1 St. Crow Lili Inne anioły 05 Czas odwetu Przed dziewczyną inną niż wszystkie – niebezpieczną, wrażliwą, samotną i zakochaną – ostatnia walka, ostatn...
7 downloads
13 Views
2MB Size
1
St. Crow Lili Inne anioły 05 Czas odwetu
Przed dziewczyną inną niż wszystkie – niebezpieczną, wrażliwą, samotną i zakochaną – ostatnia walka, ostatni wybór, ostatnia ofiara Nikt się nie spodziewał, że Dru wytrwa tak długo – morderczy trening i nieustanne zagrożenie. Ani Graves. Ani Christophe. Ani sama Dru. Walczyła z mordercami rodem nie z tego świata. Pokonała potwory ze swoich najgorszych koszmarów. A teraz kiedy jest wyszkolona i śmiertelnie niebezpieczna, nie potrzebuje nawet broni. Ale Prawdziwy Świat pozostał jaki był – przerażający. A najgorsze ma dopiero nadejść... Desperacka ucieczka może nie ocalić Dru, nawet jeśli jest z nią jej ukochany. Bo teraz zdrada przyjdzie ze strony kogoś, komu ufała najbardziej. Bo teraz przeżyć oznacza zapłacić niewyobrażalną cenę. Czy czyjekolwiek życie – włącznie z jej własnym – jest warte takiego poświęcenia?
2
Tacy jak my się nie poddają. Sixten Zeiss
3
Rozdział 1 Ukraść samochód było łatwizną. Znacznie trudniej było wytrzymać marudzenie. - Nie wierzę, że to robimy - mruczał Graves po raz pięćdziesiąty. Utrzymywałam stałą prędkość, dokładnie osiemdziesiąt kilometrów. To było stare czerwone subaru, sedan; zanim je zwinęliśmy, sprawdziłam, czy ma ubezpieczenie. Właściciel będzie miał problem, ale nie kompletnego pecha. Gdy uciekasz przed królem wampirów, nie masz zbyt wielkiego wyboru. Ale cieszyło mnie, że jesteśmy choć trochę w porządku. - Jeśli chcesz wysiąść i zasuwać na piechotę, nie krępuj się. - Nie sięgnęłam jeszcze do radia, żeby zrobić głośniej i zagłuszyć Gravesa, ale byłam blisko. Little Richard płynął cicho z głośników, okradziony z całej swojej zadziorności. Pomyślałam, że fajnie byłoby mieć napęd na cztery koła, gdy dotrzemy do wzgórz. - Skoro wolisz zostać złapany bez samochodu, gdy dopadną nas wampiry... „Gdy". Nie „jeśli". Bo na pewno to zrobią. No cóż, w końcu temu ich prawie królowi wbiłam kołek w serce i uciekłam. Nie trzeba być geniuszem, żeby zrozumieć, jak musiało go to wkurzyć. Była późna wiosna, słoneczne, wczesne popołudnie, jechaliśmy autostradą, a ja powoli zaczynałam tęsknić za jedzeniem
4
w Scholi Primie. Przynajmniej było świeże, w dowolnej ilości i pojawiało się regularnie każdego wieczoru, gdy Schola się budziła, a djamphiry szykowały do kolejnej nocy pełnej zabawy i nauki polowania na wampiry. Ja marudziłabym, że muszę wstać, niebieskooka Natalie by się śmiała, zaczęłabym noc od śniadania i gorącego prysznica, Nat doprowadzałaby do porządku pokój mojej mamy, a ja cieszyłabym się w duchu, że nie jestem sama. A teraz czułam tylko pustkę i mdłości. Do tego bolało mnie serce i byłam wyczerpana po kilku godzinach przerywanego snu: budziłam się za każdym razem, gdy coś trzeszczało w tanim pokoju hotelowym, gdy strzelał gaźnik samochodu, gdy zmieniał się oddech chłopaków. Cienkie jak papier ściany nie pomagały. No cóż, gdy uciekasz, masz ograniczony wybór wariantów. Ash leżał zwinięty na tylnym siedzeniu. Spał od chwili, gdy wyjechaliśmy z miasta, wtulony w siedzenie i beztroski. Udało mi się go umyć, ale nadal był boso i miał tłuste włosy. Rano wchłonął więcej jedzenia niż Graves, a to już o czymś świadczyło. Wydaliśmy na śniadanie siedemdziesiąt dolców U Dennego na zjeździe z autostrady, a potem zatrzymaliśmy się przy McDonaldzie. Śmieciowe żarcie, ale obaj potrzebowali kalorii. Wilkołak i loup-garou mogą odzyskać siły w ciągu kilku godzin, jeśli tylko dostaną wystarczająco dużo jedzenia, by „naładować" swój metabolizm. Obaj jedli bez opamiętania i teraz byli w całkiem niezłej formie. Tłuste papiery i opakowania wylądowały w przepełnionym koszu na postoju cztery godziny temu; miałam cichą nadzieję, że nie wyśledzą nas po nich. Ponieważ ani Graves, ani Ash nie umieli prowadzić, spadło to na mnie. Tata zawsze powtarzał, że prowadzenie samochodu wykańcza fizycznie; dlatego uczył mnie kierować, jak tylko dosięgałam stopami pedałów. Cisza, zakłócana tylko przez Little Richarda, który wysilał się na maksa, jakby chciał dosięgnąć mnie przez głośniki i nakłaść mi za to, że nie biorę głośniej. Bolały mnie ręce, zaciśnięte na kierownicy, kostki palców zbielały.
5
- Nie o to mi chodziło - Graves zgarbił się na siedzeniu pasażera, odsunięty tak daleko, jak tylko mógł, blady pod swoją azjatycką karnacją. Gdy przesuwał ręką przez włosy, pokazywały się ciemnobrązowe odrosty, gdy natrafiał na splątany kołtun, krzywił się. Miałem na myśli... cholera. Nie wierzę, że jestem wolny. A ja nie wierzę, że cię porwali. Westchnęłam, zdejmując nogę z gazu i jadąc za czerwoną ciężarówką z naczepą, która wlokła się prawym pasem. Po niebie płynęły kłębiaste białe chmury, ale wiosenne słońce i tak nagrzewało dach samochodu, było gorąco. Moje okno było otwarte do połowy, strumień powietrza niósł mieszankę intensywnych zapachów: świeżo skoszona trawa, spaliny, kwiaty, pyłki drzew i tak dalej. Czułam je wszystkie, a nawet jeszcze więcej. Odwracały uwagę od fetoru wilkołaka i zapachu loup-garou; żaden z nich nie był zbyt świeży, a przynajmniej jeden podenerwowany. W następnym hotelu musi być porządny prysznic. Ja cuchnęłam nosferatu, strachem i bułeczkami cynamonowymi, nie wspominając o starej zaschniętej krwi. Ze strachem i krwią jakoś sobie poradzę, ale zapach korzennych przypraw... Przypominał o tym, że coś się zmieniło. Że ja się zmieniłam. W końcu „rozkwitłam" i stałam się toksyczna dla wampirów. Nie żeby ktoś to zauważył... Odkręciłam moje okno jeszcze bardziej i nagle coś sobie przypomniałam. - Potrzebujesz fajek? - spytałam. - Nie. Na razie nie. - Graves wyglądał przez okno, sunąc smukłymi palcami po poręczy siedzenia, jakby szukał drogi ucieczki. - Słuchaj, Dru, chyba możemy o tym pogadać? O czym? I od czego miałabym zacząć? Hej, stary, przepraszam, że nie uratowałam cię wcześniej. Przepraszam, że ugryzł cię ten koleś z tylnego siedzenia, jak jeszcze był niewolnikiem Siergieja i złamanym wilkołakiem, no wiesz wtedy, kiedy próbował mnie zabić w Dakocie, gdy mieszkałeś w centrum
6
handlowym, a ja musiałam zastrzelić mojego ojca, bo stał się zombie. Przepraszam, że cię w to wciągnęłam. Przepraszam, że nie powiedziałam ci, co się stało na sali gimnastycznej z tą Naczelną Suką Scholi. Może gdybym to zrobiła, nie uciekłbyś i nie został porwany. Aha, a gdy ciebie torturowano, całowałam się z chłopakiem, który cię nienawidzi najbardziej na świecie. Super. To od czego zacząć? Do tego jeszcze czułam się jak idiotka, spodziewając się, że Graves zauważy, że rozkwitłam. Naprawdę wyglądałam inaczej. Szersze biodra, trochę większe piersi... Moja twarz miała teraz kształt serca, jak twarz mojej mamy, nie była pociągła, jak twarz ojca. Włosy przeplatały jasne pasemka, jak po wizycie u fryzjera, zamiast skręconej grzywy, na ramiona spadały mi luźne loki. Zmienił się też kształt moich ust. Widziałam w lustrze obcą twarz i czułam się tak, jakbym znikała, traciła pewność kim, czym i gdzie tak naprawdę jestem. A Graves po prostu niczego nie zauważył. Jak mógł tego nie zauważyć? No ale jakby zauważył, to przecież coś by powiedział, na przykład: hej, mała, ładna fryzura. Chociaż z drugiej strony, liczenie na to, że zwróci uwagę na takie głupstwa zaraz po ucieczce z więzienia, gdzie torturowały go wampiry, nie było fair. Taak. Fair. W całej tej sytuacji nic nie było fair. Nie. Nie było nic, o czym mogłabym z nim pogadać. Nic, co chciałabym powiedzieć, a jeśli nawet, to nie nadawało się do mówienia. Dlatego zdecydowałam się na kłamstwo. - Nie wiem. - Spojrzałam w lusterka, włączyłam kierunkowskaz i dodałam gazu, przejechaliśmy obok pełznącej, cukierkowoczerwonej ciężarówki jak na szynach. Słońce wyszło na chwilę, gdy wjeżdżaliśmy na wzgórze, widok zapierał dech w piersiach. Pofałdowane zielone wzniesienia rozpościerały się daleko, Pensylwania nosiła barwy późnej wiosny. Jesienią też musiało tu być pięknie. Docisnęłam pedał gazu.
7
Niestety, przed ciężarówką jechał patrol drogowy. Przemknęliśmy obok niego, zjechałam na prawy pas i utkwiłam wzrok we wstecznym lusterku. Nie rób żadnych nerwowych ruchów, napomniałam samą siebie, w każdym razie nie bardziej nerwowych niż zwykle w obecności glin. Mam dowód, zapamiętałam adres z dokumentów. Dotyk poruszył się w mojej głowie, obolały i udręczony. To coś, co ostrzegało mnie przed niebezpieczeństwem, wyrabiało teraz nadgodziny. Może dlatego, że byłam zmęczona i głodna, bez względu na to, ile wrzuciłam w siebie jedzenia, może dlatego, że rozkwitłam, a może dlatego, że walczyliśmy z Siergiejem i przeżyliśmy. Tak czy inaczej, teraz świat wydawał się o wiele większy. A do tego wszystkiego dżinsy przestały na mnie pasować, moje biodra miały inny kształt. Jak się pochylałam, ukazywał się rowek między pośladkami, jak u hydraulika. Miałam tylko nadzieję, że mój podkoszulek jest wystarczająco długi, żeby to zakryć, dopóki nie wpadnę na to, jaki mam teraz rozmiar. Moja prawa ręka bawiła się srebrnym medalionem mamy, podnosząc go i upuszczając na mostek. Metal miał ciepłotę mojego ciała. Dzięki Bogu, nie parzył i nie był lodowaty, nie ostrzegał. Graves poruszył się niespokojnie. - Gliniarz - wykrztusił. - Jeśli on... - Nie zrobi tego - usiłowałam mówić z przekonaniem. -Nie przekroczyłam prędkości, nie ma powodu, żeby nas ścigać. I na pewno nie dostali jeszcze zgłoszenia o kradzieży. Wyluzuj. - Nie mogę w to uwierzyć - powtórzył, kręcąc się na siedzeniu. Miałam ochotę kazać mu siedzieć spokojnie, bo wysyłał sygnały „jestem winny i zdenerwowany". Ale jechaliśmy dalej, a gliniarz się nami nie zainteresował. Zdaje się, że z jakiegoś powodu ograniczał prędkość ciężarówki; zapomniałam o nim, jak tylko zniknął z pola widzenia za zakrętem autostrady. Sprawdziłam poziom paliwa. Mieliśmy pełny bak i żadnego powodu, by się zatrzymać, dopóki nie nadejdzie czas, by znów
8
naszpikować chłopaków kaloriami. Graves wyglądał dobrze; wprawdzie miał jeszcze podkrążone oczy i był chudy, ale ślady po uderzeniach, rany i siniaki zniknęły, gdy złapał trochę snu. Za to Ash był upiornie blady, miał brudne włosy, bose nogi i wyglądał dziko. To trochę tak, jakby trzymać Tarzana na smyczy. Wszyscy razem na pewno rzucaliśmy się w oczy, chyba że będziemy się zatrzymywać w dużych miastach. - Staniemy gdzieś za kilka godzin, żeby kupić jakieś ubrania i więcej jedzenia. Wytrzymasz? - zwróciłam się do Gravesa. Wzruszenie ramion. - Jestem trochę głodny, ale w porządku. Musimy zwiększyć dystans, prawda? Wiesz w ogóle, dokąd jedziemy? - Wiem. - Ze wszystkich znanych mi miejsc, to jedno trzymałam w tajemnicy, tak na wszelki wypadek. - W bezpieczne miejsce. - Gdzie nikt nie będzie nas szukał. A jeśli nawet, znam teren. Ziomkowie babci mogliby znowu uprawiać partyzantkę, mieli doświadczenie. No dobrze, może to nie był dobry pomysł. Nie mieliśmy wystarczającej ilości zapasów, a stawianie oporu przeklętym jankesom to nie to samo co wojna z wampirami. Nosferatu to zupełnie inna bajka. Może wpadnę na lepszy plan, jak dotrę na miejsce i będę w stanie myśleć. Teraz leciałam na czystej adrenalinie, na latte z McDonalda i kuli dziwnego ciepła tuż za mostkiem, budzącej mdłości na myśl o swoim pochodzeniu. Krew. Krew Anny. Moje usta, wciśnięte w smukłą szyję Anny, uchylone, wysunięte kły. Usiłowałam się od niej oderwać, ale jej palce w stalowym uścisku zamykały się na moim karku. - Niech cię szlag - szepcze. - Pij. Pij, żebyś mogła ich uratować. Nie słuchałam. To było jak trzymanie kociaka nad miską z mlekiem. Głodnego kociaka. Nie, nie głodnego. Spragnionego.
9
Moje kły weszły w jej skórę jak nóż w masło, zapach ciepłych perfum wypełnił moje usta. Anna powiedziała coś szeptem w obcym języku, dotyk przemienił to w słowa w mojej głowie. „Nienawidzę cię - mówiła. - Nienawidzę cię, Reynard. Zasłużyłeś na to..." Jej szept zgasł w mojej głowie, ale czułam - coś się we mnie oderwało, poruszyło, rozdarło, napięło. Może sprawiła to krew Anny, a może mój rozkwit, gdybym wykonała jakiś niewłaściwy ruch, zrobiłabym sobie krzywdę - Podzielisz się tą wiedzą, czy będziesz mnie trzymać w napięciu do końca? - Nutka sarkazmu w głosie, chłopak-got czuł się już znacznie lepiej. Hurra. Opanowałam się siłą woli. Babcia byłaby ze mnie dumna. - Jedziemy do wzgórz. Na miejscu zastanowię się, co dalej. Jak już będę miała plan, będziesz pierwszą osobą, która się o nim dowie. - Wzgórza? Banjo i bezzębni wieśniacy? Super, wmieszamy się w tłum. - Masz jakiś inny pomysł, Gocie? - warknęłam. - Bo jeśli tak, to lepiej, żeby był dobry i pozwolił nam zdobyć trochę forsy. Moje zasoby mają swoje ograniczenia, zdobycie nowych nie jest wielkim problemem, ale wymaga planu. Wiem, co robię, robiłam to już wcześniej, więc przestań po mnie jeździć! Nie zdawałam sobie sprawy, jak ostro to zabrzmiało, dopóki Ash nie podniósł głowy nad siedzeniem. Patrzył na mnie z uwagą, w jego oczach zalśniły pomarańczowe iskry. Wypuściłam powietrze ze świstem. Uspokojenie się wcale nie było łatwe. - Przepraszam - powiedziałam cicho. - Śpij dalej, Ash. To nic, jestem tylko zmęczona. Ash opuścił głowę, położył się, jednak z napiętej ciszy wywnioskowałam, że nie spał i zachował czujność.
10
- Moglibyśmy zatrzymać się i odpocząć - Graves chyba trochę się rozluźnił, zagłębił w siedzeniu. - Żałuję, że nie umiem prowadzić. Ja... chciałbym ci pomóc, Dru. Chciałbym coś zrobić, cokolwiek. Skinęłam głową. Zaciskałam zęby tak mocno, że rozbolała mnie szczęka. Taak. Ja też żałuję, że nie możesz mi pomóc. Tu nie da się pomóc. Na razie wszystko spoczywa na mojej głowie i to ja muszę zacząć myśleć. Tylko jestem tak strasznie zmęczona... Rozchyliłam zęby i powiedziałam: - W schowku jest mapa. Otwórz ją, znajdź, gdzie jesteśmy, a potem będę miała kilka pytań. Właściwie wcale tego nie potrzebowałam, zaplanowałam trasę na ostatnim postoju, gdy Graves zabrał Asha do toalety. Dzięki ci, Boże, że chociaż tym nie musiałam się zajmować. - Już się robi. - Wyglądał na zadowolonego, że ma jakieś zadanie, w jego oczach pojawił się zielony błysk. Wyjął mapę, pogrzebał w kieszeni swojego długiego czarnego płaszcza i wyciągnął paczkę winstonów. Uniosłam brwi. Uśmiechnął się. Na razie był to grymas goryczy, ale lepsze to niż nic. - Zwinąłem z automatu na postoju. Nie przeszkadza ci? Teraz to ja wzruszyłam ramionami. - Śmiało. - Cholera. To będzie mój pierwszy od czasu, gdy... no wiesz. Nie mogę się doczekać... - Jego oczy rozjaśniły się i po raz pierwszy wyglądał jak... jak on sam, a nie jak okaleczony cień chłopaka, którego... Lubiłam? Kochałam? Z którym nie miałam cholernego pojęcia, co zrobić? Tak, Graves był pełen niespodzianek. Nie wiem dlaczego, ale zawsze czułam to tuż pod żebrami, po lewej stronie, za każdym razem, gdy wyciągał jedną z nich. Opuściłam ramiona, wzięłam głęboki wdech i gdy pstryknął zapalniczką, mogłam rozluźnić ucisk na kierownicy, kostki palców nie były już białe. Po kolejnych kilkunastu kilometrach Ash zaczął równo posapywać. Doszłam do stu dziesięciu kilometrów i trzymałam się tej prędkości.
11
Część1
12
Rozdział 2 Jechaliśmy dłużej, niż myślałam, ale w końcu dotarliśmy na miejsce. Późnym wieczorem trzeciego dnia jazdy mieliśmy już po dziurki w nosie swojego towarzystwa. Graves zapalił kolejnego papierosa, zmrużyłam oczy od jasnego błysku zapalniczki, którą skądś wytrzasnął. Zwolniłam, wpatrując się w drogę przez brudną przednią szybę. Samochód podskoczył na wybojach, Ash pisnął cicho na tylnym siedzeniu. Miałam nadzieję, że nie próbuje mi w ten sposób powiedzieć, że chce do toalety. - Jesteśmy prawie na miejscu - powiedziałam po raz setny. Wytrzymajcie jeszcze chwilę. - Gdzie my jesteśmy, do cholery? - Graves trzymał się rękami deski rozdzielczej. - Nie widać żadnych świateł. Wiedziałam, co chce powiedzieć. Gdy w rejonie Appalachów zapada noc, zapada naprawdę. Widać pomarańczowe światełka miasta albo nikłą poświatę, drzewa napierają na ciebie, a teren jest pofałdowany, jak twarz babci, gdy jadła coś niedobrego. Gdy jesteś na wzgórzu, widzisz czasami gwiazdę czy księżyc i możesz za nimi podążać, jeśli potem uda ci się wypatrzyć je przez drzewa. Ale na dole, w dolinach, ciemność jest jak żywa istota i w niewielkim stożku przednich świateł widzisz jedynie zrytą koleinami drogę i przykurzone, napierające drzewa. Gdzieniegdzie na drogę wysuwają się pnącza, dowód, że od dłuższego czasu nikt tędy nie przejeżdżał. Z miasta wyruszyliśmy o zmroku, teraz jechałam niemal po omacku.
13
Ostatni ostry zakręt w prawo i poczułam, jak drzewa się rozsuwają. Droga zniknęła w oceanie wysokiej trawy, w której utonęły światła samochodu. - Jezu. - Graves niemal jęknął. - Tu nie ma drogi! Jest tutaj w ogóle bieżąca woda? - Możesz przestać? - warknęłam. Mój koński ogon rozpadł się, loki spadały na twarz. - Jest studnia i wygódka. Zawsze to lepiej niż zostać zamordowanym przez wampiry. - Bum - odezwał się Ash, ale cicho. Przesuwał się od okna do okna, wyglądał na jedną stronę, potem sunął po siedzeniu, żeby wyjrzeć na drugą. Samochód kołysał się delikatnie za każdym razem, gdy to robił, ale zarzuciłam już pomysł przypięcia go pasami. Leżące na tylnym siedzeniu torby z zakupami na kilka dni szeleściły cicho. Po omacku poszukałam pokrętła, żeby opuścić szybę. Moje okno zsunęło się w dół i do środka wpłynął zapach wiosny, ziemi, skał, drzew, dzikiego wina, znajomy metaliczny zapach strumyka. Poczułam się zaskoczona. Pachniało domem. Chłopcy nie odzywali się przez chwilę. - Uśmiechasz się - powiedział Graves, zaskoczony. Widocznie widział moją twarz w świetle deski rozdzielczej. I tak właśnie było, uśmiechałam się. To jeszcze nie był szeroki głupawy wyszczerz, ale coś koło tego. - Dla mnie pachnie domem. Długo tu mieszkałam. - To pewnie stąd twój akcent, to rozciąganie samogłosek. Mooże południowego mioodu? - rzekł, drażniąc się. Poczułam ożywienie; z każdą chwilą coraz bardziej przypominał siebie. Złośliwy i wkurzający, ale to był on. - Niczego nie rozciągam, to Jankesi mówią dziwnie, ucinają słowa, jakby każde z nich obrażało ich osobiście. Odsunął swoje okno i powąchał powietrze. Niesamowite, że czuł cokolwiek po tych wszystkich papierosach. - Jestem ze Środkowego Zachodu, mała, a to nie czyni mnie Jankesem. Im dłużej się uśmiechałam, tym naturalniej się z tym czułam.
14
- Mieszkasz nad linią Masona-Dixona, co czyni cię Jankesem z automatu. - Jasne, a ty jesteś pewnie żołnierzem konfederacji. Ukłuło mnie to, ale wiedziałam, że nie wie, co mówi. - Raczej nie wygłaszaj tu takich opinii, dobrze? I w ogóle, gdybyśmy z kimś rozmawiali, zostaw mówienie mnie. - Jasne - podniósł rękę, przyglądając jej się tak, jakby zobaczył ją po raz pierwszy. Zaciągnął się, wypuścił powietrze nosem. - Myślisz, że dla wieśniaków z południa mam niewłaściwy odcień skóry? Próbujesz nazwać mnie rasistką czy tylko się wygłupiasz? - Jezu - usiłowałam nie przewrócić oczami. - Martwiłabym się raczej tym, czy wampiry nas tu nie znajdą. Ty się wyróżniasz, ja nie. W każdym razie nie bardzo. - Kiedy ostatnio przeglądałaś się w lustrze? Obawiam się, że nie wmieszasz się w tłum. Poczułam dziwne ciepło. - Jednak zauważyłeś... Teraz wyglądam trochę jak moja mama. Powinnam się domyślić, że to było zbyt dobre, żeby być prawdą. - Twoja mama musiała być niezła - wymruczał. - Wyglądasz... Czekałam, ale nie dokończył zdania. Miłe uczucia wyparowały nagle. Przecież widział, jak piłam krew. Widział, jak skopałam wampirowi tyłek. I wyglądał na zdegustowanego. A teraz jeszcze to. No super. Po prostu super. - Jak? Niedomyta? Wsiowa? Niewykształcona? Bezzębna? Jakby moi rodzice byli kuzynami? Zamknij się, Graves, i nie otwieraj swojej jankeskiej gęby, dopóki nie dojedziemy na miejsce, pozwól mi prowadzić. Posłuchał. Zaciągał się swoim papierosem z taką pasją, jakby zawierał tajemnicę pokoju na świecie, zaś Ash miotał się od okna do okna, coraz szybciej. - Ash! - warknęłam. - Zdecyduj się na jakąś stronę i usiądź na tyłku!
15
Usiadł posłusznie, tuż za Gravesem, wciskając się w okno, jakby nie był pewien, czy nie wyciągnę ręki i nie palnę go. Srebrne pasmo w jego włosach zalśniło w ciemności. Super. Ekstra. Po prostu bosko. Zobaczyłam dom po przeciwnej stronie łąki, koleiny były kompletnie zarośnięte. Znajdowałam drogę intuicyjnie, tata i ja byliśmy tu tylko raz, żeby wszystko pozamykać. Przy odrobinie szczęścia dom powinien być w jednym kawałku. Jeśli nie, i tak będziemy tu tylko chwilowo. W lecie można dużo wytrzymać. Co innego w zimie, ale wtedy będziemy już w drodze do jakiegoś innego miejsca. Jeśli nadal będziemy żyli. Nie chciałam teraz o tym myśleć. Tu był dom babci, tu było bezpiecznie i jak na razie to bardzo dużo. Trzymałam ten dom niczym asa w rękawie, mój ostatni atut. - Dorastałaś w tej głuszy? - Graves miał wystraszony głos. - Nie mówiłam ci, żebyś się zamknął? - powiedziałam, ale już bez złości. Nie dziwiłam się, musiał być przerażony widokiem domku babci z wysokimi wąskimi oknami, obwieszonego girlandami dzikiego wina i innych pnączy. Pompa przed domem nadal była pieczołowicie otulona; druga znajdowała się w kuchni. Jeśli w studni byl niski poziom wody, zostawał nam jeszcze strumień. Wyglądało na to, że drewno było w porządku, wysuszone i gotowe do użycia. Kurnik stał pochylony, drzwiczki otwarte, płot przekrzywiony. Na pewno przeszło tu kilka burz, a ogrodzenie wokół kurnika stanowiło dla babci rodzaj wyzwania. Jak pieczenie ciasteczek czy ucywilizowanie mnie przez noszenie spódnicy. Packard nadal stał pod wiatą, przykrytą dzikim winem. Przypomniałam sobie, jak jechałam do szpitala w dolinie; samochód podskakiwał na wybojach, a babcia oddychała ciężko na siedzeniu pasażera. Wypuściłam powietrze przez zaciśnięte wargi. Dotyk ustabilizował się wewnątrz mojej czaszki, zęby stały się tkliwe, szczególnie dwa górne.
16
Kły. Dotknęłam ich delikatnie językiem. Były wrażliwe, ale nie ostrzegały mnie. Nie czułam smaku gnijących pomarańczy, mówiącego, że niebezpieczeństwo jest blisko. Byłam tylko zdenerwowana, przeczulona i wyczerpana. Nie mówiąc już o dziwnym bólu w piersi, zupełnie jakby moje serce uznało, że to wszystko było zbyt męczące i teraz po prostu rozpadnie się na pół. Cóż, dzięki temu uwolniłoby króla wampirów i całą resztę od problemu pozbycia się mnie, załatwiłoby to we własnym zakresie. Zmrużyłam oczy, gdy dotarliśmy na miejsce i wjechałam pod wiatę. Nadal widać było cienkie niebieskie linie, przenikające materię ścian domu, splatające się i związujące, tworzące celtyckie wzory. Te ściany pamiętały jeszcze zaklęcia babci. Poprawiała je każdej nocy i zmuszała mnie do robienia tego samego, z jarzębinową różdżką i bez, ze świecą i solą, i po prostu samą wolą. Niemal widziałam drżenie płomienia świecy za zamkniętymi okiennicami, blada iskierka światła. Moje kostki znowu zbielały, palce zaciskały się na kierownicy. Całe to machanie różdżką, mycie podłóg lawendą i krwawnikiem, wszystkie te drobne sztuczki, jak zawracanie i spluwanie, te jej wieczne pytania: czy widziałam albo czułam coś złego? Czy ktoś w mieście zadawał jakieś pytania? Te wszystkie starania, żeby mnie wyszorować i sprawić, bym nie pachniała sobą. Uderzyło mnie to w jednej chwili. Wiedziała, kim byłam. W każdym razie coś wiedziała. Chroniła mnie i uczyła najlepiej jak mogła. No pewnie, że wiedziała. Jeśli widziała mamę, a widziała na pewno, bo mama musiała tu być chociaż raz, na pewno zrozumiała, co jest grane. I te wszystkie starcia babci z tatą: „i co zamiarujesz zrobić z dzieciakiem, Dwight?" Ręce mi drżały. Kolumna kierownicy jęknęła, w krtani Asha zrodził się skowyt.
17
- Hej. - Graves wyciągnął do mnie rękę, miał ciepłe palce. Oderwał moją prawą dłoń od kierownicy, po jednym palcu. Chyba nie zauważył, a może było mu wszystko jedno, że moje paznokcie były teraz dłuższe, ostre i zabójcze, wyglądało, jakby miała elegancki manikiur. Zmieniony kształt mojego nadgarstka zabolał, gdy palce zamieniały się w szpony. - Hej, Dru, mała, spokojnie. Oddychaj. - Moja babcia chyba wiedziała, czym jestem. - Z trudem przepchnęłam słowa przez zaciśnięte gardło. - A ja nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia. - Czy to było dla ciebie złe? - Wsunął palce pomiędzy moje i trzymał mnie za rękę. Zupełnie, jakby nigdy nie patrzył na mnie jak na coś oślizgłego, wypełzającego spod kamienia. Jakby nie spędził ostatnich trzech dni, działając mi na nerwy, jakbym ja nie odpłacała mu tym samym. - To znaczy, tutaj? Z moich oczu popłynęły gorące łzy. - Tutaj nie. Wszędzie indziej, ale nie tutaj. Ona... umarła. Miałam dwanaście lat. Zawiozłam ją do szpitala w dolinie i... - Słowa nie chciały wyjść. Jak można opowiedzieć komuś, jak to jest, gdy tracisz cały świat? Nie da się. To niemożliwe. Tylko niektórzy rozumieją, bo przeszli to samo. A potem poczułam się jak idiotka. Przecież Graves... No właśnie. Do licha, przecież mieszkał w centrum handlowym! Nie robisz takich rzeczy, gdy czujesz się dobrze i bezpiecznie w swoim domu. I nawet to stracił, gdy zęby Asha wbiły się w jego ciało. I to była przede wszystkim moja wina. Bo Ash polował wtedy na mnie. Graves przechylił się, biorąc moje palce w prawą rękę i niezdarnie wsuwając lewą za moje plecy, obejmując mnie. Ja nadal byłam przypięta pasami, on nie. Wyprostował się, a ja przechyliłam się do niego. Wzięłam głęboki wdech, czując tanie mydło hotelowe, pieczonego kurczaka z delikatesów w markecie na ostatnim postoju, gdy pchałam wózek między
18
regałami i brałam wszystkie potrzebne rzeczy, na które było nas stać. Wiatr przelatywał przez samochód, szeleszcząc torbami na tylnym siedzeniu cichy, tajemniczy dźwięk. Pod zapachem jedzenia Graves pachniał wilkiem i truskawkowym kadzidełkiem, męska woń z domieszką światła księżyca. Gorące łzy przedarły się przez wszystkie tamy, jakie postawiłam i spływały teraz po moich policzkach. Miałam zatkany nos i szlochałam jak mała dziewczynka. - Już dobrze - szepnął. - Już dobrze. Wszystko będzie dobrze, obiecuję. Wiedziałam, że kłamie. Wszystko było niedobrze i coraz bardziej się chrzaniło. Ale byłam mu wdzięczna za te słowa. Trochę pomagało. Chociaż wiedziałam, że obaj zależeli ode mnie. Ash pewnie potrafiłby uciec, gdyby wampiry nas znalazły, ale Graves? Raczej nie. Nie w tym stanie. To ja byłam tą odpowiedzialną i chociaż do tej pory chrzaniłam wszystko, co tylko mogłam, presja nie znikała. Po prostu musiałam bardziej się starać. Teraz, gdy byliśmy bezpieczni, mogłam się wreszcie skupić i zacząć robić coś porządnie. Siedziałam tak jeszcze kilka minut. Subaru stał na jałowym biegu, światła wpatrywały się w dom babci, a ja siedziałam, wykręcając niewygodnie głowę i wtulając się w szyję Gravesa. Byłam skręcona jak precel, ale nie obchodziło mnie to. Graves pachniał bezpieczeństwem, przytulał mnie i powtarzał: - Już dobrze, Dru. Wszystko będzie dobrze. Przepraszam. Wszystko będzie super. Zobaczysz. Mówił tak, jakby myślał, że to on za wszystko odpowiada. A mnie było z tym tak dobrze, że pozwoliłam mu na to. Choć przez chwilę.
19
Rozdział 3 Klucz nadal leżał pod północną stroną granitowego głazu, na który babcia wylewała mleko w czasie nowiu. Ściany domu byty solidne, dzięki Bogu. Pachniało pleśnią i założę się, że babcia kazałaby mi szorować każdy kąt zaraz po wejściu. No dobrze, po kolei. Pobiegłam z latarką na drugi koniec łąki i znalazłam skrzynkę z włącznikami. Przesunęłam włącznik, zapaliło się malutkie światełko, słodki zielony blask. Odetchnęłam z ulgą. Babcia nigdy nie wierzyła w płacenie za „gupiom lelekstryczność", a to nielegalne podłączenie było tu od dziesiątków lat, cud, że nadal działało. Na wypadek, gdyby tak nie było, zabrałam ze sobą dwa kanistry benzyny do agregatu, ale daleko byśmy na tym nie zajechali. Poszłam z powrotem do domu, Graves i Ash trzepali pozdejmowane z mebli pokrowce i to na ganku, co znaczyło, że Graves myślał. - Ładny dom - rzucił przez ramię, gdy mijał mnie z naręczem płóciennych pokrowców. Rozdarty płaszcz uderzał go o kolana, oczy jarzyły się zielenią w półmroku. Lampa naftowa, którą postawiłam na stole w kuchni, dawała, delikatnie mówiąc, nędzne światło. - Dobre wibracje. - Bum! - Ash wpadł za nim, kiwając entuzjastycznie głową. Jego bose stopy klapały na wypastowanych deskach podłogi. Na stałym miejscu na półce znalazłam rozpadające się kartonowe pudełko z żarówkami, dokładnie tam, gdzie postawił je tata. Wkręciłam pierwszą z brzegu w sznur nad kuchennym stołem i voilà! Słysząc okrzyki radości Gravesa i Asha, poczułam się co najmniej jak Edison. Następny punkt: wlać wodę destylowaną do pompy w kuchni. Gdy poruszyłam jej ramieniem, rozległ się przeraźliwy skrzek, ale po użyciu WD-40, który przezornie wzięłam ze sobą, już tylko cicho jęczała i sypała kawałkami rdzy.
20
Kilka mocnych ruchów i poszło łatwiej. Poruszałam ramieniem, dopóki nie popłynęła rdzawa woda i machałam dalej, aż stała się zimna i przezroczysta. Krystalicznie czysta woda studzienna w dużej ilości. - Dzięki ci, słodki Jezu - wymruczałam, zupełnie jak babcia. - Bóg dał i studnia nie wyschła. Kolejna sprawa - rozpalić ogień w brzuchatym żelaznym piecu. Poruszyłam szybrem w nadziei, że szyb kominowy nie jest zapchany na szczęście był cug, czułam powietrze na palcach. Piec był wyczyszczony, drewno leżało między pajęczynami, pozostawało tylko wziąć zapałki i rozpalić ogień. Cug był dobry, już po chwili płomienie trzaskały radośnie. Noce bywały tu zimne nawet wiosną, a my mieliśmy tylko śpiwory; nie byłam pewna, czy mole nie dobrały się do kołder babci. No dobrze, będę się martwić, jak się okaże, że jest czym, zresztą nawet „nadgryzione" kołdry były lepsze niż nic. Chłopcy weszli do środka, skończyli nosić rzeczy z samochodu. Ash z okrzykiem radości podkradł się do pieca, wyciągając do niego ręce, jakby ogień był jego starym przyjacielem. Naczynia i sztućce były zakurzone, ale tylko je opłukałam. Babcia złoiłaby mi za to skórę, ale ledwie trzymałam się na nogach, a w głowie miałam watę. Zamknęłam drzwi frontowe, powiedziałam chłopakom, żeby zanieśli śpiwory na górę i postanowiłam upitrasić coś prostego, bekon, jajka, naleśniki z proszku. To mogłabym zrobić nawet przez sen, teraz prawie tak właśnie było. Gdy chłopcy zbiegli z tupotem na dół, ja nakłaniałam do współpracy oporną kuchenkę elektryczną i dziękowałam Bogu, że nie muszę gotować na piecyku. Dałoby się to zrobić, ale średnia przyjemność. - Jedzenie? - Graves przeciągnął się, ziewając rozpaczliwie. Ash podsunął się do pieca i przykucnął, wpatrując się przez kratę w pomarańczowożółty płomień. W jego oczach pojawiły się iskry, na twarzy malowało się pogodne zadowolenie i ciężko było uwierzyć, że jest tym dwuipółmetrowym złamanym wilkołakiem, niedającym się zatrzymać.
21
A zaraz potem przyszła myśl: czy mógłby przybrać wilczą postać? A gdyby to zrobił, czy potrafiłby przemienić się z powrotem? Nie wymyślaj sobie problemów, Dru. - Nie narzekam - zastrzegł się szybko Graves. - Mogę jakoś pomóc? - Sprawdź lodówkę. - Wskazałam sprzęt jedną z babcinych drewnianych łopatek. - Jeśli działa, przełóż wszystko z lodówki turystycznej i wystaw ją na ganek. I nie marudź, jeśli nie lubisz jajecznicy, bo to właśnie robię. - Nie będę, słowo skauta. - Uśmiechnął się łobuzersko, jego zielone oczy błysnęły. - No dobra, nigdy nie byłem skautem, nie mogłem sobie na to pozwolić. Ale to nie ma nic do rzeczy. Czyż nie jest słodko? Mąciło mi się w głowie od jego zmian nastroju, tak szybko przeskakiwał między nienawidzeniem mnie i uważaniem, że jestem w porządku. - Ja też chciałam do nich należeć, ale nie przyjmowali dziewczyn. - A skautki? - Otworzył niewielką starodawną lodówkę i wsunął rękę do środka. - Wygląda, jakby działała. Super. - Skautki mają pyszne ciasteczka, ale za dużo tam dziewczyn. Nie dogaduję się z nimi zbyt dobrze. - Z wyjątkiem Nat, ale nawet ona pewnie mnie teraz nienawidzi. Nalałam ciasto naleśnikowe, usłyszałam satysfakcjonujące skwierczenie i przerzuciłam bekon. Zastanowiłam się nad rozbiciem jajek, ale uznałam, że zostawię je na koniec. -1 chyba nigdy nie zdołam. - Masz jeszcze czas. Ja też nie czuję się dobrze między laskami. Z wyjątkiem ciebie. Wiesz, jesteś jedyną znaną mi dziewczyną, która nie jest... Znowu urwał. To było wkurzające, ale byłam zbyt zmęczona, żeby się zastanawiać, jaka nie jestem. Lista tego, jaka nie byłam, ciągnęła się dość długo, poczynając od „słodka", a kończąc gdzieś w okolicy „milutka". Odgarnęłam włosy do tyłu. Koński ogon nie chciał się trzymać, jutro znajdę jakąś gumkę i splotę włosy.
22
Od razu pomyślałam o Nathalie ze Scholi Primy. Z nią dogadywałam się całkiem dobrze, dopóki nie zachowałam się jak suka. Co prawda, wtedy szykowałam się, żeby uratować Gravesa, ale zawsze... Nagle aż do bólu zapragnęłam zobaczyć Nat. Jak przechyla swoją kształtną głowę i otwierając szeroko lekko skośne, niebieskie oczy, zastanawia się nad wyborem kreacji czy bałaganem, jakim były moje włosy... Pociągnęłam nosem, wytarłam go wierzchem dłoni i wróciłam do naleśników. Graves ładował wszystko do lodówki, Ash kiwał się przed piecem, mrucząc cicho. Potem Graves wyniósł lodówkę turystyczną na ganek przed domem, a gdy długo nie wracał, zrozumiałam, że znowu palił. Jak tak dalej pójdzie, sama zacznę jarać. Tata by mnie zabił za samą myśl... No dobra, ale on nie żył. I już nigdy za nic mnie nie ochrzani. Ścisnęło mi się gardło, jakby coś w nim utkwiło, odchrząknęłam kilka razy i skupiłam się na smażeniu. Puszka po kawie Folgers, do której babcia wrzucała fusy, skorupki jajek czy obierki na kompost, była zardzewiała, ale nadawała się do użytku. Wrzuciłam do niej skorupki. Po chwili miałam już gotowe całe danie. - Ash! Chodź tutaj! Zanieś to na stół. Graves, daj mu plastikowy widelec i sobie też weź. - Pokrzykując z kuchni, czułam się niemal jak babcia. - Będziesz jadła? - Graves wszedł do środka, podbródek miał wysunięty, oczy ciemne, niemal czarne. Popatrzyłam na patelnię i dźwięk skwierczącego bekonu zalał na chwilę mój umysł. - Tak - skłamałam. - Ale najpierw praca. Chodźcie i wsuwajcie. Na przestronnym strychu stało szerokie łóżko babci z kolumienkami i moje łóżeczko. Materace cuchnęły pleśnią, chociaż zawinęliśmy je w folię, za to kołdry, nafaszerowane kulkami
23
na mole i włożone do worków, były nietknięte, mole zostawiły je w spokoju. Zaplanowałam, że później po kryjomu zniosę mój nowy śpiwór na dół. Pomyślałam, że jeśli wyślę chłopaków na górę, żeby się ulokowali i dam im trochę czasu, to padną jak zabici, a ja wyśliznę się ze śpiworem na dół i położę na dole pod drzwiami. A na razie miałam jeszcze dużo rzeczy do zrobienia przed nocą. Ponownie ogrodziłam ściany i patrzyłam, jak niewyraźne niebieskie linie, biegnące przez drewno, wypełniają się nowym życiem. Nie musiałam „kłaść" ich na nowo, wystarczyło odświeżyć, co okazało się zaskakująco łatwe. Musiałam tylko pamiętać, żeby sięgnąć myślą na tyle wysoko, by objąć również piętro. Niemal słyszałam, jak babcia mamrocze do siebie, jak wtedy, gdy obchodziła za mną otwarty pokój, stanowiący cały parter i sprawdzała moją pracę. Czułam głód, ale żołądek zacisnął się w węzeł. Po ogrodzeniu ścian kręciło mi się w głowie, bolały wszystkie kości. Usiadłam na kanapce, żeby chwilę odpocząć. To była stara kanapka z końskiego włosia, przeznaczona dla gości. Babcia zwykle siedziała w swoim fotelu bujanym, a ja na starej pufie albo przy jej nogach, gdy robiła na drutach. Goła żarówka w kuchni dawała łagodne światło; gdy zamknęłam oczy i wdychałam powietrze, niemal czułam jej zapach. Aromat tytoniu, cierpka woń starej kobiety, zasypka dla dzieci i piżmowy drożdżowy zapach gotowania dobrych rzeczy i całodziennej ciężkiej pracy. Jej kołowrotek stał przykryty pokrowcem (powiedziałam chłopakom, żeby nie zdejmowali), ale niemal słyszałam jego turkot i szmer, i łagodne mruczenie babci, gdy rozmawiała z Bogiem czy opowiadała mi różne rzeczy. Uwielbiałam słuchać jej głosu. Mówiła niemal bez przerwy, jej zdaniem wynikało to z tego, że mieszkała sama. Tata nigdy nie był typem gawędziarza, za to dni spędzane z babcią były ciągłym strumieniem informacji, napomnień, uwag. Zrób tak
24
z tak, nie poddawaj się, grzeczna dziewczynka... Mogłam mu powiedzieć, jaka jest teraz cena bawełny, ale by nie słuchał... Tak, wyglądasz jak twój tata, zupełnie jak muł... Podaj mi nożyczki i sprawdź, czy w kurniku nie ma jajek. O mój Boże, jesteś naprawdę dobra w szukaniu jajek, masz talent, kochanie. A teraz chodź, nie ma co marnować słońca. Uczyła mnie przez pracę, mówienie było czymś więcej. Linią życia? Zgięłam się i położyłam stopy wyżej, na zakurzonym oparciu. Było mi dobrze, nawet jeśli kanapka była twardsza i bardziej śliska niż podłoga. Widok ognia, zapach płonącego, dobrze wysuszonego drewna (naznosiłam go przed ogrodzeniem ścian) był niczym ciepły koc. Koc. Nie miałam koca, wszystkie zostały na górze. Przeziębię się, jeśli zostanę tu dłużej. Nieważne. Oczy same mi się zamknęły, byłam taka zmęczona... Linie ochrony na ścianach nuciły cicho, to było coś nowego. Nigdy przedtem nie słyszałam, żeby śpiewały wysokimi kryształowymi głosami, tworzącymi harmonię, gdy zaciągały się w węzły nad drzwiami i oknami. No dobrze, Dru. Dotarłaś tu i przywiozłaś ich obu. Jutro zajmiesz się długoterminowym planem, a na dziś zrobiłaś wszystko, co miałaś zrobić, a wampiry nie zaatakowały. Na razie. Nakazałam sobie nie wymyślać problemów i zwinęłam się na kanapce. Było mi tak cholernie dobrze, że wreszcie mogę się nie ruszać, przestać koncentrować na następnej rzeczy do zrobienia i kolejnej, kolejnej... To była pierwsza noc od uwolnienia Gravesa, kiedy spałam, naprawdę spałam. Wszystkie mięśnie mojego ciała uwolniły się od napięcia, odprężyły w jednej chwili. Zapadłam w ciemność, w której nie było żadnych snów. Prócz jednego.
25
INTERMEZZO Christophe przykucnął na brzegu dachu, jego niebieskie oczy płonęły, zabójczo piękna twarz wydawała się wymize-rowana. Rysy wryły się w nastoletnią twarz i przez chwilę widać było, ile naprawdę ma lat. Miasto rozpościerało się w dole, łańcuszki świateł i betonowe kaniony. Spalinowy wiatr poruszał zaczesanymi do tyłu ciemnymi włosami Christophe'a, aspekt zamigotał, kły to wysuwały się, to cofały, gdy mroczny, bezsilny gniew przesuwał się przez jego rysy. Nigdy jeszcze tak nie wyglądał. - Potrzebujemy cię - odezwał się ktoś za nim. Bruce poruszył się niespokojnie w cieniu szybu wentylacyjnego. Jego brytyjski akcent sprawiał, że każde słowo było jak precyzyjny pocisk. - Nie wyrzekaj się życia, Reynard. W ten sposób nie uczcisz jej pamięci. Christophe wzdrygnął się. W takim stanie widziałam go po raz pierwszy i zupełnie nie pasowało mi to do tego wkurzająco opanowanego djamphira, którego znałam. - Ona żyje. - Jak mogła przeżyć coś takiego? Znaleźliśmy ślady, widziałeś krew. Nie przeszła nawet połowy szkolenia, mimo naszych wysiłków. Siergiej... - Imię wbiło się w moją głowę niczym ostry odłamek szkła, obaj zesztywnieli. - Wziął ją, bo Leon ją zdradził, a Anna zapewne mu pomogła. - A więc postanowiłeś obarczyć winą milady. - Christophe rozprostował ramiona, podniósł prawą rękę. Coś zalśniło delikatnie w jego dłoniach, przykuwając mój wewnętrzny wzrok. - Doprawdy, ibn Alias, nigdy przedtem nie byłeś taki skory nazywać zachowania Anny po imieniu. - Anna jest rozpieszczonym dzieciakiem, nigdy nie dorośnie. -Bruce niemal warczał, jego warga uniosła się, zabłysły białe kły, aspekt przesunął się po włosach. - Ale rozprawianie o tym niczego nie zmieni. Nie znaleźliśmy ani jej ciała, ani
26
ciała Anny, ciągle szukamy. Straszny tu bałagan. - Wziął głęboki wdech, aspekt wycofał się. - Gdyby miał je obie, już byśmy o tym wiedzieli, bo mógłby poruszać się w świetle słońca, a my bylibyśmy oblężeni. - Ciemne oczy Bruce'a zalśniły. On też nie wyglądał dobrze, ubranie miał nadpalone i podarte, połowę twarzy w siniakach, stąpał ciężko. - Proszę cię, Reynard. Zakon cię potrzebuje. - Mój mały ptaszek potrzebuje mnie jeszcze bardziej. Powiedziałem ci, chroń ją, a będziesz miał moją wierność. I co? Tu nie jest bezpiecznie. - Christophe wyprostował się i zobaczyłam, że jego ubranie też było w strzępach. Krew wampirów dymiła się na nim, ale ciężko było to dojrzeć przez otulającą go mgiełkę wściekłości. - Nie wiemy nawet... - zaczął bezradnie Bruce, rozłożył ręce. Próbował załagodzić sytuację, jak zawsze. Christophe wstał powoli, z groźną gracją, balansując na krawędzi dachu. - Wiem, że gdyby była martwa, to, ibn Alias, ja byłbym również. Zabijałbym, dopóki by mnie nie zgarnęli. Ale moje serce nadal bije, a więc ona żyje. - Rysy jego twarzy wygładziły się, gniew zamknął się w pięściach, ściśniętych palcach, na twarzy zastygła zimna maska pewności. Gdyby kiedykolwiek spojrzał na mnie w ten sposób, nie pozwoliłabym, żeby mnie dotknął. Byłabym zbyt zajęta cofaniem się i schodzeniem mu z drogi. - Daj nam trochę czasu! Pomożemy, będziemy negocjować z Maharaj... - Nie wspominaj przy mnie o młodych dżinnach, nie obchodzą ich nasze kłopoty. - Christophe zaśmiał się krótko, gorzko. -A twoja pomoc dała Leontusowi szansę zdradzenia jej. Dałeś mi słowo, Bruce. Wierzyłem, gdy mówiłeś, że będzie jej strzegł, i to znacznie pilniej, z powodu śmierci Eleanor. Ufałem mu. - Ja też mu ufałem! - krzyknął Bruce, ale było już za późno. Christophe skoczył z dachu, runął w dół, prosto w ryczący wiatr...
27
Rozdział 4 Usiadłam gwałtownie na kanapce, moje palce ściskały powietrze, jakbym chciała złapać Christophe'a za sweter i wciągnąć go z powrotem. Na podłodze leżała zwinięta w kłąb babcina kołdra. Cofnęłam się gwałtownie, uderzając mocno w wysokie, twarde oparcie kanapki. Graves wyskoczył ze śpiwora i zerwał się na równe nogi. Widocznie w nocy zszedł na dół i spał na podłodze obok kanapki. Serce waliło mi jak młotem, tłukło się w krtani, kły stały się tkliwe. Przez jedną przerażającą chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem, krzyk uwiązł mi w gardle. Głęboki pomruk, wprawiający w wibracje wszystko, co nie było przybite gwoździami, okazał się warkotem, dobiegającym z piersi Gravesa. Jego rozszerzone oczy były zielone i puste. Inny - to, czego wilkołaki używały do przemiany, czego loup-garou potrzebował do mentalnej dominacji - wibrował pod jego skórą, ramiona nabrzmiały, gdy je pochylił, gotów do ataku. Zacisnęłam dłoń na ustach. Dotyk zatłukł się w mojej głowie, małe, niewidzialne palce zatonęły w gniewie, płynącym od niego czerwono-fioletowymi falami. Linie ogrodzenia na ścianach jarzyły się jasnoniebieskim światłem. Za oknem, na łące nie było nic, słyszałam tylko zlewające się w jedno odgłosy wsi, które po jakimś czasie rozdzielały się na szum wiatru, plusk strumienia czy głosy zwierząt. Zupełnie, jakby moje uszy musiały przełączyć się z odbioru odgłosów miasta na odgłosy wsi. Światło słońca przesączało się przez okiennice, wyglądało jak sztabki złota z tańczącymi w nich drobinkami kurzu. Warkot Gravesa cichł powoli. Na wpół odwrócony, patrzył na mnie swoim pustym, zielonym wzrokiem i po raz pierwszy od czasu, gdy go poznałam, wydawał się niebezpieczny. Przełknęłam ślinę.
28
- Wszystko w porządku - wykrztusiłam przez palce zaciśnięte na ustach. - Ja tylko... miałam sen. - O Christopie. Słowa utknęły mi w gardle. - Jezu, co ty robisz? Graves stał nieruchomo, a gniew wysączał się z niego powoli. W szalonych oczach pojawił się cień rozsądku. Zastanowiłam się, czemu się go nie boję, zwłaszcza teraz, gdy wyglądał na gotowego na wszystko. Przyznaję, byłam wystraszona. Ale nie wyglądało na to, że chciałby mnie skrzywdzić. Nie, jego uwaga była skupiona na drzwiach. Jakby coś chciało przez nie wejść. Coś takiego daje do myślenia. Naprawdę. Tylko że na razie nie wiedziałam, co miałabym o tym myśleć. Graves jakiś czas patrzył na mnie spode łba. Wreszcie jego gniew zniknął zupełnie, zatopił się pod karmelową skórą, na której nie było już śladów tortur. Pomyślałam, że ten gniew, a raczej wściekłość jest czymś nowym. Nigdy przedtem nie wściekał się, to była moja domena. No cóż, gdy torturują cię wampiry, pewnie zaczynasz czuć wściekłość. Głęboko w piersi znowu zakłuło mnie poczucie winy. - Graves? - Mówienie sprawiało mi trudność, próbując zasłonić wystające kły, przyciskałam dłoń do ust tak mocno, że ledwie mogłam poruszać wargami. Nie chciałam, żeby je zauważył. Żeby przypomniał sobie mnie, z ustami na szyi Anny, gdy piłam jej krew. Przykucnął, poruszył rękami. Wzdrygnęłam się, nim zrozumiałam, że po prostu wygładzał śpiwór. - Nic nie robię. Na jego rzeźbionych policzkach pod zarostem pojawił się rumieniec. Zarost był czymś nowym, gdy go poznałam, miał chłopięco gładkie policzki. Nadal potrzebował kalorii, żeby odbudować mięśnie. Metabolizm wilkołaka dużo spala w czasie przemiany; Graves wprawdzie nie porastał sierścią, ale zyskiwał siłę i szybkość.
29
No, nie byt bardzo owłosiony. Nie bardziej niż zwykły chłopak. Graves zaczął zwijać śpiwór. Mrowienie w kłach ustało, oderwałam rękę od ust. Na pewno byłam rozczochrana, ale czułam się znacznie lepiej. Nawet nie zdrętwiałam, sen przyniósł świeżość i odpoczynek. Spojrzałam na kołdrę, pewnie Graves przyniósł ją z góry i przykrył mnie. Zastanowiłam się, co by tu powiedzieć. - Nie chciałeś... ee... spać na górze? Brawo, Dru. Mów rzeczy oczywiste. - Nie, - Wściekłość przemknęła przez niego i wycofała się. - Nie chciałem. Dotyk był teraz znacznie silniejszy i gdyby nie treningi babci, byłabym zaniepokojona tym, jak mocno gniew Gravesa dźwięczy w mojej głowie. - Graves... Czemu mówię tak, jakby zabrakło mi tchu? - Posłuchaj. - Skończył zwijać śpiwór, zacisnął paski i spojrzał na mnie gniewnie. - Wiem, że jestem tylko loup--garou, tak? Wiem o tym. Jestem ciężarem, który ciągnie cię w dół. Wleczesz mnie za sobą, a ja się z tego cieszę. Cieszę się nawet z tego, że zostałem pogryziony przez kolesia, który śpi na górze. Wytrzymałem wszystko, co mi robili i powiedziałem mu, żeby się pieprzył, i to nie raz. Tak, Siergiejowi. Wypluł to imię, wykrzywił się. - Dlatego przestań traktować mnie jak dziecko, Dru. Nie jestem dzieckiem od lat. Nie jestem takim twardzielem, jak niektóre z tych nadętych djamphirów, ale się uczę i w końcu taki będę. Nie musisz się o mnie martwić. Co mu się stało? Opadła mi szczęka i patrzyłam na niego szeroko otwartymi oczami. Co tu jest grane? - Pewnie myślisz, że nie dam rady. - Wstał i podniósł śpiwór. Spał w płaszczu, który teraz łopotał przy każdym ruchu. Pozszywałam go nieumiejętnie i teraz żałowałam, że nie zrobiłam tego lepiej. - No więc, mam dla ciebie nowinę: już to zrobiłem. Bez względu na koszty, sprawię, że to zauważysz. Łapiesz?
30
Między nami zawisła cisza. - Mhm. - Zastawiałam się, co powiedzieć i w końcu zdecydowałam się na prawdę. - Co? Nie, nie łapię. O czym ty mówisz, do licha? Posłał mi długie, bardzo zielone spojrzenie, jego brwi (a właściwie jedna, skoro nikt go nie przytrzymał i nie wyskubał mu brwi) zjechały się, usta wykrzywiły się w gorzkim grymasie. Po raz kolejny uderzyło mnie to, jaki jest przystojny. Te kości policzkowe, te oczy... Jak mogłam kiedykolwiek myśleć, nawet wtedy, w Dakocie, że jest nieciekawy? Że jest niezgrabny? Miałam dziwne uczucie, że umyka mi coś ważnego. Takie emocje, zaraz po przebudzeniu... Ale sen nadal wypełniał moją głowę jak pajęczyna, a to coś ważnego migotało w głębi. Graves wciągnął powietrze w płuca, jego pierś wypięła się, jakby znów rodził się w nim pomruk. A potem zawołał: - Kocham cię! - Jego oczy wyglądały teraz jak zielone lasery. Kocham cię, rozumiesz?! Nie jestem bezradnym debilem, którego ciągniesz za sobą z litości! Kocham cię i mam zamiar tego dowieść! Poczułam się tak, jakbym nagle została przeniesiona do świata równoległego. Albo jakbym znalazła się w filmie, w którym wszyscy prócz mnie znają scenariusz. Cisza była teraz inna, dźwięczały w niej słowa, których nie da się cofnąć. Patrzyliśmy na siebie, jakbyśmy widzieli się po raz pierwszy w życiu i w tym momencie przestałam o nim myśleć jak o dzieciaku, którym kiedyś był. Teraz był kimś zupełnie innym. I patrzył na mnie tak, jakby spodziewał się, że coś powiem. - Nigdy nie uważałam cię za debila - powiedziałam to bardzo cicho, jakbym była małą dziewczynką. Spostrzegłam, że obejmuję się rękami, skulona na kanapce, jakby to była tratwa na wodach pełnych rekinów. Ty... ja... - Wszystkie słowa, których przedtem nie byłam w stanie powiedzieć, powróciły, tłocząc się wokół mnie, wyciskając powietrze z mojej piersi. -
31
Myślałam, że się mną brzydzisz... - wykrztusiłam w końcu. No tak, musiałam palnąć coś głupiego. Ale rany, budzę się ze snu o jednym kolesiu, a tu drugi wykrzykuje coś takiego. Każdy by się speszył. Co najmniej. Przechylił głowę i popatrzył na mnie, jakbym mówiła w su-ahili. - Co? - powiedział to tak, jakbym wybiła z niego całe powietrze. - To, no... wysysanie krwi. Ja... nie umiem... czasem po prostu nie mogę ci wyjaśnić pewnych rzeczy. Nie mogę ci powiedzieć. Potem to wszystko się nawarstwia, a ty dostajesz szału i się wycofujesz, i... - No, zebranie się w sobie, żeby wreszcie wszystko wyjaśnić, szło mi całkiem nieźle. - Przepraszam - powiedział szybko. Obejmował mocno śpiwór, na jego rękach napięły się ścięgna. Rumieniec zniknął, teraz był popielaty pod azjatycką cerą. - Byłem zły. Nie chciałem cię zranić. Dzięki ci, słodki Jezu, jednak do czegoś dochodzimy. Nareszcie. - Gdyby nie ja, teraz nie siedziałbyś w tym po uszy. Gorycz. Przygarbił się, jego twarz się postarzała, na oczach spoczął cień, teraz miały barwę mchu, nie szmaragdów. - Jasne, i dalej zachowywałbym się jak tchórz i ukrywał w pieprzonym centrum handlowym. Cieszę się, że zostałem ugryziony, Dru. Chciałbym, żeby stało się to wcześniej. Jezu Chryste. A przecież miał okazję przyjrzeć się Prawdziwemu Światu i to nie było coś, w co normalny człowiek chciałby zostać wciągnięty. Nie bez powodu ludzie przed tym uciekają, nie bez powodu gliny i władze zamiatają śmieci pod dywan. Nikt nie chce o tym wiedzieć. Zresztą, nawet nie muszą się wysilać, człowiek nie ugania się za tym rodzajem niesamowitości, który może doprowadzić do jego śmierci, poprzestaje na tych bezpiecznych sprawach, na New Age, gapieniu się w kryształową kulę, na rzeczach, z których może wrócić.
32
Graves i ja byliśmy zdani na własne siły. W ciemności, w miejscu, z którego nie można wrócić, w którym po prostu trzeba sobie radzić. - Nie mówisz tego poważnie - szepnęłam. Teraz otulałam rękami kolana, kuliłam się, jakby na mnie krzyczał, serce mi waliło. Ale zaraz, zaraz, cofnijmy się o kilka sekund. Czy on naprawdę powiedział to, co myślę, że powiedział? - Graves... Wystawił jedną rękę, jak do blokady w grze w dwa ognie. - Szlag. Właśnie że mówię! To jest najlepsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w życiu, Dru. Co innego mogłem zrobić? Próbować dostać się do college'u, nie mając grosza? Walczyć, pracować, starać się, w nadziei że ktoś rzuci mi jakiś ochłap? - Przez jego twarz przemknął wyszczerz, włosy sterczały jak żywe sprężyny. - Nic z tego. To jest moja szansa, żeby być dobrym i ja ją przyjmuję. Zobaczysz. Po prostu zobaczysz. Upuszczony śpiwór spadł na podłogę i poturlał się, Graves obrócił się na pięcie, bose stopy klapały o deski podłogi. Po chwili otworzył zamek w drzwiach, wyskoczył na dwór, drzwi trzasnęły za nim. Poczułam dreszcze, najpierw gorące, potem zimne. Co się do cholery właśnie stało? Usłyszałam alarmujący cichy dźwięk. Spojrzałam na górę, Ash kucał przy wyciąganych schodkach, prowadzących na strych. Przechylał głowę, brudne włosy opadły mu na twarz. On również był boso, jego koszula gdzieś się zapodziała. Wąska pierś była blada, mięśnie drgały pod skórą. Sekundę. Tylko jedną cholerną sekundę. Graves powiedział, że... Czy on naprawdę to powiedział? Czy powiedział to, co myślę, że powiedział? Ja i Złamany patrzyliśmy na siebie przez długą chwilę i w końcu dotarło do mnie, że on na coś czeka. Czeka, aż ja sprawię, że wszystko będzie dobrze. Tylko że świat nadal wirował wokół mnie i gdybym się nie trzymała, zostałabym porwana. Nienawidziłam tego uczucia.
33
Które w mniejszym lub większym stopniu towarzyszyło mi od śmierci taty. Ale Ash na mnie liczył. Wpatrywał się we mnie, a jego twarz wyglądała jak buzia dziecka: otwarta, przerażona i bezgranicznie ufna jednocześnie. Sprawisz, że przestanie być źle, prawda? To pytanie aż z niego krzyczało, z jego postawy, z rozszerzonych oczu i rozchylonych ust. - W porządku - powiedziałam, usiłując mówić z przekonaniem. Wszystko jest w porządku. - W poszontku. - Jego usta zniekształciły słowo. Trafiłam go w szczękę srebrną kulą taty, drobinki srebra pewnie jeszcze tam były, pogrzebane w kości, niepozwalające na przemianę w jedną i drugą stronę. Albo, co gorsza, srebro przebiło sobie drogę na zewnątrz... nawet jeśli był teraz wolny od wpływu Siergieja, to w jakiś sposób nadal Złamany, a ja nie miałam wystarczającej wiedzy, żeby mu pomóc. Wszystkie problemy, o których szczęśliwie zapomniałam, zasypiając, teraz się skumulowały. Ale pierwsze na liście było śniadanie. Czułam się tak, jakby mój sen na kanapce przesunął świat z kursu, niewiele, o milimetr. Nie chciałam się czepiać, ale wolałabym, żeby Graves zaczekał ze swoimi rewelacjami, aż napiję się kawy i będę mogła myśleć. Czy naprawdę powiedział to, co wydawało mi się, że powiedział? Ash zszedł kilka schodków niżej, na czworaka, jak kot. - Glodnyy. - Pokiwał energicznie głową. - Glodnyyy. Super. Pod koniec tygodnia dojdzie do zasobu słów trzylatka. Bosko. - Wiem. Zaraz zrobię śniadanie. I wtedy znów mnie to uderzyło. Graves. Naprawdę to powiedział. Kocham cię. To było dobre, prawda? Rany, dobre?! To było absolutnie fantastyczne! Tylko że za każdym razem, gdy między nami robiło się lepiej, ja byłam coraz bardziej zdezorientowana. Jęknęłam,
34
wstałam ostrożnie z kanapki, bojąc się, że zdrętwiałam przez noc, ale okazało się, że nie. - Najpierw do wygódki - zadysponowałam. - Potem śniadanie. Ash pisnął z zadowolenia, a chwilę później, szybki jak błysk, już był za drzwiami. A ja mogłam spokojnie zająć się śniadaniem. Czy on naprawdę powiedział, że... że mnie kocha? To może jednak nie było zupełnie beznadziejnie? Może następnym razem, gdy znów zaskoczy mnie czymś takim, uda mi się powiedzieć to, co trzeba? Może będę miała szansę? Dopiero teraz zauważyłam, że się uśmiecham. I to od ucha do ucha, mimo wszystkich problemów piętrzących się wokół. Szczerzyłam się. Jak głupia. Rozdział 5 Opuściłam siekierę z głośnym łup, polano rozpadło się na dwie części. Nie potrzebowałam nawet klina, to była bułka z masłem. Świeżo naostrzona siekiera cięła idealnie, drewno było dobrze wysuszone, ale to przepływający przeze mnie aspekt odwalał całą robotę. Powoli przyzwyczajałam się do mojego nowego ciała. Biodra trochę szersze, piersi stanowczo większe, moje dwa sportowe staniki tak ściskały biust, że w dekolt mogłam włożyć ćwierćdolarówkę. Wczoraj udało mi się kupić dwie pary dżinsów w nowym rozmiarze, podkoszulki M zamiast S. Wszystkie stare ciuchy zupełnie na mnie nie pasowały. Ale zgadzałam się na to wszystko w zamian za to, że moje włosy nareszcie się układały, jedwabiste loki spadały luźno na
35
ramiona. No i nie do pogardzenia był fakt, że byłam tak silna, jak każdy inny djamphir. I to stabilnie silna, aspekt działał jak w zegarku, nie potrzebowałam już wściekłości czy głodu krwi, żeby zaskoczył. Alleluja! Nie musiałam dostawać szału ani wysysać cudzej krwi, żeby uzyskać supermoc. Cholerny cud. Jedynym lustrem w domu był wypolerowany kawałek metalu, wiszący obok kuchennego okna, w którym babcia sprawdzała kapelusz, zanim poszła do miasta. Mogłam w nim zobaczyć, że nie jestem brudna na twarzy, ale te zmiany, które ujrzałam w lustrach hotelowych łazienek, tu nie rzucały się w oczy. Graves nie powiedział nic więcej, ale przyłapałam go na tym, że zerka na mnie od czasu do czasu - jak myślał, że na niego nie patrzę. Oczywiście dla Asha zmiany w moim wyglądzie nie miały żadnego znaczenia. Przybiegł do mnie, złapał połówkę polana, które właśnie rozszczepiłam i balansował na starym pniaku. A potem przerzucił je na stos drewna i mi się przyglądał. Podnosiłam siekierę, brałam wdech, wydawałam z siebie ostre „uff!" i opuszczałam ostrze. Musisz to robić z oddechem, Dru. Inaczej się nie da. Głos babci z jednej strony sprawiał mi ból, z drugiej radość. Przez cały czas spodziewałam się, że ją zobaczę, jak stoi na łące i patrzy z dezaprobatą na kępy wysokiej trawy, które od czasu do czasu wycinała maczetą. Zajęłaby się całą naszą trójką, ustawiłaby nas bez wysiłku i straty czasu. Ash podbiegł znowu, podstawił mi kawałek nierozszczepio-nego polana i poszedł z naręczem drewna. Znów podniosłam i opuściłam siekierę. To tak jak z jazdą na rowerze... Jasne światło słońca zalewało łąkę, na ramionach Asha lśniła warstewka potu. Widać było, że trochę się wzmocnił, regularne posiłki nie pozostały bez śladu. No i babcia zawsze mówiła, że świeże powietrze dobrze robi. Gdy już mieliśmy wystarczająco drewna na tydzień, kazałam Ashowi je ułożyć i weszłam ciężko do środka.
