymi wiatrami z Sahary, w połowie mrocznymi burzami z piorunami. „Potrzebuję szybkości" - pomyślał Jason. - „Potrzebuję celu". Wyobraził sobie Notusa, greek;} wersję Południowego Wiatru upalnego, ale bardzo szybkiego. W tym momencie dokonał wyboru. Związał swój los z Grekami. z Obozem 1 ferosów. Konie się zmieniły. Burzowe chmury zniknęły, pozostawiając po sobie czerwony pyl i rozedrgane gorące powietrze, jak miraże na Sałiarze. Nieźle pochwalił go bóg. Na tronie siedział teraz Notus - starzec o brązowej skórze, w ognistym greckim chitonie. Na głowic miał wieniec ze zwiędłego, dymiącego jęczmienia. Na co czekasz? - przynaglił go bóg. •/o./ Jason '/.wrócił się ku ognistym wietrznym koniom. Nagle przestał się ich bać. Wyrzucił r«,-kę przed siebie. Strumień piasku wystrzeli! ku naj bliższemu rumakowi. Wokół szyi konia owinęło się lasso - lina z wiatru skręcona mocniej niż tornado. Pętla osadziła /wierzę w miejscu. Jason wezwał drugą wietrzną linę i poskromił nią następnego konin. nie minęła minuta, a spętał wszystkie cztcrv vcnti. Rżały i wierzgały, ale nie mogły zerwać lin Jasona. Poczuł się tak, jakby przy silnym wietrze puszcza-' jednocześnie cztery latawce. Trudne, owszem, ale wykonalne. Znakomicie, Jasonie Grace - powiedział Nolus. - Jesteś synem Jupitera, a jednak wybrałeś własną drogę, tak jak czynili to przed robą wszyscy wielcy herosi. Nie masz wpływu na swoje pochodzenie, ale THOŻĆSZ. wybrać swoje dziedzictwo. A teraz ruszaj w drogę. Przywiąż swój zaprzęg do dziobu okrętu i pokieruj go w stronę Malty. Malty? Jason starał się skupić, ale z powodu żaru bijącego od koni kręciło mu się w głowic. O Malcie nie nie wiedział. Aha, był jakiś sokół maltański... I czyżby tam wynaleziono maltazę? Kiedy przybędziecie do miasta Valeity- rzekł Notus - konie nie będą już wam potrzebne. To znaczy... odnajdziemy tam Leona Valdcza? ISóg zamigotał, powoli ginąc w lalach rozedrganego powietrza. Twoje przeznaczenie powoli się wyjaśnia, Jasonie Grace. Wspomnij umie, kiedy znowu staniesz przed wyborem: burza łub ogień. I nie poddawaj się rozpaczy. Drzwi sali tronowej otworzyły się z hukiem. Konie, wyczuwając wolność, pogalopowały ku wyjściu. JASON w wieku szesnastu lar większość chłopców męczy się, by dobrze zaparkować samochód, zdobywa prawo jazdy i w końcu zasiada za kierownieą. Jason męczył się, by zapanować nad czwórką ognistych koni, trzymając w rękach wodze z wiatru. Upewniwszy się, że cała załoga jest pod pokładem, przywiązał -venti Jo dziobu „Argo II” {co nie bardzo podobało się Fcstu- sowi), usiadł okrakiem na głowic smoka i rykn.jł: Wiuoo! Vent i pomknęły po falach. Nie były tak szybkie jak Arion, koń Hazel, ale były o wiele gorętsze. Wzbijały za sob:j ogromny pióropusz pary, tak żc Jason nie widział, dokąd gnają. Okręt wystrzelił z zatoki. Wkrótce Afryka była już tylko mglistą linią na horyzoncie. Skupił się na utrzymaniu w rękach naprężonych wietrznych lin. Konie wyrywały się ku wolności. Panował nad nimi tylko siłą woli.
„Malta” - nakazał im. - „Prosto na Maltę". Kiedy w końcu w oddali pojawił się ląd górzysta wyspa z ni skimi kamiennymi budynkami cały byl zlany porem. Ramiona Jason owi dygotały, jakby trzymał przed sobą sztangę. Miał nadzieję, że dotarli do celu, bo już nie dalby rady dłużej panować nad końmi. Puścił lejce. Vent: rozpierzchły się w obłokach pyłu i pary. Dysząc ze zmęczenia, zsunął się z dziobu. Oparł się o szyję l e srnsa. Smok odwrócił się i trącił go podbródkiem. Dzięki, star)' - powiedział Jason. - Ciężki dzień, co? Za jego plecami zatrzeszczały deski pokładu. —Jason?! - zawołała Piper. - Och, bogowie, twoje ramiona... Dopiero teraz spostrzegł, że ma pełno bąbli na ramionach. Piper od pakowała kawałek ambrozji. Zjedz to. Żując ambrozję, poczuł smak czekoladowych ciastek z orzechami -jego ulubionego przysmaku z piekarni w Nowym Rzymie. Bąble poznikały. Odzyskał siły, ale ambrozja była trochę mniej słodka niż zwykle, jakby w jakiś sposób poznała, że zrezygnował z powrotu do Obozu jupiter. 'Ib już nie był smak domu. Dzięki, Pipes mruknął. - Jakdługo to...? Około sześciu godzin. „O rany” pomyślał. nie dziwnego, że był cały obolały i głodny. Co z innymi? W porządku. Umęczeni tym zamknięciem w kojcu. Mam im powiedzieć, że już mogą wrócić na pokład? Oblizał wyschnięte wargi. Mimo ambrozji jeszcze nie czuł się najlepiej. nie chciał, by go oglądali w takim stanie. Daj mi chwilę... żebym złapał oddech. Oparła się obok niego «> Kcstusa. W zielonej koszulce bez rękawów, beżowych szortach i turystycznych butach wyglądała, jak by zamierzała wspiąć się na jakąś górę, a na jej szczycie walczyć z wrogą armią. /. pasa zwisał jej sztylet, komu kopię przewiesiła prze/, ramię. Spiżowy miecz o falistej klindze, który odebrała Zctcsowi IJorcadzic, był w jej rękach prawic tak groźny jak karabin szturmowy. Kiedy przebywa;: w pałacu Austcra, Jason widział, jak. Piper i 1 lazel całymi godzinami ćwiczy się w walce na miecze, czcgo Piper przedtem nigdy nie robiła. Od czasu jej spotkania z Chione była bardziej naładowana, sprężona w sobie jak gotowa do strzału katapulta, jakby przyrzekła sobie, że już nigdy nikt jej nie zaskoczy. Jason rozumiał to uczucie, ale obawiał się, że Piper trochę prze sadza. Nikt nie może nieustannie trwać w stanie najwyższej czujności i gotowości. Coś o tym wiedział, bo przecież podczas ostatniej potyczki był jej bezsilnym obserwatorem jako lodowy posrjg. Chyba się na niij zagapił, ho uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo. I lej, nie mi nie jest. nie nam nie jest. Uniosła się na palcach i pocałowała go, co smakowało jak ambrozja. W jej oczach migotało tyle barw, że mógłby gapić się w nie przez cały dzień, studiując zmieniające się wzory, tak jak ludzie przygi;jdają się zorzy polarnej. Szczęściarz zc mnie, bo mam ciebie. No pewnie. Pchnęła go łagodnie w piersi. - A może mi powiesz, jak teraz wprowadzimy okręt do przystani? Zmarszczył czoło i spojrzał na morze. Znajdowali się wci^ż jakieś pól mili od wyspy. Nie miał pojęcia, czy uda im się uruchomić maszyny albo postawić żagle...
Na szczęście Fcstns to usłyszał. Obrócił się do przodu i zionął ogniem. Silnik okrętu zaskoczył i zawarczał. Zabrzmiało to jak zgrzyt zdezelowanego łańcucha w rowerze, ale okręt skoczył do przodu i powoli zaczijł sumje ku brzegowi. Dobry smok. - Piper poklepała I'csiusa po szyi. Jego rubinowe oczy rozbłysły, jakby byI z siebie bardzo dumny. -Jest jakiś inny od czasu, gdy go przebudziłaś - powiedział Jason. - Bardziej... żywy. I taki powinien być. - Uśmiechnęła się. - Chyba na każdego przychodzi taka chwila, że powinien być obudzony przez kogoś, kto go kocha. Stojąc obok niej, Jason czul się tak cudownie, że prawic mógł już sobie wyobrażać ich wspólne życic w Obozie Herosów, kiedy wreszcie skończy się ta wojna - oczywiście jeśli przcżyj-.j: jeśli będzie jeszcze jakiś obóz, do którego będ;} mogli powrócić. „Wspomnij mnie, kiedy znowu staniesz przed wyborem: burza lub ogień” - powiedział Notus. - „I nie poddawaj się rozpaczy". Im bliżej byli Grecji, tym bardziej Jasona dręczył lęk. Zaczynał już myśleć, że Pipcr miała rację co do tego fragmentu w przepowiedni - burza lub ogień. Żc może naprawdę jeden z nieh, on lub I .co, nie wyjdzie z tej wyprawy żywy. 1 dlatego muszą odnaleźć Leona. Jason kochał życic, ale nie mógłby pozwolić na lo, by jego przyjaciel zginął za niego. nie potrafiłby żyć z takim ciężarem na sumieniu. Oczywiście miał nadzieję, że się myli. Mial nadzieję, że obaj wróć:} z tej wyprawy cali i zdrowi. Ale gdyby tak się nie stało, musi być na to przygotowany. Musi bronić swoich przyjaciół i powstrzymać Gaję licz względu na to, ile go to będzie kosztowało. Nie potidataa) sif rozpaczy. No tak. Nieśmiertelnemu bogu łatwo powiedzieć. Kiedy wyspa się przybliżyła, dostrzegł przystań pełną żagli. Ze skalistego brzegu wyrastała twierdza, wysoka na jakieś piętnaście metrów. Nad nią rozciągało się stare miasto y. wieżycami, kopułami kościołów i stłoczonymi kamieNicami wszystko z tego samego złotego kamienia. Z tej odległości wydawało się, że miasto pokrywa całą wyspę. Przebiegi wzrokiem stojące w przystani łodzie i jachty. Ze sio metrów dalej zobaczył przycumowaną do najdłuższego pirsu prymitywn.j tratwę -/jednym masztem i prostokątnym żaglem. Kumpel steru był połączony przewodami z czymś w rodzaju maszyny. Nawet st.jd Jason rozpoznał połysk niebiańskiego spiżu. Uśmiechnął się od ucha do ucha. Tylko jeden półbóg mógł /budować tak:} tratwę i przycumować j:j jak najdalej od innych, w miejscu, gdzie załoga „Argo II” mogła ją łatwo dostrzec. Zawołaj resztę - powiedział do Pipcr. - Leo jest tutaj. JASON Znaleźli go n:l szczycie twierdzy. Siedział w kawiarni.mym ogródku i patrzył nu inor/.c, pijąc kawę, ubrany w... nie do wiary. Zawirowanie czasu. I 'brany był identycznie jak wtedy, gdy po raz pierwszy przybyli do Obozu ł lerosów dżinsy, biała koszulka i siara kurtka wojskowa. Tylko żc ta kurtka spłonęła parę miesięcy temu. Piper o mało co nie zwaliła go z krzesła, chcąc go uściskać. Leo! Na bogów, gdzie ty byłeś? Valdez! - Trener Hedge wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale po chwili przypomniał sobie, że miał ich pilnować, więc się nachmurzył. -Jeśli jeszcze raz tak znikniesz, smarkaczu jeden, tak ci dosunę, że wylądujesz w następnym miesiącu! Frank klepnął Leona w plecy tak mocno, że ten się skrzywił. Nawe! Nico uścisnął mu rękę. I Iazcl pocałowała go w policzek. Myśleliśmy, że umarłeś!
Leo uśmiechnął się blado. Czołem, załogo. No nie, nie mi nie jest. Jason mógłby przysiąc, że coś mu jednak jest. Unikał patrzenia im w oczy. Jego dłonie spoczywały nieruchomo na blacie stolika, a zwykłe wciąż były w ruchu. I jakby opuściła go cala rozpierająca go zwykle energia. Był jakiś przygaszony i ponury. Kogo on teraz przypomina?' No tak, Nica di Angelo po spoi kanni z Kupidyncm w ruinach Salony. M i ał zła mam* serce. Kiedy inni odeszli, by przyciągnąć sobie krzesła od najbliższych stolików, Jason nachylił sic,nad nim i ścisnął go za ramię. I lej, stary, co się stało? Leo omiótł wzrokiem całą grupę. Przekaz byl jasny: „Nie tutaj. nie przy wszystkich". Byłem rozbitkiem - powiedział. — To długa historia. A co z wami? Co się siało z Chionc? Trener 1 ledge pryclmął. Co się stało? Piper!Mówię ci, ta dziewczyna to dopiero ma ikrę! Trenerze... - zaprotestowała Pipcr. I ledge zaczął opowiadać ojej walce z Chionc. W jego wersji walczyła jak ninja, a Boreadów było o wiele więcej. Jason przyglądał się uważnie Leonowi. /. kawiarni był dobry widok na morze. Leo musiał dostrzec wpływający do portu „Ar go 11". A jednak siedział sobie lutaj, popijając kawęktórej nigdy nie lubił - czekając, aż go sami odnajdą. To zupełnie do niego nie pasowało. Okręt był jego najcenniejszym skarbem. Powinien popędzić do przystani, wrzeszcząc z radości. Trener I ledge opisywał właśnie, jak Piper pokonała Chionc kopniakiem z pełnego obrotu, gdy mu przerwała. Trenerze! Bajki opowiadasz! nie bym sama nie zrobiła bez Fcstusa. Leo uniósł brwi. Przecież best lis był zdezaktywowany. 'I era?, Pipcr opowiedziała swoją wersję wydarzeń jak obudzi la metalowego smoka c.'zatomową. No nie, :o przecież niemożliwe mruknął. - No, chyba żc włączyły się aktualizacje i pozwoliły mu reagować nu komendy głosowe. Ale skoro jest iuż na chodzie, to znaczy, że system nawigacyjny i kryształ... Kryształ? - powtór zył Jason. Leo drgnął. E, nie. W każdym razie co się stało, jak ta bomba wybuchła? Teraz zaczęła opowiadać I lazel. Podeszła kelnerka i podała im karty dań. Mo chwili pożerali kanapki i popijali napoje chłodzące, ciesząc się słonecznym dniem jak grupka zwykłych nastolatków. Frank wyciągnął spod stojaka na serwetki broszurę dla turystów i zaczął ją czytać. 1’iper klepała Leona po ramieniu, jakby nie mogła uwierzyć, że naprawdę tu jest. Nico stał na uboczu, przypatrując się przechodniom takim wzrokiem, jakby byli jego wrogami. Hedge chrupał pojeniniezki na sól i pieprz. Mimo radości ze spotkania wszyscy byli jacyś przygaszeni, jakby zarazili się nastrojem Leona. Jason nie zdawał sobie do ti j pory sprawy, jak ważne dla nieh wszystkich było jego poczucie humoru. Nawet w obliczu poważnych kłopotów mogli zawsze liczyć na to, że rozładuje napięcie. Teraz cała załoga sprawiała wrażenie, jakby zarzuciła kotwicę. No i potem Jason zaprzągł van i - skończyła I lazel. - I znaleźliśmy się tutaj. Leo gwizdnął cicho.
Konie z gorącego powietrza? Kurczę, Jason. Więc przez całą drogę trzymałeś w kupie kłęby gazu, a potem puściłeś jc wolno? Jason skrzy wił się. No wiesz, tak jak to opisujesz, nie brzmi zbyt heroicznie. No tak. Jasne, jestem specem od gorącego powietrza. Ale wciąż się głowię, dlaczego Multa? Ja tu trafiłem na mojej tratwie zupełnie przypadkowo, więc... Mo/e dlatego przerwał mu Frank, stukając palcami w broszurę. -Tu piszą, że na Malcie kiedyś żyła Kalipso. Leo pobladł. -1 c-co? Frank wzruszył ramionami. Ale przedtem podobno mieszkała na wyspie Gozo, na północ* od Malty. Ta Kalipso to jakaś postać z greckich mitów, nie? Ach, postać z greckich mirów! - Trener Hedge zatarł ręce. Może trzeba z ni j walczyć? To co, walczymy z nią? Bo ja jestem gotowy. nie - mruknął Leo. - Nie musimy z ni;j walczyć, trenerze. Pipcr zmarszczyła brwi. Leo, co ci jest? Wyglądasz... nie mi nie jest! - Leo zerwał się od stolika. Hej, powinniśmy już iść. Mamy mnóstwo roboty! Ale... gdzie ty byłeś? - zapytała Hazel. Skąd masz te ciuchy? Ojej, dziewczyny! Doceniam wasze zainteresowanie, ale nie muszę mieć dwóch dodatkowych mam! Pipcr uśmiechnęła się niepewnie. No dobra, ale... -Trzeba naprawić okręt! Sprawdzić Fcstusa! Rąbnąć w nos boginię ziemi! Na co czekamy? Wasz Leo powrócił! Rozłożył ramiona i wyszczerzył zęby. Dzielnie się starał, ale Jason dostrzegał smutek w jego oczach. Coś mu się przydarzyło... i chyba miało to coś wspólnego z Kalipso. Jason próbował sobie przypomnieć, co o niej mówią miry greckie. Hyla kimś w rodzaju czarodziejki, może jak Medea czy Kirkc. Ale jeśli Leonowi udało się uciec /. kryjówki złej czarowniey, to dlaczego jest taki przybity? Trzeba będzie później z nim pogadać, upewnić się, że wszystko / nim w porządku. Bo teraz wyraźnie nie chciał być o nie wypytywany. Ws/yscy zaczęli się zbierać, pakując w serwetki kanapki i kończąc napoje. Nagle Hazel westchnęła: Patrzcie... Pokazała na północ. W pierwszej chwili Jason zobaczył tylko morze. A potem niebo rozłupała czarna błyskawica - jakby sama noc wdarła się w dzień. nie nie widzę - mruknął trener Hedge. -Ja też powiedziała Piper. Jason przebiegł wzrokiem po twarzach swoich przyjaciół. Większość wyglądała na zdezorientowanych. Chyba tylko Nico zoba czył czarną błyskawicę. Przecież to nie może być... - mruknął. - Od Grecji dzielą nas setki mil. Myślisz, że to Epir? - Jason czuł mrowienie we wszystkich kościach, jakby go poraził prąd o natężeniu tysiąca woltów. Nie wiedział, dlaczego widzi te czarne rozbłyski. Nie był dzieckiem Podziemia. Ale czul, że to zapowiedź czegoś bardzo złego. Nico pokiw.il głową. Dom Hadesu jest otwarty. Kilka sekund później dobiegł ich grzmot, jakby gdzieś daleko zahuczały działa artyleryjskie. Zaczęło się powiedziała Hazel.
Co się zaczęło? zapylał Leo. Kiedy znowu błysnęło czernią, złote oczy Hazel pociemniały jak folia aluminiowa w ogniu. Decydujące posunięcie Gai. Wrota Śmierci pracują po go dżinach. Jej wojska wkraczają całymi chmarami do świata śmiertelników. 'Ib się nie ud.i - powiedział Nico. - Kiedy tam dotrzemy, potworów będzie tyle, że nie zdołamy ich pokonać. Jason zacismjl szczękę. Pokonamy jc. I dotrzemy rani szybko. Leo wrócił. Zapewni mm odpowiednią prędkość. - Spojrzał n.i niego. Chyba żc to tylko gorące powietrze. Leo uśmiechnij! się krzywo. Jego oczy mówiły: Dzięki. I lei, chłopcy i dziewczęta, odlatujemy - powiedział. - Wujek Leo ma jeszcze parę asów w rękawic! LX I PERCY Percy wciąż.żył, ale miał już doić bycia trupem. Kiedy brnęli ku sercu Tartaru, wciąż zerkał na swoje ciało, dziwiąc się, że ilo niego należy. Ramiona wyglądały jak wybielona skóra naciągnięta na patyki. Po każdym kroku szkiclctowate nogi '/.dawały się ro/pływać w dym. Percy nauczył się już poruszać wewnątrz Mgły Śmierci, ale ren magiczny całun sprawiał, że czul się, jakby go spowijał obłok helu. liał się, że już nigdy się tego nie pozbędzie, nawet jeśli jakimś cudem przeżyje. Nie chciał przez resztę życia wyglądać jak postać 'z jakiegoś horroru. Próbował skupić uwagę na czymś innym, ale gdziekolwiek spojrzał, widział same potworności. Pod jego stopami grunt połyskiwał ohydną purpurą, pulsując pajęc7.ynami żyłek. W mętnym czerwonym blasku krwawych chmur spowita Mgłą Śmierci Annabeth wyglądała jak świeżo powstały z grobu zombie. Z przodu roztaczał się najbardziej przygnębiający widok. Równinę przed nimi pokrywała aż po horyzont armia potworów - stada skrzydlatych ara':, szczepy ociężałych cyklopów, c.i- Ic roje latających złych duchów. Tysiące, może dziesiątki tysięcy złowrogich stworów kłębiących się bezludnie, napierających na siebie, warczących i walczących o przestrzeń dla siebie --jak boisko przeludnionej szkoły podczas przerwy, szkoły, w której wszyscy uczniowie są naszpikowanymi steroidami mutantami, cuchnącymi naprawdę ohydnie. Bob prowadził ich ku skrajowi tej armii. Nie starał się ukrywać, co zresztą i tak nie miałoby sensu, biorąc pod uwagę fakt, że mial trzy metry wzrostu i jarzył się srebrnym blaskiem. Jakieś trzydzieści metrów od najbliższych potworów zwrócił się do Percy ego. Zachowaj spokój i trzymaj się tuż za mną. Nie zauważą was. Mam nadzieję - mruknął Percy. Siedzący na ramieniu tytana Mały Boh przebudził się z drzemki. Zamruczał porężnie i wyciął grzbiet w luk, na chwilę zamieniając się w szkielet, a potem powracając do postaci kociaka. On przynajmniej nie okazywał niepokoju. Annabcth przyjrzała się swoim widmowym rękom. Bob, jeśli jesteśmy niewidzialni... to w jaki sposób ty nas widzisz? No bo praktycznie jesteś, no wiesz... 'Pak - odrzekł Bob. - Ale my jesteśmy przyjaciółmi. Nyks i jej dzieci widziały nas. Wzruszył ramionami. To nie jest królestwo Nyks. Tu jest inaczej. Aha... rozumiem — powiedziała Annabcth, najwyraźniej nie bardzo przekonana, ale w końcu już tu byli i nie mieli wyboru: musieli spróbować.
Percy zapatrzył się na rojowisko strasznych potworów. Ale przynajmniej nie musimy się martwić, że w tym tłumie wpadniemy na jakichś przyjaciół. Bob wyszczerzył zęby w uśmiechu. ’Ink. to dobra wiadomość! No to idziemy. Śmierć jest blisko. Wkroczyli w tłum potworów. Percy cały tak dygotał, że bal się, by nie opad 1:1 z niego Mgła Śmierci. Widział już wielkie grupy potworów. Walczył z ich armią w bit wic o Manhattan. Ale tu było inaczej. Kiedy walczył z potworami w świecie śmiertelników, wiedział przynajmniej, że broni swojego domu. To dodawało mu odwagi, bez względu na to, jakie miał szanse. Tutaj był intruzem, obcym najeżdżaj. Nie należał do tego mrowia potworów, podobnie jak Minotaur nie należał do tłumu na Penn Station w godzinach szczytu. Opodal grupka empuz rozdzierała ścierwo gry łona, podczas gdy inne gry fony polatywaly nad nimi, skrzecząc z wściekłości. Sześcioramienny ziemisty i lajstrygoi'iski ogr ciskali w siebie kamieniami. chociaż Percy nie był pewny, czy walczą ze sobą, czy po prostu baraszkują. Mroczny kłąb dymu Percy podejrzewał, że to ejdolon - wsączył się w jakiegoś cyklopa, skłonił go, by sam uderzył się w twarz, po czym odleciał, by posiąść inną ofiarę. Percy, patrz - szepnęła Annabeth. O rzut kamieniem od nieh jakiś olbrzym w kowbojskim stroju poskramiał biczem stadko zionących ogniem koni. Na tłustych włosach tkwił mu kapelusz z szerokim rondem, miał też na sobie obszerne dżinsy i wysokie czarne buty. Z boku mógł uchodzić za człowieka, ale kiedy się odwrócił, Percy zobaczył, że ma trzy różne klatki piersiowe, każda w kamizelce innego koloru. To na pewno był Gcrion, który dwa lata temu próbował go zabić w Teksasie. Tutaj najwyraźniej chciał sobie oswoić nowe stado. Na samą myśl, że ten facet wyjcdzic na jakimś potworze z Wrót Śmierci, Percy ego znowu rozbolały żebra, jak wówczas w puszczy, gdy unii wyzwoliły klątwę umierającego Geriona. Zapragnął podejść do tego ranczerti o trzech ciałach, rąbnąć go w twarz i krzyknij': „Wielkie dzięki, Teksańczyku!”. Niestety, nie mógł tego zrobić. Ilu jego dawnych wrogów jest w tym tłumie? Zaczął pojmować, że każda walka, w której dotąd zwyciężył, była właściwie zwycięstwem pozornym. Bez względu na to, jak był silny i ile miał szczęścia, bez względu na to, ile potworów pokonał, ostatecznie czeka go klęska. Jest przecież tylko śmiertelnikiem. Zestarzeje się, osłabnie, nie będzie już tak szybki. Umrze. A tc potwory... będą istnieć w/Vcz//i>. Będą wciąż powracać. Odrodzenie się może im zająć parę miesięcy lub lat, może nawet stuleci, ale w końcu nastąpi. Patrząc na nie tu, w Tartarze, Percy poczuł się tak bezsilny, jak te duchy w rzece Kokytos. Co z tego, że jest herosem? Co z tego, że dokonał pani wartościowych czynów? Zło zawsze tu było, nabierając sił. bulgocąc pod powierzchnią. I )la tych nieśmiertelnych istot był i będzie tylko jakimś drobnym utrapieniem. Im wystarczy, że go przeczekają. Któregoś dnia jego synowie lub córki bę da musieli znowu się z nimi zmierzyć. Synowie łub córki. Ta myśl nim wstrząsnęła. Poczucie bezsilności opuściło go równie szybko, jak go nawiedziło. Spojrzał na Annabeth. Wciąż przypominała mglistego trupa, ale wyobraził sobie, jak napraw dę wygląda - jej pełne determinacji szare oczy, blond włosy zebrane do ryłu handaną, jej twarz, wynędzniałą i brudną, ale piękną jak zawsze. No dobra, może potwory będą się nieustanmcodradzać. Ale tak samo jest /. półbogami. Pokolenia będą przemijać, a Obóz Herosów przetrwa. I Obóz Jupiter. Przetrwały, choć były rozdzielone. Teraz, jeśli Grecy i Rzymianie połączą swe siły, będą jeszcze silniejsi. Wciąż była nadzieja. On i Annabeth zaszli już tak daleko. Wrota Śmierci są już blisko.
Synowie i córki. Śmieszna myśL Zupełnie niesamowita. I oto tu w samym scrcu Tartaru, Percy uśmiechnął się szeroko. Co ci jest? - zapytała szeptem Annabeth. W tej trupiej postaci pewnie wyglądał, jakby twarz wvkrzy wił mu grymas bólu. nie. Ja tylko... Gdzieś przed nimi rykr.al głęboki głos: -JAPRT! PERCY Jakiś tyran kroczył ku nim. kopniakami torując sobie drogę przez llum mniejszych potworów. Był tego samego wzrostu co Bob. Miał na sobie wymyślny pancerz ze stygijskicj stali, z wielkim diamentem jar/ącym się w samym środku napierśnika. Jego oczy Wyły lodowato niebieskie, jak próbki pobrane: z rdzenia lodowca, i rak samo zimne, lej samej barwy były jego włosy przycięte krótko jak u żołnierza. Pod pachą miał bojowy helm w kształcie łba niedźwiedzia. Z pasa zwisał mu miecz wielkości deski surfingowej. Mimo szram po walkach twarz miał całkiem przystojną i dziwnie znajomą. Percy był pewny, że nigdy przedtem go nie spotkał, ale jego oczy i uśmiech kogoś mu przypominały... Tytan zatrzymał się przed Bobem. Klepnął go w ramię. Japct! Nie mów. że nie poznajesz własnego brata! Nie! - odrzekł nerwowo Bob. - Wcale tego nie mówię. Drugi tytan odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. Słyszałem, że cię wrzucono do l.ete. To musiało być straszne! Ale wiemy, że w koócu wyzdrowiejesz. Toj:i, Koj os! Kojos! Oczywiście - zgodził się Bob. - Kojos, tytan... Północy! Wiem! - krzyknął Bob. Zaczęli klepać się po ramionach, rycząc śmiechem. Maly Bob, wyraźnie urażony rymi przepychankami, wspiął się na głowę Boba i zaczął sobie wić gniazdko w jego srebrnych włosach. Biedny stary Japct - powiedział Kojos. - Strasznie cię poniżono. Spójrz, na siebie! Miotła? Kombinezon sługi? Kot w twoich włosach? Hades musi zapłacie za takie zniewagi. Kim był ten półbóg, który odebrał ci pamięć? Eh, musimy go rozerwać na strzępy! Ty i ja, nie? Ila-lia. Bob przełknął ślinę. Mo pewnie. Rozedr/cć go na strzępy. Palce Percy ego zacisnęły się na długopisie. nie bał się brata Boba, nie przejmował się jego groźbą. W porównaniu z prostą mowa Boba Kojos przemawiał, jakby recytował Szekspira. Już samo to wzbudzało w Percym złość. Rył gotów dobyć Orkanu, gdyby musiał, ale jak dotąd Kojos chyba go nie dostrzegł. A i Boli jeszcze nie zdradził ich obecności, choć mial ku temu wicie okazji. Ach, dobrze znowu cię widzieć... - Kojos zabębnił palcami po swoim hełmie. Pamiętasz nasze wspólne zabawy? Oczywiście! Juk...? yyy... Ułapiliśmy naszego ojca Urana. Tuk! I.ubiliśmy mocować się z tatą... Poskromiliśmy go. No właśnie! A Kronos pociął go na kawałki swoim sierpem. Tak! Ha-hu. Bob wyglądał, jakby go zemdliło. - Ale była zabawa. Złapałeś starego za prawą stopę, jeśli dobr/c pamiętam. A l .‘run kopnął cię w twarz. Było się z czego naśmiewać! (Jłup: byłem — przyzna! Bob.
Ale, niestety, ci głupi półbogowie zamienili Kronosa w pył. - Koj OŚ westchną} ciężko. - Odrobinki jego esencji pozostały, ałc za mało, by złożyć go ponownie
Czy ja dobrze usłyszałam? I )wóch kolejnych tytanów strzeże Wrót od naszej strony? 'Ib mi się nie podoba. Percy spojrzał na Boba. Zaniepokoił go jcg° Nicobecny wyraz twa rzy. —m Pamiętasz Kojosa? • zapytał łagodnie. - 'Ib wszystko, o czym mówił? Bob mocniej ścisnął miotłę. Kiedy mówił, trochę sobie przypominałem. Wręczy! mi moją przeszłość jak... jak włócznię. Ale nie wiem, czy powinienem ią przyjąć. Wci.jż do mnie należy, jeśli jej nie chcę? Nie - powiedziała stanowczo Annabcth. Bob, jesteś już inny. Jesteś lepszy. Kociak zeskoczył / jego głowy. Okrążył stopy tytana, trykając je głową. Ttob zdawał się tego nie zauważać. Percy chciałby mieć taką pewność jak Annabcth. Chciałby powiedzieć Bobowi z całkowitym przekonaniem, że powinien zapomnieć o swojej przeszłości. Ale dobrze go rozumiał. Przypomniał sobie dzień, w którym otworzył oczy w Wilczym Domu w K alifornii, po tym jak I łt-ra wyczyściła mu pamięć. Gdyby ktoś na niego czekał, kiedy po raz pierwszy się przebudził, gdyby go przekonywano, że ma na imię Bob i jest przyjacielem tytanów i gigantów... uwierzyłby w to? Czułby się zdradzony, kiedy odkryłby swoją prawdziwą tożsamość? „To inna sytuacja" - powiedział sobie w duchu. - „My jesteśmy dobrzy “. Ale... czy na pewno? Pozostawił Boba w pałacu Hadesu na łasce nowego panu, który go nienawidził. Chyba nie ma prawa mówić Bobowi, co ma teraz zrobić - nawet, jeśli od tego zależy ich życie. Bob, myślę, że możesz wybrać - powiedział. Weź tylko ro z przeszłości Jupcta, co chcesz sobie zatrzymać. Resztę zostaw. Liczy się tylko twoja przyszłość. Przyszłość... To wymysł śmiertelników. Ja nie mam się zmieniać. przyjacielu Percy. Rozejrzał się po mrowiu potworów. My jesteśmy racy sami... nu zawsze. Gdybyś zawsze był tuki sam, Annabcth i j.i bylibyśmy już martwi. Może nie mieliśmy być przyjaciółmi, ale nimi jesteśmy. Stałeś się naszym najlepszym przyjacielem. Lepszego nie moglibyśmy sobie życzyć. Srebrne oczy tytana pociemniały. Wyciągnął rękę, a Mały Bob wskoczył na jego dłoń. Wyprostował się. Więc chodźmy, moi przyjaciele. Już niedaleko. Kroczenie po sercu Turcara. wcale nie bvlo zabawne. Purpurowy grunt był śliski i nieustannie pulsował. Z daleka wydaw.il się płaski, ale z blisk i był pełen fałd i grzbietów, przez które coraz trudniej było im się przedzierać. Na sękatych grudach czerwonych arterii i niebieskich żył można było oprzeć btopę, kiedy trzeba było się wspinać, ale szło się bardzo wolno. No i, oczywiście, wszędzie były potwory. Sfory piekielnych psów uganiały się po równinie, ujadając, warcząc i atakując każdego potwora, który na chwilę stracił czujność. A rai krążyły nad głowami, łopocąc skórzastymi skrzydłami, a ich widmowe ciemne sylwetki migały wśród trujących obłoków. Percy potknął się. Jego ręka dotknęła czerwonej arterii i mrowienie przebiegło nm całe ramię. W środku jest woda - powiedział. Prawdziwa woda. Rob mruknął cicho. Jedna z pięciu rzek. Jego krew. Jego krew? Annabcth odskoczyła od najbliższego węzła żył. - Wiedziałam, że wszystkie rzeki Podziemia wpływają do Tarcaru, ale... Tak - powiedział Bob. Wszystkie płyną przez jego serce. Percy przesunął dłonią po pajęczynie naczyń krwionośnych. 'Ib wody Styksu płyną pod jego palcami czy może Lete? Gdyby jedna z tych żyłek pękła mu pod stopą... Wzdrygnął się. /.dał
sobie sprawę, że kroczy po najniebczpicczniejs/.ym systemie krwionośnym w całym wszechświacie. Powinniśmy się pospieszyć - powiedziała Annabcrh. - Jeśli nie... Urwała. Przed nimi powietrze rozdarły rozgałęzione strumienie ciemności - jak błyskawice, tyle żc czarne. Wrota - powiedział Rob. - Musi przechodzić jakaś duża grupa. Percy poczuł w ustach smak krwi gorgony. Nawet jeśli jego przyjaciele z „Argo II” odnajdą drugą stronę Wrót Śmierci, to jak zdołają pokonać kolejne falc potworów, zwłaszcza jeśli wszystkie już na nieh czekają? Czy wszystkie potwor)' przechodzą przez I )om Hadesa? - zapytał. Jest aż tak wielki? Bob wzruszył ramionami. Pewnie są dokądś wysyłani, kiedy przejdą. Dom I ladesa jest w ziemi, nie? Ib królestwo Gai. Może wysłać swoje sługi, do- kąd zechce. Percy upadł na duchu. Potwory przechodzące przez Wrota Śmierci, by zagrozić jego przyjaciołom w Kpinę - to już była dostatecznie beznadziejna perspektywa. Teraz wyobraził sobie teren po tamtej stronie Wrót jako wielki system podziemny, coś w ro dzaju metra, którym giganci i inne potwory są rozsyłani, dokąd tylko Gaja zapragnie - do Obozu I lerosów, do Obozu Jupiter albo na morze, ram gdzie płynie ku Epirowi „Argo 11”. Skoro Gaja ma taką moc - powiedziała Annabeth - to czy nie może i nas dokądś wysłać? Percy aż się wzdrygnął, słysząc to pytanie. Czasami wolałby, żeby Annabeth nie była raka bystra. Bob podrapał się po podbródku. Wy nie jesteście potworami. Z wami może być inaczej. „Wspaniale" - pomyślał Percy. Z trudem znosił myśl c» Gai czekającej na nieh [M> tamtej stro nie, gotowej teleportować ich do wnętrza jakiejś góry, ale wiedział. że Wrota f<» ich jedyna szansa wyjścia z Tarłam. Nie było innej możliwości. Bob pomógł im wspiąć się na kolejny grzbiet. I nagle ujrzeli przed sobą Wrota śmierci prostokąt ciemności na szczycie następnego wzgórka mięśni serca, jakieś pół kilometra od nieh, otoczony ciżbą potworów tak gęsią, że mogliby przejść po ich głowach. Wrota były wciąż za daleko, by rozpoznać szczegóły, ale strzegących jc tytanów nie trudno było rozpoznać. Ten po lewej stronie mial na sobie lśniący zloty pancerz migocący żarem. Hyperion mruknął Percy. - len n> się szybko odradza. Tytan stojący po prawej stronie Wrót miał ciemnoniebieską zbroję, a z jego hełmu wyrastały baranie rogi. Percy widział go rylko w swoich snach, ale to musiał bvć Krios, tytan, którego zabił Jason w bitwie pod górą Tam. Dwaj inni bracia Boba - powiedziała Annabeth. Mgła Śmierci zamigotała wokół niej, na chwilę zamieniając iej twarz w wyszczerzoną czaszkę. - Bob, walczyłbyś z nimi, gdybyś musiał? Bob uniósł miotłę, jakby się szykował do wielkiego zamiatania. Musimy się pospieszyć powiedział, a Percy pomyślał, że trudno to uznać za odpowiedź na jej pytanie. Chodźcie za mną. LXIIl PERCY JLk dotąd kamuflaż Mgły Śmierci chronił ich skutecznie, więc oczywiście Percy spodziewał się, że kłęsk:t nadejdzie w ostatniej chwili. Jakieś piętnaście metrów od Wrót oboje zamarli. Och, Iłogowic - mruknęła Annabeth. Su identyczne.