36
- Dobrze sobie radzisz z siekierą. - Graves miał ręce w mydlinach, zmywał naczynia i sprzątał. „Ja pozmywam - powiedział wcześniej - a ty idź i złap trochę słońca". Powstrzymałam się od złośliwego komentarza o tym, jak to babcia przewraca się w grobie, że wilkołak sprząta jej dom, a potem wyszłam z domu. Teraz żałowałam, że nie zostałam w środku. Pompowanie wody na kąpiel to mordęga. - W tych okolicach nie ma się innego wyjścia. - Wzięłam butelkę z wodą, otworzyłam i upiłam duży łyk. - Skoczę na chwilę do miasta, dom jest na razie bezpieczny, możemy tu zostać jakiś czas, ale potrzebujemy zapasów. - Czekałam na jakiś znak, że chce pogadać o czymś więcej. O czymś bardziej osobistym. Wiedziałam wystarczająco dużo o chłopcach, żeby wiedzieć, że w tych sprawach nie czują się komfortowo. Dlatego uznałam, że lepiej będzie nie poruszać na razie tego tematu. Poza tym dyskrecja jest najlepszą częścią bohaterstwa, prawda? Tyle że doskonale wiedziałam, że czekanie, aż powie coś więcej, to nie dyskrecja czy grzeczność, lecz zwyczajne tchórzostwo. Przygarbił się, szorując żeliwną patelnię, jakby chciał ją zetrzeć na wafel. Trzeba będzie dobrze nasmarować ją tłuszczem przed kolejnym użyciem. - To super. - Wyjrzał przez okno. - Będzie można ukryć się tutaj na jakiś czas. To jest pomysł. - Tak właśnie myślę. Podeszłam do pufy babci, wzięłam moją czarną torbę na ramię. Nadal cuchnęła krwią wampirów, ale i tak miałam cholerny fart, że jej nie straciłam. Zawiesiłam długie, lekko zagięte drewniane miecze malaika w skórzanych szelkach na haku obok drzwi wejściowych. Miecze należały do mojej mamy i wyglądały, jakby były tu na swoim miejscu. Nie pamiętałam, co tu wisiało i to mnie niepokoiło. Wydawało mi się, że pamiętam wszystko, co było w domu babci...
37
Usiadłam przy stole w kuchni z pustym notatnikiem, kupionym niedawno atlasem i czarnym notesem z adresami taty. Były w nim wszystkie jego kontakty. Jeden z nich na pewno był djamphirem, a reszta, kto wie? Miałam również jego portfel. Zdjęcie mamy zniknęło, ale biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, to i tak cud, że aż tyle mi po nim zostało. Znów pomyślałam o naszej półciężarówce. Christophe powiedział, że stoi w bezpiecznym miejscu i zawsze myślałam, że kiedyś w końcu ją zabiorę, gdy będę jej potrzebować. Rozłożyłam notes z adresami, spojrzałam na notatnik i wzięłam niebieski długopis. - Co chcesz zrobić? - Graves spojrzał przez ramię. Kupiłam nam wszystkim dżinsy i podkoszulki, nic szykownego, ale wygodne. Ciemnoniebieski podkoszulek napiął się na jego ramionach. No, gość nie nosił już rozmiaru M, to na pewno. Oboje bardzo się zmieniliśmy. - Planuję. Ten dom to schronienie na krótką metę. Jeśli ktoś wpadnie na to, żeby pogrzebać w papierach, dowie się, że posiadłość babci jest zapisana na mnie i że kilka inwestycji opłaca podatki. Domyślą się, że przyjechałam tu lizać rany i wyśledzą nas. Zresztą, i tak nie zostalibyśmy tu dłużej niż do jesieni, nawet gdyby nas nie znaleźli. Oni. Wampiry i... I Zakon. Pozostanie w Zakonie było mniej więcej tak samo bezpieczne, jak siedzenie obok worka z wężami. Nie wiedziałam, co wolę. - I każdy inny. Dlatego potrzebujmy krótko-, średnio-, a także długofalowego oraz zapasowego planu. I najlepiej wymyślić go teraz, gdy jeszcze nie musimy. - Utkwiłam wzrok w pustej kartce. - Tata zawsze tak mówił. - Twój akcent stał się silniejszy. - Opłukał patelnię, machając ramieniem pompy z taką wprawą, jakby nic innego w życiu nie robił. Jest słodki. Czy to się liczyło jako chęć mówienia o uczuciach? Uśmiechnęłam się mimo woli. Pochyliłam głowę, pozwala-
38
jąc, żeby włosy zasłoniły mi twarz; w kuchni zapanowała niezręczna cisza. Graves ciągle zmywał, biała ścierka do naczyń spoczywała na jego ramieniu, a ja przerzucałam kartki notesu. Staranne, choć trudne do odczytania pismo taty, różne kolory długopisów. Znalazłam Augustyna, jego adres i numery telefonów, obok widniał atramentowy krzyżyk, oznaczający bezpieczny kontakt. Byli też inni łowcy. Ilu z nich było djamphirami - albo czymś więcej? Czy mogłam nadal im ufać? Czy wiedzieliby, czym jestem, teraz, gdy rozkwitłam? Czy któryś z nich wydałby mnie Siergiejowi, skoro taty nie było obok? Co za okropna myśl. Mogłam zaufać najwyżej garstce ludzi, a większość z nich była teraz ze mną. Christophe.... Może jemu też mogłam ufać, skoro Leon oszukał mnie, mówiąc, że to on wydał Gravesa Siergiejowi. Co nie zmienia faktu, że między nim i Gravesem doszło wtedy do „wymiany zdań". Z mojego powodu. Podniosłam wzrok na szerokie plecy Gravesa. Właśnie skończył płukać talerz, więc szybko spojrzałam w dół, na pusty notatnik. - Mogę cię o coś spytać? Jego ramiona zesztywniały, ale gdy się odezwał, głos miał spokojny, zrelaksowany. - Wal śmiało. Wyluzuj, stary, nie mam zamiaru prosić cię, żebyś powtórzył tamto słowo na m. Wiem, że chłopaki tego nie cierpią. - Wtedy, na zewnątrz sali gimnastycznej... Tamtej nocy, gdy zaginąłeś. Co dokładnie powiedział ci Christophe? - Wiedziałam co nieco, ale chciałam... więcej. - To znaczy, jeśli możesz powiedzieć. - Było z nim kilku djamphirów. - Graves odstawił delikatnie talerz na suszarkę, oparł dłonie na brzegu zlewu, pochylił głowę. Jego włosy wiły się na karku, ale nadal widać było tamto miejsce, ślad po ugryzieniu. - Pytał mnie, czy myślę, że jestem dla ciebie wystarczająco dobry. Powiedziałem, że wiem, że nie,
39
ale jestem wszystkim, co masz i robię postępy. Parsknął śmiechem, a potem mieliśmy starcie. Taką jakby... no, pokazówkę. Męska rzecz westchnął ciężko. - A potem powiedział, że nie mam ci nic do zaoferowania i że zasługujesz na więcej. O Jezu. Poczułam w ustach posmak palonego metalu, przełknęłam ślinę. Moje palce zacisnęły się na niebieskim długopisie. - Graves... - Odparłem, że zasługujesz też na coś więcej, niż taki popapraniec jak on. I na tym stanęło. Potem poszedłem pobiegać, żeby ochłonąć i wtedy dorwały mnie wampiry. - Wyciągnął korek ze zlewu; po obu stronach, obramowując okno, na półkach stała cała porcelana babci. W parapecie odbijało się słońce. Musielibyśmy szorować jak szaleni, by zyskać pewność, że mamy czyste talerze. Wszystkie garnki i rondle zwykle wisiały wokół pieca. Graves wyprostował się i zaczął odwieszać rzeczy na swoje miejsce. Musiał mnie wcześniej obserwować. Woda z mydlinami spływała, bulgocząc głośno w ciszy między nami. - Nie powinnaś mi ufać - powiedział w końcu, znowu łapiąc się brzegu zlewu i trzymając go tak, jakby od tego zależało jego życie. Jego mięśnie napięły się pod koszulką. - Złamał Asha, mógł złamać i mnie. Może jestem bardziej niebezpieczny niż tamta laska, Anna? Nie powinnaś była mnie ratować. On, czyli Siergiej. Wiedziałam, że Graves ma rację, tylko co z tego? Uszło ze mnie całe powietrze, z trudem znalazłam słowa. - Nie mogłam cię tam zostawić. - Jeśli spuszczę głowę jeszcze niżej, będę mogła ugryźć się w szyję. Medalion mamy spoczywał chłodną bryłą na moim mostku. - A ty nie dałbyś się złamać. Czemu przygarbił się jeszcze bardziej? Zdjął ścierkę i położył ją na zlewie. - Nieważne. Christophe jest bydlakiem, ale ma rację. Nie jestem dla ciebie wystarczająco dobry, nie taki jak teraz.
40
A w dodatku będziesz musiała się martwić, czy jestem zdrajcą, czy nie. Szczwanym lisem, który nas tu odizolował. Czy mogło być jeszcze gorzej? - Jesteśmy tu bezpieczni, nie odizolowani. I co się z tobą dzieje? Upaliłeś się crackiem? Najpierw mówisz, że... to znaczy, w jednej chwili wszystko z tobą w porządku, a w drugiej mówisz mi, że jesteś zdrajcą i nie mogę ci ufać. Nie możesz się zdecydować, czy mnie nienawidzisz, czy chcesz być moim chłopakiem i po prostu pójść dalej? Jedno albo drugie, Je-zuu... - Nie udało mi się włożyć całej irytacji w ostatnie słowo, ale próbowałam. Wyschło mi w gardle, dłonie miałam mokre; długopis zatrzeszczał, gdy zacisnęłam pięść. Wzruszył ramionami. Oderwał się od zlewu i odwrócił na pięcie, ale nie spojrzał na mnie. Miał ostry profil, kości wystawały pod skórą i przez chwilę wyglądał zbyt egzotycznie, by mógł być prawdziwy. - Kto tu jest na cracku? Nie nienawidzę cię, Dru. Na tym właśnie polega problem! - Czekaj, czyli od słowa na m przeszliśmy do tego, że jestem problemem? - Pod koniec mimo wszystko załamał mi się głos. - O, jakże mi przykro! Tak. Jak wszystko inne zawiedzie, użyj sarkazmu. Miałam ochotę dać sobie po gębie. Rzucił mi płomiennie zielone spojrzenie i wyszedł na słońce. Ale tym razem przynajmniej nie był boso. Usiadłam, oddychając ciężko, jak po biegu na setkę, długopis skrzypiał cicho, gdy próbowałam rozluźnić dłoń. Należało mi się za zadawanie głupich pytań. Najpierw mnie całuje, potem przez całe tygodnie nic oprócz cmoknięcia w policzek, potem mówi, że mnie kocha, a potem się okazuje, że mam go podejrzewać. Zamknęłam oczy. Jak już dochodzę do wniosku, że wszystko jest tak skomplikowane, że bardziej się nie da, zawsze pojawia się coś nowego. Nigdy nie wiedziałam, gdzie ja i Graves właściwie jesteśmy, czy nadal w strefie przyjaźni, czy... czy gdzie indziej, gdzie chciałabym być, gdyby tylko ciągle mnie nie odsuwał.
41
Przynajmniej z Christophe'em czułam się niepewnie tylko na treningach. Dzisiejszy sen pojawił się przede mną w technikolorze. Niemal czułam nocny wiatr i zapach rozkładającej się wampirze)' krwi na nich obu. Bruce, głowa Rady, który zawsze próbował załagodzić sytuację i Christophe, przekonany, że nadal oddycham. Moje serce nadal bije, a więc ona wciąż żyje. Zabawne, nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógł mówić o kimś innym. Czemu w ogóle o tym myślałam? Za każdym razem, gdy Christophe był w pobliżu, czułam się tak, jakbym zdradzała Gravesa już przez samo myślenie o nim jak o... no, jak o przyszłej ewentualności. Jest stary. Znał moją mamę, na litość boską. I jest... jest... Nie potrafiłam tego nazwać. Żar popłynął od mojej szyi, medalion mamy byt teraz ciepły. Coś musnęło mój policzek, gdy podniosłam głowę, zorientowałam się, że wyciągam rękę i moje palce dotykają znajomych linii kolczyka Gravesa, czaszki z piszczelami. Zdjęłam zapięcie, wyjęłam sztyft z ucha i położyłam kolczyk na stole. W drugim uchu nadal miałam diament, jeden z tych, które dał mi Christophe, zanim wpadłam w szał i zaczęłam być przynętą dla wampirów. Tamtej nocy zabiłam pierwszego wampira w życiu. Ash też tam był. Zupełnie, jakby wydarzyło się to milion lat temu, w innym życiu. Ile razy jeszcze poczuję się tak, jakbym zaczynała kompletnie nowy rozdział? Ile razy będę musiała dochodzić do siebie po tym, jak wszystko, na czym się opierałam, zostało spode mnie wyrwane? Beznadzieja. Za słabe słowo, ale nie znalazłam lepszego. Zdjęłam zapinkę diamentu i też położyłam na stole. Oto i one, dwa kolczyki, tuż obok siebie. I każdy połyskiwał inaczej. Do diabła z nimi. Powinnam mieć kolczyki, które mówiłyby: chłopcy są głupi. Nat by się spodobało.
42
Ze złością wytarłam twarz i wstałam. Musiałam coś zrobić, moje kości domagały się ruchu. Podeszłam do zlewu i stanęłam tam, gdzie przed chwilą stał Graves, przytrzymałam się tego, czego on się trzymał. W metalowym pokryciu zlewu, tam, gdzie wbiły się jego palce, były niewielkie wgłębienia. - Koleś nie zdaje sobie sprawy z własnej siły - zauważył kiedyś Shanks. - A czy ktoś sobie zdaje? - odparł wtedy Christophe. Okno nad zlewem było zakurzone, ciepłe wiosenne powietrze sprawiało, że cienie drzew na obrzeżach polany wyglądały niczym atrament rozlewający się na tłustym plastiku. Wzdrygnęłam się jak koń, który biegł zbyt szybko i zatrzymał się zbyt gwałtownie, coś musnęło moje włosy. Ciepły, pocieszający dotyk znajomych, spracowanych dłoni. Już dobrze, malutka. Jakbym znowu miała pięć lat i budziła się przerażona w środku nocy albo jakbym miała siedem i płakała przy stole, bo dzieciak w szkole w dolinie nazwał mnie brzydko dlatego, że mój tata wyjechał. Obróciłam się. Medalion podskoczył na moim mostku, poczułam ciepło metalu. Palce pogłaskały mnie po głowie, spokojnym, kojącym gestem. No już, maleńka. Wszystko w porządku. Zapach tytoniu i dziecięcej zasypki, wykrochmalonej halki starszej pani. - Babciu? - szepnęłam. Nie było odpowiedzi, jedynie szelest wiatru na dachu i w trawie, westchnienie drzew, cichy szmer strumyka. I wysoki, podekscytowany pisk rozradowanego Asha. Odskoczyłam od zlewu, jakby wyrosły mu rogi. Na całym ciele miałam gęsią skórkę, aspekt przesunął się po mnie falami uspokajającego, rozlewającego się ciepła. Gdyby babcia tu była, wszystko by naprawiła. Chyba jakaś część mnie rzeczywiście miała nadzieję, że ona po prostu się tu zjawi albo że będzie tu coś, co uratuje mi tyłek. Wolałam, gdy ktoś mówił mi, co mam robić, gdy mogłam po prostu iść za innymi i...
43
Ale nie został nikt ani nic. Nic, czemu mogłam zaufać, nic, na czym mogłabym polegać. Nie mogliśmy tu siedzieć bez końca. Ktoś wreszcie dowie się o tym domu i to pewnie wcześniej, niż myślę, zjawi się tu i zabierze mi to wszystko. To do niczego nie prowadzi, słoneczko, zabrzmiał głos babci, odległy i cichy. Wróciłam do stołu, siadając tak, żeby mieć okno w polu widzenia, jakbym spodziewała się, że coś może się tam pojawić. Wzięłam atlas. Miałam stworzyć plan, a nie siedzieć, użalać się nad sobą i wymyślać tragedie. Głos babci był niczym zimny prysznic, popchnął mnie do działania. Skoro Graves nie mógł się zdecydować, czy mnie kocha, czy nienawidzi, może nadeszła pora, by zająć się kimś innym? Tylko kim, skoro oskarżyłam Christophe'a o zdradę Gravesa i rzuciłam mu w twarz, że go nienawidzę? Do licha, Dru, przestań wreszcie bujać w obłokach! Idź narąb drewna, zagoń kurczaki albo naciągnij trochę wody. Dość tego obijania się! - Głos babci był ostry i czysty, jakby przyłapała mnie na chowaniu się za kurnikiem. Wzdrygnęłam się, poczułam się winna, mogłabym przysiąc, że zaraz wejdzie przez drzwi frontowe i da mi jakieś zadanie. Boże, tak bardzo bym tego chciała. Tak bardzo za tobą tęsknię... Suchy kłąb w mojej krtani ani drgnął. Cholera, może powinnam zacząć się martwić, że słyszę głosy? Taki był problem z dotykiem - można było się zapędzić i kompletnie pogubić, jak powiedziałby tata. I może powinnam bardziej przejąć się taką drobnostką jak zachowanie nas przy życiu, a mniej moją skomplikowaną sytuacją uczuciową. Usiadłam na chwiejnym krześle, otworzyłam atlas, podsunęłam sobie notatnik taty i spróbowałam coś wreszcie zrobić.
44
Rozdział 6 Wrócę za parę godzin - powiedziałam z desperacją godzinę później, ale Ash tylko pokręcił głową. Trzymał mocno klamkę drzwi od strony kierowcy i nie miałam szans dostać się do środka, chyba że wśliznęłabym się od drugiej strony. Jeśli spróbuję go oderwać, to albo wyrwie klamkę, albo same drzwi, albo pobiegnie za mną. Był wilkołakiem i na pewno dogoniłby samochód (chyba że wyjechałabym na autostradę) i znalazłby mnie w mieście, gdyby mu zależało. - Rany, Ash, jadę tylko do miasta. Niedługo wrócę. Ash pokręcił głową jeszcze mocniej, tłuste włosy podskoczyły. Był boso, kawałki liści i gałązek sterczały z ciemnych matowych strąków, nie miałam pojęcia, co zrobił z podkoszulkiem, w każdym razie na piersiach miał smugi błota. Wyglądał na całkiem zadowolonego, dopóki nie położyłam mieczy malaika z tyłu, a torby na siedzeniu pasażera. Wtedy zawył, zeskoczył ze schodków i niemal mnie przewracając, złapał za klamkę od strony kierowcy. Świetnie. Potrzebowałam gorącego prysznica, a nie obmycia się gąbką, klubowych sandwiczy i kawy, innej niż z zaparzarki. Wiedziałam, że jeśli pójdę do knajpki w mieście, będę przedmiotem plotek, ale z Ashem stałabym się obiektem niesamowitych domysłów i to bez względu na to, co zrobię. Wciągnął powietrze i otworzył usta. - Nieeeeee. - Długa, wyciągnięta sylaba, która zmieniła się po chwili. - Nienienienienie! Z! Jedź z! - Na rany Chrystusa... - Położyłam ręce na biodrach i poczułam się jak tata, doprowadzony do ostateczności szwankującym silnikiem, zbyt wściekły, żeby kląć, a to już o czymś świadczyło. - Nie pojedziesz ze mną. Jadę tylko do miasteczka w dolinie, wrócę najpóźniej za parę godzin. Zostaniesz
45
z Gravesem. - No, w każdym razie miałam nadzieję, że Graves nadal jest w okolicy. Bo jeśli poszedł do lasu i tam zabłądził... To byłoby idealne zwieńczenie tego dnia. Tak czy inaczej, zostawiłam mu lunch pod folią na stole. Dotyk ćmił w mojej głowie, jakby w odpowiedzi na frustrację. Miecze malaika były spore, a ja nie miałam kabury na żadną broń ani cierpliwości, żeby zmajstrować jakąś uprząż. Poza tym nie chciałam żadnych podejrzanych wybrzuszeń pod podkoszulkiem. Tutejsi mieszkańcy na pewno zrozumieliby posiadanie broni, ale ja już nie byłam jedną z nich. Jeśli w ogóle kiedykolwiek byłam. Ash wbił w ziemię bose pięty i rzucił mi twarde spojrzenie; w jego tęczówkach rozgorzał ogień. Wysunął podbródek i mocniej zacisnął ręce na klamce. Naprawdę, gdy miał prawie dwa i pół metra wzrostu i był cały owłosiony, sprawiał mniej problemów. Spróbowałam mu wytłumaczyć. - Zobacz, nawet się nie umyłeś, jesteś cały brudny. Ludzie będą się gapić. - A jakbyś pytał, to wcale nie jest dobrze. Jego okaleczony podbródek wysunął się jeszcze bardziej. Teraz, w jasnym świetle, blizny były wyraźnie widoczne, przypominały o tym, o czym wolałabym nie pamiętać. Nadal miałam w oczach to, jak próbował przemienić się w ludzką postać, jego szloch, gdy wreszcie odzyskał ludzką krtań. To mogłoby się śnić po nocach... Gdybym nie miała wielu innych koszmarów, to byłby numer pokazowy. Ale teraz śniły mi się inne rzeczy. Takie, które mogą, ale nie muszą się wydarzyć. Prawdziwe wizje, jak nazywała je babcia, i jak na razie tak właśnie było. Gdyby ona była martwa, ibn Alias, ja byłbym również. W tej scenie było coś, czego nie rozumiałam, a nie miałam ani czasu, ani sił, żeby spróbować zrozumieć, w czym rzecz. Tak czy inaczej, Christophe podejrzewał, że żyję, a on nie był głupi. I już mnie kiedyś znalazł.
46
I teraz pewnie znów mu się uda. Będzie próbował ściągnąć mnie z powrotem do Zakonu, gdzie było „bezpieczniej". Ale nic z tego. Zupełnie nie podobał mi się pomysł, że ktoś z Zakonu mógłby ponownie zdradzić mnie - albo, co nie daj Boże, Gravesa. A na razie traciłam czas z na wpół złamanym wilkołakiem, który nawet nie umiał mówić. - O, do jasnej cholery! - Uniosłam ręce. - Wskakuj do środka. Ale żadnych kłopotów, bo inaczej... - Nie dokończyłam, zostawiłam groźbę w zawieszeniu. Co mogłabym mu zrobić? Absolutnie i zupełnie nic. Cholera, gdy był wielki i kudłaty, nie miałam wyrzutów sumienia, zamykając go w bezpiecznym miejscu i załatwiając swoje sprawy. Ash nie tracił czasu, już siedział z tyłu, podskakując tak mocno, aż jęczały sprężyny. - Uspokój się - poleciłam. - Ten samochód będzie nam jeszcze potrzebny. Otworzyłam drzwi od strony kierowcy, przesunęłam wzrokiem po łące zalanej słońcem. Ani śladu Gravesa. Ściana chmur na zachodzie wskazywała na to, że niedługo zacznie lać, może będzie to wiosenna burza, czyli dużo zabawy i błota. Czuło się to w wietrze, trawie i drzewach, które jakby przeczuwały nadchodzący deszcz i uwalniały zapach radości. Dotyk poruszył się niespokojnie w mojej głowie. Poczułam smak cytrusów, ale delikatny i na pewno nie gnijących. Nadchodziły kłopoty, ale zbyt nieokreślone, żebym mogła podjąć jakieś kroki. Najlepsze, co mogłam zrobić, to załatwić wszystko jak najszybciej, żebyśmy w razie czego mogli w każdej chwili wyjechać. Zostawiłam Gravesowi list pod talerzem. „Pojechałam do miasta, niedługo wrócę. Dopilnuj ognia". Chciałam jeszcze dodać: „Przepraszam", ale powstrzymałam się. Niby za co miałabym przepraszać? Na przykład za to, że przeze mnie został ugryziony i wciągnięty w ten pieprzony bajzel. Ale przecież powiedział, że mu
47
to odpowiada. Czyli co, miałam przepraszać za to, że go lubię? Czy za to, że został porwany i torturowany przez wampiry? Graves lubił być częścią Prawdziwego Świata. Nie byłam pewna, czy ja to lubiłam, ale wiedziałam, że wolę wiedzieć o jego istnieniu. Czy byłam głupia? Nie miałam teraz czasu, żeby się nad tym zastanawiać, poza tym i tak nie mogłabym z tym nic zrobić. Odpaliłam silnik, Ash pisnął cicho z radości. - Siedź spokojnie i zapnij pasy - warknęłam. Posłuchał. Odkręcił okno i przez całą tę podskakującą jazdę do drogi, a potem do autostrady siedział z twarzą wystawioną na pęd powietrza. Nie mam pojęcia dlaczego. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie batonik. Nie miałam pojęcia, że Ash go wziął, dopóki nie wyszliśmy ze skrzydła sklepu spożywczego Sav'n'Shop, który za moich czasów nazywał się Winn-Dixie i nie usłyszałam, jak ktoś krzyczy: - Ej! Ej, ty! Odwróciłam się obojętnie i zobaczyłam, że biegnie za nami kierownik - wielki brzuchaty gość ze złymi niebieskimi oczkami za okularami w grubych rogowych oprawkach, obwisłymi ziemistymi policzkami i tłustą ciemną zaczeską. Jego poliestrowy krawat powiewał, wielkie żółte plamy potu pod pachami pasowały do perfekcyjnego połysku butów, tworząc obraz gościa, którego babcia nazywała: „wielki chłop, za gruby do swoich spodni". To nie było jej najbardziej potępiające określenie, ale blisko. Spojrzałam na Asha, który właśnie rozerwał opakowanie i mruczał z zadowolenia i zrozumiałam, że nie zapłaciłam za batonik. Musiał ściągnąć go z półki, a ja nie zauważyłam. - O Boże... - Daj mi siłę. Jezu. Szarpnięciem zatrzymałam oporny wózek. Skrzypiały mu kółka i chwiał się, ale i tak był najlepszy z możliwych. Chmury nadciągały szybko, w powietrzu wisiał intensywny zapach deszczu. W przedburzowym
48
świetle wszystko miało ostre zarysy i niejasne żółtawe rogi, cienie wyglądały jak głębokie, rozmyte studnie. - Ash, skąd, do cholery... - Nie ruszaj się! - Świńskie Oczko niemal na nas wpadł. -Nie zapłaciłaś za to, co? - Zapłaciłam za wszystko inne, psze pana - powiedziałam, przeciągając samogłoski. Ash odgryzł wielki kawał i żuł, przyglądając się nam z zainteresowaniem. Zaklęłam w duchu. - Przepraszam, nie zauważyłam. Proszę. - Grzebałam w kieszeniach w poszukiwaniu drobnych. Na policzkach Świńskiego Oczka wykwitł brzydki ceglany rumieniec. Moje słowa go nie uspokoiły. - Co z nim? Jest upośledzony czy co? Babcia rzuciłaby mu miażdżące spojrzenie, więc zrobiłam to samo. - To mój krewniak, proszę pana. - Czułam się, jakbym była z nią połączona i próbowałam się nie uśmiechać, podając mu dwa pogniecione dolary. - Jest wyjątkowy. Proszę. Niestety, powinnam była albo uderzyć w pokorę, albo chociaż przyjąć pojednawczy ton. A tak zabrzmiało to, jakbym go spławiała. Co gorsza, obok nas przeszły dwie kobiety w kolorowych spodenkach, zmierzające w stronę klimatyzowanego sklepu i jedna z nich roześmiała się. Jej klapki stukały regularnie na popękanym chodniku, na ramionach widniały ślady permanentnej opalenizny, a bluzka miała tropikalny rysunek, zbyt jaskrawo zielony jak na jej cerę w tym oświetleniu. - Lyle zaraz kogoś aresztuje. - Splunęła brązową od tytoniu śliną; druga kobieta odpowiedziała chichotem, z którego mogłaby być dumna niejedna wiedźma. Weszły do sklepu, automatyczne drzwi zawyły ze zmęczeniem, zamykając się za nimi. Mali tyrani nie lubią, gdy ktoś się z nich śmieje. Lyle Świńskie Oczko zaczerwienił się jeszcze bardziej, wyciągnął do mnie mięsistą łapę. Dotyk strzelił w mojej głowie jak mokre prześcieradło, strzepywane przed powieszeniem na sznurze i zdałam sobie sprawę, że szedł za nami przez cały sklep, przyglądając się nam.
49
Głównie mnie. Jego myśli wiły się teraz w mojej głowie jak robale. Wzdrygnęłam się, gdy tłuste palce dotknęły mojej ręki. - Pójdziesz ze mną. - Ścisnął mnie mocno. W tym uścisku była jedynie ludzka siła, ale aspekt obudził się w jednej chwili, przesuwając po mojej skórze oleistym ciepłem. Kły zaczęły mrowić, szybko zamknęłam usta; z tyłu krtani pojawiło się pragnienie, obudził się głód krwi. Co dziwne, pojawił się w innym miejscu, z tyłu języka, tam, gdzie zwykle czułam ostrzeżenie o niebezpieczeństwie. To nie było w porządku, ale nie miałam czasu się nad tym zastanawiać. Słońce przygasło, chmury wisiały tuż nad nami. Warczenie Asha brzmiało jak głuchy grzmot, długo obcowałam z wilkołakami i wiedziałam, że to ostrzeżenie. Pomruk pogłębił się i każdy, kto miał choć odrobinę zdrowego rozsądku, powinien czym prędzej odejść. Lyle nie miał. Potrząsnął mną i spróbował pociągnąć za sobą. Usztywniłam się, sklepowy wózek zgrzytnął. Myślałam intensywnie, jak wybrnąć z tej sytuacji, gdy wydarzyły się trzy rzeczy. Po pierwsze, przez pociemniałe niebo na zachodzie przetoczył się grzmot, długi i złowieszczy. Przejechał po zakończeniach moich nerwów jak metalowa szczotka, każdy mój włosek stanął dęba, jakby piorun miał uderzyć właśnie we mnie. Po drugie (jak pech, to pech), na parking wjechał samochód miejscowego szeryfa, pojękując amortyzatorami. Mężczyzna za kierownicą zobaczył nas w chwili, gdy Ash wyrzucił niedojedzonego batonika i - po trzecie - skoczył na Lyle Świńskie Oczko tak szybko, że jasna smuga na jego włosach zdawała się rozciągać. - O szlaag... - Padłam na kolana, wolną rękę wyrzuciłam do przodu. Cios był silniejszy, niż planowałam, płaskie uderzenie, niosące w sobie każdą część aspektu. Moja dłoń wbiła się w brzuch Lyle'a z mięsistym chrzęstem, który utonął w kolejnym grzmocie. Grubas poleciał do tyłu, jego palce rozdarły moją koszulkę. Chwilę potem już byłam w powietrzu, wyskakując niczym diabeł z pudełka i zderzając z Ashem na
50
szczycie jego skoku. Rąbnęliśmy o ziemię, aż jęknął chodnik i wtedy spadły pierwsze wielkie krople deszczu. Spostrzegłam, że zaciskam prawą rękę na karku Asha. Warczał i próbował się wyrwać, ale ja trzymałam go mocno, jak niegrzecznego szczeniaka. - Nie - powiedziałam ostro. - Nie. NIE! - Usztywniłam stopę, drugie kolano spoczywało we wgłębieniu w chodniku, które zrobiłam, lądując. Zalał mnie aspekt, przepływając przez moją skórę falą słodkiego ciepła. Kły zamrowiły, głód krwi był jak czerwona płachta. Płynął we wszystkich żyłach, przemienił krtań w pustynię, obudził wściekłość. Teraz nie potrzebowałam już wściekłości do obudzenia aspektu, ale siłą przyzwyczajenia... Poza tym to było takie przyjemne uczucie... Jakbym miała pod kontrolą całą tę idiotyczną, poplątaną sytuację. Jakbym wreszcie miała przed sobą jasny, oczywisty problem i proste rozwiązanie na wyciągnięcie ręki. Ash próbował się uwolnić. Wciskałam go w beton, ale było mi to obojętne dopóty, dopóki siedział spokojnie. Podniosłam wzrok. Samochód szeryfa zatrzymał się gwałtownie, mężczyzna w środku gapił się na mnie tak, że oczy omal nie wyszły mu z orbit, było to widać nawet przez zakurzoną przednią szybę i cień kowbojskiego kapelusza. Auć. Myśl, Dru, myśl szybko. Na szczęście Sav'n'Shop był naszym pierwszym przystankiem i w razie konieczności mogliśmy bez żalu zostawić obie torby zakupów. Zapłaciłam gotówką, więc nie było problemu. Jak się stąd wydostać, żeby gliniarz nie pojechał za nami, żeby nie sprawdził naszego numeru rejestracyjnego w policyjnej bazie. Numer nie pasował do subaru, bo podmieniłam tablice rejestracyjne... O Chryste. Ale największym problemem, i w dodatku musiałam rozwiązać go natychmiast, był warczący, wyrywający się wilkołak, któremu kości trzeszczały przed przemianą.
51
Czy zdoła wrócić, jak się już przemieni? Nie miałam pojęcia. Przejrzysty plastik unieruchomił świat, czyli używałam super prędkości, nawet się nie ruszając. Krople deszczu zalśniły, znieruchomiały w powietrzu, drzwi samochodu szeryfa wydały jękliwy dźwięk, gdy otworzyły się baardzo powoli. Mężczyzna wziął strzelbę, rozpoznałam kształt przez szybę. Robiło się groźnie. Myśl, Dru. Co zrobiłby tata? Zesztywniały mi wszystkie mięśnie. Wbiłam się w chodnik i odskoczyłam na bok, cofając prawą rękę. Aspekt zapłonął, medalion mamy był rozpalony do czerwoności. Ash leciał, sierść pojawiła się na jego skórze czarnymi pasami, srebrne pasmo na włosach zalśniło po raz ostatni, nim stalowe chmury połknęły słońce. Znowu odezwał się grzmot, zniekształcony, bo ja już biegłam, mknęłam przez powietrze, żeby uderzyć w drzwi samochodu. W ostatniej chwili cofnęłam siłę, ale i tak usłyszałam trzask kości. Jeszcze kogoś uszkodzisz, gdy nie będziesz uważać, Dru, głos taty, spokojny i chłodny. Zabierz mu broń. Upewnij się, że leży na ziemi, a potem wynoś się stąd do diabła i zabierz swoje cholerne zakupy. Drzwi samochodu oderwały się jak płat kory od pnia brzozy. Zawiasy jęknęły, strzeliła fontanna iskier z uszkodzonej instalacji elektrycznej okien i zamków. Podniosłam je i cisnęłam w przednią szybę; hartowane szkło pękło. Gliniarz leżał na ziemi, stary człowiek z dużym brzuchem. Jego kapelusz spad! i potoczył się po parkingu powolnymi, pełnymi wdzięku łukami. Mężczyzna miał wytrzeszczone oczy i otwarte usta. Lewa noga w regulaminowych mundurowych spodniach wygięła się pod śmiesznym kątem. Był dużo starszy niż tata, a na jego twarzy malowało się czyste przerażenie. Bał się. Bał się mnie. Pochyliłam się i złapałam strzelbę, jednym szybkim ruchem. To było takie proste, przyłożyć ją do ramienia, ustabilizować i...
52
Co ja wyprawiam? Odczołgiwał się, zbyt słaby i wolny, by stanowić realne zagrożenie. Podrzuciłam głowę, omiotłam wzrokiem parking. Ani żywego ducha. Ash leżał na starym buicku, maska się wgniotła, przednia szyba popękała. Musiałam go mocno rzucić. Potrząsnął głową, powracając do postaci chłopca, a ja gwizdnęłam, głośno i przenikliwie. Babcia w ten sposób przywoływała psy, odruchowo zrobiłam to samo i zadziałało. Ash uniósł podbródek i spojrzał na mnie. Jego oczy płonęły pomarańczowym ogniem. Wynosimy się, ale już. Podrzuciłam głowę, dotyk niewidzialną linią owijał się wokół mojego mózgu. Ash zszedł z samochodu jakby w dziwnym przyspieszeniu i przemknął przez parking na czworakach, choć teraz miał postać chłopca. Dzięki Bogu biegł w stronę subaru. Mam nadzieję, że nie mają tu monitoringu. Spojrzałam szybko na gliniarza. Nadal ściskałam strzelbę, a on unosił ręce, jakby błagał, żeby nie robić mu krzywdy. Uderzyłam go raz, kolbą, czysty cios. Jego głowa przekrzywiła się, upadł, zamykając oczy. Przez chwilę poczułam się tak, jakbym patrzyła na to z boku - i przeraziłam się. Świat powrócił do swojej normalnej prędkości, boleśnie wolnej. Ash stanął jak wryty przed subaru, spojrzał na mnie. Jego pomarańczowe tęczówki nadal płonęły, wyraz oczu był pusty. Czekał na następną komendę. Na moją komendę. W głębi mnie narastały mdłości. Czy w ten sposób patrzył na Siergieja? Nie byłam na to gotowa. Spojrzałam na Lyle'a Świńskie Oczko. Leżał, z głową wygiętą pod dziwnym kątem, na dwóch rozbitych automatach z gazetami. Poczułam gulę w gardle. Chyba za mocno go uderzyłam. Żył jeszcze? Tak, słyszałam puls, słaby i niewyraźny. Cienka strużka krwi spływała po jego policzku, gdy powiał wiatr, poczułam zapach.
53
Ładnie pachniała. Głód krwi obudził się, suche miejsce z tyłu mojej krtani otworzyło się jak kwiat. Idź chodnikiem, powoli i nieuchronnie, pochyl się, chwyć go i pociągnij jego rękę do góry, żeby zablokować staw, żeby nie mógł się bronić. Odchyl jego głowę do tyłu, zobaczysz piękną dużą szyję z piękną dużą żyłą. Wbij w nią kły. A gdy jego serce przestanie bić, zyskasz pewność, że już nigdy nie będzie się ślinił na widok nastolatki idącej przez supermarket. Jest twój. To twoja moc. Krew spłynie w dół twoją krtanią, będzie słodka i gęsta, i... Znałam ten kuszący, dźwięczny, dziewczęcy głos. To była Anna. Ciepłe miejsce rozszerzyło się za moim mostkiem, usłyszałam jej śmiech, cichy, drwiący, przypochlebny. Myślałam, że wyrzuciłam ją z głowy, gdy „spaliłam" krew, którą wzięłam. Myliłam się. Co pomyślałby Graves, gdyby mógł to zobaczyć? Co pomyślałby tata, gdyby nadal żył, nie stał się zombie? A babcia? Czas ruszył z miejsca, uderzając mnie w skórę niczym twarda elastyczna gumka. Miałam dwie torby z zakupami w wolnej ręce. Rzuciłam je na tylne siedzenie, Ash kulił się ze strachu. Jakby się mnie bał. Całe jego ciało wyrażało poddanie. - Do środka! - wrzasnęłam, trzymając luźno strzelbę. Na parkingu nie było nikogo. Deszcz zaczął siec wielkimi, ciemnymi kroplami, które łączyły się, spadając na ziemię, ale nie zmył zapachu krwi. Trzęsłam się, wstrząsały mną dreszcze. Ash wpakował się do środka. Jeszcze raz omiotłam spojrzeniem parking, trzymając strzelbę w pogotowiu. Nade mną rozbłysła błyskawica, oświetlając całą scenę w mojej głowie. Usiadłam na miejscu kierowcy, trzymając mocno strzelbę. Odpaliłam silnik i wyjechałam z parkingu, paląc gumy. To się nazywają udane zakupy.
54
Rozdział 7 Okna były opuszczone, deszcz chlustał do środka, waliły pioruny. Woda smagała bok mojej twarzy upragnionym chłodem. Trzymałam się drogi, usiłując nie kręcić kierownicą. Ash prześliznął się na przednie siedzenie pasażera, ukucnął tam i skamlał, wpatrując we mnie. Nie miałam serca powiedzieć mu, żeby usiadł normalnie i się zamknął. Dygotał i drżał przy każdym uderzeniu pioruna. Wiosenne burze takie właśnie są - podkradają się i atakują znienacka. Babcia mawiała, że czają się tuż za wzgórzem i że jedyny sposób, by dowiedzieć się, że nadciągają, to mieć ranę z wojny albo stare złamanie. Byłaby przerażona tym, co właśnie zrobiłam. I wcale nie tym, że załatwiłam dwóch dorosłych facetów, chociaż w tym też nie było nic dobrego. Nie, chodziło o głód krwi. Gdyby nadal żyła, gdyby widziała, jak wysysam krew, że chcę ją wyssać, co by pomyślała? Byłaby zniesmaczona, tak samo jak Graves. I zła. Ale przecież tego nie zrobiłam! Nie zrobiłam! Moje sumienie nie przyjmowało tego argumentu. Chciałaś tego. Wiesz, że tak było. Zamrugałam wściekle, łzy w moich oczach rozmazywały obraz. Ash krzyknął krótko, szarpnęłam kierownicą i zjechaliśmy z przeciwnego pasa. Przez całe kilometry nie spotkaliśmy na drodze żadnego samochodu. Całe moje ciało trzęsło się po przeżytym głodzie krwi, zupełnie jakby małe opancerzone króliki ganiały się pod moją skórą. Moje żyły napięły się, oczy piekły. Po lewym policzku spłynęła gorąca kropla. Żałowałam, że nie mogę się zatrzymać i zakręcić okien. Ash drżał, obejmując się rękami i kuląc przy każdej kolejnej błyskawicy. - Wszystko w porządku - powiedziałam, próbując zagłuszyć szum deszczu. - Wszystko dobrze. To nie twoja wina.
55
Chociaż trochę tak. Po jaką cholerę brałeś ten batonik? Ale nie mogłam się na niego wściekać. Miał umysł dziecka. To przecież ja zawsze radziłam sobie z takimi gośćmi jak Świńskie Oczko. To, że wiedziałam, jak wybrnąć z takich sytuacji, było dla mnie powodem do dumy. A dziś mi się nie udało. Zachowałam się jak gówniara, jak chuligan. Bo jestem chuliganem! - krzyknęło coś w środku mnie. -I wcale o to nie prosiłam! Co chwila zerkałam we wsteczne lusterko. Żadnych świateł, żadnego pościgu. Gdyby mieli kamery w supermarkecie, już byłoby po nas. Musielibyśmy uciekać, porzucić ten samochód w pierwszym mieście i ukraść inny. Co prawda miałam już zaplanowaną trasę, z uwzględnieniem zasilenia nas gotówką, ale zmarnowałoby się całe to drewno, które narąbałam. Do cholery ciężkiej, nie martw się o drewno! Martw się o coś sensownego! Na przykład, jak wytłumaczę to wszystko Gravesowi? O, to dopiero będzie pyszna zabawa. Wzięłam głęboki wdech, potem drugi i z moich oczu popłynęły gorące strużki. Zimny deszcz siekł moją twarz przez otwarte okno, odwalał niezłą robotę, ukrywając to, że płaczę. Wielka gula wznosiła się i opadała, jakby w rytmie podkutych butów wybijających takt na bruku. Czy ja go zabiłam? Głowa Lyle'a była tak dziwnie wykręcona... Ale przecież słyszałam jego puls, słaby i drżący. Może będzie dobrze. Na pewno zaraz potem ktoś wyszedł ze sklepu, znalazł jego i gliniarza, spostrzegł uszkodzony samochód i zniknięcie strzelby. No przynajmniej mieliśmy jeszcze jednego gnata, a tu w górach czy w czasie ucieczki strzelba była nie do pogardzenia. Mam nadzieję, że go nie zabiłam. To było zupełnie co innego niż zamordowanie mojego pierwszego wampira. Wtedy wprawdzie było mi niedobrze, ale w efekcie czułam się tak, jakbym szpadlem odcięła łeb jadowitemu wężowi. To musiało zostać zrobione i na całe szczęście to nie ja byłam wężem.
56
A może byłam? Lyle był typowym przykładem palanta, ale człowiekiem, a nie wampirycznym sukinsynem, który pragnął mnie zabić w najgorszy możliwy sposób. Lyle nie wiedział nawet, że nosferatu istnieją, nie miał pojęcia o djamphirach, swietoczach, wilkołakach... Ash znów zaskomlał. Wyciągnął niepewnie rękę, jego blade szczupłe palce musnęły moje ramię. Poklepał mnie, jeszcze raz i znowu, jakbym była psem, który potrzebuje uspokojenia. Dygotałam i szlochałam, ale jakoś tak dziwnie, jakby moje ciało do mnie nie należało. Aspekt rozlewał się niczym gorący olej na mojej skórze, łagodząc i usuwając ból, napełniając mnie energią. Kły dotknęły dolnej wargi i ten bliźniaczy nacisk posłał świeżą falę mdłości do burczącego brzucha. Byłam głodna. Nie, umierałam z głodu. I czułam pragnienie. Dręczył mnie głód krwi, moja krtań stała w płomieniach. Ale wiedziałam, że woda nie pomoże. Jedyne, co mogło mi pomóc, to uspokojenie się i zmuszenie do zjedzenia czegoś ludzkiego. Na tym polega problem, Dru. Nie jesteś już człowiekiem. Jesteś jednym z tych stworów, na które polował tata. Wysysasz krew. Ludzką krew. Nic dziwnego, że Graves czuł do mnie wstręt. Nawet jeśli mówił, że tak nie jest. To nie była dobra myśl. Znowu zaczęłam szlochać, nie mogłam się uspokoić. Robiło się coraz ciemniej, znowu uderzył piorun. Spostrzegłam, że dojeżdżamy do naszego zakrętu i nacisnęłam hamulec. Przepłynęliśmy przez stojącą wodę, wpadliśmy na kiepską nawierzchnię i jechaliśmy dalej. Przy takiej niesamowitej ulewie lada moment zatopi drogi, należało przebić się do domu babci, zgarnąć Gravesa i się spakować. Robiło się zbyt niebezpiecznie, żeby tu zostać i mogłam o to winić wyłącznie siebie.
57
Po prostu jechałam dalej. Napęd na cztery koła pięknie radził sobie z utrzymaniem się w koleinach i na wybojach; byliśmy mniej więcej w połowie drogi do boku grzbietu górskiego, drzewa się waliły, błyskawice uderzały raz po raz, grzmoty rozlegały się coraz bliżej. W końcu zrozumiałam. To nie jest normalne. W mojej głowie rozbrzmiał niespokojny głos babci, poczułam na języku lekki posmak cytrusów. Pociągnęłam nosem, wytarłam policzek wierzchem dłoni, ale bez większego efektu. Chlustający deszcz dokładał swoje, ale nie chciałam zamykać okna. Potrzebowałam powietrza. Wyrwał się ze mnie kolejny szloch. Zignorowałam go. Płacz był jedynie kolejną burzą. Nie mogę posiedzieć w kąciku, poczekać, aż przejdzie? Ash zaskomlał znowu, dźwięk dobiegł z głębi krtani. Teraz poklepywał szybko moje ramię, a gdy spojrzałam na niego ostro, zobaczyłam, że się trzęsie i jest bledszy niż zwykle. Sponiewierany, ubłocony i przemoczony na wylot, utkwił we mnie rozpalony pomarańczowy wzrok. Gdy przechylał głowę, srebrny kosmyk we włosach lśnił własnym dziwnym światłem. Odwróciłam głowę i spojrzałam na drogę. Przed moimi oczami przemknął biały błysk, potem zamaszyste czarne linie, jakby ktoś rysował, usiłując uchwycić ruch bezpośrednio w powietrzu. To była sowa, prześlizgująca się między ciężkimi strugami deszczu, zbyt radośnie prowokacyjnie jak na normalną sowę. Aspekt ukłuł mnie pod skórą. Skręć w lewo, Dru. W lewo. Nie spierałam się. Za każdym razem, gdy pojawiała się sowa babci, najlepszą rzeczą, jaką mogłam zrobić, było podążanie za nią. Tylko że to nie była sowa babci. To był mój aspekt w swojej zwierzęcej postaci, jeszcze jedno przypomnienie, że nigdy nie byłam normalna. Że nigdy nie byłam tak do końca człowiekiem. Skręciłam kierownicę. Zjechaliśmy z drogi w ostatniej chwili, unikając fatalnej ulewy. To była alternatywna droga, właśnie na takie okazje. Zjazd z autostrady był stosunkowo
58
blisko, ale subaru od razu zaczęło się trząść i stawiać opór. Zwolniłam i pozbierałam się na tyle, że udało mi się zakręcić okno i włączyć ogrzewanie na maksa. Ash złapał się deski rozdzielczej, reagując na wstrząsy samochodu niczym surfer na fale. Nadal skomlał, ale już mnie nie poklepywał, teraz trzymał mnie za ramię sztywnymi palcami. Na szczęście nie wbijał mi ich w skórę; miał pazury wilkołaka, wolałam, żeby nie zmieliły mojego ramienia. - Wszystko będzie dobrze - powiedziałam drżącym głosem. Próbował się wydostać kolejny szloch, stłumiłam go, przełknęłam. Deszcz nadal wlewał się przez trzy pozostałe okna, tapicerce nie wyjdzie to na dobre. - Pojedziemy tą drogą. Ona... Samochód ściągnęło na bok. Skręciłam, przeklinając okropnie - tata ochrzaniłby mnie za używanie „takiego języka", przy babci nigdy nie odważyłabym się tak odezwać. Ale ich tu nie było, byłam tylko ja i mój dotyk, wypełniający moją głowę i ogarniający moje ręce. Ściskałam kierownicę i wduszałam pedał gazu. Nigdy nie naciskaj hamulca w takich sytuacjach. Opony wgryzły się w ziemię, jechaliśmy dalej i wpadliśmy w parę zarośniętych kolein, stanowiących alternatywną drogę. To była dłuższa droga, ale w tej części grzbietu górskiego nie będzie tak rozmyta. Drzewa szumiały groźnie, liście spadały jak monsunowy deszcz, od domu dzieliły nas jakieś dwa kilometry, ale i tak musieliśmy pokonać pięć kilometrów kolein, żeby się tam dostać. Dobrze, że w moim drzewie genealogicznym byli bimbrownicy. .. Tuż obok wampirów. O Boże... Chwyciłam mocniej kierownicę obiema rękami, zrobiłam kilka wydechów i znów zobaczyłam sowę babci, przesuwającą się przez chlustającą z nieba wodę niczym łagodna plama. Było ciemno, zwłaszcza wśród drzew, bolała mnie głowa. Nie wiedziałam tylko, czy od płaczu, czy z innego powodu. Ból wbił się w moje skronie jak odłamki szkła, z nosa ciekło mi tak bardzo, że musiałam wziąć kilka wilgotnych serwetek, żeby wytrzeć górną wargę. Zadrżałam, wstrząs przeszedł na Asha.
59
- Źle. - Jego glos przebił się przez wyjący silnik i bębnienie deszczu. Grzmot zagłuszył połowę słów. - Rasza... Osh pszeprasza. Serce mi się ścisnęło. - To nie była twoja wina. - Westchnęłam, patrząc uważnie na koleiny przede mną. Posmak pomarańczy mnie nie opuszczał. Powinnam była po prostu za to zapłacić, nie robiąc awantury. Ja to spieprzyłam, nie ty. To nie twoja wina. Co innego mogłam powiedzieć? Przecież nie zrobił tego specjalnie. Poza tym, to ja byłam tą odpowiedzialną. I zawaliłam sprawę. Znowu. Umilkł, ale nadal się mnie trzymał. Siedział skurczony na siedzeniu, pewnie nie było mu wygodnie, ale miałam inne zmartwienia. Przestałam wreszcie płakać i po całej wieczności, gdy wjechaliśmy na łąkę, odetchnęłam z ulgą. Domek babci stał na drugim końcu, oświetlony feerią świateł. Dopiero w połowie łąki zrozumiałam, że coś jest nie tak. Pomarańczowe światło migoczące w środku wydawało się dziwne. To były płomienie, przebłyskujące przez okna, kłęby gęstego czarnego dymu wbijały się w lejącą się z nieba wodę. Dom babci płonął. Medalion mamy był bryłką lodu na mojej piersi. Sowa zataczała kręgi przed samochodem, odlatując gwałtownie, nim uderzyła w przednią szybę. Zaczęłam mieć bardzo złe przeczucia. I w tym momencie z zarośli wyskoczyły smukłe czarne kształty, a ja powoli sięgnęłam do dźwigni zmiany biegów. Czułam się jak w koszmarze. Błyskawice ukazywały ich przy-lizane włosy i lśniące zęby. Niesamowita szybkość ruchów i otaczająca je nienawiść sprawiła, że dotyk w mojej głowie zabolał jak chory ząb. Wampiry. Znalazły nas. A ja nie poczułam smaku gnijących pomarańczy, który zawsze mnie ostrzegał. Jedynie posmak cytrusów, jak wspomnienie soku pomarańczowego, wypitego godzinę temu.
60
Nie miałam czasu. Nie mogłam liczyć na to, że dotrzemy do pasma gór, zanim zaatakują samochód. Nie dojadę nawet do drzew. Ash zawył i skoczył w bok, przez jego brudną skórę przebijała się sierść. Okno od strony pasażera, opuszczone tylko do połowy, zostało wybite. Na szczęście spadł na ziemię jeszcze przed przemianą, w przeciwnym razie utknąłby w połowie. Porastał futrem, kości trzeszczały, gdy się zmieniał, chłopięcy głos stał się niższy i przemienił w ryk wilkołaka. Siedziałam tak, jedną zesztywniałą rękę trzymałam na kierownicy, druga zawisła w powietrzu. A miecze malaika leżały w bagażniku... Odpięłam pas, chwyciłam wajchę, odsunęłam do tyłu siedzenie i się przeczołgałam. Rozdział 8 Klapa bagażnika otworzyła się, wyskoczyłam i moje trampki utonęły w błocie. Deszcz błyskawicznie przemoczył mnie do suchej nitki, miecze były ciężkie. Aspekt zalał mnie falą oleistego ciepła, kły wbijały się w dolną wargę. Wyrwałam drewniane miecze ze skórzanych pochew i wyskoczyłam zza samochodu. Ash przysiadł w deszczu, niemal dwuipółmetrowy wilkołak o szerokich barach pod skłębionym futrem. Jasne pasmo na jego włosach zalśniło, siekący deszcz ukazywał mięśnie pod futrem. Jego pazury wbiły się w błoto z cichym dźwiękiem, zagłuszonym przez przetaczający się grzmot. Wampiry stanęły jak wryte, wzbijając ścianę błotnistej wody, rozbryzgując trawę. Zawarczały, obnażając zęby. Było ich ośmiu, sami mężczyźni, wszyscy płonęli nienawiścią widoczną w strugach deszczu. Ze źrenic w kształcie
61
klepsydry do tęczówek wysnuwały się czarne nici, obejmowała je aura polowania. To trochę jak aspekt, ale napędzany czystym wstrętem. Nienawidziły wszystkiego wokół siebie. A może nienawidziły tylko żywych, mimo że stanowili ich pożywienie? Chociaż, technicznie rzecz biorąc, one też były żywe. Były częścią życia, które nienawidziło samo siebie. Dlaczego ich nie wyczułam? Teraz słaby posmak cytrusów zaostrzył się, jakbym ssała pomarańczowy cukierek. Cukierek niebezpieczeństwa, jak nazywałam ten ostrzegający smak. Czemu teraz mnie zawiódł? Zresztą, teraz to bez znaczenia. Osiem wampirów przeciwko mnie i Ashowi - niedobrze. Ale przecież rozkwitłam, prawda? A więc nie było tak źle. Szczególnie gdy utrzymujący się aspekt wysyłał niewidzialne, śmiercionośne fale. Gdzie był Graves? W domu? - Ash! Ash!!! - Musiałam przekrzyczeć długi grzmot. -Znajdź Gravesa! Znajdź go, już! Ash zawarczał, wbił głębiej pazury w błoto i przestraszyłam się, że nie posłucha. Musiałam myśleć, szybko... Tylko co ja mogę? Jeśli nie zechce zrobić tego, co mu każę... Głupia, szepnął głos Anny w mojej głowie. Zatrzymaj Złamanego przy sobie, to dobre mięso armatnie. Ale jeśli naprawdę chcesz, żeby cię słuchał, zrób to... Jej widmowe palce z eleganckim manikiurem zabębniły w moją czaszkę. Dotyk napiął się w mojej głowie, moja wola słabła, gdy głód krwi rozszerzył krtań. Medalion mamy parzył teraz lodowatym zimnem, srebro zapiekło. Szybko cofnęłam dotyk, potrząsnęłam głową, woda spadła z moich włosów. Ash krzyknął i skoczył w obok, jak oparzony. Poczułam się tak, jakbym znowu wyssała krew Anny, jej umiejętności rozlały się we mnie, widmowe jedwabne nici rozchodziły się we wszystkich kierunkach. Osiem wampirów... A burza z całą pewnością była dziełem bardzo starego i bardzo potężnego nosferatu. Wilkołak, który już tyle razy uratował mi tyłek, zawirował i pomknął w dal.
62
Jak mi się to udało? To Anna. Jakimś cudem, pijąc jej krew, wzięłam od niej coś więcej. Albo tego chciała, albo stało się tak, bo obie byłyśmy swietoczami... Zastanowię się nad tym później. Jeśli przeżyję. Teraz już trzymałam miecze pewniej, bardziej naturalnie. Zagięte drewniane klingi wirowały, deszcz spadał mi na kark, włosy zupełnie przykleiły mi się do głowy, warkocz był teraz ciężką, mokrą liną. Powinnam dygotać z przerażenia. A zamiast tego zrobiłam pierwszy wypad i ugięłam kolana, z trudem powstrzymując się od ataku. Wampiry rozproszyły się, obnażając kły. Syk i warkot wściekłych istot przemienił deszcz w drżące migotanie lodowych igieł. Najpierw załatw przywódcę. Który z nich był przywódcą? Skoro wszystkie są w jednym wieku, to znaczy... Zrozumiałam swój błąd, gdy pojawiła się reszta. Ta ósemka to nie byli wszyscy, to byli tylko najszybsi. Kolejne czarne mordercze kształty wyskoczyły z ciemności spomiędzy drzew, błyskawica rozszczepiła niebo, a ja się skoncentrowałam. Miecze zawirowały i nie było już czasu na myślenie. Uderzyłam. Pierwszy wampir upadł, krztusząc się i łapiąc za gardło. To coś w mojej krwi, co czyniło mnie swietoczą, teraz, gdy rozkwitłam, sprawiło, że byłam toksyczna dla wampirów. Aspekt zapłonął, zbijając spadające na mnie lodowe igły kłującego gradu. Malaika w mojej prawej dłoni odciął pół twarzy wampira. Trysnęła czarna krew i zawisła w zamarzającym łuku, zanim posypał się na nią grad. Wydawało się, że ma najwyżej szesnaście lat. Każdy z nich tak wyglądał, ale gdy na ich twarzach pojawiało się zło, wydawały się pozbawione wieku. Teraz ich oczy były czarnymi punktami, lodowa aura polowania uderzyła w gorącą ścianę mojego aspektu. Eksplodowała para, gdy odskoczyłam, malaika zawirowały ze świstem, słyszalnym przez huk grzmotu.
63
Gdy wylądowałam, pod moimi trampkami mlasnęło błoto, pośliznęłam się i padłam na kolana, robiąc długą bruzdę przez łąkę. Sunęłam, uchylając się przed szponami wampirów, które próbowały przebić się przez osłonę mojej toksyczności i rozszarpać mi gardło. Rozpryskująca się czarna krew dymiła jak kwas, uderzając w mokre, chłodne powietrze; para układała się we wzory. Jednym ruchem stanęłam na nogach. Trawa i błoto trysnęły, gdy odskoczyłam w bok, wyrzucając nogę do przodu i kopiąc kolejnego wampira. Rozległ się chrzęst. Świat zwolnił, a ja poruszałam się w nim z niesamowitą prędkością. Nie czułam nic nienormalnego w tym, że sunę w ten sposób przez czas i przestrzeń. To nie był tamten spowalniający wszystko plastik, nie, teraz to ja rozdzierałam pękającą materię normalności. Głód krwi wypalił sobie drogę od krtani w dół i wybuchł w żołądku. Malaika są zrobione dla kręgów. Jeden to ten, w którym jesteś. Kolejne to te, które zataczają, by cię osłonić. I jeszcze jeden, gdy walczysz z wieloma przeciwnikami. Skoncentruj się! Dawno temu Christophe uczył swietoczę, jak walczyć. Nie wiedziałam już, czyje to wspomnienia, moje czy Anny. Błyskawica przeszyła mój mózg, głód krwi przemienił rozlane jezioro łąki w pokaz slajdów. Wirujące ostrze w mojej lewej ręce zrobiło młynka, dymiąca krew wampira rozprysła się, ochlapując pozostałych. Wampiry otoczyły mnie kołem, nie musiałam się martwić, w jakim kierunku uderzać, trafiałam, gdziekolwiek się obróciłam. Próbowali zacisnąć pierścień. To prawda, że byłam toksyczna, ale wampirów było tak dużo, miały taką przewagę liczebną... - Dru! - Rozległ się krzyk, piorun uderzył w szczyt grzbietu górskiego, huk grzmotu rozległ się niemal w tej samej chwili. Mogłabym przysiąc, że poczułam ścianę molekuł powietrza, wpadających na siebie, napierających na moje ciało, gdy skoczyłam, wirując w powietrzu, zadając ciosy nogami i mieczami. Serce znowu zaczęło walić jak oszalałe - wiedziałam, czyj to krzyk.
64
Przyszedł po mnie. No pewnie, że przyszedł. Zawsze to robił. Przedarł się przez wampiry. Niebieskie oczy płonęły przerażającym ogniem, strzępy czarnego swetra przykleiły się do ciała, jego miecze wirowały szybko. Wylądowałam i zaatakowałam znowu. Wampiry dławiły się, ich twarze płonęły, gdy rozgorzał mój aspekt. Kiedyś to przerażenie czy złość powodowały, że na mojej skórze spoczywało oleiście miękkie ciepło aspektu; teraz znów czułam wściekłość, czerwoną jak wino, o słodkim zapachu perfum. Nikt tu jeszcze nie krwawił, nikt, prócz wampirów, ale perspektywa zatopienia w kłów w ich ciałach zupełnie mnie nie pociągała. Co innego, gdyby to był ktoś inny, ludzki i bezbronny, jak Lyle... Uderzenie przyszło z boku, z siłą pioruna. Pofrunęłam, dziwnie nieważka, trzymając się mieczy, jakby miały pomóc mi przetrwać upadek. Wampir zginął w powietrzu, krztusząc się własną krwią, a ja uderzyłam mocno o ziemię. Zadzwoniło mi w uszach, w głowie pojawił się obraz pustki rozświetlanej gwiazdami. Ciało wampira odtoczyło się na bok, drgając konwulsyjnie, gdy znikało, przenikane przez toksyczny pył. Moje imię wykrzyczane ze złością. Wrzask, szklisty krzyk rozwścieczonych nosferatu. Ryk walczącego wilkołaka. Jak to dobrze, że pioruny walą raz po raz, pomyślałam przelotnie, bo inaczej byłoby nas słychać w sąsiednim hrabstwie. Głód krwi pulsował na moim podniebieniu, spłukując posmak pomarańczy; świadomość powróciła w jednej chwili. Podniosłam się z wysiłkiem, krew wampirów dymiła na moim ubraniu. Usłyszałam inny krzyk, nie było w nim bólu, to było długie wycie wściekłości. Gdy otrząsnęłam się z osłupienia i wstałam, odrzucając rozkładające się ciała wampirów, zobaczyłam go. Christophe odchylił się i kopnął wampira w szczękę. To była kobieta, jej długie włosy pokrywał lód. Na pole bitwy, które niegdyś było łąką, spadał grad.
65
Dom babci nadal płonął, wyciągnięty ciemny kształt mknął przez polanę, srebrne pasmo na wąskiej głowie wyglądało, jakby zawisło w powietrzu. Ash zaatakował dziewczynę z tyłu, dopiero teraz zrozumiałam, że to ona przywołała burzę. Wydawała się bardzo stara, straszliwa nienawiść i lodowate zimno płynęły od niej falami. Nie była aż tak starożytna czy potężna jak Siergiej, ale wystarczająco. Cios Asha pchnął ją do przodu, zrobiła półobrót z niesamowitą prędkością i wystawiła białą rękę. Ash upadł, sierść zaczęła znikać, pojawiła się chłopięca postać, gibki biały wąż spod ciemnej sierści. Christophe! Potrząsnęłam głową, usiłując myśleć. Łąkę zaściełały wykrwawiające się, martwe ciała, które kurczyły się i rozkładały. Wampiry rozpadają się szybko, zwłaszcza pod wpływem głóg owego kołka czy bliskości swietoczy. Christophe szarpnął dziewczynę do tyłu, krzyk nieludzkiej wściekłości zagłuszył nawet grzmot. W twarz uderzył mnie zapach ciepłego jabłecznika z domieszką miedzi, czyli Christophe krwawił. Ten zapach przejechał po głodzie krwi jak szorstki język kota i przesunął się aż do stóp, wyrywając się spod kontroli i ciągnąc każdą żyłę w moim ciele. Czyjaś dłoń zamknęła się na mojej ręce; krzyknęłam i szarpnęłam się, ale to był Graves. Miał posiniaczoną twarz i rozbitą wargę, jego ubranie było brudne i zakrwawione. Truskawkowy aromat i dzikość światła księżyca, krew pachnąca miedzią, to wszystko uderzyło we mnie z całą mocą. Kły zakłuły, słodki przebłysk bólu. Przez jedną straszliwą chwilę wszystko się we mnie spięło, byłam gotowa przewrócić go i zatopić w nim swoje kły... Graves krzyczał coś, przez grzmot nie usłyszałam słów. Jego usta poruszały się, ciągnął mnie do samochodu. Wbiłam pięty w ziemię, malaika wisiały w moich bezwolnych rękach. Nie chciałam iść, ale nie dlatego, że krwawił i nie dlatego, że szalał we mnie głód krwi - nie mogłam oderwać się od walki, która rozgorzała przede mną.
66
Christophe znów starł się z dziewczyną-wampirem. Ash skoczył w górę, przemieniając się w wilkołaka, jego oczy płonęły pomarańczowym szaleństwem. W niebie narastał grom, pozostałe wampiry gromadziły się za Ashem. Nie było ich wiele, może dwanaście, ale wystarczyło, żeby narobić kłopotów. Ash i Christophe potrzebowali mnie. A ja mogłam się przydać, przynajmniej dopóty, dopóki utrzymywał się mój aspekt. Teraz, gdy rozkwitłam, tak właśnie było. Christophe skoczył, uderzając w dziewczynę z nieludzką prędkością i precyzją, jednak ona była zbyt szybka, a on słabł. Nie wiedziałam, skąd to wiem, chyba dzięki dotykowi, który huczał w mojej głowie jak dzwon. Czułam pot na jego skórze pod lejąca się z góry lodowatą wodą, czułam parzący dotyk jego aspektu, jakby był moim. Wyrwałam się Gravesowi. Moje trampki niemal zatonęły w błocie, padający grad siekł i kłuł. Aspekt był teraz tak gorący, że z mojej skóry unosiła się para. Wrzasnęłam dziko, sowa babci pojawiła się znikąd i zadała dziewczynie krótkie, szybkie ciosy. Rozległ się trzask, jakby pękały moje kości, potem łopot skrzydeł i sowa odleciała, podkulając szpony. Twarz wampira była poharatana, z czarnych tęczówek, niczym kurze łapki, rozchodziły się cienkie nici szarości. Grzmot wstrząsnął całym niebem, cztery oddzielne pioruny rąbnęły jednocześnie i dziewczyna się zakrztusiła. Cofała się szybko, gdy sunęłam w jej stronę, z wirującymi mieczami w ręku. Ash zawył, skacząc na nią, Christophe przemknął obok mnie. Aspekt przesuwał się przez jego włosy i wypełniał powietrze skrystalizowaną, trzeszczącą furią. Uderzył w dziewczynę z siłą rozpędzonego pociągu, odgłos mieczy, rozrywających ciało wampira, na ułamek sekundy zagłuszył grzmot. Czarna, żrąca krew trysnęła na wszystkie strony. Ash pochylił się jeszcze bardziej, ostrzegawczy pomruk zastąpił grom. Grad przemienił się w deszcz, zwykłą wiosenną ulewę. Pozostałe wampiry cofały się, ich gładkie twarze wykrzywiały wściekłość i zakłopotanie.
67
Christophe nie przestawał walczyć. Ostrza rozrywały ciało wampirzycy, syk i warkot, który wydawał, był najbardziej przerażającym ostrzeżeniem djamphira. Wydawało się, że jego pierś jest zbyt mała, by pomieścić ten dźwięk. O Boże... Przeszłam obok niego w stronę grupki wampirów, odsuwających się od Asha. Grzmoty oddalały się, błyskawice uderzały teraz w inne wzgórza. Niesamowita, rozświetlona piorunami ciemność powoli stawała się mniej... ciemna. Moje malaika wirowały w bliźniaczych kręgach, rozchlapując krew wampirów, osłaniały mnie. Graves znienacka znalazł się tuż za mną, jego buty mlasnęły głośno, co brzmiałoby zabawnie, gdyby jednocześnie nie wydawał tego samego dźwięku, co Ash: niskiego pomruku, który sprawiał, że człowiekowi włosy stawały dęba, przenikającego aż do kości i przypominającego o czasach, gdy ludzie kulili się w ciemnych jaskiniach, kryjąc się przed stworzeniami, które nie bały się ognia i pędziły przez noc, uzbrojone w szpony i kły. Pomruku, który zatapiał swoje palce w tej skulonej istocie, jaką nosił w sobie każdy człowiek, istotę, która uniknęła ucywilizowania i socjalizacji. Tę polującą. Wampiry rozproszyły się. Ash drżał, przez jego skórę przepływały fale, srebrne pasmo na głowie lśniło niesamowicie. - Bierz je! - zawołał Christophe. Ash skoczył do przodu, Graves również. Zrobiłabym to samo, ale coś uderzyło mnie z tyłu. Upadłam ciężko, błoto rozprysło się, gruby grad, pokrywający całą łąkę, przejechał po moich nagich rękach niczym olbrzymi papier ścierny. Christophe trzymał mnie za nadgarstki, wbijał mnie w błoto. - Zostań tu! - wrzasnął, przekrzykując oddalające się pioruny. Zostań! - A potem puścił mnie i wstał, uniósł swoje malaika i pobiegł. Słyszałam tylko ciche szmery, gdy poruszał się zbyt szybko, by można go było zobaczyć, wyprzedził Gravesa i Asha i wpadł do lasu. O, nie, do cholery. Nic z tego. Ale na razie po prostu leżałam, oddychając głęboko, aż do bólu żeber. Ciągle lał deszcz,
68
ale dom nie przestawał płonąć, nad płomieniami kłębił się czarny dym. Czemu tak się działo? Prawie udało mi się wstać, zimne błoto zacisnęło się na moich kolanach jak kleszcze. Patrzyłam na dom babci, wyglądający jak małe piekło. Pomarańczowe płomienie były pełne małych, złych, żółtych twarzy z otwartymi ustami. Wszystkie nasze zapasy przepadły. I kołowrotek babci, jej garnki, patelnie, wszystko. Moje jedyne bezpieczne miejsce, moja ostatnia karta. Wszystko przepadło. Pękało mi serce. Uklękłam, ogłuszona, z otwartymi ustami. Znów okazałam się za wolna i zbyt głupia. Jak wampiry mnie tu znalazły? Jak znalazł mnie Christophe? I gdzie był Graves przez cały ten czas? Spostrzegłam, że znowu płaczę. Głód krwi kłębił się we mnie, wielkie gorące łzy mieszały się z zimnym deszczem. Właśnie udało mi się ściągnąć wampiry do jedynego miejsca, jakie mi pozostało. Czy było coś, czego nie zdołam zniszczyć, podchodząc bliżej? Pochyliłam się, obejmując rękami i płakałam. Burza odchodziła powoli. Rozdział 9 Christophe prowadził tak, jakby urodził się w górach. Niebieskie oczy miał zwężone, błoto schło na nim; poruszał kierownicą i naciskał hamulec, gdy przejeżdżaliśmy przez strumienie wody. Burza odchodziła, światło było teraz zwykłym światłem szarego dnia, przefiltrowanym przez zachlapaną błotem przednią szybę. Graves przypalił papierosa i zakasłał
69
na tylnym siedzeniu. Ash kulił się za mną, co jakiś czas wydając cichy skowyt. No, przynamniej teraz wiemy, że mógł spokojnie przemieniać się z chłopca w wilkołaka i odwrotnie. Hurra. Christophe klął bez zapału, gdy samochód wpadał w poślizg, i kręcił kierownicą. Przez rozdarcia jego dżinsów i swetra przeświecała blada skóra. Otarłam policzki dłonią; przez wybite okno wpadał do środka strumień zimnego, wilgotnego powietrza. Deszcz ustawał powoli. Wkrótce zupełnie przestanie padać, wyjdzie słońce, nad światem uniosą się białe kłęby pary, a drogi będą wyglądać niczym strumienie gęstej mgły. Z obu stron napierała na nas soczysta zieleń, teraz nie wydawała się już blada czy chora w dziwnym, zielonożółtym świetle burzy. - Od razu wdarli się do środka - powiedział Graves, wypuszczając dym. - Od razu. I dom stanął w płomieniach. Jezu. Zapach papierosów mieszał się z wonią rozkładającej się wampirzej krwi, świeżą miedzią innej krwi i mocnym zapachem błota. Do tego dochodził słaby korzenny aromat, płynący ode mnie i Christophe'a. Pachniałam jak to miejsce w centrum handlowym, gdzie sprzedają bułeczki cynamonowe, podnoszące ci poziom cukru już przez samo to, że przechodzisz obok nich. Christophe, jak zwykle, pachniał jak nadzienie do ciasta. Cieszyło mnie to, bo łagodziło głód krwi. Swoją drogą, jakim cudem zdołałam czuć cokolwiek po tak długim płaczu? W samochodzie unosiła się również woń brudnego wilkołaka i delikatny, bezbarwny odór wściekłości, wsączający się w każdą powierzchnię. Ta mieszanina zapachów mogła spowodować ból głowy; zakłuło mnie w skroniach. Christophe wpatrywał się w przednią szybę, w jego policzku drgał mięsień. Zerkałam na niego ukradkiem. Nadal był piękny, nawet pod warstwą błota, własnej krwi i posoki wampirów. Nie miał dziewczęcej urody, nie był gogusiem, zbyt zajętym sprawdzaniem w lustrze swojej fryzury, żeby zwró-
70
cić uwagę na kogoś innego. Nie, jego twarz po prostu... była piękna. Rysy tworzyły harmonijną całość, sprawiającą, że był doskonały i cudowny zarazem. Jak mówiło stare powiedzenie, stanowił balsam dla oczu. Moje oczy potrzebowały ukojenia po tak długim płaczu. Zerkanie na niego pomagało. Ale w tej chwili wyglądał również groźnie. Był blady, szczęki miał zaciśnięte tak mocno, że nie zdziwiłabym się, gdyby potrzaskały mu zęby. Powiedział tylko dwa zdania. „Jesteś ranna?" Gdy wykrztusiłam, że nie, jego szczęki zacisnęły się, oczy stały się zimne. „Wsiadaj do samochodu", rzucił. Gdy o tym myślałam, Christophe odezwał się po raz trzeci: - Loup-garou. Graves wypuścił głośno powietrze, wydmuchując dym. Moje oczy łzawiły, zakręciło mnie w nosie. - No? - Skoro już musisz palić, daj mi jednego. - Jasne, stary. - Wyciągnął rękę nad moim ramieniem; Christophe wziął papierosa, nie patrząc, wsunął do ust, przyłożył rękę do końca, w jego dłoni pojawił się błysk. Zaciągnął się papierosem, wydmuchał dym. Przypalił bez zapalniczki. Stary przyjaciel taty, Augie, też tak robił. Fajna sztuczka, może kiedyś mnie jej nauczą? W krtani Asha zrodził się skowyt. - Wiem - rzekł Christophe. - Spokojnie, srebrnogłowy. Wszystko pod kontrolą. Przełknęłam ślinę, zabolało mnie wyschnięte gardło. - Christophe... Przechylił delikatnie głowę. Na jego ubłoconych, mokrych włosach pojawiły się jasne pasemka, kły wycofały się. - Milady - rzekł cicho. Zaciągnął się jeszcze raz, brutalnie skręcając kierownicę, gdy przejeżdżaliśmy przez płytki strumień. Wyglądał, jakby wiedział, dokąd jedziemy. Bardzo mnie to cieszyło.
71
Jak mnie znalazłeś? Co tu się działo? Gdzie jest reszta Zakonu? Nadal są na mnie wściekli? Ale przede wszystkim: - Przepraszam. Rzucił mi jedno, bardzo niebieskie, niemal zdumione spojrzenie. - Za co, milna? Jezu Chryste. - Za... za to, że powiedziałam, że cię nienawidzę. Za oskarżenia. Za... - To... - Zaklął znowu, cicho i wcisnął gaz. Wpadliśmy na ścianę podszytu i wyjechaliśmy na coś, co wyglądało jak zarośnięty szlak przemytników alkoholu, ale od razu zapanował nad samochodem. Z całej siły zaciskałam rękę na drzwiach, łzy nadal płynęły mi po policzkach, wycieranie nie miało sensu. Czułam tępe uderzenia bólu głowy, piekły mnie oczy. Aspekt opadł, teraz był uspokajającym ciepłem, rozchodzącym się po mojej skórze warstwa po warstwie. Po chwili ciszy Christophe odezwał się znowu: - To bez znaczenia. - Wydawało mi się, że trochę się rozluźnił. - Nie pachniesz krwią. Jesteś ranna? Przecież już powiedziałam, że nie. Ale i tak obejrzałam się bardzo starannie. Byłam okropnie brudna, tapicerka już nigdy nie wróci do czasów świetności. Wjechaliśmy na następne wyboje, zadrżała szyba. - Ze mną wszystko porządku. Jak mnie znalazłeś? - Możesz się ukryć przed Zakonem, mój mały ptaszku. Możesz się nawet ukryć przed moim ojcem, niech ci Bóg pomoże. Ale przede mną? Nie. Przede mną nie zdołasz się skryć. -O dziwo, na jego twarzy pojawił się łobuzerski uśmiech; błyszczały mu oczy, kąciki ust unosiły się, jakbyśmy znów trenowali, a on był z siebie bardzo zadowolony. Cieszę się tylko, że dotarłem w samą porę. Próbowałam puścić drzwi, ale nic z tego, moje palce nie miały zamiaru mnie słuchać. - Zakon...
72
- Chciałabyś do nich zadzwonić? Byliby w siódmym niebie, że mają od ciebie wiadomość. Co go tak bawi, do cholery? To, co chciałam powiedzieć, narastało we mnie, uniosło się i osiadło w moim gardle jak pokryta kwasem gula. Christophe posłał mi kolejne spojrzenie. Z papierosem wyglądał na trochę starszego, dziewiętnaście, dwadzieścia lat, nie szczeniackie osiemnaście. Djamphiry mają zwykle zbyt wiele gracji i wdzięku, żeby wyglądać wiarygodnie. Nawet w podartym ubraniu, nawet wysmarowany błotem i zły Christophe wyglądał idealnie. I zdawał się panować nad sytuacją. Dzięki ci, Boże. Poczułam ulgę, moje napięte nerwy rozluźniły się w jednej chwili. - Po co miałabym do nich dzwonić? Żeby znów mogli sprzedać któreś z nas wampirom? Nie, dziękuję. Z drugiej strony, Zakon był dobrą ochroną. Przeważnie. Wzruszył ramionami, wysychające błoto zatrzeszczało. Włosy spadały mu na ramiona, jasne pasemka znikały, gdy aspekt cofał się powoli. - Nie powinienem był ufać Leontusowi. To moja wina. Cóż, nie miałam zamiaru dodatkowo mu dokopać. - Ja też mu ufałam... - Głos mi się załamał, nie dokończyłam. - Dokąd jedziemy? - wtrącił się Graves. Christophe wzruszył ramionami. - Doprowadzić się do porządku i odpocząć. Milady potrzebuje jedzenia i... - Nie nazywaj mnie tak - wypaliłam i złapałam się drzwi, jakbym tonęła. - Jezu, Christophe. Proszę. - Nie masz ochoty na odrobinę formalności? - Wjechaliśmy na kolejne wyboje, ale tu już droga była bardziej sucha, po tej stronie gór burza zrobiła mniejsze spustoszenie. - Jak sobie życzysz, księżniczko. W pobliżu jest spore miasto, zdobędziemy zapasy i nowy wóz, ten długo nie pociągnie. Super.
73
- Wszystkie nasze zapasy zostały w domu - Zabrzmiało to beznamiętnie, słowa przychodziły mi z trudem. - W domu babci. I... spłonęły. A przecież tak lało, czemu dom ciągle płonął? - Albo myśleli, że jesteś w środku, albo spalili go, żeby pozbawić cię ochrony. - Christophe spochmurniał, po niedawnym rozbawieniu nie został nawet ślad. Teraz zaciągał się papierosem z taką mocą, jakby ten był jego osobistym wrogiem. - Twój loup-garou myślał pewnie, że zdoła sam je odciągnąć. Głupi. Graves dał się podpuścić. - Odpieprz się. - Dźwięczący w tych słowach rozkaz, mentalna dominacja loup-garou sprawiła, że przestrzeń w samochodzie skurczyła się, stała się gorąca i drżąca. Wykręciłam szyję, spoglądając przez ramię. Siedział dokładnie za Christophe'em, papierosa trzymał w ustach, zaciśnięta pięść spoczywała na ubłoconym kolanie. - Skąd możemy wiedzieć, że nie ty je tu ściągnąłeś, Reynard? Christophe milczał, ale jego ręka zacisnęła się mocniej na kierownicy. - Przestańcie. Obaj. - Przełknęłam ślinę. Mrowienie kłów mijało, dzięki Bogu. Nie musiałam już uważać na język i mówić, nie odsłaniając zębów. - Po prostu dajmy temu spokój, dobrze? Nie odwalajmy roboty za wampiry. - Dla ciebie wszystko, Dru. - Ton Christophe'a był chłodny i spokojny. - Naprawdę. A teraz bądźcie cicho i pozwólcie mi się skupić. Graves patrzył na mnie pociemniałymi oczami. On i Christophe szli łeb w łeb w tym wyścigu wściekłości. Nigdy przedtem nie widziałam Gravesa tak wkurzonego. - Hej. - Uwolniłam lewą rękę, wyciągnęłam w jego stronę. - Graves. Graves. Drżał. Jego długi czarny płaszcz zniknął, czyżby został w domu? Bez niego wyglądał jakoś tak... inaczej. Ale kolczyk z czaszką i piszczelami nadal połyskiwał w jego uchu. Patrzyłam na ten błysk i dziwnie się czułam. Jakbym coś straciła.
74
Miał rozdarty podkoszulek, ale siniaki schodziły z jego twarzy. Wilkołaki, nawet nieporastające sierścią loup-garou, nie noszą długo śladów walki pod warunkiem, że mogą odpocząć i coś zjeść. Wtedy fizyczne uszkodzenia goją się bardzo szybko. Ale teraz martwiłam się o jego wewnętrzne rany, tam, gdzie leczenie nie sięgnie. Ash zaskomlał cicho. Nim zrozumiałam, co robię, klęczałam na siedzeniu, odwrócona do Gravesa. - Graves, spójrz na mnie. Spójrz na mnie. Patrzył na mnie, ale chciałam, żeby mnie zobaczył. Wyglądał... Jezu. Był zły i przerażony, od wyrządzenia komuś krzywdy dzieliły go milimetry. Jego tęczówki były niemal czarne, tak ciemne, że źrenice zniknęły. - Dru. - Opuścił okno, wyrzucił dymiący niedopałek. -Nie martw się o mnie. Zapnij pas. No i co jeszcze? - Wyglądasz... Wzruszenie ramion, pod mokrym, niemożliwie brudnym podkoszulkiem poruszyły się mięśnie, w jego oczach pojawił się ślad zieleni. Pokręcił głową, mocno, jakby odrzucał nieprzyjemną myśl; z końców włosów spadła woda. - Ten wampirak mnie wkurza. Odpręż się, wszystko jest superowo. - Graves... - Usiądź. - Jego wściekłość opadła. Teraz wyglądał tylko na zmęczonego i zirytowanego, oczy znów zapłonęły zielenią. Jego zarost był teraz wyraźniej widoczny. A ja zawsze myślałam, że pół-Azjaci nie mają zarostu... - Zapnij pasy, żebym nie musiał się o ciebie martwić, gdy ten dupek prowadzi. Dobrze? Byłam zbyt zmęczona, żeby się spierać. Usiadłam, zapięłam pas, a potem skuliłam się przy drzwiach, drżąc. Christophe prowadził, Graves gotował się ze złości, Ash w końcu przestał skomleć. Gdy wydostaliśmy się z lasu i wjechaliśmy na autostradę, słońce wyjrzało zza chmur. Zamknęłam oczy.
75
Rozdział 10 Pod prysznicem w Holiday Inn poczułam się jak w niebie. Suche ubrania były niczym absolutny luksus. Czarny podkoszulek i dżinsy, bielizny co prawda brak, ale nie narzekałam. Majtki zawsze można dokupić później, pod warunkiem że nadal się żyje. Christophe wybrał właściwy rozmiar. To dawało do myślenia, ale nie miałam zamiaru teraz się nad tym zastanawiać. Miałam zbyt wiele do przetrawienia. Jak tylko wyszłam z łazienki, zajął ją Graves. Christophe wycierał włosy hotelowym ręcznikiem, stojąc przy oknie i wyglądając przez wąską szczelinę między tanimi zasłonami, na jego twarz padała cienka smużka słońca. Spojrzał na mnie, cień uśmiechu spoczął na jego wargach. - Rozkwitłaś. - Nie było w tym zdumienia, raczej zadowolenie i gratulacje. Alleluja! Wreszcie ktoś zauważył, że zmieniła mi się twarz i cała reszta mojego ciała. Ash kulił się w kącie. Nadal był ubłocony, trzeba go będzie umyć, jak Graves wyjdzie z łazienki. Na podwójnym łóżku leżała sterta ręczników, wzięłam jeden i też zaczęłam wycierać włosy. Na szczęście w torbie miałam grzebień. Tak, było mi ciepło i sucho, chwilowo niczego więcej nie pragnęłam. - Wiem, że wyglądam inaczej. Dziwacznie. - Dziwacznie? - Opuścił rękę z ręcznikiem. Zadbał o wszystko. Załatwił pokój, doprowadził się do porządku i zniknął na dwadzieścia minut. W tym czasie Graves kręcił się po pokoju, Ash kulił w kącie, a ja zerkałam tęsknie na łazienkę. Potem wrócił, ubrany w nowy czarny podkoszulek w serek, przynosząc kilka szeleszczących toreb z Walmartu, na jego ramieniu wisiała nowa torba. Wcisnął mi w ręce jedną z toreb z zakupami i kazał się umyć: „My możemy poczekać. Idź".
76
Nie miałam sił protestować. - No wiesz, moja twarz wygląda inaczej, niesamowicie. -Usiadłam na łóżku przy ścianie. Założę się, że Christophe położył moją torbę tam, gdzie chciał, żebym była. Jak najdalej od drzwi i okien. To była jedyna trzeźwa myśl w ogólnym rozanieleniu. - Jesteś piękna - powiedział to tak beznamiętnie, że niemal umknął mi sens słów. - Jak zawsze, kochanie. Za chwilę powinni przynieść jedzenie. Wypuściłam powietrze. - Christophe... Odwrócił się od okna. I choć nadal suszył włosy ręcznikiem, wyglądał perfekcyjnie. Jasne pasemka na elegancko obciętych włosach były idealne, delikatne plamy wilgoci i błota sprawiały wrażenie, że są na swoim miejscu. - Jak już coś zjesz, chciałbym prosić o wyjaśnienie. Żeby wiedzieć, co się dzieje. Ale najpierw wyjaśnijmy sobie coś innego. Podszedł do mnie przez pokój, ciskając ręcznik na inne łóżko. Ash odchylił się do tyłu na piętach i patrzył uważnie, jego oczy płonęły ogniem, na twarzy malowała się powaga i... strach? Nie wiedziałam. Christophe pochylił się, jego zabłocone buty znalazły się tuż przed moimi bosymi stopami. Poczułam ciepły zapach szarlotki. Był tak znajomy, że do oczu napłynęły mi łzy. Przywykłam do tego zapachu przez ostatnie kilka miesięcy... Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo mi go brakowało. I tego wrażenia, że jest ktoś, kto czuwa, że ja mogę się odprężyć, bo ktoś inny zajmie się wszystkim. Nie chodzi o to, że jestem słaba. No, może trochę... Chociaż? ... Rzecz w tym, że zawsze byłam tylko pomocnikiem taty. To on mówił, co mam zrobić, gdzie stanąć, jak się zachować. Brakowało mi świadomości mojego miejsca na świecie. Z Christophe'em obok tamto uczucie wracało. Na tyle, że wreszcie mogłam się odprężyć. Chociaż trochę.
77
- Ja... ee... - Nie lubię twojego loup-garou. - Nawet teraz nie potrafi! nazwać Gravesa po imieniu. Jego twarz dzieliły centymetry od mojej. Oczy miał chłodne, zimowe, jak oczy taty, brakowało tylko lawendowych nitek w tęczówkach. Skóra była idealnie gładka, delikatne plamy trawy wyglądały, jakby umieszczono je tu specjalnie. Trzeba mocno trzeć, żeby usunąć sok z trawy. -Jest jak kula u nogi i jest podejrzany. Zazdroszczę mu twojej lojalności... Ale ja nie zdradziłem nikogo mojemu ojcu. Gdy chcę kogoś zabić, robię to sam. Rozumiesz? Gdy tak się nade mną nachylał, w pokoju brakowało powietrza. - Christophe... - Szukałam innego słowa, ale mózg mnie zawiódł. Chris... Dotknął mokrego loka, który spadł mi na twarz, odsunął go. Czułam ciepło jego dłoni, gdy była tak blisko. Bardzo starał się nie dotknąć mojego policzka, za to poczułam jego palce na nadgarstku. Uniósł moją prawą rękę, położył w mojej dłoni coś bardzo małego, zamknął palce. Dwa małe przedmioty z ostrymi krawędziami. - Nie muszę lubić twojego loup-garou, żebyś mi zaufała, prawda? Wyszeptał, jego wargi poruszyły się delikatnie. Chciałam skinąć głową albo pokręcić, albo zrobić cokolwiek, ale nie mogłam się ruszyć. Oddychanie przychodziło mi z trudem. Był tak blisko, puls na jego szyi przyzywał mnie. Gdybym przysunęła się bliżej, czy mogłabym wbić w niego kły, poczuć jego gorącą krew na języku? Czy usłyszałabym jego głos mojej głowie tak, jak słyszałam Annę? Czemu nie zrobiłam tego teraz? Pochylił się i przez jeden szalony moment pomyślałam, że mnie pocałuje. Zamiast tego przycisnął usta do mojego czoła i wciągnął powietrze. Przeszył go dreszcz. - Mój Boże - szepnął, jego usta poruszyły się na mojej skórze, teraz i ja zadrżałam. - Dzięki Bogu, nadal oddychasz. Ktoś zastukał do drzwi. Podskoczyłam, Ash przekręcił się, a Christophe już był przy drzwiach, w jednym ułamku sekundy. Był tak piekielnie szybki...
78
- Spokojnie. - W jego głosie znów zadźwięczało rozbawienie. Przynieśli jedzenie. Gdy otwierał drzwi, rozwarłam dłoń. Leżały na niej dwa diamentowe kolczyki. Jeden zostawiłam w moim pokoju w Scholi, pewnie właśnie dzięki niemu mnie znalazł, drugi na stole w domu babci. W płonącym domu babci. Czy Christophe był w środku, gdy nastąpił atak? Z Gravesem? Zacisnęłam pięść. Ash już był na nogach, poruszał nosem, węsząc, jego oczy się uspokoiły. W łazience panowała głucha cisza, pewnie Graves słyszał każde nasze słowo. Super. Po prostu super. Położyłam notatnik na stole, stłumiłam beknięcie, odbijało mi się bekonem. Sandwicze klubowe są wszędzie podobne, a ja pochłonęłam swój tak szybko, że niemal nie czułam smaku. Frytki były niezłe, jeśli dodało się dużo keczupu. - To wszystko, co mam - oznajmiłam. - Trasy, trasy alternatywne, miejsca, gdzie moglibyśmy zdobyć pieniądze, wszystko. Christophe przewracał strony. - Dobra robota. Jechaliście do Kalifornii? - Sam nie jadł, ale zamówił tyle jedzenia, że wystarczyłoby dla sześciu osób. Rachunek będzie astronomiczny. Poczułam ulgę na myśl, że to nie mój problem. Ash był zajęty unicestwianiem ostatniej porcji steku i jajek, Graves jadł wolno cheeseburgera z bekonem, żując starannie każdy kęs i obserwując nas zwężonymi oczami. Nie chciał usiąść przy stole, siedział na podłodze, opierając się plecami o łóżko stojące najbliżej drzwi. Wzruszyłam ramionami. - Na razie tak. Wiem, jak uciekać. Ja... - Zawahałam się. - Nie wrócę do Zakonu. Christophe wzruszył ramionami. Nie mówił nic, tylko patrzył.
79
O, do cholery, przecież chyba mogę mu powiedzieć. - W Caramel jest łowca, jeden ze znajomych taty. Poluje na wampiry ze swoim gangiem. Doszłam do wniosku, że to najlepszy wybór spośród przyjaciół taty. Nie wiem, którzy z nich są djamphirami, jak August, a którzy... Po prostu uznałam, że Remy będzie najbezpieczniejszy. Poza tym on jest na drugim końcu kraju, a my nigdy nie spędzaliśmy dużo czasu w Kalifornii, jeśli już tam byliśmy. Mieszkaliśmy głównie poniżej linii Masona-Dixona. Cholera, spędziliśmy więcej czasu z Augustem niż... Przełknęłam ślinę. W razie czego będę mogła przeskoczyć przez granicę do Tijuany i potem jechać na południe. Wprawdzie są tam chupacabras, karaluchy i inne ohydztwa, ale po pierwsze, tam będzie trudniej mnie wyśledzić, po drugie, pomoże mi Juan Raul. Dużo wysiłku kosztowało mnie, żeby tego nie powiedzieć. Ze zdenerwowania zaczynałam trajkotać jak nakręcona, a to nigdy nie jest dobre. Christophe skinął głową. - Słusznie. Do jutra będę miał więcej pieniędzy i samochód, który nie wzbudzi podejrzeń, tamtego już się pozbyłem. Od razu się do tego przyczepiłam. - To co, dzisiaj jesteśmy bez transportu? A jeśli... - Mam plan awaryjny. - Przewrócił oczami, typowa mina nastolatka. - Miejże do mnie choć trochę zaufania. Poza tym wczoraj nie uciekł żaden wampir, jestem pewien, że mamy przynajmniej jedną noc, zanim nas tu wyśledzą. - Wrócił do początku notesu, podsunął sobie atlas i otworzył tam, gdzie planowałam nasz pierwszy postój. - Jesteś pewien, że żaden z nich nie uciekł? - Moje dłonie były podejrzanie wilgotne i to nie tylko dlatego, że było tu ponad trzydzieści stopni i sto procent wilgotności. Myślałam, że moje włosy od razu się skręcą, ale nie. Jedwabiste loki z blond odcieniem spadały mi luźno na ramiona. Gdybym splotła je w warkocz i tak by się rozpadł. Nie miałam ani kawałka gumki, żeby je związać, ta, której używałam, leżała teraz na łące, wbita w błoto.
80
Za to rozpuszczone włosy zasłaniały diamentowe kolczyki. Tak, znów je założyłam. Dlaczego nie? Przynajmniej Christophe nigdy się nie wahał. Zawsze był taki sam: zagniewany, tajemniczy, trochę niesamowity, bo tyle starszy ode mnie i zamknięty w ciele nastolatka... Za to nigdy nie zaprzeczał temu, co mówił wcześniej. I nigdy nie musiałam zgadywać czy mnie lubi, czy nie. O czym ty myślisz, Dru? - Jestem absolutnie pewien. - W jego głosie było tyle przekonania. .. Jak to jest, być tak pewnym wszystkiego? Nigdy nie wydawał się zdenerwowany, nigdy nie wyglądał, jakby miał zmienić o mnie zdanie. - Dzięki. - Wypadło to blado i nieadekwatnie. - Za wszystko. - To dla mnie zaszczyt i przyjemność. - Nawet nie podniósł wzroku. - Jak udało ci się uciec Siergiejowi? Wzdrygnęłam się na dźwięk tego imienia, Ash podniósł czujnie wzrok, Graves się przygarbił. Teraz wpatrywał się w swój talerz, nie we mnie. Cóż, to pytanie musiało w końcu paść. A ja byłam mu winna wyjaśnienie. Poczułam suchość w ustach. - Anna... była tam. I ta jej straż. Wszyscy zamknięci. My... Leon też tam był. Uderzyłam go bardzo mocno i uderzyłam Sier... - Nie potrafiłam wymówić jego imienia. Nie po tamtym magazynie i małym ciemnym pokoju, w którym po prostu się pojawił. - Dziabnęłam go... - Lampą. - Graves przyszedł mi z pomocą. - A potem się wynieśliśmy. Nie wspomniał o tym, że ssałam krew Anny. Ani o tym, że wrócił i strzelił do króla wampirów. I uratował mi życie. Spostrzegłam, że ściskam złączone dłonie. Moje kły zaczęły delikatnie mrowić, poczułam zapach dymu. - Graves po mnie wrócił. Wszystko płonęło. Anna i jej strażnicy zniknęli. Jak już byliśmy na zewnątrz, znalazł nas Ash.
81
- Powinienem był pójść za srebrnogłowym. - Christophe odsunął atlas, jeszcze raz przewertował notatnik. - Bóg jeden wie, jak on cię znajduje. Nie rozumiem tego. No i teraz nie jest już złamany. - To stało się wcześniej, w Scholi Primie. Tuż przed tym, gdy Leon... wystawił mnie. - Zabrakło mi słów. Podciągnęłam nogi, oparłam pięty o krzesło, objęłam rękami kolana. - Zasugerował, że to ty wydałeś Gravesa Siergiejowi, z mojego powodu. A ja mu uwierzyłam. Tak czy inaczej, wyniosłam się ze Scholi, a resztę znasz. - Częściowo. - Nadal wpatrywał się w mój charakter pisma. Kartki zadrżały, gdy się wzdrygnął. - Wyruszyliśmy, by ratować loup-garou, ale okazało się, że to zmyłka, potem trafiliśmy na kolejną. To była zręcznie przygotowana pułapka. - Czy znalazłeś... czy Leon... - zaczęłam. To prawda, że Leon zdradził mnie królowi wampirów i byłam niemal pewna, że zginął w tym małym ciemnym pokoju. Tak samo Graves.' Ale mimo wszystko był djamphirem, nie wampirem i miałam nadzieję, że jakoś się z tego wykaraskał. - Nie żyje. A gdyby było inaczej, sam bym go zabił. Mój ojciec uciekł, śmiertelnie ranny, a ja byłem pewien, że ty nadal żyjesz. Pewnie Zakon przestał już przetrząsać tamto pogorzelisko w poszukiwaniu twoich szczątków. Powiedział to z takim spokojem... Sandwicz poruszył się w moim żołądku, przełknęłam ślinę, usiłując przekonać go, żeby został tam, gdzie był. - Bruce też myśli, że jestem martwa? Christophe wzruszył ramionami, odłożył notatnik. - Niedługo zajdzie słonce. Idę poczynić pewne przygotowania. Mam nadzieję, że mogę prosić cię, byś tu została, a ty posłuchasz? Skinęłam głową. - Chyba że pojawią się kolejne wampiry - To miał być dowcip, ale wypadł słabo. Objęłam kolana jeszcze mocniej, mój podkoszulek się zadarł. Teraz, gdy moje ciało tak się zmieniło, właściwie nie wiedziałam, kim tak naprawdę jestem.
82
Christophe spojrzał na mnie łagodnie, w skupieniu. Nigdy nie widziałam, żeby patrzył w ten sposób na kogoś innego. Nawet w prawdziwych wizjach, gdy patrzył na moją matkę, jakby pragnął... Jakby chciał ją zjeść. Nie, to złe słowo. Jakby chciał ją skonsumować, wchłonąć, zasymilować. Ale na mnie patrzył tak, jakby widział mnie, prawdziwą Dru Anderson, a nie tę maskę, którą pokazywałam światu. Odsunął krzesło i wstał jednym płynnym ruchem. - Wrócę przed zmrokiem. - Wziął swoją nową torbę i przeszedł obok mnie, po drodze opuszczając rękę i dotykając mojego ramienia. Poczułam się tak, jakby wlał we mnie gorącą siłę; fala ciepła dotarła aż do kości, nie pozostała na skórze, jak aspekt. Zatrzymał się przy drzwiach. Spojrzał na mnie przez ramię, to było tak, jakbyśmy byli sami w pokoju. - Cały czas miejcie zamknięte drzwi. Gdy wyszedł na korytarz, do pokoju wpadło wilgotne powietrze i oślepiające światło słońca; klimatyzacja zwiększyła nawiew zimnego powietrza. Tu, w betonowej dolinie, nadchodziła najgorętsza część dnia, popołudnie przechodzące w wieczór. W górach przynajmniej byłby wiatr, strumień i drzewa... I spalony szkielet domu. Teraz nie miałam już nic oprócz ziemi, a i to dopiero kiedy skończę osiemnaście lat. Zawsze myślałam, że przeniosę się tam, jak skończę szkołę, gdy ucieknę od wszystkiego. Może odczyniałabym uroki i inne takie rzeczy w zamian za jedzenie, tak jak babcia. W tej części kraju mogłabym jakoś związać koniec z końcem; ludzie w górach tak właśnie żyli. Wiedziałam, że tak naprawdę to by nie zagrało. Ale takie miałam marzenie, które teraz zostało mi wydarte. Tak jak wszystko inne. Drżenie przesunęło się po moich kościach, jakby ciało nie mogło się zdecydować, czy dostanę ataku agresji, czy nie.
83
Ash nadal jadł, wpatrując się we mnie jasnymi oczami. Ciągle był strasznie brudny, musiałam jakoś zaciągnąć go pod prysznic. Christophe przyniósł ubranie również jemu, myślał o wszystkim. - Dru? - Graves poruszył się, jakby chciał oderwać się od łóżka. - W porządku? Nawet nie pytaj... - Ja... - Zapiekły mnie oczy. - Nie wiem. Sztywnymi palcami odgarnął włosy ze swojej twarzy. Nie patrzył na mnie. - On tam był. Na krótko przed tym... przed atakiem wampirów. - Straciłeś płaszcz. - Moje włosy zasłoniły twarz, pieczenie w oczach przeszło w gorące łzy. Teraz nie mogłam ich już powstrzymać. Jezu. Muszę wreszcie przestać ryczeć i to już. Graves chrząknął cicho. - Nie ma sprawy. Na dworze jest chyba z pięćdziesiąt stopni, nie potrzebuję go. Dru, musimy pogadać. O Jezu. Za każdym razem, gdy mamy o czymś gadać, kończy się tym, że jestem jeszcze bardziej rozbita. Nie kupuję tego. - Nie teraz - zerwałam się, otarłam oczy. - Chodź, Ash, musisz się umyć. Rozdział 11 TO znowu było subaru, tylko nowsze niż poprzednie. Elektryczne okna i zamki, duży bagażnik, delikatny zapach wanilii płynący z odświeżacza powietrza, zawieszonego na lusterku wstecznym. Na wschodzie zapalała się szarość, cały świat
84
był soczyście zielony i świeży. Zapowiadał się kolejny upalny dzień, po wyjściu na dwór ubrania od razu przywierały do ciała. Nie wiem, czy Christophe w ogóle spał. Gdy zwinęłam się na łóżku (stojącym najdalej od drzwi), zapadłam w ciemność tak głęboką, że nie zapamiętałam żadnych snów. Gdy zamykałam oczy, Christophe stał, wyglądając przez okno, gdy je otworzyłam, siedział na krześle przy stole, pisząc coś w notatniku. Na jego nadgarstku lśnił srebrny zegarek, w oknie szarzał świt. Christophe podniósł wzrok znad notesu i zobaczył, że nie śpię; opuściliśmy hotel kwadrans później. Trzymałam mocno papierowy kubek z moją latte. Christophe podkręcił trochę klimatyzację. Opony wydawały cichy, przyjemny szmer i gdy zamknęłam oczy, mogłam niemal udawać, że jadę z tatą. Tylko że w ciszy z tatą nigdy nie było takiej złości czy groźby. Ash kulił się na swojej połowie tylnego siedzenia, wydawał się taki drobny. Graves garbił się na swoim miejscu, trzymając w ręku kawę americano i wyglądając przez okno z taką intensywnością, jakby w mijanym krajobrazie spodziewał się znaleźć rozwiązanie kwestii pokoju na świecie. Wytrzymałam całe dwadzieścia minut, zanim włączyłam radio, żeby wypełnić ciszę i kręciłam gałką, dopóki nie znalazłam stacji ze starymi przebojami. Graves wytrzymał pół godziny, zanim otworzył okno i zapalił papierosa. Christophe nie odezwał się ani słowem, ale widziałam, jak zacisnął szczęki. Do Kalifornii był kawał drogi. I coś mi mówiło, że to będzie długa podróż. - O Boże - wyjęczałam. - Proszę, tylko nie pizza. Nie tknę już śmieciowego żarcia. - Co ci się nie podoba w pizzy? - chciał wiedzieć Graves. -Dużo sera, skwierczący tłuszcz, pepperoni... - Uch. - Przycisnęłam dłonie do żołądka. - Żadnej pizzy, Christophe. I żadnych hamburgerów. Chcę zjeść coś dobrego. -
85
Poczułam ukłucie sumienia i dodałam: - Jeśli możemy sobie na to pozwolić. Albo zatrzymajmy się w jakimś miejscu z aneksem kuchennym, to coś ugotuję, cholera. Tak, byłam zdesperowana. Christophe mrużył oczy w popołudniowym słońcu. Było bardziej gorąco niż w piekle, klimatyzacja nie działała tak, jak powinna. Uwięziona w samochodzie przez dziesięć godzin, z kilkoma przerwami na toaletę i lunch w McDonaldzie, czułam, że za chwilę zwariuję. Gdybym oglądała coś takiego w telewizji, pewnie świetnie bym się bawiła. - O to się nie martw. Znajdziemy jakieś miłe miejsce -powiedział Christophe ze zmęczeniem. - Jak tylko załatwimy kwestię noclegu. Przejechaliśmy kawał drogi. - Dzięki Bogu. - Wiedziałam, że marudzę, ale w tym momencie miałam to gdzieś. Chciałam wyjść z samochodu i zjeść porządny posiłek. Chciałam coś niesmażonego, coś, co choć trochę przypominałoby normalne jedzenie, a w każdym razie bardziej niż okrągłe krążki zmielonego nie wiadomo czego na anemicznej bułce w towarzystwie tłustej rozmiękczonej skrobii, która być może kiedyś była ziemniakami. - Właściwie - Christophe sprawdził numery na drogowskazach i zjechał z autostrady - wilkom możemy zamówić pizzę, a dla ciebie powinna tu być jakaś meksykańska restauracja... Jeśli mnie pamięć nie myli. Brzmiało cudownie. - Wszyscy możemy pójść do meksykańskiej knajpy. - Nie chciałam zostawiać Asha gdzieś, gdzie mógłby wpakować się w kłopoty. - Jak sobie życzysz. - Chyba nie był zadowolony z takiej perspektywy. Zatrzymaliśmy się na światłach na końcu zjazdu z autostrady. Graves odchrząknął. - Pizza będzie w porządku. Zajmę się Ashem. I co jeszcze? Nie obróciłam się na siedzeniu, żeby na niego popatrzeć, ale mało brakowało.
86
- Powinniśmy trzymać się razem. Ze względu na wampiry. - I tak nie polują na mnie czy na Asha. Wampirak i ja nie czujemy się razem dobrze. Przyda nam się chwila oddechu. -Kolejny szczęk zapalniczki. Ile można palić? Zakręciłam się na siedzeniu, podenerwowana i zirytowana. - Ile dziś wypaliłeś? - Co z tobą, jesteś moją matką? No, jeśli chcesz być złośliwy... - Czy wilkołaki nie zapadają na raka? - Skierowałam to pytanie w stronę przedniej szyby, zakładając za ucho kosmyk włosów. - Nigdy. - Christophe patrzył na światła, czekając, aż strzałka skrętu w lewo zmieni się na zieloną. - Chociaż większość z nich nie lubi zapachu spalenizny. - Tak się tylko zastanawiałam. - Teraz mogłam niby przypadkiem odwrócić głowę, spojrzeć na tylnie siedzenie. Graves wpatrywał się w okno, z uparcie wysuniętym podbródkiem. -Daj spokój, Graves. Chodźmy do meksykańskiej. Założę się, że Christophe załatwi nam margaritę, jak oczaruje kelnerkę. Ale tu trafiłam jak kulą w płot. - Spożywanie alkoholu przed osiągnięciem pełnoletniości... - zaczął Christophe. - On źle działa na mój żołądek - przerwał mu Graves. -Jezu, Dru, daj mi trochę przestrzeni. Przestrzeni? Dobra. - Dam ci tyle przestrzeni, ile potrzebujesz, Edgarze. I od razu pożałowałam tych słów. Zapaliła się zielona strzałka, Christophe nacisnął gaz. Na jego ustach błąkał się delikatny uśmiech; ładnie wyglądał w złotym świetle późnego popołudnia. Graves się nie odezwał. A ja, robiąc sobie w myślach wyrzuty, bałam się obejrzeć. Ale nadal czułam gniew i nie mogłam się uspokoić. - Mają twoje akta w Scholi Primie. - Proszę, oto wyjaśnienie, które powinno wszystko załagodzić. Chyba.
87
Ale Graves nie czekał na wyjaśnienie. - To musiała być ciekawa lektura. - Nie czytałam tego, poznałam tylko twoje imię - rzuciłam obronnie. No, miałam za swoje. - Skoro chodziłaś ze mną do szkoły, powinnaś była wtedy je usłyszeć. Oficjalny ton, prowokacja. Bardzo kusiło mnie podjęcie wyzwania. - Widocznie nie zwróciłam uwagi. - Jasne - zabrzmiało to, jakby się wycofywał. - Wiem. I nadal nie zwracasz. Zwracam, gdy mówisz, że mnie kochasz. I potem, gdy mnie odrzucasz. Ciągle zwracam na ciebie uwagę. To ty nie możesz się zdecydować, głupku. Niewykrzyczenie tego kosztowało mnie masę wysiłku. Bądź tą mądrzejszą - mówiła zawsze babcia. Ale ona nigdy nie musiała radzić sobie z czymś takim. - Dość. - Christophe zwolnił, jak dla mnie za bardzo zbliżając się do zderzaka forda explorera. - Gdzie tu jest dobry hotel? Bądźcie cicho i pozwólcie mi go znaleźć, dzieci. - Nie jesteśmy dziećmi - parsknął Graves. - W porównaniu do mnie jesteście, uwzględniając psychologiczne standardy djamphirów, uwięzionych w ciałach nastolatków. - Mógłby powiedzieć to jeszcze bardziej lekceważąco, gdyby się postarał. Spojrzał na znaki drogowe i westchnął. A Graves mógłby być bardziej nieprzyjemny. Gdyby spróbował. - Włączając Dru? - Milady Dru jest zaskakująco dojrzała. - Christophe skręcił w prawo. Beton narastał wokół nas, wjechaliśmy w zbawczy cień. Klimatyzacja nie pomaga, gdy robi się naprawdę gorąco i wilgotno. - I ma mnóstwo czasu. - Żeby dorosnąć do randek z tobą? - Graves zaśmiał się, gorzkim krótkim śmiechem, podobnym do tego sarkastycznego parsknięcia, którego używał przedtem, gdy był normalnym dzieciakiem. A w każdym razie bardziej ludzkim.
88
Nawet ja nie uwierzyłam, że to powiedział. Wciągnęłam powietrze. Christophe zwolnił, zmienił pas, napięcie w samochodzie chyba jeszcze narosło. Ash siedział absolutnie cicho, mogłam się założyć, że obserwował Gravesa i Christophe'a z żywym zainteresowaniem, patrząc to na jednego, to na drugiego, jak na meczu tenisowym. - Ja nie... - zaczęłam. - To nie twoja sprawa, loup-garou. Milady Dru zrobi, co zechce i nie jest nam winna żadnych wyjaśnień. Naprawdę, wolałabym, żeby nie mówił na mnie „milady". I czemu, do cholery, nagle zrobił się taki poważny? - Słuchajcie... - zaczęłam znowu. - Powiedziałbym, że to jest moja sprawa. - Graves wydmuchał dym. Poczułam spaliny, beton i gniew, rozbolała mnie głowa. Powiedziałbym, że to jak najbardziej moja sprawa. - A ja powiedziałbym, że masz dużo szczęścia, że nadal oddychasz, psie. - Christophe znów skręcił, tym razem w lewo, znęcając się nad pedałem gazu, jakby był jego wrogiem. - Po tym, jak cię przyłapałem na... - Co? - Poruszyłam się na siedzeniu, patrząc na Christophe'a. Przestańcie obaj. To naprawdę nie czas... - Śmiało. - Graves wydmuchał dym, jego oczy znów pociemniały. Napięcie narastało pod skórą, gdy Inny próbował się przebić. - Mów jej, co chcesz. I tak wiadomo, że połowa tego gówna, które wychodzi z twoich ust, to kłamstwa i niedomówienia. Może to ja powinienem jej powiedzieć, co wiem, co? - Doskonale. Powiedz jej to, co wydaje ci się, że wiesz. -Christophe pilnie obserwował drogowskazy, tu ruch był coraz większy. Klimatyzacja wypluwała strumień chłodu, ale nie mogła poradzić sobie z gorącym napięciem. - A ja opowiem jej, jak szykowałeś się, by zostawić ją na łasce morderców Siergieja, uciekając z podkulonym ogonem... Straciłam cierpliwość. - Zamknijcie się, obaj! - Samochód podskoczył na resorach, gdy Christophe wcisnął hamulec. Ash pisnął, medalion
89
mojej mamy był gorący, spostrzegłam, że ściskam go w ręce. Jak niezamężna ciotka, zaciskająca dłonie na sznurze pereł. Niemożliwe stało się faktem - ucichli. Ale i tak nie poprawiło mi to humoru. W ciszy wisiało napięcie, mój żołądek buntował się, produkując kwasy. Pełzliśmy w korku. - To się musi skończyć - powiedziałam. - Bo zostawię was obu i będę uciekać sama. - Albo z Ashem. Wprawdzie jest sklepowym złodziejaszkiem, ale przynajmniej trzyma gębę na kłódkę. - Za każdym razem, jak się tak zachowujecie, coraz bardziej ułatwiacie sprawę wampirom. Jestem zmęczona. I jeśli o mnie chodzi, obaj możecie iść do diabła. I wtedy to do mnie dotarło. Mieliśmy do przejechania cały kontynent - a to był dopiero pierwszy dzień. Z każdą chwilą coraz bardziej tęskniłam za Scholą Primą. Tam przynajmniej miałam nauczycieli i nawet trochę czasu dla siebie - jak zamknęłam drzwi na klucz i ukryłam się pod łóżkiem. Tylko że wtedy zastanawiałam się, kto tym razem wyda mnie wampirom. I martwiłam o Gravesa, zaginionego i prawdopodobnie torturowanego. Oraz Christophe'a, który wyciskał ze mnie siódme poty na sali treningowej i dyrygował mną poza nią, zmuszając do robienia tego, co według niego było słuszne. A teraz jeszcze spłonął dom babci, moja najlepsza karta poszła z dymem. Nie miałam żadnego miejsca, do którego mogłabym pójść, w którym mogłabym się schronić, nic, co choć odległe przypominałoby bezpieczną przystań. - Szlag - wymruczałam. Wciągnęłam kolana na siedzenie, objęłam je. Może gdyby udało mi się zwinąć w kulkę, przestałabym czuć się tak, jakby świat uciekał mi spod nóg? Od czasu zimowej Dakoty, gdy w nocy śniła mi się sowa babci i nie powiedziałam o tym tacie, cały świat wirował coraz szybciej. Za każdym razem, gdy myślałam, że znalazłam coś stałego, ktoś mnie tego pozbawiał. Pora dorosnąć, Dru.
90
Rzecz w tym, że nigdy nie czułam się jak dziecko. Może z babcią, ale ona nie wierzyła w czułostkowość. Czułam się dorosła, odkąd ona... umarła. Ale bez względu na to, jak dorosła się czułam i tak nie radziłam sobie z tym światem. Świat nie uważał, że mogę prowadzić samochód albo pić coś mocniejszego niż bezalkoholowe drinki, że mogę głosować czy choćby żyć samodzielnie. A przecież znałam sklepy okultystyczne niemal w każdym mieście w Stanach, potrafiłam załatwić poltergeista... mogłam być wsparciem taty w domu z krwawiącymi ścianami i wyciem, które nawet on słyszał, domu, będącego nawiedzoną odmianą muchołówki. Wyciągnęliśmy chłopca, który się tam zabłąkał, oddaliśmy go jego rodzinie i tata dostał za to pieniądze... Ale gdyby gliny mnie zgarnęły i dowiedziały się, że nie mam osiemnastu lat, byłabym traktowana jak przestępca i wylądowała w areszcie, choć byłam bardziej odpowiedzialna niż niejeden tak zwany dorosły. Potrafiłam zmierzyć się z królem wampirów w płonącym magazynie, ale oni wsadzili mnie do liceum. Gdyby kiedykolwiek władze zwróciły na mnie uwagę, zakład dla młodocianych byłby ich zdaniem jedynym odpowiednim miejscem. Zresztą, bez względu na to, jak dorosła usiłowałam być, w środku mnie nadal było miejsce, nieobjęte dorastaniem. Był tam strach, zimno i porzucenie, i teraz nie miałam siły, żeby zepchnąć to na dół czy utrzymać w zamknięciu. Poczułam gęsią skórkę, chociaż pociłam się nawet w zimnym powietrzu klimatyzacji. Ze strachu. Moja skóra wydzielała zapach cynamonu. Czemu pachniałam tak jak oni? Jak Christophe z tą jego szarlotkową wodą kolońską, jak Anna, z kwiatową wonią goździków? I jeszcze jedno. Bardzo wyraźnie słyszałam Annę w swojej głowie, po tym, jak zmusiła mnie do wypicia swojej krwi. Dlaczego, do cholery? Nic, co babcia kiedykolwiek mówiła,
91
nie przygotowało mnie do czegoś takiego. Nawet picie krwi z nadgarstka Christophe'a, wtedy, gdy omal nie zginęłam od postrzału, nie dawało żadnej podpowiedzi. - Dru. - Graves wsunął rękę w przestrzeń między siedzeniami. Jego dłoń zacisnęła się na moim ramieniu bardzo delikatnie, mogłam zignorować stalową siłę płynącą pod jego skórą. - Hej. Przepraszam. Jest w porządku, naprawdę. W porządku. Nie płacz. Ash znów zaskomlał w głębi krtani. Ash był ode mnie zależny i to ja wciągnęłam Gravesa w to wszystko. To ja zawiodłam, próbując im pomóc i zapewnić bezpieczeństwo, chociaż starałam się z całych sił. Nieważne, co robiłam, nieważne, jak bardzo się starałam, to ciągle było za mało. Christophe spojrzał na mnie, usłyszałam, jak przełknął ślinę. - Graves... - Poruszył się na siedzeniu, skręcił kierownicę w lewo. Chciałbym cię przeprosić. Opuściłam głowę na kolana, usiłując głęboko oddychać. - Nie ma sprawy. - Nareszcie w glosie Gravesa nie było złości czy niechęci. - Ja... tego. Niedługo będziemy w hotelu, tak? Christophe wcisnął hamulec, zwolnił, samochód toczył się do przodu. - Bardzo niedługo. - Przypilnuję Asha. Zamówimy coś do pokoju, a ty zabierz Dru do jakiegoś fajnego miejsca. Jakiegoś ładnego, wiesz... -Graves ścisnął delikatnie moje ramię. Chyba usiłował mnie pocieszyć. Tylko że byto już za późno na pocieszenie. - Powinna trochę odpocząć - mówił dalej Graves. - Ona... no, jest trochę załamana. Z powodu pożaru. Jestem tu! Nie mówcie o mnie tak, jakby mnie nie było, na Boga! Ale w sumie guzik mnie to obchodziło. Mogli sobie robić, co chcieli. Ja byłam zbyt zajęta powstrzymywaniem mojego
92
żołądka od zwrócenia wszystkiego na deskę rozdzielczą. Utrzymywaniem krzyku, rodzącego się w krtani, żeby nie wyrwał się i nie rozbił wszystkich szyb w samochodzie. - Ona... przeszła ciężkie chwile - powiedział Christophe powoli. Neutralnie. Napięcie w samochodzie opadło. Nadal oddychałam z głową między kolanami, mocno zaciskając powieki. Silnik mruczał łagodnie, jechaliśmy. Skręciliśmy w prawo, koła podskoczyły. Christophe odetchnął głęboko. - Jesteśmy na miejscu. Hotel Cztery Pory Roku, do usług. - Wypasiony... Możemy sobie na to pozwolić? - Graves najwyraźniej był pod wrażeniem. - Naturalnie. Ładne pokoje, dyskretna obsługa, cisza. Idealny. Christophe zaparkował bez problemu. - Mówienie zostawcie mnie. Stańcie za mną i spróbujecie wyglądać... Nieważne. Mnie było już wszystko jedno. Oddychając w szczelinę między kolanami, pragnęłam, żeby ta ciemność trwała wiecznie. - Dru. - Teraz, kpiący i rzeczowy, Christophe bardziej przypominał siebie. Niemal poczułam ulgę. - Musimy się zameldować, kochanie. Graves zdjął rękę z mojego ramienia. Skupiłam się i spojrzałam w górę, mrugając. Hotel rzeczywiście był wypasiony. Od podróbki cegły suszonej na słońcu płynął zapach grubej forsy, obsługa czekała tylko na nasze skinienie. Portier, wysoki mężczyzna o czekoladowej skórze, w eleganckim ciemnogranatowym garniturze, zmierzył wzrokiem nasz wóz. Jego krawat stanowił ostry błysk czerwieni; wszystkie kolory były zbyt intensywne, skakały mi do oczu, wwiercały się w mózg. Tata wolał nie zatrzymywać się w takich miejscach, miał swoje zdanie na temat konstytucyjności i celowości istnienia parkingowych. Ale od czasu do czasu zabierał mnie, żebym
93
wiedziała, czego się spodziewać, jak wejść i wyjść z tych eleganckich hoteli. Mówienie przychodziło mi z trudem. Miałam mokre policzki. - Chyba nie mam odpowiedniego stroju. - Będziemy się wyróżniać. O Boże, na pewno będziemy się tu rzucać w oczy. - Nie przejmuj się. - Christophe poklepał mnie po ramieniu, chyba po raz pierwszy czuł się niezręcznie. Po chwili ta niezręczność minęła, jego twarz wygładziła się. Pewnie już wiedział, jak temu zaradzić. Wyglądasz ślicznie. Zaczekaj, pozwól, że otworzę ci drzwi. Rozdział 12 Christophe przejął kontrolę, spokojnie i skutecznie. Jedno jego spojrzenie, a portier i boy hotelowy rzucili się do nas, parkingowy zabrał nasz samochód, bagaże zostały błyskawicznie wyładowane. Recepcjonista wymruczał coś o rezerwacji i dwie minuty później już byliśmy w pokoju. Christophe dał napiwek boyowi, powiedział coś niskim głosem, a potem popchnął mnie delikatnie w stronę ogromnej, wykładanej granitem łazienki, żebym się odświeżyła. Czyste ubrania pojawiły się, jak za sprawą magii: po wyjściu spod prysznica odkryłam nową parę markowych dżinsów i granatowy jedwabny podkoszulek. Zmywałam z siebie warstwę potu, nie oszczędzając hotelowego mydła i próbowałam nie płakać. Nie udawało mi się. Mazałam się jak dziecko. Nieopodal była włoska restauracja, jedna z tych, którą tata ominąłby szerokim łukiem. Taka, w której przy twoim talerzu leży osiem różnych widelców, kelnerzy zadzierają nosa, a krawat jest obowiązkowy.
94
Włoskość tego miejsca odbiła się również w wystroju. Było tu coś w rodzaju wewnętrznego dziedzińca, pełnego bujnej roślinności; można by go nazwać grotto, ze względu na posągi - nagie, z połyskliwego białego marmuru. Elegancko ubrany maître d'hôtel przytrzymał moje krzesło i dekoracyjnie ułożył zieloną lnianą serwetkę na moich kolanach, dyskretnie nie zwracając uwagi na to, że nadal cicho płaczę. Christophe również udawał, że nic nie widzi i jak tylko zajął swoje miejsce, a szklanki (a właściwie puchary, pełne kruszonego lodu z cieniutkim plasterkiem cytryny) zostały napełnione wodą, zagłębił się w menu. Wytarłam policzki. Stoliki oddzielały rośliny w donicach i treliaże, oplecione dzikim winem. Tyle zachodu z klimatyzacją, żeby zmusić rośliny do rośnięcia w pomieszczeniu... Pomyślałam o tym, kto je podlewa i histeryczny chichot zamarł w mojej krtani. - Fatalny wystrój - rzekł spokojnie Christophe. - Ale konsjerż przysięgał, że jedzenie jest dobre. Masz ochotę na wino? Pokręciłam głową. Wilgotne włosy spadały mi na ramiona, wiązanie ich nie miało sensu. Aspekt rozlewał się ciepłem pod moją skórą, rozluźniając mięśnie, zesztywniałe po całym dniu siedzenia w samochodzie. Odchrząknęłam. Szmer rozmów i szczęk widelców tworzył niemal muzykę. - Ubrania - powiedziałam chropawym głosem. - Skąd je... Jeden kącik ust się uniósł. - Mam swoje metody. Hm... Dla ciebie pewnie primavera. Coś lekkiego. Nie masz nic przeciwko, że ja wybiorę? Jeszcze raz pokręciłam głową. Christophe znów był nieskazitelny, a maître d'hôtel nawet nie zająknął się na temat naszego stroju. Zresztą, dżinsy były markowe, czarny cienki sweter Christophe'a wyraźnie drogi, zaś on sam miał w sobie spokojną elegancję modela z magazynu mody. Za to ja stanowczo byłam z innej bajki. Znów pomyślałam o tym, że wiedział, jaki mam teraz rozmiar. Tego właśnie
95
uczą ich w szkole? Jak zmierzyć dziewczęce biodra jednym rzutem oka? Nie żebym się skarżyła, ale... To była jeszcze jedna rzecz, o której starałam się nie myśleć. - Ja chyba wezmę stek. Zaczniemy od bruschetty, chyba że lubisz kalmary... Nie? Doskonale. Czego się napijesz, jeśli nie wina? - Nie przyniosą mi wina - powiedziałam scenicznym szeptem. Potarłam policzki, usiłując powstrzymać łzy. Na szczęście, wreszcie zaczynały obsychać. - Rany, Christophe! Rzucił mi rozbawione spojrzenie. - Podadzą ci wszystko, co zamówię. Niepotrzebnie się przejmujesz... nieważne. A więc, czego się napijesz? - Dietetycznej coli. Jeśli mają. - Nie chciałam, żeby zabrzmiało to złośliwie. Właściwie czułam ulgę, że zachowywał się tak naturalnie. Ściśnięta kula paniki w środku mnie rozluźniła się nieco. Pachniało zielenią, świeżością i czosnkiem. Luksusem i spokojem. Jakby nie było takiej opcji, żeby jakiś wampir wpadł tu i wszystko zniszczył. Christophe wzruszył ramionami, nadal studiując menu. - Niszczy podniebienie, ale zgoda. Dru... Uratował mnie ruchliwy brązowy pingwin - kelner, który podszedł do naszego stolika. Wyłuszczał nam specjalność zakładu, mówiąc po angielsku z silnym akcentem. Oczy Christophe’a rozjaśniły się; odłożył menu, złożył ręce i powiedział coś, chyba po włosku. Kelner wyglądał na zszokowanego, ale już po chwili rozmawiali jak starzy znajomi. Pomocnik kelnera w śnieżnobiałej marynarce postawił na stoliku talerz z chrupiącymi, parującymi kawałkami chleba, masło w glinianej maselniczce, karafki z oliwą z oliwek i octem balsamicznym oraz mały terakotowy pojemnik, z którego płynął zapach pieczonego czosnku. Na koniec ustawił dwa kieliszki do wina i zniknął. Jak tak dalej pójdzie, na stole zrobi się tłok. Christophe oddał menu kelnerowi, który skłonił się i odszedł.
96
Wzięłam moją szklankę z wodą, wylewając odrobinę, trzęsły mi się ręce. - O co chodziło? - Gość pochodzi z Neapolu, chciałem trochę poćwiczyć. Odpręż się. - Christophe zerknął nad moim ramieniem i zrozumiałam, że siedział tam, gdzie siedziałby tata, gdyby dał się namówić i jednak tu wszedł. Ja byłam zasłonięta kratą, obrośniętą dzikim winem, a on miał na oku niemal całą restaurację, włączając przejście, gdzie kelnerzy i ich pomocnicy latali tam i z powrotem, sprawiając wrażenie kompetentnych i zaaferowanych. - Zjedz kawałek chleba. Rozcierają na nim czosnek, wiesz, odstrasza wampiry. - Naprawdę? - Ożywiłam się trochę. Zmienił wyraz twarzy. - Nie, to był żart. Maharaj mają zakaz jedzenia czosnku i porów. A właściwie ich nieliczne kobiety. Wzdrygnęłam się. W Scholi nie dowiedziałam się zbyt wiele o maharaj, to był program trzeciego roku, podobnie jak system rozkazów i kontroli czy zajęcia z fizjologii paranormalnej lub nauka magii bojowej Maharaj były świetne w magii. Przypomniałam sobie moją sypialnię w Dakocie, syczącego złodzieja snów, skurcz wszystkich mięśni, dopóki Christophe nie chlusnął na mnie wodą. Dowiedziałam się wystarczająco dużo od nauczycieli w Scholi, by wiedzieć, że jego błyskawiczna reakcja uratowała mi życie. - Mój Boże. - Christophe westchnął, położył dłonie na stole. Ładne, sprawne dłonie, z czystymi paznokciami. Masywny srebrny zegarek na jego nadgarstku zalśnił delikatnie. To było coś nowego, zwykle nie nosił biżuterii. - Jestem dziś taki niezręczny, przepraszam. Miałem nadzieję wywołać twój uśmiech. Znów wytarłam policzki wolną ręką, upiłam łyk zimnej wody. W końcu z moich oczu przestały płynąć łzy. Wciągnęłam z drżeniem powietrze i zastanowiłam się przelotnie, jak Ash i Graves radzą sobie w chłodnym, luksusowym pokoju.
97
- To nie twoja wina... Ja tylko... Zabrakło mi słów. Christophe milczał, przechylał głowę, skupiając na mnie całą uwagę. Już niemal zapomniałam, jakie to uczucie patrzeć na niego, gdy się tak pochylał i słuchał. To dawało... wrażenie komfortu. Odstawiłam puchar, na moich mokrych od łez palcach została wilgoć spotniałej szklanki. Sięgnęłam po chleb, choć nadal miałam zaciśnięty żołądek. - Chciałabym, żebyście dogadali się z Gravesem. - No proszę, o tym możemy pogadać. Czemu nie? Chyba już nie mogło być gorzej, prawda? Skrzywiłam się. Na pewno mogło. Christophe opuścił wzrok, dotknął palcem jednego z ciężkich widelców. - Dlaczego on? - Przesunął widelec o kilka milimetrów, potem odłożył go z powrotem na miejsce. Aspekt przechodził przez jego włosy, wygładzając je i pochłaniając jasne pasemka, a potem znikając. - Ze wszystkich istot, z którymi miałbym walczyć o twoje uczucie, dlaczego właśnie on? Nie wydaje mi się, Chris, bym miała jakieś uczucie, o które można walczyć. Ale wiedziałam, o co chodzi. Dla djamphirów wilkołaki były najwyżej obywatelami drugiej kategorii. Nie podobało mi się to. Bardzo. Co mogłam powiedzieć? Że nie umiem rozeznać się we własnych uczuciach? Że czułam się bezpieczna, gdy Graves był obok mnie i wydawało mi się, że ze wszystkim sobie poradzę, dopóki on jest przy mnie, niczym opoka? I że czuję się bezpieczna również wtedy, gdy Christophe jest obok, bo jest przerażający i tak bardzo po mojej stronie? Że pragnęłam Gravesa tak mocno, aż do bólu, a on się wycofywał? Ze moje hormony szalały, powodując, że czerwieniłam się jak głupia za każdym razem, gdy Christophe podchodził blisko i mnie dotykał? Byli niczym olej i woda, i lubiłam ich obu, ale nie razem. Razem budzili we mnie jeszcze większy zamęt.
98
Kelner znów mnie wybawił, zjawiając się z butelką czerwonego wina i nalewając Christophe'owi ceremonialny łyk. Ten spróbował wina z powagą i wygłosił kilka komentarzy. Nos kelnera błyszczał. Nalał wina do dwóch kieliszków, wstawił butelkę do srebrnego, pustego kubełka na stojaku obok stołu i znowu zniknął. Patrzyłam na kieliszek z winem tak, jakby chciał mnie ugryźć. Na pewno nie wyglądałam na dwadzieścia jeden lat. To było zupełnie co innego niż podpijanie tacie jima beama w nocy, gdy on polował, a ja siedziałam sama w domu i czekałam, zastanawiając się, czy po mnie wróci. Zawsze byłam taka dobra w unikaniu „kłopotów" z chłopakami. To nie jest trudne, gdy wiecznie przenosisz się z miejsca na miejsce. Wiesz, jak uniknąć zaangażowania i wyślizgujesz się, zanim chłopak zdąży się naprawdę zainteresować. Ale teraz... Christophe podniósł kieliszek z winem i upił łyk tak, jakby zajmował się tym przez całe życie. No tak, przecież był starszy. Dużo starszy. Odstawił kieliszek precyzyjnym ruchem. - Nie chcę sprawiać ci przykrości, a widzę, że nie robię nic innego. Przepraszam, porozmawiajmy o czymś innym. Lubisz wino? Wzruszyłam ramionami, policzki mi płonęły. - Ja, ee, nie wiem. Nigdy nie piłam. - Spokojnie, zaraz przyniosą ci colę. Pij, co chcesz, Dru. -Patrzył na mnie, jego przenikliwe niebieskie spojrzenie wprawiało mnie w zakłopotanie. Co najmniej. - Wybierz, co chcesz, wszystko jest przed tobą. Nie widziałaś jeszcze dobrych stron naszego świata. Masz czas. Co mogłam na to powiedzieć? Spróbowałam wina, ale smakowało jak rozcieńczalnik do farby, z radością przyjęłam moją colę. Potem, gdy przyniesiono przystawki, Christophe zaczął pytać mnie o drogi i autostrady. Zrobiło się trochę bardziej normalnie, a mnie nie chciało się już płakać. W każdym razie nie bardzo.