Percy wiedział, co miała na myśli. Osadzony w ramie zc sty- gijskiej stali magiczny portal był drzwiami windy dwoma srebrno-czarnym i panelami pokrytymi wzorami w stylu art dc- co. Pomijając fakt, że kolory były odwrócone, drzwi wyglądały dokładnie tak, jak dra w i windy w Empire State Building - wejście do Olimpu. Na ich widok Percyego ogarnęła taka tęsknota za domem, że nii* mógł złapać tlenu. nie zatęsknił tylko za Olimpem. Zatęsknił 7.a wszystkim, co za sobą zostawił: za Nowym Jorkiem, za Obozem Herosów, za swoją matką : ojczymem. Zapiekło go pod powiekami. Bał się cokolwiek powiedzieć, żeby się nie rozpłakać. Wrota Śmierci wydały mu się osobistą zniewagą, drwiną zr wszystkiego, czego tak mu brakowało. Kiedy otrząśnij! się już z pierwszego szoku, dostrzegł inne szczegóły: szron wysypujący się spod podstawy drzwi, purpurową poświatę wokół nieh i łańcuchy, które jc więziły. Grube łańcuchy z czarnego żelaza biegły z obu stron odrzwi jak liny podtrzymujące zwodzony most. Przymocowane były do haków wbitych w mięsisty grunt. Przy hakach stuli na straży dwaj Tytani. Krios i Hy|>erion. Nagle całe odrzwia zadygotały. Czarne błyskawico rozdarły niebo. Łańcuchy zadrgały, a tytani postawili stopy na hakach, by jc zabezpieczyć. Drzwi rozsunęły się, ukazując złote wnętrze windy. Percy napiął mięśnie, gotów popędzić naprzód, ule Bob położył mu dłoń na ramieniu. Czekaj - mruknął ostrzegawczym tonem. I lypcrion ryknął do otaczającego go tłumu potworów: Grupa A-22! Prędzci, próżniaki! I >o windy ruszył biegiem z tuzin cyklopów, wrzeszcząc i wymachując czerwonymi biletami. nie zmieściliby się w tych drzwiach, ale gdy się do nieli zbliżyli, ich ciała zniekształciły się skurczyły, ,i Wrota Śmierci wessałyje do środka. Krios wcisnął kciukiem guzik po prawej stronie drzwi, które natychmiast się zasunęły. Odrzwia ponownie zadygotały. Czarne błyskawice przesiały rozrywać niebo. Musisz zrozumieć, jak to działa mruknął Bob, zwracając się do kociaku w swojej dłoni, pewnie dlatego, by inne potwory nie dziwiły się. do kogo mówi. Za każdym razem, gdy Wrota się otwierają, próbują się tcłcporiownć do nowego miejsca. Tak je skonstruował Tanatos, więc tylko on może jc odnaleźć. Ale teraz są spętane łańcuchami. nie mogą się nigdzie przenieść. Więc przetniemy łańcuchy - szepnęła Annabeth. Percy spojrzał na gorejącą sylwetkę Ilypcriona. Kiedy ostatnim razom z nim walczył, musiał wytężyć wszystkie siły. by go pokonać, a i rak sum led wo uszedł z życiem. Teraz miał przed sob.'} dvxkb tyranów, a za plecami kilkanaście tysięcy potworów. Nas/ kamuflaż zapytał - zniknie, jeśli zrobimy coś agresywnego, na przykład przetniemy te łańcuchy? nie wiem - powiedział Bob do kota. Mi an - odpowiedział Mały Bob. Bob, będziesz musiał ściągnąć ich uwagę na siebie - powiedziała Annabeth. Ja i Percy ohcjdziciny chyłkiem tytanów i przetniemy łańcuchy za ich plecami. Tak, dobrać odrzekł Bob. - Ale jest jeden problem. Jak już będziecie w środku, ktoś musi pozostać na zewnątrz, żeby nacisnąć guzik i bronić go. Percy próbował przełknąć ślinę. Yyy... bronić guzika? Bob kiwnął głową, drapiąc kota pod brodą. Kro.i musi naciskać guzik przez dwanaście minut, bo inaczej podróż się nie skończy.
Percy spojrzał na Wrota. Rzeczywiście, Krios wciąż naciska! guzik po prawej stronie. Dwanaście minut... Trzeba jakoś odciągnąć tytanów od tycłi drzwi, a potem któreś z nieh Bob. Percy lub Annabeth będzie musiało naciskać guzik przez dwanaście minut pośród ciżby potworów, w samym sercu Tartaru, podczas gdy pozostała dwójka będzie jechała do świata śmiertelników. To niemożliwe. Dlaczego akurat dwanaście minut? - zapytał. nie wiem - odrzekł Bob. - A dlaczego dwunastu mieszkańców' Olimpu albo dwunastu tytanów? Niby tak zgodził się Percy, ale w ustach miał gorycz. Co to znaczy, że podróż się nie skończy? - zapytała Annabeth. Co się sranie z pasażerami? Bob nie odpowiedział. Po jego zbolałej minie Percy poznał, że tytan nie chciałby znaleźć się w windzie, która zatrzymałaby się między Tar tu rem a światem śmiertelników. Jeśli będziemy naciskać guzik, prz.cz dwanaście minut, .1 luń cuchy zostaną przecięte... ...drzwi powinny gdzieś się przenieść - powiedział Bob. - Tak chyba są skonstruowane. Znikną z Tartaru. Pojawią się gdzieś indziej, gdzie Gaja nie będzie mogła ich użyć. I Tanatos je odzyska - powiedziała Annabeth. - Śmierć znormalnieje , a potwory utracą swój skrót do świata śmiertelników. Percy westchnął. Łatwo powiedzieć. Tylko żc... no, wszystko i w ogóle. Mały Bob zamruczał. -Ja nacisnę guzik - oświadczył Boh. W Percym wezbrała mieszanina uczuć - żal, smutek, wdzięczność i poczucie winy, wszystko to zastygło w emocjonalny cement. Bob, nie możemy od ciebie tego żądać. Ty też chcesz przejść pr/.ez Wrota Śmierci. Chcesz znowu zobaczyć niebo, gwiazdy i... Chciałbym przerwał mu Bob. — Ale ktoś musi naciskać guzik. A kiedy łańcuchy zostaną przecięte... moi bracia będą walczyć, by was zatrzymać. nie będą chcieli, hy Wrota zniknęły. Percy spojrzał na niezliczone hordy potworów. Nawet gdyby pozwolił na to Bohowi, to jak jeden tytan obroni się przed taką ciżbą przez eałc dwanaście minut, przez cały czas naciskając palcem ten guzik? Cement osiadł mu w brzuchu. Zawsze podejrzewał, że tak to się skończy. Musi pozostać na zewnątrz. Bob będzie odpędzał potwory, a on będzie trzymał palec na guziku windy, żeby ocalić Annabeth. Trzeba ją jakoś przekonać, by sama weszła do windy. Kiedy bę dzic już bezpieczna, a Wrota znikną, on inożc umrzeć, wiedząc, że zrobił coś dobrego. Percy m Percy...? - W jej glosie czaiło się podejrzenie. Wpatrzyła się w niego uważnie. Była stanowczo za ui.jdra. Gdyby spojrzał jej w oczy, na pcw no by poznałajc^u myśli. Wszystko po kolei powiedział. - Przetnijmy te łańcuchy. PERCY Japei! - ryknął My peri on. No. no. :i myślałem, że ukrywałeś się gdzieś pod kubłem. Boh poczłapał ku niemu /. nachmurzoną miną. nie ukrywałem się. Percy zaczął się skradać ku prawej stronie Wrót, Annabeth ku lewej. Wydawało się, że tytani w ogóle ich nie dostrzegają, ale Percy wolał nie ryzykować i trzyma1, długopis w ręku. Pochylił się nisko i stąpał najciszej, jak mógł. Mniejsze potwory trzymały się /. dala od
tytanów, więc było dość wolnego miejsca, by obejść Wrota, ale Percy czuł za plecami powarkującą hordę. Annabeth wybrała lewą stronę, bo wyobraziła sobie, że Hyperion mógłby Percy ego wyczuć. W końcu to Percy zabił go w świccic śmiertelników, I dobrze zrobiła. Po takdlugim pobycie w Iartarzc Percy miał mroczki w oczach, gdy tylko spojrzał rui jego gorejącą złotą zbroję. Po prawej stronie stal Krios, posępny • nieruchomy, w hełmie o kształcie głowy barana zakrywającym mu twarz. Jedną stopę oparł nu huku mocującym łańcuch, u kciukiem niei skul guzik windy. Rob stanął przed swoimi braćmi. Wparł włócznię w grunt i starał się przybrać groźny wygląd, co z kociakiem na ramieniu nie było takie proste. I lyperion i Krios. Pamiętam was obu. Naprawdę, Japccic? — Złoty tytan roześmiał sit;, spoglądając znacząco na Kriosa. Dobrze wiedzieć! Słyszałem, że Percy Jackson zamieni! cię w odmóżdżoną sprzątaczkę. Jak on cię na zwał? Betty? Bob warknął Bob. No, Ho/\ zjawiasz się dość późno. Krios i ja tkwimy tu od miesięcy... Tygodni - poprawił go Kri os, którego głos zadudnił głucho spod hełmu. Może i rak. Ale to nudna robota strzeżenie tych wrót i prze pychami- przez nie potworów na rozkaz Gai. Aha, Krios, która grupa będzie następna? Druga Czerwona. I lyperion westchnął. Płomienie rozjarzyły się na jego ramionach. Druga Czerwona. Dlaczego po A-22jest Druga Czerwona? Co to za system? - Łypnął na Boba. - 'Ib nie jest robota dla mnie, Pana Światła! Jestem tytanem Wschodu! Panem Świtu! Czemu zmuszają innie do wyczekiwania tu w ciemności, podczas gdy giganci ruszają do boju i zgarną całą chwalę? Krios to co innego... Dostałem najgorszy przydział mruknął Krios, nadal trzymając kciuk na guziku. Ale_/W? 'Po śmieszne! To powinna być twoja robota, Japecic! Stań tu przez chwilę na moim miejscu. Bob patrzył na Wrota, nie wzrok miał utkwiony gdzieś w dal — zagubiony w przeszłości. Wszyscy czterej obaliliśmy naszego ojca Urn nosa - przypomniał sobie. - Kojos, ja i wy dwaj. Kronosobicc.il nam panowanie nad czterema rogami świata za pomoc w zamordowaniu starego. Tak było - rzekł Hyperion. I byłem szczęśliwy, mogąc to zrobić! S.im bym z ochotą ciachnął go sierpem! Ale ty, Bob... ty zawsze miałeś wątpliwości co do tego mordu, nie? tMgodny lytan Zachodu, łagodny jak zachód słońca! Nie mam pojęcia, dlaczego nasi rodzice nazwali cię „Nabijaczcm". Już lepiej by ci pasowało Mazgaj. Percy dotarł do haka. Zdj.jl zatyczkę /.długopisu i Orkan błysnął mu w dłoni. Krios nie zareagował. Jego uwagę pochłaniał Bob, który skierował osrrze włóczni w pierś Hypcriona. Wciąż potrafię nabijać - powiedział Bob niskim i pewnym głosem. - Za bardzo się przechwalasz, Hyperionie. Jesteś taki błyskotliwy i ognisty, ale Percy Jackson i tak cię pokonał. Słyszałem, że stałeś się pięknym drzewem w Central Parku. Oczy Hypcriona rozbłysły. Uważaj, bracie. Praca woźnego jest przynajmniej uczciwa. Sprzątam po innych. Zostawiam pałac w lepszym stanie, niż go zasrałem. A ty... ty nie dbasz o bałagan, jaki robisz. Byłeś ślepo posłuszny Kronosowi. Teraz spełniasz rozkazy Gai. To nasza mathA - ryknął I lypcrion. Nie przebudziła się, kiedy my walczyliśmy o Olimp - przypomniał mu Bob. Faworyzuje swój drugi miot, gigantów. Krios odchrząknął.
-To prawda. Dzieci otchłani. Obaj stulcie gęby! - zawołał ze strachem l lypcrion. Może nas usłyszeć! Z windy dobiegł krótki sygnał. Trzech tytanów podskoczyło. Minęło dwanaście minut? Percy utracił poczucie czasu. Krios zdjął palec z guzika i zawołał: Druga Czerwona! Gdzie jest Druga Czerwona? Potwory zaczęły się między sob;j przepychać, nie żaden nie wystąpił naprzód. Kri os westchnął głośno. A frowimiziulem im, żeby pilnowali swoich biletów. Druga Czerwona! Stracicie miejsce w kolejce! Annabcth stanęła tuż za Hypcrior.cm. Wzniosła swój miecz zc smoczej kości nad podstaw;] łańcucha. W ognistym blasku zbroi tytana, osnuta Mgłą Śmierci, wyglądała jak płonący ghul. Wystawiła trzy palce, gotowa odliczać. Powinni przeciąć łańcuchy, zanim następna grupa będzie próbowała wejść, do windy, ale musieli również być pewni, że uwaga tytanów będzie skupiona na czym innym. Hyperion zaklął pod nosem. Wspaniale! Teraz to się zrobi niezły bałagan. - Uśmiechnął się kpiąco do Boba. No to wybieraj, bracie. Będziesz z nami wałczyć czy nam pomożesz? nie mam czasu na twoje pogadanki. Bob zerknął na Annabcth i I’ercycgo. Percy pomyślał, że tytan zaraz ruszy do boju, ale on uniósł ostrze włóczni i powiedział: Dobrze. Mogę stanąć na straży. Który z was chce sobie zrobić przerwę? Ja, oczywiście odrzekł szybko Hyperion. Ja! - warknął Krios. Naciskałem ten guzik tak długo, że kciuk mi zaraz odpadnie. -Ja tu stoję dłużej - zagrzmiał 1 lyperion. Wy dwaj pilnujcie Wrót, a ja przeniosę się do świata śmiertelników. Jest tam paru greckich herosów, z którymi muszę się policzyć! Och, nie! - zawył Krios. — Ten mały Rzymianin zmierza do Epiru... ten, który zabił mnie na górze O tli rys. Wtedy miał szczęście. Teraz moja kolej. Tak?! - Hy[M*rion dobył miecza. - Najpierw cię wypatroszy. Barania Głowo! Krios uniósł swój miecz. Spróbuj, ale ja już dłużej nie wytrzymam w rej cuchnącej dziurze! Annabeth spojrzała na Percyego. Zaczęła bezgłośnie odliczać*: Raz, u'ivti... Ale zanim /.dążył uderzyć mieczem w łańcuch, ich uszy rozdarł ostry gwizd, podobny do świstu nadlatującej rakiety. F.ksplozju wstrząsnęła zboczem wzgórza. Percy upadł na plecy, pchnięty falą żaru. Czarny szrapncl rozerwał ICriosa i I Iyperiona na kawałki jak dwa kloce ugodzone siekierami. CUCHNĄCA IY/JURA! Głuchy głos potoczył się po równinie, wstrząsając ciepłym, mięsistym gruntem. Hob dźwignął się na nogi. Kksplozja nie wyrządziła mu krzywdy. Machnął włócznią, starając się zlokalizować źródło głosu. Mały Bob wcisnął się pod jego kombinezon. Annabeth wylądowała jakieś pięć tnetrów od Wrót. Kiedy wstała, Percy poczuł taką ulgę, widząc ją żywą, że dopiero po chwili zdał sobie sprawę ze zmiany jej wyglądu. Znowu była sobą. Mgła Śmierci rozwiała się. Spojrzał na swoje ręce. Jego też już nie nie ukrywało. TYTANI powiedział z pogardą głos. - NIŻSZE ISTOTY. NIEDOSKONALE l SŁABE. Powietrze przed Wrotami Śmierci pociemniało i zgęstniało. Istota, która się pojawiła, była tak ogromna i potężna, promieniowała taką wrogością, że Percy miał ochotę odpclznąć i ucicc. Zamiast tego zmusił się, by ogarnąć wzrokiem postać boga, poczynając od jego wysokich butów z czarnego żelaza, z których każdy byl wielki jak trumna. Nogi Krios miał okryte czarnymi nagolennikami, ciało nabrzmiałe purpurowymi muskularni, jak ten grunt.
Spódniezkę zbroi tworzyły poczerniałe, poskręcane kości, złączone jalc ogniwa łmicucha, a podtrzymywał ją pits ze splecionych ze sobą potwornych rumion. Nu napierśniku pojawiały się i ginęły mroczni' iwurze-gigantów, cyklopów, gorgon i smoków - jakby próbowały wydobyć się spod pancerza. Ramiona min! nagie muskularne, purpurowe i lśniące - :i dłonie wielkie jak łyżki koparek. Najgorsza była głowa: bezkształtny hełm / poskręcanej skały i metalu, najeżona szpikulcami, pulsująca masa magmy. * lwa rz była wirem, spiralą ciemności. Na oczach Percyego ta ohydna gęba wessała ostatnie cząsteczki esencji I łyperiona i Kriosa. Jakimś cudem odzyskał głos. -Tartar. Wojownik wydał z siebie taki odgłos, jakby jakaś góra rozpękła się na dwoje. Percy nie wiedział, czy to ryk, czy śmiech. Ta forma to tylko shba manifestacja mojej mocy-powiedział bóg. Air wystarczy, by uf tobą żując, pól bożku. Nieprzychodzi mi to tatzeo. Zawracanie sobie gloioy takim komarem jak ty urąga mojej godności. -Yyy... - Percy poczuł, że słabną mu kolana. - Nie... no... nie rób sobie kłopotu. Okazale i się zadziwiająco odporny, /uszedłeś za daleko. nie mogf tego dłużej tolerować i patrzeć, jak osiągasz swej cei. Rozłożył szeroko ramiona. W całej dolinie tysiące potworów zawyło i zaryczało, zaszczekało orężem i wrzasnęło triumfalnie. Wrota Śmierci zadygotały w łańcuchach. Poczuj się uhonorowany. pólbożku- powiedział bóg otchłani. - Nawet Olimpijczycy nie MI MU C: mojej osobistej uwagi Ale ty zaiturriesz uśmiercony przez samego Tar tara/ LXV F HA nie Frank liczył na lajcrwcrki. A przynajmniej na wielki transparent z napisem „W 1 1 AJ W DOM ur. Ponad tr/.y tysi-.jce lar temu jego grecki przodek - dobry stary Pcriklyincnos, zmieniający kształty - pożcglował na wschód z Argonautami. Wiele stuleci później potomkowie Pcriklymenosa służyli we wschodnieh legionach rzymskich. Potem, po całej serii nieszczęśliwych wypadków, jego rodzina znalazła się w Chinach, by w końcu w dwudziestym wieku wyemigrować do Kanady. Teraz Frank przywędrował do Grecji, co oznaczało, że rodzina Zhangów właśnie okr.|żyła cały glob ziemski. To zasługiwało na jakieś specjalne przyjęcie, ale powitało go tylko stadko dzikich, wygłodniałych harpii, które zaatakowało okręt. Frank trochę źle się czuł, zmuszony do wystrzelania ich / luku. Wciąż myślał o Kil i, ich zadziwiająco inteligentnej przyjaciółce z Portland. Ale te harpie wcale jej nie przypominały. Z ochot;j wyżarłyby mu twarz. Więc strzelał, '/.imicniaj.jc je w obłoczki pyłu i piór. (I reck i krajobraz też nie oka/ał się gościnny. Wzgórza upstrzone były głazami i porośnięte skarłowaciałymi cedrami. Wszystko drgało w rozpalonym powietrzu. Słońce piekło, jakby próbowało przekuć krajobraz na tarczę / niebiańskiego spiżu. Nawet z wysokości trzydziestu metrów słychać było brzęczenie cykad wśród drzew senny, otumaniający dźwięk, który sprawiał, że ciążyły mu powieki. Nawet rywalizujące głosy boga wojny w jego głowie zdawały się zapaść w drzemkę. Od czasu, gdy zaczęli lecieć nad (Jrecją, przestały go dręczyć. Pot spływał mu po plecach. Po zamrożeniu pod pokładem przez tę zwariowaną boginię śniegu myślał, że już nigdy się nie rozgrzeje, a teraz jego koszulka była mokra od potu. Gorąco i parnie! - zawołał Leo stojący przy sterze. - Zatęskniłem za I Iousion! Co ty na to, Hazel? Brakuje tylko jakichś olbrzymich komarów, a czułbym się jak na wybrzeżu zatoki! Wielkie dzięki, Leo - burknęła Hazel. Icraz pewnie zaatakują nas starożytne greckie potwory w postaci olbrzymich komarów.
Frank przyglądał się tym dwojgu, zastanawiając się, jak to się stało, że napięcie między nimi znikło. Wciąż nie wiedział, co się przydarzyło Leonowi podczas pięciu dni jego Nicobecności, ale najwyraźniej coś go zmieniło. Nadal lubił sobie |*ożartować, ale Frank wyczuwał tę zmianę - jak w okręcie z nowym kilem. Można nie ■wiJzirć kilu, :dc wyczuwa się go po sposobie, w jaki okręt pruje lale. Leo już przestał się na nim wyżywać. Chętniej gawędził z Hazel, nie rzucając na nią tych ukradkowych, tęsknych, rozmarzonych spojrzeń, które zawsze Franka irytowały. Hazel zdradziła mu, co o rym myśli. Poznał kogoś. Frank nie mógł w to uwierzyć, lak? Gdzie? Niby skąd możesz to wiedzieć? Uśmiechnęła się. Po prostu wiem. Jakby była córką Wenus, a nie Plutonu. Frank nie z togo nie rozumiał. Oczywiście odczuw.il ulgę, widząc. żc Leo już nie podrywu jego dziewczyny, ule trochę się o niego martwił. Nie zawsze .się ze sobą zgadzali, ule po tym wszystkim, co razem przeszli, wolałby, żeby żadna dziewczyna nie złamała mu sercu. Ahoj! - Głos Nica wyrwał go z tych rozmyślań. Nico, juk zwykle, siedział nu szczycie przedniego masztu. Pokazywał na połyskującą zieloną rzekę wijącą się pośród wzgórz około kilo metru od nieh. - Steruj tam! Zbliżamy się do świątyni. Jesteśmy już bart Izo blisko. Jukhy nu potwierdzenie iego słów czarna błyskawica rozdarła niebo. Ciemne plamki zamigotały ('rankowi przed oczami, u wioski na ramionach stanęły dęba. Jason zapiął pas z mieczem. Niech się wszyscy uzbroją. Leo, przybliż się, ale jeszcze nie dokuj. Piper, I lazel, chwyćcie za liny cumownieze. -Już się robi! - zuwołala Piper. Hazel cmoknęła Franku w policzek i pobiegła jej pomóc. Frank - zawołał Jason - zejdź na dół i znajdź trenera Hedge a! Tuk jest! Zszedł pod pokład i mszył do kabiny I Icdgeu. Kiedy zbliży! się do drzwi, zwolnił. Nie chciał zaskoczyć satyra. I ledge miał zwyczaj wyskakiwać z kabiny z kijem bcjsbolowym w ręku, kiedy mu się wydawało, że wrogowie atakują okręt. Frank parę razy o mało nie oberwał w głowę, kiedy szedł zbyt głośno do łazienki. Uniósł rękę, by zapukać, ule zobaczył, że drzwi są uchylone. Usłyszał głos Hedge a. Daj spokój, kochanie! Przecież wiesz, że to nie tak! Frank -zamarł. nie zamierzał podsłuchiwać, .de nie bardzo wiedział, co zrobić. Hazel wspomniała mu, że martwi się o trenera. Utrzymywała, że coś go gnębi, ale Frank nie brał sobie tego do serca. Do rej chwili. Jeszcze nigdy nie słyszał I Icdgc'.i przemawiającego tak lagothii?. Z jego kabiny zwykle dobiegał tylko głos spikera komentującego jakiś mccz lub glos trenera wrzeszczącego: „Taaak! Załatw ich!" kiedy oglądał jeden ze swoich ulubionych filmów akcji. Frank był pewny, że Hedge nie nazywałby Chucka Norrisa kotbanifit;. Rozległ się inny głos - kobiecy, ale ledwo słyszalny, jakby dochodził z bardzo daleka. 'lak. kochanie - obiecał Hedge. - iAle... ccc... czeka nas bitwa... - odchrząknął - i może być różnie. Ty się nie narażaj. Wrócę. Obiecuję ci. Frank nie mógł już dłużej tego znieść. Głośno zapukał. Hej, trenerze! Zapadła cisza. Frank policzy! do sześciu. Drzwi rozwarły się z lulkiem. Trener Hedge siał na progu, łypiąc na niego groźnie. Oczy miał nabiegłe krwią, jakby za długo oglądał telewizję. Na głowie miał, jak zwykle, bcjsholówkę, a na sobie spodenki
gimnastyczne, koszulkę i skórzany napierśnik. Z szyi zwisał mu gwizdek, może na wypadek, gdyby musiał odgwizdać faul armii potworów. Zhang! Czego chcesz? Yyy... przygotowujemy się do bitwy. Potrzebujemy cię na pokładzie. Kozia bródka trenera zadrżała. No tak. Oczywiście. Jakoś dziwnie nie podnieciła go perspektywa walki. Niechcący... no wiesz... słyszałem,jak rozmawiasz ■ wyjąkał Frank. Korzystałeś z iryfonu? f ledge zrobił taką minę, jakby zamierzał rąbnąć go w nos albo przynajmniej głośno zagwizdać. Potem ramiona mu opadły. Westchnął ciężko i wrócił do kabiny, pozostawiając Franka na progu. Trener rzucił $iy na koję. Objął podbródek dłonią i rozejrzał się ponuro po kabinie. Wyglądała jak sypialnia w internacie po przejściu tajfunu - podłoga zasłana ubraniami (mo/c cło prania, a może Ho zjedzenia, z satyrami nigdy nie wiadomo), na toaletce i wokół telewizora porozrzucane płyty DVD i brudne naczynia. Za każdym razem, gdy okręt się przechylił, po podłodze przetaczało się stadko ekwipunku sportowego - piłki do futbolu, do koszykówki, do bejsbola. a także, z jakiegoś powodu, jedna kula bilardowa. W powietrzu pointy wały kłębki koziej sierści, gromadząc się pod meblami. Kozic waciki? Kozie kotki? Na nocnej szafce leżały miska z wodą, kupka złotych drachm, latarka i szklany pryzmat do robienia tęczy. Trener był najwyraźniej dobrze przygotowany do wysyłania i odbierania mnóstwa iryfonów. Frank przypomniał sobie, co Pipcr mówiła mu o dziewczynie liedgea, nimfie obłoków, która pracowała dla ojca Pipcr. Jakona miała na imię? Melinda? Miliccnta? Nie, Mellie. Yyy... z twoją dziewczyną, Mellie, wszystko w porządku? zapytał. Nie twój interes) warknął satyr. -Jasne. Hedge przewrócił oczami. No dobra! Skoro już musisz wiedzieć... tak. rozmawiałem /. Mellie. Ale nie jest już nioią dziewczyną. Och... - Franka szczerze to zmartwiło. Zerwaliście? Nie, ty głupku! Wyszła za mnie! To moja żona! Franka zamurowało. Trenerze... to... to wspaniała nowina! Kiedy...? Jak...? nie twój interes! -Mram.., w porządku. Pod koniec maja. Tuż zanim wyruszyliśmy na tę. wyprawę. nie chcieliśmy robić zamieszania. Frank poczuł się tak, jakby okręl znowu się za kołysał, ale tym razem to 011 sam musiał się zachwiać. Stadko piłek n.idal tkwiło pod ścian;}. I przez cały ten czas I ledge mini już żonę? Rył nowożeńcem, ajednak zdecydował się wyruszyć na wyprawę? nie dziwnego, że tak często korzystał z iryfonu. nie dziwnego, że wciąż tak zrzędził i był wobec wszystkich opryskliwy. A jednak... Frank wyczuwał, że coś jeszcze się za rym kryje. Po tonie, w jakim Hedge rozmawiał przez irylbn, można było poznać, że małżonkowie o coś się spierają. nie chciałem podsłuchiwać- powiedział - .ile... u niej wszystko gra? To była rozmowa prywatna! Oczywiście. nie ma sprawy. No dobra! Powiem ci. - I ledge wyrwał sobie kępkę włosów z uda i puścił ją w powietrze. - Wzięła urlop tut całe lato, opuściła Los Angeles i przybyła do Obozu I lerosów, bo pomyśleliśmy... - głos mu się załamał. - Pomyśleliśmy, że tam będzie bezpieczniej. No i teraz tkwi w obozie, który mają zaatakować Rzymianie. Ona... ona strasznie się boi.
Frank nagłe uświadomił sobie z całą mocą, że ma na piersi odznakę centuriona, a na ramieniu wytatuowane litery SPQU. Przykro mi - mruknął. Ale skoro jest duchem obłoku, to czy nie może po prostu... no wiesz... odlecieć? Palce trenera zacisnęły się na uchwycie kija bejsbołowego. Normalnie... tak. Ale widzisz... Ona jest w delikatnym stanie. Ib nie byłoby bezpieczne. W delikatnym... Frank wytrzeszczył oczy. - Ma mieć dxu-ckoi Będziesz ojeemi\ Krzyknij trochę głośniej — burknął IIcd*>c. - Bo cię nie dosłyszeli w Chorwacji. Frank mimo woli się uśmiechnął. Ale... trenerze, to niesamowite! Malesatyrzątkor Albo nimla? Będziesz fantastycznym ojcem. Nie bardzo wiedział, dlaczego tak pomyślał, biorąc pod uwagę miłość trenera do kijów bejsholowych i kopniaków z pełnego obrotu, ale był tego pewny. I lodge jeszcze bardziej się nachmurzył. Zhang, idzie wojna. Niedzic nie jest bezpiecznie. Mellie mnie potrzebuje. Gdybym gdzieś zginął... I kj, przecież nikt nie umrze. Hedge spojrzał mu w oczy. Widać było, że w to nie wierzy. Zawsze miałem słabość do dzieci Aresa - mruku,jl. - Albo Marsa, jak wolisz. Może dlatego nie tłukę cię na miazgę za zadawanie tylu pytań. Ale ja nie... Dobra, powiem ci! -1 ledge znowu westchnął. - Kiedy byłem na swojej pierwszej wyprawie jako poszukiwacz półbogów, trafiłem do Arizony. Po tego dzieciaka, Clarisse. Clarisse? Twoją siostrę przyrodnią. Córkę Aresa. Ostra była. Wojownicza. Duży potencjał. W każdym razie miałem tam sen. O mojej mamie. Ona... ona była nimią obłoków, jak Mellie. Śniło mi się, że jest w tarapatach i potrzebuje mojej pomocy. Powiedziałem sobie: „No nie, to przecież tylko sen. Kto by skrzywdził taką słodką starą nimfę? A zresztą muszę sprowadzić lego małego półboga w bezpieczne miejsce". Więc ukończyłem misję, przyprowadziłem Clarisse tło Obozu 11 erosów. Dopiero potem wybrałem się, by sprawdzić, co jest z moją mamą. Za późno. Frank obserwował, jak kłębek kozich włosów ląduje na końcu kija bejsbolowego. Co się z nią stało? Hedge wzruszył ramionami. nie mam pojęcia. Już nigdy jej nie zobaczyłem. Może gdybym w redy przy niej byl, gdybym wrócił wcześniej... Frank chciał powiedzieć coś pocieszającego, ale nie wiedział co. Jego matka zginęła na wojnie w Afganistanie i dobrze wiedział, jak puste mogą być słowa: „Bardzo mi przykro". Spełniałeś swój obowiązek powiedział. - Ocaliłeś życic półboga. I ledge chrząknął. A ter a/ życie mojej żony i nienarodzonego dziecka jest zagrożone są pół świata stąd, a ja nie mogę nie zrobić, żeby im pomóc. Przecież robisz cos. Jesteśmy tu, by powstrzymać gigantów od przebudzenia Gai. To najlepszy sposób, by zapewnić bezpieczeństwo naszym bliskim. Tak. Chyba tak. Frank pragnął powiedzieć coś więcej, by dodać mu otuchy, ale ta rozmowa spowodowała, że tam zaczął się martwić o każdego, kogo pozostawił, wyruszając na tę wyprawę. Teraz, kiedy legion pomaszerował na wschód, kro obroni Obóz Jupiter przed tymi wszystkimi potworami wychodzącymi na świat przez Wrota Śmierci? A jego przyjaciele z Piątej Kohorty... Jak muszą się czuć, kiedy Oktawian rozkazał im maszerować na Obóz Herosów? Zapragnął tam
być, choćby po to, by tej gnidzie, temu niewyda rzonemu augurowi, wepchnąć w gardło jakiegoś pluszowego misia. Okręt wychylił się do przodu. Stadko ekwipunku sportowego potoczyło się pod koję trenera. Cumujemy powiedział I ledge. I^epiej chodźmy na pokład. Słusznie - zgodził się Frank ochrypłym głosem. -Jesteś wścibskim Rzymianinem, Zhang. -Ale... Idziemy. I nikomu ani słowa o tym, o czym rozmawialiśmy, ty paplo. Podczas gdy inni zajęci byli powietrznym cumowaniem okrętu, Leo chwycił Franka i I lazel za ramiona i pociągnął do balisty rufowej. No więc posłuchajcie. Oto mój plan. Hazel zmrużyła oczy. Nienawidzę twoich planów. Potrzebne mi jest magiczne drewienko. Szybko! Franka zatkało. I lazel cofnęła się, instynktownie zakrywając ręką kieszeń kurtki. I.eo, nie możesz... Znalazłem rozwiązanie. - Leo -zwrócił się do Franka. - Ty odegrasz główną rolę, ale ja cię ochronię. Frank pomyślał, że już tyle razy widział, jak z palców [.eona buchają płomienie. Wystarczy jego jeden fałszywy ruch i może spłonąć drewienko, od którego zależy życie Franka. Ale nie wiadomo dlaczego nie poczuł strachu. Od czasu pokonania krowich potworów w Wenecji już nie myślał o kruchości swojego życia. Tak, nawet maleńki płomyk może go zabić. Ale przecież wyszedł cało z tylu niewiarygodnych zagrożeń i tata hvł z niego dumny. Frank uznał, że bez względu na to, jaki czeka go los, nie będzie się tym przejmował. Po prostu zrobi wszystko, co w jego mocy, by pomóc swoim przyjaciołom. A poza tym Leo stał się taki poważny. Jego oczy wciąż były pełne dziwnej melancholii, jakby przebywał w dwóch miejscach jednocześnie, i nie nie wskazywało, by choć trochę żartował. Zrób to, ł lazel - powiedział Frank. Ale... — I lazel wzięła głęboki oddech. - Dobra. Wyjęła drewienko i podała Leonowi. W dłoniach Leona nie było większe
Widzicie? Nie pali się! Frank nie zamierzał się spierać z facetem, który trzymał w dłoni kulę ognia, ale wyjąkał: Yyy... jesteś ognioodporny... Leo przewrócił oczami. — No tak, ale muszę się bardzo skupić, jeśli nie chcę, żeby mi się spaliło ubranie. A teraz wcale się nie skupiam, kumacie? To ta tkanina jest całkowicie ogniotrwała. A to znaczy, że w tym woreczku drewienko nigdy się nie zapali. I lazel nie wyglądała na przekonaną. — Skąd masz pewność? Ale mi się trafili oporni słuchacze! - Leo v.j>asił płomień. - Chyba tylko to zdoła was przekonać. Wyciągnął rękę do Franku. Och... nie, nie. Frank cofnął się. Nagle opuściła go odwaga, wszystkie myśli o akceptacji swojego losu wydały mu się bardzo odległe. nie było rozmowy, I A:O. Dzięki, aleja... ja nie mogę... Stary, przecież mi ufasz. Frankowi szybciej zabiło serce. Ufa I .eonowi? No pewnie... jeśli chodzi o silnik. O jakiś psikus. Ale jeśli chodzi <* życie? Przypomniał sobie dzień, w którym utknęli w podziemnej pracowni w Rzymie, (jaja zapewniła ich, że wszyscy troje iHiiq w tym pomieszczeniu. A Leo obiecał, że wyciągnie jego i Hazel z tej pułapki. I dotrzymał słowa. Teraz przemawiał z taką samą pewnością. No dobra. - Frank wręczył woreczek Leonowi. -Tylko mnie nie zabij. Z dłoni l«eona buchnęły płomienie. Woreczek nawet się nie osmalił. Frank czekał, aż stanie się coś strasznego. Policzył do dwudziestu, ale nadal żył. Poczuł się tak, jakby tuż |Kid mostkiem rozpuszczał mu się blok lodu —zamarznięta gruda strachu, do którego tak już przywykł, że nawet o nim nie myślał, dopóki strach nie przeminął. Leo zgasił ogień. Spojrzał na Franka, marszcząc brwi. Kto jest twoim najlepszym kumplem? Frank, nie odpowiadaj powiedziała Hazel. Ale... Leo, to było niesiimowite. Prawda? Więc kro chce wziąć to nowe, supcrbcvpiccznc drewienko? Ja je wezmę - oświadczył Frank. Hazel ściągnęła usta. Opuściła powieki, może dlatego, by Frank nie dostrzegł w nieh żalu. Chroniła to drewienko w wielu groźnych sytuacjach. Było znakiem zaufania między nimi, symbolem łączącej ich więzi. Hazel, nie bierz sobie tego do scrca powiedział Frank najla godniejszym głosem, na j:vki potrafił się zdobyć. - nie umiem tego wyjaśnić, ale... ale mam przeczucie, że w Domu I ladesa czeka mnie jakieś wyzwanie. Muszę sam dźwigać swój ciężar. Jej złote oczy były pełne współczucia, Rozumiem.Ja tylko.., się martwię. Leo rzucił I rankowi woreczek, len przywiązał go sobie do pasa. Dziwnie się poczuł, mając drewienko na wierzchu po tylu miesiącach, w których je ukrywał. -I... I.eo... dzięki. Jedno słowo za tak wielki dar? Ale Leo się uśmiechnął. A od czego są genialni przyjaciele? I lej, herosi! zawołała z ruty Piper. - Lepiej tu przyjdźcie. Musicie to zobaczyć. Ujrzeli źródło czarnych błyskawic. rArgo II" zawisł dokładnie nad rzeką. Kilkaset metrów dalej, na szczycie najbliższego wzgórza, widniały jakieś ruiny. nie szczególnego - po prostu szczątki murów otaczające wapienne skorupy pani budowli - ale gdzieś z tych ruin wyciągały się ku niebu macki
czarnego eteru, jakby jakaś dymna IcałamarNica wyglądała ze swojej jamy. Nagłe piorun czarnej energii rozdarł niebo, wstrząsając okrętom i omiatając krajobraz zimną falą uderzeniową. Nckromantejon - powiedział Nico. Dom I ladcsa. Frank zacisnął pałce na relingu. Pomyślał, że chyba jużza późno, by namawiać do powrotu. Zatęsknił za potworami, z którymi wal czyi w Rzymie. 1 za jadowitymi krowami, które ścigał w Wenecji. Pipcr objęła się ramionami. Czuję się łatwym hiftem tu, nad tą rzeką. nie lepiej opuścić się na nią? nie radzę powiedziała Hazel. - To Acheron. Jason zmrużył oczy w blasku słońca. Myślałem, że Achcron jest w Podziemiu. Bo jest. Ale wypływa z naszego świata. Ta rzeka poci nami? Wpływa podziemie, prosto do królestwa Plutona... ccc... I ladesa. Osadzenie okrętu półbogów na tych wodach... -Tak, zostańmy tutaj - powiedział Leo. - Nie życzę sobie żadnej upiornej wody na pokładzie mojego okrętu. Jakieś pól kilometra dalej kilka lodzi rybackich płynęło z biegiem rzeki. Frank pomyślał, że ci rybacy nie mają pojęcia ani o dziejach tej rzeki, ani o grozie, jaka się w niei czai. Dobrze być zwykłym śmiertelnikiem... Stojący kolo niego Nico di Angelo uniósł berło Dioklecjana. Kula zapłonęła purpurowym blaskiem, jakby witała czarną burzę. Może ro i rzymski zabytek, ale wc Franku wzbudzał niepokój. Jeśli naprawdę ma moc wezwania legionu zmarłych... no... Frank nie był pewny, czy to rzeczywiście dobry pomysł. Jason powiedział mu kiedyś, że dzieci Marsa mają podobną zdolność. Co oznaczało, że Frank mógłby wezwać zastępy żołnierzy, którzy stracili życie w jakiejś przegranej bitwie. Nigdy tego nie zrobił, może dlatego, że zbyt go to przerażało. Za bardzo się bal, że sam stanie się jednym z tych duchów, gdyby to oni przegrali tę wojnę - skazany na to, by wiecznie płacić za swoje błędy, zakładając, że będzie jeszcze ktoś, kto go wezwie. Więc... yy... Nico - Frank pokazał na berło już wiesz, jak się nim posługiwać? Dowiem się w swoim czasie. - Nico wpatrywał się w czarne macki wydobywające się z ruin. - Nie zamierzam próbować, dopóki nie będę musiał. Wrota Śmierci już działają na pełnych obrotach, wypuszczając na świat potwory Gai. Gdybyśmy i mv zaczęli wzywać zmarłych, Wrota mogłyby runąć, a wtedy między Podziemiem i IM szyi u światem otworzyłaby się szczelina, której nikt nie potrafiłby zamknąć. Trener Hedge chrząknął. nie znoszę szczelin między światami. Lepiej idźmy tam i rozwalmy lulka łbów. Frank spojrzał na jego ponurą minę. Nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł. Trenerze, powinieneś zostać na pokładzie i osłaniać nas ogniem balisty. I lodge zmarszczył czoło. Ja miałbym tntai pozostać? Jar Jestem waszym najlepszym żołnierzem! Możemy potrzebować wsparcia z powietrza, 'lak jak w Rzymie. Ora!ileś nasze bra«ae. nie dodał: „I chcę* żebyś wrócił żywy do swojej żony i dziecka". Hedge najwyraźniej odgadł tę intencję. Twarz mu złagodniała. W oczach pojawiła się ulga. No... - mruknął chyba rzeczywiście ktoś będzie musiał ocalić wam brattat. Jason poklepał go po ramieniu. Potem kiwnął głową do Franka, jakby chciał wyrazić mu wdzięczność. A więc to ustalone. A my wszyscy-do ruin. Już czas rozprawić się z potworami Gai. FRANK
M imo południowego opału i szalejącej burzy śmiertelnej energii grupka turystów wspinała się ku ruinom. Na szc/ęścic nie było ich wiciu i nie zwrócili uwagi na półbogów. Po bieganiu w tłumie po Rzymie Kr,mk przestał się martwić o to, że ktoś zwróci na niego uwagę. Skoro inoj;li wlecieć irircm;j do Koloseum, strzelaj;jc z balisty, i nie spowodowali nawet korka w ruchu ulicznym, to chyba mogą pozwolić sobie n.i wszystko. Prowadził Nico. Na szczycie wzgórza przeleż li przez resztki muru obronnego i weszli do długiego wykopu archeologicznego. Idąc nim, stanęli w końcu przed kamiennymi odrzwiami wiodącymi w gl.jb zbocza wzgórza. Śmiertelna burza zdawali się rodzić tuż nad ich głowami. Patrząc na kłębiące się macki ciemności, Frank poczuł się tak, jakby uwięzi na dnie sedesu, w którym ktoś spuścił wodę. To naprazudf nie uspokoiło mu nerwów. Nico spojrzał po wszystkich. Od tego miejsca będzie ciężko. SUJKT - powiedział Leo. - Ho do n:j pory' nudziłem się jak mops. Nico rzucił mu gniewne spojrzenie. Zobaczymy, na jak długo starczy ci poczucia humoru. Pamiętajcie, że do tego miejsca przychodzili pielgrzymi, by porozumieć się ze swoimi zmarłymi przodkami. Tam, pod ziemią, zobaczycie rzeczy, na któro trudno patrzeć, i usłyszycie glosy, które będą próbowały was zwodzić, żebyście zabłądzili w mrocznych tunelach. Frank, masz te jęczmienne ciasteczka? -Co? Frank myślał właśnie o swojej babci i o mamie, zastanawiając się, czy mogą mu się pokazać. Po raz pierwszy od wiciu dni głosy Aresa i Marsa znowu zaczęły brzęczeć mu w głowic, spierając się o swój ulubiony rodzaj gwałtownej śmierci. -Ja je mam - powiedziała I lazel. Wyciągnęła magiczne jęczmienne sucharki, upieczone z mąki, kiónj dal im w Wenecji Triptolcmos. Zjedzcie je - poradził im Nico. Frank przeżuł swoje ciasteczko śmierci i z trudem przełknął. Smakowało, jakby je wypieczono z trocin. Mniam, mniam - wykrztusiła Piper. Była córką Afrodyty, a!c nawet ona musiała się skrzywić. Dobra. - Nico przełknął ostatni kęs ciasteczka. - To powinno nas ochronić przed działaniem trucizny. -Trucizny? - powtórzył ł-co. - Gilzie? Kiedy? Boja uwielbiam trucizny. Wkrótce - potwierdził Nico. I trzymajmy się razem, to może się nie pogubimy i nie oszalejemy. I po tej optymistycznej uwadze powiódł ich pod ziemię. Tunel wił się łagodnie, opadając w dól. Sklepienie podtrzymywały luki z białego kamienia, przypominające Frankowi żebra wieloryba. I lazel przejechała dłonią po murze. To nie była część świątyni - szepnęła. To była... piwNica jakiejś willi zbudowanej w późniejszych czasach. Frankowi wydało się dziwne, że Hazel potrafi tyle powiedzieć o jakimś podziemiu, w którym znalazła się po raz pierwszy. Ale wiedział, że nigdy się nie myliła. Willa? — zapytał. - Tylko mi nie mów, że trafiliśmy nie tam. gdzie trzeba. I )om I Iadcsa jest pod nami - zapewnił go Nico. - Ale I lazel ma rację. Te wyższe poziomy są o wiele późniejsze. Kiedy archeologowie po raz pierwszy rozkopali to miejsce,
pomyśleli, że znaleźli Nekromnntejon. Dopiero później zdali sobie sprawę, że to zbyt współczesne ruiny, i uznali, że nie warto tu szukać. Pomylili się. Po prostu za płytko kopali. Minęli zakręt i zatrzymali się. Przed nimi tunel kończy! się masywnym kamiennym blokiem. 'Ib zawał? - zapyta! Jason. To test - odrzekł Nico. - I lazel, bądź tak łaskawa... I lazel podeszła do głazu. Przyłożyła do niego dłoń i natych miast rozsypał się w pył. Tunel zadygotał. Na sklepieniu pojawiły się szczeliny. Przez jedną straszną chwilę Frank wyobraził sobie, że zaraz zmiażdżą ich tony ziemi marny rodzaj śmierci po tym wszystkim, przez co już przeszli. Potem drżenie ustało. Pyl opadł. W głąb ziemi wiodły kręte schody. Beczul kowale sklepienie podparte było gęściej osadzonymi lukami z polerowanego czarnego kamienia. Patrząc na te opadające w dól luki, Frank poczuł zawrót głowy, jakby spoglądał w zwierciadło odbijające w nieskończoność samo siebie. Na ścianach widniały topornie namalowane czarne krowy idące w dół. -Ja naprawdę nie lubię krów - mruknęła Piper. -Ja też - przyznał Frank. To bydło 1 Iadcsa powiedział Nico. ■ Symbol... Patrzcie. - Frank wyciągnął rękę. Na pierwszym stopniu schodów lśnił złoty kielich. Frank był pewny, że jeszcze chwilę przedtem go tam nie było. Kielich był l>cłcn ciemnozielonego płynu. Huraaa - mruknął ponuro Leo. - To chyba nasza trucizna. Nico podniósł kielich. Stoimy w starożytnym wejściu do Nckromanrcjonu. Był tu Odyseusz i było wielu innych herosów. Przyszli do zmarłych po radę. A zmarli poradzili im, by natychmiast stąd odeszli? —zapytał Leo. -Ja bym usłuchała - powiedziała Pipcr. Nico upił z kielicha i podał go Jasonowi. Mówiłeś mi o zaufaniu i o podejmowaniu ryzyka, tak? No ro teraz twoja kolej, synu Jupitera. I Masz mi? Frank nie wiedział, o czym Nico mówi, ale Jason się nie zawahał. Wziął kielich i wypił łyk zielonego płynu. Kielich krąży! z rak do rąk. Każdy wypił łyk trucizny. Czekając na swoją kolej, Frank starał się powstrzymać mdłości i drżenie nóg. Zastanawiał się, co by powiedziała jego babcia, gdyby go teraz widziała. Pewnie: „Głupi jesteś, Fai Zhang! Jak twoi przyjaciele piją truciznę, to ty też to zrobisz?". Wypił jako ostatni. Zielony płyn w smaku przypominał rozwodniony sok jabłkowy. Wypił do dna. Kielich zamienił się w dym w jego rękach. Nico z satysfakcją pokiwał głową. Moje gratulacje. Zakładając, że ca trucizna nas nie zabije, powinniśmy odnaleźć drogę prze/ pierwszy poziom Nckromanteionu. Tylko przezpierwszy poziom? - zapytała Pipcr. Nico zwrócił się do Hazel i wskazał ręk.j schody. Prowadź, siostro. Frank bardzo szybko całkiem się pogubił. Schody rozdzielały się na trzy odnogi. Gdy tylko Hazel wybrała jedne z nieh, te po chwili znowu się rozdzielały. Prowadziły ich pisanin.} tuneli i byle jak wyciosanych w skale komór grobowych, a każda wyglądała tak samo - w ścianach widniały nisze, w których zapewne niegdyś Spoczywały ci a la zmarłych. Na lukach nad wejściami namalowane były czarne krowy, białe topole i Sowy. Myślałem, że sowa jest symbolem Mi nerwy mruknął Jason. Sowa plomykówka jest jednym ze świętych zwierząt I Iadesa -odrzekł Nico. - Jej krzyk to zły omen.