99
Rozdział 13 Gdy wróciłam z łazienki, na uprzątniętym stole stała szklanka ze świeżą colą, a Christophe studiował kolejne menu z krytyczną miną. Nie oderwał od niego wzroku, gdy usiadłam na krześle, modląc się w duchu, by nie popełnić jakiegoś poważnego przestępstwa wobec etykiety. W marmurowej łazience mieli nawet miętówki w rżniętym szklanym naczyniu, błyszczących w swoich foliowych opakowaniach. Rozmawialiśmy o najbliższych dniach podróży i różnych ustaleniach. Gdy myślałam o tych następnych kilku krokach, wydawało mi się, że damy radę. Zwłaszcza że Christophe zachowywał się jak tata: zadawał pytania, nie dając mi odczuć, że jestem głupia, podejmował decyzje, stanowcze, ale uczciwie słuchał moich protestów i sugestii. Żaden z nich nie rozwodził się niepotrzebnie. Babci by się to spodobało. Ta myśl ukłuła mnie w mostku. Wzięłam do ręki wysoką spotniałą szklankę z colą i upiłam długi łyk. Po chwili pojawił się dziwny metaliczny posmak. Restauracje mają to do siebie, zawsze coś jest nie tak, nawet w takich wypasionych miejscach. - Jadłaś kiedyś tiramisu? A może wolisz czekoladę? -Christophe przesunął menu w moją stronę. Przycisnęłam rękę do żołądka, jakby mnie zabolał. - Nie... chyba przesadziłam z chlebem. Rzeczywiście dają dobre jedzenie. Poza tym nigdy nie byłam łasuchem. - Jesteś pewna? - Patrzył na mnie z taką nadzieją, jego brwi uniosły się, przystojna twarz była otwarta i zrelaksowana. Nie mogłam się nie uśmiechnąć. - Dobrze, spojrzę, ale niczego nie obiecuję. - Upiłam kilka długich łyków dietetycznej coli, odstawiłam szklankę. Naprawdę miała metaliczny posmak... Skrzywiłam się. - Coś nie tak?
100
- Nie, tylko smak jest trochę dziwny. Chyba powinni zmienić syrop w maszynie. - Zajrzałam do menu. Do opisu połowy deserów użyto określeń, które mogłyby walczyć o nagrodę w konkursie na zagmatwanie. - Kto to pisze? I co to do licha jest kompot? Brzmi jak część samochodu. Christophe roześmiał się. - Jak przypuszczam, gotowane owoce z dodatkiem cukru. Ściągnęłam brwi. - Robią to z rabarbaru i... - Zamrugałam, litery jakby się rozmazały. - Mają ciasto czekoladowe. - Język zaczął mi drętwieć, może to wina czosnku? - Dobrze się czujesz? - Christophe spiął się. - Tak, super. Jestem tylko zmęczona. To był długi dzień. -Oddałam menu. - Zamów, co chcesz, spróbuję kawałek od ciebie. Tylko nie rabarbar, nigdy go nie lubiłam. Zbyt włóknisty. - Doskonale. - Christophe podniósł głowę, kelner zjawił się w mgnieniu oka. Christophe przyglądał mi się, składając zamówienie, z jego ust wypływał potok słów w obcym języku. Kelner znowu się skłonił, teraz wydawał się dziwnie rozmazany, jakbym oglądała go w kiepskim telewizorze. Zamrugałam, usiłując zrozumieć, co się dzieje. Metalowy posmak był coraz silniejszy, rozpływał się na języku; przez mój kręgosłup przeszedł dreszcz. Coś było nie tak. Ale Christophe niczego nie zauważył. Nadal rozmawiał z kelnerem i w końcu oddał mu menu. Potem złożył ręce na stole, tam, gdzie przedtem był jego talerz i przyjrzał mi się. Jego kieliszek był do połowy wypełniony winem, powierzchnia wibrowała delikatnie. - Dru? - W jego głosie zabrzmiał niepokój. - Zbladłaś... Zapadłam się na krzesło, moje ręce ściskały mocno poręcze, metaliczny posmak powędrował w dół gardła. W treliażach za mną coś się poruszyło. Christophe odezwał się cicho, tym razem nie po włosku, zabrzmiało to jak polski, ale wymawiał słowa inaczej niż Augustine. W ustach
101
Augiego brzmiały jak przekleństwa, Christophe wymawiał je precyzyjnie, świetnie radząc sobie ze śmiesznymi dźwiękami. Ja byłam skupiona na utrzymaniu się w pionie. Ktoś ominął treliaże i stanął przy stole po mojej stronie. Był wysoki i szczupły. Spostrzegłam błysk czerwieni i serce skoczyło mi do gardła. To był chłopak o karmelowej skórze, z czarnymi, lśniącymi włosami i ciemnymi, wilgotnymi oczami. Był zabójczo przystojny, ale nie tak jak djamphiry, jego kości policzkowe miały inny kształt, podbródek był ostro zarysowany, nos garbaty. W jego uchu lśniło cienkie złote kółko, opierające się na miękkich włosach. Nosił luźny czerwony podkoszulek i drelichy, mówił po angielsku. - Powolny i ckliwy, co, koleś? - Miał inny akcent niż Christophe. Może Hindus? Z subkontynentu, nie Amerykanin, pomyślałam przez watę w głowie. - Mamy trzy, cztery minuty. Nie przejmuj się, ja tylko unieruchomiłem ją na chwilę. Bądź rozsądny, a nic gorszego jej się nie stanie. Mówił o mnie. Unieruchomił mnie? Spróbowałam się ruszyć, ale nie zdołałam. Wszystkie mięśnie miałam napięte, z trudem oddychałam. Oczy Christophe'a płonęły niebieskim ogniem, aspekt wygładził jego włosy, kły dotknęły dolnej wargi. Utkwił wzrok w chłopaku, jego lewa ręka napięła się, gdy przytrzymał się drżącego stołu. Zrozumiałam, że to nie stół drży, lecz moje nogi, że opieram stopę o podstawę stolika, powodując wibracje. Z kieliszka Christophe'a wylała się odrobina wina. - Przyszedłem cię ostrzec - mówił dalej chłopak. - Będziesz rozsądny? Głos Christophe'a był niski, spokojny i morderczy. - Jeśli ją skrzywdziłeś... - A więc to prawda, co mówią, że mnich się zakochał. -Chłopak się roześmiał. - Jeśli w ciągu dziesięciu minut dostanie djrirosha, nic jej nie będzie. Posłuchaj mnie, Gogol, bo
102
przynoszę nowiny. Zabierz swoją swietoczę i schowaj ją tak głęboko, jak tylko zdołasz. Starszyzna zawarła układ z twoim ojcem, uważają, że to im się bardziej opłaci. Gogol? Prawda, tak brzmi nazwisko Siergieja, a więc i Christophe'a. Serce zabiło mi mocniej, w pole widzenia zakradła się ciemność. - Maharaj i... - Christophe wyglądał na wstrząśniętego. Blond pasemka powróciły na jego włosy, gdy aspekt się wycofał. - Jesteś szalony. Albo kłamiesz. Maharaj? Poczułam słaby, tępy niepokój. Obok czarnej magii i hodowania obrzydlistwa, dzieci djinni były dobre, a nawet bardzo dobre w truciznach. A ja wypiłam sporo coli. - Nie, jestem tylko zdrajcą mojego gatunku, skoro ci o tym mówię. Takie jest postanowienie starszych, więc reszta z nas jest bezradna. Uznałem jednak, że przybędę tu, by cię ostrzec. Pośród nas są tacy, którzy uważają, że łatwiej wytrzymać z mniejszą żmiją. - Maharaj'rai zerwali z Zakonem? - Na idealnie gładkiej twarzy Christophe'a pojawił się szary cień. Wydawał się kompletnie zaskoczony. - Jesteś pewien? Chłopak skinął głową, jego kolczyk błysnął. Spróbowałam wyzwolić się z kokonu, unieruchamiającego moje kończyny. W palcach stóp pojawił się żar, sunący powoli po moich łydkach, centymetr po centymetrze. Palce rąk wydawały się grube i gorące, niczym kiełbaski w rondlu. No, przynajmniej wiedziałam, jak to jest być sparaliżowanym. Moje kończyny były dziwnie sztywne, jakby ciało zastąpiono betonem; stolik przestał drżeć. Oddech wychodził z mojej piersi w krótkich, spazmatycznych haustach, serce trzepotało jak skrzydła kolibra, a nagłe przerażenie, że następnym razem mogę nie wciągnąć powietrza, powodowało, że walczyłam jeszcze mocniej. Stojący obok mnie chłopak pochylił się, poczułam wiew powietrza. Piasek, goździki, płomienie. Pachniał tak, jakby za chwilę miał stanąć w ogniu. W mojej głowie poruszył
103
się dotyk. To byłby ciężki, jasnoniebieski, aromatyczny płomień, wysyłający wstęgi gęstego dymu. Ten dym wpełzłby do moich płuc, zamknął je, mógłby przemienić się w zielonego węża z jasnymi, okrutnymi oczami i pierzastymi skrzydłami... - Jedną chwileczkę. - Chłopak wykonał szybki gest. Rozległ się brzęk, jakby tłuczonego szkła. Christophe uniósł się, potrącając stolik. W twarz uderzył mnie chłodny wiatr, mierzwiąc mi włosy, niosąc ze sobą zapach róż. Stalowe obręcze na mojej piersi rozluźniały się, odpadały jedna po drugiej, mrowienie w palcach rąk i nóg zniknęło w jednej chwili. - O, ma sine wargi. Ale nadal jest piękna. Miłej podróży, Gogol. Christophe zaklął, a chłopak zniknął w podmuchu korzennego wiatru. Czyli nie tylko djamphiry to potrafiły... Mogłam się założyć o każdą sumę, że żaden z gości restauracji niczego nie zauważył. Osunęłam się na krzesło, poczułam ukłucia szpilek w kończynach. Christophe już klęczał obok mnie, ujmując moje bezwolne dłonie, jego skóra parzyła. Wydałam z siebie cichy, koci pisk, urwany w połowie, zabrakło mi powietrza. Ale teraz mogłam znowu odetchnąć. W ustach czułam posmak metalu i różanych płatków. Sztywność kończyn powoli mijała. Widziałam, że Christophe coś mówi, ale nie docierał do mnie żaden dźwięk. Świat znikał w szarości i różu, dotyk w mojej głowie bił jak dzwon. Maharaj. To była zła wiadomość. Bardzo zła wiadomość. Świat powrócił do mnie w jednej chwili, niczym naleśnik podrzucony na patelni. Usłyszałam, jak Christophe wymawia moje imię. - Dru? Dru. Otwórz oczy. Możesz oddychać, wszystko w porządku. - Ciągle trzymał moje ręce, mocno, do bólu kości. Zakasłałam słabo, raziło mnie światło. Osunęłam się na krześle.
104
- Cooo... - Język nie chciał mnie słuchać, brzmiało to tak, jakbym była pijana. Super. Byliśmy w restauracji, zostałam zatruta i mówiłam jak nawalona. Tata dostałby szału. Silny, kłujący ból w piersi przypomniał mi, że o to akurat nie muszę się martwić. W każdym razie nie teraz. I w ogóle już nigdy. Ale i tak nie była to dobra myśl, cholera. Coś zimnego i mokrego dotknęło moich policzków. Zamrugałam, kelner-pingwin ocierał mi twarz mokrą lnianą serwetką, paplając coś do Christophe'a, który odpowiadał mu półsłówkami. Przyglądał mi się uważnie, a gdy zaczęłam zabierać mu ręce, rozluźnił się. - Nareszcie, kochanie. Wszystko dobrze. No nie wiem. Nie wydaje mi się, żeby wszystko było dobrze. - Chciałabym wyjść - powiedziałam wysokim głosem, jak mała dziewczynka, strasznie speszona na przyjęciu czy czymś takim. Zanim stanie się jeszcze coś. - Tak bez deseru? - Kącik jego ust uniósł się delikatnie. Nie miałam pojęcia, jak mógł się uśmiechać z tak ponurą miną. -Doskonale. Chodźmy. Możesz stać? Jeśli nie, pomogę ci. - Czy la signorina będzie... - Kelnerowi chyba nie było łatwo. Nie dziwiłam mu się. Christophe rzucił coś ze smętną miną i ku mojemu zdumieniu, okrągły brązowy mężczyzna zachichotał. - Amore! - Cmoknął palce i uniósł je w górę, a potem oddalił się ze śmiechem. Christophe wrócił do swojej ponurej miny. - Idiota. - Rzucił pieniądze na stół i niemal wywlókł mnie z restauracji. Nie protestowałam - ziemia chwiała się pod moimi nogami jak grzbiet psa, próbującego strząsnąć pchłę. Wyszliśmy w mokrą ciemność, rosnący przed restauracją jaśmin spowił mnie swoim aromatem. Mój żołądek nadal się buntował. - Jezu - szepnęłam. - Co mu powiedziałeś?
105
- Ze ci się oświadczyłem i zemdlałaś. - Christophe westchnął. - Mój Boże, maharaj... - Że co? - Omal nie upadłam, Christophe przytrzymał mnie. Chyba to coś, czym tamten chłopak prysnął mi w twarz było odtrutką, ale nie miałam pewności. I wcale mi się to nie podobało. - Nic innego nie przyszło mi do głowy. Chodź, mały ptaszku, ulice nie są dla ciebie dobrym miejscem. A ja muszę się zastanowić. - Kto to... co do licha... - Nie potrafiłam sklecić sensownego zdania. - To był Levant. Chciał mieć pewność, że nie zaatakuję, dopóki nie powie tego, co ma do powiedzenia. - Christophe urwał. - To... przyjaciel, na swój sposób. Na tyle, na ile maharaj może być przyjacielem tych, którzy nie należą do jego gatunku. - Niezły przyjaciel. - Moje kończyny zaczynały działać normalnie, mózg wskoczył na wyższy bieg, każdy centymetr ciała mrowił nieprzyjemnie. Aspekt przesuwał się po mnie, parząc odrobinę, jakby to była reakcja alergiczna na skorupiaki czy coś w tym stylu. - Maharaj, złodziej snów, wtedy... - Tak. Ich rada starszych zawarła układ z moim ojcem. -Christophe zacisnął szczęki. - Muszę pomyśleć, Dru. Proszę. - Przecież ci nie przeszkadzam. - Byłam zlana potem i trzęsłam się mimo upału. Światła wydawały się zbyt jasne, latarnie były niczym miniaturowe słońca, połówka księżyca za przesuwającymi się chmurami wyglądała jak reflektor. Miałam mokre oczy, zamrugałam. Zaczekaj, co? Oni... z twoim ojcem? Królem wampirów? Czy oni nie... - Maharaj nas nienawidzą. Są zdania, że każdy potomek nosferatu, nieważne jak odległy czy nobliwy, powinien zostać zlikwidowany. Bruce przekonał ich, że stanowimy mniejsze zło i mamy większe szanse wygrać tę wojnę. - Znów mnie przytrzymał, gdy zaczęłam się osuwać. Powiedział coś, chyba po polsku, po intonacji poznałam, że to przekleństwo. Potem
106
objął mnie ramieniem i przyciągnął do siebie. - Niech to piekło pochłonie. To wszystko zmienia. Zaczęłam mieć złe przeczucia. A raczej, moje złe przeczucia stały się teraz dziesięć razy gorsze. - Co? Co to zmienia? Pokręcił mocno głową, jakby odrzucał coś niemiłego. - Muszę pomyśleć, księżniczko. Trzeba ostrzec Zakon. I... - Znowu urwał, to było wkurzające. - I co? Christophe, zlituj się! Właśnie zostałam otruta! -Przez pieprzonego maharaj! Pierwszego, jakiego w życiu widziałam, a on... O rany. Kurczę, to było coś! - Bądź cicho. - Stanął jak wryty na rogu ulicy. Samochody przejeżdżały obok nas, świecąc światłami, hotel na sąsiedniej ulicy wyglądał jak wielki biały statek. Szczękałam zębami; Christophe popatrzył na mnie, jego twarz była blada i wyciągnięta. - Możliwe, że będę musiał robić rzeczy, które ci się nie spodobają. Ufasz mi? Idiotyczne pytanie. Chociaż, może wcale nie takie idiotyczne. Nie dalej jak tydzień temu wrzeszczałam, że go nienawidzę i byłam gotowa uwierzyć, że wydał Gravesa Siergiejowi. To imię zakłuło mnie w skroniach, niczym ostry odłamek szkła. Czemu dotyk nie ostrzegł mnie, żebym nie piła coli? Zwykle potrafiłam powiedzieć, czy jedzenie było bezpieczne. Kiedyś, w Pensacoli, gdy tata już miał wziąć herbatę od bardzo miłej starszej pani, prowadzącej porządny sklep okultystyczny, wytrąciłam mu ją z ręki - na chwilę przed tym, jak kobieta zaczęła mamrotać coś w martwym języku. Na samo wspomnienie przeszywał mnie dreszcz. Myślała, że jesteśmy od Aligatora, gościa, z którym miała na pieńku, a my byliśmy tam tylko przejazdem. Teraz zastanawiałam się, czy to z mojego powodu zaczęła myśleć, że mamy jakieś brudne interesy? Choć zapewne wynikało to z jej własnej paranoi oraz tego, że tata zwykle budził w ludziach zdenerwowanie.
107
Metalowy posmak i woń róż odpłynęła, odwróciłam się i splunęłam, żeby oczyścić usta. Wstrząsały mną dreszcze, wychodziła ze mnie trucizna, na mojej skórze pojawił się cuchnący pot, ciało mrowiło jeszcze bardziej. Rany. Ręka Christophe'a zacisnęła się na moich ramionach. - Nieważne - rzucił nonszalancko i wszedł na skrzyżowanie, gdy zapaliło się zielone światło. Medalion mamy był chłodny. - To nieistotne. Chodź. Byłam zmęczona, zlana potem i szczęśliwa, że mogę oddychać. Moje stopy były ciężkie, jak betonowe bloki, jedyne, czego pragnęłam, to się położyć. Może powinnam była coś powiedzieć? Ale pewnie i tak nie miałoby to znaczenia. Rozdział 14 Klimatyzacja działała cicho, w pokoju panował chłód. Odpowiadało mi to. Czysta i sucha, wsunęłam się pod kołdrę, zatonęłam w sztywnej białej pościeli jak w chmurze. Poduszka miała idealny kształt. Podciągnęłam kolana i poczułam się wspaniale. Graves siedział na fotelu pod oknem, nogi miał wyciągnięte, głowę odchyloną tak mocno, jakby miała mu odpaść. Co jakiś czas pod jego powiekami pojawiał się błysk zieleni. Ash leżał zwinięty na podłodze, pod kołdrą ściągniętą z łóżka; wciśnięty w odległy kąt, z dala od drzwi. Christophe siedział na podłodze po turecku, wyprostowany, przy łóżku najbliżej drzwi, głowę miał pochyloną, jakby medytował. Strzelba leżała tuż przed nim, niebieskawa lufa
108
połyskiwała w ciemności. Jego miecze malaika leżały obok, po jednym z każdej strony. Właściwie powinno to wyglądać śmiesznie. Ale nie wyglądało. Wysunęłam język, dotknęłam warg, prawą ręką ścisnęłam medalion mamy. Co chwila przesuwałam kciukiem po grawerunku na odwrocie, dziwnych runicznych symbolach, których nie potrafiłam odczytać. Zwykle mnie to uspokajało. W tej chwili nie bardzo. Zielony błysk spod powiek Gravesa. Jakby sprawdzał pokój. - Graves? - szepnęłam. Żadnej reakcji. - Przecież nie śpisz. - Poruszyłam się, poduszka dopasowała się jeszcze bardziej. - Czemu się nie położysz? Westchnął cicho. Ash oddychał głęboko i spokojnie, czasem mrucząc przez sen, jak małe dziecko. - Pierwsze miejsce, do którego będą strzelać, jeśli wejdą przez drzwi - wymruczał Graves. - Poza tym muszę pomyśleć. Śpij. Super. Obaj kolesie, z którymi mogłabym pogadać, musieli pomyśleć, trzeci, z zasobem słów niemowlaka, spal jak zabity. Gdy ja się przebierałam i myłam zęby, oni rozmawiali, w każdym razie miałam wrażenie, że Christophe mu co nieco wyjaśnił - Graves miał ponurą minę, był przygarbiony, patrzył na mnie pociemniałymi oczami, jakbym zrobiła coś złego. Znowu. A przecież ja tylko poszłam na kolację i zostałam zatruta. I co, teraz będzie miał o to do mnie pretensje? Pokój był ciemny, ale przez uchylone drzwi od łazienki wpadało nikłe światło. Mogłam zobaczyć linię szczęk Gravesa, delikatny zarost na policzkach. Nadal był wychudzony, jego twarz zapadła się, wysokie kości policzkowe uwydatniły się jeszcze. Typowa dla Azjatów zmarszczka nakątna nadawała mu ezgotyczny wygląd, włosy skręciły się dziko w tej wilgoci.
109
Miał opuszczone kąciki ust i wyglądał równie ponuro, jak Christophe. - Nie możesz ze mną pogadać? - Nie potrafiłam sobie odpuścić. Proszę? Westchnął znowu, poruszył się na krześle. - O czym? W jednej chwili przypomniałam sobie, że był tutaj Christophe, nieruchomy i wyprostowany/wpatrzony w drzwi. Na pewno słuchał. Co w tej sytuacji mogłabym powiedzieć Gravesowi? Przekręciłam się na plecy i zapatrzyłam w sufit. Instalacja przeciwpożarowa była niewidoczna, ale i tak nie miałam wątpliwości, że to pokój hotelowy. Przede wszystkim z powodu zapachu. I materaca pod mną, obcego, choć wygodnego. - Nieważne. - Słowa ugrzęzły mi w gardle. - Przepraszam. Zacisnęłam powieki, wpatrując się w barwne smugi, wirujące w ciemności. Graves znów się poruszył, słyszałam szmer ubrania. - Wiesz, wtedy czekałam na okazję, żeby z tobą pogadać. Tamtego dnia. Gdy zobaczyłem, jak zrywasz się ze szkoły. Zasłoniłam twarz dłonią, żeby ukryć głupi uśmiech, który rozlał się na mojej twarzy, usta rozjechały się, zanim zdołałam je powstrzymać. - Po tym, jak Bletch znęcała się nad tobą na historii Ameryki? Jęknął cicho. - Nie przypominaj mi. - Znowu ten jego sarkastyczny ton. - To był najpiękniejszy dzień mojego życia, gdy przyprawiłaś ją o atak serca. Mój uśmiech zniknął. Tak, cisnęłam w nią zaklęcie, omal jej nie zabijając. Dotyk zabębnił cicho w moim mózgu. Przywykłam już do uczucia, że jest tak duży, że mogłabym wyjść z mojego ciała i zobaczyć całe miasto, gdybym tylko chciała. Dlaczego nie ostrzegł mnie przed trucizną? Chłopak pewnie prysnął mi w twarz antidotum... A jeśli to było coś in-
110
nego, o spowolnionym działaniu?... Christophe powiedział, że wszystko jest w porządku, żebym przestała się martwić i wypoczęła. Czemu nie domyślił się, że coś się szykuje? - Nie chciałam... - No dobra, chciałam ją skrzywdzić, ale nie aż tak. - Czyli czekałeś? Żeby ze mną porozmawiać? O czym? - Po prostu pogadać. Nie byłaś typową nową dziewczyną, panno Andersen. - Nie widziałam tego, ale byłam pewna, że się uśmiechał. Uznałem, że jesteś interesująca. Co najmniej. Ciepło rozlało się po całym moim ciele. Ręce i nogi były ciężkie, zrelaksowane. - Nie podobało mi się, że Bletch się nad tobą znęca. -Krótka cisza. Tamtego dnia mój tata... zniknął. - Nie gadaj! To znaczy... - W jego głosie zabrzmiało zastanowienie. - Czekałam, aż wróci. I wrócił... jako zombie. - Nigdy przedtem nie mówiłam o tym tak otwarcie. Jak dziecko, które myśli, że gdy powie coś na głos, to coś stanie się prawdą. A dopóki nie powie, ciągle jest szansa, że Bóg, albo ktoś, ktokolwiek, zauważy błąd i naprawi go. - O, cholera. Teraz mi głupio, że proponowałem ci cheeseburgera. Rany. Jak miałam mu wytłumaczyć? - Uratowałeś mi życie - powiedziałam cicho, jakby to była tajemnica. - Gdybym była w domu, gdy zjawił się Ash i ten płonący stwór... - Urwałam, ale Ash nawet nie drgnął, wydawał tylko senne dźwięki. - Nie chodzi tylko o cheeseburgera. - Naprawdę? - Graves znów poruszył się na krześle. -Dobrze. To znaczy... dobrze. To dobrze. Zaciągnięty węzeł w mojej piersi się rozluźnił. Dopóki Graves tu był, radziłam sobie. Nawet z tym śmiesznym, niestabilnym uczuciem w środku mnie, gdy myślałam o tym, jak siedziałam sparaliżowana na krześle, nie mogąc się ruszać czy oddychać.
111
Zapewne nie bez powodu uczą cię o maharaj dopiero na trzecim roku. Coś takiego to była naprawdę zła wiadomość. - Boję się - szepnęłam. - Wszyscy się boimy - powiedział Graves z przekonaniem. Prześpij się, Dru. Jesteśmy razem. Wszystko będzie dobrze. Nie wiedziałam, czy kłamał, czy próbował mnie uspokoić, czy co ale podziałało. Przekręciłam się na bok i zanim wymyśliłam, co jeszcze mogę mu powiedzieć, ogarnęła mnie ciemność. Zapadłam w miękki sen, niosący odpoczynek. Ale na chwilę przed tym usłyszałam głos Christophe'a, tym razem bez rzeczowości i kpiny. - Loup-garou? - No? - Dziękuję. Ciemność stalą się ciepła i przytulna. Warczenie Asha wyciągnęło mnie z niebytu, jak wędkarz wyciąga rybę. Usiadłam gwałtownie, wyciągnęłam szybko prawą rękę - miałam w dłoniach miecze malaika, zanim dotknęłam stopami podłogi. - Cisza! - szczeknął Christophe i ku mojemu zdumieniu, warczenie ustało. Serce mi waliło, gdy wychodziłam ze snu, w ustach czułam smak miedzi. - Co... - szepnęłam. Po drugiej stronie pokoju, na stoliku z wejściem do modemu i artykułami piśmienniczymi, obok wazonu z irysami, jazgotał telefon. Wrzasnęłam. Ash przekręcił się - siedział w kącie, jego tęczówki płonęły pomarańczowo w mroku przedświtowej szarości - i skoczył. Wylądował na łóżku, które jęknęło pod nim głośno, pochylił szczupłe ramiona. Znów jakimś cudem pozbył się podkoszulka, blada, wąska pierś lśniła w mroku. Christophe w jednej chwili znalazł się przy telefonie, zjawiając się z powietrza z cichym dźwiękiem. Podniósł szybko
112
słuchawkę, zanim telefon zdążył znów zajazgotać, przycisnął ją do ucha i czekał w milczeniu, nieruchomy jak posąg. Graves stał przy oknie, wyglądając przez szczelinę w ciężkich kotarach. Żaluzje i zasłony były prawie zupełnie zaciągnięte; teraz wiedziałam już, czemu ktoś zostawił te kilka centymetrów między nimi - można było wyjrzeć na zewnątrz, nie dotykając zasłon i nie zdradzając się. - Gdzie? - Jedno słowo, krótkie i ostre. Christophe trzymał luźno strzelbę, celując w podłogę, włosy znów miał starannie ułożone. Czy on w ogóle spał? Dwa stuknięcia do drzwi. Ciche, stanowcze, precyzyjne. Krzyknęłam cicho. Christophe odłożył słuchawkę na widełki. - Wszystko w porządku - rzucił przez ramię. - Światło! Zapewne miało to być ostrzeżenie, ale i tak nie byłam przygotowana, gdy wcisnął włącznik przy drzwiach i otworzył zamki. Zamrugałam. Czułam poranny niesmak w ustach, miałam tylko nadzieję, że nie chrapałam. Drzwi stanęły otworem, spięłam się, Ash znów zawarczał. - Zabierz psy, Dru - usłyszałam znajomy głos. Brzmiał jak królik Bugs: trochę Brooklynu, trochę Bronksu, jeden wielki Nowy Jołk. Przychodzimy w pokoju. Co, do cholery?... - August? - zabrzmiało to piskliwie. - Augustine? - We własnej osobie. Musimy ją stąd zabrać, Reynard. Christophe nie odsunął się, nadal blokował drzwi, trzymając strzelbę w napiętych rękach. - Kto jest z tobą? - Hiro i kilka wilkołaków, tylu, ilu mogli przysłać. Zaatakowali nas na wszystkich frontach, cały ten teren aż się od nich roi. Jakimś cudem są wszędzie. - Augie? - Zrobiłam dwa kroki do przodu. Jak nas znaleźli? - Dzięki ci, Boże - powiedział miękko Graves.
113
Rzuciłam mu szybkie spojrzenie. Odwrócił się od okna, jego twarz była odprężona. Dlaczego? Przecież to właśnie ktoś z Zakonu wydał go Siergiejowi! - Aha. - Christophe cofnął się, otworzył szerzej drzwi. Ash nadal warczał, wszystko w pokoju drżało. - Dru, uspokój Złamanego. Wchodź, Dobrowski. Rozumiem, że loup-garou do ciebie dzwonił? Złotowłosy Augustine wyglądał tak samo, jak zawsze - biały podkoszulek, czerwona flanelowa koszula, dżinsy i ciężkie trapery, góra dwadzieścia dwa lata. Chociaż, jak na djamphira, wyglądał staro, dość późno dołączył do klubu. Sińce pod oczami były czymś nowym. - Dzwonił do nas? Dowiedzieliśmy się o niej przez podsłuch. Gliniarz i kierownik sklepu spożywczego. Hej, Dru... -W jego głosie dźwięczała ulga, minął Christophe'a, który pokręcił głową i zamknął drzwi. - Rozkwitłaś, dzięki Bogu! Kochanie, możesz go skłonić, żeby przestał? Nie chciałbym go skrzywdzić. Skoncentrowałam się. W tej chwili nawet nie czułam wdzięczności, że Augie zauważył, jak zmienił się mój wygląd. - Ash! - Jedno słowo, ale pomruk ustal, jak nożem uciął. Dopiero wtedy dotarło do mnie, co powiedział Christophe. -Czekaj no... Graves? - Nie miałem lepszego pomysłu. - Pochylił ramiona, jego oczy były teraz bardzo ciemne. - Dlatego do nich zadzwoniłem. Zmroziło mnie. - Chwila. Kiedy to było? - Gdy pojechałaś do miasta z Ashem. Poszedłem drogą, szukając zasięgu, a jak byliście na kolacji, zadzwoniłem na linię Zakonu. Graves przygarbił się, chyba nawet drżał, dlaczego? - Przepraszam, Dru. Ja tylko... to najlepsze wyjście. Ochronią cię... Wpatrywałam się w niego. - Wezwałeś ich? No to świetnie. Po prostu super, psiakrew. Może właśnie dlatego wampiry znalazły...
114
- Dru. - Christophe przerwał mi. - Graves postąpił słusznie. - Znalazły was? - August przeszedł obok Christophe'a do pokoju, zamknął za sobą drzwi. - Kiedy? Ale Christophe chciał się dowiedzieć czegoś innego. Zamknął drzwi na klucz, przesunął się obok Augusta, wyszedł sztywno na środek pokoju. - Incydent z policją? Dru? Stałam nieruchomo i wpatrywałam się w Gravesa. Nie powinnaś mi ufać. Nie. Nie mogłam myśleć w ten sposób. Po prostu nie mogłam. - Skąd wziąłeś telefon komórkowy? Skoro szukałeś zasięgu, skąd miałeś telefon? Jego tęczówki były teraz czarne, ani śladu zieleni. Ręce w kieszeniach, ramiona pochylone. - Zwinąłem z torebki jednej kobiety, w Walmarcie, w Pensylwanii. - O, to pewnie wtedy Ash nauczył się kraść w sklepie? -Zacisnęłam pięści. - Niech to szlag, Graves... - Dru. - Christophe nagle znalazł się obok mnie, jego dłoń zamknęła się na moim ramieniu. - Daj spokój. Gdyby on nie zadzwonił do Zakonu, ja zrobiłbym to wcześniej czy później. Muszą cię chronić. - Tak, do tej pory faktycznie świetnie im szło. - Wyrwałam mu się. -1 od kiedy to jesteś moim opiekunem? Nie wracam do Zakonu. Jadę do... - Zamknij się, Dru. Mówienie Augustowi, dokąd się wybierasz, nie jest dobrym pomysłem. Tylko że już i tak wygadałam się z tym Christophe'owi... Christophe znów złapał mnie za ramię, wbił w nie palce. Jego oczy płonęły. - Maharaj postanowili zerwać z nami i sprzymierzyć się z moim ojcem. Nie wiem jeszcze, z jakiego powodu, może wiedzą o czymś, o czym my nie wiemy i wolą układać się ze zwycięzcą. Zakon będzie miał masę problemów, walcząc na
115
dwóch frontach, a jeśli djinniji również cię obserwują, wolę, żebyś była bezpieczna pod ochroną Zakonu. Spakuj swoje rzeczy. Przez cały ten czas tak bardzo pragnęłam, żeby zjawił się ktoś i przejął odpowiedzialność, a teraz, gdy on to robił, miałam straszną ochotę dać mu w twarz. - Zakon mnie nie ochroni. - Próbowałam mu się wyrwać, ale trzymał mnie mocno, więc tylko zmiażdżyłam go wzrokiem. -Ani mnie, ani Gravesa. Sam wiesz, jak było. Dlaczego mam dawać im jeszcze jedną szansę? Żeby mogli wszystko spieprzyć i unieszczęśliwić mnie? Jak radzę sobie sama, to przynajmniej wiem, na kim mogę polegać! - O, nie wydaje mi się. - Aspekt dał o sobie znać, włosy Christophe'a rozprostowały się, pasemka pociemniały. Wyglądał teraz ponuro jak nigdy dotąd. - Myślę, że ufasz wyjątkowo nieodpowiednim ludziom, kochanie. A teraz - nie wiem, czy to on drżał, czy ja - jeśli nie spakujesz swoich rzeczy, zrobi to August, a ja zaciągnę cię do punktu ewakuacji, który Zakon utrzyma w tym mieście. Zrozumiałaś? Patrzyłam na niego przez długą chwilę. Z głębi krtani Asha dobiegał skowyt, przez moją głowę przemknęła szalona myśl, by za pomocą dotyku zmusić Asha do zaatakowania Christophe'a. Nie, to byłoby głupie. I mimo to pomysł wydawał się kuszący. - Dru. - Augustine ruszył do przodu, omijając miecze malaika, leżące na podłodze przed telewizorem. - Dru, księżniczko, proszę. Jestem tu tylko ja, Hiro i twoi przyjaciele wilkołaki. Reynard ma rację, jeśli maharaj są teraz przeciwko nam, musimy cię chronić. Wiem, że się boisz, ale proszę cię, posłuchaj nas. Musimy cię stąd wyciągnąć... W mieście jest pełno nosferatu, są na twoim tropie od tamtego zdarzenia w magazynie. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało ci się przeżyć... Ja też nie, Augie. To była jazda bez trzymanki. Po raz pierwszy August rozmawiał ze mną jak z dorosłą. Ale wcale nie sprawiało mi to przyjemności.
116
- Puść mnie. - Nie poznałam swojego głosu. Christophe rozluźnił chwyt, a gdy zabrałam rękę, poczułam, jak aspekt usuwa siniaki po jego uścisku. - Dzięki, Augie. Ty przynajmniej mnie prosisz, a nie mówisz mi, co mam, do kurwy nędzy, zrobić. Wyglądał na wstrząśniętego. - Nie wyrażaj się, mała. - To samo mówił, gdy mieszkałam u niego przez miesiąc, a tata polował gdzieś w Kanadzie, prawdopodobnie na Siergieja, co zrozumiałam już znacznie później. - Chodźmy. Proszę. - Myślę, że musimy się spieszyć. - Graves wstał, ręce trzymał w kieszeniach, głowę miał pochyloną. - Cokolwiek chcecie zrobić - dodał dziwnym głosem. Płaskim, monotonnym, znudzonym. Jego słowa odniosły niespodziewany efekt. Christophe spiął się, podniósł głowę i wpatrzył w niego. August wypuścił powietrze, aspekt zamigotał również na nim, kły urosły z cichym kliknięciem, dotknęły dolnej wargi. - Źle - szepnął cicho Ash. - Źle. Odwróciłam się lekko, żeby na niego spojrzeć, utkwił wzrok w Gravesie. Oczy mu płonęły, nogi miał napięte, ramiona pochylone, jakby szykował się do skoku. - Bo jestem złamany - mówił dalej niskim, śpiewnym głosem; teraz jego oczy były zupełnie czarne. - I nie zdołam długo mu się opierać. On chce, żeby została porwana albo zabita. - Odchylił głowę, Inny przesunął się w nim bezbarwną falą, pachnącą truskawkami i dymiącą furią. -1 gdy będzie musiał użyć do tego mnie, zrobi to.
117
Rozdział 15 Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Christophe pchnął mnie mocno. Malaika wyleciały mi z rąk i upadłam na łóżko, na którym siedział Ash. Przeturlaliśmy się w kłębowisku kończyn i wylądowaliśmy na podłodze. Ash powiedział „uuuf", co rozbawiłoby mnie, gdybym nie walnęła się w głowę i gdyby jego łokieć nie wbił się w moje żebra. Przetoczyliśmy się, Ash zwinny jak wąż, usłyszałam mdlący trzask. Kilka uderzeń, huk, znowu trzask; robiliśmy tu niezły hałas. - Nie - powiedział August bez tchu. - Reynard... Christophe, nie. Ona ci za to nie podziękuje. - Kolejne odgłosy walki. - Nie! - Potok obcych słów, z litrami k i z, ostrymi jak kły djamphira. Spróbowałam wstać, Ash odleciał na bok, a ja zerwałam się na równe nogi. Podkoszulek miałam rozdarty przy obojczyku, bokserki poskręcane. Na mojej drżącej skórze spoczął zimny powiew klimatyzacji, było mi zimno, jakby skórę pokrył lód. O Jezu, proszę... Tylko o co właściwie chciałam prosić? Graves leżał nieruchomo pod oknem, jego wysoka postać była jakby zwinięta wokół niewidocznej piłki plażowej. Oczy miał zamknięte, był blady, jego cera miała kredowożółtą barwę. Zaszlochałam. Telewizor miał rozbity ekran, August przygniatał Christo-phe'a do podłogi, założył mu prawidłowego nelsona, strzelba leżała na brzoskwiniowej wykładzinie. Buty Augusta ślizgały się, gdy Christophe próbował się uwolnić i krzyczał coś w nieprzyjemnym, dziwnym języku. - Nie! - wrzasnął August. - Uspokój się, bracie, zabicie go niczego nie rozwiąże! Zabicie? Zrozumiałam wszystko w jednej chwili i zanurkowałam po strzelbę. Głos Christophe'a załamała wściekłość,
118
syk i warkot wkurzonego djamphira wprawiały wszystko w wibracje. Moje palce zamknęły się na kolbie strzelby, złapałam ją i odskoczyłam na bok. Wykładzina sparzyła moje bose stopy, przeładowałam strzelbę i przyłożyłam do ramienia. Celowałam w Christophe'a. I przy okazji w Augusta, nie da się trafić ze strzelby tylko w jednego człowieka, zwłaszcza gdy ten drugi go obejmuje. Christophe znieruchomiał, August również, obaj wpatrywali się we mnie. Christophe wykręcał szyję pod dziwnym kątem, wprawiając w niepokój mój żołądek. Obaj byli w aspekcie, oczy im płonęły, złótą grzywę Augusta przecinały maślanożółte pasma. Po raz pierwszy włosy Christophe'a były dziko zmierzwione. Teraz nie wyglądał już tak idealnie. Serce waliło mi tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Cofnęłam się o krok, potem drugi, dopóki moja pięta nie dotknęła czegoś miękkiego - ręki Gravesa, rozciągniętej na wykładzinie. Nie stanęłam na jego palcach, ostrożnie musnęłam je stopą. Skóra była ciepła; dotyk wypełnił moją głowę dźwiękiem stłumionego łopotu skrzydeł. Christophe musiał go mocno uderzyć... Stracił przytomność, ale żył i to było najważniejsze. - Cofnijcie się. - Byłam zdumiona tym, jak twardo brzmi mój głos. Obaj. Do tyłu. Wargi Christophe'a uniosły się, odsłaniając zęby. Wysunęły się kły i chociaż kły djamphirów nie są tak duże jak dorosłego nosferatu, również robią wrażenie. Ale nawet z wykrzywioną twarzą i lśniącymi ostrymi kłami nie wyglądał brzydko. Nadal był piękny, pięknem tygrysa czy kobry - morderczym i groźnym. - Puść mnie - wysyczał z mocą. - Auguście, puść mnie albo cię zabiję. Pokręciłam głową, nim August zdążył odpowiedzieć. - Nic z tego, Christophe. Augie, trzymaj go mocno, bo zabiję was obu, przysięgam na Boga, że to zrobię.
119
Christophe przekręcił się, Augustyn wzmocnił uścisk; obaj patrzyli na mnie. Christophe dyszał ciężko, jego pierś falowała, na białych policzkach pojawiły się brzydkie czerwone wypieki. Chyba nie podobało mu się to, co się dzieje. Ale miałam to gdzieś. Syczący warkot ucichł w jego piersi; gdy przemówił, głos miał chłodny i spokojny. - On jest złamany, Dru. - Przekręcił się znowu, August przytrzymał go. - Siergiej patrzy jego oczami. - No to zabierzemy go ze sobą i zrobimy tak, żeby nie był złamany. - Przełknęłam ślinę, czując gorycz i ten szczególny smak, gdy śpisz zbyt długo i masz nieświeży oddech, który mówi ci, że jest zbyt wcześnie lub zbyt późno, by ktokolwiek o zdrowych zmysłach mógł kręcić się w okolicy. - Zrobiłam to dla Asha i zrobię dla Gravesa. - To było czysta brawura, nie miałam pojęcia, jak udało mi się pomóc Ashowi, ale nie miałam też zamiaru pozwolić Christophe'owi na to, co chciał zrobić mojemu Gotowi. Nie celuj, jeśli nie jesteś gotowa strzelić, Dru. Głos taty w mojej głowie, gdy po raz pierwszy mnie zabrał na strzelanie do puszek z karabinu kaliber 5,6 milimetra. Na bladej skórze Augusta wystąpił pot. - Nie jest do końca złamany, walczy z Siergiejem - zauważył. - A nasza księżniczka nie daruje ci, jeśli go skrzywdzisz. Mamy więzy, zabierzemy go ze sobą. Opuść broń, Dru, bądź grzeczną dziewczynką. Im dłużej tu jesteśmy, tym robi się gorzej. Pokręciłam głową. Loki spadły mi na twarz, ale strzelba ani drgnęła. W mojej głowie odbijał się echem cichy krzyk sowy, poczułam muśnięcie piór na twarzy i nadgarstkach. Aspekt byt niczym olej, podgrzewany na płycie do pieczenia, na chwilę przed tym, gdy zacznie dymić. Myśl szybko, Dru. - Cofnijcie się obaj. I zaczekajcie na korytarzu. Ubiorę się i spakuję nas, Ash mi pomoże. A potem... - Nie - powiedział zdecydowanie Christophe. - Puść mnie, Dobrowski.
120
Odezwałam się szybko, na wypadek, gdyby August jednak chciał go puścić. - Powiem ci coś, Chris: w tej chwili nie będziesz wydawał rozkazów, możesz najwyżej zaczekać na korytarzu. Nie zrobisz już Gravesowi żadnej krzywdy. - W każdym razie, jeśli zdołam temu zapobiec. A teraz to ja mam strzelbę. Ale czy zdecyduję się strzelić? Wolałam tego nie sprawdzać. Ale im dłużej tu stałam, tym bardziej byłam pewna, że jeśli August puści Christophe'a, wszystko spieprzy się w jednej chwili i rozpęta się piekło. Ash wyjrzał zza łóżka. - Źle - powiedział miękko. - Źle, teraz. Cóż, on przynajmniej nie mówił mi, co mam robić. - Zostań tam, gdzie jesteś - Jeśli teraz wpadnie w szał, będziemy mieli duży problem. Rzuciłam Christophe'owi moje najtwardsze spojrzenie w stylu taty, zastanawiając się, co powiedzieć. W końcu wybrałam prawdę. - Nie pozwolę ci zrobić mu krzywdy. Christophe szarpnął się jeszcze raz, ale August zacisnął chwyt i przytrzymał go z trudem. Wielkie krople potu wystąpiły na jego skórze, Christophe naprawdę chciał się uwolnić. A ja naprawdę nie chciałam do niego strzelać. Ale zrobię to dla Gravesa. Poczułam niezachwianą pewność i miałam nadzieję, że odbiła się na mojej twarzy. Chciałam, żeby Christophe mi uwierzył i się uspokoił. Być może odezwałam się głosem mamy, a może po prostu chciałam spróbować innej taktyki. A może te słowa wisiały w powietrzu i dotyk wepchnął je do mojego mózgu? - Christophe. Proszę. - Bardzo delikatnie, bardzo rozsądnie. Może nawet błagalnie, nieważne. - Pomóż mi. Jeśli choć trochę ci na mnie zależy, pomóż mi. Patrzyłam w jego szalone, zimne, niebieskie oczy, szukając tego Christophe'a, którego znałam. Który przystawił nóż do swojej piersi wtedy, w walącej się szopie na łodzie i mówił, żebym się nie wahała, jeśli naprawdę myślę, że stanowi zagrożenie.
121
Który wrócił po mnie do płonącej Scholi i walczył z nosferatu w krwawej mgle. Który zawsze był obok, w ten czy inny sposób, ratując mnie. Tego Christophe'a, który siadał na moim łóżku w Scholi Primie i rozmawiał ze mną godzinami, który trzymał mnie, gdy płakałam, i prosił, żebym tylko dała mu szansę. Który był wściekły i przerażający, a jednocześnie był jedyną osobą, która zawsze po mnie przychodziła, bez względu na wszystko. Tyle razy zostawiano mnie jak bagaż i nigdy nie miałam pewności, czy ktoś po mnie wróci. Nie wiem, jak to się stało, ale jakaś część mnie uznała, że Christophe to zrobi. I że mogę na nim polegać. Wpatrywałam się teraz w niego i prosiłam, żeby udowodnił mi, że mam rację. Widziałam, jak odpływa z niego napięcie; zamrugał dwa razy, jego wykrzywiona twarz rozluźniła się, oddech się uspokoił. Zakasłał, jakby coś utknęło mu w gardle i w końcu usłyszałam ochrypłe westchnienie. - Dobrze. Przeniosłam wzrok na Augusta, który patrzył na mnie, jakby wyrosła mi druga głowa. Kiwnęłam, ale nadal trzymałam strzelbę przy ramieniu, a palec na spuście. Gdy niechcący na-ciśniesz spust, może dojść do wypadku, ale Christophe był niesamowicie szybki i potrzebowałam każdego ułamka sekundy. Uścisk Augusta zelżał. Ash poruszył się delikatnie, wydając cichy świszczący dźwięk, gdy przemiana pojawiała się i cofała. Christophe wyprostował się, odchylił głowę i przełknął ślinę, jego jabłko Adama poruszyło się wyraźnie. Poruszył ramionami do tyłu, pochylił głowę. Skupiłam się, przygotowana na to, co może nastąpić za moment. Przez chwilę po prostu stał tak i patrzył, a potem przemówił z zimną pewnością: - Dobrowski. Dawaj więzy i ściągnij tu wszystkie wilkołaki, jakie masz. Niech Hiro oczyści nam drogę. Rozumiem, że mamy jakiś punkt ewakuacji?
122
Omal nie zaszlochałam z ulgi - brzmiał jak tata, gdy uznał, że sytuacja jest krytyczna i jedyne, co można zrobić, to wiać jak szybko się da. - Tak, pełna gotowość. - W głosie Augusta również zabrzmiała ulga. - Idź. Augustyn wycofał się, omijając leżące na podłodze miecze malaika z gracją djamphirów. Rzucił mi znaczące spojrzenie, niestety, nie zrozumiałam, co miało znaczyć. Drzwi otworzyły się i zamknęły, August wyszedł. Nadal nie opuszczałam strzelby, moje nogi zaczęły się trząść, uspokoiłam je. Ręce Christophe'a wisiały luźno. - Ash. Loup-garou. Pilnuj. - Zrób, co powiedział - dorzuciłam. Pewnie niepotrzebnie, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Ufam ci, Christophe. No, dalej. Proszę. Ash przejechał po wykładzinie i przykucnął obok mnie, wpatrując się w nieprzytomnego Gravesa. Zrobiłam krok do przodu, poruszałam się tak, żeby stale utrzymywać równowagę i mieć dobry kąt do strzału. Christophe również się przesunął w moim kierunku. Cała się trzęsłam, ale strzelbę trzymałam stabilnie. Trzęsłam się w środku, tam, gdzie nikt by niczego nie zauważył. Gdzie rozpadałam się na kawałki. Gdzie z odłamków tej dziewczyny, którą, jak mi się wydawało, byłam, powstawał ktoś nowy. Wokół nas panowała cisza. Moje policzki płonęły, medalion mamy był delikatnie ciepły. Powoli, z rozwagą, Christophe zrobił następny krok. Jego buty miażdżyły wykładzinę, gdy stąpał bezgłośnie. Nie mogłam się poruszyć. - Powiedz mi. - Jeszcze jeden krok, równie ostrożny jak poprzedni. - Gdyby moje życie było na łasce loup-garou, czy zrobiłabyś to samo dla mnie?
123
Cóż, poważnie wątpię, żeby Graves chciał cię zabić. Ale tego nie mogłam mu powiedzieć. Czułam ciepło i gładkość drewnianej kolby przy policzku. - Naprawdę musisz pytać? - Muszę. - Kolejny krok, teraz był tak blisko, żeby gdyby mój palec ześliznął się ze spustu... - Tak. - Co innego mogłam powiedzieć? - Tak. Zrobiłabym to samo. Wyciągnął rękę, bardzo powoli. Teraz trzymałam palec na osłonie spustu, pozwoliłam, żeby odsunął strzelbę ode mnie. Pochylił ją, celując lufą w podłogę i dopiero wtedy zrobił coś, co mnie zaskoczyło. Jego wolna ręka dotknęła mojego ramienia, wsunęła się pod włosy, spoczęła na karku. Pociągnął mnie do siebie, pozwoliłam na to. Drżenie wydostało się na zewnątrz, przytuliłam się policzkiem do jego swetra, a on westchnął ciężko; jego oddech dotknął moich włosów, gdy pochylił głowę. - Dru - szepnął. - Dru... Nie odezwałam się. Nie mogłam. Zamknęłam oczy i przytuliłam się do niego na kilka chwil. Przywarłam mocno, ale nie było w tym nic złego. On też się do mnie przytulał. I to wystarczyło. Rozdział 16 Kilka minut później byliśmy spakowani. Telefon rozwrzeszczał się znowu. Christophe podniósł słuchawkę w połowie pierwszego sygnału i przystawił do ucha, nie zmieniając wyrazu twarzy. Graves nadal był nieprzytomny, zwinięty pod oknem. Ash kołysał się w przód i w tył, obserwując go.
124
Christophe odłożył delikatnie słuchawkę. - Zabiorą go. Musimy iść. - Ja nie... - zaczęłam, ale ominął mnie i w jednej chwili znalazł się przy drzwiach. Otworzył zamki i zobaczyłam znajome niebieskie oczy o kocim kształcie, spoglądające nad jego ramieniem. Nathalie przepchnęła się do środka, uniosła gładką ciemną głowę, w niebieskich oczach płonął pomarańczowy wilkołaczy blask. Przygotowałam się na złość, więcej, na rozczarowanie. Gdy widziałyśmy się ostatnio, zachowałam się jak suka. Nat zarzuciła mi ręce na szyję, poczułam jej dziwny piżmowy zapach. Jak zwykle wyglądała nienagannie: granatowa apaszka, długie kolczyki w kształcie klucza, precyzyjnie rozdarte dżinsy i szykownie podniszczone espadryle. - Nat! - powiedziałam, jej włosy wchodziły mi do ust. -Tak mi przy... - Ty kretynie! - Objęła mnie z całą siłą wilkołaka, moje kości zatrzeszczały. - Głupku! Poszłabym z tobą! Nigdy więcej tak nie rób! Rozluźniła uścisk i teraz trzymała mnie na długość wyciągniętych ramion. Potrząsnęła mną trzy razy, a potem objęła znowu i przytuliła tak mocno, że z moich płuc uszło całe powietrze. - Głupek! Debil! Jezu, Dru! - Skyrunner. - Głos Christophe'a był rozbawiony i ponury jednocześnie. - Trochę ciszej, jeśli można. Kolejne znajome twarze. Shanks prześliznął się obok Christophe'a, jego pociągła twarz była skupiona, nogi wydawały się jeszcze dłuższe niż kiedyś; odgarnął kosmyk ciemnych włosów z czoła i spojrzał na mnie, a potem pod okno, gdzie nadal kucał Ash. - Cholera - powiedział. - Czy to Graves? - Za nim już pchał się jasnowłosy Dibs. -Czy jest ranny? Mam ze sobą więzy. Co się stało? - Jest złamany. - Christophe przymknął drzwi. - Przygotuj go do podróży i uważaj. Milady Dru nie chce wyjść bez niego. O, żebyś wiedział, że nie chcę.
125
- Mój Boże... - powiedziałam przez włosy Nat w moich ustach. Ciągle obejmowała mnie z całych sił. - Rany, chłopaki, jak dobrze was widzieć! - Hej, Dru. - Dibs prześliznął się obok mnie, celowo na mnie nie patrząc. Niósł w rękach jakieś pobrzękujące srebro, ale byłam zbyt zajęta przytulaniem Nat, żeby się przyjrzeć. -Martwiliśmy się. Bobby prawie dostał ataku serca. - Akurat. - Shanks wskoczył na moje łóżko. - A Benjamin omal nie wylazł ze skóry. Wyskoczyłaś przez to cholerne okno i zniknęłaś! Z tobą faktycznie nie można się nudzić. Co oznaczało, że cieszył się na mój widok. Nat prychnęła i puściła mnie, potem pomacała swoje policzki. - Kurczę, na pewno zniszczyłam sobie makijaż... Martwiliśmy się o ciebie, Dru. Nie rób nam więcej takich numerów, dobrze? Czyli nie była na mnie wściekła... Dzięki Bogu. Straszliwy supeł w mojej piersi rozluźnił się nieco. - Tak mi przykro... - Możemy dać już temu spokój? - Ton Christophe'a mógłby ciąć granit. - Trochę nam się spieszy. Dibs kucał przy Gravesie. Jak się okazało, w ręku trzymał cienkie, lśniące więzy; powstrzymałam mdłości, gdy szybko i zręcznie wiązał Gota jak mięso na pieczeń. - Działa na wilkołaki. - Pochylając głowę, Dibs zwracał się do podłogi. - Na niego też powinno zadziałać. Chyba że namówi kogoś, by mu to zdjąć. - Dlatego właśnie ja i Nat tu jesteśmy. - Shanks przechylił głowę. Dru, co się stało, do cholery? - Graves uratował mi życie. - Postanowiłam zacząć właśnie od tego. - Wrócił z bronią, gdy walczyłam z S... z Sier... -Nie mogłam dokończyć tego imienia. - Z nim. Gdy z nim walczyłam. - Dobra, dzieciaki, ruszajmy. - Christophe trzymał strzelbę, rękojeści mieczy sterczały nad jego ramionami. Gdy Nat
126
zapinała mi uprząż na moje malaika, spostrzegłam znajomą kaburę, wystającą spod jej niebieskiej lnianej marynarki. Shanks wziął dwie torby sportowe, pełne sprzętów i ciuchów, a Nat zręcznymi palcami zaciągnęła pasek mojej torby, żeby lepiej leżała i pchnęła mnie delikatnie w stronę drzwi. - Dibs zajmie się loup-garou - powiedziała. - Chodź, będziesz szła za Reynardem. Słuchaj, wiesz co? On jest słodki! - Kto? - No, Graves. - Szła krok za mną. - Przystojniak! Nic nie mówiłaś! - Na litość boską, Nat, chłopak jest nieprzytomny. - Poczułam gorycz w ustach. Czy ja...? No dobra, może trochę. Może byłam trochę zazdrosna. Nat była taka ładna. Tak, świetna pora, żeby się o to martwić, Dru. Christophe sprawdził hol. - Trzymaj się blisko mnie, milna. - Bez obaw. - Żałowałam, że nie mam strzelby, ale z drugiej strony, jeśli natkniemy się na wampiry, miecze były tą lepszą opcją. Poza tym teraz byłam toksyczna. To powinno pomóc. Tylko że Siergiejowi udało się podejść do Anny na tyle blisko, żeby wbić w nią kły, a ona też była swietoczą. I zbliżył się do mojej mamy na tyle, żeby ją zabić, choć również była toksyczna dla wampirów. Za to ja wyszłam cało ze spotkania z królem wampirów i to nie raz. Ale to jeszcze nie znaczy, że następnym razem znów ci się uda. Nie bądź zarozumiała. Korytarz był dziwnie cichy, światło płynęło nie wiadomo skąd, na końcu stał stolik z kwiatową kompozycją. Zastanowiłam się, czy goście z sąsiednich pokojów dzwonili do recepcji, skarżąc się na hałas. Spojrzałam przez ramię. Shanks niósł torby bez żadnego wysiłku, mały Dibs dźwigał tyczkowatego Gravesa. Wiedziałam, że wilkołaki są dużo silniejsze od ludzi i mimo to
127
widok szczupłego Dibsa, niosącego chłopca-gota, jakby ten był piórkiem, robił spore wrażenie. Ash zamykał pochód, stąpając cicho po śladach Dibsa i nie odrywając wzroku od Gravesa. Christophe oddalał się od wind, szedł w kierunku schodów. Ramiona miał sztywne, aspekt zalewał go jak fale oceanu. - Christophe? - szepnęłam. Przechylił delikatnie głowę, dając do zrozumienia, że słucha. - Nie powinniśmy zaczekać na Augusta? - Będzie obok. Bądź cicho, kochanie, pozwól mi pracować. No dobra. To, że nie widziałam Augiego, nie oznaczało jeszcze, że go nie było. Poczułam się jak idiotka. Super. Schody wyglądały jak wszystkie schody tego typu - beton, tania, oblażąca żółta farba na poręczach, zwielokrotnione odgłosy. Dotyk poruszył się niespokojnie w mojej głowie, ale nie wiedziałam, co to było, czy echo niepokoju nas wszystkich, czy moja adrenalina, czy nachodzące niebezpieczeństwo. Zbyt wiele zakłóceń. To było tak, jakby wszystkie filtry, które miałam do tej pory, zniknęły i nie mogłam odebrać czystego sygnału. Czy właśnie dlatego nie wyczułam wtedy wampirów? Żałowałam, że babcia nie żyje i nie mogę jej o to spytać. No, tylko pewnie byłaby wściekła, że jej dom spłonął i... Medalion mamy stał się chłodny, potem lodowaty. Zatrzymałam się gwałtownie, przechyliłam głowę. Co to było? Ciche drapanie szponów po betonie, ukradkowe, jakby ktoś nie chciał, żeby go usłyszano. Christophe też się zatrzymał. Przechylił głowę, pewnie pod tym samym kątem co ja. - Słyszałeś? - szepnęła Nat, usłyszałam, jak wyjmuje swojego sig sauera. Christophe wymruczał coś, ale tak cicho, że nawet ja nie słyszałam. A potem powiedział: - Do góry. Idźcie do góry. Robert?
128
- Szlag - wytchnął Shanks. - Chyba żartujesz - Ale odwrócił się gwałtownie, przecisnął obok Dibsa. - W porządku, Dibsie? Ash cofnął się o dwa kroki. - Jest strasznie chudy. - Dibs bardzo uważał, żeby zwisająca głowa Gravesa nie uderzała o poręcz; Ash przesunął się na bok, teraz był za Dibsem. - Mógłbym go nieść cały dzień. - Nie mów tak - zbeształa go Nat, powstrzymując uśmiech. - Dobra, chłopaki. Mniej gadania, więcej działania. - Ash... - szepnęłam. - Źle - odszepnął. Christophe omal na mnie nie wpadł. - Dru. - Poczułam jego gorący oddech na moim uchu. Usiłowałam się skupić i usłyszałam jeszcze jeden dźwięk: szelest piór, cichy stuk. Musimy iść. Już. - Słyszę to - odszepnęłam. - Co... - Najpewniej maharaj. - Był tuż obok mnie, dotyk jego ciała sprawił, że zaczęłam iść. Zawsze umiał zmusić mnie do działania. - Nie przejmuj się. Nie pozwolę im zbliżyć się do ciebie. Jakże pocieszające. Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć i wtedy zgasło światło, zapadła absolutna ciemność, która spoczęła na moich oczach jak mokry ręcznik. Szuranie i drapanie wznosiło się falą kilka pięter niżej. - Już! - krzyknął szeptem Christophe. Chwyciłam poręcz i ruszyłam w górę. O tym, że Nat idzie przede mną, świadczyło tylko ciepło, szłam tuż za nią, krok w krok. Nie wiadomo, jak Christophe znalazł się za mną, ale gdy dotknął moich pleców, nie podskoczyłam. Jego dłoń spoczęła tuż pod paskiem stanika, płynące od niej ciepło rozlało się po całym moim ciele, moje policzki płonęły. Nie pchał mnie, po prostu trzymał tam rękę. Zastanowiłam się przelotnie, jak udawało mu się nieść strzelbę i wchodzić po schodach, nie trzymając się poręczy, i... Szmer i drapanie były coraz bliżej; Ash i Dibs wydali cichy dźwięk, usłyszałam, że Shanks przełożył torby do jednej ręki
129
i poszedł pomóc Dibsowi. Otworzyły się jakieś drzwi i nagle zostałam tylko z Nat i Christophe'em. - Graves... - Miałam w płucach zbyt mało powietrza, żeby krzyczeć. - Zajmą się nim - rzuciła Nat przez ramię. - Ruszaj się! Christophe klął. A przynajmniej tak to właśnie brzmiało, potok brudnych słów w obcym języku. Chłód przebiegł po mojej skórze, poczułam słaby posmak cytrusów. Wampiry. Albo coś wielkiego i niebezpiecznego. No proszę, jedyne, co musiałam zrobić, to bać się wystarczająco mocno, biegnąc po ciemnych schodach - wtedy dotyk przemawiał do mnie głośno i jasno. Ale czemu zawiodło mnie moje „cukierkowe ostrzeżenie"? Bo rozkwitłam? Super. Moje stopy uderzały o beton, już nie starałam się być cicho, teraz przestało to mieć znaczenie, jednak wszystko było stłumione. Uzmysłowiłam sobie, że gdy Dibs i Shanks wyszli, nie zobaczyłam smugi światła w drzwiach. Dokąd go zabrali? O Boże, proszę, zatroszcz się o niego. Wiem, że do tej pory byłam kiepska w modlitwach, ale proszę, proszę... - Następne piętro! - Christophe'owi zabrakło tchu, ale tylko trochę. Jak szybko biegliśmy? - Dobra! - odkrzyknęła Nat. Stuki i skrobanie przerodziły się w huk. Poręcz wibrowała pod moimi ślizgającymi się po niej palcami, Christophe popchnął mnie, poczułam przypływ prędkości. Schody skręcały ostro, Christophe pchnął mnie przez półpiętro. Nat uderzyła w drzwi i wypadliśmy w półmrok, rażąco jasny po kompletnych ciemnościach schodów. Paliły się słabe światła awaryjne, Nat odsunęła się na bok, celując z sig sauera w przestrzeń za nami. Christophe pchnął mnie znowu, tak mocno, że omal nie upadłam i rzucił coś małego, lśniącego metalicznie, w drzwi za nami, tuż przed tym, jak się zamknęły. Hydrauliczny me-
130
chanizm zamykający spadł na wykładzinę z cichym stukiem; Nat wyrwała go z zawiasów. - Uwaga! - wrzasnął Christophe i przytrzymał mnie. Nat padła na podłogę w tej samej chwili, przeturlała się z wdziękiem wilkołaka. Moja głowa odbiła się od wykładziny, powietrze wyszło z płuc i wtedy nastąpiła potężna eksplozja. Co do cholery?... Rozpoznałam ten dźwięk, chociaż leżałam skulona i zaciskałam uszy rękami. Granat. Jezu, skąd on wziął granat? W uszach mi dzwoniło, pokręciłam głową. Powietrze wypełnił gryzący dym, drzwi wisiały krzywo na zawiasach. Nat pociągnęła mnie do góry, Christophe wstał z gracją djamphirów, jego oczy płonęły w mroku. Powiedział coś, ale nie usłyszałam, znów pokręciłam głową. Moje uszy odblokowały się z cichym pyknięciem, jakbym właśnie wyszła z basenu. - ...dobrze - usłyszałam Nat. - Nikt nie krwawi. Dru? Wszystko w porządku? Zakasłałam, gryzący dym wżerał się w gardło. - To był granat! - wykrztusiłam. - Przezorny zawsze ubezpieczony. - Christophe wyszczerzył się w złośliwym uśmiechu. - Chodźmy, to nie zatrzyma ich długo. Na końcu korytarza, dziewczyny. Polatamy sobie. Czułam przez skórę, że nie żartuje. Nat otrzepała mnie szybkimi ruchami, jak babcia, gdy wracałam zakurzona do domu. - Wszystko w porządku? Ogłuszona? Udało mi się pokręcić głową. - To był granat! - powtórzyłam głupio, a Nat uśmiechnęła się. Jej tęczówki płonęły teraz żółcią, ciekawe, jak wyglądały moje oczy? Daj spokój, Dru, naprawdę chcesz to wiedzieć? Nie, nie chciałam. Nat pociągnęła mnie, pomknęłyśmy na koniec korytarza. Tam było okno, zasłonkami poruszał powiew
131
wiatru. Nagle poczułam mineralny posmak, chwilę później zraszacze trysnęły zimną wodą. - Cholera! - wrzasnęłam, Nat się roześmiała. - Zniszczy mi kreację! - krzyknęła, a Christophe wycelował w okno. Drzwi za nami skrzypnęły, spojrzałam przez ramię. Przez zniszczone drzwi wdzierały się kłęby dymu i wysuszone tułowia jakichś stworów. Stworzenia miały długie owadzie odnóża, twarde lśniące pancerze i małe czerwone punkciki oczu. Dotyk poruszył się w mojej głowie. Te istoty były tworem magii, ale miały tak wysublimowaną konstrukcję i stała za nimi tak potężna moc, że zdeklasowały wszystko to, czego uczyła mnie babcia. Widziałam cienkie niebieskie i czerwone nici, utrzymujące je i splatające się w skomplikowane węzły siły, rosnące niczym żywe istoty, samowystarczalne i głodne. Były niczym wirusy, jak nowotwór w fizycznej materii tego świata. I były piękne. Ze zraszaczy tryskała zimna woda, gdy spadała na rozgrzaną powłokę owadów, rozlegał się syk, stwory wybrzuszały się w kłębach pary. Drzwi się rozpadały. Nat pociągnęła mnie za rękę, śmiejąc się, jakby świetnie się bawiła. Rozległ się ryk strzelby, który po huku granatu zabrzmiał niemal delikatnie, okno zatrzęsło się i spadło lśniącym wodospadem szkła. Kompozycja kwiatowa na stoliku się rozpadła. Nat puściła moją rękę, krzyknęła, gdy przeszła przez nią przemiana i wyskoczyła w noc, zabierając ze sobą kawałki ściany po bokach. Stanęłam jak wryta. O nie, nic z tego. Nie ma mowy! Christophe się odwrócił. Spojrzał za mnie, jego twarz się zmieniła. Wyciągnął wolną rękę i wyjął kolejny srebrny przedmiot. Próbowałam wyhamować, ślizgając się na mokrej wykładzinie, ale Christophe złapał mnie i robiąc pełny obrót, skoczył do okna. Obejmował mnie, trzymając za pasek dżinsów; jego szarlotkowy zapach uderzył mnie w twarz i obudził głód krwi, wszystkie moje żyły rozpaliły się jak neon.