lędy. - Hazel pokazała na wejście, które niezym się nie różniło od innych. - Tylko to wejście nie zawali się na nas. No, to dobrze wybrałaś powiedział Leo. Frank poczuł się tak. jakby zegnał się ze światem żywych. Skóra mu ścierpła i zastanawiał się, czy to uboczny skurek wypicia trucizny. Drewienko uwieszone u pasa wydawało się jakby nieco cięższe. W upiornym blasku swojego magicznego oręża jego przyjaciele wyglądali jak rozdygotane widma. Zimny powiew musnął mu twarz. Ares i Mars w jego głowie zamilkli, ale zdawało mu się, że słyszy jakieś inne głosy nawołującego szeptem z bocznych korytarzy, by zboczył 7. drogi, podszedł bliżej i posłuchał, co mu chi ;j powiedzieć-. W końcu doszli do łukowatego wejścia pokrytego rzeźbami ludzkich czaszek - a może to byS\ ludzkie czaszki wryte w skalę? W fioletowym świetle berła Dioklecjana puste oczodoły zdawały się mrugać. Frank o mało co nie uderzył głowij w su lit, gdy Hazel położyła mu rękę na ramieniu. To jest wejście do drugiego poziomu. I .epiej najpierw sama tam zajrzę. Frank nie zdawał sobie sprawy z tego, że zatrzymał się już. w samym wejściu. Och... oczywiście... - Odsunął się w bok, I lazel przebiegła palcami paczuszkach. Na profil nie ma żadnych pułapek, ale... coś dziwnego się dzieje. Mój podziemny zmysł zmętniał... jakby kłoś działa! przeciwko mnie, ukrywając to, co jest przed nami. Może to ta czarodziejka, przed którą ostrzegała cię ł lekate? zapytał Jason, - Ta, którą Leo zobaczył w swoim śnie. Jak ona miała IKI imię? I łazeł przygryzła wargę. Lepiej nie wymawiać iej imienia. Ale bądźmy czujni. Jedno jest pewne: od rego miejsca zmarli są silniejsi od żywych. Prank nie miał pojęcia, skąd Hazel co wie, .de jej uwierzył. Dochodzące z ciemności szepty zdawały się coraz głośnieiszc. Dostrzegł jakiś ruch w mroku. Po rozbieganych oczach przyjaciół poznał, że i oni coś widzą. Gdzie są potwory'? - zapytał. Myślałem, że Gaja ma całą armię strzegącą Wrót. nie wiem -odrzekł Jason. Jego blada skóra była teraz zielona jak trucizna z kielicha. - Ale chyba wolałbym już bezpośrednie starcie. Lepiej nie wypowiadaj takich życzeń, koleś. Leo wezwał do ręki kulę ognia i Frank po raz pierwszy był rad, widząc płomienie. —Jeśli chodzi o mnie, to mam nadzieję, że nikogo nie ma w domu. Wchodzimy, odnajdujemy Percyego i Annabeth, niszczymy Wrota Śmierci i wychodzimy. Możemy odwiedzić sklepik z pamiątkami. -Jasne — powiedział Frank - I tak się stanie. Tunel zadygotał. Ze sklepienia posypały się kawałki tynku i kamienie. T Iazcl chwyciła Franka za rękę. Mało brakowało mruknęła.-Tc korytarze nie wytrzymają trochę silniejszego wstrząsu. Wrota Śmierci znowu się otworzyły - powiedział Nico. -To sic dzieje co piętnaście minut - zauważyła Piper. Co dwanaście poprawił ją Nico, ale nie wyjaśnił, skąd to wic. - Musimy się pospieszyć. Percy i Annabeth są już blisko. I coś im grozi. Wyczuwam to. Ruszyli w dół. Korytarze były teraz coraz szersze, a sklepienia coraz wyższe: w końcu wyrastały na wysokość aż sześciu metrów, a zdobiły jc dopracowane malunki sów wśród gałęzi białej topoli. Większa przestrzeń sprawiła, że Frank poczuł się trochę lepiej, ale wciąż myślał o ich sytuacji z punktu widzenia taktyki walki. Tunele były dość duże. Iły pomieścić
wielkie potwory, nawet gigantów. Pełno było zakrętów nadających >ię :ia zasadzki. Łatwo mogli zostać zaatakowani z boku lub okrążeni. Opcje odwrotu też nie były najlepsze. Wszystkie instynkty wzywały go tło opuszczenia tych tuneli. Nie widać było żadnych potworów, ale oznaczało to tylko, że czają sic w mroku, wyczekując na dogodną chwilę, by zastawić na nieh pułapkę. Wiedział o tym, ale nie mógł na lo nie poradzić. Muszy odnaleźć Wrota Śmierci. Leo przybliżył swoje płomienie do ściany. Frank zobaczył starożytne greckie graffiti wyskrobane w kamieniu. Nie znal greki, ale domyślał się, że to jakieś modlitwy lub prośby do zmarłych wypisane przez pielgrzymów przed tysiącami lal. Posadzka była zasłana glinianymi skorupami i srebrnymi monetami. To ofiary? - zapytała Piper. Tak - odrzekł Nico. - Jeśli się chce, żeby pojawili się twoi przodkowie, trzeba złożyć ofiarę. Może nie składajmy żadnych oliar - mruknął Jason. Nikt nie oponował. Dalej tunel nie jest już tak stabilny - ostrzegła ich Hazel. - Posadzka może... no dobra, po prostu idźcie za mną. Stawiajcie stopy dokładnie lam, gdzie ja jc postawię. Ruszyła naprzód. Frank tuż za nią - nie dlatego, że czuł się tak dzielny, ale dlatego, że chciał być blisko niej, gdyby potrzebowała jego pomocy. Glosy boga wojny znowu zaczęły się spierać w jego głowie. Wyczuwał zagrożenie - teraz już bardzo bliskie. Fał Zhang. Znieruchomiał, len glos... to nie był głos Aresa ani Marsa. Zdawał się dochodzić tuż z boku, / prawej strony, jakby ktoś szeptał mu do ucha. Frank?-usłyszał za plecami szept Jason.i. - Hazel, zatrzymaj się na chwilę. Frank, co się dzieje? nie - mruknął Frank. - Ja tylko... Pyło.< - powiedział głos. - Czekan: IUI dębie ‘W l*yłos. Frank poczuł się tak, jakby trucizna podeszła mu do gardła. Strach nie byl mu obcy. Bał się już wicie razy. Siał nawet przed bogiem śmierci. Ale ter. głos przerażał go w inny sposób. Przenikał aż do kości,jakby wiedział o nim wszystko - o jego klątwie, o jego życiu, o jego przyszłości. Babcia zawsze dbała o oddawanie czci przodkom. Chińska specjalność. Trzeba uspokoić duchy. Trzeba je traktować poważnie. Frank uważał to za głupie przesądy. Teraz zmienił zdanie. Nie miał cienia wątpliwości... ten głos należał do jednego z jego przodków. Frank, nie ruszaj się powiedziała ostrzegawczym tonem Hazel. Spojrzał w dół i zdał sobie sprawę, że o mało co nie posrawił stopy tam, gdzie nie powinien. Jeśli macic przeżyć, ty musisz hh poprovjadrii - powiedział glos. Po przerwie ty musisz objąć a'oivwlzeuie. Poprowadzić dokąd? zapytał na głos. Air glos się ulotnił. Frank wyczuwał jego Nicobecność, jakby nagle wyparował. Ej, wielkoludzie - odezwał się Leo. Mógłbyś przestać nas straszyć? Bardzo proszę i z góry dziękuję. Wszyscy patrzyli na Franka z niepokojem. Niemi nie jest wymamrotał.-Tylkó... ten glos. Nico pokiwał głową. -Ostrzegałem was. A będzie jeszcze gorzej. Powinniśmy... Hazel uniosła rękę. Zaczekajcie tutaj. Wszyscy. Frankowi nie bardzo się to podobało, nie ruszyła naprzód sa ma. Odliczył do dwudziestu trzech, zanim wróciła. Twarz miała ściągniętą i zamyśloną.
Przed nami straszne pomieszczenie - ostrzegła ich. - nie spanikujcie. Tc dwa komunikaty nie pasują do siebie mruknął Leo. Weszli za l lazel d<» wielkiej jaskini przypominającej kolistą katedrę, zc sklepieniem tak wysokim, że ginęło w mroku. Wybiegało z niej mnóstwo tuneli, a z każdego napływały widmowe głosy. Ale największy niepokój wzbudziła we Franku posadzka. Była lo makabryczna mozaika z kości i klejnotów ludzkie kości udowe, miedniee i żebra pomieszane i sprasowane razem w gładką powierzchnię, upstrzoną diamentami i rubinami. Kości tworzyły wzory, niby szkielety akrobatów splatające się zc sobą, by ochronić drogie kamienie — istny taniec śmierci i bogactwa. Nie dotykajcie niezego - powiedziała Hazel. Nie miałem zamiaru - mruknął Leo. Jason przebiegi wzrokiem wejścia do tuneli. Którędy teraz? Nico po raz pierwszy miał niepewną minę. To musi być pomieszczenie, w którym kapłani wzywali naj potężniejsze duchy. Jeden z tych korytarzy prowadzi głębiej, do trzeciego poziomu i ołtarza samego Hadesu. Ale który' ‘len. - Frank wskazał ręką. W wejściu do tunelu po drugiej stronie sali stal widmowy rzymski legionista, zapraszający ich do środka skinieniem. Twarz miał mglist.j, niewyraźną, ale Frank czul,że duch patrzy prosto na niego. I Iazct zmarszczyła brwi. Dlaczego właśnie ten? Nie widzicie tego ducha? - zapytał Frank. Ducha? - zdziwił się Nico. No... skoro Frank widzi duchu, którego nie mogą zobaczyć dzieci Podziemia, to coś jesr nie tak. Poczuł się tak, jakby posadzka zawibrowała pod jego stopami. A po chwili zdał sobie sprawę, że posadzka napraiodę wibruje. Musimy tam wejść - powiedział. - Idziemy! Hazel Stanęła pr/.ed nim, żeby go zatrzymać. Zaczekaj, Frank! Ta posadzka nie jest stabilna, a pod mą... no, nie wiem, co jest pod nią. Muszę wyszukać bezpieczne przejście. Więc zrób to, tylko prędko. Zdjął luk i ruszył za I lazel szybkim krokiem. Leo tuż za nim, żeby im poświecić. Reszta szła za nimi w milczeniu. Frank czuł, że wystraszył przyjaciół, ale nie nie mógł nu to poradzić. Instynkt mówił mu, że maj.j zaledwie kilka sekund, zanim... Legionista rozpłynął się w powietrzu. Jaskinię wypełniły potworne ryki - tuziny, może setki potworów nadchodziły ze wszystkich stron. Frank rozpoznał skrzekliwe wycie ziemistych, pisk gryfonów, gardłowe okrzyki bojowe cyklopów - wszystkie odgłosy, które pamiętał z bitwy o Nowy Rzym, wzmocnione teraz w podziemiu, dudniące echem w jego głowie, zagłuszające głosy boga wojny. I lazel, nie zatrzymuj się! - zawołał Nico. Wyciągnął zza pasa berło Dioklecjana. Pipcr i Jason dobyli mieczy. Potwory wpadły do jaskini. Straż przednia sześcioramiennycb ziemistych miotała kamienie, które potrzaskały wysadzaną kośćmi i klejnotami posadzkę jak lodowi} taflę. Środek posadzki rozdarła szczelina, biegn-.fr prosto ku Leonowi i I lazcl. Nie było czasu n:\ ostrzeżenie. Frank osłoni! przyjaciół i cala trójka popędziła przez jaskinię ku wejściu do tunelu, a nad ich głowami śmigały kamienie i oszczepy. Naprzód! - krzyczał Frank. - Szybko, szybko!
Hazel > Leo wpadli do tunelu, chyba jedynego, w którym nie było potworów. Frank nie był pewny, czy to dobry znak. Dwa metry dalej Leo odwrócił się. A oni? Cała jaskinia zadygotała. Frank spojrzał za siebie i opuściła go odwaga. Jaskinię dzieliła teraz przepaść szeroka na piętnaście metrów. Oba brzegi łączyły tylko dwa rozchwiane pasy kościanej posadzki. Ciżba potworów tłoczyła się po przeciwnej stronie przepaści, wyjąc z zawodu i miotając wszystkim, co im wpadło pod rękę, a nawet swoimi towarzyszami. Niektóre próbowały przebiec po tych dwóch mostach, które załamywały się z trzaskiem pod ich ciężarem. Jason, Pipcr i Nico stali na bliższym brzegu przepaści, ale otaczał ich kr;jg cyklopów i piekielnych psów. Coraz więcej potworów wysypywało się z bocznych korytarzy, a w powietrzu krążyły gry fony. Było oczywiste, że trójka półbogów nie zdoła dotrzeć do tunelu. Gdyby Jason spróbował przenieść ich powietrzem, zestrzelono by ich w locie. Frank przypomniał sobie głos swojego przodka: „Po przerwie ty musisz objąć dowodzenie". Musimy im pomóc - powiedziała I lazcl. Frank myślał gorączkowo, dokonując kalkulacji taktycznych. Wiedział dokładnie, co może się .stać-gdzie i kiedy jego przyjaciół dopadną wrogowie, jak cala szóstka zginie w tej jaskini... chyba że on zmieni wynik lego równania. Nico! - zawołał. - Berło! Nico uniósł berło Dioklecjana i całą jaskinię wypełniło purpurowe światło. Duchy powychodziły z przepaści i wysypały się ze ścian - cały rzymski legion w pełnym uzbrojeniu. Przyjmowały fizyczną postać kroczących szkieletów, ale wydawało się, że nie wiedzą, co robić dalej. Jason wykrzykiwał po łacinie rozkazy, by formowały się w szyki bojowe i atakowały. Duchy krążyły między potworami, powodując chwilowe zamieszanie, ale nie na długo. Frank zwrócił się do Hazel i ł .eona. Idźcie dalej sarni. HazcI wytrzeszczyła na niego oczy. Co?! nie! Musicie. - Byl to najtrudniejszy wybór, jakiego w życiu dokonał, ale innego nie było. - Od najdźcie Wrota. (Tratujcie Annabeth i Percyego. Ale... - ł.co spojrzał ponad ramieniem Franka. - Padnij! Frank padł, gdy nad ich głowami runęła masa kamieni. Kiedy wstał, krztusząc się, cały pokryty pyłem, wejścia do tunelu już nie było. Zawalił się kawał ściany, teraz widniał tam tylko stos dymiącego gruzu. Hazel... - głos mu się załamał. Musiał mieć nadzieję, że ona i Leo ocaleli i są tam, po drugiej stronie. Nie był w stanie myśleć inaczej. Wezbrał w nim gniew. Odwrócił się i ruszył ku armii potworów. FRANK Frank nie bard/o znał się na duchach, ule ci zmarli legioniści musieli być półbogami, bo wszyscy zachowywali się, jakby mieli A DHL). Wyłazili z przepaści, po czym błąkali się bez celu, wpadając jeden na drugiego bez wyntónej przyczyny, spychając się z powrotem w czeluść, strzelając '/. łuków w powietrze, jakby próbowali polować na muchy, a od czasu do czasu, całkiem bezwiednie, ciskając oszczepem, mieczem lub towarzyszem w kierunku wroga.
A tymczasem armia potworów gęstniała i wpadała w coraz większą wściekłość. Ziemiści ciskali kamieniami, które miażdżyły kościanych legionistów, jakby byli z papieru. Kobiece demony z niepasującymi do siebie nogami i płomienistymi włosami (Ir.mk domyślał się, ie tocmpuzy) kłapały zębami i wykrzykiwały rozkazy. Grupy cyklopów nacierały, krocząc po rozchwianych mostach, a podobne do fok huinanoidy- telchiny, takie jak te, które I* rank widział w Atlancie - ciskały ponad przepaścią fiolkami z greckim ogniem. W iłumic potworów było nawet kilka dzikich centaurów, które wystrzeliwały płonące strzały i miażdżyły kopytami swoich mniejszych towarzyszy. Większość potworów wyposażona była w jakąś ognistą bron. Drewienko Franka spoczywało rera/ bez- piccznie w nowym, ogniotrwałym woreczku, ale* mimo to nerwy miał okropnie napięte. Przepychał się przez ciżbę martwych Rzymian, zabijając po twory strzałami z luku, póki nie zabrakło mu strzał. Powoli parł ku swoim przyjaciołom. Trochę później zaświtało mu w głowie och! żc powinien zamienić się w coś wielkiego i potężnego, w coś takiego jjk niedźwiedź lub smok. Gily tylko o tym pomyślał, ramię przeszył mu ostry boi. Zachwiał się, spojrzał w dół i ze zdumieniem dostrzel grot strzały wystający z lewego biceps.1. Rękaw byl przesączony krwią. Zakręciło mu się w głowic. Ale przede wszystkim ogarnął go gniew. Spróbował zamienić się w smoka - nadaremnie. Ból nie pozwalał mu się skupić. Może nie jest w stanie zmienić *iię w coś, kiedy jest ranny? „Super" - pomyślał. , Teraz już wiem". Odrzucił luk i chwycił miecz, który wypadł z ręki powalonego... no, nie bardzo wiedział co to bvli>... jakiegoś gada z grubymi wężami zamiast nóg. Zaczął sobie wyrąbywać tym mieczem drogę, nie zważając na ból i ściekającą mu po ramieniu krew. Jakieś pięć metrów przed nim Nico wymachiwał swoim czarnym mieczem, w drugiej ręce trzymając berło Dioklecjana. Wciąż wykrzykiwał rozkazy legionistom, ale ci nie zwracali na niego uwagi. „No jasne" pomyślał Frank. - „Przecież on jest Grekitm". Z.i Nikiem srali Jason i Pipcr. Jason wzywał podmuchy wiatru, by odrzucały w bok oszczepy i strzały. Odbił fiolkę z ogniem greckim prosto w gardło nadlatującego gryfona, który buchnął płomieniami i runął w przepaść. Piper robiła dobry użytek ze swojego nowego miecza, w drugiej ręcc trzymając kornukopię, z której wylatywały kulinarne pociski - szynki, kurczaki, jabłka i pomarańczo. Nad przepaścią rozgorzał istny pokaz ogni sztucznych z płonących pocisków, eksplodujących kamieni i świeżych produktów sp< J ży wczvc h. Ale nie mogło to trwać wiecznie. Jason miał już twarz oblany potem. Wciąż wykrzykiwał po łacinie: „Formować szyki!’’, ale zmarli legioniści nadal go nie słuchali. 7, niektórych był tylko jeden pożytek: blokowali sobą ataki potworów i stawali się przy pailkowym celem ich pocisków. Jeśli to potrwa dłużej, wkrótce zabraknie ich tylu, że nie będzie można stworzyć z nieh oddziału zdolnego do walki. 7. drogi! - krzyknął Frank. Ku jego zdumieniu zmarli legioniści rozstąpili się przed nim. Najbliższy odwrócił ^ię i spojrzał na niego pustymi oczami, jakby oczekiwał dalszych rozkazów. Och. świetnie... - wymamrotał Frank. W Wenecji Mars ostrzegł 1*ranka, że wkrótce nadejdzie jego czas próby. Duch pr/odka Franka nalegał, by lo on objął przywództwo. Ale skoro ci zmarli Rzymianie nie słuchają Jasona, to dlaczego mają usłuchać jtyo'? Bo jest synem Marsa... albo może dlatego, że... Nagle zrozumiał. Jason nie był już w pełni Rzymianinem, /mienił go pobyt w Obozie I lerosów. Rcyna dostrzegła tę zmianę. 1 najwyraźniej dostrzegli ją zmarli legioniści. Skoro Jason nie wydzielał już z siebie właściwych fluidów czy aur)' rzymskiego dowódcy...
Frank ruszył ku przyjaciołom, gdy runęła na nieh lala cyklopów. Odbił mieczem maczugę jakiegoś cyklopa, potem chlasnął w nogę jakiegoś potwora, który runął w przepaść. Natarł na niego inny. Zdołał przebić go mieczem, ale poczuł, że siły go opuszczają. Zamąciło mu się w oczach. W uszach rozdzwoniło. Niejasno sobie uświadamiał, że Jason stoi na lewo od niego, odbijając nadlatujące pociski podmuchami wiatru. Piper po prawej stronie, wykrzykując czaro mow ;| rozkazy nakłaniając potwory, by atakowały się nawzajem albo skakały do przepaści. Będzie fajnie! obiecywała im. Niektóre jej usłuchały, :ilc ernpuzy z drugiej strony przepaści zaczęły osłabiać jej czaromowę. Najwyraźniej same używały po- dobnej magii. Wokół Franka zrobiło się tak gęsto od potworów, że nie mógł zamachnąć się mieozem. Nawet gdyby ta strzała nie tkwiła mu w ramieniu, wystarczyłby już sam odór ich oddechów i ciał, hy zwalić go z nóg. Co powinien zrobić? Miał gotowy plan, ale w głowic mu się mąciło. Głupie duchy! - wrzasnął Nico. Nie słuchają nas! - przyznał Jason. O to chodzi. To Frank musi sprawić, by zaczęły ich słuchać. Zebrał w sobie wszyst kie siły i krzyknął: Kohorty... Zewrzeć tarcze! W tłumie otaczających go widmowych legionistów dało się zauważyć poruszenie. Część ustawiła .się przed nim w szereg, stykając się tarczami, tworząc poszarpaną formację obronną. Poruszali się jednak ospale, jak lunatycy, i tylko niektórzy go usłuchali. Frank, jak to zrobiłeś?! - krzyknął Jason. Frankowi ćmiło się w oczach z bólu. Całą silą woli powstrzymywał się od omdlenia. Jestem rzymskim oficerem - powiedział. - Oni... yyy... oni ciebie nie posłuchają. Przykro mi. Jason skrzywił się, ale nie wyglądał na specjalnie zaskoczonego. -Jak ci pomóc? Frank bardzo by chciał znać odpowiedź na to pytanie. Nadleciał gryfon i o mało co nie oderwał mu głowy szponami. Nico rąbnął go berłem Dioklecjana i potwór ny/.tr/.askał się o ścianę. Orbtmformate!— rozkazał Frank. Ze dwa tuziny legionistów usłuchały, tworząc obronny krąg wokół Franka i jego przyjaciół. To im wystarczyło na chwilę oddechu, ale wciąż napierało na nieh zbyt wielu wrogów. Większość rzymskich zombie nadal błąkała się bez cc.u. Zn niska - uświadomił sobie Frank. lYcaic nie jestem za niska! - wrzasnęła Pipcr, dżgając w pierś dzikiego centaura. nie ty - powiedział Frank. - Moja ranga. Jestem tylko centurionem. Jason zaklął po łacinie. On nie może zapanować nad całym legionem. Jest za niski rangą. Nico chlasnął czarnym mieczem kolejnego gryibna. No to go awansuj! Frank miał trudności zmyśleniem. nie zrozumiał Nica. Jason ma go awtinsouaćł Niby jak? Jason zawołał głosem oficera przywykłego do posłuchu: Franku Zhang! Ja, Jason Grace, pretor Dwunastego Legionu Fulminata, wydaję ci mój ostatni rozkaz: rezygnuję ze swojego stanowiska i w trybie bezpośredniego zagrożenia na polu walki awansuję cię na pretora, udzielając ci wszystkich pełnomocnietw rei rangi! Bierz ten legion pod swoją komendę!
Frank poczuł się, jakby gdzieś w Domu I ladcsa otworzyły się drzwi, wpuszczając do mrocznych tuneli potężny powiesv świeżego powietrza. Nagle przestała mu doskwierać strzała w ramieniu. W głowie mu się rozjaśniło. Wzrok sic wyostrzył. Głosy Marsa i Aresa przemówiły, tym razem zgodne i silne: „Zmiażdż ich!" Prawic nie poznał własnego głosu, gdy zakrzyknął: Legion, tsgntćnfor/na te! 1 natychmiast każdy legionista dobył miecza i uniósł tarczę. Wszyscy ruszyli ku Frankowi, siekijc mieczami i opychając potwory sioiącc im na drodze, aż stanęli razem, ramię w ramię, tworząc prostokątny szyk Posypały się nu nieh kamienie i oszczepy, ale Frank dysponował teraz linią obronną, chroniącą jego i przyjaciół ścianą spiżu i skóry. Łuczniey! - zawołał. — FAa
I .egioniści parli do przodu, ani na chwilę nie zwalniając tempa. Mieli opanować most, zanim ciżba wrogów zwali się na Jasona. Czas na natarcie frontalne - powiedział Frank. Uniósł swój pożyczony miecz i dał sygnał do araku. LXVlll FRANK JT rank nie zauważył, że cały jaśnieje. Później Jason powiedział inu, że błogosławieństwo Marsa spowiło go czerwonym blaskiem, rak jak kiedyś w Wenecji. Oszczepy go nie trafiały. Kamienie nie wyrządzały mu krzywdy. Choć strzała nadal tkwiła w jego ramieniu, jeszcze nigdy nie rozpierała go taka energia. Pierwszy cyklop, którego napotkał, padł tak szybko, że zakrawało to na żart. Frank rozciął go na pół od ramion po pas i potwór rozsypał się w pył. Następny cofnął się lękliwie, więc Frank jednym ciosem odciął mu nogi i zwalił go do przepaści. Pozostałe potwory po tej stronie rozpadliny próbowały ratować się ucieczki), ale legion wszystkie wyciął w pień. Szyk tetsuho! - krzyknął Frank. -Jeden za drugim, naprzód! Frank pierwszy przedarł siy przez most. Za nim sunęli legioniści, osłaniając się tarczami z boków i nad głowami, odpierając wszystkie ataki. Kiedy ostatni zombie stanął na drugim brzegu, most runął w ciemność, ale wtedy nikt na to nie zważał. Nico nadal wzywał posiłki. Za czasów cesarstwa ty.si.-jcc Rzymian służyło i zginęło w Grecji. 'Icraz powrócili na wezwanie berła Dioklecjan.!. Frank parł naprzód, niszcząc wszystko, co stanęło mu n:i drodze. Spalę cię! - zaskrzeczał jakiś lelchśn, rozpaczliwie wymachując fiolką z ogniem greckim. - Mam ogień! Frank powalił go jednym ciosem. Kopnął spadającą fiolkę, przerzucając ją za krawędź przepaści, zanim wybuchła. Jedna z empuz rozorała mu pazurami pierś, ale tego nie poczuł. Ciął ją mieczem, zamieniając w pył, i ruszył dalej do przodu. Ból go nie obchodził. Błąd był nie do pomyślenia. Teraz był wodzem legionu i robił to, do czego się narodził - walczył z wrogami Rzymu, broniąc jego dziedzictwa, chroniąc życie przyjaciół i towarzyszy broni. Był pretorem. Jego wojsko spychało wrogów, udaremniając im każdą próbę przegrupowania sił. Jason i Pipcr walczyli u jego boku, wrzeszcząc triumfalnie. Nico przedarł się przez ostatnią grupę ziemistych, siekąc ich swoim czarnym stygijskim mieczem i zamieniając w pagórki wilgotnej gliny. Bitwa skończyła się, zanim Frank to sobie uświadomił. Pipcr dźgnęła ostatnią empuzę, która zawyła, zamieniając się w obłok pary. Frank - powiedział Jason - ty się palisz. Frank spojrzał w dół. Kilka kropel oleju musiało spaść na jego spodnie, bo zaczynały się tlić. Trzepał w nie dłońmi, aż przestały dymić, ale nie poczuł lęku. Dzięki Leonowi nie musiał już bać się ognia. Nico odchrząknął. Yyy... i w ramieniu tkwi ci strzała. Wiem. - Frank oderwał wyst ający mu z ramienia grot i wyciągnął drzewce strzały. Poczuł tylko falę ciepła. - nie mi nie będzie. Pipcr podała mu kawałek ambrozji. Handażujac inu rękę, powiedziała: Frink, byłeś niesamowity. Strasznie przerażający, ale niesamowity. Frank miał trudności ze zrozumieniem te^o zdania. ..Przera żaiący’’... 1 onie mogło odnosić się do niego. Jest tylko Frankiem.
Poziom adrenaliny opadł. Frank rozejrzał się i ze zdumieniem zobaczył, że nie ma iuż żadnych potworów. Wokoło pełno było iego wskrzeszonych legionistów, któr/.y stali nieruchomo, jakby odrętwiali, z opuszczonymi mieczami i włóczniami. Nico uniósł berło; kula na końcu była ciemna i uśpiona. Teraz, kiedy już jest po bitwie, umarli nie pozostaną z nami. Frank spojrzał na swoich żołnierzy, Legion! Legioniści drgnęli, staj.jc na baczność. 1 )zielnie walczyliście powiedział im Frank. - Teraz możecie odpocząć. Rozejść się. Rozsypali się w stosy kości, pancerzy, tarcz i oręża. A potem nawet to wszystko zamieniło sic w pył. Frank poczuł się tak, jakby i on mial się rozpaść. Mimo ambrozji zranione ramię zaczęło pulsować. Powieki mu ciążyły. Błogosławieństwo Marsa przestało działać, był wyzuty z sil. Wiedział jednak, że to nie koniec jego misji. Hazel i Leo. Musimy ich odnaleźć. Spojrzeli ponad przepaści;}. W drugim końcu jaskini tunel, do którego weszli Hazel i I .co, był zawalony tonami gruzu. 'lamtędy się nie przedostaniemy - powiedział Nico. - Może... Nagle zachwiał się. Upadłby, gdyby go Jason nie podtrzymał. Nico! - zawołała Pipcr. - Co ci jest? Wrota. Coś się dzieje. Percy i Anmibcth... Musimy ram iść... Natychmiast. Ale jak? - zapytał Jason. - Tunelu już nie ma. [•’rank zacisnął zęby. Nie /uszedł tak daleko, by tera/ stać bezradnie, wiedząc, że jego przyjaciele wpadli w tar.ipaty. To nie będzie łatwe - powiedział - ale jest inna droga. ANNABETH Śmierć z ręki T.irt.ira nie wydawała ^ię szczególnym powodem do dumy. Patrząc w tę mroczną, wirującą twarz, Annabcth uznała, że woli umrzeć w jakiś mniej honorowy sposób - może spadając zc schodów albo we śnie po spokojnym, szczęśliwym życiu z Percym. Najlepiej, gdy będą już mieli po osiemdziesiąt lat. Tak, to jest to. nie |x> r.i/. pierwszy stała pr/.cd przeciwnikiem, którego nie mogła pokonać silą. Zwykle próbowała zyskać na czasie, zagadując go sprytnie w stylu swojej matki. Iylko żc teraz całkowicie oniemiała. nie mogła nawet zamknąć ust. Czuła, że po brodzie ścieka jej ślina. Zupełnie jak Percy emu podczas snu. Uświadamiała sobie niejasno, że otacza ją armia potworów, ale po początkowym triumfalnym ryku horda ucichła. Potwory już dawno powinny rozszarpać ich na strzępy. A jednak trzymały się od nieh 7. dala. Czekały, co zrobi Tartar. Bóg otchłani wyprostował palce, przypatrując się swoim błyszczącym czarnym szponom. Jego twarz nie mogła niezego wyrażać, ale wyprostował ramiona, jakby był zadowolony. Dobrze jest mieć jakąś formę powiedział. Takimi rękami mogę was wypatroszyć. Jego głos brzmiał jak nagranie puszczane od tyłu - jakby słowa nie wydobywały się z wiru, którym była jego twarz, tylko były przez ten wir wsysane. Ta twarz właściwie przyciągała wszystko mętne światło, jadowite chmury, esencję* potworów, a nawet tak teraz nikle siły życiowe Annabeth. Rozejrzała się i zdała sobie sprawę, ic każdy obiekt na tej rozległej równinie ma mglisty ogon, jak kometa, a wszystkie skierowane są ku lartarowi. Wiedziała, że powinna coś powiedzieć, ale instynkt podpowiada: jej, żeby raczej zamilknąć, żeby nie zrobić czegoś, co zwróciłoby na nią uwagę boga. A zresztą, co mogłaby mu powiedzieć? 7o ii się nie udać Przecież to nieprawda. Ona i Percy wciąż żyją t ylko dlatego, że Tartar delektuje się swoją nową formą. Pragnie zaznać rozkoszy fizycznego rozdzierania ich na strzępy. Gdyby tylko
zechciał, mógłby ją unieestwić jedną myślą, równie łatwo jak unieestwił 1 łyperiona i Kri osa. Czy po tym można się odrodzić? nie zamierzała tego sprawdzać. Stojący obok niej Percy zrobił coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie zrobił. Upuścił miecz. Ostrze po prostu wysunęło mu się z ręki i z głuchym brzękiem upadło na ziemię. Mgła Śmierci już nie osmiwala jego twarzy, ale wciąż bvł blady jak trup. Tartar znowu z a syczał — zapewne się roześmiał. Jak milo pachnie wasz strach. Rozumiem już chęć posiadania fizycznego ciała obdarzonego tyloma zmysłami. Może moja uko chana Gaja ma rację, pragnąc się przebudzić. Wyciągnął swoją potężną purpurową rękę i pewnie by zgarnął Percy ego z ziemi jak trzcinę, gdyby mu Bob nie przeszkodził. nie waż się! Tytan zniży! włócznię, celując nią w boga. - nie masz prawa! nie mam prawa? - Tir tar zwrócił się ku niemu.-Jestem panem wszystkich stworze II ciemności, żałosny Japecie. Mogę zrobić, co mi się tylko spodoba. Jego czarna, przypominająca oko cyklonu twarz zawirowała szybciej. Wycie rozbrzmiało tak przerażająco, że Annabcth osunęła się na kolana i zatkała sobie uszy. Bob zachwiał się, mglisty ogon jego sil życiowych wydłużył się, zasysany ku twarzy boga. Bob ryknął gniewnie. Zaatakował, mierząc w pierś Tartara. Zanim ostrze jej dosięgło, bóg otchłani zmiótł Boba na bok jak uprzykrzonego owada. Tytan padł jak długi. Dlaczego nie rozsypałeś się w proch? - zdziwił się Tartar. - Jesteś niezym. Jesteś słabszy nawet od Kriosa i ł lypenona. -Jestem B»b. Tartar zasyczał. A co to jest? Czym jest Bob? -Jestem już kimś więcej niż Japetcm. nie masz nade mną władzy. nie jestem taki jak moi bracia. Kołnierz jego kombinezonu wybrzuszył się. Wyskoczył Mały Bob. Wylądował na ziemi przed swoim panem, a potem wygiął grzbiet w luk i zasyczał na pana otchłani. Annabcth patrzyła, jak Mały Bob zaczyna rosnąć,jego kształt migotał, aż w końcu mały kociak stał się wielkim, przezroczystym sz kicie łonem tygrysa szablozębncgo. No i mam dobrego kota powiedział Bob. Już nie-Mały Bob skoczył na Tartara, wbijając mu pazury w udo. Wdrapał się po jego nodze, wpychając pod kolczugę. Tartar tupnął i zawył, najwyraźniej już nie rozkoszując się fizyczną formą. A Bob wbił mu włócznię w bok, tuż pod napierśnikiem. Tartar ryknął. Zamachnął się na tytana, ale ten zrobił unik i gwałtownie wyprostował palce. Włócznia wyrwała się z ciała boga i powróciła do ręki Boba. Annabcth przełknęła głośno ślinę. Nigdy jej nie przyszło do głowy, że miotła może mieć lyle pożytecznych cech. Mały Bob wypadł spod kolczugi Tarrara. Podbiegł do swojego pana. Z długich kłów ściekał mu złoty ichor. Umrzesz pierwszy, Japccic - za syczał Tartar. - A potem wtłoczę twoją duszę w mój pancerz, gdzie będzie się powoli rozpadać, wciąż i wciąż, w wiecznej agonii. Uderzył pięścią w swój napierśnik. W metalu zakłębiły się mleczne twarze, pojękujące, by się z niego wydostać. Bob zwrócił się do Percy'ego i Annabcth. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, czcgo Annaberh nigdy by nie zrobiła po groźbie wiecznej agonii. Do Wrót - powiedział. Ja zajmę się Tartarem. Tartar odrzucił głowę do tyłu i zawył, tworząc próżnię tak potężną, że najbliższe latające demony zostały wcssanc w jego twarz. Ty zajmitsz sif mną? - zakpił bóg. Jesteś tylko tytanem, pomniejszym dzieckiem Gai! Zapłacisz mi za swoją bezczelność. A twoi maleńcy śmiertelni przyjaciele... Machnął ręką w stronę armii potworów, nakazując im ruszyć do ataku.
ZNISZCZYĆ ICI I! ANNABETH ..ZNISZCZYĆ ICI r. Annabeth słyszała tc słowa n:i tyle często, by wyrwały ją z otępienia. Uniosła miecz i kr/.yknęla: Percy! Porwał z ziemi Orkana. Annabeth skoczyła ku łańcuchom podtrzymującym Wrota Śmierci. Klinga zc smoczej kości'/. łatwością przecięła lewy pierścień mocujący. Tymczasem Percy odpierał pierwszą falę potworów. Dźgnął jakąś ur.-ii i wrzasnął: „A masz! Ciupie klątwy!" Potem skosił z pół tuzina tclchinów. Za jego plecami Annabeth dopndła prawego łaikucłia i przecięła go jednym zamachem. Wrota zadygotały, po czym rozsunęły się z miłym dla ucha sygnałem: ditigf Boi) i jego y/ablozębny pomocnik krążyli wokół nóg Tartara, nacierając i cofając się błyskawicznie, by uniknąć jego szponów. nie wyrządzali mu większej krzywdy, ale zmuszali go do nieustannego obracania się i machania rękami. Najwyraźniej nir pr/.ywykl do walki w człekokształtnym cicłc, bo nie mógł ich dosięgnąć. Ku Wrotom pomknęło więcej potworów. Oszczep świsnął tuż obok głowy Annabeth. Odwróciła się i przebiła brzuch jakiejś cm pu/y, a potem skoczyła ku Wrotom, które już zaczęły się zamykać. Zatrzymała jc stopą, przez cały czas walcząc. Zwrócona piecami tło kabiny windy, przynajmniej nie musiała się martwić o atak z tyłu. Percy, chodź tutaj! zawołała. Stanął przy niej u drzwi windy. Twarz miał zlaną potem, a z wiciu rozcięć na ciele sączyła się krew. W porządku? - zapytała. Kiwnął głowa. -Ta araiściągnęła na mnie klątwę bólu. - Ciął mieczem f^ryfonu, który zaatakował ich z powietrza. - Roli, ale mnie nie zabije. Wskakuj do windy. Ja przytrzymam .guzik. Dobra, dobra! - Końcem rękojeści miecza rąbnęła w pysk jakiegoś mięsożernego konia, który w popłochu pognał przez tłum potworów. - Obiecałeś mi, Clonomóżdżku. Nie rozdzielimy się! Już nigdy! -Jesteś wspaniała! -Ja też cię kocham! Pogalopowała ku nim cala f alanga cyklopów, roztrącając mniejsze potwory. Annabeth pomyślała, że to już koniec. 1 to musieli być cyklopi - mruknęła. Percy wydał okrzyk bojowy. I stóp cyklopów pękła czerwona żyła, opryskując je płynnym ogniem z Flegetonu. Woda ognista uzdrawiała śmiertelników, ale nie cyklopów. Całe stado wybuchło w taii żaru. Ź.ył.i zasklepiła się, a z potworów pozostał tylko rząd śladów spalenizny. Annabeth, musisz iść! nie możemy tu zostać oboje! Nie! Kucnij! Kie pytał dlaczego. Przykucnął, z Annabeth przeskoczyła nad nim, tnąc mieczem w głowę wytatuowanego ogra. Stali teraz ramię w ramię u progu Wrót, czekając na koleiną falę potworów, Kksplodująca żyła chwilowo jc powstrzymała, ale już wkrótce sobie przypomną: Hej, zaraz, nas jest całe mnóstwo, a ich tylko dwoje. No więc... masz jakiś lepszy pomysł? - zapytał Percy. Bardzo by chciała mieć.
Wrota Śmierci były luż za nimi ich wyjście z tego kos/marnego świata. Nie mogli jednak z nieh skorzystać bez kogoś, kto naciskałby guzik przez długie dwanaście minut. Gdyby weszli do środka i pozwolili Wrotom zamknąć się bez naciskania przez kogoś guzika, wszystko mogłoby się wydarzyć, ile z pewnością nie byłoby to nie dobrego. A gdyby odeszli od Wrót... no tak, pewnie winda by się zamknęła i znikła bez nieh. Sytuacja była rak ponura, że aż zabawna, rium potworów zbliżał się, warcząc i zbierając odwagę, tymczasem ataki Boba stawały się coraz wolniejsze. Tartar uczył się władać swoim nowym ciulem. Szablozębny Mały Bob rzucił się na boga, ale ten odrzucił go w bok. Bob natarł, rycząc z wściekłości, ale Tartar złapał jego włócznię i wyrwał mu ią z rąk. Kopnął go z raką mocą, że tytan odleciał, powalając rząd tclchinówjak żywe kręgle. PODDAJ Slł>! zagrzmiał Tartar. Nigdy! Nie jesteś moim panem. A więc giń, buntowniku. Wy, tytani, nie dla mnie nie znaczycie. Moi synowie giganci zawsze byli od was lepsi, silniejsi i bardziej nikczemni. Uczynią wyższy świat tak mrocznym jak moje królestwo! Przełamał włócznię na pół. Boh jęknął / rozpaczy. Szablozębny Mały Bob skoczył mu na pomoc, warcząc na Tar tar a i obnażając kły. Tytan podżwignął się n.i nogi, ale Annabeth wiedziała, że to już koniec. Nawet potwory zwróciły się w tamtą stronę, jakby wyczuwając, że ich pan zaraz dokona dzieła. Warto popatrzeć na śmierć tytana. Percy ścisnął rękę Annabeth. Z os luń m. Muszę mu pomóc. Percy, nie - wychrypiała. - Tar tara nie można pokonać. Wiedziała, że ma rację. Tartar był klasą sam dla sichic. Rył potężniejszy od hogów i tytanów. Półbogowie nie dla niego nie znaczyli. Jeśli Percy go zaatakuje, aby pomóc Bobowi, pan otchłani zmiażdży go jak mrówkę. Ale wiedziała też, że Percy jej nie posłucha. nie mógł zostawić Boba, nie mógł pozwolić, by zginął samotnie. I o po prostu nie było w jego stylu i lo jeden z wiciu powodów, dla których go kochała, nawet jeśli czasami potrafił być nieznośny. • Idziemy razem - powiedziała, wiedząc, że będzie to ich ostatnia walka. Jeśli odejdą od Wrót. już nigdy nie opuszczą Tartaru. Ale przynajmniej umrą, walcząc ramię w ramię. Już miała powiedzieć: „Teraz". Przez armię potworów przebiegła fala niepokoju. Z oddali dobiegły piski, wrzaski i powtarzające się bum, bum, bum, zbyt szybkie, by było biciem podziemnego serca - bardziej jak dudnienie czegoś wielkiego i ciężkiego, pędzącego z dużą szybkością. Jakiś ziemisty wyleciał w powietrze, jakby coś go podrzuciło. Pióropusz jasnozielonego gazu wystrzelił nad hordą potworów jak strumień z armatki wodnej, którą polewa się demonstrantów, 'lam, gdzie dosięgnąl, wszystko zamieniało się w parę. Na końcu tej dymiącej, pustej ścieżki w tłumie potworów Annabeth ujrzała przyczynę cal ego ccgo zamieszania. Na jej twarzy powoli pojawił się uśmiech. Macoński smok rozwinął swój talbaniasty kołnierz i zasy- czał, a jego jadowity oddech napełnił pole bitwy zapachem sosny i imbiru. Wstrząsnął swoim trzydziestometrowym cielskiem i machnął ogonem, miażdżąc batalion ogrów. Na jego grzbiecie siedział czcrwonoskóry olbrzym w kamizelce z zielonej skóry. W warkocze koloru rdzy miał wplecione kwiaty, w ryku trzymał lancę z żebra smoka. IXamasen! krzyknęła Annabeth. Cliganr pochylił głowę. Annabeth Chase, usłuchałem twojej rady. Wybrałem sobie nowy los. ANNABETH Co to znaczy? - sykną! bóg otchłani. - I Maczcgo tu przychodzisz, mój /hańbiony synu?
Damascn spojrzą! na Annabcth, a jogo oczy mówiły: „Idź. Teraz", Zwróci! się do Tartara. Maeoński smok tupnął nogą i warknął. Ojcze, życzysz sobie groźniejszego przeciwnika? - zapytał spokojnie Damascn. - Jestem jednym z gigantów, z których jesteś tak dumny. Chciałbyś, żebym był bardziej wojowniezy? To może zacznę od zniszczenia ciebie! Zniżył lancę i zaatakował. Zakłębiła się wokół niego horda potworów, ale smok miażdżył wszystko na swojej drodze, machając ogonem i zionąc jadem, podczas gdy Damascn dźgnął lancą Tar lara, który cofnął się jak osaczony lew. Boh usunął się chyłkiem z pola wałki, zc swoim szablozębnym kotem u boku. Percy osłania! ich, wywołując pęknięcia nabrzmiałych krwią żył - jednej po drugiej. Niektóre potwory wyparowały w wodzie zc Styksu. Inne, spryskane wodą z Kokytosu, padły, jęcząc bezradnie. Jeszcze inne, oblane wodą z l.cio, rozglądały się wokoło nieprzytomnie, zapomniawszy, gdzie są, a nawet kim są. Bob powlókł się do Wrót. Zloty i chor spływa! z ran na jego ramionach i piersi. Kombinezon miał cały w strzępach. Szedł z trudem, wykrzywiony i przygarbiony, jakby przełamanie jego włóczni przez Tartara coś w nim samym złamało. Mimo to szczerzył zęby w uśmiechu, a jego srebrzyste oczy jaśniały satysfakcją. Idźcie powiedział. -Ja przytrzymam guzik. Percy wytrzeszczył na niego oczy. Bob, przecież w tym stanie... Percy odezwała się Annabcth glosrin bliskim załamania. Nienawidziła siebie samej za zgodę na to, co miał zrobić Boh, ale wiedziała, że nie mają innego wyboru. - Musimy. nie możemy ich tak zostawić! Musicie, mój przyjacielu. - Boli klepnij! Percy ego w ramię, 0 mało co go nie przewracając. - 'len guzik jeszcze mogę nacisnąć. 1 mam dobrego kota, który będzie mnie ochraniał. Szablozębny Mały Bob warknął potakująco. A poza tym - dodał Bob - to wasze przeznaczenie. Musicie tam wrócić, by położyć kres szaleństwu Gai. Wyjący cyklop, opryskany jadem i skwierczący jak oliwa na rozgrzanej patelni, przeleciał siad ich głowami. Pięćdziesiąt metrów od nieh maeoński smok rozdeptywał potwory jak winogrona. Siedzący mu na grzbiecie Damascn wykrzykiwał obelgi i kłuł lancą boga otchłani, odciągając go coraz dalej od Wrót. Tartar toczył się za nim; pod jego żelaznymi butami w ziemi tworzyły się kratery. nie możesz mnie zabić! ryknął. - Jestem samą otchłanią! Równie dobrze mógłbyś próbować zabić ziemię. (łaja i ja jesteśmy wieczni. Należysz do nasy ciałem i duchem! Opuścił swoją masywny pięść, ale Damascn uchylił się i w bil mu lancę w szyję. Tartar ryknął, najwyraźniej bardziej rozeźlony niż zraniony. Zwrócił wirujący twarz do giganta, ale ten zdążył odskoczyć w bok. Mroczny lej wessał z tuzin potworów, zamieniając je w parę. Boh, nie! - powiedział Percy, patrząc na niego błagalnie. - On cię zniszczy. Na zawsze. Bez powrotu. Bez odrodzenia. Bob wzruszył ramionami, Kto wic, co będzie? Musicie już iść. Tartar w jednym ma rację. Nie możemy go pokonać. Możemy, tylko dać wam trochę czasu. Wrota naparły IM stopę Annabeth. Dwanaście minut powiedział tytan. To mogę wam zapewnić. Percy... IV/.yirzymaj drzwi.
Annabeth podskoczyła i objęła Boba za szyję. Pocałowała go w policzek, a oczy miała pełne łez, więc mało co widziała. Szczeciniasta twarz tytana pachniała środkami czystości cytrynowym mleczkiem do czyszczenia mebli i sandałowym mydłem Murphy ego. Potwory są wieczne - powiedziała mu, starając się nie rozpłakać. - Zapamiętamy cicbic i Damasena jako herosów, jako najlepszego tyrana i najlepszego giganta. Opowiemy o was naszym dzieciom. nie pozwolimy, by o was zapomniano. A pewnego dnia się odrodzicie. Bob zmierzwił jej włosy. Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki uśmiechu. -To dobrze. A zanim to się stanie, moi przyjaciele, pozdrówcie ode mnie słońce i gwiazdy. I bądźcie silni. Może to nie będzie ostatnia ofiara, jaką musicie złożyć, by powstrzymać (łaję. Odepchnął ją łagodnie. nie ma czasu. Idźcie. Annabelh chwyciła Percy ego za ramię. Pociągnęła go do kabiny windy. Po raz ostatni spojrzała na pole bitwy. Macoński smok trząsł jakimś ogrem jak szmaciani) lalką. Damasen dźgał lanc:) nogi 1 artara. Bóg otchłani wskazał na Wrota Śmierci i ryknął: Potwory, zatrzymajcie ich! Szablozębny Mały Boh przysiadł i zawarczał, gotów do skoku. Bob mrugnął do Annabclh. Przytrzymujcie Wrota od waszej strony - powiedział. Będą stawiały opór. Przytrzymujcie je... Oba panele drzwi zasunęły się. LXX1I ANNABETH Percy, pomóż mi! - krzyknęła Annabeth. Naparła całym ciałem na lewy panel drzwi, cisnąc go do środku. Percy zrobił to samo z prawym. nie było żadnych klamek, niezego, za co można by było chwycić. Kiedy kabina windy ruszyła w górę, Wrota zadygotały i próbowały się otworzyć, grożąc im zepchnięciem w coś, co mogło być stanem między życiem a śmiercią. Annabeth rozbolały ramiona. Głupawa muzyczka puszczana w windzie nie pomagała. Jeśli wszystkie potwory musiały wysłu chiwać piosenek t* rozkosznej pinakoladzic i spacerze w deszczu, to trudno się dziwić, że na świat wychodziły w krwiożerczym nastroju. Zostawiliśmy Boba i Damascna-wychrypiał Percy. - Umrą za nas, a my... Wiem - mruknęła. Na bogów Olimpu, Percy, wiem. Właściwie to prawic się cieszyła, że musi trzymać te przeklęte drzwi. Przerażenie ściskające jej serce przynajmniej chroniło ją przed kompletnym zalum.tniem. Pozostawienie Damascna i Bobu było najtrudniejszym wyborem, jakiego kiedykolwiek dokonała. Prycz lutu musiała tkwić markotna w Obozie 1 krosów, gdy inni półbogowie wyruszali na wyprawy. Patrzyła, jak wracali w glorii zwycięstwa... albo przegrywali i nie wracali. Od kiedy skończyła siedem lat. zadawała sobie pytania: „Dlaczego nie mogę wykazać się swoimi zdolnościami? Dlaczego nie mogę przewodzić jakiejś wyprawie?”. Teraz zrozumiała, że najtrudniejszą próbą dla dzierka Ateny nie jest przewodzenie w wyprawie lub ocieranie się o śmierć w boju. Jest nią podjęcie strategicznej decyzji o tym, by się wycofać i pozwolić, by ktoś inny przyjął na siebie cały impet zagrożenia zwłaszcza kiedy tym kimś jest przyjaciel. Musiała pogodzić się z faktem, że nie może ochronić każdego, kogo kocha. Nie może rozwiązać każdego problemu. r<> było nieznośne, ale nie miała czasu użalać się nail sob.j. Zamrugała powiekami, by powstrzymać łzy. Pcrc.y, Wrota - wystękała. Panele zaczęły się rozsuwać, wpuszczają powiew... ozonu? Siarki?
Percy naparł z całej mocy na swoją połowę i szczelina się zamknęła. Oczy mu płonęły gniewem. Miała nadzieję, że nie wścieka się na nią, ale nawet jeśli tak było, nie mogła mieć do niego pretensji. -Jeśli to dodaje mu sil' pomyślała - „to niech się wścieka”. Zabiję Gaję mruknął. - Rozerwę ją na strzępy gołymi rękami. Kiwnęła głową, ale pomyślała o przechwałkach lar tara. Jego nie można zabić. I nie można zabić Gai. Z takimi potęgami nawet tytani i giganci mieli mizerne szanse. Półbogowie nie mieli żadnych. Przypomniała sobie również przestrogę Boba: „To może nie być ostatnia ofiara, jaką musicie złożyć, by powstrzymać Gaję”. W głębi duszy czuła, że sic nie mylił. Dwanaście minut - wycedziła przez zęby. Tylko dwanaście minut. Pomodliła się do Areny, by Bob zdołał tak długo przytrzymywać guzik. Pomodliła się o silę i mądrość. Pomyślała, co ich czcka, gdy winda wjedzie na sam;) gńrę. A jcćli po drugiej stronie Wrót nie będzie ich przyjaciół? Dokonamy tego powiedział Percy. - Musimy. Jasne. Tak, zrobimy to. Powstrzymywali oba panele drzwi od rozsunięcia się, podczas gdy winda dygotała, muzyka grała, a gdzieś pod nimi tytan i gigant oddawali za nieh życic. HAZEL H azel wstydziła się swojego płaczu. Kiedy luncl się '/uwalił, szlochała i krzyczała jak dwuletni berbeć w napadzie złości. nie mogła ruszyć zwału gruzu, który dzielił ją i Leona od reszty przyjaciół. Gdyby ziemia zadrżała ponownie, cały kompleks mógłby runąć im na głowy. Ale tłukła pięściami w kamienie i wykrzykiwała przekleństwa, za które w Akademii Świętej Agnieszki zakonniee kazałyby jej wymyć usta szarym mydłem. Leo wytrzeszcza! na nią oczy, oniemiały. Nie była w porządku wobec niego. Ostatnim razem, kiedy byli sami, przeniosła go w swoją przeszłość i pokazała Sam my'ego, jego pradziadka swojego pierwszego chłopaka. Obciążyła go emocjonalnym bagażem, którego nie potrzebował, i pozostawiła w stanie takiego oszołomienia, że o mało co nie zabiłaby go wielka krewetka. I znowu byli sami, ich przyjaciele mogli teraz umierać, ulegając hordzie potworów, a ona ma napad złości. Przepraszam. - Otarła sobie twarz. E tum Leo wzruszył ramionami. No wiesz... innie też zdarzało su; walić pięściami w kamienie. kiedy miałem zły dzień. Z trudem przełknęła ślinę. Frank jest... On... Posłuchaj. Frank Zhang ma swoje sposoby. Pewnie zamienił się w kangura i tłucze potwory po buźkach jak mistrz kund lu. Pomógł jej wstać. Mimo paniki, jaka wciąż IIIą targał.I, wiedziała, że Leo ma rację. Frank i reszta nir byli w beznadziejnej sytuacji. Na pewno znajdą jakiś sposób, by zachować życie. A on u i l.co mają tylko jedno wyjście: mus/j iść dalej. Przyjrzała mu się. Włosy miał teraz dłuższe i bardziej potargane, iwa 17 wydłużoną, więc już nie wyglądał jak chochlik, raczej juk cif z bajek. Najbardziej zmieniły mu się oczy. Nieustannie błądziły, jakby próbował dostrzec coś za horyzontem. I.co, przepraszam... Uniósł brew. W porządku. Za co?
Za... - Machnęła wokoło ręką. Za wszystko. Za to. że myślałam, że jesteś S.immym, za to, że cię podpuszczałam. Nr* wiesz, ja wcale nie chciałam, ale jeśli ro robiłam... I lej. - Ścisnął jej rękę, .ile w tym geście nie wyczula nie romantycznego; - Maszyny są po to, by działać. Yyy... co? Myślę, że w zasadzie wszechświat działa jak maszyna. Nie wiem, kto ją stworzył: fara, bogowie. Bóg przez duże I? czy ktoś inny, ale jakoś się telepie do przodu. No jasne, drobne części się psuj;}, co jakiś Czas coś fiksuje, ale przeważnie., j.ik coś się dzieje, to nie bez powodu. Jak to, że ty i ja się spotkaliśmy. I.eonie Valdez, jesteś filozofem. Nie. Jestem tylko mechanikiem. Ale myślę, że mój hisabutfo Sammy wiedział, co jest grane. Pozwolił t i odejść, 1 lazel. A moim zadaniem jest powiedzieć ci, że t.ik nur-i.tło być, że dobrze się stało, Tv i Frank... pasujecie do siebie. Wszyscy musimy pr/c/ to jakoś przejść. Mam nadzieję, że wy dwoje macie szansę na szczęśliwe życie. No i Zhang nie potrafi sobie sarn zawiązać butów. Ty draniu - mruknęła Hazel, ale poczuła, że coś się w niej rozluźniło, jakiś supeł napięcia, który nosiła w sobie od tygodni. l.eo naprawdę się zmienił. Pomyślała, że znalazła dobrego przyjaciela. Co się z robą działo, kiedy się usamodzielniłeś? zapytała, - Kogo spotkałeś? Zadrgały mu powieki. Fo długa historia. Kiedy i ci to opowiem, ale sam wciąż nie mogę się z lego otrząsnąć. Wszechświat to maszyna, więc wszystko się ułoży. Mam nadzieję. Pod warunkiem, że nie jest to jedna z tt-joich maszyn. Bo twoje maszyny nigdy nie działają tak. jak miały działać. I la-ha lia. - Leo wezwał ogień do ręki. - No to którędy teraz, Miss Podziemia? Hazel spojrzała w głąb biegnącego w dół tunelu. Po blisko dziesięciu metrach rozdzielał się na cztery mniejsze arterie. Bylv identyczne, ale z ostatniej |>o lewej stronie promieniowało zimno. lędy powiedziała. - Czuję, ze jest najmniej niebezpieczne Sam się prosiłem. Ruszyli w drogę. Gdy tylko minęli pierwszy łuk, odnalazła ich łasica Gale. Wdrapała sit; po nodze i boku Hazel, po czym owinęła się jej wokół szyi, popisku jąc gniewnie, jakby chciała powiedzieć: „Gdzie byliście? Dlaczego tak późno?”. Ojej, znowu tii smrodząca łasiczka - jęknął I .co. - Jeśli zacznie rozrabiać gdzieś blisko, z moim ogniem i w ogóle, to możcmv wylecieć w powietrze. Hazel uciszyła oboje. Wyczuwała, że tunel opada łagodnie przez jakieś sio metrów, a potem otwiera się na wielką komorę. Ktoś w niej był... ktoś zimny, ciężki i potężny. nie czuła czegoś takiego od czasu tragedii w jaskini na Alasce, gdzie Gaja zmusiła ją do wskrzeszenia Porfyriona, króla gigantów. Wtedy Hazel pokrzyżowała jej plany, ale musiała zburzyć jaskinię, poświęcając życic swoje i matki. Nie chciała jeszcze raz przeżyć czegoś podobnego. ł,co, przygotuj się szepnęła. - Jesteśmy blisko. Blisko czego? Korytarzem potoczył się kobiecy głos: Blisko mnie. Hazel poczuła takie mdłości, że kolana się pod nią ugięły. Wszystko się zachwiała. Straciła poczucie kierunku, zawsze tak niezawodne w podziemiach.
/.dawało im się, że nie zrobili żadnego ruchu, a jednak znaleźli się nagle sto metrów dalej, w wejściu do jaskini. -Witajcie powiedział kobiecy głos. Czekałam na was. Hazel omiotła wzrokiem jaskinię. nie zobaczyła nikogo. Komora przypominała Panteon w Kzyinie, z t;j różnieą, że była ozdobiona w styli: nowohadesowym. Obsvdi.ar.owc ściany były pokryte płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny śmierci: ofiary plag, trupy na polu bitwy, sale tortur ze szkieletami wiszącymi w żelaznych klatkach wszystko wysadzane drogimi kamieniami, co sprawiało, że owe sceny wydawały się jeszcze bardziej koszmarne. Podobnie jak w Panteonie kopulaste sklepienie podzielone było na rzędy kwadratowych kasetonów, ale tutaj każdy kaseton był stelą - czymś w rodzaju pomnika grobowego z greckimi inskryp cjami. Hazel zastanawiała się, czy za nimi są pochowane ciała. nie była tego pewna, bo teraz jei zdolność wyczuwania wszystkiego w podziemiach została wygaszona. nie dostrzegła innych wyjść. W apeksie sklepienia, tam. gdzie w Panteonie jest otwarty świetlik, połyskiwała okrągła płyta z czarnego kamienia, jakby dla wzmocnienia poczucia, że z tego miejsca nie ma wyjścia — wyżej nie ma nieba, tylko ciemność. Wzrok Hazel powędrował na środek komory. Taaak - mruknął Leo. To są drzwi, nie jest źle. Z piętnaście metrów od nieh stała klatka windy; panele jej drzwi ozdobione były złotymi i żelaznymi rytami. Rzędy łańcuchów po każdej stronie mocowały obramowanie do wielkich haków w posadzce. Wokoło pełno było czarnego gruzu. W Hazel wezbrał gniew, gdy zdała sobie sprawę, że w tym miejscu stał kiedyś starożytny ołtarz Hadcsa. Został zniszczony, bv zrobić miejsce dla Wrót Śmierci. Gdzie jesteście?! - zawołała. Nie widzisz nas? odpowiedział szyderczy kobiecy głos. - Myślałam, że I lekate wybrała ciebie, bo jesteś laka bystra. Hazel znowu poczuła wzbierającą w żołądku lalę mdłości. Siedząca na jej ramieniu Gale szczeknęła i puściła wiatry, co nie poprawiło sytuacji. Ciemne plamki zawirowały jej przed oczami. Zamrugała, aby je odpędzić, ale tylko jeszcze bardziej pociemniały, a potem scaliły się w sześciometrową mroczną postać piętrzącą się obok Wrót. Giganta Klytiosa spowijał czarny dym, tak jak w jej wizji na rozdrożu, ale teraz dostrzegała mgliście jego formę - smocze nogi pokryte popiclistymi łuskami, masywny człekokształtny tułów odziany w stygijski pancerz, długie, zaplecione w warkoczyki włosy, które wyglądały, jakby były z dymu. Cerę miał ciemną jak Śmierć (a Hazel spotkała już Śmierć). Jego oczy połyskiwały zimno jak diamenty. Nie miał broni, ale teł nie czyniło go mniej przerażającym. Leo zagwizdał. Wiesz, Klytiosic... jak na takiego wielkiego faceta, masz piękny glos. Idiota - syknął kobiecy głos. W połowic drogi między Hazel i gigantem powietrze zamigotało. Pojawiła się czarodziejka. Miała na sobie wytworną suknię bez rękawów utkaną zc złotych niei. Upięte w kok włosy przytrzymywała opaska z diamentów i szmaragdów. Miała też naszyjnik w kształcie miniaturowego labiryntu na sznurku rubinów, które 1 lazel przywodziły na myśl krople krwi. Bilo z niej ponadczasowe, królewskie piękno - jak z posągu, który można podziwiać, ale którego nie można pokochać. W jej oczach migotała złość. Pazyfae - powiedziała l lazel. Kobieta skłoniła głowę. Moja droga Hazel Levesque.
I.co zakaszlał. Znacie się? Jesteście kumpelkami z Podziemia czy... Milcz, głupcze. (Iłot* Pazyfae był łagodny, ale pełen jadu. Nie znoszę młodych półbogów. Zawsze są tacy zarozumiali, tacy bezczelni i wszystko niszcz:}. 1 lej, proszę pani zaprotestował Leo. - Ja raczej nie niszczę. Jestem synem I lelajstosa. Ślusarz - warknęła Pazyfae. Jeszcze gorzej. Znałam I )cdala. Przez tc jego wynalazki miałam same kłopoty. Leo zamrugał. Dodała? Iego Dcdala? No, to powinnaś wiedzieć wszystko o nas, ślusarzach. Naprawiamy, konstruujemy, a oil czasu do czasu wpychamy pyskatym babom w gęby nasycone oliwą szmaty... Leo. - Ilazcl powstrzymała go, kładąc mu rękę na piersi. Czuła, że jeśli Leo się nie przymknie, czarodziejka zamieni go w coś okropnego. - Ja się tym zajmę, dobrze? Posłuchaj swojej przyjaciółki - powiedział.! Pazyfac. - Bądź grzecznym chłopcem i pozwól porozmawiać kobietom. Podeszła do nieh, przypatrując się Hazel. Jej oczy były pełne takiej nienawiści, że Hazel ścierpła skóra. Magiczna moc promieniowała z niej jak żar z pieca. Jej mina budziła niepokój i była dziwnie znajoma... Ale gigant Klytios jakoś bardziej ją niepokoił. Stał z ryłu, milczący i nieruchomy, tylko ciemny dym wydobywał się z jego ciała, opadając wokół stóp. 'Ib en był ową zimną istot;), którą wcześniej wyczuła - niby olbrzymi blok obsydianu, tak ciężki, że nie zdołałaby go ruszyć z miejsca, mocarny i niezniszczalny... i całkowicie pozbawiony uczuć. Twój... twój przyjaciel nie jest gadatliwy— powiedziała. Pazyfac spojrzała przez ramię na giganta i prychnęła lekceważąco. Módl się, bv milczał, moja droga. Gaja łaskawie pozwoliła mi zająć się wami, ale Klytios jest moim... och... zabezpieczeniem. A tak między nami, czarodziejkami, to ci wyznam, że jest tutaj również po to, by kontrolować moją magiczną moc, na wypadek, gdybym zapomniała o rozkazach mojej nowej pani. Gaja jest bardzo ostrożna. Hazel kusiło, by zaprzeczyć, że jest czarodziejką. Nie chciała wiedzieć, w jaki sposób Pazyfac ma się nimi ..zająć" albo jak gigant kontroluje jej magiczną moc. Wyprostowała się i próbowała wyglądać na pewną siebie. nie wiem, co zamyślasz - powiedziała - ale to ci się nie uda. Pokonaliśmy już wszystkie potwory, które nasłała Gaja, by nas powstrzymać. Jeśli jesteś mądra, to lepiej usuń nam się z drogi. Gale kłapnęła zębami potakująco, ale słowa Hazel nie zrobiły na Pazyfac wrażenia. Nie wyglądacie mi na takich - zakpiła czarodziejka. No, ale wy, półbogowie, nigdy na takich nie wyglądacie. Na przykład mój małżonek, Minos, król Krety'. Był synem Zeusa, ale po jego wyglądzie nigdy byś o tym nie pomyślała. Był taki mizerny jak len tutaj. - Machnęła ręką w stronę I.eona. -Ojej - mruknął I .co. - Minos musiał nieźle narozrabiać, skoro zasłużył na ciebie. Nozdrza Pazyfac zadrgały. Och... nawet nie masz pojęcia. Był za dumny, by złożyć ofiarę Posejdonowi, więc bogowie pokarali utnie za jego arogancję. Minotaur - przypomniała sobie nagle I lazel. Ta legenda była tak wstrząsająca i zarazem groteskowa, że I lazel zawsze zatykała sobie uszy, kiedy ją opowiadano w Obozie Jupiter. Na skutek klątwy Pazyfac zakochała sio we wspaniałym byku należącym do jej męża. Urodziła Minotaura pól człowieka, pół byka. Teraz, kiedy Pazyfac miotała na nią spojrzenia ostre jak sztylety, Hazel uświadomiła sobie, dlaczego wyraz twarzy czarodziejki wydał jej się tak znajomy.