132
Wypadliśmy przez dziurę w ścianie z zabójczą prędkością. Myślałam, że upadek będzie trwał dłużej, więc gdy rąbnęliśmy 0 ziemię, byłam kompletnie nieprzygotowana. Christophe wziął na siebie większość uderzenia, aspekt strzelił nad nami jak gumka recepturka. Djamphiry potrafią lądować bardzo delikatnie, ale ja nie byłam gotowa. Na tyle rzeczy byłam nieprzygotowana... Nad nami rozległ się potężny zgrzytliwy dźwięk. Przeturlaliśmy się, Christophe wziął na siebie większość rozpędu i nie wiedziałam, czy to on krzyczał, czy ja: cała ściana wokół okna, dwadzieścia pięter nad nami, rozkwitła tłustym, pomarańczowym płomieniem. Uderzyliśmy w coś, na tyle mocno, żeby wybić oddech z moich płuc, wciągnęłam haust czystego nocnego powietrza. Krzyk ustał, moje uszy odetkały się i przez chwilę po prostu leżałam. Byliśmy na dachu. Nie spadliśmy nisko, to znaczy, jak na djamphira, ale przez moje nieprzygotowanie mogliśmy zginąć. Patrzyłam na kulę ognia strzelającą w górę, na kłęby dymu i pomyślałam: co za piekło. Christophe krzyknął coś. Spiął się, zrozumiałam, że patrzę dokładnie nad jego ramieniem, leżał plackiem na mnie. Po raz pierwszy myśl o tym nie wywołała rumieńca, byłam zbyt zajęta wpatrywaniem się w kulę ognia i kłęby czarnego oleistego dymu. Po chwili zsunął się ze mnie i znowu krzyknął: - Jesteś ranna? ! Nie mogłam mówić, pokręciłam tylko głową, szurając włosami po betonie. Chwycił paski uprzęży moich mieczy i pociągnął mnie w górę, a ja nadal wytrzeszczałam oczy. Cienkie linie zaklęć rozplątywały się, szukały, drapieżne i głodne, wchodząc w szczeliny ścian niczym żyły. - Jezu - szepnęłam w końcu samymi wargami, kły zamro-wiły, wydłużając się, wbijając w dolną wargę. Christophe potrząsnął mną, moja głowa się zakołysała. - Dru!
133
Opuściłam podbródek i spojrzałam na niego. Wyglądał na zaniepokojonego, ale tylko przez ułamek sekundy. Zamrugałam, świat wrócił na swoje miejsce. Z cienia wyłoniła się Nat, jej gładkie włosy byty zmierzwione, lniany żakiet rozdarty. Aspekt przesuwał się po mojej skórze jak kojący balsam, usuwając skutki uderzeń, gojąc siniaki. - Co? - Z nią wszystko w porządku! - krzyknęła Nat. - Idziemy! Ale Christophe się nie ruszył. W jednej ręce nadal trzymał strzelbę, ale drugą gładził moje włosy, odgarniał loki. O rany... - Wszystko dobrze, skowroneczku. Nie pozwolę, żeby cię dorwali. To się cholernie dobrze składa... Nadal nie mogłam mówić, mogłam tylko gapić się jak głupia. Ale to mu chyba nie przeszkadzało. Musnął moje czoło opuszkami palców, zjechał dłonią w dół, po policzku, bardzo delikatnie, nieskończenie... czule. Jakbyśmy przed chwilą nie wypadli z okna. - Chodźmy - powiedział w końcu. W tle wyły syreny, alarm pożarowy, słychać było, jak ogień wysysa tlen przez każdą dziurę, jaką tylko mógł znaleźć, niczym dziecko, wciągające powietrze przez rurkę. - Musimy biec, szybko. Skinęłam głową. - Wiem - powiedziałam, spokojnie i rzeczowo. Ciekawe, chyba zaczęłam naśladować tatę. Czy on kiedykolwiek czuł się tak niepewnie, taki zagubiony? Nie jesteś zagubiona. Christophe jest przy tobie. To było bardziej pocieszające niż powinno. Ujęłam dłoń Christophe'a, ścisnęłam mocno. Uniósł brwi, ale od razu spojrzał w bok, rozejrzał się po dachu. - Idziemy. I w samą porę, bo w oddali narastał wysoki, groźny, pełen nienawiści krzyk, przebijający się przez inne hałasy. Wbił się w mój mózg ostrym odłamkiem szkła, wzdrygnęłam się. Nat wciągnęła gwałtownie powietrze, uniosła głowę i pociągnęła nosem. - Nosferatu - wytchnęła.
134
No właśnie. Christophe ciągnął mnie przez dach, moje palce splatały się z jego palcami. Miał ciepłą skórę, mój dotyk wpił się w otaczający go spokój. Biegliśmy schodami pożarowymi, czułam zapach smażonego czosnku, gdzieś tu musiała być restauracja. Nat była tuż za mną. Dzięki ci Boże, że Graves jest bezpieczny, pomyślałam przelotnie, a potem nie miałam już czasu myśleć o niczym. Schody wychodziły na ulicę, wyskoczyliśmy na nią, zaczęliśmy biec. Kolejny przeraźliwy, świszczący krzyk rozbrzmiał znacznie bliżej chyba na dachu hotelu. Christophe zaklął cicho, a ja pochyliłam głowę, skupiając się na tym, żeby nie zostać w tyle. Rozdział 17 Z dalszej ucieczki pamiętam tylko luźne strzępy. Bieg przez uliczki i aleje, schody pożarowe, dachy migoczące pod moimi nogami, Christophe, który ciągnął mnie za sobą, gdy nie mogłam nadążyć. Nie miałam do niego pretensji. Nie było bardzo ciemno, ale nie było jasno. Trzymaliśmy się w cieniu, przebiegając od osłony do osłony, latarnie i światła miasta nie były już przyjazne. Christophe twierdził, że wampiry nie powinny raczej używać broni palnej, ale maharaj to co innego. Raz ktoś otworzył do nas ogień z karabinu szturmowego, dźwięk kul, wgryzających się w ulicę za nami, do tej pory nawiedza mnie w snach. Christophe, zwisający i kopiący w okno z półobrotu, biegnąca Nat, rozmazany obraz człowieka-wilka, odbicia świateł na kutych balustradach balkonów czy wzór cegieł na fasadach restauracji, księżyc niczym moneta za niskimi, sunącymi szybko
135
chmurami. Blask oczu Christophe'a, gdy przebiegał wzrokiem po dachu, Nat, przykucnięta, dysząca w czasie kilkusekundowego odpoczynku. Jej włosy poruszane wiatrem, światła samochodów, rzucające nasze cienie na betonową ścianę pokrytą graffiti. - Nie masz więcej granatów? ! - krzyknęła wesoło Nat, Christophe zaklął w odpowiedzi z zapierającą dech inwencją. Podciągnęłam się nad krawędź dachu, jakbym wychodziła z basenu. Włosy przywarły do mojej twarzy, głód krwi płonął w całym ciele, kły wbijały się w dolną wargę, musiałam uważać, żeby się nie ugryźć, wtedy złapaliby ślad krwi. Po raz pierwszy ucieszyłam się, że swietocze mają wrażliwe tylko górne kły. Djamphiry mają większe, ale też tylko górne, zaś wampiry mają kły na górze i na dole, i potrafią narobić nimi niezłego bałaganu, widziałam na zdjęciach. Ich szczęka rozszerza się jak paszcza węża, który chce pochłonąć wielkie jajo, czasem rozszarpują ciało, żeby dostać się do krwi. - Drzwi - rzucił Christophe, po raz pierwszy wydawał się naprawdę zdyszany; Nat już kopnęła w metalową powierzchnię, która wgięła się jak papier. - Nie możesz głośniej, Skyrunner? - Mogę - odparła radośnie. - A chciałbyś? Na górę, jesteśmy prawie na miejscu. Ucieszyło mnie to. Bolały mnie żebra, spływałam potem, a wyprzedzaliśmy wampiry tylko o krok. Było ich tak dużo... Nie miałam czasu złapać oddechu, biegliśmy jak szaleni, a Nat i Christophe przerzucali się żarcikami, jakby byli na imprezie. Słyszałam już ten rodzaj humoru, gdy tata rozmawiał ze swoimi kumplami-łowcami. Ja byłam zbyt skupiona na ucieczce i na tym, żeby nie narobić głupstw. Poza tym nie miałam nic zabawnego do powiedzenia. Bo chyba - Boże, Boże, zaraz wszyscy umrzemy! - nie liczyło się jako dobry żart, prawda? Wampiry wrzeszczały, krzyk łowów odbijał się echem w całym mieście. Zastanawiałam się, co sobie myślą zwykli ludzie,
136
jeśli w ogóle go słyszą. Czy zrzucają to na telewizję u sąsiada? Wszędzie wyły syreny, płonął ogień. Nie wiedziałam, ile z tego to zwykła conocna walka w wielkim mieście, a ile to wampiry, które podpalały różne miejsca, z których djamphiry czy wilkołaki uciekały albo próbowały dać nam trochę czasu do ucieczki. Nie miałam pojęcia, ilu członków Zakonu było teraz w mieście. Nie wyglądało to dobrze, a zwięzłe pytania, jakie Christophe rzucał Nat, gdy akurat nie biegliśmy pod górę, dawały do myślenia i przerażały jednocześnie. W środku, za drzwiami, były kolejne schody. Jęknęłam, zanim zdołałam się powstrzymać. Nat parsknęła śmiechem. - Dobrze robi na tyłek! - zawołała, przeskakując po dwa stopnie. Ręka Christophe'a zamknęła się na moim ramieniu. Nie potrzebowałam tego, mój aspekt nadal nieźle sobie radził. Ale byłam słabsza i wolniejsza przez tak długi czas, że teraz obawiałam się trochę, czy starczy mi go na długo. Nie mogłam za sobą nadążyć. - Jeszcze tylko trochę. - Christophe wyrównał oddech, ale z jego włosów ściekał pot. Plamy sadzy i brudu wyglądały jak część specjalnej charakteryzacji dla uzyskania maksimum efektu. - Miejsce ewakuacji jest na dachu. Za dziesięć minut będziemy bezpieczni. Udało mi się tylko wykrztusić „dobrze", a potem skoncentrowałam się na tym, żeby ich nie opóźniać. Szliśmy w jednym rytmie, zupełnie jakby szła jedna osoba. - Jak tylko się stąd wydostaniemy, wsiądziemy do samolotu i wylądujemy w Houston. Tam też jest Schola: ciepły posiłek i dobre łóżko. Ochronią cię, zajmą się loup-garou. -Christophe pchnął mnie przed sobą. - Ruszaj. Szłam. Nat od czasu do czasu pochylała się, dotykając dłońmi schodów, gdy przemieniała się w wilka i wracała do ludzkiej postaci. Robiła to z takim wdziękiem, że aż serce bolało. Został jej ostatni magazynek, o czym wesoło poinformowała Christophe'a kilka minut temu.
137
W górę, w górę, w górę, oddech rozrywał moje płuca, aspekt rozmywał świat wokół mnie. Gdy Nat zatrzymała się w połowie ostatniej kondygnacji, zwolniłam lekko. Wyciągnęła się w płynnym skoku, kolejne metalowe drzwi wgięły się, gdy je wyważyła. Skoczyła, przekręciła się w powietrzu i wylądowała, zatrzymując się precyzyjnie. - Ta-da! - zawołała. Czekający na dachu helikopter złamał chyba wszystkie możliwe przepisy nie tylko bezpieczeństwa, żeby się tu dostać. Wyglądał na wojskowy, był czarny i potężny. Zawył silnik, w otworze z boku zobaczyłam znajomą postać. Hiro kucał, jego karmelowa twarz była spięta jak zwykle. Uniósł się delikatnie, płynna gracja djamphira przebijała w każdym ruchu, czarne włosy sterczały, gdy opływał go aspekt. Należał do Rady i budził strach, ale zarazem wydawał się najbardziej cierpliwy i przystępny, no, może z wyjątkiem Bruce'a. Uniósł lekko zagięte brwi, jakby był zaskoczony naszym widokiem. Przytrzymał się jedną ręką, schodząc na schodek, drugą dłoń wyciągnął do mnie. Byliśmy tak blisko... I wtedy rozbłysło światło, tak nagłe i niespodziewane, jakby ktoś włączył potężne reflektory. Nat zawirowała, warcząc głośno, białe światło wypalało moje przyzwyczajone do ciemności oczy. Wyciągnęłam rękę i usłyszałam ryk. Hiro wyskoczył jak mały czarny cień, rozległ się straszny zgrzyt, gdy rakieta trafiła prosto w helikopter. - Na ziemię! - Christophe pchnął mnie mocno. Upadłam, zdzierając sobie skórę na dłoniach, sunąc po szorstkiej powierzchni dachu, a potem świat wybuchł bielą i zawirował, uciekając spode mnie. Wszystkie dotychczasowe dźwięki wydały się głuche i przytłumione, gigantyczna gorąca dłoń zgarnęła mnie i podrzuciła, powietrze stwardniało na beton, zjechałam poza krawędź dachu. Moje ciało przekręciło się, ratując mnie bez mojej wiedzy, szpony wbiły się w ścianę budynku z szarpnięciem, który niemal złamał mi nadgarstki, ramiona skręcił ból. Zawisłam i wtedy wybuchły płomienie, wyskoczyły zza krawędzi dachu. Moje ręce przeszył straszliwy ból.
138
Dotyk nabrzmiał jak organy agonii, gdy wrzask nosferatu wszedł w hałas niczym nóż w masło. Aspekt parzył, zalewał mnie, moje stopy drapały ścianę budynku, szukając punktu zaczepienia i ześlizgując się. Nie było nic. Bolały mnie ramiona i nadgarstki, gdy próbowałam się podciągnąć, ale mimo aspektu nie mogłam tego zrobić w tej pozycji. Poczułam zapach miedzi, cienkie strumyczki ciepła spłynęły po moich ramionach, wsiąkając w podkoszulek. Krew. Moja krew. Obudził się głód, poczułam przypływ niezdrowej siły. Jęknęłam ciężko i chociaż jęk zginął w otaczającym mnie hałasie, nadal był upokarzający. Podciągnęłam się trochę na drżących rękach, a szpony odrywały się od palców kawałek po kawałku. Czy kiedykolwiek odrywano wam powoli paznokcie? Naprawdę, żadna przyjemność. Zebrałam się w sobie, koncentrując się na zgięciu rąk. Jednak byłam zmęczona po biegu, a zapach krwi nie tylko dręczył, ale również wypełniał moją głowę wściekłością, utrudniając myślenie; siła wyciekała ze mnie. Bardziej poczułam, niż usłyszałam zgrzytliwy dźwięk, gdy moje szpony ześliznęły się w końcu i runęłam w dół. Osiem pięter przemknęło w mgnieniu oka. Wirując w powietrzu jak kot, podciągnęłam stopy, aspekt napiął się i strzelił jak gumka, uderzając w każdy centymetr mojej skóry. Wylądowałam ciężko, tracąc oddech, ale nic sobie nie złamałam. Moje dłonie były niczym kawałki żywego mięsa, podniosłam je do ust, wciągnęłam zapach krwi. Padłam na kolana na kupie śmieci i odruchowo odchyliłam się, gdy płonące szczątki helikoptera zaczęły spadać na ulicę. Co to było, do ciężkiej cholery? Głupie pytanie, przecież to oczywiste, ktoś rozwalił helikopter rakietą. Czekał, aż wejdziemy na dach i wtedy otworzył ogień. Hiro. Christophe. Nat. O Boże... Krzyki nosferatu rozwijały się niczym jasne wstęgi w ciemności nocy. W moją głowę wbiły się lodowe szpikulce, uderzyłam
139
plecami o mur. Było tu brudno i obrzydliwie, a upał i wilgoć tylko pogarszały sprawę. Usłyszałam stłumiony łopot skrzydeł i zobaczyłam sowę babci. Zataczając kręgi, schodziła w dół, unikając płonących odłamków, opadających cicho na zaułek. Wyglądała jak szkic węglem, jej pióra były sugestią bladości. Zataczając wokół mnie ciasne kręgi, ześlizgiwała się w dół. Nie możesz wrócić na górę, może czekają tam, żeby wystrzelać pozostałych. Myśl, Dru! Mój mózg zaskoczył jak stary silnik. Houston. Christophe mówił coś o Houston. Jesteś na terytorium wroga, zakrwawiona, otoczona rozjuszonymi maharaj i wściekłymi wampirami. Jesteś w samym środku miasta, a każdy, kto mógł ci pomóc, ucieka teraz co sił w nogach, ratując własną skórę. Znów działo się to samo... Niszczyłam wszystko, do czego się zbliżyłam, byłam niczym zaraza. Bez względu na to, jak wszystko się chrzaniło, potem zawsze mogło schrzanić się jeszcze bardziej. Oparłam się o mur. Miałam mało czasu, wampiry mogły tu wpaść w każdej chwili, dokończyć dzieło zniszczenia. Ratowanie kogokolwiek nie miało sensu, było głupotą. Ale Christophe... Nat... Wynoś się stąd. To na początek. Zakasłałam mocno, oczyszczając płuca. Moje ręce poruszyły się, podniosły klapę torby. Aspekt płonął na moich palcach, usuwając ból, regenerując ciało. Wymacałam nóż sprężynowy i wyciągnęłam go. Otworzył się ze szczękiem, a ja poczułam się znacznie spokojniej. To jest test, Dru. Nie ma już nikogo, kto mógłby się tobą zająć. Sowa babci odleciała, a ja pobiegłam za nią do wylotu zaułka, uchylając się przed spadającymi odłamkami. I zniknęłam w ciemności nocy.
140
Część 2
141
Rozdział 18 Na pewno jakoś to świadczy o amerykańskich miastach, że nastoletnia swietocza, brudna, pokryta sadzą, z pokrwawionymi rękami w ogóle nie zwraca na siebie uwagi. I raczej świadczy niezbyt dobrze. Z jednej strony nie działałam na autopilocie, a z drugiej to nie do końca byłam ja. Dotyk był jak falujący ukwiał wokół mnie, pomagający mi uniknąć kłopotów. Dobre piętnaście minut spędziłam w kontenerze na śmieci, wyglądając przez szczelinę między pokrywą a krawędzią. Stopy ślizgały się na tłustych odpadkach, oczy łzawiły od smrodu, który tłumił nawet aromat cynamonu, płynący z mojej skóry. Gdy tak patrzyłam, zatykając usta i usiłując nie zwymiotować, zobaczyłam dużo rzeczy. Psy, biegnące ulicami i szukające mnie, zbudowane z dymu i zaklęć, cienkich czerwono-niebieskich nici, łączących się w oparach mgły. Małe latające stwory, z tych samych czerwono-niebieskich zaklęć, podwieszone na nitkach jak papierowe motyle. I jeszcze czarne cienie wampirów, rozmazujące się, ciągnące za sobą jasne, lśniące pasma nienawiści. Dużo zachodu jak na jedną małą swietoczę, prawda? Siłą woli stłumiłam odruch wymiotny, trampki ślizgały się na śmieciach, wokół kostki owinęła się cienka, zimna strużka. Co za ohyda. Gdy wreszcie znalazłam się w dzielnicy mieszkalnej, całą godzinę zajęło mi znalezienie samochodu wartego ukradzenia. To był jeep wagoneer, kluczyki leżały schowane pod przednim
142
dywanikiem - nie wiem czemu, czasem ludzie zachowują się jak idioci. Tym razem nie sprawdzałam, czy w schowku jest ubezpieczenie. Krzyki wampirów nadal wznosiły się nad miastem jak krystalicznie lodowe kolumny nienawiści. Im bliżej było do świtu, tym częściej się rozlegały. Na wschodzie pojawił się delikatny odcień szarości, ale jak dla mnie do wschodu słońca było wciąż za daleko. Sowa babci krążyła w górze, jechałam za nią, penetrując labirynt bocznych uliczek. Może to był łut szczęścia, a może dotyk, w każdym razie znalazłam wyjazd na autostradę, 75-86 Południową, który miał mnie doprowadzić do 65 Południowej. Potem pojadę na zachód i dotrę do Houston w ciągu dwóch dni, jeśli samochód wytrzyma. Może nawet szybciej, jeśli docisnę i będę jechać całe, dajmy na to, czternaście godzin. Na razie wyjedź ze strefy zagrożenia. Potem zaszyj się gdzieś i pomyśl. To trzeba porządnie przemyśleć. Wdusiłam gaz. Jeep ruszył z kopyta, moje uszy wypełniły odgłosy autostrady, opuściłam boczne szyby. Cholera, nigdy więcej nie ukradnę samochodu bez elektrycznie podnoszonych szyb... Otarłam policzki i spostrzegłam, że nie płaczę. No proszę, wydarzenie! Wszystko poszło w diabły, ścigają mnie wampiry, a ja po raz pierwszy nie ryczę. Hura. Jest takie miasteczko w pobliżu Mobile, które nazywa się Daphne ładna nazwa, jeśli nie zna się stojącej za nią legendy. Na obrzeżach stoi opuszczony dom, oddalony nieco od zatoki, powoli zapadając się w piasku. Ziemia pod małym białym domem o drewnianej konstrukcji zapada się coraz bardziej, zbudowane w latach sześćdziesiątych osiedle, do którego należał, stało się wymarłym miastem. Nikomu nie przyszło do głowy, że ocean będzie wykradał po kawałku właśnie ten fragment wybrzeża, jednak żywioł miał w tej kwestii własne zdanie. Domy są przekrzywione, mają pozapadane dachy i wypaczone ściany. Cała ta okolica to przeklęte miejsce, i zdaje się,
143
że developer, który mimo wszystko usiłował przekonać ludzi, że osiedle w tym miejscu to świetny pomysł, popełnił samobójstwo w jednym z tych domów. W którym, tata i ja nigdy się nie dowiedzieliśmy. Czasem umarli jednak odchodzą. To się zdarza. Smętny głos Johnny'ego Casha ucichł, gdy zgasiłam silnik. Jeep był pokryty kurzem, miał za sobą spory odcinek jazdy terenowej. O dziwo, zatoka pachniała świeżością. Zbliżało się południe, słońce grzało niemiłosiernie i było goręcej niż w piekle, a bryza znad wody nie przynosiła chłodu. Mój nos wypełniał zapach soli, potarłam oczy i odpięłam pasy. Znałam ten dom. Wiatr wpadał z cichym jękiem przez uchylone okno, szemrał w morskiej trawie. Odetchnęłam głęboko. Nic nie zapowiadało kłopotów, dotyk był cichy i odprężony, jak śpiący kot; sowa babci zniknęła wraz ze świtem. Miałam piasek pod powiekami i nadal pachniałam sadzą, ale większość brudu udało mi się zmyć na stacji benzynowej, jak już wzeszło słońce. Może nic tu już nie ma... Przygryzłam dolną wargę, przyglądając się budynkowi. Nie spiesz się, nawet jeśli uważasz, że tam nic nie ma. Masz czas. Możesz liczyć tylko na siebie, nie masz żadnego wsparcia. Zrób to dobrze. Identyczny biały dom, przechylony na bok, z wybitymi szybami. To samo chłodne tchnienie w kark, gdy do niego podeszłam. Piasek i kawałki muszelek, wysypujące się z alejki, niegdyś śnieżnobiałej, chrzęszczą pod twoimi stopami. Chodnik jest popękany, w uliczkach są dziury, można uszkodzić osie w samochodzie. Niesamowite, że w ogóle tu trafiłam, kierowana wyłącznie instynktem i wspomnieniami. Niemal spodziewałam się zobaczyć tatę, idącego przede mną lekko i ostrożnie, jakby wchodził na terytorium wroga, trzymając w ręku broń opuszczoną w dół. Nigdy nie wchodził do kryjówki bez broni w ręku. Gdy wracasz do schowka, może się okazać, że sporo się zmieniło i że ktoś tam na ciebie czeka. Ale przecież o tym
144
miejscu wiedzieliśmy tylko on i ja, prawda? Dwie osoby mogą utrzymać tajemnicę, zwłaszcza że jedna z nich... ...nie żyje. Nie myśl o tym. Wejdź do środka, zabierz rzeczy i wyjdź. Chyba powinnam być wdzięczna, że tak długo mieszkaliśmy poniżej linii Masona-Dixona. Przynajmniej wiedziałam, co jest grane i czułam się u siebie aż do Teksasu. Co prawda na ziemi babci też czułam się pewnie i mimo to udało mi się urządzić tam piekło. Nie wiedziałam, jak to się dzieje, po prostu się działo, o wiele za szybko, by móc coś zrobić. Odchyliłam drzwi stopą, w jednej ręce trzymając miecz malaika. Drewniany miecz, ostry jak brzytwa, nie był najgorszą bronią, ale mimo to wolałabym strzelbę. Musiałam zdjąć skórzaną uprząż, gdy szłam zatankować - pomijając wszystko, bolały mnie plecy, nawet mimo łagodzącego ciepła aspektu. Prowadzenie samochodu z mieczami przypiętymi do pleców skutkuje tym, że czujesz się jak staruszka z artretyzmem. Drzwi skrzypnęły. Gnijące deski podłogi były wypaczone, mój umysł wypełnił jednostajny szum oceanu. Podejdź i spójrz na to, Dru, głos taty, niosący się przez korytarz. Zastarzały zapach pleśni, wypaczone drewno, w kątach papierowe śmieci. Chyba od dawna nikt tu nie zaglądał. I dzięki Bogu. Nawet zwyczajni ludzie potrafią czasem wyczuć, że coś jest nie tak. I trzymać się z daleka. Obeszłam cały dom, poruszając się cicho jak duch i sprawdzając wszystkie kąty tak, jak uczył mnie tata. Czasem przeszukiwałam dom razem z nim, czasem robiłam to sama, a on mierzył mi czas i potem udzielał wskazówek. Nigdy nie pomyślałam, że jest w tym coś dziwnego. Oczywiście wiedziałam, że inne dzieci tego nie robią, ale żadne dziecko nie myśli, że jego życie domowe jest dziwne. Po prostu... po prostu jest. Jak oddychanie. Jak bicie serca. Jak grawitacja. Tyle że moja grawitacja zniknęła, a ja wirowałam.
145
Jesteś jak choroba, Dru. Jak pech. Adidasy zostawiały ślady na piasku, gdy w końcu dotarłam do chwiejnych schodów, wspomnienia wypełniły mój umysł jak opary benzyny. Tata pokazywał mi, jak wchodzić cicho po schodach, jak sprawdzać każdy stopień, jak stawiać stopę dokładnie tam, gdzie on, jakie sygnały mam dawać, gdy poczuję coś dziwnego. Zazwyczaj wiedział o tym, jak tylko na mnie spojrzał, od razu czuł, że coś jest nie tak. Bledniesz jak ściana, a twoje oczy... wyglądają wtedy jak oczy twojej mamy. Tak mi kiedyś powiedział. Chyba tamtej nocy wypił trochę za dużo jim beama. Zwykle musiał być wstawiony, żeby mówić o mamie. Na górze, w mniejszej sypialni, stała otwarta szafa. Dywan był przegniły, pewnie czarny od pleśni pod spodem, ale było na tyle gorąco, że nie ubrudziłam sobie kolan, gdy pochyliłam się ostrożnie i pomacałam wnętrze szafy. Cuchnęło straszliwie i zanim znalazłam szczelinę, omal nie zwymiotowałam. Jakie to szczęście, że nic nie jadłam. Deska napuchła od wilgoci, ale udało mi się ją podnieść. Dzięki ci, Boże - nadal leżały tam skrzynki po amunicji, cztery, jedna obok drugiej, całe i nietknięte. Co oznaczało, że teraz byłam uzbrojona, zaopatrzona w gotówkę, lewe dokumenty, amunicję i wojskowe racje żywnościowe. - Dziękuję - szepnęłam, nie do końca świadoma, do kogo właściwie się zwracam. Może do Boga, a może do taty, że umieścił to wszystko w schowku. Po drodze do Houston była jeszcze jedna skrytka, ale dzięki tej mogłam swobodnie odetchnąć i nie musiałam się zatrzymywać, żeby zasilić się gotówką. Dziękuję... Zastygłam, podniosłam głowę. Czy mi się wydawało, czy usłyszałam miękkie kroki? Dotyk rozwinął się, rozszedł koncentrycznymi kręgami, delikatne palce gładziły powietrze w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Nie, nic się nie działo. Ale im prędzej się stąd wyniosę, tym lepiej. Nie zaglądałam do skrzynek, załadowałam je do
146
bagażnika, wsiadłam do środka i odjechałam, zostawiając po sobie tylko ślady na piasku i tuman kurzu. Rozdział 19 Dojeżdżając do Biloxi, pragnęłam już tylko jednego: położyć się i umrzeć z wyczerpania. Gdy po raz drugi prawie zjechałam z mojego pasa, przysypiając, uznałam, że najwyższa pora znaleźć jakiś hotel. Piekły mnie oczy, bolało całe ciało, a medalion mamy stawał się na przemian lodowato zimny i parzący. Do tego czułam, że pożarłabym każde fastfoodowe świństwo, do jakiego zdołałabym się dorwać. I to razem z papierowym opakowaniem. I torebką. Dodatkowa porcja błonnika, mniam. Właściwie powinnam jechać dalej, ale rozbicie jeepa nie było dobrym pomysłem. Słońce zachodziło, zanurzając się w atramentowy woal chmur, front sunął znad zatoki na skrzydłach o barwie indygo, podświetlonych ogniście. Wszystko wskazywało na burzę, wielką i groźną, ale może dzięki temu poranek będzie świeży i czysty. Znalazłam Walmart i zużyłam trochę gotówki ze skrytki (banknoty pachniały pleśnią, ale poza tym były w porządku), żeby kupić dżinsy. I majtki. I kilka podkoszulków, topów, sportowych staników, pasujących na mnie i dwie pary tanich trampek. I kilka gumek do moich głupich włosów. Gdybym wreszcie przestała tracić cały bagaż, byłoby super. A w każdym razie znacznie lepiej. Z drugiej strony, lepiej stracić cuchy niż życie, no nie? Jednak powtarzanie tej złotej myśli niewiele mi pomagało. Hotel Comfort Inn miał palmy przy podjeździe i zaspanego recepcjonistę, który nawet nie spojrzał na moje dokumenty. I całe szczęście, bo nie byłam już podobna do swojego zdję-
147
cia. Tamta Dru na „lewym" dowodzie, wyjętym ze skrzynki na amunicję, miała ciemniejsze, bardziej skręcone włosy, inny kształt twarzy i nieśmiały uśmiech, jakby nie wierzyła, że właśnie robią jej zdjęcie. Jak wynikało z daty urodzenia, miała też dwadzieścia jeden lat. Robiłam się coraz starsza. Jeśli przylapię cię na używaniu tego do kupowania alkoholu, Dru, wygarbuję ci skórę. Czasem tak groził, ale nigdy nie tknął mnie nawet palcem. Tak samo babcia. To było tylko takie gadanie. Ale wystarczyło. Nie ma sensu pakować się w kłopoty, gdy otaczający cię ludzie znikają po kolei. Spojrzałam na kawałek plastiku i pod skórą pojawiło się śmieszne uczucie, zupełnie jakbym znikała. Zanim wcisnęłam dowód z powrotem do taniego portfela, potarłam kciukiem zdjęcie. To samo robiłam ze zdjęciem mamy w portfelu ojca. Jedyne jej zdjęcie, jakie mieliśmy, a teraz nie było już nawet jego. Pewnie zabrał je Siergiej. Ale byłam taka zmęczona, że na myśl o tym nie poczułam zupełnie nic. Podziękowałam sennemu recepcjoniście i wzięłam klucz od pokoju. Wyglądałam na brudną po podróży i cuchnęłam, ale nie na tyle, by zaniepokoić zwykłego człowieka. Hol był ozdobiony różowymi kwiatowymi wzorami, które przyprawiają cię o ból głowy, no chyba że jesteś osiemdziesięcioletnią staruszką z zaczerwienionymi oczami, uważającą, że wyściełane kanapki są takie słodkie. Ale pokoje były w porządku, w każdym razie ciche i z czystą pościelą. Ciśnienie wody było w normie, jakiś czas stałam pod prysznicem, zasypiając na stojąco. Ubranie, które miałam na sobie, nadawało się wyłącznie na śmietnik, zwinęłam je w plastikową reklamówkę, planując wyrzucić rano. Byłam zupełnie sama i dziwnie się z tym czułam. W Scholi musiałam się nieźle nakombinować, żeby zdobyć trochę czasu tylko dla siebie, podróżowanie z Gravesem
148
i Ashem oznaczało, że słuchałam ich i brałam pod uwagę ich zdanie, zaś w podróży w Christophe'em to on rozstawiał mnie po kątach. Możesz się ukryć przed nimi, ale nie przede mną. Czy on zginął? Możliwe, ale mało prawdopodobne, Christophe był twardy... Może spotkamy się w Houston, a może już teraz był na moim tropie. A Graves? Jego oczy stają się coraz ciemniejsze, jest związany albo... Próbowałam o tym nie myśleć, ale nie mogłam. Jak głęboko Siergiej wszedł w jego psychikę? I czemu ja tego nie zauważyłam? Dru! - warknął głos taty, poderwałam głowę, uderzając ręką w ściankę prysznica. Przestań bujać w obłokach! Śpisz na stojąco, jak muł! Ruszaj się, już! Już w czystym podkoszulku i bieliźnie, ziewając okropnie, stałam przed kuchenką mikrofalową, w której podgrzewała się moja kolacja i się martwiłam. Gdy jesteś bardzo zmęczona, wszystkie problemy wydają się o wiele większe. Co prawda nadal szukało mnie całe stado wampirów, a każdy, kto spędził obok mnie dłuższą chwilę, albo ginął, albo był torturowany, więc nawet jeśli zaczęłam wyolbrzymiać problemy, miałam ku temu powody. Musiałam jeść palcami, co mnie szczególnie nie zmartwiło, był tylko problem z puree. Włączyłam telewizor i obejrzałam wiadomości, pożerając jeszcze dwie mrożone kolacje, nabierając palcem ziemniaki i zlizując je jak lody, odrywając zębami kawały spreparowanego indyka. Jeżyny z kruszonką były rozmiękłe i zimne na dwóch tackach, gdy kończyłam trzecią, ale i tak pożarłam wszystko. Zostawiłam za to trochę kukurydzy. Nigdy za nią nie przepadałam. W wiadomościach nie było nic o eksplozjach, wampirach czy czarownikach w Atlancie, ale to mnie akurat nie zdziwiło. Klimatyzacja hałasowała, podgłośniłam telewizor. Ani słowa o demolce w Georgii, jedynie typowa wyliczanka przestępstw,
149
ludzkie sprawy i prognoza pogody z zapowiedzią burzy. Żadna nowina, każdy głupi mógł przewidzieć burzę, wystarczyło wyjrzeć przez okno. Deszcz zaczął padać, gdy myłam zęby. Potem przez pół godziny sprawdzałam zawartość skrzynek; gdy się kładłam, wszystko było starannie poukładane. Na szafce nocnej spoczął glock, wycelowany w inną stronę niż łóżko. Wyczyściłam go i sprawdziłam, tak jak uczył mnie tata, wyglądało, że wszystko jest w miarę w porządku. Jutro zdobędę więcej amunicji. Prawie nieprzytomna, zasypiałam w locie, każde ziewnięcie groziło wywichnięciem sobie szczęki. Powstrzymywałam się siłą woli, lepiej nie ziewać, jak się czyści broń. A potem podniosłam swoje nieszczęsne ciało i zajęłam się ogradzaniem ścian. Trochę to trwało, zaczynałam dwa albo trzy razy, traciłam koncentrację i cienkie niebieskie linie wyślizgiwały się z mentalnego uścisku. Gdy już skończyłam, ziewałem częściej, niż oddychałam, aspekt przesuwał się po mnie miękkimi falami. Przez watę senności zastawiałam się, czemu linie ogrodzenia były niebieskie, a tamte nitki zaklęć niebieskie i czerwone. Babcię by to zainteresowało... Czułam, że coś mi umyka, ale nie miałam pojęcia co. Byłam zbyt zmęczona. Ostatnia rzecz, jaką zrobiłam: wyjęłam z torby diamentowe kolczyki i założyłam je. Tylko dlatego, że... No cóż, uznałam, że nie zaszkodzą. Tak w sumie nic już nie mogło mi zaszkodzić. Byłam przygotowana na wszystko. A w każdym razie tak mi się wydawało. Długi betonowy korytarz ciągnął się w nieskończoność. Zobaczyłam go, szedł w ten swój specyficzny sposób, ostrożnie stawiając stopy. W krtani ugrzązł mi krzyk. To był mój ojciec, szedł w blasku jarzeniówek w stronę drzwi pokrytych tanią farbą i za chwilę miał umrzeć. Wiedziałam o tym i nie mogłam go ostrzec. Zakłócenia psuły obraz; moje zęby mrowiły, gdy szczęka zmieniała się z cichym trzaskiem...
150
...Christophe złapał mojego ojca za ramię, odciągnął od uchylających się drzwi. Rozległ się huk, gdy uderzyły o ścianę, wzbijając cementowy pył. Bum. Rozdział 20 Cichł długi łoskot gromu, a ja już stałam na równych nogach, trzymając w ręku broń. Dotyk płonął w mojej głowie, w migotliwej, biało-niebieskiej poświacie wyciszonego telewizora zobaczyłam, jak porusza się matowa gałka drzwi. Dotyk wypłynął z mojej głowy, ale nie powiedział mi nic więcej. Było tu coś dziwnego. Zakłócenia. Dziwne zakłócenia na ekranie telewizora pochłonęły czarno-biały film, który leciał, gdy spałam. Biały szum wypełnił moją czaszkę, odbijając się jak piłeczka we flipperze. Co, do diabła?... Cofnęłam się, potrząsając głową. Przywarłam do ściany, oddzielającej sypialnię od łazienki, trzymając nisko broń, palec na osłonie spustu. Piorun uderzył znowu, rozjaśniając niebo, niebieskie linie ogrodzenia w ścianie zadrżały, reagując na przybysza za drzwiami. Kimkolwiek był, pachniał goździkami i piaskiem, a jego mentalne palce rozdzielały linie ogrodzenia z taką łatwością, z jaką dziecko rozwiązuje sznurówki. Mrowiły mnie wargi, słaby posmak pomarańczy wypełnił usta, po kręgosłupie przebiegł znajomy dreszcz. Przygotuj się. Zaraz będzie jeszcze ciekawej. Miałam broń. Czy byłam gotowa zastrzelić tego, kto chciał wejść? Świetna pora na takie wątpliwości, Dru.
151
Ogrodzenie iskrzyło, stawiając opór. Pomyślałam, że mogłabym złapać je od mojej strony i puścić, żeby uderzyło przybysza w mentalne palce jak naciągnięta gumka. Dostałby piekielnego bólu głowy, może nawet straciłby przytomność? Ale skoro potrafi rozplątać moje nici, to pewnie był w te klocki lepszy ode mnie i to ja byłabym tym, który skończy z bólem głowy. Moją jedyną szansą było utrzymanie dotyku wewnątrz głowy i użycie cholernego pistoletu. Przygotuj się. Zrób to tak, jak uczył cię tata. Drzwi otworzyły się cicho, linie rozplątały się, niknąc w dymie. Usłyszałam miękkie, regularne uderzenia; przybyszów było dwóch, słyszałam bicie ich serc. Bardzo użyteczna wiadomość... Moje serce podeszło do gardła, ostrzegając smakiem cytrusów i zimnem kłującym w zęby. Czemu przysłali tylko dwóch, skoro stać ich było na urządzenie pułapki z wyrzutnią rakiet kilka stanów stąd? To był jedynie zwiad? Reszta wejdzie przez okno, obserwuje hotel? Teraz, Dru. Gdyby nie głos taty, ruszyłabym zbyt późno. Wychodzą dokładnie na linię strzału. W ostatniej chwili pistolet zjechał w dół - miałam szczęście, pierwszy napastnik padł na podłogę z roztrzaskanym kolanem. Strzał jeden na milion, ale tata ochrzaniłby mnie, że nie strzelałam w korpus. Nie celuj, jeśli nie jesteś gotowa zabić! Huk strzału zniknął w łoskocie gromu, błyskawica rozświetliła pokój, ekran telewizora się rozjarzył. Drugi koleś, ciemny, wysoki, ze złotem w uszach i na szyi pochylił się i wystawił do przodu ręce. Zaklęcie strzeliło niebiesko-czerwonymi iskrami jak fajerwerk. Czary można rzucać na kilka różnych sposobów, to zostało rzucone płasko, jak frisbee, leciało z wizgiem, wirując. Błyskawicznie wystawiłam przed siebie lewą rękę - w walce na zaklęcia jesteś albo szybki, albo martwy. Tata i ja przez te kilka lat mieliśmy wielokrotnie do czynienia z rzucającymi zaklęcia, raz czy dwa trening babci uratował nam tyłki.
152
Gdy zaklęcie sparzyło palce, w miękkim łopocie pojawiła się sowa babci, uderzając z trzaskiem w twarz przybysza. Czerwono-niebieskie zaklęcie nadal wirowało, gdy złapałam je, jak nabijaną gwoździami piłkę baseballową, ostre krawędzie cięły moją skórę. Dopóty, dopóki nie zamierzałam wziąć go całkowicie na siebie, miałam szansę „odesłać" to zaklęcie. Jak w tai-chi - cofasz się, unikając ciosu i odbijasz go, zamiast powitać z równą siłą. Może nie byłam silna, ale na pewno byłam szybka. Wzięłam zamach lewą ręką i cisnęłam zaklęcie do przodu, jakbym odrzucała frisbee. Przybysz stracił równowagę i to był kolejny cud niełatwo pozbawić kontroli kogoś, kto poświęcił tyle czasu na stworzenie takiego ładnego, morderczego arcydzieła jak dobre zaklęcie. A to należało do ekstraklasy. Ale w tej chwili chłopak miał się czym zająć, musiał skupić się na swojej twarzy, teraz pełnej szponów i piór. Sowa wybuchła, ale zanim spadł deszcz bieli, mogłam zobaczyć jego okrwawioną twarz... ...a jego własne zaklęcie trafiło go prosto w brzuch. Skulił się jak pająk, spadający na płomień świecy i wypadł na korytarz. Złociste światło elektryczne odbiło się w bryzgach krwi, które leciały za nim; rozbłysk jasności i szlag trafił elektryczność. Ciemność spoczęła na moich oczach jak mokry bandaż, znowu rozległ się grzmot, a potem usłyszałam wściekłe dyszenie i przekleństwa. - Ty suko! - zawołał załamujący się chłopięcy głos. - Trafiłaś mnie w kolano! Miał głos piętnastolatka. Gdzie byli ci dorośli, którzy powinni tym wszystkim kierować? I czy w ogóle istnieli? Czy ten chłopak również był stary, tylko uwięziony w ciele nastolatka? Miałeś cholerne szczęście, że nie w głowę, pomyślałam, ale się nie odezwałam. Zapaliły się pomarańczowe światła awaryjne, zaklęcie nadal sypało iskrami na korytarzu, wbijając się w leżącego chłopaka. W moim gardle wrzał gorący kwas.
153
Nie wyglądało na to, że gość chciał mi wysłać kartkę z życzeniami. Ruszaj się, Dru! Chłopak na podłodze sypał bluzgami, gdy wskakiwałam w dżinsy i buty. Zapięłam uprząż mieczy, zrobienie tego jedną ręką, przy jednoczesnym celowaniu do wijącego się na podłodze chłopaka, było sporym wyzwaniem. Koleś mógł mieć broń, chociaż, jeśli do tej pory nie strzelił, to chyba jednak nie. Trzymając w jednej ręce torbę, a w drugiej broń, podeszłam do ściany z oknem i wzięłam głęboki wdech. - Co ty zrobiłaś? - Chłopak na podłodze przestał przeklinać, ale nie wiem, czy mnie to ucieszyło. Był zbyt skoncentrowany, zbyt przytomny, jak na kogoś, kogo właśnie postrzelono. - Jak mogłaś to zrobić? Jak mogłaś użyć jaadu? Wybacz, stary, nie mam zamiaru stać tu i z tobą gadać. Dotyk wyśliznął się z mojej głowy, małe, niewidzialne palce badały przestrzeń, szukając niebezpieczeństwa. Chłopak zakrztusił się, ale nie miałam czasu się tym martwić. Deszcz nie tłukł w okna, na razie tylko w oddali pojawiały się błyskawice, nic dziwnego, że powietrze było naładowane elektrycznością. Skok z drugiego piętra. Dasz radę. Nie chciałam zostać uwięziona w hotelu, a nie wiedziałam, czy ci tutaj mieli jakieś wsparcie. Może ich kumple tylko czekali, aż wyjdę przez okno? Ale za żadne skarby nie wyszłabym na korytarz i nie prze-szłabym obok tamtego gościa i paskudnego, trzeszczącego zaklęcia. - Czekaj. - Chłopak na podłodze się przekręcił. - Rajku-mari, czekaj. Na litość boską, czekaj... Za późno. Brzęknęło rozbite okno, zapach gorącej nocy, pełnej ozonu i wilgoci, woni zatoki zamknęły się wokół mnie i już mnie nie było. Dzięki Bogu, nie byłam na tyle głupia, żeby zostawić samochód na hotelowym parkingu. Dopiero po dłuższej chwili dotarłam do bocznej uliczki, każdy cień wydawał się zagrożeniem. Czy można mnie za to winić?
154
Deszcz zaczął padać, gdy wrzuciłam torbę do samochodu, wielkie, ciężkie krople uderzyły w ziemię i beton. W kłębiących się chmurach pojawiły się nowe błyskawice, wyglądające jak potężne, żylaste ręce. Byłam już zmęczona błyskawicami, ale ta burza przynajmniej wydawała się całkiem normalna. Lewa ręka bolała mnie jak sto diabłów - owinęłam ją serwetkami z fastfoodowego żarcia. Nie krwawiłam, ale dłoń była mokra i piekła mnie jak cholera, jakbym przez jakiś czas trzymała ją we wrzątku. A przecież dotykałam tego zaklęcia najwyżej przez sekundę! Co by się stało, gdyby jednak we mnie trafiło? Przez chwilę opierałam się czołem o kierownicę, napełniałam płuca drżącymi wdechami. Ale wtedy w mojej głowie rozległ się bezwzględny głos taty. Ruszaj, kochanie. To nie koniec kłopotów. Włączyłam wycieraczki i ruszyłam. Siedem i pół godziny później byłam w Houston. Do tego czasu wszystko schrzaniło się jeszcze bardziej. Rozdział 21 Odnalezienie Scholi w Houston nie było trudne. Zatrzymałam się na obrzeżach miasta, kupiłam mapę, paczkę miętówek, gotowane fistaszki i nici dentystyczne. Popijając orzeszki letnim czekoladowym napojem, zrobiłam prymitywne wahadełko z nici i miętówki w papierku. Wahadełko wskazało ogólny kierunek, północną część miasta, bogatą dzielnicę, jeśli dobrze odczytałam mrowienie w palcach zdrowej ręki. Do Scholi nie było daleko i uznałam, że bez trudu dotrę do niej z punktu, w którym byłam.
155
Tak też się stało. Gdy była już bardzo blisko, usłyszałam syreny i zobaczyłam wzbijające się w górę słupy czarnego dymu. Ulice były zablokowane, pełzliśmy w korku i dzięki temu mogłam napatrzeć się do woli. Dobra wiadomość była taka, że Schola w Houston nadal w pewnym sensie była na swoim miejscu. Zła - że tylko „w pewnym sensie". Co oznaczało, że pozostały tylko szkielety zwęglonych i dymiących budynków wokół wypalonego dziedzińca, który był pięknym ogrodem, dopóki ktoś nie wypróbował na nim miotacza ognia. Brygady ratunkowe ciągle kręciły się na miejscu, w powietrzu wisiał czarny dym. Jeep pełzł przez gorące powietrze, unoszące się nad jezdnią, ruch był zablokowany przez gapiów, samochody ledwie się poruszały. Patrzyłam. Cienkie, trzeszczące nici niebiesko-czerwonych zaklęć rozpełzły się po wszystkich powierzchniach. Węzły, które utrzymywały je, gdy odwalały swoją brudną robotę, rozluźniały się, mogłam niemal zobaczyć, jak są zrobione, jak związano dwie nici razem i sprawiono, że działały. Babcia nigdy nie wspominała o tych czerwonych niciach... Gdybym tylko wiedziała trochę więcej o maharaj, pewnie mogłabym spróbować je rozsupłać, może nawet skopiować efekt? Dotyk odzywał się bólem za każdym razem, gdy czerwone nici znalazły się zbyt blisko, jak poparzona skóra wystawiona na promienie słońca. Obolała lewa dłoń pokryła się pęcherzami, wyglądało to na jakąś infekcję. Zdezynfekowałam ją i owinęłam gazą, zakażenie chyba się nie rozchodziło. To w końcu tylko lewa dłoń, poradzę sobie. Główny budynek Scholi wychodził wprost na ulicę, nie było tu muru czy trawnika. Kolumnowy fronton wyglądał jak po wybuchu bomby, nawet mur ogradzający resztę posiadłości został w niektórych miejscach rozwalony; budynki były zniszczone i dymiły; w każdym razie te, które widziałam. - Jasny szlag - szepnęłam. Z radia płynął głos Jerry'ego Lee Lewisa, śpiewającego swoje High School Confidential.
156
Tata zawsze się krzywił, gdy brałam głośniej tę piosenkę. Muzyką mojego dzieciństwa były utwory ze stacji nadających stare przeboje. Można je znaleźć w całej Ameryce; nieważne, gdzie wylądujesz, Casey Kasim i jego lista przebojów. Człowiek firma. Niech żyje rock'n'roll! Schola powoli zostawała z tyłu, korek był straszliwy. Miałam połowę baku i musiałam się zastanowić. Na autostradę wyjechałam godzinę później. Nad jezdnią falowało gorące powietrze, Houston było niczym drzemiący betonowy zwierz, gotowy do wyssania spod ziemi kolejnego łyku ropy. Dotyk drżał niczym płochliwy zwierzak, mój mózg zadręczał się problemem czerwono-niebieskich nici. Co miałam teraz zrobić? Zatrzymałam się już poza granicami miasta, żeby zatankować i kupić jedzenie na drogę. Dwa hot dogi, jeszcze więcej napojów czekoladowych, tym razem zimnych, kolejne orzeszki i dwa tiger taił. Nigdy za nimi nie przepadałam, ale tata je lubił, dlatego bezmyślnie położyłam je na ladzie. Musiałam wziąć koszyk, żeby to wszystko unieść, moja lewa ręka spuchła jak diabli. Zmęczona stara kobieta przy kasie bez mrugnięcia okiem wydała mi resztę z cuchnącej pleśnią pięćdziesiątki, którą dałam za benzynę. Dała mi drobne, zerkając na telewizor, umieszczony na końcu lady, wśród kartonów z zakąskami salami. Leciał jakiś talk show. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie Christophe chciałby, żebym pojechała, gdzie moglibyśmy się spotkać, gdyby przeżył tamto na dachu. No nie, spodziewanie się, że przyjedzie jak rycerz na białym koniu, żeby mnie uratować, było głupotą... Chociaż miło było, gdy to robił. Wsiadając do jeepa, przerzuciłam w myślach kilka wariantów. Silnik odpalił od razu, właściciel jeepa naprawdę o niego dbał, jak na razie wóz nieźle sobie radził. Nie to co ja. Ja byłam o krok od załamania. Ludzie ginęli przeze mnie i nie chodziło tylko o tego kolesia, który oberwał własnym zaklęciem. A Lyle Świńskie Oczko? Czy przeżył to, co mu zrobiłam?
157
Stanowiłam zagrożenie. Byłam niczym kataklizm. A Graves i Christophe?... Jezu. Shanks i Dibs zajmą się Gravesem, Ashem na pewno również. Zabiorą go do swoich i zobaczą, czy można mu pomóc. I pewnie poradzą sobie z tym lepiej niż ja. Nie miałam pojęcia, co takiego zrobiłam, że Ash przestał być złamany. Może po prostu poradził sobie sam? Jeśli Christophe przeżył, już był na moim tropie. Ale jeżeli... Otaczało mnie całe mnóstwo „ale". A jeśli... a jeśli, oczywiście, tylko hipotetycznie... A jeśli Christophe lub Graves, albo, przyjmijmy najgorszy wariant, obaj... Jeśli oni obaj... nie żyli? Właśnie o tym z całych sił próbowałam nie myśleć. Ale nie da się uciec przed taką myślą, zawsze znajdzie sposób, żeby wbić w ciebie nóż, nim zdążysz uciec. Bawi się z tobą jak kot z myszką, pozwala ci się oddalić, bo wie, że i tak cię dorwie. Maharaj stanowili poważny problem, skoro najwyraźniej umieli rzucać zaklęcia, z którymi nawet babcia mogłaby sobie nie poradzić. Eksperci od trucizn i magii teraz stali po stronie Siergieja i jego wampiraków. Może miałabym jakąś szansę ukryć się przed wampirami albo przed dziećmi djinni, ale nosferatu i maharaj razem to już była zupełnie inna bajka. Zwłaszcza że nie miałam już bezpiecznego miejsca, do którego mogłabym uciec. Kalifornia, jaasne... Ale Remy i jego kumple byli ludzkimi łowcami. Oczyszczali wampirze gniazda, jasna sprawa, świetnie sobie radzili, ale jakie mieli szanse przeciwko Siergiejowi? Znów poczułam ukłucie w skroniach na samą myśl o jego imieniu. Żadnych. Czy ściągnięcie na nich kłopotów byłoby odpowiedzialne? Czy to właśnie zrobiłby tata? Kalifornia od początku była tylko mrzonką i świetnie o tym wiedziałaś, Dru. Wiedziałaś też, że na pewno coś by się schrzaniło i ściągnęłabyś na ludzi niebezpieczeństwo. Tata skopałby ci tyłek, gdybyś wystawiła jego kumpli Siergiejowi. Poczułam
158
w sercu ostry, szarpiący ból. Ciągnęłam za sobą Asha i Grave-sa, bo miałam nadzieję, że Remy powie mi, co z nimi zrobić. Brawo, Dru. Potrząsnęłam głową, wrzuciłam bieg i wyjechałam z powrotem na autostradę. Wtedy dotarło do mnie coś, co powinnam zrozumieć już dawno. Atlanta. Wyrzutnia rakiet i helikopter. Może to maharaj byli tacy superświetni, a może Zakon popełnił błąd - bo przecież helikopter na dachu raczej nietrudno zauważyć, prawda? Ale istniała też możliwość, że ktoś nas zdradził. Znowu. Wnętrze samochodu wypełnił stłumiony łopot skrzydeł, z radia leciał Creedence Clearwater Revival Bad Moon Rising. Tak, nadciągały kłopoty i to ja nimi byłam. Sowa babci nie pokazała się już, było ją tylko słychać, uderzenia skrzydeł odmierzały czas oszalałym pulsem. Na autostradzie skierowałam się na północ. Musiałam zadecydować, co chcę zrobić, cały czas jadąc. Jak się w końcu okazało, to i tak nie miało żadnego znaczenia. Przedmieścia Dallas nie są dobrym miejscem, żeby dać się złapać glinom. Nie przekroczyłam dozwolonej prędkości, jednak czerwone i niebieskie światła odbijały się w tylnym lusterku i w końcu musiałam zdecydować: strzelać czy zjechać na pobocze. Początkowo miałam nadzieję, że gliniarz tylko chwilowo jedzie za mną na jakieś wezwanie, ale niestety, nic z tego. Zjechałam na pas awaryjny tak daleko, jak tylko się dało, gliniarz pojechał za mną; drobne kamyczki zazgrzytały pod oponami. Jeszcze chwila i policjant sprawdzi numer rejestracyjny i dowie się, że jeep jest kradziony. Super. Dodałam do siebie wszystkie składowe: miecze ma-laika, nadal przypięte do moich pleców, pistolet, sprzęt w bagażniku, forsę, dwa komplety lewych dokumentów - i wyszło mi, że muszę zgubić gliniarza, porzucić ten samochód i ukraść inny.
159
To nawet nie była walka. Czekałam, aż otworzy swoje drzwi. Ruch był mały, zmierzch pochłonął promienie słońca, ale nadal było parno i gorąco jak w piekle. Już teraz tęskniłam za tym jeepem. Dotyk odbił się w mojej głowie jak puszczona gumka. Gdy gliniarz otworzył swoje drzwi, skręciłam kierownicę i wcisnęłam pedał gazu. Niemal słyszałam, jak gość przeklina, z powrotem wciskając się do samochodu. Jeep przeskoczył trzy pasy, skorygowałam i wróciłam na skrajny pas. Dotyk strzelał iskrami, wcisnęłam gaz do dechy. Obudził się aspekt, kły mrowiły, wydłużając się, drapały dolną wargę. Błyskawica bólu przeszyła lewą dłoń, ściskałam teraz kierownicę obiema rękami. Czerwone i niebieskie światła znów zapłonęły w tylnym lusterku, zawyły syreny. Tata by mnie zabił. Wprawdzie uczył mnie, jak zdobyć samochód a to zawsze jest ryzykowne, bo najgłupsza rzecz, jaką możesz zrobić, to uciekać przed gliniarzami. Mają radio i komputery, i całą masę rzeczy, żeby bez trudu przechytrzyć tępych kierowców przestępców. Ale ja nie byłam przestępcą. I nie mogłam ryzykować, że znów stracę swoje rzeczy i na dokładkę wyląduję w pudle, czekając, aż pojawią się tam wampiry i czarownicy. Po prostu nie mogłam. Więc albo to, albo koniec. W mojej głowie rozległ się brzęk, sowa babci pojawiła się nad dachem jeepa. Pióra rozwiały się, wyrwane przez pęd powietrza. Podskoczyłam i krzyknęłam, samochód zaczął dziki slalom. Przypomniałam sobie naukę jazdy ekstremalnej -uważać, żeby nie skontrować za mocno i nie zmienić swojego wozu w latający naleśnik. Sowa pomknęła do przodu, jeep ruszył za nią. Silnik ryczał, opony oderwały się od nawierzchni, gdy wóz wpadł na niewielkie wzniesienie. Jeśli chciałam coś zrobić, musiałam zrobić to szybko, zanim gliniarz użyje radia i ściągnie wsparcie, żeby mnie zapuszkować.
160
Rozdział 22 Porzucenie jeepa było łatwiejsze, niż przypuszczałam. To był dobry samochód, ale teraz i tak szlag trafił dwie opony i silnik piszczał przeraźliwie. Wyłączyłam światła i przeszłam na tylne siedzenie. Otworzyłam z kopa drzwi pasażera, wyciągnęłam torbę i po chwili znalazłam się na dachu stojącego obok opuszczonego magazynu zanim helikopter wyszperał reflektorem samochód, białe światło płynęło w dół jak na scenie z filmu o kosmitach. Cholera, pewnie zdejmą moje odciski palców, ale trudno, na to już nic nie poradzę. Puste skrzynki po amunicji, leżące w bagażniku obok kanistra z benzyną, pewnie dały im do myślenia. Tiger taił też tam został. Szlag. Weszłam w cień wielkiego srebrnego wylotu klimatyzacji. Zwykły człowiek nie zdołałby się tu dostać, gliny powinny olać sprawdzanie dachu. Wchodziłam po ścianie, jakby ktoś wciągał mnie na górę, aspekt rozlewał się po ciele niczym gorący olej, nadgarstki zabolały, gdy szpony wbiły się w krawędź dachu, a ręce napięły, wciągając na górę mnie i torbę. Lewa dłoń płonęła bólem, usiłowałam to zignorować. Wylądowałam na dachu z przerażającą siłą, trampki ślizgały się, niemal wbiłam się w szyb wentylacyjny i zostałam tam dłuższą chwilę. W ostatniej chwili pomyślałam, żeby odsunąć torbę z pola widzenia, wszystko się we mnie trzęsło, jakbym nadal musiała biec. Nie rób głupstw. Bądź mądra. Uspokój się. Teraz, gdy byłam stosunkowo bezpieczna, serce biło wolniej. Nadal panował upał, powietrze było jak ciężki, wilgotny koc, przepojony smrodem spalin i zapachem stygnących nawierzchni. W oddali odzywały się syreny, nadjeżdżały kolejne gliniarskie wozy, podskakując na szynach kolejowych i posyłając w górę kłęby oleistego kurzu. Niemal nie odrywałam
161
wzroku od helikoptera, oświetlającego ogrodzone torowisko obok magazynu. Dobrze kombinowali - rozwalony płot, krzaki i śmieci stanowiły chyba jedyną drogę ucieczki, jeśli uciekający chciał ich zgubić. I jeśli był człowiekiem. Nawet się nie zasapałam. Patrzyłam, jak gliniarze przeczesują teren, szukają na torowiskach. Magazyn był zamknięty, zrozumiałam to, gdy obeszli cały budynek, szukając wejścia do środka. Tak na wszelki wypadek. No cóż, to było proste. Właśnie gratulowałam sobie w duchu, gdy w skroniach zapłonął ogień bólu, a na języku pojawił się smak cytrusów. To nie było cukierkowe ostrzeżenie, ale wystarczyło, żebym zesztywniała. W oddali, jak srebrna wstęga, rozwijał się wysoki krzyk. Wampiry. Cholera. Czy przyszły tu po mnie, czy tylko kręciły się w okolicy? To był krzyk łowów, ale daleko stąd. Chyba polowały na coś innego. No bo kto mógł przypuszczać, że tu jestem? Kto mógł mnie tu szukać, skoro nawet ja nie wiedziałam, że tu będę? Ale nie masz pewności. Nie ryzykuj, zjeżdżaj stąd. A jednak... Tu miałam dobrą kryjówkę, a gliny nadal przeczesywały okolicę. Może jednak wampiry nie przyszły po mnie? Jasne. Pewnie chciały ci życzyć wesołych świąt. Daj spokój. Nadal czekałam. Patrzyłam, jak gliny kręcą się wokół jeepa, jak mnie szukają. Udało mi się wspiąć po ścianie, zmyliłam gliniarzy... Wow. To było dziwne uczucie. Niesamowite. Przerażające. Potężne. Czy właśnie to miał na myśli Graves, gdy mówił, że nie chciałby wrócić do normalności? A potem pomyślałam, że muszę gdzieś przenocować, zdobyć nowy samochód i wymyślić, dokąd chcę jechać i co chcę
162
zrobić, a w międzyczasie wampiry będą próbowały mnie zabić. Pomyślałam o spalonej Scholi w Houston i zastanawiałam się, czy jakiś djamphir albo wilkołak zginął w płomieniach. Pomyślałam o chłopaku na hotelowym korytarzu, z trzeszczącym czerwono-niebieskim zaklęciem, pełzającym po jego ciele. Pomyślałam o Lyle Świńskim Oczku, który leżał przy automatach z gazetami jak szmaciana lalka. O tym, z jaką łatwością rozwaliłam samochód szeryfa i jak łatwo byłoby zastrzelić jego właściciela. Pomyślałam o tacie, o mamie, o spalonym domu babci, o oczach Gravesa, które stawały się czarne, gdy Siergiej sięgał przez niego. O tym, jak Ash krzyczał, gdy próbował wrócić do ludzkiej postaci. Nie chcę tego. I nigdy nie chciałam. Nie wiedziałam, jak walczyć i jak się bronić, żeby nie skrzywdzić kogoś, kto na to nie zasłużył. A nawet jeśli zasłużył, jak Lyle czy chłopak od zaklęcia, to przecież nie do tego stopnia. Jeszcze jeden wysoki, przeszywający dźwięk, tym razem bliżej. Świdrował mózg, przechodząc w ultradźwięki, ale byłam prawie pewna, że kręcący się tu gliniarze niczego nie słyszeli. Wynoś się stąd w cholerę, Dru. Pod moją skórą narastał przymus ruchu. Nie wiedziałam, czy to zwykłe podenerwowanie, czy ostrzeżenie dotyku. Jeśli zacznę wątpić w dotyk, już jestem martwa, ale będę równie martwa, jeśli zacznę uciekać, podczas gdy powinnam siedzieć na tyłku i odpoczywać, żeby biec wtedy, gdy będzie to absolutnie konieczne. - Dobra - mruknęłam i się rozejrzałam. Gliniarze chyba zaczynali tracić nadzieję i raczej żaden nie podejrzewał, że mogłam uciec inną drogą. Przytłaczająco ciężkie niebo napierało na magazyn, diamenty gwiazd próbowały świecić jaśniej niż pomarańczowa poświata świateł miasta, bez powodzenia udająca zachód słońca. Obok stały inne magazyny, niektóre puste, inne zamknięte. Odległości między nimi nie były duże, w każdym razie nie dla djamphira. Dla swietoczy też nie powinny stanowić problemu.
163
Wpatrywałam się w stojący obok budynek. Potem mogłabym przeskoczyć na następny, jeszcze następny... Moje oczy wytyczyły trasę niemal bez udziału mózgu, ciepło aspektu było jak balsam w tym przytłaczającym upale. Lewa dłoń przestała szczypać i piec, teraz już tylko ćmiła. No to po kolei. Ciekawe, czy uda mi się przeskoczyć na tamten dach? Zaraz się dowiemy. Kilometr dalej zdjęłam z siebie torbę i spojrzałam w dół na ulicę. Niesamowite, że tak krótki dystans robił aż taką różnicę. Neon na budynku - para nóg w kabaretkach - migotał słabo na wsporniku, uniesiony w górę jak jakaś rytualna ofiara, poniżej znajdował się przysadzisty budynek z czerwonymi dachami, bez okien. Przybytek nazywał się Gorące Panienki i od razu wykreśliłam go z listy potencjalnych kryjówek. Z drugiej strony, stało tu mnóstwo samochodów, które z góry wyglądały jak małe lśniące prosiątka, gromadzące się wokół maciory. Do wyboru, do koloru. Pewnie większość z parkujących tu po prostu pracowała w okolicy, a teraz spędzała miło czas, przynajmniej według definicji pewnego typu kolesiów. Spostrzegłam, że krzywię się na samą myśl, jakbym zjadła coś niedobrego. Siedziałam skulona na dachu magazynu, gorące podmuchy wiatru mierzwiły splątany warkocz, nie chłodząc czoła. Nie mogłam ukraść dowolnego samochodu, to musiał być dobry wóz, najlepiej półciężarówka, ale taka, żeby nie ściągać na siebie uwagi glin. Poza tym parking nigdy nie jest dobrym miejscem. Za duże prawdopodobieństwo, że ktoś będzie się tam kręcił, że jakiś bramkarz okaże się zbyt ciekawski, że będą mieli monitoring albo wszystko naraz. Zastanawiałam się intensywnie, gdy dotyk skręcił się w moim mózgu. Podrzuciłam głowę, poczułam szarpnięcie w lewej ręce, dłoń wypełnił straszliwy ból. Rozległ się cichy dźwięk, jakby rozdzieranego jedwabiu, moje serce spadło do
164
żołądka, koziołkując, a potem skoczyło do gardła, jakby próbowało mnie udusić. Czerwone i niebieskie iskry pojawiały się znikąd, wyłaniały z naelektryzowanego wiatru. Łączyły się, wirując, i tworzyły konkretny kształt, niski i długi. Wyciągnięty pysk, cztery nogi, jarzące się oczy... Przestrzeń między iskrami wypełnił dym, pojawiły się węzły, nici łączyły się i trzymały mocno. Byłoby super, gdybym mogłam po prostu tak stać i przyglądać się, jak to się formowało. Zawsze warto dowiedzieć się czegoś nowego. Zastygłam na kilka bezcennych sekund, wpatrując się w tego stwora. Widziałam mnóstwo najróżniejszych rzeczy w całych Stanach, ale to... Rany boskie! Żeby zrobić coś takiego na odległość - ale czy faktycznie na odległość? Nie czułam w pobliżu żadnego maharaj... Ale czy wiedziałabym, gdyby czaili się gdzieś obok? Moja aura, posmak zgniłych cytrusów, która zawsze mówiła mi, że coś się szykuje, teraz mnie opuściła. Pewnie dlatego, że rozkwitłam. Musiałam znaleźć inny sposób ostrzegania o niebezpieczeństwie. Przez pęcherze na lewej ręce przebiegły bolesne, parzące dreszcze. Pojawiło się znajome uczucie narastającej siły; oczy gorące i suche, ucisk w splocie słonecznym. Rusz się wreszcie i uderz w tego stwora, zanim stanie się bardziej solidny! Uniosłam prawą rękę, dotknęłam rękojeści malaika. Drzewo głogu, w świecie babci doskonała ochrona niemal przed wszystkim. Lewa ręka wyskoczyła do przodu, dotyk zapłonął. Jeśli znajdziesz punkt, w którym coś niefizycznego usiłuje pojawić się w splątanej materii rzeczywistości, możesz to coś rozerwać. Robiłam to już wcześniej, na przykład z czerwonym mackowatym stworem w szatni dziewcząt w Scholi Primie. To było coś! Magiczny pies warczał, stając się solidniejszy. No dobrze, może „solidny" nie był najlepszym określeniem, skoro tworzyły
165
go węzły zaklęć i dym. Ale jego zęby były kawałkami obsydianu, błyskającymi pod unoszącą się nierzeczywistą wargą. Węzły zaciskały się szybkimi szarpnięciami, miałam niewiele czasu. Palce lewej dłoni wykręciły się dziwnie i zastygły w skurczu, jakbym miała reumatyzm. Dotyk chwytał, wypuszczał i chwytał znowu, a gdy magiczny pies skoczył naprzód, odleciałam do tyłu. Usłyszałam dźwięk rozdzierania, jakby stalowe szpony rozrywały surowe mięso, stwór zawył w agonii. Ten dźwięk przejechał po końcówkach moich nerwów, upadłam na plecy, uderzając się w głowę, a pies eksplodował w kłębach dymu i ulewie lśniących, lodowych, kłujących pocisków. Ale nie poczułam satysfakcji - w parną noc wbił się kolejny wampirzy krzyk, tak blisko, że zwinęłam się, strząsając z siebie drobinki lodu. Rozdzierający, parzący ból w mojej dłoni zelżał trochę. Silny zapach goździków i kadzidła rozszedł się wraz z rozwiewającym się dymem, wibrującym „odciskiem" magicznego psa na splątanej materii rzeczywistości. Złapałam torbę, zawiesiłam na sobie tak, że pasek biegł w poprzek piersi. Nie miałam zamiaru znów tracić swoich rzeczy, do cholery. Przebiegłam przez dach niemal bezszelestnie. Dym usiłował się do mnie przykleić, ale sowa babci zahuczała miękko, zamachała skrzydłami i przeleciała nad moim ramieniem, muskając włosy i odpychając dym. Moje ciało poruszało się płynnie, świat zwolnił, zastygając w twardym, przejrzystym plastiku, a ja nabrałam nadnaturalnej prędkości, zebrałam się i skoczyłam, przelatując nad ulicą i lądując miękko na dachu stacji benzynowej. Krótki sus, odbicie od pokrywy wentylatora i znowu byłam w powietrzu. To było jak latanie. Kiedyś musiałam napiąć każdy mięsień, żeby nadążyć za sową babci, teraz to świat mknął pod moimi stopami, odwalając za mnie całą robotę, podeszwy trampek naprowadzały mnie na odpowiedni kierunek. To było tak, jak wtedy, gdy biegłam z wilkołakami przez Central Park w cieniu
166
drzew, ze słońcem przeświecającym przez liście, gdy czułam się jak element rozpędzonej machiny. Na tym polegała różnica między wtedy a dzisiaj. Biegnąc z wilkołakami, przez tych kilka chwil czułam się tak, jakbym była jedną z nich. A teraz po prostu uciekałam. Śnieżnobiała sowa skręciła gwałtownie w lewo, zanurkowała. Pomknęłam za nią, uderzając w nawierzchnię trochę za mocno, pobiegłam dalej. Wyczuwałam ich tuż za sobą, niczym infekcję wciskającą się w powierzchnię rany. Wampiry! Oddychałam szybko i lekko, czując, że nagle po prostu wiem. Nie było już cukierkowego ostrzeżenia, teraz miałam intuicję. Super. Sowa babci zahuczała dwa razy, machnęła skrzydłami i wyhamowała gwałtownie; stanęłam jak wryta, ptak zataczał nade mną ciasne kręgi. Żebra bolały, gdy oddychałam; nim zdążyłam się zorientować, wyciągnęłam rękę i poczułam ciepłe rękojeści mieczy w dłoniach. Torba ciążyła mi, ale nie miałam czasu jej zrzucić - z ciemności wyłoniły się czarne cienie wampirów. Było ich dużo. Na przedzie szły dwie kobiety, ich tęczówki stały się zupełnie czarne, gdy wokół nich zamknął się zimny ogień aury łowów. Obie nosiły ciemne kombinezony jednoczęściowe, jedna miała jasne, druga ciemne włosy, związane w końskie ogony, które podskoczyły, gdy zatrzymały się gwałtownie. Były jedynymi kobietami. Żaden z wampirów nie wyglądał na więcej niż szesnaście lat, ale nienawiść wykrzywiała ich młode-stare twarze niczym ohydne, pokręcone korzenie. Ruszyłam, aspekt rozwinął się wokół mnie jak płaszcz kobry. Rozkwitłam i byłam dla nich zabójcza, ale mieli dużą przewagę liczebną. To oznaczało, że musiałam myśleć szybko. Sęk w tym, że miałam pustkę w głowie. Nie wiedziałam, co robić, nie miałam dokąd pójść, nie miałam nic, co mogłoby mnie uratować.