Miała w oczach taką samą gorycz i taką samą nienawiść, jakie miewała czasami matka I fazcl. W chwilach załamania Marie Levesque patrzyła na I lazel tak, jakby jej córka była jakimś potworem, przekleństwem bogów, źródłem jej wszystkich nieszczęść. Właśnie dlatego legenda o Minotaurze tak na Hazel działała - nie jako odrażająca wizja Pazyfac parzącej się z bykiem, ale jako sytuacja, w której dziecko, jakiekolwiek dziecko, mogło być uważane za potwora, za karę dla jego rodziców, za istotę, którą trzeba gdzieś uwięzić i nienawidzić. Minotaur zawsze wydawał się I lazel ofiar;] w całej tej historii. Tak - odezwała się w końcu Pazyfac. Nie mogłam znieść swojej hańby. Kiedy mój syn się urodził i został zamknięty w Labiryncie, Minos całkowicie mnie odrzucił. Powiedział, że zniszczyłam mu reputację! A wiesz, co się później stało z Mi nosem, Hazel Levesque? Został nagrodzony. Został sędzią umarłych w Podziemiu, jakby w ogóle miał prawo kogokolwiek osądzać! A tym sędzią mianował go Hades. Twój oje itr. Pluton. Pazytae uśmiechnęła się szyderczo. Nieważne. Teraz rozumiesz, dlaczego nienawidzę półbogów tak samo jak bogów. Gaja obiecała mi, że dostanę w swoje ręce każdego / twoich braci, który przeżyje wojnę, żebym mogła patrzeć na ich powolną śmierć w moim nowym królestwie. Chciałabym tylko mieć więcej czasu, by was dwoje poddać powolnym i wymyślnym torturom. Niestety... Od Wrót Śmierci dohiegło łagodne ding. Rozjarzył się zielony guzik po prawej stronie obudowania. Łańcuchy zadygotały. Sama widzisz. Pazyfae wzruszyła ramionami, jakby chciała się usprawiedliwić. Wrota działają. Otworzą się za dwanaście minut. Żołądek I lazel rozdygotał się prawie tak jak te łańcuchy. Wyjdzie więcej potworów? Na szczęście nie. Wszystkie s:j potrzebne tam... w świccie śmiertelników, w miejscu ostatecznej bitwy. - Pazyfae uśmiechnęła się do niej zimno. Nie, myślę, że z Wrót korzysta ktoś inny... ktoś, kto nie ma do tego prawa. Leo zrobił krok do przodu. Dym buchnął z jego pięści. Percy i Annabcth. Hazel zaniemówiła. nie wiedziała, czy gula w jej gardle jest przejawem radości czy rozpaczy. Jeśli ich przyjaciołom udało się dotrzeć do Wrót, jeśli naprawdę pojawią się tu za dwanaście minut... Och, nie przejmuj się tak. - Pazyfae machnęła lekceważąco ręką. - Klytios się nimi zajmie. Widzisz, moja droga, kiedy ten sygnał zabrzmi ponownie, ktoś po naszej stronie będzie musiał nacisnąć ten zielony guzik, bo inaczej Wrota się nie otworzą i ii, luórzy są tam w środku... puj\ nie ma ich. A może Klytios pozwoli im wyjść i sam się nimi zajmie? To zależy od was. Hazel poczuła w ustach snvuk cyny. nie chciała zadać tego pytaniu, ale musiała to zrobić. A w jaki konkretnie sposób zależy to od nas? No IJO, oczywiście* potrzebujemy tylko dwojga półbogów. Ci szczęśliwcy zostaną przeniesieni t!<> Aten i tam złożeni Gai w olierzc podczas święta Nadziei. Oczywiście - mruknął Leo. Więc kto to będzie: wy dwoje czy wasi przyjaciele w windzie? Czarodziejka rozłożyła ramiona. - Zobaczymy, kto przeżyje tc dwanaście... teraz już jedenaście minut. jaskinię spowiła ciemność. HAZEL igła wewnętrznego kompasu Hazel obracała się jak szalona. Kiedy była bardzo mała, w Nowym Orleanie w późnych latach trzydziestych, matka zaprowadziła ią do dentysty, żeby wyrwał icj z:|b. l*o raz pierwszy i ostatni zaaplikowano jej
eter. Oenty Sta obiecywał, że ogarnie j:j senność i mile otępienie, ale Hazel poczuła się tak,jakby wylatywała ze swojego ciała, przerażona i niepnnuj;^ca nad tym, co się •/. ni;] dzieje. Kiedy eter przesiał działać, wymiotowała przez trzy dni. To, co było teraz, przypominało wielką dawkę eteru. Zdawała sobie niejasno sprawę z tego, że nadał jest w jaskini. Pazyfac stoi tuż przed nimi, Klytios czeka w milczeniu przy Wrotach Śmierci. Ale spowiły j;| kłęby Mgły, nu(C;|C icj poczucie rzeczywistości. Zrobiła krok do przodu i wpadła na ścianę, której nie powinno tam być. Leo naparł dłońmi na kamienny ntur. Co się dzieje? Gdzie jesteśmy? Hyli w jakimi korytarzu, biegnącym w lewo i w prawo. W żelaznych uchwytach płonęły pochodnie. Pachniało stęchlizną, jak w starym grobowcu. Siedząca na ramieniu I lazcl C »ałe szczekała wściekle, wbijając jej pazurki w obo jczyki. Tak, wiem - mruknęła I l.r/cł do łasiczki. - To iluzja. l.eo uderzył pięścią w ścianę. Całkiem solidna iluzja. Pazytac roześmiała się. Jei głos był rozmyty i jakby dopływał z daleka. Więc ro iluzja, Hazel Levesque, czy może coś więcej? nie pojmujesz, co stworzyłam? 1 lazcl była tak oszołomiona, że ledwo trzymała się na nogach, w głowie miała zamęt. Próbowała wytęży*' zmysły, zobaczyć coś przez Mgłę i na nowo odnaleźć jaskinię, ale wyczuwała jedynie biegnące w wiele stron tunele - w wiele stron, tylko nie do przodu. Przypadkowe myśli rozbłyskiwały jej w mózgu jak grudki złota wydobywające się na powierzchnię. Dedal. Minotaur zanik nifty -iv Labiryncie. Umrzete powoli su moim nowym królestwie. Labirynt • powiedziała na głos. - Ona odtwarza Labirynt. Co znowu? - Leo walił w ścianę młotkiem, ale odwrócił się do niej i zmarszczył brwi. - Myślałem, że Labirynt zawalił się podczas bitwy o Obóz Herosów... i że był jakoś połączony z siłą życiową Dcdala czy cos w tym rodzaju, więc Dedal umarł. 1’azyl’ac zacmokala z dezaprobatą. Ach, ale ja wciąż żyję. Myślisz, że wszystkie sekrety tych podziemi to dzieło Dedala? To ja tchnęłam życie w jego Labirynt. Dedal był nikim w porównaniu ze mną, nieśmiertelną czarodziejką, córką Heliosa, sióstr;} Kirke! Tera? Labirynt będzie moim królestwem. To iluzja upierała się I lazcl. Wystarczy się przez nią przedrzeć. (iily to powiedziała, wydało jej się, że ściany zrobiły się jeszcze bardziej solidne i nieustępliwe, a zapach stęchlizny się nasilił. Za późno, za późno zanuciła Pazyfac. Labirynt już się przebudził. Rozrośnie się pod skórą ziemi ponownie, gdy wasz śmiertelny świat zostanie z ni;] zrównany. A wy, półbogowie... wy, lu rosi... bodziecie się błąkać po jego korytarzach, powoli umierając z pragnienia, strachu i żalu. Albo może, jeśli poczuję litość, umrzecie szybko w wielkim bólu! Pod stopami Hazel w posadzce otworzyły się dziury. Złapała Leona wpoi i odciągnęła w bok, gdy z dziur wystrzelił rząd kolców, przebijając sufit. Uciekajmy! krzyknęła. Śmiech Pazyfac toczył się echem po korytarzu. Dokąd biegniesz, młoda czarodziejko? Uciekasz przed iluzją? Hazel mc odpowiedziała. Hyla zbyt pochłonięta walką o życie. Za nimi kolce rząd za rzędem strzelały w sufit z jednostajnym tank, tank. tank. Pociągnęła Leona w jakiś boczny korytarz, przeskakując nad wnykami, po czym zatrzymała się tuż przed ziejijc;j w posadzce jamą. Miała z pięć metrów szerokości. -Jak jest głęboka? - wydyszał Leo. Nogawkę miał rozdartą w miejscu, gdzie drasnął go jeden z kolców.
Hazel wyczuła, że przepaść ma przynajmniej piętnaście metrów głębokości, a na jej dnie jest sadzawka trucizny. Czy jednak mogła zaufać swoim zmysłom? Nie wiedziała, czy Pazyfac naprawdę stworzyła nowy Labirynt, ale wierzyła, że wciąż są w tej samej jaskini, a Pazyfac i Klytios patrzą rozbawieni, jak ona i Leo biegają po niej bez celu. Mogła to być iluzja, mimo to Hazel wiedziała, że musi wydostać się z tego labiryntu, bo pułapki ich zabiją. Osiem minut — rozległ się glos Piucyfae. - Bardzo bym chciała, żebyście przeżyli, naprawdę. To by dowiodło, że jesteście warci /.łożenia w .is w ofierze Gai w Atenach. No, ale wówczas wasi przyjaciele w windzie nie będąjuż nam potrzebni. Serce ł Iazcl zabiło szybciej. Stanęła przed ścianą po lewej stronie. Poczuła, że bez względu na to, co mówią jej zmysły, w tym kierunku powinny być Wrota Śmierci. Pazyfae powinna stać tuż przed ni;). Zapragnęła przebić się przez tę ścianę i udusić czarodziejkę. W ciągu ośmiu minut ona i Leo muszą się znaleźć przy Wrotach Śmierci, by wypuścić przyjaciół. Ale Pazyfae jest nieśmiertelną czarodziejką i ma za sohą tysiące lat doświadczenia w rzucaniu zaklęć. Nie pokona jej samą silą woli. ł Iazcl udało się ogłupić bandytę Skirona, pokazując mu to, co chciał zobaczyć, 'leraz musi odkryć, czego najbardziej pragnie Pazyfae, Siedem minut zanuciła czarodziejka. Szkoda, że tak mało mamy czasu! A ryle jeszcze upokorzeń chciałabym wam zadać. 'ło było to. Trzeba podnieść rzuconą rękawicę. Trzeba sprawić, by ten labirynt stal się jeszcze bardziej groźny, jeszcze banłzięj widowiskowy - trzeba sprawić, by Pazyfae skupiła się na pułapkach, a tłie na kierunku, w którym prowadzi Labirynt. ł»c<), skaczemy powiedziała Hazel. -Ale... Nie jest tak daleko, jak na to wygląda. Razem! Złapała go za rękę i skoczy li nad przepaścią. Kiedy wylądowali po drugiej stronie, za nimi nie było już czarnej dziury, tylko kił kucentymetrowa szczelina w posadzce. Naprzód! zawołała. Pobiegli, a glos Pazyfae zawodził: Och, nie, moja droga, nie. W ten sposób nie przeżyjecie. Sześć minut. Pękło sklepienie nad nimi. Łasica Gale pisnęła ostrzegawczo, ale Hazel wyobraziła sobie nowy tunel prowadzący w lewo - tunel jeszcze hardziej niebezpieczny albo prowadzący w złym kierunku. Mgła ustąpiła przód jej wolą. Tunel się pojawił. Wbiegli do niego. Pazyfac westchnęła. nie jesteś w tym dobra, moja droga. Ale w Hazel zatliła się iskierka nadziei. Stworzyła tunel. Naderwała magiczną tkankę Labiryntu. Posadzka zapadła się pod nimi. Hazel uskoczyła w bok, ciągnąc za sobą Leona. Wyobraziła sobie inny tunel, prowadzący w przeciwnym kierunku niż ten, skąd przyszli, ale pełen trującego gazu. Labirynt lej usłuchał. Leo, wstrzymaj oddech ostrzegła go. Dali nurka w trującą mgłę. Oczy zapiekły -ą tak. jakby sobie w nie wtarła tabasco, ale biegła dalej. Pięć minut - oznajmiła Pazyfac. Niestety! 'lakbym chciała, byście cierpieli dłużej! Wpadli w korytarz ze świeżym powietrzem. Leo zakaszlał. Żeby tylko się przymknęła. Przemknęli pod spiżową pętlą. Hazel wyobraziła sobie tunel zakręcający z powrotem do Pazyfac, choćby łagodnie. Mgła nagięła się do jej woli.
Ściany tunelu zaczęły się do siebie zbliżać. I lazel nie próbowała tego powstrzymać. Sprawiła, by zwierały się szybciej, wstrząsając posadzką i rozrywając sklepienie, łiiegli, walcząc o życie, a krzywizna tunelu przybliżała ich do miejsca, w którym, jak miała nadzieję Hazel, był środek jaskini. Szkoda - powiedziała Pazyfac. tak bym chciała zabić i was, i waszych przyjaciół w windzie, ale Gaja nalegała, by dwoje z was utrzymać przy życiu aż do Święta Nadziei, kiedy zrobimy dobry użytek z waszej krwi! No cóż, będę musiała znaleźć jakieś inne ofiary, by błądziły po moim I .nbiryncic. Wy okazaliście się wielką pomyłką. Hazel i I.co zatrzymali się gwałtownie. Przed nimi rozwarła się otchłań tak szeroka, że nie widać było jej drugiego hraegu. Gdzieś z głębi rej ciemnej otchłani dobiegł syk tysięcy wężów'. Hazel kusiło, by się cofnąć, nie runcl za nimi już się zamykał, tak żc stali nu wąskiej półcc. Gale przeszła po ramionach Hazel i puściła bąka. I )ohra, dobra - mruknął Leo. - Te ściany to części ruchome. Muszą być mechaniezne. I)aj mi sekundę. Nie, Leo. Siad nie można wrócić. -Ale... Chwyć mnie za rękę. Na trzy. -Ale... Trzy! Co?! Hazel skoczyła w przepaść, pociągając go zc sohą. Starała się nie zważać na jego wrzask i na łasiczkę, która przywarła do jej szyi. Cal;} wolę włożyła w to, by przeciwstawić się magii Labiryntu. Pazyłae roześmiała się triumfalnie, wiedząc, że za chwilę roztrzaskają się na dnie albo zginą, pokąsani przez jadowite węże. Ale Hazel wyobraziła sobie rynnę w ciemności, tuż na lewo. Przekręciła się w locie i poszybowała ku niej. Uderzyli twardo w rynnę i ześliznęli się nią do jaskini, lądując prosto na Pazyłae. Ach! Głowa czarodziejki stuknęła o posadzkę. Leo już siedział jej na piersiach. Przez chwilę wszyscy troje i łasica byli jednym kłębowiskiem ciał. Hazel próbowała dobyć miecza, ale Pazyfac udało się pierwszej wyplątać. Cofnęła się od nieh, jej kok wygiął się na bok jak rozmiękły tort. Jej suknia była poplamiona tłustymi plamami z pasa I.eona. Wy żałośni dranie! - zawyła. Labirynt zniknął. Parę metrów od nieh stal Klytios, zwrócony do nieh plecami, obserwując Wrota Śmierci. Według obliczeń I lazel od pojawienia się przyjaciół dzieliło ich trzydzieści sekund. Szaleńczy bieg przez labirynt i panowanie nad Mgłą bardzo ją wyczerpały, ale musiała dokonać jeszcze jednej sztuczki. Udało się jej sprawić, by Pazyfae ujrzała to, co najbardziej pragnęła zobaczyć. Teraz musi sprawić, by czarodziejka ujrzała to, czego się najbardziej lęka. Musisz naprawdę nienawidzić półbogów powiedziała 1 lazel, starając się naśladować okrutny uśmiech Pazyfae. Bardzo się starałaś, co, Pazyfae? Bzdury! - krzyknęła Pazyfae. - Rozerwę was na strzępy! Ja... Biedna Pazylac, same porażki. Twój mąż cię zdradził. Tczeusz zabił Minotaura i wykradł twoją córkę Ariadnę. A teraz dwie wielkie pomyłki zwróciły przeciw robie twój własny labirynt. Ale wiedziałaś, że rak będzie, prawda? Ty zawsze w końcu zawodzisz. -Jestem nieśmiertelna! - jęknęła Pazyfae. Cofnęła się o krok, dotykając palcami swojego naszyjnika. - Nie możecie mnie pokonać! Już zostałaś pokonana odparowała I lazel. - Spójrz.
Pokazała na stopy czarodziejki. Otworzyła się pod nimi klapa. Pazyfae z krzykiem spadla w bezdenn;} otchłań, która w rzeczywistości nie istniała. Posadzka zasklepiła się. Czarodziejka zniknęła. Leo spojrzał na Hazel zdumiony. -Jak ry to...? W tym momencie rozległo się ding. Klytios nie nacisnął guzika, tylko cofnął się od windy. Ich przyjaciele byli w niej uwięzieni. Leo! - krzyknęła 1 lazel. Oil windy dzieliło ich dziesięć metrów, ale I.eo wyciągnął śrubokręt i cisnął nim jak cyrkowiec nożem. Wydawało się to niemożliwe, aie śrubokręt przeleciał tuż obok Klytiosa i uderzył w guzik. Wrota Śmierci rozwarły się ż''sykiem. Buchnął czarny dym i dwa ciała wypadły z windy twarzami na posadzkę - Percy i Annabeth, bezwładni jak trupy. I lazel załkała. Och, bogowie... Ona i Leo ruszyli ku nim, ale Klytios uniósł rękę, zatrzymując ich tym gestem w miejscu. Jego potężna smocza łapa zawisła nad głow;j Percycgo. Dymny całun, który osnuwał giganta, spowił Annabcth i Per- cyego kłębem czarnej mgły. Klytios przechylił głowę. Jego diamentowe oczy zalśniły. U jego stóp Annabeth drgnęła, jakby dotknęła przewodu elektrycznego. Oczy stanęły jej w słup, czarny dym wydobył się z ust. Ja niejestem Pozy/itr— powiedziała obcym głosem, niskim jak gitara basowa. - .VrV ze mna takie sztuczki. Przestań! Nawet z tej odległości I lazel wyczuwała, że siły życiowe opuszczają Annabeth, a jej puls słabnie. Wyciągając słowa z jej ust, Klytios ją zabijał. Gigant tr.jcil stopą głowę Percycgo. -Jeszcze dycha. - Słowa giganta wypłynęły z ust Percy ego. - 'Ib straszny wstrząs dla śmiertelnego ciuła. Mogę to sobie wyobrazić, bo sam lordcilem z Tartara. 7.a ch wil? ich zabiórę. Teraz ponownie zwrócił uwagę na Annabeth. Z jej ust znowu wydobył się dym. Zwiążę ich i zabiorę do Porjyricma w Atenach. Takiej ofiary nam trzeba. Ale, niestety, to oznacza, że wy chooje nie jesteście już nam potrzebni. Tak? warknął Leo. - Wiesz co, stary? Może i masz swój dym, za to ja mam ogień. Jc^o dłonie zapłonęły. Wystrzelił białymi kolumnami ognia w giganta, ale jego dymna aura natychmiast je wchłonęła. Macki czamcj mgły powędrowały po liniach ognia, wygaszając blask i żar i okrywając Leona ciemnością. I .co osunął się na kolana, ściskając się za gardło. nie! Hazel pobiegła ku niemu, ale Cale zapiszczała ostrzegawczo 11;« jej ramieniu. Nie radzę. - Głos Klytiosa wydobył się z ust Leona. - niezega nie rozumiesz, Haze! Ixvesque. ja pocbłtimam czary. Niszczę głos i duszę. Nit pokonasz mnie. Czarna mgła zaczęła się rozrastać, pokrywając Annahcrh i Pcrcy ego, sunąc ku Hazel. Krew huczała jci w uszach. Musi coś zrobić- ale co? Skoro len czarny dym tak łatwo obezwładni! Leona, jaką szansę ma ona? Og-gien wyjąkała cicho. - Podobno to iwój słaby punki. (ligant zacmokal, tym razem używając strun głosowych Annabeth. Ismdzo na to liczysz, co? To prawda, nie lubię ognia. Ale płomienie Leona Yałdezajakoi nie wyrządziły mi krzywdy. Gdzieś spoza Hazel odezwał się miękki, liryczny głos:
A co powiesz na moje płomienie, star)' druhu? (lale pisnęła, podniecona, zeskoczyła z ramion Hazel i pomknęła ku wejściu do jaskini, gdzie stała jasnowłosa kobieta w czarnej sukni. Wokół niej kłębiła się Mgła. Gigant cofnął się, wpadając plecami na Wrota Śmierci. Ty - powiedział ustami Percy’ego. Ja zgodziła się Hekate. Rozłożyła ramiona. W jej dłoniach pojawiły się płonące pochodnie. Minęły tysiąclecia, odkąd walczyłam po stronie półboga, ale Hazel I .evcsque udowodniła, że jest tego warta. Co na to powiesz, K lyriosic? Pobawimy się ogniem? HAZEL Gdyby gigant uciekł z wrzaskiem, I Ia/cl byłaby nm za to wdzięczna. Wreszcie wszyscy mogliby odetchnąć. Ale Klytios sprawił jej zawód. Na widok płonących pochodni bogini odzyska! wigor. Tupnął nogą, wstrząsając posadzką i o mały włos nie miażdżąc ramienia Annabeth. Czarny dym zakłębił się wokół niego, aż Annabeth i Percy całkowicie pod nim zniknęli. Widać było tylko rozjarzone oczy giganta. Dumne s/enva. - Klytios przemówił ustami Leona. Wybner., bogini. Kiedy sif ostatnim razem spotkaliśmy, pomagali ci Herkules i Dionizos, najpotężniejsi na (wiecie herosi, obaj mieli zostać bogami. A teraz przyprowadzasz mi... tyihć Bezwładne ciało Leona skręciło się z bólu. Przestań! krzyknęła Hazel, nie zastanawiała się nad rym, co się teraz miało stać. Po prostu wiedziała, że musi chronić przyjaciół. Wyobraziła sobie, że stoją za ni.j, w teru sam sposób, w jaki wyobrażała sobie nowe tunele pojawiająca się w Labiryncie Pazylac. Leo zniknął. Pojawił się ponownie u stóp I lazcl, razem z Percyrn i Annabeth. Mgla zawirował a wokół niej, pokrywając kamienną posadzkę i bezwładne ciała przyjaciół. lam, gdzie Mgła napotkała czarny dym, parował i syczał jak lawa staczająca się w morze. Leo otworzył oczy i wydyszał: -C-CO...? Annabeth i Percy wciąż leżeli bez ruchu, ale 1 lazcl wyczuła, że serca im biją mocniej, a oddechy się wyrównują. Siedząca na ramieniu Hekatc Cale zaszczekała zzachwviu. Bogini zrobiła kilka kroków naprzód, jej ciemne oczy rozbłysły w blasku pochodni. Masz rację, Klytiosie. Hazel Levesque to nie 1 łcrkulcs ani Dionizos, ale chyba zaraz się przekonasz, że im dorównuje. Poprzez dymny całun Hazel dostrzegła, że gigant otworzył usta, ale nie nie powiedział. Uśmiechnął się szyderczo, ale widać było, że stracił pewność siebie. Leo spróbował usiąść. Co się dzieje? Co mogę...? Pilnuj Percycgo i Annabeth. - I lazel wyciągnęła swoją włócznię. - Zostań za inną. Zostań wc Mgle. -Ale... Jej spojrzenie musiało być bardziej surowe, niż zdawała sobie z tego sprawę. Leo przełknął ślinę. W porządku, rozumiem. Biała Mgła dobni. Czarny dym zły. Hazel ruszyła do przodu. ( oganr rozłożył ramiona. Sklepienie zadygotało, a glos giganta potoczył się echem po jaskini, stokrotnie wzmocniony. Dorównuje? powtórzył, jakby przemawiał głosem chóru umarłych, wykorzystując do tego wszystkie dusze nieszczęśników pochowanych pod stelami na sklepieniu. Bo nauczyła sif kilku ticoicb magicznych sztuczek? Bo pozwoliłaś tym miernotom ukryć się w twojej
A'/jfi? W jego dłoni pojawił się miecz - klinga ze stvgijskicgo żelaza, podohna do tej, którą miał Nico, tyle że pięć ra/y większa. - nie rozumiem, dlaczego Gaju uważa, że któryś z tych boskich bękartów godny iest, by złożyć go w ofierze. Zmiażdżę ich jak puste orzcchy. Strach rlazel ustąpił miejsca wściekłości. Krzyknęła. Ściany jaskini zatrzeszczały jak lód wrzucony do ciepłej wody, a grad drogich kamieni posypał się ku gigantowi, przebijając jego pancerz jak śrut. KJyfios zachwiał się do tylu. Jego bezcielesny glos nabrzmiał bólem. Napierśnik był podziurawiony jak sito. /.lory ichor trysnął z rany na jego prawym ramieniu. Woal ciemności zac/.jł się rozwiewać. Hazel ujrzała żądzę mordu na twarzy giganta. Ty - warkiKjł. - Ty nędzna... Nędzna-’ powtórzyła spokojnie bogini. - Jestem pewna, że Hazel I ,cvc$quc zna parę sztuczek, których nawetyW nie mogłam jej nauczyć. I lazel stała przed swoimi przyjaciółmi, zdecydowana, by ich bronić, ale powoli opuszczały j;) siły. Miecz już ciążył jej w rękach, a jeszcze się nim nie zamachnęła. Zamarzyła, by był z nią teraz Arion. Mogłaby wykorzystać jego szybkość i siłę. Niestety, jej koński przyjaciel tym razem nie zdołałby pomóc. Był st worzeniem wielkich, otwartych przestrzeni, a nie podziemi. Gigant wbił palce w ranę w swoim bicepsie. Wyciągnął z niej diament i odrzucił go. Rana się zasklepiła. A więc, córko Plutona - zagrzmiał - czyżbyś naprawdę uwierzyła, że Hekate na tobie zależy? Kirkc była jej ulubieniey. I Medea, I Pazyfae. [jakskończyły* eo? I lazel usłyszała za plecami jęk Annabeth. Percy wybełkotał coś, co brzmiało jak „Bob-bobbob?”. Klytios ruszył do przodu z mieczem opuszczonym u boku, jakby zbliża! się do przyjaciela, a nie wroga. Hekate nie powie ci prawdy. Wysyła akolitów takich jak ty. by za via wałczyli, ponosząc (ale ryzyko.Jeślijakimicudem mnie pokonasz, dopiero wtedy będzie mogła mnie spalić. A potem ona będzie się pławić w triumfie zwycięstwa. Pewnie słyszałaś, jak liachuspostąpił z bliźniakami Aloadawi ?£• Koloseum, ł łekatejestjeszcze gorrza. Pochodzi z rodu tytanów, a sama ich zdradziła. Potem zdradziła bogów. Naprawdę myślisz, że ciebie nie zdradzi ? Z twarzy I lek a te nie można było nie wyczytać. nie mogę odpowiedzieć na te oskarżenia, Hazel powiedziała bogini. - 'lo twoje rozdroża. Wybór należy do ciebie. Takt rozdroża. - Śmiech giganta potoczył się echem po jaskini. Jego rany całkowicie się wyleczyły. - Hekate. oferuje ci same niejasności, wybory, mgliste obietniee, zawodne czary. Ja jestem anty-ł lekate. Oferuję ci prawdę. Unieestwiam wybory i czary. Rozwieję Mgłę raz na zawsze i ukażę ci prawdziwy świat ze wszystkim i jego okropnościami. Leo vvstal z trudem, zanosząc się kaszlem jak astmatyk. Kocham tego faceta - wykrztusił. Naprawdę, byłby dobry jiiko temat inspirujących seminariów. - Jego dłonie zapłonęły jak lutowniee. - Ale mogę go po prostu podpalić. Leo, nie - powiedziała Hazel. To świątynia mojego ojcu. To moja sprawa. No dobra, ale... Hazel... - wydysy.ała Annabeth. Hazel rak ucieszył głos przyjaciółki, że o mało co się do nie; nie odwróciła, ale w porę sobie przypomniała, że nie może spuścić wzroku z Klytios a. Łańcuchy... - wyrzuciła z siebie Annabeth. 1 Iazel zachłysnęła się własnym oddechem. Ale jest głupiał Wrota Śmierci wciąż były otwarte, łańcuchy dygotały, utrzymując Wrota w miejscu. Trzeba je przeciąć, to znikną, a (łaja już ich nie dosięgnie. Rył tylko jeden problem: wielki dymny gigant stojący jej na drodze.
Chyba naprawię nie wierzysz, że cif na to stać - zakpił Klytios. Co zrobisz. Hazel f.cvcstjuc? Zarzu. tsz mnie rubinami? Zasypiesz szmaragdami? I lazel inu odpowiedziała. Uniosła sp&thę i zaatakowała. Klytios najwyraźniej nie spodziewał się /.jej strony tak samobójczego aktu. Powoli unosił miecz. Zanim zdążył zadać cios, F lazel przemknęła między jego nocami i wbiła klingę z cesarskiego złota w jego gluteus maxxmus. \'ic bardzo elegancki czyn. Zakonniee z Akademii Świętej Agnieszki na pewno byłyby zgorszone. Ale ro podziałało. Klytios ryknął i zgiął się wpół, odsuwając się od niei. Mgła wciąż kłębiła się wokół Hazel, sycząc, gdy stykała się z czarnym dymem. Hazel zdała sobie sprawę, że I lokale ją wspiera, użyczając jej siły niezbędnej do utrzymywania obronnej Mgły. Ale wiedziała też, że gdy tylko osłabnie jci skupienie i ciemność jej dosięgnie, padnie. A jeśli do tego dojdzie... nie była pewna, czy Hckatc będzie w stanie - albo czy zechce - powstrzymać giganta od zmiażdżenia Hazel i jej przyjaciół. Pobiegła do Wrót Śmierci. Mieczem roztrzaskała łańcuchy po lewej stronie, jakby były z lodu. Rzuciła się w prawo, ale Klytios ryknął: -NIK! Miała szczęście, że nie przeciął jci na pól. Płazem miecza ugodzi"! ją w pierś i odrzucił w bok. Uderzyła całym ciałem w ścianę, słysząc trzask własnych kości. Leo wykrzyknął jej imię. W oczach jej się ćmiło, ale ujrzała błysk ognia. Hekate stała w pobliżu, jej postać migotała, jakby miała się rozpłynąć w powietrzu. Pochodnie; w jej rękach zaczęły przygasać, ale mogło (o |H> prostu oznaczać, że Hazel rraci świadomość. nie mogła się teraz poddać. Całą siłą woli zmusiła się ilo powstania. Bokj.j piekl, jakby gu iiaciu:mo brzytwami. Jej miecz leżał jakieś półtora metra od niej. Ruszyła ku niemu na chwiejnych nogach. Klytios! krzyknęła. Chciała, by zabrzmiało to jak okrzyk bojowy, ale glos miała słaby i chrypliwy. Ale przynajmniej zwróciła :cgo uwagę na siebie. Gigant odwrócił się ixl Leona, Percyego i Annabeth. Kiedy zobaczył, jak Hazel kuśtyka ku niemu, roześmiał się. Nieźle, Uczci Levesque. Radzisz sobie lepiej, niż przypuszczałem, /ile same czary mnie nie pokonają, a fobie brak już. sit. i łekate -iv końcu cif zawiodła, tak jak wszystkich swoich zu'denników. Mgła rzedła wokół niej. W drugim końcu jaskini Leo próbował wepchnąć Percy emu do ust kawałek ambrozji. Annabeth odzyskała już świadomość, ale nie była w stanie nawet unieść głowy. Hekate stała ze swoimi pochodniami, patrząc i czekając - co zdenerwowało Hazel tak, że poczuła w sobie ostami przypływ energii. Cisnęła mieczem - nie w giganta, ale we Wrota Śmierci. Pękły łańcuchy po prawej stronie. Hazel osunęła się na posadzkę, jej bok przeszył straszliwy ból. Wrota zadygotały i znikły w rozbłysku purpurowego światła. Klytios ryknął tak głośno, że kilka srcl wypadło ze sklepienia i roztrzaskało się na posadzce. To za mojego brata Nica - wydyszała Hazel. - I za zniszczenie świątyni mojego ojca. Pozbawiłaś sif prawa do szybkiej Śmierci - warknął gigant. Hf dzierz sif powoli dusiła -w ciemności, konając r. bólu. Ilekatc ci nie pomoże. NIK'Tnie może ci pomóc! Bogini uniosła pochodnie. nie byłabym tuka pewna, Klytiosic. Przyjaciele Ha/ci po prostu potrzebowali trochę czasu, by do niej dotrzeć, czasu, który ty im dałeś, chełpiąc się i przechwalając. Klytios prychnąl drwiąco. Jary przyjacidć? Te miernoty? Ich się nie boję.
Powietrze przed Hazel zafalowało. Mgła zgęstniała, tworząc otwór, przez który przeszły cztery postacie. Hazel ogarnęła taka ulga, że znikała. Obandażowane ramię Franka krwawiło, ale żył. Obok niego srali Nico, Pipcr i Jason - wszyscy z mieczami w rękach. Wybacz, że tak późno powiedział Jason. - To ten facet, którego trzeba zabić? HAZEL Huzil prawic współczuła Klytiosowi. Zaatakowali go ze wszystkich stron - l.eo miotał mu ogniem w nogi, Frank i Pipcr drgali go w piersi, Jason z powietrza kopał go w twarz. Ha/cl była dumna, widząc, jak dobrze Pipcr zapamiętała jrj lekcje szermierki. Za każdym razem, gdy dymny woal zaczynał pclzmjć wokół któregoś z nieh, Nico podbiegał, przebijał się przez ciemność i niszczy! ją swoj.j t.lygijsk;j kling:). Percy i Annabeth już dźwignęli się na nogi, słabi i oszołomieni, ale miecze mieli w dłoniach. Sk;jcl Annabeth :na miecz? I z czego jest zrobiony - z kości słoniowej? Wyglądali, jakby chcieli pomóc, ale nie było takici potrzeby. Gigant został już otoczony. Warczał, obracając się niezdarnie, jakby nie mógł się zdecydować, kogo najpierw zabić. /oraz! Spokojnie! Nie! Au! Ciemność wokół niego całkowicie zanikła, teraz chronił go tylko podziurawiony pancerz. Ichor s;jczył się z wielu ran. Rany natychmiast się goiły, ale I lazcl czuła, że olbrzym opada z sił. Jason I'M) raz ostatni zaatakował go z powietrza, wymierzając inu kopniaka w piersi, i pancerz rozpadł się na kawałki. Kłyrios zatoczył się do tylu. Miecz wypadł mu z ręlci. Osunął się na kolana, otoczony przez półbogów. Dopiero wówczas podeszła do niego I Iekatc z uniesionymi pochodniami. Mgła zawirowała wokół giganta, sycząc i pieniąc się na jego skórze. I tak to się kończy - powiedziała bogini. nie si{ nie kończy - rozbrzmiał gdzieś z góry głos Klytiosa, stłumiony i bełkotliwy. Powstaną moi bracia, Caja czeka tylko nu krew Olimpu. Musiało tvas hyf tyłu, żeby mnie pokonał. Co zr/bicie, kiedy Matka Ziemia otworzy oczy ? Hekate odwróciła pochodnie do góry nogami. Rzuciła je jak sztylety w głowę Klytiosa. Jego włosy zapaliły się szybciej niż sucha hubka. Płomienie objęły głowę, a potem całe ciało, aż żar i blask zmusiły Hazel do skrzywienia się i zmrużenia oczu. Kłyrios padł cicho twarzą w szczątki ołtarza Hadcsa. Jego ciało zamieniło się w popiół. Przez chwilę wszyscy milczeli. Hazel usłyszała poszarpany, chrapliwy odgłos i uświadomiła sobie, że to jej własny oddech. Bok bolał ją tak, jakby go ugodziły rogi barana. Hekate stanęła przed nią. Powinnaś już iść. Hazel Levesque. Wyprowadź stąd swoich przyjaciół. Hazel zacisnęła zęby, starając się powstrzymać gniew. -Tak po prostu? Bez żadnego „dziękuję"? Bez słowa pochwały? Bogini przechyliła głowę. Łasiczka Gale pisnęła - może to było pożegnanie, a może ostrzeżenie - i znikła w fałdach sukni swojej pani. nie ode mnie oczekuj wdzięczności powiedziała bogini. - A jeśli chodzi o pochwały, jeszcze 11:1 to za wcześnie. Spiesz do Aten. Klytios się nie mylił. Giganci powstali. Wszyscy, silniejsi niż kiedykolwiek, (łaja już się budzi. Święto Nadziei okaże się końcem wszelkiej nadziei, jeśli nie zdążycie jej powstrzymać. Komnata zadrżała. Jeszcze jedna stela spadla zc sklepienia i roztrzaskała się na posadzce. Dom Hadesa drży w posadach powiedziała Hekatc. - Idźcie. Jeszcze się spotkamy. 1 zniknęła. Mgła się rozwiała. Ciepła osóbka - mruknął Percy.