167
Ale nie poddam się bez walki. Przełknęłam ślinę, a potem zrobiłam najgłupszą (a może najmądrzejszą?) rzecz, jaką mogłam. Skoncentrowałam się, wzięłam głęboki wdech i wrzasnęłam, atakując tych, którzy stali przede mną. Jeśli zdołam przerwać krąg, będę mogła uciekać, a wtedy będę biegła ile sił w nogach. Prawie mi się udało. Rozdział 23 Przez długi czas słyszałam tylko jękliwy dźwięk, uderzenia i poszturchiwanie. Wypłynęłam z nieświadomości wewnątrz czegoś zimnego i stalowego. Nie mogłam się poruszyć, ręce i nogi miałam unieruchomione w kostkach. Więzy, zrozumiałam mimo otumanienia. Ból lewej ręki docierał do mnie jak przez chemiczną mgłę, jakby naszprycowano mnie narkotykami. Jednak mnie dorwali. Moje powieki opadły. Dzięki ci, Boże, że nie chce mi się siku, pomyślałam słabo, zanim ciemność znów mnie pochłonęła. Po długiej chwili z oddali dobiegły odgłosy uderzeń i skrobania, zrozumiałam, że jestem w samolocie. A potem przyszedł sen - i tym razem byłam unieruchomiona, i musiałam patrzeć. Długi betonowy korytarz ciągnął się w nieskończoność. Zobaczyłam go, szedł w ten swój specyficzny sposób, ostrożnie stawiając stopy. W krtani ugrzązł mi krzyk. To był mój ojciec, szedł w blasku jarzeniówek w stronę drzwi pokrytych tanią farbą i za chwilę miał umrzeć. Wiedziałam o tym i nie mogłam go ostrzec. Zakłócenia psuły obraz; moje zęby mrowiły, gdy szczęka zmieniała się z cichym trzaskiem...
168
...Christophe złapał mojego ojca za ramię, odciągnął od uchylających się drzwi. Rozległ się huk, gdy uderzyły o ścianę, wzbijając cementowy pył. Bum. - Nie powinno cię tu być - wysyczał Christophe z rozjarzonymi oczami. - Jesteś szalony czy po prostu głupi? Tata odepchnął go. - Co do kur... Christophe potrząsnął ciemną głową, aspekt pojawił się z trzaskiem elektryczności, wysunęły się kły. Do kolan miał przylepiony śnieg, do butów też. - Wynoś się stąd. Już. - To ty... facet, który dzwonił. - Tata w jednej chwili uniósł broń. Powiedziała mi... - To prawda, Elizabeth powiedziała ci coś o mnie. Ale nie jestem tym, kim myślisz. - Christophe odepchnął go mocno. -Zjeżdżaj stąd! On niedługo wstanie, a ty jesteś bezradny jak mały kociak. Wracaj do domu! - Nie mam domu - wypluł z siebie tata. - Zabrali mi dom, gdy ją zabili, psiakrew! Wszystko, co miałem... - Urwał, spojrzał podejrzliwie na Chirstophe'a. Czy chciał mu powiedzieć o mnie? Tak bardzo pragnęłam wiedzieć... - Co ty tu robisz? Drzwi na końcu korytarza uchyliły się żarłocznie. Chciałam krzyknąć: Uciekajcie! Wynoście się stamtąd, przestańcie się kłócić i uciekajcie! - Spłacam dług wobec Elizabeth Lefevre. - Uśmiech Christophe'a nie był miły. Właściwie był przerażający. - Jesteś wszystkim, co po niej zostało: głupim, śmiesznym człowiekiem. Tata przyglądał mu się spod zmrużonych powiek, jego niebieskie tęczówki były teraz zimne jak oczy Christophe'a. - No to chodźmy i skopmy tyłek pewnemu wampirowi. - Jesteś zupełnie bezużyteczny. Idziemy. - Christophe zrobił ruch, jakby chciał złapać tatę za rękę i wyciągnąć go siłą. Krzyknęłam bezgłośnie, zakłócenia wibrowały we mnie, wizja trwała nadal.
169
Tak, chciałam wiedzieć. Chciałam się dowiedzieć, co stało się z tatą. I jednocześnie nie chciałam. Miałam okazję zobaczyć, jak wampiry zabijają. Widok ogromnego dębu przed żółtym domem, w którym kiedyś mieszkaliśmy, widok tego czegoś, co wisiało na jego konarach, co utraciło ludzki kształt, nadal powracał w koszmarach. Tata pociągnął za spust. Wybuch białego szumu, krzyk utknął w mojej krtani jak kamień. Nie mogłam oddychać, ruszyć się, płakać. Byłam jak mucha uwięziona w bursztynie, krzycząc w środku, gdy ciało Christophe'a szarpnęło się, trysnęła jasnoczerwona krew. Obcasy skrzypnęły, gdy ojciec odwrócił się i ruszył w dół korytarza. Był potężnym mężczyzną, ale szedł lekko. Zniknął za drzwiami. Christophe zerwał się na równe nogi, z twarzą wykrzywioną bólem, z płonącymi oczami. - Nie! - wrzasnął, obraz przeszył kolejny wybuch zakłóceń. Mój mentalny uchwyt słabł, gdy wizja walczyła ze mną. Nie! Chcę to zobaczyć. Czułam, jak narasta we mnie upór. Muszę to zobaczyć! Christophe się podniósł. Za drzwiami rozległy się strzały, krzyki i narastające wycie wampira. Dłonie Christophe'a zacisnęły się w pięści. Stał tam przez długie dziesięć sekund, przechylając głowę, jasne pasemka przesuwały się przez jego włosy, gdy aspekt zapałał się i gasł na przemian. Śnieg osypał się z kolan na podłogę, ale nie stopniał, twarz Christophe'a była nieruchomą maską. W końcu odwrócił się i odszedł, a za drzwiami, które zatrzasnęły się jak rosiczka nad ofiarą, rozlegały się krzyki agonii mojego ojca. Usiadłam prosto, zaciskając w dłoniach zimne powietrze. Usłyszałam metaliczny brzęk, poczułam szarpnięcie za nadgarstki. Próbowałam odepchnąć się od twardej powierzchni i niemal wylądowałam na podłodze, z ręką wyciągniętą w górę, jakbym machała komuś entuzjastycznie.
170
Co to było, do cholery? Otaczał mnie kamienny sześcian mrocznego pomieszczenia. Żelazne drzwi, metalowa toaleta, żadnych okien. Światło przesączało się przez szczeliny wokół drzwi, między prętami prostokątnego okienka. Elektryczne, ciepłe i złote, ale niewystarczające. Brzęczący metal okazał się krótkim łańcuchem, przytwierdzonym do ściany i zawieszonym na haku, co pewnie miało uchronić mnie przed upadkiem z łóżka. Gdybym zdjęła go z haka, mogłabym dojść do toalety. Tak też zrobiłam. No co, jak jesteś przykuty do ściany, takie praktyczne korzyści są nie do pogardzenia. No i przynajmniej spuszczała się tu woda. Nadal pachniałam bułeczkami cynamonowymi, chociaż moja skóra była lepka od spalin Dallas. W ustach miałam niesmak, jakby osiadł w nich pył zombie, ale w sumie czułam się nadspodziewanie dobrze. Szarpnęłam, naprężając łańcuch i wyciągając rękę tak daleko, jak tylko mogłam, ale nie udało mi się wyjrzeć przez otwór w drzwiach. Szlag. Miałam na sobie skarpetki, podkoszulek i dżinsy. Rozplecione włosy tworzyły dziką, sfilcowaną szopę. Diabli wzięli wszystkie moje rzeczy. Znowu. Tata wiecznie mówił o skrytkach i zapasach, o tym, jak kupowanie nowych rzeczy stanowiło koszt nagłej ucieczki. Wyglądało na to, że miał rację. Nie żebym wcześniej mu nie wierzyła. Pociągnęłam łańcuch, sprawdzając płytę, do której był przytwierdzony. Okazało się, że jest wbity w ścianę, mocno i solidnie. Położyłam się na łóżku, zaparłam stopami o ścianę, owinęłam łańcuch wokół rąk i szarpnęłam. Poparzoną lewą dłoń przeszył ból, ale się nie poddawałam. Łańcuch jęknął, płyta nawet nie drgnęła. Skoncentrowałam się, szarpnęłam mocniej. Aspekt stał się cieplejszy, wijąc się wokół
171
mnie strumyczkami pary, płynącej z mojej skóry w wilgotnym chłodzie. Łańcuch zgrzytnął, mój oddech przyspieszył. Udało mi się odrobinę go poluzować... Może hak, na którym wisiał, dałoby się wykorzystać jako dźwignię? Ale i tak był nędzny, wyglądał, jakby ledwie się trzymał... To może wyrwę go i użyję jako broni? Jasne. I zadźgasz ich na śmierć tym nędznym kawałkiem metalu. Świetny pomysł, Dru. Leżałam i przyglądałam się łańcuchowi. Na nadgarstkach miałam okowy, zbyt wąskie, żeby wysunąć z nich ręce, nawet gdybym chciała zdjąć je razem ze skórą. Metal był nijaki, lekki, srebrzysty, ale jednak mocny. Moje szpony nie zostawiały na nim żadnych śladów, za to potem nadgarstki bolały jak cholera. Rozległ się ciężki łoskot odsuwanej zasuwy. Spostrzegłam, że kulę się na łóżku, przytulając plecami do ściany, łańcuch brzęknął, drżały mi ręce. Otulił mnie aspekt, wybuchł zapach cynamonu, rozległ się cichy trzask wysuwających się kłów. Medalion mamy był niczym bryłka lodu na moim mostku. Drzwi skrzypnęły teatralnie, otwierając się, do środka weszła wysoka postać o czarnych oczach, źrenice i tęczówki pochłaniały światło płynące z tyłu. Zamrugałam, nie wierząc w to, co widzę. - Graves? - szepnęłam. Błysk zieleni w tęczówkach znikł równie szybko, jak się pojawił. Świeżo ufarbowane włosy, czarne jak smoła, wisiały na wychudłej, pozbawionej wyrazu twarzy. Czarna koszula miała gładkie, kościane guziki, podwinięte rękawy ukazywały mięśnie przedramion. Nowe dżinsy, para czarnych trampek converse. Stał, przechylając głowę, jakby wpadł na jakiś fajny pomysł, martwe oczy koncentrowały się na czymś wysoko nade mną. Usta zaciskały się w cienką linię, nie wykrzywiały w tym jego na wpół bolesnym, na wpół sardonicznym uśmiechu. Dotyk chłodził mnie, trzeszcząc jak kostki lodu wrzucone do wrzątku, gdy zza Gravesa wysunął się inny cień.
172
Był niższy, miał kręcone włosy, lekko smagłą twarz i klasyczny profil. Gdy odwrócił głowę, można było dostrzec podobieństwo do Christophe'a, doskonałe starożytne proporcje posągów, pogrzebanych przed wiekami w wulkanicznym popiele. Zakonserwowanych. Wyglądał najwyżej na osiemnaście lat, ale jego wzrok, przedwieczny, wsysający ciemność, uderzał jak ściana wody, zmywając wszelki opór. Moja lewa dłoń zacisnęła się w pięść, błyskawica bólu stała się linią życia. Medalion mamy był tak lodowaty, że oczyma wyobraźni ujrzałam, jak przymarza do mojej skóry. A potem jest odrywany, kawałek po kawałku, razem ze skórą... Zobaczyłam spływającą krew... - Mały ptaszek... - odezwał się Siergiej, miał mocniejszy akcent niż Christophe. W jego głosie dźwięczała niesamowita, przerażająca radość, jakby świetnie się bawił. - Tym razem bezpiecznie zamknięty w klatce. Jak widzisz, przestałem cię nie doceniać. Gówno, a nie przestałeś. Miałam wyschnięte usta, przełknęłam konwulsyjnie. - Nie sądzę. - W końcu nadal oddychałam. To była czysta brawura. Ale, cholera, nic więcej mi nie zostało. Patrzyłam na tę przystojną, radosną, drapieżną twarz pod grzywą miodowobrązowych loków i czułam, że gdybym wcześniej nie opróżniła pęcherza, teraz mogłabym narobić sobie wstydu. To się nazywa fart. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, wysunęły się kły. Miał na sobie cienki granatowy podkoszulek i nowe, bardzo ciemne dżinsy. A do tego kowbojki. Król wampirów nosił wieśniackie buty, w dodatku lśniące nowością. Wyglądały jak buty firmy Tony Lama. Chyba specjalnie tak się wystroił na tę okazję. Moja lewa dłoń się zacisnęła. Siergiej zrobił krok do przodu, ominął Gravesa; chłopak-got wzdrygnął się, odsunął na
173
bok, jego trampki skrzypnęły. Zesztywniałam, zabrzęczał łańcuch. Kolejny krok, obcasy kowbojek zastukały na kamieniach. Pośrodku podłogi był otwór odpływowy, wyobraziłam sobie, po co i zadrżałam. Siergiej nadal wpatrywał się we mnie, ale dopóki zaciskałam pokrytą pęcherzami lewą dłoń, kłujący ból powstrzymywał mnie przed zapadnięciem się w te straszne czarne oczy. Aspekt nagrzewał się, czułam się tak, jakbym stała przed gorącym piekarnikiem w upalny dzień, tylko że ten żar był kojący, uśmierzał ból. Miałam jednak nadzieję, że nie wyleczy zupełnie mojej ręki, potrzebowałam tego ukłucia bólu, ratował mnie przed zatonięciem. Jego czarne oczy lśniły jak plama oleju, była w nich nawet pozbawiona barw tęcza, całe spektrum odcieni szarości: nienawiść, cierpienie i obrzydliwa radość, jaką niektórzy czują, robiąc paskudne rzeczy. Siergiej się zatrzymał. Pochylił do przodu, jakby szedł pod silny wiatr, odetchnął gwałtownie. Aspekt zapłonął, a on zakrztusił się i cofnął się małymi krokami. Nadal byłam toksyczna. Dzięki ci, Boże. Wydałam cichy szloch ulgi; gdy przez twarz Siergieja przemknął grymas, odsunęłam się jeszcze bardziej pod ścianę. Pochylił się do przodu, ale aspekt znów się rozpalił, na twarzy Siergieja pojawiły się czerwone plamy, warkot stał się przerywany, gdy znowu zaczął się dławić. Musiał się cofnąć i wziąć kilka wdechów. Jego ręce napięły się, z opuszków palców wysunęły zakrzywione bursztynowe szpony. Przeszedł przez niego dreszcz, czerń aury polowania wysączyła się z kącików oczu jak cienkie nici. Wyglądały jak kurze łapki na jego niesamowitej, młodej twarzy i przez chwilę mogłam zobaczyć starożytnego głodnego stwora, który mieszkał pod jego skórą. Teraz to ja się zakrztusilam, jakby on był toksyczny dla mnie. W mojej czaszce zahuczał łopot skrzydeł, dotyk się poruszył. Spostrzegłam, że próbuję wcisnąć się w ścianę i przestałam się poruszać.
174
Zdołał podejść do mojej mamy na tyle blisko i pozostać tam na tyle długo, żeby ją zabić. I na tyle blisko Anny, żeby wbić kły w jej szyję. Dlaczego nie mógł podejść do mnie? Nie żeby mi zależało... Graves stał z boku i patrzył, kompletnie nieobecny. Raz po raz w jego oczach pojawiał się błysk zieleni, rozjaśniając je. Zaintrygowało mnie to, ale teraz bardziej przejmowałam się Siergiejem, który wyprostował się i opuścił ręce, szpony wciągnęły się z cichym kliknięciem. Przechylił na bok głowę, przełknął ślinę, a gdy opuścił podbródek, jego włosy spadły na twarz w malowniczym nieładzie. Znowu był piękny. Wokół jego szyi wił się słaby cień, jakby tamte czerwone plamy pozostawiły po sobie sińce. Mam nadzieję, że bolało. Drżenie szło przeze mnie falami. - Nie zabiję cię teraz - odezwał się. - Tamta swietocza była mało przydatna, a teraz jest już zupełnie bezużyteczna. Przez jedną szaloną chwilę nie miałam pojęcia, o kim mówi, dopiero potem do mnie dotarło. - Anna... - To słowo wysunęło się z moich ust, z cichym westchnieniu spadło na podłogę. - Nie żyje. - Zabrzmiało to jak: wyjechała do Wyoming. Jak coś, co nie miało żadnego znaczenia. - Ale to już nieważne. Teraz mam ciebie. I ty pomożesz mi wyjść na światło słońca, kochany mały ptaszku. Pokręciłam głową. Anna jeszcze żyła, gdy jej straż (chłopaki w czerwonych koszulach, jakby nigdy nie oglądali Star Treka) wyciągnęła ją z płonącego magazynu. Zaraz po tym, jak zmusiła mnie, żebym wypiła jej krew. To dlatego czasami słyszałam ją w mojej głowie? A może po prostu dostawałam świra? Tylko jak miałam być normalna, skoro to, na czym opierał się mój świat, wyrywano spode mnie raz po raz? Siergiej zaśmiał się cicho, z zadowoleniem. - Dokładnie tak. Pomożesz mi. Mam co do ciebie pewne plany... Przy okazji, jak ci się podoba mój nowy złamany? -
175
Przechylił kędzierzawą głowę, Gravesa przeszył dreszcz. -Jest naprawdę bardzo pomysłowy. Długo ze mną walczył. Jednak coś mi się wydaje, że gdy wyciągnę z ciebie ostatnią kroplę krwi, gdy po raz pierwszy poczuję na twarzy promienie słońca, wtedy przestanie walczyć i będzie mógł dowieść swej wartości. Jest zacznie bardziej efektowny niż jego mali kuzyni bestie. Do mojego gardła podeszła gula. Beknęłam, dźwięk odbił się od kamiennych ścian. Chyba mu się to spodobało, w każdym razie znów zachichotał, a potem odwrócił się i wyszedł cicho jak śmierć. Graves podążył za nim, równie bezgłośnie. Trzasnęły drzwi, ciemność zamknęła się wokół mnie, brzęk-nął łańcuch, gdy usiadłam bezwolnie na metalowej półce i objęłam kolana rękami. Po lewej dłoni znów rozlał się gorący, kłujący ból. Spuściłam głowę, włosy odcięły mnie od reszty świata. Przez chwilę po prostu tak siedziałam, trzęsąc się. Graves. Nie poznał mnie. Stał tam i mnie nie widział. Rozdział 24 Nie wiem, ile godzin minęło; gdy siedzisz w zamknięciu, czas traci znaczenie. Niekiedy za małym złocistym prostokątem przesuwały się zimne cienie, rozlegały się ciche, kłapiące kroki, zbyt wolne albo o wiele za szybkie, by należeć do ludzi. Za każdym razem powiew skrzącej się nienawiści sprawiał, że drzwi jęczały.
176
Przybierałam różne pozycje, testując wytrzymałość łańcucha i haka. To była moja jedyna szansa - szkoda tylko, że mało prawdopodobna. Nawet użycie dotyku nic nie dało. W tej kamiennej ciszy zaczęłam w końcu śpiewać, szarpiąc łańcuch na różne sposoby. Posiniaczone nadgarstki bolały, na mojej skórze perlił się pot, mimo panującego tu wilgotnego chłodu. Ale przynajmniej nie cuchnęłam, nadal pachniałam jak cynamonowe bułeczki w centrum handlowym; i cale szczęście, bo od wieków nie byłam pod prysznicem. Gdy znów szczęknęła zasuwa, skuliłam się na łóżku, moje policzki płonęły. Uderzyłam plecami w ścianę, ale nie krzyknęłam z przerażenia. Chociaż niewiele brakowało. Graves wszedł do środka, zostawił drzwi otwarte i zrobił coś dziwnego. Przykucnął tuż za drzwiami, położył dłonie płasko na podłodze i spojrzał na mnie. Spostrzegłam, że jego oczy znów są zielone, serce zabiło mi mocniej. Nawet pachniał prawidłowo, powiew z korytarza przyniósł zapach dzikości w świetle księżyca i truskawek, zagłuszający nawet obrzydliwy odór wampirów. Kościane guziki na jego koszuli lśniły słabo, teraz wyglądał... dziko. I niebezpiecznie. Do moich oczu napłynęły gorące łzy. Patrzyłam na niego, oparta o ścianę, moje serce dudniło w piersi. - On śpi - szepnął w końcu Graves. - Myśli, że teraz jestem posłuszny. Jak dobry pies. Gula w moim gardle poruszyła się, krzyknęłam cicho. - Dru. - Patrzył na mnie, mięśnie szczęk się poruszyły. Znów uderzyło mnie to, jak bardzo różnił się od tego niezgrabnego, chudego, niemal brzydkiego chłopca-gota, który kupił mi cheeseburgera i od tamtej pory ratował mi życie na sto różnych sposobów. Może nie tak ostentacyjnie, jak Christophe, ale równie prawdziwie. - Powiedz coś.
177
O, jasne. Jakbym miała na podorędziu całą listę tematów do dyskusji. Otworzyłam usta i spytałam: - Ash? Shanks? Dibs? Wzdrygnął się, jak od uderzenia. - Dibs jest tutaj. Inni... nie wiem. Odetchnęłam urywanie i uciekłam się do banału: - Jak można się stąd wydostać? - O dziwo, mój głos brzmiał prawie normalnie, zupełnie jakbym nie była przerażona na śmierć. Graves przekręcił się, zielony blask tęczówek przygasł na chwilę. Jego ciało spięło się, przygarbił ramiona, przemiana rozpaliła się wokół niego. Inny pojawił się na krótką chwilę, na karmelowej skórze wystąpił pot. Graves był blady, wstrząsał nim dreszcz. Wbił palce w kamień, jakby chciał ugniatać ciasto. - Dru. - Wymówił moje imię tak, jakby dopiero teraz przypominał sobie, kim jestem. - Musisz mi zaufać. No, raczej nie mam zbyt wielu możliwości. Skinęłam głową, loki spadły na policzki. - Dobrze. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Nie przypominał jeszcze mojego chłopca-gota, ale poczułam się o niebo lepiej. Spokojniejsza, trochę odprężona. Poczułam słabość w rękach i nogach, oparłam się o ścianę. Graves patrzył na mnie przez długi czas. - Mają go. Reynarda. Christophe'a. Przełknęłam ślinę. - Czy on... - Żyje. Pomyślałem, że powinienem cię uprzedzić. Jest źle. Ale musisz mi zaufać Dru. Jestem złamany, ale... proszę. - Przecież już się zgodziłam. - Z trudem powstrzymałam się od przewrócenia oczami. - Graves... - Nigdy nie rozumiałem dlaczego... - Pochylił się jeszcze bardziej. Proszę, powiedz mi teraz, dopóki mogę cię słyszeć. Dlaczego w ogóle... czemu ja?
178
Przez chwilę nie wiedziałam, o czym on, do cholery, mówi. A potem zrozumiałam. No dobrze, jeśli chciałam mu coś powiedzieć, to był najlepszy moment. I nie mogło być tak, jak tyle razy przedtem, gdy wszystko, co chciałam powiedzieć, gromadziło się w mojej piersi, a kończyło się na tym, że mówiłam coś tak głupiego, że na samo wspomnienie kuliłam się przez kilka dni. Zrób to dobrze, Dru. Zaczęłam szukać słów i, niemożliwe! znalazłam je. - Bo jesteś odważny - powiedziałam. - Nigdy nie spotkałam nikogo tak odważnego jak ty. Bo nie zostawiasz mnie, gdy mam kłopoty. Bo jesteś przy mnie mimo przerażającego Prawdziwego Świata i tego, że Ash cię ugryzł. Bo zmusiłeś wszystkich, żeby w czasie pożaru wrócili po mnie, wtedy w pierwszej Scholi. Bo wróciłeś, gdy walczyliśmy z... nim. - Z Siergiejem. Graves wzdrygnął się. Pospiesz się, Dru. Słowa wyskakiwały ze mnie coraz szybciej. - Ponieważ cię rozumiem. Lubię twoje żarty i lubię ciebie, i czuję, że gdy jesteś obok mnie, poradzę sobie ze wszystkim. Bo... - Wzięłam głęboki wdech i wypaliłam: - Bo jesteś piękny i kocham cię, chociaż doprowadzasz mnie do szału tym, że ciągle się wycofujesz i nie chcesz być moim chłopakiem. Rozumiesz? Właśnie dlatego. Bo jesteś jak skała, Graves. Jak skała. Szlag. Dobry początek i żałosny koniec. Jak zwykle. Graves skulił się, patrząc na mnie. Jego twarz zmieniała się, gdy docierały do niego moje słowa. Oczy jarzyły się zielenią, rodzący się w nim pomruk był tak głośny, że bałam się, że wszyscy go słyszą. Patrzył tak na mnie całą wieczność, a ja zastanawiałam się, co jeszcze mogłabym powiedzieć. Poruszyłam się, brzęk łańcucha wyrwał go z zamyślenia. - Zaufaj mi - powtórzył i wybiegł. Drzwi zamknęły się z hukiem, zasuwa wróciła na swoje miejsce, oparłam się o ścianę. - Zaufam. - Mój szept ledwie poruszył powietrze. Po kilku minutach zrozumiałam, że znów się trzęsę. Moje dłonie drżały,
179
jakbym trzymała w nich kosiarkę, nogi osłabły. Usiadłam na łóżku, szczękając zębami. Czekałam, czy nie wróci. A po dłuższej chwili znowu wróciłam do łańcucha. Ufałam mu, oczywiście. Ale wolałam być gotowa, gdy nadejdzie czas. Rozdział 25 Niewiele mi to dało. Siergiej wrócił i zmusił Gravesa (jego oczy były teraz zupełnie czarne), żeby zapiął na moim nadgarstku krótki łańcuch, przymocowany do wózka inwalidzkiego. Potem przysunął się do mnie, wyciągnął rękę, zrobił ruch -i odpięła się okowa łańcucha, przymocowanego do ściany. Dotyk zadrżał nerwowo, żołądek mi się ścisnął. Czułam się oszołomiona, ale myślałam jasno. Za to bardzo chciało mi się pić. Głód krwi szorował z tyłu mojego gardła, czułam krew ich obu, odór gnijących czerwonych krwinek w żyłach Siergieja i słodki płyn w żyłach Gravesa. - Moje małe biedactwo słabnie. - Siergiej cofnął się do drzwi. - Nie jestem czasem głodna? I pewnie trochę spragniona? Ale dzięki temu bardziej uległa. Daj mi tylko szansę, bydlaku, a zobaczysz, jaka jestem uległa. Spojrzałam na Gravesa, ale jego twarz była spięta i blada, czarne dziury oczu wyglądały upiornie. Usiadłam ostrożnie na wózku, nie mówiąc ani słowa. No, w każdym razie teraz byłam przypięta do wózka, a nie do ściany. Nawet jeśli łańcuch jest mocny, a okowy zrobione ze specjalnego metalu, to wózki inwalidzkie są bardzo podatne na uszkodzenia. Nie było aż tak źle...
180
W każdym razie dopóty, dopóki Graves nie umocował skórzanych opasek na moich kostkach i nadgarstkach. Siergiej stał i patrzył, od czasu do czasu cmokając językiem, gdy Graves robił to zbyt wolno. Chłopak-got pocił się, na jego skórze pojawiły się diamentowe krople. Głowę miał pochyloną, włosy spadły na twarz. Gdy już zostałam przymocowana do wózka, Siergiej przemknął obok mnie i w jednej chwili znalazł się na korytarzu. Graves położył ręce na oparciu wózka i zaczął pchać. Po mroku kamiennego sześcianu wydawało mi się, że korytarz zalewa jasność. Zamrugałam, oczy łzawiły, przyzwyczajając się do światła. Korytarz biegł w górę, wózek skrzypnął, gdy Graves ruszył, podążając za bezgłośnymi krokami Siergieja. W pewnej chwili prawa ręka Gravesa zsunęła się i dotknęła mojego ramienia. Palce zacisnęły się i szybko cofnęły. Zadrżałam znowu. Ale skoro siedziałam, mogłam udawać obojętność. Zacisnęłam lewą dłoń, zwinęłam ją w pięść, poczułam spodziewany ból. Moja dłoń nie chciała dojść do siebie po zaklęciu frisbee, ale nie miałam pretensji. Przynajmniej dopóty, dopóki pozwalała mi stawić opór hipnotycznemu, wężowemu spojrzeniu Siergieja. Korytarz biegł w górę, zakręcając. Kamienne ściany ustąpiły miejsca zwyczajnym, ale czułam, że nadal jesteśmy pod ziemią: martwe powietrze, wrażenie napierającego ciężaru, dziwne echo. Graves dyszał ciężko, trochę zwolnił. Nie odwracając się, Siergiej cmoknął językiem, jakby poganiał konia czy psa. Graves przyspieszył trochę, a ja skupiłam się na oddychaniu i na tym, żeby nie słyszeć szeptu krwi w jego żyłach. Nie czuć drapania głodu krwi w gardle, w moich żyłach, suchych jak czerwony piasek. Pustki w moim wnętrzu, gorszej niż głód. Bywałam już głodna. I nieraz zdarzyło mi się bać. Ale to... to było... Korytarz kończył się drzwiami - ogromnymi, z ciemnego drewna, okutymi rdzewiejącym żelazem i ochlapanymi jakimś
181
pachnącym metalicznie płynem, na który wolałam nie patrzeć. Siergiej wyciągnął szczupłą dłoń, szokująco bladą na tle czarnego drewna i pchnął. Złote światło musnęło jego kędziory, gdyby nie ta nieludzka gracja jego ruchów, tworzyłby ładny obraz. Pchnął drzwi, jakby od niechcenia, ciężkie skrzydła otworzyły się szeroko. Na korytarz wypłynęła fala cieplejszego powietrza, dotyk wypełnił moją głowę mrocznymi obrazami, dźwięki dochodziły przez zakłócenia. Krzyki, błaganie, proszę, nie... Jasne oczy, płonące radością zza czerni aury polowania, szpony przebijające się do kości, krew, zawisła w powietrzu, zanim spadnie na czarno-białe płytki podłogi. Wysoki, krystaliczny śmiech, pomruk, przejeżdżający po skórze jak ostrze, szlochające ofiary, wleczone po podłodze i... Moja głowa odskoczyła, jak od uderzenia. Dotyk był mocniejszy niż kiedykolwiek, skręcił się w środku mnie, katedralna przestrzeń wybuchła obrazami, strumień wizji przepływał przeze mnie z rykiem, lewa dłoń wybuchła świeżym, parzącym bólem. Przeklęty zapach cynamonu unosił się nad moją skórą, teraz miał nowy odcień, znajomy aromat ciepłych perfum. Bądź dzielna, kochanie. To był głos mamy. Niemal czułam jej oddech na moim policzku, jej ręce, gdy mnie podnosiła. Bądź teraz bardzo dzielna. Otworzyłam usta. Kły wydłużyły się, drapiąc dolną wargę. Mamo? Nie powiedziałam tego. Nie mogłam. Bo Graves właśnie wjechał wózkiem przez drzwi, koła skrzypnęły, a wokół nas otworzyła się przestrzeń sali. Okrągłe pomieszczenie, z podłogą z czarnego i białego marmuru, stanowiącej coś pomiędzy linoleum w staromodnej knajpce i holem w wypasionym hotelu. Rzędy siedzeń wznoszące się aż do żebrowanej kopuły. Płynące nie wiadomo skąd, stłumione, krwawe światło wydawało się wszechobecne, sprawiało, że każda krawędź stawała się dziwnie ostra.
182
Wampiry tłoczyły się na siedzeniach - wyłącznie nastolatki, w różnym wieku. Płonące oczy, wysunięte kły, wykrzywione młode twarze - były piękne na swój niesamowity, ściskający żołądek sposób. Zamrugałam rozpaczliwie, ich nienawiść przesuwała się po mojej skórze, cienkiej barierze, oddzielającej mnie od świata. Głód krwi narastał, wypełniając żyły, nie mogłam się skupić, dopiero po chwili dotarło do mnie, na co patrzę. W odległym końcu sali do ściany wisiał przykuty człowiek. Miał opuszczoną głowę, włosy sztywne od zaschniętej krwi, a każdy centymetr ciała, jaki mogłam zobaczyć - stopy, dłonie, pierś przez poszarpaną koszulę i nogi przez rozdarte dżinsy - był posiniaczony i poraniony. Serce skoczyło mi do gardła, puls zatłukł się w nadgarstkach i kostkach nóg. To był Christophe. Rozdział 26 Przechyliłam się przez oparcie i zwymiotowałam, mimo pustego żołądka. Nie zdołałam się opanować. Przez syk i warkot przebił się wybuch obrzydliwego śmiechu. Dokładnie pośrodku sali stały stół i krzesło. Na blacie leżały różne przedmioty, rurki i szklane pojemniki, krzesło wyglądało jak tron, monstrum z poskręcanego metalu, ze sterczącymi nad oparciem szpikulcami. Za stołem zobaczyłam znajomą złotowłosą głowę. Dibs stał skulony, blady i oszołomiony, połowę jego twarzy pokrywały sińce, ciemne oczy były upiornie puste. On też miał bose stopy, ale niebieska koszulka polo była cała. Kołysał się
183
w przód i w tył, przyciskając dłonie do uszu, jakby nie chciał słuchać tego harmidru. Serce mi się ścisnęło. Biedny Dibs. Siergiej uniósł dłonie, płynący od niego dźwięk sprawił, że wszyscy ucichli. To był narastający, wysoki, szklisty krzyk, przechodzący w ultradźwięki, wwiercający się w mój mózg. Gdy umilkł, wszystko wibrowało, a zebrane wampiry - Boże, ile ich tu było - zastygły niczym posągi. Głowa Christophe'a uniosła się odrobinę i znowu opadła; przez splątane, zakrwawione włosy zobaczyłam błysk niebieskich oczu. To był szok, widzieć go w takim stanie, brudnego i pobitego, czułam się tak, jakbym przechodząc przez te drzwi, znalazła się w innym świecie, gdzie już nic nie było prawidłowe. Wydarł się ze mnie cichy szloch, zadrżał i znieruchomiał, jak zwierzak złapany w potrzask. Siergiej odwrócił się do mnie i uśmiechnął, jego czarne oczy zaiskrzyły. W tej samej chwili zrozumiałam, dlaczego stał się niemal królem wampirów. To prawda, że wszystkie nosferatu miały w sobie nienawiść, jednak Siergiej był przesiąknięty nienawiścią do szpiku kości. On nie potrzebował powodu. Christophe wspominał, że coś się z nim stało na polu bitwy, dawno temu, w Europie. Wtedy właśnie się zmienił. Może wypił tyle krwi, że coś w nim nabrzmiało i pękło jak kleszcz? Może właśnie ta część jego tożsamości, dzięki której pozostał na tyle ludzki, żeby zbliżyć się do kogoś i zostać ojcem? A może ta, która sprawiała, że każdy inny wampir, nawet psychopatyczny zabójca, zdawał się pozornie ludzki? Zdarzało się, że wampiry zachowywały się jak wściekłe psy, ale Siergiej toczył pianę z pyska - i uwielbiał to. Rozkoszował się tym. - Dzieci! - Siergiej rozczapierzył palce, jego szpony wydłużyły się. - Ukochane moje! Patrzcie, co wam przyniosłem! Oto swietocza, która wymykała się nam przez te wszystkie
184
lata, na którą tak długo polowaliśmy, latorośl dwóch wielkich domów! Teraz jest nasza i już wkrótce ziszczą się nasze marzenia... Zawiesił głos, po sali przetoczył się szmer, wampiry wpatrywały się we mnie, szeptały między sobą, na ich młodo-starych twarzach malowała się bolesna rozkosz. Dibs podniósł głowę, zobaczył mnie i na jego twarzy odmalowało się czyste przerażenie, uderzyło mnie prosto w pierś. Stojący za mną Graves zadrżał, rączki wózka jęknęły cicho, gdy zacisnął na nich dłonie. Ale zaraz, chwileczkę... Dwa domy? Lata? Co on gada? Czyli babcia musiała podejrzewać, że coś - albo dużo cosiów -polowało na mnie. Stąd ciągłe szorowanie mnie, żebym nie pachniała sobą, wieczne mycie podłogi, warkocze dzikiej cebuli i czosnku, porozwieszane w całym domu. Stąd przeprowadzki z tatą, jak wtedy na Florydzie, zanim przyjechaliśmy do Dakoty. Wtedy rzucił tylko, że chodzi o to, żeby coś nas nie namierzyło, nie powiedział nic więcej. A ja nie pytałam. - Będę mógł wyjść na światło słońca! - mówił dalej Siergiej. -1 wy również! Dawno temu, gdy wampiry nie bały się światła dnia, żył pewien djamphir. Nazywał się Scarabus i zabił wampirzego króla, sprawiając, że nosferatu mogły wychodzić wyłącznie w nocy. A stało się to wskutek tego, że wyssał całą krew swietoczy, swojej własnej siostry. To coś w mojej krwi, co sprawiało, że byłam toksyczna, co doprowadzało chłopców djamphirów do szaleństwa, mogło dać Siergiejowi potęgę i pozwoliłoby nie bać się słońca. Właśnie dlatego wampiry z takim uporem polowały na swietocze. Albo zabijali nas, zanim rozkwitłyśmy i stałyśmy się toksyczne, albo chcieli nas wysączyć jak soczek z kartonika, żeby spacerować za dnia pod gołym niebem. Jezu Chryste, już na samą myśl człowiek wpadał w katatonię ze strachu. Jeśli słońce nie pomoże Zakonowi utrzymać wampirów w ryzach, te stwory rozprzestrzenią się po świecie niczym rak.
185
Christophe uniósł podbródek; szalony, niebieski błysk jego oczu zalśnił w czerwonym półmroku. Kły miał wysunięte, aspekt przepływał przez niego falami, ale powoli, leniwie. Czułam, jak strasznie jest poraniony. Łańcuchy, utrzymujące go rozpłaszczonego na ścianie, zadźwięczały delikatnie, ostrzegawczo. To zwróciło uwagę Siergieja. W jednej chwili pokonał dzielącą ich przestrzeń i znalazł się metr od Christophe'a. Usłyszałam dźwięk rozdzieranego powietrza i nieprzyjemny śmiech, który odbił się echem od ścian. Ten sam dźwięk, który rozlegał się, gdy djamphiry znikały, używając do tego nadludzkiej szybkości. Gdybym miała coś w żołądku, już bym to zwróciła, a tak szarpałam się tylko rozpaczliwie w skórzanych więzach. Lewy nadgarstek był zimny pod metalem oków i łańcucha. - Synu. - Głos Siergieja nie był już taki radosny. - Co mogłoby cię złamać? Christophe wypluł jakąś odpowiedź, chyba po polsku, i na pewno nie było to „dzień dobry". Słowa raniły jego usta, sprawiły, że powietrze pociemniało. A może to obecna w nich bezsilna furia wycięła szalony tatuaż spółgłosek, zanim opadły na czarno-biały marmur podłogi? Siergiej pochylił się odrobinę na piętach - jednak było w nim to napięcie, jakby wycofanie... On się bał... Bał się Christophe'a. Głód krwi narastał, puchnąc w moich żyłach; kropla po kropli wsączała się we mnie gorąca siła aspektu. Zbyt wolno. - Tak się zastanawiam... - Głos króla wampirów był chłodny, refleksyjny. - Gdy już wyciągnę z niej ostatnią kroplę krwi, czy to wygasi twój bunt? - Odwrócił się, na jego twarzy znów była tamta okrutna radość. Szedł, stukając obcasami; Christophe szarpał się bezsilnie w łańcuchach. Już samo patrzenie na to bolało. Krwawił, każda kropla krwi, upadająca na podłogę, odbijała się w echem w narastającej ciszy. Jeśli nie przestanie, zrobi sobie jeszcze większą krzywdę... Gniew narósł we mnie w jednej czerwonej chwili.
186
- Christophe! - krzyknęłam. Światło zapłonęło jaśniej, teraz już nie przyćmiona czerwień, ale szkarłat, nad moją skórą uniósł się zapach perfum i cynamonu. - Przestań! Dibs krzyknął cicho, boleśnie. Nieruchome wampiry tylko patrzyły; Siergiej zatrzymał się jak od uderzenia. Christophe zawisł na łańcuchach, Siergiej wydał dźwięk, jakby zderzyły się dwa pociągi i w jednej chwili był przy mnie, wchodząc w kulę mojej toksyczności. Jego twarz zalała się purpurą, zasyczał, skręciło go. Może chodziło o to, że Christophe mnie posłuchał, a może o to, że tylko on miał prawo tu przemawiać? To tylko zwykły tyran, pomyślałam, i przez chwilę czułam przypływ nadziei, ciepły i pocieszający. Nie zdołasz przejść przez dżunglę systemu edukacji publicznej w szesnastu różnych stanach, jeśli nie nauczysz się, jak postępować z małymi tyranami. Ale chwilę później nadzieja umarła. Nie był zwykłym tyranem. Był królem wampirów, a ja siedziałam po uszy w gównie. I cała reszta też. I, cholera, nie widziałam żadnego wyjścia. Siergiej cofnął się o kilka kroków. Całe jego ciało skręciło się, ramiona zadrżały, obcasy wystukiwały staccato o podłogę. Purpurowe cętki zeszły z jego twarzy; zasyczał, wszystko wibrowało od tego dźwięku, nawet podłoga. Wózek inwalidzki zatrzeszczał, ścisnęłam mocno lewą dłoń. Płonący ból strzelił w górę mojej ręki, oczyścił umysł. Szarpnęłam się w więzach. Bez efektu. Siergiej pochylił głowę. Cmoknął językiem, wózek zatrząsł się, gdy Graves zacisnął dłonie na rączkach i zaczął pchać mnie przez szachownicę na podłodze. Znalazłam się przy stole, spojrzałam na rozłożone na nim przedmioty i przełknęłam ślinę. A więc o to chodziło... Cóż, to miało sens. To coś w mojej krwi, co doprowadza do szału djamphiry, działa przy zetknięciu z powietrzem. Gdy wydziela się przez moją skórę, staję się toksyczna dla wam-
187
pirów, zwłaszcza teraz, gdy rozkwitłam i aspekt działał stabilnie. Skoro z jakiegoś powodu Siergiej nie mógł przebić się przez tę osłonę, skoro moja krew stawała się jeszcze bardziej toksyczna przy zetknięciu z tlenem i nie mógł wbić we mnie kłów... Cóż, najlepszym rozwiązaniem było upewnić się, że krew nie zetknie się z powietrzem, prawda? Istniał świetny sposób. Wymagający igieł, rurek i czegoś do pompowania krwi. Transfuzja. Siergiej musiał zobaczyć wyraz mojej twarzy. - Jest w tym pewna symetria, nie sądzisz? Nie mogłem pić krwi twojej matki, musiałem zadowolić się zwykłym unicestwieniem. Ale ty masz w sobie całą jej siłę i to, co wykradłaś naszej słodkiej Aneczce, zanim umarła, i do tego jesteś w pewnym stopniu bękartem djinni. A teraz ja wezmę to wszystko, zacznę to brać. Miną całe tygodnie, zanim wytoczę z ciebie ostatnią kroplę... - Wskazał Christophe'a krótkim gestem i dodał: - A mój syn będzie obecny przy każdej sesji. - Siergiej zachichotał radośnie i zasiadł na swoim żelaznym tronie, położył ręce na poręczach i znowu cmoknął językiem. Graves przysunął wózek do stołu. Rozdział 27 Myślałam, że zmusi Gravesa do wbicia igły w moją rękę, ale on tylko zabębnił palcami o poręcz i spojrzał na Dibsa. Szarpnęłam się w więzach, bez efektu. Wózek się przechylił, ale Graves go utrzymał. Oddychał ciężko, jego puls tłukł się rozpaczliwie. Teraz już nie miało to znaczenia.
188
- Ty. - Głos króla wampirów był jakby znudzony. - Przygotuj transfuzję. Dibs wstał powoli. Nadal wpatrywał się we mnie, jego źrenice były malutkie jak łebki szpilki, włosy dziko skręcone nad czołem, na policzkach wykwitły jasnoczerwone plamy. Zobaczyłam na jego szyi ślady po kłach, małe dziurki, z zaschniętą krwią. Jezu Chryste. Jego żebra poruszały się, gdy oddychał płytko, urywanie. Wyglądał na śmiertelnie przerażonego. - Nie. Nawet ja nie do końca wierzyłam, że to powiedział. Wszyscy patrzyli teraz nie na mnie, lecz na niego, ale nie poczułam ulgi, zapragnęłam zrobić coś, żeby przestali się na niego gapić. Twarz Siergieja zmieniła się nieznacznie, a we mnie wszystko zlodowaciało. Siedział, patrząc na Dibsa, i gdy jego lodowy, czarny wzrok przesunął się po mnie, byłam absolutnie pewna, że wiem, o czym myśli. Że nie będzie trudno znaleźć kogoś innego, kto wbije igłę w moją rękę i rozpocznie całą imprezę. Dibs był zbędny. - Dibs - powiedziałam ze zmęczeniem. Głos miałam schrypnięty, głód krwi wirował we mnie, dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że szarpię się w więzach. Skręcałam się i ciągnęłam, żeby je rozluźnić. To było bez sensu, ale nie potrafiłam przestać. - Zrób, co ci każe. - Bo co mi zrobi, może mnie zabije? - Krótki, zdławiony śmiech. Dibs założył ręce na piersi, może po to, żeby nie było widać, jak się trzęsie. Był blady jak ściana, nie licząc gorączkowych plam na policzkach. - Jeśli to zrobi, nie będzie miał nikogo, kto mógłby to przeprowadzić. Może Graves? Nie rozśmieszaj mnie. On nie ma przygotowania medycznego. - Znajdzie kogoś innego. - Przełknęłam, ślina przejechała po głodzie krwi, nie zmniejszając go. - Dibsie, kochany... -Usłyszałam echo akcentu taty. Nigdy nie sądziłam, że mam południowy akcent, dopiero teraz go zarejestrowałam. - Być może wcale cię nie zabije. Może zrobi coś znacznie gorszego.
189
Jego źrenice rozszerzyły się. - Nie chcę cię skrzywdzić - szepnął Dibs. Przykro było patrzeć na jego bezsilność. - W porządku - powiedziałam łagodnie, kojąco, jakbym uspokajała nerwowego konia. - W porządku, Dibs. Naprawdę. Na drugim końcu sali brzęknęły łańcuchy, gdy Christophe się poruszył. Miałam nadzieję, że nie zrobi nic głupiego... No chyba że chciał się uwolnić, załatwić wszystkich i wyciągnąć mnie stąd. To by nie było głupie. Głupotą było tylko liczenie na to. To ja musiałam wyciągnąć nas z tego żywych. Powodzenia, Dru. Z tego już nie wyjdziesz. No dobra. Ale jeśli zdołam wyciągnąć ich albo chociaż dam im trochę czasu, to i tak było warto. Niewielkie zadośćuczynienie za to, że byłam jak zaraza. Gdybym nie pojawiła się w ich życiu, Dibs byłby bezpieczny w tamtej poprawczej Scho-li, Graves mieszkałby nadal w centrum handlowym, a Christophe... Kto wie, co robiłby Christophe... Ale na pewno nie wisiałby przykuty do ściany w supertajnej kryjówce swojego ojca. Zresztą, tak na marginesie, urządzonej w bardzo złym guście. Babcia powiedziałaby, że jest przesadzona. Tata pewnie nazwałby ją „burdelem z horroru". Nabrzmiewał we mnie śmiech, stłumiłam go, ale poczułam się... Nie, nie lepiej, ale silniejsza. Jakbym mogła zrobić to, co musiałam. Zupełnie, jakby ktoś oblał mnie zimną wodą. Wszystko stało się... prostsze. Dibs zatrząsł się jeszcze mocniej, drżenie przechodziło przez niego falami. To się nazywa, że były typem „uległym". Nie nadawał się do czegoś takiego. Daj mu coś, na czym mógłby się skupić. - Dibs - powiedziałam, żałując, że nie mogę pstryknąć palcami prawej ręki. - Co z Ashem i Shanksem? Wiesz, gdzie oni są? Gdzie jest Nat?
190
Jego ramiona opadły, dłonie zacisnęły się w pięści, potem rozluźniły. Przeszła przez niego przemiana, złote włosy poruszył jakby powiew wiatru. Uwydatniły się ślady po kłach na szyi i kręgi pod oczami. Wyglądał na strasznie zmęczonego. - Ja... oni żyją. Żyli, gdy ich ostatnio widziałem. Ulga była obezwładniająca. - No to wkrótce rozwalą te drzwi. Nie przejmuj się. Teraz zrób, co musisz i nie martw się o nic. - Czy ty... - Nie spojrzał na Siergieja, na jego bladej skórze wystąpiły wielkie krople potu. Za to przestał drżeć. Dzięki Bogu. Król wampirów zastukał szponami w poręcz żelaznego tronu. Ten gadzi dźwięk zacisnął mój żołądek w węzeł. Przywołałam uśmiech na twarz, spięty i nienaturalny, jakby pękła mi skóra na twarzy. - Zaufaj mi, Dibs. Wszystko będzie dobrze. To było jawne kłamstwo, ale Dibs spuścił oczy i zrobił krok w stronę stołu. Leżały tam małe pakieciki do dezynfekcji, różne przedmioty, sterylnie zapakowane. Sterylnie. Jakbym mogła się czymś zarazić. Ta myśl obudziła kolejny szalony chichot, który szybko zamarł w moim gardle. Wiedziałam, że z tego nie wyjdę. Byłam tego cholernie pewna. I właściwie świadomość tego powinna przemienić mnie w rozhisteryzowaną wariatkę. A ja musiałam być dzielna - dla Dibsa. I musiałam oddać trochę krwi. Miałam tylko nadzieję, że mam jej wystarczająco dużo, żeby kupić pozostałym trochę czasu.
191
Rozdział 28 Czasem widzę w koszmarach to, co zdarzyło się później. Takie sny zawsze zaczynają się od uśmiechu na mojej twarzy, sztucznego i bladego, przyklejonego do ust. Kiwam pocieszająco głową za każdym razem, gdy Dibs zerka na mnie wystraszony. Potem jest ukłucie igły i płonący aspekt, każdy mój mięsień napina się przeciwko intruzowi, kły mrowią, wydłużając boleśnie. Potem jest przeskok, jak na porysowanej płycie, a potem szum płynącej przeze mnie wody. I potworne uczucie wysysania. Głęboki ból w ręce. Głód krwi, szorujący po moich żyłach jak papier ścierny. A potem litościwa ciemność opada na moje wizje i widzę już tylko fragmenty - syk Siergieja, gdy wbija się igła, szloch Dibsa, szybki oddech Gravesa; wózek drży od jego drżenia. Słychać narastający, pełen nienawiści szmer nosferatu i cichy brzęk metalu, gdy Christophe szarpie łańcuchami. Moja głowa opada na bok, wykręcona szyja wydaje się zbyt cienka, żeby podtrzymać ciążącą głowę. Znów usłyszałam głos mamy. Bądź dzielna, kochanie. Bądź dzielna. Krew, którą mi dała, teraz wpływa do żył jej zabójcy. I nie ma tlenu, który przemieniłby ją w truciznę. Wszystko odpływa wraz z ciemną wodą. Teraz było inaczej, niż wtedy, gdy Christophe wbił kły w mój nadgarstek, gdy czułam, jakby wyciągał, wyrywał ze mnie coś razem z korzeniami. To było znacznie gorsze. To było jak ciemność i zimno, kiedy próbuję krzyczeć, ale jestem sama i nikt mnie nie słyszy. To było jak siedzenie w pustym domu i czekanie, aż tata wróci albo czuwanie przy łóżku babci w szpitalu, gdy jej oddech stawał się coraz płytszy. To było jak moja mama chowająca mnie w kryjówce na dnie szafy, w najbezpieczniejszym miejscu, jakie miała i zostawiająca mnie w ciemności.
192
Zawsze ktoś mnie zostawiał. Jak walizkę. Jak zabawkę, porzuconą przez dziecko, które biegnie bawić się czym innym. Jak śmieci. Teraz znowu mnie zostawiono, ale tym razem nie było już nikogo, kto mógłby po mnie przyjść. To był koniec. Usłyszałam jakiś dźwięk i zrozumiałam, że to ja go wydaję. Jęk przerażenia. Powietrze wychodziło z moich bezwolnych warg, ostatnie bąbelki tonącego pływaka, biegnące ku powierzchni jak srebrne rybki, podczas gdy cała reszta... tonie. Zimne palce na mojej twarzy, ukłucia szponów. Musnął delikatnie moją skórę, jakby jej dotyk sprawiał mu przyjemność. Coś obudziło się we mnie, rozumiejąc, że jestem w strasznym niebezpieczeństwie, spróbowało wydostać na powierzchnię... i nie zdołało. - Zabrać ją - powiedział Siergiej i zachichotał. Z moich nadgarstków zniknęły okowy - nie były już potrzebne. Byłam słaba jak chory kociak. Dibs przystawił kubek z wodą do moich warg, połowa wylała się na podkoszulek. Po jego policzkach spływały łzy. Zamrugałam, w uszach mi szumiało, świat miał tylko dwa wymiary. Dotyk był słaby, skurczony, jak posypany solą ślimak. Z płaskiego, wyblakłego świata usunięto większość kolorów, jego solidność zniknęła. Był jak telewizyjny show, oglądany na płaskim ekranie. - Dru! - zawołał płaczliwie Dibs. - Dru, obudź się, proszę! Chyba tego nie chciałam. Ale musiałam zrobić to dla niego, prawda? Usiłowałam przebić się przez chaos w głowie; wargi nie chciały mnie słuchać. - Dibsz? - wyszemrałam, po chwili spróbowałam znowu. Szamuel? Zawsze mnie śmieszyło, gdy Christophe tak do niego mówił. Z moich zdrętwiałych ust wyszedł dziwny śmiech, jakbym była pijana.
193
Dibs pisnął cicho, boleśnie. To przywróciło mnie do rzeczywistości. Ciesz się, Dru. Nadal oddychasz. Mogło być gorzej. Jeśli to miało być pocieszenie, to naprawdę nędzne. Zmusiłam się, żeby unieść powieki. Nie byłam w celi. Leżałam w jakiejś sypialni. Żadnych okien, puste kamienne ściany połyskiwały jakby tłustym potem. Za to łóżko miało kolumny i wyblakły różowy baldachim, pokryty warstwą czegoś, co wyglądało jak stuletni kurz. Mała lampka na starej, czarnej szafce nocnej, w kolorach ciemnego różu, ze szkła tiffany; w stylu art déco, na pewno droga. Obok stał dzbanek na wodę z rżniętego szkła. Piekły mnie palce lewej ręki, całe moje ciało wypełniało odrętwienie. Dziewczyna, z którą kumplowałam się w siódmej klasie, opowiedziała mi kiedyś, jak chorowała na mononukleozę. Była tak zmęczona, że nie miała siły pójść zrobić siku, miała wrażenie, że jej ciało nie należy do niej. Jak się wyraziła, leżała bezradnie i czekała na śmierć. Sarah. Nazywała się Sarah Holmes. Miała czarne włosy. Nie myślałam o niej od lat. Przeprowadziliśmy się zaraz po tym, jak razem z tatą zniszczyliśmy gniazdo duchów-karaluchów, a ja przy okazji złamałam kilka czarów. Teraz nagle zapragnęłam ją zobaczyć i powiedzieć, że rozumiem, co czuła. I przeprosić za to, że obiecałam być jej przyjaciółką, chociaż wiedziałam, że wyjedziemy. Twarz Dibsa majaczyła nad moją. Miał czerwone, rozpalone oczy, posiekane policzki pod smugami łez. Musiał długo płakać. O rany, nie dziwiłam mu się. Zamknięty w tym pokoju, razem ze mną, półżywą, nieruchomą na łóżku... - Cześć - wystękałam. - Nie płacz, wszystko w porządku. -Znów zaczął płakać, ale nie byłam w stanie się tym martwić. W głowie miałam szlam, każda myśl była wolna i rozciągnięta. - Hej, mały. Uspokój się.
194
- N-nie cz-czuję twojego zapachu! - Szklanka z wodą zatrzęsła się w jego rękach. - Leżałaś nn-nieruchooomo i ja... - Spokojnie - wykrztusiłam. - Luz, Dibsie. Wyluzuj, będzie dobrze. - Właśnie uspokajam uległego wilkołaka. Ale numer. Nie wiem czemu, ale wydało mi się to zabawne. Ponury, czarny humor. Jednak śmiech wymagał zbyt dużo energii. - Jak... - Próbowałam sformułować jakieś sensowne pytanie. - Jak długo? Byłam nieprzytomna? - Całe godziny - szepnął. - Tak się bałem... - Jego dolna warga się zatrzęsła. Wprawdzie był uległy, ale miał charakter. I na pewno nie zawiódłby, gdyby trzeba było opatrzyć komuś rany. - Ja też, mały. - Spróbowałam się ruszyć, ale nic z tego nie wyszło. Za to powróciły odczucia. Ciepło aspektu zniknęło, no proszę, nie myślałam, że będzie mi go brakować. W pokoju panował lodowaty chłód, wnikał w palce rąk i stóp w sposób, który powinien mnie zaniepokoić. - Dibs, moja ręka. Lewa dłoń. - Co? - Jak zawsze, gdy miał przed sobą zadanie, Dibs uspokoił się natychmiast. Przestał się jąkać, nie drżał już, tylko czasem wstrząsał nim dreszcz. - A tak, pęcherze i cała reszta. Opatrzyłem ją. Wygląda kiepsko i nie chce się goić. Co to było? Skąd mogę wiedzieć. Wredne zaklęcie, po którym zostało mi to oparzenie, nieprzyjemne, ale czasem użyteczne. Nie miałam siły mu tłumaczyć. - Szturchnij ją. - Co? - Spojrzał na mnie, jakbym zwariowała. - Szturchnij. Ściśnij. - Rusz się! Zrób coś, spraw, żeby zabolało! Drgnęłam, usiłując się skupić. - Spraw, żeby zabolało. - Ale... - Odstawił szklankę z wodą. - Dru... - Spraw. Żeby. Zabolało. - Moja cierpliwość się skończyła. Proszę. - Dobra. - Pochylił się nade mną, wziął mnie za lewą rękę i ścisnął z siłą wilkołaka. Błyskawica przeszyła moją dłoń, wybuchła w ramieniu. Wrzasnęłam, Dibs też krzyknął, puścił moją rękę i w jednej chwili znalazł się po drugiej stronie pokoju, wciśnięty w mokrą, kamienną ścianę. Na chwilę Inny pojawił się w jego rozszerzonych strachem, pomarańczowych oczach, pod skórą przesunęła się sierść, nie wychodząc na zewnątrz. 195
Nieśmiały i wystraszony, Dibs nadal był wilkołakiem. I mógłby skopać niejeden tyłek, gdyby miał motywację. Problem polegał na tym, by zmotywować go tak, żeby zapomniał o strachu. Błyskawica bólu rozjaśniła mi umysł. Dotyk dźwięczał jak dzwon, rozszerzając się na ułamek sekundy, zanim zapadł się znów w moje obolałe ciało, z tym samym dźwiękiem, jaki rozlegał się, gdy tata przeładowywał broń. No dobra. Spróbowałam unieść się na łokciach, na twarz spadło mi kilka loków, poczułam zapach miedzi. Usta były wyschnięte i bolesne, zęby nie mrowiły. Z jednej strony, poczułam ulgę, z drugiej, oznaczało to, że aspekt się nie pojawiał. Wokół mnie panował półmrok, mroczne różowawe światło. Może właśnie patrzyłam na świat zwykłymi, ludzkimi oczami? Jeśli to prawda, jak ludzie mogli tak żyć? Z klapkami na oczach i watą w uszach? To było gorsze niż ślepota. Moje ręce osłabły, opadłam na łóżko, wzbijając kurz. Za to teraz miałam jasny umysł. Jakbym została zrobiona ze szkła, wypłukana i wytarta do czysta. Przynajmniej mogłam myśleć. Oblizałam wargi i od razu tego pożałowałam. Wyschnięty język był szorstki, z tyłu gardła powoli rozlewał się płomień. - Drzwi... są zamknięte? Dibs odkleił się od ściany. - Tak i nie ma nic, z czego można by zrobić wytrych, sprawdziłem. Pomyślałem, że gdybym m-mógł cię s-stąd w--wyciągnąć... - Spokojnie, Dibs. - Dzięki, naprawdę to doceniam. Skupiłam się na oddychaniu. Wdech, wydech, wdech, wydech. -
196
Dobra. Jest tu coś, co mogłoby służyć jako broń? Łóżko da się rozwalić? - Jest z drewna, ale nie głogowego. Mógłbym je rozwalić, może zrobić kołki, ale zabiliby nas śmiechem, a potem urwaliby nam głowy jak szmacianym lalkom. - Przełknął ślinę, uniósł podbródek. Jego kędziory spadły do tyłu i przez chwilę widziałam, jak wyglądałby, gdyby kiedyś dorósł, przestał być nastolatkiem. No, czarny humor, nie było z nim tak źle... - Masz rację. Mogę dostać wody? Właściwie nie chciało mi się pić, chciałam tylko dać mu jakieś zajęcie i mieć czas na zastanowienie się, znalezienie czegoś, co mogłoby nas stąd wyciągnąć. Niestety, mój mózg był w stanie wyprodukować tylko: O Boże, wszyscy umrzemy, ja pewnie pierwsza, hurra i o cholera. Był w połowie pokoju, gdy nagle zatrzymał się, podniósł głowę. Nastawiłam uszu, ale nie słyszałam nic prócz własnego pulsu. - Co to jest? - szepnęłam. - Wampir? - N-nie. - Dibs zaczerwienił się, jego oczy były teraz pomarańczowe. Odwrócił się i przykucnął płynnie, jego rozszerzone dłonie spoczęły na kamiennej podłodze. Nie przemienił się jeszcze, ale Inny wibrował pod jego skórą. Dibs pochylił ramiona i wypuścił powietrze, z jego wąskiej piersi wydobywał się warkot, potem zamarł i ucichł. Czekał. No to świetnie, tylko co to w takim razie było? Spróbowałam przekręcić się na bok, ale moje ciało nie chciało mnie słuchać, udało mi się tylko poruszyć. Kurz uniósł się nad aksamitną narzutą, chęć kichnięcia przeszyła mnie aż do palców stóp. Super. Po prostu super. Udało mi się unieść jedno biodro. Mogłam myśleć i mózg wysyłał sygnały, ale nie docierały do moich kończyn. Jakbym pływała w kleju, nic nie słyszałam, a dotyk był martwy. Gdybym w środku czaszki miała kawał
197
mięcha, byłby z niego ten sam pożytek. Nie pomagało nawet zaciskanie lewej dłoni, chociaż musiałam się cholernie skoncentrować, żeby zmusić palce do zgięcia. Ból po prostu spływał po mojej ręce jak brudna woda, tracąc całą ostrość. Rozległ się zgrzyt, ktoś wsunął klucz do zardzewiałego zamka. Ile lat miał ten pokój? I czy naprawdę chciałam to wiedzieć? Łóżko z baldachimem i lampa przypomniały mi Scholę Primę, nagle pożałowałam, że z niej wyjechałam. Wszystkie moje działania tylko potęgowały bajzel, a teraz było już tak źle, że nie mogło być gorzej. Nie, takie myślenie było niczym wyzwanie dla zwykłego czy prawdziwego świata, żeby zrzucić na ciebie jeszcze więcej gówna. Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem, Dibs usiadł, skupiony jak kot, który widzi mysz, ale jeszcze nie jest gotów do skoku. Do środka wsunął się Graves, w półmroku jego oczy świeciły jak zielone latarki. Wybełkotałam coś, ale było już za późno. Dibs skoczył. Rozdział 29 Wypadli na korytarz. Zwykle w czasie starcia wilkołaki warczą, ale Dibs był absolutnie cichy - i piekielnie niebezpieczny. Jeśli nigdy nie widzieliście prawdziwej wilczej walki, innej niż przepychanka czy udowadnianie, kto tu jest lepszy, musicie mi uwierzyć na słowo, że to robi wrażenie. Błyskawiczne ruchy, Inny czai się tuż pod skórą, futro i mięśnie buzują; poruszają się tak, jakby przedzierały się przez wysoką trawę. W ruchach przemykających się djamphirów jest zawsze mnóstwo wdzięku,
198
jednak buzująca siła wilkołaków, niosąca obietnicę uszkodzeń, jest gracją sama w sobie. Gracją, która boli. Głuche uderzenia. Skowyt. Drapanie szponów na kamieniu. - Próbuję pomóc! - zawołał ostro Graves, mentalna dominacja loup-garou wibrowała pod tymi słowami. - Niech cię diabli, Dibs, próbuję pomóc! Ale Dibs chyba mu nie uwierzył. Znowu drapanie szponów, pomieszczeniem wstrząsnął niski warkot. - Przyjdą tu, jeśli się nie zamkniesz! - Teraz w głosie Gra-vesa brzmiała panika. - Jest dzień, większość śpi, zamknij się! Pomruk zgasł jak płomień. Kolejne głuche uderzenia wstrząsnęły drzwiami, otwierając je. Próbowałam przekręcić się na bok; ściskałam lewą rękę, ale ból już nie pomagał, ćmił, jak po oparzeniu słońcem i to nie było dobrze. - Jak ja... - Głos Dibsa, ostrzejszy niż kiedykolwiek. -Zdrajca. Zdrajca! - Nie zmuszaj mnie, żebym zrobił ci krzywdę. - Po raz pierwszy słyszałam, żeby Graves mówił tak zimnym tonem. -Walczenie z nim jest wystarczająco trudne bez twoich wygłupów. Długa, napięta cisza, a potem krótki, zdławiony dźwięk, jeszcze jeden potężny łomot i odgłos szurania. Graves otworzył ramieniem drzwi. Ciągnął torbę i moją uprząż z mieczami malaika - jedną ręką, bo drugą trzymał nieprzytomnego Dibsa. Opuścił głowę, ramiona miał przygarbione, jego oczy płonęły zielenią; przemiana się cofała. Wciągnął torbę i Dibsa do środka, zamknął drzwi i się odwrócił. Teraz miał na nogach buty. Nie trampki. To chyba dobrze, nie? Tak samo jak to, że miał zielone oczy. Mój umysł próbował to przetrawić i się zawiesił. Patrzyliśmy na siebie, a ja usiłowałam sprawiać wrażenie, że w każdej chwili mogę wstać i komuś dokopać. Chyba nic mi z tego nie wyszło, bo jego twarz się zmieniła. Teraz była
199
niemal szara, oczy rozszerzyły się, gdy przeszedł przez niego dreszcz. Ręce były napięte, z palców wysunęły się szpony, ciało pokrył pot. Szybkim nerwowym ruchem strząsnął włosy na twarz. - Cześć. Dibs zaraz się ocknie. Udało mi się skinąć głową. - Ja... ja nie mogę... - Próbowałam zmusić bezwładne ciało do zrobienia czegokolwiek, bezskutecznie. - Nie martw się, Dru. - Przeciął pokój długimi susami. -Wszystko przemyślałem. - Stanął przy moim łóżku, patrząc na mnie przez grzywę niedawno farbowanych włosów. - Potrzebujesz krwi. Sens jego słów dotarł do mnie dopiero po dłuższej chwili. - Graves... - Nie. - Oparł kolano na łóżku, wzbijając kurz. - Po prostu mnie wysłuchaj, dobrze? Znowu zachciało mi się kichnąć, powstrzymałam się, do oczu napłynęły łzy. Chyba wziął moje milczenie za zgodę, bo pochylił się ostrożnie i położył się obok mnie. Łóżko skrzypnęło. Podłożył pode mnie jedną rękę, był gorący, czułam jego żar przez ubranie. On miał na nogach buty, ja tylko skarpetki. Pomyślałam przelotnie, że teraz, gdy leżał, nie było aż tak widać, jaki jest wysoki. Przyciągnął mnie do siebie, a ja opadłam na niego jak worek ziemniaków. - Graves... - szepnęłam, moje policzki płonęły. Me rób tego. To niebezpieczne. - Ciii - powiedział, jakby ktoś mógł nas podsłuchać. -Wysłuchaj mnie. Znowu drżał, a ja razem z nim. Byłam zdrętwiała, szczękałam zębami mimo płynącego od niego ciepła. - Jest południe - powiedział. - Słońce stoi w najwyższym punkcie. Teraz jestem wolny, bo on śpi, ale mamy mało czasu. Musisz mnie ugryźć i wtedy się stąd wydostaniemy. Będę biegł tak szybko i tak daleko, jak tylko zdołam, dopóki nie zyskam pewności, że on nie wejdzie znów do mojej głowy. Gdy już
200
będę pewien, gdy znów będę silny, odnajdę cię. Wrócisz do Zakonu, oni cię ochronią. Nie spieraj się ze mną, Dru. Po prostu zrób to. - Ja nie mogę... - Możesz. - W jego głosie zabrzmiało twarde przekonanie, nie widziałam jego twarzy, wtulałam nos w jego ramię. Nie pachniał teraz jak loup-garou, pachniał zdrowym chłopakiem, papierosami i tym mydłem, które dostawał tutaj. Zdumiało mnie, że zawsze starał się być czysty bez względu na wszystko. - Musisz, Dru. Starłaś się już z tym dupkiem i dałaś mu popalić. Teraz będzie tak samo. - Nie rozumiesz. - Teraz, gdy wtulałam twarz w jego ramię, łatwiej było mi mówić. - Nie mogę cię ugryźć. Wiesz, jakie to uczucie? To jest potworne, ja... - Musisz. Dibs nie da ci tego, czego potrzebujesz, żeby się stąd wydostać, jest zbyt uległy. Po prostu zrób to, Dru. Jak miałam mu wyjaśnić? Wiedziałam, jak to jest, gdy gryzie cię djamphir, gdy wyciąga z ciebie to coś niewidzialnego, rdzeń twojego życia, twoją duszę, wyciąga z korzeniami, kawałek po kawałku. To boli. Nie, nie zrobię tego Gravesowi. Po prostu nie mogę. Bo wtedy stałabym się jedną z nich, jedną z istot, na które polował tata. Byłabym kimś takim jak ten, który go zabił, jego i moją matkę. Ten, który spał gdzieś tutaj, w tym wielkim, kamiennym gmachu, z moją krwią, płynącą w jego żyłach. O Boże. - Wynieś się stąd - wykrztusiłam. - Zabierz Dibsa. Uciekajcie. Poruszył się, układając wygodniej. Jego ręka napięła się, mój nos znalazł się teraz na jego szyi. Splótł swoje nogi z moimi, podniósł wolną rękę i pogłaskał moje splątane włosy. - Jesteś jedyną osobą - wymruczał, jego podbródek pochylił się odrobinę. - Wiesz o tym, Dru? Jesteś jedyną osobą, która kiedykolwiek we mnie wierzyła. Wiesz, co to znaczy dla faceta?