Inni zwrócili się do niego i do Annabeth, jakby dopiero teraz zdali sobie sprawę z ich obecności. Stary. Jason uścisn;)ł go. Wrócili zTartari:! - zawołał I .co. Moi przyjaciele! Piper objęła Annabeth i rozpłakała się. Frank podbiegł do 1 lazel. Łagodnieją przytulił. -Jesteś ranna. Chyba mam połamane żebra. Ale... Frank, co jest z twoirn ramieniem? Uśmiechnął się. To długa opowieść. Żyjemy. Teraz tylko to się liczy. Przemożne poczucie ulgi tak ją oszołomiło, że dopiero po chwili dostrzegła Kica, stojącego samotnie z twarzą pełną bólu i rozterki. Hej! zawołała, machając do niego zdrową ręką. Zawahał się, .t potem podszedł i pocałował ją w czoło. Cieszę się, że żyjesz powiedział. - i )uchy miały rację. Tylko jedno z nas zdołało dotrzeć do Wrót Śmierci. Twój tata byłby z ciebie dumny. Uśmiechnęła się, przykładając mu łagodnie dłoń do policzka. Bez ciebie nie pokonalibyśmy Klytios.1. Musnęła go kciukiem pod okiem, zastanawiając się, czy płakał. Bardzo chciała zrozumieć, co się z nim dzieje - i co przeżywał przez ostatnie parę tygodni. Po tym wszystkim, co razem przeszli, wezbrała w niej wdzięczność, że ma brata. Zanim /dożyła to powiedzieć, sklepienie zadrżało. W pozostałych jeszcze kasetonach pojawiły się szczeliny. Opadły slupy pyłu. Musimy się stąd wydostać - powiedział Jason. - Frank... Frank pokręcił głową. Dziś iuż nie poproszę ponownie zmarłych o przysługę. Zaraz, o co chodzi? — zdziwiła sit; Hazel. Piper uniosła brwi. -Twój nusamwaity chłopak, jako syn Marsa, wezwał martwych legionistów, którzy przeprowadzili nas przez... yyv... właściwie to nie wiem, przez co. Korytarze zmarłych? Wiem tylko, że było hurdzo, bardzo ciemno. Ściana nu lewo pękła. Dwoje rubinowych oczu z wyrzeźbionego na niej szkieletu wypadło i potoczyło się po posadzce. Będziemy musieli zamienić się w cienie - powiedziała Hazel. Nico skrzywił się. 1 lazel, sam ledwo bym podołał. Z siedmioma osobami... Pomogę ci. Starała się, by to zabrzmiało pewnie. Jeszcze nigdy nie przenosiła się dokądśjako cień, nie miała pojęciu, czy potrań, ale po opanowaniu Mgły i zmianie Labiryntu musiała uwierzyć, że to jest możliwe. Zc sklepienia spadł cały rząd płytek. Złapmy się wszyscy za ręce! krzyknął Nico. Szybko utworzyli kr;jg. Hazel wyobraziła sobie grecki krajobraz n.td nimi. Komora się zawaliła, a ona poczuła, że zamienia się w cień. Pojawili się na zboczu wzgórza nad Achcroncm. Woda połyskiwała w blasku wschodzącego słońca, obłoki zabarwiły się na pomarańczowo. Chłodne powietrze poranka pachniało kapryfolium. 1 lazel praw;| ręką ściskała dłoń Franka, lewą Nica. Wszyscy żyli i, / małymi wyjątkami, byli cali i zdrowi. Blask słońca na drzewach był najcudowniejsi;} rzeczą. juką I lazcl
kiedykolwiek widziała. Zapragnęła z u trzymać tę chwilę - bez potworów, bez bogów, bez złych duchów. A potem jej przyjaciele zaczęli się niespokojnie poruszać. Nico zdał sobie uprawę, że trzyma za rękę Percy ego, i szybko ją puścił. Leo zatoczył się do tyłu. Wiecie co... ja chyba muszę usiąść. Przewrócił się. Inni też popadali. „Argo 11" wciąż unosił się nad rzeką kilkaset metrów od nieh. Hazel wiedziała, że powinni dać znać trenerowi Hedgcowi, że żyją. Jak długo przebywali w świątyni? Przez całą noc? A może kilka nocy? Ale w tym momencie wszyscy byli zbyt zmęczeni, by zrobić cokolwiek prócz siedzenia, odpoczywania i dziwienia się tym, że przeżyli. Zaczęli mówić, co im się przydarzyło. Frankopowiedział o legionie duchów i o armii potworów - jak Nico użył berła Dioklecjana i jak dzielnie walczyli Jason i Pipcr. Frank jest skromny - powiedział Jason. - Panował nad całym legionem. Szkoda, że tego nie widzieliście. Aha... Przypomniało mi się - tu zerknął na Percy ego żc zrezygnowałem ze swojego stanowiska i mianowałem Franka pretorem w trybie zagrożenia na polu bitwy. Chyba żc masz coś przeciwko temu. Percy uśmiechnął się. Pełna zgoda. I Vankpretorem?- I lazcl wytrzeszczyła na niego oczy. Wzruszył z zakłopotaniem ramionami. No... tak. Wiem, że dziwnie to brzmi. Spróbowała go objąć, ale skrzywiła się, bo połamane żebra dały o sobie -znać. Tylko go pocałowała. Brzmi cvth-wttic. Leo klepnął Franka w ramię. Duża sprawa, /hang. Teraz możesz rozkazać Oktawianowi, żeby się nadział na własny miecz. Kuszące zgodził się Frank. Zwrócił się do Percy'ego. - Ale wy... W Tartarze musiało być strasznie. Co tam się wydarzyło? Jak wam się udało...? Palcc Percy ego splotły się z palcami Annabeth. Hazel akurat spojrzała na Nica i dostrzegła ból w jego oczach. nie była pewna, ale wydało się jej, że Nico myśli o tym, jak szczęśliwi byli Percy i Annabeth, mając tam siebie. Nico przeszedł przez Tartar utmotn'm. Wszystko wam opowiemy - obiecał Percy. — Ale nie teraz, dobrze? Jeszcze nie chcę sobie lego przypominać. -Ja też - powiedziała Annabeth. - A teraz... - Spojrzała na rzekę i urwała. Kj, chyba zaraz kmś nas podwiezie. Hazel odwróciła się. Szybował ku nim „Argo II", jego wiosła młóciły powietrze, żagle już chwytały wiatr. Głowa Fcstusa połyskiwała w słońcu. Nawet z lej odległości Hazel usłyszała jego radosne trzaski i pobrzękiwania. Mój mały! - krzykn;}! Leo. Kiedy okręt się przybliżył, zobaczyła trenera I Iedge’a stoj.jcego na rulie. Nareszcie! - zawołał. Starał się zrobić srogą minę, ale oczy mu błyszczały, jakby ich widok bardzo go ucieszył. - Co tak długo, misiaczki? Gość na was czeka! Gość? - mruknęła Hazel. Obok satyra pojawiła się ciemnowłosa dziewczyna w purpurowym płaszczu. Twarz miała tak pokrwawiony i uwalaną sadzą, że Hazel ledwo ją poznała. Przybyła Rcyna.
PERCY Percy wpatrywał się w Arenę Partrnos, zastanawiając się, czy bogini powali go na ziemię. Zn pomoc;] nowego systemu mechanieznych dźwigni, wymyślonego przez Leona, z zaskakującą łatwością opuścili posąg na zbocze wzgórza. Teraz dwunastoinetrowa bogini spoglądała pogodnie przez Acheron, a jei złota suknia błyszczała w słońcu jak roztopiony metal. Niewiarygodne - powiedziała Reyna. Wciąż miała oczy zaczerwienione od płaczu. Gdy tylko wylądowała na „Argo II”, jej pegaz Scypion padł, śmiertelnie zraniony jadowitymi szponami gryfona, który zaatakował ich poprzedniej nocy. Reyna ulitowała się nad nim i przebiła pegaza swoim złotym sztyletem, zamieniając w pył, który rozwiał się w słodko pachnącym powietrzu Grecji. Może to nie najgorsza śmierć dla latającego konia, ale Reyna straciła wiernego przyjaciela. Percy pomyślał, że zbyt wiele już w swoim życiu straciła. Teraz ostrożnie okrążała Atenę Partcnos. Wygląda jak nowa. No pewnie zgodzi: się I.co. - Oczyściliśmy jąz pajęczyn, używając ajaksu. Poszło dość łatwo. „Argo 11" zawisł tuż nad ich głowami. Na pokładzie pozo scal tylko Festus, pełniąc straż radarem. a cala załoga postanowiła /jeść obiad na zboczu wzgórza i przedyskutować, co robić dalej. Po tych paru ostatnieh tygodniach Percy uznał, że zasłużyli, by wspólnie zjeść coś dobrego - w każdym razie coś, co nie byłoby ognisty wodą albo zup;) z mięsa smoka. Hej, Reyna! - zawołała Annabeth. - Zjedz coś. Przyłącz się do nas. Rzymianka spojrzała ku nim, marszcząc ciemne brwi, jakby nie do końca zrozumiała słowa „przyłącz się do nas". Percy po raz pierwszy zobaczył ją bez pancerza. Było to na pokładzie okrętu, naprawianego przez ich cudowny stolik. Bu lorda. Miała na sobie dżinsy i fioletową koszulkę Obozu Jupiter i wyglądałaby iak zwykła nastolatka, gdyby nie sztylet przy pasie i czujność na twarzy, jakby Reyna była gotowa na atak z każdej strony. 1 )obrzc, idę - powiedziała w końcu. Ścieśnili się. żeby zrobić jej miejsce w kręgu. I Jsiądla ze skrzyżowanymi nogami obok Annabeth, wzięła kanapkę z serem i ugryzła mały kęs. Więc... Frank Zhang... jest pretorem. Frank poruszył się, strząsając sobie okruchy z podbródka. No tak. Awans na polu bitwy. Żeby dowodzić innym legionem powiedziała Reyna. - Le gionem duchów, Hazel wzięła Franka pod ramię, jakby go chciała ochronić. Po godzinie spędzonej w kajucie chorych oboje wyglądali o wiele lepiej, ale Percy czuł, że nie bardzo wiedz;}, co myśleć o swoim dawnym wodzu z Obozu Jupiter, który wpadł do nieh na obiad. Rcyno - odezwał się Jason - szkoda, że go nie widziałaś. -To było niesamowite - powiedziała Piper. Frank to urodzony przywódca - dodała 1lazel. - Wspaniały pretor. Rcyna przyglądała się Frankowi, jakby próbowała określić jego wagę. Wierzę wam. Aprobuję. Fruń k zamrugał. Naprawdę? Rcyna uśmiechnęła się cicrpko. Syn Marsa, bohater, który pomódl odzyskać- legionowego orla... Z takim półbogiem mogę współpracować. Zastanawiam się tylko, jak przekonać do tego Legion Dwunasty. Frank spochmurniał. No tak. Ja też się nad tym zastanawiam.
Percy wci.jż nie mógł się nadziwić, jak bardzo Frank się zmienił. Myl przynajmniej osiem centymetrów wyższy, mniej pulchny, a bardziej muskularny, jak obrońca w futbolu. Twarz miał ostrzej zarysowali-ą, szczękę wydatniejszą. Jakby zamienił się w byka, a potem z powrotem w człowieka, ale pozostało mu coś z byczej postury. I .egion ciebie posłucha, Reyno - powiedział Frank. - Dotarłaś sama aż lutaj, do starożytnych krain. Rcyna żuła kanapkę, jakby była z tektury. I w ten sposób złamałam legionowe prawo. -Cezar złamał prawo, kiedy przekroczył Rubikon. Wielcy wodzowie muszą czasami wyłamywać się z ogólnie przyjętych zasad. Pokręciła głową. Nie jestem Cezarem. Po odnalezieniu listu Jasona w pałacu Dioklecjana nie było trudno was wyśledzić. Zrobiłam tylko to, CO uznałam za konieczne. Percy nie mógł powstrzymać uśmiechu. Reyno, nie bądź taka skromna. Przeleciałaś sama pół świata, by odpowiedzieć na prośbę Annabeth, bo zrozumiałaś, że to największa szansa na zażegnanie wojny między nami. 'Ib prawdziwe bohaterstwo. W z ru szy la ram ion am i. I to mówi półbóg, który wpadł do Tartaru i zdołał z niego wrócić. nie był sam - powiedziała Annabeth. Och, oczywiście. Wątpię, by bez ciebie wydostał się z papierowej torby. To prawda. I lej! - zawołał Percy urażonym tonem. Wszyscy zaczęli się śmiać, ale Percy nie miał im tego za złe. Tak dobrze widzieć ich roześmiane twarze... I tak dobrze być znowu w świccic śmiertelników, oddychać niezatnitym powietrzem, czuć ciepło słońca na plecach. Nagle pomniał o Bobie. .Pozdrów ode mnie słońce i gwiazdy”. Uśmiech spełzł mu z twarzy. Boh i Damasen oddali życic za to, by on i Annabeth mogli teraz tutaj siedzieć, ciesząc się słońcem i dowcipkując z przyjaciółmi. To niesprawiedliwe. Leo wyciągnął z pasa śrubokręt. Nabił na niego truskawkę polaną czekoladą i podał trenerowi I (edge owi. Potem wyciągnął inny śrubokręt i nabił na niego drugą truskawkę dla siebie. Pytanie za dwadzieścia milionów peso - powiedział. - Mamy dwunasto met rowy posąg Aleny. Co z nim zrobić? Reyna zerknęła II I Atenę Partcnos. Pięknie wygląda na tym wzgórzu, ale nie przeleciałam pół kwinta, aby go podziwiać. Według Annabeth wódz Rzymian powinien go zwrócić do Obozu I lerosów. Dobrze zrozumiałam? Annabeth kiwnęła głową. Miałam sen w... no wiecie, w Tartar/c. Byłam na Wzgórzu Herosów, a głos Ateny powiedział: „Muszę tu stanąć. I muszą mnie tu przynieść Rzymianie'’. Percy przyglądał się posągowi z niepewną miną. Nigdy nie czuł sympatii
Trener Hedge połkn.jł truskawkę razem z połową śrubokrętu. Zaraz, zaraz. Jako satyr lubię pokój... Nienawidzisz pokoju - przerwał mu I .co. Rzecz w tym, Valdez, że od Alen dzieli nas... ile? Parę dni? A tam czeka na nas armia gigantów. Przeszliśmy przez to wszystko, żeby ocalić ten posąg... -Ja przeszłam przez to wszystko-przypomniała mu Annabcth. .. .bo przepowiednia nazwala go „zmorą olbrzymów" - ciągnął satyr. - To może by go zabrać do Aten? To musi być nasza tajna broń. - Spojrzał na Atenę Partcnos. - Przypomina mi pocisk balistyczny. Może gdyby Valdez przymocował do niej jakieś silniki...? Piper odchrząknęła. Wspaniały pomysł, trenerze, ale wiciu z nas miało sny i wizje z Gają powstającą w Obozie 11 ero sów... Wyjęła Kacoptris z pochwy i położyła na swoim talerzu. Klinga nie pokazywała nie prócz odbicia nieba, ale patrząc na nią, Percy poczuł niepokój. Od czasu powrotu n;i okręt - powiedziała Pipcr - widuję na tej klindze nieprzyjemne sceny. Rzymski legion jest już blisko Obozu Herosów. Gromadzą posiłki: duchy, orły, wilki. Oktawian - mruknęła Reyna. A powiedziałam mu, żeby zaczekał. Kiedy obejmiemy dowództwo - powiedział 1'rank - naszym pierwszym rozkazem powinno być załadowanie Oktawiana do najbliższej katapulty i wystrzelenie, juk można najdalej. Racja - zgodziła się Reyna. - Ale reraz... On aż się pali do wojny - wt rąciła się Annabeth. -1 rozpocznie y.\% jeśli go nie powstrzymamy. Piper obróciła sztylet. Niestety, to nie wszystko. Widziałam również to, co może się zdarzyć... Obóz w płomieniach, wszędzie trupy rzymskich i greckich półbogów. 1 Gaja... - Głos jej się załamał. Percy przypomniał sobie boga Tartara piętrzącego się nad nim w ludzkiej formie. Jeszcze nigdy nie czuł się tak bezsilny i przerażony. Wciąż płonął ze wstydu na wspomnienie tego, jak miecz wypadł mu z ręki. „Równie dobrze mógłbyś próbować zabić ziemię' - powiedział Tartar. Skoro Gaja jest t.ik potężna i ma po swojej stronie armię potworów, to juk może ją powstrzymać siedmioro półbogów, zwłaszcza jeśli większość bogów ma zaburzenia osobowości? Mnsz-ą zatrzymać gigantów, '/unim Gaju się przebudzi, bo inaczej czeku ich klęska. (rdvby Atena Purtenos była jakąś tajną broni:], ro zabranie jej do Aten miałoby sens. Percy emu spodobał się pomysł Hedgea, bv użyć posągu jako rakiety i zamienić Gaję w boski grzyb nuklearny. Niestety, czuł, że Annabeth ma rację. Posąg powinien wrócić na Long Island, gdzie może powstrzymać wojnę między dwoma obozami. Więc Key na zabiera posąg - powiedział a iny ruszamy dniej w drogę do Aten. Leo wzruszył ramionami. Mnie to pasuje. Ale... yyv... jest parę trudnych problemów logistycznych. Mamy... ile? Dwa tygodnie do tego rzymskiego święta, kiedy Gaja ma się przebudzić? Święto Spcs powiedział Jason. - Pierwszego sierpnia. Dzisiaj mamy... Osiemnastego lipra - podpowiedział Frank. - Więc... tak, od jutra dokładnie czternaście dni. I lazcl skrzywiła bię. Żeby tu dotrzeć 7. Rzymu, potrzebowaliśmy oucmnasludni... a powinno to nam zająć maks dwa, trzy.
Więc biorąc pod uwagę nasze zwykłe szczęście - rzekł Leo woń' mamy dość czasu, by dolecieć na „Argo II” do Aten, odnaleźć gigantów i powstrzymać przebudzenie się Oai. Może. Ale jak Rcyna ma przenieść te:i olbrzymi posąg do Obozu Herosów, zanim Grecy i Rzymianie przepuszczą się nawzajem przez maszynkę do mięsa? Nie ma już nawet swojego pegaza. Och, przepraszam... Daruj sobie - warknęła Rcyna. Może i traktowała ich bardziej jak sprzymierzeńców niż wrogów, ale Percy wyczuwał, że Rzvmianka wciąż ma mazdo Leona, pewnie za to, że wysadził w powietrze pól Forum w Nowym Rzymie. Wzięła głęboki oddech. Niestety, Leo ma rację. Nie mam pojęcia, jak przetransportować coś tak wielkiego. Przypuszczałam... no, miałam nadzieję, że wy coś wymyślicie. Labirynt - powiedziała Hazel. - To znaczy... Jeśli Pazyfae naprawdę go odtworzyła, to myślę, że... Spojrzała znacząco na Percy ego. No wiesz, powiedziałeś, że Labirynt może doprowadzić wszędzie. Więc może...? Nie - powiedzieli jednocześnie Percy i Annabeth. nie chcemy cię dołować - dodał lłcrcy. - Pyl ko żc... Próbował znaleźć właściwe słowa. Jak opisać Labirynt komuś, kto nigdy w nim nie był? Dedal stworzył go jako żywą, rosnącą plątaninę podziemnych korytarzy. Prze/ całe stulecia rozrastała się jak korzenie drzewa pod całą powierzchnią ziemi. Mak, I.a- birynt mógł doprowadzić wszędzie. Odległość nie miała w nim znaczenia. Można wejść do niego w Nowym Jorku, przejść trzy metry i wyjść w Los Angeles - ale tylko wtedy, gdy odnajdzie się właściwą drogę. Bo jeśli się nie odnajdzie. Labirynt będzie cię zwodził i próbował zabić za każdym zakrętem. Kiedy podziemna sieć tuneli zawaliła się po śmierci Dodała, Percy poczuł ulgę. Na sarną myśl, że Labirynt sam się odradza, znowu rozrasta pod ziemią, stając się przestronnym nowym domem dla potworów, robiło mu się niedobrze. Miał dość innych problemów nagłowie. Przede wszystkim - powiedział - korytarze I /abiryntu są za wąskie i za kręte. nie ma sposobu, by znieść tam Atenę Partenos... I nawet gdyby naprawdę sam się odtwarzał - ciągnęła Amia- brtli - nie wiemy, jaki może teraz być. Już i tak stal się niebezpieczny, kiedy władał niin Dedal, który nie byl zły. Jeśli Pazyfac odtworzyła I .abirynt rak, jak chciała... - Potrząsnęła głową. Hazel, może twoja zdolność Wyczuwania wszystkiego w podziemiach mogłaby wystarczyć, by przeprowadzić nimi Rcynę, ale nikt inny by tego nie dokonał. A ty jesteś nam potrzebna. Zresztą, gdybyś tam zabłądziła... Przekonałaś mnie powiedziała ponuro Hazel. - Nie ma sprawy. Rcyna obrzuciła spojrzeniem resztę grupy. -Jakieś inne pomysły? Ja mogę pójść-zaproponował l-rank niezbyt ochoczym tonom. Powinienem pójść, skoro jestem pretorem. Może wykopiemy jakiś szyb albo...? nie. I'mnku Zhang. - Reyna obdarzyła go lekkim uśmiechem. Mam nad/icję, że w przyszłości będziemy współpracować-, ale teraz twoje miejsce jest tu, pośród załogi tego okrętu. Jesteś jednym z siedmiorga. Ja nie - odezwał się Nico. Wszyscy przestali jeść. Percy spój real na Nica, próbując ocenić, czy żartuje. Ilazel odłożyła widelec. Nico... Pójdę z ltcyn:i - oznajmił. - Mogę przenieść posąg jako cień. Zara/... - Percy podniósł rękę. - To znaczy.., Wiem, że dopiero co przeniosłeś na świat nas ośmioro... i to było niesamowite. Ale mk temu mówiłeś, że kiedy sam się tak przenosiłeś,
było to bardzo niebezpieczne i nieprzewidywalne. Parę razy wylądowałeś w Chinach. Przeniesienie dwunasrometrowego posągu i dwojga ludzi przez pół świata... Zmieniłem się, odkąd powróciłem z Tartaru. Oczy Nica płonęły gniewem - :ak intensywnie, że Percy nie mógł zrozumieć dlaczego. Czyżby go czymś obraził? Nico włączył się do rozmowy Jason nie kwestionujemy twojej mocy. Chcemy tylko się upewnić, że nie zabijesz się przy tej próbie. Dokonam tego - upierał się Nico. Będę robił krótkie skoki... kilkaset mil naraz. To prawda, po każdym skoku nie będę zdolny odpierać ataków potworów. Reyna będzie musiała obronić innie i posąg. Reyna miała pokerową twarz. Przyglądała się wszystkim po kolei, nie zdradzając niezym swoich myśli. Ktoś chce jeszcze coś powiedzieć? Wszyscy milczeli. A więc dobrze. - ’łon jej głosu był stanowczy jak sędziego wydającego wyrok. Percy pomyślał, że gdyby miała pod ręką młotek, powinna nim rera/.stuknąć. - Nie widzę lepszej opcji. Ale będzie tam wiele potworów. Czułabym się lepiej, mając jeszcze kogoś obok siebie. '1 roje to optymalna liczba członków wyprawy. Trener I ledfie - wypalił Frank. Percy wytrzeszczył na niego oczy, myśląc, że się przesłyszał. Żc co, Frank? Trener to najlepszy wybór. Jedyny wybór. Potrafi walczyć. Jest licencjonowanym ochroniarzem. Podoł.i temu zadaniu. Faun - powiedziała Reyna. Satyr! - warknął I ledge. - 1... dol>r;i, pójdę. A zresztą, jak już będziemy w Obozie Herosów, będzie ci potrzebny ktoś ze znajomościami i zdolnościami dyplomatycznymi, żeby cię Grecy nie zaatakowali. Ja tylko gdzieś zadzwonię... yyy... to znaczy pójdę po swoją palę. Wstał i spojrzał na Franka znacząco. Percy nie hu rdzo wiedział, co tu jest grane. Mimo żc satyr właśnie się zgłosił na prawdopodobnie samobójczą misję, wyglądał, jakby byl wdzięczny. Pobiegł ku drabince wiodącej na pokład, tupiąc kopytami jak podekscytowanidziecko. Nico wstał. Ja też muszę trochę odpocząć. Spotkamy się przy posągu o zachodzie słońca. Kiedy odszedł, Hazel zmarszczyła brwi. Dziwnie się zachowuje. Nie jestem pewna, czy wic, co robi. I)a sobie radę - powiedział Jason. Mam nadzieję, że się nie mylisz. - Przesunęła dłonią nad ziemią. Powyskakiwały z niej diamenty połyskująca mlcczna droga kamieni. - Jesteśmy na kolejnych rozdrożach. Atena P.ir- tenos podąży na zachód, „Argo II" na wschód. Mam nadzieję, że dokonaliśmy dobrego wyboru. Percy pragnął powicd/icć coś dodającego wszystkim otuchy, ale sam czuł się niepewnie, 'lak, tyle już przeszli, tyle zwycięstw mają za sobą, ale wciąż wcale nie s;j bliżsi pokonania Gai. Tak, uwolnili Tanatosa. Zamknęli Wrota Śmierci. Teraz przynajmniej mogą zabijać potwory i mieć pewność, że po chwili nie powróci) zTartaru. Ale giganci powrócili. Wszyscy. -Jedno mnie niepokoi - powiedział. Skoro Święto Spcs jest za dwa tygodnie, a Gaja potrzebuje krwi dwojga półbogów, żeby się przebudzić... jak Klytios ją nazwał... krwią
Olimpu?... to czy my przypadkiem, zmierzając do Aten. nie robimy lego, czego Ga ja chce? A jeśli tego nie zrobimy, a ona nie będzie mogła złożyć w o He r/e żadnego półboga... czy to znaczy, że nie mogłaby się w pełni przebudzić? Annabeth chwyciła go za rękę. Sycił się jej widokiem tutaj, w kwiecie śmiertelników, bez Mgły Śmierci. Była wciąż wychudzona i mizerna, ale jej jasne włosy opromieniało słońce, a w szarych oczach czaiła się mądrość. Percy, tak to już jest z przepowiedniami, są dwuznaczne - powiedziała. Jeśli tam nie dotrzemy, możemy utracić największą i jedyną szansę, by ją powstrzymać. W Atenach ma się rozegrać decydująca bitwa. nie możemy się wycofać. A poza tym próby zrobienia czegoś wbrew przepowiedni zawsze okazywały się zawodne. Gaja może nas dosięgnąć gdzieś indziej albo przelać krew innych półbogów. Tak, masz rację. nie podoba mi się to, ile masz rację. Wszyscy wpadli w nastrój ponury jak krajobraz Tartaru, aż w końcu Pipcr przerwała napięcie. No dobra! Schowała sztylet do poclnvy i poklepała róg obfitości. - 1'ajny piknik. Kto chce deser? PERCY O zachodnie słońca Percy znalazł Nica obwiązującego linami piedestał Ateny Partenos. Dziękuję ci - powiedział. Nico zmarszczył czoło. Za co? Obiecałeś, że zaprowadzisz ich do Domu 1 ladcsa, i dokonałeś tego. Nico związał końce lin, tworząc pętlę. -Wyciągnąłeś innie z tej spiżowej kadzi w Rzymie. Ponownie ocaliłeś mi życic. To, co j.t zrobiłem, 10 przy tym drobnostka. Głos miał stanowczy i spokojny. Percy głowił się, co nim właściwie powoduje, ale nigdy nie zdołał tego dociec. Nico nie był już nudnym dzieciakiem z West over Academy, maniakiem gry Magia i Mit. Nie był leż gniewnym samotnikiem podążającym przez Labirynt za duchem Mi nosa. Ale kim był? No i odwiedziłeś Boba... dodał Percy. Opowiedział Nicowi o ich wędrówce przez Tartar. Uznał, że jeśli ktokolwiek w ogóle może to zrozumieć, to tylko Nico. Przekonałeś Roba, że może mi zaufać, chociaż ja nigdy go nie odwiedziłem. Nigdy nawet o nim nie pomyślałem. I chyha uratowałeś nam życie, będąc dla niego miłym. No wiesz... nigdy o kimś nie pomyśleć... ro może być niebezpieczne. Chłopie, próbuję ci podziękować. Nico roześmiał się sucho. A ja próbuję ci powiedzieć, że nie musisz. Teraz chcę skończyć swoją robol ę, więc może się odsuniesz, co? -Jasne. Oczywiście. Percy cofnął się, a Nico naciągnął liny. Zarzucił sobie pęrlę na ramiona, jakby Atena Partenos była olbrzymim plecakiem. Percy poczuł się trochę urażony. No, ale w końcu Nico wicie przeszedł. Sum jeden przeżył w Tartarzc. Percy poznał na własnej skórze, ile to musiało go kosztować. Annabcth wspięła się do nieh na szczyt wzgórza. Wzięła Pcr- cyego za rękę, co sprawiło, że od razu poczuł się lepiej. Życzę ci powodzenia powiedziała do Nica. lego mi trzeba. - Unikat jej wzroku. - Tobie toż tego życzę. Minutę później pojawili się Rcyna i trener I ledgc w pełnym rynsztunku bojowym, z plecakami na ramionach. Rcyna miała ponurą minę i widać było. że jest gotowa do walki. Trener f ledgc szczerzył zęby, jakby się wybierał na czyjeś urodziny.
Rcyna uścisnęła Annabcth. Damy radę. Wszyscy - obiecała. Wiem, że wam się uda - powiedziała Annabeth. I rener I ledgc zarzuci! sobie na ramię kij bcjsholowy. No pewnie, nie martw się. Zamierzam dotrzeć do obozu i spotkać się z moją dziewczyną! Yyy... Chciałem powiedzieć, że zamierzam doprowadzić tę dziewczynę do obozu! - Poklepał nogę Ateny Partenos. No dobrze — powiedział Nico. Łapcie za liny. I.ccimy. su# ^ercy Rcyna i Iledge złapali za liny. Pociemniało. Atena Partenos osunęła się we własny cień i /niknęła, ra/cm z rróiką eskortują cych ją półbogów. „Argo 11’ wyruszył w drogę po zapadnięciu zmroku. Lecieli na południowy wschód, aż dotarli nad wybrzeże, porem opuścili się na Mor/cjońskic. Percy ego ogarnęła ulga, gdy znowu poczuł |HH1 sobą falc. Do Aten bliżej było pr/.cz l;)d, ale po przykrych doświadczeniach z duchami gór wc Włoszech postanowili nie lecieć nad terytorium Gai, jeśli nie okaże się to konieczne, Zamierzali opłynąć Półwysep Grecki, tak jak to zwykle czynili herosi w dawnych czasach. Percy się z tego cieszył. Milo było znaleźć się znowu w żywiole ojca, wdychając świeże morskie powietrze i czując słone bryzgi na ramionach. Sr.d przy prawej burcie, zamknąwszy oczy, i wyczuwał płynące pod nimi pr.jdy. Ale wizje Tartaru wciąż go nękały Flegeton, pokryta bąblami równina, gdzie odradzały się potwory, mroczny las, gdzie nr a: krążyły nad głowami w obłokach krwistej mgły. A najczęściej wspominał chatę na bagnach, z ciepłym paleniskiem, ze stojakami obwieszonymi suchymi ziołami i skórami sumka. Zastanawiał się, czy chata jest teraz pusta. Annabeth przytuliła się do niego. Jej ciepło dawało poczucie pewności. Wiem - zamruczała, odczytując jego wyraz twarzy. Ja też wciąż myślę O tym miejscu. Damasen. 1 Bob... Wiem - powiedziała słabym głosem. - Musimy zrobić wszystko, aby ich ofiara nie poszła na marne. Musimy pokonać Gaję. Zapatrzył się w rozgwieżdżone niebo. Ach, gdyby teraz patrzyli n i nie z plaży na Long Island, a nie z dmgicj połowy świata, zmierzając ku pewnej śmierci... Gdzie Si] teraz Nico, Reyna i Hedge? I kiedy powrócą, zakładając, że przeżyją? Wyobrazi! sobie Rzymian ustawiających się w szyki bojowe, okrążających Obóz I łcrosów. Czternaście dni III dotarcie do Aten. 'lak czy inaczej czeka ich wojna. Siedzący na dziobie Leo pogwizdywał wesoło, grzebiąc w mechanieznym mózgu Festusa i mrucząc o jakimś krysztale i o astro- labium. Na śródokręciu Pipcr i Hazel ćwiczyły walkę na miecze; złota i spiżowa klinga podzwanialy w mroku nocy. Jason i Frank stali na rufie, rozmawiając przyciszonymi głosami - może o|>o wiadali sobie o legionie, a może o tym, jak to jest być pretorem. Mamy dobrą załogę - powiedział Percy. - Gdybym żeglował ku własnej śmierci... nie umrzesz mi, Glonomóżdżku. Pamiętasz? Nigdy się już nie rozdzielimy. A kiedy wrócimy do domu... Co? Pocałowała go. Zapytaj mnie o to ponownie, kiedy pokonamy Gaję. Uśmiechnął się, uradowany, że ma na co czekać. -Jak chcesz. W miarę jak oddalali się od wybrzeża, niebo ciemniało i poja wiało się więcej gwiazd. Percy przyglądał się konstelacjom - tym, które Annabcth nauczyła go rozpoznawać wiele lat temu.
Bob was pozdrawia - powiedział gwiazdom. „Argo II" żeglował przez noc. SŁOWNIK Ac lic loos bc/amui, bóg rzeki Acheron rzeka w Podziemiu; napicie się z niej powodowało utratę tożsamości Achlys grecka bogini udręki i trucizn, władająca Mylą Śmierci; Córka Chaosu i Nocy Afrodyta grecka bogini miłości i piękności. Była żoną I łefajstosa, ale kochała Aresa, boga wojny. Rzymski odpowiednik: Wenus Akwilon rzymski bóg wiatru północnego. Grecki odpowiednik: Boreasz Alkyoncus najstarszy z tytanów zrodzonych przez Gaję; jego przeznaczeniem była walka z Plutonem Aloadzi giganci bliźniacy, którzy próbowali zdobyć Olimp, zwalając trzy greckie góry jedną na drugą. Ares chciał ich powstrzymać, ale został pokonany i uwięziony w spiżowej urnie; uwolnił go z niej ! lermes. Później Artemida doprowadziła do ich śmierci, przebiegając między nimi w postaci jelenia. Cisnęli w nią oszczepami, ale ugodzili jeden drugiego Arachne tkaczka, która chwaliła się, że potrati tkać lepie] od Ateny. Rozgniewana bogini zniszczyła jej krosno i tkaninę. Arachne powiesiła się z rozpaczy, a Atena wskrzesiła j.j jako pająka arai żeńskie duchy, pomarszczone wiedźmy z nietoperzy mi skrzydłami, mosiężnymi szponami i rozjarzonymi czerwonymi oczami, córki Nyks (Nocy) Archimedes greek i matematyk, lizyk, inżynier, wynalazca i astronom, który żył w larach 287-212 p.n.e. i jest uważany za czołowego uczonego starożytności. Odkrył, jak obliczyć pojemność kuli Ares grecki bóg wojny, syn Zeusa i 1 lery, br.it Ateny. Rzymski odpowiednik: Mars argentum srebro, również imię jednego z dwóch metalowych psów Ucyny, które potrafią wyczuć kłamstwo „Argo 11” /budowany przez Leona okręt, który może żeglować po morzu i latać w powietrzu, a na dziobie ma głowę sterującego nim spiżowego smoka Fcstusa. Pierwszym „Argo" byl okręt, na którym Argonauci pod wodzą Jazona po żeglował i na poszukiwanie Złotego Runa Argonauci drużyna greckich herosów, którzy pod wodzą Jazona pożcglowali na poszukiwanie Złotego Runa Ariadna córka Minosa, która pomogła Tczeuszowi wydostać się z Labiryntu Arion niewiarygodnie szybki koń, dziki i wolny, który od czasu do czasu odpowiada na wezwanie Hazel; jego ulubionym przysmakiem są grudki złota Asfbdelowe Łąki część Podziemia, do której zsyłane są po śmierci dusze ludzi niezasługujących .mi na ukaraiue, ani na nagrodę astrolabiuiii przyrząd do nawigacji na morzu pozwalający na określenie pozycji planet: gwiazd Atena grecka bogini mądrości. Rzymski odpowiednik: Mincrwa Atena Partenos wielki posąg Ateny stojący pierwotnie w Par tenonie w Atenach a u rum złoto, również imię jednego Z metalowych psów Rcyny. które potrafią wyczuć kłamstwo Austcr r/ymski bóg południowego wiatru. Grecki odpowiednik: Not us Bachus rzymski bóg wina i zabawy. Grecki odpowiednik: Dionizos balista rzymska machina wojenna miotająca wielkie pociski na duża odległość (zoh. też skorpion) Bellona rzymska bogini wojny Borcadzi Kai i ZetCS, synowie Boreas za, boga północnego wiatru Borcasz bóg północnego wiatru. Kzymski odpowiednik: A kwil on braccae po łacinie: spodnie Bunkier Dziewiąty ukryta pracownia I .eona, odkryta w Obozie Herosów, pełna narzędzi i broni; ma przynajmniej 200 lat i była wykorzystana w wojnie domowej półbogów centaur pół człowiek, pól koń centurion olicer armii rzymskiej Ceres rzymska bogini rolnietwa. Grecki odpowiednik: Dcmeter cesarskie złoto rzadki metal poświęcany w Panteonie, śmiertelny dla potworów; jego istnienie było pilnie strzeżoną tajemnie.} cesarzy rzymskich Cłiione grecka bogini śniegu, córka Borcasza chiton grecka szata bez rękawów, z płótna lub wełny, spinana na ramionach broszami i ściągana pasem
cyklopi rodzaj jednookich pierwotnych olbrzymów czarotnown dar udzielany przez Afrodytę jej dzieciom, który pozwala im wmawiać coś innym Damasen gigant, syn Tartara i Gai, stworzony, by przeciwstawiał się Aresowi, skazany na wieczny pobyt w Tartarzc za zabicie smoka, który pustoszył kraj Dedal utalentowany rzemieślnik grecki; zbudował na Krecie Labirynt, w którym został uwięziony Minotaur, pół człowiek, pół byk. Dcmctcr grecka bogini rolnietwa, córka tytanów Kronosa i Rei. Rzymski odpowiednik: Ceres denar podstawowa moneta rzymska Dioklecjan ostatni pogański cesarz rzymski, pierwszy, który dobrowolnie zrezygnował z władzy; półbóg (syn Jupitera); według legendy jego berło ma moc wskrzeszania armii duchów Diomedcs jeden z bohaterów wojny trojańskiej Dioni/os grecki bóg wina i zabawy, syn Zeusa. Rzymski odpowiednik: Hachus drachma grecka srebrna moneta driady nimfy drzew droga cieni trudny, wyczerpujący sposób przenoszenia się dzieci Wadcsa z Podziemia do dowolnego miejsca na ziemi lub odwrotnie Dwór Nocy pałac Nyks Egida wzbudzająca strach tarcza Thalii Grace ejdoluni duchy opanowujące inną istotę Elizjum część Podziemia, do której bogowie zsyłają błogosławione przez siebie dusze, by tarn zażywały wiecznego spokoju empuzy żeńskie wampiry ze szponami, kłami, lewą nogą ze spiżu, prawą osła. z ognistymi włosami i białą skórą; potrafią manipulować Mgłą, zmieniać kształty i używać czaromowy, by omamić swoje śmiertelne ofiary Kol bóg wszystkich wiatrów Epir kraina w dzisiejszej północno-zachodniej Grecji i południowej Albanii Kris bogini niezgody Ero grecki bóg miłości. Rzymski odpowiednik: Kupidyn falanga rzymski szyk bojowy ciężkozbrojnych legionistów fata (Mojry) trzy boginie istniejące przed stworzeniem bogów: Kioto, która plotła nić życia, I.achesis, która określała, jak długo może trwać życic, i Atropos, która przecinała nić życia nożycami faun rzymski bożek leśny, pół człowiek, pół kozioł. Grecki odpowiednik: satyr Flegeton Rzeka Ognia w 'lartarze; jej wody utrzymują duchy potępionych przy życiu, ahy mogły być poddawane mękom na Polach Kary Furie rzymskie boginie zemsty, zwykle przedstawiane jako trzy siostry - Alekto, Tyzyfbna i Megiera - córki Gai i Uranosa. Przebywają w Podziemiu, gdzie dręczą złoczyńców i grzeszników. Grecki odpowiednik: Krynie Gaja grecka bogini ziemi, matka tytanów, gigantów, cyklopów i innych potworów. Rzymski odpowiednik: Terra Gcras bóg starości Gcrion potwór o trzech ciałach, zabity przez Heraklesa (Herkulesa) gladius rzymski krótki miecz (irarcm po łacinie „Grek" grecki ogień ciecz zapalająca, używana w bitwach morskich, bo paliła się również w wodzie gris-gris praktyka magiczna stosowana w kulcie wudu w Nowym Orleanie. W czerwonym woreczku nosi się mieszaninę ziół i innych składników, aby przywrócić równowagę między czarnymi i białymi aspektami swojego życia (po francusku gris: „szary") Grom przyjaciel Jasona, duch burzy o kształtach konia gryfon pot wór o przedniej części ciała i skrzydłach orla, a tylnej Iwa Hades grecki bóg śmierci i bogactwa. Rzymski odpowiednik: Pluton Hannibal k-.irtagiński wódz żyjący w latach 247-183/182 p.n.e., uważany za jednego z największych strategów starożytności. Zasłynął ze śmiałego przeprowadzenia armii (ze słoniami bojowymi) przez Pireneje i Alpy z Iber i i (I liszpanii) do Italii (Wioch) harpie żeńskie potwor)' kradnące różne przedmioty Hefajstos grecki bóg ognia, rzemiosł i kowalstwa, syn Zeusa i Hery, małżonek Afrodyty. Rzymski odpowiednik: Wulkan Hekate bogini magii i rozdroży, panująca nad Mgłą, córka tytanów Pcrscsa i Asterii Hcinera bogini dnia, córka Nocy
Mera grecka bogini małżeństwa, żona i siostra Zeusa. Rzymski odpowiednik: Junona ł łcrakles grecki odpowiednik Herkulesa, syn Jowisza i Alkme- ny, najsilniejszy ze wszystkich śmiertelników Herkules rzymski odpowiednik Heraklesa, syn Jupitera i Alk- meny, obdarzony wielką silą Hermes grecki bóg podróży i środków komunikacji, przewodnik duchów zmarłych. Rzymski odpowiednik: Merkury I Iezjod grecki jjoeta, który uważał, że spadnięcie na samo dno Tarcaru zajmuje dziewięć dni Hor.icjusz rzymski generał, który powstrzymał hordę barbarzyńców, stojąc samotnie na moście na Tybrze. W ten sposób dał Rzymianom czas na przygotowanie się do obrony, czym ocalił Republikę Rzymską Hyperion jeden z dwunastu tytanów, pan wschodu Hypnos grecki bóg snu. Rzymski odpowiednik: Somnus hypogeum pomieszczenia pod Koloseum, w których kryły się machiny używane do efektów specjalnych ichor złoty płyn, krew bogów i nieśmiertelnych Janus rzymski bóg wrót, początków i przejść; przedstawiany jako mający dwie twarze, ponieważ patrzył w przyszłość i przeszłość Japct jeden z dwunastu tytanów, pan zachodu; jego imię znaczy „Nabijacz". Kiedy Percy pokonał go w państwie I Iadesa, J-.ipet wpadł do rzeki Leie i utracił pamięć. Percy naciął mu nowe imię: Bob Juiiona rzymska bogini kobiet, małżeństwa i płodności, siostra i żona Jupitera, malka Marsa. Ci rocki odpowiednik: 1 Icra Jupiter rzymski król bogów, zwany także Jupiter Optimus Ma ximus (najlepszy i największy). Grecki odpowiednik: Zeus Kadmos półbóg, którego Ares zamienił w węża, kiedy Kadmos zabił smoka, syna Aresa Kalipso nimfa żyjąca na mitycznej wyspie Ogygii, córka tytana At łasa. Przez wiele lat więziła na tej wyspie Odyscusza Kampc potwór o górnej części ciała wężów los ej kobiety, a dolnej drakona, wyznaczona przez tytana Kronosa strażniezka cyklopów w Tartarzc. Zeus zabił ją i uwolnił cyklopów, by pomogli mu w wojnie z tytanami kntapulla machina wojenna do wystrzeliwania pocisków katoblepony (liczba pojedyncza: ko fobie pas) po grecku ..patrzące w dół", potwory o ciele krowy, przypadkowo sprowadzone do Wenecji z Afryki. Żywiły się trującymi korzeniami rosn jcymi nad kanałami, miały trujący oddech i. puszczały trujące gazy Katoptris magiczny sztylet należący do Pipcr kerkopi para podobnych do szympansów karłów, które kradły błyszczące przedmioty i wzniecały chaos Kirke grecka bogini magii Klytios gigant stworzony przez Gaję, by absorbował i pokonywał czary Hekate kohorta jeden z dziesięciu pododdziałów rzymskiego legionu, kom pa n i a żo Inie rzy Kojos jeden z dwunastu tytanów, pan północy Kokytos Rzeka I .amentów w Tartarzc; jej wody to sama udręka Koloseum eliptyczny amfiteatr w środku Rzymu. Mógł pomieścić 50 000 widzów. Odbywały się w nim walki gladiatorów i wielkie widowiska publiczne: pozorowane bitwy morskie, polowania na dzikie zwierzęta, egzekucje, rekonstrukcje słynnych hirew i sztuki teatralne korntikopia róg obfitości, z którego wysypywały się produkty spożywcze i klejnoty. Stworzył go Herakles (rzymski odpowiednik: I Icrkules), kiedy walcząc 1 bogiem rzeki Ac he loose m, oderwał mu jeden z rogów Kronos najmłodszy z dwunastu tytanów, syn Uranosa i Gai, ojciec Zeusa. Zabił swojego ojca na rozkaz matki. Pan losu, żniw, sprawiedliwości i czasu. Rzymski odpowiednik: Saturn Księgi Sybilli zbiór rymowanych przepowiedni po grecku. Król Rzymu, Tarkwiniusz Pyszny, kupił je od wieszczki Sybilli i zaglądał do nieli w razie wielkich zagrożeń Kupidyn rzymski bóg miłości. Grecki odpowiednik: Eros Labirynt podziemny labirynt zbudowany na wyspie Krecie przez Dcdala; uwięziono w nim Minotaura Iajstrygoński ogr potwór, olbrzyin-ludożcrca z dalekiej północy lar rzymski duch domowy, duch przodków lemury rzymskie złośliwe duchy Lcto córka tytana Koj o* a, urodziła Zeusowi Artemidę i A polling, bogini macierzyństwa Lotos hotel w Las Vegas, w którym Percy, Annabeth i Grover stracili cenny czas po zjedzeniu zaczarowanych kwiatów lotosu mantikora potwór z głową człowieka, tułowiem lwa i ogonem skorpiona
Mars rzymski bóg wojny, zwany też Mars l Jlror. Patron Cesar stwa Rzymskiego, boski ojciec Romulitsa i ketnusa. Grecki odpowiednik: Ares Medea uczenNica Hekate, jedna z największych czarodziejek starożytności Merkury rzymski posłaniec bogów, bóg handlu i zysku. Grecki odpowiednik: l lermes Mgla magiczna zasłona ukrywająca świat bogów, półbogów i potworów przed śmiertelnikami Minerwa rzymska bogini mądrości. Grecki odpowiednik: Arena Minos król Krety, syn Zeusa. Co roku nakazywał królowi Ege- uszowi wybrać siedmiu młodzieńców i siedem dziewcząt, któ- r/.y byli wprowadzani do Labiryntu na pożarcie przez Minotaura. Po śmierci został sędzią umarłych w Podziemiu Minotaur potwór z głową byku i tułowiem człowieka n aj ady 11 i m fy wodne Nekromantejon wyrocznia śmierci, Dom I ładesa, wielopoziomowa świątynia podziemna, vv której ludzie kontaktowa li się ze zmarłymi Neptun rzymski bóg morza. Grecki odpowiednik: Posejdon niebiański spiż rzadki metal uśmiercający potwory nimfa bóstwo żeńskie ożywiające twory przyrody nimfcuiu świątynia nimf Not us grecki bóg południowego wiatru. Rzymski odpowiednik: Au ster Nowy Rzym miasteczko koło Obozu Jupiter, w którym półbogowie mogą wieść spokojne życic i nie są niepokojeni przez śmiertelników czy potwory mim i no moniinin rzymskie duchy gór. Grecki odpowiednik: ourae Nyks bogini nocy, jedno z pierwszych bósi w żywiołów Obóz 11erosów obóz szkoleniowy dla greckich półbogów, położony na Long island w Nowym Jorku Obózjupitcr obóz szkoleniowy dla rzymskich półbogów, położony między wzgórzami Oakland i Berkeley w Kalifornii Odyscusz legendarny grecki król Laki, bohater epickiego poematu Homera Odyseja. Rzymski odpowiednik: Ulisses Ogygia wyspa, na której została uwięziona p:zez bogów nimfa Kalipso ourae grecka nazwa Jucha gór. Rzymski odpowiednik: nuwiną mwlium Pazyfac małżonka Mi nosa; na skutek klątwy zakochała się w je go wspaniałym byku i urodziła Minotaura (pół człowieka, pól byka); znała się n.i magicznych ziołach Pegaz w greckiej mitologii skrzydlaty koń zrodzony przez gor- gonę Meduzę, br.it Chrysaora, ujarzmiony przez Posejdona Persefona grecka królowa Podziemia, małżonka Hades a, córka Zeusa i Demcter. Rzymski odpowiednik: Prozerpina Pervkl inieuos jeden z Argonautów, syn dwojga półbogów, wnuk Posejdona, który obdar/.yl go z doi nok i.| zamieniania się w rożne zwierzęta perystyl dziedziniec otoczony kolumnami, przez który wchodziło się do willi lub świątyni pilum (liczba mnoga pila) oszczep używany w armii rzymskiej Pluton rzymski bóg śmierci i bogactwa. Grecki odpowied nik: Hades Pola Kary część Podziemia, do której zsyłane s.j po śmierci dusze ludzi złych, by tam znosiły wieczne męki Polifem jednooki olbrzym, syn Posejdona i Toosy, jeden z cyklopów Polyhotes gigant, syn Gai Porfyrion król olbrzymów Posejdon grecki bóg mor/a, syn tytanów Kronosa i Rei, brat Zeusa i I ladesa. Rzymski odpowiednik: Neptun pretor wybieralny rzymski wyższy urzędnik, wódz armii Prozerpina rzymska królowa Podziemia. Grecki odpowiednik: Persefona Psyche dziewczyna, która zakochała się w Krosie, ukarana za to przez Afrodytę, a przez Zeusa przyjęta w poczet bogów quoit gra, w której gracze rzucają dużymi pierścieniami tak, aby wpadły n.i kijek Romulus i Rcmus bliźniacy, synowie Marsu i kapłanki Rei. Sylwii. Wrzuceni doTyliru przez Amuliusza, męża Rei Sylwii, /.osrali ocaleni i wychowani prze/, wilczycę. Po osiągnięciu pełnoletności założyli Rzym Saturn rzymski bóg rolnietwa, syn Uranosa i Gai, ojciec Jupitera. Grecki odpowiednik: Kro nos satyr grecki bożek leśny, pól kozioł, pół człowiek. Rzymski oil powiedn ik: faun Scypion pegaz Reyny Senat us PopuUntjtu Roman us (SPQR) „Senat i Lud Rzymu", symboliczna nazwa rządu Republiki Rzymskiej, oficjalne godło Rzymu
Skiron rabuś, który zwabiał wędrowców i zmuszał ich do umycia mu stop. Kiedy przed nim klękali, kopnięciem spychał ich do morza, gdzie pożerał ich wielki żółw skorpion rzymska balista dalekiego zasięgu spat ha ciężki miecz używany przez rzymskich kawalerzystów Spes bogini nadziei; Święto Spes, Dzień Nadziei, przypadało .1 sierpnia stela kamień nagrobny z napisem stygijskie żelazo magiczny metal wytwarzany w rzece Styks. Wyrabianym z niego orężem można było niszczyć esencję potworów i ranić zarówno śmiertelników, jak i bogów, tytanów i gigantów Tamalpais góra nad Zatoką Kalifornijską, na jej szczycie tytani zbudowali pałac Tantal król grecki, przyjaciel bogów, któremu pozwolili jadać przy ich stole, póki nie zdradził ich tajemnie śmiertelnikom. Zosta! za to zesłany do Podziemia, gdzie uwięziono go pod drzewem owocowym nad sadzawką, :dc nie mógł dosięgnąć ;ini wody, ani owoców Tartar małżonek Gai, pan otchłani, ojciec gigantów telchin demon morski z głową i płetwami zamiast rąk Terminus rzymski hóg granie i kamieni milowych Terra rzy mska bogini ziemi. Grecki odpowiednik: Gaja Tezeusz król Aten, znany z wielu przygód, w rym z zabicia Minotaura Triptolemos bóg rolników, który pomógł Demeter, kiedy poszukiwała swojej córki Persefony, porwanej przez I ladesa trirema starożytny okręt 7. trzema rzędami wioseł po każdej stronie trojańska wojna wojna Achajów (Greków) przeciw miastu Troja po tym, jak Trojańczyk Parys porwał Helenę, żonę Mcnc- laosa, króla Sparty trojański koń zbudowany przez Odyseusza pod Troj;j wielki drewniany koń, w którym ukryli się greccy wojowniey. Kiedy Trojanie wciągnęli go do miasta jako trofeum wojenne. Grecy wyszli z niego w nocy i wpuścili przez bramy resztę swojej armii, która pokonała Trojan i zniszczyła miasto Tyberiusz cesarz rzymski w latach 14 p.n.c.-37 n.c. Jeden z największych wodzów rzymskich, zapamiętany jednak jako ponur)' samotnik, który nigdy nie chciał hyd cesarzem Tyber trzecia pod względem długości rzeka Włoch, nad nią został założony Rzym. W starożytności wrzucano do niej zbrodniarzy tytani rasa potężnych greckich bóstw, potomków Gai i Uranosa, które panowały w Złotym Wieku 1 zostały zdetronizowane przez młodszych bogów, Olimpijczyków Uranos ojciec tytanów vent i duchy powietrza Wenus rzymska bogini miłości i piękna, małżonka Wulkana, ale kochanka Marsa, boga wojny. Grecki odpowiednik: Afrodyta Wilczy Dom w tym domu wilczyca Lupa szkoliła Percycgo Jacksona na rzymskiego półboga Wrota Śmierci wejście do Domu Hadesu w Tar tarze. Wrota maj:| dwie strony - od świata śmiertelników i od Podziemia Wulkan rzymski bóg ognia, rzemiosł i kowalstwa, syn Jupitera i Junony, małżonek W'cnus. Grccki odpowiednik: I Icfajstos Zcłir grecki bóg zachodniego wiatru. Rfcymski odpowiednik: Kawoniusz Zeus grccki bóg nieba, król bogów. Rzymski odpowiednik: Jupiter ziemiści po grecku gfgewer, potwory z sześcioma ramionami SYN SOBKA RICK RIORDAN Przełożyła Agnieszka Fuliriska Syn Soótt Ri<.k Ricfdan IV/eloivia Ai^irvrk* 1'uliinkj Ty tu: oryginału 'lit Son o/Sotet 'IV KI copyright C 201.1 l»y Kuk Kai ula n Ali ri^ht rc*rrv*11 "’a*. ii.inpco. through tli. Nancy tjallt Litcary Agency.
Copyn^il CJ for ihc Poli»h ir .i vl.ninn by Agii.ctzka FIMIMJ. 2(113 Copyrii{ht «3 CH iłuPolish edition by Wy»1 .\wmctw<» Galeria Książki. 2013 Opracowanie rcil ik.yjnc i DTP fewiiiii F.Jyiordiit .Oli si i ii 7/ (&ki-iUz~f»i!i.pi) Rmbkrjj 1'wra \Vi.|ckow*ka K>Mcku K.il.ir/yna KoJowca Chmura. Kutarv.y:u K.crcjua DTP Stefan Lav
Sadic. (W tym ostatnim przypadku nie dziwię mu się. Sadie wychowała się w Londynie i miewa przedziwny gust). Będy musiał rozprawić się z potworem, a następnie zagwizdać na Świra, żeby mnie zabrał, jak już będzie po wszystkim. Otwarłem plecak i sprawdziłem iego zawartość: zaczarowa na lin.i, zacięta kościana różdżka, nieco wosku do wykonywa nia magicznych figurek uszebti, zestaw do kaligrafii i uzdrawiająca mikstura uwarzona przez moją przyjaciółkę Jaz. {Jaz wie, że często bywam ranny). Potrzebowałem jeszcze tylko jednej rzeczy. Skoncentrowałem się i sięgnąłem w głąb Ouat. Przez ostatnieh kilka miesięcy nauczyłem się całkiem nieźle chować poten cjalnie przydatne przedmioty w tym królestwie cieni dodatkową broń, czyste ubrania, cukierki i sześciopaki napojów orzeźwiających ale wkładanie ręki w magiczny wymiar wciąż wydawało mi się nieco dziwne, jakbym przedzierał się przez warstwy zimnych, ciężkich zasłon. Zacisnąłem palce na rękojeści mojego miecza i wyciągnąłem go-ciężki chcpesz o głowni wygiętej jak znak zapytania. Uzbrojony w miecz i różdżkę byłem już przygotowany na przechadzkę po bagnach w poszukiwaniu głodnego potwora. Sama radość! Wszedłem do wody: natychmiast zapadłem się po kolana. I )no rzeki przypominało brejowatą zupę. Buty przy każdym kroku wy dawały tak okropne chlupocząco* zasysające dźwięki, że cieszyłem się z Nicobecności Sadie. Moja siostra pokładałaby się ze śmiechu. Co gorsza, robiłem raki hałas, że nie miałem szans zakraść się niezauważony w pobliże żadnego potwora. Otoczyły mnie roje moskitów. Nagle poczułem się niepewny i samotny. Mogłoby tyć gorzej - powtarzałem sobie. Migłbyn: uczyi się o ttrvwych dtmontub. Nie potrafiłem jednak samego siebie pr/ekoiuić. Z pobliskiego cypclka doszły mnie głosy dzieciaków, które zapewne bawiły się w jakąś ^rę. Zastanawiałem się, j.«k by ro było być zwykłym dzieckiem i bawić się '/. kumplami w letnie popołudnie. Wizja ta była tak kusząca, że rozkojarzyla mnie. nie zauważyłem lal na wodzie, dopóki pięćdziesiąt metrów przede mną coś nie wyskoczyło ponad powierzchnię - linia skórzastych czarno- -ziclonych wzgórków, które natychmiast zanurzyły się z powrotem. Teraz jednak przynajmniej wiedziałem, z czym mam do czynienia. Widywałem już w życiu krokodyle, ale ten byl przerażająco ogromny. Przypomniało nii się KI Paso dwie zimy nemu, kiedy moja siostra i ja -/osraliśmy zaatakowani przez boga krokodyli Sobka. To nie było dobre wspomnienie. Poczułem pot spływający mi po karku. Sobek - wymamrotałem - jeśli to znowu ty usiłujesz mi na- mieszać, loprzysięgam na Ra... Krokodyli bóg obiecał dać nam spokój ze względu na nasze bliskie związki z jego szefem, bogiem słońca. Tylko że... krokodyle robią się głodne, a wtedy mają zwyczaj zapominać o obietNicach. Zero odpowiedzi z wody. 1’alr znikły. Jeśli chodzi o wyczuwanie potworów, moje magiczne zmysły nie są zbyt dobre, .de woda przede nm.j sprawiała wrażenie znacznie ciemniejszej. To oznaczało, że albo jest głęboka, albo coś dużego czai się pod jej powierzchnią. Niemalże miałem nadzieję, że to Sobek. Dawało mi to przynajmniej szanse na porozmawianie z nim, zanim mnie zabije. Sobek uwielbia się przechwalać. Niestety, to nie był on.
W następnej mikrosekundzie woda wokół mnie wybuchła, a ja zorientowałem się zbyt późno, że powinienem był przyprowadzić do pomocy cały dwudziesty pierwszy nom. Dostrzegłem płonące żółte oczy wielkości mojej głowy oraz błysk złotej biżuterii na masywnym karku. Następnie potwór otworzył paszczę, ukazując rzędy haczykowatych zębów i ogromne różowe ganiło zdolno połknąć śmieciarką. I potwór potkną! mnie w całości. Wyobraźcie sobie, że zostaliście wrzuceni głową w dół do ogromnego śluzowatego worka mi śmieci i szczelnie zapakowani bez do pływu powietrza. Tak mniej więcej czułem się w brzuchu potwora, tyło żc było jeszcze goręcej i bardziej śmierdziało. Przez chwilę byłem zbyt oszołomiony, żeby cokolwiek zrobić. Nie wierzyłem, że wciąż żyję. Gdyby ten krokodyl miał mniejszy pysk, mógłby mnie przegryźć na pół. On jednak |K>lkn.}l mnie jak jedną przystawkę, miałem więc przed sobą perspektywę powolnego trawienia. Niezły f.irr, co? Potwór zaczął się rzucać, co przeszkadzało mi w myśleniu. Wstrzymywałem oddech, wiedząc, że każdy może być ostatni. Wciąż miałem przy sobie miecz: różdżkę, ałc nie byłem w stanie ich użyć z rękami przyklejonymi do boków. nie mogłem też sięgnąć po nie do plecaka. Pozostawiała tylko jedna możliwość: słowo mocy. Jeśli uda mi się wymyślić odpowiedni hieroglif i wypowiedzieć go głośno, będę mógł wezwać jakąś potężną moc, magię w rodzaju gniewu bogów, żeby wydostać się z tego gada. W teorii to wspaniałe rozwiązanie. W praktyce nie jestem zbyt dobry w słowach mocy nawet w całkowicie sprzyjających warunkach. Duszenie się w środku ciemnego, śmierdzącego gadziego przełyku nie pomagało mi się skupić. Dasz rmłf to zrobić- powtarzałem sobie. Po tych wszystkich niebezpieczeństwach, przez które przeszedłem, nie powinienem umierać w taki sposób. Sadie byłaby załamana, A kiedy już wyszłaby z żałoby, odnalazłaby moją duszę w egipskich zaświatach i drwiłaby niemiłosiernie z mojej głupoty. W płucach czułem ogień. Traciłem przytomność. Wybrałem słowo mocy, skoncentrowałem się najlepiej, jak zdołałem, i przygotowałem się do wypowiedzenia tego słowa. Nagle potwór podskoczył. Ryknął, co brzmiało naprawdę dziwacznie od środka, a jego gardło ścisnęło się wokół mnie, jakbym był pastą do zębów wyduszaną z tubki. Wyskoczyłem z jego pyska i upadłem na bagienną trawę. Jakoś udało mi się stanąć na nogach. Zatoczyłem się oślepiony, ledwie dysząc, pokryty krokodylą śliną, która cuchnęła niezym beczka po śledziach. Powierzchnia wody gotowała się. Krokodyl zniknął, a w bagnie jakieś pięć metrów ode mnie stal nastoletni chłopak w dżinsach i wyblakłej pomarańczowej koszulce z napisem „OBOZcoś tam”. nie byłem w stanie odczytać reszty. Wyglądał na nieznacznie starszego ode mnie - miał może siedemnaście lat - zc swoimi potarganymi czarnymi włosami i oczami w kolorze morza. Tym jednak, co przyciągało moją uwagę, był jego miecz - proste dwusieczne ostrze jaśniejące lekką poświatą spiżu. nie wiem, który z nas był bardziej zaskoczony. Przez chwilę ten obozowicz tylko gapił się na mnie. Zauważył mój chcpesz i różdżkę, a ja miałem wrażenie, że widzi te przedmioty w ich prawdziwym kształcie. Zwykli śmiertelniey mają problem z dostrzeganiem magii. Ich mózgi nie potrą li ą jej interpretować, mogliby więc przyglądać się mojemu mieczowi i widzieć na przykład kij bejsbolowy albo laskę.
Ale ten chłopak... był inny. Uznałem, że musi być magiem. Problem polegał na tym, że znałem wszystkich magów w północnoamerykańskich nomach, a tego nigdy wcześniej nie spotkałem. Nigdy też nie widziałem takiego miecza. Wszystko w nim wydawało mi się takie... nieegipskie. Krokodyl - oderwałem się, próbuj.|C nadać głosowi zwyczaj - nc brzmienie. - Gdzie on się podział? O bo zowie 7. zmarszczył brwi. Nie ma za co. -Co? Rąbnąłem tego krokodyla w tyłek. - Mieczem pokazał mi, co zrobił. - Dlatego cię zwymiotował. A zatem: nie ma za co. Ale co ty tam robiłeś? Przyznaję, że nie byłem w najlepszym humorze. Cuchnąłem. Wszystko mnie bolało. No i czułem się nieco zawstydzony: potężny Carter Kane, przywódca Domu Brook lyriskiego, /ostał wyka saelany z paszczy krokodyla niezym wielki kłaczek. Odpoczywałem - burknąłem. A co myślałeś? Dobra, kim ty jesteś i dlaczego walczyłeś z moim potworem? Twoim potworem? Chłopak zbliżył się ku mnie przez wodę. Najwyraźniej muł nie sprawiał mu żadnych kłopotów. - Słuchaj, chłopie, nie mam pojęcia, kim jesteś, ale ten krokodyl terroryzował Long Island od kilku tygodni. Traktuję takie sprawy poważnie, ponieważ to moja ziemia. Kilka dni temu pożarł jednego z naszycli pegazów. Poczułem dreszcz na plecach, jakbym oparł się o plot pod napięciem. Czy powiedziałeś coś o pegazatłfi Zlekceważył moje pytanie. To twój potwór czy nie? Nie jestem jego właścicielem - warknąłem. - Usiłowałem go powstrzymać! Dobra, gdzie... Krokodyl polazł w tamtą stronę. - Wskazał miecz cm na po- łudnie. - Byłbym już go gonił, ale mnie zaskoczyłeś. Zmierzył mnie wzrokiem, co było niezbyt przyjemne, ponieważ był ode mnie sporo wyższy. Wciąż nie mogłem odczytać napisu na jego koszulce, oprócz słowa OBÓZ. Na szyi nosił rzemyk z kolorowymi glinianymi paciorkami, coś jak z zajęć plastycznych dla małych dzieci. nie miał przy sobie macicznej torby ani różdżki. Może trzymał le rzeczy w Dual? A może to tylko pomylony śmiertelnik, który przez przypadek znalazł magiczny miecz i uznał się za superbohatera? Starożytne przedmioty mogą nieźle namiesżać w umysłach. Chłopak w końcu pokręci! głową. Poddaję się. Jesteś synem Aresa? Musisz być dzieckiem półkrwi, nie co się stało z twoim mieczem? Jest cały pogięty. To jest ehe pesz. Mój szok szybkim krokiem przechodził w gniew. On ma być wygięty. Ale nie myślałem o mieczu. Obo/owłcz nazwał mnie właśnie dziakićmpółkrwi} Może źle go usłyszałem. Może miał coś innego na myśli. Ale przecież mój ojciec by 1 czarnoskóry, a mama biała. Słowo ptłhwi nie podobało mi się. Wynoś się stąd - powiedziałem, zaciskając zęby. - Muszę złapać krokodyla. Chłopie, to ja muszę złapać krokodyla upierał się. Kiedy ty ostatnio spróbowałeś, on cię połknął. Pamiętasz? Palce zacisnęły mi się na rękojeści miecza. Miałem wszystko pod kontrolą. Właśnie zamierzałem przyzwać pięść... Ponoszę pełną odpowiedzialność za to, co się następnie wydarzyło.
nie zamierzałem. Naprawdę. Ale byłem zagniewany. A poza tym, jak już wspominałem, kierowanie słowam i mocy n ic zawsze dobrze mi wychodzi. W brzuchu krokodyla przygotowywałem się do wezwania Pięści Morusa, ogromnej świecącej na niebiesko dłoni, która jest w stanie rozwalić na proch drzwi, ściany i właściwie wszystko, co stanie ci na drodze. Zamierzałem wypchnąć się za jej pomocą 7. wnętrzu potwora. Obrzydliwe, wiem, ale zakładałem, że podziała. Podejrzewam, że zaklęcie tkwiło wci.jż w mojej głowie, goto we do odpalenia jak nabite działo. len obozowicz doprowadzał mnie do szału, .1 poza tym byłem oszołomiony i ro/kojarzony, toteż kiedy zamierzałem zwyczajnie powiedzieć po angielsku „pięść”, zamiast lego wymówiłem słowo egipskie: khcftt. To taki prosty hieroglif: Cb I rudno sobie wyobrazić, że jest w sianie narobić tylu kłopotów. Kiedy tylko wymówiłem słowo, symbol rozjarzył się w powie trzn pomiędzy nami. Ojęroinna pięść wielkości zmywarki do naczyń pojawiła się z rozbłyskiem i posłała ohozowirza za granicę hrabstwa. Znaczy się, tio$łov>ni< wyrwała go z butów. Wyleciał z rzeki z głośnym plum!Ostatnią rzecz.:}, jaką zobaczyłem, były jego nagie stopy osiągające drugą prędkość* kosmiczną, kiedy łccial w tył, znikając mi z oczu. nie, wcale nie poczułem się z tym dobrze. No... może odrobin kę. Byłem również zawstydzony. Ten chłopak zapewne byl świ rem, ale magowie nie powinni łazić po świccic i wysyłać dzieci na orbitę za pomocą Pięści 1 lorusa. Super. - Walnąłem się dłonią w czoło. - Ki, słuchaj, przepra szam! - wrzasnąłem, w nadziei że tamten mnie usłyszy. Ozy ty. Pala pojawiła się znienacka. Uderzyła we mnie pięciometrowa ściana wody, wrzucając z po wrotem do rzeki. Podniosłem się, pluj.jc wodą o okropnym smaku karmy dla ryb. Zamrugałem powiekami, żeby pozbyć się mazi z oczu. i moment później zobaczyłem ohozowicza z uniesionym mieczem, skaczącego na mnie ink ninja. Uniosłem chepesz, żeby odparować uderzenie. Udało mi się uratować głowę przed rozpłataniem na pól, ale obozowicz był szybki i silny. Kiedy się cofnąłem, uderzył ponownie i jeszcze raz. Wciąż byłem w stanie się bronić, ale wiedziałem, że nie mam z nim szans. Jego ostrze było lżejsze i szybsze, i tak - muszę to przyznać - był lepszy w szermierce. Chciałem mu wyjaśnić, że się pomyliłem. Ze nie jestem wrogiem. Ale całą uwagę musiałem skupiać na tym, by nie dać się przepołowić. Obozowicz natomiast nie miał problemu z rozmową. Już rozumiem - oznajmił, wywijając mi mieczem nad głową. -Jesteśjakimś potworem. BANG! Odbiłem uderzenie i 'zachwiałem się w tył. nie jestem potworem -wydusiłem. Musiałem użyć czegoś więcej niż miecza, żeby pokonać tego chłopaka. Problem jednak polegał na tym, że nie chciałem zrobić mu krzywdy. Mimo że on właśnie usiłował posiekać mnie na mielonkę o smaku Kanc’a, wciąż czułem się nie w porządku z rym, że zacząłem tę walkę. Zamierzył się ponownie, więc nie miałem wyboru. Tym razem posłużyłem się różdżką, chwytając jego klingę w jej zakrzywiony koniec i posyłając magiczny cios wzdłuż jego ręki. Powietrze między nami zamigotało i zatrzeszczało. Obozowicz zachwiał się i zrobił krok w tył. Wokół niego latały magiczne niebieskie iskierki, jakby moje zaklęcie nie do końca wiedziało, co / nim zrobić. Kim był ten chłopak?!
Mówiłeś, że to twój krokodyl. - Obozowicz rzucił mi ponure spojrzenie gniewnych zielonych oczu. - Zgubiłeś pupila, jak rozumiem. Może jesteś duchem z Podziemia, który przybył przez Wrota Śmierci? Zanim zdążyłem choćby przetrawić to pytanie, on wyciągnął przed siebie wolną rękę. Rzeka zmieniła bieg i przewróciła mnie. Zdołałem się podnieść, ale picie bagiennej wody zaczynało mnie naprawdę męczyć. Tymczasem obozowicz zaatakował znowu z mieczem uniesionym do śmiertelnego ciosu. W desperacji upuściłem różdżkę. Sięgnąłem do plecaka i moje palce zacisnęły się na kawałku sznurka. Rzuciłem go przed siebie i wykrzyczałem rozkaz: - TAS! Zwiąż! w chwili gdy miecz obozowicza prawie przeciął mi nadgarstek. Poczułem potworny ból w ręce. Pociemniało mi przed oczami, widziałem tylko migoczące żółte światełka. I Jpuściłem miecz i chwyciłem się za nadgarstek, usiłując zlapsić powietrze i zapominając o wszystkim oprócz tego przeszywającego bólu. W głębi duszy miałem świadomość, że obozowiczmógłby mnie bez trudu zabić. Ale z jakiegoś powodu nie zrobił tego. Skręciłem się z mdłości. Zmusiłem się do obejrzenia rany. Krew lala się strumieniami, ale przypomniało mi się cos, co Jaz powiedziała mi kiedyś w iulir merii Domu ftrooklyńskiego: rany zazwyczaj wyglądają na o wiele groźniejsze, niż są. Miałem nadzieję, że co prawda. Wyciągnąłem z plecaka kawałek papirusu i przycisnąłem go do r.my jako prowizoryczny bandaż. Ból nadal był okropny, ale mdłości nieznacznie ustąpiły. Mogłem znów myśleć w miarę jasno i zastanawiałem się, dlaczego jeszcze nie zostałem nadziany na rożen. Obozowicz siedział niedaleko w głębokiej do pasa wodzie; wyglądał na zdeprymowanego. Mój magiczny sznurek owinął się wokół ręki. w której dzierżył miecz, a następnie przycisnął tę rękę do boku głowy. Ponieważ chłopak nie mógł puścić miecza, wyglądał, jakby w pobliżu ucha wyrastał mu pojedynczy róg renifera. Pociągnął za sznurek wolną ręką, ale oczywiście nie to nie dało. W końcu westchnął tylko i spojrzał na mnie gniewnie. Zaczynam naprawdę cię nienawidzić. Nienawidzić innie? - zaprotestowałem. Ib zc mnie tryska krew! 1 to ty zacząłeś, wyzywaj;jc mnie od dzicci półkrwi! Och, przestali. Ohozowicz wstał niepewnie, ponieważ sterczący jak antenka miecz przesunął do góry jego środek ciężkości. Nie możesz być śmiertelnikiem. Gdybyś nim był, mój miecz po prostu przeszedłby przez ciebie jak przez powietrze. A jeśli nie jesteś duchem ani potworem, musisz być półkrwi. Dzikim herosem z armii Kronosa, jak mniemam. Nie rozumiałem większości z tego, co mówił. Ale jedno do mnie dotarło. A więc kiedy mówiłeś „półkrwi"... Spojrzał na mnie, jakbym byl kretynem. Miałem na myśli półboga. Aha. A co myślałeś? Usiłowałem ro przetrawić. Słyszałem już wcześniej o herosach, ale nie był to egipski koncept. Mo/e ten chłopak wyczuwał moją więź z Morusem, to, że byłem w stanie kierować mocą boga... ale dlaczego wszystko tak dziwacznie opisywał? -Czym ty jesteś?- zapytałem ostro. - Po części magiem bitewnym, po części od żywiołu wody? Z jakim nomem jesteś związany? Chłopak zaśmiał się gorzko. -Człowieku, nie mam pojęcia, o czym mówisz. nie zadaję się z gnomami. V. satyrami, owszem. Nawet z cyklopami. Ale nie z gnomami.
Robiłem się chyba mało przytomny od utraty krwi. Jego słowa wirowały mi w głowie jak piłeczki totolotka: cykfopi. satyrowie, herosi, Kronos. A wcześniej wspominał o Aresie. To był grcc ki bóg, nie egipski. Czułem się rak, jakby pode mną otwierał się Duat, grożąc mi wciągnięciem w otchłań. Greek:... nie egipski. W moim umyśle zaczęła się formować pewna idea, króra wcale mi się nie podobał.!. Po prawdzie wystraszyła mnie na dobre. Pomimo calcj hagienncj wody, jakiej się nałykałem, czułem suchość w gardle. Słuchaj powiedziałem przepraszam za to, że cię uderzyłem zaklęciem pięści, To był wypadek. Ale jednego nie rozumiem... to powinno było cię zabić. A nie zabiło. To nie ma sensu. Postaraj się być mniej rozczarowany - wymamrotał tamten. - Ale skoro już o tym mowa, ty też powinieneś być martwy. Niewielu łudzi jest w stanie walczyć ze mną z takim powodzeniem. A poza rym mój miecz powinien bvł wyparować twojego krokodyla. Powtórzę to po raz ostatni: to nie jest mój krokodyl. Okej, nieeh będzie. Obozowiez nie wyglądał na przekonanego. - Chodzi o to, że walnąłem w niego całkiem nieźle, .1 on się tylko zdenerwował. Niebiański spiż powinien gc* obrócić w pył. Niebiański spiż.? Naszą rozmowę przerwał nagle krzyk dobiegający z pobliskiego osiedla - przerażony krzyk dziecka. Poczułem, że serce mi zamiera. Naprawdę byłem idiotą. Zapomniałem, dlaczego się tu znaleźliśmy. Spojrzałem na obozowicza. Musimy powstrzymać krokodyla. Zawieszenie broni zaproponował. Okej - odparłem. - Możemy wrócić do zabijania się nawza jem, jak już uporamy się 7. krokodylem. Zgoda. Dobra, możesz w takim razie odwiązać mój miecz od głowy? Czuję się jak jakiś pokręcony jednorożec. Nie powiem, że poczuliśmy do siebie zaufanie, ale przynajmniej teraz łączyła nas wspólna sprawa. Tamten przyzwał swoje buty z rzeki - nie miałem pojęcia jak - i założył je. Następnie pomógł mi zabandażować rękę kawałkiem lnianego płótna i zaczekał, aż połknę pół porcji mojej leczniezej mikstury. Poczułem się wtedy na tyle dobrze, żeby pobiec za nim w kierunku krzyków. Wydawało mi się, że mam niezłą kondycję - wiecie, rreningi magii bitewnej, holowanie ciężkich przedmiotów, gra w koszykówkę z C hu Tu i jego pawianimi kumplami (pawiany zazwyczaj nie obijaj:) się w czasie grv w kosza). A mimo to musiałem się nieźle wysilić, żeby dorównać kroku obozowiczowi. Co uświadomiło mi, że m:un dość nazywania go w ten sposób. -Jak masz na imię? - wydyszałem, gnając za nim. Rzucił mi ostrożne spojrzenie. nie wiem, czy powinienem ci mówić. Imiona bywają niebezpieczne. Miał oczywiście rację. Imiona posiadają moc. Jakiś czas temu moja siostra Sadie poznała moje tajemne imię ren i wciąż napawało nniic to niepokojem. Uzdolniony may jest wstanie namic- szać nawet ze zwykłym imieniem. Dobra - powiedziałem. - Ja pierwszy. Jestem Carter. Chyba mi uwierzył. Napięcie malujące się na iego twarzy zmalało nieco. Percy - odrzekł.