201
No? - Ja... - To sprawia, że on stara się na to zasłużyć. - Sarkastyczny, gorzki śmieszek, należący do dawnego chłopca-gota. Tego chudego i niezgrabnego, który wydawał się brzydki, dopóki się go nie poznało i nie zobaczyło, co jest pod tą brzydotą. Prawdziwe piękno. Czasem ta prawda ukrywa się głęboko w środku. Graves poruszył się, dopasowując. - Tylko że ja nie jestem taki jak ty. Ja byłem już złamany, zanim on to zrobił. Nawet nie zostałem porządnie ugryziony, nie przeszedłem całkowitej przemiany, wszystko na pół gwizdka, jak zawsze w moim pieprzonym życiu, dopóki nie spotkałem ciebie. Może Christophe ma rację i tak będzie lepiej. - Wzruszył ramionami. - Tak czy inaczej jestem złamany, ale przynajmniej mogę być użyteczny. - Graves. Niech to szlag. - W mojej krtani płonął ogień, odzywał się głód krwi, czując puls Gravesa tuż przy moich zębach. Nie zatrzeszczały i nie wydłużyły się, ale znów staty się tkliwe. Nie było oleistego ciepła aspektu, ale poczułam pragnienie. - Nie mogę cię ugryźć. To po prostu... nie mogę. Moje zęby nie zatrzeszczały, za to rozległ się chrzęst jego nadgarstka. Wolna ręka oderwała się od moich włosów, paznokieć palca wskazującego wydłużył się, wysunął, ostry i przezroczysty jak koci pazur. - Nie podskakuj, mała. - Znowu sarkazm, ale drżenie nadal przebiegało przez nas oboje, jakbyśmy leżeli na jednym z tych łóżek, które trzęsą się, gdy rzucisz na nie ćwierćdola-rówkę. Końcówka szponu przejechała delikatnie po miękkiej skórze jego szyi. Zadrapanie zrobiło się białe, nadgarstek wygiął się nienaturalnie i w końcu Graves wbił pazur w swoją skórę. Na szyi pojawiła się kropla krwi.
202
Rozdział 30 Ta purpurowa kropla była jedyną rzeczą w tym pokoju, która miała wyraźny kolor. Wyglądała jak czerwony klejnot, o pięknej, bogatej barwie. Do moich ust napłynęła ślina, budząc jeszcze większe pragnienie. I wtedy poczułam zapach. Zapach miedzi, dzikości, zimnego światła księżyca, aromat truskawek - uderzył prosto w głód krwi i każda żyła w moim ciele zapłonęła jak neon. Kły wysunęły się, szczęka kliknęła cicho. Poczułam ból, jakby nadwerężonych mięśni, mrowiły wszystkie moje zęby, nagle bardzo wrażliwe. - Graves... - szepnęłam, sepleniąc śmiesznie, bałam się skaleczyć język ostrymi kłami. - Dru... - Wsunął palce wolnej ręki w moje włosy i przyciągnął mnie. Teraz mój nos wtulał się w jego policzek, poczułam delikatne drapanie zarostu, a moje zaciśnięte usta natrafiły na kroplę krwi. Wciągnęłam nozdrzami zapach i w mojej głowie wybuchł ogień, jakby płomyk zapałki dotknął oparów benzyny. - Po prostu zrób to. Proszę. Ja... proszę cię, Dru. Chcę, żebyś to zrobiła. O Boże... Moja głowa przekręciła się na słabej, obolałej szyi. Warga uniosła się, odsłaniając zęby. Próbowałam z tym walczyć, ale ciało robiło swoje. Przysunęłam się bliżej... 0 Boże, Boże... Spróbowałam zrobić to delikatnie. Moje kły wiedziały dokładnie, gdzie nacisnąć, język poruszył się, zlizując krew z nacięcia, przeszył mnie dreszcz. Ręka Gravesa napięła się pode mną, jego noga objęła moje, przywarł do mnie tak, jakbyśmy byli kroplami deszczu na szybie, na chwilę przed tym, gdy się połączą i spłyną razem. Moje kły wydłużyły się, usta wypełniła eksplozja słodyczy i gorących perfum. Zaczęłam ssać, najdelikatniej jak potrafiłam.
203
Graves odchylił głowę, ale jego ręce i nogi stężały, przyciągając mnie coraz bardziej. Przełknęłam, krew spłynęła po moim gardle jedwabistym strumieniem i wybuchła w żołądku. Dotyk wrócił do życia; kły weszły głębiej, moje ręce i nogi wypełniły się siłą. Graves wydał dziwny dźwięk, jakby ktoś go uderzył, wybijając z niego całe powietrze. Krew w moich ustach była jak światło, ciepło, życie... Zalały mnie obrazy, przechodzące przez dotyk i wpadające prosto do mózgu. - ...ty głupi, mały... - Usłyszałam ryk i zobaczyłam na podłodze garażu rozlaną jaskrawo niebieską farbę, gdy ojciec zastępczy uderzył go w twarz. Czerwień, gdy upadł i uderzył w bok samochodu z martwym trzaskiem, pochłaniający go szkarłatny potwór bólu... ...kuli się na placu zabaw, starszy dzieciak podnosi nogę i kopie go w żebra. Przewraca się, słychać śmiech tamtych. Nauczyciele biegną, żeby zakończyć bójkę, ale on kuli się i płacze, bo jest już za późno. ...płacze w środku nocy, słuchając krzyków, gdy nowy facet leje jego mamę. Kuli się ze wstydu i bólu, jest mały i przerażony. Nigdy, przysięga sobie, nigdy więcej nie będę bezradny, nigdy, nigdy, nigdy... ...dziewczyna o niebieskich oczach odwróciła się, serce w jego piersi ciążyło jak kamień. „Ładnie tu", powiedziała, patrząc na plakaty i książki na tej małej, zagospodarowanej przez niego przestrzeni. Jego kryjówka, do której wracał dzień w dzień lizać rany. „Przytulnie". I w jednej chwili przemieniła to miejsce w apartament, bo teraz nie był tu sam. ...była piękna, nawet przemoczona i drżąca, z pistoletem w ręku i płonącymi oczami. Rana na ramieniu po ugryzieniu tamtego stwora paliła jak piętno. „Dru, nie zostawiaj mnie. Proszę". Patrzyła na niego tak, jak jego matka, za każdym razem, gdy znikała, a potem przychodzili pracownicy z pomocy społecznej. Ten wzrok mówił, że jest niechcianym bagażem,
204
że dużo lepiej jej bez niego, bo on ciągnie ją w dół jak kamień. Dlatego starał się być tak wysoki, jak tylko mógł. Zrobię wszystko. „Dru..." Nie chciał, żeby zabrzmiało to błagalnie. I wtedy ona skinęła głową i opuściła pistolet. Po jej policzkach spłynęły łzy. Poczuł tak ogromną ulgę, że jego zmasakrowane ramię nagle przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Po raz pierwszy go nie odrzucono. Opuściła ramiona, skinęła głową. „Dobra", powiedziała i nagle zrozumiał, że właśnie w tej chwili wszystko się zmienia, że nie zostawia go tu, że zabierze go ze sobą. Powiedziałby wszystko, zrobiłby wszystko, co trzeba, ona zadawała pytania, on odpowiadał. W końcu skinęła głową. „No dobra. Trzymajmy się razem. Naprzód". I to wystarczyło. To było o wiele więcej, niż kiedykolwiek spodziewał się dostać. Przełknęłam znowu. Poczułam uderzenie ciepła, czysty cios, jak odbicie piłki górną częścią kija baseballowego. Obrazy zalały mnie; gdy patrzyłam na siebie oczami Gravesa, wydawało mi się, że znikam. Bo w jego oczach nie byłam myszowatą, przerażoną na śmierć Dru ze sfilcowanymi włosami - byłam jak supernowa, płonąca i zabójczo piękna, byłam jego ucieczką ze ślepego zaułka, ze świata bez przyszłości. Rany, wiedziałam przecież, że musiało mu być źle - człowiek, który ma normalny, ciepły dom nie będzie mieszkał w zapomnianym biurze w centrum handlowym - ale nie miałam pojęcia jak bardzo. Nigdy o tym nie mówił, w każdym razie nie wprost, a ja nie pytałam, bo, do licha, nie pytasz o takie rzeczy! Po prostu zostawiasz otwartą furtkę, na wypadek gdyby człowiek chciał coś powiedzieć i usiłujesz nie dotykać świeżych ran. Gdy zęby Asha wbiły się w jego ciało, gdy rozpoczęła się w nim przemiana, Graves narodził się na nowo. Został jakby wyrwany ze ślepej uliczki i wyrzucony na autostradę. I nie miał zamiaru oglądać się za siebie.
205
Teraz mogłam również zobaczyć w nim te wszystkie złamane miejsca, w które Siergiej wbił swoje szpony. Tylko że kontrolowałam wszystko inne i wysysałam. Dotyk poruszył się, gdy jego krew znów wypełniła moje usta, a Graves wydał kolejny chrapliwy dźwięk. Tym razem nie byłam delikatna, kły weszły głębiej, wargi ssały chciwie, moje ręce objęły go i ciepły, słodki smak rozlewał się po moich ustach, spływał do gardła, do żołądka. Letni żar rozlał się po moim ciele, pokonując zimno i słabość. Nawet jeśli się szarpał, obejmowaliśmy się tak mocno, że czułam tylko przechodzące przez nas drżenie, gdy krew spływała w dół mojego gardła. Nie wiedziałam już, ile łyków wzięłam i to było groźne. Djamphiry zawsze biorą konkretną ilość, nie wiedziałam dlaczego, ale... Chwila, to jest trzy, to zawsze jest trzy, dlaczego? Wszystko zniknęło, oślepiło mnie czerwone światło, jego puls bił w szalonym rytmie, moje serce próbowało się dopasować. Przełknęłam znowu; coś starego, wolnego i czarnego jak oleista rzeka nocą budziło się powoli, wynurzało spod pokryw snu, ostre zęby w kolorze kości słoniowej szczękały, wydając dźwięk jak zderzające się kule bilardowe, krwawa piana spoczęła na cienkich, okrutnych wargach. Przełknęłam znowu. Ciepło i siła wlewały się we mnie, dotyk ryczał jak fale oceanu, świat powrócił. Otworzyłam gwałtownie oczy, moja skóra mrowiła. Obejmująca mnie ręka Gravesa była mocna i prawdziwa, palce wplatały się w moje włosy, ciągnąc mocno, boleśnie, gdy przyciskał moją głowę. Przez długą chwilę znowu byliśmy dwiema kroplami deszczu, łączącymi się ze sobą, spływającymi w dół po szybie samochodu, gdy radio ryczało, wiatr wył w otwartych oknach, życie powracało zielenią wiosny. Szarpnęłam się, usiłując uwolnić z jego ramion, ale on nie rozluźnił uścisku, stalowe mięśnie unieruchamiały mnie. Wstrząsały nim dreszcze, wydał kolejny suchy, chrapliwy dźwięk. Leżał na brzegu łóżka, w powietrzu unosił się kurz,
206
coś w środku nas rozciągnęło się i strzeliło, niemal usłyszałam ten dźwięk, wzbijający kolejną chmurę kurzu. Tym razem drobinki połączyły się, tworząc różne kształty: wyciągnięte łby z ostrymi zębami, szczupłe łapy, biegnące, płynne linie, które bardziej wyczuwałam, niż widziałam. Stary, ślepy stwór, który szponiastymi łapami ścisną! mózg Gravesa, zawył w bezsilnej wściekłości, gdy rozdzierałam go, zmywając jego obecność za pomocą mojego uczucia do Gravesa. Jasnego, gorącego, czystego. Kolejna porcja życia spłynęła w dół mojego gardła, uderzyła w żołądek i wybuchła. Tym razem obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie, barwne i ruchliwe, rozwijane dotykiem, przeskakujące tak szybko, że nie zdążałam się im przyjrzeć. W każdym z nich byłam ja, widziana jego oczami. Jak śpię, jak pochylam się nad tacą z lunchem, jak czytam książkę, jak stoję, pokryta brudem i błotem... Wszystkie wysyłały do mojego ciała ciepłe uczucia, w niektórych miejscach miękkie, w innych przerażająco twarde i kłujące. Jego serce w gardle, przyspieszony puls; jeszcze tylko jeden łyk i miałabym wszystko, runęłyby ostatnie dzielące nas mury i... Oderwałam się od niego. Głód krwi warknął, wibrując w mojej piersi tym dziwnym, krystalicznym dźwiękiem; napłynął gorący aromat cynamonu i ciepłych perfum. To było jak ponowne narodziny. Aspekt otulał mnie, skrzydła sowy biły w rytmie mojego pulsu, a ja przywierałam do Gravesa, wtulając policzek w jego ramię. Głód wycofywał się powoli. Masz teraz kontrolę, Dru. To glos Christophe'a, tylko czemu słyszałam właśnie jego? Nie chciałam go słyszeć, gdy przytulałam się do mojego chłopca-gota... Graves się zatrząsł. Przez chwilę myślałam, że płacze, ale nie, śmiał się, tym szalonym śmiechem, który wybucha, gdy już wiesz, że jednak nie jesteś martwy. Jego ręce rozluźniły się trochę, ale nadal mnie trzymał. Teraz pachniał popiołem, dziwny, wyblakły cień zapachu kadzidła. Był zimny i słaby, ale jego puls nadal bił, Graves nadal mnie nie puszczał.
207
Przez chwilę walczyłam z pragnieniem zatopienia w nim kłów i wyssania go aż do końca. Dlatego że to było takie dobre i dlatego że teraz znów byłam w mojej skórze, odłączona i dziwnie samotna. Śmiech umarł, Graves odetchnął głęboko. A potem szepnął: - Potrzebujesz więcej? Rany, nie. Ale chcę więcej i to jest problem. Pokręciłam głową, zaciskając usta. Wtulając twarz w jego ramię, walczyłam z głodem, zamykając go powoli w małym pudełku. Palce Gravesa wysunęły się z moich włosów, głaskał moje splątane loki. Teraz już w ciemności pod moimi powiekami nie czaiło się zagrożenie, ale nie miałam czasu, żeby się tym cieszyć - w tej samej chwili zrozumiałam, zyskałam absolutną pewność, że gdzieś tam, w tym kamiennym molochu, w którym byliśmy uwięzieni, Siergiej właśnie się budził. I, o rany, teraz dopiero będzie wściekły. Rozdział 31 Graves zachwiał się, szklanka z wodą zatrzęsła się w jego rękach, usiadł ciężko na łóżku. Nogi się pod nim uginały, wyglądał strasznie - wychudzony, poszarzały, ciemne kręgi pod płonącymi gorączką oczami. Szybko zapięłam uprząż z mieczami, uklękłam i zaczęłam grzebać w torbie. Amunicja i zapasowy rewolwer w kaburze były na miejscu, dzięki ci, Boże. Para tenisówek, bez porównania do porządnych butów, ale zawsze coś. Zostawiłam pieniądze, ciuchy, fałszywy dowód, wzięłam tylko czarną bluzę z kapturem i torbę z amunicją. Kula świeżej siły płonęła żarem
208
pod moim mostkiem, przyjemne uczucie. Lewa ręka mrowiła, jakby właśnie budziła się ze snu. - Jezu. - Graves wstał, zrobił dwa chwiejne kroki i chlusnął wodą w twarz Dibsa. Zadziałało: Dibs usiadł z krzykiem i zaczął się odczołgiwać, dopóki nie uderzył w ścianę. Dopiero wtedy popatrzył na nas dzikim wzrokiem. Zasunęłam torbę i spytałam: - Dasz radę uciec stąd razem z Dibsem? Mają tu w ogóle jakieś wyjście? Graves skinął głową. - Jedno czy dwa, włóczyłem się tutaj w ciągu dnia... Czekaj, czy ty... - Christophe nadal tu jest. Wydostaniecie się, a jeśli zdołam uwolnić Christophe'a, spotkamy się... Gdzie my w ogóle jesteśmy? Wiesz coś? - Co ty zrobiłaś? - Dibs wparł się ramionami w ścianę i patrzył na mnie rozszerzonymi oczami dziecka obudzonego z koszmarnego snu. Dru? - Spokojnie. Ze mną wszystko dobrze. - To było kłamstwo, ale nic innego nie miałam do zaoferowania. - Gdzie my jesteśmy? Któryś z was wie? - Nie możesz iść sama, tam zawsze ktoś jest. Dru... -Graves znowu usiadł na łóżku. A raczej, ugięły się pod nim nogi i klapnął ciężko. Nie możesz... Sprawdziłam, czy kabura się rozpina; w porządku. Zgarnęłam włosy, w kieszeni bluzy znalazłam gumkę. Chwila pracy i wyszło mi coś pomiędzy końskim ogonem i warkoczem, w każdym razie udało mi się odgarnąć loki z twarzy. Włożyłam dłoń do torby z amunicją, znalazłam magazynek, wsunęłam do rewolweru i przeładowałam, potem włożyłam pistolet z powrotem do kabury i zapięłam nylonowy pasek torby z amunicją. - Nikogo tu nie zostawię. - Zabrzmiało to płasko i cholernie dorośle. Jak głos taty. - To nasza jedyna szansa. To wiecie w końcu, gdzie jesteśmy czy nie?
209
- W Fargo. - Dibs wzruszył ramionami. - Dakota Północna. Jakieś piętnaście kilometrów od Fargo. Dru, co ty... czy ty piłaś? Z niego? Fargo. Czyli dostarczyli mnie tu samolotem. Zrobiło mi się zimno na myśl o ponownym uwięzieniu w stalowym pudle. Ale to, że w ogóle mogłam myśleć, przynosiło ulgę. Znów byłam złą, twardą dziewczyną, z kulą ciepła w żołądku, która wysyłała fale żaru i siły do reszty mojego ciała. Nie chciałam o tym myśleć. Miałam wszystko, czego potrzebowałam, żeby dodać sobie odwagi do zrobienia tego, co planowałam. Usiadłam na podłodze i włożyłam buty. Graves odgarnął włosy z czoła. Były proste i martwe w jego palcach, farba zdawała się wchłaniać światło. Pocił się, jego skóra stała się teraz bardziej szara. Wyglądał strasznie. - Zmusiłem ją, Dibs. Cicho bądź. Posłuchaj, Dru, on może się obudzić w każdej chwili. Zostaw Christophe'a, do diabła, on nie... - Ciebie bym nie zostawiła. - Wstałam, moje ciało nareszcie mnie słuchało. Ile miałam czasu, zanim skończy się siła płynąca z krwi Gravesa? Nie miałam pojęcia, czyli musiałam działać szybko. W jednej chwili znalazłam się przy drzwiach, dotyk rozchodził się koncentrycznymi kręgami. W pobliżu nie było nikogo, ale powietrze było ciężkie i duszne, jak przed burzą. Właściwie zaczęłam się już przyzwyczajać do tego wrażenia nadciągającego kryzysu. - Jego też nie zostawię - dokończyłam, tym samym dziwnym, obojętnym tonem. - Co jest między wami? - Warga Gravesa uniosła się, ukazując białe zęby. Nawet dziąsła miał blade. Pozbawione krwi. Nie myśl o tym, Dru. Skup się na tym, co masz zrobić. Uniosłam prawą rękę, wyjęłam miecze. Prawdopodobnie najlepsza broń w domu pełnym wampirów. Jeśli pojawią się maharaj, będziemy mogli sprawdzić, czy jestem dobra w czarach,
210
a jedna czy dwie srebrne kule powinny ostudzić ich zapał i to cholernie szybko. A gdy skończy się amunicja, wymyślę coś innego. Spojrzałam w dół. Moja lewa ręka była teraz cała, bez śladu oparzenia. Nie widziałam, czy nadal pokrywają ją pęcherze, ale czułam, że tam są. Była delikatna, częściowo wyleczona. Mrowiła, gdy zaciskałam palce, ale nie bolała. - Dru, do ciężkiej cholery! - Graves wstał. - O co chodzi z Christophe'em? O to, że jest djamphirem? Jak w ogóle mógł o to pytać? - Nie. O to, że jest moim przyjacielem. - To kim ja jestem w takim razie? Och, na litość... - Wiesz, skoro nie chcesz być moim chłopakiem, to już nie wiem. Ty mi powiedz. Ale potem, jak znów się spotkamy. A teraz wynoście się stąd do diabła. W torbie jest forsa i dokumenty, możecie wsiąść do pociągu i wrócić do Scholi Primy. Jedź tam, powiedz wszystkim, co się stało i czekaj na mnie. - Zaczekaj! - Dibs zerwał się na równe nogi. Miał posiniaczoną twarz, odór strachu i amoniakowy fetor zdenerwowania uderzył mnie w nos. Jego podkoszulek rozdarł się, pewnie wtedy, gdy walczyli z Gravesem na korytarzu. - Dru, nie możesz... Moje usta odsłoniły zęby, szczęka zatrzeszczała, gdy wysuwały się kły, wrażliwe i bolesne. Nadal czułam krew w powietrzu i suchy, futrzany odór nosferatu. Dibs umilkł i cofnął się pod ścianę, dygocząc. Graves patrzył na mnie, przez jego twarz przemknął grymas. Jeszcze niedawno pomyślałabym, że to wyraz obrzydzenia. Ale dotyk nadal rezonował w mojej głowie i jego emocje były przez chwilę moimi emocjami. I zrozumiałam, że to nie wstręt, lecz ból. Nawet jeśli kły przemieniały mnie w coś brudnego, podobnego do Siergieja, Graves nadal myślał, że jestem piękna. Ból płynął ze złamanego miejsca w środku niego. Miejsca, które mówiło mu, że jest do niczego.
211
W jednej chwili znów byłam przy nim. Złapałam go za rękę, pociągnęłam do siebie i przycisnęłam usta do jego ust. Zesztywniał, ale oddał pocałunek. Chyba po raz pierwszy w życiu całowałam tak, jakbym była chłopakiem. Jeśli wiecie, o co mi chodzi, to super, jeśli nie, trudno, nie umiem tego wyjaśnić. A może jednak? To był pierwszy raz, kiedy to ja całowałam, zamiast po prostu przyjmować pocałunek, gdy nie myślałam, że osoba, którą całuję, może mi odmówić. Nie. Chciałam tego, chciałam poczuć jego usta i zrobiłam to. Pocałowałam go. I podobało mi się. Oddychał ciężko, gdy wyprostowałam ramię, odsuwając się. Spojrzałam na niego, zielone oczy otworzyły się powoli. Nie było w nich ani śladu czerni. No dobra. Zrób to dobrze, Dru. Może to ostatnie słowa, jakie od ciebie usłyszy, więc zrób to dobrze. Nie schrzań tego na końcu. - Kocham cię. - Głód krwi wibrował pod tymi słowami, ale zepchnęłam go w dół. -1 zawsze cię kochałam. Wynoś się stąd razem z Dibsem, żebym nie musiała się o was martwić. Zobaczymy się w Scholi Primie. Sowa babci zahuczała cicho. Czułam, jak krąży po pokoju, na granicy widzenia. Skupiłam się, spojrzałam w oczy Gravesa i... zniknęłam. Powietrze rozdarło się, strzeliło iskrami. Pierwszy raz użyłam tej djamphirzej sztuczki ze znikaniem - poruszałam się tak szybko, że powietrze sklęsło za mną z odgłosem ohydnego śmiechu. Zrobiłam to nie dlatego, że już mogłam. I nie dlatego, że to było takie dramatyczne. Zrobiłam, bo to było takie łatwe ze smakiem krwi Gravesa w moich ustach. Równie łatwo byłoby pchnąć go na łóżko i chciwie wbić w niego kły. I pić, pić, pić, dopóki nic nie zostanie. Już chyba nic nie różniło mnie od wampirów...
212
I miałam cholerną nadzieję, że tak właśnie jest - żeby się stąd wydostać, potrzebowałam wszystkiego, co tylko mogłam zdobyć. Chciałam uwolnić Christophe'a, oczywiście. Ale prawdę mówiąc, była to zaledwie część większego projektu. Bo przede wszystkim chciałam załatwić tę istotę, która zabita moich rodziców. I teraz, gdy płonęła we mnie dominacja loup-garou, gdy jego krew szeptała w moich żyłach, gdy wściekłość biła w moim pulsie, to był najlepszy moment. Rozdział 32 Sowa leciała na wysokości mojego ramienia, prowadząc mnie przez kamienny tunel, skręcając w prawo, a potem lecąc w głąb znajomego korytarza, biegnącego pod górę. Ostatni raz jak tu byłam przykuta do wózka, Graves walczył z mentalną presją Siergieja, a moje ciało usiłowało się uwolnić. Teraz w jednej chwili znalazłam się na górze i uderzyłam w potężne drzwi jak furia. Drewno rozprysło się na kawałki, łoskot obudził pewnie wszystkie cholerne wampiry w promieniu stu kilometrów. Ale to było nieważne. Patrzyłam teraz oczami sowy, ogromny amfiteatr otworzył się w dole pode mną niczym kwiat. Jakaś część mnie czuła szaloną radość lotu, wiatr przepływający przez pióra z niskim, słodkim dźwiękiem, a inna część już chlasnęła mieczem malaika, szlachtując trzy wampiry w rozbryzgach czarnej krwi. Nawet nie zdążyły wydać lodowatego krzyku łowów. Dokładnie tak, usłyszałam w głowie głos Anny, jej umiejętności wypływały z głębi mnie, wirowałam, podeszwy moich butów piszczały dziwnie na gładkich kamieniach, gdy miecz przebijał kolejne wampiry. Nosferatu dławiły się, purpurowiejąc, ich ciała rozkładały się, eksplodując zgnilizną od środka.
213
Poruszałam się zbyt szybko, by się zatrzymać, nawet nie próbowałam, uderzyłam w stół ze sprzętem do transfuzji. Wylądowałam na nim, szkło rozprysło się, a stół rozpadł, gdy odbiłam się od niego z niesamowitą siłą i znalazłam w powietrzu. Moja stopa musnęła poręcz stalowego tronu Siergieja, posyłając mnie do przodu, niemal zderzyłam się z Christophe'em, wiszącym na łańcuchach. Sowa szybowała, zataczała kręgi i nurkowała, wampiry, śpiące bezładnie na podłodze czy kamiennych schodach, zaczynały się budzić. Christophe uniósł głowę, oczy zabłysły. Ciężko było dojrzeć wyraz jego twarzy pod maską sińców i krwi, ale wydawało mi się, że zobaczyłam przebłysk czystej grozy. To było dziecinnie proste. Oba miecze znalazły się w mojej lewej dłoni, prawa skoczyła do przodu, zerwane łańcuchy opadły ze zgrzytem. Kula gorąca w moim żołądku opadła nieco, przemieniła się w supernową w moich brzuchu. Uwolniłam go jakby mimochodem, jakbym wyplątywała kociaka z kłębków wełny; opadł bezwolnie na podłogę. W tej samej chwili pierwsza fala wściekłych, rozbudzonych wampirów uniosła się i ruszyła na mnie. Nienawiść na twarzach, krzyk łowów narastający w druzgocącym crescendo; pod moją skórą narastała furia. To nie był mój gniew, to była wściekłość Gravesa. W tej właśnie chwili wiele dowiedziałam się o wilkołakach. Tak właściwie Inny nie był czymś... obcym. Był w każdym z nas, wilkołaki po prostu to wydobywały. Dlatego były takie dobre w kompromisach i ustaleniach - nie miały innego wyjścia przy tych wszystkich szponach i kłach, przy swojej sile i napięciu dwustu dwudziestu woltów podłączonym do serca ciemności. Krzyknęłam, wysoki, lodowy krzyk wszedł we wrzaski wampirów jak pocisk w szkło. Aspekt zapłonął, dotyk rozjarzył się koncentrycznymi pierścieniami. Wampiry padały, zanim podeszłam na tyle blisko, by użyć mieczy. Christophe był tuż za mną, słyszałam szuranie metalu, najwidoczniej uwalniał się z łańcuchów. Miałam nadzieję, że był
214
w stanie uciec. Skoczyłam do przodu, zostawiając mu miejsce do manewrów i jednocześnie pozostając na tyle blisko, żeby moja tarcza toksyczności spowolniła wampiry. Rzuciły się na mnie i, choć były szybkie, ich twarze od razu pokrywały się plamami, a ciała rozkładały. Miecze zawirowały jak drewniane języki, usłyszałam w głowie głos Christophe'a, krzyczącego w sali treningowej. W lewo, w lewo, precyzyjnie! Wyprostuj kolana! Nie przestawaj krążyć, pamiętaj o swoim zasięgu! Nie wiedziałam, czy krzyczał wtedy na mnie, na Annę, czy moją mamę. Szkolił nas wszystkie i nawet jeśli mój trening był niedokończony, dostałam bonus wieloletniej praktyki Anny. Cholera, najwyraźniej miałam w sobie wszystko to, co zostało z Anny na tym świecie. To była miła myśl, ale tylko zarejestrowałam ją przelotnie i mknęłam dalej. Chlasnęłam dwoma mieczami, moja stopa uderzyła dławiącego się wampira w kolano, łamiąc je z suchym trzaskiem. Drewniane ostrza świsnęły, przecinając powietrze i ciało, czarna krew zawisła w powietrzu, a ja już mknęłam dalej, wściekłość płonęła we mnie jak gwiazda. - Dru! - wrzasnął Christophe. - Dru, niech cię licho, uciekaj! O, nie. Miałam tu jeszcze coś do załatwienia. I skończyłam już z uciekaniem. Zrobiłam półobrót, Christophe zrzucił łańcuchy i skoczył, atakujący mnie od tyłu wampir rozchlapał się na podłodze w kałuży gnijącego paskudztwa. Smród był straszliwy. Szpony Christophe'a wysunęły się, gdy wydzierał to życie, które jeszcze tliło się w nosferatu. Czyli mógł walczyć. To dobrze. Ruszyły na nas, młodo-stare twarze płonęły nienawiścią, kobiety trzymały się z tyłu, mężczyźni szli do przodu. Znałam tę taktykę, faceci mieli zdezorientować i przytłoczyć ofiarę, wtedy dziewczyny skakały i wykańczały ją. Podchodzili bliżej,
215
zamykając pierścień, plecy Christophe'a zderzyły się z moimi, pchnął mnie, wysunęliśmy się na środek otwartej przestrzeni, żeby mieć miejsce do manewrów. Czarne szpikulce na stalowym tronie Siergieja sterczały w górę jak zamarznięte palce. Znajdź się wyżej od wroga, Dru. To już był głos taty. Walkę wygrywają ci, którzy są wyżej. Przynajmniej w większości w wypadków. - Christophe? - Moje żebra poruszały się, serce biło szybko i niezbyt mocno. - Jesteśmy w okolicach Fargo, tak przynajmniej twierdzi Dibs. Wybierz kierunek i uciekaj. Spotkamy się w Scholi Primie. Powiedział coś po polsku, sądząc z tonu, mało grzecznego, i dodał: - Co ty robisz? - Ratuję twój półwampirzy tyłek. - A co, nie widać? -Zjeżdżaj stąd. - Zatrzymam je, a ty uciekaj. - Zakasłał, wampiry ruszyły do przodu. Ciepło w moim brzuchu znów zaczęło promieniować. Ile zabrałam Gravesowi? Za dużo? Na jak długo wystarczy? Co zrobię, gdy już się skończy? Czy on i Dibs wydostaną się stąd? - Słyszysz mnie, swietoczo? Uciekaj. Dla siebie i dla mnie... - Nie. - Miecze zawirowały lekko, tnąc powietrze. - Nie tym razem, Chris. Teraz to ty uciekasz. I skoczyłam do przodu. Zrozumiałam, że jeśli będę poruszała się wystarczająco szybko, wampiry nie zamkną pierścienia wokół nas. Problem polegał na tym, że Christophe nie był w stanie wykorzystać mojego małego fragmentu bezpiecznej przestrzeni, wyglądał strasznie. Ale za to mogłam odciągnąć od niego wampiry -gdybym stanowiła dla nich większe zagrożenie. A to znaczyło, że muszę wziąć się do sprawy poważnie. Skoczyłam, atakując grupę pięciu wampirów. Malaika poruszyły się bardzo szybko, wirując jak bąk, w mojej głowie
216
rozbrzmiewał chór głosów. To byli zmarli i wszyscy mówili jednocześnie. Babcia, opatrująca moje kolano i spoglądająca na mnie swoim szczególnym, wszystkowiedzącym wzrokiem: Robisz to, co musisz. Pamiętaj o tym, Dru. Tata, trzymający z tyłu worek treningowy i wykrzykujący zachęty: Śmiało, dziewczyno! Mocniej, szybciej! Ty albo oni, niech te skurczysyny pożałują, że się urodziły! Głos mamy, z dawnej przeszłości, z Przedtem: Moja dzielna dziewczynko, tak cię kocham. Tak bardzo cię kocham. Anna, rozbawiona i podła, oglądająca swoje szkarłatne paznokcie: Będą chcieli zaatakować jednocześnie i oddzielić cię od Christophe'a. On krwawi i słabnie. Mogłabyś pozwolić, żeby go załatwili. Zasługuje na to. Z tyłu przeraźliwie zazgrzytał metal, ale nie miałam czasu spojrzeć, co się dzieje. Wylądowałam, miecz w lewym ręku rozdarł powietrze z niskim, słodkim dźwiękiem, odcinając połowę twarzy wampira. Był blondynem i wyglądał na czternaście lat, miał twarz dziecka. Gdy upadał jak worek z brudną bielizną, trzymał się za szyję. Jego jasne kędziory przypomniały mi Dibsa, roztrzęsionego, ze śladami kłów na szyi, z zapłakaną twarzą. Głód krwi stanął w płomieniu. To było to dawne uczucie: moje ciało stało się szklanym naczyniem, wypełnionym czerwonym gniewem. Tylko że teraz, po raz pierwszy, nie powstrzymywałam go. Przeciwnie, otworzyłam się zupełnie, pozwoliłam, by mnie ogarnął. Trysnęła czarna, cuchnąca krew. Furia nabrzmiewała słodkim bólem, to było jak drapanie miejsca po ukąszeniu komara, gdy wszystko ci jedno, że drapiesz się do krwi, gdy liczy się tylko to, jakie to przyjemne. Wampiry napływały falami, atakując, a ja tańczyłam, stopy ślizgały się na czarnej, cuchnącej cieczy, miecze stały się przedłużeniem moich rąk. Sowa babci pikowała w dół, wbijając szpony w nosferatu. Jej skrzydła
217
były jak stalowe kosy, złote oczy jak monety wybite z ognia, wyglądała dziko i drapieżnie. Po prostu szłam za nią. Christophe krzyknął coś, a ja zawirowałam, mój warkocz skoczył w górę. Krew Gravesa płonęła w środku mnie, coś przesuwało się pod moją skórą, jakbym była wilkołakiem tuż przed przemianą, spływało po mnie, wampiry padały jak muchy. Niektóre krzyczały, ale nie były to przenikliwe, zimne krzyki łowów. Nadal były to wrzaski nienawiści, ale również strachu i bólu. Zrozumienie przyszło znienacka, ściskając żołądek. To były wampiry. Nienawidziły i zabijały... ...ale teraz krzyczały jak ludzie. Jakaś dziewczyna-wampir uderzyła we mnie ze wstrząsającą prędkością. Skoczyłam, nieważka na jedną nieskończoną chwilę, a ona już umierała, jej szpony poruszały się słabo, niezdolne wbić się w mój brzuch. Trzask. Ściana zatrzymała nas obie, aspekt płonął żarem, dziewczyna zapadała się w sobie. Jej wykrzywiona twarz była purpurowa i brzydka, nadal pełna nienawiści. Ale może kiedyś była dzieckiem? Nosferatu mieli matki, tak samo jak djamphiry, chyba że były niedobitą zwierzyną - ugryzioną, zarażoną i przemienioną w wampira. Czy właśnie to sprawiało, że nienawidziły wszystkich i wszystkiego? Nigdy przedtem o tym nie myślałam... I to nie był najlepszy moment, żeby zacząć. I mimo to... Sowa babci krążyła w górze. Christophe zatrzymał się, poranione, bose stopy rozchlapywały paskudztwo na podłodze. Trzymał coś w ręku, mrugnęłam kilka razy, żeby zrozumieć, co to jest. Kolec z tronu jego ojca, trzymany luźno za koniec, jak kij baseballowy. Zakończony tępo, z ostrymi krawędziami, spływał krwią wampira. Christophe spojrzał nad moją głową, jego niebieskie oczy były chłodniejsze niż zimowe niebo, i odwrócił się. Ciała wampirów zaścielały całą przestrzeń amfiteatru. Żyły jeszcze dwa wampiry, skulone przed Christophe'em.
218
Ciemnowłose, wyglądały strasznie młodo, nawet gdy warczały, wysuwając górne i dolne kły. Christophe zaśmiał się niskim, okrutnym śmiechem. - Chodźcie tu - powiedział spokojnie. - Chodźcie po swoją śmierć. Ciszę zakłócało tylko kapanie krwi ze szpikulca. Wampiry popatrzyły na siebie, ich szczęki zatrzeszczały, rozciągając się, kły zalśniły ostro w półmrocznym krwawym świetle. Zerwały się i skoczyły, znikając w dźwięku ohydnego śmiechu. Gdy umilkły odgłosy ich kroków, Christophe osunął się i wypuścił powietrze. Sowa babci zahuczała cicho, czułam, że krąży nade mną, ale gdy spojrzałam w górę, nie zobaczyłam jej. Była tylko pozbawiona źródła czerwona poświata i niewiarygodny smród. Kobieta-wampir leżała obok mnie, odsunęłam się pod ścianę. Zasłoniłam usta, mdłości skręciły żołądek, zanim aspekt uniósł się na fali żaru. Przez smród poczułam zapach cynamonu, to tylko pogorszyło sprawę. Christophe pochodził do mnie, cofając się, napłynął zapach szarlotki. Trochę pomogło, ale nadal było mi ciężko. Leżały tu całe stosy martwych wampirów. Czy ja to zrobiłam? My. My to zrobiliśmy. Christophe i ja. Christophe odwrócił się na pięcie. Jego stopy goiły się, rany znikały, gdy aspekt przesuwał się po nim z trzaskiem suchych grzmotów. Włosy wygładziły się, ciemne pod zaschniętą krwią, mięśnie policzka drgały. Ukląkł z gracją, opuścił rękę, jego palce dotknęły mojego ramienia. Poczułam, jakby przeskoczyła iskra, wzdrygnęłam się. - Jesteś ranna? - Zabrzmiało to płasko i wściekle. Zastanowiłam się. Żyłam i miałam wszystkie kończyny. Furia wyparowała, jak woda na gorącej jezdni. Tył gardła był suchy i swędzący. - N-nie. - Głos miałam schrypnięty, ale był w nim cień jedwabiu, który nie należał do mnie.
219
Należał do Anny i ta świadomość mnie przeraziła. Nawet mój głos nie był już mój. Zmieniłam się. I wszystkie te ciała leżące na podłodze najlepiej świadczyły o tym, jak bardzo. Znowu poczułam się tak, jakbym znikała. Kim teraz byłam? - Wobec tego chodźmy. Musimy cię stąd wydostać. Wysunęłam podbródek, oparłam się plecami o ścianę i wstałam. Jego ręka opadła. Aspekt płynął od moich stóp w górę, wypełniając mnie cudownym, oleistym ciepłem. Drżenie wśliznęło się do kości, ale zignorowałam je. - Nigdzie nie idę. Przyszłam tu tylko po to, żeby cię uratować. - I udało ci się nad podziw. - Kącik jego ust uniósł się o milimetr, znów wyciągnął do mnie wolną rękę, próbując złapać mnie za prawy nadgarstek. Zrobiłam krok w bok, przesuwając się wzdłuż ściany. Jakbym nie chciała, żeby mnie dotknął. Przełknęłam ślinę. - Uciekaj stąd. Dibs i Graves próbują się stąd wydostać, powinieneś się nimi zająć. Nie martw się o mnie, mam tu coś do załatwienia. - Dru. - Zabrzmiało to spokojnie, cicho i bardzo zimno. -Idziesz ze mną. Pokręciłam głową. Słowa zagotowały się w środku mnie. Byłam już zmęczona. Powstrzymał je ogrom tego, o co go podejrzewałam, co o nim wiedziałam, jak bardzo wątpiłam w to, co mi powiedział. Jestem jak zaraza. Każdy, na kim mi zależy, albo ginie, albo zostaje ranny. Jestem tu i tu zostanę. Nigdzie nie pójdę, dopóki nie zabiję tego, który zamordował moich rodziców. - Po prostu idź. - Miałam ściśnięte gardło, mogłam tylko szeptać. Chcę, żebyś stąd poszedł. Nie chcę stracić również ciebie Otworzył usta, pewnie chciał protestował, ale wtedy audytorium wypełnił dziwny świst, dźwięk wody nalewanej do
220
kubka. Moje skronie przebił szpikulec diamentowego bólu i usłyszałam śmiech Siergieja. - Och, dzieci. - Jego głos zapełnił całą przestrzeń, pchnął mnie na ścianę. - Jakże ułatwiacie mi całą sprawę... Rozdział 33 Christophe obrócił się, Siergiej już był w ruchu. Skoczyłam, świat dotykał mnie przejrzystymi, plastikowymi palcami, jakby moja superszybkość już nie wystarczała. Miecz w prawej ręce świsnął, chlapnęła czarna krew. Byłam zbyt wolna. Siergiej już był za mną, moje podeszwy ślizgały się na cuchnącym ohydztwie, Christophe krzyczał, to był wysoki, zdesperowany krzyk, podszyty sykiem i pomrukiem djamphira. Ich zderzenie wstrząsnęło powietrzem, audytorium zatrzęsło się, chlapnęła czarna krew. Uderzyli w ścianę, po krwistoczerwonym kamieniu pobiegły szczeliny. Christophe! Ślizgając się i potykając, żałując, że nie mam porządnych butów albo chociaż trampek, skręciłam w przeciwną stronę, sowa babci przemknęła obok mnie, z wystawionymi szponami i połyskującymi metalicznie skrzydłami. W krwistym półmroku wyglądała jak plama czystej bieli, spadająca w dół. Pomknęłam za nią, a Siergiej odwrócił się, mknąc przez przestrzeń z niesamowitą prędkością wampirzego twardziela. Szybki, jest szybki, musisz go spowolnić. Coś we mnie rozciągnęło się odruchowo, skręciłam znowu, moje stopy dotknęły podłogi, rozchlapując czarny, odrażający płyn. Słowo daję, chyba już nigdy tego nie doszoruję. Z drugiej strony
221
porządki zajmowały raczej niską pozycję na wampirzej liście rzeczy do załatwienia. Sowa babci zanurkowała i uderzyła w głowę Siergieja z dziwnie głośnym trzaskiem. Skoczył do przodu, koziołkując z nienaturalną gracją, jakby był maszyną, a nie istotą z krwi i kości. - Tchórz! - wrzasnęłam za nim. - Pieprzony tchórz! Słowa wzbiły się w powietrze. Wstał z podłogi, ociekając krwią, przywarły do niego kawałki rozkładających się ciał. Jego loki opadły, patrzył bezdennym czarnym wzrokiem atakującego węża. Wrzeszczałam długo, miałam w płucach wystarczająco dużo powietrza. Sowa babci przemknęła obok mnie z wysuniętymi szponami, jarzącymi się złotymi oczami i uderzyła prosto w Siergieja. W tym ciosie byłam nie tylko ja. Było w nim zdjęcie żółtego domu, który pojawiał się czasem w moich koszmarach -dąb, ocieniający frontowy ganek, rozszczepiony przez jakieś straszne zło, a na jego konarach worek ciała i kości: to, co zostało z mojej matki, wiszące tam jak ozdoba choinkowa. Był w nim długi korytarz, mój ojciec, idący w stronę uchylających się drzwi, z których płynęło zimne tchnienie zła - a potem ciało mojego ojca stojące za tylnymi drzwiami naszego domu w Dakocie, jego niebieskie oczy przesłonięte błoną śmierci, pozbawione ciała palce stukające w szybę. Był w nim dom babci w płomieniach i ciemny ból w oczach Gravesa. Blizny na plecach Christophe'a i zimny koszmar wyciągania krwi z moich żył, śmiech Siergieja. Były też inne rzeczy. Dibs, skulony i szlochający z przerażenia. Dylan z mojej pierwszej Scholi, pewnie martwy, po tym jak wybuch wyrzucił go z wnętrza budynku, August, który pojawiał się zakrwawiony i poobijany, Anna, która usiłowała mnie zabić na swój sposób, i mimo to nie zasłużyła na to, co ją spotkało. Nikt nie zasługiwał na to, co zrobił mu ten stwór.
222
Siergiej cofnął się, jego szczupła, stalowa ręka pomknęła w górę uderzył mocno sowę babci, ten cios jakby przeszedł przeze mnie, odrzucając mnie do tyłu. Przewróciłam się, rozchlapując syf na podłodze, a Siergiej już był przy mnie, zaciskał dłonie na mojej szyi. Moje ręce opadły na podłogę, miecze nagle zaczęły ważyć tonę, coś trzasnęło w mojej krtani. Przed oczami zatańczyły czarne plamy, obcy, wrzaskliwy głos kazał mi się ruszyć, zrobić coś, ale kula ciepła w moim żołądku zanikała, opuszczała mnie wściekłość. Bo nienawiść, wykrzywiająca jego twarz, była również moim uczuciem. Była w niej wściekłość, i ta wściekłość też była moja. I upodobniała mnie do niego. Aspekt zapłonął, Siergiej się zakrztusił. Purpurowe plamy rozlewały się na jego doskonałych policzkach i mimo to roześmiał się, i w tym nienawistnym śmiechu była radość, w jego oddechu poczułam smród rozkładu. - Mocniej! - zawołał. - Jestem teraz odporny na twoją truciznę, mały ptaszku! - Skupił się, przysunął bliżej i zaśmiał mi się w twarz, jego gnijący oddech wypełnił cały świat. - Będzie inna swietocza, a ja będę chodził w promieniach słońca. Rzucę twoje ciało krukom na pożarcie... Rozległ się mlaszczący dźwięk, Siergiej zesztywniał, a mój aspekt rozpalił się z nową siłą. Podniosłam prawą dłoń, w której nadal ściskałam rękojeść malaika i uderzyłam go w głowę. Przewrócił się na bok, a nad jego ramieniem pojawiła się twarz Christophe'a. Djamphir był teraz unurzany w wampirzej krwi, lewa połowa jego twarzy wydawała się zniekształcona. Był dziwnie przekrzywiony, chyba miał zmiażdżone kości, żebra po jednej stronie wydawały się zapadnięte. Ale trzymał mocno stalowy szpikulec, wpychając go głębiej w plecy Siergieja. Teraz, gdy uniesione wargi odsłaniały zęby, był niesamowicie podobny do swojego ojca.
223
Ostry koniec wyszedł z piersi Siergieja, król wampirów skręcił się konwulsyjnie i wciągnął powietrze, purpurowe plamy przesuwały się po jego twarzy jak brzydkie palce. Wyglądał teraz bardzo staro, nie miał już siedemnastu lat i nie był piękny. To była twarz pradawnej, przerażającej istoty, nawet odlegle nieprzypominającej człowieka. Krwawe, pozbawione źródła światło zapulsowało, zrozumiałam, że płynęło od niego. Jezu Chryste... Mdłości skręciły moje ciało w konwulsyjnym spazmie. Klęczałam, Siergiej się odczołgiwał. Gdy ostatnio przebiłam go stalowym prętem lampy, jedynie unieszkodliwiłam go na jakiś czas. - Nie! - Christophe złapał mnie za rękę. - Dru, nie! Pchnął mnie, bardzo mocno, odleciałam do tyłu, malaika z lewej ręki upadł na podłogę - cholera, upuściłam miecz, co za szczeniactwo, nie powinnam... - a potem uderzyłam w ścianę z taką siłą, że właściwie powinnam stracić przytomność. Przed moimi oczami zatańczyły gwiazdy, wciągnęłam haust powietrza. Christophe szedł, powłócząc lewą nogą, dziwnym, wężowym ruchem. Siergiej skulił się, jak robak na haczyku, wydając z siebie dźwięk, który szorował po mojej skórze. Światło nasyciło się czerwienią, nie było już jak świeża krew, krzepło na powierzchniach, obrzydliwe i rozlewające się. Znowu wciągnęłam powietrze, krztusząc się i dławiąc. W prawej ręce nadal trzymałam miecz. Wstałam, opierając się o ścianę, siła aspektu była teraz gasnącym ciepłem. Głosy uspokoiły się, w mojej głowie słyszałam teraz szepty, a nie krzyki, dotyk muskał skórę z delikatnością piór. Był czysty. Dzięki Ci, Boże... Ale i tak czułam się obrzydliwie brudna w środku, tam, gdzie nie zdołam się doszorować. Tam, skąd napływał gniew. Christophe złapał zakrzywiony koniec szpikulca, wystający z pleców jego ojca.
224
- Ostrzegałem cię - wycharczał, jego aspekt uwolnił się, fale siły stały się widoczne w półmrocznym świetle. - Powiedziałem, że jeśli ją tkniesz, zginiesz. Jego głos był teraz bardzo spokojny. Siergiej powiedział coś, usłyszałam kłujące spółgłoski obcego języka, coś obrzydliwego, pełnego wściekłości i nienawiści; mój żołądek wywrócił się na nice. - Tak - przyznał Christophe. - Jesteś moim ojcem. I nienawidzę cię za to. Wszystko rozegrało się bardzo szybko. W jednej chwili trzymał w ręku stalowy szpikulec, w drugiej wbił go w ciało Siergieja tak mocno, że ostrze przeszło na wylot, zgrzytnęło o kamień, poszły iskry. Ale nie to było najgorsze. Siergiej przekręcił się, jego stopy zatłukły się niczym zwierzę w pułapce, a Christophe już na nim był. Rozległ się ohydny dźwięk trzeszczących kości, gdy chwycił swojego ojca, odchylił mu głowę i zatopił kły w miejscu, gdzie ramię łączyło się z szyją. Czerwone światło zapłonęło z nową mocą, a ja zaczęłam iść, każdy krok trwał wieczność. - Christophe! - Szłam jak przez syrop, przez błoto, zastygający cement. - Christophe! Nie! Siergiej zawył. To był wszechobecny, dojmujący dźwięk, jakby na starych organach uderzono we wszystkie klawisze jednocześnie. Rozległ się krzyk, wrzask, skrzek, moje włosy odrzuciło do tyłu, dotyk przemienił się w kwas wewnątrz głowy. Krzyk skończył się bulgotem, który miał duże szanse pojawiać się w każdym koszmarze, jaki będzie mi się śnił do końca życia, jakbym do tej pory miała za mało materiału na złe sny. Uklękłam, ślizgając się i ucieszyłam się nagle, że w mojej lewej ręce nie było już miecza. Teraz mogłam chwycić Christophe'a za gładkie włosy i odciągnąć do tyłu jego głowę.
225
Rozdział 34 A w każdym razie spróbowałam to zrobić. Tylko że nic mi z tego nie wyszło. Pochylił ramiona, coś trzasnęło, gdy wgryzł się jeszcze mocniej w szyję swojego ojca. Trysnęła krew, czarna i cuchnąca, ale gęstsza niż u innych wampirów, dymiąca. Na samą myśl, że mogłaby spływać w dół mojej krtani, zrobiło mi się jeszcze bardziej niedobrze. Zaparłam się stopą, szarpnęłam znowu, ale Christophe był jak skała. Łykał chciwie, ten dźwięk sprawił, że w moim gardle utknęła gula. Pomyślałam, że jeśli zwymiotuję, będę wymiotować krwią Gravesa i poczułam się jeszcze gorzej. - Christophe. - Przełknęłam ślinę. - Christophe, proszę, posłuchaj mnie. Nie jesteś nim. Nie bądź nim. Proszę, Chris, proszę, przestań. Przestań! Błagam cię, przestań! Świat znieruchomiał. Trzymałam palce na jego zakrwawionych włosach, przez nas oboje przepływał prąd. Dotyk ożywił się, zachwiałam się, ale nie puściłam jego głowy. Nie mogłam. - Proszę - szeptałam. - Christophe, proszę. Nie rób tego. Wzdrygnął się, jego żebra uniosły się i ustawiły we właściwym miejscu z przerażającym, mlaszczącym dźwiękiem. A potem odchylił głowę i krzyknął. To był długi, pełen rozpaczy krzyk, ale przynajmniej odciągnął go od ojca. Siergiej nadal wił się w konwulsjach, niesamowicie żywotny, czułam, jak próbuje się zebrać, niczym nadciągające tornado albo burza. Wstałam, z moich kolan ściekało paskudztwo, podniosłam prawą rękę, czując, że to idealny kąt. Malaika odezwał się swoim niskim, słodkim dźwiękiem, zagłuszonym przez krzyk Christophe'a. Ja też wrzasnęłam i ten dźwięk również zginął w jego krzyku. W moim wrzasku była cała samotność, cały ból, wszystkie zdrady na świecie - i drewniany miecz ze świstem opadł w dół.
226
Włożyłam w to całą swoją i nie tylko swoją siłę. Wypełniała mnie śmierć wszystkich moich zmarłych, szepczących i mamroczących w pustej ciszy wokół mnie. Tylko tak można było go zabić. Nie z nienawiścią, nie odbierając mu krew czy wszystko inne. Na rękojeści miecza spoczęła dłoń mojej matki i dłoń ojca. Była tu również starcza ręka babci z plamami wątrobowymi, stwardniałymi od wiecznej pracy palcami, zobaczyłam jej oczy, pełne bezwarunkowego współczucia. Była tu ręka Gravesa, chociaż on nadal żył, ręka tego chłopaka, którym mógłby się stać, mocna na mojej dłoni. Była dłoń Anny z czerwonymi błyszczącymi paznokciami. Poczułam łzy spływające po moich policzkach i rozumiałam, że to stało się również dla niej. Nawet jeśli próbowała mnie zabić, teraz opłakiwałam dziewczynę, którą mogła być. Płakałam nad tym kimś, kim będę starała się być, żeby nie skończyć jak ten straszliwy, skurczony stwór. To było czyste cięcie, krzyk Christophe'a umilkł w jednej chwili, jakbym cięła również jego. Przez jedną straszliwą chwilę pomyślałam, że tak właśnie było. Czerwonawe światło zgasło zupełnie, zdmuchnięte jak płomień świecy. Zapadły kompletne ciemności, cisza dzwoniła w uszach. Moje kolana uderzyły o kamienną podłogę, chlupnęło. Usłyszałam głuche uderzenia i poczułam gorącą gulę w gardle, gdy wyobraziłam sobie głowę Siergieja, turlającą się po podłodze. Potoczyła się jak wielka granitowa kula, robiąc więcej hałasu, niż powinna. Upuściłam miecz. I rozpłakałam się. Cichy szloch przeszedł w spazmy, objęłam się ramionami i zaczęłam kołysać do przodu i do tyłu. Cisza była tak wszechogarniająca, a ciemność tak głęboka, że znów poczułam igłę w mojej ręce i chłód, skuliłam się w sobie. - Dru - rozległ się szept Christophe'a. - Dru... Wyciągnął do mnie rękę w ciemności, jakaś część mnie chciała się cofnąć, odsunąć. Na mojej skórze pojawiła się gę-
227
sia skórka, gdy mnie dotykał, ale przysunęłam się do niego. Poczułam dotyk na moim czole, jego usta, całował moje czoło, policzki, zakrwawioną, zapłakaną, brudną twarz, całował mnie, gdzie tylko mógł. Było mi wszystko jedno. Trzęsłam się i dygotałam jak pluszak szarpany przez psa, wszystko w środku mnie trzęsło się i dygotało, jakby oderwało się i nie miało czego trzymać. W tej ciemności był tylko Christophe. Trzymał mnie, mamrocząc moje imię, trzymał mnie mocno, aż do bólu. Jeszcze raz pocałował mnie we włosy i w czoło, resztę twarzy wcisnęłam w jego szyję. Przywarliśmy do siebie jak ludzie, którzy przeżyli straszliwą katastrofę; płacz odchodził jak fala oceanu. Mówił coś, znowu i znowu, między powtarzaniem mojego imienia. - Dziękuję - mamrotał chrapliwym głosem, prosto w moje włosy. Dziękuję, Dru, milna. Dziękuję. Jezu Chryste, za co? Zesztywniał, poczułam ruch w ciemności, gdy uniósł głowę, a ja przełknęłam ostatni szloch, zacisnęłam usta, zmuszając zęby do przybrania normalnych rozmiarów. Właśnie zabiliśmy króla wampirów. A w oddali, stłumiona, ale wyraźna, rozlegała się strzelanina. Rozdział 35 Jakimś cudem Christophe znalazł oba moje miecze malaika, wcisnął mi w ręce, drewniane rękojeści były ciepłe i gładkie. - Jesteś ranna?
228
Pokręciłam głową, zbyt późno rozumiejąc, że on nie może tego zobaczyć. Ciemność była tak czarna, że niemal namacalna. Zeby coś powiedzieć, najpierw musiałam odchrząknąć, w moim gardle płonęła gula, ogień w żołądku dogasał. - N-nie. N-nie przypuszczam. - Teraz to ja się jąkałam. Ale jeśli Dibs czuł się tak, jak ja teraz, rozumiałam go. - Tylko zmęczona. - Dzięki Bogu. - Ujął mnie za ramiona, ścisnął mocno i przyciągnął do siebie. Tym razem pocałował mnie prosto w usta. Nie wiem, czemu mnie to zaskoczyło. Skoro potrafił znaleźć moje miecze, znalezienie moich warg nie powinno stanowić problemu. Na ustach miał krew, ale smakował przyprawami korzennymi. Jak szarlotka, właśnie wyjęta z gorącego piekarnika, jak pustynny wiatr, gdy piasek wpada przez opuszczone okna, gdy zapada zmrok, a ty mkniesz drogą, prostą jak strzelił aż po horyzont, zostawiając miasto w tyle, jedziesz sto czterdzieści kilometrów na godzinę, i wiesz, że nieprędko się zatrzymasz. Dotyk, poraniony i obolały, poruszył się we mnie, gdy przeszyła mnie błyskawica emocji - gorących, przerażających, dzikich. W moje ciało wlał się nowy rodzaj siły; gdy się odsunął, krzyknęłam cicho. - Posłuchaj mnie - rzekł od razu. - Ta strzelanina to pewnie Zakon. Musimy się do nich przedrzeć, ale nie martw się, teraz, gdy ich król nie żyje, nosferatu będą osłabione i rozproszone. - Powrócił ten jego rzeczowy, kpiarski ton, to był ten Christophe, którego znałam. Ale pod spodem dźwięczała ostrość, której chyba nie lubiłam. Nigdy przedtem nie słyszałam, żeby był przestraszony. A sama myśl, że na jego ustach mogła być krew Siergieja... Nie chciałam o tym myśleć. - Być może zawładnie mną ciemna aura, nie wiem, jak dużo wziąłem, zanim mnie... powstrzymałaś. - Jego ton złagodniał. - Dru? - Co? - Zachwiałam się, ale mnie podtrzymał. - Dziękuję. Ty... to nie jest dobry moment, ale chcę, żebyś o czymś wiedziała.
229
O Boże, co znowu? - Czy to nie może zaczekać, aż... - Nie. Nie może. - Rozluźnił uścisk na ramionach, pożałowałam, że nie mogę zobaczyć jego twarzy. - Dru. Sprawiasz, że pragnę być... lepszy. Zamiast być tym, czym jestem... Lepszy? Pokonałeś swojego ojca. Dla mnie. Znowu. A potem ugryzł go i pił jego krew. Ale co by się stało, gdyby tego nie zrobił? Czy potrafiłabym... O tym też wolałam nie myśleć. Było tyle rzeczy, o których nie chciałam myśleć, że to już nawet nie było śmieszne. - Uratowałeś mnie - szepnęłam. - To wystarczy. - Wystarczy? - Teraz w jego głosie zabrzmiała gorycz. -Czy to w ogóle może być wystarczające? Przełknęłam ślinę, nadal czułam jego smak na moich ustach. Odchodzące ciepło krwi Gravesa spoczęło kamieniem w moim brzuchu. - Christophe... - Loup-garou. Graves. - Znów ten rzeczowy ton. - Dał ci krew, prawda? - Właśnie dlatego mogłam tu przyjść i uratować... - Ja również dałem ci krew, Dru. Moje stopy pośliznęły się na wampirzej posoce, usłyszałam chlupot. Ciągle panował tu straszny smród, potrzebowałam światła i tak bardzo chciałam stąd wyjść, że aż mnie trzęsło. Pragnęłam biec, tak długo, aż upadnę, znaleźć się jak najdalej stąd. - Christophe, na litość boską, czy nie możemy stąd wyjść? Nie pomaga mi to. Nie chciałam, żeby usłyszał panikę w moim głosie, ale nie zdołałam się opanować. A on nie miał zamiaru odpuścić. Jego dłonie zsunęły się z moich ramion i powiedział: - Ile to jest „wystarczająco"? Co mam zrobić? Powiedz mi, powiedz teraz, gdy mamy dla siebie chwilę.