Wydało mi się to nietypowym imieniem - może brytyjskim, chociaż ten chłopak mówił i zachowywał się zupełnie po amerykańsku. Przeskoczyliśmy przez spróchniały pień i w końcu wydostaliśmy się z bagien. Zaczęliśmy się wspinać trawiastym zboczem w kierunku najbliższych domów, kiedy uświadomiłem sobie, że słyszę więcej niż jeden krzycz ijcy głos. Zły znak. Chcę cię rylko ostrzec powiedziałem do Percy ego - żc tego potwora nie da się zabić. Poczekaj, aż zobaczysz odburknął. Chodzi o to, że on jest nieśmiertelny. Słyszałem to już. Zamieniłem w pył mnóstwo nieśmiertelnych i odesłałem ich z powrotem do Tartaru. Tar tor:t? - pomyślałem. Rozmowa z Percym przyprawiała mnie o solidny ból głowy. Przypominała mi o tym, jak kiedyś tato zabrał mnie do Szkocji na jeden ze swoich egiptologicznych wykładów. Usiłowałem rozmawiać z miejscowymi i wiedziałem, że mówią po angielsku, ale co drugie zdanie jakby wpadali w jakiś inny język inne słowa, inna wymowa - a ja musiałem główkować, CO tez takiego mówili. Z Percy ni było podobnie. Obaj mówi liśmy prawie tym samym językiem: magia, potwory i tak dalej. Ale jego słownietwo było zupełnie nie takie, jak trzeba. Nie - zacząłem znowu, kiedy znaleźliśmy się w połowic wzgórza. - len potwór topetsuchos, syn Sobka. Kim jest Sobek? - zapytał. Panem krokodyli. Egipskim bogiem. lo go na chwilę zatrzymało. Spojrzał na mnie i mógłbym przysiąc, że w powietrzu między nami zaiskrzyło. Jakiś głos w głębi mojego umysłu powiedział: „Zamknij się. Nie mów mu nie więcej". Percy zerknął na chepesz, który wyciągnąłem / rzeki, .1 następnie na różdżkę przy moim pasie. Skąd ty jesteś? Szczerze. Skąd pochodzę? zapytałem. Z Los Angeles. Ale teraz mieszkam w Brooklynie. To chyba nie poprawiło mu nastroju. A więc ten potwór, ten Piecuchów czy jak mu tam... Petsuchos - podpowiedziałem. — To greckie słowo, ale potwor jest egipski. Był czymś w rodzaju maskotki w świątyni Sobka, czczono go jako żyjącego boga. Percy prychnął pod nosem. Gadasz jak Annabeth. Kto? Nieważne. Po prostu daruj sobie wykład z historii. Jak go zabić? -• Mówiłem ci... Z góry dobiegł kolejny krzyk, po którym nastąpiło głośne TRACT-I, przypominające dźwięk wydawany przez, zgniatacz metalu. Pognaliśmy na szczyt wzgórza, przeskoczyliśmy przez plot na czyjeś podwórko i znaleźliśmy się w willowej uliczce. Jeśli nie liczyć gigantycznego krokodyla na samym środku ulicy. mogliśmy się znaleźć w Gdziekolwiek, Stany Zjednoczone. Zaułek otaczało pół tuzina piętrowych domków z idealnie utrzymanymi trawnikami przed wejściem, średniej klasy samochodami na podjazdach, skrzynkami pocztowymi na krawężniku, flagami wywieszonymi na werandach. Niestety tę idyllicznie amerykańską scenerię zakłócał potwór, który właśnie zajęty byl zjadaniem zielonego priusa z naklejką na zderzaku głoszącą: „Mój pudel jest inteligentniejszy od waszych najlepszych studentów". Może pctsuchos uznał toyotę za innego krokodyla i
postanowił pokazać, kto tu rządzi. A może po prostu nie lubił pudli i/lub najlepszych studentów. O cokolwiek poszło, na lądzie krokodyl wyglądał jeszcze groźniej niż w wodzie. Mial jakieś dwanaście metrów długości, byl wysoki jak furgonetka, a ogon miał tak potężny, że przewracał nim samochody za każdym poruszeniem. Jego skóra połyskiwała zielenią z odcieniem czerni i ociekała wodą, która zbierała się u jego łap. Przypomniało mi się, że Sobek mówił kiedyś, że to z jego boskiego potu powstały rzeki na świecic. Fuj. Podejrzewałem, że len pot wór poci się równie bosko. Podwójne fuj. Oczy potwora jaśniały nulląco żółtym światłem. Ostre zęby połyskiwały bidą. Ale najdziwniejsza zc wszystkiego była jego błyskotka. Z karku zwieszała się skomplikowana kolia zc złotych łańcuszków i ogromnej liczby klejnotów, za które można by kupić prywatną wyspę. Dzięki ternu naszyjnikowi jeszcze na bagnach rozpoznałem, że mamy do czynienia z persuchosem. Czytałem, że święte zwierzę Sobka nosiło coś w tym rodzaju w Egipcie, chociaż nie miałem pojęcia, co potwór robił na osiedlu domków na Long Island. Kiedy razem z Percym przyglądaliśmy *ię tej sccnie, krokodyl przysiadł i przegryzł zielony samochód na pół. rozrzucając szkło i metal oraz kawałki poduszki powietrznej po pobliskich trawnikach. Kiedy tylko krokodyl porzuci 1 wrak, znikąd pojawiła się niewielka grupka dzieciaków pewnie kryły się gdzieś za innymi samochodami - i rzuciła się na potwora, krzycząc z całych sił. Nie wierzyłem własnym oczom. To były dzieci z podstawówki, uzbrojone tylko w balony i pistolety wodne. Domyślałem się, że były tu na wakacjach i bawiły się w bitwy wodne, kiedy po twór im przeszkodził. W zasięgu wzroku nie dostrzegałem dorosłych. Może wszyscy byli w pracy. A może zostali w domach, zemdlawszy ze strachu. Dzieciaki wyglądały raczej na rozgniewane niż przerażone. Biegały wokół krokodyla, ciskając balonami z wodą, które rozpryskiwały się na skórze potwora, nie wyrządzając żadnych szkód. Bezużyteczne i głupie? Tak. Ale nie mogłem nie podziwiać ich odwagi. Starały się jak mogły, stawiając czoła potworowi, który wtargnął do ich dzielniey. Może zresztą nie widziały krokodyla w jegp prawdziwej postaci. Może ich śmiertelne mózgi kazały im myśleć, że to słoń, który ucickł z zoo, albo oszalały kierowca firmy kurierskiej prześladowany przez pragnienie śmierci. Niezależnie od tego, co widziały, znajdowały się w niebezpieczeństwie. Słowni A Poczułem ucisk w gardle. Pomyślałem o moich uczniach w Domu Brooklyńskim, którzy nie byli wiele starsi 0(1 tych dzieci, i mój opiekuńczy instynkt „starszego br.ua’ włączył się. natychmiast. Skoczyłem na ulicę z krzykiem: Uciekajcie od niego! Biegiem! Następnie rzuciłem różdżką prosto w łeb krokodyla. Sa-fnir! Różdżka uderzyła potwora w pysk, u niebieskie światło odbiło się falami od jego cielska. Całą skórę krokodyla pokryły hieroglify oznaczające ból: Wszędzie, gdzie się pojawiły, skóra potwora dymiła i iskrzyła, sprawiając, że zaczął się wić i ryczeć z wściekłości. Dzieciaki rozpierzchły się, chowając się za rozwalonymi samochodami i skrzynkami pocztowymi. Pctsuchos zwrócił swoje płonące oczy na innie. Stojący przy mnie Percy gwizdnął. No, udało ci się przyciągnąć jego uwagę.
-Aha. -Jesteś pewny, że nie możemy go zabić? - spytał. Aha. Krokodyl sprawiał wrażenie, jakby śledził naszą konwersację: jego żółte oczy przenosiły się z jednego na drugiego, jakby zastanawiał się, którego zjeść najpierw. Nawet jeśli zdołasz zniszczyć iego ciało - powiedziałem - on po prostu pojawi się ponownie gdzieś w pobliżu. Widzisz ten naszyjnik? Jest wypełniony mocą Sobka. Aby pokonać potwora, mu simy zdjąć mu ten prktorał. Wtedy petsuchos powinien zamienić się w zwykłego krokodyla. nie podoba mi się słowo „powinien"... - mruknął Percy. - Ale dobra. Ja zdobędę naszyjnik. Ty odwracaj iego uwagę. Dlaczego to ja m:un odwracać jego uwagę? Bo jesteś bardziej irytujący odparł Percy. - Postaraj się tylko, żeby cię znów nie połknął. ARRRR! - ryknij! potwor, ziejąc na nas oddcchcm cuchnącym jak śmietnik restauracji rybnej. Miałem właśnie odparować, że Percy był okropnie irytujący, ale nie zdążyłem. Petsuchos zaszarżował, a mój nowy towarzysz broni uskoczył w bok, zostawiając mnie na samym środku trajektorii zniszczenia. Pierwsza przypadkowa myśl: Duć sic zjefćthuu tuzy w ciągu jednego dnia bfdzic bardzo obeiachozuo. Kątem oka dostrzegłem, że Percy zachodzi potwora z prawej flanki. Słyszałem, że śmiertelne dzieciaki wychodzą ze swoich kryjówek, wrzeszcząc i rzucając balonami z wodą, jakby usiłowały mnie osłaniać. Peisuehos potoczył się w moim kierunku, otwierając pysk, aby mnie połknąć. A ja się wkurzyłem. Miałem do czynienia z najgorszymi z egipskich bogów. Zanu rżałem się w Duat i podróżowałem przez Kraj Demonów. Stałem na samym brzegu Chaosu. Nie zamierzałem dać się pożreć przerośmętemu gadowi. Powietrze zatrzeszczało mocą, kiedy wokół mnie zaczął się formować mój awatar bitewny błyszczący niebieski egzoszkic- lcr w kształcie Horusa. Uniósł mnie z ziemi, aż zawisłem w środku siedmiometrowego wojownika o sokolim łbie. Zrobiłem krok do przodu, gotując się do walki, a awatar powtarzał wszystkie moje ruchy. Najświętsza Hero! Co u...?! krzyknął Percy. Krokodyl rąbnął we ionie. Omul innie nie przewrócił. Jego szczęki zacisnęły się na wolnej ręce mojego aw.itara, ale ja uderzyłem lśniącym błękitnym inie c/cm sokolego wojownika w kark gada. Może i petsurhosa nie da się zabić, ale miałem nadzieję, że uda mi się przynajmniej przeciąć naszyjnik, który był źródłem jego mocy. Niestety zamierzyłem się zbył szeroko. Uderzyłem w bark potwora, rozcinając jego skórę. Zamiast krwi posypał się piasek, co jesr całkiem typowe dla egipskich potworów. Wolałbym zobaczyć, jak krokodyl rozpada się całkowicie, alt* nie ma tak dobr/e. Gdy tylko uniosłem klingę, rana zaczęła się zasklepiać i przepływ piasku spowolnił. Krokodyl potrz.jsiv.jl łhem, prze wracając mnie, i chwyci I mnie za ramię jak pies zabawkę do żucia. Kiedy mnie puścił, poszybowałem prosto na najbliżej stojący dom, do którego wpadłem przez iłach i pozostawiłem krater w kształcie sokolego wojownika w czyimś salonie.. Miałem szc/.e rą nadzieję, że nie rozpłaszczyłem jakiegoś bezbronnego śmiertelnika, |)ochłoniętego oglądaniem telewizji.
Odzyskałem wzrok i dostrzegłem dwie rzeczy, które mnie zirytowały. Po pierwsze krokodyl /nów na mnie szarżował. Po dr ugie mój nowy kumpel Percy stal sobie na środku ulicy, wpatrując się we mnie zszokowany. Najwyraźniej mój awatar bitewny zdumiał go do tego stopnia, że zapomniał o swojej roli w naszym planie. Co to za paskudztwo? zapytał / niedowierzaniem. - Jesteś w środku wielkiego, świecącego tace ta / Ibern kurczaka' Sokoła! wrzasnąłem. Uznałem, że jeś5i przeżyję *«‘n dzień, postaram nę, żeby ten chłopak nigdy nie spotkał się z Sadie. Obawiam się, że zajęliby się obrażaniem umie usi wyrywki do końca wieczności. — Może byś mi pomógł? Percy o/,ył i popędził w kierunku krokodylu. Kicdv potwór zbliży! sic do mnie, kopnąłem go w pysk. w związku z czym zaczął kichać i potrząsa! Ibcni dość długo, żebym zdołał wyplątać się zc zrujnowanego domu. Percy wskoczył na ogon potwora i pobiegł po jej^o plecach. Potwór rzucał się rui wszystkie strony, chlapiąc dookoła wodą, ale Percy jakoś zdołał się nie przewrócić. Ten chłopak musiał trenować gimnastykę albo coś w tym rodzaju. Tymczasem śmiertelne dzieciaki znalazły lepszą amunieję kamienie, kawałki metalu / rozwalonych samochodów, a nawet kilka śrub z kol i ciskały teraz tym wszystkim w potwora, a ja nie chciałem, żeby krokodyl zainteresował się nimi. 1 lej! - zamachnąłem się clicpeszeni w kierunku pyska krokodyla. liyl lo dobry, potężny cios. który powinien po/bawić ^o żuchwy. Potwór jednak jakimś cudem kłapnął pyskiem tak. że chwycił miecz w zęby. Skończyło się tym, że zaczęliśmy wyrywać sobie świecący niebieski miecz, który syczał z gorąca w py .'•ku krokodyla, obracając je^o zęby w piasek. nie mogło :o być przyjemne, ale potwór nie odpuszczał i dalej mocował się zc mną. Percy! - krzyknąłem. Teraz! Percy skoczył po naszyjnik Chwycił j;o mocno i zaczął walić mieczem w złote ogniwa, ale spiżowe ostrze nawet ich nie wgniotło. Krokodyl tymczasem coraz bardziej szaleńczo usiłował wyrwać mi miecz. Mój awatar bitewny zaczął gasnąć. Przyzywanie a wat ar a to krótka zabawa, zupełnie jak sprint z uaj większą prędkością. Nie da się go utrzymywać długo, zanin: się nie rozpadnie. Ja już pociłem się i z trudem oddychałem. Serce waliło mi jak młotem. Moje zasoby ma^ii zaczynały się wyczerpywać. Pospiesz się - powiedziałem Percy emu. Nie mo^ę tetfO przeciąć! - odkrzyknął. Klamra - podpowiedziałem. Musi być jakaś klamra. Gdy tylko to powiedziałem, dostrzegłem j4 - 11,1 g irdle potwora znajdował się zloty kartusz obejmujący hieroglify, które układały się w imię SOBF.fC. -Jest... na dole! Percy zaczął się -/.suwać po naszy jniku, poruszając się j.ik po sieci, ale w tym samym momencie mój awatar rozpadł się. Upadłem na ziemię, wyczerpany i oszołomiony. Życic uratowało mi to, że krokodyl wciąż ciągnął za miecz awatara. Kiedy miecz zniknął, potwór zatoczył się do tyłu i wpadł na hondę. Śmiertelne dzieciaki rozproszyły się. Jeden dał nura pod samochód, ale samochód zniknął, zmieciony potężnym zamachem krokodylego ogona. Percy dotarł do dołu naszyjnika i wisiał tam resztką sił. nie miał miecza; zapewne go upuścił. Potwór tymczasem podniósł się na nogi. Dobra wiadomość: najwyraźniej nie zauważał Percy ego. Zła wiadomość: z całą pewnością widział mnie, a sprawiał wrażenie solidnie wkurzonego.
nie miałem dość sił, żeby biec, a tym bardziej przyzywać magię do walki. W tei chwili śmiertelne dzieciaki z ich wodnymi balonami i kamieniami miały większe szanse powstrzymać krokodyla niż ja. W oddali rozległo się wycie syren. Ktoś wezwał policję, co nie poprawiło mi nastroju. Oznaczało to jedynie, że pojawią się tu kolejni śmiertelniey w roli ochotniezych przekąsek dla krokodyla. Wycofałem się w kierunku krawężnika i usiłowałem - co musiało być ilość'; komiczne spojrzeć na potwora z góry. Stój, krokodylciu! Krokodyl prychnijł. V. jego skóry trysnęła woda niezym z najobrzydliwszej fontanny na świccic, aż zachlupotalo mi w butach. Świecące żółte oczy zaszły mgłą. może ze szczęścia. Wiedział, że ma innie z głowy. Wsunąłem rękę clo plecaka. Znalazłem tam jedynie kawałek wosku. Nie miałem czasu, żeby ulepić porządne uszcbti, ale też nie miałem innego pomyciu. Rzuciłem plecak na ziemię i z.ic/ij- łem wściekle urabiać wosk obiema rękami, usiłując go zmiękczyć. Percy? - zawołałem. nie mogę rozpiąć klamry! - odkrzyknął. Nie śmiałem spuścić wzroku z krokodyla, ale kątem oka widziałem, jak Percy wali pięści;j w dolną część naszyjnika. - To jakaś magia? 'Po było najmądrzejsze, co powiedział przez cały ten dzień (nie żeby powiedział wiele mądrych rzeczy, dając mi duży wybór). Klamra była kartuszem z hieroglifami. Potrzebny byl mag, który zrozumiałby je i otworzył. A kimkolwiek i czymkolwiek byl Percy, nie był magiem. Wciąż kształtowałem bryłkę wosku, usiłując zrobić z niej figurkę, kiedy krokodyl postanowił przestać napawać się chwil:} i po prostu pożreć mnie. Kiedy skoczył, rzuciłem na ziemię moje uszcbti i wywarczałcm rozkaz. Natychmiast w powietrzu między nami pojawił się najbardziej bezkształtny hipopotam świata i poszybował ku lewemu nozdr/.u krokodyla, gdzie usadowił .się, kopiąc krótkimi tylnymi nogami. Nie była to może najbardziej wyrafinowana zagrywka taktyczna w moim życiu, ale hipopotam w nosie musiał rozpraszać krokodyla. Potwór z a syczał, potknął się i potrząsał łbem, a Percy tymczasem zeskoczył i odroczył się na bok. ledwie unikając zgniecenia przez nogę krokodyla. Podbiegi i stanął obok mnie na krawężniku. Wpatrywałem się z przerażeniem, jak moja woskowa figurka, będąca obecnie żywym (choć straszliwie niekształtnym) bipopota mcm, usiłowała albo wydostać się z nozdrzy krokodyla, albo przedrzeć się dalej w stronę zatoki nosowej - trudno było powiedzieć. Krokodyl zamachnął się i Percy chwycił mnie w ostatniej chwili, usuwając mnie z drogi nadciągającego zniszczenia. Przebiegliśmy na drugi koniec uliczki, gdzie zebrały się śmiertelne dziecinki. Zadziwiające, ale żadnemu z nieh nie się nie srało. Krokodyl rzucał się nadal i wymachiwał ogon cni, rozwalając domy i usiłując wykichać hipopotama. -Jesteś cały?- spytał Percy. Od<łychałem z trudem, ale potaknąłem słabo. Jeden z dzieciaków zaoferował mi pistolet wodny. Podziękowałem ruchem ręki. Kj, dzieciaki /wrócił się do nieh Percy - słyszycie syreny? Musicie tam pobiec i zatrzymać policję. Powiedzcie im, że lii jesc zbyt niebezpiecznie. Powstrzymajcie ich! Nie wiem dlaczego, ale posłuchali. Może po prostu cieszyli się, że mają coś do roboty, ale z tonu głosu Percy ego domyślałem się. źc był przyzwyczajony do dowodzenia małymi oddziałami przeciwko wielkiej liczbie wrogów. Mówił nieco jak ł lor us urodzony dowódca.
Kiedy dzieciaki odbiegły, udało mi się wydusić: Dobra robota. Percy ponuro skinął głową. Krokodyl był nadal rozpraszany przez intruza w nosie, ale wątpiłem, czy uszebti wytrzyma dużo dłużej. W tak stresujących warunkach hipopotam wkrótce roztopi się z powrotem w wosk. Masz pewne możliwości, Carter przyznał Percy. - Co jeszcze zostało w twoim plecaku ze sztuczkami? nie - odpowiedziałem posępnie. - Skończyły mi się zasoby. Ale jeśli dostanę się do tej klamry, chyba dam radę ją otworzyć. Percy zlustrował wzrokiem petsuchosa. Uliczka wypełniała się wodą wypływającą ze skóry potwora. Syreny wyły coraz bliżej. Nie mieliśmy dużo czasu. -Chyba moja kolei na odciąganie krokodyla-oznajmił. - liądż gotowy do sprintu po naszyjnik. Nie masz nawet miecza zaprotestowałem. Zginiesz! Percy uśmiechnął się krzywo. Riegnij, jak tylko się zacznie. Jak co się zacznie? Nagle krokodyl kichnął, katapultując woskowego hipopotama na drugi koniec Long Island. Następnie pctsuchos zwrócił się ku nam, rycząc z wściekłości, a Percy rzucił się prosto na niego. Okazało się, że nie potrzebowałem pytać, jaki rodzaj odwraca nia uwagi Percy miał na myśli. Kiedy się zaczęło, stało się to dość oczywiste. Zatrzymał się tuż przed krokodylem i uniósł ręce. Zakłada łem. zc planuje jakieś zaklęcie, ale on nie wypowiedział żadnych rozkazów. Nie miał laski ani różdżki. Stal w miejscu i wpatrywał się w krokodyla, jakby mówił: „Tu jestem! Jcsrcm smaczny!’*. Krokodyl przez moment byl zmieszany. Jeśli nie innego mia ło nam się nie udać, przynajmniej umrzemy ze świadomością, że udało nam się zaskoczyć tego potwora dobre lulka razy. Pot krokodyla nadal spływał z jego cielska. Poziom bagiennej wody sięgał już krawężnika i naszych kostek. Spływała powoli do kratek ściekowych, ale nie przestawała wylewać się zc skóry krokodyla. Nagle zobaczyłem, co się działo. Kiedy Percy uniósł ręcc, woda zaczęła krążyć w przeciwnym kierunku. Najpierw wokół nóg krokodyla, ale wkrótce nabrała prędkości i wir objął cała uliczkę, pędząc tak szybko, że znosił mnie na bok. Kiedy zorientowałem się, że lepiej byłoby pobiec, prąd był już zbyt szybki. Będę musiał dostać się do klamry jakąś inną drogą. Ofldtuia rztuczJui pomyślałem. Obawiałem się, że wysiłek może mnie dosłownie wypalić, ałc przyzwałem resztki magii i przemieniłem się w sokoła - święte zwierzę I Iorusa. Natychmiast wzrok wyostrzy! mi się stukrotnie. Wzniosłem się w powietrze, ponad dachy, i cały świat zmienił się w .'JD w wysokiej rozdzielczości. Zobaczyłem policyjne radiowozy raptem kilka uliczek dalej i dzieciaki stojące na środku ulicy, usiłujące je zawrócić. Widziałem każdy śliski wzgórek i każdy por na skórze krokodyla. Dostrzegałem każdy pojedynczy hieroglif n i klamrze pektorału. Widziałem też, jak imponująca była magiczna sztuczka Percy ego. W uliczce szalał huragan. Percy stał na jego skraju, nieporuszo- ny, ale woda pędziła z taką prędkością, że tcr.iz nawet gigantyczny krokodyl chwiał się na nogach. Zniszczone samochody sunę ły wzdłuż chodnika. Skrzynki na listy wystrzelały z trawników. Woda przybierała na masie oraz prędkości, unosząc się w górę i zamieniając całą dzielnieę w wirówkę.
Przyznaję, że byłem pod wrażeniem. Chwilę temu uznałem, że Percy nie jcsc magiem. A jednak nigdy nie widziałem maga, który byłby w stanie kontrolować takie masy wody. Krokodyl potknął się i usiłował wstać, mocując się z prądem. Działaj - wymamrotał Percy przez zaciśnięte zęby. Bez sokolego słuchu nie miałbym szans go usłyszeć w tym sztor mie, ale uświadomiłem sobie, że mówił do mnie. Przypomniało mi się moje zadanie. Nikt, mag czy ktokolwiek inny, nie jest w stanie długo kontrolować takiej mocy. Złożyłem skrzydła i zanurkowałem ku krokodylowi. Kiedy dosięgłem klamry, zamieniłem się z powrotem w człowieka i chwyciłem ją. Wokół mnie ryczał huragan. W wirującej mgle ledwie cokolwiek widziałem. Prąd byl teraz tak mocny, że ciągnął mnie za nogi, co groziło upadkiem do wody. Byłem bardzo zmęczony. nie czułem rakiego wyczerpania od czasu, kiedy walczyłem z samym panem Chaosu, Apopisem. Przesunąłem ręką po hieroglifach na klamrze. Musi być jakiś sposób, żeby ją rozpiąć. Krokodyl rykuą! i tupnął, usiłując utrzymać się na nogach. Gdzieś [>o mojej lewej Percy krzyknął w gniewie i frustracji, podtrzymując słabnący sztorm, ale wir spowalniał. Miałem najwyżej kilka sekund, zanim krokodyl uwolni się i zaatakuje, a Percy i ja zginiemy. Wyczułem palcami cztery symbole składające się na imię boga: Wiedziałem, że ostatni ze znaków tak naprawdę nie odnosił się dc* dźwięku. By} to hieroglif oznaczający boga, wskazujący, że litery przed nim - SBK - tworzą imię bóstwa. Wrnzic •uHjtpłiurtici — pomyślałem - imciśnij Imkiguzik. Nacisnąłem czwarty symbol, ale nie się nie wydarzyło. 1iuragau ustępował. Krokodyl zaczął .się obracać wbrew prądowi, stając naprzeciwko Percycgo. Kątem oka, przez mgłę do strzegłem, że Percy upada na kolano. Przesunąłem palce nad trzeci hieroglif - wiklinowy koszyk (który Sadie zawsze nazywa „filiżanką") - czyli literę K. I liero- glif był ciepły pod palcami... a może tylko sobie to wyobraziłem? nie miałem czasu, żeby się zastanawiać, więc nacisnąłem. nie się nie wydarzyło. Burza ucichła. Krokodyl ryknął triumfalnie, gotowy na posiłek. Zacisnąłem pięść i uderzyłem z całej siły w koszykowy hieroglif. Tym razem klamra pstryknęła obiecująco i otwarła się. Upadłem na jezdnię, a na mnie posypały się kilogramy złota i kamieni szlachetnych. Krokodyl zachwiał się, rycząc jak okrętowa artyleria. To, co pozostało z huraganu, rozproszyło się w eksplozji wichury, a ja zamknąłem oczy, gotując się na zmiażdżenie przez ciało upadającego potwora. Nagle jednak w uliczce zapanowała cisza. nie słyszałem syren. Ani ryku krokodyla. Sterta '/.lotej biżuterii znikła. Leżałem na plecach w obrzydliwej wodzie, wpatrując się w czyste błękitne niebo. Nade mną pojawiła się twarz Percy ego. Wyglądał rak, jakby właśnie przebiegi maraton w tajfunie, ale uśmiechał się szeroko. Dobra robota - powiedział. - Zabieraj naszyjnik. Naszyjnik? - Mój mózg wciąż pracował nu zwolnionych obrotach. Gdzie podziało się cale to złoto? Usiadłem i pomacałem chodnik. Zacisnąłem palce na czymś metalowym, obecnie normalnych rozmiarów... no dobra, normalnych dla biżuterii, która 11V.1 pasować na szyję zwykłego krokodyla. Po... po... potwór - wyjąkałem. - Gdzie...? Percy wskazał ręką. Kilka metrów dalej stał malutki krokodyl, nie dłuższy niż na metr, i wyglądał na bardzo niezadowolonego.
Nie mówisz poważnie? Może to czyjeś porzucone domowe zwierzątko? - Percy wzruszył ramionami. - Słyszy się czasem o takich wypadkach w wiadomościach. nie byłem w stanie wymyślić lepszego wytłumaczenia, ale jak mały krokodyl zdobył naszyjnik, który przemienił go w gigantyczną zabójczą maszynę? 11 wylotu uliczki rozległy się krzyki: - Tutaj! To ci dwaj chłopcy! Śmiertelne dzieciaki. Najwyraźniej uznały, że niebezpieczeństwo minęło. A teraz prowadziły policję prosto do nas. Czas na nas. Percy wziął na ręce krokodylka, zaciskając jedną z dłoni wokół jego pyszczka. Spojrzał na mnie. - Idziesz? Razem pobiegliśmy z powrotem na bagna. Pół godziny później siedzieliśmy w barze przy Montauk I lighway. Podzieliłem się z Percym resztką mojej mikstury leczniezej, którą on z niewiadomych powodów nazywał nektarem Większość z naszych ran zaleczyła się. Krokodyla zostawiliśmy uwiązanego w lcsic na prowizorycznej smyczy, dopóki nie wymyślimy, co z nim zrobić. Umyliśmy się najlepiej jak zdołaliśmy, ale nadal wyglądaliśmy, jakbyśmy się kąpali w zepsutej myjni samochodowej. Włosy Percy ego wraz z wplątaną w nie trawą wci.jż opadały na jedną stronę. Jego pomarańczowy podkoszulek był rozdarty z przodu. Jestem przekonany, że sam nie wyglądałem wicie lepiej. Miałem wodę w butach i wciąż znajdowałem sokole pióra w rękawach koszuli (pospieszne przemiany bywają kłopotliwe). Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby rozmawiać pr/.y oglądaniu serwisu informacyjnego w telewizorze zawieszonym nad ladą. Policjanci i strażacy przyjechali do dziwacznego wypadku kanalizacyjnego w pobliskiej dzielniey. Wyglądało na to, że w kanałach ściekowych woda osiągnęła takie ciśnienie, że potężna eksplozja spowodowała powódź i pod topił a grunt tak bardzo, że kilka domów pr/.y tej uliczce zapadło się. Cud, że żadnemu z mieszkańców nie się nie stało. Miejscowe dzieciaki opowiadały niestworzone historie o Potworze z Bagien Long Island, twierdząc, że to on spowodował wszystkie zniszczenia podczas walki z dwoma nastolatkami, ale oczywiście czynniki oficjalne nie uwierzyły im. Dziennikarz zauważył jednak, że zniszczone domy wyglądały, jakby „coś bardzo dużego na nieh usiadło". Dziwny wypadek kanalizacyjny - powiedział Percy. - Pierwszy raz mi się to zdarza. Może tobie - odburknąłem. - Ja je powoduję, gdziekolwiek się pojawię. nie przejmuj się - pocieszył mnie. - Stawiam obiad. Sięgnął do kieszeni dżinsów i wyciągnął długopis. nie poza tym. Och... - Uśmiech na jego twarzy zbladł. - Yyy, w sumie... nie umiesz wyczarować pieniędzy? W rezultacie to ja postawiłem obiad. Mogłem wyczarować pieniądze, ponieważ trzymam zawsze trochę w Duatwrazz innymi potrzebnymi 'zapasami. Chwilę później przed nami znalazły się checseburgery z frytkami i życic zaczęło nabierać barw. Checscburgcry - powiedział Percy. - Pokarm bogów. Zgoda - przytaknąłem, ale kiedy zerknąłem na niego, nie byłem pewny, czy myślał o tym samym co ja: chyba mieliśmy na myśli innych bogów. Percy pochłaniał swojego burgera. Poważnie, len chłopak umiał jeść. A więc ten naszyjnik - odezwał się pomiędzy kolejnymi kęsami. - O co z nim chodzi? Zawahałem się. Wciąż nie miałem pojęcia, skąd ten Percy się wziął ani kim był, a nie byłem pewny, czy wypada pytać. Teraz, po tym jak walczyliśmy ramię w ramię, nie potrafiłem mu nie ufać. A jednak czułem, że znajdujemy się na grząskim terenie. Wszystko, co powiemy, rnoglo mieć poważne skutki - nie tylko dla nas dwóch, ale może też dla wszystkich naszych znajomych. Czułem się trochę tak jak kiedy dwa lata temu mój stryj Am os wyjaśniał mi prawdę o dziedzictwie rodziny Kunców Domu Życia, egipskich bogach, Duat, wszystkim. W ciągu
jednego dnia mój świat rozszerzył się dziesięciokrotnie, a ja doznałem zawrotów głowy. Teraz zaś stałem na progu kolejnego tego rodzaju doświadczenia. Obawiałem się, że jeśli mój świat poszerzy się kolejne dziesięć razy, mózg mi eksploduje. Ten naszyjnik iest zaczarowany - odezwałem się w końcu. — Każdy gad, który go założy, przemieni się w kolejnego pctsucho- sa. Syna Sobka, 'l en krokodyli maluch jakoś założył go na szyję. A raczej ktośzałożył mu go na szyję - odparł Percy. Nie miałem ochoty o tym myśleć, więc niechętnie skinąłem Kłową. Ale kto? - zapytał. Trudno będzie przedstawić listę podejrzanych - odpowiedziałem. - Mani mnóstwo nieprzyjaciół. Percy parsknął. 'leż mogę się pod tym podpisać. W takim razie masz jakiś pomysł dlaczego? Odgryzłem kolejny kawałek chccschnrgera. Hył smaczny, ale nie potrafiłem się na nim skupić. Ktoś chciał namieszać. - Zastanowiłem się. Myślę, że może... Przyglądałem się Percy emu. usiłując zgadnąć, ile mogę powiedzieć. - Może ktoś usiłował narobić kłopotów, które przyciągnęłyby naszą uwagę. Uwagę nas obu. Percy zmarszczył brwi. Rysował coś frytką w keczupie, ale nie byl lo hieroglif. Jakieś litery, nie angielskie. Domyśliłem się, że greckie. Pol wór miał greckie imię powiedział. - Zjadał pegazy w moim... - Zawahał się. Na twoim terenie - dokończyłem. - W jakimś obozie, sądząc z twojej koszulki. Poruszył się na krześle barowym. Wciąż nie wierzyłem, że opowiadał o pegazach, jakby naprawdę istniały, ale przypomniał mi się taki moment w Domu Brooklyńskim, może rok temu, kiedy byłem prawic pewny, że widziałem skrzydlatego konia lecącego nad Manhattanem. Sadic powiedziała mi wtedy, że mam halucynacje. Teraz nie byłem lego laki pewny. W końcu Percy znów spojrzał na mnie. Słuchaj, Carter. Nie jesteś ani trochę tak irytujący, jak myślałem. I stworzyliśmy dziś niezłą drużynę, ale... Nie masz ochoty wyjawiać swoich sekretów - powiedziałem. Nie przejmuj się. nie zamierzam wypytywać o rwój obóz. Ani o iwoje moce. nie z tych rzeczy. Uniósł jedną brew. nie jesteś ciekawy? Navvct bardzo. Ale dopóki nie wymyślimy, co hi się dzieje, lepiej zachować dystans. Jeśli ktoś... coś... wypuściło lu poi woni, wiedząc, że zainteresuje to nas obu... To może ten ktoś chciał, żebyśmy się spotkali - dokończył. W nadziei, że stanie się coś niedobrego. Przytaknąłem. Przyponmi.il mi się ten niepokój, który wcześniej odczuwałem - ten glos w głowic, który powiedział mi, że bym nie mówił niezego Percyemu. Nabrałem dla tego chłopaka szacunku, a!e nadal miałem wrażenie, że nie jest nam przeznaczone być przyjaciółmi. Nie powinniśmy się znajdować blisko siebie. Dawno temu, kiedy byłem dzieckiem, widziałem, jak mama pokazywała uczniom doświadczenie chemiczne. „Potas i woda mówiła - osobno: całkowicie nieszkodliwe. Ale razem..." Wrzuciła potas do zlewki z wodą i... 151J .VI! Uczniowie odskoczyli, kiedy miniaturowa eksplozja zatrzęsła naczyniami w laboratorium. Percy jest wodą. Ja potasem.
Ale spotkaliśmy się - powiedział. Wiesz, że jestem tu, na l.ong Island. A ja wiem. że mieszkasz w Brooklynie. Gdybyśmy mieli się szukać... Nie radziłbym przerwałem. - Dopóki nie dowiemy się cze goś więcej. Muszę poszperać za pewnymi rzeczami w... yyy, po mojej stronie... postarać się ustalić, kio stal za tym wypadkiem z krokodylem. Dobra przytaknął Percy. Zrobię 10 samo po mojej stronie. Wskazał na naszyjnik petsurhosa połyskujący z głębi mojego plecaka. - Co zrobimy z tym? Mogę to odesłać w bezpieczne miejsce - zapewniłem. ■ Nie będzie już powodował kłopotów. Mamy często do czynienia z takimi przedmiotami. My • powiedział Percy. To znaczy, że jest więcej... takich jak ty? nie odpowiedziałem. Percy uniósł ręce. Dobni. nie pytałem. Ja też mam trochę przyjaciół w Obo... yyy, po mojej stronie, którzy z przyjemnością poszperaliby przy tego rodzaju magicznym naszyjniku, ale zaulimi ci w tej sprawie. Zabierz go. nie uświadomiłem sobie, że wstrzymywałem oddech, dopóki nie wypuściłem powietrza. Dzięki. Dobrze. A krokodylątko? - zapytał. I Idało mi się roześmiać nerwowo. Chcesz je? Bogowie, nie! -Ja jc mogę zabrać, dam mu dobry dom. Pomyślałem «> naszym wielkim basenie w Domu Brooklyńskim. Zastanawiałem się, co nasz ogromny magiczny krokodyl, Filip Macedoński, pomyśli o małym przyjacielu. - Tak, będzie doskonale pasował. Percy chyba nie wiedział, co o tym myśleć. Okej, dobra... - Wyciągnął rękę. - Dobrze się z tobą pracowało, Carter. I ścisnęliśmy dłonie. Nie poleciały iskry. Nie rozległ się grzmot. Ale wciąż nie byłem w stanie pozbyć się tej myśli, że tym spotkaniem otwarliśmy drzwi... Drzwi, których możemy nie potrafić zamknąć. Z tobą też, Percy. Wstał, zamierzając odejść. —Jeszcze jedno - powiedział. Jeśli ten ktoś, ten ktokolwiek, kto sprawił, że się spotkaliśmy... jeśli to jest nasz wspólny nieprzyjaciel... to co, jeśli będziemy potrzebowali się wzajemnie, żeby z nim walczyć? Jak mam się z tobą skontaktować? Zastanowiłem się pr/cz chwilę. Po czym podjąłem naglą decyzję. Mogę ci coś napisać na ręce? Zmarszczył brwi. *l\vój numer telefonu? Hec... niezupełnie. Wyjąłem mój rysik i buteleczkę magicznego atramentu. Pcrcy wyciągnij! dłoń. Napisałem mu na niej hieroglif - Oko Ho- rusa. Kiedy tylko skończyłem rysować, znak rozbłysnął na niebiesko i znikł. Wystarczy, że zawołasz mnie po imieniu - powiedziałem a ja cię usłyszę. Będę wiedział, gdzie jesteś, i przyjdę na spotkanie. Ale sztuczka zadziała tylko raz, więc niech to będzie coś ważnego. Percy wpatrywał się w swoj;} pustą dłoń. A zatem ufam ci. że lo nie jest jakiś rodzaj magicznego urządzenia śledzącego. Aha - odpowiedziałem. - A ja ufam ci, że kiedy mnie zawołasz, nie będziesz chciał zwabić innie w jakąś zasadzkę.
Przyjrzał mi się uważnie. Jego burzowe zielone oczy były naprawdę nieco przerażające. Następnie uśmiechnął się i wyglądał jak zwyczajny nastolatek, który nie ma żadnych poważnych problemów. To całkiem uczciwe powiedział. - Do zobaczenia, kiedykolwiek ro będzie, Ca... nie wymawiaj mojego imienia! -Tylkożartowałem. Wskazał mnie palcem i mrugnął. - Pozostań nieznajomym, przyjacielu. Po czym odszedł. Godzinę później siedziałem z powrotem w mojej podniebnej łodzi z krokodylątkiem i magicznym naszyjnikiem, a Świr niósł mnie do Domu Brook lyńskicgo. Kiedy teraz o tym myślę, cała ta historia z Percym wydaje mi się tak nierealna, że nie potrafię uwierzyć, że naprawdę się wydarzyła. Zastanawiam się, jak Percy wyczarował ten wir i czym na bogów jest niebiański xf>rż. A przede wszystkim w moich myślach wciąż powraca jedno słowo: heros. Mam wrażenie, że gdybym porządnie posy.uk.il, byłbym w sta nie znaleźć jakieś odpowiedzi na te pytania, .ile lękam się lego, co mógłbym odkryć. Myślę, że na razie opowiem o wszystkim Sadie, ale nikomu innemu. Ona z początku uzna, że robię sobie żarty. 1 oczywiście będzie się na mnie boczyć, ale dobrze wic, kiedy mówię prawdę. Mimo żc jest bardzo irytująca, ufam jej (choć nigdy bym jej tego nie powiedział wprost). Może ona będzie miała pomysł, co robić. Ktokolwiek sprawił, że Percy i ja spotkaliśmy się, ktokolwiek zaplanował ł» zetknięcie się naszych dróg... ro pachnie Chaosem. nie potrafię otrząsnąć się z myśli, że byl to eksperyment mający na celu przekonanie się, jaka katastrofa nastąpi. Potas i woda. Materia i antymateria. Na szczęście sprawy potoczyły się dobrze. Pektoral petsuclio sa jest bezpiecznie ukryty. Nasze nowe krokodylątko tapla się radośnie w basenie. Ale następnym razem... no cóż, obawiam się, że możemy nie mieć tyle szczęścia. Gdzieś tam jest chłopak o imieniu Percy z wypisanym na dłoni tajemnym hieroglifem. A ja mam przeczucie, że przyjdzie taka chwila, kiedy zostanę wyrwany ze snu w środku nocy przez jedno słowo wypowiedziane w moim umyśle naglącym głosem: Carter.