230
Niech to szlag. Staliśmy po kolana w rozkładających się ciałach wampirów, odgłosy strzelaniny były coraz bliżej, Bóg jeden wiedział, jak mieliśmy się stąd wydostać i czy to w ogóle był Zakon, czy kto inny, a jemu zebrało się na rozmowy. - Wyjdźmy stąd. - Ogarnęło mnie wyczerpanie, zachwiałam się. Nie czuję się dobrze. Chodźmy, Christophe. Pogadamy później. - „Teraz" jest wszystkim, co mam, Dru. Wszystkim, co kiedykolwiek będę miał. - Jego dłonie zamknęły się na moim lewym przedramieniu, tym razem delikatnie. - Ale masz rację. Chodź za mną. Nie widzisz w tej ciemności, prawda? - Nie widzę. - Ruszyłam za nim. - Christophe, posłuchaj. To nie są zawody. To... - Dru... Masz rację. Nie powinienem był pytać. Bądź cicho. Czyż to nie było miłe? Ale nie mogłam nic nie mówić. Było tak ciemno, że wydawało mi się, że jeśli zamilknę, to on zniknie i zostanę tu sama. Sama i ślepa. - Jakim cudem w ogóle coś widzisz? - zapytałam. Odciągnął mnie na bok, widocznie coś leżało na naszej drodze. Pewnie sterta ciał... Czułam, że lada chwila przegram bitwę z żołądkiem. Christophe parsknął krótkim śmiechem. - Jedyna przewaga, jaką kuroi mają nad swietoczą. Nawet ciemność nie przynosi ulgi. Znowu ten znajomy, zagadkowy ton; ulga była tak obezwładniająca, że aż się zatoczyłam; przytrzymał mnie. - Dru? - W porządku. Ja tylko... Brzmisz jak ty. Tak jak zwykle. To dobrze. - Do tego wszystkiego moje oczy znów zwilgotniały i dwie wielkie łzy spłynęły po policzkach, sunąc przez skorupę tego, co miałam na twarzy i co od razu dodałam do długiej i cały czas rosnącej listy rzeczy, o których nie chcę myśleć. -Podoba mi się to - dodałam słabo. Miałam nadzieję, że nie brzmię jak zupełny mazgaj. Nie chciałam, żeby usłyszał, że
231
się trzęsę i płaczę, że boję się jak diabli i że czuję się brudna do szpiku kości. Christophe się zatrzymał. - Ty... - Wziął głęboki wdech. - Powiem to jeszcze raz, kochanie: uratowałaś mnie przede mną. - Znowu się zaśmiał, tym razem śmiech był ostry jak nóż, słuchanie go bolało. -Chodźmy, tędy. Idąc za nim, usiłowałam płakać po cichu. Chyba się nie udało. Zacisnęłam powieki, gdy skrzypnęły zawiasy wielkich, ciężkich drzwi. Raziło mnie nawet to słabe światło, jęknęłam cicho, z ulgą. Odgłosy strzelaniny dobiegały teraz z przeciwnej strony, ale były znacznie bliżej. To naprawdę było światło dnia. Przefiltrowane przez chmury słońce wpadało do środka przez małe, okrągłe okienka, przypominające iluminatory, umieszczone wysoko w kamiennych ścianach. - O Matko Przenajświętsza, słodki Jezu... - wypaliłam. To było jedno z ulubionych powiedzeń babci, w rodzaju: tylko na to popatrzcie!, z domieszką: co za radość! Christophe spojrzał na mnie. Oboje wyglądaliśmy jak obraz nędzy i rozpaczy, unurzani w kilku rodzajach syfu. Ale pod tym wszystkim on nadal wydawał się doskonały, jakby chciał powiedzieć: zaraz wyjdę z tego paskudztwa i w jednej chwili znów będę idealny. Ciężko było uwierzyć, że ma zmiażdżone żebra i jest cały poobijany. - Rany. Nieźle wyglądasz. - Znów miałam ochotę nakłaść sobie po gębie za mówienie rzeczy oczywistych. Ciepło w moim żołądku się poruszyło. Zatoczyłam się lekko. Christophe skinął głową. - Dużo mi odebrał. Ale wygląda na to, że część udało mi się odzyskać. O, no to super. Naprawdę świetnie. Bosko. - Wiesz, którędy iść?
232
- To logiczne, swietoczo. - Wyjrzał na korytarz, zamrugał. - Tędy mnie prowadzono, zapamiętałem drogę. Chodźmy. Ruszyliśmy korytarzem, moje buty skrzypiały, bose stopy Christophe'a zostawiały czarne ślady. Nie puszczał mojej ręki, ale nie miałam nic przeciwko temu. Gdy jego skóra dotykała mojej, nawet przez skorupę brudu przepływał przeze mnie ciepły prąd. Wyszliśmy na światło słońca, a ja znów odetchnęłam z ulgą. - Słońce, a ja nie jestem w aurze ciemności. - Christophe spojrzał w górę. - Chmury się rozchodzą, w samą porę. Otworzyłam usta, żeby zapytać, w samą porę na co, ale nie zdążyłam, dobiegło mnie wycie i odgłos skrobania. Korytarz kończył się kolejnymi, okutymi żelazem drewnianymi drzwiami, coś uderzało w nie z ogromną siłą. Strzały były teraz bardzo blisko, Christophe pchnął mnie na ścianę. Uderzyłam się mocno w ramię, a on już był przede mną, z uniesionymi rękami, jego szpony się wydłużały. Napięcie w nim sprawiło, że dotyk rozbrzmiewał w mojej głowie jak mosiężny dzwon. - Dru - rzucił Christophe, nie oglądając się. - Nie martw się. Jeśli to wampiry, światło słońca je wyhamuje. Skinęłam głową, znowu zapominając, że on nie może tego widzieć. - Najgorsze mamy za sobą. - Głos mi się trząsł, na pewno nie byłam już w klubie dziewczyn twardzieli. - To będzie łatwizna. Ku mojemu zdumieniu, Christophe się zaśmiał. Drzwiami wstrząsnęło uderzenie, na ich powierzchni pojawiły się długie szczeliny. Gdy się rozpadły, byłam przygotowana na wszystko - prócz tego, co się stało. Ash wylądował na czterech łapach, był w połowie korytarza, gdy zaczął ryć pazurami podłogę, zazgrzytał kamień. Oczy miał rozbiegane, był półnagi, mięśnie przelewały się pod bladą skórą. We włosach miał trawę, na ustach szeroki, dziki uśmiech.
233
- Bum! - zawołał, a za nim wypadły inne wilkołaki, wracając do ludzkiej postaci. Nat stanęła jak wryta, gładkie włosy miała zmierzwione, na jej pięknej, wysmarowanej sadzą twarzy rozkwitła ogromna ulga. Shanks wyszedł z przemiany, odchylił zabandażowaną głowę i zawył, aż zadrżało grube szkło w okrągłych oknach. Rozwalone drzwi nadal drżały, gdy do środka wszedł August. Jego jasne włosy były jeszcze jaśniejsze w świetle słońca. Tuż za nim pojawił się zwinny Hiro, krótkie czarne kosmyki sterczały, gdy przesuwał się po nim aspekt. Podniósł coś do ust, zrozumiałam, że komunikator, jego ciemne oczy płonęły, gdy mówił: - Jest tutaj. Znaleźliśmy ją, powtarzam, znaleźliśmy ją. Przygotujcie się do ewakuacji. Wybuchłam płaczem i odbiłam się od ściany. Nat objęła mnie, reszta wilkołaków przyłączyła się do wycia Shanksa. Ten dźwięk radości, wysoki i szklisty, byt równie nieprzyjemny, jak wampirzy krzyk łowów. Ale tym razem cieszyłam się, że go słyszę, chociaż włosy stawały mi dęba i bolała mnie głowa, otępiała po całej tej nienawiści i śmierci. Teraz, gdy już byłam bezpieczna, trzęsłam się i płakałam tak bardzo, że nie mogłam mówić. Otoczyli mnie i wyprowadzili stamtąd. Rozdział 36 TO było jak trąba powietrzna. Pod zachmurzonym niebem późnej wiosny szła przez popękany, betonowy plac i dalej, na pole kukurydzy. Patrzyłam, jak młodą kukurydzę przygina
234
do ziemi i poczułam nagły żal. Pachniało zielenią, chmury rozchodziły się, upragnione słońce świeciło słabo. W powietrzu wisiały helikoptery, strumień powietrza niszczył jeszcze więcej kukurydzy. Wciągnięto mnie na górę jak worek ziemniaków, Nat i Ash siedzieli po obu moich stronach, Christophe naprzeciwko. Ziemia uciekała w dół, gdy helikopter nabierał wysokości, oparłam się o Nat, czując zapach dymu i piżmowy aromat wilkołaka. Jej kocie oczy płonęły błękitem, objęła mnie i pogłaskała po włosach, od czasu do czasu przytulając delikatnie. Oparłam się o nią, przysypiając. Wszystko w środku mnie sklęsło, całe napięcie, wysiłek i ból wypływały ze mnie jak woda. Odezwałam się tylko raz. - Graves? Dibs? - spytałam, przekrzykując hałas. Nat nachyliła się, poczułam na uchu jej gorący oddech. - Znaleźliśmy ich. Wszystko w porządku. Odpręż się! Tak też zrobiłam. Oparłam się o nią, widząc naprzeciwko rozjarzone oczy Christophe'a. Aspekt przepływał po nim falami, włosy miał zaczesane do tyłu, kły wystawały spod górnej wargi. Było mi wszystko jedno. Żaru, który dawała mi krew Gravesa, już nie było. Wykorzystałam cały. No i dobrze. Zrobiłam wszystko, co powinnam zrobić. Zamknęłam oczy i w końcu zapadłam w sen. Słyszałam głosy, ale to nie miało znaczenia. Byłam odrętwiała, miałam wrażenie, że już nigdy nie zdołam się ruszyć. Ale nie przeszkadzało mi to, po prostu płynęłam w przyjemnym szarym otumanieniu. - ...w szoku - powiedział ktoś. - Rozkwitła, może dostać dowolną krew! Bierz zestaw do transfuzji! - Ale to może... - Nieważne - warknął Christophe. - To? To jej. Bierz ten zestaw, już!
235
Odgłosy ruchów. Było mi dobrze tu, gdzie byłam, ciepło i przytulnie. Nie bałam się, nie przeszkadzało mi nawet, że nie mogę się ruszyć. Płynęłam. I było mi z tym dobrze. - Dru? - Głos Christophe'a tuż przy moim uchu. - Dru, kochanie, maleńka moja. Wytrzymaj. Nie odchodź. Walcz! Ale z czym? Nie było już z czym walczyć. Zrobiłam wszystkie ważne rzeczy. Teraz chciałam odpocząć. Ukłucie na wewnętrznej stronie mojej ręki wydało mi się znajome, przez chwilę znów siedziałam przypięta do wózka, pochłaniała mnie nicość, ciemna i zimna... - Dru! - Ochrypły głos Gravesa się załamał. - Dru! Psiakrew, nie! Nie! - Wyprowadźcie go stąd! - rzucił ktoś. - Nie - uciął głos Christophe'a, ale jakiś dziwny, jakby bez tchu, nieobecny. Jakby coś było nie tak. - Niech ją woła. Będzie go słuchać. Westchnienie. - Daj jej wszystko, tyle iłe trzeba, rozumiesz? - A jeśli to cię wydrenuje? Jeżeli umrzesz? - To był Dibs. Poczułam słabe zainteresowanie. Czyli żył? I nie jąkał się? Ale w moim ręku była igła, płomienie rozchodziły się po całym ciele, czułam ukłucia w palcach rąk i stóp. Nie chciałam tego. Chciałam, żeby wróciło odrętwienie. - To nieistotne, Samuelu. - Christophe westchnął ze zmęczeniem. Nieistotne. Wszystko, rozumiesz? Każdą kroplę... -Słowa odpłynęły. Weź tyle, ile... Szarość wokół mnie zabarwiła się na różowo, rozjaśniała jak wschód słońca, ukłucia powędrowały wyżej. Igły wbijały się boleśnie w moje ciało, takie ciepłe i senne jeszcze chwilę temu; poczułam pod sobą coś twardego. - Zabrał jej prawie wszystko w tamtej transfuzji - usłyszałam wystraszony głos Dibsa. - A potem Graves kazał jej pić. Wzięła wystarczająco dużo, żeby zrobić to, co zrobiła, ale jest w szoku i...
236
- Reynard! - Kolejny znajomy głos. To był Bruce, ze swoim brytyjskim akcentem, przywódca Zakonu. To znaczy, teoretycznie to ja stałam na czele Rady, ale on czuwał nad wszystkim, podczas gdy mnie szkolono. Niemal go widziałam, dumny nos i karmelową skórę, szykowne dżinsy i wykrochmaloną koszulę. No proszę. Naprawdę mogłam go zobaczyć. Różowa mgiełka rozwiała się, kształty wyłaniały się z niej jak skały z mgły. To był pokój, dziwnie znajomy, na środku kafelkowej podłogi stało szpitalne łóżko, obok jakieś urządzenia. Na łóżku leżała nieruchoma postać, bez większego zdumienia ujrzałam grzywę skręconych włosów i moją głowę, przekrzywioną na bok, bezwolne usta. Moje ciało wyglądało obco, leżało nieruchome i blade, nawet przez różową mgłę. Wyglądałam jak Śpiąca Królewna. Christophe siedział przy łóżku; Dibs sprawdzał igłę w jego ręce, cienka nitka szkarłatu sunęła przez mały stolik aż do mojej lewej ręki. Dibs podniósł niespokojnie głowę, gdy do pokoju wszedł Bruce; wyglądał na przerażonego. Ciało na łóżku się poruszyło. Igły wbijały się mocniej, sunąc w górę po moich rękach i nogach. Zabolało, różowa mgiełka stawała się coraz bardziej nasycona, wkradały się inne kolory. Po drugiej stronie Graves przechylał się przez urządzenie, mierzące mój powolny, urywany puls. Trzymał mnie za drugą dłoń, nachylał się i szeptał mi coś do ucha. Nie słyszałam co, ale chyba coś ważnego. Próbowałam się wsłuchać, aie inne djamphiry zbierające się w pokoju zaczęły coś mamrotać. Był też Hiro w swojej jedwabnej koszuli z wysokim kołnierzykiem; opierał się o ścianę przy drzwiach, stał ze złożonymi rękami i patrzył czarnymi oczami na Christophe'a. - Wygląda na to, że zdecydował się umrzeć, by ją uratować - rzekł cicho. - Pozwól mu, Bruce. Zasłużył na to. Trójka ciemnowłosych djamphirów w białych fartuchach zawahała się. Ash kulił się w kącie i patrzył prosto w to miej-
237
sce, gdzie wisiała moja bezcielesna postać, jego wzrok był zatrważająco skupiony. Kołysał się w przód i w tył, opierając dłonie na podłodze, w jego włosach nie było już trawy. - Nie możemy stracić ani jej, ani jego. - Bruce przesunął dłońmi przez swoje ciemne włosy. Sterczały dziko i to nie było w porządku, zawsze był taki spokojny. - Maharaj będą rozmawiać wyłącznie z nią. I to jest ten smarkacz Divakarun, którego szkolił Christophe. - Rozmawiać o czym? - Hiro wydawał się zaintrygowany, ale nie odrywał wzroku od Christophe'a. - Myślą, że może być jedną z nich, że jest jakoś spokrewniona czy coś w tym rodzaju. Nawet nie chcę zgadywać. - Bruce podszedł bliżej. Dobry Boże, co za koszmar... Christophe osunął się na krześle. Rany i siniaki niemal się zagoiły, ale nadal pokrywała go warstwa brudu. Nawet przez różową mgłę można było zobaczyć, jak jego twarz szarzeje, na pewno nie był to dobry znak. Zachwiał się, Dibs go przytrzymał. Jasnowłosy wilkołak zerknął na urządzenia, które bipały i piszczały. - Puls nadal nierówny, oddech również. Graves, czy ona w ogóle reaguje? Nieznośne mrowienie nagle ruszyło w górę rąk, ciało na łóżku skręciło się, głowa szarpnęła, niemal zderzając się z głową Gravesa. Cofnął się, ale nadal coś mówił. Jego siniaki również wyblakły, oczy były zielone, ale na twarzy pojawiły się zmarszczki, wyglądał teraz na osiemnaście lat, a nie na „mam szesnaście, słowo". Od nosa do ust biegły głębokie bruzdy, wyglądały staro, szokująco w porównaniu z resztą twarzy. Pochylił się znowu, wyciągnął wolną rękę, odsuwając włosy z mojej twarzy. Próbowałam poczuć jego dotyk, ale nie mogłam. Dru? Przeszedł przeze mnie płynący znikąd głos, ale tym razem to nie była babcia ani tata. Gdybym była w moim ciele, podskoczyłabym. Ciało szarpnęło się, maszyny ożyły.
238
- Puls przyspieszył. - Dibs pochylił się do przodu, zawisł nad Christophe'em. - Jeszcze tylko trochę... - Więcej - wytchnął Christophe. - Więcej. Wszystko... Dru. Kochanie moje, moja mała dzielna dziewczynka. Głos odezwał się znowu, otulając mnie jak ciepły koc. Jeszcze nie czas. Nagle poczułam, że mam usta. Ciało na łóżku westchnęło, djamphiry zamarły. Mamusiu? - Dziecięcy głos, jakbym miała pięć łat i obudziła się ze snu. Zalała mnie gorąca fala wstydu; maszyny oszalały, Dibs westchnął spazmatycznie i złapał Christophe'a, który zaczął się przechylać. - Dość! - krzyknął ostro Bruce. - To go zabije! - Zostaw! - Hiro złapał Bruce'a za rękę, napięcie między nimi rozkwitło bolesną purpurą. - Nie widzisz, że właśnie tego chce? Dru. Znowu głos mojej mamy, nie ostry, ale stanowczy. Jeszcze nie czas na ciebie. Wracaj. Próbowałam się opierać, nie chciałam wracać do tego ciała na łóżku. Tu byłam wolna, mogłam iść w stronę głosu i coś we mnie, może dotyk, ale chyba nie, powiedziało mi, że jeśli to zrobię, jasne światło rozbłyśnie nade mną, pokój zniknie, a ja polecę. Światło mnie otuli i oni wszyscy tam będą, wszyscy ci, za którymi tęskniłam, którzy pewnego dnia po mnie nie wrócili. Zawahałam się na jedną niekończącą się chwilę. Christophe osunął się jeszcze bardziej, różowy kolor zniknął. Teraz wszystko wyglądało jak na starym zdjęciu, kolory wyblakły tam, gdzie padało światło. Tylko szkarłatna wstążka, łącząca nasze ręce, zwinięta i skręcona, płonęła własną barwą. Dibs patrzył niespokojnie na moje ciało na łóżku, między jasnymi brwiami pojawiła się zmarszczka. - Odcinam go - oznajmił. - Nie może oddać więcej. - Nie rób tego - powiedział Hiro spokojnie, takim tonem, jakim ostrzega się kogoś, żeby nie wszedł w coś paskudnego. - Hiro... - zaprotestował Bruce, ruszając do przodu.
239
Japończyk odepchnął go. - Pozwól mu wybrać własny rodzaj śmierci, Stirling. To jedyne, co możemy mu dać. Ma szczęście. - Szczęście? - Dibs prawie się na nich rzucił, jego oczy strzelały pomarańczowymi iskrami. - Odcinam go! Usta Christophe'a rozchyliły się, dziąsła były blade, kły wciągnięte. Zaczynał tracić solidność, jego zarysy rozmywały się. Palce Gravesa zacisnęły się na moich włosach, gdy maszyny oszalały, piszcząc spazmatycznie. I nagle usłyszałam, co mówił do leżącego na łóżku ciała. Mojego ciała. - Proszę. Nie odchodź - powtarzał w kółko. - Proszę, Dru. Proszę. Nie odchodź. Proszę. Znałam ten ton, to błaganie, ten strach, który tkwił w jego piersi jak kolczasta kula. Jego też porzucano, może nawet częściej niż mnie. Jeśli teraz odejdę, kto go zabierze? Moja grzeczna dziewczynka, szepnął głos mojej mamy. Żyj. Wracaj i żyj. I wtedy uśmiechnęłam się do niej. Zapach ciepłych perfum i korzennych przypraw, jej włosy na mojej twarzy, gdy wyjmowała mnie z łóżeczka. Byłam małą dziewczynką, bezpieczną w jej mocnych rękach, a ona była czystością, i światłem, i dobrem. Każda mała dziewczynka myśli, że jej matka jest najpiękniejsza na świecie, ale moja była. Naprawdę była najpiękniejsza. Kocham cię, maleńka. Światło i wrażenie jej obecności odchodziło, ale nadal czułam jej ręce wokół mnie. Tak bardzo cię kocham. Zawsze jestem z tobą. Pokój wirował, jak woda z mydlinami, spływająca do odpływu. Wirując, ruch Ziemi skręcał wszystko, mój duch gęstniał, gdy ciemność pożerała krawędzie wizji. Zakłócenia trzeszczały w moich uszach, a ja przechylałam się, spadałam, wirowałam... Czas rozciągnął się, gdy Christophe uniósł powieki i patrzył, jakby on też mógł mnie widzieć. Jego ręka spoczywała
240
na małym stoliku z jaskrawoczerwoną nitką, ale druga ręka wyciągała się do mnie, rozczapierzając palce, błagając. Wszystko przyspieszyło. Maszyny piszczały, Bruce wyrywał rękę z uścisku Hiro, Dibs krzyczał, Christophe zsuwał się z krzesła. I wtedy Graves zaszlochał i ten dźwięk wbił się we mnie. To nie był ani płacz, ani jęk, ani krzyk, to był straszliwy trzask pękającego serca, które ude... ...rzyło prosto we mnie. Moje ciało zamknęło się wokół mnie, jak ciężka wóda, ścigająca w dół wyczerpanego pływaka. Usiadłam gwałtownie, zakrzepła krew i brud pękały na mojej skórze. Krzyknęłam. Trójka djamphirów w białych fartuchach pochyliła się nade mną, Graves złapał mnie za ramiona i trzymał, gdy się szarpałam, powtarzał w kółko moje imię. Ash krzyknął głośno i przejmująco, Bruce chyba również, bardziej z zaskoczenia niż z czegokolwiek innego. Rozdział 37 Znajomy biały pokój, światło słońca wpadające przez okno w suficie, książki mamy na półkach z surowej sosny, łóżko białe niczym skrzydła anioła, lustro skrzące się na toaletce i cała Schola Prima, zatopiona w dziennym śnie. Uniosłam się na łokciach, skrzywiłam, ale spostrzegłam, że większość brudu i krwi zniknęła z mojego ciała. Byłam głodna, spocona, ale poza tym czułam się zaskakująco dobrze. I jak zwykle, gdy odzyskiwałam przytomność, byłam prawie kompletnie rozebrana. No, przynajmniej tym razem ten, kto kładł mnie do łóżka, zostawił mi majtki. Przycisnęłam do piersi czyste białe prześcieradło. Oddychałam głęboko, puls uspokoił się trochę, za to napłynęło
241
drżenie. Trzęsłam się jak wtedy, gdy musiałam zawieźć tatę na ostry dyżur, żeby zajęli się jego łydką, z której coś parszywego wyrwało mu kawał mięsa. Gdy już wcisnęłam lekarzom stek kłamstw, gdy już go zabrali, siedziałam na twardym plastikowym krześle na korytarzu i trzęsłam się tak jak teraz. To znaczyło, że było już po wszystkim. W końcu udało mi się wstać. Moje ubrania nadal leżały w szafie i komodzie, wzięłam kilka i poszłam do wyłożonej białymi kafelkami łazienki. Moja torba stała pod drzwiami, miecze wisiały na swoim zwykłym miejscu, na haku obok toaletki. Zupełnie jakbym nigdy stąd nie uciekła. Łazienka wyglądała dokładnie tak samo, czysta i zalana światłem, ręczniki pachniały wybielaczem i płynem do zmiękczania. Stałam pod prysznicem bardzo długo - jedna z zalet Scholi: gorąca woda nigdy się tu nie kończyła. Przyjrzałam się moim dłoniom, teraz wyglądały inaczej: dłuższe palce, wyraźniejsze wgłębienia we wnętrzu. Lewa dłoń nadal zaczerwieniona, ze śladami po pęcherzach, wyglądającymi jak kwiatowe ornamenty. Ścisnęłam ją, nie bolało. Wytarłam zaparowane lustro i zobaczyłam w nim dziwną twarz. Moją. Miała wyraźny kształt serca, nos był kształtny, kości policzkowe nieco wyżej, wszystko nabrało proporcjonalnych kształtów. Ale była inna, bo teraz widziałam w niej nie tylko moją mamę. W wygięciu brwi dostrzegłam grymas niedowierzania taty, a gdy unosiłam podbródek i błyskałam oczami, widziałam babcię, mówiącą: nie pleć bzdur. Z moich włosów ciekła woda, a ja przyglądałam się sobie, widząc ich wszystkich. Dotknęłam policzka, pomacałam go palcami, zupełnie jakbym mogła sięgnąć do nich, gdybym tylko nacisnęła wystarczająco mocno. Ktoś odchrząknął w sypialni. Ubrałam się szybko, otworzyłam drzwi i wyszłam, wycierając włosy świeżym ręcznikiem. Nat stawiała właśnie tacę ze srebrną pokrywą na małym stoliku obok drzwi. Jej kocie oczy błyszczały, włosy miała starannie ułożone, ubranie jak zwykle świetnie dobrane. Kremowa
242
lniana marynarka ukrywała pistolet pod pachą, spostrzegłam go, gdy się odwróciła, spoglądając na mnie przez ramię; luźne spodnie wyglądały na świeżo uprasowane. - Pewnie czujesz się lepiej - powiedziała na powitanie. - Pomyślałam, że lada chwila się obudzisz, to już dwadzieścia... Au! Objęłam ją, mój ręcznik upadł z plaskiem na podłogę, a ona też mnie przytuliła, aż zatrzeszczały mi kości. Wciągnęłam jej zapach, dziwne piżmowe perfumy, poczułam pieczenie w oczach. Ale się nie rozpłakałam. Płaczu miałam już dość. - Przepraszam - wykrztusiłam w jej ramię. - Zachowałam się jak suka, jak ostatnia łajza. Przepraszam! Obiecałam sobie, że jak wrócę, to cię przeproszę. Tak mi przykro, Nat, ja... - Rany, nie bądź debilem! - Nadal przytulała mnie mocno. - Bo się rozpłaczę, potem ty zaczniesz płakać, a potem obie będziemy... - Płakać - dokończyłam i wybuchłam śmiechem. Nat też się roześmiała, moje serce nadęło się jak balon. Poklepała mnie po plecach; gdy odsunęłyśmy się od siebie, pociągała nosem. - Martwiłam się o ciebie, mała - wyznała, przesuwając palcami pod oczami. - Cholera, przez ciebie rozmaże mi się tusz. - Przepraszam. - Przybrałam skruszony ton. - Jak tam wszyscy? Christophe, Graves, Shanks, Dibs? - Super. No dobra, nie jest źle. Po kolei: Dibs warczy, jakby był samcem alfa, Bobby ma świetny humor i ciągle powtarza, że powinien był przewidzieć, że zgilotynujesz króla wampirów, Beniamin i brygada są strasznie nakręceni i czyszczą broń. Rada chce się z tobą zobaczyć, a twój przyjaciel Augustine kazał przekazać, że zrobi ci kilka tostów, ale nie wiem dlaczego. Prawie zakrztusiłam się śmiechem. Fajnie było się śmiać, ale to bolało, jak wyciskanie naprawdę dużego pryszcza. - A Graves? Wyraz jej twarzy zmienił się; śmiech zamarł w mojej piersi. - On... się pakuje.
243
- Pakuje? - On... No dobra. - Wzruszyła ramionami i rozłożyła ręce. - Chce się gdzieś zaszyć. My to tak nazywamy. To było jak cios w żołądek. Powinnam była przewidzieć... - Że co? Nat zakręciła się niepewnie na krześle, kąciki jej ust opadły. - Wilkołaki robią takie rzeczy, gdy są poważnie ranne, nie na zewnątrz, lecz w środku. Shanks ma krewnych w północnej części stanu, wysłali wiadomość, że będzie im miło go gościć. On jest... Dibs nie powie, co się stało... Ale wiesz, on go miał. - Wzięła głęboki wdech, wyprostowała się i ściągnęła łopatki. - No, Siergiej. - Imię wyszło z jej ust z długim świstem. Po raz pierwszy nie poczułam odłamków szkła w mojej głowie. - On nie żyje - powiedziałam tępo. - Przynajmniej taką mam nadzieję. Christophe... - Tak, Reynard nam opowiedział. Mówił, że Graves walczył, że udało mu się wyzwolić spod władzy Siergieja na tyle długo, żeby dać ci... to, czego potrzebowałaś. - Zaczerwieniła się. -1 że walczyłaś z Siergiejem, i ścięłaś mu głowę. Gratulacje. Ale mimo to Graves jest... zraniony. Z wilkołakami jest inaczej, czasem, gdy jesteś ranny w środku, musisz się gdzieś zaszyć i wszystko sobie poukładać. Wszystkie pozytywne uczucia, jakie udało mi się zgromadzić, wypłynęły ze mnie jak woda z pękniętej szklanki. - Wyjeżdża? Wyglądała na strasznie zakłopotaną. Nie patrzyła mi w oczy, utkwiła wzrok w podłodze, jakby nagle szalenie ją zaintrygowała. - Nat. - Złożyłam ręce na brzuchu. - Proszę. - Może nawet już wyjechał... Nie chciał się z tobą widzieć, uznał, że tak będzie łatwiej... O, nie! Nie! Niech to wszystko szlag! Przebiegłam obok niej, złapałam za klamkę, drzwi nie były zamknięte na klucz, otworzyłam je szarpnięciem i wypadłam na korytarz. Dotyk
244
zapalił się w mojej głowie i, przysięgam, znowu poczułam jego krew, spływającą w dół gardła. Światło księżyca, zapach truskawek i coś, czego nie potrafiłam nazwać, po prostu on, mój chłopak-got. Biegłam korytarzem, słysząc za sobą krzyki Nat, Beniamina i reszty. Ale to było bez znaczenia. Biegłam przed siebie. Czy śniło wam się kiedyś, że biegniecie i nie możecie przyspieszyć? Ze cały świat jest jak mokry cement, a wy szukacie czegoś, choć wiecie, że nie uda wam się tego znaleźć? Serce wali jak szalone, ból chwyta żebra szponiastymi palcami, powietrze z trudem wchodzi do płuc i z nich wychodzi, a wszystko wokół jest dziwnie spowolnione? Ale ja miałam dotyk i wypadłam przez frontowe drzwi Scholi dokładnie w tej chwili, gdy czarne suvy odpaliły silniki, a dwa z nich zaczęły ruszać. - Nie! - wrzasnęłam, zatrzymując się gwałtownie. - Nie!!! Zapłonęły światła stopu, samochody zatrzymały się i stały tak przez kilka sekund. Tkwiłam tam z opuszczonymi rękami, dłonie zaciskały się w pięści. Policzki miałam mokre, włosy na pewno w strasznym nieładzie, bolały mnie stopy. No tak, przecież byłam w samych skarpetkach. Szlag. - Nie... - Nie odrywałam wzroku od samochodów. Dotyk uspokoił się, pióra przejechały po moim ciele. - Nie. Proszę, nie. Drugi suv zgasił silnik. Otworzyły się drzwi z tyłu i on wysiadł powoli. Jak starzec. Czarne dżinsy, czarna koszulka, buty, ale nie miał już swojego czarnego płaszcza. Teraz nosił skórzaną kurtkę do bioder, pewnie pożyczoną od Shanksa. Moje stopy zachrzęściły na żwirze. Podbiegłam do niego, spotkał mnie w połowie drogi. Chwyciłam go jak kolo ratunkowe i uświadomiłam sobie, że krzyczę.
245
- Nie, cholera, nie możesz wyjechać, nie tak po prostu, nie! Nie możesz mnie tak zostawić! - Uspokój się... - zaczął, ale ja nie miałam zamiaru się uspokajać. - Uspokoić? Nic z tego! Co ty sobie myślisz, do cholery? Co z tobą, do kurwy nędzy? Nie możesz mnie tu zostawić i tak po prostu odjechać sobie w zachód słońca! Co ty sobie wyobrażasz... - Dru. - Usiłował oderwać moje ręce, ale trzymałam mocno. Spokojnie. Przestań, daj mi wyjaśnić. - O, proszę bardzo! - wrzasnęłam. Złapałam go za klapy kurtki i potrząsnęłam nim mocno, jego włosy podskoczyły. -Niech to szlag, mam cholerną nadzieję, że choć raz zdołasz mi coś wyjaśnić! - Dru! - powiedział ostrym tonem. - Zamknij się. Umilkłam. Trzymałam się jego kurtki i przestępowałam z nogi na nogę. Patrzyłam we wgłębienie na górze jego mostka, gdzie spotykały się obojczyki. Miedziana skóra na szyi była bardzo delikatna, chyba niedawno się golił. Dwa czerwone ślady, na które nie chciałam patrzeć. Były tuż pod pulsem i to ja je zrobiłam. Dlatego patrzyłam we wgłębienie. Cisza. Był pogodny letni poranek, a moje serce płonęło i pękało jednocześnie. - Czy to dlatego, że wysysam krew? - rzuciłam w końcu cichym głosem. - Wiem, że to obrzydliwe... Zacisnął palce na moich ramionach i teraz on mną potrząsnął, dwa razy. Moja głowa się zakołysała. - Nie, Dru, do licha! Spójrz na mnie. Popatrz na mnie! Podniosłam głowę. Jego oczy były zielone, ale pod nimi widniały ciemne kręgi, miał zapadnięte policzki i zaciśnięte szczęki. Wyglądał, jakby coś go bolało. Wyglądał strasznie. Ale gdy kącik jego ust uniósł się nieznacznie, zobaczyłam cień tego Gravesa, którego znałam. Puścił mnie i sięgnął do
246
kieszeni kurtki; nie zdziwiłam się, gdy wyciągnął pomiętą paczkę pail maili. Puściłam go. Przypalił, zaciągnął się głęboko i podsunął mi paczkę. Pokręciłam głową, zmarszczyłam nos, uśmiechnął się trochę szerzej. Odrobinę. Gdy już znowu miałam go złapać i zacząć krzyczeć z frustracji, opuścił papierosa i wydmuchał dym nosem. - Nie chodzi o ciebie. - Przygarbił się. - Wiem, że to banał, przepraszam. Myślałem, że tak będzie łatwiej. Widzisz, ja... są takie rzeczy, których nie możesz naprawić, Dru. Jesteś świetna w naprawianiu i jeśli ktoś może to zrobić, to tylko ty. Ale nie tym razem. - Umilkł, przełknął ślinę, jabłko Adama się poruszyło. - Nie możesz mnie naprawić. Jestem złamany. - Ale to jakaś bzdura... - Kula w moim gardle utrudniała mówienie. - Siergiej. - Jego twarz wykrzywiła się. - Był w mojej głowie, Dru. To nie wampiry podpaliły dom twojej babci. To ja. Wpatrywałam się w niego z otwartymi ustami. - Christophe mnie przyłapał. Nie mogłem... nie potrafiłem z nim walczyć. Nie przez cały czas... - Ale ja... - Chciałam wykrzyczeć, że przecież to naprawiłam! Wyczyściłam! Ale gdzieś w głębi wiedziałam, że jest inaczej. Czasem czyścisz i szorujesz, a to po prostu nie schodzi. Plami cię. Zostawia ślady. Jak ciało twojego ojca przy tylnym wyjściu, jak strzelanie do niego raz po raz, bo przyszedł cię zabić. Był przecież zombie, prawda? Na pewno by mnie zabił. Ale był również moim ojcem - a ja go zastrzeliłam. Zrobiłam to i coś we mnie pękło. Nie dało się tego cofnąć, sprawić, żebym znowu poczuła się czysta. Może dotyk mi to powiedział? Zalała mnie frustracja. - To moja wina. - Zacisnęłam dłonie, chciałam znów schwycić go za kurtkę, ale się powstrzymałam. - Gdybym nie...
247
- Przestań. - Usłyszałam ostrzegawczy pomruk wilkołaka, cichy grzmot. Znieruchomiałam. - Przestań wreszcie. Czasem takie rzeczy po prostu się zdarzają. To nie jest twoja wina i nigdy nie była. Pstryknął palcami, wyrzucając niedopałek pięknym łukiem. Padało na nas światło słońca, jego kruczoczarne włosy wchłaniały je. Znowu położył ręce na moich ramionach, tym razem delikatnie. Przyciągnął mnie do siebie i objął, a ja przywarłam do niego. Był taki chudy... „Podkręcony" metabolizm loup-garou rozgrzewał go, przebiegło przez niego drżenie, jak przez linie wysokiego napięcia tuż przed tym, jak się zerwą. - Posłuchaj mnie - powiedział w moje włosy. - Powiem to tylko raz, więc słuchaj uważnie. Skinęłam głową, z twarzą na jego piersi. Zacisnęłam mocno powieki, wdychałam jego zapach. Jego oddech był ciepły na moich mokrych włosach. Owiewał nas wiatr, przynosząc zapach zieleni i skoszonej trawy. - Wrócę. Tylko najpierw muszę dojść do siebie, wilkołaki mi pomogą. Ale generalnie chodzi o co innego, Dru. Nie zasługuję na ciebie. - Głęboki wdech, jego ręce napięły się i protest zmarł w moim gardle. - Ale zasłużę. Mówiłem ci już kiedyś, ale nie rozumiałaś. Cholera, teraz też możesz nie zrozumieć... Ale zaufaj mi. - Jego ręce zesztywniały. - Musisz pozwolić mi odjechać. Możesz? To nie w porządku! Chciałam krzyczeć, tupać, rozwalić coś. Ale tylko przełknęłam ślinę. Udało mi się odezwać dopiero po dłuższej chwili. - Obiecujesz? Że wrócisz? - Obiecuję. - W jego głosie dźwięczała pewność. - Przysięgasz? - Znowu zachowywałam się jak pięcioletnia dziewczynka. No i dobrze. - Przysięgam. Ja... - Zesztywniał, poczułam, że też przełyka ślinę. Muszę być ciebie wart, Dru. Muszę być silny, żeby już nigdy nikt nie mógł mnie tak wykorzystać. - Proszę... - Nic innego nie potrafiłam powiedzieć. -Graves, proszę...
248
Ale gdy cofnął się o krok, pozwoliłam mu. Coś we mnie rozrywało się, gdzieś na dole, bardzo głęboko, tam, gdzie były wszystkie rany. Znów zrobił krok do tyłu, zachrzęścił żwir. Gdy w końcu spojrzałam na Gravesa, przeżyłam szok. Po jego policzkach spływały łzy. Oczy miał czerwone, zaciskał szczęki. Otworzył usta, zamknął je, znowu otworzył i to, co powiedział, wstrząsnęło mną jeszcze bardziej. - Kocham cię. Rozumiesz? I obiecuję... - Kolejny krok, jego zielone spojrzenie nadal mnie trzymało. - Hej, Dru! -Wydawało się, że łapał słowa w pół drogi i powstrzymywał je. - Od czego to skrót? Czułam, jak pęka mi serce, jak rozpada się dokładnie na pół. Zaśmiałam się krótko, zabrzmiało to jak płacz. Szloch chwycił mnie za tył gardła, tam, gdzie mieszkał głód krwi. Zepchnęłam go w dół. - Powiem ci, jak wrócisz - wykrztusiłam. Nic więcej nie mogłam powiedzieć. Ale to chyba były właściwe słowa, bo odwrócił się i do otwartych drzwi pasażera szedł tak, jakby kroczył po ruchomych piaskach, po czymś, co w każdej chwili mogło go pochłonąć. Położył rękę na drzwiach, ale zanim wsiadł, spojrzał na mnie przez ramię i między nami przebiegła bezgłośna nić porozumienia. Kiedyś przytuliłam się do niego w samochodzie taty. Wokół nas szalała burza śnieżna, a my byliśmy rozbitkami. A gdy jesteś rozbitkiem, jedyne, co możesz zrobić, to trzymać się tego, co ci zostało. Trzymać się. Bardzo mocno. Nadal byliśmy rozbitkami i jego spojrzenie powiedziało mi wszystko. On nadal się trzymał. Tak mocno, jak tylko mógł. Tylko to po prostu było za mało. Wsiadł do środka i trzasnął drzwiami. Zapaliły się światła stopu, a potem suv ruszył, wjeżdżając na podjazd. Dwa samochody, czyli strażnicy. Gdziekolwiek jedzie, powinien dojechać bezpiecznie.
249
Stałam tak i patrzyłam, jak odjeżdżali długim podjazdem Scholi. Korony drzew tworzyły baldachim, tańczące cienie liści spadały na samochody jak woda. Poczułam, że mrowią mi palce, po raz pierwszy od bardzo dawna zapragnęłam rysować i wiedziałam dokładnie, co narysuję. Spróbuję oddać to, jak liście zatrzymują światło słońca, spróbuję narysować te światła stopu, dwa purpurowe punkty, jak ślady po kłach. Jedyne, czego nie zdołam narysować, to tego, jak moje serce w końcu się rozpadło, tego uczucia, które pojawiło się w mojej piersi. Tej pustki, pełnej szepczących przestrzeni. Jak pusty kościół. Czasem zdarza się tak, że dorastasz w jednej chwili. To chyba był pierwszy raz, gdy zaczęłam myśleć jak dorosły. I nienawidziłam tego. Rozdział 38 Hiro położył przede mną nowe trampki, patrząc na mnie ponuro i zaciskając szczęki. Jego twarz wyglądała jak wyrzeźbiona z drewna w kolorze karmelowym, krzywił się przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Nie chciałam o tym myśleć. - Nie chwytam - powiedziałam. Siedziałam zdrętwiała na krześle z wysokim oparciem, krzyżując ręce na piersi w obronnej pozie. Czemu mam to robić? - To wysłannicy - wyjaśnił Bruce cierpliwie, jego ciemne oczy patrzyły z troską. Wspaniałomyślnie udawał, że nie widzi łez na mojej twarzy i tego, że cała drżę. - Maharaj pragną cię zobaczyć...
250
- Żeby znów spróbować załatwić mnie jakimś czarem? Albo otruć? Nie mam ochoty. - Skuliłam się w sobie i pochyliłam do przodu. Długi lśniący stół w pokoju Rady był taki sam jak zawsze. Połyskujący srebrem samowar, stojący pod ścianą, tam, gdzie zwykle serwowano jedzenie, wyglądał jak stary przyjaciel. - Nie możesz sam z nimi pogadać? W końcu to ty jesteś prawdziwym szefem, a ja jedynie figurantem. - Tak byłoby bezpieczniej dla wszystkich. Ty przynajmniej wiesz, co robisz, cholera. W większości przypadków. Bruce rozłożył ręce. Po raz pierwszy jego biała elegancka koszula nie była idealnie wyprasowana, ciemne włosy były w nieładzie, a dumna wschodnia twarz wymizerowana, na tyle, na ile może być wymizerowana piękna twarz djamphira. - Uważają, że możesz być... jedną z nich. Że możesz być z nimi spokrewniona lub coś w tym stylu. - Super. - Jeśli pochylę się jeszcze bardziej, złamię się na pół. Guzik mnie obchodzi, co oni... - Milady - odezwał się Hiro. Mówił łagodnie i z szacunkiem, ale to jedno słowo wystarczyło, żeby uciąć to, co planowałam powiedzieć. Posłuchaj, proszę. Wytarłam policzki wierzchem dłoni. Usiłowałam zepchnąć kulę, tkwiącą w moim gardle, bez powodzenia. - Dobra. - Delikatnie mówiąc, zabrzmiało to niezbyt miło. - Dziękuję. - Stał, szczupły i wyprostowany, jego szara jedwabna koszula była wyprasowana, w oczach miał zmęczenie. Po raz pierwszy widziałam jego i Bruce'a w takim stanie i nagle zastanowiłam się, gdzie jest reszta Rady. - Milady, jesteś w stanie robić... pewne rzeczy, których swietocze tradycyjnie robić nie potrafiły. My nie wiemy, skąd pochodzą te umiejętności, zaś dzieci djinni sądzą, że masz w sobie domieszkę ich krwi, ze swojej... ludzkiej strony. - Wziął głęboki wdech, wzdrygnął się, jakby zabolały go żebra. - Maharaj mają ściśle sformułowane zakazy odnośnie do krzywdzenia kobiety, która potrafi używać ich magii. To, że zostałaś zaatakowana i zraniona, jest dla nich ogromnym dyskomfortem, stali się
251
jakby twoimi dłużnikami. Wykorzystując to, możemy skłonić ich do rezygnacji z wcześniejszej neutralności wobec nosferatu, nie mówiąc już o późniejszym sojuszu. To nasza szansa, niezwykła i wyjątkowa. Stąd nasze naciski, stąd prośba, żebyś nie odmawiała udziału. Przecież zabiłam Siergieja, no nie? To nie wystarczy? Pokręciłam głową, na twarz spadł sprężysty lok. - Nie chcę z nimi rozmawiać. I, słowo daję, zostawcie mnie w spokoju. - Jesteś jedyną osobą, z którą zechcą rozmawiać, milady. Zwłaszcza że Reynard jest... - Wzruszenie ramion. Hiro był bardzo oszczędny, jeśli chodzi o język ciała, zapewne wynikało to z tego, że był starszy. O wiele starszy. - Christophe? - Mój żołądek ścisnął się boleśnie. Nawet o niego nie spytałam... - Co z nim? - Nic. - Bruce się skrzywił. - Po prostu wypoczywa. Ale na razie jest niedostępny. Zmiażdżyłam go wzrokiem. - Co się z nim dzieje? Czy ja... czy go skrzywdziłam? Czy transfuzja... - Odpoczywa. Wychodził już z gorszych rzeczy. - Bruce westchnął. Nie było to westchnienie Dylana, ale blisko. Dylan był mistrzem świata w westchnieniach męczeńsko-cierpliwych. - Milady. Dru. Proszę. Formalny sojusz z maharaj, nie zwykły rozejm, uratowałby dziesiątki istnień. Djamphiry, wilkołaki, ludzie. Wiem, że twój loup-garou wyjechał... To było jak uderzenie w świeżą ranę. - Nie mówmy o nim. - Ostrożnie wyciągnęłam ręce i sięgnęłam po trampki. Przelotnie ucieszyłam się, że to Hiro je przyniósł, nie chciałam widzieć teraz Nat. - Czemu maharaj myślą, że jestem... Zawiesiłam głos. Dwa wielkie domy, usłyszałam syk Siergieja i zadrżałam. Bosko. Djamphiry, które w jakiejś części były wampirami, myślały teraz, że ja w jakiejś części byłam czymś innym. Czy w ogóle w jakimś procencie byłam człowiekiem?
252
- Ponieważ jednego z napastników pokonałaś jego własnym zaklęciem. - Bruce zacisnął dłoń na oparciu krzesła po mojej lewej stronie, tego, na którym Christophe siadał w czasie posiedzeń Rady. Jeśli tylko nie krążył po pokoju, jak zwierzę w klatce. - Mówili też coś o psie z dymu, kuttee, który miał cię śledzić. Nie wiem dokładnie, Dru, nie chcą rozmawiać z nikim innym, tylko z tobą. Jesteś naszą jedyną nadzieją. Tylko że wcale o to nie prosiłam. Ale teraz było już za późno, musiałam sobie radzić. Wszystko w środku mnie szarpnęło się i nagle nieoczekiwanie zamarło. Nie byłam przyzwyczajona do tego, że wirowanie nagle ustaje, jak wtedy, gdy zaczepisz dżinsami o wystający gwóźdź. Zabiłam Siergieja. Christophe bardzo mi pomógł, oczywiście, ale to ja to zrobiłam. Ale nie chodziło tylko to. Oddałam krew, żeby kupić Dib-sowi i Christophe'owi więcej czasu. Zrobiłam to, co należało. Tata nazwałby to „znaniem się na rzeczy". A babcia skinęłaby głową, z tym charakterystycznym wygięciem warg, oznaczającym, że jest zadowolona. Zrobiłam to. I ten gwóźdź, o który zahaczyłam, był świadomością, że oni byliby ze mnie dumni. W pokoju Rady zapanowała cisza. Nie było tu żadnych okien, jedyne drzwi prowadziły do przedpokoju z kominkiem i kanapami. Zawsze wydawało mi się, że djamphiry powinny pragnąć więcej powietrza i światła, dopiero potem zrozumiałam, że przez okno można łatwo strzelić albo wejść do środka. Wiązałam sznurówki, czując na sobie wzrok Hiro. Włosy opadły, zasłaniając mi twarz - ale nie mogłam się tak ukrywać bez końca. Skończyłam ze sznurówkami i podniosłam wzrok. - Siergiej też tak myślał. - To imię już nie bolało, były tylko słowem, niczym więcej. - Że mogę być jedną z nich. Wymienili znaczące spojrzenia, Bruce pochylił się odrobinę.
253
- Hiro i ja będziemy tam - powiedział pocieszająco. - Nie ma się czego bać. Nie zobaczysz Augustine'a, ale on też tam będzie, tak samo jak inni, w cieniu. Jesteś bezpieczna. - Dopóki ktoś inny nie zajmie miejsca Siergieja - mruknął Hiro. Zastygłam, patrząc na niego. Cóż, to było zbyt dobre, żeby było prawdziwe, no nie? Zaczynało do mnie docierać, że właśnie tak wygląda dorosłość. - Tak - kontynuował bezlitośnie. - Zawsze jest ich więcej, milady. Z trudem zdołaliśmy je powstrzymać. Teraz, gdy wampiry są zdezorientowane i maharaj zgodzą się zawrzeć sojusz, moglibyśmy zrobić znacznie więcej. Jesteś młoda i nie powinniśmy tego robić, ale prosimy. - Złożył ręce, jakby chciał wykonać jeden z tych swoich śmiesznych pokłonów. - Jeśli będzie trzeba, będziemy cię błagać, swietoczo. Pomóż nam. Spuściłam głowę, utkwiłam wzrok w dłoniach. Moje paznokcie były teraz obgryzione, jak paznokcie mamy. Pachniałam cynamonem, nad skórą unosił się aromat perfum, zastanowiłam się, czy oni też to czują. Dotyk poruszył się w mojej głowie, muskając miękkimi piórami. - Gdzie jest reszta Rady? Alton, Ezra? Bruce westchnął krótko, z bólem. - Alton był w Houston, Ezra koordynował akcję w Atlancie. Żaden z nich nie zgłosił się do tej pory. - Niedobrze... - Położyłam zaciśnięte pięści na kolanach, ból przesunął się w górę po rękach, osiadł w ramionach. - Nie tracimy nadziei, Dru. - W głosie Bruce'a zadźwięczało błaganie, poczułam, że nie zniosę tego dłużej. - Zrobię to. Porozmawiam z nimi. - Nie poznałam mojego głos, płaskiego i dorosłego. - Skoro to takie ważne. Nie miałam wyboru. Jeśli... kiedy Graves wróci, chciałam móc pokazać, że staram się stanąć na wysokości zadania. I ci wszyscy zmarli, którzy odezwali się we mnie, żebym mogła zabić Siergieja, domagali się, żebym stawała na wysokości zadania tak długo, jak tylko będę mogła.
254
Tak długo, jak będę musiała. Co z tego, że moje serce pękało? Podniosłam głowę, znowu otarłam policzki i zamrugałam. Wzięłam głęboki wdech, oparłam dłonie na stole, odepchnęłam się i poruszyłam ramionami. Nie musiałam patrzeć na Bruce'a, żeby wiedzieć, że na jego twarzy pojawiła się ulga. Hiro skłonił mi się lekko. To niesamowite, że wydawał się tak pełen szacunku i tak świadomy swojej mocy zarazem. Nie mogłam się opanować: za każdym razem, gdy składał pokłon, ja odpowiadałam tym samym, teraz również. Jeśli wszedłeś między wrony... I za każdym razem on się uśmiechał, cierpliwym, poważnym uśmiechem. Nagle zrozumiałam, skąd znałam ten uśmiech - babcia uśmiechała się tak, gdy robiłam coś, co przypominało jej tatę. Odkryłam jeszcze jedną nową rzecz: myślenie o nich nie bolało. W każdym razie nie bardzo. Ból nadal tam był, ale... inny. Mniej ostry. Zrobiłam to, co powinnam była zrobić, prawda? W głębi ducha miałam nadzieję, że śmierć Siergieja naprawi wszystko. Ale to nigdy się tak nie dzieje. Czasem nie da się czegoś naprawić - jeśli zostało rozbite, nigdy nie będzie już takie jak dawniej. Możesz to tylko posklejać i wierzyć, że klej będzie trzymał. - Dobra - powiedziałam. - W porządku. Załatwmy to. Rozdział 39 Po tym wszystkim rozmowa z maharaj trochę mnie rozczarowała. Wszystko odbywało się w wielkiej sali ze szklanym dachem, byłam tu tylko raz, w czasie rozprawy Christophe'a,
255
gdy Anna wystrzelała do mnie cały magazynek. Tym razem siedziałam na krześle z wysokim oparciem i czerwonym obiciem, ustawionym na postumencie. Miałam wrażenie, że cienie w rogach sali są pełne obserwujących mnie oczu, domyśliłam się, że są tu więcej niż dwa djamphiry, stosujące swoją ulubioną sztuczkę „nie patrz tu". Przylizany chłopak maharaj, ten, który otruł mnie w restauracji, przykląkł, dwaj pozostali, o ciemnych oczach i kształtnych nosach, z jednakowymi złotymi kolczykami i identycznym zapachem korzeni i suchego piasku, złożyli mi pokłon, żywcem wyjęty ze starego filmu o piratach. Leander - tak, zapamiętałam jego imię, przecież mnie otruł, prawda? - błagał o przebaczenie, wplatając w wypowiedź długie potoki obco brzmiących słów. Gdy nazwał mnie Rajkumari Faulk, wzdrygnęłam się, jak od ukłucia szpilką. Faulk było panieńskim nazwiskiem mojej babci. Bruce uprzedził mnie, więc pozwoliłam Leandrowi wypowiedzieć się do końca i dopiero wtedy skinęłam głową. W założeniu miał to być królewski gest, ale wyszedł raczej sztywny i przerażony. Hiro wysunął się do przodu, a oni patrzyli na niego tak, jak kobra mogłaby patrzeć na mangustę. Zaczęła się dyplomatyczna paplanina, ustalono plan dalszych rozmów i zawarto „tymczasowe porozumienie", które zakładało sojusz dzieci djinni i Zakonu przeciw wampirom i innym stworom. Moja rola polegała na siedzeniu tam, więc siedziałam, ściskając poręcze krzesła, przygotowana na wszystko - oprócz tego, co się zdarzyło. Maharaj skłonili mi się dwukrotnie, odeszli na jakieś trzy metry i skłonili się znowu. A potem nauczyciel djamphir wyłonił się z powietrza ze znajomym dźwiękiem ohydnego śmiechu i wyprowadził ich z sali. Udało mi się ukryć, że drgnęłam na jego widok. Chyba. A potem było już po wszystkim. Bułka z masłem.
256
Siedziałam przy łóżku Christophe'a, gdy ocknął się wieczorem. Zmierzch zaglądał do okien i Schola zaczynała się budzić. Beniamin ze swoją emogrzywką stał pod drzwiami, pełniąc straż. Dokładnie tak samo jak kiedyś. Tylko że teraz wszystko się zmieniło. - Spokojnie - powiedziałam, gdy Christophe otworzył oczy i zobaczyłam ich blady, głodny błękit. - Wszystko super. Rada przeegzaminowała mnie, kolejne dyplomatyczne cosie są przewidziane na jutro. Zamrugał, patrząc na mnie. Leżał w jednoosobowym pokoju szpitalnym, nie było tu okien i prawie żadnych mebli prócz łóżka. Wilkołaki i djamphiry odzyskują siły bardzo szybko; jeśli zostałeś ranny na tyle, by potrzebować szpitala, jest naprawdę źle. Z drugiej strony, Christophe nie miał tu swojego pokoju. Jeździł dużo po świecie, utrzymując różne rzeczy w ukryciu. Teraz wiedziałam czemu. Jego oczy były bardzo niebieskie. Gdy mrugnął, to było jak pstryknięcie włącznika, niemal widziałam, jak myśli łączą się w jego mózgu. - Maharaj? Skinęłam głową. Odchyliłam się na krześle, które przemyciłam do tego pokoju, balansowałam teraz na dwóch nogach. - Dzisiaj było pierwsze spotkanie. Chodziło o to, że umiem rzucać zaklęcia i o to, co zrobiłam w Dallas. Zdaje się, że to poważna sprawa, gdy próbują zabić dziewczynę, która umie rzucać zaklęcia. Myślą, że rodzina babci może być z nimi jakoś spokrewniona, czy coś takiego. Przełknęłam ślinę. - Tak czy inaczej, Bruce i Hiro mają jutro prowadzić rozmowy, ja mam tylko siedzieć i nie dać się porwać ani zabić. Powinno być zabawnie. Prześcieradła zsunęły się, gdy uniósł się na łokciach. No, jego przynajmniej nikt nie rozebrał do naga. Nadal był brudny, ale wyglądał o niebo lepiej. Odchyliłam się na krześle, skrzypnęło. Me rób tego - powiedziałaby babcia. Wylądujesz na tyłku, Dru. Wspomnisz moje słowa.
257
- Dobrze się czujesz? - Usiadł powoli, ostrożnie, jakby testował możliwości swojego ciała. Wzruszyłam ramionami. Kto wie, co jeszcze może się zdarzyć, kto spróbuje mnie zabić następnym razem, gdy dojdą do wniosku, że jestem jeszcze większym wybrykiem natury, niż myśleliśmy? Poza tym babcia nie mogła być maharaj. Była prowincjonalną specjalistką od czarów i na bank była człowiekiem. Czy gdyby nie była człowiekiem, wiedziałabyś o tym? I skąd umiałaś te rzeczy, które umiałaś? Leander wydawał się pewny tego, co mówi i znał panieńskie nazwisko babci. Powiedziałam natrętnemu wewnętrznemu głosowi, żeby się wreszcie zamknął i spadał, i wzruszyłam ramionami. - Jakoś sobie radzę - powiedziałam i dorzuciłam: - Graves wyjechał. Christophe znowu mrugnął, jedyna reakcja na moje słowa. No i super. - Ma pewne sprawy do przemyślenia. - Zabrzmiało to beznadziejnie. - Ja też. No więc... - Dru. - Christophe zsunął stopy z łóżka. Nadal był boso, rozdarte na kolanach dżinsy pokrywała skorupa czegoś, czego wolałam nie identyfikować. - Nie musisz. Jesteś zmęczona i... Pokręciłam głową, warkocz spadł na plecy. Był tak ciasno spleciony, że pewnie mogłabym nim nieźle przywalić kilku wampirom. - Chcę to zrobić, póki mam odwagę, Chris. Po prostu mnie wysłuchaj, dobrze? Zastygł na brzegu łóżka, patrząc na mnie z nieprzeniknioną miną. Z czujnością. Jakby bał się tego, co powiem. I w tym momencie opuściła mnie odwaga. - Pewnie chciałbyś się umyć albo coś, nie? - Na przykład wysikać. Gdy ja odzyskuję przytomność po swojej niedoszłej śmierci, pragnę tylko jednego: pójść do toalety. Pokręcił głową krótkim, oszczędnym ruchem.
258
- To może poczekać. Cholera, czyli nie ma ucieczki. Krzesło opadło z hukiem na podłogę, pochyliłam się do przodu, oparłam łokcie na kolanach. - Dobra - zaczęłam. - Jesteś dla mnie za stary i zbyt przerażający. To dziwaczne, że byłeś zafascynowany moją mamą, a teraz jesteś mną. I... - Patrzyłeś, jak mój tata idzie tym korytarzem. Chciałam to powiedzieć, ale nagle poczułam, że nie mam racji. Przecież tata do niego strzelił, jeśli to, co widziałam, było prawdziwą wizją, a nie bardzo realistycznym koszmarem. Wizje miały to do siebie, że łączyły sny i rzeczywistość, babcia zawsze mówiła, żeby nie ufać temu, czego nie można sprawdzić. I mimo wszystko... Nie mogłam teraz pękać. Oblizałam nerwowo wargi i mówiłam dalej : - Byłeś tam, kiedy umarł mój ojciec. To nie było pytanie. Christophe się wzdrygnął. - Gdybym mógł go uratować... - To pewnie zrobiłbyś to - przyznałam. - Ponieważ byłeś to winien mojej mamie, tak? Skinienie głową. - Nigdy nie wiedziałam, czy pragnąłeś mnie tak bardzo dlatego, że myślałeś, że mogę zabić Siergieja, czy chodziło o mnie samą. To go dotknęło. Wzdrygnął się znowu, ale uniosłam rękę i, o dziwo, nie odezwał się, jedynie zacisnął szczęki tak mocno, jakby chciał skruszyć zęby. Moja wyobraźnia działała aż za dobrze. Teraz musiałam mówić dalej, nie mogłam tego tak zostawić. - Jednak zjawiałeś się za każdym razem, gdy pakowałam się w kłopoty. Pewnie w pojedynkę próbowałeś mnie uwolnić z tej supertajnej wampirzej kryjówki... I dlatego cię schwytał. Kolejne skinienie. Obserwował mnie, jakbym była wężem, który może zaatakować w każdej chwili, a ja nagle poczułam zmęczenie.
259
Ta cholerna dorosłość wcale nie była łatwa. - Powiedziałeś Dibsowi, żeby przeprowadził transfuzję, chociaż to mogło cię zabić. Potrzebowałam krwi, więc chciałeś mnie uratować, tak po prostu. Prawda? - Tak - wytchnął, otrząsnął się. - Tak. Tak po prostu. Dru... powiedział delikatnie, jakby błagalnie. - Christophe... - Uszło ze mnie całe powietrze, musiałam odetchnąć. - Rozumiem, do czego zmierzasz... Ale ja nie jestem gotowa. Na nic. Z nikim. Nie wiem nawet, co będę robiła jutro, jak się obudzę. - Poza dziękowaniem niebiosom, że nikt nie odcina mi głowy, nie strzela do mnie i nie wysysa mojej krwi. - Nie mam bladego pojęcia. A więc, albo akceptujesz to, albo przeniosę się do innej Scholi. Rozmawiałam o tym z Bruce'em. Hiro dostanie szału, Bruce się wścieknie, a August zacznie wariować, ale podjęłam już decyzję. Teraz wszystko zależy od ciebie. Myślał. Mijały minuty, Schola obudziła się już zupełnie. Odległy szmer głosów, gdy djamphiry szykowały się do nocnych zajęć młodsze do lekcji, starsze na patrol, nauczyciele i inni starsi do patrolu w mieście, do misji wsparcia czy do wykładów. Słuchanie tego szmeru było przyjemne. To było jak przynależność, jakbym znalazła miejsce, do którego pasuję, jak klucz do zamka. - Dru. - Nachylił się do mnie. - Czy jest... jakakolwiek szansa? Zastanowiłam się. Zasługiwał na odpowiedź. Ja również. Musiałam tylko jakąś znaleźć. - Nie wiem. - Odsunęłam krzesło i wstałam. - Kiedy powiedziałam, że nie jestem gotowa, mówiłam serio, tak właśnie jest. Rozumiesz? Możesz z tym jakoś żyć? Już miałam powiedzieć: „ufasz mi?" Ale to... to byłoby nie w porządku. Po prostu. - Tak - odparł bez wahania. - Mogę poczekać. Aż się zdecydujesz, kochanie. Bez względu na to, na co się zdecydujesz. - Wzruszył delikatnie ramionami.
260
- Naprawdę? - No proszę. Zaskoczył mnie. Spodziewałam się, że powie „nie". Albo że będzie kręcił i bawił się w jakieś dwuznaczności. Tym razem to on się uśmiechnął, tym uśmiechem zarezerwowanym wyłącznie dla mnie, ciepłym i osobistym. - Naprawdę. Znam wartość cierpliwości, skowroneczku. Pewnie z powodu wieku. Pewnie tak. - Dobrze. - Wytarłam dłonie o dżinsy. - No to dobrze. W takim razie zostawię cię, żebyś mógł się umyć. Ja... - Teraz to ja się wahałam. Cofnęłam się, wpadłam na krzesło, a on po prostu siedział i patrzył na mnie z uśmiechem. W końcu odwróciłam się i poszłam do drzwi. Gdy już przy nich byłam, odezwał się łagodnie: - Dru... Dziękuję ci. Stary, przecież właśnie dałam ci kosza! - Za co? - Za wiarę. We mnie. Wiesz, co to znaczy dla faceta? - usłyszałam głos Gravesa, ale uciszyłam go. - Nie ma sprawy - rzuciłam przez ramię, położyłam na klamce drżącą dłoń. - Nie ma sprawy, Chris. Pierwsza działka gratis.
261
Epilog Siedziałam na szerokim, gładkim parapecie w oknie wykuszowym. Na niebie dogasała czerwień zmierzchu, Nat krzątała się, sprzątając energicznie mimo półmroku w pokoju. Poruszała się z wilczą gracją, zerkając na mnie od czasu do czasu, jakby ze zmartwieniem. Rozumiałam ją. Też bym się martwiła na jej miejscu. Podciągnęłam kolana i objęłam je rękami, wdychając wieczorne powietrze. Była pełnia lata, ale nie tak ciężkiego i wilgotnego jak na południu. Czułam zapach ogrodów, przyjemny aromat trawy, skoszonej w gorący dzień i teraz odrastającej, wraz z zapadnięciem kojącej ciemności. Czytałam kiedyś, że rośliny rosną wyłącznie w nocy, ale jakoś w to nie wierzyłam. Może jednak wtedy śpią? Jak cała reszta normalnego świata. Rozmyślałam. O Gravesie i Christophie. O babci, tacie i mamie, o odchodzeniu na zawsze i o powrotach. O obietnicach, o rozbitkach, o trzymaniu się mocno i o tym, jak to boli. O byciu człowiekiem i o tym, co to znaczy. - Jak tam? - spytała w końcu Nat. - Wolisz być sama czy... Chwilę wcześniej powiedziałabym, że tak, żeby zaoszczędzić jej kłopotu. Ale teraz powiedziałam prawdę. - Nie. - Oparłam brodę na kolanach. - Nie, naprawdę nie. Usiądziesz? Siadła naprzeciwko. Zastanawiała się chyba, co powiedzieć, ja też. Znalazłam dobry temat i wypaliłam, zanim straciłam odwagę:
262
- No i co, Shanks w końcu gdzieś cię zaprosił? Roześmiała się, jej oczy błysnęły błękitem. - Co? Miałam ściśnięte gardło. - No wiesz, nie było mnie jakiś czas, nie znam najświeższych plotek. - Proszę, traktuj mnie jak normalną dziewczynę. Cała ta dorosłość jest do chrzanu. - To jak, zaprosił cię? I Nat chyba zrozumiała. - Coś w tym rodzaju. Byliśmy na koktajlu mlecznym. Na początek. - Ja myślę. - Długa, niezręczna cisza. - Nat... - W porządku, Dru. Naprawdę. - Odchyliła się delikatnie do tyłu, eleganckim gestem uniosła nogi i usiadła po turecku. -Musisz po prostu dojść do siebie. Spędzisz spokojnie dzisiejszą noc, prześpisz się w dzień, a następnej nocy będziesz mogła wrócić do stałego rytmu wykładów, treningów i lunchów. Jęknęłam, a ona znów się zaśmiała. Dziwne napięcie, które spostrzegłam dopiero teraz, minęło, znów mogłam nabrać powietrza w płuca. Wyjrzałam przez okno na ogród w dole, na korytarzu słychać było delikatne kroki djamphira. Strażnik, pewnie Beniamin. Ciągle mamrotał o tym, żeby nie spuszczać mnie z oka, psiakrew, na wypadek gdybym znowu coś wymyśliła. Przełknęłam ślinę. - Siergiej nie żyje. - Gdy w końcu powiedziałam to na głos, zabrzmiało niewiarygodnie. - Prawda? - Ale wampiry nadal się tu kręcą. Są tylko oszołomione i rozproszone - odparła poważnie Nat. - Są też inne stwory i nie do końca ufam maharaj. Tu się zgadzałam. - Ja też nie. Nie wyglądają na cieple i puchate. Rozbawiło ją to, parsknęła śmiechem. - Ale jeśli tylko nie polecisz gdzieś znów na złamanie karku, wszystko jakoś się ułoży. Wiesz, mogłybyśmy skorzystać z chwilowego spokoju, od wieków nie byłam na zakupach.
263
Nie znosiłam zakupów, ale wspólny wypad wydawał się dobrym pomysłem. - Niezła myśl. Możemy zacząć na jednym końcu Piątej Alei i przejść całą. To kiedy? - Jego mać! Aż podskoczyłam, ale gdy spojrzałam na nią, uśmiechała się szeroko. - Kim jesteś? - zawołała. - I co zrobiłaś z Dru? - Ktoś mógłby się wystraszyć błysku białych wilczych zębów w półmroku, ale nie ja. Przecież to tylko Nat. Moja przyjaciółka. Och, wiesz, nic takiego. Przejechałam tylko kilka stanów i omal nie zginęłam. - Chyba trochę dorosłam... Mówię poważnie, Nat, kiedy chcesz iść na zakupy? Może nawet przymierzę kilka par butów? - Jesteś porywaczem ciał! - Zwróciła się w głąb pokoju, jakby gdzieś tam siedziała publiczność. -1 porwałaś moją przyjaciółkę! Odebrałaś jej mózg! Nie żeby było co odbierać, ale... - Cmoknij mnie. - Tym razem śmiech nie ranił. I nie czułam się dziwnie, gdy to mówiłam. - Cmoknij mnie. - Ha, chciałabyś. Lesba-wamp. - Lesba? - No przecież mnie kochasz. - To się nigdy nie uda, Nat. Jesteś za droga w utrzymaniu. Parsknęłyśmy śmiechem. Było nam dobrze razem w tym zapadającym mroku. Nat miała rację. Równie dobrze mogę zacząć martwić się od jutra. Przestałam obejmować kolana, usiadłam po turecku, jak ona, i razem patrzyłyśmy, jak zapada noc.
264